Johann Wolfgang von Goethe
Cierpienia Młodego Wertera
Czego tylko dowiedzieć się mogłem o dziejach biednego Wertera, zebrałem pilnie i podaję wam tutaj — i wiem, że będziecie mi wdzięczni. Nie możecie odmówić jego duchowi i charakterowi podziwu i miłości, a jego losom łez.
A ty, dobra duszo miotana tymi samymi uczuciami co on, czerp pociechę z jego cierpień i pozwól książeczce tej zostać twym przyjacielem, jeśli skutkiem losu lub własnej winy nie możesz znaleźć bliższego*.
Księga pierwsza
Takiej miłości każdy młodzian czeka, tak być kochana chce każda dziewczyna; czemuż w najświętszym z popędów człowieka tkwi tak straszliwego cierpienia przyczyna?
4 maja 1771
Jakże rad jestem, że wyjechałem! Najdroższy przyjacielu, czymże jest serce ludzkie! Opuścić ciebie, którego tak kocham, z którym nierozłączny byłem, i radować się! Wiem, że mi przebaczysz. Czyż wszystkie inne me związki nie były jakby wyszukane przez los po to, by niepokoić takie serce jak moje? Biedna Eleonora! A jednak byłem niewinny. Czyż to moja wina, że kiedy przekorne wdzięki jej siostry sprawiały mi miłą rozrywkę, w biednym sercu zrodziła się namiętność! A jednak — czyż jestem zupełnie niewinny? Czyż nie podsycałem jej uczuć, czyż nie zachwycałem się tymi na wskroś szczerymi przejawami natury, które tylekroć pobudzały nas do śmiechu, choć były tak mało śmieszne? Czyżem nie... Ach, czymże jest człowiek, by śmiał się skarżyć! Przyrzekam ci, drogi przyjacielu, że się poprawię, że nie będę już przeżuwał tej odrobiny zła, której los nam udziela, jak to czyniłem zawsze. Będę używał teraźniejszości i niech się stanie przeszłością, co minęło. Zapewne masz słuszność, najdroższy: byłoby mniej cierpień wśród ludzi, gdyby oni — Bóg wie, dlaczego tak są stworzeni — z mniejszą skrzętnością wyobraźni zajmowali się wywoływaniem wspomnień przeszłego zła, a raczej znosili obojętną teraźniejszość.
Bądź łaskaw powiedzieć mojej matce, że będę jak najgorliwiej zajmował się jej sprawami i w najbliższym czasie dam jej o tym wiadomość. Rozmawiałem z ciotką i wcale nie odkryłem w niej tej złej kobiety, jaką się u nas z niej czyni — jest to żywa, porywcza niewiasta o najlepszym sercu. Oznajmiłem jej zażalenia matki co do zatrzymanej części dziedzictwa. Wyjawiła mi swoje powody, przyczyny i warunki, pod którymi byłaby gotowa wydać wszystko i więcej, niż żądaliśmy. Słowem, nie chcę teraz pisać już o tym, powiedz mej matce, że wszystko będzie dobrze. I znowu, mój drogi, przy tej drobnej sprawie przekonałem się, że nieporozumienia i gnuśność stwarzają na tym świecie może więcej błędów niż chytrość i złość. Przynajmniej te ostatnie są z pewnością rzadsze.
Zresztą czuję się tu wcale dobrze. Samotność jest dla serca mego rozkosznym balsamem w tej rajskiej okolicy, a młoda pora roku ogrzewa w całej pełni moje odrętwiałe serce. Każde drzewo, każdy żywopłot jest bukietem kwiecia i człowiek rad by się stać chrząszczem majowym, by się unosić w tym morzu zapachów i móc czerpać z niego cały swój pokarm.
Samo miasto nie jest miłe, natomiast wokół — niewysłowiona piękność natury. To skłoniło zmarłego hrabiego von M. do założenia ogrodu na jednym ze wzgórz układających się z uroczą rozmaitością i kształtujących śliczne doliny. Ogród jest prosty i zaraz przy wejściu można zauważyć, że plan kreślił nie uczony ogrodnik, lecz czułe serce, które tu chciało rozkoszować się sobą. Już niejedną łzę poświęciłem nieboszczykowi w zapadłym pawiloniku, który był ulubionym jego miejscem, a jest również moim. Wnet będę panem ogrodu; ogrodnik jest mi przychylny, choć to ledwie kilka dni, i nieźle mu z tym będzie.
10 maja
Przedziwna pogoda ogarnęła mą duszę, podobna tym słodkim rankom wiosennym, których używam całym sercem. Jestem samotny i cieszę się z mego życia w tej okolicy stworzonej dla dusz takich jak moja. Jestem tak szczęśliwy, o najdroższy, tak zatopiony w poczuciu spokojnego istnienia, że sztuka moja cierpi wskutek tego. Nie mógłbym teraz nic narysować, ani kreski, a nigdy nie byłem większym malarzem jak w tych chwilach. Gdy urocza dolina paruje wkoło mnie, gdy wysokie słońce spoczywa na powierzchni nieprzenikliwego mroku mego lasu i tylko pojedyncze promienie wkradają się do wnętrza świątnicy, a ja leżę w wysokiej trawie nad wodospadem strumienia i tuż przy ziemi tysiące różnych zadziwia mnie trawek... gdy czuję bliżej swego serca wśród ździebeł tych niezliczonych rojenie się drobnego światka, niezbadanych postaci wszystkich robaczków i komarów, i czuję obecność Wszechmocnego, który nas na swój własny obraz stworzył,! tchnienie Wszechmiłującego, który unosząc się w wiecznej szczęśliwości f dzierży nas i zachowuje; mój przyjacielu, gdy mierzchnie mi w oczach, I a świat dookolny i niebo całkowicie w mojej spoczywa duszy jak postać ukochanej — wtedy tęsknię często i myślę: ach gdybyś mógł znowu wyrazić, gdybyś mógł tchnąć w papier to, co w takiej pełni, w takim cieple w tobie żyje, by stało się zwierciadłem twej duszy, jak dusza twa jest zwierciadłem nieskończonego Boga! Mój przyjacielu!... Aleja ginę z powodu tego, upadam pod przemocą wspaniałości tych zjawisk.
12 maja
Nie wiem, czy to łudzące duchy unoszą się nad tą okolicą, czy też jest w moim sercu ciepła niebiańska wyobraźnia, która mi wszystko wkoło tak rajskim czyni. Jest niedaleko stąd studnia; studnia, do której jestem przykuty jak Meluzyna1 ze swymi siostrami. Schodzisz małym wzgórkiem i znajdujesz się przed sklepieniem, gdzie ze dwadzieścia stopni wiedzie w dół, a dołem najczystsza woda wypływa ze skał marmurowych. Murek, który w górze tworzy obramowanie, wysokie drzewa, które owo miejsce wokół zarastają, chłód ustronia — wszystko to ma coś pociągającego, przejmującego dreszczem. Nie ma dnia, bym nie przesiedział tam z godzinę. Przychodzą tu dziewczęta z miasta po wodę: najniewinniejsze to zajęcie i najkonieczniejsze, które niegdyś i córki królewskie wykonywały same. Gdy tak siedzę, wokół mnie powstaje żywo ten obraz patriarchalny, jak to pradziadowie u studni nawiązują znajomości i zalecają się i jak wkoło studni i źródeł unoszą się dobroczynne duchy. Kto tego odczuć nie umie, ten chyba nigdy po ciężkiej wędrówce w letni dzień nie krzepił się
chłodem studni.
13 maja
Pytasz, czy masz mi przysłać moje książki? Drogi, proszę cię na Boga, uwolnij mnie od nich! Nie trzeba mi już kierownictwa ani zachęty, ani podniety; przecież to serce wrze samo z siebie aż nadto; potrzeba mi kołysanki, a tę w pełni znalazłem w Homerze. Jakże często utulam nim do snu swą buntowniczą krew; bo nigdy nie widziałeś nic tak nierównego, tak niespokojnego jak to serce. Drogi! Czyż muszę to mówić tobie, który tak często obarczałeś się ciężarem patrzenia, jak przechodzę z troski do swawoli i ze słodkiej melancholii do zgubnej namiętności. Obchodzę się też ze swym serduszkiem jak z chorym dzieckiem: wszelkiej jego chęci staje się zadość. Nie powiadaj tego dalej; są ludzie, którzy by mi to wzięli za złe.
15 maja
Prości ludzie okolicy znają mnie już i kochają, zwłaszcza dzieci. Uczyniłem smutne spostrzeżenie. Gdym z początku szukał ich towarzystwa, wypytywałem ich przyjaźnie o to lub owo, sądzili niektórzy, że chcę z nich szydzić, i dawali mi szorstką odprawę. Nie gniewałem się o to, jeno odczuwałem bardzo żywo, co już niejednokrotnie spostrzegłem: ludzie pewnej klasy będą się zawsze trzymać w zimnym oddaleniu od prostego ludu, jakby sądzili, że stracą skutkiem zbliżenia; a nadto istnieją lekkoduchy i źli żartownisie, którzy zdają się zniżać, by swawolę swą uczynić tym dotkliwszą dla biednego ludu.
Wiem, że nie jesteśmy równi ani być możemy, lecz jestem zdania, że ten, któremu zda się koniecznym oddalić od tak zwanego tłumu, by być szanowanym, jest równie godzien nagany jak tchórz, który ukrywa się przed swoim wrogiem bojąc się mu ulec.
Ostatnio przyszedłem do studni i zastałem młodą służącą, która postawiła swe naczynie na najniższym stopniu, oglądając się, czy nie nadchodzi jaka towarzyszka, która by jej pomogła wziąć je na głowę. Zszedłem i spojrzałem na nią.
— Czy pomóc ci, panienko? — rzekłem. Zarumieniła się bardzo. — O nie, panie — odparła. — Bez ceremonii! — Nałożyła podkładkę i pomogłem jej. Podziękowała i poszła pod górę.
17 maja
Poczyniłem różne znajomości, towarzystwa nie znalazłem jeszcze żadnego. Nie wiem, co mam w sobie pociągającego dla tych ludzi, tylu mnie z nich lubi; przywiązują się do mnie i zawsze mi przykro, gdy nam droga wspólna wypada tylko kawałek. Jeśli mnie spytasz, jacy tu są ludzie, muszę ci odrzec: jak wszędzie! Jednostajny jest rodzaj ludzki. Większość przepracowuje przeważną część czasu, by żyć, a ta odrobina wolności, która im pozostaje, niepokoi ich tak, że używają wszystkich środków, by się jej pozbyć. O, przeznaczenie ludzkie!
Ale poczciwy, dobry to lud! Gdy się czasem zapomnę, gdy używam z nimi uciech, które są jeszcze dozwolone człowiekowi — by pożartować u przyzwoitego stołu z całą szczerością i otwartością, urządzić w swoim czasie przechadzkę lub tańce i tym podobne — ma to na mnie wcale dobry wpływ... o ile tylko nie przyjdzie mi na myśl, że jeszcze tyle innych sił we mnie spoczywa, które pleśnieją bez użytku i które muszę starannie ukrywać. Ach, to tak uciska serce! A jednak być nierozumianym to los takich jak my!
Ach, że też znikła przyjaciółka mojej młodości! Ach, że znałem ją kiedykolwiek! Powiedziałbym sobie: jesteś głupcem! Szukasz, czego tu znaleźć nie można! Jednak ją miałem, czułem to serce, tę wielką duszę, w której obecności zdawałem się sobie czymś więcej, niż byłem, bo byłem wszystkim, czym być mogłem. Mój Boże, czyż była choć jedna siła mojej duszy nie wyzyskana? Czyż nie mogłem przed nią rozwinąć całego przedziwnego uczucia, którym serce me obejmuje naturę? Czyż stosunek nasz nie był wiecznym snuciem przesubtelnej wrażliwości, najbystrzejszego dowcipu, którego wszystkie rodzaje, aż do swawoli, nacechowane były piętnem geniuszu? A teraz! — Ach, jej lata, którymi mnie wyprzedziła, zawiodły ją do grobu wcześniej niż mnie. Nigdy jej nie zapomnę ani jej głębokiego umysłu, ani boskiej cierpliwości.
Przed kilku dniami spotkałem młodego, szczerego chłopca o miłej, harmonijnej twarzy. Wyszedł właśnie z akademii; nie wydaje się sobie mędrcem, lecz sądzi, iż wie więcej niż inni. Był też pilny, jak ze wszystkiego wnoszę; słowem, umie dużo. Usłyszawszy, że wiele rysowałem i znam grekę (dwa meteory w tej miejscowości), zwrócił się do mnie, wyładował wiele wiedzy od Batteux2 aż do Wooda3, od Pilesa4 do Winckelmanna5, i zapewnił mnie, że przeczytał całą pierwszą część Teorii Sulzera6 i posiada rękopis Heynego7 o studium antyku. Przyjąłem to do wiadomości.
Poznałem jeszcze jednego zacnego człowieka, książęcego komisarza. Jest szczery i otwarty. Powiadają, że dusza się raduje, kiedy się go widzi wśród jego dzieci, których ma dziewięcioro. Szczególnie dużo mówią o jego najstarszej córce. Zaprosił mnie do siebie; odwiedzę go w najbliższych dniach; mieszka w książęcej leśniczówce (półtorej godziny stąd), dokąd pozwolono mu sprowadzić się po śmierci żony, ponieważ pobyt tu w mieście, w domu urzędniczym, był mu zbyt bolesny.
Zresztą natknąłem się na kilka dziwacznych oryginałów, w których wszystko jest nieznośne, najnieznośniejsze zaś ich oznaki przyjaźni.
Bądź zdrów. Ten list zadowoli cię. Jest całkiem historyczny.
22 maja
Że życie ludzkie jest tylko snem, zdawało się już niejednemu. I mnie również uczucie to stale towarzyszy.
Gdy widzę, jak ograniczone są czynne i badawcze siły człowieka; gdy widzę, jak wszelka działalność zmierza do tego, by uczynić zadość potrzebom, które znowu nie mają innego celu jak ten, by przedłużyć nasze biedne istnienie, a następnie, gdy widzę, że wszelkie uspokojenie się co do pewnych punktów dociekań jest tylko senną rezygnacją, gdyż człowiek maluje sobie pstrymi postaciami i jasnymi widokami ściany, wśród których jest zamknięty — to wszystko, Wilhelmie, odbiera mi mowę! Wracam w siebie i znajduję świat! Znowu raczej w przeczuciu i niejasnym pożądaniu niż w rzeczywistym kształcie i w żywej sile. I wtedy przepływa wszystko przed mymi zmysłami i uśmiecham się dalej marząco do świata.
Że dzieci nie wiedzą, czego chcą, na to godzą się wszyscy wielce uczeni nauczyciele i ochmistrze. Że jednak i dorośli podobnie dzieciom plączą się po tej ziemi, nie wiedzą jak one, skąd przychodzą i dokąd idą, równie mało działają wedle prawdziwych celów, równie podlegają rządom biszkopta, ciastka i brzozowej rózgi, w to nikt nie chce uwierzyć, a zdaje mi się to jasne jak słońce.
Wyznam ci chętnie, bo wiem, co byś mi na to powiedział, że najszczęśliwsi są ci, którzy, podobnie dzieciom, żyją z dnia na dzień, włóczą za sobą lalkę, rozbierają i ubierają ją i z wielkim szacunkiem skradają się koło szuflady, w której mama zamknęła łakocie, a gdy wreszcie dostaną, czego pragną, zjadają to pełnymi usty i wołają: Jeszcze! To są szczęśliwe istoty! Dobrze jest również i tym, którzy swym błahym zajęciom lub nawet namiętnościom nadają wspaniałe tytuły i dedykują je rodzajowi ludzkiemu jako olbrzymie przedsięwzięcie dla jego dobra i zbawienia. Szczęśliwy, kto może być taki! Ale kto w swej pokorze poznał, do czego to wszystko zmierza, kto widzi, jak sprytnie każdy obywatel, któremu dobrze się powodzi, umie swój ogródek przystrzyc na podobieństwo raju i jak nieznużenie również nieszczęśliwiec sapiąc pod ciężarem kuśtyka swą drogą, i jak wszyscy jednakowo są zainteresowani, by jeszcze o minutę dłużej widzieć światło tego słońca — ten jest cichy i tworzy też swój świat z samego siebie, i jest także szczęśliwy, ponieważ jest człowiekiem. A wreszcie, jakkolwiek jest ograniczony, nosi jednak zawsze w sercu słodkie uczucie wolności i świadomość, że może porzucić to więzienie, gdy zechce.
26 maja
Znasz od dawna mój sposób zagospodarowywania się, obierania sobie chatki gdzieś w jakimś zacisznym miejscu i bytowania tam we wszelkim ograniczeniu. Znalazłem i tu wreszcie zakątek, który mnie pociągnął.
Prawie godzinę drogi przed miastem leży miejscowość, którą zwą Wahlheim. Położenie na wzgórku jest bardzo malownicze i gdy się w górze dochodzi ścieżką do wsi, widzi się od razu całą dolinę. Dobra gospodyni, uprzejma i żwawa na swój wiek, służy piwem, winem i kawą, a co najważniejsza, są dwie lipy, które rozpostartymi gałęziami ocieniają mały pałacyk przed kościołem, otoczony wkoło chłopskimi domami, stodołami i podwórzami. Tak zacisznym, przytulnym nie wydał mi się żaden kąt i tam każę wynosić z gospody swój stół i krzesło, piję kawę i czytam Homera. Gdym przypadkiem w piękne popołudnie zaszedł pierwszy raz pod lipy, zastałem placyk pusty. Wszystko było w polu. Tylko chłopak, mniej więcej czteroletni, siedział na ziemi, przyciskając obu rękami do piersi drugie, około półroczne dziecko siedzące między jego nogami, tak że służył mu za rodzaj krzesła, i mimo żywości, z jaką spoglądał wokół swymi czarnymi oczami, siedział najspokojniej. Miło uderzył mnie ten widok; usiadłem na pługu stojącym naprzeciw i rysowałem tę braterską scenę z wielką przyjemnością, wraz z najbliższym płotem, wrotami stodoły i kilku połamanymi kołami, tak jak stały obok siebie; spostrzegłem po upływie godziny, że stworzyłem dobrze skomponowany, bardzo interesujący rysunek, nie dodając nic od siebie. To utwierdziło mnie w postanowieniu, by na przyszłość trzymać się tylko natury. Ona jedna jest nieskończenie bogata i ona jedna tworzy wielkiego artystę. Na korzyść reguł można rzec wiele, mniej więcej to, co można rzec na pochwałę mieszczańskiego społeczeństwa. Człowiek, który się wedle nich kształci, nie wyda nigdy nic niesmacznego i złego, tak jak ten, który daje się kształtować prawom, nigdy nie stanie się nieznośnym sąsiadem, nigdy wielkim złoczyńcą; ale wszelka reguła, mówcie, co chcecie, niszczy prawdziwe odczucie natury i prawdziwy jej wyraz. Mówisz, że to za ostro! Że reguła ogranicza tylko, przycina zbyt bujne pędy itd. Drogi przyjacielu, dam ci porównanie: z tym jest jak z miłością. Młode serce lgnie całe do dziewczyny, przepędza wszystkie godziny dnia przy niej, trwoni wszystkie siły, całe swe bogactwo, by jej w każdej chwili wyznawać, że oddaje się jej w całości. I niechże przyjdzie filister, człowiek, który piastuje urząd publiczny, i niech powie: „Mój piękny panie, kochać to rzecz ludzka, tylko musicie się kochać po ludzku! Podziel sobie vgodziny: jedne przeznacz na pracę — a godziny wypoczynku poświęć swej dziewczynie; oblicz swe bogactwo i z tego, co ci ponad konieczną potrzebę pozostanie, nie bronię ci czynić jej podarków, lecz nie za często; na przykład, na jej urodziny i imieniny itd." Jeśli ten człowiek usłucha, to będzie z niego użyteczny młodzieniec i ja sam poradzę każdemu księciu, by go osadził w kolegium; tyle tylko, że koniec z jego miłością i jeśli jest artystą, z jego sztuką... O, moi przyjaciele! Dlaczego strumień geniuszu wytryska tak rzadko, tak rzadko wzbiera wysoką falą, wstrząsa waszymi zdumionymi duszami? Drodzy przyjaciele, oto mieszkają po obu stronach wybrzeża spokojni panowie, którym zniszczałyby domki w ogródkach, grzędy tulipanów i pola kapusty i którzy przeto zawczasu budowaniem tam i odpływów umieją zapobiec grożącemu w przyszłości niebezpieczeństwu.
27 maja
Wpadłem, widzę, w zachwyt, porównania i deklamację i zapomniałem dopowiedzieć ci do końca, co się dalej stało z dziećmi. Siedziałem na pługu, pogrążony w malarskim nastroju, który ci mój wczorajszy list w wielkim nieładzie przedstawia, ze dwie godziny. Koło wieczora przychodzi do dzieci, które się przez cały czas nie ruszały, młoda kobieta z koszyczkiem na ręce i woła z daleka: — Filipie, jesteś bardzo grzeczny! — Pozdrowiła mnie, ja podziękowałem, powstałem, podszedłem bliżej i zapytałem ją, czy jest matką dzieci. Potwierdziła i dając starszemu pół kukiełki podniosła małe i ucałowała je z macierzyńską miłością. — Dałam — rzekła — memu Filipowi małe, by je potrzymał, i poszłam do miasta z mym najstarszym po biały chleb i cukier, i glinianą rynkę. — Widziałem to wszystko w koszu, którego pokrywa odpadła. — Chcę mojemu Jankowi (takie było imię najmłodszego) zgotować polewkę na wieczerzę; ten duży hultaj stłukł mi wczoraj rynkę, gdy kłócił się z Filipem o wyskrobki kaszy. — Zapytałem o najstarszego, i zaledwo powiedziała mi, że ugania się po łące za kilku gęśmi, gdy właśnie przybiegł w podskokach i przyniósł drugiemu pręt leszczyny. Rozmawiałem dalej z kobietą i dowiedziałem się, że jest córką nauczyciela i że mąż jej pojechał do Szwajcarii odebrać spadek po jednym ze swych krewnych. — Chcieli go oszukać — rzekła — i nie odpowiadali mu na listy, więc sam się tam udał. Żeby go tylko nie spotkało jakie nieszczęście. Nie mam o nim wieści. — Było mi trudno rozstać się z kobietą; dałem każdemu z dzieci krajcara; dla najmłodszego dałem matce, by mu przyniosła kukiełkę do polewki, gdy pójdzie do miasta; takeśmy się rozeszli.
Powiadam ci, mój skarbie, jeśli mnie opuszczają zmysły, to cały ten zamęt łagodzi widok takiego stworzenia, które w szczęśliwym spokoju obraca się w ciasnym kole swego istnienia, radzi sobie z dnia na dzień i widząc opadające liście, myśli przy tym tylko, że zima nadchodzi.
Odtąd bywam tam często. Dzieci przywykły do mnie zupełnie. Dostają cukier, gdy piję kawę, i dzielą ze mną chleb z masłem i kwaśne mleko wieczorem. W niedzielę nie braknie im krajcara; jeśli nie zjawię się po godzinie modlitwy, gospodyni ma rozkaz wypłacić go.
Są poufałe, opowiadają mi to i owo, a zwłaszcza bawię się ich roznamiętnieniem i naiwnymi wybuchami pożądania, gdy się więcej dzieci ze wsi zgromadzi.
Kosztowało mnie wiele trudu aby wyperswadować matce jej troskę: — One mogą się panu naprzykrzać.
30 maja
To, com ci niedawno powiedział o malarstwie, stosuje się niewątpliwie i do poezji; tylko trzeba rzecz ładną rozpoznać i śmiało ją wyrazić, co oczywiście w kilku słowach mówi wiele. Widziałem dziś scenę, która, opisana po prostu, byłaby najpiękniejszą na świecie idyllą; lecz po cóż zaraz poezja, scena, idylla? czyż zawsze musimy coś kleić, jeśli przejmuje nas jakie zjawisko natury?
Jeśli po tym wstępie oczekujesz czegoś bardzo wzniosłego i dostojnego, to znów się mylisz; tym żywym współczuciem przejął mnie nie kto inny, jak tylko młody parobczak; opowiem ci o tym, jak zwykle, niezgrabnie, a ty pewnie posądzisz mnie, jak zwykle, o przesadę; i to znów w Wahlheim, jak zawsze w Wahlheim, działy się te dziwy.
Na dworze pod lipami zasiadło towarzystwo, by napić się kawy. Ponieważ nie bardzo mi odpowiadało, więc odsunąłem się pod jakimś pozorem.
Młody parobczak wyszedł z sąsiedniego domu i zaczął coś poprawiać przy pługu, który niedawno rysowałem. Ponieważ mi się z wyglądu spodobał, przemówiłem do niego, pytając o jego sprawy; niebawem zaznajomiliśmy się i wnet spoufalili, jak mi się zwykle zdarza z tego rodzaju ludźmi. Opowiedział mi, że służy u pewnej wdowy, która się z nim bardzo dobrze obchodzi. Mówił o niej dużo i tak ją chwalił, iż wnet zmiarkowałem, że jest jej ciałem i duszą oddany. Nie była już młoda, mówił, pierwszy mąż nie był dla niej dobry, nie chciała już powtórnie wyjść za mąż, a z opowiadania jego wynikało jawnie, jak piękna, urocza była dla niego, jak bardzo pragnął, aby go wybrała i zatarła wspomnienia o wadach swego pierwszego małżonka. Musiałbym ci powtarzać słowo po słowie, aby ci unaocznić przywiązanie, miłość i wierność tego człowieka. Ba, musiałbym mieć talent największego poety, aby ci równocześnie przedstawić żywo jego ruchy, dźwięk głosu, wewnętrzny żar jego oczu. Nie, żadne słowa nie wyrażą tkliwości jego uczucia; to, co mógłbym powiedzieć, jest niezdarne. Wzruszyła mnie zwłaszcza jego obawa, że mogę mieć jakieś podejrzenia co do ich stosunku i wątpić o jej prowadzeniu się. Z jakim wdziękiem mówił ojej postaci, o jej ciele, które, choć już nie miało młodzieńczego czaru, przyciągało go gwałtownie i przykuwało — to mogę odtworzyć sobie tylko w głębi duszy. Nie myślałem i nie śniłem w mym życiu, że spotkam w tak czystej formie tak gwałtowną żądzę i tak gorące i tęskne pożądanie. Nie gniewaj się na mnie, jeśli ci powiem, że na wspomnienie tej niewinności i prawdy płonie mi dusza, że obraz tej wierności i czułości prześladuje mnie wszędzie i że ja sam, jakby tym rozpalony, pragnę i tęsknię.
Postaram się zobaczyć ją w najbliższym czasie albo dam temu spokój. Lepiej, gdy widzieć ją będę oczyma jej wielbiciela; może ukaże się mym własnym oczom nie taka, jak w nich teraz widnieje, i czemuż bym miał sobie psuć piękny obraz?
16 czerwca
Czemu do ciebie nie piszę? Pytasz o to, a jesteś przecie też jednym z uczonych. Powinieneś zgadnąć, że mam się dobrze i wprawdzie... — Słowem, zawiązałem znajomość, która bliżej obchodzi me serce. Znajomość... nie wiem.
Opowiedzieć w porządku, jak się to stało, że poznałem jedno z najmilszych stworzeń, będzie trudno., Jestem zadowolony i szczęśliwy, a więc niedobry ze mnie historyk.
Anioła? Fe! To mówi każdy o swojej! Prawda? A jednak nie jestem zdolny wypowiedzieć ci, jak jest doskonała, dlaczego jest doskonała; dość, że opętała całą mą duszę.
Tyle prostoty przy takim rozumie, tyle dobroci przy takiej mocy, tyle spokoju duszy przy prawdziwym i czynnym życiu.
Wszystko, co mówię o niej, jest to brzydka gadanina, przykre abstrakcje, które nie wyrażają ani jednego rysu jej osobowości. Innym razem — nie, nie innym razem, teraz, zaraz ci opowiem. Jeśli nie zrobię tego teraz, nie stanie się to nigdy. Bo między nami, odkąd zacząłem pisać, miałem już trzykrotnie zamiar odłożyć pióro, kazać osiodłać konia i wyjechać, a jednak przysiągłem sobie dziś rano nie wyjeżdżać — i podchodzę co chwila do okna, by spojrzeć, jak wysoko słońce...
Nie mogłem się przezwyciężyć, musiałem pojechać do niej. Oto jestem z powrotem, Wilhelmie, i będę jeść swój chleb z masłem na wieczerzę i pisać do ciebie. Co za rozkosz dla duszy mojej widzieć ją w kole tych miłych, żywych dzieci, jej ośmiorga rodzeństwa!
Jeśli tak będę dalej postępować, to będziesz na końcu tak mądry jak na początku; słuchaj więc, zmuszę się do szczegółowego opisu.
Pisałem ci niedawno, jak poznałem komisarza S., i że mnie prosił, bym go odwiedził w jego pustelni, a raczej w jego małym królestwie. Zaniedbałem tego i byłbym tam może nigdy nie zaszedł, gdyby przypadek nie był odkrył mi skarbu ukrytego w cichej okolicy.
Nasi młodzi ludzie urządzili bal na wsi, na który się też chętnie stawiłem. Podałem pewnej tutejszej dobrej, ładnej, zresztą nic nie znaczącej dziewczynie dłoń i stanęło na tym, że mam wynająć karetę, pojechać z moją tancerką i jej ciotką na miejsce zabawy i po drodze zabrać Szarlotę S. — Pozna pan piękną niewiastę — rzekła moja towarzyszka, gdyśmy jechali rozległym, pięknie wytrzebionym lasem do leśniczówki. — Miej się pan na baczności — rzekła ciotka — byś się pan nie zakochał! — Jak to? — spytałem. — Jest już narzeczoną — odrzekła owa — pewnego bardzo dzielnego człowieka, który wyjechał, by po śmierci ojca doprowadzić swe sprawy do ładu i zdobyć przyzwoite stanowisko. — Wiadomość ta była mi wcale obojętna.
Brakło jeszcze kwadransa do zachodu słońca, gdyśmy zajeżdżali przed wrota. Było bardzo duszno i niewiasty wyrażały obawę co do burzy, która zdawała się gromadzić w białoszarych gęstych chmurkach na widnokręgu. Rozproszyłem ich troskę udaną znajomością stanów pogody, jakkolwiek sam zacząłem przeczuwać, że zabawa nasza dozna przeszkody.
Wysiadłem. Służąca, która wyszła z bramy, prosiła nas, byśmy chwilę poczekali, bo panna Lota wnet przyjdzie. Poszedłem podwórzem ku porządnie zbudowanemu domostwu i gdy wstępowałem po schodach prowadzących do domu i wchodziłem w drzwi, oczy moje ujrzały najpiękniejsze widowisko, jakie mi się kiedykolwiek nastręczyło: W przedsieni kręciło się sześcioro dzieci, od jedenastu do dwu lat, wokół dziewczyny średniego wzrostu, o pięknej figurze, odzianej w prostą białą suknię z różowymi kokardami u ramion i piersi. Trzymała czarny chleb i krajała swym małym stojącym dokoła, każdemu po kawałku wedle proporcji ich wieku i apetytu, i podawała każdemu uprzejmie; a każde wołało szczerze: — Dziękuję! — wyciągając wpierw długo małe rączki w górę, zanim kawałek został odkrojony, a potem ze swą wieczerzą zadowolone albo odbiegało na bok, albo jeżeli miało łagodniejsze usposobienie, odchodziło spokojnie ku bramie, by zobaczyć obcych i karetę, w której odjechać miała ich Lota. — Proszę przebaczyć — rzekła — że trudzę pana wejściem do domu i pozwalam paniom czekać. Wskutek ubierania się i wydawania różnych dyspozycji w domu na czas mej nieobecności zapomniałam dać dzieciom mym wieczerzę, one zaś nie chcą, by ktoś inny krajał im chleb. — Powiedziałem jej nic nie znaczący komplement i cała ma dusza była wypełniona jej postacią, jej głosem, jej zachowaniem się; ledwo miałem czas ochłonąć z niespodziewanego wrażenia, gdy ona pobiegła do izby po rękawiczki i wachlarz. Dzieci w pewnym oddaleniu patrzyły na mnie z ubocza; podszedłem do najmłodszego o miłej, ładnej twarzyczce. Cofnęło się, gdy właśnie Lota weszła drzwiami i rzekła: — Ludwiku, podaj kuzynkowi rękę. — Chłopak uczynił to z ogromną szczerością i nie mogłem się powstrzymać, by go serdecznie nie ucałować nie zwracając uwagi na jego mały zasmarkany nosek. — Kuzynek? — rzekłem podając jej rękę. — Sądzi pani, że jestem godzien szczęścia być jej krewnym? — O — rzekła ze swawolnym uśmiechem — nasze związki rodzinne są szeroko rozgałęzione i byłoby mi przykro, gdyby pan miał być tym najgorszym krewniakiem. — Idąc dała Zofii, najstarszej po sobie siostrze, dziewczynie mniej więcej jedenastoletniej, zlecenie, by uważała na dzieci i pozdrowiła papę, gdy wróci z przejażdżki konnej. Dzieciom rzekła, by słuchały swej siostry Zofii jak gdyby jej samej, co też niektóre wyraźnie przyrzekły. Jednak mała wścibska blondyneczka, mniej więcej lat sześciu, rzekła: — Ty przecież nie jesteś nią. Lotko, my ciebie więcej kochamy. — Dwaj najstarsi chłopcy wleźli na tył karety i na me prośby pozwoliła im Lota pojechać aż pod las, o ile przyrzekną, że nie będą się przekomarzać i że będą się mocno trzymać.
Zaledwieśmy usiedli, panie się przywitały, poczyniły wzajemne uwagi co do ubrania, a zwłaszcza kapelusików, i zlustrowały towarzystwo, jakie się zastać spodziewano, gdy Lota kazała przystanąć woźnicy i zsiąść swoim braciom; jeszcze raz pragnęli ucałować jej rękę, co najstarszy uczynił z całą czułością właściwą wiekowi lat piętnastu, młodszy z wielkim impetem i lekkomyślnością. Kazała raz jeszcze pozdrowić małe i pojechaliśmy dalej.
Ciotka spytała, czy skończyła książkę, którą jej niedawno posłała. — Nie odrzekła — nie podoba mi się. Mogę ją cioci oddać. Poprzednia też nie była lepsza. — Byłem zdumiony, gdy spytałem, co to za książki, a ona mi odrzekła. Znajdowałem tyle charakteru we wszystkim, co mówiła; przy każdym jej słowie dostrzegałem nowe dźwięki, nowe promienie ducha bijące z jej twarzy, które stopniowo z zadowoleniem zdawała się roztaczać, gdyż czuła, że ją rozumiem.
— Gdy byłam młodsza — rzekła — niczego tak nie lubiłam jak romansów. Bóg wie, jak miło mi było siąść w niedzielę w kąciku i całym sercem uczestniczyć w szczęściu i nieszczęściu jakiejś miss Jenny8. Nie przeczę też, że rodzaj ten ma jeszcze dla mnie pewien urok. Ale że tak rzadko mogę dorwać się do książki, musi ona być wedle mego smaku. I ten autor jest mi najmilszy, w którym odnajduję swój świat, u którego tak się dzieje jak u mnie, a którego opowieść jednak jest dla mnie tak zajmująca, tak serdeczna jak me własne życie domowe; oczywiście nie jest ono rajem, jednak na ogół jest źródłem niewymownej szczęśliwości.
Starałem się ukryć swe uczucia z powodu tych słów. Nie udało mi się to oczywiście na długo. Bo gdym usłyszał ją mówiącą mimochodem z taką prawdą o Plebanie z Wakefieldu9, o...*, utraciłem równowagę, mówiłem wszystko, com wiedział, i spostrzegłem dopiero po pewnym czasie, gdy Lota zwróciła rozmowę do innych, że ci przez ten czas siedzieli z otwartymi szeroko oczyma, jakby nieobecni. Ciotka niejednokrotnie patrzyła na mnie, szyderczo marszcząc nosek, co mię jednak nic nie obchodziło.
Rozmowa zeszła na przyjemności tańca. — Jeśli ta namiętność jest wadą — rzekła Lota — to wyznam panu chętnie, że nie znam nic ponad taniec. A jeśli mam jakieś zmartwienie i zabębnię sobie kontredansa10 na mym rozstrojonym fortepianie, to wszystko wraca do ładu.
Jakżem się wśród rozmowy upajał czarnymi oczyma! Jak te żywe wargi i świeże, hoże policzki pociągały mą duszę! Jakżem, zatopiony we wspaniałą treść jej mowy, nie słyszał czasem nawet słów, które wypowiadała! O tym masz pojęcie, bo mnie znasz. Słowem, wysiadłem z powozu jak we śnie, gdyśmy przystanęli przed willą, i byłem tak zatopiony w marzeniu wśród pogrążającego się w zmierzchu świata, że ledwo zważałem na muzykę, która płynęła ku nam z oświetlonej sali.
Dwaj panowie, Audran i niejaki N.N. — któż zapamięta nazwiska! — którzy byli tancerzami ciotki i Loty, przyjęli nas przy karecie i zabrali swoje niewiasty; i ja wprowadziłem moją na górę.
Wiliśmy się w menuetach11 wokół siebie, zapraszałem niewiastę po niewieście i właśnie najnieznośniejsze nie mogły się zdobyć na to, by podać rękę i skończyć. Lota i jej tancerz zaczęli angielskiego12 i co czułem, gdy i ona w szeregu zaczęła z nami figurę, możesz sobie wyobrazić. Trzeba ją widzieć tańczącą! Wiesz! Jest tak przejęta całym sercem i całą duszą, jej całe ciało jest harmonią tak niefrasobliwą, tak prostą, jakby to było właściwie wszystkim, jakby poza tym nic nie myślała, nic nie czuła; i w tej chwili niewątpliwie wszystko inne znika dla niej.
Prosiłem ją do drugiego kontredansa; przyrzekła mi trzeciego i z najmilszą na świecie szczerością zapewniała mnie, że ogromnie lubi tańczyć niemieckiego13.
— Jest tu taka moda — dodała — że każda para, która do siebie należy, pozostaje w niemieckim razem, a mój danser walcuje źle i będzie mi wdzięczny, gdy go od tej pracy uwolnię; pańska dama zaś nie umie go także i nie lubi, a widziałam w angielskim, że pan dobrze tańczy walca, więc jeśli pan chce być moim w niemieckim, to idź pan i poproś o to mego partnera, ja poproszę pańską damę. — Podałem jej na to rękę i urządziliśmy tak, że jej tancerzowi powierzone zostało tymczasem zabawienie mojej tancerki.
Otóż zaczęło się i zabawialiśmy się chwilę różnorodnym splataniem ramion. Z jakimż wdziękiem, z jakąż chyżością poruszała się! A gdyśmy przeszli do walca i krążyli wokół siebie jak sfery, ponieważ niewielu umiało go tańczyć, wytworzyło się na początku małe zamieszanie. Byliśmy jednak na tyle sprytni, że daliśmy się im wy hasać, a gdy najniezgrabniejsi ustąpili, puściliśmy się i wraz z drugą parą, Audranem i jego tancerką, wytrwaliśmy dzielnie do końca. Nigdy mi tak lekko nie było. Nie byłem już człowiekiem. Trzymać miłe stworzenie w ramionach i lecieć z nim jak burza, aż wszystko ginęło wokoło! By wyznać szczerą prawdę, Wilhelmie, przysiągłem sobie, że dziewczyna, którą bym kochał, co do której miałbym zamiary, nie mogłaby nigdy tańczyć walca z nikim innym, tylko ze mną, chociażbym miał za to zginąć. Rozumiesz mnie!
Przeszliśmy się kilka razy po sali, by odsapnąć. Potem usiadła, a odłożone przeze mnie pomarańcze, ostatnie i jedyne, jakie zostały, znakomicie ją orzeźwiły, tylko że przy każdym plasterku, który uprzejmie podawała natrętnej sąsiadce, uczuwałem ukłucie w sercu.
W trzecim angielskim tańcu byliśmy drugą parą.
Gdyśmy tak z kolei tańczyli, a ja Bóg wie z jaką rozkoszą tonąłem w jej ramionach i oczach pełnych najprawdziwszej, najczystszej błogości, zbliżyliśmy się do pewnej pani, która zwróciła moją uwagę miłym wyrazem nie całkiem już młodej twarzy. Ta patrzy z uśmiechem na Lotę, podnosi grożąc palec i wymienia w przelocie dwukrotnie, znacząco imię Albert.
— Kto to jest Albert? — rzekłem do Loty. — Jeśli to nie zuchwalstwo pytać? — Miała mi odpowiedzieć, gdyśmy musieli się rozstać, by zrobić wielką ósemkę, i zdawało mi się, że widziałem pewien namysł na jej czole, gdyśmy się znowu spotkali w nowej figurze. — Po cóż mam kryć — rzekła, podając mi rękę do promenady. — Albert jest dzielnym człowiekiem, z którym jestem prawie zaręczona. — Nie było to dla mnie nowością, bo dziewczęta powiedziały mi o tym po drodze, a jednak było czymś całkiem nowym, ponieważ nie przemyślałem jeszcze tego w związku z istotą, która od niewielu chwil stała mi się tak drogą. Dość, że zmieszałem się, zapomniałem, co robię, i wszedłem pomiędzy niewłaściwą parę, tak że wszystko się powikłało i trzeba było całej przytomności Loty i szarpania, i targania, by to znów szybko doprowadzić do ładu.
Taniec jeszcze się nie skończył, gdy błyskawice, których blaski od dawna widzieliśmy na widnokręgu i które ciągle podawałem za błyskanią na pogodę, zaczęły się wzmagać, a grzmot zagłuszał muzykę. Trzy panie wybiegły z szeregu, trzech panów za nimi, powstał ogólny nieład i muzyka umilkła. Jest rzeczą naturalną, że jeśli nieszczęście lub coś strasznego zaskoczy nas wśród zabawy, czyni to silniejsze na nas wrażenie niż kiedy indziej — po części z powodu kontrastu, który tak żywo odczuwamy, po części i bardziej jeszcze przez to, że zmysły nasze uczulone w podnieceniu tym szybciej reagują na wrażenia. Tym przyczynom przypisać muszę przedziwne grymasy, które zobaczyłem u wielu kobiet. Najmędrsza siadła w kącie plecami do okna i zatkała uszy; inna uklękła przed nią i ukryła twarz na jej łonie; trzecia wsunęła się między obie i obejmowała swe siostrzyczki wśród tysiąca łez. Jedne chciały do domu, inne, które jeszcze mniej wiedziały, co czyniły, nie miały na tyle przytomności, by przeszkodzić zuchwalstwu naszych młodych łakomczuchów, którzy zdawali się bardzo zajęci łowieniem z warg pięknych cierpiętnic trwożnych modlitw skierowanych do nieba. Niektórzy z naszych panów zeszli na dół, by wypalić spokojnie fajeczkę, a reszta towarzystwa nie odmówiła, gdy gospodyni wpadła na mądry pomysł, by wskazać nam pokój, który miał okiennice i firanki. Ledwośmy tam przybyli, Lota zajęła się ustawianiem kręgu krzeseł, by usadowić towarzystwo i zaproponować jakąś grę.
Widziałem niejednego, który w nadziei soczystego fantu stulał wargi i przeciągał się. — Bawimy się w liczenie — rzekła — proszę uważać. Pójdę wkoło od prawej do lewej, a niech każdy liczy i wymienia liczbę, która na niego przypada; musi to się dziać prędko jak piorun; kto się zająknie lub pomyli, otrzyma policzek; i tak do tysiąca! — Wesoły to był widok. Szła z wyciągniętym ramieniem wokoło. — Raz! — zaczął pierwszy. Sąsiad: — Dwa! — Trzy! — następny, i tak dalej, potem zaczęła iść szybciej, coraz szybciej, wtedy nie opatrzył się jeden, pac, policzek, i pośród śmiechu następny też pac! I coraz szybciej. Ja sam dostałem dwa razy w gębę i zauważyłem, zda się z wewnętrznym zadowoleniem, że mi silniej niż innym wymierzono. Ogólny śmiech i gwar zakończył zabawę, zanim jeszcze doliczono do tysiąca. Bardziej zadomowieni wycofali się; burza przeszła; poszedłem za Lotą do sali. Po drodze rzekła mi: — Z powodu policzków zapomniał pan o burzy i o wszystkim! — Nie mogłem jej nic odpowiedzieć. — Byłam — ciągnęła — jedną z najlękliwszych i udając śmiałą, by innym dodać serca, stałam się odważna. — Podeszliśmy do okna; grzmiało jeszcze bokiem i wspaniaty deszcz siekł z szumem pola, a rzeźwiąca woń w całej pełni biła ku nam z ciepłego powietrza. Stała oparta na łokciu i wzrok jej przenikał okolice, spojrzała ku niebu i na mnie, widziałem, że ma oczy pełne łez, położyła rękę na mojej i rzekła: — Klopstock14! — przypomniałem sobie natychmiast wspaniałą odę, która utkwiła jej w myśli, i utonąłem w strumieniu wrażeń wywołanych tym hasłem. Nie wytrzymałem, schyliłem się ku jej dłoni i ucałowałem ją wśród najroz-koszniejszych łez. Spojrzałem znów w jej oczy. — Szlachetny poeto! gdybyś widział w tym spojrzeniu swe ubóstwienie! Obym nie słyszał już nigdy, że ktoś wymawia tak często bezczeszczone imię twoje!
19 czerwca
Na czym urwałem niedawno opowieść moją, nie wiem; to wiem, że była godzina druga w nocy, gdym się położył do łóżka, i że gdybym mógł był z tobą gwarzyć, miast pisać, byłbym cię może przetrzymał do rana.
Co stało się podczas naszego powrotu z balu, tego nie opowiedziałem jeszcze i dziś także nie pora na to.
Był najmilszy wschód słońca! Wkoło kapiący rosą las i odświeżone pole! Towarzyszki nasze zdrzemnęły się. Spytała mnie, czybym nie chciał pójść w ich ślady; o nią nie mam się co troszczyć. — Póki widzę te oczy otwarte — rzekłem i spojrzałem na nią z mocą — dopóty mi to nie grozi. — I tak wytrwaliśmy oboje aż do jej bramy. Służąca cicho otworzyła i na pytanie o ojca i dzieci zapewniła, że wszyscy mają się dobrze i jeszcze śpią. Opuściłem ją z prośbą: czy wolno będzie mi zobaczyć ją jeszcze tego samego dnia. Zgodziła się i poszedłem. Odtąd niech słońce, księżyc i gwiazdy gospodarują spokojnie, ja nie znam dnia ni nocy i cały świat zatraca się wkoło mnie.
21 czerwca
Przeżywam dni tak szczęśliwe, jakie Bóg chowa dla swych świętych; niech się ze mną stanie, co chce, nie będzie mi wolno powiedzieć, że nie zaznałem radości, najczęstszych radości życia. Znasz moje Wahlheim.
Tam usadowiłem się całkowicie. Stamtąd mam jeno pół godziny do Loty, tam czuję samego siebie i całe szczęście, które dane jest człowiekowi.
Czym pomyślał, obierając sobie Wahlheim za cel swych przechadzek, że leży ono tak blisko nieba! Ileż razy widziałem leśniczówkę, która zamyka w sobie wszystkie me życzenia, wśród swych dalekich wędrówek, już to z góry, już to w dolinie poprzez rzekę!
Drogi Wilhelmie, rozmyślałem wiele o ludzkim pragnieniu wyjścia w świat, robienia nowych odkryć, o włóczędze; i potem znów o wewnętrznym popędzie, by poddać się ochotnie ograniczeniu i posuwać się po torze codzienności, i nie troszczyć się ani o prawo, ni o lewo.
To nadzwyczajne, jak mnie wszystko pociągało, gdym tu przybył i spojrzał ze wzgórza na piękną dolinę. Tam lasek! Ach, gdybyś mógł zanurzyć się w jego cieniu! Tam szczyt góry! Ach, gdybyś mógł stamtąd ujrzeć rozległą okolicę! Przeplatające się wzgórza i przytulne doliny! O, gdybym się mógł w nich zgubić! Pośpieszyłem tam! i powróciłem, i nie znalazłem, czegom się spodziewał. O, z oddalą jest tak jak z przyszłością! Wielka mglista całość rozciąga się przed naszą duszą, nasze doznania rozpływają się w niej jak nasze oko i tęsknimy, ach! by oddać swą całą istotę i dać się napełnić wszystką rozkoszą jednego wielkiego, wspaniałego uczucia. I ach! gdy tam pośpieszymy, gdy tam się w tutaj zmieniło, wszystko, co było przedtem, jest jak to, co nastąpiło później. I stoimy w swym ubóstwie, w swej ograniczoności, dusza nasza pragnie pokrzepienia, które umknęło.
I tak w końcu tęskni najniespokojniejszy włóczęga znowu do swojej ojczyzny, i znajduje w swej chacie, na łonie swojej małżonki, w kole swych dzieci, wśród zajęć dla ich utrzymania, całą rozkosz, której szukał daremnie w dalekim świecie.
Gdy rankiem o wschodzie słońca wychodzę do mego Wahlheim i tam w ogródku gospody sam sobie zrywam groszek, siadam i łuszczę go, i wśród tych zajęć czytam sobie mojego Homera; kiedy w kuchence wybieram sobie garnek, biorę masło, stawiam moje strączki na ogniu, przykrywam i siadam obok, by je od czasu do czasu pomieszać, wtedy żywo odczuwam, jak zuchwali gachowie Penelopy15 zabijają woły i świnie, ćwiartują i pieką. Nic nie przepełnia mnie tak cichym, przedziwnym uczuciem, jak patriarchalne szczegóły życia, które, dzięki Bogu, mogę wpleść w tryb mego życia, unikając jakiejkolwiek maniery. Jak dobrze mi, że serce me może czuć prostą, niewinną rozkosz człowieka, który przynosi na swój stół główkę kapusty wyhodowanej przez siebie i wtedy rozkoszuje się nie tylko samą jarzyną, lecz wszystkim w jednej chwili: pięknymi dniami, pięknym porankiem, gdy ją sadził, miłymi wieczorami, gdy ją podlewał i kiedy radował się jej wzrostem i rozwojem.
29 czerwca
Przedwczoraj przyszedł lekarz z miasta do komisarza i zastał mnie na ziemi wśród dzieci Loty; jedne z nich łaziły po mnie, inne przekomarzały się ze mną, a ja je łaskotałem podnosząc z nimi wielką wrzawę. Doktor, który jest wielce dogmatycznym manekinem, a w rozmowie układa fałdy swoich mankietów skubiąc przy tym bez końca ich koronkowe obrąbki, uznał to niżej godności rozumnego człowieka; poznałem to po jego nosie. Nie przejmowałem się tym jednak; pozwoliłem mu wygłaszać bardzo rozumne rzeczy i odbudowywałem dzieciom domek z kart, który zburzyły. Potem też chodził po mieście i biadał: „Dzieci komisarza są już dość niegrzeczne, Werter psuje je zupełnie."
Tak, drogi Wilhelmie, sercu memu są dzieci najbliższe na ziemi. Kiedy na nie patrzę i w małym stworzeniu widzę zarodki wszystkich cnót, wszystkich sił, których kiedyś tak bardzo będą potrzebować, kiedy w uporze widzę całą przyszłą stałość i moc charakteru, w swawoli cały przyszły dobry humor i łatwość wymykania się wszelkim niebezpieczeństwom życia, wszystko tak nie zepsute, tak nienaruszone, zawsze, zawsze powtarzam złote słowa Nauczyciela ludzi: „Jeśli nie będziecie jako jedno z tych maluczkich!" — A. oto, mój najdroższy, my traktujemy te istoty, które są nam równe, które uważać winniśmy za nasze wzory, jak niewolników. Nie powinny mieć woli! Czyż my jej nie mamy? I w czym nasz przywilej? Że jesteśmy starsi i mądrzejsi? Mój Boże, z Twojego nieba widzisz stare i młode dzieci, i nic więcej, a z których masz więcej radości, to obwieścił Syn Twój już dawno. Lecz oni wierzą Weń i nie słyszą Go — to także stara rzecz — i kształtują swe dzieci na swoje podobieństwo... Bądź zdrów, Wilhelmie, już czas zakończyć tę gadaninę.
Czym Lota musi być dla chorego, to czuję po własnym biednym sercu, któremu gorzej się dzieje niż niejednemu, co kona na łożu boleści. Przepędzi ona kilka dni w mieście u pewnej poczciwej damy, która wedle zdania lekarzy zbliża się do swego końca i w tych ostatnich chwilach chce mieć Lotę przy sobie. Odwiedziłem z nią zeszłego tygodnia proboszcza z St., miejscowości leżącej o godzinę drogi stąd w górach. Przybyliśmy tam około czwartej. Lota wzięła z sobą swą siostrę. Gdyśmy wstąpili na probostwo ocienione dwoma orzechami, dobry starzec siedział na ławce przed bramą domu; skoro zobaczył Lotę, jak gdyby ożył na nowo, zapomniał o swej sękatej lasce i zerwał się na spotkanie. Podbiegła ku niemu, zmusiła go, by usiadł, siadając przy nim. Oddała wiele pozdrowień od ojca i pieściła jego brzydkiego, brudnego najmłodszego chłopca, pociechę jego starości. Gdybyś był widział, jak bawiła starego, jak podnosiła głos, by dać się słyszeć jego na wpół głuchym uszom, jak mu opowiadała o młodych, tęgich ludziach, którzy umarli niespodzianie, o świetności Karlsbadu, jak chwaliła jego zamiar udania się tam na przyszłą wiosnę i jak twierdziła, że daleko lepiej wygląda, daleko czerstwiej niż ostatnim razem, gdy go widziała! Ja świadczyłem tymczasem grzeczności pani pastorowej. Stary się ożywił, a ponieważ nie mogłem nie pochwalić pięknych orzechów, które nas tak miło ocieniały, zaczął nam, choć trochę nudnie, opowiadać ich dzieje. — Kto sadził — mówił — ów stary orzech, nie wiemy. Jedni powiadają, że ten, inni, że inny proboszcz. Ten młodszy jednak liczy tyle lat co moja żona: w październiku pięćdziesiąt. Jej ojciec zasadził go rano tego dnia, w którym się urodziła wieczorem. Teść był moim poprzednikiem w urzędzie, a jak to drzewo lubił, nie da się powiedzieć. Ja lubię je z pewnością nie mniej; żona moja siedziała pod nim na belce i robiła pończochę, gdym dwadzieścia siedem lat temu, jako biedny student, po raz pierwszy zaszedł na to podwórze. — Lota spytała o jego córkę. Odpowiedziano, że wyszła z panem Schmidtem na pole do robotników. Stary ciągnął dalej opowiadanie, jak jego poprzednik go polubił i córka także i jak to został najpierw jego wikarym, potem jego następcą. Opowieść ta była bliska końca, gdy panna pastorówna przyszła ogrodem z tak zwanym panem Schmidtem. Przywitała Lotę serdecznie i ciepło i muszę wyznać, podobała mi się dosyć. Żywa, rosła brunetka, która mogła być niezłym towarzyszem dla kogoś spędzającego krótki czas na wsi. Jej narzeczony, gdyż jako taki pan Schmidt przedstawił się zaraz, był to bystry, lecz cichy człowiek, który nie chciał się mieszać do naszej rozmowy, choć go Lota kilkakrotnie do niej wciągała; najbardziej smuciło mnie to, co spostrzegłem z rysów jego twarzy, że to raczej upór i zły humor niż ograniczoność rozumu nie pozwalały mu udzielać się nam. Wkrótce stało się to niestety zbyt wyraźne, bo gdy Fryderyka podczas przechadzki szła z Lotą i na przemian też ze mną, twarz tego pana, która i bez tego była brunatnej barwy, pociemniała tak widocznie, że w pewnej chwili Lota pociągnęła mnie za rękaw i dała mi do zrozumienia, że jestem zbyt uprzejmy wobec Fryderyki. Otóż nic nie jest mi tak przykre, jak kiedy ludzie dręczą się nawzajem, zwłaszcza jeśli młodzi ludzie w kwiecie wieku, gdy powinni być najbardziej chłonni na wszelkie radości życia, psują sobie tych kilka dobrych dni kwaśnymi minami i dopiero gdy jest za późno, rozumieją niepowetowane swe marnotrawstwo. Dręczyło mnie to i gdyśmy pod wieczór wrócili na probostwo, i jedli przy stole kwaśne mleko, a rozmowa zeszła na radość i cierpienie w świecie, nie mogłem nie pochwycić wątku i z całego serca przemówić przeciwko złemu humorowi. — My, ludzie, skarżymy się często — zacząłem — że tak mało jest dni dobrych, a tak wiele złych, jak mi się zdaje, przeważnie niesłusznie. Gdybyśmy zawsze z otwartym sercem przyjmowali dobro, które nam Bóg na każdy dzień gotuje, mielibyśmy także dość siły, by znieść zło, jeśli się zdarzy. — Jednak nie mamy wpływu na własne usposobienie — rzekła pastorowa — wieleż to zależy od ciała! Jeśli ktoś niezdrów, wszędzie mu niedobrze. — Przyznałem jej to. — Uważajmy to więc — ciągnąłem dalej — jako chorobę i pytajmy, czy nie ma na to lekarstwa! — To słuszne — rzekła Lota. — Sądzę przynajmniej, że wiele od nas zależy, wiem to po sobie: gdy mnie coś drażni i czyni mnie cierpką, zrywam się, wyśpiewuję sobie po ogrodzie kilka kontredansów — i już przeszło. — Otóż to chciałem powiedzieć — rzekłem. — Ze złym humorem jest tak, jak z lenistwem, bo jest to rodzaj lenistwa; natura nasza jest bardzo do niego skłonna; a jednak, jeśli raz zdobędziemy się na siłę, by nabrać ducha, robota idzie nam jak po maśle i znajdujemy w pracy prawdziwą przyjemność. — Fryderyka słuchała uważnie, a młody człowiek odparł, że ludzie nie są panami samych siebie i najmniej rządzić mogą swymi uczuciami. — Jest tu mowa o nieprzyjemnym uczuciu — rzekłem — którego przecie każdy rad się pozbyć i nikt nie wie, jak daleko sięgają jego siły, póki ich nie wypróbuje. Niewątpliwie, każdy, kto jest chory, będzie się radził wszystkich lekarzy i nie cofnie się przed największymi ofiarami, i nie odrzuci najbardziej gorzkich leków, by zachować pożądane zdrowie. — Zauważyłem, że poczciwy starzec wysilał słuch, by uczestniczyć w naszej rozmowie; podniosłem głos, zwracając mowę do niego. — Wygłasza się kazania przeciwko tylu zbrodniom — rzekłem — a nie słyszałem nigdy, by występowano z kazalnicy przeciw złemu humorowi.* — To powinni by czynić proboszczowie miejscy — rzekł — chłopi nie miewają złego humoru, jednak nie zaszkodziłoby to także czasami, byłoby lekcją dla ich żon przynajmniej i dla pana komisarza. — Towarzystwo roześmiało się i on z nim równie serdecznie, aż zakaszlał się, co przerwało na czas pewien naszą rozmowę; po czym młody człowiek znów zabrał głos: — Nazwał pan zły humor zbrodnią, zdaje mi się to przesadą. — Zgoła nie — odpowiedziałem — jeśli to, czym się szkodzi sobie i swym najbliższym, zasługuje na to miano. Czy nie dość, że nie umiemy się nawzajem uszczęśliwiać, czyż musimy jeszcze ograbiać się wzajem z przyjemności, którą każde serce czasami samo sprawić sobie może? Pokaż mi pan człowieka, który jest w złym humorze, a przy tym tak dzielny, by go ukrywać, a samemu znosić, nie niszcząc wokół siebie radości! Czy też nie jest to raczej wewnętrzna niechęć do niedostatku własnej godności, niezadowolenia z samego siebie, które zawsze jest związane z zawiścią podszczuwaną przez głupią próżność? Widzimy szczęśliwych ludzi, których nie my uszczęśliwiamy, i to jest nieznośne! — Lota uśmiechnęła się do mnie widząc wzruszenie, z jakim mówiłem, a łza w oku Fryderyki dodała mi (bodźca, by ciągnąć dalej.— Biada tym — rzekłem — którzy posługują | się przemocą, jaką posiadają nad czyimś sercem, by ograbić je z prostych radości kiełkujących w nim samym. Wszystkie podarunki, wszystkie uprzejmości świata nie wynagrodzą jednej chwili zadowolenia z siebie, którą nam zatruła zawistna zgryźliwość naszego tyrana.
Serce me było pełne w tej chwili. Niejedno przeszłe wspomnienie cisnęło się do mej duszy i łzy stanęły mi w oczach.
— Któż sobie mówi codziennie — zawołałem — nie możesz nic innego uczynić dla swoich przyjaciół, jak pozostawić im ich radość i pomnażać ich szczęście używając go z nimi? Czyż możesz, gdy duszę ich męczy niepokojąca namiętność i troska ich trawi, dać im choć kroplę ulgi?
A gdy spadnie ostatnia, najprzykrzejsza choroba na stworzenie, które podkopałeś w dniach kwitnących, i oto leży ono w bolesnym znurzeniu z okiem nieczule ku niebu zwróconym i pot oblewa co chwila jego skronie, stoisz przy łóżku jak potępieniec z najgłębszym poczuciem, że nic nie możesz przy całym swym majątku, i lęk wewnętrzny cię dławi, że oddałbyś wszystko, by w ginące stworzenie wlać kroplę pokrzepienia, iskrę otuchy!
Wspomnienie takiej sceny, której byłem świadkiem, owładnęło mną przy tych słowach z całą potęgą. Zasłoniłem chustką oczy i opuściłem towarzystwo i jeno głos Loty, która wołała: — Jedźmy! — przywrócił mnie do przytomności. Jak mnie łajała po drodze za zbyt gorący udział we wszystkim! I że zginę z tego powodu! Że powinienem się szanować! — O, aniele, dla ciebie muszę żyć!
6 lipca
Ona jest wciąż przy swojej umierającej przyjaciółce, jest zawsze ta sama, zawsze czujna, zawsze jednakowo drogie stworzenie, które gdzie spojrzy, tam łagodzi cierpienie i stwarza szczęśliwość. Poszła wczoraj wieczorem z Marianną i małą Amalią na przechadzkę; wiedziałem o tym, spotkałem ją i poszliśmy razem. Po półtoragodzinnej przechadzce wracaliśmy ku miastu koło studni, która jest mi tak droga i stała się teraz tysiąckroć droższa, gdy Lota siadła na murku. Spojrzałem wkoło, ach! i czas, gdy me serce było tak samotne, odżył znów we mnie.— Droga studnio — rzekłem — odkąd nie spoczywałem już w twoim chłodzie, przechodząc w pośpiechu mimo, nieraz nawet cię nie widziałem. — Spojrzałem w dół i ujrzałem, że Amalią wraca w górę, niosąc ostrożnie szklankę wody. Spojrzałem na Lotę i zrozumiałem, czym jest dla mnie. Tymczasem nadeszła Amalią ze szklanką. Marianna chciała ją Amalii odebrać. — Nie! — zawołało dziecko z najsłodszym wyrazem: — Nie, Lotko, ty pierwsza pić musisz! — Byłem tak zachwycony szczerością i dobrocią, z jaką to zawołała, że nie mogłem inaczej wyrazić mojego wrażenia, jak tylko podnosząc dziecko z ziemi i całując je żywo, a ono natychmiast zaczęło krzyczeć i płakać. — Źle pan zrobił — rzekła Lota. Zmieszałem się. — Chodź, Amalio — ciągnęła dalej, biorąc ją za rękę i sprowadzając ze schodów. — Umyj się tam w świeżym źródle. Prędko, prędko! To nic ci nie będzie. — Gdym tak stał i patrzył, z jaką skrzętnością mała tarła policzki mokrymi rączkami, z jaką wiarą, iż cudowne źródło zmywa wszelki brud i usuwa groźbę, że jej wyrośnie brzydka broda, Lota rzekła, że dość, a dziecko jednak wciąż pilnie się myło, jako że lepiej więcej niż za mało. Mówię ci, Wilhelmie, nigdy z większym szacunkiem nie przypatrywałem się chrztowi! I gdy Lota wróciła na górę, byłbym chętnie upadł przed nią jak przed prorokiem, który zmył winy ludu.
Wieczorem nie mogłem się powstrzymać w radości mego serca, by nie opowiedzieć tego zdarzenia pewnemu człowiekowi, o którym sądziłem, że zna się na ludziach, gdyż był rozumny. Ale jakże na tym wyszedłem? Powiedział, że było to bardzo źle ze strony Loty, gdyż nie trzeba dzieci zwodzić: to daje powód do niezliczonych błędów i zabobonów, od których dzieci zawsze strzec trzeba. Przypomniałem sobie, że człowiek ten kazał przed tygodniem chrzcić dziecko, przeto przeszedłem nad tym do porządku i pozostałem w sercu swym wierny prawdzie: powinniśmy z dziećmi postępować jak Bóg z nami, który nas czyni najszczęśliwszymi, gdy pozwala nam wędrować po świecie w miłym złudzeniu.
8 lipca
O, jakimże człowiek jest dzieckiem! Jakże łaknie takiego spojrzenia! O, jakimże człowiek jest dzieckiem! Poszliśmy do Wahlheim; panie wyjechały, a podczas naszych przechadzek zdawało mi się, że czytam w czarnych oczach Loty... Jestem głupcem, wybacz mi; gdybyś je widział, te oczy! Jestem zwięzły, bo powieki opadają mi z senności. Otóż kobiety wsiadają, koło karety stoi młody W., Seldstadt, Audran i ja. Przez okienko karety gawędzą z chłopcami, którzy oczywiście byli dość rozbawieni i swawolni. Szukałem oczu Loty. Ach, przechodziły z jednego na drugiego! Lecz na mnie! na mnie! na mnie, który stałem sam, zrezygnowany, nie padły! Serce me mówiło jej tysiąckrotnie: bądź zdrowa, a ona nie widziała mnie! Kareta przejechała mimo. Spojrzałem za nią ze łzą w oku. Widziałem, że stroik na włosach Loty wysunął się z okienka, a ona obejrzała się, by mnie zobaczyć. Ach! mnie? Drogi! czepiam się tej niepewności? To moja pociecha. Może się za mną obejrzała! Może! Dobranoc! O, jakimż jestem dzieckiem!
10 lipca
Gdybyś widział tę głupkowatą minę, jaką stroję, gdy w towarzystwie mowa jest o niej, a dopieroż, gdy mnie pytają, jak mi się ona podoba! Podoba! Słowa tego nienawidzę śmiertelnie! Co to musi być za nędznik, któremu się Lota podoba! Któremu nie przepełnia wszystkich zmysłów, wszystkich uczuć! Podoba się! Niedawno pytał mnie ktoś, jak mi się Osjan16 podoba.
11 lipca
Z panią M. jest bardzo źle, modlę się o jej życie, bo cierpię wraz z Lotą. Widuję ją rzadko u jednej z przyjaciółek. Dziś opowiadała mi przedziwne zdarzenie. Stary M. jest skąpym, podłym psem, który swą żonę dobrze w życiu nadręczył i ograniczał we wszystkim. Jednak pani M. zawsze umiała sobie dać radę. Przed kilku dniami, gdy lekarz nie wróżył jej życia, kazała wezwać męża (Lota była w pokoju) i przemówiła doń tak: „Muszę ci wyznać pewną rzecz, która po mojej śmierci sprawić może zamieszanie i przykrość. Prowadziłam dotąd gospodarstwo możliwie porządnie i oszczędnie, jednak musisz mi wybaczyć, żem cię przez te trzydzieści lat podchodziła. Przeznaczyłeś z początku naszego małżeństwa niewielką sumkę na opędzenie kuchni i innych domowych wydatków. Gdy gospodarstwo nasze się zwiększyło, nasz zarobek wzrósł, nie dałeś się skłonić, by stosunkowo zwiększyć moją tygodniową pensję, słowem, wiesz, że w czasach, gdy wydatki były największe, żądałeś, bym sobie radziła siedmioma guldenami tygodniowo. Brałam je bez sprzeciwu, a nadwyżkę pokrywałam co tydzień z przychodów, bo nikt nie przypuszczał, by pani okradała kasę. Nie strwoniłam niczego i byłabym bez wyznania tego spokojnie poszła na sąd wieczny, gdyby nie to, że ta, która po mnie ma dom prowadzić, nie da sobie rady, a ty mógłbyś zawsze utrzymywać, że pierwszej żonie to wystarczało."
Mówiłem z Lotą o tym, jak nieprawdopodobne jest zaślepienie umysłu ludzkiego, jeśli ktoś może nie podejrzewać, że coś musi w tym tkwić, gdy komuś starczy siedem guldenów tam, gdzie jest potrzebna suma może dwukrotnie większa. Lecz sam znałem ludzi, którzy bez zdziwienia uwierzyliby, że mają w swym domu dzbanek proroka17 wieczyście napełniający się oliwą.
13 lipca
Nie, nie łudzę się! Czytam w jej czarnych oczach prawdziwe współczucie dla mnie i mego losu! Tak, czuję i mogę dowierzać sercu memu, że ona — czyż śmiem, czyż mogę wyrazić niebo w tych słowach? — że ona mnie kocha.
Mnie kocha! Jakże wartościowy staję się sam dla siebie. Jak — tobie chyba śmiem to powiedzieć, rozumiesz to —jak sam siebie uwielbiam, odkąd ona mnie kocha!
I czy to zarozumiałość, czy też poczucie, że związek nasz jest prawdziwy, nie znam człowieka, z którego strony mógłbym się obawiać czegoś w sercu Loty! A jednak — kiedy mówi o swym narzeczonym z całym ciepłem, z całą miłością, czuję się jak człowiek, który składa wszystkie zaszczyty i godności, któremu odbierają szpadę.
16 lipca
Ach, jakiż dreszcz przebiega wszystkie me żyły, gdy palec mój przypadkiem dotknie jej palca, gdy nasze stopy spotykają się pod stołem! Cofam się jak przed ogniem, a jakaś tajemna moc pociąga mnie znowu; czuję zamęt we wszystkich zmysłach. O, a jej niewinność, jej prosta dusza nie czuje, jak bardzo mnie męczą te drobne poufałości. Gdy w rozmowie kładzie swą rękę na moją i wśród przejęcia się tematem bliżej się do mnie przysuwa, gdy boski oddech jej ust dosięga warg moich, zda mi się, że padam jakby rażony piorunem. Wilhelmie, jeśli się kiedy poważę to niebo, to zaufanie — ty mnie rozumiesz...
Nie, serce me nie jest tak zepsute! Słabe, dość słabe! A czyż to nie zepsucie?
Jest dla mnie święta. Wszelka żądza milczy w jej obecności. Nie wiem, co się ze mną dzieje, gdy jestem przy niej; zda się, jakby zmieniał się każdy nerw mej duszy. Zna ona melodię, którą gra na fortepianie z mocą anioła: tak prostą i uduchowioną! Jest to jej ulubiona piosenka, a mnie leczy z wszelkich meczarń, pomieszań i humorów, gdy tylko pierwszą nutę uderzy.
Żadne słowo o starodawnej czarodziejskiej mocy muzyki18 nie jest dla mnie nieprawdopodobne, jeśli prosty śpiew tak na mnie działa! Jak go umie zastosować często w chwili, gdy chciałbym sobie w łeb strzelić! I wszelkie zbłąkanie, i mrok duszy mojej pierzcha, i oddycham znowu swobodniej.
18 lipca
Wilhelmie, czym jest dla naszego serca świat bez miłości! Czym jest latarnia magiczna bez światła! Ledwo wstawisz w nią lampkę, ukazują się najbogatsze obrazy na twej białej ścianie! A gdyby nie było nic prócz tego, prócz przemijających widm, to jednak jesteśmy szczęśliwi, gdy stoimy przed nią jak mali chłopcy i zachwycamy się cudownymi zjawiskami. Dziś nie mogłem pójść do Loty; towarzystwo, którego nie udało mi się uniknąć, zatrzymało mnie. Cóż było robić? Wysłałem swego chłopca do niej, by jeno mieć koło siebie człowieka, który był dziś w jej pobliżu. Z jakąż niecierpliwością oczekiwałem go, z jaką radością ujrzałem go znowu! Byłbym chętnie ujął jego głowę i ucałował, gdybym się nie był wstydził.
Opowiadano mi o bolońskim kamieniu19, który, jeśli go się położy w słońcu, przyciąga promienie i chwilę w nocy świeci. Podobnych wrażeń doznawałem na widok tego chłopca. Uczucie, że oczy jej spoczywały na jego twarzy, jego policzkach, jego guzikach i kołnierzu jego surduta, czyniło mi wszystko tak świętym, tak cennym, w tej chwili nie byłbym oddał chłopaka ani za tysiąc talarów. Było mi tak dobrze w jego obecności! Niech Bóg cię broni śmiać się z tego, Wilhelmie, czyż to widma, jeśli nam z tym dobrze?
19 lipca
- Zobaczę ją! — wykrzykuję rankiem, gdy się obudzę i z całą radością spojrzę na piękne słońce. — Zobaczę ją! — I nie mam na cały dzień innego już życzenia. Wszystko, wszystko skupia się w tej nadziei.
20 lipca
Nie oswoiłem się jeszcze z waszym pomysłem, bym z posłem udał się do***. Nie bardzo lubię subordynację, a wszyscy wiemy, że pan ten nadto jest przykrym człowiekiem. Matka moja, powiadasz, chętnie widziałaby mnie czynnym; to mnie pobudziło do śmiechu: czyż teraz nie jestem też czynny? I czyż to w gruncie nie jedno i to samo: czy liczę groch, czy soczewicę? Wszystko na świecie kończy się przecie na bagateli i człek, który gwoli innym, a nie z namiętności własnej, nie z własnej potrzeby, zapracowuje się dla pieniędzy czy zaszczytu, czy czego innego, jest głupcem.
24 lipca
Jeśli ci tak bardzo o to chodzi, bym nie zaniedbywał rysunku, to wolałbym pominąć tę całą sprawę, niż ci rzec, że dotąd mało się robi.
Jeszcze nigdy nie byłem szczęśliwszy, jeszcze nigdy moje odczuwanie natury, każdego kamyczka, każdej trawki nie było pełniejsze i głębsze; a jednak — nie wiem, jak się mam wyrazić — moja wyobraźnia jest tak słaba, wszystko rozpływa, rozsiewa się przed mą duszą, tak że nie mogę uchwycić żadnego zarysu; lecz wmawiam w siebie, że gdybym miał glinę lub wosk, tobym coś z tego urobił. Wezmę też glinę, jeśli to potrwa dłużej, i będę lepił, choćby to miały być placki!
Portret Loty zaczynałem trzy razy i trzy razy skompromitowałem się; co mnie tym bardziej martwi, że jakiś czas temu trafiłem bardzo szczęśliwie. Po czym zrobiłem jej sylwetę i to niech wystarczy.
26 lipca
Tak, droga Loto, zajmę się wszystkim i wszystko załatwię; dawaj mi tylko więcej poleceń i jak najczęściej. Ale o jedno proszę: nie używaj piasku do wysuszania atramentu na kartkach, które piszesz do mnie. Dzisiejszą kartkę przycisnąłem gwałtownie do ust i potem w zębach trzeszczał mi piasek.
26 lipca
Niejednokrotnie już postanowiłem nie widywać jej tak często. Ba, któż tego dotrzyma! Co dzień ulegam pokusie i obiecuję sobie święcie: jutro nie pójdziesz; a gdy nadejdzie jutro, znajduję znowu najbardziej nieodpartą przyczynę i zanim się opatrzę, jestem u niej. Albo ona powiedziała wieczorem: — Wszak przyjdzie pan jutro? — Któż mógłby wtedy nie przyjść? Albo prosi mnie o załatwienie sprawunku i uważam, że wypada pójść do niej z odpowiedzią osobiście. Albo dzień jest zbyt piękny, idę do Wahlheim, a gdy tam się znajdę, jest już tylko pół godziny do niej! Jestem za blisko jej atmosfery, mig! i jestem tam. Moja babka opowiadała mi bajkę o magnetycznej górze. Okręty, które zbliżały się za bardzo, bywały nagle ograbione z wszelkiego żelastwa, gwoździe leciały do tej góry i biedni nieszczęśliwcy rozbijali się wśród walących się desek.
30 lipca
Albert przybył. Odjadę. Choćby był najlepszym, najszlachetniejszym człowiekiem, któremu gotów byłbym podporządkować się pod każdym względem, nieznośnym byłoby widzieć go przed sobą w posiadaniu tylu doskonałości. W posiadaniu! Dość, Wilhelmie, narzeczony przybył! Dzielny, kochany chłop, którego nie można nie lubić.
Szczęśliwym trafem nie byłem przy powitaniu! Widok ten rozdarłby mi chyba serce. Jest też tak zacny i nie pocałował nawet Loty w mej obecności. Niech mu to Bóg nagrodzi! Za szacunek, który ma dla dziewczyny, muszę go kochać. Jest mi życzliwy; przypuszczam, że jest to raczej dzieło Loty niż jego własnego uczucia; gdyż w tych sprawach kobiety są subtelne i mają słuszność. Jeśli mogą utrzymać dwóch wielbicieli w dobrych stosunkach, zawsze na tym dobrze wychodzą, choć to się rzadko zdarza.
Tymczasem nie mogę odmówić Albertowi swego szacunku. Jego spokojna powierzchowność odbija tak bardzo od mego niespokojnego charakteru, którego ukryć się nie da. Ma on wiele uczucia i wie, co zdobył w Locie. Zda się rzadko ulegać złym humorom, a wiesz, że to grzech, którego w człowieku nienawidzę bardziej niż wszystkich innych.
Uważa mnie za człowieka z sensem; moje przywiązanie do Loty, moja gorąca radość, którą uczuwam z powodu wszystkich jej postępków, pomnaża jego triumf i kocha ją tym bardziej. Czy czasem nie dręczy jej skrycie drobną zazdrostką, w to nie wchodzę; przynajmniej ja na jego miejscu nie byłbym całkiem bezpieczny od tego diabła.
Bądź co bądź jednak radość moja z przebywania obok Loty minęła! Mamże to nazwać głupotą czy zaślepieniem? Po cóż słowa? Rzecz mówi za siebie! Wiedziałem wszystko, co i teraz wiem, zanim Albert przybył; wiedziałem, że nie mogę rościć sobie do niej żadnego prawa, nie rościłem też żadnych. To znaczy, o ile możliwe jest wobec takiego wdzięku — nie pożądać. I teraz błazen się dziwi, gdy tamten zjawił się naprawdę i zabiera mu dziewczynę.
Zaciskam zęby i szydzę z mego cierpienia, i szydziłbym podwójnie i potrójnie z tych, którzy by rzekli, że powinienem zrezygnować, ponieważ inaczej być nie może. Precz mi z tymi kukłami! Biegam po lasach, a gdy przyjdę do Loty i Albert siedzi przy niej w ogrodowej altanie, a ja nie mogę zdobyć się na nic więcej, wtedy jestem błazeńsko swawolny i płatam wiele figlów i głupstw. — Na miłość Boską — rzekła mi Lota dzisiaj. — Proszę pana! Tylko bez sceny jak wczoraj wieczorem! Pan jesteś straszny, gdy jesteś tak wesoły. — Mówiąc między nami, wypatruję chwili, gdy on zajęty, prast! wypadam, i tak mi zawsze dobrze, gdy znajdę ją samą...
8 sierpnia
Proszę cię, kochany Wilhelmie! Z pewnością nie do ciebie to było zwrócone, gdym wymyślał owym ludziom, którzy żądają od nas poddania się nieuniknionemu losowi. Zaiste nie myślałem, że mógłbyś być podobnego zdania. I w gruncie rzeczy masz słuszność! Tylko jedno, mój najdroższy! Na świecie bardzo rzadko rozstrzyga albo-albo; jest tyle odcieni uczuć i sposobów postępowania, ile odmian między nosem orlim i spłaszczonym.
Nie weźmiesz mi tedy za złe, jeśli przyjmę cały twój wywód, a jednak Postaram się przekraść pomiędzy twym albo-albo.
Albo, powiadasz, masz nadzieję co do Loty, albo jej nie masz. Dobrze! W pierwszym wypadku spróbuj ją urzeczywistnić, staraj się, aby się spełniły twe życzenia. W drugim wypadku nabierz ducha i staraj się pozbyć nieszczęsnego uczucia, które strawi wszystkie twe siły! Najdroższy, tak się mówi, lecz — tylko mówi.
Czyż możesz od konającego, w którym życie z powodu ukrytej choroby stopniowo, niepowstrzymanie zamiera, czy możesz od niego żądać, by ciosem sztyletu od razu kres położył męce? Czyż zło, które niszczy jego siły, nie ograbia go zarazem z odwagi uwolnienia się odeń?
Wprawdzie mógłbyś mi odpowiedzieć pokrewnym porównaniem. Któż nie pozwoliłby raczej odjąć sobie ramienia, niż przez ociąganie się i wahanie naraził na niebezpieczeństwo swe życie? Nie wiem i nie kłóćmy się o porównanie. Dość. Tak, Wilhelmie, mam czasem taką chwilę zrywającej się, otrząsającej się z tego wszystkiego odwagi i wtedy, gdybym jeno wiedział dokąd? — poszedłbym sobie.
Wieczorem
Wpadł mi dziś w ręce mój pamiętnik, który zaniedbałem od pewnego czasu. Zdumiony jestem, jak świadomie, krok po kroku, wplątałem się w to wszystko! Jak jasno zawsze zdawałem sobie sprawę ze swego stanu, a mimo to postępowałem jak dziecko i nadal widzę to wszystko jasno, a jednak nie ma jeszcze żadnych oznak poprawy.
10 sierpnia
Mógłbym prowadzić najlepsze, najszczęśliwsze życie, gdybym nie był głupcem. Niełatwo łączą się tak piękne okoliczności, by cieszyć serce ludzkie, jak te, w których się teraz znajduję. Ach to pewna, że serce nasze samo stwarza swe szczęście! Być członkiem miłej rodziny, być przez starego kochanym jak syn, przez małe jak ojciec — i przez Lotę! A poczciwy Albert, który nie mąci mego szczęścia żadnymi humorami lub niegrzecznością, który darzy mnie serdeczną przyjaźnią, który po Locie najbardziej mnie kocha na świecie! Wilhelmie, radość bierze słyszeć nas, gdy idąc na przechadzkę rozmawiamy o Locie; nie wynaleziono nic śmieszniejszego w świecie nad ten stosunek; a jednak napływają mi często z powodu niego łzy do oczu.
Gdy mi opowiada o jej zacnej matce: jak na łożu śmierci zdała Locie swój dom i swe dzieci, a jemu powierzyła Lotę; jak odtąd zgoła inny duch Lotę ożywia; jak w trosce o gospodarstwo i w powadze prawdziwą matką się stała; jak żadna chwila jej czasu nie minęła bez miłości popartej czynem, bez pracy, a jednak nie opuściła jej wesołość, płochość... Ja idę obok niego, zrywam kwiaty przy drodze, układam je starannie w bukiet i — rzucam w przepływający strumień, i patrzę za nimi, jak cicho w dal żeglują. Nie wiem, czy ci pisałem, że Albert tu zostanie i otrzyma urząd z przyzwoitą pensją od dworu, gdzie jest bardzo lubiany. Co do porządku i gorliwości w interesach, mało wdziałem jemu równych.
12 sierpnia
Z pewnością Albert jest najlepszym człowiekiem pod słońcem; miałem z nim wczoraj przedziwną scenę. Przyszedłem do niego, by się pożegnać, bo wzięła mnie ochota wyjechać w góry, skąd ci też teraz piszę; gdy tak chodzę tam i sam po izbie, wpadają mi w oko jego pistolety. — Pożycz mi tych pistoletów — powiadam — do podróży. — Owszem — rzekł — jeśli zadasz sobie trud nabić je; u mnie wiszą one tylko pro forma. — Zdjąłem jeden, a on ciągnął: — Odkąd mi moja nieostrożność tak niegrzecznego spłatała figla, nie chcę mieć z tym nic do czynienia. — Byłem ciekaw dowiedzieć się tej historii. — Bawiłem — opowiada — trzy miesiące na wsi u jednego z przyjaciół; miałem kilka krocie nie nabitych i spałem spokojnie. Pewnego razu w dżdżyste popołudnie, gdym siedział sobie bezczynnie, nie wiem skąd przyszła mi myśl: mogą nas napaść, możemy potrzebować krocie i możemy — wiesz przecie, jak to jest. Dałem je służącemu do oczyszczenia i nabicia; ten żartuje z dziewkami, chce je przestraszyć i, Bóg wie jak, broń wypala, gdy stempel w niej jeszcze tkwi, pakuje stempel dziewczynie w mięsień prawej ręki i rozbija jej kciuk. Toż miałem lamenty i nadto balwierza do zapłacenia. Odtąd pozostawiam wszelką broń nie nabitą. Drogi skarbie, czym jest przezorność! Niebezpieczeństwo nie da się przewidzieć! Wprawdzie... — No, a wiesz, że kocham tego człowieka, dopóki nie powie swego „wprawdzie"; bo czyż nie rozumie się samo przez się, ze każde zdanie ogólne dopuszcza wyjątki? Ale tak skrupulatny jest ten człowiek, że jeśli sądzi, iż powiedział coś przedwczesnego, ogólnego, Półprawdziwego, to nie przestaje ograniczać, modyfikować, dodawać 1 ujmować, póki nic z całej sprawy nie zostanie. I przy tej okazji zapuścił w tak głębokie wywody, że w końcu nie słuchałem go już zgoła, popadłem w zły humor i nagłym ruchem przyłożyłem sobie lufę pistoletu nad prawym okiem do skroni. — Fe! — rzekł Albert odejmując mi pistolet. — Co to znaczy? — Nie jest nabity — rzekłem — a choćby! — Co to ma znaczyć? — dodał niecierpliwie. — Nie mogę pojąć, jak człowiek może być tak głupi, by się zastrzelić; sama ta myśl budzi we mnie odrazę.
— Że też wy, ludzie — zawołałem, chcąc mówić o czymśkolwiek — powiadacie zaraz: to głupie, to mądre, to dobre, to złe! I cóż to wszystko znaczy? Czyście przez to zbadali wewnętrzne pobudki jakiegoś czynu? Czy umiecie nieomylnie rozwikłać przyczyny, dla których on został spełniony, dlaczego stać się musiał? Gdybyście to zrobili, nie bylibyście tak pochopni w swych sądach.
— Przyznasz mi — rzekł Albert — że pewne czyny pozostają występnymi, z jakichkolwiek by powstały pobudek.
Wzruszyłem ramionami i przyznałem mu słuszność.
— Ale, mój drogi — ciągnąłem — i tu znajdzie się kilka wyjątków. To prawda, kradzież jest zbrodnią, lecz czy człowiek, który dla uratowania siebie i swoich od haniebnej śmierci głodowej wychodzi grabić, zasługuje na współczucie, czy karę? Kto pierwszy rzuci kamień na męża20, który w słusznym gniewie mści się na swej niewiernej żonie i jej nikczemnym uwodzicielu? Na dziewczynę, która w chwili rozkoszy zatraca się w nieokiełznanych uciechach miłości? Nawet nasze prawa, te zimnokrwiste pedanty, dają się wzruszać i powstrzymują karę.
— To zgoła co innego — odrzekł Albert — bo człowiek, którego porywają namiętności, traci wszelkie opamiętanie i powinien być uważany za pijanego, za szalonego.
— O, wy ludzie rozumni! — zawołałem z uśmiechem. — Namiętności! Pijaństwo! Szaleństwo! Stoicie tak spokojni, tak bez współczucia, wy, ludzie obyczajni! Łajecie pijaka, gardzicie obłąkanym, przechodzicie mimo, jak kapłan21, i dziękujecie Bogu, jak faryzeusz, że nie stworzył was jako jednego z tych!22 Niejeden raz bywałem pijany, moje namiętności były zawsze bliskie obłędu, a nie żałuję ani jednego, ani drugiego; bo pojąłem sam z siebie, że trzeba by było z dawien dawna obwołać pijakami i szaleńcami wszystkich niezwykłych ludzi, którzy stworzyli coś wielkiego, coś na pozór nieosiągalnego.
Lecz również w powszednim życiu jest rzeczą nie do zniesienia, że każdemu, na pół choćby wolnemu, szlachetnemu i nieoczekiwanemu czynowi towarzyszą zawsze okrzyki: Ten człowiek jest pijany, szalony! Wstydźcie się, wy, trzeźwi! Wstydźcie się, wy, mądrzy!
— To znów twoje humory — rzekł Albert. — Przesadzasz we wszystkim i przynajmniej w tym z pewnością nie masz słuszności, że samobójstwo, o którym teraz mówimy, porównujesz do wielkich czynów, gdy przecież nie można go uważać za nic innego, jak tylko za słabość, bo oczywiście łatwiej jest umrzeć niż mężnie znosić życie pełne udręki.
Już miałem przerwać, bo żaden argument nie wyprowadza mnie tak z równowagi, jak gdy ktoś nadciąga z nic nie znaczącym ogólnikiem, kiedy ja mówię z pełnego serca. Jednak opanowałem się, bo słyszałem to już częściej i nieraz mnie to gniewało; odparłem z pewną żywością: — Nazywasz to słabością! Proszę, nie daj się uwieść pozorowi. Czy lud jęczący pod nieznośnym jarzmem tyrana śmiesz nazwać słabym, jeśli wreszcie powstanie i starga swe pęta? Człowieka, który w strachu, że pożar objął jego dom, czuje napięcie wszystkich sił i z łatwością unosi ciężary, które by w spokoju umysłu ledwie mógł poruszyć; człowieka, który dotknięty obelgą we wściekłości rzuca się na sześciu i zwycięża ich, nazwieszże słabym? I mój drogi, jeśli wysiłek jest siłą, czemuż nadmierny wysiłek ma być jego przeciwieństwem? — Albert spojrzał na mnie i rzekł: — Nie bierz mi za złe, przykłady, które przytaczasz, zdają się zgoła nie należeć do rzeczy. — Być może — rzekłem. — Zarzucano mi już częściej, że mój sposób dowodzenia graniczy czasem z bredzeniem! Zobaczmy tedy, czy możemy w inny sposób przedstawić sobie, jak jest na duchu człowiekowi, który postanawia zrzucić z siebie ten zresztą tak przyjemny ciężar życia, gdyż tylko o ile współczujemy, mamy prawo mówić o jakiejś rzeczy.
— Natura ludzka — ciągnąłem — ma swe granice, może znosić radość, cierpienia, ból aż do pewnego stopnia i ginie, gdy tylko ten stopień przekroczy. Nie chodzi tu więc o to, czy ktoś jest słaby, czy silny, tylko — czy może przetrwać miarę swego cierpienia, moralnego czy fizycznego, i uważam za rzecz równie dziwną mówić, że tchórzem jest człowiek, który sobie odbiera życie, jak byłoby niewłaściwe nazwać tchórzem tego, który umiera na złośliwą febrę.
— Paradoks! Zupełny paradoks! — zawołał Albert.
— Nie tak zupełny, jak ci się zdaje — odrzekłem. — Przyznasz, że chorobą śmiertelną nazywamy to, co tak silnie atakuje naturę, że część jej sił zostaje zniszczona, a część wprawiona w stan nieczynny, tak że nie jest ona zdolna sobie pomóc i przez jakąś szczęśliwą rewolucję przywrócić zwykły bieg życia.
Otóż, mój drogi, pozwól nam zastosować to do ducha. Spójrz na człowieka w jego ograniczoności; zobacz, jak działają na niego wrażenia, utwierdzają się w nim idee, aż wreszcie jakaś rosnąca namiętność ograbia go z wszelkich zdrowych władz umysłowych i niszczy go.
Daremnie spokojny, rozumny człowiek widzi stan nieszczęśliwego, daremnie go przekonywa; podobnie zdrowy, stojący u łoża chorego, nie może przelać weń ani odrobiny swych sił.
Dla Alberta było to za ogólnikowe; przypomniałem mu dziewczynę, którą przed niejakim czasem wyciągnięto nieżywą z wody, i powtórzyłem mu jej historię. — Dobre, młode stworzenie, które wyrosło w ciasnym kole domowych zajęć, tygodniowej, określonej pracy, które poza tym nie mogło mieć nadziei na inne przyjemności, jak chyba pójść ze swymi rówieśnicami na niedzielną przechadzkę wokoło miasta, w sprawionym z trudem odświętnym stroju, jak potańcować w każde wielkie święto, a poza tym z całą żywością serdecznego współudziału pogawędzić godzinkę z jakąś sąsiadką o przyczynie kłótni lub obmowy; jej gorąca natura czuje wreszcie głębsze wewnętrzne potrzeby, pomnażane pochlebstwami mężczyzn; wszystkie uprzednie radości stają się jej stopniowo niesmaczne, aż w końcu napotyka człowieka, do którego pociąga ją nieodparcie nieznane uczucie, z którym łączy wszystkie swe nadzieje; zapomina o otaczającym ją świecie, nie słyszy nic, nie widzi, nic, nie czuje nic prócz jego jednego, tęskni tylko do niego, jedynego. Jej pożądanie, nie zepsute przez puste uciechy niestałej próżności,, zdąża prosto do celu. Chce należeć do niego, chce w wiecznym związku( znaleźć całe to szczęście, którego jej brak, rozkoszować się połączeniem wszystkich radości, do których tęskniła. Powtarzane obietnice,, które jej nadziei dają porękę pewności, śmiałe pieszczoty, które wzmagają jej pożądanie, ogarniają całą jej duszę; unosi się w mglistej świadomości, w przeczuciu wszystkich uciech; dochodzi do stanu najwyższego napięcia, wyciąga wreszcie ramiona, by objąć wszystkie swe życzenia... a jej kochanek opuszcza ją. Odrętwiała, bez zmysłów stoi nad przepaścią i wszystko jest mrokiem wokoło niej, bez widoków, bez zrozumienia, bez nadziei, bo opuścił ją ten, w którym jedynie czuła swe istnienie. Nie widzi ona szerokiego świata, który leży przed nią, tych wielu, którzy mogą nagrodzić jej stratę; czuje się samotna, opuszczona przez cały świat i ślepa, wtłoczona w matnię przez przerażającą rozpacz swego serca, rzuca się do wody, by we wszystkoobejmującej śmierci zdławić swe męczarnie. Widzisz, Albercie, to historia niejednego człowieka! I powiedz, czyż to nie choroba? Natura nie znajduje wyjścia z labiryntu splątanych i sprzecznych sił i człowiek musi umrzeć!
Biada temu, który by patrzył na to i rzekł: Głupia! Gdyby była czekała, pozwoliła działać czasowi, uśmierzyłaby się jej rozpacz, byłby się znalazł inny, aby ją pocieszyć!
Otóż to tak, jakby ktoś rzekł: Głupiec! Umiera na febrę; gdyby był czekał, aż siły jego się odrodzą, soki się odnowią, uśmierzy się zamęt jego krwi, wszystko byłoby dobrze i żyłby do dziś!
Albert, dla którego to porównanie jeszcze nie było jasne, wtrącił coś, a między innymi to, że mówiłem tylko o prostej dziewczynie; jak jednak można usprawiedliwić rozumnego człowieka, który nie jest tak ograniczony, który ogarnia szersze związki, tego pojąć nie może. — Mój przyjacielu — zawołałem — człowiek jest człowiekiem, a ta odrobina rozumu, którą może posiadać, niewiele znaczy lub nie wchodzi wcale w rachubę, gdy szaleje namiętność, a granice człowieczeństwa uciskają; raczej... kiedy indziej o tym - rzekłem i ująłem kapelusz. O, tak mi wzbierało serce, i rozeszliśmy się nie zrozumiawszy się wzajem. Jakże na tym świecie niełatwo jednemu drugiego zrozumieć!
15 sierpnia
To przecie pewne, że nic na świecie nie czyni człowieka potrzebnym, jeno miłość. Widzę to po Locie, że nierada by mnie stracić, a dzieci też inaczej nie myślą, tylko że każdego następnego dnia przyjdę znowu. Dziś poszedłem nastroić fortepian Loty; nie mogłem tego jednak zrobić, bo dzieci nudziły mnie o bajkę i Lota sama powiedziała, bym im sprawił tę przyjemność. Krajałem im chleb na wieczerzę, który przyjmują teraz prawie tak samo chętnie ode mnie jak od Loty, i opowiadałem im ulubiony ustęp o księżniczce, której usługują ręce23. Uczę się wiele przy tym, upewniam cię, i jestem zdumiony, jakie to na nich robi wrażenie. Ponieważ muszę czasem wymyślać jakieś zawikłanie, o którym na drugi raz zapominam, powiadają wnet, że poprzednim razem było inaczej, tak że uczę się teraz recytować po kolei, niezmiennie, w spiesznym rytmie. Nauczyłem się z tego, jak autor przez drugie, zmienione wydanie swej powieści, choćby nawet poetycko stała się lepsza, nieuchronnie szkodzić musi swemu dziełu. Pierwsze wrażenie znajduje nas podatnych i człowiek tak jest stworzony, że można weń wmówić najbardziej nieprawdopodobne rzeczy, te jednak utwierdzają się tak mocno, że biada temu, kto pragnie je wymazać i wytępić!
18 sierpnia
Czyż musiało tak być, że to, co tworzy szczęście człowieka, stało się znów źródłem jego cierpienia?
Pełne, gorące uczucie mego serca dla żywej natury, które dawało mi tyle rozkoszy, które mi świat otaczający w raj zamieniało, staje się teraz dla mnie nieznośnym dręczycielem, katującym duchem, który prześladuje mnie na wszystkich drogach. Gdym dawniej patrzył ze skały, poprzez rzekę, aż ku owym wzgórzom na urodzajną dolinę, jak wszystko wkoło kiełkuje i płynie; gdym widział owe góry przybrane od stóp do szczytu wysokimi, gęsto rosnącymi drzewami, wszystkie owe doliny w ich różnorodnych skrętach, ocienione miłymi lasami, a łagodna rzeka wiła się wśród szeleszczących trzcin odzwierciedlając urocze chmury, które delikatny powiew wieczorny przesuwał po niebie; gdym słyszał wokół siebie ptaki ożywiające las, a miliony komarów tańczyły ochoczo w ostatnim czerwonym promieniu słońca; gdy jego ostatnie drżące spojrzenie wyzwalało z trawy brzęczącego chrząszcza, a dziwny szum i ruch wokół mnie kazał mi patrzeć na ziemię; i mech, co z twardej skały wydziera swą żywność, i chwasty zwieszające się z suchego piaskowego wzgórza objawiały mi całe głębokie, płomienne, święte życie natury — jakże obejmowałem to wszystko ciepłym sercem, zatracałem się w nieskończonej pełni i wspaniałe kształty bezkresnego świata poruszały się w mej duszy ożywiając wszystko. Ogromne góry otaczały mnie, przepaście leżały przede mną, wodospady spadały w dół, rzeki płynęły pode mną, a lasy i góry grały. I widziałem, jak pracą i tworzeniem przenikają się wzajem w głębiach ziemi wszystkie niezbędne siły. I to ponad ziemią i pod niebem mrowią się rodzaje przeróżnych stworzeń i wszystko, wszystko zaludnione jest tysiącrakimi postaciami, a ludzie zabezpieczają się w domkach i zagnieżdżają się, i panują w swej myśli nad wielkim światem! Biedny głupcze, który wszystko cenisz tak mało, bo sam jesteś mały! Od niedostępnych gór pustyni, której nie tknęła żadna stopa, aż po kres nieznanego oceanu unosi się duch wiecznie Tworzącego i raduje się wszelkiemu prochowi, który pojmuje Go i żyje. Ach, wtedy, jak często wraz z żurawiem, który przelatywał nade mną, tęskniłem do brzegu niezmierzonego morza, by z pieniącego się pucharu nieskończoności pić ona wzbierającą falę rozkoszy i choćby przez chwilę czuć w swej piersi o tak ograniczonych siłach tchnienie szczęśliwości tej Istoty, która wszystko z siebie i przez siebie rodzi.
Bracie, tylko wspomnienie owych godzin sprawia mi ulgę; nawet ten wysiłek, by owe niewymowne uczucia przywołać, znów wypowiedzieć, wznosi moją duszę ponad nią samą i każe mi potem podwójnie odczuwać niepokój stanu, który mnie teraz przenika.
Przed duszą moją rozsunęła się jakby zasłona i pole nieskończonego życia zmienia się teraz przede mną w przepaść wiecznie otwartego grobu. Czyż możesz rzec: To jest! — skoro wszystko przemija, skoro wszystko z szybkością burzy przepływa mimo, tak rzadko zachowuje całą siłę swego istnienia, ach, porwane zostaje przez strumień, zatopione i o skałę rozbite! Nie ma chwili, która by nie trawiła ciebie i twoich wokoło, chwili, byś nie był burzycielem, byś nim być nie musiał. Najniewinniejsza przechadzka kosztuje tysiące, tysiące biednych robaczków — życie; jeden krok burzy mozolne budowle mrówek i wdeptuje mały świat w haniebny grób. Ha, nie wzruszają mnie wielkie, rzadko zdarzające się katastrofy świata: te powodzie, co zmywają wsie, te trzęsienia ziemi, co pochłaniają miasta. Rozdziera mi serce trawiąca moc ukryta we wszechświecie natury, moc, która nic nie stworzyła, co by nie niweczyło samego siebie lub sąsiada. I tak błądzę w niepokoju! Niebo i ziemia, i wszystkie twórcze siły otaczają mnie! Nie widzę nic nad wiecznie połykającego, wiecznie przeżuwającego potwora.
21 sierpnia
Daremnie wyciągam ku niej ramiona rankiem, gdy budzę się z ciężkich snów. Na próżno szukam jej nocą w moim łóżku, gdy mnie łudził szczęśliwy, niewinny sen, że siedzę koło niej na łące i trzymam jej rękę, i okrywam ją tysiącem pocałunków. Ach, wówczas, kiedy jeszcze w półodurzeniu sennym sięgam ku niej i budzę się, strumień łez bucha z mego uciśnionego serca i płaczę niepocieszony w obliczu ciemnej przyszłości.
22 sierpnia
To nieszczęście, Wilhelmie! Wszystkie me żywotne siły zamieniły się w niespokojną gnuśność; nie mogę być bezczynny i nie mogę też wziąć się do czegokolwiek. Nie mam siły wyobraźni, zrozumienia natury i wszystkie książki są mi wstrętne. Jeśli nam samego siebie brak, brak nam przecie wszystkiego. Przysięgam ci, czasem chciałbym być wyrobnikiem, by jeno rano przy obudzeniu mieć na widoku nadchodzący dzień, dążyć do czegoś i mieć nadzieję. Często zazdroszczę Albertowi, którego widzę zagrzebanego po uszy w aktach, i wmawiam w siebie: byłoby mi dobrze, gdybym był na jego miejscu. Już kilkakrotnie porywałem się, by napisać do ciebie i ministra i starać się o miejsce w poselstwie, którego, jak zapewniasz, nie odmówiono by mi .["Sam sądzę, że minister lubi mnie od dawna; długo mnie namawiał, bym wstąpił do urzędu, i są takie chwile, gdy chcę to uczynić. Ale gdy znów pomyślę o tym i przypomnę sobie bajkę o koniu24, który zniecierpliwiony wolnością daje sobie nałożyć siodło i uzdę i zajeżdżony zostaje na śmierć, nie wiem, co mam czynić. I, mój drogi, nie jestże ta moja tęsknota do zmiany stanu głębokim, przykrym niepokojem, który mnie wszędzie ścigać będzie?
28 sierpnia
To prawda: gdyby choroba moja dała się uleczyć, ci ludzie uczyniliby to. Dziś dzień mych urodzin i wczesnym rankiem otrzymałem paczkę od Alberta. Przy otwieraniu wpadła mi natychmiast w oczy różowa kokarda, którą Lota miała na sobie, gdym ją poznał, i o którą ją odtąd kilkakrotnie prosiłem. Były przy tym dwie książeczki w dwunastce25: mały wetsteinowski Homer26, wydanie, którego tak często pragnąłem, by się nie nosić na przechadzkach z wydaniem Ernestiego27. Patrz! Tak uprzedzają me życzenia, tak wynajdują wszystkie drobne usługi przyjaźni, tysiąckrotnie więcej warte niż owe oślepiające podarki, którymi poniża nas próżność darzyciela. Całuje tę kokardę tysiąckrotnie i z każdym oddechem piję wspomnienie tej błogości, którą napełniały mnie tamte nieliczne, szczęśliwe, niepowrotne dni. Wilhelmie, tak jest i nie szemrzę: kwiaty życia są tylko złudą! Jak wiele ich przemija nie zostawiając śladu po sobie, jak mało ich wydaje owoc i jak mało z tych owoców dojrzewa! A jednak jest ich jeszcze dość, a jednak... O mój bracie, czyż możemy pozwolić, by dojrzałe owoce leżały zaniedbane, pogardzone, by zwiędły nie spożyte i zgniły?
Bądź zdrów! Jest wspaniałe lato; siedzę często na drzewie w sadzie Loty z długą żerdzią do zrywania owoców i strącam gruszki z wierzchołka; ona stoi u dołu i odbiera je, gdy je w dół zrzucam.
30 sierpnia
Nieszczęsny! Czyż nie jesteś głupcem, czyż nie oszukujesz samego siebie? Cóż znaczy ta szalona, bezkresna namiętność? Nie znam już innej modlitwy jak do niej. W wyobraźni mej nie zjawia się żadna inna postać prócz niej i wszystkie wokoło widzę tylko w związku z nią. I to sprawia, że mam niejedną szczęśliwą chwilę — dopóki znów nie muszę oderwać się od niej, ach, Wilhelmie, do tego mnie często gna serce! Gdy tak przy niej posiedzę dwie, trzy godziny i upajam się jej postacią, jej obejściem, niebiańskim urokiem jej słów, i stopniowo rozpalają się wszystkie me zmysły, w oczach mi się robi ciemno, ledwo co słyszę i coś mnie chwyta za gardło jak skrytobójca; gdy potem me serce bijąc gwałtownie chce ulżyć skołatanym zmysłom, a tylko jeszcze bardziej je podnieca, Wilhelmie, nie wiem często, czy żyję na świecie! I kiedy czasem smutek przytłacza mnie, i Lota zezwoli mi na tę żałosną pociechę, bym całując jej rękę wypłakał me przygnębienie — wtedy przecie muszę odejść! Muszę odejść! Włóczę się potem daleko po polach. Wtedy mą radością jest wspinać się na stromą górę, przebić sobie drogę przez niedostępny las, przedzierać się przez zarośla, które mnie ranią, przez ciernie, które mnie kaleczą! Wtedy czuję się nieco lepiej! Nieco! Czasem ze znużenia i pragnienia położę się w drodze, niekiedy wśród głębokiej nocy, gdy pełnia stoi wysoko nade mną, siądę w samotnym lesie na pochyłym drzewie, by ulżyć mym zranionym stopom, i potem w omdlałym spokoju zadrzemię w półświcie. O, Wilhelmie, samotne mieszkanie w celi, włosiennica i pas kolczasty byłyby rozkoszą, której łaknie ma dusza. Bądź zdrów! Nie widzę cierpieniu temu kresu prócz grobu.
3 września
Muszę odjechać! Dzięki ci, Wilhelmie, żeś mnie utwierdził w tym chwiejnym zamiarze. Już dwa tygodnie noszę się z myślą, by ją opuścić. Muszę. Jest znowu w mieście u jednej z przyjaciółek. I Albert — i — muszę odjechać!
10 września
Cóż to była za noc, Wilhelmie! Teraz przetrwam wszystko. Nie zobaczę jej już! O, że nie mogę rzucić ci się na szyję, wyrazić ci tysiącem łez i zachwytów, mój najdroższy, wszystkich uczuć, które przenikają me serce! Siedzę i z trudem chwytam oddech, staram się uspokoić i oczekuję ranka, a na wschód słońca zamówione są konie.
Ach, ona śpi spokojnie i nie przeczuwa, że nie ujrzy mnie już nigdy. Wyrwałem się; byłem dość silny, by w dwugodzinnej rozmowie nie zdradzić mego zamiaru. Ach, Boże, co za rozmowa!
Albert przyrzekł mi, że zaraz po wieczerzy będzie z Lotą w ogrodzie. Stałem na tarasie pod kasztanami i patrzyłem na słońce, które dla mnie po raz ostatni zachodziło nad miłą doliną, nad łagodną rzeką. Tak często stałem tu z nią, by patrzeć na to samo wspaniałe widowisko, i oto... Chodziłem tam i z powrotem po alei, która mi była tak droga; czułem do tego miejsca tajemny pociąg, nim jeszcze poznałem Lotę, i cieszyliśmy się, gdyśmy z początkiem naszej znajomości odkryli obopólną skłonność do tego zakątka, który zaiste jest jednym z najbardziej romantycznych wytworów sztuki ogrodniczej, jakie widziałem.
Przede wszystkim miedzy kasztanami masz rozległy widok. Ach, przypominam sobie, pisałem ci, zda mi się, już wiele o tym, jak wysokie ściany bukowe zamykają w sobie wreszcie człowieka i aleja łącząc się z przyległym zagajnikiem staje się coraz posępniejsza, aż ostatecznie kończy się zamkniętą polanką, nad którą zda się unosić samotność i pustka. Pamiętam jeszcze, jak przytulnie mi było, gdym po raz pierwszy w samo południe tam wstąpił: przeczuwałem niejasno, jaką to miejsce stać się jeszcze miało widownią szczęścia i bólu.
Poiłem się około pół godziny tymi tęsknymi, słodkimi wspomnieniami rozstawania i widzenia się znowu, gdym usłyszał, że oni wchodzą na taras. Pobiegłem na ich spotkanie, z dreszczem ująłem jej rękę i ucałowałem. Stanęliśmy właśnie na górze, gdy księżyc wschodził za krzewiastym wzgórzem. Mówiliśmy o tym i owym i doszliśmy niepostrzeżenie do posępnej altany. Lota weszła i siadła, Albert obok niej, ja również; jednak niepokój mój nie pozwolił mi długo siedzieć; wstałem, stanąłem przed nią, przeszedłem się tam i z powrotem, siadłem znowu, byłem niespokojny. Ona zwróciła naszą uwagę na piękny efekt światła księżycowego, które na skraju ścian bukowych oświetlało przed nami cały taras: widok wspaniały, tym bardziej uderzający, że wokół otaczała nas głęboka ciemność. Milczeliśmy; ona zaczęła po chwili: — Nie zdarzyło mi się przechadzać w świetle księżyca, abym nie pomyślała o mych zmarłych, by nie naszły mnie myśli o śmierci, o przyszłości. Będziemy istnieć — ciągnęła głosem pełnym wspaniałego uczucia — ale, Wer-terze, czy się znajdziemy znowu? Czy się poznamy? Co pan myśli? Co pan powie?
— Loto — rzekłem podając jej rękę i oczy zaszły mi łzami — zobaczymy się znowu. Zobaczymy się tu i tam znowu!
— Nie mogłem mówić dalej. — Wilhelmie, musiałaż mnie o to pytać, gdym to trwożne pożegnanie miał w sercu?
— I czy drodzy zmarli wiedzą o nas — ciągnęła — czy czują, gdy nam się dobrze dzieje, że z gorącą miłością ich wspominamy? O, postać mej matki unosi się zawsze koło mnie, gdy w cichy wieczór siedzę wśród jej dzieci, wśród moich dzieci, a one gromadzą się wkoło mnie, jak gromadziły się wkoło niej. Gdy tak z tęskną łzą patrzę ku niebu i pragnę, by mogła spojrzeć na chwilę, jak dotrzymuję słowa, które dałam w godzinę jej śmierci, że będę matką jej dzieci, stokrotnie wołam: Wybacz mi, najdroższa, jeśli nie jestem dla nich tym, czym ty byłaś! Ach, czynię przecie wszystko, co mogę; są przecie odziane, nakarmione, ach, i co więcej znaczy niż to wszystko, pielęgnowane i kochane. Gdybyś mogła widzieć naszą zgodę, droga, święta, najgorętszą podzięką sławiłabyś Boga, którego ostatnimi, przegorzkimi łzami prosiłaś o pomyślność dla swych dzieci.
To powiedziała! O Wilhelmie, któż może powtórzyć, co mówiła! Jakże może zimna, martwa litera oddać niebiańską świeżość jej ducha! Albert przerwał jej łagodnie: — To cię zbyt przejmuje, droga Loto! Wiem, dusza twoja lgnie do tych myśli, lecz proszę... — O Albercie — rzekła — wiem, że nie zapomnisz nigdy wieczorów, kiedy siedzieliśmy razem u małego okrągłego stolika, gdy papa wyjechał, a dzieci ułożyliśmy do snu. Często miałeś dobrą książkę, a jednak tak rzadko mogłeś wziąć się do czytania. Czyż obcowanie z tą wspaniałą duszą nie znaczyło więcej niż wszystko inne? Ta piękna, łagodna, żywa i zawsze czynna kobieta! Bóg zna moje łzy, wśród których często padałam przed Nim w łóżku na kolana, by mnie uczynił jej podobną.
— Loto! — zawołałem klękając przed nią, ujmując jej ręce i zlewając je tysiącem łez. — Loto, błogosławieństwo boże czuwa nad tobą i duch twojej matki! — Gdyby pan był ją znał! — rzekła ściskając mą rękę. — Była warta, byś ją pan znał. — Zdawało mi się, że mdleję; nigdy nie powiedziano o mnie nic większego i zaszczytniejszego. A ona ciągnęła: — I ta kobieta musiała odejść w kwiecie wieku, gdy najmłodszy jej syn nie miał sześciu miesięcy. Choroba jej nie trwała długo; była spokojna, zrezygnowana, żal jej było tylko dzieci, zwłaszcza najmniejszego. Gdy koniec jej się zbliżał i gdy mi rzekła: — Przyprowadź je — a ja je wprowadziłam, małe, które nic nie wiedziały, i najstarsze, które odchodziły od zmysłów — one stały obok łóżka, a ona podniosła ręce i modliła się nad nimi, i całowała je po kolei, i odesłała je, i rzekła do mnie: — Bądź im matką! — Dałam jej słowo na to! — Obiecujesz, córko moja, wiele — rzekła. — Serce matki i oko matki! Widziałam często po twych pełnych wdzięczności łzach, że czujesz, co to znaczy. Miej dla swego rodzeństwa i swego ojca wierność i posłuszeństwo kobiety. Pocieszysz go. — Pytała o niego, bo wyszedł, by ukryć przed nami zgryzotę, troskę nad siły, która go wypełniała. Ten człowiek był całkiem złamany.
— Albercie, byłeś w pokoju! Słyszała, że ktoś chodzi obok, spytała i wezwała cię do siebie. I jak patrzyła na ciebie i na mnie spokojnym okiem, znajdując pociechę w tym, że będziemy szczęśliwi, szczęśliwi razem! — Albert rzucił się jej na szyję, całował ją i wołał: — Jesteśmy szczęśliwi, będziemy szczęśliwi! — Spokojny Albert był zgoła nieprzytomny, a ja nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
— Werterze — zaczęła — i ta kobieta miałaby zniknąć! Boże, gdy czasem pomyślę, jak pozwalamy sobie zabrać to, co mamy najdroższego w życiu, i nikt nie czuje tego tak silnie jak dzieci, które długo jeszcze się skarżyły: Czarni ludzie wynieśli mamę!
Wstała, a ja wyrwany z zamyślenia i wstrząśnięty, zostałem na miejscu i trzymałem jej rękę. — Chodźmy — rzekła — już czas. — Chciała cofnąć swą rękę, a ja ująłem ją jeszcze silniej! — Zobaczymy się znów — zawołałem — odnajdziemy się znów, rozpoznamy się pod wszystkimi postaciami. Odchodzę — ciągnąłem — odchodzę chętnie, a jednak, gdybym miał rzec: na wieki, nie zniósłbym tego. Bądź zdrowa, Loto! Bądź zdrów, Albercie! Zobaczymy się znowu. — Jutro, sądzę — odrzekła żartobliwie. Czułem to jutro! Ach, nic nie widziała, cofając rękę swą z mojej. Wyszli aleją; stałem, patrzyłem za nimi w świetle księżyca, rzuciłem się na ziemię i wypłakałem się, zerwałem się, pobiegłem na taras i zobaczyłem jeszcze w dole, w cieniu wysokich lip, jej białą suknię lśniącą u drzwi ogrodowych; wyciągnąłem ramiona i znikła.
Księga druga
20 października 1771
Wczoraj przybyliśmy tutaj. Poseł jest niezdrów, więc zatrzyma się dni kilka. Gdyby tylko nie był tak niemiły, wszystko byłoby dobrze. Widzę, widzę, że los przygotował mi ciężkie próby. Lecz odwagi! Lekka myśl zniesie wszystko! Lekka myśl? Śmiech mnie zbiera, skąd to słowo nawinęło mi się pod pióro. O, nieco lżejsza krew byłaby mnie uczyniła najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Co? Tam gdzie inni z odrobiną siły i talentu puszą się przede mną w błogim zadowoleniu z siebie, ja wątpię o swej sile, o swych zdolnościach? Boże mój, który obdarowałeś mnie tym wszystkim, czemuż nie zachowałeś sobie połowy tego, a nie dałeś mi wiary w siebie i daru poprzestawania na małym?
Cierpliwości, cierpliwości! Będzie lepiej. Bo powiadam ci, drogi, masz słuszność. Odkąd uganiam się co dzień wśród tłumu i widzę, co ludzie robią i jak to czynią, czuję się daleko lepiej. Zapewne, ponieważ jesteśmy tak stworzeni, że porównywamy wszystko ze sobą i siebie ze wszystkim, więc szczęście i nieszczęście zależy od przedmiotów, z którymi się porównywamy, i przeto nie ma nic niebezpieczniejszego nad samotność. Wyobraźnia nasza, z natury swej skłonna do wzlotów, żywiona fantastycznymi obrazami poezji, stwarza sobie tłum istot stojących na różnych szczeblach, wśród których my stoimy na najniższym i wszystko prócz nas wydaje się wspaniałe, każdy inny jest doskonalszy. A dzieje się to w sposób zgoła naturalny. Czujemy często, że nam czegoś brak — i zda się nam, iż właśnie to, czego nam brak, posiada ktoś inny, któremu też przydajemy i to wszystko, co my mamy, i nadto jeszcze pewne idealne zadowolenie. I oto szczęśliwiec jest zupełnie gotów — nasz własny twór!
Jeżeli natomiast pracujemy mozolnie i używając własnych słabych sił, to przekonujemy się często, że przy całym marudzeniu i lawirowaniu dochodzimy dalej niż inni, płynący pełnymi żaglami i posługujący się wiosłem — i to nam przecie daje prawdziwą świadomość własnej wartości, jeśli posuwamy się naprzód równo z drugimi lub też ich wyprzedzamy.
26 listopada
Zaczynam czuć się tu zgoła znośnie. Najlepsze, że jest dość roboty; a poza tym to mnóstwo ludzi, ta rozmaitość nowych postaci roztacza przede mną bogate widowisko. Poznałem hrabiego C., którego z dniem każdym bardziej czcić musze. Jest to otwarta głowa, człowiek o głębokim umyśle, ale wcale nie oschły, dlatego że ogarnia szerokie horyzonty; w jego obcowaniu z ludźmi widać tyle zrozumienia dla przyjaźni i miłości. Zainteresował się mną, gdy zwróciłem się do niego z pewnym zleceniem, i zauważył przy pierwszych słowach, że się rozumiemy, że może ze mną mówić jak nie z każdym. Nie mogę się także nachwalić jego szczerego zachowania się wobec mnie. Nie ma na świecie tak prawdziwej, gorącej radości, jak widzieć wielką duszę, która się przed kimś otwiera.
24 grudnia
Znoszę wiele przykrości ze strony posła; przewidziałem to z góry. Jest to najbardziej rygorystyczny głupiec, jaki może istnieć. Powolny i nudny jak stara ciotka. Człowiek, który nigdy nie jest z siebie zadowolony i dlatego nikt go nie zadowoli. Pracuję łatwo i prędko i nie lubię poprawek; a on potrafi oddać mi jakiś akt i powiedzieć: — To dobre, lecz przejrzyj pan to; zawsze znajdzie się lepszy wyraz, jakieś czystsze słówko. — Wtedy diabli mnie biorą. Nie może braknąć żadnego „i", żadnego spójnika; a wszystkich zmian szyku, które mi się czasem wymykają, jest wrogiem śmiertelnym. Jeżeli się jakiegoś okresu nie wyrzępoli wedle zwyczajnej melodii, nie rozumie go zgoła. To męka mieć do czynienia z takim człowiekiem.
Zaufanie hrabiego C. to jeszcze jedyna rzecz, która mi jest pewną nagrodą. Powiedział mi niedawno po prostu, jak niezadowolony jest z powolności i pedanterii posła. Ludzie utrudniają życie sobie i innym. — Jednak — rzekł — trzeba się poddać, jak wędrowiec, który ma przejść górę. Oczywiście, gdyby nie było góry, droga byłaby wygodniejsza i krótsza, ale góra jest i trzeba ją przebyć.
Mój szef wywęszył naturalnie, że hrabia daje mi przed nim pierwszeństwo, i to go złości, wiec korzysta z każdej sposobności, by obmawiać hrabiego przede mną; ja oczywiście sprzeciwiam się i to tylko pogarsza sprawę. Wczoraj nawet rozgniewał mnie, bo i mnie miał na myśli. — Do spraw światowych — mówił — hrabia jest dobry, pracuje z wielką łatwością, włada dobrze piórem, lecz brak mu gruntownej nauki, jak wszystkim beletrystom. — Zrobił przy tym minę. jakby chciał rzec: A co? Ukłułem cię? Ale nie dotknął mnie; gardziłem człowiekiem, który mógł tak myśleć i tak postępować. Stawiłem mu czoło i walczyłem z całym zapałem. Powiedziałem mu, że hrabia jest człowiekiem, dla którego trzeba mieć szacunek, zarówno dla jego charakteru, jak i dla jego wiedzy. — Nie znałem — rzekłem — nikogo, kto by tak umiejętnie umiał rozszerzyć swój umysł, ogarnąć nim niezliczone zagadnienia, a jednak zachować żywe zainteresowanie dla spraw codziennego życia. — To było dla niego tureckie kazanie, więc pożegnałem się, by dłużej nie wzburzać w sobie żółci z powodu tych głupstw.
A temu winniście wy wszyscy, którzyście wpędzili mnie w to jarzmo i tyle bajali o czynnym życiu. Czynne życie! Jeżeli człowiek, co sadzi kartofle i wozi swoje zboże na sprzedaż, nie robi więcej niż ja, zgodzę się jeszcze dziesięć lat harować na galerze, do której teraz jestem przykuty.
I ta błyszcząca nędza, ta nuda wśród obrzydliwych ludzi, którzy tutaj żyją! Ta żądza pierwszeństwa u nich! Jak uważają i czyhają, by wysunąć się jeden krok przed innych; najnędzniejsze, najmizerniejsze namiętności, zgoła bez przykrywki! Jest tu kobieta na przykład, która bawi każdego swym szlachectwem i swoją ziemią, że każdy musi myśleć: to głupia baba, wyobraża sobie cuda o odrobinie swego szlachectwa i sławie swej ziemi. Ale jest gorzej — ta kobieta jest z tej okolicy, to córka pisarczyka. Otóż nie mogę pojąć ludzi, którzy mają tak mało rozumu, by się tak hańbić.
Wprawdzie poznaję, mój drogi, co dzień lepiej, jak głupio jest mierzyć innych wedle siebie. I ponieważ mam tyle kłopotu z sobą samym, a to serce jest tak burzliwe, więc pozwalam innym iść swoją drogą, byle mi tylko także pozwolili iść moją.
Co mnie najbardziej drażni, to fatalne stosunki mieszczańskie. Wprawdzie wiem równie dobrze jak inni, jak potrzebna jest różnica stanów, ile korzyści mnie samemu ona przynosi; jednak niech mi nie staje ona w drodze właśnie tam, gdzie mogę jeszcze zażyć trochę radości, złowić jeden choćby promień szczęścia na tej ziemi! Poznałem niedawno na przechadzce pannę von B., miłe stworzenie, które zachowało bardzo dużo naturalności wśród tego sztywnego życia. Podobaliśmy się sobie w rozmowie i przy pożegnaniu prosiłem ją o pozwolenie odwiedzenia jej. Przystała na to z taką prostotą, że ledwo mogłem doczekać się stosownej chwili, by pójść do niej. Nie jest tutejsza i mieszka w domu ciotki. Fizjonomia tej starej nie podobała mi się. Okazywałem jej wiele grzeczności, rozmowę zwracałem przeważnie do niej i w przeciągu niespełna pół godziny poznałem tyle, co mi panna później sama wyznała: że drogiej cioci w jej wieku brak wszystkiego, że nie ma przyzwoitego majątku ani rozumu i żadnego innego oparcia prócz szeregu przodków, żadnej ochrony prócz swojej klasy, w której się opalisadowała; i żadnej rozkoszy prócz patrzenia ze swego piętra ponad mieszczańskie głowy. W młodości była podobno piękna i przebaraszkowała życie; naprzód uporem swym dręczyła niejednego biednego młodzieńca, a w dojrzałych latach ugięła się przed pewnym starym oficerem, który za cenę posłuchu i za znośne utrzymanie przeżył z nią wiek spiżowy i umarł; i oto teraz, w żelaznym, widzi się samotna i nie miałaby żadnego poważania, gdyby siostrzenica jej nie była tak miła.
8 stycznia 1772
Cóż to za ludzie, którzy całą duszę wkładają w ceremoniał, których myśli i dążenia przez lata całe kierują się ku temu, jak posunąć się o krzesło wyżej przy stole! I nie dlatego, by nie mieli nic do roboty: przeciwnie, mnóstwo prac zalega właśnie dlatego, że drobne kwasy powstrzymują od załatwiania ważnych spraw. Zeszłego tygodnia wybuchły kłótnie przy jeździe sankami i cała zabawa się popsuła.
Głupcy, nie widzą, że właściwie nie chodzi o miejsce i że ten, który zajmuje pierwsze, rzadko gra pierwszą rolę! Iluż królami rządzi minister, iluż ministrami ich sekretarz! I kto jest wówczas pierwszy? Ten, zdaje mi się, który widzi dalej niż inni i ma tyle mocy lub chytrości, by ich siły i namiętności zaprząc do wykonania swych planów.
20 stycznia
Piszę do Pani, droga Loto w izbie małej chłopskiej gospody, dokąd schroniłem się przed groźną burzą. Odkąd żyję w smutnym gnieździe D., wśród obcych, całkiem mojemu sercu obcych ludzi, nie miałem chwili, ani jednej chwili, w której by mi serce nie kazało pisać do Pani. A teraz, w tej chacie, w tej samotności, w tym zamknięciu, gdy śnieg i grad bije w me okienko, Pani była pierwszą mą myślą. Gdym tu wszedł, nagle stanęła przede mną Pani postać, Pani wspomnienie. O, Loto! Tak błogo, tak zacisznie! Mój Boże, znów pierwsza szczęśliwa chwila!
Gdyby mnie Pani była widziała, o Najdroższa, w wirze zajęć! Jakże wysychają me zmysły! Ani jednego momentu pełni serca, ani jednej błogiej godziny! Nic! Nic! Stoję jak przed skrzynką osobliwości28, widzę małych ludków i koniki przesuwające się przede mną i pytam się często, czy to nie złudzenie wzrokowe. Gram z nimi razem, a raczej igrają mną jak marionetką; ujmuję niekiedy mojego sąsiada za drewnianą rękę i cofam się ze zgrozą. Wieczorem postanawiam zobaczyć wschód słońca, a potem nie wstaję z łóżka; w dzień przyrzekam sobie popatrzeć na księżyc i nie wychodzę z pokoju. Nie wiem, po co wstaję, po co idę spać.
Zabrakło drożdży, które poruszały me życie; znikł czar, który podtrzymywał mnie podczas głębokich nocy i rano budził mnie ze snu.
Znalazłem tu jedynie niewieście stworzenie: niejaką pannę von B. Podobna jest do Pani, droga Loto, jeśli do Pani podobną być można. Ej — powie Pani — ten człowiek sadzi się na liche „komplementy"! Nie jest to całkiem nieprawdą. Od niejakiego czasu jestem bardzo grzeczny, bo przecież innym być nie mogę; mam wiele dowcipu, a panie mówią, że nikt nie umie subtelniej chwalić niż ja (i kłamać, doda Pani; bo bez tego nic się nie uda, rozumie Pani?). Chciałem mówić o pannie B.! Bogata dusza wyziera z jej niebieskich oczu. Jej stanowisko społeczne jest dla niej ciężarem, który żadnego z życzeń jej serca zadowolić nie może. Tęskni za tym, by wyrwać się ze zgiełku, i niejedną godzinę spędzamy marząc o niezakłóconej szczęśliwości wśród wiejskiego krajobrazu, ach, i marząc o Pani! Jak często prosi Pani hołd składać. Nie musi, czyni to dobrowolnie. Ona słucha tak chętnie o Pani; ona Cię kocha.
O, gdybym siedział u stóp Pani w drogim, zacisznym pokoiku, a nasze miłe dzieci tarzały się koło nas! Gdyby Ci zbyt hałasowały, zgromadziłbym je przy sobie i uspokoił opowiadaniem groźnej bajki.
Słońce zachodzi wspaniale nad lśniącą śniegiem okolicą, burza przeminęła. A ja — muszę znowu zamknąć się w swej klatce. Do widzenia! Czy Albert u Pani? I jak — ? Boże, przebacz mi to pytanie!
8 lutego
Od tygodnia mamy szkaradną pogodę, dla mnie dobroczynną. Bo odkąd tu jestem, nie znałem pięknego dnia, którego by mi ktoś nie zepsuł czy nie obrzydził. Kiedy więc jest deszcz, zadymka, chłód, odwilż, nie może być przecie w domu gorzej niż na dworze, albo przeciwnie: i tak jest dobrze. Kiedy wschodzi słońce i zapowiada ładny dzień, nie mogę powstrzymać się, by nie zawołać: oto mają znowu dobro niebiańskie, które mogą sobie zatruć nawzajem. I zatruwają sobie wszystko. Zdrowie, dobre imię, radość, odpoczynek! I to przeważnie z głupoty, z nierozumu, z ciasnoty, a gdy się im przysłuchać, czynią to w najlepszej myśli. Niekiedy chciałbym prosić ich na klęczkach, by nie szarpali tak wściekle własnych wnętrzności.
17 lutego
Lękam się, że poseł i ja nie wytrzymamy już dłużej ze sobą. To człowiek zupełnie nieznośny. Sposób, w jaki pracuje i załatwia sprawy, jest tak śmieszny, że nie mogę się powstrzymać, by mu się nie sprzeciwiać, i często jakąś rzecz robię wedle własnego rozumu i sposobu, co mu oczywiście nigdy nie dogadza. Oskarżył mnie o to niedawno u dworu i minister dał mi naganę, wprawdzie łagodną, ale była to jednak nagana, i miałem już zażądać zwolnienia, gdy otrzymałem odeń list prywatny*, list, przed którym klęknąłem; wielbiłem ten wzniosły, szlachetny rozum, z jakim wytykał mi moją zbyt wielką wrażliwość; szanuje wprawdzie jako młodzieńczy, dobry zapał moje przesadne pojęcie o działalności, o wpływie na innych, o wnikaniu w sprawy, nie chce ich wytępić, lecz złagodzić i skierować tam, gdzie mogą mieć swobodne pole rozwoju i wywierać potężne skutki. Pokrzepiłem się na tydzień i pojednałem ze sobą. Ach, wspaniałą rzeczą jest spokój duszy i radość z siebie, drogi przyjacielu. Gdyby jeno ta rzecz nie była właśnie tak krucha, jak jest piękna i drogocenna!
20 lutego
Bóg was pobłogosław, moi drodzy, niech wam da wszystkie dobre dni, które mnie odbiera.
Dziękuję ci, Albercie, żeś mnie oszukał: czekałem wiadomości o dniu waszego ślubu i postanowiłem sobie zdjąć tegoż dnia sylwetkę Loty ze ściany i pogrzebać ją wśród innych papierów. Teraz jesteście małżeństwem, a jej portret jeszcze tu wisi! Otóż niech tak zostanie! I czemuż by nie? Wiem, że jestem też przecie przy was, jestem bez szkody dla ciebie w sercu Loty. Mam, tak, mam drugie w nim miejsce i chcę, i muszę je zachować. O, oszalałbym, gdyby mogła zapomnieć — Albercie, w tej myśli jest piekło! Albercie, bądź zdrów. Bądź zdrów, aniele niebiański, bądź zdrowa, Loto!
15 marca
Miałem przykrość, która mnie stąd wypędzi. Zgrzytam zębami! Do diabła! Nie da się to naprawić, a wy sami przecie jesteście winni, wy, którzyście mnie popędzali, przynaglali i dręczyli, by zająć stanowisko, które nie było po mojej myśli. Teraz mamy, ja i wy! A żebyś znów nie powiedział, że moje przesadne wyobrażenia popsuły wszystko, więc masz tu, drogi panie, opowieść krótką i zwięzłą, jakby to opisał kronikarz.
Hrabia von C. kocha mnie, wyróżnia mnie, to rzecz znana; mówiłem ci już o tym sto razy. Otóż byłem wczoraj u niego na obiedzie, właśnie w dzień, gdy zbiera się u niego wieczorem wytworne towarzystwo panów i pań, o którym nigdy nie myślałem, ani mi do głowy nie przyszło, że my, podwładni, do niego nie należymy. Dobrze. Wieczorem po obiedzie u hrabiego przechadzamy się w wielkiej sali tam i sam; rozmawiam z nim, z pułkownikiem B., który przyszedł, i nadchodzi godzina zebrania. Nie myślę, Bóg świadkiem, o niczym. Wtem wchodzi wielce dostojna pani von S. ze swym panem małżonkiem i ze swą wysoko wylęgłą gęsią córką o płaskiej piersi i w ładnym gorsecie, podnoszą en passant swe dziedziczne wysoko urodzone oczy i dziurki od nosa. Jako że mam serdeczny wstręt do tej nacji, chciałem się właśnie pożegnać i czekałem tylko, aż hrabia uwolni się od tych obmierzłych plotkarzy, gdy właśnie weszła moja panna B. Ponieważ serce zawsze taje mi nieco, gdy ją widzę, więc zostałem; stanąłem za jej krzesłem i spostrzegłem dopiero po pewnym czasie, że mówi ze mną z mniejszą niż zwykle otwartością, z niejakim zakłopotaniem. To mnie uderzyło. „I ona jest taka jak cały ten tłum — pomyślałem — bierz ją diabli!" Byłem dotknięty i chciałem iść: a jednak zostałem; ponieważ chciałem znaleźć dla niej jakieś usprawiedliwienie i nie wierzyłem sam sobie, i miałem nadzieję na jakieś dobre słowo z jej strony, i — zresztą myśl, co chcesz. Tymczasem towarzystwo napływa. Baron F. z całą garderobą z czasów koronacyjnych Franciszka I, radca dworu p. R., tu jednak in ąualitate29 zwany panem von R., ze swą głuchą żoną, i tak dalej, nie pomijając źle wyposażonego J., który luki swej starofrankoń-skiej garderoby łata nowomodnymi łachami: wszystko to wchodzi, a ja rozmawiam z kilku znajomymi, ale wszyscy są bardzo lakoniczni. Myślałem i zwracałem uwagę tylko na moją B. Nie spostrzegłem, że kobiety na końcu sali szeptały sobie do ucha, że szept przeszedł do mężczyzn, że pani von S. rozmawiała z hrabią (wszystko to opowiadała mi później panna B.), aż wreszcie hrabia podszedł do mnie i podprowadził mnie do okna. — Zna pan — rzekł — nasze przedziwne stosunki. Towarzystwo jest niezadowolone, jak widzę, z pana obecności. Nie chciałbym za nic... — Ekscelencjo — przerwałem — proszę tysiąckrotnie o przebaczenie; winien byłem pamiętać o tym i wiem, że pan wybaczy mi tę niestosowność. Chciałem już przedtem pożegnać się, mój zły duch mnie zatrzymał — dodałem z uśmiechem kłaniając się. Hrabia uścisnął mi dłoń z uczuciem, które wszystko mówiło. Wycofałem się dyskretnie z dostojnego towarzystwa, poszedłem sobie, siadłem do kabrioletu i pojechałem do M., by zobaczyć tam ze wzgórza zachód słońca i przeczytać przy tym wspaniałą pieśń Homera, jak Ulissesa ugaszcza zacny świniopas30. To było bardzo dobre.
Wieczorem wracam na wieczerzę. Było jeszcze kilka osób w gospodzie; grano w kącie w kości, odrzuciwszy serwetę. Wtem wchodzi poczciwy Adelin, zdejmuje kapelusz patrząc na mnie, przystępuje do mnie i mówi cicho: — Miałeś przykrość? — Ja? — pytam. — Hrabia wyprosił cię z towarzystwa. — Niech ich diabli — mówię. — Było mi miło, żem się wydostał na świeże powietrze. — Dobrze — powiada on — że sobie nic z tego nie robisz. Tylko przykro mi. Mówią już o tym wszędzie. — Wtedy dopiero zaczęło mnie to nurtować. „Wszyscy, którzy przyszli na wieczerzę i patrzą na ciebie — pomyślałem — patrzą na ciebie z tego powodu." To zaczęło mi psuć krew.
A ponieważ dziś, gdziekolwiek przyjdę, żałują mnie, ponieważ słyszę, że wszyscy zawistni mi triumfują i mówią: „Patrzcie, jak się skończyło z pyszałkami, którzy chełpili się swą odrobiną rozumu i myśleli, że mogą z tego powodu lekceważyć wszelkie stosunki", i co tam jeszcze te psy szczekają, człowiek by nożem się pchnął! Bo niech mówią, co chcą, o niezależności od sądów ludzkich, pokażcie mi tego, który by ścierpiał, by mówiły o nim szuje, gdy mają nad nim przewagę! Jeśli gadanina ich pusta, ach, wtedy można sobie z nich nic nie robić.
16 marca
Wszyscy szczują przeciwko mnie! Dzisiaj spotykam pannę B., w alei. Nie mogłem się powstrzymać, by nie przemówić do niej, i kiedyśmy oddalili się nieco od towarzystwa, nie okazać, że odczułem jej niedawne zachowanie się. — O, Werter — rzekła głosem pełnym serdeczności — czy mógł pan tak tłumaczyć sobie moje pomieszanie znając moje serce? Ileż wycierpiałam z powodu pana od chwili, gdy weszłam do sali! Przewidziałam wszystko z góry; sto razy miałam na końcu języka ostrzeżenie dla pana; wiedziałam, że panie von S. i T. raczej wyjdą ze swymi mężami, niż zostaną w pańskim towarzystwie, wiedziałam, że hrabia nie może psuć sobie z nimi stosunków, a teraz ta cała gadanina! — Co, pani? — spytałem ukrywając swe przerażenie, bo wszystko, co mi Adelin onegdaj powiedział, przebiegło mi w tej chwili jak ukrop przez żyły. — Ile mnie to już kosztowało! — rzekło słodkie stworzenie i łzy stanęły jej w oczach. Nie byłem już panem siebie, chciałem rzucić się jej do stóp. — Niech pani mówi jaśniej! — zawołałem. Łzy spłynęły jej po policzkach, straciłem panowanie nad sobą. Otarła je nie chcąc ich ukrywać. — Zna pan mą ciotkę — zaczęła — była obecna i patrzyła na to, jakimi oczyma! Wczoraj wieczór i dziś rano wysłuchałam kazania co do mego stosunku do pana; musiałam słuchać, jak się pana upokarza, poniża, a mogłam i śmiałam tylko na pół pana bronić.
Każde słowo, które mówiła, wnikało jak miecz w moje serce. Nie wiedziała, jakim by miłosierdziem było zamilczeć przede mną to wszystko, dodawała nadto, co dalej o tym gadać będą, jak to wszyscy hultaje będą z tego powodu triumfować. Jak teraz będą wykrzykiwać, że moja pycha, moje lekceważenie drugich, co mi już dawno zarzucano, zostały ukarane, poniżone. Wilhelmie, słyszeć to wszystko wypowiedziane głosem najprawdziwszego współczucia! Byłem zmiażdżony i dotąd wściekły jestem w głębi serca. Pragnąłem, by ktoś się ośmielił zarzucić mi to wprost, bym mógł go przeszyć szpadą. Gdybym ujrzał krew, byłoby mi lepiej. Ach, tysiąc razy chwytałem nóż, by ulżyć temu uciśnionemu sercu. Opowiadają o pewnej szlachetnej rasie koni, że jeśli są strasznie zgrzane i zgonione, nagryzają sobie same z instynktu żyłę, by łatwiej móc chwycić oddech. Tak i ja często chciałbym otworzyć sobie żyłę, by obdarzyła mnie wolnością wieczną.
24 marca
Zażądałem dymisji u dworu i spodziewałem sieją otrzymać; wybaczcie mi, że nie postarałem się wprzód o wasze na to pozwolenie. Musiałem odejść, a wiem wszystko, co byście mieli do powiedzenia, by mnie namówić do pozostania, a więc... Donieś o tym mej matce w osłodzonej pigułce; nie mogę sobie sam poradzić, więc niech się nie gniewa, jeśli i jej nic pomóc nie mogę. Oczywiście musi ją to zaboleć. Widzieć, jak wyścig, który syn jej zaczął, krojąc wprost na tajnego radcę lub posła, urywa się nagle i oto wraca się z konikiem do stajni! Róbcie z tego, co chcecie, i kombinujcie wszystkie możliwe wypadki, w jakich mógłbym i powinien był zostać, mimo to — odchodzę. A jeśli chcecie wiedzieć, dokąd idę: jest tu książę***, który znajduje wiele upodobania w mym towarzystwie i prosił mnie, słysząc o moim zamiarze, bym pojechał z nim do jego dóbr i spędził tam piękną wiosnę. Przyrzekł mi, że będę pozostawiony zgoła sam sobie, a ponieważ rozumiemy się ze sobą do pewnego stopnia, więc ważę się na los szczęścia pojechać z nim.
19 kwietnia
Postscriptum
Dzięki ci za oba twe listy. Nie odpowiadałem, ponieważ pozostawiłem ten list aż do otrzymania mego zwolnienia od dworu, gdyż bałem się, że matka moja mogłaby zwrócić się do ministra i utrudnić mi mój zamiar. Lecz stało się, zwolnienie nadeszło. Nie mogę wam powiedzieć, jak niechętnie mi go udzielono i co mi pisze minister; popadlibyście w nowe lamenty. Książę następca przysłał mi na pożegnanie dwadzieścia pięć dukatów ze słowami, które do łez mnie wzruszyły. Więc matka nie potrzebuje przysyłać mi pieniędzy, o które niedawno prosiłem.
5 maja
Jutro odjeżdżam, a ponieważ miejsce mego urodzenia leży tylko o sześć mil stąd, więc chcę je odwiedzić, przypomnieć sobie dawne, stare, prześnione dni. Chcę wejść tą właśnie bramą, którą matka ze mną wyjechała, gdy po śmierci mego ojca opuściła miłą, zaciszną miejscowość, by zamknąć się w nieznośnym mieście. Bądź zdrów, Wilhelmie, dam ci znać o mojej drodze.
9 maja
Odbyłem pielgrzymkę do mego ojczystego kąta z całą pobożnością pątnika i doznałem kilku nieoczekiwanych wrażeń. Pod starą lipą, znajdującą się o kwadrans drogi od miasta w stronę S., kazałem przystanąć, wysiadłem i poleciłem pocztylionowi pojechać dalej, by na piechotę cieszyć się do woli, na nowo, żywo każdym wspomnieniem. Więc .stałem pod lipą, która niegdyś była dla mnie, chłopca, celem i granicą przechadzek. Jakże wszystko się zmieniło! Dawniej tęskniłem w szczęśliwej nieświadomości do nieznanego świata, gdzie spodziewałem się znaleźć tak wiele pokarmu dla mej duszy i wszelką rozkosz, która wypełniłaby i zaspokoiła tęskniącą za nią moją istotę. Teraz wracałem z dalekiego świata, o przyjacielu, z jakże zawiedzionymi nadziejami, z jak zburzonymi planami! Widziałem leżące przede mną góry, które tysiąckrotnie były przedmiotem mych pragnień. Mogłem tu siedzieć godzinami i tęsknić, tonąc całą duszą w tych lasach, w tych dolinach, które przedstawiały się moim oczom w tak miłym zamgleniu — i gdym potem wracał o oznaczonym czasie, z jakąż niechęcią opuszczałem to drogie miejsce! Zbliżałem się do miasta, pozdrawiałem wszystkie stare znajome domki w ogródkach; nowe budziły we mnie wstręt, podobnie jak wszystkie inne zmiany, które od tego czasu wprowadzono. Wszedłem bramą i od razu odnalazłem siebie. Drogi! Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo byłoby to równie nużące dla ciebie, jak dla mnie jest czarujące. Postanowiłem zamieszkać na rynku, tuż obok naszego dawnego domu. Po drodze zauważyłem, że izba szkolna, gdzie poczciwa stara kobieta trzymała w zamknięciu nasze dzieciństwo, została zmieniona na kram. Przypomniałem sobie niepokój, łzy, odrętwienie umysłu, lęk serdeczny, które przecierpiałem w tej dziurze. Nie uczyniłem kroku, który by nie miał znaczenia. Pielgrzym z Ziemi Świętej nie znajduje tak wielu pamiątek religijnych i trudno duszy jego o tak święte wzruszenie. Jeszcze jedno z tysiąca! Szedłem wzdłuż rzeki aż do pewnej zagrody, także jedną z mych dróg, i do miejsc, gdzie jako chłopcy puszczaliśmy kaczki na wodzie płaskimi kamykami i szliśmy w zawody, czyj kamyk zrobi najwięcej skoków na fali. Przypominam sobie żywo: gdy stałem nieraz i patrzyłem na wodę, z jak przedziwnymi ścigałem ją przeczuciami, jak fantastycznymi wyobrażałem sobie okolice, przez które ona przepływa, i jak wnet znajdowałem granicę swej wyobraźni; a jednak ona musiała płynąć dalej, wciąż dalej, aż zatracałem się zupełnie w zapatrzeniu w niewidzialną dal. Widzisz, mój drogi, jak ograniczeni i szczęśliwi byli wspaniali praojcowie, jak dziecięce były ich uczucia, ich wyobraźnia! Gdy Ulisses mówi o niezmierzonym morzu i o nieskończonej ziemi, jest to tak prawdziwe, ludzkie, serdeczne, ścisłe i tajemnicze. I cóż, że teraz z każdym uczniakiem mogę powtarzać, że ziemia jest okrągła? Człowiekowi potrzeba tylko kilku skib, by na nich żyć, jeszcze mniej, by pod nimi spoczywać.
Obecnie bawię na książęcym zamku myśliwskim. Wcale dobrze współżyje się z tym panem, jest naturalny i pełen prostoty. Otaczają go dziwni ludzie, których zgoła nie pojmuję. Nie wydają się hultajami, nie robią też jednak wrażenia ludzi uczciwych. Czasem uważam ich za uczciwych, ale nie mogę im ufać. Co mi jest czasem przykre, to to, że książę mówi niekiedy o rzeczach, o których słyszał tylko lub czytał, i to właśnie z takiego punktu widzenia, z jakiego mu je ktoś inny przedstawił!
Ceni też mój rozum i talenty bardziej niż to serce, które jest przecie mą jedyną dumą, które jedynie jest źródłem wszystkiego, wszelkiej siły, wszelkiej szczęśliwości i wszelkiej niedoli. Ach, to, co ja wiem, może każdy wiedzieć. Moje serce mam ja tylko.
25 maja
Miałem pewien zamysł, o którym nie chciałem wam mówić, aż się spełni; teraz, gdy nic z tego nie będzie, dobrze, że się tak stało. Chciałem iść na wojnę. Długo ciążyło mi to na sercu. Właśnie dlatego przyjechałem tu z księciem, który jest generałem w służbie *-kiej. Na jednej z przechadzek odkryłem mu swój zamiar; on odradzał mi i byłaby to u mnie raczej namiętność niż kaprys, gdybym nie chciał jego argumentom dać posłuchu.
11 czerwca
Mów, co chcesz, nie mogę tu pozostać dłużej. Cóż mam tu robić? Czas mi się wlecze. Książę traktuje mnie jak równego sobie, ja jednak nie czuję się na swoim miejscu. A poza tym nie mamy w gruncie rzeczy nic z sobą wspólnego. Jest on człowiekiem rozumu, lecz rozumu zgoła pospolitego, towarzystwo jego nie bawi mnie i więcej niż czytanie dobrze napisanej książki. Zostanę jeszcze tydzień, a potem wyruszam znów błądzić. Najlepsze, co tu robiłem, to rysunki, a książę odczuwa sztukę i odczuwałby jeszcze bardziej, gdyby nie zacieśniał swych horyzontów brzydką uczonością i utartą terminologią. Niekiedy zgrzytam zębami, gdy pełen gorącej wyobraźni oprowadzam go wśród natury i sztuki, a on myśli, że dokazał nie wiem czego, gdy nagle wyjedzie z jakimś oklepanym terminem technicznym.
16 czerwca
Tak, jestem tylko wędrowcem, pielgrzymem na ziemi. A wy — czyż jesteście czymś więcej?
18 czerwca
Dokąd się udam? Zwierzę ci to w zaufaniu. Dwa tygodnie muszę jednak jeszcze tu pozostać; a potem, jak to sam w siebie wmówiłem, chcę zwiedzić kopalnie pod*, w gruncie rzeczy jednak nie o to chodzi. Chcę tylko być bliżej Loty, oto wszystko. I śmieję się z własnego serca, i czynię mu zadość.
29 lipca
Nie, tak jest dobrze! Wszystko dobrze. Ja jej mężem! O Boże, któryś mnie stworzył, gdybyś mi był zgotował tę szczęśliwość, całe me życie byłoby ciągłą modlitwą! Nie chcę się prawować! Wybacz mi te łzy, wybacz mi moje daremne pragnienia! Ona mą żoną! Gdybym najdroższe pod słońcem stworzenie zamknął w swych ramionach... Dreszcz przebiega całe me ciało, Wilhelmie, gdy Albert obejmuje jej smukłą kibić.
I czyż wolno mi to powiedzieć? Czemuż nie, Wilhelmie? Ze mną byłaby szczęśliwsza niż z nim. O, on nie jest człowiekiem, który by spełnił wszystkie życzenia tego serca. Pewien brak tkliwości, rozumiej to, jak chcesz: że serce jego nie bije sympatią dla — och! — dla ustępu drogiej książki, gdzie serca moje i Loty w jeden rytm biją. I tak w stu innych wypadkach, gdy przemawia współczucie nasze dla czynu kogoś trzeciego. Drogi Wilhelmie!... Wprawdzie on kocha ją z całej duszy, a na cóż nie zasługuje taka miłość!...
Przerwał mi nieznośny człowiek. Osuszyłem łzy. Jestem roztargniony. Bądź zdrów, drogi!
4 sierpnia
Nie mnie jednemu tak się dzieje. Wszyscy ludzie łudzą się w swych nadziejach, zawodzą w oczekiwaniach. Odwiedziłem mą dobrą kobietę spod lipy. Najstarszy chłopak wybiegł na me spotkanie; jego radosny krzyk zwabił matkę, która wyglądała bardzo przybita. Jej pierwszym słowem było: — Dobry panie! Ach, mój Janek umarł. — Było to najmłodsze z jej dzieci. Milczałem. — A mój mąż — rzekła — powrócił ze Szwajcarii i nic nie przywiózł, a bez dobrych ludzi musiałby wrócić o zebranym chlebie. Po drodze dostał gorączki. — Nie mogłem jej nic rzec. Dałem coś małemu; prosiła mnie, bym przyjął kilka jabłek, co uczyniłem i opuściłem miejsce smutnego wspomnienia.
21 sierpnia
Ani się obejrzeć, a już wszystko zmieniło się we mnie. Nieraz radosny błysk życia już, już znów świta, ach, tylko na chwilę! Gdy tonę w łzach, nie mogę obronić się myśli: A gdyby Albert umarł? Ty byłbyś... tak, ona byłaby... Ścigam majak, póki nie zawiedzie mnie nad przepaść, przed którą cofam się ze drżeniem.
Gdy wychodzę bramą, drogą, którą jechałem po raz pierwszy, by zabrać Lotę na tańce, jakże tu wszystko zmienione! Wszystko, wszystko minęło! Ani znaku dawnego świata, ani tętna mego ówczesnego uczucia. Czuję to, co musi czuć duch świetnego księcia wracający w zgorzały, zburzony zamek, który niegdyś zbudował i wyposażył z całym przepychem, a umierając, pełen nadziei, pozostawił ukochanemu synowi.
3 września
Nie pojmuję czasem, jak ktoś inny może ją kochać, śmie ją kochać, gdy ja kocham ją tak wyłącznie, tak gorąco, tak pełnym uczuciem; nic innego nie znam ani wiem, ani mam — prócz niej.
4 września
Tak, tak jest. Gdy przyroda skłania się ku jesieni, jesień nastaje i we mnie, i dokoła mnie. Moje liście żółkną, a liście sąsiednich drzew już nawet opadły. Pisałem ci chyba zaraz po przyjeździe o pewnym tutejszym parobku? Dowiadywałem się znowu o niego w Wahlheim. Powiedziano mi, że został wyrzucony ze służby, i od nikogo nie mogłem wydobyć więcej o nim wiadomości. Spotkałem go wczoraj przypadkiem, gdy szedł do innej wsi. Zaczepiłem go i usłyszałem jego historię, która mnie do głębi wzruszyła, co łatwo zrozumiesz, gdy ci ją powtórzę. Ale po co to wszystko? Dlaczego nie chowam dla siebie spraw, które mnie smucą i gnębią? Dlaczego martwię jeszcze i ciebie? Dlaczego daję ci raz po raz sposobność do wyrażania mi współczucia i nagany? Trudno, widocznie tego chce moje przeznaczenie!
Najprzód odpowiadał tylko na moje pytania, z cichym smutkiem, który zdawał się świadczyć o nieśmiałym usposobieniu; wkrótce jednak stał się bardziej otwarty, jak gdyby nagle rozpoznał siebie i mnie. Opowiedział mi, co zawinił, i gorzko uskarżał się na swój los. Ach, gdybym mógł, drogi przyjacielu, powtórzyć ci każde jego słowo, abyś go osądził! Wyznał mi, z pewnym upodobaniem i rozrzewnieniem odświeżając wspomnienia, że kochał swoją gospodynię miłością rosnącą z każdym dniem; że w końcu nie był już świadom swych czynów i, jak się wyraził, nie wiedział, gdzie się podziać. Nie mógł jeść ani pić, ani spać, dławiło go w gardle. Robił to, czego nie powinien był robić, zapominał o wydanych mu poleceniach, jakby opanowany przez złego ducha. Aż wreszcie pewnego dnia wiedząc, że gospodyni jest w izbie na piętrze, poszedł do niej, a raczej coś go tam zaciągnęło, i gdy nie chciała wysłuchać jego próśb, usiłował wziąć ją siłą. Sam nie wiedział, jak się to stało; brał Boga na świadka, że zawsze miał wobec niej uczciwe zamiary, że jedynym jego pragnieniem było, aby wyszła za niego za mąż i żyła z nim do śmierci. Mówił już dość długo i nagle zaczął się zacinać jak człowiek, który ma jeszcze coś wyznać, ale brak mu odwagi. Wreszcie przezwyciężył się i opowiedział nieśmiałym głosem, na jakie drobne poufałości pozwalała mu gospodyni i jak zażyłe łączyły ich stosunki. Przerwał to wyznanie dwa albo trzy razy, zastrzegając się z ożywieniem, że nie mówi o tych rzeczach, aby ją oczernić, gdyż kocha ją i szanuje jak dawniej; że nigdy nic takiego nie przeszło mu przez usta — chce mnie tylko przekonać, że nie jest złym człowiekiem ani obranym z rozumu. I tu, mój kochany, zaczynam znowu moją starą piosenkę, do której zawsze będę wracał: o, gdybym mógł pokazać ci tego człowieka, jak stał przede mną i jak wciąż jeszcze przed mymi oczyma stoi! Gdybym mógł ci wszystko opowiedzieć, abyś czuł, jak się przejmuję, jak muszę się przejmować jego losem! Ale dosyć już — znasz i mój los, znasz mnie, wiesz więc aż nazbyt dobrze, co mnie ciągnie do wszystkich ludzi nieszczęśliwych, a zwłaszcza do tego człowieka.
Przeglądam mój list i widzę, że zapomniałem opowiedzieć tę historię do końca, którego zresztą łatwo się domyślić. Gospodyni broniła się, wówczas nadszedł jej brat, który od dawna go nienawidził i chciał usunąć z domu, gdyż obawiał się, że przez nowe małżeństwo siostry dzieci jego stracą pokaźny spadek, na który dotąd mogą liczyć, ponieważ gospodyni jest bezdzietna; wyrzucił natychmiast parobka i nadał całej sprawie taki rozgłos, że jego siostra, nawet gdyby chciała, nie mogłaby go przyjąć z powrotem. Teraz ma nowego parobka i powiadają, że i o niego już zaczęły się nieporozumienia z bratem. Wszyscy twierdzą, że tym razem dojdzie na pewno do małżeństwa, on jednak postanowił, że nie przeżyje tego.
Nic nie przesadziłem w tej relacji, nie przesubtelniłem — mogę nawet ręczyć, że moje opowiadanie jest bardzo blade i że zagubiłem całą jego pierwotną delikatność używając tradycyjnych określeń dotyczących spraw duszy.
Taka miłość, wierność i namiętność nie jest więc bynajmniej poetyckim wymysłem — żyje w najczystszej postaci wśród klasy ludzi, którą my nazywamy niewykształconą i prostacką. My, wykształceni — do cna spaczeni przez wykształcenie! Proszę cię, czytaj tę historię z nabożeństwem. Dzisiaj, kiedy to piszę, jestem spokojny; widzisz, że nie bazgrzę jak zwykle. Czytając pomyśl, mój drogi, że jest to także historia twego przyjaciela. Tak, tak było ze mną, tak będzie ze mną, a nawet w połowie nie jestem tak dzielny, tak zdecydowany jak ten biedny nieszczęśnik, z którym prawie nie śmiem się porównywać.
5 września
Napisała karteczkę do męża, który dla interesów pojechał na wieś. Pierwsze słowa brzmiały: „Najdroższy mój, najmilszy, wracaj, jak tylko będziesz mógł. Czekam na ciebie z radością i tęsknotą..." Jakiś ich znajomy przyszedł z wiadomością, że Albert z pewnych powodów tak prędko nie wróci. Porzucony bilecik wpadł mi wieczorem w ręce. Przeczytałem go i uśmiechnąłem się. Ona zapytała mnie o powód tego uśmiechu. — O, jak boskim darem jest wyobraźnia! — zawołałem. — Mogłem przez chwilę mieć złudzenie, że to było pisane do mnie. — Przerwała rozmowę i wydawała się niezadowolona, a ja zamilkłem.
6 września
Dużo mnie to kosztowało, zanim się zdecydowałem zrzucić swój niebieski prosty frak, w którym po raz pierwszy tańczyłem z Lotą, lecz ostatecznie był już niemożliwy. Kazałem też sobie zrobić inny, zupełnie jak poprzedni, z kołnierzykiem i wyłogami i również żółtą kamizelkę i spodnie.
Ale to już niezupełnie to samo. Nie wiem — sądzę, że z czasem i ten stanie mi się milszy.
12 września
Parę dni była poza domem, pojechała po Alberta. Gdy ją dziś odwiedziłem, wyszła ku mnie na próg swego pokoju, a ja z wielką radością ucałowałem jej rękę.
Kanarek siedzący na zwierciadle sfrunął na jej ramię. — Mój nowy przyjaciel — rzekła i podsunęła mu dłoń — trzymam go dla moich dzieci. Taki jest miły! Proszę popatrzeć! Kiedy mu daję chleba, trzepocze skrzydłami i tak ślicznie dziobie. Czasem też całuje mnie, niech pan spojrzy. — Gdy podała mu usta, ptaszek przywarł do jej słodkich warg, jakby świadomy szczęścia, którego mu udzielała.
— Niech pana też pocałuje — rzekła i podała mi go. Mały dziobek przeniósł się z jej ust na moje i kłujące jego dotkniecie było jak tchnienie, jak przeczucie najwyższej rozkoszy.
— Jego pocałunek nie jest wolny od pożądania — rzekłem. — Ptaszek szuka jedzenia i pusta pieszczota nie zadowala go.
— On je mi z ust — rzekła. Podała mu kilka okruszynek na wargach, uśmiechających się radością niewinnej, lecz świadomej miłości.
Odwróciłem głowę. Nie powinna tego robić! Nie powinna podniecać mej wyobraźni tymi obrazami niebiańskiej niewinności i szczęścia, nie powinna budzić mego serca, gdy je na chwilę uśpiła obojętność życia. Ale właściwie — dlaczego? Tyle ma do mnie zaufania! Wie, jak ją kocham!
15 września
Człowiek by się oddał diabłu, Wilhelmie, z powodu tych wszystkich ludzi, których Bóg znosi na ziemi, ludzi bez zmysłu i poczucia dla tych niewielu rzeczy, które tu jeszcze coś warte. Znasz te orzechy, pod którymi siedziałem z Lotą u zacnego proboszcza w St., wspaniałe orzechy, które, Bóg świadkiem, zawsze największą radością napełniały mi duszę! Jakże przytulnym czyniły probostwo! Jaki chłód dawały i jakie wspaniałe miały gałęzie! I to cofanie się wspomnieniami aż do tych poczciwych proboszczów, którzy je przed tylu laty sadzili! Nauczyciel wymieniał nam często jedno nazwisko, które słyszał od swego dziadka; miał to być dzielny człowiek, a pamięć o nim była mi zawsze droga pod tymi drzewami. Mówię ci, nauczycielowi łzy stały w oczach, gdyśmy wczoraj mówili o tym, że zostały ścięte. Ścięte! Mógłbym się wściec, mógłbym zamordować tego psa, który zadał pierwszy cios! Ja, który zamartwiłbym się, gdyby kilka takich drzew stało na mym podwórzu i jedno z nich obumarło ze starości, muszę na to patrzeć. Drogi skarbie, jedna w tym tylko pociecha! Czym jest uczucie ludzkie! Cała wieś szemrze i mam nadzieję, że pani pastorowa na maśle i jajach, i innych dowodach zaufania poczuje, jaką ranę swej wsi zadała. Bo to ona — żona nowego proboszcza (nasz stary już umarł), chuderlawe, chorowite stworzenie, które nie ma powodu okazywać światu współczucia, bo i jemu nikt nie współczuje! Głupia, a podaje się za uczoną, miesza się do badania kanonów31, bardzo wiele pracuje nad nowomodną, moralną, krytyczną reformą chrześcijaństwa, wzrusza ramionami nad marzeniami Lavatera, ma całkiem poszarpane zdrowie i żadnej przeto radości na tej bożej ziemi. Tylko taka kreatura mogła wpaść na pomysł ścięcia moich orzechów. Widzisz, nie mogę się uspokoić! Wyobraź sobie, opadające liście zanieczyszczają jej podwórze i zatruwają powietrze! Drzewa odbierają jej światło dzienne. Gdy orzechy dojrzeją, chłopcy rzucają w nie kamieniami, a to jej działa na nerwy i mąci jej głębokie rozmyślania, gdy porównuje Kennikota32, Semlera33 i Michaelisa34. Gdym widział ludzi na wsi, szczególnie starych, niezadowolonych z tego, zapytywałem: — Czemuście to ścierpieli? — Jeśli sołtys chce, tu na wsi — powiedzieli — cóż począć? — Lecz jedno dobrze się stało: sołtys i proboszcz, który przecież z grymasów swej żony, zatruwających mu życie, chciał też mieć jakąś korzyść, umyślili podzielić się dochodem; wtedy dowiedział się o tym urząd skarbowy, który miał zadawnione pretensje do tej części plebanii, gdzie rosły orzechy, powiedział: prosimy do nas! — i sprzedał drzewa najwięcej dającemu. Leżą! O, gdybym był księciem! Zaraz bym proboszczów, sołtysów i urząd skarbowy... Księciem! Ba, gdybym był księciem, cóż by mnie obchodziły drzewa w moim kraju!
10 października
Gdy tylko widzę jej czarne oczy, już mi jest dobrze! Patrz, co mnie smuci, to to, że Albert nie zdaje się być tak szczęśliwy, jak... się spodziewał... jak ja... spodziewałbym się być... gdyby... Niechętnie kładę domyślniki, lecz tu nie mogę się inaczej wypowiedzieć, a zdaje mi się dość wyraźnie.
12 października
Osjan wyparł z mego serca Homera. Co za świat, w który prowadzi mnie ten wspaniały poeta! Wędrować przez wrzosowiska, owiany wichurą, która wśród dymiących mgieł wiedzie duchy ojców w bladym świetle księżyca! Od strony gór szum strumienia leśnego, na pół stłumiony jęk duchów w jaskiniach i skargi bolesne rozpaczającej dziewczyny, przy czterech omszałych, trawą porosłych kamieniach na grobie wojownika — jej kochanka. Kiedy go znajduję, tego błędnego starego barda, który na szerokim stepie szuka śladów stóp swych ojców i — ach! znajduje tylko ich kamienie grobowe, a potem z jękiem spogląda ku miłej gwieździe wieczornej, kryjącej się w falującym morzu, i w duszy bohatera ożywają czasy minione, kiedy jeszcze przyjazny promień przyświecał niebezpiecznym wyprawom dzielnych wojowników, a księżyc oblewał blaskiem ich strojny w wieńce, zwycięsko wracający korab; kiedy spostrzegam głęboką troskę na jego czole, gdy widzę, jak ostatni z wspaniałych, opuszczonych, kroczy chwiejnie w straszliwym zmęczeniu do grobu, jak w bezsilnej obecności cieniów swych zmarłych wchłania wciąż nowe, bolesne płomienie radości i spogląda na zimną ziemię, na wysoką, chwiejącą się na wietrze trawę i woła: „Przyjdzie, przyjdzie wędrowiec, który znał mnie w dniach mojej piękności", i spyta: „Kędy jest śpiewak, znamienity syn Fingala? Krok jego stąpa po moim grobie i próżno pyta on o mnie na ziemi" — o przyjacielu, wyrwałbym natychmiast jakiemuś szlachetnie urodzonemu wojownikowi miecz i uwolniłbym od razu mego księcia od przedśmiertelnej męki gasnącego powoli życia i w ślad wolnego już herosa posłałbym moją duszę.
19 października
Ach, ta pustka! Ta przeraźliwa pustka, którą tu czuję w mej piersi! Myślę często: gdybyś ją raz tylko, choć raz przycisnąć mógł do serca, cała ta pustka zapełniłaby się.
26 października
Tak, staje się to dla mnie pewne, drogi! pewne i coraz pewniejsze, że istnienie jakiegoś stworzenia mało jest ważne, całkiem mało. Do Loty przyszła przyjaciółka; wszedłem do przyległego pokoju po książkę; nie mogłem czytać; potem wziąłem pióro, by pisać. Słyszałem, jak cicho rozmawiały. Opowiadały sobie nic nie znaczące rzeczy, nowości miejskie: że ta wychodzi za mąż, tamta jest chora, bardzo chora, ma suchy kaszel, kości trzeszczą jej w twarzy, dostaje mdłości. — Nie dam grosza za jej życie — powiada jedna. — NN. ma się też niedobrze — mówi Lota. — Już opuchł — rzecze tamta. — I moja żywa wyobraźnia postawiła mnie przy łożu tych nieszczęśliwych, widziałem ich, z jaką odrazą odwracali się od życia, jak — Wilhelmie! A moje kobietki mówiły o tym, ot, jak się mówi, że ktoś obcy umiera. I gdy się oglądam, i przypatruję temu pokojowi, i widzę wkoło suknie Loty, rękopisy Alberta i te meble, z którymi się tak zaprzyjaźniłem (nawet z tym kałamarzem), myślę: Patrz, czym jesteś dla tego domu! W sumie! Przyjaciele twoi poważają cię. Często jesteś ich radością i serce twe czuje, że nie mogliby obejść się bez ciebie, a jednak — gdybyś teraz odszedł, gdybyś pożegnał to koło? Jak długo czuliby pustkę w swym życiu po twej stracie? Jak długo? O, tak znikomy jest człowiek, że nawet tam gdzie ma prawdziwą pewność swego istnienia, tam gdzie jego obecność oddziaływa niezaprzeczalnie i wyciska pieczęć w pamięci, w duszy jego ukochanych, że i tam zgasnąć, zniknąć musi, i to tak prędko!
27 października
Rozdarłbym sobie czasem piersi i roztrzaskał mózg, że tak mało można dla siebie znaczyć! Ach, jeśli sam nie wniosę miłości, radości, ciepła i rozkoszy, to nie da mi ich drugi, a całym sercem pełnym szczęśliwości nie uszczęśliwię drugiego, który stoi przede mną zimny i bezsilny.
Wieczorem
Mam tak wiele, a uczucie dla niej pochłania wszystko; mam tak wiele, a bez niej wszystko staje się niczym.
30 października
Chyba ze sto razy już miałem rzucić się jej na szyję! Bóg wielki wie, co człowiek czuje widząc przed sobą ustawicznie tyle wdzięku i nie mogąc po niego sięgnąć. A przecież chęć brania jest najnaturalniejszym popędem człowieka! Czyż dzieci nie sięgają po wszystko, co im w oko wpadnie? A ja?
3 listopada
Bóg świadkiem, kładę się często do łóżka z życzeniem, ba, czasem z nadzieją niezbudzenia się więcej: rano otwierani oczy, widzę znów słońce i czuję się nieszczęśliwy. O, gdybym mógł być kapryśny, zepchnąć winę na pogodę, na kogoś trzeciego, na chybione przedsięwzięcie, wtedy straszny ciężar zniechęcenia tylko w połowie spoczywałby na mnie. Niestety! czuję zbyt wyraźnie, że wina leży we mnie samym... Nie wina! Dość, że we mnie kryje się źródło wszelkiej niedoli, jak niegdyś źródło wszelkiej szczęśliwości. Czyż nie jestem już tym człowiekiem, który niegdyś żył całą pełnią uczucia, który chodził po ziemi jak po raju, który miał serce, by ogarniać nim miłośnie świat cały. Ale serce to teraz zamarło, nie płyną już z niego żadne zachwyty; oczy moje są suche, a myśli moje, nie obmywane już orzeźwiającymi łzami, marszczą niespokojnie me czoło. Cierpię wiele, bo straciłem to, co było życia mego jedyną rozkoszą, świętą, ożywczą siłą, którą zawsze tworzyłem wkoło siebie. Znikła! Gdy patrzę oknem na dalekie wzgórze i widzę, jak słońce poranne przebija nad nim mgły i oświeca cichą łąkę, a łagodna rzeka wśród bezlistnych wierzb wije się ku mnie, o, gdy ta wspaniała natura tak drętwa leży przede mną jak polakierowany obrazek, cała ta rozkosz nie może z serca mego przelać ani kropli szczęścia do mego mózgu. Ja, nędzarz, stoję zaś przed obliczem Boga jak wyschła studnia, jak ciekące wiadro; rzucam się często na ziemię i błagam Boga o łzy jak rolnik o deszcz, gdy niebo nad nim spiżowe, a ziemia wkoło spragniona.
Jednak, ach! czuję, Bóg zsyła deszcze i słońce nie na nasze żarliwe prośby; owe czasy, których wspomnienie mnie dręczy, dlatego tak były szczęśliwe, żem cierpliwie oczekiwał Jego ducha, a szczęśliwość, którą na mnie zlewał, przyjmowałem całym głęboko wdzięcznym sercem!
8 listopada
Wyrzucała mi moje wybryki! Ach, z taką czułością! Moje wybryki, że czasem pozwalam się skusić szklance wina do wypicia całej butelki. — Nie rób pan tego! — rzekła. — Pamiętaj o Locie! — Pamiętać — rzekłem — czy trzeba mi to nakazywać? Pamiętam o pani, nie pamiętam! Pani jest zawsze w mej duszy. Dziś siedziałem w miejscu, gdzie pani kiedyś wysiadła z karety... — Mówiła o czymś innym, by nie pozwolić mi zapuszczać się w to głębiej. Najdroższy, zginąłem! Ona może czynić ze mną, co chce.
15 listopada
Dziękuję ci, Wilhelmie, za twój serdeczny współudział, za twą życzliwą radę i proszę cię, bądź spokojny. Pozwól mi wycierpieć wszystko; mam, przy całym swym znużeniu, dość siły, aby to znieść. Czczę religię, wiesz o tym, czuję, że jest ona niejednemu strudzonemu podporą, niejednemu spragnionemu orzeźwieniem. Jedno — czy może ona, czy musi być tym dla każdego? Gdy patrzysz na wielki świat, widzisz tysiące, dla których ona tym nie była, tysiące, dla których ona tym nie będzie, bez względu na to, czy im ją głoszono, czy nie; i czyż musi być ona tym dla mnie? Czyliż sam Syn Boży nie powiada, że wkoło Niego będą ci, których Mu Ojciec dał? A jeśli Mu nie jest dany? Jeśli mnie Ojciec zachować chciał dla siebie, jak mówi mi serce moje? Proszę cię, nie tłumacz tego fałszywie, nie podejrzewaj szyderstwa w tych niewinnych słowach; odkrywam tu całą swą duszę. Inaczej wolałbym był milczeć, przecież nierad tracę słowa na coś, o czym każdy wie tyleż co ja. Wszakże jest losem ludzkim wycierpieć swą miarę, wypić swój puchar. A jeśli puchar był pełen goryczy dla człowieczych warg Boga zesłanego z nieba, czemuż ja mam udawać i kłamać, że jest mi słodki? I czemuż miałbym się wstydzić w tej strasznej chwili, gdy cała ma istota drży między bytem i niebytem, gdy przeszłość jak błyskawica świeci nad ciemną przepaścią przyszłości i wszystko zapada się wkoło mnie, i świat ze mną ginie? Czy nie woła we mnie głos istoty zdanej na samą siebie, zatracającej się, spadającej niepowstrzymanie w przepaść, istoty, która daremnie czyni wysiłki, aby wydźwignąć się z głębi, i woła: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?" I miałżebym wstydzić się tego wyrazu, miałżebym bać się tej chwili, skoro nie uszedł jej Ten, który zwija niebiosa jak chustę?
21 listopada
Ona nie widzi, nie czuje, że przygotowuje truciznę, która zniszczy mnie i ją; a ja z całą rozkoszą wysączam puchar, który podaje mi na mą zgubę. Cóż znaczy to dobrotliwe spojrzenie, którym tak często — często? — nie, nie często, ale niekiedy patrzy na mnie, ta uprzejmość, z jaką przyjmuje odruchowe wyznanie mego uczucia, ta litość dla mego cierpienia malująca się na jej czole?
Wczoraj, gdym odchodził, podała mi rękę i rzekła: — Żegnaj, drogi Werter! — Drogi Werter! Po raz pierwszy nazwała mnie drogim i dreszcz mnie przejął do szpiku kości. Sto razy powtarzałem to sobie i wczoraj, gdym się kładł spać i sam ze sobą gwarzył o tym i owym, powiedziałem nagle: — Dobranoc, drogi Werter! — A potem musiałem śmiać się z samego siebie!
22 listopada
Nie mogę się modlić: — Pozostaw mi ją! — A jednak często wydaje mi się, że jest moja. Nie mogę się modlić: — Daj mija! — bo należy do innego. Dworuję sobie z moich cierpień; gdybym sobie pofolgował, powstałaby cała litania antytez.
24 listopada
Ona czuje, co cierpię. Dziś spojrzenie jej przeszyło do głębi me serce. Zastałem ją samą. Nie rzekłem nic, a ona spojrzała na mnie. I nie widziałem w niej już jedynie wdzięcznej urody ani blasku doskonałego ducha; wszystko to znikło sprzed mych oczu. Daleko wspanialsze padło na mnie spojrzenie: pełne wyrazu najgłębszego współczucia, najsłodszej litości. Czemuż nie mogłem rzucie się jej do stóp? Czemuż nie śmiałem na jej szyi wycisnąć tysiąca pocałunków? Szukała ucieczki w grze na fortepianie i wplotła słodkim, cichym głosem harmonijne dźwięki do swej muzyki. Nigdy jej wargi nie były tak urocze; rzekłbyś, że otwierały się pragnąc pić owe słodkie tony wypływające z instrumentu i jeno tajemnicze echo odpowiadało z czystych ust. Ba, gdybym ci mógł to opowiedzieć! Nie opierałem się dłużej, schyliłem się i przysiągłem: nigdy nie poważę się wycisnąć na was pocałunku, wargi, na których unoszą się duchy niebiańskie... A jednak — chcę. Ha, widzisz, niby zapora stoi przed duszą moją... ta szczęśliwość... A potem zginąć, by odkupić ten grzech. Grzech?
26 listopada
Niekiedy mówię sobie: Twój los jest wyjątkowy; sław innych jako szczęśliwych — tak jeszcze nikt się nie męczył. Potem czytam starego poetę35 i zdaje mi się, jakbym patrzył we własne serce. Muszę tak bardzo cierpieć. Ach, czyż już przede mną ludzie byli tak nieszczęśliwi?
30 listopada
Nie chcę, nie chcę oprzytomnieć! Gdzie stąpię, spotyka mnie zjawa, która mnie wyprowadza z równowagi. Dziś! O losie! O ludzkości!
Szedłem nad wodą w południe; nie miałem ochoty jeść. Wszędzie było pusto, nabrzmiały wilgocią, zimny wiatr zachodni dął od gór i szare chmury deszczowe ciągnęły w dolinę. Z daleka zobaczyłem człowieka w zielonej zniszczonej kurcie, który błądził wśród skał i zdawał się szukać ziół. Gdym podszedł doń bliżej, a on obejrzał się na szelest, ujrzałem zajmującą twarz — cechą, która w niej uderzała, był cichy smutek, twarz ta jednak wyrażała jedynie prostoduszność; jego czarne włosy spięte były szpilkami w dwa wałki, a reszta, spleciona w gruby harcap, spadała na plecy. Ponieważ odzież jego zdawała mi się wskazywać człowieka niższej klasy, sądziłem, że nie weźmie mi za złe, jeśli zwrócę uwagę na jego zajęcie, i zapytałem go, czego szuka. — Szukam — odpowiedział z głębokim westchnieniem — kwiatów i nie znajduję ich. — Toż to nie pora roku — rzekłem z uśmiechem. — Jest tyle kwiatów — rzekł schodząc ku mnie. — W moim ogrodzie są róże i żywiczki dwojakiego rodzaju; jedne darował mi ojciec; rosną jak chwasty; szukam ich już dwa dni i nie mogę znaleźć. Są tu też zawsze kwiaty żółte i niebieskie, i czerwone, a goryczka ma też piękne kwiatki. Nie mogę żadnego znaleźć. — Spostrzegłem w tym coś niesamowitego i dlatego zapytałem wymijająco, po co mu te kwiaty. Dziwny kurczowy uśmiech ściągnął jego twarz. — Jeśli mnie pan nie zdradzi — rzekł kładąc palec na ustach — obiecałem bukiet mej bogdance. — To dobrze — mówię. — O — rzekł — ona ma dużo innych rzeczy, jest bogata. — A jednak rada waszemu bukietowi — dodałem. — O — ciągnął dalej — ona ma klejnoty i koronę. — Jakże się zowie? — Gdyby mi Stany Generalne36 chciały zapłacić — dodał — byłbym innym człowiekiem. Tak, był niegdyś czas, gdy byłem szczęśliwy. Teraz koniec ze mną, jestem... — Wilgotne spojrzenie ku niebu wyrażało wszystko. — Byliście więc szczęśliwi? — zapytałem. — Ach, chciałbym znów być tak szczęśliwy! — rzekł. — Było mi tak dobrze, tak wesoło, tak lekko jak rybie w wodzie! — Henryku! — zawołała stara kobieta nadchodząca drogą. — Henryku, gdzie jesteś? Szukaliśmy cię wszędzie. Chodź jeść. — Czy to wasz syn? — spytałem przystępując do niej. — Tak, mój biedny syn — odparła. — Bóg dał mi ciężki krzyż. — Odkąd jest w takim stanie? — spytałem. — Tak spokojny jest od pół roku. Bogu dzięki, że tylko tyle! Przedtem cały rok szalał, siedział na łańcuchu w domu wariatów. Teraz nie robi nic nikomu, tylko przestaje z królami i cesarzami. Był tak dobrym i cichym człowiekiem, pomagał wyżywić rodzinę, miał piękny charakter pisma; i nagle popadł w melancholię, dostał gorączki, potem ataku szału, a teraz jest taki, jakim go pan widzi. Gdybym wam opowiadać miała, panie... — Przerwałem potok jej opowieści pytaniem, co to były za czasy, które tak chwali, że był taki szczęśliwy, czuł się tak dobrze. — Ten biedny głuptas — zawołała z uśmiechem pełnym politowania — myśli o czasach, gdy był nieprzytomny; chwali je zawsze! To czasy, gdy był w domu wariatów, kiedy nie wiedział, co się z nim dzieje. — To uderzyło we mnie jak grom; wsunąłem jej pieniądz w rękę i opuściłem ją pospiesznie.
— Gdyś był szczęśliwy — zawołałem spiesząc ku miastu. — Gdy ci dobrze było jak rybie w wodzie! Boże w niebie! Czyś takim uczynił los ludzi, że są szczęśliwi, zanim dojdą do rozumu i kiedy go znów stracą? — Nieszczęśniku! Jakże też zazdroszczę ci twej melancholii, pomieszania zmysłów, w którym więdniesz! Wychodzisz bez nadziei rwać kwiaty dla swej królowej — w zimie — i smucisz się, gdy ich nie znajdujesz, i nie rozumiesz, czemu ich znaleźć nie możesz. I ja, i ja wychodzę bez nadziei, bez celu i wracam znów tak, jak wyszedłem. Roisz, jakim byłbyś człowiekiem, gdyby Stany Generalne ci zapłaciły. Szczęśliwe stworzenie, które brak swej szczęśliwości przypisać może ziemskiej przeszkodzie. Nie czujesz! Nie czujesz, że przyczyna twego nieszczęścia tkwi w twym złamanym sercu i w skołatanym mózgu, na co żaden król ziemi ci nie pomoże.
Niech zginie bez pociechy, kto szydzi z chorego, podróżującego do najdalszego źródła, które zwiększy jego chorobę i uczyni konanie jego boleśniejszym; kto wywyższa się ponad uciśnione serce, które, by uwolnić się od wyrzutów sumienia i pozbyć się cierpień swej duszy, pielgrzymuje do Grobu Świętego! Każdy krok, który stopa jego stawia na nie udeptanej drodze, jest kroplą przynoszącą ulgę strwożonej duszy i z każdym przetrwanym dniem podróży układa się do snu z sercem lżejszym o wiele udręki. I macie odwagę to zwać obłędem, wy, kramarze słów, wylegujący się na poduszkach? Obłędem! O Boże! Ty widzisz me łzy! Ty, któryś stworzył człowieka biednym, po coś mu jeszcze przydał braci, którzy go ograbili z tej odrobiny ubóstwa, z tej odrobiny zaufania, jakie w Tobie pokłada, o Boże miłości! Czymże jest bowiem wiara w jakiś uzdrawiający korzonek czy łzy winorośli, jeśli nie wiarą w Ciebie, któryś we wszystko, co nas otacza, wlał siłę uzdrawiającą i kojącą, tak bardzo człowiekowi potrzebną! Ojcze, którego nie znam! Ojcze, któryś dawniej przepełniał całe me serce, a teraz odwróciłeś ode mnie swe oblicze! Wezwij mnie do siebie. Nie milcz dłużej. Milczenie Twe nie powstrzyma tej spragnionej duszy. I czyliż mógłby gniewać się człowiek, ojciec, któremu niespodziewanie powracający syn rzuciłby się na szyję i zawołał: „Powracam, ojcze! Nie gniewaj się, że przerywam podróż, w której wedle twej woli miałem wytrwać dłużej. Świat jest wszędzie jednaki dla trudu i pracy, nagrody i radości. Ale cóż mi to! Mnie jest tam tylko dobrze, gdzie ty jesteś. I przed twym obliczem chcę cierpieć i radować się." A Ty, drogi Ojcze Niebieski, miałbyś odtrącić go od siebie?
1 grudnia
Wilhelmie! Człowiek, o którym ci pisałem, szczęśliwy nieszczęśliwiec, był pisarzem u ojca Loty i namiętność do niej, którą żywił, krył, wyznał i za którą został wydalony ze służby, uczyniła go szaleńcem. Staraj się odczuć z tych suchych słów, jak niesłychanie przejęła mnie ta historia, gdy mija Albert opowiadał tak spokojnie, jak tyją może czytasz.
4 grudnia
Proszę cię! Widzisz, koniec ze mną, nie zniosę tego dłużej! Dziś siedziałem przy niej — siedziałem, ona grała na fortepianie różne melodie, z takim wyrazem! Cóż mam ci jeszcze powiedzieć? Siostrzyczka jej stroiła lalkę na mych kolanach. Łzy stanęły mi w oczach, schyliłem się i wzrok mój padł na jej obrączkę — łzy moje płynęły. I nagle wpadła w dawną, niebiańsko słodką melodię, tak nagle... i poczułem się pocieszony na duchu, a potem opadło mnie wspomnienie wszystkiego, co przeszło, chwil, gdym słuchał jej pieśni, wszystkich ponurych okresów zmartwień, zawiedzionych nadziei i wtedy... Chodziłem po izbie tam i sam, serce me dławiło się tym wszystkim. — Na miłość boską — rzekłem rzucając się ku niej z gwałtownym wybuchem ' — na miłość boską, przestań pani! — Przerwała i patrzyła na mnie nieruchomo. — Werter — rzekła z uśmiechem, który przeszył mi duszę — Werter, pan jest bardzo chory, pańskie ulubione potrawy zbrzydły panu! Niech pan odejdzie, proszę, i niech się pan uspokoi! — Wyrwałem się od niej i — Boże, Ty widzisz mą nędzę i położysz jej kres!
6 grudnia
Jak mnie prześladuje ta postać! Na jawie i we śnie wypełnia całą mą dusze. Gdy zamknę oczy, tu, pod mym czołem, gdzie skupia się i wewnętrzna siła widzenia, tkwią jej czarne oczy. Tu! Nie mogę ci tego 1 wyrazić. Gdy zamknę oczy, są pod moją czaszką; spoczywają we mnie t jak morze, jak przepaść, wypełniają myśli mego czoła.
Czym jest człowiek, ten wysławiany półbóg? Czyż nie brak mu sił właśnie tam, gdzie mu ich najbardziej potrzeba? I kiedy wzla-1 tuje w radości lub tonie w cierpieniu, czyż w obu wypadkach nie wtedy właśnie zatrzymać się musi, nie wtedy powrócić do tępej, zimnej świadomości, gdy pragnął zatracić się w pełni nieskończoności?
Wydawca do Czytelnika
Jak bardzo pragnąłbym mieć tyle własnoręcznych świadectw o ostatnich przedziwnych dniach naszego przyjaciela, żebym nie musiał kolejności pozostałych po nim listów przerywać opowiadaniem.
Starałem się zebrać dokładnie wiadomości z ust tych, którzy mogli dobrze znać jego dzieje; są one proste i wszystkie opowiadania, poza kilkoma drobiazgami, zgadzają się z sobą; tylko co do poglądów osób działających zdania się różnią i opinia jest podzielona.
Pozostaje nam tylko opowiedzieć sumiennie to, czego dowiedzieliśmy się po mozolnych zabiegach, dołączyć listy pozostałe po zmarłym i nie zlekceważyć najmniejszej odnalezionej kartki, zwłaszcza że tak trudno jest odkryć najistotniejsze, prawdziwe sprężyny czynu, jeśli popełnia go jednostka niepospolita.
Smutek i zniechęcenie zapuszczały coraz głębiej korzenie w duszę Wertera, splatały się coraz silniej z sobą, aż owładnęły całą jego istotą. Równowaga jego ducha była zupełnie zniweczona, wewnętrzny żar i namiętność, które przeorały całą jego naturę, miały bardzo przykre następstwa i doprowadziły go do stanu wyczerpania, z którego podrywał się jeszcze niespokojniej, niż dotąd walczył z wszystkimi utrapieniami. Niepokój serca trawił resztę sił jego ducha, jego żywość, jego bystrość; stał się smutnym towarzyszem zabaw, tym nieszczęśliwszym i niesprawiedliwie osądzającym drugich, im bardziej był przybity. Tak przynajmniej mówią przyjaciele Alberta i twierdzą, że Werter nie umiał docenić czystego, spokojnego człowieka, który wreszcie posiadł długo upragnione szczęście, i jego starań, aby to szczęście zachować również w przyszłości, on, który co dzień zużywał całe swe mienie, aby wieczorem cierpieć i głodować. Mówią, że Albert nie zmienił się w tak krótkim czasie, był zawsze taki sam, jakim go Werter od początku znał, cenił i szanował. Kochał Lotę nade wszystko, był z niej dumny i pragnął, aby wszyscy inni też uznawali ją za najwspanialszą istotę. Czyż można mu przeto mieć za złe, jeśli pragnął usunąć każdy cień podejrzenia, jeśli w tej chwili nie chciał nawet w najniewinniejszy sposób dzielić tego drogiego skarbu? Przyznaję, że Albert często wychodził z pokoju żony, gdy Werter był u niej, ale nie z nienawiści ani z niechęci do przyjaciela, lecz dlatego, iż czuł, że Wertera przygnębia jego obecność.
Ojciec Loty zachorował i nie mógł wychodzić z domu; posłał po nią swój powóz. Był piękny dzień zimowy, spadł pierwszy duży śnieg i pokrył okolicę.
Werter udał się tam następnego rana, aby, jeśli Albert nie wybierze się po nią, towarzyszyć jej do domu.
Piękna pogoda nie oddziałała na jego posępny humor, duszę jego przytłaczał straszny ciężar, gnębiły go ponure obrazy i jedna smutna myśl łączyła się w jego duszy z drugą.
Ponieważ żył w wiecznej niezgodzie z sobą samym, więc i stan duszy innych wydawał mu się bardziej ponury i skłócony, sądził, że zmącił piękny stosunek Alberta i Loty, i robił sobie wyrzuty, z którymi mieszała się skryta niechęć do małżonka.
Myśli jego zatrzymywały się też mimochodem przy tym temacie. „Tak, tak — mówił do siebie z tajemnym zgrzytaniem zębów — to ufne, przyjazne, łagodne pożycie, gdzie każda strona bierze żywy udział w myślach drugiej, oto spokojna, trwała wierność! Nie! To sytość i obojętność! Czyż byle interes nie pociąga go bardziej niż droga, rozkoszna żona? Czy docenia on swoje szczęście? Czy poważa ją tak, jak ona na to zasługuje? Posiada ją, no, dobrze, posiada ją. Wiem o tym, jak wiem i o czymś innym, przywykłem, sądzę, do tej myśli, doprowadzi mnie ona do szału, zabije mnie jeszcze. I czy przyjaźń przetrwała? Czyż nie widzi on w mym przywiązaniu do Loty wtargnięcia w jego prawa, w mym poważaniu wobec niej cichego wyrzutu? Wiem o tym, czuję, że widzi mnie niechętnie, życzy sobie, bym się oddalił, obecność moja ciąży mu."
Często powściągał szybki krok, przystawał i chciał, zda się, zawrócić, jednakże szedł ciągle naprzód i tak rozmyślając i mówiąc do siebie doszedł wreszcie, niejako wbrew woli, do leśniczówki.
Wszedł, spytał o starego i Lotę, zastał dom w pewnym poruszeniu. Najstarszy chłopak powiedział mu, że nie opodal w Wahlheim zdarzyło się nieszczęście, zabito chłopa! Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Wszedł do pokoju i zastał Lotę zajętą przekonywaniem ojca, który mimo swej choroby chciał natychmiast pójść zbadać sprawę na miejscu. Sprawca był jeszcze nie znany, zabitego znaleziono rankiem przed drzwiami domu; istniały niejakie poszlaki: nieboszczyk był parobkiem pewnej wdowy, miała przedtem innego na służbie, który odszedł skłócony. — Werter usłyszawszy to zerwał się gwałtownie. — Czyż to możliwe! — zawołał. — Muszę tam pójść, nie spocznę ani chwili. — Pospieszył do Wahlheim, odżyły w nim wszelkie wspomnienia i nie miał ani przez chwilę wątpliwości, że czynu tego dopuścił się człowiek, z którym nieraz rozmawiał, który stał mu się tak drogi.
Musiał minąć lipy, aby dojść do szynkowni, gdzie złożono ciało; to niegdyś ulubione miejsce przejęło go lękiem. Ów próg, na którym dzieci sąsiadów bawiły się tak często, skalany był krwią. Miłość i wierność, najpiękniejsze uczucia ludzkie, zmieniły się w gwałt i mord. Potężne drzewa stały bezlistne, okryte szronem, piękne żywopłoty, które sklepiły się nad niskim murem cmentarza, były nagie, a przez szpary w gałęziach widać było obsypane śniegiem nagrobki.
Gdy zbliżał się do szynkowni, przed którą zgromadziła się cała wieś, rozległy się nagle krzyki. Ujrzano z daleka oddział zbrojnych ludzi i wszyscy wołali, że prowadzą sprawcę. Werter spojrzał i niedługo trwał w niepewności. Tak! Był to parobek, który tak bardzo kochał ową wdowę i którego niedawno spotkał snującego się w cichym gniewie, w tajemnej rozpaczy.
— Cóżeś popełnił, nieszczęsny! — zawołał Werter podchodząc ku więźniowi. Ten patrzył nań cicho, milczał i rzekł wreszcie zupełnie spokojnie: — Żaden mieć jej nie będzie i ona nie będzie miała żadnego. — Wprowadzono więźnia do szynkowni i Werter odszedł spiesznie.
Straszliwy, potężny wstrząs poruszył całą jego istotę. Został na chwilę wyrwany ze swego smutku, ze swego zniechęcenia, z obojętnej apatii; owładnęło nim przemożne współczucie i przejęła go niewymowna żądza uratowania człowieka. Uczuł, że jest on tak nieszczęśliwy, uczuł, że nawet jako zbrodniarz jest tak niewinny, wszedł tak głęboko w jego położenie, że wierzył niezachwianie, iż przekona o tym innych. Już pragnął przemówić za nim, już najwyższa obrona cisnęła się na jego wargi, śpieszył do leśniczówki i nie mógł się w drodze powstrzymać, by półgłosem nie wypowiadać tego, co miał przedstawić komisarzowi.
Gdy wszedł do izby, zastał tam Alberta; to zbiło go na chwilę z tropu, lecz wnet opanował się i z zapałem wygłosił przed komisarzem swoje przekonanie. Ten kiwnął kilka razy głową i choć Werter z największą żywością, namiętnością i prawdą wytyczał wszystko, co człowiek może powiedzieć dla uniewinnienia drugiego człowieka, jednak, jak łatwo się domyślić, komisarz nie wzruszył się tym. Co więcej, nie pozwolił naszemu przyjacielowi dokończyć, zaoponował mu żywo i zganił go, że bierze w obronę skrytobójcę. Wykazał mu, że w ten sposób obala się każde prawo, niweczy każde bezpieczeństwo państwa, i dodał, że w takiej sprawie nic uczynić nie może, nie biorąc na siebie największej odpowiedzialności; wszystko musi dziać się według ustalonego porządku, w przepisanym trybie.
Werter nie poddawał się jeszcze, prosił tylko, aby komisarz patrzył przez palce, gdyby temu człowiekowi umożliwiono ucieczkę. I tego też odmówił komisarz. Albert, który wreszcie wmieszał się do rozmowy, stanął po stronie starego komisarza; Werter został przegłosowany i ze straszliwym bólem w sercu wybrał się w drogę, gdy urzędnik rzekł mu kilkakrotnie: „Nie, nic go nie uratuje!"
Jak bardzo musiały uderzyć go te słowa, widać z pewnej karteczki znalezionej wśród jego papierów i zapewne napisanej tegoż dnia.
„Nic cię nie uratuje, nieszczęśliwcze! Widzę, że nic nas nie uratuje!"
To, co Albert powiedział na końcu do komisarza w sprawie więźnia, napełniło Wertera głębokim wstrętem: zdawało mu się, że widzi w tym pewne przytyki do siebie i choć jego bystry umysł musiał po dłuższej rozwadze uznać, że obaj panowie mogą mieć słuszność, miał jednak wrażenie, że zaparłby się swej najwewnętrzniejszej istoty, gdyby przyznał się do tego, gdyby na to przystał.
Wśród jego papierów znajdujemy karteczkę, która odnosi się do tego i być może wyraża cały jego stosunek do Alberta.
„Cóż pomoże, iż mówię i powtarzam sobie, że jest zacny i dobry, kiedy szarpie mi to wnętrzności; nie umiem być sprawiedliwy."
Ponieważ był łagodny wieczór i miało się na odwilż, Lota z Albertem wracała pieszo. Po drodze rozglądała się tu i ówdzie, jakby brak jej było towarzystwa Wertera. Albert zaczął mówić o nim, ganił go, oddając mu jednak sprawiedliwość. Wspominał też o jego nieszczęsnej namiętności i wyraził życzenie, by można było go jakoś oddalić. — Pragnę tego także ze względu na nas — ciągnął. — Staraj się jego stosunkowi do ciebie nadać zwrot inny, ograniczyć jego częste odwiedziny. Ludzie zwracają na to uwagę i wiem, że tu i ówdzie mówiono o tym. — Lota milczała i Alberta, zda się, dotknęło jej milczenie; przynajmniej od tej chwili nie wspominał o Werterze wobec niej, a gdy ona o nim wspominała, urywał rozmowę i zwracał ją na inny temat.
Daremna próba, którą Werter podjął, aby ocalić nieszczęśliwego, była ostatnim błyskiem płomienia gasnącej świecy, pogrążał się teraz coraz głębiej w bólu i bezczynności; szczególnie wściekał się słysząc, że można by go nawet wezwać na świadka przeciw człowiekowi, który zaczął się teraz wszystkiego wypierać.
Wszystkie nieprzyjemności, które kiedykolwiek spotkały go w jego czynnym życiu, przykrość podczas pracy w poselstwie, wszystko, co mu się poza tym nie powiodło, co go kiedyś martwiło, nurtowało jego duszę. Zdawał się przez to wszystko jakby uprawniony do bezczynności; czuł się odcięty od wszelkich perspektyw, niezdolny znaleźć jakiś sposób ujmowania spraw codziennego życia; i tak oddany zupełnie swym uczuciom, myślom i bezgranicznej namiętności w wiecznej monotonii swego smutnego obcowania z miłą i ukochaną istotą, której spokój mącił, targając swe siły, niszcząc je bez celu i widoku, zbliżał się coraz bardziej do swego smutnego końca.
O jego skłóceniu się z sobą samym i namiętności, o jego nieustannym szamotaniu się, o jego znużeniu życiowym świadczy najlepiej kilka pozostawionych listów, które tu przytaczamy.
12 grudnia
Drogi Wilhelmie, jestem w stanie, w którym musieli się znajdować owi nieszczęśliwi, o których sądzono, że są opętani przez złego ducha. Czasem chwyta mnie coś — nie jest to niepokój ani żądza — jest to jakaś wewnętrzna, nieznana burza, która grozi rozsadzeniem piersi, dławi gardło! Biada! Biada! I potem błądzę wśród strasznych, nocnych obrazów tej wrogiej ludziom pory roku.
Wczoraj wieczorem musiałem wyjść. Nastała nagle odwilż, słyszałem, że rzeka wezbrała, potoki wystąpiły z brzegów i cała moja droga dolina była od Wahlheim zalana. W nocy po jedenastej wybiegłem. Było to straszne widowisko — patrzeć w świetle księżyca na fale walące ze skały na pola i łąki, i żywopłoty, i wszystko, a szeroka dolina jak okiem sięgnąć zmieniła się w wielkie wzburzone jezioro smagane wichrem! Gdy potem znów wyjrzał księżyc spoza czarnych chmur, a przede mną powódź w straszliwie wspaniałej poświacie toczyła się i szumiała, wtedy opadła mnie groza i znowu tęsknota! Ach! Z otwartymi ramionami stałem nad przepaścią i słałem westchnienie tam, w otchłań! w dół — i zatraciłem się w rozkoszy, by wszystkie moje męczarnie, całe moje cierpienie tam rzucić i pędzić jak fale! A przecież nie mogłem nogi oderwać od ziemi, by skończyć wszystkie udręki! Godzina moja jeszcze nie wybiła, czuję to! O Wilhelmie! Jak chętnie byłbym oddał swe ludzkie istnienie, by móc z ową wichurą rozedrzeć chmury, objąć fale! Ha! może ta rozkosz będzie kiedyś udziałem uwięzionego?
I kiedym smętnie spoglądał na placyk, na którym kiedyś spoczywaliśmy z Lotą pod wierzbą podczas upalnej przechadzki, zobaczyłem, że i on jest zalany, ledwo poznałem wierzbę! Wihelmie! Jej łąki, pomyślałem, i cała okolica jej leśniczówki, i nasza altana, jakże to wszystko teraz zniszczone przez rwący prąd! I błysnął słoneczny promień przeszłości, tak jak więźniowi marzy się o trzodach, łąkach i zaszczytach!
Stałem! Nie ganię się, bo mam odwagę umrzeć. Miałbym. — Teraz siedzę tu jak stara baba, która zbiera drzewo u płotów i chleb u drzwi, by swoje konające, bezradosne istnienie o chwilę jedną przedłużyć i uczynić lżejszym.
14 grudnia
Cóż to, mój drogi? Boję się siebie samego! Nie jestże miłość moja do niej najświętszą, najczystszą, bratnią miłością? Czym kiedykolwiek czuł karygodne pragnienie w mej duszy? Nie chcę przysięgać. A teraz, sny! O, jaką rację mieli ludzie, którzy tak sprzeczne objawy przypisywali obcym siłom! Ta noc! Drżę mówiąc to: trzymałem ją w ramionach, przyciskałem mocno do piersi i pokrywałem jej miłośnie szepczące usta niezliczonymi pocałunkami! Oczy moje tonęły w jej pełnych upojenia oczach! Boże! Czyżem godzien kary, że i teraz jeszcze czuję błogość wywołując z całą czułością te płomienne rozkosze? Loto! Loto! Już koniec ze mną! Zmysły me mącą się. Od tygodnia jestem bez przytomności. Oczy moje są pełne łez. Nigdzie nie jest mi dobrze i wszędzie mi dobrze. Nie pragnę niczego, nie żądam niczego. Lepiej dla mnie, bym odszedł.
Postanowienie opuszczenia tego świata utwierdzało się w tym czasie i w tych okolicznościach coraz bardziej w duszy Wertera. Od powrotu do Loty była to zawsze jego ostatnia myśl i nadzieja; jednak powiedział sobie, że nie ma to być czyn nierozważny i zbyt prędki, chciał on krok ten uczynić z całym przekonaniem, ze spokojną stanowczością.
Jego wątpliwości, jego walka z samym sobą widoczne są wyraźnie z karteczki, która prawdopodobnie jest zaczętym listem do Wilhelma, bez daty, i znaleziona została wśród jego papierów.
„Jej obecność, jej los, jej współczucie z moim losem wyciskają jeszcze ostatnie łzy z mego przepalonego mózgu.
Podnieść zasłonę i wejść poza nią, oto wszystko! Czemuż wzdragać się, ociągać? Dlatego, że nikt nie wie, jak tam wygląda, i że nikt stamtąd nie wraca? A może dlatego, że właściwością naszego ducha jest przeczuwać zamęt i ciemność w tym, o czym nic pewnego nie wiemy?"
Wreszcie coraz bardziej przywykł do tej smutnej myśli i pogodził się z nią; postanowienie jego stało się silne i nieodwołalne, o czym świadczy następujący dwuznaczny list, który napisał do przyjaciela.
20 grudnia
Dziękuję ci, Wilhelmie, za twą przyjaźń i żeś tak to słowo zrozumiał. Tak, masz słuszność, byłoby dla mnie lepiej, bym odszedł. Propozycja powrotu do was, którą mi czynisz, niezupełnie mi odpowiada; przynajmniej rad bym jeszcze zrobić drogę okrężną, zwłaszcza że możemy się spodziewać trwałego mrozu i dobrej drogi. Również miło mi bardzo, że chcesz przyjechać po mnie; wstrzymaj się jeszcze jednak przez dwa tygodnie i czekaj listu ode mnie z bliższymi szczegółami. Nie trzeba niczego zrywać, pokąd nie dojrzeje. A dwa tygodnie więcej lub mniej znaczą wiele. Matce mej powiedz, by modliła się za swego syna i że proszę ją o przebaczenie za wszystkie zmartwienia, jakiem jej sprawił. Taki był mój los, smucić tę, której winien byłem radość. Bądź zdrów, mój najdroższy! Niech wszelkie błogosławieństwa niebios spłyną na ciebie! Bądź zdrów!
Co się w tym czasie działo w duszy Loty, jakie były jej uczucia wobec męża i wobec jej nieszczęśliwego przyjaciela, tego nie śmiemy wyrazić słowami, choć znając jej charakter, możemy sobie wytworzyć o tym pojęcie, a piękna kobieca dusza może się wmyślić w jej duszę i współczuć z nią.
To pewne, że była mocno zdecydowana uczynić wszystko, aby oddalić Wertera, a jeśli zwlekała, była to serdeczna, przyjacielska delikatność, gdyż wiedziała, ile to będzie go kosztować, a może nawet będzie to dla niego prawie niemożliwe. Lecz w tym czasie musiała brać sprawę coraz poważniej; mąż nie mówił nic o tym stosunku, tak jak i ona zawsze zachowywała milczenie w tej sprawie, lecz tym bardziej zależało jej na tym, aby dowieść mu czynem, iż jej uczucia godne są jego uczuć.
Właśnie tego dnia, gdy Werter napisał załączony list do przyjaciela, a była to niedziela przed Bożym Narodzeniem, przyszedł wieczorem do Loty i zastał ją samą. Zajęta była wykańczaniem kilku zabawek, które zrobiła dla swego małego rodzeństwa na Gwiazdkę. Mówił o radości, którą dzieci będą miały, i o czasach, gdy nieoczekiwane otwarcie drzwi i ukazanie się strojnego drzewka z woskowymi świeczkami, cukierkami i jabłkami wprawiało je w rajski zachwyt. — I pan dostanie podarek — rzekła Lota skrywając zakłopotanie pod miłym uśmiechem. — Jeśli pan będzie grzeczny, dostanie pan stoczek woskowy i coś jeszcze. — Co pani nazywa grzecznym? — zawołał. — Jaki mam być, jaki mogę być, najdroższa Loto? — We czwartek wieczór — odrzekła — jest Wigilia, wtedy przyjdą dzieci i mój ojciec, każdy dostanie swoje, wiec niech i pan przyjdzie, ale nie prędzej. — Werter stropił się. — Proszę pana — ciągnęła — tak być musi, proszę pana dla mojego spokoju, tak dalej trwać nie może! — Odwrócił od niej oczy, zaczął chodzić po łpokoju tam i z powrotem i mruczał przez zęby: — Tak trwać dalej nie może! — Lota, która czuła straszliwy stan, w jaki wprawiły go te słowa, starała się różnymi pytaniami odwrócić jego myśli, ale daremnie. — Nie, Loto — zawołał — nie zobaczę już pani! — Czemu to? — odparła. — Werter, pan może, pan musi nas znowu odwiedzić. Jeno miarkuj się pan. O! czemuż musiał się pan urodzić z tą porywczością, z tą niepohamowaną, uporczywą namiętnością do wszystkiego, czego pan dotknie! Proszę pana — dodała biorąc go za rękę — miarkuj się pan! Pański umysł, pańska wiedza, pańskie talenty — ileż gotują panu przeróżnych radości! Bądź pan mężny, nie trwaj w swej smutnej skłonności do osoby, która nic innego uczynić nie może, jak tylko boleć nad pana losem. — Zgrzytnął zębami i spojrzał na nią ponuro. Trzymała jego rękę i mówiła: — Tylko chwilę spokoju, Werter — rzekła. — Czy nie czuje pan, że się pan łudzi, dobrowolnie się gubi? Czemuż mnie, Werter! Właśnie mnie, własność innego? Właśnie to! Boję się, boję się, że tylko niemożliwość posiadania mnie czyni mnie w twych oczach tak bardzo pożądaną. — Wysunął dłoń z jej dłoni, patrząc na nią nieruchomym, niechętnym spojrzeniem. — Mądrze! — zawołał — bardzo mądrze! Czy może Albert uczynił tę uwagę? Politycznie! Bardzo politycznie! — Każdy może ją zrobić — odpowiedziała. — I czyż na całym świecie nie ma dziewczyny, która by zaspokoiła potrzebę pańskiego serca? Zdobądź się pan na to, staraj się o to, a przysięgam, że ją pan znajdzie. Bo już od dawna martwię się za pana i za nas z powodu ograniczenia, na które się pan w tym czasie skazał. Przemóż się pan! Podróż rozerwie, musi rozerwać pana. Niech pan szuka, a z pewnością znajdzie pan godny przedmiot swej miłości, wróci pan i pozwoli nam pan razem używać szczęścia prawdziwej przyjaźni!
— To można by — rzekł z zimnym uśmiechem — kazać wydrukować i polecić wszystkim ochmistrzom. Droga Loto, daj mi jeszcze trochę czasu, a wszystko się ułoży!
— Tylko, Werter, niech pan nie przychodzi przed Wigilią!
Chciał odpowiedzieć, gdy Albert wszedł do izby. Powiedzieli sobie chłodno „dobry wieczór" i chodzili zakłopotani po pokoju obok siebie tam i z powrotem. Werter zaczął jakąś nic nie znaczącą rozmowę, która się wnet urwała; podobnie Albert zapytał swą żonę o kilka sprawunków i gdy usłyszał, że nie są jeszcze załatwione, powiedział jej kilka słów, które Werter uważał za zbyt zimne i ostre. Werter chciał iść, nie mógł i zwlekał do ósmej, przy wzrastającej ciągle niechęci i urazie wzajemnej, aż nakryto do stołu; wtedy wziął kapelusz i laskę. Albert prosił go, by został, on jednak, uważając to za nic nie znaczącą grzecznostkę, podziękował chłodno i wyszedł.
Wrócił do domu, odebrał służącemu, który mu chciał poświecić, świecę z ręki i wszedł sam do swego pokoju. Płakał głośno, mówił wzburzony sam do siebie, chodził gwałtownie po izbie i rzucił się w końcu w ubraniu na łóżko; tam zastał go służący, który odważył się wejść o jedenastej, by spytać, czy może panu zdjąć buty: Werter zezwolił i zakazał słudze wchodzić nazajutrz do pokoju, póki go nie zawoła.
W poniedziałek rano, dwudziestego pierwszego grudnia, napisał do Loty następujący list, który zapieczętowany znaleziono po jego śmierci na biurku i jej wręczono. Włączam go tu fragmentami, którymi, jak wyjaśniają okoliczności, był pisany.
„Postanowiłem, Loto, umrzeć i piszę Ci to bez romantycznej przesady, spokojny, w; ranek dnia, w którym zobaczę Cię po raz ostatni. Gdy czytać to będziesz, Najdroższa, grób zimny kryć już będzie zdrętwiałe szczątki niespokojnego nieszczęśliwca, który w ostatnich chwilach swego życia nie zna większej rozkoszy nad rozmowę z Tobą. Miałem noc straszną i ach! noc dobroczynną; ona to umocniła we mnie i ustaliła mój zamiar: umrę! Gdym się wczoraj wyrwał od Ciebie w straszliwym wzburzeniu zmysłów, wszystko, wszystko to cisnęło mi. się do serca, a świadomość, jak beznadziejne i bezradosne jest moje istnienie przy Tobie, owiała mnie straszliwym chłodem; ledwom doszedł do swego pokoju, rzuciłem się nieprzytomny na kolana i, o Boże! użyczyłeś mi ostatniego pokrzepienia w gorzkich łzach. Tysiąc projektów i tysiąc zamysłów przeleciało jak wicher przez moją duszę, aż wreszcie wyłoniła się i utwierdziła ostatnia, jedyna myśl: umrę! Położyłem się i rankiem, kiedy mnie wypełnił spokój przebudzenia, myśl ta tkwiła jeszcze silna i zdecydowana w mym sercu: umrę! To nie rozpacz, to pewność, żem doniósł brzemię do końca i że się poświęcam dla Ciebie. Tak, Loto, dlaczego miałbym to przemilczeć? Jedno z nas trojga musi odejść i tym chcę być ja! O Najdroższa, w to rozdarte serce wkradała się często szalona myśl: zamordować Twego męża! — Ciebie! — siebie! Więc niech się stanie! Kiedy w piękny wieczór letni wejdziesz na górę, przypomnij sobie wtedy, jak często wspinałem się na nią z doliny, potem spojrzyj w stronę cmentarza ku memu grobowi, gdzie wiatr kołysze wysoką trawę w blasku zachodzącego słońca. Byłem spokojny, gdym zaczai pisać, a teraz płaczę jak dziecko, gdy to wszystko tak żywo staje wkoło mnie."
Około godziny dziesiątej Werter zawołał służącego i rzekł mu ubierając się, że za dni kilka wyjedzie, niech więc wydobędzie ubrania i wszystko przygotuje do spakowania; kazał mu też zażądać wszędzie rachunków, odebrać kilka wypożyczonych książek i kilku biednym, którym zwykł dawać coś tygodniowo, wypłacić ich części za dwa miesiące z góry.
Kazał sobie przynieść jedzenie do pokoju, a po posiłku wyjechał do komisarza, którego nie zastał w domu. Chodził w zadumie po ogrodzie i zdało się, że chce jeszcze po raz ostatni oddać się całkowicie melancholii wspomnień.
Dzieci nie zostawiły go długo w spokoju, czepiały się go, skakały wkoło niego i opowiadały, że kiedy minie jutro i jeszcze jutro, i jeszcze jeden dzień, pójdą do Loty po prezenty gwiazdkowe, i opowiadały cuda, które rozsnuwała przed nim ich dziecięca wyobraźnia. — Jutro! — zawołał — i jeszcze jutro, i jeszcze jeden dzień! — Ucałował wszystkie serdecznie i chciał je opuścić, ale mały miał mu jeszcze coś do powiedzenia na ucho.
Zdradził mu, że starsi bracia napisali piękne życzenia noworoczne, takie duże! Jedno dla papy, jedno dla Alberta i Loty, a jedno także dla pana Wertera. Zaniosą je w Nowy Rok rano.
To go do głębi poruszyło; dał coś każdemu, wskoczył na konia, poprosił, by pożegnały starego, i odjechał ze łzami w oczach.
Około piątej wrócił do domu; kazał służącej doglądać ognia i utrzymywać go aż do nocy. Służącemu polecił pakować książki i bieliznę do kufrów i zaszyć ubrania w pokrowce. Potem napisał prawdopodobnie następujący ustęp swego ostatniego listu do Loty:
„Nie oczekujesz mnie! Sądzisz, że posłucham i zobaczę Cię dopiero w Wigilię. O Loto! Dziś lub nigdy! W Wigilię trzymać będziesz ten papier w ręce, drżeć i oblewać go Twymi drogimi łzami. Chcę, muszę! O, jak mi dobrze, żem się zdecydował!"
Lota tymczasem popadła w dziwny stan. Po ostatniej rozmowie z Werterem uczuła, jak ciężko jej będzie rozłączyć się z nim, jak on cierpieć będzie, że się z nią rozstaje.
Jakby mimochodem rzekła w obecności Alberta, że Werter nie przyjdzie przed Wigilią, i Albert pojechał w sąsiedztwo do pewnego urzędnika, z którym miał załatwić interesy i gdzie miał pozostać na noc.
Lota siedziała samotna, nie było przy niej nikogo z rodzeństwa; oddała się swym myślom, które spokojnie błądziły wokół jej spraw. Widziała się oto związaną na zawsze z mężczyzną, którego miłość i wierność znała, któremu była serdecznie oddana, którego spokój i stanowczość zdawały się zesłane przez niebo, by dzielna kobieta mogła budować na nich szczęście swego życia; czuła, czym on na zawsze będzie dla niej i dla jej dzieci. Z drugiej strony Werter stał się jej tak drogi, już od pierwszej chwili poznania tak jasno ujawniło się ich podobieństwo duchowe, długotrwała znajomość z nim, niektóre przeżyte chwile wywarły w jej sercu tak niezatarte wrażenie! Dzieliła się z nim każdą ciekawszą myślą czy wrażeniem i czuła, że z chwilą rozłąki powstanie w duszy jej próżnia, której nic nie zdoła wypełnić. O, gdybyż mogła w tej chwili zmienić go w brata! Jakżeby była szczęśliwa! Gdybyż mogła ożenić go z którąś ze swych przyjaciółek, mogłaby ufać, że naprawi zupełnie swój stosunek do Alberta.
Zrobiła w myśli przegląd swych przyjaciółek i każdej miała coś do zarzucenia, a nie znalazła żadnej, której by go chciała oddać.
Po tych rozważaniach dopiero odczuła głęboko, nie uświadamiając sobie tego wyraźnie, że jej serdecznym, tajemnym życzeniem jest zatrzymać go dla siebie, a jednocześnie mówiła sobie, że nie może, nie wolno jej zatrzymać Wertera. Jej czysta, piękna dusza, zwykle tak beztroska i łatwo znajdująca wyjście z trudności, czuła ciężar smutku, droga do szczęścia była zamknięta. Serce jej ściskało się, ciemna chmura legła na jej czole.
Było wpół do siódmej, gdy usłyszała na schodach kroki Wertera i poznała jego głos, kiedy pytał o nią. Jakże biło jej serce, po raz pierwszy możemy tu wyznać, na jego przyjście. Chętnie kazałaby oznajmić, że jej nie ma w domu, a kiedy wszedł, zawołała z przejęciem i zmieszaniem: — Nie dotrzymał pan słowa! — Nie obiecywałem niczego — odpowiedział. — Wiec powinien pan był przynajmniej uczynić zadość mej prośbie — rzekła. — Była to prośba dla spokoju nas obojga.
Nie wiedziała dobrze, co mówi ani co robi, gdy posłała po kilka przyjaciółek, aby nie być z Werterem sam na sam. On oddał kilka książek, które przyniósł, prosił o inne, ona zaś chwilami pragnęła, by przyjaciółki przyszły, chwilami zaś, by się nie zjawiły. Służąca wróciła z wiadomością, że obie kazały przeprosić...
Chciała, by służąca usiadła z robótką w sąsiednim pokoju; potem zmieniła zamiar. Werter chodził po pokoju tam i z powrotem, ona usiadła przy fortepianie i zaczęła grać menueta; nie szło jej. Opanowała się i siadła spokojnie przy Werterze, który zajął swe zwykłe miejsce na kanapie.
— Nie ma pan nic do czytania? — rzekła. Nie miał nic. — Tu w szufladzie — zaczęła — leży pański przekład kilku pieśni Osjana; nie czytałam ich jeszcze, bo spodziewałam się zawsze usłyszeć je z ust pana; ale od tego czasu nie składało się jakoś. — Uśmiechnął się, poszedł po pieśni; dreszcz go przebiegł, gdy wziął je do ręki; oczy napełniły się łzami, gdy spojrzał na tekst37; usiadł i czytał:
„Gwiazdo nadchodzącej nocy, pięknie błyszczysz na zachodzie. Wznosisz promienną głowę z chmury. Wędrujesz z wolna ku swemu wzgórzu. Czemu spoglądasz na step? Burzliwe wiatry ucichły. Z daleka słychać wodospad. Szumiące fale igrają w dali u skały. Brzęczenie wieczornych owadów unosi się ponad polem. Ku czemu patrzysz, piękne światło? Lecz ty uśmiechasz się i idziesz, radośnie otaczają cię fale i kąpią wdzięczny twój włos. Żegnaj, gwiazdo spokojna. Pojaw się, światło wspaniałe duszy Osjana.
Objawia się ono w całej swej sile. Widzę mych zmarłych przyjaciół: gromadzą się na Lorze jak w owych dniach, które minęły. Przychodzi Fingal, niby wilgotny słup mgły; otaczają go bohaterowie. I spójrz na bardów śpiewy! Siwy Ullinie! Dostojny Ryno! Alpinie, śpiewaku wdzięczny! I ty, skarżąca się miękko Minono! Jak zmienieni jesteście, druhowie, od dni świątecznych na Selmie, gdyśmy współzawodniczyli o chwałę śpiewu; jak wiewy wiosny przelatujące po wzgórzach schylają cicho szumiącą trawę.
Wtedy wystąpiła Minona w całej swej piękności, ze spuszczonym wzrokiem i pełnymi łez oczyma. Włosy jej ciężko spływały, poruszane niestałym wiatrem dmącym od wzgórza. Sposępniały dusze bohaterów, gdy głos swój miły podnosiła, gdyż często widzieli grób Salgara, często mroczne mieszkanie białej Kolmy. Kolma opuszczona na wzgórzu śpiewa głosem pełnym harmonii. Salgar przyjść obiecał; lecz wkoło rozpostarła się noc. Słuchajcie głosu Kolmy, gdy samotna siedziała na wzgórzu.
Kolma
Noc! jestem sama, zgubiona na burzliwym wzgórzu. Wicher wyje wśród gór, strumień gna z rykiem ze skały. Żadna mnie chata od deszczu nie chroni, porzuconej na burzliwym wzgórzu.
Ukaż się zza chmur, o księżycu; błyśnijcie, gwiazdy nocy! Niech promień mnie jaki zawiedzie na miejsce, kędy mój miły spoczywa po trudach łowów, z łukiem spuszczonym przy boku, otoczon zziajaną psiarnią! Ale ja siedzieć tu muszę samotna na skałach zarosłego zielskiem strumienia. Strumień i burza huczą, nie słyszę głosu mojego kochanka.
Czemuż zwleka mój Salgar? Czyliż zapomniał o swym słowie? Oto jest skała i drzewo, a tutaj strumień szumiący. Przyrzekłeś tu być z zapadającą nocą. Ach, gdzie zabłądzi mój Salgar? Z tobą pragnęłam ujść, opuścić ojca i brata! tych dumnych! Z dawna rody nasze są sobie wrogie, lecz my nie jesteśmy wrogami, Salgarze!
Zmilknij na chwilę, o wietrze! Ucichnij na chwilę, strumieniu! Niech nad doliną zadźwięczy mój głos, niech mój wędrowiec mnie usłyszy. Salgarze, jam jest, która wołam. Tutaj drzewo i skała. Salgarze, mój drogi, jam tutaj. Dlaczego zwlekasz z swym przyjściem?
Patrz, księżyc wschodzi. Lśni fala w dolinie. Szare skały piętrzą się na wzgórzu. Lecz jego nie widzę na szczycie. Psy nie obwieszczają jego przybycia. Siedzieć tu muszę samotna.
Lecz któż są ci, którzy leżą tam w dole na wrzosach? Mój kochanek? Mój brat? O, mówcie, moi przyjaciele! Nie odpowiadają. Jak trwożna jest moja dusza! Ach, oni nie żyją! Ich miecze czerwone od walki.
O bracie mój, bracie, dlaczegoś zabił mojego Salgara? O mój Salgarze, dlaczegoś zabił brata mojego? Obaj byliście mi tak drodzy. O, ty byłeś piękny na wzgórzu pośród tysięcy! On był straszliwy w bitwie. Odpowiedzcież mi! Słuchajcie głosu mego, moi kochani! Ach, lecz oni są niemi! Niemi na zawsze! Zimne jak ziemia ich piersi!
O, ze skały pagórka, z wierzchołka góry burzliwej mówcie, duchy umarłych! Mówcie, nie zdejmie mnie groza! Kedyście poszli na spoczynek? W jakim grobowcu gór mi was znaleźć? Nie słyszę żadnego słabego głosu w wietrze ni odpowiedzi wiejącej wśród burzy pagórka.
Siedzę pogrążona w mojej niedoli i czekam ranka we łzach. Grzebcie grób, przyjaciele umarłych, lecz go nie zamykajcie, póki ja nie przyjdę. Życie me niknie jak sen; jakżebym miała pozostać? Tu chcę mieszkać z przyjaciółmi mymi, ponad strumieniem u dźwięcznej skały. Gdy noc zapadnie na wzgórzu i wiatr wiać będzie nad wrzosowiskiem, niechaj duch mój stoi na wichrze i plącze śmierci mych przyjaciół. Strzelec słyszy mnie z swojej kryjówki, lęka się mego głosu i kocha go; bo słodki będzie mój głos, płaczący moich przyjaciół; obaj mi byli tak drodzy!
To był twój śpiew, o Minono, łagodnie rumieniąca się córo Termana. Łzy nasze płynęły dla Kolmy, a dusze nasze były posępne.
Ullin wystąpił z harfą i podał nam pieśń Alpina. Alpina głos był przyjazny, dusza Ryna promieniem ognistym. Lecz spoczywali już w ciasnym domu, a głos ich przebrzmiał był w Selmie. Raz Ullin z łowów powrócił, nim jeszcze padli bohaterowie, słyszał ich współzawodniczący śpiew na wzgórzu. Ich pieśń była łagodna, lecz smutna. Opłakiwali upadek Morara, pierwszego z bohaterów. Jego dusza była jak dusza Fingala, jego miecz jak miecz Oskara. Lecz padł i ojciec jego biadał, i oczy siostry jego były pełne łez. Oczy Minony, siostry wspaniałego Morara, łez były pełne. Cofnęła się przed śpiewem Ullina, jak księżyc na zachodzie, który przewiduje burzliwą ulewę i w chmurę kryje piękną swą głowę. Uderzyłem w harfę z Ullinem do pieśni biadania.
Ryno
Przeszedł wiatr i deszcz, południe jest tak pogodne, chmury się rozstępują. Przelotnie oświeca wzgórze niestałe słońce. W dolinie łyska różowo strumień płynący z góry. Słodki jest szept twój, strumieniu, lecz słodszy jest głos, który słyszę. To głos Alpina, który biada po zmarłym. Jego głowa schylona od wieku, a oczy zaczerwienione od łez. Alpinie, śpiewaku prześwietny, dlaczegoś samotny na wzgórzu milczącym? Dlaczego jęczysz jak wiatru wiew w lesie albo fala na brzegu dalekim?
Alpin
Łzy moje, Ryno, są dla zmarłego, głos mój dla mieszkańców grobu. Smukły jesteś na wzgórzu, piękny wśród synów stepu. Lecz padniesz jak Morar i płaczka usiądzie na twoim grobie. Zapomną o tobie wzgórza, łuk będzie leżał w przedsionku nie naciągnięty.
Byłeś rączy, o Morarze, jako jelonek na wzgórzu, straszny jak nocny pożar na niebie; twój gniew był burzą. Miecz twój w walce jak błyskawica nad stepem. Głos twój podobny był szumowi strumienia w lecie po deszczu, grzmotowi na wzgórzach dalekich. Wielu padło od twego ramienia, pożarła ich gniewu twego błyskawica. Lecz kiedyś powracał z wojny, jak było spokojne twe czoło! Twarz twa była jak słońce po burzy, jak księżyc wśród nocy milczącej. Spokojna pierś twa jako jezioro, gdy wiatru szum się uciszył.
Ciasne jest dziś twe mieszkanie, mroczna twoja sadyba. Trzema kroki przemierzam twój grób, o ty, coś był niegdyś tak wielki. Cztery kamienie o głowach omszałych są dzisiaj twoim wspomnieniem. Drzewo bezlistne, trawa wysoka, która szemrze na wietrze, wskazuje oku myśliwca grób potężnego Morara. Nie masz matki, by ciebie płakała, ani dziewczyny ze łzami miłości. Umarła ta, co cię zrodziła, padła córka Morglana.
Któż to na kiju się wspiera? Czyjaż to głowa jest biała od starości, a oczy czerwone od łez? To ojciec twój, o Morarze! Ojciec, który nie miał syna prócz ciebie! Słyszał o twojej sławie wojennej i słyszał o twoich rozproszonych wrogach. Słyszał o sławie Morara! Lecz nic o jego ranie? Płacz, ojcze Morara!
Płacz! Ale syn twój ciebie nie słyszy. Głęboki jest sen zmarłych, niskie ich wezgłowie z prochu. Nigdy nie będziemy czujni na głos, nie zbudzi go twoje wołanie. O, kiedyż nastanie w grobie poranek, by dać rozkaz śpiącemu: Wstań!
Najszlachetniejszy z ludzi, bądź zdrów, zdobywco na polu walki! Lecz nigdy nie ujrzy cię pole, nigdy blask twojej stali nie rozświeci posępnego lasu. Nie zostawiłeś syna, lecz niech śpiew zachowa twe imię. Niech przyszłe czasy słyszą, niech słyszą o padłym Morarze.
Głośny był żal bohatera, najgłośniejsze Armina rozdzierające westchnienie. Wspomniał śmierć syna, który poległ w dniach swej młodości. Karmor, książę hucznego Galmalu, siedział blisko bohatera. — Czemuż łka westchnienie Armina? — rzekł. — Po co tu płakać? Czyż nie brzmi pieśń i śpiew, aby duszę rozczulać i cieszyć? Są one jak łagodna mgła, która powstając z jeziora zrasza dolinę i kwitnące kwiaty napełnia wilgocią; lecz słońce znowu powstaje w swej sile i mgły już nie ma. Czemuś tak żałośliwy, Arminie, panie Gormy oblanej jeziorem?
— Żałośliwy jestem, bo i niemała mojej boleści przyczyna. — Karmorze, tyś syna nie stracił aniś córki nie stracił rozkwitłej! Kolgar waleczny żyje i Annira z dziew najpiękniejsza. Gałęzie domu twego kwitną, o Karmorze, lecz Armin ostatnim jest ze swego rodu. Ciemne jest łoże twoje, o Dauro! Głuchy jest sen twój w grobowcu. — Kiedy obudzisz się ze swymi pieśniami, ze śpiewnym swym głosem? Wstańcie, wichry jesieni, powstańcie! Szalejcie nad stepem! Huczcie, leśne strumienie! Wyjcie, burze, w dębów wierzchołkach! Wędruj przez strzępiaste chmury, księżycu, pokaż zmienne swe, blade oblicze! Przypomnij mi straszną noc, gdy dzieci moje zginęły, gdy padł potężny Arindal i Daura luba skonała.
Dauro, córo ma, byłaś mi piękna! Piękna jak księżyc nad wzgórzami Fury, biała jak śnieg świeżo spadły, słodka jak tchnące powietrze! Arindalu, łuk twój był silny, twa włócznia szybka na polu, twe spojrzenie jak mgła na fali, twa tarcza jak chmura ognista wśród burzy!
Armar wsławiony w wojnie przyszedł i starał się o miłość Daury; nie sprzeciwiała się długo. Piękne były nadzieje ich przyjaciół.
Erat, syn Odgala, żywił w sercu gniew, bowiem brat jego padł zabity przez Armara. Przybył w przebraniu żeglarza; piękny był korab jego na fali; włos jego przedwcześnie posiwiały, spokojne, poważne oblicze. — Z dziew najpiękniejsza — rzekł — przemiła córo Armina. Tam na morskiej skale, niedaleko brzegu, gdzie na drzewie lśni owoc czerwony, Armar czeka na Daurę. Przybywam, aby przewieźć jego miłość przez falujące morze.
Poszła za nim, wołając Armara. Nie odpowiedział nikt prócz głosu skały. — Armarze drogi, mój drogi, czemu mnie trwożysz tak? Słysz, synu Arnartha, słysz. To Daura tutaj cię woła!
Erat, zdrajca, uciekał ze śmiechem ku lądowi. Podniosła głos, wołała ojca i brata: — Arindalu! Arminie! Czy żaden z was nie ocali swej Daury?
Głos jej doszedł przez morze. Arindal, syn mój, schodził ze wzgórza, surowy, z łupem łowieckim. Strzały chrzęściły u jego boku. Łuk swój niósł w ręce. Pięć czarnoszarych dogów miał wkoło siebie. Ujrzał śmiałego Erata na brzegu, ujął go i przywiązał do dębu. Silnie oplótł jego biodra; ów jękiem wiatry napełniał.
Arindal wypłynął łodzią na głębie, by przewieźć Daurę na brzeg. Armar przybył w swym gniewie, spuścił strzałę szaropierzastą; brzękła, utkwiła w twym sercu, o Arindalu, mój synu! Zamiast Erata, zdrajcy, tyś zginął! Łódź przybiła do skały, on padł w niej i skonał. Jakiż był lament twój, Dauro, kiedy u stóp twoich płynęła krew brata!
Fale strzaskały łódź. Armar rzuca się w morze, by ocalić swą Daurę lub umrzeć. Jak szybki cios, runął ze wzgórza w fale, zanurzył się i nie wypłynął.
Sam na morzem oblanej skale słyszałem skargę mej córy. Głośne i częste były jej wołania; lecz ojciec nie mógł jej ocalić. Całą noc stałem na brzegu, widziałem ją w słabym świetle księżyca, noc całą słyszałem jej krzyki. Wiatr huczał i deszcz siekł ostro po zboczu góry. Głos jej osłabł, nim nadszedł ranek; umarła jak powiew wieczorny wśród trawy skał. Obarczona bólem umarła i zostawiła Armina samego! Znikła ma siła w boju! Padła ma duma wśród dziew!
Gdy burze górskie nadchodzą, gdy pomocny wiatr wysoko podnosi fale, siedzę na rozbrzmiewającym echem brzegu i patrzę ku straszliwej skale. Często, gdy księżyc zachodzi, widzę duchy mych dzieci: pół-majaczące błądzą społem w smutnej harmonii."
Strumień łez, który trysnął z oczu Loty i ulżył jej ściśnionemu sercu, przerwał śpiew Wertera. Odrzucił papier, ujął jej rękę i płakał gorzkimi łzami. Lota, wsparta na drugiej ręce, kryła oczy chustką; wzruszenie obojga było straszliwe. Czuli swą własną niedolę w losie szlachetnych, czuli ją społem i łzy ich jednoczyły. Wargi i oczy Wertera płonęły przy jej ramieniu; dreszcz ją przejął, chciała się oddalić, lecz ogrom boleści i współczucia legł jak ołów na jej sercu ogłuszając ją. Odetchnęła, by ochłonąć, i prosiła go łkając, by odjechał, błagała niebiańskim głosem. Werter drżał, serce niemal mu nie pękło, podniósł kartkę i czytał na pół złamanym głosem:
„Czemu mnie budzisz, wiosenny powiewie. Przymilasz się i mówisz: Zraszam kroplami niebios! Lecz czas uwiądu mego bliski, bliska burza, która zerwie me liście! Jutro przyjdzie wędrowiec, przyjdzie ten, który mnie widział w mojej piękności, oko jego szukać mnie będzie wokoło na polu i nie znajdzie mnie."
Cała potęga tych słów owładnęła nieszczęśliwym; upadł przed Lotą w całkowitej rozpaczy, chwycił jej ręce, cisnął je do oczu, do czoła, a jej jakieś przeczucie jego strasznego zamysłu przemknęło przez duszę. Zmysły jej zmąciły się, ściskała jego ręce, tuliła je do piersi, pochyliła się bolesnym ruchem ku niemu i ich płonące policzki zetknęły się. Świat zginął dla nich. Otoczył ją ramionami, przycisnął do piersi i pokrywał jej drżące wargi szalonymi pocałunkami. — Werter! — wołała zdławionym głosem, odwracając się. — Werter! — i odpychała słabą dłonią pierś jego od swojej. — Werter! — zawołała stanowczym głosem, pełnym najszlachetniejszego uczucia. Nie opierał się, wypuścił ją ze swych ramion i bezprzytomnie padł przed nią. Porwała się i w trwożnym pomieszaniu, drżąc między miłością i gniewem, rzekła: — To po raz ostatni, Werter! Już mnie pan nie zobaczy! — i rzucając najgłębsze spojrzenie miłości na nieszczęśliwca pośpieszyła do przyległego pokoju zamykając drzwi za sobą. Werter wyciągnął za nią ramiona, nie ważył się jej zatrzymywać. Leżał na ziemi, z głową na kanapie, i w położeniu tym trwał przeszło pół godziny, aż szelest jakiś przywołał go do przytomności. Była to dziewczyna, która chciała nakryć do stołu. Chodził po pokoju, a gdy znów został sam, podszedł do drzwi gabinetu i zawołał cichym głosem: „Loto! Loto! jeszcze tylko słowo, jedno «bądź zdrowa!» — Milczała. On czekał i prosił, i czekał; potem porwał się i zawołał: — Żegnaj, Loto! Żegnaj na wieki!"
Przybył do bramy miejskiej. Strażnicy, którzy go już znali, wypuścili go bez słowa; padał deszcz ze śniegiem; dopiero około jedenastej zastukał do swego mieszkania. Służący jego spostrzegł, gdy Werter wrócił do domu, że pan jego nie miał kapelusza. Nie śmiał nic rzec, rozebrał go, wszystko było mokre. Znaleziono później kapelusz na skale, która z urwiska wzgórza patrzy w dolinę; jest rzeczą nie do pojęcia, jak wśród ciemnej, wilgotnej nocy mógł wejść na nią i nie runąć.
Położył się do łóżka i spał długo. Gdy służący następnego rana przyniósł mu na jego wołanie kawę, zastał go piszącego. Pisał, co następuje, w liście do Loty:
„Ostatni tedy raz, ostatni raz otwieram oczy! Ach, nie ujrzą one już słońca, zakrył je mętny, chmurny dzień. Więc smuć się, naturo — twój syn, twój przyjaciel, twój kochanek zbliża się do grobu. Loto, uczucie to nieporównane z niczym, a jednak najbliższe majaczącemu snowi, rzec sobie: to ostatni ranek. Ostatni! Loto, nie mogę pojąć tego słowa, «ostatni»! Nie stojęż tu w pełni swej siły? A jutro leżeć będę wyciągnięty i bezwładny na ziemi. Umrzeć! Co to znaczy? My śnimy mówiąc o śmierci. Widziałem niejednego konającego, ale taka jest ludzkość, że nie ma zmysłu dla początku i końca swego istnienia. Teraz jeszcze swój, twój! Twój! O Najdroższa! Po chwili — rozdzieleni — rozłączeni — może na wieki? Nie, Loto, nie! Jak mogę zniknąć? Jak Ty możesz zniknąć? Jesteśmy przecie! Zniknąć! Co to znaczy? To znowu słowo! Pusty dźwięk bez treści uczuciowej dla mego serca! Umarły, Loto! Zagrzebany w zimnej ziemi... tak ciasno, tak ciemno! — Miałem przyjaciółkę, która była mi wszystkim w mej bezradnej młodości; umarła. Szedłem za jej zwłokami i stałem nad grobem, gdy spuścili trumnę i wyciągali spod niej z chrzęstem sznury, potem rzucili w dół pierwszą łopatę ziemi, a trwożne wieko odebrzmiało głucho i głuszej, i coraz głuszej, aż wreszcie zostało przykryte! Runąłem koło grobu. Przejęte, wstrząśnięte, strwożone, rozdarte było me wnętrze, lecz nie wiedziałem, co się ze mną działo, co ze mną dziać się będzie. Umrzeć! Grób! Ja nie rozumiem tych słów.
O, przebacz mi! Przebacz mi! Wczoraj! Powinien to być ostatni dzień mego życia. O Ty, Aniele! Po raz pierwszy, po raz pierwszy bez wszelkiej wątpliwości zapłonęło w najtajniejszej mej głębi uczucie rozkoszy: ona mnie kocha! Ona mnie kocha! Jeszcze pali się na mych wargach święty ogień, który płynął z Twoich; nowa, ciepła rozkosz jest w moim sercu. Przebacz mi! Przebacz mi!
Ach, wiedziałem, że mnie kochasz, wiedziałem z pierwszych spojrzeń, w których odbijała się dusza, z pierwszego uścisku ręki; a jednak, gdym znowu odszedł, gdym widział Alberta u Twego boku, rozpaczałem znów w gorączkowym zwątpieniu.
Czy pamiętasz kwiaty, któreś mi przysłała, gdy w owym fatalnym towarzystwie nie mogłaś powiedzieć mi słowa, uścisnąć ręki? O, pół nocy klęczałem przed nimi i one potwierdziły mi Twą miłość. Lecz, ach! te wrażenia przeszły, jak stopniowo znika z duszy wierzącego uczucie łaski boskiej, która w całej pełni niebieskiej podana mu została w świętym, widzialnym symbolu.
Wszystko to jest przemijające, ale wieczność nie zniszczy płomiennego życia, które piłem wczoraj z Twych ust, które czuję w sobie! Ona mnie kocha! To ramię ją otaczało, te wargi drżały na jej wargach, te usta szeptały na jej ustach. Ona jest moja! Ty jesteś moja! Tak, Loto, na wieki!
I cóż z tego, że Albert jest Twym mężem? Mężem! Toż to jest dla tego świata — i dla tego świata grzechem jest, że ja Cię kocham, że chciałbym Cię porwać z jego ramion w moje. Grzechem? Dobrze! i karzę się za to. Zakosztowałem tego grzechu w jego całej niebiańskiej rozkoszy, napoiłem swe serce balsamem życia ł siłą; od tej chwili jesteś moja! Moja, o Loto! Idę pierwszy! Idę do mego Ojca, do Twego Ojca. Jemu się chcę poskarżyć i On mnie pocieszy, dopóki Ty nie przyjdziesz, dopóki nie polecę na Twe spotkanie i nie pochwycę Cię, i nie zostanę przy Tobie przed obliczem Nieskończonego w wiecznym uścisku.
Ja nie śnię, nie roję! Nad grobem rozjaśniło mi się. Będziemy istnieć! Ujrzymy się znowu! Zobaczyć twoją matkę! Zobaczę ją, znajdę ją, ach! i przed nią otworzę swe serce. Twoja matka, Twój wizerunek."
Około jedenastej zapytał Werter służącego, czy Albert powrócił. Służący rzekł, że widział, jak prowadzono jego konia. Na to pan dał mu otwartą kartkę tej treści:
„Czy nie zechciałby mi pan do zamierzonej podróży pożyczyć swych pistoletów?
Lota mało spała ostatniej nocy; to, czego się lękała, stało się i stało się w sposób, jakiego ani przeczuć, ani lękać się nie mogła; jej czysta i spokojnie płynąca krew była teraz gorączkowo wzburzona, a tysiące różnorodnych wrażeń poruszało to piękne serce. Czy czuła głęboko w swej piersi ogień uścisków Wertera? Czy był to gniew z powodu jego zuchwalstwa, czy surowe porównanie jej obecnego stanu z owymi dniami naiwnej, prostej niewinności i beztroskiego zaufania do siebie samej? Jak miała spotkać się z mężem, jak wyznać mu scenę, którą winna była wyjawić, a której wyjawić się bała? Tak długo nie rozmawiali z sobą i miałaż ona pierwsza przerwać milczenie i właśnie w tak nieodpowiednim czasie odkryć małżonkowi rzecz tak niespodziewaną? Bała się już, że sama wiadomość o odwiedzinach Wertera zrobi na nim niemiłe wrażenie, a dopieroż ta nieoczekiwana katastrofa! Czyż mogła się spodziewać, że mąż będzie to chciał widzieć w prawdziwym świetle, że wysłucha wszystkiego bez uprzedzenia? I czy mogła życzyć sobie, aby czytał w jej duszy? I znowuż, czy mogła ukrywać się przed człowiekiem, któremu jak puchar kryształowy ukazywała się zawsze otwarta i jasna i przed którym nigdy nie taiła swoich uczuć i taić nie mogła? Jedno i drugie trapiło ją i wprawiało w zakłopotanie; myśli jej wracały ciągle do Wertera, który był dla niej stracony, którego nie mogła się wyrzec, którego, niestety, musiała pozostawić samemu sobie i któremu, jeśli ją straci, już nic nie zostanie.
Jak ciążyła jej teraz, choć sobie w tej chwili nie zdawała z tego jasno sprawy, ta obcość, która wytworzyła się między nią i mężem! Tak rozsądni, tak dobrzy ludzie przestali wskutek pewnych cichych nieporozumień rozmawiać z sobą, każde rozmyślało o swojej racji i niesłusznym stanowisku drugiego i stosunki zawikłały się i zaogniły do tego stopnia, że nie można było rozwiązać węzła właśnie w tej krytycznej chwili, od której wszystko zawisło. Gdyby szczęśliwe zaufanie zbliżyło ich przedtem znowu, gdyby miłość i wzajemna pobłażliwość ożyły między nimi i otworzyły ich serca, może dałoby się jeszcze uratować naszego przyjaciela.
Dołączyła się do tego jeszcze jedna osobliwa okoliczność. Werter, jak wiemy z jego listów, nie taił nigdy, że pragnie opuścić ten świat. Albert spierał się z nim często i nieraz rozmawiał o tym z Lotą. Albert, który żywił stanowczą odrazę do tego czynu, dawał bardzo często do poznania z pewną, obcą zresztą jego charakterowi drażliwością, że ma dane, aby wątpić o powadze takiego zamiaru; pozwalał sobie nawet z tego żartować i niewiarą swą dzielił się z Lotą. Wprawdzie z jednej strony uspokajało ją to, gdy myśli czasem nasuwały jej ten smutny obraz, lecz z drugiej strony przeszkadzało jej w powierzaniu mężowi trosk, które ją w tej chwili dręczyły.
Albert wrócił i Lota przywitała go z pełną zakłopotania skwapliwością; nie był wesół, nie załatwił interesu, w urzędniku znalazł nieugiętego, małostkowego człowieka. Zła droga też nie usposobiła go dobrze.
Spytał, czy nic nie zaszło, na co ona odpowiedziała skwapliwie: — Werter był wczoraj wieczorem. — Spytał, czy nadeszły listy, i dowiedział się, że list i paczka leżą w jego pokoju. Poszedł do siebie i Lota została sama. Obecność tego, którego kochała i szanowała, wywarła w jej sercu nowe wrażenie. Przypomniała sobie całą jego szlachetność, miłość i dobroć i uspokoiła się; uczuła tajemniczy pociąg, aby pójść za nim. Wzięła robótkę i udała się do jego pokoju, jak to nieraz zwykła była czynić. Zastała go zajętego, otwierał paczki i czytał. Niektóre wiadomości zdawały się być nie najlepsze. Zadała mu kilka pytań, na które odpowiedział krótko i stanął przy pulpicie do pisania.
W ten sposób spędzili z sobą godzinę i w duszy Loty było coraz ciemniej. Czuła, jak trudno jej będzie odkryć mężowi, choćby był w najlepszym humorze, to, co jej leżało na sercu; popadła w smutek, który stawał się tym cięższy, im bardziej chciała go ukryć i przełknąć łzy.
Pojawienie się sługi Wertera wprawiło ją w tym większe zakłopotanie; podał on Albertowi kartkę; Albert spokojnie zwrócił się do żony i rzekł: „Daj mu pistolety. Życzę mu szczęśliwej podróży" — rzekł do chłopca. To uderzyło w nią jak grom. Zachwiała się wstając. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Z wolna podeszła do ściany, drżąc zdjęła pistolety, otarła kurz i zwlekała; i byłaby się ociągała dłużej, gdyby Albert nie był jej przynaglił pytającym spojrzeniem. Dała nieszczęsną broń chłopcu, nie mogąc wydobyć słowa, a gdy ten ruszył do domu, zwinęła robótkę i poszła do swego pokoju w stanie niewymownej niepewności. Serce wróżyło jej wszystkie okropności. Chciała rzucić się mężowi do nóg, wyznać mu wszystko: historię wczorajszego wieczora, swą winę i swe przeczucia. Potem znów nie widziała, by krok ten wywołał pożądany skutek, a najmniej mogła się spodziewać, że skłoni męża, by poszedł do Wertera. Stół był nakryty; pewna bliska znajoma, która przyszła tylko o coś zapytać i chciała zaraz odejść — została i uczyniła rozmowę przy stole znośną; zmuszano się, rozmawiano, opowiadano, zapomniano o sobie.
Chłopak przyszedł z pistoletami do Wertera, który odebrał je od niego z zachwytem, usłyszawszy, że dała mu je Lota. Polecił przynieść sobie chleba i wina, kazał chłopcu iść na obiad i zasiadł do pisania.
„Przeszły przez Twoje ręce, Tyś je otarła z kurzu; całuję je tysiąckrotnie; Tyś ich dotknęła; i Ty, duchu niebios, wspierasz mój zamiar! I Ty, Loto, podajesz mi narzędzie, Ty, z której rąk pragnąłem przyjąć śmierć, i ach, teraz przyjmuję! O, wypytałem mego chłopca. Drżałaś, gdyś mu je podawała, nie powiedziałaś: żegnaj! Biada! Biada! Bez pożegnania! Czyżbyś zamknęła dla mnie serce gwoli chwili, która mnie na wieki do Ciebie przykuła? Loto, żadne tysiąclecia nie zdołają zatrzeć tego wrażenia! I czuję, że nie możesz nienawidzić tego, który tak płonie dla Ciebie."
Po wieczerzy kazał chłopcu całkowicie wszystko spakować, podarł wiele papierów, wyszedł i wyrównał jeszcze kilka długów. Wrócił znowu do domu, znowu wyszedł przed bramę, nie zważając na deszcz, do ogrodu hrabiego; snuł się dalej po okolicy, wrócił z nadejściem nocy i pisał:
„Wilhelmie, widziałem po raz ostatni pole i las, i niebo! Żegnaj i ty! Droga matko, przebacz! Pociesz ją, Wilhelmie! Niech was Bóg błogosławi! Wszystkie moje sprawy są uporządkowane. Żegnajcie! Zobaczymy się znów i szczęśliwsi."
„Źle ci się odpłaciłem, Albercie, i ty mi przebaczysz. Zburzyłem spokój twego domu, wniosłem nieufność pomiędzy was. Żegnaj! Chcę to skończyć. Obyście byli szczęśliwi przez mą śmierć! Albercie! Albercie! Uczyń tego anioła szczęśliwym! I niech błogosławieństwo boże mieszka z wami!"
Wieczorem grzebał się jeszcze długo w swych papierach, podarł ich wiele i rzucił do pieca. Zapieczętował kilka pakunków z adresami do Wilhelma. Zawierały one krótkie rozprawy, oderwane myśli, z których niektóre widziałem; i około dziesiątej godziny, kazawszy dołożyć do pieca i podać sobie butelkę wina, wysłał spać służącego, którego pokój, jak i sypialnie domowników, leżały daleko z tyłu i który położył się w ubraniu, aby wcześnie być na zawołanie, bo pan jego powiedział, że konie pocztowe zajadą około szóstej przed dom.
Po jedenastej
„Wszystko tak ciche wkoło i tak spokojna ma dusza. Dzięki ci, Boże, któryś tym ostatnim chwilom użyczył tego ciepła, tej siły.
Podchodzę do okna, Najdroższa moja, i patrzę, i widzę jeszcze przez burzliwe, przeciągające chmury kilka gwiazd wiecznego nieba! Nie, nie spadniecie! Wieczysty trzyma na swym sercu was i mnie. Widziałem gwiazdy dyszla Wozu, najmniejszej ze wszystkich konstelacji. Gdym w nocy wracał od Ciebie, gdym wychodził z Twej bramy, stał nade mną! Z jakimż upojeniem patrzyłem nań często! Często z podniesionymi rękoma czyniłem go znakiem świętym, pomnikiem mego obecnego szczęścia, i jeszcze — o Loto, cóż nie przypomina mi Ciebie! Czyż nie otaczasz mnie zewsząd i czyż jak dziecko nie porywałem nienasycenie wszystkich drobnostek, których Ty, święta, dotknęłaś?
Droga sylwetka! Przekazuję Ci ją z powrotem, Loto, i proszę, byś ją szanowała. Tysiące, tysiące pocałunków wycisnąłem na niej, tysiące pozdrowień jej posyłałem, gdym wychodził lub wracał do domu.
Prosiłem Twego ojca w kartce, by otoczył opieką me zwłoki. Na cmentarzu są dwie lipy, w kącie blisko pola; tam pragnę spocząć. On może, on uczyni to dla swego przyjaciela. Proś go i Ty także. Nie chcę wymagać od bogobojnych chrześcijan, by składali swe ciała obok biednego nieszczęśliwca. Ach, chciałbym, byście mnie pochowali przy drodze lub w samotnej dolinie, by kapłan i lewita przechodzili, żegnając się mimo oznaczonego kamienia, a Samarytanin łzę wylał38.
Jestem gotów, Loto! Nie wzdragam się ująć zimnego, strasznego kielicha, z którego mam wypić odurzenie śmierci! Tyś mi go podała; nie waham się! Wszystko, wszystko! Tak wypełniły się wszystkie życzenia i nadzieje mego życia! Tak chłodno i obojętnie pukam w spiżowe drzwi śmierci!
Gdybym mógł dostąpić szczęścia i umrzeć za Ciebie, Loto, poświecić się za Ciebie! Umarłbym ochoczo, radośnie, gdybym Ci mógł przywrócić spokój, rozkosz Twego życia. Lecz, ach, jeno nielicznym szlachetnym było dane przelać swą krew za swoich i przez swą śmierć przyjaciołom swym rozniecić stokrotnie życie!
W tych szatach, Loto, chcę być pogrzebany. Tyś ich dotknęła, uświęciła je. Prosiłem też o to Twego ojca. Moja dusza unosić się będzie nad trumną. Niech nie przeszukują mych kieszeni. Tę różową wstęgę nosiłaś na piersiach, gdym Cię widział po raz pierwszy pośród Twych dzieci. O, ucałuj je tysiąckrotnie i opowiedz im o losie ich nieszczęśliwego przyjaciela. O kochane! Krążą wkoło mnie. Ach, jakżem przylgnął do Ciebie! Od pierwszej chwili nie mogłem się obyć bez Ciebie! Ta wstęga niech będzie pogrzebana ze mną. Darowałaś mi ją w dzień moich urodzin. Jakżem to wszystko poplątał. Nie myślałem, że moja droga tu zaprowadzi. Bądź spokojna, proszę Cię, bądź spokojna!
Są nabite. — Bije dwunasta! — Niech się stanie! Loto! Loto, bądź zdrowa! Żegnaj!"
Sąsiad zobaczył błysk prochu i usłyszał padający strzał; ponieważ jednak wszystko pozostało w spokoju, nie zwrócił na to większej uwagi.
Rano o szóstej wchodzi służący ze świecą. Znajduje swego pana na ziemi, pistolet i krew. Woła, dotyka go; żadnej odpowiedzi; charczał tylko jeszcze. Biegnie po lekarzy, po Alberta. Lota usłyszała dzwonek, drżenie przejęło wszystkie jej członki. Budzi męża, wstają; służący wyjąc i bełkocząc przynosi wiadomość. Lota pada zemdlona przed Albertem.
Gdy lekarz przybył do nieszczęśliwego, znalazł go na ziemi bez ratunku; puls bił, wszystkie członki były obezwładnione. Przestrzelił sobie głowę nad prawym okiem. Mózg wystąpił. Otwarto mu żyłę na ramieniu; krew płynęła, dyszał jeszcze.
Po krwi na poręczy krzesła można było wnosić, że dokonał czynu siedząc przy biurku. Potem osunął się, tarzał się konwulsyjnie wokół krzesła. Leżał na wprost okna, bezsilny, na plecach, całkowicie ubrany i obuty, w niebieskim fraku i żółtej kamizelce.
Dom, sąsiedztwo, miasto było poruszone. Albert wszedł. Wertera położono na łóżku, z obwiązaną skronią; twarz jego była już martwa; nie poruszał już żadnym członkiem. Płuca charczały jeszcze straszliwie, to słabiej, to mocniej; oczekiwano końca.
Wina wypił tylko kieliszek. Na biurku leżała otwarta Emilia Galotti39.
O przerażeniu Alberta, a żałości Loty pozwólcie mi nie mówić.
Stary komisarz przygalopował na wieść o tym; całował umierającego wśród najgorętszych łez. Jego najstarsi synowie przyszli wnet po nim; uklękli przy łóżku z wyrazem nieutulonego bólu, całowali mu ręce i usta; najstarszy, który go zawsze najbardziej lubił, trwał u warg jego, dopóki życie na nich nie zagasło; trzeba było chłopca przemocą oderwać. O dwunastej w południe umarł. Obecność komisarza i jego zarządzenia zapobiegły zbiegowisku. Nocą, koło jedenastej, kazał go pogrzebać na miejscu, które on sobie sam wybrał. Stary razem z synami szedł za trumną. Albert nie mógł. Obawiano się o życie Loty. Nieśli go rzemieślnicy. Nie towarzyszył mu żaden duchowny.