Maria Konopnicka
UTWORY DROBNE
DZIADY
A wy, Mikołajko, nie pójdziecie to dziś na Zaduszki? zapytałam stając w
progu ogrodniczej izby, do połowy zawalonej świeżo wyciętą kapustą. W izbie
szarzał już po kątach wczesny mrok listopadowy, surowa woń jarzyn i ogrodowizny
napełniała jej wnętrze. Pod zatkanym słomą okienkiem siedziała na niskim zydlu
"stara", jak ją zwykle zwano we dworze, w przepasanym grubą płachtą tołubku, z
szeroko wyłożonym na ramiona kołnierzem zajęczym, obierając wielkie, przemarzłe
nieco kapuściane głowy. Ręce jej, zgrabiałe z zimna, trzęsły się przy tej pracy,
żelazny wąski nożyk skrzypiał w soczystych głąbach, a głowy padały z głuchym
łoskotem na coraz rosnącą kupę.
Biała królica przysiadła na nogach "starej", grzejąc je swym puchem i ogryzając
lecące spod nożyka liście: kilkoro młodych goniło się z piskiem i tupotem po
ubitej z gliny podłodze.
Smyrgnęły, gdym weszła, pod przycieś, a "stara" podniosła głowę i wypatrzyła się
na mnie zblakłymi oczyma.
Nie pójdziecie to dziś na zaduszki? powtórzyłam głośniej, wiedząc. że
Mikołajka nie dosłyszy nieco.
Rzuciła ramionami.
A mnie co po zaduszkach? rzekła. Będzie tam i beze mnie gawronów dość...
No, przecież pacierz zmówić, popatrzeć...
Iii... Paciorek święty to ja i tu sobie, nie wymawiając Panu Jezusowi,
odmówię; a patrzeć na co ja ta będę? Jak się baby popiją, albo i chłopy?
Uderzyła energicznie nożykiem po głąbie, kilka liści opadło jej z kolan.
Naraz westchnęła.
Oj, widziałam ja, pani moja, zaduszki nie takie! przemówiła po chwili.
Ale to nie tu, nie tu! Tam się to ono nawet inaczej nazywa. "Dady" tam się
nazywa, nie zaduszki. Już takie ludzie tam żyją, co wszystko inaczej nazywają.
Przysiadłam się do starej.
I gdzie to Mikołajka te "Dady" widziała?
Ono to, proszę łaski pani, jest Wołynie takie, a tam wieś taka Kanonicze. Niby
taki kraj, na podób naszego; ale że nie ze wszystkim... To jak my na owo Wołynie
z nieboszczką panią z Zielonek, świeć Panie nad jej duszą, wyciągali, to się tam
człowiek różnych rzeczy napatrzył! Bo to i naród inszy jest, i obrządzenie
wszelkie takoż insze...
Na cmentarzu, na ten przykład, to nie tak, jak u nas, co to krzyż jeden duży na
wpośrodku, a już te mogiłki wedle niego, jak mogą, tak się tulą. Tam krzyż przy
krzyzie sterczy, jakoby las jaki. co go śmierć z liścia otrzęsła i z zieloności
wszelakiej; a wysokie to wszystkie jeden w jeden, z sośnie takich wyrobione, że
to ha, jako że lasów tam dostatek i o drzewo nie ma skrętu. To drugi krzyż stoi,
stoi, aż i zgnije, i obalić by się rad, a nie majak i którędy; to się ino na
ramieniach tych inszych zeprze i tak trwa... A na każdym krzyzie, proszę łaski
pani, przewiązana płócienna zapaska, ot, fartuch taki, czasem długi, jak
zwyczajnie dla niewiasty, a czasem jakby dzieciński, taki krócieńki... Ot, jak
się tam kto przepomóc może ze swoją biedą. Ale że na każdym wyszyty w rogu albo
na wpośrodku krzyzik, albo i dwa, i trzy krzyziki czerwoną wełną, jako że to
niby ochfiara jest za tego nieboszczyka, co tam leży. To jak się czasem wiater
pod noc porwie, a tymi krzyżami skrzypieć zacznie a zapaskami łopotać, to taki
świst, taki jęk, taki lament, że aż psi wyją. To nie daj Boże iść człowiekowi w
pobliskości, taki strach. A w cichość, jak miesiąc zejdzie, to tak one płótna
bieleją jak żywe... Właśnie jakby te duszyczki spod ziemi wynikły i w
giezłeczkach śmiertelnych po onych mogiłkach swoich stały... Ot, nie trza pod
wieczór wspominać...
Przeżegnała się stara nożykiem w ręku trzymanym, szepcząc "Wieczny odpoczynek".
Po chwili tak mówiła dalej:
A że choć i mogiły, to tam sobie naród inaczej funduje. Tu sobie mogiłka
zwyczajna, z piasku sypana, zarośnie darnią, to i dobrze, a nie zarośnie, to się
w ziemię wdepce i do cna rozsypie... A tam, pani moja, to sobie mały duży
"przykładziny" funduje.
Cóż to za "przykładziny"?
Ano, to taki, proszę łaski pani, kloc sosnowy albo i dębowy, siekierą z gruba
ociosany po wierzchu, jakoby to wieko trumienne, mający u góry gałąź jedną
ostawioną i przyciętą w głowach nieboszczyka na maluśki krzyzik, co z onej
przykładziny samorodnie wynika, jakoby rosnął. To jak na on cmentarz człowiek
zajdzie, a po onych przykładzinach pojrzy, to właśnie jakoby ziemia się
otworzyła i trumny na wierzch wyszły, a umarli wstawać mieli... A jeszcze spod
onej przykładziny sterczy wiechetek ze żytniej słomy, co nim trumnę pokropują
święconą wodą... To z jednej strony kłosy sterczą, a z drugiej słoma, a w
pośrodku przykopane ziemią, a nad wiechetkiem gałąź od onego kropidełka. Drugi
raz, jak gałąź wierzbowa je, a mokry czas przyjdzie, to i basiorów dostanie jak
żywa, i liść puści, właśnie jako ta różdżka Aronowa, co to o niej w godzinkach
stoi. że się stała kwitnąca i owoc rodząca...
Spuściła głowę i zaszeptała z cicha: "Zdrowaś Panno Mario". Mrok po kątach coraz
gęstniał, króliki poszły spać w jamę, ręce starej opadły. Chwilę trwała cisza.
No dobrze, moja Mikołajko, ale te "Dziady"? zapytałam, gdy skończyła szeptać
zdrowaśkę.
A cóż, "Dziady", jak "Dziady"... Nie daj Boże takich "Dziadów" nikomu
I jakże to było? nalegałam, widząc, że stara w zadumę zapada.
A to, proszę łaski pani, tak było, że jak my tam z nieboszczką panią do owej
Kanonicze wyciągli to tam przy dworze było chłopczysko, niby do pasenia.
Niedoletnie to jeszcze było, ze szesnaście lat może, chude, delikatne, bladawe,
że to nie z chłopskiego stanu szło, tylko z takich Mazurów, co tam koloniami z
dziada pradziada siedzą i do szlachty się piszą wszelaki oporządek inszy niż ten
prosty naród mają, czy to w imieniach, czy w ubierach swoich, czy w każdej
najmniejszej rzeczy. Tak temu chłopakowi było Justyn, ale że na niego czeladź
wołała po prostemu "Ustim".
Z pół roku już ono chłopaczysko służyło przy dworze, kiedy mu matka, z onych
Mazurów szlachcianka, od rodu, męża odbiegła i z dwojgiem dziatek małych do
Cygana, co w trzeciej wsi kowalował, mieszkać poszła. Gdzie ona ta tego Cygana
uznała, tego nie powiem, bo nie wiem; ale że okrutnie się w nim rozmiłowała,
choć tam ludzie powiadali, że i nie było niczym, bo to Cygan jako Cygan, czarny
na gębie, a jeszcze że był i dziobaty. Ano, jak się też to do nas doniosło, tak
mego Ustima jakby z nóg ściął. To caluśki dzień, pani moja, w czeladni się nie
pokazał, ani na południe. ani na kolację, tylko jak bydło przygnał, tak się
rżnął o ziemię w oborze, kożuchem się z głową nakrył, musi płakał, bo się ono
kożuszysko tylko na nim trzęsło, ale że głosu nic z siebie nie puścił. taką
ambicję miał.
Dopiero na drugie południe jeść przyszedł To aż mnie coś przenikło, jakim na
niego spojrzała, taki na twarzy bledziuśki był, taki zmizerowany, a te oczy to
mu się tylko świeciły spode łba, choć ich ta wielce od miski nie podnosił. Ale
co! A bo mu to dali spokojnie zjeść? Zara go ta obsiedli, zara prześmieszki,
zara dogadywki, tak też rżnął łyżkę, zabrał się i poszedł. Wyleciałam za nim.
wołam: "Ustim! Ustim!" Chciałam mu ta kawałek sera podetknąć na pocieszenie...
Ale gdzie! Ani się obejrzał, tylko czapkę nacisnął, oczy pięścią zatkał i dalej
do obory... I tak sumował, pani moja, więcej niż przez dwie niedziele; to
wyschnął jak ta drzazga, sczerniał jak ta święta ziemia, a gadać to jakby
zapomniał... Jednej niedzieli urwała się ona matka od swego Cygana i przyleciała
do syna. Jak ją najrzał z daleka, tak wlazł na strych w słomę i siedzi. Chłopaki
za nim: "Ustim! złaz do matki. Matka przyszła". On nic. "Cyganicha przyszła!"
krzyknął któryś. On nic! Aż i ona matka do drabiny podeszła. "Justyś! woła
Justyś, synku! A zleź ino! Niech cię moje oczy uwidzą!" On nic. Zapłakało sobie
tedy ono kobiecisko, niech ją ta Bóg sądzi, położyło na szczebelku bułkę pszenną
i parę jabłek dla syna, zabrało się i poszło.
Pod wieczór dopiero chłopak ze strychu zlazł, bułkę i jabłka dzieciakom oddał, a
sam jak się nie puści gościńcem, jak się nie rzuci na drogę, co nią matka
odeszła, jak nie zacznie tę świętą ziemię całować, jak nie ryknie: "mamo!
mamo!...", to, pani moja, aż się wnętrzności przewracały w człowieku
słuchający... Ano nic. Przeszedł znów tydzień, przeszedł drugi. Co ono
chłopaczysko trochę porzeźwieje w sobie, to znów mu tam który oczy owym Cyganem
wykluje, to znów mój Ustim nie je, nie pije, od ludzi ucieka, a po kątach płacze
tak, że w tych łzach swoich umyć by się mógł. Oj, nie daj Boże takiego życia
nikomu! A ona kowalicha równo musiała syna tego bardzo miłować, bo co i raz to
do niego zabiegała, to mu płótniankę przyniosła, to nową koszulę, a to posilenie
jakie...
Ale się z chłopakiem nigdy zobaczyć nie mogła, bo jak tylko zasłyszał, że matka,
tak uciekał w ostatnie kąty, dziw, że się pod ziemię nie wkręcił. Dopieroż kiedy
odeszła, to w pole jak zapomniały leciał i po swojemu wołał: "mamo! mamo!" A
jedzenia, co przyniosła, to nigdy nie tknął, ani tego obleczenia na siebie nie
brał... Obdarł się, obłachmanił, a nie brał. A ta żorota to go tak zjadła,
zniszczyła, że chodził jak ten cień, sam sobie niepodobny, skóra tylko a kości.
A te oczy to mu się tak świeciły, jak to próchno leśne. To insze chłopaki idą w
święto do kościoła, a potem do karczmy na tańce albo w kręga grają, albo tam
jakie niebądź przepowiadki gadają, a on nic. Ani jemu pacierz w głowie, ani
kompanija, tylko się z tym swoim żalem jak z wilkiem mocuje, od ludzi stroniący.
nijakiego pocieszenia nie szukający. Przychodziła matka źle; przestała
przychodzić jeszcze gorzej. Ten cierń kolący więcej w sobie miazgi ma niżeli
on ciała. Dziw, mu te kości skóry nie przebiją. Mocowało się tak ono
chłopaczysko w sobie, mocowało, aż też pod jesień jakoś wzięło się i utopiło,
nie mogący zwyciężyć tej swojej żałości.
Ano, dobyli go ta koniarki drągami z onej wody, zjechała komisyja, opisała, co i
jak. i dobrze. Z pięć dni to ta było tego rejwachu, aż go też i pochowali na
rozstaju pod lasem w nie święconej ziemi, zwyczajnie, jak takiego samozbójnika,
co sam sobie śmierć robi. Ino żem mu obrazik dała w ręce, żeby już tak całkiem
bez Pana Jezusa z tego świata nie schodził, i w tę koszulę nową go oblekłam, co
mu matka przyniosła i co jej za żywota nosić nie chciał. Ot. żal się Boże
takiego pochowu! Mogiły mu też ta wielce nie fundowali, tylko wedle tamtego
obyczaju siaki taki naręcze chrustu przyniósł i cisnął. A dzieci, chłopaki, to
gałęzie ciągały suche, to badyle wszelakie, co kto mógł. A nie opodal stał krzyż
choleryczny, zwyczajnie jak na rozstaju, że tam mór kiedyś był i ludzie
się od nagłej śmierci krzyżem warowali.
Przeżegnała się stara i znów szeptać pacierz zaczęła.
A cóż matka?
Matce to my ta nijakiego orędzia nie dawali. Nie przychodziła, to i
nieprzychodziła. A co? Chora może, a może się już tak od onego nieboraka odbiła,
że to do niej gadać nie chciał. Ano, wyszło tak kilka niedziel, a ona Ustimowa
mogiła jak rosła, tak rosła. Kto do lasu albo i z lasu szedł, to każdy bodaj
gałązkę, bodaj szyszkę dorzucił. Taki już tam obrządek ludzie mają. Aż też
przyszły Zaduszki, niby te ich "Dziady", co się w ten dzień po cmentarzach naród
tamten modli za ojcówrodzicieli, za dziadów, pradziadów...
Szli na one "Dziady" pańscy ze dworu, poszłam i ja, bo to w takim dniu zawsze
epiej kupą się trzymać, broń Boże jakiego przestrachu.
A droga na cmentarz wypadała jak raz koło onego cholerycznego krzyża i onej
Ustimowej mogiły. Dochodzim, patrzę, kopiec okrutny. Tak ludzie do niej.
Powiadają, że Ustimowa duszę oczyścić trzeba. Ano, nie wiedziałam nic, jakie to
oczyszczenie. Chrustu naniesiono tyle, że to więcej niż półstoże siana. A pod
krzyżem na przydrożu dziad pacierz mówi głośno i krzesiwem o krzesiwko krzesze.
Tak go zaraz ludzie obstąpili dokolusieńka, dzieciaków się też tam nabrało
skądciś jak mrowia. A mnie zara coś tknęło. Tak pytam starego Neściora, co to
będzie? Jeszczem przerzec nie zdążyła, a tu mi, pani moja, w oczach cości
zaświeciło... Pojrzę ja, a tu z onego dziadowego krzesiwa padła iskierka jedna,
potem druga, zatrzeszczały badyle, spełgły w górę, jakby kto pióro osmalił.
Dziad znów ognia krzesze, a modli się głosem... Lecą iskry w chrust, jak te
ptaki złote, lecą, przelatują, chrustu się chwytają, a gdzie szczelinka jaka,
tam się dobywa dym siny, gryzący... Trzeszczą gałęzie, tleją, zwijają się w
sobie jakoby gadziny, skwierczą szyszki, smolna żywica syczy, kapie... Aż jak
nie buchnie naraz całe płomienisko, jak nie ogarnie onej mogiły, jak się nie
zaczną iskry siać, trzeszczeć, pryskać, jak nie wywalą się dymy czarnym słupem,
aż pod samo niebo...
To, pani moja, drugi raz i chałupa się pali, a takiej łuny, takiego ognia nie
ma. Pojrzę ja na on krzyż, w czerwieni cały stoi, a te rany Chrystusowe jakby
żywe, a ten bok jakby krwawiący... A ludzie też czapki pozdejmowali, pacierz
mówiący. Tak mnie zaraz ogarnęła taka żałość, taka skrucha, żem na kolana padła,
jakby mi kto nogi podciął, i bić się w piersi zaczęłam. Boże, bądź miłościw
grzesznej duszy jego! Boże, bądź miłościw...
Wołam ja tak do tego Pana Jezusa, pani moja. kajać się za duszę onego
chudziatka, a tu wrzask: Justyś! Justyś! Synku! Justyś! Patrzę ja, leci ona
kowalicha nieboga, jakby ją wicher niósł, koszula na piersiach rozerwana.
chustka z głowy spadła, ręce rozciągnięte... Na pożar leci wprost, na oną
ognistą mogiłę synowska. Rozstąpili się ludzie, ten i ów szepce: "maty" że to
niby matka, więc jej przystęp wolny. A ona jak nie krzyknie raz jeszcze:
"Justyś! Justyś!" jak się nie zaniesie wielkim, nieludzkim rykiem, jak się nie
rzuci w ono płomienisko... Pani moja, żem ja tam trupem, patrząc na to, nie
padła, to cud boski! Runęła tak jak ta kłoda w sam środek ognia, w sam środek,
jak ta powięź słomy... Zrobił się wrzask, krzyk; odciągnęli ją ta ludzie,
zaczęli wodą z rowu lać, ale co... Głownia to już tylko była. Na twarzy, na
rękach, na piersiach sczerniała jak sadze. Już tam w niej nie stało ani tchu...
Tylko te nogi bose, niedogorzałe, co nimi te swoje dróżki odprawowała do syna. z
daleka się bieliły... A spod onego mogilnego chrustu, spod ostatniej warszty,
kiedy to już dobrze przygrzało, wypełznął żmij rozciągnął się. skurczył, znów
się rozciągnął, podniósł łba i do boru poszedł... Tak zara ludzie powiadali, że
to on grzech przeklęty...
Takie to ja, pani moja, "Dziady" widziałam.
Podparła ręką stara zwiędłą swoja głowę i zaszeptała: "Wieczny odpoczynek".
Maria Konopnicka
FRANEK
A co tam za hałas?
To Franek wrzeszczy!
Cóż mu się stało?
A nic. Tak, z rozpusty!
A kto tę szybę wybił?
To Franek kamieniem cisnął.
A kot czego tak miauczy?
Franek go poturbował!
Cóż to za urwis spod ciemnej gwiazdy! A to bić, a kija nie zdejmować z niego!...
I nic innego nie było słychać w całej kamienicy o tym Franku, tylko takie mowy.
Tak się ten chłopak wszystkim dał we znaki! Raz konewkę praczce chwycił, w kąt schował. Praczka chodzi, lamentuje, wymyśla, a Franek patrzy i śmieje się jej w żywe oczy.
Franek mówi praczka ty pewno wiesz, gdzie moja konewka!
Ja? Skąd bym wiedział!
Boś ją schował!
Ja ją schował? Widzieliście, jakem ją chował?
I tak się nastawił, jakby mówił najprawdziwszą prawdę.
Praczka do izby, a Franek po konewkę i na drodze ją stawia. Praczka wychodzi, patrzy jest konewka!
W imię Ojca i Syna! A toć konewka! A takem naglądała i nie było! Czy tuman jaki, czy co?
A Franek aż się za boki bierze i pokłada od śmiechu.
Innym razem patrzy, wyleguje się pudel panny Gertrudy na oknie od podwórza na dole. A taki tłusty! Muchy mu chodzą po nosie, a on nawet łapą nie ruszy.
Ogromny pieszczoch z tego pudla, na samych łakotkach chowany. Frankowi już psota przyszła do głowy: próbuje ręką dostać i w ogon go uszczypnąć, ale za wysoko.
Wtem nawija się kot maglarki. Ten kot jest także faworytem i także tak samo prawie tłusty jak pudel panny Gertrudy. Spostrzegłszy kota Franek chwyta go za przednie łapy, buja przez chwilę dla lepszego rozmachu, po czym bęc! kotem o pudla.
Naraz powstał wrzask i pisk, że opowiedzieć trudno! Kot był pewny, że to pudel go napadł, bronił się tedy zębami i pazurami. Pudel rozumiał, że to kocia sprawka, a nie mogąc napastnikowi dać rady wrzeszczał wniebogłosy. Wkrótce ukazały się w oknach właścicielki bijących się ulubieńców. Panna Gertruda chwyciła kota za kark i przyłożyła mu parę klapsów.
A masz! A masz!...
Proszę nie bić mego kota! wołała maglarka. Proszę go zaraz puścić!
A, to pani kot?... Dobrze, że wiem! Pieska mego w mieszkaniu moim napadł! Może jest wściekły!
Co?... Mój kot wściekły? To chyba ten szkaradny pudel pani jest wściekły!
Mój pudel szkaradny?... Jak pani może tak się o moim Filonku wyrażać?
I zaczęły się wymówki coraz głośniejsze, a Franek aż się tarza ze śmiechu. Taki był ten chłopak złośliwy i psotny.
Na wołowej skórze nie spisałby wszystkich jego sprawek.
Ojciec, jak ojciec, mało w domu siedział: to wodę nosił, to ulicę zamiatał, to śnieg wygarniał, niewiele mógł wdawać się w te rzeczy. Ale co ta matka przeszła z tym chłopakiem, to strach! Kochał ją, bo kochał; ale cóż, kiedy jednej chwili nie usiedział spokojnie! Dnia nie było, żeby piekła jakiego nie zrobił. A jak ubranie darł! Nastarczyć mu nie można było. Ledwo mu matczysko uszyło koszulinę albo i kurteczkę, już z niej w tydzień szmaty!
A czy się też pali na tobie, chłopcze! wołała matka załamując ręce. A cóż z ciebie za łachmaniarz, że tak drzesz ten przyodziewek? Czy ty myślisz, że ojcu, matce z nieba kapie? To i ty nie wiesz, że, ciężko, że każdy grosz trudny, że i dobrze się trza napracować, nim się co kupi?
Mamuniu złocista, ja sam nie wiem! Tak się oto rozdarło...
Nie wiesz? Ty nie wiesz? A kto po drzewach łazi? jak nie ty? Patrzcie, ludzie! Koszula taka jeszcze dobra, co z rękawami porobił! Aj, chłopaku, chłopaku! Gdzie ty sumienie masz?... A toć ty nas ze wszystkim zmarnujesz!
Mamuchno złota, ja się już poprawię!
Poprawisz ty się wisusie, poprawisz! Z pieca na łeb! Już ja znam twoją prawdę! Co dzień obiecujesz, a zawsze to samo!
I prawda! Co się ten chłopak nie nacałował matki, co się nie naobiecywał, że już będzie lepszy wszystko na nic. Ledwo przez próg przejdzie, już mu w głowie nowa psota, nowa awantura. Ojciec może by temu i dał rady, bo miał porządny pasek rzemienny, co nim opasywał kożuch. Ale matczysko nie skarżyło się nigdy. Jeden tylko był, więc jak mogła, tak zabiegała. Połata, wypierze, wyburczy, no i tak szło, a poprawy żadnej nie było.
Ale i jej było coraz trudniej i tylko ręce załamywała myśląc, co z tego chłopaka będzie.
Kuma i sąsiadka, Pawłowa, nieraz z nią o tym radziła.
Moja kumo złota! mawiała stróżka. Co z mego urwisa wyrośnie, to ja nie wiem! A kuma na pociechę:
Co ma być, szubienicznik, i tyle!
Aż raz umarła w tej kamienicy uboga wyrobnica, wdowa i zostawiła sierotkę, małego Karolka, co jeszcze roku nie miał. Złożyli się ludzie na trumnę, na pogrzeb, bo tam grosza u tej wdowy ze świecą by nie znalazł, pochowali; ale kiedy przyszło o sierocie radzić, co z nim począć, każdy westchnął tylko.
Ja sama czworo mam! mówiła jedna z kobiet.
U nas też bieda aż piszczy! mówiła druga.
Zęby tak większy, tobym wzięła mówiła trzecia. Posłużyłby, zakołysałby mego Jaśka. Ale cóż! Toż to i piastować by jeszcze trzeba!
Więc kiedy tak stoją i radzą, Franek matkę w rękę całuje i prosi:
Mamuchno złota! Weźmy tego Karolka.
Co ci w głowie?... Ja na ciebie, ty urwisie, nastarczyć nie mogę, a będę jeszcze obce brała?...
Ale Franek nie ustawał molestować matki:
Mamuchno złota! Mamuchno jedyna! On taki biedny! Taki mały! Tak tam piszczy jak ten wróbelek!
Matka broniła się, jak mogła.
Daj mi ty spokój i z twoim Karolkiem! Dość ja z tobą jednym mam biedy!
Franek się wyprostował, zabłysły mu oczy.
Mamo! zawołał bijąc się kułakiem w podartą kamizelczynę. Słowo honoru mamie daję, że jak mama Karolka weźmie, to ja się poprawię. No, już ja mamie powiadam! Ma mama moje słowo! Jak ja się nie poprawię tom kiep!
Jeszcze się w piersi bił, kiedy wszedł ojciec i postawiwszy w kącie miotłę rzekł:
A wiesz, matka, że ja bym tego tam bąka, tę sierotę ze sutereny wziął...
A Franek buch ojcu do nóg.
Tatuńciu złocisty! Tatuńciu serdeczny, jedyny!...
A tobie co, chłopaku? pyta ojciec.
Ale Franka już w stancji nie było. Jak iskra prysnął do suteren, dzieciaka na ręce porwał i przyniósł.
Od tego dnia trudno było poznać, co się z Frankiem stało. Jeszcze szaro, on już się zrywa patrzeć, czy Karolek okryty, a jeżeli śpi, to czy mu nie zimno. Da matka śniadanie albo obiad, to go nie tknie sam, póki nie nakarmi Karolka. To myje chłopaczynę, to go czesze, to go piastuje, huśta, piosneczki mu śpiewa, to go chodzić uczy, to siądzie z nim sobie pod słońce na progu i opowiada mu Bóg wie co, to mu latawca z deszczułek i papieru klei...
Matka aż w głowę zachodzi.
Moja kumo! mówi do sąsiadki. Ten chłopak, to jakby mi go kto przemienił, taki teraz spokojny, taki dobry!
A kuma:
Ej! Nie dowierzać! Niedługo to tego będzie!
A nieprawda! Czas mijał, a Franek jakby nie ten, jakby go miodem smarował, taki posłuszny, taki uległy, taki uległy, taki cichy.
Dziwią się wszyscy w domu, aż głowami kręcą.
Nikt już szyb po sieniach nie wybija, nikt nie dudni piętami po schodach, konewkę gdzie postawią, tam dostoi. Aż miło! Kot z pudlem nawet już się nie biją. A matka ręce składa, a Bogu dziękuje.
Nawet koszule Franek przestał drzeć; a kiedy mu matka nowe sprawić chciała:
I... nie, mamuchno! mówi. Jeszcze mi te stare wy łatajcie! A te nowe to niechby już na Karolka szły. Z mojej jednej dwie by miał.
Sam się też czesał, mył, matczyne stare trzewiki,, co mu je dała, porządnie sobie na nogach wiązał, złego słowa nikt od niego nie usłyszał.
A czy cię też Pan Jezus natchnął z tym sierotą! mówiła matka do męża. Ten nasz chłopak to się tak ze wszystkim odmienił, taki się akuratny zrobił, że to daleko szukać takiego!
Dusza, nie chłopak! mówiły o nim kobiety z podwórka.
Już nawet nikt go "stróżakiem" nie nazywał. Wszyscy mu grzecznie mówili: Franuś, Franeczek!
Tak było ciągle.
Aż raz, w pół roku może, siedzi ojciec przed kominem i fajkę pali, a Franek... puc go w rękę!
Cóż tam nowego? pyta stróż.
Ja bym tatuńcia prosił, żeby mnie na książce uczyć kazał, to bym potem, jak będę mądry, Karolka też uczyć mógł!
Zabłysły na to ojcu łzy w oku i matka prędko twarz fartuchem otarła, a nazajutrz Franek, uśpiwszy swego wychowańca, zasiadł nad... elementarzem.
Ciekawa rzecz, jak mu też to pójdzie!...
Maria Konopnicka
JAK SUZIN ZGINĄŁ
Spod Pren, gdzie zaszła lekka potyczka, ot, pierwsze grzmienie przed burzą,ściągnął Suzin nasz oddział i w bok od traktu ruszył, skąd czerniały bory. Szedł spieszno.
Traktem waliła gwardia, coś osiem tysięcy żołnierza, prosto na Staciszki. Że idzie walna bitwa, czuliśmy to wszyscy. Jakoż po forsownym marszu oparł się Suzin o bory i czekał. Nie była nas moc. Ale duch tak zwarty jedną srogą woła, że po ściśniętych nią, stwardniałych sercach, kulę by przetoczył.
Tworzył oddział nasz czwartą, może piątą nawet część ogólnej siły powstańczej w Augustowskiem, której sile przywodził naczelnej Romatowicz. Ten, ruszywszy lud od Sejn, Mariampola, Kalwarii do Augustowa, pod imieniem Wawra w partyzantkę się rzucił, o dobór oficerów nad wszystko troskliwy.
Sokołów mi trzeba! mówił. Sokoły lud porwą i w szponach poniosą!
Ale mu się nie wszyscy udali.
My pod Suzinem szpon ten czuli tęgo. Nie bólem, ale gorącością i pędem go czuli. Palił, rwał w górę przed siebie, a często nad siebie. W bój, to w bój; w śmierć, to w śmierć, aby górnie, bohatersko, pięknie. Sam Suzin też stworzony był jakby na to, żeby go ludzie kochali i szli w ogień za nim. Smukły, dorodny szatyn, twarz biała w kolorach, broda pełna, włos bujny, oko żywe, pogodne, daleko widzące. Wódz w każdym calu i ukochanie żołnierzy, dbały o najlichszego ciurę jak brat i jak ojciec.
Na śmierć was mam, ale nie na zmarnowanie! powiadał.
Na całym też obszarze ziemi polskolitewskiej nie było chyba tak dzielnej partii, jak nasza. Szczególnie my, strzelcy. Po równo w szare kurty powstańcze odziani, przepasani czarnymi pasy, mieliśmy sztucery belgijskie bijące tak, że ledwoś cel upatrzył, a cyngla ruszył trup.
Podobno szlachta, której tam w owych stronach jak maku, nie wierzyła zrazu tej broni. Sztucer sztucerem, a każdy z ichmościów wolał kozią nogę, z której przywykł na podorach do zajęcy pukać, i tej dufał nade wszystko inne. Dopiero kiedy młody Suda i Konewicz Jakub, zadawszy sobie niehonor rodowy, przed Prenami jeszcze do pojedynku, choć tego mocny zakaz był, przyszli, odmieniło się owo dufanie. Ci bowiem adwersarze, nie chcąc się na śmierć uszkodzić, że to wtedy
każdy żywot ojczyźnie patrzał, własnych poniechawszy fuzyjek, a sztucerów się jako nie tak zabójczej, ich mniemaniu, broni chwyciwszy, obaj, idąc ku sobie, na komendę strzelający, legli.
Za czym buchnęło po szlachcie tak wysokie i pewne o broni tej rozumienie, iż sztucery jak sakrament z nabożeństwem brała, stojąc pod nim jak mur i jak twierdza.
Takeśmy też stanęli pod onych borów ścianą, miawszy za sobą kosynierów od Augustowa. Chłopy to były niegwałtem wielkie, zawiędłe, śmiałe, suchożyłe, a tak zwarte z sobą, jak żywiczna miazga.
Nie nosił lud ten nasz kurt powstańczych, ale jak w lnach biało odzian z chat w postołach wyszedł, tak się we lnach został, który z płachetką przez plecy, który z misternie plecioną kobiałką, milczący, zadumany, z brzeszczotem, na sztorc przed sobą, bielał skroś sosen borowych jak brzeźniak w wiośnianej korze. Ci patrzyli w Suzina jak w Boga. Suzin czekał. Sam bitwy przyjąć by nie mógł, ale z posiłkowymi oddziałami, których zadaniem było zajść nieprzyjacielowi tyły i sprawić dywersję mógł.
Pozycja przy tym była dobra, a rozłożenie sił naszych jak najprzyjaźniejsze. Ten twardy trzon boru, na którym my stali, zniżał się ku południozachodowi w przepaść bagnistą, w trzęsawiska, oparem błot grząskich nakryte, które ubezpieczały nam tyły. Po drugiej stronie traktu oddział Kijańskiego nad jeziorem Driste stał, tak schowany głęboko w mokradłach, że wyskoczyć z nich mógł jak z zasadzki i wpierw uderzyć, nim by był dostrzeżeń. Powyżej Kijańskiego stał Lander jakoby w fortecy, obwarowany błotami nie do przebycia, że tylko przed siebie mógłby wpaść na kark nieprzyjacielowi, sekundując nam w bitwie; co też tak z nim, jak i Kijańskim umówione było. Dopiero nad obiema placówkami tymi, nad całym tym parującym we mgłach, pojeziornym światłem, zasiadł się po zalesionym rozwidłu Wronogór sam Wawer z główną swoją siłą. Otóż tę to główną siłę, a i samego Wawra mniemał nieprzyjaciel, idąc na Suzina, przed sobą mieć i z nimi czynić. Inaczej nie byłby parł na nasz oddział aż w takiej potędze.
Ha, tak będziemy udawać tysiące! rzekł do mnie Suzin odstępując od
zatkniętej na granicznym kopcu lunety, przez którą wżerał się gorejącym okiem w rudy tuman niosącej się traktem kurzawy, skroś której gęsto błyskały sztyki pod zachodnie słońce.
I nagle zwróciwszy się do mnie dodał serdecznie:
Zastąp mnie, druhu, przy lunecie i rachuj przerwy w kurzawie. Tak się ich najłatwiej doliczysz. Rotami walą...
Ja zaraz tu... Tylko list. Od rana list noszę z opatrunkami dostany. Czasu nie było czytać. Bądź łaskaw... Ja zaraz...
Zaledwie jednak naliczyłem trzy przerwy, był już przy mnie. Pobladł, ręce mu trochę latały.
Dziękuję! rzekł, a głos mu się łamał.
I po chwili:
Matka pisze... Brat pisze...
Zdrowi?
Nie odpowiedział, tylko pilno przez lunetę patrzeć zaczął.
Walą... mówił półgłosem okrutną kupą walą... Co tu ludzkiego życia...
Boże! Boże!
Naraz odwrócił głowę.
Brat, wiesz, w domu dotąd. Pisze: "Gdyby to wiedzieć!"
Roześmiał się krótkim, przykrym śmiechem.
Ha! Ha! "Gdyby to wiedzieć..." Ostrożny, co? A młodszy ode mnie... Rozumny...
Co? A ja ci powiadam, Janie, gdybym wiedział, wyjdę cało ze sprawy, tobym sobie z góry w łeb palnął. Wiesz... Apostolczyk... nie noszę broni... Ale bym się ten jeden raz sprzeniewierzył.
Pomilczał mało:
Bo sprawa... Sprawa, widzisz, bracie, musi być w takich warunkach przegrana.
Ale musi być bohatersko przegrana, żeby się do tej przegranej paliły serca ludzkie jak do największego zwycięstwa. Wiem jednak, że nie wyjdę cało. Matka też wie. Żegna mnie. Na śmierć mnie żegna, matczysko...
Odrzucił włosy z jasnego czoła żywym, pięknym ruchem i spojrzał przenikliwie, górnie, daleko.
Hej, kulo, kulko sądzona zawołał. Bij jak w jasną świecę.
W tej chwili przybiegł Birsztein, adiutant Suzina.
Pułkowniku! rzekł. Mamy ze Staciszek języka. Sztab zajął karczmę na trakcie. Jenerały, starszyzna, licho wie, co... Zawalili podwodami pół wsi.
Więc to tu przemówił Suzin jakby sam do siebie przyćmionym głosem i z nagłą zadumą.
Otrząsnął się wszakże zaraz, głowę podniósł i z wielką żywością jął Birszteinowi polecenia dawać.
Co tchu na leśniczówkę! Stary Bułhak przebierze się błotami do samych Bobrownik, a młody na Dobkiszki niech rusza. Ludzie pewni jak śmierć. Niech Lander i Kijański czynią, jak wiedzą. Jutro bitwa. Niech śpieszą. Lander do Wawra niech zaufanego pchnie. W dwa ognie musimy ich wziąć. Prędko, prędko, prędko!...
I odprawiwszy adiutanta do lunety się rzucił. Jakoż istotnie dał się widzieć teraz ruch niezwykły. Ciężka kurzawa na trakcie to zbijała się w grube kłęby, to znów dzieliła. Pomiędzy nią a punktem oznaczającym karczmę unosiły się i przepadały małe chmurki pyłów za latającymi konno oficerami od sztabu do wojska. Nagle wielki słup pyłów, które wieczorna rosa już była nieco przybiła do ziemi, dźwignął się znów potężnie, skłębił, naprężył, wydłużył, rozerwał i lewym skrzydłem wstecz ku borom powiał.
Otoczyć nas chcą szepnął Suzin wzruszonym głosem. Borami obejść... Zmełł jakąś klątwę w zębach i skoczywszy z kopca biegł ku kosynierom. A już zapadła krótka noc czerwcowa. Ozwały się błota rozgłośnym rechotem żabim, buchnęły oczerety różnojęzyczną wrzawą nawodnego ptactwa, które ruszone obozowym gwarem, polatywało niespokojnie, krzykiem, świstem, buczeniem oznajmiając trwogę.
Zapadły wreszcie wrzaskliwe stadka po wyżarach, po oparzeliskach, acz i stamtąd szyły powietrze przenikliwe głosy bąków, nurów, kruków.
A bór milczał. Niemo stał w głębokościach swoich pod bezgwiezdnym niebem, potłumion nocną ciszą. Powietrze było jakieś gęste, lepkie. Ciepłym tchem bagien, to znów dreszczem rwane, jakby w nie dmuchała febra. Zaniosły się od czasu do czasu wielkodrzewy górnym, krótkim szmerem od wierzchołka do
wierzchołka lecącym, ale wnet szum się urywał, spadał i grzęznął w bezruchu. Na gołoborzu rozpalono ognie, iż wielkie, zjadliwe komary chmurami leciały na nas, ale nie gotowano posiłku. Ludzie, zmordowani skwarem i pośpiesznym całodziennym marszem, upadli w sen kamienny. Inni czyścili broń, inni, pogrążeni w sobie, milczeli rozciągnięci u ognia. Gęsto rozstawiona pikieta obwoływała się czujnie. Ciężko było na duszy, ciężko i piersiom dyszeć. Ot, jakby te pyły nad gościńcem wzbite zasypały nam gardła i piersi. Takiego przygnębienia u żołnierza nie widziałem jeszcze przed żadną batalią.
Aż buchnął gniew z tej ciszy drętwej, z tego dławiącego oczekiwania buchnęła żądza odwetu i ta nienawiść do nieprzyjaciela, która żołnierza straszliwym w walce czyni. Zrywali się ludzie od ognia z klątwą, z zaciśniętymi pięściami i w paroksyzmie wściekłości w bór biegli, nie mogąc pohamować gorączki, która ich paliła.
Porucznik Jaczynowski na własne ryzyko chciał formować wycieczkę nocną na Staciszki. Ochotników nie brakło. Z największym trudem ledwośmy go z Birszteinem od tej imprezy odwiedli.
Suzina nie było przy nas na tę porę.
Na drugim końcu boru, od strony błot, u ogniska z kosynierami siedział, których szczególnie umiłował sobie.
Nie mówił do nich inaczej, jak "dzieci". Imiona ich znał, po litewsku do nich gadał, wiedział, który z jakiej wioski i z jakiej sadyby.
Hej wołał Wejmery! Szałtupie! Panżyszki! Widgały! Kremszczany! Kulwiecie moje!...
A ów naród śmiał się do niego jasnymi oczyma jakoby do słońca. Kochali go nad wszelkie powiedzenie.
I teraz gwarno tam u nich było i rozgłośnie przy stosie płonących bierwion smolnych.
Stary Jurkszta śpiewał jakąś pieśń odwieczną, która topiła w rzewności te twarde osierdzia, a ciemny płomień buchał w surowych, nieruchomych twarzach.
Rumieniało niebo na wschodzie, kiedy się Suzin od ogniska podniósł.
No, dzieci! rzekł naśpiewaliśmy się dziadom i pradziadom w cześć, pogrzali
serca u tego świętego ognia, przytulili się do tej matkiziemi, a teraz będziemy się bili za nią. Za jej wolność. Za jej życie. Za jej miłowanie. Amen.
Amen! odgrzmiały setne głosy. Grzmot ich huknął po boru jak burza.
Obejść nas błotami chcą, obkroczyć mówił Suzin. Ale się nie damy.
Plunęli w garście, z miejsca po kosiska ruszywszy.
Pomrzemy za ciebie... rzekł drżącym głosem stary Jurkszta chyląc się do kolan Suzina. Ale on otwarł ramiona i uściskał dziada.
A kiedy kosynierzy, zdjąwszy czapy uszate, na uścisk ten z nabożeństwem patrzyli:
Surma! krzyknął zaduwaj!
Zaduwaj! gruchnęły echem przeciągłe, roznośnie głosy podając sobie rozkaz wodza coraz dalej, dalej, aż do pierwszej czaty.
I nagle z głębokich gdzieś błotnych zapaści, z kęp, na których sity wyprostowane nieruchomo stały, ozwało się przejmujące nawoływanie prostej litewskiej surmy, wypełniając bór pobudką starowieczną, razem twardą i rzewliwą, razem żałosną i srogą. Zaraz też Suzin zaczął pod tą pobudką szyk sprawiać.
Stanęły kosyniery sekcjami, dając czoło kępom zarosłym szuwarem, po których słał się najsuchszy na wejrzenie przystęp ku borowi, zasłonieni kosami tak, że wschodzące słońce zawrzało tysiącem świetnych błyskawic w nastawionych sztorcem brzeszczotach. Wara! krzyknął im Suzin odzew.
Wara! odgrzmiały mu głosy, które już w pożądaniu bójki chrapliwe się stawały. A on, bystro ludziom po oczach pojrzawszy, jakby w każdej źrenicy iskrę własnym wzrokiem chciał skrzesać, ku strzelcom skoczył, którzy też wnet rozwinęli długą linię frontu, oskrzydlając nią dwie borowe pod kątem zwieszające się ściany, właśnie jak gdyby orzeł rozkrzyżował po sosnach swe potężne buje, piersią i dziobem w pośrodku grożąc.
A nam też krew po sercach jęła grać, zatrzęsły się szczęki, zęby zgrzytły, a w garściach ściskających sztucery dał się słyszeć suchy chrobot kości. Suzin przechodził przed frontem od ściany do ściany, jasny, pogodny, niosący z sobą moc, pewność i bojowy zapał. Elektryzował wprost powietrze, którym my dyszeli. Podnosiły się piersi, oczy na jego widok gorzały, uniesienie biło ogniem ze
wszystkich junackich twarzy. A kiedy pogłos: "Idą!" gruchnął po szeregach, naprężenie nerwów i napięcie mięśni stało się tak silne, że aż bolesne prawie. Jeszcze chwila, a bylibyśmy nie patrząc komendy runęli na nich przed siebie.
Jakoż szli.
Głuche warczenie bębna i przeszywające, wysokie tony piszczałki oznajmiały ich w szerokiej ciszy poranku.
Za chwilę ukazały się forpoczty, za forpocztami czarna, ruchoma, ciężko tętniąca
masa waliła na nas potężną lawiną.
Nareszcie. Nareszcie mieliśmy ich przed sobą na oko. Nic bardziej męczącego dla partyzanta, nic mniej zgodnego z ogniem, który go trawi, jak dalekonośna broń palna. Tu się wszystko w tobie trzęsie, każda żyłka drży osobnym gwałtem, tu gniew skowyczy w tobie i do gardła cały jak zły brytan skacze, tu ci krew bałwanami w serce wali i w mózg konwią chlusta. Zawyłbyś jak wilk borowy, żeby jeno głos za zęby puścić, a tu stój płotem i czekaj, aż z tego płotu kołki po jednemu wybijać zaczną, milionkroć czartów rogatych! Przepuść, Chryste Panie...
To dobre dla armii, dla regularnego żołnierza, który na żołdzie stoi i z przymusu pod karabin idzie. Takiemu wszystko jedno, kiedy, za co i do kogo strzela. On nic nie okupuje dla siebie ani życiem swoim, ani śmiercią. Zwycięstwo nie jest tryumfem jego nadziei, porażka nie jest jej klęską. Strzela, nabija, znów strzela, bez tych gryzących do żywego bodźców, które partyzantem walczącym o wolność szarpią. Cała duchowa treść boju jest mu obojętna, obca. Walczy bez nienawiści, zwycięża bez upojenia, ginie bez idei. Ten może stać. Może stać i czekać. Ale nam, cośmy się z tym bojem we krwi narodzili, co nim i ku niemu dyszymy wiek cały, nam, którzy mamy do okupienia śmiercią najwyższe dobro żywego narodu, nam bić się w pędzie, w porywie, w płomieniu odręcznego starcia, w zapamiętaniu gniewu, w zawierusze, w pianach krwi, w kurzawie, pierś w pierś, koń w konia, oko w oko z wrogiem. Gdyby tak szabla! rzekł porucznik Jaczynowski, z którym my stojąc przy sobie gadali o tym właśnie. Gdyby pistolety! Gdyby chociaż z pięściami, runąć, kroć tysięcy...
Była ranna dziesiąta godzina, kiedy gruchnęły pierwsze karabinowe strzały. Odpowiedzieliśmy wściekłą salwą naszych wybornych sztucerów. Zakotłowało się, skłębiły szeregi nieprzyjacielskie.
Czoło kolumny zaryło się w ziemię. Po tej wstępnej wymianie strzałów chwila ciszy. Nieprzyjaciel orientował się widocznie co do naszej siły i pozycji. Bęben tylko warczał zajadle, a piszczałki uderzały w wysokie alarmowe tony.
Po chwili nowy wybuch kuł, prochu, wściekłości. Teraz dopiero bitwa rozpętała się w stugromową burzę. Kłęby dymów zasnuły niebo brudną, ciężką, chmurą, skroś której szedł nieprzerwany wytrysk ognia z luf karabinowych. Przestałem widzieć, słyszeć, przestałem czuć zgoła. Trzęsienie ziemi, orkan, pożar, nawałnica, piorun śmierci bijący zewsząd w każdą głowę. Sto razy mogłeś być zabity i nie wiedzieć o tyra, dopóki ci z mdlejącej ręki nie wyleciał sztucer. Oczy rozgorzałe, usta do krwi zacięte, palce na cynglu drgające, wybuchy głosów dzikie, bezwolne, niepohamowane.
A tamci padali w ciszy, nakryci głuchym warczeniem bębna, który bełkotał w powietrzu jak kipiący wrzątek. Gdy padli, nowe szeregi dawały krok naprzód i padały znowu. Niezbyt szeroka kolumna nie zmieniła kształtu, choć strzały nasze nie tylko raziły jej czoło, ale ją ze stron obu oskrzydlały łatającą śmiercią. Genialnie była pomyślana ta nasza linia żurawianego klucza pod borami. Zarówno front, jak flanki nieprzyjaciela odkryte były naszym kulom dając nam przewagę strzałów trzech na jeden.
Suzin nie strzelał. Nie nosił broni ani munduru, jako apostolczyk. On sam był wybuchem, pociskiem, pędem i celnością strzałów. Chodził pomiędzy nami jak żywy płomień bitwy, rozgorzały, rwący, bohatersko piękny z tym wyniosłym, otwartym czołem, jak to we zwyczaju. miał, rzadko tylko, czasu niepogody, nakrywając głowę.
We wzroku jedynie palił się pożerczy ogień oczekiwania, a niepokój leżał jak czarna plama na samym dnie błękitnej źrenicy.
Nic... Nic dotychczas... żadnej wiadomości... szepnął mi przechodząc mimo, a szept ten miał wyrazistość śmiertelnego krzyku.
Jakoż dochodziła druga z południa, a umówionych posiłków nie było. Od chwili do chwili gorejące oczy Suzina, wytężone w stronę jezior, przebijały dalekość, jaka
e od nas dzieliła. Ani Lander przecież, ani Kijański znaku życia nie dawali stamtąd.
Upał tymczasem wzmógł się niesłychanie. Podały się wysuszone usta, gorzały zesztywniałe języki, pot zalewał oczy. Donosiły wprawdzie kosyniery wodę z bajorków, ale ta była zielona i gęsta. Wrzała tedy ziemia bitwą, a niebo pożarem; kto zaś padł, stygnął między tym dwojgiem na wieki. Ja i Suzin zamienialiśmy się teraz przy lunecie w jakiejś natężonej nadziei, która była prawie że rozpaczą.
Żeby chmurka pyłku od jezior, żeby poseł, żeby ptak lecący... Nic... Nic... Jedno widoczne było to, że nieprzyjaciel zawsze jeszcze nas trzyma za główną siłę Wawra i że się tak co do liczby naszej, jak i co do istotnej pozycji nie orientuje zgoła. Inaczej byłby niezawodnie wykłuł nas bagnetami. A i front byłby rozwinął inaczej.
My tymczasem mieliśmy ciągłe przed sobą dość wąską kolumnę, w której pierwszym szeregu żywi luzowali poległych, aby polec sami. Brał, zdaje się, nieprzyjaciel wierzchołek naszego kąta za główny korpus żołnierza, a boki jego za flanki odpowiednio silne. Widząc zaś, jak trup gęsty pada, uważał się za oskrzydlonego i nie śpieszył zbytnio ku nam, w obawie, że otoczony i odcięty od traktu być może.
Dajże wam Bóg Najwyższy za waszą ślepotę! powtarzał porucznik Jaczynowski przymrużając oko.
A ja mam i od siebie też coś... na dokładkę.
Tu celował w akselbanty, w gwiazdy, w co najgrubsze ryby. Ale i oni tęgo nas trzepali. Ilu tam padło naszych, nie policzę. Przy mnie i co z najbliższych padł Dowbór starszy z synem Hieronimem, padł Korniat, Bukaniec, padło dwóch Margiewiczów, Zygmunt Dziewałtowski, padł Tadeusz Łukinia, Grzyguł, Puhatowicz. Przerzedziły nas diablo gwardiacy. Nagle krzyk, tumult od bagien. Zmieszało się powietrze skroś huku wystrzałów.
To kosyniery tłukły wycieczkę, która nas podchodziła błotami. Skoczyliśmy w kilku.
Widok był piekielny. Ciężki żołnierz walił na kępki, które mu odmawiały oparcia, a z kęp w bagno bez ratunku chlupał.
Już po kolana, już po pas, już po ramiona... po szyję... Litwiny zaś, na suchym trzonie borowym stojące, dżgały ich ostrym sztykiem, druzgotały drzewcem, tak okrutny rozmach dając ramionom i
garściom, że poły białych płótnianek furczały jak śmigi w tym śmiertelnym młyńcu.
Wrzask, ryk, klątwy, zapamiętałe wybuchy głosów, wściekłe miotanie się zapadających w bajory, rzężenie na wpół zduszonych, wysadzone na wierzch oczy tych, którzy już po brodę zagrzęźli, strzały niemocne, ostatkiem siły dawane, trzaskanie czerepów rozbijanych na płask brzeszczotami, dzika wrzawa unoszącego się chmurami ptactwa, przeciągłe jęczenie surmy tworzyły potępieńczą scenę, od której słuch kołowaciał, a źrenice stawały się zimne i twarde jak dwie bryły lodu.
Aż kiedy ciała zasieczonych, zadźganych, zatłuczonych i poduszonych w błocie uczyniły sobą pomost przez bagnisko, wstąpiły na nie pewną nogą chłopy, a otarłszy rękawem pot wrzący z oblicza, jak to czasu kosowicy bywa, ha kęsiskach się sparły i ciężko dysząc wypoczywały po swej krwawej pracy.
A co i raz to głos jakowyś zachrypł:
Nie damy!
I znów gdzieś dalej w kupie:
Nie damy!
Na śmierć nie damy!
Zawziątku, jaki w tych głosach dyszy, nie wypowie słowo. I w rozchełstanych koszulach, w potarganych hajdawerach, porwanych rękawach straszliwi kosce wyciągają szyję, rozdymają .nozdrza, węszą, oglądają, kogo by jeszcze tłuc. Ale cichość śmierci była już naokół. Raportowałem rzecz tę Suzinowi w ogniu i rozmachu bitwy. Znalazłem go chmurnym i zagasłym. Słuchał, nie słuchał, a kiedym skończył, rzekł porywczo:
A Kijańskiego na stanowisku nie ma. Nie przyjdzie.
Kto mówił?
Stary z leśniczówki powrócił.
Nie może być!
Owszem, może. Nieprzyjaciele byli tam dziś w nocy. A choć do bitwy nie
przyszło...
Przerwał i ścisnąwszy dłońmi skronie począł chodzić między dwiema sosnami jak zwierz w klatce.
Wawer!... Wawer!... powtarzał. Takich ludzi!
Jeszcze to mówił, kiedy nas dopadł Birsztein z rozstrojoną i rozchmurzoną twarzą.
Landera nie ma! zawołał. Żywej duszy tam nie ma! Nocą rano ruszyli zasłyszawszy, że gwardia ciągnie. Pod młodym Bułhakiem koń padł. On sam ranny.
Na Dobkiszkach strzelali za nim.
Wyrzucił to z siebie jednym tchem i stał, dygocąc, w nieładzie pośpiechu. A mnie jakby kto pałką w łeb zdzielił.
Nie o Bułhaka mi szło i nie o Landera nawet, ale szło mi o Suzina. Z rozpaczy.
Teraz z rozpaczy ten człowiek... Takem myślał.
Ale Suzin wyprostował się nagle, jakby nam w oczach urósł, odrzucił włosy z czoła pięknym ruchem i rzekł spokojnym, silnym, męskim głosem:
A więc dobrze. Padniemy sami. Nikt nam nie będzie pomagał umierać. Tak jest.
Padniemy. Dobrze zrobił Lander, że się ratował. I dobrze zrobił Kijański, że się ratował. Przydadzą się ojczyźnie. Nam tu los...
Pomilczał chwilę, a potem rzekł rześkim głosem:
Do roboty, moi panowie! Kulki latają, nie czas gadać.
I pewnym krokiem poszedł do lunety, ani dbając, że istotnie kule mu świstały nad głową.
Już od lunety zwrócił się ku strzelcom:
Po szlifach, panowie! Po szlifach! W starszyznę celować, po galonach! Górnie! Jakoby więc oliwy do ogniska dolał, tak zawrzało na linii, tak wysoko buchnął płomień bitwy. Salwa za salwą piorunami biła. Strzelcy mimowolnym porywem wystąpili naprzód. Nawałność śmierci rzucała grom po gromie. Dym skłębił się tak gęsty, że aż czarny prawie. Powietrze tchnęło siarką.
Już pierwszy impet bitwy uniósł był z sobą ową pianę krwi, owo męczące naprężenie nerwów. Strzelano teraz z morderczym spokojem. Broń, której wyborne przymioty zyskiwały na tym spokoju niezmiernie, biła w cel z jakąś straszliwą niezawodnością. Zdawało się, że w huku każdej salwy
śmierć wymawia słowa twarde, ostateczne i żywot gaszące. Zdawało się, że to ona sama posuwa się niepochybnie w szeregach naszych ku nieprzyjacielowi. Jakoż po każdym wybuchu strzałów ludzie dawali krok naprzód, bez komendy, bez wiedzy nawet może, parli potężną, gwałtownie rozwijającą się dynamiką bitwy. Poczuł nieprzyjaciel wzmożone tętno; poczuł jej gorącość i jej chłód śmiertelny. Musiał też spostrzec ruch strzelców, prawie że zaczepny, i wytłumaczył to prawdopodobnie nadejściem posiłków, które, po odparciu przez kosynierów ataku na bagnety, wolny przystęp ku borom znaleźć sobie mogły. Jakoż kolumna nieprzyjacielska zaczęła się mieszać. Widać było, jak się od niej odrywają roty odkomenderowane dla osłony boków, straszliwie przez nas prażonych. Widać było, jak świetne plamy oficerskich mundurów przenoszą się gorączkowo z miejsca na miejsce.
Około godziny piątej natężenie bitwy doszło do ostatnich granic. Twarze strzelców uczyniły się lśniące, szare, zbyły wprost ludzkiego wyrazu; w głęboko zapadłych oczach gorzał zimny ogień palącemu się próchnu podobny. Chrapliwy świst dobywał się z wyschłych gardzieli pod ogłuszającym hukiem i warkotem powietrza, które się trzęsło i grzechotało w sobie jak gradowa chmura. Ta jedna godzina wściekłej tyralierki uczyniła w szeregach nieprzyjacielskich wyłom większy niż wszystkie poprzednie. Była prawie że wygrana. Pozycja nasza, mimo poniesionych strat, przedstawiała się dobrze. Z trzech sekcyj kosynierów dwie stały za linią strzelców w odwodzie, trzecia broniła bagien, gdyż powtórnej próby obejścia nas błotami zawsze jeszcze można się było obawiać.A potem bór!
Z borem, choć strzelcy w gorącości boju wystąpili dość znacznie w pole, byliśmy ściśle przez kosynierów złączeni. Kosami w bór wparci. Sosny, buki, dęby stały zła nami jak potężne wojsko. Każdy pień był żołnierzem, każdy konar bronią. Dochodziła szósta, kiedy strzały nieprzyjacielskie zesłabły. Osiem godzin morderczej walki wyczerpały i tego żelaznego żołnierza. Jeszcze ogień karabinowy tęgo nas prażył, ale nie był głęboki, nie sięgał wnętrza kolumny. Za czym dymy zaczęły się przecierać, powietrze ochłodło nieco, straszny huk w jego czeluściach rozchodził się coraz szerszymi, bardziej zacichającymi kręgami.
Starszyzna galopowała teraz ku Staciszkom; młodzi oficerowie oganiali konno kolumnę.
Do widzenia, panowie! krzyknął porucznik.
Jaczynowski i celnym swoim przymrużonym okiem posłał kulinę jakiemuś oficerzynie na wieczną waletę, ale kosyniery, rozgorzałe walką u bagien, nie mogły dotrwać w spokoju. Coraz ostrzej szczękały za nami kosy, coraz zajadlej odzywały się groźne pomruki i pokrzykiwania. Szalony pęd bitwy porywał ich, ponosił. W zupełnym zapamiętaniu parli na linę frontową krzycząc wściekli:
Hu!... Hu!... Kupą!... Bij!... że bór grzmiał od ściany do ściany.
Była to jakaś straszna obława śmierci, zagarniająca sobą całe pole walki, jakiś piekielny kocieł, który się zwężał i zacieśniał potworną naganką. Już między ramionami strzelców wybłysły nastawione drzewce, gotowe siec, kłuć. miażdżyć łby w odręcznym i pojedynkowym boju. Już strzelcy, parci tą walącą na nich ścianą, z trudnością utrzymują się w pozycji.
Kupą na nich!... kupą!... grzmi na całej linii. Potworzyły się wrzące kłęby ludzi i broni, które pękały kartaczowym ogniem wśród straszliwych, oślepiających młyńców rozmachanych nad głowami brzeszczotów.
Gdyby nie Suzin, byłoby to runęło przed siebie własnym rozmachem. Suzin podskoczył ku nim z powstrzymującym ruchem podniesionej ręki. Widzę go dotychczas...
Koszula na nim niebieska, szeroki pas lakierowany, głowa odkryta, czoło promieniejące w złocistych blaskach zachodu. Bezbronny biegł, od lewej ku prawej ścianie boku, gdy wtem huknęła cała salwa strzałów. Padł spiorunowany.
Rzuciliśmy się na niego.
Nic... Nic... rzekł z wysiłkiem i zaciął usta boleśnie.
A po chwili:
Musiało się stać...
Ktoś rozerwał na nim koszulę, pas. Dwie kule wziął w piersi, a w prawy obojczyk trzecią. Chcieliśmy go ruszyć z ziemi nie dał.
Tymczasem na wieść o nieszczęściu rozpadły się one wrzące kłęby, a kosyniery, nagle ostygłe, otoczyły nas dookoła, ściskane w ręku kosiska, a trzęsącymi usty szepcząc zaklęcia, modlitwy...
Powiódł po nich Suzin gasnącym wejrzeniem.
...Dzieci moje... zaczął i urwał dech tracąc.
I my dech tracili patrząc z rozpaczą w to drogie oblicze...Nagle błysk życia w nim zaświecił. Suzin podniósł się na łokciu.
Zwinąć front! zaczął silnym głosem. Posiłki nie przyjdą. Błotami się do Wawra przebierać. Oddam chorągiew... oddziału... panie chorąży...
Czarną...Umilkł. Głowa opadła mu na ramię.
Staliśmy pochyleni, tłumiąc łkanie. Wielu płakało głośno. Jedne tylko kosyniery trzymały się twardo, twarze mając nieruchome, skamieniałe jakby. Raz jeszcze otworzył Suzin oczy, spojrzał po nas. Spojrzenia tego nigdy nie zapomnę.Za czym wyprężył się, a wzniósłszy wysoko dla nabrania powietrza pierś nagą:
Litwa niech żyje! zawołał głosem wielkim i opadł.
Rzuciliśmy się na niego...
Zgasł. Skonał.
Chcieli strzelcy unieść drogie zwłoki, kiedy ruszyły się ciężkim krokiem kosyniery.
Nasz jest! rzekł stary Jurkszta.
Nikt nie śmiał mu zaprzeczyć. Więc odwróciwszy się ku swoim krzyknął:
Zaduwaj!...
I zaraz skrzyżowali drzewce kos, narzucili na nie choiny, a dźwignąwszy głowę złożyli ciało na ciemnej zieleni. Słońce staczało się z horyzontu w ogromnych blaskach, kiedy zaduła w głębi boru surma sroga i żałosna, a pod jej przeciągłym jękiem podjęły kosyniery nosze i milcząc w bór poszły.
Maria Konopnicka
KRYSTA
Porwała się z wysoko usłanych poduszek i na łóżku siadła.
Jezu... Jezu... zaszeptała niskim, dyszącym gorączką głosem. Co się to porobiło?... Co się to stało?...
Zgarnęła rozrzuconą koszulę na piersi i wodziła po izbie niespokojnymi, szeroko otwartymi oczyma. W izbie nie było nikogo. Mały ogień dogasał na kominie, pełgając modro po nie dopalonych głowniach; żółty kudłaty pies węszył ostrożnie po nie zmytych garnkach, trącając nosem zostawione w nich warząchwie i łyżki; w sionce za drzwiami słychać było furkot i trzepoty kur gnieżdżących się po wyszkach i grzędach.
Dzień gasnął. W sinej jasności, która się sączyła przez mętne szyby małego okienka, szczupła i śniada twarz siedzącej wprost niego Krysty zachodziła osobliwym błękitnawym światłem, przy którym dziwnie odbijały drobne, ciemne aż niemal, tak żywym ogniem pulsujące usta i rozjarzone gorączką, błyszczące wskroś długich rzęs oczy.
Szeroka cisza późnej pory dnia i roku zapadła nad wsią. Odgłosy życia skupiły się po zamkniętych obejściach, po chatach, dolatując tutaj niewyraźnym i stłumionym szmerem.
Po kątach izby gęstniały już zmroki, snujące się około komina i u niskiego pułapu, gdzie na zatkniętej w bele żerdzi wisiała różna odzież. Wśród ciszy rozległ się teraz łoskot rąbiącej drwa siekiery. Łoskot był równy, miarowy, silny; dolatywał z bliska. Słuchała go przez chwilę Krysta patrząc nieruchomo w siniejące wśród zmierzchów izby okienko, po czym podniosła obie wychudzone ręce, ścisnęła nimi skronie i przymknąwszy pociemniałe powieki zakołysała się w niemej jakiejś rozpaczy.
Spod białej, cienkiej, luźno związanej chuściny rozsypywały się jej przez palce drobne pasma ciemnych włosów, wyraz niezmiernej goryczy okolił spalone usta, pierś pod lnianą koszulą podnosiła się wysoko, szybko. Nagle zwróciła Krysta głowę w bok i wstrzymała oddech.
W kątku u ściany, w nogach łóżka leżała przewiązana chustką poduszczyna z której się dobywało ciche, kwilące krząkanie. Krysta wpatrzyła się w ten kąt, tępym, osłupiałym wzrokiem. Ręce jej opadły, otwarły się usta.
Żeby tak Antek!... odezwała się wpółgłośnym szeptem. Żeby tak teraz Antek... Jezu
miłosierny!...
Rozszerzyły się jej źrenice, zęby szczękać zaczęły, cała twarz zachodziła wielkim, nieprzytomnym strachem. Kwilenie tymczasem cichło, po czym zupełnie ustało.
Wyciągnęła wtedy Krysta ręce przed siebie, załamała je gwałtownym ruchem, nad głowę rzuciła i z głuchym jękiem na poduszki padła. Nastała cisza. Zmierzch już był zupełny, kiedy pod okienkiem zaczłapały drobne, śpieszące się kroki. Ktoś szedł potykając się, mrucząc i szukając drogi. Pierwszy pies poczuł, że to idzie gospodyni, i podebrawszy ogon pod siebie, cichaczem do drzwi zmierzał.
Jakoż wchodząca do izby stara Karbowiaczka natknęła się na niego w samym progu.
Wszelki duch!... A pójdziesz! A do budy leżeć!... A któż to też psa między garnki puścił?... O mały figiel, że mnie z nóg, choroba, nie zwalił! Śpisz, córuś? Nie czekając odpowiedzi pod okno szła, kierując się mdławą sinością szybek, i składała na ławce przyniesione z miasteczka zapasy.
Wtem kot zbudzony zeskoczył z zapiecka i otarł się o nią miaucząc z cicha.
A psik! krzyknęła stara. Ciebie tu jeszcze nie było! Ty mi tu jeszcze pod nogi leź...
Zwróciła się teraz do komina trącając po drodze szafliki i zydle.
W kominie czarno, w izbie czarno, łaska Boska będzie, jeśli ja tu w tej ćmie nie rozbiję czego. Śpisz, Krysta? Przykucnęła przed kominem i silnie dmuchać zaczęła zasłaniając się i mrucząc na przemian.
Błysnął ogień pod popiołem tlejący, rzucona na niego garść chrustu zajęła się z trzaskiem, a żywy płomień oświecił zaschłą, pomarszczoną, energiczną twarz starej Karbowiaczki i rzęsiste na jej szyi krezy i paciorki. Na blask ten nagły otworzyła Krysta zamknięte dotąd oczy.
Pić przemówiła cichym, słabym głosem.
Matka już była przy niej, już jej podawała blaszany półkwaterek z wodą.
Pij z Panem Jezusem, córuchno, pij! Będziesz chciała, to ci i harbaty zgotuję...
Przychyliła się nad łóżkiem, do związanej poduszczyny sięgając.
Cóż, chłopak, śpi? Nie krzyczał? Chwałaż Panu Bogu, niechaj śpi na zdrowie.
Kajż Paweł? Drwa rąbie? Do miasteczka będzie musiał jeszcze po mąkę przed nocą...
Mówiła sama do siebie, krzątając się po izbie, pytając i odpowiadając razem. Zapaliła lampkę na okapie komina stojącą, przyłożyła drew na ogień, miski i garnki w cebrzyk do mycia wstawiła, odwróciła do góry dnem suszącą się pod zaczyn chleba dzieżę, po czym do ławy poszła.
Albo je wszystko, albo i nie wszystko! zagadała oglądając swoje zakupno.
Harbata i harak je, wątroba i letkie je, kiszka je, mydło je, cukier je...
Odwróciła głowę do chorej.
Wódki żem tylko garniec wzięła, ale tej lepszej. Gałki i cynamonu do zaprawy też. Sadła wzięłam solonego; będzie czujne w grochu. Golonkę też do barszczu kupiłam u Wąchacza godną. Dwa złote bez dziewiąci groszy dałam za nią. Jak mają być chrzciny, to niechże ta już będą.
Krysta stęknęła z cicha.
Podeszła do niej matka i u łóżka stanęła głaszcząc chorą po rozpalonej twarzy ciemną i kościstą ręką.
Cóż ta stękasz, córuchno, co? Cóż cię tak donagla... Cóż cię tak, na to mówiąc, najbardziej boli?...
Krystyna stękła z cicha.
Oj, boli mnie, matko, boli! Oj, boli mnie, matko, serce o Antka tak, że...
Nie dokończyła i zaniosła się płaczem.
Zafrasowała się stara, na łóżku siadła i podparłszy brodę kiwała przez chwilę głową.
Co tobie, córko, Antek znów na myśli? Co tobie znów z Antkiem?... A on już pewno, chudziak, ziemię gryzie!
Dwa lata, córko, to ma swój czas! A to by się choć słówkiem odezwał, żeby żywy był. Toć Kacpra Małgośki Kowalczanki razem pognali, a co ten już wypisał!... Daleko, daleko! Jużci prawda je, że daleko. Ale i z dalekości pismo przyjdzie, choćby też z największej, urzędy od tego są, różne sposoby! Przez morze przepławiają, a doszła. Nie mógłby sam, a oto by choć przez ludzi orędował. Toć we wsi o wszystkich, co poszli, wiadomo jak i co, a o nim, chudziaku, ani słychu. Kamień w wodę!...
Westchnęła, a po chwili mówiła dalej:
Antek... Antek!... A cóż ci Antek poradzi teraz, niebogo, choćby i żył na to mówiąc?... A to by i gorzej wypaść mogło. Ale nie żyje, nie! Jak amen w pacierzu nie żyje! Jeszcze mi się onegdaj, chudziak, śnił, że sól owcom dawał. Sól siwą taką, że to jak ten popiół w kominie. To na cóż by to jak nie na śmierć? Wiadoma rzecz, że sól na śmierć pokazuje... Ty sobie Antka, córko, jak możesz, tak wybijaj z głowy. Już on się, chudziak, nie wróci do ciebie, nie!...
Podniosła fartuch i ocierała z wcina stare oczy;
Krysta płakała gorzko. Ogromna fala bólu zalewała jej piersi, podnosząc się, opadając i podnosząc znowu. Szczupłe jej ramiona drżały, zacisnęły się palce rąk załamanych i na pościeli leżących, spod przymkniętych powiek łzy padały bujne, gorące.
Chwilę trwała cisza. Osunęły się głownie w kominie i poczęły ugasać trzeszcząc.
Nierówne, migające blaski chodziły po sprzętach, po ścianach, włócząc za sobą
dziwaczne i ruchome cienie.
Nagle wyciągnęła Krysta załamane ręce i spojrzała na matkę z jakimś rozpaczliwym wyrzutem
Ach, matko, matko, matko!... Po co my, po co, parobka do chałupy brały!
Stara opuściła fartuch, przechyliła głowę i z otwartymi od dziwu ustami patrzyła na chorą.
Co ty, córko?... Błąd w głowie masz czy co?... A przeżegnajże się ty lewą ręką, córko!.. A któż by, na to mówiąc, koniowi i bydłu radę dał. Kto by z tego korczyka podatek wytrząsł... Kto by na szarwark stanął. Czyja by wszystkiemu głowa była, czyje zarządzenie, kiedy gospodarza nie stało? Co ty, córko?... Mówiła coraz krzykliwiej, coraz bardziej przechylała głowę, coraz szerzej otwierała małe, siwe oczy, coraz wyżej podnosiła brwi na niskim, pomarszczonym czole, prawie że się zachodząc od wielkiego dziwu.
Co ty?... Co ty, córko?...
Ale Krysta zdawała się nie widzieć i nie słyszeć tego.
Ach, matko, matko! powtarzała przejmującym głosem. Po co on tu w chałupie
siedział? Po co za mną dniem, nocą zaglądał?... Po co mi za każdy czas w oczy właził?... Ach, matko, matko, matko!...
Głos jej się załamał, ręce zmęczone opadły, leżała na wznak, świecąc w mroku izby śniadą bladością drobnej. szczupłej twarzy. Po chwili odezwała się cichym, gorącym szeptem:
Czy ja na tańce latała? Czy ja za węglami wystawała? Czy ja do ludzi lgnęła?... Toć ja wiarę chciałam strzymać! Chciałam czekać... Jakem przysięgała, takem chciała żyć. I nie mogłam... nie mogłam... nie mogłam!...
Stara wzdychała z cicha.
Jużci to prawda je! Jużci te wszystko prawda! Ale co poradzić teraz?... Co poradzić?... Już ci tera nie poradzi nikt, niebogo!
Znów nastała cisza. Po chwili odezwała się Krysta, jak gdyby sama do siebie:
Tak mi zawierzył! Tak mi jak tej własnej duszy zawierzył!... "Pamiętaj, Krysta mówił pamiętaj, Krysta!"... Już go strażnik za plecy pchał, już insi na moście byli, a on jeszcze głowy odwracał, jeszcze wołał: "pamiętaj, Krysta!" A ot, jak ja pamiętała! Ot, jaka ja wierna była! Umilkła wyczerpana i dyszała ciężko.
Łoskot siekiery ustał za ścianą; jakieś silne ręce ciskały teraz z rozmachem pod szopę nie dorąbane szczapy. Pojaśniały mętne szybki i uczyniły się modre.
Księżyc wschodził.
Ale stara Karbowiaczka przygarbiła się, brodę kułakiem podparła i patrzyła w komin. Siwe źrenice jej małych oczu nieruchome były i szkliste. Może sięgała myślą dalekich czasów, może gorzkich wspomnień.
Nie za nas się to zaczęło rzekła wreszcie kiwając głową nie za nas się i skończy. Jeszcze takiej żołnierki we wsi nie było, co by utrwala. Jużci że źle, że grzech. A co robić? Ochfiarować Panu Jezusowi i już! Strzegła ja cię, córko, pókiś dziewką była; a potem ty już sama sobie gospodynią byłaś... Złe wypadło... bieda... A co robić...
Jeszcze tobie, córko, nie krzywda! Wyłożysz się ciepło pod pierzyną, nikt cię do roboty o trzeci dzień nie woła, nie pędzi, matka ci poda, posłuży... Jeszcze to, jeszczeć... A te insze to i na komornym muszą, w cudzej izbie, w cudzym posiedzeniu muszą... A co mają robić... Przyjdzie taka
do swoich, to jej za każdą łyżką w gębie patrzą. Więcej ona we łzach owe dzieciszeczko ukąpie niż w tej wodzie... A co będzie robić... Druga się i upomnieć nie ma gdzie i u kogo. Zdradzi ją taki, jeszcze się jej naśmieje. Ta go przeklina, zbereźnika, a ów przez zęby gwiżdże. "Bo ja wiem!" powiada...
A z tobą córko, dziękować Bogu, wcale co inszego. Jużci ja, matka, tobie nie przychwalę, nie! Jużci by na mnie grzech był, żebym ci tu powiadała tak albo tak! Ale Paweł zarówno do roboty mocny chłop, głowę dobrą na wszystko ma, pracy się nie boi, jak we swoim robi, nie pije, grosza nie utraci, za inszymi nie pogląda, mnie, matkę, szanuje, o zapłatę nie woła...
A to nic, ino jak by co, Panu Jezusowi pochfiarować i na zapowiedzi dać! A toć ino patrzeć, jak do kancelarii papier przyjdzie.
Oj nie, matko, oj nie! przerwała Krysta cichym, zmęczonym głosem. Oj nie będzie tego nijak, z wolą czy przez woli... Nie chcę ja Pawła, matko, nie, choćby on mi też miód robił, nie chcę!... Wiedział, poganin, że ja za Antkiem opłakuję, a nie przepuścił!... Oj, ogłupił mnie on, do cna ogłupił... Oj, podszedł on mnie jak tę rybę na tej płytkiej wodzie!... Jak tego ptaka na gnieździe!... A żeby on, poganin...
Stara poruszyła się szybko.
A cóż go tam będziesz kląć, córko! Nie daj Boże w złą godzinę! Jużci cię nie musił, jużci żeś na niego i ty mile poglądała...
Oj, poglądanie, poglądanie!... Oj, żeby ono przepadło! Lepiej mi było poglądać na tę osikę, co z niej deski na trumnę rżną, niżeli na niego! Oj, roztrząsnęła ja sobie to teraz jak ten paździerz lniany!... Już on mi ze wszystkim obrzydł, poganin! Zęby nie on...
Stara poruszyła się niespokojnie.
Co ta spominać, córko! Co ta spominać! Zjednaliście się i już! Teraz jego tylko patrzeć, żeby dobrze było!
Westchnęła Krysta kręcąc głową.
Oj, nie będzie tu dobrze, matko, nie będzie, ino źle będzie! ?le się zaczęło i źle się skończy!
Stara Karbowiaczka przy swojej energicznej naturze dość miała biadania tego.
Laboga! zawołała zrywając się z pościeli. Ja tu gadam, a tu na kominie do cna ugasło!
Dmuchała jeszcze przystawiwszy do ognia garnki, kiedy się drzwi na rozcież otwarły, a do izby wszedł rosły parobek schylając się w uszaku. Głowę miał dużą, kędzierzawą, czarną, twarz pochmurowatą, pochyłe ramiona i krótki Spencer na grzbiecie.
Wszedł szeroko, głośno, jakby tu gospodarzem był, siekierę u drzwi postawił, wody się z wiaderka napił i do Karbowiaczki się zwrócił.
Gospodyni! Jechać to na ten wiatrak po mąkę czy nie jechać?...
Jedź, Pawełek, jedź! odrzekła stara skwapliwie. A to ci tymczasem klusek kartoflanych do mleka zwarzę!
Co mi ta kluski!...
Na środku izby stał, czapkę z czupryny zesunął i w głowę się drapał poglądając spode łba ku łóżku.
Krysta śpi? zapytał wreszcie. Nie spała, ale od chwili, jak wszedł, odwróciła głowę do ściany i przymknęła oczy.
Matka pośpieszyła odpowiedzieć za nią:
Nie śpi, nie! Co by miała spać? Bo to nocy nie będzie do spania?
Krysta?... przemówił parobek grubym głosem, zbliżając się do łóżka.
Krysta nie otwierała oczu.
Parobek rozśmiał się z przymusem, przykro.
Oho! rzekł. Odezwie się wam ona! Prędzej się ta ściana odezwie niż ona, jak się zatnie!
Co by się tam miała zacinać! łagodziła stara. A może się i zdrzemnęła, chudziątko!
Podeszła do łóżka i pierzyny targnęła.
Krysta! Paweł na wiatrak jedzie!
Niech jedzie! przemówiła chora nie odwracając głowy.
A toć się przecie spojrzyj na niego, kiedy już tak Pan Jezus dał...
Przecie nie wilk!
Krysta milczała.
Dajcie spokój, gospodyni! odezwał się parobek ponuro. Komu ja nie wilk, a jej i wilk może! Już
ona nie od dziś patrzeć na mnie nie chce! Dajcie spokój!
Niech ta!...
Poszedł w kąt i worka szukać zaczął.
Karbowiaczka, zaturbowana, od łóżka nie odchodziła. Ten chłop do roboty mocny, który na wszystko dobrą głowę miał, a o zapłatę nie wołał, zasługiwał, bądź jak bądź, na jej względy. Chciała mu życzliwe serce pokazać, zjednać go, załagodzić. A toć tylko patrzeć, jak on tu ze wszystkim gospodarzem będzie... Toć już i teraz zięć jakby... Sięgnęła do poduszczyny i rozwiązała ją w nogach łóżka, na którym leżała Krysta.
A pójdzi ino Paweł! zawołała a obacz syna!
Jak rzepa dzieciak! Kto by powiedział: już tydzień ma, a temu trzy dni ledwie?
O, jak mi to palec ścisnął! Jaki to rak mocny! Przypatrzcie się, moi ludzie, jak tu trzyma, jak się to rozpatruje! A bodajże cię Pan Jezus chował!
Śmiała się pochylona ku dziecku, owijając je w powijaki i w pieluszki, a na Pawła wołając.
Parobek nie szedł. Zły był i żółć w nim wybierała. Na Krystę zły był, na siebie, na starą.
Coś się tutaj odmieniło w chałupie... Coś się tutaj popsuło! Jużci nie co, tylko się jakiś diabeł wszył! Krysta patrzeć nie chce, gadać nie chce... Jużci, nigdy nie była do gadania, ale przecież nie taka! Zadali jej co w tej chorobie czy jak? A może za tamtym znowu?... Rychło w czas! Klął z cicha mrucząc przez zęby, po czym popędliwie zapytał:
A kajże to ten worek, co go mam brać?...
Zarówno ta i z workiem! odrzekła stara. A przecie chodzi, kiej cię wołam!
Nie ustępowała. I ona miała dyplomację swoją. Co jak co, ale przecie dziecko ujedna ich ze sobą! Powiada Krysta, że go nie będzie chciała...
Mało co która nie powiada, a te słowa to ino ten wiatr po świecie nosi... Jużci się tamten, chudziak, nie powróci, jużci tu Paweł prędzej, później gospodarzem będzie! Nie ustępowała tedy.
Podszedł parobek ociągając się, markotny, niechętny jakby i w nogach łóżka stanąwszy patrzał pochmurowato na dziecko i na odwróconą ku ścianie Krystę.
Nagle podniosła stara ku niemu głowę i spytała prędko:
A jakże mu damy, kiej się na Urszulę urodził?...
Niech ta Krysta obiera! odrzekł Paweł chmurnie.
Podparła stara brodę, sprostowała grzbieta i namyślać się zaczęła.
Choćby my mu dali Wojtek?... Ale to tu tych Wojtków zatrzęsienie we wsi!
Choćby Jasiek?... Ino że już trzech Jaśków chrześniaków mam... Albo Stacho?...
E... nie! Nie trzeba daleko w pozad w kalendarzu sięgać, boby chłopak zyza miał.
Jakże Krysta? Odezwijże się! Cóż leżysz jak drewno?
A dajcie mu tam, jak chcecie! przemówiła niecierpliwie chora.
Karbowiaczka klasnęła nagle w ręce.
A choćby my mu, na to mówiąc, Jantoś dali?...
Odwróciła się Krysta gwałtownie od ściany i na łóżku siadła. Oczy miała rozgorzałe, brwi ściągnięte, na czole podłużną zmarszczkę.
Nie, matko! zawołała trzęsąc głową. Nie! Aby nie Antek! Jak chcecie, dawajcie, aby nie Antek, nie!...
Mówiła prędko, namiętnie, z wielkim ogniem w twarzy, z oburzeniem w głosie.
Stara zamilkła. Nie wiedziała, co rzec. Paweł od łóżka odstąpił i trzaskając w palce z powstrzymywanej pasji czapkę o ławę cisnął. Chwilę było cicho. Krysta ręce do głowy podniosła i zakołysała sobą. Żałość ją ogarnęła po tym nagłym gniewie.
Nieszczęśliwa moja głowa! mówiła ze skargą w głosie. Nieszczęśliwe moje życie i z dolą taką!... A żeby ja już raz ludziom się umkła! A żeby ja im już raz z oczów zeszła!...
Stara Karbowiaczka głaskała ją po twarzy.
Cichoj już, córuś, cichoj! Już cichoj! Już dobrze! Nie pierwszy Antek w kalendarzu ani nie ostatni. Nie chcesz, to nie, i cichoj, i już!
Odwróciła się do parobka.
A weźże jeszcze Paweł z pół garnca miodu od Szymsiowej. Tego pieprznego!...
Niech to ludzie jedzą, piją, a nam dobrze życzą.
Co mi ta po ludziach! burknął Paweł. Co mi ta po ludzkim jedzeniu abo piciu! Kto ta będzie pił!...
Nie bój się! Będzie tu pełna izba, jeszcze się i sieni dostanie! Niech się ino po wsi obniesie, że czerninę warzę, niech ino wątrobę zaczują a wódkę, to ich tu będziesz za wiwat miał. Misek i łyżek braknie, a gąb nie.
Bo było we czworo iść odezwał się chmurnie parobek dzieciaka po cichu ochrzcić, nie tam...
Nie skończył. Na Karbowiaczkę uderzyły ognie. W pośrodku izby stanęła, podparła się w boki, skry poleciały z małych, siwych oczu.
A ty sobie co rozumiesz? krzyknęła tupnąwszy nogą. A ty się tu skąd taki wziął? Czego ja się będę przed ludźmi kryła?... Czego się będę wstydziła?... Czy to Krysta na gościńcu znalazła abo na pogrobkach? Czy to w płachcie ze służby przyniosła?... Gospodarska córka je!... Sama sobie gospodyni je!... We swoim gruncie, we swojej chałupie siedzi! Z matką siedzi! A wara komu do niej!... Jakeś na pokrytkę przed ludźmi robić chciał, toś se mógł inszej szukać! Parobczyńskiej dziewki mogłeś sobie szukać! Po komornicach chodzić! Za wiwat tego we wsi je!...
Zatknęła się od gwałtowności słów, uczuć i krzyku.
Parobek stał skruszony drapiąc się za ucho.
A dyć mnie tylko o to, coby nie publikować we wsi!
Na starą buchnęła nowa fala gniewu.
Co to nie publikować?... Przed kim nie publikować?.. Dziada z babą będę w kumotry prosiła?...
Brzozową witką dzieciaka ochrzczę czy co?... Jak wieś długa, mały, duży wie, że się to Kryście przygodziło wedle sakramentu! Wedle tego świętego stanu małżeńskiego! Mały, duży wie, że ino patrzyć, jak papier o tym ta chudziaku do kancelarii przyjdzie, jako nie żyjący jest, a ty na zapowiedzie poniesiesz!... A dyć bym ci łeb obdarła, żeby nie to! A dyć bym ci ślepie wyparzyła! Chrypła aż prawie, wygrażając mu pięściami z największą pasją. Słuchał chłop i pojaśniał na twarzy. Jakoś mu się ciepło koło serca zrobiło, jakoś miło. Grunt był żytni, pewny, dobry szczerk... Na dołkach i z pszenicą próbować by można... Sprzężaj jak się patrzy, krów cielnych dwie, jałowizna, piętnaście owiec, pobudynki... A to byłby całą gębą gospodarz! Do Krysty go też ciągnęło okrutnie. Wprost ogień od niej na niego szedł... Schylił się, podebrał
starą pod kolana i w rękę ją pocałował.
Toć ja rad, matko! rzekł. Toć ja jednej chwili rad! Niech mnie tu zaraz piorun trzaśnie, jeśli łżę! Jeśli dobrego pomyślenia nie mam! Żeby aby Krysta chciała!
Starą Karbowiaczkę udobruchała pokora przyszłego zięcia.
Co nie ma chcieć? krzyknęła. Twoja w tym głowa, żeby cię chciała! A cóżeś to nie chłop, żebyś sobie kobiety ujednać nie umiał? Mówiła jeszcze, już ją obawa chwytała, że istotnie może się Krysta uprzeć i nie zechcieć.
Więc jak stała, tak się z pięściami do łóżka zwróciła.
Dałabym ja jej, zatraconej, żeby cię nie chciała!... Na leśne jabłko bym sprała! Pierzynę bym z niej ściągnęła! Z chałupy bym wygoniła i z dzieckiem razem! A toć by ją Pan Jezus ciężko skarał za moją krzywdę... za mój wstyd na stare lata...
Podniosła fartuch do oczu i zaczęła szlochać tając we łzach z onego gniewu, a urzewniając nad sobą i nad swoją dolą.
Krysta obracała niespokojnie głowę na poduszkach, z piersi jej dobywało się ciche jęczenie.
Błysnął Paweł ku niej raz i drugi okiem.
Jakże, Krysta? zapytał wreszcie. Będziesz mnie chciała?
Milczała. Do łóżka podszedł i chciał pogładzić jej rozrzucone włosy. Szarpnęła się i zastawiła ręką.
Idź! Idź! krzyknęła popędliwie. Idź!...
A cóże ty, Krzysia? zapytał chłop miękkim głosem. Cóże ty taka zła na mnie?... Przecie ty dobra na mnie była?... Jakże?...
Byłam, to byłam! A teraz nie! Na wiatrak miałeś jechać!...
Złość się w chłopie zaczęła gotować, więc się nagle naprostował, popatrzał ponuro w ziemię, potem się plecami na izbę obrócił i do okienka podszedł.
Jak jechać, to jechać! odezwał się pomilczawszy. A to i miesiąc już nad stodołę wylazł. Brr!... dodał otrząsając się z jakiejś wewnętrznej goryczy, z jakiegoś wewnętrznego zimna.
Starej Karbowiaczce przypomniało się nagle, że ten parobek nie wołający o zapłatę kożucha nie ma.
Opuściła tedy fartuch i wytrzeszczyła zaczerwienione oczy na Pawła.
To jakże ty, Pawełek, bez kożucha na ten wiatrak?
A w lejbiku! odparł chłop pochmurnie. I on przypomniał sobie, że darmo robi, że grosza nie widzi, ot tyle jego, co poje. Więc w nim coraz bardziej kipiało. Stara patrzyła zafrasowana to na córkę, to na parobka, to na żerdź zatkniętą w belkę, na której wisiała odzież.
Krzysia!... odezwała się pomilczawszy. A słysz ino, Krysta! Kiedy już tak na to przyszło, to Panu Jezusowi ochfiarować i niechby ta Paweł Antków kożuch brał?...
Mówiła głosem niepewnym, jak gdyby próbując i szukając drogi.
Ale Krysta porwała się z poduszek i klasnęła w ręce.
Laboga! Laboga! krzyknęła gwałtowniej jeszcze niż przed tym. Tera znów kożuch!... Tera znów Antków kożuch!... Laboga!...
Starą gniew brał.
A nie bądź głupia i nie wrzeszcz, kiej cię nikt ze skóry nie drze! Głupia! Nie wiesz to, że Paweł cały rok o pieniądze nie wołał?... Że kożucha nie ma?...
To mógł wołać! To czemu nie wołał? Ja tam jego niewołania nie chcę! Niech idzie do półskrzynki. Niech pieniądze za wieprzka bierze!... Niech moje korale poprzeda! A Antkowego kożucha nie dam! Nie dam!
Szarpnęła z szyi sznur grubych korali, które się po łóżku i po izbie rozsuły.
Karbowiaczka załamała ręce.
A cóż ty, córko, najlepszego robisz? A ciebie co znów podleciało?... A toć Antek i tak już tego kożucha nie pożyje! A toć mu i tak nic po nim?...
Niech tam nie pożyje! wołała Krysta. Niech mu tam będzie nic po nim! A ja nie dam i nie! Pięścią o pięść uderzyła, drobne łzy trysnęły jej z gorejących gniewem oczu.
Psssia!... warknął parobek, na izbę splunął i trzasnąwszy drzwiami wyszedł.
Spała jeszcze Karbowiaczka nazajutrz po chrzcinach, które się w kilka dni potem odbyły, kiedy ją zbudził głos Krysty.
Matuś!...
A co, córuchno?
Wstanę...
Po co? Leżałabyś oto, kiedy ci pod pierzyną ciepło!
Wstanę!... powtórzyła Krysta.
A cóż ci tak pilno? Robota cię woła czy co? W izbie zimno, w kominie zimno, po co będziesz wstawała?...
Wstanę, matko!... Zaduszki dziś... Poniosę księdzu za Antka... Lżej będzie!
Starej błysnęły oczy. Rozbudziła się i na łóżku siadła.
Jużci, że mu lżej będzie, chudziakowi, jak za niego ludzie ten paciorek święty pomówią... Jużciże!
Mnie lżej będzie, matko! Mnie może lżej będzie!
Westchnęła głęboko, jak gdyby wielki ciężar piersi jej przygniatał, i mówiła z wolna:
Niech ta już na nim będzie ta mogiła, kiedy tak! Niech ta już na nim ta trawa porasta! Niech on ta już nie widzi, nie słyszy, kiedy tak! Niech ta już!...
Bo i pewno, córuś, pewno! przywtarzała Karbowiaczka, rada, że myśli Krysty taki obrót wzięły. Bo i pewno!... Panu Jezusowi ochfiarować do tych pięci ran i już! Radziła się wczoraj u kumotrów i sołtysa, i innych. Każdziuśki mi przytwierdził, że nie ma co, tylko Panu Jezusowi ochfiarować! Krysia milczała odziewając się drżącymi rękami wśród chłodu i nieładu izby, wśród śladów po wczorajszej biesiadzie. Pilno jej było stąd iść, pilno za Antka na mszę dać. A toć go tu pochowali jakby... Toć tu jakby na pogrzebie jego pili...
Starej Karbowiaczce takoż się ręce trzęsły z pośpiechu i z jakiegoś tajemnego wzruszenia. A i roboty w izbie było choćby na dwie. Ludzie się rozeszli późno, czasu nie było na sprzątanie: po pieprznym miodzie, po wódce z gałką stara Karbowiaczka, jak stała, tak się rzuciła spać, z głową rozchmieloną, rozgrzaną, z oczyma zmrużonymi od śmiechu i płaczu razem, kontenta, że się chrzciny udały, że wszyscy radzi byli wątrobie i czerninie z gęsi, wszyscy dobra życzący, a głowami kiwający jako, że to ino patrzeć, ino patrzeć, jak Paweł na zapowiedzie poniesie. Ba! Toć mu się jeden i drugi na wesele przymawiał! To i dobrze! To i chwalić Boga, kiedy tak! To się i skończą one płacze, one lamenty... A i obrazy Boskiej też nie będzie, i zaprószenia oczów...
Rozmyślała to sobie stara Karbowiaczka drepcąc po kątach i odmawiając poranne pacierze, kiedy nagle przypomniała coś sobie i na środku izby stanęła.
A jakże będzie z jarmarkiem, Krysia?... A toć ja się z kumotrami namówiła razem na jarmark do Brzeźnicy iść! A toć my byśki poprzedać mieli? Paweł też brony kupić miał... To jakże teraz będzie?...
A idźcie, macie iść!...
A jakże z dzieciakiem będzie, kiej do Kościelnicy chcesz?... Toć się tu zawrzeszczy, przegłodnieje na nic!
A niech się tam robi co chce!
Stara się zamyśliła.
Głuchej by chyba zawołać? Niech se kartofli uwarzy, poje, a dziecka popilnuje i mlekiem popoi... Jakże?...
A niech go ta popoi...
Bo to na jarmark krótka droga, ale z jarmarku długa... Człowiek się spotka z tym, owym, tu stanie, tu pogada, to się i noc przybliży... Długoż ty tam będziesz siedzieć w tej Kościelnicy?
Bo ja wiem? Sztuk drogi jest... Dobrej siły nie mam do cna w sobie...
Tylko we mnie te żyłki dygocą...
Hm!... Hm!... pomrukiwała stara! Bo to widzisz, córko, jakby co, tobyś i jutro mogła...
Nie, matko, nie! Pójdę... Zaduszki dziś... Niech tam, pójdę!...Zawiązała pieniądze w szmatkę, schowała ją w zanadrze i schyliła się do matczynej ręki.
Ostańcie z Bogiem...
Idź z Bogiem, córuchno, kiedy tak!... A nie zaglądniesz to do dzieciaka...
Niech ta śpi, kiej śpi... Co będę zaglądała?...
Wyszła. Zamyśliła się na to stara i podparła brodę.
Wyszła i ani na dzieciaka spojrzała. Oj, będą tu jeszcze teremedyje, będą, nim Paweł wesele wyprawi!... Oj będą! mówiła sama do siebie stojąc na progu chaty i patrząc za idącą ku Kościelnicy Krysią.
Ranek był bezsłoneczny, mglisty, powietrze ciche, ciepłe. Jakaś miękkość w nim była, jakaś słodycz, coś, co człowieka tuli i spokoi.
Smętność szła polami pustymi, wypoczywającymi; nad ziemią czyniła się wielka, przedsenna, przedzimowa cisza.
Okolica była otwarta, dalekowidna, wskroś siniejąca aż po nieba skraje. W szarości ranka pobłyskiwała rzeka rżnąca się pod wieś półokrągło, jakby sierpem jasnym; niskie łąki, pełne rozlewisk jesiennych, leżały nad nią w parach modrawych. Wskroś okolicy, het, na zachód słońca, ciągnęła się droga topolami sadzona, w której dalekim, siniejącym przezroczu majaczyła wieża stojącego na wzgórzu kościoła.
Drogą szła Krysta. Szła wymizerowana, chwiejąca się, blada. Głowę jej owijała duża, cienka chusta, gładkie pasma ciemnych włosów przylegały do zapadłych skroni, spuszczone rzęsy kładły na śniadawe lica cień długi i drżący. Szła śpiesząc. Oczy utkwiła w ziemię, ręce pochowała pod gruby, jaskrawy, zarzucony na ramiona fartuch.
Miała ona właściwy sobie, jak gdyby w siebie tulący się ruch, który ją czynił drobniejszą na oko, niż była. Teraz po świeżo przebytej chorobie ten ruch powracał jej często. Mimo woli podnosiła barki, tuliła w nie głowę, zakładała ręce na piersi i przyciskała do boków łokcie, jakby się chroniąc przed czymś szorstkim, przed czymś zimnym, ostrym.
Długą chwilę tak szła, ogłuszona jakby, z głową ciężką od wczorajszej wrzawy, nie czując nic prócz wielkiego zdumienia nad tym, co się stało. Tak ją to wszystko obskoczyło od jednego razu jak ten potrzask ptaka. Z Pawłem nigdy o kochaniu mowy nie było, a ot, co się stało. Za tym swoim mizerakiem na koniec świata by szła, duszę by dała, a ot, co się stało! Dopóki dzieciak nie był ochrzczony, zdawało jej się, że nieprawda chyba, że zmora jakaś jest, z której przecknie. Ale teraz się skończyło. Wszystko się teraz skończyło! Teraz dzieciak imię ma, chrzestnych ma, w książce zapisany stoi... A toć u nich w chałupie chrzciny wczoraj były...
"Chrzciny były..." powtarza sobie w myśli; wąskie jej brwi podnoszą się wysoko na smagłym, niskim czole, a głowa się chwieje z jakiegoś wielkiego, żałosnego dziwu.
...Reta! Reta!... Co się to porobiło! Co się to stało!
Uderzają na nią nagłe ognie wstydu, buntu, gniewu. Chce się porwać i iść, iść, na koniec świata iść, a nie patrzeć na to dziecko, na Pawła... Wstręt nią wstrząsa, wstręt i strach; uciekać od
wszystkiego chce. Podnosi barki wysoko jak ptak złamane skrzydła do lotu. Ale cisza szerokich pustych pól spokoi ją z wolna. Ramiona opadają, podnoszą się źrenice na powietrze sine, na twarz jej wybija surowa zaduma.
"...Nie za nas się zaczęło i nie za nas skończy..." Słowa matki wracają do niej posępne, wyroczne jakieś, a takie ciężkie jak ten młyński kamień! "... Chybaż to ono i prawda... Chybaż musiało na to paść... Chybaż to tak musiało być... Chybaż to tak ze wszystkim zawsze musi być..."
Jezu! Jezu! szepce Krysta i w jakimś nagłym i głębokim porozumieniu z dolą chwieje głową z wolna.
Ciemne poczucie konieczności zagłady wszystkiego, co było jasne, kwitnące, żywe, bije na nią z tych pól nagich, obumierających.
"... Chybaż to już po ziemi chodzi taka moc... Taka ślepa moc... Ślepa taka i stara taka... Gdzie! Starsza od wsi całej i od wszystkich ludzi! Co sobie ziemia kwiatuszków napleni, co sobie radości podhoduje, co gniazd naściele, to ta moc wszyściutko zdusi... I co sobie ludzkie serce dobra i wesela nasieje, co zakwitnie kochaniem jak ta płonka kwiatem, zaraz ona się zamachnie i zdusi.
Taka. moc jest! Taka ślepa moc!"
Tuli Krysta głowę w ramiona, dreszcz idzie po niej jakby od nagłego wiatru powiania. Ale wiatru nie ma. Jest cisza. Długi rząd ogołoconych z liści, przejrzystych już topoli przeprowadza ją ulotnym, delikatnym szmerem. Drobne, nagie gałązki chwieją się i trącają o siebie, jakby ruszone tchem cichym, dalekim...
Idzie Krysta po przydróżku, szmeru tego słucha i przyśpiesza kroku. Kościelna wieża przybliża się coraz, jakby przez powietrze płynęła z krzyżem i dzwonami. Naraz zakołysały się dzwony i bić zaczęły daleko gdzieś, wysoko. Dźwięk ich głuchy, stłumiony wzmaga się, ustaje i znowu się wzmaga, i znowu ustaje. Są to jakby ogromne, płynące nadziemne westchnienia. Fala ciszy bierze je w siebie i czyni się niespokojna i drżąca.
Z piersi Krysty dobywa się jęk przeciągły, długi. Twarz jej staje się jeszcze
śniadsza, w oczach zapala się posępny ogień. Ściska w ręku szmatkę z pieniędzmi i kiwa głową.
Już tobie ament, Jantochna, już tobie ament! Już ty się skończył dla mnie, a ja się skończyła dla ciebie. Już tobie krzyż, Jantochna, i gromniczna świeca... Oj, pomarł ty, pomarł dla mnie, czyś żyw, czyliś nie żyw... Oj, pochowała ja ciebie głęboczko w ziemię, oj, usypała ja tobie mogiłę, Jantochna, oj, usypała! Nie usypała ja ci jej z tego piasku, z tego drobnego, ale ci ją usypała z grzechu śmiertelnego... Oj, urosła mogiła, urosła, oj, stanęła od ziemi do nieba, oj, nie daje tobie do mnie ani mnie do ciebie. Już ty śpij, Jantochna, już ty śpij, już ty się nie przebudzaj!
Już ja za ciebie mszę mówić dam, już ja tobie na dobrą noc we dzwony dzwonić
dam, już ja z tobą ament zrobić idę!...
Cichnie i przyśpiesza kroku.
Chce się co prędzej odgrodzić od kochania swego krzyżem i gromniczną świecą. Może lżej będzie... może lżej...
Jak się do chaty wróci, jak zmocnieje, to po miesięcznym świetle przede dniem wstanie i kamień do rzeki zatoczy. Największy, najcięższy, jaki ino gdzie zatoczy. Powiadają ludzie, że jak taki kamień na głębię, na dno pójdzie, to człowiek o wszystkim zapomni. Żeby go nożem w serce pchnął, zapomni. Ot, kamień w wodę!... mówią.
Idzie coraz prędzej. Drobny, perlisty pot okrywa jej niskie, śniade czoło, siły biją na nią. Dzwony milkną. Milkną z wolna, jeden po drugim, w szerokich echach i westchnieniach. I znów robi się cisza. Topole tylko szepcą w niej lekkim, ledwo słyszalnym szmerem nagich gałązek, jakby po nich szedł głos z daleka gdzieś, z daleka...
...Krysta!... Krysta!... Krysta!... Odwraca Krysta głowę, otwiera szeroko oczy i patrzy. Jak zajrzeć puste, puste pole. I wieś, i chatę nakryły pary sine; ledwie coś niecoś modrzeje. Droga jakby się rozpłynęła, roztajała, za nią tylko topole idą... idą... idą...
Krysta czuje się jakby zatopiona, jakby zatopiona w tej szarej pustce, w tej cichości, pól, która aż dzwoni nad nią. Ogarnia ją to tak, jakby wielka, wielka woda. Tuli głowę w ramiona, mruży oczy i powtarza z cicha:
Nic, tylko kamień na dno... tylko kamień...
Siada, odpoczywa, potem znów idzie. Godzina za godziną płynie, a drogi nie ubywa prawie.
Tymczasem od szarości widnokręgu oderwała się sylweta pośpiesznie idącego człowieka.
Na pierwszy rzut oka poznać można było, że albo drogę skrócić chce, albo też jej nie zna.
Ciężkimi, dużymi krokami na przełaj przez ugór szedł, wynurzywszy się z poniża od strony zarosłych trzciną torfowisk, że prawie jakby w oczach spod ziemi wyrósł. Zaraz też musiał zobaczyć Krysię na pustej, wyniesionej nieco nad polami drodze, bo zaczął ręką machać krzycząc co siły:
Hej!... Hej!... Hej!...
Krysta obejrzała się i stanęła.
Człowiek był podróżny i zdawał się cudzy. Z daleka widać było, że węzełek u kija uwiązany na ramieniu niesie, a kiedy się przybliżył, zasiwiała na nim żołnierska kapota.
Z boku jej zachodził skacząc przez zagony, przez rowy i ciągle wołając.
W Kryście zaczęło się serce tłuc. Zdawało jej się przez chwilę... Jezu miłosierny! Co jej się to zdawało!...
Człowiek już blisko był, kiedy zobaczyła jego twarz dziobatą i śmiejącą się, i zapadłe oczy. Krysta nie była pewna.
Zna albo nie zna!... Chyba że taki zna!...
Walek! krzyknęła wreszcie klasnąwszy w ręce. Toć Walek! A ty się skąd wziął?
A już i on stał i patrząc na nią śmiał się i wołał:
Krysta!... Dalibóg, że Krysta! A ja myślał, co Marcychna Pawiowej. Ha...
A wtem go chwycił gwałtowny, nieuhamowany kaszel. Zaniósł się chłopak raz i drugi głęboko ode dna piersi gdzieś, aż posiniał na twarzy, we dwoje się ku ziemi zgiął, za piersi chwycił i kaszlał, kaszlał, kaszlał... Parę razy podnosił głowę, chciał mówić, oczyma i twarzą znaki dawał, ale go ten rozdzierający kaszel nie puszczał do słowa.
Po długiej dopiero chwili uspokajać się zaczął z wolna jęcząc i śmiejąc się na przemian, a zdjąwszy kaszkiet żołnierski ocierał pot z krótko postrzyżonych, czarnych włosów i zapadłych skroni.
A to ci chrypota! mówił zmienionym, urywanym głosem. A to mnie umordowała!
A żeby ją...
Stał chwiejąc się, zmęczony, spotniały, z trzęsącą się na cienkiej szyi głową. Uha! Trza mi też było na prom iść... A tom się zbrodził po tych bajorach jak kaczor... O kęs żem duszy nie zatopił!... Uha!...
Kaszlał, śmiał się i stękał odpoczywając, i dech łapał ledwie.
Skądże się ty tu wziął?... spytała Krysta z dziwem.
A ze świata!
Skoczył przez rów dzielący go od drogi.
Niech będzie pochwalony! rzekł. Witajże Krysta! Antek przyszedł?
W Kryście dech stanął. Zbielałe usta otwarła bez głosu i zaczęła na całym ciele drżeć ściskając konwulsyjnie niesione na mszę pieniądze. Walek się śmiał.
Cóż ty tak zesłupiała? A przecież jego razem ze mną z lazaretu na poprawkę puścili! Przecie my aż do Grannego razem szli! Tylko, że się potem Antek ni prom, na Rybitne, puścił, a ja przez kępy chciał, że niby bliżej... Ale to ta może i na Rybitnym prom zniosło, kiedy taka woda! To on chyba na Mosty musiał, kiedy tak!... To jego i na zachód słońca nie będzie!... Cóże ty? Nie wiedziała?... Cóża się jak osika trzęsiesz?... Targnął ją za rękaw.
Krysta! A gadajże przecie! A odezwijże się tak albo tak. Cóże ty?...
Odetchnęła głęboko, przeciągając ręką po twarzy, po czole. I twarz, i ręka wydały jej się jakby trupie, cudze...
Jezu... zaszeptała martwym, bezdźwięcznym głosem. Jezu miłosierny...
Ale ją ten własny szept przeraził jakby huk stu dzwonów. Skuliła głowę w ramiona, zmrużyła rzęsy i obróciwszy się nagle na szarość i siność pól, które leżały za nią, zaczęła iść spiesznie i cicho.
Czego lecisz?... zawołał Wałek. A czekajże! Hej... Krysta!...
Powiedz tam Antkowi, żem do Kościelnicy do Pawłów poszedł!... Marcychnę nastraszyć!... Hej...
A wtem go schwycił nowy paroksyzm kaszlu i do ziemi przygiął.
Krysta szła. Topole, droga, szare bezsłoneczne niebo, wioska modrzejąca w torfowych oparach wszystko to kołowało przed nią. Cofnęła raz i drugi głowę mimowolnym ruchem, bo jej się zdawało, że za lada moment zwali się co na nią, że się wprost czołem o to wirujące powietrze uderzy. W uszach miała szum jakby wielkiej wody, a w piersiach taką pustkę i taką czarność, jak kiedy kto głęboki dół w ziemi wybierze.
Nie czuła nic, ani troski, ani radości, ani zmęczenia; wiedziała tylko, że może iść, iść...
Szła tedy prędzej coraz. Topole migały jedna za drugą, szare, bezlistne, jednostajnie wyniosłe i drobnymi gałązkami chwiejące. Każda się z nich zbliżała z cichym, delikatnym poszmerem i mijała szepcąc idącą spiesznie Krysię. Ledwie ją jedna minęła, już druga szła.
"Na Mosty poszedł... Na zachód słońca będzie..." szeptały wszystkie. Pełne powietrze było tego szeptu.
Kołująca, zmęczona myśl Krysty chwyciła się tych słów i zwisła na nich jak ptak w sidle.
"...Na Mosty poszedł... Na zachód słońca będzie... Na Mosty poszedł..." Słowa te jednak były dla niej tylko pustym dźwiękiem. Po prostu nie zdawała sobie sprawy, o kim tu mowa, kto na Mosty poszedł, kto to na zachód słońca będzie. Te słowa, które ją przyprawiły o obłęd niemal, były dla niej niezrozumiałe, obce. Nie czuła nawet, że je szepcą własne jej, zimne i zmartwiałe usta.
Tak doszła do miejsca, gdzie się kończyła wysada. A kiedy topole przestały szemrać nad nią i Krysta szept swój urwała, także nie wiedząc o tym. Szła teraz piaszczystą spłazą, szeroko rozjeżdżoną przez wózki chłopskie i racicami pędzonego tędy bydła zdeptaną.
I nagle na tym piasku, w który oczy jej były utkwione, ujrzała z wielką
dokładnością rynek miasteczka, z którego przed dwoma laty nowo brańcy szli. Ot, wszystko jakby żywe przed nią:
...Kilkunastu chłopów w kożuchach i mieszczan w kapotach przy podwodach stoi...
Pod długim, żółtym murem szereg postaci kobiecych... Spod grubych chust słychać
szloch i lament... Trzęsą się pod nimi głowy siwe, niemocne wypłakane oczy patrzą na idących w świat synówżywicieli... W pośrodku rynku ustawiają się czwórkami rekruci... Antek w ostatnim rzędzie, przyzostaje się, ociąga, zawraca do niej jeszcze. Już na niego starszy dwa razy fuknął, już za plecy pchnął, ale ich ręce, ich głowy, ich usta rozłączyć się nie mogą...
Będziesz mnie czekać, Krysta!
Będę...
Wiernie?...
Wiernie.
Tak ci Panie Boże dopomóż?...
Tak mi Panie Boże dopomóż!.,.
Pamiętaj!
Wtem bęben zahuczał głucho.
Antek! krzyknęła Krysta, a krzyk ten, w pustym polu odbity, ocucił ją z jej martwoty. Ogromna jasność uderzyła w nią jak pożarna łuna.
Zrozumiała teraz, że Antek wraca, że go na poprawkę puścili, że na Mosty idzie, że dziś jeszcze tu będzie. Wszystko, wszystko teraz zrozumiała. Jak w godzinę śmierci jasno się czyni konającemu od gromnicznej świecy, tak jej się teraz uczyniło jasno. Strach, strach, jak jasno!
Szczęście, ból, trwoga biły na nią razem i przenikały ją jak ostre noże. Nie wiedziała, gdzie się co kończy albo gdzie zaczyna, bo szczęście było jak sam ból bolesne.
Reta! krzyknęła zaciskając pięści, jakby się temu gwałtowi mieszanych uczuć bronić chciała. Dusiły ją, mordowały, dreszczem i ogniem po niej szły...
Otarła zimny pot z czoła, szarpnęła koszulę pod szyją.
Co ona teraz zrobi?... Co zrobi?... Co?...
Podniosła w niebo rozpalone oczy i utkwiła je w jego bezbrzeżnej, przeźroczystej szarości z natężeniem śmiertelnej trwogi i rozpaczy. Aż nagle zaszkliła w nich rosa.
O Matko Boska!... O Matko Boska Częstochowska!... Ratuj duszy mojej! Złożone ręce przyciskała
do piersi, głos jej był żarliwy, gorący, spojrzenie udręczone, błagalne, strzeliste. Szła tak czas jakiś przebijając oczyma niebiosa, a utykając na piasku, kiedy droga jej zniżyła się nagle. Krysta dochodziła do wsi. Z daleka już słychać było, gwar głosów ludzkich i porykiwanie bydła. Ludzie wracali z jarmarku, z Brzeźnicy. Kupkami szli pokrzykując na wólce, na krowy i gwarząc z sobą. Z oddalenia, w jakim była Krysta, tworzyło to jednostajną, zmieszaną z turkotem wozów i z gęganiem gęsich stadek wrzawę, spośrodku której tryskały jak race pijane okrzyki, przyśpiewki, trzaskanie z biczów i poryk buhaja. Myśli Krystyny gwałtownie zwróciły się w tą stronę.
...Ludzie z jarmarku idą, to i matka idzie... albo i przyszła już może... I Paweł...
Imię to odbiło się w jej myślach jakimś dziwnym echem. Zastanowiła się nad nim, jakby je słyszała po raz pierwszy. Paweł...
I nagle ciemna czerwoność oblała jej twarz, czoło, szyję. Krysta uczuła wstyd sama przed sobą, w tej szerokiej pustce polnej uczuła wstyd palący, dziewiczy i spuściła oczy.
Szła tak czas jakiś w wielkiej, z dna serca dobytej łunie, która na niej ugasała z wolna. Gwar głosów zbliżał się wprost; był coraz już bliższy, coraz wyraźniejszy.
Obejrzała się Krysta w bok i z drogi zeszła. ...Przez ogrody pójdzie, nie przez wieś... Ku Mostom pójdzie... Drogą się krzyżem przetnie... Pójdzie daleko, że Antka spotka... Choćby do samych Mostów przyszło iść, pójdzie. Z daleka go uwidzi, z daleka... On ją też zaraz uwidzi... Z daleka ją pozna... Sokołem do niej poleci... Wichrem do niej poleci... A ona do niego... do niego... Niech, co chce, będzie! Niech się, co chce, dzieje! niechże on choć jedną godzinę dobrą ma! Niechże on choć raz, choć raziczek dobrym sercem przytuli ją do siebie! Niechże on choć przez tyła co ten jeden pacierz rad i szczęśliw będzie, że się do dom wrócił.
Mówiła teraz głosem słodkim, stłumionym, przejętym. Gwałt uczuć w niej opadł, ucichł; ogromna, smętna rzewność zalewała jej serce, jej duszę. ...Niechże on, chudziak, choć zdziebko radości ma!... Niechże mu się powróci wierność i
kochanie!... Niechże mu jeszcze ten świat zapachnie kwiatem!... Mówiła i myślała o wracającym, jak się mówi i myśli o umierającym, który już jutro słońca nie obaczy.
Aby dziś... Aby dziś... Aby chwilkę jeszcze!
O tym, co się z nią stanie, co z nią będzie, nie myślała jakoś. Jej strach, jej przeraźliwa trwoga roztajała w tym jednym pragnieniu: ...Aby raz... Aby raziczek jeszcze!....
Była teraz na grobli, za którą czerniał krzyż w powietrzu mglistym. Wytężała oczy i wydało jej się, że spod krzyża podnosi się człowiek. Nie widziała go prawie, ale jej się wydało.
Żar buchnął na nią, serce się w niej zatrzęsło, rozpadło jakby...
Antek! Antek! krzyknęła wielkim głosem i wyciągnąwszy ręce przed siebie rzuciła się przez groblę biec, jakby ją wiatr poniósł.
Ogromny gwałt bólu i kochania zadźwięczał w tym krzyku. Gruba chusta spadła jej z głowy na ramiona, zarzucony na plecy fartuch powiewał za nią w mgle sinej niby wielkie skrzydła, a ona jak ptak ślepiony leciała w tę siność i w tę mgłę, z odrzuconą tył głową, krzyczącą, szlochającą, w łzach i w ogniach cała.
Poznał ją Antek z daleka.
Krysta! zawołał. Krysta!
Lecz nim się opamiętał, już mu na piersiach leżała, już jego szyję rękami obejmowała, już twarz swoją śniadą ze łkaniem do niego tuliła.
Jantochna!... Jantochna!... Laboga reta, Jantochna!...
W krzyku spoiły się ich usta i tak stali niemi.
Młody żołnierz ocknął pierwszy z tego upojenia. Wziął oburącz jej ciemną, podniesioną ku sobie głowę, odsunął nieco i patrzał. Patrzał długo, chciwie, pilnie.
A cóżeś ty mi się tak wyciągła, Krysta? Cóźeś się tak zmizerowała?
Spłonęła nagłym rumieńcem, sypiąc iskrami łez ze spuszczonych rzęsów.
Bez ciebie tak, Jantochna, bez ciebie!
To ci tęskno było za mną?
Oj, tęskno, Jantochna, tęskno tak... jak bez tej wody! Jak bez tego chleba!
Toś rada, żem się do ciebie wrócił?
Oj, rada, Jantochna, rada! Jakby mi się ta dusza własna wróciła, takam rada!
W chałupie wszystko dobrze?
Wszystko, Jantochna, wszystko!
Stała przyciśnięta do niego, nie puszczając mu rękoma szyi; a i on nie puszczał jej głowy i patrzał w twarz, od której bił żar męki i szczęścia razem. Milczał chwilę, po czym się ku niej pochylił, oczy w jej oczach utopił, i rzekł z cicha:
A była ty mi tu wierna, Krysta?
Zadrgały jej rzęsy.
Oj, była, była, Jantochna!
Tak ci Panie Boże dopomóż?
Tak mi Panie Boże...
Głos jej się zarwał i buchnęła płaczem.
To i czegóż ty płaczesz, kiedy tak?
Z radości płaczę, Jantochna! Z radości i z kochania płaczę...
Wtedy chłop głowę jej puścił, z głowy czapkę zdjął i do krzyża jasny wzrok obrócił.
Dziękuję Ci, Panie Jezu Chryste, żeś mnie łaską swoją przenajświętszą z tej drogi do domu szczęśliwie powrócił, a wszystko dobro w opiece swojej miłosiernej uchował! W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, Amen!
Przeżegnał się szerokim krzyżem, powoli rękę z ramienia na ramię przenosząc, po czym zaraz mile na Krystę spojrzawszy do piersi ją sobie przytulił.
No, już nie płacz, nie płacz, Krzysiu! Mojaś ty!... Moja?... Moja?...
Twoja, Jantochna, twoja!...
Drżała pod wrażeniem modlitwy Antkowej; zęby jej szczękały z cicha.
"A niech tam! myślała. Niech się tam, co chce, dzieje! Niech tam goreję w piekle na wieki wieków!..."
A czegóż się tak trzęsiesz, niebogo?
Zimno...
Skuliła głowę w ramiona i zmrużyła rzęsy.
Pójdźmyż prędzej do domu, to się pogrzejesz!
Ruszył się iść nie puszczając jej szyi. Teraz dopiero zauważyła, że Antek kuleje nieco. Nie rzekła przecież nic. Oczy jej to widziały, ale nie doniosły aż do duszy, na której leżała wielka ćma, wielka czarność jakaś... Aż widząc, że Antek ku drodze się obraca, ocknęła nagle.
Przez groblę pójdźma, Jantochna, nie przez wieś... Bliżej będzie...
On się śmiał.
Oj ty, ty!... Albo ty wiesz, co to blisko albo co daleko!... Mnie się pytaj o to, mnie! Toć ja na takim okraju świata był, że to za morzem jeszcze... Tom już ani pisać dużo nie pisał, bo gdzieżby to papier mógł, kiedy ja ledwo doszedł.
Oj, uglądała ja twego pisania, uglądała, jak ta kania dżdżu ugląda! Oj, czemu ty, czemu choć tyle nie napisał, żeś żywy.
Napisałem! Dalibóg napisałem! "Zakazane" pismo napisałem! Jakże? To mi je tera dopiero w Artelu oddali, nie mogą trafić! To chodziło więcej niż cztery miesiące po świecie. Powiadają w Artelu: źle pisane. Jakże źle pisane?... mówię. Toć wyraźnie stoi: Do Krysty Żołnierki. Powiadają: mało. Mało! Jakże mało nie ma być na tyle drogi? A toć żem przecie zakulał do ciebie idący!
Oj, Jezu! Jezu!... I bardzo cię boli?
Eee... tak, nie bardzo! Nie tak bardzo! W drodze to mnie tęgo bolało. Ale tera nie bardzo. Tera bym i do Kościelnicy zaszedł!
Szli z wolna przytuleni do siebie.
On głowę podnosił wysoko, jasnym okiem po polach spozierał, całował ją, po włosach gładził, mówił, pytał. Od razu chciałby jej wszystko powiedzieć, od razu o wszystkim wiedzieć. Tak wiele szczęścia w piersiach miał, że chwilami urywał mowę i śmiał się głośno do tego szarego nieba, które ich obejmowało wczesnym mrokiem, do tych pustych ugorów, do życia.
Krysta szła, przygięta nieco jego ramieniem, ze schyloną głową. Miała ona wielkie, obłędne spojrzenie, jak ten, który w przepaść idzie. Coś niecoś tylko z tego, co mówił Antek, dolatywało jej uszu. Szła w zamysłach cała, w jakiejś wielkiej naradzie z duszą własną; wąskie jej brwi podniosły się wysoko na czole przeciętym grubą w podłuż zmarszczką. Tak weszli na groblę.
Takim rad, Krzysia odezwał się Antek takim rad, jakby mi tu kto sto rubli pieniędzy na rękę
naliczył! Gdzie!... Więcej!... Żeby mi kto i sto dwadzieścia naliczył, tobym jeszcze taki kontenty nie był, jak z tego jestem kontenty, żem się do ciebie wrócił! Okrutniem się stęsknił! Takem ci się stęsknił, Krzysia, że to ha! Co mówisz?...
Nie mówiła nic. Może usta jej zaszeptały same jakie słowo rozpaczy, ale nie wiedziała o tym.
A nie patrzże w ziemię, tylko na mnie patrz!... A dyć ja te oczy twoje precz przed sobą widział!... het... aże za morzem!... To ci Walek powiedział, że idę?
Podniosła głowę.
A ino...
Kiedyż on tam do was zaszedł?
Na drodzem go spotkała...
To gdzieżeś szła?...
Ogień buchnął na nią.
Tak szłam...
Przypomniała sobie, poczuła raczej, że dotąd ściska we szmatce pieniądze, które za duszę jego niosła, I mimo woli, owszem, jakby z musu jakiegoś rzekła:
Zaduszki dzisiaj.
Westchnął na to żołnierz.
Wieczny odpoczynek racz im ta dać, Panie, a światłość wiekuista niech im ta świeci!
Ament! dokończyła Krysta cichym głosem.
Ale on już głowę podniósł, roześmiał się i spojrzawszy przez groblę ku wsi, rzekł:
A to ci z chałup dym wali! Abo baby chleb pieką, abo co?... Widzisz, Krzysia?
Jakże?...
I nie oczekując odpowiedzi mówił dalej:
A witaj, przewitaj, ty dymie siwy!... Dymie jałowcowy!... Hej!... Hej!... A ja już myślał, że się nijak nie dobiję do chałupy... do ciebie!... A dzięki ci, Boże!... A pódźmaż sporzej, Krzysia! Matka wiedzą? Drżał prawie z niecierpliwości, szczęście biło mu z twarzy pochudłej i wiatrem spalonej.
Więc się pohamować nie mogąc i odpowiedzi Krysty nic czekając chwycił ją wpół i całował jej usta, jej oczy.
Hej, Krzysia! Krzysia!... A toć my znów razem!
Razem, Jantochna, razem!...
To się radujesz, kobieto!...
Oj, raduję się, raduję, mało mi to serce nie pęknie na dwoje...
Przycisnęła ręką piersi i jęknęła z cicha.
Była teraz to blada, to czerwona, oddech miała urywany, krótki, świszczący, spojrzenia niespokojne, ulotne...
Za groblą już byli, w ogrodach, o jakie trzy staje ode wsi.
Wtem Antek syknął.
Chciałem pośpieszyć rzekł ale nie idzie!... Tęgom się sforsował w tej drodze!
Zatrzymał się i nogę rozcierał.
Krysta przełknęła ślinę, miała jakby chwilę wahania. Aż nagle podniosła ku niemu twarz poszarzałą, jakby w nią kto popiołu dmuchnął, i rzekła bezdźwięcznym głosem:
To idźże se, Jantochna, wolniuśko, a ja przodem skoczę... Matce powiem...
E... nie!... Czekaj lepiej!... Pójdziema razem!
Za półpacierz wrócę! Wolniuśko se idź! Ja w mig skoczę.
Odwróciła się i zaczęła spiesznie iść.
Czekaj, Krzysia!... Toć czekaj!... wołał Antek.
Ale nie czekała. Szła prędzej coraz. Z pół stajania już uszła, kiedy on jeszcze w miejscu stał i nogę rozcierał.
A wtem się biegiem wróciła i na szyję mu padła.
To mnie miłujesz, Jantochna?
Chciał coś rzec, ale mu usta gorąco do ust przycisnęła i przez chwilę na piersi mu zawisła. Był jakiś jęk w tej pieszczocie, jakiś gwałt śmiertelny.
Antek rozpromieniony się śmiał.
A taki wróciłaś do mnie!...
Oderwała się od niego przemocą.
To idźże teraz pomaluśku mówiła a we drzwi patrz, bo ja tyle, że wpadnę, matce powiem i zara się wrócę... Jeszcze do tej wierzby nie dojdziesz, jak ja się wrócę, Jantochna!
Biegła już. Ostatnie słowa rozpłynęły się w powietrzu mglistym.
Siedział na ławie za stołem Paweł w nowym kożuchu, w zesuniętej na tył głowy czapie i pieniądze wzięte na jarmarku za dwa wólce liczył. Przy nim siedziała stara Karbowiaczka w odświętnych szatach, w rzęsistych krezach i paciorkach. Łokcie podparła na stole, brodę na rękach i na pieniądze liczone patrzyła trochę zaprószonymi, poczęstunkiem u Szymsiowej oczyma. W kącie przy kominie kołysała "Głucha" dziecko, wyjadając łakomie z garnczka pozostałą od obiadu polewkę. Wtem drzwi się otwarły i cicho wbiegła Krysta. Wbiegła, po izbie spojrzała i u łóżka stanęła. Liczący głośno parobek zająknął się i urwał. Stara odwróciła głowę.
Krysta! odezwała się trochę mętnym głosem. A ty gdzie tyle czasu była? Nie odpowiedziała. Usta miała zacięte, twarz zbielałą, oczy rozszerzone jak dwie czarne plamy. Zrzuciła chustkę, zrzuciła fartuch, cisnęła na poduszki szmatę z pieniędzmi, spojrzała na matkę, na dziecko, szkaplerz z szyi zerwała i drugimi drzwiami wypadła z izby.
Co to?... Co to się stało? spytała Karbowiaczka, gdy ją wiatr z otwartych na przestrzał drzwi nagłym zimnem obwiał.
Parobek wytrzeszczył oczy; pieniądz, który w rękach trzymał, potoczył się z brzękiem po stole.
Krysta biegła. Do rzeki biegła jak błysk nagły, cichy. Przeleciała ogród, przeleciała łączkę, aż kiedy zalśniła przed nią wielka, wezbrana, z głuchym hukiem tocząca się woda, zmrużyła oczy, stuliła ramiona i chwyciwszy się oburącz za głowę bez krzyku skoczyła na głębię.
W tej chwili Antek we drzwi izby wchodził.
Maria Konopnicka
KSAWERY
Nie mogę powiedzieć, żeby był idiotą, ale zawsze mniej znacznie miał rozumu, niż go ludzie na wsi miewać zwykli.
Co większa, rozum ten był całkiem innego gatunku. Może gorszego, może lepszego, trudno to powiedzieć, to pewna, że nie miał z niego wielkiej pomocy ni pociechy w życiu.
Umiał na przykład czytać, i to nie tylko na elementarzu, ale także na ewangeliczce i żywotach świętych, rozumiał pisane, ministranturę z końca w koniec znał tak, że choć o północku, choć z zamkniętymi oczami wiedział, gdzie stoi amen, a gdzie co innego; pieśni wszystkie od roratowych aż do wielkanocnych z pamięci potrafił, a jak się do kropidła, przyłożył, to taki miał sztrych, jak by się na organistę rodził.
Ale nie umiał ani orać, ani siać, ani kosić, ani grabić; nie umiał nawet w garść plunąć i wideł się albo łopaty jąć, a gdyby mu tak do młocki z cepem stanąć przyszło może by i tego nie wiedział, co dzierżak a co bijak. Szczególniej też nie miał żadnej składności do koni a kiedy raz Żydowi szkapę zaprzągł, to chłopaki na ziemię od śmiechu się pokładły, bo się dziesięć raz naszelników chwytał, nim je przypiął, a chomąto jak siodło osadził. Wszelako nie każda robota obcą mu była.
Drew nałupać, kartofli naskrobać, pierze drzeć, prząść na kółku albo i na wrzecionie umiał tak, jak mało która baba potrafi, a kiedy ze skopkiem pod krową siadł, to tak mu to składnie szło, że nawet dworskie dójki w kąt mogły iść przed nim...
Wszystkiego tego wyuczył się w ciągu trzydziestu paru lat żywota swego, przez który to czas, od kiedy się na nogi podniósł, proboszczowi dobytek pasał; najpierw gęsi jeszcze za życia księdza kanonika Rzepki, świeć Panie jego duszy, który go sierotą przygarnął potem świnie, potem krowy, potem wszystko razem już za "jegomości". Nieraz on co prawda prosił, żeby go jegomość do innej roboty dał, ale choć odmowy nie doznał, zawsze się to przecież odkładało aż do czasu, kiedy do lat dojdzie. Miarkował ci o.n, że lata już ma i dawno, ale papieru na to nie było. Siaki taki miał metrykę, jedni z matki, inni i obojga rodziców, a on nic.
Jegomość mówił, że w księgach nic o nim nie stoi, bo się w Krakowie rodził. Po co on się w
Krakowie rodził, nigdy jakoś tego pomiarkować nie mógł. Wszyscy inni rodzili się w Poddębicach, to w Dąbiu, to w Spendoszynie, to w Krepie, to w Niewieszu, a on, patrzajcież moi ludzie, nigdzie, tylko w Krakowie! Jak stanął nieraz na polu, to i godzinę stał i w głowę się drapał, i medytował, i nic wymedytować nie mógł. Żniwo szło za żniwem, kopanie za kopaniem, ci, co z nim ra'zem gęsi pasali, pożenili się, mieli dzieci, gospodarstwa, jeden się już nawet wyrostka dochował, a on lat jak nie miał, tak nie miał.
Latem nosił Ksawery płócienny chałat, który dawniej jegomości w drogach od kurzu sługiwał, tudzież płócienne szarawary, wysoko pozawijane ponad kostkami nóg bosych, odrapanych i czarnych jak ta święta ziemia. Nosił także i koszulę, ale że jedną tylko miał i sam ją sobie po rowach przepierać musiał, rzadko więc była chędoga.
W zimie przybywała na to stara wełniana chusta, którą się obwiązywał, jako baby czynią, na krzyż przez piersi i za siebie popod pachy, tudzież niebieski, wypłowiały, po proboszczu dodzierany szalik, którym osłaniał głowę i uszy, wiążąc go sobie pod brodą. Czapki nie używał prawie, a jeśli ją kiedy miał, to w ręku nosił, "bo wszędzie nade światem je niebo i Pan Bóg przenajświętszy". W najtęższe mrozy okręcał słomą zsiniałe i poranione nogi i wdziewał na to stare koszlawe trzewiki, które mu podarowała "pani gospodyni", skoro już na nie przyszły ostatnie termina.
Nic bardziej rozrzewniającego, jak okoliczności, wśród których otrzymywał kolejno te różne części swojej garderoby. Kiedy, na przykład, dostał chałat, spłakał się jak bóbr, tyle mu pięknych rzeczy nagadał jegomość, jak to ów chałat przez tyle a tyle lat suknię duchowną okrywał, jako powinien i nadal zostać szatą niewinności, jak Pan Bóg najwyższy lilie polne przyodziewa, iż wyglądają wspanialej niż król Salomon w całej swojej ozdobie... Słuchając Ksawery od płaczu utulić się nie mógł, ręce i nogi jego.mości ucałował, chałat, przeżegnawszy się, oblókł z nabożeństwem i rzemieniem się, iż do jegomościnej tuszy daleko mu było, podpasał, po czym wystrugał sobie
zakrzywioną u góry berlicę, z kory ją do białości obrał i tak po rżysku za dobytkiem jegomościnym chodził, oczy do nieba podnosząc, a za dobrodzieja się modląc. Tego tylko żałował, że jegomość "owieczków" nie trzyma, boby je sobie pięknie po polu pasał, jako ten "Bonus Pastor", co w zakrystii wisi, a tak musi nieraz poły na rzemień zakładać i uganiać się za świniami, co w kartofle burmistrzowskie leżą.
Przy otrzymaniu szarawarów znów była przemowa. Jegomość powiadał o ścieżkach pańskich, jako je prostować trzeba, o dwunastu pokoleniach wzbudzonych z lędźwi Abrahamowych, i o różnych jeszcze rzeczach, których Ksawery, co prawda, nie rozumiał dobrze, ale które go niemniej do głębi wzruszały. Najpamiętniejszym wszakże było otrzymanie szalika. Jegomość wrócił wtedy z odpustu, wesół był, samowar na stół dawać kazał, a zobaczywszy Ksawerego, zawołał go do siebie, po ramieniu poklepał, herbaty mu szklankę nalał i pyta:
I cóż, panie Wilewski?
Ksawery usta otworzył i patrzy: do niego czy nie do niego?
A jegomość znowu:
I cóż, panie Wilewski?
I aż się za boki bierze i śmieje patrząc na onego nieboraka, co przed nim zafrasowany stoi.
Ksawery szerzej jeszcze usta otworzył i wytrzeszczył oczy.
"Ano myśli sobie wolno księdzu jako księdzu."
Aż tu jegomość nagle śmiać się przestał, rękę jak na kazaniu wyciągnął i rzecze:
Pamiętaj, że pokora niebiosa przebija. Ty sobie u mnie świnie paś, a co szlachcic jesteś, to szlachcic.
To swoją drogą, a to swoją drogą. Tylko ja twoją metrykę z Krakowa dobędę...
Ksawery na to w płacz i buch księdzu do nóg jak długi. Jezu miłosierny!
"Metrykę" będzie miał jako i drudzy...
A ksiądz:
Jeszcze ty mnie nie tak będziesz dziękował, tylko czas przyjdzie.
Człowiekiem cię zrobię albo i zakrystianem, bo z Onufra kulfon, tylko do lat dojdziesz. A teraz masz!
Ściągnął ze szyi niebieski włóczkowy szalik, co go od chłodów wieczornych w drogi brał, i Ksaweremu go oddał.
A gdy ten. płacząc stopy mu całował: A wiesz ty, błaźnie rzekł że święty Marcin połowę płaszcza odkroił i dał ubogiemu? Nie wiesz? Toś kiep! A ja ci powiadam, że kto ubogim daje, to Bogu pożycza. I to ci powiadam, że większa radość w niebie... Nie, nie to! No, jak tam było, tak było, na, masz!
Ksawery nie śmiał szalika wziąć, aż sam jegomość zawiesił go na nim jak stułę i rozrzewniwszy się za głowę go objął i do piersi przycisnął, iż to z natury litościw był na wszelakie chuderlactwo w swojej parafii. Ksawery szlochał głośno.
No, no! rzekł jegomość. Bądź cicho, nie płacz! Wszyscyśmy dzieci jednego Ojca, a ty mi świnie tak paś, żeby w szkodę nie lazły.
Długo, bardzo długo wspominał sobie tę rozmowę Ksawery, a najbardziej go zastanawiało to, że go ksiądz szlachcicem czynił i z szlachecka jakoś przezwał, kiedy on jako żywo żadnego przezwiska nie miał. A co i raz to mu się zdawało, że już gdzieś to przezwisko słyszał. Bodaj, czy nie tak wołają na "panią". Pani jest wdową, mieszka tuż przy kościele i pilnie Panu Bogu służy. Ona to obdarowała Ksawerego ową starą chustką, która go od zmarznięcia chroni. Ksawery pamięta ją, od kiedy "gęsie" pasał. Tylko że wtedy wyższa była, prostsza i włosy miała nie takie jak dziś białe. Pani Ksawerego nie lubi; kiedy go spotka na drodze, to się odwraca i idzie w inną stronę. Ale chustkę równo mu dała, niech jej to Bóg najwyższy odpłaci! Tak przeszedł rok, przeszedł drugi rok i nic. Jegomość jakby nie pamiętał, co w ganku mówił, o Krakowie nie wspomni, na niego też inaczej nie woła, tylko jak zwykle "gamoniu" albo jak tam wypadnie. A on tymczasem "metryki" jak nie miał, tak nie miał.
Aż też kiedy mrozy ścisnęły tak, że dech słupem szedł, puścił się jegomościa w same Trzy Króle i na pocztę w miasteczku do noszenia listów przystał, żeby sobie na kożuch zarobić.
Wtedy to poznałam go jakoś...
Dziwne wrażenie robił ten biegnący przez pola wśród zamieci człowiek, z głową obwiązaną spłowiałym szmalem, z nogami owiniętymi słomą, w przewiązanym chustką chałacie płóciennym, którego poły rozwiewał wiatr mroźny, ukazując wyłażące z dziur kolana sine. Z boku wisiała na nim płócienna torba, a cienkie, długie ramiona zdawały się go unosić nad ziemią, puszczone w ruch jak skrzydła. Pomimo wielkiego pośpiechu, z jakim wykonywał swoje poselstwa, zatrzymywał się przed każdym krzyżem, klękał na śniegu lub na grudzie gołej, a wąskie, zbielałe jego wargi poruszały się szeptem modlitw i pacierzy.
Do nas ściągał zwykle na noc, wiedział, że dostanie kolację i kąt do spania w stajni lub w oborze. Gdy przyszedł, czeladź, siedząc przy misie, wybuchała śmiechem i drwinkami.
A cóż to "Sawery" tak po cichu zajechał, żeśmy nie słyszeli? Kiepskiego foczpana* Sawery ma, co nawet ognia z pakuł dać nie umie. Żeby my byli wiedzieli, toby my byli choć turowej pieczeni narządzili, prawda, Maryśka? A tak barszcz ino i kartofle, jeszcze z nich kucharka wszystkie skwarki wyjadła...
A inni:
Cóż tam Sawery ustrzelił ze swego kija, co tak torba sterczy?
Cichojta, nie gadajta, bo Sawery pieniądze niesie, co będzie Biernacice kupał...
A on tymczasem jak u proga stanął i "pochwalony" rzekł, tak tylko dyszał od onego biegu i ciepłe powietrze ustami chwytał. Uśmiechał się wszelako kiwając głową i powtarzając:
Aha! Aha!... Chwała Bogu! iż to był zwykły jego przystęp do rozmowy.
Potem dopiero zaczynał drżeć całym swoim nędznym ciałem i przysuwał się do komina nieśmiało, kurcząc swoje długie, słomą owinięte nogi, kiedy mu zaś Maryśka w zgrabiałe i trzęsące się ręce nasypała gojących kartofli, przyciskał je do piersi i długo tak trzymał dla rozgrzania się, a łyżki z barszczem do gęby donieść nie mógł, tak dygotał cały. Gdy mówił, zająkiwał się i uśmiechał, pokazując żółte, rzadko osadzone zęby. Zająkiwanie owo pochodziło stąd, że nie nawykł był z
udźmi gadać, tylko ze ;obą, ot zwyczajnie, w polu, za bydłem. Czego się zaś uśmiechał, wie to chyba sam Pan Jezus z nieba, bo niedola to była ciężka i żywot bez wszelakiej rozkoszy.
Choć to i ten uśmiech jego też był osobliwy...
Pokaże, bywało, wielkie, żółte zęby, a twarz cała jakoby struchlała, po czole jakby kto broną przejechał, takie bruzdy na nim, a w oczach tak mętno, jako w tych dołkach, co po deszczu na drodze stoją! W połowie coś lutego dola jego poprawiła się nieco, obsiadł bowiem pustą izbę na czworaku i pilnował chłopskich dzieci. Była to jakby ochronka zimowa, gdzie się schodziło ze dwadzieścioro mniejszego i większego drobiazgu. Jedne darły pierze, drugie skubały szarpie, a Ksawery opowiadał im bajki, śpiewał pieśni, ciekawszym pokazywał na elementarzu. Byli tacy, tórych tej pierwszej zaraz zimy na bas, bąk jak mówił wypromował. A gdy zapachniała wiosna i pierwsze się trawy puściły, a uczniów i uczennic ubywać zaczęło, wdziewał Ksawery swój chałat, podpasywał się rzemieniem, zawijał szarawary, torbę przez plecy przewieszał i z listami biegał. Pamiętam jeden taki wieczór, kiedy się wybrał od nas z zimowej sadyby. Był to Wielki Piątek. Wielkanoc przypadła wczesna, ciepły wiatr pociągał z południa, czajki biły się nad błotami za kowalowym ługiem, od lasu słychać było pohukiwanie bąka. Wieczorem, kiedy gorące przygotowania do święconego ochłodły nieco, wyszłam na drogę w pole. Cisza była wielka, szeroka, zorze zachodnie gasły, a na wschodzie podnosiła się pełnia wiosenna, złota zrazu i ogromna, potem coraz srebrzystsza i mniejsza.
Z daleka, z gościńca, dolatywał turkot bryczek i klekotanie wózków chłopskich, toczących się do miasteczka "na groby". Kiedy turkot dobiegał do Murowańca, wypadały psy karczmarskie oszczekując je zajadle i znów wszystko cichło, wiatrak nawet stał nieruchomy na piaszczystym wzgórzu. Tylko modre, wiosenne żuki, lecące z wielkim zapędem w ostatni skraj zachodniej łuny, przecinały furcząc powietrze, w którym tu i ówdzie majaczyły lekkie, z świeżo zoranej ziemi opary, zbijając się w tuman nad łąką. Wtedy zobaczyłam
spiesznie, na przełaj przez pastewnik idącego człowieka, który pod krzyżem przydrożnym klęknął, ziemię ucałował i podniósłszy obie ręce modlić się zaczął. Podszedłszy bliżej, zobaczyłam, że jest to Ksawery, już przybrany w swoje letnie "ornaty", jak je nazywał, z torbą przez plecy i z ową zakrzywioną berlicą tuż obok leżącą. Bose jego pięty sterczały za nim w smudze miesięcznej jasności, podobne do tych stygmatyzowanych stóp, które widzimy w ołtarzach, rozwiany chałat szeroko okrył czarną jeszcze ziemię, w tył przechylona, szczeciniastym żółtawym włosem pokryta głowa zdawała się błyszczeć złotym kręgiem, a szeroka, nieruchoma twarz jego była światłem srebrzystym zalana.
Nędarz ten, ten śmieszny, idiotycznie uśmiechający się do ludzi człowiek
wyglądał jak święty w zachwyceniu.
Zaraz zaczął śpiewać. Głos mu się trząsł, głowa chwiała, łzy spadały jak iskry po twarzy. Była to owa pieśń stara, znana: Jezu Chryste, Panie miły, Baranku bardzo cierpliwy.
Śpiew ten miał w sobie coś dziwnie przejmującego. Zdawało się, że to on właśnie, ten bezrodny i bezdomny sierota, który pracą życia całego nie tylko do ciepłej szmaty na grzbiecie, ale nawet "do lat" dojść nie mógł, a przecież nigdy się nie skarżył, że to on sam jest: barankiem bardzo cierpliwym...
Następnej zimy Ksawery nie przyszedł obsiąść swojej izby w czworaku. Z listami nie przychodził także. Zaniepokoiło nas to zrazu, mówiliśmy o nim, aż potem wyszedł wszystkim z myśli i z pamięci. Dopiero na samo podwiośnie, grzejąc się na młodym słońcu przed domem, zobaczyłam, jak szedł od miasteczka. Gdyby nie to, że idąc przez pole głowę miał odkrytą, a czapkę w ręku, nie byłabym go nigdy poznała, tak był zewnętrznie zmieniony. Przede wszystkim miał na sobie ciepłe palto, takież spodnie, grube, wysokie buty i niebieski fontaź wychodzący spod kołnierza czystej, dość cienkiej koszuli. Struchlała twarz jego nabrała zdrowszej cery, oczy tylko nie straciły tego wyrazu przerażenia i martwoty, jaki im był właściwy.
Dziwiłam się w duchu tej zmianie, kiedy Ksawery przystąpiwszy do ławki przemówił "pochwalony" i pocałował moją suknię, jak to miał we zwyczaju.
Aha... Aha... Chwała Bogu... odezwał się patrząc na mnie z tym samym co dawniej idiotycznobolesnym uśmiechem, rozszerzającym usta jego od ucha do ucha.
A! Ksawery! rzekłam okazując mu przyjemne zdziwienie.
Ksawery Wilewski... podpowiedział, kiwając się śmiesznie przede mną, co miało zapewne ukłon szlachecki oznaczać. Aha, Wilewski, aha...
I zbliżywszy się do mojej twarzy:
Chwała Bogu szeptał. Matkę mi Pan Jezus dał...
Co? Jak?
Aha... Aha... Ta pani, pani Wilewska, szlachcianka, obywatelka... Ale że była wtedy wdową, aha, i dlatego się w Krakowie rodziłem... Chwała Bogu... Złożył ręce i oczy wzniósł do nieba dziękując za swoje urodzenie jakby za dar najwyższy.
I jakże się Ksawery dowiedział?
Aha... Zachorowała, na śmierć zachorowała... wołają mnie do niej. A już ją jegomość spowiadał. Tak idę chwała Bogu a ona: "Synu, Ksawery, daruj!"
Tak ja patrzę, nie wiem, co robić... Tak ona znów: "Synu, Ksawery, daruj!"
Tak ja w płacz.
Tak mnie jegomość w kark, a ja jej do nóg. Tak znów jegomość rękę jej bierze i na głowie mojej kładzie. A taka letka była ta ręka jak piórko, a tak mi zaciężyła na głowie jak ołów... A pani tylko dyszy, aż w piersiach jej gra, a bledziuchna taka jak ten opłatek, a gromnica, co ją jegomość trzymał, tylko chwir, chwir na obie strony, że się tak już dusza do wyjścia tłukła... Przestał i westchnął głęboko, tym westchnieniem, z jakim lud o rzeczach nadziemskich zwykł mówić.
Tak jegomość: "Pani Wilewska! Bóg widzi, wieczność czeka." ...Tak pani na to... niby matka...
"Otwórzcie drzwi, zawołajcie ludzi."
A już zachrzypiała.
Tak jegomość drzwi roztworzył i mówi:
"Dignum et iustum est..." Co w ministranturze tak samo stoi... Jak drzwi roztworzył, tak się zaraz naród zaczął walić, nawaliło się narodu pełna stancja...
Tak pani się na poduszki kazała podnieść i mówi:
"Przebaczcie mi, chrześcijańskie dusze, krzywdę tego oto syna mojego, Ksawerego, którego w boleściach zrodziłam. Co wyznaję tu przed wami, bo się dusza moja sądu Boskiego lęka. A to wam wyznaję po spowiedzi świętej, w godzinę śmierci mojej i błogosławię tego syna mego i wszystko, co mam, jemu zostawuję. A niech mi to przebaczy Pan Bóg miłosierny, żem temu sierocie poniewierać się dała w ciężkiej nędzy przez cały wiek jego i przez wszystkie lata jego, amen."
Przestał Ksawery i przez chwilę pacierz szeptał, po czym tak mówił:
Tak zaraz między narodem płacz buchnął, poklękali wszyscy, a jegomość do nich:
"Przyjmuję to zeznanie pani Wilewskiej, w przytomności umysłu jej uczynione, a was wszystkich tu obecnych za świadków przed Bogiem i ludźmi biorę." I zaraz na matkę, niby na panią Wilewską, oleje święte kładł, a naród odmawiał litanię za konających. Tak po tych olejach świętych matka zasnęła. Jak zasnęła, laik jegomość ludziom kazał precz wyjść, tylko organiścinę przy matce zostawił, a sam do mnie:
"A co? Nie mówiłem, żeś szlachcic? Matkę masz, a po ojca, to już sam Pan Bóg przenajświętszy osobno posłać musi dobrego pachołka, bo ulgnął gdzieś w śniegach podobno."
A potem spojrzał na mnie i mówi:
"I cóż tak stoisz jak Piotrowin?"
Bom stał, jak byłem, bosy, obtargany...
"Idź mówi i wykąp się mówi wymyj, wyczesz, żebyś matki w jej ostatnią godzinę nie straszył." Tak poszedłem. Jakem wrócił, tak już i palito, i spodnie, i krawat w pierwszej stancji leżały na łóżku, co mi je wedle ściany uszykowali, i buty tam były, i kamizelka, i czapka, i koszula... Takem się zaraz w to wszystko oblókł...
A matka przerwałam umarła?
Aha! Aha! Nie umarła, chwała Bogu, nie umarła! Zaraz jej się po onych olejach świętych i po onym spaniu poprawiło i przy dobrym rozumie z nami rozmawiała, rozpowiadając, gdzie, co i jak, co przędąc, co zostawić, jaki pochów sprawić, w jaką suknię ją oblec... Przywtarzała jej organiścina, ale co ja, to niewiele z tego miarkowałem, tylkom jej u nóg leżał w onym palicie i w butach, i z czapką, i myślałem, że mi serce na dwoje pęknie od żałości...
Odwrócił głowę i pięścią wytarł oczy.
A żałość to była taka słodka, właśnie jak by mi kto serce rozkroił i miodem smarował. Co spojrzę na panią, to sobie myślę: matka! A dusza ze mnie rwie się, jak ten ptak do gniazda...
Potem przyszła noc i pani spała. Z rana była jakoś rzeźwiejsza, organiścina kawy nagotowała...
I dawno się to stało?
A już będzie z pięć dni temu. Takem się spieszył, żeby tu przylecieć, opowiedzieć...
I cóż Ksawery teraz robi?
A nic. Przy matce, niby przy pani, siedzę, posługuję. Dźwigać ją trzeba, przenosić... Ale mi to wszystko miło. Jeszczem przez te pięć dni ani razu głodu nie miał, z zimna nie drżał... dodał z cichym, wewnętrznym śmiechem rozradowania i wsparłszy twarz na dłoni stał tak kiwając głową z wielkiego nad dolą swoją dziwu, zapatrzony w runiejące pola z bolesnym swoim uśmiechem.
Może na polach tych upatrywał śladu bosych stóp swoich, odmrożonych i
krwawiących po śniegu...
Przeszło, lato. Nad ziemią przeciągały korowody jaskółek i mgły jesienne, klucze bocianów i deszczowe chmury, dzikie gęsi i wiatry otrząsające z liści wszelkie drzewo żywe.
O Ksawerym od dawna mowy u nas nie było. Nie potrzebował tego, miał matkę.
Aż któregoś ranka wśród .mgły i szarugi listopadowej zobaczyłam go, jak
sadził przez pole wielkimi krokami. Ale nie był to już ten Ksawery, który
posiadał ciepłe paliło, sukienne spodnie, wysokie buty, czystą koszulę i
niebieski fontaź. Był to ów dawny, tak dobrze znany mi nędzarz, w
porozrywanym płóciennym chałacie, z obwiązaną starym szalikiem głową, z
nagimi kolanami, w wytartej, skrzyżowanej na piersiach, a związanej na
plecach chuście, utykający na poobwijanych słomą nogach. Rzuciło się coś we
mnie na ten widok i jak stałam u okna, tak pobiegłam do kołowrota.
Zobaczył mnie z daleka i zaraz też uśmiechać się zaczął po swojemu,
wpółboleśnie a wpółidiotycznie.
Bój się Boga, Ksawery! zawołałam. Co się z tobą stało?
Aha... aha... odkrzyknął mi wskroś wiatru, który pochwyciwszy głos jego,
rozciągnął te dwa wyrazy w dziwny jakiś jęk aha.. z listami chodzę, proszę
łaski pani...
Jak to!... A matka? zapytałam, gdyśmy się bliżej zeszli...
Aha... matka... A jakże!... Ale że przy ludziach niepięknie było... Nie
można... Wdową wtedy była... Przez to się i rodzić musiałem w Krakowie...
Uśmiechnął się i patrząc osłupiałym wzrokiem w czarną, rozmiękłą ziemię,
zaczął kiwać głową.
Czułam się dziwnie wzburzoną.
I cóż? Zaparła się ciebie?
A nie! Boże uchowaj! Zaprzeć się nie zaparła... Boże uchowaj! Tylko że
jak ozdrowiała, niech jej ta Bóg miłosierny da najdłuższe lata! to jakoś
było niepięknie...
Pochylił się i usta z boku ręką zastawił.
Rozniosło się po całym miasteczku... Pani aptekarzowa przychodzić nie
chciała, pani poczmistrzowa też... Przykro było... A i na ulicy ludzie
patrzą... szepcą... wstyd... A wszystko przeze mnie, że to wdową wtedy
była... dodał przyciszonym głosem.
Deszcz ustał, wiatr przeciągał ze świstem po polu szliśmy z wolna ku
domowi.
Tak mówi do mnie pani: "Ksawery!" Tak ja na to: "Co, matko!" Tak pani:
"Nie wołaj na mnie: matko, tylko wołaj: ciotko. Piękniej będzie przy
ludziach..." A i sługa była w domu. Tak ja mówię: ""Dobrze." A już się
zaraz krwią serce zalało... A no, nic. Mówię ja "ciotko" tydzień, mówię dwa,
a co powiem, to jakby we mnie nóż utkwił. Aż przyszła precesja. Jak
przyszła, tak burmistrzowa nie chciała matki za baldachimem w pobok siebie
puścić.
Jak tam było, nie mogę wiedzieć, bom chorągiew przed jegomościa niósł, ale
że się podobno głośno przemówiły. Jak się też przemówiły, tak matka z
płaczem do domu. Wchodzę ja do stancji, twarz rękami zakrywa i odwraca się
ode mnie do okna. Zara pomiarkowałem, że cości źle. Jakem się też po.
pierwszej stancji zaczął tłuc, tom się tłukł jak błędny, miejsca ani godziny
znaleźć sobie nie mogąc, a takem się, niby w sercu, sam ze sobą bił, że aż
trojakie poty na mnie wyszły... Jużem i jadła nie tknął, choć kiełbasa
była... Oj, ciężko było... W książkach stoi, co w godzinę skonania wielkie
na człowieka nastają ciężkości, ale się taka chyba nie najduje...
Zamilkł i przez długą chwilę kiwał nędzną głową, a oczy stroskane utkwił
daleko gdzieś, w pędzonej wiatrem chmurze.
Westchnął potem i rzekł:
Tak niedługo czekający na nieszpór dzwonią.
Ano, nic. Przedzwonili, idzie matka do kościoła. Jak też poszła, takem zara
te wszystkie ubiery, com je od matki miał, ze siebie zewlókł, a swoje
ornaty, com je we węzełku na strychu chował, na się pokładłem, pacierz przed
matczynym łóżkiem zmówiłem, podłogę w stancji ucałowałem, kij wziąłem i
puściłem się precz, w drogę. "Niech tam! myślę sobie. Będzie piękniej
przed ludźmi..." Ze to niby, proszę łaski pani dodał szeptem matka wdową
wtedy była...
Maria Konopnicka
LALKA MAŁGOSI
Mamuniu! wołała Małgosia, biegnąc do pokoju mamy.
A co chcesz, dziecinko? zapytała mama.
Chciałam mamuni powiedzieć, że się już moja lalka nie będzie nazywała Mimi, tylko że będzie się nazywała Urszulka.
A to dlaczego? zapytała mama.
Bo widzi mamunia, ja dziś rano przeczytałam w książeczce, że dawno już temu, ze trzysta lat może albo więcej, żył Jan Kochanowski, który pisał różne wiersze i że ten Kochanowski miał małą córeczkę, której było na imię Urszulka.
No i cóż dalej? zapytała znów mama.
Tylko nie mogę sobie przypomnieć, gdzie on z tą córeczką mieszkał...
W Czarnolesiu rzekła mama. Nazywano go też Janem z Czarnolesia.
Tak, tak! w Czarnolesiu! Więc tam była taka wielka stara lipa, pod którą Kochanowski siadał i różne wiersze pisał, a przy nim bawiła się Urszulka. Ale nie bawiła się tak jak inne dzieci, nie przeszkadzała ojcu, nie hałasowała, tylko sobie kwiateczki zbierała i śpiewała piękne piosenki. A tych piosenek to jej nikt nie uczył, sama już z siebie tak umiała śpiewać jak ten słowiczek w maju. A wioseczki miała jakby złote i chodziła w "letniczku pisanym", to znaczy w takiej pstrej sukience leciuchnej. Raz miał przyjechać do Czarnolasu wielki wojownik...
Hetman poprawiła mama Jan Zamoyski.
Tak, mamuniu, Jan Zamoyski, więc Urszulka nazbierała prześlicznych kwiatków i tak sobie śpiewała:
Przyjedzie tu rycerz, Ojcu, matce drogi, A ja te kwiateczki Rzucę mu pod nogi.
I to ona tak sama z siebie śpiewała, proszę mamuni, i różne inne piosneczki jak ptaszek jaki.
No i przyjechał ten rycerz? zapytała mama.
A jakże, przyjechał! Z bardzo wielkim dworem i bardzo wspaniale przyjechał, a na nim wszystko aż błyszczało od złota, od srebra...
A przywiózł też z sobą dzieci?
Nie, mamuniu! Ten Jan Zamoyski nie miał dzieci i bardzo się tym smucił. Więc kiedy się bawił z Urszulka i zapytał ją, czy się jej podoba jego pas złoty i jego ubiory, wtedy Urszulka tak mu powiedziała:
Pięknie, strojnie i bogato,
Jak u nikogo na świecie,
Ale gdybyć Bóg dał dziecię,
Dałbyś wszystko za to.
I cóż na to Zamoyski?
A nic! Ucałował Urszulkę i aż mu łzy w oczach stanęły.
A mamę miała też ta Urszulka?
A jakże, mamuniu, miała! Kluczyki za nią nosiła, w gospodarstwie jej pomagała, gości nadobnie witała, a kiedy ojciec wracał z jakiej drogi, to zawsze wybiegała naprzeciw niego wpierw jeszcze niż starsze dzieci i obejmowała go rączkami za szyję i cieszyła się jego powrotem.
No i cóż się dalej stało?
Ach, moja mamusiu! Bardzo się źle stalo, bo ta Urszulka umarła. Ach, żeby mamusia wiedziała, jak jej wszyscy w domu żałowali, to strach! A najbardziej ojciec. Jak siadł pod swoją lipą, to tylko wzdychał i pisał śliczne pieśni o swojej córeczce. Te pieśni nazywały się... nazywały...
Treny podpowiedziała matka.
Tak, mamuniu, treny. Ja czytałam, że te treny to najpiękniejsze pieśni ze wszystkich, jakie napisał Jan Kochanowski. A kiedy się tak smucił, śni mu się raz, że mu jego matka przyniosła Urszulkę na ręku, bo Urszulka taka była jeszcze mała, że ją można było na ręku nosić, i że widzi swoją córeczkę taką śliczną i wesołą jak nigdy jeszcze. Ucieszył się bardzo, a tu mu matka jego tak mówi: "Nie smuć się, miły Janie, bo twoja Urszuleczka żyje".
Tak jest rzekła mama. Żyje i żyć powinna w pamięci wszystkich polskich dzieci.
Więc ja, proszę mamusi, chcę, żeby się moja lalka nazywała teraz Urszulka, i uszyję jej taki "letniczek pisany" i "paseczki złocone", żeby do niej była podobna.
A czy nie lepiej byłoby, Małgosiu, żebyś ty sama starała się być podobną do niej? Żebyś była tak jak ona miłą ojcu i matce, miłą służbie i rodzeństwu, cichą, słodką i według sił pomoc wszystkim niosącą? Wszakże wszystkie dziewczynki polskie są jakby siostry Urszulki. Czemuż do niej podobne być nie mają?
Zamyśliła się Małgosia i rzekła:
No, to dobrze! Ja będę się starała być do niej podobna. A mamunia nazwie mnie czasem swoją Urszulka?
Mama uściskała Małgosię. Ciekawa rzecz, jak też Małgosia dotrzyma swej obietnicy?
Maria Konopnicka
MARIANNA W BRAZYLII
Ile razy spojrzę na "Listy Dygasińskiego z Brazylii", a pomyślę, jaką to onprzeszedł biedę, nim się z ludźmi tamtejszymi porozumieć zdołał, tyle razy żałuję, że zamiast udawać się do konsulów, do dziennikarzy, do inspektorów i do hrabiów, nie udał się Dygasiński prosto do Marianny.
Marianna byłaby dla niego nieoszacowanym skarbem, objaśniłaby go najakuratniej o wszystkim: co? jak? a nadto wyprowadziłaby go z wszelkich językowych trudności.
Trudności te nie sprawiały Mariannie nigdy żadnego kłopotu: po prostu nie istniały dla niej.
Kiedy pani jej zaraz po przybyciu posłała ją do wspólnej hotelowej pralni oddanej do użytku gości, którzy mając własną służbę sami chcieli zajmować się praniem swej bielizny, po portugalsku, ropa, a właścicielka przyszła objaśnić o czasie i kolei prania, Marianna, nie przywykła, żeby jej kto do balii nos wkładał, pobiegła na górę cała w ogniach.
A jaki też ten naród tutejszy spierny, proszę pani, to niech ręka Boska broni.
Ledwo stanęłam u balii, zaraz tam przyleciała jakaś jędza i dalej na mnie: ty taka, ty owaka. Ja tu nie myślę robić prania z całej Europy!
Czyż podobna?
Przecież wyraźnie słyszałam, jak wykrzykiwała, że nie myśli ludziom z całej Europy prać. Tak ja jej na to: moja pani, jeśliś pani, bo ja tam twego państwa nie widziała. My ta nie ze żadnej Europy pochodzące, tylko z Dąbrówki, z guberni suwalskiej. Papiery na to są. Rozumiesz pani?
No i co?
A cóż, zaraz jej buzia zmalała, zabrała się baba i poszła.
Istotnie Marianna była z Dąbrówki.
Nie żadna emigrantka, broń Boże, gdzież tam.
Z Dąbrówki wysłała ją starsza pani panience, która była w naukach aże we Francji, w samym Paryżu, i za mąż za Pensylwańczyka, prowadzącego interesy wielkiej paryskiej firmy, do Brazylii wyszła. Wyszła, ale "nie miała wskórania", jak opowiadała Marianna. Słaba była, tęskniła, a nade wszystko rady sobie dać nie mogła z murzyńską niechlujną służbą.
"Ach, mamo pisała do Dąbrówki gdyby tu była Marianna."
A cóż? Może by i wysłać Mariannę?
Szło o Pensylwańczyka, jak ten projekt przyjmie.
Był to skrupuł zbyteczny całkiem. Dzielny Pensylwańczyk miał sobie za miłe, za najmilsze wszystko, co pochodziło z Dąbrówki, z guberni suwalskiej, ba, i ze wszystkich dalszych.
Jeszcze jako narzeczony kupił był on sobie słownik polskoniemieckofrancuski i pilnie studiował niektóre drobiazgi polskiej literatury bieżącej. Co większa, nie tylko żądał, aby do niego pisano z Dąbrówki po polsku, ale nawet sam się puszczał na pisanie małych liścików w tymże upodobanym przez siebie języku. Z tego to czasu pochodziła owa kartka będąca rozkoszą narzeczonej bawiącej wtedy u matki, kartka, która po kilkakrotnych darciach i przepisywaniach oraz po mozolnej kwerendzie w słowniku tak brzmiała:
"U nas lało i wiało nader silnie. Kocham ciebie nader tkliwie".
Otóż, wbrew spodziewaniu, kiedy przyszło radzić się Pensylwańczyka co do wyboru
służącej, projekt wysłania Marianny o mało że nie upadł całkiem.
"...Mielibyście z niej wielką pomoc pisała matka z Dąbrówki sługa z niej dobra, wszystko robi, pierze..."
Na nieszczęście... ale były nawet dwa nieszczęścia. Pierwsze, iż przecinek między "robi" a "pierze" przepadł gdzieś bez śladu, czemu się przy tak długiej, a do tego mozolnej przeprawie zgoła nie sposób dziwić, a drugie że młodej pani nie było wtedy w mieście, kiedy list ten przyszedł. Zły klimat wypędził ją do Petropolis, w góry. Dzielny Pensylwańczyk sam się tedy zabrał do odczytywania listu.
Odczytał i zrozumiał wybornie. Tego tylko nie mógł pojąć, dlaczego mu matka chce przysłać fabrykantkę zamiast sługi? Zajrzał do słownika raz, zajrzał drugi raz: jak wół wyraźnie stoi: pierze Federn, plumes. Z tego nie był kontent. Po licha mu służąca z taką specjalnością?
Odbywszy tedy odpowiednie studia, tak w małej kieszonkowej metodzie, jak i w słowniku, odpisał do Dąbrówki w tych słowach:
"Dziwię się nader silnie, że kochana mama wybrała nam tę służącą. Będzie ona
abrykowała pióra zamiast pilnować domu. Nader tkliwie całuję ręce mamy". Upłynęło parę miesięcy, nim się porozumiano i nim się znalazł ów przecinek w drodze zaginiony.
Tymczasem młodsza pani pisała a pisała; list za listem gonił!
"Mamo droga. Bez Marianny rady sobie nie dam.
Mamo kochana, proszę o Mariannę, bo się tu zamęczę, zadręczę z tymi Murzynami".
Co było robić? Nie było co robić, Marianna jechała do Rio.
Podróż ta przedstawiała jej się tak co do kierunku jak i co do trwania swego dość mętnie.
Jeszcze gdzieś za Częstochową opowiadała organiścinie i ekonomowej, które się o Brazylię pytały.
W dzień wyjazdu ubrała się też tak, jak się zwykle wybierała na wielkie doroczne odpusty. Wzięła na siebie nową kamlotową suknię, na to watowaną jubkę, na to dużą swoją paradną chustkę derową: zaczesała siwiejące włosy na wysoki grzebień, przykryła je czarną kordonkową siatką, na siatkę włożyła aksamitny kapelusz, który ją zaszczytnie wyróżniał już od lat piętnastu spośród gawiedzi wioskowej w każdą niedzielę na sumie; włożyła bawełniane mitynki, jedną rękę okręciła kokosową koronką i wzięła w nią książkę do nabożeństwa, w drugiej rozwiesiła chustkę białą do nosa i stanęła gotowa do drogi za morze. Pożegnawszy państwo, dzieci, służbę pokojową wychodziła już za próg, kiedy zobaczyła ulubioną kokoszkę ze świeżo wylężonym drobiazgiem. Wróciła tedy raz jeszcze, sypnęła jej suto pośladu, Marynie obiecała, że ją za łeb wydrze, jeśli kania choć jedno z małych kacząt chwyci, zajrzała do maciory, porachowała prosięta, uchyliła drzwi do karmnika, gdzie pochrząkiwał podpasany na kiełbasy wieprzak, nawymyślała Zuźce, że nie wygarnia z koryta wczorajszego jadła, i szeleszcząc wykrochmalonymi spódnicami do krów do obory poszła. Dotąd trzymała się mężnie, ale kiedy Krasula zaryczała, a Kwiatucha obejrzała się na nią, opuściła nagle Mariannę moc ducha, a małe, bure jej oczki silnie mrugać zaczęły. Teraz dopiero poznała, co to jest rzucać przyjaciół. Byłaby się nawet rozpłakała może, ale zajeżdżający w tej chwili przed oficynę Wicek zawadził o sernicę, na której ociekał świeżo ogrzany twaróg, i omal nie wywrócił całego kramu.
To ją otrzeźwiło natychmiast. Jak stała, tak nie dbając na swoją toaletę skoczyła, Wieka zwymyślała, prasę z twarogiem naprostowała, psa, który do serwatki milczkiem podchodził, kopnęła, a tymczasem dziewki rade, że gospodyni w "tylośny świat" rusza i choć ze dwie niedziele pomstować o byle co nie będzie, spiesznie zaczęły węzełki jej wynosić, a w rękę ją całować, a fartuchy do oczu przykładać, jako że niby taka je żałość spiera. Marianna takoż się udobruchała, Zuźkę i Mariannę całowała w głowę, pogłaskała kota, pogłaskała Rozboja i głośno się przeżegnawszy zapadła w grochowiny zasłane kilimkiem. Zaraz przecież od krzyża wracać chciała, bo jej się zdawało, że gęsi Maćkowe między dworskie wpadły i że je odżerają na ściernisku, ale się Wicek uparł, koniom po bacie dał i ruszyli naprzód. Kiedy Marianna stanęła w Warszawie, okazało się, że jakoś trudno z nią będzie. Nie tylko bowiem ani słowa po niemiecku nie umie, ale się gniewa jeszcze, kiedy ją o to pytamy. Ja? Ja bym zaś po szwabsku miała, z przeproszeniem, szwargotać? Tfu, z przeproszeniem! Czy ja to nie katoliczka? Czy do spowiedzi nie chodzę, czy co? A tu w Hamburgu, gdzie właśnie szła jej droga, nie znaliśmy żadnego Polaka. Nie było rady, chyba Mariannę opisać i agentowi znanego domu handlowego listem ją polecić, żeby nie przepadła gdzie w mieście i we właściwym czasie na okręt dostać się mogła.
Opisać? hm... Ale jak ją tu opisać? To, że była niska, krępa, że miała bure, małe oczki, nos kaczkowaty i poczciwą twarz czerwoną a świecącą, zdawało nam się niedostatecznym jakoś. Agent musi być o przybyciu Marianny uprzedzony, musi czekać na nią, poznać ją i zabrać z sobą. Trzeba ją tedy koniecznie czymś wyróżnić. Radzimy o tym, kiedy Marianna spostrzegła wielkiego papierowego motyla na lampie.
A to, proszę ja państwa mojego wykrzykuje nie dobre by było?
Pomysł jej wydaje nam się zrazu tak komicznym, że wszyscy wybuchamy śmiechem.
Ale Marianna bierze to zupełnie serio i gotowa jest paradować w motylu do Hamburga.
Odczepiamy go tedy od lampy i przypinamy Mariannie, która spogląda z zupełnym zadowoleniem na tę nową ozdobę. Wielki, czerwony w złote cętki motyl tworzy
stotnie jedyną w swoim rodzaju broszę, Marianna rozmawia z nami jeszcze chwilę, ale od czasu do czasu patrzy ukradkiem w lustro; pewnym jest prawie, iż żałuje, że jej w tym stroju nie widzi ekonomowa i organiścina. Odprowadzona wreszcie przez bandę chłopaków, którzy myślą, że to "sztuki", siada do wagonu i jedzie. Jedzie bez żadnej niepewności, bez żadnego strachu. Dygasiński wybierający się w też stronę z listami polecającymi i w charakterze dziennikarza nie miał, jak się okazuje z listów jego, tej wybornej równowagi umysłu, w jakiej utrzymuje Mariannę ów czerwony motyl. Okazuje się on skutecznym wszakże pod jednym tylko względem: agent domu handlowego istotnie czeka na Mariannę, poznaje ją po tym nieomylnym znaku, który wygląda z dala jak sygnał pożarny, i zabiera ją pod swoją opiekę. Ale trzeba nieszczęścia, że okręt tylko co odpłynął i że dwa tygodnie czekać trzeba na wyruszenie drugiego.
Kiedyśmy otrzymali tę wieść niepomyślną, ogarnął nas żywy niepokój. Co ona tam robić będzie w Hamburgu przez te dwa tygodnie, kiedy nie umie nawet Boga zawezwać w żadnym obcym języku? Oszuka kto, ograbi, a już, że się niewygody nacierpi, to pewna. Ale odpowiedź przychodzi jak najbardziej uspokajająca. Marianna zupełnie się obcym miastem nie czuje zakłopotaną; co jej trzeba, to pokaże na migi, a kiedy kto jej zrozumieć nie chce czy nie może, natychmiast palcem stuka w swojego motyla, którego ciągle na piersiach nosi. "W porcie pisze agent wszyscy ją znają. Są tacy, którzy usługują jej nawet bardzo pilnie, myśląc, że ten wielki, czerwony motyl to znak jakiegoś stowarzyszenia, na które się ona powołuje z całą powagą."
Nareszcie odbieramy wiadomość, że nasza Marianna szczęśliwie morze przepłynęła i jest w Rio.
Zmęczona była, przybladła, mitynki jej się zdarły, kapelusz wykrzywił, gdyż dla odznaczenia się od gawiedzi nie zdejmowała go prawie; chustka derowa zeskorupiała od słonych wyziewów morza, ale strzępy czerwonego motyla jeszcze się na niej trzymały.
Pensylwańczyk był zachwycony. Takiej tęgiej, przysadkowej baby, jak żył, nie widział jeszcze.
"Marianna przyjechała pisał do Dąbrówki. Nader silnie tłusta i dobra!"
Istotnie Marianna była wyborną sługą; prała zwłaszcza znakomicie i tylko zbyt wiele zużywała farbki. Instynkty jej kolorystyczne były niepohamowane w tym względzie.
Nigdy też nie można było przewidzieć, czy jej "lazurku", jak nazywała, zbraknie, czy nie zbraknie.
Najczęściej wszakże brakło. Wycierała wtedy ręce w fartuch i nie pomyślawszy nawet o tym, że słowa po portugalsku nie umie, po lazurek biegła.
Po chwili wracała zdyszana.
Gdzież to Marianna była? pyta pani.
A toże po lazurek latała.
No i cóż?
A nic. Kupiła.
Jakże? przecież Marianna nie umie się rozmówić?...
I... co to nie umie. Idę do kramu, powiadam, co by mi lazurku dali.
Powytrzeszczali na mnie oczy i nic. Tak ja jeszcze głośniej. A oni do siebie: czego ta głupia baba od nas chce, kiedy my jej nie rozumiemy? Jakże Marianna mogła wiedzieć, co oni mówią?
Albo to co wielkiego? Takiemu ta barabaszowi po oczach dość spojrzeć, to się i wie, co gada.
No i cóż się stało?
A nic. Co ja tu, myślę sobie, będę stała i medytowała, a tam mi woda stygnie.
Obejrzę się, spojrzę, leży papier niebieski od cukru. Łap ja za on papier, rękaw od koszuli wyciągam, jedno do drugiego przykładam i mówię: tego do tego.
No i zrozumieli?
Co nie mieli zrozumieć. Przecieżem im wyraźnie po polsku mówiła.
Pewnego wszakże razu wraca Marianna rozmarzona jakaś. Małe jej bure oczki mniejsze się jeszcze wydają niż zwykle, usta wdzięcznie zesznurowane, spojrzenie melancholiczne. Jest przy tym małomówna i z partesu stąpa.
Co to Mariannie? pyta pani. Czy nie chora przypadkiem?
I... nie odpowiada z pozorną obojętnością, cedząc słówka przez zęby. Tyla, co mi się tam jeden obświadczył.
Co? Kto? Jak? Gdzie?
Marianna czuje się nieco zdziwieniem tym dotknięta.
A gdzieżby? Jużci, że na półimperiału.
Na wsi jeszcze słyszała o półimperiałach i nazwę tę stosowała do górnych miejsc na tramwaju. Mówi to zresztą takim tonem, jakby imperiał umyślnie był zbudowany dla miłosnych gruchań.
Jakże to było? pyta pani mocno rozciekawiona.
A cóż? Siadam na półimperiała, patrzę, niedługo siada przy mnie jeden czarny. Usunęłam koszyka, coby mi się o niego nie zmurzył, i nic, siedzę. A ten mi się przygląda z jednej strony, z drugiej strony, z trzeciej strony, z czwartej strony... Tak ja do niego: I cóż ślepie wytrzeszczasz, baranie jeden, kiejby ryba w garnku? Zara mu się to spodobało, roześmiał się i pokazuje na mój pierścionek, niby czy ja żeniata, czy nie? Tak ja rękę na płask do ziemi, że to niby jest kaput, żem wdowa. Tak i on pokazuje do ziemi i na swój pierścionek, niby że to i on wdowiec. Westchli my sobie oba, niby kwoli żałości, a tu słońce tak piecze, że się ślina na języku gotuje. Tak niedługo ów czarny bierze mnie za rękę, na swojej kładzie, chustki dobywa i owija, a w oczy mi patrzy. Niby, co by nas ksiądz stułą powiązał. Ale ja zaraz zaczęła kręcić głową, boć to podobno pogany, choć też i chrzczone; skórę, a to, mają taką grubaśną, że się tego chrzest święty, jak należy, nie ima, co woda spłynie po tym jak po kaczce, a co do tej duszy to się ta, nic z tego obmycia z grzechów nie dostanie. Zaraz też zaczęli piszczeć, coby my z półimperiała złazili, więc mi tylko jeszcze koszyk podał i każde my w swoją drogę poszli.
Niemniej chodziła Marianna przez resztę dnia zadumana i nazajutrz była także jakaś nieswoja. Młoda pani myślała, że to żal mimowolny za porzuconą okazją szczęścia. Ale nie był to żal. Było to preludium do żółtej febry. Wybuchnęła ona u Marianny z wielką siłą, ale jej nie zgryzła. Zdawało się zrazu, że kobiecina wieczora nie doczeka. Zdawało się wieczorem, że nie dożyje ranka. Dożyła wszakże i otrząsnęła się z tej śmiertelnej zmory; długo tylko przyjść jakoś nie mogła do siebie.
Wyżółkła, wychudła, osłabła, ręce jej się trzęsły, zamroki na nią szły, robocie żadnej poradzić nie mogła, choć się rwała do niej. Dzielny Pensylwańczyk byłby ją i taką cherlającą dla żony w domu
rzymał, ale doktor zapewnił go, że Marianna tylko w innym klimacie wyzdrowieć może zupełnie.
Znowu więc nie było rady; Marianna wracała zza morza. Wyszukała gdzieś w głębi kufra resztki czerwonego motyla, przyszpiliła go sobie do chustki i ufna w ten talizman z mężnym sercem na okręt siadła. Od pierwszej jej podróży upłynęło coś ośm miesięcy.
Zima była; wczesny zmierzch zapadał w pokoju, kiedy nagle stanęła przed nami Marianna.
Wykrzyknęliśmy z zadziwienia i współczucia: twarz jej była zmieniona, małe oczki głęboko zapadły, krępa, przysadkowata postać pochyliła się nieco.
Marianna. Co? Jak tam? Z takiej drogi? Po takiej chorobie? Z takiego dalekiego kraju?
Myśleliśmy, że nas zasypie skargami na klimat, na ludzi, na żółtą febrę, na podróż.
Ale nie. Zbliżyła się tylko nieco kiwając głową w swoim aksamitnym kapeluszu, który jej na kark zjeżdżał, a do którego przybyło zielone papuzie skrzydło. I... rzekła wzgardliwie cóż tam za kraj taki. Takiego ta kraju, proszę państwa dodawała tajemniczo i liczyć co nie ma. Jakby nie był. Życia tam nijakiego. Twarożku nie uświadczysz, kaszki krakowskiej nie ujrzysz, śmietany nie uwidzisz. Jakże tam, proszę ja państwa, dobrze ma być, kiedy około nabiału chodzić nie umieją? Zrobili ta teraz rewolucją, ale gdzie to ta poradzi, kiej naród strasznie głupi. Prowadzi ato taki czarny krowę i dzwoni. Kto mleka chce, wylatuje z garnkiem, doi, co mu potrza, i po karmie.
No, to dobrze właśnie. Mleko świeże i nie fabrykowane.
Ale. Gdzie ta, proszę państwa, dobrze. Tam krowy takie pouczone, że od razu mleko z wodą dają! Cóż ta już na to choć i rewolucja poradzi?
No, ale kraj piękny?
Phi... Ja ta tej piękności nie widziała. Juści, mają tam precz i lasy, i Wisłę mają, ale że woda w niej to się tam inaczej nazywa. Gdzie, człowiek takich imion i nie pamięta nawet. Okrutnie głupi naród. Wszystko het poprzekręcane; na nic tak nie wołają, jak należy, tylko na każdą rzecz ta sobie powymyślali jakoweś
przezwiska.
I jakże się Marianna z nimi rozmawiała?
A cóż to, proszę państwa! Czy ja to dziecko, czy co? Nie dał mi Pan Bóg mowy, jak należy?
I nie bała się Marianna tamtych ludzi... Murzynów?
Niby tych czarnych? A czego? Takiego ta kopciucha będę się ta bała. Leciał ta raz jeden za mną na cegielniach pod lasem, obejrzę się, a ten fuzję trzyma i krzyczy. Myślał, że na głupią trafił.
I cóż Marianna?
A nic. Idę, a ten krzyczy i leci z ona fuzją. Jak mnie też złość weźmie, jak nie zawinę jubki. Strzelaj, durniu! mówię kiej ci pilno!
Wybuchnęliśmy na to szalonym śmiechem.
I co? I co dalej?
A cóż. Zląkł się i poszedł jak ten pies po mydle.
Ale choroba. Taka ciężka choroba odezwał się ktoś z ubolewaniem.
I cóż tam choroba. A to, proszę państwa dodała tajemniczo jeszcze jakem sobie trzy lata temu karty dała kłaść, to tam choroba już stała. Nic, tylko się trefle kładły... Nic, tylko precz trefle! To już ta sądzone było.
A pani? A pan?
Pani zdrowa. Bogu dzięki. Ale pan, co gadali u nas, że czarny je, to nieprawda. Piękny pan, ze wszystkim biały. Tylko powiadają, co jak się dziecko urodzi, to łebo jarzębiate, łebo pasiate.
Takie są "wrażenia z Brazylii" Marianny.
Spisuje swoje Dygasiński, spisuje Hempel, spisuje Siemiradzki, spisuje ks. Chełmicki, dlaczegożby wrażenia Marianny spisane być nie miały?
Maria Konopnicka
PANNA FLORENTYNA
Padam do nóżek pani...
O, panna Florentyna!
Ciii... proszę pani, ciii!... Bo to właśnie stróż z naszej kamienicy tam stoi...
Więc cóż!...
Co tam, proszę pani, ma kto wiedzieć, że ja panna!
A cóż to szkodzi?
Ee... Zawsze jakoś! Co tam ludziom po tym!
No, ale stróż i tak najlepiej wie z meldunku.
A nie, nie wie! Właśnie, że nie wie!
Zniżyła trochę głos:
Ja się tu za wdowę podałam.
W imię Ojca i Syna! A to po co?
Zawsze jakoś, proszę pani, porządniej! Panna, to tam sobie taka hołota różnie tłumaczy, tak i tak, a wdowa, no, to wdowa! Dużo porządniej, dużo! Mam sobie czepeczek świeżutki, bielutki; wyprasuję, wyrurkuję, od rana włożę i jest. Co tam ma kto wiedzieć!
Patrzyłam na nią zdumiona.
Stała przede mną prosta, chuda, trochę sztywna, w czarnej, wełnianej, bardzo czystej, wytartej i gęsto wycerowanej sukni, w czarnej okrywce, którą widocznie sama sobie uszyła, w wyrudziałym kapeluszu i w nicianych rękawiczkach. Jej energiczna, śniada, srodze wymizerowana twarz świeciła gorączkowym spojrzeniem ciemnych, głęboko zapadłych, podkrążonych oczu i czerwonością warg drobnych, spieczonych. Gładko zaczesane na wklęsłych skroniach włosy czyniły ją znacznie starszą niż była, a podłużna rysa na niskim, szerokim czole całej fizjonomii nadawała jakiś bolesny i dumny wyraz.Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się, żeby rysę ową rozpędzić, ale daremnie.
Czy może, proszę pani, jest robota jaka? Mam teraz właśnie trochę wolnego czasu...
Owszem, będzie. Na jaki tydzień będzie.
Ach, jak to dobrze! Tylko zamyśliła się i nagle urwała tylko że ja bym to może wolała do domu wziąć... Zawsze porządniej w domu szyć, niż na dnie chodzić... Jak w domu szyję, no, to dla siebie mogę szyć. Co ma kto wiedzieć? Do meldunku podałam: wdowa po urzędniku. Przecie i ojciec nieboszczyk urzędnikiem w magistracie był... Tylko znów w domu zimno wielkie, nie pali się jak raz
dnia, wilgoć straszna...
Spuściła głowę, niepewna, jak się zdecydować. Gruba rysa na czole pogłębiła się jeszcze.
Ja myślę, że lepiej do nas. Jakoś panna Florentyna mizernie wygląda. Każę zrobić dobry rosół, posilny...
Ja to wiem, wiem! rzekła trzęsąc głową. Tylko... tak bym właśnie teraz jakoś chciała... Dopiero co się tu sprowadziłam z Lipowej...
Jak to z Lipowej? Wszak panna Florentyna mieszkała, zdaje się, na Złotej?
O, to już dawno, proszę pani, dawno! To jeszcze w tamtym kwartale! A jakże, na Złotej. Tam było ciepło!... W pralni palili cały dzień, aż przez ścianę buchało. Bardzo tam dobrze było... Wszędzie blisko. Cóż, kiedy nie mogłam!
Nagle podniosła głowę.
To już tak zrobię. Powiem w domu, że lekcje na mieście mam, i przyjdę. Dobrze, proszę pani? Zawsze porządniej niż szycie...
Dobrze, jeśli pannie Florentynie na tym zależy...
Bardzo, bardzo mi zależy, proszę pani! Co ma kto wiedzieć!...
No, to może panna Florentyna zaraz ze mną pójdzie? Obejrzymy, jaka to tam robota. Obiad też niedługo podadzą...
Zamigotała parę razy pociemniałymi powiekami i westchnęła z cicha.
Dobrze, proszę pani. Pójdę... Dziękuję!...
Podniosła głowę, zwróciła ją przez ramię za siebie i zmrużywszy oczy rzekła dość głośno do stojącego przed bramą stróża:
Walenty! Proszę powiedzieć w domu, jakby list przyszedł albo co, że jestem proszona na obiad do Frascati i że dopiero wieczorem wrócę!
Stróż obojętnie słuchał tego wyjaśnienia stojąc w bramie w rozpiętym kożuchu i paląc papierosa. Nie spojrzał nawet w tę stronę.Panna Florentyna za to patrzała na niego ciągle zmrużonymi oczyma i nie odwracała wysoko podniesionej głowy. Po twarzy jej, która nagle jakby skamieniała w maskę nieugiętej dumy, latały
płomienie tryumfu i nozdrza jej prostego nosa rozdęły się szeroko, drobne usta drżały nieco, zwłaszcza górna warga, wzgardliwym rysem ściągnięta i odchylona nad białymi, bardzo równymi zębami.
Walenty słyszy? dodała głośniej, doczekać się nie mogąc odpowiedzi stróża.
Toć słyszę! odrzekł leniwie. A kto by się ta pytał! I rzucając niedopałek, szeroko przed siebie plunął. Te wielkie miny nie imponowały mu jakoś.
No! rzuciła przez ramię panna Florentyna ucinając tym sposobem wątpliwości stróża, po czym majestatycznie odwróciwszy ciągle jeszcze wysoko podniesioną głowę szła obok mnie czas jakiś sztywna, wyprostowana, milcząca. Na zakręcie ulicy dopiero westchnęła i spuściła oczy.
To, proszę pani, dla panienek robota?
Pytanie to tak proste, wypowiedziane było z widocznym niepokojem. Nie była sztuki swej pewną. Właściwie mówiąc szyć nie umiała prawie.
Tak, dla dzieci. Bieliznę trzeba przejrzeć, posprzątać... Panna Florentyna wie, jak to tam...
O, to podchwyciła z zapałem to już ja porządnie zrobię. W nocy przysiędze, a zrobię!
Nic pilnego. I tak jakoś panna Florentyna nieosobliwie wygląda... Jakże tam ze zdrowiem?
Nie tak źle, proszę pani, nie tak źle. Teraz się jakoś trzymam...
Wyprostowała się jak struna i zacięła usta. Energiczne rysy jej wynędzniałej twarzy miały w sobie wyraz niemal męskiej siły.
A matka?
Ach, to pani, proszę pani, jeszcze nie wie o niczym?
Postać jej nagle schyliła się, zmalała, twarz zgasła, głos załamał się i drżeć zaczął.
Nie wiem...
Prawda, żem to ja już dawno nie szyła u pani!
Umarła matka...
Umarła? O... biedna! biedna!...
Panna Florentyna wyprostowała się znowu. Oczy jej błysnęły.
O, proszę pani! Toć to szczęście od Boga, że umarła!
Może... może i tak! Może jej i lepiej...
Ale i mnie, proszę pani, i mnie! zawołała załamując ręce z dziwnie namiętnym gestem.
I jej lepiej i mnie lepiej!
Usta jej zbladły, twarz pociemniała aż do zarostu szerokiego czoła. Szła chwilę tak ze splecionymi kurczowo palcami i ze wzrokiem w ziemię wbitym, a jęk głuchy podnosił od czasu do czasu jej zapadłe piersi.
Czułam ogromną przykrość z tego obrotu rzeczy. Po co było mi wspominać o matce?
Moja panno Florentyno rzekłam serdecznie, ale mi do słowa przyjść nie dała.
Wszystko powiem, proszę pani! Przed panią jak na świętej spowiedzi, nie mam co się kryć! Wszystko, proszę pani, powiem!
Zatrzymała się zwrócona ku mnie i podniosła oczy. Gorzały posępnie ciemnym ogniem niezgłębionej troski. Jak trzymała załamane ręce, tak je podniosła i do piersi przycisnęła gwałtownie. Około ust drgały jej muskuły jakimś bolesnym wysiłkiem. Niewymowny wyraz udręczenia przebijał w całej postaci. Dotknęłam jej splecionych palców.
No, proszę, panno Florentyno, proszę się uspokoić! Nie mówmy na ulicy o tych smutnych rzeczach! Chodźmy!...
Poruszyła się posłusznie z miejsca, ręce jej wzdłuż sukni opadły i szła tak przez chwilę w milczeniu.
Ale kiedy się znalazła poza ogrodową bramą, w głębokiej perspektywie długiej i pustej alei, nad którą szumiał wiatr górny wierzchołkami bezlistnych drzew lecący, stanęła znowu i wpatrzyła się we mnie z jakąś chciwością, z jakąś żądzą niemal wypowiedzenia wszystkiego.Jej drobna, szczupła postać jeszcze drobniejszą, jeszcze bardziej zmizerowaną zdawała się w tym bladym, czystym świetle, jakie ją tu zewsząd objęło. Lata głodu zwalczanego nieugiętą dumą, nędza odzieży osłaniana skrzętnie przed oczyma ludzi, cała ta smutna walka podjęta z losem, aby tylko utrzymać się ponad "hołotą", wszystko to wystąpiło teraz z jakąś bezlitosną, szyderczą jasnością. Może to i sama spostrzegła, gdyż z nagłą determinacją zaczęła sucho i bezdźwięcznie:
Z matką źle było, proszę pani!
Po czym zaraz spuściła głowę i cicho szła przy mnie, łamiąc się z tym wzruszeniem, które ją za gardło chwyciło.
Pić nie piła odezwała się po długiej chwili łagodniej już nieco ale że podupadła strasznie na honorze! Ze wszystkim podupadła!
Obejrzała się prędko po stronach i zaczęła szeptem:
Com to mówiła, proszę pani, że w Dobroczynności jest, jakem leżała na tyfus w szpitalu, to nieprawda! Nie tak było!
Zaczerpnęła powietrza głęboko i po kilka razy, jak to czyni nurek, nim się rzuci w wodę.
W kruchcie, proszę pani, w kruchcie u Bernardynów, z babami, z dziadówkami siadywała! W kruchcie!...
Głos jej się podniósł z szeptu do głuchego krzyku. Zbiegły się brwi na szerokim czole. Jasne, rzęsiste łzy trysnęły z pałających oczu. Ściągnęła rękawiczkę i prędko je starła dłonią, ale już został po nich ślad ciemny, wypalony jakby. Zadawszy usta milczała chwilę, przełykając z trudem falę łkania, która się tłukła po jej wąskiej, zapadłej piersi, ale której nie puściła na świat. Cała jej postać zresztą, prócz krótkich spazmatycznych wstrząśnień w ramionach, spokojną była i cichą. Najbardziej może uderzała bezwładność rąk, które jakby z ołowiu ciążyły ku ziemi w prostych fałdach biednej, czarnej sukni. Szeroko otwarte źrenice trzymała wbite przed siebie w drogę usłaną zeschłymi liśćmi, które się od chwili do chwili porywały za jakimś niewidzialnym podmuchem, drżąc, ulatując i napełniając długą, pustą aleję dziwnymi szeptem.
Po chwili mówiła dalej:
To, proszę pani, wracam ja ze szpitala do domu, a na drzwiach kartka i stancja zamknięta. Idę do stróżki. Gdzie matka? Nie ma matki! Jeszcze mi ubliżyła ta niegodziwa, ordynarna kobieta! "A co by tu matka robiła powiada. Czego by tu pilnowała? Tych pustych kątów? powiada. Co było, za komorne poszło". To, proszę pani, myślałam, że we mnie żółć pęknie! Ale nic po sobie nie okazuję... Co tam ma kto wiedzieć! "Ach tak, mówię, zapomniałam, że matka miała wyjechać na prowincję do familii, bo tam mamy krewnych obywateli w Lubelskiem. Tak, prawda!" mówię. A tu się tylko wszystko przede mną kołuje, ażem się o stół oparła. Tak mi ta dopiero fartuchem stołek ściera,
siedzieć prosi. Alem nie siadła! "Dziękuję ci, moja kobieto" mówię do niej, kiwnęłam głową z góry i wyszłam. Wyszłam i myślę: co teraz? Bo gdzie my tam, proszę pani, jaką familię na prowincji mamy?... Może tam kiedyś, dawniej...
Podniosła nieco głowę. Jakiś mały atak dumy powracał jej znowu. Ale wprędce się zatopiła w bolesnych wspomnieniach.
To jeszcze tego samego dnia, proszę pani, obeszłam po znajomych, gdziem tylko miarkować mogła, że się czego dowiem, i nic! Oczywiście, nie wprost, tylko tak z boku przepytywałam nieznacznie. Kamień w wodę! A szły u Bernardynów nieszpory wtedy z wystawieniem. Tak myślę, zajdę na błogosławieństwa. Poszłam. Wchodzę ja, proszę pani, w kruchtę, spojrzę jakoś z nagła w bok, właśnie jakby mnie kto w tę stronę za włosy pociągnął, patrzę, siedzi matka między dziadówkami! Żem ja tam wtedy trupem nie padła, to nie wiem! To mi te nogi, proszę pani, tak skamieniały, tak w ziemię wrosły, że ani w tę stronę, ani w tę. Jak słup. Całe szczęście od Boga, że ludzie gęsto szli i jakoś mnie za sobą do kościoła wepchnęli. To mnie tak ta fala przez kościół niosła jak woda... Tu organ huczy, tu światło jak na rezurekcji, a ja tylko oczy przymykam, a we mnie krzyk: "Góry, pagórki, nakryjcie mnie! Góry, pagórki, nakryjcie!..." Jak w tej pieśni, proszę pani, o sądzie ostatecznym... Dopiero się jakoś w kaplicy o mur oparłam, stoję. "Aby nie paść! myślę aby nie paść! Aby ludziom widowiska z siebie nie zrobić!"A tu się nogi pode mną trzęsą i poty biją na mnie raz zimne, raz gorące, żem to dopiero po tyfusie wstała...
No, zwyciężyłam jakoś te słabości, nic! Ani nie wiem, jak błogosławieństwo przeszło, bom już i nie wiedziała, co się koło mnie dzieje. Jedno mi tylko w głowie: jak wyjść, co począć? Ludzi już sporo ubyło, co się ku drzwiom obrócę, to widzę, droga przez kościół do samego ołtarza pusta. Podniosłam chusteczkę do twarzy raz, że to niby na zęby; podniosłam drugi raz, aż nią zupełnie twarz do oczu prawie zakryłam, idę. A nic jeszcze nie wiem, co zrobię. Przede mną kilkoro ludzi się ruszyło, tak ja między nich. Już nawet nie przyklękłam, nie przeżegnałam się, tylko idę. To żebym, proszę pani, na stracenie szła, jeszcze by mi lżej było! Tu mi się nogi plączą, tu w uszach szum, tu serce jak dzwon
bije... Ludzie się na mnie oglądają, bo się na nich jak pijana toczę... Już drzwi niedaleko, już tylko przez próg nie mogę!
Jak ślepa zawracam i uderzam w ludzi, ręce przed sobą i pod chór. Jakże tam nie padnę krzyżem, jak nie uderzę czołem o kamienie! To myślałam, proszę pani, że ze mną już amen będzie! A nie! Tak się we mnie wszystko targało, tak rwało, żem nawet umdleć nie mogła. I choćby tam wtedy śmierć przyszła, to moja męka by ją zwyciężyła...
Ucichła i milczała. Szłam obok zasłuchana, z pochyloną głową, nie przerywając zwierzeń ani biegu myśli.
Powiadają, proszę pani zaczęła po długiej chwili że ziemia, choćby jaką żałość człowiek miał, wszystko wyciągnie z niego. Ale ja już i krzyżem na ziemi wyleżeć nie mogłam... Zerwałam się, przytuliłam do ściany, słucham. Co się garść ludzi do kruchty wysypie, to w kruchcie podnoszą się głosy. A mnie tu febra aż trzęsie, aż każda żyłka we mnie truchleje, tak się boję usłyszeć, że i matka...
Zatykam uszy, zamykam oczy, a wszystko słyszę, wszystko widzę... Te ręce wyciągnięte, te wyżebrane grosze, te łachmany... Chustkę do ust kładę, zębami ściskam, żeby nie krzyczeć głosem...Wtem serce stanęło we mnie. Głos matki... Matka prosi...
Krew mi zahuczała w głowie, rzuciło mną we drzwi jak piorun, rozepchnęłam ludzi, do matki, za rękę i na ulicę! Tylko się te grosze posypały za nią. Nad Wisłą dopiero poczułam, że zimno, ząb mi o ząb szczękał. A już się robiła noc i niebo ze wszystkim ściemniało. Spojrzę, Wisła się bieli... pusto... Ścisnęłam mocno rękę matki, razem skończym, myślę, wstyd zmyję...A matka, jakby to, proszę pani, poczuła, wyrwała mi rękę.
Co ty mówi córko? Co ty?
Tak mi dopiero od tego głosu dusza jakby ze snu przecknęła. Załamałam ręce, patrzę, stoi przede mną taka drobna, słaba, nędzna, taka wystraszona jak dziecko. W tej guni stoi żebraczej, z tym żebraczym kijkiem, z tą torbą... Tak we mnie dopiero uderzył płacz...
Milczała teraz długo, wyczerpana, zgnębiona. Ale kiedyśmy już dochodziły do domu, zatrzymała się niepewna i obróciła znowu twarz rozgorzałą ku pustej, długiej, pełnej głuchych szumów alei.
Zawróciłam i ja tedy i szłam raz jeszcze tą posępną, dopiero co przebytą drogą. Kto wie, jak dawno ta ludzka dusza nie miała komu skrytości swych otworzyć?...
Zaraz też posłyszałam obok siebie ciche westchnienie ulgi i głos niski,stłumiony.
Na Złotą nie było po co wracać, wzięłam stancję na Dobrej. Do dziś odżałować tego nie mogę! Sama tam, proszę pani, najordynarniejsza hołota! Co ja się nacierpiałam między tymi ludźmi, to tylko Bogu jednemu wiadomo! Samo prostactwo, bez żadnej edukacji! Nie ma gorszej rzeczy, proszę pani, jak z tą zbieraniną w jednym domu mieszkać! Lepiej się wszystkiego odrzec! Żadnej delikatności, żadnego wychowania, żadnego uważania dla wyższego stanu!
Oczy jej pałały, nozdrza drgały, mimowolnym ruchem zbierała fałdy ubogiej, czarnej sukni, jakby się jeszcze teraz bała otrzeć o swych sąsiadów z Dobrej.
Pokoik jak pokoik, wcale był porządny. Student jakiś nie domieszkał, rzeczy zostały i teraz rządca wynajmował od siebie.Była sofka, był stół, krzesła dwa, było łóżko, siennik, poduszka skórzana, ze wszystkim porządnie. Zaraz chustką okno zawiesiłam, bo podwórko małe, szyba w szybę do sąsiadów, na drzwi też, że były szklane w korytarz, fartuszek za firankę obróciłam, zamiotłam czysto, pięknie, śmiecie w piecyku spaliłam i dobrze. Książek nawet jeszcze kilka zostało po tym studencie, więc tak ze wszystkim, proszę pani, było przyzwoicie, porządnie. Z matki tom zaraz przy moście te hadry żebrackie ściągnęła, okrycie z siebie zdjęłam, włożyłam na nią, a sama się chusteczką włóczkową odziałam. Chciałam z tymi łachami do rzeki, ale mi matka wyrwała, w węzełek zwinęła i pod okrycie... "Niech tam!" myślę i tak zostało. Tej pierwszej nocy tom matkę u maglarki jednej pomieściła, a sama poszłam na Senatorską aż do znajomych tapicerów... Bardzo porządni ludzie... Ona obywatelska córka i pensję w Kielcach kończyła. Od rana zaraz obleciałam po paniach, gdzie mi tam jeszcze co za robotę zostało, pozbierałam i ten pokoik, proszę pani, wzięłam. Nie wiem nawet, czym tego dnia jedną bułkę zjadła, tyle było za tym, za owym biegania. Matce tylko zgotowałam herbaty, kupiłam serdelków, chleba. Ale kiedym, proszę pani, wieczorem spojrzała, tu matka w łóżku biało zasłanym, tu wszystko pozatykane,
nikt mi w okno ani we drzwi nie patrzy, tu lampka się świeci, to jakby pod najlepszym obiedzie tak się tam na tej sofce skuliłam i tak miło spałam! Nazajutrz, ledwo dzień, wyczesałam matkę ładnie, oblekłam czysto, spódniczkę jej swoją ciepłą dałam, czepek ze szlareczką, kołnierzyk świeży, czysty; schludnie, biało, ażem ją ucałowała... "Moja mamo najdroższa mówię niechże tu mama spokojnie sobie siedzi! Dwa serdelki jeszcze są, chleb jest, herbata jest, niechże mama sobie zagrzeje, zje, chce, to sobie mama poczyta, chce, to się prześpi, aby okna nie otwierać i żadnych znajomości tu z tą hołotą!... Na wszystko mamę proszę o to, żadnych rozmów, żadnych gawęd, nic! Jak przyjdę, to sobie pogadamy, to się mama rozerwie, a teraz sobie siedzieć cicho, sza!" Ucałowałam ją raz jeszcze w ręce, w głowę, bo to zawsze było jak dziecko... Poszłam. Tak mi Bóg poszczęścił, proszę pani, żem już zaraz na ten dzień szycie u pani naczelnikowej dostała... Szyję ja, proszę pani, pod oknem w stołowym pokoju, a sama się do siebie uśmiecham, tak mi na sercu lotko, tak mi tylko te godziny mijają. Przyszedł obiad, nieznacznie tam w papier i w chusteczkę kawał pieczeni ze swego talerza schowałam; dzieci dużo, wszystko to się przepycha, krzyczy, nikt jakoś na mnie nie patrzył, myślę, dla matki będzie.
Przyszedł wieczór, chciała mi pani naczelnikowa drugą szklankę herbaty nalewać, podziękowałam, cukier tylko i bułeczkę do kieszeni i do domu. To jakby mi skrzydła wyrosły, proszę pani, takem do domu leciała. Wchodzę w bramę, nic! Wchodzę na korytarz, a tu stoi kupa bab, matka między nimi, drzwi od stancji otwarte i rozmowa za pan brat, aż głucho!...
Jakby mi nogi, proszę pani, podciął, jakby we mnie ukropem chlusnął! Idę, matka mnie nie widzi i precz rozpowiada, a to, że córka ze szpitala wyszła, a to, że do szycia chodzi, a to, że ciężko... Tak tylko zęby ścięłam, zmrużyłam oczy, przeszłam jakby nigdy nic i dopieroż z proga:
Mamo, proszę do pokoju!
Zatrwożyła się, idzie... Tak ja drzwi zamknęłam i do matki:
To mama tak się szanuje?... mówię. To mama tak mój honor ceni? To mama takich "znajomości" szuka? Takiego towarzystwa? mówię. Takim babom ordynarnym rozpowiadać, że ja do szycia chodzę, żem w szpitalu leżała?... Co komu do tego, gdzie ja chodzę? Ja mogę chodzić jak nauczycielka mówię albo do towarzystwa, albo do znajomych! Co mają ludzie wiedzieć? Co się im opowiadać? I komu to, komu? Nie mówię, jakiej osobie z edukacją, z porządnego stanu, ale takiej
hołocie, ordynarnej, ciemnej!...
A matka:
A kiedy prawda, córko, kiedy prawda...
To co, że prawda! mówię. Jak bieda, to ją zakryć, zataić, ale nie przed ludźmi z nią wyjeżdżać! Wstyd!
Tak już matka ani słowa. Siadła na łóżku, westchnęła sobie, siedzi.Chodzę po pokoju, już mi się ten gniew w żal obrócił, już bym do matki leciała, w ręce ją całowała, aż mnie porywa... Stanęłam przy oknie, sparłam czoło o szybę, a we mnie akurat jakby co mówiło: Nie będzie tu dobrze, nie! Nie będzie tu tej spokojności, com sobie myślała, nie!... Zgotowałam matce herbaty, podałam jej ten kawałek pieczeni, com przyniosła z szycia; wzięła bułkę, rozłamała, je...
Dobra pieczeń mówi, jak to, proszę pani, dziecko! Ale podnosi głowę, patrzy na mnie i pyta:
A ty, córko, nie jesz?
Nie, mamo! Nie głodnam mówię. Ani już nie powiedziałam, że mnie dość nakarmiła żółcią. Musiała jednak pomiarkować, bo też przestała jeść, choć tam tego niewiele było.
Ciężko mi ta noc przeszła, proszę pani, a i matce też widać nie letko, bo słyszałam, jak się z boku na bok przewraca i wzdycha.
Czemu mama nie śpi? pytam.
Śpię, córko! mówi. A ja precz słyszę, że nie. Tak wstałam, otuliłam ją swoim okryciem, ucałowałam i mówię niby to żartem:
Spać, dziecko, spać!
A matka jak nie chwyci moją rękę, jak ją sobie nie przyciśnie do piersi, do oczu, a tu jej tylko łzy przez palce moje jak te ziarna lecą... Takeśmy się obie popłakały, przytuliły do siebie i tak już tam do rana dospałam.
Z wielką niespokojnością wracałam nazajutrz do domu, ale że wszystko dobrze było na tę chwilę. Tylko matka wydała mi się jakaś posępna, smutna, bez humoru. Co ja widząc siadłam przy niej i zaczęłam jej opowiadać to, owo, co tam u państwa
naczelników głośno przy herbacie czytali, o książkach, o obrazach, o inszych krajach. A matka nic. Podparła się, słucha, a widzę, że o czym innym myśli. Zatrzęsła wreszcie głową i mówi:
Co ty mi, córko, o takich górnych rzeczach powiadasz! To nie dla nas! mówi. My prości ludzie! My biedacy. Nam o tym
myśleć, żeby głodu nie było, żeby z zimna nie drżeć...
Mamo! mówię a przecież my, choć w biedzie, ale zawsze do dobrego rodu się liczym! Do wyższego! Toć ojciec urzędnikiem był! Toć mama sama ze szlachty!
Co ród? mówi co szlachectwo? Nędza kat, córko... Jak się dotknie, to i szlachcica odszlachci!
A mówi głośniej coraz. Tak ja: Cicho, mamo, ciiicho! Na miłość Boską, cicho! Przez ścianę wszystko słychać!...
Bo co tam, proszę pani, za ścianą? Przepierzenie tylko! A matka głośniej jeszcze:
A czegóż ja się będę z moją nędzą przed ludźmi kryć? Czego się wstydzić? Czy to ja biedę wymyśliłam? Ty się mówi córko, od tych ambicji, od tych honorów raz odżegnaj i żyj, jak można, jak się da. Jest bieda? Owszem! Niechaj ludzie widzą, niech słyszą, prędzej się jeden drugiemu użali, wspomoże, a choćby nie pomógł, lżej zawsze!
Tak ja tylko tych rąk, proszę pani, załamałam i słucham.
To mama mówię od takiej ordynarnej hołoty pożałowania chce? pomocy?
A czemu nie? mówi. My jeszcze gorsza od nich hołota mówi bo tam z nich każdy na jakimś procederze siedzi, a my co?
Słucham ja, proszę pani, a jakby mnie kto po sercu krajał...
To czemu mówię na pensję mnie było dawać, czemu mnie było edukować? Bom chodziła coś przez rok blisko na pensję, proszę pani, na Leszno.
A matka:
Ojciec cię dawał, nie ja! Ojcu się tej parady, nie mnie, chciało! A toteż ta pensja to zguba twoja! Ze wszystkim ci te honory w głowie przewróciły... Co teraz z pensji masz?
To, proszę pani, mało we mnie dusza nie omdlała! To te słowa, proszę pani, tak mi się wydawały, jak te kamienie w bajce... Co matka jedno rzuci, to jakby na milę drogi ode mnie się oddaliła. Tylko,
że w bajce od tych niemych murów oddalenie było, a tu od serca żywego... To jakby we mnie kto żyły pruł, rozciągał, coraz dalej, coraz dalej, na jakiś inny świat... To matka tam, a ja tu... Już mi i w oczach ciemnieje, i coraz mniejsza się zdaje, już jej mało co i widzę... Tak się oddalała ode mnie, tak precz szła... Aż mnie trąci matka i mówi:
A kolacja, córko?
To ten głos tak do mnie szedł jakby gdzie przez wielką wodę huczącą... A to te myśli tak huczały we mnie, proszę pani!
Tak podniosłam się, wstrząsłam się i jak błędna przez stancję idę. A co na matkę spojrzę, to mi się taka obca jakaś zdaje, jak bym się przez tę chwilę sierotą została! A tak mi pusto na sercu, proszę pani, tak pusto, że nawet sobie nic myśleć nie mogę. Tylko czuję, jakby mnie kto w dół, w studnię ciemną pchnął... Tom już i jeść nie mogła, i jeszczem się smutniejsza położyła tej nocy niż wczoraj. Nic, tylko się do tej ściany tulę cała we łzach i szeptach: sierota ja! sierota! A nieprawda! Kiedym z rana do szycia szła, tom się ze trzy razy od proga wracała, żeby matkę żegnać, tak mnie sumienie uwierało, tak sobie rady nie wiedziałam, żem ją w sercu pochowała jakby... Już nawet taka mi myśl przyszła, żeby cały ten dzień zostać z matką, posługiwać jej, na spacer z nią gdzie iść, to bym się potem pani naczelnikowej wymówiła jakoś...
Wracam ja się z tym ode drzwi raz jeszcze, a matka:
Idź już, idź, córko! A proś znowu, żeby ci tam co z obiadu dali!
Jakby we mnie warem lunął! Już mnie i ta chęć odeszła zaraz. To mnie matka, proszę pani, tak mogła sądzić, że ja bym, ja, proszę pani, o resztki z obiadu prosiła?... To matce nie przyszło do głowy, że ten kawałek pieczeni, com go tamtego dnia przyniosła, to był mój, z mego talerza schowany, zarobiony szyciem. To myślała, że wyproszony, wyżebrany, i tak go spokojnie z tym wstydem moim razem jadła?... Jeszcze chwaliła?... Zatrzasłam drzwi, żeby już słowa nie rzec, i tyłkom się na schodach sparła i jęknęła głośno. Bo tak mi było, jakby mnie kto biczem przez twarz uderzył. Sama już nie wiem, jakem do tego szycia zaszła, jakem ten dzień przesiedziała nad igłą, ale że ta dalekość znów zaczęła między
matką a mną jak mogła rość, rość... i tak mnie od niej grodzić jakby murem! Powoli, ze zwieszoną głową do domu szłam, a prawdę mam rzec, to wolałabym wcale nie wracać, tylko przesiedzieć gdzie ten wieczór, nad Wisłą gdzie, w pustce, żeby mnie nikt nie widział i żebym słowa nie potrzebowała przemówić. Ale żem kupiła dla matki trochę salcesonu, bo po tej rannej mowie nawet z własnego talerza, wstydziłam się schować, więc musiałam wrócić. Wracam, a matki nie ma. Wyleciałam na korytarz, serce mi się jak ptak po żebrach tłucze, słucham, a od suteren, gdzie mieszkała praczka, matki głos... Ale to aż na schodach słychać...
Tak, moja pani, tak! Wodzianka na rano, wodzianka na południe, i to bez okrasy! Z solą tylko, moja pani, z solą!
Prawda, tego dnia było jakoś krucho, dopiero ze sobą niosłam trochę lepsze posilenie, prawda! Ale co komu powiadać o tym, i to jeszcze praczce! Rzucę ja się na schody, ciemno, nogi mi się trzęsą, tylko ściany szukam, żeby się zeprzeć trochę, a matka:
A czy to te, co w kruchcie siedzą, nie lepiej mają? Lepiej mają! Może mi pani na sumienie zawierzyć, że lepiej!
Słucham ja, wary na mnie biją, zeszłam ze schodów, sień długa, ciemna, drzwi szukam, a tu znów głos matki:
E... Ja bym się pani z jedną rzeczą zeznała... Tylko że się córki boję! Córka moja strasznie pyszna! strasznie ambitna!
A tamta:
A jakże, wiem! Hrabina!...
Słucham ja tego, proszę pani, idę, a myślę, że ta sień ciemna nigdy się nie skończy. Że już tak zawsze będę nią szła, przez całe życie... Duszność mnie ogarnęła, ciężkość taka, taki ucisk w sercu...
A matka już ciszej:
Jak pani będzie kiedy u Bernardynów, to niech tam pani powie tej kulawej Barbarze, żeby...
Zaczęła szeptać, a ja też ani słuchać, ani iść dłużej nie mogłam. Oparłam się plecami o tę wilgotną ścianę, stoję, a czuję na twarzy ciężkie, zimne krople. To ani nie wiem, proszę pani, czy to łzy moje
były, czy tak ten mur zapłakał nade mną... Chciałam iść dalej do drzwi, matkę zabrać, ale taka uderzyła na mnie słabość, żem kroku postąpić nie mogła. Niedługo też drzwi skrzypły, buchnęła para w sień, słyszę, idzie matka, ściany się chwyta, że ciemno, aż trafiła ręką na mnie.
Wszelki duch! Kto to? krzyknie.
Nic, mamo, nic! mówię. To ja! Niech się mama nie boi! Niech mama ostrożnie idzie...
A ty co tu, córko?... mówi.
Nic mamo! mówię. Zaraz pójdę. Tak mi jakoś słabo... Niechaj mama idzie już...
Poszła. Postałam, podyszałam, powlokłam się na górę. "Co teraz? myślę. Mówić, żem słyszała, czy nie mówić?" Biję ja się tak, proszę pani, z myślami, aż matka sama:
Ty, córko mówi po sieniach nie wystawaj, nie poglądaj za mną, nie podchodź! Ja z ludźmi muszę żyć! Muszę pogadać, muszę znajomości mieć... To trudno! Ja ci tu nie będę siedziała tak całe dnie sama jak ten kruk, jak ten Samson! Człowiek do łudzi ciągnie, to darmo. Co kto woli... Ty chcesz honory utrzymywać, to sobie utrzymuj. Ale mnie, córko, nie mus! Ja nie taka ambitna, jak ty! Ja z prostymi ludźmi chcę żyć, bo tu do mnie żadne hrabiny zajeżdżać nie będą!
Mówiła chodząc po stancji, jedno brała, drugie kładła, suwała stołkami, ale na mnie ani razu nie podniosła oczu. A mnie też tak jakoś siły odeszły, że i słowo przemówić było mi ciężko. Podparłam głowę, siedzę, ale coraz sroższy mróz mam w kościach. Więc mówię:
Ja się już położę, mamo! Mnie czegoś niedobrze... Zimno...
Zlękła się, stanęła, spojrzała na mnie, postała chwilę, aż mówi:
No, to ja ci łóżko rozbiorę!
Co to tam i za rozbieranie było, proszę pani!
W sienniku słoma na sieczkę już starta, skórzana poduszczyna, a za kołdrę chustka. Ale że na sofce było jeszcze twardziej i krótko, więc mi matczysko chciało już łóżka ustąpić. Tak wstałam, pocałowałam ją w rękę i mówię:
Dziękuję, mamo kochana! Ja już tutaj!... Zawinęłam się, odziałam rzeczami,
com je z siebie zdjęła, a zaraz też febra zaczęła minie trząść...
Trzeciego dnia dopiero poszłam do szycia, a i to ledwo. Na nic zasłabłam. A choć to febra głupstwo, takem zeżółkła jak wosk.
Zlękła się pani naczelnikowa i mówi:
Niech no panna Florentyna kawę wypije, odpocznie i do domu wraca. Bardzo źle panna Florentyna wygląda! I jutro proszę nie przychodzić, tylko dobrze wypocząć. Buchnęły, proszę pani, ognie na mnie; bo jutro się kończył tydzień i pieniądze miałam dostać...
Ale nic nie mówię. Przecież sama musiała jakoś pani naczelnikowa zmiarkować, bo powiada:
A może pannie Florentynie pieniędzy pilno trzeba?
A wtem, jak ona to powiada, wchodzi młodsza od kawy ze stołu zbierać i słucha... Miałam ja, proszę pani, przy słudze mówić, że grosza przy duszy nie mam? że mi do tych paru złotych tak pilno?
Nie! mówię. Nie jest mi potrzeba. To już w poniedziałek, jak przyjdę.
Wyszłam i wprost do fanciarki. Miałam żakiet porządny, ale nie mogłam zastawić, bo jakże bym do domu wracała? Więc tylko chustkę włóczkową, com ją na rękę zarzuciła od przypadku, fanciarka wzięła za pięćdziesiąt groszy. Kupiłam, proszę pani, trochę mielonej kawy, trochę cukru, pół funta mięsa, bochenek chleba, ładnie to sobie wszystko zawinęłam, tak że wyglądało jak paczka z cukierni, i wracam do domu. Weszłam już na nasze schody, słucham, sztykuta coś przede mną; patrzę na zakręcie, baba o kuli, żebraczka. I wprost do mnie:
Za przeproszeniem dobrodziuniu! Czy też dobrodziunia nie wie, gdzie tu Brońska mieszka!
Jakby we mnie nóż utknął, proszę pani! Zaraz mi w oczach błysło, że to ta Barbara kulawa, co do niej matka praczkę wysyłała. Ale taką mi Pan Bóg siłę dał, żem tylko z góry na babę spojrzała i mówię:
Żadna Brońska tu nie mieszka! Mieszka tu pani Brońska, wdowa po urzędniku, matka moja!
A to przepraszam! A to pomylenie jakieś, moja dobrodziuniu! Niechże się dobrodziunia nie gniewa! Bardzo przepraszam!
Usuwała mi się na bok z kulami, aż do ściany, kłaniając się nisko.
Nic nie szkodzi! mówię, podniosłam głowę, a że jeszcze miałam trzygroszniak, dobyłam i dałam.
Baba zaczęła dziękować, a tu zaraz, jak to między taką hołotą, jedne drzwi skrzyp... drugie drzwi
skrzyp... postawali ludzie we drzwiach, słuchają, patrzą.
Baba na dół sztykuta, a ja na górę idę, powoli, spokojnie, jakby nigdy nic, do klamki przecież trafić nie mogłam, tak się we mnie wszystko trzęsło...
Wchodzę, na matkę spojrzę i tak mi się, proszę pani, nagle wydało, że mi ją jakaś wielka, jakaś ciemna moc zabrać chce i że jej bronić muszę. Tak skoczę do niej, rękami obtulam, ściskam, całuję...
Tom dopiero wtedy, proszę pani, poznała, że choćby wszystkie myśli w inszą stronę ciągnęły na nic! To serce zawsze z matką jest zrośnięte!
Zadziwiła się matka:
Co ty mówi córko? A ja: Nic, mamo, nic! Tu jest kawa, tu cukier, zaraz zagotuję, to się mama trochę posili...
Rzuciłam się ogień robić, przystawiłam garnczek, matce stołek do pieca przysunęłam, przysiadłam przy niej na ziemi, gotuję tu kawę, a ciągle mi tak, proszę pani, czegoś jest, jakby mi się na głowie paliło.
Co gdzie w kąt spojrzę, a po kątach zawsze w stancji mrok był, to widzę taką skuloną postać, taką szarą jakby w pajęczyny precz z głową, z twarzą odzianą była, jak wyciąga po matkę taką długą, długą, chudą rękę... taką nagą, szarą, kościstą, precz, przez całą stancję...
Wpatrzę się w nią, to mi z oczu schodzi, podniosę od ognia oczy, jest!
A matka za mymi oczyma też wzrokiem po kątach chodzi. Aż pyta:
A co ty, córko, tak patrzysz w te kąty? Czy tam co widzisz?
Nie, mamo, nie! mówię. Nic nie widzę! Co mam widzieć? Niech mama nie patrzy tam! Niech mama tu na ogień patrzy! Na kawę!...
A matka:
Bo może ty co widzisz, córko?
Ale, mamo! mówię co znowu! O, już się woda gotuje! mówię.
A matka znowu:
Bo ja po twoich oczach miarkuję, że widzisz... Bo tobie oczy, córko, w słup idą.
Roześmiałam się na to i sama się tego śmiechu zlękłam.
Niech no, mama mówię głupstw nie powiada, tylko kawę sypie! Ostrożnie, bo skipi...
A wtem słyszę, sztykuta coś po schodach od samego dołu. Tak myślę: jest! I zaraz mi ręce opadły, jak gdyby z ołowiu. I dotąd nie wiem, proszę pani, czego ja się zlękłam? Boć przecie wiedziałam, że to ta sama baba. Nic więcej! A tak mi było, jakby nieszczęście moje szło... Jakby to wcale nie ta baba szła, tylko takie przeznaczenie moje...
Słucham, przycichło. "Może też nie jeszcze! Może nie..." myślę. Ale gdzie tam! Znów sztykuta, tylko że powoli.
Tak w tej niespokojności i żeby te kroki zgłuszyć, zaczynam ja, proszę pani, opowiadać matce jakąś niebywałą historię, trzy po trzy, głośno, coraz głośniej, a śmieję się przy tym opowiadaniu sama, choć i nic zabawnego nie było, jak wariatka. Ale i głos, i śmiechy jakby nie moje, jakby obce jakieś... A co przestanę gadać na chwilę, to słyszę... słyszę... Idzie, przystaje, odpoczywa i znów idzie. Ale jakby więcej kroków teraz, jakby szepty. Tak zaczęło we mnie serce drżeć, że i mówić nie mogę. A już i matka odwraca głowę i słucha. Wtem słyszę: "tutaj!" I ruszył ktoś klamką.
Tak matka:
Idzie ktoś, córko I chce wstać do drzwi.
Niech mama siedzi! mówię sama pójdę!
Przytrzymałam ją na stołku, idę, a taka ciężka jakaś, taka sztywna, jak bym nie nogi, ale kołki miała...
Stanęłam we drzwiach i rękę na klamce trzymam, patrzę, praczka ze suteren. Cofnęła się chowając pod fartuch ręce czerwone, mokre, od waru jeszcze dymiące... Za nią taż sama baba, którą spotkałam na schodach, kłaniająca się, uśmiechnięta, bezczelna...
A to co? pytam z góry.
Baba wysunęła się naprzód:
Taki pomylenia, dobrodziuniu, nie było! Taki nie było!...
A widząc, że klamki, nie puszczam:
Ja tu na momencik do godnej mamy, po dawnej znajomości! Na momencik, dobrodziuniu, bo i sama daleko do domu mam.
Przesuwała się, poufała, natarczywa, prosto na mnie, we drzwi. Zastawiłam się ręką, żeby mnie nie tknęła.
Za pozwoleniem! mówię.
Wtem matka ze stancji:
A kto przyszedł, córko? Bo to może do mnie?
Nie! mówię nie! Niech mama nie wstaje! Sama to załatwię!
Ale już się podniosła, idzie.
Bo to pewno do mnie! mówi.
A tu ta ordynarna praczka jak nie rozpuści na całą sień głosu:
Pani Brońska! Pani Brońska! Niech no pani wyjdzie! Interes tu do pani jest! Ma tu pani gościa!...
Krzyczy, jakby się paliło! Zaraz oto ktoś drzwi w korytarzu otwiera, głowę wtyka i słucha... Jak to nie potrzeba mówić, proszę pani, między taką hołotą!
A baba też w te pędy:
Niech będzie pochwalony! A cóż to się jejmość przed znajomymi zamyka?...
Tak matka do mnie:
Puść, córko!
I ręką mnie za ramię. Zatrzęsłam się cała...
Mamo! mówię jeśli mamie życie moje miło, niech mama ode drzwi odejdzie i nie mówi nic!
A matka:
Co ty, córko? W areszcie matkę trzymać chcesz? Z ludźmi się rozmówić nie dasz?
A tu już, słyszę, tumult się w korytarzu robi. Więc prawie od przytomności odchodząc mówię:
Mamo! Na imię Boskie mamę zaklinam, niech mama ode drzwi odejdzie!
A matka z krzykiem:
To ty odejdź! Ty odejdź, córko!
I szarpnęła mnie za ramię. A we mnie, proszę pani w tej chwili cały ogień zgasł. Poczułam tylko jakąś wielką a zimną moc w sobie. Ot, jakby mi się serce w kawał lodu obróciło nagle.
Nie, mamo! mówię nie odejdę od tego proga! Wstydowi przez ten próg przejść nie dam! I mamy tam nie puszczę!
Siłą pchnęłam drzwi, klucz przekręciłam w zamku, ścisnęłam go w ręku, oparłam się plecami o futrynę i stoję. A w korytarzu zbiegowisko z całej kamienicy. Krzyczą, wymyślają, pięściami we drzwi tłuką. Hałas okropny.
Matkę zamyka! Matkę katuje! Na policję może lecieć? Skocz ino do rządcy, że tu się biją! Albo po stróża!
A matka w stancji, wstyd mnie i mówić o tym, wykrzykuje, lamentuje, wyrzeka...
A czegom się doczekała!... A dolaż moja z taką córką! A toć mi lepiej po ulicach żebrać, niż z taką córką żyć! Już tego i nie poskładam teraz... Jak skamieniała stoję. I matki płacz, i krzyk, i te tam nikczemne hałasy za mną, tak mi się to wszystko zdaje daleko, daleko, jakby gdzieś o milę... Jakby wiatr gdzie huczał... Ani słów nie słyszę dobrze. Aż się matka zmęczyła i ucichła; a i ta gawiedź tam się też rozchodzić zaczęła widząc, że tu żadnego widowiska nie będzie. Więc jak stałam, tak się opuściłam na ziemię, głowę o mur sparłam, zamknęłam oczy i tak dotrwałam do dnia. Ale kiedym się obudziła, patrzę, a ja mam chustkę matczyną zwiniętą pod głową, a po sobie matczyn tułubek. To taki mi się łez potok z oczu rzucił, taki gorący, bujny, że zdawało się, duszę tam wypłaczę. I tak mi w tych łzach to zimno w sercu stajało. Już nic nie czułam tej gorzkości, tego strasznego przeciw matce buntu, tylko żałość taką niewstrzymaną, tylko takie kochania, tylko jeden krzyk w duszy: "Mamo! mamo! mamo!"
Załkało jej coś w piersi teraz jeszcze, a w gwałtownie załamanych palcach trzasnęły stawy. Zdawało się przez chwilę, że płaczem buchnie, ale opanowała się i pomilczawszy nieco mówiła dalej:
Cicho jeszcze było w domu, ludzie spali, więc poszłam po wodę w podwórze i przyniosłam drewek nakrywszy się chustką na głowę, żeby mnie kto nie poznał; przyrządziłam śniadanie, a matka jakoś nieśmiało się podnosi, nie mówi nic, ale patrzy we mnie jakby przestraszona. Podeszłam do niej, ucałowałam jej obie ręce i mówię:
Mamo, ja idę inszej stancji szukać! Tu nie możemy zostać.
Klasnęła w dłonie.
Inszej stancji? Jezus, Maria, córko! Ale my tu już zapłacili przecie za pół miesiąca?
To co? mówię. Niech przepadnie. Dłużej tu nie możemy być. Trzeba nam się daleko stąd wynieść. Na drugi koniec miasta gdzie... Na zupełnie inszy...
Słuchała skłopotana, wzdychając, ale nie przeczyła. Kiedym jednak już była w progu:
Córko! woła.
Co, mamo? mówię.
A ona:
Nic już, nic! Idź...
Wróciłam do niej.
Ale niech mama powie mówię co? Może czego trzeba mamie? Ja wszystko przyniosę, wystaram się, kupię...
Nie! nie trzeba, mi nic! Tylko...
Tylko co, mamo? mówię.
I staję przy niej, i głaszczę ją po tych włosach siwych.
A ona odwróciła głowę i nie patrząc na mnie:
Tylko... Czy nie zamkniesz drzwi na klucz, córko?
Do nóg jej padłam, do tych nóg biednych, w starym, podartym obuwiu, za kolana objęłam, całowałam jej ręce, jej stopy...
Nie, mamo! Nie zamknę! Nigdy już nie zamknę! Przebacz mi mówię mamo! Daruj! Zapomnij o tym! Jakby tego dnia nie było wcale, mamo! Dobrze?...
Dobrze, córko!
Utuliłam ją, uściskałam, otarłam oczy i poszłam stancję brać... Tam w domu, po tym strasznym wstydzie, tak mi było, proszę pani, jak po ogniu, jak po złodzieju, jak po śmierci czyjej. Aż mnie wypychało spod tego dachu...
Ale łatwo to powiedzieć: stancję brać; tylko że ją wziąć nie łatwo. Nie mieliśmy żadnych sprzętów, żadnych rzeczy nic. Gdzie znów taka druga od wypadku się trafi, żeby w niej jakie takie porządki były, jaka taka wygoda, a tanio? I to chciałam koniecznie w porządnym domu, w eleganckim, gdzie by żadnej hołoty, żadnej tej ciemnoty ordynarnej nie było! O to mi najwięcej szło! I także żeby
daleko... Nabiegałam się o głodzie i nic nie znalazłam. Niby tam jedno się szykowało, u woźnego z Towarzystwa na Zielonym Placu. Gmach, nie potrzeba mówić, proszę pani, prześliczny, pokoiczek maluśki, ale składny, więc tak na pół już się godziłam. Wielką miałam na to ochotę. On człowiek stateczny, stary już, wdowiec, w całym domu nikogo, same biura, schody piękne, cicho sza, jak w klasztorze. Tyle, że czekać trzeba, bo pokoik zajęty jeszcze. Ale cóż? Gdzie indziej, jeśli dom porządniejszy trochę, strasznie chcą drogo; jeśli znów taniej, to brud, hałas, ciemnota, pomyje, szafliki po sieniach, zbieranina sama najordynarniejsza. Zupełnie nie dla nas, zupełnie!... Tak wracam i matce powiadam.
A matka w myślach cała:
To tam żadnych lokatorów nie ma?
Żadnych, mamo mówię. Żywej duszy.
Biura same, kancelarie, sale... Dom jak klasztor. Już tak po mojej myśli, jak nie może bardziej być!
A matka jeszcze się bardziej zadumała, aż nagle:
Ha, to i lepiej, że czekać!
Jak to lepiej, mamo?...
A matka głową wstrząsnęła.
Co się tu zaczęło, córko, niech się tu i skończy! Po co znów rozwłóczyć gdzie?...
Przelękłam się jakoś...
Ale co ma się skończyć? Co, mamo?
Nic, córko, nic! Ty wiesz swoje, a ja swoje...
Nie chciała więcej mówić i tak stanęło na tym. Ale choć się niby składało, ciągle mnie, proszę pani, taka jakaś niespokojność brała, tak mnie coś porywało, tylko że rady sobie nie wiedziałam. Już myślę, jutro odszyję, a jak się obrachuję, pieniądze dostanę, to choć ze dwa dni zupełnie z matką w domu posiedzę, będę jej usługiwała, kupię jej coś lepszego, żeby ją tak przygarnąć znów, tak przyswoić do siebie, żeby ją uradować trochę...
A nic nie wiedziałam, proszę pani, że nade mną ta ciemna gwiazda wschodzi... Idę ja nazajutrz do szycia, młodsza mi otwiera a nie lubiłam tej dziewczyny, bo tylko oczyma wierciła po człowieku, jakby go na wylot obejrzeć chciała, nie tylko już z wierzchu tak otwiera mi i od razu jak ten wiatrak
rzepie:
Pani pojechała do siostry na tydzień, nie ma w domu nikogo.
I nie czekając, czy co powiem, czy nie, trzasnęła drzwiami i poszła. Tak mnie to, proszę pani, ogłuszyło, żem nie mogła na razie nic pomiarkować... Tylko we mnie zakipiało na to zuchwalstwo sługi, proszę pani, co do porządnej osoby tak mówi jak do równej sobie. Ale jakem w ulicę zeszła, to nie mogłam wytłumaczyć, wróciłam i dzwonię.
Wylatuje ta sama młodsza, otwiera.
A czegóż jeszcze?
Takem podniosła głowę i mówię powoli, słowo po słowie, z góry:
Powiedz pani, jak powróci, niech mnie listownie zawiadomi, kiedy będzie w domu. Adres mojej matki: "wielmożna pani z Derewiczów Brońska, emerytka".
Dziewczyna otworzyła gębę i stoi, odwróciłam się i zeszłam powoli po schodach. Nawet nie wiem, skąd mi się o tej emerytce wzięło! Tak jakby mi co szepnęło, tak mnie już Bóg natchnął.
Dopiero to na ulicy uderzyło we mnie, że pieniędzy nie ma i roboty też nie! Na dobrą sprawę trzeba mi było zaraz po znajomych paniach iść, tu iówdzie się przepytać, niby tak przy okazji tylko, może by się robota jaka trafiła. Ale mi tak słabo jakoś na sercu, tak nie miałam ochoty między ludzi iść, taka byłam czegoś zmęczona, od wczoraj jeszcze i dawniej, że same nogi mnie do domu, proszę pani, niosły. Choć tam iść przez tę bramę, przez te schody też męka była! Jak się tylko pokazałam po tamtej awanturze w bramie, zaraz stróżka, baby z konewkami, z koszykami, z miotłami przystają, zaraz za mną patrzą, szepcą, głowami kiwają, a ja tu, proszę pani, jak przez rózgi idę. Tylko głowę podniosę, zęby ścisnę, oczy zmrużę i idę. To bym, proszę pani, chciała muchą przelecieć, żeby mnie te kumoszki, te baby nie widziały. To się tam prawie ta ziemia pode mną paliła...
Tak wchodzę do stancji, a matka coś chowa za siebie. Ale widzę, że szyła, bo okulary ma na oczach, ma i naparstek na palcu. No, nic. Zdziwiła się, że wracam, więc żeby jej nie martwić, nic już o tym całym tygodniu nie mówię, tylko o dwu
dniach, że pani naczelnikowa na dwa dni wyjechała do siostry. Przez dwa dni, myślę, o robotę się przecież wystaram! Zafrasowało to matkę, ale nie tak bardzo; ze wszystkim zdawała się inszymi myślami zajęta. Nawet mi się nie spytała, jak co z rachunkiem, zapłatą, tylko spojrzała na mnie tak jakoś niepewnie i mówi.
Ty nie wyjdziesz dziś, córko?
Nie, mamo! mówię. Razem tu sobie gospodarować dziś będziemy! Obiad zgotuję, czepeczek mamie ładnie wypiorę, wyprasuję, świeżutko ugarniruję, główkę mamie wyczeszę a bardzo ładne włosy miała, proszę pani! warkoczyki, mówię, posplatam... Jak do dziecka tak to wszystko mówię! Ale matka nie bardzo słucha, głową trzęsie:
E... nie! Ja myślałam, że kiedy masz czas, to może byś gdzie do znajomych...
Ale, mamo! mówię. Do jakich znajomych? Czy ja tu znajomości jakie mam?
A matka:
A widzisz, córko! widzisz! Też to bieda, że ty z ludźmi nie umiesz żyć, że znajomości z sąsiadami nie chcesz mieć! Wczoraj były chrzciny u sklepikarki... Jaki taki z kamienicy poszedł, była gęsina, było piwo, był placek, pojedli i jeszcze do domu wzięli, a my co?
Urwała. Ja też już nie mówiłam, żeby jej nie drażnić, bo tak chciałam się, proszę pani, przez ten dzień tą matką nacieszyć, tak się z nią nagadać, tak jej duszę całą otworzyć... Przecież by widziała, ze ja dobrze myślę... że ja dobrze chcę... że ją kocham tak... A nie, nie szło! Co o czym zacznę, to albo matka mnie nie rozumie, albo ja matki. To jakby, proszę pani, między nami las wyrósł, jakby się rzeka rozlała, jakby góra, proszę pani, stanęła między nami, tak matce trudno było do mnie, a mnie do matki! Tak daleko jakoś, tak ciężko, tak cudzo... Zaczynam o tym, o tamtym, o trzecim, nic! Słucha, jakby nie słuchała, jakby nie wiedziała, co mówię, albo się zaraz sprzeciwi.
A i mnie język się czegoś plącze; nie mówię, nie mogę mówić tak prosto od serca... Już te słowa dobieram, już je jak na szalach ważę, tak się boję, żeby czym nie napomknąć jakichś przykrych myśli, nie dotknąć czegoś bolącego... Ale widać wszystko było bolące i przykre, bo gdzie się z tą mową puszczam, tam się albo sama urażę albo też o matkę zatrwożę. Nie ma gorszej męki, proszę pani, jak kiedy tak się zrobi między tymi bliskimi, tymi najbliższymi... Bo tu ciągle serce o serce
rąca, a co potrąci, to krwawi... I że też to nigdy, proszę pani, z obcym się taka rzecz nie trafi, tylko z tym drogim, tylko z tym kochanym... A com myślała, że mi te godziny z matką chwilami się staną, tom ledwo w tej męce doczekała zmierzchu, Zaraz też wzięłam chustkę, pod chustkę żakiet na rękę i do fanciarki. Umyślnie czekałam mroku, żeby kto w kamienicy nie widział, że w chustce bez żakieta idę.
A matka też jakby nie widziała tego. A może nie mówiła tylko...Rzadko się teraz odzywała do mnie. Dnie przechodziły, a ona siedziała w kątku przy piecu, jakby w zamysłach, unikając, żeby się z mymi oczami nie spotkać. To się w tym kątku, proszę pani, jeszcze mniejsza zdawała, jeszcze drobniejsza... To tak w tym mroku tajała jak mgiełka... Głowę wtuli w ramiona i tak siedzi jak ten ptak, jak ten gołąb siwy... Widziałam, że matce ze wszystkim źle u mnie, że sobie tu przykrzy, że ją gdzie indziej ciągnie. To nieraz patrząc na to, aż dusza jęknie we mnie, a matka też westchnie w tym kątku i znów cicho...
Ale niech tylko zrobi się hałas w podwórzu albo w korytarzu, zaraz matka do drzwi, do okna, zaraz patrzeć, zaraz nadsłuchiwać, zupełnie jak ta hołota, proszę pani, robi... zupełnie tak samo!
To się tak zaraz rozrusza, rozweseli, tak się rozjaśni w twarzy, jakby nie ta... A mnie, proszę pani, aż coś na to za włosy podnosi. Więc już i ostro fuknę nieraz.
Co mama tak patrzy tam? Co mama tak słucha? Co tam mama dobrego zobaczy? Czy to tam z równego mamie stanu osoby? Czy to dla mamy widowisko, towarzystwo? Przecież to gawiedź ordynarna, ciemna! Niech mama odejdzie od okna, bardzo proszę, bo jeszcze kto zobaczy, że tu od nas im się przypatrują za pan brat!
To odeszła, westchnęła i znów do tego kąta.
To jak byłam w domu. Ale jak mnie nie było, to tam się różnie musiało dziać...Wracam nieraz znienacka, to matka biegnie z korytarza, to z dołu, to z góry. Ciągle jakieś interesy, szepty po kątach, że już i siły nie miałam przeciw tej wodzie... I żeby to woda! To bagno było, bagno, proszę pani, co mnie ogarniało, otaczało, topiło...
A takie złe czasy przyszły, że nic zarobić nie mogłam. Pani naczelnikowa już
rzeci tydzień u chorej siostry na wsi bawiła, panie się porozjeżdżały, nic. Za żakietem poszła na fanty lepsza suknia moja, za suknią okrycia, coraz ciężej było, coraz szczuplej...
Nie chodziło mi o siebie, Bóg widzi, ale mi chodziło o matkę... Żeby jej choć to nasze ubogie gospodarstwo było miłe, żebyż się czym zabawiła w tej stancji, zajęła! Nic. Założy ręce, i śledzie, westchnie sobie, aż i pomizerniała z tej jakiejś tęskności czy z czego...
Więc kiedy raz tak siedzi, siadłam i ja przy niej na ziemi, oparłam głowę na jej kolanach i mówię:
Ciężko, mamo!
A matka:
Ciężko, córko! Tobie ze mną ciężko, a mnie z tobą!
I cicho. A taka duszność w powietrzu była, takie zmroki szły, taki smutek, jakby i tym ścianom było ciężko. Mijają tak chwile, pacierz minął może, a matka:
Nie wyżyjem my tak, córko, nie wyżyjem razem!
I znów cicho. I znów pacierz może przeminął... Ale w tej cichości takie, proszę pani, głosy były, zupełnie jakby te ludzkie! Takie zawodzące, takie wyrzekające...
To kiedy matka przestała mówić, to one zaczynały wyrzekać; a ucichły, to znów matka. To jak kiedy, proszę pani, te litanie przy umarłym mówią, co tu jeden głos powie, a tam daleko, daleko cały chór...Tak tylko echa tam gdzieś biją, a tu znów matka:
Inszą ty, córko, drogą pójdziesz, a ja inszą. Już się tu robi rozstaj między nami...
I cicho. Więc jak kiedy, proszę pani, gwoździe w trumnę biją, uderzy młotek i ustanie, tak te matczyne słowa uderzały we mnie... Więc znów minęło chwil parę, a matka:
Co ty, córko, przeciw temu żebrackiemu żywotowi masz? Co ty nim tak gardzisz, za taką hańbę go liczysz? Co ty się tak tym miłosiernym groszem, córko, brzydzisz? Toć i w żywotach świętych pańskich pisze, że ubogie wdowy zawsze przy kościele siadały, modliły się i jałmużnę brały...
A ja nic. Co jeszcze niedawno, proszę pani, każde to słowo byłoby mnie za nogi chwyciło, ogniem we mnie buchło, to teraz nic. Tak mi się dusza zmęczyła, stargała, zszarpała w tej ciągłej wojnie, że
A ja jak to echo:
Rozchodzim...
I z dobrym sercem, córko? mówi.
Z dobrym...
To zostańże z Panem Jezusem!
Obróciła się i do drzwi idzie, a ja jak skamieniała stoję, patrzę na nią, tylko mi coraz mocniej zęby szczękają. Otwarła drzwi, odwróciła się w progu, raz jeszcze zrobiła krzyż i szepcąc pacierz drzwi za sobą cicho zamknęła. Dopiero kiedy usłyszałam stukanie tego kija w sieniach, pękło coś we mnie, coś mi w piersiach warem buchnęło...
Mamo!... krzyknę. Mamo!...
Wyleciałam na schody, u nóg matce padłam i jak szalona krzyczę:
Mamo! Mamo!...
Że się ta ziemia nie rozstąpiła przede mną, to nie wiem. A matka?
Cicho, córko, cicho, bo ludzie usłyszą...
A właśnie zaczął ktoś z góry po schodach iść... Tak się porwałam, chwyciłam się za włosy i do stancji.
Z południa już było, kiedym ocknęła leżąc przy tym progu, przez który matka wyszła z żebrackim kijem. Usta miałam spalone, wyschnięte gardło, oczy w ogniu. Przez resztę dnia i przez noc tłukłam się po stancji jak wilk, bez snu, bez jadła, bez kropli wody. Takem się mordowała z sobą! Ale rano byłam już spokojna. Ze wszystkim, proszę pani, tę duszę utłumiłam w sobie...
Na trzeci dzień odziałam się chustką i poszłam ku Bernardynom. Stanęłam z boku ulicy, spojrzę w kruchtę, siedzi matka! Te włosy siwe gładziutko splecione, to chuściątko białe na nich, ta gunia wylatana, wynaprawiana w owe to jeszcze czasy, kiedy matka szycie swoje chowała przede mną... Siedzi na dawnym miejscu, na ławce, wprost wielkiego krzyża, a że ludzie nie szli, więc się na kijku rękami sparła i słucha, co insze mówią. Ale to, proszę pani, z taką wesołą twarzą, taka rozjaśniona, taka jakaś żywa, jakby nie ta sama! Targnęły się we mnie wnętrzności, alem tylko zęby ścisnęła i stałam dławiąc się własnymi łzami. To jedno mnie pocieszyło trochę, żem tej kulawej nie widziała w
kruchcie. I tak mi zaczął dzień za dniem iść.
Pani naczelnikowa wróciła, przeniosłam się do pierwszej lepszej izdebki na Lipową, bo tam na Zielonym placu dawno najęli, i wszystko jak dawniej. Tylko nim do roboty poszłam, leciałam do Bernardynów. Przyjdę, postoję, popatrzę ukradkiem, dusza jęknie we mnie i idę precz... To jak inni, proszę pani, na uciechę chodzą, tak ja chodziłam serce w sobie rwać... A co mówią, proszę pani, o człowieku, że tego albo tamtego nie strzyma, nieprawda! Wszystko strzyma, do wszystkiego moc ma! On nie tylko że nawyknie, ale tak się w swojej męce zakocha, tak zamiłuje, że chleb położy, a pójdzie do niej, żeby mu serce gryzła... To mu wszystko w świecie jakby w sen obróci, a dopieroż ta męka jego będzie mu za życie, za prawdę... Więc, proszę pani, jak ten pijak do wódki ciągnie, tak ja ciągłam do tego kościoła. Aby spojrzeć, aby zobaczyć, aby głos, aby szept usłyszeć...
To nieraz stoję tak, patrzę, tu mi łzy kipią, jak ten ukrop gorące takie, tu mnie aż za włosy coś ciągnie do matki, a tu znów jakby mnie co kleszczami trzymało, tak nie mogę... To nieraz aż, proszę pani, wszystkie siły na mnie uderzają, aż mi się w oczach ciemni... Zeprę się o ten mur kościelny i stoję, a każda żyłka we mnie. drży, że tam matka o kilka cegieł tylko, z drugiej strony, a taka daleka!...
Przeszło tak może już ze dwa miesiące, kiedy mnie pani naczelnikowej siostra na wieś z sobą na tydzień zabrała. Nie było wtedy inszej roboty żadnej, domu tego tracić nie chciałam, tydzień, myślę, nie wieczność, pojechałam.Ale z tygodnia zrobiły się trzy, jak to, proszę pani, mówić nie trzeba, gdzie dużo dzieci w domu. Obszyło się jedno, to znów drugie szło. Byłoby tego i na miesiąc pewnie, ale nie mogłam dłużej tak wyżyć!
Musiałam tam, do tej kruchty...
Wracam, lecę, a matki nie ma.
Wprost krzyża ławka pusta, parę bab w kątach drzemie, nikogo!
Jakby po mnie wiatr przeszedł, taki mnie chłód objął, takie zimno nagłe. Chodzę, czekam, ludzie się oglądają za mną, nikogo. Więc kiedy już kościelny kluczami dzwonić zaczął, zebrałam się w sobie i podeszłam do żebraczki, co sama jedna
najdalej od innych siedziała. Dałam jej, proszę pani, parę groszy i tak niby od niechcenia pytam:
A gdzież ta staruszka, co tu siedziała wprost krzyża?
A baba:
Ta kulawa?
Nie! mówię. Taka drobna, szczupła.
Wiem, wiem! Ta szlachcianka!... A, to już jej więcej niż tydzień nie ma! Może już będzie dziesięć dni, jak jej nie ma.
A gdzież jest?
Do szpitala wzięli.
Jezus Maria! Do którego szpitala?
Nie wiedziała. Raz zdawało się jej, że do św. Rocha, to znów, że do św. Ducha. Ale ja już byłam w ulicy, już biegłam do najbliższego szpitala. Biegłam, jakby mnie wiatr niósł. Ludzie mi z drogi schodzili, bom ich nie widziała i wpadałam, na nich cała się z niespokojności paląca i do siebie gadająca.
Mamo, mamo! Nigdy już, nigdy nie puszczę cię od siebie! Bądź, czym chcesz, rób, co chcesz, zawsze z tobą zostanę, nic ci się przeciwić nie będę! Już we mnie żadnej dumy nie ma, żadnej pychy, mamo! Będę ci łatała tę żebracką gunię, będę cię odprowadzała do kruchty, sama będę jadła chleb, który ci ludzie dadzą... Wszystko, wszystko, co chcesz, zrobię, jak pies służyć ci będę!... Mamo droga... jedyna... rodzona!...
Dopadłam szpitala, ale jej tam nie było. Rzuciłam się co tchu do drugiego. Wtem patrzę, a tu wprost mnie idzie, proszę pani, ta kulawa. Idzie powoli, sztykuta, patrzy na mnie, uśmiecha się i trzęsie głową.
Zakipiało we mnie, zwolniłam kroku, podniosłam głowę i z góry tak na nią patrzę. A ta staje, wprost drogę mi zagradza sobą.
A dzień dobry, dobrodziuniu mówi dzień dobry po znajomości! A taki wtedy pomylenia nie było! Taki nie było!...
Stoi, trzęsie ręką w łachmanach i śmieje się z cicha tą żółtą, trędowatą twarzą, która mi się nagle wydała zupełnie podobną do tej, com ją w tych mrokach w stancji na Dobrej widziała... Stoi tak blisko, że otrzeć się o nią trzeba było. Ale zaledwie dotknęły mnie te łachmany, zaraz jakby się we mnie co zawaliło... To kochanie, ta pokora dla matki, te wszystkie mowy do niej, to jakby w gruz poszło!
Tak się to wszystko rozprysło, tak się to wszystko rozbiło, że tego gruzu pełne piersi miałam.
Sama sobie obca, sztywna, zmrożona weszłam do szpitalnego gmachu wolnym krokiem, z wysoko podniesioną głową. Rozstąpiła mi się gawiedź, co tam w sieniach stała, a ja wprost do woźnego, do kraty.
Czy nie umieszczono tu przed dziesięciu dniami staruszki jednej, niejakiej Brońskiej? pytam. I ani mi głos nie drgnął, ani oko mrugnęło.
A to by trzeba w kancelarii spytać... albo lepiej siostry. Będzie prędzej! Idzie właśnie...
Podeszłam do przechodzącej zakonnicy.
Brońska? A to się pani spóźniła! Już my ją biedaczkę wczoraj pochowali. Nie miała nikogo z krewnych...
A widząc, że się chwieję i muru chwytam:
Czy może się pani pyta o kogo innego? Bo ta staruszka, ta Brońska, co ja o niej mówię, co tu umarła u nas, to była taka babka spod kościoła... od Benedyktów ją tu przywieźli... żebraczka...
Zakonnica mówiła głośno, dobitnie, wszystkie głowy obróciły się w moją stronę.
A to nie! mówię. Ja się pytam o panią Brońską, wdowę po urzędniku.
To takiej nie było tutaj!
Przepraszam...
Wyżej jeszcze podniosłam głowę i wyszłam.
Podniosła głowę i teraz wysoko, zamilkła, a jej bezdennie smutne oczy patrzyły z jakąś rozpaczliwą dumą w długą, pustą aleję, po której wiatr huczał...