Wiktor Suworow
Żołnierz wolności
\
CZĘŚĆ I
NA ODWACHU
Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca 1966 roku
- Hej tam, żołnierzu!
- Czego?
- Gówna psiego. Wstawaj, ale już!
Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słońcem, próbowałem opóźnić moment przebudzenia.
- Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny snu...
- Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani.
Wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem, to że tracę oto bezpowrotnie dobre półtorej godziny należności za bezsenną noc. Siadłem na twardej ławce i pięścią tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi pękał z niewyspania. Ziewnąłem, przeciągnąłem się aż zatrzeszczały stawy, głęboko westchnąłem, żeby odegnać resztki snu, pokręciłem głową, starając się rozruszać zesztywniały kark.
- Ile nam dali?
- Tobie piątala.
- Miałeś szczęście, Wiktor. Saszka i ja jesteśmy załatwieni na dziesięć dni, a Andriusza, sierżant, dostał całe piętnaście!
- Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięć rubli więcej, a zabierają tyle co dwadzieścia pięć.
- Gdzie mój automat? - zdenerwowałem się.
- Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety. Sierżant zaraz przyniesie kwity na rzeczy i żywność, potem łaźnia, strzyżenie - i na odwach!
W głównym pomieszczeniu wartowni kadeci zwolnieni z zajęć przyjmowali dokumenty i przeliczali teczki z instrukcjami. Ich sierżant wysłuchiwał utyskiwań naszego, przytakiwał ze współczuciem.
- Oka z niego nie spuszczałem, zameldowałem się na całe gardło, chłopcy w try miga otworzyli bramę, pożerali go wzrokiem jak te lwy. I co? Ni z gruszki ni z pietruszki dowala mi piętnaście dni, a chłopakom po dziesięć. No dobra, Kola, trzym się!
Dołączyła do nas reszta chłopców z warty i pod eskortą udaliśmy się na strzyżenie i do zimnej kąpieli.
W „izbie przyjęć" kijowskiego aresztu garnizonowego panowała oślepiająca czystość.
- Towarzyszu poruczniku, kadet Suworow melduje się w areszcie garnizonowym celem odbycia kary.
- He?
- Pięć dni aresztu.
- Za co?
Cholera! - przemknęło mi przez głowę. Właśnie: za co? Za co mnie aresztowali?
Porucznik obdarzony niezwykle szeroką twarzą i zaskakująco drobnymi stopami, niecierpliwie wpił się we mnie swoimi małymi, przenikliwymi oczkami.
- Za co? - ponowił pytanie.
- Nie wiem.
- Kto cię aresztował?
- Nie wiem.
- Tu się szybko dowiesz - obiecał życzliwie porucznik. - Następny! - Wszedł mój sierżant.
- Towarzyszu poruczniku, sierżant Makiejew...
- Ile? - przerwała mu wstrętna gęba.
- Piętnaście dni.
- Kto zadecydował?
- Zastępca dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego generał pułkownik Czyż.
- Za co?
- Mieliśmy służbę w biurze przepustek na wartowni.
- Aha - uśmiechnął się ze zrozumieniem porucznik.
Znał oczywiście, jak wszystkie trzy armie okręgu, ulubiony zwyczaj generała pułkownika Czyża. Zawsze aresztował wartowników z biura przepustek. Ustalono, że czyni to przy okazji każdej wizyty w szkole, pułku, batalionie, dywizji, na każdym poligonie, strzelnicy i w każdym magazynie - wszędzie. Ilekroć mijał punkt kontrolny, zawsze aresztował wartę, wyznaczając standardowo piętnaście dni dla dowódcy, po dziesięć dni dla pełniących służbę, i po pięć dla odpoczywających w oczekiwaniu na zmianę. Tak było od lat. Wszystkie trzy armie i wiele samodzielnych oddziałów, pododdziałów, instytucji wojskowych i innych organizacji - wszyscy podejrzewali, że zastępca dowódcy okręgu domaga się w ten sposób wprowadzenia dla siebie jakiejś specjalnej ceremonii powitalnej, lecz o co dokładnie chodziło - nikt nie potrafił odgadnąć, chociaż minęły lata, odkąd zastępca dowódcy objął swe wysokie stanowisko.
W progu „izby przyjęć" pokazali się dwaj kaprale o złowrogim wyglądzie dzikich sadystów, i rozpoczęła się procedura przyjmowania.
- Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!
Buty, pasy, czapki, bluzy - wszystko zostało natychmiast rzucone na ziemię. Rozebrani do rosołu staliśmy na baczność przed wstrętną gębą.
- W tył zwrot! Pochylić się! Rozchylić! - Porucznik Armii Radzieckiej dokonał przeglądu naszych zadków.
W anclu obowiązywał zakaz palenia, więc nałogowi palacze próbują czasem przemycić kawałek peta, zawijając go w tym celu w papier i wpychając w tyłek. Jest to numer świetnie znany i bezlitośnie tępiony.
Tymczasem kaprale przeprowadzili szybką, lecz gruntowną kontrolę naszych ubrań i butów rozrzuconych na podłodze.
- Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!
Jeżeli nie aresztowano cię w mieście, tylko w jednostce lub na terenie szkoły wojskowej, jeżeli masz kartki żywnościowe w garści i kąpiel za sobą, postaraj się wykroić pięć minut, żeby zamienić własne buty na większe. Każdy, kto wie, co cię czeka, chętnie się z tobą zamieni. Ciut większe buty to zbawienie w areszcie. Jeżeli masz dopasowane obuwie, które ciężko się zakłada, wówczas tych paru sekund na „Ubrać się!" i „Rozebrać się!" stanowczo nie wystarcza. Dlatego pięć dni paki może się bez trudu zamienić w dziesięć, a nawet piętnaście...
- Dokumenty na stół! Kapral, zebrać wszystkie pasy!
Aresztowanemu nie wolno mieć pasa, żeby przypadkiem się nie powiesił. Historia kijowskiego odwachu odnotowuje mimo to wyczyn pewnego przedsiębiorczego i łebskiego gościa. Siedząc w karcerze, gdzie jedynym sprzętem jest przytwierdzony do podłogi taboret, odpruł stebnowany brzeg własnej koszuli i sporządził sobie krótki i cienki, lecz bardzo mocny sznurek. Dokonał tego przy zachowaniu największej ostrożności, pod nieustanną kontrolą strażników. Nasz bohater zawiązał niewielką pętlę, której koniec przymocował do nóżki taboretu, a następnie turlał się po podłodze dobre dziesięć minut, zaciskając powróz. W końcu, wbrew wszelkim przeciwnościom, udało mu się udusić.
- Pieniądze? Zegarki?
Takich kosztowności nigdy nie zabiera się do ancla. Wiadomo, że będą skonfiskowane, a potem delikwent dostanie jakiś popsuty szmelc. Skarżyć się nie ma komu.
- Odznaczenia? Co wy tu, kurwa, robicie z gwardyjskimi emblematami? Myślicie, że to festyn?
- Towarzyszu poruczniku, jesteśmy kadetami Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii.
- To po cholerę pętacie się po Kijowie?
- Przywieźliśmy sprzęt dla Szkoły Wojsk Pancernych. Odbiór sprzętu przeciągał się, więc przydzielono nas do rozmaitych służb: jednych do kuchni, innych do konwojowania, a nas - do biura przepustek...
- Kapral Aleksiejew!
- Tak jest!
- Na początek dajcie tych wartowników do opału.
- Rozkaz, towarzyszu poruczniku!
Przez wyasfaltowany, niewiarygodnej czystości dziedziniec przeprowadzono nas na drugi, nieduży dziedziniec wewnętrzny, otoczony bardzo wysokim ceglanym murem.
Zdumiewał bijący w oczy ład. Spiłowane bale drewna ułożone były w stos tak doskonały, że ich końce tworzyły jakby wypolerowaną ścianę. Każdą kłodę należało przyciąć do standardowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, za pomyłkę o centymetr lub dwa karano tu z całą surowością. Polana przeznaczone byty do pieca kuchennego, więc precyzja piłowania nie miała żadnego uzasadnienia, ale jak rozkaz, to rozkaz.
Kłody, które my mieliśmy pociąć z tą samą dokładnością, przywieziono dzień lub dwa wcześniej. Nie zrzucono ich bynajmniej na kupę, lecz poukładano z niezwykłą pieczołowitością, a nawet, rzec by można - z artyzmem. Przede wszystkim posortowane były wedle grubości: najgrubsze pod spodem, najcieńsze z samej góry. Ktokolwiek układał stos, był artystą tak wyrafinowanym, że brał również pod uwagę odcienie poszczególnych bali. Z prawej umieścił najciemniejsze, by ku stronie lewej słoje jaśniały stopniowo, wieńcząc skraj stosu grupą klocków prawie białych. My mieliśmy za zadanie zniweczyć ten twór artystyczny i pociąć drewno na przepisowe kawałki, a następnie spiętrzyć je z powrotem w stos.
Na tym samym dziedzińcu spoczywał kikut całego drzewa z korzeniami o niewyobrażalnych kształtach,
przypominający wszystko, tylko nie drzewo. Była to baśniowa plecionka niesamowitej długości zwojów. Pogmatwane fragmenty przybrały formy tak skomplikowane, że trudno było uwierzyć, iż natura zdolna jest wytworzyć takie zjawisko. A jednak, przy całej złożoności splotów, jako żywo przypominających poskręcane żmije, ów ogromny złom drzewa zachował niebywałą solidność wszystkich elementów i spoczywał tu zapewne od przeszło dziesięciu lat, sądząc po tysiącach starych i nowych nacięć piłą.
Wszyscy, do których nie w pełni dotarło, gdzie się znaleźli i którzy w dalszym ciągu demonstrowali upór, otrzymywali zadanie „narżnąć drewna" - czyli, innymi słowy, kazano im piłować ten właśnie wytwór natury. Zadanie to przydzielano zawsze pojedynczemu człowiekowi. Wyznaczony otrzymywał długą i kompletnie tępą piłę, która nadawała się tylko do roboty we dwóch. Po godzinie pojawiał się ktoś z dowództwa odwachu, żeby sprawdzić, jak postępuje robota i udać zdziwienie, że nie widać efektów; kara następowała nieuchronnie.
Gdy weszliśmy na dziedziniec, jakiś żołnierzyk bez skutku usiłował wydziabać w pniu choćby jedno nacięcie. Po dwudziestu minutach zabrano go z placu pod zarzutem uchylania się od pracy. Teraz, zależnie od aktualnego humoru przełożonych, zachowanie nieszczęsnego drwala uznawano za „uchylanie się i niesubordynację" (gdyby usiłował dowieść, że zadanie było niewykonalne), lub „sabotaż gospodarczy i odmowę wykonania rozkazu". Po takim werdykcie, szef odwachu lub jego zastępca mogli z biedakiem postąpić, jak im się żywnie podobało. Ten pień miał przed sobą długą przyszłość. Jestem pewien, że wciąż leży w tym samym miejscu i jakiś nieszczęśnik na próżno stara się go nadpiłować.
Ledwie zabraliśmy się do piłowania klocków o przepisowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, wiedzę naszą wzbogacił kolejny interesujący fakt. Z początku zamierzaliśmy spiłować wszystko i potem dopiero ułożyć według grubości i koloru, a na koniec pozamiatać trociny.
- O nie, wykluczone! U nas się tak nie robi! Na każdym kroku musi być porządek!
Więc po przepiłowaniu zaledwie jednej kłody zbieraliśmy trociny w garść, do ostatniej drobinki. Miotły nie było, więc po przepiłowaniu drugiej kłody zrobiliśmy to samo, i tak dalej. Gdy tak sobie pracowaliśmy, straż wprowadzała na plac jednego po drugim do piłowania owego nieszczęsnego pnia.
- Narżnij trochę drzewa, brachu...
Około siódmej dziedziniec począł wypełniać narastający harmider. Nadjeżdżały ciężarówki zwożące z powrotem tych, którzy spędzili cały mroźny dzień na rozlicznych zadaniach w terenie. Jedni wymieniali gąsienice w zakładach remontowych czołgów. Inni rozładowywali transporty pocisków artyleryjskich. Wszyscy byli przemarznięci, mokrzy, głodni i śmiertelnie zmęczeni. Mimo to kazano im sformować szyk, gdyż po pracy obowiązywała trzygodzinna musztra. Nam także kazano ustawić się w szyku. To był właśnie moment, od którego oficjalnie zaczynało się liczyć czas odsiadki każdemu z aresztantów - cały dzień pracy aż po tę chwilę był po prostu rozgrzewką. Karna kompania w Kijowie rozróżnia tylko dwa rodzaje ćwiczeń: musztra i ćwiczenia taktyczne. Nie wspominam tu o szkoleniu politycznym, które odbywa się dwa razy na tydzień po dwie godziny, z rana, przed pracą. Ale o tym później. Na razie zatrzymajmy się przy musztrze i szkoleniu taktycznym.
Musztra trwa półtorej godziny i jest to druzgocące doświadczenie. Około stu aresztantów gęsiego posuwa się po obwodzie dziedzińca. Nie idą, lecz z całej siły rąbią krokiem defiladowym, unosząc nogi na niewiarygodną wysokość. Na placu poza aresztantami nie ma żadnych strażników. Plac drży od kroku defiladowego
Od czasu do czasu na ganku pojawia się któryś z krwiożerczych kaprali.
- Hej, ty tam!... Ten z wielkimi uszami! Nie, nie ty -ty! Widziałeś film „Zwyczajny faszyzm"? No widzisz! Tak trzeba maszerować... Dlaczego, gołąbeczku, nie umiesz maszerować, jak ci żołnierze na tamtym filmie? Musisz osobno poćwiczyć krok.
Wielkouchy wychodzi na środek placu i ćwiczy, unosząc kolana do poziomu klatki piersiowej. Reszta, maszerując wokoło dziedzińca, zdwaja wysiłki. Asfalt pośrodku dziedzińca jest lekko zapadnięty w stosunku do obwodu - niewinne urozmaicenie wprowadzone z osobistej inicjatywy towarzysza Greczki w czasach, gdy był jeszcze dowódcą Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Jest to pomysł genialny w swojej prostocie. Podczas deszczu i odwilży na środku placu powstaje wielka kałuża. Nawet latem, gdy deszcz nie pada, pompuje się tam wodę pod pretekstem spłukiwania placu. A zatem odesłani na środek muszą maszerować w kółko po kałuży. Jeżeli znajdzie się tam pięciu na raz, nie tylko sami siebie zachlapią po uszy, lecz bryzgami wody spod butów zmoczą też maszerujących po obwodzie. W anclu nie ma się jak wysuszyć, gdyż ogrzewany jest tylko za dnia, kiedy aresztanci pracują, pod wieczór zaś, kiedy więźniowie wracają na oddziały, piece są już zimne, a kaloryferów nie ma w ogóle. Osobiście doświadczyłem „sadzawki Greczki" w marcu, kiedy za dnia topniał śnieg, a nocą ścinał mróz.
Musztra odbywa się codziennie, bez względu na pogodę i temperaturę; podobnie jak inne „środki wychowawcze". Półtorej godziny musztry, przy średniej prędkości sześćdziesięciu kroków na minutę, oznacza w sumie 5.400 kroków, każdy z maksymalnym uniesieniem nogi i nieznośnym wygięciem w dół podbicia stopy, bo przecież nikt nie chce trafić na środek dziedzińca. Dlatego właśnie musztrę określa się mianem „szkolenia indywidualnego", po którym następuje „szkolenie grupowe", czyli taktyka.
Taktyka, w odróżnieniu od musztry, nie bazuje na indywidualnym strachu, lecz na socjalistycznym współzawodnictwie między kolektywami. Dlatego jest znacznie bardziej wyczerpująca od musztry. Szkolenie taktyczne sprowadza się do jednej umiejętności: czołgania się tak, by głowa i ciało przywierały do ziemi, w naszym przypadku do asfaltu. Ręce i nogi muszą się poruszać z największą zwinnością, zaś cały korpus - skręcać i wić niczym ciało jaszczurki.
No więc czołgamy się. Każda cela to osobna drużyna piechoty.
- Azymut: brzoza! Drużyna, czołgając się... NAPRZÓD!
Stoper zostaje zatrzymany dopiero gdy ostatni żołnierz drużyny dotrze do celu. Jeżeli czas całej grupy okaże się niezadowalający, to guzdrała dostanie w nocy niezły łomot. W świecie socjalistycznym kocówa określa świadomość.
- Czas nawet nie najgorszy. - Ubłocona, mokra od potu, zdyszana gromada uśmiecha się z ulgą. - Ale nie zaliczymy wam, bo ten przystojniak przez cały czas wypinał dupę i próbował iść na czworakach, zamiast się czołgać.
Przystojniak ma kocówę, jak w banku. Zawiódł cały kolektyw w socjalistycznym współzawodnictwie.
- Dobra, próbujemy jeszcze raz. Drużyna - dwójkami na punkt wymarszu, bie-e-e-giem!... Azymut: brzoza! Czołgając się... NAPRZÓD!
- Teraz macie gorszy czas. No cóż, ćwiczymy do skutku.
Pod koniec szkolenia dowódca karnej kompanii lub jego zastępca sumuje wyniki. Najgorszemu oddziałowi najpierw podaje się nazwisko żołnierza, przez którego wszyscy będą musieli odbyć kolejną próbę, po czym pada komenda:
- Azymut: dąb!
„Dąb" oznacza, że trzeba się przeczołgać przez sam środek placu, pokonując wodną przeszkodę, wymyśloną
przez genialnego i błyskotliwego dowódcę. To była głowa, ten towarzysz Greczko!
Żywienie w Armii Radzieckiej było gorsze, niż w jakimkolwiek innym wojsku na świecie. Nawet na odwachu, po spędzeniu wielu godzin o głodzie i chłodzie, po niesłychanych męczarniach, żołnierz, choć nawykły do wszelkiego gwałtu, nie potrafi zwalczyć w sobie obrzydzenia do tego, co zwie się „kolacją". Pierwszego wieczoru absolutnie nie jest w stanie tknąć tak zwanego jedzenia. Jeszcze nie umie pogodzić się z faktem, że ma jeść nie z własnej miski, niechby i psiej, lecz ze wspólnego kotła, zawierającego jakąś paciaję o nikłym zapachu polewki czy kapuśniaku. Lecz zanim jeszcze uczucie dojmującego głodu pokona pierwsze obrzydzenie, pada krótka komenda:
- Powstać! Zbiórka przed bramą!
Po epizodzie zwanym kolacją, pora na apel wieczorny.
Pod sufitem korytarza, w lodowatej mgiełce, świecą niemrawo żółtawe lampy. Aresztanci stoją w szyku, żaden nie drgnie. Oto wieczorny apel. Wszyscy czekają na komendę. Po krótkim odliczaniu pada rozkaz:
- Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!
O, cholera! Skąd ta gwałtowna erupcja energii? To wprost nie do wiary, ale wystarczyło dziesięć sekund, aby stu żołnierzy rozebrało się do rosołu. Prawdę powiedziawszy, wszyscy od jakiegoś czasu szykowali się potajemnie na tę komendę. Jeszcze przy kolacji, każdy żołnierz rozpiął sobie chyłkiem po jednym guziku na każdym mankiecie, aby, gdy padnie komenda, mieć już do czynienia tylko z drugim guzikiem. Wszystkie guziki przy kołnierzu bluzy wyglądały na do końca zapięte, w rzeczywistości jednak każdy był już jednym brzeżkiem wciśnięty w dziurkę, dzięki czemu wystarczyło szarpnąć stójkę, aby pięć guzików rozpięło się za jednym zamachem. Doświadczenie to wielka rzecz i każdy żołnierz zna więcej takich sztuczek.
- Pierwszy szereg - trzy kroki do przodu - MARSZ! , Drugi szereg - W TYŁ ZWROT!
Oba szeregi patrzą teraz na przeciwległe ściany korytarza. Wszyscy goli. Wiatr przegania po betonowej podłodze garstkę śnieżnych płatków.
- Pochylić się! Rozchylić!
I, podczas gdy krwiożerczy kaprale, przypadłszy do ziemi, chciwie gmerają w naszych bluzach, spodniach i brudnych kalesonach, odgrywając scenę jakby żywcem wziętą z radzieckiego urzędu celnego, kapitan Martianow, szef aresztu, lub też jego zastępca, porucznik Kiriczek, dokonują świętego rytuału inspekcji naszych odbytnic. Jest to wielce odpowiedzialne zajęcie. Może ktoś, pracując w terenie, znalazł, dajmy na to gwóźdź i przemycił go w dupie, żeby nocą, na drewnianej pryczy, wypuścić z siebie krew? Za dnia pilnują go strażnicy, ale nocą, chociaż cele są bez przerwy jaskrawo oświetlone, zawsze się może zdarzyć jakiś kłopot. Może ktoś ukrył w tyłku papierosa i będzie chyłkiem popalał w środku nocy? Operacja przeglądu dup wymaga szczególnych uzdolnień i, o czym się przekonaliśmy, zwyczajny kapral nie jest w stanie jej przeprowadzić. Niech się kaprale grzebią w brudnych gaciach. Należyte kwalifikacje do zaglądania w tyłek posiada jedynie oficer Armii Radzieckiej.
- Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!
Aresztanci rozchodzą się po celach. Zaczyna się toaleta.
Odwach to nie więzienie, tu nie ma miejsca na kibel. W ogóle jest ogromna różnica między anclem a kryminałem. Władze penitencjarne mają mnóstwo czasu, aby oddziaływać na więźnia wychowawczo. Czas, jakim dysponuje dowództwo karnej kompanii, jest ograniczony. W związku z tym starają się one maksymalnie urozmaicić program, wykorzystując do celów wychowawczych wszystkie potrzeby fizjologiczne człowieka. Ćwiczenie potrzeb fizjologicznych wyniesiono tu do rangi wychowawczej i przebiega ono pod czujnym okiem administracji.
Gdy aresztanci rozmieszczą się już po celach, strażnicy i personel administracyjny, czasami z samym szefem włącznie, zajmują stanowiska. Rozpoczyna się ceremoniał. Głośno szczękając otwieranymi zamkami, do celi wchodzi kapral i dwaj strażnicy. Więźniowie stają na baczność, jak na defiladzie. Kapral celuje brudnym palcem w pierś pierwszego lepszego aresztanta:
- Biegiem!!!
Aresztant puszcza się pędem korytarzami i schodami. Na każdym zakręcie stoi kolejny strażnik, który wrzeszczy:
- Szybciej!
- Szybciej!!
- Szybciej!!!
Aresztant nie potrzebuje specjalnego dopingu. Wie doskonale, że w każdej chwili, pod pretekstem niedostatecznej szybkości, może zostać odesłany z powrotem, czasami tuż sprzed upragnionych drzwi.
- Wygląda na to, gołąbeczku, że ci się aż tak bardzo nie chciało. No, to w tył zwrot. Do celi!
A z przeciwka już zasuwa po schodach kolejny aresztant, tylko podeszwy mu błyskają. Skończywszy z jedną celą, kapral i strażnicy zamykają drzwi i kierują się do następnej. Często się zdarza, że kapral w ogóle „zapomni" wysłać tego czy owego do ustępu, a czasami potrafi przeoczyć całą celę. I tak nie ma się komu poskarżyć.
Chciałbym w tym miejscu zapewnić z całą stanowczością, że w żadnej radzieckiej kabarynie nie doszło nigdy do pogwałcenia choćby jednej literki prawa. Weźmy, dla przykładu, czas na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Najdemokratyczniejsza konstytucja na świecie - Konstytucja Związku Radzieckiego - gwarantowała wszystkim obywatelom prawo do pracy. Gdzież, jeżeli nie na odwachu, można w pełni zakosztować tego prawa? Albo, przypuśćmy, prawo do nauki. Chcesz czy nie chcesz, trzy godziny dziennie musisz poświęcić na naukę musztry i szkolenie taktyczne, plus parę razy w tygodniu szkolenie polityczne. Czy wreszcie prawo do wypoczynku. Codziennie dowożą cię do pracy i z pracy - wykorzystaj więc ten czas na wypoczynek, albo wypoczywaj nocą na dechach. Za to ani w Konstytucji, ani w żadnym innym zbiorze praw, nie wspomniano choćby słowem o sraniu. Nie próbuj żądać więcej, niż ci gwarantuje Konstytucja! A może sprzyjasz przeciwnikom radzieckiego systemu praworządności?
- Straż! Do mnie!
I wreszcie po załatwieniu potrzeb przychodzi to, o czym aresztanci marzyli przez cały dzień, od chwili przebudzenia:
- Cisza nocna!
Znów szczęka zamek, ponownie w celi pojawia się kapral ze strażnikami. Aresztanci stają w szeregu na baczność, dyżurny danej celi melduje wszechmogącemu stan gotowości do udania się na spoczynek.
Pada, artykułowana ledwie dostrzegalnym drgnieniem ust, prawie niesłyszalna komenda, którą można w zasadzie interpretować rozmaicie. Ale cela chwyta w lot. Za naszymi plecami, w odległości mniej więcej metra, znajduje się krawędź drewnianej nary. Na komendę, którą raczej ujrzeliśmy niż usłyszeliśmy, cała dziesiątka, jak stała, rzuca się tyłem na zbiorową pryczę, wykonując niesamowitą ewolucję - skok w tył na dechy. Nie ma czasu, ani nawet dość miejsca na to, żeby wziąć zamach: stoimy w zwartym szeregu i wykonujemy skok w tył, w absolutną niepewność. Cholera wie, w co człowiek walnie głową. Może w krawędź nary, może w ceglaną ścianę, a może trafi w żebra, łokieć, czaszkę najbliższego sąsiada? W dodatku - i to właśnie jest najmniej przyjemne - nie ma możliwości obrócić się twarzą do nagich desek i tym samym złagodzić upadek.
Rozlega się łomot zderzających się głów, czyjś stłumiony jęk, ale każdy zamiera w pozie, w jakiej opadł na narę. Straszliwy ból w plecach i w kolanie. No, ale przynajmniej czaszka cała - tyle dobrego. Martwą ciszę przerywają nagle odgłosy z innej celi - znak, że sąsiedzi pobierają jakieś nauki. Kapralowi, widzicie, nie przypadło do gustu ich pierwsze rozejście się na spoczynek. Czy nas też to dzisiaj czeka, czy nie?
- Wstać!
Komendę wydano niezwykle cichym głosem, ale cała nasza dziesiątka natychmiast zrywa się z pozycji horyzontalnej do pionu. Szybciej niż da się wymówić komendę, stajemy na baczność, gotowi spełnić każdy rozkaz partii lub rządu. Wygląda na to, że to wszystko przez tego grubasa w lotniczym mundurze. To przez niego ciągną nas z powrotem na nogi. To pisarz sztabowy, jak wszyscy oni - obraza ludzkości, ale już my mu pokażemy, kiedy nadejdzie noc. Szybko się nauczy wypełniać rozkazy!
- Cisza nocna!
Znów zderzają się ciała i słychać stłumione jęki. I znów cała cela zamiera w chwili, gdy dziesięć ciał dotknęło nary. Taki wstyd! Grubas źle wymierzył. Wykonał fantastyczny skok, tylko że jest za tłusty na żołnierza, zwalił się ukosem na krawędź pryczy i zastygł w bezruchu, ręce po bokach, korpus na deskach, ale nogi poza krawędzią. Jego oblicze to istna maska grozy i cierpienia.
- Ty tłusta świnio. Zapłacisz za to w nocy. Zobaczysz, co cię czeka.
Nogi grubasa usuwają się powoli coraz niżej, i niżej, coraz bliżej posadzki. Grubas mobilizuje resztki sił, aby bez poruszenia podjąć próbę przeniesienia środka ciężkości ciała na pryczę. Kapral cierpliwie czeka na efekt tej próby. Krew napływa grubasowi do twarzy, napina szyję i całe ciało, próbuje niepostrzeżenie unieść nogi. Przez chwilę wydaje się, że jego tułów, wyprężony jak drut, zdoła przeważyć lekko ugięte nogi, ale nie - znów się osuwają, a stopa łagodnie opada na posadzkę.
- Powstań... Co z tobą, brachu? Spać ci się nie chce? Jest rozkaz ciszy nocnej, każdy leży jak trzeba, a tobie, widać, spanie ani w głowie. Przez ciebie wszyscy muszą ćwiczyć. No cóż, chodźmy, spróbuję cię zabawić... Cisza nocna!
Komenda pada cicho i znienacka; liczy się na to, że straciliśmy czujność. Nie z nami te numery! Dziewięciu chłopa wykonuje popisowy rzut na dechy, łomot i wszelki ruch zamiera.
Zamek zgrzyta i natychmiast zapadam w sen z policzkiem przytulonym do nieheblowanych desek, wypolerowanych przez tysiące ciał moich poprzedników.
W pierdlu nie ma snów. Jest tylko kompletne zapomnienie, cały organizm się wyłącza. Przez całą noc w celi pali się oślepiające światło. Gołe deski. Między deskami szpary na trzy palce. Zimno. Do przykrycia każdy ma własny przemoczony szynel. Nogi też mokre. Głodu nikt nie czuje: minął dopiero pierwszy dzień.
Ancel to nie więzienie. W więzieniu istnieje swoista społeczność. Specyficzna, ale na swój sposób solidarna. Po drugie, w więzieniu spotyka się ludzi, którzy choć raz przeciwstawili się przepisom, społeczeństwu, reżimowi. W anclu można spotkać tylko zastraszonych żołnierzy i kadetów. Kadeci zaś to osobnicy, którzy zamierzają dobrowolnie dołączyć do pozbawionej wszelkich praw grupy społecznej - czyli radzieckich oficerów. Można z nimi zrobić co się chce. Wszyscy, którzy przebywali na odwachu i z którymi miałem później okazję pogadać, zgodnie przyznają, że w każdym z tysięcy radzieckich aresztów wojskowych można by znacznie zaostrzyć rygory, bez obawy sprowokowania zorganizowanego sprzeciwu ze strony aresztantów. Zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie większość aresztantów stanowią kadeci.
Przebudziłem się w środku nocy, nie z zimna, i nie z nieznośnego smrodu dziewięciu brudnych ciał wciśniętych w jedno małe, niewentylowane pomieszczenie. Obudziłem się z nieodpartej potrzeby pójścia do ustępu. To się zdarza, kiedy jest zimno. Połowa celi już nie spała. Podskakują, tańczą w kółko. Optymiści, możliwie najcichszym szeptem, błagają przez judasza strażnika
żeby się ulitował i zaprowadził do kibla. Ale ci pozostają nieubłagani. Dobrze wiedzą, co ich może spotkać za nadmierny liberalizm. W celi nie ma kibla, bo też nie jest to cywilne więzienie, tylko obiekt wojskowy. Bywają tu z wizytą najwyższe szarże. Aby było im miło, zlikwidowano wszystkie kible. Teoretycznie dyżurny klawisz powinien czasami nocą wyprowadzać aresztantów pojedynczo za potrzebą. Lecz to ograniczałoby rolę tak istotnych środków wychowawczych, jak „toaleta". Dlatego też próby zadośćuczynienia błaganiom osobników z cel zbiorowych przez bardziej liberalnych strażników są kategorycznie tępione.
Inaczej wygląda sprawa z tymi, przeciwko którym toczy się śledztwo, albo ze skazanymi. Wystarczy, że raz poproszą - już się ich wyprowadza. Ci z pojedynek, a więc najgorszy element, wyprowadzani są czasem nawet w nocy. Może dlatego, że to na ogół psychiczni, gotowi na wszystko. Ale jeżeli chodzi o cele zbiorowe, a więc normalnych ludzi, to nie wyprowadza się ich nocą do ustępu, bo straż wie, że grupa w obawie przed zbiorową karą i tak nikomu nie pozwoli załatwić się w celi.
Jestem pewny, że piosenka:
Klawiszku!
Zaprowadź mnie do kibla,
Braciszku!
powstała nie w więzieniu, tylko w wojskowym areszcie. Nieważne gdzie - w Kijowie czy Leningradzie, Berlinie czy Ułan-Bator - ważne, że od lat zalicza się do najpopularniejszych utworów Armii Radzieckiej.
Ciężka zasuwa szczęknęła niespodziewanie. Mogło to oznaczać niepojętą łaskawość klawisza, albo irytację nieustannymi zawodzeniami. Ci, którzy jeszcze przed chwilą przestępowali z. nogi na nogę teraz cicho jak koty wskakiwali na narę, udając że śpią. Ale okazało się, że to grubas wraca do celi. Przez całą noc sprzątał kible.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Tłuścioch był wykończony, oczy miał czerwone z niewyspania. Widać było, jak ciekną mu łzy i drżą pyzate policzki. Pojękując wczołgał się na drewnianą narę, przytulił brudny policzek do twardych desek i w jednej chwili utracił świadomość, jak znokautowany.
Tymczasem cela ponownie się ożywiła. Wraz z pozostałymi podjąłem niecierpliwy taniec.
- Ścierwo sztabowe! - zawyrokował wysoki brunet. -Odlał się w kiblu, a teraz komaruje.
- Tłusty wieprz, nawet nie powąchał prawdziwej służby, a urządził się najlepiej.
Wszyscy znowu się obudzili. Każdy pragnął snu bardziej, niż życia. Tylko sen potrafi ocalić resztki sił. Ale spał tylko grubas. Dlatego we wszystkich równocześnie wezbrała szczególna nienawiść. Wysoki brunet zdejmuje szynel i narzuca na głowę śpiącego. Wszyscy rzucamy się na niego, ja wskakuję na pryczę i kopię w brzuch, jak w piłkę futbolową. Grubas nie może krzyczeć i tylko z cicha skowycze. Z korytarza dobiegają kroki klawisza. Zbliżają się do drzwi celi. Zwabiony hałasem, strażnik obojętnym wzrokiem ocenia sytuację - i kroki z wolna się oddalają. Klawisz też kadet, na pewno sam nieraz siedział. Rozumie nas doskonale i trzyma naszą stronę. Nie miałby nic przeciw temu, by wejść do celi i samemu dołożyć parę kopniaków. Jednak to niedozwolone: strażnikom nie wolno stosować przemocy fizycznej. Zabronione!
Tymczasem zrobiła się już piąta rano. Do pobudki zostało jakieś pół godziny. Najcięższa pora do przeczekania. Och, nie wytrzymam! Zdaje się, że wszystkie cele już się obudziły. Pewnie we wszystkich celach dostają wycisk ci, co dali dupy na szkoleniu, albo przy pracy, albo na wieczornym apelu.
Pierwszy poranek na odwachu. Jakże wyczekiwany! Podobnie poeci nie mogą się doczekać wschodu słońca. Ale mamy mniej cierpliwości, niż poeci.
Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, jak przy pierwszej porannej „toalecie". Ściany, posadzki, schody i twarze strażników tylko migały mi przed oczami, a jedyną myślą było: „Zdążyć dobiec!". Nic na świecie nie zdołałoby mnie oderwać od tej myśli, ani znajoma twarz, ani czarne pagony korpusu wojsk pancernych pędzące w moją stronę. Dopiero później, po powrocie do celi i odzyskaniu oddechu, uświadomiłem sobie, że widziałem kolegę-kadeta. Wracał biegiem z kibla. Był to kot, pierwszoroczniak, z tych, którzy zastąpili nas po aresztowaniu w biurze przepustek. To mogło oznaczać tylko jedno: że generał pułkownik Władimir Filipowicz Czyż, zastępca dowódcy okręgu, wjeżdżając do szkoły aresztował nas, a w godzinę później, kiedy opuszczał szkołę, aresztował następną zmianę wartowników.
Generał pułkownik był naprawdę twardym gościem. Szkoda, że interesowało go w życiu tylko jedno: sposób, w jaki go witają - i nic poza tym.
DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM
Kijowski areszt garnizonowy, 29 marca 1966 roku
Spośród miliardów ludzi zamieszkujących naszą grzeszną planetę należę do tych nielicznych, którzy posmakowali prawdziwego komunizmu i, Bogu dzięki, uszli stamtąd z życiem.
A było to tak.
Podczas porannego rozdziału zadań dla aresztantów, kapral Aleksiejew ogłosił, dźgając nas palcem w wyświechtane bluzy, następujący komunikat:
- Ty, ty, ty i ty: obiekt numer osiem.
To oznaczało zakłady remontowo-naprawcze czołgów: ładowanie zużytych gąsienic. Praca śmiertelnie wyczerpująca, normy absolutnie nieosiągalne.
- Ty, ty i tamtych dziesięciu: obiekt numer dwadzieścia siedem.
Oznaczało to stację kolejową: rozładunek amunicji, czyli jeszcze gorzej.
Strażnicy natychmiast zabierali swoich aresztantów i pakowali na ciężarówki.
- Ty, ty, ty i tamten: obiekt sto dziesięć.
To było najgorsze. Zakłady petrochemiczne. Czyszczenie wnętrza olbrzymich zbiorników. Człowiek tak przy tym przesiąkał smrodem benzyny, parafiny i innych cuchnących substancji, że nie można było później jeść ani spać. Żadnych specjalnych kombinezonów nie wydawano, a i kąpiel na odwachu nie jest przewidziana. Ale wygląda na to, że tym razem uda się uniknąć obiektu nr 110.
Kapral jest coraz bliżej. Co nam przypadnie?
- Ty, ty i tamtych trzech: obiekt dwanaście. Co to może być?
Strażnik odprowadził nas na bok, spisał nazwiska i dał tradycyjne dziesięć sekund na zapakowanie się do samochodu. Leciutko i zwinnie jak charty wskoczyliśmy pod brezentowy dach nowiutkiego gazika. Póki strażnik wypełniał cyrograf na nasze dusze, szturchnąłem łokciem cherlawego kadeta z emblematami wojsk artyleryjskich. Wszystko wskazywało na to, że jest z nas najbardziej doświadczony. Gdy tylko usłyszał numer dwanaście, wyraźnie zmarkotniał.
- Gdzie to?
- W komunizmie, u samej Sałtyczychy* - wyszeptał, dorzucając szpetne, acz finezyjne przekleństwo.
Ja także zakląłem, bo każdy przecież wie, że nie ma na świecie nic gorszego niż komunizm. Wiele już słyszałem na temat komunizmu i Sałtyczychy - nie wiedziałem tylko, że nazywa się to „obiekt nr 12".
Nasz strażnik podparł się automatem i wskoczył przez burtę. Silnik prychnął parę razy, z trudem zaskoczył, po czym gazik potoczył się po gładkim, przedrewolucyjnym bruku wprost ku świetlanej przyszłości.
Komunizm leży na północno-zachodnich peryferiach prastarej słowiańskiej metropolii, matki rosyjskich miast - tysiącletniego Kijowa.
Mimo że zajmuje spory kawał ukraińskiej ziemi, nie jest możliwe, aby osoba nieupoważniona mogła choć z dala rzucić nań okiem, ani na otaczający go cztero-metrowy betonowy mur. Komunizm pozostaje ukryty w głuchym lesie sosnowym, ze wszystkich stron otaczają go wojskowe obiekty: bazy, arsenały, magazyny. Kto zatem chciałby raz zerknąć na budowle komunizmu, musiałby najpierw dostać się do bazy wojskowej, strzeżonej, przez uzbrojonych wartowników i złe psy łańcuchowe.
Nasz gazik tymczasem mknął szosą w kierunku na Brześć Litewski i, minąwszy kilka ostatnich domów, zanurkował zwinnie w niepozorny przesmyk między dwoma zielonymi płotami, z tablicą: WJAZD-WZBRONIONY. Po jakichś pięciu minutach, gazik zatrzymał się przed drewnianą, nie malowaną bramą, która w niczym nie przypominała wrót jasnego, świetlanego jutra. Brama rozwarła się i, wpuściwszy nas do środka, natychmiast zatrzasnęła się z powrotem. Byliśmy w pułapce. Po obu stronach mury wysokie na jakieś pięć metrów, za plecami drewniana lecz niewątpliwie solidna brama, a przed nami stalowa, niewątpliwie jeszcze solidniejsza.
Nagle jak spod ziemi pojawił się młody porucznik i dwaj żołnierze z automatami. Policzyli nas czym prędzej, zajrzeli do wnętrza gazika, pod maskę a nawet pod wóz, sprawdzili dokumenty kierowcy i strażnika. Zielona stalowa zapora przed nami zadrżała i po chwili gładko odsunęła się w lewo, ukazując naszym oczom panoramę sosnowej puszczy, przeciętą wzdłuż szeroką, równą jak stół szosą, przypominającą pas startowy. Za stalową bramą spodziewałem się ujrzeć wszystko, tylko nie gęsty las.
Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej, pośród sosen, można było rozróżnić olbrzymie betonowe konstrukcje arsenałów i magazynów, z wierzchu pokryte ziemią, gęsto obsadzoną kolczastymi krzakami. Po kilku minutach znów stanęliśmy przed niewiary
godnie wysokim murem z betonu. Procedura powtórzyła się: pierwsza brama, za nią betonowa śluza, kontrola dokumentów, druga brama, za nią szosa prosto w las, choć tym razem składów i magazynów juz nie było.
W końcu zatrzymaliśmy się przed pomalowanym w pasy szlabanem, strzeżonym przez dwóch wartowników. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się głęboko w las naprężone druty, do których poprzywiązywane były szare psy obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz. Widywałem już różne psy, te jednak wydały mi się jakieś niezwykłe. Dopiero znacznie później uświadomiłem sobie, że każdy pies łańcuchowy szczeka, gdy szarpie się na uwięzi, te zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały - warczały tylko, krztusząc się własną śliną z nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy wartownicze, szczekały tylko na rozkaz.
Pokonawszy ostatnią przeszkodę, gazik stanął przed ogromną czerwoną tablicą, wysokości sześciu do siedmiu metrów, na której złote litery półmetrowej wielkości głosiły:
PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE:
OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH
BĘDZIE ŻYĆ W KOMUNIZMIE!
Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis:
Z Programu Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, uchwalonego na XXII Zjeździe KPZR.
Strażnik ryknął: - Dziesięć sekund! Z WOZU!!! - i, jak te szare wróbelki, wyfrunęliśmy z wnętrza gazika, ustawiając się wzdłuż tylnej burty. Dziesięć sekund - to da się zrobić. Było nas tylko pięciu, a wyskoczyć z gazika jest łatwiej, niż wgramolić się po oblodzonych burtach. Na dodatek w ciągu ostatnich paru dni znacznie straciliśmy na wadze.
Pojawił się przed nami, obuty w lśniące oficerki, kapral o surowym obliczu i lordowskich manierach. Należał do stałej świty dworu. Wyjaśnił coś pobieżnie naszemu strażnikowi, po czym strażnik ryknął:
- Baczność! Za kapralem gęsiego - marsz! Lewa! Lewa!
Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej płytami i oczyszczonej ze śniegu dróżce, aż okrążywszy piękny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden mąż, bez komendy - tak nas poruszył nieoczekiwany widok, który roztoczył się przed nami.
Na leśnej polanie, w otoczeniu młodych sosenek, widniały rozrzucone w malowniczym nieładzie budowle niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani potem, w żadnym baśniowym filmie, na żadnej wystawie architektury nie zdarzyło mi się ujrzeć podobnej harmonii barw, wspaniałej przyrody i kunsztownej architektury.
Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddać piękna tego miejsca, w które los rzucił mnie łaskawie dawno temu.
Nie tylko my, również nasz strażnik z otwartą gębą podziwiał niezwykły widok. Kapral, wyraźnie nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego strażnika. Ten w lekkim obłędzie poprawił pasek automatu, sklął nas siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy dróżką wyłożoną szarym granitem, mijając zamarznięte wodospady i sadzawki, chińskie mostki wyginające kocie grzbiety ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone kolorową mozaiką baseny.
Minęliśmy rozkoszne miasteczko i ponownie znaleźliśmy się w młodniku. Kapral zatrzymał się na okolonej drzewami polance i rozkazał usunąć śnieg. Ujrzeliśmy klapę. W pięciu z trudem unieśliśmy żeliwną pokrywę.
Z wnętrza zionął przeraźliwy smród. Kapral, zatykając nos, odskoczył za zaspę. Chętnie poszlibyśmy za jego przykładem, ale mogło to się skończyć krótką serią między łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy i odstąpiliśmy od szamba.
Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę:
- Pompa i taczki są tutaj, a sad - o, tam, gdzie widać. Do 18.00 zakończyć oczyszczanie szamba i nawożenie sadu!
Po czym oddalił się.
Niebiańskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośrodek Wypoczynkowy Dowództwa Układu Warszawskiego". Innymi słowy - obiekt numer 12. Ośrodek wypoczynkowy utrzymywano na wypadek, gdyby dowództwu Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota zrelaksować się w rejonie prastarego grodu Kijowa. Lecz szefowie Układu Warszawskiego byli raczej skłonni spędzać urlopy na wybrzeżu czarnomorskim. Dlatego ośrodek świecił pustką.
Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w Kijowie była jeszcze jedna dacza, oficjalnie zwana „Ośrodkiem Wypoczynkowym Kierownictwa Ministerstwa Obrony" - lub obiektem numer 23. Ale ponieważ minister obrony i jego zastępcy nie pojawiają się w Kijowie częściej, niż raz na dziesięć lat, dlatego i ten ośrodek świecił pustkami.
W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski komitet partii i rada miejska miary do dyspozycji sporo innych obiektów. Jeszcze inne ośrodki, o podwyższonym standardzie, były w gestii obwodowego komitetu partii i obwodowej rady narodowej. Wreszcie najwspanialszymi obiektami, bijącymi na głowę nasze wojskowe ośrodki, mogły się naturalnie poszczycić Komitet Centralny Komunistycznej Partii Ukrainy i ukraińska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podejmować dostojnych gości. Dacza numer 12 najczęściej stała pusta. Nie korzystał z niej dowódca Kijowskiego Okręgu Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do posiadania osobistego letniska.
Aby obiekt nr 12 nie wyglądał na opustoszały, zamieszkała w nim na stale żona dowódcy okręgu. W obiekcie
nr 23 rezydowała jego córka-jedynaczka. Sam dowódca balował z bladziami w swojej prywatnej daczy.
Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyższego personelu w prostytutki zwie się oficjalnie Zespołem Pieśni i Tańca Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podobne instytucje stworzono we wszystkich okręgach wojskowych, flotach Marynarki Wojennej i grupach wojsk stacjonujących za granicą.
Personel usługujący żonie generała armii Jakubowskiego, ówczesnego dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego, był naprawdę ogromny. Nie podejmuję się dać choćby szacunkowej oceny liczebności. Wiem jednak, że każdego dnia do pomocy armii kucharzy, służby, pokojówek, ogrodników dowozi się z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu aresztantów. Dla wykonania najbrudniejszej roboty, jak my dzisiaj.
Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cieszyła się niesławnym mianem „Komunizmu''. Trudno powiedzieć, kiedy i dlaczego tak ją ochrzczono. Być może z racji tablicy przy wjeździe, a być może w hołdzie dla baśniowego piękna jej otoczenia. Niewykluczone, że przyczyną był fakt, iż tajemnicze oczarowanie tak nierozerwalnie splatało się z codziennym ludzkim upokorzeniem, czyli, ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno pozostawały tutaj w ścisłym związku.
Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem.
- Głębokie to szambo? - pyta uzbecki saper.
- Aż do środka ziemi.
- Przecież mogli je połączyć rurą z kanalizacją miejską!
- Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co ty?! Jeszcześ nie dorósł do takich zaszczytów. Taką kanalizację zaprojektowano ze względów bezpieczeństwa: jakby komuś tu wpadł ważny dokument - to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do wszelkich kanałów. Po to właśnie założono tu obieg zamknięty, żeby uniemożliwić wypływ informacji.
- Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowadzi przez dupy generałów?
- Nic nie rozumiesz, ciemniaku - podsumował cherlawy artylerzysta. - Ten system wymyślono dla konserwacji generalskich odchodów, które, w przeciwieństwie do naszych, są bardzo bogate w kalorie. Jaki stół, taki stolec. Jakość gówna pozostaje w ścisłej zależności od jakości pożywienia. Gdyby jakiemuś Miczurinowi* dać tego pierwszorzędnego nawozu, na wieki okryłby chwalą naszą ojczyznę dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów.
- Dosyć gadania! - uciął dyskusję strażnik.
Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego, że wie doskonale, iż za nadmierną łagodność wobec więźniów może sam trafić do kozy, razem z więźniami, których dopiero co pilnował. A jednak brat-czołgista jest o wiele lepszy od kolesia z piechoty lub artylerii. Jest też nieźle, jeżeli strażnik, choćby i nie swojak, jest doświadczonym kadetem z trzeciego albo czwartego roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu, to na pewno sam przynajmniej jeden raz przesiedział się w pace. Wie, co jest grane. Najgorzej gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra. Ślepo trzyma się instrukcji. Właśnie taki dziś nam się trafił.
Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko ma na sobie nowe: szynel, czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa. Mógłby mieć jedną rzecz nową: szynel, albo buty, albo pas. Ale jeśli wszystko ma nowe, znaczy się żółtodziób.
Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może oznaczać jedynie wychowanka Kijowskiej Wyższej Inżynieryjnej Szkoły Radiotechnicznej,
w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na nich „kwis-ranci".
Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesić z wściekłości. Znaczy, czas brać się do roboty.
A więc rozpoczęliśmy dzień pracy w komunizmie. Jeden pompuje gówno, pozostała czwórka wywozi śmierdzącą maź do generalskiego ogrodu. Na pomocnika przypadł mi cherlawy artylerzysta, co to wyglądał na starego wiarusa. Robota wyraźnie przekracza jego wątle siły. Kiedy taszczyliśmy wyładowane taczki, czerwieniał na gębie, jęczał, sapał - ogólnie wyglądał tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast wszczęła raban, a strażnik zagroził, że złoży na nas raport komu trzeba.
Jednak cherlak wyraźnie potrzebował jakiegoś wsparcia, jeżeli nie w czynach to przynajmniej w słowach. Podczas pchania pełnych taczek o rozmowie nie było co myśleć, natomiast w drodze powrotnej, jak najbardziej. Cel naszych kursów leżał jakieś trzysta metrów od cuchnącego szamba i strażnika, dlatego można było nawiązać konwersację.
- Ty, artylerzysta, ile ci jeszcze zostało do odsiedzenia? - zagaduję, gdy już zostawiliśmy pierwszy ładunek pod rozłożystą jabłonką.
- Swoje odsiedziałem - odpowiada słabym głosem. -Chyba, że dzisiaj wlepią dokładkę.
- Szczęściarz! - mówię zazdrośnie. - A ile ci zostało do złotych pagonów?
- Już nic.
- Jak to? - nie zrozumiałem.
- A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister złoży swój bezcenny autograf - proszę uprzejmie, złote pagony, jestem oficerem. Jak nie dziś, to jutro!
Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok w Szkole Dowódców Wojsk Pancernych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż moi kumple zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na razie skreślałem tylko dni.
- Nieźle! Prosto z pudła do łaźni - i na bal promocyjny. Głupim szczęście sprzyja!
- Chyba że dostaniemy dokładkę - przerwał ponuro.
- W twoim wypadku obowiązuje amnestia.
Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z paskudną gębą.
Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie doczłapał do pierwszych drzew. Kiedy przewracałem taczkę, on całym ciałem przylgnął do sękatego pnia.
Musiałem chłopa podtrzymać, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty zgrałem bez powodzenia: ani myśl o bliskiej promocji, ani rychłe zwolnienie z ancla nie rozweseliły go nawet na jotę. Została mi ostatnia szansa na podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnić go wizją świetlanej przyszłości, wizją komunizmu.
- Słuchasz mnie?
- Czego znowu?
- Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyjdzie czas, że będziemy żyć w takim samym raju, jak tutaj, w komunizmie. To dopiero życie, co?
- Znaczy, cały czas w gównie?
- Coś ty, nie o to chodzi - zaprotestowałem, zgnębiony jego brakiem polotu. - Mówię, że przyjdzie taki czas, kiedy zamieszkamy w takich rajskich ogrodach, w takich ślicznych małych miasteczkach z basenami, a dookoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze lepiej - wiśniowe. Ile w tym wszystkim poezji... Wiśniowy sad! Co?
- Dureń jesteś - rzekł znużonym głosem. ~ Dureń do kwadratu, chociaż pancerniak.
- Dlaczego dureń? - spytałem urażony. - O co ci chodzi?
- A kto będzie w komunizmie wywozić gówno? Teraz zamknij japę, zbliżamy się.
Pytanie było tak proste i postawione takim tonem, że poczułem, jakbym dostał obuchem w głowę. Po raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o komunizm, na które nie znałem natychmiastowej odpowiedzi. Dotychczas wszystko było jasne, jak słońce. Każdy pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli wedle potrzeb. Jeśli chce być, dajmy na to, hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo, pracuj dla dobra ogółu i siebie samego, przecież jesteś równoprawnym członkiem społeczeństwa. Chcesz być nauczycielem? Nie ma sprawy, nasze społeczeństwo szanuje każdy wysiłek! Chcesz być rolnikiem? Cóż może być szlachetniejszego nad dostarczanie ludziom chleba? Czujesz pociąg do dyplomacji? - droga stoi otworem! Ale kto w takim razie zadba o kanalizację? Czy możliwe, że znajdzie się ktoś, kto powie: „Tak, to jest moje powołanie, to moje miejsce, niczego innego nie pragnę"? Na wyspie Utopii tę pracę wykonywali więźniowie, tak jak my teraz. No ale w komunizmie nie będzie więzień, ani karnej kompanii, ani aresztantów. Po prostu znikną powody do przestępstw. Wszystko będzie za darmo. Bierz co chcesz - to nie przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle swoich potrzeb - oto podstawowe założenie komunizmu.
Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzasnąłem tryumfalnie:
- Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie urządzenia!
Popatrzył na mnie z politowaniem.
- Czytałeś Marksa?
- Jasne - zaperzyłem się.
- Pamiętasz przykład z agrafkami? Jeżeli produkuje je jeden człowiek, to wykona dziennie trzy sztuki. Jeżeli tę samą pracę podzielić między trzech - jeden przycina drut, drugi ostrzy końce, trzeci gnie i mocuje zapinki -to będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę. To się nazywa podział pracy. Im większy jest w społeczeństwie
podział pracy, tym większa wydajność. Do każdej pracy trzeba fachowca, wirtuoza, a nie amatora i dyletanta. A teraz weź taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z półtora miliona jego mieszkańców ma sam zainstalować własny system kanalizacyjny, po fajerancie, oczywiście. Sam ma go czyścić i konserwować. Wyobrażasz to sobie?!
Teraz co do urządzeń. Przypominam ci, że Marks przepowiadał zwycięstwo komunizmu z końcem XIX wieku. Wtedy nie było takich maszyn. Czy to znaczy, że komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma odpowiednich urządzeń. To co, może teraz komunizm też nie jest możliwy? Kolego! Dopóki ktoś nie wymyśli innego patentu, zawsze musi być ktoś, kto się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za przeproszeniem, gówno, a nie komunizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezione, to i tak ktoś ich będzie musiał doglądać, czyścić. To też nie będzie przyjemne zajęcie. Trudno uwierzyć, żeby ktoś poczuł życiowe powołanie do takiej roboty. Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią podziału pracy? A może nie jesteś marksistą?
- Oczywiście, że jestem - wydukałem.
- Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka dodatkowych problemów do przemyślenia. Kto w komunizmie będzie grzebał trupy? Ogłosi się samoobsługę, czy raczej amatorzy będą to robić po godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w społeczeństwie jest od cholery brudnej roboty. Nie można mieć samych dyplomatów i generałów. Kto będzie ćwiartował świńskie tusze? Byłeś kiedyś w wytwórni filetów rybnych? Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawić, ręcznie, bez tych twoich mechanizacji. I co wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci? Dzisiaj nawet śmieciarz musi mieć odpowiednie kwalifikacje, i to niebagatelne. Albo - czy będą w komunizmie kelnerzy? Na razie to całkiem intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na koniec pomyśl o tych wszystkich, którzy nie mają dziś zielonego pojęcia o czyszczeniu obsranej kanalizacji, jak choćby nasz towarzysz Jakubowski. Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia, gdy będzie musiał sam po sobie sprzątać własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz morda w kubeł, zbliżamy się...
- Za dużo gadacie! Ruszać się, żwawo!
- Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komunizm w ogóle nigdy nie nastanie?
Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania.
- Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie!
- A to dlaczego? Jak ci się dotąd udało uniknąć stryczka, ty kontrrewolucyjny bękarcie? Ty parszywa antyradziecka świnio! - to mówiąc z całej siły cisnąłem taczki o ziemię. Śmierdząca złocista maź rozlała się po oślepiającej bieli śniegu i granitowej ścieżce.
- A żeby ci jaja zwiędły! - splunął artylerzysta, wściekły jak nie wiem co. - Teraz jak nic załapiemy po pięć dni dokładki, zobaczysz!
- Czekaj... zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypiemy śniegiem, prędko!
Gorączkowo jęliśmy zarzucać śniegiem brudną plamę. Lecz strażnik już do nas pędził.
- Palanty jedne! Coście narobili? Pogaduszki, co? A ja za was mam odpowiadać! Zobaczycie, jak będziecie cienko śpiewać.
- Czekaj, stary!... My to zaraz przysypiemy śniegiem i nikt niczego nie zauważy. Taczki ciężkie jak cholera, wypsnęły się z rąk. A ogrodowi wyjdzie tylko na dobre. Za tydzień śnieg stopnieje i wszystko spłynie.
Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty.
- Trzeba było pracować, a nie gadać! Zatańczycie wy jeszcze, aż wam się odechce!
Wtedy artylerzysta zmienił ton.
- Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę piłować. Składaj raport, proszę bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za to, że nie upilnowałeś.
Przyłączyłem się do kolegi.
- Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdziwych kłopotów. W jego sprawie poszło pismo do Moskwy, za trzy dni mianują go oficerem. A z ciebie jeszcze zasmarkaniec...
- Kto zasmarkaniec? Uważaj!... Przymierzył się do automatu i wrzasnął:
- Wracać do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu!- Artylerzysta rzucił w jego stronę obojętne spojrzenie
i spokojnie rzekł do mnie:
- Idziemy. Nie ma co się kłócić z baranem... I tak go dzisiaj wsadzą... Wspomnisz moje słowa.
Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba.
- Doniesie - szepnął konfidencjonalnie artylerzysta.
- Nie doniesie - zaprzeczyłem. - Będzie się jeszcze trochę żołądkował, ale do wieczora mu przejdzie.
- Zobaczymy!
- Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz. Życie trzeba brać jak konia, za pysk. Posłuchaj mnie, ty czarna reakcjo: dlaczego po twojemu komunizm nigdy nie nastanie?
- Bo, tylko nie wypiernicz znowu taczek, bo naszej partii i całemu Komitetowi Centralnemu ten twój komunizm jest potrzebny jak dziura w moście.
- Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle!
- Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszystkim stul pysk i przestań się drzeć. Nie można z tobą rozmawiać póki jedziemy z towarem. Cierpliwości. Rozładujemy, to ci wszystko wyklaruję.
Rozładowaliśmy.
- No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm nastanie jutro rano.
- Nie, to niemożliwe - przerwałem. - Wpierw trzeba stworzyć bazę materialno-techniczną.
- Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała, wybudowała tę bazę. A zatem, co właściwie zyska na tym całym komunizmie zwyczajny sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No, co? Góry kawioru? Przecież kawioru ma tyle, że jakby chciał, może go jeść nawet dupą. Samochód? Ma już dwie służbowe Wołgi i jedną prywatną w rezerwie. Opiekę lekarską? Już dziś korzysta wyłącznie z zagranicznych medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w zaufaniu, że dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu Dolnym uzyska wielką figę z makiem! A co na tym straci? A dokładnie wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry brzuchem w najlepszych uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy będą równi jak w łaźni miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy. Albo inny przykład. Wiadomo, że będzie obfitość wszelkich dóbr. W każdym sklepie możesz brać co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że nawet nie będzie kolejek. Ale co to za frajda dla naszego sekretarza, jeśli będzie musiał chodzić po te rzeczy. A po co mu to, skoro teraz miejscowa ludność wszystko przyniesie i podetka pod nos? No więc niby dlaczego ma woleć jutro, jak dzisiaj jest o wiele lepsze? W komunizmie straci wszystko: daczę, osobistych lekarzy, całą świtę i goryli.
Sam widzisz, że nawet na szczeblu dzielnicy nie znajdziesz nikogo, kto byłby zainteresowany w nadejściu komunizmu. Ani jutro, ani pojutrze. Tacy Jakubowscy i Greczkowie są tym najmniej zainteresowani. Pamiętasz jak naskoczyli na Chiny za urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam jednakowe gacie? A ciekawe jak my będziemy się ubierać w komunizmie? Będą jakieś mody? A może wszyscy założymy więzienne łachy? Partia mówi, że nie. Jak w takim razie zapewnić wszystkim modne stroje, skoro mają być dostępne za darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brać tyle lisów na futra dla wszystkich kobiet? Żona Jakubowskiego codziennie zakłada inne gronostaje. Gdyby jutro nastał komunizm - czy potrafiłbyś przekonać Marusię, dojarkę z kołchozu, że jej uda są mniej ponętne niż tego zramolałego pudła? Albo że piastuje mniej zaszczytne miejsce w społeczeństwie? Marusia to młoda dziewucha i też by chciała mieć gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara klępa Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestań mi tu wciskać balach! Sam widzisz, że się nie palą, żeby jutro nastał komunizm. Nie ma dwóch zdań. Dlatego właśnie wymyślono pojęcie okresu przejściowego. Lenina czytałeś? Kiedy Lenin obiecywał nam komunizm? Za dziesięć do piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za dziesięć do piętnastu lat, w porywach dochodził do dwudziestu. A Chruszczow? Za dwadzieścia lat. Cała partia przysięgała ludziom, że tym razem to prawda. I co, rzeczywiście wierzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz, że ktoś każe się partii tłumaczyć z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos protestu.
Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi przywódcy mówią o dziesięciu, piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą zakosztować życia, nie odbierając ludziom resztek nadziei. Poza tym przez ten czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś pamięta, co naobiecywał Lenin? Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie pomyśli, że oto nastał obiecany moment. Że partia winna się rozliczyć ze swoich zobowiązań.
- Czy ty w ogóle jesteś komunistą?
- Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł różnicę!
Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wieczora.
Przed zmierzchem zdołaliśmy w końcu opróżnić dół. Gdy wybieraliśmy ostatnie szufle, na ścieżce ukazała się chuda, pomarszczona kobieta w imponującym futrze z gronostajów. Towarzyszył jej kapral. Teraz jego twarz utraciła wyraz lordowskiej pychy, nabierając rysów wsiowego parobka.
- Uważaj - ostrzegł artylerzysta. - Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzień paki, nie podskakuj. To tylko baba. Jak
się będziesz stawiał, raz-dwa postawi cię przed trybunałem.
Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym tonem:
- Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzień. Uśmiechnęła się niemrawo, podeszła do dziury, zajrzała.
- Solidnie się napracowali, ja przez cały dzień... -nadskakiwał kapral.
- Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem - wtrącił nasz strażnik.
Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie.
- Którą ścieżkę? - zapytała koścista życzliwym głosem.
- Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. -Strażnik ruszył przodem. Koścista dreptała za nim.
Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z odkopaniem butem płata zmarzniętego śniegu.
- O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę!
- Który to zrobił? - zaskrzeczała jędza.
- Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My wszystko widzimy.
- Po pięć dni każdy - syknęła jędza. - A ty, Fiodor, ty... - i twarz jej wykrzywił grymas wściekłości. Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej futrem i szybkim krokiem ruszyła w stronę baśniowego miasteczka.
Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął, że wpakował wszechmocnego Fiodora jak śliwkę w szambo.
- Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz!
Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak najlepiej...
- Spierdalaj, palancie! Ale już!
Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się przekonać, że po zmierzchu było jeszcze bardziej baśniowe.
Dzieci pluskały się w basenie, odgrodzone od mrozu seledynową przezroczystą ścianą, pod bacznym okiem opiekunki w klasycznej granatowej sukience z białym fartuszkiem.
Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizonu zdążył się już dowiedzieć o przyznanej nam dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z komunizmu.
Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę.
- Po pięć dni każdy. Zapisujemy: pięć... dni... aresztu... Na polecenie dowódcy okręgu... za zła...ma...nie dyscypliny wojskowej... O, cholera! - wrzasnął nagle. -Przecież dowódca jest w Moskwie, poleciał na zjazd partii. Ale bym się wkopał... - Zajrzał do księgi i po chwili namysłu wstawił przed słowem „dowódcy" skrót „z-ca". - No, teraz wszystko gra. A ty, Suworow, pierwsze pięć dni zarobiłeś od zastępcy dowódcy, i drugie pięć też od zastępcy dowódcy. Ciekawe, kto ci dołoży trzecie pięć. - Ubawiony własnym żartem, porucznik zarżał.
- Straż!
- Tak jest, towarzyszu poruczniku!
- Zaprowadź ich do dwudziestki szóstki, na godzinkę, dwie. Niech się nauczą, że dokładka to nie tylko dłuższa odsiadka.
W kijowskim anclu cela numer 26 znana jest pod nazwą „Rewolucyjnej". Kiedyś dawno temu, jeszcze przed rewolucją, nawiał z niej słynny oprych i gwałciciel Grigorij Kotowski. Jakiś czas później, w 1918 roku, Kotowski i jego banda przyłączyli się do bolszewików. Następnie na osobiste polecenie samego Lenina, za nieocenione zasługi natury kryminalnej, rzezimieszek został uroczyście pasowany na rewolucjonistę. To zapoczątkowało nieudany leninowski eksperyment oswajania przestępczego półświatka.
Z brawurowej ucieczki Kotowskiego wyciągnięto odpowiednie wnioski i nikt już nie zdołał powtórzyć jego wyczynu.
W celi 26 nie ma pryczy ani ławki. Jest tylko spluwaczka w kącie. Nie stoi tam bynajmniej dla dekoracji: jest po brzegi wypełniona chlorem. Niby, że to taka dezynfekcja. Okno, przez które niegdyś czmychnął bohater rewolucji, już dawno zamurowano. Sama cela jest tak mała i tak bardzo przesycona chlorem, że wytrzymać dłużej niż pięć minut zakrawa na absolutną niemożliwość. Oczy łzawią, człowiek krztusi się z braku powietrza, ślina wypełnia usta, piersi rozdziera okropny ból.
Ledwie nas tam wpakowano, artylerzysta krztusząc się odepchnął mnie od drzwi. Chciałem je skopać, ale chyląc czoło przed jego doświadczeniem, zaniechałem. Dużo później mogłem się przekonać, że i tym razem miał świętą rację. Dokładnie naprzeciw naszej celi mieściła się cela 25, przeznaczona dla tych, którym się zdawało, że w celi 26 jest nie do wytrzymania. Po wycieczce do celi 25 każdy bez wyjątku odzyskiwał równowagę i pokornie wracał do celi 26.
Tymczasem do kabaryny wepchnięto trzeciego osobnika. Miałem w nosie kto zacz. Nawet nie usiłowałem odgadywać jego rysów. Za to artylerzysta od samego początku wyczekiwał jego przybycia. Szturchnął mnie łokciem (mówić się nie dało) i wskazał nowego. Otarłszy oczy kułakiem, rozpoznałem w nim naszego strażnika.
Zwyczajny aresztant nie zaczyna odsiadki od celi 21, 25 czy 26. Tylko ci, którzy zarobią dokładkę przechodzą przez jedną z nich, a czasem przez dwie z rzędu.
Nasz kwisrant-pierwszoroczniak wyjątkowo rozpoczął swoją epopeję od celi 26. Niewykluczone, że wszechmocny kapral poskarżył się adiutantowi albo zastępcy dowódcy. Możliwe też, że kwisrant zaczął podskakiwać, kiedy po zdaniu automatu i amunicji dowiedział się nagle, że jego pluton wraca do koszar, a on sam, z niewiadomych dlań przyczyn, ma zostać tutaj, skazany na dziesięć dni pudła. A być może porucznik postanowił wsadzić go z nami dla draki, z góry przewidując co będzie dalej.
W białej mgiełce jadowitych oparów nasz nowy kompan zaniósł się pierwszym atakiem kaszlu. Oczy zaszły mu łzami, bezradnie macał pustkę w poszukiwaniu ściany.
Nie byliśmy szlachetnymi rycerzami bez skazy i zmazy. Nie mieliśmy zamiaru mu wybaczyć. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie fair bić bezbronnego, oślepionego człowieka, zwłaszcza w chwili, gdy nie spodziewa się napaści. Tak może gadać tylko ktoś, kto nigdy nie zaliczył celi numer 26. Dla nas pojawienie się strażnika było zrządzeniem losu. Nie doznałem wtedy żadnych uczuć wyższych i nie chcę teraz przypisywać sobie wzniosłych ideałów. Kto tam był, ten mnie zrozumie, a kto nie był, nie ma prawa być moim sędzią.
Artylerzysta dał znak i kiedy wysoki strażnik wyprostował się między jednym a drugim atakiem kaszlu, kopnąłem go z całej siły między nogi. Wrzasnął nieludzkim głosem i zwinął się z nieznośnego bólu. W tej samej chwili artylerzysta z całej siły trzasnął go buciorem w lewe kolano. I kiedy strażnik wił się na ziemi, artylerzysta dołożył mu dwa kopniaki w żołądek.
Skutkiem gwałtownych działań nałykaliśmy się sporo chloru. Ja wymiotowałem, artylerzysta się krztusił, a strażnik leżał jak długi na ziemi. I chuj z nim.
Zwymiotowałem jeszcze raz i poczułem z całą pewnością, że niedługo mi już pisane żyć na tym świecie. Już niczego nie pragnąłem, nawet świeżego powietrza. Ściany celi odpłynęły i zakołowały. Z oddali dobiegł szczęk otwieranych drzwi, ale było mi wszystko jedno.
Stosunkowo szybko, jak się zdaje, odzyskałem świadomość. Obok mnie wynoszono na korytarz strażnika, wciąż nieprzytomnego. Nagle zrobiło mi się nieznośnie żal, że kiedy ocknie się na drewnianej pryczy, nie będzie rozumiał, co mu się przydarzyło w celi 26. Postanowiłem to naprawić i dobić go, nim będzie za późno. Szarpnąłem się całym ciałem, próbując podźwignąć się z betonowej posadzki. Cały mój wysiłek zaowocował żałosnym poruszeniem głowy.
- Budzi się - powiedział ktoś, gdzieś wysoko nad moją głową. - Daj mu jeszcze powąchać.
Artylerzysta trzymał się na nogach, teraz on wymiotował. Ktoś całkiem blisko mnie powiedział:
- Ten już jest oficerem, z rozkazu ministra obrony.
- Rozkaz ministra przyszedł dzisiaj, ale podpisany był wczoraj - zaprotestował drugi głos. - Czyli że amnestia obejmuje tylko wczorajszy dzień odsiadki. Dzisiaj, już po nominacji na oficera, dostał dokładkę od zastępcy dowódcy okręgu. Tego żadna ministerialna amnestia nie obejmuje.
- Nie zawracaj dupy! To wyjątkowa sytuacja. Trzeba wystąpić do zastępcy dowódcy okręgu.
- Ale przecież on twojego świeżo upieczonego porucznika nigdy na oczy nie widział. Polecenie wydała małżonka. A poza tym, on też już wyjechał na zjazd. Chyba nie zamierzasz zabiegać u niej?
- Co to, to nie. Za żadne skarby! - stropił się drugi głos.
- No widzisz. A na mocy amnestii zwolnić go nie możemy. Wiesz co by się działo, gdyby ona zajrzała jutro sprawdzić? Wszystkim by łby poukręcała!
- Co racja, to racja.
Tak się zdarzyło, że w czasie gdy nasz artylerzysta czyścił kanalizację, minister obrony podpisał rozkaz o awansowaniu jego i jeszcze dwustu kadetów do stopnia podporucznika. W takich przypadkach rozkaz ministra jest równoznaczny z odpuszczeniem wszystkich wykroczeń. Lecz kiedy rozkaz ministra podróżował z Moskwy do Kijowa, nasz artylerzysta zdążył załapać kolejną odsiadkę, rzekomo z polecenia zastępcy dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego. I nikt nic w tej sprawie nie mógł zrobić. Ponieważ jednak formalnie stał się oficerem, jego miejsce było na oddziale oficerskim, oddzielonym od pospólstwa wysokim murem. Uścisnęliśmy się zatem jak bracia, jak ludzie bliscy, którzy rozstają się na zawsze. Uśmiechnął się do mnie blado i tak jak stał, ubabrany ekskrementami małżonki przyszłego Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego, marszałka Związku Radzieckiego Iwana Jakubowskiego, udał się w stronę stalowej bramy wiodącej na oddział oficerski. Tym razem bez eskorty.
RYZYKO
Kijowski areszt garnizonowy, 31 marca 1966 roku
Ktoś mógłby sądzić, że szkolenie polityczne w karnej kompanii to najprzyjemniejsze zajęcie. Przez półtorej godziny siedzisz na stołku, podsypiasz i palcem w bucie nie musisz kiwnąć. Trudno o lepszą formę relaksu. Pozornie! Taki pogląd może zrodzić się tylko w umyśle człowieka nie znającego odwachu od środka, który nie został poinstruowany, jak się należy zachować podczas szkolenia politycznego. Nieświadomemu aresztantowi owa złudna banalność może ściągnąć na głowę lawinę kłopotów. Trafiając na pierwsze szkolenie polityczne taki żółtodziób będzie bezgranicznie uszczęśliwiony, ale niech no tylko na chwilę przestanie uważać! Niech na moment zapomni, gdzie się znajduje, po co i dlaczego -nieszczęście dopadnie go w mgnieniu oka.
Jest wymęczony brakiem snu, dokuczliwym zimnem, wilgocią i głodem, pracą ponad siły, ciągłym upokorzeniem i zniewagą, a nade wszystko - oczekiwaniem na
nadejście czegoś jeszcze gorszego. Dlatego uspokoiwszy się nieco i rozgrzawszy, odpręża się w jednej chwili.
Utrata czujności, nawet na moment, powoduje, że ta napięta stalowa sprężyna, którą człowiek utrzymywał w sobie od przekroczenia progu aresztu, natychmiast wyrywa się spod kontroli, rozwija w jednej chwili i człowiek przestaje nad sobą panować.
Doświadcza tego młody żołnierzyk nieopodal mnie. Widać wyraźnie, że nigdy dotąd nie był w anclu. Oczy zaszły mu mgłą, powieki się kleją, zaraz zaśnie... Jeszcze chwila, a wtuli się w brudne, zgarbione plecy cherlawego marynarza. Ten najwyraźniej zjechał do Kijowa na przepustkę i zaraz na dworcu zgarnęła go żandarmeria. Wygląda na to, że też zaraz kimnie. Żal mi żołnierza, żal mi marynarza, żal mi siebie... coraz cieplej w stopy... głowa jak na lekkim rauszu, słyszę dzwoneczki... jakże słodko dzwonią... głowa opada mi na piersi... szyja jak z waty, nie uniesie takiego ciężaru... trzaśnie... muszę rozluźnić kark...
No i, skowroneczku, już po tobie. Zamiast miłej drewnianej pryczy czeka cię nocą śmierdzący klozet, albo kuchnia - co jeszcze gorsze. A jak już swoje odsiedzisz, dołożą ci ze trzy dni. Żebyś nie śnił o kęsie komiśniaka, ani o suchych onucach, tylko o polityce naszej ukochanej partii, która rozpościera przed nami nowe horyzonty. Tak, tak.
Dla mnie to nie pierwszyzna, odsiedziałem już swoje na odwachu, co prawda nie kijowskim, ale w Charkowie. Właściwie trudno powiedzieć, który ancel lepszy. Jasne, że w Charkowie „Komunizm" jest dużo skromniejszy. Za to fabrykę czołgów budowano z rozmachem. Codziennie pracuje tam połowa klientów karnej kompanii, i zapewniam was, że to nie piknik. A wracając do szkolenia politycznego, to od dawna poznałem ich wszystkie sztuczki. Tu mnie nikt nie zagnie.
Z początku nie myślałem o spaniu, byłem na to zbyt wygłodzony. O jedzeniu też próbowałem nie myśleć, bo od takich myśli tylko boli brzuch. Jedna rzecz gnębiła
mnie od pierwszych minut szkolenia, mianowicie - jak by tu zmienić onuce. Te, które miałem na nogach już od sześciu dni były doszczętnie przemoczone. Jak by nie zawijać, na jedno wychodzi. A na dworze to mróz, to plucha. Zimno w nogi, mokro... Ech, żeby móc zmienić onuce... Stop! To wielce niebezpieczna myśl! Nie wolno myśleć o suchych nogach! Taka myśl to prowokacja! Trzeba ją natychmiast wyplenić. Inaczej wpadłeś, człowieku, po uszy. O proszę - już mi się zdaje, że mam całkiem sucho... że nocą wysuszyłem onuce na kaloryferze, chociaż w celi nie ma kaloryferów. Teraz są tak przesuszone, że aż zesztywniały... o jak mi ciepło w stopy... NIE!!! Ja wcale nie śpię! Dwaj potężnie zbudowani kaprale odsuwają taborety i aresztantów, szarżują przez salę prosto na mnie. Pieprzyć was, sukinsyny! Ja nie spałem!!! Kapral wściekle spycha mnie na bok i dalej oczyszcza sobie przejście między siedzącymi za mną. Mimo woli spoglądam do tyłu, ale uświadomiwszy sobie skalę zagrożenia natychmiast z powrotem odwracam głowę. Wystarczyła jednak ta krótka chwila, aby ogarnąć wzrokiem twarze siedzących z tyłu. Twarze ludzi sparaliżowanych śmiertelnym przerażeniem. Z pięćdziesięciu par oczu wyzierał czysto zwierzęcy strach i błaganie o litość. Na wszystkich twarzach malowała się jedna, jedyna myśl: „Tylko nie ja! Litości!". Zapewne i na mojej twarzy widniał przed chwilą ten sam wyraz, kiedy myślałem, że to mnie chcą dopaść kaprale. Boże, jak łatwo nas zastraszyć! Jakże żałosny jest człowiek, który się boi! Do jakich podłości jest zdolny, byle tylko ratować własną skórę!
Tymczasem kaprale dopadli kadeta wojsk lotniczych. Siedział wtulony w samym kącie. Przyszły as przestworzy przypomina raczej ciężką, drewnianą kukłę ze sznurkami zamiast stawów. Wyłączył się całkowicie, jakby oddalił się w inny świat. Kaprale taszczą obrońcę ojczyzny wąskim przejściem. Głowa zwisa mu bezwładnie, jak dzyndzel na łańcuszku. To był błąd, asie przestworzy! Nie można tracić kontroli. Fatalna sprawa,
orle-sokole! Za bardzo się rozkrochmaliłeś. Teraz wsadzą cię za karę do celi „Rewolucyjnej" numer 26. Tam łykniesz chloru, ockniesz się, a potem powędrujesz do 25, a potem dowalą ci jeszcze pięć dni. Proste, jak w pysk strzelił.
Co jest, do cholery! Ile jeszcze porucznik ma zamiar nawijać o naszej ukochanej partii? Zegarka nie ma, czy co? Mam wrażenie, że siedzimy tu już z pięć godzin, a ten nie może skończyć! Żebym tylko mógł zmienić onuce, byłoby łatwiej wysiedzieć.
Już nie wytrzymam. Głowa mi ciąży coraz bardziej, jakby ktoś nawsadzał do środka odważników z litego żelaza. Zimno w nogi... Żeby tak onuce... Albo żeby chociaż kaprale częściej wywalali z sali tych co się wyłączyli. Zawsze to jakieś urozmaicenie, może bym jakoś przetrzymał. Albo żeby móc wyjść teraz na mróz, do rafinerii, albo do fabryki czołgów. Tylko te cholerne onuce...
- SĄ PYTANIA?
Ze stu gardeł wyrywa się gromkie: „Nie, towarzyszu poruczniku!". Zbawienie! Koniec szkolenia! Koniec! I nie wlepili mi dokładki!
Zaraz padnie komenda: DO ZBIÓRKI W SZYKU -ROZEJŚĆ SIĘ! PÓŁTOREJ MINUTY!!! To oznacza, że trzeba desperackim zrywem ciała i duszy rzucić się ku wyjściu, przez drzwi zapchane cuchnącymi ciałami brudnych jak ja sam aresztantów, i roztrącając ich na wszystkie strony, wypaść na korytarz. Tylko się nie potknąć, bo stratują! Każdy chce żyć. Pokonując po siedem stopni, trzeba wbiec na piętro, złapać szynel i uszankę. Najważniejsze to nieomylnie rozpoznać własną odzież. Jeżeli potem okaże się, że jakiś spóźnialski dryblas nie może się wcisnąć w twój szynel, zaraz cię namierzą i załapiesz kolejne pięć dni. Za kradzież. Dryblas też dostanie pięć dni paki za gapiostwo. Wylądujecie w jednej celi, i się okaże, kto ma rację. Z szynelem i czapką w garści trzeba się przebić pod prąd walących w górę współtowarzyszy i zbiec z powrotem na dół. A przy wyjściu już zator i kaprale rozglądają się za ofermami. Trzeba zatem wbić się w tłum jak lodołamacz - miażdżyć, rozbijać, kruszyć. Półtorej minuty się kończy, a ty wciąż nie stoisz w szyku, nie jesteś wyrychtowany na sto dwa, czerwona gwiazda na czapce nie tkwi dokładnie na linii nosa, a czapka nie siedzi na dwa palce ponad brwiami... Kiepsko, kiepsko...
Lada chwila padnie rozkaz: ZBIÓRKA W SZYKU! Każdy zamiera w napięciu, gotów na łeb na szyję rzucić się, byle tylko wykonać rozkaz... Porucznik celowo zwleka, chce sprawdzić naszą umiejętność stawania w szyku w półtorej minuty... Czy każdy docenia rangę chwili? Czy każdy sprężył się w sobie? Czy każdy jest gotów przegryźć sąsiadowi gardło? Wzrok porucznika błądzi w bok, ale nikt nie ośmiela się zwrócić głowy, żeby przekonać się, co też mogło przyciągnąć uwagę zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii. A uwagę porucznika przykuła brudna ręka w najodleglejszym kącie sali. Ręka, która od dwóch tygodni czyściła kible, a sama ani razu nie była wymyta.
W momencie, gdy porucznik zwraca się do zebranych ze zwyczajowym zwrotem: „Jakieś pytania?", na co ze wszystkich piersi wyrywa się gromkie: „NIE MA PYTAŃ!" - w tym momencie ta właśnie ręka uniosła się do góry. W anclu nikt nikogo o nic nie pyta - wszyscy wszystko wiedzą. A tu proszę, ktoś ciekawski ma pytanie! Coś podobnego!
Porucznik zna odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania. W dodatku porucznik jest władny zniszczyć każdego, kto podobną impertynencją zakłóca mu święty spokój. Nawet po referacie byle pierwszego sekretarza obwodowego komitetu partii nikt nie ośmieliłby się zadawać pytań. A tu nie chodzi o byle pierwszego sekretarza, dysponującego mimo wszystko jakoś tam ograniczoną władzą. Tutaj osobnik najniższej kategorii usiłuje zakłócić spokój samego zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii!
Ten fenomen szczerze zaciekawił porucznika. Było widać, że dzięcioł nie pierwszy dzień spędza na odwachu, więc ryzyko, na jakie wystawiał wszystkich towarzyszy niedoli nie brało się z ignorancji.
Porucznik jest dobrym psychologiem i w mig pojmuje, dlaczego półżywy kadet-elektronik o zapadniętych oczach podejmuje takie ryzyko: pewnie został mu tylko dzień, góra dwa dni odsiadki. Tylko jeżeli teraz poślą go do fabryki czołgów, to nie zdoła, oczywiście, wyrobić normy i jak nic obskoczy kolejne pięć dni paki, które na całe życie mogą zeń uczynić uniżonego, pokornego, cichego półidiotę, co odniosłoby nawet zbawienny skutek dla jego kariery wojskowej, lecz kadetowi na pewno nie o to chodzi. Widać, że postanowił zadać pytanie w jednym, jedynym celu: żeby podlizać się porucznikowi i zagwarantować sobie wyjście w terminie. Lecz nie tak łatwo przypochlebić się Wszechmocnemu! A jeżeli pochlebstwo poczytane zostanie za nachalność?... Pochlebstwo musi być bezwzględnie oryginalne i balansować na granicy dopuszczalności...
Wiedzieliśmy o tym doskonale.
- Słucham was? - zagadnął porucznik z wielką kurtuazją, demonstrując tym samym szacunek dla brawury właściciela brudnej ręki.
- Kadet Antonów, piętnaście dni aresztu, do wyjścia dwa - przedstawił się dziarsko tamten. - Towarzyszu poruczniku, mam pytanie.
Zaległa złowróżbna cisza. Mucha, która dotąd grzała się za piecem przepłynęła pod sufitem, bzycząc jak bombowiec strategiczny. Chowaliśmy głowy w ramiona, chcąc choć trochę złagodzić cios. Gniew mógł skupić się na głowie każdego.
- Słucham waszego pytania - rzekł porucznik i po krótkim namyśle dodał: - Bardzo proszę.
- Towarzyszu poruczniku, powiedzcie proszę, czy w komunizmie będą areszty?
Plecy skuliły mi się jeszcze bardziej, głowa jeszcze głębiej zapadła w ramiona. Nie ja jeden oczekiwałem
ciosu obuchem w potylicę. Tylko autor pytania stał dumny, wyprężony, wysuwając cherlawą pierś i inteligentnymi szarymi oczyma wpatrywał się prosto w oczy Wszechmogącego.
Ten chwilę się namyślał, po czym grube wargi rozpłynęły się w dziecinnym niemal uśmiechu. Pytanie wyraźnie przypadło mu do gustu. W jego oczach zabłysły diabelskie iskierki, kiedy z pełnym przekonaniem i wiarą stwierdził:
- Areszt będzie zawsze! - i roześmiał się radośnie. Wszechmogący zerknął uważnie na elektronika i pochwalił jowialnie:
- Zuch chłopak! A teraz... A teraz dmuchaj do wychodka - biegiem! I żeby mi się do wieczora wszystko błyszczało jak psu jaja!
Ze stu gardeł wydobyło się westchnienie zazdrości.
- Tak jest, towarzyszu poruczniku - odparł radośnie elektronik. Czy można wymarzyć sobie coś lepszego? To fakt, że po porannej ekspresowej toalecie kibel wygląda dość paskudnie, ale starczą dwie-trzy godziny, żeby go wypucować na medal. A potem? Potem przez cały dzień tylko markować, że się poprawia to, co zostało zrobione. Kibel to nie bezdenne, cuchnące szambo komunizmu! Ech, kibelek! To prawda, że w nocy nie jest przyjemnie szorować sracze, zamiast spać, ale w dzień to co innego: w cieple, z wygodami...
- Zbiórka do zajęć, półtorej minuty.
Runąłem przed siebie z całym impetem, rozpychając łokciami równie zdeterminowanych współtowarzyszy.
To był wspaniały dzień. Miałem fart: wraz z niewielką grupką galerników trafiłem do okręgowego szpitala wojskowego, gdzie nosiliśmy brudną bieliznę. Naszym strażnikiem był czwartoroczniak, artylerzysta. Było po nim znać, że nieraz sam siedział w kabarynie. Późnym wieczorem wyznaczył dziesięć minut przerwy. Przysiedliśmy na oblodzonych kłodach, wspierając zmęczone grzbiety o ciepłe ściany pieca. Poczciwa siostrzyczka
z oddziału skórno-wenerycznego przyniosła nam cały karton niedojedzonych resztek cudownego białego chleba. Pałaszowaliśmy go w niemym zachwycie. Nie potrafię oddać ekstazy tamtego niezapomnianego dnia. Ale jestem pewien, że każdy z nas myślał wówczas o dzielnym kadecie, o ryzyku, na jakie się zdobył, o precyzji kalkulacji psychologicznej, której dokonał - i w ogóle o bezgranicznych możliwościach ludzkiego umysłu.
SILNI, ZWARCI, GOTOWI!
Ostatnie dni przed promocją
w Charkowskiej Szkole
Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii,
kwiecień 1967 roku
Buty lśniły tak, że mogłyby z powodzeniem służyć za lusterka do golenia. Spodnie odprasowane tak, że gdyby mucha otarła się o kant, przecięłoby ją na pół. Dziś mieliśmy patrolować ulice w mieście, Dlatego pułkownik Jeremiejew, komendant wojskowy Charkowa, osobiście kontrolował nasz wygląd zewnętrzny. Z pułkownikiem nie było żartów! Najdrobniejsze uchybienie w umundurowaniu oznaczało dziesięć dni paki. Wszyscy dawno do tego przywykli jak do ustalonej normy.
Pułkownik kończył właśnie odprawę.
- Podsumowując, normy są następujące: dworzec kolejowy - 150 wykroczeń, park miejski - 120, port lotniczy - 80, reszta - po 60.
Pułkownik nie postawił kropki nad ,,I", ale i tak każdy wiedział, że winni niewykonania norm nie zostaną zmienieni o północy, jak to jest przewidziane w regulaminie, lecz pójdą na „długą rundę" - innymi słowy, służbę całonocną. Jeśli natomiast do rana patrol nie wykryje dodatkowo trzydziestu wykroczeń, to całym składem pomaszeruje za kratki. Wylądują w tych samych celach, w których wypoczywają ich ofiary z dnia poprzedniego. Była to praktyka powszechnie znana i nie trzeba było przypominać powyższych ustaleń.
- Normy zostały wyliczone naukowo i zweryfikowane przez lata doświadczeń! Zadania są jasne. No, to do dzieła, towarzysze!
Byłem w trzyosobowym patrolu: kapitan Zadirow i nas dwóch, kadetów przed promocją. Czas służby wynosił 480 minut. Do północy. Norma opiewała na 60 wykroczeń, czyli jedno zatrzymanie co osiem minut. Innymi słowy, każdy napotkany mundurowy musi być winny jakiegoś wykroczenia. I jeżeli podczas tych ośmiu godzin spotkamy tylko pięćdziesięciu dziewięciu żołnierzy, marynarzy, chorążych i oficerów, wówczas „długą rundę" mamy jak w banku, a gdzie u diabła złapać nocą jeszcze trzydziestu?
Owocna służba w patrolu zależy w ogromnej mierze od charakteru jego dowódcy. Jeżeli będzie odpowiednio surowy i pomysłowy, normę da się wykonać.
- Towarzyszu sierżancie, złamaliście regulamin mundurowy.
- Nie, towarzyszu kapitanie. - Wszystko, co sierżant ma na sobie, lśni jak słońce. Widać, że nie ma się do czego przyczepić.
- Przede wszystkim wykłócacie się z szefem patrolu; a po drugie górny guzik waszej bluzy nie jest zwrócony ku władzy radzieckiej. Okazać dokumenty!
Istotnie, błyszczący guzik z sierpem i młotem wewnątrz pięcioramiennej gwiazdy przyszyty jest trochę krzywo, a może nie dość mocno i młot nie wskazywał jak należy góry, tylko nieco w bok. Pod takim zarzutem można spisać każdego, nie wyłączając ministra obrony.
Kto potrafi upilnować, żeby wszystkie guziki miały młot w idealnym pionie? Kapitan wielkimi literami nabazgrał na przepustce sierżanta: „Przepustkę cofnięto o godz. 16.04 za drastyczne naruszenie regulaminu mundurowego i dyskutowanie z patrolem". Zanotowałem nazwisko sierżanta i numer jednostki, zaś winowajca walnął w dach przed kapitanem i udał się w kierunku koszar. Teraz sierżant był całkiem bezbronny. Przepustkę miał unieważnioną i gdyby po drodze do jednostki zatrzymał go jakiś inny patrol, mogliby mu jeszcze dołożyć SO -„samowolne oddalenie".
Pierwszego złapaliśmy w czwartej minucie. Zostało nam do złapania jeszcze pięćdziesięciu dziewięciu i 476 minut.
- Towarzyszu szeregowy, złamaliście regulamin mundurowy.
- Na pewno nie, towarzyszu kapitanie.
- Nie dyskutujcie z szefem patrolu!
- Nie dyskutuję, towarzyszu kapitanie. Chciałem tylko powiedzieć, że nie złamałem regulaminu.
- Kadet gwardii Suworow!
- Tak jest!
- Wezwać wóz patrolowy. Mamy tu poważne wykroczenie.
W czasie gdy drugi kadet spisywał personalia niebezpiecznego przestępcy, a kapitan łapał następnego winnego, ja pobiegłem do najbliższej budki telefonicznej.
Tak, sierżant okazał się bardziej doświadczony, ugryzł się w język, zanim nagadał głupot. Ale żołnierz był żółtodziobem. I właśnie za to, słoneczko, za chwilę powiozą cię limuzyną z szykanami. Wracam biegiem z budki i widzę, że obok groźnego przestępcy stoi już kadet wojsk lotniczych, który dopuścił się „oddania honorów wojskowych bez należytego szacunku". Ledwie szesnaście minut służby, a już trzech winowajców w saku. Tak trzymać!
- Towarzyszu sierżancie, nie macie czapki na dwa palce powyżej linii brwi!
- Mylicie się, towarzyszu kapitanie, dokładnie na dwa palce!
- Spieracie się?! Dokumenty!
Przy naszym kapitanie człowiek nie nudził się ani przez chwilę. Fajny chłop, nie ma co. A cóż to, tam w krzakach? Ani chybi zalany w trupa obrońca ojczyzny. Tak jest! Między jezdnią a chodnikiem rósł szpaler mizernych krzaczków i tam właśnie zagnieździł się nabuzowany wojak. Wygląda jak świnia: rozchełstana bluza, oderwany prawy naramiennik, cała pierś, buty i spodnie w wymiocinach. Po czapce od dawna ani śladu. Odwróciliśmy go na plecy. A to pech! Był to kadet z naszej rodzimej szkoły pancernej. Gwardzista, tak jak i ja. A my swojego nie ruszamy. Wszystkie jednostki garnizonu toczą zażarte współzawodnictwo socjalistyczne. Pod żadnym pozorem nie wolno wystawić na szwank dobrego imienia własnej szkoły. Lotnicy, marynarze, piechociarze - miejcie się na baczności! Ale nasz człowiek, pancerniak - nigdy! Troszkę popił i tyle. Każdemu może się zdarzyć. Wezwany samochód dyskretnie zabiera pijanego czołgistę. Nie znalazł się, naturalnie, w naszej statystyce, i w ogóle zabrano go tylko w obawie żeby nie złapał kataru. Ziemia w kwietniu bywa dość zimna.
- Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy.
Porucznik milczy posłusznie. Wie, jak się zachować.
- Macie, towarzyszu poruczniku, czarne rękawiczki. Powinny być brązowe!
- Tak jest, towarzyszu kapitanie. Moja wina.
- Dokumenty!
Nasz kapitan też nosi czarne rękawiczki. Nie było skąd wytrzasnąć brązowych. Oficerom się ich nie wydaje, ponieważ przemysł nie produkuje brązowych rękawiczek. Oficerowie otrzymują ekwiwalent pieniężny na zakup rękawiczek. Radźcie sobie sami. Niestety, nie ma ich dosłownie nigdzie. Jak mówię, przemysł radziecki nie wytwarza ani jednej brązowej rękawiczki. Kto służył w Niemczech, przywiózł sobie stamtąd co najmniej dwadzieścia par - zapas na całe życie. A kto nie służył w Niemczech, wydany jest na pastwę patrolu. Przed wyjściem na służbę pułkownik Jeremiejew osobiście wydaje wszystkim oficerom po parze brązowych skórkowych rękawiczek, za pokwitowaniem, na czas trwania służby. Tylko te rękawiczki są już tak znoszone, złachane i rozciągnięte, że oficerowi nie przystoi mieć ich na rękach. Dlatego właśnie nasz kapitan zaraz na początku zdjął służbowe rękawiczki, zwinął je porządnie i schował do kieszeni. Nie daj Boże zgubić!
- Dlaczego złamaliście regulamin mundurowy, towarzyszu poruczniku? A może rozkaz ministra obrony was nie dotyczy?
- Proszę o wybaczenie.
- Odmaszerować!
- Tak jest!
Nazwisko porucznika upiększa, naturalnie, naszą czarną listę. Nadejdzie pora wstąpienia do akademii i wtedy góra przejrzy jego akta personalne. Coś podobnego! W ciągu jednego roku setki razy zatrzymywany przez patrole, i wciąż za to samo przewinienie! Znaczy niepoprawny! Znaczy - trzeba go zamknąć! A wy go rekomendujecie do akademii! Miejcież trochę rozumu!
- Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy... Macie czarne rękawiczki. Nie czytaliście rozkazu ministra obrony? No to dlaczego go łamiecie? Może celowo? Czy z naturalnej skłonności do łamania przepisów?
Kapitan zdjął jedną z własnych czarnych rękawiczek i odnotował nazwisko porucznika.
Do końca służby jeszcze 2 godziny i 17 minut. Na czarnej liście widniały nazwiska sześćdziesięciu jeden winowajców. W ciemnościach rozlegają się pijackie pomruki. Nieźle zawiany artylerzysta człapie chwiejnym krokiem, wyraźnie niepomny na naszą obecność. Nasz kapitan jakoś go nie spostrzegł.
- Towarzyszu kapitanie, zwijamy go?
- Ee, nie, zostaw. To już sześćdziesiąty drugi. Zapamiętaj, Suworow, raz na zawsze: limit należy przekraczać, ale minimalnie. To podstawowa zasada całego naszego życia. Najwyższy czas żebyś zrozumiał, że normy ustalane naukowo są weryfikowane przez życie. Za parę miesięcy znowu wyślą nas na patrol i, jeżeli teraz zawyżymy normę, wlepią nam nie 60, ale 65, a może i 70 wykroczeń. A spróbuj dobić do siedemdziesięciu! Nasze normy biorą się z bezmyślności takich właśnie osłów, jak ty. Za bardzo podbijali poprzeczkę i teraz sami wpadają w łapy patroli.
Artylerzysta szczęśliwie potoczył się dalej. Nawet nie zwrócił na nas uwagi. Jeżeli wszystkie patrole na jego trasie już przekroczyły swoje normy, to może spokojnie dryfować głównymi ulicami, pijany, rozchełstany i brudny, z wyrazem pijackiej arogancji na twarzy.
Wstawionych żołnierzy, kadetów i sierżantów było coraz więcej. Wojsko już dawno poznało specyfikę centralnego planowania, dlatego do wieczora chowało się po kątach. Wtedy słabnie terror patroli we wszystkich dzielnicach. Po prostu wszyscy starali się wyrobić normę przed czasem, aby uchronić się przed „długą rundą". Najwytrawniejsi zawadiacy wykorzystywali krótkie „odprężenie" do własnych, bynajmniej nieszlachetnych celów. A począwszy od północy wszyscy, nawet najbardziej podcięci, brali ogon pod siebie. Wtedy wychodzą na łów najgłupsze, najmniej operatywne patrole, którym cały dzień nie wystarczył na przyskrzynienie odpowiedniej liczby ofiar.
Wokół nas zaroiło się od autentycznych wykroczeń, pijanych wojaków i chuliganerii. Jednak nie mieliśmy kompletnie nic do roboty. Siedzieliśmy na ławce pod ogołoconymi z liści wierzbami. Kapitan udzielał nam lekcji taktyki niemieckich wojsk pancernych. Egzamin końcowy zbliżał się milowymi krokami.
- Taktyka, proszę was, to najtrudniejsza dziedzina na świecie. Spróbujcie jednak napomknąć naszym genera-
łom, że taktyka jest bardziej skomplikowana niż szachy! Będą zaśmiewać się do rozpuku. Tymczasem nie ma się z czego śmiać. Szachy to tylko uproszczony, powierzchowny model walki między armiami. I to najprymitywniejszymi armiami na świecie.
W szachach - jak na wojnie: król jest niemrawy i majestatyczny, ale utrata króla oznacza ostateczną klęskę. Król jest wiernym uosobieniem sztabów, rozbudowanych i ociężałych. Wystarczy zapędzić je w kozi róg - i mat! Hetman to służba wywiadowcza w pełnym tego słowa znaczeniu. Wszechmocna i niepokonana, stworzona po to, by samodzielnie, błyskawicznie i skutecznie udaremniać plany wroga. Skoczek, goniec i wieża nie wymagają komentarza. Podobieństwo jest olbrzymie, zwłaszcza do kawalerii. Przypomnijcie sobie bitwę pod Borodino. Pamiętacie słynny rajd konnicy Uwarowa i Płatowa na tyły Bonapartego? To typowy ruch skoczka. Spójrzcie kiedyś na mapę. Rosyjska kawaleria nie atakowała, ani nie szarżowała. Po prostu pojawiła się w pewnym momencie na tyłach wroga. To wystarczyło. Samo jej pojawienie się powstrzymało Bonapartego przed rzuceniem gwardii do boju. W pewnym sensie ten manewr przesądził o losach bitwy, i o całych dalszych losach Rosji.
- Walka współczesna - ciągnął dalej kapitan - jest tysiąckrotnie bardziej skomplikowana niż szachy. Gdybyście chcieli ustawić na szachownicy najmniejszą armię współczesną, należałoby drastycznie zwiększyć liczbę figur. Trzeba by jakoś oznaczyć czołgi, rakiety przeciwpancerne, artylerię przeciwpancerną i zwykłą, myśliwce, szturmowce, bombowce strategiczne, helikoptery... Nie sposób wszystkiego wymienić. Wszystko to razem wymaga wspólnego planu, jednolitej strategii i najściślejszej koordynacji. To co nas niestety różni od Niemców, to nawyk arytmetycznej rachuby gońców i pionków przy równoczesnej nieznajomości podstaw ich właściwego użycia. Niemcy, widzicie, zaczęli z nami wojnę mając marne 3 tysiące czołgów przeciw naszym 24 tysiącom. Dzisiaj nie brakuje rozmaitych interpretacji naszej klęski w 41 roku, a nie chcemy uznać najprostszej: że taktyka Niemców była znacznie bardziej elastyczna od naszej. Zapamiętajcie moje słowa: jak się zacznie ruchawka na Bliskim Wschodzie, rozpirzą nas w drobny mak. Pomimo naszej przewagi liczebnej i jakościowej. Co za pożytek z trzech królowych, jak się nie umie grać w szachy? A przysyłani przez nas doradcy wojskowi zwyczajnie nie potrafią grać. Taka jest prawda. Weźcie choćby szefa katedry pułkownika Sołouchina. Dopiero co wrócił z Syrii...
- Skąd się to bierze? - nie mogłem powstrzymać pytania.
Kapitan spojrzał na mnie, po czym wycedził:
- System jest do dupy.
Odpowiedź nas nie zadowoliła, dodał więc:
- Po pierwsze, dowódcy są wyznaczani wedle kryteriów politycznych. Nie wybiera się tych, którzy znają zasady gry, ani tych, którzy przynajmniej pragną się nauczyć. Wybiera się właściwych ideologicznie. Po drugie, nasz system wymaga raportów, sprawozdawczości, osiągnięć. Na tym się opiera. Doniesienia z pierwszych dni wojny o niszczeniu tysięcy niemieckich czołgów i samolotów były tak naciągane, że kierownictwo kraju musiało zmienić kryteria oceny sytuacji na froncie. Od tej chwili brano pod uwagę tylko to, czyje siły kontrolują dane terytorium. To z kolei wymuszało szturmowanie i odbijanie miast, wzgórz, przyczółków. Spróbujcie jednak grać w szachy nie niszcząc sił nieprzyjaciela, a starając się jedynie zajmować pola, nie bacząc na własne straty! Do czego to prowadzi? Do tego, co spotkało nas na wojnie. Wygraliśmy dzięki temu, że nie znaliśmy litości dla milionów własnych pionków. Jeżeli na przykład Sztab Generalny i doradcy wojskowi ubzdurają sobie, żeby zagarnąć terytorium Izraela nie niszcząc wpierw jego armii, to słono za to zapłacimy. Żydzi nie dadzą nam mata, ale unicestwienie Izraela z taką taktyką jak nasza będzie drogo kosztować. A nie daj Boże,
jeżeli kiedyś ruszymy na Chiny. Wtedy pionki nic nie pomogą. Chińczycy mają ich o wiele więcej.
W tym miejscu kapitan splunął ze złością i kopnął pustą puszkę czubkiem wyglansowanego buta. Puszka potoczyła się ciemną alejką wprost pod stopy podpitego sapera, który w krzakach dobierał się do młodziutkiej dziewczyny. Głucha szamotanina w ciemnościach najwyraźniej przypomniała kapitanowi, że wciąż jesteśmy na patrolu. Ziewnął i raptownie zmienił temat.
- Kadet Suworow! Wnioski z dzisiejszej służby patrolowej, raz-dwa!
Byłem z lekka zaskoczony.
- Dowódca czołgu musi błyskawicznie oceniać sytuację. No? Jakie wnioski?
- Więc... ee... zatrzymaliśmy wielu winnych... eee... podnieśliśmy dyscyplinę... dzięki wam... - nieudolnie usiłowałem smarować wazelinę.
- Nie masz nawet bladego pojęcia, Wiktor. I to ma być przyszły porucznik? Albo nie chcesz zrozumieć, albo próbujesz mnie nabrać. Słuchaj uważnie, ale to zostanie między nami. W systemie gospodarki planowej terror jest również działalnością planową, a więc absolutnie kretyńską i nieefektywną. To po pierwsze. Po wtóre, pracowaliśmy dzisiaj wedle zasad drugiej pięciolatki, a więc lat 1937-1938. Tyle tylko, żeśmy nie puszkowali i nie rozwalali zatrzymanych. Po trzecie, gdyby dzisiaj padł rozkaz powtórzenia drugiego planu pięcioletniego, to nie tylko bezpieka, ale każdy radziecki obywatel rzuci się gorliwie rozkaz ten wypełnić. Tak nas wytresowano: silni, zwarci, gotowi! I po czwarte: ani ty, Wiktor, ani ja nie mamy żadnej polisy na wypadek kolejnych planów pięcioletnich. Żadnej! Gdyby jutro padł rozkaz, wszystko zaczęłoby się na nowo: nowy Beria, nowy Jeżow, NKWD, i cała reszta. Jedyna pociecha, że nasz sekretarz generalny to eunuch. Bez jaj! Ale to nie potrwa wiecznie. Co będzie, jak go jutro wywalą i przyjdzie nowy? No, dobra, głowa do góry. Idziemy. Na dziś koniec służby.
- Towarzyszu kapitanie, może pogonić tego sapera? Zgwałci ją, jak babcię kocham!
- A ta laska jutro wniesie skargę, że dymał ją żołnierz, i to w naszym rewirze - dorzucił mój towarzysz.
- To już nie nasza sprawa - uśmiechnął się kapitan i uniósł fosforyzujący cyferblat zegarka.
Uśmiechnęliśmy się i my - zegarek wskazywał godzinę 00.04.
OPERACJA „DNIEPR”
Ukraina, lato 1967 roku
Nazajutrz po uroczystej promocji wszystkich dwustu świeżo upieczonych podporuczników - najmłodszy rocznik Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii - zgromadzono w szyku na placu apelowym. Tam odczytano nam rozkaz ministra obrony o dodatkowym przeszkoleniu w zakresie nowych technik bojowych.
Do tej pory zawsze po promocji młodzi oficerowie otrzymywali miesięczną przepustkę. Dopiero po urlopie udawali się do wyznaczonych dywizji i pułków rozrzuconych po całym świecie, od Hawany po południowy Sachalin. Tam, gdzie minister rozkaże.
Tym razem złamano wieloletnią tradycję, a to z tej prostej przyczyny, że kilka miesięcy wcześniej w Armii Radzieckiej wprowadzono nowy czołg T-64. Przed promocją nie było czasu na szczegółowe zaznajomienie się z nową maszyną, program zajęć był i tak przeładowany. Postanowiono więc przeszkolić wszystkich młodych oficerów, lecz tylko z jednej szkoły, a nie ze wszystkich pięciu, i następnie skierować ich do tych dywizji i okręgów, które będą przezbrajane w pierwszej kolejności.
Warto nadmienić, że najnowszą technikę bojową wprowadza się zawsze najpierw do jednostek drugiego rzutu, to jest do okręgów wojskowych: Bałtyckiego, Białoruskiego i Karpackiego. W żadnym razie do Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej ani do jakichkolwiek oddziałów stacjonujących za granicą. Tam nową technikę wprowadza się po upływie pięciu do ośmiu lat od jej przyjęcia w okręgach przygranicznych. Pierwszy czołg T-64 trafił do NRD dokładnie w dziesięć lat po rozpoczęciu masowej produkcji. Kiedy zaś po raz pierwszy wspomniano na Zachodzie o tym nowym radzieckim czołgu eksperymentalnym, seryjna produkcja T-64 była już dawno zakończona i T-64 zastąpiono nowym T-72.
Taka polityka ma wiele uzasadnień. Przede wszystkim, w ten sposób o wiele skuteczniej strzeże się tajemnicy, co w razie wojny ustawia nieprzyjaciela w bardzo niekorzystnym położeniu. Po wtóre, ułatwia to sprzedaż przestarzałych technologii naszym sojusznikom - od Polski po kraje arabskie. Dlatego sprzęt bojowy Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej uchodził w oczach Zachodu za witrynę najbardziej zaawansowanych radzieckich technologii wojskowych.
Mieliśmy cztery i pół miesiąca na przestudiowanie napędu, wyposażenia, elektroniki i uzbrojenia nowego czołgu. Od 1 czerwca do 15 października 1967 roku. Z końcem września planowano nasz udział w wielkich manewrach: praktyczny sprawdzian nabytych umiejętności.
Na wieczornym apelu, przed załadunkiem do wagonów, odczytano nam rozkaz zabraniający wszystkim młodym oficerom noszenia podczas szkolenia mundurów oficerskich. Mieliśmy nosić jedynie kombinezony czołgowe. W naszej armii te kombinezony nie mają dystynkcji, co nie pozwala odróżnić szeregowego od oficera.
Był to więc rozkaz o zastosowaniu środków kamuflażu. Wprowadzanie nowych technik bojowych zawsze jest okryte ścisłą tajemnicą. Stosuje się drakońskie środki dla powstrzymania przecieku jakichkolwiek szczegółów z tym związanych. Dlatego nikogo nie zdziwił fakt, że przebrano nas za szeregowych. Rzeczy nadzwyczajne wyszły na jaw nieco później. Okazało się, że razem z nami udaje się ponad stu kierowców-instruktorów. Setka instruktorów na dwustu raptem uczniów, to poważne zachwianie proporcji.
Druga niespodzianka czekała nas w pociągu. Ledwie ruszyliśmy - we wszystkich wagonach odczytano rozkaz o utworzeniu 100. szkolnego pułku pancernego gwardii. Zastępca komendanta szkoły, który rozkaz odczytał, przedstawił nam młodego pułkownika - dowódcę nowo sformowanego pułku. Ogłoszono zarazem, że pułk liczy 92 czołgi w pierwszej linii i 19 czołgów szkolno-bojowych.
Był środek nocy. Pociąg sunął przed siebie z usypiającym stukotem. Lecz nikt z nas nie spał. I nie bez kozery. Po co aż tyle czołgów? 30-40 czołgów szkolno bojowych starczyłoby w zupełności. Czołgi bojowe w ogóle nie były potrzebne.
W atmosferze pewnego podniecenia padały na ten temat rozmaite hipotezy. Ktoś zasugerował, że może wiozą nas do Arabów. Sytuacja w tamtym regionie pogarszała się z każdym dniem.
- Fajnie by było, chłopaki, chociaż raz w życiu skoczyć za granicę. Do Polski, a niechby i do takiego Jebiptu.
- Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica! Ale NRD, albo Egipt - czemu nie. Tylko że teraz, z tym nowym T-64, nie zobaczysz zagranicy przez co najmniej pięć lat.
- A może naprawdę jedziemy do Arabów z odsieczą? Przeszkolą nas w try miga i rzucą doborowy pułk oficerski na najnowszych czołgach...
- Obejdą się bez naszej pomocy! Czytałeś, ile mają czołgów? No, widzisz!... I to jakie! Pewnie, że to nie T-62, ale na przedpotopowe izraelskie Shermany wystarczą w zupełności...
- No, a tłumy naszych doradców? Poza tym wszystkie plany wojenne opracował im nasz Sztab Generalny.
- Oj, dadzą Arabiszony Żydkom popalić!
- Wiecie, chłopaki, a ja słyszałem, że z Arabów tacy żołnierze, jak z koziej dupy trąba.
- A Żydzi, myślisz, lepsi? Po pierwszej salwie dadzą drapaka.
- Dobrze gada!
- W Ameryce już śpiewają requiem dla Żydów.
- Nie za szybko stawiacie na nich krzyżyk? Jeśli oenzetowcy nie przestaną rozdzielać Żydów i Arabów, nie będzie żadnego zwycięstwa.
- Już ty nic się nie martw, nasi coś wykombinują.
- Ech, żeby te wojska ONZ wycofali jak najszybciej. Wtedy się zacznie prawdziwa szopka!
- Szopka szopką - ciekawe, kto się będzie śmiał ostatni?
Następnej nocy w strugach deszczu wyładowaliśmy się z wagonów na małej wiejskiej stacyjce, gdzieś w obwodzie czernihowskim. Czekała tam na nas kolumna ciężarówek z brezentowymi budami. Po kolejnych trzech godzinach jazdy kolumna zatrzymała się. Zeskoczyliśmy na ziemię, w opary przedświtu i ciepławą mgiełkę, w pobliżu obozowiska w samym środku lasu.
O, w dupę! Nigdy jeszcze nie widziałem tylu namiotów w jednym miejscu. Ich widok przywodził na myśl ordę Batu-chana pod murami Kijowa. Jak okiem sięgnąć, wszystkie leśne przesieki wypełniały stalowozielone brezenty. Tu i ówdzie mignie jakaś przecinka, a za nią znów nie kończące się szeregi namiotów pod siatką maskującą. Namioty, namioty, namioty aż po horyzont, i dalej. We wszystkich kierunkach ta sama dwuspadzista monotonia. Dziesiątki, a może setki tysięcy ludzi. Artylerzyści, obrona przeciwlotnicza, piechociarze, wojska rakietowe, saperzy, desant.
Gdzieśmy, do diaska, trafili? Co to za koncentracja? O co tu chodzi?
Tuż za nami ciągnęły się rzędy namiotów jakiegoś zmotoryzowanego pułku piechoty. Pułk niezwyczajny: wszyscy po rosyjsku gadają, a więc pułk „dworski", reprezentacyjny. Piechociarze gęby mają plugawe i teksty nie lepsze.
- Słyszeliście, chłopy, nowy dekret? Na rocznicę Października* będą bić nowe monety.
- I co z tego?
- Trzeba odłożyć sobie zapasik. Po następnej rewolucji nabiorą wartości.
Z palarni dobiega chóralny rechot.
Na co dzień antyradzieckie dowcipy rozbrzmiewają na każdym kroku. Ale nie zdarzyło mi się słyszeć takich pogaduszek wygłaszanych otwarcie i przy obcych! Albo piechota nie bała się kapusiów, albo mieli kapusiów--wolnomyślicieli.
Tak czy owak, po śniadaniu postanowiliśmy wysłać do piechoty niewielką delegację. Chcieliśmy im delikatnie wyjaśnić, że nie jesteśmy prostymi żołnierzami, lecz oficerami, choć chwilowo bez dystynkcji. Tym sposobem już na wstępie ukrócilibyśmy wszelkie poufałości. I tylko tak mogliśmy działać: na szczeblu dowódców pułków obowiązywała tajemnica.
W składzie delegacji byłem również ja. Piechociarze przywitali nas entuzjastycznymi okrzykami.
- Czołem czołgiści!
- Twarde nasze lufy i mocne nasze dupy!
- Hej, chłopaki, w górę ptaki!
- Dajcie pancernym coś wypić! - zarządził wysoki, przystojny żołnierz. Ze wszystkich stron wyciągnęło się ku nam ze trzydzieści manierek, napełnionych czymś wonnym i dobrze znajomym.
Ale my byliśmy w poważnych nastrojach i odmówiliśmy poczęstunku. Widział to kto, żeby oficer popijał ze zwykłymi żołnierzami, w dodatku obcymi?
- Towarzysze - przemówił surowo podporucznik Ochrimienko, szef naszej delegacji. - Co prawda nie mamy dystynkcji, ale wszyscy jesteśmy oficerami!
Uwagę tę przyjęto gromką salwą śmiechu.
- A my kto jesteśmy, jak myślicie? My też oficerowie! Tylko w żołnierskich mundurach! Pozwólcie, przedstawimy się: Kijowska Wyższa Szkoła Dowódców imienia Frunzego. Dwustu świeżo upieczonych podporuczników. Nam też nie dają nacieszyć się naramiennikami. Wczoraj posłaliśmy delegację do spadochroniarzy. Chcieliśmy przywołać żołdaków do porządku. Okazuje się, że to też oficerowie, Wyższa Szkoła Wojsk Powietrznodesantowych w Riazaniu. A tam, po prawej - absolwenci Wyższej Szkoły Artylerii Przeciwlotniczej w Połtawie, stu osiemdziesięciu podporuczników.
- No to napijmy się! Niech tam! Wasze piechociarskie!
Wypiliśmy.
- Ale co tutaj robicie, orły-sokoły? - pytamy.
- Oficjalnie jest to szkolenie w zakresie nowych technik bojowych. Nieoficjalnie - szopka dla uczczenia jubileuszu ukochanej władzy radzieckiej.
Wypiliśmy jeszcze po jednym. Rano nie najlepiej wchodzi. Ale jakoś przemogliśmy.
Więc to tak! Urządzono wielkie widowisko z okazji pięćdziesiątej rocznicy. Byliśmy statystami do scen batalistycznych.
- Będzie balet, jakiego świat nie widział. Nigdy jeszcze nie było tyle woja w jednym miejscu. No i pokażą najnowsze technologie.
- Na głównych kierunkach pójdą dwie dywizje złożone w całości z młodych oficerów i kadry instruktorskiej. Na drugorzędnych kierunkach będą dywizje kadetów z ostatnich semestrów - oficerów za pięć dwunasta. No i na pozostałych - „dworskie" dywizje doborowe. Będą wzbijać kurz po horyzont, demonstrować liczebność, skorupę ziemską wprowadzać w drgania skandowaniem.
- A mówili, że to ćwiczenia...
- A nam nie? I dali nam cud-maszynę: bojowy wóz piechoty, BWP-1. Może o nim słyszeliście?
- Jakżeby nie...
Miny nam zrzedły raptownie, mimo całej wypitej wódki. Wiedzieliśmy doskonale, na czym polegają takie widowiska i jakie czekają nas przygotowania.
Tej samej nocy do obozu przybyły pierwsze pododdziały 120. Rogaczewskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii - reprezentacyjnej dywizji dowódcy Białoruskiego Okręgu Wojskowego. Każdy okręg ma taką dywizję: Okręg Moskiewski - 2. Tamańską Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii imienia Kalinina oraz Kantemirowską Dywizję Pancerną. Okręg Karpacki -24. Żelazną Samarsko-Uljanowską Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej. Okręg Kijowski - 41. Dywizję Pancerną Gwardii. Wszystkie służą wyłącznie do celów reprezentacyjnych. Znają jedynie defilady, pokazowe ćwiczenia, uroczyste wizyty zagranicznych gości, warty honorowe. .. Wyszkolenia bojowego nie mają za grosz. Dywizje reprezentacyjne - a jest ich w Armii Radzieckiej dziewięć - są całkowicie niezdolne do walki. Zawsze jednak utrzymuje się je w pełnym stanie etatowym, po 12.000 doborowych żołnierzy i oficerów.
Tym razem na okoliczność jubileuszu, na niezrównane widowisko zmobilizowano nawet dywizje „dworskie", uzupełnione nowo mianowanymi oficerami w charakterze szeregowych.
Na ogromnych obszarach odbywało się formowanie oddziałów przeznaczonych do działań na głównym kierunku. Gdzieś w pobliżu mieściła się kwatera polowa dowództwa 38. Armii. Dla celów operacji „Dniepr" skład armii wzmocniono przez dołączenie najlepszych reprezentacyjnych dywizji: 41. Dywizji Pancernej Gwardii, 79., 120. i 128. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii, 24. Żelaznej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, a także brygady rakietowej, brygady artylerii przeciwlot
niczej, brygady rakiet ziemia-powietrze, 27. Brygady Artylerii Haubic Gwardii, 963. pułku artylerii przeciwpancernej i licznych pododdziałów wspomagających, wśród nich polowej bazy rakietowo-technicznej, armijnej bazy rakiet ziemia-powietrze, dwóch pułków łączności, pułku inżynieryjnego oraz kilku batalionów saperskich, chemicznych, remontowych, transportowych i innych. Dołączono też kilka wydzielonych batalionów piechoty zmotoryzowanej, podporządkowanych bezpośrednio dowódcy armii. W tych ćwiczeniach miały one zastępować „czarne formacje" - karne oddziały złożone z zeków. Rzuca sie je na najtrudniejsze odcinki, w ogień walki, tam, gdzie przygotowanie artyleryjskie zawiodło albo na obszary nie rozpoznane. Z reguły bataliony karne są „jednorazowego użytku".
Na okoliczność operacji „Dniepr", karne bataliony sformowano nie z zeków, lecz spośród młodych oficerów przebranych w żołnierskie mundury.
Równocześnie z naszą 38. Armią formowano jeszcze trzy inne. Wszystkie razem stanowiły 1. Front Ukraiński, będący zgrupowaniem „Sił Wschodnich".
Na prawym brzegu Dniepru formowały się „Siły Zachodnie". Nie miały jednak takiej potęgi. Nie wyposażono ich w czołgi ostatniej generacji, a za szeregowych mieli zwyczajnych żołnierzy.
Wciąż przybywały nowe oddziały i sprzęt bojowy. Z każdym dniem, z każdą nocą, z każdą godziną. Podczas przygotowań do operacji „Dniepr" Armia Radziecka kompletnie utraciła zdolność bojową. W dywizjach „baletowych" oficerowie odegrać mieli role żołnierzy. Skąd ich brać? Nawet gdyby zgromadzić wszystkich absolwentów ze wszystkich szkół i akademii wojskowych i to by nie wystarczyło. Dlatego też podjęto decyzję o odkomenderowaniu większości oficerów okręgów Zakarpackiego, Bałtyckiego, Białoruskiego, Kijowskiego i Karpackiego. Każdy okręg to grupa armii. Wyobraźcie sobie teraz pięć największych grup armii pozbawionych oficerów! A co z żołnierzami? Na wykopki.
Każdego roku Armia Radziecka kieruje setki tysięcy żołnierzy do kopania kartofli. Rok 1967, rok pięćdziesiątej rocznicy, był rokiem rekordowych zbiorów. Niewielu stawia sobie pytanie, skąd w ogóle biorą się u nas takie obfite zbiory. Po prostu pojawiła się możliwość zatrudnienia przy żniwach nie setek tysięcy, ale milionów żołnierzy. Dlatego ten rok rekordów był również rokiem rekordowego urodzaju. Nawiasem mówiąc, urodzaje są zawsze rekordowe, tylko nie ma ich komu zebrać.
Dezynwoltura radzieckiego Sztabu Generalnego wobec oficerów i żołnierzy okręgów wojskowych, odgrywających kluczową rolę obronną w przypadku agresji NATO potwierdzała po raz kolejny, że mało kto w Sztabie Generalnym serio brał tę możliwość pod uwagę.
Czy wiecie, jak czołgi poruszają się pod wodą? Jeśli nie - opowiem. Przede wszystkim czołg zostaje poddany hermetyzacji. Na wieży mocuje się rurę, która doprowadza powietrze do przedziału bojowego kadłuba i stamtąd do silnika. Spaliny wydalane są wprost do wody. Przed zanurzeniem kierowca czołgu nastawia specjalne urządzenie zwane żyropółkompasem na dowolny charakterystyczny punkt na przeciwległym brzegu. Pod wodą strzałka urządzenia wskazuje kierowcy właściwy kierunek. Na brzegu działa dodatkowo punkt dowodzenia, którego zadaniem jest obserwować przemieszczanie się rur sterczących ponad poziom wody. W razie potrzeby obserwator drogą radiową pomaga kierowcom trzymać kurs: „212 - bardziej na lewo, jeszcze na lewo, kurwa twoja mać!". W razie awarii silnika płetwonurek zakłada liny holownicze i stojące na brzegu ciągniki wyciągają maszynę z wody. To wszystko - cała mądrość! Jedyny kłopot w tym, że czołg, mimo ogromnej masy, to również solidny zbiornik powietrza. Jego przyczepność do gruntu pod wodą jest dużo mniejsza niż na lądzie. Przy tym łożysko rzeki to nie to samo, co ubita ziemia. Dlatego kierowanie czołgiem pod wodą wymaga smykałki. Wystarczy przycisnąć drążek sterowniczy ciut za mocno,
a czołg obraca się gwałtownie, wyrywa nie wiadomo dokąd. Na betonie dzieje się to samo. Kierowcy zwykle przesuwają drążki całym ciężarem ciała. A na betonie wystarczy lekko docisnąć, by znarowlony czołg wyrwał się spod kontroli. Pamiętacie, ile ich tkwiło po rowach w Czechosłowacji?
Żołnierzom wbija się do łbów, że jeżeli pod wodą czołg nie posuwa się po linii prostej, to lepiej nie ruszać drążków. Zszedł z kursu? Pies go jebał, niech jedzie jak chce, przy odrobinie szczęścia wygramoli się na brzeg. A jeżeli ruszać, to naprawdę delikatnie. Doświadczeni czołgiści mówią, że starczy splunąć, i jedziesz...
Kiedyś podczas manewrów sam widziałem jak całkiem przytomny żołnierzyk, taki co to nawet po rosyjsku coś rozumiał, ponad godzinę krążył pod wodą przeprawiając czołg przez 60-metrową rzeczkę. Najpierw ustawił czołg pod prąd. Kazali mu odbić w lewo, a ten obraca maszynę o 180 stopni. A potem jeździł wzdłuż łożyska, nijak nie mógł ustawić się w poprzek. Dodatkowa trudność polega na tym, że ani na chwilę nie można zmniejszyć prędkości, zrzucić obrotów, ponieważ silnik dławi się momentalnie. Kręcił się więc po dnie jak bączek i w końcu wynurzył się z wody na tym samym brzegu, z którego rozpoczął swoją odyseję. Póki wywijał swoje obertasy, dwie kompanie czekały na brzegu nie mogąc zacząć przeprawy, a jedna kompania która przeprawiła się wcześniej została skreślona jako „zniszczona", bowiem została pozbawiona wsparcia ogniowego.
Podczas operacji „Dniepr" tego typu wypadki były absolutnie nie do pomyślenia. Waśnie dlatego wszystkich żołnierzy-kierowców zastąpiono instruktorami i oficerami.
Ale Dniepr to ogromna ukraińska rzeka. To nie Worskla i nie Klaźma. W dodatku przez Dniepr przeprawiać się miały cztery regularne armie. W owym czasie armia ogólno wojskowa miała na wyposażeniu 1.285 czołgów, zaś armia pancerna - 1.332 czołgi, nie licząc pływających czołgów zwiadowczych. W skład naszego frontu wchodziły trzy armie ogólnowojskowe i jedna armia pancerna, a więc 5.187 czołgów. Cała ta armada miała za zadanie sforsować Dniepr w ściśle określonym czasie. Widowisko miało przebiegać na oczach Politbiura i znakomitych gości zagranicznych, których Politbiuro zaprosiło specjalnie po to, aby trochę postraszyć straszliwą potęgą armii-wyzwolicielki.
Ustalono, że w pobliżu trybuny honorowej nie tylko same czołgi przejadą pod wodą, ale będą dodatkowo holować za sobą artylerię.
A jeżeli coś się nie powiedzie? Jeżeli w którymś z czołgów woda zaleje silnik? Jeżeli jeden albo drugi ruszy z prądem rzeki? Co począć, kiedy zaczną sobie wzajemnie przeszkadzać, zahaczą się holowanymi armatami? Co wtedy pomyślą nasi zagraniczni bracia o radzieckiej potędze zbrojnej? No właśnie! Trzeba wszystko mieć szczegółowo przemyślane i być przygotowanym na każdą sytuację.
Kombinowali, kombinowali i wreszcie wykombinowali. Wymościć dno rzeki.
Podczas gdy tysiące oficerów odbywały szkolenie, tysiące żołnierzy kładły szosę na dnie rzeki na wyznaczonych odcinkach przeprawy. Pod wodą ułożono tysiące ton konstrukcji stalowych i stalowej siatki. Wzdłuż wstęg siatki biegły żelbetowe bariery, jak na autostradzie. Wyłożenie dna siatką zapewniało czołgom większą przyczepność, a bariery zapobiegały zbaczaniu z kursu. Czołg toczył się jak po torze. Takich torów skonstruowano przynajmniej setkę. Bóg jeden wie, ile w tym celu zmarnowano stali, betonu i ludzkiej pracy. Roboty trwały kilka miesięcy, ale rezultaty były znakomite.
Podczas operacji „Dniepr" pięć tysięcy czołgów, z których większość taszczyła za sobą na haku ośmiotonowe działo, sforsowało rzekę bez jednego wypadku, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich zaproszonych bratnich obserwatorów. Taki numer byłby oczywiście nie do zrobienia w czasie wojny, gdyż żaden nieprzyjaciel nie pozwoliłby, żeby nasza armia przez cztery miesiące taplała
się w wodzie, urządzając sobie przejazd po dnie. Tutaj natomiast radzieccy marszałkowie mogli spokojnie obserwować przeprawę, nie blednąc, nie czerwieniąc się, nie trzęsąc się o swoje gwiazdki marszałkowskie. Wiedzieli, że nie ma prawa być żadnych nieprzewidzianych wydarzeń. Nawiasem mówiąc, wojska pozostałych nacierających frontów przeprawiały się mostami i promami. Jest to praktykowane, naturalnie tylko tam, gdzie nie widzą tego zagraniczni goście.
Kiedy pracowałem przy budowie tych właśnie tajnych podwodnych przepraw, spotkałem kolegę, Jurka Soło-wiowa, który kończył szkołę rok przede mną.
- Jurek, pies ci mordę lizał! To ty?
- Wiktor! Się masz stary draniu!
- Co u ciebie? Gdzie cię diabli ponieśli?
- Na Białoruś, do siódmej pancernej.* A życie? Cóż, trochę jak generalski pagon.
- ?...
- Same wężyki i zakrętasy.
- Wysoko zaszedłeś?
- Dowódca batalionu. A Saszkę Starkowa pamiętasz?
- No jasne!
- Jest u mnie szefem sztabu. Wszystkich oficerów zabrali, a nam przydzielili kompanię. Teraz przez te „balety" w całym batalionie zostaliśmy tylko my dwaj. Ja dowodzę, a Saszka zarządza sztabem. Szeregowy Abduchmajew!
- Tak jest, towarzyszu poruczniku!
- Wezwijcie szefa sztabu batalionu.
- Rozkaz!
- A ty, Wiktor, jakich zaszczytów się dosłużyłeś?
- Jestem celowniczym! - zameldowałem się ze śmiertelną powagą.
Obaj wybuchneliśmy śmiechem. Istny Czechow, choć trudno orzec, kto z nas ma lepiej. On występuje w roli pułkownika, dowodzi batalionem, ma pod rozkazami setki ludzi i ogromną odpowiedzialność. Ja robię za młodszego sierżanta, kręcę korbkami działa i nie odpowiadam za nic. A w kasie dostajemy po równo: obaj jesteśmy porucznikami.
Przyleciał Saszka Starkow. Uściskaliśmy się serdecznie.
- No, jak, dowódco? - Saszka wyjmuje manierkę. -Zaprosimy pancerniaka na małego?
- Polewaj!
Napiliśmy się. I jeszcze po jednym. Za moje pierwsze gwiazdki oficerskie. Za nasze przyszłe gwiazdki. Wypiliśmy za ich batalion. Potem za moje nowe działo kalibru 125 mm i za nowy czołg T-64. Potem wypiliśmy ot tak, zwyczajnie. Znowu byliśmy razem.
- Jak sobie radzicie, chłopaki, z całym batalionem? Nawet przy pełnej kadrze oficerskiej nie ma mowy o żadnej dyscyplinie, ale we dwóch?!...
Spojrzeli po sobie. Chichoczą.
- Nawet nie próbujemy utrzymać dyscypliny. Robi to za nas trojka.
- Co ty chrzanisz?
- Pewnie, że tak. Oficerów, jak wiesz, pozabierali: jednych do Arabów, innych do tej waszej szopki, część na żniwa. A w dywizjach ustanowili trybunały polowe. Co tydzień jakiegoś pajaca skazują - i do karnej kompanii. No i sam widzisz, praca wre.
Rzeczywiście, żołnierze pracowali bez odpoczynku. Nie powiem, żeby zasuwali nad wyraz solidnie, ale jednak machali łopatami, póki dowódcy w zaroślach nad piaszczystym brzegiem pociągali żyto z gwinta manierki.
- Ty, Wiktor, wpadaj do nas. Zawsze coś się znajdzie do spłukania kurzu.
- I nie bądź taki zadowolony, celowniczy. Skończy się „balet", też dadzą ci kompanię. I wtedy się przekonasz, jak wygląda kij od strony dowódcy!
Po obozie krążą triumfalistyczne plotki. Padł Izrael! Wieczorem w kwaterze oficerów piechoty wygrzeba
gdzieś spod ziemi małe trzeszczące radyjko i popędziliśmy tam wszyscy, żeby posłuchać wiadomości. Jak to w piechocie, ożywienie było wielkie. Wypoczęli już nieco po dniu ostrych ćwiczeń, strzelili po kilka kielichów i teraz śpiewają przy ognisku białogwardyjskie kawałki:
Ech, jabłuszko mile, gdzie się toczysz? Jak do Czeki trafisz - nie wyskoczysz!
A sto gardeł podchwytuje:
Ech, jabłuszko miłe, tocz się w świat, W dupie mamy nieugiętą władzę Rad!
- A nie boicie się?
Oficer piechoty patrzy na mnie maślanym wzrokiem, w oczach skaczą mu chochliki:
- Czego mamy się bać? To działalność artystyczna. Szykujemy spektakl o tych skurwysynach machnowcach*, to musimy poćwiczyć.
W całej Armii Radzieckiej nie napotkałem podobnej swobody obyczajów, jak wśród elewów Kijowskiej Wyższej Szkoły Dowódców, noszącej dumne imię Frunzego. Inna sprawa, że absolwenci tej właśnie szkoły są w Armii Radzieckiej rekordzistami jeśli chodzi o liczbę ucieczek na Zachód. Z nimi właśnie nawiązaliśmy najlepsze kontakty.
- Cisza, chłopy! Zaczyna się!
Po wstępnych trzaskach, radio odezwało się: „Towarzysz Breżniew przyjął dziś na Kremlu... Wiadomości z frontu rolnego..."
- Popamiętacie moje słowa. Mówię wam, że coś pieprznęło. Nasi im nadoradzali...
- Morda w kubeł, wróżbita zasrany!
Ale radio nie śpieszyło się jakoś z doniesieniem o naszej wiktorii na Bliskim Wschodzie:
„...Doniosły jubileusz..."
- Mówię wam, chłopy, że to wszystko gówno prawda. „...Pracownicy rafinerii Tatarskiej ASRR po wielu godzinach..."
- Może i racja... „...Doniesienia z zagranicy..."
- CISZA!!!
„...W dniu dzisiejszym towarzysz Fidel Castro..."
Tu już wszyscy stracili cierpliwość i kubańskiego brodacza obrzucono stekiem najbardziej wyrafinowanych obelg, jakie tylko można wyszukać w wojskowym słownictwie pozaregulaminowym. Póki spiker wyjaśniał jakieś szczegóły z życia kudłatego rewolucjonisty, pod jego adresem sypały się opisy wszelkich możliwych zboczeń seksualnych, łącznie z takimi, które poczciwemu Castro nie przyszłyby nawet na myśl.
..... do wydarzeń na Bliskim Wschodzie... zacięte walki... bohaterski opór... Gaza... El Arisz... solidarność..."
Informacja krótka i niezrozumiała. Ani liczb, ani faktów. Co najważniejsze, chuj wie, gdzie leży ten El Arisz, na czyim terytorium, jak daleko od granicy.
- Ma któryś mapę?
- Może skoczymy czołgiem do wioski? W szkole musi być globus!
- No to dawaj! Walimy!
- Jak powiedzieli „solidarność" - to już koniec. Syf i mogiła.
- Z chuja się urwałeś? Jaki koniec? Mamy tam tysiące czołgów, a doradców jeszcze więcej. Nie ma gdzie splunąć, żeby nie trafić w któregoś. Araby musiałyby wpierw wszystkich wykosić.
- Zamknij się z tymi doradcami. Są tacy sami jak nasz dowódca dywizji. Psu pod ogon całe ich doradztwo, nawet manewrów nie potrafią porządnie przeprowadzić. Wszystko dla picu!
Przywieziono globus. Niestety, całkiem nieduży. El Arisz na nim nie było, a i sam Izrael udało się zlokalizować z wielkim trudem. Przewaga Arabów była z całą pewnością niepodważalna, nawet na globusie.
A jednak i następnego dnia radio milczało o wyzwoleniu Tel Awiwu. W informacjach pojawiły się niepokojące nutki: lotnictwo izraelskie bombarduje spokojne miasta i wioski, szkoły i szpitale. To ponownie skłoniło nas do myślenia. Kiedy się strzela do mieszkańców Budapesztu czy Nowoczerkaska, radio nigdy nie nawołuje do „solidarności", a tu nagle rozczulają się nad bezbronnymi Arabami. Co by to mogło znaczyć? Skoro stolica Izraela nie padła w pierwszym dniu, ani nawet w drugim, to oznaczało, że coś szwankuje w naszym planowaniu. Szefa Sztabu Generalnego należałoby postawić pod sąd za taką strategię.
Informacje radiowe były mgliste i pełne sprzeczności. Było jasne, że wojska arabskie nie zdobyły stolicy Izraela, i że nie wkraczają na przedmieścia. Przecież zaraz by o tym doniesiono. Ale w takim razie gdzie się podziali Arabowie? Gdyby przekroczyli granicę, powinni z miejsca znaleźć się pod murami miasta: całe to ich państwo można nakryć czapką!
- Może nasi wymyślili jakiś numer? Może zamierzają dostarczyć Arabom T-64!
- Co ty pieprzysz? Jeżeli nasi doradcy mając tysiące T-55 nie mogą załatwić tych przedpotopowych żydowskich Shermanów, to znaczy, że im nie pomożesz. To po pierwsze. A po drugie, ten cały T-64 można o kant dupy potłuc. Czołg jest chujowy i tyle!
Na dobrą sprawę taka opinia od dawna kołatała nam się po głowach. Po prostu nikt nie chciał o tym gadać.
Z czołgiem T-64 zaznajomiliśmy się wstępnie jeszcze przed opuszczeniem szkoły, kiedy pierwszy egzemplarz, przykryty brezentem, dostarczono pod osłoną nocy i ukryto w hangarze. Była to tylko przelotna znajomość, ale maszyna od pierwszej chwili przypadła nam do gustu. Działo kalibru 125 mm, najpotężniejsze na świecie. Żaden czołg nigdy nie był wyposażony w podobne. Mało
tego, że było superpotężne, to jeszcze z automatycznym ładowaniem. Tego też nie miał żaden inny czołg. Działo charakteryzowało się niesamowitą prędkością początkową pocisków i niezwykłą szybkostrzelnością T-64 mógł strącić wieżę z innego czołgu i odrzucić ją na odległość kilkudziesięciu metrów. A przecież wieża czołgu waży osiem do dwunastu ton.
Teraz poznaliśmy nieco lepiej możliwości T-64 i nasz początkowy entuzjazm ustąpił miejsca wątpliwościom.
Superpotężne działo, imponujące kalibrem, było bardzo niecelne.
Konstrukcję gąsienic oparto na całkiem nowych zasadach. Dotychczas trzeba było wymieniać gąsienice co 2.000 kilometrów, te miały starczyć na 10.000. Jedyny kłopot w tym, że ciągle spadały. Wyobraźcie sobie boksera, któremu w decydującym momencie opadają spodenki.
Sam silnik wreszcie - nie był zły. Był po prostu fatalny.
Do obsługi jednego naszego pułku pancernego skierowano kilka ekip monterów i inżynierów oraz grupę projektantów. Przybyli z Charkowskiej Fabryki im. Mały-szewa, która oficjalnie produkuje parowozy, ale nieoficjalnie - czołgi. Pracowali w dzień i w nocy, bardzo się starali, ale w końcu stracili resztki nadziei na rozwiązanie problemów wynikających z konstrukcji silnika.
Następnego dnia wieczorne wiadomości położyły kres wszelkim wątpliwościom. Spiker triumfalnie oznajmił o decydującej klęsce, jaką ponieśli izraelscy agresorzy na obszarze El Kantary i przełęczy Mitla.
Wszystko się wyjaśniło. Skoro Żydów nazwano agresorami, oznaczało to, że zdołali wyrwać Arabom sporą część terytorium i tam właśnie toczą się walki. Nawiasem mówiąc, spiker zapomniał jakoś dodać, że między Egiptem i Izraelem stacjonowały oddziały ONZ i że armia izraelska nie mogła nad nimi przeskoczyć. Tel Awiw nie domagał się również ich usunięcia. Dopóki strony były rozdzielone przez neutralne wojska, do walk nie mogło dojść. A więc wojska rozjemcze wycofano przy aktywnym współudziale ZSRR. Jak w takim razie Izrael został agresorem?
W podobnych sytuacjach oficerowie i generałowie, jeżeli nie są bezpośrednio zaangażowani w działania wojenne, nie otrzymują żadnych dodatkowych informacji. Nie wspomnę nawet o szeregowych żołnierzach, podoficerach i prostych cywilach. Słuchaj radia, czytaj „Prawdę" - i chwatitl Po tego typu akcjach nigdy nie analizuje się błędów, nie mówiąc już o ich publicznym ujawnieniu. Tylko szkolenia polityczne, tylko poufne memoranda kierownictwa partyjnego. Zrozumiale, że polityczne kierownictwo szuka usprawiedliwienia. Ale my przecież jesteśmy zawodowcami. Nie potrzebujemy analiz politycznych, lecz militarnych: jakie były nietypowe elementy taktyki, jak strony konfliktu zorganizowały dowodzenie, jak współdziałały różne rodzaje wojsk, jak następowało ześrodkowanie na głównych kierunkach, jak spisały się formacje maskujące i służby dezinformacyjne, dzięki jakim wybiegom udało się uzyskać efekt zaskoczenia. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na żadne z tych pytań. Jaki był rzeczywisty powód porażki, jakie popełniono błędy -to pozostało dla nas tajemnicą.
Wkrótce potem Komitet Centralny rozesłał zamknięty list do odczytania na zamkniętych zebraniach partyjnych. Motywem przewodnim listu było: Arabowie walczą kiepsko, bo zamiast odpierać ataki, zajmują się odprawianiem modłów. I jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że przecież od początku było wiadomo, że Arabowie walczą kiepsko. A skoro o tym wiedzieliśmy, to po co było wyrzucać w błoto miliardy rubli, tracić tysiące czołgów i samolotów? Przecież można było próbować dyplomacji pokojowej. A pokój zapewniały nam „błękitne hełmy". I w jakim celu, u diabła, żądaliśmy usunięcia sił ONZ, które osłaniały tych kiepskich żołnierzy? A w ogóle, skoro wiedzieliśmy, że wojacy z nich żadni, że modlą się zamiast walczyć, to dlaczego nie przedsięwzięto środków zaradczych? A może radziecki Sztab Generalny nie wiedział, jaka naprawdę jest armia arabska? W takim razie Sztab Generalny, wywiad wojskowy i tysiące doradców nie byli warci złamanej kopiejki.
A może arabskich oficerów nie uczono w naszych akademiach wojskowych? Może szczegółowych planów wojny nie układano w naszym Sztabie Generalnym? Jeszcze jak! Wszystkie, co do przecinka, wyszły spod piór radzieckich sztabowców. Wszystkie kierowały się radziecką doktryną wojenną. Wszystkie wiernie naśladowały radzieckie wzorce. I radziecki pic na drążku również. Chociaż tego nie jestem pewny. Bardzo trudno dorównać pod tym względem niezwyciężonej Armii Radzieckiej .
Jedyny skutek wojny arabsko-izraelskiej 1967 roku dotyczący nas bezpośrednio, to wycofanie wszystkich czołgów T-64 i zastąpienie ich starymi, poczciwymi T-55. Były to skromne maszyny, nie słynęły z nadzwyczajnej siły ognia, ale waliły prosto w cel. Wież nie strącały, ale zabijały bez większego wysiłku. I nie spadały im spodenki.
Decyzja o wycofaniu T-64 miała swój głęboki sens. Gdyby czołg został- zaprezentowany, okazałoby się, że T-62 nie jest najnowszym modelem na uzbrojeniu Armii Radzieckiej, a wspaniały T-55 to w ogóle dinozaur. Pokonani Arabowie mogliby się skarżyć, że zostali wyposażeni w rupiecie, a zatem to nie oni są winni klęski lecz przestarzały sprzęt. To oczywiście kompletna bzdura. W tym momencie czołgi T-55 stanowiły trzon uzbrojenia radzieckich jednostek pancernych. Arabowie dysponowali tym samym typem, choć w uproszczonej wersji eksportowej. T-62 stanowiły nie więcej niż 10 procent wyposażenia, a T-64 dopiero wszedł do seryjnej produkcji, ale miał na razie masę niedoróbek i nie mógł uchodzić za pełnowartościowy wóz bojowy. Tak czy siak, odebrano nam T-64 i nie prezentowano na pokazach. Nawiasem mówiąc, produkowany w sporych seriach czołg T-64 nigdy nie wziął udziału w defiladzie na Placu Czerwonym. Czyżby się obawiano, że może zawieść? Dopiero zbudowany wiele lat później czołg T-72 - maszyna niewymyślna, groźna i niezawodna - został zaprezentowany na Placu Czerwonym dokładnie dziesięć lat po niedoszłym pokazie sześćdziesiątkiczwórki.
Kiedy dostarczono nasze pięćdziesiątkipiątki, znaleźliśmy się w głupiej sytuacji. Teoretycznie mieliśmy spożytkować czas na zapoznanie się z nowym czołgiem. Po to nas tu trzymano, wydawano niemałe pieniądze. Ale nowe czołgi zabrano. Za co nam teraz płacą?
Zapytaliśmy o to dowódcę pułku.
- Nie zwracajcie uwagi na takie głupstwa - powiada. - Płacą wam, i to nieźle? No, to się cieszcie.
Trochę nam przeszło. Jednak to samo pytanie postawili w księgowości. Nikt nie ma prawa wypłacać pieniędzy za nic. Oficer powinien czymś lub kimś dowodzić (a my nikim nie dowodziliśmy}, albo odbywać szkolenie (w akademii wojskowej, na różnych kursach itp.). Od chwili odzyskania naszych T-55 przestaliśmy się wpisywać do tej kategorii. Nie wiem, jak ostatecznie poradzono sobie z tym problemem. Wiem tylko, że nadal regularnie otrzymywaliśmy wypłatę. A figurowaliśmy w rubryce „szkolenie". Więc pewnie płacili nam za pic na drążku. Za „balet"...
Tymczasem szkolono nas coraz intensywniej. Dzień po dniu, bez świąt i przepustek, szykowano bezprecedensowy, gigantyczny spektakl. Nie mam pojęcia, ile miliardów rubli poszło na to przedstawienie. Spróbujcie oszacować sami.
Zakłada się, że bezawaryjny przebieg T-55 wynosi zaledwie 500 godzin jazdy. Potem czołg udaje się na remont generalny. Wymienia się dosłownie każdą część, pozostawiając tylko kadłub. Instaluje się nowy silnik, nowy układ transmisyjny i sterowniczy, oprzyrządowanie. Po tych zabiegach czołg funkcjonuje dalsze 250 godzin, po czym spisuje się go na straty. Dlatego też
większość czołgów cały swój żywot spędza w oczekiwaniu na wojnę. Czołgi stoją „zakonserwowane", transportuje się je na platformach kolejowych. Każda godzina samodzielnej jazdy jest zbyt kosztowna. Tylko najstarsze, dziesięcio-, piętnastoletnie egzemplarze używane są na ćwiczeniach.
W armii radzieckiej czołgi miały wyznaczoną normę -200 kilometrów rocznie. To oznacza, że jeśli czołg spędzi cały rok w hangarach, to w następnym roku może zrobić 400 kilometrów. Za wykorzystanie normy godzin przed czasem dowódca mógł stanąć przed sądem wojskowym.
To tyle, nie licząc kosztów dozoru technicznego, amunicji i paliwa.
A teraz wyobraźcie sobie rzecz następującą: tysiące czołgów, dzień i noc uczestniczy w manewrach, bez oglądania się na stan silników. W ten sposób, w ciągu czterech miesięcy nasza 38. Armia zajeździła wszystkie swoje 1.285 czołgów. A nie byliśmy jedyną armią... Tuż przed pokazem odbyła się generalna wymiana sprzętu. Wycofano wszystkie czołgi, transportery opancerzone i pozostałe pojazdy, zastępując je prawie nowymi.
Na szkolenie poświęcano dwanaście godzin dziennie. Każdy element każdej fazy zbliżających się manewrów rozpracowany został w najdrobniejszych szczegółach. Każdy żołnierz musiał znać swoje miejsce.
Przygotowania do manewrów odbywały się na wielkim poligonie oznakowanym palikami. Każdy żołnierz (przebrany oficer) ćwiczył w kółko to samo zadanie: zeskoczyć z transportera przy tym krzaku, dziewięć kroków naprzód, seria z automatu, jeszcze trzynaście kroków, oto mój cel, kolejna seria, tutaj cel sąsiada z prawej, jeżeli nie trafia -ja mu pomagam. Czołg wali przeciwpancernym... I jeszcze raz to samo. I od nowa.
Planowanie manewrów trwało, zdaje się, niejeden rok. Kiedy przybyliśmy na ćwiczenia, każdemu wręczono teczkę ze ściśle opisaną rolą, w której zaznaczony był nie tylko każdy krok, lecz nawet każdy oddech: ...siedem kroków naprzód - błysk - wstrzymaj oddech - zamknij oczy - włóż maskę przeciwgazową - wypuść powietrze -krótka seria z automatu...
Tak było w piechocie, tak było u nas, w artylerii, w oddziałach desantowych.
...Czołg wynurza się z wody - przeciwpancernym przestrzelić wodoszczelną osłonę lufy - dopływ powietrza zrzucić - odblokować wieżę i włączyć stabilizację armaty - opuścić lufę - za brzeziną wyłonią się cztery czołgi nieprzyjacielskie - zmasowany ogień całej kompanii - mój cel: lewy czołg z tyłu - po zniszczeniu celu przenieść ogień na cel po prawej - po zniszczeniu przesuwać ogień dalej w prawo...
Tydzień po przybyciu do obozu każdy musiał zdać egzamin ustny ze swej roli: wszystkie godziny, minuty, sekundy, kiedy, gdzie, który cel, odległość do celu, prędkość, kąt przesuwania się celu. Każdy z dziesiątków tysięcy żołnierzy znał dokładnie wszystkie posunięcia wroga, skład jego sił i sprzętu, wszelkie jego chwyty i sztuczki.
Po egzaminie z teorii zaczęły się zajęcia praktyczne. Na początek każdy indywidualnie obchodził poligon, utrwalając sobie w głowie najdrobniejsze szczegóły. W tym stadium korpus pancerny przemieszczał się pieszo. Następnie rozpoczęto formowanie załóg.
Było nas czterech: kierowca-instruktor i trzej oficerowie - dowódca, celowniczy i ładowniczy. Znowu wyszliśmy na poligon. Niezły spacerek, dziesięć-dwanaście kilometrów.
Dowódca: - Tu wydam rozkaz: „Cel 2100 w lewo, czołg, zniszczyć".
Celowniczy: - Krzyczę: „Przeciwpancerny!".
Ładowniczy: - Wrzucam pocisk do komory: „Jest przeciwpancerny!".
Kierowca: - Krzyczę: „Droga wolna!" i lekko hamuję.
Z lewej, z prawej, za nami dreptały grupkami tysiące ludzi, każda własnym szlakiem. Wszyscy powtarzali
półgłosem szczegóły zadań, wymieniali uwagi z towarzyszami, zerkali do notatek. Na razie nie było to jeszcze zabronione. Za nami nacierała piechota, przed nami posuwał się chyłkiem zwiad, od czasu do czasu „przelatywało" wsparcie lotnicze - piloci też snuli się pieszo, też ćwiczyli swoje zadania.
Nazajutrz wszystko zaczęło się od nowa, tym razem jednak doszło formowanie plutonów i drużyn. Od tej chwili załogi czołgów mogły się dzielić uwagami nie tylko wewnątrz „czołgów", ale i „czołgi" mogły się porozumiewać między sobą. Następnego dnia wszystko powtórzyło się raz jeszcze, tyle że z formowaniem kompanii. Potem nastąpiła generalna inspekcja. Dopiero później nastąpiły właściwe ćwiczenia bojowe. Jeden dzień poświęcono na ćwiczenia kompanijne - kolejno każda kompania musiała przejść całą trasę, na razie bez strzelania. Następnego dnia - ćwiczenia batalionów. Potem - pułkowe, dywizyjne, armijne, na koniec całego frontu. Wszystkie poligony starannie zasłano metalową siatką i kratownicami z prętów zbrojeniowych - żeby czołgi nie poorały ziemi gąsienicami. Dopiero przed samymi manewrami siatkę usunięto, a trawa odrosła w dwa tygodnie.
Z chwilą opanowania wszystkich zadań na danym terenie, następowało przejście na inny. W ten sposób z rejonu czernihowskiego na Ukrainie przekoczowaliś-my stopniowo na Białoruś, pod Bobrujsk. Następnie wróciliśmy do punktu wyjścia, aby powtórzyć wszystko jeszcze raz, i jeszcze jeden.
Tymczasem nie tylko nasz front, ale i wszystkie inne fronty zdążyły do perfekcji przećwiczyć swoje zadania. Wówczas dopiero odbyły się ćwiczenia jak Pan Bóg przykazał, w tempie, z udziałem kilku frontów. Nie była to jeszcze właściwa operacja „Dniepr", lecz jej namiastka, próba generalna. Dopiero po niej pozwolono nam wrócić do obozów, gdzie nastąpiła wymiana sprzętu bojowego. Za nami postępowały dziesiątki tysięcy żołnierzy, zacierając wszelkie ślady po ćwiczeniach, zbierając odpady, pogubione przedmioty, zasypując leje po pociskach, usuwając łuski i tropiąc niewybuchy.
A potem...
Kolumna piechoty zmotoryzowanej zmierzała znajomą przecinką w kierunku rzeki. Równocześnie artyleria i lotnictwo kończyły przygotowanie do przerzutu pierwszego batalionu. Zadanie było proste: sforsować Dniepr celem uchwycenia przyczółka na prawym brzegu rzeki i tym samym umożliwić przerzucenie naszego pułku pancernego i artylerii. Zaraz potem miała nastąpić przeprawa trzech armii wsparta jednoczesnym taktycznym desantem z helikopterów na tyłach wroga. Następną fazą była budowa mostów kolejowych i przeprawa armii drugiego rzutu oraz lądowanie dwóch dywizji powietrznodesantowych na dalekich tyłach wroga. Potem przeprawa kolejnych dwóch frontów i starcie z „Zachodem".
Tymczasem batalion piechoty zmotoryzowanej zbliżał się do rzeki...
Wkroczenie batalionu do akcji odbywało się z wszelkimi honorami, mimo że na tym kończyła się jego rola i nie brał udziału w dalszych manewrach. Batalionowi torowały drogę dwie brygady artyleryjskie i osiem pułków artylerii. Łącznie 612 dział wsparcia dla jednego batalionu. Dodatkowo na samym brzegu rzeki ustawiono pułk pancerny do niszczenia celów na przeciwległym brzegu. 600 dział i 100 czołgów wspomaga trzystu żołnierzy! Coś podobnego mogło się zdarzyć tylko na pokazówce z okazji doniosłego jubileuszu!
Rozpędzone transportery łamiąc i krusząc zarośla dały nura, wzbijając tuman wody, i ławą ruszyły w stronę nieprzyjacielskiego brzegu, przesłoniętego dymem wybuchów. Powyrywane pociskami pnie i konary leciały wysoko w niebo. Sypał się nieustający grad odłamków, sięgając nawet do środka rzeki.
plan nakazywał, by w chwili, gdy transportery opancerzone dotrą do środka rzeki, artyleria przeniosła ogień w głąb pozycji nieprzyjaciela, pozwalając tym samym batalionowi pokonać drugą część przeprawy i bezpiecznie dotrzeć do brzegu. Transportery przebyły już pół drogi, ale artyleria nie wykazywała żadnego zamiaru przesunięcia pola ostrzału. Przeciwnie, nasilenie ognia rosło. Czy to obserwatorzy artyleryjscy zagapili się, czy może batalion rozpoczął przeprawę o dwie-trzy minuty za wcześnie, w każdym razie transportery nie mogły posuwać się dalej i zaczęły krążyć w miejscu, wpadając na siebie i zmagając się z rwącym nurtem Dniepru.
Wszystko to przebiegało przed samą trybuną honorową, na oczach rządu i zaproszonych gości. Breżniew spojrzał w panice na ministra obrony, ten wrzasnął do mikrofonu coś, co absolutnie nie nadaje się do druku, i co spowodowało, że ogień artyleryjski ustał w jednej chwili. Około trzydziestu luf strzelało nadal, ale główny chór umilkł. Stopniowo reszta też ucichła, pojedynczo i dosyć nieskładnie.
Tymczasem transportery opancerzone dalej wykonywały piruety na wodzie. Dowódca batalionu najwyraźniej bał się wydać rozkaz dalszego forsowania rzeki, nie wiedząc, z czym może wyskoczyć przeklęta artyleria. Cholera wie, co im strzeli do łba! Poza tym miał wyraźne instrukcje, by nie przekraczać środka rzeki, nim artyleria nie przeniesie ognia. Każde działo potrzebuje na zmianę celownika dwóch, trzech minut. W tym czasie batalion nadal taplał się w wodzie. Tak dobrze wszystko szło na ćwiczeniach, a tu masz ci los, co za cholerna klapa...
W końcu artyleria, powoli i niemrawo, przeniosła ogień dalej od brzegu. Batalion ruszył naprzód. Niestety, żaden z transporterów nie był w stanie wyjechać z wody. Podczas ćwiczeń artyleria szczyciła się przyzwoitą organizacją, teraz jednak kanonierów chyba poniosły nerwy, albo coś jeszcze nawaliło, w każdym razie cały pas przybrzeżny rzeki, który miał pozostać nietknięty, zryty był lejami po pociskach. Zaczęła się wielka improwizacja. Dowódca batalionu polecił wyskakiwać do wody i dalej posuwać się wpław. Rzeka gdzieniegdzie była płytka, ale nie wszędzie. Nienaganny szyk przemienił się w piekielną kotłowaninę. Dalsza realizacja scenariusza była niemożliwa, batalion prezentował bowiem bezładne kłębowisko rak i nóg...
Sytuację uratował dowódca batalionu w randze podpułkownika (w istocie przebrany pułkownik Rubanow), który ryknął niespodziewanie:
- Koniec z manewrami. Jesteśmy w walce!
Korespondenci wojskowi wychwalali później dzielnego dowódcę pod niebiosa. Jego rozkaz szczególnie przypadł do gustu sekretarzowi Głównego Zarządu Politycznego, generałowi Episzewowi. A dowódca batalionu wcale nie chciał się popisywać. Swoim rozkazem chciał tylko zmusić poprzebieranych oficerów, żeby zapomnieli o wyuczonych rolach, o całym tym pieprzonym „balecie" i zaczęli zachowywać się tak, jak im dyktował zdrowy rozsądek i doświadczenie z lat służby. Jesteśmy w walce! Młodzi oficerowie w lot pojęli słowa dowódcy, szyki się wyrównały, dowódcy kompanii i plutonów błyskawicznie ocenili sytuację i, po kilku minutach, dowódca batalionu skierował swoich ludzi do natarcia z samej granicy wody, porzucając pozostałe w rzece transportery.
Potem wszystko poszło zgodnie z planem, z jednym wszak wyjątkiem. Transportery opancerzone wciąż tkwiły w wodzie i my, czołgiści, obawialiśmy się poważnie, czy któryś czasem nie blokuje naszych podwodnych przejazdów. Jeśli tak, to pierwszy czołg natknie się na przeszkodę, czołgi jadące za nim zostaną unieruchomione i wybuchnie skandal jakiego świat nie widział.
Ale dzielny dowódca batalionu po raz wtóry uratował sytuację. Posunął się już ze swoją piechotą spory kawałek, kiedy nagle przypomniały mu się czołgi i przez radiostację nadał rozkaz do transporterów opancerzonych, aby spłynęły w dół rzeki, oczyszczając tym samym
drogę dla czołgów. Tak więc wszystkie transportery opancerzone miały trafić w ręce wroga albo "dostać się pod ogień nieprzyjaciela, lecz przynajmniej reszta nadciągających wojsk miała drogę wolną. Decyzja dowódcy uratowała całe przedstawienie, ale zniszczyła jego karierę. Po manewrach towarzysz Greczko określił ją jako bezzasadną i zdymisjonował starego pułkownika.
Nasze czołgi przeprawiły się przez rzekę bez przeszkód, ciągnąc za sobą po dnie artylerię całej dywizji. Amunicję i artylerzystów wieziono na transporterach saperskich. Potem balet znów ruszył pełną parą. „Zachodni", tak jak to było w planie, rzucili się w panice do odwrotu, ledwie ujrzawszy obłoki kurzu na horyzoncie. Cele padały jeden po drugim, nawet kiedy pociski ich nie tykały, ale - co najważniejsze - huk był ogłuszający.
Najwyższe dowództwo „Wschodu" bezbłędnie odgadło wszystkie perfidne zamysły „Zachodu" i zastosowało odpowiednią taktykę natarcia. Krótko mówiąc, wszystko poszło aż do obrzydzenia zgodnie z planem.
Trzy dni potem przywieziono nas do Kijowa. Defiladę pokazywano później w telewizji i w kronice filmowej, ale dopiero po żmudnych zabiegach cenzorskich na oryginalnym materiale. W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej.
Defilada odbywała się na lotnisku wojskowym. Na płycie, wzdłuż pasa startowego stały czołgi. Było to największe takie skupisko w historii ludzkości. Zgromadzono czołgi czterech frontów, w sumie ponad 20.000 maszyn. Gdyby armie NATO odważyły się kiedyś zebrać tyle czołgów w jednym miejscu, to nie byłyby w stanie, bowiem wszystkie państwa zachodnie razem wzięte nie dysponują taką liczbą. Wstrząsające fotografie bezkresnego pancernego oceanu obiegły później czołówki gazet całego świata. Niektórzy zachodni komentatorzy wyrażali domniemanie, że prawdopodobnie były to plastikowe makiety czołgów. Istotnie, choć nie z plastiku, stojące na lotnisku czołgi nie przedstawiały wartości bojowej. Były to wozy wykorzystywane do intensywnych ćwiczeń, które już dawno utraciły sprawność. Był to najczęściej surowiec wtórny dla hut. Po defiladzie część z nich powędrowała do kijowskich zakładów naprawczych, tysiące trafiły na chińską granicę jako stacjonarne stanowiska ogniowe, a większość skazano na przetopienie. Rok jubileuszu okazał się rokiem rekordowych wytopów stali.
Trudno oszacować, ile kosztował ten spektakl. Licząc tylko zajeżdżone czołgi - to znaczy pomijając koszty amunicji, paliwa, amortyzacji wyposażenia, tysięcy ton stali zbrojeniowej oraz betonu - przypuszczalny rachunek sięgał miliardów rubli. Na rynku światowym brytyjski Chieftain, odpowiednik naszego T-62, osiągał cenę 210.000 dolarów. Podczas manewrów nasz 1. Front Ukraiński zajeździł doszczętnie ponad 5.000 czołgów i w znacznym stopniu zużył dalszych 5.000 - a w operacji „Dniepr" uczestniczyło co najmniej pięć takich frontówjak nasz. Pomnóżcie to przez cenę jednego czołgu i stanie się jasne, dlaczego supermocarstwo takie, jak Związek Radziecki nie potrafiło prześcignąć Hiszpanii w produkcji samochodów osobowych.
Defilada przebiegała, jak to się mówi, bez zakłóceń, chociaż... nie do końca.
Zgromadzone na lotnisku oddziały czekały na przybycie znakomitych gości. Wyczekiwano ich również na trybunie honorowej. Defilada miała się rozpocząć tradycyjnie o godzinie 10.00. W przeciwieństwie do defilad moskiewskich, przewidziano również pokaz niewyobrażalnej armady powietrznej. Samoloty i śmigłowce miały nadlatywać z lotniska w Boryspolu, dosyć odległego od Kijowa. Każdy przelot wyliczony był co do sekundy. Lecz Breżniew, Podgórny, Kosygin i Szelest spóźniali się z niewiadomych powodów.
Nerwowość rosła z każdą minutą. Marszałek Greczko na trybunie klął pod nosem naszą ukochaną partię,
rząd radziecki i wszystkich członków Politbiura z osobna, śląc pod ich adresem najbardziej wyszukane obelgi, jakie mogą sobie wyobrazić znawcy tej najpopularniejszej odmiany twórczości ludowej. Greczko co prawda wyklinał na Breżniewa szeptem, ale ponieważ mikrofony na trybunie włączono punktualnie o godzinie 10.00, monolog marszałka słychać było w promieniu dziesięciu kilometrów - na całym terenie defilady. Dlatego to kijowska defilada odznaczała się niepowtarzalnym klimatem, szczególnym rodzajem rozbawienia.
W pół godziny później, kiedy oddziały uroczyście defilowały przed trybuną wielkich wodzów, na twarzach oficerów i żołnierzy nie gościł znany z takich sytuacji wyraz zaciętej determinacji. Tym razem wszystkie oblicza rozjaśniały uśmiechy. I wodzowie uśmiechali się ze wzajemnością, machając do żołnierzy pulchnymi dłońmi.
OPERACJA MOST
- Towarzysze - zagaił minister obrony. - W nowym roku 1967 Armia Radziecka podejmie szereg niezwykle skomplikowanych i odpowiedzialnych zadań, aby uczcić pięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej.
Pierwszym i najtrudniejszym zadaniem jest osiągnięcie ostatecznego rozwiązania problemu bliskowschodniego. Zadanie to spoczywa w całości na barkach Armii Radzieckiej. Pięćdziesiąty rok istnienia Związku Radzieckiego stanie się zarazem ostatnim rokiem istnienia Izraela. Jesteśmy gotowi do wykonania tego zaszczytnego zadania. W jego realizacji przeszkadza nam jedynie obecność wojsk ONZ pomiędzy siłami żydowskimi i arabskimi.
Po uregulowaniu problemów bliskowschodnich, wszystkie wysiłki zostaną skierowane do uporządkowania problemów europejskich. To zadanie nie tylko dla dyplomatów. Tu również Armia Radziecka będzie zmuszona rozwiązać masę nabrzmiałych zagadnień. Zgodnie z decyzją Biura Politycznego, Armia Radziecka „wyszczerzy kły". Pod tym hasłem rozumiemy szereg bardzo konkretnych posunięć. Zorganizujemy bezprecedensową paradę lotnictwa w Domodiedowie. Bezpośrednio po zwycięstwie na Bliskim Wschodzie, przeprowadzone zostaną wielkie manewry marynarki wojennej na morzach Czarnym, Śródziemnym, Barentsa, Północnym i na Bałtyku. Następnie przeprowadzimy zakrojone na wielką skalę manewry „Dniepr". Demonstrację siły zakończymy w dniu 7 listopada imponującą defiladą na Placu Czerwonym. Następnie na tle tych demonstracji siły oraz zwycięstwa na Bliskim Wschodzie będziemy mogli nakłonić kraje arabskie, żeby na parę tygodni pod byle pretekstem zakręciły kurki z ropą naftową i zawiesiły dostawy dla Europy i Ameryki. - Minister uśmiechnął się. - Sądzę, że Europa będzie dzięki temu bardziej skłonna do podpisania traktatów w wersji, którą jej przedłożymy.
- Czy będą jakieś spektakularne demonstracje w ramach programu kosmicznego? - zapytał pierwszy zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.
Minister obrony zmarszczył brwi.
Niestety, nie. W okresie woluntaryzmu popełniono w tej dziedzinie skandaliczne błędy. Do dziś musimy za nie płacić. Przez najbliższe dziesięć do piętnastu lat nie będziemy robić w kosmosie właściwie niczego nowego, jedynie powtarzać poprzednie eksperymenty z pewnymi modyfikacjami.
Jakie posunięcia przewiduje się w sprawie Wietnamu? - zapytał dowódca Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego.
Skuteczne rozwiązanie wszystkich problemów europejskich będzie możliwe tylko pod warunkiem, że Amerykanie ugrzęzną tam na dobre. Uważam, że nie powinniśmy się za bardzo śpieszyć z wyzwalaniem Wietnamu.
Zebrani ożywili się, okazując wyraźne zrozumienie dla takiego punktu widzenia.
- Zanim zakończymy sprawy ogólne - ciągnął dalej marszałek Greczko - chciałbym zwrócić się do wszystkich z prośbą o przemyślenie następującej kwestii. Niezależnie od tych wszystkich demonstracji siły, imponującej liczby wojsk i ich wyszkolenia, byłoby wskazane zorganizować coś naprawdę spektakularnego, coś ekstra. Coś, czego nigdy dotąd nie było. Jeżeli więc ktoś z was, towarzysze generałowie, wpadnie na interesujący pomysł, proszę bezzwłocznie zwrócić się do mnie osobiście lub do szefa Sztabu Generalnego. Z góry proszę, abyście nie mnożyli liczby czołgów, artylerii i sprzętu lotniczego. Tego i tak będzie tyle, że nie jesteście sobie w stanie wyobrazić. Zbierzemy i pokażemy wszystko, co mamy. Nie należy też, oczywiście, zgłaszać propozycji ujawnienia nowych technologii. Pokażemy wszystko to, co możemy: BWP-1, T-64, myśliwce MiG-23 i MiG-25. Możliwie, że zademonstrujemy także niektóre prototypy wozów bojowych. Pociąga to za sobą pewne niebezpieczeństwa, ale pokazać chyba musimy. Powtarzam jeszcze raz: potrzebujemy naprawdę czegoś niezwykłego.
Wszyscy zebrani odczytali ostatnie słowa ministra obrony jako obietnicę wysokiej nagrody za oryginalny pomysł. I taka była jego intencja. Wszystkie wojskowe mózgi podjęły wyzwanie. Tylko co tu można nowego zaproponować, oprócz zwiększenia ilości i jakości?
A jednak trafiła się oryginalna koncepcja. Zrodziła się w umyśle generała pułkownika Ogarkowa, byłego oficera saperów.
Idea była szalenie prosta. Ogarkow proponował, aby pokazać nie tylko samą potęgę armii, lecz i to, że wspomniana potęga opiera się na solidnym fundamencie wojskowego zaplecza i doskonałym przemyśle zbrojeniowym. Nie miał, naturalnie, zamiaru odsłaniać wszystkich tajników systemu zaopatrzenia, bo i po co. Aby przekonać gości o swoim bogactwie, gospodarz domu nie musi ujawniać wszystkich kosztowności. Wystarczy jedno płótno Rembrandta na ścianie.
Podobnie Ogarkow zamierzał pokazać tylko jeden element, ale za to obezwładniający. Wszystko sprowadzało się do pomysłu wybudowania w rekordowym tempie, na przykład w ciągu godziny, mostu kolejowego przez Dniepr, a następnie skierowanie na ten most składów wyładowanych sprzętem bojowym i kolumn pancernych. Taki most nie tylko symbolizowałby silne zaplecze, lecz ponadto udowodniłby Europie, że jakby co, to żaden Ren jej nie uratuje.
Ministerstwo Obrony i Sztab Generalny były zachwycone pomysłem Ogarkowa. To było właśnie to, o co chodziło. Armia nie dysponowała oczywiście stosownym mostem, a czasu do rozpoczęcia ćwiczeń pozostało niewiele. Te fakty nikogo jednak nie niepokoiły - najważniejsze, że pojawił się upragniony pomysł.
Generała pułkownika Ogarkowa wyposażono we władzę absolutną, jak Głównego Konstruktora przed wysłaniem na orbitę pierwszego kosmonauty. Sam Ogarkow był nie tylko błyskotliwym erudytą i doświadczonym inżynierem w zakresie budowy mostów. Był też wyjątkowo wymagającym, surowym dowódcą. Przypominał pod tym względem samego Żukowa. Te cechy ułatwiały mu wykonanie zadania. Pod jego bezpośrednią komendę przeszły wszystkie placówki badawcze wojsk inżynieryjnych i kolejowych, jak również wszystkie fabryki i zakłady produkujące sprzęt inżynieryjny. Normalną produkcję tych przedsiębiorstw wstrzymano w oczekiwaniu, aż nadejdzie rozkaz zbudowania czegoś niezwykłego.
W czasie gdy projektanci mozolili się nad pierwszymi szkicami przyszłego mostu, który miał się przydać tylko jeden jedyny raz, w jednostkach kolejowych i inżynieryjnych odbywała się selekcja najmłodszych, najzdrowszych i najsilniejszych oficerów oraz najzdolniejszych i najbardziej doświadczonych saperów. Dodatkowo przeprowadzono konkursy wśród słuchaczy ostatniego roku szkół wojsk kolejowych i inżynieryjnych. W wyniku tych działań tysiące najlepszych oficerów i kadetów ze wszystkich zakątków Związku Radzieckiego przebrano w mundury zwykłych żołnierzy i sprowadzono do Kijowa. Tu zaś sformowano z nich 1. Dywizję Budowy Mostów Kolejowych Gwardii.
Zanim jeszcze wyjaśniło się, jaki to ma być most, dywizję poddano bezprecedensowemu przeszkoleniu. Było bowiem pewne, że wszyscy zatrudnieni przy jego stawianiu będą musieli pracować jak akrobaci pod kopułą cyrkową.
Tymczasem pierwotna koncepcja rozkładanego mostu kolejowego została odpowiednio dopracowana. Padła propozycja, by natychmiast po zamocowaniu mostu na podporach przepuścić na drugi brzeg maszynę do układania torów wraz z kilkoma wagonami szyn i w równie rekordowym tempie ułożyć odcinek torów na prawym brzegu, a dopiero potem przerzucać eszelony wojskowe i ciężki sprzęt. Ten pomysł również spotkał się z aprobatą.
Tymczasem wszystkie pracownie konstruktorskie, z których każda osobno pracowała nad projektem mostu, oświadczyły jednomyślnie, że w tak krótkim czasie niemożliwe jest wybudowanie mostu pontonowego o nośności choćby mizernych 1.500 ton.
Ogarkow zagotował się i postanowił rzucić na szalę osobistą reputację. Postępował szybko i bezbłędnie. Po pierwsze, zwrócił się do KC z propozycją, aby ten kto wymyśli odpowiedni patent otrzymał Nagrodę Leninowską. Komitet Centralny wyraził zgodę. Następnie Ogarkow zwołał wszystkich konstruktorów, zakomunikował im tę decyzję i zaproponował powtórne przedyskutowanie wszystkich szczegółów. Zebrani zrezygnowali z pomysłu wysłania przez most maszyn do układania torów i transporterów szyn. Zaniechano też równoczesnego przejazdu kolumn pancernych i wagonów kolejowych. Ustalono, że wszystkie wagony pokazowego składu będą puste, tak samo jak ciężarówki jadące obok pociągu.
Pozostał jeszcze jeden problem. Jak przeprawić przez most lokomotywę ważącą 300 ton? Zaproponowano, by ciężar lokomotywy maksymalnie zredukować. Natychmiast przystosowano do tego celu dwie lokomotywy, główną i rezerwową. Wszelkie możliwe elementy stalowe zastąpiono stopami aluminiowymi. Wymieniono kocioł parowy i palenisko. Tender lokomotyw został całkowicie opróżniony z węgla i wody, zostawiono tylko mały zbiornik z wysokoenergetycznym paliwem, prawdopodobnie benzyną lotniczą albo olejem napędowym.
A czas nieubłaganie pędził naprzód. Projekty szczegółowych rozwiązań mostu wykańczano już w fabryce. Tam też skierowano większość oficerów 1. Dywizji Budowy Mostów Kolejowych Gwardii, aby zaznajomili się z konstrukcją podczas produkcji. Fabryki, które przez kilka miesięcy nie pracowały w ogóle, zostały teraz zmilitaryzowane i pracowały na trzy zmiany. Robotnikom płacono zawrotne pensje i obiecywano, że jeżeli ukończą pracę na czas, otrzymają fantastyczne nagrody z rąk samego ministra obrony.
Tymczasem pierwsze elementy mostu dostarczono zgodnie z planem do dywizji i rozpoczęło się szkolenie. Z każdym tygodniem dowożono nowe części i na kolejnych ćwiczeniach montowano coraz dłuższy most. Z wyliczeń wynikało, że powinien wytrzymać ciężar pustego pociągu. Jak to się sprawdzi w praktyce, tego, oczywiście, nikt nie mógł być pewien. W najgorszym razie gdyby most zanadto ugiął się pod ciężarem lokomotywy, wagony mogły zsunąć się do wody. Dlatego załogi lokomotyw i kierowcy ciężarówek (przebrani oficerowie), które miały przeprawiać się przez most wraz z wagonami, na gwałt ćwiczyli techniki ratunkowe, stosowane przez pancerniaków pod wodą.
Niestety, nie można było przećwiczyć przyswojonych umiejętności, ani też sprawdzić wytrzymałości konstrukcji, gdyż nadal brakowało kilku elementów, bez których nie dało się przerzucić mostu.
W dniu, w którym do dywizji dostarczono dwa ostatnie pontony, rozpoczęły się największe manewry wojskowe w historii ludzkości. Nosiły one kryptonim „Dniepr".
W poprzek Dniepru w rekordowym tempie wzniesiono pontonowy most kolejowy, a kiedy na prawym brzegu wbijano ostatnie słupy, z lewego brzegu na most płynnie wsunęła się lokomotywa, powoli ciągnąc za sobą długi skład wagonów. Równocześnie na most wślizgnęła się kolumna wojskowych ciężarówek.
^Przywódcom partii i rządu, a także licznym gościom zagranicznym, którzy obserwowali budowę gigantycznego mostu, nie przyszło zwyczajnie na myśl, że ma on służyć transportowi kolejowemu. Kiedy więc na moście pojawiła się lokomotywa, z trybuny rządowej rozległy się entuzjastyczne owacje.
W miarę jak lokomotywa oddalała się od brzegu, most uginał się pod jej ciężarem w sposób coraz bardziej widoczny. Konstrukcja dotknęła powierzchni wody i ciężkie, leniwe fale powędrowały od mostu ku brzegom rzeki. Powracające fale uderzyły w most i zakołysały nim w jedną i drugą stronę. Naraz na dachu lokomotywy pojawiły się trzy figurki przerażonych maszynistów.
Żaden z gości zagranicznych nie zwrócił jakoś uwagi na zdumiewający fakt, że z komina lokomotywy nie wydobywa się dym, za to pojawienie się na lokomotywie maszynistów wszyscy z miejsca odnotowali i skwitowali ten fakt wyrozumiałymi uśmieszkami.
Przerażonych maszynistów starannie wyretuszowano później ze wszystkich zdjęć i filmów rejestrujących słynną przeprawę, lecz w chwili gdy zdarzenie miało miejsce, należało za wszelką cenę ratować sytuację. Cała subtelnie przygotowana operacja mogła przeistoczyć się w farsę.
Kołysząca się dostojnie lokomotywa z trzema maszynistami na szczycie niepewnie podążała do przodu.
- Co tam jest na dachu? - zapytał marszałek Greczko, cedząc słowa przez zęby.
Pozostali generałowie i marszałkowie zachowali absolutne milczenie. Wtedy wystąpił generał pułkownik Ogarkow, który dziarsko zameldował:
- Towarzyszu marszałku Związku Radzieckiego! Głęboko wzięliśmy sobie do serca doświadczenia niedawnej wojny izraelsko-arabskiej, w której decydującą rolę odegrało lotnictwo. Podjęliśmy w związku z tym środki mające na celu zabezpieczenie całej komunikacji zaplecza przed atakiem powietrznym nieprzyjaciela. W razie wojny do stałej załogi trzech maszynistów dołączą trzej żołnierze z ręcznymi wyrzutniami przeciwlotniczych pocisków rakietowych Strieła-2. Oddziały jeszcze nie otrzymały wyrzutni, lecz rozpoczęliśmy szkolenie załóg. Obecnie maszyniści pozostają w kabinie parowozu, natomiast obsługa wyrzutni obserwuje niebo w poszukiwaniu lotnictwa nieprzyjaciela.
Goście zagraniczni oniemieli w obliczu takiej sprawności działania Sztabu Generalnego i błyskawicznej reakcji na zmiany w praktyce wojennej.
Ministra obrony zachwycił natomiast refleks i pewność siebie Ogarkowa, umiejętność łgania w żywe oczy, bez drgnienia powieki i we właściwym momencie.
Tuż po ćwiczeniach most rozebrano i oddano do przetopienia. 1. Dywizję Budowy Mostów Gwardii rozformowano jako niepotrzebną. Podczas rozdania nagród wszystkim projektantom i budowniczym, postanowiono jednogłośnie powierzyć Ogarkowowi organizację wszystkich przyszłych tego typu przedsięwzięć. Tak właśnie narodził się Główny Zarząd Maskowania Strategicznego (GZMS), którego pierwszym szefem został generał pułkownik Ogarkow. Wkrótce potem otrzymał czwartą gwiazdkę i awans na generała armii.
GZMS rozpoczął swoją działalność od przejęcia całej cenzury wojskowej, następnie również państwowej. Niebawem opanował większość instytucji zajmujących się dezinformacją, po czym wyciągnął macki ku wszystkim organom sił zbrojnych. Jak staracie się maskować przed wrogiem? Odtąd każdy budynek wojskowy, począwszy od centrów kosmicznych, poprzez wyrzutnie rakietowe i bazy strategicznych okrętów podwodnych, po koszary przygranicznych oddziałów KGB, musiał mieć osobiste zatwierdzenie Ogarkowa.
A Ogarkow sięga już po przemysł zbrojeniowy. W ZSRR cały przemysł to zbrojeniówka. Chcesz budować fabrykę? A, to musisz wpierw wykazać, że potrafisz zakamuflować jej prawdziwe przeznaczenie. No i ruszyli ministrowie gęsiego do Nikołaja Ogarkowa po podpis.
Potęga GZMS stale rosła. Czy w radzieckiej rzeczywistości było w ogóle cokolwiek, co nie zasługiwało na kamuflaż? Czy istniał w tamtym świecie jakikolwiek obszar, w którym nie próbowano nabić przeciwnika w butelkę?
Ileż to wódki spłynęło, ile samobójstw popełniono, ilu ludzi wsadzono do więzień - i to wszystko, za tajemnice państwowe. Bo z każdą bzdurą trzeba uważać. I zawsze lepiej wykręcić kota ogonem. A Nikołaj Ogarkow jest głównym kontrolerem tego cyrku. Innym żyć nie pozwala i sam haruje w pocie czoła. Trzeba Amerykanów wywieść w pole podczas strategicznych negocjacji? Ogarkow posyła pierwszego zastępcę generała pułkownika Trusowa. Ale gdy dochodzi do podpisania dokumentów, to sam wchodzi w skład delegacji.
Dobrze pracuje! Otumanił łatwowiernego prezydenta USA! Chwała mu za to i honory: stopień marszałka Związku Radzieckiego i stanowisko szefa Sztabu Generalnego.
CZEŚĆ II
DYWIZJA SZKOLNA
Oster, Ukraina, październik 1967 roku
- Rzygaj! To rozkaz!
Młody, krótko ostrzyżony żołnierzyk rozejrzał się żałośnie w nadziei znalezienia pomocy. Drużyna równie młodych i równie króciutko ostrzyżonych, przed którą stoi, nie ma dla niego najwyraźniej ani krzty współczucia. Już po tygodniu służby w pełni przyswoili sobie żelazną regułę dywizji szkolnej: jeżeli jeden żołnierz nie usłucha rozkazu, ucierpi cała drużyna. A jeżeli cała drużyna wykaże niesubordynację, wtedy sierżant wybierze sobie jednego żołnierza, który zbierze cięgi za wszystkich. Będzie go ćwiczył „aż mu z uszu pójdzie dym", „aż da pyskiem w trociny". Kiedy zaś żołnierz nie będzie już zdolny do sprawnego wykonywania rozkazów, ucierpi na tym jego drużyna. I tak w kółko, cały cykl powtarza się bez końca.
Sposobów szkolenia jest bardzo wiele. Można, na przykład, kazać oddziałowi wykopać okopy w żelbetowej nawierzchni. Norma, to 60-centymetrowy okop pojedynczy w trzydzieści minut. A kto rozkazu nie wykona, będzie się szkolił od nowa, tytułem kary.
Krótkowłosy żołnierzyk stał twarzą w twarz z ustawioną w szyku drużyną, a w szyku już zaczynała narastać złość, gdyż każdy wie, co go czeka, jeżeli rozkaz nie zostanie wykonany natychmiast.
Stałem na uboczu, obserwując działalność swego zastępcy. Po trzech dniach służby jako dowódca plutonu szkolnego, rozumiałem już dogłębnie kolejną zasadę obowiązującą w dywizji szkolnej: nie wtrącaj się do roboty sierżanta, bo będziesz musiał wykonać ją sam.
A starszy sierżant odczekał dla porządku dziesięć sekund, i ryknął:
- Druga drużyna, słuchać rozkazu! Szeregowy Rawdulin spóźnił się do szyku całe 13 sekund, ponieważ przebywał w kantynie. Wszyscy biegiem marsz!
Każdy żołnierz dywizji szkolnej ma codziennie po obiedzie dwadzieścia minut wolnego, a także dziesięć minut wieczorem. Prosto z obiadu zgłodniały żołnierz pędzi do bufetu, który obsługuje jedna ślamazarna sprzedawczyni. Pułk liczy 1.500 żołnierzy, z czego dobra połowa -najgłodniejsi, albo najwięksi optymiści - szturmuje niewielki lokalik. Większość z nich, dostawszy się już do pomieszczenia, nie może dopchać się do lady, ani z powrotem do wyjścia. Za sekundowe choćby spóźnienie na apel spotyka ich za każdym razem surowa kara, a mimo to liczba chętnych do bufetu wcale nie maleje. Można by się dziwić, skąd żołnierze brali pieniądze na zakupy, skoro miesięczny żołd wynosił 3 ruble 80 kopiejek. Odpowiedź jest prosta: dzień w dzień przez dwa lub trzy miesiące żołnierz usiłował dotrzeć do bufetu, ale nigdy mu się to nie udawało. Oto cała tajemnica oszczędności.
W chwili, o której mowa, wszystkie czterdzieści plutonów pułku stało w szyku na dziedzińcu garnizonowym, gotowe przystąpić do czyszczenia broni. W okolicy nie było widać ani jednego oficera, wszelkie uchybienia koryguje sierżanci, każdy na swój sposób. Zazwyczaj
w kółko uprawiali „padnij-powstań", pompki, przysiady, czasem jakaś drużyna czołga się po dziedzińcu pokrytym grubą warstwą świńskiego łajna.
Mój zastępca z naszywkami starszego sierżanta postanowił dziś ograniczyć się do zmuszenia bufetowego winowajcy, aby publicznie zwrócił to, co zjadł w bufecie - czy też raczej: co zamierzał zjeść. Wyrzygiwanie pokarmu często określa się w dywizjach szkolnych naukowym terminem „ekstrakcja", przez analogię do gwałtownego wyplucia wystrzelonej łuski z komory czołgowego działa. Sierżanci opisują tymi słowami swoje przeżycia po straszliwym pijaństwie: „Przez całą noc męczyły mnie okropne ekstrakcje"...
W odróżnieniu od sierżanckich mimowolnych ekstrakcji, ostrzyżony żołnierzyk miał wykonać je na rozkaz. Ponieważ jednak winowajca nie wykonał polecenia, cały kolektyw musiał naprawić jego błąd:
- Druga drużyna! Pochylić się!
Dziesięć grzbietów natychmiast pochyliło się do przodu.
- Dwa palce - lewej ręki - DO UST! Oddział błyskawicznie wykonał rozkaz.
- Od prawej -jeden po drugim - RZYGAĆ!
Wijąc się w konwulsjach, druga drużyna wypełniła rozkaz dowódcy i opróżniła żołądki w całkiem przyzwoitym czasie.
- Drużyna - dziesięć kroków w tył - marsz! Szeregowy Rawduiin! Do szeregu! Spocznij!
Sierżant odwrócił się pod pozorem wyszukiwania dla drużyny odpowiedniego miejsca na czyszczenie broni. W tej samej chwili Rawduiin zarobił od najbliżej stojących towarzyszy dwa mocne ciosy w brzuch. Usiłując stłumić w sobie cienki, przenikliwy jęk, runął na kolana i powoli osunął się we własne wymiociny.
Podczas ćwiczeń sierżanci i oficerowie nigdy nie biją żołnierzy - to żelazne prawo Armii Radzieckiej.
FACHOWIEC
287. Nowogrodzko-Wolyńska Dywizja Szkolna
Piechoty Zmotoryzowanej
(dwukrotnie odznaczona Orderem
Czerwonego Sztandaru,
oraz orderami Suworowa, Kutuzowa
i Chmielnickiego), Ukraina
Aresztowanego przywieziono do pułku i zamknięto w izolatce przy wartowni. Siadł w kącie, posępnie wpatrzony w podłogę. Sierżanta aresztowano w Omsku, o 4 tysiące kilometrów od macierzystego pułku.
Przybył prokurator wojskowy. Wszczęto dochodzenie. Co, jak i dlaczego? Sprawa jest poważna. Wszystko zależy od tego, jak władze zwierzchnie będą się zapatrywały na to, co zaszło, jak zinterpretują wykroczenie. Jeśli uznają je za samowolne oddalenie, sierżant dostanie w najgorszym razie piętnaście dni aresztu. Jeżeli za dezercję - wyrok wyniesie minimum piętnaście lat.
Gdyby sierżanta przyskrzyniono w macierzystym okręgu wojskowym, sprawę by się oczywiście zatuszowało, gdyż między okręgami trwa ostre współzawodnictwo socjalistyczne o najmniejszą liczbę wykroczeń i naruszeń regulaminu. Ponieważ jednak złapano go w obcym okręgu, a o sprawie dowiedziała się Moskwa, dowódcy uczynią teraz wszystko, żeby wykazać niezachwianą wolę całkowitego wyeliminowania tego typu przestępstw. Tu jednak pojawia się kolejna sprzeczność: jeżeli mamy do czynienia z dezercją, to dlaczego nie zameldowano o tym Moskwie sześć dni wcześniej, zaraz po zniknięciu sierżanta?
Tak czy inaczej - kłopoty. I to dla wszystkich zwierzchników sierżanta, od dowódcy plutonu po szefa okręgu wojskowego.
Sierżant nazywał się Zumarow, a dowódcą jego plutonu byłem ja. Dlatego ja pierwszy spotkałem się ze śledczym.
- To wasz sierżant?
- Mój, towarzyszu pułkowniku.
- Od jak dawna u wąs służy?
- Od ośmiu miesięcy, towarzyszu pułkowniku. Po zakończeniu szkolenia w moim plutonie otrzymał awans na stopień sierżanta i pozostał w plutonie jako dowódca drugiej drużyny.
- Co możecie o nim powiedzieć?
- Towarzyszu pułkowniku, ja to ścierwo pierwszy raz widzę na oczy - wyznałem szczerze.
Prokurator znał życie, więc moje oświadczenie nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia.
- Fachowiec? - zapytał tylko.
- Tak jest, fachowiec, towarzyszu pułkowniku - potwierdziłem.
Na tym przesłuchanie się zakończyło.
Po mnie wezwano kolejno dowódcę kompanii, zastępcę dowódcy batalionu do spraw politycznych, wreszcie samego dowódcę batalionu. Przesłuchanie każdego z nich też nie trwało dłużej niż minutę. Żaden dotąd nie widział przedmiotowego sierżanta.
Jeżeli wszelka własność w kraju jest znacjonalizowana, czyli innymi słowy, jeżeli wszystko jest własnością państwa, wówczas właściwa każdemu człowiekowi chęć wybicia się, wyróżnienia i poprawienia swojej stopy życiowej może się realizować jedynie w ramach aparatu państwowego, który, tak się składa, potrzebuje wielu (zdecydowanie zbyt wielu) zawodowych notabli i urzędników z wyższym wykształceniem.
Dowolny dyplom ukończenia wyższych studiów otwiera dostęp do rozmaitych sfer: do partii, do związków zawodowych, do Komsomołu, do KGB, do sportu, do literatury i sztuki, do przemysłu, do rolnictwa, do transportu - słowem, gdzie dusza zapragnie. Dlatego też w każdym społeczeństwie socjalistycznym zaobserwować można następujący paradoks: nikt nie ubiega się o zawód, każdy ubiega się o dyplom, wszystko jedno jaki. Oczywiście, najlepiej jeżeli to będzie dyplom z nauk społecznych, a nie ścisłych, bo najbardziej praktyczne, gdyż najważniejszą rzeczą w karierze jest umiejętność gładkiej mowy.
Wskutek tego, że każdy leci studiować filozofię (marksizmu-leninizmu) i historię (partii), ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobić własnymi rękami można u nas ze świecą szukać. Ludzie ci są na wagę złota. Wystarczy spojrzeć, jak sobie żyją mechanicy samochodowi, ślusarze, hydraulicy, malarze pokojowi, posadzkarze (mówię naturalnie o tych, którzy dorabiają na boku - ale kto nie dorabia!). Śpieszę zapewnić, że nie mam nic przeciwko nim.
W Armii Radzieckiej szczególnie poważa się ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobić, gdyż system kontroli i oceny pododdziałów, jednostek i formacji jest tak obmyślony, że nie sposób go obejść bez fachowców.
Zważcie sami. Do pułku przybywa jakaś tam komisja. Od czego zacznie przegląd? Czym się zainteresuje? Na pierwszym miejscu stan ideologiczny wojska: czy mamy ludzi głęboko oddanych, czy też wdarło się jakieś ziarno rozkładu? Jak sprawdzić, czy ideologia burżuazyjna, maoizm, nacjonalizm, syjonizm albo jakiekolwiek inne plugawe odszczepieństwo nie wywiera przypadkiem
wpływu na radzieckiego bojownika? Bardzo prosto. Po pierwsze, komisja musi przeprowadzić inspekcję koszar. Czy po salach wisi dość portretów przywódców partii i rządu, czy dość jest plakatów i haseł, krótko mówiąc, czy w dostatecznym stopniu rozwija się tutaj agitację wizualną. W jakim stanie jest świetlica? A izba pamięci? A gazetki kompanijne? A ścienna gazetka satyryczna? A codzienny biuletyn bojowy każdego plutonu?
Potem należy się dowiedzieć, co robi żołnierz w czasie wolnym od zajęć. Czym się zajmuje? To również jest całkiem proste zadanie: specjalnie dla komisji organizuje się koncert albo zawody sportowe. Są też inne wymowne dowody: puchary, proporczyki, chorągiewki. Ten za osiągnięcia sportowe, tamten za amatorską działalność artystyczną.
No cóż, wygląda na to, że wszystko gra. A jak tam u was z porządkiem, z przestrzeganiem regulaminu wojskowego? Tu też żadnych problemów! Możecie do woli sycić oczy - ogrodzenia pomalowane, ścieżki zamiecione, okna pomyte, łóżka posłane tak, że trudno lepiej.
Wierzcie mi, jeżeli dowódca pułku umie ukryć wszystkie ciemne strony i wykroczenia, które są na porządku dziennym i potrafi przedstawić obraz doskonalszy niż jego koledzy, ma awans zapewniony. Najważniejsze, żeby umiejętnie tuszować niemiłe aspekty. Wtedy rezultatów z ćwiczeń i manewrów w ogóle nie będzie się brać pod uwagę.
Aby zapewnić sobie zwycięstwo w tym nieustającym współzawodnictwie, każdy dowódca, od dowódcy kompanii wzwyż, musi dysponować rzemieślnikami, artystami i sportowcami, najlepiej na poziomie półprofesjonalnym. Dla tych fachowców stworzono w wojsku specjalny termin: nazywają się „martwymi duszami". Mimo że zarejestrowani są jako celowniczowie, amunicyjni, radiotelegrafiści itd., zajmują się w istocie czym innym. Jedni dzień i noc klecą gazetki. Inni brzdąkają na gitarach. Jeszcze inni bronią honoru kompanii w sporcie.
Zależnie od indywidualnych kwalifikacji, fachowcy dzielą się na różne kategorie - kompanijne, batalionowe, pułkowe lub dywizyjne. Każdy okręg, na przykład, ma specjalne bataliony sportowe. Zbiera się tam najlepszych z całego okręgu. Obowiązują w nim podziały pół-wojskowe, na przykład pluton koszykarski kompanii gier zespołowych, albo pluton skoczków wzwyż kompanii lekkiej atletyki.
A o tych wszystkich mistrzach świata i mistrzach olimpijskich w ogóle szkoda gadać. Gdzie nie popatrzysz, z jakich klubów przyszli - wciąż tylko CWKS i „Dynamo". Wojsko i KGB. W KGB obowiązuje podobny system. Gdyby chcieć rzeczowo komentować mecze „Dynama", to relacje powinny brzmieć z grubsza tak: „Porucznik służby futbolowej KGB precyzyjnie podał piłkę swojemu kapitanowi!". Czy hokeiści CWKS na turnieju w Kanadzie: „Pancerniacy wspierani przez formacje piechoty i artylerii przełamali obronę przeciwnika i rozwijają natarcie!".
Między dowódcami wszystkich szczebli trwa nieustanna walka o pozyskanie fachowców. Niżsi oficerowie ukrywają swoich najlepszych plastyków i aktorów przed oficerami wyższej rangi, którzy nieustannie buszują po świetlicach i salach gimnastycznych w nadziei przechwycenia najlepszych dla siebie. Jest to jawna wojna, która ma swoje reguły i metody, niepisane prawa i tradycje. Starczyłoby na całą powieść. Wymiany bezpośrednie również są praktykowane, choć najczęściej między wyższymi dowódcami. „Dasz mi ciężarowca i gitarzystę, a ja ci dam za to malarza pokojowego i plastyka", albo: „Towarzyszu pułkowniku, nie stawiajcie mi niskiej noty za ćwiczenia (ten rodzaj przetargu odbywa się zwykle z obserwatorami z innej dywizji), to dam wam rzeźbiarza! Wyrzeźbi kogo chcecie, będzie można postawić w kantynie oficerskiej Lenina, Andropowa - kogo dusza zapragnie!".
Fachowcy pracują na akord. Obowiązuje święta zasada bodźców materialnych. Płace wahają sic w zależności od umiejętności i zaszeregowania fachowca. Czasami bywa to tak: „Zostaniecie mistrzem olimpijskim - damy wam awans na porucznika". Bo ile kosztuje ministra obrony wyasygnowanie jednej czy dwóch dodatkowych gwiazdek? Pewien piłkarz doszedł nawet do rangi generała, nie odsłużywszy w wojsku ani jednego dnia. Chociaż wypada nadmienić, że nazywał się Jurij Breżniew.
Z kolei w Kijowskim Okręgu Wojskowym, w zakładach remontowo-naprawczych czołgów, zorganizowano warsztat przeglądów i napraw prywatnych samochodów. Szefowie okręgu napychali sobie kieszenie milionami rubli, zaś fachowcy, którzy reperowali pojazdy, co wieczór otrzymywali przepustki. Wszyscy byli zadowoleni: i generałowie, i fachowcy, i klienci. Jakość napraw była wyśmienita. Niestety, w końcu zakazano tego procederu. Teraz w całym Kijowie nie ma gdzie naprawić Łady.
Nawet gdyby fachowcom w ogóle nie płacono i tak pracowaliby najwydajniej jak się da. Każdy woli pływać całymi dniami w basenie, albo odbijać piłeczkę pingpongową, niż kopać głębokie rowy w upale i kurzu. Znacznie przyjemniej jest siedzieć w ciepłej kanciapie i rysować obrazki do gazetki satyrycznej, niż wymieniać na mrozie gąsienice czołgu. Sprawdzono to empirycznie. Na dodatek wszyscy fachowcy otrzymują wyjątkowo długie przepustki i urlopy, oczywiście kosztem kolegów. Właśnie to stanowi źródło rozkładu w armii. Nie jest to źródło jedyne, i z pewnością nie najważniejsze, lecz jedno z podstawowych. Przyjmijmy, że ulicą idzie żołnierz brudny, pijany, rozczochrany. Zauważcie, wszystkie patrole trzymają się od niego z daleka. Okazuje się, że to osobisty stolarz dowódcy dywizji. A tamten zarzyganiec okazuje się być osobistą siłą roboczą szefa sztabu dywizji, najętą do kopania prywatnego basenu. Tych najlepiej w ogóle nie ruszać i nie mieć z nimi nic do czynienia!
Wróćmy jednak do sierżanta, od którego zaczęła się nasza opowieść. Z zawodu był jubilerem, i to jubilerem z dziada pradziada. Do wojska przyszedł wraz z kompletem narzędzi: piłek, imadełek i pincetek. Młodzieńcy masowo przychodzą do wojska z własnymi gitarami i bałałajkami, z pędzlami i blejtramami. Ludzie radzieccy dobrze poznali obyczaje panujące w armii i zachęcają swoich synów, aby od pierwszego dnia służby ujawniali indywidualne talenty.
Zumarow popisał się tym, co potrafi natychmiast po dołączeniu do naszego pułku. Niemalże pierwszego dnia zabrano go do klubu, gdzie otrzymał rozkaz wykonania w srebrze miniatury czołgu na prezent dla przewodniczącego jakiejś komisji inspekcyjnej. Formalnie figurował w składzie mojego plutonu. Miałem pół roku, aby uczynić zeń wzorowego sierżanta, przyszłego dowódcę T-62. Przez cały okres służby ani razu się z nim nie spotkałem. Na trzydziestu żołnierzy w plutonie miałem jeszcze sześciu takich jak on. Ale ci - malarz, skrzypek, pianista i trzej sportowcy - przynajmniej raz, dwa razy tygodniowo pojawiali się w plutonie i zdołałem ich czegoś tam nauczyć.
Kursant Zumarow nie pojawił się nawet na końcowym sprawdzianie. Bo i jakże? Zajmował się przecież na okrągło miniaturkami czołgów, które rzeźbił w brązie i plastiku. Test egzaminacyjny wypełniał za niego dowódca pułku, który co rusz pytał o coś członków komisji. W wyniku tego Zumarow został wzorowym żołnierzem, otrzymał stopień sierżanta i pozostał w naszym pułku jako dowódca drużyny, aby szkolić nowe pokolenie dowódców czołgów. Był dowódcą drużyny w moim plutonie, ale nigdy nie oglądałem go na oczy.
Nie myślcie sobie, że tylko ja jeden miałem problemy z „martwymi duszami". Każdy dowódca plutonu miał takich sześciu albo siedmiu na swojej liście. Podziałjest sprawiedliwy i nikt nie żywi urazy! W ten sposób szkolimy kadry dla ukochanej armii. Kiedy taki fachowiec przybywa z pułku szkolnego do jednostki liniowej, na samym wstępie melduje uczciwie: „Nie jestem czołgistą, tylko tenorem". A cały pułk się cieszy: „Na kogoś takiego właśnie czekamy!". W rezultacie czołgiem dowodzi ce-
lowniczy, tenor zaś całymi dniami ćwiczy arie. I wszyscy są zadowoleni. Zaś o najlepszych fachowców, takich jak nasz jubiler, pułk szkolny walczy do ostatniej kropli krwi. Nigdy w życiu nie trafią do oddziałów liniowych! Zatrzymuje się ich pod byle pretekstem, najczęściej jako nominalnych instruktorów.
Lecz sierżant-instruktor Zumarow wpierw wpadł w oko dowódcy dywizji, a potem samemu dowódcy armii. W rezultacie awansował do szczebla dywizji, a później armii. Mógłby zajść jeszcze wyżej, gdyby nie dorwał go patrol. Ito jeszcze, na domiar złego, w innym okręgu.
Po pierwszej rozmowie z prokuratorem wojskowym uznałem, że drugiej nie będzie, skoro w sprawie sierżanta i tak nie potrafiłem nic powiedzieć - ani na jakim jest obecnie szczeblu, ani kto jest jego faktycznym dowódcą, ani ile razy tygodniowo korzysta z przepustki. A jednak drugie przesłuchanie się odbyło.
- Gdzie jego przysięga?
- Nie wiem.
Tego naprawdę nie mogłem wiedzieć.
Każdy żołnierz radziecki po miesiącu szkolenia unitarnego składał przysięgę. Następowało to dopiero po tym, jak oddał pierwszy strzał ze swej broni. Każdy otrzymywał osobno wydrukowany tekst ślubowania i osobiście składał pod nim podpis. Chodziło o to, by w razie potrzeby można było dołączyć tę luźną kartę do akt sądowych delikwenta.
W czasie, gdy nasz pluton po raz pierwszy jechał na strzelnicę, Zumarow zawzięcie modelował swój kolejny czołg.
- Nie szkodzi - rzekł mu wówczas dowódca pułku. -Pójdziecie z następnym plutonem.
Później jednak dowódca pułku jakoś zapomniał dopilnować sprawy. Ja sam, mimo że byłem bezpośrednim dowódcą Zurnarowa, dostałem polecenie nie wtrącać się w sprawy, które mnie nie dotyczą.
A teraz oto wyszło na jaw, że Zumarow nie tylko nie jest żadnym sierżantem, ale w ogóle nie jest żołnierzem.
Nie podlega zatem jurysdykcji wojskowej. Z kolei w świetle przepisów prawa cywilnego nie dopuścił się żadnego przestępstwa - po prostu przejechał się z miasta do miasta. No i oczywiście tych osiemnastu miesięcy wojska też nie można było mu zaliczyć, jako że czas służby liczy się od przysięgi. Krótko mówiąc, Zumarow miał wszelkie podstawy by podnieść raban: „Ja nic nie wiedziałem. Wstąpiłem do wojska i sumiennie odbywam służbę. Dlaczego nie daliście mi złożyć przysięgi? To nie moja wina, tylko wasza!".
I rzeczywiście rozpętał się skandal, który trzeba było zdławić w zarodku. Ucierpieć mogły nie tylko takie pionki jak dowódca pułku, lecz i osobistości wyżej postawione. Skandal zatuszowano na szczeblu Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Zgodnie z regulaminem Zumarowowi zostało do odsłużenia jeszcze sześć miesięcy. Zaproponowano mu jednak natychmiastowe przeniesienie do rezerwy z uwagi na stan zdrowia. Zumarow przystał na kompromis. Do Moskwy poszedł raport, że żandarmeria w Omsku istotnie zatrzymała sierżanta Zumarowa z Okręgu Kijowskiego, ale w momencie zajścia Zumarow nie był już w służbie czynnej, gdyż został przedterminowo zdemobilizowany. Sierżant cierpi na zaniki pamięci i z tej przyczyny nie okazał żandarmerii stosownych dokumentów.
Zumarowowie tego świata mają szczęście. Kłopot w tym, że armia supermocarstwa ma ich zbyt wielu na stanie.
MISZA
Sztab Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, początek 1969 roku
- Kluczyk!
- Towarzyszu szeregowy, przede wszystkim zapnijcie mundur. Zwracacie się do podpułkownika, oficera dyżurnego szlabu okręgu!
Szeregowy puścił mimo uszu słowa podpułkownika.
- Kluczyk! - powtórzył cicho. Na jego szerokiej chłopskiej twarzy malowało się takie poczucie wyższości i pogardy, że oficerowi odeszła wszelka ochota by wobec bezczelnego żołnierza użyć swej nieograniczonej władzy.
Oficer dyżurny sztabu okręgu należy do istot wyższego rzędu. Widząc go z daleka każdy oficer mimowolnie prostuje się, machinalnie poprawia pas i czapkę. Teraz przed podpułkownikiem oficerem dyżurnym stal młody żołnierzyk, laki co to przed byle kapralem powinien drżeć jak osika. A tymczasem żołnierzyk za nic miał jego reprymendy.
- Kluczyk - powtórzył raz jeszcze żołnierz, wyraźnie delektując się sytuacją. Specjalnie nie mówił, o jaki klucz chodzi. Z rozmysłem też nazywał klucz „kluczykiem". Było to absolutnie niedopuszczalne w ustach szeregowego, który zwraca się do oficera.
W tym momencie do gabinetu dyżurnego sztabu okręgu wkroczył major z czerwoną opaską na lewym ramieniu -jego zastępca. W mig oceniwszy sytuację, major uśmiechnął się promiennie i w podskokach podążył do wielkiej kasy pancernej. Jednym szarpnięciem rozwarł masywne drzwi. Z setek wiszących w sejfie kluczy nieomylnie pochwycił ten właściwy i uśmiechając się przymilnie podał go arogantowi. Ten ujął klucz w dwa palce, lekceważącym wzrokiem zmierzył oficera dyżurnego sztabu i, strzyknąwszy śliną obok ustawionej w kącie spluwaczki, wyszedł trzaskając drzwiami.
Urażony w swej godności dyżurny aż pobladł. Drżącym z wściekłości głosem zwrócił się do majora, akcentując każdą sylabę:
- Towarzyszu majorze, komuż to byliście łaskawi wydać klucz bez mojego wyraźnego zezwolenia? I co za klucz?
- Przecież to Misza, towarzyszu podpułkowniku - wyjaśnił pośpiesznie major.
- Jaki klucz mu wydaliście?
- Klucz do gabinetu pierwszego zastępcy dowódcy okręgu.
- Czyście... czy wy... Czy wy w ogóle wiecie... Instrukcji nie czytacie? Przecież w tym gabinecie są tajemnice państwowe... Tylko starszy adiutant albo oficer do zadań specjalnych ma prawo...
- Ależ to Misza...
- Gówno! Wylądujecie na odwachu razem z waszym zasranym Misza! Tylko starszy adiutant albo oficer do zadań specjalnych może otrzymać ten klucz, i to na wyraźne polecenie zastępcy dowódcy. I muszą podpisać dwa kwity pobrania klucza! A jak coś zginie? Zdajcie broń i amunicję... - Podpułkownik zwrócił się do mnie:
Dowódca warty! Aresztować tego pieprzonego Misze i majora...
- Misza - oświadczył nagle major - jest zmiennikiem rezerwowego kierowcy pierwszego zastępcy dowódcy Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, generała lejtnanta Parszykowa.
- O, w dupę! - Podpułkownika aż zatkało. - To czemu od razu nie mówicie?
- To nie wszystko - ciągnął bezlitośnie major. - To tylko oficjalnie. Zaś nieoficjalnie, to wam powiem, że Misza... wozi Marię Michajłowną Parszykowa. O!
Oficer dyżurny sztabu okręgu wolno wyszedł z pokoju.
- Widzicie, poruczniku? Uczcie się. Przysyłają nam tutaj rozmaitych kretynów... Przyzwyczaili się w tych swoich pułkach drzeć mordę na każdego, nie wdając się w niuanse. A tu jest przecież sztab okręgu! Tu trzeba myśleć! Robota delikatna, nie każdy potrafi. Dobrze, że Misza nie jest pamiętliwy... Dopiero byśmy wpadli, jak śliwka w gówno!
Przez całą noc myślałem o Miszy. Podpułkownik mógłby być jego ojcem. Zważywszy sprawowaną funkcję był kimś więcej niż zwykłym podpułkownikiem, dowódcą batalionu, czy byle zastępcą dowódcy pułku. Był oficerem dyżurnym w sztabie okręgu! Można całe życie wspinać się po śliskich szczeblach kariery i nigdy nie wdrapać się na tak zawrotne wyżyny. A tu raptem Misza. Zwyczajny Misza. Widać, że chłopak służy w wojsku góra sześć miesięcy, a podpułkownik ma za sobą cały szlak bojowy, do samego Berlina... Gdyby los zesłał takiego Misze do naszej dywizji szkolnej, czołgałby się teraz przed kapralami.
Skąd w nim ta parszywa poza? Skąd ta hardość i pycha? Jasne, że zmiennik rezerwowego kierowcy generała Parszykowa jest kimś. Ale żeby zaraz tyle pogardy?... Przecież ten chłopak u siebie na wsi co najwyżej rozwoził gnój. Gdzie się zdążył otrzaskać z wielkim światem? A może wszyscy jesteśmy tacy jak on? Może stając u stóp piramidy władzy, zapominamy o wszystkim prócz siebie samych i, zaślepieni potęgą, gardzimy każdym, kto jest pod nami?
Na co w takim razie pozwala sobie osobisty kucharz albo pokojówka? A co się stanie, jeśli towarzysz Parszykow zostanie nagle generałem pułkownikiem, dowódcą całego okręgu? Na co wtedy pozwoli sobie Misza? Sama myśl o tym przysparza o zawrót głowy.
Zapadłem w płytki, niespokojny sen. We śnie Misza o świńskim obliczu ścigał mnie po bezkresnych i przerażających korytarzach władzy absolutnej.
DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY
Kijowski Okręg Wojskowy, 1967 rok
Każdy dowódca plutonu, batalionu albo pułku musi znaleźć sposób na wyróżnienie się, musi pokazać się swoim zwierzchnikom w jak najlepszym świetle. W przeciwnym razie zadepczą go młodsi i bardziej przebojowi.
Dowódca naszej dywizji wyróżniał się niecodziennym sprytem i temu prawdopodobnie zawdzięczał awans do rangi generała. W sprawach wojskowych był kompletnym zerem, ale to w Armii Radzieckiej nie miało większego znaczenia i w żaden sposób nie wpływało na karierę oficera. Wystarczą pomysłowość i odrobina siły przebicia! Dlatego nasz dowódca dywizji umyślił sobie, że nie będzie opierać dalszej kariery wojskowej na pilnowaniu, czy plac apelowy jest zamieciony, a łóżka wzorowo zasłane. Nasz dowódca zamierzył coś nieporównanie bardziej oryginalnego.
Jego plan był równie prosty co genialny - zaprosić dowódcę Kijowskiego Okręgu Wojskowego generała armii Jakubowskiego, na spotkanie z naszymi oficerami.
Trwała ściśle tajna konferencja dowódców okręgów wojskowych poświęcona stanowi gotowości mobilizacyjnej. Ściany wielkiej sali zawieszono mapami, wykresami i diagramami. Prowadzono dyskusję o zasadniczym charakterze. Przedstawiano rozmaite sensowne propozycje jak poprawić gotowość bojową i wyszkolenie oddziałów.
Obowiązywał ścisły porządek wystąpień: po trzy minuty dla dowódców dywizji i szefów sztabów dywizji, po pięć minut dla dowódców armii, ich zastępców i szefów sztabów, a dziesięć minut dla dowódcy okręgu, jego zastępców i szefa sztabu okręgu. Głos musiał zabrać każdy bez wyjątku, ale żadnego ględzenia - tylko uzasadnione opinie krytyczne i konkretne wnioski.
Kiedy przyszła kolej na naszego dowódcę dywizji, wstał z miejsca i nie patrząc w notatki przemówił:
- Towarzysze, tego czego nam brak, to doświadczenia bojowego. Tyle lat przeżyliśmy bez wojny, że wszystko pozapominaliśmy. Niejeden dowódca pułku nigdy nawet nie powąchał prochu. Nie mówiąc już o dowódcach batalionów czy kompanii. A przecież mamy taką wspaniałą szansę! Służymy pod wodzą tak wybitnego generała jak towarzysz Iwan Ignatiewicz Jakubowski, dowódcy który przeszedł cały szlak bojowy. W mojej dywizji odbyliśmy naradę i młodzi oficerowie poprosili mnie: - Towarzyszu generale. Zaproście towarzysza Jakubowskiego do nas, niech nam opowie o wojnie!... Towarzyszu dowódco! Korzystam z okazji, aby przekazać wam prośbę młodych oficerów naszej dywizji!
Nie ma co. Dobrze pomyślane. Zebranych generałów aż poskręcało. A w dodatku nasz generał wywinął się od konieczności wygłoszenia krytycznych opinii i konkretnych wniosków, gdyż jego przemowę uznano właśnie za konkretny wniosek, i to najbardziej wartościowy ze wszystkich.
- No, cóż, przyjadę - wymamrotał drogi generał Jakubowski. - Czemu nie?
Kiedy dowódca okręgu opuścił salę, zastępca dowódcy armii, generał Gelenkow, sarkastycznie spytał naszego dowódcę dywizji, czy to aby nie w jego stołek wymierzony jest cały ten chytry plan. Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Lecz nasz dowódca nie poczuł się urażony: generał Gelenkow był na razie jego bezpośrednim przełożonym, a dowódca dywizji nigdy nie obrażał się na przełożonych. Taką miał zasadę, której niezawodność potwierdzał przebieg jego dotychczasowej kariery.
Po powrocie z narady dowódca dywizji zakasał rękawy. Przede wszystkim natychmiast przerwano wszelkie ćwiczenia bojowe. Czołgi, transportery opancerzone, działa - wszystko poszło do przeglądu technicznego. Żołnierzy zapędzono do prac porządkowych - do czyszczenia i malowania samochodów, do remontu baraków, do pucowania terenu. Ponad połowa dywizji rozjechała się „na lewiznę" -jedni do kołchozów, inni do rozładunku wagonów albo do pracy w fabrykach.
Dyrektorzy fabryk i przewodniczący kołchozów na okrągło błagają dowódców o podsyłanie im ludzi do roboty. Nigdzie nie dość rąk do pracy: ani w kołchozach, ani w przemyśle, ani w transporcie. Takie lewizny są bardzo korzystne dla obu stron. Dowódca otrzymuje na lewo cement, asfalt, cegłę, stal, drewno, gwoździe, i, co najważniejsze - farbę. Dyrektor albo przewodniczący może wykazać się przekroczeniem planów, a w każdym razie wzrostem wydajności. A już sam Włodzimierz Iljicz nauczał, że wydajność pracy jest najważniejszym kryterium zwycięstwa naszej nowej formacji ekonomicznej. Toteż inspektorzy kontroli wiedzą, że przekroczenie planu i wzrost wydajności są najważniejsze! Kontrola ludowa ma pomagać w przekraczaniu planów, a nie utrudniać to zadanie.
Przypuśćmy, że kontrolerzy wykryją brak dziesięciu albo dwudziestu ton farby. Gdzie się podziała?
- Jak to gdzie?! Przecież w ubiegłym tygodniu zwiększaliśmy wydajność. Nie pamiętacie, czy co?
- Ach, cholera! Rzeczywiście. No to czemu nie mówicie od razu?
Za moich czasów nasz pułk spędzał na lewiznach co najmniej połowę czasu.
W tej sytuacji siły zbrojne można było właściwie zredukować o połowę, i to bez najmniejszego uszczerbku dla ich zdolności bojowej. Do tego właśnie zmierzał Chruszczow. Popełnił jednak dwa błędy: nie zapewnił wojsku w zamian większych racji, ani lepszego wyposażenia. Poza tym został zachowany system oceny dowódców wszystkich szczebli według tego, jak pomalowano płoty wokół koszar. Reforma Chruszczowa nie przyniosła sukcesu, gdyż armia, choć zredukowana niemal do połowy, dalej pracowała na lewo z tą samą, co dawniej, intensywnością.
Wróćmy tymczasem do naszego łebskiego dowódcy dywizji, który bez zbędnych ceregieli wysyła cztery tysiące żołnierzy na lewiznę, dając tym samym dowód własnych kompetencji: odwagi, umiejętności oszacowania ryzyka i postępowania z rozmysłem.
W zaistniałej sytuacji bowiem ani sztab okręgu, ani sztab armii nie mogły mu nic zarzucić. Generał armii Jakubowski osobiście wyraził zgodę na złożenie nam nieoficjalnej wizyty, i tym samym upoważnił dowódcę do poczynienia stosownych przygotowań.
Zadania rozdzielono między wszystkich żołnierzy dywizji. Szefowi sztabu dowódca zlecił działania lewe, to znaczy zaopatrzenie w budulec, a jego zastępcy działania prawe, to znaczy organizację remontu kapitalnego całych koszar. Sam zaś wspólnie z szefem pionu politycznego zajął się sprawą najważniejszą - opracowaniem przebiegu wizyty.
Czasu pozostało niewiele, najwyżej dwa miesiące, a trzeba było wyuczyć się na pamięć biografii ukochanego generała, wybrać najbardziej doniosłe i pamiętne szczegóły oraz przygotować odpowiednie pytania - z pozoru banalne, ale takie, które dadzą generałowi możliwość detalicznego przedstawienia co bardziej heroicznych epizodów kampanii. Koniecznie trzeba też było
zorganizować konkurs i tą drogą wyłonić oficerów, którzy będą pytać z sali oraz grupę do zadawania pytań pomocniczych. Następnie w obu grupach należało przeprowadzić intensywne szkolenie. Inny konkurs wyłonił najlepszych plastyków, którym zlecono sporządzenie gigantycznej mapy szlaku bojowego generała, a także przygotowanie upominków od żołnierzy i oficerów naszej dywizji. Miał się też odbyć wielki koncert i bankiet, którego przygotowanie wziął na siebie wydział polityczny i kwatermistrz dywizji.
Tak się złożyło, że przy rozdziale ról przypadła mi rola trzeciego dublera oficera, który miał powiedzieć: - Towarzyszu generale, proszę opowiedzieć, jak podkuliście Churchilla!
Wszyscy znaliśmy tę historię na pamięć. Teraz mieliśmy usłyszeć ją z ust bohatera,
Podczas wojny Wielka Brytania zaopatrywała ZSRR w czołgi typu Churchill. Czołgi te nie były jednak przystosowane do warunków rosyjskiej zimy i gąsienice ślizgały się na śniegu. Wtedy jeden z żołnierzy brygady pancernej podpułkownika Jakubowskiego wymyślił, aby na ogniwach gąsienic dospawać kolce, w wyniku czego zdolność manewrowa czołgów na śniegu zauważalnie wzrosła. Tego samego dnia zameldowano dowódcy frontu, że brygada Jakubowskiego podkuła Churchilla. W stosownym momencie dowódca frontu zameldował Stalinowi, że podpułkownik Jakubowski podkuł Churchilla. Żart rozbawił Stalina, wskutek czego podpułkownik, po miesiącach służby na tyłach frontu, został nagle Bohaterem Związku Radzieckiego i osobistym pupilem Generalissimusa. Stopniowo, w miarę awansów Jakubowskiego, opowieść ta obrastała legendami i nabywała wciąż nowych bohaterskich akcentów.
Dwa miesiące przygotowań do przyjęcia znakomitego gościa były okresem, który wspominam najlepiej z całej służby w dywizji szkolnej. Moi żołnierze gdzieś tam pracowali, nawet dokładnie nie wiedziałem gdzie. Codziennie po śniadaniu wszyscy wytypowani do zadawania gościowi pytań zbierali się w kantynie oficerskiej na próbę: pierwsze pytanie, pierwszy dubler pierwszego pytania, drugie pytanie, drugi dubler drugiego pytania, i tak dalej. Po tygodniu intensywnych prób zaproszono do nas reżysera z teatru w Kijowie i rzecz dopiero nabrała rumieńców.
- Nie ulega wątpliwości, że nasz dowódca okręgu jest geniuszem, ale nawet gdyby był kompletnym kretynem, zdołalibyśmy w ciągu dwóch miesięcy zrobić z niego Napoleona Bonaparte. - Tę opinię podzielali wszyscy oficerowie biorący udział w przygotowaniach do przyjęcia uwielbianego wodza.
Po miesiącu przygotowań zacząłem pojmować proces powstawania kultu jednostki. Stało się dla mnie zrozumiałe, dlaczego tak gorąco kochaliśmy naszych generalnych sekretarzy.
My, którzy szykowaliśmy spotkanie z Jakubowskim, byliśmy spontanicznymi amatorami. Mieliśmy gloryfikować jednego z szesnastu dowódców okręgów. Przy tym dano nam do dyspozycji zaledwie dwa miesiące i środki zarobione na lewiznach. Dajcie mi kilka lat, profesjonalistów i swobodę dysponowania skarbem państwa, dajcie mi prawo do unicestwienia milionów niezadowolonych ~ a ja wam obiecuję, że z łysego, gra-sejującego nekrofilijnego pedofila stworzę wam geniusza wszechczasów i wszechnarodów!
Legendarny dowódca wstąpił na podium, pociągnął łyk wody, rozłożył przed sobą kartki, przetarł chusteczką okulary, sprawdził je pod światło, przetarł ponownie, dyskretnie chrząknął, włożył okulary na nos, wypił jeszcze łyk wody i zaczął czytać.
- Towarzysze! Cały naród radziecki za-inspi-rowany his-toryczny-mi decyzjami zjazdu partii - i tak dalej. Opowiadał o tym, jak to on sam siedmiomilowymi krokami... O kosmonautach przemierzających przestrzeń kosmiczną... O pogłowiu bydła i nierogacizny, o milionach ton i miliardach metrów sześciennych. Potem
płynnie przerzucił się na imperialistów, maoistów i syjonistów, wrogie służby wywiadowcze i elementy wywrotowe, następnie z równą łatwością przeszedł do wspaniałej Armii Radzieckiej, czujnie stojącej na straży...
Po dwóch godzinach począł się zbliżać do zakończenia:
- Waleczni żołnierze Kijowskiego Okręgu Wojskowego, odznaczonego orderem Czerwonego Sztandaru, podobnie jak żołnierze całej naszej armii, nie szczędząc sił...
Bite dwie i pół godziny dukania z kartki. Tekstu, który i tak musieliśmy czytać dzień w dzień we wstępniakach „Krasnoj zwiezdy". I to wszystko. Nic więcej. Żadnych pytań, żadnych odpowiedzi, ani słowa od siebie.
Generał zebrał notatki, dopił resztę wody z karafki, schował okulary i opuścił salę żegnany huczną owacją.
Setki oficerów przygotowanych na wszystko, ale nie na podobny absurd, klaskało jak w transie, unikając spojrzeń kolegów.
- Skąd się w ogóle taki wziął? - zapytałem retorycznie po pierwszym kielichu w zaufanym towarzystwie. Nie spodziewałem się, rzecz jasna, odpowiedzi. Zresztą wydawało mi się, że znam biografię Jakubowskiego lepiej, niż on sam. Ale, jak się okazało, myliłem się, i to bardzo. Znaliśmy bowiem tylko upublicznioną część owej biografii.
- Wyróżnił się w bitwie o Moskwę. Zdumiała mnie ta nieoczekiwana odpowiedź:
- Przecież jego noga nawet tam nie postała!
- Nie mówię o roku 1941, tylko o 1953.
- No, no, ciekawe! Czekamy z zapartym tchem.
- Jako jeden z faworytów Stalina, nasz stary przyjaciel Jakubowski, mianowany został dowódcą „dworskiej" Kantemirowskiej Dywizji Pancernej. Kiedy zaczęła się zadyma, dowódca Dywizji Tamańskiej ociągał się, najwyraźniej nie chciał wystąpić przeciw siłom KGB i w rezultacie stanął razem z nimi pod ścianą. Za to Jakubowski nie wahał się ani chwili. Zawsze jest gotowy wykonać każdy rozkaz partii albo rządu. Wszystko zależy od tego, czyj rozkaz przyjdzie pierwszy. Gdyby Beria mu rozkazał, Jakubowski z ochotą powywieszałby całe Biuro Polityczne. Ale Beria się spóźnił... I wtedy gwiazda Jakubowskiego zajaśniała pełnym blaskiem. Przywódcy pozostali mu dozgonnie wdzięczni.
- Jeszcze trochę i zostanie marszałkiem, albo i szefem Sztabu Generalnego!
- Wykluczone. Takim jak on przydziela się subtelniejsze zadania. Na przykład demoludy.
Prorocze słowa spełniły się dokładnie trzy miesiące później, kiedy generał armii Jakubowski został awansowany do rangi marszałka Związku Radzieckiego i objął funkcję Naczelnego Dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego. Być może porucznik, który to przewidział wcale nie był prorokiem, tylko miał jakieś kontakty u podstaw piramidy władzy. Bo w piramidzie wszystko jest z góry wiadome - i przeszłość, i przyszłość każdej spośród 250 milionów dusz.
Po tym niezapomnianym wieczorku nasz dowódca dywizji wyraźnie oklapł. Okazało się, że niepotrzebnie. Zaraz po awansie Jakubowskiego nasz generał otrzymał przydział do sztabu Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego. Dobre czyny, jak widać, pozostają w pamięci.
Jakieś dwa dni po zmianach na szczycie Armii Radzieckiej nasz batalion otrzymał rozkaz pilnego przybycia do Kijowa „celem podjęcia prac związanych z przeniesieniem sprzętu z punktów dowodzenia".
Zawieziono nas na daczę Jakubowskiego, nie tam gdzie rezydowała jego żona, lecz do domu. Pracami dyrygował młody adiutant w asyście dziesięciu żołnierzy--ogrodników. Możecie mi wierzyć lub nie, ale istnieje słynna ogrodnicza szkoła wojskowa w Mołdawii. Jej absolwenci wcielani są do wojska, ale nie po to, by objąć stanowiska strzelców albo snajperów, lecz ogrodników
w licznych placówkach wojskowych. Tak to zostaje odnotowane w ich książeczkach wojskowych. Ogrodnicy służą dwa lata w piechocie albo trzy lata w marynarce, cały czas doskonaląc swoje umiejętności zawodowe.
Nasze zadanie w willi Jakubowskiego miało charakter niecodzienny. Otóż pod nadzorem ogrodników wykopywaliśmy najdorodniejsze drzewa. Następnie owijaliśmy ich korzenie workami i przewoziliśmy je na lotnisko, gdzie oczekiwały ciężkie transportowce wojskowe specjalnie wyznaczone do tej operacji.
Trudno odgadnąć cel tych działań. Może żona Jakubowskiego nie chciała się rozstać z drzewami? A może usuwając je Jakubowski pragnął dać wyraz pogardy dla swego następcy, generała Kulikowa.
Mój zastępca, sierżant Kochar, był najbardziej zaszokowany lotniczym transportem drzew.
- Dlaczego, do kurwy nędzy, samolotami? Daleko do lotniska, korzenie się poniszczą. O wiele prościej byłoby koleją. Tym bardziej, że bocznica biegnie tuż koło domu. W jedną noc wszystkie drzewa dojechałyby do Moskwy.
NOWE KONCEPCJE
Armijna wszechzwiązkowa konferencja młodych oficerów na Kremlu, Moskwa 1969 rok
Od dawna krążyła plotka, że generał armii Episzew, szef Głównego Zarządu Politycznego, cierpi na daleko posuniętą sklerozę. Złośliwi utrzymywali, że kiedy odwróci kartkę zapomina, co przed chwilą przeczytał.
Na ogół nie wierzę plotkom, ponieważ wiem skąd się biorą. Ale w tym akurat przypadku miałem sposobność przekonać się, że plotka pokrywała się z prawdą co do joty.
Episzew wstąpił na podium, odchrząknął, łyknął wody i monotonnym głosem zaczął czytać o historycznych decyzjach zjazdu partii, o troskach ukochanego Leonida Iljicza, o dalszym rozwoju rolnictwa i umacniania potencjału obronnego.
Na pierwsze słowa mówcy, wielotysięczna rzesza słuchaczy pochyliła się nad zeszytami i zaczęła gorączkowo notować słowa człowieka piastującego tak eksponowane stanowiska partyjno-rządowo-wojskowe. Ja również schyliłem głowę, udając że piszę. Nie notować, oznaczałoby wyróżniać się na tle tysięcy zgromadzonych. Osobiście czuję organiczną niechęć do robienia konspektów. W tym wypadku był to w ogóle czysty absurd. Po pierwsze dlatego, że przemówienie i tak miało być opublikowane we wszystkich wojskowych gazetach, a po drugie Episzew nigdy nie mówił nic ponad to, co drukuje „Krasnaja zwiezda". Tak też było i tym razem - generał ciągnął audytorium w gąszcz marksistowsko-leninowskiego pustosłowia. Ale nagle słuchacze ożywili się...
Tyrada Episzewa urwała się w pół słowa, po czym generał zaczął czytać na nowo, od samego początku. „W imieniu i na prośbę..." powitał wszystkich zebranych, którzy odpowiedzieli mu gromkimi owacjami. Każdy sumiennie notował to, co już miał zanotowane.
Po jakichś pięciu minutach Episzew znów zrobił pauzę i zaczął czytać nowe zdanie, absolutnie nie powiązane z poprzednim. Słuchacze czuli, że mówca się powtarza, że przytacza przykłady, którymi już się posłużył i że wykrzykuje te same hasła, które dopiero co wykrzyczał.
Nagle wszyscy pojęli, w czym rzecz. Przez niedbalstwo szefów propagandy (dlaczego oni żrą tyle kawioru?), Episzewowi wręczono dwa egzemplarze przemowy: najpierw pierwsza strona z kopią, potem dwie drugie strony, i tak dalej. W naszej armii nikt nie czytał przemówień przed ich publicznym wygłoszeniem. Dlaczego miałby to robić Episzew*?
Publiczność była zdezorientowana. Przez salę przebiegł szmer. Mówca jednak, wyraźnie nienawykły do obserwowania reakcji słuchaczy, kontynuował lekturę. Tym sposobem odczytał czterdzieści stron zamiast dwudziestu, każdą dwukrotnie.
Ukończywszy pamiętną mowę, szef Głównego Zarządu Politycznego zadowolony powrócił na swoje miejsce na podium, gdzie pośród innych ofiar starczej demencji zasiadał również minister obrony, marszałek Związku Radzieckiego, towarzysz Greczko. Żaden z członków prezydium nie zauważył co zaszło.
Wielu z was być może nie da wiary tej opowieści, ale mam ponad dwa tysiące świadków. Wielu z nich tak właśnie zanotowało wspomnianą mowę: z dwoma wstępami, dwoma zakończeniami i dwudziestoma powtórzeniami, które zaczynają się i urywają w pół słowa.
To zdarzenie miało miejsce podczas konferencji młodych oficerów radzieckich w 1969 roku. Towarzysz Epi-szew przez następne dziesięciolecia tkwił na swoim stanowisku. Niezmordowanie walczył. Odważnie wdrażał. Analizował przez pryzmat walki klasowej. Krzewił wiecznie żywe idee.
DETERMINACJA
Zachodnia Grupa Wojsk Armii Radzieckiej, NRD, wiosna 1970 roku
Generał armii Kulikow, naczelny dowódca Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej w Niemczech, znany był z tego, że lubił wszystko skontrolować osobiście. A to przeleciał się helikopterem nad szosami, wyłapując radzieckie pojazdy wojskowe przekraczające dozwoloną prędkość. A to położył się w krzakach, żeby posłuchać, o czym rozmawiają jego oficerowie w latrynie. Najbardziej jednak lubił przebrać się w dres, wsiąść na rower i pojeździć wieczorem po Wiinsdorf.
Była sobota wieczór, dzień wypłaty. Wszystkie piwiarnie garnizonowe roiły się od oficerów sztabowych. Każdy korzystał z okazji, żeby się napić świetnego niemieckiego piwa. No bo gdzie w Związku Radzieckim znajdziesz taki pyszny browarek?
Naczelny dowódca przemyka się jak duch za rzęsiście oświetlonymi oknami knajpek i piwiarni, a gniew w nim coraz większy. Obcy jest mu pociąg radzieckiego oficera do niemieckiego piwa. Syty nigdy nie zrozumie głodnego. Kulikow miał do dyspozycji osobistych kucharzy, wyszukane potrawy, piwniczkę najprzedniejszych win. Jak każdy prawdziwy komunista, byt zagorzałym wrogiem pijaństwa i zwalczał je z całą stanowczością.
- Popijamy, co? Ja wam pokażę popijanie! - Olśniony naglą myślą, uśmiechnął się sam do siebie, zawrócił i popedałował do sztabu
Nie zmieniając dresu Kulikow wpadł do gabinetu. Usiadł, chwilę zastanowił się, po czym zdecydowanym ruchem ujął słuchawkę czerwonego telefonu bez tarczy. Natychmiast odezwała się centrala. Naczelny dowódca dmuchnął w słuchawkę jak to miał w zwyczaju, po czym władczym tonem rozkazał:
- Uwaga! 215. samodzielny batalion saperów: alarm bojowy! Wariant siódmy. Szyfr 2323777.
- Rozkaz! - ryknęła słuchawka.
Pół godziny później naczelny dowódca przybył na leśną przesiekę, gdzie w pełnej gotowości bojowej oczekiwał batalion saperów. Krótką odprawę z oficerami Kulikow zakończył poleceniem:
- Czterdzieści pięć minut na przemarsz do Wiinsdorf, dwadzieścia pięć minut na przeprowadzenie operacji! Żadnych ostrzeżeń! Niszczyć, i tyle. Wykonać!
Podchmieleni oficerowie z wrzaskiem wyskakiwali przez okna. W ciemności szamotały się jakieś cienie. Ryk silników czołgowych mieszał się w odgłosem gruchotanych ścian. Wszystko dookoła waliło się w gruzy. „Wojna!" - to słowo pulsowało w tysiącach głów jednocześnie.
- Zawsze mówiłem - krzyczał ochrypłym głosem podpułkownik w potarganym mundurze - że zacznie się jak w czterdziestym pierwszym!
Ciężkie buldożery wojskowe z dziecinną łatwością zgniotły kruche przeszklone pawilony. Schludne miasteczko wypełniła charakterystyczna woń niemieckiego piwa.
A rano na miejscu dawnych piwiarni stały gazony z roślinnością ozdobną. Kompania maskująca wykonała kawał dobrej roboty. Ciepły letni deszcz spłukał pył i nie było żadnego śladu nocnego ataku batalionu saperskiego na miasteczko sztabowe. W ten sposób generał Kulikow raz na zawsze zlikwidował pijaństwo w Wiinsdorf. Oficer polityczny z zachwytem informował Główny Zarząd Polityczny i Komitet Centralny o bezprzykładnej kampanii antyalkoholowej nowego dowódcy Zachodniej Grupy Wojsk.
Dokładnie miesiąc później, w następnym dniu wypłaty, szef finansów Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej wślizgnął się nieśmiało do gabinetu generała by poinformować, że w sejfach nie ma pieniędzy na wypłacenie oficerom poborów.
- No to - rzekł naczelny dowódca - przygotujcie raport. Winnych postawi się przed trybunałem! A tak w ogóle, to co się stało? Kasjerzy rozkradli?
- Nie - odparł szef finansów. - Do tej pory otrzymywaliśmy z Moskwy jedynie znikomą część wymaganej kwoty. Większość pieniędzy mieliśmy z utargu sklepików wojskowych i kantyn, a przede wszystkim z piwiarni. Dojczmarki, że tak powiem, krążyły w obiegu zamkniętym. My wypłacaliśmy oficerom, oficerowie zostawiali je w piwiarniach, my odbieraliśmy je z piwiarni i wypłacaliśmy oficerom. A piwo Niemcy dostarczali nam za grosze.
No, ale teraz w Wiinsdorf nie ma już piwiarni garnizonowych, więc oficerowie korzystają z niemieckich, piętnaście kilometrów stąd. I dojczmarki idą tam. Wystąpiliśmy do Moskwy, ale Moskwa nie daje nam pieniędzy.
Wódz zgrzytnął zębami i złapał za czerwony telefon bez tarczy. Tym razem nie pojechał osobiście na miejsce zbiórki batalionu. Wysłał jednego z adiutantów. Rozkaz brzmiał: „Odbudować w Wiinsdorf wszystkie piwiarnie. Na wykonanie zadania dwa tygodnie!".
PRZYPADEK DUROWA
Dywizja szkolna, Kjowski Okręg Wojskowy, początek 1967 roku
Wepchnął sobie w tyłek śledzia i pokrzykiwał z egzaltacją:
- Towarzysze oficerowie, nie zbliżajcie się do mnie. Jestem syrenka! Jestem bardzo wstydliwa!
Rzecz się działa na przyjęciu noworocznym, podczas konkursu na najbardziej oryginalny kostium karnawałowy. Porucznik Durow nie odznaczał się na ogół ani szczególną błyskotliwością, ani poczuciem humoru, ale tym razem zawczasu obmyślił swój sprośny numer: jednym ruchem zrzucił gwardyjski mundur i przyprawił sobie ogon.
Wszyscy byli zaszokowani, bez względu na stopień upojenia alkoholowego i zakodowane przyzwyczajenie, by w Armii Radzieckiej nigdy niczemu się nie dziwić. Szef sztabu pułku opuścił salę trzaskając drzwiami. Reszta starszych oficerów natychmiast poszła za jego przykładem.
Na pierwszym zebraniu oficerskim w nowym roku, dowódca trzeciego batalionu postawił wniosek: porucznika Durowa wezwać przed oficerski sąd honorowy za znieważenie kadry oficerskiej pułku. Propozycję poparli szef sztabu, zastępca dowódcy pułku ds. technicznych, dowódca artylerii i wszyscy dowódcy batalionów (oprócz pierwszego) i wszyscy dowódcy kompanii (za wyjątkiem trzeciej). Jak łatwo odgadnąć, porucznik służył w trzeciej kompanii pierwszego batalionu. Jego skazanie obciążyłoby konto kompanii i batalionu. Splamiłoby również jego pułk, a co gorsza dowódcę pułku i jego zastępcę politycznego, świadcząc dobitnie o zaniedbaniach w pracy wychowawczej. Właśnie dlatego zastępca polityczny spurpurowiał na twarzy
— Potępić człowieka, towarzysze, zawsze jest najłatwiej. Wychować go — o, to już zadanie daleko trudniejsze. Jeżeli wydamy pochopną decyzję, to możemy przekreślić karierę oficera, który być może ma przed sobą wielką przyszłość.
— Jego przyszłość to ciepły kąt w wariatkowie zauważył dowódca kompanii zwiadowczej.
Durow siedział W pierwszym rzędzie, wpatrzony w ciemne okno. Było mu najwyraźniej wszystko jedno. Właściwie zależało mu tylko na tym, żeby się znowu napić. Styczeń dopiero się zaczął i do następnej wypłaty, upragnionego trzynastego, pozostawało dramatycznie dużo czasu. W garnizonowej kantynie, nazywanej powszechnie „Żolnierska myśl”, od dawna już nie sprzedawano mu wódki na kredyt. Każdy dostawał na kredyt, ale nie on. Swoista dyskryminacja. Miał w nosie to, o czym się mówiło na zebraniu. Czuł tylko, że bebechy mu się przewracają.
Za to sprawą przejmował się dowódca pułku. To od niego zależało, czy młody oficer stanie przed sądem oficerskim.
Jeśli dowódca powie „tak”, to oficerowie po krótkiej naradzie zdejmą z pagonów porucznika jedną gwiazdkę, a kto wie, czy nie usuną całych pagonów. Wtedy, eksporuczniku, możecie iść gdzie oczy poniosą. Renty niedostaniecie, boście za młodzi, przyszłość wasza też żadna, boście za starzy, żeby zaczynać życie od nowa. Dowódca dywizji, dowódca armii i dowódca okręgu zatwierdzą decyzję sądu oficerskiego. Automatycznie. Bo kto nie uzna tej decyzji, bierze na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszystkie dalsze wybryki nieobliczalnego porucznika-alkoholika.
Jeżeli dowódca pułku powie „nie”, to porucznik będzie nadal wychowywany. Do kolejnego incydentu. Wtedy wszystko wróci do punktu wyjścia i ponownie na porządku dziennym stanie decyzja: „tak”, czy „nie”?
Decyzja na „tak” jest zawsze trudna do podjęcia. Przecież kariera samego dowódcy zależy od tego, czy żołnierze umieją porządnie słać łóżka i czy ogrodzenie jednostki jest zawsze schludnie pomalowane, ale też i od tego, jaka jest liczba wykroczeń i naruszeń dyscypliny.
Rejestr dyscyplinarny nie zawiera wykroczeń i przestępstw, tylko liczbę wymierzonych kar. Dlatego dyscyplina w pododdziałach jest najczęściej na beznadziejnym poziomie. Wojsko zachowuje się jak rozbestwiona horda, a dowódców interesuje wyłącznie walka o własną pozycję. Ogólnie rzecz biorąc, zwycięża ten, kto bez względu na popełniane wykroczenia w ogóle nie karze swoich podkomendnych.
Dowódca pułku od dawna szukał okazji do wykorzystania należnej sobie władzy, lecz ten konkretny przypadek wydał mu się zbyt ryzykowny. Dyscyplina w pułku sięgnęła dna, to prawda, ale nie byłoby rozsądnie rozpoczynać rok od takiej decyzji. A nuż jutro wydarzy się coś naprawdę poważnego, czego w żaden sposób nie da się zatuszować i wyciszyć. Wtedy w statystyce widniałyby już dwa przewinienia.
Z drugiej strony sprzeciwiać się prawie jednomyślnej decyzji oficerów też nie byłoby roztropnie. Dlatego dowódca wstał i posępnie zabrał głos:
— Nie należy działać zbyt pochopnie, towarzysze. Musimy rzecz przemyśleć.
Przemyśliwanie trwało niedługo, bowiem już tydzień później nadarzyła się okazja: szef sztabu dywizji polecił dowódcy pułku przedłożyć papiery przodującego dowódcy plutonu, celem wyznaczenia go na dowódcę kompanii w sąsiednim pułku.
Równo dziesięć minut po telefonie, w gabinecie dowódcy pułku stawili się zastępcy polityczni dowódców pierwszego batalionu i trzeciej kompanii.
— Towarzysze oficerowie! Otrzymałem rozkaz oddelegowania najlepszego dowódcy plutonu do sąsiedniego pułku. Uważam, że porucznik Durow spłnia wymagane warunki. Naturalnie, od czasu do czasu zdarzały mu się drobne wpadki, uchybienia, ale nikt nie jest doskonały. Sądzę, że porucznik uświadomił sobie własną winę i że nowe obowiązki wyjdą mu jedynie na korzyść. Czy mam rację?
— Zaufanie do człowieka czyni cuda.
— Jak dostanie dowództwo kompanii, to nie znajdzie czasu na gorzałę.
— Jasne! Trzeba chłopakowi dać szansę, bo zadziobią go na śmierć. Jak się komuś powtarza na okrągło, że jest świnią, to zaczyna chrząkać!
Dowódca kompanii wystawił Durowowi doskonałą opinię. Dowódca batalionu dodał: „W pełni popieram wniosek. Podpisano: podpułkownik gwardii Niesnosnyj, d-ca 1. bat. palic.”. Dowódca pułku zatwierdził: „Zasługuje na powierzenie mu dowództwa kompanii. Pułkownik gwardii Zawaliszyn, dowódca 210. pułku pancernego gwardii”.
Zastępca polityczny wysmażył osobną opinię, w której kładł nacisk na kwalifikacje moralne i ideologiczne Durowa: aktywny członek partii, sportowiec, społecznik — i dalej to wszystko, co normalnie pisze się przy takich okazjach.
Papiery powędrowały do sztabu dywizji, gdzie zostały zatwierdzone przez dowódcę.
— Wiesz, w 210. pułku udało mi się znaleźć dla ciebie prawdziwego asa na dowódcę piątej kompanii. Chodzący skarb. Orzeł. Doświadczony. Aktywista. Sportowiec, społecznik. Będziesz mi wdzięczny do końca swoich dni.
— Wolno spytać, towarzyszu generale, kto to taki ?
— Porucznik... Ten, jak mu tam... a, tak, Durow.
Pułkownik zbladł:
— Żartujecie, towarzyszu generale?
— A to czemu?
— Tego Durowa znam jak zły szeląg. Mieszkam z nim w jednym bloku. A i bez tego bym o nim usłyszał, zna go cała dywizja.
— Czekajcie, czekajcie... Czy to ten Durow, co się porzygał z opilstwa na defiladzie październikowej?
— Ten sam, towarzyszu generale. A pamiętacie, jak zarżnął silnik czołgowy?
— A to Zawaliszyn, skurwysyn jeden! Chce ze mnie zrobić balona. Poczekaj, bratku, zobaczymy kto kogo wydyma.
No, cóż, Zawaliszyn, daliśmy tego twojego orla na dowódcę kompanii.
— Dziękuję, towarzyszu generale.
— Myślisz, że podoła?
— Bez obaw. To pistolet. Pokazał już, co jest wart.
— Ale, ale, Zawaliszyn, jak tam u ciebie z dyscypliną? Zdaje się, że coś szwankuje?
— Staramy się jak najlepiej, towarzyszu generale. Ten rok nie zaczął się źle. Oby tak dalej.
— Wiecie cośmy uradzili w dowództwie sztabu? Żeby wobec tego nie pozbawiać was przodującego oficera. Postanowiliśmy zostawić tego asa Durowa w twoim pułku jako dowódcę trzeciej kompanii. Sąsiedniemu pułkowi damy dowódcę waszej trzeciej kompanii, a jego zastąpi Durow. Niech zostanie u ciebie. Niech dowodzi kompanią, umacnia dyscyplinę.
W ten sposób porucznik gwardii Durow został dowódcą 3. kompanii 1. batalionu 210. pułku pancernego gwardii. W jego życiu nie zaszły praktycznie żadne zmiany. Tyle tylko, że wzrosły jego pobory, a więc I intensywność pijaństwa. Już nikt nie wspominał o trybunale wojskowym. Awans zawsze stanowi dobitny dowód zaufania zwierzchników i przekreśla wszystkie dawne przewinienia. Ani dowódca pułku, ani jego zastępca polityczny, ani dowódca batalionu, nie mogli się teraz skarżyć na Durowa, skoro wszyscy po kolei wystawili mu nienaganne opinie. Musieli się spodziewać, że ich przebiegła kombinacja zostanie wykryta, ale przez myśl im nawet nie przeszło, że nastąpi to tak szybko. Gdyby minął przynajmniej tydzień, dowództwo 210. pułku mogłoby bić się w piersi, że Durow zawsze był bez zarzutu, a teraz zaszła w nim jakaś niewytłumaczalna zmiana.
Zazwyczaj takie fortele się udają i kłopotliwy oficer ląduje w innym mieście, a nawet w innej dywizji czy armii. Obowiązuje żelazna zasada: rozkaz podpisany — i po sprawie! Pułkownik Zawaliszyn świetnie znał te subtelne reguły gry, tylko po prostu nie mógł dłużej czekać na lepszą okazję pozbycia się Durowa. Zaryzykował — i przegrał.
Wraz z mianowaniem nowego dowódcy, dyscyplina w 3. kompanii załamała się całkowicie. Na łeb na szyję spadał poziom wyszkolenia i gotowości bojowej.
Tymczasem dowódca dywizji, który ani myślał zapomnieć tego, co zaszło, ilekroć zjawiał się w pułku, zawsze skwapliwie kontrolował trzecią kompanię. Następnie wzywał dowódcę pułku i dowódcę batalionu na długie rozmowy. Wiedział, że w końcu będzie musiał zdjąć Durowa z funkcji, ale na razie się z tym nie śpieszył.
Dowódca dywizji od dłuższego czasu był na urlopie. Jego obowiązki sprawował zastępca, który świeżo wrócił z Egiptu i nie zdążył jeszcze należycie rozeznać się w sytuacji.
Zawaliszyn i dowódca batalionu czekali na taką okazję. Postanowili działać niezwłocznie. Durow musiał wreszcie zniknąć! Wszystko jedno gdzie — w Syrii, albo na Węgrzech, w Okręgu Zabajkalskim albo na Dalekiej Północy. Wszystko jedno jak — w drodze awansu czy degradacji.
Po otrzymaniu tuzina butelek koniaku, szef kadr udzielił bezcennej rady: Do akademii!
Powtórnie wystawiono nienaganne opinie przodującemu dowódcy kompanii w 210. pułku pancernym gwardii. Dokumenty zatwierdził zastępca dowódcy dywizji, po czym przesłano je do Moskwy.
W teczce personalnej Durowa było tylko sześć opinii:
dwie wystawione gdy ukończył szkołę wojskową, dwie oceniające go jako najlepszego dowódcę plutonu w pułku, oraz dwie ostatnie, z których wynikało, że Durow jest obecnie najlepszym dowódcą kompanii w tymże pułku. Opinie ze szkoły wojskowej były ogólnikowe i niejasne — ni pies, ni wydra (w szkole nie miał po prostu okazji ujawnić swojej natury alkoholika, ponieważ pobory na to nie pozwalają, za to wszystkie pozostałe były znakomite. Nie minął tydzień i Durowa wezwano do Moskwy na egzaminy wstępne do Akademii Wojsk Pancernych.
— Jak się nie dostanie — dowódca pułku obgryzał nerwowo paznokcie — to generał po powrocie da nam dopiero popalić.
— Na pewno obleje, pieprzony degenerat. Niby jak miałby zdać?
— A może jednak? Głupim szczęście sprzyja. Każda akademia daje głupiemu preferencje.
— Daliśmy dupy, i tyle!
— Przecież miał już odpowiedni staż, żeby go awansować na kapitana. A my nic. No to w akademii zrobią z tego aferę. Dlaczego, zapytają, Durow, dowódca kompani z nienaganną służbą, nie został już dawno kapitanem?
Nazajutrz poszedł do Moskwy wniosek o awansowanie dowódcy wzorowej kompani czołgów porucznika Durowa, do stopnia kapitana.
Durow dostał się do akademii. Miesiąc później został kapitanem gwardii.
Niespodziewana kariera musiała wywrzeć wrażenie nawet na samym Durowie. Szok wywołany zaskakującym awansem obudził w nim manię wielkości. Nie przestał, co prawda, pić, ale znacznie ograniczył aktywność w tej dziedzinie. Teraz pił już tylko w samotności, nie tyle ze względu na dbałość o opinię, co z pogardy dla towarzyszy.
Jego ubogi intelekt nigdy nie zrodził ani jednego oryginalnego pomysłu, lecz Durow nadrabiał ten brak wkuwaniem na pamięć tekstów podręczników akademickich i zaskakiwał profesorów dokładnością, z jaką cytował myśli wyrażone przez nich samych.
Stawiano go za wzór sumiennego, kompetentnego i nowoczesnego oficera. Po trzech latach studiów ukończył akademię z wyróżnieniem. Trzeba tu nadmienić, że na wydziale dowodzenia Akademii Wojsk Pancernych nie wymaga to wybitnej inteligencji — wystarczy odrobina pilności.
Absolwentom, którzy kończą akademię z wyróżnieniem przysługuje prawo wyboru jednostki. Durow wybrał swój dawny macierzysty pułk.
Z rozkazu ministra obrony awansował przedterminowo na majora i został mianowany zastępcą dowódcy 210. pułku pancernego gwardii, tego samego pułku, w którym zaledwie trzy i pół roku wcześniej był dowódcą najgorszego plutonu. Teraz podlegali mu nie tylko wszyscy majorzy, lecz także dziewięciu pułkowników, wraz z szefem sztabu, szefem obrony przeciwlotniczej, szefem służby kwatermistrzowskiej, zastępcą dowódcy do spraw technicznych, drugim zastępcą dowódcy i czterema dowódcami batalionów.
Hierarchia w Armii Radzieckiej różni się pod wieloma względami od systemu przyjętego w armiach innych krajów. W razie zwolnienia stanowiska, zajmuje je nie oficer najstarszy stopniem, wyróżniający się wzorową wieloletnią służbą, doświadczeniem lub rangą. Funkcję obejmuje ten, kto w opinii najwyższego dowództwa najlepiej spełnia jej wymogi. Rezultat jest między innymi taki, że oficerowie wyżsi stopniem często podlegają bezpośrednio oficerom niższego stopnia.
Oto przykład: po śmierci marszałka Greczki, ministrem obrony mianowany został generał pułkownik Ustinow. Równocześnie z nominacją, Ustinow otrzymał awans na generała armii. Pozostali generałowie armii, marszałkowie i głównodowodzący innych rodzajów broni, a nawet marszałkowie Związku Radzieckiego Kulikow, Ogarkow, Sokołow, Batycki i Moskalenko oraz admirał Gorszkow zaczęli automatycznie podlegać Ustinowowi.
System ten ma jedną bezsporną zaletę — pozwala „swoim” pchać się do przodu bez względu na przepisy. „W naszej opinii ten kapitan ma najwyższe kompetencje i powinien wziąć pod swoje rozkazy wszystkich majorów”.
I jeszcze jedno. W Armii Radzieckiej stanowisko znaczy o wiele więcej, niż stopień. Major, będący zastępcą dowódcy pułku, ma uprawnienia znacznie większe niż podpułkownik będący dowódcą batalionu.
Do błyskotliwej kariery Durowa przyczynił się jeszcze jeden czynnik, całkowicie obiektywny.
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych weterani drugiej wojny, którzy nie pokończyli szkół oficerskich i akademii, osiągali właśnie szczyty kariery na szczeblu batalionów. Byli to wartościowi I zdyscyplinowani oficerowie z doświadczeniem — jednak nie mogli awansować wyżej, gdyż nie mieli odpowiedniego wykształcenia. Posyłanie Ich teraz na studia było nieopłacalne z uwagi na podeszły wiek. Wysyłanie ich na emeryturę też nie miało sensu, ponieważ po reformach Chruszczowa armia cierpiała na chroniczny brak oficerów.
Weterani „wielkiej ojczyźnianej” masowo obsadzali szczeble dowództwa batalionu — dowódcy, zastępcy dowódcy, szefa sztabu
Równocześnie odczuwało się dotkliwy deficyt oficerów szczebla dowództwa pułku. Młodzików nie można było awansować powyżej szczebla kompanii, więc odchodzących na emeryturę nie miał kto zastąpić. Dlatego wielu młodych oficerów ze szczebla kompanii po akademii powracało do shiżby na szczeblu pułku, przeskakując dwa stanowiska — dowódcy batalionu i jego zastępcy. Było to powszechne zjawisko.
Kiedy Durow wrócił do pułku, pułkownik Zawaliszyn był już na emeryturze. Zastąpił go młody podpułkownik przybyły znad granicy chińskiej. Jednak większość pozostałych oficerów, wśród nich dowódca pierwszego batalionu podpułkownik Niesnosnyj, dalej tkwiła na dawnych stanowiskach.
Durow był wyjątkowo mściwy. Pamiętał wszystkich, którzy chcieli go postawić przed oficerskim sądem honorowym. Czepiał się najdrobniejszych szczegółów i obsypywał winnych okrutnymi zniewagami. Bezlitośnie dołączał do akt personalnych raporty o wszelkich uchybieniach oficerów, rujnując im tym samym karierę.
Każdy starał się nie dać Durowowi pretekstu do nagany. Stąd też w kręgach wyższej kadry oficerskiej zaczęła krążyć fama o Durowie, jako dowódcy wyjątkowo pryncypialnym i wymagającym. Nic więc dziwnego, że po kilku latach, będąc w dalszym ciągu majorem, Durow mianowany został dowódcą pułku, a w następnym roku uchodząc za najlepszego dowódcę pułku w naszej dywizji, wysłany został do Syrii w charakterze doradcy wojskowego przy dowódcy syryjskiej dywizji pancernej.
Przez wiele lat miałem nieszczęście służyć pod rozkazami Durowa. Te małe, nie mrugające oczka żmii i ten cichy gardłowy szept prześladują mnie po dziś dzień w najgorszych snach.
Durow nie miał zielonego pojęcia o problemach armii i perspektywach jej rozwoju. Jednak wykute na pamięć formułki z powodzeniem zastępowały mu rzetelną wiedzę. Wyrażanie jakichkolwiek opinii odbiegających od treści podręczników, napisanych dziesięć lat przed pojawieniem się Durowa w Akademii Wojsk Pancernych, było nie tylko bezcelowe, ale wręcz niebezpieczne.
Jego zachowanie wobec podwładnych trudno nazwać brakiem kultury. Było to zwyczajne chamstwo. Zdumiewało nas też, że. Durow nigdy nie czyta książek. My, jego podwładni, widzieliśmy w nim jedynie zlepek okrucieństwa, nietolerancji i grubiaństwa. Nie spotkałem nikogo, kto służyłby pod Durowem i miał o nim inne zdanie. Lecz dla wyższego dowództwa był on wzorem oficera.
Durow miał sporo szczęścia: przez lata pobytu w Syrii ani razu nie przyszło mu skonfrontować się z przeciwnikiem i w walce wykazać sprawność dowódcy. Po Syrii jego kariera potoczyła się błyskawicznie. Wcale się niezdziwię, gdy pewnego pięknego dnia wyczytam w gazecie, że generał pułkownik Durow mianowany został dowódcą Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. To właściwe miejsce dla takich jak on. Tam takich lubią.
WZLOT I UPADEK
PORUCZNIKA GOŁOWASTOWA
Międzykontynentalna rakieta balistyczna 8-K-84 była szczytem doskonałości. Zasięg, precyzja, wielogłowicowy ładunek bojowy z możliwością nakierowania poszczególnych głowic na różne cele, pokładowy system wykrywania i zagłuszania radiolo1acji przeciwnika, no i cały zestaw rozmaitych urządzeń zabezpieczających rakietę przed wszelkimi próbami jej zniszczenia podczas lotu. Napęd rakiety łączył w sobie wszystkie najlepsze cechy silników na ciekły i na stały materiał pędny. Był to system kapsułowy. Paliwo i utleniacz mieściły się W niezwykle wytrzymałych kapsułach. Materiały pędne tankowano od razu w fabryce, po czym gotowa do odpalenia rakieta mogła stać w silosie nawet 10 czy 15 lat. Kapsuły zawierały paliwo ciekłe i ciekły utleniacz, dlatego sterowanie pociskiem w locie i regulacja reżimu spalania były zadaniem szalenie prostym, w odróżnieniu od silników na stały materiał pędny. Dodatkową zaletą rakiety była jej odporność na ewentualny atak jądrowy w czasie składowania w silosie. Gdyby wybuch jądrowy nastąpił przy samej pokrywie silosu, rakieta itak nie doznałaby żadnego uszczerbku, bowiem zawieszona została na potężnych amortyzatorach wewnątrz kontenera-wyrzutni. Całą przestrzeń między pociskiem a ścianami kontenera wypełnia obojętny gaz, który w przypadku uderzenia spełnia rolę poduszki. Sam kontener również wisi na amortyzatorach wewnątrz potężnego silosu przykrytego od góry 200-tonową żelbetową płytą. Nawet bliskie trafienie głowicy jądrowej nie mogłoby wyrządzić silosowi żadnej szkody.
Dodatkowe zabezpieczenie rakiet 8-K-84 stanowiło automatyczne połączenie z satelitami wczesnego ostrzegania. Gdyby Amerykanie dokonali zmasowanego ataku nuklearnego pociskami balistycznymi, rakiety 8-K-84 samoczynnie, nie czekając na żadne rozkazy, wystartowałyby im na spotkanie. Gdyby z jakiegoś powodu ten system zawiódł, wówczas każda rakieta zareaguje na zniszczenie punktów dowodzenia kontrolujących jej start i nastąpi samoczynne zainicjowanie uderzenia odwetowego.
8-K-84 była ostatnim dziełem towarzysza Korolewa. Dawała Moskwie poważny atut do ręki.
Do tej pory każda rakieta startująca z podziemnych silosów całkowicie niszczyła wyrzutnię. Najnowsza rakieta startowała nie z silosu, lecz z zawieszonego w nim kontenera, a możliwość regulacji mocy ciągu pozwalała na dokonywanie „łagodnych” odpaleń: rakieta płynnie opuszczała kontener, nie uszkadzając samego silosu. Tym sposobem wszystkie radzieckie wyrzutnie podziemne uzyskały możliwość wielokrotnego użycia. To z kolei stawiało radzieckich przywódców w bardzo dogodnej pozycji negocjacyjnej: od tej chwili można prowadzić rozmowy na temat redukcji liczby wyrzutni. Ograniczając liczbę silosów jednorazowego użytku, Amerykanie ograniczają arsenał swoich rakiet balistycznych. ZSRR natomiast może wyprodukować tyle rakiet, ile wlezie, pochować je w tunelach kolejowych, a podczas wojny odpalać jedną za drugą z tych samych wyrzutni! Niech
Żyje SALT! Niech żyją inicjatywy pokojowe Związku Radzieckiego I towarzysza Leonida Iljicza Breżniewa osobiście!
Porucznik gwardii Gołowastow pokochał 8-K-84 od pierwszego wejrzenia. Od świtu do późnej nocy badał tajemniczą nieznajomą. Śniło niej w krótkich chwilach drzemki, a kiedy budził się nad ranem, z radością przebiegał w wyobraźni labirynty przekaźników i oporników, bloków i podzespołów.
Po upływie pół roku mógł już snuć się myślami po jej obwodach elektrycznych i układach scalonych jak po ulicach znanego od dziecka miasteczka, gdzie każde skrzyżowanie i każdy kamień przypomina jakąś historię.
Porucznik gwardii opuszczał hangar rakietowy tylko dlatego, że surowy rygor nakazywał codziennie o 18.55 opieczętować bramę I włączyć elektroniczne zabezpieczenia.
Minęły kolejne trzy miesiące. 8-K-84 stała się częścią porucznika.
Tą rakieta była jednym z pierwszych seryjnych egzemplarzy i dlatego znajdowała się pod ścisłym nadzorem biura konstrukcyjnego. Do pułku rakietowego co rusz zjeżdżała kolejna ekipa inżynierów. Czasem dwóch, trzech konstruktorów, którzy całymi godzinami grzebali w silniku albo przy głowicy. Czasem zwalało się naraz trzydziestu chłopa i wtedy na kilka dni wycofywano rakietę z grafiku gotowości bojowej.
Pewnego razu jeden z przyjezdnych zwrócił się do porucznika z jakimś banalnym pytaniem. Usłyszawszy odpowiedź, odwrócił się zaskoczony. Pogadali jeszcze kwadrans, po czym przyjezdny uścisnął dłoń porucznika.
— Wiecie, poruczniku, zdumiewacie mnie. Tu zebrali się najlepsi projektanci pocisków rakietowych. Każdy z nas naprawdę zna się na robocie. Tymczasem wy rozmawiacie z nami jak równy z równym. Skąd u was ta Imponująca wiedza?
— Zwyczajnie. Zakochałem się w niej.
— Posłuchajcie, poruczniku. To nie miejsce dla was. Macie analityczny umysł, macie fenomenalną pamięć. Nie proponuję wam akademii, bo to cmentarzysko mamutów. Wykładają tam tylko niezdolni do samodzielnej, twórczej pracy. Zresztą akademia nie da wam nic ponad to, co już wiecie. Ale z drugiej strony potrzebujecie papierka. Wiecie, jak to u nas jest: nie ma papierka — nie ma człowieka! Więc posłuchajcie mojej rady: złóżcie podanie o przyjęcie do akademii, a stamtąd przeskoczycie raz-dwa do biura projektowego. Przyszłość stoi przed wami otworem!
— Wielkie dzięki.
— Niestety, ostatnio zmarł pewien człowiek... On by was zabrał do siebie bez żadnej akademii. Nie na takie rzeczy mógł sobie pozwolić. Kopniakiem otwierał drzwi w KC. No, ale cóż... Ale, ale, poruczniku, chciałbym usłyszeć wasze zdanie o rakiecie. Coś więcej, niż to, że się w niej zakochaliście.
— Można ją ulepszyć.
— Chcecie mi dać do zrozumienia, że pochwały były przedwczesne. Chyba się zagalopowaliście.
Porucznik zacisnął wargi i powtórzył:
— Można ją znacznie ulepszyć.
Wiedział, że bluźni, że obraża konstruktora. Nigdy dotąd porucznik nie pozwolił sobie na myśl, że można w rakiecie cokolwiek zmienić. Nowe rozwiązanie przyszło mu do głowy w tej właśnie chwili. Rozwiązanie olśniewające swoją prostotą.
Każdy silos rakietowy jest tak zamaskowany, żeby żaden przypadkowy myśliwy ani satelita szpiegowski nie wypatrzył niczego podejrzanego. Czasem na 200-tonowej płycie zasłaniającej wylot wyrzutni umieszcza się skałę, która razem z płytą odjeżdża na bok, czasem za- sadza się młodnik. Ale dwa razy w roku całe maskowanie diabli biorą. Kontrola techniczna. Przegląd rakiety, głowicy I silosu. Dziewiczy las napełnia się rykiem silników. Rakieta wraz z kontenerem wyjeżdża na powierzchnię, zostaje poddana wnikliwej kontroli, zbadana, obejrzana, obmacana. Rakieta na dziesięć dni wypada z grafiku gotowości bojowej.
W pułku są obowiązkowe przeglądy sezonowe, ale prócz tego zdarzają się kontrole wybiórcze — dywizyjne, korpuśne, armijne, no i centralne. Poza tym istnieje nadzór konstruktorski i przemysłowy. Przedstawiciele biur konstrukcyjnych albo zbrojeniówki przyjeżdżają do dywizji czy pułku i wyrywkowo sprawdzają stan techniczny kilku rakiet, przestrzeganie warunków ich przechowywania i eksploatacji. Tym sposobem rakieta wiele czasu spędza na powierzchni, zamiast w silosie. To obniża stan gotowości bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych, dekonspiruje lokalizacje wyrzutni I wystawia na niebezpieczeństwo. Poza tym nieustanne rozłączanie podzespołów rakiety niezbędne przy kontroli ujemnie wpływa na ich żywotność.
Porucznik gwardii Gołowastow zaproponował automatyczny system kontroli wszystkich rakiet równocześnie, bez konieczności wyjmowania ich z silosów. Pomysł polegał na umieszczeniu w każdym punkcie dowodzenia tak zwanego zamiennika testowego — czyli po prostu makiety pocisku rakietowego. Każdego dnia makietę poddawano by kontroli. Porównanie parametrów impulsów elektrycznych przepuszczanych równocześnie przez makietę w punkcie dowodzenia i przez rakietę w silosie pozwoliłoby stwierdzić, czy rakieta bojowa jest sprawna.
System zamienników testowych Gołowastowa mógł być cały czas udoskonalany. Po zainstalowaniu ich w pułkowych punktach dowodzenia, można było pomyśleć o rozmieszczeniu ich w dywizjach, korpusach, armiach rakietowych, w centralnych punktach dowodzenia. Każdy dowódca, łącznie z głównodowodzącym Strategicznych Wojsk Rakietowych, mógłby nie ruszając się z miejsca sprawdzić gotowość każdej rakiety. Zastosowanie tego rozwiązania pozwoliłoby bez trudu zmniejszyć o dwie trzecie liczebność wojsk rakietowych. Przecież gros stanu osobowego stanowią właśnie zespoły sprawdzające.
Poza wszystkim, racjonalizatorski pomysł powinien przynieść wielomilardowe oszczędności. Z tą propozycją Gołowastow udał się do dowódcy pułku.
Dowódca był wyraźnie nie w humorze.
— Od tego mamy uczonych — zauważył pouczającym tonem. — A nasza chata z kraja. My mamy czekać i odpalić pociski, gdy przyjdzie taki rozkaz. No I pilnować porządku. A skoro o tym mowa. Moglibyście, towarzyszu poruczniku, zwracać więcej uwagi na to, jak wasi żołnierze ścielą łóżka i czyszczą buty. Dziś miałem wątpliwą przyjemność widzieć waszych ludzi. Jedno wam powiem: w całym pułku jesteście najgorszym oficerem. To wszystko. Odmaszerować!
Minął miesiąc, drugi. Do pułku nadeszło zawiadomienie, że armia rozpoczyna konkurs usprawnień racjonalizatorskich. I raptem dowódca diametralnie zmienił nastawienie.
— Towarzyszu poruczniku, co szykujecie na konkurs?
- Nic nie szykuję, towarzyszu pułkowniku.
— A to dlaczego?
— Zamiennik testowy wymaga zastosowania prawdziwych układów elektronicznych do rakiet bojowych, tych, co leżą w magazynie. Zakazaliście ich użycia.
— No i słusznie! Przecież to podzespoły rakiet bojowych!
— Tak jest, towarzyszu pułkowniku, ale mamy w pułku dziesięć rakiet bojowych i tyle samo zestawów rezerwowych podzespołów. W razie czego starczyłby z powodzeniem jeden, góra dwa. A mamy dziesięć! Ja bym potrzebował jeden zestaw. Zmontuję prototyp, a po wystawie zdemontuję I wszystko zwrócę do magazynu. Trzeba tylko zameldować w sztabie dywizji i korpusu po co go bierzemy i na Ile.
— A bez tego nie dałoby rady?
— W żaden sposób, towarzyszu pułkowniku! Przecież muszę zbudować kompletną makietę rakiety nośnej;
— No, dobra, pies was trącał. Aha, jeszcze jedno. Ile będziecie mieć usprawnień?
- Jedno.
— Tylko jedno?! To tyle co nic. Znowu wylądujemy na szarym końcu... Tak, czy nie?!
— Towarzyszu pułkowniku, ta jedna innowacja przyniesie miliardowe oszczędności!
- Ech, poruczniku! - machnął beznadziejnie pułkownik. — Ni cholery się nie nauczyłeś! Zapamiętaj sobie na całe życie: pięć pomysłów za rubelka daje znacznie więcej, niż jeden, nawet miliardowy! No, dobra, rób swoje. Lepszy rydz, niż nic.
W pierwszym dniu wystawy, gdy dowódca dywizji uświadomił sobie przeznaczenie potężnej konstrukcji z szarych podzespołów z kolorowymi kablami, polecił natychmiast zamknąć ekspozycję, chociaż i tak niewtajemniczeni nie mieli tam wstępu.
Wieść o zamienniku testowym jak błyskawica przemknęła przez sztab korpusu i armii rakietowej i poszła wyżej.
Nazajutrz na wystawę przybył zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk Inżynieryjno-rakietowych.
Dostojny gość rozsiadł się w fotelu I uważnie wysłuchał słów porucznika. Po wyjaśnieniu wszystkich zawiłości technicznych, porucznik zapytał:
— Towarzyszu generale, czy wyrażacie zgodę, aby po waszym odjeździe przystąpić do demontażu zamiennika?
— A niby po co? — generał był wyraźnie zaskoczony.
— Zmontowałem makietę z zapasowych zestawów dla rakiet bojowych. Jutro muszę zdać wszystko do magazynu...
— Bzdura — przerwał generał. — I tak jest dziesięć zapasowych zestawów. A po kiego grzyba? Nie wiecie? Ja też nie wiem. Przecież nasze cudeńko w ogóle się nie psuje. Zasrana asekuracja, na każdym kroku asekuracja! Jeszcze nam wyjdzie bokiem. No, ale wy, poruczniku, odwaliliście kawał solidnej roboty. Wagi państwowej!
— Ku chwale ojczyzny! — zajaśniało oblicze porucznika.
— Makietę opieczętować i nikogo nie dopuszczać! — polecił zastępca naczelnego dowódcy.
Przerośnięty kapitan w składzie komisji, to gorzej niż generał. Generał, mimo że groźnie wygląda, nie jest upierdliwy i nie zagłębia się w szczegóły. Natomiast przerośnięty kapitan popisuje się dociekliwością. W wojsku każdy wie: jak taki trep znajdzie się w składzie komisji, jeszcze, nie daj Boże niepijący, masz przejebane.
Tydzień po zamknięciu wystawy do pułku zwaliła się nie zapowiedziana komisja z Zarządu Gotowości Bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych. W pierwszym dniu inspekcji siwy kapitan, z gatunku jaki - za Julesem Vernem — nazywamy „piętnastoletni kapitan”, wykrył w magazynie brak jednego zapasowego zestawu podzespołów elektronicznych. Kapitan dobrze wiedział, że dziewięć kompletów na jeden pułk wystarczy z powodzeniem, ale instrukcja stanowiła, że powinno być dziesięć. Nie dziewięć.
— Gdzie dziesiąty zestaw?
— Na wystawie.
— Kto dal zgodę?
— Sztab korpusu rakietowego. Oto pismo.
— Nie wciskajcie mi ciemnoty. Stoi czarno na białym:
komplet ma zostać zwrócony do magazynu zaraz po zamknięciu wystawy! A ile czasu już minęło?
— Zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno-rakietowych polecił nie demontować makiety aż do odwołania.
— Macie to na piśmie?
— Pismo nie dotarło z Moskwy.
— Nie dotarło? No to tak zanotujemy.
— Gołowastow! Niech cię diabli! Nie położysz się do łóżka, zanim nie rozbierzesz tego kurestwa. Z rana
komplet ma wrócić do magazynu! Znalazł się wynalazca od siedmiu boleści!
Poczta rzadko dochodzi do tajgi, a jeżeli — to z dużym opóźnieniem.
Parę tygodni po nalocie inspektorów, kurier przywiózł naraz trzy koperty.
Pierwsza zawierała rozkaz „O stanie gotowości bojowej Strategicznych Wojsk Rakietowych”. Dokument podpisany osobiście przez naczelnego dowódcę bezlitośnie piętnował tych, którzy używają części zamiennych do rakiet bojowych niezgodnie z Ich rzeczywistym przeznaczeniem. Rozkaz kończył się zaleceniem:
Za świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych porucznikowi Golowastowi udzielić surowej nagany”.
Drugi rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno-rakietowych, polecał dowódcy pułku przesłać w trybie pilnym „zamiennik testowy do Moskwy, a w zamian za części wykorzystane do jego budowy pobrać brakujący zestaw w magazynie dywizyjnym.
Trzeci rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw kadrowych polecał skierować dwóch najlepiej zapowiadających się młodych oficerów pułku na egzamin do moskiewskiej akademii.
— Z chuja się zerwałeś? Do akademii z taką opinią? Zastanów się człowieku: świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych”! Ciesz się, że jesteś na wolności. Mogłeś wylądować przed trybunałem.
— Ale zastępca dowódcy potwierdził, że mamy dostać nowy zestaw.
— Chłopie, zastanów się, co ty gadasz. Rozkaz o stanie gotowości bojowej został podpisany. Jaki wariat będzie teraz tłumaczyć szefowi, że rozkaz jest niesłuszny?! Myślisz, że zastępca naczelnego dowódcy pomaszeruje teraz wyjaśniać co, kiedy i komu polecił? Zastanów się!
Zamiast gadać głupoty, szoruj do magazynu, niech ci wydadzą zestaw I montuj na nowo to gówno. Widać, znowu się przyda. No, ale szybciutko, bo w Moskwie czekają. Wszystko jasne? To do roboty! I głowa do góry! Za rok pójdziesz do akademii.
Odpowiedź na wynalazek Gołowastowa przyszła z Moskwy bardzo prędko: „Wskutek wykrytych wad konstrukcyjnych postanowiono nie kierować modelu do produkcji seryjnej”.
— No widzisz! A ty się pchałeś do akademii. Masz na koncie jeden wniosek racjonalizatorski, i to wadliwy, który nikogo nie interesuje. A do akademii, jak wiadomo, posyia się najlepszych. A jak twoi żolnierze ścielą łóżka i czyszczą buty, co? Sam widzisz!
W następnym roku do pułku przywieziono nowiuteńki zautomatyzowany system zdalnej kontroli rakiet strategicznych, dzieło geniuszu radzieckich konstruktorów, inżynierów, techników i robotników.
W jednostkach Strategicznych Wojsk Rakietowych odczytano rozkaz o przyznaniu premii, kilku Nagród Leninowskich, tytułów naukowych i medali sporej grupie twórców fenomenalnego urządzenia.
Ten cud techniki odpowiadał wszystkim założeniom proponowanym przez Gołowastowa, tyle że miał inną nazwę I był staranniej wykonany. Gołowastow bardzo się śpieszył na wystawę i jego model nie wyglądał tak imponująco. No i zasadnicza różnica: makieta Gołowastowa składała się z szarych standardowych podzespołów rakiet bojowych, natomiast konstruktorzy nowego urządzenia postanowili pomalować swoje dzieło na kolor seledynowy z biało-czerwonymi szlaczkami. Przecież nie będzie stać gdzieś pod gołym niebem, tylko wewnątrz podziemnych stanowisk dowodzenia. Niech cieszy oko!
Zastosowanie tej przełomowej technologii pozwoliło znacznie poprawić stan gotowości bojowej, ulepszyć kamuflaż, zwiększyć bezpieczeństwo Strategicznych Wojsk Rakietowych. Poza tym dało możliwość poważnego zredukowania ich stanu osobowego. Zbędnych oficerów skierowano jako uzupełnienie do formacji rakietowych w Wojskach Lądowych, Marynarce Wojennej, Lotnictwie Dalekiego Zasięgu i wojskach rakietowych Obrony Powietrznej Kraju.
Porucznik gwardii Gołowastow, jako oficer niezdyscyplinowany i nie rokujących szans poprawy, a w dodatku ukarany naganą przez samego naczelnego dowódcę Strategicznych Wojsk Rakietowych, został przeniesiony do piechoty.
W naszym pułku gwardyjskim uchodził za beznadziejnego oficera.
BARWNIKI SPECJALNE
- Stabilizator armaty czołgowej działający w dwóch płaszczyznach, wielopaliwowy silnik czołgowy, dwuprzepływowy odrzutowy silnik lotniczy... — sekretarz odczytywał pośpiesznie, połykając końcówki.
Ustinow marszczył brwi z niezadowoleniem: ciągle nie to, o co chodzi.
— Nowe francuskie przeciwpancerne sterowane pociski rakietowe, technika bombardowania z lotu wznoszącego, barwniki pochłaniające promieniowanie przenikliwe...
— Stop! Co za barwniki?
Sekretarz zaszeleścił kartkami ciężkiego tomiska, znalazł właściwą stronę i odczytał króciutki komunikat: „W prasie amerykańskiej pojawiły się doniesienia dotyczące opracowania specjalnych lakierów dla bombowców strategicznych. Lakier naniesiony na kadłub bombowca pozwała znacznie obniżyć poziom promieniowania przenikliwego powstającego wskutek wybuchów jądrowych. Użycie tego barwnika pozwoliłoby na zwiększenie współczynnika przetrwania bombowców strategicznych i ich załóg podczas lotów na dużej wysokości nad terytorium przeciwnika w warunkach wojny jądrowej.”.
— To jest to! — Ustinow umieścił kartkę w czerwonej tekturowej teczce. — Samochód!
Dmitrij Ustinow słynął w Komitecie Centralnym jako niezrównany znawca zagadnień wojskowych.
Tajemnica jego sukcesu była dość banalna: Ustinow od czasu do czasu przeglądał biuletyn wywiadowczy Sztabu Generalnego. Dokument jest regularnie rozsyłany do wszystkich członków KC, ale nikt go nie czyta.
W sekretariacie Ustinowa kilku sekretarzy i referentów nieustannie zajmowało się wyszukiwaniem w tym biuletynie króciutkich notatek z atrakcyjnie brzmiącymi nagłówkami, które następnie ich szef przytaczał na naradach w KC, zaskakując zebranych głębią swej wiedzy.
Narada w KC miała się ku końcowi. Minister obrony i szef Sztabu Generalnego wymienili spojrzenia: zaraz zacznie się pokaz wiedzy, jak zawsze.
Nie mylili się. Ustinow wstał i zaczął spokojnie:
— Amerykanie opracowują lakier dla bombowców, obniżający poziom promieniowania.
Wojskowi znali już treść tej notatki, dlatego nie wywarła na nich żadnego wrażenia: zwykłe rutynowe udoskonalenie, jakich co tydzień pojawiają się setki. Natomiast wśród aparatczyków partyjnych nastąpiło wyraźne poruszenie. Wywiązała się dyskusja, w trakcie której podjęto decyzję o opracowaniu w trybie pilnym identycznych barwników w Związku Radzieckim.
Marszałkowie opuszczali salę konferencyjną nie kryjąc irytacji. Ile czasu poszło na marne! Po co obciążać Komitet Centralny bzdurami, które można załatwić na dużo niższym szczeblu?
Funkcjonariusze partyjni opuszczali salę konferencyjną dumni ze swego kolegi, który tak dogłębnie i detalicznie zna całość problematyki wojskowej.
Polecenie opracowania specjalnej farby otrzymał jeden z licznych instytutów naukowo-badawczych, w którym w związku z tym utworzono pracownię do spraw barwników specjalnych, w skrócie BS. Po tygodniu prac szef pracowni przedstawił obszerny raport, w którym uzasadniał konieczność przekształcenia pracowni w Samodzielny zakład naukowo-badawczy składający się z trzech pracowni: ds. ogólnych, ds. lotów dalekiego zasięgu i ds. promieniowania przenikliwego. Taki zakład bezzwłocznie utworzono. W jego skład weszli fizycy jądrowi, oraz specjaliści od niskich ciśnień i temperatur. Przecież nowy lakier miał być eksploatowany właśnie w takich warunkach. Nowy zakład energicznie wziął się do roboty i nieprzenikniona mgła tajemnicy państwowej pokryła całą jego działalność.
Zaraz po utworzeniu zakład zaczął się szybko rozrastać. Nic dziwnego! Próby z lakierem odbywały się na poligonie jądrowym na Nowej Ziemi, a instytut mieścił się w Moskwie. Trzeba było w trybie pilnym otworzyć filię na Nowej Ziemi. Poza tym do prób z nowym lakierem potrzebne były potężne komory niskociśnieniowe, symulujące warunki lotu na wysokim pułapie. Jak na złość nie było wolnych komór, a budowa nowych trwałaby zbyt długo. Dlatego postanowiono prowadzić badania nie w warunkach laboratoryjnych, ale eksperymentalnych, czyli wprost na kadłubach samolotów. Do dyspozycji naukowców przekazano dwa stare bombowce, które niemal codziennie przemalowywano I testowano farbę w warunkach rzeczywistych.
Pierwsze badania w stratosferze ujawniły nowe problemy. Lakier zaprojektowano dla bardzo niskich temperatur I w tych warunkach zachowywał się nienajgorzej. Jednak w czasie lotu kadłub ochładza się nierównomiernie, a w niektórych miejscach się przegrzewa.
Dotyczy to zwłaszcza odrzutowych bombowców Miasiszczew M-4 i Tupolew Tu-16, których silniki zabudowano u nasady skrzydeł. W tych typach samolotów lakier odpadał całymi płatami zaraz po starcie. Do walki z tym niekorzystnym zjawiskiem utworzono pracownię odporności termicznej BS.
Pojawiło się bardzo wiele innych szczegółowych problemów, do rozwiązywania których powoływano kolejne grupy specjalistów, zespoły badawcze i laboratoria. Rok po uruchomieniu całego projektu uznano za celowe skupienie wszystkich prac pod egidą jednej potężnej instytucji naukowo-badawczej. Otrzymała ona nazwę — ONRBS, czyli Ośrodek Naukowo-Rozwojowy Barwników Specjalnych przy Ministerstwie Przemysłu Chemicznego.
Mniej więcej w tym momencie odnotowano konkretne efekty - wyprodukowanie pierwszych próbek lakierów, rzeczywiście obniżających poziom promieniowania.
Na twórców BS zwaliła się lawina premii, orderów, medali, tytułów naukowych.
Produkcję lakierów powierzono specjalnie w tym celu budowanemu kombinatowi pod Nowosybirskiem, oraz drugiemu, rezerwowemu, pod Saratowem. Lakier umieszczono na ściśle tajnej liście środków podnoszących skuteczność radzieckich bombowców strategicznych.
Co prawda, pozostała jeszcze do rozwiązania cała masa problemów, w szczególności wodoodporności BS. W zetknięciu z wodą lakier tracił z miejsca wszystkie właściwości ochronne. Każdy opad deszczu lub śniegu zmuszał do przemalowywania samolotów. Przemalowywanie musiało mieć też miejsce po każdym starcie, gdyż na powierzchni kadłuba podczas lotu gromadzi się wilgoć, która po paru godzinach pozbawia samolot jego atomowej osłony.
Trzeba sobie w tym miejscu wyobrazić radziecki bombowiec strategiczny M-4. Długość — 50 metrów, rozpiętość płata — 52 metry. Wyobrazić sobie naraz całe radzieckie lotnictwo dalekiego zasięgu, jego dywizje, korpusy, polarne lądowiska i lotniska strategiczne.
Wszystkie te samoloty trzeba było przemalowywać po każdym deszczu i po każdym starcie! Ręcznie! Bo przy użyciu rozpylacza farba również traciła swe właściwości. Było też wiele innych problemów. Do ich rozwiązywania utworzono GZBS — Główny Zarząd Barwników Specjalnych. Podporządkowano mu oba kombinaty i trzy instytuty naukowo-badawcze: trwałości barwników, instytut rozwoju technologii, który zajmował się projektowaniem urządzeń oraz instytut organizacji produkcji. Instytut technologiczny, poza wszystkim innym, pracował też nad zagadnieniem obniżenia kosztów własnych produkcji barwnika.
Specjalistów nowej gałęzi przemysłu szkolono w dwóch specjalnie utworzonych w tym celu technikach i kilku uczelniach politechnicznych.
Wkrótce po utworzeniu Głównego Zarządu, w Moskwie zwołano ściśle tajną wszechzwiązkową naradę poświęconą problematyce barwników specjalnych. Obrady toczyły się w Wojskowej Akademii Obrony Chemicznej. Przybyli przedstawiciele Ministerstwa Obrony, Sztabu Generalnego, Dowództwa Lotnictwa Wojskowego i Dowództwa Lotnictwa Strategicznego, przedstawiciele przemysłu chemicznego, lotniczego, jądrowego. licznych instytutów i ośrodków naukowo-badawczych.
Dyskusja miała burzliwy przebieg. Ktoś próbował policzyć koszt jednego kilograma lakieru i uzyskał fantastyczny rezultat. Ktoś inny proponował wzniesienie specjalnych hangarów dla całego lotnictwa dalekiego zasięgu. Przedstawiono projekty gigantycznych budowli 25-metrowej wysokości. Proponowano specjalne folie, mające chronić wrażliwy lakier przed niepogodą. Ktoś inny wystąpił z pomysłem, by malować samoloty nie po każdym deszczu, a tylko przed rozpoczęciem działań zbrojnych. Sztab Generalny zdecydowanie odrzucił tę sugestię. Zwrócił uwagę, że istnieją konkretne poszlaki dzięki którym obce służby wywiadowcze oceniają, czy zaczęły się przygotowania do prawdziwej wojny, czy tyłko do kolejnej demonstracji siły. Gdyby wróg uzyskał informację, że na wszystkich lotniskach zaczęto równocześnie przemalowywać wszystkie bombowce strategiczne, mógłby wyciągnąć z tego faktu daleko idące wnioski.
W sumie było dużo zamieszania, sporów, argumentów i kontrargumentów, rzeczowych i absurdalnych propozycji, jednak dyskusja najwyraźniej znalazła się w ślepym zaułku. I w tym właśnie momencie do prezydium dotarła odręczna notatka: „Mam szereg zasadniczych propozycji w kilku kluczowych kwestiach. Proszę o udzielenie głosu. Student IV roku M. Kasatonow”.
Ustinow zmarszczył brwi. Studenci na tej sali? Wyjaśniono mu, że chodzi tylko o jednego studenta, który, Interesując się barwnikami specjalnymi, zgłosił szereg istotnych udoskonaleń technologii BS.
Na mównicy pojawił się młody człowiek w wymiętej flanelowej koszuli w kratę i staroświeckich drucianych okularkach na spiczastym nosie. Sala w ogóle nie zwróciła na niego uwagi. Każdy przekonywał sąsiadów do własnego, jedynie słusznego rozwiązania. Ale student był dość natarczywy, postukał palcem w mikrofon I odczekał, aż sala zwróci się ku mównicy. Widząc, że zebrani gotowi są go wysłuchać, zaczął prosto z mostu:
— Zadanie: bombowiec M-4 w obszarze powietrznym Stanów Zjednoczonych. Barwnik pochłania 100% promieniowania przenikliwego. Wyobraźmy sobie, że udało się taki uzyskać. Pułap 15.000 metrów. Kilometr od Samolotu eksploduje standardowa głowica jądrowa pocisku rakietowego Nike Hercules, trotylowy ekwiwalent 10 kiloton. Pytanie: co się stanie z bombowcem?
Odpowiedź: fala uderzeniowa zgniecie go na placek. Wniosek: barwnik specjalny jest potrzebny bombowcom Strategicznym jak umarłemu kadzidło!
Na sali zawrzało.
Dla ogromnych rzesz darmozjadów, BS od dawna był Cudowną studnią bez dna. Główny Zarząd jeszcze nie Powstał na dobre, a już oplotła go misterna sieć sklepów za Żółtymi firankami, kantyn, zamkniętych ośrodków wypoczynkowych, uzdrowisk I indywidualnych domków letniskowych (toksyczna produkcja!). Iluż ludzi obroniło doktoraty! Ile wręczono nagród I orderów! Ile rautów na to konto! I jak wspaniale się żyło! Na każdym kroku preferencje, ulgi i taryfy specjalne. Jak by nie było — resort atomowy. Mieszkasz sobie luksusowo za zielonym płotem, a dookoła ochrania cię tysiąc wartowników z psami. Istny raj, żyć nie umierać! Jakie osiedla pobudowali! Czysto, wysprzątane, wokoło sosnowy las, żadnych chuliganów, żadnych kolejek. Dzieci uczą się w specszkołach: wyselekcjonowane grono nauczycieli, baseny, stawy, korty, stadiony. I nagle — bęc! Wszystko znika!
Ale argumentacja młodego człowieka była prosta i niepodważalna. Nie ma sensu opracowywać I doskonalić osłony samolotu przed jednym czynnikiem oddziaływania, skoro nie istnieje osłona przed innymi zagrożeniami - ani falą uderzeniową, ani potężnym impulsem elektromagnetycznym, niszczącym wszystkie pokładowe urządzenia elektroniczne.
Tego samego dnia o godzinie 21.00 z treścią wystąpienia studenta Kasatonowa zapoznał się Komitet Centralny. O godzinie 21.03 Główny Zarząd Barwników Specjalnych przestał istnieć.
Jakoś nikt nie miał ochoty napomknąć, że prace trwały 11 lat I pochłonęły miliardy rubli. Że wszystko wzięło się z chęci pochwalenia się znajomością zachodnich nowinek technologicznych przez towarzysza Ustinowa. Że zaczęło się od małej notatki w amerykańskiej prowincjonalnej gazecie. A ściślej: od pomysłowości jakiegoś producenta farb I lakierów, który zdecydował się na niekonwencjonalny chwyt reklamowy.
BOMBOWIEC Z KLOCKÓW
Zdarzyło się to u schyłku „wielkiej ojczyźnianej”. Dobry los spadł prosto z nieba.
Amerykański bombowiec strategiczny Boeing B-29 dokonał przymusowego lądowania na ziemi radzieckiej. Superforteca uczestniczyła w nalocie na naszego wspólnego wroga Japonię 1, ostrzelana w walce, zdołała dotrzeć do najbliższego lądowiska w Baranowsku, niedaleko Ussuryjska. Uszkodzenia nie były zbyt poważne, pociski z działek japońskiego myśliwca, przedziurawiły skrzydła w kilku miejscach, w wyniku czego bombowiec utracił sporo paliwa. Dowódca samolotu miał do wyboni: albo lądować na oceanie, oddając załogę na żer rekinom, albo dociągnąć do wiernego sojusznika, załatać dziury, uzupełnić zapas paliwa i po paru dniach wziąć udział w kolejnych nalotach na Japończyków.
W ten oto sposób najlepszy bombowiec strategiczny świata znalazł się na terytorium ZSRR.
Wiadomość o tym przemknęła w oka mgnieniu z Ussuryjska na Kreml, pokonując 10.000 kilometrów i wszystkie bariery biurokratyczne. Józefowi Wissarionowiczowi zameldowano o Incydencie w trakcie narady. Stalin polecił, aby na sali pozostali tylko członkowie Biura Politycznego, przekazał im nowinę i z chytrym uśmieszkiem poprosił o wyrażenie opinii.
Członkowie Biura Politycznego byli jednomyślni — pod byle pretekstem przetrzymać bombowiec przez tydzień, aby dać specjalistom czas na zaznajomienie się z jego konstrukcją.
- A gdybyśmy tak w ogóle nie zwrócili bombowca naszym sojusznikom? — rzucił Wielki Wódz i Nauczyciel, sięgając po fajkę.
— Mogą się poczuć urażeni, towarzyszu Stalin — ostrożnie zaoponował Mołotow.
— Mogą wstrzymać dostawy — dodał Kaganowicz. - A co poczniemy bez Studebakerów?
Amerykańskie ciężarówki zaopatrywały całą potężną Armię Czerwoną. Wszyscy, od szeregowego po marszałka, zgodnie uważali Studebakera za najlepszy pojazd wojskowy. Słynne rosyjskie Katiusze — wyrzutnie pocisków rakietowych BM-13 montowano głównie na tych wozach. Artyleria radziecka była najpotężniejsza na świecie, ale jej podstawowym ciągnikiem i transporterem amunicji była właśnie amerykańska ciężarówka. Poza tym sojusznicy dostarczali wiele innego sprzętu — od środków łączności i dżipów, po myśliwce Airacobra, transportery opancerzone i czołgi.
Dostawy mogły zostać wstrzymane w każdej chwili. Mając to na uwadze, członkowie Politbiura z wielką ostrożnością opowiedzieli się przeciwko propozycji zatrzymania bombowca. Jedynie Bena siedział cicho, starając się odgadnąć, w którą stronę skłaniia się opinia Wielkiego Nauczyciela.
Nauczyciel skarcił przesadną ostrożność towarzyszy:
— Wszystko wskazuje na to, że niebawem zdusimy Niemcy. No, a co potem? Jak mamy zwyciężyć Anglię i Amerykę nie mając bombowca strategicznego? Alianci jakoś to przełkną — dorzucił cmokając fajeczkę. — Najpierw się zdenerwują, ale wkrótce o wszystkim zapomną. A bombowiec trzeba skopiować co do joty. Najdalej za rok ma latać.
Bena energicznie poparł Stalina, a pozostali członkowie Biura Politycznego skwapliwie przyklasnęli decyzji. Wszyscy aż nazbyt dobrze znali podstawową zasadę Wodza i Nauczyciela: przyjaciół i sojuszników trzeba traktować jak kobietę — im częściej bijesz, tym bardziej kocha. Lecz w głębi duszy każdy szczerze wątpił, czy sojusznicy przełkną i tę żabę.
A jednak przełknęli. Amerykańska załoga powróciła do kraju bez najlepszego bombowca na świecie. Strona radziecka nawet nie zadała sobie trudu złożenia jakichkolwiek wyjaśnień. Nie oddamy - i kropka.
Lend-leasu nie wycofano, gdyż amerykańscy dyplomaci przyzwyczaili się do dyskutowania bieżących problemów nie wiążąc ich z kwestią dostaw wojskowych.
Szefem ekipy kopiującej B-29 został najlepszy radziecki konstruktor lotniczy Andriej Tupolew. Nowy radziecki bombowiec strategiczny nazwano na jego cześć Tu-4.
Do wykonania zadania wyznaczono sześćdziesiąt cztery biura konstrukcyjne i instytuty naukowo-badawcze, których zadanie polegało na sporządzeniu wiernej repliki silników, dobraniu stosownego paliwa, skopiowaniu systemu nawigacji, mechanizmów celowniczych, zewnętrznej i wewnętrznej sieci łączności, I tak dalej. Koordynację działań powierzono członkowi Biura Politycznego towarzyszowi Lawrentijemu Berii, a jego głównym konsultantem technicznym został konstruktor samolotów Jakowlew. Bena rozumiał Stalina jak nikt inny i wiedział, jak mu dogodzić.
W odbudowanej fabryce samolotów w Woroneżu pośpiesznie zmontowano nową halę, w której, los zdarzył, dwadzieścia dwa lata później podjęto nieudaną próbę skopiowania Concorde”a, również nadając mu imię Tupolewa: Tu-144.
B-29 rozmontowany został na tysiące drobnych elementów, które rozesłano odpowiednim ministerstwom, departamentom, biurom projektowym i Instytutom badawczym z poleceniem dokładnego odtworzenia każdego szczegółu i podjęcia w ciągu dziesięciu miesięcy masowej produkcji. Właśnie dzięki tej układance osobnych podzespołów i elementów, radziecka kopia B-29 zawdzięcza nazwę bombowiec z klocków”. Od tej pory wszelkie nieudane konstrukcje samolotowe, zwłaszcza kopie modeli zagranicznych, nazywano nieoficjalnie „samolotami z klocków”. Najsłynniejszym jest oczywiście Tu-144, dla wtajemniczonych — „Konkordskl”.
Trudności wystąpiły już na samym początku procesu kopiowania B-29. Przede wszystkim, trzeba było zrezygnować z metrycznego systemu miar. Tupolew wiedział doskonale, że jeżeli maszyna ma być skopiowana, to trzeba ją skopiować we wszystkich szczegółach, co do jednego nitu, co do śrubki, nakrętki, bolca. Wystarczy obniżyć masę każdego nitu o dziesięć miligramów, a zmniejszy to wytrzymałość całej konstrukcji, gdyby zaś wagę nitu zawyżyć — mogłoby to odbić się na masie całego samolotu.
Radzieckie przedstawicielstwa handlowe w Kanadzie, Anglii I USA zaczęły kupować przyrządy pomiarowe, na początku w niewielkich ilościach, żeby nie budzić podejrzeń. Zaczęto też pilnie szkolić tysiące inżynierów, techników I robotników w zakresie dokonywania pomiarów w calach, stopach i funtach. Z równą intensywnością szkolono tysiące załóg i wielotysięczny personel obsługi naziemnej, inżynieryjny I techniczny do obsługi setek przyszłych nowych bombowców.
— Ile galonów paliwa potrzeba, przy normalnym zużyciu i bezwietrznej pogodzie, na przelot tysiąca mil na wysokości 30 tysięcy stóp? — oto pytanie do radzieckich asów przestworzy i profesorów Akademii Lotniczej.
Podczas gdy nowy system miar zapuszczał korzenie w radzieckim przemyśle lotniczym, wyłonił się nowy, nie mniej skomplikowany problem: jak utrzymać tajemnicę? Każdy, kto wykazywał choćby cień znajomości angielskiego systemu miar i wag mógł być, w opinii NKWD, namierzony przez wroga jako osoba mająca dostęp do tajemnicy państwowej.
— Hej, Masza, nalej mi pół pinty kwasu!
I nazajutrz człowiek znika na zawsze.
Wszyscy, którzy w owym czasie mieli kontakt z Tupolewem, zwracali uwagę na jego pogodny nastrój i niemal beztroski stosunek do całej sprawy. A staruszka gryzła zawiść. Kochał B-29 I nienawidził zarazem, starając się to ukryć przed otoczeniem. Mechaniczne kopiowanie napawało go niesmakiem, który pokrywał maską obojętności. W owym czasie Tupolew nie miał z niczym problemów, nawet najtrudniejsze zadania rozwiązywał z marszu.
W pokryciu lewego skrzydła superfortecy znaleziono niewielki otwór. Żaden z ekspertów od aerodynamiki I wytrzymałości konstrukcji nie miał pojęcia po cholerę ta dziurka. Nie pasuje do niej żadna rurka ani przewód, nie ma też analogicznego otworu w prawym skrzydle. Eksperci orzekli, że dziurkę wyborowano fabrycznym wiertłem, tak jak pozostałe otwory na nity. Wszystko wskazywało na to, że wywiercono przez przypadek, a potem nie zasklepiono. Poproszono o opinię głównego konstruktora.
— Amerykański samolot ma otwór?
— Ma.
— To po chuj zawracacie głowę? Kazano wykonać dokładną kopię.
Na lewym skrzydle wszystkich bombowców strategicznych Tu-4 pojawiła się maleńka dziurka, wywiercona najcieńszym wiertłem...
Wewnątrz samolotu od kabiny pilotów do stanowisk tylnych strzelców biegnie wąski tunel, którym można się przeczołgać przez całą długość komory bombowej. Od środka został pomalowany na kolor jasnozielony. Biuro projektowe długo mozoliło się nad dokładnym dobraniem koloru. Odcinek końcowy rury długości kilku metrów jest, nie wiedzieć czemu, biały. Może żołnierzykowi, który to malował, po prostu skończyła się zielona farba i nie chciało mu się drałować do magazynu? Ale rozkaz był: kopiować dokładnie, dlatego wszystkie radzieckie bombowce nie tylko mają dwukolorowy tunel, ale wręcz wyliczono, i to w calach, gdzie przebiega granica jasnozielonej i białej farby. Następnie proporcje kolorów zamieszczono we wszystkich instrukcjach malowania wnętrza bombowca.
Tymczasem dwa następne B-29 wykonały przymusowe lądowanie na terytorium radzieckim. Okazało się, że nie mają dziurek w skrzydle i że jeden ma tunel cały jasnozielony, a drugi biały. Znów pytania do głównego konstruktora: — Co robić?
Tupolew umiał zachować zimną krew. Kazano skopiować bombowiec, który wylądował pierwszy. Co do następnych nie było żadnych poleceń. No to do roboty i nie truć dupy!
Liczba problemów stopniowo malała. Wszyscy przyzwyczaili się do standardowej odpowiedzi głównego konstruktora: ma być tak, jak w pierwszej amerykańskiej maszynie. Nikt już nie zawracał głowy. Przy okazji powstała taka oto anegdota: „Jakie gwiazdy należy umieścić na statecznikach seryjnie produkowanych samolotów — białe amerykańskie, czy czerwone radzieckie?”. Dopiero to pytanie zapędziło Tupolewa w kozi róg. Jeżeli się zrobi amerykańskie — można dostać kaesa jako wróg ludu. Jeżeli zaś czerwone, to po pierwsze samolot nie będzie wierną kopią, jak rozkazano, a po drugie, może Wódz Naczelny będzie sobie życzył użyć bombowców przeciwko Ameryce, Anglii albo Chinom właśnie z amerykańskimi znakami rozpoznawczymi. Podczas całej żmudnej operacji kopiowania pytanie o gwiazdy było jedynym, z którym Tupolew zwrócił się do Beru, tłumacząc, że jest to zagadnienie wykraczające poza zakres kompetencji projektanta. Berła również nie wiedział, co robić. Nie zwykł był stawiać pytań samemu Stalinowi. Wzniósł się na sam szczyt władzy właśnie dlatego, że na podobieństwo psa, potrafił przewidzieć życzenia swego Pana i wszystko chwytał w lot, w pół słowa, bez pytania. Powiadają, że Berła opowiedział Stalinowi o gwiazdach w formie dowcipu, by po śmiechu Wodza poznać, które gwiazdy należy wymalować. W ten sposób rozwiązano ostatni problem I rozpoczęto masową produkcję.
Złoty deszcz spadł a wszystkich uczestników projektu bombowca z klocków”. W krótkim czasie wręczono pięćdziesiąt siedem nagród Za wkład w rozwój techniki bojowej”. Bena, Tupolew i Jakowlew otrzymali prócz tego Ordery Lenina.
Brat mojego ojca, który wiele lat później opowiedział mi tę historię, otrzymał order Wyróżnienie Honorowe” za udział w projektowaniu tylnego stanowiska ogniowego. Ochrzczono je dźwięcznym imieniem Argon.
Z Argonem zetknąłem się 21 lat później.
Jesienią 1967, zaraz po ćwiczeniach „Dniepr”, moją dywizję skierowano do budowy zamaskowanych schronów dla bombowców. Sztab Generalny zapewne wyciągnął wnioski ze smutnej lekcji Wojny Siedmiodniowej I podjął kroki mające uchronić flotę powietrzną od zaskakujących ataków lotnictwa nieprzyjaciela. Wszystko odbywało się, jak zwykle, na wariackich papierach i bez pomyślunku.
Sztab Generalny zlecił wysłanie wielu dywizji do robót ziemnych, ale zapomniał przydzielić odpowiednią ilość maszyn i paliwa. Nocą chwytały pierwsze przymrozki, a w dzień dwa tysiące ludzi, cały nasz pułk, dziabały zmarzniętą ziemię tępymi łopatami. Przydzielono nam jeden zdezelowany spychacz, który mimo wszystko robił więcej, niż cały pułk. W każdym z szesnastu okręgów wojskowych przynajmniej jedna dywizja przez całą zimę dłubała zamarzniętą glebę... Można było, naturalnie, zabrać się do tych robót na wiosnę, kiedy ziemia odtaje, no, ale sprawy związane z bezpieczeństwem państwa nie mogą czekać!
Pewnego ranka, gdy nasi pancerniacy pobrali łopaty z magazynu i leniwie grzebali wokół bombowców strategicznych, lotnicy zakończyli poranną odprawę i, po odprawie, jak każe tradycja, z pieśnią na ustach odmaszerowali do samolotów.
W armii utarł się zwyczaj, że pododdział w bezpiecznej odległości od naczalstwa wyśpiewuje niecenzuralne teksty. Dowództwo słyszy melodię i głośny tupot nóg, ale nie odróżnia poszczególnych słów.
Tuż obok nas przedefilowała drużyna, która na melodię pieśni:
Sztandar pułku załopotał nad głowa-a-ami,
Nasz dowódca maszeruje w bój przed na-a-ami!
śpiewała z absolutnie niewzruszonymi minami:
Sztandar pułku pterdzielony w dupie ma-a-amy, A podupczyć nigdy nie zapomina-a-amy!
Kolejna drużyna wykazała się większą inwencją twórczą:
Na pokładzie krzyk, zadyma:
Znów nie działa Argon. Ni ma,
Ni ma zwiadu, klops z nalotem -
Chuj mu w dupę z abarotem!
Kiedy żołnierze i sierżanci rozpełzli się po bombowcu, ostrożnie poczęstowałem jednego z nich pecikiem (na lotnisku obowiązuje zakaz kurzenia).
— Słuchaj no, kolego, Argon to tylne stanowisko ogniowe?
— Ano.
- Widziałem, na Tu-4..
— Nie szłyszałem o tej maszynie. Ale jest na bombowcach Tu-16, Ił-28 i Tu-95. Zresztą na innych pewnie
też...
— A to nie był czasem Argon-M, albo...
- Nie, nie. Zwyczajnie, Argon.
— I co, nadal ma wszystkie śrubki calowe?
— Nie tylko śrubki, ale całą elektronikę.
— ?
— Zerżnęli, widać, z wrażej maszyny jeden do jednego. Cały bombowiec zrobili z elementów kupionych niby dla lotnictwa cywilnego, albo rąbniętych gdzieś za granicą, albo zerżniętych. No i trochę trzydziestoletnich podzespołów. Mówię ci, bombowiec z klocków!
CZEŚĆ III
PRZYGOTOWANIA
Od pewnego już czasu w Czechosłowacji narastało napięcie. W związku z tym w naszej dywizji przed terminem, zakończono szkolenie podoficerów. Świeżo upieczonych sierżantów porozsyłano natychmiast do jednostek bojowych - na ich miejsce przyszli rezerwiści Z nazwy dywizji usunięto człon „szkolna", staliśmy się 287, Nowogrodzko-Wołyńską Dywizją Piechoty Zmotoryzowanej. Ukraina, początek lata 1968 roku
Czort jeden wie, co się działo z transporterami opancerzonymi. W standardowym wyposażeniu każdego pułku piechoty zmotoryzowanej znajdowało się 31 czołgów, 6 haubic, 18 moździerzy i 103 transportery opancerzone. Liczba czołgów, haubic i moździerzy zgadzała się, za to transporterów mieliśmy zaledwie 40.
Coś wisiało w powietrzu. W bratniej Czechosłowacji szykował się podobny scenariusz, jak na Węgrzech w roku 1956. A więc przyjdzie nam pośpieszyć z bratnią po-
mocą. Tylko ciekawe jak, skoro w pułku piechoty zmotoryzowanej brakuje podstawowego sprzętu, jakim są transportery opancerzone?
Po trzecim kielichu zapytałem o to kapitana, którego znałem jeszcze ze szkoły wojskowej, a który obecnie był zastępcą szefa sztabu do spraw mobilizacji.
Kapitan spojrzał na mnie chytrze, odchrząknął, opróżnił szkło, zagryzł kawałkiem ogórka i spytał znienacka:
- A wiesz ty w ogóle, po co mamy w pułku transportery opancerzone?
- Jak to po co? Regulamin przewiduje, że powinniśmy mieć 103 na stanie.
- Błąd. Mamy transportery w pułku, ponieważ raz do roku uczestniczą w defiladzie w Kijowie. Do defilady potrzeba trzydzieści sześć wozów i tyle nasz pułk posiada. Cztery pozostałe to rezerwa.
Kapitan wyczuł, że nie wyjaśnił mi wszystkiego wyczerpująco, dlatego zadał mi pytanie pomocnicze:
- Wiesz ile pułków piechoty zmotoryzowanej liczy nasz okręg?
- Skąd mam wiedzieć!
- No, ale w przybliżeniu. Mniej więcej, na oko?
- Na oko... dwie armie pancerne i dwie ogólno wojskowe ... to by było... dziewięć dywizji pancernych i osiem do dziesięciu dywizji piechoty zmotoryzowanej.
- Zgadza się!
- Czyli około 36 pułków pancernych i 32 do 40 pułków piechoty zmotoryzowanej.
- Słusznie. Ze wszystkich 36 pułków piechoty zmotoryzowanej naszego okręgu tylko nasz dysponuje czterdziestoma transporterami opancerzonymi. Reszta nie ma ani jednego.
- Pieprzysz! - żachnąłem się.
- Wcale nie.
Wiedziałem, że kapitan zna się na rzeczy, że nie zmyśla. Wiedziałem też z całą pewnością, że dwa inne pułki naszej dywizji nie mają transporterów opancerzonych. Ale mimo wszystko nie mogłem uwierzyć, że nasz pułk
jest jedynym w całym okręgu, który dysponuje tymi wozami.
- To gdzie są? - zapytałem w końcu. - W Jebipcie? To znaczy, w Izraelu?
- Tam też, ale nie za wiele. Zauważ, że Izrael zagarnął sporo naszych czołgów i artylerii, ale nie transporterów.
- Znaczy w wojskach Układu Warszawskiego?
- Tak, ale też nie za dużo. Zauważ: Pepiki prawie całe uzbrojenie mają od nas, ale akurat transportery robią własne, według czeskiej technologii, którą sprzedali też Polakom. A Rumuni, nędzarze, wożą piechotę zwykłymi ciężarówkami.
- No to gdzie nasze wozy?
- A nigdzie. - popatrzył na mnie badawczo i powtórzył: - Nigdzie! W ogóle ich nie ma.
- ?...
- Tak, tak, kolego. Zastanów się: ile wyprodukowaliśmy przed wojną i w czasie wojny? Ani jednego. Korzystaliśmy z wozów amerykańskich.
- Zgadza się - przyznałem. - M-3, półgąsienicowe. Były jeszcze jakieś inne, kołowe, też amerykańskie.
- No, to następne pytanie: ile typów transporterów opancerzonych wyprodukowaliśmy w sumie razem?
- Sporo! BTR-40, BRDM...
- Nie, te się nie liczą. To pojazdy zwiadowcze, a nie transportery opancerzone z prawdziwego zdarzenia.
- No tak - zgodziłem się.
- I BTR-50 też się nie liczy.
To prawda, BTR-50 też nie. Wspaniały pojazd. Chyba uznano, że aż za dobry dla nas. Na każdy pułk przydzielono zaledwie po jednym, do wyłącznego użytku dowódcy pułku jako wóz dowodzenia, więc trudno go uznać za transporter opancerzony piechoty. Nazywa się też stosownie: BTR-50PU* - „Pływający Dowodzenia". Wprawdzie szef sztabu pułku, dowódca artylerii i dowódca służby zwiadowczej to też „dowodzenie", ale nawet w warunkach bojowych poruszają się zwykłymi ciężarówkami. Co prawda, w Dywizji Tamańskiej jest jeden pułk w całości wyposażony w BTR-50, ale cała armia wie, że pułk ten, jak wszystkie dywizje „dworskie", nigdy nie uczestniczy w prawdziwych manewrach, a jedynie w paradach.
- Nie liczymy też BWP* - ciągnął kapitan. - Po pierwsze dlatego, że są nowe, a po drugie - BWP to nie to samo co BTR" i nie zapewni transportu piechoty w warunkach bojowych. W BWP wyposażono tylko wybrane jednostki piechoty. A co z pozostałymi jednostkami? No więc, jeszcze raz: ile typów transporterów opancerzonych wyprodukowaliśmy w całej naszej historii?
- Dwa - odpowiedziałem ze wstydem. - BTR-152 i BTR-60P.
- Czy ty w ogóle masz pojęcie, co to jest transporter opancerzony?
Niestety, miałem. BTR-152 był w ogóle pierwszym radzieckim transporterem opancerzonym - seryjną ciężarówkę ZIS-151 obudowano płytami pancernymi. ZIS-151 miał być wierną kopią słynnego amerykańskiego Studebakera. Jednak w niewielkim stopniu posiadł zalety oryginału, a mówiąc wprost, okazał się do niczego. Po dołożeniu dodatkowych pięciu ton opancerzenia przypominała wszystko, tylko nie wóz bojowy. BTR-152 źle się poruszał w terenie, był niezwrotny, wolny, miał słaby pancerz. W dodatku produkowała go ta sama fabryka, która kleciła ciężarówki ZIS-151 i która borykała się z niezliczonymi problemami, A to bratnie Chiny na gwałt potrzebują ciężarówek, a to bratnia Indonezja, albo bratnia Korea, czy bratnia Albania. Rosja też potrzebuje środków transportu: trwa zagospodarowywanie nieużytków, to znów rozbudowa hydroelektrowni w Bracku.
Drugi radziecki transporter opancerzony, BTR-60P, miał zastąpić pierwszy, chociaż właściwie nie było czego zastępować, skoro większość radzieckich dywizji i tak dysponowała nim wyłącznie w teorii.
Nowy transporter opancerzony miał kształt trumny. Nie mówiło się o nim inaczej, jak „trumna na kółkach".
Z racji niedoborów oleju napędowego, BTR-60P, tak jak i jego poprzednik, wyposażony został w silniki benzynowe. Dlatego w razie trafienia nieprzyjacielskim pociskiem palił się szczególnie jasnym płomieniem. Paliwo nie było zresztą jedynym mankamentem. W czasie gdy konstruowano BTR-60P, ZSRR nie dysponował naprawdę mocnym i niezawodnym silnikiem benzynowym, wobec czego w wozie zainstalowano dwie jednostki napędowe z normalnych kołchozowych ciężarówek GAZ-51. W ten sposób BTR-60P wszedł do użytku z dwoma silnikami, dwoma gaźnikami, podwójnym sprzęgłem, dwoma układami transmisyjnymi, dwoma alternatorami, i podwójnym rozrusznikiem. Wszystkim tym mechanizmom daleko było do niezawodności. Więc ilekroć następowała desynchronizacja silników, co zdarzało się nagminnie, jeden silnik dławił drugi. Wówczas należało natychmiast jeden z nich odłączyć, skutkiem czego 12-tonowa trumna na kółkach ledwie zipiała, napędzana silnikiem o mocy 90 koni mechanicznych.
Litera „P" w nazwie BTR-60P oznacza „Pływający". Kształt trumny zapewnia pojazdowi jaką taką wyporność, ale wóz pływa tylko teoretycznie. Transporter rześko zanurza się w toni i nawet nieźle utrzymuje się na powierzchni, ale nie jest w stanie o własnych silach wydostać się na brzeg. Jego niewydolne silniki mogą napędzać albo koła, albo pędnik wodny - a nie jedno i drugie jednocześnie. Przy samym brzegu śruba nie spełnia już swego zadania, a koła nie mają jeszcze dostatecznej przyczepności. A więc najmniejsza nawet rzeczka pozbawia piechotę środków transportu.
BTR-60 produkuje fabryka samochodów w Gorkim, ta sama która obsługuje cywilny sektor gospodarki na-
rodowej. Wszystkie bez wyjątku taksówki pochodzą z tych zakładów, nie wspominając o limuzynach nomenklatury. A co z dostawami dla bratniego Egiptu, bratniego Chile, bratniego Sudanu, bratniej Somalii i wielu innych bratnich krajów? A fabryka w Gorkim jest tylko jedna.
- No to trzeba wybudować więcej fabryk!
Kapitan skwitował tę uwagę uśmiechem nie pozbawionym drwiny.
- Jakby można było, to by się zrobiło, ale ponieważ jest jak jest, trzeba kupować od Włochów. Jak dotąd nie zbudowaliśmy samodzielnie ani jednej fabryki samochodów.
Musiałem przyznać mu rację. Zwiedziłem w swoim życiu jedną radziecką fabrykę samochodów i wywarła na mnie wielce niekorzystne wrażenie. Linię produkcyjną skonstruowano w Ameryce w roku 1927, po czym sprzedano Niemcom, którzy przez okres przedwojenny i całą wojnę eksploatowali ją niemal do całkowitego zużycia. W roku 1945 ten zdezelowany sprzęt przetransportowano do Związku Radzieckiego i rozpoczęto produkcję Moskwicza. Perspektywiczny plan rozwoju fabryki Moskwicza nie przewidywał wymiany urządzeń przed rokiem 2000. A co później - zobaczymy. Jest jednak wysoce prawdopodobne, że padł kolejny rekord.
- No to jak w takim razie wyzwolimy bratnią Czechosłowację?
- Jak zwykle na chama! W oddziałach pierwszego rzutu, w NRD, w Polsce i w okręgach przygranicznych mamy, rzecz jasna, transportery opancerzone. A tutaj, na tyłach, w drugiej, trzeciej linii, mamy tylko robić dużo hałasu i ogólnie manifestować pełną gotowość.
- A jeżeli naprawdę dojdzie do wojny? Jeżeli Amerykanie będą interweniować?
- Niech cię o to głowa nie boli! Nikt nie będzie interweniował. Oni wszystko zniosą. Im więcej naszego chamstwa, tym większa ich cierpliwość. Pewnie obrzucą kamieniami nasze ambasady, a potem naprawią na własny koszt. Co do kopiejki. No i nastąpi tradycyjna
poprawa stosunków międzynarodowych, a po tygodniu wszystko pójdzie w niepamięć. No, dobra. Teraz strzemiennego - i do roboty. Jutro mobilizacja.
Mobilizację 1968 roku prowadzono otwarcie, bez cienia kamuflażu. Najpierw prasa doniosła o wielkich manewrach, potem do udziału w nich powołano rezerwę, a gdy manewry się zakończyły, rezerwa pozostała w koszarach.
W ciągu kolejnych miesięcy odbyły się wielkie ćwiczenia Strategicznych Wojsk Rakietowych, następnie ćwiczenia Marynarki Wojennej, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju i Sił Powietrznych oraz niezliczone odrębne ćwiczenia armii i dywizji Wojsk Lądowych. Po nich nastąpiło szkolenie wojsk łączności, podczas którego sprawdzono wszystkie elementy dowodzenia wielką armią. Przeprowadzono też szkolenie służby tyłów, przerzucając w rejon granic zachodnich tysiące ton amunicji i dziesiątki tysięcy ton paliwa. Wreszcie na terenie Czechosłowacji przeprowadzono ćwiczenia dowódczo-sztabowe. Wszyscy dowódcy do szczebla batalionów, a w niektórych przypadkach nawet kompanii, ćwiczyli w terenie swoje zadania na wypadek inwazji. Z zewnątrz musiało to wyglądać imponująco.
Od środka wyglądało nieco gorzej.
Proces pełnej mobilizacji w każdej armii to przede wszystkim postawienie w stan gotowości wszystkich pododdziałów, jednostek i związków, po drugie - formowanie nowych, po trzecie - przeszkolenie ich i zgranie ogólnej gotowości bojowej.
Proces wprowadzania stanu gotowości przebiegał w naszej dywizji właściwie bez większych zgrzytów. W okresie pokoju większość radzieckich dywizji ma zredukowaną kadrę. Dla przykładu, w każdym działonie zamiast siedmiu artylerzystów jest tylko dwóch: dowódca i celowniczy. W razie mobilizacji wakaty uzupełnia się rezerwistami. Nawet jeżeli żołnierz rezerwy nie służył w wojsku od dobrych dziesięciu lat, to po krótkim szkoleniu uznaje się go za w pełni zdolnego do walki. Dotyczy to piechoty, wojsk pancernych, saperów i tak dalej. W znacznie gorszej sytuacji są jednostki łączności, obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, zwiadu i broni chemicznej. Tu żołnierz wykonuje zadania samodzielnie i jest zdany na własne umiejętności. Dlatego nawet po czterech miesiącach szkolenia te formacje wciąż nie były gotowe do walki.
W terminologii oficjalnej dywizje ze zredukowanym stanem osobowym określa się mianem „skadrowanych". Złośliwi mówią o nich „skastrowane". W naszym batalionie pancernym, na przykład, na każdy czołg przypadało trzech żołnierzy zamiast czterech (brakowało ładowniczych). Z chwilą dołączenia ładowniczego do załogi, czołg był natychmiast gotowy do walki. W pozostałych batalionach pancernych - siedem w dywizji - na każdy czołg przypadał tylko jeden żołnierz: kierowca. Podczas mobilizacji wszystkie nieobsadzone stanowiska, a więc celowniczych, ładowniczych, dowódców czołgów, a nawet starszego sierżanta i dowódców plutonów, obejmowali żołnierze rezerwy. Wszyscy też - prócz dowódców plutonów - zakończyli swoją służbę pięć do dziesięciu lat wcześniej, często w czołgach innego typu. Dowódcy plutonów natomiast nie służyli nigdy i nigdzie i o niczym nie mieli zielonego pojęcia - nie tylko o czołgach, współczesnej technice i taktyce, ale o wojsku w ogóle. Dowódcy plutonów to po prostu niedawni studenci, którzy na studiach mieli zajęcia z wojska i wraz z dyplomem uzyskali stopień podporuczników rezerwy.
Jednak największym problemem była piechota. Nie tylko dlatego, że stopień „skadrowania" w czasie pokoju jest znacznie wyższy, niż gdzie indziej. Nie dlatego również, że do piechoty trafiają najgorsi żołnierze, którzy często nie znają języka swoich dowódców ani kolegów. Po prostu piechota w ogóle nie ma sprzętu. Dywizja piechoty zmotoryzowanej powinna dysponować 410 transporterami opancerzonymi, nasza miała ich czterdzieści -i to wyłącznie w pułku reprezentacyjnym. Wiele pułków miało po trzy albo cztery transportery opancerzone do celów ćwiczebnych. W pozostałych pułkach, dywizjach i armiach w ogóle takich wozów nie było.
Cóż, w ostateczności można przewozić piechotę ciężarówkami. Ale ciężarówek też nie było. Ciężarówek zgromadzonych w naszym zetenie* wystarczyło dla dwóch batalionów. Trzeci batalion wyposażono w transportery opancerzone, zaś sześć pozostałych batalionów musiało czekać na dostawy wozów z mobilizacji.
Wszystkie radzieckie samochody cywilne figurowały w centralnej ewidencji wojskowej. Kupując samochód marki Wołga, obywatel był pouczony, że jego wóz może zostać w każdej chwili zarekwirowany do celów wojskowych. To samo dotyczyło wywrotek, taksówek i cystern. Każda z nich była wciągnięta do specjalnego rejestru, by w razie mobilizacji trafić do armii. W okresie mobilizacji cała gospodarka narodowa staje w miejscu, ponieważ wszystkie pojazdy - traktory, buldożery, dźwigi, koparki - wędrują do wojska.
Trudno powiedzieć, kto wpadł na ten obłędny pomysł. Choć przepis obowiązuje od dawna, w latach trzydziestych i czterdziestych nie rzucał się tak w oczy. Wtedy nawet w okresach powszechnego głodu istniały jakieś mobilizacyjne rezerwy żywności, a główną siłą pociągową na wsi był koń. Jednak w latach sześćdziesiątych, kiedy nie było już żadnych rezerw żywności {co dobitnie zademonstrowano całemu światu w październiku 1964 roku), a koń przestał się liczyć w gospodarce narodowej, szaleństwem było zabierać naraz wszystkich mężczyzn i wszystkie pojazdy. Ci, którzy planują przyszłą wojnę, najwyraźniej muszą liczyć na Blitzkrieg z użyciem sił nuklearnych - albo pogodzić się z porażką, jeżeli wojna potrwa dłużej niż miesiąc.
Do dywizji zaczęły napływać środki transportu z mobilizacji. Była to, ogólnie mówiąc, jedna wielka kpina. Pojazdy te trafiły do wojska dawno temu. Większość
nowiutkich wozów najpierw odstawia się do zetenu. Po dziesięciu łatach kieruje się je do eksploatacji, a ich miejsce w magazynach zajmują nowe pojazdy, prosto z taśmy. Po trzech, czterech, czasem pięciu latach bezlitosnego zarzynania w najgorszych warunkach terenowych, samochody przestają się nadawać do dalszego użytku. Wtedy wędrują do transportu cywilnego i rolnictwa. Jednocześnie każdy wóz nadał pozostaje w rejestrze wojskowym i w przypadku mobilizacji musi zostać zwrócony armii.
W roku 1968, przed inwazją na Czechosłowację, zaopatrzono nas w pojazdy wyprodukowane w latach 1950-1951. Za ich żywota Malenkow zastąpił Stalina, Chruszczow Malenkowa, a Breżniew Chruszczowa; Związek Radziecki dokonał skoku w kosmos, wystrzelił sztucznego satelitę i Jurija Gagarina, a po wykorzystaniu w pełni elementu zaskoczenia i zdobycznej technologii poniemieckiej, zaniechał udziału w wyścigu kosmicznym. Przez cały ten czas leciwe maszyny trwały na posterunkach w oczekiwaniu na swój dzień. I teraz wybiła ich godzina!
Po wydaniu takiego „sprzętu bojowego" piechocie zabroniono wyłaniać się z lasu. Na szosach i polach odbywały się jedynie ćwiczenia załóg pancernych, artylerii i jednego reprezentacyjnego batalionu transporterów opancerzonych. Cała reszta stała na leśnych przecinkach i polanach. Z orbity okołoziemskiej mogło to wyglądać groźnie. Ale nie z ziemi. Dowództwo wojskowe obawiało się wystraszyć miejscową ludność naszym widokiem: ospałych, niedoszkolonych i niezdyscyplinowanych żołnierzy, tkwiących w starych, zdezelowanych pojazdach, wypacykowanych na wszystkie kolory tęczy.
Należy w tym miejscu oddać sprawiedliwość radzieckim dowódcom wojskowym - żadna z tych dywizji „dzikusów" nie pojawiła się nigdy w Europie, a w Związku Radzieckim nie wychodziła za dnia na otwarte tereny. Za to samo ich istnienie dawało Związkowi Radzieckiemu sporą przewagę. Amerykański wywiad odnotował
potężne kolumny pancerne na drogach i nieprzeliczone oddziały piechoty pochowane w lasach. Tak też w istocie było, ale była to piechota zdezorganizowana, nie-subordynowana i niezdolna do walki.
Po pierwszym etapie mobilizacji - uzupełnienia stanu osobowego „skadrowanych" jednostek - rozpoczął się etap drugi: formowania nowych pododdziałów, oddziałów i związków taktycznych.
Wciąż napływali nowi rezerwiści, a wraz z nimi „nowe" środki transportu. Jednostki rozrastały się i pewnej pięknej nocy padł rozkaz, by się rozdzielić. Zastępca dowódcy dywizji stawał się dowódcą nowej dywizji, a zastępca szefa sztabu - szefem sztabu „dywizji drugiej kolejności formowania", używając oficjalnego nazewnictwa. Tej samej nocy dowódcy batalionów zostali dowódcami pułków, a dowódcy kompanii - dowódcami batalionów. Nieszczęściem było to, że dowódcy plutonów, absolwenci cywilnych uczelni, którzy nigdy nie oglądali prawdziwego wojska, zostawali przy tej okazji dowódcami kompanii. A sierżantów rezerwy awansowano na dowódców plutonów.
Po przepołowieniu każda dywizja i każdy pułk na nowo podejmują proces uzupełniania stanu osobowego, tym razem jeszcze starszymi rocznikami rezerwistów i jeszcze starszym parkiem maszynowym. Udział rezerwistów przekracza w końcu poziom krytyczny i armia traci swoje oblicze.
Nie miało to naturalnie miejsca w dywizjach wyznaczonych do zajęcia Czechosłowacji, a jeśli nawet, to w stopniu bardzo ograniczonym. Mimo wszystko z przerażeniem stwierdziliśmy, że z naszej dywizji, która tymczasem przekształciła się w dwie dywizje, zaczyna stopniowo ubywać najlepszych ludzi i sprzętu. Ze sformowanych z najwyższym trudem załóg czołgowych wycofywano żołnierzy służby czynnej, zastępując ich rezerwistami.
W ciągu kilku dni otrzymaliśmy rozkaz odesłania dwudziestu z czterdziestu naszych transporterów opancerzonych do Karpackiego Okręgu Wojskowego. Następne-
go dnia do tegoż okręgu przeniesiono dwunastu naszych młodszych oficerów. Później wszystko potoczyło się lawinowo. Każdy dzień przynosił kolejne nowiny: zabierają wszystkich kierowców czołgów, zabierają wszystkich radiotelegrafistów, zabierają szefów sztabów. Był to nasz drugi miesiąc w lesie. Rezerwistów przybywało. Dyscyplina spadała. W początkach czerwca otrzymaliśmy rozkaz powołania sądu polowego w każdej dywizji. Przypuszczalnie liczba „dzikich dywizji" wzrosła już na tyle, a dyscyplina z racji odejścia zawodowych oficerów, sierżantów i żołnierzy tak spadła, że było rzeczą niemożliwą rządzić tą całą hałastrą inaczej, niż poprzez sądy polowe.
Trybunały szybko przywróciły porządek, ale na stan wyszkolenia oddziałów niewiele mogły poradzić. Ćwiczenia odbywały się codziennie. W naszym pułku tymczasem wynikły nowe problemy. Po odesłaniu połowy transporterów, zostało nam już tylko dwadzieścia. Po dwa przydzielono dowódcom 2. i 3. batalionu. Pierwszemu batalionowi pozostało szesnaście. Rozdysponowano je po bratersku - jeden dla dowódcy batalionu i po pięć na każdą kompanię. Kompania liczy siedemdziesięciu sześciu chłopa. Transporter opancerzony zabiera teoretycznie piętnastu ludzi, nie licząc kierowcy, czyli dla wszystkich powinno starczyć miejsca. W praktyce jednak, jeden transporter opancerzony otrzymuje dowódca kompanii, z którym jedzie jego zastępca polityczny, sanitariusz, drużyna cekaemów z potężnym zapasem amunicji i starszy sierżant z całym dobytkiem kompanii.
Na trzy pozostałe plutony, po dwudziestu dwóch ludzi w każdym, pozostały cztery wozy -jeden na każdy pluton i jeden do użytku zbiorowego. Fakt, że w ogniu walki plutony i drużyny rozpierzchną się na wszystkie strony, nikogo nie niepokoi. Chwilowo nie ma czasu myśleć o wojnie: trzeba troszczyć się o to, jak rozlokować ludzi w transporterach. Dodatkowych pojazdów, nawet ostatnich gruchotów, nikt nam nie da. Bo skąd je wziąć? Zresztą nasz pułk i tak ma najlepsze wyposażenie ze wszystkich trzech armii okręgu. Trzeba to docenić.
Tak więc w transporterze opancerzonym przeznaczonym na piętnastu ludzi, musieliśmy pomieścić szesnastu. Nie jest tak źle! Na ćwiczeniach wozi się jeszcze więcej, bywało że i trzydziestu! Z tym że ćwiczenia, a warunki bojowe to zupełnie różne sprawy. W warunkach bojowych każdy transporter opancerzony przewozi, oprócz stałego uzbrojenia i wyposażenia piechoty, jeden granatnik RPG-7 z dziesięcioma granatami. Dziesięć granatów to dwie spore skrzynie. Do tego dwadzieścia granatów ręcznych F-1, czyli kolejna skrzynka. I karabin maszynowy SGMB z dwoma tysiącami naboi, czyli jeszcze dwie skrzynki. Transporter opancerzony musi też wieźć dwie dodatkowe beczki paliwa, które zawiesza się na górze, i kolo zapasowe, które umieszcza się na pancerzu, przez co nie otwiera się jeden właz. Poza tym każdy żołnierz wiezie karabin samoczynny, erkaem albo granatnik. Przydział amunicji wynosi 300 naboi na automat i 1.000 naboi na erkaem. Każdy żołnierz ma także dwa granaty, bagnet, maskę przeciwgazową, gumowy kombinezon ochronny, gumowe buty przeciwpromienne i rękawice, szynel i pałatkę, zmianę bielizny, pięciodniową rację żywności, manierkę, saperkę oraz opatrunek osobisty i indywidualny pakiet przeciwpromienny. Kiedy się to wszystko zapakuje do wozu, nie zostaje miejsca nawet dla jednej osoby, a co dopiero dla szesnastu. Kiedyś było lepiej, bo transportery opancerzone starego typu nie miały pancernych dachów i można było układać żołnierzy warstwami, jak wiejskie dziewki na wozie przy żniwach. Po Węgrzech zaprzestano produkcji wozów tego typu... Teraz wszystkich szesnastu trzeba upchnąć przez jeden właz do wnętrza wozu.
Nie jest to łatwe zadanie, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tusze rezerwistów. Takie wsiadanie może trwać i czterdzieści minut. Jeżeli coś się nagle zdarzy, maszyna się przewróci albo zacznie płonąć, nikt prócz kierowcy i dowódcy, których stanowiska są oddzielone, nie ujdzie z życiem. A co dopiero mówić o bitwie.
Jak zatem oddychają, ściśnięci niczym śledzie w beczce? Zdrowy żołnierski pomyślunek znalazł rozwiązanie. Wszyscy zakładają maski przeciwgazowe, odkręcają pochłaniacze z filtrem, a rury wystawiają przez otwarty właz i otwory strzelnicze. Latem w masce przeciwgazowej nie jest może zbyt przyjemnie, zwłaszcza gdy ze wszystkich stron napierają na człowieka czyjeś plecy, tyłki, buty, kolby i lufy - ale zawsze to lepiej mieć czym oddychać.
Podczas ćwiczeń bojowych, zwłaszcza w obecności zamorskich attache, wszystko wygląda zupełnie inaczej. Ale co innego pokaz, a co innego żołnierska rzeczywistość.
Któregoś dnia późnym wieczorem, po odbyciu codziennej porcji ćwiczeń w ładowaniu żołnierzy do transportera (na inne ćwiczenia nie było czasu) otrzymałem rozkaz natychmiastowego stawienia się w sztabie Karpackiego Okręgu Wojskowego. Moje stanowisko miał objąć dowódca pierwszego plutonu, podporucznik rezerwy, Kiedy usłyszał, że awansuje na dowódcę kompanii, popatrzył niewesoło na transportery, na rezerwistów, których sierżanci z wielkim trudem wyłuskiwali przez otwory włazów, po czym gwizdnął przeciągle i siarczyście zaklął.
OSTATNIA GRANICA
Przekształcenie Karpackiego
Okręgu Wojskowego we Front Karpacki,
Zachodnia Ukraina, sierpień 1968 roku
- Ziarno zacznie się wysypywać z kłosów, jak zboże jeszcze postoi na polach.
- Co oni sobie myślą, ci na górze?
- Myślisz, że im łatwo? Czesi wciąż nie dają pretekstu żeby wystąpić w ich obronie. Komunistów nie mordują, żaden czekista nie zawisł na latarni. Przed kim ich mamy bronić? Nie ma jak wejść.
- Powinniśmy myśleć przede wszystkim o sobie, o własnym kraju, a nie przejmować się pieprzonymi Pepikami albo opinią światową. Czas wkroczyć, i tyle.
- To już bez ciebie wiedzą - czas, czy nie czas.
- Gówno tam wiedzą. Jak nasze wojska w ciągu tygodnia nie wkroczą do Czechosłowacji, to koniec z nami.
- A to dlaczego?
- Dlatego, że zboże się wysypie, bo nie ma go kto zebrać z pola. Z kołchozów pozabierali wszystkich chłopów i wszystkie ciężarówki. A jak nie sprzątniemy zboża, wszystko się zacznie dokładnie jak w sześćdziesiątym czwartym.
- Amerykanie nam pomogą! - wtrącił pewny siebie adiutant szefa sztabu.
- A jak nie?
- Pomogą, pomogą, nie mają wyjścia!
- Widziałeś, ilu ludzi zmobilizowano? W 1964 zebraliśmy przynajmniej część plonów. Teraz nie zbierzemy. A wszystkich nas Amerykanie nie wykarmią.
- Już ty się o Amerykanów nie martw. Są bogaci, żarcia mają potąd. Starczy dla wszystkich.
Jednak wątpliwości, czy aby Amerykanie nas wszystkich wyżywią pozostały. W rozmowach uporczywie powracało stwierdzenie, że czas kończyć te bzdury i puścić chłopów na żniwa.
- A gdyby tak puścić wojsko na pola, a Czechosłowację wyzwolić później, w październiku, albo, powiedzmy, w listopadzie?
- To by dopiero była klęska. Koniec z potęgą radziecką i osiągnięciami socjalizmu. Musimy wkroczyć teraz. Inaczej wszystko się załamie i nie będzie czego bronić.
- Czesi mówią, że budują teraz socjalizm z ludzką twarzą.
- To jest wroga propaganda - przerwał zastępca polityczny. - Socjalizm ma tylko jedną twarz! Burżuazja, towarzysze, wymyśliła teorię konwergencji, sprzeczną z zasadami marksizmu. A jak wiadomo: jednym chujem dwóch na raz nie przelecisz.
Pamiętacie, jak pewien antyradziecki element wysmażył pamflet na nasz ustrój: „Jeden dzień Iwana Iwanowicza" czy „Iwana Trofimowicza" - już dokładnie nie pamiętam.* I co z tego wynikło? Wywrotowcy różnej maści podnieśli łby. Kolportowali te oszczerstwa. I zaczął się ferment, zwątpienie w słuszność polityki naszej partii. Na szczęście udało się to opanować w zarodku. Inaczej kto wie, jak by się to wszystko skończyło.
Trudno było nie przyznać mu racji. Osobiście nie czytałem o wspomnianym Iwanie, bo o egzemplarz było dziwnie trudno, ale dobrze pamiętam, że książka wywarła na opinii publicznej wstrząsające wrażenie.
- No, a co takiego wydumali nasi czescy towarzysze? - pytał dalej zastępca polityczny. - Całkowicie znieśli cenzurę! Otworzyli na oścież bramy propagandzie burżuazyjnej! Każdy drukuje, co chce! Do czego to doprowadzi? Do konwergencji? Bzdury! Do kapitalizmu. Wpływom burżuazyjnym wystarczy najmniejsza szczelina. Zaraz potok przerwie tamę, runie jak powódź i w mig zniszczy cały system. Myśmy już mieli taką szczelinę, na szczęście partia potrafiła ją zatkać, nim było za późno. A w Czechosłowacji to już nie jest szczelina - to istny potop! Należy go natychmiast powstrzymać. Co to za konwergencja, kiedy każdemu wolno mówić, co mu się podoba? To nie konwergencja, to czystej wody burżuazyjna anarchia!
Z tym również nie sposób było się nie zgodzić. Jeżeli w przeszłości cały system omal nie załamał się przez jedno głupie opowiadanko, to co dopiero będzie w warunkach całkowitego zniesienia cenzury? Trzeciej drogi nie ma. Jeżeli istnieje Komitet Centralny, to obowiązuje polityka partii. Organa stoją na straży KC, a cenzura stoi na straży linii politycznej partii. Rezygnacja z któregokolwiek elementu oznacza upadek całego systemu. Bezrobocie, kryzysy gospodarcze, skoki cen, inflacja -oto co znaczy parszywy kapitalizm. Jaka tu może być mowa o konwergencji?
- Mówcie dalej, prosimy, towarzyszu pułkowniku -wołano z tylnych rzędów. Nowy „polityczny", w odróżnieniu od swego poprzednika, mówił rozsądnie i przekonująco.
- Socjalizm to system o strukturze uporządkowanej jak diament, i jak diament trwały. Lecz wystarczy jeden fałszywy ruch szlifierza, aby zniweczyć strukturę diamentu. W Czechosłowacji ten fałszywy ruch już nastąpił. Diament kruszy się na kawałki. A przecież jest organiczną częścią składową całego obozu socjalistycznego. Diament światowego socjalizmu może ulec rozpadowi. Zły przykład jest zaraźliwy! Jeżeli burżuazja zatriumfuje w Czechosłowacji, myślicie, że Węgrzy nie pójdą natychmiast za przykładem Czechów?
Odpowiedzieliśmy okrzykami oburzenia. Szef sztabu trzeciego batalionu uśmiechnął się chytrze, po czym spokojnie zapytał:
- Ale kiedy ruszymy, towarzyszu pułkowniku? Od dawna jesteśmy gotowi spełnić nasz internacjonalistyczny obowiązek.
Dowódcy nie zakłopotało to pytanie, chociaż oczywiście nie miał na nie odpowiedzi.
- Zawsze powinniśmy być gotowi!
Za przeprowadzenie tego spontanicznego wiecu nagrodziliśmy dzielnego zastępcę politycznego huczną owacją.
ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI
Huragan przeniesień, przegrupowań, przęformowań i uzupełnień stanu osobowego . zagarnął również mnie i przerzucił do 2. batalionu 274. pułku 24. Samarsko-Uljanowskiej Berdyczowskiej Żelaznej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej (trzykrotnie odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru, jak również orderami Suworowa i Bohdana Chmielnickiego) wchodzącej w skład 38. Armii Karpackiego Okręgu Wojskowego.
Jakże przejmujący jest widok zmiany warty przed Mauzoleum! Setki razy bywałem na Placu Czerwonym, a wciąż brak mi słów podziwu dla prezencji warty honorowej. Zawsze mnie tam ciągnie. Mógłbym godzinami napawać się tym widokiem.
Nie ma w tym nic dziwnego! To przecież sama śmietanka, najlepsi z najlepszych, artyści musztry defiladowej, lepiej wyszkoleni niż gimnastycy radzieccy na olimpiadę.
Ich pułk stacjonuje na Kremlu. Cały pułk KGB! Przejdźcie się kiedyś od strony Ogrodu Aleksandrowskiego i policzcie piętra w ich koszarach. Na pierwszy rzut oka dwa, ale kiedy się bliżej przypatrzeć, okazuje się, że cztery. Okna są po prostu bardzo wysokie i na każde przypadają dwa piętra. Te cztery piętra wystają ponad mur kremlowski. A ile nie wystaje? Teraz wejdźcie na Kreml i obejrzyjcie koszary od strony Carskiego Dzwonu. Zobaczycie wówczas, że nie jest to zwykły budynek, lecz ogromna czworoboczna twierdza z dziedzińcem wewnętrznym. Teraz wyjdźcie ponownie przez Wrota Troickie do Ogrodu Aleksandrowskiego i spróbujcie krokami zmierzyć długość budowli. Sami widzicie, że zmieści się tam nie tylko pułk, ale i coś znacznie większego.
Albo wybierzcie się na niedzielny spacer w okolice Kremla: zobaczycie, ilu tych chłopaków kręci się tam bez celu. A dowódca pułku może zwolnić na przepustkę najwyżej pięć procent żołnierzy jednocześnie. Taka zasada obowiązuje dowódcę zwykłego pułku, ale pułk kremlowski nie jest zwykłym pułkiem. Zresztą nawet jeśli dowódca wypuszcza do miasta co dwudziestego ze swoich sokołów, żeby trochę sobie polatali, to ilu ich jest na Kremlu? A jeżeli to, co widzimy, to nie pięć procent, tylko dwa albo trzy - to ilu siedzi w koszarach?
Zuchy te przechadzają się dumnie tam i z powrotem, zadzierają nosa. I słusznie. Wcześniej strzegli jednego Iljicza, a teraz dwóch.* Mają wspaniale mundury: szynel, czapka, oficerki - wszystko ze specjalnych przydziałów. Na niebieskich naramiennikach złocą się litery: GB. Zaraz, zaraz! Dlaczego nie KGB, tylko samo GB? Już wyjaśniam: K oznacza Komitet, a komitet nie brzmi wystarczająco solidnie. Lepsze byłoby MGB, Ministerstwo. Ale najlepiej samo GB. Gosbiezopastnost'! - Bezpieczeństwo Państwowe - krótko i dobitnie. Znacznie lepiej, niż te wszystkie ministerstwa i komitety, z Komitetem Centralnym włącznie.
A więc - sam kwiat, najlepsi z najlepszych. Kompletny pułk, tylko bez czołgów i artylerii. Czołgi zresztą są i tak niepotrzebne - mury Kremla, dzięki Bogu, trzymają się mocno.
No, dobrze, a jeżeli coś się wydarzy, jeżeli wybuchnie jakaś ruchawka, na przykład rewolta czołgistów wymierzona w leninowski KC. Co wtedy?
O to się, bracie, nie kłopocz: w odwodzie czeka stworzona na taką właśnie ewentualność Dywizja im. Feliksa Dzierżyńskiego, z czołgami, z artylerią, ze wszystkim co potrzeba. Nosi co prawda nazwę Dywizji Wojsk Wewnętrznych, ale wcale nie podlega Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Po prostu KGB różnie się przyodziewa. To prawdziwi przebierańcy! Zresztą, od kiedy to ochrona naszych ukochanych przywódców miałaby spoczywać w rękach MSW? Zawsze była przywilejem KGB. Po to przecież stworzono Komitet. Tak podają wszystkie podręczniki: na osobiste polecenie i dla osobistej ochrony Lenina. A towarzysz Roj Miedwiediew utrzymuje, że ochrona naszego ukochanego Włodzimierza Iljicza składała się z dwóch do czterech osób! Widać zapomniał o Dywizji im. Dzierżyńskiego. A przecież sama dywizja szczyci się chlubną kartą swojej historii: 18 tysięcy chłopa na straży jednego Lenina! Strzelcy łotewscy też się tym szczycą, i Moskiewska Szkoła Wojskowa im. Rady Najwyższej, i Kremlowska Sekcja Cekaemów.
Wszystko - doborowe oddziały. Najlepsi z najlepszych. Po trzykroć sprawdzani. Przodownicy pracy, aktywiści, sportowcy.
Poza Dywizją im. Dzierżyńskiego KGB ma jeszcze inne pułki i dywizje. Wszystkie grupują najlepszych żołnierzy. Ale oprócz zwyczajnych wojsk KGB są jeszcze Wojska Łączności Rządowej KGB. Jak liczne? Ho, ho! Łączność ze wszystkimi ministerstwami i departamentami, ze wszystkimi republikami, obwodami i rejonami, wszystkimi poligonami, ośrodkami badań kosmicznych,
więzieniami, obozami, zakładami, fabrykami, kopalniami, okręgami wojskowymi, armiami, korpusami i dywizjami oraz - oczywiście! - z bratnimi partiami socjalistycznymi. Łączność, łączność, łączność. Kable, centralki, maszyny szyfrujące i deszyfrujące, stanowiska podsłuchowe. Wszystko to wymaga wykwalifikowanej obsługi i ochrony - a zatem ludzi, ludzi i jeszcze raz ludzi. Najlepszych, rzecz jasna. Tam człowiek, chcąc nie chcąc, nasłucha się tajemnic. Ciężko na duchu, a pary z ust nie wolno puścić, ani nie ma jak nawiać do Ameryki, ani się powiesić.
Iluż do tej roboty potrzeba żołnierzy! A to jeszcze nie Armia Radziecka, nawet nie Ministerstwo Obrony, choć to właśnie oni podsłuchują i raportują, co się dzieje w Ministerstwie Obrony.
Na tym nie koniec. Najsilniejszym ramieniem KGB są Wojska Ochrony Pogranicza. Mają dziewięć przygranicznych okręgów wojskowych. Dziewięć armii WOP KGB wyposażonych w czołgi, śmigłowce, artylerię, okręty wojenne.
To dopiero elita! Przecież straż graniczną ustanowiono właśnie po to, by uniemożliwić obywatelom opuszczanie naszego wspaniałego kraju. A samego strażnika nikt nie pilnuje! Stoi na samej granicy. Krok w bok - i już jest po drugiej stronie. Dlatego do dziewięciu okręgów KGB kieruje się tylko najlepszych z najlepszych. -Wszyscy, którzy z jakichś przyczyn nie wylądowali w tej gigantycznej formacji, trafiają do Wojsk Wewnętrznych. To też jeszcze nie Armia Radziecka. Chociaż mają swoje pułki, dywizje, czołgi i artylerię.
- Co robicie, chłopaki?
- Pilnujemy więźniów.
- Przyjemne zajęcie! Odpowiedzialne. A dużo was jest?
- Cała masa! Z jednego tylko dekretu o nasileniu walki z chuligaństwem, zapuszkowaliśmy w ciągu ostatnich dziesięciu lat 8.000.000 ludzi. A jest jeszcze sporo innych dekretów i paragrafów, z których też idzie się siedzieć. No i potem trzeba tyle tego tałatajstwa upilnować.
- Pewnie bierzecie tylko najlepszych?
- Mowa! Muszą być nie karani, tak samo ich rodziny. No i odporni na wrogą propagandę, żeby się w kontaktach z więźniami nie wypaczyli.
- Gdzie takich znajdujecie?
- Jakoś sobie radzimy.
No więc ci, którzy nie trafiają do wojsk KGB, ani do Wojsk Wewnętrznych - ci właśnie wstępują w szeregi niezwyciężonej, legendarnej Armii.
W skład każdej szanującej się armii wchodzą trzy rodzaje sil zbrojnych. Ponieważ Armia Radziecka szanuje się bardziej niż jakakolwiek inna armia na świecie, w jej skład wchodzi pięć rodzajów wojsk.
Poza Wojskami Lądowymi, Siłami Powietrznymi i Marynarką Wojenną, istnieją jeszcze Wojska Obrony Powietrznej Kraju i Strategiczne Wojska Rakietowe.
Ponadto są jeszcze Wojska Powietrznodesantowe. Choć nie stanowią odrębnego rodzaju sił zbrojnych, podlegają bezpośrednio ministrowi obrony. A dowodzi nimi generał armii, podobnie jak Wojskami Lądowymi.
Same Wojska Powietrznodesantowe, to osiem dywizji. W tym czasie cała armia brytyjska liczyła cztery dywizje. Słownie: cztery! Trzy stacjonujące w Niemczech, jedna na terytorium Zjednoczonego Królestwa. Kiedy człowiek porówna te proste dane, wpajany nam wizerunek agresywnego NATO przestaje być oczywisty.
Do Wojsk Powietrznodesantowych też dobiera się najlepszych, najodważniejszych, najbardziej oddanych, świadomych i sprawnych fizycznie. Jakże inaczej! Skoki ze spadochronem w każdą pogodę, w dzień i w nocy, działania na tyłach wroga przeciwko chronionym obiektom. A to wszystko w warunkach całkowitego odcięcia od własnej armii, bez dostaw amunicji, paliwa, żywności, bez możliwości ewakuowania rannych. Spadochroniarze muszą dobijać swoich rannych kolegów, aby dostawszy się do niewoli nie zdradzili planów i celów operacji.
Kto się nie dostał do desantu, idzie do Strategicznych Wojsk Rakietowych. Tam też chcą tylko najlepszych. Pytanie brzmi: ilu takich superżołnierzy potrzebują formacje Strategicznych Wojsk Rakietowych? W sumie to trzy armie, każda armia składa się z trzech-czterech korpusów, każdy korpus z kilku dywizji. Jak widać, tracą sens jakiekolwiek porównania liczby dywizji z armią brytyjską.
Po tym, jak w wojskowych komisjach uzupełnień wyselekcjonuje się najlepszych do Wojsk Rakietowych, przychodzi kolej na Wojska Obrony Powietrznej Kraju. Wymagają bez porównania większej liczby żołnierzy, ale tylko najlepszych. Obrona Powietrzna Kraju to walka z satelitami, z międzykontynentalnymi rakietami balistycznymi i pociskami manewrującymi, z bombowcami strategicznymi. Wojska Obrony Powietrznej Kraju dzielą się na trzy rodzaje broni: lotnictwo, artylerię przeciwlotniczą (konwencjonalną i rakietową) oraz radiolokację. Lotnictwo Wojsk Obrony Powietrznej Kraju dysponuje najlepszymi maszynami, najszybszymi myśliwcami przechwytującymi. Oddziały radiolokacyjne obsługują tysiące najróżniejszych urządzeń radarowych, strzegących nieba dzień i noc. I wreszcie są oddziały rakietowe.
Wszystkie te trzy rodzaje wojsk są skoncentrowane w dwóch okręgach: Okręgu Moskiewskim WOPK i Okręgu Kaspijskim WOPK z siedzibą dowództwa w Baku. Każdy zaś okręg stanowi grupę armii Wojsk Obrony Powietrznej. Niezależnie od dwóch wspomnianych okręgów, istnieje kilka niezależnych armii obrony powietrznej podległych bezpośrednio Naczelnemu Dowództwu Wojsk Obrony Powietrznej Kraju.
Następne w kolejności Siły Powietrzne. Lotnictwa wojskowego nie należy mylić z lotnictwem Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, z którymi nie ma właściwie nic wspólnego. Składa się z szesnastu armii powietrznych, trzech korpusów lotnictwa strategicznego (dalekiego zasięgu) i sześciu dywizji wojskowego transportu lotniczego. W skład każdej armii wchodzi sześć dywizji, a korpusy lotnictwa dalekiego zasięgu liczą po dwie do trzech dywizji. Nie trzeba chyba uzasadniać, dlaczego Siły Powietrzne muszą dysponować najlepszymi żołnierzami.
Następna jest Marynarka Wojenna. Ogromna. W jej składzie zaś piechota morska, gdzie kryteria naboru są podobne jak w Wojskach Powietrznodesantowych. Marynarka dysponuje też kolosalną liczbą rakiet strategicznych, a obsługujący je marynarze muszą spełniać takie wymagania, jak w Strategicznych Wojskach Rakietowych, a może i wyższe. Przecież wystrzelenie rakiety z atomowego okrętu podwodnego jest operacją bez porównania bardziej skomplikowaną, niż z klasycznego podziemnego silosu. Marynarka Wojenna ma też własną obronę przeciwlotniczą i potężne lotnictwo morskie, niezależne od Sił Powietrznych i Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Naturalnie, najważniejszą rzeczą jest, żeby do marynarki trafiali ludzie najinteligentniejsi, o dużej wiedzy, odwadze i bystrości, silni i twardzi.
Cała reszta trafia do Wojsk Lądowych.
Najlepszych z nich wysyła się za granicę. Żeby nie psuli reputacji w Europie. Żeby wyzwolone narody mogły podziwiać swoich wyzwolicieli! A ilu żołnierzy trzeba rozesłać po wyzwolonej Europie? Oj, niemało.
Weźmy, dla przykładu, RFN z ich krwiożerczą Bundeswehra, którą w Związku Radzieckim straszono wszystkich, od przedszkola po domy starców. Rewanżystowska Bundeswehra liczyła sobie dwanaście dywizji, łącznie z czołgami, piechotą zmotoryzowaną, strzelcami górskimi, desantem. Dwanaście dywizji zgrupowanych w trzy korpusy. Armii - żadnych.
Przeciwko tym dwunastu dywizjom wystawialiśmy pięć armii lądowych i jedną armię powietrzną. Tych sześć armii nosiło łączną nazwę Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Niezależnie od nich istniały: Północna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej w Polsce, Centralna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej w Czechosłowacji oraz Południowa Grupa Wojsk Armii Radzieckiej na Węgrzech. We wszystkich czterech grupach wojsk oczywiście sami najlepsi ludzie.
Młodzi żołnierze, którzy z jakichś powodów nie zakwalifikowali się do setek tysięcy najlepszych z najlep-
szych skierowanych do wyzwolonej Europy, trafiali do sił lądowych stacjonujących na obszarze Związku Radzieckiego. Trzeba powiedzieć, że i to byli bardzo dobrzy żołnierze, choć może nie tak dobrzy jak ich koledzy z GB, Wojsk Obrony Pogranicza KGB, Wojsk Wewnętrznych MSW, Sił Powietrznych, Strategicznych Wojsk Rakietowych, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, Marynarki Wojennej, Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, Centralnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej czy Południowej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej.
Wojska Lądowe Armii Radzieckiej to szesnaście okręgów, innymi słowy - szesnaście regularnych armii! Każda z nich wymaga rekrutacji i uzupełniania stanu osobowego. Liczebnie ani Chiny, ani Ameryka, ani w ogóle żaden inny kraj nie może się z nimi równać.
Ale jak utrzymać w stanie gotowości tę największą armię świata, skoro brakuje ludzi przy żniwach?
Wojska Lądowe mają własne formacje powietrzno-desantowe. Noszą takie same mundury ale podlegają bezpośrednio dowództwom okręgów. Ich oficjalna nazwa brzmi: wojska specjalnego przeznaczenia, w skrócie - Specnaz.
Wojska Lądowe mają też własne lotnictwo, czyli brygady śmigłowców szturmowych. Są też formacje rakietowe Wojsk Lądowych. Kryteria doboru? Bardzo zbliżone do Wojsk Powietrznodesantowych, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, Sił Powietrznych czy Strategicznych Wojsk Rakietowych.
Dopiero po uzupełnieniu stanu osobowego tych wszystkich formacji, wielokrotnie przebrane resztki trafiają do jednostek piechoty zmotoryzowanej i dywizji pancernych.
Transport rekrutów dociera do dywizji. Najlepszych natychmiast zabierają do wydzielonego dywizjonu rakiet taktycznych. To główna siła uderzeniowa dywizji. Sześć wyrzutni, z których każda może samodzielnie powtórzyć trzy Hiroszimy.
Kolejna selekcja - i następni wybrańcy zasilają wydzielony dywizjon samobieżnych wyrzutni rakiet ziemia-powietrze. Potem dobiera sobie ludzi wydzielony batalion zwiadowczy. Zrozumiale: najlepsi - do zwiadu. Z pozostałych najlepsi idą kolejno do wydzielonego dywizjonu artylerii przeciwpancernej i wydzielonego batalionu łączności. Bez nich żadna dywizja nie mogłaby brać udziału w walce.
Po tych wszystkich wydzielonych batalionach i dywizjonach przychodzi kolej na dywizyjny pułk obrony przeciwlotniczej. Bez obrony plot trudno przetrwać na polu walki, no to powinni tam pójść najlepsi z najlepszych.
Po tym nastaje czas doboru uzupełnień dla pułku artylerii. Nieprzypadkowo śpiewa się:
Mądrala w artylerii, Fircyk w kawalerii, Leniuch we flocie, A głupek w piechocie!
No, właśnie. Kiedy już wszystkich rozgarniętych zabiorą do artylerii, pozostałych wysyła się do pułków piechoty zmotoryzowanej i do czołgów.
Nieszczęście polega na tym, że każdy pułk ma własną kompanię zwiadu, własną kompanię plot, własną baterię albo i dywizjon artylerii, baterię lekkich wyrzutni rakietowych, kompanię łączności i tak dalej. Każda z nich bierze do siebie, oczywiście, tylko najlepszych...
Dokonałem inspekcji swojej kompanii gwardyjskiej, zagryzłem wargi i nie powiedziałem ani słowa. Nie wezwałem oficerów na rozmowę. Nie pogadałem z podoficerami. Nie udałem się też na spotkanie z dowódcami sąsiednich kompanii. Przyjrzałem się po prostu mojej kompanii, i tyle...
Po spotkaniu z kadrą oficerską, obyczaj nakazuje dowódcy dokonać odbioru pojazdów i uzbrojenia kompanii, następnie sprzętu kwatermistrzowskiego i amunicji. Ale nie poszedłem do parku maszyn bojowych.
Poszedłem wprost do kantyny oficerskiej noszącej obiecującą nazwę „Gwiazdka". O którą gwiazdkę chodzi: o tę z nieba, czy o tę na naramiennik, czy o czerwoną na pierś, dokładnie nie wiadomo.
Wetknąłem rubla więcej cycatej kelnerce, żeby przyniosła szkło i gorzałę, bo oficerowie oficjalnie nie piją. Flaszkę umieściłem pod stołem i wlewałem sobie po małym zamiast lemoniady. Do wieczora wysączyłem ją pomalutku w samotności, co tylko pogłębiło stan mojej depresji. Po jaki chuj, myślałem, w ogóle wymyślono ten parszywy system? Kto go wymyślił? Jak nie kombinować, a na polu walki znajdą się tylko czołgiści i piechota. No bo przecież nie rakietowcy ani KGB! Moi gwardziści w ogóle nie gadali po rosyjsku. Nie rozumieli języka swego dowódcy! Nie mogli się też porozumieć między sobą, gdyż kompania stanowiła zlepek rozmaitych narodowości. Tych, którzy rozumieli po rosyjsku piąte przez dziesiąte już dawno zabrano do artylerii albo do zwiadu. Co, do diaska, miałem z nimi począć?
Zamówiłem jeszcze jedną flaszkę. Dosiadło się do mnie dwóch kapitanów piechoty. Może zwyczajnie szukali trzeciego do kieliszka.
- Płacze... znaczy... nowy.
- Każdy tak samo zaczyna.
Były to ostatnie słowa, jakie do mnie dotarły.
Ocknąłem się w moim transporterze dowódcy. Nasz pułk poderwał alarm bojowy. Kolumna ruszyła przed siebie. Bratni naród Czechosłowacji zwrócił się z prośbą o internacjonalistyczną pomoc.
Dwa dni wcześniej nadszedł tajny rozkaz do wiadomości oficerów, dotyczący formowania Frontu Karpackiego i Frontu Centralnego. Nasz Front Karpacki powstał w oparciu o struktury Karpackiego Okręgu Wojskowego
i kilka polskich dywizji. Głównodowodzącym mianowany został generał pułkownik Bisiaryn. W skład frontu weszły cztery armie: dwie ogólno wojskowe 13. i 38., 8. Armia Pancerna Gwardii i 57. Armia Powietrzna. Tego samego dnia 8. Armia Pancerna Gwardii i część sił 13. Armii rozpoczęły dyslokację z naszego frontu na terytorium południowej Polski, gdzie ich stan uzupełniono polskimi dywizjami.
Nasza 38. Armia, z którą uczestniczyłem w manewrach nad Dnieprem, pozostawała wciąż na Ukrainie i wyglądało na to, że wkroczy do Czechosłowacji z terenów radzieckich.
Tegoż dnia usłyszeliśmy o utworzeniu Frontu Centralnego pod dowództwem generała pułkownika Majorowa. W jego skład wchodziły struktury sztabowe Okręgu Bałtyckiego, oddziały Bałtyckiego Okręgu Wojskowego, Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z NRD, Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z Polski, oraz kilka wybranych dywizji polskich i niemieckich. Poza tym 11. i 20. Armia Gwardii, 4. Armia Pancerna Gwardii i 37. Armia Powietrzna. Front Centralny rozwijał się na obszarach NRD i Polski, na zachód od Krakowa.
Później dowiedziałem się, że na terytorium węgierskim utworzono Front Południowy, który nie wkroczył do Czechosłowacji, lecz jedynie osłaniał tyły grup uderzeniowych. Do Czechosłowacji weszła za to Grupa Operacyjna „Balaton", większa niż armia, ale mniejsza niż front: dwie radzieckie dywizje, plus dorzucone dla urozmaicenia jednostki bułgarskie i węgierskie.
19 sierpnia o świcie oficerom odczytano tajny rozkaz o utworzeniu Naczelnego Dowództwa Operacji „Dunaj". Głównodowodzącym został generał armii Pawłowski, a jego stanowisko dowodzenia mieściło się gdzieś w południowej Polsce, zapewne w pobliżu granicy z Czechosłowacją. Naczelnemu Dowództwu Operacji „Dunaj" podlegały Front Centralny, Front Karpacki, Grupa Operacyjna „Balaton" i w charakterze czwartego, niezależnego elementu, dwie dywizje powietrznodesantowe
gwardii. Na pierwszy dzień operacji, aby zapewnić sukces lądowania sił desantowych, do dyspozycji generała Pawłowskiego oddano jeszcze pięć dywizji wojskowego transportu lotniczego.
Alarm bojowy w naszym pułk ogłoszono o godzinie 23.00. Tajnymi kanałami informacji po wszystkich frontach, armiach, dywizjach, brygadach, pułkach i batalionach rozesłano umówione hasło: „WYBIŁA GODZINA". Na ten sygnał wszyscy dowódcy mieli rozpieczętować jeden z pięciu posiadanych tajnych pakietów. Cztery pozostałe należało w obecności szefów sztabów spalić bez otwierania. Plan operacji rozpracowano w pięciu wariantach. Z chwilą zatwierdzenia jednego, cztery pozostałe musiały być bezzwłocznie zniszczone.
Tysiące otwieranych równocześnie kopert zawierały jednobrzmiącą dyrektywę ministra obrony, nakazującą dowódcom wszystkich szczebli rozpoczęcie realizacji operacji „Dunaj" według planów „Dunaj-Kanał" i „Dunaj -Kanał-Globus ".
Rozpoczęło się wyzwalanie.
BIAŁE PASY
Ostatni postój przed granicą państwową, przedmieścia Użgorodu
Szef sztabu batalionu obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem i rozkazał:
- Powtórz!
Wyprężyłem się na baczność i strzelając obcasami wyrecytowałem „Instrukcję w zakresie współdziałania wojsk w ramach operacji «Dunaj»".
- Biały pas, to znak rozpoznawczy naszych wojsk oraz sił sojuszniczych. Wszelki sprzęt bojowy produkcji radzieckiej i sojuszniczej bez pasów podlega neutralizacji, w miarę możności bez użycia ognia. W przypadku napotkania oporu ze strony czołgów i wozów bojowych bez białych pasów, należy je bezzwłocznie niszczyć bez ostrzeżenia i bez dodatkowego rozkazu przełożonych.
W razie kontaktu z oddziałami NATO, natychmiast wstrzymać akcję i nie strzelać bez wyraźnego rozkazu.
Szef sztabu podążył dalej wzdłuż szeregu oficerów, nakazując to temu, to owemu powtarzać na głos tę
samą instrukcję, którą wszyscy mieliśmy już od dawna wykutą na blachę. Wreszcie zakończył przegląd, wystąpił na środek placu i zamknął apel słowami:
- Towarzysze oficerowie! Nie strzelać do wojsk NATO wcale nie znaczy okazywać brak stanowczości i determinacji! W momencie, gdy nasz czołg napotka ich czołg, pluton lub kompania natychmiast rozwija szyk bojowy. W miarę możności bez użycia ognia macie zepchnąć ich z zajętego terytorium. Naszym zadaniem jest opanowanie jak największego terenu. Później niech już dyplomaci ustalają, którędy ma przebiegać granica między Czechosłowacją Wschodnią a Zachodnią. Jest
sprawą honoru, aby Socjalistyczna Republika Czechosłowacji Wschodniej była większa od Czechosłowacji
Zachodniej. Jeżeli zacznie się strzelanina, nie tracić głowy. Zawsze lepiej się wycofać o kilometr, dwa. Nie
szukać zaczepki, bo i oni nie mają ochoty na awanturę. Jeżeli jednak dojdzie do konfrontacji, bądźcie przygotowani na najgorsze.
Szef sztabu trzepnął się witką wierzbową po zakurzonym bucie i głosem cichym, lecz wyraźnym, dodał:
- Każdy bydlak, któremu strzeli do głowy przeskoczyć na drugą stronę, albo do Zachodnich, ma być zlikwidowany na miejscu. Na każdą próbę usunięcia białych pasów i dezercji do przeciwnego obozu macie odpowiedzieć natychmiastową egzekucją. Prawo wymierzania kary przysługuje każdemu z was. - Nagle zmieniając ton, ryknął: - DO WOZÓW!
Rzuciliśmy się do swoich pojazdów, przy których kręcili się sierżanci i żołnierze, kończąc gorączkowo ostatnie przeglądy. A z drugiego końca kolumny truchtem zbliżała się ku nam spora grupa żołnierzy i podoficerów, którzy właśnie otrzymali instrukcje od oficera spec-wydziału KGB. Kapusie zawsze odbierają instrukcje na osobności. Tutaj jednak, przed samą granicą, wydział specjalny otrzymał najwyraźniej jakieś nowe polecenia, które natychmiast należało przekazać kapusiom. Dookoła otwarte pola, w dodatku nie ma chwili do stracę-
nia. Gdzie się mieli schować? Jedynym wyjściem było udzielenie instrukcji na oczach całego batalionu. Łatwo się domyślić sensu przekazanych poleceń: żołnierze otrzymali prawo zabijania nas, oficerów, gdybyśmy zaczęli ścierać białe pasy z czołgów.
Puściłem się biegiem, widząc kątem oka, że wszyscy moi koledzy oficerowie robią to samo. Każdy chciał dobiec do kolumny zanim kapusie wtopią się w brunatno-zieloną masę wojska, dobrze sobie ich obejrzeć i zapamiętać.
Oto i oni! Już rozdzielają się na mniejsze grupki, każda biegnie do własnej kompanii. Znajome twarze. O, cholera! Ten czarniawy?! Do głowy by mi nie przyszło, że to donosiciel. Przecież chyba nawet nie zna rosyjskiego. Jakim cudem KGB znalazło z nim wspólny język? No, już po wszystkim. Kapusie wtopili się w gęstą masę żołnierzy. Ich towarzysze zdają się nie mieć zielonego pojęcia o przyczynach ich nieobecności. Żółtodzioby, w dodatku mówią różnymi językami. Niewiele w ogóle rozumieją z tego, co się dzieje. Ale KGB nie jest aż takie głupie. Czekiści byli zmuszeni zgromadzić kapusiów w szczerym polu. Dlatego KGB wezwało tylko niektórych. Głowę dam, na przykład, że mój strzelec-telegrafista jest ich informatorem. A jednak nie pobiegł po instrukcje! Może otrzymał je wcześniej, a może któryś z uczestników zebrania miał go dyskretnie poinformować, o czym była mowa. Ilu jest ich w kompanii? A w batalionie? A tuż koło mnie? Kim są ci, z którymi jemy ze wspólnego kotła, grzejemy się przy tym samym ognisku, i którzy bez wahania wpakują mi serię w plecy, gdy tylko zauważą cień wątpliwości w moich oczach?
Tymczasem inna zwarta grupa żołnierzy i podoficerów oderwała się od transportera zastępcy dowódcy batalionu do spraw politycznych. Rozbiegają się do swoich wozów. To również kapusie, ale innej kategorii. Legalni. Słudzy partii. Mają oficjalnie wyznaczone obowiązki. W każdym plutonie złożonym z trzydziestu żołnierzy i podoficera znajdują się: sekretarz Komsomołu z dwoma zastępcami, agitator plutonowy, redaktor „Biuletynu bojowego". W każdej drużynie na siedmiu żołnierzy przypada jeden korespondent „Biuletynu". Część żołnierzy plutonu obowiązkowo należy do rady kompanii lub do grupy agitacyjnej kompanii, albo do kolegium redakcyjnego kompanii. Jeżeli tylko potrafią wydukać z dziesięć słów w łamanym rosyjskim, wtedy każde z wymienionych stanowisk stoi przed nimi otworem. Od tej chwili stają się ludźmi „politycznego", ludźmi partii. Słuchają głosu partii. Partia zaś, uszami „politycznego" bacznie wsłuchuje się w ich opinie na mój temat, na temat moich towarzyszy i moich żołnierzy. Teraz patrząc na ich aroganckie gęby mogłem bez trudu odgadnąć, że właśnie partia poleciła im zastrzelić bez ostrzeżenia każdego oficera, który ośmieliłby się zmazywać białe pasy.
Oto już ostatni samotny człowiek zbliża się od strony wozu szefa propagandy pułku. Biegnie szybko, nie tak szybko jednak, aby zatracić poczucie własnego dostojeństwa. Ma dziewiętnaście lat, regularne rysy, prawidłową postawę, prawidłowe myśli i prawidłowy przedziałek. Nazwiska takich jak on zazwyczaj figurują na tablicy honorowej w jednostce, takich wybiera się do prezydium na poważnych zebraniach. To kandydat na członka naszej wielkiej partii. W całej kompanii mam tylko jednego takiego. To osobny rozdział. Ma szczególną rolę do spełnienia. Stanowi specjalny bezpośredni kanał informacyjny wprost do pułkowego politruka. To kolejny człowiek upoważniony do strzelenia mi w plecy, gdyby kapusiom przytrafił się moment zawahania. Strzelałby też do tajnych i jawnych kapusiów KGB, gdyby zawiedli. Oczywiście, tylko wtedy, gdybym ja sam o sekundę spóźnił się z ich rozstrzelaniem.
Kandydat na członka naszej wielkiej partii wgramolił się do mojego wozu i zajął miejsce z mojej lewej strony. Z prawej radiooperator (tajny kapuś KGB), z przodu agitator kompanii - ramię partii. Ruszyliśmy w drogę.
INWAZJA
Przez całą noc maszerujące oddziały nieprzerwanym strumieniem mijały nasze transportery 1 czołgi. Nad ranem, mimo rosy, pojazdy nasze pokrywała tak gruba warstwa pyłu, że nie było widać ani znaków rozpoznawczych, ani numerów. Wojsko zaś wciąż maszerowało i maszerowało.
W eterze co chwila powtarzał się ten sam rozkaz: „Zewrzeć szyk!". Wszyscy świetnie znaliśmy zasady: w marszu odległość między wozami bojowymi - 100 metrów; między sprzętem pomocniczym - 50 metrów. Tak więc jedna dywizja osiąga w marszu długość 150 kilometrów. Tu zaś, na wąskim odcinku granicy radziecko-- czechosłowackiej maszerowały aż dwie armie, w sumie jedenaście dywizji. Poza tym przemieszczały się pododdziały wspomagające oraz rezerwy Frontu Karpackiego.
Ustalone normy wzięły w łeb. Gdyby ich przestrzegać, nasze wojsko wkraczałoby do Czechosłowacji przez tydzień, albo i dłużej.
„Zewrzeć szyk! Zewrzeć szyk!" Kategorycznym poleceniom towarzyszyły wiązanki wyszukanych obelg i pogróżek. O godzinie 08.20 przyszedł rozkaz dowódcy
Frontu Karpackiego, żeby spychać z szosy wszystkie unieruchomione pojazdy, niezależnie od ich typu i funkcji. Do rowów poleciały setki czołgów, ciągników artyleryjskich, samochodów ze ściśle tajnym sprzętem szyfrującym. W 79. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej zepchnięto z szosy samobieżną wyrzutnię rakietową, której silnik odmówił posłuszeństwa.
O godzinie 09.30 dowódca 38. Armii wydał rozkaz usunięcia z kolumny wszystkich wozów naprawczych, celem pozostawienia ich na terenie radzieckim. Dzięki temu kolumny uległy znacznemu skróceniu. Dziesięć minut później analogiczny rozkaz wszystkim trzem armiom wydał dowódca Frontu Karpackiego.
My tymczasem tkwiliśmy na poboczu, przepuszczając pierwszy rzut. Śmigłowce dowódców zawisły ponad gęstymi chmurami pyłu. Dowódcy dywizji, armii, generałowie i oficerowie sztabu pierwszej linii poganiali z góry bezradnych dowódców pułków i batalionów.
W południe dołączyły helikoptery generałów ze sztabu Naczelnego Dowództwa Operacji „Dunaj". W trybie natychmiastowym odwoływano dowódców pułków, a nawet dywizji, których oddziały nie wytrzymywały tempa i nie stosowały się do groźnego polecenia: „Zewrzeć szyk!". Kolejne wozy bojowe lądowały w rowach. Z kolumny wycofano oddziały saperskie, chemiczne i medyczne. Ale mimo wszystko tysiące czołgów dalej stało na terytorium radzieckim, czekając chwili, kiedy będą mogły wjechać w wąski górski przesmyk i wypełnić swą szlachetną misję.
O godzinie 15.00 nasza dywizja otrzymała nareszcie rozkaz do wymarszu w kolumnie. Nawierzchnia szosy była w tak opłakanym stanie, że absolutnie nie dało się przestrzegać przepisowego tempa marszu. Cały świat wypełnił się rykiem silników w nieprzeniknionych tumanach. Kurz unosił się tak gęsty, że pojazdy musiały jechać z włączonymi światłami.
Pod wieczór nasz pułk dotarł do granicy państwowej, ale wówczas kazano ustawić maszyny na poboczu, aby przepuścić odwody dowódcy frontu.
Dzięki temu przymusowemu postojowi udało nam się zjeść kolację. Kilka tygodni wcześniej, podczas ćwiczeń, wzdłuż całej trasy przyszłego przemarszu ustawiono polowe punkty żywienia. Tu właśnie zaczęły się dziać cuda.
Punkty żywienia dysponowały niesamowitą mocą przerobową, w kilka minut mogły obsłużyć tysiące ludzi.
Pierwszym zaskoczeniem byty niebywale wystawne stoły z wielką rozmaitością zagranicznych frykasów. Ogłoszono, że od tej chwili aż do końca operacji, wojsko żywione będzie wyłącznie produktami zagranicznymi dostarczonymi przez rządy USA, Francji, Kanady, Australii oraz innych „sojuszników".
Kiedy nadchodził świt drugiego dnia wyzwalania, nasza kolumna opuściła wreszcie pyliste drogi radzieckie i weszła na porządnie utwardzone drogi słowackie. Tumany kurzu, które nas prześladowały przez blisko dwie doby, pozostały po stronie radzieckiej, za to teraz zastąpiły ją tłumy rozgorączkowanych ludzi. Ciskano w nas kamieniami i zgniłymi jajami, pomidorami i jabłkami. Rzucano na nas obelgi i przekleństwa, ale im bardziej gęstniał tłum, tym obficiej zastawione były stoły w punktach żywienia. Był to wynik precyzyjnej kalkulacji psychologicznej. Słowa Bonapartego o trafianiu do serca żołnierza przez żołądek nie poszły w zapomnienie. Żywność była pierwszej jakości. Nigdy w życiu nie oglądaliśmy tylu kolorowych nalepek z napisami we wszystkich językach świata. W naszym menu był tylko jeden produkt radziecki: wódka.
Wszystkim oficerom przypominano bez przerwy, że muszą krzewić w swych oddziałach ducha bojowego. Nie było jednak takiej potrzeby. Po pierwsze dlatego, że sierżanci i żołnierze nie mieli w ogóle pojęcia, dlaczego tu są i po co, a po drugie - dzięki obfitości żarcia -wszystkich aż rozpierało od energii.
Większość podoficerów mojej kompanii rozumiała jako tako po rosyjsku. Rekrutowali się głównie z odległych terenów Polesia i z elektrycznością, na przykład, po raz pierwszy zetknęli się właśnie w wojsku. O nich nie było co się martwić. Dopiero po pięciu czy sześciu godzinach przeprawy przez rozjuszony tłum, jeden z nich zauważył, że tablice rejestracyjne mijanych samochodów różnią się od tych, które widywał do tej pory. Zwrócił się z tym do mnie. Odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie. Kazałem wyliczyć z pamięci wszystkie znane mu republiki. Sierżant należał do bystrzejszych, dlatego jednym tchem wymienił Białoruś, Ukrainę, Litwę, Polskę, Francję i Uzbekistan. Wówczas powiedziałem, że w niektórych republikach pojazdy są wyposażone w inne tablice, niestandardowe - i na tym stanęło. Pozostali podoficerowie nawet nie zwrócili uwagi na ten szczegół.
Z żołnierzami radziłem sobie jeszcze prościej. Wszyscy pochodzili z innego świata, z górskich kiszłaków i odległych pastwisk reniferów. Nie rozumieli nie tylko mnie, ale i siebie nawzajem. Wszystkie narodowości wymieszano dokładnie, w myśl szczytnej zasady umacniania wzajemnej przyjaźni. Znali tylko dziesięć komend: „Padnij!", „Powstań!", „W prawo!", „W lewo!", „Naprzód!", „W tył!", „Biegiem!", „W tył zwrot!", „Ognia!", „Hura!".
Na kolejnym postoju w lesie, przy kolacji, postanowiłem spełnić polecenie zastępcy politycznego i jeszcze bardziej podnieść morale podwładnych.
Wlazłem na skrzynkę oznaczoną napisem MADE IN USA, uniosłem nad głowę puszkę zawierającą gulasz wołowy, cmoknąłem z uznaniem i zawołałem „Hur-raaa!". W odpowiedzi z setek gardeł wyrwało się potężne, radosne: „HURRAAA!".
Amerykański gulasz był rzeczywiście znakomity.
BANKIER
508. Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6. Równieńskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii (odznaczonej orderami Lenina, Czerwonego Sztandaru i Suworowa), centrum Pragi, sierpień 1968 roku
Lenin był rzeczywiście genialny - myślał z podziwem dowódca batalionu, major Żurawlew. - Zająć banki, pocztę i telegraf, stacje kolejowe i mosty... Wszystko świetnie, ale jednego nie sposób pojąć: czyżby nikt przed nim nie na to nie wpadł?
Major splunął na stertę teczek wypchanych po brzegi pieniędzmi i kopnął jedną ze złością.
Przedwczoraj rano 508. Samodzielny Batalion Rozpoznawczy 6. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii 20. Armii Gwardii Frontu Centralnego wkroczył jako pierwszy na ulice uśpionej jeszcze Pragi. Batalion pozostawił w tyle swój pododdział kwatermistrzowski i kom-
panię nasłuchu radiowego, dzięki czemu mógł szybko posuwać się naprzód. Znacznie zdystansował straż przednią i siły główne dywizji. Zadanie batalionu brzmiało jednoznacznie i kategorycznie: zająć wszystkie mosty i utrzymać do czasu przybycia głównych sił.
Dowódca batalionu, major Żurawlew, znał na pamięć wszystkie arterie komunikacyjne miasta. Przez bite cztery miesiące batalion przygotowywał się do wykonania zadania, ćwicząc na mapach i makietach. Szef sztabu batalionu posiadał komplet zdjęć wszystkich skrzyżowań na trasie przemarszu. Przed operacją „Dunaj" przeprowadzono ćwiczenia dowódczo-sztabowe, w ramach których cała dwudziestka oficerów batalionu odwiedziła Pragę i autokarem objechała swoje przyszłe szlaki bojowe.
Z wieży prowadzącego czołgu Żurawlew z prawdziwym zainteresowaniem oglądał niezwykłe miasto. Wtem na fasadzie zabytkowego gmachu dostrzegł olbrzymi napis: BANK.
Żurawlew świetnie znał podział zadań między poszczególne jednostki dywizji i był absolutnie pewien, że przy rozdziale ról po prostu zapomniano o banku centralnym. Cały ten teren miał zostać zajęty przez 6. Dywizję Gwardii, nie miały tu stacjonować żadne inne oddziały. Żurawlew zaklął siarczyście na niefrasobliwość dowództwa i trącił nogą drzemiącego radiotelegrafistę, który nie spał przez trzy noce.
- Kodowane połączenie z szefem sztabu dywizji! Po kilku sekundach telegrafista odpowiedział:
- Szef sztabu dywizji, kryptonim radiowy Gil-4, na kanale zamkniętym, proszę mówić.
Żurawlew wcisnął guzik nadawania, nabrał pełne płuca powietrza i przemówił:
- Gil-4, tu Kursk, kwadrat 21341: bank. Postanawiam: zajmuję bank z kompanią głębokiego zwiadu i pierwszym pancernym plutonem rozpoznawczym. Mój zastępca kontynuuje pierwotne zadanie z użyciem
transportera opancerzonego i drugiego plutonu rozpoznawczego. Tu Kursk. Odbiór.
- Kursk, tu Gil-4. W porządku. Tu Gil-4. Koniec. Bez odbioru. - Po tej krótkiej odpowiedzi odbiornik zamilkł.
Meldując zmianę pierwotnego planu Żurawlew żywił w głębi duszy nadzieję, że szef sztabu nie wyrazi zgody, albo że zleci zajęcie banku komuś innemu - na przykład jego zastępcy. Dlatego otrzymawszy odpowiedź zaklął ponownie na partactwo dowódców i posłał wiązankę wymyślnych wyzwisk pod adresem wszystkich stojących wyżej od niego - od szefa wywiadu dywizji począwszy, a kończąc na dowódcy Frontu Centralnego.
- Kursk-2, tu Kursk - zwrócił się na otwartym kanale do swego zastępcy. - Kontynuować zadanie z Kurs-kiem-5 i Kurskiem-42. Kursk-3 i Kursk-41, kierunek w lewo, szyk bojowy!
Trzy czołgi pływające PT-76 natychmiast skręciły, nie wytracając prędkości. Kompania głębokiego zwiadu opuściła pojazdy i podążyła za nimi. Reszta kolumny szybko zniknęła za rogiem, napełniając ulicę rykiem silników i zgrzytem gąsienic.
Major Żurawlew niemal nieświadomie sięgnął po Kałasznikowa, przestawiając dźwignię bezpiecznika-przełącznika rodzaju ognia na pozycję „ogień ciągły", a następnie wcisnął guzik radiostacji i wrzasnął:
- Zastępca szefa sztabu!
- Tak jest!
- Zablokować wejście czołgami. Ustawić jeden w podwórzu i dwa wzdłuż ulicy.
- Dowódcy kompanii!
- Tak jest!
- Piątą grupę rozpoznawczą przekazać pancernym, z resztą zająć obiekt. Nie ruszać żadnych papierów! Kto ruszy, kula w łeb! Wykonać!
Każda dywizja pancerna i dywizja piechoty zmotoryzowanej ma w swoim składzie wydzielony batalion rozpoznawczy. W skład takiego batalionu wchodzi obowiązkowo kompania głębokiego zwiadu. Jest najmniej
liczna, ale za to najlepiej wyszkolona ze wszystkich 143 kompanii i baterii dywizji. Kompania głębokiego zwiadu służy do prowadzenia działań dywersyjnych na tyłach wroga, niszczenia jego sztabów, porywania sztabowców i zdobywania tajnych dokumentów. Ten doborowy pododdział składa się z najlepszych, najsilniejszych żołnierzy, podoficerów i oficerów.
Kompania zwiadu rzuciła się ku głównemu wejściu i kolbami karabinów zaczęła walić w żeliwną kratę osłaniającą szklane drzwi. Za drzwiami pojawił się wiekowy stróż w szarym uniformie. Z przerażeniem patrzył na wściekłe twarze walących w kratę żołnierzy. Spojrzał za siebie. Znów przeniósł wzrok na nieproszonych gości, ale więcej się nie oglądał i otworzył im bez dalszego wahania.
Kompania wpadła do dudniącego echem wnętrza i rozpierzchła się po schodach i korytarzach.
Dowódcy batalionu stanął przed oczami słynny obraz „Szturm na Pałac Zimowy".
Dziesięć minut później w holu głównym zgromadzono cały personel banku, głównie nocnych stróżów. Żurawlew odebrał im wszystkie klucze, kazał ich zrewidować i następnie zamknąć w stróżówce. Dowódca batalionu obszedł potem wszystkie pomieszczenia i zapieczętował je kartkami z napisem: JEDNOSTKA WOJSKOWA NR 66723. Masywne sejfy zabezpieczył tajną pieczęcią: 508. BATALION ROZPOZNAWCZY. Następnie osobiście sprawdził stanowiska wart wewnątrz i na zewnątrz budynku, po czym powrócił do czołgu, aby zameldować o wykonaniu zadania.
Połączenie było natychmiastowe.
- Gil-4, tu Kursk. Bank zajęty. Tu Kursk. Odbiór.
- Dobra robota - odparł szef sztabu, ignorując kryptonimy. - Siedźcie tam teraz, dopóki was nie zluzują. Pułk pancerny zjawi się za parę godzin.
- Ale transportery bez naszej pomocy nie utrzymają mostów - zaoponował błagalnie Żurawlew otwartym tekstem. Nie miał ochoty siedzieć w banku. Jakby zginęły
jakieś papiery, będzie na niego i jeszcze go rozstrzelają. Próbował więc wszystkich sposobów, żeby ściągnąć do banku kogoś na swoje miejsce, na przykład szefa sztabu batalionu, a samemu ruszyć na most. Banku nie mógł odpuścić. Mogłoby to mieć fatalne następstwa. Kozła ofiarnego zawsze się znajdzie. W tej sytuacji byłby nim właśnie dowódca batalionu rozpoznawczego. Pozostawało więc dalej siedzieć w banku. Podręcznik rozpoznania traktuje takie sytuacje jednoznacznie: zadanie prostsze i łatwiejsze należy przydzielić zastępcy, skomplikowane i ryzykowne wziąć na siebie. Poza tym szef sztabu dywizji potwierdził właśnie zalecenia podręcznika:
- Kursk, tu Gil-4. Chuj z mostami. Trzymać bank. Bez odbioru.
Dowódca batalionu wyłączył radiostację i zaklął szpetnie. Gdzieś niedaleko rozległy się strzały z Kałasznikowa, a w ślad za nimi trzy serie z czegoś cięższego. Odgłos był stłumiony, ale dowódca batalionu i tak bezbłędnie rozpoznał - SGM*. Widocznie gdzieś na mostach Czesi użyli automatów, na co nasi odpowiedzieli ogniem cekaemów. Potem znów wszystko ucichło.
Na odgłos strzelaniny tu i ówdzie ukazały się w oknach zdumione, zaspane twarze. Widocznie wkroczenie do miasta kilku batalionów rozpoznawczych nie zostało zauważone i mieszkańcy pobudzili się dopiero na odgłos strzałów. Przed czołgiem dowódcy stanęła jakaś starsza kobieta, zmierzyła go wzrokiem i odeszła bez słowa. Cięć wyposażony w szczotkę stanął przy innym czołgu. Przyglądał się z zaciekawieniem.
Trzeba pamiętać, że armia czechosłowacka miała na wyposażeniu dokładnie takie same czołgi. Poza tym zwiadowcy noszą zamiast mundurów kombinezony w barwach ochronnych, pozbawione insygniów i wszelkich znaków rozpoznawczych. Dlatego prawdopodobnie nikomu z okolicznych mieszkańców nie przyszło nawet do głowy, że to nie wojsko czeskie. Poza tym pamiętajmy, że wszelkie oznakowania, czerwone gwiazdy, symbole gwardyjskie, białe lampasy i inne ozdoby umieszcza się tylko na czołgach oddziałów reprezentacyjnych przed defiladą. Maszyny bojowe - czołgi i transportery opancerzone - nie mają żadnych znaków identyfikacyjnych z wyjątkiem trzycyfrowych numerów taktycznych na pancerzach i w niektórych przypadkach znaków rozpoznawczych dywizji: maleńki romb, jelonek, liść dębu. Na tę szczególną okazję oprócz wspomnianych znaczków czołgi miały wymalowane wzdłuż i w poprzek szerokie białe pasy. Te pasy właśnie zainteresowały starszawego ciecia z blizną na lewym policzku. Dłuższy czas bacznie przypatrywał się czołgowi, następnie zadał jakieś pytanie siedzącemu na górze żołnierzowi. Żołnierz oczywiście nie zrozumiał pytania, ale na wszelki wypadek bez słowa schował się w głębi czołgu i zatrzasnął klapę. Cięć postał jeszcze chwilę, po czym odszedł zdumiony, wzruszając ramionami.
Zurawlew, który obserwował całą scenę z okna banku, nakazał zbiórkę wszystkich oficerów w holu głównym.
- Teraz się zaczną pytania: co to jest, po co my tutaj. Rozkazuję posyłać wszystkich w pizdu, albo i jeszcze dalej. Po 56 roku mam w tych sprawach doświadczenie. Zrozumiano?
- Tak jest! - odkrzyknęli dziarskim chórem oficerowie. Zurawlew zauważył jednak, że najmłodszy oficer czwartej grupy głębokiego zwiadu ma jakieś wątpliwości.
- O co chodzi?
- Towarzyszu majorze, a co z instrukcją zarządu politycznego: „Każdy żołnierz radziecki - dyplomatą i agitatorem"?
- Niech zastępca polityczny agituje na moście, za to mu płacą! - warknął dowódca batalionu. - A póki go tu nie ma, wszystkich ciekawskich posyłać na chuj! - Jednak uświadomiwszy sobie, że jego słowa w mig dotrą do niepowołanych uszu, dodał tonem bardziej pojednawczym:
- Strzeżemy obiektu o szczególnym znaczeniu. Dopóki nie przybędą posiłki, nie ma sensu wdawać się w dyskusję z miejscowymi. Pluton pancerny będzie tu lada chwila. Wtedy możemy podjąć działalność agitacyjną.
Nagle do holu wbiegł sierżant Prochorow, zastępca dowódcy plutonu.
- Towarzyszu majorze! Czołgi! Bez znaków rozpoznawczych!
- Jaki typ?
- Pięćdziesiątki piątki!
- Batalion, przygotować się do walki!
Do przewidywanego momentu nadejścia naszego pułku pancernego brakowało dobrej godziny. Na żadną inną pomoc nie było co liczyć. Żurawlew z niechęcią patrzył na pierwszy nadciągający czołg. Jego pancerz czołowy nie nosił nawet śladu białej farby.
Kompania rozpoznawcza głębokiego zwiadu ukryła się w gmachu banku, zaś trzy lekkie czołgi zwiadowcze typu PT-76 przygotowały się do powitania Czechów pociskami przeciwpancernymi. No, to po nas - pomyślał ze smutkiem dowódca batalionu. - Po cholerę tak się rwałem do przodu?
PT-76 to lekki czołg zwiadowczy, pływający, a więc pozbawiony potężnego pancerza i ciężkiego uzbrojenia. Wobec T-55 jest całkiem bezbronny. Na dodatek batalion został rozdzielony na części, co ostatecznie rozstrzygało o wyniku starcia z nadciągającą czeską kolumną.
Lufa PT-76 lekko się obniżyła. Zaraz padnie strzał. Może chociaż rozpieprzy celowniki na pierwszym czołgu, albo unieruchomi wieżę.
Żurawlew w nagłym odruchu wcisnął guzik radiostacji:
- Nie strzelać!
Może, pomyślał, uda się zagrać na zwłokę. Spróbujemy gadu-gadu - a nuż zjawią się nasi. Może Czesi , pierwsi nie otworzą ognia?
Istotnie wyglądało na to, że czeski czołg wcale nie zamierza atakować. Jego lufa wciąż wycelowana była w niebo. Dowódca stał we włazie wieży. Czołgi zbliżały się dość szybko, wykrzesując gąsienicami iskry z wiekowych bruków ulicy. Kolumna zdawała się nie mieć końca, zza rogu wyłaniały się wciąż nowe czołgi, napełniając uliczkę duszącym smrodem spalin.
- Towarzyszu majorze, to chyba nasi!
- Pewnie, że nasi! Patrzcie jakie mają brudne kombinezony!
- Co jest do cholery?! Przyjechali za wcześnie!
- Czołem, chłopaki!
- Czołem, wyzwoliciele! - Czołg jadący na czele zjechał na chodnik i stanął, otwierając drogę kolumnie.
Żurawlew ze świtą natychmiast ruszył w jego kierunku.
Z wieży wyjrzała rozlana, bezczelna i nieopisanie brudna twarz. Kombinezon jej właściciela był na wskroś przesiąknięty smarem. Ruski. Mógł mieć około czterdziestki, czyli nie zwykły żołnierz, ale diabli wiedzą jakie naramienniki krył pod kombinezonem. Może jakiś przerośnięty porucznik? A może młody pułkownik? Trudno orzec. Skoro siedział w czołgu prowadzącym, mógł być dowódcą batalionu albo i pułku. W kombinezonie wszyscy wyglądają jednakowo, jak w łaźni. Można opierdzielić każdego.
- Czego się, kurwa, włóczysz po bratnim kraju bez białych pasów, jak jakaś pieprzona kontrrewolucja?
- My z odwodów. Mieli nas nie przysyłać, ale jak się w końcu zdecydowali, to zabrakło białej farby - wyjaśnił brudas z przepraszającym uśmiechem.
- Jełop. Mało brakowało, a pizdnąłbym w ciebie przeciwpancernym. Dobrze że po gębie widać, żeś Ruski. No i ten obsrany kombinezon. Mógłbyś chociaż na pierwszym czołgu nasmarować jakiś pasek!
Brudas spojrzał z pogardą na czołgi zwiadowców:
- Wsadź se w dupę takie rady...
Przechodnie w zdumieniu przysłuchiwali się tej obcojęzycznej konwersacji. Najbardziej przenikliwi wyczuli, że coś tu jest nie tak. Tymczasem czoło kolumny zatrzymało się, a tyły dobijały, zajmując pozycje w poprzek torów tramwajowych.
- Przyjechałeś mnie wspierać? - zapytał Żurawlew. Kocmołuch ze zdumienia uniósł brwi. Jak większość
radzieckich dowódców był niewychowany, toteż nie wysilił się nawet na odpowiedź. Żurawlew splunął i poszedł precz.
- Co za jedni? - darł się w słuchawce szef sztabu dywizji. - Pierwsze nasze czołgi mają wkroczyć do Pragi za trzydzieści minut!
Dowódca batalionu wyłączył radiostację, wezwał swoich przybocznych i udał się z powrotem celem stwierdzenia, kim są nowo przybyli pancerni.
- Słuchajcie, chłopaki, nie jesteście przypadkiem z szóstej gwardyjskiej?
- Nie, my z trzydziestej piątej.
- Gdzie wasz dowódca?
- To ten - powiedział młody żołnierz, wskazując na brudasa, z którym Żurawlew odbył właśnie miłą pogawędkę.
- Jaki stopień? Nazwisko?
- To major Rogowoj, zastępca dowódcy pułku. Żurawlew ponownie zbliżył się do brudasa.
- Towarzyszu majorze - zaczął, tym razem oficjalnie. - Jestem dowódcą batalionu rozpoznawczego 6. Dywizji Gwardii. Sztab informuje, że wasz pułk zajął niewłaściwe pozycje.
Brudas gwizdnął. Największym błędem, jaki może popełnić dowódca, jest doprowadzenie wojska nie tam, gdzie trzeba. Słowa Żurawlewa wywarły spodziewany efekt. Czołgista pośpiesznie rozłożył przed sobą mapę. W samym środku mapy widniała czerwona owalna ram-
ka z czarnym napisem: 35. DYWIZJA PIECHOTY ZMOTORYZOWANEJ. Nieco wyżej nagryzmolone były słowa: „Zatwierdzam. Szef Sztabu 20. Armii Gwardii generał Chomiakow". A zatem nie było najmniejszych wątpliwości. Czołgi trafiły gdzie trzeba.
- Dobra, przejmuj bank - powiedział Żurawlew. -Jest na twoim terenie. Wygląda na to, że to ja dałem dupy.
- Nic o tym nie wiem. W moim rozkazie nie ma mowy o zajmowaniu banku. Telegraf - owszem, centrala telefoniczna też, ale o banku ani słowa.
- Skoro jest na twoim terenie, to musisz go zająć. Ja go nie potrzebuję. Na cholerę mi bank! Ja mam rozkaz zająć mosty.
- Zajęcie mostów należy do batalionu rozpoznawczego - pouczył go konfidencjonalnie brudas. - A my przychodzimy jako wsparcie.
Znów wskazał na mapę. Zakreślony obszar obejmował również mosty. Nie było żadnych wątpliwości.
- Słuchaj, a ten wasz batalion rozpoznawczy też nie ma pasów na czołgach?
- Chyba tak, bo co?
- W takim razie nasze bataliony dopiero co postrzelały się na moście.
- Pieprzysz!
- Mówię ci! - Żurawlew gorączkowo rozwinął swoją mapę, chcąc sprawdzić na czym polega błąd. Ale i na jego mapie widniał czerwony krąg obejmujący całe centrum miasta wraz z mostami. Górą zaś biegł identyczny napis: „Zatwierdzam. Szef Sztabu 20. Armii Gwardii generał Chomiakow". Mapy różniły się tylko tym, że u Zurawlewa wypisano 6. Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii, a nie 35.
Dowódcy zaklęli jak jeden mąż. Sztab armii powierzył to samo zadanie dwu dywizjom, przy czym jedna z tych dywizji nie miała znaków szybkiej identyfikacji!
- Pokaż no swoje zdjęcia - powiedział brudas, wykładając własne fotografie miasta. Zestawy zdjęć były identyczne. Widniały na nich te same skrzyżowania, ustawione w tej samej kolejności.
- Ale dlaczego minęliśmy się z waszym batalionem rozpoznawczym? - dziwił się Żurawlew. - Przecież musieli iść tą samą trasą.
- Chuj wie! Może z ich trasą też było coś nie tak? Obaj dowódcy pognali do wozów, aby powiadomić naczalstwo o nieporozumieniu. Tymczasem sztab zdążył się już sam zorientować, że osiem miesięcy wcześniej, kiedy opracowywano w najdrobniejszych szczegółach plany całej operacji, popełniono niejeden kardynalny błąd. Kolumny różnych dywizji, armii, a nawet frontów wymieszały się jak groch z kapustą, a koordynacja w wielu punktach po prostu przestała istnieć. W eterze panowała istna kakofonia. W słuchawkach przekrzykiwały się „Bławatki", „Kupidyny", „Słowiki" i „Symferopole", wszystkie na tych samych częstotliwościach. Sztab dowódcy Frontu Centralnego wydał polecenie, żeby nie otwierać ognia do pojazdów bez białych pasów. Widocznie się połapali, że nie dla wszystkich starczyło białej farby. Może dostali już informacje, że czołgi radzieckie ostrzeliwują się nawzajem.
Minęło dobre pół godziny zanim Żurawlew zdołał się wreszcie połączyć ze sztabem dywizji. Otrzymał rozkaz pozostania na miejscu. Poinformowano go, że w tym dniu nie otrzyma posiłków, gdyż pułk pancerny gdzieś się zawieruszył i chyba w ogóle ominął Pragę. Wszelka łączność z pułkiem została zerwana.
Żurawlew ponownie wybrał się do kocmołucha z 35. Dywizji. Dowiedział się, że tamten nie może porozumieć się ze swoim dowództwem. Wszystkie kanały łączności są kompletnie zakorkowane. Żurawlew nakreślił mu ogólny obraz sytuacji i zaprosił do siebie do banku „na kieliszek herbatki".
- A idźże do diabła z tym bankiem! Lepiej sam wpadnij do mnie wieczorkiem. Mam coś ekstra, w sam raz dla zwiadowcy.
Z tym się rozstali.
Przyjaźń między radzieckimi oficerami zawiązuje się głównie w takich okolicznościach...
Tymczasem ulice zaroiły się tłumem. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, wszyscy kierowali się do radzieckich czołgów.
- Po coście tu przyjechali?
- Nikt was nie prosił!
- Potrafimy sami rozwiązać swoje sprawy! Żołnierze zupełnie nie wiedzieli, co odpowiadać. Najczęściej w ogóle nie próbowali, z nielicznymi wyjątkami.
- Przyszliśmy was bronić.
- Amerykanie z Niemcami chcą was zagarnąć. Zapomnieliście już, co to wojna?
- To trzeba było przyjść, jak zaczną zagarniać! Oficerowie, zwłaszcza ci z pionu politycznego, ruszyli
w tłum, ale bez widocznych sukcesów.
- Przecież to wasz rząd nas wezwał.
- Nazwisko! Nazwisko tego członka rządu?
- Towarzysze!!!
- My nie twoi towarzysze! - Zastępca polityczny oberwał w mordę. Sięgnął po pistolet. Żołnierze wyciągnęli go z tłumu.
- Faszyści jebani!
- To wy jesteście faszyści!
- Zagłodziliście własny kraj, a teraz chcecie, żeby wszyscy dookoła też zdychali z głodu!
- To przejściowe trudności. Sytuacja ulegnie poprawie.
- A bez was już dziś byłaby świetna.
- Wynocha stąd! I zabierajcie swojego Marksa i Lenina!
- Spokój, obywatele!
- Spierdalaj!
- Obywatele! Swoim nierozważnym postępowaniem stawiacie zdobycze socjalizmu na skraju...
- Trzeba było wpierw wypróbować ten wasz socjalizm na szczurach. Każdy szanujący się naukowiec by tak
zrobił. A wasz Lenin to dureń, nie znal się na nauce, i zamiast na szczurach...
- Nie macie prawa tak mówić o Leninie! - Na poczerwieniałym obliczu politruka wylądowało zgniłe jajo.
Na tyłach kolumny dyskusja przybierała jeszcze żywsze formy. Młodzież bombardowała trzy ostatnie czołgi kamieniami, zmuszając załogi do krycia się w środku, a następnie łomami przebijała przytwierdzone do pancerza beczki z paliwem. W chwilę później przedostatni czołg kolumny zaczai dymić, po nim następny. Padły strzały. Tłum odsunął się od czołgów, ale tylko na moment.
Dwie załogi na próżno usiłowały zdusić ogień brezentem, podczas gdy trzeci czołg kręcił energicznie wieżą, próbując strącić młodzieńców, którzy nań powłazili. Dwa plutony pancerniaków przedzierały się przez tłum z odsieczą.
- Z drogi! Pociski w czołgach zaczną wybuchać!
- Faszyści zasrani!
Żurawlew stał w oknie banku i przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą satysfakcją: - Po cholerę wdają się w dyskusję? Przyszli wyzwalać, to do roboty! To nie kółko polityczno-wychowawcze.
Czołgi zwiadowcze batalionu Żurawlewa też stały na ulicy. Jednak tłum się do nich nie dobierał. Żołnierze rzetelnie wykonywali jego polecenia, opieprzając równo wszystkich, na prawo i lewo. Albo ten styl trafiał Czechom do przekonania, albo nie chcieli rozmawiać w taki sposób, albo po prostu zrozumieli, że w rzucaniu mięsem muszą uznać wyższość nieproszonych gości. Dość, że nikt jakoś nie garnął się do stojących przed bankiem PT-76. Do awantur i szamotaniny dochodziło tylko w kolumnie T-55, przede wszystkim tam, gdzie politrucy ze szczególną gorliwością usiłowali przekonać tłum o tym, czego sami nie rozumieli.
- Stalinizm, kult jednostki jako taki - to przypadkowe zjawiska w naszej historii!
- Akurat! Przez trzydzieści lat na pięćdziesiąt mieliście stalinizm. A ile lat z ostatnich dwudziestu przeżyliście bez kultu? Bez kultu Lenina, Chruszczowa i innych?
- A dlaczego w takiej Ameryce nie ma kultu jednostki? 1 nigdy nie było?
- W Ameryce, towarzysze, jest imperializm. To jeszcze gorsze!
- A skąd wiesz, że gorsze? Byłeś tam?
- Dlaczego w każdym kraju socjalistycznym jest kult jednostki, od Kuby i Albanii po Koreę i Rumunię? Niby różne kraje, różny w nich komunizm, a kult jednostki wszędzie taki sam. Wszystko zaczęło się od Lenina...
- Nie obrażać Lenina! Lenin był geniuszem ludzkości!
- To on was nauczył włamywać się komuś do domu nie pytając o zgodę?
- Lenin to pedał!
- Milczeć!
Jakiś staruszek z kozią bródką złapał oficera politycznego za guzik, kręci w jedną i drugą stronę.
- A wy się tak nie podniecajcie. Czytaliście Lenina?
- Jasne, że czytałem.
- A Stalina?
- No... no... tego...
- A widzicie, dobry człowieku! To poczytajcie jednego i drugiego i policzcie, ile który razy używa słowa „rozstrzelać". Wyjdzie wam bardzo ciekawa statystyka. Widzicie, laskawco, Stalin w porównaniu z Leninem był żałosnym dyletantem. Włodzimierz Iljicz Lenin był zdeklarowanym, zwyrodniałym do szpiku kości sadystą. Takim, co to się zdarza raz na tysiąclecie!
- A jednak Lenin nie zlikwidował tylu niewinnych ludzi, co Stalin!
- Bo historia nie dała mu dość czasu. W porę usunęła go ze sceny. Pamiętajcie, że Stalin poszedł na całego dopiero po dziesięciu-piętnastu latach władzy absolutnej. A Lenin rozpoczął z dużo większym impetem. Jak by pożył dłużej, trzydzieści milionów zamordowanych
przez Stalina to byłoby małe piwo. Stalin nigdy nie podpisał rozkazu o zabijaniu dzieci bez sądu. A Lenin? Lenin to zrobił od razu, w pierwszym roku sprawowania władzy. Może nie?
- Ale za Stalina zabijano dzieci tysiącami.
- To prawda, towarzyszu pułkowniku, święta prawda. Tylko wymieńcie mi z nazwiska chociaż jedno dziecko, które na rozkaz Stalina rozstrzelano bez sądu. No? Milczycie, łaskawco? Lenin, powtórzę raz jeszcze, był najbardziej krwiożerczym zwyrodnialcem w historii ludzkości. Stalin przynajmniej usiłował ukryć swoje zbrodnie, Lenin - nigdy. Stalin nigdy nie wydal publicznie rozkazu wymordowania jeńców. A Lenin mordował otwarcie jeńców i dzieci. I nie miał najmniejszych skrupułów. Lenina, towarzyszu pułkowniku, trzeba czytać uważnie!
- Ale przecież wy potępiacie nie tylko Lenina i Stalina. Wy się odcinacie nawet od Marksa.
- Co za różnica, Marks czy Marchais? Pewnie, że żaden z nich nie wzywał do eksterminacji milionów niewinnych. Ale przecież Lenin, i tym bardziej Stalin w swoich przedrewolucyjnych pismach też tego nie robili. U Lenina słowo „rozstrzelanie" pada dopiero po Rewolucji Październikowej, a w dziełach Stalina nie pada ani razu. Musicie się zgodzić, łaskawco, że komunizm, z ludzką twarzą czy bez, nieuchronnie prowadzi do kultu jednostki. Nieuchronnie! Pewnie, że jak komunizm nastanie we Francji albo we Włoszech, to masowe egzekucje nie zaczną się od razu. Ale do czasu! Jeżeli, jak nas uczy Marks, komunizm w końcu zwycięży w większości krajów rozwiniętych, to kult nastanie obowiązkowo. Zawsze się znajdzie jakiś Mao albo Fidel, albo Stalin, albo Lenin. I kultu trzeba będzie bronić terrorem. Im większa była wolność, tym silniejszy będzie terror. Wasze idee są piękne, ale w teorii. W praktyce można je ludziom narzucić jedynie za pomocą czołgów i wyćwiczonych osłów. Takich jak wy, towarzyszu pułkowniku!
- Ty... ty... ty jesteś element antyradziecki!
- A wy... wy jesteście marksista-leninista, co się tłumaczy na język ludzki: dzieciobójca!
Zgniły pomidor rozbił się na daszku czapki podpułkownika i zalepił mu całą twarz.
Tłum znów zaczął napierać. Gdzieś w sąsiedztwie rozległy się strzały. Lekki wietrzyk od rzeki przyniósł swąd palonej gumy.
Gdyby nie ogrom odpowiedzialności, służbę w banku można by uznać za niezłe zajęcie. Jest ubikacja, umywalnia z bieżącą wodą (ci na ulicy nie mają ani kropli), budynek duży, okratowany. Nie dolatują tu kamienie ani zgniłe jajka. A co najważniejsze - można się porządnie zdrzemnąć po tylu bezsennych miesiącach. Od pierwszego dnia w wojsku Żurawlew zrozumiał, że żołnierzowi nikt nie wynagrodzi braku snu. Zdołasz ukraść parę godzin - twoje szczęście, a jak nie, to nikt ci ich nie da w prezencie. Tymczasem pierwsza noc w Pradze zanosiła się na bardzo burzliwą. Żurawlew raz jeszcze sprawdził warty, wyjrzał z piętra na kipiące miasto, po czym legł na kozetce w gabinecie dyrektora. Ale nie dane mu było zasnąć.
Po jakichś dziesięciu minutach do gabinetu wpadł jego osobisty kierowca, sierżant Malechin, z meldunkiem, że grupa uzbrojonych Czechów chce rozmawiać z dowódcą. Żurawlew złapał automat i ostrożnie wyszedł na ulicę. Przed wejściem do banku, między dwoma czołgami zwiadowczymi, stała furgonetka z okratowanymi oknami, a dwóch Czechów z pistoletami w kaburach wykłócało się z wartownikiem.
- Przecież to konwojenci. Przywieźli pieniądze.
Żurawlewowi strasznie chciało się ziewać, a tymczasem ci dwaj z pistoletami usiłowali mu coś wytłumaczyć. Po chwili zjawił się trzeci, który otworzył przed dowódcą batalionu teczkę wypchaną paczkami pieniędzy. Potem pokazał, że cała furgonetka jest pełna takich teczek.
- Bank jest zamknięty! - wyjaśniał cierpliwie dowódca. - Jest i pozostanie zamknięty. Do odwołania. Zatrzymałem tu waszych kolesiów, ale potem ich puściłem. Taki był rozkaz. A pieniędzy przyjąć nie mogę.
Trzej z pistoletami odbyli dłuższą naradę, po czym sprawnie wypchnęli z furgonetki stos teczek wprost na schody banku. Jeden wykrzyknął chyba coś obraźliwego, po czym furgonetka znikła za rogiem, ostrym klaksonem torując sobie drogę w tłumie.
Żurawlew zaklął tak, jak jeszcze dzisiaj nie klął i polecił warcie wnieść wszystkie teczki do środka.
Po kwadransie epizod z teczkami powtórzył się. Tym razem dowódca batalionu zrezygnował z dyskusji i w milczeniu wskazał palcem drzwi banku. Konwojenci zwalili swój cenny ładunek na podłogę i odjechali bez słowa. Żurawlew ledwie zdążył zanotować numer rejestracyjny wozu i liczbę teczek.
Następnie przed bankiem zaroiło się od czarnych furgonetek z okratowanymi oknami. Stosy walizek, teczek, skórzanych worków z pieniędzmi rosły w zastraszającym tempie.
Konwojenci z reguły nie żądali pokwitowań. Każdego, który żądał, major Żurawlew słał do diabła razem z cennym towarem. Po chwili wahania ciskali wszystko na jedną kupę.
Trudno było pojąć, skąd napływa taka masa pieniędzy. Przecież w dniu wyzwalania kraj był całkowicie sparaliżowany. Może pieniądze pochodziły z poprzedniego dnia, albo ze wcześniejszych utargów?
Kiedy dobrze po północy odjechał ostatni wóz, góra na środku holu przypominała piramidę egipską z podręcznika historii.
Rozumiejąc zagrożenie, Zurawlew tuż po zmierzchu obsadził swoimi zwiadowcami posterunki wokół banku. W środku został sam. Tak było bezpieczniej.
O spaniu nie było mowy.
Przez całą noc Zurawlew snuł się po gmachu z ogromnym pękiem kluczy, od depozytu do depozytu, otwierał
kolejne pancerne drzwi i stalowe kraty, zamykał je na nowo i kładł na nich swoje pieczęcie.
Niesamowicie jest błądzić samotnie po zakamarkach olbrzymiego banku! Czegóż tu nie było! Żurawlew natykał się na sztaby złota oznakowane sierpem i młotem, albo czeskimi lwami, na złote płytki z długimi numerami seryjnymi i inskrypcją „999,9", i tysiące rozmaitych monet. Lecz najciekawsze były banknoty zagraniczne.
Pieniądze jako takie nie zrobiły na nim większego wrażenia. Zafascynowały go przedziwne rysunki i niepowtarzalna gama kolorów. Całe godziny spędził na studiowaniu podobizn królów i prezydentów, królowych i kwiatów, i w miarę jak je poznawał, stawały mu przed oczami zarysy jakiejś nieznanej cywilizacji.
W ciągu trzydziestu dwóch lat życia zdążył zobaczyć kawał świata: był na Syberii, na Dalekim Wschodzie, w Kazachstanie i za kołem polarnym. Studiował na akademii w Moskwie. Brał udział w defiladach na Placu Czerwonym i w wielu wielkich manewrach. Jako dwudziestolatek, jeszcze w stopniu sierżanta, trafił do Budapesztu, w sam środek piekielnych walk o wyzwolenie bratniego narodu. Później służył po całym terenie Związku Radzieckiego. Służył dobrze. Wyjechał za to do NRD, a teraz do Czechosłowacji. Miał okazję zobaczyć więcej, niż zdecydowana większość 245 milionów jego współziomków. Znacie kogoś, kto był w dwóch krajach? A- Żurawlew - proszę bardzo, jest już w trzecim!
Raz jeszcze przestudiował rysunki na szeleszczących banknotach i poczuł dziwny niepokój. Banknoty świadczyły o istnieniu życia całkiem mu nieznanego i niezwykłego. Każdy z nich przebył długą drogę zanim wylądował w piwnicach praskiego banku, w rękach radzieckiego oficera-wyzwoliciela Aleksandra Żurawlewa. Wkrótce znów rozpierzchną się na cztery strony, wrócą do swej tajemniczej cywilizacji, a major Żurawlew wciąż będzie stać na straży wszystkich uczciwych ludzi świata. Zostanie podpułkownikiem, może i pułkownikiem, potem przejdzie na emeryturę i będzie opowiadać pionierom
barwne epizody ze swej niezwykłej biografi. Pionierzy będą kiwać głowami z podziwem: był w trzech krajach zagranicznych!
Żurawlew ocknął się na odległe i donośne walenie. Przetarł oczy i pośpieszył otworzyć masywne drzwi. Wszedł podpułkownik Woronczuk, szef wywiadu dywizji. Niebo na wschodzie już się przejaśniało. Powietrze pachniało miłym chłodem.
- Proszę, wejdź.
Woronczuk był do niedawna dowódcą batalionu rozpoznawczego, zaś Zurawlewjego pierwszym zastępcą. Tuż przed operacją, wskutek licznych przetasowań i przesunięć, obaj awansowali o jeden szczebel. Lecz awans nie naruszył ich wieloletniej przyjaźni.
- No, jak tam, bankierze? Jak tam batalion? Jeszcze nie nawiał?
- Ci, co są ze mną, jakoś nie. Ale reszta poszła z politycznym. A o nich nic nie wiem.
- Politycznego już nie ma. Odwieziony do szpitala. Rano dostał cegłą w czachę.
- Agitował?
- Agitował sam i zachęcał pozostałych. Dlatego sporo z nich oberwało na mostach.
- A kto tam strzelał nad ranem?
- Najpierw Czesi zaczęli strzelać. Później postrzelały się dwa nasze bataliony rozpoznawcze. W 35. Dywizji nie wystarczyło białej farby, więc część twoich sokołów zaczęła do nich pruć, zgodnie z instrukcją. Na szczęście to nie czołgi szły na czele. Ale i tak twoje chłopaki postrzeliły dwóch. Jeden oberwał solidnie.
- Spłuczesz gardło? Dla towarzystwa?
- Nie, Sasza, dzięki. Za godzinę mam być z meldunkiem u dowódcy dywizji.
- Kiedy mnie zmienią?
- Chuj wie! Pułk pancerny pomylił drogę, do tej pory nie mamy z nim kontaktu. Dwa pułki piechoty zmotoryzowanej utknęły na szosie. Artyleria i kolumna zaplecza zostały w tyle. Na całą naszą dywizję tylko jeden pułk
piechoty zmotoryzowanej trafił do miasta jak należy. Sam zresztą widzisz, jaki tu bajzel. Przez omyłkę weszło do Pragi sporo jednostek, które w ogóle nie mają tu nic do roboty. Pobłądzili i nie wiedzą, co robić. Wyjść z miasta też nie mogą. Urwał się kontakt radiowy. Istny pożar w burdelu!
- No, to wypijmy. Mam coś do ssania, żeby zabić zapach.
- No dobra, ale na jednej nodze. Polewaj!
- Osiem miesięcy szykowali sztaby i dowódców, cztery miechy ćwiczeń, a te palanty dalej swoje!
- Gdyby Czesi dali ognia, byłoby gorzej niż na Węgrzech.
- Nasi dobrze wiedzieli, że Czesi nie będą strzelać. To nie Węgrzy. Zauważyłeś, że jak czołgi zwyczajnie stoją, to Czesi wcale się nie buntują? Zadyma zaczyna się dopiero, jak wyskakujemy z propagandą.
- Pewnie, że zauważyłem. Swoim surowo zakazałem wszelkich pogaduszek. Żadnego bratania. Opierdalać wszystkich równo, .jak leci.
- Z tym ostrożnie. Jak się polityczni dowiedzą, możesz beknąć za niewystarczającą agitację.
- Wiem, wiem. Na razie swojego politycznego spławiłem. Jak batalion się podzielił, wysłałem go na mosty.
- Tak czy owak, uważaj. Rano pogadaj z paroma Czechami, dla świętego spokoju. Żeby cię żołnierze nie zakapowali.
- Może i racja.
- Czołgiści z trzydziestej piątej mają na ciebie oko. Mogą sypnąć. A zresztą, u siebie też masz kapusiów.
- Wiesz którzy?
- Fomin z drugiej grupy. Z czołgistów Żebrak.
- Tak myślałem. Zdaje się, że Fomin zwąchał się ze specjalnymi. No bo Żebrak to chłystek politruka.
- Gariejew, z rozpoznania radiowego.
- O nim wiem.
- Jeszcze Kurakin i Achmadulin na dziewięćdziesiąt procent.
- Wiesz, tak myślałem. Tylko nie byłem pewien.
- No i twój osobisty kierowca.
- Pieprzysz!
- Klasyka.
- Masz coś konkretnego?
- Nie, ale czuję przez skórę. Mam nosa. Nigdy się nie omyliłem. Uważaj, Sasza, bataliony rozpoznawcze roją się od kapusiów. To całkiem logiczne. Inaczej być nie może.
- Jeszcze po maluchu?
- Dobra, ale to ostatni.
- Trzym się, Kola! No to cyk!
Nazajutrz zalew teczek z forsą wyraźnie osłabł, zaś po dwóch dniach ustał całkowicie. Nie ustawało jednak nękające Żurawlewa poczucie odpowiedzialności. Dobrze wiedział, jak trudno czasem rozliczyć się z jednego rubla, a tu w holu piramida szmalu, no i te piwnice pełne złota, monet i banknotów. Gdyby zjawiła się jakaś komisja, nawet roku by nie starczyło by to rozliczyć. A jeżeli czegoś brakuje? Jak ma się rozliczać z tych teczek? Kto wie, ile tam jest milionów? Spora część nie była nawet opieczętowana. Straszliwe wizje zdawania tego całego majątku spędzały Zurawlewowi sen z powiek. Stracił apetyt, pobladł i w ogóle wyglądał fatalnie.
W mieście nadal wrzało. Towarzysze Żurawlewa pod gradem kamieni i obelg gasili czołgi, rozpędzali buntowników, próbowali lokalizować podziemne radiostacje, agitowali, apelowali, odpierali lawiny wyzwisk. Każdy, kto wiedział, gdzie jest i co robi Żurawlew, szczerze mu zazdrościł. Przydomek „Bankier" przylgnął do niego na dobre. A on z dnia na dzień coraz bardziej zazdrościł tym, którzy byli na ulicach.
Trzy razy dziennie osobisty kierowca dowoził mu jedzenie: fantastyczne amerykańskie konserwy, pachnący chleb, wspaniałe francuskie masło.
- Trzeba coś zjeść, towarzyszu majorze.
- Dobra, zjeżdżaj.
- Towarzyszu majorze, powiedzcie, na co macie apetyt, przyniosę wam, co chcecie. Zaopatrzeniowcy mają tyle zagranicznego żarcia, że można zwariować. Czegoś takiego ludzkie oczy nie widziały.
- Dobra, dobra, zmiataj.
- Towarzyszu majorze, mogę zapytać?
- Co takiego?
- Towarzyszu majorze, pozwólcie skoczyć czołgiem dwie ulice stąd.
- A po co?
- Tam jest apteka. A bez czołgu albo mnie patrol zwinie, albo Czesi rozwalą mi łeb.
- Na co ci apteka? Trypra złapałeś?
- Nie, towarzyszu majorze. Chciałbym kupić trochę prezerwatyw. Wezmę i dla towarzysza majora.
- Ja nie potrzebuję. A tobie po co?
Kierowca uśmiechnął się chytrze i pokazał wypchane teczki:
- Tej forsy nikt nie liczył. Prawy bak mam pusty. Można by załadować parę milionów w prezerwatywy i wrzucić do baku. Nikt się nie połapie. Wiecie, ile forsy wchodzi w jedną prezerwatywę? To się rozciąga, o...
- Ty szmato! - Żurawlew chwycił pistolet. - Rzuć automat! Twarzą do ściany! Warta, do mnie!
- Co wy, towarzyszu, ja tylko tak żartowałem.
- Zamknij się, kanalio!
Późnym wieczorem do banku przedarł się transporterem gąsienicowym szef sztabu dywizji z trzema cywilami i eskortą.
- Co się tu u ciebie dzieje, Żurawlew? - wycedził niezadowolony szef sztabu.
- Towarzyszu podpułkowniku, melduję posłusznie, że aresztowałem kierowcę Malechina za usiłowanie grabieży.
- Towarzysze się tym zajmą. Gdzie go trzymasz?
Zurawlew poprowadził ich korytarzem do głównego holu. Wszyscy trzej stanęli jak wryci.
- Gdzie jest radiostacja! Szybko!
- Kierowcę zamknąłem w tamtym pokoju.
- Radiostacja, nie kierowca! - przerwał mu grubiańsko młody, ostrzyżony na jeża „towarzysz".
Żurawlewa zmieniono błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli.
Pół godziny po tym jak „towarzyszom" udało się nawiązać kontakt ze swoim zwierzchnictwem, przed bank zajechały dwa kolejne transportery BTR-50PU, wypchane oficerami i cywilami. Zurawlew resztę nocy spędził na zewnętrznym posterunku przed bankiem. Nie wpuszczono go już więcej do środka, nawet do ubikacji.
Nazajutrz bladym świtem przed gmachem stawił się batalion pancerny 14. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, stanowiący część odwodów dowódcy armii.
Dowódca batalionu pancernego wręczył Żurawlewowi rozkaz podpisany osobiście przez dowódcę 20. Armii Gwardii, który nakazywał Żurawlewowi natychmiast wycofać z miasta podległy mu batalion.
Zurawlew odetchnął z ulgą. Ale na tym nie koniec. W rozkazie powiedziano, że ta część batalionu, która strzegła mostów, została czasowo wyjęta spod dowództwa Żurawlewa. No więc kłopot z głowy! A wyprowadzenie jednej kompanii głębokiego zwiadu i jednego plutonu pancernego nie było trudnym zadaniem.
Przygotowania zajęły raptem dziesięć minut. Zurawlew ustawił swoich chłopców w szyku, sprawdził stan ludzi, sprzęt i amunicję. Ryknęły silniki czołgów... W tym momencie na schodach banku pojawił się ostrzyżony na jeża „towarzysz".
- Hej tam, majorze! Zaczekajcie!
Bezczelność „towarzyszy", zwłaszcza okazywana oficerom w obecności żołnierzy i sierżantów, zawsze jest irytująca, lecz, oczywiście, nie można tego dać po sobie poznać.
- Słucham?
- Podpiszcie to, majorze. - „Towarzysz" podał Żurawlewowi kartkę pokrytą kolumnami liczb. - Nie bójcie się. Wszystko jest w najlepszym w porządku. Nasi chłopcy sprawdzali całą noc.
Żurawlew podpisał papier nie czytając. Skąd miał wiedzieć, ile czego było w tym banku? Młodzieniec uśmiechnął się.
- Macie, majorze, na pamiątkę. - I pogrzebawszy w wypchanej kieszeni marynarki, wręczył Żurawlewowi dużą złotą monetę z profilem starszej kobiety w koronie.
KONTRREWOLUCJA
Batalion rozpoznawczy 6. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii. Północne przedmieścia Pragi, pierwsze dni września 1968 roku
Motocykl spalił się podczas popijawy. Kiedy czyszczono broń, ktoś przyniósł czeską śliwowicę, i pluton zwiadu prędko się z nią rozprawił.
Zaraz zrobiło się raźniej. Poszły w ruch szmaty. Po przemarszu broń zawsze dokładnie przecieramy benzyną. Jest to metoda surowo zabroniona, ale bardzo skuteczna.
Po oczyszczeniu broni nastąpiła przerwa na papieroska. Paliliśmy koło wiadra z benzyną. Celowniczy z pierwszej drużyny wrzucił peta do kubła i benzyna zapłonęła wesoło. Zastępca dowódcy plutonu, starszy sierżant Kola Mielników, kopnął płonący kubeł. Chłopcy powitali to salwą śmiechu. Kubeł spadł na motocykl, którego bak był akurat otwarty. Stamtąd przecież ściągano benzynę do czyszczenia broni. Ciąg dalszy trwał sekundę. Z motocykla pozostał tylko czarny, okopcony szkielet.
Stan upojenia alkoholowego kompanii był na tyle powierzchowny, że natychmiast się ulotnił. Sprawa cuchnęła nie tylko spaloną gumą i farbą, ale i sądem wojskowym, a nawet batalionem karnym.
Zastępca dowódcy plutonu sposępniał, odszedł na stronę i usiadł pod drzewem, ściskając dłońmi głowę.
Pierwszy odzyskał rezon dowódca pierwszej drużyny. Rozejrzał się dokoła, upewnił się, że nie ma w pobliżu oficerów ani żadnych obcych i rozkazał:
- Pluton! W dwuszeregu - zbiórka! Wyrównać! Baczność! Uwaga, słuchać co mówię!
Pluton był przerażony tym, co się stało. Słysząc władczy ton, ustawił się w szyku sprawniej niż zwykle. Jedynie zastępca dowódcy plutonu dalej siedział pod drzewem zobojętniały na wszystko.
- Uwaga - powtórzył sierżant. - Czeski samochód osobowy marki Skoda, kolor ciemnogranatowy, z trzema Czechami w środku, podjechał niespodziewanie w naszym kierunku. Rzucili butelkę zapalającą. Akurat czyściliśmy broń, więc nie mogliśmy jej użyć. Zastępca dowódcy plutonu jednak nie stracił głowy i jednego z napastników trzasnął przez łeb suwadłem cekaemu. To był blondyn. Czesi natychmiast prysnęli. Jasne? Zastępca dowódcy to swój chłop, nie możemy zostawić go na lodzie. Powinien iść do cywila, a zamiast tego odwala internacjonalistyczny obowiązek.
Pluton zamruczał z aprobatą.
- Powtarzam: Skoda, ciemnogranatowa. Trzech facetów. Rzucili butelkę. Zastępca dowódcy trzepnął jednego suwadłem cekaemu. Spieprzyli. Aha, jeszcze jedno! Tablica rejestracyjna była celowo zapaćkana błotem. I ostatnie: przyjedzie speckomisja badać sprawę. Będą nas chcieli zagiąć na szczegółach. Niczego nie zmyślać! Powtarzać tylko to, co powiedziałem. Co do reszty - nie pamiętam, nie widziałem, nie wiem, nie zwróciłem uwagi. Zrozumiano?
- Tak jest!
- Rozejść się!
- Kola, chłopie, nie przejmuj się. Może wszystko się jakoś ułoży. Lepiej wyślij najlepszego zwiadowcę do dowódcy kompanii, niech zamelduje o tych Czechach. Plutonowi każ tymczasem zająć pozycję, że niby spodziewamy się drugiego ataku.
Godzinę później na miejsce postoju plutonu przybyli wszyscy oficerowie kompanii, z dowódcą włącznie. Po zbadaniu terenu, dowódca kompanii polecił wszystkim żołnierzom stawić się na rozmowę. Stanął jakieś 30 metrów od grupy i każdemu kolejnemu żołnierzowi zadawał po trzy-cztery pytania na osobności.
Następnie dowódca wezwał sierżanta z pierwszej drużyny.
- Nareszcie słońce, co sierżancie?
- Tak jest, towarzyszu kapitanie.
- Pod wieczór pewnie znowu się rozpada.
- Bardzo możliwe, towarzyszu kapitanie. - Sierżant nie rozumiał, do czego zmierza kapitan. - Nudno już. Ciągle ten deszcz i deszcz.
- Nudno - przyznał kapitan. - Więc powiadasz, że przyjechali Skodą?
- Tak jest!
- A gdzie ślady opon? Ziemia jeszcze wilgotna.
Kapitan był również zwiadowcą i nie było łatwo wyprowadzić go w pole. Ale z drugiej strony, nie chciał mieć plamy w karcie własnej kompanii.
- Słuchaj no, sierżancie. Tam gdzieście zapalili ten kubeł i gdzie wleciał na motocykl, ziemię trzeba przekopać. Ma wyglądać, jakby zasypano tam naoliwione gałgany po czyszczeniu. I wydeptać mi tu wszystko dokoła! Poza tym trzymać się tej wersji.
- Rozkaz, trzymać się tej wersji!
- A starszemu sierżantowi powiedzcie, żeby nie spuszczał nosa na kwintę. Skoro palnął w łeb kontrrewolucjonistę, to nie ma powodu do zmartwienia.
W następnych dniach ani komisja, ani inspektor specjalny nie pojawili się w plutonie. Widocznie i tak mieli dość zajęć.
Natomiast dowódca kompanii wysmażył raport o bojowych stratach własnych poniesionych w starciu ze zbrojnym elementem kontrrewolucyjnym na służbie imperialistycznych wywiadów.
Dowódca batalionu obrócił raport w rękach, po czym uśmiechnął się:
- Zgoda, wszystko ci podpiszę, tylko raport musisz przepisać od nowa. Dodaj jeszcze, że na motocyklu leżał granatnik przeciwpancerny RPG-7W. Numer seryjny podadzą ci w 2. kompanii. Jeszcze w Polsce te durnie utopiły go w bagnie.
Kapitan chciał zaprotestować, ale napotkawszy wzrok dowódcy batalionu tylko burknął ponuro:
- Tak jest!
Następnie raport powędrował zwykłą drogą służbową. Z każdej kolejnej instancji odsyłano go z poleceniem kolejnego przepisania.
Kiedy dotarł do dowódcy kwatermistrzostwa Frontu Karpackiego, który podpisywał wszystkie raporty o stratach wojennych, z tekstu wyłoniła mu się jakaś cud-maszyna stworzona na bazie motocykla zwiadowczego M-72. Wehikuł ten był wyposażony w cekaem i granatnik przeciwpancerny, miał dwa noktowizory na aktywną podczerwień, celownik-dalmierz, radiostację typu R-123. Pojazd był chyba przystosowany do działania w warunkach polarnych, gdyż leżały na nim dwa nowe baranie kożuchy, a z tyłu była doczepiona dwustulitrowa beczka czystego spirytusu. Niestety, całe to dobro spłonęło w starciu z kontrrewolucjonistami.
Generał obracał raport w dłoniach.
- Zwrócić go, niech przepiszą... Macie jeszcze coś ciekawego?
- Tak, towarzyszu generale. W 128. Dywizji transporter opancerzony spadł z mostu.
- W starciu z kontrrewolucjonistami?
- Dajcie, podpiszę.
A zastępcę dowódcy plutonu, starszego sierżanta gwardii Mielnikowa, uhonorowano medalem za zdecydowaną postawę podczas odpierania ataku kontrrewolucji. Pisali nawet o nim w gazetach!
ZEGAREK MARKI POLIOT
Okolice Koszyc, początek września 1968 roku
W pierwszych dniach wyzwalania, kiedy wojska prawie stale były w marszu, nasz batalion spędził noc w pobliżu małego miasteczka, w którym była jakaś nieduża fabryczka.
Rankiem okazało się, że fabryczka była gorzelnią. W nocy czułem w powietrzu ów szczególny aromat, inni oficerowie też z pewnością nie pozostali nań obojętni. Jednak wszyscy byliśmy tak zmęczeni, że przy pierwszej sposobności usnęliśmy w jednej chwili.
Żołnierze jednak nie usnęli i nie marnowali czasu. Gorzelnia, podobnie jak wszystkie pozostałe czeskie zakłady była w tamtych dniach nieczynna. Nocą jednak mieszkańcy miasteczka, oczywiście celowo, wskazali naszym żołnierzom drogę do fabryczki, usłużnie otworzyli bramę i nauczyli obsługiwać stosowne kurki.
Nim nadszedł ranek, wszyscy żołnierze batalionu byli na gazie. Gwoli sprawiedliwości stwierdzić należy, że żaden nie nawalił się jak stodoła. Wiedzieli doskonale, że wtedy już tylko krok do trybunału, a sąd polowy działa według praw stanu wojny. Więc nie byli urżnięci, tylko wstawieni.
Dowódca batalionu natychmiast wycofał całą kolumnę z przeklętej okolicy. Poinformował przełożonych o gorzelni, którą natychmiast wzięto pod specjalną straż. Na najbliższym postoju przeprowadzono gruntowną rewizję. Okazało się, że wszystkie możliwe pojemniki, dosłownie każdy przedmiot zdolny pomieścić ciecz, były pełne alkoholu - manierki, kanistry, menażki, nawet termofory w batalionowym punkcie pierwszej pomocy. Zarekwirowany alkohol bezlitośnie wylano na szosę. Oficerowie zajęli miejsca kierowców wozów bojowych i kolumna ruszyła w drogę. Oczywiście, zabrakło oficerów do wszystkich pojazdów, wskutek czego niejeden transporter opancerzony przemierzał bratni kraj wężykiem.
Koło obiadu żołnierze wytrzeźwieli. Następną noc batalion spędził w polu z dala od terenów zamieszkałych. A rano większość żołnierzy znowu była na ewidentnym rauszu. Ponownie przeprowadziliśmy staranną rewizję, lecz nie znaleźliśmy niczego. W zasadzie nie ma nic zdrożnego w tym, że żołnierz od czasu do czasu sobie golnie. W instrukcjach Armii Radzieckiej nie ma słowa o prohibicji. W warunkach bojowych żołnierzowi nawet przysługuje prawo do wypicia dla kurażu.
Problem polegał na tym, że nasza sytuacja zbliżona była do warunków bojowych, jednak mieliśmy do spełnienia funkcję czysto dyplomatyczną - rozganiać ludzi, którzy nie prosili nas o wyzwolenie. Takiej misji nie wypadało pełnić w oparach alkoholu. Gdyby machina wrażej propagandy wykryła, że 400 radzieckich żołnierzy spełnia zaszczytną misję pod dominującym wpływem alkoholu, mógłby wyniknąć z tego niezły skandal.
Nazajutrz historia się powtórzyła, dwa dni potem również.
Traf chciał, że cała agentura KGB i partii były od samego początku zamieszane w wycieczkę po gorzałę i teraz sprzysięgły się, by nie zdradzić lokalizacji cudownego źródełka. Nawiasem mówiąc, w Czechosłowacji wszystkie sługusy partii i KGB podwinęły pod siebie ogony i wcale nie rwały się do pisania raportów. Rzecz zrozumiała w sytuacji, gdy każdy ma broń i łatwo oberwać zbłąkaną kulę, albo nocą wpaść przypadkiem pod czołg. Porachunki załatwiano szybko, bez oglądania się na bariery językowe i różnice interesów.
Dowódca batalionu też nie śpieszył się z meldowaniem o sytuacji. Składasz taki raport - i zaraz ściągasz sobie na głowę masę kłopotów. Wolał sam wytropić źródło pijaństwa. Zlecił nam znalezienie tego gówna.
Jedno było jasne - zapasy trunku są ogromne, co najmniej jeden żołnierski kubek dziennie na głowę, a żołnierzy 400. Batalion stale się przemieszczał, co oznaczało, że alkohol podróżował razem z nami. Musiał być ukryty gdzieś w pojazdach. Tylko gdzie? Przeszukaliśmy wszystko, milimetr po milimetrze. Sprawdziliśmy nawet, czy nie wlano go w opony transporterów opancerzonych. Ale nie.
Gdyby regularne pijaństwo odchodziło tylko w mojej kompanii, miałbym poważne kłopoty, ale ponieważ we wszystkich kompaniach działo się to samo, mogłem spać spokojnie. Sprawa alkoholu dręczyła mnie wyłącznie jako wyzwanie intelektualne - gdzie oni, u licha, mogą go trzymać?
Postanowiłem za wszelką cenę zlokalizować schowek. Mniejsza o koszta! Na ich pokrycie miałem tylko jeden przedmiot - złoty zegarek marki Poliot. Była to moja jedyna cenna własność. Bo i cóż może mieć na własność radziecki porucznik, poza zegarkiem i grzebieniem?
Zegarek był po prostu wspaniały. Już dawno zauważyłem, że pewien telegrafista z plutonu łączności przygląda mu się z dużym zainteresowaniem.
W porze obiadowej, kiedy w pobliżu polowej radiostacji nie było żywej duszy, a mój radiowiec sam dyżurował w namiocie, wszedłem do środka. Odwiedziny dowódcy kompanii w punkcie łączności batalionu są wydarzeniem niezwykłym. Bez słowa odpiąłem zegarek i wyciągnąłem w jego stronę. Popatrzył nie mając odwagi go wziąć. Czekał, czego zażądam w zamian. Jako telegrafista musiał choć trochę mówić po rosyjsku.
- Potrzebuję spirytusu. - Odchyliłem głowę w tył, jak człowiek wlewający w siebie alkohol.
- Rozumiesz? -Pstryknąłem się kilka razy w szyję. Kiwnął głową. Rozumie w czym rzecz, chociaż muzułmanin. Jak się zdaje, mimo nakazów Koranu, codziennie zażywa leczniczego napoju.
- Dziesięć litrów, kapujesz? - pokazałem mu dziesięć palców. - Dziesięć.
Złapał zegarek i rzekł krótko:
- Weczerem.
Nie - powiedziałem. - Potrzebuję teraz. Poobracał zegarek i oddał mi go niechętnie:
Terez ne mogę.
Schowałem zegarek do kieszeni i wolno poszedłem do wyjścia. Odwróciłem się znienacka. Żołnierz spoglądał za mną z głębokim smutkiem w oczach. Wetknąłem mu zegarek w dłoń:
- Sam sobie wezmę.
Kiwnął głową. Zawinął Poliota w chusteczkę i ukrył w cholewie buta. Szepnął mi do ucha jedno słowo, którego z początku nie zrozumiałem.
Przed wyprawą do punktu łącznościowego obiecałem sobie, że nikomu nie wyjawię, jak wpadłem na trop alkoholu. Aby się więc nie zdradzić, nie pobiegłem do sztabu natychmiast, tylko odczekałem kilka godzin. Pod wieczór zastukałem do wozu dowódcy.
Towarzyszu pułkowniku, nie wypilibyście ze mną szklaneczki spirytusu? - Było to z mojej strony szczytowe chamstwo. Ale wybaczył mi w jednej chwili.
Gdzie?! - ryknął i, zrywając się na równe nogi, wyrżnął głową w stalowy dach. - Gdzie, do kurwy nędzy?
Uśmiechnąłem się:
- W chłodnicach.
Każdy transporter opancerzony ma dwa silniki. Ponieważ oba pracują w bardzo trudnych warunkach, zaopatrzone są w doskonałe systemy chłodzenia i pojemne chłodnice, które latem napełnia się zwykłą wodą. Żołnierze zastąpili ją alkoholem. Popijali co wieczór, wchodząc pod wozy pod pozorem dokonywania napraw.
Dowódca z miejsca zwołał cały batalion, przeszedł wzdłuż kolumny i osobiście odkręcił kurki chłodnic we wszystkich pojazdach. Po lesie rozszedł się niezrównany aromat.
Nazajutrz radiotelegrafistę, który zdradził sekret, znaleziono w krzakach pobitego prawie na śmierć. Natychmiast przewieziono go do szpitala. Lekarze orzekli, że obrażenia są wynikiem napaści kontrrewolucjonistów.
Minęło jeszcze parę dni, inne zdarzenia przyćmiły sprawę spirytusu i przyszedł do mnie kolega radiotelegrafisty z moim złotym Poliotem.
To wasz, towarzyszu poruczniku?
Mój - odparłem. - Dziękuję. Ale gdzieście go znaleźli?
Zdaje się, że ukradł go wam pewien żołnierz.
I za to go tak załatwiliście? Spojrzał mi bacznie w oczy:
- Za to też!
POŻEGNANIE ŻOŁNIERZY WOLNOŚCI
Koszyce-Praga, wrzesień 1968 roku
Alarm ogłoszono około piątej nad ranem.
W lesie było piekielnie zimno. Nic tylko spać i spać, z nosem wtulonym w kołnierz szynela. Wygramoliłem się spod ciepłego płaszcza. W głowie huczało po wieczornej balandze. Pies z kulawą nogą nie przejął się alarmem. W ciągu miesiąca dyscyplina spadła do katastrofalnie niskiego poziomu.
W zakamarkach pamięci z trudem odszukałem tekst przygotowanej na taką okoliczność kwestii. Cichym głosem, bez złości, wyrecytowałem ją wprost do ucha sierżanta, który sprytnie udawał, że śpi. Poskutkowała finezja formy. Sierżant zerwał się na równe nogi i ruszył wzdłuż śpiących żołnierzy i podoficerów, klnąc i czubkiem buta rozdzielając kopniaki.
Kiedy o świcie budzą mnie po nocy przespanej w zimnym lesie, jestem wściekły. Nie wiem dlaczego. Mam na końcu języka najmniej wyszukane przekleństwa. Lepiej w ogóle nie wchodzić mi w drogę! Gdy jednak sta-
nąłem oko w oko z pierwszym przebudzonym żołnierzem, pohamowałem się. W jego oczach dostrzegłem wściekłość jakiej dotąd nie znałem. Żołnierz był brudny, nie ogolony, od tygodni nie widział ciepłej wody. Przez ramię miał przerzucony automat i chlebak pełen amunicji. Nadepnij mu tylko na odcisk! Zastrzeli bez wahania.
Zarządzono zbiórkę oficerów. Szef sztabu pułku odczytał rozkazy bojowe. Nasza dywizja miała zostać natychmiast przerzucona z 38. Armii Frontu Karpackiego do 20. Armii Gwardii Frontu Centralnego. Mieliśmy przebyć setki kilometrów i pod wieczór uformować szyk na północ od Pragi, celem osłaniania 20. Armii Gwardii. Wszystkie pojazdy gąsienicowe - czołgi, ciągniki artyleryjskie, ciężkie transportery opancerzone - miały zostać na miejscu. Ruszaliśmy w drogę bez ciężkiego sprzętu, używając jedynie pojazdów kołowych.
Rozkaz był niezrozumiały nawet dla naszego szefa sztabu. Nie było jednak czasu na dyskusje. Szybko sformowano kolumny, nad włazami dowódców zaczęły pojawiać się małe białe chorągiewki - sygnał gotowości do wymarszu. W drodze obowiązuje zakaz używania sygnałów radiowych. Sygnalista pierwszego pojazdu zakręcił chorągiewką nad głową i zdecydowanym gestem wskazał na zachód. Znów ruszyliśmy w nieznane.
Powodów do troski było aż nadto. Jeżeli siłę czołgów oznaczymy jako jeden, to siła piechoty zmotoryzowanej jest przy niej zerem. Ale to jest zero, które z jedynki czyni dziesiątkę. Połączenie piechoty zmotoryzowanej z czołgami daje niezwyciężoną siłę. Tymczasem my pruliśmy naprzód w swoich „trumnach na kółkach", zostawiwszy czołgi daleko w tyle. Bez czołgów, bez tej jedynki, byliśmy właśnie zerem - chociaż całkiem pokaźnych rozmiarów. Pytanie: komu i po co to potrzebne? Zwłaszcza, że posuwaliśmy się bez pułkowej artylerii, co by wskazywało na to, że nie kierowano nas do walki. Do czego w takim razie? Czy w rejonie Pragi wciąż było za mało wojska?
Podczas krótkich postojów, kiedy żołnierze tankowali i naprawiali pojazdy, my, oficerowie, gromadziliśmy się i dzieliliśmy najgorszymi obawami. Żaden nie miał odwagi głośno wypowiedzieć tych straszliwych słów: „Demoralizacja armii".
Ach, żeby Czesi zaczęli wreszcie do nas strzelać!
W naszych oddziałach, zwłaszcza z Frontu Karpackiego, służyło podówczas wielu oficerów, którzy w 1956 roku byłi na Węgrzech. Za wyzwolenie Węgier Armia Radziecka płaciła własną krwią. W Czechosłowacji cena była wyższa. Płaciliśmy rozkładem, całkowitym upadkiem morale. Gdy do człowieka strzelają, sytuacja jest prosta. Nie ma czasu na myślenie. Kto długo myśli, szybko ginie.
W pierwszych dniach wyzwalania Czechosłowacji wszystko szło planowo - oni rzucali pomidorami, my strzelaliśmy w powietrze. Wkrótce jednak to się radykalnie zmieniło. Nie mam pojęcia, czy była to strategia, czy zjawisko spontaniczne, ale stosunek ludzi do nas nagle się ocieplił. Stali się uprzejmi, a nasze wojsko, wychowane w całkowitym odcięciu od świata, absolutnie nie było na to przygotowane. Między okolicznymi mieszkańcami a żołnierzami tworzyły się bardzo niebezpieczne więzi porozumienia.
Z jednej strony Czesi zrozumieli chyba, że większość naszych żołnierzy nie ma zielonego pojęcia, gdzie się znaleźli i po co. Miejscowi, zwłaszcza na wsi, nieoczekiwanie zaczęli okazywać nam współczucie. Ten brak wrogości zrodził w umysłach szeregowych nieufność wobec naszej oficjalnej propagandy, bo coś tu nie pasowało. Praktyka w sposób oczywisty przeczyła teorii.
Z drugiej strony, wśród żołnierzy szerzył się pogląd, że kontrrewolucja jest dobrodziejstwem, gdyż podnosi stopę życiową ludności. Żołnierze nie mogli pojąć, dlaczego taki piękny i dostatni kraj trzeba silą ściągać w stan ubóstwa, w jakim my sami żyjemy. Pogląd ten wyznawali szczególnie żołnierze radzieccy przybyli do Czechosłowacji z NRD. Tamtejsze doborowe jednostki rekrutu-
ją się bowiem głównie z Rosjan, a Rosjanom w ZSRR powodzi się mniej więcej dwa razy gorzej niż moim ziomkom na Ukrainie, a już o wiele gorzej niż ludziom w Azji Centralnej i na Kaukazie, gdzie co trzecia rodzina ma samochód.
W naszych dywizjach drugiego rzutu, złożonych głównie z żołnierzy pochodzących z republik kaukaskich i azjatyckich, demoralizacja dopiero się zaczynała. W dywizjach pierwszego rzutu, przybyłych z Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, była już mocno zaawansowana. Dla Rosjan kontrast między poziomem życia w Czechosłowacji i ZSRR był szczególnie uderzający.
Do celu dotarliśmy w środku nocy. Potwierdziły się najgorsze domysły. Naszym zadaniem nie miało być odpieranie naporu zachodnich czołgów, ani gromienie zajadłych kontrrewolucjonistów. Mieliśmy, w razie potrzeby, zneutralizowć żołnierzy rosyjskich, których wycofywano z obszaru Czechosłowacji.
20. Armia Gwardii stacjonowała w NRD, w rejonie Bernau, niedaleko Berlina. Naturalnie, w absolutnej izolacji od miasta i jego mieszkańców. Służyło tam wielu moich kolegów z Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych. To najlepsza armia Zachodniej Grupy Wojsk. Do Pragi wkroczyła jako pierwsza i teraz miała jako pierwsza opuścić Czechosłowację.
Dziwny to był wymarsz. Sztandary, sztaby i większość starszych oficerów wycofywano do NRD. Równocześnie z Bałtyckiego Okręgu Wojskowego skierowano do Bernau dziesiątki tysięcy nowych żołnierzy i oficerów. Natomiast większość byłych żołnierzy i podoficerów 20. Armii Gwardii odesłano z Czechosłowacji wprost na granicę chińską. Na reedukację. Wyzwolicieli wysyłano masowo, całymi eszelonami, jak aresztantów pod naszą strażą.
A ze Związku Radzieckiego nadciągały wagony świeżych posiłków. Żołnierzy skierowanych do zaszczytnej
służby w Czechosłowacji. Od razu umieszczano ich w koszarach za wysokimi murami. Smutna lekcja wyzwolenia nie poszła na marne. Każdy z nas zrozumiał, że żeby nie wiem co się działo, przez najbliższe dziesięć lat nikt nie skieruje nas do wyzwalania kraju, w którym żyje się lepiej niż w Związku Radzieckim.
ZIEMIA OJCZYSTA
Zachodnia Ukraina, okolice Mukaczowa, 12 października 1968 roku
Nasze dywizje opuszczając Czechosłowację wyglądały, jak uchodzące przed pościgiem niedobitki pokonanej armii. Żałość brała na widok nie kończących się kolumn brudnych czołgów, wyniszczonych barbarzyńską eksploatacją i wielomiesięcznym brakiem obsługi technicznej. Nasze pułki też się przerzedziły. Jeszcze w Czechosłowacji wiele plutonów i kompanii przeformowano na bataliony wspomagania i odesłano wprost nad granicę chińską. Wielu żołnierzy przedterminowo odsyłano do domów. W niejednym czołgu z całej załogi został tylko kierowca, i tyle.
Ojczyzna witała nas fanfarami, po czym rozmieszczała całymi pułkami za kolczastymi drutami. Kwarantanna! Mieli nas za zadżumionych. Jacyś obcy inżynierowie pobieżnie sprawdzali sprzęt bojowy i oceniali naprędce: do przeglądu... remont kapitalny... kasacja... kasacja... kasacja...
Nas równie pobieżnie badali lekarze: zdolny do służby... zdolny... zdolny... Jeszcze inni gorączkowo grzebali w naszych aktach i wydawali błyskawiczne decyzje: granica chińska... granica chińska... granica chińska...
Rytm ten niespodziewanie uległ zakłóceniu. Nasz przetrzebiony pułk ustawiono w poprzek leśnej przecinki stanowiącej główną drogę dojazdową do naszego łagru-obo-zowiska. Szef sztabu pułku od niechcenia odczytał szereg rozkazów Ministerstwa Obrony, dowódcy okręgu wojskowego i dowódcy armii. Nagle, jak spod ziemi, zjawiła się straż i postawiła przed frontem pułku jakiegoś chłopaka. Wyglądał na dwadzieścia lat. Zdumiało mnie to, że był bosy. Tamta jesień w Karpatach była co prawda wyjątkowo ciepła, ale co jesień, to jesień. A on bez butów.
Trudno było z wyglądu odgadnąć, czy to żołnierz. Miał na sobie wojskowe spodnie, ale zamiast polowej bluzy nosił chłopską koszulę. Stał profilem do nas i mrugał oczami krótkowidza, patrząc w dal, na odległe błękitne szczyty Karpat. W lewej ręce trzymał żołnierską menażkę, prawą zaś przyciskał do piersi małe zawiniątko w szmatce, najwidoczniej bardzo dla niego cenne.
Szef sztabu głośno i dobitnie odczytał z kartki niesławną historię naszego bohatera. Do wojska powołano go przed rokiem. Podczas przygotowań do wyzwalania Czechosłowacji postanowił wykorzystać sytuację do ucieczki na Zachód. Jednakże w wyniku rozlicznych przetasowań trafił do jednej z „dzikich dywizji", które do Czechosłowacji nie wjechały. Wówczas to, z automatem w garści, udał się w góry. Kilkakrotnie usiłował przedrzeć się przez granicę. W górach spędził trzy miesiące, ale głód wypędził go z lasu i sam z własnej woli oddał się w ręce władz. Teraz ma ponieść karę. W czasach pokoju, takim jak on, karę wymierza się w odosobnieniu. Ponieważ jednak byliśmy w stanie wojny, a dywizja winowajcy dawno została rozwiązana, miał zostać ukarany przed frontem naszego pułku.
Kiedy szef sztabu kończył czytanie wyroku, do dezertera zbliżył się od tyłu kat - niewysoki, krępy major
KGB. Krótkie cholewki wygodnych butów opinały mu tłuste łydki.
Nigdy jeszcze nie widziałem, jak wymierza się karę śmierci i wyobrażałem to sobie zupełnie inaczej. Ciemna cela, warstwa trocin na ziemi, mroczne arkady, promyk światła. W praktyce jest inaczej: leśna przecinka pokryta wspaniałym dywanem purpurowych liści, złociste pajęczyny, krystaliczny odgłos wodospadu i nieogarnione leśne połacie, zalane jesiennym słońcem.
Akcja rozwijała się przed nami jak na scenie, gdy widownia gryzie wargi, wbija paznokcie w oparcia foteli i w milczeniu patrzy, jak śmierć wolnymi krokami zachodzi wybraną ofiarę od tyłu. Wszyscy ją widzą doskonale. Z wyjątkiem tego, który ma umrzeć.
Ktoś powiedział, że człowiek zawsze czuje bliską śmierć, ale chyba to nieprawda. Nasz żołnierz nie czuł niczego. Stał równie spokojny jak przed chwilą; słuchał, a może nawet i nie słuchał, słów wyroku. Jedno było oczywiste - nie podejrzewał, że może dostać kaesa. A już przez myśl mu nie przeszło, że wyrok zostanie wykonany natychmiast po ogłoszeniu.
Dzisiaj, po latach, mógłbym sobie przypisać jakieś szlachetne emocje, które mną wtedy targały, ale tak naprawdę nie czułem wtedy nic. Stałem i, jak setki innych, patrzyłem na żołnierza i czającego się za nim kata. Zastanawiałem się, czy żołnierz się odwróci i czy kat wystrzeli natychmiast, czy nie.
Szef sztabu zaczerpnął powietrza, po czym dobitnie i uroczyście, jakby czytał komunikat rządowy o wystrzeleniu pierwszego kosmonauty, wyrecytował końcową kwestię:
- W IMIENIU ZWIĄZKU...
Kat gładko i bezgłośnie zarepetował broń...
- SOCJALISTYCZNYCH...
Zwinnie jak kot, major KGB zbliżył się jeszcze o dwa kroki i stanął w rozkroku dla uzyskania lepszej równowagi. Był teraz o metr od nieszczęśnika. Zdawało się, że
skazany musi słyszeć oddech swego kata. Lecz ten nadal niczego nie przeczuwał...
- REPUBLIK...
Kat wyciągnął do przodu prawą rękę, tak że muszka pistoletu dotykała niemal karku żołnierza...
- RADZIECKICH...
Lewą ręką kat ścisnął przegub prawej, aby utrzymać pistolet w bezruchu...
- SKAZAŁ...
Złowieszczy trzask pojedynczego wystrzału smagnął mnie jak biczem po plecach. Skuliłem się. Zacisnąłem powieki jak z nieznośnego bólu, ale zaraz znów otworzyłem.
Martwy żołnierz gwałtownie wyrzucił obie ręce nad głowę i wykonując ostatni w swoim życiu niewiarygodny skok wzwyż, jakby chcąc chwycić się chmur, odrzucił głowę do tyłu tak, jak nigdy nie zrobi tego żywy człowiek. Echo wystrzału potoczyło się wolno w głąb lasu, przechodząc w dziwaczne ujadanie.
Ciało żołnierza opadało bardzo powoli, jak liść klonu w bezwietrzny jesienny dzień. Równie niespiesznie kat odsunął się w bok, ustępując miejsca padającym zwłokom.
- ...NA KARĘ ŚMIERCI.
Kat sprawnie wyciągnął magazynek z pistoletu i jednym szarpnięciem wyrzucił z komory drugi, niepotrzebny już nabój. Do martwego zbliżyło się pięciu żołnierzy z łopatami i płachtą brezentu.
Żołnierz leżał u naszych stóp, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w otchłań nieba.
* Iwan Miczurin - rosyjski sadownik, twórca nowatorskich metod hodowlanych. „Zasługi Miczurina dla nauki rosyjskiej i światowej są olbrzymie. Udało mu się mianowicie - pierwszemu w świecie - skrzyżować jadalne jabłko z jadalną gruszką i wyhodować nowy, odporny na mrozy niejadalny owoc. Udowodnił w ten sposób, że wszystkie teorie genetyczne są niesłuszne." - cyt za: W. Jerofiejew, „Moskwa-Pietuszki", Kontra, Londyn 1976, przypis N. Stavisky'ego. [przyp. tłum.].
Aleksander Wrona Wiktor Suworow Żołnierz wolności
29