KORA
odcinek 1 - Pożegnanie
autor: Alicja Mikulska
Oto ja - piesia. Mam sześć tygodni i dzisiejszy dzień jest być może ostatnim dniem, który spędzę z mamą i siostrami. Mają po którąś z nas przyjechać kupcy, słyszałam, jak o tym rozmawiali pan gospodarz i pani gospodyni. Mama jest bardzo niespokojna, od samego rana biega zdenerwowana. Pamiętam, jak odchodził od nas piesek, jedyny chłopak w naszej gromadce. Mama się dziwiła, dlaczego ludzie zawsze chcą zabierać pieski, a my suczki zostajemy do końca. Ja też tego nie rozumiem, bo przecież jesteśmy fajniejsze.
Zostałyśmy więc trzy piesie. Malutka, średnia i ja, największa. Mama zebrała nas rano po karmieniu i tłumaczyła, dlaczego będziemy musiały opuścić dom gospodarzy. Zrozumiałyśmy, że jesteśmy owczarkami niemieckimi i wyrosną z nas potężne psy, dlatego nie możemy wszyscy razem mieszkać. Już teraz nie mieścimy się w domu, pan gospodarz zrobił nam wygodne legowisko w ogrodzie. Pani gospodyni pamięta, aby zamykać drzwi od domu, bo jak kiedyś zapomniała je zamknąć, to my - trzy piesie - weszłyśmy do środka. Pani gospodyni bardzo potem była na nas zła, bo trochę pozwiedzałyśmy to nieznane nam miejsce i zostawiłyśmy bałagan. Co to jest bałagan? Nie rozumiem jeszcze tego słowa. Pani gospodyni zresztą często się na mnie denerwuje, bo wszystko mnie ciekawi i wszędzie chcę wejść.
Moje siostry są inne. Malutka jest taka strachliwa, zawsze się boi. Średnia jest powolna i nigdy się nie spieszy, natomiast ze mną są zawsze kłopoty. Mama mówi, żebym się nie martwiła i że z tego wyrosnę. Nie rozumiem, co to znaczy, że z tego wyrosnę.
Nie mogę się doczekać, aż dostanę imię. Teraz wszyscy wołają na mnie duża lub piesia, ja chce mieć takie poważne imię jak moja mama: Aza. Piękne, prawda? Mama nam wytłumaczyła, że imiona nadadzą nam nowi właściciele. Och, chyba już są. Zajechało jakieś auto, z którego wysiadają ludzie. Pan i pani podchodzą do ogrodzenia, mama głośno szczeka i nie jest zadowolona. Wychodzi pan gospodarz, uspakaja mamę i woła nas, abyśmy podeszły.
- Proszę je sobie obejrzeć - mówi - zostały te trzy suczki. Są odrobaczone i przeszły pierwsze szczepienia.
Nowy pan i nowa pani podchodzą do nas. Pani kuca i wyciąga ręce. Malutka się cofa, średnia się zatrzymała, a ja biegnę dalej i z impetem wpadam pani na ręce.
- Jakaś ty śliczna - mówi pani, podnosząc mnie w górę i przytulając do siebie. - Weźmiemy tę, co ty na to Jurku?
- Jest chyba najodważniejsza i do tego największa - odpowiada pan z uśmiechem, tarmosząc mnie lekko. - Witaj malutka.
No nie, ja nie jestem malutka, malutka to moja siostra, nie widzi pan tego? Teraz dopiero budzą się pozostałe piesie, usiłują wdrapać się na kolana nowej pani, która tuli nas wszystkie do siebie. - Proszę się zastanowić - przerywa te pieszczoty pan gospodarz - ta jest najbardziej władcza, rządzi już pozostałymi, będzie potrzebować silnej ręki.
- Takiej suczki właśnie szukaliśmy - odpowiada pani - Jesteśmy już zdecydowani. Mama patrzy na mnie ze smutkiem, a ja się cieszę. Ramiona nowej pani są takie ciepłe i bezpieczne. Żegnajcie mamo i siostry, zaczynam nowe życie!
KORA
odcinek 2 - Nowy dom
autor: Alicja Mikulska
Już jestem w samochodzie, nigdy czymś takim nie jechałam. Dziwna nazwa, ale faktycznie ta maszyna sama chodzi. Pan siada z przodu, ja z panią z tyłu. Jest dla mnie przygotowane posłanie w wiklinowym koszyczku. Ruszamy. Trochę się boję, bo zaczyna mocno trząść. Próbuję wyjść z koszyka, na szczęście mi się to udaje i włażę pani na kolana. Tu czuję się bezpieczniej.
- Podłuż sobie Alu kocyk na nogi - mówi pan, oglądając się do tyłu - mała może się zmoczyć.
Acha, już wiem, pani ma na imię Ala, pan ma na imię Jurek. Siedzę sobie wygodnie na kolanach pani i z tych emocji nie wszystko rozumiem, o czym rozmawiają. Co to znaczy, jak zachowają się Lutek, Mićka i Dżigita?. Później się dowiem, teraz zaczynam rozglądać się wkoło. A, jest z boku okno. Obrazki przesuwają się bardzo
szybko, rozróżniam jadące samochody i migające domy. Dokąd jedziemy? Ciekawa jestem, jak będzie wyglądał mój nowy dom. Czy nie będę już głodna? Jak mamie się skończyło mleko, zawsze byłam głodna, bo do jednej miski biegłyśmy trzy piesie i każda z nas czekała na jedzonko.
Jedziemy i jedziemy, zasypiam na kolanach pani i budzę się dopiero na miejscu. Wysiadamy. Na szczęście jest trawka, obyło się bez wstydu. Wchodzimy do dużego domu, ja oczywiście na rękach pani. Wita nas szczekanie psa. Super, mam od razu kumpla. Pani kuca i pokazuje mnie małemu, czarnemu , kudłatemu pieskowi.
-Patrz Luteczku, kogo przywieźliśmy - mówi pani- będziesz miał towarzystwo. To jest nasza nowa sunia.
Pies podchodzi do mnie i mnie wącha, a ja się chyba boję. Jeszcze nigdy nie spotkałam obcego psa, znam tylko swoją rodzinę. Lutek trąca mnie nosem i kręci ogonkiem, zostałam zaakceptowana. Pani stawia mnie na podłodze i - ale wstyd - przewróciłam się, nogi mi się dziwnie rozjechały. Pani z panem śmieją się z tego, że nie umiem chodzić po kaflach. Co to są kafle? To chyba ta podłoga. Dziwna, u gospodarzy była inna, wygodniejsza. Jeszcze raz stawiam nogi, teraz ostrożnie i powoli. Udało się!
Zaczynam się rozglądać i poznawać nowe otoczenie. To jest kuchnia, poznaję. Stoi tam stół i krzesła. Zaczynam wąchać wszystkie sprzęty. Zapach państwa już poznaję. Teraz nowy zapach, psa Lutka. Pytam go, kim on jest. Nie zrozumiał. Tłumaczę, że ja jestem owczarkiem niemieckim. No, teraz zrozumiał i odpowiada, że jest psem wielorasowym. Co to znaczy, nie rozumiem, ale udaję, że zrozumiałam, nie chcę wyjść od razu na głupka.
Zwiedziłam kuchnię i idę dalej, za mną państwo i Lutek. Czy oni nie znają swego domu i też go zwiedzają? A co to, druga kuchnia, znowu stół i krzesła. Lutek wyjaśnia mi, że to pokój, największy w tym domu i tu się przebywa, gdy są goście. Co to są goście? Teraz nie mam czasu zapytać o to Lutka, jest tu tyle nowych rzeczy! Niepokoi
mnie tylko jakiś zupełnie nowy zapach, którego nie znam. To nie jest zapach człowieka ani psa. Czyj to zapach? Lutek ma tajemniczą minę, nie chce mi nic powiedzieć.
Kończę spacer po pokoju, chcę iść dalej. Widzę dziwną rzecz, podobną do drabiny pana gospodarza, usiłuję się tam dostać. Niestety, pani mi to udaremnia, biorąc mnie ponownie na ręce.
-To są schody, malutka, jesteś jeszcze za mała, aby po nich chodzić. Masz - dodaje - za słaby kręgosłup, żeby uczyć się już chodzić po schodach. Musisz poczekać ze dwa tygodnie, żeby powędrować na górę.
Wcale mi się to nie podoba, że jeszcze dwa tygodnie. A skąd będę wiedziała, że już minęły dwa tygodnie?
odcinek 3 - Mam nareszcie imię
autor: Alicja Mikulska
Moi nowi państwo muszą mnie przecież jakoś nazwać, nie mogę być dalej piesią. Na co oni czekają? Zaczynam się niecierpliwić. Ale cóż to, jeszcze jeden człowiek w tym domu? Przy dużych drzwiach wejściowych robi się zamieszanie i hałas, do domu wpada jeszcze jedna pani.
- Gdzie ona jest - krzyczy wesoło - pokażcie mi ją szybko.
Nagle szybuję w górę i znajduję się w ramionach nowej pani, która tuli mnie do siebie i do tego całuje ze śmiechem. Och, jakie to miłe! Wszyscy mnie głaszczą i pieszczą. To ja naprawdę potrafię być grzeczna? Lubią mnie ci ludzie? Rozumiem, że mnie chwalą, tylko nie wiem, za co, przecież nie zrobiłam nic wyjątkowego. Siedzę sobie wygodnie na rękach pani i liżę ją po twarzy. Ładnie pachnie.
- Nie trzymaj jej długo na rekach, córeczko - mówi moja pani - bo się przyzwyczai i będziemy mieć kłopot.
- Tak, Zosieńko, mama ma rację - potwierdza pan - nie przyzwyczajajmy jej do tego.
No, nareszcie się połapałam w sytuacji, ta nowa pani to córka moich państwa i ma na imię Zosieńka, jest widać najmłodsza, a już ma imię! Nie zapominajcie o mnie!
- Mam nadzieję, że poczekaliście na mnie z imieniem dla piesi? - pyta Zosieńka.
- Ależ oczywiście Zosiu - mówi pan ze śmiechem - balibyśmy się nazwać ją bez twojego udziału. Jakie imię proponujecie, dziewczyny?
I tu padają różne propozycje. Ależ ci ludzie maja wyobraźnię... Jednak żadne imię nie podoba się całej trójce. Pan nawet proponuje, żebym dostała imię po poprzedniej suczce, którą bardzo kochali, ale ona od nich odeszła. Co to znaczy, że odeszła? Dokąd? Nie rozumiem tego. Rety, ja nie chcę nosić imienia po innym, nieznanym mi
owczarku niemieckim. Tylko nie to! Ja jestem jedna, osobna i niepowtarzalna, czy oni tego nie widzą? Na szczęście pani się na to nie zgadza i dyskusja trwa dalej, widać, że z nazwami ludzie mają kłopoty. Jest, no nareszcie się dogadali. Mam na imię Kora. KORA. To niewątpliwie najpiękniejsze psie imię.
- Teraz już jesteś, Kora, pełnoprawnym członkiem naszej rodziny - śmieje się pan - musisz wiedzieć, że to starogreckie imię pięknej boginki, nie przynieś mu wstydu.
Kto to jest starogrecka boginka, pan mi nie wyjaśnił, ale chyba ktoś ważny, skoro mam nie przynieść wstydu. Ciekawe, jak to się robi. Państwo zaczynają sprawdzać, czy już rozumiem, że mam na imię Kora, ale mnie się wszystko myli. Tak długo byłam piesią, że nie mogę się jeszcze przyzwyczaić. Staram się jak potrafię, a to przecież tyle zdarzeń w jeden dzień.
Jestem już trochę głodna, chce mi się pić i muszę zrobić siusiu. I robię.
- Kora, nie tu - krzyczy pani chwytając mnie na ręce i wybiegając do ogrodu - załatwiamy się na trawie.
Tego jeszcze nie wiedziałam... Ale wstyd
odcinek 4 - Koty
autor: Alicja Mikulska
W moim nowym domu czekają mnie kolejne niespodzianki. Na razie chodzę wszędzie za panią - chociaż wszystko mnie ciekawi, trochę się chyba boję. Wszędzie towarzyszy nam Lutek, jest zazdrosny, może myśli, że zabiorę mu miskę? Jego jedzonko nie pachnie tak ładnie jak moje, więc nie ma się czego obawiać, chociaż nasze miski stoją obok siebie.
Pani podchodzi do dużych, szklanych drzwi, które szeroko otwiera. W drzwiach pojawia się, och! - to ten zapach, którego nie rozpoznałam. Zwierzątko jest puchate, pręgowane, trochę większe ode mnie, ale to nie pies! Szybko biegnę, aby się przedstawić i staję jak wryta. Ten potwór się nastroszył, prycha, aż iskry mu lecą. Ratunku, boję się! Pani bierze mnie szybko na ręce i uspokaja.
- Nie bój się Korciu, to kotka Dżigitka, musicie się zaprzyjaźnić - mówi głaszcząc mnie uspokajająco.
Kotka? Ten potwór tutaj mieszka? Nie chcę, idę stąd! Pani trzyma mnie jednak mocno na rękach, nie pozwalając na ucieczkę. Kotka usiadła niedaleko nas i patrzy na mnie z ciekawością. Pani głaszcze ją drugą ręką i to mi się wcale nie podoba, przecież ja tu jestem!
- Spokojnie, Dżiguś - szepcze pani do kotki - to nasz szczeniaczek, Kora, nie bój się, no chodź.
Rety, tylko nie to, niech ona do mnie nie podchodzi! Kotka jednak mnie nie słucha, powolutku skrada się, a ja truchleję ze strachu. Na szczęście pani mnie głaszcze, bo inaczej chyba bym zemdlała. Zamarłam. Kiedy jest już całkiem blisko, zaczyna mnie wąchać i po chwili liże mnie po mordce. E, fajna jest, niepotrzebnie się bałam. Pani
ostrożnie stawia mnie na podłodze i zaprzyjaźniam się z Dżigitą. Oglądamy się wzajemnie, obchodząc się na około. Ja merdam ogonkiem, ale kiedy poszczekuję z radości, kotka chowa się za panią. Co jej jest, teraz ona się boi? Wydaje dziwne dźwięki, ale to nie jest szczekanie. Próbuję ją naśladować, ale mi to nie wychodzi.
- Kora, pieski szczekają, nie miauczą - wyjaśnia mi pani - od tego są koty.
Acha, czyli te dziwne dźwięki to miauczenie. Szczekanie jest lepsze, nauczę ją szczekać, a z miauczeniem dam sobie spokój. Teraz widzę, że jestem taka duża, jak ona. Pani przytula mnie do siebie.
-Dzielny piesek, mądra Korcia - mówi ze śmiechem - zobaczymy, jak sobie poradzisz z Mićką.
To jeszcze nie koniec tych niespodzianek? Gdzie ja trafiłam, do zoo? Odpowiedź nadeszła szybciej, niż myślałam. W drzwiach pojawia się kolejny kot, tym razem biało-czarny. Biegnę szybko się przedstawić, przecież
na kotach już się znam. Więc biegnę i nie rozumiem, dlaczego pani patrzy na mnie z przerażeniem, a pan usiłuje mnie zatrzymać. I nagle bęc! Padam powalona mocnym ciosem zadanym łapką uzbrojoną w pazurki. Oj, to boli! Patrzę, popiskując, zdziwiona na kota, przecież mu nic nie zrobiłam, chciałam się tylko przedstawić. Pani głaszcze mnie, a pan kota.
- A to jest Micia - mówi pan z zatroskaną miną - do niej, Korciu, też musisz się przyzwyczaić.
Kotka jest dalej na mnie zła, prycha i wyrywa się panu z rąk. Zachowuje się dziwnie, bo do tego macha ogonem. Już nic z tego nie rozumiem... Lubi mnie czy nie lubi? I czy ona naprawdę też tu mieszka
odcinek 5 - Dom
autor: Alicja Mikulska
W naszym domu każdy ma swoje miejsce i terytorium, czyli my zwierzęta swoje - a ludzie swoje. Pani rządzi w kuchni i to jest chyba centrum i serce całego domu, bo tam przygotowuje się jedzonko. Oczywiście nasze zwierzęce jest znacznie lepsze, ale ludzie z nami nie jedzą. Dziwię się, że smakują im te jarzynki i owoce, brr… paskudztwo. Ja, Kora, jem najczęściej, bo jestem młodziutka i muszę szybko rosnąć, aby być dużym psem. Czasami Lutek zagląda do mojej miseczki, ale warczeniem go odpędzam, przecież to moje. On już jest duży, to znaczy mały, bo i tak już na starość nie urośnie. A ja to co innego, mam taki apetyt, że pani żartuje, że mogłabym zjeść nawet konia z kopytami. Jak to konia? Nie rozumiem tego, ludzie czasami mówią takie dziwne rzeczy.
Zaraz po kuchni najważniejszy jest duży pokój, gdyż z niego prowadzą drzwi na ogród. Niestety, nie wolno mi się kłaść na fotelu czy narożniku, chociaż są niezwykle wygodne. Państwo mówią, że miejsce psa jest w nogach swojego pana, a nie na jego fotelach i niestety bardzo tego przestrzegają, bym się nie nauczyła łażenia po sprzętach. Nie zgadzam się oczywiście z ich zdaniem i próbuję poleżeć sobie na narożniku. Kończy się to dla mnie nieciekawie, dostaję wtedy gazetą po ogonku. Bardzo tego nie lubię - nie dlatego, żeby bolało, tylko ta
gazeta tak strasznie szeleści, a to dźwięk po prostu obrzydliwy. Uciekam wtedy w popłochu, kuląc ogonek pod siebie.
Lutek to jest cwańszy, włazi sobie pospać na wersalce w bibliotece, ale tylko wtedy, gdy państwa nie ma w domu. Biblioteka to taki pokój na piętrze, gdzie stoją regały z książkami i dwa biurka z komputerami, przy których pracują pan i pani. Tam też jest ulubiona wersalka Lutka. Gdy Lutkowi zdarzy się zasnąć na wersalce, wtedy gdy ludzi nie ma w domu, to spryciarz szybko budzi się i zeskakuje z niej, gdy słychać, jak domownicy wracają. Biegnie na powitanie państwa, merdając ogonkiem i udaje, że był grzeczny i nic się nie stało. Oczywiście od razu widać, że Lucio urzędował na wersalce, bo zrzuca w popłochu narzutę. Dostaje za to solidną reprymendę, ale zawsze udaje, że to nie on. Muszę się pilnować, abym ja nie została też posądzona o spanie na wersalce. Chyba więc zrezygnuję z włażenia na fotel. Trudno, poszukam sobie innej rozrywki.
Biblioteka to takie fajne, słoneczne miejsce, gdzie na parapecie urzęduje Dżigita. Pan położył jej miękką poduszeczkę i tam jest jej ukochane miejsce. Jeszcze nie dosięgnę tak wysoko, ale bardzo mnie ciekawi, co widać przez okno. Dżigita potrafi wskakiwać znacznie wyżej, bo aż na szafy. Robi to, gdy ucieka przede mną i nie chce się już bawić. Nie rozumiem, dlaczego nie chce się ze mną bawić i nie rozumiem, jak ona potrafi skakać aż tak wysoko! Próbowałam i nic mi z tego nie wyszło, tylko wszyscy się śmiali ze mnie. Mićka natomiast najczęściej leży na krzesełku przy biurku pana. Tam już dosięgnę, ale kotka zawsze na mnie prycha i bije mnie łapką po
mordce. Och, te jej pazurki, są takie ostre, spotkanie z nimi to raczej wątpliwa przyjemność. Nie rozumiem tego, dlaczego kotom wolno wszędzie leżeć, a nam psom nie.
Najgorzej jest w sypialni, tam rządzi całkowicie Mićka. Rety, jaka ona jest wredna. W sypialni leżą dwa chodniczki, na których śpimy
z Lutkiem. Lutek nie chce przebywać sam w żadnym pomieszczeniu, jest zawsze tam, gdzie pani, nawet chodzi za nią
w nocy. No i ja robię to samo, chodzę wszędzie za panem lub panią. W nocy też nie chcę być sama, nie z tego powodu, że się boję. Muszę pilnować państwa, przecież od tego jestem. Kiedy więc wszyscy domownicy zasypiają, ja też wędruję na miejsce na chodniczku, zwijam się w kłębuszek i śpię czujnym snem, aby w razie niebezpieczeństwa obudzić wszystkich głośnym szczekaniem. Królewskie miejsce snu ma Mićka, bo jako jedyna śpi na państwa łóżku. Oczywiście nie wpuszcza tam nigdy Dżigitki, a my psy możemy tylko pomarzyć o takim honorze. Nie rozumiem, dlaczego ona może, a my nie. To niesprawiedliwe.
odcinek 6 - Historie moich towarzyszy
autor: Alicja Mikulska
Teraz już wiem, kto mieszka w moim nowym domu. Pan, Pani i Zosia - to oczywiście ludzie. Muszę się dowiedzieć, kto tutaj rządzi, czyli jest najważniejszy. Lutek to pies, a Mićka i Dżigita to kotki, a raczej kocice, coś o tym wiem. No i oczywiście ja - Kora, owczarek niemiecki, czyli super pies. Ciężko jest wywalczyć sobie pozycję w domu pełnym zwierząt, które do tego mieszkają tu od dawna. Najstarsza jest Mićka, ma już 12 lat - to bardzo dużo, ale podobno koty żyją dłużej niż psy. Nie rozumiem, dlaczego? W ogóle tych spraw związanych z życiem nie rozumiem jeszcze za dobrze. Mićka mnie nie lubi, nie chce się ze mną bawić, nawet nie pozwala się zbliżyć do siebie, tylko od razu prycha i wyciąga do mnie pazurki, małe i bardzo ostre. Cały nosek mam przez to poraniony. Czy ona nie lubi psów? Była ponoć bardzo zaprzyjaźniona z suczką, która już odeszła. I znów czegoś nie rozumiem. Odeszła, ale dlaczego i dokąd? Muszę szybko urosnąć, aby wszystko zrozumieć.
Mićka jest zdecydowanie dziwna, będę ją bacznie obserwować. Jak już wspomniałam, jest najdłużej w tej rodzinie. Zosia dostała ją od dziadków, którzy mieli kocicę z młodymi i właśnie ona była najładniejsza. Wydaje mi się, że ona nikogo nie lubi, oprócz oczywiście państwa. Dżigita jej unika, bo ją też potrafi pogonić i postraszyć. Dżigitka jest najmłodsza, ma cztery lata i ten dom wybrała sobie sama, to znaczy przyszła i już została. Była malutkim kociakiem, kiedy któregoś dnia zaczęła się kręcić koło domu, przetrzymała nocną śnieżycę i nie
odeszła. Pani z Zosią wzięły do domu kociaka, który był głodny, zmarznięty i przestraszony. Myślały, że to kocurek, nie koteczka, bo zwierzątko miało dużą główkę i nie było strachliwe.
Kotek od razu zaprzyjaźnił się z Lutkiem, razem chętnie się bawili w ganianego, albo w przeskakiwanie przez siebie. Polegało to na tym, że rozpędzony kociak przeskakiwał górą przez pieska, potem piesek przeskakiwał przez kotka i tak na zmianę. Najfajniej było, gdy kotek z rozpędu nie przeskoczył, tylko wskoczył na Lutka. Wyglądało to tak, jakby pędził na koniu. Państwo nazwali kociaka Dżigit, co oznacza gruzińskiego wojownika jadącego konno. Pomyłka co do płci kociaka wyjaśniła się po pierwszej wizycie u lekarza - weterynarza, który stwierdził, że kotek jest koteczką. I tak pozostała Dżigitka. Niestety, Micia nie obdarzyła jej przyjaźnią, teraz zaledwie ją toleruje.
Najciekawsza jest historia Lutka, który teraz jest już stary, nie widzi na jedno oczko i już nie ma wszystkich zębów. Pojawił się nieplanowo pewnego zimowego dnia. U naszych państwa jest szczęśliwy, ale nie zawsze tak z nim było. Kiedyś mieszkał w budzie przywiązany na łańcuchu. Poprzednia właścicielka nie dbała o niego, mały
piesek często był głodny. Aż pewnego zimowego dnia właścicielka gdzieś wyjechała, zostawiając psiaka bez jedzenia, oczywiście przywiązanego do łańcucha. Nie wiadomo, ile dni biedaczysko spędził na mrozie, zanim ludzie zawiadomili Straż Miejską, z którą na interwencję pojechała koleżanka naszej pani. Piesek był słaby, głodny, a ogonek mu przymarzł do lodu! Nie mogę sobie tego wyobrazić, ogonek do lodu ? To przecież boli!
Piesek został zabrany tej złej właścicielce i trzeba było znaleźć mu nowy dom. Kiedy pani go zobaczyła, takiego małego i biednego, pokochała go od razu i przyprowadziła do domu. Koleżanka naszej pani ma na imię Lucia, samo zdarzenie miało miejsce w miesiącu lutym, więc piesek dostał imię Lutek. I tak Lutek jest najstarszym zwierzęciem w domu, ja jestem najmłodsza, a w dodatku jesteśmy psami, więc musimy się razem trzymać. Pani postawiła w kuchni nasze miseczki obok siebie, razem jest ich cztery, bo osobno miski na wodę i na jedzenie. Kotki też mają cztery miseczki, które stoją też w kuchni, ale na parapecie okna. Jedzonko kotek pachnie trochę inaczej, niż nasze, psie. Usiłowałam się tam dostać, ale jeszcze jestem trochę za mała. Na szczęście mam apetyt, dużo jem, więc szybko urosnę. Nie mogę się doczekać, kiedy będę duża i przerosnę Mićkę, wtedy zobaczy, że się jej nie boję.
odcinek 7 - Ogród
autor: Alicja Mikulska
Jestem szczęśliwym pieskiem, a właściwie piesią. Mieszkam u fajnych ludzi, których jeszcze nie do końca rozumiem, ale naprawdę ich lubię. Najlepsza jest pani, ona zajmuje się wszystkimi zwierzętami w rodzinie - no chyba mogę już tak o nas powiedzieć. Ludzie, psy , tylko po co te koty? Nie wiedziałam, że na świecie są takie zwierzęta, które potrafią się ciągle obrażać. Ale nic to, jak urosnę, to pokażę, kto tu rządzi. Staram się więc nie
grymasić z jedzeniem, wiem, że jak będę dużo jadła, to szybko stanę się wielkim psem.
Pani karmi nas wszystkich jednocześnie. Najpierw napełnia miseczki kotkom, które szybko wskakują na przeciwległe części parapetu i zabierają się do jedzenia. Chwilę później dostajemy swoje pełne miski my, psy. Ja zawsze jestem pierwsza na mecie z jedzeniem i nie mogę się często doczekać następnego posiłku. Pani daje nam takie pyszne jedzonko, że nic nie zostaje. Lutek dostaje jeść raz dziennie, jest przecież starym psem, ja dużo częściej, bo rosnę.
A po posiłku moje ulubione zajęcie - zabawa w ogrodzie. Państwo pilnują, abym się tam załatwiała, ale często nie udaje mi się dobiec do drzwi i… katastrofa w domu. Taki wstyd! Pani mnie karci i szybko wynosi na trawę, ale jest już za późno. Przyrzekam sobie, że następnym razem nie zrobię kałuży na środku pokoju i… kolejna porażka. Wszyscy żartują ze mnie, że jestem szczeniaczkiem i to się małym pieskom zdarza. Ja jestem jednak niepocieszona i do tego nie lubię, jak pani mnie karci. Martwię się, że przez to moje moczenie przestanie mnie lubić.
Cieszę się, kiedy udaje mi się zachować dorośle, wtedy wyjście do ogrodu jest wspaniałą zabawą. Nie udaje mi się jeszcze biegać po ścieżkach, gnam jak szalona na przełaj przez trawnik i szczekam, gdy coś się dzieje przy płocie. Szkoda, że nie wszędzie mogę wejść, tego zawsze pilnują moi państwo. Po pierwsze, nie mogę wejść do szklarni, w której rosną pomidory . Pani już pamięta, że musi zamykać za sobą jej szklane drzwi, bo gdy kiedyś wbiegłam za nią, to złamałam dwa pomidorowe krzaczki. Oj, dostałam wtedy reprymendę. Po drugie, muszę omijać zielnik. Tego to naprawdę żal, bo zielnik jest w superowym miejscu. Mieści się na takim ogrodzonym kamieniami podwyższeniu, niestety też jest zamykany bramką. Rosną tam same zioła, które pachną tak mocno, że aż kręci w nosku.
W środku zielnika rośnie drzewo - lipa, na które zawsze włazi Dżigita. Czatuje tam na ptaki. Micia chyba jest za wygodna, by siedzieć nieruchomo na gałęzi w oczekiwaniu zdobyczy. Jak ta Dżigita to robi? Nie potrafię tak się szybko wspinać, a właściwie w ogóle nie potrafię. Może Dżigita mnie tej sztuczki nauczy? Z zielnika widać z góry
całe otoczenie jednej strony domu, czyli polankę i wejście do lasu, no i oczywiście wszystkich, którzy tędy chodzą. Żałuję, że nie mogę tam przebywać, ależ bym się wtedy naszczekała na wszystkich przechodzących. Z murku zielnika wypływa strumyczkiem woda, muszę uważać, by nie wpadać tam za często, nie lubię, gdy jestem mokra, a na dworze jest zimno. To dopiero wiosna, więc nie zawsze jest ciepło.
Na szczęście zielenieje mocno trawka, jest więc gdzie poszaleć z Lutkiem. Kocice nie chcą się z nami bawić, wolą wylegiwać się na słoneczku. Czasami tylko Dżigita bawi się ze mną w ganianego, ale krótko, bo jak ją doganiam, to wskakuje na lipę i koniec zabawy. Ja szczekam, zapraszając ją do zabawy, a ona siedzi wysoko na gałęzi i śmieje się ze mnie.
W ogrodzie mam zresztą wiele powodów do szczekania. Przy płocie za szklarnią często spotykam Psotę, suczkę sąsiadów. Ta Psota ciągle na mnie szczeka, wręcz ujada swoim piskliwym głosem. Jest mała, nawet mniejsza od Lutka, a słychać ją na całej ulicy. Nie lubi mnie i ciągle pokazuje, kto tu - przy płocie - rządzi. Myślę, że jest okropna i też jej nie polubię. Lutek ją dobrze zna, nie zwraca już na nią uwagi, zresztą ona szczeka tylko na mnie. Kotki jej się boją, a raczej nie lubią jej hałasowania. Ja się jej nie boję, już teraz mam mocny głos, zresztą pani mnie obroni. Za parę miesięcy będę dużym psem, to wtedy ta Psota zobaczy, kto potrafi głośniej szczekać.
odcinek 8 - Gabinet weterynaryjny
autor: Alicja Mikulska
W domu od samego rana wielkie poruszenie: wybieramy się do gabinetu weterynaryjnego, do pana doktora. Wszystkie zwierzęta naraz, to przecież niemożliwe! Co ci moi państwo wymyślili... To się nie uda. Ja z kotami nigdzie nie jadę, no przynajmniej nie z Mićką! Ona nie umie się zachować, ciągle na mnie parska i ma w pogotowiu pazurki. Mamy się tam wybrać samochodem, a w nim jest tak mało miejsca. Nie pomieścimy się. Muszę coś wymyślić… Nie, żebym się bała pana doktora, już raz byłam u weterynarza. Tylko nie rozumiem,
dlaczego dostałam taki bolesny zastrzyk. Płakałam po nim troszeczkę, naprawdę tylko trochę. A może Mićka dzisiaj tez dostanie bolesny zastrzyk i będzie płakać? Chciałabym to widzieć.
Pan przyniósł ze strychu dziwne pudełka, nie - to nie pudełka, to klatki. Koty są niespokojne, wiedzą, że to klatki dla nich. Na szczęście Lutek i ja się do nich nie zmieścimy. Ja już nawet przerosłam Lutka, jestem największa. Państwo delikatnie wkładają buntujące się kocice do klatek. Wsiadamy do auta, jakoś się mieścimy. Pan kieruje, pani z Mićką na przedzie, my - reszta - z tyłu. Lutek zaczyna się bać i popiskuje. Taki stary pies i się boi, ale wstyd. Dojeżdżamy na miejsce bardzo szybko, widać ten gabinet nie jest daleko. Zaczyna się wypakowywanie z auta, okazuje się, że psy zostają z panią. Pan bierze obie klatki z kocicami, na psy kolej przyjdzie za moment. Jestem tym niepocieszona, tak chciałam zobaczyć, jak zastrzyk dostaje Mićka i się boi. Dopiero dostałaby po nosie, już by nie była taka ważna.
Pani wyprowadza nas na smyczach z samochodu. Ja już umiem całkiem dobrze chodzić na smyczy, jestem za to często chwalona. No, niestety nie zawsze, bo kiedy widzę coś interesującego, to potrafię mocno tą smyczą pociągnąć. Nie, żebym to robiła specjalnie, po prostu zapominam, że idę na smyczy. Z zainteresowaniem oglądam miejsce, gdzie znajduje się gabinet. Jestem w tej części miasteczka pierwszy raz, wszystko mnie ciekawi. A więc za gabinetem jest targ, czyli stragany, na których znajdują się różne rzeczy. Są owoce i warzywa, obok ktoś sprzedaje zioła. Dalej są garnki, buty i ciuchy. Czegoż tam nie ma! Jak tu dużo ludzi... i tyle różnych zapachów! Nie zwiedzamy jednak tego miejsca, szkoda.
Pani musi zająć się Lutkiem, który wpadł w histerię i cały trzęsie się ze strachu. Pani głaszcze go uspakajająco i cichutko mu tłumaczy, że nie ma się czego bać. To nie będzie żadna operacja, tylko zwykłe badanie i szczepienie. Operacja? Nikt mnie o tym nie poinformował! Może też zacznę się bać? Na szczęście nie zdążyłam, bo wrócił pan z kotkami. Dżigita wygląda zwyczajnie, Mićka jest solidnie wściekła. Teraz nasza kolej. Lutek dalej się trzęsie, a ja jestem ciekawa. Wchodzimy. Lutek chce uciekać, przytula się do drzwi. Ja zaczynam odczuwać niepokój. Nie podobają mi się unoszące się tutaj zapachy - zapachy strachu różnych zwierząt. Na szczęście pan weterynarz jest bardzo miły, wziął mnie nawet na ręce i dokładnie obejrzał oraz zważył. Mam od dzisiaj swoją książeczkę zdrowia, gdzie pan doktor będzie zapisywał wszystkie wizyty i szczepienia.
No właśnie, teraz tylko zostały szczepienia. Ja pierwsza. Pani przyklęka do mnie i głaszcze mnie pieszczotliwie. I koniec - już po strachu! Pan doktor mnie chwali i mówi, że jestem bardzo dzielna. Oczywiście, jestem przecież owczarkiem niemieckim. Teraz kolej na Lutka, któremu zrobiło się wstyd swojego zachowania. Stoi teraz grzecznie i już nie piszczy. Na koniec dostajemy od pana doktora pyszne psie ciasteczka za dobre zachowanie. Wracamy do domu. Pani w samochodzie opowiada panu, jaka byłam dzielna. Jestem z siebie dumna, wszyscy mnie chwalą. W domu kotki zostają wypuszczone ze swoich klatek. Mićka jest wyraźnie obrażona, nawet nie chce jeść. Ja tam mam dobry apetyt, zjadam wszystko, przecież dalej rosnę i będę jeszcze większ
odcinek 9 - Las
autor: Alicja Mikulska
Za naszym domem znajduje się piękny las. Wystarczy tylko otworzyć furtkę od ogrodu i już jest się na polanie porośniętej wysoką trawą . Sama polana nie jest duża, a może tylko wydaje się mała, gdyż rosną na niej dwa ogromne drzewa. Są to wielkie, rozłożyste lipy, chyba mają po sto lat - a może i więcej. W każdym razie nie widzę ich wierzchołka, nawet jak mocno do góry zadzieram swój ciekawski łeb.
Ale my z panią nie robimy spacerów na polanę, wchodzimy do lasu. Najpierw pani nakłada mi smycz, czego bardzo nie lubię. Wychodzimy z domu nie od strony ogrodu, tylko od ulicy, głównym wejściem. Ja ciągnę tę smycz z całej siły, chcąc się od niej uwolnić - przecież nie mogę biegać i szaleć, będąc na smyczy. Nie wiem doprawdy, kto wymyślił prowadzenie psów na smyczy, ale to na pewno nie był pies! Pies nie wymyśliłby sobie takiej tortury. Chociaż przyznaję, ta smycz się raz przydała, ale tylko raz - kiedy poznałam Sempera.
Semper to pies sąsiadów z naprzeciwka, wielki owczarek długowłosy. Gdy go zobaczyłam pierwszy raz, przeraziłam się tak bardzo, że chciałam uciekać, gdzie pieprz rośnie! Nie myślałam, że mogą być tak wielkie psy. Na szczęście miałam smycz i ucieczka skończyła się przy nogach pani, która mi tłumaczyła, że Sempera nie muszę się bać, bo to mądry pies. Gdy do mnie podchodził, drżałam ze strachu... Całe szczęście, że pani była obok. A ten duży pies mnie polizał, naprawdę - i machał przyjaźnie wielkim ogonem! Mam TAKIEGO kolegę! Semper nie może się ze mną bawić i ganiać, bo jest na to za stary, ale czasami spotykam go na polanie, gdy idziemy z panią do lasu.
Uwielbiam te spacery po lesie, bo tam pani mnie spuszcza ze smyczy i mogę się wyszaleć. Las porastają wielkie lipy, klony i dęby. Tam, gdzie rosną drzewa iglaste, jeszcze nie byłam, ale na pewno się tam kiedyś z panią wybierzemy. W naszym lesie jest zawsze cień, korony drzew nie przepuszczają słońca i przez to zawsze jest tak tajemniczo. A ileż tu zapachów i każdy mnie interesuje. Pani mówi, że byłby ze mnie dobry pies policyjny, bo nic nie umknie mojej uwadze, wszystko wyśledzę. Nie interesują mnie zapachy drzew, kwiatów i leśnych ziół. W lesie są ciekawsze sprawy: tropy dziwnych zwierząt! Rozróżniam trzy nieznane mi zapachy, to nie są psy, ani koty, ani żadne ptaki. Bardzo mnie ciekawi, co to za zwierzęta mieszkają w naszym lesie. Czuję ich obecność bardzo mocno, ale nie jestem na tyle odważna, żeby pójść ich tropem. Trzymam się blisko pani, boję się odchodzić daleko.
Ten las jest taki ogromny, nawet zwykłe paprocie potrafią mnie zakryć tak, że mnie nie widać. Wtedy pani gwiżdże i ja szybko przybiegam. Pani ma fajny gwizd, a jak na niego od razu przybiegam, dostaję pyszną psią nagrodę: specjalne ciasteczko albo inny przysmak. Dla tej nagrody staram się być grzeczna, ale nie zawsze mi to
wychodzi. Pani szybkim krokiem chodzi ścieżkami, a ja biegam pomiędzy drzewami i krzewami. Chowają się tam wróble, które usiłuję złapać. Gdy wpadam z impetem między nie, rozpierzchają się szybko na boki i fruną w powietrze. Też bym tak chciała umieć fruwać... Próbowałam, ale nie potrafię. Chyba już jestem za duża i za ciężka, no i nie mam skrzydeł. Czy psy mogą fruwać? Muszę się tego dowiedzieć. Biegam więc za tymi ptakami bardzo szybko, ale nigdy nie udało mi się żadnego złapać. Czy one nie wiedzą, że się chcę z nimi pobawić? Natrafiam też często na nornice, które chowają się przede mną w swoich norkach i znów nici z zabawy.
Na szczęście w lesie nie można się nudzić i tak sobie z panią wędrujemy trzy razy dziennie. Lubimy te spacery, chodzimy w każda pogodę, nawet nas nie odstrasza duży deszcz. Najbardziej nie lubię momentu, kiedy kończy się spacer i wychodzimy z lasu. To chwila, kiedy pani ponownie chce mi założyć smycz. Ja uciekam i nie chcę do pani podejść, nie chcę jeszcze wracać do domu. Dopiero, gdy widzę, że pani jest ze mnie bardzo niezadowolona, ostrożnie podchodzę i daje sobie założyć tę znienawidzoną smycz. I wtedy niespodzianka - dostaję nagrodę. Chyba się do tej smyczy jednak przyzwyczaję..
odcinek 10 - Wychowanie: kto kogo?
autor: Alicja Mikulska
Jestem już duża, a ciągle jeszcze rosnę! Ciekawi mnie, czy przerosnę Sempera. Teraz nawet mogę wyglądać przez okno i widzę, co dzieje się w ogrodzie. Stawiam przednie łapy na parapecie okna i zaczynam głośno szczekać, gdy zauważę jakiegoś obcego kota. Nie lubię ich. Pani nie pozwala mi gonić kotów. Rozumiem, że nie powinnam przeganiać Mićki i Dżigity, ale obce koty? Niech no tylko pojawią się w zasięgu mojego wzroku! Szczekam jak oszalała, a właściwie to ujadam. Za szczekanie państwo mnie nie karcą, gorzej, gdy chcę złapać
kota i pazurami rysuję szybę w drzwiach balkonowych lub ścianę przy tych drzwiach. Właściwie to ściana jest już cała zryta moimi pazurami. Pięknie to nie wygląda… Za takie zachowanie zawsze dostaję burę od państwa. Wiem, że tego robić nie wolno, ale kiedy widzę jakiegoś nieznanego kota, to zapominam o dobrym zachowaniu i ciągle nie potrafię pojąć, jak ludzie mogą tolerować koty. Przecież to takie dziwne zwierzęta.
Nie wolno mi też załatwiać się w domu. Och, wiem, jestem już duża, ale czasami nie wytrzymuję i zdarza mi się przykry wypadek… Pani mnie wtedy szybko wynosi na trawę, a pan się ze mnie śmieje. Natomiast, gdy wytrzymam do spaceru, dostaję pyszną nagrodę w postaci psiego przysmaku. Są to specjalne ciasteczka dla piesków lub paski suszonego mięska. Zresztą nagrody dostaję zawsze, gdy się dobrze zachowam, to znaczy tak, jak oczekuje tego pani. Pan mi nie daje żadnych nagród, mówi, że to jest rozpuszczanie psa. Oczywiście się z tym nie zgadzam - przecież wcale się nie rozpuszczę po zjedzeniu ciasteczka! A tak naprawdę, to nam zwierzętom najwięcej czasu poświęca pani. Karmi nas, chodzi na spacery, dba o czystość i mówi do nas jak do ludzi. Więc na pewno rację z nagrodami ma pani, a nie pan. Bardzo lubię, kiedy pani mówi :
- Kora, bierzemy smycz i idziemy do lasu na spacerek.
Schodzę wtedy z panią na dół schodami do drzwi wyjściowych, pani bierze obrożę i smycz.
- Kora, siad - wydaje komendę.
I posłusznie siadam, pani zakłada mi obrożę, do której dopięta jest smycz. Gdy siadam spokojnie, to dostaję nagrodę. Natomiast, jeśli szybko chcę wyjść i podskakuję tak, że pani nie może mi nałożyć obroży, nagrody nie ma. Posłusznie więc się nauczyłam, jak się zachowywać, aby dostać przysmak. Trochę to trwało, ale jestem przecież mądra i raz wyuczonej rzeczy nie zapominam.
Dłużej uczyłam się tego, jak na komendę stanąć w miejscu albo przyjść do pani. Ze wstydem przyznaję, że byłam bardzo oporna i wcale nie chciałam wracać do pani, aby mnie wzięła na smycz. Przez to często nasz spacer w
lesie trwał bardzo długo, co mi się niezwykle podobało. Nie ma nic piękniejszego, niż szaleństwa w lesie! Bieganie, podskoki, tarzanie się w trawie i oczywiście tropienie śladów, które mają dziwne zapachy. Pani nie była zadowolona z takiego mojego zachowania, nie dostawałam wtedy nagrody i w dodatku byłam karcona. Spuszczałam ogon i kładłam uszy po sobie, ale pani dalej się na mnie gniewała.
Najbardziej lubię, kiedy pani mówi:
- Mądry pies, dobra Kora, śliczna dziewczynka.
Jestem wtedy szczęśliwa, dostaję nagrodę, a w dodatku pani mnie głaszcze po mordce. Chcę na to zasłużyć jak najczęściej, więc staram się być psem mądrym, dobrym i ślicznym. I niech się pan z nas śmieje, a co tam!
odcinek 11 - Wyprawa z Lutkiem
autor: Alicja Mikulska
W naszym ogrodzie zrobiło się kolorowo, zielona trawa jest tak mięciutka, że aż mam wrażenie, jakbym zapadała się w nią głęboko. Tarzam się po niej z wielką przyjemnością i dziwię się, że pozostałe zwierzaki tego nie robią. Koty nie chcą się ze mną bawić. Micia wygrzewa się na słońcu, kładąc się wysoko na parapecie okna, abym nie mogła jej przeszkadzać. Gniewa się nawet wtedy, gdy trochę szczekam.
Dżigita to co innego, ucieka przede mną jeszcze dalej, bo aż na wysokie drzewo. Chowa się wśród gęstych gałęzi i liści i mnie denerwuje - wiadomo przecież, że tam nie wejdę. A jak upoluje jakiegoś wróbla, też się ze mną nie podzieli, tylko obnosi się dumna ze swoją zdobyczą, trzymając ptaszka w pyszczku, z którego wystają ptasie piórka. Czasami pani to zauważy i krzyknie głośno, wówczas kotka przestraszona otwiera pyszczek i ptaszek jest uratowany. Pani chowa przerażonego wróbelka w takie miejsce, żeby Dżigita go nie znalazła i gdy ten dojdzie do siebie po spotkaniu z kotką, szybko odfruwa i jestem pewna, że nigdy już nie przyleci na naszą lipę.
Dzisiaj Lutek okazał się dobrym kumplem, zaprowadził mnie do lasu. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się po nim takiej odwagi. Wszystko przez ogrodową furtkę, której ktoś nie zamknął. Pani bardzo pilnuje, abyśmy nigdy sami nie wychodzili na polanę, albo jeszcze dalej, do lasu. Spacery są zawsze z państwem, których musimy się słuchać. A tu dzisiaj taka niespodzianka, ktoś nieopatrznie zostawił niedomkniętą furtkę! Zaraz to z Lutkiem przyuważyliśmy. Ja nie chciałam wychodzić za nasz teren, ale Lutek, ten tchórz, tylko szczeknął na mnie, żebym nie była głupia i pomknął do lasu. Stałam, nie mogąc się zdecydować na ucieczkę. A niech to - zwyciężyła ciekawość i pognałam za nim.
Wolność, hura! Wpadliśmy na ścieżkę, którą zawsze chodziłam z panią, niby ta sama, a jednak inna. Prosto podążaliśmy do bajorka, znajdującego się w środku lasu. Pani mówiła, że kiedyś, bardzo dawno temu, było to oczko wodne z piękną roślinnością. Na brzegu były ławeczki, na których odpoczywali spacerowicze. To naprawdę musiało być dawno , bo pani tego też nie widziała, tylko słyszała z opowiadań. Z dawnych czasów
pozostały tylko granitowe ślady po ławkach. No i jest brudne, śmierdzące bajoro, do którego nie mogę wchodzić. Ludzie zrobili sobie z niego śmietnik, ktoś nawet wyrzucił tam starą pralkę. Zataszczył zardzewiały rupieć głęboko w las, zamiast wywieźć go na śmietnik! Ale brudas, ohyda. Pani przywołuje mnie do siebie nawet wtedy, gdy zbliżam się do brzegu. A tam jest tyle interesujących zapachów, które chcę tropić. Są tam ślady zwierząt, które przychodzą do bajora jak do wodopoju. Mnie oczywiście nie wolno pić tam wody, pani sądzi, że bym się mocno rozchorowała. Ale dzisiaj mogę robić co chcę, więc szybko biegnę do bajorka. Lutek już tam jest. Ileż tu tropów! Muszę wreszcie poznać ich właścicieli, bardzo jestem ciekawa, jak wyglądają.
Węszę z nosem przy ziemi, są przedziwne zapachy, oprócz śladów psów są te, które mnie intrygują najbardziej. Och, zaganiałam się i przypadkiem wlazłam do brudnej wody. No, może nie całkiem przypadkiem… Nie, nie podoba mi się, jest jakoś grząsko, wychodzę. No i do tego zginął Lutek, gdzieś się podział, zostałam sama. Szybko znajduję jego ślad i widzę, że zdrajca pobiegł sam do domu, na mnie ani szczeknął. Wracam więc sama. O rany, na ścieżce spotykam panią, która mnie szuka i po głosie poznaję, że jest zaniepokojona. Podkulam ogon pod siebie i biegnę do niej. Ależ nakrzyczała na mnie... I do tego się gniewa. Po spacerze nie dostałam żadnej nagrody. Lutek udaje, że nigdzie nie był, ale kłamczuch. Nigdy więcej go nie posłucham. Nikt mnie nie pogłaskał, co jest? Jestem niedobrym psem? Ratunku, to niemożliwe, już się poprawię
odcinek 12 - Goście
autor: Alicja Mikulska
Nasz dom odwiedzają inni ludzie, pani mówi, że przychodzą „goście”. Nie wiedziałam, że na świecie jest tyle ludzi. Zawsze myślałam, że najwięcej jest ptaków. W naszym lesie chyba są ich miliony, zresztą liczenie nie wychodzi mi za dobrze. W każdym razie jest ich bardzo dużo. Ale ludzi jest chyba mniej niż ptaków, bo nie przychodzą stadami, tylko pojedynczo albo parami.
Lubię, kiedy przychodzą goście. Każdy oczywiście się mną zachwyca i chce mnie głaskać. Lutek jest wtedy zazdrosny i pierwszy się pcha do pieszczot. Przednimi łapkami staje na kolanach człowieka i popiskuje, żeby się nim zajmować w pierwszej kolejności. Czasami mu na to pozwalam, szczególnie wtedy, gdy kogoś nie znam,
albo kogoś nie lubię. Ale jeśli jest to miła osoba, to trącam Lutka pyskiem, żeby się nie wpychał tak bezczelnie. Kocice nie lubią obcych w domu, chyba uciekają przed hałasem, bo ludzie strasznie dużo mówią i do tego często za głośno. Mićka chowa się w bibliotece, wchodząc do wersalki. Przede mną też tam często ucieka. Nie mogę wtedy jej stamtąd przegonić ani wyciągnąć, muszę czekać, aż wyjdzie sama. Dżigita natomiast wskakuje na parapet, układa się na swojej poduszeczce i zasypia.
Z moich obserwacji ludzi wynika, że mają oni różne charaktery, tak jak koty i psy. Z początku myślałam, że wszyscy są tacy jak pani, pan i Zosia. Teraz widzę, że jest inaczej. Najwięcej jest ludzi, którym zwierzęta są obojętne, ci zawsze mówią : „ale ładny piesek” i zaraz zaczynają rozmawiać z państwem na inny temat. Nie rozumiem, jak można powiedzieć „ale ładny piesek” nie zainteresowawszy się nim ani trochę. Z tymi nie zaczynam kontaktów. Najbardziej dziwię się, że istnieją ludzie, którzy nie lubią zwierząt albo lubią tylko psy, a kotów już nie. I odwrotnie. Ci to dopiero się zachowują! Odpędzają się ode mnie i od Lutka, jakbyśmy jacyś chorzy byli! Lutek jeszcze się czasami stara im przypodobać, chciałby, aby zrozumieli, że zwierzaki są naprawdę fajne. Ja się tak nie zachowuję. Wycofuję się, ale nie opuszczam moich państwa. Kładę się jak najbliżej nich i obserwuję obcych, czy aby nie mają złych zamiarów. Po nich się naprawdę można wszystkiego spodziewać, więc muszę opiekować się domownikami, by w razie zagrożenia wszystkich obronić. Na szczęście nigdy nie było przykrego zdarzenia, ale zawsze jestem gotowa. Tych ludzi zdecydowanie nie lubię, oni nawet brzydko pachną.
Uwielbiam za to wszystkich, którzy się ze mną bawią. Pani nie pozwala nikomu, nawet panu, aby mnie podkarmiać łakociami, wiec muszę się zadowolić samą zabawą. Na pewno by mi nie zaszkodziło, gdybym zjadła
coś ze stołu, ale pani jest nieprzejednana. Szkoda… Lubię bawić się z Jackiem, siostrzeńcem pani. Jacek ma też suczkę, która jest średnim sznaucerem i ma na imię Karmen. Nie znam jej niestety, ale Jacek zna się na psach. Zawsze, kiedy przyjeżdża, bawi się ze mną na podłodze i wcale się nie złości, że jest później cały w mojej sierści.
Zresztą cała dalsza rodzina moich państwa to psiarze. Babcie (Irenka i Krysia) chyba się trochę obawiają mojej siły i wielkości, bo naprawdę wyrosłam na wielkiego psa (nie chwalę się, ale jestem już największą suczką na całej ulicy, tylko Semper jest większy ode mnie). Przemek, bratanek pana i jego żona Beata planują kiedyś mieć psa, też lubią owczarki. Ale największym miłośnikiem zwierząt jest Andrzej, kolega państwa. W swoim mieszkaniu ma kotkę, ale psy też bardzo lubi. U nas bawi się ze wszystkimi po równo: i z psami, i z kotami. Jemu to nawet Micia da się pogłaskać. Mama Andrzeja, Helenka, też bardzo nas lubi. Może u ludzi pozytywne uczucia rozwijają się w rodzinach? Muszę zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Andrzej i Helenka chodzą nawet czasami z nami na długie spacery do lasu. Fajnie, że im się chce, bo ludzie chyba nie lubią chodzić po lesie. My z panią rzadko spotykamy w lesie ludzi. Może to i dobrze, bo las jest przecież dla zwierząt, a ludzie wszystko potrafią zniszczyć.
odcinek 13 - Mam nareszcie koleżanki
autor: Alicja Mikulska
Długo nie wiedziałam, że psy mogą się przyjaźnić ze sobą. Wiadomo, w domu Lutek i ja kumplujemy się. Nie mamy innego wyjścia, musimy przecież trzymać sztamę przeciwko koteczkom. Ale żeby zakolegować się z innym psem, to dla mnie długo była tajemnicza sprawa. Wydawało mi się to niemożliwe, bo najczęściej spotykałam psy za ogrodzeniem, a one zawsze szczekają na wszystko, co się rusza. Nie umiałabym się zaprzyjaźnić z takim psem. Nie rozumiem, dlaczego ludzie trzymają psy na łańcuchach. Kto tu jest zły: ludzie czy psy? Pani mówi, że ludzie. Ja w każdym razie się cieszę, że nie jestem uwiązana do łańcucha przy budzie. Na szczęście istnieją właściciele psów, którzy nigdy nie uwięziliby w ten sposób swojego pupila.
Już znam kilka fajnych psów, z dwiema suczkami się nawet zaprzyjaźniłam. Najpierw poznałam Sońkę, to labradorka znajomych Andrzeja, który z kolei jest kolegą moich państwa. Andrzej nie ma psa, wiec często bierze Sońkę na spacer i razem idziemy do lasu. Moja koleżanka jest starsza ode mnie i w dodatku przeszła jakieś operacje, zatem jest trochę słabsza i nie ma takiej kondycji, jak ja. Musi odpoczywać, bo szybko się męczy. Jest taka łagodna, że aż nie mam ochoty jej przemęczać dokazywaniem, biegamy sobie powoli, żeby potem tego spaceru nie odchorowała.
Najbardziej jednak lubię spacery z Timbą, to moja najbliższa koleżanka, oczywiście - tak, jak ja - owczarka niemiecka. Ciekawie razem wyglądamy, bo ja jestem czarno-brązowa, mam tylko jaśniejszy brzuszek. Timba jest moim przeciwieństwem, jest cała jasnobrązowa, najciemniejszy ma pyszczek. Jest starsza ode mnie o przeszło rok, ale już ją dogoniłam wielkością, jestem tylko może trochę chudsza. Pani Timby, Marta, jest też tak pozytywnie zakręcona, jak moja pani, więc nic dziwnego, że psy i właściciele dogadują się na tych samych poziomach.
Kiedy pierwszy raz spotkałam Timbę, trochę się jej obawiałam, była większa i mądrzejsza. Nie jest agresywna, toteż już po paru chwilach biegałyśmy spuszczone ze smyczy. Uwielbiam te nasze wspólne gonitwy! Jesteśmy młode i silne, szalejemy tak, że aż jesteśmy mokre. Moja koleżanka wyjaśniła mi obecność różnych śladów w lesie. Najwięcej jest saren, są też zające i lisy, tych jest dużo mniej. I to są też zwierzęta. Ale jak dziwnie wyglądają... Nie są absolutnie podobne do psów, no może lisy trochę, ale tylko trochę. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam sarnę, byłam zdziwiona, że takie duże zwierzę boi się psa. Zwietrzyłyśmy z Timbą ich zapach i ruszyłyśmy ich śladem. Niestety, nasze panie zorientowały się w naszych zamiarach i szybko nas przywołały, aby pochwycić za smycz. Oglądałyśmy więc sarny z daleka, a one też chyba wyczuły nasz zapach, bo po chwili zmieniły miejsce swego żerowania. Ja już wiem, gdzie sarenki się w naszym lesie chowają. Rozpoznaję też ścieżki, po których chodzą, najczęściej stadami, rzadziej we dwie. Węszę ich śladem, ale pani nie pozwala mi za
nimi biegać. Szkoda.
Pojedynczo natomiast chodzą zające, chociaż nie wiem, czy ich sposób poruszania można nazwać chodzeniem. One jakoś tak dziwnie skaczą, może to przez te łapki? Zające mają chyba tylne łapki dłuższe od przednich, a może mi się tylko tak wydaje, bo nie udało mi się zaobserwować zająca z bliska, gdyż bardzo szybko uciekają. Nie powiem, są bardzo sprytne i długo udawało im się mnie nabrać, gdyż gubiłam trop - to tak, jakby zając rozpłynął się w powietrzu.
Dopiero niedawno wpadłam na to, jak zającom udawało się mnie oszukiwać. Zając biegnie sobie do pewnego momentu, potem gwałtownie staje i wraca po swoich śladach, a za chwilę robi długi skok w bok. Mądre, nie? Długo nie mogłam na to wpaść. Ale teraz jestem duża i lepiej znam mój las i jego mieszkańców. Zwierzęta leśne nie muszą mnie się obawiać, jestem przecież niegroźna, zresztą pani mi nie pozwala biegać samopas leśnymi ścieżkami. Co innego motory i quady, które jeżdżą po lesie. Te to dopiero robią hałas i straszą wszystkie zwierzaki! Uszy aż puchną od ich głośnego warkotu! Co ci ludzie w lesie wyprawiają…?
odcinek 14 - Jestem już dorosła
autor: Alicja Mikulska
Hura, mam już rok. Jestem dorosła, duża i mądra. I nie jestem chwalipiętą. Urodziłam się zimą i znowu jest zima. Tamtej, zeszłorocznej, nie pamiętam, byłam wtedy za mała. Teraz to co innego, dorosłe psy, takie jak ja, potrafią dużo zapamiętać. Co prawda, moi państwo mówią, że do mądrości i dorosłości muszę jeszcze poczekać, ale im chyba nie wierzę. Wszyscy się mną przecież zachwycają, a najwięcej koleżanki Zosi. Lubię je. Myślę, że jestem mądrzejsza, niż państwo sądzą. No bo kto w lesie znalazł lisa? Głupi pies by tego nie zrobił.
Ale o tym od początku. Napadało dużo śniegu, porobiły się aż zaspy. Lutek i kocice utonęliby w tym śniegu, gdyby pani nie porobiła ścieżek. Jaka to fajna zabawa! Pani odgarnia śnieg łopatą, a ja się rzucam na niego. Nie wiedziałam, że śnieg można pić, to znaczy, jak się go gryzie, to on się rozpuszcza. Chyba śnieg to woda, tylko wygląda inaczej. W lesie to jest dopiero mnóstwo śniegu. Tam nikt nie odśnieża, więc można ciągle w nim hasać. Zimą wszystko widać. Drzewa są gołe, nie mają liści, krzewy tak samo.
A na śniegu widać wszystkie ślady przechodzących ludzi i zwierząt. Widać, nie tylko czuć. Nawet moja pani rozpoznaje ślady saren i zajęcy, a ze mną one nie mają szans. Nie dość, że je czuję, to teraz również je widzę. Bawię się z nimi w ganianego, bo pani nie zawsze zdąży mnie chwycić na smycz. Czemu one ode mnie tak szybko uciekają? Przecież nie chcę zrobić im nic złego, tylko pragnę się pobawić. Sarny tego nie rozumieją, chociaż są większe ode mnie, powinny więc być mądre. Zające są małe, takie jak Lutek, może mają problemy ze zrozumieniem moich intencji? No i to trzecie zwierzę, którego dotąd nie spotkałam. Słyszałam słowo LIS, ale nie rozumiałam jego sensu.
Poszłyśmy jak zwykle z panią do lasu na spacer. Pani spuściła mnie ze smyczy i szła sobie wolniutko podziwiając ośnieżone drzewa. Ja natomiast wyczułam ten dziwny zapach jakiegoś zwierzęcia, którego nigdy nie spotkałam. Poszłam tym tropem, nie daleko, tylko kawałeczek. Jest! I nie ucieka! Na śniegu leży rudy pies, ale nie ma zapachu psa. Co to jest? Do tego się nie rusza. Jestem niespokojna, szczekaniem przywołuję panią. Gdy pani podchodzi, zagadka się wyjaśnia. To jest właśnie lis, którego dotąd nie miałam okazji spotkać. Tylko, że martwy. O jejku, co się tutaj stało? Pani nie pozwala mi go zbyt blisko wąchać, nie rozumiem dlaczego. Sama ogląda go bez dotykania i bierze mnie na smycz. No to koniec zabawy, wcale mi się to nie podoba. Wracamy do domu.
Widzę, że pani się tym zdarzeniem trochę zmartwiła. Słyszę, jak gdzieś telefonuje i opowiada o naszym spotkaniu z lisem. Po niedługim czasie przyjeżdżają autem pod nasz dom jacyś ludzie i idziemy z nimi ponownie do lasu. Znowu spacer, to mi się podoba. Szybko znajduję miejsce, gdzie leży lis, to dla mnie drobnostka. Ludzie, którzy z nami przyszli, informują panią, że lisek padł ze starości. Pani się uspokoiła, że to nie żadna wścieklizna, czyli choroba zwierząt, przeciw której już byłam szczepiona. Aha, tej wścieklizny na naszym terenie nie było już kilkadziesiąt lat. Czy to znaczy, że zwierzęta nie będą chorować?
A biedny, stary lisek nie żyje. Pani jest smutna, ona lubi wszystkie zwierzęta. Ja jestem bardzo rozczarowana. Tyle czasu szukałam tego zwierzęcia w lesie, a jak już go znalazłam, to o zabawie nie było mowy. Trudno, znajdę sobie innego liska do zabawy w ganianego, przecież w naszym lesie musi mieszkać więcej lisów. Teraz, kiedy jestem już naprawdę mądra, nic się przede mną nie ukryje, wywęszę wszystko i wszystkich. Gdyby tak jeszcze Mićka się mnie słuchała. Czy ona nie widzi, że jestem duża, sprytna i rządzę w naszym domu? Ach, te koty…
odcinek 15 - Psia szkoła
autor: Alicja Mikulska
Ciekawa jestem, kto wymyślił szkołę dla psów. Bo nie był to pies, jestem tego pewna. Po co psom jakaś szkoła? Psy od urodzenia umieją biegać i szczekać, są niezwykle mądre. Ludzie, to co innego - muszą się wszystkiego uczyć, bo nie są psami. Potrzeba im roku, aby nauczyć się chodzić i mówić, dzieci ludzkie są takie nieporadne.
Roczny pies, to ho ho, sama o tym wiem najlepiej, przecież wiadomo, jestem bardzo inteligentna. Ludzie mnie słuchają, a kotki to nawet czasem boją. Tylko moi państwo nie chcą się mnie słuchać, nie rozumiem dlaczego, przecież jestem mądra. Ja natomiast słucham poleceń wydawanych przez ludzi wtedy, gdy mi się chce, nigdy wtedy, gdy oni chcą. Czasami, a w zasadzie bardzo często, państwo się denerwują, gdy ich nie słucham… No i stało się, zostałam zapisana do szkoły. Moja pani postanowiła się ostrzej zabrać za moje wychowanie.
Wszystko zaczęło się od wspólnego spaceru z Timbą, w czasie którego nasze panie rozmawiały o psach, tresurach i różnych niepotrzebnych rzeczach. Okazało się, że Timba była już na dwóch szkoleniach i dlatego jest taka mądra. A ja myślałam, że ma tę mądrość od urodzenia. Widać, ja to co innego… Pani Marta opowiadała o pierwszym szkoleniu mojej koleżanki, które okazało się niepowodzeniem i w dodatku dużo kosztowało, nie mówiąc o tym, że na tresurę trzeba było dojeżdżać z naszego małego miasteczka aż do Wałbrzycha. Timba tam się niczego nie nauczyła, a ściślej, nie nauczyła się niczego dobrego.
Po jakimś czasie okazało się, że jest jeszcze gorzej, bo trzeba było wszystko odkręcać. No i moja koleżanka ze swoją panią wylądowała na kolejnym szkoleniu, zupełnie różnym od tego pierwszego. Problemem były dojazdy na tresurę, bo trzeba było tym razem jeździć jeszcze dalej, aż do Wrocławia. Na szczęście pani Marta z tego szkolenia była bardzo zadowolona, zakończyło się ono pełnym sukcesem. Tu padła nazwa szkoły dla psów - ARTEMIS. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta nazwa będzie dla mnie też bardzo ważna.
Pani Marta jest zachwycona metodami tresury tej szkoły, ale po co opowiadała o nich mojej pani? Timba może sobie warować i chodzić bez smyczy przy nodze, a ja sama wiem, co chcę robić. No i co z tego, że Timba słucha bezwarunkowo swojej pani? Ja też często słucham pani, oczywiście nie bezwarunkowo. Pana i Zosi też czasem słucham, nie za często, ale jednak słucham. Ostatecznie moja ludzka rodzina wie, że jestem najmądrzejsza i najważniejsza, tak mi się przynajmniej wydawało do czasu naszych wspólnych spacerów z Timbą i jej panią. Wtedy cieszyłam się, że ta szkoła dla psów znajduje się we Wrocławiu, a to jest 60 km w jedna stronę, w dodatku trzeba przejechać przez całe miasto, żeby znaleźć się w miejscu szkolenia. A przejechać przez ciągle rozkopany Wrocław wcale nie jest łatwo. W każdym razie byłam pewna, że moi państwo, a szczególnie pan, który prowadzi auto, nie będą chcieli robić sobie ze mną tyle kłopotu, żeby dojeżdżać do jakiejś szkoły. I do tego co sobotę i niedzielę. Niestety, moja radość okazała się przedwczesna.
Kolejny wspólny spacer z moją koleżanką okazał się dla mnie tragiczny w skutkach. Pani Marta poinformowała moją panią, że ten dziwny Artemis zaczyna tresurę psów w naszym małym miasteczku! Zgroza, po co oni to robią? Miałam nadzieję, że moja pani okaże się rozsądniejsza i nie ucieszy się tą informacją, ale niestety, srogo się zawiodłam. Co się stało z moja panią? Przecież jest taka inteligentna i rozumie, że ja tu rządzę. W dodatku pan i Zosia poparli ją w decyzji zapisania mnie do szkoły dla psów. Czy oni wszyscy poszaleli? Już ja im pokażę taką szkołę, że długo ją zapamiętają…
odcinek 16 - Pierwszy dzień w szkole
autor: Alicja Mikulska
Już wiem wszystko o tym Artemisie, czyli szkole, do której zostałam zapisana. Artemis to jest ona, nie on. Artemis, czyli Artemida, była starożytną grecką boginką, opiekunką zwierząt, lasów, gór i roślinności. Kto to jest grecka boginka - jeszcze nie wiem, ale się dowiem. Rozumiem, że ma się opiekować zwierzętami, czyli mną. Jestem bardzo ciekawa, na czym ta opieka będzie polegać. Na razie mi wiadomo, że szkolenie będzie się odbywać w każdą sobotę i niedzielę rano, na naszym miejskim stadionie. Nigdy tam nie byłam, więc poznam kolejne miejsce.
Cieszy mnie fakt, że w trakcie tresury mam mieć zwyczajną obrożę, nie kolczatkę. Co prawda, do lasu chodzę zawsze w obroży, ale na dalszą drogę pani często zakłada mi kolczatkę. Nienawidzę tego! Kolce kolczatki wbijają mi się w szyję przy każdym mocniejszym pociągnięciu smyczy. A siłę to ja mam, żeby sobie pociągnąć. Jest tyle ciekawych rzeczy, które muszę koniecznie sprawdzić. I tyle bezpańskich psów, które powinnam obszczekać. Bardzo to lubię i nie rozumiem, dlaczego moja pani tego nie lubi.
Pierwszy dzień mojej szkoły. Wychodzimy z panią rano, przed nami spacer ulicami miasta. Ile psów, z właścicielami i bez, każdy mnie ciekawi. Pani ma plecak, w którym znajduje się dla mnie woda i przybory do sprzątania, gdybym się nieopatrznie załatwiła gdzieś na chodniku. No nie, przecież wiem, że na chodniku nie wolno. Idziemy, nie jest specjalnie daleko, ale pierwszy raz idę tą drogą, więc trwa to dosyć długo. Dochodzimy do stadionu. Na bramie wejściowej jest napis, że nie wolno tam wprowadzać psów. Niestety, tym razem mnie to nie dotyczy. Moja szkoła ma oficjalne pozwolenie na wejście z psami na dolne boisko.
Całe szczęście, że będzie na tresurze też Timba. Fajnie mieć koleżankę w nieznanym miejscu. Dla Timby to będzie już trzecie szkolenie, dla mnie pierwsze, więc cieszę się, że ją dzisiaj spotkam. Wchodzimy z panią i mijamy pierwsze boisko do gry w piłkę nożną. Jest ono duże, otacza je bieżnia, po której biegają jacyś ludzie. Chcę za nimi pobiec, żeby sprawdzić, co to za jedni. Nie udaje mi się to, bo pani trzyma mocno smycz. Idziemy wiec dalej.
Dochodzimy do miejsca, gdzie będzie odbywała się tresura. Jest to kolejne boisko, niżej położone, schodzimy po schodach. Na drugim końcu boiska widzę dwoje ludzi i dwa psy, które powoli biegną w moją stronę. Czuję się niepewnie, nie znam tych psów, nie wiem, jakie mają w stosunku do mnie zamiary. Pani spuszcza mnie ze
smyczy i też powoli biegnę w kierunku tych psów. Są duże, niewiele mniejsze ode mnie. Jest dobrze, one biegną do mnie po łuku, tak jak i ja do nich, czyli wszyscy mamy pokojowe zamiary. Po chwili już się znamy. To labradory. Pies w kolorze biszkopta nazywa się Gruby. Suczka w kolorze czekolady nazywa się Buba. To psy mojej treserki, pani Romy. Jest także pan Tomasz, to mąż pani Romy. Czekamy na pozostałe psy i ich właścicieli. Zaraz ma przyjść Timba, Ebi - tak jak ja owczarek niemiecki oraz Miśka, berneński pies pasterski.
Są już wszyscy i zaczyna się poznawanie psów i ich właścicieli. My - psy - obwąchujemy się i obszczekujemy nawzajem, Timba przejmuje przewodnictwo. Okazuje się, że moja koleżanka jest też zaprzyjaźniona z Grubym i Bubą. Gruby jest najstarszy, potem Timba, ja, Ebi, Buba, najmłodsza jest Misia. Ma tylko 8 miesięcy, a jest największa. Nam to nie przeszkadza, bo ona wie, że jest najmłodsza i wszystkich pozostałych psów się pięknie słucha. Już mi się ta szkoła podoba, tyle koleżanek i kolegów nigdy jeszcze nie miałam. Pani Roma poleciła właścicielom wziąć swoje psy na smycz. O, to mi się już nie podoba, ja chcę się jeszcze bawić, przecież po to tutaj przyszłam. A więc zaczyna się!
odcinek 17 - Nauka
autor: Alicja Mikulska
Nie rozumiem, co się dzieje. Ta szkoła jest jakaś dziwna, ja chcę się bawić, biegać i szaleć, a moja pani mi na to nie pozwala! Przecież psy spotykają się po to, aby się wybiegać. Zawsze tak było w czasie spotkań z Timbą. Dzisiaj jest inaczej i to mi się wcale nie podoba. Wszyscy słuchają pani Romy. Mało, że słuchają, wykonują jej polecenia. Nawet moja pani. To jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, dlaczego moja pani to robi? Jestem zagubiona i zdezorientowana w tej całej sytuacji.
Pani Roma demonstruje z Grubym prawidłowe chodzenie psa na smyczy. Ależ ten Gruby jest mądry! On wszystko rozumie i błyskawicznie wykonuje polecenia swojej pani. Teraz pani Roma każe wszystkim właścicielom wziąć swoje psy na krótką smycz i chodzić w dużej odległości od siebie. Co jest! Ja się nie zgadzam, jaka krótka smycz! Przecież tu nie da się ciągnąć. Na szczęście jestem silna i od razu pokazuję na co mnie stać.
Rozglądam się na wszystkie strony, ostatecznie chodzenie jest nudne i szybko zaczynam się interesować tym, co robią moi nowi przyjaciele. Wcale nie słucham tego, co mówi moja pani. Widzę Timbę, która idzie przede mną. Zaczepiam ją i chcę się z nią bawić. Ciągnę smycz tak mocno, że moja pani musi za mną biegać. Ale fajna zabawa! Tylko dlaczego moja pani jest niezadowolona? Jest zniecierpliwiona i mówi do mnie coś podniesionym głosem. Nie mam jednak czasu się zastanawiać, o co tu chodzi, bo pragnę się bawić z Timbą. Ale co to? Moja koleżanka bardziej interesuje się chodzeniem przy nodze swojej pani niż mną. Zaczepiam więc ją mocniej, ciągnąc smycz z całej siły.
Tego widać już było za dużo dla mojej pani, bo zmieniła miejsce naszego chodzenia. Teraz Timba jest daleko od mnie, niestety koniec zabawy. Ależ nie, bawię się dalej, bo przede mną jest Miśka. Szybko dogadałyśmy się, że zabawa jest fajniejsza, niż chodzenie na smyczy. Nasze panie mają z nami duży kłopot, bo utrzymać takie duże psy wcale nie jest łatwo. Pani Roma wszystko obserwuje i coś bez przerwy mówi. Nie słucham tego, bo to jest do mojej pani, która ciągle jest jakaś niezadowolona. Za mną idzie ze swoim panem Ebi, jest chyba trochę grzeczniejszy niż ja.
Nareszcie przerwa, pani Roma poleciła właścicielom spuścić swoje psy ze smyczy z komendą „biegaj”. To coś dla mnie, zaczynamy szaleć. Właściciele obserwują nas bacznie, natomiast pan Tomasz nalewa wodę do dużej miski, z której piją kolejno wszystkie psy. W gonitwie uczestniczą również Gruby i Buba, które w czasie ćwiczeń spokojnie leżą obok pana Tomasza. Podchodzą tylko do pani Romy na jej wyraźne polecenie, gdy mają coś zademonstrować. Potem spokojnie wracają na swoje miejsca. Dziwi mnie to ogromnie, że są takie posłuszne.
Z końca przerwy jestem oczywiście bardzo niezadowolona. Na szczęście, jak się okazuje, przerwy są co pół godziny. Teraz pani Roma każe właścicielom przywołać swoje psy. Moja pani też mnie przywołuje odpowiednią komendą, której nie mam zamiaru posłuchać. Ja się jeszcze nie skończyłam bawić z Miśką, ona również nie posłuchała komendy. Ale heca! Nasze panie usiłują schwytać nas na smycze, a my szybko uciekamy. Z Ebim nie było problemów, Timba nawet sama przyszła do swojej pani. Po co? Przecież zabawa w ganianego jest najwspanialsza.
Wreszcie zostaję schwytana przez moja panią. Oczekuję solidnej reprymendy za moje zachowanie, a tu dopiero niespodzianka. Pani mnie pochwaliła, że dałam sobie przypiąć smycz. W dodatku dostałam nagrodę, smaczny przysmak dla piesków. Dalej chodzimy na smyczy, już mnie to zaczyna nudzić, nie ciągną więc i nie rozglądam się na boki. Chyba jestem zmęczona, widzę, że moja pani też ma dosyć. Po zakończeniu tresury idziemy do domu, a mamy naprawdę niezły kawałek. W domu wręcz padam ze zmęczenia na swój kocyk, zasypiam na parę godzin. Taka szkoła to męcząca rzecz, czy dzieci w swojej też się tak męczą?
odcinek 18 - Nowe komendy
autor: Alicja Mikulska
Ponownie idę do swojej szkoły. Dzisiaj się już jej nie obawiam, czekam z radością na kolejne spotkanie z moimi nowymi przyjaciółmi. Znam już drogę ulicami miasteczka. Najpierw idziemy z panią dość ruchliwą ulicą przeciętą dużym skrzyżowaniem. Ależ tam jeżdżą olbrzymie samochody, jak one głośno hałasują. Nie boję się ich, ale tego hałasu nie cierpię. Następnie wchodzimy w małą, zadbaną uliczkę. Ale co to? Czuję znajomy zapach, tu gdzieś
musi mieszkać Timba. Zgadza się, gdy dochodzimy do ostatniego budynku, zza muru ze swoją panią wychodzi Timba. Ależ szczęście, skaczemy na siebie z radości. Nasze panie się śmieją i mówią, że jesteśmy wariatki. Wariatki to chyba coś bardzo miłego, bo w głosach naszych pań jest dużo ciepła. Przed wejściem na stadion dogania nas Misia. Pędzi tak szybko za nami, że jej pani dosłownie frunie w powietrzu nie mogąc utrzymać swojej pupilki. Ależ ona jest silna!
Na dzisiejszym spotkaniu mam nauczyć się siadania i warowania na komendę wydaną przez moją panią. Dodatkowo ćwiczymy oczywiście chodzenie na smyczy. To wszystko jest głupie i niepotrzebne. Potrzebne są tylko przerwy na zabawy. Jestem przekonana, że dzieciom w szkole też najbardziej podobają się przerwy. Ileż ciekawych rzeczy podczas nich może się zdarzyć! Chodzę więc na smyczy bardzo niechętnie, ciągle rozglądam się, co robią inni. Timba jest prymuską, jej pani ją ciągle chwali. Ebi też jest nienajgorszy. Natomiast Misia, tak jak ja, patrzy z ciekawością na zachowanie pozostałych.
Raz na jakiś czas idę grzecznie, wtedy otrzymuję pochwałę i nagrodę od mojej pani. To lubię. Ale to nie wszystko, dochodzi siadanie i warowanie. Siadać oczywiście umiem, ale siadam tylko wtedy, gdy sama tego chcę. A teraz właśnie nie chcę! Moja pani na próżno powtarza komendę „siadł”, ja ani drgnę. Pani lekko naciska mój grzbiet,
chcąc zmusić mnie do wykonania polecenia. Ani mi się śni! Wtedy podchodzi do nas pani Roma z Grubym i pokazuje sposób, jak szybko można nauczyć opornego psa. Gruby wcale nie spogląda na mnie, jest wpatrzony w swoja panią i skoncentrowany na wykonaniu jej polecenia. Moja pani powtarza ćwiczenie ze mną. Wydaje ponownie komendę „Kora siadł”, a ja jak zwykle udaję, że nie rozumiem. Wtedy pani posuwa mi pod mordkę smakołyk i nie daje mi go, tylko przesuwa w taki sposób, że mogę go dosięgnąć tylko siadając. Ależ ten smaczek jest dobry, nigdy czegoś takiego nie jadłam. Moja pani dostała to coś smacznego od pani Romy, smakuje znacznie lepiej od tego, co dostawałam zawsze w nagrodę. Ćwiczenie z siadaniem powtarzamy wielokrotnie, za każdym razem otrzymuję tę pyszną nagrodę.
Teraz kolej na warowanie. O rany, kto wymyślił tę torturę? I znów pani Roma pokazuje z Grubym jak to zrobić. Nic z tego nie rozumiem. Chodzenie na smyczy czy siadanie jestem w stanie zaakceptować, ale tego warowania - nigdy! Do czego to psu jest potrzebne? Timba jak zwykle robi to najlepiej, Ebi się zastanawia, czy warto. Natomiast ja i Misia odmówiłyśmy współpracy. Na próżno pani pomaga mi warować, wyciągając delikatnie moje przednie łapy. Nic z tego, jestem uparta. Pani Roma pokazuje mojej pani przedziwny sposób na warowanie. Należy uklęknąć tak, aby pod kolanem trzymać w dłoni smaczka i przesuwać rękę tak, aby chcący go chwycić pies musiał się położyć pod tym kolanem. Co też ci ludzie nie wymyślą!
Wracamy do domu znowu bardzo zmęczone. Ta szkoła to naprawdę ciężka praca. Mój pan pyta o to jak było, pani odpowiada jednym słowem: PORAŻKA.
Ale się porobiło
odcinek 19 - Sądny dzień
autor: Alicja Mikulska
Wydaje mi się, że po kilku spotkaniach na tresurze umiem już wszystko. Potrafię chodzić na smyczy, reaguję na komendy: siadł, waruj, do nogi. Przybiegam na zawołanie i rozumiem, co to znaczy „zostań”. Fakt, to wszystko umiem, ale nie zawsze chce mi się to wykonywać. Często moja pani jest bezradna, gdy udaję, że nie rozumiem, o co jej chodzi. Ja oczywiście wszystko rozumiem, tylko nie chce mi się pracować. Bo tak naprawdę najlepiej mi wychodzi zabawa z moimi przyjaciółmi. Świetnie się już poznaliśmy, dlatego nasze przerwy w ćwiczeniach pełne są zabaw i szaleństw. Na dzisiejszej tresurze niespodzianka, są dwa nowe psy. Są to border collie: Jessi i Jasper, psy Pani Anki - szefowej ARTEMISA.
Pani Anka ze swoimi psami przyjechała aż z Wrocławia i teraz obserwuje nasze ćwiczenia. Patrzy na nasze popisy, a jej psy leżą spokojnie przy jej nogach. Nawet w czasie przerwy nie chcą się z nami bawić, tylko słuchają poleceń swojej pani. Pani Anka rzuca im kolejno plastikowy dysk, który leci bardzo daleko i wysoko. I wtedy któryś z psów zaczyna go gonić. Czegoś takiego nigdy nie widziałam! Pies biegnie tak szybko, szybciej niż ten szybujący dysk i łapie go, wyskakując wysoko w powietrze! Tych psów nikt z nas nie potrafił wyprzedzić, a wydawało mi się, że jesteśmy świetnymi biegaczami.
Po przerwie zaczynamy ćwiczyć z Panią Anką i jej psami. Rozstawiono nas w linii poziomej, w mniej więcej dwumetrowych odległościach od siebie. Nasi właściciele wydali nam polecenie „siadł i zostań”. Pani Anka stanęła za nami tak, że nie było jej widać, tylko ją słyszeliśmy. Border collie były natomiast za naszymi właścicielami, widzieliśmy więc naszych państwa i psy. Pani Anka przywoływała swoje psy, raz gwiżdżąc, raz wołając, a innym razem tylko robiąc ruch ręką. Naszym zadaniem było pozostanie w miejscu, mieliśmy nie
zwracać uwagi na psy, które przebiegały obok nas. A Jasper i Jessi wyprawiały cuda. Raz przechodziły między nami powoli i spokojnie, potem pędziły z kosmiczną prędkością, by za moment czołgać się w trawie. Na próżno nasi właściciele powtarzali nam komendę „siadł i zostań”, wszyscy zrywaliśmy się z miejsca. To ćwiczenie powtarzaliśmy tak długo, aż osiągnęliśmy sukces i pozostaliśmy w bezruchu, mimo że Jasper i Jessi wesoło między nami przebiegały. To było naprawdę trudne, tyle czasu bez biegania! Za to przerwa była jak zwykle psim szaleństwem.
Gdy zaczęliśmy kolejne ćwiczenia po przerwie, podeszła do nas pani Ania. - Pani Alu, obserwuję Korę i widzę, że jest ona totalnie rozpieszczona - powiedziała pani Anka. - Jak ona je? Czy zostawia pożywienie w misce, czy zjada wszystko do końca? - Zawsze coś zostawia - odpowiedziała moja pani - bardzo rzadko wszystko zjada. - No tak, jest rozpuszczona i do tego ma jedzenie na każde skinienie. Jeśli chce pani uzyskać pełne posłuszeństwo psa, musi pani zmienić sposób karmienia. Proszę dawać jej jedzenie tylko wtedy, kiedy wykona pani polecenie, czyli w nagrodę. I do tego za każdym razem z ręki. Kora zrozumie, że musi zapracować na swoja miskę. Ja wiem, że to trudne, ale niech pani próbuje tego sposobu tak długo, aż będą pozytywne zmiany w zachowaniu Kory. Zresztą sama pani będzie wiedziała, kiedy skończyć.
Moja pani coś odpowiedziała twierdząco, ale nie słuchałam tego dokładnie. Co, znowu jakieś szokujące zmiany? Mam być przez cały czas posłuszna? Mało tej tresury na zajęciach, mam ją też mieć w domu? I o co chodzi z tym jedzeniem? Czy ja będę głodować? To naprawdę jakiś sądny dzień, jak ja to dalej przetrwam…
odcinek 20 - Koniec świata
autor: Alicja Mikulska
To już naprawdę koniec świata - moja pani przeprowadziła prawdziwą rewolucję. A wszystkiemu oczywiście winna jest moja tresura i książki, które dostała do przestudiowania moja pani. Wiadomo, że adresatem tych wszystkich zmian jestem ja. Pozostała część rodziny patrzy na wszystko z niedowierzaniem i sceptycyzmem, ale pani kategorycznie nie pozwala się wtrącać w moje wychowanie. Coś podobnego! Pan i Zosia nie mają nic do powiedzenia, tylko przyglądają się, co z tego wszystkiego wyniknie. Pani zagroziła, że jak jej będą przeszkadzać, to przestanie zajmować się domem, czyli sprzątać, robić zakupy i gotować.
Gotować… Ach, kochane jedzonko! Kochana moja zawsze pełna miseczka! Wszystko się zmieniło i muszę się do tego szybko przyzwyczaić, bo widzę, że zmiany są nieodwołalne i ostateczne. Więc jest tak, jak mówiła pani Anka. Na swoje jedzenie muszę zapracować. Nie dostaję pełnej miski, jak zwykle raz dziennie, o stałej porze. Dostaję jeść na spacerze, w lesie. Moja pani przypina sobie taki dziwny pasek z dosyć dużą torebką, do której wsypuje moje jedzonko. Wychodzimy sobie na spacer, najpierw biegam do woli, a potem zaczynają się ćwiczenia.
Zanim dostanę jedzonko, zawsze z ręki pani, muszę prawidłowo reagować na polecenia. Zatem hasła „do nogi”, „waruj”, „zostań”, „stój”, „siadł” i „do mnie” to już teraz mój chleb codzienny. Gdy któregoś polecenia nie wykonam, albo się ociągam, nici z mojego jedzonka. Na początku więc nie byłam zbytnio przejedzona, bo wykonywałam tylko co któreś polecenie. Ale po trzech dniach miałam naprawdę pusty brzuszek i aby sobie porządnie pojeść, musiałam słuchać pani i wykonywać jej rozkazy. Jest więc pięknie, jem sobie trzy razy dziennie, nie mogę się wręcz doczekać spacerów.
Kiedy tylko pani bierze moją smycz do ręki, ja już sama siadam, bez żadnego polecenia, w oczekiwaniu na obrożę. Pani nic nie musi mówić, już wiem, co mam robić. Potem nie wpycham się pierwsza przed drzwi, z domu najpierw wychodzi pani. A potem sobie pracujemy i bawimy się. Wygląda to tylko pozornie tak samo, jak poprzednio. Niby nic się nie zmieniło, ale ja jestem cały czas skupiona na mojej pani i obserwuję, co ona robi. Nawet, gdy odbiegnę nieco dalej, a pani zawoła „Kora do mnie”, to błyskawicznie pojawiam się na miejscu.
Wtedy pani mnie chwali i dostaję jedzonko.
Najbardziej lubię moment, gdy pod koniec spaceru przysiadamy na zwalonym pniu drzewa. Pani ma zawsze tego jedzonka nieco więcej, niż na same nagrody za moje posłuszeństwo. Więc przysiadamy na zwalonej lipie, to znaczy pani na drzewie, a ja w jej nogach i pani mnie karmi tym, co pozostało w kieszonce. Wtedy tylko sobie przysiadam spokojniutko i jem. Do domu wracamy, gdy już się porządnie napracuję i jestem do tego całkowicie syta. Często pan lub Zosia karmią pozostałe zwierzaki, gdy my jesteśmy w lesie. Ale bywa i tak, że nie ma kto nakarmić zwierzęcego towarzystwa i pani wsypuje karmę do miseczek Mićki , Lutka i Dżigity po powrocie ze spaceru. Ja na to patrzę spokojnie i nie mam zamiaru hałasować, przecież już swoje zjadłam.
Czuję, że zaszły w naszym stadzie nieodwracalne zmiany. Na jego czele stoi bezdyskusyjnie pani. Wcześniej miałam tutaj mieszane uczucia, wydawało mi się, że to najczęściej ja rządzę i jestem najważniejsza. Teraz wiem, że za „stado” składające się z ludzi, psów i kotów odpowiada pani. Ona jest najsilniejsza i najmądrzejsza. A potem oczywiście ja, to już od dawna wiadomo. Zmianę w moim zachowaniu zauważył nawet pan Tomasz, kiedy na rozpoczęcie kolejnego dnia naszego szkolenia zapytał zdziwiony: - Kora, czy to ty piesku? Nieprawdopodobne, ale prawdziwe! To naprawdę ty? Ależ jesteś mądra!
A ja skromnie spuszczałam po sobie uszy, ale puchłam z dumy na te pochwały i cały czas skupiona byłam na swojej pani. Ona jest w porządku.
odcinek 21 - Wystawa psów rasowych
autor: Alicja Mikulska
A to ci dopiero zdarzenie! Wybieram się na wystawę psów rasowych aż do Wrocławia! Nie ja będę główną bohaterką wystawy - jestem co prawda rasowa, ale nie mam rodowodu. Pani Roma po ostatniej tresurze powiedziała, że dobrze byłoby nas, czyli wszystkie psy, sprawdzić w warunkach ekstremalnych, czyli tam, gdzie jest dużo ludzi i psów.
- Wasze psy już wszystko potrafią, ale warto rzucić je na głęboką wodę - powiedziała pani Roma. - Jest dobra okazja, aby sprawdzić ich umiejętności w czasie międzynarodowej wystawy psów rasowych we Wrocławiu. Weźcie tam swoje psy i zobaczcie, jak reagują na tak nietypową sytuację, wiadomo - tam będzie się dużo działo.
No i stało się, jedziemy. Pan był mocno przeciwny, ale pani i Zosia jakoś go przekonały. Okazało się, że one nigdy nie były na żadnej wystawie psów. Na szczęście panu zebrało się kilka spraw do załatwienia we Wrocławiu, więc pojechałyśmy tam samochodem. Pan ma inne plany, więc wysiadłyśmy w okolicy przystanku tramwajowego. Stamtąd mogłyśmy się dostać na Stadion Olimpijski, gdzie miała miejsce wystawa. Wsiadamy więc do tramwaju, ja oczywiście pierwszy raz. Dziwne wrażenie, kiedy wszystko się trzęsie i ludzie się trochę bezładnie przepychają. Na mordkę mam pierwszy raz w życiu nałożony kaganiec, ale się nie buntuję, pani wie, co robi. Wszystko jest dla mnie dziwne, ale udziela mi się spokój pani i Zosi, które zachowują się normalnie.
Nareszcie wysiadamy. Rety, ale tłumy ludzi. Czy to znaczy, że wszyscy kochają psy? Tych zresztą też jest dużo, idą grzecznie ze swoimi właścicielami. Jak się po chwili okazuje, nie są to psy wystawowe, tylko oglądacze, tak jak ja. Wystawowe psy spotykamy za moment. Teren wystawy został podzielony na sektory, gdzie są prezentowane poszczególne rasy. My oczywiście kierujemy się do sektora owczarków niemieckich, ale przystajemy po drodze na kolejnych prezentacjach.
Na początku są yorki. To malutkie i hałaśliwe stworzonka, do psów wcale niepodobne i do tego mniejsze od naszych koteczek. Teraz są ciche, zresztą nie tylko one, wszystkie psy zamilkły, nikt nie szczeka. Tych yorków to mi nawet żal. Na wybiegu są ze swoimi właścicielkami, które co chwilę czeszą ich długą sierść. Większość pań trzyma w gotowości szczotkę do czesania i wykorzystuje na to każdy nadarzający się moment. Biedactwa, znoszą te męki ze stoickim spokojem. Ja natomiast cieszę się, że nie jestem yorkiem.
Plac dla owczarków niemieckich znajduje się na samym końcu wystawy. To duża przestrzeń, wiadomo - owczarki też są duże. Jest piękny, ciepły i słoneczny dzień, więc bez obaw siadamy na trawie, mamy stąd dobre miejsce obserwacyjne. Przecież to wszystko moi bracia i siostry! Ależ ich tu jest! Widzę, że są pogrupowane zgodnie z wiekiem, osobno starsze, osobno młodsze. Chyba wszystkie wykonują te same ćwiczenia, czyli chodzenie przy nodze, bieg i stanie w pozycji eksponującej sylwetkę. Dla mnie łatwizna. Patrzę i trochę się dziwię. Psy są spokojne i skupione, hałas robią tylko ludzie, którzy krzyczą, piszczą, gwiżdżą gwizdkami, jakby nie rozumieli swoich pupili. Przecież psy wiedzą, co mają robić, tylko ludziom się wydaje inaczej. Na szczęście my w tym całym szaleństwie nie bierzemy udziału.
Gdy tak sobie obserwujemy konkurs, podchodzi do nas pani z komisji konkursowej.
- Czy pani się zarejestrowała? Za parę minut zaczynamy.
- My nie bierzemy udziału w konkursie - odpowiada moja pani - Kora nie jest psem rodowodowym. Z przyjemnością natomiast popatrzymy na zmagania tych wspaniałych zwierząt.
- Szkoda, że Kora nie ma rodowodu - odpowiedziała pani sędzia - to naprawdę piękny okaz i w dodatku dobrze ułożony. Życzę pani satysfakcji z obcowania z tą rasą.
- Ale numer! - wykrzyknęła Zosia. - Korciu, właśnie zwyciężyłaś wszystkie konkursy w każdej kategorii!
Mnie to wcale nie zdziwiło, przecież wiem, że jestem wyjątkowa. I najważniejsze, wie o tym moja cała rodzina.
odcinek 22 - Egzamin
autor: Alicja Mikulska
Hura! Dzisiaj ostatni dzień mojego szkolenia. Cieszę się, że dotrwałam do końca. Ależ to była szkoła! Wszystkie psy zostaną poddane egzaminowi, który pokaże, czego się tak naprawdę nauczyliśmy. Pan Tomasz rozstawia na placu ćwiczeń takie plastykowe pachołki, one formują czworobok i obszar kolejnych etapów naszych zachowań. My oczywiście wszystko wiemy, przećwiczyliśmy to wiele razy. A więc najpierw idziemy na smyczy, potem w pozycji „siadł” zostajemy, następnie kolejno przychodzimy do nogi, warujemy, idziemy bez smyczy, robimy zwroty, słowem pokazujemy wszystko, czego się nauczyliśmy w ciągu tych kilku tygodni naszych wspólnych spotkań.
Pani Roma jest nieco zdenerwowana, chce, abyśmy wypadli jak najlepiej. Wiadomo, że instruktora ocenia się po efektach. A pani Roma jest świetnym instruktorem. Zrobić ze mnie prawdziwego psa to sztuka nie lada, chyba byłam najbardziej oporna z całej naszej grupy. Myślę, że ta tresura zmieniła i mnie, i moją panią. Do egzaminu idę druga, zaraz po Timbie, potem Ebi , a na końcu Miśka. Gruby i Buba spokojnie sobie leżą przy misce z wodą, przyglądają się nam, czekając na kolejną przerwę, aby wspólnie poszaleć.
Teraz nasza kolej. Jestem skupiona i bezbłędnie wykonuję polecenia mojej pani. Za chwilę okazuje się, że wszystkie psy zdały egzamin. Cieszymy się razem z naszymi właścicielami, ciężko na ten moment pracowaliśmy.
Pani Roma wręcza nam dyplomy ukończenia kursu. Dostałam prawdziwe świadectwo! O, jaka ja jestem mądra! Pani czyta je z dumą, a ja zajadam pyszną kiełbaskę, nagrodę za moje dzisiejsze zachowanie. Zaczynamy się powoli żegnać, skończyło się nasze szkolenie. Wszyscy sobie dziękują za współpracę, pani Roma mówi, że jest z nas bardzo zadowolona. Zakończył się też kolejny etap w moim życiu. Dopiero teraz czuję, że jestem dojrzała. Przedtem tylko mi się to wydawało, teraz jestem o tym przekonana.
Wracamy do domu razem z Timbą. Nasze panie umawiają się na wspólne spacery po lesie. Fajnie mieć taką koleżankę jak Timba. Fajnie też mieć w domu Lutka, Mićkę i Dżigitę. Ale i tak najważniejszy jest dom i ludzie, którzy w nim mieszkają. To jest moje stado, czuję się jego pełnoprawnym członkiem. Często jednak nurtuje mnie pytanie, dlaczego ludzie nie szanują zwierząt? Przecież widzę, co się dzieje. Na mojej malutkiej ulicy są psy trzymane na łańcuchach przy budach. Zgroza! A jakby tych właścicieli potraktować łańcuchem? Ciekawe, jak by się czuli. Na pewno byliby źli na cały świat, tak jak teraz ich psy. Albo te psy, które mieszkają na wycieraczkach. Są zawsze głodne i zmarznięte. Moja pani zna te wszystkie pieski, zawsze mówi coś do nich uspokajającym głosem, a one wybiegają na ulicę merdając ogonkami. Trochę się mnie boją, przecież jestem dużym psem. A ja nie jestem już zazdrosna, cieszę się tylko, że mam naprawdę lepsze życie.
W domu na wynik egzaminu czekają pan i Zosia. Ależ radocha! To tak, jakbyśmy wszyscy zdali ten egzamin. Jestem mądrym, odpowiedzialnym psem. Moja pani może na mnie polegać, to znaczy, że wie, jak się zachowam w różnych sytuacjach. Ja natomiast ufam bezgranicznie mojej pani. Proste, prawda? A ileż czasu było trzeba, żeby tę prawdę zrozumieć. Pies jest nieodłącznie związany z człowiekiem, na dobre i na złe. Chciałoby się, żeby zawsze na dobre. Moja pani mówi, że nie ma złych psów, są tylko źli właściciele. Ciekawa jestem, kiedy ludzie zrozumieją, że na świecie jest miejsce dla wszystkich jego stworzeń. No, może koty trzeba potraktować trochę inaczej…
E tam, z Micią też sobie poradzę. Nie jesteśmy jeszcze zaprzyjaźnione, ale zakopałyśmy topór wojenny. Teraz może być tylko lepiej. W naszym domu jest miejsce dla wszystkich ludzi i zwierząt.
Jeśli więc masz ochotę nas odwiedzić, to ZAPRASZAMY. Jest jedzonko i wygodne posłanie. Ale najważniejsze, jest też MIŁOŚĆ, która nas otacza. Bo my wiemy, że w życiu MIŁOŚĆ jest najważniejsza. Koniec i kropka.