Autor: Kim Stanley Robinson
Tytul: Zanim się obudzę
(Before I wake)
Z "NF" 6/91
Abernathy'emu śniło się, że stoi na stromej grani, spadającej
osypiskiem do polodowcowego jeziorka. Jeziorko było w środku
granatowe, a na obrzeżach błękitne. Gdzieniegdzie na
skalnych połaciach jaśniały plamy trawy niby trawniki w
posiadłościach świstaków. Żadnych drzew. Abernathy czuł
w gardle zimne, rozrzedzone powietrze. Widział grzbiety
górskie odległe o całe mile i choć wszystko trwało w
bezruchu, czuło się w tym ogromny rozmach, jakby podmuch
wiatru uchwycił samą materię istnienia.
- Obudź się, do cholery - odezwał się jakiś głos.
Abernathy poczuł pchnięcie w plecy i stoczył się po osypisku,
wywołując małą lawinę.
Stał teraz w dużym, białym pokoju. Wszędzie pełno było
szklanych pojemników różnej wielkości, poustawianych w
piramidy po cztery, pięć, a w każdym spało jakieś zwierzę:
małpka, szczur, pies, kot, świnia, delfin, żółw.
- Nie - rzekł cofając się. - Proszę, nie.
Do pomieszczenia wszedł brodaty mężczyzna. - No, zbudź
się - powiedział szorstko. - Pora wziąć się do roboty, Fred.
Musimy ciężko pracować, w tym jedyna nadzieja. Trzeba
walczyć z sennością! - Chwycił Abernathy'ego za ramiona i
posadził na pojemniku z wiewiórkami. - Posłuchaj! -
krzyknął. - Wszyscy śpimy i coś nam się śni!
- Dzięki Bogu - rzekł Abernathy.
- To nie wszystko! Bo jednocześnie żyjemy na jawie.
- Nie wierzę ci.
- Owszem, wierzysz. Spójrz na to. - Wziął dużą rolkę
papieru z wykresami i uderzył nią Abernathy'ego w pierś, a
potem rozwinął papier na podłodze. Pokrywały go czarne
zawijasy.
- Wygląda jak zapis nutowy - zauważył Abernathy z
roztargnieniem.
Brodacz wykrzyknął: - Tak! Tak! To zapis symfonii, jaką
codziennie grają nasze mózgi! Bardzo trafne! Tutaj mamy
stary zapis; widzisz, jak skrzypce rzępolą przez szesnaście
godzin? Tak kiedyś to wyglądało, Fred. To świadomość -
szarpnął mocno obiema rękami za brodę. Wyglądał jakby coś go
dręczyło. - A potem nagłe zejście do basów, to te luki tutaj.
Błogosławiony sen. W ciągu nocy słyszeliśmy instrumenty ze
środka skali: rogi, oboje i altówki, które coraz dłużej
wirowały małymi improwizacjami ponad basami w tle, aż
wreszcie jedna z nich wypełniała całą godzinę, zanim znów
całą mocą zabrzmiały skrzypce. Tak, Fred, to absolutnie
trafne porównanie!
- Dziękuję - rzekł Abernathy. - Nie musisz wrzeszczeć.
Stoję obok ciebie.
- No to się obudź - powiedział brodacz wściekłym, cichym
głosem. - Nie możesz, prawda? - Śpiewasz nową śpiewkę, jak my
wszyscy. Spójrz na to: osiemdziesiąt procent snu
paradoksalnego, przemieszanego bezładnie z okresami czuwania
i dwadzieścia snu głębokiego. A to zmienia nas w lunatyków,
w chodzące koszmary na jawie.
Abernathy spostrzegł, że wszystkie zęby w głębi brody jego
rozmówcy to siekacze. Przesunął się chyłkiem w kierunku
drzwi, potem rzucił się do nich biegiem. Mężczyzna skoczył
na niego i obaj potoczyli się po podłodze.
Abernathy obudził się.
- Aha - rzekł mężczyzna. Był to Winston, kierownik
laboratorium. - Więc teraz mi wierzysz - powiedział kwaśno,
rozcierając łokieć. Jeśli wszyscy zaczniemy odpływać jak ty,
nie będziemy nawet pamiętać, jak wyglądało życie. Wtedy
będzie po wszystkim.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Abernathy.
- W laboratorium - odparł Winston głosem pełnym
bezbrzeżnej cierpliwości. - Teraz tu mieszkamy, pamiętasz,
Fred? Pamiętasz?
Abernathy rozejrzał się. Laboratorium było duże i dobrze
oświetlone. Na podłodze walał się papier z wykresami EEG. Ze
ścian zastawionych aparaturą wystawały czarne blaty. W
jednym rogu stała klatka z dwoma szczurami.
Abernathy gwałtownie potrząsnął głową. Wszystko wracało.
Obudził się, ale sen był prawdziwy. Jęknął, podszedł do
małego okna, zobaczył dym unoszący się z miasta poniżej. -
Gdzie Jill?
Winston wzruszył ramionami. Przeszli szybko przez drzwi
na końcu laboratorium prowadzące do pokoiku z łóżkami
polowymi i kocami. Nikogo tam nie było.
- Pewnie znów poszła do domu - odezwał się Abernathy.
Winston syknął ze zdenerwowania i zmartwienia. - Sprawdzę
teren - rzekł. - Ty lepiej pojedź po nią. Uważaj na siebie!
Fred był już za drzwiami.
W wielu miejscach ulice były prawie zablokowane rozbitymi
samochodami, ale od ostatniego wypadu Abernathy'ego do domu
niewiele się zmieniło i dojechał w dobrym czasie.
Przedmieścia dusiły się mgiełką pachnącą jak dym z pieca do
spalania śmieci. Sprzedawca na stacji benzynowej stał,
trzymając w ręku uchwyt pompy i patrzył ze zdumieniem na
przejeżdżającego Abernathy'ego. Pomachał mu ręką. Abernathy nie
odwzajemnił gestu. Podczas jednej z takich wypraw widział
nożownika w akcji i teraz nie miał ochoty przyglądać się
czemukolwiek.
Zatrzymał samochód przy krawężniku przed swym domem.
Przed resztkami swego domu. Spłonął prawie do fundamentów.
Jedynym elementem wystającym ponad poziom był osmalony
komin.
Wysiadł ze starej cortiny i powoli przeszedł przez
trawnik poznaczony czarnymi śladami stóp. Gdzieś dalej
szczekał natarczywie pies.
Jill stała w kuchni nucąc do siebie i przestawiając
przedmioty. Podniosła wzrok, gdy Abernathy wszedł na boczne
podwórko. Miała rozbiegane oczy. - Przyjechałeś -
powiedziała radośnie. - Jak ci minął dzień?
- Jill, chodźmy gdzieś na kolację - zaproponował
Abernathy.
- Ale ja już gotuję!
- Widzę. - Przestąpił nad tym, co niegdyś było ścianą
kuchni i wziął Jill za rękę. - Nieważne. Chodźmy już.
- No, no - rzekła Jill, muskając jego twarz usmoloną
ręką. - Ależ jesteś dziś romantyczny.
Wykrzywił usta w uśmiechu. - Pewnie. Chodź. - Ostrożnie
wyciągnął ją z domu, przeprowadził przez podwórko i pomógł
wsiąść do cortiny. - Co za rycerskość - zauważyła; jej oczy
biegały bez przerwy.
Abernathy wsiadł i zapalił silnik. - Ale, Fred - zapytała
jego żona - co z Jeffem i Fran?
Abernathy wyjrzał przez okno. - Jest z nimi opiekunka -
rzekł w końcu.
Jill zmarszczyła się, skinęła głową, oparła się wygodnie.
Na szerokiej twarzy widać było smugę brudu. - Ach -
powiedziała - tak lubię jadać poza domem.
- Tak - odparł Abernathy i ziewnął. Poczuł senność. - O,
nie - powiedział. - Nie! - Ugryzł się w wargę, uszczypnął w
grzbiet dłoni na kierownicy. Znów ziewnął. - Nie! -
krzyknął. Jill, zaskoczona, szarpnęła się i uderzyła o
drzwi. Abernathy skręcił, żeby nie przejechać siedzącej na
środku drogi Arabki. - Muszę się dostać do laboratorium -
krzyknął. Opuścił osłonę przeciwsłoneczną, wyjął z kieszeni
marynarki jeden z ołówków i nabazgrał niezręcznie: "Do
laboratorium". Jill wpatrywała się w niego. - To nie była
moja wina - szepnęła.
Wjechali na autostradę. Wszystkie trzydzieści pasów było
pustych, więc wcisnął gaz. - Do laboratorium - śpiewał - do
laboratorium, do laboratorium. - Latający pojazd policyjny
wylądował na autostradzie przed nimi, złożył skrzydła i
szybko odjechał. Abernathy próbował jechać za nim, ale
autostrada skręciła, zwęziła się i z powrotem znaleźli się
na poziomie ulic. Krzyknął ze złości i ugryzł się w kciuk.
Jill z płaczem oparła się o drzwi. Jej oczy wyglądały
jak istotki próbujące wyrwać się na wolność. - Nic nie
mogłam na to poradzić - odezwała się. - Kochał mnie, wiesz?
A ja jego.
Abernathy jechał dalej. W wielu miejscach widać było
pożary. Chciał jechać na zachód, musiał jechać na zachód.
Samochód zachowywał się dziwnie. Znajdowali się na
wysadzanej drzewami alei, poza miastem, gdzie domy były
nieliczne. W poprzek jezdni leżał ogromny Boeing 747 ze
skrzydłami obróconymi do przodu. Wycięto w nim wysoki tunel,
żeby przepuścić ruch, którym kierował gliniarz z gwizdkiem i
w białych rękawiczkach.
Na desce rozdzielczej rozbłysło światełko alarmowe Do
laboratorium. Abernathym wstrząsnął szloch. - Nie wiem,
którędy!
Jill wyprostowała się. - Skręć w lewo - powiedziała
spokojnie. Abernathy pstryknął przełącznikiem kierunku i
samochód przestawił się na pas skręcający w lewo. Dojechali
do innych rozgałęzień i za każdym razem Jill mówiła mu,
którędy jechać.
Obudził się. Winston tamponem waty ścierał mu z ramienia
kropelkę krwi.
- Amfetaminy i ból - szepnął Winston.
Znajdowali się w laboratorium. Około dziesięciu
techników, doktorantów i magistrantów pracowało w wyraźnym
pośpiechu przy swoich blatach.
- Jak się czuje Jill? - spytał Abernathy.
- Nieźle, nieźle. Teraz śpi. Słuchaj, Fred, znalazłem
sposób, żeby dłużej utrzymywać się w stanie jawy. Amfetaminy
i ból. Regularne zastrzyki benzedryny plus ostry ból co
godzinę czy coś koło tego, aplikowany w sposób, jaki uznasz
za najwygodniejszy. Metabolizm osiąga zbyt wysoki poziom,
aby umysł odpłynął w stan lunatyczny. Wypróbowałem to: byłem
w pełni przytomny i aktywny przez sześć godzin. Wszyscy
teraz stosujemy tę metodę.
Abernathy patrzył na techników śmigających po laboratorium.
- Widzę. - Czuł, jak serce wali mu gwałtownie i mocno.
- No dobrze, weźmy się do roboty - rzekł Winston z
przejęciem. - Wykorzystajmy ten czas.
Abernathy wstał. Winston zwołał małe zebranie. Czując
utkwione w siebie spojrzenia, Abernathy skupił się. - Myślenie
jest procesem elektrochemicznym. Spróbujmy zignorować chemię
i skupić się na aspekcie elektrycznym. Jeśli zmieniły się
otaczające pola... czy ktoś wie, ile gausów ma teraz pole
magnetyczne? Albo ile wynosi promieniowanie kosmiczne?
Patrzyli na niego bez słowa.
- Możemy dostroić się do monitorów stacji kosmicznej -
powiedział - a resztę zrobić tutaj.
Wziął się do pracy, a oni pracowali z nim. Co godzinę
uśmiechnięty Winston obchodził ich ze strzykawkami,
śpiewając: Szybkość, szybkość, szybko-ość! Przekonał
Abernathy'ego, aby spuszczał sobie na wewnętrzną stronę
przedramienia po kropelce kwasu solnego.
Utrzymywało to Abernathy'ego w przytomności lepiej niż
innych. Cały dzień, potem drugi, pracował bez przerwy,
popijając w trakcie pracy krakersy wodą i robiąc sobie
zastrzyki, gdy nie było Winstona.
Po pierwszych kilku godzinach, mimo zastrzyków i kwasu,
jego pomocnicy zaczęli odpływać w sen. Zadania, jakie im
przydzielał, zostawiali nie dokończone. Jeden z techników
pokazał mu udany eksperyment: dwa szczury wgryzające się
sobie wzajemnie w nogi. Abernathy na próżno usiłował
doprowadzić technika do przytomności okładając go pięściami.
W końcu robił całą robotę sam. Zajęło mu to kilka dni. W
miarę jak jego technicy padali czy dokądś odchodzili,
przechodził od blatu do blatu i mrużył oczy jakby pełne
piasku, aby odczytać wyniki na ekranach oscyloskopów i
komputerów. Nigdy w życiu nie czuł się tak wyczerpany. To
jakby pisał test z przedmiotu, którego nie rozumiał i w
którym był poważnie opóźniony.
Mimo to pracował dalej. Elektroencefalografy wykazywały
oscylację między stanem jawy i snem paradoksalnym w
układzie, jakiego nigdy nie widział. A istniały korelacje
między wykresami EEG i wahaniami w obrębie pola
magnetycznego. Niektórzy mężczyźni mrugali otwartymi oczyma;
siedzieli na podłodze rozmawiając z sobą lub z Abernathym,
ale wyglądali na zbyt wyczerpanych, aby się ruszyć. Raz
musiał uspokajać Winstona, który szlochał na podłodze i
powtarzał: - Nigdy nie przestaniemy śnić, Fred, nigdy nie
przestaniemy. - Abernathy dał mu zastrzyk, ale nie odniosło
to żadnego skutku.
Pracował dalej. Siedział przy zatłoczonym stole na
zjeździe wychowanków swej szkoły średniej i stwierdził, że i
tak też może pracować. Robił sobie zastrzyki ilekroć sobie o
nich przypomniał. Był bardzo, bardzo zmęczony.
W końcu poczuł, że więcej już nie zrozumie. Pozostali
leżeli w magazynku z Jill albo pokładali się na podłodze
laboratorium. Drgały im powieki.
- Ziemia, słońce, system słoneczny, wszyscy poruszamy się
w przestrzeni wypełnionej pyłem, gazem i polami siłowymi.
Stacja kosmiczna wykryła oznaki silnego pola
elektromagnetycznego, w jakie najwyraźniej weszliśmy. Może
to fala uderzeniowa supernowej, czegoś w sąsiedztwie, co
widzimy dopiero teraz. Czy ktoś patrzył ostatnio w niebo?
Nieważne. Coś. I to pole wprowadziło fale elektryczne
naszych mózgów w stan podobny do tego, który nazywamy snem
paradoksalnym. Nasze mózgi buntują się i z całych sił walczą
o zachowanie świadomości, ale to pole zmusza je do
uległości. Więc oscylujemy. - Roześmiał się słabo i wczołgał
na jeden z blatów, by złapać trochę snu.
Obudził się i strzepnął kurz ze służącego mu za koc fartucha
laboratoryjnego. Polna droga, na której spał, była pusta.
Ruszył przed siebie. Chmurzyło się i zapadał wieczór.
Minął grupkę chat zbudowanych w stylu tropikalnym:
otwarte ściany i dachy pokryte liśćmi palmowymi. Puste.
A potem znalazł się na brzegu morza. Przed nim rozciągał
się niski cypel utworzony z tysięcy zmiażdżonych drewnianych
krzeseł. Przy linii przypływu na dużym krześle, które
jeszcze miało siedzenie i jedną poręcz, ktoś siedział.
Abernathy szedł ostrożnie po listwach i wytoczonych z
drewna walcach, przechodził z poręczy krzeseł na siedzenia z
dykty. Szary ocean wokół niego był dziwnie spokojny:
szkliste fale bezgłośnie wznosiły się i opadały na gładkie
drewno na granicy wody. Przejrzyste kłęby mgły - najniższa
warstwa gęstej pokrywy chmur - płynęły powoli ku brzegowi. W
powietrzu pachniało solą i wilgocią. Abernathy wzdrygnął się
i stąpnął na następny kawałek spłowiałego, szarego drewna.
Siedzący mężczyzna odwrócił się i spojrzał na Abernathy'ego.
Był to Winston. - Fred - zawołał głośno w ciszy poranka.
Abernathy podniósł oparcie krzesła, ustawił je ostrożnie i
usiadł.
- Jak się czujesz? - spytał Winston.
Abernathy skinął głową. - W porządku. - Tu, blisko wody,
słyszał ciche plaśnięcia i ssanie wznoszącego się i
opadającego morza. Fale dochodzące do brzegu wyglądały na
trochę większe i widział, że jak dym unosi się z nich rzadka
mgiełka.
- Winston - wyskrzeczał. Odchrząknął. - Co się stało?
- Śnimy.
- Ale co to znaczy?
Winston roześmiał się dziko. Sen pośredni, sen gwałtowny,
sen tyłomózgowy, sen mostowy, sen aktywny, sen paradoksalny.
- Uśmiechnął się ironicznie. - Nikt nie wie co to takiego.
- No, ale te wszystkie badania.
- Tak, te wszystkie badania. Jakże ja w nie kiedyś
wierzyłem, jakże ja je kiedyś prowadziłem, wszystkie te
nieszczęsne domysły - od śmiesznych do absurdalnych; śnimy,
aby zorganizować doświadczenia w pamięć, aby pobudzać zmysły
w ciemności, aby zajrzeć w przyszłość, aby przewietrzyć
naszą percepcję głębi, na miłość boską! Chcę powiedzieć, że
nie wiemy, prawda, Fred? Nie wiemy, co to marzenia senne,
nie wiemy, co to sen, trzeba się tylko chwilę zastanowić,
aby zdać sobie sprawę, że nie wiedzieliśmy, co to sama
świadomość, co to znaczyło nie spać. Czy kiedykolwiek
wiedzieliśmy naprawdę? Żyliśmy, spaliśmy, mówiliśmy, a w
sumie były to trzy równorzędne tajemnice. Czy skoro
wszystkie te trzy rzeczy robimy naraz, tajemnica jest choć
trochę głębsza?
Abernathy skubał drewnianą nogę krzesła. - Przez większość
czasu czuję się normalnie - rzekł. - Tylko że ciągle
zdarzają się dziwne rzeczy.
- Masz niezwykłe wykresy EEG - powiedział Winston udając
ton naukowy. - Więcej w nich fal alfa i beta niż u reszty z
nas. Jak gdybyś bardziej próbował się obudzić.
- Tak. Tak właśnie się czuję.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu patrząc, jak fale
oblizują wilgotne krzesła. Był odpływ. Na morzu, blisko
granicy widoczności, Abernathy dostrzegł dużą kabinową
motorówkę dryfującą z prądem.
- Więc powiedz mi, co odkryłeś - poprosił Winston.
Abernathy opisał dane przekazywane ze stacji kosmicznej, a
potem własne eksperymenty.
Winston skinął głową. - Ugrzęźliśmy tu na dobre.
- Chyba że wyjdziemy z tego pola. Albo - mam pomysł na
urządzenie, które można by nosić na głowie i które
przywróciłoby dawne warunki.
- Rozwiązanie wymyślone we śnie?
- Tak.
Winston roześmiał się. - Jakże ja wierzyłem w całą tę
naszą racjonalność, Fred. Sny jako rodzaj elektrochemicznego
przejawu istnienia systemu nerwowego, przypadkowa aktywność
- jak rozsądnie brzmiało to wszystko! Przewietrzyć percepcję
głębi! Boże, jakie to wszystko małostkowe. Dlaczego nie
mielibyśmy wierzyć, że sny to wielkie podróże do
przyszłości, do innych wszechświatów, do świata bardziej
prawdziwego niż ten nasz! Czasami, w ostatniej sekundzie
przed przebudzeniem, miało się takie wrażenie, jakbyśmy żyli
w świecie tak naładowanym znaczeniem, że mógł się od tego
rozpaść... A teraz mamy to. Jesteśmy tu, Fred, to jest ta
chwila, nasza jedyna chwila, bez względu na to, jak ją
nazwiemy. J e s t e ś m y t u. Może od idei do symbolu.
Ludzie się przystosują. To jeden z naszych talentów.
- Nie podoba mi się to - rzekł Abernathy. - Nigdy nie
podobały mi się moje sny.
Winston tylko się na to roześmiał. - Mówi się, że samo
świadomość była skokiem jak ten: że ludzie chodzili sobie
jak psy i nagle pewnego dnia, może dlatego, że Ziemia
przechodziła przez falę uderzeniową jakiegoś odległego
wybuchu, pewnego dnia jeden z nich wyprostował się,
rozejrzał wokół i powiedział: Jestem.
- To by była niespodzianka - rzekł Abernathy.
- A tym razem wszyscy obudzili się pewnego ranka ciągle
śniąc, rozejrzeli się i powiedzieli: Czym jestem? - Winston
roześmiał się. - Tak, ugrzęźliśmy tu. Ale ja potrafię się
przystosować. - Wskazał ręką. - Spójrz, ta łódź tonie.
Patrzyli, jak kilka osób na pokładzie usiłuje spuścić na
wodę tratwę pneumatyczną. Po wielu próbach udało im się to i
wszyscy do niej wsiedli. Następnie odpłynęli wiosłując na
pełne morze, w mgłę.
- Boję się - odezwał się Abernathy.
Obudził się. Znów był w laboratorium. Wyglądało gorzej niż
przedtem. Oczyszczono dwa blaty, żeby zrobić miejsce dla
szachownic i kilku techników grało z zawiązanymi oczyma
sprzeczając się, która szachownica jest która.
Poszedł do biura Winstona po benzedrynę. Nic już nie było.
Złapał jednego ze swych doktorantów i spytał: - Jak długo
spałem? - Oczy doktoranta biegały nerwowo. Zaśpiewał w
odpowiedzi: - Szesnastu chłopa na umrzyka skrzyni, yo ho ho
i butelka rumu. - Abernathy poszedł do magazynku. Jill, naga,
jeśli nie liczyć jasnoniebieskiej bielizny, paliła
papierosa. Jeden z dyplomantów muskał jej sutki piórkiem. -
O, cześć, Fred - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. -
Gdzie byłeś?
- Rozmawiałem z Winstonem - rzekł z trudem. - Widziałaś
go?
- Tak! Ale nie wiem, kiedy...
Znów zaczął samotną pracę. Nikt nie chciał mu pomóc.
Wysprzątał pokoik obok laboratorium i znosił do niego
potrzebny mu sprzęt. Zamknął w szafce trzy duże pudełka
krakersów i kiedy tylko czuł się senny, próbował zamykać się
w swoim pokoiku. Kiedyś spędził trzy tygodnie w Chinach, po
czym się obudził. Czasami budził się w swojej starej
cortinie, obejmując kierownicę jak jedynego przyjaciela.
Wszystkich innych stracił. Za każdym razem zaczynał pracę od
nowa. Potrafił zachowywać przytomność całymi godzinami. Dużo
zrobił. Magnesy działały dobrze, otrzymywał pola, o jakie mu
chodziło. Urządzenie do wytwarzania pola wokół główy -
dziwny hełm z drutu - to było do zrobienia.
Był zmęczony. Mruganie oczyma sprawiało mu ból. Za każdym
razem, gdy czuł senność, aplikował sobie więcej kwasu na
przedramię. Pokrywały je oparzenia, ale żadne z nich już
specjalnie nie bolało. Gdy się budził, czuł się, jakby nie
spał od wielu dni. Dwa razy pomogli mu dyplomanci i był im
za to wdzięczny. Czasami wpadał Winston, ale tylko się
śmiał. Abernathy był zbyt zmęczony, wszystko robił
niezdarnie. Raz dostał się do telefonu w laboratorium i
spróbował zadzwonić do rodziców; wszystkie linie były
zajęte. W radiu tylko trzaski, oprócz stacji nadającej
wyłącznie odcinki "Samotnego zwiadowcy". Wrócił do pracy.
Jadł krakersy i pracował. Pracował i pracował.
Kiedyś późnym popołudniem zrobił sobie przerwę i wyszedł
na taras baru przy laboratorium. Słońce stało nisko i wiał
chłodny wiatr. Widział powietrze wypełnione bursztynowym
światłem i gwałtownie je wdychał. Poniżej miasto dymiło, on
wiedział, że żyje, że zdaje sobie sprawę, że żyje, i że coś
ważnego wpycha się do wszystkiego, zalewając każdą
cząsteczkę...
Na taras weszła Jill, ciągle ubrana tylko w błękitną
bieliznę. Stanęła na palcach i dziwnie się uśmiechnęła.
Abernathy widział, jak jej ciało pokrywa się gęsią skórką
jakby wiatr marszczył wodę, i siła jej obecności - odległej,
kobiecej, tajemniczej - napełniła go strachem.
Stali o kilka kroków od siebie i patrzyli w dół na
miasto, gdzie kiedyś mieli dom. Jego otoczenie płonęło.
Jill wskazała ręką. - Fatalnie, że mieliśmy odwagę w
pełni przeżyć nasze życie tylko w snach.
- Myślałem, że nieźle sobie radziliśmy - powiedział
Abernathy. - Myślałem, że w każdej chwili na jawie używaliśmy
go najlepiej, jak potrafiliśmy.
Wpatrywała się w niego, znów z tym wszystkowiedzącym
uśmiechem. - Naprawdę w to wierzyłeś, prawda?
- Tak - odparł gwałtownie. - Tak. Tak.
Wszedł do środka, żeby odgrodzić się od wszystkiego
pracą.
Obudził się. Znajdował się w górach, w wysoko położonej
kotlinie. Był teraz wyżej i widział jeszcze dwa inne
jeziorka, maleńkie oczka w granicie, poniżej tego granatowo-
błękitnego. Wspinał się po strzaskanych skałach, do których
czepiały się porosty, ku przełęczy. Wiatr suszył mu pot na
twarzy. Chłodził. Spokój i cisza, taki spokój, taka cisza...
- Obudź się!
To Winston. Abernathy był w swoim pokoiku (w oddali
wysokie grzbiety, poniżej zakurzona zieleń lasów), wbity w
kąt. Wstał, podszedł do szafki z krakersami, napompował się
benzedryną, którą znalazł w jakichś strzykawkach na
podłodze. (Śniegi i porosty).
Wszedł do głównego laboratorium i stłukł szybkę alarmu
przeciwpożarowego. Tym zwrócił na siebie uwagę wszystkich.
Wyłączenie alarmu zajęło mu parę minut. Gdy skończył,
dzwoniło mu w uszach.
- Urządzenie jest gotowe do prób - oznajmił grupie.
Liczyła około dwudziestu osób. Niektórzy byli tak schludni,
jakby wybierali się do kościoła; ubranie na innych wisiało w
brudnych strzępach. Jill stała z boku.
Winston przepchnął się do przodu grupy. - Co jest gotowe?
- krzyknął.
- Urządzenie, które pozwoli nam przestać śnić - odrzekł
Abernathy słabym głosem. - Jest gotowe do prób.
Winston rzekł z wolna: - No, to je wypróbujemy, dobrze,
Fred?
Abernathy przyniósł ze swego pokoiku do laboratorium hełmy
i sprzęt. Ustawił przekaźniki, podłączył magnesy i
generatory pola. Gdy wszystko było gotowe, wyprostował się i
wytarł czoło.
- To jest to? - spytał Winston. Abernathy skinął głową.
Winston podniósł jeden z siatkowych hełmów.
- Mnie to się nie podoba! - rzekł i uderzył hełmem o
ścianę.
Abernathy patrzył oniemiały. Jeden z techników kopnął jego
elektromagnesy. Abernathy, którego ogarnęła nagła wściekłość,
podniósł drewniany kij i uderzył technika. Kilku asystentów
skoczyło mu na pomoc, reszta stłoczyła się i zaczęła
niszczyć urządzenia. Wybuchła zażarta bójka. Abernathy
wymachiwał na oślep swym kawałkiem drewna czując ogromną
satysfakcję za każdym razem, gdy kogoś trafił. W powietrzu
czuło się krew. Niszczono jego maszyny. Jill podniosła jeden
z hełmów i rzuciła nim w Abernathy'ego, krzycząc: - To twoja
wina, to twoja wina! - Przewrócił mężczyznę przy magnesach i
zamachnął się kijem, żeby go zabić, gdy nagle dojrzał w ręce
Winstona jasny błysk - skalpel. Zamachnąwszy się jak gracz w
baseballa wbił Abernatemu cały nóż w przeponę. Abernathy
zachwiał się w tył, spróbował wciągnąć powietrze i
stwierdził, że może to zrobić, że nic mu nie jest, że wcale
nie pchnięto go nożem.
Wybiegł na taras, a Winston, Jill i inni deptali mu po
piętach; wszyscy potknęli się i upadli razem z nim. Patio
znajdowało się o wiele wyżej niż przedtem, wysoko nad
miastem, pełnym ognia i dymu. Do serca miasta schodziły
długie, szerokie schody. Abernathy słyszał krzyki, była
wietrzna noc, nie widział gwiazd, stał na krawędzi tarasu,
odwrócił się, a oni byli tuż za nim z twarzami
wykrzywionymi wściekłością. Krzyknął: - Nie! - i wtedy
rzucili się na niego; zamachnął się kawałkiem drewna, i
jeszcze raz, i jeszcze, potem odwrócił się, aby zbiec po
schodach i nie wiedząc, jak to się stało potknął się i spadł
koziołkując ze skalistych schodów, spadając spadając
spadając.
Obudził się. Spadał.
Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz
KIM STANLEY ROBINSON
Znany już Państwu z mistycznego opowiadania "Czarne
powietrze" i sensacyjnej mikropowieści "Ślepy geometra",
jest pisarzem zachowującym niezmiennie wysoki poziom. Tym
razem publikujemy jego opowiadania oniryczne, pozostające
jednak całkowicie w poetyce science fiction.
D.M.