I
N
Si
I
Okładkę projektował WOJCIECH KORYTOWSKI
DO NIECIERPLIWEGO CZYTELNIKA
Wiem, że spieszno Warn, by się pogrążyć w lekturze, żeby na chwilę zapomnieć o całym bożym świecie. Pilno Warn przeżyć miły dreszcz niepokoju, tym milszy, że całkiem bezpieczny... Przytrzymuję Was jak za rękaw, dopominam się o minutę rozmowy, proszę o nią.
Na całym świecie ogromnym powodzeniem cieszą się różne antologie niesamowitych opowieści. Czasami za ich wybór poręcza nazwisko mistrzów z tego zakresu, takich jak Hitchcock czy Ellery Queen, a tomiki zdobne w uchyloną trumnę i trupie czaszki noszą takie tytuły, że trudno oko oderwać. Co roku w New Yorku ukazuje się tomisko „najlepszych z najlepszych nowel napięcia i grozy" wyłowionych z magazynów i gazet, również w Londynie w masowym, kieszonkowym wydaniu sypią się „prawdziwe, choć niewiarygodne opowieści o duchach, widmach i upiorach". Oczywiście są to chwyty reklamowe i nie należy im zbytnio ufać. Jednak zdarza się, że w takim tomie znajdziemy nazwiska najznakomitszych pisarzy współczesnych, a ich nowele budzą zachwyt precyzją konstrukcji, umiejętnością wywołania nastroju, oszczędnością słowa i zaskakującą puentą. Nie wstydzę się wyznać, że tę „wagonową literaturę", choć dziś ze względu na postęp techniki powinno się określać jako „samolotową", bardzo lubię i czytuję chętnie, bo ona daje mi prawdziwy odpoczynek i odprężenie.
Nasz wybór niesamowitych opowieści powstał w innych okolicznościach. Wiele lat temu kilku dawnych kolegów szkolnych, a dziś pisarzy, zbierało się raz na miesiąc w podwarszawskim Komorowie u Tadka Malanowskiego. Stara, zrujnowana willa w zdziczałym sadzie, dalej mroczna ściana sosnowego lasu. W długie, jesienne wieczory czy roziskrzoną noc lutową opowiadaliśmy sobie dziwne historie, przeżycia wojenne, wspominali poległych i pułapki losu. A gdy prawdziwych opowieści brakło, Tadek dobywał z zagranicznych miesięczników jakąś niesamowitą nowelę i tłumaczył „a prima vista" tak sprawnie, jakby została napisana po polsku, bo jak na poliglotę przystało, zna tych języków kilkanaście.
Wiatr zgrzytał gałęziami po murze, sypał gradem, zawodził, często zanikało światło i musieliśmy zapalać staroświecką, naftową lampę lub przy świecy snuliśmy dziwne i niepokojące opowieści. Szklanica grzanego wina z korzeniami też ten nastrój potęgowała, serca żywiej biły i rozwiązywały się języki. Wtedy narodziła się myśl, żeby ulubione nowele zagranicznych autorów zebrać, przełożyć i wydać, zwłaszcza że wyszły spod piór znakomitych, takich jak Dickens czy Dostojewski, Merimee, Aleksy Tołstoj czy Graham Greene. Czas nie był po temu sposobny, ten rodzaj rozrywki piętnowano. Ale od niejednego krytyka, który tak na literaturę ową pomstował, pożyczałem tomy z „czarnej serii" po francusku czy angielsku, bo sami się w nie zaopatrywali w czasie zagranicznych wojaży.
Przyznaję się nie bez dumy, z mojej inicjatywy, dzięki tłumaczeniom Tadka Malanowskiego, ukazał się opasły tom Opowieści z dreszczykiem, a sam tytuł wkrótce stał się terminem określającym ten gatunek. Ta inicjatywa znalazła licznych naśladowców. Dziś już nie jestem sam.
Tchnienie grozy, jakie Warn teraz proponuję, jest kontynuacją tamtej nie bardzo zdrożnej zabawy; jeśli już podróżując czytam tyle tego drukowanego śmiecia, czemużbym nie miał wybrać z niego, co mi się wydało najlepsze dla rozrywki i odpoczynku naszych Czytelników? A Tadeusz
Adrian Malanowski chętnie je spolszczy. A więc macie tu opowiadania i nowele trojakiego typu:
klasyczne i już na wytępieniu historie o duchach, o domach nawiedzonych, wizytach z zaświatów. Niestety, życie stadne, hałasy wielkomiejskie, elektryczność nie sprzyjają tym zjawiskom. Duchy, widma występują już tylko w podrzędnej literaturze, bo nawet stare dwory i zamki zamienione na domy wczasowe, tak są zagęszczone, że nie ma tam na nie miejsca.
Drugi typ opowiadań zasadza się na niezwykłym pomyśle, na zaskoczeniu i poprowadzeniu pewnych konsekwencji ad absurdum, a więc znajdziecie w nich iskrę humoru czasem groteskowego. Tam się mieszczą i sygnały niebezpieczeństw związanych z szybkim rozwojem nauki i techniki, ulubiona domena proroczych przewidywań Lema.
Trzeci — to normalne opowiadanie detektywne, z uczciwym morderstwem i w porę wkraczającą sprawiedliwością. Tych znajdziecie najmniej, bo w codziennej prasie i tygodnikach bywa ich pod dostatkiem.
Współczesna psychiatria udziela nam na tę literaturę nie tylko zezwolenia, ale obdarza błogosławieństwem, stwierdzając, że tak jak wybuchy śmiechu w pewnych sytuacjach, wcale nie zabawnych dla obserwowanego delikwenta, są sa-rnooczyszczeniem pomniejszającym poczucie zagrożenia u widza, tak i uczucie strachu bywa konieczne dla uzyskania harmonii umysłowej. Nawet dzieci nie straszone kostuchą i diabłami, bo tak zalecała pedagogia, zaczynają wytwarzać sobie stany zagrożenia, straszą się i dręczą wzajemnie z wyrafinowanym okrucieństwem. Tak bywa w gromadzie, w piwnicy własnego domu, ale najsilniejsze lęki wywołują dzięki rozbudzonej wyobraźni, kiedy zostają same, zaludniają ciemny pokój potworami, o jakich dorośli nie mają pojęcia, jest tam skrzyżowanie obrazów z telewizji, zasłyszeń i własnych niepokojów. Potniejąc z trwogi zachowują świadomość, że w zasięgu ręki znajduje się lampa i wystarczy nacisnąć guziczek, żeby światło przywołało pokój znajomy i posłuszne meble. Właśnie ten lęk dozowany działa oczysz-czająco, przywraca codzienne poczucie przewagi.
nił się trochę: zobaczyłem, że stary człowiek krząta się żywo, zapalając tu i ówdzie inne świece.
— Czy jest coś, co mógłbym panu pokazać? — spytał drżącym głosem, zbliżając się ze świecznikiem w ręce. Widziałem go teraz stosunkowo dokładnie. Wygląd tego człowieka wywarł na mnie nieopisane wrażenie. Przez głowę przemknął mi Rembrandt. Kto inny mógłby tak uwypuklić dziwne cienie na twarzy zatartej przez czas? Zmęczony — to słowo, którym posługujemy się bez zastanowienia. Nigdy dotychczas nie wiedziałem, co może ono oznaczać, dopóki nie ujrzałem takiego wyrazu wyczerpania na czyjejś twarzy. Była zwiędła, oczy wydawały się równie wygasłe, jak ogień na kominku, ale był w nich słaby poblask, jak gdyby oczekiwanie na coś. I ta kruchość słabiutkiej postaci! Pył i popiół... — przewinęło mi się przez głowę.
Podczas pierwszej wizyty byłem pod wrażeniem niepomiernej czystości tego miejsca. Teraz w dziwaczny sposób przyszło mi do głowy, że w tym starcu jak gdyby zebrał się cały ten pył, jakiego należałoby się spodziewać w takim wnętrzu. Zdawało się, że można staruszka rozproszyć jednym dotknięciem lub dmuchnięciem.
Co za dziwna kreatura, zatrudniana przez te zdrowe, dobrze wyglądające dziewczęta! Jakiś dawny zabytek — pomyślałem, zostając tu raczej z litości.
— Czy jest coś, co mógłbym panu pokazać? — powtórzył stary. Głos nie miał więcej krzepy niż szelest dartej pajęczyny, brzmiało w nim jednak dziwne, prawie błagalne naleganie, oczy starego wpatrzone były we mnie spojrzeniem słabym, lecz jakby pożerającym. Chciałem odejść, zdecydowanie chciałem. Bliskość tego pożałowania godnego starca działała na mnie deprymująco; odbierała mi wszelką otuchę, ale mimo woli wymamrotałem: — Dziękuję, rozejrzę się — i stwierdziłem, że idę za słabowitą postacią, przyglądam się z roztargnieniem różnym przedmiotom, na moment oświetlanym przez drżące płomyki cienkich świeczek.
Zimną ciszę mąciło tylko prawie niesłyszalne szuranie miękkich, pokojowych pantofli starca. Działało mi to na nerwy.
12
— Bardzo zimna noc, prawda? — powiedziałem, byle coś rzec.
— Zimna, prawda? Tak, tak, zimna, rzeczywiście zimna... — W bezbarwnym głosie czaiła się apatia, rzec by — skrajnego wtajemniczenia.
— Pan długo tu pracuje? — zapytałem, tępo wpatrzony w stare łóżko z czterema kolumienkami.
— Długo, bardzo długo. — Odpowiedź dobiegła cicho jak westchnienie. Gdy człowiek ten mówił, czas wydawał się już nie być kwestią dni, tygodni, miesięcy, lat, lecz czegoś, co ciągnęło się w bezmiar. Czułem niemal urazę do starego człowieka, że jego wyczerpanie i melancholia zaraziły mnie, w niewytłumaczalny bowiem sposób zaciążyły na mym i tak minorowym nastroju.
— Długo, o Boże, jak długo? — odezwałem się możliwie żywo, dodając z obrzydłą żartobliwością: — Wkrótce chyba emerytura?...
Nie było odpowiedzi. W milczeniu przeszliśmy na drugą stronę pokoju.
— Dziwny to okaz — rzekł mój przewodnik, podnosząc małą groteskową żabę, która leżała na półce pośród wielu innych drobiazgów. Wydawała się być zrobiona z jakiejś substancji podobnej do nefrytu: wygląd tego bibelotu był dość niemiły. Wziąłem żabę z ręki starca: była uderzająco zimna.
— Zabawne — powiedziałem. — Ile to kosztuje?
— Pół korony, proszę pana — wyszeptał stary spozierając w górę na moją twarz. Głos nie był bardziej ważki niż ześlizgiwanie się kurzu, ale w oczach tego człowieka widniał nieomylny błysk ożywienia.
— Tylko tyle? Kupuję — oświadczyłem. — Niech pan się nie troszczy o opakowanie, schowam do kieszeni. Pół korony, powiada pan? Proszę...
Dając starcowi pieniądz, dotknąłem przypadkiem wyciągniętej dłoni. Z trudem stłumiłem przestrach: żaba była przenikliwie zimna, ale jej substancja wydawała się ciepła w porównaniu z jego wyschłą skórą. Przy tym dotknięciu doznałem dreszczu nie do opisania. Biedny stary — pomyśla-
•13
łem — nie jemu tu przebywać w zimnie i samotności... Że też takie miło wyglądające dziewczęta pozwalają tak się męczyć staremu klekotowi.
— Dobranoc — powiedziałem.
— Dobranoc panu, dziękuję panu — zaszemrał słaby, drżący głos.
Starzec zamknął za mną drzwi. Odwróciwszy głowę, gdy parłem naprzeciw walącego śniegu, dostrzegłem, jeszcze zaznaczony światłem świecy zarys postaci, mało co konkret-niejszej niż cień. Twarz starego tkwiła za szybą, wyobraziłem sobie, że zmęczone, cierpliwe oczy spozierają jeszcze na znikającego klienta.
Nie mogłem jakoś wyzbyć się myśli o tym starcu. W długi czas potem, gdy już się położyłem do łóżka i przywoływałem senność, majaczył mi jeszcze ten labirynt zmarszczek na zniszczonej twarzy i wielkie, wtajemniczone oczy jak pozbawione życia planety, uporczywie wpatrzone we mnie z jakimś zapytaniem. Tak, niewytłumaczalnie zaniepokoiła mnie ta jego osobowość, a gdy wreszcie ogarnął mnie sen, rojenia pełne były dziwnego znajomego.
Prześladowała mnie we śnie świadomość jego nieskończonego znużenia, próbowałem zmusić go do spoczynku. Ale gdy tylko udawało mi się położyć jego kruchy kształt na łożu z kolumienkami, które widziałem w sklepie (we śnie był to bardziej grób niż łóżko, a brokatowa kapa zamieniła się w darń) — już wyślizgiwał się z mego uścisku, uporczywie krążył znowu po sklepie. Ja zaś goniłem wśród nie kończących się alejek niesamowitych mebli, starzec ciągle mi się wymykał, mroczny sklep wydłużał się, by wreszcie zlać się z nieskończonością bezsłonecznej, bezpowietrznej przestrzeni — aż wreszcie ja sam zatonąłem bez tchu, wyczerpany, w grobie z czterema kolumienkami.
Następnego poranka wezwano mnie pilnie do chorej matki, i niepokój o nią przez cały następny tydzień wyparł z moich myśli epizod związany z „Antykwariatem na Rogu". Skoro tylko mi powiedziano, że matce niebezpieczeństwo już nie zagraża, wróciłem do swego niewesołego mieszkania. Od niechcenia zająłem się podliczaniem drobnych ra-14
chunków gospodarskich. Zastanawiałem się, skąd tu wytrzasnąć pieniądze na zapłacenie komornego za następny kwartał. Przyjemnie zaskoczyła mnie wizyta pewnego dawnego kolegi szkolnego, w owym czasie mego jedynego przyjaciela w całym Londynie. Pracował w jednej z najbardziej znanych firm, zajmujących się aukcyjną sprzedażą dzieł sztuki.
Po paru minutach rozmowy kolega wstał w poszukiwaniu ognia do fajki. W tym momencie odwrócony byłem do niego plecami: posłyszałem ostre draśnięcie zapałką, a potem pojednawcze odgłosy jego fajki. Próbne pykanie przerwał nagle okrzyk:
— Wielki Boże, człowieku, skąd ty to masz? Obróciwszy się zobaczyłem, iż kolega złapał mój nabytek
z wieczoru przed tygodniem — śmieszną małą żabę, o której obecności na gzymsie kominka całkiem zapomniałem. Trzymał ją pod światłem gazowej lampy, oglądał przez małą lupę, a ręce dygotały mu z podniecenia.
— Gdzieś to dostał? — powtórzył. — Masz pojęcie, co to jest?
Pokrótce opowiedziałem mu, że byłem w sklepie i kupiłem tę żabę za pół korony, żeby nie wychodzić z pustymi rękami.
— Za pół korony? — zawtórował jak echo. — Mój drogi, przysiąc nie mogę, ale mam wrażenie, że miałeś jeden ze zdumiewająco szczęśliwych przypadków, o których się niekiedy słyszy. Jeśli gruntownie się nie mylę, jest to okaz nefrytu z czasów dynastii Hsia.
Przy mojej ignorancji słowa te niewiele mi przekazały. — Chcesz powiedzieć, że ma to jakąś pieniężną wartość?
— Pieniężną wartość? Phi! — wykrzyknął. — Słuchaj, powierzysz mi tę sprawę? Pozwól mi wziąć to dla mojej firmy, a już ona zrobi z tym, co dla ciebie najlepsze. Dziś poniedziałek. Będę mógł dać to na aukcję w czwartek.
Wiedząc, że mogę bez zastrzeżeń ufać przyjacielowi, chętnie zgodziłem się na propozycję. Starannie owinąwszy żabę w watę, opuścił mnie.
15
W piątek rano doznałem największego wstrząsu w życiu. Wstrząs niekoniecznie oznacza złą wiadomość, ale zapewnić mogę, że przez parę sekund po otworzeniu jednej z kopert, leżących na zabrudzonej tacy śniadaniowej, pokój wirował mi wokół... Koperta zawierała fakturę z firmy Spunk, kup^-ców dzieł sztuki i licytatorów: „Przyjęto do sprzedaży nefryt Hsia za sumę 2000 funtów, minus 10% komisowego, razem 1800 funtów", a dołączono do tego, starannie złożony, wystawiony na nazwisko Petera Wooda, czek z firmy Spunk na sumę tysiąca ośmiuset funtów szterlingów. Przez pewien czas byłem całkowicie ogłupiały. Słowa przyjaciela wzbudziły pewne nadzieje, że może przypadkowy zakup ułatwi pokrycie komornego na najbliższy kwartał, może nawet zapłacenie za cały rok, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, że w grę wchodzi tak wielka suma. Prawda, czy głupi żart? Oczywiście, że to żart... Zbyt dobre, by mogło być prawdziwe, to się nie zdarza...
Czując ciągle jeszcze zawrót głowy, zatelefonowałem do mego kolegi. Jego poważny głos i serdeczne gratulacje przekonały mnie co do prawdziwości zdumiewającego uśmiechu losu. Nie był to żart ani sen. Ja, Peter Wood, którego konto bankowe było już aktualnie przekroczone o dwadzieścia funtów, nie posiadałem żadnych walorów poza akcjami na łączną sumę stu pięćdziesięciu funtów, a teraz, przez czysty przypadek miałem w ręce kawałek papieru wymienialny na tysiąc osiemset złotych suwerenów. Zasiadłem, aby pomyśleć, usiłowałem dostosować się do wszystkiego... Z gmatwaniny planów i emocji kryształowojasny wynurzał się jeden fakt: nie można oczywiście wykorzystać ignorancji dziewczyny czy braku kompetencji biednego starego dozorcy antykwariatu. Nie mogłem przyjąć tego zadziwiającego daru losu tylko dlatego, że zapłaciłem dwa i pół szylinga za skarb.
Oczywiście trzeba zwrócić przynajmniej połowę tej sumy nieświadomym dobroczyńcom. Inaczej czułbym się, jakbym obrabował ich niby włamywacz. Wspomniałem miłe, otwarte twarze dziewcząt. Jakże przyjemnie będzie zaskoczyć je wspaniałą wiadomością! Poczułem gwałtowną chęć popędzenia do sklepu, ale mając raz wreszcie jakąś sprawę w są-
16
dzie, zmuszony byłem pójść do mej korporacji prawników. Indosując czek firmy Spunk, zaadresowałem go do mojego banku i przejrzawszy pozostałe odcinki własnej książeczki czekowej, wypisałem czek na sumę dziewięciuset funtów na „Antykwariat na Rogu". Schowałem go do kieszeni, postanowiwszy wpaść do sklepu, gdy będę wracał do domu.
Późno już było, gdy mogłem opuścić sąd. Przyszedłszy jednak do sklepu, poczułem pewne rozczarowanie, stwierdziłem bowiem, że jest znowu zamknięty, z wywieszką na gałce klamki. Zakładając nawet, że stary dozorca jest na posterunku, zobaczenie go nie miało specjalnego sensu. Miałem interes do jego chlebodawczyni. Tak więc postanowiłem przyjść następnego dnia i już odchodziłem, gdy drzwi otworzyły się i na progu stanął starzec. Jak gdyby mnie oczekiwał wpatrując się w ciemność.
— Mogę panu czymś służyć? — Głos miał jeszcze bardziej dziwaczny niż przedtem. Bałem się ponownej rozmowy, lecz czułem nieodparty przymus... Wszedłem — atmosfera w sklepie była równie ponura i zimna, jak podczas ostatniej wizyty. Poczułem, że naprawdę drżę. Kilka świec, najwidoczniej co tylko zapalonych, migotało, a w ich świetle szara twarz starego wpatrywała się we mnie pytająco, nieustannie. Co za twarz! Iście niesamowita, nigdy czegoś takiego nie widziałem, nic dziwnego, że mi się przyśnił... Bodajby nie otwierał tych drzwi...
— Co można pokazać panu dziś wieczorem? — zadał pytanie dość niepewnym głosem.
— Nic, dziękuję. Przyszedłem w związku z tym, co mi pan sprzedał przed kilku dniami. Stwierdziłem, że ten bibelot ma wielką wartość. Proszę powiedzieć swej chlebodawczyni, że zapłacę należytą cenę jutro.
Gdy mówiłem to, na twarzy starca zajaśniał przedziwny uśmiech. Używam wyrazu „uśmiech" z braku odpowiedniejszego: bo jak tu przekazać piękno nie do opisania, które przemieniło tę zniszczoną przez czas twarz? Łagodny tryumf, subtelny zachwyt... Jakby coś zamarzniętego topniało w promieniach słońca. Nie byłem nigdy przedtem świadkiem tajania żalu pełnego drętwoty, ani też świadkiem tak pro-
17
1 — Tchnienie grozy
r
miennego świtu... spełnienia czegoś... Pierwszy raz pojąłem w jakiejś mierze istotę słowa „błogostan". Wrażenie, jakie wywarła na mnie ta przeistoczona twarz, było nieopisane. Coś się przelewało po niej, czas stanął, a ja stałem się świadomy nieskończoności. I wtedy ciszę zmącił nabrzmiewający ruch mechanizmu starego zegara. Ten wspaniały okaz średniowiecznego norymberskiego rękodzielnictwa miał właśnie przemówić. Odwróciłem więc ku niemu głowę: z wgłębienia pod delikatnie malowaną tarczą wynurzyły się dwie figurki, jedna uderzała w dzwonek, druga zgrabnie stąpała tanecznym krokiem... Miłe widowisko przykuło moją uwagę i nie odwróciłem głowy, aż ostatnie dźwięki zegara zanikającym trylem przeszły w ciszę. Stwierdziłem, że jestem sam.
Starzec zniknął. Zaskoczony, że mnie tak opuścił, rozejrzałem się po wielkim pokoju. Rzecz dziwna, ale ogień na kominku, który — jak przypuszczałem — zamarł, rozbłysnął nagle nieoczekiwanym życiem, rzucał teraz wesoły blask. Jednakże ani w świetle ognia, ani w blasku świec nie było śladu starego dozorcy. Po prostu — zniknął.
— Hej...? — zawołałem pytająco. Cisza... poza głośnym cykaniem zegarów i trzaskiem ognia. Obszedłem cały sklep, zajrzałem nawet do łóżka z czterema kolumnami, które mi się przyśniło, a potem zauważyłem wejście do mniejszego pokoju obok antykwariatu. Wziąłem szybko świecę, zajrzałem do wnętrza drugiego pomieszczenia, na przeciwległym końcu widać było schody, wyraźnie wiodące na coś w rodzaju galeryjki otaczającej u góry pokój. Stary schował się do jakiegoś legowiska, pójdę za nim...
Zacząłem stopą wymacywać schodki, ale stopnie skrzypiały pod nogami, miałem uczucie, że drewno załamuje się. Świeca zgasła. O twarz otarły mi się pajęczyny. Nie było to zachęcające — dałem więc spokój wchodzeniu.
Ostatecznie — jakież ma to znaczenie? Niechaj stary się chowa, co miałem do powiedzenia — przekazałem. Najlepiej pójść sobie... Tylko że główny pokój sklepowy, do którego wróciłem, był całkiem ciepły i wesoły. Jak mogłem kiedykolwiek sądzić, że jest dziwny, złowrogi, niesamowity?..'. 18
Z wyraźnym poczuciem żalu opuściłem sklep, czułem się zniechęcony, rozczarowany. Z przyjemnością dalej patrzyłbym na promienny uśmiech kochanego, dziwnego starca. Jak mogło się wydawać, że się go boję?
Wolny czas, by pójść prosto do antykwariatu rano, miałem w najbliższą sobotę. Przewidywałem serdeczne powitanie wdzięcznych sióstr, czekały na mnie z pewnością...
Kiedy brzęk dzwonka zaanonsował, że otwieram drzwi, obie dziewczyny — z zapałem odkurzające swe skarby — odwróciły głowy, by sprawdzić, kto wchodzi tak niezwykle wcześnie. Poznawszy mnie, skłoniły się miło, ale — ku memu zdziwieniu — całkiem obojętnie, a przecież z racji zdarzenia z żabką, niczym w bajce o dobrej wróżce, spodziewałem się całkiem odmiennego powitania. Odgadłem, że nie dotarła jeszcze do nich zdumiewająca nowina, a gdy powiedziałem: — Przyniosłem czek! — domniemanie okazało się słuszne. Twarze dziewcząt wyrażały absolutny brak zrozumienia.
— Czek?'— powtórzyła echem starsza siostra. — Jaki czek?
— Za żabę, którą kupiłem któregoś dnia..
— Żabę? Jaką żabę? Pamiętam tylko, że pan kupował sheffieldzki talerz.
Zrozumiałem, że nawet nie wiedzą o mojej drugiej wizycie w antykwariacie. Opowiedziałem im po kolei całą historię. Oszołomione były ze zdziwienia, szczególnie starsza siostra.
— Ależ ja tego nie rozumiem, doprawdy... — powtarzała. — Holmes nie może przecież nikogo wpuszczać w naszej nieobecności, a cóż dopiero sprzedawać towar. Przychodzi tutaj jako nocny dozorca w te dni, gdy wychodzimy wcześniej, a przebywa tylko do czasu, gdy zjawia się na obchód policjant na nocnym patrolu. Nie mogę uwierzyć, żeby Holmes wpuścił pana i nawet nie powiedział nam, że coś panu sprzedał. Niezwykłe... O której godzinie to było?
— Chyba około siódmej — odparłem.
— Zazwyczaj odchodzi o wpół do siódmej — rzekła
19
dziewczyna. — Widocznie policjant spóźnił się tego wieczoru.
— Gdy przyszedłem wczoraj, było jeszcze później.
— Pan wczoraj znowu tu był? — zdziwiła się. Opowiedziałem w skrócie o wczorajszej wizycie i o wiadomości, jaką zostawiłem dozorcy.
— Niewiarygodne! — wykrzyknęła. — W głowie mi się to nie mieści, ale Holmes wkrótce wyjaśni, spodziewam się go lada chwila. Przychodzi co rano zamiatać podłogi.
Mając w perspektywie ponowne spotkanie dziwnego starca, poczułem wyraźny dreszcz podniecenia. Jak będzie wyglądał w pełnym świetle dziennym? Czy będzie się uśmiechał...?
— Bardzo stary ten dozorca, prawda? — spróbowałem.
— Stary? Tak, mam wrażenie, że się już starzeje, ale praca tutaj bardzo łatwa. To dobry człowiek, uczciwy, nie mogę zrozumieć, jak mógł cichaczem robić coś podobnego. Obawiam się, że ostatnio zaniedbałyśmy katalogowanie. Czyżby Holmes sprzedawał jakieś rzeczy na własną rękę? Nie mogę znieść tej myśli. Ale, ale czy pan nie pamięta, skąd wzięta była^ta żaba?
Wskazałem na półkę, z której dozorca zdjął sztukę nefrytu.
— Ach, z tej zbieraniny? To coś, co nabyłyśmy hurtem prawie za darmo któregoś dnia. Towar jeszcze nie jest po-sortowany i wyceniony. Nie pamiętam, żebym widziała taką żabę. Doprawdy niewiarygodne...
W tym momencie zadzwonił telefon; podniosła słuchawkę do ucha i odezwała się:
— Halo... tak, tutaj panna Wilton. Tak, pani Holmes, o co chodzi? — Parę sekund ciszy, a potem głos dziewczyny ciągnął tonem podniecenia: — Nie żyje? Umarł?! Jak? Dlaczego? Och, jakże mi przykro!
Po paru dalszych słowach odłożyła słuchawkę i odwróciła się do siostry i do mnie z oczami pełnymi łez. — Proszę sobie wyobrazić — rzekła — biedny stary Holmes nie żyje! Gdy wrócił wczoraj wieczorem do domu, poczuł nagle bóle i zmarł w środku nocy. Atak serca. Nikt nie przypusz-20
czał, że stanie się coś złego. Biedna pani Holmes! Co ona teraz zrobi? Musimy pójść i zobaczyć się z nią natychmiast. Obie dziewczyny były bardzo zdenerwowane, więc pomyślałem, że najlepiej się wynieść. Powiedziałem, że wkrótce powrócę. Ten uderzająco niezwykły stary człowiek tak wbił mi się w pamięć, że wieść o jego nagłej śmierci bardzo mnie poruszyła. Jakie to dziwne, iż właśnie ja, prócz jego żony, byłem ostatnią osobą, która z nim rozmawiała. Niewątpliwie fatalny ból napadł go w mojej obecności. Dlatego starzec opuścił mnie nagle, bez słowa. Czy śmierć była już na skraju jego świadomości? Ten niezatarty, promienny uśmiech...? Czy był to początek spokoju przerastającego wszelkie zrozumienie?...
Powróciłem do „Antykwariatu na Rogu" następnego dnia. Przedstawiłem wszelkie szczegóły nabycia tej bajkowej żaby, pokazałem wypisany czek. I oto natrafiłem na niespodziewany sprzeciw. Siostry nie chciały przyjąć pieniędzy, oświadczyły, że nie są im potrzebne, że to moje pieniądze. — Widzi pan — wyjaśniła panna Wilton — mój ojciec miał, jak się to mówi, nosa do tych spraw, coś graniczącego niemal z geniuszem, i zrobił dość duży majątek. Kiedy był już zbyt stary, by dalej prowadzić antykwariat, my prowadziłyśmy sklep z sentymentu i po to, żeby mieć zajęcie, ale zysków nie potrzebujemy...
Przemogłem w końcu, by przyjęły pieniądze, bodaj po to, żeby przeznaczyć je na dobroczynne cele. Poczułem ulgę, że sprawa została załatwiona w taki właśnie sposób.
Dziwny zbieg okoliczności z nefrytowym bibelotem powiązał mnie z dziewczętami, w czasie przyjaznych sporów zżyliśmy się. Nabrałem zwyczaju częstego wpadania do antykwariatu, dobrze czułem się w towarzystwie dwóch wesołych istot. Nigdy nie zapomniałem wrażenia, jakie wywarł na mnie stary człowiek. Nieraz pytałem o biednego dozorcę, ale nic interesującego się nie dowiedziałem. Dziewczęta określały go po prostu jako „kochanego starego", który był na służbie u ich ojca, jak daleko sięgała ich pamięć. Żadne nowe światło nie padło na sprawę sprzedaży żaby. Panny nie chciały naturalnie wypytywać o to wdowy po Holmesie.
21
Pewnego wieczoru, gdy ze starszą siostrą piliśmy herbatę w sąsiednim pokoju, obok sklepu, wziąłem od niechcenia album Z'fotografiami. Przerzucając jego karty natrafiłem na wyjątkowo dobrą podobiznę starca. Ta sama uderzająca twarz, ale oczywiście zdjęcie zrobione było wiele lat przedtem, nim go ujrzałem. Twarz o wiele pełniejsza, nie mająca jeszcze tego znużonego i wydelikaconego wyglądu. Jakież wspaniałe oczy!... Niewątpliwie coś było w tym człowieku... Wpatrywałem się w wyblakłą fotografię.
— Co za świetne zdjęcie biednego Holmesa — powiedziałem.
— Holmesa? Nie miałam pojęcia, że mamy jego zdjęcie — zdziwiła się dziewczyna. — Proszę pokazać...
Gdy podchodziłem z otwartym albumem, przez drzwi od sklepu zajrzała młodsza siostra.
— Idę do kina! — zawołała. — Ojciec właśnie dzwonił, mówił, że przyjdzie za kwadrans, chce obejrzeć ten kre-densik w stylu Sheratona.
— Dobrze. Bardzo się cieszę, jeśli wyrazi swoje zdanie — rzekła starsza siostra, biorąc ode mnie album. Na stronicy, na której otwarłem księgę, było kilka fotografii.
— Nie widzę tu nigdzie starego Holmesa... — zastanowiła się. Wskazałem zdjęcie.
— To? — wykrzyknęła. — Ależ to mój tatuś!
— Pani tatuś? — rzuciłem bez tchu.
— Tak. Nie mogę sobie wyobrazić dwóch ludzi bardziej niepodobnych do siebie. Musiało być bardzo ciemno, gdy pan widział Holmesa.
— Tak, tak, było bardzo ciemno — rzekłem szybko, by zyskać na czasie i móc pomyśleć, gdyż byłem całkiem oszołomiony. Żaden stopień ciemności nie mógł wytłumaczyć takiej pomyłki. Nie było cienia wątpliwości co do tożsamości tego, którego wziąłem za dozorcę, oraz człowieka, którego fotografię miałem teraz przed sobą. Zdumiewająca sprawa!
Jej ojciec? Czemu, na miłość boską, miałby być w sklepie za niewiedzą swych córek i jakiż to cel przyświecał ukrywaniu sprzedaży tej żaby? Na pewno dowiedział się o Sa-22
jecznej wartości nefrytowej figurki, ale czemu milcząc pozostawiał dziewczęta w mniemaniu, że sprzedał ją Holmes — zmarły dozorca? Czyżby wstydził się przyznać do własnej nieostrożności? A może jednak dziewczyny nie powiedziały ojcu o niczym, pragnąc zachować w sekrecie nagłe wzbogacenie?
W jaką dziwną intrygę rodzinną zostałem wplątany! Jeżeli ojciec dziewcząt postanowił zachować w tajemnicy swe poczynania, to lepiej, żebym się nie śpieszył z ich ujawnieniem. Instynkt kazał mi trzymać język za zębami. Młodsza siostra zapowiedziała rychłą wizytę ojca. Czy ten mnie rozpozna?
— To wspaniała twarz — stwierdziłem, decydując się na utrzymanie rezerwy.
— Nieprawdaż? — panna Wilton ożywiła się z zadowoleniem. — Czyż nie jest to twarz człowieka inteligentnego i mocnego? Tak, pamiętam, kiedy zrobiono to zdjęcie. Było to na krótko przed tym, kiedy ojciec wrócił do religii. — Dziewczyna mówiła tak, jak gdyby traktowała „religię" jak pożałowania godną niedyspozycję.
— Czy ojciec nagle... stał się bardzo religijny?"
— Tak... — zaczęła z wahaniem — biedny ojciec... Zaprzyjaźnił się z pewnym duchownym i zmienił się. Nigdy nie był już taki sam...
Głos dziewczyny nieco się załamał, i odgadłem, że umysł jej ojca został czymś dotknięty. A czyż to nie wyjaśnia całej sprawy?... Czy przy dwóch okazjach, kiedy go widziałem, nie błąkał się po prostu w jakimś szczególnym stanie psychicznym?
— Czy to jego religijność unieszczęśliwiła go? — odważyłem się zapytać, bo niezmiernie mi chodziło o lepsze naświetlenie jego osobowości przed ponownym z nim spotkaniem...
— Tak, okropnie... — Oczy dziewczyny były pełne łez. — Widzi pan... on był... — Zawahała się, a rzuciwszy na mnie okiem, ciągnęła: — Doprawdy, nie ma powodu, żebym nie mogła powiedzieć. Traktuję już pana jak prawdziwego przyjaciela. Biedny ojciec zaczął myśleć, że wszystko, co czynił
23
poprzednio, było bardzo złe, nie mógł odnaleźć spokoju sumienia. Pamięta pan, jak mówiłam o jego niezwykłym nosie do interesów? Otóż rzeczywiście fortuna jego wynikała z trzech cudownych posunięć spekulacyjnych. Miał takie samo szczęście, jak pan tutaj owego dnia, dlatego o tym opowiadam. To taki dziwny zbieg okoliczności... — Urwała.
— Proszę, niech pani mówi dalej — rzekłem z naciskiem.
— Przy trzech niezależnych od siebie sposobnościach kupił za parę szylingów przedmioty olbrzymiej wartości. Ale w przeciwieństwie do pana wiedział, do czego zmierza. Pieniądze, jakie uzyskał ze sprzedaży, nie były dla niego niespodzianką... Odmiennie niż pan, nie czuł wówczas, że jest obowiązany wynagrodzić ignorantów, którzy pozbyli się majątku. Ostatecznie większość handlowców nie zrobiłaby tego, prawda? — spytała niemal gniewnie. — Tak więc ojciec — mówiła — coraz bardziej się bogacił. Minęły lata, poznał owego duchownego, a potem nękał się coraz bardziej, uważał, że nasz majątek opiera się na czymś w gruncie rzeczy nie lepszym od kradzieży. Ojciec gorzko sobie wyrzucał, że wykorzystał nieświadomość tamtych trzech osób, że pozwolił, by zmarnowały fortunę. Udało mu się dowiedzieć, co ostatecznie stało się z tymi, których nazywał swymi ofiarami. Niestety, wszystkie trzy osoby zmarły w nędzy
i opuszczeniu. Odkrycie tego faktu sprawiło, że ojciec zaczął dręczyć się w sposób nieuleczalny. Dwie osoby zmarły me pozostawiwszy dzieci, żadnych krewnych nie można było odnaleźć.
— Ojciec dowiedział się — ciągnęła dziewczyna, że syn trzeciego klienta jest w Ameryce, ale okazało się, że już zmarł, rodziny nie pozostawił i biedny ojciec nie mógł znaleźć możliwości zadośćuczynienia. Zżerało go to coraz bardziej, aż w jego biednej głowie coś się pomieszało. Gdy stawał się coraz bardziej religijny, wbił sobie w głowę dziwne wyobrażenia; powstała niejako obsesja: „Jak się nie rm okazji do naprawienia błędu własnym dobrym uczynkiem, to trzeba dać tę okazję komuś innemu... Muszę stać się przyczyną spełnienia przez kogoś trzech dobrych uczynków w sytuacji odpowiadającej moim złym. Inaczej nie odpoku-24
tuję..." Na próżno spierałam się z nim mówiąc, że zrobił coś, co uczyniliby niemal wszyscy, ale powtarzał ponuro: „Wiem, że popełniłem coś złego". Postanowił znaleźć trzy istoty ludzkie, które wynagrodziłyby własnym dobrym uczynkiem ból sprawiony Bogu przez to, co ojciec uważał za swoje trzy występki. Biedny mój staruszek zajął się wynajdywaniem niepozornych skarbów, które oferował nabywcom za kilka szylingów. Nie zapomnę jego radości, gdy jakiś klient powrócił ze sztuką porcelany, którą nabył za pięć szylingów, a odkrył, że warta jest pięćset funtów. Powiedział do mego ojca: „Myślę, że pan się pomylił", podobnie jak pan zrobił — rzekła do mnie dziewczyna. — Niech pana Bóg błogosławi.
— W pięć lat później zdarzyła się podobna sprawa i ojciec promieniał, ale po całych latach nękającego rozczarowania mawiał zawsze, że nie zazna spokoju, póki nie znajdzie trzeciego... — Tu dziewczyna zaczęła płakać, zakrywając twarz i szepcąc, że jest już „za późno, za późno".
Usłyszałem dzwonek u drzwi wejściowych.
— Jakże musiał cierpieć — powiedziałem. — Tak się cieszę, że miałem szczęście być tym trzecim. Odjęła ręce od twarzy i przypatrzyła mi się.
— I tak się cieszę, że znowu go spotkam — dodałem, słysząc zbliżające się kroki.
¦— Pan go spotka?... — powtórzyła w zdumieniu jak echo, gdy kroki w sklepie stały się jeszcze bliższe.
— Tak, mogę chyba zostać, prawda? Słyszałem, jak pani mała siostra mówiła, że ojciec niedługo przyjdzie.
— Ach, rozumiem! — wykrzyknęła — to jej ojciec! My jesteśmy tylko przyrodnimi siostrami. Mój drogi ojciec umarł siedem lat temu.
ia Asąuith
NIECH SPOCZYWA W SPOKOJU...
(God Granie that She Lye Stille)
Zobaczyłem ją po raz pierwszy dopiero w jakie trzy tygodnie po sprowadzeniu się do Mosstone, ale większość nowych pacjentów już przedtem wspominała mi o Margaret Clewer, młodej właścicielce Manor House. Wielu współczujących potrząsało głowami mówiąc, że jest taka samotna... Ma zaledwie dwadzieścia dwa lata i żadnych bliskich krewnych! — Przebąkiwano również o jej piękności i wdzięku, więc z przyjemnym zaciekawieniem wyruszyłem na wizytę do „wielkiego domu", jak go nazywali mieszkańcy Mosstone. Poza bramą, którą tak często podziwiałem z zewnątrz, znalazłem się na dużym, otoczonym szarym murami dziedzińcu. Atmosfera wydała mi się tam zagęszczona, martwa. Było to, jak gdybym ze zwykłego świata dostał się do całkiem odrębnego, który mnie ze wszech stron otoczył i jakby otulił płaszczem. Furkotały tu i gruchały gołębie: w złotawej poświacie wznosiły się smugi błękitnego dymu. Patrzyłem na wyniosły dom z ozdobnymi narożami, na wielkie okna poprzedzielane kamiennymi słupkami, na dziwne, pokręcone kominy, wokół których śmigały jaskółki. Chłonąłem piękno tego domu jakby w długim, rozkosznym oddechu. Uderzyło mnie — pamiętam — że dom ten, bardziej niż jakikolwiek inny, zdawał się mieć własne oblicze: było ono zmienne jak twarz pięknej kobiety. Jakiż gmach jednak mógł wyglądać bardziej wyniośle i niedostępnie? Na jego zwietrzałych murach czas pozostawił liczne ślady; domost-26
wo to zapewne przez wiele stuleci tętniło barwnym życiem, teraz wszakże zdawało się nie brać w nim już żadnego udziału, jakby z lekka zawstydzone — stroniło od teraźniejszości i przyszłości.
Spojrzawszy na zegarek stwierdziłem, że przyszedłem tu o dwadzieścia minut wcześniej, niż należało. Ponieważ od najmłodszych lat lubiłem odczytywać napisy na starych nagrobkach, więc skręciłem na cmentarzyk, znajdujący się o parę kroków od frontu domu.
Jak przeważnie bywa na wiejskich cmentarzach — był on zatłoczony grobami: ciemne cisy o czerwonych jagódkach wytwarzały aurę mrocznego spokoju. Większość grobów była już tylko zapuszczonymi pagórkami, porosłymi trawą, lecz znalazłem także sporo szarych, omszałych kamieni nagrobnych, leżących lub pochylonych pod różnymi kątami, a na wielu z nich widniało wyryte nazwisko „Clewer". Widocznie spoczęły tu całe pokolenia ludzi należących do rodziny mej przyszłej pacjentki. Po tych dawno zmarłych Clewerach jacyś przywiązani i skłonni do wylewności krewni nosili pewnie żałobę. Aby uczcić pamięć tych, którzy odeszli, nie szczędzili słów: pisali o nich wszystko, co tylko dało się wyrazić w niezdarnych rymach, niekształtnymi, rytymi w kamieniu literami. Przerzucali widocznie Pismo Święte w poszukiwaniu pocieszających wersetów, a prozą i wierszem nie tylko wyrażali rozliczne cnoty, talenty i czyny przodków, ale starali się też z zapałem opisywać ich uczucia. W jednym jedynym tylko wypadku, w ciągu całych pokoleń, dziwna powściągliwość cechowała epitafium członka rodziny Cle-werów. W rogu cmentarza, tuż koło domu, pod górującym nad innymi ciemnym cisem, leżał starty, płaski kamień. Nie było na nim żadnych błagalnych próśb o westchnienie. Znajdował się tam tylko prosty napis:
Tu spoczywa ciało
ELSPETH CLEWER
urodzonej w 1550, zmarłej w 1572
Pod spodem, odmiennymi literami, wyryte były słowa: Niech spoczywa w spokoju
27
Inskrypcja ta uderzyła mnie na tle innych jako coś lakonicznego i dziwnie sformułowanego; była niby podobna, a przecież różniła się od znanych słów „Reąuiescat jn pace". Poza tym, czyż ci, którzy pochowali tę zmarłą dziewczynę, nie potrafili znaleźć w niej nic godnego pochwały? Czyż nie stać ich było na coś więcej, niż na tę żałosną su-plikację, która zdawała się tu bardziej obliczona na tych, którzy składali do grobu, niż na nieboszczkę?
Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek poznam na tyle Margaret Clewer, by móc zapytać o tę nie znaną mi przedstawicielkę jej rodziny. Czas był już jednak wrócić od zmarłych ku żywym, więc ruszyłem w kierunku siedziby Cle-werów. Dochodząc do nabijanych żelaznymi ćwiekami drzwi czułem zaduch w powietrzu od słodkawej woni magnolii. Kwiaty te, wraz z wistarią i powojnikiem, gęsto pokrywały fronton budynku. Pomyślałem sobie, że dom jest wobec nich obojętny, jakby wiedział, że nic mu już nie trzeba dla podkreślenia własnej piękności. A był mimo niej surowy, aż onieśmielał. Pociągnąłem za dzwonek czując się intruzem. Usłyszałem stuk zasuwy i szczeknięcie obudzonego psa.
Nie wiem, czego podświadomie oczekiwałem, ale uśmiechnięta i strojna we wstążeczki pokojówka, która otworzyła mi drzwi, wydała się tu nie na miejscu.
— Doktor Stone? — zapytała. — Panna Clewer oczekuje pana doktora. Proszę, tędy...
Posłuszny jej wezwaniu przeszedłem przez duży hali, w którym grupka młodzieży grała w ping-ponga i hałasowała przy kartach, a nad wszystkim dominowało chrypienie gramofonu. Ciężkie drzwi, przez które przeszliśmy, odcięły nas zupełnie od hałasu i znaleźliśmy się wśród chłodnej ciszy. Czarne, lśniące schody dębowe, po których stąpało się z zaufaniem, doprowadziły mnie do pokoju pacjentki. Zalewały go ostre promienie zachodzącego słońca, i tak — poprzez tańczące i migocące w powietrzu drobiny pyłu — ujrzałem ją po raz pierwszy.
Spoczywała na szerokim, niskim łożu, przysuniętym do okna, a na haftowanej w kwiaty kołdrze leżał rozespany, złocisty wyżeł.
28
Nie pamiętam już, co zauważyłem poza nią samą. Wiem, że było tam — jak zawsze potem — wiele kwiatów i gałązek zieleni na parapecie okna i stołach, a u wezgłowia mnóstwo książek, przybory do pisania i jakaś robótka na drutach.
Wstrząs, jakiego doznałem spojrzawszy na nią, miał w sobie coś z objawienia. Zawsze bowiem mgliście spodziewałem się, że pewnego dnia spotkam kobietę o wiele ładniejszą od innych. Włosy jej lśniły w promieniach zachodzącego słońca, a przeźroczysta twarzyczka uśmiechała się do mnie. Pomyślałem, że nigdy nie ujrzę nic piękniejszego, ale już następnym razem, gdy tu przyszedłem, zobaczyłem, jak bezgraniczna była zmienność jej urody. Koloryt jej zmieniał się jak morze wraz z barwą nieba: reagowała na każdą tonację światła, podobnie jak wyraz jej twarzy ulegał zmianie wraz z każdym drgnieniem uczuć. Była to piękność płynna i niepewna, sugestywna, ale nie rokująca stałości.
Często potem zastanawiałem się, jak by ją opisać, gdybym musiał sprowadzić swe impresje do niewielu słów. Co na przykład napisałbym, gdyby mi kazano podać jej rysopis do paszportu? Czy pozwolono by jej przekroczyć granicę, gdybym określił, że ma usta — normalne? Normalne! Przecież nigdy przez dwie kolejne sekundy nie były takie same, A jeżeli chodzi o jej oczy, to nie umiałbym określić ich koloru. Powiedzieć, że to:
Oczy zbyt tajemnicze, by były niebieskie, zbyt piękne na to, aby były szare...
— niewiele by pomogło. W tych świetlistych jeziorach mieszało się o wiele więcej barw.
Gdy wszedłem do pokoju, który z czasem miałem poznać tak dobrze, w dużej złotawej klatce śpiewały głośno dwa kanarki, głusząc słowa powitania Margaret Clewer. Głosem miłym, wesołym, lecz dla mego profesjonalnego ucha zdecydowanie nerwowym, zadała mi wiele pytań co do tego, jak się w Mosstone urządziłem i jak rozwija się moja nowa praktyka. Dopiero potem zaczęła mówić o sobie. Niemalże zapomniałem o właściwym charakterze wizyty, gdy chora powiedziała:
29
— Byłam bardzo niemądra, nadwerężyłam sobie serce. Myślę, że to przez nadmierne wiosłowanie. Mam kręćka na punkcie gwałtownych ćwiczeń fizycznych. W każdym razie czuję się wyraźnie niedobrze, jakby serce mi biło wszędzie tam, gdzie nie powinno bić. Przeto — dodała jakby coś cytując (jakże dobrze miałem poznać tę manierę...) — moi przyjaciele nalegali, żebym zasięgnęła porady lekarskiej. Może więc pan doktor sprawdzi, czy mam serce na właściwym miejscu.
Stwierdzenie, iż serce ma niezmiernie osłabione, nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Skonstatowałem również anemię w wysokim stopniu i kazałem pacjentce pozostawać w łóżku przez trzy tygodnie. Moje zalecenie zostało przyjęte z całkowitą równowagą.
— Skoro nie wolno mi wiosłować ani jeździć konno — oświadczyła wesoło — to mogę leżeć. Mam książki, a gdy dostanę coś do zjedzenia, będzie mi całkiem dobrze... Mam też przyjaciół, no i mojego Sheena. Prawda, że ładny? — dodała odwracając złocistą głowę wyżła, żebym mu się dokładnie przyjrzał.
Wyraziłem uznanie i spytałem, czy jest ktoś, z kim mógłbym porozmawiać o stanie jej zdrowia.
— O nie! Nie mam żadnych krewnych. Nie ma nikogo, kto by mną dyrygował. Jestem całkiem sama.
— Ależ tu tyle osób w tym domu...
— A to tylko goście. Mówiąc, że jestem sama, mam na myśli, iż nie jestem od nikogo zależna. Całkowitej samotności nie umiałabym znieść.
Ostatnie słowa wypowiedziała z niespodziewaną gwałtownością. Jej pokój z mnóstwem książek, skrzypcami i kilku rozpoczętymi szkicami — na pierwszy rzut oka wskazywał, że moja pacjentka ma tak różnorodne zainteresowania, iż nie nudzi się we własnym towarzystwie.
Uścisnąłem jej dłoń na pożegnanie, zapowiadając, że przyjdę znowu pojutrze: zauważyłem, że jej wymowne oczy, choć promienne, mają wyraz bolesny, czy też może — jakże by to powiedzieć? — jakiegoś wtajemniczenia. Pomimo nerwowości w jej głosie, odniosłem wrażenie, że nie zetknę-30
ła się jeszcze z przykrymi stronami życia, ale ter i z pomyślałem: czyżby pokazało już ono zęby tej ślicznej dziewczynie?
— Widziałam, jak pan chodził wśród grobów — rzuciła nagle, gdy ociągając się zmferzałem ku drzwiom. — Czy pana interesują dostojni przodkowie, nagrobki i epitafia?
— Tak, w każdym razie lubię czytać napisy nagrobne — odparłem — a ten cmentarz jest wyjątkowo malowniczy. Pani zapewne też ma do niego słabość, skoro zajmuje pokój z tak świetnym widokiem na...
— Tak, blisko jestem cmentarza, prawda? — roześmiała się. — Ani jeden z moich topornych przodków nie zdoła przewrócić się w grobie tak, żebym ja tego nie słyszała. Widzi pan, to mój najulubieńszy pokój w całym domu. Przecież chyba nic nie szkodzi, że jestem tak... blisko?
— Nie powiem, że uważam to za niewskazane z punktu widzenia czysto fizycznego — odpowiedziałem takim tonem, jak przystało lekarzowi.
Po twarzy jej przebiegł nikły uśmiech.
—¦ Czy boi się pan, że mogą nawiedzać mnie duchy, panie doktorze? Ba, jeśli szuka pan pacjentki chorej na nerwy, to postaram się zrobić pod tym względem, co potrafię, ale najpierw proszę osadzić moje serce z powrotem we właściwym miejscu.
Oświadczyłem, że zrobię, co się da, i wrócę pojutrze, by dowiedzieć się, czy nastąpiła poprawa.
— Au revoir — rzekła. — Będę wyglądała pana jak widma na cmentarzu! Powinien pan zobaczyć cmentarz kiedyś w nocy. Nie ma pan pojęcia, jak jest piękny w księżycowym świetle, gdy przelatuje wielka, biała sowa muskając nagrobne kamienie.
Opuściwszy ten cudowny dom poczułem, że idę jakby lżejszym krokiem. Po raz pierwszy od chwili, gdy zamieszkałem w nowej, niezbyt przyjaznej dla mnie okolicy, pojawiła się istota, która sprawiła, że poczułem się człowiekiem. Dotychczas byłem jedynie „nowym doktorem". Wracałem ożywiony przez wieś. Miałem teraz oto przed sobą coś, na co warto było oczekiwać.
31
W następnym tygodniu trzykroć odwiedziłem nową pacjentkę. Stwierdziłem, że jej stan niewiele się polepsza, uznałem, że dobrze zrobiłaby jej diatermia, a ponieważ miałem przenośny aparat, mogłem stosować tę kurację na miejscu, u niej samej. Długa była to kuracja i wymagała wielokrotnych wizyt, a te stały się okazją do najmilszych pogawędek, jakie kiedykolwiek prowadziłem.
Gdy spozieram w przeszłość — te letnie tygodnie wydają mi się najszczęśliwsze w życiu. Dzień po dniu byłem jak oczarowany. Ta cudowna towarzyszka stała się dla mnie istnym objawieniem. Po raz pierwszy być może wypowiadałem się szczerze do końca, gdyż ona podchwytywała wszystko z aprobatą, była w rozmowie partnerem reagującym jak żywe srebro; błyskawicznie, wibrującym głosem dawała znać, że chłonie każde zwrócone do niej słowo... Trudno byłoby znaleźć kogoś o umyśle bardziej chłonnym, a zarazem inspirującym innych. Zdawało się, iż chwyta moje myśli w lot, jeszcze nim je ubiorę w słowa.
Jej zdolność rozumienia i współodczuwania była wprost bezgraniczna. Giętki umysł chwytał wszystko, a wesołość perliła się jak wodospad w słońcu. Ustawicznie wybuchała kaskadami przemiłego śmiechu. Zastanawiało mnie, kiedy zdążyła tak dogłębnie i bogato wyposażyć swą zdumiewającą pamięć. O sobie samej — o faktach i zdarzeniach zewnętrznych — opowiadała bardzo niewiele. Nawet po upływie kilkotygodniowych spotkań, tak obfitych w rozmowy, nie wiedziałem nic o jej życiu, o zmarłych rodzicach czy o przyjaciołach. Jednakże od samego początku wykazywała skłonność do mówienia o swojej psychice, o przeżyciach wewnętrznych, skłonność do analizowania własnego charakteru, a może raczej tego, co u siebie nazywała — ku memu rozbawieniu — brakiem charakteru.
Razu pewnego, może w sześć tygodni po mojej pierwszej wizycie, rozmowa nasza zeszła na takie tory, że niespodziewanie poczułem lekki niepokój.
Głosem, jakby nie dotyczyło to jej osobiście, Margaret powiedziała :
— To zapewne bardzo przyjemne być kimś konkretnym 32
i zdecydowanym. Nie ma pan pojęcia, jak niedobrze nie mieć własnej osobowości.
Roześmiałem się. — Czy pani uważa, że jej nie posiada? Nie znam nikogo, czyja osobowość dawałaby znać o sobie częściej i bardziej wyraźnie.
— Nie szukam komplementów — rzekła z lekkim odcieniem zniecierpliwienia. — Nie twierdzę, że jestem zbyt nie-znacząca i bezbarwna i nie wywieram żadnego wrażenia na innych. Wiem, że całkiem przyjemnie na mnie patrzeć; nie jestem głupia. Tylko... nie umiem tego wyjaśnić, ale chodzi o to, że nie mam prawdziwego, trwałego „ja". Oczywiście mam liczne oblicza, a przy panu ujawnia się jedno moje „ja", nie najgorsze. Bardzo jestem wdzięczna, doktorze, za osobowość, w którą mnie pan doraźnie wyposaża. Ale wcale nie czuję się indywidualną jednostką. Nie, nie mogę znaleźć żadnego rdzenia w swej osobowości, niczego, co jest mną zarówno wtedy, gdy przebywam sama, jak i wtedy, kiedy jestem z panem czy innymi ludźmi... Nie ma we mnie prawdziwej ciągłości mego „ja". Jestem taka beznadziejnie płynna.
— Jeśli mi wolno powiedzieć — przerwałem — to właśnie ta lotność pani umysłu sprawia, że tak się dobrze z panią rozmawia. Mówiliśmy o listach Keatsa * któregoś dnia. Pamięta pani jego słowa: „Jedynym sposobem wzmocnienia intelektu jest niekoncentrowanie się na niczym, zezwolenie, by przez umysł przepływały wszystkie myśli, a nie jakieś wybrane"? Myślę, że...
— Nie, nie o to chodzi, pan mnie zupełnie nie rozumie! — przerwała mi z kolei. Coś w jej twarzy dało znać, iż temat ten jest dla niej bardzo ważny i że swoistą lekkością zachowania maskuje tym razem prawdziwy niepokój.
— Nie martwię się, że jestem złym towarzyszem — ciągnęła — trudność polega na tym, że nie mogę mówić o sobie głosem poważnym; taka jestem gadatliwa. Tylko że moja gadatliwość jest odruchem. Chętnie bym opowiedziała panu o sobie coś naprawdę dramatycznego.
i, poeta angielski (1795—1821).
33
o o
— Zdarzyło się to w trzy lata później. Leżałam ze zwichniętą nogą w kostce. Przez cały dzień byłam apatyczna i pod wieczór ogarnęło mnie to przykre uczucie braku tożsamości. Nastroje zmieniały się, a nie było nic, co by je porządkowało. Czułam, że nie mam własnych poglądów, że nie doznaję żadnych emocji ani bodźców, byłam jak aktor wypchnięty na scenę, nie znający ani słowa ze swej roli. Kompletna wewnętrzna pustka... Byłam bezczynna i na nic nie zwracałam uwagi, lecz nagle zesztywniałam. W kącie stała kanapa. a na niej leżał jakiś kształt w pozycji, w jakiej ja leżałam na łóżku. Kształt był mój i znowu moja własna twarz spojrzała na mnie — och, tak żałośnie. Podobnie jak przedtem ogarnęło mnie okropne uczucie słabości, jakbym gdziei spadała, ale udało mi się zachować przytomność. To coś ciągle leżało na kanapie, a twarz patrzyła z niewypowiedzianym smutkiem. Patrzyła, jak gdyby chciała przemówić, i naprawdę wargi się poruszały, ale nic nie słyszałam. Na stole, tuż koło mnie, leżało ręczne lusterko; z wysiłkiem sięgnęłam po nie i zajrzałam. Obawy sprawdziły się: patrzyłam w pustkę — odbicia mego znów nie było. Leżałam tak przez jakiś czas, spoglądając jak zahipnotyzowana na kanapę, chwilami zerkając w puste lusterko. Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim moje odbicie zaczęło wracać mgliście, stopniowo, aż wreszcie stało się takie samo jak zawsze; wyglądałam równie zmęczona, jak się czułam. Oczywiście nikomu o tym nie opowiedziałam. Pan jest pierwszy. I jakaż pańska diagnoza, doktorze?
— Powiem rzecz nieoczekiwaną — rzekłem czując, że nie ma to znaczenia. — Myślę, że wszystko to śniło się pani.
— Jeśli tak — powiedziała niechętnie — to już więcej nic o sobie nie opowiem. Pan wie równie dobrze jak ja, że było to na jawie.
— Może z punktu widzenia fizjologicznego — rzekłem — pani w rzeczywistości nie spała, ale wydaje się, że ten kom...
— Jeśli pan użyje słowa kompleks, to zmienię lekarza! — przerwała mi śmiejąc się.
— Myślę — ciągnąłem — że ta, powiedzmy, silna obsesja własnej nietrwałości podświadomie wytworzyła u pani pew-36
ną symbolikę, a nawet i wywołuje halucynacje. Takie zjawisko znane jest dobrze psychologom: można by przytoczyć wiele przykładów. Margaret potrząsnęła smutnie głową.
— Bardzo to ładnie, że próbuje mnie pan pocieszać, ale nic z tego. Bo prawdę mówiąc — (tu oczy Jej pociemniały) — gnębi mnie to bardziej, niż umiem wypowiedzieć. Mówiłam, zdaje się, że czułam się za każdym razem bardzo słaba. Wiedziałam jednak, że mi nie wolno zemdleć. Rozpaczliwym wysiłkiem chwytałam się świadomości. Nie dałam się usunąć, bałam się... To przecież byłoby okropne pozwolić się wyrzucić, prawda?
— Wyrzucić? — powtórzyłem tępo.
— No bo czy to nie ryzyko pozostawiać samotne, niezamieszkałe ciało? Domy potrzebują lokatorów.
Roześmiała się, ale w jej oczach nie było wesołości.
Zanim odszedłem, zmieniła temat i stała się znowu swojska i promienna, tylko że odtąd nigdy już niepokój o nią nie miał opuścić mnie całkowicie. Przeżycia jej skwitowałem jako czysto subiektywne. Wydawały mi się z dziedziny zupełnej fantazji, ale w głosie jej, gdy wymawiała słowo „wyrzucić", było coś, co budziło we mnie dreszcz. To — i wyraz jej oczu... Jak zwykle za bramą odwróciłem się, by raz jeszcze spojrzeć na dom. Zorza wieczorna łagodziła jego surową szarość.
Chociaż moja pacjentka wstała, widywałem się z nią tak samo często. Nie tylko nadal leczyłem ją diatermią, ale i bywałem zapraszany na kolację. W jej małym saloniku, najbardziej przytulnym, jaki kiedykolwiek widziałem, spędziłem najszczęśliwsze godziny życia. Margaret była tam jak we własnej muszli. Gdy spoglądam w przeszłość, na owe czarowne wieczory późnym latem, widzę je jakby w złocistej poświacie. Biały pokój pełen zapachu kwiatów; złoty wyżeł machający puszystym ogonem; Margaret w rozkwicie olśniewającej piękności; nasze nieustanne, nigdy nie kończące się rozmowy... Albo też widzę Margaret czytającą głośno
37
czy grającą bez nut na fortepianie... Przechodziła od jednej cudownej melodii do drugiej i nigdy nie mówiła, co będzie dalej grać.
Często powracała do tego, z czego mi się zwierzyła w przypływie nagłej szczerości. Teraz jednak mówiła o tym tak, jak gdyby ta sprawa już jej nie ciążyła. Rzeczywiście, po spokojniejszym wyrazie jej oczu sądziłem, że nerwy jej są w lepszym stanie. Zdałem sobie jednak z niepokojem sprawę, że łatwo wprowadzał mnie w błąd właściwy dla niej lekki i swobodny sposób bycia. Pewnego wieczora przerwała nagle w połowie czytanie na głos jakiegoś wiersza i powiedziała :
— Jestem dziś jakaś dziwnie nieswoja... Taka rozproszona. — Potem zaczęła znowu mówić na dawny temat, wróciła do sprawy swego odbicia w lustrze, niby to obojętnie. Rzuciłem jakiś banał dla dodania jej otuchy. Ona jednak zawołała z niespodziewaną gwałtownością: — Widzę, że pan nic nie zrozumiał i nigdy nie zrozumie! Poznała widocznie z wyrazu mej twarzy, że się zmartwiłem nie mogąc jej pocieszyć.
— Bardzo przepraszam — rzekła jak najłagodniej. — Jakże mogę się spodziewać, że ktoś mógłby wziąć na serio moje słowa, skoro nawet o tych sprawach mówię tonem towarzyskiej konwersacji i nic na to nie mogę poradzić? Doktorze, to znowu zdarzyło się... ubiegłej nocy. Na tym koniec! A teraz — przerwała, gdy chciałem wyrazić zaniepokojenie — nie mówmy już ani słowa o Margaret Clewer. Proszę, niech mi pan poczyta, a ja będę dalej haftowała.
Wieczór ten zakończył czarodziejski okres. Następny poranek wrył mi się ostro w pamięć. Od tego czasu starałem się wszelkimi siłami utrzymać rozsądek na wodzy, gdyż wszystko się gmatwało przerażająco i przechodzić zaczęło wszelkie wyobrażenia.
Kończyłem właśnie śniadanie, gdy powiedziano mi, że jest telefon od pokojówki panny Clewer. Rebeka Park ubóstwiała Margaret, przy której była od dzieciństwa; widziałem, że instynktem osoby prostej i oddanej rozpoznała we 38
mnie prawdziwego przyjaciela. Jej głos w telefonie był nabrzmiały niepokojem:
— Proszę przyjść jak najszybciej, panie doktorze. Od rana nie mogę zbudzić panienki, śpi zupełnie nienaturalnie.
W dziesięć minut potem wchodziłem już do dobrze znanego pokoju. Margaret, oddychając nierówno, leżała w stanie ni to omdlenia ni snu. Zauważyłem, że ma mocno zaciśnięte dłonie.
Żaden mężczyzna, który pokochał kobietę, nie może obojętnie, nie doznając wzruszenia, po raz pierwszy patrzeć na nią śpiącą. Ścisnęło mnie coś za serce, gdy spoglądałem na twarz nieprzytomnej Margaret. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek wyobrażałem ją sobie, jak śpi, ale nigdy bym nie przypuszczał, że zobaczę to, co teraz ujrzałem. Czyż zamknięte oczy i bladość mogły wywołać tak wielką zmianę w znanej twarzy? Dlaczego te piękne rysy miały w sobie coś takiego, że Margaret, którą kochałem, stała się taka obca, taka przeraźliwie obca?
Zbadałem tętno i zastanowił mnie chłód jej ręki, więc powiedziałem Rebece, by przyniosła termofor, a gdy odchyliliśmy kołdrę, by wsunąć go, przeraziliśmy się oboje: stopy Margaret były nie tylko lodowate, ale mokre i zabrudzone ziemią; między palcami tkwiły gliniaste grudki. Ubiegła noc była dżdżysta...
— Chodziła we śnie — szepnąłem do Rebeki. — Proszę jej w żadnym razie nie mówić o tym, kiedy się zbudzi. Trzeba jejobmyć stopy. Szybko, zanim się ocknie.
Natarłem wodą kolońską jej skronie pokryte błękitnymi żyłkami. Margaret wydała głębokie westchnienie, żałośnie wyszeptała ledwie dosłyszalne słowa: — Nie, nie! Nie! — a głos wzniósł się błagalnie.
Gdy odzyskała przytomność i uniosła długie rzęsy, oczy jej nabrały zwykłego wyrazu; było to tak, jakby nagle jakiś piękny kwiat wypłynął na powierzchnię zmąconych wód. Pierwsze słowa brzmiały dziwnie i zastanowiłem się wówczas, czy pokojówka zwróciła na nie uwagę.
— Czy to ja? — zapytała Margaret spoglądając w górę.
39
Nie zapytała, jak mogłem się był spodziewać: Czy to pan? — ale: Czy to ja?
Wyjaśniłem, dlaczego jestem. Powiedziałem możliwie obojętnie, że posłano po mnie, ponieważ zemdlała. Zmarszczyła czoło, a w oczach jej pojawił się strach. Gdy tylko Rebeka wyszła z pokoju, Margaret powiedziała szybko tonem poufnym:
— Znowu się to zdarzyło, dziś w nocy...
— Co się zdarzyło?
— Wyparto mnie. Nie było odbicia. Niczego... Mówiłam już, jak rozpaczliwie trzeba walczyć, żeby nie zemdleć, a tym razem zemdlałam. Okropny zawrót głowy... Uległam... — Roześmiała się krótko, dziwnym śmiechem. — Tak, tym razem rzeczywiście straciłam grunt i widocznie zemdlenie trwało dłuższy czas. Nie mam pojęcia, kiedy się oddaliłam. Oddaliłam — to właściwe słowo — prawda?
Powiedziałem Rebece z naciskiem, że chorej konieczny jest absolutny spokój, i rozpocząłem swe codzienne wizyty lekarskie. Mimo pełnego zajęć dnia, myśl o Margaret ani na chwilę mnie nie opuszczała. Serce ścisnęło mi się niejasnym, ale przejmującym niepokojem.
Rzecz prosta, że ją kochałem. Myśl o tym, by odwzajemniła moją miłość, nigdy mi się nie nasunęła. Czyż mogłem czegoś żądać od tak nieuchwytnej istoty? Byłoby to jak oświadczyny skierowane do księżyca... Głupstwo!
Około wpół do dwunastej w nocy zbudziłem się nagle; w głowie zahuczały mi myśli o Margaret: może ona chodzi we śnie? Może zrobi sobie coś złego albo obudzi się i przerazi? Jakże mogłem ryzykować raz jeszcze coś podobnego? Nawet jej nie ostrzegłem! Oczywiście trzeba było kaz-ać, żeby ktoś spał w jej pokoju. Ubrałem się błyskawicznie, postanowiwszy pójść do Manor House. Pomyślałem, że jeśli znajdę chodzącą, odprowadzę ją do domu we śnie!
W zielonym świetle pełni księżyca dom był dziwnie piękny. Spojrzałem na okna pokoju Margaret i zdziwiłem się, że są zamknięte, mimo iż noc taka ciepła. Postanowiłem pochodzić po dziedzińcu i pilnować drzwi. Mogła wyjść w każdej chwili. Stąpałem możliwie cicho. Nikt chyba nie czuwał 40
oprócz mnie i tylko z oddali słychać było szczekanie psów. W ciszy nocnej wyczułem coś niezmiernie groźnego. Chwilami słychać było lekki poszum wiatru wśród drzew i szepty liści. W świetle księżyca dom wydał mi się mglisty, blady i obcy, wrogi ludzkiej obecności, mimo że za dnia przystawał na nią. Przestraszyło mnie głośne hukanie sowy. Zadrgało nagłe wspomnienie słów Margaret o cmentarzu: „Nie ma pan pojęcia, jaki jest piękny w księżycowym świetle, gdy przelatuje wielka, biała sowa..." Jakiś impuls kazał mi wejść na cmentarz. Przeleciała koło mnie na oślep biała sowa i prawie otarła mi się o policzek...
W zwodniczym świetle księżyca stłoczone nagrobki nabierały ostrzejszych konturów: były mniej wtopione w spokojną zieleń wybujałej trawy. W dzień atmosfera cmentarza tchnęła spokojem, jak gdyby często powtarzane słowa „Bądź wola Twoja..." przeniknęły ją na wskroś; obecnie jednak nawarstwiająca się tu od stuleci cisza wydawała się zmącona, a święcona ziemia jakby dygotała wzburzona. Rzekłbyś, cisy poderwały się i rysując się czarno, stały jak niemi strażnicy.
Gdy spojrzałem na wschodnią stronę cmentarza, wstrzymałem gwałtownie oddech. W najbliższym rogu widać było na ziemi coś białego. Zrozumiałem... Kilku skokami dopadłem miejsca, gdzie przerzucona przez płaski kamień nagrobny leżała w długiej, nocnej koszuli Margaret. Ręce o mocno-zaciśniętych dłoniach wyciągnięte miała przed siebie, a jej szczupłe ciało wiło się jakby w proteście. Usiłowała wstać, ale nie miała siły, jak gdyby coś przykuwało ją do ziemi. Posłyszałem ciche, żałosne jęczenie i ukląkłem. Spojrzałem w jej wykrzywioną twarz. Oczy miała zamknięte. Znękane ciało przekręciło się na bok i na szarym, omszałym kamieniu odsłoniło napis. Mimowolnie odczytałem słowa: „...Els-peth Clewer... Niech spoczywa w spokoju..."
Przypomniałem sobie pierwszy spacer po cmentarzu. A więc Margaret leżała na grobie Elspeth, o której woleli zapomnieć członkowie jej rodziny... Osoba zmarłej obudziła tak wielką moją ciekawość. — Nie, nie, nie! — wyrwało się z ust wijącej się z bólu Margaret. Chciałem ją podnieść
41
¦delikatnie, ale trzeba było użyć siły, jakby przy wyciąganiu czyjegoś ciała z lotnych piasków. Ostrożnie, żeby jej nie •obudzić, powoli zaprowadziłem ją do domu, a potem — do jej pokoju.
Złocisty wyżeł powitał mnie sennie, ale jak zwykle przyjaźnie, a gdy położyłem jego panią na łóżku, lekko polizał jej białą dłoń. Czuwałem przy łóżku przez jakiś czas, aż wreszcie wydało mi się, że Margaret śpi normalnie. Dałem się tym zwieść i pozostawiłem ją samą, tylko pies leżał obok, wyciągnąwszy swe złociste ciało.
Następnego poranka chciałem zobaczyć ją jak najprędzej i powróciłem możliwie wcześnie, mając zamiar wyjaśnić swą niespodziewaną wizytę chęcią zmienienia jakiejś recepty. W korytarzu spotkała mnie wzburzona Rebeka.
— Dobrze, że pana widzę, doktorze. Właśnie miałam po pana posłać. Panna Margaret znów śpi jak wczoraj, jest całkiem nieprzytomna. Nie mogę już na to patrzeć!
— To tylko dowód, że jest osłabiona — powiedziałem, chcąc uspokoić pokojówkę.
— Możliwe — rzekła bez przekonania. — Chociaż nie wiem, czym się tak mogła zmęczyć. W dodatku stało się coś okropnego. Myślę, że to ten łajdak kot wlazł w nocy do pokoju mojej pani i włamał się do klatki, bo te dwa milutkie ptaszki, które panna Margaret tak lubi, leżą całe we krwi i mają łebki prawie zupełnie oderwane. Słowo daję, nie wiem, co powiedzieć pannie Margaret, jak się zbudzi. Bardzo się tym przejmie!
— Ja jej powiem — rzekłem idąc za Rebeką do sypialni. I dodałem szybko: — Na miłość boską, proszę zaraz zabrać klatkę, żeby jej nie zobaczyła, jak się obudzi.
Rebeka, wyrażając głośno zmartwienie, zabrała szybko niemiły przedmiot.
Margaret była zupełnie nieprzytomna. Wyglądała tak samo, jak poprzedniego dnia rano. Odwróciłem jej bezwładną dłoń, aby poszukać tętna. Potem posłyszałem, jak serce mi wali... Zobaczyłem coś, z czym rozum się nie zgadzał, i zrobiło mi się mdło. Piękna, biała ręka, którą tak często aż do bólu pragnąłem całować, zbrukana była krwią, a do palców 42
przylepione skrwawione piórka. Po raz pierwszy doznałem takiego przeraźliwego dreszczu... z trudem się opanowałem — trzeba było działać natychmiast. Przyniosłem ciepłej wody i szybko obmyłem rękę. Margaret wynurzyła się z otchłani nieświadomości, przyszła do siebie. W oczach jej odmalowało się zdziwienie, a potem — wyraz ulgi i powitania.
— Co się stało? — zapytała spoglądając na mnie.
Starając się zataić, co się ze mną dzieje, wyjaśniłem, czemu tu jestem, i przepisałem jakieś lekarstwo. Margaret rozejrzała się po pokoju, szukając swego nieodłącznego towarzysza: — Gdzie jest Sheen? — zapytała.
— Nie było go tu, kiedy przyszłam rano, panienko — powiedziała Rebeka — i nigdzie go nie mogę znaleźć. Wszystkich pytałam, ale nikt go nie widział.
— Musiał wyskoczyć przez okno — rzekła Margaret — choć to zupełnie do niego niepodobne!
Poprosiła mnie, żebym wyjrzał. Na kwietniku pod oknem widać było wyraźnie ślady psich łap.
— Muszę wstać i poszukać go — powiedziała Margaret. — Śniło mi się w związku z nim coś okropnego.
Śmiertelnie blada, nie miała siły wstać z łóżka, ale wiedziałem, że na próżno bym ją powstrzymywał. Doszedłem do wniosku, iż muszę powiadomić ją, że jest lunatyczką, i zalecić, aby na jakiś czas postarała się o pielęgniarkę na noc. Czekałem okazji, by powiedzieć o tym tak, aby zbytnio jej nie przerazić. Przypomniałem, że obiecała odwiedzić żonę jednego z dzierżawców i przekonać ją, żeby — na moje wyraźne zalecenie — zechciała posłać swe kalekie dziecko do szpitala. Margaret postanowiła, że pójdzie tego popołudnia do owej upartej kobiety.
Wychodząc z „wielkiego domu" przypomniałem sobie, że nie powiedziałem o śmierci kanarków. Margaret nie zauważyła braku klatki.
O trzeciej po południu poszliśmy razem przez pola; mieliśmy przed sobą dwie mile drogi. Było śliczne popołudnie; mimo pełni lata czuło się już oznaki jesieni. Policzki Margaret ładnie się zaróżowiły i bardziej niż kiedykolwiek ude-
43
rzył mnie zdumiewający urok jej świeżości i młodości. Przypominała świeżo rozkwitłą dziką różę. Twarz miała całkiem wypoczętą. Okropne niepokoje zaczęły mi się teraz wydawać fantastycznie nierealne.
— Czy słyszał pan o zbrodni kota? — zapytała. Oczy miała jak zroszone kwiecie, a głos jej drżał, choć jak zwykle starała się śmiać; dodała: — A tak kochałam te ptaszki... Wymamrotałem coś wyrażającego współczucie.
— Martwię się też bardzo zniknięciem Sheena — rzekła. — Nawet na godzinę nigdy dotychczas mnie nie opuszczał. Oszaleje z tęsknoty za mną. Myśli pan, że go ukradli?
— Z pewnością nie — odparłem z naciskiem. Kierowałem rozmowę tak, aż wreszcie w miarę obojętnie
powiedziałem, iż odkryłem, że ma zwyczaj chodzenia we śnie. Zdarza się jej to dość często... W oczach Margaret błysnęło zdziwienie i zaczerwieniła się silnie. Starałem się zbagatelizować całą sprawę.
— Częściej zdarza się to wskutek niestrawności niż wyrzutów sumienia — powiedziałem z uśmiechem i skorzystałem z przebłysku jej humoru, by skierować rozmowę na sprawę pielęgniarki.
Margaret, ku memu zaskoczeniu i uldze, od razu się zgodziła na taką opiekę. Zdawało się, że nawet jest z tego zadowolona. Powiedziałem, że jednego z mych pacjentów opuścić ma właśnie doskonała pielęgniarka i że umówię się z nią, by zgłosiła się do Margaret już tego wieczora.
— Wcale nie trzeba widywać się z nią w ciągu dnia — rzekłem. — Po prostu nocą będzie siedziała w pani pokoju.
Na tym sprawa się zakończyła.
— Co za boskie popołudnie! — zawołała Margaret zapominając o wszystkim. — Dzięki Bogu, że zawsze umiem żyć chwilą. Lepsze to, niż ciągle oglądać się za siebie, prawda?
Poszła parę kroków naprzód, a cień, który widziałem nad nią zawsze od czasu tego niespodziewanego wybuchu zwierzeń w salonie — zniknął. Była znowu promienną istotą, którą zobaczyłem w dniu jej poznania. Trudno było nie reagować na wybuchy jej perlistej wesołości, a cudowne kaskady śmiechu na razie prawie całkiem rozproszyły mój 44
niepokój. Margaret była rozkosznym kpiarzem, naśladowała, kogo się tylko dało, płynął strumień błyskotliwie dobieranych cytatów, i to sprawiało, że niemal zapomniałem o rzeczach, które zapomnieć było trudno. Jednakże wesołość jej nagle przycichła, gdy zauważyłem: — Jaką pani ma zdumiewającą pamięć!
— Pamięć? — zapytała nieomal ostrym tonem. — Tak, zgadzam się, mam doskonałą pamięć i jestem chłonna, ale jaką ochronę stanowią takie ściśle odbiorcze właściwości?
— Ochronę? — powtórzyłem jak echo.
— Właśnie o to chodzi! — powiedziała impulsywnie. Staliśmy już przed furtką do obejścia farmy. — Chciałabym, żeby pan teraz zaczekał, a ja wejdę tam sama i owinę sobie tę poczciwą kobietę wokół palca. Pana obecność na pewno by nic nie pomogła. Proszę mi życzyć powodzenia — dodała uśmiechając się; ściągnęła rękawiczkę i podniosła palec
0 różowym paznokciu. — Co się stało? — zapytała niepewnie.
Widocznie na mej twarzy mimowolnie ujawnić się musiał wewnętrzny dreszcz, który mnie przeszedł, gdy przypomniałem sobie ten szczupły palec, poplamiony krwią... Ciągle jeszcze miałem przed oczyma żałosne piórka, przylepione do niego.
— To tik nerwowy — skłamałem. — Poczekam tutaj na dobre wiadomości. Powodzenia.
Oparłem się o furtkę, zdany na pastwę niepożądanych myśli. W pięć minut później posłyszałem, że ktoś mnie woła,
1 ujrzałem ogrodnika trzymającego na łańcuchu Sheena. Pies radośnie merdał ogonem, kiedy uszczęśliwiony głaskałem jego piękny łeb.
— Dzierżawca znalazł go daleko w lesie, panie doktorze — wyjaśnił ogrodnik — a potem przyprowadził tutaj. Panna Park widziała, w którą stronę państwo poszli, więc prosiła mnie, żebym za wami poprowadził psa, to panienka się uspokoi.
Uszczęśliwony, że mogę przynieść dobrą nowinę, pospieszyłem w kierunku farmy i tam spotkałem Margaret.
— No i wygrałam... — zaczęła, ale ledwie się odezwałem
45
na temat Sheena, zapomniała o powodzeniu swej misji i od razu pobiegła do furtki. — Kochany Sheen! Jak mogłeś mnie opuścić? — posłyszałem jej przejęty głos.
A potem stało się coś bardzo przykrego, coś tak bolesnego, że chętnie bym o tym nie wspominał: gdy Margaret zbliżała się w oczekiwaniu, że pies powita ją radośnie, zwierzę podkuliło ogon, przycupnęło i wyraźnie zatrzęsło się ze strachu.
— Sheen, co się stało?...
Głos Margaret był żałosny: zobaczyłem na jej twarzy grymas głębokiego cierpienia.
— Przecież to ja! — powiedziała błagalnie. — Sheen, to ja!
Ale ów pies, o którym mówiła, że oszaleje z tęsknoty za nią, rozpłaszczał się coraz bardziej, jakby chciał czołgać się po ziemi, a jego złocisty włos pociemniał od potu.
— Och, cóż to się stało w nocy? — jęknęła Margaret, błagalnie wyciągając ręce do psa.
— Uwaga, panienko! — krzyknął przestraszony ogrodnik. Białka psa błysnęły, zwierzę zawyło i rzuciło się dziko
w stronę Margaret, szarpiąc obrożę w potężnym wysiłku by się wyrwać.
— Zabierzcie go! — rozkazała Margaret. — Zabierzcie go! — I pobiegła drogą tak szybko, jak tylko mogła. Dogoniłem ją, ale nie wiedziałem, co powiedzieć. Nastrój stał się nie do zniesienia. Widziałem łzy spływające po bladej, zbolałej twarzy Margaret, a oczy jej patrzyły przed siebie ze śmiertelną urazą.
— Te psy są nieobliczalne... — spróbowałem wreszcie.
— Nieobliczalne? Tak pan myśli? — zawołała ostro. — Nie wydaje mi się! — Zacisnęła dłonie, aż jej kostki zbielały. W chwilę potem odwróciła się do mnie, jakby chciała coś powiedzieć, pozbyć się jakiegoś brzemienia, ale tylko chłodnym, urzędowym głosem zreferowała mi swą skuteczną rozmowę z żoną dzierżawcy. I było to też jedyne, o czym mówiliśmy. Wydawało się, jakby przedzieliła nas żelazna krata. Czuliśmy się obcy sobie.
Następnego dnia rano przyszedłem na diatermię; Mar-46
garet wyglądała bardzo źle, ale powiedziała, że podoba się jej pielęgniarka — miła, pogodna młoda kobieta. Odczułem brak zwykłego świergotu kanarków, a pokój wydał mi się dziwnie pusty bez pięknego, złocistego wyżła. Nie śmiałem pytać o niego i nigdy go już więcej nie zobaczyłem.
Uderzyło mnie boleśnie, gdy stwierdziłem, iż usunięto wszystkie zwierciadła.
— Czy znowu było to dziwne zjawisko? — zaryzykowałem pytanie. — Znów zdawało się pani, że coś nie w porządku z odbiciem w lustrze?
— Niech pan już więcej o to nie pyta! — rzuciła gorączkowo. — Skończyłam już z tymi bzdurami i nie chcę, żeby mi o tym wspominano. Dosyć!
Tak więc zapadła między nami kurtyna nieszczęsnej obopólnej rezerwy. Margaret zdawała się sama skazywać na samotność; od czasu, gdy zamknęła się w sobie, na jej pięknej twarzy pojawiały się coraz ciemniejsze cienie.
W kilka dni po przybyciu pielęgniarki poprosiłem ją, by przyszła do mnie i określiła stan swej pacjentki. Nie miała nic konkretnego do powiedzenia, chyba to, że chociaż pacjentka sypia długo, to sen ma niespokojny i przynoszący mało odpoczynku, co zawsze widać po niej rano.
— Może jakiś związek z jej samopoczuciem — powiedziała pielęgniarka — ma to, że noce są takie duszne i brak świeżego powietrza w jej pokoju.
— Czy pani chce powiedzieć — zapytałem — że nawet przy takiej pogodzie nie otwiera okna?
Uparte lato ciskało ostatnimi wściekłymi falami upału i nic dziwnego, że byłem zaskoczony.
— Nie otwiera, panie doktorze. Nie umiem jej tego wyperswadować, a czasem sama już nie mogę wytrzymać w takim zamknięciu.
Obiecałem, że użyję swego wpływu.
— A poza tym jeszcze jedno — ciągnęła pielęgniarka. — Czy pan sądzi, że jeśli ktoś jest w takim stanie nerwowym, to może robić wszystkie te próby? Przepraszam, panie doktorze, ale myślę, że pan powinien kazać jej, by dała spokój z tym teatrem.
47
— Z jakim teatrem? — zdumiałem się. — O czym pani mówi?
— Nie wiem zresztą, co to jest, ale ona ciągle robi te próby. Ile razy pośle mnie w nocy po cokolwiek, a zawsze prosi" o jakąś książkę albo coś ze spiżarni, choć wcale nie widzę, żeby tego potrzebowała, to za każdym razem, kiedy wracam tym długim korytarzem, słyszę, jak prawie wykrzykuje swoją rolę. To musi być świetna aktorka! Ani by się pan doktor domyślił, że to jej własny głos; kto by zresztą przypuszczał, że ta miła, młoda osoba może wydawać takie wrzaski. Aż mi włosy stają na głowie. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby uczenie się takiej gwałtownej roli wychodziło na dobre komuś, kto ma nerwy nie w porządku.
— Dziękuję siostrze. Pomówię z nią o tym.
Tego samego popołudnia odwiedziłem Margaret. Po paru frazesach rzekłem: — Dowiedziałem eię, że pani sypia przy zamkniętym oknie, mimo że jest pani taka strasznie blada. Gdyby okno miało być otwarte przez cały rok, to może byłoby dziwactwem, ale przy takiej pogodzie to naprawdę konieczne.
— Jeżeli pielęgniarka podnosi o to rwetes, nie będę jej trzymała! — wybuchnęła Margaret. — Jakże mogę zostawiać okno otwarte, kiedy czuję, że właśnie tamtędy wciska się coś okropnego? Chociaż wiadomo, że wszystko i tak się na nic nie przyda! ...„Kamienne mury nie czynią więzienia, ni klatki żelazne pręty..." * Ale to tylko „dzikie, szumne słowa" — rzekła z uśmiechem. — Przepraszam, niech pan nie zwraca na nie uwagi. Moja choroba cytowania zaostrza się. To dlatego, że nie mam o niczym własnej opinii.
Czułem zamęt w głowie. „Wciska się coś okropnego"? Co ona ma na myśli?... Dławiło mnie przeczucie strasznego niebezpieczeństwa. Musiałem jednak coś powiedzieć.
— A kiedy będzie to przedstawienie amatorskie? — spytałem. — Nie wiedziałem, że pani zajmuje się teatrem.
— Teatrem? — powtórzyła. — Nie rozumiem...
son".
48
Richard Lovelace (1618-1658), cyt. z „To Althea, From Pri-
— Pielęgniarka mówi, że słyszy często, jak pani powtarza w nocy jakieś role.
Zaczerwieniła się. — Ach, o to chodzi — powiedziała. — Tak! Widzi pan, mam głupi zwyczaj deklamowania głośno wierszy, samej sobie, a kiedy ona mnie raz usłyszała, powiedziałam, że powtarzam sobie role.
— Uhm... — mruknąłem, ale serce mi się ścisnęło, gdy
skłamała.
Potem mówiliśmy o różnych rzeczach, ale obojętnie, gdyż oboje myśleliśmy o czymś innym. Rozmowa była wymuszona; zauważyłem, że prawie wszystko, co mówi Margaret, jest jak gdyby w cudzysłowie. Z ust jej nie wychodziło prawie nic, co nie było cytatem. Od dawna wiedziałem, że zjawisko to nasila się, im bardziej Margaret jest zmęczona, im więcej napięta lub czymś zaabsorbowana. Gdy żywotność przygasała, to — według jej słów — nie miała „żadnych własnych opinii, doznań czy impulsów", a stawała się tylko jakby tubą wygłaszającą myśli innych ludzi, jakby nie pozostawało w niej nic trwałego poza pamięcią.
W jakieś trzy dni później pielęgniarka z własnej inicjatywy przyszła, by złożyć mi sprawozdanie, i powiedziała, że zauważa u swej pacjentki coraz większą nerwowość i depresję. Gdy zapytałem, jak panna Clewer sypia, odpowiedziała złowieszczo: — Wcale mi się nie zdaje, żeby chciała sypiać!
— Dała już spokój z tym teatrem? — zapytałem możliwie
obojętnym głosem. "
— Na miłość boską, żeby wreszcie zechciała! Ja już naprawdę nie mogę tego znieść; działa mi na nerwy, gdy wykrzykuje te swoje role. Już się na pamięć nauczyłam jednego kawałka i chyba nigdy nie zapomnę tej dziwnej mowy.
— Jakaż to mowa? — zapytałem, starając się nie zdradzać zainteresowania.
— Trudno to nazwać mową. Żeby pan to usłyszał, doktorze! Ona po prostu wrzeszczy. Nigdy nie myślałam, że taka godna pani potrafi zdobyć się na taki przerażający głos. Najczęściej powtarza: „Wpuść mnie! Ustąp! Co ja zrobię bez ciała? Po co ci ciało? Ja go potrzebuję! Musisz się usunąć!
49
4 — Tchnienie grozy
Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało!" A jak za trzecim razem powtarza: ,,Muszę mieć ciało!" — to aż krzyczy. Ale co się panu stało, doktorze? Przecież pań jest blady jak ściana?
Wymamrotałem, że źle się czuję i że pójdę się czegoś napić. Powiedziałem jej, że odwiedzę Margaret wieczorem, i opuściłem pokój. Gdy szedłem na górę, nogi uginały się pode mną, ą kiedy znalazłem się w sypialni, przekręciłem klucz w zamku, choć Bogu tylko wiadomo, od czego chciałem się odgrodzić w ten sposób! Drżącymi dłońmi otworzyłem książkę, którą już poprzedniej nocy czytałem w łóżku. Był to oprawny manuskrypt, zapisany bladobrunatnym, pajęczym charakterem pisma, z szesnastego stulecia. Margaret dawno już udostępniła mi swoją bibliotekę. Tam, na jednej z górnych półek, znalazłem coś w rodzaju dorywczego diariusza, który dawno temu prowadziła należąca do rodziny inna Margaret Clewer. Czytałem go do późna w nocy. Było to nader ciekawe, a ostatni, wstrząsający zapisek wywarł na mnie bardzo żywe i bolesne wrażenie. Czy pewne słowa, które z przerażeniem przypomniałem sobie teraz, spotkałem tam wczoraj naprawdę, czy też stargane nerwy spłatały figla mej pamięci?
Przewracałem kartki, dygocąc cały, aż wreszcie doszedłem do słów:
„Tak więc umarła Elspeth, nasza hańba! Że też dożyłam chwili, iż muszę dziękować Bogu za to, że moje dziecię spoczywa na cmentarzu! Wczoraj minęło dziesięć dni, jakeśmy przywieźli ją do domu po upadku z konia. Tych dziesięć dni — to męka nie do wyobrażenia dla nas wszystkich. Chwila jej odejścia była straszliwa, nie do uwierzenia. Cień śmierci nie złagodził namiętności jej gwałtownej, złej i zawistnej duszy. Wszelkimi siłami, zaciekle trzymała się życia, co za każdym tchnieniem uchodziło z jej zgruchotanego pięknego ciała. Boże, dopomóż nam! Czy w grobie zdołam zapomnieć, jak w ostatniej chwili krzyczała: Nie chcę umierać! Nie chcę umierać! Tyle mam jeszcze do zrobienia! Powrócę! Muszę powrócić! Mój duch jest niezłomny! Muszę znaleźć
50
inne ciało! Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało! Muszę mieć ciało!"
Rękopis zmarłej przed wiekami kobiety wyśliznął się z mej dłoni. Już ubiegłej nocy przeszył mnie dreszcz, gdy czytałem słowa, które wołała jej umierająca córka. Teraz, gdy usłyszałem to, co powiedziała pielęgniarka, w głowie mi zahuczało. Elspeth Clewer! Przypomniałem sobie szary, niepozorny grób pod cisem. Gdy po raz pierwszy odwiedziłem cmentarz, kiedy zobaczyłem ten cichy zakątek, rozigra-ła się moja wyobraźnia, a potem grób ten na zawsze sKoja-rzył się z ciśniętym na niego, wijącym się ciałem Margaret.
,,Niech spoczywa w spokoju..." Zaświtała mi nikła nadzieja: może Margaret zna dziennik, który znalazłem? Może jego ponura treść — przecież to prawdopodobne! — prześladuje ją?... Może to, co pielęgniarka wzięła za recytację roli, było tylko cytowaniem cudzych słów w niespokojnym śnie?
Tego wieczora stwierdziłem, że Margaret jest blada i ma szeroko rozwarte oczy. Napomknąłem o znalezionym dzienniku i zapytałem, czy go kiedy czytała. Odparła, że nic o nim nie wie. Czułem, że mówi prawdę. Opowiedziałem jej dziwną historię jednej z kobiet w jej rodzinie — Elspeth Clewer. Czy zdawało mi się, że wstrzymała oddech, posłyszawszy to imię?...
— Ach, o to chodzi! — rzekła. — Tak, słyszałam o niej. Chociaż zmarła mając niespełna dwadzieścia trzy lata, stała się jedynym słynnym członkiem rodziny Clewerów, bo krótkie życie wypełniła wszelkimi wyobrażalnymi zboczeniami i zbrodnią. Była wprost mitycznym potworem, pełnym gwałtowności i okrucieństwa. Jednakże już często panu mówiłam, że zupełnie nie ciekawią mnie moi przodkowie.
W dwa dni później siedziałem przy śniadaniu, gdy u drzwi wejściowych pociągnięto za dzwonek tak gwałtownie, że sam poszedłem otworzyć. Stała tam Rebeka: twarz jej wyrażała wzburzenie.
— Panie doktorze! Ona uciekła...
— Panna Clewer? — wyrwało mi się z ust.
— Nie — rzekła zdyszana. — Ta pielęgniarka. Nie ma jej; zostawiła moją biedulkę bez słowa. Przyszłam dziś rano
51
i znalazłam panienkę śpiącą. No i co pan o tym powie: na podłodze była taca, kawałki filiżanki i spodka, i owomal-tyna rozlana na dywanie. Pielęgniarce wszystko widocznie wypadło z rąk. A jej samej nie ma, pognała gdzieś i wszystkie swoje rzeczy zostawiła. Chłopiec od ogrodnika mówił, że biegła przez ogród, jakby ją sam diabeł gonił. Popędziłam na stację i powiedzieli mi, że była na całą godzinę przed odejściem pierwszego pociągu, wyglądała dziwnie i nie miała na sobie żadnego wierzchniego okrycia. A moja panienka — ona dziś pana bardzo wygląda, powiada, że prosiła pielęgniarkę, żeby jej przyniosła filiżankę owomaltyny, a potem panienka widocznie zasnęła, bo nic więcej nie pamięta. Zaniepokojony losem pielęgniarki, zadzwoniłem do Londynu, do związku, który mi ją polecił, i poprosiłem, by zatelefonowano do mnie natychmiast, jeżeli się tam zgłosi. Pełen złych przeczuć pospieszyłem do Manor House. Spotkałem Margaret spacerującą w ogrodzie, z twarzą stężałą i pełną bólu.
— Bardzo mi przykro, że wystraszyłam pańską pielęgniarkę, doktorze — powiedziała z gorzkim uśmiechem.
— Pani ją wystraszyła? Pani? — próbowałem się roześmiać.
— Na to wygląda. Wyszkolona pielęgniarka, która rzuca tacę i ucieka z domu, z pewnością musi być zdenerwowana.
— Chyba zwariowała — rzekłem sucho. — Na szczęście znam inną, świetną, która właśnie w tej chwili jest wolna.
— Nie, dziękuję, doktorze. Dosyć pielęgniarek! Nie powiem, żeby ta ostatnia okazała się zbyt zachęcająca. Nie. Właśnie zatelegrafowałam do przyjaciół, żeby tu hurmem zjechali. Ostatnio byłam bardzo nietowarzyska. — Mówiła wyzywająco i wiedziałem, że nie warto nawet się spierać.
Tegoż popołudnia zadzwoniła do mnie przewodnicząca związku pielęgniarek. Siostra Newson nie zgłosiła się, tylko pojechała do swej matki, której numer telefonu mi podano.
— Halo! Tu pani Newson — odpowiedział mi czyjś znękany, ale uprzejmy głos. Wyjaśniłem, kim jestem, oświadczyłem, że chcę pomówić z jej córką, której niezwykłe za-52
chowanie wymaga wyjaśnień. Głos w telefonie wybuchnął nagle i poczułem, że stało się coś niedobrego.
— Och, panie doktorze, nie dogada się pan z moją córką. Leży i, słowo daję, jest w strasznym stanie. Lekarz mówi, że to jakiś szok i nie wolno jej niepokoić. Panie doktorze, co mogło się zdarzyć, że taka rozsądna i spokojna dziewczyna wzięła to sobie tak do serca? Nigdy jej nie widziałam w takim stanie. W ogóle jeszcze nie widziałam nikogo tak wystraszonego. Powiedziała, że jej okropnie przykro, że pana tak zawiodła, ale nie mogła już wytrzymać za żadne skarby świata...
— To niesłychane! — rzuciłem w słuchawkę. — Pielęgniarka porzuca chorą w środku nocy! Zupełna histeryczka! Co to ma znaczyć? Przecież jej pacjentka to bardzo miła panna.
— Tak, mówi, że ta młoda pani, do której ją zaangażowano, była bardzo miła, ale — panie doktorze, ja nic nie rozumiem, bo córka mówi tak bezładnie, kiedy ją pytam... Panie doktorze, czy tam nie było jakiejś innej młodej pani?
Zrozpaczony trzasnąłem słuchawką.
Udałem się do Manor House, aby podać adres pielęgniarki, której należało odesłać rzeczy. Byłbym wszedł do domu, ale właśnie z dwóch samochodów wysiadała gromada gości. Na dziedzińcu rozbrzmiewały głosy, a grupka ożywionych młodych ludzi, wymachując rakietami tenisowymi, gnała po schodach ku Margaret, która stała w drzwiach; twarz miała weselszą.
Poczułem się odcięty od niej i z ciężkim sercem umknąłem niepostrzeżenie. Dom, ozłocony zachodzącym słońcem, wydał mi się prawie nienawistny.
W dwa dni później otrzymałem od Margaret list, pisany jej dziwnie zmiennym charakterem. Były to tylko słowa:
„Muszę natychmiast wyjechać. Gdy otrzymasz ten list — będę już w pociągu. Nie pozostanę tu ani jednej nocy. Ostatnio nastąpiło coś niewypowiedzianie strasznego. Nie mogę ryzykować pozostawania tu dłużej samotnie, to niemożliwe! Proszę, nie pytaj o nic. Nic z tego nie rozumiem, ale wierz mi, że to okropne, więc muszę odjechać. O Boże! «Więcej jest rzeczy na niebie i ziemi...» Napiszę jeszcze do Ciebie — Margaret Clever".
53
Wyjechała za granicę, a ja byłem z tego zadowolony. Choć życie moje stało się beznadziejne, to przynajmniej koszmarne obawy zniknęły. Napisałem oczywiście list z prośbą o bliższe wyjaśnienia, ale żadnej odpowiedzi na to nie otrzymałem. Potem dostałem od niej wiele dalszych listów, ale poza stwierdzeniem: „Taka jestem zadowolona, że wyjechałam", nic mi one nie powiedziały. Były to tylko błyskotliwe opisy jej podróży. Dawały więcej, niż gdyby powstały z natchnienia Baedeckera; tylko wtrącone gdzieniegdzie słówko przypominało, że byliśmy wielkimi przyjaciółmi. Rebeka natomiast napisała mi, że panienka ma się dobrze, ale jest niespokojna i jakby w gruncie rzeczy nie cieszyła się z podróży.
Gdy opadały liście z drzew, a potem gdy zima skuła ziemię — cudowne, długie dni minionego lata zdawały się błękitnieć w pamięci jak coś, co było snem. Często chodziłem popatrzeć na jej pusty dom. Zastanawiałem się już, czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczę. Krążyły nawet pogłoski, że dom ma być wydzierżawiony na długi czas...
Pewnego rana, gdy już nastąpił wybuch ociągającej się w tym roku wiosny, spotkała mnie niespodzianka: ujrzałem kopertę z londyńskim stemplem, zaadresowaną charakterem pisma, który zawsze sprawiał, że serce mi drżało. Otworzyłem list:
„Niemożliwe tak ciągle być z dala... Czuję, że coś nieodparcie ciągnie mnie do domu; w każdym razie nie będę sypiała w dawnym pokoju. Wracam w poniedziałek, ale o późnej godzinie. Proszę przyjść we wtorek na obiad. Margaret Clewer".
Wraca w poniedziałek? Przecież dziś poniedziałek! A więc już za niecałe dwadzieścia cztery godziny ją zobaczę... Dzień wlókł się niesłychanie. Ażeby przyspieszyć nadejście jutra, położyłem się spać jak najwcześniej.
Zbudziłem się nagle w środku nocy, przekonany, że wskutek jakiegoś odgłosu. Tak, ktoś rzucał kamyczkami w szybę. Pomyślałem, że wzywają mnie do chorego, otrząsnąłem się ze snu i wyjrzałem przez nisko umieszczone okno. Była pełnia księżyca. Za oknem stała wysoka postać o białej twa-54
rzy, która — uniesiona — wyraźnie rysowała się w zielona-wym świetle. Margaret! Jej piękność rozbłysła wśród dziwnej, chłodnej nocy. Margaret wyglądała wzburzona, a w głosie było coś rozpaczliwego:
— Szybko, szybko! — wołała. — Potrzebuję twojej pomocy! Tak się boję... Szybko, wpuść mnie, wpuść mnie! Teraz już wszystko ci opowiem!
Schwyciłem płaszcz i zbiegłem po schodach, możliwie cicho, by nie zbudzić służącej. Otworzyłem drzwi: to nie sen... Na zewnątrz stała jasna postać z wyciągniętymi do mnie ramionami. Cudowna nadzieja przepełniła mi serce, ale gdy rzuciłem się naprzód, ujrzałem w oczach Margaret coś nie do opisania. Z rozpaczliwą szybkością osłoniła twarz fularowym szalikiem...
—¦ Za późno! Za późno! — zajęczała zmienionym głosem. — Wracaj, wracaj i na miłość boską nie idź za mną!
Rzuciłem się bez tchu za oddalającą się figurką bez twarzy. Obróciła się nagle ku mnie, a ja stanąłem jak wryty. Z przerażeniem słuchałem potoku słów, wykrzykiwanych nie znanym mi głosem. Ogarnął mnie dziki, mdlący strach. Za zbawienie duszy nie poszedłbym za nią ani kroku! Wyrzekłem się, o Boże, wyrzekłem się Margaret... Po paru chwilach, zlany zimnym potem, znalazłem się znowu w pokoju i leżałem na łóżku. Sen nie nadszedł tej nocy, ale nie wstałem o zwykłej porze, dopiero gdy o dziesiątej zadzwonił telefon; podniosłem słuchawkę, bojąc się jakichś okropnych wiadomości.
Zdumiony, usłyszałem melodyjny głos Margaret:
— To ja... Proszę przyjść do mnie. Mówią, że nie jestem zdrowa...
Był to jej własny, piękny głos, którego nie spodziewałem się więcej słyszeć. Czyżbym przeżył ubiegłej nocy jakiś straszliwy sen?...
Gdy znalazłem się w Manor House, zapytałem, który pokój zajmuje teraz panna Clewer.
— Ten sam co dawniej, panie doktorze — odparła służąca. — Panna Clewer kazała sobie przygotować drugi pokój, po tamtej stronie domu, ale jak tylko przyjechała, to powiedziała, że chce wrócić do dawnego.
55
W znajomym pokoju czekała na mnie Rebeka.
— Dzięki Bogu, że pan przyszedł, doktorze — rzekła. — Ona, zdaje się, znowu jest nie bardzo przytomna...
Wszedłem cichutko do pokoju: Margaret dziwnie piękna, lecz słaba i krucha, leżała oparta na wielkiej poduszce. Wyciągnęła do mnie na powitanie obie ręce. Od razu pojąłem, że pamięć jej nie przechowała śladów nocnego wydarzenia. Powitała mnie, jakbyśmy spotkali się pierwszy raz od czasu jej wyjazdu.
— Rebeka myśli, że jestem chora — powiedziała. — Ale ze mnie widocznie dziwne stworzenie, bo zapewniam cię, że czuję się całkiem dobrze i tak strasznie się cieszę, że widzę mojego doktora!
Zapytała mnie, co słychać w Mosstone, a potem nader zabawnie opisywała mi ludzi, z jakimi zetknęła się w swych podróżach. Wszystko było tak, jak za pierwszą moją wizytą: cudowny uśmiech, perliste kadencje głosu, cięte powiedzenia i potoki cytatów. Co miała na myśli Rebeka mówiąc, że Margaret jest nie bardzo przytomna?...
Po pewnym czasie jednak w oczach jej zaszła nagła zmiana. Chwyciła mnie mocno za ręce. Głos jej stał się uroczysty.
— „Jak drzewo upadnie, to niechaj leży!" Prawda, Joh-nie? — (John! Prawie zupełnie zapomniałem o swoim tak mało używanym imieniu...) — A skoro ma leżeć, to niech już tak leży przez wieczność, prawda, kochanie?
— Tak, tak... Oczywiście — wymamrotałem łagodząco.
— Och, Johnie — ciągnęła — właśnie znalazłam taki śliczny wiersz. Nie znałam go dotychczas. To wiersz Barnefielda. Posłuchaj tylko:
Król Pandion, zmarły,
nie cierpi na zdrowiu,
A twoi przyjaciele — zakuci w ołowiu. — „Zakuci w ołowiu"! Śmierć to chyba cudowna rzecz?... Życie jest czymś nienaturalnym! — Roześmiała się nagle. —
„Zakuci w ołowiu".....Zakuci w ołowiu"... Och, jak to musi
być przyjemnie i spokojnie. Wiesz, najlepiej żeby i mnie zakuli w ołów.....Ja" należąca do ciebie, twoja „ja", byłabym
wtedy bezpieczna.
56
Musiałem odejść. Powiedziałem Rebece, żeby pod żadnym pozorem nie zostawiała Margaret ani na chwilę samej.
Wezwano mnie nagle do rodzącej kobiety. Dziecko zastanawiało się, czy przyjść na ten świat, a matka — czy opuścić go, więc gdy powróciłem do domu, wybiła już północ.
Przez cały ten pełen napięcia, nie kończący się dzień prześladowała mnie myśl o Margaret. Zmęczony, chciałem tylko coś zjeść i zaraz miałem wrócić do Manor House, ale zadzwonił telefon.
— Szybko, szybko, panie doktorze — rozległ się głos Rebeki. — Panna Margaret taka słaba, że ledwie oddycha. Dzwonię z jej pokoju. Niechże pan... — umilkła, potem znowu usłyszałem jej głos, tym razem z oddali, a był śmiertelnie przestraszony: — O Boże, kto to...? — Potem telefon widocznie spadł.
Zadzwoniłem natychmiast do centrali, gwałtownie stukając w aparat. Powtarzałem numer kilka razy, ale nikt mimo połączenia nie odpowiadał. W wyobraźni widziałem przewrócony telefon w pokoju Margaret. Co tam się stało?...
Wskoczyłem do samochodu i pojechałem do Manor House.
Tego, co zobaczyłem, gdy zbliżyłem się do łóżka, nie próbowałby opisać nikt, chcący zachować zdrowe zmysły. To coś wiło się, jęczało, dyszało w olbrzymim wysiłku. Odwróciłem oczy od tej twarzy i automatycznie, zgodnie z zawodowym instynktem, który każe ratować życie ludzkie, dałem jakiś zastrzyk.
Istota leżąca na łóżku zadrgała nagle konwulsyjnie i posłyszałem jeszcze szybszy, głęboki oddech. Toczyła się tu jakaś rozpaczliwa walka... Zamknąłem oczy... Zapanowała cisza, a potem rozległo się westchnienie...
Było w nim coś, co skłoniło mnie do otwarcia oczu. Doznałem niezmiernej ulgi. Jak czyste srebro wynurzające się z pierwotnego mułu, przebiła się ta istota, którą kochałem... Zatriumfowała nad ohydą tej duchowej inwazji. Znowu twarz Margaret uśmiechała się do mnie i posłyszałem słodki, lecz beznadziejnie słaby głos, w którym była czułość, o jakiej nigdy nie śniłem:
— Już minęło wszystko, kochanie... Już dobrze. Ja zwy-
5?
ciężyłam, ja — twoja „ja". Nie pozwól, bym znów uległa... Czuwaj nade mną...
Patrzyła na mnie w poczuciu, że dotarła do bezpiecznej przystani. Jej dłoń ściskała moją rękę, usta uśmiechały się, ale wysiłek tych końcowych' zmagań okazał się już zbyt wielki dla osłabionego serca. Powieki Margaret zatrzepotały parę razy, a uścisk dłoni osłabł. Cicho, ale jakby w ekstazie, widząc przebłysk spokoju, wyszeptała ledwie dosłyszalne słowa: „Zakuci w ołowiu... Zakuci w ołowiu...", a potem szepnęła jeszcze coś, czego już nie uchwyciłem. Poczułem, że lekko ściska moją dłoń; westchnęła kilkakrotnie głęboko, a potem już dusza, którą kochałem, opuściła swe piękne siedlisko.
W kilka godzin później wyszedłem z osamotnionego domu i powróciłem do pustego świata. Czułem żałość, ale i wdzięcz- „ ność: ogarnął mnie spokój, bo wiedziałem, że Margaret jest już niedosiężna. Koszmar jej zmagań dobiegł końca.
Idę teraz samotnie ścieżką swego życia, a gdy czasem wydaje mi się zbyt stroma i pusta, wtedy jak delikatna fala omywa mój skołatany mózg kojące wspomnienie szeptu „zakuci w ołowiu..." i bezgranicznej czułości i obietnicy słowa „kochanie".
A słowa, których nie dosłyszałem?
Krążę nieraz wokół pustego domu. Z krętych kominów nie uchodzi dym, ale gołębie nadal furkocą i gruchają. Szary dom, niegdyś gwarny i wspaniały, zdaje się teraz udzielać mi swej atmosfery błogosławionego spokoju.
Algernon Blackwood
WYZNANIE (Confession)
Mgła wiła się wokół niego powoli, ociężale, grubymi zwojami wznosiła się i opadała, złowroga —¦ nie przenikało jej światło ulicznych latarń czy automobilowych reflektorów, tu i ówdzie tylko wielkie okno sklepowe rzucało plamę świetlną na stale przesuwającą się kurtynę mgły.
O'Reilly'eg0 bolały oczy, piekły od ustawicznego wysiłku, by dojrzeć coś bodaj na odległość stopy. Nerw wzrokowy męczył się, wzrok zaś stawał się odpowiednio mniej bystry. O'Reilly, powłócząc nogami, posuwał się ostrożnie wśród dławiącej ponurości, kaszlał... Jedynie stłumiony odgłos pełzającego ruchu ulicznego przekonywał go, że istotnie jest w rojnym mieście. Tylko to — oraz cienie sunących po omacku sylwetek ludzkich, niesłychanie powiększonych, wynurzających się nagle z mgły i znikających w niej znowu. Szły z trudem naprzód, cal po calu, ku swym nieznanym przeznaczeniom.
Były to jednak istoty ludzkie, a więc rzeczywiste. Tyle wiedział. Słyszał ich stłumione głosy raz bliżej, raz dalej, ale zawsze dziwnie przyciszone. Słyszał także stukanie mnóstwa lasek macających żelazne barierki lub poszukujących krawężnika. Te widmowe postacie reprezentowały żywych ludzi — nie był więc sam.
Lęk bowiem przed znalezieniem się całkiem samemu prześladował go, O'Reilly ciągle jeszcze był niezdolny przejść otwartej przestrzeni bez czyjejś pomocy. Siły fizyczne miał,
59
3 N
L2
S O
W CL
'I
I
co N „,
s-a L3.
ffff
«< g n> B
03 ^ N. D3 C 2
&3 S S-3 3
rfD
t>r p
a
*< S
N'
SJ
« a
3Ǥ
N- S"
...Jednak — nie całkiem sam, a tego bał się najbardziej. W najbliższym sąsiedztwie ciągle jeszcze widział postacie. Ujawniały się, przepadały gdzieś, wyskakiwały na nowo, rozpływały się... Nie, nie jest zupełnie sam. Widzi te zgęsz-czenia mgły, słyszy głosy, postukiwania ostrożnych lasek, kroki... Postacie jednak są realne, poruszają się, chodzą... — Przecież są rzeczywiste — odezwał się głośno sam do siebie, zdradzając swój słaby punkt. — Oczywiście, to ludzkie istoty, jestem tego pewien.
Nigdy nie spierał się z doktorem Henry; chciał wyzdrowieć; samo przez się zrozumiałe, że był posłuszny, wierząc we wszystko, co doktor mówił — do pewnego momentu... Bo sam miał jednak własne wyobrażenie o tych postaciach, gdyż często pośród nich bywali jego koledzy znad Sommy, z Gallipoli i z piekła Mezopotamii. Powinien był przecież poznawać kolegów, widząc ich. Wiedział jednocześnie doskonale, że jest zdezintegrowany, że jego jaźń jest jak gdyby rozpuszczona. Cały ustrój — jakoś skrzywiony. Percepcja była niedokładna. Doskonale pojmował to, ale czy przypadkiem nie poszedł innym torem? Czy nie ma luk, nadłamanych krawędzi, części już tak ściśle do siebie jak dawniej nie przystających, czy nie ma szczelin?... Tak, to właściwe słowo: szczeliny, pęknięcia, luki między postrzeganiem świata zewnętrznego a wewnętrzną jego interpretacją. Między pamięcią a rozpoznawaniem. Między różnymi stanami świadomości, zazwyczaj gładko przechodzącymi jeden w drugi, w sposób normalnie nieuchwytny.
0'Reilly dobrze wiedział, iż jest w anormalnym stanie, ale czy wszystkie objawy miały być nienormalne? Ożyło jednak ponownie pytanie, czy szczelin nie może wykorzystać... ktoś inny? Ilekroć widywał-postacie, zwykł był zapytywać, czy one właśnie nie są rzeczywiste, a tamte inne — ludzie — nierzeczywiste? Czy człowiek pytający o drogę do stacji nie był mimo wszystko — cieniem?...
Posługując się laską, stopą oraz mocno sfatygowanym wzrokiem 0'Reilly zrozumiał, że znajduje się jakby na wysepce ulicznej. Słup latarni stał solidny i prosty, ściekało po nim blade światło. Laska natrafiła na metalowe pręty, wy-
62
raźnie sterczące szeregiem, były więc poręcze, to go zaskoczyło. Nie powinno być poręczy... Pewno przekroczył już okropną otwartą przestrzeń, by dostać się tutaj, gdzie jest w tej chwili. Stan oszołomienia i zdziwienia wzmagał się z niebezpieczną szybkością, panika czaiła się tuż-tuż.
0'Reilly nie był już na szlaku autobusu, mało kiedy mijała go taksówka — białawe plamy w oknach dowodziły, że za szybami tkwią zaniepokojone twarze; od czasu do czasu przejeżdżał kryty lub otwarty wóz, a woźnica trzymał latarnię, prowadząc potykającego się konia. Choć to zjawisko było rzadkie — dodawało otuchy. Uwagę O'Reilly'ego najbardziej jednak przyciągały postacie, był niby przekonany, że są rzeczywiste, że to istoty takie jak on sam, brakowało jednak całkowitej pewności... Spróbował mówić z jedną z nich: wysokim mężczyzną, który wyrósł jak spod ziemi.
— Może pan wie, którędy iść na Morley Place? — zapytał O'Reilly, co zbiegło się z pytaniem zadanym przez tamtego, tylko głosem o wiele bardziej donośnym: — Nie wie pan, czy dobrze idę do stacji metra? Zupełnie się zagubiłem.
O'Reilly wskazał kierunek, skąd sam nadszedł, mężczyzna zginął, został jakby połknięty, ledwie słychać jego kroki. Chyba w ogóle nie było takiego mężczyzny...
0'Reilly pozostał z uczuciem dotkliwej przykrości, bardziej ogłupiały niż przedtem, nie ruszył się przez parę minut, potem spróbował z drugą postacią. Tym razem — kobietą. Na szczęście dobrze znała okolicę. Udzieliła O'Reilly'e-mu wymyślnych instrukcji możliwie najuprzejmiej, ale znik-nęła z niewiarygodną szybkością w morzu mroku. Rozwiała się, to go zdenerwowało, ten niesamowity pośpiech. Podbudowała go jednak ta kobieta, bo według niej Morley Place był najwyżej dwieście jardów od miejsca, gdzie stał 0'Reilly. Wymacał drogę laską, przeszedł przez jakąś budzącą zawrót głowy otwartą przestrzeń, kopał butem brzeg chodnika, kaszlał i krztusił się. — Rzeczywiste są jednak — rzekł głośno. — Oboje byli prawdziwi. Może ta mgła wkrótce trochę zejdzie... — dokonywał wielkiego wysiłku, by utrzymać się w garści, wiedział o tym. Najważniejsze to, czy
63
postacie są realne... — Mgła zniknie lada chwila — powtórzył głośniej. Mimo zimna, skórę miał obficie zroszoną potem.
Mgła oczywiście nie rozwiała się, ale postaci widział mniej, nie słychać też było pojazdów. 0'Reilly starał się stosować do wskazówek kobiety, ale znalazł się najwidoczniej w bocznej uliczce, chyba mało uczęszczanej. Wszędzie panowała głucha cisza.
Stopa zgubiła krawężnik, laska 0'Reilly'ego nie natrafiła na nic stałego. Panika w nim wezbrała, chwytając lodowatym dreszczem. Jest sam, wie o tym, a co gorsza — znowu jakaś otwarta przestrzeń.
Przejście 'przez nią zajęło mu z kwadrans, większość drogi przebył na czworakach, nie baczył na lodowate zimno, maziste błoto, które plamiło spodnie, mroziło palce... Byle tylko coś solidnego podparło plecy... Moment załamania się był bliski, w gardle O'Reilly'eg0 wzbierał już krzyk, drganie ciała stawało się nie do opanowania, aż nagle wyciągnięte palce natrafiły na przyjazny krawężnik. 0'Reilly ujrzał nad głową jaśniejącą plamę rozproszonego światła. Wstał szybko, ale z wielkim wysiłkiem, wyprostował się, laska stuknęła o poręcz, oparł się dysząc, serce tłukło boleśnie. Latarnia uliczna dodała swym słabym blaskiem otuchy, choć samego płomienia gazowego nie było widać. Rozglądał się na wszystkie strony — pustka... Wszystko pogrążone w mrocznej ciszy i mgle.
Morley Place musi być już blisko... Pomyślał o przyjaznej małej żołnierce poznanej we Francji, o cieple i blasku ognia na kominku, o filiżance herbaty i papierosie. Jeszcze trochę wysiłku... Ruszył powoli wzdłuż ogrodzenia terenu. Jeśli rzeczywiście miałoby się znowu pogorszyć — zadzwoni do któregoś z domów, poprosi o pomoc, choć wzdryga się przed myślą o tym. Byle tylko nie było już otwartych przestrzeni, byle nie widzieć dalszych postaci rodzących się z mgły i znikających w jej łonie jak w rodzimym żywiole. Postaci bał się teraz bardziej niż pustki, bardziej niż samotności...
Pod następną latarnią przykuło jego wzrok niewyraźne zagęszczenie mgły. Drgnął, zatrzymał się — tym razem to 64
nie żadna postać, ale groteskowo wyolbrzymiony cień latarni. Nie! poruszyło się... w jego kierunku. Ogarnęło go gorąco, potem ziąb. Przed twarzą 0'Reilly'ego znów znalazła się postać. Kobieta.
Rada doktora przyszła znowu do głowy, rada, która przecież już wyleczyła go z setek zwidów: — Nie lekceważ ich, traktuj jako rzeczywiste. Rozmawiaj, idź z nimi, a sam wnet stwierdzisz, że są nierealne. Wówczas cię opuszczą... 0'Reilly zrobił potężny wysiłek, choć trząsł się, schwyciwszy jedną ręką mokrą, lodowatą poręcz.
— Pani się zgubiła tak jak ja? — odezwał się drżącym głosem. — Gdzie my w ogóle jesteśmy? Bo ja szukam Morley Place...
Umilkł nagle, kobieta podeszła bliżej, dostrzegł wreszcie jej twarz: śmiertelna bladość, błyszczące, przestraszone oczy patrzą ze zdumieniem, zaglądają w jego własne oczy. Przede wszystkim zaś piękność tej kobiety sprawiła, że O'Reilly przestał mówić. Kobieta była młoda, wysoka, otulona ciemnym futrem.
— Można pani pomóc? — spytał impulsywnie, zapominając na razie o własnym lęku, bo wyraz rozpaczy i bólu u tej kobiety wzbudził szczególny niepokój. Nie odpowiadała przez chwilę, przysunęła bliżej bladą twarz, przyglądała się, O'Reilly z trudem opanował chęć odskoczenia.
— Gdzie jestem? — zapytała w końcu, poszukując jego oczu. — Zagubiłam się, zagubiłam, nie mogę znaleźć drogi z powrotem. — Głos miała cichy, dziwnie jękliwy, to także budziło litość. O'Reilly poczuł, że jego rozpaczliwe doznania stapiają się w jedność z czymś podobnym, lecz potężniejszym.
— To samo ze mną — powiedział nieco pewniej. — Ja też strasznie się boję być sam. Miałem kontuzję, od pocisku, wie pani, chodźmy razem, znajdziemy drogę.
— Kim pan jest? — wymamrotała kobieta, wpatrując się weń ustawicznie wielkimi, błyszczącymi oczami, jak gdyby nagle teraz zdała sobie sprawę z jego obecności; rozterka kobiety nie zmalała jednak ani o jotę.
— Idę na podwieczorek do koleżanki z Kobiecej Służby
S — Tchnienie grozy
65
Pomocniczej, na Morley Place — powiedział 0'Reilly. — A pani gdzie mieszka? Jak ta ulica się nazywa?
Zdawało się, że spotkana nie słyszy go albo nie rozumie. — Wyszłam tak nagle, tak niespodziewanie — dobiegł go jej cichy głos, pełen bólu. — Nie mogę odnaleźć drogi do domu, właśnie kiedy się spodziewałam, że on też... — Rozejrzała się wokół, robiła wrażenie niezmiernie podnieconej, 0'Reilly poniósłby ją na rękach, byle była bezpieczna. — Może już tam być, właśnie na mnie czeka, a ja... nie mogę wrócić. — Głos był tak smutny, że 0'Reilly coraz bardziej zapominał o sobie samym, pragnął dopomóc, pod potężnym działaniem piękności tych niezwykłych, błyszczących oczu w bladej twarzy. Kobieta była dostatecznie realna, więc nieco się uspokoił. Ponownie zapytał o adres, o to, jak jej zdaniem daleko do domu. — Wie pani, jak iść? Chodźmy razem...
Przerwała mu nagle, odwróciła głowę jakby nasłuchując, przez chwilę widział jej profil, zarys szczupłej szyi, błysk klejnotów w wycięciu futra.
— O, słyszę, jak woła! Już pamiętam... — Zniknęła nagle w głębi skłębionej mgły, ale 0'Reilly poszedł bez wahania za kobietą, nie tylko dlatego, że chciał jej pomóc, ale że bał się pozostać sam. Nie wolno tracić jej z oczu, bez względu na to, co się stanie, obecność tej dziwnej, zabłąkanej kobiety podtrzymała go na duchu... Musiał biec, bo ona szybko szła, pewna siebie, śmiała, skręcała na prawo i na lewo, przechodziła przez ulicę, a on spieszył bez tchu za nią, z narastającym przerażeniem, że lada chwila ją straci. Kobieta odnajdywała kierunek wspaniale, instynktownie, a O'Reilly gonił ją zadyszany. Miał nieodparte wrażenie, że ta istota przyniosła mu bezpieczeństwo.
Potem pamiętać miał jedną rzecz, choć w tym momencie zaledwie zwracał na to uwagę: silny zapach, jaki kobieta pozostawiała za sobą. Zapach był zresztą znany O'Reilly'e-mu, choć nie umiałby określić tej woni, kojarzącej się jednak z czymś niemiłym, z udręką i bólem. Nie próbował zastanawiać się, skąd zna ten zapach, gdy kobieta zatrzymała się, otworzyła jakąś furtkę i weszła do małego prywatnego 66
ogrodu przy ulicy. 0'Reilly z trudem uniknął zderzenia, gdy się odwróciła po jego pytaniu: — Odnalazła pani? Można wejść na chwilę? Pozwoli pani zatelefonować do doktora?
Twarz kobiety zsiniała. — Doktor... — powtórzyła przeraźliwym szeptem. 0'Reilly zdumiał się, a ona jakby skamieniała.
— Doktor Henry, proszę pani — wyjąkał odzyskując mowę. — Jestem pod jego opieką, on jest z Harley Street.
Twarz kobiety rozjaśniła się, ale w wielkich oczach utrzymywał się pierwotny wyraz oszołomienia i bólu. Nagle zapomniała widać o tym, co obudziło lęk: — Mój dom... — wyszeptała. — Muszę wracać na czas, dla niego, muszę, on przychodzi do mnie... — i z tymi niezwykłymi słowami odwróciła się, poszła ścieżką i stanęła na ganku dwupiętrowego domu. Nim 0'Reilly otrząsnął się ze zdziwienia, drzwi frontowe otworzyły się na oścież i tak pozostały.
Wahał się przez pewien czas, ale ze strachu, że drzwi się zamkną — zebrał się w sobie, wbiegł po schodkach i poszedł za kobietą w głąb ciemnego hallu, w którego czerni zniknęła teraz ostatecznie.
Zamknął za sobą drzwi, nie wiedzieć czemu, instynktownie czuł, że dom jest niezamieszkały, ale że tu — bezpiecznie, a niebezpieczne są tylko ulice.
Słyszał, jak kobieta chodzi korytarzem od drzwi do drzwi, powtarza żałosnym głosem: -r~ Gdzie to jest? Och, gdzie? Muszę wrócić...
Zdrętwiał nagle; wyłonił się znów przyczajony strach, wionął w ciemnościach. — Może to jednak tylko cień? — przeleciało ognistymi literami przez zmartwiały mózg. — Rzeczywista, czy nierzeczywista postać? — Mechanicznie, byle coś zrobić, wysunął rękę, macał po ścianie, szukając kontaktu od elektryczności. Przypadkiem znalazł, ale szczęknięcie wyłącznika nie dało światła, a głos kobiety w ciemnościach odezwał się. — Ach, znalazłam, wreszcie jestem...
Posłyszał otwierające i zamykające się drzwi na piętrze. Teraz był na parterze sam. Zapadła cisza.
Należało wyjaśnić, czy kobieta jest realna, czy nierealna, bo O'Reilly'ego ogarnęła przeraźliwa wątpliwość. Mimo
67
¦uczucia niepewności wiedział, źe bardziej mu chodzi o tę kobietę niż o siebie samego, i to ocaliło go przed ostatecznym kryzysem. Grały współczucie i litość, głos kobiety, jej piękność i oszołomienie — wszystko niewytłumaczalne, tajemnicze, drążące... Kobieta weszła na piętro, za zamkniętymi drzwiami któregoś pokoju na górze znalazła się twarzą w twarz z celem swych gorączkowych poszukiwań. Trzeba pójść do tej kobiety, wszystko jedno, czy jest nierzeczywistą, czy też żywą ludzką istotą...
Decyzja stała się bodźcem do tego, co 0'Reilly zrobił: zapalił zapałkę, w jej świetle znalazł ogarek świecy w lichtarzu na stoliku, w pełgającym świetle poszedł korytarzem i po schodach. Wędrował ostrożnie, dom był jednak istotnie niezamieszkały. Gdy znalazł się na górze, przez otwarte drzwi pokojów widział zasłonięte czymś obrazy na ścianach i kinkiety, które wyglądały pod udrapowanym materiałem jak głowy w kapturach. Świeca wywoływała groteskowe cienie, gdy 0'Reilly się poruszał, padały na ściany i sufit. Na podeście schodów osłonił świecę, by zbadać scenerię biegnącego tam korytarza. Za którymi z drzwi na górze jest kobieta, sam na sam teraz z... Z czym?
Instynkt mówił, że nie wolno zwłóczyć. 0'Reilly nacisnął klamkę drzwi po prawej stronie: pusty pokój, meble okryte pokrowcami, materac zwinięty na łóżku. Pchnął drugie drzwi, nie zamykając pierwszych. Znowu — pusta sypialnia. Stał przez moment, czekał na coś, potem zawołał cichym głosem, budzącym niemiłe echa gdzieś w hallu na dole: — Gdzie pani jest? W którym pokoju? Chcę pomóc!
Milczenie. 0'Reilly poczuł jednak zadowolenie, że nic nie słyszy, bo wiedział, że w istocie rzeczy czeka na odgłos kroków tego, który miał przyjść. Myśl o spotkaniu nieznanego trzeciego przejęła go dreszczem... Ogarek świecy dopalał się. 0'Reilly poszedł korytaDzem, wahając się, ale i z uczuciem determinacji. Poszedł do najbliższych drzwi, otworzył je, nie zatrzymał się na progu. Trzymając świecę na odległość ramienia, kroczył śmiało...
Natychmiast nozdrza dały znać, że trafił, bo powiew dziwnego zapachu, o wiele silniejszy niż na ulicy, powitał go,
68
śląc nowe drżenie wzdłuż włókien nerwowych. 0'Reilly wiedział teraz, czemu woń ta skojarzyła się z przykrością i bólem. Zrozumiał: to woń szpitala. W tym pokoju użyto niedawno silnego środka znieczulającego. Jednocześnie z zapachem utwierdził go w tym także wzrok. Na wielkim, podwójnym łożu za drzwiami, po prawej stronie pokoju, 0'Reilly w świetle świecy ze zdumieniem spostrzegł leżącą kobietę w ciemnym futrze. Widział biżuterię na szczupłej szyi, ale oczu nie widział, bo były zamknięte — zamknięte, co pojął od razu, przez śmierć. Ciało leżało wyprostowane. Zbliżył się. Z rozchylonych warg kobiety spływała ciemna, wąska strużka, ginęła gdzieś za futrzanym kołnierzem. Jeszcze nie zaschła, połyskująca krew...
Dziwne, bo jeśli wyobraźnia paraliżowała umysł i ciało O'Reilly'ego, to widok czegoś rzeczywistego przywrócił mu pewność siebie. Oglądanie śmierci w warunkach wprost potwornych nie było niczym nowym.
0'Reilly podszedł spokojnie, dotknął policzka kobiety pewną ręką. Policzek był jeszcze ciepły, miękki, żywy. Nie ogarnął jeszcze tego pustego kształtu ostateczny chłód, a piękność kobiety w swej doskonałej nieruchomości nabrała nowej, dziwnej słodyczy nieziemskiego kwiatu. Blady, niezamieszkały kształt leżał oświetlony migocącym płomykiem kapiącej świecy...
Odchylił kołnierz futra, by dotknąć nie bijącego już serca, osądził, że paręnaście minut temu może jeszcze pracowało, że rozchylone usta oddychały. Lecz dłoń O'Reilly'ego natrafiła na coś twardego — na główkę długiej, stalowej szpilki od kapelusza, wbitej w serce aż do końca. Teraz 0'Reilly wiedział, co rzeczywiste, a co nierzeczywiste...
Nim zdołał zebrać myśli, zastanowić się, co robić, nim wyprostował się — pochylony nad ciałem leżącym na łóżku — z parteru pustego domu dobiegło głośne trzaśniecie drzwi frontowych. I natychmiast ogarnął 0'Reilly'ego ten drugi lęk, przez pewien czas zapomniany — strach o siebie samego. Panika zaatakowała, szarżowała nieodparta na jego własne, stargane nerwy. Odwrócił się, świeca zgasła, na łeb na szyję wybiegł z pokoju.
69
Następnych kilka minut — to koszmar, wśród którego O'Reilly nie bardzo wiedział, co się dzieje. Zdawał sobie tylko sprawę, że po schodach szybko przybliżają się kroki. Na balaskach igrała smuga światła latarki elektrycznej, cienie poszczególnych prętów zbiegały szybko na bok po ścianie, w miarę jak blask szedł w górę.
O'Reilly przez sekundę szaleńczo myślał o policji, o własnej obecności w tym domu, o zamordowanej kobiecie... Trzeba uciekać, nie wolno dać się złapać! Z tłukącym wściekle sercem przebiegł do pokoju po drugiej stronie korytarza, tam szczęściem pozostawił drzwi otwarte. Nie do uwierzenia — ale nie zobaczył go ani nie usłyszał ten ktoś, kto w chwilę potem dotarł po schodach na piętro, przeszedł przez korytarz do pokoju, gdzie leżało ciało kobiety, i starannie zamknął drzwi za sobą.
0'Reilly trząsł się, nie miał odwagi głośniej oddychać, ażeby oddech nie stał się słyszalny. W kleszczach własnego, osobistego strachu nie myślał, czego wymaga lub nie wymaga obowiązek. Wiedział tylko jasno, że trzeba się wydostać z tego domu, ciągle nie będąc widzianym i słyszanym. Kim był nowo przybyły — nie wiadomo, trwało tylko niesamowite przeświadczenie, że to nie ten, którego kobieta oczekiwała, ale sam morderca i że on z kolei oczekuje trzeciej osoby.
W pokoju, gdzie krążyła już śmierć spowodowana tak niedawno temu, morderca krył się teraz w oczekiwaniu drugiej ofiary. Zamknięte drzwi lada chwila mogą się znów otworzyć...
0'Reilly ukradkiem doszedł do schodów i ze skrajną ostrożnością rozpoczął niebezpieczne schodzenie. Co chwila gołe deski trzeszczały, a wówczas serce zapominało o biciu. Próbował każdego stopnia, przerzucał wagę ciała, ile się dało, na poręcz schodów. Znalazł się w połowie drogi na dół, gdy ku swemu przerażeniu zaczepił obcasem o wystającą główkę od prętu przytrzymującego kiedyś chodnik, pośliznął się na politurowanym. drewnie, a nie zleciał tylko dlatego, że kurczowo uczepił się poręczy. Hałas, którego naro-70
bił, wydał się wybuchem granatu ręcznego w zapomnianym okopie.
Nerwy uległy w końcu, zgroza, ogarnęła O'Reilly'ego, a w ciszy, która nastąpiła, gdy zamilkło dudniące echo — usłyszał otwieranie drzwi sypialni na piętrze...
Nie było po co kryć się, przemierzył pozostałe schody susami po cztery naraz, przebiegł hali i otworzył drzwi wejściowe, właśnie gdy goniący go z elektryczną latarką był w połowie schodów. Zatrzasnąwszy drzwi, 0'Reilly dał nura głową naprzód w dobroczynną, miłą, wszystko kryjącą mgłę.
Nie czaiły się w niej teraz żadne lęki, powitał z radością jej wszystko okrywający płaszcz, nie miało też znaczenia, w jakim kierunku 0'Reilly biegnie, dopóki nie pozostawił pewnego dystansu między sobą a domem śmierci. Goniący oczywiście nie ścigał go ulicą i teraz 0'Reilly przechodził otwarte przestrzenie bez drżenia...
Nie zdawał sobie jednak sprawy, że biega w kółko, wokół nie było nikogo, ani jednego błądzącego po omacku cienia. Uszu nie dosięgał żaden odgłos ruchu ulicznego. Kiedy 0'Reilly zatrzymał się wreszcie, by odetchnąć, oparty o łańcuch przy chodniku — po raz pierwszy stwierdził, że nie ma kapelusza.
Przypomniał sobie: gdy oglądał ciało, nieświadomie, może przez szacunek, zdjął kapelusz i odłożył go — właśnie na to łóżko... Kapelusz pozostał więc tam, demaskujący, wiele mówiący, przeklęty dowód rzeczowy. Jak błyskawica przemknęła seria przypuszczalnych skutków. Kapelusz na szczęście nowy, jak to dobrze, że 0'Reilly nie kazał umieścić inicjałów czy nazwiska na wewnętrznej- otoczce. Jest jednak marka producenta, każdy zobaczy, policja od razu znajdzie sklep, gdzie zaledwie dwa dni temu kupił ten kapelusz. Czy będą tam pamiętali, jak wyglądał nabywca? A może sobie przypomną i datę jego odwiedzin, rozmowę z nim? To chyba nieprawdopodobne... Przecież on, 0'Reilly, podobny do dziesiątków innych mężczyzn, nie ma żadnego znaku szczególnego... Usiłował skupić się, ale w głowie miał zamęt, taki był
71
skołatany, serce biło mu przeraźliwie... Poczuł się fatalnie. Na próżno starał się wymyślić coś, co w razie potrzeby wyjaśniłoby, czemu krąży we mgle z gołą głową, daleko od celu swej podróży, z dala od szpitala. Nic konkretnego nie przychodziło mu na myśl. 0'Reilly trzymał się rozpaczliwie, oparty o lodowatą barierkę chodnika, z trudem stał prosto, bliski był omdlenia — aż nagle z mgły wychynęła jakaś postać, zatrzymała się, wyciągnęła rękę, podtrzymała go i przemówiła.
— Pan jest chory, drogi panie — rzekł uprzejmy męski głos. — Czy mogę w czymś pomóc? No, proszę...
Ten ktoś od razu zorientował się, że nie ma do czynienia z pijakiem. — Dalej, proszę wziąć mnie pod ramię, dobrze? Jestem lekarzem. Na szczęście niedaleko do mego domu, o tu, proszę wejść. — I na pół wciągnął, na pół wepchnął O'Reilly'eg0, zupełnie już teraz bliskiego załamania. Weszli po schodkach, drzwi otwarto kluczem.
— Poczułem się nagle chory... Zgubiłem się we mgle... wystraszyłem się, zaraz przejdzie, niezmiernie dziękuję... — Kanadyjczyk jąkając się dawał wyraz swej wdzięczności.
Zapadł w fotel w przedpokoju, gdzie mężczyzna położył na ziemi papierową paczkę, którą przyniósł ze sobą. Wprowadził potem O'Reilly'ego do przytulnego pokoju.
Na kominku gorzał jasny ogień, elektryczne lampy miały przyjemne abażury. Na małym stoliku obok wielkiego fotela stała karafka whisky i syfon z wodą sodową. 0'Reilly nie zdołał się ponownie zebrać na słowo, kiedy mężczyzna nalał mu szklaneczkę i kazał pić powoli, nic nie mówić, aż wróci lepsze samopoczucie.
— To ożywi. Nie należy chodzić po nocy przy takiej pogodzie. Jeżeli ma pan daleką drogę, to może bym lepiej wsadził pana do...
— Bardzo uprzejmie z pańskiej strony, doprawdy... — wybełkotał Kanadyjczyk, czując się coraz lepiej w przyjaznej obecności kogoś, kogo jak gdyby już polubił.
— Nic nie szkodzi, żaden kłopot — zaoponował lekarz. — Ja też byłem na froncie, widzę, co panu dolega. Jestem pewien, że to szok od wybuchu pocisku.
72
Gość był pod wielkim wrażeniem szybko postawionej diagnozy, uderzyły go takt i uprzejmość gospodarza. Na przykład nie zwrócił uwagi na brak nakrycia głowy...
— Prawda, jestem po kontuzji — powiedział O'Reilly — opiekuje się mną doktor Henry z Harley Street. — I dodał parę słów, wyjaśniających swój przypadek.
Whisky już działała, odżywał coraz bardziej, z każdą minutą czuł się lepiej. Lekarz poczęstował go papierosem, zaczęli rozmawiać o objawach choroby, o zdrowiu, ufność powracała, choć lęk jeszcze trwał.
Dopomagały znacznie sposób zachowania się i sama osoba doktora. Były w nim siła i łagodność. Rysy dowodziły niezwykłej stanowczości, czasami tylko łagodniały przelotnie, jakby pod wpływem cierpienia widniejącego w błyszczących, przenikliwych oczach. To twarz człowieka, pomyślał 0'Reilly, który wiele widział i pewno sam przeszedł piekło, ale — człowieka prostego, dobrego i szczerego, z którym jednak nie można żartować. 0'Reilly prócz wdzięczności poczuł także respekt.
— Zachęca mnie pan do dalszego zgadywania — mówił doktor po pomyślnym odczytaniu psychicznego stanu swego gościa — że mianowicie świeżo doznał pan ostrego wstrząsu i że... — tu zawahał się na maleńki ułamek sekundy — że ulgą byłoby dla pana... — ciągnął, a umiejętna sugestia w głosie pozostała nie zauważona — ...że rozsądne byłoby również, gdyby pan wyzbył się ciężaru wobec kogoś, kto... zrozumie. — Spojrzał na O'Reilly'ego z łagodnym, bardzo miłym uśmiechem. — Czyż nie mam racji? — spytał miękkim tonem.
— Kogoś, kto zrozumie... — powtórzył Kanadyjczyk. — Z tym właśnie kłopot, trafił pan, wszystko takie niewiarygodne.
Tamten uśmiechnął się ponownie.
— Im bardziej niewiarygodne, tym większa potrzeba wypowiedzenia się — podsunął. — Tłumienie, jak może panu wiadomo, w przypadkach takich jak pański, jest niebezpieczne. Człowiek myśli, że ukrył, ale to domaga się wyjścia, wydobywa się później powodując wiele kłopotów. Wyzna-
73
nie, proszę pana — podkreślił słowo — wyznanie czegoś dobre jest dla duszy.
— Zupełna racja — zgodził się O'Reilly.
— A więc, jeśli się da, to niech się pan zmusi opowiedzieć komuś, kto będzie słuchał i wierzył, na przykład mnie. Jestem lekarzem, znam takie sprawy, wszystko potraktuję oczywiście jako tajemnicę zawodową. Ponieważ jesteśmy sobie obcy, moja wiara czy niedowierzanie nie mają większego znaczenia. Z góry mogę powiedzieć, nawet obiecać, że uwierzę we wszystko...
Tak więc 0'Reilly opowiedział swą historię bez ogródek. Sugestia ze strony umiejętnie postępującego lekarza padła na dobrą glebę.
W toku opowiadania gospodarz nie spuszczał wzroku z oczu O'Reilly'eg0, nie drgnął ani jeden mięsień jego ciała, zainteresowanie słuchającego wydawało się ogromne.
— Trochę to dęte, prawda? — spytał Kanadyjczyk, gdy skończył swą opowieść. — Pytanie tylko, czy... — próbował ciągnąć, zagrażając wielomównością, którą drugi mężczyzna natychmiast pohamował.
— Dziwne, i owszem, ale nie niewiarygodne — przerwał doktor. — Nie widzę powodu, by nie wierzyć w jakiekolwiek szczegóły tego, co mi pan wyznał. Rzeczy równie godne uwagi i nieprawdopodobne zdarzają się w każdym wielkim mieście. Wiadomo mi o tym z osobistego doświadczenia. Mógłbym przytoczyć panu przykłady...
Wstrzymał się na moment, ale O'Reilly, zaglądając mu w oczy z zaciekawieniem, nie komentował niczego.
— Szereg lat temu istotnie — ciągnął lekarz — znałem bardzo podobny, dziwnie podobny przypadek.
— Doprawdy? Bardzo by mnie ciekawiło...
— ...Tak podobny, że wydaje się zbiegiem okoliczności. Może pan ze swej strony z trudem da temu wiarę...
Gospodarz urwał znowu, a jego gość pochylił się naprzód w fotelu, aby słuchać.
— Tak, myślę — kontynuował z wolna lekarz — że wszyscy wchodzący w grę nie żyją już. Nie ma więc powodu, bym nie miał powiedzieć panu, bo przecież zwierzenie
74
pańskie zasługuje na wzajemność... Było to w czasie wojny burskiej... aż tak dawno — dodał z naciskiem. — Właściwie to bardzo pospolita historia, choć pod pewnymi względami straszna, ale człowiek, który był na froncie, rozumie i... jestem pewny, będzie współczuł...
— Jestem przekonany — oświadczył z gotowością 0'Re-illy.
— Pewien mój kolega, już nieżyjący, jak wspomniałem, chirurg z rozległą praktyką, ożenił się z młodą, czarującą dziewczyną. Żyli szczęśliwie przez wiele lat. On bogaty, działo się więc jej bardzo dobrze, otoczona była komfortem. Gabinet, trzeba dodać, miał niezależny od domu, ot jak i ten gabinet, tak iż żona nigdy nie bywała niepokojona przez pacjentów męża. Potem nadeszła wojna. Jak wielu innych, choć nie był już w wieku odpowiednim dla służby wojskowej, poszedł na ochotnika. Zrezygnował z lukratywnej praktyki i pojechał do Afryki Południowej. Dochody oczywiście ustały, wielki dom musiał być zamknięty, żona stwierdziła, że jej pełne przyjemności życie zostało w znacznym stopniu ograniczone. Widocznie uważała to za wielki zawód i czuła gorzki żal do męża. Pozbawiona wyobraźni, niezdolna do jakichkolwiek poświęceń, typ samolubny, była jednakże piękną, atrakcyjną kobietą i — młodą. Na scenie, by ją pocieszyć, pojawił się nieunikniony kochanek. Planowali, że razem gdzieś uciekną... Tylko że, na nieszczęście, mąż wyczuł, co się święci, i bardzo szybko powrócił do Londynu...
— Żeby z nią skończyć? — wtrącił O'Reilly — tak mi się zdaje?...
Doktor czekał przez chwilę, sączył whisky ze szklanki, a potem wptrzył się w twarz gościa nieco surowo.
— Skończyć, a właśnie — ciągnął — jednakże postanowił pozbyć się jej w sposób ostateczny. Zdecydował się zabić ją... i jej kochanka, albowiem, widzi pan, kochał ją.
O'Reilly wstrzymał się od dalszych uwag; w jego własnym kraju zresztą ten sposób postępowania z kobietą niewierną nie był nieznany. Zaciekawienie O'Reilly'ego wzmogło się, ale słuchając myślał, i to — myślał usilnie.
75
— Wybrał starannie czas i miejsce — podjął doktor cichszym głosem, jakby się bał, że ktoś go podsłuchuje. — Wiedział, że się spotykali w wielkim domu, niezamieszkałym wtedy; w tym samym, gdzie lekarz i jego młoda żona spędzili takie szczęśliwe lata w okresie dobrobytu. Plan nie udał się atoli pod jednym ważnym względem: kobieta o wyznaczonej godzinie przybyła, ale bez kochanka... Spotkała czekającą na nią śmierć, a była to śmierć bezbolesna. Zaś kochanek, który miał przybyć w pół godziny później, wcale nie przyszedł. Drzwi pozostały umyślnie otwarte dla niego. W domu nie było dozorcy, ciemność, pokoje pozamykane, opustoszałe. Noc była mglista... Taka jak dziś.
— ...A ten drugi? — odezwał się 0'Reilly głosem, który się załamywał. — Kochanek...
— Rzeczywiście przyszedł pewien mężczyzna — ciągnął spokojnie lekarz — ale okazało się, że nie kochanek. To był ktoś obcy.
— Obcy? — wyszeptał gość. — A chirurg... gdzie on był przez cały czas?
— Czekał już na zewnątrz domu, by widzieć, jak tamten wejdzie. Kryła go mgła. Zobaczył wchodzącego mężczyznę, więc wszedł pięć minut po nim, chcąc doprowadzić zemstę do końca... a może akt sprawiedliwości. Niech pan to nazwie, jak zechce... Tylko że mężczyzna, który przyszedł, okazał się obcym, wszedł przypadkiem, tak jak pan, może... aby schować się przed mgłą, albo...
0'Reilly — choć z wielkim wysiłkiem — wstał gwałtownie. Ogarnęło go przerażające uczucie, iż człowiek siedzący naprzeciwko jest szaleńcem... Zawładnęła nim chęć wydostania się z tego pokoju bez względu na to, czy jest, czy nie ma mgły, pragnienie ucieczki od spokojnej melodii tego przeszywającego głosu... We krwi działała jeszcze whisky.
Braku pewności siebie O'Reilly nie odczuwał, ale zdobyć się na słowo przychodziło mu z trudnością.
— Chyba się już będę zbierał, doktorze — stwierdził niepewnie. — Doprawdy muszę panu bardzo podziękować za uprzejmość i pomoc.
76
Obrócił się i spojrzał twardo w bystre oczy, patrzące na niego.
— Pański przyjaciel — zaczął pytać szeptem —...ten chirurg... chodzi mi o to, że... mam nadzieję, że on nigdy nie został złapany?
— Nie — brzmiała poważna odpowiedź; doktor stał wyprostowany przed nim — nigdy nie został złapany.
O'Reilly poczekał chwilę, nim rzucił jeszcze jedną uwagę.
— No, cóż... — rzekł w końcu, ale głośniej niż przedtem — to myślę, że... że się cieszę.
Odszedł ku drzwiom nie podając tamtemu ręki.
— Pan nie ma kapelusza — przypomniał mu głos z tyłu. — Jeśli poczeka pan chwlię, to dam jeden z moich. Nie ma się co kłopotać o zwrot.
I doktor minął go, wchodząc do hallu. Rozległ się odgłos darcia papieru.
O'Reilly opuścił dom po chwili, mając kapelusz na głowie, ale dopiero gdy w pół godziny potem dotarł do stacji metra, zdał sobie sprawę, że jest to jego własny kapelusz.
Richard ConneJU
pa
NAJNIEBEZPIECZNIEJSZA GRA
(The Most Dangerous Gamę)
Gdzieś po prawej burcie powinna tu być duża wys-- powiedział Whitney. — Ciekawe...
— Co za wyspa? — zapytał Rainsford.
— Na starych mapach oznaczono ją jako Wyspę Pułapek. Wymowna nazwa, prawda? Marynarze dziwnie się jej obawiają. Nie wiem dokładnie dlaczego, to pewnie jakiś przesąd...
— Nic nie widać — rzekł Rainsford, usiłując dojrzeć coś wśród wilgotnej, tropikalnej nocy, która ogarniała zewsząd jacht ciężką, duszną ciemnością.
— Przecież masz dobre oczy — roześmiał się Whitney. — Sam byłem świadkiem, jak jesienią w brunatnych zaroślach trafiłeś łosia z odległości czterystu jardów, a teraz na Morzu Karaibskim nic nie widzisz...
— Nie widzę nawet na cztery jardy przed sobą — przyznał Rainsford — wszystko jak czarny, mokry aksamit!
— Będziesz miał dosyć światła, jak dopłyniemy do Rio — obiecał Whitney. — Powinniśmy być tam za kilka dni. Mam nadzieję, że przyszły już od Purdeya te sztucery na jaguary. Polowanie nad Amazonką powinno się udać. Wspaniały sport, co?
— Świetny \ — zgodził się Rainsford.
— Oczywiście tylko dla myśliwego — dodał jego towarzysz — bo nie dla jaguarów.
— Przestań pleść, Whitney. Jesteś łowcą grubego zwierza, a nie filozofem. Kogo to obchodzi, co czuje jaguar?
78
— Jaguara...
— Bzdura! Przecież one nie myślą...
— Ale czują strach. Przed bólem i śmiercią.
— Nonsens! — roześmiał się Rainsford. — Rozmiękłeś od wilgoci; bądźże realistą! Świat składa się z dwóch klas: myśliwych i zwierzyny. My obaj na szczęście jesteśmy myśliwymi. Chyba minęliśmy już tę wyspę?
— Nie wiem, za ciemno. Chyba tak... Lepiej by było...
— Dlaczego?
— Cieszy się złą sławą...
— Ludożercy, czy co?
— Skądże... Ludożercy nie chcieliby mieszkać w takim zapadłym kącie. Jednakże ta wyspa trafiła do marynarskich legend. Czyś nie widział, że załoga miała dziś jakby trochę roztrzęsione nerwy?
— A rzeczywiście... Wszyscy byli jacyś dziwni, nawet kapitan Neilson.
— Tak, nawet ten stary Szwed, który poprosiłby o ogień samego diabła. W wodnisto niebieskich, rybich oczkach miał coś, czego nigdy przedtem nie widziałem; tylko tyle zdołałem z niego wydusić, że „to miejsce ma złą sławę wśród pływających po morzu". Zapytał mnie poważnie, czy nic nie czuję? Nie śmiej się, ale jakby mnie dreszcz obleciał... Ot, wyobraźnia...
— Czysta imaginacja — rzekł Rainsford. — Widzisz, jak jeden przesądny marynarz może wszystkich zarazić...
— Możliwe, tylko wydaje mi się, iż marynarze mają jakiś szósty zmysł, ostrzegający ich przed niebezpieczeństwem... W każdym razie lepiej, że już wydostajemy się z tej strefy. No, ja schodzę do kabiny.
— Mnie się nie chce jeszcze spać. Wypalę fajkę na tylnym pokładzie.
Rainsforda ogarnęła wprost dotykalna senność nocy. Siedział na leżaku i palił ulubioną fajkę. Słychać było tylko stłumiony łoskot silnika jachtu i szum wody tłoczonej przez śrubę. — Można by spać nie zamykając oczu — pomyślał Rainsford...
79
Poderwał się nagle, gdy usłyszał niespodziewany odgłos. Podbiegł szybko, zdumiony, do burty po prawej stronie statku. Nie mylił się na pewno, miał doświadczenie. Posłyszał ten odgłos po raz drugi i trzeci: gdzieś daleko, w ciemności, ktoś strzelił trzy razy.
Rainsford wytężał oczy w kierunku, z którego dobiegł go huk strzału, ale było to, jakby chciał coś dostrzec poprzez kurtynę. Stanął nawet na relingu, balansując na nim, by mieć szersze pole widzenia; fajka zaczepiła o jakąś linę i wypadła mu z ust. Żeby ją złapać, pochylił się i nagle stracił równowagę... Wyrwał się chrapliwy okrzyk, który ucichł momentalnie w chwili, gdy ciepła toń Morza Karaibskiego zamknęła się nad głową Rainsforda.
Krzyknął znowu, wypłynąwszy na powierzchnię, lecz trzasnęła go w twarz woda rozbijana przez płynący szybko jacht. Zakrztusił się i zachłysnął, czując w otwartych ustach słony smak. Zaczął rozpaczliwie wytężać siły, by płynąć za uchodzącymi światłami jachtu, ale zrezygnował, zanim przepłynął pięćdziesiąt stóp. Odzyskał częściowo zimną krew, bo nie pierwszy raz był w opałach. Szansa, że ktoś na pokładzie usłyszy jego okrzyki, stawała się coraz mniejsza w miarę, jak statek się oddalał. Rainsford z trudem zrzucił z siebie odzież i wrzeszczał ze wszystkich sił, ale latarnie jachtu znikały, świeciły coraz słabiej, jak świętojańskie robaczki, a pochłonęła je noc.
Rainsford pamiętał o strzałach, które usłyszał. Wiedział, że padły z prawej strony, i zaciekle, choć wolno, oszczędzając siły, zaczął płynąć w tym kierunku. Wydawało mu się, że trwa to bez końca... Zaczął liczyć rzuty, jakimi się posuwał naprzód: może jeszcze ze sto, a potem...
Nagle posłyszał jakiś głos dobiegający z ciemności. Był to wysoki, ostry wrzask zwierzęcia, pełen skrajnej rozpaczy i przerażenia. Nie wiedział, jakie to zwierzę, ale na nowo ożywiony popłynął w tę stronę. Posłyszał ten głos znowu; zapanowała cisza, potem rozległ się inny odgłos, krótki, powtórzony kilkakrotnie.
— Strzał z pistoletu — zamruczał do siebie Rainsford płynąc dalej.
80
Po dziesięciu minutach zaciekłych zmagań, uszu jego dobiegł odgłos najprzyjaźniejszy, jaki kiedykolwiek słyszał: szum fal morskich rozpryskujących się o skały wybrzeża. Dopłynął do tych skał, nim zdołał je zobaczyć. Gdyby nie to, że morze było spokojne, byłby się rozbił. Wydostał się resztkami sił, czepiając poszarpanych krawędzi. Podciągnął się na rękach kalecząc je i dysząc wdrapał się na jakąś płaską powierzchnię.
Śmiertelnie wyczerpany legł i zapadł w sen najgłębszy chyba w swoim życiu.
Gdy otworzył oczy, z położenia słońca na niebie wywnioskował, że jest już późne popołudnie. Sen dodał mu wigoru; szarpał go tylko ostry głód.
Do skalnego wybrzeża, na którym się znajdował, dochodziła dżungla. W plątaninie drzew i podszycia nie dostrzegł śladu żadnej ścieżki.
— Tam, gdzie się strzela z pistoletu — pomyślał — muszą być ludzie, a gdzie są ludzie, znajdzie się coś do jedzenia.
Najłatwiej było iść wzdłuż wybrzeża. Rainsford zatrzymał się niedaleko od miejsca, w którym wydostał się na ląd, i zobaczył, że podszycie na skraju dżungli jest w jednym miejscu przygniecione: najwidoczniej pasło się tu jakieś wielkie zwierzę. .
Wzrok Rainsforda przyciągnął leżący na ziemi drobny, lśniący przedmiot. Podniósł go: była to pusta łuska od naboju.
— Kaliber dwadzieścia dwa — powiedział do siebie — dziwne... przecież to musiał być duży zwierz. Ależ ten myśliwy miał nerwy, żeby porywać się na niego z taką lekką bronią! Jasne, że bestia zaczęła walkę. Chyba te trzy pierwsze strzały, które słyszałem, padły wtedy, kiedy myśliwy dopadł zwierzyny i położył ją. Potem przyciągnął tutaj i dobił.
Zbadał teren dokładnie i znalazł to, czego się spodziewał — ślady. Były to ślady myśliwskich butów; biegły w kierunku, w którym szedł Rainsford. Prędko więc poszedł naprzód, bo już zaczynała zapadać noc.
Gdy ciemność ogarniała dżunglę i morze — Rainsford do-
81
6 — Tchnienie grozy
strzegł światła. Były tak liczne, że gdy skręcił pod ostrym kątem w głąb wyspy, zrazu wydało mu się, iż natrafił na jakąś osadę. Utorowawszy sobie drogę dalej, zobaczył, że wszystkie światła pochodzą z jednego budynku. Stał on na wzniesieniu i wyglądał jak istny pałac. — Przywidziało mi się... — pomyślał Rainsford. Jednakże kamienne schody były niewątpliwie prawdziwe. Ujął przymocowaną do drzwi kołatkę, która zaskrzypiała tak, jakby nigdy przedtem jej nie używano.
Drzwi budynku otworzyły się i buchnęła fala jasnego światła. Na progu pojawił się mocno zbudowany, wysoki mężczyzna z czarną brodą do pasa; miał na sobie jakiś uniform, a w ręce trzymał rewolwer.
— Niech pan się nie boi — powiedział Rainsford z uśmiechem, który, jak spodziewał się, był rozbrajający. — Nie jestem rozbójnikiem. Spadłem z jachtu do morza. Jestem Sanger Rainsford z Nowego Jorku.
Mężczyzna z brodą nie okazał po sobie nic, co by świadczyło, że zrozumiał czy choćby słyszał, co do niego mówiono. Celował w Rainsforda z rewolweru, stojąc sztywno jak posąg.
Nagle na szerokich, marmurowych schodach pojawił się inny mężczyzna. Był wysoki i szczupły, miał na sobie frak. Podszedł i wyciągnął do Rainsforda rękę. Głosem człowieka kulturalnego, z nieco obcym akcentem, który jego an-gielszczyźnie dodawał precyzji i zdecydowania, powiedział:
— To wielki zaszczyt i przyjemność, że mogę powitać u siebie słynnego myśliwego, pana Sangera Rainsforda.
Rainsford automatycznie uścisnął dłoń mężczyzny.
— Czytałem pańską książkę o polowaniach na białe pantery w Tybecie — wyjaśnił pan domu. — Jestem generał Zar.
Pierwsze wrażenie Rainsforda było; że generał jest wyjątkowo przystojny: drugie — że w wyrazie twarzy ma coś dziwnego. Był to wysoki mężczyzna w średnim wieku, ale włosy miał zupełnie siwe. Jego brwi i wąsy natomiast były czarne. Oczy miał też czarne i bardzo błyszczące. Twarz zdradzała człowieka przyzwyczajonego do rozkazywania.
82
Zwracając się do osobnika w uniformie, dał mu znak, aby opuścił rewolwer. Mężczyzna z brodą stanął na baczność, a potem odszedł.
— Ivo jest niesłychanie silny, ale niestety głuchoniemy — powiedział generał rozchylając w uśmiechu czerwone wargi i ukazując ostre zęby. — Chodźmy — dodał — przecież nie musimy rozmawiać tutaj. Musi się pan w coś ubrać, coś zjeść i wypocząć. Wszystko pan dostanie. To bardzo przytulna siedziba.
Ivo pojawił się znowu, a generał przemówił do niego samym ruchem warg, bezdźwięcznie.
— Zechce pan pójść za nim, panie Rainsford. Miałem właśnie zasiąść do kolacji, ale zaczekam na pana. Myślę, że moje ubrania będą się nadawały.
Rainsford wszedł za Ivem do dużej sypialni o suficie wspartym belkami. Stało tam wielkie łóżko z baldachimem. Rainsford wkładając wyjęty przez służącego frak zauważył, że ma on naszywkę londyńskiego krawca.
— Zaskoczyło to pewno pana, że nie jest mi obce pańskie nazwisko — rzekł generał, gdy zasiedli do kolacji w pokoju, przypominającym salę stołową u jakiegoś feudalnego barona. — Czytałem wszystkie pańskie książki na tematy myśliwskie, opublikowane w języku angielskim i francuskim. W życiu mam tylko jedną pasję, a mianowicie: polowanie.
— Wspaniałe okazy — rzekł Rainsford rozglądając się po ścianach. — Ta głowa bawołu kaplandzkiego musiała należeć do zwierzęcia większego, niż kiedykolwiek widziałem.
— A, o tym pan mówi? Dostałem bestię, choć rzuciła się na mnie i cisnęła o drzewo; doznałem pęknięcia czaszki...
— Zawsze uważałem — powiedział Rainsford — że bawół kaplandzki jest najniebezpieczniejszym ze wszystkich dzikich zwierząt.
Generał nie odzywał się przez chwilę, a potem powiedział z wolna:
— Nie, on nie jest najniebezpieczniejszy. — Wypił łyk wina. — W moim rezerwacie na tej wyspie poluję na bardziej niebezpieczne zwierzęta.
83
— Czyżby trafiało się tu na grubego zwierza?
— Tak — kiwnął głową generał.
— Co pan mówi!
— O, tylko nie w sposób naturalny. Sam muszę zaopatrywać wyspę.
— Co pan sprowadził, generale? Tygrysy?
— Nie, polowanie na tygrysy przestało mnie interesować, gdyż znam wszystkie ich możliwości — rzekł generał pokazując w uśmiechu zęby. — Tygrysy nie dają już emocji, to nie jest już prawdziwe niebezpieczeństwo, a ja żyję dla niebezpieczeństwa, proszę pana.
Wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i poczęstował swego gościa długim, czarnym papierosem o srebrnym ustniku; papieros był perfumowany i pachniał jak kadzidło.
— Będziemy mieli świetne polowanie — rzekł generał. — I pan, i ja...
— Dobrze, ale na jaką zwierzynę... — zaczął Rainsford.
— Zaraz panu powiem. Na pewno się panu spodoba. Mimo całej swojej skromności mogę twierdzić, że udało mi się wynaleźć nowy, sensacyjny sport. Czy nalać panu jeszcze szklaneczkę porta?
— Dziękuję, generale. — Generał napełnił dwie szklanki i powiedział: — Bóg czyni niektórych ludzi poetami, innych królami lub żebrakami; mnie zrobił łowcą. Tylko że po całych latach radości stwierdziłem, że polowanie nie ma już dla mnie uroku. Może się pan domyśla, dlaczego?
— Nie... Dlaczego?
— Po prostu dlatego, że przestało być sportową rywalizacją. Zawsze w końcu dostaję swoją zdobycz... zawsze... A nie ma nic nudniejszego niż doskonałość. — Tu generał zapalił nowego papierosa.
— Zwierzę posiada tylko nogi i instynkt. Instynkt nie dorównuje rozumowi. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, był to tragiczny moment.
Rainsford pochylił się nad stołem zainteresowany tym, co mówił gospodarz.
— Przyszło do mnie natchnienie...
— Mianowicie...?
84
— Trzeba było wynaleźć nowe zwierzę, by na nie polować.
— Nowe zwierzę? Pan chyba żartuje!
— Nigdy nie żartuję, kiedy mówię o polowaniu. Potrzebne mi było nowe zwierzę, i znalazłem je. Kupiłem tę wyspę, zbudowałem ten dom i tutaj poluję. Wyspa nadaje się świetnie do moich celów; dżungla, plątanina ścieżek, wzgórza, bagna...
— Ale... to zwierzę... panie generale?
— Och — rzekł generał — pozwala mi na najwspanialsze polowania na świecie. Teraz już nigdy się nie nudzę, bo mam obiekt, który dorównuje mojej własnej przemyślności.
Na twarzy Rainsforda pojawiło się zdziwienie. Generał ciągnął:
— Jakie są cechy idealnej zwierzyny? zadawałem sobie pytanie. Oczywiście musi ona mieć odwagę, spryt, a przede wszystkim zdolność rozumowania...
— Ależ żadne zwierzę nie rozumuje — zaprotestował Rainsford.
— Drogi przyjacielu — powiedział generał — jest takie zwierzę.
— Przecież pan nie ma na myśli...
— A czemużby nie?
— Przecież pan nie mówi na serio, generale, to zbyt ponury żart!
— Czemu nie na serio? Opowiadam o polowaniu.
— O polowaniu? Mój Boże, mówi pan o morderstwie... Generał przyjrzał się badawczo Rainsfordowi: — Z pewnością pańskie doświadczenia z czasów wojny...
— ...nie sprawiają, bym godził się na morderstwo z zimną krwią — zakończył sztywno Rainsford.
Generałem wstrząsnął śmiech. — Na pewno zapomni pan o swoich poglądach, kiedy pójdzie pan ze mną na polowanie. Czeka pana prawdziwie nowa emocja...
— Dziękuję, jestem myśliwym, a nie mordercą.
— Mój Boże — rzekł niewzruszony generał. — Znowu to nieprzyjemne słowo; ależ ja poluję na męty z całego świa-
85
ta! Na marynarzy ze statków trampowych, na laskarów, czarnych, żółtych, mieszańców...
— A skąd ich pan bierze?
Powieka lewego oka generała zadrgała lekko. — Ta wyspa zwie się Wyspą Pułapek. Niech no pan podejdzie ze mną do okna...
Rainsford usłuchał i wyjrzał w kierunku morza.
— Proszę uważać! O, tam! — zawołał generał, naciskając jakiś guzik. W dali pojawiły się błyski świateł. — Te światła wskazują na farwater, a naprawdę nie ma tam żadnego. Są tam skały o krawędziach jak brzytwy, a statek rozbija się o nie jak orzech. Tak, to elektryczność. Staramy się być cywilizowani.
— Cywilizowani? I pan strzela do ludzi?
— Traktuję swoich gości z należytymi względami — oświadczył uprzejmie generał. — Dostają dobre, obfite wyżywienie, mają możliwość ćwiczeń fizycznych, nabierają wspaniałej formy. Sam pan jutro zobaczy...
— Co pan ma na myśli?
— Odwiedzimy moją szkółkę — uśmiechnął się generał. — Znajduje się w piwnicy. Mam teraz z tuzin. Z tego hiszpańskiego statku „Sanlucer", który miał nieszczęście wpaść tu na skały. Niestety, sama zbieranina.
Skinął ręką; pojawił się Ivo niosący gęstą kawę po tu-recku.
— Widzi pan, to jest gra — ciągnął łagodnie generał. — Proponuję któremuś, że pójdziemy na polowanie. Daję mu możliwość wyjścia o trzy godziny wcześniej, następnie sam wychodzę uzbrojony tylko w pistolet małego kalibru i o najmniejszym zasięgu. Jeśli moja zwierzyna potrafi umykać przez całe trzy dni, wówczas wygrywa, ale jeśli ja ją złapię — tu generał uśmiechnął się — przegrywa.
— A przypuśćmy, że ktoś nie zgodzi się?...
— Może wybierać: jeśli nie chce brać udziału w polowaniu, to przekazuję go memu służącemu. Był kiedyś urzędowym oprawcą i ma własne pojęcie o sporcie. Zresztą oni niezmiennie wybierają polowanie...
— A jeśli wygrywają?
86
Generał uśmiechnął się szeroko. — Dotychczas jeszcze ani razu nie przegrałem... Nie chcę, żeby pan uważał mnie za blagiera: otóż jeden z nich o mało nie wygrał. W końcu musiałem użyć psów.
— Psów?...
— Proszę, tędy. Zaraz panu pokażę.
Poprowadził Rainsforda do drugiego okna, przez które widać było oświetlony dziedziniec, gdzie wśród groteskowych cieni Rainsford zobaczył ze dwanaście biegających tu i tam czarnych sylwetek zwierzęcych. Były potężne; zauważył zielone lśnienie oczu.
— Spuszczane są co wieczór o siódmej. Gdyby ktoś usiłował dostać się do mego domu albo wyjść z niego, to nie skończyłoby się z nim dobrze. A teraz chciałbym pokazać panu moją nową kolekcję głów. Może przejdziemy do biblioteki?
— Wybaczy pan — rzekł Rainsford — ale niezbyt dobrze się czuję...
— Ach, tak? Musi się pan porządnie wyspać. Jutro będzie pan jak nowo narodzony. A potem zapolujemy, co? Mam dość obiecującą perspektywę... Szkoda, że pan nie może wyjść ze mną już dziś. Spodziewam się dobrej zabawy. Mamy właśnie dużego, mocnego Murzyna. Doskonale się zapowiada...
Łóżko było wygodne, Rainsford był zmęczony, ale nie mógł spać. Zdrzemnął się dopiero nad ranem, ale jeszcze przedtem, gdzieś z dżungli, dobiegł go słaby odgłos strzału z pistoletu.
Generał pojawił się dopiero na obiad. Dokładnie wypytywał o to, jak jego gość się czuje.
— Jeśli o mnie chodzi — powiedział — to marne było wczoraj polowanie. Czarny od razu skapitulował i w ogóle nie przedstawiało to żadnego problemu...
— Panie generale — rzekł stanowczo Rainsford — chciałbym natychmiast opuścić wyspę.
Zauważył, że nieruchome, czarne oczy generała, wpatrzone w niego bacznie, teraz nagle rozjaśniły się. — Dziś wieczorem — oświadczył generał — zapolujemy, ja i pan.
87
Rainsford potrząsnął głową: — Nie, proszę pana, nie będę polował — powiedział.
Generał wzruszył ramionami. — Jak pan sobie życzy. Wybór należy do pana, ale chciałbym zwrócić uwagę, że mój stosunek do sportu jest przyjemniejszy niż mego służącego.
— Przecież nie chce pan powiedzieć, że... — wykrzyknął Rainsford.
— progi panie — rzekł generał — czy nie mówiłem, że zawsze poważnie traktuję to, co dotyczy polowania? Czuję się jak natchniony... za zdrowie przeciwnika, który wreszcie wart jest mego oręża!
Generał podniósł kieliszek, a Rainsford siedział nieruchomo, patrząc na niego.
— Zobaczy pan, że ta gra jest coś warta — rzekł generał z entuzjazmem. — Pański mózg przeciwko mojemu, pańska znajomość puszczy przeciwko mojej! Pańska siła i żywotność w walce z moją! Zupełnie jak szachy na świeżym powietrzu. A stawka ma swoją wartość, prawda?...
— No, a jeśli ja wygram... — zaczął Rainsford schrypniętym głosem.
— Jeśli nie znajdę pana do północy trzeciego dnia, to z całą pogodą uznam się za pobitego — zakomunikował generał. — Pojedzie pan łodzią na ląd, w pobliże jakiegoś miasta...
Generał najwidoczniej czytał w myślach swego gościa. — Och, może mi pan zaufać — dodał. — Daję panu słowo szlachcica i sportowca. Oczywiście musi się pan w zamian za to zgodzić, że przemilczy pan swoją wizytę tutaj.
— Nie zgodzę się na nic podobnego.
— No, to w takim razie... Ale po co mówić o tym teraz? Pogadamy za trzy dni nad butelką veuve cliąuot, chyba że... — tu generał łyknął wina. Następnie stał się ożywiony, jakby załatwiał jakiś dobry interes. — Ivo — powiedział — zaopatrzy pana w odzież myśliwską, nóż i żywność. Proponuję, żeby włożył pan mokasyny; zostawiają mniej śladów. Chciałbym też, aby unikał pan wielkiego bagna na połud-niowo-wschodnim krańcu wyspy. Nazywamy je Bagniskiem Śmierci. Można się tam zapaść, a był jeden taki, co tam
wlazł. Najgorsze, że poszedł za nim najlepszy pies z mojej sfory... No, a teraz zechce pan wybaczyć, że go pożegnam, bo zawsze odbywam drzemkę po obiedzie. Obawiam się, że pan nie będzie miał na nią czasu, bo chyba zechce pan od razu wyruszyć. Ja wyjdę o zmroku. Polowanie w nocy daje o wiele więcej emocji niż w dzień, prawda? Au revoir, panie Rainsford. Au revoir!
Gdy generał, kłaniając się dwornie, opuścił pokój, drugimi drzwiami wszedł Ivo. Pod pachą miał ubranie myśliwskie, niósł też plecak z żywnością i długi nóż myśliwski w skórzanej pochwie; prawą rękę opartą miał na rewolwerze z odwiedzionym kurkiem; rewolwer tkwił za pasem.
Rainsford przedzierał się przez dżunglę przez całe dwie godziny, aż zatrzymał się, mówiąc do siebie przez zaciśnięte zęby: — Muszę trzymać nerwy na wodzy.
Gdy brama pałacyku zamknęła się za nim, nie bardzo wiedział, co ma robić. Zrazu przyszło mu do głowy, że trzeba oddalić się jak najbardziej, i parł naprzód, popędzany strachem. Teraz, kiedy się opanował, chciał ocenić sytuację. Ucieczka po linii prostej była bezcelowa, bo siłą rzeczy musiał trafić nad brzeg morza. — Już ja mu zmylę tropy — pomyślał, opuszczając ścieżkę i skręcając w gąszcz. Przypomniał sobie obyczaje lisów i zrobił szereg zagmatwanych pętli, powtarzających się raz po raz na jego tropie. Zapadła noc. Był zmęczony, miał obolałe nogi, a twarz i ręce schłostane gałęziami. Musiał za wszelką cenę odpocząć. — Bawiłem się w lisa — pomyślał — a teraz muszę udawać kota.
W pobliżu było wielkie drzewo o grubym pniu i nisko zwisających gałęziach. Starając się nie pozostawiać żadnych śladów, wdrapał się na nie i wyciągnął na jednym z szerokich konarów. Nabrał otuchy i czuł się prawie bezpieczny.
Noc wlokła się jak zraniony wąż. Nad ranem, kiedy mglista szarość zabarwiła niebo, uwagę jego zwrócił głos jakiegoś przestraszonego ptaka. Wśród zarośli coś się posuwało z wolna, ostrożnie, idąc krętym tropem, jaki on zostawił.
89
Rainsford rozpłaszczył się na konarze drzewa i patrzył przez gęstą zasłonę liści.
Był to generał. Szedł skupiony, torując sobie drogę z oczyma wleponymi w ziemię. Zatrzymał się prawie tuż pod drzewem, ukląkł i zaczął badać grunt. Pierwszym odruchem Rainsforda było skoczyć na niego z góry jak pantera, ale zobaczył, że generał trzyma w ręce mały pistolet automatyczny...
„Myśliwy" potrząsnął głową, jakby zdziwiony, potem wyprostował się i wyjął jeden ze swych czarnych papierosów; przenikliwy, kadzidłowy zapach dotarł do nozdrzy Rainsforda, który wstrzymał oddech. Spojrzenie generała przeniosło się z ziemi i cal po calu wędrowało w górę pnia. Rainsford zamarł w bezruchu, a każdy mięsień miał napięty. Ostre oczy „myśliwego" zatrzymały się jednak, zanim spojrzał na konar, gdzie leżał Rainsford. Na opalonej twarzy generała zaigrał uśmiech. Obrócił się plecami do drzewa, wydmuchnął niezdecydowanie kółko dymu i niedbale odszedł tropem, którym przyszedł. Coraz cichszy stawał się szelest podszycia wywoływany jego stąpaniem.
Rainsford głęboko zaczerpnął tchu. Pierwszą myślą, bardzo nieprzyjemną, było stwierdzenie, że generał potrafi znaleźć w nocy w dżungli określony trop; miał niesamowite zdolności... Tylko przypadkiem nie dostrzegł swej zwierzyny. Następna myśl wywołała dreszcz: czemu generał się uśmiechnął? Czemu się odwrócił nagle? Rozum mówił, że „myśliwy" bawi się nim jak kot myszą, że oszczędza Rainsforda na następny dzień. — Nie dam się — rzekł sobie ścigany, choć poczuł, co to strach. — Nie pozwolę się wyprowadzić z równowagi.
Ześliznąwszy się z drzewa ruszył w głąb dżungli. O trzysta jardów od swej poprzedniej kryjówki zatrzymał się w pobliżu wielkiego, martwego pnia, który oparty był o mniejsze, żyjące drzewo. Odrzuciwszy plecak z żywnością, Rainsford wyciągnął nóż z pochwy i zabrał się do roboty. Gdy skończył, schował się, położywszy się na ziemi za obalonym pniem, odległym o jakieś sto stóp. Niedługo czekał: kot już nadchodził, aby bawić się myszą.
90
Generał nadszedł po tropie tak pewnie jak ogar. Jego czarne oczy nie pominęły ani jednego złamanego źdźbła trawy, żadnej przygiętej gałązki ani najsłabszego śladu na mchu. Stopa generała dotknęła wystającej gałęzi, stanowiącej spust pułapki zrobionej przez Rainsforda. Wyczuł jednak niebezpieczeństwo i odskoczył ze zwinnością małpy. Martwe drzewo zwaliło się i otarło o jego ramię. Zostałby zmiażdżony, gdyby nie szybkość uniku. Zachwiał się, ale nie upadł; nie upuścił też pistoletu. Stał pocierając uderzone ramię i śmiał się szyderczo.
— Rainsford! — zawołał — jeśli pan mnie słyszy, to składam gratulacje. Mało kto potrafi zbudować malajską pułapkę na ludzi. Na szczęście i ja polowałem na Malajach. Interesująca z pana zwierzyna. Muszę zrobić sobie opatrunek, choć lekko tylko oberwałem. Wrócę, wrócę!
Gdy generał odszedł, Rainsford podjął ucieczkę. Zajęło mu to kilka godzin. Naprawdę uciekał. Zapadły ciemności, a on ciągle szedł przed siebie. Ziemia pod nogami była coraz bardziej miękka, grunt coraz bardziej podmokły, a roślinność jeszcze gęstsza. Moskity cięły wściekle. W pewnym momencie Rainsford stąpnął i noga zapadła się w bagnie. Usiłował ją wyciągnąć, ale bagno ssało jak potężna pijawka. Wyrwał się gwałtownym wysiłkiem — wiedział, gdzie jest: na Bagnisku Śmierci.
Miękkość gruntu nasunęła mu pewną myśl. Wycofał się z terenu, gdzie się zapadł, i zaczął kopać. Rainsford okopywał się już kiedyś we Francji w czasie wojny, gdy sekunda zwłoki oznaczała śmierć. Tamta czynność wydawała mu się — w porównaniu z obecną — przyjemną rozrywką. Dół był coraz głębszy, a gdy sięgał już powyżej ramion, Rainsford wylazł z niego i przygotował kołki z uciętych w pobliżu, twardych drzewek. Zaostrzył je mocno i wbił w dno dołu, ostrymi końcami do góry. Drżącymi rękami splótł grubą matę z gałązek i pnących roślin i pokrył nią otwór. Następnie mokry od potu i śmiertelnie zmęczony przykucnął za pniem spalonego niegdyś przez piorun drzewa.
Odgłos stąpania po miękkiej ziemi dał mu znać, że zbliża się jego prześladowca. Nocny wietrzyk przyniósł ze sobą za-
91
pach dymu papierosowego. Ściganemu zdawało się, że „myśliwy" nadchodzi bardzo szybko, a nie maca w poszukiwaniu drogi, idąc noga za nogą. Z miejsca, gdzie schował się Rainsford, nie widać było generała ani zastawionej pułapki. Rainsford przeżył rok w ciągu jednej minuty. Posłyszał głośny trzask załamujących się gałęzi i ostry skowyt bólu. Spiczaste kołki wbiły się w jakąś ofiarę. Rainsford przycupnął w strachu. O trzy stopy od dołu stał mężczyzna z latarką elektryczną w ręce.
— Dobrze zrobione, Rainsford! — zawołał generał. — Do tej birmańskiej pułapki na tygrysy trafił jeden z moich najlepszych psów. Należy się panu nowy punkt. Muszę teraz sprawdzić, co pan potrafi zrobić z całą sforą. Wracam do domu, żeby się przespać. Dziękuję za miły wieczór!
Rainsford spał na ziemi w pobliżu bagna. Obudził się o świcie, usłyszawszy odległe ujadanie sfory psów gończych. Wiedział, że pozostanie na miejscu byłoby samobójstwem, zaś ucieczka — to tylko odroczenie rzeczy nieuniknionej. Namyślał się przez chwilę i postanowił spróbować jeszcze jednej szansy. Ruszył w kierunku przeciwnym do bagna. Ujadanie psów było coraz bliższe. Wlazł na drzewo i o ćwierć mili nad rzeczką zobaczył poruszające się zarośla. Wytężając wzrok dojrzał szczupłą postać generała. Przed generałem szła inna postać, o szerokich ramionach. Był to przedzierający się przez trzcinę potężny Ivo, którego jakby coś ciągnęło naprzód. Rainsford zrozumiał, że Ivo trzyma sforę psów na smyczy.
Pracujący gorączkowo umysł działał... Rainsford przypomniał sobie tubylczy trik, którego nauczył się w Ugandzie. Zsunął się z drzewa, przygniótł elastyczne młode drzewko i przywiązał do niego kawałkiem pnącza swój nóż myśliwski... sam popędził naprzód. Psy zwietrzyły świeży ślad. Zaczęły ujadać jeszcze bardziej i teraz Rainsford wiedział, jak czuje się zwierzę, którego psy dopadają...
Musiał zatrzymać się, by nabrać tchu. Szczekanie psów ucichło nagle, i ucichło też serce Rainsforda. Ścigający musieli dotrzeć do miejsca, gdzie pozostawił nóż. Wspiął się 92
szybko na pobliskie drzewo, aby móc ocenić sytuację. Nadzieja przygasła. Zobaczył stojącego generała. Nie widać jednak było służącego. Nóż, ciśnięty odrzutem przygniecionego drzewa, nie całkiem chybił...
Zaledwie Rainsford zszedł z drzewa, sfora znów zaczęła ujadać. — Nie dam się, nie dam! — szeptał pędząc naprzód. Między drzewami dojrzał błękitną lukę. Psy już nadbiegały. Rainsford dobiegł do skalistego wybrzeża w punkcie, z którego widać było mury pałacyku. O dwadzieścia stóp poniżej huczała i przelewała się woda. Zawahał się chwilę, usłyszał psy — i skoczył przed siebie...
Gdy generał z psami dotarł do brzegu, zatrzymał się. Przez pewien czas patrzył na niebieskozieloną wodę, potem usiadł, pociągnął łyk koniaku ze srebrnej manierki i zapalił perfumowanego papierosa. Zaczął nucić arię z Madame Butterfly.
Tego wieczora generał zjadł świetną kolację. Wypił podczas niej pół butelki chambertina. Byłby całkiem zadowolony, gdyby nie pewien kłopot: trudno będzie znaleźć kogoś na miejsce Iva, a zwierzyna uciekła. — Amerykanin nie rozegrał gry — pomyślał generał popijając likier.
Ażeby się pocieszyć, zaczął czytać w bibliotece Marka Aureliusza. O dziesiątej poszedł do sypialni. Był przyjemnie zmęczony, co stwierdził obracając klucz w zamku. Zanim zapalił u siebie światło, podszedł do okna i wyjrzał na dziedziniec, słabo widoczny w blasku księżyca. Spojrzał na psy i rzekł do siebie: — Za drugim razem lepiej mi się poszczęści. — Ale nie zapalił już światła. Odwrócił się.
Przed nim stał mężczyzna, który ukryty był przedtem za kotarą łóżka.
— Rainsford! — krzyknął generał. — Jak się pan tu dostał, na miłość boską?!
— Przypłynąłem. Stwierdziłem, że to prędzej, niż iść przez dżunglę.
Generał wstrzymał oddech i uśmiechnął się. — Gratuluję ! Wygrał pan.
93
Rainsford nie uśmiechał sie. - Ciągle jeszcze jestem ści-
SZZZJ?~ P,°WiedZiał dChym' oc2ZL będzie gotów, generale
/ ^ szarmanckich ukło-
_ powiedział - doskonale! Jeden z nas ma
a drugi M
Rainsford uznał, że nigdy nie spał w wygodniejszym
^
Roald Dahl
CZŁOWIEK Z POŁUDNIA
(Man from the South)
Około szóstej pomyślałem, że zamówię piwo, wyjdę i posiedzę na leżaku opodal basenu kąpielowego, by pogrzać się w promieniach zniżającego się już słońca. Poszedłem do baru, zabrałem piwo i powędrowałem przez ogród w kierunku pływalni. Ładny to był ogród: trawniki, kępy azalii i wysokich palm kokosowych. Silny wiatr dął wśród wierzchołków drzew, liście palmowe szemrały i trzeszczały, jakby się paliły. Pod liśćmi widniały zwisające grona wielkich, brunatnych orzechów.
Wokół basenu stało mnóstwo leżaków, białe stoliki i wielkie, jaskrawe parasole ogrodowe. Opaleni mężczyźni i kobiety w kostiumach kąpielowych, pluskające i hałasujące w basenie towarzystwo złożone z trzech czy czterech dziewcząt i z pół tuzina chłopców. Ciskali w siebie wielką, kauczukową piłką. Stałem, patrzyłem — dziewczęta, to Angielki z hotelu; chłopców nie znałem, ale sądząc po akcencie, byli Amerykanami. Pomyślałem, że to chyba kadeci ze statku szkolnego marynarki Stanów Zjednoczonych, który zawinął do portu dziś rano. Przeszedłem i usiadłem pod żółtym parasolem, gdzie stały cztery wolne leżaki. Nalałem sobie piwa, rozparłem się wygodnie, paląc papierosa. Przyjemne — blask słoneczny, piwo i papieros... Dobrze tak posiedzieć, przyglądać się kąpiącym, którzy igrają w zielonej wodzie. Amerykańscy marynarze nawiązywali miłe kontakty z angielskimi dziewczętami, a znajomość doszła już do stadium,
95
w którym chłopcy dając nurka — wciągali dziewczyny za nogi pod wodę.
Wtedy właśnie zauważyłem niedużego, starszawego jegomościa, idącego wzdłuż basenu. Ubrany był w nieskalanie biały garnitur, szedł bardzo szybko, drobnymi, elastycznymi krokami; stąpając unosił się na palcach. Wędrował tak krawędzią basenu w lansadach, w wielkim kremowym kapeluszu panamskim na głowie, spoglądał na ludzi i leżaki. Zatrzymawszy się koło mnie uśmiechnął się, ukazując drobne, nierówne, nieco sczerniałe zęby. Odwzajemniłem mu się uśmiechem.
— Przepraszam, można tu usiąść? — zapytał.
— Oczywiście — odparłem. — Proszę bardzo... Poskoczył i przez ostrożność obejrzał leżak od tyłu, potem
usiadł i założył nogę na nogę. Białe buciki z kozłowej skóry były dziurkowane.
— Śliczny wieczór — powiedział. — Tu, na Jamajce wieczory zawsze piękne.
Nie byłem pewien, czy ma akcent włoski, czy hiszpański, ale prawie na pewno człowiek ten pochodził z Ameryki Południowej. Dokładniej przyjrzawszy się stwierdziłem, że ma około siedemdziesiątki.
— Rzeczywiście — potwierdziłem — wspaniale tutaj...
— Można zapytać, kim są ci?... Przecież nie z hotelu... — i wskazał na kąpiących się chłopaków.
— To chyba amerykańscy marynarze — powiedziałem — ze szkoły morskiej.
— Pewno, że Amerykanie. Kto inny na świecie mógłby tak hałasować? A pan nie Amerykanin, co?
— Ależ skąd — odrzekłem. Nagle któryś z kadetów stanął przed nami ociekający wodą. Za nim podeszła jedna z młodych Angielek.
— Czy te leżaki zajęte? — spytał chłopak.
— Nie — odpowiedziałem.
— Pozwoli pan usiąść?
— Bardzo proszę.
— Dziękuję — rzucił od niechcenia. Na ręce miał zwinięty ręcznik, a gdy usiadł, rozwinął go i wyciągnął paczkę pa-96
pierosów oraz zapalniczkę. Podsunął papierosy dziewczynie, ta odmówiła, potem mnie zaproponował i przyjąłem. Natomiast starszawy jegomość rzekł:
— Dziękuję, wolę cygaro. — Wyciągnął z kieszeni etui ze skóry krokodyla, wybrał cygaro i wyjąwszy scyzoryk z maleńkimi nożyczkami wśród różnych narzędzi — obciął koniec.
— Służę ogniem — podsunął zapalniczkę młody Amerykanin.
— Nie zapali się przy takim wietrze.
— Ależ tak, zawsze działa.
Starszy pan wyjął z ust nie zapalone jeszcze cygaro, przekrzywił głowę nieco na bok i spojrzał na chłopaka. — Zawsze...? — zapytał z wolna.
— Pewno, nigdy nie zawodzi. W każdym razie nie w moich rękach.
Starszy pan wciąż stał z przekrzywioną głową i przyglądał się chłopcu.
— No, no, więc pan powiada, że ta słynna zapalniczka nigdy nie zawodzi? Tak pan twierdzi?
— No pewno — rzekł chłopiec. Miał lat dziewiętnaście albo dwadzieścia. Twarz długą i piegowatą, nos ostry, jakby ptasi dziób. Klatka piersiowa niezbyt opalona; widniały na niej także piegi i parę kosmyczków rudawych włosów. Trzymał zapalniczkę w prawej ręce, gotów potrzeć kółko. — Nigdy nie nawala — powiedział uśmiechając się; umyślnie podkreślał chełpliwość. — Zaręczam panu, że nigdy nie odmówi posłuszeństwa.
— Chwileczkę, proszę... — Ręka trzymająca cygaro podniosła się, z dłonią wyprostowaną, jak gdyby regulowała ruch uliczny. — Tylko chwileczkę... — Starszy jegomość miał dziwnie miękki, bezbarwny głos i bez przerwy przyglądał się chłopcu. — A czy nie założylibyśmy się przypadkiem? — uśmiechnął się. — Może byśmy się założyli, czy pańska zapalniczka będzie na pewno działała?
— Dobra, zakład — zgodził się chłopiec. — Czemu nie?
— Lubi pan zakłady?
— No pewno, zawsze się zakładam.
^ — Tchnienie grozy
97
Starszy pan umilkł i oglądał cygaro. Przyznam, że jego zachowanie nie bardzo mi się podobało. Wydawało się, że coś knuje, że chce wprawić chłopca w zakłopotanie, a jednocześnie odniosłem wrażenie, iż piastuje jakąś całkiem prywatną tajemnicę. Znowu spojrzał na chłopaka i wycedził:
— Ja też lubię się zakładać. To może byśmy się założyli? Bardzo interesujący zakład, o dużą stawkę...
— Momencik — przerwał chłopiec — nie mam dużo, ale założę się z panem o ćwierć czy nawet o całego dolara, albo, jak się to tu nazywa... chyba o parę szylingów.
Niski jegomość znowu uniósł rękę. — Niech pan posłucha. Zabawimy się, założymy się, a potem pójdziemy do mego pokoju, tu w hotelu, tam nie ma wiatru. Założę się, że nie zapali pan tej osławionej zapalniczki dziesięć razy raz po raz.
— Założą się, że zapalę — oświadczył chłopiec.
— Świetnie, doskonale. Więc się zakładamy, co?
— Pewno! Stawiam jednego dolara.
— Nie, nie, lepiej co innego. Jestem człowiekiem bogatym i mam żyłkę sportową. Niech pan posłucha: przed hotelem stoi mój wóz. To bardzo ładny wóz, amerykański, z pańskiego kraju. Cadillac...
— Ech, chwileczkę — chłopak rozparł się na leżaku, roześmiał się. — Nie mogę sobie pozwolić na wyłożenie takiego majątku. To szaleństwo.
— Wcale nie szaleństwo. Dziesięć razy z rzędu uda się zapalić zapalniczkę — i wóz należy do pana. Chciałby pan mieć tego cadillaca?
— Pewnie, że chciałbym. — Chłopak uśmiechał się wciąż pokazując zęby.
— Doskonale, wspaniale, zakładamy się. Ja stawiam swego cadillaca.
— A co ja stawiam?
Człowieczek ostrożnie zdjął czerwoną banderolę z ciągle jeszcze nie zapalonego cygara. — Nie żądam, mój przyjacielu, żeby pan stawiał coś, na co pan nie może sobie pozwolić. Jasne?
— Więc o co mam się założyć?
98
— Bardzo panu ułatwiam, prawda?
— Świetnie, ułatwia pan.
— O drobiazg, o coś, co pan może stracić, nie odczuwając tego zbyt boleśnie. Dobrze?
— Co, na przykład?
— Na przykład mały palec pańskiej lewej ręki...
— Moje co? — chłopiec przestał się uśmiechać.
— Tak. Czemu nie? Wygra pan — ma pan wóz. Przegra pan — ja zabieram palec.
— Nie bardzo rozumiem. Co ma pan na myśli mówiąc, że pan zabiera palec?
— Odcinam go.
— O rany, co za zwariowany zakład! Myślę, że lepiej postawię dolara.
Mały staruszek wyprostował się na leżaku, uniósł ręce, z lekką pogardą wzruszył ramionami.
— Dobrze, dobrze — powiedział. — Nie rozumiem: twierdzi pan, że się zapali, ale boi się pan założyć. Lepiej dajmy temu spokój.
Chłopak siedział nieruchomo i przyglądał się kąpiącym się w basenie. Nagle przypomniał sobie, że sam nie zapalił papierosa. Włożył go do ust, osłonił dłonią zapalniczkę, potarł kółko... Knot zajął się i palił małym, równym, żółtym płomykiem, a wiatr nie przedostawał się wcale poza osłonę dłoni.
— Czy ja też mogę poprosić o ogień? — spytałem.
— Ojej, przepraszam, zapomniałem, że pan jeszcze nie zapalił.
Wyciągnąłem rękę po zapalniczkę, lecz chłopiec wstał i podszedł, by mi podać ogień. — Dziękuję — mruknąłem. Wrócił na swoje miejsce.
— Dobrze się pan tu bawi? — zapytałem.
— Świetnie — odpowiedział. — Bardzo tu ładnie...
A potem zapanowała cisza i zdałem sobie sprawę, że starszemu panu udało się wyprowadzić chłopca z równowagi swą absurdalną propozycją. Chłopak siedział nieruchomo, a oczywiste było, że wewnętrzne napięcie w nim rośnie. Zaczął się niespokojnie wiercić na leżaku, przygładzał włosy na
karku, aż wreszcie położył dłonie na kolanach i począł wybijać rytm palcami. Po chwili przytupywał nogą...
— Niech no ja się zastanowię nad tym zakładem — odezwał się w końcu. — Powiada pan, że pójdziemy do pokoju, ie jeśli dziesięć razy z rzędu zapalę zapalniczkę, to wygram cadillaka. A jeżeli raz nie uda mi się zapalić, to tracę mały palec lewej dłoni. Czy to ma być tak?
— Właśnie. Na tym polega zakład. Tylko, zdaje się, że pan się boi...
— Ale co mam zrobić, jeśli przegram? Czy mam wyciągnąć palec, aby pan mógł go obciąć?
— O nie. To by było na nic. Mogłoby pana skusić, żeby odmówić wyciągnięcia palca. Wie pan, co zrobię? Przy wiążę pańską rękę do stołu, zanim zaczniemy, i będę stał z nożem, gotów obciąć palec w chwili, kiedy pańska zapalniczka odmówi posłuszeństwa.
— A ten cadilac, jaki to model? — zapytał chłopiec.
— Przepraszam, nie rozumiem.
— Z którego roku, no... ile lat ma ten cadillac?
— Ach, ile ma lat? Tak. Zeszłoroczny. Całkiem nowy wóz. Tylko widzę, że pan się nie nadaje do zakładu. Amerykanie nigdy się nie nadają.
Chłopak milczał przez chwilę, potem rzucił okiem zrazu na Angielkę, następnie na mnie.
— Dobrze — warknął. — Zakładamy się.
— Świetnie! — Mały człowieczek lekko klasnął w dłonie. — Doskonale! — powtórzył. — No, to do dzieła. A może pan — zwrócił się do mnie — może pan zechce być... jak to się mówi?... arbitrem! — Oczy miał blade, prawie bezbarwne, o wąskich, czarnych źrenicach.
— Hm — burknąłem. — Uważam to za szaleńczy zakład, niezbyt mi to odpowiada.
— Mnie też nie — rzekła dziewczyna; pierwszy raz się odezwała. — Uważam to za śmieszny i głupi zakład.
— Czy pan na serio ma zamiar obciąć temu chłopakowi palec, jeśli przegra? — zapytałem.
— Oczywiście! Tak jak naprawdę chcę mu oddać cadilla-100
ca, jeśli wygra. Chodźmy do mego pokoju. — Powstał. — Czy chce pan coś na siebie włożyć? — spytał chłopca.
— Nie — odrzekł tamten — pójdę tak jak stoję. — A potem zwrócił się do mnie: — Uważałbym za przysługę, gdyby zechciał pan pójść z nami w charakterze sędziego.
— Dobrze — oświadczyłem. — Pójdę, ale ten zakład nie przypada mi do gustu.
— Niech pani też pójdzie — zwrócił się chłopiec do dziewczyny. — Będzie pani obserwować.
Starszy pan poprowadził nas w kierunku hotelu, był teraz ożywiony, nawet podniecony, wydawało się, że idąc podskakuje na palcach jeszcze wyżej niż przedtem.
— Mieszkam blisko — powiedział. — Chce pan od razu zobaczyć samochód? O, tam właśnie stoi.
Zabrał nas do miejsca, skąd widać było główny podjazd do hotelu, zatrzymał się i wskazał smukły, jasnozielony cadillac, zaparkowany nie opodal.
— Tam stoi. Ten zielony. Podoba się panu?
— Słowo daję, ładny wóz — stwierdził chłopiec.
— Dobrze. Pójdziemy teraz na górę i zobaczymy, czy uda się panu go zdobyć.
Poszliśmy za staruszkiem do przybudówki właściwego hotelu i weszliśmy do dużej sypialni o dwóch łóżkach. Na jednym z nich leżał damski szlafrok.
— Przede wszystkim — zakomunikował człowieczek — napijemy się po małym cocktailu.
Napoje stały na małym stoliku w kącie pokoju, gotowe do mieszania; były tam shaker, lód i sporo kieliszków. Przed przyrządzaniem cocktailu martini starszy pan zadzwonił, a po chwili dało się słyszeć pukanie do drzwi i weszła pokojówka, Murzynka.
— Ach... — ożywił się staruszek, odstawiając butelkę dżinu. Wyjął z kieszeni portfel, a z niego funtowy banknot. — Proszę o przysługę. — Podał dziewczynie pieniądze. — Proszę to sobie zatrzymać — dodał. — Chcemy się tu trochę pobawić. Pójdzie pani i przyniesie mi dwie... nie... trzy rzeczy. Potrzeba mi paru gwoździ, młotka i noża do
101
siekania, takiego rzeźnickiego noża. Można go pożyczyć w kuchni, zrobi to pani?
— Rzeźnickiego noża! — pokojówka szeroko otworzyła oczy i złożyła dłonie. — Chodzi panu o prawdziwy nóż, taki kuchenny?
— Tak, tak, oczywiście. Proszę iść, na pewno pani zdobędzie.
— Tak, proszę pana, spróbuję, proszę pana. Na pewno dostanę. — I wyszła.
Mały jegomość rozdał wszystkim cocktaile. Staliśmy i sączyliśmy je — chłopiec o podłużnej, piegowatej twarzy i ptasim nosie, ubrany tylko w spłowiałe brązowe spodenki kąpielowe: angielska jasnowłosa dziewczyna o wydatnych kościach, ubrana w błękitny kostium, przyglądająca się chłopcu znad kieliszka; stary mały człowiek o oczach bez koloru, odziany w śnieżnobiały garnitur. Spoglądał na dziewczynę, popijał cocktail. Nie wiedziałem, co sądzić o tym wszystkim. Mogło się wydawać, że staruszek bierze zakład na serio i że całkiem poważnie traktuje sprawę obcięcia palca. Ale co, u diabła, jeśli chłopak przegra? Będziemy musieli zawieźć go czym prędzej do szpitala cadilla-kiem, którego nie wygrał. To dopiero historia... Coś tu nie w porządku. Zdawałem sobie z tego sprawę.
— Nie uważają panowie, że to dość niemądry zakład? — rzuciłem od niechcenia.
— Uważam, że świetny — odparł chłopak: wypił już jeden duży cocktail.
— Uważam, że to bzdurne i śmieszne — rzekła dziewczyna w błękitnym kostiumie. — A co będzie, jak pan przegra?
— Mniejsza z tym. Jeśli o to chodzi, to nie pamiętam, żeby mi kiedykolwiek w życiu przydał się na coś mały palec u lewej ręki. Oto on! — Chłopiec ujął własny palec. — O, jest, nigdy mi nie był potrzebny. Czemu nie miałbym się o niego założyć? Uważam, że to świetny zakład.
Człowieczek uśmiechnął się, wziął znowu shaker i ponownie napełnił nasze kieliszki.
— Zanim zaczniemy — powiedział — złożę panu... panu arbitrowi kluczyki od samochodu. — Wyjął z kieszeni klu-102
czyki i podał mi. — Papiery — dodał — tytuł własności i polisa ubezpieczeniowa są w kieszeni na drzwiczkach wozu.
Murzyńska pokojówka weszła ponownie. W jednej ręce niosła nóż, jakiego używają rzeźnicy do dzielenia mięsa, a w drugiej młotek i torebkę gwoździ.
— Świetnie! Mamy wszystko. Dziękuję, dziękuję. Proszę odejść.
Poczekał, aż dziewczyna zamknie za sobą drzwi, a potem ułożył narzędzia na jednym z łóżek i zaproponował:
— No, to się przygotujemy? — a pod adresem chłopca dodał: — Proszę mi pomóc z tym stołem, przesuniemy go trochę.
Stolik był zwykły, hotelowy, prostokątny, o wymiarach trzy stopy na cztery. Znajdowały się na nim kałamarz, pióra i papier. Odsunęli stół od ściany na środek pokoju, zdjęli przybory do pisania.
— A teraz — rzekł człowieczek — krzesło. — Podniósł krzesło, postawił koło stołu; był bardzo ożywiony, ruchliwy, jak ktoś organizujący gry i zabawy na przyjęciu dla dzieci. — Teraz gwoździe. Muszę wbić gwoździe... — Przyniósł je i zaczął wbijać młotkiem w blat stołu.
Staliśmy tak — chłopiec, dziewczyna i ja — trzymając w rękach kieliszki. Przypatrywaliśmy się staruszkowi zajętemu pracą, widzieliśmy, jak wbił w stół dwa gwoździe, w odległości sześciu cali jeden od drugiego. Całkowicie ich nie wbił, pozostawił część wystającą, sprawdził palcami, czy mocno tkwią. Można by sądzić, że ten huncwot nieraz już to robił — pomyślałem. — Ani się zawahał. Stół, gwoździe, młotek i ten nóż kuchenny... dobrze wie, czego chce i jak się do tego zabrać...
— Teraz — rzekł — potrzebny nam kawałek sznurka. — I znalazł gdzieś sznurek. — Dobrze, wreszcie jesteśmy gotowi, może pan zechce usiąść tu przy stole — zwrócił się do chłopca. Ten odstawił kieliszek i usiadł.
— Teraz proszę położyć lewą rękę między tymi gwoździami. Gwoździe są tylko po to, bym mógł panu unieruchomić rękę. Dobrze, świetnie! Teraz przywiążę mocno do stołu,
103
o tak! — Okręcił przegub ręki sznurkiem, potem owinął nim parę razy szerszą część dłoni, mocno przywiązał do gwoździ. Wprawnie to zrobił, a kiedy skończył, chłopiec nie mógł cofnąć dłoni, ani mowy... Jedynie poruszać palcami.
— Teraz proszę zacisnąć dłoń, niech tylko mały palec będzie wyprostowany. Trzeba zostawić mały palec tak, żeby spoczywał na stole. Świetnie! Świetnie! No, gotowe. Prawą ręką operuje pan zapalniczką. Ale, jeszcze chwilka, proszę! — Poskoczył do łóżka i wziął nóż. Wrócił i stanął przy stole, trzymając narzędzie w ręce. — Wszyscy gotowi? — zapytał. — Panie arbitrze, proszę dać sygnał.
Mała Angielka stała w błękitnym kostiumie kąpielowym za krzesłem. Stała i nic nie mówiła. Chłopak siedział całkiem spokojnie, trzymając w prawej ręce zapalniczkę i spoglądając na nóż. Mały człowieczek patrzył na mnie.
— Czy pan gotów? — zapytałem chłopca.
— Jestem gotów.
— A pan...? — zwróciłem się do staruszka.
— Zupełnie gotów — oświadczył; podniósł w górę nóż, trzymał go ze dwie stopy ponad palcem chłopca, gotów ciąć. Chłopiec widział to, ale nie drgnął. Usta miał nieruchome, podniósł tylko brwi, a potem zmarszczył czoło.
— W porządku — stwierdziłem. — No, to...
Chłopiec odezwał się: — Może pan będzie głośno liczył, ile razy zapalę.
— Dobrze — zgodziłem się. — Zrobię to.
Podniósł pokrywkę zapalniczki kciukiem i potarł nim gwałtownie kółko. Trysnęła iskra, knot zajął się i palił małym, żółtym płomieniem. — Raz! — zawołałem. Nie zdmuchnął płomyka: zatrzasnął zapalniczkę i przeczekał może pięć sekund, nim znów ją otworzył. Mocno potarł kółko i znowu pojawił się płomyk. — Dwa! — Nikt się nie odezwał. Chłopiec miał oczy wlepione w zapalniczkę. Starszy pan trzymał uniesiony nóż i także przyglądał się zapalniczce.
— Trzy! Cztery! Pięć! Sześć! Siedem! — oczywiście była to naprawdę jedna ze sprawniejszych zapalniczek. Kamyk dawał duże iskry, a knot miał odpowiednią długość. Patrzyłem, jak kciuk ręki chłopca zamyka zapalniczkę. 104
Przerwa... Potem palec uniósł pokrywkę jeszcze raz. Wszystko zależało od tego palca. Nabrałem tchu, gotów powiedzieć „osiem", palec potarł kółko. Trysnęła iskra i wyskoczył płomyk.
— Osiem! — powiedziałem, a gdy to mówiłem, otworzyły się drzwi. Wszyscy odwróciliśmy się i ujrzeliśmy stojącą w progu kobietę, małą, czarnowłosą, niemłodą kobietę, która stał w progu ze dwie sekundy, a potem rzuciła się naprzód, krzycząc:
— Carlos! Carlos! — schwyciła za rękę, odebrała nóż, rzuciła go na łóżko, złapała starego za klapy białej marynarki i zaczęła szarpać nim bardzo gwałtownie, mówiąc szybko, głośno i z wściekłością, przez cały czas po hiszpańsku. Potrząsała nim tak szybko, że stał się prawie niewidoczny. Mglisty, poruszający się kontur jak szprychy obracającego się koła... Potem zwolniła tempa. Człowieczek był znowu widoczny, pociągnęła go za sobą przez pokój i popchnęła na jedno z łóżek. Usiadł na krawędzi mrugając oczami i kręcił głową, jak gdyby sprawdzał, czy jeszcze obraca się na szyi.
— Strasznie przepraszam — powiedziała kobieta — jakże mi przykro, że się to zdarzyło. — Mówiła prawie dohrą angielszczyzną. — To fatalne. Zostawiłam go samego tylko na dziesięć minut, poszłam umyć sobie włosy, wracam i znowu to samo! — Wyglądała na głęboko wstrząśniętą i szczerze zmartwioną. Chłopiec odwiązywał rękę od stołu. Dziewczyna i ja staliśmy nic nie mówiąc.
— On jest naprawdę niebezpieczny — powiedziała kobieta. — Tam, u nas w domu, zabrał już ogółem czterdzieści siedem palców różnym osobom i stracił jedenaście samochodów. W końcu zagrożono mu, że go wsadzą. Dlatego przyjechałam z nim tutaj.
— Założyliśmy się tylko i tyle... — wymamrotał z łóżka staruszek.
— Na pewno założył się o samochód — powiedziała kobieta.
— Tak — potwierdził chłopiec. — O cadillaca.
— Nie posiada samochodu, to mój wóz. I tym gorzej — dodała — że się zakłada z panem, kiedy nie ma nic do po-
105
stawienia. Strasznie się wstydzę i bardzo mi przykro. —Wyglądała na kobietę naprawdę sympatyczną.
— Cóż — rzekłem — oto klucze od pani wozu. — Poło-żyłem je na stole.
— Założyliśmy się tylko... — zamruczał człowieczek.
— Nie pozostało mu nic, o co mógłby się zakładać — rzekła kobieta — w ogóle nic nie posiada. Absolutnie nic. Jeśli o to chodzi, ja sama wygrałam wszystko od niego już bardzo dawno temu. Zajęło to sporo czasu, tak, długi czas, i była to ciężka praca, ale w końcu wszystko wygrałam. — Spoglądała na chłopca i uśmiechała się, jakby ociężale, smutnym uśmiechem. Podeszła i wyciągnęła rękę, żeby wziąć ze stołu klucze.
Jeszcze teraz widzę tę jej rękę: miała tylko kciuk i jeden palec.
Edmond Hamilton
WYSPA KARŁÓW
(Pygmy Island)
Gdy wielka fala uderzyła i ostatecznie zalała łódź, Rus-sell dał nura z pokładu, wzniósł się i zapadł w spienionych bałwanach pędzących do brzegu; wynurzył się znowu i silnymi rzutami zaczął płynąć w kierunku wybrzeża, którego linię dostrzegał chwilami poprzez rozpryskującą wodę. Dudniło mu w uszach, płynął, mając z tyłu zachodzące słońce, które rzucało na świat miedziany blask.
Posuwając się z wysiłkiem, spojrzał kilkakroć przed siebie i zobaczył, że brzeg się przybliża. Ogromne fale, nadbiegające z tyłu, niosły go naprzód wielkimi skokami, ale jednocześnie wsteczny nurt przydenny oplątywał jak wąż i ciągnął za nogi. Russell zmagał się długo, aż poczuł pod stopami twardy piasek i potknąwszy się stanął wreszcie za nim. Znalazł się poza zasięgiem szarpiących fal.
Oszołomiony był walką ze wściekłym oceanem. Rozejrzał się wokół. Stał na brzegu wyspy, która zdawała się mieć na oko ze trzy mile długości. Powierzchnia jej, okryta zielenią sykomorów, dębów i zarośli, wznosiła się łagodnie ku środkowi.
Poprzez ryk fal Russell usłyszał jakiś odgłos. Odwrócił się i zobaczył, że od strony zadrzewionej wyspy, wąską ścieżką spieszy ku niemu człowiek z gołą głową i zawiniętymi rękawami koszuli. Gdy zbliżył się, Russell ujrzał, że jest to mężczyzna lat średnich, o bystrym spojrzeniu, siwiejących włosach i twarzy intelektualisty. Wyrażała niepokój. ¦Człowiek ten wyciągnął do Russella rękę.
107
— Drogi panie! Widziałem, jak tonie pańska łódź, ale zanim tu dobiegłem, było już po wszystkim. Czy nic się panu nie stało?
— Nie, jestem tylko zmartwiony — usiłował uśmiechnąć się Russell. — Tam, w Charlestonie, ostrzegano mnie, że jeśli za bardzo oddalę się od wybrzeża, to złapie mnie szkwał, ale myślałem, że dam sobie radę.
Mężczyzna wyraźnie się uspokoił.
— Wie pan, pierwszy raz widziałem taki wypadek. O mały włos, a byłby pan... Te fale są zdradliwe i gdyby nie ta wyspa...
— Miałem szczęście i tyle — przyznał Russell. — W dodatku wcale się nie spodziewałem, że znajdę tu kogoś. Przecież większość wysp wzdłuż wybrzeża Karoliny nie jest zamieszkana.
— Tak — potwierdził tamten — ale na tej przypadkiem znajduje się stacja biologiczna Uniwersytetu Północnego. Słyszał pan może o niej?
— Oczywiście! — zainteresował się Russell. — Mówiono mi o tym w Charlestonie.
— Jestem doktor James Garland, biochemik i aktualnie jedyny członek personelu tej stacji — przedstawił się mężczyzna. — Zwykle przebywa nas tu pół tuzina: doktor Wal-lace — kierownik, profesor Lowerman i jeszcze trzech innych, ale wszyscy pojechali teraz na urlop do Charlestonu i mnie biednemu przypadło w udziale pozostać tu, by prowadzić stałe obserwacje w czasie ich nieobecności.
— Nazywam się Russell — rzekł młody człowiek. — Mieszkam w Nowym Jorku. Jestem jednym z wielu adwokatów, którzy sobie dopiero wyrabiają praktykę. Wybrałem się na wycieczkę jachtem na południe; dotychczas zawsze myślałem, że umiem łódź prowadzić...
Doktor Garland uśmiechnął się.
— Obawiam się, że będzie pan musiał pozostać u mnie parę dni, aż powrócą tamci, popłynęli bowiem jedyną naszą łodzią. Jeśli zechce pan być tolerancyjny dla kawalerskiego gospodarstwa...
108
— Żaden Robinson nie może wybierać — powiedział Russell. — A że słyszałem już coś niecoś o tej stacji, więc naprawdę cieszę się, że mam okazję ją zwiedzić.
— Zwiedzanie najlepiej zacząć od przebrania się w coś suchego — stwierdził doktor Garland. — Lowerman jest mniej więcej pańskiego wzrostu. Gdyby był tutaj, na pewno chętnie by coś panu pożyczył...
Garland poprowadził swego gościa przez plażę, a potem — wąską ścieżką, wijącą się ku górze wśród drzew pokrytych wiosenną zielenią. Słońce teraz było jeszcze niżej, a ostry morski wiatr sprawił, że zmokły Russell zaczął szczękać zębami. Zadowolony był, kiedy wyszli wreszcie na mniej zadrzewione wzniesienie, stanowiące najwyższą część wyspy. Dojrzał niski bungalow obity deskami i drugi, spory, niemalowany budynek, nieco dalej.
— To nasze laboratorium — wskazał Garland w tym kierunku. — Potem je pokażę, ale teraz musi się pan jak najszybciej przebrać.
Russell wszedł za nim do bungalowu i minął obszerny pokój z meblami wygodnymi, w męskim guście. Weszli do jednej z sypialń znajdujących się w głębi. Tam biochemik wydobył z masy bezładnie leżącej odzieży porządnie znoszony, ale suchy i ciepły garnitur, a potem pozostawił Russella. Ten zapalił światło elektryczne, bo zapadł już zmrok.
Przebrany w suchą odzież powrócił do dużego pokoju, obok którego, w nadspodziewanie schludnej kuchence, znalazł doktora Garlanda z podwiniętymi rękawami, zajętego przygotowywaniem kolacji. Russell, który w kokpicie jachtu dobrze dawał sobie radę z gotowaniem, zabrał się do pomocy. Byli głodni; niewiele rozmawiali przy kolacji.
Dopiero potem, siedząc z papierosem przed ogniem palącym się na kominku, Russell pomyślał, że bezsprzecznie istnieją miejsca gorsze niż to. Poprzez szum wiatru na dworze uszu jego dobiegał stłumiony grzmot fal. Przysunął krzesło bliżej miłego kominka.
— Naprawdę, bardzo mnie ciekawi ta placówka — powiedział do Garlanda. — Sporo o niej słyszałem w Charlestonie...
109
— A czy dobrze o niej mówią? — zapytał dość zagadkowo gospodarz. Russell uśmiechnął się.
— Jeśli mam być szczery, to niektórzy opowiadają, że jakoby dzieją się tu rzeczy zgoła diabelskie.
Garland roześmiał się i wydmuchnął dym z papierosa.
— Ignorancja ludzi w dzisiejszych czasach — oświadczył — bywa niekiedy zdumiewająca; sam fakt, że założyliśmy naszą stację doświadczalną na tym samotnym skrawku ziemi, wystarcza już tym poczciwcom, by twierdzili, że chcemy coś ukrywać.
— Jak na taką stację, to dość niezwykłe miejsce, przyzna pan...
— Wcale nie — zaprzeczył żywo Garland. — Głównym naszym celem są wyczerpujące studia nad ewolucyjnymi różnicami wśród pewnych niższych morskich zwierząt bezkręgowych. Stacja musi być w takim punkcie, gdzie są różne głębokości wód i rozmaite warunki; przekonaliśmy uniwersytet, no i pozwolił nam założyć stację właśnie tutaj^ Oczywiście każdy z nas zajmuje się nadal swoją specjalnością. Wallace — chromosomami. Snelling — swoją teorią komórek, a ja — zagadnieniami regulacji wzrostu. Wszyscy jednak większość czasu musimy poświęcać zasadniczym badaniom, dla których stację założono, bo inaczej uniwersytet niedługo by ją utrzymywał.
— Zagadnienia regulacji wzrostu? — zapytał zaciekawiony wzmianką Russell.
Biochemik machnął ręką trzymającą papierosa.
— To mój konik — powiedział. — Znalazłem sposób silnego pobudzenia funkcji przysadki mózgowej, a także metodę prawie zupełnego hamowania jej działania. Oczywiście pełna kontrola sekrecji stanowi jeszcze pewien problem.
— Obawiam się, że uzna mnie pan za kompletnego nieuka — rzekł Russell — ale to dla mnie tyle, co algebra dla Hotentota.
— Ach te szkoły! — roześmiał się Garland. — Czego ¦ was tam teraz uczą? A więc w teorii to sprawa dość prosta. Przypuszczam, że wie pan, iż rozmiary ciała zwierzę-
110
cia lub człowieka zależne są wprost od funkcjonowania przysadki mózgowej.
— Zdaje się, że coś słyszałem o gruczole regulującym wzrost — przyznał Russell.
— Bez wątpienia — zauważył sucho Garland. — Otóż ten gruczoł, przysadka mózgowa, mieszcząca się w pobliżu środka głowy, istotnie reguluje rozmiary ciała wydzielaniem swego hormonu. Jeśli sekrecja jest normalna, to pańskie ciało jest normalnej wielkości. Jeśli wydzielanie jest nadmierne — staje się pan olbrzymem, a jeśli poniżej normy — karłem. Biologowie na całym świecie próbowali już sztucznie regulować wzrastanie ciała drogą oddziaływania na przysadkę mózgową. Znaczy to, że starali się wzmagać lub zmniejszać wydzielanie wewnętrzne. Dotychczas eksperymenty w tej dziedzinie były na ogół mało skuteczne. Prawda, iż udawało się mechanicznie wywoływać to, że pewne zwierzęta stawały się nieco większe lub mniejsze niż przeciętne, ale zdołano osiągnąć tylko zahamowanie lub przyspieszenie procesu wzrostu. Bezprzewodowe gruczoły, jak przysadka mózgowa i tarczyca, są tworami tak delikatnymi, że poddane chirurgicznym zabiegom, uszkodzone zostają w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Uświadomiłem to sobie już wiele lat temu, więc dałem spokój i zacząłem atak z innej pozycji. Mianowicie...
Garland przerwał nagle i wstał. Podniósł ciężką szczapę drzewa, ostrożnie podszedł do drzwi od werandy i gwałtownie je otworzył.
Zdumiony Russell posłyszał, że coś szybko przeleciało przez werandę. Garland patrzył przez chwilę uporczywie w ciemność, a potem zamknął drzwi.
— Do diabła z nimi! Z każdym dniem coraz większa zuchwałość ! — zawołał gniewnie.
— Szczury? — zapytał Russell, a doktor obejrzał się i kiwnął głową.
— Okropnie dokuczliwe! — powiedział z irytacją. — Są wszędzie, pod domem i laboratorium, a wcale nie można ich przyłapać.
Twarz mu się rozchmurzyła, gdy usiadł znowu.
111
— O czym to ja mówiłem? Aha... Tak więc postanowiłem rozwiązać problem pobudzania przysadki mózgowej w inny sposób. Po co otwierać czaszkę z ogromnym ryzykiem, by się dostać do tego gruczołu, kiedy można by posłużyć się krwiobiegiem? Co będzie, jeśli wynajdę związek, który po wstrzyknięciu do krwiobiegu dojdzie po pewnym czasie do przysadki i niesłychanie pobudzi jej funkcję? A jeśli wytworzę przeciwny związek, który zamiast pobudzać, wstrzyma całkiem albo zahamuje częściowo wydzielanie? Zdaje sobie pan sprawę, co to oznacza?
Brwi Russella podniosły się.
— Na miłość boską! — wykrzyknął. — Pozwoliłoby to panu na dowolne zwiększanie lub zmniejszanie rozmiarów ciała!
Garland skłonił głowę.
— A właśnie! Zabrałem się przeto do opracowania formuł dwóch potrzebnych związków. W praktyce okazało się to niezmiernie trudne. Natura jest mistrzynią, której dzieło niełatwo zmienić. Lecz na uniwersytecie i tutaj nie ustawałem w pracy, aż ustaliłem formuły tych dwóch związków i metodę otrzymywania ich w odpowiedniej ilości. Weźmy teraz na przykład psa. Wstrzykuję do jednej z jego żył szyjnych związek pobudzający. Przysadka zaczyna wydzielać swój hormon z ogromną szybkością. Nawiasem mówiąc, zastrzyk wywołuje u zwierzęcia prawie natychmiastową śpiączkę. Pies budzi się po upływie doby jako olbrzym, sześć razy większy od normalnego psa i taki już pozostaje; wstrzyknięta substancja działa na gruczoły nieustannie, chyba że zneutralizowana zostanie przeciwnym związkiem. Powie pan: jak się to dzieje, że pies przybiera sześć razy większą wagę i wielkość w ciągu jednego dnia snu? A jakim sposobem pies w ciągu roku z małego szczenięcia staje się dorosły? Dlatego, że pokarm, który pobrał, i powietrze, które wchłonął, spowodowały rozrost tkanek.
— Przez olbrzymie zwiększenie wydzielania wewnętrznego — ciągnął — przyspieszyłem niezmiernie stopień asymi-lowania substancji odżywczych przez organizm. Spiąć, pies nie je, ale oddycha powietrzem, zawierającym w sobie dwu-
112
tlenek węgla i parę wodną, a wraz z nimi ważne pierwiastki — tlen, azot, węgiel i wodór. Substancje te przyswajane są w o wiele większych ilościach. Następuje niesłychanie szybki rozrost tkanek i kości... Jeśli wstrzyknąć psu przeciwny związek, to zwolni on tempo sekrecji przysadki mózgowej i ciało niezmiernie szybko zacznie tracić tkanki poprzez wydychanie powietrza i pocenie się; po całodziennym śnie pies zbudziłby się jako osobnik pięć lub sześć razy mniejszy od normalnego. Niewątpliwie cały proces odbywałby się zupełnie tak samo w przypadku istoty ludzkiej. Russell kręcił głową.
— Doprawdy wynalazł pan te związki? Rzeczywiście zostały wypróbowane na zwierzętach?
— Naturalnie, i to z wielkim powodzeniem. Ale zanim opublikuję wyniki badań, muszą być kompletne.
— To zupełna bajka — zauważył młody człowiek. — Oczywiście nie wątpię w pańskie słowa, ale robienie z małego dużego i odwrotnie, to jedna z rzeczy, które trzeba zobaczyć, żeby w nie uwierzyć.
Garland roześmiał się, ponownie zapalając zgasłego papierosa.
— Pokażę panu jutro w laboratorium coś, co sprawi, że pan uwierzy — powiedział. — Mógłbym i dziś jeszcze to zrobić, ale boję się, że pańskie sny byłyby koszmarne...
— A propos snu: prawie już zasnąłem — rzekł ziewając Russell. — Nie wiem, czemu jestem dziś taki senny...
— Normalny wpływ naukowego wykładu — wyjaśnił Garland. — Proszę się nie tłumaczyć, przyzwyczajony jestem do tego. Kiedy zaczynałem się szeroko rozwodzić, Mor-feusz zawsze królował wśród moich słuchaczy.
— To raczej wpływ mych dzisiejszych zmagań — odrzekł śmiejąc się Russell. — Czy mam spać w tym samym pokoju, w którym byłem? Rano będę chyba na tyle wyspany, by przyjrzeć się pańskiemu eksperymentowi.
— Proszę się nie martwić, wyśpi się pan — odpowiedział doktor z uśmiechem. — Jako pierwsza osoba stanowiąca towarzystwo od tygodnia, nie zdoła pan uniknąć niemiłosiernego zanudzania!
113
8 — Tchnienie grozy
Rozbierając się Russell stwierdził, że mimowolnie się przeciąga i potężnie ziewa. Ledwie dotknął głową poduszki — już zasnął. Posłyszał tylko jeszcze jakieś drapanie i chrobot za ścianą czy pod podłogą...
Gdy obudził się, pierwszym uczuciem, jakiego doznał, było dziwne odrętwienie całego ciała i mdłości. Poruszył się — czuł się dziwnie niezgrabny; przetarł oczy, usiadł. Otworzył oczy szeroko, zamrugał, rozejrzał się dokoła... Rozzłościł się, że nic nie może z tego zrozumieć... W chwilę potem osłupiał. Serce mu załomotało...
Nie był w swoim łóżku, tylko spoczywał zupełnie nagi na grubej warstwie jakiejś poskładanej tkaniny, leżącej na podłodze. Nie był w pokoju, w którym się położył. Podłogę pomieszczenia stanowiła gładka, bardzo gruba tafla szkła. Po bokach wznosiły się błyszczące ściany wielkiego, szklanego pokoju, zalanego słońcem.
Niepewnie stanął, wydając nieartykułowany okrzyk. Na bodaj dwadzieścia stóp w górę wznosiły się wokół grube na stopę szklane mury, bez drzwi, okien czy innego otworu. U góry — ściany się urywały. Russell, potykając się, podszedł do ściany swego dziwnego szklanego więzienia i nieprzytomnie popatrzył przez nią.
Z ust wydarł mu się nowy chrapliwy okrzyk. Widział coś, co było zarazem znane i niezmiernie dziwne, groteskowe. Wielki szklany pokój zdawał się spoczywać na długiej i szerokiej platformie z oksydowanego metalu, na niej zaś tu i ówdzie stały przedmioty o znanych kształtach — metalowe i szklane zlewki, retorty, wagi i mikroskop, lecz wszystko było olbrzymie. Wielka rura mikroskopu była dwa razy wyższa od niego! W zlewkach mógłby się schować...
Potoczył się ku drugiej ścianie czworokątnego pomieszczenia. Widok stąd był odmienny: niedaleko tafli szklanej było okno — też olbrzymie. Widział przez nie rozżarzoną tarczę zachodzącego słońca, a na jej tle chwiały się gałęzie jakichś niespotykanych, gigantycznych drzew!
Russell, bełkocząc coś, podszedł do następnej ściany i teraz zrozumiał, że wokół jest olbrzymi pokój o rozmiarach
114
katedry, czworokątny, z białymi ścianami i sufitem. Stały w nim olbrzymie stoły i krzesła kilka razy wyższe niż sam Russell. Jego kwadratowe szklane więzienie spoczywało właśnie na jednym z takich ogromnych metalowych stołów...
Osłabiony mózg Russella pojął wreszcie... Olśniło go: przypomniał sobie, co Garland mówił poprzedniego wieczora, jak spokojnie stwierdzał, że posiada swoistą moc. Russell, ogarnięty przerażeniem, padł na błyszczącą podłogę.
W następnej chwili jego otępiałą głowę przeniknął głośny trzask i brzęk, który sprawił, że Russell zerwał się na nogi. Jedne z wielkich drzwi rozległego pokoju otworzyły się nagle i wszedł człowiek olbrzymiego wzrostu... Straszna postać, mająca chyba trzydzieści albo czterdzieści stóp wysokości. Olbrzym ten podszedł do więzienia Russell?.; stąpanie — jak grzmot. Był to Garland. Oczy jego błyszczały zainteresowaniem, gdy pochylił się nad szklanym naczyniem. Kiedy olbrzymia głowa zajrzała przez otwarty wierzch, sparaliżowany strachem Russell zobaczył, że olbrzymie usta poruszają się i dobiegł go potężny huk głosu Garlanda:
— Obiecałem, że pokażę coś, co przekona pana o celowości mej pracy. Proszę popatrzeć na to coś, na siebie samego!
— Niech cię diabli wezmą, Garland! — Russell łkał po prostu z wściekłości i przerażenia. — Co pan ze mną zrobił? Jakiegoś Pigmeja!
Głośny śmiech uczonego zahuczał nad nim:
— Nie trzeba sobie brać tego tak do serca, Russell. Nie pan pierwszy stwierdza, że jest wysoki na stopę. Wallace, Lowerman i inni moi szanowni współpracownicy też nie są więksi od pana! Nie jest pan sam.
Wallace i inni... — Russell, gdy to usłyszał, prawie zapomniał o swym okropnym położeniu.
— Pan z nimi to samo zrobił? — zawołał.
— To samo! — zagrzmiał głos. — Czy myśli pan, że ograniczę moją teorię tylko do zwierząt i nigdy nie wypróbuję jej na ludziach? Ludzie to dla mnie tylko obiekt doświadczeń! Same świnki morskie! Wszystko dla prawdy! — Wielkie oczy uczonego gorzały.
115
— Udoskonaliłem oba związki przed dwoma tygodniami. Tamtych pięciu dostało preparat zmniejszający. Wstrzyknąłem im, kiedy spali pod wpływem narkotyku. Równie łatwo można by wypróbować drugi środek, ale za dobrze wiem, jak mogą zareagować po obudzeniu, gdybym z nich zrobił olbrzymów. Kurczyli się w oczach. Zabrałem ich tutaj, do laboratorium; kiedy przestali się kurczyć, przygotowałem im prowizoryczne pomieszczenie i chciałem zastosować odwrotny środek, gdy się obudzą. Byłoby to bez niebezpieczeństwa dla mnie. Byli oszołomieni i wściekli, zachowywali się tak jak pan, ale chciałem zrobić drugą próbę nawet wbrew ich woli. Świnki morskie! Niestety, uciekli. Niech ich diabli wezmą! Wyrwali się w nocy dziurą zrobioną przez szczura i ciągle gdzieś się czają w pobliżu. Słyszał ich pan wczoraj pod drzwiami? Mam nadzieję, że szczury się do nich wezmą z czasem. Człowiek wysoki na stopę na pewno nie da rady dorosłemu szczurowi czy wężowi. Potrzebowałem jednak dalszego obiektu doświadczalnego i los mi pana zesłał. Byłbym wypłynął na pomoc, gdyby pan sam nie wydobył się na brzeg. Dostał pan narkotyk przy kolacji i stąd ta senność. Zmniejszał się pan z każdą minutą, aż stal się pan wspaniałym dowodem mojego odkrycia. Teraz mogę podać następny preparat, ten zwiększający, i w ten sposób zakończę próby na panu.
Mówiąc to Garland umieścił na stole i otworzył wąskie, czarne pudełko. Były w nim dwie rurki szklane, może sześ-ciocalowej długości, jedna z jasnoczerwonym, a druga z połyskującym zielonym płynem i niezwykłego kształtu igła do zastrzyków.
Russell ział wściekłością, widząc pochyloną nad sobą głowę.
— Ach, ty diable! jesteś szaleńcem! — wrzasnął. Garland tymczasem spokojnie wyjmował fiolki z pudełka.
— Szaleństwo i geniusz są tak blisko siebie, że nikt nigdy nie zdołał przeprowadzić ścisłej linii podziału. Może wszyscy szaleńcy są tylko niepojętymi geniuszami? To interesująca myśl...
116
— Dosyć wariackich eksperymentów na mojej osobie! — krzyknął Russell.
— Niech pan pamięta, że ode mnie zależy pańska jedyna szansa odzyskania normalnego wzrostu. Nic nie obiecuję, ale...
Russell, choć to było śmieszne, pogroził pięścią pochylonej nad nim twarzy olbrzyma:
— Nie! Prędzej umrę w tej postaci! Zrobiłeś ze mnie karła, monstrum, ale dość już nowych diabelskich doświadczeń !
Garland, niewzruszony, włożył z powrotem do pudełka fiolki z płynami.
— Całkiem nielogiczne — powiedział. — Daję szansę do rana, a jeśli upór będzie trwał, to myślę, że uda mi się zrobić z panem porządek. Parę dużych pająków wpuszczonych tutaj... Doprawdy, to byłoby zabawne! Niech pan to sobie przemyśli; a żeby nie było nadziei na wymknięcie się, jak to zrobili tamci, to...
Nakrył wierzch czworokątnego słoja arkuszem siatki z ciężkiego drutu. Obwiązał ją łańcuszkiem zamkniętym na małą, mocną kłódkę. Następnie wziął czarne pudełko.
— Do widzenia, do jutra...
Russell, oparty bezwładnie o ścianę szklanego więzienia, patrzył, jak Garland zamyka za sobą drzwi. Potem poszedł wzdłuż ściany swej szklanej klatki, aż w porywie wściekłości rzucił się na nią całym ciałem. Padł i leżał przez pewien czas, ciężko dysząc; mrok w laboratorium pogłębiał się, ale przez okno naprzeciwko coraz silniejszym strumieniem wlewało się srebrzyste światło księżyca, wypełniając długi pokój.
Russell spojrzał w górę, gdzie w świetle błyszczała cięż-* ka siatka. Na gładkich, pionowych, szklanych ścianach przeźroczystej celi nie było żadnego uchwytu, a w samej celi — nic poza tkaniną, na której przedtem leżał. Russell oderwał z niej kawałek, którym się owinął jak w tunikę, co go podtrzymało nieco na duchu.
Siedział pełen tępego, beznadziejnego strachu. W świetle księżyca rysowały się wyraźnie i lśniły różne przedmioty;
117
fragment mikroskopu, rękojeść jakiegoś narzędzia, szalki wagi... Głęboka cisza panowała w laboratorium, ale po pewnym czasie zmącił ją jakiś odgłos...
Był to dziwny chrobot pod zacienionym fragmentem podłogi laboratorium, gdzie stał jeden ze stołów. Russell nadstawił ucha...
Odgłos pojawił się znowu, potem ucichł. Następnie dało się słyszeć lekkie, niepewne stąpanie. Russell podniósł się i podbiegł cichutko do szklanej ściany. Zrazu nie dostrzegł nic niezwykłego, ale potem spod wielkiego stołu naprzeciwko wysunęły się ostrożnie dwie postacie: byli to ludzie. Dwóch karłów tej samej wysokości co on!
Widział ich całkiem wyraźnie w jasnym świetle księżyca. Rozglądali się wokół. Obaj ubrani byli w tuniki podobne do jego własnej i obaj trzymali coś, co wyglądało na długie dzidy o metalowych końcach.
Zatrzymali się i popatrzyli w górę, w kierunku jego szklanego pomieszczenia. O mało nie krzyknął, lecz w czas opanował się. Syknął tylko, na co tamci drgnęli, wbiegli pod stół, na którym znajdował się Russell, i zniknęli mu z oczu. Czyżby uciekli? Przez chwilę serce Russella zamarło. Potem znowu ich ujrzał.
Przy końcu stołu stało przysunięte blisko krzesło i dwaj nieznajomi włazili na nie z pewnym trudem. Chwytając się poprzeczek i nogi, podciągnęli się, aż wreszcie znaleźli na siedzeniu krzesła. Następnie czekało ich cięższe zadanie wdrapania się na wierzch stołu po jednej z poprzeczek oparcia. Russell zobaczył, jak gramolą się do góry, chwytając się wyżłobień. W końcu znaleźli się na poziomie stołu, o kilka cali od jego blatu. Przywarli na chwilę do poprzeczki, a potem — skoczyli.
Spadli na metalową powierzchnię stołu, przewrócili się, lecz poderwawszy się pospieszyli natychmiast w kierunku jego więzienia. Gdy byli blisko, zobaczył, że jeden z nich jest młody, w jego wieku, a drugi — nieco starszy. Obaj mieli ciemne włosy i byli nie ogoleni. Dzidy, które nieśli, w istocie rzeczy były cienkimi patykami, długości ośmiu do dziesięciu cali, z przytwierdzonymi na końcach cienkim drutem
118
małymi, ostrymi gwoździami. Dla ludzi wysokich na stopę była to broń ciężka i niebezpieczna.
Obaj podeszli do szklanej ściany i zajrzeli. Otworzył usta, by zawołać, lecz jeden z nich potrząsnął ostrzegawczo głową. Russell milczał, patrzył na nich, a tętno mu waliło.
Rozmawiali ze sobą szeptem, sprawdzili grubość szklanej ściany, a potem wskazali na pokrywę przymocowaną do wierzchu szklanego naczynia. W końcu jeden z nich pobiegł po stole, widocznie szukając czegoś, drugi tymczasem zaczął rozwijać zwój mocnej — jak się wydawało — liny okręconej wokół swego ciała. W rzeczywistości był to zwykły, długi sznurek. Zanim rozwinął go i zrobił na nim w pewnych odstępach węzły, jego towarzysz powrócił, trzymając w ręce kawałek stalowego drutu.
Wspólnie, z wielkim wysiłkiem zgięli go tak, że nabrał kształtu haka. Szybko przywiązali do niego sznur, następnie starszy z nich rozhuśtał hak nad głową i cisnął w górę. Hak opadł na siatkę nakrywającą szklane naczynie i zaczepił o jedno z jej oczek. Natychmiast młodszy z dwóch mężczyzn zaczął wspinać się po węzłach, a drugi trzymał sznur mocno u dołu.
Wspinający się dosięgną! szczytu, szybko zbadał łańcuch i kłódkę, powiedział coś szeptem do człowieka stojącego na dole, ten zaś przywiązał jedną z dzid do sznura. Człowiek na siatce wnet miał ją w rękach i wsunął jej koniec w jedno z oczek siatki, rozpychał i podważał, aż zrobił otwór średnicy kilku cali. Russell czekał w napięciu...
Mężczyzna wpuścił linę przez otwór do wnętrza szklanej celi. Rzucony szeptem rozkaz był zbyteczny, bo Russell momentalnie złapał sznur i zaczął się wspinać. Wlazł do góry i przez chwilę, dysząc, balansował obok tamtego na brzegu szklanej ściany.
— Pan jest nowym obiektem doświadczeń Garlanda? — zapytał ochrypłym głosem mężczyzna. — Pan przybył tu wczoraj ?
Russell powiedział, jak się nazywa. — A pan? — zapytał.
— Jestem Snelling — szepnął tamten — a ten na dole, to Lowerman. Słyszał pan o nas? Pomyślałem sobie, że może
119
Garland powiedział panu po przebudzeniu. Widzieliśmy, jak pan z nim wczoraj przyszedł. Robiliśmy, co się dało, żeby pana ostrzec, ale nic z tego... Oprócz nas dwóch są jeszcze Wallace, Johnson i Hali. Wszystko króliki doświadczalne Garlanda — wszyscy jesteśmy Pigmejami. Russell usiłował zebrać myśli.
— Gdzie oni są?... — spytał.
— Tam, pod laboratorium — wyszeptał Snelling. — Mamy tam kryjówkę, korzystamy z dziur i przejść, jakie zrobiły sobie szczury. Wallace wysłał nas po pana, bo ma pewien plan...
Człowiek czekający u dołu syknął ostrzegawczo, i Snelling popchnął Russella ku brzegowi ściany; wyciągnął sznur ze środka naczynia i spuścił go znowu na zewnątrz. Zleźli obaj.
Lowerman poskoczył ku nim. W świetle księżyca widniała wyraźnie jego podniecona, szczeciniasta twarz. Chwycił Russella za rękę.
— Musimy zaraz zejść na dół, do tamtych — rzucił pełnym napięcia szeptem. — Niewiele czasu pozostało do rana.
— Do rana? — powtórzył oszołomiony Russell, a Lowerman szybko skinął głową.
— To plan Wallace'a; on panu opowie, ale teraz musimy stąd zmykać...
W zamroczonym mózgu Russella pojawiła się ocena groteskowej sytuacji: on, karzełek wysokości dwunastu cali, biegnie wraz z dwoma podobnymi do siebie po stole!
Lowerman bez wahania skoczył na najbliższy, boczny pręt oparcia krzesła, uchwycił się go, jednocześnie trzymając dzidę, po czym zsunął się na siedzenie krzesła. Za nim zeszedł Russell, trzymając pręt z całych sił, potem Snelling. Po chwili wszyscy trzej znaleźli się już na dole.
Popędzili po podłodze, która w oczach Russella wydawała się rozległą drewnianą równiną. Doszli do ściany i Russell zobaczył, że prowadzą go do okrągłej dziury o poszarpanych brzegach, wygryzionej w drewnie podłogi. W rzeczywistości miała ona kilka cali średnicy, ale jemu wydawała się, że ma parę stóp.
120
— To jedyna droga, Russell! Chodzimy tędy już od dwóch tygodni — dobiegł już ze środka głos Lowermana. Russell opanował odruch strachu i wcisnął się do dziury...
Coś głośno zazgrzytało i trzasnęło. Nagle rozbłysło jasne światło. To Lowerman trzymał w ręce krótką pałkę palącą się z jednej strony. Dopiero przypomniawszy sobie swój aktualny wzrost, Russell zrozumiał, że jest to zwykła zapałka...
Wydawało się, że są w długim, wąskim korytarzu, którego ściany biegły gdzieś ku górze. W ciemności Lowerman szukał wokół siebie, aż znalazł gruby, bezkształtny ogarek świecy. Zapalił go wielką zapałką, popchnął Russella i poszli długim, wąskim tunelem wewnątrz ściany domu. Russell usiłował zwalczyć poczucie kompletnej nierealności tego, co się działo... Zastanawiał się, dokąd go prowadzą...
— Snelling, uwaga! — rzucił Lowerman.
Wszyscy trzej odskoczyli w tył. Russell posłyszał przed sobą dziwny chrobot, a potem głośne chrząkanie, które zmroziło mu krew w żyłach. Lowerman wepchnął mu w rękę świecę i wraz ze Snellingiem skoczyli naprzód z nastawionymi dzidami. Russell dojrzał dwa wielkie, ciemne kształty poza zasięgiem świecy i zobaczył przelotny błysk jakichś oczu.
W monstrualnych postaciach Russell nie mógł dopatrzeć się szczurów, mimo iż rozsądek mówił, że to one: pokryte gęstym futrem potwory, o lśniących oczach i otwartych pyskach z białymi kłami — sunęły na nich. Snelling i Lowerman uklękli. Obaj jednocześnie pchnęli bestie dzidami.
Jeden z olbrzymów zapiszczał, gdy długi gwóźdź wpakował się mu głęboko w mięso. Lowerman, odpychając się od podłogi, wbijał dzidę jeszcze głębiej, aż wielkie, puszyste ciało ugięło się, a potem konwulsyjnie rzuciło o ścianę, Snelling zaś leżał przywalony przez drugiego szczura, który już sięgał mu potężnymi kłami do gardła. Russell jak oszalały skoczył naprzód i zapaloną świecą osmalać zaczął bok bestii.
Rozszedł się mdlący zapach palonego włosa i mięsa,
121
Garland powiedział panu po przebudzeniu. Widzieliśmy, jak pan z nim wczoraj przyszedł. Robiliśmy, co się dało, żeby pana ostrzec, ale nic z tego... Oprócz nas dwóch są jeszcze Wallace, Johnson i Hali. Wszystko króliki doświadczalne Garlanda — wszyscy jesteśmy Pigmejami. Russell usiłował zebrać myśli.
— Gdzie oni są?... — spytał.
— Tam, pod laboratorium — wyszeptał Snelling. — Mamy tam kryjówkę, korzystamy z dziur i przejść, jakie zrobiły sobie szczury. Wallace wysłał nas po pana, bo ma pewien plan...
Człowiek czekający u dołu syknął ostrzegawczo, i Snelling popchnął Russella ku brzegowi ściany; wyciągnął sznur ze środka naczynia i spuścił go znowu na zewnątrz. Zleźli obaj.
Lowerman poskoczył ku nim. W świetle księżyca widniała wyraźnie jego podniecona, szczeciniasta twarz. Chwycił Russella za rękę.
— Musimy zaraz zejść na dół, do tamtych — rzucił pełnym napięcia szeptem. — Niewiele czasu pozostało do rana.
— Do rana? — powtórzył oszołomiony Russell, a Lowerman szybko skinął głową.
— To plan Wallace'a; on panu opowie, ale teraz musimy stąd zmykać...
W zamroczonym mózgu Russella pojawiła się ocena groteskowej sytuacji: on, karzełek wysokości dwunastu cali, biegnie wraz z dwoma podobnymi do siebie po stole!
Lowerman bez wahania skoczył na najbliższy, boczny pręt oparcia krzesła, uchwycił się go, jednocześnie trzymając dzidę, po czym zsunął się na siedzenie krzesła. Za nim zeszedł Russell, trzymając pręt z całych sił, potem Snelling. Po chwili wszyscy trzej znaleźli się już na dole.
Popędzili po podłodze, która w oczach Russella wydawała się rozległą drewnianą równiną. Doszli do ściany i Russell zobaczył, że prowadzą go do okrągłej dziury o poszarpanych brzegach, wygryzionej w drewnie podłogi. W rzeczywistości miała ona kilka cali średnicy, ale jemu wydawała się, że ma parę stóp.
120
— To jedyna droga, Russell! Chodzimy tędy już od dwóch tygodni — dobiegł już ze środka głos Lowermana. Russell opanował odruch strachu i wcisnął się do dziury...
Coś głośno zazgrzytało i trzasnęło. Nagle rozbłysło jasne światło. To Lowerman trzymał w ręce krótką pałkę palącą się z jednej strony. Dopiero przypomniawszy sobie swój aktualny wzrost, Russell zrozumiał, że jest to zwykła zapałka...
Wydawało się, że są w długim, wąskim korytarzu, którego ściany biegły gdzieś ku górze. W ciemności Lowerman szukał wokół siebie, aż znalazł gruby, bezkształtny ogarek świecy. Zapalił go wielką zapałką, popchnął Russella i poszli długim, wąskim tunelem wewnątrz ściany domu. Russell usiłował zwalczyć poczucie kompletnej nierealności tego, co się działo... Zastanawiał się, dokąd go prowadzą... — Snelling, uwaga! — rzucił Lowerman. Wszyscy trzej odskoczyli w tył. Russell posłyszał przed sobą dziwny chrobot, a potem głośne chrząkanie, które zmroziło mu krew w żyłach. Lowerman wepchnął mu w rękę świecę i wraz ze Snellingiem skoczyli naprzód z nastawionymi dzidami. Russell dojrzał dwa wielkie, ciemne kształty poza zasięgiem świecy i zobaczył przelotny błysk jakichś oczu.
W monstrualnych postaciach Russell nie mógł dopatrzeć się szczurów, mimo iż rozsądek mówił, że to one: pokryte gęstym futrem potwory, o lśniących oczach i otwartych pyskach z białymi kłami — sunęły na nich. Snelling i Lowerman uklękli. Obaj jednocześnie pchnęli bestie dzidami.
Jeden z olbrzymów zapiszczał, gdy długi gwóźdź wpakował się mu głęboko w mięso. Lowerman, odpychając się od podłogi, wbijał dzidę jeszcze głębiej, aż wielkie, puszyste ciało ugięło się, a potem konwulsyjnie rzuciło o ścianę, Snelling zaś leżał przywalony przez drugiego szczura, który już sięgał mu potężnymi kłami do gardła. Russell jak oszalały skoczył naprzód i zapaloną świecą osmalać zaczął bok bestii.
Rozszedł się mdlący zapach palonego włosa i mięsa,
121
a zwierzę z dzikim piskiem zwróciło się w kierunku Russel-la. Zachwiał się, poczuł, że w udo wbijają mu się zęby jak igły. Puściły jednak od razu, bo jego towarzysze dźgali już zakrwawionymi dzidami raz po raz drugiego szczura.
Russell z trudem podniósł się na nogi. Wielkie zwierzę leżało, z wolna zaciskając i rozwierając pazury. Po chwili znieruchomiało.
Russell czując, że ma przy sobie towarzyszy, zaśmiał się słabo:
— Walka ze szczurami w środku ściany! Śmiertelne zmagania ze szczurami!...
— No, no, trzymać się —¦ Lowerman schwycił go za ramię. — Mam nadzieję, że noga nie bardzo skaleczona?
— Nic takiego!... — potrząsnął głową Russell. — Tylko zmiłujcie się, idźmy, idźmy dalej!
— Szczury robią się z każdym dniem coraz zuchwalsze — rzekł zadyszany Snelling, gdy ruszyli naprzód. — Nie boją się nawet ognia świecy, a dwa dni temu o mało nie odgryzły Johnsonowi ramienia...
Doszli do dziury u spodu ściany. Spuścili się przez nią. Russell stwierdził, że jest w nowym chodniku, ale tym razem wydrążonym w wilgotnej ziemi. Korytarz był wąski i niski, tak że można było posuwać się nim tylko w pozycji pochyłej. Skręcał, wił się i przecinały go inne podziemne tunele. Przed każdym takim skrzyżowaniem przystawali nasłuchując.
Wreszcie wszyscy trzej skręcili w odgałęzienie zamknięte ścianą ziemną, w której był tylko mały otwór.
Lowerman zgasił świecę, i Russell spostrzegł blade światło z zewnątrz. Przeleźli przez otwór i znaleźli się w sporej jamie, oświetlonej świecą, która skarlałemu Russellowi wydawała się olbrzymiej wielkości. Czekali tam trzej mężczyźni. Jeden z nich, najstarszy, był wysoki i siwowłosy. Drugi miał ramię obandażowane grubym płótnem. Pod ścianami jamy stało kilka włóczni z ostrzami z gwoździ. Były tam legowiska z trawy i płótna, jakieś ochłapy żywności i druga świeca. Zapach wilgotnej ziemi i dymu wprost dusił.
Siwowłosy człowiek chwycił rękę Russella:
122
— Wiedziałem, że oni pana sprowadzą — rzekł nerwowo. — Nie ośmieliliśmy się wszyscy wyjść na górę, bo Gar-land zastawił na nas tyle pułapek...
Otępiały Russell, przedstawiając się, uścisnął mu dłoń. —
Więc pan... pan jest...
— Tak, jestem doktor Fairfield Wallace. Jestem, a raczej byłem kierownikiem tej stacji. To jest Hali, a to Johnson, który miał przeprawę ze szczurem, ale już trochę wydo-brzał. Pan nazywa się Russell? — pochylił się ku niemu Wallace. — Mamy bardzo mało czasu, proszę pana. Garland jest szaleńcem, obłąkanym geniuszem, jeśli nauka zna coś takiego. Przez szereg lat pracował nad wzmaganiem funkcji przysadki mózgowej, aż stało się to u niego manią czy obsesją. Skłonił nas do założenia stacji na tej samotnej wysepce. Nigdy nie domyślaliśmy się, o co mu chodziło. Od razu uśpił nas tutaj i zamienił w karłów, tak jak pana. Przeraziliśmy się na myśl o tym, jakie dalsze diabelskie eksperymenty przyjdą mu do głowy, więc uciekliśmy i wleźliśmy w tę plątaninę szczurzych chodników... Cośmy tu widzieli i co przeżyli przez te dwa tygodnie!... Mam rodzinę i pozycję w świecie naukowym, a tu kryję się przed szczurami i wężami, walczę z pająkami i poluję na nietoperze, żeby mieć co jeść! Ale dość już tego! Jedynym naszym celem przez ten czas było zdobyć tę czerwoną substancję od Gar-landa, bo tylko ona może przywrócić nam normalny wzrost. Cały zapas Garland ma przy sobie w rurce. Nigdy obu tych substancji nie zostawia, a co noc zamyka się w sypialni. Jedyna nadzieja, to kradzież pudełka, gdy Garland śpi. Przez cały ubiegły tydzień podkopywaliśmy się do jego sypialni... pozostała do przebicia już tylko cienka warstwa. Teraz spróbujemy włamać się do pokoju. Pójdzie pan
z nami? Russell zrobił głęboki wdech. W głowie mu huczało. —
Oczywiście! — powiedział.
Wstali. Wallace wydał szybko rozkazy, wręczył Russellowi ciężką włócznię i zaczęli pełzać jeden za drugim, wydostając się z jamy do szczurzego korytarza. Lowerman szedł na przodzie z jedną świecą, a Hali oświetlał tyły. Snelling
123
pchnął raz dzidą w kierunku czegoś, co przeleciało bokiem. Russellowi przyszła na myśl wielka ośmiornica i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że był to duży pająk. W pewnej chwili, gdy przechodzili przez inny tunel, przesunęło się przed nimi coś grubego i długiego jak wąż. Była to wielka dżdżownica...
Korytarz zaczął się wznosić i droga stała się trudniejsza; pułap ciągle jeszcze nie pozwalał się wyprostować. Chwilami Russell odczuwał powiew świeżego powietrza wśród wyziewów mokrej ziemi. Wreszcie dojrzał u góry okrągły otwór, przez który widać było gwiazdy. Gdy już byli o kilka kroków od niego, jakiś ciemny kształt zablokował im nagle drogę. Snelling, Wallace i Lowerman rzucili się naprzód z nastawionymi dzidami. Rozległo się chrząknięcie i zgrzyt kłów... W chwilę potem Russell przełazi przez wielkie, nieruchome, pokryte futrem ciało...
Wyszli na świeże powietrze. Russell stwierdził, że znajdują się wśród trawy, której wielkie źdźbła chwiały się zewsząd nad ich głowami. W ciemności z trudem dostrzegł ciągnący się daleko olbrzymi mur. Zdał sobie sprawę, że to ściana laboratorium, spod którego się wydostali. Ponad wierzchołkami trawy rysowała się niewyraźnie druga ściana. Zatrzymali się. Wallace wskazał na nią:
— To bungalow! — rzekł cicho do Russella. — Teraz ostrożnie...
Ruszyli przez trawę, jakby przedzierali się przez gąszcz dżungli. Zatrzymali się raz, kiedy coś ogromnego, ze skrzydłami jak samolot, przeleciało z furkotem tuż nad nimi. Russell wiedział tym razem: był to nietoperz czy jakiś ptak. Potem popatrzył na gwiazdy i pomyślał sobie — czy też kiedykolwiek widziały one podobne widowisko: bandę karłów przedzierających się przez trawę...
Nagle idący z boku Johnson syknął i wskazał w prawo zdrową ręką. Znieruchomieli... Russell z bijącym sercem spojrzał we wskazanym kierunku. Sięgające wysoko źdźbła trawy rozchylały się; coś się między nimi poruszało. Przybliżał się suchy, szeleszczący odgłos: był to olbrzymi wąż. wielostopowej długości. Przecinał im ukosem drogę. 124
W świetle gwiazd Russell dojrzał potężne, kurczące się i rozciągające cielsko, trójkątną głowę i wielkie, paciorko-wate oczy. Usiłował przekonać sam siebie, że jest to zwyczajny wąż, tylko wydaje się im potworny, dlatego że są karzełkami. Wąż nie widział ich, prześliznął się i zniknął wśród trawy. Zatrzymali się pod gęstymi krzakami koło rogu budynku. W ziemi ział czernią otwór — już wchodzili do niego. Było ciemno aż do chwili, gdy zabłysła zapałka, w świetle której ukazał się nowy szczurzy korytarz. Zapalili świece i ruszyli naprzód. Tunel biegł ku górze. Doszli do mocnej zapory drewnianej, w której nad ich głowami była wygryziona kolista dziura. Podciągnęli się i przedostali do wnętrza ściany. Pokonując przeszkody, doszli do miejsca, gdzie drewno i tynk były tak wyskrobane, że pozostała już tylko cienka warstwa tynku, w której przebili małą dziurkę. Zgasili świece.
— To pokój Garlanda — szepnął Wallace. — Całymi dniami pracowaliśmy, by zrobić ten przekop. — Zajrzał przez dziurę. Skinął potem na Russella. — Spi — rzekł szeptem. — Proszę patrzeć: pudełko...
Russell zajrzał do pokoju. W blasku gwiazd widać było kilka skrzynek i proste łóżko. Leżał na nim, oddychając regularnie, wyciągnięty Garland. Na niskim stoliku koło łóżka (serce Russella zabiło gwałtownie...) stało czarne pudełko.
— Teraz spróbujemy — szepnął Wallace.
— Czy powiększyć otwór? — zapytał Snelling trzymając dzidę w pogotowiu. Wallace skinął głową. — Tylko cicho, na miłość boską...
Snelling i Hali zaczęli dłubać w tynku, odłupując go kawałkami, choć wydawał się twardy jak żelazo. W pewnej chwili kawałek tynku wpadł do pokoju i stuknął o podłogę w odległości stopy czy dwóch od otworu. Wszyscy przycichli. Słychać było tylko głęboki, regularny oddech Garlanda.
W końcu wydłubali otwór, który pozwalał na przejście. Pierwszy wszedł Snelling. Ześliznął się na podłogę z dzidą w ręce. Podtrzymywał następnych, którzy wchodzili. John-
125
son był ostatni i o mało nie upadł. Tak więc stali na podłodze — sześciu karłów, mających jedną trzecią wysokości drewnianej skrzynki, która stała w pobliżu ściany.
Ruszyli skradając się przez pokój w kierunku stolika. Russell z trudem łapał oddech, ściskał dzidę, a oczy wlepiał w olbrzymią postać śpiącego na łóżku. Absurdalność tej sytuacji stała się wyraźna. Co za myśl, aby dziesięciocaiową włócznią usiłować zabić tego olbrzyma! Byli już prawie pod stolikiem. Serce Russella tłukło z podniecenia. Oczy wszystkich błyszczały nadzieją. Pudełko!...
Nagle rozległ się krzyk Snellinga, i wszyscy odskoczyli. Nieruchoma postać zerwała się gwałtownie z łóżka. Jednym szarpnięciem potężnego ramienia Garland przysunął wielką, drewnianą skrzynię do ściany, zakrywając dziurę, którą weszli. Wysoko na suficie robłysły jak słońce lampy, zalewając pokój światłem. Garland, który był dla nich czter-dziestostopowym olbrzymem, stał teraz naprzeciw sześciu figurek, zupełnie ubrany, a w ręce trzymał błyszczący pistolet!
Śmiech Garlanda zahuczał jak grzmot.
— Przyszliście wreszcie! — szydził. — Jesteście wszyscy, nawet Russell. Wiedziałem, że przyjdziecie wcześniej czy później! Bałwany! Myśleliście, że nie wiem, że ryjecie pod ścianą, co? Wiedziałem, że przyjdziecie skraść ten środek. Jesteście teraz jak szczury w pułapce i zdechniecie! Pamiętacie, jak zaraz po przyjeździe strzelaliśmy do szczurów z pistoletu? Za chwilę to samo stanie się z wami... Potrafię zdobyć łatwiejsze obiekty do doświadczeń... — Ręka z pistoletem podniosła się. Figurki cofnęły się jednym skokiem pod stół.
— Łapcie go za nogi! Jedyna szansa!... — krzyknął Wal-lace.
Snelling i Hali skryli się gwałtownie pod olbrzymim łóżkiem, w momencie gdy straszliwa detonacja rozległa się w pokoju. Wielka kula wbiła się w podłogę obok nich. Posypały się drzazgi. Olbrzymi Garland, śmiejąc się w szaleńczym rozbawieniu, posłał nową kulę w podłogę. Johnson omal nie upadł w momencie, gdy wszyscy pozostali chowali
126
się pod stół. Russell wciągnął go za sobą, a w chwilę potem nowa kula wybiła dziurę w podłodze tam, gdzie przedtem stali. Skoczyli w kierunku łóżka, ale dalsza kula obsypała ich masą drzazg. Lowerman upadł na wznak, uderzony odłamkiem drewna, a potem ręka Garlanda wymierzyła w niego pistolet. Maleńkie postacie Snellinga i Halla wyskoczyły z cienia i z furią kłuć zaczęły dzidami kostki nóg olbrzyma, który potknął się, i następny jego strzał znów chybił. Garland zaczął się kręcić w miejscu, usiłując zdeptać dwóch karzełków, lecz oni uchwycili go za kostki. Potknął się znowu i zwalił na podłogę. Pistolet wyleciał mu z ręki.
Czterej maleńcy ludzie wskoczyli na niego, kierując dzidy w jego gardło. Nowa bitwa Guliwera i Liliputów! — przeleciało przez głowę Russellowi, gdy rzucił się naprzód z włócznią. Garland, ziejąc wściekłością, usiłował wstać, a jego potężne ramiona jak cepy waliły wokół, odrzucając ich. Russell ciśnięty został o podłogę i zobaczył, że Garland wstaje z twarzą szkarłatną z wściekłości. Olbrzym schwycił krzesło i usiłował trzasnąć nim w rozproszone figurki.
Russell z trudem podniósł się, gdy krzesło furczało w powietrzu, i ujrzał obok siebie wielki, metalowy przedmiot: pistolet! Dla człowieka wysokiego na stopę był on olbrzymi, lecz prawie nie zdając sobie sprawy z wysiłku, Russell podniósł go jak niezgrabną strzelbę, jednym ramieniem podtrzymując wielką lufę, a drugą rękę kładąc na cynglu. Wycelował w pierś Garlanda. Przygniatał spust aż do chwili, gdy potężny odrzut broni przewrócił go na ziemię. Potem zapanowała cisza...
Garland zachwiał się; wielkie krzesło wypadło mu z podniesionych rąk i rąbnęło o podłogę. Czerwona plama rozlała się na piersiach olbrzyma i zwalił się z hałasem na deski.
Russell mglisto zdawał sobie sprawę, że słyszy jakieś głosy i bieganinę. Jego towarzysze skupili się obok, niemalże z płaczem pomagając mu wstać. Wallace i Lowerman już wdrapywali się na stolik. Po chwili wspólnie znieśli czarne pudło. Sześciu karłów zaczęło je błyskawicznie otwierać.
127
Fiolki z czerwonym i zielonym płynem!... Wallace już napełniał ogromną strzykawkę, a inni podtrzymywali ją wraz z igłą, gdy wlewał się do niej czerwony płyn. Skupili się na podłodze, na środku pokoju, z dala od leżącej postaci olbrzyma. Russell poczuł ból w karku, gdy wbijano mu wielką igłę. Potem nagle zapanowała ciemność...
Gdy obudził się, promienie słońca grzały mu twarz. Otworzył oczy, poruszył się, podniósł niepewnie, czując mdłości i niezmierne zmęczenie. Rozejrzał się oszołomiony, a potem szybko wróciła mu pamięć: Wallace, Lowerman, Snelling, Johnson i Hali także się obudzili. Poruszali się leżąc na podłodze w zatłoczonym pokoju, który nie wydawał się teraz olbrzymi, lecz całkiem mały. Obok leżała nieruchoma postać. To Garland. Nie żył. Nie był większy od nich!
Z trudem wstali, oszołomieni przejściem od postaci karłów do normalnych, ludzkich rozmiarów. Wszyscy byli nadzy, a na podłodze leżały maleńkie tuniki. Leżały też śmieszne, malutkie dzidy. Wydostali się z pokoju, otworzywszy drzwi, i zaczęli szukać odzieży w innych pomieszczeniach; byli jak ludzie, którzy nagle wydobyli się ze stanu obłąkania. Na niepewnych nogach wyszli z bungalowu. Znów był zachód słońca. Mówili ciągle jeszcze chaotycznie. — Łódź! — powiedział ochrypłym głosem Wallace. — Uciekajmy stąd! Na miłość boską, uciekajmy! — Zatrzymał się nagle. — Tylko trzeba... przedtem...
Pobiegł z powrotem do bungalowu, wyszedł z niego, potem na chwilę zniknął w laboratorium i wrócił do nich. Gdy chwiejnie idąc wybrzeżem oddalali się od stacji doświadczalnej, nad zabudowaniami pojawiły się cienkie smugi dymu. Doszli do plaży w pobliżu miejsca, gdzie wylądował Russell. Stała tam długa szopa na łodzie. Drzwi jej były zamknięte na kłódkę przez Garlanda. Włamali się do niej, w kilka chwil potem wyciągnęli motorówkę i łódź z hałasem odbiła się od brzegu.
Chmury ciemnego dymu wznosiły się ku niebu ze wzgórza w środku wyspy, w miarę jak ogień pożerał oba budynki. Ukośne promienie słońca na próżno usiłowały przebić czarne, kłębiące się zwały. Snelling sterował na zachód. Lo-J28
werman, Hali i Johnson leżeli w kokpicie. Wallace i Russell patrzyli na wznoszący się dym.
— Nigdy nie było żadnych związków wynalezionych przez Garlanda — powiedział Wallace wskazując ręką wyspę. — Nigdy nie było ludzi zamienionych w karłów! Pożar wybuchł przypadkiem i w nim zginął Garland. Rozumie pan?...
Russell z trudem skinął głową.
— Może tak będzie lepiej... — szepnął. — Lepiej, żeby świat tak o tym myślał...
Przysiadł obok tamtego, ciągle patrząc za siebie. Wyspa zapadała się, ginąc w morzu, a tylko bijący w górę dym widniał ciągle na niebie jak potężna, czarna kolumna, jak wielki, ostrzegawczy sygnał. Widać go było nawet wtedy, gdy sama wyspa znikła z pola widzenia.
Snelling nie obejrzał się ani razu, a tylko sterował naprzód. Prosto ku tarczy zachodzącego słońca.
9 — Tchnienie grozy
Shirley Jackson
LOTERIA*
(The Lottery)
Poranek dnia 27 czerwca był przejrzysty i słoneczny, świeży i ciepły jak w pełni lata. Kwiaty rozkwitły obficie, a trawa miała soczystą zieleń. Około dziesiątej ludność miasteczka zaczynała się z wolna zbierać na skwerze między pocztą a bankiem. W niektórych miastach mieszkańców było tak wielu, że loteria musiała trwać dwa dni i trzeba ją było zaczynać już 26 czerwca, ale w tym miasteczku było zaledwie trzysta osób i cała loteria trwała niespełna dwie godziny, można więc było ją rozpoczynać o dziesiątej rano i kończyć tak, by ludzie zdążyli do domów na obiad.
Dzieci zgromadziły się oczywiście pierwsze. Szkoła właśnie się skończyła i zaczęły się wakacje. Większość dzieci nie oswoiła się jeszcze z poczuciem swobody. Przez chwilę zbierały się wolno, spokojnie, potem rozpoczęły hałaśliwą zabawę. Rozmowy ich dotyczyły jeszcze klasy, nauczyciela, książek i strofowania... Bobby Martin napchał już kieszenie kamykami, a inni chłopcy wnet poszli za jego przykładem, wybierając najgładsze, najbardziej okrągłe kamienie. Bobby i Harry Jones oraz Dickie Delacroix (mieszkańcy miasteczka wymawiali jego nazwisko: Dellacroy) ułożyli właśnie wielki stos kamieni w jednym rogu skweru i bronili go przed zakusami innych chłopców. Dziewczynki stały z boku rozmawiając ze sobą, spoglądając na nich przez ra-* Copyright 1948 by Shirley Jackson. Przełożyła z angielskiego Irena Malanowska.
130
mię, a malutkie dzieci grzebały się w pyle lub czepiały rąk starszego rodzeństwa.
Wkrótce zaczęli się schodzić także i mężczyźni, robili przegląd swoich dzieci, rozmawiali o zasiewach, deszczu, traktorach i podatkach. Stali razem, z dala od stosu kamieni w rogu, dowcipkowali spokojnie, nie śmiejąc się, co najwyżej uśmiechając. Kobiety w spłowiałych, codziennych sukienkach i swetrach przyszły wkrótce po mężczyznach. Pozdrawiały się wzajem, dzieliły ploteczkami i dołączały do swych mężów. Zaraz też zaczęły nawoływać dzieci, które ociągały się i trzeba je było wzywać po cztery i pięć razy. Bobby Martin umknął spod ręki matki i uciekł ze śmiechem w kierunku stosu kamieni. Ojciec powiedział coś ostro, chłopiec wrócił szybko i zajął swoje miejsce między ojcem a starszym bratem.
Loterią, tańcami pod gołym niebem, jak też i klubem młodzieżowym czy uroczystościami na Wszystkich Świętych kierował pan Summers, który miał czas i energię, by zajmować się działalnością społeczną. Był to właściciel składu węgla — mężczyzna jowialny, o okrągłej twarzy. Żałowano go, ponieważ nie miał dzieci, a żona jego była zrzędą. Gdy przyszedł na placyk niosąc czarną, drewnianą skrzyneczkę, słychać było gwar rozmów. Pomachał ręką i zawołał: — Tym razem trochę opóźnione, moi ludzie. Naczelnik urzędu pocztowego, pan Graves, szedł za nim niosąc stołek na czterech nogach, który postawił pośrodku skweru, a pan Summers umieścił na nim swoją czarną skrzynkę. Obywatele miasteczka trzymali się w pewnej odległości, pozostawiając wolną przestrzeń między sobą a stołkiem, a kiedy pan Summers zapytał: — Kto z was mi pomoże? — zawahali się chwilę, aż wreszcie dwóch, pan Martin i jego najstarszy syn, Baxter, wystąpiło, żeby przytrzymać pudło, podczas gdy pan Summers mieszał papierowe zwitki, znajdujące się wewnątrz.
Pierwotne akcesoria loteryjne zaginęły już wprawdzie dawno, ale czarna skrzynka, która teraz spoczywała na stołku, była używana jeszcze na długo przed urodzeniem War-nera, najstarszego człowieka w mieście. Pan Summers nie-
131
raz zwracał się do mieszkańców miasteczka w sprawie zrobienia nowej, ale nikt nie chciał zmieniać bodaj tej jedynej pozostałości tradycyjnych rekwizytów jakie reprezentowała stara, czarna skrzynka. Wieść gminna głosi, że była ona zbita z kawałków poprzedniej, tamtą zaś zrobiono, kiedy przyszli tu pierwsi osadnicy. Corocznie po loterii pan Summers poruszał sprawę nowego pudła, ale kwestia ta zawsze upadła, zanim zaczęto coś robić. Czarna skrzynka z każdym rokiem traciła kolor i stawała się coraz bardziej zniszczona, farba obtarta, szczególnie z jednej strony, gdzie nawet widać było naturalny kolor drewna.
Pan Martin i jego najstarszy syn, Baxter, przytrzymywali czarne pudło mocno na stołku, dopóki pan Summers nie wymieszał dokładnie papierków. Z całego dawnego rytuału wiele już zapomniano lub zarzucono. Pan Summers na przykład zastąpił zwitkami papieru loteryjne patyczki, używane przez całe pokolenia. Kawałki drewna nadawały się, gdy osada była niewielka, dowodził pan Summers, ale teraz, gdy liczba jej mieszkańców przekracza trzysta osób i prawdopodobnie będzie nadal wzrastała, trzeba wprowadzić coś bardziej odpowiedniego niż czarne pudło. W przeddzień loterii, wieczorem, pan Summers i pan Graves przygotowywali losy, wkładali do skrzynki, którą potem chowali do ogniotrwałej kasy firmy węglowej pana Summersa, gdzie stała zamknięta aż do następnego dnia. Przez resztę roku natomiast skrzynkę odstawiano gdzieś na bok, czasem tu, czasem tam. Jeden rok przeleżała w stodole pana Gsravesa, innego roku plątała się pod nogami na poczcie, kiedy indziej znów na półce w sklepie spożywczym pana Martina.
Wiele było zamieszania, nim pan Summers ogłosił otwarcie loterii. Należało bowiem wpierw sporządzić listy: przede wszystkim głów rodzin, gospodyń w obrębie każdej rodziny i pozostałych członków rodzin. Prócz tego pan Summers, jako prowadzący loterię, musiał złożyć wobec naczelnika poczty przysięgę. Niektórzy pamiętali, że istniała pewna formułka — mechanicznie wypowiadana czy też intonowana przez prowadzącego loterię każdego roku. Byli tacy, co uważali, że prowadzący loterię powinien stać tak, a nie
132
inaczej, kiedy odmawia lub intonuje formułę, inni zaś byli zdania, że powinen chodzić wówczas pomiędzy ludźmi, ale już wiele lat upłynęło od czasu, gdy ten fragment rytuału wyszedł z użycia. Istniało też w swoim czasie jakieś specjalne pozdrowienie, z jakim kierujący loterią zwracał się do każdej z osób podchodzących do skrzynki, by wyciągnąć los, ale i to zmieniło się z czasem. Niemniej jednak i teraz uważano, że prowadzący powinien przemówić do każdego, kto przyjdzie po los.
Pan Summers doskonale sobie zresztą z tym wszystkim radził. W czystej, białej koszuli i granatowych dżinsach, z jedną ręką opartą niedbale na czarnym pudle — zdawał się być jak najbardziej godny swej funkcji, gdy tak swobodnie rozmawiał z panem Graves i rodziną Martinów.
Właśnie kiedy pan Summers skończył wreszcie mówić i zwrócił się do zgromadzonych, podeszła spiesznie do skweru pani Hutchinson w swetrze zarzuconym na ramiona i wśliznęła się w tłum, w tylne szeregi.
— Całkiem mi wyleciało z głowy, jaki to dzisiaj dzień — powiedziała do pani Delacroix, która stała blisko niej. Obie roześmiały się cicho. — Myślałam, że mój stary układa drzewo na podwórku — mówiła dalej pani Hutchinson — a potem wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że przecież dzieci poszły, i dopiero przypomniałam sobie, że to dwudziesty siódmy, więc przybiegłam. — Wytarła ręce w fartuch, a pani Delacroix odpowiedziała:
— I tak zdążyłaś na czas. Oni tam ciągle jeszcze gadają. Pani Hutchinson wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć ponad
głowami tłumu. Dostrzegła męża i dzieci stojących na przedzie. Poklepała panią Delacroix po ramieniu na pożegnanie i zaczęła przeciskać się ku nim. Ludzie ustępowali jej z przejścia dobrodusznie, parę osób odezwało się dość głośno, tak że słychać było w gromadzie: — Idzie twoja kobita, Hutchinson — albo: — Bili! A widzisz, że przyszła?
Pani Hutchinson dotarła do męża, a pan Summers, który czekał na nią, powiedział wesoło:
— Już sobie myślałem, że będziemy musieli zacząć bez ciebie, Tessie.
133
Pani Hutchinson powiedziała wesoło, szczerząc zęby:
— Nie pozwoliłbyś chyba, żebym zostawiła naczynia w zlewie, co, Joe?
Cichy śmiech przebiegł przez tłum, a potem wszyscy znowu zajęli poprzednie stanowiska po przejściu pani Hutchinson.
— No, dobra, dobra — rzekł rzeczowo pan Summers. — Myślę, że trzeba już zaczynać. Skończymy z tym i możemy wracać do roboty. Czy kogoś brak?
— Nie ma Dunbara — powiedziało kilka osób. — Dun-bar! Dunbar...
Pan Summers zajrzał do listy.
— Clyde Dunbar — powiedział. — Zgadza się. Złamał nogę, prawda? Kto ciągnie zamiast niego?
— Chyba ja — powiedziała jakaś kobieta, i pan Summers odwrócił się, aby się jej przyjrzeć.
— Żona ciągnie w imieniu męża — powiedział. — A nie masz dorosłego chłopaka, żeby to zrobił za ciebie, Janey?
Choć pan Summers i wszyscy w miasteczku doskonale wiedzieli, jaka będzie odpowiedź, obowiązkiem organizatora loterii było jednak takie pytanie zadać. Pan Summers czekał z wyrazem grzecznego zainteresowania, gdy pani Dunbar udzielała odpowiedzi:
— Horacy nie ma jeszcze szesnastu lat — rzekła z żalem. — Widzi mi się, że w tym roku ja muszę to zrobić za starego. — Dobrze — powiedział pan Summers. Zaznaczył coś na liście, którą trzymał w ręce, a potem zapytał: — A czy chłopak Watsonów ciągnie w tym roku?
Wysoki chłopiec w tłumie podniósł rękę:
— Tutaj jestem — powiedział. — Ciągnę w imieniu matki i za siebie samego. — Zamrugał nerwowo, pokiwał głową, gdy kilka głosów wśród tłumu mówiło: — Chwacki z ciebie chłopak, Jack — czy też: — Świetnie, że twoja matka ma już mężczyznę, który to za nią zrobi.
— Dobrze — powiedział pan Summers — to chyba wszyscy. A Stary Warner gotów?
— Jestem — odezwał się jakiś głos. I pan Summers ski-
nął głową. Nagła cisza zapanowała wśród tłumu, gdy pan Summers chrząknął i spojrzał na listę.
— Wszyscy gotowi? — zawołał. — No, to odczytam nazwiska, nasamprzód nazwiska ojców rodzin, potem podejdą mężczyźni i będą wyjmowali losy z pudła. Karteczki trzymać w ręce, nie rozwijać, nie patrzyć na nie, aż wszyscy dostaną swoje. Wszystko jasne?
Ludzie robili to już tyle razy, że tylko jednym uchem słuchali wskazówek. Większość milczała nie rozglądając się dokoła. Następnie pan Summers podniósł wysoko rękę i powiedział:
— Adams!
Z tłumu wyłonił się mężczyzna i podszedł.
— Jak się masz, Steve — powiedział pan Summers, a pan Adams powiedział:
— Jak się masz, Joe. - — Uśmiechali się do siebie z humorem, trochę nerwowo. Potem Adams sięgnął do czarnego pudła i wyjął złożony papierek. Trzymał go mocno za rożek, odwrócił się i szybko podążył na swoje miejsce wśród tłumu, stał tam nieco dalej od swej rodziny, nie patrząc na to, co miał w ręce.
— Allen — mówił kolejno pan Summers. — Anderson... Bentham...
— Myślałby kto, że w ogóle nie ma przerwy między loteriami — odezwała się pani Delacroix do pani Graves w tylnym szeregu. — Wydaje się, że ostatnią mieliśmy dopiero tydzień temu...
— Pewno, że czas leci — rzekła pani Graves.
— Clark... Delacroix...
— No, teraz mój stary — powiedziała pani Delacroix. Wstrzymała oddech, kiedy jej mąż wyszedł naprzód.
— Dunbar! — zawołał pan Summers, i pani Dunbar podeszła pewnym krokiem do pudła, a któraś z kobiet mówiła: — No, idź, idź-że, Janey! — a druga dodała: — Przecież idzie.
— Teraz na nas kolej — rzekła pani Graves. Patrzyła, jak pan Graves obchodzi pudło z boku, poważnie wita pana Summersa i wybiera papierek ze skrzynki. Teraz już w ca-
134
135
łym tłumie stali mężczyźni trzymający złożone papierki, kręcąc je ciągle nerwowo w wielkich dłoniach. Pani Dunbar stała wraz z obu synami, trzymając los w ręce.
— Harburt... Hutchinson!
— Rusz eo się, Bili! — powiedziała pani Hutchinson, a ludzie obok roześmiali się.
— Jones!
— Powiadają — rzekł pan Adams do Starego Warnera, stojącego tuż przy nim — że tam w miasteczkach na północy chcą, żeby dać spokój tym loteriom...
Stary Warner fuknął:
— Durnie, i tyle! Kto by tam słuchał młodych! Wszystko im niedobre. Niedługo się dowiemy, że chcą wracać do życia w jaskiniach, nikt nie będzie pracował. Niech no popróbują takiego życia! A przysłowie mówi: „Kupisz w czerwcu losy — będą ciężkie kłosy". I dojdzie do tego, że wszyscy będą jadali gotowane zielsko i żołędzie. Loterie były zawsze — dodał kłótliwie. — Już i tak przykro patrzeć, jak ten młody Summers dowcipkuje ze wszystkimi.
— Ale w niektórych miejscowościach dali spokój loteriom — powiedziała pani Adams.
— Nic dobrego z tego nie wyjdzie — rzekł uparcie Stary Warner. — Banda młodych durniów!
— Martin! — Teraz Bobby Martin popatrzył, jak wychodzi jego ojciec.
— Overdyke... Percy...
— Ojej, żeby się pośpieszyli — odezwała się pani Dunbar do syna. — Bardzo bym chciała, żeby się pośpieszyli...
— Przecie prawie kończą — rzekł jej syn.
— Szykuj się polecieć i powiedzieć tatusiowi — rzuciła pani Dunbar.
Pan Summers wywołał własne nazwisko i potem skrupulatnie wystąpił i wybrał los ze skrzynki. A potem zawołał: — Warner!
— To już siedemdziesiąty siódmy rok, jak biorę udział w loterii — powiedział Stary Warner przeciskając się poprzez tłum. — Siedemdziesiąty siódmy raz...
— Watson!
136
Wysoki chłopak niezgrabnie przecisnął się przez tłum. Ktoś powiedział: — Nie denerwuj się, Jack — a pan Summers dodał: — Nie spiesz się, synku.
— Zanini!
Teraz nastąpiła długa przerwa, w czasie której wszyscy wstrzymywali oddech, aż wreszcie pan Summers, podnosząc w górę swój papierek, powiedział:
— Gotowe, moi ludzie.
Przez chwilę nikt się nie ruszył, a potem rozwinięto wszystkie karteczki. I nagle kobiety odezwały się naraz, mówiąc:
— No i kto? Kto wygrał? Dunbarowie? Watsonowie? — A potem głosy zaczęły powtarzać:
— Hutchinson! To Bili! Bili Hutchinson dostał.
— Leć, powiedz ojcu — rzekła pani Dunbar do starszego
syna.
Ludzie zaczęli się rozglądać, żeby popatrzeć na Hutchin-sonów. Bili Hutchinson stał milcząc i przyglądał się losowi, który miał w ręce. Nagle Tessie Hutchinson krzyknęła do pana Summersa:
— Nie daliście mu dosyć czasu, żeby wybrał kartkę, jaką chciał. Widziałam! To się nie godzi!
— Bądź sprawiedliwa, Tessie! — zawołała pani Dela-croix, a pani Graves dodała:
— Wszyscy mieli jednakie możliwości.
— Przymknij się, Tessie — powiedział Bili Hutchinson.
— No to, moi mili — powiedział pan Summers — załatwiliśmy całkiem szybko, a teraz musimy się jeszcze troszkę pośpieszyć, żeby zdążyć na czas. — Zajrzał do następnej listy. — Bili — powiedział — wy ciągniecie za rodzinę. Są jakie inne małżeństwa u Hutchinsonów?
— Tak, Don i Ewa — wrzasnęła pani Hutchinson. — Każcie i im popróbować!
— Córki ciągną losy wspólnie z rodzinami swoich mężów — wyjaśnił łagodnie pan Summers. — Wiesz o tym równie dobrze, jak wszyscy inni.
— To się nie godzi! — powiedziała Tessie.
— Widzi mi się, że ma rację, Joe — powiedział z żalem
137
Bili Hutchinson. — Moja córka ciągnie razem z rodziną swego męża, to tylko się zgadza. A ja nie mam nikogo z rodziny poza dzieciakami.
— Więc jak chodzi o ciągnienie za całą rodzinę, to wypada na ciebie — powiedział tonem wyjaśnienia pan Sum-mers — a jak o ciągnienie dla małżeństwa, to też na ciebie. Zgadza się?
— Zgadza — powiedział Bili Hutchinson.
—i Ile dzieci, Bili? — zapytał dla formalności pan Sum-mers.
— Troje — powiedział Bili Hutchinson. — Jest Bili młodszy, Nancy i mały Dave. No i Tessie ze mną.
— W takim razie dobrze — powiedział pan Summers. — Harry, masz ich bilety?
Pan Graves skinął głową i podniósł w górę kartki.
— Więc włóż je do pudła — nakazał pan Summers. — Weź kartkę Billa i też ją tam włóż.
— A mnie się wydaje, że powinniśmy jeszcze raz zacząć — powiedziała pani Hutchinson cichutko. — Powiadam wam, to nie było uczciwe. Nie daliście mu dosyć czasu, żeby wybrał. Wszyscy widzieli!
Pan Graves zgarnął pięć świstków i włożył je do pudła, a wszystkie pozostałe papierki rzucił na ziemię. Lekki wiatr porwał je i uniósł.
— Słuchajcie ludzie... — powiedziała pani Hutchinson do stojących wokół niej osób.
— Gotów jesteś, Bili? — zapytał pan Summers. Bili Hutchinson, rzuciwszy szybko okiem na żonę i dzieci, kiwnął głową.
— Pamiętajcie — powiedział pan Summers — wyjmijcie kartki i nie rozwijajcie ich, dopóki każda osoba nie weźmie swojej. Harry, pomóż małemu Dave.
Pan Graves wziął za rękę chłopczyka, który chętnie podszedł z nim do pudła.
— Wyjmij papierek z pudełka, Davy — powiedział pan Summers. Davy wsunął rękę i zaśmiał się. — Wyjmij tylko jeden papierek — powiedział pan Summers. — Harry, potrzymaj jego los.
138
Pan Graves ujął rękę dziecka i wyjął zwitek z zaciśniętej mocno piąstki. Trzymał papierek, a mały Dave stał obok i z zadartą głową przypatrywał się panu Gravesowi z wyrazem namysłu.
— Następna Nancy — powiedział pan Summers.
Nancy miała dwanaście lat, i jej koleżanki ze szkoły dyszały nerwowo, gdy szła naprzód mnąc brzeg spódniczki i nieśmiało wyjęła kartkę z pudła.
— Teraz Bili młodszy — powiedział pan Summers — i Billy o czerwonej twarzy i zbyt dużych stopach o mało nie przewrócił pudła wyjmując los. — Tessie — powiedział pan Summers.
Wahała się przez chwilę, rozglądając się wokół wyzywająco, a potem przygryzła usta i podeszła do pudła. Chwyciła jedną kartkę i schowała rękę za siebie.
— No i Bili! — powiedział pan Summers, więc Bili Hutchinson sięgnął do pudła i macał wewnątrz, aż w końcu wyjął rękę z papierkiem.
W tłumie panowała cisza. Jakaś dziewczyna szepnęła:
— Mam nadzieję, że to nie Nancy — a szept rozległ się wszędzie, docierając aż do najdalej stojących.
— To nie tak, jak dawniej bywało — powiedział wyraźnie Stary Warner. — Ludzie już nie tacy jak kiedyś...
— Dobra — powiedział pan Summers. — Rozłóżcie kartki! Harry, rozwiń małemu.
Pan Graves rozłożył zwitek i wśród tłumu przebiegło ogólne westchnienie, gdy podniósł kartkę do góry i wszyscy zobaczyli, że jest czysta. Nancy i mały Bili rozwinęli swoje losy jednocześnie, oboje rozpromienili się i zaśmiali, odwrócili się do tłumu i trzymali swoje kartki nad głowami.
— Tessie — powiedział pan Summers. Zapanowała cisza, a potem pan Summers spojrzał na Billa Hutchinsona, Bili rozwinął swój papierek i pokazał go. Kartka była czysta.
— W takim razie Tessie — powiedział pan Summers, a głos miał stłumiony. — Pokaż nam jej los, Bili!
Bili Hutchinson podszedł do żony i przemocą wyjął zwitek papieru z jej zaciśniętej dłoni. Na kartce widniało czarne kółko, to czarne kółko, które pan Summers poprzedniego
139
wieczora namazał grubym ołówkiem w swoim kantorze węglowym. Bili Hutchinson podniósł kartkę do góry i tłum zaszemrał.
— Dobra, moi ludkowie — powiedział pan Summers — no, to kończmy szybko.
Chociaż mieszkańcy miasteczka zapomnieli wiele szczegółów z dawnego rytuału, jeden zapamiętali dobrze. Stos kamieni ułożonych zawczasu przez chłopców był gotowy. Na ziemi wśród rozrzuconych papierków też leżały kamienie. Pani Delacroix wybrała kamień tak duży, że musiała go podnieść obu rękami, i zwróciła się do pani Dunbar: — Jazda, spieszmy się!
Pani Dunbar trzymała w obu rękach małe kamienie i powiedziała chwytając oddech:
— Całkiem nie mogę biegać. Chyba mnie wyprzedzisz, a ja po tobie...
Dzieci trzymały już kamienie. Ktoś podał też małemu Da-ve Hutchinsonowi kilka otoczaków.
Tessie Hutchinson stała teraz w środku rozproszonego tłumu, w pustej przestrzeni i rozpaczliwie zasłoniła się rękami, gdy mieszkańcy miasteczka ruszyli na nią. — Tak się nie godzi! — powiedziała. Pierwszy kamień uderzył ją w skroń. Stary Warner rzucił: — Dalej, dalejże, wszyscy! Steve Adams szedł na czele tłumu obywateli, a pani Gra-ves obok niego.
— Tak się nie godzi, to niesprawiedliwie! — wrzasnęła jeszcze Tessie Hutchinson, ale już wszyscy rzucili się na nią.
John Metcalfe
DZIECINADA
(A Childish Thing)
Tego dnia, gdy się dowiedzieli, że ich służąca Bella zmarła w szpitalu, mała Dulcie, szperając w opuszczonej szopie na zalesionej działce, natrafiła na coś dziwnego.
Przez całe popołudnie panowało lekkie przygnębienie i zamieszanie w związku z tym, co się stało z Bellą, której kuzyn przyniósł wiadomość o jej zgonie. Odszedł, zabrawszy rzeczy z pokoiku Belli, wysprzątanego już, niósł ze sobą obwiązane sznurkiem pudło. Ojciec był w złym humorze, a zaaferowana matka wybrała się do Wandleton, do biura pośrednictwa pracy, próbować znaleźć nową gosposię.
Dulcie, mająca lat osiem, nie bardzo lubiła Bellę, choć teraz wolałaby wyobrażać sobie, że było przeciwnie. Tak wypadało. Bella, prawdę mówiąc, była dość ponurym stworzeniem, ani ładnym, ani brzydkim, lubowała się w tanich fatałaszkach, była ponętna dla licznych niepożądanych fa-tygantów, lecz Dulcie w owym czasie nie powinna była o tym wiedzieć.
Starając się nie napatoczyć na starszego brata, Vika, dziewczynka o zachodzie słońca powędrowała samotnie przez łączkę, przeszła strumyk, mały zapuszczony sad i znalazła się w lasku, gdzie stała nieużywana szopa.
Grzebiąc tam, znalazła lalkę przedstawiającą mężczyznę. Lalka ta nie była podobna do innych. Zrobiono ją z brud-nawożółtego wosku; była mała, ale umiejętnie wymodelowana, choć miała zniekształconą jedną nogę. Podbródek za-
141
kończony szarym kłaczkiem zarostu, a na cienkiej szyi widniała wąska obrączka, chyba ze złota.
Dulcie stała w zapadającym zmierzchu, wpatrzona ze zdumieniem w lalkę, bo ta leżała przecież przed chwilą w kącie szopy, niewidoczna, pod stosem śmieci, szmat i worków, jak gdyby umyślnie tam ukryta.
Dulcie nie umiałaby powiedzieć, co kazało jej bobrować w śmieciach, by wreszcie znaleźć tę oto lalkę, chyba tylko ogólne przeświadczenie, że — podobnie jak to uczynił kuzyn Belli — należało upewnić się, czy nic się nie zawieruszyło z rzeczy nieboszczki służącej. I teraz niespodziewanie Dulcie poczuła zaskoczenie i niepokój — nie radość czy przyjemne zaciekawienie; była po prostu mocno zdziwiona. Ta lalka — jeśli to naprawdę tylko lalka — wydawała się zbyt odmienna, musiała być „kimś", była jak żywa. Brak zwykłej słodyczy w rysach, jaką miewają lalki, budził odrazę, a także trochę straszył. Wydawało się, że Dulcie jej nie znalazła, lecz lalka sama nagle wyjrzała z ukrycia ku dziewczynce i niejako przywabiła ją do siebie. Dulcie, z wahaniem trzymając lalkę, obróciła się na odgłos kroków. Vic wkroczył do szopy z miną pana.
— Co to? — zapytał. — A cóż to za brzydactwo? Daj obejrzeć.
— Nie — odmówiła Dulcie z instynktownym uporem. — Nie, nie...
Nie nalegał, tylko stał i wraz z siostrą przyglądał się potworkowi. Dziwowali się oboje, ale coś nakazało im umilknąć.
— Wezmę ją sobie — oświadczyła Dulcie niezdecydowanie. — Będzie się nazywała... Wypłoszek! To moja lalka!
— No, dobra — zgodził się Via — Możesz sobie tego starego zatrzymać na trochę, aż ci powiem...
Wiedziała, że brat czeka tylko stosownej chwili, aby rościć sobie prawo do tego, co uważała za własne.
~ °d P^P^ku do przypadku przypomniała, miała ochotę, lub nadarza ¦L
142
ku temu sposobność — bawiła się w opuszczonej szopie woskowym człowieczkiem. Nie pochłaniało jej to wcale, a trochę irytowało. Robiła coś nie całkiem dla siebie zrozumiałego. Nie bardzo wiedziała, co z lalką uczynić, a ta niepewność udzieliła się najwidoczniej i jej bratu, bo istotnie Wy-płoszka ukrywali przed rodzicami.
Skąd się wzięła ta figurka, a zwłaszcza czemu miała lewą nogę przebitą szpilką? Dziewczynka zauważyła to na drugi dzień po znalezieniu lalki, szpilka była malutka, taka jakiej się używa do spinania arkuszy papieru, ale stanowiła teraz oś krystalizacji pewnego działania, skłoniła Dulcie, żeby naśladować: kłuć figurkę szpilką. Dziewczynka nie miała w sobie większej dozy okrucieństwa niż jej rówieśnice, ale lalki w gruncie rzeczy nie lubiła i torturowanie jej „na niby", no bo to tylko lalka! — sprawiało przyjemność. Wypłoszek, czerwonoskóry stworek z własnej baśni Dulcie, tyle razy torturował przecież blade twarze w najokropniejszy sposób i teraz płaci za to...
W każdym razie Bella (czy jakikolwiek inny poprzedni właściciel brodatej lalki) także najwidoczniej jej nie lubiła, więc Dulcie szła po prostu za danym sobie przykładem...
Z biegiem czasu jednak zabawa ta zaczęła ją trochę nudzić, bo o lalce nie można było mówić ani jawnie się nią bawić. Myślała czasem, żeby figurkę wyrzucić. Dźganie, kłucie, wydłubywanie oczu i inne „drażnienie" manekina, nawet przy wtórze „magicznych" rytuałów i inkantacji, zaczęło się stopniowo przykrzyć, tak że Dulcie w końcu mniej się dąsała, gdy Vic od czasu do czasu także się chciał pobawić. Starszy był od siostry o dwa lata, codziennie jeździł do szkoły w Wandleton, a Dulcie dotychczas miała tylko przychodzącą co rano guwernantkę, pannę Todd. Vic interesował się chemią, woDec czego jego zamiary co do Wypłoszka były mocno podejrzane. Dulcie jednak już teraz mniej dbała o to, co stanie się z woskowym ludzikiem, który i tak wiele wycierpiał z jej rąk i tylekroć był okaleczony. Raz na przykład naderwała mu ucho, a potem znowu je przykleiła, nadtopiwszy wosk, kiedyś znów osmaliła mu brodę zapałką. Nawet gdyby Vic całkiem zlikwidował wodza Indian jakimiś
143
kończony szarym kłaczkiem zarostu, a na cienkiej szyi widniała wąska obrączka, chyba ze złota.
Dulcie stała w zapadającym zmierzchu, wpatrzona ze zdumieniem w lalkę, bo ta leżała przecież przed chwilą w kącie szopy, niewidoczna, pod stosem śmieci, szmat i worków, jak gdyby umyślnie tam ukryta.
Dulcie nie umiałaby powiedzieć, co kazało jej bobrować w śmieciach, by wreszcie znaleźć tę oto lalkę, chyba tylko ogólne przeświadczenie, że — podobnie jak to uczynił kuzyn Belli — należało upewnić się, czy nic się nie zawieruszyło z rzeczy nieboszczki służącej. I teraz niespodziewanie Dulcie poczuła zaskoczenie i niepokój — nie radość czy przyjemne zaciekawienie; była po prostu mocno zdziwiona. Ta lalka — jeśli to naprawdę tylko lalka — wydawała się zbyt odmienna, musiała być „kimś", była jak żywa. Brak zwykłej słodyczy w rysach, jaką miewają lalki, budził odrazę, a także trochę straszył. Wydawało się, że Dulcie jej nie znalazła, lecz lalka sama nagle wyjrzała z ukrycia ku dziewczynce i niejako przywabiła ją do siebie. Dulcie, z wahaniem trzymając lalkę, obróciła się na odgłos kroków. Vic wkroczył do szopy z miną pana.
— Co to? — zapytał. — A cóż to za brzydactwo? Daj obejrzeć.
— Nie — odmówiła Dulcie z instynktownym uporem. — Nie, nie...
Nie nalegał, tylko stał i wraz z siostrą przyglądał się potworkowi. Dziwowali się oboje, ale coś nakazało im umilknąć.
— Wezmę ją sobie — oświadczyła Dulcie niezdecydowanie. — Będzie się nazywała... Wypłoszek! To moja lalka!
— No, dobra — zgodził się Via — Możesz sobie tego starego zatrzymać na trochę, aż ci powiem...
Wiedziała, że brat czeka tylko stosownej chwili, aby rościć sobie prawo do tego, co uważała za własne.
Przez pewien czas Dulcie — od przypadku do przypadku, ilekroć sobie przypomniała, miała ochotę, lub nadarzyła się
142
ku temu sposobność — bawiła się w opuszczonej szopie woskowym człowieczkiem. Nie pochłaniało jej to wcale, a trochę irytowało. Robiła coś nie całkiem dla siebie zrozumiałego. Nie bardzo wiedziała, co z lalką uczynić, a ta niepewność udzieliła się najwidoczniej i jej bratu, bo istotnie Wy-płoszka ukrywali przed rodzicami.
Skąd się wzięła ta figurka, a zwłaszcza czemu miała lewą nogę przebitą szpilką? Dziewczynka zauważyła to na drugi dzień po znalezieniu lalki, szpilka była malutka, taka jakiej się używa do spinania arkuszy papieru, ale stanowiła teraz oś krystalizacji pewnego działania, skłoniła Dulcie, żeby naśladować: kłuć figurkę szpilką. Dziewczynka nie miała w sobie większej dozy okrucieństwa niż jej rówieśnice, ale lalki w gruncie rzeczy nie lubiła i torturowanie jej ,,na niby", no bo to tylko lalka! — sprawiało przyjemność. Wypłoszek, czerwonoskóry stworek z własnej baśni Dulcie, tyle razy torturował przecież blade twarze w najokropniejszy sposób i teraz płaci za to...
W każdym razie Bella (czy jakikolwiek inny poprzedni właściciel brodatej lalki) także najwidoczniej jej nie lubiła, więc Dulcie szła po prostu za danym sobie przykładem...
Z biegiem czasu jednak zabawa ta zaczęła ją trochę nudzić, bo o lalce nie można było mówić ani jawnie się nią bawić. Myślała czasem, żeby figurkę wyrzucić. Dźganie, kłucie, wydłubywanie oczu i inne „drażnienie" manekina, nawet przy wtórze „magicznych" rytuałów i inkantacji, zaczęło się stopniowo przykrzyć, tak że Dulcie w końcu mniej się dąsała, gdy Vic od czasu do czasu także się chciał pobawić. Starszy był od siostry o dwa lata, codziennie jeździł do szkoły w Wandleton, a Dulcie dotychczas miała tylko przychodzącą co rano guwernantkę, pannę Todd. Vic interesował się chemią, woDec czego jego zamiary co do Wypłoszka były mocno podejrzane. Dulcie jednak już teraz mniej dbała o to, co stanie się z woskowym ludzikiem, który i tak wiele wycierpiał z jej rąk i tylekroć był okaleczony. Raz na przykład naderwała mu ucho, a potem znowu je przykleiła, nadtopiwszy wosk, kiedyś znów osmaliła mu brodę zapałką. Nawet gdyby Vic całkiem zlikwidował wodza Indian jakimiś
143
eksperymentami, czy „wysadzeniem" go w powietrze, nie-bardzo by się zmartwiła, a nawet byłoby to ulgą.
Pewnego wrześniowego popołudnia zdała w końcu karzełka na łaskę Vika i pojechała z mamą do Wandleton. Przed odjazdem jednak, gdy na podwórku czekała już dwukółka, Dulcie i jej brat spędzili razem jeszcze chwilę w szopie. Vic stał przy wąskim okienku z podłużnych kawałków szkła, osnutych pajęczyną, a na jego jasnych kędziorach pobłyskiwało mętne światło. Dulcie była przywiązana do brata i czuła respekt dla jego mocy zadawania cierpień.
— On jest mój, pamiętaj — zaklinała brata, formalnie podkreślając ciągłość prawa własności. — Bądź dobry dla niego, słyszysz? — Vic roześmiał się: — O, już ja będę dobry dla niego J — odparł ironicznie, a błysk w oku wróżył same nieszczęścia biednemu ludzikowi. — Ja go... — urwał nagle i zakończył ciszej i bardziej ponuro: — Chyba wiem, co to jest... A ty nie wiesz, co? Jesteś za mała i za głupia.
Dulcie udała, że nie słyszy. W jego głosie było coś szczególnego, coś nieprzyjemnego, myślała, że brat już wreszcie skończył, ale on wołał: — Wiem, co to jest, to obrączka, czyjaś złota obrączka i... — Tu wskazał kółko z żółtego metalu na szyi figurki. Dulcie poczuła leciutki strach.
— No, ale bądź dla niego dobry — powiedziała bezbarwnym głosikiem i wybiegła z szopy.
Do Wandleton pojechała jednak z dość lekkim sercem; powietrze było orzeźwiające, choć ciepłe, a gdy dwukółka jechała, słońce przetaczało się wzdłuż drogi nad drzewami i żywopłotami. Kasztanka Susie wkrótce pokonała te trzy mile.
Ponieważ wyjechały trochę za późno, matka Dulcie, pani Hewson, załatwiła połowę sprawunków, kiedy dcszła do wniosku, że czas na podwieczorek.
— Zjemy u państwa Candy — poinformowała córkę. — A potem zostawię cię jeszcze u nich na chwilę i dokończę zakupów. Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
— Candy? — spytała z powątpiewaniem Dulcie. — A co to za jedni ?
144
— Prawda, jeszcze ich nie znasz, poza panią Justin, która z domu jest Candy. Bardzo mili, Bella u nich pracowała. A właściwie u starego majora Candy'ego, zanim do nas przyszła.
— Ach, Bella... — powiedziała Dulcie; spochmurniała. Dziewczynka była milcząca i przygaszona, gdy ją przedstawiono państwu Candy, i tak samo podczas podwieczorku, choć nawet była tam przypadkiem pani Justin, którą Dulcie lubiła.
— Ojciec do nas nie zejdzie — wyjaśniła panna Laura Candy .— Noga okropnie mu ostatnio dokucza, zresztą i inne bóle jakby się na niego uwzięły. Ale jestem pewna, że ucieszyłby się, gdyby Dulcie poszła do niego na górę. Pokazałby jej swoje zbiory.
Gdy mama wyszła, by kończyć sprawunki w mieście, zaprowadzono Dulcie na piętro. Dziewczynka słyszała tylko poszczególne słowa z tego, co mówiła panna Laura: — Zostawię was, sama wracam na dół, ojciec ci pokaże afrykańskie włócznie i głowy zwierząt, a ty mu opowiedz, co u was na farmie... — bo Dulcie, prawdę mówiąc, była zbyt oszołomiona, by zrozumieć, co jej obiecują. Wlepiła oczy w majora Candy'ego, zupełnie zelektryzowana. Już w chwili, gdy weszła do pokoju, przebiegł ją dreszcz zdumiewającego podejrzenia. Nie mogła powstrzymać się od rozdziawienia buzi.
— Jak się masz? — rzekł major, ale mała nie odpowiadała. Panny Laury już nie było, a major patrzył na Dulcie ze zdziwieniem i trochę krzywo. — Cóż, moja panno — dodał sucho. — Teraz już chyba wiesz, jak wyglądam? Co się stało? Szyi sobie nie umyłem, czy co?
Do innych emocji doznawanych przez Dulcie dołączyło się teraz gwałtowne zakłopotanie.
— Nie, ja... — zdołała wyjąkać. — Ja... — Wbiła wzrok w dywan.
— Nieśmiała jesteś, co? — rzekł major. — No, nie bądź taka, lubię małe dziewczynki i nie gryzę. Jak ci będą mówili, że gryzę małe dziewczynki, to im nie wierz!
— Tak — rzekła Dulcie — wiem, ja... — Z wysiłkiem słuchała go, a on kulejąc chodził po pokoju, zdejmował dzidy
145
10 — Tchnienie grozy
i inną broń ze ścian, pokazywał ozdoby i świecidełka, które przywiózł z Afryki, czaszki z prostymi albo rosochatymi rogami upolowanych zwierząt. Ale dziewczynka, przez cały czas z przerażeniem wpatrzona w niego ukradkiem, zastanawiała się: — Tak, to on, on, to jego kulawa noga i siwa, spiczasta bródka, jego ucho... — To ucho, które oderwała i przylepiła, zaklejone było plastrem... — O Boże — pomyślała — o Boże... — choć wiedziała, że to bezsens, miała prawie ochotę podejść, dotknąć go i sprawdzić, czy jest woskowy w dotyku.
— No, dość! — rzekł zadyszany major — nie pogniewasz się, że usiądę. Nie miewam się już tak dobrze jak dawniej. Widzisz, rozpadam się na kawałki. Najprzód odpada wielki palec u nogi, potem mały i — co powiesz? Wrzucam je do indyjskiego curry na kolację, zjadam i wiesz co? Udaję, że mi to smakuje.
Choć te ponure żarty wydawały się bardzo bliskie prawdy, Dulcie ledwie słuchała tego co major mówił. W rogu pokoju stał fotel na kółkach. Major Candy usiadł na nim ciężko, odkładając kulę, na której się opierał, jęknął z cicha i wyszeptał:
— Ano cóż, chyba nie jestem aż w tak złym stanie, nie dam się! Kiedy... Ależ ty nie słuchasz! — wybuchnął oskar-życielsko i gderliwie. — Co się, u licha, z tobą dzieje?
Jakiś słaby refleks przerażenia dziewczynki zdawał się stopniowo zmieniać wyraz twarzy majora, tak że i na niej odmalował się przestrach. Tak — własnego przerażenia Dulcie, bo małej zaczęło się wszystko układać w głowie w pełną całość. Przypomniała sobie Vika. To, co sama narobiła już z podobizną majora Candy'ego, było wystarczająco złe, ale w porównaniu z tym, co zamierzał Vic... Posłyszała własny głos, mówiący niemalże z bólem:
— Ja... ja... już muszę iść, szybko, bo pan, ojej... Bo pan wyleci w powietrze!
Na twarzy starego odmalował się wyraz bólu, a gdy dziewczynka zaczęła cofać się ku drzwiom, major na próżno usiłował wstać z fotela i zatrzymać ją.
— Hej, poczekaj no! Nie śpiesz się tak! O co chodzi?...
146
Ale Dulcie już wyleciała z pokoju. W miarę możliwości nie tylko chciała uratować majora, ale i nie miała chęci tak gruntownie wmieszać się w to, co mogło się stać jego losem. Zbiegła po schodach i znalazła w hallu mamę, która właśnie wróciła, zakończywszy sprawunki.
— Och, mamo, jedźmy szybko, szybko!
Oczywiście wszyscy rzucali słowa zdziwienia, unosili ręce z łagodną konsternacją. Rodzina Candych doszła do wniosku, że assagaje i czaszki ze zbiorów starszego pana musiały chyba wystraszyć Dulcie i że lepiej dać jej spokój. Mama, pożegnawszy się pośpiesznie, przeprosiwszy za zachowanie się córki, popędziła klacz, by szła szybkim kłusem. Pani Hewson chciała się dowiedzieć czegoś więcej, ale Dulcie nie powiedziała. Podchwyciła domysły państwa Candych i pozwoliła matce sądzić, że są słuszne, choć pani Hewson była zaskoczona, jako że jej córka nigdy przedtem nie bywała taka bojaźliwa. Dziwne to... Może jednak lepiej nie nalegać... I pani Hewson powstrzymała się od wypytywania, a Dułcie tymczasem zahipnotyzowana wpatrywała się w rytmicznie kołyszący się zad konia, jak gdyby błagała klacz o szybszy bieg.
— Och, gnaj, gnaj! — popędzała w myśli. Gdy tylko dojechały do domu, Dulcie jak strzała pomknęła do szopy.
Na szczęście zdążyła. Brat, gdy wbiegła, zajęty był czymś przy niskim stołku o trzech nogach. Na środku stołka, obsypana czarnym prochem strzelniczym, leżała lalka — wizerunek majora. Spoczywający ludzik owiązany był pomarańczowym lontem, którego koniec zwisał poza krawędź stołka. Vic miał już w ręce płonącą zapałkę.
— Stój! — krzyknęła Dulcie. — Przestań, daj spokój! — To major Candy! Właśnie go widziałam, to on!
Zmarszczywszy brwi, przez chwilę nie dowierzając, Vic odsunął zapałkę, zdmuchnął ją z pewnym wahaniem i wysłuchał opowiadania siostry.
Wizyta Dulcie u państwa Candych miała ten skutek, że w dziejach woskowej figurki rozpoczęła się era całkiem no-
147
__________
wa. Uprzednie barbarzyństwo w postępowaniu dziewczynki z majorem było grzechem wynikającym z nieświadomości, teraz zaś — gdy mała odkryła identyczność lalki — należało postępować z nią zgoła odmiennie. Drżała na myśl, że major Candy — czy też przynajmniej jego woskowe wcielenie — o mały włos nie zgorzał w płomieniach. Uratowawszy go, trzeba było teraz nadrobić błędy przeszłości. Powinno to być równie miłą zabawą, a dla majora, dla odmiany — wyjść na dobre. Trzeba go wzmocnić, piastować tak, jak poprzednio obrywało się mu ucho, osmalało brodę czy też zamierzało się stopić w kopczyku strzelniczego prochu.
Vic w końcu uległ temu bardziej humanitarnemu ustosunkowaniu się do lalki, choć siostrze chwilami zdawało się, że brat nie podchodzi do tej sprawy zbyt entuzjastycznie. Dramatyczna eksplozja, którą Vikowi uniemożliwiła, była uciechą, jakiej żałował. Skoro major Candy, ten z krwi i kości, miał żyć — to teraz Vikowi żal było pewno rzeczy
0 wiele ciekawszych i zabawniejszych. Można by przecież przy stosowaniu odpowiednich, umiejętnie dozowanych bodźców obserwować, jak — dajmy na to — wyrastają mu brodawki, grzebień koguci, robią się pryszcze, pojawia się nagle róg na głowie... Tak, utrzymywanie go w dobrym zdrowiu było nieciekawe.
Co do rzeczywistego powiązania między wizerunkiem a oryginałem, Vic nie zajmował żadnego stanowiska. Dulcie nigdy nie była pewna, jaka jest prawdziwa opinia jej brata. A jednak przecież to on, przed wizytą dziewczynki u państwa Candych, doszedł do zrozumienia istotnej natury lalki.
1 to on właśnie dostarczył paru dalszych faktów związanych z Bellą: była ona jedną z córek kobiety mającej lokalną opinię „czarownicy". W dodatku sama Bella została zwolniona ze służby u majora Candy'ego z powodu jakiegoś uchybienia. A to okoliczność, o której następna pracodawczyni, pani Hewson, nie dowiedziała się zawczasu. — No i oczywiście — zawyrokował Vic — Bella czuła urazę... Skradła obrączkę starego Candy'ego i założę się, że to ją właśnie wsadziła na szyję lalki. Bo to przecież nadal jest jego własność, a jak się wsadzi coś, co ktoś nosił na sobie, albo czyjeś
ścinki paznokci, włosów czy kawałek wyszczerbionego zęba, to wtedy czary działają mocniej.
Dulcie trzęsła się... Jaka właściwie była ta Bella, co mówiła, co robiła? Wspomnienie o zmarłej mściwej służącej znowu ją nachodziło... Dulcie przestała potem myśleć o samej Belli i tylko patrzyła na ludzika leżącego na stosie worków. Oczywiste, że Bella ukryła go tu w szopie, zanim nagle odwieziono ją do szpitala. Lalka nie jest już wodzem Indian, jest czymś o wiele bardziej złowrogim.
Niemniej przez pewien czas trudno było zaprzeczyć, że przy nowym reżimie major Candy kwitł i po prostu tryskał zdrowiem. Samo tylko zaprzestanie szczypania i kłucia wystarczyło, by go rozweselić, a kiedy w dodatku okładano go płatkami róży, stosowano łagodne okłady z naparu paproci, spryskiwano perfumami, kąpano w roztworze lizaka na patyku, a w końcu udekorowano Krzyżem Sw. Jerzego za „bohaterstwo" — błogostan majora był już zgoła bezgraniczny. Dochodziły wiadomości, że stan zdrowia oryginału tak dalece się poprawił, że major Candy wychodził do ogrodu, a nawet odwiedzał sąsiedztwo. No i macie: można odwrócić czary. Złowroga spuścizna po Belli, legat nienawiści stał się narzędziem dobra. I szkoda tylko — myślała czasem Dulcie, nie bez świadomości własnej cnoty — że major Candy ani rusz nie może się domyślić, kto jest jego dobroczyńcą...
Oczywiście przebieg terapii wiązał się czasami z pewnymi drobnymi incydentami lub zahamowaniami. Lalka bywała w niebezpieczeństwie. Raz zabrał się do niej kot, obwąchiwał podejrzliwie, trącał łapką, poskubał, polizał, by poznać smak wosku, ale szybko dał jej spokój. Pewnego razu znowu major Candy wleciał do beczki z wodą, a kiedy indziej — o mały włos nie został wywieziony ze śmieciami z okazji generalnego sprzątania szopy.
Ten ostatni przypadek, przy którym major o mało nie zginął, stał się przyczyną uwydatnienia trwałości problemu, i Dulcie zdawała sobie sprawę, że zachodzi tu poważna trudność. Co w końcu należało zrobić z wizerunkiem majora Candy'ego? Przecież nie można go bez końca trzymać i roz-
148
149
pieszcząc, a jeśli nie — no, to co się stanie z majorem?... Vic, który pilnie rozszerzał zakres badań w całej tej dziedzinie, poinformował Dulcie ponuro, że gdyby lalkę zakopać albo stopić na wolnym ogniu, to jej ludzki odpowiednik musiałby zmarnieć albo umrzeć na jakąś nieuleczalną chorobę. Co robić?
Wzięła na siebie przypadkowo odpowiedzialność za dobry stan majora Candy'ego i — to dręczyło. Przedsięwzięcie zbyt poważne i uciążliwe... Gdyby można znaleźć jakiś prosty sposób zlikwidowania tego, gdyby pozostawić poczciwego majora, w dobrym zdrowiu, własnemu losowi — ba, ale jak to zrobić? Tej łamigłówki Dulcie nie umiała rozwiązać.
— Ojej, wsadź go do sejfu bankowego — zaproponował nonszalancko Vic, wiedząc oczywiście doskonale, że dziewczynka nie potrafi tego zrobić.
Chociaż brat był sojusznikiem, tracił z wolna zainteresowanie całą sprawą i właściwie nic dziwnego... Parokrotnie Dulcie i Vic widzieli majora, wyraźnie ozdrowiałego, na ulicach Wandletonu. Ze względu na brak nowego rozwoju wydarzeń, rzecz stawała się trochę nudna. Dulcie musiała to przyznać.
— Albo poślijmy go pocztą — mówił z roztargnieniem Via
Pocztą?... Tak, to chyba lepiej. Dulcie obawiała się ponownej wizyty u Candych, ale wysłanie figurki pocztą mogło być niezłym wyjściem z kłopotliwego położenia. Los majora byłby wówczas w jego własnych rękach. I gdyby major był rozsądny, mógłby bez końca mieć się doskonale.
— Odzyskałby też swoją obrączkę — rzekła Dulcie. — Byłoby mu przyjemnie. Ciekawam, czy by ją znowu nosił, czy też zostawiłby na szyi.
Od czasu do czasu omawiali ten plan, ale jakoś go nie zrealizowali. Upłynął już prawie rok od czasu, gdy Dulcie znalazła figurkę, a o uwagę dopominało się całe mnóstwo innych spraw. Vic, ku swemu zaciekawieniu i radości, wysłany został do internatu, a teraz i Dulcie też miała zacząć chodzić do szkoły. Rośli oboje i po prostu zabobonna wiara w magię sama się rozwiała.
Figurka, o której coraz rzadziej sobie przypominano, ciągle spoczywała w szopie ukryta i prawie zupełnie zaniedbana, pod całunem z worków i wilgotnych derek końskich.
W jakieś trzy miesiące potem, pod koniec wakacji Vika, właśnie gdy jego siostra miała po raz pierwszy pójść do szkoły, przypomniała im się lalka. Dulcie robiła sobie wyrzuty z powodu opieszałości. Tak nie może być dalej, trzeba się jakoś pozbyć figurki majora... Nie była pewna, czy to naprawdę taki dobry pomysł z tym posłaniem jej majorowi, trochę to „dziecinne" i starszy pan mógłby się tylko zezłościć, ale skoro już tak dawno uzgodniła z bratem sposób pozbycia się figurki, trzeba było to wykonać.
Tak więc, mimo poważnych wątpliwości, w pośpiechu pakowania się i przygotowywania do wyjazdu do szkoły, dziewczynka umieściła lalkę w sztywnym tekturowym pudełku i zobowiązała brata, że je nada na poczcie w Wandle-ton, kiedy nadarzy się okazja. Napisu żadnego ani nalepek nie umieściła, choć początkowo chciała dołączyć kartkę z wyjaśnieniem: „To jest Pan", lub jakimś podobnym. Niepotrzebne to, bo lalka i tak była karykaturą, więc po co dodatkowa niegrzeczność? Obrączka sama i tak z pewnością naprowadzi majora na właściwe tropy — i od razu zgadnie, o kogo chodzi.
Gdy jechała z mamą na stację, mijając dom państwa Candych, przelotnie zastanowiła się nad tym, jak major zareaguje na paczkę wysłaną przez Vika poprzedniego dnia. Czy naprawdę jest coś w całej tej gadaninie o woskowych podobiznach i czarach, o „złym oku" Belli? Wszystko to wydawało się coraz bardziej niewiarygodne, po prostu — dziecinadą. A jednak... Przecież to nie mógł być tylko zbieg okoliczności. Pomyślała, marszcząc brwi, o zalepionym plastrem uchu pana Candy'ego, o tym, że kulał... Gdziekolwiek ona, Dulcie, a przedtem Bella uszkodziła woskowego człowieczka — była na oryginale jakaś blizna czy odpowiednie zniekształcenie.
150
151
nie poświecą a niż należało.
zaaferowana
Się **»
sprawie więcej myśli,
Dopiero gdy skończył się pierwszy okres w szkole, a nawet minęło już kilka dni ferii, dziewczynka znowu przypomniała sobie lalkę.
— Vic — dźgnęło ją poczucie winy — ciekawa jestem, jak się miewa stary major Candy?
Szkoła Vika zakończyła się prawie o tydzień wcześniej i chłopiec miał tę przewagę nad siostrą, że znał już lokalne nowiny. Chodzili właśnie w pobliżu szopy. Vic spojrzał na nią i na twarzy jego pojawił się dziwny wyraz.
— O, myślałem, żeś już słyszała — powiedział. — Wiesz, on nie żyje.
— Umarł?... — zapytała tępo Dulcie.
— A tak. No cóż, był już przecież bardzo stary. Tylko, że... on się spalił. Był pożar, znaczna część ich domu też spłonęła.
— Od czego? — Na wpół się domyślała; zrobiło się jej prawie mdło. — Czemu wybuchł pożar? Czy... czy dlatego, że mu to posłaliśmy?...
— Chyba tak. Kiedy otworzył pudełko, to tak się wściekł, że wrzucił lalkę do kominka, mówią, że zawsze miewał takie napady złości. Wosk się zapalił, wybuchnął płomieniem, ubranie się zajęło czy jak, dość, że gdy go znaleźli, to leżał...
— O Boże, co za okropność! — jęknęła Dulcie. — Mój Boże... — płakała.
Vic patrzył niezdecydowanie: gniewać się na siostrę, czy wzruszyć jej łzami?...
— Cóż, na twoim miejscu ja bym się tak znowu nie martwił. Ostatecznie tylko raz w życiu z nim rozmawiałaś. Przecież to nie twoja wina. A z tymi figurkami i czarami, to zupełna bzdura...
— Ale to... to wszystko wyglądało na zupełną prawdę — 152
powiedziała Dulcie, przełykając łzy. — Do samego końca! Jak się spalił ten woskowy człowieczek, to i major...
— Dajże spokój — rzekł błagalnie Via — Nie bądźże taka niemądra. Mnie też oczywiście żal tego starego, ale to był wypadek, zwyczajny wypadek i tyle. Ale wyobrażam sobie, jak klął, kiedy otworzył paczkę.
Niepocieszona Dulcie nie odpowiedziała. Linia rozumowania sama się wikłała i z powrotem wiodła ku zagadce. Dziewczynka patrzyła na przedwieczorne niebo, po którym sunęły skupione obłoczki. Mieniły się barwy: bursztynowa, różowa i ametystowa, a obłoczki sunęły jak w karnawałowym korowodzie, gładko jak postacie ludzkie, ku widnokręgowi. Zachód gorzał wspaniale.
— No, uśmiechnij się — nalegał Via — Zrobiłaś, co mogłaś. Myślę, że cały kłopot, żeś w to też za bardzo uwierzyła.
Położył siostrze dłoń na ramieniu, popychając w kierunku domu. Zanim odeszła, obejrzała się po raz ostatni ku szopie ciemniejącej w mroku. Wiedziała, że z własnej woli już tam nigdy nie zajrzy.
»5 o
<+ a. o
B g|.
J= a <S. jg 3 ^ *ą ffi *a k
"> g "a L, S-
0> 95
in
fD «N
95
O 3 ? |.
»
N
li
^ g1 a 3.
g. »¦ s. g
I 5- ft ^
I 2 <§ &
K 3
a,
h- P. o „ K « S. 2 n,.^ o, o rt m
M fo n (D "> o- <!
o, *
N 1>
- D. N (D
o- ts. S1
ffD «D Q.
a. <d 5
-e-s i I &$ ' s.s«
a,
S. 95 L.
S an
3 O
a>
3 g
S- P- 8>
>r
* s
3 N
cr
I
9 2
<¦+ c. p
?r
03 O
<< w-
o- ffi -^
I3-
H. O N
fr
f
a«f
¦O B. ju o
o- 3.
T ti"1? oj
CO O H>
95 a. o
g. B
3. ?Ł
fg
a
płaszcz przeciwdeszczowy przerzucony przez ramię, a naj-» młodszy brat, Ronnie, śpiewał: „Bertie, czemu tak podska^ kujesz?", bo zawsze tak śpiewał, żeby ciocię podrażnić. Piosenka działała jej na nerwy. Wie pan, czasami w ciche, spokojne wieczory, takie jak dziś, o mało nie dostaję gęsiej skórki, jak pomyślę, że nagle wszyscy wejdą przez to okno... Przerwała i lekko zadygotała, a Framton doznał ulgi, kiedy do pokoju wpadła ciocia, gęsto tłumacząc się, że się tak późno zjawia.
— Ale mam nadzieję, że Wera zabawiła pana? — spy* tała.
— Wszystko to było bardzo interesujące — powiedział Framton.
— Sądzę, że nie szkodzi panu to otwarte okno — rzekła żywo pani Sappleton. — Mój mąż i bracia wrócą do domu prosto z polowania, zawsze wchodzą przez to okno. Poszli dziś na bagniska, żeby sobie trochę postrzelać. Pomyśleć tylko, co zrobią z moim biednym dywanem. Tylko że tacy już jesteście, wy, mężczyźni, prawda?
Wesoło trzepała coś na temat polowania, mówiła, że mało ptactwa w tym roku, omawiała perspektywy polowań na kaczki w zimie. Dla Framtona wszystko to było wprost okropne. Dokładał desperackich, choć tylko połowicznie udanych wysiłków, by przestawić rozmowę na jakiś mniej przerażający temat; zdawał sobie sprawę, że gospodyni częściowo tylko zwraca na niego uwagę, a ciągle wytęża wzrok gdzieś poza jego osobę — ku otwartemu oknu i murawie zbiegającej stokiem w dół. Doprawdy, to bardzo niefortunny zbieg okoliczności, że złożył wizytę w tak tragiczną rocznicę...
— Lekarze zgadzają się co do tego, że należy mi się absolutny wypoczynek, bez wszelkich podniet i że muszę unU kać gwałtownych wysiłków fizycznych — oświadczył Framton, działając pod wpływem dość rozpowszechnionego złudzenia, iż osoby całkowicie obce i przypadkowi znajomi głodni są najdrobniejszych szczegółów czyichkolwiek dolegliwości i niedomagań, ich etiologii i metod leczenia. — Jeśli chodzi o dietę, lekarze nie są tak dalece zgodni — ciągnął.
156
— Nie? — zapytała pani Sappleton, wydając dźwięk, który w ostatniej chwili zastąpił ziewnięcie. Potem nagle ożywiła się, zwróciła uwagę, ale nie na to, co mówił Framton.
— O, są wreszcie! — zawołała. — W sam raz zdążyli na podwieczorek, a wcale nie wyglądają zabłoceni po same uszy.
Framton lekko zadrżał i zwrócił się ku siostrzenicy ze spojrzeniem, które miało wywołać u niej zrozumienie 1 współczucie dla jego osoby. Dziewczynka tymczasem patrzyła przez otwarte okno z wyrazem tłumionego przerażenia w oczach. Pod wpływem dreszczu niewypowiedzianego strachu, Framton odwrócił się na krześle i spojrzał w tym samym kierunku.
W tężejącym półmroku, po zboczu pokrytym trawą szły w kierunku okna trzy postacie; wszystkie miały dubeltówki pod pachą, a jedna z postaci była dodatkowo obarczona przerzuconym przez ramię białym płaszczem. Zmęczony brązowy spaniel pętał się koło nich. Postacie zbliżały się do domu bezszelestnie, aż nagle ochrypły młody głos zaintonował gdzieś w mroku: „Bertie, czemu tak podskakujesz".
Framton dzikim gestem złapał kapelusz i laskę: drzwi wiodące do hallu, wysypana żwirem ścieżka, a także furtka były dla niego słabo tylko zauważalnymi etapami ucieczki na łeb na szyję. Jakiś cyklista przejeżdżający drogą musiał nagle wjechać na żywopłot, by uniknąć grożącej kolizji...
— Otóż jesteśmy, kochanie — rzekł nosiciel białego płaszcza przeciwdeszczowego, wchodząc przez francuskie okno. — Trochę jesteśmy zabłoceni, ale już na ogół wyschło. Co to za facet, który wyleciał jak z procy?
— To niejaki pan Nuttel — rzekła pani Sappleton. — Bardzo dziwny jegomość. Był w stanie mówić tylko o swej chorobie, a jak weszliście, uciekł bez słowa pożegnania czy wyjaśnienia. Pomyślałby kto, że zobaczył ducha.
— Mam wrażenie, że to chodziło o spaniela — wyjaśniła spokojnym tonem siostrzenica. — Powiedział mi, że psy budzą w nim przerażenie. Pewnego razu sfora bezpańskich psów zapędziła go gdzieś na cmentarz nad brzegami Gange-
157
su i spędził całą noc w świeżo wykopanym grobie, a te stworzenia warczały, szczerzyły zęby i parskały pianą tuż nad jego głową. To chyba wystarczy każdemu, żeby stracił nerwy.
Specjalnością młodej panienki było doraźne komponowanie tego rodzaju opowiadań.
Barry Pain
NIE BYLE MORDERSTWO
(A Considerable Murder)
Pan Albert Trusworth Mackinder, po zrobieniu majątku w londyńskiej City, przeniósł się do domu nad morzem w Helmstone. W owym czasie był wdowcem lat pięćdziesięciu ośmiu, za towarzyszkę miał tylko córkę Elizę, ładną szesnastoletnią panienkę. Lokalna socjeta mile przyjęła pana Mackindera, a i on sam nie był z niej niezadowolony.
W życiu przychodziły mu do głowy różne idee, aktualnie jednak najbardziej interesował się postępami nauki. Z tej właśnie przyczyny dogłębnie go zaciekawił doktor Bruce Perthwell. Lekarz ten był raz wzywany do panny Mackinder, a dwukrotnie do pana Mackindera, za każdym razem z powodu ich przeziębienia. Gdy doktor Perthwell zalecił pozostawanie w łóżku, lekką dietę i przyjmowanie lekarstw, które sam przysyłał — wyniki kuracji zawsze były dodatnie, lecz na panu Mackinderze wywierało wrażenie nie tyle to, ile sposób, w jaki doktor Perthwell rozprawiał o tajemnicach nauki i magii. Doktor Perthwell był mężczyzną gładko wygolonym, siwowłosym, o twarzy znamionującej autorytet, a sposób jego mówienia był bardzo przekonywający.
Pan Mackinder polubił doktora i często zapraszał go na kolacje. Bo chociaż pan Mackinder wiedział, że w jego życiu już za późno na podejmowanie jakichś głębszych studiów naukowych, to jednak z wielkim zadowoleniem dowiadywał się o takich naukowych faktach, jakie doktor Perthwell skłonny był przedstawiać od niechcenia — należycie spre-
159
parowanych i przyprawianych tak, by odpowiadały apetytom laików w starszym wieku.
W taki więc sposób pan Mackinder z grubsza dowiedział się, jaka jest prędkość światła, albo — w razie gdyby potrzebował witaminy C — w jakich artykułach spożywczych najlepiej jej szukać. Wszystko to było dla pana Mackindera bardzo pożyteczne i utrzymywało go w przeświadczeniu, iż świat jest miejscem interesującym.
Otóż zdarzyło się, że Elza Mackinder zaprosiła do siebie przyjaciółkę, do której od dawna była bardzo przywiązana — pannę Jessie Palkinshaw, swoją rówieśnicę, zamierzającą poświęcić się zawodowi pielęgniarki.
Tego wieczoru, gdy młoda panna przyjechała, pan Mackinder, dla skompletowania gości przy stole, zaprosił na kolację doktora Perthwella, a ten zaproszenie przyjął. Doktor był nieco znużony głoszeniem całymi dniami skrajnego umiarkowania i abstynencji alkoholowej, lubił więc wieczorami mały relaks. Kolacje u pana Mackindera były dobre, dobra była też jego piwniczka. 2adne rażące ekscesy miejsca nie miały, ale pan Mackinder i jego gość „pozwolili sobie", jak to mówią. A potem, gdy obie młode damy przeniosły się do saloniku, pan Mackinder napełnił ponownie kieliszek doktora Perthwella dobrym, starym winem i poruszył temat, który dość poważnie tego dnia zaprzątał mu głowę. — Wie pan, doktorze, czytałem dziś rano w gazetach o tym morderstwie. Dziwi mnie, czemu ci truciciele zawsze fuszerują. Czemu wybierają truciznę taką jak arszenik, której ślady łatwo przecież można wykryć? Doktor Perthwell, medytując, wlepił wzrok w sufit.
— Mam wrażenie, że to głównie z powodu ignorancji. Takiego błędu nie popełniłby oczywiście żaden lekarz, ale nawet i nie każdy lekarz wie, co jest naprawdę możliwe na dłuższą metę.
— A co jest naprawdę możliwe? — zapytał z ożywieniem pan Mackinder.
— Cóż — rzekł doktor Perthwell — są dwa chemikalia, które bez żadnej formalności można dostać u każdego aptekarza, a żadne z nich nie jest w najmniejszym stopniu 160
szkodliwe z osobna. Ale jeśli, dajmy na to, zmieszać ćwierć łyżeczki od herbaty jednej substancji z taką samą ilością drugiej i podać to komuś w szklance wody, to dana osoba umrze w ciągu niecałej godziny. Żadna sekcja ani jakiekolwiek badanie nie pozwolą wykryć w ciele ofiary najmniejszego śladu trucizny.
— Zdumiewające! — zawołał pan Mackinder — doprawdy zdumiewające. I to tak naprawdę?
— Tak jest.
— Może nie powinienem pytać — rzekł pan Mackin--der — ale czy nie mógłby pan powiedzieć nazwy obu tych środków?
— Mogę, niewątpliwie — odparł lekarz — ale...
Pan Mackinder ponownie napełnił kieliszek doktora.
— Ostatecznie — dodał Perthwell — jest pan naukowcem, nie jakimś przeciętnym laikiem. Nie wątpię, że pańskie zainteresowanie jest całkiem usprawiedliwione. Czy zechce mi pan dać słowo honoru, że nie ma pan zamiaru uśmiercania nikogo i że jeśli podam nazwy tych chemikalii, to zatrzyma je pan ściśle do własnej wiadomości?
— Ależ oczywiście — powiedział pan Mackinder. — Żyję w przyjaźni z całym światem, nie pragnę nikomu szkodzić, a cóż dopiero mordować.
Doktor Perthwell podszedł do drzwi jadalni, uchylił je, zamknął ponownie i powrócił na fotel.
— Wybaczy pan, musiałem się upewnić, że nikt nas nie podsłucha.
I podał nazwę obu środków chemicznych, a pan Mackinder zapisał je w notesie — każdą nazwę na osobnej stronie, i to tak, żeby były przedzielone pustymi kartkami. Sprytny był pan Mackinder.
Następnego dnia, nie naraziwszy się na jakiekolwiek pytania czy też podejrzenia, nabył po uncji każdego związku chemicznego w dwóch różnych aptekach. Zaskoczyło go to, że tak dużo dostał za całe sześć pensów. Gdyby miał coś na pieńku z kimkolwiek w sąsiedztwie, wszystkich mógłby wytruć.
Jako człowiek z natury metodyczny, wziął dwa duże ar-
ii — Tchnienie grozy
161
kusze białego papieru, pociął je na kawałki. Na każdy papierek wsypał ćwierć łyżeczki pierwszego środka i zawinął zgrabnie. Następnie wziął dwa arkusze niebieskiego papieru i to samo zrobił z drugim środkiem, inspirowany był może klasycznym przykładem przechowywania proszków przeczyszczających Seidlitza. Pozostało trochę jednej i drugiej substancji i te spalił w kominku. Potem umieścił starannie opakowane proszki w kartonowym pudełku od papierosów, schował je do szuflady wielkiego biurka, które w teorii miał zawsze zamknięte — i rzeczywiście nieraz tak bywało.
Dysponował teraz sposobem unicestwienia czterdziestu ośmiu ludzi. Poczucie własnej potęgi aż mrowiło. Gdyby doszło co do czego — obecnie jednak do niczego nie dochodziło i nie zapowiadało się, że dojdzie — pan Mackinder był przeświadczony, iż da sobie radę.
Mijały lata. Pewnego dnia Elza zapytała ojca:
— Co to za śmieszne papierki w pudełku w twoim biurku? Znalazłam je dziś, gdy szukałam znaczków. Nawiasem mówiąc, nie trzymasz tam już tylu znaczków co dawniej.
— Ano, jeśli chodzi o te papierki — powiedział pan Mackinder — to myślę, że ci mogę o nich opowiedzieć, to bardzo ciekawe. Tylko, jak sobie przypominam, jestem w pewnym sensie związany tajemnicą... Musiałabyś mi obiecać, że nikomu nie powtórzysz tego, co ci opowiem.
— Ależ oczywiście — zgodziła się Elza.
Tak więc pan Mackinder zreferował córce dokładnie to, co mu w swoim czasie powiedział doktor Perthwell.
Mijały dalsze lata. Panna Jessie Palkinshaw została wykwalifikowaną pielęgniarką i zajęła się prywatnymi pacjentami. A potem nadszedł ten list od Roberta Filminstera.
Pan Mackinder znał bardzo dobrze pana Filminstera, dobiegającego już w owym czasie dziewięćdziesiątki. Wiedział, że pan Filminster był przyjacielem jego ojca, że nawet finansował tego ostatniego w czasie różnych kryzysów, zanim interesy gruntownie się ustabilizowały. Nadto pan Filminster zapewnił pana Mackindera, że przekaże mu w dożywocie większość swego własnego majątku, który potem przejdzie na córkę, Elzę.
162
List pana Filminstera był zgoła wstrząsający. Starzec pisał, że wie, iż bliski jest śmierci. Wygasała właśnie dzierżawa domu, w którym mieszkał, a mimo nawet najdalej -idących ofert, pan Filminster nie mógł uzyskać prolongaty na bodaj dwa czy trzy tygodnie. Nie czuł się na siłach zamieszkać w hotelu, zabiłoby go to z miejsca, wie, że prosi o bardzo wiele, ale może by pan Mackinder zgodził się przyjąć go do siebie wraz z pielęgniarką Jessie Palkinshaw, aż do chwili, gdy nadejdzie kres jego życia.
Pan Mackinder uznał, że nie pozostaje mu nic innego, jak zgodzić się, córka też była tego zdania. Cieszył ją także zbieg okoliczności, mający sprowadzić Jessie w krąg jej życia. Wypytywany pan Mackinder niewiele umiał powiedzieć o panu Filminsterze, pamiętał go jako bardzo spokojnego, światłego dżentelmena, wyrzucał sobie, że w ostatnich latach nie widywali się zbyt często.
Tak więc zgodził się na przybycie pana Filminstera, który niebawem zjechał własnym kosztownym samochodem w towarzystwie pielęgniarki. Wydawał się nieco znużony podróżą i chętnie położył się, a Jessie Palkinshaw zeszła na parter, by omówić wszystko z podnieconą Elzą, kiedy już pan Filminster spał bezpiecznie. Obie panny radowały się odnowieniem serdecznej przyjaźni. Jessie Palkinshaw, w uszlachetniającym ją stroju dyplomowanej pielęgniarki, wyglądała pogodnie i świątobliwie, Elza, z krótko obciętymi włosami, czuła się w porównaniu z nią światowa i pospolita.
— Powiedz mi, kochanie — rzekła — jaki to człowiek ten pan Filminster?
— Myślę — stwierdziła dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw — że będą z nim kłopoty. Długo to nie potrwa wprawdzie, bo jego lekarz poinformował mnie, że to się pociągnie nie dłużej niż tydzień, a nawet obawiał się, czy pacjent nie umrze jadąc tu samochodem. Tylko że pan Filminster nie lubi doktorów i nie można się spodziewać, by się stosował do wszystkiego, co mu zalecają.
— Ale jaki to człowiek?
— To nie jeden człowiek. Przez pierwszy tydzień, kiedy
163
byłam przy nim, był bardzo cierpliwy, miły i dobrze się zachowywał, potrafi być taki, jeśli zechce. Na przykład, jak przyjechaliśmy tu dziś, zachował się jak trzeba. Czasami jednak bywa ekscentryczny, wścieka się, niewątpliwie z powodu choroby, niekiedy bardzo, bardzo trudno dać sobie z nim radę. Oczywiście sprawna pielęgniarka ze wszystkimi musi sobie radzić. Skierował mnie do niego jeden doktor, dobrze do mnie usposobiony, a ma pełno zleceń. Nie chcę tracić rynku. Cokolwiek pan Filminster zrobi, czy nie zrobi, będę się go trzymała aż do ostatka. Jak pan Filminster ma napady złego humoru, to posługuje się najokropniejszym językiem, doprawdy, nigdy takiego nie słyszałaś...
— Bluźni?
— Tak, oczywiście... O, choćby wczoraj mi zarzucił, że jestem potępioną duszą, że mam wrodzoną skłonność do krwotoków i że w ogóle jestem z lewego łoża. Ale to jeszcze nie wszystko. Często używa takiego języka... wiesz bardziej fizjologicznego.
— Ale przecież w książkach też się używa języka fizjologicznego, prawda?
— Tak, tylko że są dwa rodzaje tego języka, on używa właśnie drugiego. Już ja ci radzę, w miarę możności trzymaj się od niego z dala.
— Jednak pragnę ci mimo to pomóc — rzekła Elza — nie chcę, żebyś się zapracowywała na śmierć. Jeśli ty dajesz sobie radę, to i ja muszę się na to zdobyć.
— Cóż — powiedziała pielęgniarka — ostatnio może on nawet i nie jest taki zły. Ma silne bóle, a wtedy zawsze siedzi cicho. Żadnej miarki do leków nie stłukł już chyba przez trzy dni.
— Może on biedaczysko nie może utrzymać w ręce tych szklaneczek?
— Nie o to chodzi, wiesz, on nimi rzuca. Zresztą rzuca wszystkim. Powiada, że to jedyna forma ćwiczeń fizycznych, jaka mu pozostała. Tuzinami kupuję te szklaneczki, ale niedługo służą. Od czasu do czasu miewa napady niezwykłej aktywności, gdyby miał w pokoju jakąś odzież, wyleciałby na ulicę. Tylko że nie ma ubrania, a ja oczywiście muszę być
164
bardzo taktowna. Tak naprawdę, to mogłabym tego starego nawet nosić, natomiast on przy większym wysiłku mógłby nagle skończyć. Cóż, nie można tego nazwać łatwym przypadkiem, o nie...
Wieczorem podczas kolacji pan Mackinder wysłuchał znacznej części tej historii i zachował filozoficzny spokój.
—¦ Trzeba nastawić się na cierpliwość — powiedział. — To już tylko kwestia paru dni, z pewnością damy sobie radę. Jutro odwiedzi go doktor Perthwell, niewątpliwie powie nam coś konkretnego.
Nazajutrz przy śniadaniu dyplomowana pielęgniarka wyglądała nieco zmięta. Pan Mackinder uprzejmie zapytał, jak miewa się pacjent.
— W każdym razie nieco silniejszy. Miał znowu jeden z tych swoich napadów żywotności, na razie śpi. Tylko że dziś na nowo zaczął chlapać owsianką.
— Zaczął... co? — spytał pan Mackinder.
— Chlapać owsianką. Sam to tak nazywa, zawsze chce na śniadanie owsianki, a lekarze zalecali, żeby mu się nie sprzeciwiać. Czasem je, czasem nie je, a jak nie je, to zaczyna chlapać. Nabiera owsianki na łyżkę, do pełna, jedną ręką trzyma trzonek, palcem drugiej naciska brzeg i nagle puszcza. Strzela tak nawet na dużą odległość. Na ogół celuje w obrazy, ale i we mnie już nieraz trafił. Zdaje się, że go to bardzo bawi. Oczywiście dużo potem roboty ze sprzątaniem.
— Naturalnie — zgodził się pan Mackinder. — Nie chciałbym być niegościnny, ale myślę, że trzeba by spytać Perthwella, czy nie sądzi, że lepiej wsadzić tego starego biedaka do takiej, no... takiej instytucji, wie pani...
Ale doktor Perthwell nie zaakceptował tej możliwości.
— Drogi panie — powiedział — doprawdy nie mogę postawić takiego wniosku. Pan Filminster to osobowość niewątpliwie ekscentryczna, temperament uległ znacznym zmianom wskutek choroby, dla lekarza nie jest to niespodzianką. Pacjent nie miewa żadnych omamów, nikomu nie zagraża, a nawet gdyby tak było, to radziłbym, żeby go pozostawić w spokoju. Jak mi się wydaje, umrze za jakie trzy
165
dni. Przecież nie chce go pan zapakować do zakładu na ostatnie trzy dni życia?
— Pewno, że nie — zgodził się pan Mackinder. — Nie zdawałem sobie sprawy, że koniec jest tak bliski. Trzy dni, tak pan powiada?
— Może się mylę, ale według dzisiejszych spostrzeżeń myślę, że trzy dni to górna granica.
Jednakże pan Filminster nie bardzo ufał lekarzom. Zył sobie przez następne dwa miesiące, a tymczasem nerwy pana Mackindera, jego córki Elizy i dyplomowanej pielęgniarki Palkinshaw były już poszarpane i starte na miazgę. Większość roboty spadla im na głowę. Lokaj odszedł, na tej zasadzie, że angażowano go do domu prywatnego, a nie do domu wariatów. Pan Mackinder nie chciał ryzykować utraty pozostałej służby. Wraz z córką i pielęgniarką harowali na zmianę. Wszystko, co potrafił powiedzieć doktor Perth-well, to to, że takiego przypadku nigdy nie spotkał, nigdy nie widział takiej niezwykłej witalności. Każdy inny pacjent dawno by już umarł. Pan Mackinder, jego córka ani też pielęgniarka nie byli hipokrytami: tęsknili do śmierci pana Filminstera. Ze względu na przyzwoitość mówili, że byłoby to błogosławionym wyzwoleniem dla wszystkich zainteresowanych.
Któregoś dnia po obiedzie dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw i Elza Mackinder zeszły na dwie godziny z posterunku — dla podtrzymania zdrowia fizycznego i psychicznego. Dyplomowana pielęgniarka miała przed obiadem krótkotrwały atak histerii. Na dyżurze pozostał pan Mackinder, siedział w gabinecie, skąd mógł usłyszeć dzwonek. Pan Filminster jednak spał i pan Mackinder spodziewał się, że nie będzie kłopotów. Szukał kartki pocztowej, otworzył biurko i pozostawił je otwarte. I potem właśnie usłyszał brzęczenie dzwonka stojącego zwykle na stoliku nocnym; brzęczenie powtórzyło się i pan Mackinder pośpieszył do pokoju pacjenta.
Ledwie wszedł, gdy rzucony ze znaczną siłą pantofel ugodził go w nos i zdrapał mu obcasem skórę.
— Nie słyszy pan czy co? — spytał pan Filminster. — Daj
166
pan whisky z wodą sodową. Przecież ci konowałowie mówią, że mogę dostać, czego chcę. Jak pan ma dyżur, to niech pan do cholery porządnie dyżuruje. Niech się pan nie zapomina, bo jak wyskoczę z łóżka, to nochal panu ukręcę.
(Epitety bardziej soczyste i obrazowe opuszczono tu lub zastąpiono innymi).
— To niewłaściwy sposób odzywania się do mnie — zauważył pan Mackinder. — I tak przez pana nos mi krwawi. Przyniosę jednak, czego pan żąda.
Pan Mackinder zeszedł na parter ziejąc mordem. Przypomniał sobie otwarte biurko i pudełko z pakiecikami. Bez wahania wziął szklankę, wsypał zawartość papierka białego i niebieskiego, zalał ją whisky i dopełnił wodą sodową.
Pan Filminster połknął napój jednym haustem, zakomunikował panu Mackinderowi, gdzie go ma, rzucił za nim szklanką, na szczęście nie trafiając. Po dwóch minutach już spał.
Na parterze pan Mackinder zmagał się z wyrzutami sumienia. Gdy jednak podsumował całą sprawę, doszedł do wniosku, że nie zrobił nic szczególnie złego, bo nie było dnia, by pan Filminster nie prosił, żeby mu dać coś, co położy kres temu wszystkiemu. Według najbardziej miarodajnej opinii lekarskiej, mógł przeżyć jeszcze parę godzin, a staruszek po prostu dobijał Elzę i dyplomowaną pielęgniarkę Palkinshaw, obie były już absolutnymi destrukta-mi nerwowymi; ogólnie biorąc, pan Mackinder uznał, iż postąpił racjonalnie. A potem nakleił sobie pasek różowego plastra na nosie.
Niecierpliwie czekał na powrót córki i pielęgniarki, które wróciły po godzinie. W odpowiedzi na ich pytanie oświadczył, że zaniósł panu Filminsterowi whisky z wodą sodową i że to wszystko, co można było zrobić.
Obie panny poszły na górę, a pan Mackinder czekał, że szybko zbiegną zawiadamiając, iż pan Filminster nie żyje.
Szybko nie zeszły. Gdy pojawiły się w jadalni, Elza od niechcenia zadzwoniła, by podano herbatę, zaś dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw oznajmiła, że pan Filminster wydaje się w lepszej formie, ale nie jest w złym humorze.
167
Pan Mackinder zastanowił się. Te... chemikalia spoczywały w biurku od dłuższego czasu, może więc zwietrzały. Nawet się specjalnie nie zmartwił tą możliwością.
Następnego poranka, gdy o godzinie ósmej pan Mackinder siedział przy śniadaniu, do pokoju weszła dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw.
— Pan Filminster nie żyje — zakomunikowała. — Chyba zmarł we śnie. Już zadzwoniłam do doktora Perthwella. Ale to jeszcze nie wszystko: byłam u kresu wytrzymałości, muszę coś panu wyznać...
I wyznała.
— Co ja teraz zrobię? — zawołała z desperacją.
— Na razie nic — powiedział pan Mackinder. — Niech pani całkowicie mnie to pozostawi. Więcej powiem po pogrzebie.
Potem, gdy pielęgniarka wyszła, zjawiła się Elza. Zjadła jajko w koszulce, wypiła filiżankę herbaty, wybuchnęła łzami i powiedziała, że musi wszystko wyznać. Ojciec wysłuchał tej spowiedzi i udzielił instrukcji.
— Na razie — rzekł — nic nikomu nie mów. Po pogrzebie ustalimy, co jest słuszne i moralne.
Doktor Perthwell ani chwili się nie wahał z wystawieniem świadectwa zgonu z przyczyn naturalnych, pogrzeb odbył się we właściwym terminie, a następnie, na zaproszenie pana Mackindera, doktor Perthwell złożył wizytę.
— Mam wrażenie — powiedział pan Mackinder — na zasadzie pańskiego świadectwa, iż przypisuje pan śmierć biednego Filminstera chorobie.
— Oczywiście, że tak, przecież to prawda. A bo co?
— Czy obieca mi pan dotrzymanie sekretu, czy rozmawiamy, że tak powiem, pod pieczęcią tajemnicy zawodowej?
— Ależ tak.
— No to mogę panu poświadczyć, że Filminster został zamordowany.
— Zamordowany?
— Tak. W dodatku trzy razy.
— Trzy razy?
168
— Tak, ale nie na tym koniec: na dobitkę popełnił samobójstwo.
— Myślę, że mi pan lepiej wyjaśni szczegóły tej niezwykłej sprawy.
Wówczas pan Mackinder opowiedział mu o tym, jak zamordował pana Filminstera. Wykazał, że kierował się najlepszymi motywami, ale o skaleczeniu nosa nic nie powiedział.
— No, i wtedy — ciągnął pan Mackinder — wróciły córka i pielęgniarka. Córka jest niezmiernie przywiązana do Jessie. Słyszała, jakim językiem pan Filminster do tamtej przemawiał, nie mogła po prostu tego znieść. Na nieszczęście moje biurko było otwarte, więc wrzuciła oba proszki do herbaty, którą zaniesiono Filminsterowi.
— Proszę dalej! — ożywił się doktor Perthwell. — Powiedział pan, że zamordowano go trzykrotnie?
— Tak, i w dodatku popełnił samobójstwo. Pielęgniarka, jak sądzę, w momencie chwilowej niepoczytalności, wywołanej skrajnym przemęczeniem, zaniosła mu wieczorem do pokoju pudełko z truciznami i wsypała proszki do ostatniej whisky. Nie rozumiem, czemu zostawiła pudełko na stoliku przy łóżku. Były tam też karafka z wodą i szklanka. Jessie z rana stwierdziła, że szklanka była używana, a na stoliku leżał biały i niebieski papierek. Więc Filminster odebrał sobie życie.
— Chyba nie — zaoponował pogodnie doktor Perthwell. — Co to mi pan opowiada o białych i niebieskich papierkach?
— Z pewnością pamięta pan, że istnieją takie dwa środki, sam mi pan podał ich nazwę. Mówił pan, że z osobna nieszkodliwe, ale zmieszane działają zabójczo w ciągu godziny.
— Wie pan — zaczął doktor Perthwell — podkusiło mnie. Chciał pan czegoś sensacyjnego, prawda? Otóż oba te środki z osobna czy razem są absolutnie nieszkodliwe. Czyż pan naprawdę przypuszcza, że gdyby było inaczej, jakikolwiek sumienny lekarz powiedziałby panu o tym?
— A czemu nie?
169
— Przecież mi pan obiecał zachowanie absolutnej tajemnicy.
— Tak — rzekł pan Mackinder — zdaje się, że coś o tym mówiliśmy, a już jeśli o to chodzi, to nikomu poza córką o tym nie powiedziałem. Zresztą domniemana trucizna na ogół była pod kluczem...
— To skąd pielęgniarka się o tym dowiedziała?
— Ojej, przecież to najserdeczniejsza przyjaciółka mojej córki. Obiecała Elzie, że nie puści pary z ust.
Doktor ziewnął. — Aha — mruknął. — To ja już się będę zbierał. Na pańskim miejscu nie martwiłbym się zbytnio. Nie wydaje mi się, żeby którekolwiek z was było w owym czasie przy zdrowych zmysłach.
Przykro powiedzieć, ale tegoż popołudnia pan Mackinder, jego córka Elza i dyplomowana pielęgniarka Palkinshaw poszli razem do kina.
Dorothy Leigh Sayers
PODEJRZENIE
(Suspicion)
W miarę jak atmosfera w wagonie kolejowym gęstniała od dymu tytoniowego, pan Mummery coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że śniadanie mu nie posłużyło.
Co mogło być nie w porządku? Ciemny chleb, bogaty w witaminy — zgodnie z zaleceniami dietetyka pisującego w „Morning Star"; bekon podsmażony tak, że chrupał rozkosznie; jajka sadzone, ledwie ścięte; kawa przyrządzona tak, jak tylko pani Sutton umiała ją zaparzyć.
Ta pani Sutton to istny skarb, coś, za co losom należało dziękować, albowiem Ethel od czasu swego kryzysu nerwowego ubiegłego lata doprawdy nie była w stanie męczyć się z niewyszkolonymi służącymi, które przychodziły i odcho-» dziły w burzliwym tempie. Biedula, ta Ethel: tak niewiele w ostatnich czasach trzeba, żeby wyprowadzić ją z równowagi...
Pan Mummery, usilnie starając się zignorować coraz silniejsze zaburzenia trawienne, miał nadzieję, że do jakiejś choroby nie dojdzie. Niezależnie od tego, jakie kłopoty wywołałoby to w biurze, strasznie by to zmartwiło Ethel, pan Mummery zaś poświęciłby bodaj swe mało ciekawe życie, byle tylko oszczędzić żonie choćby chwili obawy... Wsunął do ust tabletkę na trawienie. Ostatnio przyzwyczaił się do noszenia ich ze sobą. Rozpostarł gazetę. Nie wyglądało na to, by zawierała coś naprawdę ciekawego. Ktoś tam zgłaszał w Izbie Gmin interpelację w sprawie liczby maszyn do
171
pisania, używanych w resortach rządowych; książę Walii z uśmiechem na ustach otworzył ogólnokrajową wystawę obuwia brytyjskiej produkcji; w łonie partii liberalnej nastąpił nowy rozłam; policja ciągle jeszcze poszukiwała kobiety, o której sądzono, że otruła całą rodzinę w Lincoln; dwie dziewczyny zostały, jak w pułapce, w fabryce ogarniętej pożarem; jakaś gwiazda filmowa po raz czwarty uzyskała wyrok rozwodowy pod warunkiem, że w przewidzianym terminie nie zostaną przedstawione dowody przeciwko niej przemawiające.
Na stacji Paragon pan Mummery wyszedł z pociągu i wsiadł do tramwaju. Złe samopoczucie przybierało formę zdecydowanych mdłości. Jakoś szczęśliwie zdołał dotrzeć do biura, nim nastąpiło najgorsze... Siedział już za biurkiem blady, ale całkiem opanowany, gdy do gabinetu wpadł jego wspólnik.
— ...Sie masz, Mummery — powiedział głośno pan Bro-okes i w sposób nieunikniony dorzucił: — Zimno dziś, co?
— Aha — odparł pan Mummery. — Bardzo nieprzyjemnie, zupełny już mrozik w gruncie rzeczy...
— A tak, paskudna pogoda — rzekł pan Brookes. — No, a jak u ciebie, wszystkie cebulki zasadziłeś?
— Niezupełnie — przyznał pan Mummery. — W gruncie rzeczy nie bardzo miałem ochotę...
— Szkoda! — przerwał mu partner. — Wielka szkoda. Trzeba było je wcześniej sprowadzić. Ja to zrobiłem tydzień temu. Jak na ogródek w mieście, na wiosnę będzie całkiem, całkiem... Masz szczęście, że mieszkasz na wsi, to chyba lepiej, niż mieszkać w Hull, co? Choć i my mamy tu dość świeżego powietrza. Ale, ale, jak się miewa twoja pani?
— Dziękuję, teraz już o wiele lepiej.
— Miło to słyszeć, bardzo miło. Mam nadzieję, że zimą jak zwykle się pokaże; kółko dramatyczne nie może się bez niej obejść. Och, nie zapomnę, jak grała w zeszłym roku — ona i ten młody Welbeck. Aha, Welbeckowie dopiero co o nią pytali, wczoraj...
— Dziękuję, tak... Myślę, że wkrótce będzie mogła znów podjąć swe towarzyskie obowiązki. Tylko że doktor mówi, 172
żeby nie przeholowała. Powiada, żeby, najważniejsze, nie martwić się. Moja żona powinna zachowywać spokój, nie przemęczać się, nie śpieszyć i nie brać na siebie zbyt wiele...
— Słusznie, słusznie! Najgorsze te cholerne zmartwienia i w ogóle... Ja tam już wiele lat temu przestałem się martwić, no i tylko popatrz na mnie! Zdrów jestem jak rzepa, bo inaczej to bym i do pięćdziesiątki nie dociągnął. A ty, nawiasem mówiąc, wcale na takiego nie wyglądasz.
— To chyba trochę niestrawność — odparł pan Mummery. — Nic poza tym. Kłopoty z wątrobą, do tego się to sprowadza i tyle...
— O, właśnie, właśnie! — rzekł pan Brookes, chwytając okazję. — Czyż nie warto jednak żyć? To przecież zależy od wątroby. Ha, ha! No, ale coś mi się zdaje, że trzeba się trochę zabrać do roboty. Gdzie jest ta sprawa dzierżawy Fer-raby'ego?
Pan Mummery, który tego poranka nie był zbyt skłonny do konwersacji, dość przyjaźnie przyjął propozycję i przez pół godziny pozwolił sobie pogrążyć się w obowiązkach pośrednika obrotu nieruchomościami. Lecz pan Brookes nagle znów wybuchnął potokiem wymowy.
— Ale, ale — rzekł — może twoja żona zna jakąś dobrą kucharkę, co?
— Chyba nie — odpowiedział pan Mummery. — W dzisiejszych czasach nie tak łatwo o nie. Ale wasza dawna chyba nie opuszcza was?
— Skądże! — pan Brookes roześmiał się serdecznie. — Toż by było istne trzęsienie ziemi. Nie, tu chodzi o Philip-sonów. Ich dziewczyna wychodzi za mąż. To najgorsze z tymi dziewczynami. Powiedziałem Philipsonowi: „Uważaj, co robisz, zaangażuj kogoś, o kim coś wiesz, bo jeszcze ci się zwali na głowę taka na przykład trucicielka, jakże jej tam? Aha, Andrews. Na razie nie chcę wcale posyłać wieńców na wasz pogrzeb" powiedziałem. Philipson uśmiał się, ale to sprawa wcale nie do śmiechu, i to mu powiedziałem. Słowo daję, po prostu nie wiadomo, za co właściwie płacimy policji. Już prawie miesiąc, a ta jakoś nie może złapać tej kobiety. Mówią tylko, że ona może obraca się gdzieś w są-
173
siedztwie, może szuka posady kucharki, tak piszą. Kucharki .' Coś podobnego.'
— Więc nie sądzisz, że ta Andrews popełniła samobójstwo? — spytał pan Mummery.
— Samobójstwo? Dobre sobie! — rzucił szorstko pan Brookes. — Już ty w to nie wierz, mój drogi. Ten płaszcz znaleziony nad rzeką, to tylko dla zamydlenia oczu. Takie jak ona życia sobie nie odbierają, możesz być pewien!
— Co znaczy „takie jak ona"?
— Z manią trucia ludzi arszenikiem. Zanadto dbają o własną skórę. Chytre jak łasice i tyle. Miejmy tylko nadzieję, że jakoś uda się ją złapać, zanim spróbuje zabrać się do kogoś innego. Powiedziałem już Philipsonowi...
— Więc myślisz, że zrobiła to pani Andrews?
— Czy myślę? Oczywiście, że ona, jasne jak boży dzień. Pielęgnowała swego starego ojca i ten nagle umarł, a zostawił jej w spadku okrągłą sumkę. Potem prowadziła dom pewnego starszego jegomościa i ten też raptem umarł. A teraz to małżeństwo: mężczyzna zmarł, a żonę zabrano z objawami ostrego zatrucia arszenikiem. Kucharka dała nura, a ty pytasz, czy ona to wszystko zrobiła! Założą się, że gdyby odkopali jej ojca i tego drugiego starego, to stwierdziliby, że obaj są gruntownie nafaszerowani arszenikiem. Jak się już raz zacznie takie sztuczki, to nie można się powstrzymać. To jakoś tak wrasta w człowieka.
— Ano, chyba tak — powiedział pan Mummery. Wziął znowu gazetę i przyglądał się zdjęciu przy liście gończym. — Wygląda zupełnie nieszkodliwie — zauważył. — Całkiem miła, ma taki matczyny wygląd.
— Usta ma nieprzyjemne — oświadczył pan Brookes. Miał własną teorię, według której charakter człowieka maluje się w układzie jego ust. — Ja bym tam ani na jotę nie ufał tej kobiecie...
W miarę jak dzień upływał, pan Mummery czuł się lepiej. Sprawa obiadu trochę go denerwowała: z namysłem wybrał niedużą rybę z wody i pudding mleczny, a specjalnie po-
174
starał się nie wybiegać od razu po jedzeniu. Ku wielkiej uldze stwierdził, że i ryba, i pudding pozostały tam, gdzie je wpakował, i że on, pan Mummery, nie doznał tym razem owego przykrego bólu, który stał się zjawiskiem niemal codziennym w okresie ostatnich dwóch tygodni. Pod koniec dnia pan Mummery był już w całkiem dobrym humorze. Widmo choroby i rachunków za wizyty lekarskie przestało go nawiedzać. Kupił pęk ciemnozłocistych chryzantem dla żony, z pociągu wysiadł z uczuciem przyjemnego oczekiwania i poszedł dróżką ogrodową do willi „Mon abri". Trochę zaskoczyło go to, że nie zastał żony w bawialni. Ciągle jeszcze tuląc pęk chryzantem podreptał korytarzem i pchnął drzwi od kuchni. Była tam tylko kucharka. Siedziała tyłem do niego przy stole i poderwała się niemal z miną winowajczyni, gdy się zbliżył.
— O rany, alem się przestraszyła! Wcale nie słyszałam, jak pan wszedł od frontu.
— Gdzie żoną? Znowu się źle czuje, czy co?
— Ano, znów trochę głowa boli biedulkę, proszę pana. Namówiłam panią, żeby się położyła, o wpół do piątej zaniosłam jej mocnej herbaty. Pewno sobie teraz spokojnie drzemie.
— Ojej! — rzucił pan Mummery — coś podobnego...
— Mnie się widzi — rzekła pani Sutton — że to od tych porządków w stołowym. Mówiłam, niech się pani nie przemęcza, ale pan sam wie, jaka ona jest. Jak ją najdzie ta niespokojność, nie da rady; ciągle musi coś robić.
— Wiem — rzekł pan Mummery. — To nie pani wina, pani Sutton. Doskonale wiem, jak pani dba o nas oboje. Skoczę na górę i zajrzę, nie będę żonie przeszkadzał, jeśli śpi. Ale, ale, co mamy na kolację?
— Cóż, zrobiłam smaczny pieróg z siekaną wołowiną i cy-naderkami — rzekła pani Sutton, a ton jej głosu sugerował, że gotowa jest podać rzeczywiście coś wyśmienitego i że nic sobie nie będzie robiła, jeśli nie będzie smakowało.
— O, o, znowu ciasto? — zastanowił się pan Mummery. — No dobrze, tylko że ja...
175
— Sam pan zobaczy, że świetny i lekki — zaprotestowała kucharka uchylając drzwiczki piekarnika, żeby pan domu mógł się przyjrzeć. — Na maśle, bo sam pan mówił, że smalec dla pana niestrawny.
— Dziękuję, dziękuję —. odparł pan Mummery. — Na pewno będzie doskonały. Ostatnio niezbyt dobrze się czuję z żołądkiem, a smalec nie bardzo mi służy...
— Ano, niektórym szkodzi, to fakt — zgodziła się pani Sutton — może panu wątroba przemarzła, nie dziwota, pewno, że taka pogoda nikomu na dobre nie wyjdzie.
Pokręciła się koło stołu i zabrała ilustrowane pismo, które tam czytała. — Może tak zanieść pani kolację na górę? — spytała.
Pan Mummery powiedział, że pójdzie i się dowie. Wszedł po schodach na palcach. Ethel leżała skulona pod puchową kołdrą, wydała mu się zbyt drobna i krucha na podwójnym małżeńskim łożu. Poruszyła się, gdy mąż wszedł, i uśmiechnęła się do niego.
— Jak się masz, kochanie — rzekł pan Mummery.
— Jak się masz, już z powrotem? — Chyba spałam, taka byłam zmęczona i głowa mnie bolała, że pani Sutton zapędziła mnie na górę.
— Bo ty się przemęczasz, kochanie — stwierdził, mąż ujmując jej dłoń i siadając na krawędzi łóżka.
— Tak, to brzydko z mojej strony, jakie śliczne kwiaty, Haroldzie! Wszystkie dla mnie?
— Wszystkie dla mojej pchełeczki — rzekł czule pan Mummery. — A nie należy mi się coś za to?
Pani Mummery uśmiechnęła się, a pan Mummery nagrodzony został serdecznym buziakiem.
— No już dosyć, dosyć, mój sentymentalny staruszku — zaprotestowała żartobliwie żona. — Teraz zmykaj, bo ja wyskakuję z łóżka.
— Poleź lepiej, mój skarbie, pozwól, pani Sutton poda ci tu kolację — zaproponował mąż. Ethel opierała się, ale był nieustępliwy. Jak nie będzie o siebie dbała, to nie pozwoli JeJ pójść na zebranie kółka dramatycznego, a przecież wszyscy tak bardzo czekają tam na jej powrót. Welbecko-
176
wie już o nią wypytywali, mówią, że zupełnie nie można się bez niej obejść.
— Naprawdę wypytywali? — rzuciła Ethel z pewnym ożywieniem. — To strasznie miło, że chcą, bym wróciła. No to może jednak zostanę w łóżku. A jak mój mężulek czuł się przez cały ten dzień?
— Całkiem nieźle, całkiem nieźle.
— A brzuszek już nie bolał?
— Hm, może troszeczkę, ale już przeszło. Pchełeczka nie ma się czym martwić.
Przez dwa następne dni pan Mummery nie doznawał żadnych niepokojących objawów; idąc za radą gazetowego eksperta dietetycznego, zabrał się do picia soku pomarańczowego i uszczęśliwiony był wynikiem tej kuracji. W czwartek jednak źle się poczuł w nocy, że zaalarmowana Ethel nalegała, by sprowadzić lekarza.
Doktor zbadał tętno, obejrzał język. Zdawało się, że całą sprawę traktuje lekko. Wypytywanie, co pan Mummery zjadł na kolację, ujawniło fakt, że na kolację były wieprzowe nóżki w galarecie, potem pudding mleczny, a przed snem pacjent wypił dużą szklankę soku pomarańczowego, zgodnie z nową dietą.
— Ot, i cały kłopot — powiedział wesoło doktor Grif-fith. — Sok to świetna rzecz, nóżki też, ale nie razem. Wieprzowina i pomarańcze wybitnie źle działają na wątrobę, nie wiem dlaczego tak jest, ale to nie ulega wątpliwości. Zostawię panu prostą receptę, a przez parę dni proszę poprzestać na kleiku i — żadnej wieprzowiny. Niech się pani nie martwi o męża, zdrów jak ryba, to o panią powinniśmy zadbać, bardzo mi się u pani nie podobają te czarne sińce pod oczami. Noc niespokojna, no tak, oczywiście. A to lekarstwo na wzmocnienie bierze pani regularnie? A, to dobrze. No, nie ma pani powodu martwić się o mężusia, wkrótce go z tego wyciągniemy.
Proroctwo to spełniło się, ale nie od razu. Pan Mummery, choć ograniczył swą dietę do owomaltyny, bułki i mleka
12 — Tchnienie grozy
177
oraz do bulionu umiejętnie przygotowywanego przez panią Sutton, a przyniesionego mu do łóżka przez Ethel, był wybitnie nieswój przez cały piątek i dopiero w sobotę po południu zdołał — dość niepewne — zwlec się na parter. Najwidoczniej wszystko to gruntownie nim wstrząsnęło. Udało mu się jednak zająć się paru dokumentami, które Brookes przysłał mu z biura do podpisu. Zabrał się też do domowej księgowości; Ethel do interesów się nie nadawała, więc pan domu zawsze wraz z nią przeglądał wszelkie rachunki. Załatwili sprawę z rzeźnikiem, piekarzem, mleczarnią i dostawcą węgla. Pan Mummery spojrzał pytająco.
— Jest coś jeszcze, kochanie?
— Chyba... pani Sutton. Wiesz, to koniec miesiąca.
— Aha. Chyba jesteś z niej zadowolona, prawda, malutka?
— Taak, a ty? Dobra kucharka. Miła, taka poczciwa, macierzyńska w dodatku. Nie uważasz, że miałam dobrą intuicję, tak z miejsca angażując panią Sutton?
— Rzeczywiście — potwierdził pan Mummery.
— To zupełnie opatrznościowe, że się tak pojawiła, właśnie kiedy ta wstrętna Jane odeszła bez wypowiedzenia. Byłam całkiem zrozpaczona, trochę ryzykowne oczywiście było angażowanie pani Sutton bez referencji, ale przecież trudno się po niej referencji spodziewać, skoro przedtem zajmowała się własną owdowiałą matką.
— No, niee — powiedział pan Mummery. Czuł się w związku z tym trochę nieswojo w owym czasie, choć nie chciał wiele mówić, bo ostatecznie musieli mieć jakąś gosposię. Eksperyment okazał się w praktyce wprost doskonały i teraz nikt nie miał nic do powiedzenia. Pan Mummery zaproponował co prawda raz, żeby tak na wszelki wypadek napisać do proboszcza parafii pani Sutton, ale Ethel powiedziała, że świadectwo moralności, wydane przez duchów^ nego, bynajmniej ich nie poinformuje o tym, jak gotuje pani Sutton, a to ostatnie — przecież najważniejsze.
Pan Mummery wyliczył miesięczną pensję. — Ale, ale, kochanie — powiedział — może byś tak zwróciła uwagę pani Sutton, że skoro już musi czytać poranną gazetę, za-
178
nim ja zejdę na dół, to byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciała po przeczytaniu porządnie ją składać.
— Ależ z ciebie zrzęda, kochanie — rzekła żona. Pan Mummery westchnął. Nie umiałby wyjaśnić, czemu to jednak ważne, by poranna gazeta docierała do niego świeża i nietknięta jak dziewica. Kobiety na to uwagi nie zwracają.
W niedzielę pan Mummery czuł się o wiele lepiej, w gruncie rzeczy tak jak dawniej. Jedząc śniadanie w łóżku, czytał z zadowoleniem, szczególną uwagę zwracając na kronikę kryminalną. Pan Mummery czerpał z morderstw sporo przyjemności: dawały mu miły, zastępczy dreszczyk przygody, bo naturalnie przecież to sprawy całkiem dalekie od codzienności życia na peryferiach Hull.
Dowiedział się, że Brookes miał zupełną rację: wykopano ojca oraz byłego pracodawcę owej Andrews i rzeczywiście okazało się, że byli „nafaszerowani" arszenikiem.
Na obiad zszedł na dół. Pieczona polędwica z duszonymi razem z nią kartofelkami, mięso w cieście, niesłychanie delikatne, a na deser szarlotka. Po trzech dniach diety i rekonwalescencji rozkoszne było to smakowanie przypieczonego tłuszczyku i różowawego wewnątrz, chudego mięsa. Jadł z umiarkowaniem, ale ze zmysłową radością. Jego żonie natomiast apetyt trochę nie dopisywał, ale ona nigdy nie była zbytnią amatorką mięsa. Z natury wybredna, a poza tym (całkiem niepotrzebnie) obawiała się tycia.
Popołudnie okazało się ładne i o godzinie trzeciej, gdy był już pewien, że rostbef należycie „ułożył" mu się w żołądku, panu Mummery przyszło do głowy, że warto zasadzić wreszcie pozostałe cebulki tulipanowe. Nałożył stary płaszcz ogrodniczy i powędrował do szopy w ogrodzie. Wyciągnął stamtąd worek cebulek i rydel, a potem przypomniawszy sobie, że ma odświętne spodnie, uznał, że lepiej przynieść matę, by na niej klęknąć. Kiedy ostatni raz widział tę matę? Nie mógł sobie przypomnieć, ale zdawało mu się, że chyba zwinął ją i wsadził w kąt pod półkę z donicami. Pochylił się, pomacał po ciemku wśród doniczek. Tak: mata była, ale natrafił też na jakąś puszkę. Wyjął ją ostrożnie.
179
Tak, oczywiście resztki preparatu do zwalczania chwastów. Pan Mummery spojrzał na różową etykietkę, gdzie rzucał się w oczy drukowany napis: „Preparat arsenowy do niszczenia chwastów. TRUCIZNA". Z łagodnym uczuciem podniecenia zdał sobie sprawę, że ten środek chemiczny kojarzy się ze śmiercią ostatniej ofiary pani Andrews. Sprawiło mu to swoistą przyjemność: dało poczucie, że z daleka, ale konkretnie on, pan Mummery, ma kontakt z ważnymi wydarzeniami. A potem, ze zdziwieniem i sensacją trochę nieprzyjemą, zauważył, że pokrywka puszki tkwi całkiem luźno.
— Gdzieżbym ja to tak zostawił? — mruknął. — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wszystko się ulotniło. — Zdjął pokrywkę, zerknął do wnętrza puszki: wydawała się opróżniona do połowy. Mocno wbiwszy pokrywkę trzonkiem łopaty, na wszelki wypadek wepchnął puszkę tam, skąd ją wyjął. Potem starannie umył ręce pod hydrantem, bo nie miał ochoty na żadne ryzyko.
Gdy wrócił, zasadziwszy tulipany, zbiło go nieco z tropu to, że w bawialni zastał gości. Zawsze miło widzieć panią Welbeck, a także jej syna, ale wolałby dziś być z góry uprzedzony, miałby czas gruntownie wydrapać spod paznokci ogrodowy brud.
Nie chodziło o to, by pani Welbeck zauważyła te paznokcie — była kobietą gadatliwą i zwracała niewiele uwagi na cokolwiek poza tym, co sama mówiła. Panu Mummery sprawiło wyraźną przykrość, że pani Welbeck obrała sobie akurat za temat trucicielkę z Lincoln. — Temat najzupełniej nieodpowiedni przy podwieczorku — pomyślał pan Mummery. Ze też właśnie teraz... Podenerwowanie było takie, że aż panu Mummery mdło się zrobiło podczas omawiania medycznych objawów, a w dodatku rozmowa ta nie była dobra i dla Ethel. Wystarczała, by nieswojo poczuła się nawet kobieta o bardzo mocnych nerwach. Rzut oka na żonę pozwolił mężowi stwierdzić, iż Ethel jest bardzo blada i dygocze. Trzeba jakoś powstrzymać tę panią Welbeck, bo może się powtórzyć jeden z dawnych, okropnych wybuchów histerii...
180
Pan Mummery przerwał konwersację niespodziewanie i gwałtownie: — W sprawie tych pędów forsycji, proszę pani — powiedział — właśnie czas je pobrać, gdyby pani zechciała pójść ze mną do ogrodu, to natnę ich dla pani... Spostrzegł, że Ethel i młody Welbeck wymienili spojrzenia pełne ulgi. Najwidoczniej chłopak pojmuje sytuację i irytuje go brak taktu ze strony matki. Pani Welbeck, z miejsca zahamowana, przerwała, złapała oddech i z uprzejmą gotowością błyskawicznie przestawiła się na nowy tor. Poszła z gospodarzem do ogrodu i wesoło trzepała na temat ogrodnictwa, pan Mummery zaś wybierał i wycinał pędy. Pochwaliła go za tak pedantycznie utrzymane żwirowe ścieżki w ogrodzie. — Bo ja to zupełnie nie mogę opanować chwastów — dodała. Pan Mummery wspomniał o środku chwastobójczym i wychwalał skuteczność jego działania.
— Co? Ten środek? — pani Welbeck osłupiała. Potem zadygotała. — Ja bym i za tysiąc funtów nie trzymała tego w domu — rzekła z naciskiem.
Pan Mummery uśmiechnął się. — O, przechowujemy go z dala od domu — wyjaśnił. — Gdybym był niedbały...
Urwał nagle. Przypomniał sobie luźno tkwiącą pokrywkę i gdzieś, jakby w głębi świadomości zaczęła się niejasna asocjacja idei. Poprzestał na tym i poszedł do kuchni, żeby znaleźć gazetę do owinięcia pędów forsycji.
Przez okno bawialni tymczasem widać było najoczy-wiściej, że gospodarz i pani Welbeck wracają do domu, bo gdy weszli, młody Welbeck był już właśnie na nogach i trzymał dłoń Ethel, dokonując aktu pożegnania. Z taktowną szybkością wymanewrował ze swą mamą z domu, a pan Mummery wrócił do kuchni, by schować gazety, które wyłowił był z szuflady. Trzeba je uporządkować, ale i przejrzeć. Coś go tknęło. Chciał sprawdzić. Odwracał starannie stronę po stronie. Tak — miał rację. Każde zdjęcie Andrews, każda notatka czy bodaj linijka informacji o trucicielce z Lincoln były starannie wycięte.
Pan Mummery usiadł przy kuchennym piecu, czuł, że potrzebuje ciepła. Zdawało mu się, że ma w jamie brzusznej
181
ciężki kawał czegoś zimnego. Coś, co koniecznie trzeba zbadać.
Starał się sobie przypomnieć, jak wygląda pani Andrews, ta ze zdjęć gazetowych, ale nie miał dobrej pamięci wzrokowej. Pamiętał, że sam powiedział Brookesowi, że twarz ta miała w sobie coś „macierzyńskiego". Potem próbował obliczyć, ile czasu upłynęło od zniknięcia tej kobiety. Prawie miesiąc, powiedział Brookes, mówił to przed tygodniem. Teraz chyba już minął miesiąc. Miesiąc?... A przecież pan Mummery właśnie zapłacił pani Sutton pensję za pierwszy miesiąc.
— Ethel! — U progu świadomości łomotała myśl. Za wszelką cenę trzeba uporać się z tym potwornym podejrzeniem. Musi oszczędzić żonie wstrząsu niepokoju, musi być pewny gruntu, po którym stąpa. Zwolnienie jedynej kucharki z prawdziwego zdarzenia, jaką mieli kiedykolwiek, tylko z powodu czystej, niczym nie uzasadnionej paniki, byłoby bezsensownym okrucieństwem w stosunku do obu kobiet. Gdyby miał to zrobić, byłoby to posunięcie arbitralne, bzdurne; nie może jednak podsuwać Ethel strasznych myśli. Bez względu na to, jak to zrobi, będą kłopoty, Ethel nie zrozumie, a on nie ośmieli się jej powiedzieć. A jeśli przypadkiem jest coś z prawdy w tych okropnych przypuszczeniach, jakże narażać Ethel na takie straszne niebezpieczeństwo? Na trzymanie w domu tej kobiety bodaj przez chwilę dłużej? Pomyślał o owej rodzinie w Lincoln: zmarły mąż, żona cudem tylko uratowana... Czy nie lepsze jakkolwiek ryzyko lub szok niż coś podobnego?
Pan Mummery poczuł się nagle bardzo osamotniony i zmęczony. Jego choroba wydobyła to na jaw. Kiedy zaczęły się te przypadłości? Pierwszy atak miał trzy tygodnie temu. Tak, ale przecież zawsze miał skłonności do zaburzeń ga-strycznych. Ataki kamicy żółciowej, nie tak może ostre, jak te ostatnie, ale niewątpliwie jest coś z woreczkiem. Wziął się w garść i dość ciężkim krokiem poszedł do bawialni. Ethel skulona siedziała w rogu kanapki.
— Zmęczona jesteś, kochanie?
— Tak, trochę...
182
— Ta baba zmordowała cię swoim gadaniem. Nie powinna tyle mówić.
— Nie. — Głowa jej przesunęła się ociężale po poduszkach. — Cały czas tylko o tym okropnym wypadku. Nie mogę słuchać o takich rzeczach.
— Pewno, że nie. W każdym razie, jak coś podobnego zdarzy się w sąsiedztwie, ludzie plotkują, gadają... Co za ulga byłaby, gdyby wreszcie przymknęli tę kobietę. Nieprzyjemnie myśleć...
— Nie chcę myśleć o takich okropieństwach. To musi być straszna kreatura.
— Straszna. Brookes powiedział któregoś dnia...
— Nie chcę słuchać, co powiedział! W ogóle nie chcę o tym słyszeć! Chcę spokoju! Spokoju!
Rozpoznał w jej głosie nutę histerii. — Niech się pche-łeczka uspokoi. Nie martw się, kochanie. Nie będziemy już rozmawiali o okropnościach. Nie. Na nic się nie zda o nich mówić. Ethel wcześnie się położyła. Milczącą umową było, że w niedziele pani Sutton ma wychodne, a pan Mummery czeka na jej powrót. Ethel trochę się martwiła, że mąż musi czuwać, ale uspokoił ją mówiąc, że czuje się całkiem dobrze. Fizycznie — rzeczywiście, ale w głowie mu się mąciło. Postanowił, że od niechcenia wspomni o tych pociętych gazetach, po prostu żeby zobaczyć, co pani Sutton powie. Pozwolił sobie jak zwykle na wypicie trochę whisky z wodą sodową, siedział i czekał. Za kwadrans dziesiąta usłyszał znajome szczęknięcie ogrodowej furtki. Posłyszał chrzęst żwiru pod stopami zmierzającymi ku drzwiom kuchennym. Potem zgrzyt odsuwanego rygla, otwieranie drzwi, stuknięcie zasuwanych skobli. Potem cisza... Pani Sutton zdejmuje pewno kapelusz. Nadeszła chwila...
W korytarzu rozległy się kroki. Otworzyły się drzwi. Na progu stanęła pani Sutton w porządnej, czarnej sukni. Zdawał sobie sprawę, że się waha, czy spojrzeć na gospodynię. Wreszcie podniósł wzrok: kobieta o pyzatej twarzy, oczy przesłonięte grubymi okularami w rogowej oprawie. Jest
183
ciężki kawał czegoś zimnego. Coś, co koniecznie trzeba zbadać.
Starał się sobie przypomnieć, jak wygląda pani Andrews, ta ze zdjęć gazetowych, ale nie miał dobrej pamięci wzrokowej. Pamiętał, że sam powiedział Brookesowi, że twarz ta miała w sobie coś „macierzyńskiego". Potem próbował obliczyć, ile czasu upłynęło od zniknięcia tej kobiety. Prawie miesiąc, powiedział Brookes, mówił to przed tygodniem. Teraz chyba już minął miesiąc. Miesiąc?... A przecież pan Mummery właśnie zapłacił pani Sutton pensję za pierwszy miesiąc.
— Ethel! — U progu świadomości łomotała myśl. Za wszelką cenę -trzeba uporać się z tym potwornym podejrzeniem. Musi oszczędzić żonie wstrząsu niepokoju, musi być pewny gruntu, po którym stąpa. Zwolnienie jedynej kucharki z prawdziwego zdarzenia, jaką mieli kiedykolwiek, tylko z powodu czystej, niczym nie uzasadnionej paniki, byłoby bezsensownym okrucieństwem w stosunku do obu kobiet. Gdyby miał to zrobić, byłoby to posunięcie arbitralne, bzdurne; nie może jednak podsuwać Ethel strasznych myśli. Bez względu na to, jak to zrobi, będą kłopoty, Ethel nie zrozumie, a on nie ośmieli się jej powiedzieć. A jeśli przypadkiem jest coś z prawdy w tych okropnych przypuszczeniach, jakże narażać Ethel na takie straszne niebezpieczeństwo? Na trzymanie w domu tej kobiety bodaj przez chwilę dłużej? Pomyślał o owej rodzinie w Lincoln: zmarły mąż, żona cudem tylko uratowana... Czy nie lepsze jakkolwiek ryzyko lub szok niż coś podobnego?
Pan Mummery poczuł się nagle bardzo osamotniony i zmęczony. Jego choroba wydobyła to na jaw. Kiedy zaczęły się te przypadłości? Pierwszy atak miał trzy tygodnie temu. Tak, ale przecież zawsze miał skłonności do zaburzeń ga-strycznych. Ataki kamicy żółciowej, nie tak może ostre, jak te ostatnie, ale niewątpliwie jest coś z woreczkiem. Wziął się w garść i dość ciężkim krokiem poszedł do bawialni. Ethel skulona siedziała w rogu kanapki.
— Zmęczona jesteś, kochanie?
— Tak, trochę...
182
— Ta baba zmordowała cię swoim gadaniem. Nie powinna tyle mówić.
— Nie. — Głowa jej przesunęła się ociężale po poduszkach. — Cały czas tylko o tym okropnym wypadku. Nie mogę słuchać o takich rzeczach.
— Pewno, że nie. W każdym razie, jak coś podobnego zdarzy się w sąsiedztwie, ludzie plotkują, gadają... Co za ulga byłaby, gdyby wreszcie przymknęli tę kobietę. Nieprzyjemnie myśleć...
— Nie chcę myśleć o takich okropieństwach. To musi być straszna kreatura.
— Straszna. Brookes powiedział któregoś dnia...
— Nie chcę słuchać, co powiedział! W ogóle nie chcę o tym słyszeć! Chcę spokoju! Spokoju!
Rozpoznał w jej głosie nutę histerii. — Niech się pche-łeczka uspokoi. Nie martw się, kochanie. Nie będziemy już rozmawiali o okropnościach.
Nie. Na nic się nie zda o nich mówić.
Ethel wcześnie się położyła. Milczącą umową było, że w niedziele pani Sutton ma wychodne, a pan Mummery czeka na jej powrót. Ethel trochę się martwiła, że mąż musi czuwać, ale uspokoił ją mówiąc, że czuje się całkiem dobrze. Fizycznie — rzeczywiście, ale w głowie mu się mąciło. Postanowił, że od niechcenia wspomni o tych pociętych gazetach, po prostu żeby zobaczyć, co pani Sutton powie. Pozwolił sobie jak zwykle na wypicie trochę whisky z wodą sodową, siedział i czekał. Za kwadrans dziesiąta usłyszał znajome szczęknięcie ogrodowej furtki. Posłyszał chrzęst żwiru pod stopami zmierzającymi ku drzwiom kuchennym. Potem zgrzyt odsuwanego rygla, otwieranie drzwi, stuknięcie zasuwanych skobli. Potem cisza... Pani Sutton zdejmuje pewno kapelusz. Nadeszła chwila...
W korytarzu rozległy się kroki. Otworzyły się drzwi. Na progu stanęła pani Sutton w porządnej, czarnej sukni. Zdawał sobie sprawę, że się waha, czy spojrzeć na gospodynię. Wreszcie podniósł wzrok: kobieta o pyzatej twarzy, oczy przesłonięte grubymi okularami w rogowej oprawie. Jest
183
coś twardego w zarysie ust, czy nie? A może to po prostu dlatego, że pani Sutton brak większości przednich zębów?
— Czy życzy pan sobie czegoś, zanim pójdę na górę?
— Nie, dziękuję pani...
— Mam nadzieję, że lepiej się pan czuje.
Jej żywe zainteresowanie jego stanem zdrowia wydało mu się zgoła złowrogie, ale wyraz oczu za grubymi szkłami był nieprzenikniony. — A tak, o wiele lepiej, dziękuję pani.
— Pani Mummery nie jest chyba niedysponowana? Może jej zaniosę szklankę gorącego mleka?
— Nie, dziękuję, nie — mówił pospiesznie i wydało mu się, że kobieta jest rozczarowana.
— Dobrze, proszę pana. Dobranoc panu.
— Dobranoc. Ale, ale, pani Sutton...
— Słucham?
— Och, nic — rzekł pan Mummery. — Już nic...
Następnego poranka pan Mummery niecierpliwie rozłożył gazetę. Z zadowoleniem dowiedziałby się, że dokonano aresztowania, ale nie znalazł żadnej wiadomości na ten temat. Prezes jakiegoś trustu strzelił sobie w łeb, nagłówki w dzienniku zajmowały się milionami, które w związku z tym przypadły akcjonariuszom. Zarówno w codziennej gazecie, jak i w tych, które kupił jadąc do biura, tragedia w Lincoln sprowadzona została do króciutkich wzmianek na ostatniej stronie, informujących, że policja nadal się głowi. Następnych parę dni było okresem najbardziej nieprzyjemnym, jaki pan Mummery kiedykolwiek przeżył. Nabrał nawyku schodzenia wcześnie rano do kuchni i bobrowania tam. Żonę to denerwowało, ale pani Sutton nic nie mówiła. Przyglądała się panu Mummery pobłażliwie, a nawet — jak mu się zdawało — z pewnym rozbawieniem. Ostatecznie wszystko to było śmieszne. Na co zda się pilnowanie przygotowań do śniadania, jeśli jego, pana Mummery, nie ma w domu codziennie od wpół do dziesiątej do szóstej?
W biurze Brookes ironizował na temat częstotliwości, z jaką pan Mummery dzwonił do Ethel, Mummery jednak nie 184
zwracał na to uwagi, bo mu dodawało otuchy, gdy dowiadywał się, że jest zdrowa i bezpieczna.
Nic się nie wydarzyło i od czwartku sam zaczął siebie uważać za idiotę. Tego wieczoru wrócił do domu późno. Brookes namówił go na mały wieczorek kawalerski u przyjaciela, który się żenił. Pan Mummery opuścił towarzystwo o jedenastej, odmówił siedzenia tam przez całą noc. Gdy powrócił do domu — kobiety już spały, ale na stole w kuchni znalazł kartkę od pani Sutton z zawiadomieniem, że na płycie stoi kakao gotowe do podgrzania. Zagrzał je więc w małym rondelku, w którym je znalazł. Był tego spory kubek.
Skosztował kakao, zamyślony, stojąc obok kuchennego pieca. Już po pierwszym łyku odstawił kubek. Wyobraźnia, czy też rzeczywiście jakiś dziwny smak? Znowu mały łyczek; popróbował językiem, zdawało się, że kakao ma posmak nieprzyjemny, lekko metaliczny. Z nagłym przestrachem podbiegł do zlewu i wypluł napój. Potem przez parę chwil stał całkiem nieruchomo. Następnie ze swoistą rozwagą, jak gdyby ktoś dyktował mu poruszenia, wziął z półki w kuchni pustą buteleczkę po lekarstwie, wypłukał ją pod kranem i ostrożnie wlał w nią zawartość kubka. Schował buteleczkę do kieszeni marynarki i na palcach podszedł do kuchennych drzwi.
Trudno było odsunąć rygiel bez hałasu, ale w końcu udało się to. Ciągle na palcach, pan Mummery przeszedł przez ogród do budki ogrodniczej, pochylił się, zapalił zapałkę. Dokładnie wiedział, gdzie schował puszkę z trucizną — pod półką z doniczkami. Podniósł puszkę ostrożnie, zapałka dopalała się i parzyła mu palce, ale nim potarł drugą, stwierdził już dotykiem to, czego chciał się dowiedzieć. Pokrywka znowu tkwiła luźno. Pana Mummery'ego ogarnęła panika. W wieczorowym stroju i płaszczu stał w pachnącej ziemią szopie, trzymając w jednej ręce puszkę, a w drugiej paczkę zapałek. Niezmiernie pragnął uciec i komukolwiek powiedzieć o tym, co wykrył.
Zamiast tego postawił puszkę dokładnie tam, gdzie ją znalazł, i wrócił do domu. Przechodząc przez ogród zauwa-
185
żył światło w oknie sypialni pani Sutton. Przeraziło go to bardziej niż cokolwiek przedtem. Czyżby go obserwowała? Okno Ethel było ciemne. Gdyby żona wypiła coś śmiercionośnego — wszędzie byłyby światła, ruch, wzywano by doktora podobnie jak wtedy, gdyby on sam został zaatakowany. O właśnie — zaatakowany, to odpowiednie słowo — pomyślał.
Po cichu, z tą samą dziwną przytomnością umysłu i precyzją ruchów wszedł do domu, wypłukał naczynia i przyrządził nową porcję kakao, którą pozostawił w rondelku. Potem wkradł się do sypialni. Od progu powitał go głos Ethel:
— Aleś późno wrócił, Haroldzie. Niedobry chłopak! Przynajmniej dobrze się bawiłeś?
— Nieźle. A ty jak się czujesz, kochanie?
— Całkiem dobrze. Czy pani Sutton zostawiła ci coś ciepłego? Powiedziała, że zostawi coś do picia.
— Tak, ale nie chce mi się pić.
Ethel roześmiała się: — Ach, to tak? Takie to było przyjęcie?
Pan. Mummery nie próbował tego komentować. Rozebrał się, położył i przytulił do siebie żonę, jakby rzucał wyzwanie śmierci i piekłu, gdyby chciały go ogarnąć. Następnego poranka zacznie działać. Dziękował Bogu, że jeszcze nie jest za późno.
Aptekarz, pan Dimthorpe, był bardzo zaprzyjaźniony z panem Mummery. Często siadywali razem w zaniedbanej aptece na Spring Bank i wymieniali poglądy na temat mszyc i chorób kapusty. Pan Mummery opowiedział wszystko szczerze panu Dimthorpe i wręczył mu buteleczkę kakao, pan Dimthorpe zaś pogratulował mu ostrożności i przemyślności.
— Analiza będzie gotowa na wieczór — powiedział — a jeśli jest tak, jak pan myśli, to sprawa jasna i można będzie powziąć odpowiednie kroki. — Pan Mummery podziękował mu, a w biurze przez cały dzień był wyjątkowo roztargniony i zamyślony. Małe to miało znaczenie, bo pan Brookes, który na owym wieczorze kawalerskim hulał aż do rana, 1.86
miał kaca i na nic nie zwracał uwagi. O wpół do piątej pan Mummery zdecydowanie zamknął biurko i obwieścił, że wychodzi dziś wcześnie, bo ma jakąś wizytę. Pan Dimthorpe był gotów.
— Nie ulega wątpliwości — stwierdził. — Użyłem odczynnika Marsha. Potężna doza. Nic dziwnego, że pan wyczuł. W tej buteleczce jest cztery do pięciu gramów czystego arszeniku. Niech pan popatrzy, tu ma pan obraz, sam pan może zobaczyć.
Mummery wpatrywał się w małą probówkę o złowrogim, fiołkowo-czerwonym zabarwieniu.
— Czy pan stąd zadzwoni na policję? — zapytał aptekarz.
— Nie — odparł Mummery. — Nie, chcę pójść do domu. Bóg wie, co się tam dzieje. Ledwie zdążę na pociąg.
— Dobrze — rzekł pan Dimthorpe. — Niech pan mnie to pozostawi, ja zadzwonię.
Pociąg podmiejski nie jechał zbyt szybko jak na potrzeby pana Mummery, Ethel — otruta, umierająca, nieżywa — Ethel — otruta — umierająca, nieżywa... dudniły w uszach koła pociągu.
Niemalże wybiegł ze stacji i potem gnał drogą. Przed domem stał samochód. Zobaczył go z dala i jeszcze przyspieszył kroku: stało się... Jest lekarz. Głupiec, on sam, Mummery, jest tym mordercą, bo tak długo zwlekał!
Był może o jakie sto pięćdziesiąt jardów od domu, gdy ujrzał, że otwierają się frontowe drzwi i wychodzi z nich jakiś mężczyzna, a za nim sama Ethel. Gość wsiadł do samochodu i odjechał, a Ethel wróciła do mieszkania. Jest więc bezpieczna, nic się jej nie stało! Z trudem się opanował, by powiesić płaszcz i kapelusz, starał się wyglądać możliwie spokojnie. Żona wróciła na fotel koło kominka i powitała męża z pewnym zaskoczeniem. Na stole stał serwis do herbaty.
— Jakoś dzisiaj wcześnie wróciłeś?
— Taak, mało co było do roboty. Był ktoś na podwieczorku?
187
— Tak, młody Welbeck. W sprawie tych przygotowań, kółko dramatyczne. — Mówiła krótko, ale w głosie jej była nutka podniecenia. Panu Mummery zrobiło się słabo. Czy ta wizyta coś pomoże?
Na twarzy pana Mummery odmalowały się widać jego uczucia, bo Ethel popatrzyła zdumiona.
— Co się stało, Haroldzie? Tak dziwnie wyglądasz.
— Kochanie — rzekł pan Mummery — chciałem ci coś powiedzieć. — Usiadł i ujął jej dłoń. — Obawiam się, że to trochę nieprzyjemne.
— Proszę pani...
W drzwiach stała kucharka. — Przepraszam, nie wiedziałam, że pan tu jest. Jedzą państwo jeszcze podwieczorek, czy mam sprzątnąć? I, proszę pani, był ten chłopak od handlarza ryb, wrócił właśnie z Grinsby, złapali wreszcie tę okropną kobietę! Chyba dobra wiadomość? Strasznie się bałam, że tak chodzi na swobodzie, ale ją w końcu przyłapali. Wzięła posadę gospodyni u jakichś dwóch starszych pań, znaleźli przy niej tę straszną truciznę. Jedna dziewczyna wykryła, dostanie nagrodę, ja tam miałam oczy otwarte przez cały czas, tylko że ta baba wciąż przebywała w Grinsby!
Pan Mummery schwycił poręcz fotela. Więc to wszystko jakaś potworna omyłka! Chciał krzyczeć albo może płakać, chciał się wytłumaczyć przed tą prostą, miłą, podnieconą kobietą. Wszystko to pomyłka...
Ale kakao? Pan Dimthorpe, analiza, pięć gramów arsze-niku... Kto w takim razie?...
Odwrócił się, spojrzał na żonę; w oczach jej dostrzegł coś, czego przedtem nie widział nigdy...
Louis Clyde Stoumen
PŁOWY PIES
(The Blond Dog)
Woda przeciekała, a byłem może dziesięć minut drogi od Hollywood, kiedy chłodnica zaczęła parować. Tam dalej, w Laurel Canyon, nie ma stacji benzynowych. Ponieważ nie mogłem sobie pozwolić na wóz lepszy niż essex, nie chciałem dopuścić do tego, by mi pękł blok cylindrowy. Samochód jak najszybciej potrzebował wody.
Pokonawszy wzniesienie, zjechałem na boczny pas i skręciłem w pierwszą prywatną drogę, jaką spostrzegłem. Była to wąska, wijąca się, gładka droga — smołówka, z obu stron osłonięta kamiennymi murami, pokrytymi winoroślą. Miały co najmniej sześć stóp wysokości. Rozpęd niósł mnie tak gwałtownie, że nie wiem kiedy skręciłem w kierunku domu. Ciągle jeszcze nie rozumiem, skąd się wziął ten pies. Nie mógł się przedostać przez kamienne ściany i wątpię, by przez nie przeskoczył. Nie widziałem, żeby się pojawił przede mną na podjeździe. Łysnęło jakby coś białego i pies znalazł się pod kołami wozu, nim się zorientowałem, i podniósł wrzask jak raniona kobieta.
Ręczny hamulec sprawił, że cisnęło mną twardo o kierownicę, a nim jeszcze wóz przestał dygotać — byłem już na zewnątrz. Pies — wielki rosyjski ogar, piękne zwierzę o płowej sierści... Uderzony został w tylną część ciała, miał chyba przetrącony kręgosłup i teraz miotał się dziwacznie pięć stóp za samochodem. Starał się powstać, ale tylne nogi i biodra wlokły się bezwładne, połamane i psu udało się jedynie
189
unieść wielką, szeroką pierś gończego: opierał się przednimi łapami o nawierzchnię. Jasny, długi pysk słał ku niebu sopranowy krzyk śmiertelnego bólu. Wrzask był przeraźliwy, odbijał się echem między zielonymi ścianami, w tym wąskim przejeździe, jak syrena pożarowa.
Przejechanie psa samochodem samo przez się jest nieprzyjemne, a cóż dopiero głos bólu zwierzęcia, który nagle-stał się tak przerażający, iż drżałem i ledwie mogłem ustać na nogach, a gdy jęk nie ustawał — zacząłem biegać po drodze, szukając jakiejś gałęzi czy kamienia, by wyzwolić zwierzę od męki. Niczego nie znalazłem i nie mogłem znieść widoku wijącego się psa i jego skowytu. Wskoczyłem do wozu i cofnąłem, przejeżdżając jeszcze raz ranne zwierzę. Stuknęło miękko coś pod tylnym kołem, potem pod przednim, a wysoka nuta psiego jęku opadała za każdym naciśnięciem.. Jeszcze raz zmieniłem bieg, pojechałem naprzód. Krzyk zamarł, jak gdyby ktoś wyłączył hałasujące radio.
Zahamowałem i ledwie udało mi się odnaleźć palcami kluczyk od stacyjki i przekręcić go, kiedy przez przednią szybę-zobaczyłem nadbiegającą podjazdem od strony domu kobietę. Ubrana była w biały strój sportowy, a jej długie, jasne włosy połyskiwały w słońcu. Pędziła jak zawodowa sprin-terka — tak szybka, że przechyliła się na zakręcie.
— Widziałam pana! — krzyknęła; była jak w ataku histerii. — Widziałam, jak pan umyślnie przejechał mego psa! Zanim zdołałem odpowiedzieć, otworzyła drzwiczki samochodu i z siłą zaskakującą u kogoś tak młodego i szczupłego złapała mnie za ramię i ściągnęła z siedzenia na jezdnię. Uderzyła mnie na płask w twarz, z jednej, potem z drugiej strony, a ja stałem osłabiony, wstrząśnięty i przyjąłem to potulnie. Gdy zamierzyła się po raz trzeci — uniosłem ramię, by odparować uderzenie wierzchem własnej dłoni. Kobieta miała długie paznokcie i poczułem ich drapnięcie na skórze. Odwróciłem dłoń i zobaczyłem krew. Potem zaś kobieta płakała, opuściły ją siły, skuliła ramiona, zasłoniła twarz i łkała: *
— Biedny Książę Igor! Biedny, śliczny, taki był szczęśliwy pies...
190
Uniosła znowu twarz ku mnie i cichym gardłowym głosem rzuciła raczej oskarżenie niż pytanie:
— Czemu pan to zrobił?
Wyjaśniłem, że wóz wymagał wody, powiedziałem, jak zdarzył się ten wypadek i czemu musiałem dobić psa przejeżdżając go raz jeszcze.
Patrzyła na mnie przez łzy, na wpół tylko dowierzająco, następnie cofnęła się o dwa kroki i spojrzała na szczątki zwierzęcia.
Ciało jej zatrzęsło się, zobaczyłem, że się słania, sięgnąłem ręką i uchwyciłem ją wpół. Nie zemdlała, ale pozwoliła się podtrzymać, poklepałem łagodnie jej ramię; ukryła twarz na mojej piersi, znów łkając niepohamowanie jak dziecko, Odwróciłem ją i poprowadziłem w stronę domu, ciągle klepiąc pocieszająco po ramieniu poprzez osłonę swobodnie spływających blond włosów.
Dom był niski, jednopiętrowy, o nowoczesnej konstrukcji. Zobaczyłem jedną ścianę ze szkła, kilka jednolitych betonowych powierzchni oraz dach i drzwi wejściowe z drewna sekwojowego.
Posadziłem kobietę wewnątrz na obszernym, ciężkim fotelu. Zapadła weń bezwładnie, ciągle lejąc łzy w dłonie. Przeszedłem przez dom, szukając kogoś, kto by się nią za-
jął.
Dwie sypialnie, biblioteka, kuchnia, dwie łazienki, otwarte patio, służące jako jadalnia, i dobudówka z garażem, gdzie stał nowy wóz combi. Nie znalazłem nikogo. Na zewnątrz patio znajdował się niewielki basen kąpielowy, a za nim — bungalow, być może pomieszczenie służbowe.
Zawołałem: — Jest tu ktoś? — Odpowiedzi nie było.
Kiedy powróciłem do salonu, kobieta już się opanowała. Stała młoda i ładna, a tylko oczy miała nieco zaczerwienione od płaczu. Stała obok czarnej łąkowej szafki. Miała na sobie białą spódniczkę tenisową i biały staniczek, nalewała coś ze srebrnej karafki do dwóch szklaneczek z purpurowego szkła.
191
I dopiero wtedy ją poznałem. Nieraz widywałem ją na ekranie. Długie, srebrzystoblond włosy, spadające jak wodospad na ramiona, stanowiły jej filmową markę handlową. Od szeregu lat podziwiałem jej grę.
Podała mi jedną z purpurowych szklaneczek, przyjąłem. — Dziękuję — rzekłem. — Właśnie panią rozpoznałem. Lucy Warner, prawda? Od lat jestem pani wielbicielem.
— Nie od zbyt wielu lat, mam nadzieję — wzruszyła ramionami. — Tak kochałam Księcia Igora. Miałam go od szczeniaka, taki przyjazny pies, rozumiem, jak to się stało, bo on zawsze wybiegał na podjazd powitać każdego wjeżdżającego.
Podniosłem szklankę, potem wypiłem. Szkocka whisky. — Kim pan jest? — spytała aktorka. Wyłowiłem z portfela wizytówkę i przedstawiłem jej: GRANT WILKINSON
ŁADNE ZDJĘCIA
732 EL Caribao Drive
Hollywood 38 tel. 92722
Te „ładne zdjęcia" — to chwyt wymyślony przez moją żonę. Uważa, że to bardzo dowcipne i że zdobywa mi klientów. Ja uważam to za fatalne.
— Fotograf? — spytała kobieta.
— Tak.
— Jakiego rodzaju zdjęcia pan robi?
— Wszystko, co się da. Niemowlęta, śluby, portrety, frontony sklepów. Właśnie jechałem, by odwieźć parę odbitek do studiów architektonicznych dla klienta w Canyon. Zdjęcia jego domu. — Podałem jego nazwisko, znała je. Gawędziliśmy około dziesięciu minut i oboje wypiliśmy po raz drugi. Opowiedziałem, jak bardzo lubię ją na ekranie, a to się jej spodobało.
— A teraz co do tego psa... — odezwałem się — ile pani...
— Mniejsza z tym. Księcia Igora pieniądze nie zastąpią.
— No to może by mi pani pozwoliła go... pochować?
— Dziękuję. Niech pan o to też się nie martwi. Mój ogród- . nik ma być tutaj później, po południu. On to zrobi. I tak miał pan dość nieprzyjemności jak na jeden dzień.
192
— Strasznie mi przykro, że tak się zdarzyło — rzekłem. — Pani taka uprzejma mimo to... — Wstałem, żeby odejść.
— Więc wody do chłodnicy już panu nie potrzeba?
— Cóż — rzekłem — może poczekać, aż...
— To żaden kłopot. I tak będzie pan musiał wyjechać drugą bramą. Proszę podstawić wóz do wejścia.
Gdy podjechałem, była już obok bramy i trzymała oburącz z gracją żółty, ogromny dzban ceramiczny.
Wziąłem go z jej rąk, postawiłem na ziemi, podniosłem maskę samochodu i zacząłem wlewać wodę.
— Te zdjęcia, o których wspomniałem, są na przednim siedzeniu — oznajmiłem. — Jeśli ma pani ochotę obejrzeć, proszę otworzyć futerał z aparatem. Są w kopercie na wierzchu.
Wzięła kopertę, wyjęła z niej zdjęcia formatu gabinetowego, przerzuciła je.
— O, to mi się podoba — rzekła. — Takie czyste, ostre ujęcie.
— Dziękuję za uznanie.
— Wie pan, chciałabym, żeby mi pan zrobił takie zdjęcia mojego domu.
— Chętnie. Kiedykolwiek mnie pani wezwie...
— Słońce teraz dobre — powiedziała. — Jeśli ma pan chęć pracować po tym, co się stało...
Opuściłem maskę wozu. — Doskonale — przytaknąłem.
Palce były jeszcze nieco drżące, ale ustawiłem aparat na statywie i posłużyłem się wężykiem do migawki.
Dom ten był chyba jedynym z najciekawszych, jakie kiedykolwiek fotografowałem. Duże, przestrzenne pokoje z wielkimi oknami, proste, nisko zarysowane kontury. Aktorka wyjaśniła, że projektantem był Frank Lloyd Wright. Zrobiłem zdjęcia, zużywszy obustronnie sześć kaset z kliszami, a ona stała obok, wpatrzona z żywym zainteresowaniem. Przy czterech zdjęciach upozowałem ją samą u wejścia i na tle okien.
— Bardzo uprzejmie z pani strony — rzekłem, gdy skończyłem. — Prześlę pocztą odbitki pod koniec tygodnia. — Zapisałem w notesie numer jej domu. Podała mi rękę, a gdy
193
ująłem ją — kobieta uśmiechnęła się i zmarszczyła nieco kąciki oczu w przyjazny sposób, jak to niekiedy widywałem na ekranie. Lok jasnych włosów opadł jej na czoło.
Wyjechałem drugą bramą i dostarczyłem moje studia architektoniczne klientowi.
Około godziny drugiej nad ranem zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych. Nie spałem, nie mogłem zasnąć tej nocy. Wstałem cicho, starając się nie budzić Marii, zarzuciłem szlafrok na piżamę.
W drzwiach stało dwóch policjantów.
— Pan Grant Wilkinson? — zapytał jeden z nich.
— Tak.
— Proszę się ubierać. Jest pan aresztowany.
— Musicie szukać chyba kogoś innego — rzekłem. — Nie popełniłem nic złego. Jaki zarzut?
— Powinien pan wiedzieć.
— Nie wiem.
— Niech pan nie usiłuje zyskać na czasie, Wilkinson — rzekł drugi policjant. — Jest pan podejrzany o morderstwo. — Wymienił nazwisko aktorki. O mało się nie przewróciłem.
— Słuchajcie — zdołałem wyjąkać — byłem w jej domu wczoraj po południu, ale...
— Oszczędź pan sobie! — wtrącił pierwszy policjant. — Będzie jeszcze czas na mówienie.
Nie spuszczał mnie z oczu. Poszli prosto do sypialni i patrzyli, jak się ubieram.
— Przepraszam panią — powiedział do Marii jeden z nich — ale to nasz obowiązek. — Żona skręciła się na łóżku, nasuwając koc aż na czarne, szeroko rozwarte oczy.
— Nic takiego — uspokoiłem ją — w tym mieście musi być jakiś drugi Grant Wilkinson. Leż spokojnie, a jak tylko wszystko wyjaśnię, to zadzwonię do ciebie.
Gdy zbieraliśmy się do odejścia, Maria wyskoczyła z łóżka z lekkim krzykiem i podbiegła, nie troszcząc się o zarzu-
194
cenie szlafroka na nocny strój. Przywarła do mnie i musiałem wydrzeć się jej, by pójść za policjantami.
Na posterunku przy Wilcox Avenue zdjęli mi kajdanki, pobrali odciski palców i zaksięgowali jako mordercę. Nikt nawet ucha nie nadstawił, gdy obstawałem przy tym, że się mylą.
Znowu kajdanki ¦—iz powrotem do radiowozu. — Dokąd jedziemy? — spytałem człowieka, do którego byłem przykuty.
— Dowie się pan.
— To wszystko jakaś pomyłka. Był pies...
— Będzie czas na gadanie — przerwał. — Pan pewno jedyny, co się pomylił.
Zajechali od tyłu do ratusza i wprowadzili mnie do środka. Wjechaliśmy windą. Za drzwiami oznaczonymi „Wydział do Spraw Zabójstw" cicho mówiący detektyw w cywilu oświadczył mi, że najlepiej opowiedzieć wszystko — i to od razu.
Odrzekłem, że właśnie to chcę uczynić. Przedstawiłem całą historię równie dokładnie, jak ją opowiadam teraz. Porucznik w mundurze słuchał, a trzeci policjant notował wszystko na małej, cichej maszynie do pisania.
— Świetnie — rzekł człowiek w cywilu, gdy skończyłem. — Jedna tylko rzecz nie zgadza się z tym opowiadaniem. Ten wielki płowy pies jest nadal obrazem zdrowia, a nie żyje — ta pani. Ogrodnik znala.7.1 ją na podjeździe, przejechaną dwukrotnie czy trzykrotnie, tak jak pan powiedział. No i kłopot: pies obwąchiwał ciało i skomlał.
Zdrętwiałem. Przez chwilę ledwie oddychałem. Potem słowa polały się potokiem.
— Nie mogę w to uwierzyć — mówiłem. — Musi być para takich psów! Wiem, że przejechałem psa, ale przecież nie oskarża się człowieka o morderstwo z takiego powodu! Ktoś inny pewno jechał samochodem tą drogą i przypadkowo potrącił tę kobietę, jak ja uderzyłem psa. O, właśnie! Wyszła na podjazd, to ślepa uliczka, niebezpieczna... Kobieta oglądała psa i ktoś inny ją przejechał Wiem...
— Czemu pan ją zabił?
195
— Nie zabiłem, ja...
— Czy pańska karta? — Odwinął ostrożnie białą chusteczkę i wyjął wizytówkę.
— Tak. Jak już powiedziałem, dałem ją jej, kiedy...
— To była piękna kobieta, prawda?
— Była żywa, gdy ja...
— Czym pan ją stuknął po głowie, zanim ją pan wyniósł na ten podjazd?
— Niczym, nie zrobiłem tego, ona...
— Niech pan lepiej mówi teraz, Wilkinson. Jest pan w paskudnej matni. Sprawozdanie koronera jeszcze nie nadeszło, ale w nim będzie wyjaśnienie.
— Nie, ja...
— Czemu pan nie złoży formalnego zeznania? Proszę nam powiedzieć prawdę, od razu to, czego czy tak czy owak się dowiemy, a damy panu spokój.
— Powiedziałem, eo się zdarzyło. Złożyłem zeznanie. Owszem, psa zabiłem, ale nie ją. To miła osoba, rozmawialiśmy, dała mi drinka. Robiłem dla niej zdjęcia.
— Akurat! Przejeżdża pan jej psa, a ona jeszcze zaprasza na drinka. A nawet każe panu się fotografować. Gdzie są te zdjęcia?
— U mnie w domu. Wywołałem negatywy, tuż po powrocie, a zanim poszedłem spać, zrobiłem odbitki. Teraz są na blachach.
— Co to znaczy: na blachach?
— Na blachach ferrotypowych. To cienkie arkusze chromowanego metalu, na których się suszy odbitki błyszczące. Właśnie dlatego błyszczą.
— Pan ma ciemnię w domu?
— Tak.
Porucznik podniósł telefon, powiedział: — Martinez! — odłożył słuchawkę.
Pojawił się wysoki policjant z wąsem.
— Jedźcie pod ten adres — rzekł porucznik, pokazując mu wizytówkę trzymaną przez chusteczkę. — Znajdziecie tam kobietę, to żona Wilkinsona. Poprosicie o pokazanie, gdzie są blachy do suszenia zdjęć. Zdejmijcie odbitki z tych
196
blach i przywieźcie tu, a kobiecie trzeba powiedzieć, że są nam potrzebne jako dowody rzeczowe i że mogą dopomóc jej mężowi.
— Pewno jeszcze nie wyschły — wtrąciłem. — Niech pan je ostrożnie zdejmuje, bo się podrą. Jak nie będą chciały odłazić, to niech pan przywiezie blachy razem z papierem fotograficznym.
— A dobrze — zgodził się porucznik. Policjant wyszedł, poczułem się lepiej. — Ona sama jest na paru zdjęciach — rzekłem. — Nie mogłem fotografować nieżywej. Sami zobaczycie.
— Pewno, że zobaczymy — rzekł cywil. — Ale czego to dowiedzie? Tylko tego, że pan tam był. Przecież mógł pan zrobić zdjęcia i dopiero potem ją zabić, co?
Przeprowadzili mnie przez ulicę, znowu w kajdankach, do rejestracji i potem wsadzili do celi więzienia naszego hrabstwa. O parę drzwi dalej słychać było uszczęśliwiony głos: jakiś włóczęga, pijany widać lichym winem, śpiewał hymn marynarki wojennej. — Przymknij się! — powiedział mu dozorca więzienny, wychodząc.
Było też słychać inne nocne odgłosy, z ulicy. Szmer kauczuku opon, brzęczenie obluzowanego zderzaka, odległy śmiech dziewczyny. Pode mną piszczała żelazna prycza. Ktoś w celi po drugiej stronie przejścia gwałtownie za-chrapał przez sen. Dobiegł skądś świergot ptaka — czyżby już był świt?... Rozlegało się szybkie, stłumione, męczące dudnienie — to moje własne tętno: trząsłem się z zimna, choć noc była ciepła.
— Dalej, chodźmy!
To mój dozorca. Zasnąłem widocznie... Wyszedłem z celi powłócząc nogami, on tuż za mną, trzymając mnie za łokieć jak mężczyzna przeprowadzający kobietę przez ulicę. Poszliśmy korytarzem, skręcili pod kątem i weszli do długiego wąskiego pokoju. Ujrzałem parę krzeseł, stół, zniszczone metalowe biureczko.
O ścianę oparta była ława, a na niej stały moje blachy. Odbitki przylegały do nich nadal. Trzy gabinetowe formaty
197
z białymi odwrotnymi stronami czterech mniejszych odbitek na każdej z blach.
— Czy to te? — zapytał policjant w cywilu.
— Tak.
— Niech pan je zdejmie.
— Zdaje się, że jeszcze nie wyschły — powiedziałem. — Jeżeli...
— Zdejmij je pan! — rzekł inny policjant. — To sprawa o morderstwo.
Podgiąłem paznokciem rożek pierwszej odbitki. Odskoczyła bez większego trudu. Było to zdjęcie z odległości — tył domu — zrobione znad basenu kąpielowego, jedno z tych, do których Lucy Warner nie pozowała. Wyjęto mi fotografię z ręki.
Druga odbitka przylepiła się, ale jakoś ją zdjąłem, emulsja popękała, ale nie zeszła. Było to ujęcie z bliska przedstawiające frontowe drzwi z drewna sekwoi, gdzie upozo-wałem kobietę opartą o nie ramieniem.
...Ale Lucy Warner na zdjęciu nie było. Na progu otwartego wejścia stał płowy pies.
Nie mogłem sam oderwać reszty odbitek. Zdjęli je policjanci i ułożyli przede mną na stole, na którym oparłem głowę; uniosłem ją i spojrzałem na fotografie. Tak, to moje zdjęcia... Zawsze poznam swój styl. Moje zdjęcia, tak jak je zrobiłem, tyle że na czterech fotografiach, przy których wiem, że upozowałem Lucy Warner — zamiast niej widniał pies. Na żadnym zdjęciu nie było Lucy Warner.
— No i co, Wilkinson — zagadnął mężczyzna w cywilu — może pan teraz przestanie bzdurzyć i zacznie gadać?
— Wszystko już powiedziałem.
— Dlaczegoście ją zabili?
— JNfie zabiłem jej, zabiłem psa, tylko psa!
— Skąd wiedzieliście, że jest sama w domu?
— Ja nawet nie wiedziałem, że ona tam mieszka. Mój samochód...
— Czym uderzył pan ją w głowę przed zaniesieniem na ten podjazd?
— Niczym jej nie uderzyłem i nie zanosiłem!
198
— Co wiecie o morderstwie w „Czarnej Dalii" ubiegłej zimy?
— Nic, ja przecież...
— Wie pan gdzie jest „Motel pod Dwunastu Palmami"?
— To tam, gdzie znaleziono w ubiegłym tygodniu tę uczennicę z liceum. Uduszoną. Teraz pamiętacie!
— Nie! Nie!
— Jak pan zmusił psa, żeby stał spokojnie i pozował?
— Nie fotografowałem żadnego psa, fotografowałem Lucy Warner.
— Dlaczego pan ją zabił?
— Jak pan to zrobił?! ¦
— Nie zrobiłem tego!
— Jakeście ją zabili?!
W imieniu Stanu Kalifornia zażądano najwyższego wymiaru kary. W Los Angeles było ostatnio wiele niewykiy-tych morderstw i władze aż się paliły, by dać gazetom coś przekonywającego, żeby się tym dla odmiany pobawiły. Oskarżono mnie o morderstwo z premedytacją i domagano się kary śmierci. W Kalifornii — to komora gazowa.
Nie miałem pieniędzy, aby się bronić, ale sędzia wyznaczył mi z urzędu młodego, zapalczywego adwokata i wydaje mi się, że ten twardo walczył o mnie. Najważniejsze jednak, że mi wierzył...
Nie chodzi o to, by kiedykolwiek dokładnie tak jak ja przyjmował to, co się według mnie zdarzyło owego popołudnia w Laurel Canyon, ale wiem, że nigdy nie uważał mnie za zbrodniarza. Pierwsza rada, jakiej mi udzielił — to, żebym obstawał przy tym, że byłem przejściowo niepoczytalny. Sprowadził do mojej celi psychiatrę, ażeby wszystko omówić. Postanowiliśmy w końcu, by na podstawie zeznań biegłego psychiatry wnosić o stwierdzenie, że jestem niewinny.
Prokurator okręgowy był nieubłagany. Jako dowód rzeczowy przedstawiono gipsowe odlewy rzekomych odcisków samochodu pozostawionych na ciele kobiety, wraz z odpo-
199
wiednimi odciskami z prawie wyłysiałych opon mojego es-sexa. Przedstawiono też odciski palców z purpurowych szklaneczek, i to z obu, także odciski zdjęte z mojej wizytówki, z dzbana do wody i z klamki drzwi kuchennych. Były to moje odciski, a nie tej kobiety.
Były mąż Lucy Warner zeznawał w charakterze świadka, przystojny mężczyzna, z czarną opaską na ramieniu. Przyczyną ich niedawnego rozwodu — oświadczył — było naleganie z jej strony, by od czasu do czasu mogła mieszkać sama. Powiedziała mu kiedyś, że dla niej soczewka kamery filmowej jest jak oko pięćdziesięciu milionów ludzi. Po spędzeniu dłuższego czasu w zasięgu kamery podczas nakręcania filmu — utrzymywała — potrzebny przynajmniej tydzień zupełnej samotności, by odzyskać poczucie, że się jest
sobą.
Ogrodnik zeznał szczegółowo, jak znalazł ciało kobiety, opisał, jak pies je obwąchiwał unosząc pysk ku niebu z żałobnym wyciem.
Prokurator skonfrontował mnie z ogrodnikiem i spytał,
czy go poznaję.
— Nie — oświadczyłem.
— Skąd oskarżony wiedział, że oczekiwano tego ogrodnika po południu? Czy oskarżony stał na szosie i obserwował go w momencie, gdy ten znalazł ciało?
— Nie... To ona... ona mi powiedziała, że ma przyjść ogrodnik...
— To wszystko. Dziękuję. , Prokurator kazał nawet sprowadzić na salę sądową płowego psa. Podprowadził go na smyczy do mnie, gdy siedziałem na fotelu świadków.
— Czy to ten pies, którego oskarżony, jak twierdzi, zabił? — zapytał.
— Wygląda tak samo — odparłem. Gdy wyciągnąłem rękę, pies podszedł do mnie. Nieprzyjemny był pomruk zatłoczonej sali sądowej, gdy poklepałem psa i pogłaskałem go po uszach.
— Jak ten pies się nazywa? — spytał prokurator. - Imię psa, którego zabiłem, było Książę Igor.
200
Gdy wypowiedziałem to imię, pies zaszczekał. Łagodne, ciche, przyjazne szczeknięcie... Znowu szmer na sali, nieprzyjemne pomruki stłoczonej publiczności. Sędzia stuknął młotkiem. .
— Skąd pan wie, jak ten pies się nazywa?
— Ona mi powiedziała. Lucy Warner podała mi imię tego psa, kiedy...
— Świadek jest wolny. Dziękuję.
Mój obrońca robił, co się da, by przełamać ten łańcuch poszlak. Zaczął od przyznania, że mój wóz przewrócił aktorkę na drodze przed jej domem, przyznał nawet, iż dowody zdają się wskazywać, że samochód cofnął się i jeszcze raz przejechał kobietę, gdy ta się przewróciła. Z dużą chyba elokwencją dowodził, że oskarżyciel publiczny nie zdołał ustalić żadnego motywu zbrodni i że wszystkie dowody są całkowicie poszlakowe. Oświadczył ławie przysięgłych, iż to, co się zdarzyło, jest wyraźnym przypadkiem. Prosty przypadek nieumyślnego zabójstwa.
Adwokat sprowadził eksperta samochodowego, by ten moim własnym essexem pojechał tą samą szosą do Laurel Ca-nyon, którą ja jechałem. Rzeczoznawca stwierdził wobec sądu, że chociaż napełnił chłodnicę mego wozu wodą, nim ruszył w drogę, zawór tak bardzo przeciekał, że zaczęło parować, nim dotarł do drogi wiodącej do willi aktorki.
Skąd znam imię psa i skąd wiem, że owego popołudnia Lucy Warner oczekiwała ogrodnika — były to dwa dalsze problemy dla mego adwokata. Oświadczył ławie przysięgłych, że nigdy nie rozmawiałem z kobietą, że wypadek nastąpił od razu, gdy wjechałem na teren jej posiadłości.
Na pomoc pod tym względem przybył mi pewien magazyn filmowy. Adwokat i moja żona, przerzucając strony czasopism znajdujących się w moim atelier, znaleźli numer „Współczesnego Ekranu" z datą o miesiąc wcześniejszą od daty śmierci aktorki. Jeżeli aktorka rzeczywiście umarła...
W piśmie było barwne zdjęcie Lucy Warner i jej płowego psa — na okładce, a wewnątrz — wywiad z aktorką, w którym pies, Książę Igor, wspomniany był z imienia. Na marginesie tego wywiadu powiedziano, że aktorka od czasu
201
rozwodu mieszka w swym „prywatnym domu w Hollywood" (adresu nie podano), że mieszka tam całkiem sama. Jedynym człowiekiem obsługującym ją, załatwiającym różne sprawy, chodząoym po posyłki i karmiącym psa w czasie nieobecności aktorki, był ogrodnik.
Od razu po aresztowaniu uznałem, że jedyną nadzieją dla mnie jest mówienie wyłącznie prawdy. Nie skłamałem i nie zataiłem żadnego szczegółu ani podczas przesłuchania, ani w toku procesu. Tak więc, gdy obrońca pokazał mi egzemplarz „Współczesnego Ekranu" i spytał, czy go czytałem — odparłem zgodnie z prawdą, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie. Ponieważ czasopismo leżało w moim atelier od miesiąca (adwokat i Maria zapewnili mnie, że tyle czasu tam było) — zgodziłem się, iż możliwe, że przerzucałem stronice, ale uczciwie mówiąc nie pamiętam, że czytałem wywiad.
Niemniej mój adwokat przedstawił następnego dnia ów magazyn jako dowód rzeczowy. Wypytywany przez obrońcę po raz wtóry, potwierdziłem, że nie pamiętam, bym czytał to pismo. Od czasu do czasu rzeczywiście przeglądam magazyny filmowe, głównie by śledzić bieżącą pracę fotografów robiących zdjęcia w studiach wytwórni filmowych.
Mężczyźni i kobiety, zasiadający na ławie przysięgłych (po sześć osób każdej płci), zabrali magazyn ze sobą tego wieczoru do hotelu, gdzie ich zakwaterowano na czas procesu. Nie wiem... może i przydał mi się na coś ten magazyn...
Jednakże główną linię obrony stanowiło świadectwo psychiatry, którego adwokat początkowo sprowadził do mej celi. Psychiatra spędził ogółem chyba ze czterdzieści godzin na rozmowach ze mną przed procesem.
— Doktorze Nicholson — (Abner S. Nicholson z Wydziału Medycyny Uniwersytetu w Berkeley) — proszę o pańską opinię co do poczytalności oskarżonego — powiedział przed sądem mój obrońca. — Według mego najlepszego rozeznania człowiek ten jest w pełni władz umysłowych i co najmniej normalnej inteligencji — oświadczył psychiatra. — Stwierdziłem jedynie w jego psychice istnienie jednego ograniczonego obszaru cech zespołu psychopatologicznego.
202
Z punktu widzenia medycznego jednak, powiedziałbym, że — jako całość — umysł jego jest umysłem człowieka zdrowego. Z punktu widzenia prawnego jest to umysł zdolny odróżniać zło i dobro.
— Czy zechciałby pan wyjaśnić, panie doktorze, co właściwie rozumie pan przez ograniczony obszar zespołu psychopatologicznego? — spytał adwokat. — Jak jest to możliwe, by umysł był zdrowy, zarówno z punktu widzenia medycyny, jak i prawa, a jednak wykazywał odchylenia od normy?
— W przypadkach nerwic psychogennych, uznanych z punktu widzenia medycznego i prawnego — odpowiedział doktor — umysł dotknięty jest pewnym określonym upośledzeniem, jakąś manią, urojeniem, niepokojem, obsesją. Odchylenie to występuje tak wyraźnie, że wywołuje zaburzenia osobowości pacjenta, tworząc syndrom, który określamy jako psychozę. Nie jest tak jednak z osobowością Granta Wilkinsona. Zespół psychopatologiczny, o jakim wspomniałem, jest w psychice pana Wilkinsona rzeczywiście ograniczony. Oddzielony jest od głównego strumienia świadomości. Nie znalazłem klinicznych dowodów na to, by odchylenie to wpływało ujemnie na jego umysł jako całość. Jest to, powtarzam, umysł zdrowy.
— Panie doktorze — poprosił mój adwokat — czy mógłby pan nieco bliżej wyjaśnić różnicę między istotną anomalią psychiczną a ograniczonym odchyleniem, o którym pan mówi?
— Spróbuję. Zasadnicza różnica dotyczy przyczyny, genezy. Prawdziwe manie i demencje tkwią głęboko w osobistym życiu chorego. W wielu przypadkach wywodzą się z trudnego dzieciństwa, z nieszczęśliwego układu stosunków rodzinnych i podstawowych zaburzeń seksualnych. Są jednak inne zespoły zachowania się patologicznego, które nie tkwią tak głęboko w złym dostosowaniu z okresu dzieciństwa. Całkiem normalne i zdrowe umysły mogą wykazywać nagle objawy psychotyczne w wyniku, na przykład, silnego urazu fizycznego lub wzruszenia. Najbardziej znanym psy-chopatologicznym przejawem tego rodzaju jest amnezja,
203
'
czyli utrata pamięci. Amnezja może być traumatyczna, wywołana uderzeniem w głowę, nagłym szokiem emocjonalnym, a nawet wysoką ciepłotą w przypadku malarii. Nie, nie podsuwam myśli, że pan Wilkinson cierpi na amnezję zwykłą, wywołaną uszkodzeniem mózgu. Stwierdzam wszelako, że to ograniczone odchylenie od normy, jakie dostrzegłem w psychice pana Wilkinsona, sprzyjać może amnezji w razie nagłego spiętrzenia się doznań emocjonalnych.
Mój obrońca poprosił znowu: — Może byłoby panu, doktorze, łatwiej wyjaśnić, gdyby przedstawił nam pan własną teorię tego, co zdarzyło się oskarżonemu w Laurel Canyon z punktu widzenia symptomów fizycznych i psychicznych?
— Spróbuję — obiecał psychiatra. — Oczywiste jest dla nas wszystkich, iż zginęła kobieta. Dowody wskazują, a obrona przyznaje, że zginęła ona pod kołami samochodu oskarżonego. Sam oskarżony jednak utrzymuje, że tak nie było. Powiada, że przejechał psa. Jestem przekonany, że to, co pan Wilkinson mówi, dla niego jest prawdą. Pan Wilkinson we własnym umyśle przeświadczony jest, że jego wóz potrąci! psa, a nie kobietę. Jest więc to' utrwalone urojenie, idee fixe w ograniczonym obszarze o charakterze psychopatolo-gicznym, o którym mówiłem. Zastanówmy się teraz, co mogło się zdarzyć owego fatalnego dnia. Załóżmy, że oskarżony rzeczywiście skręcił na podjazd, bo chłodnica gwałtownie potrzebowała wody. Załóżmy dalej, że nie żyjąca teraz kobieta szła w owym momencie podjazdem, plecami odwrócona do nadjeżdżającego samochodu. Mogła nie słyszeć, bo wóz miał już zgaszony silnik. Wilkinson mógł jej nie zauważyć, bo może w danej chwili wpatrywał się w termometr dla pomiaru temperatury wody w chłodnicy...
— Wysoki sądzie! — prokurator zerwał się na równe nogi. — Wysoki sądzie, zgłaszam protest przeciwko tej metodzie przesłuchiwania biegłego przez obronę. Domniemania i wyciąganie wniosków z dowodów, to obowiązek przysięgłych. Czynienie tego przez biegłego jest najoczywiściej niedopuszczalne. Ten biegły kompetentny jest tylko do wy-
204
powiadania się na temat zdrowia oskarżonego z punktu widzenia lekarskiego. Adwokat dał dobrą replikę:
— Wysoki sądzie, od tego, czy ustalimy prawdę o tym, co się zdarzyło owego dnia w Laurel Canyon, zależy życie człowieka. Nie chodzi tylko o prawdę, dotyczącą wydarzeń na płaszczyźnie fizycznej, lecz o wykrycie tego, co działo się w umyśle oskarżonego. Kwalifikacje pana doktora Nichol-sona jako biegłego sądowego w zakresie medycyny nie ulegają wątpliwości, a on uważa, podobnie jak ja, że nie może przedstawić definitywnego orzeczenia lekarskiego bez omówienia dowodów.
Sędzia milczał przez okres dziesięciu uderzeń mojego wewnętrznego stopera. Potem zaś przemówił:
— Sąd powstrzyma się od wydawania opinii. Biegły może zeznawać nadal. Jeżeli okaże się, że świadectwo jego jest nieistotne dla sprawy, sąd zaleci przysięgłym, by je pominęli, i nakaże skreślić je z protokółu.
• Doktor Nicholson kontynuował:
— Podsunąłem myśl co do tego, w jaki sposób mógł nastąpić wypadek. Nie twierdzę, że właśnie tak się stało, albo nawet, że to istotnie był wypadek. Jednakże, w oparciu
0 kliniczne wyniki mojego badania oskarżonego, doszedłem do osobistego wniosku, że to właśnie miało miejsce. Wypadek miał przebieg taki, jak opisuje go Wilkinson, z tym oczywiście wyjątkiem, że zginęła kobieta, a nie pies. Zajrzyjmy teraz do umysłu Wilkinsona. Gdy zbyt już późno zahamował wóz, wyskoczył, zobaczył, co uczynił, i musiał być przerażony. Przerażony tak samo, jak wysoki sąd albo ja bylibyśmy przerażeni w podobnej sytuacji. Orzeczenie złożone przez koronera stwierdza, że już pierwsze uderzenie samochodu złamało podstawę kręgosłupa kobiety. Tego rodzaju uraz mógł już wywołać paraliż nóg i bezwład dolnej części ciała. Nie musiał natomiast koniecznie pociągnąć za sobą utraty przytomności. To zaś z pewnością oznaczałoby doznawanie niezmiernego bólu. Tak więc obecni tu przyznają, że kobieta mogła krzyczeć wskutek straszliwego bólu
1 próbowała podnieść górną część ciała, opierając się na rę-
205
kach. A przecież właśnie takie zachowanie się pi^zypisuje pan Wilkinson temu psu, o którym twierdzi, że był ofiarą. Doktor Nicholson ciągnął: — Mamy więc kobietę leżącą na drodze i próbującą w bólu podnieść się. Widok ten musiał przerazić Wilkinsona i przepełnić go nieznośnym uczuciem winy. Trwające krzyki kobiety stały się dodatkowymi bodźcami słuchowymi dla ogarniętego paniką umysłu Wilkinsona. Możliwe też, że właśnie w owej chwili Wilkinson rozpoznał w ofierze słynną aktorkę, a to wywołało dalszy wstrząs. Gdy krzyki kobiety rozlegały się nadal echem w wąskim przejeździe, umysł Wilkinsona doszedł do granicy tolerancji wstrząsu. Sądząc prawdopodobnie, że kobieta czy tak, czy owak umiera, z desperacją sięgnął po jedyny dostępny środek uciszenia jej i położenia kresu męczarni — do samochodu. Cofnął wóz po jej ciele i potem jeszcze raz pojechał naprzód, tak jak przyznaje, że ponownie przejechał psa. Otóż następnie zdał sobie w pełni sprawę z tego, co uczynił. Istnieje pewien próg wytrzymałości traumatycz-nej, powyżej którego umysł traci równowagę. Wilkinson doszedł właśnie do tego progu i był na krawędzi tegoż histerycznego stanu szaleństwa, który ogarnia żołnierzy gnanych strachem na polu bitwy. W tym momencie pies, Książę Igor, mógł właśnie biec drogą od domu reagując na krzyki swojej pani. Umysł Wilkinsona szarpiąc się w panice, w poszukiwaniu równowagi, natychmiast uchwycił się faktu podobieństwa jasnego psa i białego stroju kobiety oraz jej słynnych jasnych włosów. Dokonał transpozycji jednego i drugiego. Broniący się umysł nie dopuszczał do świadomości, że zabicie kobiety rzeczywiście nastąpiło, a więc natychmiast przyjął jako prawdę to, że młoda kobieta przeżyła, a pies nie żyje.
— Następnie zaś — mówił psychiatra — ciągle jeszcze zdrów na umyśle, lecz mając to jedno utrwalone urojenie, Wilkinson ułagodził zaniepokojonego psa, zaprzyjaźnił się z nim i rzeczywiście wierzył, że pies jest kobietą. Zabrał tego psa do domu, znalazł tam barek i odegrał przyjazną scenę towarzyskiego picia ze zmarłą. Jednakże pod progiem świadomości Wilkinsona tkwił dręczący go wyrzut i lęk
206
z powodu tego, co uczynił. Dla stłumienia tego lęku, w głębi podświadomości czuł może potrzebę dokonania jakiegoś znanego, zwyczajnego aktu, wykonania normalnych ruchów, tak, aby nierealne wspomnienie wydarzeń poprzedzających mogło również wydawać się normalne i prawdziwe. Niewątpliwie wtedy Wilkinson wyjął aparat fotograficzny i zrobił tych dwanaście zdjęć, stanowiących- dowód rzeczowy. Operowanie kamerą było zwykłym wzorcem nawykowej czynności. Fotografował niemal automatycznie. Zwykła praca uspokoiła go, sprawiała, iż uważał, że wszystko jest w porządku. A kiedy pracę skończył, to cóż bardziej naturalnego, niż położyć swą wizytywkę firmową na stole? To też zawodowy nawyk. Następnie Wilkinson pojechał, by zakończyć to, co pierwotnie sprowadziło go do Laurel Canyon, a więc dostarczył zdjęcia klientowi. Wyjechał drugą bramą, będąc ofiarą urojenia, fantazji, iż zabił jedynie psa.
Sędzia rozstrzygnął. Uznał, że świadectwo psychiatry jest dopuszczalne, ale zastrzegł, by przysięgli wytworzyli sobie własny osąd co do jego wartości i starannie rozważyli, w jakim stopniu jest to świadectwo biegłego, a w jakim — prywatna opinia lekarza.
Następnego dnia prokurator ściągnął do sądu dwóch dalszych psychiatrów, którzy również rozmawiali poprzednio ze mną w celi, ale znacznie krócej, niż doktor Nicholson. Zgodzili się co do tego, że jestem zdrów na umyśle, ale.nie stwierdzili dowodów nabytego urojenia. Prokurator oświadczył przysięgłym, że wobec tego wymyśliłem urojenie dla symulowania choroby umysłowej i ocalenia skóry...
Wydłubał nawet rocznik gimnazjum hollywoodzkiego, do którego uczęszczałem, wydany w roku 1932, i chciał wykazać, że skoro byłem przewodniczącym szkolnego kółka dramatycznego, to jestem zdolnym aktorem. Tak że nie wiem, na co przydało mi się świadectwo doktora Nicholsona.
Podsumowując wszystko wobec przysięgłych, prokurator wykorzystał przeciwko mnie jakość mojej własnej pracy zawodowej. Wymachując dwunastu zdjęciami domu aktorki przed nosami dwunastu członków ławy przysięgłych, a po-
207
tem rozdając im po jednej odbitce, poprosił, by zechcieli zauważyć, jak ostre i dobre są moje zdjęcia.
— Trzeba było pewnej ręki, by zrobić takie fotografie — oświadczył. — Kto, z wyjątkiem człowieka w pełni poczytalności i zdolności, mógłby zrobić zdjęcia tak wysokiej klasy bezpośrednio po dokonaniu okrutnego morderstwa z premedytacją? Albowiem to było morderstwo. Okrutna, z zimną krwią popełniona zbrodnia wynikająca z namiętności. Oskarżenie publiczne dowiodło w tym przypadku, że zbrodnia wynikająca z afektu może być dokonana z zimną krwią. Oskarżenie uważa, że czcigodne panie i panowie przysięgli mogą jedynie wydać werdykt winy morderstwa z premedytacją. Jak wiadomo, ustawy kalifornijskie dają wam opcję zalecenia dożywotniego więzienia albo kary śmierci. Zbrodnia ta była tak niezwykle okrutna i premedytowana, że w imieniu Stanu Kalifornia nie waham się spodziewać po was, iż w dobrej wierze zalecicie karę śmierci.
Cóż... czytujecie gazety. Wiecie, że ława przysięgłych ciągle jeszcze nie zebrała się — po czterech dniach.
Co myślicie o tej sprawie? Przyznać muszę, że dla mnie nadal nie jest bardziej jasna niż wtedy, gdy policja wyciągnęła mnie rano z łóżka.
Kobieta rzeczywiście nie żyje. Widziałem zdjęcie jej ciała w gazetach. Bliższy, bardziej przerażający widok -— samo ciało — stanowił dowód dla sądu. To było jej ciało. Nie żyje.
A płowy pies żyje... Widziałem go w sądzie. Mój adwokat sprawdził tam, gdzie rejestrują psy, i stwierdził, że w obrębie okręgu Los Angeles jest dokładnie osiemnaście innych dorosłych rosyjskich ogarów. Wraz z moją żoną, Marią, dotarli do właścicieli wszystkich tych psów i osobiście widzieli, że wszystkie psy żyją.
Wszelkie dowody zdają się wskazywać, że to, co doktor Nicholson mówił, mogło się zdarzyć naprawdę. Mój wóz najechał aktorkę, a jej krzyki i ból, i mój szok w chwili jej rozpoznania, były tak okropne, że coś mi w głowie się prze-
208
kręciło i upewniło mnie, że zabiłem psa. Zrobiło to ze mnie wariata, aż do teraz.
A jednak wbrew wadze wszystkich dowodów, człowiek musi w końcu ufać jedynie świadectwu własnych zmysłów. Ja wiem, że zabiłem psa. Ja wiem, że ja rozmawiałem z kobietą, że z nią piłem i tej kobiecie kazałem pozować, gdy robiłem zdjęcia, i pozostawiłem ją na pewno żywą...
Wiem również, iż wszyscy trzej psychiatrzy mają rację mówiąc, że jestem normalny. Stale myślę jasno. Moje zachowanie się w sądzie było rozsądne. Kocham żonę w boleśnie normalny sposób, rozumuję całkiem prawidłowo. Czyż opo^ wiadanie, które właśnie słyszycie, nie jest jasne? Czy brzmi jak wymysł człowieka z jakąś demencją?
Istnieje tylko pewien szczegół dowodowy, który pozostał, a co do którego nie mogę zmusić się, by go zrozumieć. Może to oznacza, że zwariowałem? Może mam jakieś utrwalone urojenie?
Pamiętacie, jak powiedziałem wam o tym, że kobieta uderzyła mnie w twarz, gdy zabiłem psa? Uderzyła dwa razy, a za trzecim zamachem podniosłem ramię, by osłonić twarz, i drapnęły mi wtedy rękę jej długie paznokcie.
Cóż, te zadrapania już się teraz zagoiły, ale na wierzchu dłoni ciągle jeszcze widać blizny. O, spójrzcie na nie, popatrzcie, jak długie, głębokie i równoległe były te drapnię-cia...
Więc siedzę tutaj zastanawiając się, co zrobi ława przysięgłych, i bez przerwy przyglądam się tym bliznom. Nie wyglądają mi teraz całkiem na drapnięcia kobiecych paznokci. Martwi mnie to, że wyglądają prawie zupełnie jak ślady pazurów psa...
i:
Cynthia Asąuith
Algernon Blackwood
Richard Connell
Roald Dahl
Edmond Hamilton
Shirley Jackson
John Metcalfe
Hector Hugh Munro (Saki)
Barry Pain
Dorothy Leigh Sayers
Louis Clyde Stoumen
SPIS RZECZY
Antykwariat na Rogu .... 9
Niech spoczywa w spokoju . 26
Wyznanie......... 59
Najniebezpieczniejsza gra . . 78
Człowiek z Południa .... 95
Wyspa karłów....... 107
Loteria ......... 130
Dziecinada......... 141
Otwarte okno....... 154
Nie byle morderstwo .... 159
Podejrzenie........ 171
Płowy pies........ 189
SPIS RZECZY
Cynthia Asąuith
Algernon Blackwood
Richard Connell
Roald Dahl
Edmond Hamilton
Shirley Jackson
John Metcalfe
Hector Hugh Munro (Saki)
Barry Pain
Dorothy Lelgh Sayers
Louis Clyde Stoumen
Antykwariat na Rogu .... 9
Niech spoczywa w spokoju . 26
Wyznanie......... 59
Najniebezpieczniejsza gra . . 78
Człowiek z Południa .... 95
Wyspa karłów...... . 107
Loteria ......... 130
Dziecinada......... 141
Otwarte okno....... 154
Nie byle morderstwo .... 159
Podejrzenie........ 171
Płowy pies........ 189
Redaktor RYSZARDA WILCZYŃSKA Redaktor techniczny MIROSŁAW KOPIŃSKI Korektor KRYSTYNA FOLAKON
Printed in Poland
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE, POZNAŃ 1974
Wydanie I. Nakład 50 000+270 egz. Ark. wyd. 10,6; ark. druk. 13,25. Oddano do składania 11 VI1973 r. Podpisano do druku 6 n 1974 r. Druk ukończono w marcu 1974 r. Papier druk. mat. kl. V, 65 g, 82X104 z fabryki w Kluczach.
Zam. nr 40/73 D-4/994/51 Cena zł 25.—
Szczecińskie Zakłady Graficzne w Szczecinie Al. Wojska Polskiego 128. Zam. nr 1987.