Stewart Mary Tajemnica zamku Valmy


Mary Stewart

Tajemnica zamku Valmy

Dla Elizabeth Manners

Rozdział I

Pomyśl tylko o rozrywkach w pałacu! O przepychu, wykwincie! O wspaniałych mięsiwach na półmiskach. O smakowitych daniach... O ucztach za granicą przy muzyce i w świetle pochodni. Dziewięć karet czeka, śpiesz się... Śpiesz się...*

Posiadłość Rochestera, gdzie pracowała Jane Eyre. (Przyp. tłum.)

William Blake (1757-1887) - znany angielski poeta, myśliciel, malarz, rysownik, wybitny przedstawiciel wczesnego romantyzmu. (przyp. tłum.)

(Tourneur, "Tragedia mściciela")

śpiesz! Tam, do diabła...

Byłam zadowolona, że na lotnisku w Paryżu nikt na mnie nie czekał. Wylądowaliśmy tuż przed zmierzchem, w marcowym łagodnym powietrzu czuło się wiosnę. Po mocnym, popołudniowym deszczu niebo stało się bladoniebieskie, pasy startowe lśniły wilgocią, a strzępiaste miękkie chmury, oświetlone blaskiem późnych promieni słońca, szybowały unoszone wiatrem; Za budynkami lotniska, gdzie wzdłuż jezdni błyszczały druty telegraficzne, pędziły samochody z zapalonymi już światłami.

Właśnie wyładowano bagaże. Widziałam moją skromną walizkę stojącą obok nowiusieńkiej, znanej firmy Rovrobe, i wielkiego, nowoczesnego kufra z jasnej skóry. Moja też była kiedyś bardzo dobra, skórzana, z mosiężnymi inicjałami tatusia, teraz prawie niewidocznymi pod nalepką "Miss L. Martin, Paryż". Symboliczne, pomyślałam ze smutnym rozbawieniem. Panna L. Martin idąca powoli między postawnym mężczyzną w nieskazitelnym garniturze i piękną Amerykanką w futrze z norek, narzuconym niedbale na suknię, która świadczyła wyraźnie o tym, że młoda dziewczyna często bywa w Paryżu. Ja prawdopodobnie wyglądałam tak samo niepozornie jak stara walizka tatusia wśród wytwornych bagaży pasażerów pierwszej klasy.

I oto po dziewięciu latach byłam w kraju. Dziewięć lat. Więcej niż jedna trzecia mego życia. Tak dużo, że teraz, kiedy stałam w tłumie przed barierą, za którą odbywała się odprawa celna, czułam się równie obco jak cudzoziemiec podczas pierwszego pobytu za granicą. Musiałam nawet uczynić świadomy wysiłek, żeby się przyzwyczaić do potoku otaczającej mnie francuszczyzny. Ale mimo to, wśród radosnych powitań, podniecenia i okrzyków przyjaciół i krewnych, bezwiednie zaczęłam szukać w tłumie znajomej twarzy. Co było przecież absurdem. Kto miałby wyjść po mnie? Madame de Valmy? Na samą myśl o tym uśmiechnęłam się. Było bardzo miłe z jej strony, że dała mi pieniądze na taksówkę do centrum Paryża. I tak zrobiła dużo jak dla guwernantki. I o tym powinnam pamiętać, od zaraz.

Celnik z kredą w ręku zatrzymał się nad moją sfatygowaną walizką. Kiedy podeszłam do niej, jakiś biegnący szybko pracownik lotniska wpadł na mnie i wytrącił mi z ręki torebkę.

- Mille pardons, mademoiselle. Excusez-moi.

- Ce n'est rien, monsieur.

- Je vous ai fait mal?

- Pas du tout. Ce n'est rien.

- Permettez-moi, mademoiselle. Votre sac.

- Merci, monsieur. Non, je vous assure, il n'y a pas de mal...

Po moich licznych zapewnieniach, że nic nie zginęło, a mnie nic się nie stało, wreszcie sobie poszedł.

Zamyślona, chwilę za nim patrzyłam. To drobne zdarzenie świadczyło, że właściwie ta dziewięcioletnia przerwa nie była znowu aż tak bardzo długa. Najwyraźniej już się przystosowałam.

Nie mogę jednak pozwolić, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Zwłaszcza o tym muszę pamiętać. Byłam Angielką. Angielką. Madame de Valmy bardzo wyraźnie podkreśliła, że poszukuje młodej Angielki. Nie widziałam nic złego w tym, że będzie sądziła, iż mój francuski i wiedza o Francji pozostają na poziomie wiedzy przeciętnej Angielki, która francuskiego uczyła się w szkole. Co prawda, ona kładła na to wielki nacisk... Ale mnie tak bardzo zależało na zdobyciu tej pracy. Ostatecznie, czy to takie ważne dla madame de Valmy, czy ja jestem Angielką, Francuzką czy nawet Hotentotką, jeśli będę dobrze pracować i nie będę używać francuskiego przebywając z młodym Filipem. Zresztą ja jej właściwie nie oszukałam, ponieważ tak naprawdę byłam Angielką. Tatuś był Anglikiem, a mama w jednej czwartej... Dla mnie te wczesne lata, kiedy mieszkałyśmy z mamą u babci w Passy, ponieważ Niemcy byli w Paryżu, a tatuś nie wiadomo gdzie, w bardzo niebezpiecznym miejscu, i my nie ośmielałyśmy się nawet mówić czy myśleć po angielsku... nawet dla mnie te wczesne lata odeszły daleko w przeszłość, tak daleko, jakby ich prawie nie było. O wiele bardziej realne było ostatnie dziewięć lat spędzonych w Anglii, z czego siedem w sierocińcu w Camden Town, a ostatnie dwa w poczuciu względnej niezależności, namiastce swobody - jako wychowawczyni i opiekunka w Kent, w szkole dla młodszych chłopców. Nieskończenie długie, wyłożone zielonym linoleum korytarze i nieśmiertelna kiełbasa w poniedziałki i czwartki, stosy brudnej bielizny do liczenia, zapach kredy i mydła karbolowego w klasie, gdzie uczyłam początków francuskiego... Te i inne wspomnienia, o wiele żywsze niż ze starego uroczego domu w Passy, czy nawet mieszkania na najwyższym piętrze kamienicy przy Rue de Printemps, które zajmowaliśmy, kiedy wojna się skończyła i tatuś wrócił do domu...

Nagle usłyszałam znudzony głos celnika: - Vous n'avez rien a declarer?

Drgnęłam, i odparłam po angielsku: - Nic nie mam do oclenia, naprawdę nic...

Na ulicy czekał długi sznur taksówek. Kierowcy powiedziałam: "Do hotelu Crillon, proszę". Rozbawiło mnie jego zdumienie kiedy usłyszał tak dobry adres. Potem umieścił starą brązową walizkę obok mnie. Trzasnęły drzwiczki, zawarczał silnik. Ruszyliśmy.

Początkowe uczucie obcości pierzchło bezpowrotnie. Taksówka ze zgrzytem hamulców skręciła w główną szosę, nawet zarzuciła trochę na mokrym asfalcie i pomknęła w kierunku Paryża. Siedziałam z tyłu wdychając dobrze znany zapach gauloise'ów, wiekowej skóry i spalin, a mój dawny świat otoczył mnie chmurą zapomnianych wrażeń, które w jednym momencie starły ostatnie dziewięć lat, jakby nigdy nie istniały. Taksówka przypominała puszkę Pandory, której pokrywę nie tylko uniosłam, ale w której wnętrzu się znalazłam. Miłe, wzruszające wspomnienia... rzeczy dawniej nie dostrzegane, które teraz ujrzałam nie zmienione, okruchy życia urwanego dziewięć lat temu...

Gazeta, którą czytał przedtem kierowca, wetknięta była pod osłonkę przeciwsłoneczną. Widziałam dobrze znany czarny druk, kawałek jakiegoś zdjęcia. Z przeciwka nadjeżdżał autobus, z oświetlonym napisem: "Senlis". Na tylnej platformie zobaczyłam kilkanaście osób, stłoczonych, kiwających się na wybojach. Wjeżdżaliśmy w brzydkie podmiejskie dzielnice, otaczały nas wysokie domy z żelaznymi balustradami i okiennicami z listewek, tablice z błyszczącymi ogłoszeniami: "Bonbel", "Sunli", "Ancre Pils", mijaliśmy małe sklepiki tytoniowe, których złotopomarańczowe światła odbijały się w wilgotnych chodnikach, jakiś cafe-bar, jasno oświetlone rzędy butelek, metalowe stoliki za zapoconą szybą. Dubo, Dubon, Dubonnet... i oto przed nami, w długiej perspektywie Route de Flandre, ujrzałam światła Paryża.

Nagle zapiekło mnie pod powiekami, zamknęłam je i oparłam się mocniej o wytarte poduszki. Mimo to Paryż nacierał na mnie, bombardował przez otwarte okno. Zapach kawy, kotów, rynsztoka, wina i wilgotnego powietrza... ochrypłe głosy wykrzykujące: "France Soir, Paris-Presse" i sprzedawców losów loteryjnych... gwizdki policjantów, zgrzyt hamulców. Czegoś jednak brakuje, pomyślałam, coś się zmieniło... ale dopiero kiedy taksówka gwałtownie szarpnęła i otwierając oczy zobaczyłam, że o centymetry minęliśmy kilku rowerzystów, wiedziałam już - kierowca nie użył klaksonu. Zniknęło to bezustanne paryskie trąbienie. Rozejrzałam się wokoło, jakbym była obca, jakbym znalazła się w nieznanym mieście i przeżywała coś całkiem nowego.

Ale było to z pożytkiem dla mnie, z całą świadomością zmieniłam tok myśli, zawróciłam z dotychczasowej ścieżki i zaczęłam zastanawiać się nad przyszłością. Znowu znalazłam się we Francji, urzeczywistniły się sny ostatnich dziewięciu lat. Niezależnie od tego jak prozaiczna, czy nawet trudna będzie moja nowa praca, przynajmniej wróciłam do kraju, który zawsze uważałam za swoją ojczyznę. Jeśli oszukałam madame de Valmy, zrobiłam to z konieczności. I oto byłam we Francji. Oświetlone przedmieście, które szybko mijaliśmy, to był mój dom. Wkrótce będę w sercu Paryża, pojadę przez zatłoczoną Rue de Royal, żeby wreszcie ujrzeć rozległy, błyszczący światłami Plac Zgody, gdzie okna hotelu Crillon, poprzez nagie jeszcze gałęzie kasztanów, spoglądają w kierunku Sekwany. Jutro znowu ruszę w drogę, zanurzę się we Francji, będę mijać jej pola i winnice, wzgórza i wysokie Alpy, aż znajdę się w zamku Valmy, leżącym w pobliżu małej osady Soubirous, w Sabaudii, i górującym nad przynależnymi doń lasami... Oczami wyobraźni, po raz setny od kiedy rozpoczęła się moja podróż, widziałam ten zamek z bajki, romantyczny i niezwykły jak z filmu rysunkowego Walta Disneya. Oczywiście nie będzie taki, ale jednak... Nagle taksówka zahamowała za zatrzymującym się na przystanku autobusem. Przycisnęłam mocniej do siebie torebkę i pochyliłam się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno. Teraz, kiedy byłam już prawie na miejscu, to małe opóźnienie było nagle wprost nie do zniesienia. Autobus ruszył i skręcił w prawo. Taksówka minęła go o centymetry, omal nie potrącając przy tym dwóch przerażonych przechodniów, i pomknęła naprzód. Spiesz się...

Nagle przypomniał mi się pewien wiersz.

"Dziewięć karet czeka, śpiesz się... śpiesz się.... śpiesz..."

Ale czy w tym przypadku ten cytat jest właściwy? Jak to było? Wytężyłam pamięć... coś o rozrywkach w pałacu, o przepychu i wykwincie.... o ucztach za granicą przy muzyce i w świetle pochodni. O dziewięciu karetach, które czekają, śpiesz się... śpiesz się... śpiesz... Wyliczenie tych rozkoszy miało skłonić samotną młodą kobietę do luksusowego upadku - tak Vendice namawiał czystą i niemądrą Castizę, żeby się oddała księciu... Tam, do diabła... Uśmiechnęłam się zadowolona, że sobie to przypomniałam. Nonsens. Ta młoda kobieta, która jechała taksówką, nie zmierzała, mam nadzieję, ani do luksusu, ani do diabła, ale, po prostu, żeby objąć pracę podobną do tej w Anglii. Miss Linda Martin, guwernantka i opiekunka dziewięcioletniego Filipa, hrabiego de Valmy.

Za kilka minut spotkam się z madame de Valmy, srebrzystą, elegancką i tak smukłą, że z pewnością zachwiałaby się pod najlżejszym powiewem wiatru. Dajmy spokój bajkom, wyjęłam lusterko z torebki i poczesałam się, próbując przypomnieć sobie to, czego się dowiedziałam o moich nowych pracodawcach.

Kiedy rozmawiałam z madame de Valmy w Londynie, nie powiedziała mi wiele o rodzinie, u której miałam pracować, ale jakoś zdołałam zebrać szczegóły dość skomplikowanej historii. Stary hrabia de Valmy, dziadek Filipa, był człowiekiem niezwykle bogatym i po jego śmierci majątek został podzielony pomiędzy jego synów. Najstarszy Stefan odziedziczył tytuł i większość fortuny, zamek Valmy oraz dom w Paryżu; drugi z kolei syn, Leon Bellevigne, uroczy niewielki majątek w Prowansji; najmłodszy zaś Hipolit, dużą posiadłość nad brzegiem Jeziora Lemańskiego, położoną kilka kilometrów od Valmy. Kiedy stary hrabia zmarł, Stefan, który był kawalerem i wolał na stałe przebywać w Paryżu, z zadowoleniem przyjął propozycję Leona, że pozostanie w Valmy i będzie zajmować się administrowaniem. Tak więc Leon został w Valmy, stąd kierując swoim majątkiem w Prowansji. Najmłodszy brat, Hipolit, który był, jak mi się zdawało, dość znanym archeologiem, mieszkał spokojnie w odziedziczonym domu w Thonon-les-nains, często podróżując i "kopiąc" za granicą.

Tak było przez dłuższy czas. I nagle, całkiem nieoczekiwanie, Stefan ożenił się, a po dwóch latach przyszedł na świat Filip. Stefan z rodziną mieszkał nadal w Paryżu, aż rok temu, kiedy Filip miał prawie dziewięć lat, wydarzyło się nieszczęście, jakie i mnie spotkało - jego rodzice, wracając z wakacji we Włoszech, zginęli w katastrofie lotniczej. Filip zamieszkał wtedy na stałe u swego stryja Hipolita, który nadal był nieżonaty, do którego - powiedziała madame de Valmy, jak zawsze srebrzysta i wytworna, siedząc koło lustra z epoki regencji w saloniku w hotelu Claridge - chłopiec bardzo był przywiązany, ponieważ dawniej z nim przebywał. Hipolit - mój szwagier - nie chciał słyszeć o tym, żeby Filip przebywał z nami w Valmy, choć oficjalnie Valmy było jego domem... - Mówiąc to uśmiechnęła się w ten swój wyniosły, księżycowy sposób. I wtedy zrozumiałam obiekcje Hipolita. Nie mogłam sobie wyobrazić wyrafinowanej Heloizy obcującej na co dzień z dziewięcioletnim chłopcem. Filipowi z pewnością było lepiej z Hipolitem w Willi Mireille. Nawet archeolog jest z pewnością milszy we współżyciu niż madame de Valmy, pomyślałam wtedy. Przynajmniej dzielił z małym chłopcem zamiłowanie do kopania w ziemi.

Niestety archeolog musiał jednak czasami "kopać". Filip spędził zaledwie kilka miesięcy w Willi Mireille, kiedy Hipolit, zobowiązany jakąś dawniejszą umową, wyjechał na pewien czas do Azji Mniejszej i Grecji. Oczywiście, Willa Mireille została zamknięta, Filip natomiast przeniósł się do Valmy, do stryjostwa, gdzie miał mieszkać aż do powrotu Hipolita. Jego niania, paryżanka i tak niezbyt zadowolona z pobytu w małym miasteczku, nie chcąc przebywać co najmniej pół roku w odległej od świata sabaudzkiej dolinie, ze łzami, przepraszając, wróciła do Paryża... w którym ja się znalazłam. Ciekawa jednak rzecz, mimo że to miasto było mi tak bliskie, nie czułam się w nim u siebie. Byłam kimś obcym, cudzoziemką, która jechała do nie znanego domu, aby wykonywać trudną pracę. Może poczucie osamotnienia nie jest wcale związane z miejscem czy okolicznościami, może po prostu tkwi w każdym człowieku. Może niezależnie od tego, kim jesteś, wszędzie zabierasz ze sobą swój mały krąg samotności...

Taksówka przecięła Rue Riquet, skręciła w prawo i znalazłam się w dobrze mi znanej dzielnicy. Po prawej stronie widziałam kopułę Sacre-coeur, rysującą się wyraźnie na tle wieczornego, lekko fioletowego nieba. Gdzieś tam poniżej, w gęstniejącym zmierzchu, na Montmartre, była Rue du Printemps.

Pod wpływem nagłego impulsu pochyliłam się w przód, zaciskając mocno dłonie na mojej zniszczonej torebce.

- Czy pan zna Rue du Printemps? W bok od Avenue Verchoix, Osiemnasta Dzielnica. Proszę mnie tam zawieźć, ja... ja zmieniłam zdanie.

Stałam na wilgotnym chodniku przed otwartymi drzwiami domu numer 14 przy Rue du Printemps. Farba na fasadzie łuszczyła się, żelazne balkony, w mojej pamięci turkusowe, teraz były brudnoszare. Okiennica na pierwszym piętrze ledwie się trzymała na jednym zawiasie. Kanarki monsieur Recarda dawno zniknęły, na ścianie, gdzie wisiała klatka, nie dostrzegłam nawet ciemniejszej plamy. Jaki mały wydał mi się balkon na samej górze, nasz balkon! Wisiały na nim doniczki z pnącymi pelargoniami i pasiasty ręcznik.

Co za głupota z mojej strony, że tu przyjechałam! Okropna głupota! Jakbym podniosła do ust kieliszek i przekonała się, że jest pusty.

Ktoś schodził z piętra, usłyszałam stukot wysokich obcasów. Czekałam, może w słabej nadziei, że będzie to ktoś, kogo znałam. Ale nie. Była to młoda kobieta, w czarnym obcisłym sweterku i czarnej spódnicy, ubrana w stylu Place Vendome, którego tanią elegancję podkreślał wielki sznur pereł. Blondynka żuła gumę. Kiedy zeszła na dół, spojrzała na mnie z lekką wrogością i ze stojącego w sieni biurka konsjerżki wzięła plik gazet.

- Pani kogoś szuka? - spytała.

- Nie - odparłam.

Spojrzała na moją walizkę stojącą na chodniku.

- Jeśli pani chce wynająć pokój...

- Nie, nie - odparłam, czując się bardzo głupio. - Ja... ja po prostu mieszkałam tu kiedyś i chciałam sobie popatrzeć. Czy madame Leclerc jeszcze tu jest? Była dawniej konsjerżką.

- To moja ciotka. Zmarła.

- Och, bardzo mi przykro.

Przeglądała gazety ciągle na mnie spoglądając. - Wygląda pani na Angielkę.

- Jestem Angielką.

- Och, po akcencie nie można tego poznać. Skoro pani tu mieszkała... to znaczy w tym domu, jak pani nazwisko?

- Mój ojciec nazywał się Karol Martin. Poeta Karol Martin...

- Musiało to być wtedy, kiedy ja tu jeszcze nie mieszkałam - powiedziała blondynka liżąc ołówek i robiąc starannie jakiś znak na jednej z gazet.

- Dziękuję pani, do widzenia - mówiąc to podeszłam do mojej walizki, stojącej ciągle na chodniku. Ściemniało się. Stanęłam na krawędzi chodnika rozglądając się za taksówką. Właśnie jakaś nadjeżdżała, podniosłam rękę, ale była zajęta. Kiedy mijała mnie, wnętrze jej oświetliła lampa uliczna. W środku siedziała para w średnim wieku, ona szczupła, on tęgawy w ciemnym garniturze, dwie dziewczynki, dwanaście, trzynaście lat siedziały na strapontenach. Wszyscy czworo obładowani byli pakunkami i śmiali się wesoło.

Taksówka szybko przejechała. Ulica znowu była pusta. Usłyszałam za plecami stukot kroków, to blondynka poszła schodami na górę. Odwróciłam głowę i jeszcze raz spojrzałam na dom numer 14. Potem znowu zaczęłam wypatrywać taksówki. Ani dom, ani ulica nie były mi już bliskie.

I nagle przestałam żałować, że tu przyjechałam. Jakby przeszłość, za którą dotąd tak bardzo tęskniłam, którą tak mocno przeżywałam, nagle spadła mi z ramion niby zbyteczny ciężar. Przyszłość nadal była ukryta gdzieś w żółtawej, niewyraźnej poświacie, która zamykała ciemną ulicę. I nagle wszystko jasno zobaczyłam. To z powodu tatusia i mamy czułam się tak bardzo obco w Anglii, nie tylko osierocona, ale wyrwana z własnego kraju, pozbawiona celu, pełna żalu wobec życia, które z taką brutalnością zostało mi narzucone, nie chciałam przystosować się do niego, zadomowić w nim, zachowując się jak rozpieszczone dziecko, które ponieważ nie dostało najlepszego ciastka, w ogóle nie chce jeść. Oczekiwałam od życia, że odda mi wszystko na dawnych warunkach. Ale tak się nie stało. Z powodu mego dzieciństwa odrzuciłam to, co dawała mi Anglia, a teraz Paryż mego dzieciństwa odrzucił mnie. Tutaj także nie byłam u siebie. I jeśli miałam kiedyś w jakimś kraju znaleźć swoje miejsce, to nikt mi go nie da, chyba że ja sama do tego się przyczynię. I muszę to zrobić. Pojawiła się teraz dla mnie szansa, w Chateau Valmy. Dotąd nic nie wiedziałam o tej rodzinie, znałam tylko imiona, wkrótce staną się ludźmi z krwi i kości, z którymi będę współżyć, dla których będę coś znaczyć. Zaczęłam powoli powtarzać w duchu ich imiona: Heloiza de Valmy, elegancka i wyniosła, obdarzona lodowatym wdziękiem, który z czasem na pewno stopnieje, Filip de Valmy, mój uczeń, o którym wiedziałam tylko tyle, że ma skończone dziewięć lat, i jest dość słabego zdrowia, jego stryj, chwilowo pan zamku, Leon de Valmy...

W tym momencie zdarzyła się dziwna rzecz, nie wiem, czy to dlatego, że po raz pierwszy wymówiłam jego imię, a może dlatego, że stałam na ulicy, która poruszyła we mnie tyle wspomnień, nagle usłyszałam rozmowę sprzed lat: - Leon de Valmy... - powiedziała mama, chyba czytając gazetę. - Mówią, że jest sparaliżowany. Ma pewnie uszkodzony kręgosłup, stało się to podczas gry w polo i jeśli z tego wyjdzie, do końca życia będzie przykuty do inwalidzkiego wózka. - Wtedy obojętnie odezwał się tatuś: - Tak? Przykry wypadek, ale moim zdaniem, szkoda, że nie złamał sobie karku. - Na co oburzona matka zawołała: - Karolu! - Dodał więc zniecierpliwiony: - Czemu mam być hipokrytą wobec tego człowieka? Dobrze wiesz, że go nienawidzę. - Nie bardzo rozumiem dlaczego.... - zaczęła mówić mama, a tatuś jej przerwał: - I nie zrozumiesz...

Wspomnienie zniknęło w ciszy, a we mnie coś zadrżało, może strach? Czy naprawdę to wszystko pamiętałam, czy też był to wybryk mojej romantycznej wyobraźni? Ukazała się nagle taksówka i najwidoczniej kierowca musiał zauważyć moją podniesioną rękę, gdyż podjechał do krawężnika i zahamował. Jeszcze raz powiedziałam: - Hotel Crillon, proszę - i wsiadłam. Samochód szarpnął, skręcił w lewo i ruszył szybko niemą, ciemną ulicą. Warkot silnika odbijał się echem od zamkniętych okiennicami, ślepych domów. "Dziewięć karet czeka, śpiesz się, śpiesz się, śpiesz... Tam, do diabła... do diabła..."

To nie był strach, to było podniecenie. Roześmiałam się nagle w duchu, mój nastrój się poprawił. Tam, do diabła czy nie do diabła, ruszyłam w przeznaczoną mi drogę...

Uderzyłam w szybę. - Proszę się spieszyć - powiedziałam.

Rozdział Ii

Zamek ten pięknie położony, jego wonne powietrze raduje me zmysły...

(Szekspir, "Makbet")

Nawet kruk ochrypł, który kracząc wieści fatalne przybycie Dunkana...

Ibid.

Małe miasteczko Thonon-les-bains leży jakieś piętnaście kilometrów na wschód od Genewy, na południowym brzegu Jeziora Lemańskiego. Kiedy wysiadłyśmy z samolotu w Genewie, czekał już wielki czarny chevrolet z Valmy, który wiózł nas bezszelestnie przez jak wypolerowane ulice miasta, przez most u krańca jeziora, przez ogrody pełne rozkwitłych już magnolii, potem skręcił w kierunku granicy francuskiej i Thonon.

Od wyjazdu z Paryża madame de Valmy niewiele ze mną rozmawiała, za co byłam jej wdzięczna, ponieważ, choć okazała mi wiele uprzejmości, nie czułam się z nią swobodnie - jej dziwna wyniosłość nie sprzyjała nawiązaniu porozumienia. Jakby zawsze nieobecna duchem, nawet jeśli już mi się zdawało, że wyszła mi naprzeciw, kontakt nagle się urywał. Najpierw sądziłam, że świadomie dystansuje się ode mnie, ale kiedy dwukrotnie zadała mi to samo pytanie i natychmiast przestała interesować się odpowiedzią, doszłam do wniosku, że ma ważniejsze sprawy do przemyślenia niż znajomość z guwernantką Filipa, i właściwie z zadowoleniem pogrążyłam się we własnych myślach.

Samochód mknął przez starannie uprawianą równinę. Mijaliśmy zamożne farmy i rozgraniczone rzędami drzew łąki, na których pasły się brunatno-białe krowy. Po lewej stronie, wśród gęstwiny wierzb i topoli, co chwila ukazywała się i nikła tafla wody, po prawej zielone pola stopniowo przechodziły w pagórkowate, zalesione wzgórza, aż nagle przerodziły się w łańcuchy Alp, których wyniosłe szczyty i zbocza pokrywała oślepiająca w słońcu gruba warstwa śniegu. Jednym z nich był zapewne szczyt Mont Blanc, ale kiedy spojrzałam z ukosa na madame de Valmy, doszłam do wniosku, że nie należy jej o to pytać.

Siedziała z zamkniętymi oczami. Choć zmęczona, zatopiona w myślach, jak zawsze wyglądała niezwykle wytwornie. Miała chyba jakieś pięćdziesiąt pięć lat i nadal była piękną kobietą, tego rodzaju uroda trwa mimo upływu czasu. Jest to kwestia urodzenia, tak to można określić. Świadczył o tym zarys głowy, rasowy cienki nos z delikatnymi chrapkami, dopiero uważniej patrząc można było dostrzec zmarszczki wokół oczu i ust. Skóra na twarzy blada, przejrzysta, dyskretny makijaż, brwi może nieco wyzywająco zarysowane nad zamkniętymi powiekami. Starannie ułożone, lekko srebrzyste włosy. Tylko usta umalowane kosztowną szminką i dłonie w szarych rękawiczkach były jakieś niepozorne wobec całości. Ta krucha kobieta, której cały zewnętrzny wygląd świadczył o zbytku, wydawała się odległa jak księżyc.

Siedziałam wciśnięta w kąt, przed sobą mając wyprostowane plecy szofera. Obok niego, tak samo wyprostowana, siedziała pokojówka madame - Albertyna. Jeśli wedle klasycznych zasad moja pozycja jako guwernantki była gdzieś między salonem a pokojem dla służby w suterenie, to teraz w samochodzie zajmowałam właściwe miejsce. Byłam z tego zadowolona, gdyż na pierwszy rzut oka Albertyna nie bardzo przypadła mi do gustu.

Była to kobieta licząca tak ze czterdzieści pięć lat, brunetka o śniadej skórze i odpychającym wyrazie twarzy, miała też brzydkie ręce. Chociaż prawie przez cały miniony wieczór byłam razem z madame de Valmy w jej apartamencie hotelowym, ani razu nie odezwała się do mnie, i zauważyłam, że spogląda na mnie z wyraźną niechęcią, czym byłam zdumiona, ale co teraz wydawało mi się może bez znaczenia. Po prostu taki miała wyraz twarzy. Siedziała sztywno koło szofera, trzymając na kolanach walizeczkę z biżuterią madame. Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, jakby w ogóle nie zdawali sobie sprawy ze swej obecności. Sprawiali wrażenie tak znakomicie dobranej pary, że bez cienia ironii zastanawiałam się, czy są małżeństwem (jak się dowiedziałam później, byli rodzeństwem). Bernard, szofer miał nieskazitelne maniery, ale on także sprawiał wrażenie, jak gdyby nie potrafił się uśmiechnąć, był tak samo ciemny jak Albertyna i miał taki sam nieprzyjemny wyraz twarzy. Oby nie wszyscy w Sabaudii byli tacy jak tych dwoje...

Ale ostatecznie to pokój szkolny miał być moją domeną. Spojrzałam znów w okno, zastanawiając się krótką chwilę, jaki będzie Filip, i znacznie dłuższą nad Leonem de Valmy, kaleką, o którym jego żona ledwie mi napomknęła, a o którym tatuś wprost powiedział: "Moim zdaniem szkoda, że nie złamał sobie karku".

Nie zauważyłam szlabanu na drodze, ocknęłam się dopiero, kiedy samochód powoli się zatrzymał i dwaj ludzie w mundurach wyszli z małego, na zielono pomalowanego domku.

Heloiza de Valmy otworzyła oczy i powiedziała chłodno:

- To już granica, miss Martin. Proszę przygotować paszport.

Straż graniczna najwidoczniej dobrze znała ten wóz. Powitali z szacunkiem madame de Valmy, rzucili pobieżnie okiem na mój paszport, potem słyszałam, jak żartują z szoferem, kiedy otworzył bagażnik, a oni przelotnie spojrzeli na znajdujące się tam rzeczy.

W chwilę później ruszyliśmy i po przejechaniu dzielącego oba kraje pasa ziemi niczyjej, zatrzymaliśmy się przed francuskim szlabanem, gdzie formalności załatwiono równie szybko.

Wkrótce potem dojechaliśmy do Thonon i tam skierowaliśmy się na południe, w stronę gór. Znaczna część miasteczka leżała dość wysoko nad jeziorem. Zaczęliśmy się wspinać, po lewej było ostro spadające zbocze, kilka domów o pomalowanych na różne kolory dachach i spory sad, schodzący aż do szpaleru drzew nad wodą. Poprzez koronkę jeszcze nagich gałęzi widać było tu i tam dachy większych domów. Jednym z nich - madame de Valmy zdumiała mnie, gdyż nawet uniosła się, żeby mi go wskazać - była Willa Mireille, gdzie mieszkał najmłodszy brat Hipolit. Wśród dość gęstych drzew dostrzec mogłam tylko kominy, z których nie unosił się dym. Za posiadłością Hipolita rozciągało się wielkie Jezioro Lemańskie, jedwabiście lśniące w południowym słońcu. Gdzieniegdzie ostry sierp białego albo czerwonego żagla przecinał taflę wody, na przeciwległym brzegu wyraźnie mogłam zobaczyć Montreux, na tle ośnieżonych zboczy wyglądające jak akwarela.

Było ciepło, a miasteczko, przez które jechaliśmy, sprawiało w słońcu wesołe wrażenie. Wzdłuż ulic rosły drzewa tak przycięte, że gałęzie ich się łączyły. Pączki zaczynały już pękać. Sklepy wystawiły swoje towary na chodniki, na stojakach powiewały w podmuchach wiatru barwne sukienki, ostra czerwień i zieleń papryki na straganach z warzywami kontrastowała z pomarszczonymi już nieco zeszłorocznymi jabłkami, obok stały barwne donice na kwiaty i jaskrawozielone narzędzia ogrodnicze. Na samym brzegu chodnika mnóstwo skrzynek z kwiatami, były tam tulipany i frezje, szkarłatne anemony i wielobarwne pierwiosnki, ostrożółte żonkile, fioletowe bratki, szafirowe, białe i żółtawe jak kość słoniowa irysy... coś cudownego! A wszystko na modłę francuską pomieszane, pachnące intensywnie w słońcu i urzekające barwami.

Musiałam bezwiednie krzyknąć z zachwytu, kiedy przejeżdżaliśmy obok, żeby przeciąć mały placyk, gdyż madame de Valmy uśmiechnęła się nieznacznie mówiąc: "Trzeba zobaczyć Valmy w kwietniu".

Potem skręciliśmy w prawo i zaczęło się przedmieście, droga znowu zaczęła się piąć w górę, drzew było tu niewiele.

Wkrótce znaleźliśmy się w wąwozie, gdzie szosa, rzeka i linia kolejowa spotykały się i rozdzielały wśród spadzistych, porośniętych krzewami skał. Po kilku kilometrach linia kolejowa ostatecznie zniknęła w tunelu po prawej stronie, za to rzeka po lewej nadal nam towarzyszyła, pełna spienionej białozielonej wody i torowała sobie drogę między wielkimi gałęziami, to zbliżając się, to opadając w dół. Wąwóz był głęboki, prawie cały czas jechaliśmy w cieniu, słońce docierało tylko do czubów drzew, których delikatna zieleń zapowiadała wiosnę. Było coraz więcej skał, coraz więcej ogromnych głazów, a rosnące niżej drzewa stały jeszcze całkiem nagie. Droga zaczęła się ostro piąć w górę. Gdzieś daleko w dole głośno szumiała woda.

Jak tu ponuro, pomyślałam, i niebezpiecznie... I wtedy właśnie znaleźliśmy się na zakręcie zwanym Belle Surprise, a przed nami, jakby nagle słońce przedarło ciemną kurtynę, ukazały się łąki Valmy.

- Tam w oddali jest Soubirous - powiedziała madame de Valmy. - Znów zniknie, kiedy wjedziemy w las.

Pochyliłam się w przód, żeby lepiej zobaczyć tę wieś: leżała w szerokiej, zielonej niecce, wśród niskich wzgórz i sadów. Widziałam lśnienie wody i rzędy wierzb, tam gdzie dwa strumienie przecinały pastwiska. W miejscu gdzie się łączyły, ujrzałam schludne jak zabawki, wyraźnie widoczne w przejrzystym powietrzu domy, były tu trzy mosty, mała fabryczka zegarów i kościół Matki Boskiej Miłosiernej, na którego wieży błyszczał w słońcu kurek.

- A gdzie jest Valmy? - spytałam, kiedy samochód zaczął wreszcie zjeżdżać w dół i znowu po obu stronach mieliśmy gęstwinę drzew. - Chyba już blisko?

- Po lewej stronie zaczynają się lasy Valmy. Sięgają aż do Thonon. Rzeka Merlon jest granicą między Valmy a Dieudonne, majątku po prawej stronie drogi. Wkrótce przetniemy rzekę i - uśmiechnęła się lekko - zobaczy pani Valmy.

Jak zawsze ton jej był spokojny, melodyjny, nic nie zakłócało jego srebrzystej powierzchni. A jednak jest podniecona, pomyślałam, no nie, może nie aż tak, ale jakby czegoś oczekuje i może coś jeszcze więcej... Myliłam się w jej ocenie, mimo że tak bardzo wydała mi się związana z Paryżem, kochała tę samotną dolinę i wracała do niej z radością... W nagłym przypływie sympatii powiedziałam impulsywnie:

- Jak tu pięknie, madame de Valmy! Wprost prześlicznie!

Znów uśmiechnęła się.

- Tak, to prawda. Ma pani szczęście, miss Martin, że w tym roku wiosna przyszła wcześnie. W zimie może tu być smutno i ponuro, ale zawsze pięknie. Przynajmniej ja tak sądzę. To przez wiele lat był mój... nasz dom.

- Jestem pewna, że go pokocham! - zawołałam bez namysłu.

Dłoń w szarej rękawiczce opadła na kolana.

- Mam nadzieję, że tak będzie, miss Martin - odparła uprzejmym, ale obojętnym tonem, uśmiech zniknął.

Znowu była zamknięta w sobie, chłodna, daleka. Odwróciła ode mnie wzrok. Miałam swoje wyznaczone miejsce i powinnam się go trzymać.

Spojrzałam na nią z powątpiewaniem, czego nie zauważyła, i zaczęłam wyglądać przez okno.

Od pewnego czasu jechaliśmy doliną, po prawej stronie mając leśne tereny Dieudonne, dalej wysokie świerki ozłocone słońcem, a za rzeką głębokie lasy Valmy, gdzie ostrokrzew błyszczał wśród dębów i brzóz, a wielkie, szare jak słonie buki rosły wśród gęstwiny głogów i dzikiego clematis. Nad ich gałęziami górował wysoki płaskowyż, wreszcie na tle lasów i stromego zbocza ujrzałam Chateau Valmy, w którego oknach odbijało się słońce. Trwało to krótką chwilę, ale wystarczyła, żebym się przekonała, że nie jest to romantyczny zamek z wieżami i blankami, lecz pełen gracji klasyczny pałac zbudowany w Xviii wieku, w świetle padającym sponad morza ciemnych drzew dziwnie zagubiony, nierzeczywisty. Wydawał się całkiem niedostępny, nie miałam jednak czasu zastanawiać się nad tym, gdyż samochód skręcił z głównej drogi i wjechał na piękny, kamienny most, łączący brzegi Merlon, po czym znów zanurzył się w tunelu drzew i zaczęliśmy jechać pod górę.

Droga do Valmy prowadziła zygzakiem, była stroma i niebezpieczna, lecz wielki samochód pokonywał ją bez trudu; minęliśmy las, potem nie porośnięte zbocze i wreszcie zaczęliśmy jechać wzdłuż wysokiego muru, okalającego zamkowy ogród. Wielki żwirowany podjazd i oto znaleźliśmy się przed imponującym północnym wejściem zamku Valmy.

Szofer otworzył drzwi samochodu i pomógł wysiąść madame de Valmy. Albertyna w milczeniu, nie oglądając się na mnie, zajęła się pakunkami i drobnym bagażem. Wysiadłam i czekałam, podczas gdy moja chlebodawczyni mówiła coś tak szybko po francusku do Bernarda, że nie mogłam zrozumieć ani słowa.

Przez chwilę myślałam, że ma to coś wspólnego z moją osobą, ponieważ małe ciemne oczka Bernarda spoglądały na mnie co chwila, jakby nie zwracał uwagi na słowa do niego skierowane. Ale było to chyba normalne zainteresowanie kimś nowo przybyłym, gdyż w końcu obojętnie się odwrócił i po chwili zajął walizkami.

- Jesteśmy na miejscu - odezwała się wreszcie do mnie pani de Valmy, właściwie całkiem niepotrzebnie, ale z takim wdziękiem, że ten utarty frazes zabrzmiał jak powitanie. Obdarzyła mnie tym swoim przelotnym uśmiechem i skierowała się w stronę domu.

Kiedy szłam za nią, byłam pod wrażeniem wielkości i piękna tej posiadłości: prostokątnej fasady domu i rozległych schodów prowadzących do drzwi wejściowych, łuku po lewej, który prowadził na podwórze, gdzie znajdowały się budynki gospodarcze, a za nimi nasłoneczniony stok ze starannie uprawionym warzywnikiem i zamknięty linią drzew horyzont... Widziałam to wszystko przelotnie, kątem oka. Uderzyły mnie jak podmuch wiatru słońce, przestrzeń i muzyka drzew. Wszystko skąpane było w złocistym świetle późnego popołudnia, powietrze chłodne, kojące, przeczyste i pełne woni sosen, i odległych śniegów.

O, jakże odległe wydało mi się teraz Camden Town.

Poszłam po schodach za madame de Valmy, mijając schylonego w ukłonie lokaja i znalazłam się w hallu zamku.

Rozdział Iii

Jego postać nie straciła jednak dawnej swej jasności, nie wyglądał też na upadłego archanioła...

(Milton, "Raj utracony")

Moją pierwszą myślą było: kłamie każde słowo tego posiwiałego kaleki, który obserwuje, jaki wpływ mieć będzie to kłamstwo na mnie...

(R. Browning,

"Childe Roland")

Z początku nie zauważyłam kobiety, która czekała na nas w pewnej odległości od drzwi wejściowych.

Hall wydał mi się olbrzymi, pewno dlatego, że był bardzo wysoki i dość mroczny, podłoga była marmurowa w czarno-białą szachownicę, naprzeciw drzwi znajdowały się schody z dużym podestem, oświetlonym gotyckim oknem, którego pięć zakończonych ostrołukami szyb przepuszczało światło słoneczne. Na podeście schody rozdzielały się na dwie piękne, półkoliste w linii, części, prowadzące na galerię. Tylko tyle zobaczyłam, gdyż światło, docierając przez wysokie szyby, padało jedynie na środek pełnego cienia hallu.

Oślepiona blaskiem jeszcze mrugałam oczami, kiedy usłyszałam słowa powitania i naprzeciw madame de Valmy wyszła jakaś kobieta. Zapewne była to gospodyni, ubrana na czarno, dość otyła, z okrągłą twarzą, liczyła około sześćdziesięciu lat, i miała po staroświecku upięte w kok włosy, a jedyną jej ozdobą - jeśli tak można to było nazwać - były oprawne w złoto binokle na przypiętym do piersi złotą agrafką łańcuszku. Jej miła twarz, powolny chód, w ogóle cały wygląd świadczyły o wrodzonej godności. Z pewnością nie była ponurą, zamkniętą w sobie Sabaudką.

Witając madame de Valmy spojrzała na mnie zaciekawiona, głos miała jakby trochę zdyszany i ku memu zdziwieniu mówiła kiepską, choć płynną francuszczyzną.

Madame odpowiedziała jej coś krótko, z roztargnieniem. W bezlitosnym świetle widać było wyraźnie jej zmarszczki. Zapatrzona w ciemną część hallu spytała:

- Jak pan, czy ma się dobrze?

- O tak, madame, bardzo dobrze, jest taki jak za dawnych czasów, jeśli wolno mi tak powiedzieć... Interesuje się wszystkim, czego ostatnio przecież nie było. I tyle ma różnych planów.

Mówiła ze swobodą zażyłej starej służącej, wyraźnie zadowolona, że swej chlebodawczyni może przekazać tak dobre wiadomości. Ale madame de Valmy to nie ucieszyło. Zdawało mi się nawet, że przez twarz jej przemknął cień, kiedy powtórzyła:

- Tyle różnych planów?

- Tak, madame. Nie bardzo wiem, o co chodzi, ale niedawno rozmawiał o czymś długo z Armandem Lestocq, a w ogrodzie pracują teraz dodatkowi ludzie, przyszedł też dziś ktoś, kto obejrzał wszystko dokładnie, żeby wycenić te roboty, o których nasz pan mówił zimą. Jeszcze jest, madame. Poszedł na górę, żeby sprawdzić stan kamiennego balkonu po zachodniej stronie, i nasz pan jest chyba z nim. Kiedy Seddon rozpalał w kominku w gabinecie, nie było na dole windy jaśnie pana.

Madame de Valmy szybkim nerwowym ruchem zdjęła rękawiczki.

- Czy były jakieś wiadomości od pana Hipolita? - spytała gwałtownie.

- Chyba tak, madame. Tydzień temu, we wtorek, przyszedł list... nie, w środę, we wtorek to przyszedł list od jaśnie pani o tej młodej panience - urwała oddychając chwilę głośno i kiwnęła głową: - Tak, list z Aten przyszedł w środę, bo pamiętam, że tego dnia był tu Armand Lestocq i...

- Dziękuję, pani Seddon - ucięła madame de Valmy, chyba wcale nie słuchając. - Pan jest na górze? Proszę posłać kogoś do niego, niech powie, że jestem tu z miss Martin.

- Już to zrobiłam, madame. Prosił, żeby go natychmiast zawiadomić o pani przyjeździe.

- Dziękuję. - I madame de Valmy odwróciła się do mnie, może nieco nerwowo, mówiąc po angielsku: - Pani Seddon, to miss Martin, pisałam o niej do pani. Miss Martin, pani Seddon jest u nas gospodynią. Jest Angielką, nie będzie więc pani czuć się tutaj osamotniona, jej mąż jest naszym lokajem i oboje będą się starali, żeby we wszystkim pani pomóc.

- Oczywiście - zapewniła mnie gorąco pani Seddon i uśmiechnęła się serdecznie i tak mocno przytaknęła głową, że złoty łańcuszek aż podskoczył na wydatnej piersi i błysnął w słońcu. - Witamy panią serdecznie.

- Czy pokoje miss Martin są gotowe?

- Oczywiście, madame. Może zabiorę teraz miss Martin i oprowadzę po domu...

- Tak, ale jeszcze nie teraz. Proszę zaczekać na miss Martin na górze.

- Tak, madame. - Pani Seddon skinęła głową i znowu promiennie się uśmiechnęła, a potem niby rozłożysty holownik energicznie ruszyła po schodach w górę.

Madame de Valmy odwróciła się chcąc coś do mnie powiedzieć, ale nagle spojrzała ponad moim ramieniem i jej dłonie, które bawiły się rękawiczkami, znieruchomiały.

- Leon?!

Choć nie usłyszałam, odwróciłam się szybko i dopiero po chwili zobaczyłam, że jakiś cień odrywa się od innych cieni i przesuwa w przód.

A choć wiedziałam, czego mam się spodziewać, instynktownie moje oczy powędrowały zbyt wysoko, lecz zaraz spojrzałam niżej na nieforemny kształt, który bez najmniejszego dźwięku zatrzymał się o jakieś półtora metra przed nami.

Litość, odraza, ciekawość, mocne postanowienie, żeby nie okazać tych uczuć, wszystko to pierzchło jak liście na wietrze. Przyczyną tego było nieco dramatyczne pojawienie się pana de Valmy, który przed chwilą był cieniem i nagle nieoczekiwanie się pojawił... Ale natychmiast zrozumiałam, że ten człowiek nie może być obiektem niczyjej litości. Oto ujrzałam przed sobą po prostu przystojnego, mocno zbudowanego energicznego mężczyznę, który ze swego wózka inwalidzkiego bez słowa podporządkował sobie wszystkich w hallu, cała służba zniknęła bezszelestnie, słychać było tylko, jak pani Seddon sapiąc idzie prawą stroną schodów w kierunku galerii.

Oto ujrzałam przed sobą kogoś o wybitnej osobowości i będąc pod jej wrażeniem zapomniałam całkowicie o kalectwie Leona de Valmy, po prostu był to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego w życiu widziałam. Oczywiście nie miałam wielkiego doświadczenia, ale on z pewnością w każdym towarzystwie zwracałby powszechną uwagę. Upływ czasu - bruzdy na policzkach i siwiejące włosy, które kontrastowały z ciemnymi oczami i czarnymi, wyraźnie zarysowanymi brwiami - tylko podkreślał jego wybitną urodę. Piękne usta miały nieco okrutny wyraz, jaki czasem powoduje cierpienie. Bardzo delikatne ręce świadczyły, że nie pracował fizycznie, był też zbyt blady. Ale mimo to nie miałam przed sobą inwalidy, lecz pana tego domu, którego górna połowa nadal żyła, i to z godną podziwu energią...

Z uśmiechem witał się z żoną, uśmiech też rozjaśnił jego twarz, kiedy odwrócił się do mnie. Nie było żadnego widomego powodu, ale nagle zdenerwowałam się i odniosłam wrażenie, iż głos Heloizy de Valmy, kiedy mnie przedstawiała, był tak spięty i wysoki, jak naciągnięta zbyt mocno struna.

Patrząc na nią pomyślałam: Ona się go boi... I zaraz skarciłam siebie, że jestem głupia. Po prostu byłam pod wpływem tego dziwnego stwierdzenia tatusia i własnej romantycznej wyobraźni. Tylko dlatego, że ten człowiek wyglądał jak strącony archanioł Miltona i że pojawił się w hallu jak duch, korzystając z ukrytych drzwi, nie powinnam była czuć w powietrzu siarki.

Zmieszana pochyliłam się nisko, żeby wymienić z nim uścisk dłoni, ale miałam nadzieję, że nie okazałam tego. Jak się przekonałam, nie należało tak panować nad sobą. Spytał cicho:

- Czy uprzedzono panią na mój temat? - Spojrzał najpierw pytająco na mnie, potem na stojącą obok mnie żonę.

Raczej wyczułam, niż zobaczyłam, jej lekki gest zaprzeczenia. Popatrzyli na siebie, uniósł brwi, był szybszy niż ja. Czując winę z powodu mego sekretu powtórzyłam niepewnie:

- Czy mnie uprzedzono?

- O upadku Lucyfera z nieba, miss Martin.

Zdumiałam się, czyżby ten człowiek czytał w myślach? I czy chciał, żebym poczuła zapach siarki? A może... naprawdę uważał siebie za trafionego gromem anioła, o którym wspomniał?

Nim zdołałam odpowiedzieć, znowu uśmiechnął się czarująco.

- Bardzo przepraszam, nie powinienem być taki tajemniczy. Miałem na myśli wypadek, który, jak pani widzi...

Odparłam szybko i nieco sztucznie: - Wiem. Ale byłam tylko zdziwiona, ponieważ właśnie o tym pomyślałam.

- Doprawdy? - W jego śmiechu zabrzmiała nuta kpiny z samego siebie, ale miał zadowoloną minę. Spojrzał na mnie bacznie, taksująco. Może zbyt późno przypomniałam sobie, że ja byłam tylko pracownicą, a on moim chlebodawcą. Zaczerwieniłam się i powiedziałam szybko, bez namysłu:

- O wypadku pana hrabiego ktoś mi powiedział... pewna pani spotkana w samolocie.

- Może nasza znajoma?

- Tak, chyba tak. Z naszej rozmowy dowiedziała się, że tu jadę, wspomniała wtedy, że kiedyś miała możność poznać państwa.

- Ta pani? - spytała Heloiza de Valmy.

- Nie znam jej nazwiska - odparłam. - To była starsza osoba, pochodziła chyba z Lyonu. Nie pamiętam dobrze.

Leon de Valmy nagle przestał mnie wypytywać. - Nieważne, kim ona była, najważniejsze, że panią uprzedziła - urwał na chwilę, spojrzał na swoje dłonie, po czym zaczął wolno mówić: - Może pani zdaniem to dziwne, miss Martin, ale moja żona nie uważa za stosowne mówić o moim kalectwie. W związku z tym ludzie nieraz doznają szoku. Ja sam zaś, choć już minęło dwanaście lat i zapewne to niemądre z mojej strony, ale bardzo mocno przeżywam każde spotkanie z kimś, kto o tym nie wie, zwłaszcza, kiedy widzę wyraz jego twarzy. Zapewne oboje z żoną jesteśmy śmieszni w tej sprawie. Nie zdziwiłbym się, gdyby mnie pani uważała za człowieka przewrażliwionego... Ale to taka ludzka słabostka, miss Martin. Wszyscy spędzamy sporo czasu udając, że istnieje coś, czego nie ma, i nie jesteśmy wdzięczni tym, którzy niszczą te nasze złudzenia. - Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy: - Być może pewnego dnia będzie to bez znaczenia. - Wzruszył ramionami i uśmiechnął się przekornie: - Ale na razie...

Powiedział to wszystko bez cienia goryczy, tylko z lekkim smutkiem. Ponieważ nigdy nie spodziewałabym się takiego wyznania z jego strony, poczułam się zakłopotana, przejęta i pod wpływem impulsu odparłam niemądrze:

- Proszę, niech pan się tym nie przejmuje, kalectwo w pańskim przypadku nie jest właściwym określeniem, ono wcale nie rzuca się w oczy... słowo daję, że tak jest... - urwałam przerażona. To co powiedziałam, na płaszczyźnie Linda Martin - pan de Valmy, byłoby wielkim nietaktem, ale na płaszczyźnie guwernantka - chlebodawca, całkowicie nie do przyjęcia. Nie pomyślałam, że właśnie sam chlebodawca to sprowokował. Stałam zagryzając dolną wargę i pragnąc znaleźć się o tysiące kilometrów stąd. Całkiem załamana usłyszałam, jak bąkam: - Jest mi... jest mi bardzo przykro. Nie powinnam była tego mówić... Ja tylko chciałam...

- Dziękuję, moja droga. - Jego głos nadal był poważny, ale dostrzegłam w jego oczach błysk rozbawienia. Zwrócił się do żony: - Wiesz, Heloizo, chyba ta twoja niezbyt mądra przyjaciółka, lady Benchley usprawiedliwiła wreszcie swoje istnienie tym, że poleciła nam miss Martin. Z radością witamy panią w Valmy. Mam nadzieję, że dobrze będzie się pani tu czuć... - urwał. Znowu ten błysk w oczach. - Nie, źle się wyraziłem. Powiedzmy raczej, mam nadzieję, że Valmy stanie się dla pani domem.

- Dziękuję - odpowiedziałam raczej sztywno. - Jest pan bardzo uprzejmy. Cieszę się, że mogłam tu przyjechać i zrobię wszystko, co...

- Co w pani mocy, żeby jak najlepiej... i tak dalej, i tak dalej. Zawsze się to mówi. Ale dlaczego pani tak na mnie patrzy?

- Przepraszam, to impertynencja z mojej strony. Tylko pan tak znakomicie mówi po angielsku.... - wyjaśniłam kulawo. Do licha z tym człowiekiem, czy nigdy nie odzyskam panowania nad sobą? I dokończyłam zimno: - Sir.

W tym momencie wybuchnął śmiechem, nareszcie zadowolony, że zyskał nade mną przewagę, i dał spokój tej swojej całej grze, wypytując życzliwie o podróż i o to, czy mi się spodobała dolina. Uśmiechnięta madame de Valmy przyłączyła się do rozmowy i wkrótce moje zakłopotanie całkowicie pierzchło. Znów byłam sobą, co więcej, polubiłam tego człowieka, miał wielki urok i usilnie starał się mnie o tym przekonać... A ja dlatego tak łatwo temu uległam, gdyż byłam zmęczona, samotna i oszołomiona. Kiedy tak we trójkę rozmawialiśmy, w pełni odzyskałam panowanie nad sobą i napięcie, zakłopotanie minionej pół godziny wydało mi się złudzeniem. Przecież państwo de Valmy są uroczą parą, na pewno ich polubię i z radością będę mieszkać w Valmy, może nawet będę tu miała jakby namiastkę rodziny.

Siarka? Nonsens.

Ale po chwili namysłu zrozumiałam aluzję, jaka się kryła w tym urywku podsłuchanej rozmowy moich rodziców. "Nie, nie zrozumiesz..." - powiedział tatuś, a ja teraz wiedziałam, o co mu chodziło. Że ten człowiek był niezwykle pociągający, nie ulegało wątpliwości... użyłam tego przymiotnika świadomie. Pociągający czy nie, ogarnęły mnie pewne obawy. Leon de Valmy prowadził ze mną grę, a mnie się to nie podobało. Nakłonił do tego, żebym okazała mu współczucie, pocieszała go, kiedy on wcale tego nie potrzebował. A sam się tym bawił.

Nie próbowałam też wyjaśnić sobie samej, dlaczego tak bez wahania zabrnęłam w tę plątaninę kłamstw o starszej pani z Lyonu, i nie miałam odwagi wyznać Leonowi de Valmy, że lepiej mówię po francusku niż on po angielsku i że doskonale zrozumiałam, co, patrząc na mnie, powiedział cicho do żony, kiedy wreszcie nasza rozmowa się skończyła i szłam na górę do czekającej w galerii pani Seddon:

- Mimo wszystko, Heloizo, istnieje duże prawdopodobieństwo, że popełniłaś wielki błąd...

Nie przypuszczałam, że przeznaczone dla mnie pokoje będą tak piękne, jeszcze nigdy tak nie mieszkałam. Miały wysokie okna wychodzące na zachód i balkon z widokiem na dolinę, którą od razu się zachwyciłam. Stanęłam oparta o kamienną balustradę i chłonęłam przepiękny widok. Byłam tak wysoko, że widziałam górną granicę leżącego po drugiej stronie rzeki Merlon lasu Dieudonne, poniżej zaś jak chmury falowały nagie jeszcze czubki drzew bramujących zygzakowatą drogę, balkon zdawał się płynąć wśród złocistego bezmiaru powietrza, a położone na południu Soubirous lśniło jak klejnot.

Odwróciłam się, w drzwiach balkonu stała pani Seddon uśmiechnięta, z pulchnymi rękami skrzyżowanymi na wydatnym biuście.

- Co za cudowny widok - powiedziałam.

- Tak, bardzo tu ładnie - przyznała. - Choć, oczywiście są tacy, którzy nie lubią wsi. Ja tam zawsze mieszkałam na wsi. A teraz pokażę panience sypialnię, proszę za mną.

Przeszłyśmy przez ładną bawialnię do drzwi, znajdujących się w rogu naprzeciw kominka.

- Te pokoje są w amfiladzie - wyjaśniła - wszystkie wychodzą na południowy korytarz. Balkon biegnie wzdłuż całego frontu domu. Pokoje na końcu zostały przerobione na pokoje dziecinne i łączą się ze sobą. A tu jest sypialnia panienki.

Była jeszcze ładniejsza niż bawialnia, choć wydawało mi się to niemożliwe. Wyraziłam swój zachwyt i widziałam, że pani Seddon jest z tego zadowolona. Podeszła do drzwi, których nie zauważyłam, gdyż były ukryte w jasnozłocistej boazerii.

- Te drzwi prowadzą do łazienki panicza Filipa, jego sypialnia wychodzi na drugą stronę. Łazienka jest wspólna. Mam nadzieję, że to nie sprawi panience różnicy?

W sierocińcu im. Konstancji Butcher do łazienki stałyśmy zawsze w kolejce.

- Nie, nie sprawi mi różnicy. Jest bardzo nowoczesna. Co za wspaniały pomysł, taka łazienka ukryta za boazerią. Pani Seddon, czy wszystkie duchy stąd uciekły, kiedy został założony wodociąg?

- Nigdy nie słyszałam o żadnych duchach - odparła z godnością. - Dawniej była tu duża umywalnia i garderoba. Jedną połowę przebudowano na łazienkę, drugą na małą podręczną kuchenkę, gdzie na elektrycznym piecyku można przygotować herbatę i wieczorną czekoladę dla panicza Filipa. - Zrobiłam widać zdziwioną minę, gdyż wyjaśniła:

- To było szkolne skrzydło, nasz pan i jego bracia wychowali się tu, a potem, kiedy panicz Raoul się urodził, założono elektryczność i tak dalej.

- Panicz Raoul? - spytałam.

- Syn naszego pana, mieszka w Bellyveen. - Jak zauważyłam, pani Seddon śmiesznie przekręcała francuskie słowa. - To posiadłość naszego pana na południu.

- Tak, wiem o tym. Ale nie wiedziałam, że pan de Valmy ma syna. Madame... prawie ze mną nie rozmawiała. Bardzo mało wiem o rodzinie.

Spojrzała na mnie z ukosa i już myślałam, że jakoś to skomentuje, ale powiedziała tylko:

- Naprawdę? Ale i tak wkrótce wszystkiego panienka się dowie. Otóż pan Raoul nie jest synem madame. Nasz pan był już raz żonaty, matka pana Raoula zmarła, kiedy on miał osiem lat, a wkrótce miną dwadzieścia dwa lata. Szesnaście lat temu nasz pan ożenił się po raz drugi i trudno mieć do niego o to pretensję. W takim wielkim domu można się czuć bardzo samotnym, to zrozumiałe - to mówiąc pani Seddon pożeglowała w stronę okna, żeby poprawić zasłonę. - Oczywiście przez ten czas nie żył jak pustelnik, panienka rozumie, co mam na myśli, zresztą jego starszy brat, jak powiadają, był taki sam. Ale cóż, dla naszego pana to się skończyło raz na zawsze, choćby nawet chciał, ale pewno mu się nie chce, a biedny pan Stefan nie żyje, świeć Panie nad jego duszą, i sprawy tego świata, jego przyjemności i wszelkie pokusy dla niego nie istnieją, dlatego też... - Odwróciła się do mnie aż zdyszana z powodu tak nieoczekiwanych zwierzeń, najwidocznej pani Seddon nie była z natury równie powściągliwa jak madame de Valmy. - A teraz, czy chciałaby panienka obejrzeć cały dom, czy lepiej później? Pewno jest panienka zmęczona?

- Jeśli można, wolałabym zostawić to na później.

- Jak panienka sobie życzy. - I z przebiegłym błyskiem w oku spytała: - Czy mam przysłać Bertę do pomocy w rozpakowywaniu?

- Nie, dziękuję. - Spojrzała na mnie porozumiewawczo, wiedziała, że nie chcę, żeby służąca poznała skromną zawartość mojej walizki. Wcale o to nie miałam do niej pretensji, wręcz przeciwnie, byłam jej wdzięczna. - A gdzie jest pokój dziecinny? - spytałam. - Czy za sypialnią panicza Filipa?

- Nie. Jego sypialnia jest na samym końcu, potem sypialnia panienki i bawialnia, i dopiero pokój dziecinny. Dalej w narożniku nad biblioteką pokoje madame, pokoje naszego pana.

- Ma tam windę, prawda?

- Tak, panienko. Została założona wkrótce po wypadku. Czyli... tak, dwanaście lat temu będzie w czerwcu.

- Słyszałam o tym. Czy pani tu była, pani Seddon?

- O, tak, oczywiście. Przyjechałam do Valmy trzydzieści dwa lata temu, kiedy nasz pan ożenił się po raz pierwszy.

Usiadłam, na brzegu łóżka i zaciekawiona spojrzałam na nią. - Trzydzieści dwa lata temu? To szmat czasu, pani Seddon. Czyli przyjechała pani tutaj z pierwszą madame de Valmy.

- Tak. Podobnie jak ja pochodziła z Northumberland.

- Była Angielką? - spytałam zdziwiona.

- Oczywiście. Panna Deborah była taka ładna i dobra. Służyłam w domu jej rodziców od czasu, jak była małą dziewczynką. Którejś wiosny spotkała naszego pana w Paryżu i po dwóch tygodniach zaręczyli się. Och, bardzo to wszystko było romantyczne, bardzo. Powiedziała do mnie: "Mary - tak mi na imię, panienko - Mary, pojedziesz ze mną, prawda? Nie będę się wtedy czuła tak bardzo daleko od domu." - Tu pani Seddon kiwnęła głową, zauważyłam, że oczy jej zwilgotniały. - Wtedy akurat starał się o mnie Artur, to znaczy pan Seddon, pobraliśmy się więc i pojechał razem ze mną. Nie mogłam pozwolić, żeby panienka Debbie była całkiem sama w obcych stronach.

- Oczywiście, że nie mogła pani na to pozwolić - przytaknęłam ze zrozumieniem, a pani Seddon rozpromieniła się, znowu splatając ręce pod obfitym biustem, najwidoczniej gotowa plotkować tak długo, jak długo będę skłonna tego słuchać. Nie tylko ja patrzyłam z przyjemnością na jej miłą angielską twarz, jakże odmienną od ponurych twarzy Albertyny, Bernarda, ona też była wyraźnie zadowolona z rozmowy ze mną. A jako guwernantka nie byłam na liście osób zakazanych, nie było to przecież "plotkowanie ze służbą". Mnie chyba też było wolno rozmawiać z nią. I zamierzałam z tego w pełni korzystać.

- A kiedy panna Debbie umarła, dlaczego nie wróciła pani do Anglii? Co skłoniło panią, żeby tu zostać?

Ojciec panny Debbie w tym czasie już nie żył, dom został sprzedany, a tu w Valmy pani Seddon z mężem mieli bardzo dobrze płatną pracę i "nasz pan" chciał ich oboje zatrzymać... Wywnioskowałam też, że przywiązanie do nich panny Debbie zapewniało im pozycję, jakiej by nigdy nie osiągnęli w innym domu; jej mąż, sądząc z tego co zdążyłam zauważyć, był nieskazitelny, taktowny i na miejscu, ona również miała wszelkie cechy doskonałej, fachowej gospodyni, jednak nadal zachowywała się i mówiła jak Mary Seddon, dawno temu młodsza córka ogrodnika.

I tak słuchałam długiej opowieści o panience Debbie i jej ojcu oraz innych osobach w jej rodzinnym domu, o kucykach, sukniach, biżuterii, weselu, weselnych gościach i prezentach, kiedy pani Seddon zrobiła dygresję, jaka to szkoda, że zmarła matka panienki nie mogła być na ślubie córki i już zamierzała mi opowiedzieć na podstawie relacji swojej matki, jakie nieboszczka miała suknie, biżuterię, wesele i tak dalej, kiedy doszłam do wniosku, że czas najwyższy, żeby wróciła do Francji, do Valmy.

- Przecież panna Debbie miała syna, z pewnością chciała pani tu zostać i opiekować się nim.

- Panicz Raoul? - Oburzona wydęła wargi. - Miał francuskie nianie. To było bardzo miłe i spokojne dziecko, tak jak panicz Filip, nigdy nie robił kłopotu. Nie pomyślałaby pani... - urwała wzdychając głośno i potrząsnęła głową. - No, cóż panienko, trzeba powiedzieć, że w połowie jest cudzoziemcem. - W głosie jej zabrzmiała nuta potępienia typowego dla prostej Angielki, pochodzącej ze wsi. Czekałam, co dalej powie, ale dodała tylko: - Ja tam nigdy nie plotkuję. A teraz muszę już kończyć, mam tyle roboty, a panienka powinna rozpakować swoje rzeczy. Gdyby czegoś panience było trzeba, proszę tylko powiedzieć mnie albo Seddonowi, z chęcią zawsze pomożemy.

- Dziękuję bardzo. Ogromnie się cieszę, że pani tu jest, pani Seddon - dodałam impulsywnie.

- Bardzo to miłe z panienki strony. Z pewnością wkrótce się panienka tu zadomowi i ze wszystkim da sobie radę. Kiedy ja tu przyjechałam, ani słowa nie mówiłam po francusku, a teraz tak samo szybko gadam jak oni.

- Słyszałam, jak pani mówi, znakomicie. - Wstałam i otworzyłam zamki swojej walizki. - Ma pani rację, trzydzieści lat to bardzo długo, jak się jest z dala od domu. Czy nie miała pani ochoty wrócić do Anglii, kiedy pan de Valmy powtórnie się ożenił?

- O tak, rozmawialiśmy o tym z Seddonem, on ma bardzo dobry charakter, ale polubiliśmy oboje nową madame, ona była z nas zadowolona, więc zostaliśmy. Poza tym ja od dziecka cierpiałam na astmę i nie pomagało mi żadne z tych przeróżnych nowomodnych lekarstw, jakie mi zapisywali lekarze. W Anglii miewałam ciężkie ataki, ale tutaj poczułam się znakomicie. Czasem jeszcze na nie cierpię, ale szybko mijają. Powietrze tu znakomite, zdrowe i suche.

- Jak to dobrze.

- A potem, jak nasz pan miał ten wypadek, pani nie chciała słyszeć, żebyśmy odeszli. On nie znosi żadnych zmian.

- Z tego, co mówił mi w hallu, też tak mi się wydaje. Pani Seddon, czy on ma duże bóle?

- Bóle! Nie, ale za to złe dni - odparła tajemniczo. - W jego sytuacji trudno mu się dziwić.

- Oczywiście. Pewnie czasem cierpi na depresję.

- Depresję? - Spojrzała na mnie zdziwiona. - Nasz pan?

Chciałam jednak dociec, jaki naprawdę jest Leon de Valmy, skąd się bierze ta emanująca z niego wewnętrzna siła, spytałam więc:

- Czy nigdy nie ubolewa nad swoim kalectwem?

Parsknęła pogardliwie.

- Nasz pan miałby nad sobą ubolewać? Nigdy! Pewno, że w ciągu tych minionych lat zmieniło mu się usposobienie, nie jest taki miły jak dawniej. Ale to nie jest tego typu człowiek, który poddałby się tylko dlatego, że jest sparaliżowany do końca życia.

- Doskonale to rozumiem. Kiedy się z nim rozmawia, człowiek zapomina o tym. - Nie dodałam jednak: "Chyba że on sam przypomni".

- Taki on jest. - Skinęła głową. - Na ogół o tym zapomina. Wszystko może zrobić mając elektryczny wózek inwalidzki, windę, telefony co krok i Bernarda, który mu zastępuje nogi. Jednak od czasu do czasu coś mu o tym przypomni i wtedy...

Pamiętając dobrze scenę w hallu spytałam: - Co na przykład?

- Nie wiadomo. Może nieprzespana noc albo wiadomość, że coś zostało źle zrobione tu w domu albo w majątku, czego nie mógł sam dopilnować, albo, że nie ma na coś ważnego pieniędzy. Czasem też pan Raoul... - I znowu jak poprzednio nagle urwała. Czekałam cierpliwie, a ona machinalnie poprawiła pokrowiec na fotelu. Wreszcie powiedziała: - Pan Raoul administruje za ojca drugim majątkiem, Bellyveen, nieco dalej na południu, i zawsze brak jest pieniędzy, a to denerwuje naszego pana, poza tym... nie przyjeżdża tu tak często, jak powinien... co przypomina naszemu panu, jak ciężkim jest dotknięty kalectwem, mimo że tyle ma energii.

- On mu to przypomina? To okropne. - Dreszcz przebiegł mi po plecach.

Spojrzała na mnie zaskoczona. - Przecież nie robi tego świadomie. Nie to miałam na myśli! Tylko to, że... że pan Raoul wygląda tak jak wyglądał nasz pan dwadzieścia lat temu.

- Teraz rozumiem, co pani miała na myśli. Robi wszystko, co dawniej robił jego ojciec. Na przykład gra w polo?

Wyraźnie była zdumiona. - Czy państwo o tym mówili panience?

- Nie, słyszałam od kogoś, kto ich zna, kogoś spotkanego w samolocie.

- Ach, tak. O, nasz pan potrafił robić wszystko. - Uśmiechnęła się ze smutkiem, najwidoczniej wspominając przeszłość. - Panna Debbie często powtarzała, że kiedyś złamie sobie kark. Uprawiał znakomicie wszystkie sporty: żeglował świetnie, prowadził samochód, jeździł znakomicie konno... nawet się fechtował. Tylko za fechtunek dostał tyle nagród, że zajmują całą półkę.

- Za fechtunek?

- Tak. Ale głównie interesował się końmi i samochodami. Często myślałam, że zginie kiedyś w wypadku i zabije innych, kiedy tak pędził pełną zakrętów drogą za mostem, prowadzącą do Valmy; Czasem nawet sprawiał wrażenie, jakby wstąpił w niego diabeł - dodała ku memu zdumieniu pani Seddon. - zawsze chciał wszystko robić lepiej niż inni.

Tak, pomyślałam, w to mogę uwierzyć. Nawet sparaliżowany musi być sparaliżowanym archaniołem...

- A teraz może tylko siedzieć i patrzeć, jak jego syn jeździ konno, prowadzi samochód i fechtuje...

- Co do tego, to pan Raoul nie ma na to pieniędzy... I pewno lepiej, że tak jest, bo może stałoby się z nim to samo co z ojcem. Zresztą, jak już mówiłam, on tu często nie bywa. Na stałe mieszka w Bellevigne, ja sama nigdy tam nie byłam, ale podobno to bardzo ładny majątek.

- Ach, tak - powiedziałam z uprzejmym zainteresowaniem, kiedy zaczęła opowiadać o Bellevigne, ale naprawdę, to nie słuchałam. Zastanawiałam się nad tym, że jeśli Raoul de Valmy jest młodszą kopią swego ojca, nic w tym dziwnego, iż nie często odwiedza Valmy. Nie mogłam sobie wyobrazić dwóch Leonów de Valmy przez dłuższy czas przebywających pod jednym dachem... Znowu poczułam dreszcz. Ciągle ta moja niepotrzebna romantyczna wyobraźnia... I właściwie na czym mam się opierać? Na zapomnianych prawie słowach, wypowiedzianych przed dwunastu laty i wrażeniu, że zetknęłam się z człowiekiem o wybitnej osobowości, który może dla własnej rozrywki, a może dla jakiegoś innego powodu chce mi narzucić swój nieprawdziwy obraz...

I nagle po raz pierwszy pomyślałam, że wśród osób witających mnie w Chateau Valmy kogoś brakowało.

Tym kimś był właściciel tej wspaniałej posiadłości, najważniejszy ze wszystkich panów de Valmy, młody hrabia Filip.

Pani Seddon chyba naprawdę zamierzała już wrócić do swoich zajęć. Podeszła energicznie do drzwi, ale stanęła. Pochyliłam się nad walizką i zaczęłam wyjmować rzeczy i kłaść je na kapie łóżka. Czułam, że patrzy na mnie.

- Panienko... czy nasz pan... - odezwała się - czy był uprzejmy? Kiedy w galerii czekałam na panienkę, słyszałam, że chyba się roześmiał.

Wyprostowałam się, trzymając w rękach stos chusteczek do nosa.

- Ma pani rację, pani Seddon. Był dla mnie bardzo uprzejmy.

- O, to dobrze. Tak chciałam przed tym z panienką porozmawiać i uprzedzić, jaki czasem potrafi być dla obcych.

Dobrze rozumiałam jej ostrożne sondowanie. Było dla mnie oczywiste, że "temperatura nastrojów", tak to nazwijmy, na zamku zależała przede wszystkim od Leona de Valmy i jego "złych dni".

- Bardzo pani dziękuję, pani Seddon - powiedziałam wesoło - I proszę się nie martwić. Był dla mnie bardzo miły, miałam wrażenie, że cieszy się z mego przyjazdu.

- Naprawdę? - W głosie jej brzmiała niepewność i jakby lekkie zdumienie. - Och, to dobrze. Wiem, że bardzo był zadowolony, kiedy dostał od madame list o panience, ale z reguły nie znosi żadnych zmian w domu. Dlatego tak się wszyscy zdziwiliśmy, kiedy niania panicza Filipa dostała wymówienie po tylu latach służby w tej rodzinie i kiedy dowiedzieliśmy się, że z Anglii ma przyjechać jakaś młoda osoba.

- O tak, madame de Valmy mówiła mi o niej. - Odłożyłam chusteczki i wyjęłam z walizki jakąś część bielizny. - Dostała wymówienie? Ze słów madame zrozumiałam, że miała już dość mieszkania na takim odludziu i że kiedy madame była w Londynie, pan de Valmy przysłał list, żeby koniecznie przywiozła ze sobą angielską guwernantkę.

- Ależ nie - odparła stanowczo pani Seddon. - Panienka się myli. Niania była bardzo oddana paniczowi Filipowi i wiem, że ciężko to przeżyła, że musi stąd odejść.

- Mnie madame powiedziała, że niania odeszła, bo tutaj jest tak daleko do miasta. Ale może źle zrozumiałam. - Wzruszyłam ramionami i natychmiast zapanowałam nad tym gestem. - Zapewne chciała ostrzec, co mnie tu czeka. Ale przede wszystkim zależało jej na tym, żeby znaleźć kogoś, kto nauczyłby go angielskiego.

- Kiedy panicz Filip doskonale mówi po angielsku - z niekłamaną dumą powiedziała pani Seddon.

Roześmiałam się. - Cieszę się z tego. Niezależnie od tego, jak jest, myślę, że jeśli Filip skończył już dziewięć lat, najwyższy czas, żeby zamiast niani miał guwernantkę. I na tym chyba zależało panu de Valmy. A na początek muszę pamiętać o tym, żeby nie mówić "pokój dziecinny", tylko "szkolny".

- Kiedy panicz Filip jest czasem bardzo dziecinny jak na swój wiek, a czasem, jak dla mnie, zbyt poważny. Trudno jednak oczekiwać czegoś więcej po tym, co to biedactwo przeżyło. Upłynie sporo czasu, nim się pogodzi ze stratą rodziców.

- To zrozumiałe - powiedziałam.

Patrzyła na mnie chwilę i niepewnie powiedziała:

- Jeśli wolno spytać... czy panienka pamięta swoich rodziców?

- O tak. - Spojrzałam na nią, na jej poczciwej twarzy malowała się ciekawość. Musiałam szczerze odpowiedzieć. No cóż, interesowała się mną, tak samo jak rodziną de Valmy. - Miałam czternaście lat, kiedy zginęli w wypadku lotniczym, tak samo jak rodzice Filipa. Madame de Valmy pewno wspomniała pani, że w Anglii byłam w sierocińcu?

- Tak, owszem. Napisała, że dowiedziała się o panience od swojej przyjaciółki, lady Benchley, z którą co roku spotyka się w Evian i która bardzo panienkę chwaliła, bardzo.

- To miło z jej strony. Lady Benchley była w zarządzie sierocińca w ciągu ostatnich trzech lat mego pobytu. A kiedy ja zostałam wychowawczynią w internacie dla chłopców, okazało się, że jest tam jej syn. Kiedyś w dniu odwiedzin podeszła do mnie i rozmawiałyśmy przez chwilę, powiedziałam wtedy, że nie znoszę mojej pracy, a ona spytała, czy nie chciałabym dostać posady za granicą, ponieważ jej przyjaciółka, madame de Valmy, szuka guwernantki dla swego bratanka i prosiła, żeby jej znalazła kogoś odpowiedniego. Kiedy usłyszałam, że chodzi o wyjazd do Francji, omal nie podskoczyłam z radości. Zawsze chciałam mieszkać we Francji. Następnego dnia pojechałam do Londynu i spotkałam się z madame. Lady Benchley uprzedziła ją telefonicznie, no i dostałam tę pracę. Widocznie jej rekomendacja była wystarczająca. Choć tak naprawdę niezbyt dużo wiedziała o mnie, po prostu lubiła występować w roli prywatnego pośrednictwa pracy i wiele takich spraw załatwiała. Poza tym odniosłam wrażenie, że madame de Valmy bardzo zależy na tym, żeby znaleźć odpowiednią młodą osobę podczas krótkiego pobytu w Londynie i dlatego niezbyt interesowała się moją przeszłością, która zresztą jest całkiem zwyczajna.

Uśmiechnęłam się do pani Seddon, która patrzyła na mnie nadal z lekkim zdumieniem. Ale zaraz też się do mnie uśmiechnęła i tak energicznie skinęła głową, że aż poruszył się i zalśnił jej złoty łańcuszek na piersi.

- No, tak - powiedziała tylko i otworzyła drzwi. - Teraz to już muszę iść. Wkrótce przyjdzie Berta i przyniesie panience herbatę, to ona zajmuje się tymi pokojami. Dobra z niej dziewczyna, może tylko zbyt roztrzepana. Myślę, że panienka się z nią porozumie, zwłaszcza z pomocą panicza Filipa.

- Na pewno - odparłam. - A gdzie jest panicz Filip, pani Seddon?

- Chyba w pokoju dziecinnym, ale madame bardzo prosiła, żeby dziś wieczór panienka nie zajmowała się nim. Wypije panienka herbatę, i to naprawdę dobrą herbatę. Trzydzieści lat uczyłam ich, jak ją parzyć. Potem, przed obiadem, rozgości się tu, a panicza Filipa zobaczy panienka jutro. Dziś proszę się niczym nie kłopotać.

- Doskonale. Dziękuję bardzo, pani Seddon. Z przyjemnością wypiję herbatę.

Zamknęła za sobą drzwi, słyszałam na korytarzu jej cichnące kroki. Stałam zamyślona, odruchowo wyrównując fałdy spódnicy wyjętej z walizki. Po pierwsze, nie powinnam była słyszeć uwagi pani Seddon o windzie podczas jej rozmowy z madame de Valmy i jeśli tak łatwo popełniałam omyłki, lepiej byłoby wyznać szybko prawdę, nim będzie za późno.

Po drugie, ta końcowa uwaga pani Seddon, żebym "nie zajmowała się" dziś wieczór Filipem. Czy naprawdę Heloiza de Valmy użyła właśnie tych słów: "Nie zajmowała się nim dziś wieczór"? I jest "chyba" w pokoju dziecinnym... Odwiesiłam spódnicę do szafy i przeszłam do różowo-złocistej bawialni, kierując się do drzwi pokoju szkolnego. Stanęłam, chwilę nadsłuchując. Cisza.

Zastukałam delikatnie do drzwi i przekręciłam gałkę. Otworzyły się bezszelestnie.

Rozdział Iv

O, moja prorocza duszo! O, mój stryju!

(Szekspir, "Hamlet")

Na pierwszy rzut oka Filip niezbyt mi się spodobał. Był niski jak na swój wiek, miał cienką szyję i okrągłą głowę, włosy bardzo ciemne, krótko ostrzyżone, cerę żółtawą, prawie woskową, oczy duże czarne, przeguby rąk i kolana wzruszająco kościste. Ubrany był w granatowe krótkie spodnie i pasiasty sweter, leżał na brzuchu czytając jakąś grubą książkę. Na wielkim kosztownym dywanie wyglądał dziwnie niepozornie. Spojrzał na mnie pytająco i powoli wstał.

Powiedziałam po angielsku: - Jestem mademoiselle Martin, a ty na pewno masz na imię Filip.

Skinął nieśmiało głową. Ale dobre wychowanie wzięło górę, zrobił krok naprzód, wyciągając rękę.

- Witam panią, mademoiselle Martin. - Głos miał cichy, cienki jak on sam, raczej bezbarwny. - Mam nadzieję, że spodoba się pani Valmy.

I, nagle, kiedy uścisnęłam jego rękę, uświadomiłam sobie, że to on jest właścicielem Valmy. Wtedy wydał mi się jeszcze mniejszy i bardziej zagubiony.

- Powiedziano mi, że jesteś zajęty, ale chciałam ciebie jak najszybciej poznać.

Rozważał te słowa przez chwilę, patrząc na mnie z zainteresowaniem, śmiało, jak tylko potrafią dzieci.

- Czy pani naprawdę będzie mnie uczyć angielskiego?

- Tak.

- Nie wygląda pani na guwernantkę.

- No, to muszę zrobić wszystko, żeby tak wyglądać.

- Nie, wolę, żeby pani była taka jak teraz. Niech się pani nie zmienia.

Widać wszyscy de Valmy zaczynali wcześnie swoje podboje.

Roześmiałam się.

- Merci du compliment, Monsieur le Comte.

Spojrzał na mnie badawczo, z błyskiem czarnych oczu.

- Czy już od jutra zaczniemy lekcje?

- Chyba tak, nie wiem jeszcze. Dziś wieczorem zobaczę się chyba z twoją stryjenką i powie mi, jaki jest rozkład twoich zajęć.

- Czy widziała pani... mego stryja? - Czy w głosie jego nastąpiła zmiana, czy tylko mi się zdawało?

- Tak.

Stał bez ruchu, ze spuszczonymi rękami. Na swój sposób wydał mi się tak samo niedostępny jak Heloiza de Valmy. Moja praca nie będzie z pewnością łatwa. Maniery miał świetne. Z pewnością nie był "trudnym" dzieckiem wedle skali ocen przeciętnej guwernantki. Ale czy uda mi się naprawdę poznać go, pokonać tę barierę rezerwy? Z podobną powściągliwością spotkałam się u madame de Valmy, ale na tym podobieństwo się kończyło. U niej opanowanie i wyniosłość były zaletami, u tego dziecka czymś nienormalnym, zaskakującym.

- Muszę już iść i rozpakować się, bo spóźnię się na obiad. Czy chcesz mi pomóc?

Spojrzał na mnie szybko:

- Ja?

- Tak. No, nie tak dosłownie pomóc, ale dotrzymać mi towarzystwa i zobaczyć, co ci przywiozłam z Londynu.

- Pani ma na myśli prezent?

- Oczywiście.

Mocno się zaczerwienił. Bez słowa ruszył przede mną do mojej bawialni i otworzył drzwi sypialni, czekając aż ja wejdę. Stanął w nogach łóżka, milcząco wpatrzony w moją walizkę.

Pochyliłam się nad nią, wyjęłam kilka rzeczy kładąc na łóżko i zaczęłam szukać tego, co dla niego przywiozłam.

- To nie jest nic wielkiego - wyjaśniłam. - Ponieważ nie mam dużo pieniędzy. O, już znalazłam.

Przywiozłam mu kupiony u Woolwortha kartonowy model zamku Windsor, którego oddzielne części należało skleić, największy, na jaki było mnie stać, oraz pudełko królewskich gwardzistów.

Z niepewną miną podałam pudełko milczącemu właścicielowi Chateau Valmy. Przyjrzał się uważnie barwnym obrazkom na pokrywkach.

- Angielski zamek? I angielscy żołnierze? - spytał.

- Tak, tacy sami jak w pałacu Buckingham.

- Wiem. W futrzanych czapkach, strzegą królowej. - Patrzył zachwycony na maszerujący regiment gwardii.

- Wiesz, nie są oni specjalnie...

Ale widziałam, że mnie nie słucha. Otworzył pudełka i zaczął oglądać obrazki.

- Prezent z Londynu - powiedział trzymając w ręku kiepsko pomalowanego żołnierzyka. Pomyślałam nagle, że nie miałoby dla niego znaczenia, gdyby to były wycięte z papieru lalki.

- Przywiozłam ci też grę, nazywa się loteryjka. Później ci pokażę, jak się w nią gra.

- Philippe? Ou es-tu, Philippe? - usłyszałam głos młodej dziewczyny, wołającej z pokoju szkolnego.

Drgnął. - To Berta, muszę już iść. - Zamknął pudełka i trzymał je przytulone do siebie. Potem powiedział sztywno:

- Dziękuję, bardzo dziękuję, mademoiselle. - Odwrócił się i pobiegł do drzwi. - Me voici, Berthe. Je viens. - Na progu się zatrzymał, spojrzał na mnie. Nadal miał zaczerwienioną twarz i mocno trzymał prezenty.

- Mademoiselle...

- Słucham, Filipie.

- Jak się nazywa ta gra?

- Loteryjka.

- Loteryjka? Pani mi pokaże jak się w nią gra?

- Tak.

- Zagramy po kolacji, przedtem nim pójdę spać?

- Tak.

- Dziś wieczorem.

- Tak.

Zawahał się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wyszedł bez słowa i cicho zamknął za sobą drzwi.

Choć znalazłam się w luksusowych, całkiem nieznanych dotąd warunkach, życie wkrótce weszło w pewną nieskomplikowaną rutynę. Codziennie rano przychodził monsieur Betemps, nauczyciel Filipa i uczył go aż do lunchu. Do moich obowiązków należało przygotowanie pokoju szkolnego, a kiedy to zrobiłam, miałam wolny czas i przez pierwsze dni z zaciekawieniem zwiedzałam ogrody i pobliskie lasy albo całymi godzinami czytałam, co było dla mnie luksusem zakazanym w sierocińcu.

W bibliotece zamkowej z pewnością były angielskie książki, ponieważ jednak był to zarazem gabinet Leona de Valmy, nie mogłam, nie ośmieliłam się prosić o pozwolenie na korzystanie z niej. Ale przywiozłam ze sobą tyle własnych książek, ile zdołałam unieść, a poza tym w pokoju szkolnym aż pod sufit sięgały półki pełne różnych wspaniałości: przemieszane książki dla dzieci z francuskimi i angielskimi klasykami, sporo też było lekkich powieści. Dziwił mnie ten zestaw do momentu gdy na niektórych tomach zobaczyłam nazwisko Deborah Bohun albo dedykację "Kochanej Debbie". W ręce też wpadł mi zniszczony mocno egzemplarz "Wyspy skarbów", podpisany zamaszyście niewyrobioną ręką: Raoul St. Aubin de Valmy. Oczywiście syn Leona, który był pół-Anglikiem, mieszkał w tych pokojach. Znalazłam też Buchana, Conan-Doyle'a i wiele zapomnianych albo całkiem mi nieznanych książek, które z zapałem pochłaniałam, starając się zapomnieć o wpajanym mi przez siedem lat w sierocińcu poglądzie, że "czytanie to tylko strata czasu".

Pewnego razu moje poczucie winy było prawie usprawiedliwione. Kiedy czytałam po francusku, robiłam to ukradkiem i raz omal nie zostałam przyłapana na lekturze "Tristan et Iseut". Pogrążona w lekturze siedziałam w mojej sypialni, kiedy zastukała Berta i nie otrzymawszy odpowiedzi weszła, żeby zetrzeć kurze. Nic na szczęście nie zauważyła, ale byłam wściekła na siebie i przysięgłam sobie w duchu, że w przyszłości będę ostrożniejsza, żałując chyba po raz setny, że wplątałam się w to głupie oszustwo, które na początku wydawało się tak błahą sprawą, a do którego teraz z każdym dniem trudniej było się przyznać.

Próbowałam wmówić sobie, że chyba dla nikogo nie jest to istotne, gdyż z Filipem nasze stosunki układały się bardzo dobrze, i nawet madame de Valmy na swój wyniosły sposób zdawała się mnie lubić. Nie chciałam jednak, aby dowiedziała się, że ją oszukałam. A sytuacja z każdym dniem stawała się trudniejsza. Musiałam porozumiewać się z Bertą, która sprzątała pokój szkolny, i robiłam to w prymitywnej szkolnej francuszczyźnie, co nie tylko ją bawiło, lecz także i Filipa. Na szczęście nie musiałam odgrywać tej komedii wobec swoich pracodawców, którzy w mojej obecności bez najmniejszego wysiłku mówili nieskazitelną angielszczyzną. I tak dnie płynęły szybko, a ja nie ujawniałam mojej tajemnicy. Po prostu bałam się narazić na ich potępienie. Zachwycona byłam Valmy, łatwo radziłam sobie z moimi obowiązkami i polubiłam Filipa.

Był bardzo spokojnym, opanowanym, raczej milczącym dzieckiem. Codziennie po południu, chyba że mocno padało, szliśmy na spacer i nasza "angielska konwersacja" zwykle polegała na tym, że to ja mówiłam o otaczającym nas krajobrazie albo ogrodzie, jeśli tam właśnie byliśmy. Nadal dzieliła nas bariera, nie była ona wzniesiona świadomie, ofiarowane mu zabawki zyskały mi jego sympatię, jeśli nie serce, mimo to istniała, była czymś głęboko zakorzenionym. Wiedziałam dobrze, że tę jego wrodzoną skrytość pogłębiła nagła utrata rodziców, o czym nigdy nawet nie wspomniał. Nie było to dziecko, z którym "łatwo było się zżyć". Dlatego szybko zaniechałam wszelkich prób w tym kierunku i starałam się jego uwagę, jak zresztą i swoją własną, skierować na rzeczy zewnętrzne. Jeśli kiedykolwiek udałoby mi się zdobyć jego zaufanie, stawałoby się to bardzo powoli, stopniowo, jakby z przyzwyczajenia. Zresztą uważałam, że nie mam prawa wdzierać się w jego obwarowany świat. Sama tyle wycierpiałam w sierocińcu z powodu braku odosobnienia, że uważałam, iż każdy ma do niego prawo, a wszelkie zamachy, żeby przełamać rezerwę, potraktowałabym jak rodzaj duchowego gwałtu.

Nie tylko wobec mnie zachowywał się powściągliwie. Co wieczór o wpół do szóstej sprowadzałam go na dół do małego saloniku, gdzie siedziała jego stryjenka. Odkładała wtedy uprzejmie czytaną książkę albo list, który pisała, biorąc do ręki zamiast tego swój delikatny haft, petit-point i przez pół godziny prowadziła rozmowę z Filipem. Powiedziałam świadomie "prowadziła rozmowę", ponieważ słowa te doskonale oddają klimat tych spotkań. Filip, jak zawsze spokojny, zamknięty w sobie, odpowiadał na pytania chętnie i bardzo grzecznie, ale sam nigdy ich nie zadawał. Moim zdaniem to madame de Valmy walczyła ze swoją naturą, ona również zamknięta w sobie, zmuszała się do ożywionej rozmowy.

Ale to chyba ja najbardziej nie lubiłam tych półgodzinnych spotkań, i to ja najwięcej cierpiałam. Madame de Valmy i Filip oczywiście rozmawiali po francusku, czego ja nie powinnam była rozumieć. Ale czasem przechodziła na angielski albo ze względu na mnie, albo może po to, żeby sprawdzić postępy mego ucznia w tym języku i ja byłam włączona w konwersację, mając trudne zadanie przed sobą, żeby się nie zdradzić, że wiem o czym przed chwilą rozmawiano. Mam wrażenie, że nie popełniłam jakichś zasadniczych błędów, w każdym razie Heloiza de Valmy nic, jak dotąd, nie zauważyła, poza tym zawsze sprawiała wrażenie, że nie podchodzi poważnie do tych spotkań z bratankiem męża. Wypełniała po prostu obowiązek wobec dziecka, którego prawie nie znała. W każdym razie nie można było jej zarzucić, że próbuje nadużyć czyjegoś zaufania.

Jej mąż wtedy nie był obecny. Jego spotkania z Filipem zdawały się być zawsze czysto przypadkowe: w którymś z korytarzy, na tarasie czy w ogrodzie. Z początku miałam za złe stryjowi Filipa, że tak mało zainteresowania okazuje niedawno osieroconemu chłopcu, ale wkrótce zrozumiałam, że to nie tylko była wina Leona de Valmy. Po prostu Filip systematycznie go unikał. Tylko wtedy wchodził ze mną w korytarz biblioteczny, kiedy widział wózek inwalidzki gdzieś daleko nad malowniczymi stawami czy w rosarium. Zdawał się słyszeć szmer kół tego wózka o dwa korytarze dalej, wtedy zawsze chwytał mnie za rękę i odciągał, prosząc, żebyśmy się nie pokazywali jego stryjowi.

Na pozór nie było żadnego rozsądnego powodu do takiej niechęci. Podczas dwóch, może trzech spotkań w pierwszym tygodniu mego pobytu, kiedy nie udało się ich uniknąć, pan de Valmy był zawsze bardzo miły dla bratanka, który jednak zamykał się potem w sobie jeszcze bardziej niż zwykle, a w obecności stryja stawał się wręcz ponury. Do pewnego stopnia było to normalne. Wobec dominującej osobowości Leona de Valmy każdy czuł się niezręcznie i głupio, a Filip z pewnością w dwójnasób i, świadomie lub nie, wstydził się tego. Inna sprawa, że ton, w jakim rozmawiał z nim jego stryj, był uprzejmy, ale pobłażliwy, taki, jakim się mówi do niezbyt lubianego szczeniaka. Nie wiedziałam czy Filip to zauważył, czy to odczuł. W każdym razie mnie kilkakrotnie było przykro za niego. Mimo to nadal lubiłam Leona de Valmy, Filip zaś - z tego zdałam sobie sprawę po pewnym czasie - nie lubił stryja z całego serca.

Ponieważ uważałam to za irracjonalne, któregoś dnia próbowałam mu to powiedzieć.

- Filipie, dlaczego unikasz stryja Leona?

Kamienny wyraz twarzy. - Je ne comprends pas. - Po angielsku, proszę. Doskonale rozumiesz. On jest dla ciebie bardzo dobry. Masz przecież wszystko, co chcesz.

- Tak, wszystko, co chcę.

- A więc...

Rzucił mi jedno z tych swoich szybkich, nic nie wyrażających spojrzeń. - Wcale mi tego nie daje.

- No, to komu? Twojej stryjence Heloizie?

Potrząsnął głową. - To nie jest jego, żeby mi dawał. To było mojego ojca, a teraz jest moje.

A więc, o to chodzi, wreszcie zrozumiałam. Valmy. Przypomniałam sobie błysk w jego czarnych oczach, kiedy śmiejąc się powiedziałam do niego "panie hrabio de Valmy". Jak widać, jeśli idzie o te sprawy, przedstawiciele rodu de Valmy wcześnie zaczynali.

- Masz na myśli ten majątek? - spytałam. - Oczywiście jest twój. On tylko administruje nim w twoim imieniu. Z urzędu jest twoim kuratorem, prawda?

Spojrzał na mnie zdziwiony: - Nie rozumiem, co to znaczy.

- To znaczy, że opiekuje się Valmy, do chwili kiedy dorośniesz. Potem ty przejmiesz wszystko.

- Tak, jak będę miał piętnaście lat. Czy na tym to polega, że on jest kuratorem? A czy mój stryj Hipolit też jest kuratorem?

- Tego nie wiem.

Skinął głową, jego blada twarzyczka była bardzo poważna.

- Tak. Tous les deux, obaj. Stryj Leon opiekuje się majątkiem, a stryj Hipolit mną.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytałam impulsywnie.

Spojrzał na mnie albo przebiegle, albo może ironicznie.

- Słyszałem, jak to mówił tatuś, powiedział, że...

- Filipie... - zaczęłam, ale on nie słuchał. Próbował przetłumaczyć na angielski to, co mówił kiedyś jego ojciec, ale dał spokój i zaczął przytaczać słowa ojca po francusku z wielką dokładnością:

- Powiedział, że Leon będzie prowadzić majątek i że to można mu śmiało powierzyć. Niech Bóg ma w opiece Valmy, gdyby się nim zajął Hipolit. A mama powiedziała: "Hipolit musi opiekować się dzieckiem, gdyby nam się coś stało. Nie można go oddać pod opiekę Leonowi". Tak powiedziała mama... - urwał zaciskając mocno wargi.

Milczałam.

Znowu spojrzał na mnie po swojemu z ukosa i odezwał się po angielsku:

- Tak powiedzieli. To znaczy...

- Nie, Filipie. Nie tłumacz, myślę, że to nie było przeznaczone dla ciebie.

- Nnie... Ale ja chcę być u stryja Hipolita.

- Bardzo go lubisz?

- Oczywiście. On pojechał do la Grece. Chciałem, żeby mnie zabrał, ale nie mógł.

- Wkrótce wróci.

- Tak, ale to będzie bardzo długo trwać.

- Czas szybko mija, a tymczasem zamiast niego, ja się będę tobą zajmować, a stryj Leon Valmy... - Spojrzałam na jego smutną drobną twarzyczkę. Nie chciałam być pompatyczna ani zbyt surowa wobec Filipa, jednak musiałam dbać o jego zachowanie. Powiedziałam: - Ale on to robi bardzo dobrze, Filipie. Valmy jest piękne, a on bardzo o nie dba, ca se voit. Nie możesz być niewdzięczny.

To prawda, że Filip nie miał powodu do skarg na swego stryja jako administratora. Moim zdaniem Leon całą duszą pracował dla Valmy, poświęcał majątkowi cały swój czas. Jakby jego męska energia, nie mogąc wyładować się w normalny sposób, skierowana była w tym jednym kierunku. Jego inwalidzki wózek codziennie można było zobaczyć na tarasach, żwirowanych ścieżkach przepięknego ogrodu, w szklarniach, w warzywniku, w garażach. Wszędzie tam, gdzie mógł dotrzeć wózkiem. W samym chateau na każdym kroku widać było troskliwą rękę gospodarza. Nic nigdy nie uszło uwagi Leona de Valmy.

Racja, że choć Filip jako prawowity hrabia de Valmy był właściwie nikim we własnym domu, ale przecież dopiero skończył dziewięć lat, a poza tym do niedawna przebywał w Paryżu. Istotnie, jego stryjostwo nie zajmowali się nim prawie wcale, ale tego rodzaju codzienna rutyna i brak ciepła rodzinnego były zwykle udziałem chłopców z jego klasy społecznej.

Dodałam niezręcznie: - Trudno o lepszego dla ciebie kuratora.

Filip znów spojrzał na mnie po swojemu. Odparł grzecznie, wyniośle: - Nie, mademoiselle. - Znów zamknął się w sobie.

Nic na to nie odpowiedziałam, uważając, że nie jestem w stanie zwalczyć tej jego irracjonalnej niechęci. Ale pewnego dnia, pod koniec drugiego tygodnia mego pobytu w Valmy, wbrew mojej woli znalazłam się w trudnej sytuacji.

Byłam z Filipem, jak zwykle o piątej trzydzieści, na dole, w saloniku madame de Valmy. Punktualnie o szóstej pożegnała się z nami, ale kiedy wychodziliśmy, z jakiegoś powodu, którego nie pamiętam już, zatrzymała mnie. Filip nie czekając wybiegł na korytarz.

Po chwili wyszłam i natknęłam się na bardzo nieprzyjemną scenę.

Filip, istny obraz winy i rozpaczy, stał przy bardzo pięknym stole znajdującym się tuż koło drzwi prowadzących do saloniku. Po obu stronach stołu stały dwa fotele w stylu Ludwika Xv-ego, obite jasnozłotym brokatem. Na jednym z nich, o zgrozo, ujrzałam wąską smugę atramentu, jakby pióro stoczyło się ze stołu i poplamiło obicie fotela.

I w tym momencie przypomniałam sobie, że kiedy zawołałam Filipa, że musimy już schodzić na dół, właśnie pisał list do stryja Hipolita. Wybiegł prawdopodobnie z otwartym piórem w ręce i zostawił je na stole przed wejściem do saloniku. Ściskał teraz to nieszczęsne pióro w poplamionej atramentem dłoni i blady jak ściana patrzył na swego stryja.

Tym razem nie udało mu się uniknąć pana de Valmy. Wózek inwalidzki stał w samym środku korytarza, blokując drogę ucieczki, a Filip wydał mi się w tym momencie bardzo mały i bezbronny.

Żaden z nich chyba nie zauważył mnie. Leon de Valmy właśnie coś mówił, najwyraźniej bardzo zagniewany, do czego miał właściwie powód, ale jego ton, kiedy karcił dziecko za tę nierozwagę, był przerażający i zbyt okrutny wobec rozmiarów winy.

Filip, blady jak ściana, bąkał coś, jakby przepraszał, ale stryj przerwał mu, głos jego zabrzmiał jak trzaśniecie batem:

- Całe szczęście, że twoje wizyty na tym piętrze mają miejsce tylko raz w tygodniu, ponieważ jasne jest, że nie umiesz się zachować jak cywilizowany człowiek. Być może w twoim paryskim domu wolno ci było zachowywać się nieobliczalnie, po chuligańsku, ale my tutaj przywykliśmy do...

- To mój dom - przerwał mu Filip. Powiedział to cicho, ale wyraźnie. I dodał jeszcze ciszej i jeszcze wyraźniej:

- I mój fotel.

Zapadła przerażająca cisza. Przez twarz Leona de Valmy przebiegł jakiś dziwny błysk, jakby się otworzyła i zamknęła przesłona w aparacie fotograficznym. W tym momencie Filip cofnął się, odpychając mnie z wielką siłą od drzwi.

Leon de Valmy podniósł wzrok - dopiero wtedy mnie zobaczył i nagle odezwał się bardzo spokojnie do Filipa, bez cienia gniewu:

- Kiedy odzyskasz panowanie nad sobą i dobre maniery, przeprosisz mnie za tę uwagę. - Potem zwrócił się do mnie po angielsku, zimno ale niezwykle uprzejmie: Ach, miss Martin, doszło tu do drobnej wymiany zdań. Może zechce pani zabrać Filipa do jego pokoju i przekonać go, że grzeczność wobec starszych jest cechą, jakiej należy oczekiwać od dżentelmena. - Kiedy jego stryj to mówił, Filip odwrócił się do mnie, jakby mu ulżyło. Twarzyczka jego była bledsza niż zwykle, ściągnięta i poważna, tylko wyraz oczu miał bardzo dziecinny. Spojrzałam najpierw na chłopca, potem na jego stryja.

- Nie ma potrzeby - powiedziałam. - On zaraz przeprosi. - Wzięłam Filipa za ramiona i delikatnie odwróciłam twarzą do Leona de Valmy. Trzymałam go tak przez chwilę. Jakiż był chudy! - Filipie? - odezwałam się, puszczając go.

Przełknąwszy głośno wyszeptał: - Przepraszam, byłem niegrzeczny.

Leon de Valmy skierował wzrok na dziecko, potem na mnie i znowu na dziecko.

- Bardzo dobrze. Zapomnijmy o tym. A teraz, miss Martin, proszę go zaprowadzić na górę.

Chłopiec chciał jak najszybciej odejść, ale go zatrzymałam mówiąc:

- Ten fotel został poplamiony z powodu nieostrożności Filipa, ale jest w tym również moja wina. To ja powinnam pilnować, żeby nigdy nie zdarzyło się coś podobnego. Bardzo przepraszam, monsieur de Valmy.

Odparł zupełnie innym tonem, niż zwracał się do bratanka:.

- Bardzo dziękuję, miss Martin, a teraz zapomnijmy, proszę, o tym epizodzie.

Kiedy oboje odchodziliśmy, czułam wyraźnie, że kaleka na wózku inwalidzkim obserwuje nas.

Zamknęłam za sobą drzwi pokoju szkolnego i oparłam się o nie. Spojrzeliśmy na siebie z Filipem. Twarz miał zamkniętą, ponurą, nadal był bardzo blady, dolna warga lekko mu drżała.

Czekał, nic nie mówiąc.

Powinnam była okazać swój autorytet, skarcić go, powiedzieć, że stryj miał całkowicie rację, a on zachował się głupio, źle, był nieuważny...

Zamiast tego powiedziałam: - Mój kotku malutki, jestem całkowicie po twojej stronie, ale zachowałeś się jak rozbrykany źrebak!

- Nie można jednocześnie być malutkim kotkiem i rozbrykanym źrebakiem - odparł sztywno.

I w tym momencie podbiegł do mnie i wybuchnął płaczem. Od tej pory pomagałam mu schodzić stryjowi z drogi.

Rozdział V

Intryga teraz oplata nas coraz mocniej...

(Buckingham, "Próba")

Nadal była cudowna wiosenna pogoda, choć na pobliskich wzgórzach ciągle jeszcze leżał śnieg, a dalekie wysokie szczyty, widoczne nieraz wśród chmur, pokryte były olśniewającą bielą, nietkniętą przez wiosnę. Za to w dolinie było zielono, coraz bardziej zielono, nad rowami kwitły fiołki, a donice i kamienne urny otaczające zamkowe tarasy, pełne były kwitnących narcyzów i żonkili.

Codziennie po południu, ciepło ubrani, gdyż od gór wiało chłodem, wychodziliśmy z Filipem na spacer. To ostre powietrze najwyraźniej dobrze mu robiło. Policzki miał zaróżowione, czasem śmiał się i trochę biegał, ale przeważnie szedł koło mnie i opowiadał wolno, z namysłem, w świetnej angielszczyźnie, kiedy usiłowałam prowadzić z nim rozmowę.

Lubiłam z nim chodzić stromą, ale łatwą drogą prowadzącą w dół przez łąki do wsi. U stóp wzgórza drewniany most przecinał rzekę Merlon, tutaj głęboką i łagodnie wijącą się. Z mostu droga wiodła najpierw wśród podmokłych łąk a potem sadów, gdzie owocowe drzewa puszczały już pąki, prosto do Soubirous.

W dni, kiedy było wiadomo, że idziemy do wsi, załatwialiśmy tam drobne sprawunki dla pani Seddon lub Berty, czasem też dla Albertyny i rzadko dla samej madame de Valmy.

Pewnego ranka - było to pierwszego kwietnia w poniedziałek - wyruszyliśmy z Filipem do wsi zaraz po śniadaniu. W poniedziałki rano ksiądz St. Aubray, proboszcz Soubirous, przychodził do Valmy, żeby uczyć młodego panicza Filipa łaciny, greki i religii. Ponieważ jednak wielebny ksiądz zwichnął nogę w kostce, a Filip nie powinien był tracić lekcji, ja go odprowadziłam do kościoła.

Po raz pierwszy znalazłam się sama we wsi i miałam dużo wolnego czasu. Stanęłam więc na placyku przed kościołem i rozejrzałam wokoło.

Dzień był piękny, słońce świeciło tak mocno, że aż nagrzało płyty chodnikowe i kocie łby, którymi wybrukowana była ulica. Na szczycie niskiego muru, pod którym ktoś posadził pierwiosnki, wygrzewał się biały kot. Nad jedynym we wsi bistro rozpięto już czerwono-czarną markizę. I mimo wyblakłej i łuszczącej się często farby, domy z otwartymi drzwiami i kolorowymi okiennicami wyglądały wesoło. W wywieszonej przed jakimś sklepem małej klatce kanarek śpiewał jak szalony. Kilkoro ciemnowłosych dzieci bawiło się czymś w rynsztoku. Wystawione przed sklepem warzywnym pomarańcze i kapusta tworzyły barwną plamę. Koło mnie śmignął na rowerze chłopiec, trzymający pod pachą co najmniej metrowej długości bagietkę.

Wokół było spokojnie, słonecznie, patrzyłam na to z radością. Przed sobą miałam dwie wolne godziny. W kieszeni trochę pieniędzy, mogłam robić, co chciałam, ponure wspomnienia związane z sierocińcem dla dziewcząt im. Konstancji Butcher rozwiały się w sabaudzkim blasku. I był też cudowny zapach pierwiosnków i deszcz płatków kwitnących czereśni unoszony łagodnym powiewem. Słowem była wiosna.

Przeszłam powoli przez placyk, upewniwszy się, że dzieci w rynsztoku grają tylko w pikuty, a nie męczą żaby czy kodaka, i skierowałam się do apteki koło bistra, żeby załatwić sprawunki.

- Mademoiselle Martin? - Aptekarz wyszedł z ciemnego zaplecza. Dobrze mnie już znał. Pani Seddon, w przerwach, kiedy nie brała antyhistaminy, żyła wyłącznie aspiryną, poza tym zawsze mnie prosiła, żebym jej kupiła "o-di-kolon", a ja po latach używania w sierocińcu prostego mydła, polubiłam pachnące mydła toaletowe. I folgowałam tej swojej słabości.

Powitałam go wesoło moją bardzo angielską francuszczyzną.

- Dzień dobry, monsieur Gercin. Piękna dziś pogoda. Wczoraj też było ładnie. Jutro też z pewnością będzie ładnie. Jak zwykle ja prosić mydła.

W ostatnim zdaniu specjalnie zrobiłam błąd, na co aptekarz aż się skrzywił.

Należało już do cotygodniowej tradycji, że poprawiał moje błędy niby z bolesną miną, ale z wielką satysfakcją, nie mogłam więc odmówić mu tej przyjemności.

- Comme d'habitude - powiedział z naganą w głosie.

Plait-il? - spytałam z dobrym akcentem. Nauczył mnie tego tydzień temu:

- Comme d'habitude - powtórzył. Monsieur Garcin był przykry, wysuszony i trochę zapleśniały, jak zbyt długo przetrzymywane zioła, a poza tym zawsze starał się wskazać mi moje miejsce. Głośniej i wyraźniej powtórzyłam: - Ja prosić o mydła, jak zwykle.

Aptekarz zmarszczył nos, ale opanował się. Spojrzał na mnie surowo sponad ułożonych w piramidkę środków przeczyszczających.

- Rozumiem. A o jakie pani chodzi? - Zza kontuaru wyciągnął pudło firmy "Roger et Gallet". - To nowa dostawa z tego tygodnia, mydła o zapachu róży, fiołków, wody kolońskiej, drzewa sandałowego, różowych goździków...

- O, proszę o różowe goździki, strasznie lubię ten zapach.

Błysk zdumienia pojawił się w jego malutkich oczkach.

- Pani wie, co to za kwiat? Oeillet mignardise?

- Nazwa jest na mydle - odparłam nie speszona. I obrazek. Voila - wyciągnęłam rękę, wzięłam mydło, powąchałam je i z uśmiechem powiedziałam: - C'est le plus bon ca.

Od razu mnie poprawił: - Le meilleur.

- Le meilleur - powtórzyłam posłusznie. - Dziękuję, monsieur.

- Pani robi postępy - stwierdził z powagą. - Czy ma pani jakieś zakupy do zrobienia dla swoich pracodawców?

- Tak, oczywiście. Madame de Valmy prosiła mnie o kupienie dla niej zwykłego lekarstwa i tabletek na sen.

- Doskonale, proszę o kartkę.

- Kartkę?

- Musi mi pani dać kartkę.

Ściągnęłam brwi, próbując sobie przypomnieć, czy Albertyna dała mi receptę razem ze spisem zakupów. Aptekarz był wyraźnie zniecierpliwiony, zacisnął usta w wąską linię i powtórzył bardzo powoli, jakby się zwracał do kogoś niespełna rozumu:

- Musi mieć pani receptę od doktora...

- Ach, tak, chodzi panu o receptę - zdziwiłam się z lekką złośliwością - dlaczego od razu pan tego nie powiedział? Nie dała mi, monsieur. Czy mogę przynieść ją w przyszłym roku?

- W przyszłym roku?

- W przyszłym tygodniu - poprawiłam się.

- Nie - uciął krótko. - Nie mogę pani dawać lekarstw bez recepty.

Nie powinnam była drażnić się z nim. Powiedziałam zmartwiona:

- Ale madame specjalnie prosiła mnie o to swoje lekarstwo. Przyniosę panu receptę, jak tylko będę mogła najszybciej, albo przyślę przez kogoś... Naprawdę. Monsieur Garcin, czy nie może mi pan zaufać na dzień, dwa?

- To niemożliwe. - Kościstymi palcami nerwowo przekładał mydła. - Co poza tym chce pani kupić?

Spojrzałam na spis, który trzymałam w ręku. Były tam wymienione różne rzeczy, na szczęście dla pana Garcin i mnie samej po francusku. Przeczytałam mu je starannie: ktoś prosił o proszek do zębów i szampon ziołowy, ktoś inny o plastry na odciski (miałam nadzieję, że to była zawsze ponura Albertyna) i jodynę, jeszcze ktoś o aspirynę i wodę kolońską i wreszcie zamówienie pani Seddon, która prosiła jak zawsze o "swoją buteleczkę".

- I pigułki pani Seddon - powiedziałam na zakończenie.

Aptekarz podał mi pudełeczko aspiryny.

- Nie, te inne. - Nie mogłam przecież znać słowa "astma".

Zresztą naprawdę nie znałam francuskiej nazwy na antyhistaminę.

- Pigułki na piersi.

- Brała je pani w zeszłym tygodniu.

- Nie, chyba nie.

- Kiedy ja wiem, że tak. - Był prawie niegrzeczny, ale zignorowałam to.

- Może potrzebuje ich więcej niż zwykle - odparłam uprzejmie.

- Nie potrzebuje, jeśli dostała je tydzień temu.

- Czy pan jest tego pewien, monsieur? Sama je wpisała na listę dzisiaj?

- Czy ma pani kartkę... to jest receptę?

- Nie.

- Mówię pani, że dałem je tydzień temu - powiedział zniecierpliwiony. - Sama je pani wzięła. Spieszyła się pani i dała mi spis z receptą dla pani Seddon. Może zapomniała pani je oddać. Ja mam bardzo dobrą pamięć i wiem, że je dałem. Poza tym ja zawsze to zapisuję.

- Bardzo przepraszam, monsieur. Zapomniałam. Na pewno ma pan rację. Ale zaraz! Mam to coś w woreczku! Proszę, monsieur, oto recepta! Voyez-vous - Starałam się, żeby w moim głosie nie było cienia triumfu, nic w stylu, "a nie mówiłam" i podałam mu kartkę. Ale nie na wiele się to zdało, gdyż powiedział zrzędliwie:

- To nie jest dla madame Seddon. To recepta na lekarstwo na serce madame de Valmy.

- Och, nie wiedziałam, że ją mam. Wzięłam ją pewnie ze spisem. Spieszyłam się i nie zauważyłam. Bardzo przepraszam - Uśmiechnęłam się do niego czarująco. - To może mi pan da jednak to lekarstwo. Tabletki kupię w piątek w Thonon.

Spojrzał na mnie gniewnie tymi swoimi małymi oczkami, a potem, żeby mi udzielić nauczki, że służba nie powinna się spierać z lepszymi od siebie, założył starannie okulary i przeczytał receptę z przesadną uwagą. Patrzyłam przez drzwi na zalaną słońcem ulicę i czekałam, z trudem panując nad irytacją. Jeszcze raz przeczytał. Myślałby kto, że zamierzam popełnić morderstwo i proszę o pół kilo arszeniku. Nagle zrozumiałam, co się stało, i roześmiałam się.

- Wszystko w porządku, monsieur. Spokojnie może mi pan dać to lekarstwo. Oddam je, komu trzeba! Ja sama na ogół nie biorę digitalisu, czy cokolwiek to jest!

- Nie sądzę, żeby brała pani digitalis - burknął pod nosem. - Złożył receptę i podsunął mi zamówione rzeczy ze spisu. - Dam pani te krople i proszę dopilnować, żeby madame Seddon dostała tabletki, które dla niej dałem w zeszłą środę. - Kiedy w milczeniu zbierałam zakupy, znowu spojrzał na mnie. - I muszę pani pogratulować postępów, jakie pani zrobiła w języku francuskim - dodał sucho.

- Dziękuję, monsieur - odparłam chłodno. - Bardzo się staram i uczę codziennie. Za jakieś trzy tygodnie nawet się pan nie domyśli, że jestem Angielką.

- Anglaise? - Słowo to powtórzył jak echo ktoś stojący za mną.

Odwróciłam się zdziwiona. Nie słyszałam, żeby ktoś wchodził; w drzwiach stał potężnie zbudowany mężczyzna, a jego wielki cień rzucany przez poranne słońce zdawał się wypełniać całą aptekę. Nieznajomy podszedł do mnie.

- Proszę mi wybaczyć, ale słyszałem, jak pani powiedziała "Je suis anglaise". Naprawdę jest pani Angielką?

- Tak.

- Och, cóż za ulga! - Miał zakłopotaną minę. Kiedy teraz na niego patrzyłam, okazało się, że nie jest znowu takim olbrzymem, po prostu bardzo wysokim młodym człowiekiem. Ubrany był w szorty koloru khaki i wiatrówkę, głowę miał gołą, włosy blond, potargane, bardzo gęste. Oczy intensywnie niebieskie w mocno opalonej twarzy. Ręce i nogi także były opalone, a jasne na nich włoski lśniły złociście w słońcu.

Zaczął grzebać w wewnętrznej kieszeni wiatrówki i wyciągnął pogniecioną kartkę.

- Czy pani mogłaby mi pomóc? Mam tu długą listę zakupów i właśnie się zastanawiałem, jak ja sobie z tym poradzę. Mój francuski właściwie nie istnieje, a pani tak świetnie mówi...

- Panu może mój francuski wydaje się znakomity, ale monsieur Gercin wcale tak nie sądzi. - I posłałam aptekarzowi, który w ponurym milczeniu obserwował mnie znad stosu środków przeczyszczających, promienny uśmiech. Odwrócił się do Anglika, który powiedział nieprzekonany:

- Mimo to rezultaty są widoczne. - I wskazał ręką na moje zakupy.

- Nie ma pan pojęcia, jak czasem to jest trudne. Ale oczywiście w miarę możności pomogę panu. Chciałabym zobaczyć ten spis.

- To bardzo miło z pani strony - odetchnął z wyraźną ulgą. - Przepraszam za kłopot. Zwykle muszę się bić jak Tarzan w piersi i pokazywać wszystko palcem - uśmiechnął się rozbrajająco.

- Jest pan bardzo odważny, wybrać się tu na urlop nie znając wcale francuskiego.

- Na urlop? Kiedy ja tu pracuję.

- Jako płatny morderca czy tylko agent wywiadu?

- Przepraszam bardzo, ale nie rozumiem...

Wskazałam na listę. - Wygląda mocno podejrzanie. - I zaczęłam głośno czytać: - Bandaże: trzy-, dwu- i jednocentymetrowe. Przylepiec. Prestoplast. Płyn na oparzenie, boraks... - Spojrzałam na niego udając zdumienie: - Zapomniał pan o pęsecie.

- O pęsecie?

- Żeby wyciągać kule.

Roześmiał się głośno. - Jestem tylko leśnikiem. Mieszkam w chacie położonej w górach, na wysokości 1300 metrów i pomyślałem, że muszę mieć apteczkę pierwszej pomocy.

- Oczekuje pan licznych niebezpieczeństw?

- Nigdy nie wiadomo. W każdym razie jestem na pewno hipochondrykiem. Dopiero wtedy jestem szczęśliwy, kiedy mam pod ręką mnóstwo pigułek, lekarstw i termometrów w skali Celsjusza do mierzenia gorączki.

Spojrzałam na tego rosłego muskularnego mężczyznę.

- Tak, od razu widać, że powinien pan bardzo dbać o zdrowie. Czy naprawdę muszę się mordować z tłumaczeniem na francuski nazw tych wszystkich plastrów i leków?

- Bardzo proszę o to, jeśli pani taka dobra. Co prawda jednej rzeczy tylko naprawdę potrzebuję, tej na końcu spisu, ale ostatecznie mógłbym to sam załatwić.

- Koniak? Ach, więc to tak. - I zwróciłam się do monsieur Garcin w zawiły sposób, gestem i słowami tłumacząc mu, o jakie rzeczy chodzi, choć nazwy ich znałam tak samo dobrze jak on. Aptekarz obsługiwał mnie z rezerwą i podobnie jak Filip, chwilami był wręcz ponury. Raz i drugi zaryzykowałam pojednawczy uśmiech, ale bezskutecznie. I tak z lodowatą grzecznością załatwił całą listę Anglika. Młody człowiek, wreszcie obładowany zapasem leków, który z pewnością zadowoliłby najbardziej wybrednego chorego z urojenia, stanął przy drzwiach i czekał, żebym przed nim wyszła na ulicę. Kiedy z kolei ja wzięłam swoje paczki, usłyszałam głos aptekarza, suchy jak szelest jesiennych liści.

- Zapomniała pani o kroplach dla madame de Valmy. - I podał mi je nad kontuarem.

Kiedy wyszliśmy na skąpaną słońcem ulicę, mój towarzysz spytał wyraźnie zaciekawiony:

- Co go ugryzło? Dlaczego był taki nieuprzejmy? Proszę mi wybaczyć, że to mówię, ale pani mocno się zaczerwieniła.

- Doprawdy? To moja wina. Nie, nie był nieuprzejmy. Tylko ja byłam niemądra i dostałam za swoje.

- Z pewnością nie. I dziękuję bardzo za pomoc. Sam nigdy bym sobie nie poradził. - Spojrzał na mnie z nieśmiałym uśmiechem. - Jeszcze muszę kupić koniak. Czy w tym również pani mi pomoże?

- Słyszałam chyba, że to pan może sam załatwić.

- No tak... Ale obok jest bistro i mam nadzieję, że pójdzie pani tam ze mną, bo tak bardzo chciałbym się odwdzięczyć za ten cały kłopot, jaki pani sprawiłem.

- Miłe to z pańskiej strony, ale naprawdę nie ma potrzeby...

Rzucił mi błagalne spojrzenie ponad niesionymi paczkami.

- Naprawdę, bardzo proszę. A poza tym tak miło porozmawiać z kimś po angielsku.

Nagle ujrzałam go tak bardzo samotnego w chacie w górach na wysokości 1300 metrów wśród lekarstw, pigułek i termometrów w skali Celsjusza.

- No, to zgoda.

Rozjaśnił się. - Świetnie. Wchodzimy tu, bo nie mamy wyboru. Najbliższy lokal, to Coq Hardi o kilometr stąd.

Bistro z kolorową markizą znajdowało się obok apteki. W środku dość ponuro i niezbyt zachęcająco, ale na chodniku ustawiono trzy metalowe stoliki i kilka trzcinowych, pomalowanych na czerwono krzeseł. W niebieskich donicach stały dwa małe karłowate drzewka.

Usiedliśmy w słońcu. - Czego się pani napije? - Mówiąc to położył ostrożnie swoje ratujące bezcenne zdrowie paczki na pustym krześle.

- Czy tu podają kawę?

- Oczywiście. - Istotnie tak było. Podano nam ją w dużych żółtych filiżankach, z cukrem w kostkach na spodkach.

Teraz, kiedy siedzieliśmy swobodnie naprzeciw siebie, mój towarzysz znowu pogrążył się w swojej angielskiej nieśmiałości, ale wreszcie, po dłuższej chwili milczenia, mieszając kawę odezwał się.

- Nazywam się Blake, William Blake. * - I spojrzał na mnie jakby z wyzwaniem.

- To bardzo dobre imię i nazwisko - odparłam. - Ja nazywam się tylko Belinda Martin. W skrócie Linda, jak nazywała mnie matka.

- Dziękuję pani. - Uśmiechnął się.

- Za co? Za to, że powiedziałam, jak się nazywam?

- Za to również. Ale przede wszystkim za to, że nie zrobiła pani żadnej aluzji do "Pieśni niewinności".

- "Mała owieczko, kto cię stworzył..."

- Właśnie tak. Nie ma pani pojęcia, ile ludzi nie może się od tego powstrzymać.

Roześmiałam się głośno. - Jakie to okropne. Ale ja osobiście wolę tygrysy. - Podsunął mi papierośnicę. - Nie, dziękuję. Nie palę.

- Czy mogę zapalić?

- Proszę bardzo.

Pocierając zapałkę spojrzał na mnie pytająco. - Jeśli wolno spytać, co pani robi w Soubirous? Chyba nie spędza tu pani urlopu?

- Nie, pracuję, jako guwernantka.

- Ach tak, oczywiście. To pani jest tą młodą Angielką z Chateau Valmy.

- Oczywiście. Słyszał pan już o mnie?

- Tutaj wszyscy o sobie wszystko wiedzą. Ja pracuję w sąsiednim majątku, w leśnych uprawach na zachód od Merlin.

- Och, w Dieudonne? - spytałam zaciekawiona.

- Tak. Tyle że tam to jest niewielki wiejski dom, znacznie mniejszy niż Valmy, leży w dolinie, na uboczu. Właściciel rzadko kiedy tam przebywa. Nazywa się St. Vire. Większość czasu spędza w Paryżu albo pod Bordeaux. Podobnie jak pani szef, najwięcej pieniędzy zarabia na drzewie i winnicach.

- Winnice? W Valmy?

- No nie. Ma przecież coś w Prowansji.

- Oczywiście chodzi o Bellevigne, które należy do Leona de Valmy, natomiast tutejszy majątek nie jest jego własnością. Ale on chyba nie wydaje tego, co zarobi w Bellevigne, na Valmy. Podobno jest bardzo dobrym gospodarzem. - Ze zdumieniem stwierdziłam, że nie mówię tego z przekonaniem.

- O tak, na pewno świetnym. W okolicy cieszy się bardzo dobrą opinią. Ale słyszałem, że jeszcze parę lat temu większość dochodu z Bellevigne tutaj była przekazywana. Podobno pan de Valmy lubi żyć na wysokiej stopie.

- Z tego, co wiem, istotnie tak jest.

- Moim zdaniem zaczyna się w tych stronach lepiej dziać. Wystarczą dwa dobre winobrania i już można naprawić dach... - Roześmiał się. - Śmiesznie, jak tu wszyscy interesują się cudzymi sprawami. - Spojrzał na mnie. - Praca guwernantki nie jest chyba najłatwiejsza.

- W powieściach zwykle tak. I pewno w rzeczywistości często tak bywa. Ale mnie się podoba. Bardzo lubię Filipa, mego ucznia, i ogromnie mi się podoba samo Valmy.

- Nie czuje się pani osamotniona, tak daleko od domu, od Anglii?

Roześmiałam się. - Mój dom w Anglii to siedem lat w sierocińcu. To, że pracuję w Valmy jako guwernantka, jest dla mnie wielką przygodą!

- Czy pani tego właśnie pragnie, przygody?

- Oczywiście, każdy tego pragnie.

- Ja na przykład nie - oświadczył stanowczo.

- Nie? A ja sądziłam, że każdy mężczyzna marzy o tym, żeby maczetą wycinać sobie drogę w podmokłej dżungli, w wątłej łódce pokonywać górskie rwące potoki i tak dalej. No, wie pan, ogniska, polowania na grubego zwierza, słowem, wyprawy w najdziksze zakątki świata.

- Wcześnie z tego wyrosłem - uśmiechnął się. - A właściwie co to jest maczeta?

- Tak naprawdę, to nikt nie wie. Ale dzielny mężczyzna zawsze ją ma. Mówiąc jednak poważnie...

- Mówiąc poważnie, sam nie wiem. Owszem, lubię być w ruchu, lubię zmiany, podróże, poznawanie nowych krajów, jednak... dobrze mieć gdzieś swoje miejsce w świecie... - Urwał i zaczerwienił się trochę. - Przepraszam. To było nietaktowne z mojej strony.

- Nic takiego. Rozumiem dobrze, co pan ma na myśli. Każdy z nas potrzebuje jakiegoś stałego punktu, z którego wyrusza i do którego wraca. I sądzę, że z biegiem czasu bardziej się cieszymy z powracania niż z odchodzenia.

Uśmiechnął się zawstydzony, ale jakże miło.

- Tak, chyba tak jest. Ale niech mnie pani nie słucha, ja z natury lubię tkwić w jednym miejscu. Pani za to niech zawsze idzie naprzód i przepędza ze swej drogi wszystkie tygrysy. Jak dotąd bardzo dzielnie pani to robiła. Jednego chyba pani ostatnio spotkała, prawda? .

- Ma pan na myśli monsieur de Valmy?

Ściągnął brwi. - Reakcja pani była szybka. A więc jest tygrysem?

- Dlaczego właśnie on, pańskim zdaniem?

- Dlatego, że ma opinię człowieka gwałtownego i nieobliczalnego. Jak się pani układają z nim stosunki? Jaki on jest?

- No... bardzo uprzejmy, sympatyczny... powiedziałabym nawet czarujący. Tak, na pewno jest czarujący. Oboje z madame bardzo się starają, żebym w Valmy czuła się jak najlepiej. Oczywiście, nieczęsto ich widuję, ale kiedy się spotkamy, są dla mnie bardzo mili.

Spojrzałam na placyk. Z piekarni wyszły dwie kobiety i chwilę patrzyły na nas ciekawie, nim odeszły, stukając głośno sabotami o kamienne płyty; ktoś krzyknął głośno i grupka dzieci rozpierzchła się, gadając i śmiejąc się jak wróble. Dwoje z nich przebiegło koło nas, klapiąc bosymi nogami o ciepły chodnik. Zegar na wieży kościelnej wybił pół godziny.

- A co pana tutaj sprowadziło? - zapytałam. - Proszę mi opowiedzieć o swojej pracy.

- Niewiele jest do opowiadania. - Trzonkiem łyżeczki rysował jakieś esy-floresy na blacie stołu. I rzeczywiście, z tego, co mi powiedział, wynikało, że życie jego ułożyło się całkiem zwyczajnie. Serdeczny, dość zamożny dom pod miastem, dobra szkoła średnia, dwa lata w wojsku, podczas których największym wydarzeniem były manewry, potem uniwersytet - cztery lata ciężkiej pracy, wakacje w Skandynawii i Niemczech, wreszcie dyplom i decyzja, żeby przez dalsze dwa lata prowadzić badania nad chorobami drzew szpilkowych, o których mi opowiedział bardzo dokładnie i z wielkim entuzjazmem... Choć nie było w tym przygody, okazało się, iż (mając do czynienia z obumieraniem gałęzi, pękaniem drzew z powodu suszy, rakiem modrzewi, żukiem niszczącym korę świerków i pasożytami zwanymi Phompsis, Megastimus, a nawet Ips) życie w iglastych lasach może być wręcz podniecające. Z naszej rozmowy wywnioskowałam, że pan Blake zainteresowany jest przede wszystkim pasożytami sosny - ryjkowcami - które (Hylobius, a nie Pissodes, co jest bardzo ważne) zaatakowały młode lasy na zachód od rzeki Merlon...

W tym momencie zreflektował się i zaczerwienił lekko.

- Właśnie dlatego jestem tutaj - powiedział z uśmiechem. - Mam tu znakomite warunki dzięki panu St. Vire, który jak na Francuza jest całkiem przyzwoitym facetem. - I dodał dla wyjaśnienia sprawy: - Mój ojciec poznał go w czasie wojny. Dał mi pewnego rodzaju pracę, to znaczy, że płaci mi trochę za w gruncie rzeczy moje własne badania. Mam tu cenny materiał naukowy i zdobywam doświadczenie, poza tym dobrze mi się pracuje w tym kraju. Tutaj wszystko jest na niewielką skalę, ale tacy ludzie jak państwo de Valmy czy St. Vire naprawdę dbają o swoje majątki. Poza tym można się tu wiele nauczyć. - Spojrzał na mnie poważnie. - Łącznie z językiem. Co prawda jakoś mi to ciężko idzie. Nie łapię go.

- Trudno się temu dziwić, jeśli pan cały czas żyje samotnie wśród termometrów.

- Nie jestem przecież cały czas w chacie, w górach. Ale głównie tam pracuję, ponieważ jestem blisko lasów i szkółek. Jakiż tam spokój, mam też gdzie schować cały swój sprzęt i nocuję, kiedy krucho u mnie z pieniędzmi. - Uśmiechnął się. - Co oczywiście nieraz się zdarza. Schodzę dość często do Coq Hardi. Lokal mocno hałaśliwy, ale właściciel mówi po angielsku i dają dobre jedzenie... Czy ten chłopiec to pani uczeń?

Z miejsca, w którym się znajdowaliśmy, widać było wysoki mur ogrodu przy prezbiterium. Właśnie otworzyła się furtka i Filip ukazał się w jej łuku, za nim widać było tęgą gosposię proboszcza.

- Tak, to Filip. Muszę już iść.

Wstałam, a kiedy Filip mnie zobaczył, powiedział coś przez ramię do gospodyni i puścił się pędem w naszą stronę.

- To dobrze, że pani na mnie czekała. Powiedziałem madame Rocher, że pani chyba poszła na spacer. Ale pani tu jest.

- Tak, jestem tu. Wcześnie skończyłeś, Filipie. Czy ksiądz proboszcz zmęczył się tobą?

- Nie wiem, co to znaczy "zmęczył się mną"?

- Ennuye.

- Nie - odparł poważnie. - Ale chyba nie czuje się dobrze. Zmęczył się, ale nie... mną. Madame Rocher powiedziała, że muszę już iść.

- O, przykro to słyszeć - powiedziałam. - Filipie, to pan Blake, który pracuje u monsieur de St. Vire. Panie Blake, to hrabia de Valmy.

Uścisnęli sobie z powagą ręce, z którą Filipowi było bardzo do twarzy.

- Na czym polega pańska praca, monsieur?

- Jestem leśnikiem.

- Ach, tak, rozumiem, leśnikiem. W Valmy także są leśnicy.

- Wiem o tym, poznałem kilku. Piotra Detruche, Jana-Ludwika Michand i Armanda Lestocq, on mieszka tuż obok Coq Hardi.

- Nie poznałem ich jeszcze osobiście - powiedział Filip. - Nie jestem tu długo, vous comprenez.

- To zrozumiałe. Pewno... pewno twój stryj zajmuje się tymi sprawami.

- Tak - brzmiała uprzejma odpowiedź. - Jest moim kuratorem. - Mówiąc to Filip spojrzał na mnie z triumfem, że zapamiętał tak trudne słowo, natomiast na twarzy Blake'a wywołało ono lekkie rozbawienie.

- Chodźmy już - odezwałam się spiesznie. - Dziękuję panu za kawę. Cieszę się z naszego spotkania. - I wyciągnęłam rękę.

Chwycił ją w swoją dłoń, mówiąc szybko: - Proszę, niech pani tak mi nie znika. Kiedy spotkamy się znowu?

- Niezbyt wiele mam swobody. Czasem wolny ranek, ale raczej rzadko.

- A wieczorami?

- Z tym to całkiem niedobrze. Tylko w piątki, no i od czasu do czasu w niedzielę.

- To niedobrze. - W głosie jego zabrzmiało wyraźne rozczarowanie. - W ten weekend umówiłem się z kolegami. Może później?

Filip pociągnął mnie lekko za rękaw. - Muszę już iść - powiedziałam. - Zostawmy tę sprawę. Jestem pewna, że się spotkamy, ta dolina nie jest zbyt duża. I jeszcze raz dziękuję...

Kiedy przecinaliśmy plac, obejrzałam się w tył, Blake zbierał właśnie pracowicie wszystkie swoje bandaże, plastry i lekarstwa, które na wysokości tysiąc trzysta metrów miały go chronić przed chorobą.

Rozdział Vi

Coś z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że nie będzie rozlewu krwi.

(Dickens, "Barnaby Rudge")

Tego wieczoru nasza spokojna koegzystencja z Filipem została zakłócona. Było już po herbacie. Wczesny kwietniowy zmierzch zapadał za domami, story jeszcze nie zostały zaciągnięte, choć w pokoju szkolnym zapalona była już lampa i płonął ogień w kominku. Filip od niechcenia bawił się ołowianymi żołnierzami na dywanie przed kominkiem. A ja siedziałam w fotelu, jak zwykle o tej porze czytałam mu głośno, kiedy usłyszałam, że krętą drogą podjeżdża pod górę samochód. Ponieważ wieczór był dość ciepły, przez uchylone drzwi balkonowe słychać było warkot silnika to cichnący, to nasilający się. Kiedy przestałam czytać i popatrzałam w stronę balkonu, Filip podniósł wzrok.

- Une auto! Quelqu.un vient! - zawołał.

- Mów po angielsku - powiedziałam automatycznie. - Co robisz, Filipie?

Nie słuchał mnie wcale. Zerwał się nie zwracając uwagi na zabawki, podbiegł do drzwi i zniknął na balkonie.

Odłożyłam książkę i poszłam za nim. Pobiegł na sam koniec balkonu, tam, skąd widoczny był żwirowany podjazd i wychylił się gwałtownie, wręcz niebezpiecznie za balustradę. Przerażona tym już miałam go chwycić za spodnie, ale opanowałam się mówiąc tylko:

- Jeśli mocniej się wychylisz, to wypadniesz... Patrz, ta część balustrady się rusza. To pewno o niej mówiono, że trzeba ją zreperować. Filipie... - Lecz on nadal nie zwracał na mnie uwagi, wychylając się nad uszkodzoną balustradą. Dodałam więc bardziej stanowczo: - Filipie, daj spokój, bądź rozsądny. Dlaczego taki jesteś podniecony? Kogo się spodziewasz?

Samochód pokonał ostatni zakręt i z chrzęstem wjechał na żwir. Jego zapalone reflektory omiotły ciemne krzewy różanego ogrodu, żelazne sztachety ogrodzenia poniżej balkonu, loggię i rośliny w doniczkach, zatrzymały się na łuku prowadzącym do podwórza gospodarczego i zgasły.

Trzasnęły drzwiczki samochodu. Usłyszałam niski, sympatyczny męski głos. Drugi głos, pewno kierowcy, coś odpowiedział. Potem wóz odjechał na podwórze koło zabudowań i przybysz wszedł na główne schody.

Zaciekawiona czekałam, aż drzwi się otworzą i światło z hallu przyoblecze ów głos w ciało. Ale nim się to stało, Filip przemknął za moimi plecami i wpadł do pokoju szkolnego. Kiedy się odwróciłam, choć zdążyłam zobaczyć tylko jego plecy, zrozumiałam, że jest bardzo rozczarowany. Bez słowa poszłam za nim, usiadłam w fotelu przy kominku i wzięłam do ręki książkę. Filip jednak nie wrócił do swoich zabawek. Stał wpatrzony w ogień. Chyba zapomniał o mojej obecności.

Przerzuciłam kilka kartek i spytałam spokojnie:

- Nie wiesz, kto to był?

Wąskie ramiona uniosły się. - Chyba monsieur Florimond.

- Monsieur Florimond? Masz na myśli tego dyktatora mody?

- Tak, on często odwiedzał nas w Paryżu i przyjaźni się ze stryjenką Heloizą. Pani słyszała o nim w Anglii?

- Oczywiście. - Nawet w sierocińcu im. Konstancji Butcher słyszałyśmy o słynnym Florimondzie, którego sylwetka "Aladyn" wiele lat temu wywołała sensację w Paryżu i Nowym Jorku i, jak mówiono, z tego powodu Dior był bardzo zły i podarł serię gotowych już projektów. Nie przejmując się tym zbytnio spytałam:

- Czy przyjechał tu na dłużej?

- Nie wiem. - On najwyraźniej także się tym nie przejął. Ale nadal tak wyraźnie był rozczarowany, że powiedziałam:

- Czy spodziewałeś się kogoś innego, Filipie?

Bez słowa spojrzał na mnie i długie czarne rzęsy znowu opadły.

Zawahałam się. Jednak do moich obowiązków należała troska o Filipa, poza tym był bardzo osamotnionym dzieckiem. Na kogo czekał z taką niecierpliwością?

- Może na stryja Raoula?

Żadnej odpowiedzi.

- Czy ktoś inny jeszcze miał przyjechać?

Potrząsnął głową.

- Nie lubisz pana Florimonda? - zaryzykowałam następne pytanie.

- Ależ tak, bardzo go lubię.

- No, to dlaczego... - zaczęłam mówić, ale coś w jego twarzy ostrzegło mnie, żeby dać spokój. Dokończyłam więc cicho: - Czas, żebyśmy zeszli do saloniku, mon petit. Nic mi nie mówiono, żebyśmy nie schodzili w razie przyjazdu gości. Idź, umyj ręce, a ja się poczeszę.

Nie patrząc na mnie wyszedł bez słowa. A ja zamknęłam balkonowe drzwi.

W saloniku palił się ogień na kominku, a przed nim na kanapce obitej różowym brokatem siedzieli madame de Valmy i monsieur Florimond.

Zaciekawiona spojrzałam na niego. Właściwie nie wiem, jak sobie wyobrażałam człowieka należącego do wielkiej piątki dyktatorów światowej mody. Wiem tylko, że wcale na to nie wyglądał. Był tęgi, łysawy, nieporządny. Kiedy milczał, na twarzy jego malowała się melancholia, ale łagodne niebieskie oczy były bystre, jakby nic nie mogło ujść jego uwadze. Swój świetnie skrojony garnitur nosił tak niedbale, jakby to był plażowy ręcznik. Wszystkie kieszenie miał wypchane, a na klapie popiół z cygara. W szerokiej dłoni trzymał duży arkusz papieru i wymachiwał nim, opowiadając coś z ożywieniem madame de Valmy.

Słuchała tego śmiejąc się z ożywieniem. Po raz pierwszy od mego przyjazdu do Valmy była tak wesoła. Uświadomiłam sobie nagle, jak urocza musiała być dawniej, przed tą tragedią, która pozbawiła jej twarz życia.

Odwróciła się i zobaczyła nas w drzwiach i w tym momencie, jakby wyczuła moje myśli, nagle cała jej wesołość pierzchła. Znowu była zatroskaną, zamkniętą w sobie starzejącą się kobietą. Jakże upokarzające widowisko! Miałam ochotę spoliczkować ją za to, ale na szczęście Filip najwidoczniej tego nie zauważył. Powoli, grzecznie podszedł do Florimoda, który wstał, wydając radosne pomruki ku widocznej irytacji Heloizy.

- Filipie! Jak miło cię widzieć! Co u ciebie słychać?

- Wszystko w porządku, dziękuję, m'sieur.

- Hm, no tak. - Klepnął chłopca po policzku. - Jesteś zaróżowiony na twarzy, dobrze wyglądasz. Służy ci wiejskie powietrze w Valmy, widać to wyraźnie! Nie dodał "lepiej niż paryskie", ale słowa te były w podtekście. Filip nic na to nie odpowiedział. Trudno było go oszukać. Florimond spostrzegł swój błąd, wyraźnie to widziałam, szybko więc dodał: - Wcale nie dziwię się, że dobrze ci się powodzi w Valmy! Kiedy ktoś ma szczęście, że towarzyszy mu stale młoda piękna dama, to musi kwitnąć!

Filip wysłuchał tego z grzecznością, ale obojętną miną, która świadczyła, że go to nic nie obchodzi. Ponieważ rozmawiali po francusku, ja również tak się zachowywałam, unikając wzroku Florimonda.

Heloiza de Valmy odezwała się z kanapki: - Nie trać czasu na galanterię, Carlo. Co prawda jej francuszczyzna, jak mi mówiono, jest z każdym dniem lepsza, ale nie sądzę, żeby osiągnęła już etap, kiedy się rozumie komplementy. - I dodała po angielsku: - Miss Martin, oto monsieur Florimond. Nie wątpię, że pani o nim słyszała.

Kiedy ściskaliśmy sobie dłonie, powiedziałam spokojnie:

- Nawet w moim angielskim sierocińcu słyszałyśmy o panu. Może z sześcioletnim opóźnieniem, ale dotarł pan do nas. - Uśmiechnęłam się, przypominając sobie moje tanie, gotowe sukienki. - Proszę mi wierzyć.

Najwyraźniej zrozumiał mnie i zrobiwszy szeroki gest ręką, w której trzymał książkę, jak zauważyłam nosiła tytuł "Opowieść o Gendzi", *

"Opowieść o Gendzi" to największe arcydzieło japońskiej literatury klasycznej, w którym autorka Murasaki Sikibu opisuje przygody miłosne tytułowego bohatera Gendzi, księcia Hitaru. (Przyp. tłum.)

powiedział:

- Pani, mademoiselle, będzie ozdobą każdej sukni, jaką będzie pani nosić.

- Naprawdę? - roześmiałam się.

- Naprawdę - przytaknął z błyskiem w oczach.

- Ten wspaniały komplement sprawił, że wprost zaniemówiłam, monsieur.

Rozbawiona najwyraźniej madame de Valmy, powiedziała przyjaźnie, co jej się dotąd prawie nie zdarzało:

- Monsieur Florimond stale martwi się tym, że może ubierać tylko stare zwiędłe kobiety, a młode i ładne kupują sukienki pretes a porter, jak mówimy... wiesz, Carlo, kiedy rozmawiam z tobą, jestem tak podniecona, że mój angielski jest bardzo kiepski... jak brzmi po angielsku zwrot "od razu do noszenia"? - zwróciła się do mnie.

- "Prosto z wieszaka" - odparłam.

- Tak, to logiczne, przecież gotowe sukienki kupuje się prosto z wieszaka.

- Pani angielski, madame, bardzo rzadko bywa kiepski, no może zaimki sprawiają pani kłopot.

Kiedy zdumiona uniosła brwi, Florimond powiedział zachwycony:

- Oto, chere madame, prawdziwy komplement! Elegancki, subtelny.

Roześmiała się. - Nawet jeszcze teraz, drogi Carlo, jestem obdarzana komplementami, dlatego potrafię je docenić, wierz mi. Dziękuję, miss Martin, to było bardzo miłe z pani strony. - Jej przeznaczony dla mnie uśmiech był prawie ciepły, przyjazny, po raz pierwszy od chwili poznania. Zobaczyłam, że ma nieodparty wrodzony wdzięk, że potrafi okazać komuś, że go lubi i akceptuje... A ja tak bardzo tego potrzebowałam... Jakiegoś gestu, choćby najdrobniejszego, sympatii. Może teraz wreszcie...

I kiedy uśmiechnęłam się do niej w odpowiedzi, znowu to się stało. Całe ciepło zniknęło z jej twarzy, jak wino z pękniętego kieliszka, została tylko pusta zmęczona skorupa, która nic nie odzwierciedlała.

Znowu wzięła do ręki haft.

Stałam, czując jak uśmiech zastyga mi na ustach, z niezrozumiałej dla mnie przyczyny odtrącona bardziej stanowczo niż kiedykolwiek przedtem. Chwilę temu przysięgłabym, że ta kobieta mnie lubi... a teraz, gdy chłodna, opanowana zajęła się swoim haftem, wydawało mi się, że widzę w jej oczach ten sam wyraz lęku, jaki spostrzegłam pierwszego dnia mego pobytu w Valmy.

Odsunęłam natychmiast tę myśl. Przestałam już wyobrażać sobie, że madame de Valmy boi się męża, wręcz przeciwnie. Bez jakichś przesadnych oznak, było oczywiste, że są bardzo mocno ze sobą związani. Zapewne, rozmyślałam ze współczuciem, ten chłód Heloizy de Valmy, ten dystans wobec innych był wynikiem niezwykłej samokontroli, której kiedyś się nauczyła. Zbyt byłam młoda, żeby pojąć, iż ktoś może całkowicie różnić się ode mnie temperamentem. Jednego byłam pewna: życie mimo wszystko musi być znacznie łatwiejsze dla Leona de Valmy niż dla jego żony...

A jej postawa wobec mnie, wobec Filipa, musi być tylko przejawem ogólnej powściągliwości, wewnętrznego zamknięcia się... Trzeba czasu, żeby ta rezerwa zniknęła, drzwi się otworzyły. To nie lęk był w jej spojrzeniu, lecz rodzaj wyczekiwania, próba oceny mnie, nic więcej. Musi upłynąć trochę czasu. Może tak samo jak ja nadal się zastanawia nad tym, dlaczego zdaniem męża popełniła "wielki błąd"...

Robiła ściegi delikatnie, z niezwykłą uwagą. Koło niej stała lampa, światło padało na jej wąską białą dłoń. Igła poruszała się szybko. Nie podnosiła wzroku.

- Chodź tu, Filipie, i usiądź przy mnie na stołeczku. Możesz tu być z nami dziesięć minut. Nie, miss Martin, proszę nie uciekać. Proszę siadać i zamiast mnie zabawiać monsieur Florimonda.

Maska została znowu nałożona. Heloiza de Valmy, jak zawsze skupiona i elegancka, pochylona była nad haftem. Sprawiała nawet wrażenie zainteresowanej, kiedy Filip zdawał zwykłą relację z tego, co robił w ciągu dnia, i słuchała cierpliwie jego grzecznych, starannie sformułowanych odpowiedzi.

Florimond odezwał się cicho: - Może zajmie pani miejsce koło mnie?

Odwróciłam się do niego z wdzięcznością, obserwował mnie swymi łagodnymi oczami, które jednak zawsze wszystko widziały. Musiał zauważyć ten przypływ i odpływ sympatii mojej chlebodawczyni, co spowodowało, że zamilkłam dotknięta do żywego; teraz on sprawiał wrażenie, iż pragnie rozweselić mnie. Jego repertuar dyskretnie skandalicznych opowieści był bardzo zabawny, choć zapewnie tylko w połowie były one prawdziwe, a ponieważ znałam ten jego Paryż znacznie lepiej, niż sobie zdawał sprawę, wkrótce zaczęłam się świetnie bawić. Trochę przy tym także flirtował - och, z jakim wdziękiem - i był nieco zaskoczony, a potem zachwycony, że jego galanteria nie tylko nie wprawiła mnie w zakłopotanie, ale cieszyła. Byłby jeszcze bardziej zaskoczony, gdyby wiedział, że w jakiś dziwny sposób przypominał mi tatusia, tak dowcipnej, inteligentnej rozmowy nie słyszałam od dziewięciu lat, od ostatniego u nas spotkania towarzyskiego, kiedy recytowano też wiersze. Nic więc dziwnego, że cieszyłam się teraz każdą chwilą.

Jedno tylko psuło przyjemność, od czasu do czasu widziałam, że Heloiza de Valmy obserwuje mnie ni to z uznaniem, ni to z ostrzeżeniem, albo, co może się wydać zupełnie fantastyczne, z lękiem.

Ciekawe, kto też doniósł jej, że z "każdym dniem" robię postępy we francuskim.

Wejście Seddona z tacą cocktaili przerwało nam rozmowę. Spojrzałam pytająco na madame de Valmy, a Filip zrobił taki gest, jakby chciał wstać.

Ale nim nas odprawiła, odezwał się Florimond:

- Nie odsyłaj dziecka. Teraz kiedy skończył swoje sprawozdanie, może mnie go przekażesz?

Uśmiechnęła się, unosząc swoje delikatne brwi.

- Co chcesz z nim zrobić, Carlo?

Odłożył ostatecznie "Opowieści o Gendzi" na sam brzeg filigranowego stolika do kawy i zaczął czegoś szukać w swoich nieporządnych kieszeniach. Mrugnął przy tym na Filipa, który obserwował go z tym swoim podejrzliwym spojrzeniem, którego nie znosiłam, i zobaczyłam wyraz ulgi na jego twarzyczce, kiedy wreszcie usłyszał odpowiedź.

- Podczas naszego ostatniego spotkania, chłopcze - powiedział Florimond - próbowałem cię wtajemniczyć w pewną wyrafinowaną rozrywkę, godną mądrego mężczyzny. O, proszę, są... - I wyciągnął z kieszeni małą składaną szachownicę z kompletem malutkich czerwonych i białych pionków.

Madame de Valmy, widząc to, roześmiała się.

- Widzę, że to prawie namiętność. Dobrze, Carlo, ale piętnaście po szóstej musi wrócić na górę. Nie później. Berta będzie na niego czekać.

Że to nie była prawda, wiedziała równie dobrze jak ja. Choć rozmowa toczyła się teraz w języku francuskim, zauważyłam, iż spojrzała na mnie badawczo, przybrałam więc całkiem obojętny wyraz twarzy. To ciekawe, że nie tylko ja robiłam wszystko, żeby usunąć Filipa z oczu jego stryja.

Filip szybko przysunął swój stołeczek do fotela Florimonda i obaj pochylili się nad szachownicą.

- A teraz - odezwał się Florimond - zobaczymy, chłopcze, czy pamiętasz jeszcze zasady gry. Ostatnim razem wykonałeś dość zaskakujące ruchy, ale trzeba przyznać, że w twojej koncepcji była spora doza świeżości, co dało zaskakujące rezultaty. Twój ruch.

- Już go zrobiłem - odparł z godnością Filip - kiedy pan mówił.

- Naprawdę? No, proszę, królem. Klasyczny gambit, monsieur... a ja ten pionek. O, tak.

Filip pochylił się nad szachownicą ze zmarszczonymi brwiami, skoncentrowany całkowicie na grze, podczas gdy Florimond oparty wygodnie w fotelu, paląc cygaro, z którego popiół spadał na jego świetnie skrojoną marynarkę, patrzył na niego życzliwie, cały czas mówiąc cicho, z czego Filip, jeśli tego w ogóle słuchał, zrozumiałby tylko jedną trzecią.

Siedziałam w milczeniu i patrzyłam na nich, czując serdeczną wdzięczność dla tego wybitnego, paryżanina, który mimo tylu spraw, jakimi był obarczony, zadawał sobie trud, żeby ten mały chłopiec czuł się kimś naprawdę pożądanym. Na podstawie tego co mówił słynny projektant mody, można by wywnioskować, że przez cały ubiegły rok z niecierpliwością czekał na to, żeby znowu zagrać z Filipem w szachy.

Nagle zauważyłam, że madame de Valmy przestała haftować. Jej ręce znieruchomiały wśród fałd materiału na kolanach. Pomyślałam, że zainteresowała ją gra, ale ona wcale nie patrzyła na szachownicę. Wzrok, miała wbity w spuszczoną głowę Filipa. Była chyba mocno zamyślona, ponieważ kiedy chłopiec nagle coś wykrzyknął, wyraźnie drgnęła. Był to okrzyk radości..

- Królowa! Królowa! Zabrałem panu królową! - I uderzył ręką w szachownicę.

- Tak, widzę - odparł z największym spokojem Florimond. - Ale, czy zechcesz mi powiedzieć, młody Capablanco, według jakiej to nowej zasady zrobiłeś ten ruch przez całą szachownicę?

- Nie było żadnego pionka po drodze - wyjaśnił uprzejmie Filip.

- Istotnie. Ale zrobiłeś ten ruch laufrem. Nie chcę być małostkowy, ale istnieje zasada, która ogranicza laufra tylko do ruchu ukośnego. Powiesz, że to drobiazg... ale tak jest, Filipie.

- Laufer? - powtórzył chłopiec, podchwyciwszy tylko to jedno zrozumiałe dla niego słowo.

- Laufer to w dawnych czasach taki giermek, sługa, który biegł przed pojazdem swego pana - wyjaśnił spokojnie Florimond.

- Och - westchnął Filip i z uśmiechem spojrzał na swego partnera, wcale nie zbity z tropu. - Zapomniałem. Może pan wziąć sobie tę swoją królową.

- Bardzo ci dziękuję. No, to nadal masz ruch, radzę więc, żebyś zwrócił uwagę na pozycję swego laufra względem mojej królowej.

Filip zmarszczył brwi, zastanawiając się chwilę. - Nic nie ma między nimi - stwierdził niepewnie.

- No, właśnie.

- Ależ tak! - I szybko usunął laufra z drogi królowej. - Tutaj go postawię.

- Bardzo mądrze, bardzo - zachichotał Florimond. Kiedy bardzo zamyślony pochylił się nad szachownicą, można by sądzić, że rozgrywa partię z mistrzem, a nie z małym chłopcem, który nawet nie zna zasad gry.

Spojrzałam na zegarek. Szesnaście po szóstej. Spojrzałam zdziwiona na madame de Valmy, byłam pewna, że tak samo nerwowo pilnuje czasu jak ja, ale ona, z rękami znowu opuszczonymi bezczynnie na kolana, wpatrywała się w ogień. Myślami była o setki kilometrów stąd. Ciekawa byłam gdzie... ale sprawiała wrażenie, iż nie jest to przyjemne miejsce.

- Madame... - odezwałam się.

Drgnęła i tak szybko wzięła swój haft w ręce, że się ukłuła w palec.

- Przykro mi, że przeszkadzam pani, ale chyba już czas, żeby Filip poszedł na górę.

Siedziałam plecami do drzwi, nie widziałam więc ani nie usłyszałam, że się otwierają. Zrozumiałam o co chodzi dopiero kiedy Filip podniósł głowę, a oczy jego otworzyły się szeroko. I w tym momencie usłyszałam dźwięczny głos Leona de Valmy.

- Proszę, Filipie, nie wstawaj. Carlo, jak się cieszę. Dlaczego tak rzadko się widujemy? - Kiedy to mówił, wózek wjechał bezszelestnie. Filip zerwał się ze swego stołeczka i stał wpatrując się w stryja niby zahipnotyzowany ptak, Florimond też dźwignął się z fotela, Heloiza znowu przestała haftować i odwróciła się gwałtownie do męża, a ja szybko podniosłam się, kiedy wózek mnie mijał, i zajęłam swoje zwykłe odległe miejsce w niszy okiennej.

Leon de Valmy chyba nie zauważył tego, co robię, lecz Filip widział i zrobił taki ruch, jakby chciał uciec, jednak słowa stryja przykuły go do miejsca:

- Zostań, Filipie, tak rzadko mam okazję cię widzieć. To dzięki monsieur Florimondowi zjawiłem się tu wcześniej. Siadaj, chłopcze.

Posłuchał. Wózek inwalidzki przesunął się koło kanapy i zatrzymał. Leon de Valmy dotknął ręki żony.

- Twoje poczucie obowiązku doprawdy mnie wzrusza, Heloizo.

Tylko ktoś, kto znał dobrze jego głos, mógł wyczuć w tych uprzejmych słowach napięcie. Oczy ich spotkały się i madame de Valmy uśmiechnęła się, a ja po raz drugi tego wieczoru znów poczułam gniew. Czy ich zdaniem pół godziny dziennie to zbyt dużo, żeby je poświęcić Filipowi? Tym razem chłopiec zauważył to. Wyraźnie spochmurniał, kiedy spojrzał z ukosa na stryja. I pomyślałam: Czemu, u licha, ten człowiek nie może sobie znaleźć równorzędnego przeciwnika.

W chwilę później, jakby nie istniała ta sytuacja, Leon de Valmy, wyraźnie w bardzo dobrym nastroju, zaczął rozmawiać wesoło z Florimondem.

- To miło, że do nas wpadłeś, Carlo. Co cię sprowadza do Genewy?

Florimond znowu opadł na fotel. - Poszukiwanie odpowiednich materiałów - zrobił szeroki gest ręką, wskazując na książkę "Opowieść Gendzi", która w tym momencie spadła na ziemię.

- Obejrzyj, proszę, Heloizo, te ilustracje i powiedz mi czy widziałaś kiedy coś równie eleganckiego, tak wdzięczne i precyzyjne inne oblicze dekadencji... Ach, dziękuję ci, mon lapin - zwrócił się do Filipa, który schylił się, podniósł książkę. - Podaj ją swojej stryjence, p.tit. C'est formidable, hein?

Spojrzała na nią. - Co to jest, Carlo?

- Zagrożenie dla spokoju twego ducha i mojej kieszeni - wyjaśnił z uśmiechem Leon de Valmy. - Zapewne linia "mandaryna" czy coś w tym guście, a przy tym inne oblicze dekadencji. Wyznam, że ciebie w tym nie widzę, moja droga. I chyba ci na to nie pozwolę.

Florimond roześmiał się głośno. - To tylko materiał, zapewniam cię, tylko materiał. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Rose Gauthier i ja stworzyliśmy coś, co w listopadzie zadziwi filistrów, a ja przyjechałem, żeby dopilnować wszystkiego jak troskliwy ojciec. W każdym razie taka jest moja wymówka. O tej porze roku, jeśli tylko mogę, uciekam z Paryża.

- A co słychać z kolekcją? - spytała madame.

Z cygara Florimonda spadł popiół na jego koszulę, nie przejmując się tym wtarł go w klapę marynarki.

- Dopiero w stanie poczęcia. Żadnych skurczów ani bólów. Zacznę rodzić za kilka miesięcy, a wtedy błyskawicznie trzeba będzie miot, który ujrzy światło dzienne we łzach i krwi, przyoblec we właściwy kształt. - W tym momencie spojrzał w dół, na siedzącego w milczeniu Filipa, i dodał nie zmieniając tonu: - Kiedy tu jechałem, między Thonon i Valmy była gęsta mgła na drodze.

Leon de Valmy zajęty był tacą z cocktailami. Podał żonie szklankę.

- Doprawdy? Bardzo gęsta?

- Miejscami. Chyba tylko tutaj. W Genewie nie było śladu mgły, oczywiście mogła się pojawić gdzieś dalej nad Jeziorem. Dziękuję ci.

Leon de Valmy nalał sobie drinka na końcu i kiedy jego wózek zataczał znowu krąg przed kominkiem, na niskim stole zauważył szachownicę. Zmarszczył brwi.

- Szachy? Czy ty, Carlo nigdy się bez nich nie ruszasz?

- Nigdy. Mam nadzieję, że dziś wieczorem zagrasz ze mną.

- Z przyjemnością. Tylko nie tym zestawem krawieckich szpilek. Nie gram dobrze, kiedy muszę używać teleskopu.

- Bardzo lubię grać twoimi szachami - odparł Florimond. - A poza tym jesteś przeciwnikiem godnym mojej szpady, co znaczy, że nasze spotkania kończą się zwykle twoim całkowitym zwycięstwem.

- Hm... - Leon de Valmy wpatrywał się z uwagą w szachownicę. - Wygląda na to, że czerwone rozgrywały partię dosłownie krótkowzrocznie. Wiedziałem, moja droga Heloizo, że kiepsko grasz w szachy, ale nie wiedziałem, że aż tak źle.

Uśmiechnęła się tylko, nie zaprzeczając. Zresztą nie było potrzeby. Doskonale wiedział, kto grał i Filip wiedział, że on wie.

- O, tak - powiedział Florimond niezwykle spokojnie, wpatrując się w malutkie ludziki. - Do licha, ale się wpakowałem w kabałę. Może jednak powinienem używać okularów. Masz całkowitą rację, drogi Leonie, to błąd nie doceniać przeciwnika. Nigdy tego nie rób. - Jego duża dłoń przesunęła dwie figury szybkim ruchem, a łagodna mądra twarz wyrażała jedynie zainteresowanie lilipucimi manewrami na szachownicy.

Leon de Valmy spojrzał na niego przelotnie, a wyraz rozbawienia jak wiosenna chmura przemknął szybko po jego twarzy.

- Staram się, jak mogę. - Potem uśmiechnął się do Filipa, który milcząc siedział na stołeczku. - Podejdź tu i dokończ gry. Jestem pewien, że twoja stryjenka jeszcze cię nie odeśle na górę.

Filip wstał jakby jeszcze mniejszy i bardziej sztywny niż przedtem.

- Ja... ja chyba nie... Dziękuję.

- Musisz przyznać, mój drogi, że dość kiepsko sobie poczynasz.

Chłopiec zaczerwienił się, w tym momencie odezwał się Florimond.

- I tak nie możemy grać dalej. Pomieszałem pionki. Sytuacja nie była aż tak trudna, jak przypuszcza twój stryj, Filipie, ale nie bardzo już pamiętam, jak to było. Przepraszam... Mam nadzieję, że wkrótce będę miał przyjemności znowu z tobą zagrać. Całkiem dobrze sobie radzisz. - Odsunął na bok szachownicę i uśmiechnął się do dziecka, które tylko przelotnie spojrzało na niego. Potem rozsiadł się w fotelu i zwracając się do gospodarza zaczął opowiadać jedną ze swoich nieprawdopodobnych historyjek, w ten sposób zwracając całą uwagę na siebie. Filip siedział ponuro, bez ruchu na swoim małym stołeczku, istny obraz osamotnienia. Patrzałam na niego, wściekła na wszystkich. Musiał to wyczuć, gdyż spojrzał na mnie. Mrugnęłam do niego i uśmiechnęłam się. Żadnej reakcji. Czarne rzęsy znowu opadły.

Otworzyły się drzwi i wszedł Seddon. Zbliżył się do Heloizy de Valmy, mówiąc:

- Madame, właśnie był telefon od pana Raoula.

Rzuciła szybkie spojrzenie na męża. - Od pana Raoula, Seddon?

- Prosił, żeby pani powtórzyć, madame, że jest w drodze.

Szklanka Leona de Valmy stuknęła o poręcz wózka.

- W drodze? Gdzie jest teraz? Skąd dzwonił?

- Nie wiem, sir. Ale nie z Bellevigne. Powiedział, że będzie tu jeszcze dziś wieczorem.

Cisza. Usłyszałam nawet tykanie małego zegara stojącego na kominku.

Pierwszy odezwał się Florimond. - Jak to miło! Nie opamiętam, kiedy ostatni raz widziałem Raoula. Mam nadzieję, że zdąży na obiad.

- Nie, monsieur - odparł Seddon. - Powiedział, że może być późno i żeby nie czekać na niego, ale że z pewnością przyjedzie tu dziś wieczorem.

- Tylko tyle powiedział? - spytał Leon de Valmy.

- Tak, sir.

- Czy nie dał do zrozumienia, że stało się coś złego... w Bellevigne? - W głosie madame de Valmy było zaniepokojenie.

- Nie, madame, z pewnością nie.

Florimond roześmiał się. - Nie rób takiej smutnej miny, moja droga. Pewno przez tydzień wiał mistral, co mu się znudziło, i postanowił uciec. To paskudne wietrzysko.

- Zwykle ucieka nie w tym kierunku - stwierdził sucho jego ojciec. - To wszystko, Seddon, dziękuję.

- Proszę, powiedzcie pani Seddon, żeby przygotowała pokój dla pana Raoula.

- Oczywiście, madame. - Seddon, jak zawsze doskonale opanowany, skinął głową. Heloiza de Valmy znów spojrzała na męża, zagryzła dolną wargę, ku memu zdumieniu wyraźnie zbladła, twarz miała napiętą.

Najwyraźniej szykowało się serdeczne powitanie dla syna gospodarza tego domu. On i Filip, obaj... Chateau de Valmy z pewnością nie było ciepłym ogniskiem rodzinnym. Tak samo jak sierociniec im. Konstancji Butcher.

W tym momencie rozbłysnął światłem wielki żyrandol pod sufitem, Seddon zaciągnął story i napełnił ponownie szklanki. Szkło zadźwięczało, ktoś się roześmiał. Filip zaczął pomagać Florimondowi chować szachy... I nagle wyimaginowane przeze mnie napięcie zniknęło. Płonący ogień na kominku, śmiech, zapach sosnowego drewna i wytwornych perfum Schiaparekli, szelest ciężkiego zsuwanego brokatu... Cóż za absurd zaludniać urocze Chateau Valmy duchami z Thornfield.

Król Demonów odwrócił się do mnie i powiedział po angielsku:

- Proszę do nas wrócić, Jane Eyre. *

Jane Eyre, uboga młoda dziewczyna, bohaterka słynnej powieści ang. pióra Charlotty Bronte, o tym samym tytule, była guwernantką w domu bogatego ziemianina Rochestera. (Przyp. tłum.)

Musiałam chyba aż podskoczyć. Spojrzał na mnie zdumiony i roześmiał się.

- Tak bardzo panią przestraszyłem? Przepraszam. Czy była pani bardzo daleko?

- Dość daleko. W hrabstwie York, miejscu zwanym Thornfield Hall. *

Czarne brwi uniosły się. - A więc zgadłem. Nic dziwnego, że pani podskoczyła. - Uśmiechnął się. - Muszę być ostrożny... A teraz może zajmie się pani Filipem, zanim monsieur Florimond poczęstuje go wermutem. Zapewniam cię, chłopcze, że wermut nie smakowałby ci. A teraz pożegnaj się w języku angielskim i wyjdź.

Filip zerwał się błyskawicznie i bardzo grzecznie, choć może zbyt ochoczo, ze wszystkimi się pożegnał. Kiedy wreszcie wziął mnie mocno za rękę, chyba równie jak on byłam z tego zadowolona. Cicho powiedziałam dobranoc kierując się do drzwi. Towarzyszyły mi lekko drwiące słowa Leona de Valmy: "Dobranoc, miss Eyre".

Przez resztę wieczoru Filip był nieco przygaszony, ale właściwie całą tę przeprawę ze stryjem zniósł całkiem dobrze.

Kiedy już poszedł spać, zjadłam samotnie kolację w swoim pokoju. Tym razem Albertyna, pokojówka madame de Valmy, przyniosła mi jedzenie. Zrobiła to w całkowitym milczeniu, dając mi do zrozumienia, iż czyni to nadzwyczaj niechętnie.

- Dziękuję, Albertyno - powiedziałam wesoło, kiedy wszystko już postawiła przede mną, może z ostentacyjną precyzją. - A tak przy okazji...

Odwróciła się stanąwszy na progu. Jej ponura twarz była całkiem pozbawiona wyrazu.

- Słucham?

- Może pamiętasz, czy w zeszłym tygodniu przyniosłam tabletki dla pani Seddon, czy nie?

- Non - zaprzeczyła Albertyna, zamierzając wyjść.

- To znaczy, że nie dałam, czy, że nie pamiętasz?

- To znaczy, że nie wiem - odparła przez ramię, nie odwracając się nawet. - Dlaczego panienka pyta?

- Dlatego, że pani Seddon prosiła mnie dzisiaj o tabletki, a monsieur Garcin powiada, że dał mi je tydzień temu. Jeśli tak było, to musiałam je przynieść z innymi jej sprawunkami. Zupełnie tego nie pamiętam. Czy wraz ze spisem, który mi dałaś, była też recepta?

Wzruszyła ramionami. - Może. Nie wiem. Dlaczego panienka sama jej nie spyta?

- Tak, chyba tak zrobię - powiedziałam zimno. - To wszystko, Albertyno.

Ale drzwi już się za nią zamykały. Patrzyłam na nie chwilę z zaciśniętymi wargami i zaczęłam jeść. Nieco później usłyszałam pukanie do drzwi, ukazała się w nich pani Seddon, a ja bez żadnego wstępu powiedziałam:

- Co ugryzło Albertynę? Zła jak osa.

- Ach, ta Albertyna! - parsknęła pani Seddon. - Chodzi jak chmura gradowa, ponieważ kazałam jej przynieść panience kolację. Berta pomaga Marietcie wyszykować pokój dla pana Raoula, gdyż Marietta nie lubi Albertyny, która poza tym jest zawsze kwaśna jak ocet, jeśli ma zrobić coś poza osobistymi pokojami madame. Ona i ten Bernard, to dobrana para. Jestem pewna, że gdyby nasz pan kazał mu obrabować bank, zrobiłby to, ale dla kogoś w potrzebie nawet palcem by nie kiwnął.

- Ma pani rację. Nie mogę zrozumieć, dlaczego madame tak ją lubi.

- Bo ona przy madame nie ma takiej kwaśnej miny. Umie się przypochlebić, ale wszystko to jedno wielkie udawanie, wspomni panienka moje słowa. - Za każdym razem rozmowa z panią Seddon była niezwykle barwna. - Ale ona zawsze taka jest wobec wszystkich tu z wyjątkiem Bernarda i zazdrosna okropnie, jeśli madame uśmiechnie się do kogoś innego. Ona wie, że madame lubi panienkę, ot, i cała tajemnica, proszę mi wierzyć.

- Madame mnie lubi? - spytałam zdumiona. - Skąd pani o tym wie?

- Mówiła o panience dużo miłych rzeczy, nie trzeba więc przejmować się humorami Albertyny.

Roześmiałam się. - Kiedy ja się wcale nie przejmuję. A co z astmą? Chyba lepiej.

- Tak to już jest, dopada mnie, potem puszcza. O tej porze roku raczej dokucza, ale nie jest teraz tak źle, jak dawniej bywało. Pamiętam, jak matka panienki Debbie mawiała do mnie...

Nauczyłam się w porę jej przerywać. - Niestety monsieur Garcin nie dał mi dzisiaj antyhistaminy dla pani. Twierdzi, że dostała ją pani tydzień temu. Czy ja pani ją przyniosłam? Bardzo się wstydzę, ale nie mogę sobie przypomnieć. Czy była z tymi innymi rzeczami dla pani? Kupiłam wtedy dla pani czekoladę Nestle, jakieś guziki i bawełnę do cerowania... Czy tydzień temu przyniosłam pani zegarek z reperacji?

- Może i tak. Nie pamiętam teraz dokładnie, wiem tylko, że było dużo rzeczy, to i może pigułki też były wśród nich. - Roześmiała się trochę świszcząco. - Nie zwróciłam uwagi, bo ich dotąd nie potrzebowałam, pewno pan Garcim ma rację. Sztywny jak deska. Zajrzę jeszcze dziś do szafki. Przepraszam, kochana, jeśli ci narobiłam kłopotu.

- Och, to nie ma znaczenia. Kupiłam dla pani aspirynę i wodę kolońską. Proszę. A tu reszta.

- O, dziękuję, kochana, to znaczy, panienko.

- Czy monsieur Florimond zostanie dłużej, czy tylko przyjechał na obiad? - spytałam.

- Twierdzi, że tylko na obiad, ale jestem pewna, że posiedzi dłużej, żeby się zobaczyć z paniczem Raoulem. Może namówią go, żeby zanocował, jeśli mgła będzie gęstsza.

Wstałam i podeszłam do balkonowych drzwi. - Wcale nie widzę mgły. Wieczór jest bardzo ładny.

- Mgła jest niżej, koło rzeki. My tutaj jesteśmy wysoko. Ale szosa biegnie prawie cały czas wzdłuż rzeki i podczas mgły zdarzają się często wypadki. Po ciemku to paskudna droga.

- Z pewnością tak. - Wróciłam do mego fotela i pamiętając o niezbyt miłej rozmowie w saloniku dodałam: - Może monsieur Raoul w ogóle dziś wieczorem tu nie przyjedzie.

Potrząsnęła głową. - Przyjedzie, przyjedzie. Z pewnością dotrzyma słowa. - Chwilę na mnie patrzyła, wreszcie powiedziała:

- Czy tam na dole... coś o tym mówiono?

- Nic specjalnego. Dziwili się tylko, co go tu sprowadza.

- Nie mieli się czemu dziwić. Jeden jest zawsze powód, dlaczego się tu pojawia. Pieniądze.

- O, tak - powiedziałam niepewnie. Ostatecznie istniała jakaś granica w plotkowaniu. - Myślę... miałam wrażenie, że chodzi tu o Bellevigne.

- Właśnie to miałam na myśli - stwierdziła pani Seddon. - Zawsze Bellevigne i pieniądze. - Westchnęła. - Mówiłam panience, że pan Raoul zajmuje się tą posiadłością dla naszego pana i od czasu do czasu przyjeżdża tu, żeby z nim o tym porozmawiać, a wtedy - znowu westchnęła - są kłótnie. Za każdym razem, kiedy pan Raoul chce pieniędzy na Bellevigne, nasz pan mówi, że są mu potrzebne na Valmy. No, i kłócą się jak pies z kotem, a raczej jak pies z psem, bo trudno nazwać Raoula kotem, który jest paskudnym zwierzęciem, w każdym razie okropnie się sprzeczają, od kiedy pan Raoul dorósł i zaczął bronić swoich interesów, i...

- Pewno jest dobrym gospodarzem - przerwałam jej spiesznie.

- Nie przeczę, dużo pracy wkłada w Bellevigne, co do tego, to jest taki sam jak jego ojciec, jeśli panienka rozumie, co mam na myśli... Ale zawsze są między nimi nieporozumienia na ten temat. Ludzie mówią, że...

- Nie można wierzyć we wszystko, co ludzie mówią.

- To prawda - powiedziała pani Seddon z pewnym żalem - a zwłaszcza, kiedy to dotyczy pana Raoula, panienko, bo o takim jak on ludzie zawsze będą mówić, nawet gdyby żył w klasztorze.

- Z pewnością ma pani rację - przytaknęłam jej.

- A skąd bierze pieniądze, pytam się? - Pani Seddon z widoczną radością snuła teraz swoje rozważania. - Skąd ma samochód, którym tu przyjechał ostatnim razem? Długi jak "Queen Mary", a klakson ma taki jak trąby Sądu Ostatecznego, nie za to go kupił, co dostaje od naszego pana, więc za co?

- No, tak, za co? - powtórzyłam jak echo.

- Sama słyszałam, jak nasz pan spytał go o to, kiedy tu był ostatnim razem, prosto w oczy zadał mu to pytanie. A pan Raoul nie odpowiedział wprost, tylko coś mówił o pomyślnym wieczorze i szczęśliwej karcie.

Roześmiałam się. - Wygląda na to, że wygrał w pokera. Udało mu się.

Spojrzała na mnie zaskoczona. - Przecież ja nie uważam, że trochę rozrywki jest czymś złym, i też lubię sobie zagrać partyjkę wista, ale zawsze w takich razach przychodzą mi na myśl słowa panienki Debbie. Ileż to razy mówiła mi: "Mary..."

- Bardzo panią przepraszam - powiedziałam spiesznie - ale już czas na czekoladę Filipa. Zostawiłam go czytającego książkę w łóżku i muszę mu zgasić światło.

- O, tak, jak ten czas szybko mija! A ja dawno już temu powinnam była sprawdzić czy Berta i Marietta dobrze przygotowały pokój... - Wstała z krzesła i poczłapała do drzwi, które otworzyłam przed nią. - Czy pamiętały o mleku?

- Tak, jest na tacy.

- To dobrze. A czy Berta dobrze się sprawuje, panienko? Jeśli coś jest nie w porządku, proszę mi powiedzieć.

- Wszystko jest w jak najlepszym porządku - odparłam. - Lubię ją bardzo, jest pracowita. Niech pani tylko zajrzy do kuchenki.

Poszła za mną do małej kuchenki, gdzie wszystko aż lśniło, kubek był już przygotowany, również talerzyk i łyżeczka. Nalałam mleka do garnuszka i włączyłam elektryczną płytę. Pani Seddon fachowym okiem zlustrowała niewielkie pomieszczenie i palcem sprawdziła półkę, na której stały puszki z czekoladą, kawą i herbatą, po czym skinęła aprobująco głową.

- Tak, Berta to dobra dziewczyna, muszę to przyznać, gdyby tylko pilnowała swojej roboty, zamiast latać za tym Bernardem... Cukier jest tutaj panienko.

- Nie używam cukru dla Filipa, tylko glukozę, pamięta pani, jest w tej niebieskiej puszcze. O, dziękuję. Czy chce mi pani powiedzieć, że coś jest między Bertą a Bernardem? Mam nadzieję, że to nic poważnego. Szkoda by jej było. Za stary dla niej, a poza tym... - urwałam. Ale natychmiast wpadła mi w słowo:

- Święta racja, panienko. Szkoda by jej było, gdyby Albertyna nie była jego rodzoną siostrą, to bym powiedziała, że pasowaliby do siebie jak ulał. Kropka w kropkę tacy sami. Taki ponury, czarny facet. Gdzie jemu do takiej ładnej młodej dziewczyny jak Berta. A ta niemądra straciła głowę dla niego. Ale ludzka natura jest ludzką naturą, proszę mi wierzyć, i nic na to nie poradzimy. Czego teraz panienka szuka?

- Herbatników. Ktoś je przestawił. O, są tutaj. - Położyłam trzy na talerzyku, patrząc z ukosa na panią Seddon.

- Dziś większa porcja. W saloniku była raczej ciężka atmosfera.

- Ma panienka rację, trzeba go trochę rozpieszczać. A teraz naprawdę muszę już iść. Ucięłyśmy sobie miłą pogawędkę. My oboje z Seddonem uważamy, że z panienką znacznie lepiej dzieje się Filipowi. On panienkę lubi, to widać, a mnie się wydaje, że ktoś musi go lubić.

Powiedziałam na poły do siebie: - A czyż wszyscy go nie lubimy?

- No, tak. Tamta niania była bardzo dobrą kobietą, trzeba jej to przyznać, bardzo miłą, ale traktowała go jak małe dziecko, czemu trudno się dziwić, przecież go wychowała od niemowlęcia. Może nasz pan miał rację, że potrzebny mu był ktoś inny, zwłaszcza potem, jak biedactwo stracił matkę i ojca. A panienka bardzo dużo dla niego zrobiła, przepraszam za śmiałość, że to mówię.

- Bardzo to miło z pani strony - odparłam z wdzięcznością. - Dziękuję. - Wzięłam tacę dla Filipa i uśmiechnęłam się do niej. - Mam nadzieję, że na dole wszystko będzie w porządku. W każdym razie jedna osoba na pewno się ucieszy z przyjazdu pana Raoula.

Zatrzymała się w drzwiach i odwróciła z powagą. - Kto? Monsieur Florimond? No, nie powiedziałabym...

- Nie jego miałam na myśli, tylko Filipa.

Spojrzała na mnie potrząsając głową. - Pan Raoul prawie go nie zna, panienko. Proszę nie zapominać, że panicz Filip przyjechał tu na krótko przed panienką, a pan Raoul ani razu od tej pory tu nie był.

- To może widział się z nim w Paryżu albo gdzie indziej, kiedy był razem z panem Hipolitem.

- Nie widział się. Wiem dobrze, że nie widzieli się. W Paryżu nie zawracał sobie głowy Filipem. Zapewniam panienkę, że co innego miał do roboty.

- Ale kiedy dziś wieczór posłyszeliśmy, że samochód pana Florimonda jedzie pod górę, Filip jak błyskawica wybiegł na balkon, a na pewno nie jego miał nadzieję zobaczyć. Okropnie był rozczarowany. Więcej, powiedziałabym załamany... to lepsze słowo, żeby to określić... Kogo innego tak by wypatrywał, jak nie swego brata stryjecznego Raoula?

Kiedy na nią spojrzałam, byłam zdumiona, gdyż oczy miała pełne łez. Potrząsnęła głową i wytarła policzki wierzchem pulchnej dłoni.

- Biedactwo, biedactwo - zdołała tylko wyszeptać, ale po chwili, gdy kilka razy pociągnęła nosem i użyła chustki, wyjaśniła, a wyjaśnienie było proste i wstrząsające: - On nie widział rodziców w trumnie. Nie był też na pogrzebie. I dlatego wydaje się nam z Seddonem, że on nie wierzy w to, że naprawdę umarli. Mieli przyjechać samochodem z lotniska, a on czekał na nich w domu. Nigdy więcej ich nie zobaczył. Moim zdaniem on ciągle na nich czeka.

- To okropne, okropne, pani Seddon.

- Za każdym razem, kiedy podjeżdża samochód, on wybiega naprzeciw. Sama to widziałam. Całe szczęście, że niewiele osób tu bywa, bo chyba sam wkrótce umarłby, albo spadł głową na żwir, albo nabił się na ostre sztachety.

Przeniknął mnie dreszcz. - Będę go bardzo pilnować - powiedziałam cicho.

Rozdział Vii

Istota wyprostowana, na dwóch nogach i na pozór z wyglądu podobna do człowieka, a nie potwora...

(Dickens, "Klub Pickwicka")

Filip już zasnął zwinięty w kłębek pod kołdrą, światło się jeszcze paliło, a książka, którą czytał, leżała na podłodze. Coś ściskał w ręku, odsunęłam delikatnie prześcieradło, żeby zobaczyć co to było - gwardzista angielski w bermycy.

Podniosłam książkę, otuliłam go kołdrą, zgasiłam światło i wyszłam cicho, wynosząc do kuchenki nie wypite kakao. Kiedy znalazłam się w swoim pokoju, od razu wyszłam na balkon, zasuwając za sobą story, żeby nie było widać światła. Noc była cicha i nadspodziewanie ciepła, bez mgły. Tylko może w dolinie ciemność wydawała mi się jakby jaśniejsza. Wiosenna wilgoć wisiała w powietrzu. Poniżej, gdzieś w dole, odezwała się sowa, raz i drugi. To melancholijne wołanie znakomicie podkreślało mój nastrój. Byłam zmęczona, przygnębiona. Zbyt wiele dzisiaj się wydarzyło, a miłe rzeczy: poranne spotkanie z Williamem Blake'em, wesoły flirt z Florimondem w saloniku, zblakły w pamięci, ja zaś czułam się dziwnie smutna.

Dobrze wiedziałam co to było. Długo żyłam w osamotnieniu. Zawsze we mnie to tkwiło... choć starałam się temu nie ulegać, choć nieraz było mi z tym dobrze, często jednak taka samowystarczalność nie wystarczała, a wtedy lekarstwem mogło być... radio, pies, mycie głowy, pranie pończoch, ołowiany żołnierz...

Zagryzłam dolną wargę, muszę wziąć się w garść. Tylko dlatego, że nieoczekiwanie spotkałam dwóch miłych ludzi, nie mówiąc już o interesującym plotkowaniu, nie powinnam być załamana, kiedy to się skończyło i czekał mnie samotny wieczór. Nie będę tak stała, wpatrując się ponuro w wiosenny zmrok i wyobrażając sobie, że do końca życia będę na marginesie spotkań towarzyskich, kimś nie liczącym się podczas ogólnej rozmowy.

Ale czegóż chciałam, na miłość boską? Uwierzyć w iluzję stworzoną przez uprzejmego Florimonda, że on, ja i madame de Valmy możemy być w salonie na tych samych prawach? Że mogłam zająć miejsce madame de Valmy? Gdzie i kim mogłabym teraz być, gdyby dziewięć lat temu nie wydarzyła się w moim życiu tragedia? Ale beztroski okres życia skończył się raz na zawsze, im prędzej się z tym pogodzę, tym szybciej przestaną mnie trapić te zmienne krańcowo nastroje i smutne wspomnienia.

Energicznym krokiem ruszyłam w stronę południowego krańca balkonu, który był nad salonikiem.

Światło z wysokich okien, stłumione złocistymi zasłonami, padało na loggię i taras, na bezlistne jeszcze krzewy róż, których cienie leżały na skopanej świeżo ziemi. Jedno okno było otwarte rzucając mocne światło na zewnątrz, słyszałam odgłosy rozmowy, śmiech. Mogłam sobie wyobrazić płonący ogień, blask kieliszków, zapach kawy, koniaku i cygar...

Dobranoc, panno Eyre... zwyciężyło poczucie humoru i wraz z nim wrócił rozsądek. Uśmiechnęłam się sama do siebie i wróciłam pod swoje okno. Gdybym resztę życia miała spędzić siedząc w kącie czyjegoś salonu, robiąc na drutach, ubrana w suknię z czarnej bombazyny - cokolwiek to było - trudno, będzie to bombazyna w najlepszym gatunku.

Rezygnując z lekarstwa w stylu: książka, radio, pranie pończoch, włożyłam płaszcz i wyszłam.

Schodziłam wolno pełną zakrętów drogą, gdyż światło księżyca było zwodnicze, a wilgotna nawierzchnia śliska. Znałam skrót przez las, wąską ścieżkę idącą to w górę, to w dół, ale zbyt ciemno było pod drzwiami, więc wolałam nie ryzykować.

Było bardzo cicho. Poniżej, w dolinie, gdzie płynęła rzeka, widziałam teraz wyraźnie pasma mgły. Sowa znów się odezwała, przeciągle, smutno. Mokra ziemia mocno pachniała i wszystko, co wokół rosło; zapach wiosny... nie balsamiczny zapach kwiatów, lecz coś ostrego, surowego, co przenikało umysły, tak jak nowe pędy przebijają się przez ziemię. "Najokrutniejszy z miesięcy, co przywołuje bzy z krainy umarłych..." Tak, tak to było. Nie pierwszy raz poczułam wdzięczność dla tatusia, że dzięki niemu zawsze towarzyszyła mi poezja. "Najlepiej dobrane słowa, najlepiej oddające myśl..." Zawsze z tym samym zachwytem i uznaniem witałam czyjeś słowa, które potrafiły oddać jakiś nastrój, ukazać obraz. Tatuś miał rację. Poezja była świetnym materiałem do rozmyślań.

Coś zaszeleściło w suchych liściach brzozy i poetyczny nastrój uleciał, gdyż nagle niemądrze przypomniałam sobie, że podobno we Francji nadal żyją na swobodzie niedźwiedzie. I dziki, nawet może wilki. Bez wątpienia także wilkołaki oraz wampiry... zakpiłam z siebie, dochodząc wreszcie do mostu nad rzeką i do głównej szosy.

Ten osiemnastowieczny most miał bardzo piękną linię i rzeźbione kamienne balustrady. Tutaj mgła, choć występowała tylko miejscami, była jednak gęsta, mnie sięgała do pasa, a poniżej balustrady z prawej strony jak warstwa śniegu leżała nad samą wodą, przecięta od czasu do czasu sitowiem i suchymi gałęziami.

Wody nie widziałam. Jej plusk podkreślał spokój wieczoru. Znów odezwała się sowa, tym razem nie tak już smutno i głucho.

Stałam pośrodku mostu, z rękami w kieszeniach, wpatrzona w zalesione zbocze, górujące nad przeciwległą stroną głównej szosy. Na kamienistym wzniesieniu rosły rzędy sosen, a tu i ówdzie sterczał występ skalny, nad którym za dnia lubiły krążyć, a nawet przysiąść jastrzębie. Teraz, w bladej poświacie księżyca, las był tylko ledwie widoczną ciemnością, nisko wiszącą chmurą, której krawędź oświetlał sierp księżyca. Ostry, wyraźny zapach sosen był ciemny jak one same.

Od strony doliny nadjeżdżał samochód. Warkot silnika to cichł, to narastał na pełnej zakrętów drodze. Jechał od Belle Surprise, wkrótce zobaczyłam jego światła, mignęły mi i zanurzyły się w ciemności, by wkrótce ukazać się wśród drzew i zniknąć we mgle. Patrzyłam, jak pnie drzew rysowały się wyraźnie na tle świateł, a potem ginęły we wszechobecnym cieniu...

To pewno jakaś zapóźniona ciężarówka jedzie do Soubirous... Reflektory ominęły most, a mgła pochłonęła tylne światła.

Miałam już zawrócić, kiedy spostrzegłam małe światełko wysoko wśród drzew Dieudonne. Przez chwilę ich nie było, ale teraz przebijały się przez chmurę sosen, jak mała żółta gwiazda.

Stałam wpatrzona w nie. Drzewa przydrożne wykonały znów swój niesamowity taniec, kiedy następna ciężarówka przejechała doliną, ale to małe światełko wisiało wysoko w górze, ciepłe i przyjazne. Nie, to nie była gwiazda, raczej planeta, i chyba zamieszkana, oczywiście może to nie była mała chata Williama Blake'a na wysokości tysiąca trzystu metrów, ale jakoś mi się zdawało, że tak jest. Uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie, że siedzi tam wśród tych swoich bandaży, pigułek i termometrów w skali Celsjusza.

Jeszcze jedna ciężarówka przeleciała hałaśliwie koło mostu.

A koniak... czy pamiętał, aby kupić koniak?

Nie zauważyłam samochodu, który jechał cicho za ostatnią wielką ciężarówką. Nie widziałam go, aż skręcił ostro w wąski most, pędząc wprost jak torpeda. Ten zakręt był łatwy, wziął go więc z dużą szybkością. Przednie światła wyskoczyły na mnie i oślepiły. Usłyszałam zgrzyt hamulców. Skoczyłam na brzeg drogi. Pisk opon. Niecały metr, tylko tyle miał przed sobą kierowca. Coś mnie uderzyło. Poślizgnęłam się na śliskiej nawierzchni i upadłam w rów tuż za balustradą, a samochód ominął mnie dosłownie o centymetry i gwałtownie zahamował.

Silnik przestał pracować. Trzasnęły drzwiczki, usłyszałam głos Leona de Valmy.

- Gdzie pani jest? Czy pani jest ranna? Uderzyłem panią? - Szybkie kroki na asfalcie. - Gdzie pani jest?

Dźwignęłam się na kolana w mokrym rowie i chwyciłam za krawędź balustrady. Słysząc te zbliżające się kroki i znajomy głos, byłam pewna, że zostałam uderzona i zwariowałam. Nie widziałam także. Nic nie widziałam, nikogo. W panice zaczęłam mrugać oczami i niepewnie wstałam...

Nie straciłam jednak wzroku, mgła opadła sięgając mi znowu do pasa, kiedy się odwróciłam, żeby się oprzeć o balustradę. Nie zwariowałam też. Mężczyzna, który zbliżał się do mnie w świetle księżyca, nie był Leonem de Valmy, choć zapewne trzydzieści lat temu wyglądał dokładnie jak on. Tak samo jak ojciec, Raoul de Valmy wydał mi się bardzo przystojny. Jeśli jednak wiek i choroba tak zaostrzyły rysy starszego mężczyzny, że podczas naszego pierwszego spotkania wydał mi się upadłym aniołem, nie zauważyłam tego u Raoula. Mocno zbudowany, pewny siebie, w tym momencie był po prostu wściekły. Nie mogłam oczywiście stwierdzić, czy posiadał ten wdzięk, którym jego ojciec tak znakomicie operował, chociaż jego osobowość z pewnością sprawiała równie silne wrażenie. Istniała jeszcze jedna różnica, w niektórych sytuacjach Leon de Valmy potrafił znakomicie panować nad sobą, Raoul w tej chwili bliski był wybuchu, ale nie tylko dlatego, że miał taką naturę, lecz że przeraził się tak samo jak ja, co go jeszcze bardziej zdenerwowało.

Usiadłam nagle na balustradzie i czekałam. Stanął nade mną, w mglistej poświacie księżycowej wyglądał jak olbrzym.

Wysoki, ciemny, przystojny... te romantyczne frazesy przeleciały mi przez głowę tak odruchowo i nieodparcie, że z miejsca poczułam do niego awersję.

- Czy jest pani ranna? - spytał ostro.

- Nie.

- Czy uderzyłem panią?

- Nie.

- Nawet nie potrąciłem?

Drżącą ręką machinalnie gładziłam swój płaszcz.

- Nnnie...

- Czy na pewno wszystko jest w porządku?

- Tak. Ja... tak. Dziękuję panu.

Usłyszałam, jak głośno westchnął z ulgą, najwyraźniej uspokojony. I zaraz powiedział gniewnie:

- No, to może teraz dowiem się, co, u diabła, robiła pani podczas mgły na środku mostu? Cudem uniknęła pani śmierci, a gdyby tak się stało, byłaby to wyłącznie pani wina.

Ja też byłam w szoku, a poza tym nie lubię, gdy ktoś na mnie krzyczy. Przestałam zajmować się swoim płaszczem, podniosłam głowę i ze złością spojrzałam na niego.

- To nie jest publiczna droga i mam pełne prawo stać na jej środku, albo siedzieć, a nawet leżeć. Jeśli mi się tak spodoba! Nie spodziewałam się pana... no, w każdym razie zapomniałam, że pan ma przyjechać, w każdym razie nie wolno panu jechać z taką szybkością niezależnie od tego, czy to jest prywatna droga, czy nie!

Nastąpiła chwila ciszy, był wyraźnie zaskoczony. Wreszcie powiedział:

- Jechałem tylko pięćdziesiąt, a drogę znam na pamięć.

- Pięćdziesiąt?! - krzyknęłam wściekła. - Ale chyba kilometrów...

- A pani co pomyślała?

- To i tak za dużo, a poza tym jest mgła.

- Miałem dobrą widoczność, a ten wóz świetnie trzyma się drogi. - Najwyraźniej był rozbawiony, co mnie jeszcze bardziej rozgniewało.

- Trzyma się czy nie, omal mnie pan nie przejechał!

- W pełni zdaję sobie z tego sprawę. Ale trudno spodziewać się, że ktoś o tak później porze będzie stać na moście... - urwał i mówił dalej z rozbawieniem: - Nie mam pojęcia, po co stoję tu i muszę tłumaczyć się z tego, że omal pani nie przejechałem! A może będzie pani tak uprzejma i wyjaśni mi, dlaczego sądzi pani, że ma całkowite prawo stać na tej właśnie prywatnej drodze albo nawet leżeć? To jest moja... ta droga należy do majątku Valmy, trzeba pani wiedzieć.

Zajęta byłam właśnie wycieraniem chusteczką do nosa zabrudzonych rąk. - Tak, wiem o tym - odparłam. - Mieszkam tam.

Wyraźnie się zdziwił i widziałam w świetle księżyca, że przygląda mi się uważnie.

- Ach, tak, pani jest jedną z...?

- Służących? Do pewnego stopnia. Jestem guwernantką Filipa.

- Ale mówiono mi - powiedział Raoul de Valmy wolno - że to jest Angielka.

Miałam takie wrażenie, jakby mi zadał mocny cios w żołądek. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że cała nasza wymiana zdań odbywała się po francusku. Całkowicie zaskoczona odparłam niemądrze znowu po francusku:

- Ja... ja zapomniałam.

- Pani jest Angielką? - Spojrzał wielce zdumiony.

Skinęłam głową. - Linda Martin, z Londynu. Jestem tu od trzech tygodni.

- Wobec tego pozwoli pani, miss Martin, że jej pogratuluję znakomitych postępów - stwierdził z ironią.

To mnie już zupełnie dobiło. Ten jego ton tak bardzo przypominał Leona de Valmy, że drżącym nieco głosem powiedziałam:

- Doskonale pan wie, że nie nauczyłam się mówić po francusku w ciągu ostatnich trzech tygodni. Nie dość, że pan omal mnie nie przejechał, to pan jeszcze ze mnie kpi!

Wiedziałam, że jestem okropnie niesprawiedliwa i czekałam na reprymendę, na jaką zasłużyłam.

Ale on tylko powiedział - Przepraszam. Czy pani ma na tyle sił, żeby się ruszyć? Nie powinienem przedłużać tej rozmowy. Przeżyła pani szok. Zaprowadzę panią do samochodu i odwiozę do domu.

Tak samo jak ojciec potrafił każdego rozbroić... Posłusznie zsunęłam się z balustrady, a on wziął mnie mocno pod ramię.

- Czuję się bardzo dobrze - odparłam.

Ale kiedy próbowałam ruszyć w stronę samochodu, poczułam, że kolana trzęsą mi się nadal, i w duchu byłam mu wdzięczna, że mnie podtrzymuje.

- Pani kuleje. Jednak jest pani ranna - powiedział zaniepokojony.

- To nie pana wina - uspokoiłam go. - Kiedy skoczyłam, żeby uciec przed samochodem, poślizgnęłam się i upadłam. Stłukłam sobie kolano, naprawdę nic więcej.

- Im prędzej zawiozę panią do zamku, gdzie się pani czegoś napije, tym lepiej. Musi pani niestety wsiąść przez te drzwi dla kierowcy. Tych z drugiej strony na razie nie można otworzyć. - W głosie jego brzmiało zatroskanie.

Niestety miał rację. Kiedy Raoul, próbując mnie ominąć, gwałtownie skręcił, wielki wóz zsunął się w prawo poza krawędź drogi już za mostem, gdzie znajdował się trawiasty, podmokły stok, na szczęście niezbyt stromy, jednak samochód stał pod dziwacznym kątem.

Spojrzałam na cadillaca z poczuciem winy, a potem na opanowaną twarz Raoula de Valmy.

- Czy jest... czy jest uszkodzony?

- Nie sądzę. Co pani woli, zaczekać z boku, a ja wyprostuję wóz, czy jednak wsiąść do środka?

- Jeśli to nie sprawi różnicy, to wolę wsiąść.

- Żadnej. - Otworzył najbliższe drzwiczki. Wsiadłam z pewną trudnością, gdyż kolano miałam jednak sztywne, przeciskając się koło kierownicy zajęłam miejsce obok. Potem on się pochylił nad kierownicą i czegoś szukał po ciemku. Pstryknięcie i zapaliły się reflektory, tak że widać było pierwszy zakręt, serpentynę, ścianę drzew i skałę o jakieś dwa metry przed zderzakiem.

On nawet nie spojrzał przed siebie. - Zaraz wrócę - powiedział, zatrzasnął drzwiczki i poszedł w kierunku tyłu samochodu.

Zamknęłam oczy, wolałam nie widzieć tej groźnej skalnej ściany i usiadłam wygodnie, żeby jak najszybciej się odprężyć. Luksusowy samochód, choć taki wielki, chwiał się jednak w tej dziwacznej pozycji, wewnątrz pachniał dobrymi papierosami i prawdziwą skórą. Znowu otworzyłam oczy. W świetle odbitym od skały czarna maska wydawała się bardzo długa. Ileż pod nią ukrytych koni mechanicznych, pomyślałam, i przypomniałam sobie opis pani Seddon. "Ten samochód jest długi jak "Queen Mary", a klakson ma tak głośny jak trąby Sądu Ostatecznego". Ciekawe, jakie karty przyniosły szczęście Raoulowi de Valmy...

Jeszcze mocniej oparłam się w luksusowym fotelu. Nagle przypomniałam sobie radę jednej z dziewcząt w sierocińcu im. Konstancji Butcher, która bardzo mnie wtedy rozbawiła, ale teraz otrzymała dodatkową pointę. "Jeśli kiedyś miałby cię przejechać samochód, to pamiętaj wybierz rolls-royce'a..." Jednak coś w tym było. Ostatecznie cadillac nie jest najgorszy, zwłaszcza jeśli go prowadził tak dobry kierowca, jak Raoul de Valmy. Teraz, kiedy pierwszy szok minął, uświadomiłam sobie, że z powodu własnej głupoty, mogłam być poważnie ranna. I tylko dzięki niemu ten drogi wóz nie rozbił się o balustradę.

Raoul de Valmy ciągle był za samochodem. Wyjrzałam przez tylną szybę, w pasmach mgły widziałam, że pochylił się nad prawym błotnikiem i trzymając zapaloną latarkę uważnie go oglądał. Zagryzłam wargi, ale nie zdążyłam się odezwać, wyprostował się, zgasił latarkę i podszedł do przednich drzwiczek, tych przy kierowcy.

Spojrzał na mnie z ukosa i usiadł obok. - Wszystko w porządku? - Skinęłam głową. - Wkrótce będzie pani w domu. Proszę się mocno trzymać.

Przekręcił kluczyk. Silnik ożył. Raoul bardzo powoli skierował samochód prosto, trochę w lewo, wóz drgnął, zawahał się, po czym przednie koła opadły na drogę. Tylne koła przez chwilę jakby się uniosły, ale też opadły, a samochód, będąc już cały na drodze, chwilę toczył się i stanął, lekko kołysząc się na swoich wspaniałych resorach.

- Et voila - powiedział Raoul de Valmy z uśmiechem.

Kiedy sięgnął do ręcznego hamulca odezwałam się nieśmiało:

- Monsieur de Valmy...

Ręka znieruchomiała. - Słucham.

- Nim ruszymy, ja... ja bardzo chciałabym pana przeprosić. Jest mi naprawdę okropnie przykro.

- Pani mnie przeprasza? Ale za co?...

Przerwałam mu: - Niech pan nie będzie dla mnie taki uprzejmy. Dobrze wiem, że to była moja wina, a pan sprawia, że czuję się jak nędzny robak! - Roześmiał się, a ja dalej mówiłam dość chaotycznie: - Nie powinnam była stać na moście, pan uratował mi życie, a ja byłam niegrzeczna wobec pana, za to pan okazał mi wielką uprzejmość, bo przecież dziewięćdziesięciu dziewięciu kierowców na stu zwymyślałoby mnie od ostatnich... A ja naprawdę czuję się jak podły, pełzający robak. I - tu nabrałam tchu i skończyłam idiotycznie - ... i jeśli pan uszkodził sobie samochód, to koszty naprawy proszę potrącić z mojej pensji!

Nadal się śmiał. - Dziękuję bardzo, ale wszystko jest w porządku.

- Naprawdę? - spytałam nie wierząc mu.

- Naprawdę. Nie ma nawet zadrapania. Usłyszałem jakiś zgrzyt, kiedy skręciłem w prawo, ale to tylko ułamana gałąź otarła się o koło. Żadnego śladu. Niech pani da spokój z tymi przeprosinami, miss Martin. Jeśli ktoś ma tu przepraszać, to ja. Rzeczywiście krzyczałem na panią. Przepraszam.

- No, to wszystko w porządku - powiedziałam trochę niezręcznie. - Oboje byliśmy bardzo zdenerwowani. Niezbyt pamiętam, gdzie się znalazłam i co mówiłam.

Milczał. Jakby na coś czekał. Nie ruszał. Spojrzałam na niego, patrzył na mnie uważnie, rozbawienie zniknęło z jego twarzy. I choć okazał mi większą uprzejmość niż zasłużyłam, aż zacisnęłam mocno dłonie, nim zdobyłam się na odwagę, żeby się odezwać.

- Tak mało pamiętam, co mówiłam, że chyba się zdradziłam przed panem.

- Kiedy pani mówiła po francusku. - To nie było pytanie.

- Tak.

Wyłączył silnik. Zgasił reflektory, samochód stał w nikłym blasku świateł postojowych. Raoul de Valmy odwrócił się do mnie, opierając ramieniem o drzwiczki. Nie widziałam jego twarzy, kiedy się odezwał, nic nie mogłam wywnioskować z głosu.

- To bardzo interesujące. Czy było to uczciwe?

- Że nie wiedzieli, że jestem na poły Francuzką, kiedy dostałam tę pracę? Nie wiedzieli.

- Nie ja panią zatrudniam. Nic nie musi mi pani wyjaśniać. Ale z ciekawości chciałbym wiedzieć, czy w tej kwestii pani świadomie oszukała mego ojca i madame de Valmy?

- Ja... ja, niestety tak.

- Dlaczego?

- Ponieważ bardzo mi zależało na tej posadzie.

- Ale nie rozumiem dlaczego.

Jeszcze mocniej zacisnęłam dłonie i powiedziałam ostrożnie:

- Ogromnie mi zależało. Ja... postaram się panu wyjaśnić, choć zapewne pan tego nie zrozumie... - Chciał zaprotestować, ale mówiłam dalej szybko i dość chaotycznie: - Częściowo jestem Francuzką i wychowałam się w Paryżu. Kiedy miałam czternaście lat, moi rodzice zginęli w katastrofie lotniczej. Tatuś napisał scenariusz, który miał być kręcony w Wenecji, i mama poleciała razem z nim, żeby trochę odpocząć. Dalsze szczegóły nie są ważne, ja w każdym razie znalazłam się w londyńskim sierocińcu... Czy pan był kiedyś w sierocińcu?

- Nie.

- Tym bardziej szczegóły nie są ważne. Wszyscy tam byli dla mnie bardzo dobrzy. Ale ja tak bardzo chciałam żyć, znaleźć na świecie swoje własne miejsce. I nic z tego nie wychodziło. Moje wykształcenie było kiepskie z powodu wojny i w ogóle, niewiele umiałam, jednak dostałam pracę w małej prywatnej szkole. Ale tam nie byłam szczęśliwa. Kiedy więc jedna z wychowawczyń usłyszała, że madame de Valmy poszukuje angielskiej guwernantki, pomyślałam, że to dar z nieba. Jak już mówiłam, nie mam wysokich kwalifikacji, ale umiem zajmować się dziećmi i wiedziałam, że potrafię dobrze nauczyć Filipa angielskiego, wiedziałam też, że we Francji będę się doskonale czuła i znowu mieszkała w prawdziwym domu.

- I w ten sposób znalazła się pani w Valmy - stwierdził sucho.

- Tak. To wszystko.

Chwila ciszy. Wreszcie powiedział: - Chyba potrafię to zrozumieć. Ale nie musiała mi pani tego wyjaśniać. Nie mam prawa o nic pytać.

- Uważałam jednak, że należy się panu takie wyjaśnienie, bo chciał pan wiedzieć, dlaczego mi tak zależało na tej pracy.

- Nie. Pani mnie nie rozumie. Spytałem, dlaczego oszukała pani mego ojca i Heloizę w tej kwestii.

- Powiedziałam panu... - i urwałam niepewnie.

- Powinienem był raczej powiedzieć, dlaczego musiała ich pani oszukać. Nic mnie nie obchodzi fakt, że pani to zrobiła. - Zauważyłam cień uśmiechu. - Zastanawiam się tylko, czemu to było tak ważne. Ukryła pani fakt, że jest na poły Francuzką, gdyż w takim razie nie dostałaby pani tej pracy, czy o to chodziło?

- Mniej więcej...

Cisza. - No, tak.

- Ale to nie było tak sformułowane - wyjaśniłam spiesznie - nie w tylu słowach. Ja... ja miałam wrażenie, że to może być istotne. A kiedy cała sprawa została omówiona, nie mogłam wyznać prawdy madame de Valmy, bo pomyślałaby, że coś jest ze mną nie w porządku i nie dostałabym tej pracy. Ona kładła duży nacisk na to, żebym rozmawiając z Filipem, nigdy broń Boże, nie przechodziła na francuski, mam z nim rozmawiać wyłącznie po angielsku. Nie sądziłam, że to jest bardzo ważne, ponieważ zawsze tego przestrzegam, ale ona kładła na to wielki nacisk, a ja nie powiedziałam prawdy. Wiem, że to było bardzo głupio z mojej strony - zakończyłam niepewnie - ale stało się.

- A ja mam przyjąć to jako wyjaśnienie, dlaczego oni dotychczas o tym nie wiedzą. - Ton jego nie był zbyt przyjazny.

- Tak.

- Rozumiem. - Z ulgą zauważyłam, że znowu jest rozbawiony. - Czy nie przekonała się pani, że takie oszustwo, przepraszam, że użyłem tego ostrego słowa, powoduje kłopotliwe sytuacje towarzyskie?

- Chce pan powiedzieć, że słyszę rzeczy nie przeznaczone dla moich uszu? Nie, ponieważ oboje państwo de Valmy są na to zbyt dobrze wychowani. - W tym momencie głośno się roześmiał, a ja dodałam zmieszana: - To znaczy, kiedy spotykam się z nimi bez Filipa, oni zawsze mówią po angielsku, kiedy zaś towarzyszę Filipowi podczas, ustalonych spotkań, rozmawiają z nim o jego lekcjach, o czym wszystko wiem, a poza tym nie słucham, o czym mówią.

- Nie będę tym sobie zaprzątał głowy. Nie ma to właściwie większego znaczenia. - Odwrócił się, włączył motor i reflektory. Uśmiechnął się. - Zachowując się jak inkwizytor nie chciałem pani obrazić, wystarczy, że pani się przeze mnie potłukła! Proszę mi wybaczyć, to nie moja sprawa.

- Monsieur - powiedziałam cicho.

- Słucham.

- Ja nie wiem czy... Chodzi mi o to, że... - Całkiem się zaplątałam.

Spojrzał na mnie bacznie. - Chodzi o to, żebym pani nie wydał?

- Tak... bardzo proszę - dodałam, czując się strasznie mała.

Króciutka pauza. - Jest to tak nieistotne - powiedział wolno Raoul de Valmy - że tego nie zrobię... A teraz jedźmy wreszcie...

Ruszyliśmy, pierwsze wzniesienie pokonując z niezbyt dużą szybkością.

Nic nie mówił, a ja miałam czas, aby pomyśleć, że ten szok po wypadku spowodował całkiem nieoczekiwane skutki. Co, na miłość boską, skłoniło mnie, żeby opowiedzieć tę naiwną, kiepską historyjkę o moich marzeniach. Raoulowi de Valmy, człowiekowi z pewnością obojętnemu i wyniosłemu? "Tatuś i mama... w sierocińcu wszyscy byli dla mnie dobrzy..." Co jego to obchodziło? Nudna idiotka, oto jego zdanie o mnie. I taka jestem, pomyślałam, zagryzając dolną wargę i wspominając, jak bardzo byłam przygnębiona tego wieczoru. A co to miało za znaczenie? On nawet pewno tego nie słuchał. Ma sprawy ważniejsze niż guwernantka Filipa. Na przykład Bellevigne, czy jakaś sprawa, która go skłoniła, żeby się zobaczyć z ojcem, choć wiedział dobrze, co go czeka w Chateau Valmy.

Na pociechę przypomniałam sobie spotkanie z Florimondem i zrobiło mi się lżej na duszy. Raoulowi de Valmy nie będzie chyba potrzebna taka opieka jak Filipowi.

Odezwałam się: - Monsieur Florimond jest dziś w zamku.

- Ach, tak. Jak długo zostanie?

- Przyjechał chyba tylko na obiad, ale jeśli mgła zgęstnieje, pewno zostanie na noc.

- Mgła zawsze może być bardzo dobrą wymówką.

Zastanawiałam się jeszcze, co chciał przez to powiedzieć, kiedy cadillac pokonał ostatnie wzniesienie i bezszelestnie zatrzymał się u podnóża schodów.

Kiedy weszliśmy do hallu, właśnie przechodził tamtędy Seddon, widząc Raoula, podbiegł do niego. Potem spojrzał na mnie i wyraz zdumienia odmalował się na jego tak zawsze opanowanej twarzy.

- Pan Raoul! Miss Martin! Czy był wypadek!

- Omal nie przejechałem miss Martin na moście Valmy. Trzeba jej dać koniaku i posłać kogoś na górę...

- Nie, dziękuję za koniak - powiedziałam szybko. - Wszystko już w porządku, Seddon. Pan Raoul wcale mnie nie potrącił, ja się poślizgnęłam i upadłam, kiedy zeszłam z drogi. To była moja wina. Zaraz pójdę na górę, wykąpię się i zrobię sobie herbatę w kuchence. - Seddon zawahał się, patrząc na Raoula, a ja dodałam stanowczo: - Naprawdę wszystko w porządku. Nic mi nie trzeba...

- Jeśli pani tak uważa... - Spojrzał na Raoula. - Zaraz każę zanieść rzeczy panicza na górę. Do pańskiego pokoju.

- Dziękuję. Co słychać? Jak się czuje pani Seddon? Astma jej nie dokucza?

- Wszystko w porządku, paniczu. Oboje czujemy się dobrze.

- To świetnie. Za chwilę pójdę na górę. Gdzie są wszyscy? W małym salonie?

- Tak, sir. Jest tam również monsieur Florimond, zostanie na noc. Czy mam zawiadomić madame, że pan przyjechał?

- Bardzo proszę. Powiedz państwu, że zaraz przyjdę.

- Słucham sir. - I spoglądając na mnie z wyraźną ciekawością, wyszedł.

Odwróciłam się, żeby także wyjść. Raoul powiedział:

- Rozerwała pani sobie suknię.

Płaszcz miałam nie zapięty, ze zdziwieniem zobaczyłam, że mam rozerwany brzeg sukni.

- Tak, teraz sobie przypominam. Poczułam w pewnym momencie, że o coś zawadziłam. Ale to nic takiego, sama to zreperuję.

Zmarszczył brwi. - Musiałem panią uderzyć zderzakiem. Jest mi naprawdę....

- Raoul?

Za moimi plecami rozległ się głos. Drgnęłam, Raoul widać przywykł do bezszelestnego pojawiania się swego ojca, gdyż obrócił się spokojnie i powiedział wyciągając rękę:

- Dobry wieczór, ojcze.

Kiedy się przywitali, Leon de Valmy spojrzał na mnie bacznie.

- Co się stało? Usłyszałem coś o zderzaku i o potrąceniu pani.

- Nic poważnego.

- Miss Martin i ja - powiedział Raoul z uśmiechem - dość gwałtownie spotkaliśmy się na moście Valmy.

Jego ojciec spojrzał najpierw na rozerwany rąbek mojej sukni, potem na zniszczoną pończochę, poplamioną błotem i trawą. - To znaczy, że ją potrąciłeś?

- Och, nie, nie - odparłam szybko. - Upadłam i stłukłam sobie kolano, a przy tym rozdarłam suknię. Monsieur Raoul nie potrącił mnie, to...

- To nie upadek spowodował rozdarcie sukni. Jak prowadziłeś, Raoulu, ten swój cholerny wielki wóz? - Gniewne słowa zabrzmiały jak trzaśniecie batem. Tym samym tonem dziś wieczór odezwał się do Filipa, stojącego jak pod pręgierzem przy obitym złotym brokatem fotelu. A przecież Raoul miał chyba ze trzydzieści lat! Byłam tym tak wzburzona, że zrobiło mi się gorąco, spojrzałam na niego. Ale on z największym spokojem odparł:

- Chyba tak. Dopiero teraz zauważyłam to rozdarcie i właśnie przepraszałem miss Martin. - Zwrócił się do mnie: - Proszę pani, naprawdę jest mi ogromnie przykro.

- Och, niech pan da spokój! - zawołałam. - Nic się nie stało. To była moja wina!

- Co pani robiła na moście o tak później porze? - spytał Leon de Valmy.

- Chciałam pospacerować. W lesie było mokro, więc poszłam szosą.

- Co się naprawdę stało?

Raoul zaczął wyjaśniać, ale mu przerwałam. - Stałam na środku mostu, już miałam wracać, ale chwilę słuchałam, jak pluszcze woda. Bardzo to głupio z mojej strony, ponieważ mgła znad rzeki była gęsta i monsieur Raoul wjechał w nią. A ja zapomniałam, że ma przyjechać.

- Zapomniała pani?

Spojrzałam na niego zdumiona i natychmiast przypomniałam sobie, że w saloniku rozmowa toczyła się po francusku. Szybko więc dodałam, mając nadzieję, że się nie zaczerwieniłam:

- Pani Seddon wspomniała mi o tym.

- Ach, tak. - Nic nie mogłam wyczytać z jego czarnych oczu. Spojrzał na Raoula, mówiąc:

- I wtedy?

Ale to ja szybko odpowiedziałam: - No, i oczywiście monsieur Raoul nie widział mnie, nie mógł zobaczyć, dopiero wtedy zauważył, kiedy omal mnie nie przejechał. To była wyłącznie moja wina i miałam szczęście, że skończyło się tylko na stłuczeniu kolana i rozdarciu sukni. A kolano stłukłam, kiedy się poślizgnęłam i wpadłam do rowu.

Leon de Valmy nadal miał ściągnięte brwi. - To niebezpieczny zakręt... Wszyscy o tym wiedzą. Raoulu, jeśli musisz jechać tą drogą z tak dużą szybkością - znowu ten ostry ton - i to wieczorem...

- Już mówiłem miss Martin, jak bardzo mi jest przykro - odparł Raoul bardzo spokojnie.

Ogarnął mnie gniew. Mój chlebodawca miał pełne prawo mnie karcić, ale w mojej obecności nie powinien robić głupca ze swego syna. Poza tym, jak na jeden wieczór, miałam zupełnie dosyć tej jego taktyki.

- Już wyjaśniłam monsieur Raoulowi - powiedziałam wzburzona - że to ja byłam winna, tylko ja. Może więc zaniechamy już tego tematu? To nie fair obarczać go winą. Gdyby nie był tak znakomitym kierowcą, to pewnie zginęłabym. - Zamilkłam, na twarzy Raoula zobaczyłam jakby cień rozbawienia, za to jego ojciec był wyraźnie zły.

Odezwał się uprzejmie, ale w wolno wypowiadanych słowach kryła się ostrość:

- Znakomity kierowca nie powinien do tego stopnia ryzykować na tak niebezpiecznym zakręcie.

Raoul uśmiechnął się do niego, mówiąc spokojnie:

- Czyżbyś zapomniał, że zeszłej jesieni poprawiono ten zakręt na koszt Bellevigne? I czy na pewno uważasz, że masz prawo krytykować moje umiejętności kierowcy? Zapominasz chyba, że zarówno szosy, jak i samochody bardzo się zmieniły od czasów, kiedy ty mogłeś prowadzić.

Zapadła chwila ciszy, rysy wokół ust Leona de Valmy pogłębiły się, mocniej ścisnął dłońmi poręcze swego wózka. Nic nie powiedział. Raoul patrzył na niego uśmiechając się wyrozumiale. No, tak, to nie był bezbronny Filip. Nic dziwnego, że mój wściekły atak w jego obronie rozbawił go. I pomyślałam: To za Filipa, królu demonów!

- Czy na pewno nic pani nie trzeba przysłać na górę, miss Martin? - spytał mnie uprzejmie Raoul.

- Na pewno. - Spojrzałam na obu mężczyzn zmieszana. - Dobranoc, monsieur de Valmy, dobranoc monsieur Raoul.

I poszłam szybko na górę po schodach, zostawiając ich samych.

Rozdział Viii

Jesteś o wiele hardziej potępiony niż Lucyfer, jeśli zabijesz to dziecko, będziesz najgorszym z mieszkańców piekła...

(Szekspir, "Król Jan")

Następnego dnia nie było śladu po mgle, drzewa lekko chwiały się w swej wczesnej zieloności. Ponieważ ciepłe wiatry marcowe zmieniły niektóre pąki w malutkie listeczki, chodziliśmy z Filipem drogą przez las, ciągnącą się na północ od doliny. Tak też było tego popołudnia.

Ruszyliśmy skrótem ścieżką, która choć stroma, nie była trudna, gdyż w poprzek niej ułożono bale drzewne, coś w rodzaju schodów. Od czasu do czasu przecinały ją małe strumyczki, zwykle mostem był kamień nad mchem porośniętą rynną, gdzie ciurkała woda, ale w niektórych miejscach strumyk głęboko wciskał się w skaliste podłoże, tworząc małe kaskady; tutaj przerzucone były niewielkie mocne mostki, szerokie najwyżej na dwie deski, z poręczą z nie okorowanej sosny.

Na tych mostkach Filip lubił się zatrzymywać, wpatrując w trawy i paprocie kołyszące się nad kaskadą i wypatrując na próżno pstrągów wyskakujących ze spienionej wody. Tego popołudnia zatrzymaliśmy się nad największym z tych zbiorników wody, gdzie promienie słoneczne przenikały rosnącą wokoło zieleń i łamały się w pyle wodnym.

- O tam! - zawołał triumfalnie Filip. - Voila, czy pani go widziała? Koło tego kamienia, gdzie są fale!

Spojrzałam na spienioną wodę kilka metrów w dole.

- Nic nie widzę. Tam nie ma żadnego pstrąga, Filipie.

- Ale był. Naprawdę był. Widziałem go...

- Owszem, widziałeś go, ale uciekł. Patrz, patrz, o tam! Na pewno jest! Widziałam, jak skoczył!

- Razem cztery. - Filip lubił puszyć się swoimi sukcesami. - Właściwie cztery i pół, ponieważ nie wiem, czy ten cień to un truite, to znaczy pstrąg, czy tylko cień. - Chwycił się bariery i przechylił patrząc w dół.

- Idziemy - powiedziałam. - Jeśli będzie nadal w tym samym miejscu, kiedy będziemy wracać, to jest cień. Teraz znowu wrócimy do lasu.

Zszedł posłusznie z mostku na dość szeroką, gładką ścieżkę, która prowadziła wzdłuż wzgórza i niknęła wśród drzew.

- Będziemy szukać wilków? - spytał.

- Wilków?

Biegł przede mną. Słysząc moje pytanie, odwrócił się ze śmiechem.

- Mademoiselle, pani się boi! Czy pani naprawdę myśli, że tu są wilki?

- Ja tylko...

Znowu się roześmiał i skoczył w bok, brodząc w zeszłorocznych liściach.

- A właśnie, że pani się bała!

- Wiesz, nigdy dotąd nie mieszkałam na wsi, nie byłam w tak wielkim lesie. I dlatego wydaje mi się, że w Valmy mogą być wilki.

- Mamy nawet niedźwiedzie - powiedział z przechwałką w głosie i dodał poważnie: - Naprawdę. Nie kłamię. A niektóre są okropnie wielkie. - Dłońmi w czerwonych rękawiczkach narysował w powietrzu wielkiego grizzli. - Ja dotąd nie widziałem, vous comprenez, ale Bernard zastrzelił kiedyś niedźwiedzia. Sam mi to mówił.

- Mam nadzieję, że dzisiaj nie spotkamy żadnego.

- Teraz śpią - pocieszył mnie. - Nie są groźne. Chyba że się wejdzie na takiego, który śpi. - Dla przykładu wskoczył w dół, gdzie było mnóstwo zeschłych liści, tak energicznie, że złocisty ich tuman uniósł się w powietrze. Na szczęście w dole nie było niedźwiedzi. - One śpią bardzo mocno - ciągnął Filip, który chciał mi wytłumaczyć swoje niepowodzenie - i jak ecureuils lubią orzechy.

- Wiewiórki. Wiewiórki. A może pani nie chce, żebyśmy szukali niedźwiedzi?

- Wiesz, wolałabym nie, jeśli ci to nie robi różnicy.

- No, to nie będziemy - zgodził się wspaniałomyślnie. - Ale poza tym w lesie jest mnóstwo innych zwierząt do oglądania. Tatuś mi o nich opowiadał. Są kozice i marmottes, i lisy, i wiele innych. Jak pani myśli, czy jak będę kończyć dziesięć lat, czy będę mógł...

- Jak skończę dziesięć lat.

- Jak skończę dziesięć lat, czy będę mógł mieć strzelbę i strzelać z niej, mademoiselle?

- No, nie, jak będziesz starszy.

- Kiedy dziesięć lat to bardzo dużo.

- Nie tak znowu dużo. Będziesz jeszcze za młody, żeby mieć broń na niedźwiedzia.

- To choć na wywiórki.

- Wiewiórki.

- Wywiórki. Czy będę miał małą strzelbę na wywiórki, jak skończę dziesięć lat?

- Może tak, ale to raczej wątpliwe. W każdym razie to jest coś, co się nazywa źle ukierunkowaną ambicją.

- Plait-il? - Ciągle biegł nieco przede mną, podskakując i śmiejąc się do mnie przez ramię, buzię miał zaróżowioną pod czerwoną wełnianą czapką. I naśladując mnie dodał przekornie: - Po angielsku, proszę.

Roześmiałam się. - Chodziło mi o to, że to bardzo nieładnie zabijać wiewiórki. Są takie wdzięczne.

- Wdzięczne? Nie, wcale nie. Obgryzają młode drzewa. Robią duże szkody, co kosztuje dużo pieniędzy. Tak mówią leśnicy. Do nich trzeba strzelać.

- Rozumujesz bardzo po francusku - powiedziałam ostro.

- Kiedy ja jestem Francuzem - odparł Filip, wesoło skacząc przede mną - a to są drzewa i jak będę starszy, będę mieć strzelbę i codziennie będę strzelać do wywiórek. Niech pani spojrzy! Tam jest jedna! Pif-paf! - I gestami udał, ze strzela do wiewiórek, śpiewając przy tym bardzo głośno wymyśloną naprędce piosenkę:

Pif-paf, pif-paf świetny strzał, co za traf! pif-paf, pif-paf

- Jeśli nie będziesz patrzył pod nogi - zawołałam - to się... uważaj, niemądry dzieciaku!

I w tym momencie wydarzyły się prawie równocześnie trzy rzeczy. Filip, który ciągle podskakując ze śmiechem odwrócił się do mnie, potknął się o korzenie jakiegoś drzewa i upadł jak długi. W tym momencie coś uderzyło w pień sosny obok niego i w ułamek sekundy później w ciszy leśnej rozległ się strzał z broni palnej.

Nie wiem, ile czasu trwało, żebym pojęła, co się stało. Strzał z broni palnej i dziecko leżące na ścieżce... Serce mi zamarło z przerażenia. Dopiero kiedy Filip się poruszył, wiedziałam, że nie został trafiony. I usłyszałam swój przerażony głos rozbrzmiewający echem wśród ciszy lasu, porastającego zbocza po obu stronach ścieżki:

- Nie strzelaj, idioto! Tutaj są ludzie!

I zaraz podbiegłam do Filipa, pochyliłam się, żeby mieć pewność...

Kula go nawet nie musnęła, ale kiedy podniosłam wzrok i zobaczyłam otwór w drzewie, pod którym leżał, zrozumiałam, jak niewiele brakowało, żeby został trafiony. Ta głupia piosenka, w czasie której tak podskakiwał, uratowała mu życie.

Uniósł głowę, blady był jak papier, wszelka radość pierzchła. Na policzku miał błoto, był wyraźnie przerażony,

- To była strzelba, ktoś trafił w drzewo.

Mówił oczywiście po francusku. Nie była to chwila, żeby mu przypominać o angielskim, ani opowiadać mu o zatajeniu przeze mnie prawdy. Przecież słyszał, jak krzyczałam po francuski do strzelającego. Objęłam go i powiedziałam w tym samym języku:

- Jakiś idiota wybrał się ze strzelbą na lisy.

- Właściwie z czego strzela się do lisów?

- Ale wszystko jest w porządku, Filipie. Wszystko w porządku. Po prostu głupia omyłka. Ten ktoś usłyszał, że krzyczę i na pewno przeraził się jeszcze bardziej niż my. - Uśmiechnęłam się do niego uspokajająco, wstałam i pociągnęłam go za rękę. - Pewno myślał, że ty jesteś wilkiem.

Filip trząsł się, ale zauważyłam, że nie tylko ze strachu, ale i ze złości.

- Nie miał prawa strzelać. Wilki nie śpiewają. I nie można zastrzelić dźwięku. Trzeba zaczekać, być pewnym. To jakiś wariat, głupiec. Nie powinien mieć strzelby. Każę go zwolnić.

Dałam mu się wyzłościć i dziwna rzecz, w tym przenikliwym głosie usłyszałam nie tylko dziecięcy strach, ale też gniew Leona de Valmy. Spojrzałam w górę na próżno oczekując pojawienia się przerażonego gajowego przepraszającego za swą omyłkę, ale nikt się nie pojawił. Ścieżka, którą szliśmy, biegła wśród rzadko rosnących drzew. Na zboczu, na sporej przestrzeni, porosłym suchą, ostrą trawą, było kilkanaście młodych brzóz, a pnie zwalonych drzew pokrywała gruba warstwa jeżyn i jakichś pnączy. Grzbiet wzniesienia usiany był wielkimi głazami i tutaj zaczynała się ciemna ściana lasu. Całkowity spokój, żadnego śladu czyjejś obecności. Ktokolwiek krył się tam ze strzelbą, nie zamierzał wcale przyznać się do swej zbrodniczej lekkomyślności.

- Masz rację - powiedziałam drżącym głosem. - Nie powinien chodzić ze strzelbą, ktokolwiek to był. Zaczekaj tu. Ponieważ nie chce pokazać się nam, pójdę zobaczyć...

- Nie! - Zabrzmiało to cicho, ale z rozpaczliwą determinacją. Chwycił mnie za rękę.

- Słuchaj, Filipie, zaraz się uspokoisz. Ten człowiek jest już daleko stąd i z każdą minutą oddala się coraz bardziej. Pozwól mi pójść, bądź mądrym chłopcem.

- Nie!

Jeszcze raz spojrzałam na las, a potem na małą przerażoną twarzyczkę pod czerwoną czapką.

- Dobrze. Idziemy do domu.

Wracaliśmy szybko, tą samą drogą. Ciągle trzymałam Filipa za rękę, ściskał ją bardzo mocno. Odezwałam się pierwsza:

- Nie martw się, wkrótce dowiemy się, kto to był, i twój stryj zwolni go z pracy. Albo to jest bezmyślny głupiec, który tak się przestraszył, że bał się wyjść z lasu, albo wariat, który uważa to za żart. Twój stryj dowie się prawdy i go wyrzuci. - Filip nic nie odpowiedział.. Szedł koło mnie w ponurym milczeniu. Nie śpiewał, nie podskakiwał. Odezwałam się znowu, starając się panować nad zdenerwowaniem: - W każdym razie natychmiast idziemy do monsieur de Valmy.

Drobna dłoń w mojej ręce zacisnęła się. - Nie.

- Ależ, Filipie... - Natychmiast jednak urwałam. Czerwona czapka był odwrócona na bok. - No, dobrze, ty nie musisz, ale ja tak. Poproszę Bertę, żeby ci dała podwieczorek i została z tobą w pokoju szkolnym, dopóki nie wrócę. Poproszę też twoją stryjenkę, żebyś nie schodził dziś do saloniku, lepiej, żeby to ona przyszła do ciebie, a potem przed snem pogramy w loteryjkę. Co o tym myślisz?

Czerwona czapka tylko przytaknęła. Dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu. Na mostku, gdzie liczyliśmy pstrągi, Filip nawet nie spojrzał na jeziorko w dole.

Znowu ogarnęła mnie złość. - Ten wariat, zbrodniarz będzie wyrzucony z pracy. Nie martw się, Filipie.

Skinął głową i popatrzył na mnie dziwnie.

- O co chodzi?

- Przed chwilą pani mówiła po francusku.

- Owszem, mówiłam. Wiedziałam, że nie możesz pamiętać o angielskim, kiedy ktoś do ciebie strzelał jak do wywiórki - odparłam spokojnie.

- Pani to źle wymówiła - odparł z bladym uśmiechem - mówi się do "wiewiórki". - I nagle się rozpłakał.

Madame de Valmy była sama w ogrodzie różanym. Wzdłuż ścieżki, którą spacerowała, zaczynały już kwitnąć wczesne fiołki, koło tarasu kwitły też żonkile. Kilka trzymała w ręku.

Kiedy wyszliśmy z lasu, była właśnie zwrócona w naszym kierunku, pochylając się nad jakimś kwiatem. Znieruchomiała nagle i potem wolno wyprostowała się, wypuszczając kwiaty z rąk. Nawet z tej odległości - byliśmy o jakieś kilkadziesiąt metrów od niej - musiała dostrzec błoto na wiatrówce Filipa i jego przygnębienie.

Ruszyła w naszym kierunku. - Filipie! Na miłość boską, co się stało? Twoje ubranie! Upadłeś? Miss Martin... - w głosie jej brzmiało prawdziwe przerażenie. - Chyba nie jeszcze jeden wypadek?

Byłam nadal bez tchu i nadal wściekła, dlatego odparłam wprost:

- Podczas spaceru w lesie ktoś strzelał do Filipa.

Właśnie pochyliła się nad chłopcem, ale słysząc moje słowa znieruchomiała.

- Ktoś strzelał... do Filipa?

- Tylko dlatego nie trafił, że Filip potknął się i upadł. Kula trafiła w drzewo.

Wyprostowała się bardzo wolno, patrząc na mnie. - Ależ to absurd! Kto mógłby...? Czy pani widziała, kto to był?

- Nie. Ale musiał wiedzieć, co się stało, bo ja krzyknęłam głośno. Nikt się nie pokazał.

- A Filip? - Przerażona spojrzała na chłopca. - Comment ca va p'tit? On ne ta fait mal?

Zaprzeczenie czerwoną czapką i mocniejsze ściśnięcie mojej ręki było jedyną odpowiedzią.

- Upadł, ale nie zrobił sobie żadnej krzywdy - wyjaśniłam. - W ogóle bardzo się dzielnie zachował. - Nie chciałam mówić przy Filipie, że gdyby nie ten upadek, zapewne by już nie żył. Madame de Valmy zrozumiała moją intencję. Zbladła tak bardzo, że byłam pewna, iż zaraz zemdleje. W jej oczach wpatrzonych w chłopca malowało się przerażenie. Jednak przejmuje się nim mimo wszystko, pomyślałam zdumiona, muszę przyznać, że mnie to wzruszyło. Powiedziała cicho:

- To... to straszne. Taka lekkomyślność... zbrodnicza lekkomyślność. Czy pani... coś zauważyła?

- Nie - odparłam krótko. - Ale nietrudno będzie znaleźć sprawcę. Chciałam iść za nim, ale nie mogłam zostawić Filipa samego. Monsieur de Valmy z pewnością dowie się, kto z zatrudnionych w majątku był dziś po południu w lesie? Gdzie jest teraz monsieur de Valmy?

- Pewno w bibliotece. - Jedną dłoń przycisnęła do serca, z drugiej wypadły jej żonkile. Naprawdę była do głębi wstrząśnięta. - Przecież Filip mógł... mógł być...

- Teraz powinnam go zabrać do domu - powiedziałam.

- Czy pani, madame, zgodzi się na to, żeby nie schodził na dół? Niech ma dzisiaj spokojny wieczór i wcześnie pójdzie spać.

- Oczywiście, oczywiście. Pani również się to przyda miss Martin. Przeżyła pani szok...

- O tak, ale dodatkowo jestem wprost wściekła, i to jakoś mi pomaga. Jak tylko zaprowadzę Filipa na górę, zejdę do monsieur de Valmy.

Przytaknęła głową, nadal wstrząśnięta, jakby nie wszystko do niej docierało.

- Tak, tak, oczywiście. Monsieur de Valmy będzie zmartwiony... bardzo zmartwiony.

- Sądzę, że to zbyt słabe słowa, żeby oddać w pełni jego uczucia - stwierdziłam zimno. - Chodź, Filipie, musimy znaleźć Bertę.

Kiedy po chwili obejrzałam się, zobaczyłam, że spiesznie weszła na taras. Z pewnością po to, by osobiście o wszystkim powiedzieć mężowi. Im prędzej, tym lepiej, pomyślałam. Weszliśmy z Filipem do domu i na schody, żeby wreszcie znaleźć się w zacisznej przystani - pokoju szkolnym.

Berta była w małym pomieszczeniu za kuchenką i coś czyściła. Krótko wyjaśniłam, co się stało, była tak samo wstrząśnięta jak madame de Valmy. Kiedy jednak chciałam zostawić z nią Filipa, przywarł do mnie rozpaczliwie i miał taką minę, jakby się miał zaraz rozpłakać, więc z nim zostałam. Madame de Valmy z pewnością już zdała mężowi dokładną relację, a on zrobi wszystko, co trzeba, żeby znaleźć winowajcę. Dla mnie najważniejszy był teraz Filip.

W pokoju szkolnym, żeby go rozerwać, zaczęłam mu opowiadać jakieś zabawne historyjki, aż wreszcie po gorącej kąpieli rozłożył się z książką na dywanie przed kominkiem. A kiedy Berta przyszła z czymś do szycia, żeby mu dotrzymać towarzystwa, nie sprzeciwił się, żebym zeszła do jego stryja.

Leon de Valmy był sam w bibliotece. Nigdy tu jeszcze nie byłam. Był to wysoki, z dwoma długimi oknami pokój, który zaciemniały dębowe półki z książkami, sięgające od podłogi aż po sufit. Nad kominkiem wisiał na boazerii wielki portret, na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że Raoula de Valmy, bardzo przystojnie wyglądającego w stroju do konnej jazdy, w jednej ręce trzymającego pejcz, w drugiej wodze pięknego araba o wielkich łagodnych oczach i ciemnych chrapach. Ciekawa byłam, czemu ojciec ma tutaj jego portret. Poniżej na kominku płonął ogień, a przed kominkiem stał jeden tylko fotel. W pokoju poza setkami książek i wielkim biurkiem koło okna znajdowało się niewiele mebli. Zrozumiałam dlaczego, kiedy wózek inwalidzki Leona de Valmy odsunął się od bocznego stołu, przy którym przeglądał stos jakichś papierów, przesunął się do kominka, żeby tu stanąć naprzeciw owego samotnego fotela.

- Proszę wejść, miss Martin, i usiąść.

Zrobiłam, jak powiedział. Choć pierwsza fala gniewu już dawno odpłynęła, mimo to zdenerwowanie ściskało mi gardło do tego stopnia, że nie wiedziałam jak zacząć. Nie dlatego, żeby mnie czymś dziś onieśmielał. Kiedy się do mnie odezwał, był bardzo przyjazny i poważny. I wtedy, czując prawie fizyczny wstrząs, zrozumiałam, że na portrecie nad kominkiem to nie był jego syn, lecz on sam.

Najwidoczniej musiał zauważyć moje bezwiedne spojrzenie w górę, gdyż uczynił to samo. Przez chwilę milczał, patrząc w zamyśleniu na obraz, potem odezwał się z uśmiechem:

- Mam wrażenie, że my z rodu Valmy urodziliśmy się pod złą gwiazdą.

Miał ten sam uśmiech i tę samą kpiącą przekorę w głosie, co przy pierwszym naszym spotkaniu. Ta delikatna aluzja do stanu, w jakim się znalazł, a o którym chciał wyraźnie zapomnieć, głęboko mnie poruszyła. Czyżby na wszystko patrzył z punktu widzenia swego nieszczęścia? Nic nie odparłam, tylko odwróciłam wzrok od niego, patrząc na ogień.

- Dowiedziałem się, że dziś po południu uniknęliśmy o włos jeszcze jednej tragedii.

Spojrzałam na niego. Jeszcze jednej tragedii. I spytałam wprost:

- Czy madame de Valmy widziała się z panem?

- Po rozmowie z panią od razu do mnie przyszła. Była wstrząśnięta. Bardzo źle się poczuła. To pewno serce. Nie jest zbyt mocna. - Urwał i patrzył na mnie badawczo. Był uosobieniem łagodności i troski. - Pani też wiele przeżyła, miss Martin. Sądzę, że dobrze pani zrobi, jak się pani czegoś napije. Może sherry? A teraz proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło. - Wyciągnął rękę w stronę małego barku, który stał z boku.

Z wdzięcznością wzięłam kieliszek, mówiąc: - Dziękuję bardzo. - Zdenerwowanie minęło. Czułam teraz tylko wewnętrzną pustkę i zmęczenie. Bardzo spokojnie opowiedziałam krótko o tym, co się wydarzyło po południu, i na zakończenie spytałam: - Czy pan już wie, kto dziś po południu był ze strzelbą w lesie?

Podniósł swój kieliszek sherry. - Właściwie nie. Armand Lestocq mówił mi... nie, to niemożliwe. Dziś po południu poszedł do Soubirous do tartaku. Ale Armand nigdy nie postąpiłby tak lekkomyślnie z bronią.

- Przecież pan będzie mógł to sprawdzić. Nie można mu pozwolić...

- Robię wszystko, co w mej mocy. - Spojrzał na mnie. - Działam głównie przez telefon. Jeśli to byłby on, zostanie wyrzucony z pracy.

Obracał wolno w długich palcach kieliszek, wpatrując się w odbicie ognia w złocistym płynie. Rzędy książek za nim w brunatno-złotej oprawie też były skąpane w migotliwym blasku. Na dworze szybko zapadał zmierzch, okna bramowała szarość. Wkrótce przyjdzie Seddon, żeby zaciągnąć story i zapalić lampy. W świetle ognia ten kąt pięknej biblioteki wyglądał zacisznie.

- Czy ktoś został wysłany na poszukiwania? - spytałam.

Podniósł wzrok. - Oczywiście. Ale wszystko na to wskazuje, że winowajca natychmiast uciekł, kiedy zobaczył, co zrobił... a właściwie czego omal nie zrobił. - Uśmiechnął się. - Chyba zdaje pani sobie sprawę, że uczynił wszystko, żeby dobrze zatrzeć za sobą ślady. Niełatwo tu w okolicy o dobrą pracę.

- Gdyby chciał się ujawnić, bez wątpienia zrobiłby to, kiedy usłyszał moje wołanie - powiedziałam. - Rozumiem dobrze, dlaczego się przeraził. W każdym razie to sprawdzi policja.

Czarne brwi uniosły się. - Policja? Gdyby doszło do wypadku... tak. Ale w tej sytuacji...

- Kiedy ja nie sądzę, żeby to był wypadek.

Moja odpowiedź wyraźnie go zdumiała.

- Co, na miłość boską, pani sugeruje? - Ponieważ milczałam, dodał, a w głosie jego słychać było zarówno gniew, jak szyderstwo i niedowierzanie: - Świadome morderstwo, miss Martin?

Pod warstwą drwiny kryło się coś więcej, on był na mnie bardzo zły, czułam to tak wyraźnie, jak ciepło bijące od ognia. Między nami toczył się pojedynek słowny. Patrzyłam na niego zdumiona. I nieoczekiwanie napięcie opadło. Kiedy się odezwał, głos jego był spokojny, chłodny.

- Trochę pani histeryzuje. Kto chciałby zabić dziecko? Przecież Filip nie ma wrogów.

Nie, nie ma, pomyślałam, ale przyjaciół także nie. Z wyjątkiem mnie. Wyprostowałam się i spojrzałam mu prosto w oczy, mówiąc śmiało:

- Pan wyciąga zbyt pochopne wnioski. Ja nie sugerowałam nic tak głupiego. I nie histeryzuję.

Wyraz jego twarzy złagodniał nieco. - Przepraszam. Ale pani oświadczenie zdenerwowało mnie. Proszę mówić dalej, wyjaśnić, o co pani chodzi.

Wypiłam łyk sherry, spoglądając mu prosto w oczy.

- Po prostu ja nie uważam, żeby to był czysty przypadek. W tym miejscu ścieżki byliśmy widoczni i ten ktoś musiał też nas dobrze słyszeć. Myślę, że to był głupi wyskok... może jakiegoś smarkacza, który chciał się pokazać albo nas przestraszyć. Ale o mało nie doszło do nieszczęścia, on zaś tak przestraszył się tym, co zrobił, że uciekł.

- Rozumiem. - Przez chwilę milczał. - Może mi pani szczegółowo wszystko opisać. Gdzie dokładnie byliście?

- Zeszliśmy ścieżką, która jest skrótem tego zakrętu w kierunku mostu Valmy. Potem skręciliśmy w lewo, gdzie jest przejście przez głęboki wąwóz i poszliśmy w prawo doliną.

- Wiem, gdzie. Przy wodospadzie i jeziorku z pstrągami. - Zdziwienie musiało odmalować się na mojej twarzy, gdyż wyjaśnił spokojnie: - Przez całe życie mieszkałem w Valmy, miss Martin.

Z największym wysiłkiem powstrzymywałam się, żeby nie spojrzeć na portret nad kominkiem. Dodałam tylko szybko:

- Oczywiście. Zna pan więc dróżkę, która idzie doliną wzdłuż zbocza. Po paruset metrach dolina rozszerza się znacznie, jest tam płasko, i po lewej stronie rosną gęsto drzewa, schodzące do rzeki, za to po prawej rosną dość rzadko.

- Tak, znam to miejsce. Zbocze porośnięte trawą, trochę brzóz, a na górze skały i las.

Skinęłam głową. - Sosny te mają teraz jakieś kilka metrów wysokości i są dość grube. Szliśmy ścieżką, Filip śpiewał i podskakiwał kilka kroków przede mną, nie patrząc dokąd idzie.

- Całe szczęście - skomentował Leon de Valmy.

- O tak. I w momencie, kiedy się potknął i upadł jak długi, kula trafiła w pień, o który się potknął, wyraźnie strzelono gdzieś z góry, po prawej stronie.

- Z grzbietu wzgórza?

- Chyba tak. To było najlepsze miejsce, żeby się ukryć. I tam gdzie się to stało, nie było nic między nami i grzbietem wzgórza, trochę jeżyn i pni drzew obrośniętych pnączami.

- Czy pani coś widziała?

- Nic nie widziałam. Krzyknęłam, ale zaraz potem musiałam zająć się Filipem. Byłam przekonana, że ten, co strzelał, przeraził się i powinien był zbiec do nas, żeby się przekonać, czy nic się nie stało. Ale tego nie zrobił. Chciałam pójść na górę i sprawdzić, kto tam jest, ale musiałam zająć się Filipem, zaprowadzić go jak najszybciej do domu. Uważałam, że to jest ważniejsze.

Patrzył na mnie z ciekawością. - I pani naprawdę by to zrobiła?

- Oczywiście, że tak. Czemu nie?

- Jest pani odważną młodą kobietą - powiedział wolno.

- Co to za odwaga? Oboje wiemy, że to nie było zrobione umyślnie. Dlaczego się bać jakiegoś głupca?

Milczał chwilę i nagle twarz jego rozjaśnił niezwykle czarujący uśmiech.

- Jednak młoda kobieta mogłaby obawiać się spotkania z uzbrojonym głupcem. Proszę się na mnie nie gniewać, mademoiselle. To miał być komplement.

- Przepraszam. - Przełknęłam i dodałam: - Dziękuję panu.

Znowu się uśmiechnął. - Proszę mi powiedzieć, co pani wie na temat broni palnej?

- Właściwie nic.

- Tak też myślałem. Kiedy pani mówiła o "wypadku", wyobrażała pani sobie coś całkiem nieprawdopodobnego. Uważała pani, że ten wariat ze strzelbą strzelał na chybił trafił między drzewami w kierunku ledwie widocznego celu czy nawet dźwięku?

- Tak. I nie rozumiem, dlaczego nie wiedział...

- Byliście na otwartej przestrzeni i pani mówi, że Filip krzyczał czy śpiewał.

- Tak. I dlatego uważałam, że to miał być żart.

- Jakiś niedowarzony smarkacz szukający sensacji? Chyba nie. Wytłumaczenie jest znacznie prostsze. "Wypadek" z bronią zwykle oznacza tylko jedną rzecz - nieuważnie trzymaną broń, potknięcie się (jak potknął się Filip) o kamień czy korzeń i następuje strzał. Moim zdaniem musiał zobaczyć, że Filip się przewrócił i pomyślał, że go trafił. Wpadł w panikę i uciekł.

- Tak, oczywiście, ale to nie jest jedyne wyjaśnienie.

- Może pani być pewna, że osobiście tego dopilnuję. Być może winowajca sam się zgłosi, kiedy usłyszy, że nic złego się nie stało, ale ja osobiście w to nie wierzę. - Znowu bawiąc się kieliszkiem dodał serdecznie (chyba to nie rozbawienie brzmiało w jego ciepłym głosie): - Moje biedne dziecko, miała pani ostatnio trudne dni. Jesteśmy z żoną ogromnie wdzięczni za troskliwą opiekę nad Filipem. Bardzo współczuję, że przeżyła pani dziś tak ciężkie chwile.

- Było, minęło, ja czuję się tu bardzo dobrze.

- Doprawdy? Rad jestem z tego. I niech się pani więcej nie trapi tą sprawą. Ostatecznie, czy znajdziemy tego człowieka, czy nie, z pewnością nigdy więcej to się nie zdarzy. Czy Filip już się uspokoił?

- Sądzę, że tak.

- Czy powinniśmy wezwać doktora albo dać mu jakieś lekarstwo?

- Och, nie. On czuje się teraz bardzo dobrze. Wydaje mi się, że tak naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jak blisko... jak blisko trafiła ta kula. Kiedy wychodziłam z jego pokoju, był całkiem spokojny, ale musiałam mu obiecać, że szybko wrócę i przed spaniem zagram z nim w loteryjkę.

- Wobec tego nie zatrzymuję pani. Ale przedtem proszę skończyć sherry.

Kiedy wypiłam wino i odstawiłam kieliszek, powiedziałam cicho:

- Monsieur de Valmy, zanim wyjdę, muszę się wyspowiadać. - Jedna brew uniosła się. Miałam rację. Był rozbawiony. - Kiedy ja mówię całkiem poważnie - ciągnęłam. - Ja... ja oszukałam pana i madame de Valmy, ale dłużej już nie mogę tego robić. Muszę wyznać panu prawdę.

Nadal błysk rozbawienia w oczach, ale kiedy się odezwał, głos jego był poważny:

- Słucham. W jaki sposób pani nas oszukała?

- Oto jak państwa oszukiwałam, od kiedy znalazłam się w tym domu - powiedziałam po francusku. - I doszłam do wniosku, że już najwyższy czas, żeby wszystko wyznać.

Krótka chwila milczenia. - Rozumiem. A przy tym posługuje się pani znakomitą francuszczyzną, miss Martin, francuską. A więc słucham wyznania.

Zbrodnia została ujawniona. Miałam to za sobą. Przyznałam się do niepotrzebnego oszustwa i nic się nie stało. W trakcie tego Leon de Valmy śmiał się tylko często, nie tyle z forteli, jakich musiałam używać, ale z samego pomysłu, że warunkiem otrzymania przeze mnie pracy miała być nieznajomość języka francuskiego. Okropnie zawstydzona śmiałam się razem z nim, może nazbyt ochoczo przyznając, jak bardzo byłam niemądra. Jednak... coś ukrytego we mnie głęboko cichutko protestowało. Jednak...

Jednak Król Demonów śmiał się wesoło, a ja wdzięczna mu za to, razem z nim.

Właśnie na tę wesołą scenę wszedł w chwilę później Raoul de Valmy. Zrobił to tak cicho, że usłyszałam dopiero jego głos dobiegający od drzwi:

- Bardzo przepraszam, nie wiedziałem, że jesteś zajęty.

- Nic takiego, proszę wejdź - odparł jego ojciec.

Ciche pstryknięcie i lampy ożyły, Raoul ominął półki i znalazł się w naszym zakątku przed kominkiem.

- Właśnie wpadłem... - zaczął i widząc mnie urwał.

- Dobry wieczór, mademoiselle. - Potem spojrzał na ojca. - Podobno chciałeś mnie widzieć?

Szybko wstałam z fotela. - Na mnie już czas - powiedziałam po francusku i zauważyłam, że Raoul zmarszczył brwi, ale nie skomentował tego. A potem zwróciłam się nieśmiało do mego pracodawcy: - A może monsieur Raoul wie coś na temat tego strzału? Może szukał sprawcy?

- Nie - odparł monsieur de Valmy i uprzejmie skinął głową, był to znak, że mogę odejść. - Dziękuję, miss Martin, że pani do mnie przyszła. Dobranoc.

- Jaki strzał? - spytał Raoul ostro, zwracając się do mnie.

Spojrzałam niepewnie na Leona de Valmy. Raoul zaś spytał ponownie: - O jaki strzał chodzi? I kogo ja miałem szukać?

- Och... - odparłam zakłopotana, bo przecież miałam już wyjść z biblioteki - myślałam, że być może... A więc pan nic nie wie o tym, co się wydarzyło dziś po południu?

Raoul podszedł do stolika, który znajdował się między kominkiem a fotelem ojca i sięgnął po karafkę z sherry.

- Nie wiem. A co się wydarzyło?

- Jakiś idiota ze strzelbą omal w lesie nie trafił twego brata stryjecznego - wyjaśnił spokojnie Leon.

Raoul gwałtownie podniósł głowę, rozlewając przy tym trochę wina.

- Co takiego? Do Filipa? Ktoś strzelał do Filipa?

- Tak, do Filipa.

- Czy jest ranny?

- Na szczęście nawet nie został draśnięty.

Raoul stał teraz wyprostowany, z kieliszkiem w ręku, opierając się o gzyms kominka. Patrzył to na mnie, to na ojca.

- Co ten człowiek chciał zrobić?

- Właśnie tego chcielibyśmy się dowiedzieć - odparł mu ojciec. Odwrócił głowę, żeby spojrzeć na syna. - Wychodziłeś, czy spotkałeś kogoś?

- Nie.

- Jaką drogą szedłeś?

- Tą na wschód, mówiłem ci, że mam zamiar iść przez zagajniki. Wyszedłem przez warzywnik. Żywej duszy nie spotkałem. Gdzie to się stało?

- Na ścieżce prowadzącej przez bukowy las, przeszło pół kilometra od drewnianego mostku.

- Znam to miejsce. - Raoul spojrzał na mnie: - To... to okropne. Czy naprawdę nic mu się nie stało?

- Nic a nic - odparłam. - Upadł i kula go nie trafiła.

- A pani? Pani oczywiście była tam?

- Byłam razem z nim. Ale poza zasięgiem kuli.

Stał zapatrzony w kieliszek, który trzymał w rękach i po chwili odstawił go ostrożnie na gzyms nad kominkiem.

- Proszę, niech pani jeszcze nie wychodzi. Niech pani usiądzie i opowie, jak to się stało.

Raz jeszcze opowiedziałam wszystko. Słuchał nie ruszając się, a jego ojciec oparł się głębiej w swoim fotelu i, wpatrzony w nas, jedną ręką bawił się krawędzią pustego kieliszka. Kiedy skończyłam, Raoul powiedział nie odwracając głowy:

- Sądzę, że osobiście zajmujesz się tą sprawą.

Przez chwilę myślałam, że mówi do mnie i spojrzałam na niego zdumiona, ale to było skierowane do Leona de Valmy, który odparł:

- Jakże mogłoby być inaczej. - I opowiedział dokładnie, jakie polecenia wydał przez telefon. Raoul słuchał tego z głową teraz spuszczoną, zapatrzony w ogień, a ja siedziałam w swoim fotelu, obserwując tych dwóch mężczyzn, znowu zastanawiając się, jak bardzo pokrętne stosunki ich łączą. Dziś wszystko wydawało się normalne między nimi, wczorajsza wojna podjazdowa zdawała się nie istnieć. Te dwa głosy tak bardzo podobne, te dwie twarze tak podobne, a jednak tak tragicznie odmienne... Podniosłam głowę i spojrzałam na portret, na tę młodą wyzywającą twarz z zastygłym uśmiechem, na rękę trzymającą niedbale wodze konia. Nie, to nie był Raoul i nigdy nie mógł nim być. W twarzy Raoula było coś ciemnego i wyniosłego. Miałam wrażenie, patrząc na Raoula kiedy tak rozmawiał z ojcem, że młody człowiek na portrecie byłby łatwiejszy w obcowaniu...

Drgnęłam, wracając do rzeczywistości. Leon de Valmy właśnie mówił:

- Wydaje mi się, że jesteśmy nieco zbyt surowi dla naszych pracowników. Chciałbym przekonać miss Martin, żeby miała wolny wieczór, ale ona uważa, że jej obowiązkiem jest bawić Filipa.

- Muszę - odparłam. - Obiecałam mu.

- Wobec tego niech pani wyjdzie później. Nie na spacer - tu znowu uroczy uśmiech - bo można by sądzić, że panią podstępnie więzimy w Valmy. Co jednak powiedziałaby pani na pewne odprężenie po przeżytych chwilach niebezpieczeństwa i wyprawę do Thonon? Nie jest jeszcze późno, kawiarnia, kino...

- Kiedy miss Martin położy Filipa spać, nie będzie już autobusu do Thonon - przerwał mu Raoul.

- To nie ma znaczenia - powiedziałam szybko, zdumiona tym, że nagle ogarnęło mnie pragnienie ucieczki. Tego, żeby choć jeden wieczór spędzić poza Valmy, zjeść kolację W tłumie ludzi, wśród świateł, głosów, muzyki, znaleźć się w kawiarni, gdzie stale jest ruch, albo na ulicy. Och, jak bardzo za tym wszystkim tęskniłam. Miałam już dość dramatycznych przeżyć ostatnich dwóch dni, ale jednak miałam przecież zobowiązania. Wstałam z fotela, tym razem byłam zdecydowana.

- To bardzo miłe z pana strony, ale obiecałam Filipowi, który ciągle jeszcze jest trochę roztrzęsiony... Nie mogę sprawić mu zawodu. Odpocznę sobie po kolacji.

- Herbata w swoim pokoju, a potem wcześnie do łóżka. - Raoul wyprostował się. - Czy pani na pewno nie miałaby ochoty pojechać do Thonon?

- Kiedy ja... - zawahałam śmiejąc się. - Naprawdę nie mogę.

- W Valmy są dwa samochody, są też ludzie, którzy potrafią je prowadzić. - Spojrzał na ojca. Sądzę, że miss Martin należy się ta przejażdżka.

- Z całą pewnością. Ale niestety Jeannot pojechał do Genewy w moich sprawach, a w tym drugim nie zostały dotąd zreperowane hamulce.

- Ale jest mój wóz. - Raoul spojrzał na mnie. - Czy pani umie prowadzić?

- Nie. Ale proszę, niech pan nie myśli, że... Nie śmiałabym nigdy...

- Jasno z tego wynika - powiedział Raoul wpatrując się w sufit - że ta młoda dama marzy o tym, żeby stąd się wyrwać, czyż nie tak?

Poddałam się. - Byłoby cudownie.

- No, więc jest mój wóz. - Spojrzał na ojca. - Czy Bernard będzie ci dziś potrzebny?

- Oczywiście, że nie.

- Gdzie on jest?

- Wyszedł. Posłałem go, żeby się rozejrzał za tym głupcem ze strzelbą, ale już ciemno, zaraz pewno wróci i zgłosi się do mnie... A więc sprawa załatwiona. Bardzo się cieszę. Pozostaje mi tylko życzyć pani... czego miss Martin? Przyjemnego wieczoru i miłych wspomnień.

- Jestem pewna, że ten wieczór powinnam zapomnieć - odparłam mając w oczach zalaną łzami, pobrudzoną ziemią twarzyczkę Filipa.

Raoul przeszedł przez pokój i otworzył przede mną drzwi.

- A więc o ósmej?

- Dziękuję bardzo. O ósmej.

- Dopilnuję, żeby Bernard punktualnie czekał na panią. Jak widzę, rozmawiamy teraz po francusku?

- Właśnie powiedziałam o tym pana ojcu - powiedziałam zniżając głos. Nie dodałam tylko, że moje wyznanie było chyba całkiem niepotrzebne. Król Demonów wiedział już o tym.

Dokładnie o ósmej światła samochodu przecięły ciemność pod balustradą balkonu. Filip już mocno spał, a Berta zajęta szyciem siedziała przy kominku w mojej bawialni. Szybko, radośnie zbiegłam po schodach na spotkanie nieoczekiwanie wolnego wieczoru.

Cadillac czekał na mnie, silnik pracował. Kierowca, którego tylko sylwetkę widziałam na tle świateł, stał przy otwartych drzwiczkach. Wsiadłam, zatrzasnął je za mną, obszedł samochód i usiadł koło mnie za kierownicą.

- To pan? - powiedziałam zaskoczona. - Tego w umowie nie było.

Wóz ruszył, zatoczył półkole i zaczął zjeżdżać pełną zakrętów drogą. Raoul de Valmy roześmiał się.

- Czy będziemy rozmawiać po francusku? - spytał w tym języku. - Dziewczyny podrywam zawsze po francusku.

- Ja tylko chciałam powiedzieć, że nie widzę powodu, dlaczego ma pan mnie wozić. Czy nie było Bernarda?

- Był. Ale wcale go o to nie prosiłem. Czy ma pani jakieś zastrzeżenia?

- Oczywiście, że nie. To bardzo miło z pana strony.

- Ulegam własnym skłonnościom. Ostrzegam panią, zawsze to robię. To mój modus vivendi - powiedział żartobliwie.

- Dlaczego pan ostrzega? Czy bywają one niebezpieczne?

- Czasami. - Myślałam, że się roześmieje mówiąc to, ale tak się nie stało. Jakby opuścił go dobry humor, przez chwilę milczał zamyślony, prawie ponury. Wpatrzona w krętą drogę siedziałam cicho z rękami na kolanach.

Ostatni zakręt, zmniejszenie szybkości, kamienny most i pełny gaz na szosie w dolinie.

Wreszcie odezwał się chłodno, wręcz oficjalnie. - Ogromnie mi przykro, że pani miała takie fatalne dwa dni.

- Dwa dni?

- Miałem też na myśli ten epizod na moście wczoraj wieczorem.

- Ach, to - cicho roześmiałam się. - Wie pan, prawie o nim zapomniałam.

- Cieszę się z tego. Ale może tylko dlatego, że dzisiejsze wydarzenie przesłoniło tamto. Chyba szok już minął. - Spojrzał na mnie i dodał: - Czy pani bardzo się przeraziła?

- Dziś? O, taak... tak. Nie tego, że mogłam być trafiona, bo wszystko działo się zbyt szybko, ale jakoś... jednak przestraszyłam się. - Zaczęłam nerwowo zaciskać palce, przypominając sobie tę straszliwą chwilę, próbując mu wyjaśnić co czułam. - Zwłaszcza ten moment, kiedy usłyszałam strzał i zobaczyłam, że Filip leży bez ruchu na ścieżce... Moment kiedy jeszcze nie wiedziałam, że jemu nic się nie stało. Trwało to całą wieczność. Cisza po strzale, jakby świat wypadł bezdźwięcznie z trybów, i tylko szum drzew na wietrze.

Braliśmy właśnie łagodny zakręt w kierunku Bella Surprise. Drzewa ozłocone reflektorami wybiegły nam naprzeciw i umknęły zaraz do tyłu.

Powiedziałam: - Czy pomyślał pan kiedyś, kiedy wydarzyło się coś strasznego: "Przed chwilą wszystko było inaczej, niech tak będzie jak wtedy, a nie jak teraz"? I choć człowiek chce koniecznie wrócić do tego "wtedy", dobrze wie, że to niemożliwe. I stara się zatrzymać tę chwilę, nie pozwolić, żeby minęła i zrealizowała się w pełni. Tak właśnie było wczoraj.

- Znam to. Ale ostatecznie nic się nie stało.

- Istotnie - głęboko westchnęłam. - Ale jednak było to "wtedy". Do końca życia nie zapomnę momentu, kiedy Filip się poruszył.

Znowu szybkie spojrzenie: - A potem?

- Potem byłam wściekła. Tak wściekła, że mogłabym kogoś zabić.

- Tak nieraz reagujemy.

- Dlatego, że się przeraziliśmy? Podobno. Ale to nie było tylko to. Gdyby pan widział twarz Filipa... - Zobaczyłam ją znowu niezwykle wyraźnie. I dodałam, jakbym musiała to wyjaśnić: - Filip jest takim spokojnym dzieckiem, a to niedobrze. Mali chłopcy nie powinni być spokojni. Ale dzisiaj było już lepiej, bawił się wesoło, wygłupiał, jak to potrafią tylko dzieci. Nie wyobrażałam sobie, że może być taki. Z radością na to patrzyłam. I nagle... całkiem nieoczekiwanie... co za potworność. A potem miał brudną buzię i nie chciał zatrzymać się na mostku, żeby popatrzeć na pstrągi i wreszcie on... on się rozpłakał... - Urwałam. Zagryzłam wargę i odwróciłam się od niego wyglądając przez okno.

- Proszę o tym nie mówić, jeśli nie ma pani ochoty.

- To... to mną wstrząsnęło. Ale teraz, kiedy mogłam komuś wszystko opowiedzieć, ulżyło mi. - Zmusiłam się do uśmiechu. - Ale zapomnijmy o tym.

- Po to jedziemy. - I nagle powiedział zmieniając ton: - Po dobrej kolacji zaraz poczuje się pani lepiej. Czy ma pani przy sobie paszport?

- Co takiego?

- Swój paszport, chyba go pani nosi ze sobą?

- Tak, mam w torebce, ale o co chodzi? To coś poważnego, deportacja?

- Coś w tym rodzaju. - Zbliżaliśmy się do przedmieścia Thonon. Odblask przydrożnych lamp, ukrytych wśród gałęzi drzew, tworzył fantastyczne wzory. - A gdybyśmy tak spędzili wspaniały wieczór i pojechali do Genewy, gdzieś coś zjedli, a potem poszli do kina albo potańczyli?

- Doskonale. Decyzja należy do pana - odparłam, czując, że udziela mi się jego beztroski nastrój.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

- Znakomicie - odparł Raoul i wjechaliśmy na pełen światła i ludzi rynek Thonon.

Nie będę dokładnie opisywać tego wieczoru, choć - jak się okazało - był ogromnie ważny. Wtedy po prostu był cudowny... W Thonon zatrzymaliśmy się przy kramie z kwiatami i Raoul kupił mi pachnące odurzająco frezje i purpurowe anemony. A potem jechaliśmy pod usianym gwiazdami niebem, a nierealny żółty księżyc ukazywał się co chwila zza wysokich topoli. A kiedy wreszcie dojechaliśmy do Genewy, miasta jak z bajki, którego światła kołysały się na tafli jeziora, byłam w tak cudownym nastroju, że całkiem zapomniałam o samotności, niedawno przeżytym strachu i niebezpieczeństwie.

Dlaczego sądziłam, że jest wyniosły? Przecież rozmawialiśmy ze sobą, jakbyśmy znali się całe życie. Zapytał mnie o Paryż, a ja, po raz pierwszy bez żadnych zahamowań, opowiedziałam mu o moim dzieciństwie, rodzicach, o radosnym życiu na Rue du Printemps, jakby nie istniał ból i śmierć. Nawet pobyt w sierocińcu we wspomnieniach był raczej zabawny niż smutny.

Z kolei Raoul mówił o swoim Paryżu, tak bardzo innym od mego, o Londynie, który nie miał żadnego związku z Domem dla Dziewcząt im. Konstancji Butcher i wreszcie o nagrzanej słońcem Prowansji, ukrytym wśród winnic zabytkowym Bellevigne, które powoli chyliło się ku upadkowi...

Rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o Valmy. Ani razu nie wspomnieliśmy.

A potem kolacja w jakiejś małej, wcale niewytwornej restauracji, gdzie jedzenie było wspaniałe, a to, jak byłam ubrana nie miało żadnego znaczenia. Wtedy nie tańczyliśmy, gdyż Raoul stwierdził stanowczo, że jedzenie to ważna sprawa, i że nie można jej łączyć z gimnastyką, lecz potem poszliśmy gdzie indziej, tańczyliśmy. I powrót, kiedy jechaliśmy z taką szybkością, że serce biło mi szybciej, ale której tego cudownego wieczoru, w tym cudownym samochodzie wcale się nie bałam. Szybka kontrola na granicy i znowu pędziliśmy przed siebie, do Thonon, tam bulwarem nad jeziorem, przez pusty o tej porze rynek, mijając zakręt prowadzący do Soubirous...

- Hej - zawołałam - pan źle pojechał!

Spojrzał na mnie z boku. - Zamierzam ulec złym skłonnościom.

- Jakim? - spytałam trochę przerażona.

- W Evian jest kasyno.

Przypomniałam sobie panią Seddon i uśmiechnęłam się w duchu.

- Jaka jest pańska szczęśliwa liczba?

- Nie wiem jeszcze - roześmiał się. - Ale jestem pewien, że dziś wkrótce się dowiem.

Pojechaliśmy więc do kasyna, najpierw on grał, a ja się przyglądałam, a potem on mnie namówił, żebym spróbowała, i wygrałam raz, drugi. I wyszliśmy z kasyna, a za wygrane pieniądze piliśmy cafe-fine, bardzo się przy tym śmiejąc.

A kiedy wreszcie jechaliśmy serpentyną do Valmy, nie wiem czy to z podniecenia, senności czy cafe-fine miałam wrażenie, że się unoszę jak we śnie.

Stanęliśmy pod bocznym wejściem na stajennym dziedzińcu, a ja ciągle jeszcze jak we śnie podziękowałam mu bardzo nieskładnie i życzyłam dobrej nocy.

Nie pamiętam, jak przez ciemne korytarze i schody doszłam do mojej sypialni i położyłam się do łóżka.

To nie był wpływ koniaku, kawa całkiem zneutralizowała jego działanie. To było znacznie coś groźniejszego. Coś, co się zrodziło na tle muzyki, poświaty księżycowej i całej radości minionej nocy. Było to głupie, przerażające, cudowne, a jednak się stało i nic na to nie mogłam poradzić.

Musiałam spojrzeć prawdzie w oczy: po uszy zakochałam się w Raoulu de Valmy.

Rozdział Ix

Nigdy nie mów o swej miłości, o tej miłości, której nigdy wyjawić nie można.

(Blake, "Poemat z Mss")

Łatwo można było to przewidzieć. Byłoby bardzo dziwne, gdyby Kopciuszek, który znajdował się w takim ponurym miejscu jak sierociniec i który przebywał tyle godzin sam na sam z Raoulem de Valmy, nie zakochał się. Młody mężczyzna, którego uroda, wdzięk musiały podziałać bez najmniejszego wysiłku z jego strony, po prostu poświęcił się, żeby młoda dziewczyna spędziła bardzo miły wieczór. Niezapomniany wieczór!

W pełni zdawałam sobie sprawę, że to nie jest nic więcej. Mimo wielu romantycznych lektur i snucia romantycznych (rzecz jasna) marzeń, zachowałam sporą dozę francuskiego zdrowego rozsądku. To i angielska cecha, brzydko zwana flegmą, powinny mi pomóc, żebym zapanowała nad obecnym, głupim stanem uczuć. Przeżyłam wspaniały wieczór. A jutro będzie całkiem zwykły dzień.

I był. Wkrótce po śniadaniu wielki cadillac zniknął za pierwszym zakrętem. Raoul zapewne wrócił do Bellevigne. Ja świadomie starałam się trzymać myśli na wodzy i nie myśleć o prowansalskiej idylli, kiedy to pędziliśmy przez skąpane w świetle księżyca winnice, ani wyobrażać sobie, jak zwiedzamy razem Tadż Mahal czy Błękitną Grotę na Capri, całą uwagę skupiając na Filipie.

Nikt nie przyznał się do wypadku ze strzelbą i niewiele było nadziei na to, że winowajca zostanie odnaleziony. Filip też robił wrażenie, że zapomniał o wszystkim, i tak cała sprawa ucichła. Życie toczyło się swoim torem, no i wszyscy już myśleli o Wielkanocnym Balu. Tradycyjnie od wielu lat odbywał się w Valmy w drugi dzień świąt. Pani Seddon i Berta, ilekroć pojawiły się w okolicach szkolnego pokoju, z zapałem opowiadały mi, jak to dawniej bywało.

- Wszędzie kwiaty - mówiła Berta (która uważała za rzecz całkiem oczywistą, że nagle mówię biegle po francusku) - i mnóstwo światła. Żarówki zawieszano nawet na drodze do mostu Valmy. Sadzawka też była oświetlona i włączano wielką fontannę, i małe lampeczki pływały po wodzie jak nenufary. Oczywiście teraz - tu przestała ścierać kurze i spojrzała na mnie z żalem - nie będzie tak jak dawniej. Moja matka opowiadała mi o tym, jak było za życia starego hrabiego, powiadają, że miał bardzo dużo pieniędzy, ale teraz nigdzie nie jest tak jak dawniej. Ale mimo wszystko będzie pięknie. Niektórzy powiadają, że to nie przystoi tańczyć w Wielkanoc, kiedy rok temu pan hrabia i pani hrabina zginęli, ale ja tam zawsze mówię, że trudno, kto umarł, to umarł (niech Bóg da spokój wieczny ich duszom) - przeżegnała się szybko - ale ci, co żyją, muszą robić swoje. Nie to, żebym ja miała twarde serce, panienka rozumie, o co mi chodzi, prawda?

- Naturalnie.

- Madame powiedziała jednak, że to będzie nieduże przyjęcie, ale i tak panienka oczy wytrzeszczy ze zdziwienia, przepraszam za wyrażenie. Jednak my - tu się wyraźnie rozjaśniła i zaczęła z zapałem czyścić mosiężną tacę - my będziemy mieć swoje tańce takie jak zawsze.

- To macie własną zabawę?

- O, tak. Wszyscy dzierżawcy i służba zamkowa we wtorek wieczorem, po balu tutaj, w Soubirous. Wszyscy pójdziemy.

Ta wiadomość, rzecz jasna, sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać, na które tańce będę zaproszona, ale wkrótce przekonałam się, że madame de Valmy, z racji tej okazji, zachowała się wielkodusznie... Wobec tego i mnie też ogarnęło radosne uczucie oczekiwania, choć ten nastrój psuł nieco fakt, że nie miałam odpowiedniej na tę okazję sukni.

Jednak nie martwiłam się tym długo. Jeśli idzie o szycie, jestem prawdziwą Francuzką, pozostało mi więc jedno, na co zamierzałam poświęcić większość zarobionych pieniędzy. Wiedziałam, że potrafię uszyć sobie coś ładnego, co oczywiście nie dorówna kreacjom Balmaina czy Florimonda, których z pewnością na sali balowej będzie mnóstwo. Postanowiłam, że usiądę gdzieś z boku i będę przyglądać się, jak inni się bawią, odpędzając od siebie wizję, jak w przepięknej kreacji tańczę z Raoulem we wspaniałej sali takiej jak w Pałacu Backingham. Ale to nie będzie suknia tylko "odpowiednia" na tę okazję (dobrze pamiętam opisy ubogiej garderoby Jane Eyre i kpiącą aluzję Leona de Valmy), nie byłam jeszcze na poziomie "bombazyny".

Wolny czas miałam dopiero w trzy dni po wypadku ze strzelbą i po południu pojechałam do Thonon autobusem, żeby kupić materiał i wykrój na balową sukienkę. Wiedziałam, że w tak małym miasteczku jak Thonon nie znajdę nic gotowego, a Genewa i Evian były dla mnie za drogie. Szukałam więc z zapałem w materiałach, na jakie było mnie stać, i wreszcie znalazłam piękny biały włoski materiał, przetykany srebrną nitką. Ekspedientka podała mi, jej zdaniem, okazyjną cenę, która pochłonęłaby wielką cześć moich oszczędności. Jednak chwilę tylko walczyłam z resztkami rozsądku i bez żalu położyłam na ladzie żądaną sumę. A potem przyciskając mocno paczkę wyszłam na ulicę.

Była już prawie piąta, jeden z tych ciemnych deszczowych dni w kwietniu, kiedy wieje silny ciepły wiatr. Padało nieco wcześniej, ale teraz spóźniony poblask na zachodzie ześlizgiwał się po mokrych dachach i obrysowywał bladym złotem pączki kasztanów na tle szarego nieba. W wielu sklepach zapalono już lampy, które początkowo odbijały się w wilgotnych chodnikach. Nad straganem, gdzie Raoul kupił mi wtedy kwiaty, nie osłonięty płomień gazu syczał na wietrze, to długi i jasny jak wąż, to mały w kolorze kobaltu i siarki. Opony przejeżdżających samochodów syczały cicho na asfalcie. Wśród bezlistnych kasztanowców z rzadka świeciły lampy uliczne.

Marzyłam o filiżance herbaty. Ale mój zmysł oszczędności przerażony ostatnim wydatkiem zaprotestował stanowczo: w salon de the herbata byłaby droga, podczas gdy kawa czy aperitif, znacznie lepszej przy tym jakości, kosztowałyby o połowę taniej.

Zrezygnowałam więc z herbaty i ruszyłam przez plac w kierunku restauracji, gdzie szklana zasłona chroniła stoliki przed podmuchami wiatru. Kiedy już byłam na chodniku i zastanawiałam się, przy którym stoliku usiąść, usłyszałam za plecami nieśmiały głos:

- Miss Martin?

Odwróciłam się zdumiona, gdyż głos bez wątpienia był angielski i zobaczyłam jasnowłosego młodego człowieka, którego spotkałam w Soubirous. Miał na sobie długą ciepłą kurtkę i kosmaty szal. Wiatr szarpał mu włosy. Sprawiał wrażenie dużego i nieśmiałego niedźwiedzia, wprost nieprawdopodobnie wielkiego, jakby powiedział Filip.

- Czy pani mnie pamięta? - spytał. - W poniedziałek spotkaliśmy się w Soubirous.

- Oczywiście, że pamiętam pana, panie Blake. - I miałam ochotę dodać, że trudno byłoby go zapomnieć, jedynego łagodnego Anglika wśród francuskich tygrysów, ale pomyślałam, że byłoby to nietaktowne... - Mam nadzieję, że nie musiał pan używać bandaży i tych innych rzeczy?

Uśmiechnął się. - Jak dotąd nie, ale może wkrótce. Czy pani... czy pani miała zamiar czegoś się tu napić? Może... może... to jest chciałem powiedzieć, że z największą radością...

Pospieszyłam mu z pomocą. - Bardzo panu dziękuję, z wielką chęcią. Może tutaj usiądziemy, żeby widzieć, co się odzieje na placu.

Usiedliśmy przy stoliku koło szklanej ściany. Blake zamówił kawę w swojej kulawej angielskiej francuszczyźnie. Widząc jego triumfalną minę, kiedy podano kawę, roześmiałam się, mówiąc:

- Robi pan szybkie postępy.

- Naprawdę? Inna sprawa, że trudno pomylić się zamawiając kawę.

- A z innymi zakupami poradził pan sobie dzisiaj?

- O tak. W Thonon zawsze znajdzie się ktoś, kto rozumie angielski. Poza tym - dodał - tu jest taniej. Zwykle kupuję na targu. Niewielkie mam wymagania.

- Czy mieszka pan teraz w chacie, w górach?

- Od czasu do czasu. Dwa razy w tygodniu nocuję w Coq Hardi w Soubirous i na miejscu się stołuję, ale bardzo lubię przebywać w chacie. Zawsze dobrze mi się tam pracuje, poza tym mam całkowitą swobodę, jem i śpię, kiedy chcę.

Wyobraziłam go sobie natychmiast, jak niby niedźwiedź zimą, z orzechami w kieszeni leży zakopany w słomie. To mi nasunęło myśl o Filipie:

- Czy ktoś z waszej strony doliny chodzi do Valmy ze strzelbą?

- Tylko zaproszony. O ile mi wiadomo, jesienią bywają tam polowania.

- Nie o to mi chodzi. Czy gajowi, leśnicy, w ogóle ktoś poluje na lisy, kozice lub inną zwierzynę?

- Dobry Boże, nie! Ale czemu pani o to pyta?

Opowiedziałam mu dokładnie, co się przydarzyło Filipowi we wtorek po południu. Słuchał z wielką uwagą i wreszcie zawołał z oburzeniem:

- Ależ to straszne! Biedny dzieciak. Przeżył okropny szok, pani też. Najłagodniej mogę to nazwać cho..., no, karygodną bezmyślnością! I mówi pani, że nie znaleziono sprawcy?

- Nikt się nie przyznał, choć wszystkim wiadomo, że na szczęście nie stało się nic złego. - Ale to zrozumiałe. Ten człowiek i tak straciłby pracę, a w tych stronach bardzo o nią trudno.

- Tak, to racja.

- Co więcej - ciągnęłam. - Kiedy monsieur de Valmy posłał dwóch ludzi na miejsce wypadku, przekonali się, że kula została usunięta z drzewa.

Zagwizdał. - Dokładny facet.

- Bardzo dokładny. Rozumie pan, o czym to świadczy? Ci dwaj ludzie zostali tam posłani zaraz po naszym powrocie z Filipem do domu. Po pierwsze, świadczy to o tym, że ten człowiek wiedział co się stało, kiedy nacisnął cyngiel, a po drugie, że nie uciekł od razu. Czekał w ukryciu, aż odejdziemy z Filipem, a potem zszedł na dół i usunął dowód swej winy. - Spojrzałam na niego. - To okropnie pomyśleć, że on czaił się tam wysoko w lesie i obserwował nas...

- A co więcej, chyba wariat. Wypadki przecież się zdarzają i jeśli nawet tak się stało, gdyby był przyzwoitym człowiekiem, zszedłby, przeprosił i odprowadził was oboje do domu. W takiej sytuacji najwyżej musiałby wysłuchać reprymendy od swego zwierzchnika. Pewno stracił głowę i bał się zejść do was. Mam jednak nadzieję, że go odnajdą. A co pan de Valmy zrobił w tej sprawie?

- Nadal próbuje go odnaleźć, ale nie sądzę, żeby to coś dało. Należy sprawdzić wszystkich mężczyzn, ale tylko dwóm uwierzyłabym: panu de Valmy i jego lokajowi, Seddonowi.

- Chyba syn pana de Valmy był wtedy w zamku? - spytał Blake.

W jego tonie nie było żadnego podtekstu, ale ja poczułam, że się okropnie czerwienię. Wściekła na siebie, szybko odwróciłam twarz, żeby popatrzeć przez szybę na ciemniejący już plac. Jeśli za każdym razem, kiedy ktoś wspomni Raoula, będę się czerwienić, Król Demonów szybko odgadnie prawdę i z pewnością natychmiast zareaguje. Wpatrzona w barwny stragan z kwiatami powiedziałam obojętnym tonem:

- Był, odjechał następnego dnia rano. Ale chyba nie sądzi pan... - Mimo wszystko, głos mi zadrżał. - On z pewnością tam nie był.

- Nie? Ma niepodważalne alibi?

- Właściwie nie. Ale to po prostu niemożliwe! - Dopiero po tym impulsywnym okrzyku zaczęłam logicznie myśleć i dodałam: - On nie miał powodu czaić się w lesie i wydłubywać kulę z drzewa!

- Oczywiście, że nie.

Chyba zbyt szybko zmieniłam temat:

- A co z pułapkami na ryjkowce?

Udało się. Był ostatnim człowiekiem, który by uważał pytanie dotyczące jego pracy za zwykły fortel. I od razu potoczyła się ożywiona rozmowa. Słuchałam go i zadawałam, jak mi się zdaje, właściwe pytania, myśląc przy tym o balu w Valmy. Czy Raoul tam będzie? Czy on tam będzie na pewno?

Z moich rozmyślań wyrwało mnie prozaiczne pytanie Blakea, którym autobusem zamierzam wracać do Valmy.

- Najbliższy odjeżdża za dwanaście minut - poinformował mnie - a potem musiałaby pani czekać dwie godziny.

- O Boże - jęknęłam. - Nie mogę się spóźnić. Czy pan też nim jedzie?

- Nie. Ja odjeżdżam przed panią. Zamierzam się urwać i ten weekend spędzić z przyjaciółmi w Annecy. - Uśmiechnął się do mnie, dając znak kelnerce. - Proszę więc zapomnieć, że pani mnie widziała. Właściwie to będą wagary, ale nie mogłem oprzeć się pokusie. Kilku kolegów będzie przez tydzień w Annecy, chcą, żebym razem z nimi poszedł na wspinaczkę.

- Nie zdradzę pańskiej tajemnicy - obiecałam.

Kiedy podszedł kelner, Blake zaczął się pocić nad rachunkiem, widziałam wszystkie fazy: najpierw sprawdził dodawanie, następnie przeliczył pozycje na angielskie pieniądze, podzielił przez dziesięć, żeby wiedzieć, jaki ma dać napiwek, dalej z trudem wyszukał odpowiednie banknoty i wreszcie podał ich plik z miną świadczącą o tym, że jego zdaniem jest to zbyt duża suma. Wtedy spojrzał mi w oczy i lekko się czerwieniąc roześmiał się.

- Wszystko jest w porządku, dopóki rachunek nie przekracza stu franków - powiedział jakby się tłumacząc - bo wtedy całkiem się gubię. Proszę, żeby mi pisali każdą pozycję oddzielnie.

- Uważam, że pan świetnie daje sobie radę. Jeszcze jeden miesiąc tutaj i będzie pan mówić jak tubylec. - Wstałam. - Dziękuję bardzo za kawę. A teraz, jeśli pan chce zdążyć na autobus, proszę się o mnie nie kłopotać.

- Racja, muszę już biec. - Ale jeszcze się ociągał. - Bardzo się cieszę, że panią znowu spotkałem... Czy moglibyśmy... to znaczy, kiedy pani ma wolne następne popołudnie?

- Nie wiem dokładnie - odparłam niezbyt zgodnie z prawdą, ale zrobiło mi się go żal i dodałam szybko: - Bywam czasem w Thonon w piątek po południu i... na miłość boską! Czy to nie pański autobus? Kierowca już wsiadł! Niech pan biegnie szybko! Czy ta paczka, te rzeczy pod stołem należą do pana? Do widzenia, życzę udanego weekendu!

Jakoś zebrał wszystkie swoje klamoty z podłogi i ruszył z liną i plecakiem, klucząc pomiędzy zatłoczonymi stolikami i wypadł przez wahadłowe drzwi, które mu otworzyłam i przytrzymałam, w biegu machając ręką. Dopadł do autobusu, kiedy kierowca zatrzasnął już drzwi i włączył silnik. Jakoś wspiął się na schodki autobusu, odwrócił się i znów pomachał mi ręką.

W odpowiedzi też podniosłam rękę i właśnie zamierzałam pójść w kierunku przystanku, na którym czekał mój autobus, kiedy z lekkim szumem mokrych opon zatrzymał się przede mną cadillac. Serce zaczęło mi bić jak szalone.

Otworzyły się drzwi. Usłyszałam głos Raoula:

- Czy pani jedzie w moją stronę?

Był sam. Usiadłam koło niego bez słowa, samochód ruszył przez plac, skręcił koło przystanku, gdzie stał jeszcze autobus do Soubirous. Pojechaliśmy ulicą prowadzącą na południe.

Dziwna rzecz, ale dotąd nie zauważyłam, jak piękny był wieczór. Wśród nagich gałęzi lampy uliczne wyglądały jak dojrzałe pomarańcze, ich światła odbijały się w wilgotnym chodniku. Na straganach piętrzyły się stosy prawdziwych pomarańczy, bakłażanów, czerwonej i zielonej papryki. Obok, w otwartych drzwiach sklepu winnego, niby w grocie Aladyna, lśniły aż pod sufit rzędy butelek rubinowych, bursztynowych i jasnożółtych. Plon dziesiątków upalnych żniw. Z pobliskiej kawiarni dolatywała muzyka, głosy rozmów i zapach świeżo upieczonego chleba.

Samotna lampa rzucała złociste światło na jezdnię przed nami. Ostatni dom i pędziliśmy wśród pól. Po prawej, pod zachodnim pasmem deszczowych chmur, widać było blade niebo, na którego tle rysowały się wyraźnie sylwetki bezlistnych drzew. Kanciaste liście ostrokrzewu przecinały to półświatło. Gałęzie wierzby kołysały się w łagodnym podmuchu jak kobiece włosy. Srebrzysta droga przed nami wznosiła się w górę wśród rzędów topoli. Piękna godzina marzeń.

Nagle otoczyły nas wzgórza i zrobiło się ciemno.

Raoul jechał szybko, w milczeniu.

Wreszcie odezwałam się niepewnie: - Szybko pan wrócił. A więc nie był pan w Bellevigne?

- Nie, musiałem coś załatwić w Paryżu.

Ciekawa byłam, co to było, ale spytałam tylko:

- Miło pan spędził czas?

- Tak - odparł, ale z takim roztargnieniem, że nie ośmieliłam się znowu odezwać. Oparta wygodnie w fotelu cieszyłam się tym, że luksusowo wracam do Valmy.

Pogrążona w myślach dopiero po chwili zauważyłam, że prowadzi wóz inaczej niż zwykle. Zawsze lubił szybkość, ale kierował z wielką zręcznością, bezbłędnie pokonując wszystkie zakręty tej trudnej drogi. Dziś wieczór było jednak inaczej.

Spojrzałam ukradkiem na jego profil, kiedy po bardzo ostrym skręcie przelecieliśmy przez mały mostek. Właściwie nie zrobił nic lekkomyślnego, w zapadającym zmierzchu zobaczyliśmy zbliżający się z przeciwka samochód, ale była to jednak sytuacja niebezpieczna, i pomyślałam, że może jest pijany. W chwilę później zobaczyłam jego twarz w blasku reflektorów odbitych od piętrzącej się nad drogą skały. Był całkowicie trzeźwy, ale coś go nękało. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w drogę, wzrok miał skupiony, sprawiał wrażenie, że zapomniał, gdzie jest. Jakby coś bardzo go zdenerwowało i swój gniew wyładowywał prowadząc samochód.

- Co pani robiła w Thonon? - zadał właściwie całkiem normalne pytanie, ale po długim milczeniu zabrzmiało ono jak oskarżenie. Drgnęłam i szybko odpowiedziałam.

- Mam dziś wolne popołudnie.

- Jak pani spędza takie popołudnia?

- Całkiem zwyczajnie, robię zakupy, czasem idę do kina.

- Spotyka się pani z przyjaciółmi?

- Nie - odparłam zdziwiona. - Nie znam nikogo w Thonon. Już panu mówiłam, kiedyśmy... mówiłam we wtorek.

- Racja, istotnie tak było.

Wjechaliśmy w wielką kałużę i krople roztrysnęły się na przedniej szybie. Znowu ostry zakręt wzięty z piskiem opon na wilgotnej nawierzchni. Reflektory utworzyły świetlisty łuk na skale, w ich odbiciu znów ujrzałam jego skupioną, ponurą twarz. Ani razu na mnie nie spojrzał. Pewno nie zdawał sobie nawet sprawy, kto mu towarzyszy. Tym gorzej dla kopciuszka.

Siedziałam bez ruchu obok niego, starając się zebrać resztki zdrowego rozsądku. Przejechaliśmy ze dwie trzecie drogi do Valmy, kiedy ponownie się odezwał.

- Kim był ten młody człowiek? - Pytanie zdumiało mnie i zaskoczyło. Straciłam głowę i spytałam niemądrze:

- Jaki młody człowiek?

- Ten, z którym pani była w Thonon. Razem z nim wyszła pani z kawiarni.

- Ach... on...

- Oczywiście, że on - powiedział tak ostrym tonem, że mnie to zdumiało.

- Mój przyjaciel - wyjaśniłam krótko.

- Powiedziała mi pani, że nikogo nie zna w okolicy.

- No tak, ale jego znam... - bąknęłam dziecinnie.

Spojrzał na mnie szybko, bez uśmiechu i spytał, zmieniając temat:

- Jak się czuje Filip?

- Dziękuję, dobrze.

- A pani, żadnych już przygód więcej?

- Nie.

Mój głos był stłumiony, może nawet ponury, ale miałam na tyle w sobie dumy i zdrowego rozsądku, że wiedziałam jedno: muszę panować nad sobą, niczym nie mogę się zdradzić, choć w głębi serca snułam te idiotyczne marzenia, nie wiadomo czego spodziewając się po nim... i nagle ta okropna zmiana...

Jeszcze jedno przeraziło mnie, przecież ja jestem w nim zakochana. Dziś, jak tamtego wieczoru, nie ma wina i gwiazd jaśniejących na niebie i romantycznego nastroju. A choć rozumuję całkiem rzeczowo, nadal jestem zakochana w tym obcym człowieku, który obojętnym tonem prowadzi ze mną zdawkową rozmowę. Miałam ochotę roześmiać się z własnej naiwności, ale to wcale nie było zabawne.

Zagryzłam mocniej dolną wargę, przełykając gorycz rozczarowania, pragnąc, by przestał zadawać pytania, na które musiałam odpowiadać. Ale on z tego nie zamierzał rezygnować, ciągle jak inkwizytor prowadził przesłuchanie, w swej istocie właściwie całkiem niewinne. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o Williamie Blake'u, co dla mnie wobec postanowienia, że nie będę nic więcej mówić, było tak bardzo kłopotliwe.

- Kto to jest? Anglik?

- Tak.

- Wsiadł do autobusu jadącego do Annecy. Alpinista?

- Podczas tego weekendu zamierza w Annecy iść na wspinaczkę.

- Zatrzyma się tam?

- Tak.

- Czy pani go znała w Anglii?

- Nie.

- Och, tak. A więc bywa w Valmy?

- Nie, o ile mi wiadomo.

- Mieszka tu w okolicy? Od dawna?

- Jaki sens ma to przesłuchanie? - odpowiedziałam wreszcie, dotknięta do żywego.

Chwila milczenia. - Przepraszam. Nie zdawałem sobie sprawy, że mieszam się w pani prywatne sprawy - powiedział wreszcie sztywno, ale jednak dziwnie wzburzony.

- To nie są żadne prywatne sprawy. Po prostu nie chcę... po prostu nic nie powiem - zakończyłam bezradnie.

Spojrzał na mnie dziwnie. - Czego mi pani nie powie?

- Och, niczego. Po prostu nie chcę rozmawiać, i tyle - odparłam zdesperowana.

Wtedy nagle zaklął gniewnie po cichu: "Niech to wszyscy diabli". I wtedy nagle zrozumiałam, jak bardzo jest zły. Skręcił gwałtownie na most Valmy i pojechał niezwykle ostro w górę serpentyną. Silnik mruczał jak rozzłoszczony kot.

- Pani mnie źle zrozumiała. - Ciągle ten ton zdenerwowania w głosie, nad którym ledwie panował. - Ja nie chciałem wtrącać się w to, co mnie nie dotyczy, ale...

- Wiem o tym. Przepraszam. - Musiałam być chyba tak samo wzburzona jak on, nie tylko jego gniewem i tym, że nie rozumiałam jego przyczyny, ale własnym upokorzeniem, czego on z kolei się nie domyślał. - Po prostu jestem zmęczona. Przez dwie godziny chodziłam po Thonon, szukając materiału na suknię... O Boże! - Przerażona uniosłam ręce w górę. - Zostawiłam go... tak, w kawiarni. Położyłam go na półce pod stolikiem i kiedy William wybiegł do autobusu... O Boże, jaka jestem głupia! Może jeśli zatelefonuję...

Zrobił gwałtowny ruch ręką, zatrąbił.

- Co to było? - spytałam przestraszona.

- Jakieś zwierzę. Chyba łasica.

Nadbiegające drzewa umykały w ciemność. Jeszcze jeden zakręt i stromy spadek.

- Czy musi pan tak szybko jechać? Boję się - powiedziałam.

Samochód zwolnił przed następnym zakrętem.

- Czy pani mówiła mu o tym strzale w lesie?

- Komu?

- Temu Williamowi.

Odetchnęłam głęboko. - Tak. On sądzi, że pewno pan to zrobił.

Prowadził spokojnie wóz, ale widocznie był urażony. Milczał. Ciągle byłam na niego rozżalona i pewno dlatego diabeł mnie podkusił, żeby powiedzieć:

- A w ogóle to nie wiedziałam, że memu pracodawcy muszę zdawać sprawę ze wszystkiego, co mówiłam i robiłam podczas swego wolnego popołudnia!

Tak jak zamierzałam, strzał był celny; odparł przez zaciśnięte zęby:

- Nie jestem pani pracodawcą!

- Nie? - powiedziałam złośliwie, z trudem powstrzymując łzy. - Dlaczego więc tak bardzo się pan interesuje tym, co robię i z kim się widuję?

Byliśmy przed ostatnim wzniesieniem serpentyny. Cadillac ostro zahamował, Raoul de Valmy odwrócił się do mnie.

- Dlatego - odparł gwałtownie, przyciągnął mnie do siebie i pocałował w usta.

Choć ten pierwszy w moim życiu pocałunek wstrząsnął mną, to jednak z pewnością nie spełnił marzeń... Jeśli ja nie byłam kopciuszkiem, to on również nie przypominał księcia z bajki... Raoul de Valmy był po prostu doświadczonym mężczyzną, który pod wpływem gniewu oraz innych uczuć, nawet dla mnie oczywistych, stracił panowanie nad sobą. Powiedziałam "nawet dla mnie", ponieważ stwierdziłam ze zdumieniem, że ja też nie panowałam nad sobą, choć próbowałam wmawiać w siebie, że jestem tylko wściekła, czym on zresztą wcale się nie przejął i zamiast mnie przeprosić lub powiedzieć coś miłego, włączył silnik, dodał gazu i bez słowa podjechał pod ostatnie wzniesienie. Zahamował przed domem i otworzył drzwi po swojej stronie, jakby zamierzał wysiąść. Nie czekałam na to, uciekłam z samochodu i w milczeniu poszłam przez żwir w kierunku schodów.

Dogonił mnie i otworzył przede mną wielkie wejściowe drzwi. Coś powiedział - chyba moje imię - cicho, może się śmiał. Minęłam go, jakby nie istniał, i znalazłam się w jasno oświetlonym hallu, przez który właśnie przejeżdżał swoim wózkiem Leon de Valmy.

Zatrzymał wózek i odwrócił głowę, jakby chciał nas powitać. Spojrzał najpierw na mnie, potem na Raoula i znowu na mnie, unosząc lekko swoje diaboliczne brwi. Odwróciłam się i wbiegłam na schody.

To spojrzenie Leona de Valmy niezwykle skutecznie przerwało tok moich myśli. W ciemnej sypialni oparłam się plecami o drzwi i wierzchem dłoni dotknęłam rozpalonego policzka. Na języku poczułam słonawy smak krwi z rozciętej wargi, Leon de Valmy również i to z pewnością zauważył. Znowu poczułam dreszcz. Nie tylko twarz mi płonęła, byłam cała rozgorączkowana.

Odeszłam od drzwi i zapaliłam światło, zdejmując gwałtownie rękawiczki. Do licha, z Raoulem, jak on śmiał!? Jak śmiał? Do licha, także z Leonem de Valmy - tu druga rękawiczka wylądowała obok pierwszej. Do licha, ze wszystkimi de Valmy. Nienawidziłam ich. Nigdy więcej nie chciałam zobaczyć żadnego z nich.

Zaczęłam zdejmować płaszcz i w tym momencie znieruchomiałam. Było całkiem możliwe, że tak się stanie. Król Demonów wcale nie musiał ze mną rozmawiać, żeby się domyślić, co zaszło dzisiejszego wieczoru, i było całkiem prawdopodobne, że będzie chciał mnie zwolnić.

Nie od razu przyszło mi do głowy, że gdyby poruszył ten temat, Raoul z pewnością powiedziałby ojcu prawdę, mianowicie, że pocałował mnie wbrew mojej woli, a ponieważ przez większą część roku nie bywał on w ogóle w Valmy, żeby unikać scysji, pewno bym została.

Teraz jednak, kiedy starannie wieszałam swój płaszcz w pięknej, wykładanej boazerią garderobie, byłam okropnie przygnębiona - więcej, zrozpaczona - myśląc, że nigdy więcej nie zobaczę żadnego ze znienawidzonych panów de Valmy.

Warga przestała krwawić. Starannie umalowałam usta i uczesałam się. Potem znowu przeszłam przez swoją bawialnię i otworzyłam drzwi szkolnego pokoju. Światło się paliło, ale był pusty. Ogień na kominku przygasł i pokój sprawiał dziwnie smutne wrażenie. Jedna połowa balkonowych drzwi była otwarta i lekki powiew poruszał odsuniętymi zasłonami. Na dywanie leżała otwarta książka, której kartkami szeleścił ten sam powiew.

Zdziwiona spojrzałam na zegarek. Filip już dawno powinien był wrócić z salonu, a pani Valmy o tej porze przebierała się u siebie na górze. No, cóż, pomyślałam, to nie moja sprawa. Tego niezwykłego wieczoru nie zamierzałam sprawdzać dlaczego Filip został zatrzymany na dole. Z pewnością wróci na kolację.

Pochyliłam się, żeby dorzucić polano do ognia, kiedy usłyszałam jakiś dźwięk, właściwie szept nie głośniejszy niż tykanie zegarka albo obsunięcie się popiołu w kominku.

Bardzo cichy dźwięk, ale taki, że poczułam dreszcz. Właściwie westchnienie, brzmiące jak słowo: "Mademoiselle...".

Jednym skokiem znalazłam się na balkonie wbijając wzrok w ciemność. Po lewej i prawej stronie okna były zamknięte i czarne. Światło z pokoju szkolnego padało na balkon rzucając mój ruchomy groteskowy cień na wąskie płyty.

- Filip?

Koniec balkonu był pogrążony w ciemności, całkiem niewidoczny. Wyszłam z mojej plamy światła i ruszyłam ostrożnie wzdłuż okien, gdyż po deszczu było ślisko.

- Filip? Filip?

Znowu z najciemniejszego kąta usłyszałam ten cichy przejmujący szept. Uklękłam przy nim. Filip skurczony opierał się o balustradę, a właściwie o to, gdzie dawniej była balustrada, bo w tej chwili jej rolę pełniła drabina, którą tam umieściłam tego dnia pod obluzowanym obramowaniem. Poniżej tej kruchej zapory była ciemna przepaść, rząd ostro zakończonych sztachet ogrodzenia i żwir...

Dotknęłam go, zachrypniętym drżącym głosem pytając:

- Filipie? Co się stało? O Boże, jakie to szczęście, że nie spadłeś... o moje dziecko kochane, czy wszystko w porządku?

Objął mnie, dłonie miał lodowate.

- Mademoiselle...

Wzięłam go na ręce, przytuliłam twarz do jego mokrego policzka.

- Czy wszystko w porządku, Filipie? Nic ci się nie stało? - Czułam, że drży cały. - Na pewno nic się nie stało? - Skinął głową. Wstałam ciągle trzymając go w ramionach. Nie jestem silna, ale on był lekki jak piórko, jak kurczak. Zaniosłam go do pokoju szkolnego i usiadłam z nim w dużym fotelu przed kominkiem, tuląc mocno do siebie. Objął mnie za szyję i mocno przywarł. Sama nie wiem, co do niego mówiłam, po prostu tuliłam go i szeptałam jakieś głupstwa nad ciemną głowiną.

Wreszcie odprężył się i przestał trząść, ale kiedy chciałam się pochylić, żeby dołożyć drwa do ognia, znowu przywarł do mnie.

- Wszystko w porządku, Filipie - powiedziałam szybko - chcę tylko podsycić ogień. Musisz się rozgrzać. Koniecznie.

Pozwolił mi schylić się, dorzucić trochę szczap na gasnący ogień i poruszyć go, aż pojawiły się małe języczki płomieni i drewno buchnęło jasnym płomieniem. Potem usiadłam znowu w fotelu. Wiedziałam, że w tej chwili najlepszym dla niego lekarstwem jest przytulenie się do mnie, potem położę go do łóżka i dam coś gorącego do picia. Spytałam cicho:

- Chciałeś zobaczyć samochód, Filipie?

Znowu skinął głową.

- Ale ja ciebie ostrzegałam, że kamienne słupki balustrady są obluzowane. Mówiłam, żebyś tam nie biegał, prawda?

Głos jego był cieńszy i bardziej dziecinny niż kiedykolwiek, kiedy mi powiedział:

- Usłyszałem klakson... i pomyślałem... Tatuś podjeżdżając zawsze trąbił... to był znak dla mnie, że już jest.

Zagryzłam wargę. Oczywiście klakson. Pamiętam jego przenikliwy głos na serpentynie. Ja nic nie zauważyłam przed nami. Raoul nacisnął go z pewnością pod wpływem gniewu i podniecenia na chwilę nim pocałował mnie... A Filip, słysząc ten dźwięk, powodowany niedorzeczną nadzieją, wybiegł na ciemny balkon i oparł się o uszkodzoną część kamiennej balustrady.

- Nie wiedziałam, że górna część balustrady była tak niebezpieczna, wydawało mi się, że tylko trochę się chwieje - powiedziałam bardziej do siebie niż do niego. - Dzięki Bogu, że umieściłam wzdłuż niej tę drabinę. Dlaczego właśnie to zrobiłam... O dzięki Ci Boże, że to zrobiłam! - I nagle uderzyła mnie pewna myśl. - Filipie, a gdzie jest Berta? Byłam pewna, że jest z tobą?

- Bernard przyszedł po nią. Zapomniała czegoś zrobić.

- Aha. - Chwilę jeszcze trzymałam go w objęciach. - Słuchaj, Filipie, mamy już mocny ogień. A co powiedziałbyś, żebyśmy rozgrzali twoje zmarznięte łapki?

Tym razem puścił mnie bez sprzeciwu, przykucnął na dywanie koło moich nóg i wystawił posłusznie dłonie w stronę ognia. Potargałam mu pieszczotliwie włosy.

- Są wilgotne. Co za pomysł wychodzić na taką pogodę! Jesteś mały osioł, wiesz?

- Dotknąłem balustrady. - Głos jego ciągle był zbyt napięty i ostry. - A ona spadła i był huk. - A ja na czymś się zatrzymałem. Nie widziałem, co to było. Upadłem. I nic nie widziałem.

- Zatrzymałeś się na drabinie, Filipie. Dzięki temu nie wyleciałeś, bo nie było dziury. Nie widziałeś tej drabiny, ale ona jest bardzo mocna. Dzięki niej nic się nie stało.

- To było straszne. Okropnie się bałem.

- Wcale się nie dziwię. Ja też bałabym się okropnie. Bardzo mądrze zrobiłeś, że nie ruszyłeś się.

- Bałem się. Wiedziałem, że pani przyjdzie. - Mała, blada twarzyczka uniosła się w moim kierunku. - I czekałem.

Coś we mnie zadrżało, ale powiedziałam wesoło.

- No i przyszłam. Jak to dobrze, że przywiózł mnie swoim samochodem wujek Raoul i nie musiałam czekać na autobus! - Wstałam i pochyliłam się nad nim, wsunęłam ręce pod jego ramiona. - A teraz wstawaj i zdejmij ubranie. Prędko. - Podniosłam go. - Ojej, dzieciaku, przecież tyś leżał w kałuży! Co byś powiedział na gorącą kąpiel i potem kolację w łóżku, a na dodatek na zapalenie kominka w twoim pokoju?

- Czy pani będzie ze mną?

- Tak.

- I zje pani ze mną kolację?

- Będę siedziała przy twoim łóżku - obiecałam.

Czarne oczy błysnęły. - I zagramy w loteryjkę.

- Oho, widzę, że polubiłeś tę grę. A przy tym coraz lepiej grasz. No, doskonale, ale musisz mi obiecać, że nie ograsz mnie. - Objęłam go, a potem lekko pchnęłam w kierunku drzwi. - A teraz idź rozbierz się, a ja tymczasem napuszczę wody do wanny.

Wyszedł posłusznie. Zadzwoniłam na Bertę, poszłam do łazienki. Wpatrzona w parę osiadającą na kaflach pomyślałam niezbyt wesoło, że raz jeszcze dziś wieczorem muszę się spotkać z Leonem de Valmy.

Wśród szumu wody usłyszałam stukanie do drzwi prowadzących do mojej bawialni. Zawołałam.

- Wejdź, Berto. - Tym razem pospieszyła się. Kiedy jednak odwróciłam się, ze zdumieniem zobaczyłam, że to nie była Berta, tylko madame de Valmy. O tej godzinie nigdy nie przychodziła do naszej części domu. A kiedy zobaczyłam wyraz jej twarzy, serce mi się ścisnęło. A więc stało się. Nie miałam czasu, żeby się zastanowić, co mam powiedzieć. Przykręciłam wodę i wyprostowałam się, gotowa przyjąć to, co mnie czeka.

- Miss Martin, proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam, kiedy pani się przebiera. - Niezbyt groźny wstęp, pomyślałam. - Ale chciałam się spytać - mówiła niepewnie, spiesznie, prawie nerwowo - czy pani pamiętała o tym, żeby mi kupić w Thonon moje tabletki?

Aż się zaczerwieniłam z ulgi. - Tak, madame. Miałam je dać Bercie, żeby je pani zaniosła. Bardzo przepraszam, ale nie wiedziałam, że pani już ich potrzebuje.

- Skończyły mi się, inaczej bym pani nie sprawiała kłopotu.

- Zaraz je dam - odparłam. - Ale to przecież żaden kłopot, madame. Pani mi nie przeszkadza. To nie dla mnie kąpiel. Filipie! - Pochyliłam się, żeby sprawdzić temperaturę wody i zakręciłam krany. - O, jesteś, Filipie. Wskakuj do wanny, tym razem nie zapomnij umyć uszu. Już idę po tabletki, madame. Paczki mam w swoim pokoju.

Kiedy wyszłam z łazienki i zamknęłam za sobą drzwi, zaczęłam się zastanawiać, jak jej powiedzieć o niedawnym wypadku Filipa, który omal nie zakończył się tragedią. Ale kiedy na nią spojrzałam, zapomniałam o tym, gdyż ze zdumieniem stwierdziłam, że wygląda na chorą. Śmiertelnie blada, usta miała zaciśnięte i taki wyraz napięcia w oczach, jakby lada chwila mogła zemdleć.

Zaniepokojona spytałam: - Czy pani dobrze się czuje? Bardzo źle pani wygląda. Proszę usiąść na chwilę. Czy mam podać wodę?

- Nie, dziękuję. - Zatrzymała się przy kominku, koło fotela z wysokim oparciem. Usiłowała uśmiechnąć się do mnie. Widziałam, z jakim trudem jej to przychodzi. - Proszę się mną nie kłopotać. Ja... ja źle spałam ostatniej nocy, to dlatego. Ostatnio żeby jakoś funkcjonować, muszę regularnie zażywać moje lekarstwo.

- Zaraz je przyniosę. - Jeszcze raz spojrzałam na nią z niepokojem i miałam pobiec do mojej bawialni, kiedy sobie przypomniałam, że tabletki mam w kieszeni płaszcza. Szybko zawróciłam.

- Madame! - Na widok tego, co zobaczyłam, zamarłam. Stała oparta całym ciężarem o fotel, z twarzą odwróconą ode mnie, jakby nasłuchiwała plusku dobiegającego z łazienki. Podeszłam do niej, oczy miała zamknięte, policzki szare. W tym momencie była stara i brzydka.

Słysząc mój okrzyk drgnęła i otworzyła oczy. Z wielkim wysiłkiem odeszła od fotela. Podbiegłam do niej.

- Madame, pani jest chora. Czy mam kogoś wezwać? Albertynę?

- Nie, nie. Zaraz poczuję się lepiej. Gdzie moje tabletki?

- Były w kieszeni mego płaszcza, w garderobie. Proszę, już je mam...

Prawie wyrwała mi z ręki małe pudełeczko. Jeszcze raz zmusiła się do uśmiechu.

- Bardzo dziękuję. Przepraszam, że napędziłam pani strachu... to szybko mija. Niech się pani tak nie martwi, panno Martin. - Filip w wannie zaczął fałszywie gwizdać, głośno przy tym chlapiąc. Heloiza spojrzała w stronę łazienki. Na progu, najwyraźniej chcąc dać mi do zrozumienia, że już wszystko jest w porządku, spytała: - Filip jest chyba... bardzo rozbawiony.

- Tak - odparłam wesoło - jest w dobrym nastroju.

Otworzyłam przed nią drzwi i natknęłam się na Bertę, która podniosła rękę, żeby zapukać...

- Ale panienka mnie przestraszyła! Właśnie miałam wejść. - W tym momencie spostrzegła za mną madame de Valmy i oczy jej zrobiły się okrągłe. Powiedziałam szybko:

- Berto, odprowadź madame do jej pokoju, nie czuje się dobrze. Dzwoniłam na ciebie, żebyś rozpaliła kominek w pokoju Filipa, ale zrobię to sama. - Kiedy to mówiłam, dziewczyna ciągle z ciekawością patrzyła na pobladłą, ściągniętą twarz Heloizy de Valmy. - I zaraz wezwij Albertynę, ale zaczekaj, aż przyjdzie. A potem tu wróć, proszę.

- Tak, panienko.

Kiedy klęcząc rozpalałam w kominku w sypialni Filipa, zastanawiałam się nad nowym problemem, który, w porównaniu z innymi nękającymi mnie sprawami, nie był specjalnie ważny. Jakiego rodzaju były te tabletki tak ogromnie ważne dla madame de Valmy? Może narkotyk? Nie znałam się na tym zupełnie. Odrzuciłam ten pomysł jako niedorzeczny. Z pewnością był to jakiś środek nasenny, niektórzy ludzie żyć bez nich nie mogą. Ogień wesoło przeskoczył z papieru na cienkie drzazgi i zaczął się palić z trzaskiem. Dlaczego jednak właśnie teraz ich potrzebowała? Sprawiała wrażenie, że ma jakiś atak, może sercowy, albo załamanie nerwowe, i potrzebuje jakiegoś lekarstwa pobudzającego lub wzmacniającego. Tak się domagała tych tabletek, jakby miały uratować jej życie. A przecież nie takie jest ich działanie.

Odsunęłam tę myśl, pochylona w przód, żeby położyć ostrożnie bryłę węgla na płonących drzazgach. Nie znałam się na tym. Na pewno sprawiała wrażenie chorej, powinni wezwać doktora Faure, on będzie wiedział, co zrobić...

Znowu gwizdanie, głośny plusk w łazience i po chwili ukazał się Filip, już w długiej, nocnej koszuli, rozczochrany, z mokrymi włosami. Jego zwykle blade policzki były zaróżowione, chyba od mycia, ciągnął za sobą szlafrok.

Jakieś niemądre wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Ale spojrzałam na niego badawczo, mówiąc:

- Uszy?

Nie zwrócił na to uwagi i podszedł do kominka, gdzie ogień palił się już mocnym płomieniem. Z wyraźną dumą powiedział:

- O włos byłem od śmierci, prawda?

- Tak, masz rację.

- I większość ludzi by spadła, prawda?

- Z pewnością.

- Większość ludzi nie miałaby na tyle przytomności umysłu, żeby się nie poruszyć, prawda?

Siedziałam na piętach, otoczyłam go jedną ręką wpół i przytuliłam do siebie, śmiejąc się.

- Ty niedobry dzieciaku, nie bądź taki zarozumiały! I wiesz co, Filipie, nic o tym nie powiemy Bercie, jak wróci, dobrze?

- Dlaczego?

- Dlatego, że twoja stryjenka źle się czuje i nie trzeba, żeby dotarły do niej jakieś niepokojące wiadomości.

- Dobrze. Ale pani... powie o tym stryjowi?

- Oczywiście. Dziwię się, że nie słyszał huku, kiedy spadła balustrada. Był akurat w hallu, kiedy wchodziłam do domu, a to było w parę chwil po tym... Ach, to ty Berto. Jak się czuje madame?

- Lepiej, panienko. Położyła się. Jest przy niej Albertyna, ona wie najlepiej, co robić. Powiedziała, że madame będzie mogła zejść na kolację.

- Cieszę się z tego. Czy madame... czy madame wzięła swoje tabletki, Berto?

- Tabletki, panienko? Nie, zażyła krople. Trzyma je zawsze w szafce nocnej przy swoim łóżku. Albertyna je podała.

- Aha. A tak przy okazji, chyba miałaś być w pokoju szkolnym przez cały czas mojej nieobecności.

- Tak, panienko, ale Bernard przyszedł po mnie. Chodziło o bieliznę, którą uszyłam Bernardowi, była potrzebna dla naszego pana i nie mógł jej znaleźć, choć mu wytłumaczyłam, gdzie jest.

- No, dobrze, ale dlaczego tak długo ciebie nie było?

- Dlatego, że ktoś ją przełożył gdzie indziej. Sporo czasu mi zajęło, nim ją znalazłam. - Odpowiadając patrzyła na mnie, najwidoczniej zdziwiona, dlaczego tak ją przesłuchuję.

Odparłam: - Panicz Filip wyszedł na balkon, żeby się tam bawić, i zmókł, dlatego musiał się wykąpać, kolację zje w łóżku. Czy będziesz tak dobra. Berto, i przyniesiesz tu i jego kolację i moją?

- Oczywiście, panienko. Bardzo przepraszam, ale Bernard strasznie się spieszył... - Urwała zaczerwieniona i zmieszana.

Pomyślałam: Ale nie tak bardzo się spieszył, żeby ciebie szybko puścić, a i ty nie miałaś nic przeciw temu. Głośno zaś powiedziałam:

- W porządku, to nie ma znaczenia, Berto. Ostatecznie panicz Filip nie jest małym dzidziusiem. To jego wina, że przemókł, on ma za to nagrodę, a ty i ja dodatkową pracę. Takie jest życie.

Wstałam, kierując Filipa w stronę łóżka.

- A teraz kładź się już, dzieciaku, nie stój dłużej w samej koszuli.

Zgodnie z obietnicą kolację zjadłam z Filipem, zagrałam z nim w loteryjkę i przeczytałam bajkę. Nadal był w dobrym humorze, przekonany, że zachował się podczas wypadku po bohatersku. A ja cieszyłam się z tego, gdyż w ten sposób nie trapiły go żadne koszmarne myśli.

Kiedy jednak wstałam, żeby w kuchence przygotować mu wieczorną czekoladę, oświadczył, że chce iść ze mną. Uważałam że tak będzie lepiej, poszedł więc w koszuli nocnej i klapkach, i przyglądał się, jak nalewam czekoladę z glukozą do jego ulubionego niebieskiego kubka. Zanieśliśmy ją razem do sypialni i siedziałam przy nim, dopóki jej nie wypił. A kiedy już miałam powiedzieć mu dobranoc, przytulił się do mnie tak mocno, że zrezygnowałam z pójścia tego wieczoru do Leona de Valmy, i cały czas siedziałam w swoim pokoju z otwartymi drzwiami, tak żeby dziecko widziało światło.

Kiedy wreszcie mogłam usiąść przy swoim kominku, poczułam przeraźliwe zmęczenie. Opadłam na fotel i zamknęłam oczy. Ale w głowie kłębiły mi się jakieś bezkształtne stwory, koszmarne myśli, realne i nierealne, które nie dały mi wypocząć. Gdy zaś bardzo późno usłyszałam nadjeżdżający serpentyną samochód, okropnie zdenerwowana zerwałam się na równe nogi i cicho przeszłam do pokoju Filipa.

Spał. Wróciłam do siebie i zaczęłam się rozbierać. Już miałam się położyć do łóżka, kiedy ktoś cicho zapukał do drzwi.

Zdziwiona spytałam:

- Kto tam?

- To ja, Berta, panienko.

- Ach, to ty. Wejdź, proszę.

W rękach miała paczkę, znad której dosyć dziwnie na mnie patrzyła.

- To dla panienki. Bałam się, że panienka już jest w łóżku, ale kazano mi to zaraz oddać.

- Nie, nie leżałam jeszcze. Dziękuję, Berto. Dobranoc.

- Dobranoc, panienko.

Wyszła. Usiadłam na łóżku i zdziwiona otworzyłam paczkę. Dłuższą chwilę wpatrywałam się w błyszczący srebrzyście biały materiał. Nagle zauważyłam kartkę:

"Za ten pocałunek nie zamierzam przepraszać, ale za resztę tak. Byłem czymś zaniepokojony, ale to nie powód, żeby Pani dokuczać. Czy potraktuje Pani przywiezienie swojej zguby jako wystarczającą pokutę i wybaczy mi?

R

P.s. Moja miła, nie bądź taką Sabinką! Ostatecznie to był tylko pocałunek".

Nim tej nocy zasnęłam, wiele dałabym za to, żeby mieć tabletki madame de Valmy, nawet gdyby to był narkotyk.

Rozdział X

Oddałam memu kochanemu, oddałam mu całe swe serce...

(Blake, "Wiersz z Mss")

Następnego ranka wszystko wydało mi się złudzeniem. Raoul wyjechał wcześnie z Valmy, tym razem na południe, do Bellevigne. Nie widziałam jego odjazdu. Czy rozmawiał z ojcem o wczorajszym wypadku poprzedniego dnia, nie wiem, w każdym razie rano nikt o tym nie mówił, nawet nie napomknął. Kiedy śmiało weszłam do biblioteki, żeby opowiedzieć memu chlebodawcy o jeszcze jednym cudownym ocaleniu Filipa, przyjął mnie z uśmiechem, który zniknął całkowicie, kiedy słuchał mej relacji. Spochmurniał i zmarszczył czoło, ale to nie miało nic wspólnego z moimi prywatnymi sprawami.

Siedział za wielkim stołem, kiedy skończyłam, długo milczał, stukając nerwowo palcami w leżące przed nim papiery, oczy miał półprzymknięte. Sprawiał wrażenie, że zapomniał o mojej obecności.

Kiedy się wreszcie odezwał, zdziwił mnie, mówiąc:

- Znowu.

Zaskoczona spytałam: - Słucham, monsieur?

Spojrzał na mnie spod czarnych brwi i powiedział ze znużeniem:

- Po raz drugi w bardzo krótkim czasie, miss Martin, mamy powód, żeby dziękować pani z powodu jeszcze jednej okropnej sytuacji.

- Ach, tak - wybąknęłam i dodałam niezręcznie: - Nic takiego, każdy na moim miejscu...

- Każdy zrobiłby to? - Przelotny uśmiech nie rozjaśnił jednak jego oczu. - To samo powiedziała pani poprzednio, miss Martin, ale ja będę upierał się tak samo, jak wtedy, że jesteśmy szczęśliwi mając tak... - krótka pauza - tak przewidującą młodą kobietę jako opiekunkę Filipa. Kiedy pani umieściła tam drabinę?

- Dopiero wczoraj.

- Doprawdy? Dlaczego pani to zrobiła?

Zawahałam się, szukając odpowiednich słów:

- Któregoś dnia wyszłam na balkon i czekałam... czekałam na samochód. Przypomniałam sobie, że balustrada w jednym miejscu była trochę obluzowana, obejrzałam więc ją, istotnie tak było, ale przysięgam, to nie było niebezpieczne. Zamierzałam powiedzieć o tym panu, ale naprawdę nie wiedziałam, że jest aż tak źle. I wtedy podjechał samochód, a ja... ja zapomniałam o tym. - Nie dodałam, że to było we wtorek i chodziło mi o samochód Raoula. Ciągnęłam dalej: - No, i wczoraj, przed wyjazdem do Thonon, znowu wyszłam na balkon, żeby sprawdzić czy nie pada. Zobaczyłam, że leży tam drabina i ciekawa byłam, czy jacyś robotnicy pracowali na balkonie. Przypomniałam sobie o balustradzie, ale bałam się spóźnić na autobus i tylko przesunęłam drabinę pod balustradę i wyszłam. Chciałam powiedzieć o tym panu zaraz po powrocie, naprawdę... Okropnie mi przykro... - skończyłam kulawo.

- Niech pani siebie o nic nie wini. Skąd mogła pani wiedzieć, że te kamienne elementy są tak zniszczone. Nie tak dawno dostałem na piśmie kosztorys reperacji tego balkonu, ale nikt mi nie powiedział, że konieczna jest szybka naprawa. Już ja zbesztam kogo trzeba, może pani być pewna. A tymczasem musimy być wdzięczni za to, że wczoraj pod wpływem jakiegoś natchnienia umieściła pani tę drabinę wzdłuż balustrady.

Roześmiałam się, lekko zakłopotana: - Może Anioła Stróża Filipa.

Odparł sucho: - Może. Bardzo mu chyba potrzebny taki anioł.

- Można by chyba powiedzieć, że Filip ma "skłonność do wypadków".

- Znakomite określenie. - W jego głosie brzmiała, o dziwo, nuta rozbawienia. Spojrzałam na niego uważnie, odpłacił mi też bacznym spojrzeniem. - No i co, miss Martin?

- Nic - odparłam zmieszana. - Tylko... tylko pan tak spokojnie to przyjął. Spodziewałam się gniewu.

- Ależ ja jestem bardzo rozgniewany. - I po raz pierwszy w czasie tego spotkania, patrząc mu prosto w oczy, stwierdziłam ze zdumieniem, że mówi chyba prawdę. Znowu się uśmiechnął, jednak bez cienia wesołości. - Ponieważ jestem człowiekiem racjonalnym, zachowuję ten gniew dla tych, którzy nań zasługują. Źle by o mnie świadczyło, gdybym go skierował przeciwko pani, mademoiselle. Nie mogę dać też upustu temu uczuciu w słowach, bo... to nie leży w moim zwyczaju.

Zakręcił wózkiem tak, że oddalił się ode mnie i zaczął wyglądać przez okno, zapatrzony w ogród różany. Czekałam w milczeniu. Obserwując jego przystojną twarz, piękne oczy, wrażliwe usta, i pomyślałam, że podczas każdej rozmowy z Leonem de Valmy miałam zawsze takie uczucie, jakbym grała w sztuce, w której wszystkie kwestie aktorów są dokładnie ustalone. Wiedziałam, co będzie dalej, i nie omyliłam się.

Z tym swoim niezbyt prawdziwym spokojem powiedział:

- Kiedy człowiek jest kaleką, uczy się pewnej... ekonomii wysiłku, miss Martin. Jakiż byłby pożytek z tego, gdybym teraz rozgniewał się na panią? Przecież pani nie ponosi żadnej winy. Jak się czuje Filip?

Właśnie pomyślałam, że lepiej by zrobił, gdyby wykorzystał z pożytkiem ten swój "bezcelowy" gniew. Kiedy padło pytanie, aż drgnęłam.

- Filip? Dziękuję, w porządku. Był przerażony, zdenerwowany, ale nie sądzę, żeby to spowodowało jakieś złe skutki. Wkrótce pewno o tym zapomni, chociaż teraz jest nawet dumny z tej całej przygody.

Nadal patrzył na ogród. - Tak? Dzieci to nieobliczalne istoty. Miejmy nadzieję, że dla le pauvre petit skończyły się już te "przygody", jak je pani nazywa.

- Proszę się nie martwić, monsieur de Valmy. Miał złą passę, ale już minęła. - I dodałam niekonsekwentnie: - Kiedy wraca do domu pan Hipolit?

Szybko odwrócił głowę, w tym momencie wózek przesunął się tak gwałtownie, że poręcz uderzyła o biurko. Powiedział coś, ale ja w tym momencie zawołałam:

- Ma pan skaleczoną rękę!

- Głupstwo, nic się nie stało.

- Kostka krwawi. Czy mogę panu...

- Naprawdę to głupstwo. Co pani mówiła?

- Zapomniałam. Ach, tak, ciekawa byłam, czy pan wie, kiedy wraca stryj Filipa, Hipolit.

- Nie mam pojęcia. Dlaczego pani pyta?

Patrzyłam na jego skaleczoną dłoń. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że mi się przygląda, jak zawsze twarz miał opanowaną, ale coś takiego było w jego spojrzeniu, że zaniemówiłam.

Odwrócił wzrok. Przesunął machinalnie nóż do przecinania papieru i powtórzył spokojnie:

- Dlaczego pani pyta?

- Po prostu dlatego, że Filip mi ciągle zadaje to pytanie. Myślałam, że może pan ma jakieś wiadomości od pana Hipolita.

- Ach, tak. Niestety, nic dokładnie nie wiem. Mój brat zawsze był dość nieobliczalny. Ale będzie za granicą co najmniej jeszcze trzy miesiące. Myślałem, że Filip wie o tym. Swoją turę odczytową kończy chyba przed Wielkanocą, a potem chce zostać jeszcze przez pewien czas w Grecji, żeby wziąć udział w wykopaliskach, o ile pamiętam, w Delfach. - Uśmiechnął się. - Mój brat bardzo nie lubi pisać listów... Również o tym Filip wie tak samo dobrze, jak ja. - Wziął do ręki nóż do przecinania papieru i położył go dokładnie tam, gdzie leżał przedtem, spojrzał na mnie i znowu czarująco się uśmiechnął. - No cóż, miss Martin, nie będę pani dłużej zatrzymywał. Muszę skierować swój gniew pod właściwym adresem.

Kiedy wychodziłam, sięgał po słuchawkę domofonu.

Właściwie powinnam była napisać zamiast "wychodziłam", "uciekłam", bo w takim nastroju opuszczałam bibliotekę. Do licha. Tygrys bawił się mną, chowając pazury!

Ale choć to było nierozsądne, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mimo tego, co mówił, spora porcja gniewu skierowana była przeciw mnie.

Do Balu Wielkanocnego zostały już tylko dwa tygodnie, musiałam więc szybko pracować. Pogoda znacznie się pogorszyła i nie chodziłam z Filipem na spacery, za to kilka razy, kiedy po południu padało, zabierałam go do stajni, żeby się tam pobawił, dużo czasu spędzaliśmy w domu, dzięki czemu mogłam kroić i szyć. Filip i Berta byli zachwyceni tym, że sama robię balową sukienkę i lubili towarzyszyć mi w każdej fazie jej tworzenia, głośno wyrażając swój zachwyt. Berta oczywiście była lepszą pomocą niż Filip, pozwoliła mi też korzystać ze swojej maszyny do szycia, ponieważ zaś była mego wzrostu i podobnej budowy ciała, mogłam na niej upinać materiał. Stała zawsze cierpliwie w błyszczących zwojach materiału, a ja to wpinałam szpilki, to je wyciągałam, ciągle coś zmieniając.

W miarę upływu czasu zamek coraz bardziej się ożywiał, a wszyscy jego mieszkańcy pełni byli oczekiwania. Jeśli naprawdę brakowało tu pieniędzy, to teraz wcale się tego nie odczuwało. Ze strzępów plotek, jakie do mnie docierały, choć starałam się nie zwracać na nie uwagi, wszystkie koszty balu miał ponieść wyłącznie Leon de Valmy. Monsieur Hipolit, szeptano po kątach, nie przywiązywał wagi do takich imprez, w poprzednich latach to ojciec Filipa finansował bal i zawsze na tę okazję przyjeżdżał z żoną z Paryża, Hipolit zaś, jako obecnie współkurator Filipa, stał się bardzo oszczędny. Jakby nie było, monsieur de Valmy postanowił przywrócić choć część splendoru z dawnych czasów. Na moje niedoświadczone oko przygotowania były czynione z wielką rozrzutnością. Sprzątano mało używane sypialnie, ponieważ w święta wielkanocne miało przyjechać sporo gości, otworzono wielką salę balową i paradny salon, czyszczono starannie kandelabry, polerowano lustra, przestawiano meble, a wszystko pod czujnym okiem monsieur de Valmy. Jego wózek inwalidzki był wszędzie, jeśli któryś ze służących upuścił czyszczoną właśnie srebrną łyżkę, Leon de Valmy to słyszał, jeśli stół został przesunięty po drogocennym parkiecie, a nie uniesiony, Leon de Valmy był na miejscu i karcił gniewnie winowajców. Można też go było często spotkać w rzadko używanych przez rodzinę korytarzach na piętrze, gdzie sprawdzał sypialnie.

I tak, krok za krokiem, stopniowo rozległy dom przygotowywany był na to wielkie doroczne wydarzenie, a napięcie rosło w miarę zbliżania się Wielkanocy. Jeszcze tylko ostateczne wykończenie: przyniesiono kwiaty ze szklarni, kamelie, lilie i wspaniałe rośliny, jakich nie znałam, a oprócz tego narcyzy, hiacynty i dziewicze wśród egzotycznych, mocno pachnących kwiatów, tulipany. W jednej z galerii był nawet mały zagajnik z wierzb nad płytkim basenem, w którym pływała złota rybka, a nad którego brzegiem przysiadła niby stado motyli duża kępa cyklamenów. Na dworze zamontowano reflektory, a wysoko bijąca woda fontanny w noc balu miała celować prosto w złocistą tarczę księżyca. Na szczęście w Wielką Sobotę pogoda się poprawiła, a Niedziela Wielkanocna była piękna i wiał delikatny wietrzyk, kołysząc dzikimi żonkilami w lesie.

Chateau Valmy było całkowicie gotowe.

W Wielką Sobotę wieczorem, kiedy Filip poszedł spać, ostatecznie wykończyłam swoją kreację. Berta została ze mną, żeby mi pomóc, włożyła suknię i zachwycona przechadzała się po pokoju, a ja, siedząc wśród rozsypanych na podłodze szpilek, obserwowałam ją krytycznie.

- Taak - mówiłam. - A teraz, Berto, znowu się obróć. Dziękuję. To chyba wystarczy.

Dziewczyna wdzięcznie dygnęła. Ze zdumieniem patrzyłam, jak bardzo się zmieniła, zrzuciwszy strój pokojówki. Była teraz zaczerwienioną z przejęcia ładną wiejską dziewczyną.

- To piękna suknia, naprawdę piękna. - Zakręciła się, a spódnica zawirowała szerokim kołem i opadła. Wzięła w palce fałdę. - Będzie panienka ślicznie w niej wyglądać - powiedziała z przekonaniem.

- Boję się, że przy tych wszystkich kreacjach na sali balowej będzie wyglądała na to, czym jest, na domową partaninę.

- Nigdy w życiu! - zaprotestowała stanowczo. - Widziałam już niektóre, razem z Mariettą rozpakowywałyśmy walizki. Najładniejsza należy do markizy z żółtego pokoju gościnnego, ale ona sama to stare pudło.

- Sza, Berto - skarciłam ją, śmiejąc się. - Nie możesz przy mnie mówić takich rzeczy.

W takt nuconego walca, zaczęła tańczyć wokół mnie.

- Oczywiście, nasza madame ma najładniejszą suknię. Wygląda w niej jak królowa. Pani Verlaine też jest bardzo elegancka, ona będzie ubrana na czarno.

- Czy przyjechał już monsieur Florimond?

- Jeszcze nie, ale na pewno będzie. Zawsze mówi, że za żadne skarby świata nie pominąłby takiej okazji. A poza tym ubiera połowę zaproszonych pań.

Zbierając porozrzucane szpilki spytałam od niechcenia.

- A monsieur Raoul? Czy zwykle przyjeżdża?

Chwila ciszy. Kątem oka zobaczyłam, że wirująca nadal Berta odwróciła się w moją stronę, zatrzymała i spogląda na mnie, ale zaraz potem spuściła głowę poprawiając fałdę spódnicy.

- Od lat nie przyjeżdżał. Ale tym razem... ma tu być.

Nic nie powiedziałam, nadal zbierając szpilki. Podeszła do mnie i mówiła dalej: - Dlaczego panienka jej nie zmierzy? Niech panienka zostawi te szpilki, potem je zbiorę.

- Kiedy ja już skończyłam. Chyba są wszystkie.

- Proszę w to nie wierzyć - roześmiała się, potrząsając głową. - Tygodnie całe będziemy je znajdować. Proszę włożyć sukienkę. Chcę panienkę zobaczyć w niej i w tych nowych pantofelkach.

Roześmiałam się wstając z podłogi. - Zgoda. Niech tak będzie.

- To wstyd, że tu nie ma porządnego lustra. To w garderobie jest za małe do długiej sukni.

- Mnie wystarczy. Zresztą, kiedy powiedziałam madame, że sama coś sobie szyję, pozwoliła mi skorzystać z lustra w swoim pokoju. Zaraz tam pójdę i zrobię ostateczny przegląd. Jutro wieczorem to moje lustro musi mi wystarczyć.

Poszła za mną do sypialni i poprosiła nieśmiało:

- Tak bym chciała pomóc panience, jak panienka będzie się jutro ubierać na bal. Czy mogę?

- Oczywiście, Berto! Jak to miło z twojej strony. Ale będziesz miała tyle roboty! Ja sobie poradzę. Jak wiesz, nie przywykłam do luksusów.

- Kiedy ja bardzo chcę panience pomóc, naprawdę.

- Wobec tego serdecznie dziękuję. Strasznie się cieszę z tego.

Ubrała się w swoją ciemną sukienkę, fartuszek i czepeczek i pomagała mi założyć arcydzieło mojej produkcji. Wreszcie mogłam się przejrzeć w wąskim lustrze w garderobie.

- Och! Ślicznie panienka wygląda!

- Kosztowała nas dużo pracy, Berto. Ogromnie ci jestem wdzięczna za pomoc. Bez ciebie nie dałabym sobie rady.

Odwracałam się w różne strony, sprawdzając linię sukni i czy materiał dobrze się układa. Ciekawe, jak to amatorskie dzieło będzie wyglądać na tle tych szałowych kreacji na dole. Nagle w lustrze zobaczyłam wyraz oczu Berty - błyszczały z podniecenia i radości. Z całą pewnością była zachwycona, nie imponowały jej suknie projektowane przez Balanciagę czy Florimonda.

- Panienko, jest śliczna. Ładniejszej z pewnością nie będzie! Wygląda panienka jak z obrazka. Zaraz przyniosę pantofelki.

Już miała pobiec do szafy, kiedy pod wpływem impulsu zatrzymałam ją.

- Berto, czy chciałabyś nosić ją na tych waszych tańcach we wtorek? Na pewno masz równie ładną sukienkę, ale gdybyś miała ochotę na tę...

- Och, panienko! - Wzruszona splotła ręce. - Czy miałabym ochotę? Ale przecież ja nie mogę... bo jakże to?

- Czemu nie? Wyglądasz w niej bardzo ładnie i przecież została zrobiona na twoją miarę. Jeśli tylko chcesz, sprawisz mi wielką przyjemność. Nikt nic na pewno nie zauważy.

- Pewno, że nikt tego nie zauważy - przyznała mi rację. - Jutro będą podawać wynajęci kelnerzy i Ber... i naszej służby tu nie będzie. Jeśli panienka naprawdę ją pożyczy... - I znowu zaczęła mi dziękować, szybko jej przerwałam:

- Załatwione, Berto. A teraz muszę pędzić do lustra w pokoju madame, bo ona zaraz wróci na górę.

Berta znowu ruszyła w kierunku szafy.

- Pantofelki, panienko! Niech panienka włoży te nowe!

- Nie, nie warto! - odparłam szybko. - Muszę biec. Jeszcze raz dziękuję, Berto! Dobranoc!

Sypialnia madame de Valmy przylegała do małej bawialni, z której korzystała rano. Weszłam do sypialni, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Był to pastelowy w kolorycie pokój, urządzony w stylu Ludwika Xvi, na toaletce błyszczały piękne srebrne i kryształowe przybory. Na drzwiach do łazienki znajdowało się wielkie weneckie lustro.

Stanęłam przed nim. Za tło miałam długie zasłony z różowego brokatu odbijające się w lustrze. Światło było znakomite. Zrobiłam parę kroków w przód, srebrzyste nitki na białym tle drżały jak światło słoneczne w pajęczynie. Pamiętam, że pomyślałam wtedy: Teraz kopciuszek nie ma żadnej wymówki, żeby nie pójść na bal, a o północy...?

Niecierpliwie potrząsnęłam głową, jakby odpędzając niemądre myśli, zła na siebie, że choć przez chwilę mogę je snuć. I tak już się wystarczająco sparzyłam.

Ktoś był w bawialni. To pewno Berta przyniosła mi srebrne pantofelki. Zawołałam:

- Wejdź, proszę, jestem tutaj. - Zrobiłam do siebie minę. Oto zaraz pojawią się kryształowe pantofelki...

Szybkie kroki w sąsiednim pokoju. I głos Raoula:

- Heloizo, czy chcesz, żebym wszedł do ciebie? - I wtedy zobaczył mnie, znieruchomiał w drzwiach. - Hello! - powiedział lekko zdyszany, jakby się bardzo spieszył.

Otworzyłam usta, żeby mu odpowiedzieć, przełknęłam i znowu je zamknęłam. Nie mogłam wykrztusić ani słowa. Gapiłam się na niego jak uczennica, przyłapana na jakiejś psocie. Wiedziałam, że się okropnie zaczerwieniłam.

Niezręcznie uniosłam spódnicę, żeby przejść przez drzwi, które nadal blokował. Nie ustąpił ani na krok, oparty o framugę czekał, jakby miał tak stać cały wieczór.

- Zrobiłam dalsze dwa niepewne kroki w jego kierunku i zatrzymałam się.

- Proszę nie uciekać. Chcę się pani przyjrzeć.

- Kiedy ja muszę... to znaczy chciałabym...

- Sabino - powiedział bardzo cicho i roześmiał się, a ja słysząc to jeszcze bardziej poczerwieniałam.

Nie bardzo wiem, co stało się później. Chyba trochę się odsunął mówiąc:

- W porządku. A więc naprawdę chce pani uciec? - Ja wybąkałam "nie", a potem "Raoul" i w tym momencie on nagle podszedł do mnie, wziął w ramiona i zaczął całować z przerażającą gwałtownością, co było spełnieniem moich najbardziej skrytych marzeń.

Wreszcie się od niego odsunęłam, trzymając obie ręce na jego piersi.

- Dlaczego, Raoul...

- Co masz na myśli, pytając "dlaczego"?

- Dlaczego właśnie ja? Twój ojciec nazwał mnie "Jane Eyre" i nie bardzo się omylił. A ty, ty możesz mieć każdą. Więc... dlaczego?

- Chcesz wiedzieć dlaczego? - Odwrócił mnie, żebym znowu stanęła twarzą do lustra, trzymając mnie przed sobą. Czułam bicie jego serca. Oczy nasze spotkały się w lustrze. - Wcale nie musisz być taka skromna, ma belle. Dlatego.

Ogarnęło mnie nagle dziwne uczucie, ni to zagubienia, ni to triumfu. Nic nie odpowiedziałam. Cherubiny ze ścian patrzyły na nas nie widzącymi oczami. Za nami złoto, róż i kryształy lśniły tajemniczo. Raoul obserwował uważnie moją twarz.

Już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tej chwili dał się słyszeć jakiś szelest w sąsiednim pokoju. Gwałtownie odwrócił głowę i przez chwilę jego dłonie zacisnęły się na moich ramionach. Puścił mnie, mówiąc spokojnie:

- Ach, to ty, Heloizo. Szukałem ciebie. Podobno chciałaś się zobaczyć ze mną.

Szybko odwróciłam się do lustra, poczułam, że blednę z przerażenia. Staliśmy oboje tak, że byliśmy doskonale widoczni dla każdego, kto wszedł do bawialni. W drzwiach tego pokoju stała madame de Valmy, a obok niej Albertyna. Pani de Valmy mówiła coś przez ramię zapewne do kogoś z gości w korytarzu, niewidocznego dla mnie.

Odpowiedział cichy kobiecy głos i usłyszałam tylko szelest sukni osoby, która odeszła. Nie wiem, czy madame de Valmy widziała, jak Raoul trzymał mnie w ramionach, jednak Albertyna z pewnością tak. Unikając jej ciemnych złośliwych oczu wyszłam z sypialni, Raoul za mną, powiedziałam jąkając się:

- Madame... W sypialni pani oglądałam w lustrze sukienkę. Pani mi pozwoliła...

Nadal nie miałam pewności, czy nas widziała. Zlustrowała mnie wzrokiem całkiem obojętnie, jak zwykle bez cienia uśmiechu. Jednak nie zauważyłam na jej twarzy oznak potępienia.

- Oczywiście pozwoliłam - odparła spokojnym, opanowanym głosem. - Czy tę sukienkę sama pani uszyła, miss Martin? Jest bardzo ładna. Musi być pani uzdolniona krawiecko. Może kiedyś i mnie pani coś uszyje?

A więc wiedziała. Poczułam, że stojący obok mnie Raoul drgnął. Znowu się zaczerwieniłam, ale szybko odpowiedziałam:

- Z największą przyjemnością, madame. Dobranoc, pani, dobranoc panu.

Nie spojrzałam na niego. Prześliznęłam się koło madame de Valmy i zadowolona, że w korytarzu jest ciemno, uciekłam do siebie.

Następnego dnia panował wielki zamęt. Cały czas byłam z Filipem, który - jedyny w całym domu - nie przejmował się ogólnym podnieceniem, był tylko bardzo rozżalony, że nie weźmie udziału w Balu Wielkanocnym.

Na szczęście nie musiałam się widzieć z madame de Valmy. Zaraz po lunchu Albertyna - czy w głosie nie było przypadkiem złośliwości, kiedy mi to mówiła? - przyszła do mnie z poleceniem, żebyśmy, o ile to możliwe, na spacer poszli do wsi i zrobili drobne zakupy, ponieważ pozostała służba (przy tych słowach nie zawahała się nawet) jest bardzo zajęta.

- Oczywiście zgodziłam się i wędrując do Soubirous razem z mocno niezadowolonym, ociągającym się Filipem, doszłam do wniosku, że jestem przewrażliwiona. Madame de Valmy z pewnością nie określiłaby tak drastycznie mojej pozycji, a co do Albertyny jej złośliwość nie powinna mnie wcale obchodzić.

Ale wkrótce zaczęłam wątpić, czy to była prawda. Kiedy zatrzymałam się przed sklepem pana Garcin, żeby wyjąć z torebki karteczkę Albertyny, odsunęła się zasłona z koralików i na ulicę wyszła Albertyna we własnej osobie. Albertyna, która dziś była tak "nieodzownie" potrzebna. Musiała wyjść do Soubirous tuż przede mną.

Zdumiona spojrzałam na nią, ale ona nie okazała cienia zmieszania, minęła mnie z tym swoim uśmieszkiem Mony Lisy i weszła do cukierni obok kawiarni.

Zdenerwowana, spięta weszłam do ciemnego wnętrza apteki monsieur Garcin, gdzie przywitała mnie taka sama złośliwość, jaką przed chwilą bez żadnej wątpliwości zauważyłam u Albertyny. Próbowałam wmówić sobie, że jest to tylko moja bujna fantazja. Kiedy jednak po zrobieniu zakupów w aptece spotkałam na Ulicy madame Rocher, gospodynię proboszcza, nie miałam już żadnych wątpliwości, jej powitanie było lodowate. Gdyby ta dobra kobieta miała dość czasu, żeby przejść na drugą stronę, z pewnością zrobiłaby to. Teraz spojrzała tylko na mnie, kiwnęła głową i powiedziała bonjour zjadliwym tonem, dając mi do zrozumienia, że powinnam znać swoje miejsce. Filipa przywitała serdecznie, ba, nawet powiedziałabym z litością.

Potem, kiedy kupowałam czekoladę w sklepie ze słodyczami stwierdziłam, że uśmiech zacnej tęgiej madame de Decorzent był dziś jakiś sztywny, a jej ciemne oczy patrzyły na mnie z nieskrywaną ciekawością, kiedy spytała:

- Kiedy pani nas opuszcza, mademoiselle?

Serce mocno mi zabiło, ale odparłam z całym spokojem:

- Nieprędko pojedziemy do Thonon, madame. Pan Hipolit wraca dopiero za trzy miesiące.

I gwałtownie odsuwając zasłonę z koralików, wyszłam z Filipem na rozgrzaną słońcem ulicę. Albertyna dobrze wykonała swoje zadanie. Plotki na mój temat rozeszły się po całym Soubirous.

Z godnością zniosłam dalsze spojrzenia i szepty, nim z narzekającym na zmęczenie Filipem znalazłam się na moście, skąd jeszcze mieliśmy spory kawałek do przejścia przez podmokłe łąki.

Do tej pory nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak trudna jest rola kopciuszka.

Po podwieczorku postanowiłam odwiedzić panią Seddon, porozmawiać o plotkach, jakie zapewne krążyły w suterenie, niestety dowiedziałam się, że nadmiar pracy i przygotowania do balu wywołały znowu "jeden z jej ataków" i leży w łóżku niezdolna z nikim się zobaczyć. Siedziałam więc smutna z Filipem, rozmyślając to o cudownym (a zarazem katastrofalnym) uniesieniu, jakie przeżyłam, to o grożącym mi zwolnieniu z pracy.

Kiedy wieczorem przyszła Berta z kolacją dla Filipa, moje nerwy były w okropnym stanie i postanowiłam, że nie stanę twarzą w twarz z moimi pracodawcami. Ale wtedy Filip podniósł wielki lament i powiedział, że nie pójdzie do łóżka, jeśli potem, "w środku nocy" nie przyjdę do niego i nie zabiorę na galerię, skąd patrzyłby na tańce. No cóż, musiałam mu to obiecać i wtedy zadowolony wyszedł z Bertą.

Zamknęłam za nimi drzwi i puściłam wodę na kąpiel dla siebie.

Miałam się ubierać na mój pierwszy bal... gdzieś w tłumie tańczących będzie Raoul... Powinnam czuć ożywienie, radość, podniecenie. Ale kiedy otwierałam opakowanie pachnącego mydła toaletowego, ręce mi drżały, kiedy zaś siedziałam w halce i czesałam włosy, na odgłos stukania podskoczyłam tak, jakbym usłyszała syrenę wozu strażackiego.

- Zobaczę, kto to - powiedziała Berta, która już położyła Filipa i przyszła mi pomóc. Uchyliła drzwi, zamieniła z kimś kilka słów, zamknęła i wróciła do mego pokoju z jakimś małym pudełkiem.

Znieruchomiałam przed toaletką, szczotka zawisła w powietrzu. Lekko zaczerwieniona Berta podała mi to pudełko, unikając mego wzroku.

- To dla panienki. - Jakaś była dziwna tego wieczoru, przygaszona i trochę sztywna.

Przez chwilę miałam ochotę spytać, o czym szepcze służba, ale ugryzłam się w język. Zbyt boleśnie doświadczyłam rezultatów plotkowania Albertyny.

Et tu, Berte, pomyślałam i wzięłam od niej pudełko.

Było lekkie, płaskie, z celofanową pokrywką, pod którą dostrzegłam ciemnozielone, w kształcie serca, żyłkowane liście i kruche, delikatne mlecznobiałe fiołki.

W liściach tkwiła kartka. Nie otwierając paczki mogłam zobaczyć wyzywającą czarną literę R.

W milczeniu skończyłam się ubierać. Przypięłam fiołki, mówiąc cicho: "Dziękuję Berto", i wyszłam, kierując się tam, skąd dobiegała muzyka i śmiech.

Rozdział Xi

Żem jest podwójnym głupcem, dobrze wiem, gdyż kocham i mówię o tym.

(Donne, "Potrójny głupiec")

Bal był w pełnym toku i ucieszyłam się, że państwo de Valmy skończyli już witać gości. Ich miejsce u stóp ukwieconych schodów było puste. W hallu zgromadziło się bardzo wiele osób. Zatrzymałam się na galerii, nie mając chęci samotnie zejść po wielkich schodach, na szczęście z któregoś pokoju wyszły rozmawiając trzy młode kobiety, poszłam więc za nimi.

Nie zauważona z łatwością przemknęłam przez tłum w sali balowej i znalazłam ukryty za filarem i azaliami kącik, skąd mogłam spokojnie obserwować tańczących.

Nigdzie nie udało mi się dostrzec wózka Leona de Valmy, widziałam tylko Heloizę, pięknie wyglądającą w wytwornej sukni lawendowego koloru, tańczącą ze starszym brodatym mężczyzną, na szyi którego błyszczał jakiś order na błękitnej wstędze. Przy jednym z okien spostrzegłam Florimonda rozmawiającego, a właściwie słuchającego starej damy z zakrzywionym nosem i niebieskimi włosami. Pochylony lekko w przód sprawiał wrażenie, iż jego zdaniem jest najbardziej inteligentną i błyskotliwą istotą w całej sali. I może tak było. Gdyby nawet była najgorszą nudziarką, jestem pewna, że Florimond miałby taką właśnie minę.

Zaczęłam szukać wzrokiem Raoula. W pewnym momencie tańczące przede mną pary odsunęły się i wtedy zobaczyłam go. Tańczył z ładną szczupłą dziewczyną, o lekko skośnych oczach i pięknych ustach. Była w czarnej z wysokim kołnierzem sukni, o wytwornym prostym kroju, zapewne ze znakomitej firmy Madame Fath. Tańczyli przytuleni do siebie, a ona coś szybko mówiła, spoglądając na niego spod długich rzęs. Nie wiem, czy jej odpowiadał, ale się uśmiechał. Byli przepiękną parą i wspaniale tańczyli, co zwracało powszechną uwagę, a ja na to musiałam patrzeć. Chyba pani Seddon miała rację, tam gdzie pojawił się Raoul, od razu powstawały plotki. Ciekawa byłam, kim jest ta dziewczyna. Czy gdyby ze mną zatańczył, ludzie też zwróciliby na nas uwagę podnosząc pytająco brwi? Kto to jest ta dziewczyna? Całkiem nieznana. I, moja droga, ta jej suknia... Guwernantka? Ach, tak, rozumiem...

Orkiestra przestała grać i tańczący skupili się pod ścianami sali balowej. Byłam dobrze ukryta za filarem i ścianą azalii, koło mnie szemrał cieniutki strumyczek wody, monotonnie jak muzyka szpinetu. Był tu też basenik z rybami, do którego woda kapała ze zwisającej warstwy mchu. W basenie odbijały się azalie, a złote i srebrne ryby ruszały się leniwie.

Znowu rozległa się muzyka, zagłuszając rozmowy, śmiechy i ciche kapanie wody. Na parkiecie znowu pojawili się tancerze. Tym razem Raoul tańczył z jakąś starszą kobietą w okropnej niebieskiej sukni, ale za to mającą wspaniałe brylanty. A potem z brunetką o wydatnym nosie i dłońmi jak żółte szpony. I znowu z uroczą blondynką. I z kobietą o farbowanych włosach, w czarnej sukni, obwieszoną szmaragdami. I z siwowłosą damą o miłej twarzy. I jeszcze raz z blondynką.

W zielonkawej wodzie zawisła nieruchomo ryba, rytmicznie wachlując płetwami. Płatek różowej azalii pływał po wodzie. Przypomniałam sobie o złożonej Filipowi obietnicy. Wstałam, poprawiając fałdy sukni. Przestraszona tym ryba schroniła się pod nawisem mchu.

Kiedy nieoczekiwanie usłyszałam tuż za sobą głos: "Mademoiselle", drgnęłam, jakbym popełniła coś złego, i upuściłam torebkę, która omal nie wpadła do basenu.

Ten, kto to powiedział, pochylił się uprzejmie, żeby ją podnieść. Powinnam była wiedzieć, że prędzej czy później znajdzie mnie i przyjdzie, żeby pocieszyć w osamotnieniu.

- Monsieur Florimond! - zawołałam. - Ależ mnie pan przestraszył!

- Bardzo przepraszam. - Z uśmiechem podał mi torebkę. - Ale teraz, mademoiselle, proszę nie uciekać. Musi mi pani zapewnić alibi.

- Alibi?

Szeroko rozłożył ręce. - Moja droga, nie tańczę. Nie bardzo mi wolno. I pomyślałem sobie, że jeśli szybko panią wytropię, będziemy sobie mogli poflirtować, co umiem robić bez żadnego wysiłku.

- A przy tym - powiedziałam, widząc, że już sięga do kieszeni - będzie mógł pan spokojnie sobie zapalić? W porządku, monsieur Florimond. Niech ten mój kąt będzie dla pana palarnią.

- Wyrozumiała kobieta - powiedział nie zbity z tropu Florimond - cenniejsza jest od klejnotu.

- Niech pan w to nie wierzy. Nie ma takiej kobiety. - Mówiąc to, znowu usiadłam. - Nie, dziękuję, nie palę.

- Od brylantów, pereł i rubinów - z westchnieniem powiedział Florimond, zajmując fotel obok i zapalając z namaszczeniem papierosa. Potem spojrzał na mnie życzliwie ponad błękitnym dymkiem. - Całkiem ładną masz sukienkę, moja droga.

Roześmiałam się. - Szekspir składający gratulacje Minou Drou z powodu zręcznego wiersza? Dziękuję panu.

Zmrużył oczy. - Kiedy ja naprawdę tak uważam. Ale pani jest zbyt skromna. Szukałem pani, ale nie widziałem, żeby pani choć raz zatańczyła.

- Nie znam tu nikogo.

- O, la-la Heloiza nie przedstawiła pani żadnemu młodzieńcowi?

- Nie widziałam jej. Późno zeszłam.

- A teraz... tak, jest, o tam, tańczy z monsieur de St. Hubert. - Jeszcze raz spojrzał na salę. - A gdzie Raoul? On zna tu wszystkich. Może...

- Och, nie, proszę! - Zawołałam impulsywnie. Widząc zaś pytający wzrok Florimonda dokończyłam niezręcznie: - Właśnie miałam iść na górę. Obiecałam Filipowi, że pójdę do niego. I bardzo, bardzo proszę nie zawracać głowy panu Raoulowi!

- Na górę? I nie wróci już pani, to pani miała na myśli? - Patrzył na mnie łagodnie. - Dlatego właśnie zeszła pani tak późno i ukryła się wśród azalii?

- Ja... co pan chciał przez to powiedzieć? - Spojrzał bacznie na fiołki. Milczał. Dotknęłam bezwiednie kwiatów i po chwili odezwałam się: - Skąd pan wie?

Potrząsnął głową. - Moja droga - powiedział cicho - chyba się pani orientuje, że cokolwiek zdarzy się w Valmy, od razu wie o tym cała dolina.

- Tak, doskonale się orientuję - odparłam z goryczą i odwróciłam od niego wzrok. Jedna z ryb pyszczkiem potrącała różowy płatek. Patrzyłam na nią z roztargnieniem. Muzyka docierała do mnie jakby z wielkiej odległości. Tutaj, wśród azalii, była oaza ciszy, przerywanej tylko spadaniem kropli wody z mchu.

Odezwał się po dłuższej chwili: - Jest pani jeszcze bardzo młoda.

- Mam dwadzieścia trzy lata. - Chciałam żeby to zabrzmiało bojowo.

- Mademoiselle... - wyraźnie starał się dobierać właściwie słowa - jeśli zamierzałaby pani opuścić Valmy, to dokąd udałaby się pani?

Oszołomiona spojrzałam na niego w milczeniu. No tak, to prawda. Nie wyobrażałam sobie dotąd rozmiaru skandalu, wywołanego złośliwością Albertyny. Madame de Valmy (coś ścisnęło mnie w gardle), a może jej mąż wspomnieli mu, że zamierzają usunąć mnie z pracy. A Florimond chciał jakoś delikatnie uprzedzić mnie o tym. Wszyscy już chyba uważali, że mają prawo wtrącać się w moje najbardziej osobiste sprawy.

Sama nie wiem, co ja o tym myślałam. Chyba tylko to, że kochałam Raoula, że mnie całował, że jest tu dzisiaj na balu. Chciałam go zobaczyć, ale zarazem bałam się tego. O jego uczuciach oraz "intencjach" w ogóle nie myślałam. Był tu gdzieś w pobliżu, a ja go kochałam. To wszystko.

Słysząc, że Florimond coś mówi, wróciłam do rzeczywistości.

- Czy ma pani we Francji przyjaciół, czy jest pani tu zdana całkowicie na siebie?

Odparłam cicho, bardzo spięta: - Nikogo we Francji nie znam. Ale nie jestem zdana całkowicie na siebie.

- Co pani chce przez to powiedzieć?

- Monsieur Florimond, jest pan bardzo uprzejmy i ja to w pełni doceniam. Ale bądźmy szczerzy, kiedy już zaszliśmy tak daleko. Martwi się pan, że zostanę zwolniona, ponieważ całowałam się z Raoulem de Valmy. Czy tak?

- Niezupełnie.

- A więc, o co chodzi? - spytałam zdziwiona.

- Ponieważ pani jest także zakochana w Raoulu - odparł łagodnie.

- I co z tego? - Prawie mi zabrakło tchu.

- To, co powiedziałem. Pani jest zbyt młoda. Nie ma pani gdzie się schronić. Jest pani bardzo samotna.

- Nie, już mówiłam panu, nie jestem samotna.

Spojrzał na mnie dziwnie.

- Czy to byłoby tak bardzo niemożliwe - mówiłam bardzo spokojnie - gdybym się schroniła, jak pan to określił, u Raoula? - Znowu milczenie. Słowa jakby zawisły w ciszy. Ściskałam tak mocno zamek torebki, że aż zabolały mnie palce. Spojrzałam na niego. - Tak, proszę pana. Bądźmy oboje całkowicie szczerzy. Czy to takie niemożliwe, żeby Raoul zaopiekował się mną?

- Moja droga... - zaczął Florimond i urwał.

- Słucham, monsieur?

Głęboko odetchnął. - Pani i Raoul?... Nie, mademoiselle. Nie, nigdy, nigdy.

Po krótkiej chwili spytałam go: - Jak dobrze zna pan Raoula?

- Raoula? Wystarczająco dobrze. Niezbyt blisko, ale... - Znowu urwał i szeroką dłonią pociągnął kołnierzyk koszuli jakby chciał go rozszerzyć. Nie patrzył mi w oczy. - Do diabła! - nieoczekiwanie zaklął i zaczął gasić papierosa w doniczce z azalią.

Byłam wściekła na niego. - Jeśli pan go nie zna bliżej, to może wyjaśni mi pan, co miał na myśli?

Wreszcie spojrzał na mnie. - Moja droga, nie mogę. Nigdy nie powinienem był mówić tego. Zrobiłem rzecz niewybaczalną. Nie będę dalej poruszać tego tematu.

- Dlatego, że jest pan gościem monsieur de Valmy?

Prawie podskoczył. - Jest pani dla mnie za bystra, moja droga. Dlatego i z innych powodów.

Oczy nasze spotkały się, na poły zawstydzeni doskonale się rozumieliśmy. Ale ja nadal byłam wściekła i powiedziałam:

- Jeśli już mówimy zagadkami, to dlaczego pan sądzi, że wszystkie tygrysy są tak samo okrutne.

- Mademoiselle...

- Dobrze, dajmy temu spokój. Ma pan czyste sumienie, zostałam ostrzeżona. To bardzo miło z pańskiej strony, że pan zawracał sobie tym głowę. Ale może byśmy zaczekali i zobaczyli, jak będzie?

Westchnął ciężko. - Omyliłem się - powiedział. - Nie jest pani tak młoda, jak myślałem. - Zaczął szukać następnego papierosa, uśmiechając się do mnie życzliwie. - No cóż, powiedziałem swoje, co było z mojej strony bezczelnością, a pani przyjęła to bardzo uprzejmie. I proszę pamiętać, że gdyby pani musiała szukać schronienia, to ma pani we Francji jeszcze kogoś.

Gniew mój rozwiał się całkowicie. - Monsieur Florimond...

- A teraz zmieńmy temat. Może byśmy znowu sobie poflirtowali? Czy pani pamięta, w jakim miejscu skończyliśmy? Albo może wolałaby pani szybką partyjkę szachów?

Roześmiałam się niepewnie. - Dla mnie byłaby bardzo szybka. W porównaniu ze mną Filip jest mistrzem. Pokonałby mnie pan w ciągu trzech minut.

- Szkoda wielka. Nie ma nic lepszego niż szachy i papieros w odpowiedniej proporcji, żeby oderwać myśl od dobrych rad starego głupca, który powinien jednak mieć trochę rozumu. - Poklepał po ojcowsku moją rękę. - Wybacz mi, dziecko. Musiałem to zrobić, czy te rady nie przyszły za późno?

Uśmiechnęłam się do niego. - Monsieur Florimond, choć może to nie jest właściwy moment w naszym flircie, ale muszę wyznać, że jest pan bardzo kochany. Niestety tak... jest już o wiele za późno.

Nagle za plecami usłyszałam głos Raoula:

- A więc tutaj jesteście! Carlo, czemu, u licha, schowałeś ją w tym kącie? Przecież od dwóch godzin obserwuję wszystkie drzwi! Nie sądziłem, że uważa ciebie i złote rybki za takie frapujące towarzystwo. O, czym rozmawialiście z takimi ponurymi minami, mon vieux? Na co jest o wiele za późno?

- Na twoje przyjście - odparł spokojnie Florimond. - A teraz weź miss Martin, zatańcz z nią i staraj się jej wynagrodzić to, że tyle czasu spędziła ze złotymi rybkami.

Raoul uśmiechnął się. - Zaraz to zrobię. Lindo, idziemy.

I poszłam z nim.

Florimond popatrzył na mnie zatroskany. Ale kiedy ogarnęła nas muzyka, natychmiast o tym zapomniałam.

- Trwało to wieczność - szepnął mi do ucha. - Długo tu jesteś?

- Niezbyt długo.

- Dlaczego tak późno?

- Bałam się zejść na dół.

- Bałaś się? Dobry Boże, czemu? Ach tak, oczywiście Heloizy.

- Ona widziała nas, wiesz dobrze.

- Tak. - Roześmiał się. - Martwisz się tym?

- Oczywiście.

- Musisz oduczyć się tego.

Czułam pulsowanie w gardle. - Co masz na myśli?

Nic nie odpowiedział, tylko znowu się roześmiał i zaczęliśmy tańczyć w takt szybkiej muzyki. Mignął mi filar, grupa mężczyzn w czerni, wózek inwalidzki...

Leon de Valmy?

Obserwował nas oczywiście. Cień w samym środku kalejdoskopu, pająk w rozświetlonej sieci... opadły mnie głupie myśli. Potrząsnęłam głową, jakbym chciała je odpędzić. Do licha z nim, wcale się go nie boję... Ale czy naprawdę?

I znowu po zrobieniu koła znalazłam się na wprost niego, popatrzyłam mu prosto w oczy i uśmiechnęłam się promiennie.

Był tym zaskoczony, nie miałam żadnych wątpliwości. Widziałam, jak czarne brwi uniosły się w górę, ale zaraz usta jego ułożyły się w uśmiech.

Inne pary zasłoniły go, a ja miałam uczucie, że mój pracodawca jest naprawdę rozbawiony żartem, którego ja nie rozumiem. Doprawdy było to bardzo niemiłe wrażenie.

- Raoul - odezwałam się nagle.

- Słucham.

- Och, nic takiego.

- Po prostu, Raoul?

- Tak.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. - Soit - powiedział tylko, ale ja czułam, że mnie zrozumiał.

Kiedy taniec się skończył, byliśmy w przeciwnym rogu sali niż Leon de Valmy, koło jednego z wysokich okien. Raoul nie zamierzał mnie zostawić. Stał milcząc, jakby zapomniał o tłumie, który nas otaczał, o uniesionych pod wpływem zdumienia brwiach. Zauważyłam kilka zaciekawionych spojrzeń, ale wcale się tym nie przejęłam. Próbowałam odnaleźć w tłumie madame de Valmy, ale tak, żeby mnie nie zauważyła. Nie było jej.

Muzyka znowu zaczęła grać. Raoul odwrócił się do mnie.

- Wiesz - powiedziałam niepewnie - nie musisz zajmować się mną, ja...

- Nie bądź głupia - uciął krótko, obejmując mnie.

Ta rozmowa w stylu zakochanych oczywiście dodała mi odwagi. Roześmiałam się, zapominając o Heloizie de Valmy, o uniesionych brwiach, nawet o Leonie i jego rozbawieniu.

- Nie będę - szepnęłam cicho. I znowu wirowaliśmy w tańcu.

- Ja już swoją pańszczyznę odrobiłem - powiedział Raoul stanowczo. - Tańczyłem z każdą obecną tu starszą damą. A teraz daj mi spokój, dziewczyno... I tak dobrze, że nie znalazłem cię wcześniej, bo w ogóle nie wypełniłbym swych obowiązków...

Tańczyliśmy na skraju sali balowej, koło otwartych francuskich okien, gdyż noc była ciepła.

- Tak jak ja ich nie spełniam obecnie... - dokończyłam.

I nim zdałam sobie sprawę, co on zamierza, znaleźliśmy się w loggi, niepostrzeżenie uciekając z tłumu, jak gałązki porwane prądem wody. Z okien dobiegała muzyka, na niebie wisiał wielkanocny księżyc, a w ciemnościach ogrodu tańczyły żonkile. Zawadziłam spódnicą o narcyze na skraju tarasu. Milczeliśmy. Jak zaczarowani chwilę tańczyliśmy wzdłuż arkad loggi, a potem znaleźliśmy się w słabo oświetlonym saloniku, gdzie ogień kominka ogrzewał samotne cienie, a stłumiona muzyka dochodziła do nas jakby z wielkiej dali.

Byliśmy w cieniu. Zatrzymał się. Objął mnie mocno szepcząc:

- A teraz...

Później, kiedy już mogłam mówić, powiedziałam drżącym głosem:

- Kocham cię, kocham, kocham. - Oczywiście po takim wyznaniu bardzo długo trudno było rozmawiać czy nawet odetchnąć.

Kiedy wreszcie puścił mnie i odezwał się, miał bardzo zmieniony głos, lekko zachrypnięty, jednak z nutą śmiechu.

- Nie zamierzasz teraz zapytać mnie o to?

- O co?

- O to, o co pyta mężczyznę każda kobieta na świecie:

"Czy mnie kochasz?"

- Przyjmę wszystko, co zechcesz mi dać - odparłam.

- Już przedtem mówiłem ci, Lindo, nie bądź zbyt skromna.

- Nic na to nie poradzę. Tak czuję.

- O Boże! - Głos znowu miał zmieniony, przyciągnął mnie do siebie. Nie całował, tylko trzymał mocno w ramionach i mówił nad moją głową w ciemność:

- Słuchaj, Linda, słuchaj...

- Słucham.

- Jeśli idzie o miłość, to sam nie wiem. Mówię uczciwie. Nie wiem.

Serce mi się ścisnęło chyba współczuciem, co może się wydać absurdalne.

- To nieważne. Raoul, naprawdę nieważne.

- Ważne. Musisz wiedzieć. Były inne kobiety, chyba wiesz o tym. I to wiele.

- Wiem.

- Teraz jest inaczej. - Milczenie i jakby śmiech. - Musiałem to powiedzieć. - Policzkiem dotknął moich włosów. - Linda... Cóż za dziwne imię dla Francuzki... Teraz już wiesz. Pragnę cię. Potrzebuję, na Boga, i to jak bardzo. Jeśli nazwiesz to miłością...

- Wystarczy, wierz mi.

Znowu milczenie. Poblask mocno płonącego w kominku ognia zaludnił pokój cieniami. Jedno z żywicznych polan zasyczało i strzeliło.

Westchnął cicho i puścił mnie na długość wyciągniętej ręki. Normalnym rzeczowym tonem zapytał:

- O czym rozmawialiście z Carlem?

Było to tak nieoczekiwane, że zaczęłam się jąkać.

- Ja... ja nie bardzo pamiętam. O różnych rzeczach. Ach, tak, o mojej sukni.

Uśmiechnął się. - Daj spokój, mów prawdę. Rozmawialiście o mnie.

- Skąd wiesz o tym?

- Szósty zmysł.

- Daj spokój, nie mów mi, że również go masz.

- Również?

- Twój ojciec jest czarownikiem, nie wiedziałeś o tym?

- Nie wiedziałem. Powiedzmy raczej, że mam znakomity słuch. Czy Carlo nie ostrzegał cię przed moimi niecnymi zamiarami?

- Oczywiście.

- Na Boga, naprawdę?

- Coś w tym stylu. Robił to za pomocą aluzji i miał jak najlepsze intencje.

- Nie wątpię. Co powiedział?

Roześmiałam się cytując: - "pani i Raoul, nie, nigdy, nigdy". Ale nie złość się, uwielbiam Florimonda, a on chciał tylko mego dobra.

Spojrzał na mnie bacznie. - Wcale się nie złoszczę. Niestety miał cholernie dużo racji. Nie chodzi tu o moje motywy, ale o to, że ty i ja... - urwał. - Wyjaśniłem ci, jaki jest stan moich uczuć, ale ty... powiedziałaś, że mnie kochasz.

- Tak, tak i jeszcze raz tak.

Uśmiechnął się. - Znowu trzy razy. Bardzo jesteś szczodra.

- Nie mówmy o Carlu. Poza tym jest taki wiersz angielski, w którym poeta mówi: "Cokolwiek powiem trzy razy, jest prawdą".

Znowu milczenie. Nadal trzymając mnie mocno, powiedział:

- Zaryzykowałabyś więc i wyszła za mnie za mąż?

Zadrżałam. - Przecież twój ojciec...

Ścisnął mnie tak mocno, że aż zabolało.

- Mój ojciec? Co to ma z nim wspólnego?

- Będzie zły. Może jakoś przeciwdziałać temu... zmusić cię do opuszczenia Bellevigne albo...

- I co z tego? Nie jestem związany ani z nim, ani z Bellevigne. - Roześmiał się gniewnie. - Obawiasz się, że zaszkodzisz mojej pozycji? Moim możliwościom? Na Boga, co za pomysł.

- Ale przecież kochasz Bellevigne - mówiłam lekko drżącym głosem. - Sam to kiedyś powiedziałeś mi, a pani Seddon...

- Ona także o mnie mówiła?

- Wszyscy o tobie mówią - odparłam szczerze.

- Czy ci więc powiedziała, że nie mam nic oprócz Bellevigne, i tylko do czasu gdy dorośnie Filip Valmy?

- Tak.

- No cóż, ma rację. - I dodał łagodniejszym już tonem: - Czy ta po trzykroć wyznana miłość pozwoli ci zdecydować się na ubogą przyszłość?

- Powiedziałam przecież, że przyjmę wszystko, co zechcesz mi dać.

- Mimo wszelkich zastrzeżeń?

- Tak.

- Bez perspektyw?

- Tak.

Wtedy roześmiał się z nutą triumfu w głosie. - O to nie musisz się martwić - powiedział tajemniczo. - W sposób uczciwy czy nieuczciwy zawsze będę miał jakieś możliwości.

- Jesteś po prostu awanturnikiem - stwierdziłam.

Spojrzał na mnie badawczo.

- A ty nie?

- Chyba tak - odpowiedziałam powoli.

- Nie chyba, ale na pewno. Diament trzeba ciąć diamentem. A teraz pocałuj mnie, żeby przypieczętować umowę.

Potem, kiedy mieliśmy wyjść, spytałam z wahaniem:

- Czy im powiemy?

- Oczywiście. Dlaczego nie? Chciałbym o tym krzyczeć głośno, ale jeśli chcesz, możemy zaczekać do jutra.

- O tak, proszę cię.

Zęby błysnęły mu uśmiechem. - Czy to takie straszne, ma mie? Boisz się mego ojca?

- Tak.

Spojrzał na mnie zdumiony. - Naprawdę? Nie ma czego się bać. Ale jeśli wolisz, sam im to powiem. Trzymaj się na uboczu, dopóki tego nie zrobię.

- Oni... oni będą bardzo źli.

- Źli? Nie doceniasz siebie, moja droga.

- Nie rozumiesz. Ja... ja i tak miałam być zwolniona. To nie ułatwi nam sprawy.

- Miałaś być zwolniona? O co ci chodzi, na miłość boską?

- To, co słyszałeś. Spodziewam się, że powiedzą mi to jutro. Dlatego nie chciałam zejść do sali balowej.

- Ale dlaczego? Jaką zbrodnię popełniłaś?

Spojrzałam na niego z uśmiechem. - To przez ciebie.

Po chwili dopiero zrozumiał, o co mi chodzi.

- Dlatego, że Heloiza widziała jak ciebie całuję? I za to mieliby ciebie zwolnić? Nonsens - uciął krótko.

- Kiedy to prawda. Przynajmniej tak mi się zdaje. Sam słyszałeś, jak madame się do mnie wtedy odezwała, a kiedy dziś byłam w Soubirous, wszyscy już o tym wiedzieli. - I opowiedziałam, co spotkało mnie we wsi. - Albertyna, pokojówka, musiała tam strasznie naplotkować, ponieważ mnie nie lubi, jednak dobrze wie, co zamierza zrobić madame.

Wzruszył obojętnie ramionami. - To nie ma znaczenia. Nie powinnaś się tak bardzo tym przejmować. Moim zdaniem mylisz się. Heloiza nigdy nie zgodziłaby się na to, żebyś odeszła.

- Może masz rację - powiedziałam niepewnie. - Choćby ze względu na Filipa.

- Ze względu na Filipa? - spytał szybko.

- Tak. Nie zrozum mnie źle. Nie sądzę, bym zrobiła wiele dla Filipa. Wtedy w lesie, kiedy padł ten strzał, po prostu zachowałam zimną krew, dzięki czemu on się zbytnio nie przeraził, ale kiedy omal nie spadł z balkonu, uratowałam mu życie, a twój ojciec powiedział...

- Kiedy to było? - przerwał mi Raoul. - O czym mówisz?

- Nie wiedziałeś o tym? - spytałam zdziwiona. - I opowiedziałam mu o wszystkim, co się wydarzyło po mojej wyprawie do Thonon na zakupy. Słuchał uważnie, patrząc w ogień. W migocącym świetle nie widziałam wyrazu jego twarzy. Z roztargnieniem sięgnął po papierosa, w błysku zapałki dostrzegłam, że zmarszczył czoło. - A tego wieczoru, kiedy mnie pierwszy raz pocałowałeś, twój ojciec wiedział o tym. Jestem tego pewna! Pamiętasz ten wieczór? - dokończyłam.

- Pamiętam.

- Ale wtedy nie było mowy o tym, żeby mi wymówić. A teraz tak.

Roześmiał się. - Moja miła, daliśmy im jeszcze więcej powodów. Niech cię to pocieszy. Jest całkiem prawdopodobne, że teraz wszyscy w sali balowej wiedzą, że wszedłem tu z tobą i bardzo chcieliby wiedzieć, dlaczego.

- Nie sądzę - odparłam zbyt ostro - żeby mieli jakieś wątpliwości dlaczego. Bardzo to piękne, monsieur de Valmy, że pan swoje przygody miłosne rozgrywa w wielkopańskim stylu, ale ja jestem tylko guwernantką. Nie śmiej się ze mnie. Jutro będę musiała się z nimi spotkać twarzą w twarz.

- Razem ze mną, ma cherie, nie zapominaj o tym. A teraz nie myślmy o jutrze. Teraz jest nasz wieczór, a my jesteśmy zaręczeni. - Wziął mnie za obie ręce. Jeśli nie możemy głośno o tym krzyczeć, przynajmniej możemy to uczcić we dwoje. Chodź, napijemy się szampana.

- I coś zjemy - dodałam.

- Biedne dziecko! Nic nie jadłaś?

- Nic a nic. Siedziałam w kącie, a tyś tańczył, pił i świetnie się bawił...

- Nieprawda - zaprotestował Raoul. - Musiałem się pokazać z partnerkami, które mnie omal nie zadeptały na śmierć i które koniecznie chciały ze mną tańczyć, pić i bawić się. Chodź, idziemy coś zjeść.

W wielkiej jadalni było tłoczno, goście wesoło rozmawiali, strzelały korki od szampana. Raoul torował mi drogę. Kilka osób pozdrowiło go, patrząc na mnie z ciekawością, ale on się nie zatrzymywał. Kiedy dotarliśmy do wielkiego lśniącego srebrem stołu, przypomniałam sobie coś i dotknęłam jego rękawa.

- Zapomniałam o czymś. Obiecałam Filipowi, że w połowie balu przyjdę do niego. Muszę iść.

Odwrócił się gwałtownie. - Do Filipa? Po co, u licha?

- On się czuł całkowicie poza nawiasem wszystkich przygotowań, więc obiecała mu, że przyjdę "w środku nocy". Nie mogę sprawić mu zawodu.

- Wiesz... trochę przesadzasz, to nie należy do twoich obowiązków.

- Nie masz racji. Uważam, że zaraz muszę iść do niego, bo zaśnie i będzie potem myślał, że o nim zapomniałam.

- Sądziłem, że umierasz z głodu.

- Umieram. - Z żalem spojrzałam na wspaniale zastawiony stół. Tuż obok mnie był półmisek apetycznej sałatki z krabów, przybrany gałązkami pietruszki. - Dałam mu słowo.

- Zawsze dotrzymujesz słowa?

- Zawsze.

- Zapamiętam to.

Roześmiałam się. - Zawsze dotrzymam słowa, jeśli teraz pozwolisz mi dotrzymać tego, które dałam Filipowi. W tej chwili on jest na pierwszym miejscu.

- No, to muszę ci pozwolić. Ale ja pójdę z tobą, nie dopuszczę do tego, żebyś w drodze zemdlała z głodu. - Spojrzał na swój zegarek. - Wkrótce będzie północ, "środek nocy". Złamiemy kilka dalszych zasad i weźmiemy jedzenie na górę. Filip będzie miał przyjemność, a my swoje święto.

- Raoul! Wspaniały pomysł!

- Doskonale. Zaraz postaram się o coś do jedzenia i picia. Na co masz ochotę?

Spojrzałam na stół. - Na wszystko - odparłam krótko.

Zdziwił się. - Ależ ty jesteś głodna!

- Okropnie. Ale nawet gdybym nie była, nie mogłabym przejść spokojnie koło tych wspaniałości. W życiu nie widziałam czegoś takiego.

Patrzył na mnie dziwnym wzrokiem.

- Chcesz przez to powiedzieć, że nigdy nie byłaś na balu?

- Na takim balu? Nigdy.

- Będziesz miała co wspominać.

- Na pewno, przecież w mojej niewesołej przeszłości takie wydarzenia po prostu się nie mieściły - powiedziałam ironicznie. - Czy mogłabym dostać tę babeczkę z bitą śmietaną?

- Jeśli koniecznie chcesz... Szampana pewno też nigdy nie piłaś? Świetna myśl. Dzisiaj wypijesz. Niech Bóg mi wybaczy babeczkę z bitą śmietaną i szampana. Idź teraz na górę do Filipa, a ja zorganizuję coś do jedzenia. Przyniosę wszystkiego po trochu.

- Wspaniała obietnica - odparłam i wyszłam z zatłoczonej sali.

Najbardziej obawiałam się spotkać Leona de Valmy. Ominęłam wejściowy hall i wielkie schody i pobiegłam w stronę bocznych schodów, z których zwykle korzystaliśmy z Filipem.

Na szczęście moje obawy były płonne. Dotarłam do schodów przez nikogo nie zauważona i unosząc rąbek spódnicy pobiegłam nimi, wychodziły na korytarz, naprzeciw drzwi prowadzących do pokoi madame de Valmy. Na jednym z ostatnich stopni nagle się zachwiałam, gdyż pękł mi pasek jednego sandałka. Pochyliłam się, żeby go podnieść, i wtedy zobaczyłam, że z drzwi bawialni madame wychodzą dwie starsze panie. Serce mi zamarło, ale zaraz odetchnęłam z ulgą, żadna z nich nie była Heloizą. Jedną nawet znałam, to ona tak wspaniale unosiła brwi, dając wyraz swej dezaprobaty, kiedy obserwowała najpierw tańczącą z Raoulem blondynkę, a potem mnie. Ciekawe, jak wysoko uniosłyby się jej brwi, gdyby wiedziała, że wkrótce mam na górze randkę z Raoulem, co prawda z Filipem jako przyzwoitką.

Sandałek był moim alibi. Zaczekałam uprzejmie, żeby mnie minęły, a potem poszłam do swego pokoju, oczywiście po to, żeby dokonać koniecznej reperacji. Uśmiechnęłam się do nich, w odpowiedzi one skinęły uprzejmie głowami, kierując się do głównych schodów.

Korytarz był pusty, spojrzałam bacznie na drzwi pokoju Heloizy, znów uniosłam rąbek spódnicy i skierowałam się do sypialni Filipa.

Gdzieś w głębi domu zaczął bić zegar. Północ. Uśmiechnęłam się. Dokładnie połowa nocy. Miałam nadzieję, że Filip jeszcze nie śpi.

Zegar wybił dwunastą, kiedy szybko szłam korytarzem. I nagle uderzyła mnie zaskakująca myśl. Stanęłam jak wryta, patrząc na trzymany w ręku sandałek. Północ. Zgubiony pantofelek. Ucieczka z balu.

Zmarszczyłam czoło. To wszystko było tak absurdalne, że aż niepokojące. Roześmiałam się, wzruszając ramionami.

Rozdział Xii

Och, te smakołyki, które zgromadził szczodrą ręką na złocistych talerzach, w jasnych koszach. O rzeźbione srebro, wspaniale lśniące w ciszy i samotności nocy...

(Keets, "Wigilia św. Agnieszki")

Pij na pohybel Ignorancji! Porozmawiaj z siostrą Śmiercią!

(Tennyson, "Wizja grzechu")

Filip nie spał. Kiedy wślizgnęłam się cicho do jego sypialni, zobaczyłam, że ubrany w szlafrok siedzi wyprostowany na łóżku, wpatrując się w drzwi. Ogień palił się wesoło, choć dawno powinien być zgaszony. Zasłony na drzwiach balkonowych nie były zaciągnięte, tak że poświata księżycowa oświetlała górną część łóżka.

Mały chłopiec, blady w srebrnej poświacie bardziej niż zwykle, patrzył na mnie wielkimi czarnymi oczami. Wydał mi się tak bardzo kruchy. Powitał mnie jednak z ożywieniem:

- Strasznie długo nie było pani.

- Sam powiedziałeś "w środku nocy", pamiętasz? A teraz właśnie jest północ.

- Północ, naprawdę? - Wyraźnie się ucieszył. - Patrzyłem na ogień, wiedziałem, że pani przyjdzie.

- Musiałam przyjść. Jak ci się udało nie zasnąć tak długo?

- Zobaczyłam kubek z nie wypitą czekoladą na bocznym stoliku i roześmiałam się. - Och, rozumiem. Sprytny jesteś. I wcale nie chciało ci się spać?

- Trochę tak - wyznał. - Pomogło mi dokładanie do ognia.

- Dlatego podtrzymywałeś go?

Odwrócił wzrok i zaczął skubać brzeg kołdry.

- Ja... miałem nadzieję... myślałem, że jak pani przyjdzie, to zostanie ze mną trochę.

Usiadłam na jego łóżku. - Ale dlaczego, Filipie? O co ci chodzi? - Położyłam rękę na jego dłoni i powtórzyłam:

- O co chodzi, dziecinko?

- O koszmary - odparł gniewnie.

- To okropne! Nic o tym nie wiedziałam. Jakie znowu koszmary?

- Ktoś do mnie przychodzi i dotyka mnie.

Drgnęłam przerażona, ale zaraz się opanowałam, udając, że to z zimna, i powiedziałam może zbyt energicznie:

- To tylko złe sny, nic więcej. Czasem, kiedy śpisz, przychodzę do ciebie.

- Nie, to nie pani - odparł cicho. - Nie bałbym się, gdyby to była pani.

- Czy ten sen często się powtarza?

Skinął głową.

- Nie budzisz się wtedy? Gdybyś się obudził, zawołaj mnie.

- Wołam, ale tego nie słychać.

Pogłaskałam go po ręce, była zimna i taka mała.

- Dlatego, że śpisz wtedy. To tylko przykry sen. Mogę to być ja, Filipie, zawsze przed pójściem do łóżka zaglądam do ciebie. Śpisz wtedy mocno.

- Naprawdę?

- Jak suseł. I chrapiesz.

- Na pewno nie.

- Właśnie, że tak. A teraz posłuchaj mnie. Mam dla pana niespodziankę, monsieur le comte de Valmy. Ponieważ wasza wysokość nie zamierza zejść za dół na kolację, czy zgodzi się, żeby kolacja przyszła do niego?

- Kolacja? Przecież ja już jadłem kolację!

- Ale to było dawno temu, a ja nie jadłam. Czy zgodzisz się zaszczycić swego brata stryjecznego Raoula i mnie swoim towarzystwem w czasie tej uczty o północy?

- Uczta o północy? Och, miss Martin! - Oczy mu zabłysły z radości, ale zaraz spochmurniał. - Pani powiedziała mój brat stryjeczny Raoul?

- Tak. Obiecał dostarczyć tu jedzenie. O, już jest.

Drzwi otworzyły się cicho i wszedł Raoul niosąc butelki, a za nim jeden z wynajętych kelnerów z tacą. Raoul z żartobliwym pozdrowieniem podniósł do góry jedną butelkę, z szyjką oblepioną złocistą folią.

- Bonsoir, monsieur le comte - powiedział z powagą, a potem zwrócił się do kelnera. - Proszę postawić tacę, o tam! Dziękuję. Prosiłbym też o zabranie potem naczyń. Ale dyskretnie.

- Oczywiście, proszę pana - odparł kelner z kamiennym wyrazem twarzy.

Raoul wsunął mu coś do ręki. - Świetnie, to byłoby na razie wszystko. Dziękuję.

- Dziękuję, m'sieur, mdame. - Skinął nam obojgu głową i wyszedł, cicho zamykając drzwi.

- I to naprawdę będzie uczta o północy? - spytał Filip, niepewnie patrząc na swego brata stryjecznego.

- Naprawdę. - Raoul z dużą wprawą zajął się butelką ze złocistą folią. - A do tego potajemna! I w jakim miłym gronie! Co za wspaniały ogień. Lindo, czy nie jest ci zimno?

- Nie, dziękuję.

Nalał szampana. Filip zapomniawszy o wszystkich swoich wątpliwościach wyskoczył z łóżka.

- Czy to lemoniada?

- Królewska lemoniada.

- Jakie ma bąbelki! Jak głośno wystrzelił korek!

- Wystrzelił, czy nie, to nie jest napój dla małych chłopców, mon cousin, dla ciebie przyniosłem prawdziwą lemoniadę. Proszę.

- Bardzo podobna do tamtej - stwierdził Filip biorąc wysoką szklankę z żółtym, lekko syczącym płynem.

- Mademoiselle, czy nie napije się pani mojej lemoniady?'

- Bardzo ładnie wygląda, ale nie mogę urazić uczuć twego kuzyna.

Raoul z uśmiechem podał mi kieliszek szampana.

- Mnie się wydaje, że to nie jest także napój dla ciebie, moja miła, ale nie śmiem ci podać innego. A teraz nasz toast - powiedział Raoul unosząc swój kieliszek, tak że ogień z kominka rozbłysł w tysiącach bąbelków. - Wstań, Filipie, stuknij się ze mną... a teraz z miss Martin. Wypijmy za nasze obietnice i za ich dotrzymanie!

Filip nieco zdziwiony, zrobił, jak mu powiedziano, potem upił trochę lemoniady i wreszcie spojrzał na tacę, którą kelner postawił na niskim stole przed kominkiem.

- Kiedy zaczniemy? - spytał.

- Zaraz - odparłam i usiadłam.

Nawet bez królewskiej lemoniady byłaby to wspaniała uczta, zaręczynowa kolacja w poświacie księżyca przed płonącym kominkiem. Jedzenie zaś było wprost znakomite. Filip i ja zmiataliśmy wszystko to, co Raoul umieścił na tacy.

Naprawdę starał się przynieść "wszystko". Pamiętam, że były cieniutkie plasterki czarnego chleba i ociekające masłem szparagi na zimno, muszelki z nadzieniem z krabów, paszteciki z grzybami i mięsem kurzym, homar w cieście, petits fours z migdałami, małe oszronione szklaneczki z truskawkowym kremem, wielkie brzoskwinie na lśniących liściach. Winogrona w lukrze, błyszczące w świetle kominka jak diamenty.

Jedliśmy to wszystko z Filipem, wydając okrzyki zachwytu i rozmawiając konspiracyjnym szeptem, a Raoul, który siedział na fotelu, palił papierosa, pił szampana, niby dobry wujek spoglądając na nas pobłażliwie, jakbyśmy byli w tym samym wieku.

- Przypomina mi to dobrego dżina, który przyniósł Aladynowi pyszne jedzenie, kiedy na strychu umierał z głodu - powiedziałam.

- O ile ja wiem - odparł Raoul - to chyba w pralni swojej matki. Jakoś jest pani dziś wieczór w bardzo romantycznym nastroju, miss Martin.

- Co za kontrast z bardziej przyziemnym okresem mego życia.

Roześmiał się. - Jeszcze szampana?

- Nie, dziękuję. Wspaniały był ten szampan, wspaniała kolacja. Filipie, jeśli po tym wszystkim będziesz miał koszmarne sny, to z własnej winy!

- Mnie się wydaje - powiedział cicho Raoul - że młody pan hrabia już śpi.

Zwinięty w kłębek Filip leżał na dywanie z głową opartą o moje kolana i od dłuższego czasu nie odzywał się. Pochyliłam się nad nim. Długie rzęsy ocieniały jego dziecięce policzki, oddychał spokojnie, równo. Spojrzałam na Raoula i kiwnęłam głową. Wstał, przeciągnął się i wrzucił niedopałek w gasnący ogień.

- Trzeba go zanieść do łóżka. - Chwilę spoglądał na dziecko. Jaki był wysoki w porównaniu z Filipem skulonym u jego stóp. - Czy on ma koszmarne sny?

- Mówi, że tak. Przychodzi ktoś do niego i dotyka. Okropność.

Patrzył chwilę na mnie, ale miałam dziwne wrażenie, że nie widzi mnie.

- No, to go zaniosę, jak kazałaś. - Pochylił się i podniósł Filipa bez najmniejszego wysiłku.

Ta część pokoju, gdzie siedzieliśmy, pogrążona była w cieniu, jedynym źródłem światła był przygasający już ogień. Wpadająca przez okna za naszymi plecami poświata księżycowa przesuwała się powoli i teraz ogarnęła już całe łóżko.

Raoul niósł dziecko przez pokój, właśnie miał wejść w plamę bladego światła, kiedy czyjś cień padł na dywan, przecinając smugę na dwoje, potem ktoś przeszedł do drzwi balkonowych i stanął na księżycowej drodze.

Cień, który nagle padł na ziemię przed Raoulem, zaskoczył go. Odwrócił się. W świetle księżyca twarz Filipa była jeszcze bledsza niż zwykle, głowa mu opadła bezwładnie na ramię Raoula.

Rozległ się ostry histeryczny głos Heloizy de Valmy:

- Raoul! Co ty tutaj robisz? Czy stało się coś złego Filipowi?

Stała odwrócona plecami do światła, nie mogłam więc widzieć jej twarzy, ale jedną ręką ściskała ze wszystkich sił zasłonę, drugą trzymając na sercu dobrze mi znanym gestem.

- Nic mu się złego nie stało, po prostu zasnął - odparł spokojnie.

Nie chciałam dłużej być w ukryciu. Wstałam. Biel mojej sukni na tle cienia zwróciła jej uwagę. "Och" - westchnęła przerażona.

- Spokojnie. Obudzisz Filipa - powiedział cicho Raoul.

Weszłam w księżycową poświatę. - Bardzo mi przykro, madame, że panią przestraszyłam.

- Pani tutaj? Co się dzieje? Czy stało się coś złego? - powtórzyła.

Raoul uśmiechnął się do niej. - Hulanka. Potajemne spotkanie en trois. Filip czuł się bardzo osamotniony z powodu balu, postanowiliśmy więc z miss Martin sprawić mu przyjemność. Właśnie go miałem położyć do łóżka. Lindo, odsuń kołdrę i pomóż mi zdjąć z niego szlafrok.

Heloiza de Valmy rozejrzała się zdumiona wokoło.

- Słyszałam czyjeś głosy, rozmowę i pomyślałam, że... - powiedziała. Spojrzała na tacę stojącą przy kominku, na butelki, puste kieliszki i wymiecione srebrne półmiski.

- Hulanka? - powtórzyła machinalnie. - Naprawdę hulanka?

Raoul otulił Filipa kołdrą i pogłaskał po głowie, potem powiedział:

- Naprawdę. Rano może będzie mieć niestrawność z powodu tego homara w cieście, ale na pewno nie będzie żałować naszej uczty. - Popatrzył na mnie przez łóżko mówiąc: - Teraz zaprowadzę cię na dół. - Miał świetny nastrój, był taki pewny siebie, ale ja nie odpowiedziałam mu zwracając się do madame de Valmy:

- Czy pani mnie szukała?

- Nie, nie szukałam. - Nadal była wyraźnie zagubiona. - Chciałam zobaczyć, czy Filip już śpi.

- Nie gniewa się pani, że tu na górę przynieśliśmy Filipowi coś do jedzenia?

- Nie, nie gniewam się. - Wpatrzona w Raoula nawet na mnie nie spojrzała, a on powtórzył stanowczo:

- Teraz zaprowadzę cię na dół.

Na dół? Do Leona de Valmy? Florimonda i tych kobiet ciągle z oburzeniem unoszących brwi?

- Nie, dziękuję... już jest późno. Nie zejdę na dół. Pójdę spać.

- Jak sobie życzysz. - Spojrzał na Heloizę. - A ty?

Skinęła głową w milczeniu i podeszła do drzwi. Otworzyłam je przed nią i przytrzymałam. Kiedy przechodziła koło mnie, powiedziałam z wahaniem:

- Dobranoc, madame. I dziękuję za... bal. Sprawił mi wiele radości.

Zatrzymała się. W świetle księżyca twarz jej była blada, oczy mroczne. Nigdy jeszcze nie była tak odległa, niedosiężna.

- Dobranoc, miss Martin. - Głos jej był bezbarwny.

Odparłam szybko, prosząco: - Madame...

Odwróciła się i wyszła. W ciszy szelest jej sukni zabrzmiał, jak płynąca woda. Nie spojrzała na mnie.

Raoul stanął za mną. Dotknęłam jego rękawa i wyszeptałam:

- Sam widzisz. To była prawda.

Patrzył na Heloizę, nie odpowiedział mi.

Cicho, bez tchu wyszeptałam: - Raoulu, nie mów im jeszcze o nas. Jeszcze za wcześnie na to...

Jakby się zawahał. - Porozmawiamy o tym jutro.

- Pozwól im, żeby mnie zwolnili - mówiłam szybko. - Pojadę do Paryża. Zatrzymam się tam przez pewien czas. Może wtedy będziemy mogli...

Ręce oparł mi na ramionach i odwrócił do siebie.

- Moja droga, na razie nie powiem Heloizie. Muszę już iść. Nie martw się, wszystko będzie w porządku. Nic nikomu nie będę mówił, dopóki się oboje nie zastanowimy. - Pochylił się i pocałował mnie szybko, mocno. - Dobranoc m'amie. Śpij dobrze...

Zamknął za sobą drzwi. Słyszałam jego szybkie kroki na korytarzu, jakby chciał dogonić Heloizę.

Rozdział Xiii

"Tak" odparłam ci wczorajszej nocy, nie, "sir", mówię dziś rano. Barwy widziane przy świecy, za dnia nie są takie same.

(Elizabeth

Barrett Browning,

"Kobiece "tak"")

Nazajutrz rano Bernard, służący Leona de Valmy, przyniósł mi do pokoju szkolnego list, wyraźnie napisany w dużym pośpiechu. Oto jego treść:

`cp2

Moja droga,

Nie mogę dziś zostać, jak zamierzałem. Okazało się, że koniecznie muszę jechać do Paryża. Wybacz mi i nie martw się niczym. Na pewno wracam w czwartek rano i wtedy załatwimy wszystkie sprawy.

Heloiza nie rozmawiała ze mną, ja też nie, jak obiecałem. Moim zdaniem nie spodziewaj się kłopotów z tej strony, m'amie, gdyby mieli coś do powiedzenia, to z pewnością powiedzieliby mnie, a nie tobie. A więc do czwartku i udawaj - jeśli potrafisz - że nic się nie stało. Wątpię, żebyś miała wiele okazji do spotkania z Heloizą. Bardzo się zmęczyła przygotowaniami do balu i z pewnością będzie teraz dużo wypoczywać.

Twój R.

Nie wiem, czemu ręce mi drżały, kiedy przeczytałam ten pierwszy w moim życiu list miłosny, złożywszy go spojrzałam na Bernarda. Przyglądał mi się uważnie, wyraz jego czarnych oczu był przebiegły. Pomyślałam sobie, że Raoul źle zrobił przekazując ten list przez człowieka, który dwadzieścia lat służy Leonowi de Valmy.

- Czy pan Raoul wręczył wam ten list osobiście?

- Tak, mademoiselle.

- Czy już wyjechał?

- O, tak, mademoiselle. Bardzo wcześnie rano, żeby złapać wczesny samolot do Paryża.

- Dziękuję. A jak się czuje dziś pani Seddon?

- Lepiej, mademoiselle, ale doktor powiedział, że musi jeszcze ze dwa dni poleżeć w łóżku.

- Mam nadzieję, że wkrótce wróci do zdrowia. Może dacie jej znać przez kogoś, że pytałam o nią?

- Tak, mademoiselle.

- Bernardzie - odezwał się Filip odstawiając swój kubek - czy dzisiaj wieczorem macie zabawę?

- Tak, paniczu.

- We wsi?

- Tak, paniczu.

- Będzie też kolacja?

- Tak, paniczu.

- A co będziecie jeść na tę kolację?

Ciemna twarz lokaja była bez wyrazu, spojrzenie oczu baczne, nawet wrogie.

- Doprawdy nie wiem, paniczu.

- To wszystko, Bernardzie - przerwałam im. - Dziękuję.

Kiedy odchodził, jeszcze raz zadałam sobie pytanie, co widzi w nim młoda, ładna Berta.

Był to bardzo długi i niemiły dzień.

Czułam się dziwnie pusto. Raoul wyjechał. Opuścił też Valmy zaraz po śniadaniu Florimond. Pani Seddon, jak powiedział Bernard, nie opuszczała swego pokoju, a Berta krzątała się wykonując swoją codzienną pracę z wyrazem ponurego napięcia, jakby chciała naśladować Bernarda.

Nic więc dziwnego, że kiedy podczas popołudniowego spaceru z Filipem, przejechał koło nas jeep z kilkoma pasażerami, prowadzony przez Williama Blake'a, na jego wesołe pozdrowienie odpowiedziałam z wielkim zapałem, co widząc Filip spojrzał na mnie zdumiony i spytał:

- Czy to pani bliski przyjaciel?

- On jest Anglikiem - wyjaśniłam szybko i uśmiechnęłam się w duchu. - Czy wiesz, Filipie, co to jest ironia? L'ironie?

- Nie, nie wiem.

Spojrzałam na niego zdziwiona, i zaczęłam dość nieporadnie, szybko mu tłumaczyć:

- L'ironie... to moim zdaniem szansa albo przeznaczenie, le destin, w ogóle coś, co jest blisko, co śledzi to, co robisz albo mówisz, a potem w najgorszym momencie wykorzystuje to przeciwko tobie. Nie, niezbyt dobrze ci to wytłumaczyłam. Dajmy temu spokój, mon lapin, nie jestem dziś w dobrej formie.

- Ale ja o tym niedawno czytałem - odparł Filip. - To ma taką specjalną nazwę. Idzie za człowiekiem comme vons dites, a kiedy zrobi on coś głupiego, to wtedy... jak pani to powiedziała?... wykorzystuje przeciwko niemu. To się nazywa Nemezis.

Stanęłam jak wryta i spojrzałam na niego mówiąc: - Filipie, kochany, właśnie tak chciałam to sformułować... To są właściwie Idy marcowe i kruki przelatujące koło nas z lewej strony, a ja w czwartek po południu poszłam koło kościoła Matki Boskiej Miłosiernej złą drogą i...

- Nie poszła pani, bo padało - przerwał Filip.

- Naprawdę?

- Pani wie, że tak było. - Zachichotał i podskoczył. - Czy pani też czasami robi coś głupiego?

- Nawet dość często.

- Ale ja to lubię. Proszę, niech pani mówi, o tych krukach latających nad człowiekiem. Naprawdę tak jest? Dlaczego? Proszę, niech pani mówi, mademoiselle.

- Nie dam rady, brak mi słów.

Kiedy wracaliśmy ze spaceru, spotkaliśmy monsieur de Valmy.

Zamiast iść serpentyną, poszliśmy pod górę stromym skrótem i przecięliśmy żwirowany podjazd. Kiedy szliśmy przez stajenne podwórze, kierując się do bocznego wejścia, z któregoś budynku gospodarczego wyjechał inwalidzki fotel i za plecami usłyszałam głos Leona de Valmy, który powiedział po francusku:

- Witaj, Filipie, dzień dobry, miss Martin. Wracacie ze spaceru?

Zaczerwieniona odwróciłam się do niego.

- Dzień dobry, monsieur. Tak, poszliśmy drogą przez dolinę, a potem wróciliśmy skrótem.

Uśmiechnął się. W jego twarzy nie dostrzegłam ani chłodu, ani potępienia. Gdyby zamierzał mnie zwolnić, nie zachowywałby się tak zwyczajnie, unikałby nas raczej, nie powitałby tak serdecznie, uśmiechając się również do Filipa.

- Jakoś teraz omijacie lasy? - powiedział.

- Tak. Raczej tak. - I dodałam: - Wolę się trzymać drogi, ostatnio nerwy mnie zawodzą.

- Wcale się pani nie dziwię. - Roześmiał się, porozumiewawczo mrugnąwszy okiem do Filipa, i spytał: - Jak się czujesz po szaleństwach wczorajszej nocy?

- Szaleństwach? - powtórzył Filip.

- Mówiono mi, że wczoraj o północy brałeś udział w uczcie... potajemna schadzka a trois, tak słyszałem. Nie miałeś potem koszmarów?

- Nie, mon oncle - odparł Filip. Monsieur de Valmy spojrzał na mnie z rozbawieniem.

Byłam prawie tak samo zmieszana, jak Filip.

- Czy pan ma coś przeciwko temu? - spytałam. - Może to było trochę niezwykłe, ale...

- Droga miss Martin, czemu miałbym się sprzeciwiać? Oddaliśmy Filipa pod pani wyłączną opiekę i jak dotąd jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Proszę sobie nie wyobrażać, że moja żona i ja krytykujemy każde odstępstwo od ustalonego kanonu. Oboje niewiele się znamy na wychowywaniu małych dzieci. To pani decyduje. Czasem, trochę tej "niezwykłości" jest z pewnością potrzebne. Bardzo to miło z pani strony, że sama dobrze się bawiąc znalazła czas i pomyślała o dziecku... Mam nadzieję, że jest pani zadowolona z balu?

- O tak, bardzo. Nie widziałam pana wczoraj wieczorem, żeby podziękować za zaproszenie. Czy mogę to zrobić teraz, monsieur? Było cudownie, świetnie się bawiłam.

- Miło mi to słyszeć. Obawiałem się, że może czuła się pani obco wśród naszych gości, ale podobno Raoul zadbał o panią.

Nic groźnego, tylko uprzejma rozmowa. Żadnych oznak rozbawienia. Żadnego podtekstu.

- Tak, monsieur, rzeczywiście monsieur Raoul zadbał o mnie... A jak się czuje dziś madame de Valmy? Mam nadzieję, że dobrze.

- O, tak, tylko bardzo jest wyczerpana. Wieczorem będzie musiała pokazać się na zabawie we wsi, dlatego teraz odpoczywa.

- Dziś więc nie oczekuje nas w saloniku?

- Nie. Bardzo się zmartwiłeś z tego powodu? - spytał Filipa z przekornym uśmiechem. - Może zamiast tego wolałbyś mnie odwiedzić?

Chłopiec zesztywniał, wtrąciłam się szybko: - Jak monsieur sobie życzy. W bibliotece?

Leon de Valmy roześmiał się. - Nie, nie. Oszczędźmy tego Filipowi. No cóż, nie zatrzymuję was dłużej. - Fotel zaczął odjeżdżać, ale zaraz stanął. - A tak przy okazji...

- Słucham, monsieur?

- Miss Martin, proszę, żeby Filip nie używał huśtawki w dużej wozowni. Zauważyłem, że jeden z haków jest obluzowany. Nie chodźcie tam, dopóki huśtawka nie będzie naprawiona. Nie chcemy przecież jeszcze jednego wypadku.

- Z pewnością nie będzie jej używać, monsieur. Dziękuję za ostrzeżenie.

Skinął mi głową i odjechał, kierując się w stronę bramy warzywnika z tą zaskakującą gładką prędkością. Filip pobiegł przede mną do bocznego wejścia z taką miną, jakby uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.

Nie tylko on tak czuł. Raz jeszcze dałam się ponieść wyobraźni. Ten uśmiech Leona de Valmy wczoraj wieczorem... chłód madame... Jak bardzo się myliłam. Nieczyste sumienie i zbytnia skwapliwość w podchwytywaniu plotek sprawiły, że przeżyłam kilka ciężkich godzin. Dobrze mi tak. Najwyraźniej wcale nie zamierzali mnie zwolnić, w przeciwnym razie Leon de Valmy nigdy nie rozmawiałby tak ze mną. Wszystko jest w porządku... a jeśli nawet w przyszłości czekają mnie jakieś kłopoty, Raoul będzie ze mną.

- Mademoiselle - odezwał się Filip - wygląda pani zupełnie jakoś inaczej. Qu.est-ce que c'est?

- Wydaje mi się, że przed chwilą widziałam, jak odlatuje kruk.

Reszta dnia minęła spokojnie. Filip poszedł spać nieco wcześniej niż zwykle, a potem, jak tylko zaniosłam mu jego wieczorną czekoladę, położyłam się szybko do łóżka i prawie od razu mocno zasnęłam. Nie pamiętam chwili przebudzenia. Jedynie moment, kiedy obróciłam głowę na poduszce i spojrzałam w kierunku drzwi. W pokoju było ciemno, nic nie widziałam, ale nagle usłyszałam trzask zamykanych ostrożnie drzwi i ciche kroki na dywanie zbliżające się do mego łóżka. Z początku nie zdawałam sobie sprawy, że się obudziłam i w półśnie nasłuchiwałam, jak ktoś do mnie podchodzi.

Coś dotknęło łóżka. Słyszałam czyjś oddech. To nie był sen. Serce zaczęło mi bić jak szalone ze strachu, usiadłam pytając głośno:

- Kto to?

Kiedy sięgnęłam ręką, żeby zapalić lampkę na stoliku nocnym, usłyszałam stłumiony szept:

- Proszę nie zapalać światła!

Ręka mi opadła. Osoba, która przyszła, wyraźnie była przerażona, opanowałam się więc i powtórzyłam, tym razem spokojnie:

- Kto to?

- To ja. Berta - usłyszałam w odpowiedzi szept.

- Berta?

Rozległ się dziwny głos, jakby łkanie. - Och, ciszej, panienko, bo usłyszą!

- Czego chcesz. Berto? - Nagle ogarnął mnie lęk, zacisnęłam dłoń na kołdrze. - Filip? Czy chodzi o Filipa?

- Nie, nie! Ale pomyślałam sobie, że powinnam tu przyjść i powiedzieć... - Tym razem szept został bez wątpienia przerwany łkaniem i Berta usiadła ciężko na brzegu łóżka.

Wstałam, żeby zamknąć drzwi, położyłam się z powrotem i zapaliłam lampkę nocną.

Berta nadal siedziała skulona w nogach łóżka, z twarzą ukrytą w dłoniach. Miała na sobie moją białą przetykaną srebrną nicią suknię, na ramiona, które unosiły się pod wpływem płaczu, narzuciła ciemny tani płaszcz.

- Nie płacz, Berto - powiedziałam łagodnie - zrobić ci kawy?

Opuściła ręce i potrząsnęła przecząco głową. Jej twarz, zwykle tak ładna, była blada i skurczona. Policzki miała zalane łzami, oczy zapuchnięte.

Usiadłam obok niej na łóżku i otoczyłam ramieniem.

- Przestań płakać. O co chodzi? Mogę ci jakoś pomóc? Czy zdarzyło się coś na zabawie? - Drgnęła. - Chodzi o Bernarda? - spytałam pod wpływem impulsu.

Skinęła głową, nadal przełykając łzy i wyprostowała się. Przestałam ją obejmować, lecz nadal przy niej siedziałam. Wreszcie, odzyskując trochę panowania nad sobą, powiedziała.

- Lepiej niech panienka się położy, bo inaczej zaziębienie pewne.

- Masz rację. - Otuliłam się kołdrą i spojrzałam na nią. - A teraz powiedz, o co chodzi? Mogę ci jakoś pomóc?

Przez chwilę milczała wpatrzona w cienie zalegające pokój. Nagle znowu na twarzy jej odmalowało się przerażenie. Oblizała wargi. Czekałam. Siedziała zaciskając nerwowo dłonie. Wreszcie nawet spokojnie, ale spiesznie, cicho zaczęła mówić.

- Tak... w pewien sposób chodzi o Bernarda. Panienka wie, że... mam za niego wyjść za mąż? No, więc zabrał mnie na zabawę do wsi, miałam na sobie tę sukienkę panienki i on powiedział, że wyglądam zupełnie jak księżniczka, potem zaczął... dużo pić i... no, wie panienka...

- Wiem.

- Upił się. Nigdy dotąd tego nie robił. Oczywiście lubił sobie czasem pociągnąć, ale nigdy po nim nie było tego widać. No, i wyszliśmy razem na dwór. - Wpatrywała się teraz w swoje splecione palce. Głos jej stał się ledwie słyszalny. - Poszliśmy do domu mojej siostry, ona razem z mężem była na zabawie. Ja wiem, że źle zrobiłam, ale... - urwała.

- W porządku, Berto, daj spokój, nie mów o tym - powiedziałam zmieszana. - Co cię przeraziło?

- Upił się - powtórzyła znowu prawie niedosłyszalnie. - Z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy... wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, ale... potem... zaczął mówić. - Znowu oblizała wargi. - Zaczął się przechwalać, jak to będzie, kiedy się pobierzemy, że będę żyć jak księżniczka i będziemy mieć bardzo dużo pieniędzy. I że wkrótce wyjdę za niego za mąż, kupimy farmę, będziemy bogaci i będziemy mieć... Och, zaczął mówić tak gwałtownie i niemądrze, że się przestraszyłam i powiedziałam mu, żeby się nie wygłupiał, bo skąd weźmie pieniądze na tę farmę, a on na to... - Głos jej ścichł i urwała.

Ciekawa, do czego to prowadziło, powtórzyłam:

- A on na to?

W słabym świetle lampki dostrzegłam, że tak mocno zaczęła wyłamywać palce, że aż jej zbielały kostki.

- On na to, że będzie mieć dużo pieniędzy potem... potem, jak Filip... jak Filip...

- Co jak Filip?

- ...umrze - skończyła Berta zduszonym głosem.

Serce zaczęło mi walić jak szalone, czułam to nawet w koniuszkach palców. Berta patrzyła teraz na mnie, w oczach jej malowało się przerażenie. Na górnej wardze pojawiły się kropelki potu.

- Mów dalej - poleciłam ochryple.

- Ja... ja tylko powtarzam, co on mówił. Był pijany... śpiący...

- Tak, rozumiem, ale mów dalej.

- On powiedział, że monsieur de Valmy obiecał mu pieniądze...

- Pieniądze?

- ... Jak Filip umrze.

- Berto!

- Tak, panienko, tak powiedział.

Zapanowała cisza. Na jej czole dostrzegłam kropelki potu. Ręce miałam suche i lodowate. Palce zacisnęłam kurczowo na prześcieradle. W koniuszkach palców nadal czułam pulsowanie.

To niemożliwe, to jakiś koszmar. Nic takiego nie może się zdarzyć. Ale coś we mnie, jakaś część mózgu, a może instynkt, nie było zaskoczone. Ten koszmar był prawdą, już dawniej o tym wiedziałam. Gdzieś w głębi serca wiedziałam o tym. I tylko dziwiłam się własnej głupocie, że nie zdawałam sobie z tego sprawy. Usłyszałam, jak mówię spokojnie.

- Musisz teraz dokończyć, Berto. Filip... Filip powiadasz ma umrzeć. Ale kiedy?

- Bb... Bernard powiedział, że wkrótce, ponieważ dziś rano był telegram od pana Hipolita, że wraca do domu. Nie wiedzą dlaczego, może jest chory albo coś innego. W każdym razie przerywa podróż i będzie tu jutro wieczorem, tak że oni muszą to zrobić szybko, powiada Bernard. Już próbowali, powiada, ale...

- Oni? - spytałam.

- Państwo Valmy, monsieur i madame, a także monsieur...

- Nie - powiedziałam. - Nie!

- Tak, panienko, także monsieur Raoul.

- Nie wierzę w to! - zaprzeczyłam gwałtownie.

Patrzyła na mnie tępo.

- Nie wierzę w to! - krzyknęłam z gniewem. Ale ona milczała. Gdyby zaczęła obstawać przy swoim, może bym się z nią kłóciła, protestowała, ale ona nic nie mówiąc, wzruszyła tylko ramionami, co u Francuzów jest oznaką niewiedzy i zrzucenia z siebie odpowiedzialności.

- Czy jesteś tego pewna, Berto?

Znów wzruszyła ramionami.

- Tak ci powiedział? Bernard tak powiedział?

- Tak. - Najwyraźniej coś w mojej twarzy skłoniło ją, żeby dodać: - Był pijany. Mówił, że...

- Wiem. Mówił coś okropnego. Ale to nic nie znaczy. To nieprawda! Jestem tego pewna. Berto, czy mnie słyszysz? To po prostu nieprawda!

Milczała odwróciwszy twarz.

Otworzyłam usta, ale tym razem ja nic nio powiedziałam.

Nie potrafię opisać następnych kilku minut. Kiedy w sercu człowieka coś nagle pękło i umarło, nie chce tej chwili jeszcze raz przeżywać, nawet po znacznym upływie czasu. Zebrałam wreszcie myśli, kiedy uprzytomniłam sobie, że najważniejszy jest w tym momencie Filip. Wszystko będzie można później rozważyć, ocenić, opłakać. Teraz muszę zastanowić się nad Filipem. Odrzuciłam kołdrę.

- Gdzie panienka idzie? - spytała gwałtownie Berta.

Bez słowa wstałam z łóżka, skierowałam się do łazienki i weszłam do ciemnej sypialni chłopca. Pochyliłam się na jego łóżkiem. Oddychał równo, spokojnie. Dopiero kiedy z ulgą wyprostowałam się, pojęłam, jak poważnie potraktowałam oświadczenie Berty. Ale właściwie co to było? Wersja przerażonej dziewczyny bełkotu pijanego i zakochanego lokaja! A jednak brzmiało to tak prawdziwie i było poparte tyloma faktami, że gotowa już byłam uwierzyć w winę moich chlebodawców, którzy okazali mi tyle życzliwości, oraz człowieka, w którym przed godziną byłam zakochana.

Sztywno, na oślep, jak lunatyczka, wróciłam do mego pokoju, zostawiając drzwi szeroko otwarte. Położyłam się znowu.

- Wszystko z nim w porządku? - spytała Berta przenikliwym szeptem.

Skinęłam głową.

- Och, panienko, panienko... - Znowu zaczęła nerwowo wyłamywać palce. Pamiętam, jak nie wiedzieć czemu, pomyślałam wtedy, że czytałam o tym w książkach, ale nigdy dotąd nie widziałam. Oto pierwszy raz byłam tego świadkiem. Kiedy wreszcie zaczęłam mówić, nie poznałam własnego głosu - był całkiem martwy:

- Moim zdaniem trzeba całą sprawę wyjaśnić. Nie twierdzę, że przyjmuję to, co powiedział Bernard, ale muszę usłyszeć... wszystko. A więc on powiada, że postanowiono zamordować Filipa. Jeśli to prawda, nie warto pytać dlaczego, to że oboje państwo de Valmy zyskają na tym, jest oczywiste.

Słowa toczyły się gładko, jak na scenie, jakbym grała w sztuce. Nic nie czułam - ani gniewu, ani strachu, ani bólu. Wygłaszałam swoją kwestię tępym monotonnym głosem, a wpatrzona we mnie Berta słuchała tego, wyłamując sobie palce.

- Powiedziałaś "Już próbowali". Pewno miałaś na myśli ten strzał w lesie i uszkodzoną balustradę balkonu.

- Taak.

Przypomniałam sobie wyraz zaskoczenia na twarzy madame de Valmy, kiedy z Filipem wróciłam tego dnia ze spaceru w lesie. I wieczór na balkonie. Nie dlatego przyszła wtedy na górę, żeby wziąć swoje tabletki, ale dlatego, że nie mogła dłużej wytrzymać napięcia. Znajdujący się wtedy w hallu Leon de Valmy musiał usłyszeć huk na podjeździe. Przypomniałam sobie też dwie rozmowy w bibliotece z moim pracodawcą.

- Tak, to chyba prawda - wyszeptałam ochryple. - O Boże, to chyba prawda. A kto strzelał? Bernard?

- Nie, to był monsieur Raoul. Bernard tylko usunął kulę z drzewa.

Zapomniałam, że gram w sztuce. - Nie wierzę w to!

- Panienko...

- Czy Bernard to ci powiedział?

- Tak.

- Dokładnie tymi słowami?

- Tak.

- No, to kłamie. Na pewno sam strzelił i... - urwałam, gdyż w tym momencie zauważyłam wyraz jej twarzy. Po chwili dodałam raczej spokojnie: - Przepraszam. Przecież sama prosiłam, żebyś mi powtórzyła dokładnie to, co mówił. I... i jestem właściwie pewna, że to w zasadzie jest prawda. Ale mnie trudno w to... uwierzyć...

- Tak, panienko, rozumiem.

Spojrzałam na nią. - Och, Berto, bardzo się wstydzę. Tak się tym przejęłam, że zapomniałam całkiem o tym, co ty czujesz. Przepraszam cię. Obie znalazłyśmy się przecież w podobnej sytuacji.

Skinęła głową w milczeniu.

Jakoś się opanowałam. - Słuchaj, Berto, ze względu na Filipa musimy obie zachować spokój i dlatego, że nie ma wiele czasu. Później możemy wszystko wyjaśnić i... zdecydować, kto jest winien, a kto nie. Teraz trzeba założyć, że wszyscy oni, niezależnie od tego, czy w głębi serca jesteśmy o tym przekonane. Chyba oboje państwo de Valmy są winni... Nie, tego jestem pewna. Moja wina, że nie widziałam tego przedtem, ale któż, na Boga, mógłby podejrzewać coś tak niesamowitego jak morderstwo! To się zdarza w powieściach, ale nie wśród ludzi, których znamy. Powinnam była się tego domyślić już wtedy w lesie, kiedy strzelano do Filipa. Ale Raoula wtedy tam nie było... mówił mi o tym, a Bernard został natychmiast wysłany do lasu i pewno wyjął kulę, a potem raz jeszcze poszedł z kimś, żeby to "stwierdzić". I miałam rację, że monsieur de Valmy wiedział, że mówię po francusku. Krzyknęłam wtedy w lesie do mordercy po francusku i całą drogę powrotną mówiłam po francusku do Filipa. A ta historia. Berto, z balustradą na balkonie i pewno z huśtawką, to były dodatkowe pułapki, które przydarzyłyby się wcześniej lub później?

- Tak.

- A to trąbienie bez żadnego powodu, kiedy podjeżdżał cadillac pod górę, miało spowodować śmierć Filipa? I w to również mam uwierzyć? - spytałam drżącym głosem.

- Nie wiem, o czym panienka mówi. Jakie trąbienie? Bernard nic nie mówił o żadnym trąbieniu.

- Tak? Dajmy temu spokój. Dzięki Bogu, nic się dotąd złego nie stało, teraz musimy pomyśleć, co zrobimy dalej.

Spojrzałam na swoje dłonie, starając się rozumować logicznie, uporządkować fakty od chwili, kiedy Filip znalazł się w Valmy, dostarczony tu w ręce mordercy przez nic nie podejrzewającego Hipolita...

Pierwszy krok został uczyniony od razu: pozbyto się jedynej osoby bliskiej Filipowi, której Hipolit ufał - opiekunki chłopca. Ktoś musiał ją zastąpić, należało więc znaleźć młodą samotną dziewczynę, bez rodziny czy opiekunów, która w razie "wypadku" swego ucznia, oskarżona o brak opieki (albo o coś gorszego) nie miałaby do kogo się zwrócić o pomoc. Dlatego madame de Valmy poprosiła o wyszukanie odpowiedniej kandydatki swoją przyjaciółkę w Londynie, która miała kontakty z sierocińcem i znana była z tego, że załatwiała wiele podobnych próśb. Trudno o kogoś lepszego niż sierota, do tego cudzoziemka, oszołomiona nowymi obowiązkami, w obcym kraju, nie znająca języka tego kraju, która nie byłaby w stanie dostrzec wielu rzeczy ani bronić się skutecznie... A choć z początku wyglądało to absurdalnie, miałam rację, ciągle słysząc jak wielki nacisk kładziono na fakt, że jestem Angielką, że instynktownie ukryłam fakt mego francuskiego pochodzenia.

I tak znaleźli odpowiednią ofiarę i sprowadzili do Valmy. Mieli dużo czasu. Pozwolili na to, żeby moje życie z Filipem weszło w ustalony rytm, całkiem normalny z tym tylko, że monsieur de Valmy nie mógł się powstrzymać od złośliwego dokuczania bratankowi, który stał mu na drodze do wielkiego majątku. Minęły trzy spokojne dla mnie tygodnie, z jednym tylko zastrzeżeniem, że moje stosunki z chlebodawcami nie całkiem dobrze się układały. Wtedy spróbowano po raz pierwszy i tylko pomyślny zbieg okoliczności sprawił, że nie doszło do tragedii. Po raz drugi przygotowania poczyniono o wiele staranniej. Głośno mówiono wszystkim o uszkodzeniu kamiennej balustrady, którą odpowiednio "spreparował" Bernard. Po czym spokojnie czekano, żeby doszło do tragedii, kiedy nikogo z zainteresowanych nie będzie w pobliżu. Do drugiego "wypadku" również nie doszło przeze mnie. W razie gdyby powiodło się za pierwszym czy drugim razem, policja orzekłaby z pewnością "nieszczęśliwy zbieg okoliczności"... wszyscy zaś wokoło mieliby niepodważalne alibi. A już z całą pewnością nie byłby uważany za winnego człowiek, który odniósłby największą korzyść, czyli Leon de Valmy. Uważano by śmierć Filipa za wielkie nieszczęście, długo o tym mówiono, nawet plotkowano, on zaś odziedziczyłby spokojnie Valmy. Może nawet nie byłoby żadnych plotek... Leona w okolicy bardzo ceniono, był znakomitym gospodarzem, od wielu lat sąsiedzi uważali go za dziedzica i z pewnością byliby zadowoleni, że ten piękny majątek, zgodnie z prawem, stał się jego własnością.

Berta nadal siedziała skulona w nogach mego łóżka, patrząc na mnie w milczeniu.

- A teraz, co będzie dalej, Berto? - spytałam ją.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem.

- Musisz wiedzieć. To bardzo ważne. Zastanów się. Bernard tyle rzeczy ci wyznał. Musiał o tym wspomnieć.

- Nie, on nic nie wie. To nie on zrobił. Tylko tyle. - Przełknęła głośno i zaczęła znowu łkać.

Całkiem nieoczekiwanie ujrzałam oczyma wyobraźni następujący obraz: Raoul trzyma w ramionach śpiącego Filipa, któremu głowa opadła bezwładnie do tyłu, a Heloiza pyta ochryple: "czy stało się coś złego Filipowi?" Na co Raoul spojrzawszy na nią ostro odpowiada: "Nic mu się nie stało, po prostu zasnął".

- Czy Bernard nie powiedział, kiedy to może się zdarzyć? - spytałam drżącym głosem. - Ani jak?

- Nie, słowo daję, że nie. Ale to musi być szybko, ponieważ jutro wraca monsieur Hipolit. Przysłał dziś rano depeszę, czym nasz pan bardzo się zdenerwował, tylko tyle powiedział mi Bernard.

- Hipolit wraca jutro? - Z wrażenia ledwie mogłam złapać oddech. - To już dzisiaj, Berto, dzisiaj, rozumiesz?

- Tak, wiem o tym. Przecież dochodzi pierwsza. Ale nie wiem, kiedy przyjedzie pan Hipolit. Pewno późnym wieczorem, a tutaj będzie dopiero w czwartek.

- Pan Raoul miał być w Paryżu aż do czwartku włącznie, Berto - powiedziałam spokojnie. - Jeśli depesza przyszła dziś "wcześnie" rano, musiał o tym wiedzieć, a jednak wyjechał do Paryża. Nie może więc w tym brać udziału, prawda? Wobec tego Bernard się myli.

Odparła mi tym swoim martwym głosem, ale ciągle z uporem:

- Bernard powiedział mi, że on w tym bierze udział, że to on strzelał.

Nie miało sensu protestować. - Chodzi o to, że jeśli mamy zdecydować, w jaki sposób będziemy chronić Filipa, musimy wiedzieć, z jakiej strony grozi mu niebezpieczeństwo. Nikt nam nie uwierzy, jeśli nie będziemy mieć jakichś dowodów. Zacznijmy od tego, co wiemy. Powiadasz, że to nie będzie Bernard.

Przełknęła i skinęła głową. Najwyraźniej uspokoiła się trochę, już nie oddychała tak urywanie. Przestała też wyłamywać sobie palce i zaczęła mnie uważnie słuchać.

- Trzeba wykluczyć możliwość, że zastawili więcej pułapek - mówiłam dalej. - Tym razem muszą mieć całkowitą pewność, nie mogą liczyć na to, że wyręczy ich przypadek. Poza tym zbyt wiele "przypadków" tego samego rodzaju mogłoby wzbudzić podejrzenia. Dlatego też monsieur de Valmy ostrzegł o tej huśtawce w stodole... Ostrzegł mnie dziś po południu, kiedy już wiedział, że wraca Hipolit. Był niezwykle miły, ale jestem pewna, że on i madame... Ale to jest bez znaczenia. No cóż, Bernard tego nie zrobi, sam monsieur de Valmy ma ograniczone możliwości, a zważywszy na to, jak dotąd działa, mam wrażenie, że nie będzie w tym brał udziału. Ponieważ nie ma tu Raoula, a więc to nie będzie on - bezwiednie powiedziałam z ulgą, dodając prawie radośnie: - Zostaje tylko madame.

- Czy panienka jest pewna? - spytała Berta.

- Że to będzie madame? Oczywiście, że nie. Jednak...

- Że on wyjechał?

Spojrzałam na nią. - Co właściwie masz na myśli?

Wzruszyła ramionami. - To bardzo duży dom.

Poczułam zimny dreszcz na plecach. - Chcesz przez to powiedzieć... że on gdzieś tutaj się ukrył?

Skinęła tylko głową. Patrzyła na mnie znowu bystro, inteligentnie.

- Przecież on wyjechał - upierałam się gniewnie. - Ludzie musieli to widzieć. Bernard też tak powiedział... no tak, ale to nie jest żaden dowód. Nie ma jego samochodu. Sama widziałam, kiedy po południu szłam przez podwórze koło stajen.

- Tak, widziałam, jak wyjeżdżał, ale mógł wrócić. Istnieje coś takiego jak alibi - dodała ku memu zdumieniu.

- Oczywiście, masz rację, ale wobec tego musiałby tutaj się ukrywać... Nie, to absurdalne.

- Ale czy nie jest absurdem przypuszczać, że madame mogłaby to zrobić?

- O Boże! - zawołałam gniewnie. - Absurdem jest przypuszczać, że w ogóle ktoś zdecydowałby się to zrobić. Ale ja nie mogę uwierzyć, że Raoul mógłby być głównym sprawcą. Nie... - widząc, że chce coś powiedzieć, nie dopuściłam jej do słowa - nie z powodu tego o czym myślisz, ale dlatego, że to jest nie do pomyślenia, że to jest nonsens!

- Co panienka ma przez to na myśli?

- Gdyby brał udział w planowaniu tego morderstwa, to czemu miałby się mną zainteresować. Wiesz przecież o tym.

- Wszyscy wiedzą.

- Oczywiście - powiedziałam z goryczą. - Czemu nie. Po co on miałby to robić. Byłoby to niebezpieczne dla niego, całkiem bezcelowe.

- A może, po prostu nie mógł nad tym zapanować - wyjaśniła ku memu zdumieniu. - Panienka jest bardzo ładna. Albertyna powiada, że kiedy była z madame w Paryżu, słyszała...

- No tak. Albertyna słyszy mnóstwo rzeczy. Chcesz mi powiedzieć, że on czaruje każdą spotkaną atrakcyjną kobietę. Jego ojciec też jest taki, jak pewno zauważyłaś. Znakomicie opracował technikę rozbrajania swoim kalectwem, a potem uruchamia nieodparty wdzięk. Może tak jest, chyba jednak nie, Raoul nie jest podobny do ojca. Nie będzie się rozmieniał na drobne bez potrzeby. A w tym wypadku byłoby to niebezpieczne, gdyby był... trzecim mordercą.

- Jeśli trzyma razem z nimi i zaczął... zaczął...

- Uwodzić mnie?

- Tak, panienko. I jeśli tak się stało i jak panienka powiedziała, byłoby to niebezpieczne, to może dlatego oboje państwo byli z tego powodu tak niezadowoleni?

- Z początku myślałam, że tak jest, ale się myliłam. Dziś po południu monsieur był dla mnie bardzo miły.

- Kiedy naprawdę tak było. Albertyna powiedziała, że mają panienkę odprawić. Wszyscy o tym wiedzieli i mówili. A po co mieliby panienkę odprawić, gdyby pan Raoul nie był z nimi, to byłoby niebezpieczne. W przeciwnym razie, czy zawracaliby sobie głowy tym, co on wyprawia, ponieważ... Och, przepraszam panienkę.

- W porządku. Użyłaś dobrego słowa "co on wyprawia". Mimo to, mogliby się tym martwić, ponieważ Filip jest pod ich opieką, a ja... Nie, to nie ma sensu. Gdyby wszyscy troje postanowili zabić to dziecko, wcale nie przejmowaliby się moralnością jego guwernantki. To nie ma sensu, Berto. Nadal nie widzę w tym wszystkim monsieur Raoula. I to nie z powodu moich uczuć. Nasze sprawy osobiste przekroczyły granice rozsądku, jeśli jest wplątany w plany swego ojca. Na balu oświadczył mi się, prosił, żebym wyszła za niego za mąż.

- Tak, wiem o tym.

- Ty wiesz o tym?

- Tak, panienko, wszyscy wiedzą.

Milczałam przez kilka długich sekund. - Naprawdę? Szósty zmysł czy po prostu plotki?

- Nie wiem, co panienka ma na myśli. Bernard powiedział Albertynie, a ona to powtórzyła nam wszystkim.

- Kiedy to było?

Miała niepewną minę. - Ona mówiła takie różne rzeczy już od pewnego czasu. Ona mówiła, że panienka...

- Co takiego?

- Że panienka postanowiła go usidlić i że oboje państwo byli wściekli i mieli panienkę odprawić. A wczoraj powiedziała, że tak się stało.

- Wczoraj? Myślisz po balu?

- Tak.

- Czy mówiła, że wie o tym na pewno?

- Tak mi się przynajmniej zdawało. Mówiła też... Ale dajmy temu spokój. Czasem to ona jest wredna.

- Tak, dajmy temu spokój. Z Albertyną mam swoje własne rozrachunki. Zastanówmy się lepiej - powiedziałam trochę wzburzona - jeśli ona i w ogóle wszyscy mówili o naszych zaręczynach, choć były nieoficjalne, to jak myślisz, czy wiedzieli o tym madame i monsieur de Valmy?

- Wiedzieli.

- Ale twierdzisz, że już przedtem byli bardzo rozgniewani, kiedy się dowiedzieli, że Raoul i ja... interesujemy się sobą.

- Tak, jestem tego pewna.

- Ale to nie ma sensu. Już ci mówiłam, że wczoraj widziałam monsieur de Valmy, kiedy już został dokładnie o wszystkim poinformowany, i był niezwykle dla mnie uprzejmy. Żadne z nich też nie wezwało mnie do siebie, żeby spytać o to czy o coś innego. To się nie zgadza, Berto. W głowie mi się kręci, mam uczucie, że zaraz mi pęknie. Jeśli oni wiedzą i nie przejmują się tym, to Raoul nie może być w to zamieszany. Kiedy go widziałam, jego ojciec musiał mu przedstawić swoje plany, bo już otrzymał depeszę Hipolita... - urwałam i przełknęłam głośno powtarzając bardzo cicho: - Już otrzymał depeszę Hipolita...

Zapadła cisza. Berta poruszyła się niespokojnie, łóżko aż zatrzeszczało.

Zaczęłam wolno mówić: - Wiem, że oboje państwo de Valmy byli przedtem na mnie zagniewani. Pewno zamierzali mi wymówić, ale depesza Hipolita zmieniła sytuację. Musieli szybko ułożyć jakiś plan, w którym ja również byłam brana pod uwagę. Czy to pasuje?

- No, chyba...

- Pasuje, ale jaka jest moja rola? Czy Bernard nic ci nie powiedział?

- Panienko, proszę się nie martwić - mówiła przejęta - jestem pewna, że panience nic nie grozi.

- Dlaczego myślisz, że się tym martwię? - spytałam dość ostro. - Musimy przecież wszystko wyjaśnić. Tylko w ten sposób będziemy mogły pomóc Filipowi. Jaka jest moja rola w ich planie? Co, u licha, zamierzają zrobić?

- Może panienka nie będzie mieć z tym nic wspólnego. Może uważają, że byłoby dziwne, gdyby Filipowi zdarzyło się coś w dniu wyjazdu panienki i dlatego postanowili zostawić panienkę.

- Tak, ale małżeństwo byłoby trochę...

- Może chcą mieć pewność, że panienka będzie milczeć nawet coś podejrzewając.

- O Boże - westchnęłam ciężko. - Czy oni sobie wyobrażają, że mogłabym milczeć, gdybym podejrzewała ich o zamordowanie dziecka, że nic bym nie zrobiła?

- Ale gdyby panienka wyszła za niego za mąż i wszyscy wiedzieli, że...

- Jakież by to miało znaczenie? Chyba nie byliby na tyle głupi, żeby myśleć, że im pomogę? To nonsens. Nigdy nie posłużyliby się małżeństwem jako przynętą, żeby mi zamknąć usta. Po co, na miłość boską...

- Nie to chciałam powiedzieć. - Zaskoczył mnie jakiś nowy ton w głosie Berty, choć nadal mówiła cicho. - Wszyscy wiedzą o zaręczynach panienki z panem Raoulem. Gdyby Filip umarł, panienka zostałaby w przyszłości panią hrabiną de Valmy. Jeśli telegram przyszedł przed balem...

- Co masz na myśli? - Nagle zrozumiałam i dokończyłam prawie szeptem: - Masz na myśli to, że kiedy dostali telegram, natychmiast ułożyli jakiś plan, mnie w nim biorąc pod uwagę. Że znaleźli dla mnie motyw zabicia Filipa. Nie mogą zaryzykować jeszcze jednego "wypadku", nie mając w pogotowiu "kozła ofiarnego", w razie gdyby sprawy przyjęły zły obrót i ludzie zaczęli stawiać kłopotliwe pytania? Czy o to ci chodzi?

- A po co innego chciałby się z panienką żenić?

- Istotnie, po co - powtórzyłam.

Jeszcze raz zajrzałam do Filipa, nadal spał spokojnie. W domu panowała cisza. Na palcach wróciłam do swego pokoju i sięgnęłam po szlafrok.

- Wszystko w porządku? - spytała Berta.

Układałam szlafrok trzęsącymi rękami.

- Tak - odparłam. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że jeśli coś ma się wydarzyć, to musi to być dziś w nocy, wkrótce, kiedy wszyscy, z wyjątkiem pani Seddon, są we wsi na tańcach.

- Pan Seddon został z żoną, nie poszedł na zabawę.

- Jemu wierzę, ale ona jest chora i nie sądzę, żeby specjalnie był przydatny... nawet, gdyby nam uwierzyli, co jest raczej nieprawdopodobne. - Wsunęłam stopy w pantofle nocne. - Zostań z Filipem i pilnuj go. Zamknij okno i drzwi w jego pokoju.

- Co panienka chce zrobić?

- Tylko to, co trzeba. Która godzina?

- Kwadrans po pierwszej. Ja... my wyszliśmy z zabawy bardzo wcześnie.

- Bernard wyszedł razem z tobą?

- Tak. - Nie patrzyła na mnie. - Poprosiłam go, żeby mnie odwiózł samochodem. Od razu się zgodził. A teraz... śpi w moim pokoju. - I dokończyła bardzo cicho: - To było straszne, jak jechał tą serpentyną całkiem pijany...

Prawie nie słyszałam tego, co mówiła, zastanawiając się nad tym, że oprócz Seddonów byłyśmy w domu same z Leonem de Valmy i Bernardem. Chwała Bogu, że Bernard mocno spał.

- Czy madame de Valmy była na tańcach? - spytałam.

- Tak, ale do tej pory pewno już wyszła. Nigdy nie jest długo.

- No, to czy mogę dostać się do telefonu w pokoju służbowym Seddona, tak żeby mnie nikt nie widział ani nie słyszał? Czy on zamyka ten pokój na klucz?

- Nie, panienko. Ale kiedy o północy kładzie się spać, przełącza aparat na pokój naszego pana.

Serce mi podeszło do gardła.

- No, to odłączę go. Jak to się robi?

- Z lewej strony jest czerwony guzik, trzeba go wcisnąć. Ale pan mógłby to usłyszeć. Co panienka chce zrobić?

- Jedno mam tylko do zrobienia. Potrzebna jest nam pomoc. Czy to znaczy, że jeśli skorzystam z telefonu w pokoju pana de Valmy będzie dzwonić albo coś w tym rodzaju? Jeśli tak, to trzeba z tego zrezygnować. Nie mogę też wyjść z domu i zostawić Filipa samego. Najlepiej, żebyś poszła na policję i...

- Na policję?

Byłam właśnie przy drzwiach prowadzących na korytarz i nasłuchiwałam. Odwróciłam się i spojrzałam na nią zdumiona.

- Oczywiście, że na policję. O wszystkim muszę powiedzieć policji. Może mi nie uwierzą, ale przynajmniej sprowadzę ich tutaj, zrobi się zamieszanie i w ten sposób uniemożliwimy następny zamach na życie Filipa. Dziś rano lub wieczorem wróci pan Hipolit i zaopiekuje się Filipem, jak wszystko się uspokoi. A mnie... mnie stąd odprawią.

- Nie - zawołała tak głośno Berta, że sama przerażona tym zasłoniła dłonią usta.

- Co to znaczy: nie?

- To znaczy, że panienka nie pójdzie na policję i w ogóle nic nikomu nie powie!

- Ależ moja droga...

- Przyszłam tu i wszystko powiedziałam, bo panienka zawsze dla mnie była taka dobra, miła. I jeszcze ta sukienka, i w ogóle. Myślałam, że panienka ma z tym coś wspólnego, bo przecież pan Raoul i tak dalej. Ale nie wolno panience nikomu zdradzić, że to ja mówiłam! Nie wolno! - Głos jej był tak ostry, gniewny, że powiedziałam stanowczo:

- Uspokój się, dziewczyno! Nie rób z siebie idiotki! Wyobrażasz sobie, że ja mogłabym milczeć...

- Panienka nie powie im o Bernardzie! Jeśli panienka się boi, to proszę sobie iść!

Spojrzałam na nią nie rozumiejąc. - Ja mam sobie iść!

- Jeśli to prawda, o czym mówiłyśmy, to właśnie panienkę oskarżą o morderstwo! Rano może panienka znaleźć jakąś wymówkę i natychmiast wyjechać! Choćby powiedzieć, że panienka nie chce wyjść za mąż za pana Raoula i że nie może zostać tu jako guwernantka po tym, co się stało. To całkiem prawdopodobne. Nie mogą zatrzymać panienki, nie będą też niczego podejrzewać.

- Dość tego, Berto! To tylko przypuszczenia! A nawet jeśli tak jest, chyba nie wyobrażasz sobie, że ucieknę i zostawię Filipa im na pastwę?

- Ja się nim zaopiekuję! Będę go pilnować aż do przyjazdu pana Hipolita. To tylko jeden dzień! Naprawdę panienka może mi wierzyć. Jeśli panienka im pokrzyżuje plany i nie będą mieli na kogo zrzucić winy, może nic nie zrobią...

- A może zrobią - dokończyłam ponuro - i zamiast mnie, ciebie Berto, oskarżą.

- Nie odważą się. Bernard na to nie pozwoli.

- Może nawet masz rację, ale nie zaryzykuję życia Filipa z powodu jakichś "może". Czy ty Berto, nie rozumiesz, że tu nie chodzi o wplątanie mnie w tę sprawę, ale o morderstwo Filipa? Wiem, że przyszłaś, żeby mnie ostrzec, i bardzo ci za to jestem wdzięczna, ale nie ma mowy o tym, żebym stąd odeszła. Idę teraz dzwonić na policję.

Przeraźliwie zbladła, twarz jej zmatowiała, oczy zaś stały się prawie czarne.

- Nie! Nie! - krzyknęła histerycznie. - Bernard się dowie, że to ja powiedziałam panience. I monsieur de Valmy. Nie pozwalam! Nie zgadzam się na to!

- Ale ja muszę to zrobić. Czy nie rozumiesz, że nic się teraz nie liczy, tylko Filip.

- Zaprzeczę wszystkiemu. Zaprzeczę. Przysięgnę, że Bernard nic mi nie mówił i że z panienką w ogóle nie rozmawiałam. Powiem, że to wszystko są kłamstwa. Powiem tak.

Zapadła cisza. Odeszłam od drzwi. - Zrobisz to?

- Tak. Przysięgam, że tak zrobię.

Milczałam. Po chwili odwróciła głowę, nie patrząc na mnie. Ale wyraz jej twarzy świadczył wyraźnie o tym, że dotrzyma słowa. Opanowałam gniew, przecież ona całe swe życie spędziła w orbicie rodziny de Valmy, poza tym Bernard będzie miał jeszcze jeden ważny powód, żeby się z nią ożenić. Biedna Berta, i tak zrobiła wiele, trudno, żebym czegoś więcej się po niej spodziewała...

- Dobrze - zgodziłam się - nie pisnę ani słowa o tobie i Bernardzie. Dajmy spokój temu, co było, i zajmijmy się przyszłością. Policji tylko powiem, że to są moje własne podejrzenia. A potem pójdę do monsieur de Valmy i powiem mu, że z nimi rozmawiałam. To go od razu powstrzyma.

Patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakbym zwariowała.

- Panienka odważy się to zrobić?

Nagle ujrzałam Raoula trzymającego w ramionach Filipa.

- Tak, odważę się.

Zacisnęła usta, jakby jej było bardzo zimno i zaczęła drżeć.

- Nie może panienka. Nasz pan się domyśli, że to chodzi o Bernarda i o mnie. Ktoś mu na pewno powie, że Bernard się dziś upił. Panience nie wolno tego zrobić.

- Muszę i zrobię. Nie bądź głupia, Berto. Równie dobrze jak ja wiesz, że muszę to zrobić...

- Nie! Nie! Obie będziemy pilnować Filipa! Wszystko będzie w porządku. To tylko jeden dzień. Będziemy miały na oku Bernarda...

- I madame? I monsieur de Valmy? I kogo jeszcze?

- Nie wolno panience nic powiedzieć! - Upierała się histerycznie. - Jeśli panienka nie przysięgnie, że nie pójdzie na policję, to zaraz idę do Bernarda. Od razu otrzeźwieje i zatrzyma panienkę.

Szybko podeszłam do łóżka i chwyciłam ją za ramiona.

- Tego nie zrobisz, Berto! Nie możesz, nie wolno ci!

Czułam, jak zesztywniała. Jej twarz nadal była przeraźliwie blada. Ale pod wpływem mego dotyku, jakby opuściła ją histeria, gdyż zaczęła mówić bardzo spokojnie, z przekonaniem:

- Jeśli panienka pójdzie na policję, a oni przyjadą do naszego pana, on się domyśli, kto to panience powiedział. I zaprzeczy i wyśmieje to wszystko. Powie, że panienka chciała się wydać za panicza Raoula, ale się nie udało, i teraz się mści. Policjanci też się będą śmiać, napiją się z naszym panem wina i sobie pójdą...

- Być może, ale ja uratuję Filipa. Jeszcze jedna porcja obmowy nie zrani mnie.

- Ale co się stanie ze mną, kiedy to wszystko się skończy? - spytała Berta. - I z Bernardem? I moją matką i całą rodziną? Ojciec i bracia przez całe życie pracowali w Valmy. Są biedni. Niewiele mają. Dokąd pójdą, jak zostaną wyrzuceni z pracy? Co zrobimy? - Potrząsnęła głową. - Panienka musi zrobić, jak mówię. Proszę, bardzo proszę. We dwie ochronimy Filipa. To najlepsze wyjście, słowo daję, najlepsze.

Zdjęłam ręce z jej ramion.

- Dobrze. Niech będzie, jak chcesz. Ja będę milczała. - Spojrzałam na nią. - Ale przysięgam ci, że jeśli coś się stanie Filipowi albo będzie jakaś kolejna próba, rozgłoszę całą sprawę, wszystkie gazety we Francji będą o tym pisać, tak że i oni, i Bernard zostaną sprawiedliwie ukarani.

- Filipowi nic się nie stanie.

- Modlę się, żeby tak było. A teraz idź już, Berto, dziękuję, żeś mi to wszystko opowiedziała.

Zsunęła się z łóżka i spytała z wahaniem: - A co z sukienką?

- Zatrzymaj ją - odparłam znużona. - Nie będzie mi już więcej potrzebna. Dobranoc.

- Panienko...

- Dobranoc, Berto.

Drzwi zamknęły się za nią. Zostałam sama wśród mrocznych cieni.

Rozdział Xiv

Napełnij kielich, Filipie, i spełnijmy toast.

(anonimowy

wczesnoangielski wiersz)

Była jedna możliwość, żeby zapewnić Filipowi bezpieczeństwo. Należało go usunąć z zasięgu Leona de Valmy i ukryć do momentu, kiedy nadejdzie pomoc.

Nie miałam chwili do stracenia. Leon de Valmy był pewien, że o pierwszej trzydzieści śpimy oboje mocnym snem. A służba wróci z zabawy między trzecią a czwartą. Jeśli miał coś zrobić dziś w nocy, musiał to zrobić wkrótce.

Zrzuciłam z siebie szlafrok, ręce mi się trzęsły, w głowie miałam pustkę. Nie potrafiłam spokojnie rozumować. Nawet chyba nie chciałam zebrać myśli, były takie rzeczy, których wolałabym sobie nie uświadamiać. W każdym razie nie teraz. Trzeba przede wszystkim zabrać stąd Filipa. To było najważniejsze. Doszłam do wniosku, że nie będę telefonować, mogłabym w ten sposób zdradzić się wobec Leona de Valmy, musiałam też liczyć się z tym, że Berta będzie pilnować, czy nie wejdę do pokoju służbowego Seddona. Była w takim stanie, że nie mogłam przewidzieć jej reakcji. Nikt w Valmy nie mógł mi pomóc. Pani Seddon była chora, jej mąż dość już stary i niezbyt - jak mi się zdawało - rozgarnięty. Obie z Bertą potrafiłybyśmy ustrzec Filipa, gdybyśmy tylko wiedziały, co mu grozi, ale nie wiedziałyśmy... Nie, trzeba go natychmiast stąd zabrać w bezpieczne miejsce i najszybciej, jak to możliwe, zawiadomić policję. Ani przez sekundę nie zamierzałam dotrzymać obietnicy, jaką wymusiła na mnie Berta. W tej sytuacji rozsądek był ważniejszy niż iluzoryczny "honor". Złamałabym setki przyrzeczeń, gdybym w ten sposób zdołała uratować Filipa.

Sięgnęłam po swoje ubranie, kiedy na korytarzu usłyszałam jakiś odgłos. Mimo że oczekiwałam tego, z początku nie wiedziałam, co to było. Wśród zamętu panującego w mojej głowie odebrałam to jak przenikliwy szept. Jednak instynkt samoobrony działał, gdyż zgasiłam swoją nocną lampkę na chwilę przedtem, nim bardzo cicho otworzyły się drzwi do pokoju Filipa, i od razu zrozumiałam, co oznaczał ten "szept", to był wózek inwalidzki.

Stałam jak skamieniała, rękę trzymając jeszcze na wyłączniku lampki. Chyba nawet przestałam oddychać. Gdyby jakikolwiek dźwięk doszedł mnie z sąsiedniego pokoju, znalazłabym się tam równie szybko jak wystrzelony pocisk, ale wózek nie ruszał się, czekałam więc bez ruchu.

Nic. Cisza. Po chwili drzwi Filipa zamknęły się cicho i usłyszałam znowu ten "szept" na korytarzu.

Nie wiem pod wpływem jakiego odruchu znalazłam się znowu w łóżku, naciągając na siebie kołdrę, w każdym razie kiedy z kolei otworzyły się drzwi mego pokoju, leżałam spokojnie, odwrócona do nich tyłem.

Nie wjechał do środka. Tylko czekał chwilę. Sekundy ciągnęły się niemiłosiernie. Pomyślałam: Co by zrobił, gdybym się teraz odwróciła i zaczęła krzyczeć. Oto chlebodawca, który nocą zakrada się do pokoju guwernantki, światła, pytania, tupot kroków na korytarzu... Czy to także pan wyśmiałby, monsieur de Valmy? Dreszcz mnie przebiegł, kiedy pomyślałam, co stałoby się, gdyby Leon de Valmy został przyłapany jako podły uwodziciel, i przypomniałam sobie, jak godne współczucia argumenty miałby na swoją obronę, nie drgnęłam nawet, a całe moje rozbawienie pierzchło. Zamiast tego poczułam coś jakby wstyd i litość, które jednak, o zgrozo, nie uspokoiły mego strachu. Było coś dziwnie przerażającego w mieszaninie tych moich uczuć. Napięcie minęło, zaczęłam się trząść. Wózek ruszył i wyjechał bezszelestnie, drzwi się zamknęły. Usłyszałam szept kół cichnący na korytarzu.

Wstałam z łóżka i czekałam przy drzwiach, nasłuchując, po chwili jeszcze jedne drzwi zostały cicho zamknięte, a po kilku sekundach rozległ się stłumiony szum windy. Po prostu sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Ale to potwierdziło moje obawy. Nie myliłam się. Musiałam szybko ratować Filipa. Byłam dziwnie spokojna. Zamknęłam na klucz drzwi mego pokoju prowadzące na korytarz. Zasunęłam kotary i zapaliłam lampkę przy łóżku. Potem szybko się ubrałam, wzięłam z szafy płaszcz i mocne sportowe buty i przez łazienkę przeszłam do pokoju Filipa.

Czekało mnie teraz najtrudniejsze zadanie. Płaszcz i buty położyłam na fotelu, na którym siedziałam podczas wczorajszej nocnej uczty, spojrzałam na śpiące dziecko, podeszłam do drzwi i zamknęłam je na klucz. Świadomie robiłam to wszystko powoli. Pośpiech mógł zniweczyć cały mój plan.

W pokoju było wystarczająco jasno, długie zasłony były lekko rozchylone, przez tę szparę wpadał, tak samo jak poprzedniej nocy, promień światła księżycowego, przecinając dywan. Potrąciłam coś nogą, była to polukrowana kuleczka winogron. Berta najwyraźniej niezbyt dobrze sprzątnęła pokój.

Rozsunęłam ciężkie kotary i zaczęłam zamykać drzwi balkonowe, kiedy Filip poruszył się i westchnął. Znieruchomiałam i spojrzałam przez ramię na łóżko, jedną ręką trzymając klamkę, a drugą kotarę.

Padł na mnie jakiś cień. Drgnęłam, jak marionetka pociągnięta za sznurek. Ktoś był na balkonie i patrzył na mnie przez szparę w zasłonach. Stałam nieruchomo w okrutnym świetle księżyca. Nie mogłam się ruszyć. Ręka moja przywarła do klamki, jakby ją trzymał prąd elektryczny. Spojrzałam prosto w oczy stojącej na wprost mnie Heloizy de Valmy.

Nie okazała najmniejszego zdziwienia z powodu mojej obecności ani faktu, że byłam całkowicie ubrana. Ręką chwyciła zewnętrzną klamkę i szarpnęła jakby oczekując, że drzwi ustąpią, a potem dotknęła szyby próbując ją pchnąć. Kiedy to się nie udało, znowu szarpnęła klamkę, tym razem znacznie mocniej.

Postanowiłam ją wpuścić, nie miała kieszeni w swoim kremowym szlafroku i nic nie trzymała w rękach. Poza tym, gdyby chciała zrobić krzywdę Filipowi, nigdy w ten sposób nie próbowałaby dostać się do jego pokoju. Otworzyłam powoli drzwi balkonowe, zastanawiając się, jak wytłumaczę jej fakt, że o wpół do drugiej nad ranem nie śpię, a do tego jestem całkowicie ubrana. Bardzo spokojnie powiedziałam:

- Dobry wieczór, madame.

Bez słowa weszła do pokoju i zatrzymała się przy wezgłowiu łóżka. Jej cień padł na twarz śpiącego dziecka. Wyciągnęła powoli, ostrożnie rękę, żeby dotknąć jego twarzy. Poznałam ten lekki gest, gest z koszmarnych snów Filipa.

Gdyby miała przy sobie jakąś broń, gdyby się skradała, natychmiast zaczęłabym działać, ale nie było w tym nic groźnego, najwyraźniej przychodziła tu wiele razy. Kiedy stanęłam przy niej, głaskała Filipa po twarzy, który nawet nie drgnął, cofnęła rękę i wyprostowała się. Obeszłam łóżko i troskliwie naciągnęłam kołdrę wyżej. Spojrzałam na nią. Niezależnie od tego, jakie uczucia żywiłam dla Króla Demonów, jego żony wcale się nie bałam.

- Madame o co chodzi? - spytałam. - Czego pani chce?

Nie odpowiedziała, jakbym w ogóle nie istniała. Tego już było mi za wiele. Zaczęłam coś gniewnie mówić, potem urwałam, patrząc na nią ze zdumieniem.

Za nią był mały stolik, na którym znajdowały się przeróżne rzeczy: lampka, książka, herbatnik, mały zegar, dwaj ołowiani żołnierze. Odwróciła się do niego i zaczęła ich dotykać. Myślałam, że chce zapalić lampkę, ale błądzące dłonie ominęły ją, przesuwając się nad zegarem i żołnierzami, po czym zatrzymały się przy kubku.

- Madame de Valmy... - powiedziałam raz jeszcze.

Uniosła głowę i podniosła kubek, jakby chciała się z niego napić, nasze oczy znowu się spotkały. Stała plecami do księżycowej poświaty, twarz jej była tylko bladą plamą, oczy ciemne, bez wyrazu. Kiedy tak na nią patrzyłam zdumiona, znowu czując, że się boję, nagle wszystko zrozumiałam i oblał mnie zimny pot.

Otwarte oczy były ślepe, gesty rąk nie kontrolowane... Długą chwilę patrzyłam na tę twarz bez wyrazu, śpiące między nami dziecko oddychało spokojnie. Przeszłam wolno w nogi łóżka.

Stała bez ruchu, z podniesionym kubkiem, wpatrzona w miejsce, w którym przed chwilą byłam... "Patrz, oczy ma otwarte... Ale one nic nie widzą..." Wyglądała jak duch na scenie w martwym świetle księżyca. Szumiały mi w głowie wersy z "Makbeta", jakby ktoś nastawił magnetofon, a potem zapomniał go wyłączyć. "Patrz, idzie! Oto ona i klnę na Boga, ona śpi..." Tak więc, podobnie jak lady Makbet, obciążona ponad miarę wyrzutami sumienia Heloiza de Valmy, we śnie przychodziła do pokoju Filipa. I czy podobnie jak tamta morderczyni zdradzi, to, o czym wiedziała i czego była świadkiem? Prócz tej sceny z "Makbeta", którą dobrze zapamiętałam, nic nie było mi wiadome o lunatykach. Lady Makbet mówiła wtedy. Czy z Heloizą de Valmy będzie tak samo? "Obserwuj ją, stoi blisko..."

Chwyciłam metalowy pręt łóżka, gdyż w przeciwnym razie pewno bym upadła.

- Madame... - zaczęłam ochryple.

Nie zwróciła na to uwagi. Odstawiła spokojnie kubek i odwróciła się, żeby odejść. Poświata księżycowa padała na fałdy jej szlafroka, na twarz, na oczy szkliste jak u lalki.

- Heloizo de Valmy - ciągnęłam dalej - powiedz mi, jak chcesz zabić Filipa?

Szła wolno w stronę balkonowych drzwi, ja razem z nią. We właściwej chwili odgarnęła ręką zasłonę. Przez jedną, okropną chwilę myślałam, że się omyliłam i że ona nie śpi, ale zobaczyłam, że jakoś nie może odsunąć zasłony, która wplątała się w jej suknię. Oczy cały czas miała nieruchome, ale westchnęła głęboko i zadrżała. "Niebiosa tylko wiedzą, co jest jej wiadome..." Pod wpływem impulsu spytałam:

- Czy Raoul ma wam pomóc w zabiciu Filipa? - Odwróciła się. Nic z tego. Odchodziła, ciągle pogrążona we śnie, ze sobą zabierając tajemnicę. Drżącą ręką rozsunęłam przed nią zasłony.

Minęła mnie i zniknęła na balkonie.

Jednak coś mi powiedziała. Nagle to zrozumiałam.

"Boże, Boże wybacz nam wszystkim."

W ciemności, rozjaśnionej plamami księżycowego światła, stałam nad Filipem z kubkiem w ręku.

Obudziłam go. Tak jak gdzieś wyczytałam, naciskając palcami szyję poniżej lewego ucha. Udało się, otworzył oczy i chwilę wpatrywał się we mnie, a potem powiedział jakby podjął przerwaną rozmowę:

- Znowu miałem ten koszmarny sen.

- Tak, wiem o tym. Dlatego przyszłam do ciebie.

Podniósł głowę i zaraz usiadł. - Która godzina?

- Wpół do drugiej.

- Pani jeszcze się nie położyła? Była pani na tańcach we wsi? Nie wiedziałem, że pani ma tam pójść.

- Nigdzie nie wychodziłam. Ubrałam się, ponieważ...

- Ale teraz pani gdzieś wychodzi? - Jego szept był tak donośny, że palcami zasłoniłam mu usta.

- Ciszej Filipie. Nie... to znaczy tak, ale nie bój się, nie zostawię cię samego. Pójdziesz ze mną?

- Naprawdę?

Skinęłam głową i usiadłam na brzegu łóżka. Patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczami. Milczał. Ciekawe, co on sobie myślał, dobrze wiedziałam, że głos mój był nienaturalny, ponieważ zdrętwiały mi całkiem wargi.

- Filipie...

- Słucham, mademoiselle.

- Czy ty... czy ty dobrze się czujesz? Nie jesteś śpiący? Nic ci nie dolega.

- Nic.

- Wszystko w porządku, czujesz się dobrze... jesteś całkiem rozbudzony?

- Tak.

- Czy wypiłeś wieczorem swoją czekoladę?

Spojrzał na kubek, a potem znów na mnie. - Wylałem ją.

- Co takiego? Dlaczego?

- Ja... - zaczął niepewnie i urwał.

- Słuchaj, Filipie, nie gniewam się. Tylko chcę wiedzieć. Była niedobra, nie smakowała ci?

- O nie. Zresztą nie wiem. - Znowu to jego spojrzenie z ukosa. I nagły wybuch szczerości: - Zeszłej nocy została butelka, znalazłem ją i schowałem. I nic pani nie powiedziałem.

- Butelka? - spytałam tępo.

- Tak, z tą pyszną lemoniadą. Wypiłem ją zamiast czekolady. Nie było już bąbelków, ale smakowała bardzo dobrze.

- Ale ty... ty nic mi o tym nie powiedziałeś, kiedy poszłam ci zrobić czekoladę.

- Nie chciałem zrobić pani przykrości. Pani zawsze szykuje mi czekoladę i... Ale o co chodzi?

- O nic, naprawdę o nic, Filipie!

- Coś się stało.

- Nie, po prostu jestem zmęczona - odparłam. - Wczoraj poszłam późno spać, a dziś w nocy też bardzo mało spałam.

- I nie gniewa się pani na mnie?

- Nie, nie gniewam się.

- Dlaczego pani dziś spała bardzo mało?

- Posłuchaj, teraz mon p'tit. Wyobraź sobie, jutro, a właściwie dzisiaj, wraca twój stryj Hipolit.

Twarzyczka jego rozjaśniła się radością i nagle poczułam wielką, spokojną radość. W tej burzy jednak czekał nas port.

- Kiedy przyjeżdża stryjek Hipolit? - spytał podniecony Filip. - Skąd pani wie? Kiedy go zobaczymy?

- Właśnie dlatego ciebie obudziłam - powiedziałam, jakby to było całkiem oczywiste. - Pomyślałam sobie, że zaraz ruszymy w drogę, im prędzej, tym lepiej - dokończyłam kulawo, a przygotowane zawczasu tłumaczenie uleciało z pamięci pod wpływem jego badawczego wzroku.

- To znaczy, że zaraz pójdziemy do Willi Mireille? Żeby się zobaczyć ze stryjkiem Hipolitem?

- Tak. Jego jeszcze nie będzie, ale pomyślałam, że...

- Czy stryj Leon wie o tym? - spytał prosto z mostu Filip.

Przełknęłam głośno. - Kochany Filipie, nie próbuj zrozumieć tego wszystkiego, chcę tylko, żebyś mi zaufał i wyszedł ze mną cicho i spokojnie, jak najszybciej będzie to możliwe. Stryj Leon...

- Pani mnie od niego zabiera - stwierdził rzeczowo. Był spokojny, ale oczy miał skupione i oddychał nieco szybciej.

- Tak. - W nerwowym napięciu czekałam na nieuniknione "dlaczego". Ale to słowo nie padło. Dziecko samo sobie udzieliło odpowiedzi.

- Stryj Leon nienawidzi mnie - powiedział bardzo spokojnie. - Wiem o tym. On chciałby, żebym ja umarł. Prawda?

- Filipie, mon lapin, on niestety chciałby ci zrobić krzywdę. Ja też nie lubię twojego stryja. Dlatego będzie dla nas obojga lepiej, jeśli stąd odejdziemy, oczywiście pod warunkiem, że ufasz mi i pójdziesz ze mną.

Bez wahania odrzucił kołdrę i chwycił brzeg koszuli nocnej, żeby ją ściągnąć przez głowę, lecz nagle znieruchomiał i spytał:

- Wtedy w lesie, kiedy ktoś do mnie strzelił, to nie był wypadek?

Pytanie, które groteskowo dobyło się z fałd koszuli nocnej, zaskoczyło mnie. Nie było sensu zaprzeczać, odparłam więc:

- Nie, to nie był wypadek.

- Próbował mnie zabić?

- Tak. - To słowo zabrzmiało tak niepewnie, że dodałam szybko: - Nie bój się, Filipie.

- Kiedy ja się nie boję. - Na nowo zaczął szamotać się z koszulą, a kiedy wreszcie ją zdjął, zobaczyłam, że mówił prawdę. Był napięty, a jego czarne, ocienione długimi rzęsami oczy błyszczały. - Ja się od dawna bałem, jak tylko przyjechałem do Valmy, ale nie wiedziałem dlaczego. Byłem nieszczęśliwy, bardzo nie lubiłem stryja Leona, no i bałem się cały czas. Teraz już wiem dlaczego i przestałem się bać. - Usiadł na dywanie koło moich nóg i zaczął wciągać skarpetki. - Pójdziemy do stryjka Hipolita, o wszystkim mu opowiemy i stryj Leon będzie zgilotynowany.

- Filipie!

Podniósł głowę i spojrzał na mnie. - Przecież morderców się gilotynuje, a on jest mordercą. Jak bardzo w tym momencie był podobny do Leona de Valmy. Przecież to jeszcze dziecko, pomyślałam, nie bardzo wie, co mówi, głośno zaś powiedziałam:

- Jeszcze nie jest. Żyjesz przecież i żyć będziesz. Musimy jednak się spieszyć i zachowywać bardzo cicho. Spójrz, tam stoją twoje buty. Nie, nie wkładaj ich, weź je do ręki, włożysz, kiedy wyjdziemy.

Zrobił jak prosiłam i odwracając się do mnie, dziecinnym gestem wziął mnie za rękę.

- Dokąd idziemy?

- Już ci mówiłam, do stryja Hipolita.

- Dopiero wtedy możemy iść do Willi Mireille, kiedy on już tam będzie. Rano od razu będą nas tam szukać.

- Tak, wiem o tym. - Jego dłoń w mojej ręce zadrżała, przyciągnęłam go do siebie. - Ale my będziemy bezpieczni. Będzie nas prowadzić nasza gwiazda przewodnia i z pewnością nie zawiedzie. Pamiętasz pana Blake'a, tego Anglika?

Skinął głową.

- W lasach Dieudonne ma chatę, w której czasem nocuje. Wiem, że dziś tam jest, bo nim poszłam spać, widziałam przez okno, że pali się tam światło. Pójdziemy prosto do niego, on się nami zaopiekuje i jutro zabierze do stryja Hipolita. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę, jestem tego pewna.

- Czy mam wziąć szalik?

- Tak. Czy włożyłeś ten ciepły sweter? Dobrze. Zamkniemy teraz drzwi balkonowe... Jesteś gotów? Teraz zachowuj się bardzo cicho.

Zatrzymałam się przy drzwiach z ręką na klamce i nasłuchiwałam. Filip przywarł do mego ramienia. W bladej twarzy jego oczy wydawały się niezwykle duże. Panowała cisza. Cały dom był ciemny i prawie pusty. Madame de Valmy z pewnością spała. Bernard był pijany, Król Demonów, który czekał w napięciu żeby odkryto śmierć dziecka, był kaleką...

Otworzyłam bezszelestnie drzwi. Wzięłam Filipa za rękę i na palcach wyszliśmy na ciemny korytarz. Minęliśmy zegar, który nie tak dawno obwieścił północ, zeszliśmy po schodach, na których spadł mi sandałek i ruszyliśmy galerią, gdzie wisiały rodzinne portrety. Miałam wrażenie, że znajduję się w ciemnej nierealnej scenerii Cocteau, kiedy nagle zdyszani stanęliśmy przed ciężkimi drzwiami, prowadzącymi na podwórze gospodarcze i do upragnionej wolności.

Były zamknięte. Pewno jakieś boczne zostawiono otwarte dla służby, ale bałam się ich szukać. Z łatwością przekręciłam wielki klucz, ale drzwi ani drgnęły. Zaczęłam szukać po omacku zasuwy. Stojący obok mnie Filip westchnął głośno i zaczął się trząść. Wspięłam się na palce, szukając zasuwy powyżej mojej głowy, wreszcie znalazłam ją i odciągnęłam. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt i odbił głośnym echem w korytarzu. Szarpnęłam drzwi drżącymi rękami, nasłuchując szmeru wózka inwalidzkiego. Drzwi nawet nie drgnęły. Pomyślałam, że może jest jeszcze zamek sprężynowy, ale nie mogłam go znaleźć. On mógł w każdej chwili się pojawić i zaskoczyć nas w tej pułapce. Od razu wiedziałby, co robimy i dlaczego się tu znaleźliśmy. Miałam wrażenie, że na korytarzu słychać moje rozpaczliwe myśli. On się domyśli. Przecież to Król Demonów...

- Zabrałem latarkę - wyszeptał Filip. - Niech pani patrzy.

Pochylił się nad drugą, nisko umieszczoną zasuwą, odciągnął ją bez wysiłku i drzwi się otworzyły.

Wyszliśmy na dwór, powitało nas rześkie nocne powietrze.

Rozdział Xv

Kto odważny, niech wejdzie w te zaczarowane lasy...

(Meredith,

"Lasy Westermain")

Nie miałam pojęcia, jak w lesie odnaleźć chatę Williama Blake'a, ale kiedy patrzyłam przez okno mojego pokoju, wydawało mi się, że jej światełko jest blisko szerokiej przecinki, zaczynającej się koło mostu Valmy. Powinniśmy tylko przejść przez most, pójść w górę od szosy nieco w prawo i z łatwością natrafimy na przecinkę, następnie dojdziemy do pierwszego wzniesienia, a tam wkrótce pojawi się to upragnione światło i doprowadzi nas do chaty.

Wydawało się to bardzo łatwe, ale w rzeczywistości była to długa i wyczerpująca wspinaczka. Bałam się korzystać z latarki Filipa w pobliżu szosy i na przecince, która była widoczna z okien zachodniego skrzydła pałacu.

W lesie było bardzo ciemno. Moje oczy wkrótce się przystosowały i całkiem nieźle wyszukiwaliśmy drogę wśród drzew; szliśmy jednak bardzo wolno, często potykając się o leżące na ziemi suche gałęzie i ślizgając się na grubej warstwie igieł. W pewnym momencie Filip omal się nie przewrócił, ale szarpnęłam go w porę, potem ja boleśnie uderzyłam się w nogę o sterczącą, ostrą jak nóż gałąź. Filip na szczęście się nie skarżył, a ja, choć to może brzmi nieprawdopodobnie, z każdym krokiem, który mnie coraz bardziej oddalał od Valmy, czułam się coraz bardziej bezpieczna i weselsza. To dzikie, pachnące sosnami leśne zbocze, w przeciwieństwie do luksusu i świateł Valmy, mimo różnych tajemniczych szmerów nie budziło we mnie lęku. Nareszcie byłam wolna, w pałacu miałam wrażenie, że jestem osaczona, że się duszę, teraz byłam wolna... Otuliły nas ciemność, cisza i spokój.

Miałam rację, po jakichś dwudziestu minutach męczącego podchodzenia znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, szerokiej na kilkanaście metrów, od której pięła się w górę stroma droga. Może wycięta została jako zapora przeciwpożarowa albo dla traktorów, niezależnie od tego, jakie było jej przeznaczenie, łatwiej nam było nią iść.

Niestety, tutaj też pełno było suchych gałęzi, ale wyraźnie widzieliśmy drogę. Ściskając mnie za rękę, ciężko dysząc Filip wspinał się dzielnie. Raz obejrzałam się, żeby spojrzeć na Valmy. Daleko w dolinie wznosił się nad lasami oblany światłem księżyca pałac, tylko w jednym oknie się paliło. Leon de Valmy nadal czekał.

Przeniknął mnie dreszcz i szybko odwróciłam się w stronę następnego leśnego zbocza, ruszyliśmy dobrze widocznym w blasku księżyca wąskim kanionem wśród sosen.

- Wszystko w porządku, Filipie?

- Tak, mademoiselle.

Jeśli tej nocy jakieś inne stworzenia poruszały się w lesie, to myśmy ich nie widzieli. Nad nami błyszczały tylko gwiazdy, a świetlista rosa drżała na martwych gałęziach. Opadała mgła i trzask deptanego przez nas chrustu rozlegał się jak kanonada. Przyłapałam się na tym, że kiedy z lękiem spojrzałam przez ramię na odległe jasne okno Leona de Valmy, zaczęłam bardzo ostrożnie stąpać i od czasu do czasu patrzeć uważnie na czarne cienie, jakie księżyc rzucał za nami na przecinkę.

Jednak ciągle panował niczym niezmącony spokój i kiedy zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć, słyszeliśmy tylko nasze przyspieszone oddechy, szum starych sosen i rosę spadającą z gałęzi.

To Filip dostrzegł chatę. Wytężałam wzrok, żeby zobaczyć po lewej stronie wśród drzew jej światło, kiedy zbliżaliśmy się do szczytu wzgórza, i zaczęłam się martwić, że minęliśmy ją ukrytą wśród gęstych drzew.

I nagle, kiedy zrobiliśmy jeden z licznych postojów, żeby wyrównać oddech, Filip pociągnął mnie za rękę.

- Tam - powiedział zduszonym głosem i skinął głową w kierunku południa.

Odwróciłam się i spojrzałam. To rzeczywiście była chata. Całkiem nieźle określiłam jej położenie. Była niewielka, kwadratowa, zbudowana ze starannie dopasowanych bali, miała werandę, spadzisty dach i okiennice z drewnianych listewek. Drzewa rosły tak gęsto wokół niej, że Blake musiał chyba palić lampę nawet w ciągu dnia.

Ale teraz nie paliło się żadne światło - nie powitała nas nasza gwiazda przewodnia. W jednym z okienek dojrzałam słaby blask, jakby kominka. Wpatrzona w ciemne okna stałam ściskając rękę Filipa.

Wysokie drzewa napierały na chatę. Nasze cienie padały na przecinkę, poruszyłam się, mój cień zrobił to samo. Noc pełna była szeptów.

- Na pewno śpi - powiedział Filip głośno i wesoło.

Spojrzałam na niego, miałam wielką ochotę uściskać go, ale się opanowałam.

- Na pewno, ja... ja zapomniałam, że wkrótce będzie świt. Mam nadzieję, że nie pogniewa się na nas, jak go obudzimy. Proszę, niech pan pójdzie pierwszy, monsieur le comte!

Ruszył przede mną. Oto dotarliśmy bezpiecznie na miejsce, gwiazda doprowadziła nas do celu. W oddali widziałam wrogie nam światełko Valmy. Nigdy już tam nie wrócę.

Nagle do oczu napłynęły mi łzy. Widziałam przed sobą nie jedną gwiazdę, lecz całe ich mnóstwo kołysało się nade mną. Gniewnie otarłam oczy i znowu spojrzałam.

Nagle w odległym białym frontonie Valmy ujrzałam światła, zaczęły się kolejno zapalać. W moim pokoju i bawialni, w pokoju szkolnym... następnie dwa małe jasne punkty oderwały się od mroków w dole i wyjechał samochód. Serce mi się ścisnęło. O Boże, ogłoszono alarm. On nie czekał do rana. Jeszcze raz sprawdził nasze pokoje i obudził całe Valmy. Prawie słyszałam tupot nóg, szepty, gwizd wózka inwalidzkiego, rozmowy telefoniczne. Pięć okien, jak pięcioro oczu obserwowało dolinę. I kiedy przerażona zastanawiałam się, dlaczego wszystkich obudził, nagle okna zgasły kolejno i w Valmy zapadł spokój. Widziałam tylko jedno źródło światła - reflektory samochodu przeleciały szybko na dwóch zakrętach i nagle zniknęły, jakby zostały zgaszone.

Omyliłam się. Nie było żadnego alarmu. Przekonał się, że uciekliśmy, i teraz czeka przy telefonie. Zostało mu jeszcze trochę nocy. Jakiego psa gończego posłał? Wytrzeźwiałego nagle Bernarda czy Raoula?

Poszłam za Filipem, który właśnie stukał cicho do drzwi chaty.

Minęło pół minuty, czterdzieści pięć sekund. Stałam koło Filipa, próbując opanować budzący się we mnie strach. Zaraz się wszystko skończy, usłyszymy przyjazne kroki zbliżające się do drzwi, skrzypienie zawiasów, ciepło ognia przetnie klinem chłód nocy.

W lesie panowała cisza. Minęła cała minuta, półtorej minuty. Żadnego dźwięku. Widać mocno śpi.

- Czy mam jeszcze raz zapukać?

- Tak, Filipie, ale mocniej.

Ja też zaczęłam pukać, nie mogąc opanować zdenerwowania. Rozległo się to jak walenie w bęben. Chyba cały las się obudził.

W ciszy, która potem zapadła, na drodze, poniżej nas usłyszałam samochód.

Z chaty nie dobiegał żaden odgłos.

- Nikogo tam nie ma. - Drżący głos dziecka, które musiało być bardzo zmęczone, otrzeźwił mnie. Wzięłam się w garść.

- On mocno śpi - powiedziałam spokojnie. - Spróbujmy wejść. Nie obrazi się, jak go obudzimy.

Filip nacisnął klamkę. Ku memu zdumieniu drzwi otworzyły się natychmiast. Chłopiec zrobił niepewnie jeden krok, ale ja go delikatnie pchnęłam do środka. Skóra mi ścierpła, kiedy usłyszałam ten jadący w dolinie samochód.

- Panie Blake! - zawołałam cicho i zamknęłam drzwi. - Panie Blake, czy jest pan tu?

Odpowiedziała nam cisza, przenikliwa cisza pustego domu.

Z tego co opowiedział mi William wiedziałam, że w chacie była tylko jedna izba, a z tyłu mała spiżarnia pod dachem. Drzwi do niej prowadzące były zapewne zamknięte.

Niezbyt dawno stąd wyszedł. Świadczyło o tym nie tylko oświetlone okno, które widziałam będąc w Valmy. Drzewo w kuchence żarzyło się jeszcze i w powietrzu czuć było zapach jedzenia. Musiał tu pracować, coś sobie ugotował i zszedł do Coq Hardi. Koce na stojącej w rogu pryczy były starannie złożone.

Niewielka izba była prawie nieumeblowana, ściany, sufit i podłoga - wszystko zrobione z sosnowego drzewa. Stał tu tylko prosty, własnej roboty stół, dwa drewniane krzesła i prycza, pod którą stała skrzynia. Mała szafka wisiała w jednym kącie, a na półce nad pryczą było kilka książek. Na kołkach w pobliżu pieca wisiały przeróżne rzeczy: liny, plecak, stary zielonkawy płaszcz. W drugim kącie stała drabina prowadząca do klapy w suficie.

- Czy możemy tu zostać? - głos mu lekko drżał. Filip musiał być bardzo zmęczony, mnie również zresztą przerażała myśl o dalszej wędrówce. Dokąd moglibyśmy iść? Pewno tak się czuje ścigany lis, kiedy wreszcie ostatkiem sił wpadnie do swojej nory. Spojrzałam na zamknięte drzwi, żarzący się ogień, wreszcie na Filipa.

- Tak, oczywiście. - Samochód z pewnością pędził do Willi Mireille. Tutaj nie będą nas szukać. - Jak myślisz, czy potrafiłbyś wejść po tej drabinie?

- Po drabinie? Tak, ale co tam jest na górze? Czy musimy tam wejść?

- Wiesz, tutaj jest tylko jedno łóżko. Może pan Blake wkrótce wróci i będzie się chciał położyć. Poza tym na górze lepiej się ukryjemy. Czy potrafisz zachować się cichutko jak myszka, gdyby ktoś tu przyszedł?

Spojrzał na mnie, w wymizerowanej twarzyczce jego oczy były większe niż zwykle. Skinął głową. Gdyby w tym momencie pojawił się Leon de Valmy, zabiłabym go własnymi rękami.

- Nie możemy zostawić żadnych śladów, że tutaj byliśmy - powiedziałam energicznie - bo ktoś szukający nas mógłby tu przyjść przed powrotem pana Blake'a. Czy nie przemoczyłeś butów? Tak, chyba trochę. Ja też. Zdejmiemy je, nie, poczekaj na chodniku, o tak. A teraz zanieś je do pieca, oprzyj o niego. Ja tymczasem zobaczę, co się dzieje na strychu.

Na szczęście klapa była lekka i najwidoczniej często używana. W każdym razie otworzyła się łatwo, a ja, stojąc na drabinie, zapaliłam latarkę Filipa i obejrzałam strych. Kiedy wspinałam się po drabinie modliłam się bezgłośnie, żeby panował tam jaki taki porządek. Teraz westchnęłam z ulgą. Na strychu było tak samo sucho i schludnie jak w izbie na dole. Blake używał go jako składu niepotrzebnych rzeczy: były tu pudełka, kanistry, jakieś liny, zwój drutu i, co najważniejsze dla nas, koło komina leżały starannie złożone worki i plandeka. Szybko zeszłam i zdałam relację Filipowi.

- Na górze nad piecem jest przyjemnie ciepło - mówiłam wesoło. - Schowaj buty do kieszeni i wejdź na strych, a ja poszukam kocy. Podam ci je. Latarka jest mi jeszcze potrzebna, nie odchodź więc daleko.

Jak się spodziewałam, w skrzyni pod pryczą były zapasowe koce. Przyświecając sobie latarką wyjęłam je i kolejno podałam Filipowi, potem weszłam na górę i po raz ostatni omiotłam promieniem latarki małą izbę... Nie zostawiliśmy żadnych śladów, podłoga była czysta, łóżko nienaruszone, drzwi zamknięte, ale nie na zasuwę.

Zamknęliśmy klapę i na czworakach zaczęliśmy szykować sobie posłanie - tylko w środku można było stać. Od komina promieniowało miłe ciepło, koce były miękkie i grube, w ciemności, pod ostro sklepionym dachem czuliśmy się bezpiecznie.

Wreszcie zjedliśmy kawałek czekolady, odmówiliśmy modlitwę, co napełniło nas wewnętrznym spokojem, i ułożyliśmy się do snu, choć nocy nie zostało nam już wiele.

Filip zasnął prawie natychmiast, skulony jak zawsze przytulił się do mnie. Starannie okryłam go kocami i leżąc nasłuchiwałam jego spokojnego oddechu i tysiąca szmerów, którymi rozbrzmiewała otaczająca nas cisza.

Lekki wiatr ustał, gdyż znajdujący się tak blisko las zamilkł. Czasem tylko od sosen, niby długie westchnienie, dolatywał słaby szept, z dołu zaś słyszałam cichy trzask poruszającej się we śnie chaty, chrobotanie myszy albo trzask spadającego w palenisko kawałka drewna. Starałam się nie myśleć i nie martwić tym, co mnie czeka. Była już środa, tylko jeden dzień do pokonania, a potem pozbędę się mojej odpowiedzialności albo w Willi Mireille, albo, gdyby to się okazało niemożliwe, po prostu przekażę wiadomość telefonicznie. Jakie to proste.

Sytuacja byłaby jeszcze prostsza, gdyby William Blake, co było bardzo prawdopodobne, przyszedł rano do chaty. Gdyby on nam towarzyszył, zniknęłoby całe niebezpieczeństwo. Teraz muszę wypocząć i starać się zasnąć. Ani Leon de Valmy, ani Bernard nie będą nas tu szukać. Kiedyś o Williamie wspomniałam Raoulowi (myśl o nim rozbudziła mnie całkowicie) i mógłby skojarzyć to imię z naszą ucieczką, ale przecież Raoula tu nie ma, Raoul jest w Paryżu. On z tą całą sprawą nie ma nic wspólnego. Jesteśmy tutaj bezpieczni, całkiem bezpieczni... Mogę spokojnie zasnąć...

Skrzypienie otwieranych drzwi zabrzmiało w sennej ciszy jak strzał z pistoletu.

Choć najpierw ogarnęła mnie panika, jak przerażoną mysz, natychmiast odetchnęłam z ulgą, to z pewnością William Blake. Nikt inny. Spałam dłużej, niż mi się zdawało, jest już rano i on wrócił do chaty.

Uniosłam głowę nadsłuchując. Jakiś wewnętrzny podświadomy impuls skłonił mnie, żebym znieruchomiała jak przerażony w swej norze zając.

Czekałam. Filip spał.

Drzwi na dole otworzyły się bardzo cicho. Nowo przybyły zrobił kilka kroków i stanął. Słyszałam jego szybki oddech, jakby przed chwilą bardzo się spieszył. Przez dłuższą chwilę nie drgnął. Spodziewałam się, że dorzuci drewna do ognia, zapali zapałkę, otworzy drzwi do spiżarni, ale nic takiego nie nastąpiło, słychać było tylko ten szybki oddech. Nagle zapanowała całkowita cisza, jakby ten człowiek przestał oddychać.

Ja też to zrobiłam. Teraz miałam pewność, że to nie jest William Blake. Wiedziałam też, dlaczego przybysz powstrzymał oddech, on nasłuchiwał ściganej zwierzyny i pewno latarką omiatał ciemność. Trudno było w to uwierzyć, ale pogoń była tuż, tuż.

Wreszcie znowu usłyszałam oddech naszego prześladowcy, który zrobił parę kroków. Potem rozległ się trzask zamykanych okiennic, brzęk zdejmowanego szkła lampy naftowej, potarcie zapałki, ale dla mnie zabrzmiało to jak repetowanie broni palnej.

Następnie ten ktoś założył na lampę szkło, cicho zaklął kiedy prawdopodobnie zgasł mu knot. Kilka sekund upłynęło i znowu potarcie jeszcze jednej zapałki.

A więc nadal jest ciemno i z pewnością to nie William Blake wrócił. Przekleństwo było francuskie, rozpoznałam też głos... Bernarda. Polowanie się zaczęło, także zemsta.

Lampa wreszcie się zapaliła, przez szpary w deskach podłogi dostrzec mogłam błysk światła. Bernard poruszał się powoli, z namysłem, co było bardziej przerażające niż pośpiech. Nadal szybko oddychał...

Skulona pod kocami trzęsłam się. To nie wspinaczka pod stromą górę sprawiła, że Bernard miał przyspieszony oddech, a potem ręce mu się trzęsły, kiedy zapalał lampę, lecz podniecenie gończego psa, który czuje, że osaczył ofiarę. On wiedział, że my tu jesteśmy.

Ruszył w kierunku drabiny, ale zatrzymał się przy drzwiach spiżarni. Słyszałam jak otworzył je i badał wnętrze. Trzask zasuwy, zamknął tylne wyjście. Wrócił do izby.

Na zagryzionych wargach poczułam słony smak krwi, dłonie zacisnęłam na kocu tak mocno, że paznokcie przebiły materiał. Czy ja coś powiedziałam Filipowi o Bernardzie? Gdyby się obudził, nie bałby się pewno... ale niech lepiej śpi. Boże miłosierny, spraw, żeby spał. Może Bernard nie wie o strychu, może nie zauważy drabiny... żeby tylko Filip nie obudził się i nas nie zdradził... Bernard zbliżył się wolno do drabiny. Usłyszałam skrzypienie drewna, kiedy ją oburącz chwycił.

Nagle usłyszałam, że ktoś energicznie wszedł na werandę. Bernard niewyraźnie zaklnął. Znowu drzwi się otworzyły, rozległ się nieznany mi głos.

- Que diable? Ach, to ty Bernardzie. Co też tu robisz o tej porze?

Drabina znowu zaskrzypiała, kiedy Bernard ją puścił. Słowa: Hola, Jules! powiedział tak, jakby nie był już pijany, ale głos miał ochrypły i niezbyt pewny. Wyraźnie był zaskoczony.

- Ciebie także mógłbym o to spytać? Co cię tu sprowadza o tej godzinie?

Przybyły zamknął drzwi i wszedł do izby.

- Cholera jasna, mam nocny obchód. Od czasu, kiedy wybuchł ten pożar w lasach między Roussel i Soubirous, stale teraz patrolujemy. Mój dziedzic boi się nowych strat i uparł się, żeby to robić. Dlatego przez całą noc muszę łazić między Roussel i Soubirous, a ledwie dwa tygodnie temu się ożeniłem. Paskudna pora, żeby się telepać o świcie. Kiedy tak sobie myślę, że teraz mógłbym być...

Bernard roześmiał się i odszedł od drabiny.

- Nie masz szczęścia, kolego, ale jakoś to chyba nadrabiasz...

- Pewno, że tak - odparł Jules. - Przecież cały dzień mogę leżeć w łóżku. Czekaj, tylko dołożę do ognia... tak, teraz w porządku! Ale co ciebie sprowadza tutaj o tej godzinie? Już chyba po piątej? Jeśli szukasz tego Anglika, to nocuje na dole, w Coq Hardi. Coś przeskrobał?

Bernard odpowiedział powoli, z namysłem:

- Nie o Anglika mi chodzi.

- Nie? Więc o kogo? Nie uwierzę Bernardzie, że to ty jesteś tym podpalaczem. - Jules roześmiał się. - No mów, dlaczego tu jesteś, bo cię zatrzymam za wtargnięcie do cudzego domu. Pewno tu chodzi o kobietę albo o służbowe obowiązki, ale, do licha, chyba ani jedno, ani drugie tutaj cię nie sprowadza.

- Tak się składa, że obie te rzeczy naraz - odparł Bernard. - Dziwne rzeczy działy się dziś w nocy w Chateau Valmy. Czyś słyszał o tej nowej guwernantce Filipa, która nazywa się Martin?

- Taka ładna, nieduża, co się zaleca do pana Raoula? Kto by o niej nie słyszał. Co takiego zrobiła?

- Zniknęła i...

- No, i co z tego? A co miałaby robić tutaj w górach? Wiesz, stary, jest tylko jedno miejsce, gdzie należy jej szukać. W łóżku pana Raoula, a nie Anglika.

- Na miłość boską, czy nie możesz choć przez parę minut przestać mówić o łóżku?

- Nie mogę - oświadczył stanowczo Jules.

- Spróbuj jednak. I daj mi skończyć to, co chcę ci powiedzieć. Masz, poczęstuj się papierosem.

Trzask zapałki i błysk. Zapach gauloise'ów przeniknął przez deski do mego posłania. Oczyma wyobraźni tak wyraźnie widziałam obu mężczyzn, jakby podłoga była ze szkła, ich ciemne twarze oświetlone przez ogień trzaskający w piecu, błękitne smugi dymu z papierosów.

- Chłopiec także znikł - powiedział Bernard, znowu z tym nieoczekiwanym namysłem.

- Jaki chłopiec?

- Panicz Filip.

Milczenie i ciche gwizdnięcie. - Dobry Boże! Jesteś tego pewien?

- Cholera jasna, całkowicie! Zniknęli oboje. Niedawno madame de Valmy zajrzała do chłopca... wiesz on jest słabego zdrowia, ona się bardzo o niego troszczy, poza tym źle sypia... no, więc poszła do niego, a chłopaka nie ma w łóżku. Poszła oczywiście do guwernantki, jej też nie było. Żadnej wiadomości, kartki, w ogóle nic. Z naszym panem przeszukaliśmy pałac od strychu do piwnic. Uciekli.

- Ale dlaczego, na miłość boską? To nie ma sensu. Chyba, że ta dziewczyna i monsieur Raoul...

- Nie mieszaj go do tej sprawy - przerwał mu gniewnie Bernard. - Już ci mówiłem, że nie znajdziesz jej w jego łóżku. A zresztą na co jej chłopiec, gdyby nawet chciała się w tym łóżku znaleźć? Tylko by jej przeszkadzał, zgodzisz się ze mną?

- No tak, racja - odparł zaskoczony Jules. - Ale to wszystko nie ma sensu! Dokąd uciekli i dlaczego?

- Bóg jeden wie. - W głosie Bernarda zabrzmiała prawie obojętność. - Zresztą wkrótce się pewno znajdą. Nasz pan niezbyt się tym przejął, w przeciwieństwie do pani. Ona bardzo się zdenerwowała, dostała ataku serca, więc pan powiedział, żebym poszukał ich w okolicy. Byłem już w Thonon, ale tam ani śladu po nich... - urwał i usłyszałam jego głośne ziewnięcie.

Filip poruszył się przez sen i wyprostował. Tuż obok leżały jego buty, tak że kiedy przez koc ich dotknął, jeden z nich przesunął się po deskach z lekkim hałasem. Był to cichy odgłos, ale dla mnie zabrzmiał jak piorun.

Na szczęście Bernard nic nie usłyszał i mówił dalej:

- Jeden do dziesięciu, że to nic poważnego. Nie powinienem był mówić ci o tym, ale skoro przyłapałeś mnie na swoim terenie... - Roześmiał się.

- Ale czemu mieliby właśnie tutaj być?

- To pomysł naszego pana. W Thonon widziano tę dziewczynę z Anglikiem. Powiadam ci, że to wszystko nie ma sensu. W grę wchodzą tylko dwie możliwości: albo może oboje uciekli, ot tak z głupoty, albo może chłopiec uciekł sam, dziewczyna to zauważyła i wyszła, żeby go odszukać i sprowadzić do domu.

- Dosyć to nieprawdopodobne. - W głosie Jules'a brzmiało powątpiewanie.

Bernard znowu głośno ziewnął. - Masz rację, ale chłopcy mają czasem dziwne pomysły, tak samo jak kobiety. A oni we dwoje bardzo się lubią. Jak słyszałem, wczoraj o północy zrobili sobie wspólne przyjęcie. Niedaleko mogli uciec, chłopiec nie ma ze sobą żadnych dokumentów. To z pewnością tylko głupi wyskok. Cóż by innego?

- No, jeśli twój pan tym się nie przejął... - powiedział niezbyt przekonany Jules.

Zapadła chwila ciszy, słyszałam tylko syk ognia i szuranie nogą któregoś z mężczyzn. Wreszcie pierwszy odezwał się Bernard:

- Na mnie już czas, idziesz?

Jules mu nie odpowiedział, tylko zaczął mówić z wahaniem:

- Ta dziewczyna, ta guwernantka... Dużo o niej gadano, bardzo dużo.

- Tak? - Bernard najwyraźniej nie był zainteresowany tym tematem.

- Ludzie gadali - ciągnął Jules - że ona i pan Raoul zaręczyli się.

- Tak - odparł Bernard i chwilę milczał. - To prawda - dodał.

- Do diabła! Naprawdę! Złapała go?

- Jeśli tak to nazywasz.

- A ty nie?

- Pan Raoul chyba też ma coś do powiedzenia w tej sprawie. - W głosie Bernarda brzmiało rozbawienie. - Nie uwierzę, żeby najładniejsza nawet dziewczyna mogła go wodzić za nos.

- Różne bywają sposoby - odparł Jules z przekonaniem. - Oczywiście on dobrze wie, czego chce, ale czasem tak bywa, że... - Roześmiał się. - Z nią nie jest inaczej niż z innymi. To się nam wszystkim zdarza. Robimy głupstwa.

- Ale nie on - powiedział Bernard. - Jeśli chce się z nią ożenić... No cóż, to jego sprawa.

- Nie wmówisz mi, że naprawdę stracił głowę dla tej małej Angielki. Miej trochę rozumu, człowieku. On się chce z nią przespać, a ona się na to nie zgadza.

- Być może. Ale od tego tylko jeden krok do małżeństwa... jeśli o niego idzie.

- Mów sobie, co chcesz, ale może powód jest całkiem inny. Może się jednak z nim przespała, a teraz coś malutkiego zmusi go do ślubu. Tak się zdarza, sam się o tym przekonałem - dodaje Jules.

- Ach, tak! Wobec tego moje gratulacje - powiedział Bernard wręcz z roztargnieniem. - Ale w tym wypadku to wątpliwe.

Niezwykle jesteś szlachetny, pomyślałam, zaciskając dłonie, a słowa Jules'a rozpełzły się po mojej skórze jak wszy. Drzwiczki pieca brzęknęły, pewno któryś z nich je otworzył, żeby wrzucić do ognia niedopałek papierosa. Znowu odezwał się Bernard:

- Wiesz, muszę już iść. Wychodzimy razem?

- Bernard... - Jules mówił tak cicho, jakby wiedział, że go słyszę. Był jakby trochę zawstydzony, a jednocześnie musiał coś powiedzieć. Skutek był taki, że znowu poczułam dreszcz.

- Co takiego? - spytał niecierpliwie Bernard.

- Ta dziewczyna...

- Co takiego? - powtórzył Bernard.

- Czy jesteś pewien, że ona... - Jules urwał i usłyszałam jak przełknął - że jest dobra dla chłopca?

- Co, u diabła, masz na myśli?

- No, to... że, jak ci już mówiłem, dużo było gadania. Ludzie powiadają, że ona... ma... ambicje.

- Ambicje? A kto ich nie ma? Na pewno tak, ale dlaczego to miałoby znaczyć, że ona nie jest dobra dla chłopca? Co ty sobie wyobrażasz... - Głos Bernarda ścichł, słyszałam, jak głośno odetchnął. I dodał z naciskiem: - Wiesz, stary, nie możesz mieć tego na myśli, co mnie się wydaje, że masz.

- Czemu nie? - Powiedział wyzywająco Jules.- Dlaczego jej ambicje miałyby się ograniczyć do wyjścia za mąż za pana Raoula? Co w ogóle o niej wiadomo? Kim ona jest?

- Angielką, sierotą, chyba z dobrej rodziny. Tylko tyle wiem. - Przerywa. - I bardzo lubi chłopca.

- Gdyby nie chłopiec, mogłaby zostać panią hrabiną de Valmy.

Jeszcze dłuższa pauza, kiedy zaś rozległ się wreszcie głośny śmiech Bernarda, brzmiał nieco sztucznie.

- Im prędzej wrócisz do tego wymarzonego swego łóżka, tym lepiej, mon ami! Nocne powietrze najwidoczniej pomieszało ci w głowie. A ja muszę już wracać. Dziesięć do jednego, że już jest po wszystkim i że oboje śpią spokojnie w Valmy. Mam nadzieję, że nasz pan rano dobrze natrze im uszu za to, że sprawili tyle kłopotu. Chodźże już...

- Możesz się ze mnie śmiać - upierał się Jules - ale mówię ci, że monsieur Garcin powiedział...

- Ten stary plotkarz? Lepiej byś zrobił, gdybyś nie słuchał tutejszych plotkarzy.

- Mimo to...

- Na miłość boską, Jules! - powiedział gniewnie Bernard. - Nie każda przystojna dziewczyna popełnia przestępstwo dlatego, że chce poprawić sobie warunki życiowe. Teraz już naprawdę czas na mnie. W którą stronę idziesz?

- Schodzę do Soubirous - odparł ponuro Jules. - Już dnieje.

- Twój obchód skończony? Dobra. Pójdę razem z tobą. Podjechałem furgonetką do końca drogi. Mogę cię zabrać. Wychodź, ja zgaszę lampę i zamknę drzwi.

- Dobrze. - Znowu brzęknęły drzwiczki pieca, kiedy następny niedopałek wylądował w palenisku. Słyszałam, jak Jules ciężko poczłapał do drzwi. Filip koło mnie znowu się poruszył i coś wyszeptał przez sen. Kroki się zatrzymały.

- Co to było? - spytał ostro Jules.

- Co takiego?

- Usłyszałem coś. Może tam albo...

Bernard powiedział cicho: - Otwórz drzwi, ale szybko. - Jules posłusznie wykonał polecenie. Ostre ranne powietrze przecięło niebieski zapach papierosów i palącego się drzewa.

- Nic tu nie ma. - Głos Jules'a dobiegał jakby z dużej odległości. Wyobraziłam sobie, jak stoi na werandzie i rozgląda się wokoło.

Stojący pod nami w izbie Bernard roześmiał się krótko, niewesoło.

- To była mysz, stary, a ty widzisz za każdym drzewem tygrysa. - Przeciągnął się hałaśliwie i ziewnął. - Ja także idę do łóżka, choć moje nie będzie tak ciepłe jak twoje. O której przychodzi tu zwykle Anglik?

- Dość wcześnie... ale nie wiem, czy dziś tu będzie.

- Dobra, ruszamy. Mam w Bogu nadzieję, że w Valmy już jest spokój. Po co, u diaska, mój pan mnie tu przysłał, to naprawdę nie wiem. Idziemy, mon ami. Tylko zgaszę lampę i zamknę drzwi.

- Zaczekam na ciebie.

- Tak. Piec jest w porządku. Pewno ci spieszno do łóżka, Jules.

Usłyszałam jego kroki i głos przy drzwiach. Przytulony do mnie Filip poruszył głową, poczułam lekki oddech na policzku.

Znowu dobiegł moich uszu wesoły głos Jules'a. - Ach, to moje łóżko, powiem ci, stary, że...

Drzwi zamknęły się cicho, ucinając ulubiony temat Jules'a. Głos jego zanikł w niezmąconym o świtaniu spokoju lasu. Nie zdawałam sobie dotąd sprawy, jak cicho było na dworze. Żadna gałązka nawet nie drgnęła, Filip oddychał spokojnie. Gdzieś w dali rozległo się gruchanie dzikiego gołębia.

Wkrótce wstanie słońce. Zapewne będzie piękna pogoda. Leżałam obok Filipa i trzęsłam się, jakbym miała wysoką gorączkę.

Strach ustąpił tak nagle, że zupełnie oklapłam. W trakcie całej rozmowy dwóch mężczyzn starałam się odczytać ich intencje. Kiedy już chciałam zawołać i zdradzić swoją obecność Jules'owi, który przecież nie pracował w Valmy i mógłby nas uchronić przed atakiem Bernarda, z przerażeniem usłyszałam zarzuty Jules'a pod moim adresem i obronę Bernarda. A to, co powiedział było zastanawiające: Leon de Valmy nie przejął się... wiadomo wszystkim, że jestem dobra dla chłopca... i że trzeba "wyłączyć z tego" pana Raoula. Przecież Bernard próbował uciąć plotkę, jaką zapewne on sam i Albertyna sfabrykowali. Trudno się dziwić, że byłam wstrząśnięta i zagubiona. Czyżbym się myliła? Jeśli Leon de Valmy był winien, to z mojej ucieczki musiał wywnioskować, że go podejrzewam. Jeśli zaś był winien, nie mógł się nie przejąć naszą ucieczką, wobec tego, czemu Bernard bronił mnie przed Jules'em? Raoul jest poza całą tą sprawą. Dobry Boże, czyżbym się myliła?

Coś jednak ciągle mnie dręczyło. Cała ta rozmowa była podejrzana, jakiś fałsz brzmiał w głosie Bernarda, kiedy mnie bronił.

Leżałam bez ruchu, ciesząc się naszym bezpieczeństwem i ciszą lasu, wsłuchana w gruchanie gołębia siedzącego na jakiejś wysokiej sośnie, a tętno powoli wracało do normy. Filip znowu się poruszył mówiąc: "Mademoiselle?" i zapadł z powrotem w sen. Uśmiechnęłam się z ulgą, myśląc, że gdyby tak głośno odezwał się przedtem, Bernard z pewnością by go usłyszał. Przecież stał pod nami, kiedy Jules był prawie przy drzwiach...

Wyprostowałam się gwałtownie, w gardle mi zaschło, a serce znowu zaczęło bić jak szalone.

Bernard musiał go usłyszeć, z całą pewnością.

Bernard wiedział, że jesteśmy na strychu.

A więc tak. Żadne inne wytłumaczenie nie potwierdzało tak oczywistych faktów ani nie wyjaśniało podtekstów tej rozmowy. Nic dziwnego, że brzmiała fałszywie. Nic dziwnego, bowiem znalazłam się między "przyjacielem" i "wrogiem".

Bernard wiedział. Ale nie było mu na rękę znaleźć nas przy Jules'u. I dlatego, choć już miał wejść na strych, nie zrobił tego. Dlatego też nie "słyszał" tego co usłyszał jego kompan, dlatego wysłał go przodem, a sam został, żeby "zamknąć drzwi".

To również w logiczny sposób wyjaśniało jego wersję zdarzeń w Valmy. Niezależnie od tego, co odkryto nad ranem, było oczywiste, że należało jakoś uzasadnić obecność Bernarda w lesie. Najprostsze i najbardziej bezpieczne było podać jakąś wersję prawdy. Ponieważ znajdowałam się tak blisko nad nim, musiał bardzo ostrożnie rozegrać całą sprawę. Słyszałam każde jego słowo, nie mógł więc spłoszyć zwierzyny... zanim wróci ponownie, i to nie sam.

Bo z całą pewnością wróci tu znowu. Odrzuciłam koce, nim sformułowałam tę myśl, i bezszelestnie przesunęłam się na czworakach do klapy wyjściowej. Z tego co słyszałam, kiedy Jules schodził ścieżką w dół, wróg chyba nie czekał na mnie zaczajony w izbie. Położyłam się na podłodze i powolutku uniosłam nieco klapę, przez wąską szparę zobaczyłam w świetle, jakie przenikało przez źle dopasowane okiennice, pustą izbę.

Wróciłam do Filipa i kiedy już wyciągałam rękę, żeby go obudzić, opanowałam się. Nie mogłam przecież obudzić tego dziecka w przystępie tak nieopanowanego strachu. Muszę się wziąć w garść. Muszę. Odliczyłam po cichu do dwudziestu.

Bernard tu wróci. Odwiezie furgonetką Jules'a do domu, po to, żeby widziano, jak wraca do Valmy, a potem przyjdzie tu, do chaty. Będzie się spieszył, ponieważ wkrótce wzejdzie słońce, a im został tylko najbliższy dzień.

Nie chciałam dłużej już nad tym rozmyślać, nie chciałam formułować tego w słowa. Ta myśl stała się po prostu pulsującym we mnie strachem. Jak oni zamierzali rozwiązać tę sprawę, nie mogłam, nie potrafiłam sobie wyobrazić, ale w obecnym stanie mego ducha i na tym ciemnym strychu, zagubionym w wysokim lesie, wszystko wydało mi się możliwe. Klęczałam tak i liczyłam wolno w ciągu najgorszych chyba dwudziestu sekund w moim całym życiu, a strach przekształcał się w koszmar... Król Demonów czyha, obserwując wszystko przez to oświetlone okno o dwa kilometry, poluje na nas ze swego inwalidzkiego wózka za pomocą upiornego radaru, którym wytropi, nas w lesie... Odpędziłam tę zwariowaną myśl, ale gdzieś tam kołatała mi się po głowie. Leon de Valmy, jak zniekształcony, olbrzymi cień, chwyci nas gdziekolwiek się znajdujemy. Na jakiej podstawie sądziłam, że zdołam go pokonać? Nikomu jeszcze się to nie udało.

Niemądre łzy popłynęły mi z oczu. Pochyliłam się, żeby obudzić Filipa.

Rozdział Xvi

Och, Sammy, Sammy jeszcze nigdy tu nie byliśmy...

(Dickens, "Klub Pickwicka")

Natychmiast się obudził. - Mademoiselle, to już rano.

- Tak, wstawaj, kurczaku. Musimy iść.

- Już wstaję. Pani płakała mademoiselle?

- Ależ skąd! Dlaczego tak myślisz?

- Coś mokrego upadło mi na policzek.

- To rosa, mon p'tit. Dach zacieka. A teraz wstawaj.

Zerwał się szybko, zeszliśmy na dół. Filip sznurował buty, a ja przejrzałam szafki Williama Blake'a.

- Herbatniki - oznajmiłam z radością - masło, proszę, puszka sardynek. A ja zabrałam z sobą ciasto i czekoladę. Co za bogactwo! Ten młody człowiek dba o siebie. Zapasy ma jak wiewiórka!

Filip uśmiechnął się. Twarz miał już nie tak mizerną, ale w szarym świetle wpadającym przez szpary w okiennicach nadal był blady. Ciekawe, jak ja wyglądam. Czułam się bardzo podle.

- Czy rozpalimy piec, mademoiselle?

- Niestety, nie. Nie będziemy czekać na pana Blake'a. Zbyt dużo ludzi kręci się po lesie. Musimy wyjść.

- Dokąd pójdziemy. Do Soubirous? On tam jest?

- Tak, on tam jest, ale nie pójdziemy do Soubirous, tylko prosto do Thonon.

- Teraz?

- Tak.

- Bez śniadania? - Posmutniał, mnie też było niewesoło. W szafce widziałam puszkę z kawą, piec był gorący. Boże, ile dałabym za to, żeby mieć czas na zrobienie sobie kawy. Bardzo wiele.

- Kiedy słońce wzejdzie, znajdziemy piękne miejsce - powiedziałam wesoło - i zrobimy sobie śniadanie. Weź te rzeczy do kieszeni. - Szybko zlustrowałam wnętrze chaty. - Wszystko w porządku. Idziemy. Ale najpierw przekonamy się, czy nikogo nie ma na dworze. Ty wyjrzyj przez to okno... ostrożnie.

Nikogo jednak nie spostrzegliśmy, co prawda z łatwością ktoś mógł się zaczaić wśród drzew i czekać na nas. Jeśli Bernard furgonetką odwiózł Jules'a do Soubirous, to nie mógł jeszcze wrócić, mimo to z lękiem wpatrywałam się w ścianę lasu. Panował całkowity spokój. Musieliśmy zaryzykować.

Moment, w którym mieliśmy opuścić chatę, był najgorszy. Trzymając rękę na klamce spojrzałam na Filipa.

- Pamiętasz drogę, którą tu przyszliśmy, otwartą przestrzeń i przecinkę? Prowadzi przez to duże skupisko drzew. Nie pójdziemy nią, gdyż może jest widoczna z Valmy. Musimy pójść w przeciwną stronę, wśród drzew, aż dojdziemy do grzbietu wzgórza. To niedaleko. Zrozumiałeś, co powiedziałam?

Skinął głową...

- Kiedy otworzę drzwi, musisz wyjść. Nie czekaj na mnie, nie oglądaj się. Skręć w lewo, o tam, pod górę, i biegnij; jak najprędzej możesz. Pod żadnym pozorem nie zatrzymuj się.

- A co z panią?

- Ja pobiegnę za tobą. Ale gdyby coś się stało, nie wolno ci na mnie czekać. Musisz biec co sił w nogach, biec przez wzgórze do najbliższego domu i poprosić tam, żeby ciebie zabrano na posterunek policji w Thonon. Powiedz im, kim jesteś i co się stało. Zrobisz tak?

Oczy miał wielkie, ale skinął głową w milczeniu. Pod wpływem impulsu schyliłam się i pocałowałam go.

- A teraz, mała wiewióreczko - powiedziałam otwierając drzwi - biegnij!

Na szczęście nic się nie wydarzyło. Wydostaliśmy się z chaty bez przeszkód, bez przeszkód też dotarliśmy do grzbietu wzgórza. Tutaj zatrzymaliśmy się. Opuściliśmy naszą kryjówkę nie tyle cicho, co szybko, ale teraz opanowaliśmy się i ostrożnie zeszliśmy jakieś sto metrów w dół, gdzie stanęliśmy na brzegu przecinki.

Zza dużej leszczyny obejrzeliśmy uważnie całe wzgórze. Przecinka była pusta, w dole dostrzegłam kępę drzew, dobrą dla nas na kryjówkę.

Znowu pobiegliśmy. Gołębie zerwały się z czubków sosen jak rakiety, ale to było wszystko. Zagłębiliśmy się w zagajnik modrzewi i świerków tak gęsty, że torując sobie drogę wśród gałęzi musieliśmy rękami zasłaniać oczy.

W lesie panowała jeszcze wilgoć wczesnego poranka, tak że wkrótce byliśmy mokrzy. Ale uparcie szliśmy w kierunku północnym, gdyż miałam nadzieję, że natrafimy na polną drogę albo szosę prowadzącą do Thonon.

To Filip wypatrzył pieczarę. Szłam pierwsza, przytrzymując gałęzie, żeby mógł bezpiecznie przejść. Nieoczekiwanie, kiedy przedarłam się przez ścianę wilgotnych świerków, stanęłam na krawędzi kamienistej odkrywki. Niewielka skała, otulona płaszczem zielonego mchu, wznosiła się wśród drzew jak dziób okrętu, a las niby rzeka spływał po obu jej bokach, w dole słychać było plusk strumyka.

- Uważaj, Filipie, tutaj jest stromo. Musisz iść bardzo ostrożnie, o, tędy.

Schodził powoli w dół, ja za nim.

- Miss Martin! Tutaj jest pieczara!

- I strumyk - powiedziałam ucieszona. - napijemy się tu i odpoczniemy.

- A co ze śniadaniem? - spytał Filip z nadzieją w głosie.

- Oczywiście, że zaraz zjemy śniadanie. - W pospiesznej ucieczce przed Bernardem całkiem zapomniałam o śniadaniu i dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem głodna.

Właściwie to nie była pieczara, po prostu suche miejsce pod skalistym nawisem, ale można się było schronić przed leśnym chłodem i mieliśmy poczucie bezpieczeństwa. Jedliśmy w milczeniu, Filip z wielkim apetytem, a ja cały czas nasłuchiwałam odgłosów pogoni. Dzięki Bogu, na próżno. Krzyk sójki, krople wody spadającej z drzew, trzepot skrzydeł jakiegoś gołębia, plusk strumyka płynącego koło nas... wszystko to tworzyło przyjazną dla nas aurę.

I nagle słońce jak płomień oświetliło wiosenne czubki modrzewi.

Może to zabrzmi głupio, ale ja się prawie cieszyłam tym cudownym porankiem. Słońce świeciło mocno, a pasma szarej mgły przed nami opadały w dół, ukazując lśniącą zieleń świerków w całej krasie. Zapach świeżości leśnej był wprost upajający. Nie spieszyliśmy się, oboje byliśmy zmęczeni, a ponieważ nie korzystaliśmy ze ścieżek, ryzyko, że mogliśmy spotkać się z Bernardem, było znikome. W ten cudowny ranek trudno było sobie wyobrazić, że coś tak złego mogłoby się nam przytrafić. Koszmar się skończył. Byliśmy wolni, szliśmy w kierunku Thonon i monsieur Hipolit miał przyjechać dziś wieczorem... A słońce i las sprawiły, że nasza desperacka wyprawa stała się uroczym piknikiem.

Trzymaliśmy się za ręce, idąc wytrwale naprzód. Tutaj, w starszej części lasu, było nam znacznie łatwiej. Wysokie drzewa rosły luźno, a ukośne promienie słoneczne padały na zeszłoroczne szyszki i kępy gęstego mchu. Co pewien czas las rozbrzmiewał trzepotem gołębich skrzydeł, kiedy ptaki gromadnie podrywały się z gałęzi i ulatywały w błękit.

Wkrótce w mocnym świetle słonecznym ujrzeliśmy przed sobą wielką zieloną połać malutkich świerczków, puszystych i zielonych, rozdzielały stary las pasmem szerokości jakichś siedemdziesięciu metrów. Gęsta turkusowa trawa rosnąca wśród rzędów sadzonek przebijała się przez pożółkłe zeszłoroczne kępy.

Znowu zatrzymaliśmy się na skraju wysokich drzew, nim zaryzykowaliśmy wyjście na otwarte przestrzeń. Fala młodej zieleni spływała po zboczu wśród ciemnego obramowania, zanurzając się w błękitny cień, który jeszcze zalegał dolinę Dieudonne. Patrząc w tamtą stronę widziałam płaskie łąki, na których pasło się bydło, rząd wierzb znaczących strumień, szereg domów, farmę, gdzie ktoś, z tej odległości bardzo malutki, stał wśród białych ruchliwych punkcików, zapewne kur.

Na zboczu nikogo nie było. Towarzyszące nam cały czas gołębie leśne szybowały wysoko nad czubkami drzew, przecinając błękit nieba śmiałym lotem.

Poza tym spokój. Zanurzyliśmy się - Filip aż po piersi - w rzekę młodych drzew. Miękkie, zielone, pachnące żywicą pędy jak pióra głaskały nam ręce i kolana. W połowie drogi Filip stanął nagle i zawołał: "Proszę spojrzeć!" Przed nami, w stronę odległego lasu, uciekał brunatnorudy lis. Gdy dotarł do niego, obejrzał się z jedną łapą uniesioną w górę, z nastawionymi uszami. W słońcu jego sierść była prawie czerwona, a na grzbiecie lśniła złotem. Potem zniknął nam z oczu i las znów należał do nas.

Przez cały ranek urok trwał, a nas jak w bajce nie opuszczało szczęście. Chwilami prawie zapominaliśmy o tragicznych powodach tej wędrówki. Prawie.

Na krótko przed południem, po niezbyt szybkim marszu, kilku postojach i dwukrotnym koniecznym zejściu z trasy, znaleźliśmy się wreszcie na drodze, do której chciałam dotrzeć. Kamienista, niezbyt szeroka wiła się wśród stromych zboczy wysoko nad doliną, którą biegła ruchliwa szosa prowadząca na południe. Podczas tego ostatniego etapu musieliśmy przedzierać się przez kolczaste zarośla i uschłe paprocie, a na zakończenie pokonaliśmy ogrodzenie z drutu kolczastego i rów porośnięty zeszłorocznymi jeżynami.

Ponieważ dotąd szczęście nam sprzyjało, zapomnieliśmy o ostrożności. Nagle, kiedy stałam na żwirowanej drodze, odwrócona, żeby podać rękę Filipowi, usłyszałam za plecami nadjeżdżający samochód. Przerażona znieruchomiałam.

Zza zakrętu zbliżał się w chmurze pyłu zniszczony renault combi i z hałasem zatrzymał się obok nas. Kierowca, wysoki mężczyzna z siwiejącym zarostem, w brudnym niebieskim kombinezonie i sfatygowanym kapeluszu spojrzał na nas przyjaźnie ani trochę nie zdziwiony naszą obecnością na tym odludziu.

Nie był rozmowny. Kciukiem wskazał na północ. Non, monsieur - powiedziałam. Skierował więc palec na południe. Merci, monsieur - odparłam i razem z Filipem wdrapaliśmy się na tylne siedzenie, dołączając do pozostałych pasażerów, czyli owczarka collie, prosiaka w worku z siatki i kilku białych kur w kojcu. Duży worek ziemniaków jechał wygodnie na przednim fotelu obok farmera. Kiedy radośnie witana przez psa zaczęłam mówić: To bardzo miło z pana strony, monsieur, że..., renault szarpnął w przód i wziął zakręt z taką szybkością, że wywołało to okropne zgrzyty i hałasy, a rozmowa stała się, ku mojej radości, niemożliwa. Ten zacny człowiek podwiózł nas jakieś trzy kilometry, potem wysadził przy polnej drodze, która prowadziła do farmy.

Moje podziękowania skwitował kiwnięciem głową, kciukiem wskazał na farmę, a potem na samochód. Chwilę patrzyliśmy jak renault zatrzymał się przed murowaną stodołą i ruszyliśmy w drogę radzi, że spotkaliśmy kogoś, kto najwidoczniej nie słyszał o zaginionym chłopcu, nazwiskiem hrabia de Valmy, i kto brał życie prosto i zwyczajnie. A może, pomyślałam rozweselona, jest przy tym głuchoniemy? Nawet w tym przypadku znowu szczęście nam dopisało.

Nasza droga biegła teraz równolegle do wzgórza, tak więc trzymaliśmy się jej, gdyż było nam łatwiej iść. Przejażdżka samochodem najwyraźniej poprawiła humor Filipowi, maszerował szybko nie skarżąc się, ale wkrótce spostrzegłam, że zaczyna zwalniać, a mieliśmy jeszcze spory szmat drogi do przebycia... i nie wiadomo było, co nas czeka.

Rozmawiał ze mną wesoło o psie i o prosiaku. Słuchałam z roztargnieniem, wpatrzona w zakurzoną drogę, wijącą się przed nami, cały czas nasłuchując, czy coś z tyłu nie nadjeżdża. Droga wiodła pod skalnym nawisem porośniętym zaroślami. Spojrzałam na nie, myśląc, że byłyby dobrą kryjówką.

Kilometr, półtora kilometra, Filip miał kamyk w bucie, zatrzymaliśmy się więc, żeby go wyjąć. Potem ruszyliśmy wolniej, mały przestał mówić i zostawał w tyle. Pomyślałam z lękiem o pęcherzach, jakich może się nabawić, i jeszcze bardziej zwolniłam.

Już miałam powiedzieć, że powinniśmy zejść na bok i znaleźć miejsce żeby coś zjeść, kiedy znowu usłyszałam samochód. Tym razem nadjeżdżał z północy, szybko pokonując wzniesienie, ale nie robiąc wiele hałasu. Duży, mocny samochód... Nie będę udawała, że rozpoznałam pracę tego silnika, jednak wiedziałam, kto nim jedzie.

Prawie bez tchu powiedziałam: - Samochód, Filipie, chowamy się!

Kazałam mu wspiąć się na wysokie pobocze, zrobił to szybko jak wiewiórka, ja za nim. Gęste zarośla tworzyły zieloną ścianę na metr lub półtora wysoką, w której były wąskie przejścia i nasłonecznione, porosłe trawą polanki. Wystarczyło położyć się, żeby zniknąć z pola widzenia. Ukryliśmy się w takim właśnie miejscu, kiedy cadillac wziął zakręt odległy może o sto metrów. Droga pod nami była prosta. Samochód przemknął koło naszej kryjówki wśród tumanów kurzu. Udało mi się dostrzec twarz kierowcy i przeniknął mnie dreszcz.

Zapanowała złocista południowa cisza, którą mącił tylko śpiew skowronka.

- To był mój kuzyn Raoul, mademoiselle - szepnął obok mnie Filip.

- Tak, wiem.

- Myślałem, że on jest w Paryżu.

- Ja również.

- Czy on... czy nie moglibyśmy... może on by nam pomógł?

- Nie wiem, Filipie.

- Ale on był taki miły podczas tej naszej uczty o północy - powiedział dziecinnie zdziwiony.

Cisza.

- Przecież tak było, mademoiselle!

- No, tak, był miły, Filipie.

Znowu cisza. I znowu to zdumienie w głosie:

- Mój kuzyn Raoul także? Pani mu nie wierzy, mademoiselle?

- Tak - wybąknęłam, ale zaraz dodałam: - Nie wierzę mu.

- Ale dlaczego...?

- Daj spokój, Filipie. Nie mogę teraz... - Odwróciłam głowę i dokończyłam stanowczym tonem: Czy nie rozumiesz, że pod żadnym pozorem nie wolno nam teraz ryzykować? Musimy... musimy mieć całkowitą pewność. Zrozum to.

Jeśli uważał moje wyjaśnienie za niemądre, nie okazał tego. Niepewnie, ale zupełnie nie dziecięcym gestem dotknął mojej ręki.

- Mademoiselle...

- Ja nie płaczę, Filipie. Naprawdę. To tylko dlatego, że jestem zmęczona i mało spałam ostatniej nocy, a w ogóle dawno temu powinniśmy byli coś zjeść. - Udało mi się uśmiechnąć do niego, wytarłam twarz chusteczką, a on patrzył na mnie zaniepokojony.

- Przepraszam cię, mon p'tit. Jesteś dzielny jak Trojańczyk, a ja zachowałam się jak niemądra kobieta. Wszystko w porządku.

- Zjemy teraz lunch - oświadczył stanowczo Filip, przejmując inicjatywę.

- Zgoda, Napoleonie - powiedziałam, chowając chusteczkę - ale przez chwilę zostańmy tu, gdzie jesteśmy, po prostu, żeby się upewnić.

- Że on naprawdę odjechał?

- Tak, że naprawdę odjechał.

Filip posłusznie położył się na brzuchu pod krzewami, z brodą opartą na zaciśniętej pięści, przez szparę w zielonej gęstwinie obserwując drogę. Odwróciłam się na plecy i zamknęłam oczy. Nawet teraz nie chciałam spojrzeć prawdzie w oczy. Jak tchórz wolałam się kierować tylko instynktem, nie rozumować, ale kiedy tak leżałam nasłuchując, jak oddala się jego samochód, coś, co spychałam w głąb, o czym nie chciałam myśleć, nagle się przedarło. I ledwie przywołałam jego imię, od razu przestałam go obwiniać wraz z innymi. Szósty zmysł ostrzegał mnie przed Leonem de Valmy i kazał trzymać się z dala od Heloizy, ale mimo dowodów jakie miałam, ciągle odruchowo stawałam w jego obronie.

Dlatego, że tak chcesz. Chyba już dość głupoty, kopciuszku? Drgnęłam pod wpływem uczucia gwałtownego niesmaku, ale ciągle jeszcze kołatała się we mnie nieodparta chęć bronienia go...

Wszystko, co wydarzyło się od chwili kiedy Raoul znalazł się w całej tej sprawie, wszystko co powiedział i zrobił, można było zinterpretować na jego korzyść lub też obciążyć go winą... i do takiego też wniosku doszłam, kiedy niepewna, po omacku błąkałam się wśród mgły wspomnień. Jakieś spojrzenie, to znów słowo - trudniej było o bardziej ulotne dowody. Nic nie wiedział o poszukiwaniach nie znającej francuskiego guwernantki, wcale nie przejął się tym, że mogłam podsłuchiwać rozmowy jego ojca, wręcz przeciwnie, był tym rozbawiony, sprawiał wrażenie tak samo przejętego jak ja na wieść o strzale w lesie, jego dociekliwe pytania na temat Williama Blake'a i zdenerwowanie, jakie okazał, mogło być wynikiem zazdrości, a nie odkryciem, że pozbawiona przyjaciół sierota nawiązała znajomość z wysportowanym przystojnym Anglikiem, mieszkającym w sąsiedztwie; trąbienie zaś, które ściągnęło Filipa na balkon, mogło być oczywiście przypadkowe. Bernard w każdym razie o tym nie mówił. A wyznania, które słyszała Berta, że to Raoul strzelał do Filipa w lesie, nie uważałam za żaden dowód. Choć Bernard był bardzo pijany i miał zaufanie do Berty, bałby się wyjawić jej tak poważne przestępstwo. A potem na balu...

Ale te korzystne dla niego wspomnienia nagle zawirowały, stając się oślepiającym tumanem, podobnie jak to się stało z Alicją z Krainy Czarów wśród kart. Czy miały być one równie martwe jak talia kart z opowieści Lewisa Carrola? Tak jednak było. Ze względu na dobro Filipa musiałam przyjąć fakt, że Raoul jest winny. Na nic innego nie mogłam sobie pozwolić. To dziecko miało tylko jedno życie do stracenia i nie mogłam ryzykować. Raoul był winny tak długo, jak długo nie mógł dowieść swojej niewinności. Przynajmniej w sferze zrodzonych pod wpływem strachu planów miałam rację. On był blisko, ale nie mogliśmy zwrócić się do niego o pomoc.

- Mademoiselle... - szepnął mi Filip do ucha.

Otworzyłam oczy, jego twarz była blisko mojej, widziałam, że jest przerażony.

- Ktoś jest na wzgórzu za nami. Właśnie wyszedł z lasu. To chyba Bernard. Czy on też jest przeciw nam?

Skinęłam głową i przyłożyłam palec do ust, a potem ostrożnie uniosłam się i spojrzałam przez zasłaniające nas zarośla. Z początku widziałam tylko drzewa i krzaki, ale wkrótce dojrzałam go. Tak, to był Bernard. Znajdował się znacznie wyżej niż my, o jakieś dwieście metrów od nas, obok wysokiego świerku. Nie musiałam mówić Filipowi, żeby się nie ruszał, leżeliśmy oboje jak króliki w zielonej gęstwinie. Bernard stał bez ruchu, patrząc uważnie na zbocze poniżej. Czas wlókł się niemiłosiernie. Spoglądał w naszą stronę, jakby się nad czymś zastanawiał, potem spojrzał w bok, znowu patrzył w kierunku naszej kryjówki... Zaczął schodzić w dół. Zapewne króliki kamienieją, kiedy z nadzieją sądzą, że śmierć jeszcze' nie nadchodzi. Leżeliśmy jak martwi.

Był już w pół drogi, kiedy usłyszałam wracającego cadillaca. Mocno objąwszy Filipa odwróciłam się w stronę drogi. Czułam bezwiednie napięcie mięśni, jakbym wbrew woli chciała wyjść naprzeciw Raoulowi.

Po dziś dzień nie wiem, czy naprawdę bym to wtedy zrobiła, ale nim się poruszyłam, usłyszałam, że wóz hamuje. Opony rozrzuciły drobny żwir na drodze i samochód zatrzymał się o jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. Widziałam Raoula przez moją zasłonę. Patrzył na zbocze, na Bernarda, dwukrotnie zatrąbił. Bernard się zatrzymał. Raoul uniósł rękę. Bernard zmienił kierunek i szybko zaczął iść w stronę drogi. Przeskoczył rów i podszedł do drzwiczek. Raoul coś do niego powiedział, zobaczyłam jak Bernard potrząsa głową, a potem szerokim gestem aż po Dieudonne wskazuje wzniesienie, gdzie byliśmy ukryci. Raoul pokiwał głową, Bernard zaś przeszedł przed maską i usiadł koło niego. Cadillac powoli ruszył. Raoul zapalił papierosa, głowę miał spuszczoną, Bernard coś poważnie do niego mówił.

Odwróciłam się i spojrzałam na Filipa. Po chwili wstałam i wyciągnęłam do niego rękę.

- Chodź - powiedziałam - pora na lunch. Pójdziemy w bok od drogi i znajdziemy dobre miejsce.

Kiedy skończyliśmy jeść, znowu weszliśmy w las, nikogo po drodze nie spotykając, gdzieś późnym popołudniem ścieżka zaprowadziła nas przez gęstwinę wiciokrzewu i jeżyn do małej zielonej łączki, a wtedy, niedaleko od nas, na północ, zobaczyliśmy wśród czubków jeszcze bezlistnych drzew Jezioro Lemańskie.

Rozdział Xvii

U twego boku, wbrew sobie będę walczyć i dowiodę twej zacności...

(Szekspir, "Sonet 88R")

- Tutaj chwilę się zatrzymamy - powiedziałam.

Filip oglądał uważnie małą polankę. Skąpana w słońcu tworzyła w lesie zieloną enklawę. Za nami drzewa i krzewy gęsto porastały wzgórze, a na tle nagich konarów samotnego jesiona rysowała się zielonkawa mgła brzozowych listków. Poniżej polanki gęstwina gałęzi spadała ostro w kierunku Thonon, którego kolorowe dachy i domy znajdowały się, wedle mojej oceny, o jakieś niecałe dwa kilometry. Widziałam błyszczącą dzwonnicę, jakiś plac z barwnymi kwiatami i białe wille nad jeziorem. W miasteczku były też drzewa: wierzby przycięte na chińską modłę, cyprysy ostro odcinające się od błękitu wody, tu i tam na ścianach chmury jakichś bladych kwiatów.

U moich stóp płynął mały strumyk, a nieco dalej pierwiosnki przytuliły się do zwalonego pnia brzozy.

Filip wsunął swoją małą rączkę w moją dłoń.

- Znam to miejsce - powiedział.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Byłem tu na pikniku. Kwitły wtedy polne kwiaty i jedliśmy pyszne ciasto.

- Czy pamiętasz jak się schodzi do Thonon? Gdzie się znajdziemy?

Pokazał na lewo.

- Ścieżka jest tam. Na dole jest ogrodzenie i mała uliczka. Prowadzi do szerokiej ulicy, gdzie jest garaż i sklep i gdzie mają rudego kota bez ogona.

- Czy to jest główna ulica?

Zmarszczył czoło. - Hm...

- Czy jest tam dużo sklepów, ludzi, czy jeżdżą tam samochody?

- O nie, tam są tylko drzewa i wysokie mury. Tam ludzie mieszkają.

A więc dzielnica willowa. Tym lepiej dla nas.

- Czy potrafisz trafić stamtąd do Willi Mireille?

- Oczywiście. Między dwoma ogrodami jest ścieżka, która prowadzi do drogi nad jeziorem i potem schodzi się w dół, i w dół, aż wreszcie inna droga prowadzi do furtki. Ze stryjkiem zawsze zjeżdżaliśmy kolejką górską.

- My nie będziemy mogli nią zjechać. Świetnie, Filipie. Właściwie jesteśmy prawie na miejscu! A z tobą jako przewodnikiem... - uśmiechnęłam się do niego - nie zmylimy drogi. Potem się przekonamy, ile zapamiętałam z tego, co mi opowiadałeś o Willi Mireille, ale na razie zatrzymamy się tu i wypoczniemy.

- Właśnie tutaj?

- Tak.

Usiadł zadowolony na leżącym pniu.

- Nogi mnie bolą.

- Wcale mnie to nie dziwi.

- A panią?

- Raczej nie. Ale kiepsko spałam dziś w nocy i jeśli trochę nie wypocznę, zasnę na stojąco.

- Jak koń - powiedział Filip i zaśmiał się cicho.

Szczypnęłam go w policzek. - Całkiem jak koń. A teraz przygotuj herbatę, a ja pościelę łóżko.

- Po angielsku?

- Oczywiście.

Trawa była sucha, a słońce grzało mocno. Uklękłam przy pniu brzozy i starannie usunęłam z naszego łóżka uschłe gałązki, oset i kamyki, a potem rozłożyłam swój płaszcz. Filip z największą powagą podzielił na dwie równe części ostatni herbatnik Williama. Podał mi go wraz z połową batonu czekoladowego. Jedliśmy powoli, w milczeniu.

Wreszcie się odezwałam: - Filipie...

- Słucham, mademoiselle.

- Wkrótce będziemy w Thonon. Powinniśmy prosto iść na policję. - Patrzył na mnie uważnie, ale nic nie powiedział. - Nie wiem, gdzie jest najbliższy konsulat brytyjski - ciągnęłam - bo najlepiej byłoby, gdybyśmy tam poszli. W Evian chyba nie ma konsulatu, a nie możemy jechać do Genewy, bo nie masz paszportu. Zostaje więc tylko policja.

Nadal milczał. Czekałam. Wiedział na pewno równie dobrze jak ja, że policja od razu skonfrontowałaby nas z Leonem de Valmy. Po chwili spytał.

- O której ma wrócić stryj Hipolit?

- Nie mam pojęcia. Może już jest, ale sądzę, że powinniśmy zaczekać, aż się ściemni...

Milczenie.

- A gdzie jest ten pan Blake?

- Nie wiem. Może być gdzieś w lasach Dieudonne albo wrócił do chaty. Ale my tam nie możemy na niego czekać. - Spojrzał na mnie bacznie, dodałam więc: - Z Thonon możemy zatelefonować do Coq Hardi. Przekażą mu od nas wiadomość. Tak, to dobry pomysł, spróbujemy.

Nadal nic nie mówił. Spojrzałam na niego zaniepokojona.

- Najpierw chciałbyś pójść i zobaczyć, czy jest już stryj Hipolit? O to ci chodzi? - Skinął głową. - Filipie, będziesz całkiem bezpieczny, jeśli pójdziemy na policję, naprawdę powinniśmy to zrobić. Będą dla ciebie bardzo mili i lepiej niż ja zaopiekują się tobą, dopóki nie przyjedzie stryj Hipolit... Powinniśmy to zrobić.

- Nie, proszę, mis Martin, nie!

Wiedziałam, że powinnam przekonać Filipa. Nie z powodu jego wymownego milczenia i uścisku zimnej ręki. I nie dlatego, że bałam się stanąć twarzą w twarz z Leonem de Valmy...

Była inna przyczyna mojego wahania. Musiałam przyznać to z całą pogardą dla samej siebie: ja głupia nie chciałam się spotkać z Raoulem. Ale jeślibym zaryzykowała bezpieczeństwo dziecka, popełniłabym okropny błąd... Nie chciałam pójść na policję, dopóki istniał choćby cień podejrzenia, że Raoul jest wmieszany w to wszystko. Nie byłam jeszcze w stanie bronić go, czego tak gorąco pragnęłam, że nawet się dziś rozpłakałam. Nie mogłam w to mieszać policji... jeszcze nie. Najlepiej będzie zaczekać na Hipolita i po tchórzowsku przekazać mu całą sprawę. Niech wszystko rozstrzygnie się deus ex machina beze mnie. Byłam tylko pozbawioną odwagi kobietą, niezdolną, by spojrzeć obiektywnie na własne myśli.

Westchnęłam cicho. - No, dobrze. Najpierw pójdziemy do Willi Mireille. Na pewno już ją przeszukali.

- Skąd pani wie?

- Skąd? Sądzę, że tak było. Ale twego stryja jeszcze tam nie ma, mon p'tit. Tego jestem pewna. Zostaniemy tu trochę dłużej i wypoczniemy. Nie jestem jeszcze gotowa na to, co nas czeka. Teraz możesz w każdym razie skończyć czekoladę.

- Dziękuję - uśmiechnął się niepewnie. - Jestem bardzo śpiący.

- Zwiń się i śpij. Ja też to zrobię.

- I chce mi się pić.

- W tym strumyku woda jest chyba dobra, spływa z gór. Musimy zaryzykować.

Zaspokoiliśmy pragnienie, a potem położyliśmy się na moim płaszczu, blisko siebie, w słońcu i wkrótce zasnęliśmy.

Sądziłam, że na skutek wewnętrznego niepokoju będę czuwać, ale sen ogarnął mnie jak czarna chmura i wyłączył świadomość. Nie drgnęłam aż do chwili, gdy słońce zaczęło chować się za szczytem wzgórza, nad doliną Dieudonne, a cienie nagich drzew wyciągnęły swoje długie palce nad łączką i ogarnął nas pierwszy wieczorny chłód.

Filip już się obudził, usiadł i podciągnąwszy kolana oparł na nich brodę, wpatrzony ponuro w odległe, ciemniejące w zmierzchu dachy domów. Jezioro było teraz blade jak opal, pojawiła się lekka mgła. Na przeciwległym brzegu, po szwajcarskiej stronie, mogliśmy dostrzec śniegi różowiejące na szczytach.

Jasność opada z powietrza... Przeniknął mnie dreszcz, ale natychmiast wstałam i chwyciłam za rękę Filipa, żeby też wstał.

- A teraz - powiedziałam wesoło - ruszamy i ty pokażesz mi drogę. - Pamięć miał dobrą, najpierw była ścieżka, potem wąska polna droga, na rogu jakiejś uliczki warsztat samochodowy, sklep, który minęliśmy szybko, w obawie, żeby ktoś nie rozpoznał Filipa. Milczał, ale trzymając go za rękę czułam, że jakby się ociąga. Spojrzałam na niego zaniepokojona. Najwyraźniej siły go opuszczały. Pomyślałam o długich godzinach oczekiwania przed nami i niezdecydowanie zagryzłam dolną wargę.

W miasteczku panował już zmierzch. Szliśmy ulicą wzdłuż wysokich ogrodowych murów, przy chodnikach rosły przycięte krótko wierzby. Zapaliły się lampy i festony błyszczących drutów telegraficznych przecinały granatowe niebo. Ludzi było niewiele. Z warsztatu wyjechała rozklekotana ciężarówka, jej żółtawe reflektory przypominały w półmroku ślepia lwa. Przemknął jakiś samochód osobowy. Dwaj robotnicy na rowerach wracali do domu. Z bocznej uliczki doleciał przenikliwy głos radia i zapach smażonego jedzenia.

Filip stanął. Spojrzał na mnie, był blady i wydał mi się bardzo mały.

- To tutaj, mademoiselle - powiedział.

Spojrzałam na prawo. Między dwoma wysokimi murami, które porastał bluszcz, była wąska nieoświetlona alejka, niknąca po jakichś dwudziestu metrach w cieniu. Czarne liście bluszczu lśniły metalicznie.

Z przeciwnej strony ulicy usłyszeliśmy czyjś wybuch śmiechu i głośne wołanie kobiety. Trzasnęły drzwi kafejki i wraz z błyskiem światła znowu poczuliśmy cudowny zapach ciepłego jedzenia.

Zacisnął mocniej rękę na mojej dłoni. Nic nie powiedział.

Szczęście istnieje po to, żeby warto było czasem zaryzykować. Odwróciłam się plecami do alejki. W chwilę potem siedzieliśmy koło pieca, przy stoliku z czerwonym blatem, a chudy kelner o smutnej twarzy i w brudnym fartuchu czekał na nasze zamówienie.

Do dziś dnia pamiętam smak i zapach tego, co jedliśmy wtedy. Najpierw, po raz pierwszy prawie od dwudziestu czterech godzin, była smakowita gorąca zupa szparagowa, podana w glinianych miseczkach z dużymi uszami, w której pływały czubki szparagów, do tego dostaliśmy masło i chrupiące świeżutkie bułeczki. Ledwie Filip zjadł zupę, ożył niby podlana wodą uschnięta roślina, a potem, jak na chłopca w jego wieku przystało, pochłonął z wilczym apetytem puszysty omlet, przypieczony po brzegach, z duszonymi na maśle pieczarkami w środku.

Wyczerpana do cna potrzebowałam czegoś bardziej pożywnego, zamówiłam więc stek. Z mięsa, kiedy zaczęłam je kroić, trysnął smakowity brunatny sos, do tego były również pieczarki oraz duszone pomidory i podsmażana cebula. To wspaniałe danie tak wzmocniło moje siły, że byłam w stanie stawić czoła całemu klanowi de Valmy. Kiedy znowu podszedł kelner, pochwaliłam jedzenie, a jego ponura twarz nieco się rozjaśniła.

- Co dalej, mademoiselle? Może ser! Owoce?

Spojrzałam na Filipa, najwyraźniej był śpiący, potrząsnął przecząco głową. Roześmiałam się.

- Mój braciszek jest senny. Dziękuję za ser, monsieur. Proszę cafe filtre i cafe-au-lait. - Dotknęłam portmonetki, którą miałam w kieszeni. - I kieliszek benedyktyna.

- Un filtre, un cafe-au-lait, une benedictine.

Strzepnął okruchy ze stołu, wytarł czerwony blat do połysku, a kiedy miał już odejść, spytałam:

- Monsieur, czy może mi pan sprzedać kilka żetonów?

- Oczywiście. - Wziął pieniądze ode mnie i po chwili podał kawę, benedyktyna i położył przede mną stosik żetonów.

Filip aż wstał, żeby dokładnie je obejrzeć. - Co to takiego?

Spojrzałam na niego zdziwiona, ale od razu zrozumiałam, że młody pan hrabia nigdy w życiu nie korzystał z automatu telefonicznego. Wyjaśniłam mu więc cicho, że te metalowe krążki wrzuca się w specjalny otwór w aparacie telefonicznym.

- Chciałbym zatelefonować - powiedział stanowczym tonem, wyraźnie ożywiony młody pan hrabia.

- Kiedyś to zrobisz, mój drogi, ale dziś ja muszę zatelefonować - odparłam i wstałam.

- Dokąd pani idzie? - spytał błagalnie.

- Tylko do tego kąta za barem, gdzie jest telefon. Wrócę, nim moja kawa przefiltruje się w maszynce. Ty tu zostaniesz i wypijesz swoją kawę. I nie patrz proszę tak na tych ludzi przy sąsiednim stoliku, udawaj, że często bywałeś w takich lokalach.

- Kiedy oni wcale nie zwracają na mnie uwagi.

Istotnie tak było. Oprócz nas, przy innym stoliku, siedziało kilku mężczyzn grających w karty, i szczupły chłopak ostrzyżony na jeża szepczący coś do ucha ładnej dziewczynie o cygańskiej urodzie, w ciasnym czarnym swetrze i czarnej spódnicy. Poza pierwszym zdawkowym spojrzeniem nikt na nas nie zwracał uwagi. Tęga patronne, która za barem robiła na drutach bardzo kolorowy sweter, uśmiechnęła się do mnie i skinęła głową kiedy przeszłam między stolikami i spytałam, czy mogę zatelefonować. Nikt najwidoczniej nie szukał tu młodej szatynki o szarych oczach z porwanym hrabią de Valmy.

To nie tylko szczęście, pomyślałam, z pewnym trudem przypominając sobie jak się telefonuje z automatu, po prostu rozsądek dyktował, że nikłe są szanse, by ktoś mógł nas tu rozpoznać. W klasycznych książkach detektywistycznych, które czytałam, zawsze można było spotkać mnóstwo czujnych i niezwykle bystrych ludzi wśród przeciętnych zjadaczy chleba. Jednak w tym przypadku nikt się nami nie interesował...

Jeden z grających w karty podniósł wzrok i spojrzał na mnie, potem trącił sąsiada łokciem i coś powiedział. Tamten też spojrzał. Choć przed chwilą tak logicznie rozumowałam, poczułam zimny dreszcz na plecach, ale mimo to patrzyłam na nich obojętnie, a potem oparłam się o ścianę i ze znudzoną miną czekałam na połączenie. Kątem oka widziałam, że ten drugi też coś powiedział i uśmiechnął się. Z ulgą pomyślałem, że ci dwaj mężczyźni zainteresowani byli czymś całkiem naturalnym, nie mającym nic wspólnego z ucieczką Filipa.

- Ici le Coq Hardi - usłyszałam skrzeczący głos.

Oczyma wyobraźni zobaczyłam małą gospodę w Soubirous.

- Chciałabym rozmawiać z panem Blake'em.

- Z kim?

- Z panem Blake'em. Tym Anglikiem z Dieudonne. - Mówiłam cicho, poza tym, na szczęście, głośno nastawione radio tłumiło mój głos. - O ile wiem, mieszka u państwa. Czy go zastałam?

Po drugiej stronie nastąpiło jakieś zamieszanie, potem cisza, jakby ktoś zasłonił ręką mikrofon. Zła na siebie stwierdziłam, że moja własna dłoń, którą trzymałam słuchawkę, jest wilgotna.

Po chwili usłyszałam. - Nie, nie ma go, a kto chce z nim rozmawiać?

- Czy będzie dziś wieczór?

- Może. - Czy byłam zbytnio podejrzliwa, czy też ten głos był wrogi? - Nic nie mówił. Gdyby pani zadzwoniła za pół godziny... Ale kto mówi?

- Dziękuję bardzo. Zadzwonię jeszcze raz. Przykro mi, że...

- Skąd pani dzwoni? - Tym razem głos był wyraźnie agresywny.

Podejrzenie ukąsiło mnie jak żmija. Jeśli nie odpowiem, mogą sprawdzić, skąd była rozmowa. Przecież Coq Hardi znajdowało się na terenie należącym do Valmy i każda telefoniczna wiadomość dotarłaby tam natychmiast. Niech sobie myślą, że mnie złapią za pół godziny... Bez wahania, bardzo uprzejmie wyjaśniłam.

- Z Evian, z kawiarni Cent Fleurs. Proszę nie trudzić monsieur Blake'a. Zadzwonię do niego później. Bardzo dziękuję. - I unikając dalszych pytań odwiesiłam słuchawkę.

Przez chwilę stałam, patrząc nie widzącym wzrokiem na automat. Zagryzłam wargę. Oczywiście nie miałam wcale zamiaru ponownie telefonować, ale kierując pogoń do Evian, skierowałam tam również Williama Blake'a. Jeśli w ogóle otrzyma tę wiadomość ode mnie i jeśli wie o tym, co się wydarzyło, a o czym wie już zapewne cały Soubi-rous, może zrozumie, że potrzebuję pomocy i ruszy do Evian i do gwarnego Cent Fleurs, gdzie z pewnością nie będą pamiętać tego, że młoda kobieta z małym chłopcem telefonowała dziś wieczór.

Ale jakoś byłam pewna, że William Blake będzie chciał nam pomóc. A teraz dość tych przypuszczeń, jedno było pewne, że bardzo liczyłam na jego obecność, gdy nadejdzie decydujący moment. Dobrze zdawałam sobie sprawę, że nawet spotkanie z Hipolitem nie będzie łatwe. Nigdy w życiu jeszcze tak bardzo nie potrzebowałam przyjaciela, kogoś, kto - jeśli nawet strona przeciwna niewiele mogła zdziałać - po prostu byłby przy mnie. Muszę wziąć się w garść. Za kilka godzin ktoś inny przejmie całą odpowiedzialność, nie mogę teraz się załamywać. Już tyle zrobiłam, że muszę doprowadzić sprawę do końca. To, czego nie było nigdy, tego nie żal. Tak się mówi.

Wróciłam do naszego stolika, rozwinęłam z papierków trzy kostki cukru i wypiłam kawę. Przesłodziłam ją. Ze smakiem wypiłam benedyktyna, ale bez specjalnego nabożeństwa. Zależało mi na skutku, a nie na smaku. Zresztą zrobiłam to za szybko, kątem oka patrząc na karciarzy w kącie sali. Kiedy pochłonięci byli następną rozgrywką, spokojnie zapłaciłam kelnerowi, powiedziałam dobranoc madame i wyszłam z Filipem z kafejki.

Rozdział Xviii

Jeśli chcesz mnie opuścić, nie zostaw mnie, gdy inne drobne troski dokonają swego dzieła, lecz gdy się zaczną...

(Szekspir, "Sonet 90R")

Willa Mireille stała nad brzegiem Jeziora Lemańskiego, w rzędzie dużych bogatych domów, właściwie pałaców, wzdłuż których biegła wąska droga, o jakieś sto metrów poniżej głównego bulwaru miasteczka. Na ogół domy te otoczone były pięknymi ogrodami, w których rosły stare drzewa, a od drogi oddzielały je wysokie mury i mocne żelazne bramy.

Zapadł już zmrok, kiedy dotarliśmy do Willi Mireille. Brama była zamknięta i kiedy ją mijaliśmy, usłyszeliśmy brzęk łańcucha i szczekanie psa.

- To Beppo - wyjaśnił Filip.

- Czy on ciebie zna?

- No... nie wiem. Ja się go boję.

Drzwi od domku dozorcy otworzyły się i smuga światła wpadła w głęboką ciemność za bramą. Rozległ się ostry kobiecy głos. Szczekanie przeszło w ciche warczenie. Drzwi się zamknęły, drzewa cofnęły się w gęsty cień.

- Czy jest jeszcze inne wejście? - spytałam.

- Można wejść od strony jeziora. Ogród schodzi na sam brzeg i tam jest hangar na łodzie. Ale ja nie znam drogi schodzącej do jeziora.

- Znajdziemy ją.

- Czy długo jeszcze będziemy iść? - Był wyraźnie przerażony, zmęczony, bliski płaczu.

- Musimy tylko znaleźć zejście do jeziora. Nie możemy przejść koło Beppa i madame... jak powiadasz, ona się nazywa?

- Vuathoux.

- A może chcesz, żebyśmy poszli wprost do niej?

- Nie.

- Tam będziesz bezpieczny, Filipie.

- Czy ona zadzwoni do stryja Leona?

- Na pewno.

- I kuzyn Raoul przyjedzie?

- Całkiem możliwe.

Spojrzał na mnie. - To ja wolę czekać na stryja Hipolita. Pani powiedziała, że możemy zaczekać.

- Dobrze, zaczekajmy więc.

- Pani naprawdę chce, żebyśmy zaczekali na stryja Hipolita?

- Tak.

- No, to szybko znajdźmy tę drogę - powiedział Filip, głośno przełykając.

I znaleźliśmy ją, o trzy posesje dalej od Willi Mireille. Mały kołowrotek i ścieżkę prowadzącą wzdłuż majaczących niewyraźnie gęstych krzaków. Z jednej strony stał duży nie oświetlony dom. Żaden pies nie szczeknął. Bez przeszkód szliśmy wijącą się ścieżką. Po chwili minęliśmy trawiastą polanę, potem wysokie drzewa. Zbliżaliśmy się do pluszczącej przed nami wody.

Tego wieczoru nie było ani księżyca, ani gwiazd. Nad jeziorem pojawiła się już mgła, miejscami gęsta, bielejąca na ciemnym tle wody, bliżej nas lekka jak tiul. A na brzegu już snuły się wąskie jej pasma, sięgające drzew. Woda uderzała miarowo o jakiś pomost. Wieczór nie był zimny, ale znad jeziora unosił się chłód, no i te opary mgły, tak że aż zadrżałam.

- O, tutaj jest hangar na łodzie - szepnął Filip. - Wiem, gdzie są klucze. Wejdziemy do środka?

Był to niewielki dwupoziomowy hangar nad sztuczną zatoczką, która z każdej strony miała półkoliste kamienne molo. Brzeg był tu bardzo wąski.

Tylna ściana hangaru była wprost wbudowana w brzeg, rosnące tu buki zwieszały gałęzie na dach. Z powodu mgły i ciemności nie widziałam wyraźnie szczegółów, ale majaczące ponuro drzewa i chlupot wody pogłębiały wrażenie naszego osamotnienia. Żeby to przełamać odezwałam się wesoło:

- Chciałabym podejść do ogrodu i spojrzeć na dom. Twój stryj chyba już jest. Może poczekasz na mnie w hangarze? Zamkniesz się na klucz i będziemy mieć tajne hasło i odzew.

- Nie - powiedział znowu Filip.

- Dobrze, to pójdziemy razem do ogrodu. Ale pamiętaj, bardzo ostrożnie.

- Madame Vuathoux jest prawie głucha - wyjaśnił Filip.

- Może. Ale nie Beppo. Idziemy, petit.

Gliniaste zbocze było strome i śliskie także z powodu mokrych liści, które leżały między korzeniami buków. Powyżej rosła trawa i znów wysokie drzewa. Przemykaliśmy się ostrożnie od pnia do pnia, trawa była sprężysta, choć wilgotna. Nagle poczułam zapach fiołków. Szliśmy teraz koło wiązów i kasztanowców. Te pierwsze poznałam po chropowatej korze, te drugie po lepkich pączkach, których dotknęłam ręką. Zwisające nisko wilgotne pędy wierzb targały nam włosy, zatrzymywały. Nagle zobaczyłam przed sobą dom i szeroki może na dziesięć metrów, starannie utrzymany trawnik, dochodzący do tarasu. Obok była niewielka sadzawka, nad którą pochylała się jakaś kamienna postać.

Wzięłam Filipa za rękę i przemknęliśmy ostrożnie za cokołem pomnika, gdzie wierzby zwieszały swoje gałęzie nad wodą. Odsunęłam je i spojrzałam na dom. Wszystkie okna były czarne, paliła się jedynie lampa nad frontowymi drzwiami. My widzieliśmy tylko jej blask padający na półokrągły fragment wysypanego żwirem podjazdu i bramujące go rododendrony. Tutaj, wyżej, mgła zamazywała kontury gęstniejące w świetle lampy, leżąc na mokrych liściach jak szron.

- Do jakiego pokoju prowadzą drzwi balkonowe na tarasie? - spytałam cicho.

- Do salonu. Ale on nie jest wcale używany. Stryj Hipolit ma swój gabinet na pierwszym piętrzę. Ostatnie okno. Ciemno tam.

Spojrzałam w górę. - No to, niestety, jeszcze nie przyjechał.

- Wejdziemy do środka?

Przez chwilę zastanawiałam się.

- Gdzie jest tylne wejście?

- Z drugiej strony, koło domku dozorcy.

- Blisko Beppa? Nic z tego. I na pewno żadne drzwi nie są otwarte, a przy tym pali się lampa nad frontowym wejściem... Nie, Filipie, musimy zaczekać. Co o tym sądzisz?

- Tak. Nadjeżdża samochód!

Ścisnął moją rękę aż do bólu. Droga znajdowała się najwyżej o dwadzieścia metrów z naszej prawej strony. Słychać było wyraźnie nadjeżdżający samochód, który właśnie zwalniał. Zapiszczały hamulce. Trzasnęły drzwiczki. Czyjeś kroki. Rozległ się dzwonek. Zaraz potem poprzez szczekanie psa usłyszeliśmy skrzyp zawiasów, to madame Vuathoux spiesznie otwierała bramę.

- Stryj Hipolit przyjechał - z przejęciem szepnął Filip.

- Nie - odparłam, głęboko oddychając - to Raoul.

Drobna zimna ręka drgnęła w mojej dłoni. Usłyszałam, jak dozorczyni powiedziała głośno i monotonnie, jak ludzie, którzy źle słyszą:

- Nie, monsieur. Nikogo nie było. Do tej pory nie natrafiono na żaden ślad?

- Niestety nie - odparł krótko. - Czy pani jest pewna, że nie ukryli się w domu? Na pewno tutaj się skierowali. Czy tylne drzwi są zamknięte?

- Nie, monsieur, ale widzę je z mego okna. Nikogo przy nich nie było. Z frontu także nie. Tego jestem pewna.

- A okna?

- Zamknięte monsieur.

- Żadnego telefonu? W ogóle nic?

- Nic, monsieur.

Chwila ciszy. Słyszałam tylko głośne bicie mego serca.

- W każdym razie sprawdzę - powiedział. - Bramę proszę zostawić otwartą. Lada chwila oczekuję Bernarda.

Znów denerwująca cisza. Włączył silnik, reflektory omiotły drogę, odbijając się metalicznie w liściach rododendronów. Zaparkował przed frontowym wejściem i wysiadł. Słyszałam, jak wszedł na schody i z trzaskiem zamknął drzwi. Pies ciągle warczał i poszczekiwał. Dozorczyni nakrzyczała na niego i po chwili ucichł.

Czułam, że zimna ręka Filipa porusza się. Spojrzałam na niego. Twarz dziecka była białą plamą, z którą kontrastowały ciemne duże oczy. Szepnęłam:

- Schowaj się za posągiem. On może zapalić lampy.

Ledwie zdążyłam to powiedzieć, kiedy w salonie rozjarzyły się wszystkie okna, a światło zalało taras i kawałek trawnika. Byliśmy jednak w cieniu. W napięciu staliśmy za posągiem. Była to statua nagiego chłopca, pochylonego, żeby obejrzeć własne odbicie w sadzawce: zamyślony Narcyz, przejęty sobą...

Kolejno światło w pokojach zapalało się i gasło. Obserwowaliśmy wędrówkę Raoula przez dom. Znajdujące się naprzeciw nas okna salonu cały czas były oświetlone. Wreszcie zostały tylko one. Raoul podszedł do jednego z francuskich okien, otworzył je i wyszedł na taras. Cień jego padł na trawnik, sięgnął sadzawki. Stał przez dłuższą chwilę bez ruchu, wpatrzony w ciemność. Delikatnie położyłam dłoń na głowie Filipa i przygięłam ją w dół, żeby światło nie padło na jego twarz. Oboje przykucnęliśmy.

Nagle cień zniknął. W tym samym momencie usłyszałam, że nadjeżdża następny samochód. Przy bramie zabłysły reflektory. Okna salonu stały się znów ciemne. Uniosłam głowę, nasłuchując.

Kroki na żwirze. Głos Raoula, dobiegający nadal z tarasu:

- Bernard?

- Tak, monsieur. - Słyszałam, jak Bernard idzie koło narożnika domu, jak Raoul schodzi po stopniach tarasu. Potem głośno, tonem, jakim odzywał się do madame Vuathoux, spytał:

- Żadnych śladów?

- Żadnych, monsieur, ale...

Raoul cicho zaklął. - Czy wróciłeś do chaty?

- Tak, ale ich tam nie zastałem. Chociaż przysiągłbym, że byli...

- Oczywiście, że tak. Anglik był tam wczoraj wieczorem aż do północy. Wiem o tym. Szukają go. Czy wiesz, gdzie może być?

- Jeszcze nie wrócił. Dziś wcześnie rano poszedł z dwoma ludźmi do szkółki leśnej za Roussel i jeszcze z nimi nie wrócił. Ale, monsieur, przed chwilą dzwoniłem do Valmy i powiedziano mi, że ona telefonowała do niego do Coq Hardi, i...

- Dzwoniła do niego? Kiedy?

- Trzydzieści, czterdzieści minut temu.

- Sacre Dieu - powiedział bez tchu. - Skąd dzwoniła? Czy ci głupcy spytali ją o to?

- Tak, spytali, monsieur. Słyszeli o tym całym skandalu od Jules'a, jak zrozumiałem, i...

- Skąd ona telefonowała?

- Z Cent Fleurs w Evian, powiedzieli, że...

- Pół godziny temu?

- Może trzy kwadranse. Nie więcej.

- No, to Anglik nie mógł się jeszcze o tym dowiedzieć, a ona nie mogła się z nim spotkać.

Odwrócił się gwałtownie. Bernard za nim. Głosy ich ścichły, ale słyszałam, jak wydał polecenie:

- Jedź natychmiast moim wozem do Evian. Ja też pojadę! Musimy ich znaleźć, i to szybko. Słyszysz mnie? Szybko!

Bernard coś niewyraźnie odpowiedział, a Raoul zaklął raz jeszcze. Potem głosy ich ścichły za narożnikiem domu. W kilka sekund później silnik cadillaca zaczął pracować i światła zatoczyły krąg na podjeździe. Pies znów się rozszczekał. Madame Vuathoux musiała wyjść ze swego domku, widząc drugi samochód, gdyż słyszałam, że Bernard coś do niej mówi, a ona odpowiada mu jak zawsze zbyt głośno:

- Powiedział, że będzie tu o dwunastej. Najpóźniej o dwunastej.

Potem także Bernard odjechał. Oderwałam się od zimnego cokołu i objęłam ramieniem Filipa. Chwilę czekałam.

Filip z przejęciem wyszeptał: - Przyjeżdża o dwunastej. Słyszała pani?

- Tak. Wydaje mi się, że jest już dobrze po dziewiątej. Mamy najwyżej trzy godziny czekania, mon gars. A oni pojechali schwytać nas w Evian.

- On zszedł po schodach tarasu. Musiał zostawić drzwi otwarte. Wejdziemy do środka?

Zawahałam się, ale powiedziałam stanowczo: - Nie. To tylko trzy godziny. Musimy do końca zachować ostrożność, zamkniemy się w hangarze.

Hangar od strony lądu wyglądał jeszcze bardziej ponuro, o ile to możliwe, niż przedtem. Filip poszedł gdzieś w bok i po chwili dumny z siebie wrócił z kluczami.

- Dobrze się spisałeś - pochwaliłam go. - A teraz prowadź, mon lapin.

Ostrożnie wszedł po stromych schodkach na poddasze nad łodziami. Stopnie były porośnięte mchem, śliskie. Pochylił się nad drzwiami i usłyszałam, jak przekręca klucz w zamku. Drzwi skrzypnęły, przed nami była chłodna ciemność, zapach kurzu i opuszczenia.

- Świetna kryjówka - oświadczyłam ze sztuczną wesołością, która z pewnością nie oszukała Filipa, i ostrożnie zapaliłam latarkę.

Stryszek na szczęście okazał się suchy - jedyna zaleta. Poza tym była to ciasna, ponura rupieciarnia, gdzie zgromadzono różne rzeczy po zapomnianych letnich wakacjach: składane pasiaste fotele, wielki czerwono-pomarańczowy parasol, jakieś dziwne przedmioty, które napompowane mogły być poduszkami, śmieszna kaczka, podobny do kiełbasy koń w niebieskie łaty. W świetle latarki, w kwietniowym chłodzie i w perspektywie długiego, pełnego lęku czekania, wyglądały nad wyraz groteskowo.

Nisko, w ścianie wychodzącej na brzeg, było małe kwadratowe okienko. Zasłoniłam je składanym fotelem, żeby światło latarki było z zewnątrz niewidoczne, i zamknęłam drzwi na klucz.

Filip za moimi plecami spytał, niepewnie:

- Co będziemy robić do północy?

- Ponieważ nie mamy ze sobą szachów i loteryjki - powiedziałam wesoło - będziemy spać. Nie ma powodu, żebyś nie zasnął. Jesteś bardzo zmęczony, a tu nic nam nie grozi i nie musisz czuwać.

- No, tak - odparł z lekkim powątpiewaniem i zaraz dodał znacznie weselej: - Ja będę spał w łódce.

- Głuptasku, tu nie ma łodzi. Patrz, tam będzie ci dobrze - wskazałam latarką na odrażający stos rzeczy. Może uda nam się znaleźć...

- A właśnie, że jest łódka! - zawołał Filip i zaczął wyciągać spod stosu kijów krokietowych nie całkiem nadmuchaną dużą piłkę, złamane wiosło i coś żółtego, co wyglądało jak nieprzemakalny płaszcz rowerzysty.

- Cóż to takiego, na miłość boską? - spytałam.

- Łódka.

- Aha, taka gumowa dinghy? Nie widziałam jeszcze nic podobnego.

Skinął głową i zaczął rozkładać ten swój wątpliwy skarb na pustym miejscu.

- Trzeba ją nadmuchać, o, tutaj jest wentyl. Niech pani w niego dmuchnie i zaraz będzie łódka. Chcę w niej spać.

Zadowolona z tego, że czymś się zajął, nie sprzeciwiałam się nieszkodliwemu kaprysowi.

- Proszę bardzo, w każdym razie jest to gruba, solidna płachta, a trochę kurzu nikomu nie zaszkodzi.

- To nie żadna płachta, tylko łódka. - Czegoś szukał w kącie wśród brudnych kawałków płótna.

- ca se voit - powiedziałam bez przekonania.

- Pani to nadmucha - powtórzył cierpliwie zaróżowiony Filip, ukazując się między beczką na paliwo i dziwacznym koniem w niebieskie łaty.

- Mój kochany, jeśli myślisz, że któremuś z nas starczy tchu...

- Pani ją nadmucha tym - wyjaśnił podając mi jakiś dziwny przedmiot.

- Co to jest?

- Pompka. To bardzo łatwo, pokażę pani. - I już klęczał na ziemi przy żółtej masie, wkładając wentyl w otwór pompki. Nie miałam serca zabronić mu tego. A jednak... po kilku minutach poczułam lekki powiew na nogach. Filip energicznie pompował nogą, szło mu całkiem dobrze. Jeśli ta opatrznościowa łódka naprawdę zostanie napompowana...

I tak się stało. Po dłuższej chwili czerwony na twarzy z dumy i wysiłku Filip, dosłownie obwieszony pajęczynami, podniósł się. Przed sobą miałam prawdziwą dinghy, której wypełnione powietrzem szerokie boki mogły nas skutecznie chronić od przeciągów. Na szczęście udało mi się odwieść go od tego, żebyśmy napompowali jeszcze konia, kaczkę i dużą piłkę. Wreszcie ubrani w płaszcze ulokowaliśmy się w naszym niezbyt komfortowym łóżku, przytuliwszy się do siebie, gotowi przetrwać następne trzy (albo i więcej) godziny.

Minuty wlokły się okropnie. Noc była spokojna, mglista. Od czasu do czasu słyszałam, jak krople wody spadały z gałęzi na dach, raz jakiś silniejszy podmuch zakołysał drzewami, których gałęzie przeczesały dach. Na dole hangaru, w ciemności, pustce i nierealnym świecie żyła tylko woda, uderzając o pomost... W porównaniu z tym, ubiegły nocleg w chacie był niemal luksusowy i nawet Bernard nie mógł zakłócić tego miłego teraz wspomnienia.

Było zimno. Filipowi, zwiniętemu w kłębek, opartemu plecami o mnie, było na szczęście ciepło, w każdym razie mocno spał. Czułam, jak chłód powoli przenika każdą cząstkę mego ciała. Najpierw dopadł moich nie przykrytych niczym pleców, potem przeniknął w głąb ciała. Skulona, nie śmiałam się ruszyć z obawy, żeby nie obudzić chłopca. Dość już przeżył. Niech się wyśpi, nim nadejdzie ostateczny ratunek.

Leżałam tak wpatrzona w ciemność ponad szparą w płóciennej zasłonie, czekając czy nie pojawi się w willi światło, i starałam się o niczym nie myśleć.

To moje niewesołe czuwanie zakończyła nadmuchana częściowo piłka. Wyrwana z całozimowego wypoczynku, na skutek może jakiegoś podmuchu z zewnątrz, spadła ze stosu pudeł i skacząc potoczyła się po ziemi, spadła na mnie i wyrwała ze sztywnego odrętwienia. Usiadłam gwałtownie. Rozległ się przerażony głos Filipa.

- Co to było?

Niezręcznie sięgnęłam po latarkę. - To tylko ta duża piłka. Nie bój się, Filipie. Zobaczymy, która to godzina... Za kwadrans dwunasta. - Spojrzałam na niego. - Nie jest ci zimno? - Skinął głową. - Wobec tego chodźmy stąd. W willi jeszcze jest ciemno. Możemy sprawdzić, co z tymi drzwiami na tarasie. To przecież kilka minut...

Mgła zgęstniała, słaby promień latarki natrafił na białą zaporę. Zalegała wśród drzew, ale na trawniku koło domu była zaledwie lekkim oparem.

Lampa nad frontowymi drzwiami nadal się paliła, krąg jej światła zmniejszył się, a drzewa we mgle jakby podeszły bliżej. Poza tym wszędzie ciemno.

Przemknęliśmy cicho przez trawnik i weszliśmy na taras. Drzwi balkonowe były uchylone.

Wielki salon w promieniu latarki zdawał się jeszcze większy. Widzieliśmy meble w pokrowcach, długie lustro. Żyrandol, rozkołysany przeciągiem wiejącym od tarasu, nagle zalśnił kryształowo. Nasze słabe światełko pogłębiało cienie i wydłużało ściany. Pachniało tu melancholią, kurzem, pustką. Niepewni stanęliśmy w progu.

- Pójdziemy do pokoju stryja Hipolita. Na pewno został dla niego przygotowany, pali się tam ogień na kominku albo jakiś piecyk. Czy jest tam telefon?

Skinął głową i poprowadził mnie przez salon. Jeśli się bał, to nie okazał tego. Poruszał się automatycznie, jak w złym śnie. Uchylił ciężkie drzwi, prowadzące do hallu i nie patrząc na ciemność po bokach, prześliznął się przez nie. Poszłam za nim. W kwadratowym wysokim hallu dostrzegłam piękne, o szlachetnej linii schody. Nasze kroki na kamiennej podłodze odbijały się głośnym echem. Poza tym cisza. Poszliśmy na górę, Filip skręcił w lewo w długą galerię i wreszcie zatrzymał się przed jakimiś drzwiami.

- Tutaj jest gabinet stryja Hipolita - szepnął i położył rękę na klamce.

W pokoju było ciepło. Gorący wielki piec przyciągał nas jak magnes, zziębnięci oparliśmy się o niego plecami. Omiatając latarką pokój spytałam:

- Dokąd prowadzą te drzwi?

- Do drugiego salonu, jeszcze większego, ale nigdy nie jest używany.

Otworzyłam te drzwi. Oświetliłam latarką wyglądające jak duchy meble w zimowych pokrowcach. Pachniało stęchlizną, a jedwab na ścianie, którego dotykałam palcem, był zakurzony i sztywny jak skrzydło martwej ćmy. Tutaj również wisiał kryształowy żyrandol.

Podeszłam do stojącej na dywanie, okrytej długą białą zasłoną kanapy i powiedziałam cicho:

- Nie sądzę, żeby to było potrzebne, ale każdy wojownik powinien zapewnić sobie bezpieczny odwrót. Gdybyśmy z jakiegoś powodu musieli się znowu ukrywać, uważam, że tutaj, pod tym płótnem byłoby świetne miejsce. Byłbyś tam całkiem niewidoczny, jak w namiocie.

Przytaknął skinieniem głowy. Spojrzałam na niego, przykrywając na nowo kanapę, i wróciliśmy do gabinetu. Drzwi do salonu zostawiłam nieznacznie uchylone.

Spojrzałam na swój zegarek. Za piętnaście dwunasta. Jedno z okien wychodziło na podjazd. Był pusty. Podeszłam do stojącego na biurku Hipolita telefonu i podniosłam słuchawkę.

Rozdział Xix

"A więc stryju, jesteś nareszcie!"

(Szekspir, "Hamlet")

Odezwał się męski głos: - Coq Hardi.

Na szczęście to nie był ten podejrzliwy, nieprzyjemny głos, ale na wszelki wypadek nadal trzeba było udawać. Za pięć dwunasta...

Spytałam szybko, niecierpliwie: - Guillaume? To ty, cheri? Tu Clotilde.

- Clotilde? - usłyszałam w odpowiedzi.

- Tak, tak, z Annecy. Już zapomniałeś? Powiedziałeś przecież...

W głosie mężczyzny brzmiało rozbawienie: - Chwilę, mademoiselle. Z kim pani chciała rozmawiać?

- To nie Guillaume? O, mon Dieu, jakaż jestem niemądra! - I nerwowo zachichotałam. - Bardzo przepraszam, monsieur. Może jeśli on jeszcze nie śpi... Może pan będzie taki uprzejmy i poprosi go...

Mój rozmówca był uosobieniem cierpliwości: - Ależ oczywiście. Z największą przyjemnością. A jaki Gaullaume, mademoiselle Clotilde? Guillaume Rouvier?

- Nie, nie. Mówiłam panu. Monsieur Blake. Anglik. Czy jest u was? Powiedział mi, że...

- Tak, jest tutaj. Niech się pani nie martwi, mademoiselle Clotilde, jeszcze się nie położył. Zaraz go poproszę. - Usłyszałam, jak się śmieje odchodząc od aparatu. Bez wątpienia akcje Williama w Coq Hardi poszły w górę.

Filip podszedł do mnie. W słabym świetle, jakie rzucała frontowa lampa przez nie zasłonięte okno, jego twarz była blada, mała. Mrugnęłam do niego porozumiewawczo i zrobiłam śmieszną minę. Uśmiechnął się.

- Tu Blake. Z kim mam przyjemność rozmawiać? - spytał podejrzliwie zdumiony William.

- Bardzo mi przykro, że sprawiam panu kłopot - powiedziałam - ale musiałam się z panem jakoś porozumieć, i to był najlepszy sposób. Tu Linda Martin.

- Ach, to pani. Barman powiedział mi, że to une petite amie. Przez myśl mi nie przeszło, że to pani... Co się dzieje? Gdzie pani jest? Czy wszystko w porządku? Co z chłopcem?

- Ostrożnie, na miłość boską! Czy nikt pana nie słyszy, Williamie?

- Co takiego? Ach, tak, może i ktoś słyszy, ale nie znają tu przecież angielskiego.

- Mimo to, niech pan nie ryzykuje. Nie mogę długo rozmawiać, bo to niebezpieczne, ale ja... ja potrzebuję pomocy i pomyślałam, że...

- Oczywiście - powiedział cicho - słyszałem tutejszą wersję tego, co się stało, i miałem nadzieję... spodziewałem się, że pani nawiąże ze mną kontakt. Ogromnie się niepokoiłem... tym, że pani jest zdana na własne siły i tak dalej. O co chodzi? Co mam zrobić?

- Och, Williamie - odparłam z wdzięcznością - niech pan słucha, nie mogę wszystkiego wyjaśnić, trwałoby to zbyt długo. Proszę się już o nas nie martwić, jesteśmy oboje cali i zdrowi. Myślę, że w ciągu najbliższych kilku minut cała sprawa się zakończy, ale... byłabym ogromnie wdzięczna, gdyby pan do nas przyjechał. Nie grozi nam już niebezpieczeństwo, ale może dojść do... przykrej sceny i boję się, że sama temu nie sprostam. Wiem, że chciałby pan zadać mi wiele pytań, zwłaszcza, że tak mało pan mnie zna, ale jest już okropnie późno i chciałabym...

- Proszę mi powiedzieć, gdzie jesteście? - spytał rzeczowo William. - Zaraz przyjadę jeepem. Czy w Cent Fleurs?

- Nie, nie. A więc powiedzieli panu, że dzwoniłam?

- Tak. Właśnie wróciłem z Evian.

- Och, Williamie!

- No cóż, byłem pewien, że pani tam jest. O wszystkim dowiedziałem się dopiero wieczorem, kiedy tu wróciłem. Wczoraj do późna byłem w chacie, pracowałem. A dziś wcześnie rano miałem pojechać z dwoma robotnikami do szkółek na południu Dieudonne, wolałem więc nocować w Coq Hardi. Spędziłem w lesie cały dzień i niedawno tu wróciłem. Powiedziano mi, że pani telefonowała z Cent Fleurs, usłyszałem też różne wersje całej tej historii. Zadzwoniłem do Cent Fleurs, ale nikt nie wiedział o kogo chodzi. Wobec tego wsiadłem do jeepa i na łeb na szyję zjechałem do Evian.

- Czy widział pan tam Raoula de Valmy?

- Nie widziałem go od wieków. Czy on również pani szuka?

- Tak.

- Och. Myślałem, że może... to znaczy ktoś mi mówił... - urwał zmieszany.

- Cokolwiek pan słyszał, to była nieprawda. Jesteśmy oboje sami z Filipem.

- Ach, tak. To dobrze. - W głosie Williama zabrzmiała ulga. - Proszę mi powiedzieć, gdzie pani jest, a zaraz przyjadę.

- Jesteśmy w Thonon, w Willi Mireille Hipolita de Valmy. On jest bratem...

- Wiem o tym. Czy pani się z nim widziała?

- Jeszcze nie przyjechał. Lada chwila powinien tu być. Czekamy na niego. Kiedy się zobaczymy ja... ja wyjaśnię panu, dlaczego nie poszliśmy od razu na policję. Bardzo proszę, na razie niech pan nikomu nic nie mówi, tylko tu przyjedzie.

- Oczywiście. Zaraz wyjeżdżam. Jak się nazywa ta willa?

- Mireille. Każdy panu ją wskaże. Nad brzegiem jeziora. Trzeba jechać wzdłuż brzegu. M-i-r-e-i-l-l-e! Zrozumiał pan?

- Tak, dziękuję... szeri.

- Co takiego? Ach, rozumiem. Barman słucha.

- Tak.

- To musi się pan miło ze mną pożegnać.

- Kiedy nie wiem jak.

- Proszę powiedzieć: A bientot, cherie.

- A bieng toe szeń - powiedział ponuro William i roześmiał się.

- Do zobaczenia więc. I bardzo dziękuję, Williamie. Naprawdę bardzo. Cieszę się, że nie jestem całkiem sama.

- Proszę się niczym nie martwić - odparł William i odłożył słuchawkę.

W tym momencie nadjechał jakiś samochód. Stanęliśmy oboje z Filipem z boku okna, wpatrzeni w reflektory, które zatoczyły we mgle koło i przemknęły po suficie gabinetu.

Filip wsunął rękę w moją dłoń. Poczułam, że drżę.

- Już jest - powiedział cicho.

- Tak, Filipie.

- Czy przez cały czas pani też się bała?

- Tak. Okropnie.

- Nie wiedziałem o tym.

- To dobrze.

Samochód zatrzymał się, reflektory zgasły, silnik został wyłączony. Trzasnęły drzwiczki i rozległ się chrzęst kroków na żwirze, potem stukot na stopniach przed wejściem. Chrobot klamki. Dźwięki nagle ożywiły wnętrze domu, ciche otwarcie drzwi, kroki na kamiennej podłodze...

Przyjechał. Wszystko skończyło się pomyślnie.

Drżącym głosem powiedziałam: - Dieu soit beni - i skierowałam się do drzwi. Być może w jakiś sposób dowiedział się o wszystkim. Być może również nigdy o mnie nie słyszał. Nieważne. Przyjechał. Moja rola się skończyła.

Szybko minęłam wyłożoną chodnikiem galerię i zbiegłam po schodach.

W hallu nie zapalono światła. Przez otwarte drzwi frontowe zewnętrzna lampa rzucała na marmurowe tafle posadzki złocisty promień, na podjeździe zasnutym lekkim woalem stał błyszczący samochód. Nowo przybyły zatrzymał się w drzwiach z ręką uniesioną, jakby chciał właśnie zapalić światło. Na tle podświetlonej lampą mgły ostro rysowała się jego wysoka nieruchoma postać, sprawiał wrażenie, że nasłuchuje.

Na grubym chodniku nie było słychać moich kroków.

W środku schodów zatrzymałam się z ręką na balustradzie, po czym ruszyłam wolno w dół.

Wtedy zobaczył mnie, uniósł głowę.

- A więc jesteś tu - powiedział.

Tylko tyle, ale ja miałam wrażenie, że zostałam trafiona kulą. Stałam ściskając balustradę tak mocno, że omal chyba nie pękła. Przez ułamek sekundy chciałam zawrócić i uciec, ale nie mogłam się ruszyć. Nie swoim głosem powiedziałam tylko jedno słowo:

- Raoul?

- Lui-meme. - Trzask i wielki żyrandol rozjarzył się tysiącem kryształów. Oślepiły mnie, podniosłam do oczu rękę, ale zaraz ją opuściłam i spojrzałam na niego przez cały wielki hall. Zapomniałam całkiem o Filipie, o Hipolicie, o Williamie Blake'u, jadącym do mnie z Soubirous. Widziałam tylko mężczyznę z ręką na kontakcie, który na mnie patrzył. Wszystko nas teraz dzieliło.

Opuścił rękę i zamknął drzwi. Blady jak ściana patrzył na mnie kamiennym wzrokiem. Twarz miał pobrużdżoną. Tego przedtem nie było. W tym momencie bardzo przypominał swego ojca, Leona de Valmy.

- Czy jest tu Filip? - spytał głosem bardzo spokojnym, ale czaił się w nim z trudem opanowywany gniew.

Na to pytanie odpowiedział sam Filip, który poszedł za mną i zatrzymał się na galerii. Słysząc pytanie Raoula pewno się poruszył, gdyż Raoul spojrzał w górę, ja również spojrzałam i zdążyłam zobaczyć, że Filip niknie w ciemnościach galerii.

Wtedy Raoul ruszył, kilkoma krokami przebył hall i pobiegł schodami na górę, po dwa naraz. Ta jego reakcja była tak gwałtowna, że wpadłam w panikę. Pamiętam tylko, że cofnęłam się na podest i zablokowałam mu drogę, krzycząc: "Uciekaj, Filipie!" I wyciągnęłam rękę, żeby zatrzymać Raoula. Ale nie dotknęłam go, gdyż stanął jak wryty. Wolno cofnęłam się i oparłam o wygiętą w półkole poręcz. W przeciwnym razie upadłabym. Patrzył w ślad za Filipem. Potem spojrzał na mnie. Odwróciłam głowę.

Usłyszałam, jak na galerii drzwi do gabinetu cicho się zamykają. Raoul też to usłyszał i spojrzał na mnie.

- Ach, tak - powiedział.

Gdy szok minął, bez zastanowienia cofnęłam się w górę schodów i zobaczyłam wyraz jego twarzy: duma wzięła górę nad gniewem i zrozumiałam, że oto zniszczyłam całkowicie swoje marzenia. Nie mogłam wymówić słowa, zaczęłam płakać, nie rozpaczliwie czy tragicznie, lecz cicho, beznadziejnie, łzy spływały mi po twarzy, i śmieszna rzecz, zdawałam sobie sprawę, że bardzo brzydko w tej chwili wyglądam.

Stał nadal bez ruchu i zaczął mówić bardzo spokojnie:

- Kiedy dziś rano przyjechałem do Valmy i ojciec mi powiedział, że zniknęłaś, był przekonany, że do mnie zwróciłaś się o pomoc. Wyjaśniłem mu, że sądziłaś, że do czwartku będę w Paryżu, ale z mego paryskiego mieszkania wyjechałem już we wtorek wieczór, a ty nie mogłaś wiedzieć, gdzie ja jestem. Dopiero później przekonałem się, że w ogóle nie próbowałaś nawiązać ze mną kontaktu. - Mówił to wszystko monotonnym głosem. - Był tylko jeden powód, dlaczego nie zatelefonowałaś do mnie. Kiedy... powiedziałem o tym ojcu, stanowczo zaprzeczył temu, żeby miała ci się stać jakaś krzywda. Ale ja mu nie wierzyłem... - urwał. Nie mogłam spojrzeć na niego. Podniosłam rękę, żeby obetrzeć łzy, ale one ciągle płynęły. - Oświadczyłem mu wtedy, że chcę się z tobą ożenić i że jeśli coś stanie się tobie albo Filipowi, czy z powodu niego tobie, zabiję go własnymi rękami.

Wreszcie spojrzałam na niego. - Raoulu... - ale głos mi się załamał, nie mogłam dalej mówić.

W odpowiedzi na moje spojrzenie powiedział wolno:

- Tak. Zamierzałem to zrobić - i dodał szeptem jedno słowo: - Wtedy.

Żadne z nas nie usłyszało podjeżdżającego pod dom samochodu. Kiedy drzwi wejściowe otworzyły się i weszły dwie osoby: mężczyzna i kobieta, oboje drgnęliśmy i obróciliśmy się. Mężczyzny nie znałam, kobietą była Heloiza de Valmy. Żadne z nich nie zauważyło nas na środkowym podeście, gdyż w tym momencie madame Vuathoux, która tym razem zauważyła reflektory samochodu, wpadła do hallu gdzieś z głębi domu, hałaśliwie witając przybyszów.

- Och, monsieur! Jak to dobrze, że pan przyjechał. Tak się bałam, że z powodu tej mgły... - urwała i uniosła rękę w geście przerażenia. - Tiens, czy madame jest chora? Co się dzieje? Oczywiście to straszne! Czy dotąd nie było żadnej wiadomości?

Dopóki tego nie powiedziała, nie zauważyłam, że Hipolit podtrzymuje Heloizę de Valmy. W ostrym świetle świecznika wyglądała okropnie, była blada, pomarszczona, postarzała o wiele, wiele lat. Dozorczyni podbiegła do niej, wyrażając jej swoje współczucie.

- Nic dotąd nie wiadomo o chłopcu? Ach, jakże madame jest zmartwiona. La pauvre... Madame musi pójść na górę... tam jest napalone w piecu... czegoś trzeba się napić, a może bulionu?

Hipolit de Valmy przerwał jej: - Czy jest monsieur Raoul?

- Nie, proszę pana. Był tu wieczorem i potem wyjechał do Evian. Powiedział, że wróci około północy, żeby się z panem zobaczyć...

- Jego samochód stoi na podjeździe.

Wtedy odezwał się Raoul: - Dobry wieczór, mon oncle.

Madame Vuathoux spojrzała na niego zdumiona. Hipolit odwrócił się podnosząc brwi.

- Raoul! - zawołała Heloiza tak samo jak ja i z równym przerażeniem. W tym momencie zachwiała się, tak że Hipolit musiał ją mocniej podtrzymać. Wtedy dopiero zauważyła, że stoję za Raoulem, opierając się o poręcz.

- Miss Martin! - zawołała, właściwie krzyknęła.

W tym momencie madame Vuathoux odzyskała głos głośno mówiąc:

- La voila. Ona jest tutaj! W tym domu! Monsieur Raoul...

- Wystarczy, proszę nas zostawić samych - powiedział ostro Hipolit.

Wszyscy milczeli, dopóki nie zamknęły się za nią drzwi. Wtedy Hipolit odwrócił się i spojrzał na nas. Patrzył na mnie obojętnie, potem skinął głową i zwrócił się do Raoula:

- Znalazłeś ich wreszcie?

- Tak, znalazłem.

- Filipa też?

- Jest tutaj.

- Zdrów i cały? - spytała ochryple Heloiza.

Głos Raoula był bardzo suchy: - Tak, Heloizo, zdrów i cały. Był razem z miss Martin. - Spuściła wzrok i westchnęła.

- Sądzę, że trzeba to wszystko spokojnie omówić - mówił dalej Hipolit. - Chodźmy do mego gabinetu. Heloizo, czy zdołasz wejść na schody?

Heloiza i Hipolit zaczęli iść wolno w górę. Raoul minął mnie na podeście, jakbym nie istniała. Poszłam za nim. Łzy przestały płynąć, ale twarz miałam zapuchniętą od płaczu i czułam okropne zmęczenie. Okropne. Idąc opierałam się o poręcz jak stara kobieta.

Raoul otworzył drzwi gabinetu i zapalił światło. Czekał. Nie spojrzałam na niego, minęłam go ze spuszczoną głową i podeszłam do drzwi prowadzących do salonu. Otworzyłam je, mówiąc cicho:

- Filipie, wszystko jest w porządku, możesz wyjść... - urwałam, świadoma tego, że Raoul stoi za mną, i dodałam zaraz: - Jesteś już bezpieczny. Przyjechał stryj Hipolit.

Nie wiadomo dlaczego pozostali weszli za nami do salonu, rezygnując z miłego ciepła w gabinecie. Hipolit usunął białe płótno z kanapy i usiadł na niej ramieniem obejmując Filipa. Po drugiej stronie pustego kominka, na obitym złotym jedwabiem fotelu, z którego ktoś zdjął pokrowiec i rzucił na podłogę, zajęła miejsce skulona Heloiza.

W elektrycznym świetle salon wyglądał jeszcze bardziej ponuro niż przedtem. Światła wielkiego żyrandola lodowato odbijały się w setkach kryształów. Białe całuny na meblach pogłębiały wrażenie zimna. Raoul stał oparty łokciem o gzyms nad białym marmurowym kominkiem, w takiej samej pozie, w jakiej widziałam go w Valmy.

Usiadłam jak najdalej od nich. W końcu tego długiego pokoju stał wielki fortepian przykryty zieloną flanelą. Tam się schroniłam i usiadłam na długim taborecie, plecami opierając się o instrument. Dłońmi ściskałam brzeg taboretu. Byłam odrętwiała i czułam wielkie zmęczenie. Odbędą się teraz długie rozmowy, niech sobie rodzina de Valmy rozmawia, ale nich to się szybko skończy, żebym ja mogła sobie pójść. Mnie to już nie dotyczyło. Podniosłam głowę i spojrzałam na nich przez ten piękny, martwy pokój. Wydawali mi się odlegli o tysiące kilometrów.

Hipolit mówił coś cicho do Filipa. Był również bardzo w typie de Valmy - młodsza, łagodniejsza edycja Leona, Lucyfer przed upadkiem. Sprawiał miłe wrażenie, kiedy tak rozmawiał spokojnie z Filipem. Ale mimo oznak zmęczenia i niepokoju, mogłam w nim dostrzec tę samą siłę i upór co u tamtych mężczyzn - był może tylko bardziej opanowany, nie tak szybki, ale w krytycznych sytuacjach nie gorszy niż oni.

Spojrzał na Raoula mówiąc spokojnie: - Jak się domyślasz, Heloiza wyjechała po mnie na lotnisko w Genewie. I opowiedziała mi dość dziwną historię...

Raoul właśnie wyjmował papierosa z pudełka, odparł nie podnosząc wzroku:

- Prosiłbym cię, żebyś mi ją opowiedział. Ostatnio słyszałem kilka jej wersji i przyznam, że jestem trochę zagubiony. Chciałbym wiedzieć, co Heloiza próbowała ci wmówić.

Poruszyła się niespokojnie i chrząknęła. Hipolit zacisnął usta.

- Mój drogi Raoulu... - zaczęła.

- Ta sprawa przekroczyła wszelkie kategorie grzeczności - przerwał jej - czy synowskich obowiązków. Będzie znacznie lepiej, jeśli po prostu powiemy prawdę. - Patrzył na nią badawczo. - Musisz być szczera, Heloizo. Tak będzie lepiej dla ciebie. Chcę cię poinformować, że mój ojciec był ze mną dziś rano bardzo szczery. Zapewne teraz zaprzeczyłby wszystkiemu, ale nie bardzo widzę, dokąd to by jego albo ciebie zaprowadziło. Nie wiem, co polecił ci mówić podczas jazdy z Genewy, ale sprawa jest skończona, Heloizo. Przestań udawać. Tu nieważni są świadkowie i z pewnością będzie ci potrzebna pomoc mego stryja Hipolita, żeby uniknąć wielkiego skandalu. Dlatego najlepiej będzie poddać się i powiedzieć wszystko.

Skulona siedziała w milczeniu, nie patrząc na nikogo. Chwilę obserwował ją obojętnie. Potem lekko wzruszył ramionami i odezwał się do Hipolita:

- Ponieważ ona nie ma zamiaru mówić, wobec tego ja to zrobię.

Hipolit spojrzał najpierw na niego, potem na Heloizę, twarz miał nagle bardzo zmęczoną.

- Doskonale - powiedział. - Zaczynaj. W poniedziałek wieczór zadzwoniłeś do mnie do Aten, prosząc, żebym wracał do domu, ponieważ niepokoisz się o Filipa. Mówiłeś o jakichś wypadkach i twierdziłeś, że Filipowi grozi niebezpieczeństwo. Wspomniałeś też niezbyt wyraźnie o guwernantce Filipa. Heloiza także dziś wieczór mówiła o niej niezbyt wyraźnie. Rozumiem, że jest to właśnie ta młoda osoba siedząca koło fortepianu i że ostatnio zdarzyły się pewne niepokojące fakty, które Heloiza próbowała mi wytłumaczyć. Wyznam, że niewiele z tego zrozumiałem. Poza tym jestem bardzo zmęczony. Mam nadzieję, że wyjaśnisz mi wszystko krótko i rzeczowo.

- Zapomnij teraz o guwernantce Filipa - ("guwernantka Filipa" to byłam ja) zaczął mówić Raoul nawet nie spojrzawszy na mnie. - Ona w tym nie brała udziału, a jeśli, to przypadkowo. Cała historia od początku do końca związana jest z moim ojcem. Dlatego powiedziałem, że przekroczyła wszelkie kategorie grzeczności. Ponieważ punktem wyjścia, mon oncle, jest twój brat, a mój ojciec, który od pewnego czasu próbował zabić Filipa, w czym pomagała mu, a w każdym razie spiskowała z nim jego żona.

Heloiza jakby cicho jęknęła i zobaczyłam, że chłopiec podniósł głowę znad ramienia Hipolita, żeby na nią spojrzeć.

W tym momencie odezwałam się stanowczo, nie poznając własnego głosu:

- Filip ma dopiero dziewięć lat. Niedawno przeżył ciężkie chwile, jest bardzo zmęczony i z pewnością głodny. Proszę pozwolić mi, żebym zabrała go na dół do kuchni i oddała pod opiekę komuś godnemu zaufania.

Wszyscy drgnęli, jakby nagle przemówiło któreś z okrytych całunami krzeseł.

Pierwszy odezwał się Hipolit: - Oczywiście, że powinien iść na dół. Ale chciałbym, żeby pani została tutaj. Raoul, zadzwoń proszę.

Raoul obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem i zrobił to, o co poprosił go Hipolit.

Czekaliśmy w milczeniu. Po chwili drzwi się otworzyły, ale to nie madame Vuathoux się pojawiła, ale starszy wiekiem, o miłej twarzy służący.

- Gaston - powiedział Hipolit - proszę, zabierz panicza Filipa na dół i dopilnuj, żeby dostał coś do jedzenia. Madame Vuathoux albo Jeanne chyba przygotowały dla niego pokój... pewno garderobę obok mojej sypialni. Filipie, idź teraz z Gastonem. Zajmie się tobą.

Uradowany chłopiec zerwał się z kanapy. Siwowłosy służący uśmiechnął się do niego mówiąc: "Idziemy" i wyciągnął rękę. Filip podbiegł nie oglądając się na nikogo. Wyszli razem.

Hipolit odwrócił się do Raoula. Widziałam, że całym wysiłkiem panuje nad sobą. Ale kiedy odezwał się, jego głos, choć łagodny i uprzejmy jak zawsze, nie całkiem był spokojny.

- Mów dalej, Raoulu. Proszę jednak o konkretne fakty. To jest przecież mój brat... Pamiętaj o tym.

- A mój ojciec - dodał ostro Raoul i gwałtownym gestem strącił popiół z papierosa do pustego kominka.

- Jeśli idzie o fakty, to nie mam ich wiele, ale ty możesz je zdobyć. Ja w tę całą sprawę - tutaj podniósł oczy i spojrzał na mnie, były całkiem bez wyrazu - włączyłem się dziś rano. - Urwał i chwilę milczał. Potem zaczął znowu mówić: - Nie będę przypominał ci genezy całej sprawy, tego, że gdyby Filip się nie urodził, to mój ojciec odziedziczyłby Valmy, gdzie spędził całe swe życie i które kocha, zwłaszcza od wypadku, całkiem obsesyjnie. Kiedy Stefan tyle lat się nie żenił, doszedł do wniosku, że Valmy pewnego dnia stanie się jego własnością i dlatego wszelkie dochody z własnego Bellevigne pakował w Valmy. Prowadziłem Bellevigne, od kiedy skończyłem dziewiętnaście lat, i dobrze wiem, ile przez te początkowe lata wyciągnął z tego majątku pieniędzy. Iluż sprzeczek z ojcem było to powodem... ostatecznie Bellevigne jest także moim dziedzictwem i wcale nie byłem tak pewny jak on, że Stefan nie będzie kiedyś miał syna.

- Wiem o tym, Leon nigdy nie chciał o tym słyszeć - odezwał się Hipolit.

- No, cóż - ciągnął Raoul. - Stefan się ożenił i urodził się Filip. Nie będę cię męczył opowiadaniem, jak zareagował na ten fakt mój ojciec, na szczęście na tyle miał rozsądku, że Stefan o tym nie wiedział... pewno dlatego, żeby pozwolił mu nadal mieszkać w Valmy. Dzięki temu dochód wypracowany przez Bellevigne zostawał na miejscu, a ja starałem się naprawić to wszystko, co było systematycznie rujnowane lata całe. - Coś jak uśmiech rozjaśniło jego surową twarz. - Muszę przyznać, że dawało mi to wiele satysfakcji... Niestety w zeszłym roku Stefan zginął. - Spojrzał z góry na Hipolita. - I znowu Valmy zaczęło ciągnąć pieniądze z Bellevigne.

Starszy mężczyzna poruszył się. - Tak od razu?

Raoul znów się uśmiechnął. Nie był to miły uśmiech.

- Rad jestem, stryju, że tak szybko chwytasz sedno sprawy. Tak. Wtedy musiał zdecydować, że coś należy zrobić z Filipem, który miał dziedziczyć Valmy po sześciu latach. Jakaś okazja mogła się nadarzyć.

- Podawaj tylko fakty - powiedział ostro Hipolit.

- Proszę bardzo. Oszczędzi to nam czasu, a dla ciebie będzie lepiej, jeśli dowiesz się bez osłonek, że mój ojciec postanowił zamordować Filipa.

Nastąpiła chwila milczenia, wreszcie Hipolit się odezwał:

- Dobrze. Przyjmuję to do wiadomości. Komu to wyznał?

Raoul wykrzywił usta. - Mnie. Uspokój się, mon oncle, to nadal sprawa rodzinna.

- No, tak... - Hipolit poruszył się na kanapie. - A ja pojechałem do Grecji przekazując Leonowi opiekę nad Filipem.

- Oczywiście nie rozumiałem, co z tego może wymknąć - mówił spokojnie Raoul. - Trudno wyobrazić sobie, że rodzony ojciec zamierza popełnić morderstwo. Po prostu byłem tak zdziwiony i wściekły, że cały mój trud włożony w Bellevigne poszedł na marne, że zacząłem analizować sytuację. Zaczęły się też ustawiczne kłótnie z ojcem. Na początku kwietnia przyjechałem do Valmy, żeby przekonać się co słychać z Filipem. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że dzieje się coś złego. Jeszcze raz podkreślam, że człowiek nie podejrzewa o takie rzeczy swojej rodziny i ludzi, których zna. No, więc przyjechałem do Valmy, żeby "zbadać sytuację" i odniosłem wrażenie, że sytuacja jest całkiem normalna. Dowiedziałem się, że Filip ma nową guwernantkę i ciekaw byłem... - Tu jego oczy spotkały się z moim wzrokiem, urwał, ale zaraz zaczął mówić dalej: - Valmy nigdy nie było domem odpowiednim dla dzieci, ale tym razem wszystko było w porządku. Jednak następnego dnia zdarzył się wypadek, który mógł mieć tragiczne skutki.

I tym spokojnym rzeczowym tonem opowiedział Hipolitowi o strzale w lesie, na co Hipolit coś krzyknął, a Heloiza poruszyła się w fotelu i wbiła wzrok w podłogę. Siedziała niemo, tylko widziałam, jak ostrymi paznokciami rozdarła zwietrzały złoty jedwab na poręczach fotela. W tym momencie Raoul spojrzał na nią, ale twarz jego była całkiem bez wyrazu.

- Nawet wtedy - ciągnął - nie domyśliłem się, co się dzieje. Zresztą dlaczego miałem coś podejrzewać? Potem robiłem sobie z tego powodu gorzkie wyrzuty, ale jak już mówiłem, trudno sobie wyobrazić coś takiego. - Wrzucił niedopałek papierosa do pustego paleniska i odwrócił się, żeby go zgasić butem. - A może - powiedział cicho jakby tylko do siebie - jednak coś podejrzewałem, sam nie wiem. Może nie chciałem dopuścić do żadnych podejrzeń. - Spojrzał na swego stryja. - Czy potrafisz to zrozumieć?

- Tak - odparł głucho Hipolit. - Tak.

- Miałem nadzieję, że zrozumiesz. To okropne przeżycie. - Zapalał następnego papierosa.

- Jednak coś podejrzewałeś, skoro dość szybko przyjechałeś do Valmy. Na Wielkanoc?

Raoul pochłonięty był zapalaniem następnego papierosa. - To nie podejrzenie skłoniło mnie do tego, ponieważ aż do Balu Wielkanocnego nie było po temu powodu. Zresztą tego właśnie wieczoru dzwoniłem do ciebie, ponieważ zdarzyły się dwie rzeczy. Miss Martin powiedziała mi, że omal nie wydarzył się jeszcze jeden wypadek: ktoś obluzował balustradę na balkonie od zachodniej strony i tylko dzięki temu, że ona to zauważyła i zastawiła czymś niebezpieczne miejsce, uratowała Filipa od śmierci, który spadłby na ostro zakończone sztachety ogrodzenia.

Hipolit, słysząc to odwrócił się, spojrzał na mnie. Wyraz jego twarzy sprawił, że po raz pierwszy chciałam wiedzieć, co Heloiza opowiedziała mu na mój temat podczas jazdy samochodem. Sądząc po jego minie nie było to nic przychylnego. Kiedy Raoul opowiadał o naszej ucieczce o północy, widziałam, że twarz jego się zmienia, jak gdyby Hipolit na podstawie relacji szwagierki wyrobił sobie o mnie całkiem inną opinię.

- Tej nocy - mówił dalej Raoul - było coś dziwnego w zachowaniu Heloizy. Sprawiała wrażenie przerażonej, a potem miss Martin powiedziała mi o koszmarnych snach Filipa... Dopiero jednak ten drugi wypadek wstrząsnął mną. Nad ranem od razu do ciebie zatelefonowałem. Wydawało mi się, że obaj musimy wyjaśnić wszystko z moim ojcem, przekonać się, o co chodzi, przywołać go... do rozsądku. Uważałem też, że powinieneś mi oddać pod opiekę Filipa, w razie gdybyś musiał ponownie wyjechać. Jeśli idzie o Filipa, to nie mam żadnych praw do niego, a z oczywistych powodów wolałem nie szukać pomocy u czynników oficjalnych. Stąd to moje Sos do ciebie. - Uśmiechnął się do Hipolita bez cienia radości. - W każdym razie, jeśli idzie o policję, to mój ojciec miał w ręku wszystkie atuty, bo przecież nic się jeszcze nie wydarzyło. Nie popełnił żadnej zbrodni, której można by mu dowieść. Pomyślałem, że jeśli zatelegrafujesz o swoim powrocie, może to go powstrzyma od realizacji jego planów, jeśli je naprawdę miał - zakończył ze znużeniem.

Znów zapanowała cisza. Hipolit spojrzał na Heloizę. A Raoul ciągnął:

- Teraz to wydaje się takie dziwne, że nie uważałem go za zdolnego do popełnienia morderstwa. Powinienem był... Już mówiłem, że trudno z czymś takim się pogodzić. Zresztą w takiej sytuacji trudno mi byłoby oskarżyć go wprost i wątpię, czy przyniosłoby to jakąś korzyść. Jeśli rozmowa, którą z nim dziś rano odbyłem, ma jakieś znaczenie... - urwał i wzruszył ramionami. - No, więc, zawiadomiłem cię. Zrobiłem, co mogłem, żeby uciszyć mój niepokój, poza tym wiedziałem, że można polegać na miss Martin. Wmawiałem w siebie, że jestem głupcem. Następnego dnia chciałem zostać w Valmy, ale miałem wcześnie rano telefon z Paryża i musiałem wyjechać. Miało to związek z pożyczką, jaką chciałem zaciągnąć na Bellevigne i ktoś, od kogo to zależało, miał być tego dnia po południu przejazdem w Paryżu. Musiałem koniecznie się z nim zobaczyć. Dlatego wyjechałem. Zamierzałem zostać w Paryżu do środy po południu, wrócić tu, spotkać się z tobą po twoim powrocie z Aten i razem pojechać w czwartek do Valmy. Ledwie jednak opuściłem Valmy, coraz bardziej zacząłem się niepokoić, jak gdybym dopiero oddalając się od mego ojca, zaczynał jasno rozumieć motywy jego postępowania. W każdym razie chyba po raz pierwszy pojąłem, że ta niemożliwa rzecz może się stać, że Filipowi grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo. Po południu zadzwoniłem do ojca pod jakimś pretekstem, nie pamiętam już jakim, i zadałem mu kilka pytań. Powiedział mi o twoim telegramie, słowo daję, nawet sprawiał wrażenie zadowolonego, że cię wkrótce zobaczy. Wszystko wydawało się w największym porządku i po skończeniu rozmowy miałem wrażenie, że to wszystko było nieprawdą. - Zaciągnął się papierosem. - Jednak wieczorem nie mogłem już dłużej wytrzymać. Zadzwoniłem na lotnisko i miałem szczęście, było miejsce na rejs w nocy. Samochód zostawiłem przedtem na lotnisku w Genewie i wprost pojechałem do Valmy. Znalazłem się tam wczesnym rankiem i dowiedziałem, że miss Martin i Filip zniknęli. - Strącił popiół z papierosa. - A tak z ciekawości, chcę zapytać, Heloizo, jak to wytłumaczyłaś memu stryjowi, kiedy go spotkałaś dziś na lotnisku?

Nic nie odpowiedziała. Tylko gwałtownie odwróciła głowę. Sprawiała wrażenie, że niewiele słyszy. Twarz miała szarą, martwą. Tylko palce się poruszały, wyrywając złote jedwabne nitki.

Hipolit miał tak nieszczęśliwą minę, że łatwo było się domyśleć, co usłyszał od niej.

- Nie było to bardzo jasne... - wybąknął niepewnie.

- Nieważne, co pan słyszał - odezwałam się. - Powiem, co naprawdę się wydarzyło. We wtorek w nocy dowiedziałam się o zamiarach monsieur de Valmy. Bernard upił się na zabawie we wsi i powiedział o tym Bercie, pokojówce. A ona mnie to powtórzyła. Musiałam jak najszybciej zabrać Filipa z Valmy. Nie bardzo wiedziałam, dokąd mam pójść. Ukryliśmy się, a potem przyszliśmy tu i czekali na pana. To wszystko.

Czułam, że Raoul na mnie patrzy. Rozdzielała nas ta pusta przestrzeń zaludniona duchami. Nic więcej nie powiedziałam. Nie mogłam tego zrobić, nawet gdyby to była ostatnia możliwość.

Hipolit odwrócił się do Raoula. - Mów dalej. Wróciłeś i przekonałeś się, że nie ma ich. Zapewnie wtedy zwróciłeś się do Leona?

- Tak. - Jakiś inny ton pojawił się w jego spokojnym głosie, co sprawiło, że drgnęłam na moim taborecie i odwróciłam od niego wzrok. Nie chciałam obserwować jego twarzy. Zresztą naprawdę nadal była całkowicie pozbawiona wyrazu. - Istniały różne teorie - ciągnął dalej - dlaczego oni uciekli, ale ja wiedziałem jedno: miss Martin miała jakiś dowód, że Filipowi grozi niebezpieczeństwo. Jak gorzko żałowałem, że zbagatelizowałem swoje podejrzenia. No, i zaatakowałem ojca. Nie była to miła rozmowa. Od razu przystąpiłem do rzeczy. On zaczął wszystkiemu zaprzeczać, znasz go dobrze, robił to tak sprytnie, że ja wyszedłem na głupca. Ale fakt pozostał faktem, że Lin... miss Martin uciekła. Przycisnąłem go mocniej i wtedy zmienił ton. Stwierdził, że jeśli idzie o Filipa, to jego losy nie są dla niej całkiem obojętne. - Strząsnął popiół z papierosa, nie patrząc na mnie.

- Co masz na myśli? - spytał Hipolit.

Raoul milczał, ja więc odpowiedziałam: - Monsieur de Valmy miał podstawy wierzyć, że zakochałam się w panu Raoulu.

Zdziwiony Hipolit uniósł brwi, na swój sposób, podobnie jak Leon, potrafił szybko reagować.

- Tak więc odniosłaby pani pewne korzyści pozbywając się Filipa - stwierdził. - Byłoby to bardzo dalekowzroczne z pani strony, młoda damo. A jaka była twoja reakcja, Raoul, na tę sugestię?

- Ten pomysł był tak absurdalny, że nawet nie czułem gniewu. Po prostu się roześmiałem. I powiedziałem, że zna nie wszystkie fakty. Nie tylko miss Martin odniosłaby korzyść, innymi słowy mówiąc, zamierzałem ożenić się z miss Martin i gdyby jej albo Filipowi zdarzyła się jakaś krzywda, odpowiadałby za to nie tylko przed policją, ale i przede mną.

Hipolit najpierw spojrzał badawczo na Raoula, potem na mnie, znowu na Raoula i wreszcie na swoje ręce. Nastąpiła długa cisza. Coś w tonie tej rozmowy skłoniło go, żeby pominąć ostatnią informację Raoula, gdyż tylko spytał:

- I co dalej?

- Będę się streszczał - odparł rzeczowo Raoul. - Znowu zmienił stanowisko, mnie postanowił w to wmieszać, oświadczył więc, że przecież to ja i moja przyszła żona odniesiemy wielkie korzyści w wypadku śmierci Filipa. Nie był w stanie zrozumieć, że ja mógłbym oprzeć się takiej pokusie. Był przekonany, że potrafiłbym przekonać miss Martin, już jako moją żonę, żeby zrealizować jego plany. Obaj powinniśmy ciebie uspokoić - mówił - jak tylko przyjedziesz, namówić, żebyś wrócił do Grecji, a wtedy zająć się spokojnie Filipem. Moglibyśmy sfingować historię, że Linda uciekła do mnie - zresztą wszyscy o tym mówili - zrobić z tego skandal, po prostu romans. Chciał, żebym odnalazł Lindę i wmówił ludziom, że uciekła do mnie.

Najgorsze chyba w tym wszystkim było to, że ani syn Leona, ani jego brat nie byli zdziwieni tym. Zmartwieni - tak, przerażeni - może, ale nie zdumieni.

- Cóż mogłem na to powiedzieć - mówił Raoul. - Chwycić go za gardło? Oświadczyłem, że nie bylibyśmy w stanie skrzywdzić Filipa i że dajmy spokój tym bredniom. Trzeba znaleźć ich oboje, w przeciwnym razie zrobi się skandal, z którym nawet on sobie nie poradzi. Pomyślałem, że być może Linda dzwoniła do mnie do Paryża, zatelefonowałem więc tam przy nim, ale powiedziano mi, że nikt nie próbował skontaktować się ze mną. Zostawiłem wiadomość konsjerżce w razie, gdyby Linda odezwała się później, ale byłem tak pewien, że dzwoniła do mnie, że uważałem wiadomość o jej ucieczce z Valmy za jego kłamstwo i byłem pewien, że coś im się stało, więc... ale dajmy temu spokój teraz. Zresztą prawie natychmiast zrozumiałem, że się mylę, ponieważ wszedł Bernard, znasz go oczywiście, który bezskutecznie ich szukał. Zdziwił się, kiedy mnie zobaczył. A ja nie zwlekając powiedziałem mu wprost, że w jego interesie leży jak najszybciej odnaleźć Lindę i Filipa. Myślałem, że może szukali pomocy u tego Anglika, który pracuje w lasach Dieudonne, wiedziałem że Linda go zna, i byłem rad, że tu w okolicy ma choć jednego przyjaciela. Zadzwoniłem do Coq Hardi w Soubirous, gdzie czasem nocuje, ale już wyszedł i powiedział, że wróci dopiero wieczorem. Poleciłem Bernardowi, żeby poszedł do chaty, gdzie Anglik trzyma swoje rzeczy, ale okazało się, że już tam był i nikogo nie zastał. Powiedział mi też, gdzie ich poszukiwał. Udzieliłem mu wskazówek, gdzie ma dalej szukać, choć dobrze zdawałem sobie sprawę, jak skąpe mam wiadomości o całej sytuacji i poleciłem, żeby ze mną był w stałym kontakcie... Zresztą szczegóły są teraz nieważne. Doskonale zdawał sobie sprawę, że musi wobec mnie postępować uczciwie. Kiedy wyszedł, powiedziałem ojcu wprost, że jeśli Lindzie i Filipowi stanie się krzywda, to choćby nawet wyglądało to na oczywisty wypadek, zabiję go. Potem sam pojechałem samochodem na poszukiwanie... Tylko tyle - skończył cicho. Wyglądał na bardzo zmęczonego.

Siedziałam bez ruchu, wpatrzona w podłogę. Tylko tyle! Szesnaście godzin, w czasie których nie tylko jeździł po całej dolinie, ale dzwonił wielokrotnie do Paryża i (jak się później dowiedziałam) do konsulatu w Genewie, do szpitala i na policję...

Dwie rzeczy stały się jasne: po pierwsze, Leon de Valmy nie miał pojęcia, że wygodne dla jego planów plotki o naszych zaręczynach były prawdą, po drugie, że Raoul nic nie wiedział o ostatniej i naprędce podjętej próbie otrucia Filipa, jak również o tym, że mnie również groziło niebezpieczeństwo ze strony jego ojca. Bernard, który trafił na rozmowę Leona z Raoulem, szybko musiał się zorientować, że jego pan znalazł się na straconej pozycji, ponieważ dał mu on w jakiś sposób znak, że należy zakończyć polowanie, i od tego momentu współpracował z Raoulem. Niezależnie od tego, czy istotnie miałam rację czy nie, sądząc ubiegłej nocy, że grozi nam obojgu wielkie niebezpieczeństwo, dziś od wczesnego ranka... to znaczy od chwili, gdy wrócił Raoul, byliśmy całkowicie bezpieczni. Psy gończe zostały odwołane. A wszystko to dzięki niemu. Nadal siedziałam sztywno, wpatrzona w podłogę.

Cisza przeciągała się nieznośnie. Słyszałam, jak kryształy żyrandola wibrują niby nierealna muzyka szpinetu. Podniosłam wreszcie wzrok i spojrzałam na tych troje przy kominku.

Obaj mężczyźni patrzyli na kobietę w fotelu. Siedziała nieruchomo, ale to nie był wcale ten charakterystyczny dla niej spokój, który tak dobrze znałam. Delikatny kwiat zwiądł. Leżała bezwładnie w fotelu, a ręce martwo spoczywały na poręczach fotela. Blade oczy miała teraz całkiem otwarte i z wyrazem cierpienia spoglądała to na Raoula, to na Hipolita. Nie musiała nic mówić. Wszystko wypisane było na jej twarzy, nawet jakby wyraz ulgi, że nareszcie została powiedziana cała prawda.

Drzwi otworzyły się i wszedł Filip, w dłoniach niósł bardzo ostrożnie filiżankę z bulionem. Podszedł do mnie i powiedział:

- To dla pani, miss Martin, pani też było źle.

- Och, Filipie... - głos mi się załamał, ale on chyba tego nie zauważył, gdyż patrzył na milczącą nieruchomo Heloizę.

- Ciociu Heloizo, też miałabyś ochotę na bulion? - spytał niepewnie.

I stało się. Zaczęła płakać cienko, piskliwie. Trudno było tego słuchać.

Pochyliłam się i pocałowałam Filipa w policzek.

- Dziękuję ci, p'tit, ale stryjenka Heloiza nie czuje się dobrze. Lepiej zmykaj stąd. Dobranoc. Śpij dobrze.

Spojrzał na mnie zdziwiony, ale posłusznie wyszedł.

Heloiza nie ukryła twarzy w dłoniach, tylko łkała okropnie, urywanie, bez jednej łzy. Hipolit, równie blady na twarzy jak ona, patrzył na nią bezradnie i drżącą ręką podniósł do ust chusteczkę. Następnie, po krótkim wahaniu, usiadł na fotelu obok niej, wziął jedną jej bezwolną rękę w dłonie i zaczął delikatnie głaskać. Coś do niej szeptał pocieszającego, ale bezskutecznie.

Raoul stał milcząc z dala od tych dwojga, twarz jego nadal była ponura i zamknięta. Nawet nie spojrzał na mnie.

Już miałam się do niego odezwać, ale w tym momencie Heloiza nareszcie zaczęła mówić. Głos miała straszny, cienki i zduszony:

- Tak, to prawda, co on powiedział, Hipolicie. Zmusił Leona do mówienia... była okropna scena... on nie miał prawa... - Nagle odwróciła się do Hipolita i drugą ręką chwyciła jego dłoń. - Ale jestem szczęśliwa, że już wszystko wiesz. Wyciągniesz nas z tego, prawda? Dopilnujesz, żeby to się nie wydało? Policja nic tu nie ma do roboty! Słyszałeś, co Raoul ci powiedział, to sprawa wyłącznie rodzinna! Wyłącznie! Bernard nie ośmieli się mówić, Raoul też nie może nic powiedzieć. Przecież Leon jest jego ojcem! To do czegoś zobowiązuje. - Potrząsnęła ramieniem Hipolita pochylona wprzód, mówiła bez tchu prawie, natarczywie: - Nie dopuścisz do tego, żeby to wszystko się wydało! Nie zrobicie tego Leonowi, Ty i Raoul! Nic złego się nie stało... Filip jest zdrów i cały, tak samo jak dziewczyna. Nie patrz tak na mnie, Raoul. Dobrze wiesz, że możesz to załatwić, jeśli tylko zechcesz! Guwernantka jest w tobie zakochana! Będzie trzymać język za zębami...

- Heloizo, daj spokój! - przerwał jej ostro Hipolit. Wyzwolił się z jej rąk i odsunął trochę. Patrzył na nią tak, jakby ją zobaczył po raz pierwszy w życiu. - A więc potwierdzasz, że to wszystko prawda? Ty wiedziałaś o tym?

Znowu zapadła w fotel, rozległ się krótki szloch, ale się opanowała i zaczęła głową poruszać w lewo i w prawo, w lewo i w prawo.

- Tak, tak, potwierdzam wszystko co ci powiedział. Przyznaję się do wszystkiego, tylko pomóż nam. - Coś w jego spojrzeniu musiało do niej dotrzeć, gdyż zmieniła ton: - Ja nie jestem zła, Hipolicie, wiesz o tym. Nie chciałam zrobić krzywdy Filipowi, ale to było ze względu na Leona, robiłam to dla niego. - Napotkała na jego kamienny wzrok i dodała szybko: - Wiesz równie dobrze jak ja, że Valmy powinno należeć do niego. To jego dom. Ma do niego prawo. Wiesz o tym. On nie jest taki jak inni ludzie. Powinien mieć Valmy. Powinien! Tyle już przeszedł i do tego miałby być wyrzucony z własnego domu?!

Jej szwagier poruszył się niespokojnie.

- Wcale nie wiem, czy Leon byłby ci wdzięczny za taką obronę, Heloizo. Zresztą obecnie ta sprawa nie podlega dyskusji. To, o czym rozmawiamy, jest znacznie poważniejsze. O świadomie planowanym morderstwie dziecka.

- Tak, tak, wiem o tym. Macie rację. Ale nic się nie stało. Nikomu żadna krzywda. Sam Raoul to przyznał! To się nie może wydać! Och, musisz o tym porozmawiać z Leonem, ale postarasz się, żeby został w Valmy, zrobisz to, prawda? Nie ma żadnego powodu, żeby nie został! Ludzie będą trochę gadać, ale wkrótce o wszystkim zapomną, jeśli staniesz po naszej stronie i sprawa nie nabierze rozgłosu. Wiem, że nam w tym pomożesz. Znasz uczucia Leona. Zrobisz wszystko, żeby został w Valmy! Już dawno temu powinien był z tobą porozmawiać... prosiłam go o to, nie chciałam, żeby rozwiązał tę sprawę po swojemu. Byłam pewna, że zrozumiałbyś jego punkt widzenia i że teraz też rozumiesz. Jestem pewna, że istnieją możliwości, żeby wszystko załatwić! Możesz przecież pójść na jakąś ugodę!

Zaczął coś mówić. Urwał i zamiast tego stwierdził całkiem spokojnie:

- Żadna dyskusja tutaj nie ma sensu, Heloizo, gdyż do niczego nas nie doprowadzi.

- Obiecaj mi tylko jedno, nie zawiadomisz o niczym policji!

- Niczego ci nie mogę obiecać. Jedno tylko mogę powiedzieć, że spróbujemy znaleźć kompromis pomiędzy tym co słuszne i co najlepsze.

Sprawiała wrażenie, że go nie słucha. Coś się w niej załamało. Straciła nad sobą kontrolę, jej wargi i ręce drżały. Błagalne słowa płynęły, wyznawała w nich wszystko, czego nigdy nie chciała głośno powiedzieć: - To go zabije, gdyby musiał przenosić się do Bellevigne! Wszystkie nasze pieniądze włożyliśmy w Valmy, musisz to przyznać. Każdy frank szedł na ten majątek. Nie możesz powiedzieć, że Leon był złym powiernikiem!

- Nie mogę - przyznał Hipolit.

Nawet nie zauważyła ironii w jego głosie. Ten jej upór, całe podejście do sprawy świadczyły wyraźnie o tym, że Leon miał na nią przemożny wpływ, że zabił w niej wszystkie jej dobre instynkty.

- Dlaczego Leon miałby nie mieć tej jednej rzeczy w życiu! - mówiła jak automat. - Valmy było jego! Dobrze wiesz o tym! Stefan nie miał prawa tak postąpić, żadnego prawa! To dziecko nie powinno się było urodzić!

Nagle odezwał się Raoul, jakby coś zmusiło go do tego:

- Niech Bóg ma cię w swej opiece, Heloizo, przecież ty zaczęłaś myśleć tak samo jak on.

Urwała i szybko odwróciła głowę w jego stronę. Nie widziałam jej oczu, tylko ręce zaciskające się na oparciach fotela. Zaczęła znów mówić prawie bez tchu:

- Ty, ty... zawsze go nienawidziłeś!

Nic nie odpowiedział. Wyjął jeszcze jednego papierosa i bardzo powoli go zapalał.

- To twój ojciec - ciągnęła. - Czy to nic dla ciebie nie znaczy? Będziesz tak sobie stał z boku i patrzył, jak zostaje zrujnowany? Naprawdę jest ci obojętne, że to twój ojciec?

Raoul nadal milczał. Sądząc z wyrazu jego twarzy można by sądzić, że nawet nie słucha. Ale zauważyłam, że ściągnął brwi, kiedy zapałka sparzyła mu palce.

Nagle uderzyła mocno dłońmi o oparcie fotela i krzyknęła:

- Do diabła, czyżbyś potępiał własnego ojca? - W tym momencie przestała nad sobą panować, jej głos był przeraźliwie ostry, na granicy histerii. - Stoisz tak i nazywasz go mordercą! Ty, który masz wszystko, a on jest sparaliżowany i nie ma nic własnego, tylko ten zrujnowany mająteczek na południu! Potępiasz go, mówisz pięknie, gładko o tym, co złe i co dobre, o morderstwie i policji, a czy wiesz, co zrobiłbyś na jego miejscu? Skąd wiesz, co byś zrobił, gdybyś pewnego dnia rozbił swój samochód na serpentynie, złamał sobie kręgosłup, a przy tym zabił dwoje ludzi? Tak, dwoje! Czy ona spojrzałaby na ciebie? Czy zostałaby przy tobie i kochała cię tak jak ja jego przez te wszystkie lata i robiła to, co ja robiłam dla niego z radością, z największą radością. - Urwała i głęboko, drżąco westchnęła. - O, Boże, on ze sparaliżowaną połową ciała jest lepszy niż ty, Raoulu de Valmy! Ty nie wiesz wcale... bo skąd niby możesz wiedzieć... - uniosła dłonie do twarzy i zaczęła płakać.

Nagle ta cała scena stała się nie do wytrzymania, nic mnie nie obchodziła. Wstałam energicznie.

W tej chwili drzwi gwałtownie się otworzyły, uderzając o obitą jedwabiem ścianę i do salonu wtargnął jak rozgniewany niedźwiedź William Blake.

Rozdział Xx

Śmierć uczyniła to, co do niej należało...

(R. Browning, "Po...")

- Kim, u diabła, pan jest? - zawołał Raoul.

Ponieważ powiedział to po francusku, William Blake wcale na niego nie zwrócił uwagi. Wysoki, bardzo angielski, z jasnymi potarganymi włosami, stał w drzwiach ciężko oddychając i nagle poczułam się bezpieczna. Spojrzał przez salon na mnie, na nikogo nie zwracając uwagi.

- Linda? Co się tutaj dzieje? Czy nic ci się nie stało?

Ni to płacząc, ni to śmiejąc się odparłam: - Och, Williamie. - I podbiegłam do niego na nic nie zwracając uwagi, nawet na bulion.

Nie wziął mnie w ramiona, ponieważ z wielką przytomnością umysłu zatrzymał się, tak że bulion nie oblał mu jego starej kurtki, tylko drogocenny dywan.

- Spokojnie - powiedział. - Czy naprawdę nic ci się nie stało?

- Tak, wszystko w porządku.

Hipolit zaskoczony wtargnięciem nieznanego sobie człowieka odwrócił się i wstał, natomiast Heloiza wcale nie zwróciła na to uwagi. Płakała nadal, głośno szlochając. Hipolit znieruchomiał, spoglądając bezradnie to na przybysza, to na nią.

Nie ruszając się Raoul wyjaśnił: - To ten Anglik, o którym ci mówiłem.

Widziałam, że William drgnął, słysząc rozpaczliwe łkanie Heloizy, ale był całkiem opanowany i stał z wojowniczą miną.

- Czy nie zrobili ci krzywdy?

- Ach nie, nie. Zresztą to nie oni, Williamie, wszystko już się skończyło.

- Czy mogę coś zrobić?

- Nic właściwie... tylko zabierz mnie stąd.

Za sobą usłyszałam głos Hipolita, który mówił spokojnie, ale ze współczuciem:

- Heloizo, proszę. Musisz się opanować. To ci tylko zaszkodzi. Rozchorujesz się, Heloizo...

- Doskonale - powiedział William - zabieram cię stąd. I to zaraz. - Położył mi rękę na ramieniu i skierował się do drzwi. - Idziemy.

Hipolit zrobił mały krok w naszym kierunku.

- Miss Martin...

Akurat wtedy Heloiza powiedziała coś niezrozumiałego wśród łkań i chwyciła go za rękaw, a mnie ten gest po prostu wzruszył.

- Nie mogę patrzeć na to obojętnie, zaczekaj chwilę, Williamie. - Wetknęłam mu w ręce filiżankę bulionu i podeszłam do madame de Valmy. Hipolit cofnął się, a ja uklękłam przed złotym fotelem, klęczałam też u stóp Raoula, ale nie spojrzałam nawet na niego, stał nieruchomo. Heloiza zakryła twarz dłońmi, łkania jakby osłabły. Delikatnie odciągnęłam jej ręce w dół i wzięłam w swoje dłonie, mówiąc:

- Madame, proszę już nie płakać. Możemy wszystko omówić spokojnie, kiedy pani będzie się lepiej czuła. Przecież pani nie chce się rozchorować. - A potem zwróciłam się do Hipolita: - Czy pan nie widzi, w jakim ona jest stanie? Nie ma sensu przedłużać tej sytuacji. Ona nie wie, co mówi. Powinna się położyć do łóżka... Madame, wszystko ułoży się pomyślnie, z pewnością... Proszę już więcej nie płakać.

Łkanie ucichło. Spojrzała na mnie bladym, nieobecnym wzrokiem. Jej uroda zniknęła. Lekko poróżowane policzki obwisły, cera poszarzała, usta miała wiotkie, z rozmazaną od płaczu szminką. - Dość już łez, madame. Niech pani się niczym nie dręczy. Proszę, to moja chusteczka... Ależ pani ma zimne ręce! Dlaczego pani tu siedzi, przecież w gabinecie napalono w piecu. Ostatnio pani źle się czuła. Chodźmy tam i poprosimy Gastona, żeby przyniósł pani kawę. Czy może pani wstać? Zaraz pomogę...

Wstała wolno, sztywno, poprowadziłam ją do drzwi gabinetu. Szła posłusznie, jak lunatyczka. Obaj mężczyźni za nami. Nikt nie powiedział ani słowa. Nadal płakała, ale teraz po cichu, w moją chusteczkę. Pomogłam jej usiąść w fotelu przy piecu i uklękłam koło niej na dywaniku.

Nie bardzo wiem, co do niej mówiłam, ale łkanie ustało. Oparta wygodnie w fotelu spojrzała na mnie. Była całkiem wyczerpana. Nagle martwym głosem lunatyczki odezwała się:

- Lubiłam panią, miss Martin. Od samego początku lubiłam.

- Wiem o tym - odparłam łagodnie. - Teraz wszystko jest w porządku. Proszę się niczym nie martwić. Zawieziemy panią do domu i...

- Pani nie byłaby obarczona odpowiedzialnością za wypadki. Nie zamierzaliśmy zrzucić na panią winy. Od samego początku nie chcieliśmy tego. Leon panią lubił. Mówił, że pani jest dzielna. Tak panią określił. Powiedział: "To dzielna dziewczyna i szkoda byłoby zrobić jej krzywdę".

- Ale co właściwie miał na myśli? - spytał bardzo spokojnie Raoul zza moich pleców.

Madame de Valmy nie zwróciła na to uwagi, jakbyśmy tylko dwie były obecne. Znowu trzymała moje ręce w swoich dłoniach i nadal mówiła tym monotonnym głosem, jak gdyby nie mogła nad tym zapanować.

- Powiedział to wczoraj albo może przedwczoraj. Oczywiście po tym drugim wypadku na balkonie musieliśmy panią zwolnić. Uważał, że pani jest zbyt spostrzegawcza i że z pewnością zacznie nas pani podejrzewać, jeśli znowu coś się stanie. Byliśmy bardzo zadowoleni, że pani dała nam powód do tego. A pani myślała, że ja się gniewam, prawda?

- Tak, madame.

- I wtedy przyszedł telegram. Musieliśmy coś zrobić, i to szybko. We wsi krążyły już plotki o pani i o Raoulu, i o tym, że wymówiliśmy pani. Jednak Leon powiedział, że to później i tak się przyda, jeśli na wsi będą was uważać za parę.

Usłyszałam za plecami, że Raoul wciąga powietrze, jakby się chciał odezwać. Powiedziałam więc szybko, żeby zwrócić jej uwagę:

- Tak, madame, wiem o tym. To Albertyna rozpuściła te plotki. Ale teraz nie mówmy o tym.

- Ona nie wiedziała, co zamierzamy zrobić, ale nigdy pani nie lubiła - mówiła dalej madame de Valmy. - To ona mi powiedziała o tym, że pani pomyliła recepty. Żeby pani zaszkodzić, żebym panią uważała za kogoś nieodpowiedzialnego, głupiego. Ze złości. Ale to nam podsunęło myśl o truciźnie. Dlatego postanowiliśmy użyć te pastylki. Nie chcieliśmy tego zrzucić na panią, miss Martin. Miało to wyglądać na wypadek. Wie pani, dodaliśmy je do glukozy, trucizna była w glukozie, którą pani słodziła mu co wieczór jego czekoladę.

- Madame...

- Na szczęście, niewiele zostało jej w pudełku, usunęliśmy więc niebieski kolor z pastylek, sproszkowaliśmy je i zrobiliśmy odpowiednio mocną mieszankę. Zbyt mocną pewnie. Musiała być bardzo gorzka i on tego nie wypił, prawda?

- Nie wypił. Ale nie dlatego. - Odwróciłam się zdesperowana do Hipolita stojącego w milczeniu za biurkiem: - Monsieur de Valmy, czy mogę zadzwonić na służącego i poprosić o kawę? Wydaje mi się doprawdy...

- Nie potrafiliśmy wymyśleć nic lepszego - ciągnęła Heloiza. - Miało to wyglądać na wypadek. Gdyby to wypił i umarł, nikt nie podejrzewałby morderstwa. Te pastylki antyhistaminy są niebieskie. Lekarz sądziłby, że Filip pomyślał, że to cukierki. Dzieci często tak robią. Mieliśmy usunąć resztę glukozy i zostawić na szafce koło jego łóżka kilka pastylek. Reszta była w buteleczce stojącej na kominku, skąd z łatwością mógł je wziąć i zjeść. Panią nikt by o to nie obwiniał. Pomyślano by, że pani zapomniała je dać pani Seddon. Leon był pewien, że nawet wtedy nikt by pani nie podejrzewał.

- O czym ty właściwie mówisz, Heloizo? - odezwał się znowu Raoul.

Spojrzała na niego jak lunatyczka. Najwyraźniej nie pamiętała o swoim wybuchu. Odpowiedziała mu rzeczowo:

- O truciźnie. To był bardzo dobry plan, musieliśmy mieć pewność, a to wyglądałoby na wypadek. Ale on tego nie wypił. To dobrze. Ona tak powiedziała. Już jej wyjaśniłam, że nie zamierzaliśmy jej skrzywdzić. Lubię ją. Zawsze lubiłam.

- Madame, pani jest bardzo wzburzona - powiedziałam szybko. - Pani nie wie, co mówi. Teraz napije się pani kawy i odwieziemy panią do domu.

- A gdyby panna Martin została oskarżona? - spytał Raoul. - Gdyby podejrzewano morderstwo? Dzięki tobie przecież wszyscy wiedzieli, że ona i ja... że był uzasadniony powód, żeby się pozbyć Filipa.

Nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła na niego.

- Czy nie o to chodziło memu ojcu, kiedy stwierdził, że "to później i tak się przyda"? - Hipolit zaczął coś mówić, lecz Raoul mu przeszkodził: - We wtorek wieczorem, Heloizo... kto odkrył, że Filipa nie ma?

- Leon. Całą noc nie spał. Mieliśmy usunąć resztę glukozy i...

- To już mówiłaś. Przekonał się, że Filipa nie ma. Co dalej?

- Pomyślał, że może Filip poczuł się źle i poszedł do miss Martin. Ale u niej się nie paliło. Jej również nie było.

- A kiedy zobaczył, że ich nie ma, co potem zrobił?

- Posłał Bernarda na poszukiwanie.

- Jakie on dostał instrukcje?

Nic nie odpowiedziała, ale pod presją tego pytania jakby się ożywiła. Patrzyła teraz na niego świadomie, nerwowo mrugając oczami.

- Jakie dostał instrukcje, Heloizo?

Znowu nie odpowiedziała. Nie musiała. Rysy jej twarzy stopniały jak stearyna.

- Tak, masz rację. Chyba wystarczy? - To mówiąc Raoul wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi.

Przez chwilę nikt się nie ruszył. Potem Heloiza podniosła się odsuwając mnie tak silnie, że upadłam na dywan. Stała chwilę z rękoma bezwładnie spuszczonymi i wreszcie powiedziała całkiem spokojnie:

- On poszedł zabić Leona. - I zemdlona upadła.

Pamiętam tylko, że się zerwałam i stałam nad nią, wpatrzona w zamknięte drzwi. Pamiętam, że Hipolit zawołał:

- Raoul! Wracaj, ty głupcze!

W odpowiedzi usłyszał trzask frontowych drzwi. Z jękiem odwrócił się i skoczył do telefonu, który w tym momencie zadzwonił. Nim rozległ się drugi sygnał, wypadłam na galerię i pobiegłam w stronę schodów. Za moimi plecami rozległy się kroki i William chwycił mnie za ramię.

- Linda, Linda! Dokąd biegniesz? Trzymaj się od tego z dala. Nic nie możesz zrobić.

Na dworze rozległ się szum silnika samochodowego. Trzasnęły drzwiczki. Cadillac ruszył, nabrał szybkości, po chwili zapanowała cisza.

Strząsnęłam rękę Williama, zbiegłam po schodach i zaczęłam się szarpać z ciężkimi drzwiami... William sięgnął ponad moim ramieniem i otworzył je. W świetle lampy, wśród zamglonych drzew, ujrzałam półkolisty podjazd... wielki czarny samochód... zdezelowanego jeepa... wyżłobione koleiny w miejscu, gdzie zawracał cadillac. Jeszcze czuć było zapach spalin w powietrzu.

Wybiegłam. William znowu chwycił mnie za ramię.

- Na miłość boską, Lindo!

- Musimy go zatrzymać! Musimy go zatrzymać!

- Ale...

- Czy ty nie rozumiesz? On chce zabić Leona. Powiedział, że to zrobi, i jego za to zabiją. Czy nie rozumiesz?

Nadal mnie trzymał. - Ale co możesz na to poradzić? I tak po uszy jesteś zamieszana w ich ciemne sprawy. Zabiorę cię stąd. Tutaj nic nie masz do roboty. Sama powiedziałaś, że to już skończone. Co cię to obchodzi, jeśli nawzajem się wymordują?

- Dobry Boże, co mnie to obchodzi? Williamie... - Przywarłam teraz do niego. - Williamie, musisz mi pomóc. Ja... ja nie umiem prowadzić samochodu. Williamie, proszę cię, proszę na wszystko...

Noc, drzewa we mgle, samotna lampa w żółtawej aureoli, wszystko to było tłem narastającego przerażenia, które mnie ogarniało, w uszach czułam pulsowanie krwi.

- No, to dobrze, jedziemy - powiedział spokojnie i ścisnął moją dłoń.

Zobaczyłam, że podchodzi do jeepa.

- Nie, nie tym. - Głos mi drżał. Podbiegłam do wielkiego chevroleta i otworzyłam gwałtownie drzwiczki. To był wóz z Valmy. Heloiza wyjechała nim na lotnisko po Hipolita.

William stanął obok mnie i spytał niepewnie:

- Czy możemy to zrobić?

- Ten jest szybszy. Kluczyki są w stacyjce. Och, Williamie, szybko!

- Okay.

Ruszyliśmy, koła zajęczały biorąc zakręt i odrzucając żwir na boki. Reflektory przeczesały drzewa, domek dozorczyni, wierzby ociekające mgłą... Brama, skręt w prawo i znaleźliśmy się na osnutej mgłą szosie, ostry zakręt w lewo i dość stromy podjazd między odbijającymi echo murami, znowu w prawo, wąskie uliczki zmierzające do rynku. Byliśmy dość wysoko, mgła zniknęła. Znaleźliśmy się na szerokiej ulicy wysadzanej dwoma rzędami przyciętych wierzb... Zakręt w prawo i przejechaliśmy przez pusty brukowany rynek. William najwyraźniej poznał już samochód. W kiepskim oświetleniu ulicy zaczęliśmy nabierać szybkości. Wyjechaliśmy z miasteczka. Prowadziły nas dwie smugi reflektorów, silnik pracował mocno, równo. Naprzeciw wybiegła nam tablica informacyjna. Rozwidlenie szosy. Pojechaliśmy w lewo, do Valmy.

Moim zdaniem William był tak samo dobrym kierowcą jak Raoul, który miał nad nami nie tylko przewagę czasu, ale też szybszy wóz, dobrze mu znany. Jednak po chwili zaczęłam mieć nadzieję, że te atuty niewiele mu pomogą, gdyż wkrótce po opuszczeniu Thonon, znowu zaczęła się mgła. Nie ta sięgająca drzew szara opończa, która nadchodząc znad jeziora spowiła Willę Mireille, ale pasma i strzępy białego tiulu, który znad rzeki opadał w zagłębienia szosy, stale biegnącej opodal wody. Za każdym razem kiedy samochód zanurzał się w biały cumulus, który oślepiał nas, pochłaniał, zwalnialiśmy, by po chwili znaleźć się w spokojnej czerni. Z początku było to bardzo denerwujące, zdawało nam się, że oślepiła nas wielka biała ręka i przerażeni wciskaliśmy się w fotele, wytężając wzrok. Aż stopniowo przyzwyczailiśmy się do nurkowania w białe chmury i William prawie nie tracił szybkości. Bez najmniejszego wahania zdawał się widzieć, gdzie jest wzniesienie, a gdzie zakręt, gdzie mgła zalega na długości pięćdziesięciu metrów, a gdzie tylko pięciu, i przecinał te fale, jakby znał trasę dosłownie na pamięć. Podczas swej pracy musiał tędy wielokrotnie jeździć, może nawet znał tę drogę lepiej niż Raoul, który przez dłuższy czas mieszkał w Bellevigne albo w Paryżu. Mogliśmy go jeszcze dogonić...

Taką w każdym razie miałam nadzieję, kiedy siedząc obok Williama wpatrywałam się w nadbiegającą mgłę i próbowałam dojrzeć znikające za każdym zakrętem tylne światła cadillaca.

- O co chodzi, Lindo? - odezwał się William.

- Co masz na myśli? Ach, racja. Zapomniałam, że ty nie znasz francuskiego. - Roześmiałam się cicho. - Przepraszam cię. Ja... ja przestaję już myśleć dzisiaj. Nie podziękowałam ci nawet za to, że przyjechałeś. Po prostu wciągnęłam cię w moje sprawy i wykorzystałam. Jestem ci ogromnie wdzięczna. Naprawdę ogromnie.

- Nie przejmuj się tym. Ale chciałbym wiedzieć, o co chodziło.

Opowiedziałam mu więc całą historię, zapewne nieco chaotycznie, z przerwami, gdyż nadal byłam bardzo zmęczona i nadal dręczył mnie strach.

Samochód pędził szosą w dolinie i noc mijała nas bezszelestnie. Nagle zobaczyłam tylne czerwone światła.

- Spójrz, Williamie! - zawołałam ochryple.

Nie odpowiedział, lecz byłam pewna, że je widział.

Zniknęły i w chwilę później oślepiająca biel ogarnęła nas znowu. Plama przejrzystej czerni i jeszcze raz zanurzenie w mleczną chmurę, tym razem tak cienką, że odbicie w niej naszych żółtawych świateł wywołało efekt tęczy, którą nasz samochód przeciął na dwa pasma.

Nabieraliśmy prędkości, a przed nami, najwyżej trzysta metrów, pojawiły się znowu czerwone światła.

Ten samochód nie jechał bardzo szybko, my za to coraz prędzej. Dwieście metrów, sto, pięćdziesiąt... Doganialiśmy go.

- To tylko ciężarówka - stwierdził William, zdjął nogę z gazu i dał znak, że chce wyprzedzać.

Była to odrażająca landara, jakich wiele można spotkać we Francji, zbyt wysoka i szeroka w każdych warunkach, i do tego zbyt szybka jak na swoje rozmiary. Wkrótce przekonaliśmy się, że nie zamierza ustąpić nam drogi, ignorując nasze sygnały świetlne. Jechała przed nami najspokojniej w świecie, kołysząc się na zakrętach, ale ani na centymetr nie zjeżdżając w bok.

Nie mam pojęcia, jak długo wlekliśmy się za nią. Chyba całą wieczność. Wpatrzona w brudną tylną deskę ciężarówki, siedziałam wbijając paznokcie jednej ręki w dłoń drugiej i zagryzając dolną wargę. Wiozła żwir, który przez szpary w burtach wysypywał się na szosę. Po lewej stronie miała narysowaną kredą jakąś odrażającą twarz. Po dziś dzień zapamiętałam obłamany z boku numer rejestracyjny, 920-de 75... choć świadomie go nie widziałam, pochłonięta myślami o cadillacu pędzącym przed nami, o Raoulu i Leonie i o scenie jaka wkrótce rozegra się w bibliotece zamku Valmy.

- Williamie... - odezwałam się znowu.

- Jeśli cadillac ją wyprzedził - odparł spokojnie - to i nam się uda. Trzymaj się mocno.

Nie było cienia zdenerwowania w jego głosie. Zjechał na lewą stronę, znowu zamigał światłami i czekał. Ciężarówka jechała spokojnie dalej. Byliśmy teraz na podjeździe, musiała więc zwolnić. Zajmowała całą drogę i musieliśmy wlec się za nią. Miałam ochotę rozpłakać się i żeby tego uniknąć ugryzłam się znowu w wierzch dłoni.

Ciężarówka zwolniła i przeszła na pierwszy bieg. Byliśmy blisko szczytu wzniesienia. Nagle ujrzeliśmy światła jadącego naprzeciw nam samochodu. Ciężarówka była już na samej górze - czarna sylwetka na tle narastającej jasności - i zjechała ostro w prawo, ustępując zbliżającemu się samochodowi.

Nasze reflektory błysnęły raz i przygasły. Wcisnęło mnie całkiem w fotel, kiedy chevrolet wpadł jak torpeda w wolną przestrzeń.

Światła się spotkały i tuż przed maską ciężarówki zjechaliśmy ostro w prawo. Usłyszałam ryk klaksonu i może jakiś okrzyk, ale udało się i szybko popędziliśmy w dół.

- Och, cudo moje - powiedział William z czułością do samochodu, a potem uśmiechnął się do mnie. Ja ugryzłam rękę do krwi, a on nawet nie zaczął szybciej oddychać. - Jak to miło - ciągnął - mieć tyle koni do dyspozycji...

Szosa znowu wzniosła się wyżej, uwalniając się, na razie, od mgły. William dodał gazu, mechaniczne konie pomknęły w przód. Znowu zaczęłam wypatrywać czerwonych światełek.

Zobaczyliśmy je dopiero kiedy szosa zaczęła opadać w stronę mostu Valmy, a potem reflektory, gdy cadillac wjechał na serpentynę prawie o kilometr przed nami.

Musiałam chyba coś powiedzieć, bo William spojrzał na mnie i rzekł:

- Nie martw się, moja droga. Wszystko spokojnie omówią. - Ale nie był o tym przekonany, ja również. Oboje widzieliśmy twarz Raoula. A sposób, w jaki światła ukazywały się i nikły na serpentynie, świadczył wyraźnie o jego nastroju.

Wreszcie zniknęły pod jasno oświetlonymi oknami zamku. William przyspieszył i zjechaliśmy z ostatniego wzniesienia, a napotkawszy ścianę mgły powyżej maski samochodu, zwolniliśmy i zanurzeni w niej skręciliśmy na most. Nagle stanęliśmy z piskiem hamulców.

- Co się stało? - spytałam bez tchu.

- Czy dwa samochody mogą się minąć na tej drodze?

- Na serpentynie? To niemożliwe, ale...

- Spójrz. - Spojrzałam. - Dobry Boże - jęknęłam. Jakiś samochód wyjechał z podjazdu i ostrożnie wziął pierwszy zakręt.

- Dokąd się wybierasz? - spytał ostro William.

Zaczęłam mocować się z drzwiami. - Od mostu prosto w górę jest ścieżka przez las... stopnie. Mogłabym...

Pochylił się w bok i chwycił moją rękę.

- Nie bądź głupia. Pęknie ci serce, a ja i tak będę przed tobą. Siedź spokojnie.

- Ale, Williamie...

- Dobrze wiem, co chcesz powiedzieć. Jednak nic innego w tej chwili nie możemy zrobić. - Patrz, już prawie zjechał na dół. Siedź spokojnie.

Trzęsłam się cała. - Oczywiście, dla ciebie to nie ma znaczenia...

Oczy jego były łagodne, ale poważne. - A dla ciebie ma? Naprawdę ma?

- Nic nie odpowiedziałam. Zjeżdżający samochód wziął ostatni zakręt i jego światła skierowały się w stronę skąpanego we mgle mostu.

- Przepraszam cię, Lindo - szepnął cicho.

Samochód przejechał most, zawahał się i skręcił na szosę. William położył ręce na kierownicy, dodał gazu. Chevrolet skoczył w przód, przeleciał przez most, wstęgi mgły opadły na boki. Przez ułamek sekundy, nim nawis skalny zasłonił mi widok, ujrzałam na tle czarnego nieba rozjarzone światłami Chateau Valmy. To miał na myśli William. Zamek unoszący się w powietrzu, marzenie kopciuszka. Co za nonsens! "Uczty za granicą, przy muzyce, i w świetle pochodni, dziewięć karet czeka..."

Nie dla ciebie, Lindo. Ty musisz wracać do Camden Town.

Chevrolet był już na ostatnim zakręcie, chrzęst żwiru pod kołami. Stanął gwałtownie tuż za cadillaciem.

Na podjeździe był jeszcze jakiś inny wóz i jakby furgonetka, ale nie zwróciłam uwagi na te samochody. Nim stanęliśmy, otworzyłam drzwiczki po swojej stronie i potykając się wbiegłam na wielkie schody.

Seddon był w hallu. Kiedy mnie zobaczył, wyszedł mi naprzeciw mówiąc: "Och, miss Martin...", ale minęłam go bez słowa, jakby nie istniał, i pobiegłam korytarzem do biblioteki.

W lekko uchylonych drzwiach widać było światło. Kiedy znalazłam się przed nimi, cała moja rozpaczliwa odwaga pierzchła. Nie mogłam się ruszyć.

W bibliotece panowała cisza.

Wreszcie otworzyłam ostrożnie drzwi, zrobiłam parę kroków i zamarłam. Plecami do drzwi stał Raoul, patrząc z góry na swego ojca. Leon de Valmy tym razem nie siedział w swoim inwalidzkim wózku, lecz dziwnie skręcony, zapewne z powodu gorsetu, jaki nosił pod ubraniem, leżał na boku, policzkiem dotykając dywanu. Twarz miał gładką, pozbawioną bruzd i cieni, zniknęły z niej piękno i zło.

Z miejsca, w którym stałam, dostrzegłam czarny otwór w jego skroni.

Upadłabym na ziemię, gdyby nie podtrzymał mnie William i nie zabrał z milczącego pokoju.

Rozdział Xxi

"Spójrz, gwiazdy lśnią nadal."

(Webster, "Księżna Malfi")

... Ciepło, dźwięk nalewanego płynu i zapach azalii... Ktoś mnie gładził po ręce. Ale nie było muzyki, i głos, który wymówił moje imię, nie był głosem Florimonda.

- Lindo, wypij to - powiedział William.

Poczułam pieczenie na języku i westchnąwszy otworzyłam oczy.

Byłam w małym saloniku i leżałam na sofie koło kominka. Niedawno rozpalono w nim ogień. Blade płomienie lizały drzewo, patrzyłam na nie oszołomiona. Nigdy dotąd nie zemdlałam. Na wspomnienie tej słabości, która mnie ogarnęła, przeraziłam się, podniosłam niepewnie rękę do oczu. Salonik nadal kołysał się wokół mnie, zbyt jasny i nieco zamazany.

- Wypij do końca - polecił William.

Posłuchałam go. Cokolwiek to było, było obrzydliwe, ale rozgrzało mnie wewnętrznie i dodało sił. W chwilę później moje oczy, palce, a nawet mózg należały do mnie. I pamięć.

- Jak się teraz czujesz?

- Dobrze, całkiem dobrze. Przepraszam cię, Williamie. Nie powinnam była tego zrobić.

Wziął mi szklankę z ręki i postawił na kominku, potem usiadł koło mnie na sofie.

- Właściwie nic z tego, co zrobiliśmy dziś w nocy, nie było tak bardzo potrzebne, prawda?

Patrzyłam na niego oszołomiona. Oczywiście dla niego nic to nie znaczyło. Z trudem dobierając słowa powiedziałam:

- Czy już... czy już go zabrali?

- Jeszcze nie.

- Williamie, ja muszę go... zobaczyć. Na chwilę.

Usłyszałam zdumienie w jego głosie. - Ależ, moja droga...

- Kiedy go zabiorą?

- Nie mam pojęcia, policja ciągle jeszcze jest zajęta. Karetka czeka.

Gwałtownie uniosłam głowę. - Karetka? Jest ranny? Co się stało? - Usiadłam i chwyciłam go za ramię. Przed oczami ciągle jeszcze miałam mroczki. Oczy Williama widziałam niewyraźnie, ale dostrzegłam w nich zdumienie i zaskoczenie. Niewyraźnie usłyszałem jak mówi:

- Ależ, Lindo, czy nie rozumiesz? Myślałem, że wiesz. On nie żyje.

Musiałam go szarpnąć za rękaw. Ręką nakrył moją dłoń.

- On się zastrzelił jeszcze przed przyjazdem Raoula i naszym.

- Och - powiedziałam dziwnie cienkim głosem - a więc Leon sam się zastrzelił. Karetka przyjechała po Leona.

- A niby po kogóż by innego?

Usłyszałam, jak się śmieję sucho, bez cienia radości.

- Rzeczywiście, po kogóż by innego? - I wybuchnęłam płaczem.

Doprawdy William miał trudne zadanie, ale jak na przeciętnego, skromnego Brytyjczyka znakomicie sobie radził. Znowu nalał mi tego paskudnego płynu, znowu pogłaskał po ręce i otoczył ramieniem.

- Sądziłem, że wiedziałaś, co się stało - zaczął mówić. - Byłem pewien, że zemdlałaś z powodu szoku na widok martwego Leona de Valmy... Lokaj opowiedział mi wszystko dokładnie, kiedy przyniósł dla ciebie koniak. Naprawdę byłem pewien, że to słyszałaś, nie miałem pojęcia, że jesteś nieprzytomna.

- Nie byłam całkiem nieprzytomna. Słyszałam waszą rozmowę, ale nie rozumiałam sensu. Jak głosy we śnie... przychodziły i odchodziły.

Przytulił mnie mocniej. - Biedne dziecko. Teraz już lepiej?

Skinęłam głową. - Proszę powtórz to, co mówił Seddon.

- Tak się nazywa? Chwała Bogu, nareszcie jakiś Anglik! Powiedział mi, że po jedenastej poszedł do biblioteki, żeby dołożyć do ognia i znalazł Leona de Valmy martwego, tak jak my go widzieliśmy. Nikt nie słyszał strzału. Wezwał natychmiast policję i lekarza, a potem zadzwonił do Willi Mireille, ale nikt się nie odezwał.

- To musiało być wtedy, nim weszliśmy z Filipem do domu.

- Potem jeszcze dwa razy próbowali. Pewnie pierwszy raz wtedy, kiedy ty do mnie telefonowałaś, dopiero za drugim razem rozmawiali z panem Hipolitem, pewno wtedy, kiedy wychodziliśmy. Hipolit jest w drodze, wkrótce tu będzie.

- Jeśli umie prowadzić jeepa.

- O Boże! - jęknął William. - Nie pomyślałem o tym.

- Czy jesteś pewny, że to było samobójstwo?

- Całkowicie. Pistolet trzymał w ręku i zostawił list.

- List? Leon de Valmy zostawił list?

- Tak, ma go policja. Seddon go nie czytał, ale na podstawie zadawanych mu przez policję pytań wywnioskował jaka jest jego treść. Przyznał się do dwóch prób zamordowania Filipa przy udziale Bernarda, ale niczyim więcej. Stwierdził kategorycznie, że ani Raoul, ani madame de Valmy nic o tym nie wiedzieli. O tej ostatniej próbie, tej z trucizną nie wspomniał... dlatego pewnie, że to obciążyłoby jego żonę. Stwierdził tylko, że Bernard musiał ci napomknąć o tych dwóch pierwszych, i dlatego wpadłaś w panikę i uciekłaś z Filipem. Tyle mniej więcej. W każdym razie ty niczego nie musisz się obawiać.

Milczałam przez chwilę. - No cóż, odpowiadać będę tylko na pytania, nic więcej. Nie chciałabym pogrążyć jeszcze bardziej madame de Valmy, niezależnie od tego, co zrobiła. On nie żyje, ona zaś musi żyć z tym całym bagażem wspomnień. Nie zdziwiłabym się, gdyby bezszelestnie zgasła, tak jak księżyc, gdy zniknęłoby słońce. Bardzo to w stylu Leona odsunąć od niej i ode mnie wszelkie podejrzenia, a za to obciążyć tego łajdaka Bernarda... inna sprawa, że było niemożliwe ukryć jego współudział. Zresztą Bernard zawiódł.

- To nie dlatego - powiedział William. - Kiedy Bernard przekonał się, że oboje uciekliście i że Raoul was szuka, musiał uświadomić sobie, że Leon de Valmy przegrał na całej linii, że nie może już liczyć na duże pieniądze, jakie mu jego pan obiecał. Przeszedł więc na stronę tego, co wygrywa, chcąc sobie pewno zabezpieczyć przyszłość, i przez cały dzień pomagał Raoulowi w poszukiwaniach. Wreszcie wczoraj wieczorem, trzy, cztery godziny temu, przyszedł do pana Leona i próbował szantażem wyłudzić od niego pieniądze.

- Szantażem?

- Tak. Jest o tym w liście. Zagroził, że powie wszystko. Moim zdaniem to właśnie przeważyło szalę decyzji Leona de Valmy, żeby popełnić samobójstwo. No cóż, szantaż to sprawa bez końca.

- Chyba masz rację - powiedziałam z namysłem. - Zastanawiałam się, co było przyczyną tego, że się zabił. Zamiast czekać na to, co zrobią Raoul i Hipolit. Ostatecznie cała sprawa nadal dotyczyła tylko rodziny. Ale teraz, kiedy się nad tym zastanowić... Nawet gdyby Raoul, Hipolit i ja zgodzilibyśmy się całą sprawę uciszyć ze względu na Filipa i rodzinę... to co pozostałoby Leonowi de Valmy? Hipolit miał możność wywrzeć presję na swego brata i zmusić go, żeby opuścił Valmy. Gdyby zaś nawet pozwolił mu zostać, pilnowałby spraw finansowych, Raoul zaś nie dopuściłby do dalszego rujnowania Bellevigne... W każdym razie Leon musiałby oddać Valmy po upływie pięciu lat. A my wszyscy, łącznie z Filipem, wiedzieliśmy, co zrobił i jaki był... I wreszcie ten szantaż Bernarda. Leon znalazł się w rozpaczliwej sytuacji, nie miał wyjścia. Na pewno nie był człowiekiem, który łatwo uległby szantażowi. Tak naprawdę on umarł wcześniej, tego jestem pewna. Dziwi mnie tylko, że przedtem nie zabił Bernarda. Ale on na pewno był ostrożny, poza tym miał przewagę fizyczną. Co właściwie stało się z Bernardem? Czy Leon go zabił?

- Nie, po prostu uciekł. Dużo będzie szumu wokół tej sprawy, ale chyba należy sobie życzyć, żeby skutecznie zniknął i wraz z nim cała ta historia.

- Masz rację. Biedna Berta.

- Kto to jest?

- Och, właściwie nikt. Należy do tych zwykłych anonimowych istot, które najbardziej zostają skrzywdzone, kiedy źli ludzie zaczynają zachowywać się bezwzględnie. Wiesz, Williamie, myślę, że nie całkiem mam rację co do przyczyn, dlaczego Leon de Valmy zabił się... Na pewno brał pod uwagę wszystko, o czym mówiliśmy, ale coś innego przeważyło szalę jego decyzji. Znałam go dość dobrze. On został pokonany, zdemaskowany. I nie mógł pogodzić się z tym, niezależnie od tego, co zaszło później. Był on... najlepszym określeniem będzie... megalomanem. Uważał zawsze, że jest najważniejszy... wszystko co się wokół niego działo, musiało być jemu podporządkowane... Inni ludzie także. Zapewniam cię, że mu się to zawsze udawało. Kierował innymi wedle własnej woli. Nigdy, w żadnej sytuacji, nie chciał być na drugim miejscu. Tak, ten list, ten wielkoduszny gest z listem... to cały Leon de Valmy. - Oparłam się wygodniej. - Niezależnie od tego, czym się kierował, postąpił dobrze. O, Boże, okropnie jestem zmęczona.

- Jak się czujesz? - spytał zaniepokojony. - Może napijesz się jeszcze trochę koniaku?

- Nie, dziękuję. Wszystko w porządku. To po prostu reakcja na to, co się wydarzyło.

- Chcesz już wyjechać? Moglibyśmy...

- Wyjechać... Ale dokąd?

Palcami przeczesał włosy. - No, tak... nie zastanawiałem się nad tym. W Willi Mireille nie potraktowano cię zbyt wylewnie. A przecież powinni ci serdeczniej podziękować. Sam im o tym powiem, jeśli nikt inny się nie domyśli.

- Dajmy temu spokój.

- Tutaj nie chcesz chyba zostać?

- A co innego mogę zrobić? Hipolit będzie musiał zapłacić mi za przejazd do Anglii.

- Wracasz tam?

- Tak. - Spojrzałam na niego i lekko uśmiechnęłam się. - Wiesz, człowieka w takiej sytuacji jak moja nie stać na wielkie gesty. Nie mogę tak po prostu się usunąć. Niestety będę musiała zaczekać, żeby policja mnie przesłuchała. Pójdę teraz do Berty, potem tu wrócę i zaczekam na nich.

- Ktoś tu idzie. Tak, to oni.

Musiałam jeszcze być na pół przytomna, gdyż, mimo że pamiętam jak wyglądał inspektor, nie bardzo przypominam sobie, o co pytał. W każdym razie zrozumiałam, że po śmierci Leona de Valmy przerażona służba opowiedziała policji o Filipie i naszym zniknięciu, o krążących plotkach, lecz list monsieur de Valmy, wraz z tym co powiedział im przez telefon Hipolit i wreszcie rozmowa z Raoulem rozwiały wszelkie wątpliwości dotyczące mojej osoby. Tyle zrozumiałam. Inspektor odnosił się do mnie bardzo życzliwie, nawet z szacunkiem, ja zaś odpowiadałam szczerze i bez lęku na wszystkie jego pytania, tyle że przez cały czas tego półgodzinnego przesłuchania wpatrywałam się w otwarte drzwi i serce biło mi szybciej, ilekroć ktoś przechodził korytarzem.

Inspektor wyszedł, kiedy przyjechał Hipolit. Widziałam, że poszedł do biblioteki. Nadal był blady i wyglądał na zmęczonego, ale był bardzo opanowany. Zapewne kiedy minie pierwszy szok, z ulgą przyjmie to, co się stało.

Przez chwilę pomyślałam o Heloizie i zaraz potem z wielkim niepokojem o Bercie. Ale kiedy wstałam, żeby pójść do niej, wszedł Seddon z kawą i na pytanie o nią odparł, że policja rozmawiała z nią bardzo uprzejmie i po przesłuchaniu swoim samochodem odwiozła ją do matki mieszkającej we wsi. To pewno ten wóz, który zjeżdżał serpentyną i zatrzymał nas. Nic więcej nie mogłam zrobić dla Berty, najwyżej życzyć jej, żeby jak najprędzej zapomniała o Bernardzie. Usiadłam więc znowu, czując się jeszcze bardzo słaba, i patrzyłam, jak Seddon nalewa mi kawę. Został parę chwil, pytając mnie o Filipa, a potem wyszedł na korytarz, udając się w kierunku hallu. W tym momencie do saloniku wszedł Hipolit.

William wstał niezręcznie z sofy. Odstawiłam kawę na podłogę i też chciałam wstać, ale Hipolit zaprotestował.

- Nie, proszę się nie ruszać - zwrócił się po angielsku do Williama: - Niech pan nie wychodzi.

- Monsieur de Valmy... - zaczęłam kulawo - bardzo mi przykro, że...

Przerwał mi gestem ręki, podszedł do sofy i wziął moje obie ręce w swoje dłonie, a potem, nim się zorientowałam co chce zrobić, pocałował je.

- To za Filipa - powiedział. - Zawdzięczamy pani bardzo wiele, miss Martin. Przychodzę do pani ze spóźnionym podziękowaniem za wszystko. Proszę wybaczyć, że zbyt ostro potraktowałem panią w Willi Mireille.

- Miał pan wtedy inne kłopoty - odparłam drżącym głosem. I chciałam mu powiedzieć, żeby się mną nie przejmował, żeby zajął się własnymi troskami, i rodzinną tragedią, ale nie mogłam wykrztusić ani słowa. Siedziałam, słuchając jego dalszych podziękowań i próbowałam nie patrzeć na drzwi, kiedy mówił, i nie myśleć, jak bardzo głos ma podobny do Raoula.

Nagle uświadomiłam sobie, że przestał mówić o tym, co było, i mówi o przyszłości.

- ... Na razie on zostanie ze mną w Willi Mireille. Miss Martin, czy mogę mieć nadzieję, że po tych strasznych przeżyciach zostanie pani z nami?

Zaskoczona, dłuższą chwilę patrzyłam na niego w milczeniu, nim zrozumiałam, o co mnie prosi. Pochłonięty tragicznym wydarzeniem zapomniał widocznie o dotyczącym mnie wyznaniu Raoula.

- Ja... ja nie wiem. Właśnie w tej chwili...

- Rozumiem. Nie mam prawa nalegać na panią. Wygląda pani na bardzo zmęczoną i nic w tym dziwnego. Może później pani to przemyśli.

Na korytarzu rozległ się dziwny hałas, jakieś powolne szuranie nogami. Zrozumiałam, co to jest - Leon opuszczał Chateau Valmy. Spojrzałam na swoje ręce.

Hipolit mówił dalej: - Jeśli pani wolałaby ze zrozumiałych powodów nie nocować tutaj, może pani przenieść się do Willi Mireille i pozostać tam, jak długo pani zechce.

- Tak, dziękuję... chyba tak. Bardzo dziękuję.

- Gdyby więc ktoś tam panią zawiózł... - Spojrzał na Williama, który natychmiast odpowiedział:

- Oczywiście - zmieszał się nagle i dodał niepewnie:

- Bardzo mi przykro, sir, w związku z samochodem. Chcieliśmy... to znaczy bardzo spieszyliśmy się. Naprawdę bardzo przepraszam.

- Nic się nie stało - Hipolit skwitował przywłaszczenie swego wozu machnięciem ręki. - Chcieliście zapobiec tragedii gorszej niż ta, która się wydarzyła. Jestem pewien, że zrozumiecie mnie oboje, kiedy powiem, że to... to właściwie nie była tragedia. - Znowu spojrzał na Williama z lekkim uśmiechem, mimo smutku malującego się na jego twarzy.

- Znajdzie pan swój... niezwykły pojazd przed domem. A teraz dobranoc. - I wyszedł.

Z roztargnieniem wzięłam filiżankę, niestety kawa była już zimna. Odstawiłam ją więc znowu na ziemię. W kominku opadło polano rozrzucając tysiące iskier. Na korytarzu panował spokój. Spojrzałam na zegarek, stanął.

- Linda - powiedział William, siadając obok mnie na sofie i biorąc moje zmarznięte ręce w swoje dłonie, dobre, bezpieczne, wrażliwe. - Linda - powtórzył i przełknął.

Wróciłam do rzeczywistości, wyprostowałam się.

- Williamie, z całego serca dziękuję ci za to, coś dla mnie zrobił. Nie wiem, jakbym dziś w nocy dała sobie radę, gdyby nie ty, naprawdę nie wiem. Nie miałam prawa wezwać ciebie, ale czułam się okropnie sama, a ty byłeś moim jedynym przyjacielem.

- Od tego są przyjaciele, żeby pomagali - powiedział, puścił moje ręce. Chwilę milczał i dodał: - Jeśli zamierzasz nadal opiekować się Filipem, czy będę mógł cię czasem widywać?

- Chyba nie będę się opiekować Filipem.

- Nie?

- Nie.

- Rozumiem. - Wstał i uśmiechnął się do mnie. - Czy mogę cię teraz odwieźć jeepem do Willi Mireille?

- Nie, dziękuję Williamie. Ja... ja tu muszę zaczekać.

- Okay. Wobec tego dobranoc. Mam nadzieję, że zobaczymy się, nim wyjedziesz.

- Oczywiście. Dobranoc. I dziękuję za wszystko.

Zapomniałam o Williamie, ledwie zamknęły się za nim frontowe drzwi. Ktoś wyszedł z biblioteki... Usłyszałam głos Hipolita i cichą odpowiedź Raoula. Szli korytarzem.

Serce zaczęło mi bić jak szalone. Wstałam szybko i podeszłam do drzwi. Hipolit coś mówił o Heloizie. Oparłam się o ścianę ukryta za skrzydłem drzwi, żeby przechodząc nie zobaczyli mnie.

- ... jakaś lecznica - mówił Hipolit. - Zostawiłem ją pod opieką doktora Faure. - Potem coś było o jakichś pieniądzach, o pensji i o "Zakładzie" z dala od Valmy, Paryża lub Cannes i wreszcie cichnące słowa, gdyż się oddalili od saloniku: - ... jej serce... to chyba długo nie potrwa...

Byli w hallu. Hipolit pożegnał się z Raoulem. Wyszłam cicho na korytarz i zatrzymałam się tam, czekając, żeby Hipolit odszedł. Trzęsłam się cała. Leon i Heloiza znikną wkrótce jak nieszczęsne duchy przeszłości, nie mogące już nikogo straszyć, ale ja musiałam zażegnać własnego ducha.

Usłyszałam po chwili głos Raoula, który kogoś o coś pytał. I usłyszałam niewyraźną odpowiedź Seddona, coś jak:

"Wyjechali". Znowu, tym razem ostre, pytanie Raoula i wyraźne słowa Seddona: "Tak, sir, kilka minut temu".

- Ach, tak - odparł Raoul. - Dziękuję wam, Seddon, dobranoc.

Wtedy zrozumiałam, o co pytał, i zapominając o obecności Hipolita i Seddona wybiegłam na korytarz wołając: "Raoul!"

Trzaśniecie frontowych drzwi zagłuszyło mój okrzyk.

Wpadłam do hallu, kiedy silnik cadillaca zaczął pracować.

Seddon spytał zdumiony:

- Miss Martin, byłem pewien, że pani odjechała z panem Blake'em!

Bez słowa przebiegłam przez hall, otworzyłam wielkie drzwi i wypadłam w ciemność.

Kiedy byłam na ostatnim stopniu cadillac odjeżdżał sprzed domu. Znowu zawołałam, ale Raoul nie usłyszał, samochód nabierał szybkości. Zaczęłam biec. Byłam o jakieś dwadzieścia metrów za nim, kiedy wziął pierwszy zakręt serpentyny i zniknął mi z oczu.

Gdybym stanęła i zaczęła zastanawiać się, nigdy nie zrobiłabym tego, co zrobiłam. Jedno wiedziałam, że mam coś bardzo ważnego do powiedzenia i muszę mu to powiedzieć, jeśli mam w przyszłości spać spokojnie. I to nie tylko ja miałam zostać uleczona. Bez wahania pobiegłam ścieżką na skróty.

Była bardzo wąska i ostro szła w dół zbocza, opadającego w stronę mostu Valmy. Wielokrotnie chodziłam nią z Filipem. Dobrze utrzymana, miejscami miała solidne schodki, ale teraz w nocy była śliska, wręcz niebezpieczna.

Ale nie zwracałam na to uwagi. Na szczęście miałam w kieszeni latarkę Filipa i teraz, oświetlając jej słabym promieniem ścieżkę, pędziłam, jakby mnie goniło sto diabłów.

Po lewej stronie widziałam reflektory cadillaca. Na pierwszym długim odcinku serpentyny Raoul jechał dość wolno, silnik pracował bardzo cicho. Prawie biegłam w stronę lasu, nie zważając na to, że mogę zwichnąć nogę czy się potłuc.

Oczywiście nie miałam żadnych szans. Był znacznie poniżej mnie kiedy brał pierwszy zakręt i reflektory, skierowane na północ, wyolbrzymiały drżące cienie drzew, tak że zdawały się chwytać moje nogi w swoją sieć.

Ścieżka wiła się w dół niby wąż. Las ruszał się i unosił jak we śnie. Nim Raoul znów skręcił, zobaczyłam, że następny odcinek ścieżki zbacza mocno w prawo pod kątem ostrym. Po co mi poręcz i schodki! Zsunęłam się w dół częściowo na plecach i zyskałam w ten sposób kilka cennych sekund, nim ciemność pochłonęła odjeżdżający samochód.

Trzeci odcinek serpentyny był najdłuższy. Raoul wziął go po lewej stronie. Muszę być na następnym, północnym zakręcie, nim on się tam znajdzie. Muszę.

Biegłam po stromym, lecz dość gładkim odcinku. Chwyciłam się poręczy, żeby odzyskać równowagę i ruszyłam znowu w dół, zeskakując po trzy schodki naraz. Wbiłam przy tym sobie drzazgę w rękę, ale nawet tego nie poczułam. Jakaś gałązka uderzyła mnie w twarz, prawie oślepiając, zamknęłam na chwilę oczy i biegłam dalej. Jeszcze raz schodki, mały zakręt i łożysko strumyka z płaskimi kamieniami zamiast mostka... I znowu mocne reflektory skierowane na północ, omiatające mnie i uciekające w przestrzeń.

Ale teraz byłam poniżej niego. Muszę go dopaść. Zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej ścieżka dochodziła do łuku drogi, obmurowanego kamienną ścianą.

Drżące cienie osaczały mnie jak sznury wielkiej pajęczyny. Właściwie nie oddychałam, lecz jęczałam, łomot mego serca zagłuszał silnik zbliżającego się wozu.

Oto wysokie obmurowanie. Za nim droga niby świetlisty kanał w reflektorach zbliżającego się wozu. Udało mi się.

Ale, w momencie kiedy już rękami chwytałam kamienną krawędź i miałam się nań wciągnąć, usłyszałam, że silnik zaczął inaczej pracować, zwiększać obroty. Nie wiedzieć czemu Raoul zniecierpliwił się i przyspieszył, straciłam kilka bezcennych sekund.

Cadillac przeleciał poniżej mnie w chmurze pyłu, a ja upadłam w ciemność lasu.

Gdybym się wtedy kierowała rozsądkiem, zostałabym tam, gdzie upadłam. Ale nie słyszałam jego głosu stłumionego biciem serca i naiwnej głośnej modlitwy: "Wysłuchaj mnie, Boże, wysłuchaj".

Poderwałam się, jeszcze dwa zakręty i zaraz będzie most Valmy, a on odjedzie. Zeszłam ze ścieżki i poszłam skrótem pomiędzy obmurowaniem i następnym zakrętem. Był to dość łagodny stok, na szczęście porośnięty częściowo niską trawą i pokryty zeszłorocznymi liśćmi. Dotarłam do samotnego buka rosnącego blisko obmurowania, kiedy samochód był w połowie drogi do niego, ale tym razem nie próbowałam wspiąć się na kamienną ścianę.

Mój buk znajdował się na krawędzi małego uskoku, a poniżej był już most. Biały welon, który świadczył o bliskości rzeki, stał się srebrny, kiedy cadillac wziął zakręt koło mnie i skierował się w stronę ostatniego łuku i mostu.

Zbiegłam po uskoku, kamienie dziwnie błyszczały w blasku mgły, ale były na tyle mocno osadzone, że biegłam po nich z łatwością. Pewno podrapałam się i miałam siniaki, ale nie zwracałam na to uwagi. Jedno zapamiętałam, że raz się potknęłam i chwyciłam kolczastego krzaka, żeby nie upaść, i kiedy jęknęłam z bólu, usłyszałam pisk hamulców cadillaca.

Dowiedziałam się później, że jakieś małe stworzenie przebiegło przez drogę. Może to samo, co wtedy, kiedy Raoul pocałował mnie po raz pierwszy. W każdym razie ostro zahamował, a ja zyskałam kilka sekund... To mi wystarczyło, zeskoczyłam na drogę w chwili, gdy reflektory omiatały ostatni zakręt.

Wbiegłam na most, mgła sięgała mi do pasa. Była to szara, to biała, aż wreszcie złocista, gdy padł na nią oślepiający blask.

Zamknęłam oczy i z wyciągniętymi rękami czekałam nieruchomo.

Samochód z piskiem opon stanął o niecałe trzy metry ode mnie. Mgła kłębiła się na jego masce. Reflektory po chwili zgasły i zapanowała przyjazna ciemność. W słabym poblasku bocznych świateł mgła kłębiła się jak dym. Zrobiłam kilka niepewnych kroków w przód i położyłam rękę na błotniku. Znowu modliłam się: "Wysłuchaj mnie Boże, wysłuchaj". Ale teraz było inaczej.

Wysiadł z samochodu, był po drugiej stronie maski. W niepewnym świetle wyglądał na wyższego niż w rzeczywistości.

Udało mi się powiedzieć: - Ja... czekałam na ciebie... muszę z tobą porozmawiać.

- Mówiono mi, że wyjechałaś - odparł i dodał bardzo spokojnie: - Jakże jesteś niemądra, mogłaś się zabić.

Oddech mój jakoś się uspokoił, ale nogi ciągle były jak nie moje. Oparłam się ciężko o błotnik i zaczęłam mówić.

- Chcę cię przeprosić. To właściwie za mało, powiedzieć "przepraszam" komuś, kogo podejrzewało się o morderstwo... Ale naprawdę przepraszam cię, choć to tylko przemknęło mi przez głowę. Przysięgam ci, że tylko tyle.

- W milczeniu bawił się rękawiczkami. Ciągnęłam dalej bardzo nieszczęśliwa: - Nie zamierzam tłumaczyć się. Wiem, że mi nie wybaczysz. I bez tego, co było między nami, byłoby to okropne, ale jest, jak jest... teraz chciałabym, żebyś mnie choć zrozumiał. Tylko, że nie bardzo wiem, jak ci to wyjaśnić...

- Nic mi nie musisz wyjaśniać. Doskonale wszystko rozumiem.

- Chyba jednak nie. Widzisz, powiedziano mi, wprost mi powiedziano, że ty jesteś w to zamieszany wraz z twoim... z innymi. Bernard powiedział Bercie, żeś to ty strzelał w lesie. Pewno, kiedy zrozumiał, że posunął się za daleko, nie chciał się do tego przyznać. A może myślał, że zgodzisz się na morderstwo, kiedy przekonasz się, jak duże miałbyś z tego korzyści. Nie wierzyłam w to, kiedy wprost mi o tym powiedziała. Nie mogłam uwierzyć! Ale wszystko za tym przemawiało, kiedy dowiedziałam się, że... oni. To znaczy nie miałam żadnych dowodów na to, że nie jesteś po ich stronie. Nic oprócz uczuć do ciebie. - Urwałam, starając się dostrzec wyraz jego twarzy. Był jakby nieobecny duchem. - Nie oczekuję, że mi uwierzysz, Raoul, ale ja walczyłam po twojej stronie. Przez cały czas. Od tej wtorkowej nocy przeżyłam piekło. Wszystko sprzysięgło się, żeby ciebie oskarżyć, a ja byłam tak bardzo nieszczęśliwa i zwątpiłam we wszystko, bo nie mogłam już nawet zaufać własnemu rozsądkowi. Nie będę dłużej rozwodzić się nad tym, i tak masz dosyć, chcesz skończyć z tym wszystkim i ze mną, ale ja... ja musiałam ci o tym powiedzieć, nim odejdę. Raoul, ja po prostu nie mogłam ryzykować. Czy ty tego nie rozumiesz? Powiedz, że rozumiesz!

Nadal bawił się rękawiczkami.

- Nie tak dawno gotowa byłaś zaryzykować - powiedział martwym głosem.

- Ja sama, tak. Ale tu chodziło o Filipa. Nie mogłam ryzykować życiem Filipa. Nie śmiałam. Był pod moją opieką, ja za niego odpowiadałam. - Słowa te brzmiały sztucznie, wręcz absurdalnie. - On... on miał tylko mnie. Poza tym nie mogłam sobie pozwolić, żeby coś innego miało znaczenie.

- Mianowicie co?

- To, że byłeś wszystkim, co miałam.

Znowu milczał. Stał teraz całkiem nieruchomo. Czy było to złudzenie spowodowane mgłą, czy naprawdę był tak bardzo daleko ode mnie? Pomyślałam nagle, że takim go na zawsze zapamiętam, samotnego, trzymającego się z dala nawet od własnej rodziny. I po raz pierwszy ujrzałam go takim, jakim był naprawdę. Nie tylko tworem moich romantycznych marzeń, nie tylko księciem z bajki, przystojnym, inteligentnym mężczyzną... To był Raoul, nie tak dawno jeszcze mały samotny chłopiec w domu, "który nigdy nie był odpowiedni dla dzieci", nieszczęśliwy nastolatek, pozostający zawsze w cieniu ojca-megalomana, młody mężczyzna, który rozpaczliwie walczył, żeby swoje dziedzictwo uratować od ruiny... gwałtowny może, czasem bardzo uparty, na ogół kroczący własnymi drogami... ale zawsze samotny. Pochłonięta własną samotnością i zagrożona niebezpieczeństwem, nie zauważyłam, że potrzebował tego samego co ja. Byliśmy w podobnej sytuacji, a on zebrał może nawet bardziej gorzki plon.

- Bardzo cię przepraszam - powiedziałam cicho. - Nie powinnam była teraz zaprzątać ci tym wszystkim głowy. Masz dosyć. Cóż mogę ci powiedzieć w związku z twoim ojcem? Tylko tyle, że bardzo ci współczuję.

- Czy naprawdę myślałaś, że go zastrzelę?

- Nie.

- Mam nadzieję, że rozumiesz mnie. - Głos mu się dziwnie zmienił.

- Ja też mam taką nadzieję. - Przełknęłam. - Nawet w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin, kiedy cały świat zwariował i wszystkie wartości rozbiły się na kawałki, gdzieś w głębi serca wiedziałam, że ty jesteś sobą, i to mi wystarczyło. Chciałam, żebyś to wiedział, a teraz sobie pójdę. Kochałam cię cały czas, bez przerwy i kocham cię teraz.

Nadal stał nieruchomo. Odwróciłam się w stronę Valmy i powiedziałam:

- A teraz sobie pójdę, dobranoc.

- Dokąd idziesz?

- Ktoś mnie zawiezie do Willi Mireille. Twój stryj prosił, żebym tam się zatrzymała. Ja... ja nie chcę zostać w Valmy.

- Wsiadaj do samochodu. Zawiozę cię. - A widząc, że się waham powtórzył: - Wsiadaj. Jak myślisz, dokąd jechałem?

- Nie wiem, gdzieś tam...

- Jechałem do Willi Mireille, do ciebie.

Nic nie odparłam. Serce mi znowu zaczęło bić boleśnie.

- Linda. - W spokojnym głosie był ton, który tak dobrze znałam.

- Słucham.

- Wsiadaj.

I wsiadłam. Mgła zawirowała, kiedy zatrzasnęłam drzwiczki. On też wsiadł. W środku było ciemno, był taki duży, tak bardzo blisko mnie.

Drżałam. Nie ruszył się, żeby mnie dotknąć. Chrząknęłam i powiedziałam to, co mi przyszło na myśl:

- W jaki sposób zdobyłeś ten samochód? Wygrałeś w ruletkę?

- W pokera. Linda czy zamierzasz pewien czas zostać w Willi Mireille razem z Filipem?

- Sama nie wiem. Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Bardzo jestem do niego przywiązana, ale...

- Nawet z Hipolitem on będzie bardzo samotny. Czy weźmiemy go do Bellevigne? - spytał Raoul.

- Kochany - wyszeptałam bez tchu - ja nie sądzę... - I urwałam, kryjąc twarz w drżących rękach.

- O co ci chodzi, najmilsza?

- Czy ty... czy ty - mówiłam ciągle mając twarz ukrytą w dłoniach - chcesz mnie jeszcze?

Zaczął szybciej oddychać. Nic nie odpowiedział. Odwrócił się tylko i gwałtownie przyciągnął do siebie. To, cośmy powiedzieli sobie wtedy, to nasza sprawa, w każdym razie długo rozmawialiśmy.

Kiedy wreszcie mogliśmy najzwyczajniej pośmiać się, powiedział:

- Jednak nadal jestem ci coś winien, moja miła. Czy nie uważasz, że już najwyższy czas, żeby to załatwić?

- O czym ty mówisz? Co mi jesteś winien?

- Wyznanie, że cię kocham, kocham, kocham.

- Och, to?

- Do licha, właśnie to.

- Tym razem zaryzykuję - odparłam. - I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedziałam, a potem upłynęło bardzo dużo czasu.

Wreszcie ruszyliśmy i skierowaliśmy się na północ.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stewart Mary Tajemnica zamku Valmy
Ja w tajemniczym zamku
Stewart Mary Ta przyziemna magia
Verne Juliusz Tajemnica zamku Karpaty
Hitchcock Alfred Tajemnica zamku grozy
Stewardson Dawn Tajemnica Swietego Mikolaja SR075
JULIUSZ VERNE Tajemnica zamku karpaty
Stewart Mary Dom czarownic
Stewart Mary Dom czarownic
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (38) Tajemnica Zamku Grozy
38 Tajemnica zamku grozy
Juliusz Verne Tajemnica zamku Karpaty [pl]
39 Przygody Trzech Detektywów Tajemnica zamku grozy
JULIUSZ VERNE Tajemnica zamku karpaty
Verne Juliusz Tajemnica zamku Karpaty
Stewart Mary Ognie o polnocy

więcej podobnych podstron