Gra w karty w dawnej Polsce
Hanna Widacka
Warszawa czasów saskich wiodła prym w grach karcianych. Nieoceniony Jędrzej Kitowicz autorytatywnie stwierdzał: „Tak zaś chęć do grania w karty nagle i mocno opanowała cały naród, iż ledwo kogo nalazł z pierwszych i ostatnich, którzy by się nimi bawić nie lubili; z panów zaś wielkich i paniczów kto nie znał kart, kto się nie mógł pochwalić, że (...) nie przegrał lub nie wygrał w karty sta jednego i drugiego tysięcy, a miał po temu fortunę, ten był poczytany za grubianina i żmindę”.
Bo i szał hazardu niepowstrzymaną falą zalewał Rzeczpospolitą, wraz z modą francuszczyzny. Bogatsi paniczykowie „fraczkowi” zostawiali na zielonych stolikach obcych miast i kurortów krociowe fortuny (zazwyczaj ojcowskie); niektórzy przytomnie edukowali się w szulerskich studiach za granicą i wiedli odtąd żywot bankiera oszusta, który musiał mieć nie lada pamięć, niezawodny wzrok, palce prestidigitatora, wykwintność salonowego lwa i błyskawiczny refleks. Uprawiano gry koncepcyjne, rozrywkowe i hazardowe; oczywiście największym wzięciem cieszyły się te ostatnie - dziś już zupełnie zapomniane. W XVIII w. grywano nad Wisłą, i to ostro, najczęściej w tryszaka (dawniej zwanego flusem), faraona, kwindecza i mariasza (zwykłego, szlifowanego i ślepego). Dawna baseta, pikieta czy chapanka (kłótnik) powoli wychodziły z mody. Jak informował Kitowicz, „za pojawieniem gry faraona weszli ludzie dystyngowani, a nawet najwięksi panowie stali się szulerami, ogrywając jedni drugich nie tylko z gotowych pieniędzy, ale nawet z nieruchomych substancji, z dóbr, z klejnotów i całej fortuny”. Na jedna kartę wolno było postawić i tysiąc czerwonych złotych, i sto tysięcy, zatem przez jedną noc rodzili się bogacze i bankruci. I tak np. „generał Rozdrażewski (...) z chudego pachołka przez szulerstwo w karty zrobił sobie kilkanaście milionów substancji” (Kitowicz). Wszechwładny minister królewski, hrabia Brühl, szulerował tak zapamiętale, że często nie tylko nie rozmawiał z odwiedzającymi go dygnitarzami, ale nawet ich nie witał - taki despekt spotkał w początkach grudnia 1752 r. książąt Michała i Augusta Czartoryskich. Właśnie w Warszawie, u niejakiego Francosa, działał pierwszy w Polsce klub karciany, skupiając towarzystwo związane z dworem, głównie cudzoziemców. A i sam August III chętnie siadał do stolika, oczywiście na pokojach królewskich.
Na mezzotincie augsburczyka Johanna Eliasa Ridingera (1698 - 1768), zdjętej według własnego pomysłu i rysunku, kawaler i dama siedzący w monumentalnym wnętrzu przy okrągłym stoliku, grają w karty. Centralne miejsce na blacie zajmuje bank w postaci talerzyka z monetami. Kawaler z gracją wykłada asa karo, zaś dama sprawia wrażenie zaskoczonej obrotem gry. W głębi pazik nalewa trunek do dwóch kieliszków, a muzykujący młodzian przygrywa na flecie. U stóp kobiety leży piesek. Ridinger nie musiał odwoływać się do fantazji, uwiecznił tylko scenkę, podpatrzoną w wytwornym towarzystwie w kręgach dworskich. Mogła ona z równym powodzeniem rozegrać się w Warszawie.
Grafika ze zbiorów Biblioteki Narodowej w Warszawie.