Mary Stewart
Ognie o północy
(Wildfire at midnight)
Przełożył Witold Nowakowski
I
WYSPA MGIEŁ
Spora część winy spada na moich rodziców, zwłaszcza za to, że mi nadali idiotyczne imię Gianetta. Nie... nie tak. Samo imię jest całkiem ładne, ale zaraz wywołuje skojarzenia z jakąś lekko opasłą matrona z mniej podziwianych obrazów dojrzałego Tycjana. Owszem, przyznaję, że tu i ówdzie mogę przypominać modelkę weneckiego mistrza, lecz zaręczam, że jako całość jestem typowym produktem angielskiej prowincji i dalibóg nie wiem, co jeszcze mogłoby mnie łączyć z renesansowymi wizerunkami Wenus.
Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że cała rodzina była pod nieuchwytnym wpływem włoskiego bagnio, skrytego co prawda w pomroce dziejów, lecz wciąż obecnego w naszym życiu. A moja matka miała wystarczająco wiele fantazji, weny i sentymentu, by nadać rudej córce imię, które przed laty nosiła ognistowłosa Gianetta Fox, ulubienica całego Londynu i piękność w czasach, gdy o urodzie pisano przez duże U, a znakomitość i piękno przyciągały uwagę w tym samym stopniu. Cudna Gianetta... Jak przypuszczam, jej matka tylko w połowie była Włoszką; o ojcu, nawet jeśli go znała, nie zwykła wspominać. Pojawiła się nagle, niczym Afrodyta, z zaułków Whitechapel i wiosną tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku rzuciła wiktoriańską Anglię na kolana. Miała wówczas zaledwie siedemnaście lat. Zanim skończyła dwadzieścia, uwiecznił ją w jakiejś alegorycznej pozie każdy londyński malarz (jedynym abstynentem okazał się Landseer), a ona odpłacała im zmysłową miłością. Landseer, jak sądzę, nie dostał premii. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym zgarnęła główną nagrodę za swe osobliwe cnoty i wyszła za baroneta. Zdołał utrzymać ją na tyle długo, by obdarzyła go dwojgiem dzieci. Potem uciekła z „nowoczesnym” artystą, gorącym miłośnikiem Francji, specjalizującym się w aktach. Syn i córka zostali pod wątpliwą opieką sir Charlesa. Ów syn był moim dziadkiem ze strony matki.
A moja dobra, kochana i utalentowana matka, spędzająca większą część czasu na lepieniu małych, ślicznych garnuszków i miseczek, które następnie wypalała w piecu pobudowanym w ogrodzie naszej plebanii w Cotswold, nadała mi imię osławionej (i wciąż pamiętanej) prababki. I zupełnie się nie zastanawiała, jaki to może mieć wpływ na moje życie, zwłaszcza wówczas, gdy w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym sama ruszyłam na podbój Londynu.
Miałam dziewiętnaście lat, osiem miesięcy wcześniej skończyłam szkołę, odbyłam w West End kurs modelek i czekałam na rozpoczęcie olśniewającej kariery w jakimś renomowanym domu mody. Dzieliłam z przyjaciółką wynajęty pokój, miałam własne, niewielkie konto (prezent od ojca), dwa ręcznie zrobione garnki i popielniczkę (prezent od matki) oraz pamiętnik (prezent od brata Luciusa). Świat leżał u moich stóp.
Pewnie leżałby tam dość długo, gdyby galeria Morellich nie zakupiła obrazu Zollnera zatytułowanego „My Lady Greensleeves”, a Mario Morelli - ten Mario Morelli - nie narobił niezłego szumu wokół transakcji. Pamiętacie tę awanturę? Pan Morelli po latach posuchy spowodowanych wojną chciał przywrócić sztuce jej dawną rangę. Nie mógł wybrać lepszego obiektu dla urzeczywistnienia swych celów. „My Lady Greensleeves” miała wszystkie cechy Zollnerowskiej bravura lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Naturalnej wielkości portret przedstawiał piękną kobietę spowitą w pióra, sznur pereł i suto zdobioną, jedwabną suknię. Nie sądzę, aby jakaś część stroju została kiedykolwiek staranniej odmalowana niż połyskujące na wzór damasceńskiej stali obfite zielone rękawy. Zupełne zaprzeczenie wojennej ascezy. Lecz nawet godna pawia orgia kolorów, tak charakterystyczna dla Zollnera, nie mogła przygasić triumfującej witalności modelki ani złagodzić blasku płomiennorudych włosów. To był ostatni portret w pełni ubranej Gianetty Fox i trzeba przyznać, że potrafiła wykorzystać do końca tę okazję.
Morelli także nie zasypiał gruszek w popiele, podobnie jak jego kuzyn, Hugo Montefior, z zawodu projektant mody i mój pracodawca. Wpadli na pomysł, aby odtworzyć zieloną suknię widoczną na obrazie. Miałam w niej wystąpić w galerii, co rzecz jasna wzbudziłoby ogromną sensację w określonych kręgach i przyniosło kuzynom wymierne korzyści. Mnie chyba zresztą także, lecz kiedy Hugo przedstawił mi tę koncepcję, nie wpadło mi to do głowy. Byłam uradowana, zdumiona i potwornie zdenerwowana.
Tak więc wystąpiłam w galerii, Morelli miał swoją Sensację, a ja, wystraszona widokiem tylu dystyngowanych gości, z trudem dukałam jakieś słowa przez zaciśnięte gardło. Wyglądałam jak nędzna kopia zmysłowej kokoty wyniośle spoglądającej z ram obrazu. Nie wiem, co o mnie myślał Nicholas Drury, lecz w końcu przebrnął przez tłum i podszedł, by się przedstawić. Oczywiście słyszałam o nim i to wcale nie wpływało kojąco na stan moich nerwów. Drury - choć skończył zaledwie dwadzieścia dziewięć lat - miał już za sobą trzy wyśmienite powieści i znany był z ciętego języka. Zgłupiałam ze strachu na widok jego ironicznej miny i zaczęłam mamrotać jakieś bzdury jak zawstydzona pensjonarka. Bogu dzięki, wziął to za kokieterię. Trzy miesiące później byliśmy po ślubie.
Nie mam ochoty wspominać tego, co działo się przez kolejne trzy lata. Byłam dziko, potwornie i głupio zakochana. Mała dziewczynka zauroczona „wielkim światem”, obcym i w gruncie rzeczy przerażającym. Nicholas szybko odkrył swą pomyłkę. Chciał poślubić współczesną Gianettę Fox, rzutką i przedsiębiorczą osobę, taką, która bez trudu wtopiłaby się w tłum otaczających go przyjaciół. Niestety, dostał jedynie Gianettę Brooke, świeżo upieczoną absolwentkę ogólniaka, która namiastkę ogłady nabyła w fabryce modelek Mayfair i salonach Montefiora.
Nie to jednak było główną przyczyną naszej małej tragedii. Miłość umie wznosić wspaniałe budowle i początkowo mieliśmy nadzieję, że nad dzielącą nas przepaścią wkrótce zawiśnie most porozumienia. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że Nicholas próbował równie usilnie jak ja. Gdybym zyskała nieco więcej poloru i wiedzy, bez wątpienia otoczyłby mnie niespotykaną czułością. Ale było za późno. Przepaść okazała się zbyt szeroka - i nie chodziło tutaj o dziesięć lat różnicy wieku, lecz o tysiącletnią otchłań stworzoną przez wojnę. Koszmar, który dla mnie był tylko mglistym wspomnieniem smutnego dzieciństwa, w umyśle Nicholasa pozostawił niezatarte blizny. Jakże ja, naiwna dziewiętnastolatka, miałam złagodzić jego cierpienia? Skąd mógł wiedzieć, że pod pozorami spokoju głęboko skrywałam poczucie niepewności i strach?
W końcu nastąpiło załamanie. Po dwóch latach nasze małżeństwo praktycznie nie istniało. Nicholas - w ciągłych rozjazdach, gdyż zbierał materiały do dalszych książek - coraz częściej wynajdywał powody, żeby zostawiać mnie w domu. Bez zdziwienia przyjęłam wiadomość, że nie podróżował samotnie, ale poczułam się skrzywdzona i oszukana. Przy najbliższej okazji - jak przystało na rudą - zrobiłam mu awanturę.
Jeśli chciałam zatrzymać Nicholasa, zrobiłabym znacznie lepiej, gdybym umiała poskromić język. Gdy miłość zamiera i urażona duma jest jedyną obroną przed cynizmem, trudno walczyć z męską brutalnością. Nicholas wygrał bez trudu, choć nie dawałam po sobie poznać, jak bardzo mnie dotknął...
W czterdziestym dziewiątym wzięliśmy rozwód. Przez wzgląd na matkę, która była tak religijna, że (wedle słów ojca) zasługiwała na portret w Watykanie, zatrzymałam nazwisko męża i nadal nosiłam obrączkę. Po pewnym czasie wróciłam do Londynu i do Montefiora. Okazał się anielsko uprzejmy, zagonił mnie do pracy i ani słowem nie napomknął o Nicholasie. Nikt zresztą o nim nie wspominał poza matką, która od czasu do czasu pytała w listach o jego zdrowie i zastanawiała się głośno, czy mamy zamiar powiększyć rodzinę... Po roku zaczęło mnie to bawić, choć nadal bywały chwile, gdy zmęczona i osowiała tęskniłam za kojącym spokojem plebanii Tench Abbas.
W połowie maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, gdy Londyn pękał w szwach od tłumów ściągających na koronację, Hugo Montefior zerknął raz i drugi na moją posępną minę, a potem namówił mnie na urlop. Zadzwoniłam do Tench Abbas, do matki.
- Wakacje? - spytała. - Z początkiem czerwca? Cudownie, kochanie. Zjedziecie do nas, czy Nicholas ma inne plany?
- Mamo...
- Rzecz jasna, nie mamy telewizora - z dumą stwierdziła matka - ale przez radio możemy wysłuchać relacji z całej uroczystości.
Rzuciłam okiem na witrynę salonu Montefiora, za którą rozciągał się widok na Regent Street.
- Bardzo się cieszę - powiedziałam. - Ale, mamo... Przedtem bym chciała pojechać gdzie indziej. Oderwać się od wszystkiego... wiesz, tylko wzgórza, woda, ptaki. Myślałam o Lake District.
- Za blisko - oświadczyła bez wahania. - Skye.
Przez chwilę myślałam, że namawia mnie na podróż do nieba.
- Ojciec rozmawiał kiedyś o tym w czasie garden party u Dunhillów - dodała. - Przez cały czas lało, więc musieli przenieść stoły do domu. Wiesz, że za każdym razem pada, gdy Maisie Dunhill urządza przyjęcie? To takie dla niej charakterystyczne. No więc wybrali się tam na dwa tygodnie. Siąpiło codziennie.
- Och... - Wreszcie zrozumiałam. - Skye.
- I bez telewizora.
- Brzmi całkiem zachęcająco - odpowiedziałam bez cienia ironii. - Pani D. dała ci adres?
- Znowu piszczy w słuchawce - nerwowo rzuciła matka. - Nie rozmawiamy nawet trzech minut... Dobrze wiedzą, jak mnie to złości. O czym to ja... a, prawda. O Dunhillach. Wiesz, kochanie, kupili nowy samochód. Ogromny potwór... Jackal czy jaeger, czy coś w tym rodzaju...
- Jaguar, mamo. Miałaś mi podać adres hotelu, w którym się zatrzymali.
- Właśnie. A mówiłam ci już, że pułkownik Dunhill nigdy nie jeździ szybciej niż trzydzieści pięć mil na godzinę. Ojciec mówi... Co, kochanie?
Usłyszałam w słuchawce stłumiony głos ojca. Potem znów odezwała się matka:
- Ojciec zapisał nazwę hotelu. Nie wiem tylko... O, mam. Camas Fhionnaridh...
- Jak?!
- Camas... Lepiej przeliteruję. - Zaczęła czytać. - Naprawdę nie wiem... ale to musi być chyba ten hotel. Co mówisz, złotko?
Znów zza jej pleców odezwał się głos ojca. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, przerywana jedynie popiskiwaniem na łączach, co zawsze przenosiło matkę z błogiej abstrakcji do stanu gorączkowego podniecenia.
- Ojciec twierdzi, że to po celtycku i że należy mówić „Camasunary” - odezwała się w końcu. - Usytuowany jest na zupełnym pustkowiu, więc będziesz miała ptaszki i... i wodę, i wszystko, o czym wspominałaś, kochanie.
Siedziałam przy telefonie, patrząc na Regent Street. Oczami wyobraźni widziałam chłodne, odległe, skąpane w deszczu góry.
- Masz rację - powiedziałam powoli.
- Zatem ustalone - z zadowoleniem oświadczyła matka. - Baw się dobrze, kochanie. Tak się cieszę, że miałam pod ręką ten adres. Patrz, co za zrządzenie losu.
Dobrze, że nigdy nie zrozumiała prawdziwego sensu tej wypowiedzi.
Tak więc późnym sobotnim popołudniem, trzydziestego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku rozpoczęłam ostatni etap podróży do Camas Fhionnaridh na wyspie Skye. Matka miała zupełną rację, mówiąc, że to pustkowie. Końcową część drogi musiałam pokonać łódką; z Strathaird do Camas Fhionnaridh prowadziła lądem jedynie wąska ścieżka, dobra może dla bryczki, lecz nie dla rozklekotanego autobusu. Autobus podwiózł mnie więc w okolice Elgol, na wschodniej stronie Loch Scavaig, i zostawił wraz z bagażami na brzegu. Właściciel łodzi był bardziej uprzejmy. Wkrótce, wraz z jeszcze jednym pasażerem, znalazłam się na pokładzie i ruszyliśmy przez błyszczące wody jeziora w stronę odległej zatoki Camasunary.
Okolica tchnęła spokojem. Jezioro okazało się wysmukłym fiordem, wciśniętym między skały i sięgającym Atlantyku. Na wrzosowisku przycupnęły domy rybackiej osady Elgol, po przeciwnej stronie zaś piętrzyło się postrzępione pasmo gór, rozkwitające purpurą w promieniach zachodzącego słońca. To Cuillin, uśpiony olbrzym Wyspy Mgieł.
Gładka jak stół tafla zatoki, zamknięta w ogromnych kamiennych ramionach, w miarę upływu czasu nabierała barwy głębokiego błękitu, przetykanego złotymi nitkami. Cienka, ostra jak rapier, połyskliwa linia migotała na granicy dwóch światów: realnego i skrytego gdzieś w morskiej toni. Łódź z monotonnym pomrukiem silnika sunęła równym kursem wzdłuż brzegu. Woda cmokała cicho pod dziobnicą i szeptała przy burtach. Słaba fala idąca od strony morza łagodnie kołysała pokładem. Wokół dryfowały czarne, czerwone i oliwkowozielone wodorosty, a w powietrzu unosił się ostry i ekscytujący zapach słonej wilgoci. Brzeg uciekał do tyłu; piargi i wrzosowiska, przesłonięte letnim obłokiem brzóz, znikały w oddali, a łódź miękko cięła jedwabistą wodę, zostawiając za sobą smugę znaczoną kolorem indygo i miedzi.
Wprost przed nami, w otoczeniu zębatych szczytów, widziałam zieloną dolinę, schodzącą aż na brzeg morza. W górze kryło się prawdziwe jezioro, głębokie i wąskie, wciśnięte w kamienny basen. Dawało początek rzece; nawet stąd mogłam dostrzec delikatny połysk wartko płynącej wody i białe mury budynku wystającego ponad mgłę zieleni w miejscu, gdzie migotliwe cienie stykały się z mroczną krawędzią brzegu. Łódź ze spokojnym warkotem ciągnęła w tamtą stronę. Widziałam już cienkie niczym ołówek pasemko dymu, sączące się z komina hotelu. Słońce zeszło niżej, woda przestała migotać i ogromny cień masywu padł na maleńką dolinę. Butna skała stłumiła resztki blasku, przesłaniając swym ukośnym cieniem połowę zatoki.
- Garsven - odezwał się mój towarzysz podróży.
Podskoczyłam ze strachu. Tak byłam pochłonięta widokiem krajobrazu i poczuciem odosobnienia, iż na śmierć zapomniałam, że nie jestem sama.
- Słucham?
Uśmiechnął się. Był całkiem przystojny, miał około trzydziestki, włosy niespotykanej barwy ciemnego złota i niebieskie oczy. Wysoki, szczupły, choć bez wątpienia zwinny i krzepki. Twarz miał spaloną słońcem, jakby większość czasu spędzał na otwartej przestrzeni. Nosił wytarty płaszcz i coś, co dawniej musiało być eleganckim tweedowym garniturem.
- Pierwszy raz w tych stronach, prawda? - spytał.
- Tak. Czuję się nieco... przytłoczona.
Wybuchnął śmiechem.
- Nie wątpię. Znam tę okolicę jak własną kieszeń, a wciąż ich widok odbiera mi dech w piersiach.
- Ich?
- Szczytów Cuillinu.
Ostatnie słowo wymówił w szczególny sposób, zapewne w miejscowej gwarze. Wbił wzrok gdzieś w dal, więc odwróciłam się, by spojrzeć w tę samą stronę.
- Garsven - powtórzył. - To ten na końcu, pod dziwnym kątem sterczący w morze. A to Sgurr nan Eag. Ten, który wychodzi w morze. - Wyciągnął rękę nad moim ramieniem. - A to Sgurr nan Eag. Ten, który przesłania słońce. I spiczasty Sgurr Biorach.
- Sgurr Alasdair, psze pana - nieoczekiwanie wtrącił z tyłu właściciel łódki, krępy wyspiarz o ciemnej kanciastej twarzy i miękkim głosie. Stał nonszalancko oparty o ster i od czasu do czasu spluwał za burtę. - Sgurr Alasdair.
Mój nowy znajomy z uśmiechem powiedział coś po celtycku, na co przewoźnik radośnie wyszczerzył zęby.
- Murdo ma rację. - Jasnowłosy znów spojrzał w moją stronę. - Na mapach widnieje nazwa Alasdair. To na cześć jakiegoś wspinacza czy kogoś takiego. Ja jednak wolę stare imiona. Sgurr Biorach, a za nim Sgurr Dearg. Czerwona Turnia. - Wskazał na ostatni z wysokich szczytów, zupełnie czarny na tle nieba. - Sgurr nan Gillean. - Opuścił rękę i obdarzył mnie przepraszającym uśmiechem. Jak każdy prawdziwy Brytyjczyk wstydził się chwilowego wzruszenia. - Wybrała pani najlepszą chwilę, by je zobaczyć - powiedział ściszonym głosem. - Zmierzch, gwiazda wieczorna... wszystko działa w olśniewającym technikolorze.
- Jest pan alpinistą?
- Wspinaczem? Tak, trochę.
- Pan Grant umie śmigać po stokach - rzucił Murdo. - Oj, umie.
Grant wyjął papierosy, poczęstował mnie i przewoźnika, po czym rzucił spaloną zapałkę do wody.
- Na długo pani przyjechała? - zagadnął.
- Na tydzień... może na dziesięć dni. Zależy od pogody. Jeśli przez cały czas będzie tak jak dzisiaj...
- Nie będzie - odparł z przekonaniem. - Co o tym sądzisz, Murdo?
Wyspiarz z powątpiewaniem popatrzył na południowy wschód, gdzie ogromna płaszczyzna Atlantyku stykała się z granatowym niebem. Wskazał kciukiem.
- Deszcz - powiedział dobitnie i krótko.
- No to ładnie.
Zrobiło mi się smutno. Teraz, gdy już tu byłam, skąpana w złocie dolina wydała mi się o wiele piękniejsza niż mokre zbocza gór, które widziałam w wyobraźni.
- Nie ma się czym przejmować - oznajmił Grant. - Dobra pogoda na ryby.
Chyba zrobiłam głupią minę, gdyż dodał:
- Łowi pani?
- Nie... - Ku własnemu zdziwieniu czułam się zawstydzona. - Ale... ale na pewno się nauczę.
Patrzył na mnie z rosnącym zaciekawieniem.
- Więc co? Wspinaczka?
- Nie.
Poczułam się jak mieszczuch na wycieczce.
- Przyjechałam... po prostu wypocząć. Spokój i cisza. To wszystko.
Zerknął na moje walizki.
- Z Londynu? - Uśmiechnął się. - Dobrze pani trafiła. Z dala od tłumu. Żadnych sąsiadów z wyjątkiem czarnych górskich szczytów. Najbliższy z nich... - przerwał gwałtownie.
- Najbliższy? - Spojrzałam na hotel. Wyglądał jak ostrów pośrodku zieleni. Tuż przy nim, po wschodniej stronie, sterczał w niebo strzelisty blok skalny. - Mówi pan o tym? Jeszcze go nie poznałam. Jak się nazywa?
- Blaven - z wyraźnym wahaniem odparł Grant.
Przewoźnik wyjął z ust papierosa i splunął do wody.
- Blaaaaven - powtórzył miękko. - Mmmmmm...
- Błękitna Turnia... - dziwnym głosem dodał Grant. Rzucił niedopałek za burtę i spytał szorstko: - Dużo ludzi zjechało do Londynu?
- Mnóstwo. Od miesięcy przybywa turystów i podniecenia. Miasto już przypomina czajnik buzujący na wolnym ogniu.
Murdo skierował dziób łodzi do ujścia rzeki.
- Londyn? - wymruczał z naiwnym zachwytem. - Nie chciała panienka obglądnąć koronacji?
- Trochę chciałam. Ale... ostatnio dużo pracowałam i przede wszystkim potrzebowałam wakacji.
- Skąd pomysł, żeby przyjechać właśnie tutaj? - spytał Grant. Nie spuszczał oka z Błękitnej Turni.
- Bo ja wiem?... Każdy przecież od czasu do czasu wybiera Skye. Potrzebny mi spokój i całkowita odmiana. Pójdę na długi spacer...
- Sama?
Murdo powiedział to takim tonem, że popatrzyłam na niego z zaskoczeniem.
- No... tak - odparłam zmieszana.
Niespokojnie zerknął na Granta, a potem wlepił wzrok w niezbyt odległą przystań. Roześmiałam się.
- Nie zginę - zapewniłam obu. - Na pewno nie odejdę daleko. Jestem zwykłym mieszczuchem, więc zawędruję najwyżej na brzeg jeziora lub na stok... jak mu tam?... Blavenu. Co mi się może stać? - Popatrzyłam na Granta. - A może Murdo myśli, że utonę we mgle albo ucieknę z jakimś wodnikiem?
Przerwałam. Grant spojrzał mi prosto w oczy. Spochmurniał, jakby wiedział o wiele więcej, niż chciał powiedzieć.
Po chwili opuścił wzrok.
- Sądzę raczej...
Murdo właśnie wyłączył silnik i nagła cisza podziałała równie skutecznie jak wybuch dynamitu. Grant nie dokończył zdania.
- Londyn... - z zadumą mruczał przewoźnik, pochylony nad bebechami motoru. - Kawał drogi. Długo by trzeba jechać...
Wciąż mówił z nabożnym zachwytem, lecz odniosłam wrażenie, że próbował po prostu zagadać Granta. Na pewno nie był tak naiwny, za jakiego chciał uchodzić.
- Ładne miasto, mówią. Westminster Abbey, Piccadilly Circus, zoo... Widziałem pocztówki...
- Murdo - odezwałam się podejrzliwie, gdy łódź lekko stuknęła o pomost. - Kiedy ostatnio byliście w Londynie?
Rzucił cumę, zerknął spod oka i wyciągnął rękę, żeby mi pomóc przy wysiadaniu.
- Osiem lat temu, panienko - odparł cicho. - Jak przyszło wracać z Birmy i innego Wschodu...
Grant wziął moje walizki i poszedł ścieżką wiodącą do hotelu. Ruszyłam za nim. Podświadomie wiedziałam, że Murdo przez długą chwilę spoglądał za nami, zanim na powrót zajął się łodzią. Po co udawał prostaka? Chciał coś ukryć? Co? Czemu tak szybko zmienił temat rozmowy?
Hotel stał frontem w stronę doliny. W ślad za Grantem skręciłam za róg, by dotrzeć do drzwi, i znów zobaczyłam samotną skalną bryłę, czerniejącą jak jastrząb na tle nieba.
Blaven? Błękitna Turnia?
Obróciłam się tyłem do gór i weszłam do hotelu.
II
NA KRAŃCU ŚWIATA
To było godzinę później. Zdążyłam się umyć, przebrać i wyczesać z włosów dym lokomotywy. Zeszłam do klubu, by nacieszyć się chwilą samotności, nim inni goście wrócą na kolację. Z kieliszkiem wyśmienitej sherry zasiadłam przy kominku, otoczona z trzech stron przecudną górską panoramą. Było mi dobrze.
Trzasnęły drzwi wejściowe. Przez szklane przepierzenie oddzielające klub od holu dostrzegłam dwie kobiety idące w stronę schodów. Jedna była mniej więcej w moim wieku. Niska, śniada, silnie zbudowana i ostrzyżona niemal na jeża. Podkute buty, spodnie i gruby wełniany sweter nadawały jej męski wygląd. Druga, może dwudziestoletnia, o prostych czarnych włosach i dziewczęcej urodzie, miała mocno zaczerwienione policzki i nieszczęśliwą minę. Pomyślałam, że z tymi ramionami uginającymi się pod ciężarem plecaka nie sprawia wrażenia zadowolonej z życia. Weszły na pierwsze piętro i zniknęły za zakrętem korytarza.
Za niecałą minutę w tym samym miejscu pojawiła się dystyngowana starsza para: wysoki, szczupły, choć lekko pochylony dżentelmen oraz dorównująca mu wzrostem i postawą niewiasta. Nieśli zupełnie pusty wiklinowy kosz na ryby. Tuż za nimi człapała jeszcze jedna kobieta z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie płaszcza. Nie widziałam jej twarzy, lecz nisko opuszczone ramiona i ociężały krok wiele mówiły o jej zmęczeniu lub rezygnacji.
Ziewnęłam, przysunęłam nogi do ognia i upiłam łyk sherry. Od niechcenia zaczęłam przerzucać leżący tuż obok mojego łokcia stary egzemplarz tygodnika. Z błyszczących stron wyzierały twarze skąpane w świetle flesza, wyłapane na jakimś charytatywnym balu albo przyjęciu u Hunta... piękne konie, mdłe panie, starannie ubrani panowie... Londyńska książka telefoniczna byłaby dużo ciekawsza - pomyślałam. Przewróciłam kartkę. Jak zwykle znalazłam swoje zdjęcie, przy klasycystycznym kominku Adama, w jednej z najlepszych wieczorowych kreacji Montefiora... Dobrze ją pamiętałam; śliczny ciuszek. Był też dział poświęcony gwiazdom teatru i filmu: Alec Guinness z przyprawioną brodą, Vivien Leigh, przy której bladła każda piękność, Marcia Maling prezentująca do kamery swój słynny uśmiech i zniewalającym wzrokiem wpatrzona w przestrzeń...
Szklane drzwi klubu otworzyły się z cichym, ledwie słyszalnym szelestem. Marcia Maling weszła, usiadła naprzeciw mnie i zadzwoniła po kelnera.
Gapiłam się na nią jak urzeczona. Nie mogłam się mylić. Miękkie złociste włosy, duże oczy, zgrabnie ukształtowany mały nosek i bez wątpienia patrycjuszowskie usta... Gwiazda romantycznych przedstawień, jakie od końca wojny nieprzerwanie grano przy pełnej widowni w jednym z największych teatrów Londynu.
Kelner wręczył jej pełną szklankę. Pociągnęła niewielki łyk i spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się zdawkowo, lecz chwilę później w jej oczach zamigotał błysk zainteresowania.
- Proszę wybaczyć - zagadnęła zmysłowym, z lekka schrypniętym głosem - lecz mam wrażenie, że gdzieś już panią widziałam. Znamy się?
- Podziwiam pani odwagę, panno Maling - odparłam z uśmiechem. - Sądzę, że to raczej pani musi bez przerwy odpowiadać na podobne pytania. Niestety, nie. Nie spotkałyśmy się do tej pory.
- A jednak pani twarz wydaje mi się dziwnie znajoma.
Przesunęłam paznokciem po stronach pisma.
- Być może. Jestem modelką.
Radośnie skinęła głową.
- Otóż to! Wiem! Pracuje pani dla Montefiora, prawda?
- Dość często, choć nie stronie od innych firm. Nazywam się Drury. Gianetta Drury. Rzecz jasna widziałam pani przedstawienie i to ostatnie, i przedostatnie, i jeszcze poprzednie...
- Uważaj, bo dobrniesz do zarania dziejów, kochanie. Wiem. To miłe. Pewnie jeszcze nosiłaś warkocze, gdy wystawiano „Wild Belles”.
- Wcześnie je ścięłam - roześmiałam się. - I zaczęłam zarabiać na życie.
- Dokonałaś trafnego wyboru. - Marcia powoli sączyła gin, przyglądając mi się z namysłem. - Już sobie przypominam, gdzie cię widziałam. Nie na zdjęciu, lecz podczas pokazu zimowej kolekcji Leducqa. Kupiłam boską koktajlową suknię...
- Z żółtego jak topaz welwetu. Pamiętam. Prawdziwe cudo.
Zmarszczyła nos.
- Pewnie masz rację, ale to był błąd. Wiesz równie dobrze jak ja, że to nie jest odpowiednia kreacja dla blondynki.
- Wtedy nie była pani blondynką - palnęłam bez zastanowienia. - Przepraszam... dodałam pospiesznie. - Ja...
Marcia wybuchnęła wesołym, dźwięcznym śmiechem.
- Masz rację. Zapomniałam. Ufarbowałam włosy na kasztanowo, do „Mitzi”. Wyglądałam okropnie, a sztuka zrobiła klapę. - Wyciągnęła przed siebie długie, zgrabne nogi. - Cieszę się, że tu jesteś. I nie mów do mnie „pani”. Przyjechałam trzy doby temu, a już się stęskniłam za miastem. Nawet nie miałam okazji pogadać o ciuchach. Uwielbiam się przebierać, a ty?
- To zależy. W końcu pracuję...
- Wiem, wiem - przerwała mi w pół zadania. - Ale tutaj ludzie rozprawiają tylko o rybach lub o wspinaczce. Źle się czuję wśród takich ponuraków.
- Więc co tu robisz, u licha? - zawołałam zdziwiona.
Nie brzmiało to chyba zbyt grzecznie, lecz Marcia odpowiedziała bez wahania:
- A jak sądzisz? Wypoczywam.
- Rozumiem - mruknęłam ostrożnie.
Marcia popatrzyła na mnie kpiąco i wybuchnęła śmiechem.
- Serio? Chyba nie. Naprawdę wypoczywam. Sztuka zeszła z afisza tydzień temu. Adrian stwierdził, że muszę „odrosnąć”, a ponieważ niedawno czytałam książkę wychwalającą uroki Skye, postanowiłam to sprawdzić.
- Z jakim skutkiem?
- Różnym. Góry są wprost cudowne, a nie dalej jak wczoraj widziałam łanię z prześlicznym maleńkim jelonkiem, lecz główny kłopot polega na tym, że nie ma czego zwiedzać. Lubisz długie spacery?
- Raczej tak.
- Ja mam inne upodobania, a Fergus upiera się, że nie będzie jeździł po tutejszych drogach.
- Fergus? Przyjechałaś z mężem? - Nie mogłam sobie przypomnieć, kto był jej obecnym wybrańcem.
Mój Boże! Nie jestem zamężna! Przynajmniej na razie. Miła odmiana, nieprawdaż? - Parsknęła cichym śmiechem i sięgnęła po szklankę z ginem. Emanowała ciepłem i rzadko spotykaną żywotnością, która sprawiała, że nawet najbardziej wyświechtane frazesy nabierały w jej ustach całkiem nowego znaczenia. - Fergus to mój szofer.
- Marcio! - bezwiednie nazwałam ją po imieniu i choć chwilę przedtem proponowała mi, by to zrobić, poczułam się nieco zawstydzona. - Zabrałaś tu szofera z samochodem? I to nazywasz „odrastaniem”?
- Nie cierpię długich spacerów - wyjaśniła. - Poza tym niedługo ruszam dalej. Chcę popatrzeć na inne wyspy i góry. Napijmy się jeszcze po jednym. Ja stawiam. - Stuknęła w dzwonek. - Prawdę mówiąc, trafiliśmy tu głównie przez Fergusa. Jest rodowitym Szkotem i choć niezbyt się troszczy o auld lang syne i tym podobne sprawy, pomyślałam sobie, że pewnie chciałby odwiedzić stare kąty. A dla mnie to równie dobre miejsce jak każde inne.
Wlepiłam w nią zdumione spojrzenie. Nie mogłam inaczej.
- Jesteś... niezwykle wyrozumiała - wybąkałam. - Twoja służba...
Tym razem jej słynny uśmiech bez wątpienia pochodził z frywolnej komedii „Yes, My Darling”.
- Tak sądzisz? Fergus... och... proszę wytrawną sherry i jeszcze jedną porcję ginu. - Gdy kelner odszedł, znowu popatrzyła na mnie. - Wiesz, kiedy próbowałam z innymi gośćmi rozmawiać w ten sposób, każdy z nich sztywniał jak... jak pieczony pstrąg.
- Kto jeszcze mieszka w hotelu?
- Niech pomyślę... Pułkownik Cowdray-Simpson z żoną. Urocza para, ale nie grzeszą zbytnią inteligencją. Dniem i nocą chodzą na ryby, choć nigdy dotąd nic nie złowili.
- Chyba ich już widziałam. Wracali z pustym więcierzem.
- Na pewno oni. Pozostając przy rybach, są jeszcze Corriganowie i Braine.
- Alastair Braine?
- Tak się właśnie nazywa. - Zmierzyła mnie wzrokiem. - Znasz go?
- Spotkaliśmy się kiedyś. Pracuje w reklamie.
- Najlepszy kumpel Corriganów. Choć z drugiej strony - dodała z zadumą - gdybym umiała współczuć kobiecie związanej z przystojnym mężczyzną, współczułabym żonie Hartleya Corrigana.
- Dlaczego? - spytałam z lekkim rozbawieniem.
Warto było posłuchać poglądów Marcii Maling na temat małżeństwa.
- Ryby - rzuciła od niechcenia.
- Ryby? Aaaaa... rozumiem. Chodzi ci o ryby?
- Właśnie. Hartley i Braine przypominają Cowdray-Simpsonów. Łowią rano, w południe i w nocy, a ona nie robi nic, żeby zmienić tę sytuację, choć na pierwszy rzut oka widać, że się męczy. Najczęściej chodzi sama, z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie.
Przypomniała mi się żałosna kobieca postać, ociężałym krokiem idąca po schodach za pułkownikiem i jego żoną.
- Ją także widziałam. Owszem, nie wyglądała na zbytnio szczęśliwą, lecz wątpię... - zamyśliłam się chwilę - by któraś z nas była zdolna w pełni zawładnąć sercem zapalonego wędkarza.
Marcia głębiej wcisnęła w fotel swe ponętne ciało i spytała:
- Naprawdę?
- Zgoda, ty - odpowiedziałam. - Albo Rita Hayworth. Ale nikt więcej.
- Ona nawet nie spróbowała! - z oburzeniem stwierdziła Marcia. - On zaś... mniejsza z tym. Kto jeszcze?...
- Widziałam dwie dziewczyny... - zaczęłam.
- Prawda, nasze... jak to się mówi? Schwarmerinen. - Jej głos nabrał głębszych tonów. - Jestem pewna...
- Marcio, przestań! Nie możesz tak mówić!
Ale miss Maling okazała się nieugięta. Piękne oczy błysnęły wojowniczo.
- Przecież to prawie dziecko! - zawołała. - Ma nie więcej niż dziewiętnaście lat i wszędzie jest ciągana przez tę wąsatą, despotyczną babę!
- Gdyby nie chciała, toby za nią nie chodziła - zauważyłam przytomnie.
- Mówię ci, że one...
- Nie, Marcio. To zwykła potwarz. Jesteśmy w szkockim zajeździe, a nie na hollywoodzkim przyjęciu.
- Może masz rację - westchnęła. - Obie uczą w tej samej szkole lub coś w tym rodzaju. Młodsza niedawno zaczęła pracę, a starsza uzyskała P. K. albo R. T. , nie pamiętam. Sama się przyznała.
- Do czego? - spytałam.
- Że jest R. T. Co to takiego?
- Bularz, jak sądzę - wymieniłam zasłyszaną gdzieś nazwę.
- No i proszę - ponuro jęknęła Marcia.
- Kto poza tym? W drodze z Elgol poznałam pewnego mężczyznę...
- Pewnie Granta. Roderick Grant. Praktycznie tu mieszka. Szczupły, przystojny, z nieziemską czupryną?
- Ten sam. O niebieskich oczach.
- I to jak niebieskich - z przejęciem dodała Marcia. - Ze wszech miar godny uwagi, gdyby nie... - Przerwała i zajęła się ginem.
Byłam coraz bardziej ciekawa, kim naprawdę jest Fergus.
- Też lubi łowić? - Mówiłam o Grancie.
- Słucham? Och, bez wątpienia. Jak wszyscy - padła cierpka odpowiedź. - Choć nie zalicza się do maniaków. Ciągle gdzieś znika. Rzadko go można spotkać w hotelu.
- Wspina się - mruknęłam z rozbawieniem.
- Zapewne. Jest jeszcze jeden. Niejaki Beagle.
- Ronald Beagle?
- Chyba tak. Twój kolejny znajomek?
- Nie, lecz sporo o nim słyszałam. Słynny himalaista.
Marcia spojrzała na mnie z nagłym zainteresowaniem.
- Serio? Jak teraz o tym myślę, to faktycznie całymi wieczorami ślęczy nad mapą albo słucha radiowych doniesień o tej wyprawie, która zamierza wejść na Everest.
- Zatem na pewno chodzi o niego. Kiedyś napisał książkę o wspinaczce na Nanga Parbat.
- Tak? - Ciekawość Marcii wyraźnie przygasła. - To wyjaśnia, dlaczego się skumał z Hubertem Hayem. Ten też mi wygląda na pisarza. Mały i okrągły jak sorbo.
- Sorbo?
- Tak. Nie do zgniecenia.
- Rozumiem. Dziwne słowo... Włoskie?
Zachichotała perliście.
- Boże, wydało się, jaka jestem już stara. Muszę uważać. Nie, kochanie, to nie ma nic wspólnego z Italią. Kiedyś, w latach trzydziestych, czyli zanim wyrosłaś z wózka, sprzedawali dzieciom twarde gumowe piłki. Nazywały się „sorbo bouncers”.
- Miałaś taką?
- Jesteś bardzo miła, kochanie - odpowiedziała Marcia. - Wracając do Haya, rzeczywiście wygląda jak sorbo i zazwyczaj nosi śmieszny krótki tużurek. A wczoraj przyniosło następnego gościa. Nie wiem, jak się nazywa, lecz podejrzewam, że to także jakiś literat.
- Wielkie nieba...
- Właśnie. Wykroiła się cała konstelacja twórców, nieprawdaż? Tyle tylko, że wszystkim brakuje talentu. Zwłaszcza Hayowi. Choć ten ostatni mógłby być niezły... śniady i obdarzony iście diabelskim urokiem - zaczęła z patosem, lecz zaraz posmutniała. - Tylko, że łowi.
- Całkiem ciekawy zbiór postaci - stwierdziłam.
- Tak sądzisz? - bez przekonania spytała Marcia. - Jest jeszcze wiekowa dama, chyba matka Cowdray-Simpsona, która przez calusieńki czas robi na drutach, używając do tego włóczki w paskudnych kolorach. I trzej młodzieńcy w krótkich spodenkach, biwakujący nad rzeką. Przychodzą tu na posiłki, obwieszeni młotami, sierpami i czymś tam jeszcze...
- Idę o zakład, że to studenci geologii - wtrąciłam. - I na pewno nie noszą sierpów. Wiesz, co powinnaś zrobić? Nauczyć się wędkowania. Ja w każdym razie zamierzam spróbować. Słyszałam, że to znakomity sposób na ukojenie nerwów.
Spojrzała na mnie z podziwem zmieszanym ze zgrozą.
- Boże! Co za pomysł! Ale... - Dostrzegła obrączkę na mojej lewej ręce i smętnie pokiwała głową. - Mogłam się tego domyślić. Masz męża. To jego robota. Skoro taka Corriganowa...
- Nie jestem mężatką - oznajmiłam.
Zmieszała się.
- Przepraszam...
- Rozwódką.
- Och... - westchnęła z ulgą i obdarzyła mnie filuternym uśmiechem. - Ja też.
- Wiem.
- Trzy razy, kochanie. Trzy razy dawałam im odpust. To męczące, zwłaszcza jeśli nadepniesz na śmierdziela.
- Słucham?!
- Mężczyźni, kochanie. Każdy z nich to kawał łajdaka.
- Och...
- Twój był inny?
- Nie - odparłam. - Na pewno.
- Wiedziałam - oświadczyła Marcia i wysączyła resztkę ginu. - Jak się nazywał?
- Nicholas.
- Potwór - stwierdziła bez ogródek. Znów miałam przed sobą nieubłaganą amazonkę. - Weź sobie jeszcze jedną sherry, Jeanette. Musisz mi wszystko opowiedzieć.
- Tym razem ja stawiam - powiedziałam zdecydowanie i nakryłam ręką dzwonek. - A moje imię brzmi Gianetta. Dżia-ne-ta. Włoskiego pochodzenia, jak sorbo.
- Ładne - odparła. - Skąd się wzięło w twojej rodzinie?
- Stare dzieje... - Zamówiłam drinki, zadowolona, że rozmowa zeszła na inne tory. - Moja prababka nazywała się Gianetta. Należała do osób, o których pamięć trzyma się najczęściej pod kluczem, schowaną głęboko w rodzinnej komodzie. Tyle że moja prababka nie dałaby się nigdzie zamknąć. Nawet na chwilę.
- Co takiego zrobiła? - z ciekawością spytała Marcia.
- Zdążała prostą drogą ku upadkowi. Pozowała artystom, była kochanką kilku malarzy, wyszła za baroneta...
- Tak jak ja - oznajmiła wesoło. - Potem go porzuciłam. A ona?
- Też. Uciekła z młodym artystą do Paryża, gdzie zbiła spory majątek, nie pytaj jak, i zmarła w klasztorze w osiemdziesiątym siódmym roku życia.
- To były czasy. - W głosie Marcii brzmiała wyraźna nuta nostalgii. - Nie mówię o klasztorze, ale reszta... Taka prababka to skarb, zwłaszcza jeśli pozostawiła tytuł i spadek.
- Niestety - roześmiałam się - nic z tego nie zostało. Moja matka była jedynaczką, a pieniądze zgodnie z życzeniem Gianetty trafiły w ręce zakonu. - Odstawiłam pusty kieliszek. - Teraz muszę się wciąż ubierać, żeby zarobić na życie. Odwrotnie niż prababka.
Przez szklane drzwi widziałam Cowdray-Simpsonów. Szli w kierunku jadalni. Przez klub przebiegła pokojówka. Za spadzistym stokiem Sgurr na Stri czerwone niebo z wolna nabierało barwy miedzi. Postrzępione zbocze odcinało się ciemnym konturem na tle zachodzącego słońca. Zobaczyłam trzech młodzieńców - studentów, o których napomknęła Marcia - idących od strony rzeki. Mignęli za oknem, po czym usłyszałam stłumiony trzask drzwi wejściowych.
Zegar wybił siódmą.
- Dzięki Bogu, że już czas na kolację - powiedziałam. - Porządnie zgłodniałam.
Wstałam z fotela i podeszłam do okna, skąd rozciągał się widok na wschodnią część doliny. Przede mną leżał długi na milę, wygryziony przez owce pas trawy, płaski, jeśli nie liczyć kilku strumieni, które meandrami torowały sobie drogę ku zatoce. Wąska, pylista ścieżka wiodła w tym samym kierunku, potem skręcała w bok, wznosiła się i niknęła za grzbietem wzgórza. Po prawej mruczało morze - matowe i niemal czarne w cieniu szczytów. Daleko po lewej, u stóp Blavenu, nikły skrawek wody połyskiwał miedzią nieba.
Spóźniona pardwa krzyknęła „wracam!”, a potem zapadła cisza. Mewa siedząca na brzegu szeroko rozpostarła skrzydła. Morze leżało uśpione. Dziki i posępny widok: żadnego dźwięku poza nawoływaniem ptaków, żadnego ruchu poza trzepotem skrzydeł. Potem pojawił się jakiś człowiek, niespiesznie idący przez łąkę w stronę ścieżki.
Zgrzytnęły obcasy butów na pylistej drodze. Cisza pękła. Za samotnym wędrowcem zygzakiem strzelił w niebo bekas. Widziałam srebrzysty błysk piór raz, drugi na tle Blavenu, później straciłam go z oczu.
- Blaven - powiedziałam z namysłem. - Ciekawe...
Za sobą usłyszałam ostry i nieprzyjemny głos Marcii:
- Dość o tym. Przestań.
Spojrzałam na nią ze zdumieniem. Jednym haustem wypiła resztkę trzeciej porcji ginu i popatrzyła na mnie bez słowa. Czułam się nieco zdezorientowana jej nagłą opryskliwością. Raczej arbitralnie skierowałam rozmowę na osobę Gianetty, lecz zrobiłam to tylko dlatego, że nie chciałam rozmawiać o Nicholasie. Marcia z początku wyglądała na zaciekawioną, więc jeśli teraz zaczęła się nudzić... ale nie. Oczy błyszczały jej gorączkowym podnieceniem.
Obdarzyła mnie przepraszającym uśmiechem.
- Nic na to nie poradzę - powiedziała. - Po prostu daj spokój. Proszę.
- Jak chcesz - mruknęłam półgębkiem. - Nie ma sprawy.
Odwróciłam się z powrotem do okna.
Powitał mnie groźny cień skalnego masywu. Nagle zrozumiałam. Blaven. To nazwa góry spowodowała, że Marcia uciekła do szklaneczki z ginem niczym ślimak do swej skorupy. Roderick Grant, Murdo, a teraz miss Maling... A może to tylko gra wyobraźni? Wlepiłam wzrok w gęstniejącą ciemność. Spóźniony wędrowiec był już niespełna dwadzieścia metrów od drzwi hotelu. Przyjrzałam mu się dokładniej i...
- O mój Boże - jęknęłam i jak wystrzelona z procy podbiegłam na powrót do kominka.
Zatrzymałam się tuż przed Marcia. Wytrzeszczyła oczy.
- O mój Boże - powtórzyłam bez tchu.
- Co się stało? Nie chciałam...
- To nie ma nic wspólnego z tobą - powiedziałam roztrzęsionym głosem. - Zobaczyłam właśnie, kto przyszedł.
- I? - Marcia nadal niczego nie rozumiała.
- To na pewno twój bezimienny, śniady i pięknooki pisarz... Znam go dobrze. Nazywa się Nicholas Drury.
Otworzyła usta.
- Nie! Chcesz powiedzieć...
Skinęłam głową.
- Tak. Mój mąż.
- Ten... śmierdziel?
Zdobyłam się na ponury uśmiech.
- Otóż to. Właśnie. Coś mi się zdaje - dodałam bez przekonania - że nie będziemy się nudzić.
III
CAMASUNARY I
Rzeczywiście, w księdze gości widniał zamaszysty wpis: Nicholas Drury, Londyn, 29 maja 1953 roku. Zagryzając wargi, patrzyłam na niego przez chwilę, a potem mój wzrok padł na sąsiednią stronicę, gdzie czerniły się słowa skreślone bez wątpienia tą samą ręką: Nicholas Drury, Londyn, 28 kwietnia 1953 roku. A więc był tu już miesiąc temu. Z marsową miną wpatrywałam się w księgę. Co mógł robić na Skye? Pewnie szukał pomysłów do nowej książki; trudno przypuszczać, żeby przyjechał po prostu na wakacje. Surowa Szkocja, zamglone wrzosowiska i ludzie w powycieranych tweedach - wszystko razem nie pasowało do Nicholasa. Gdy sięgnęłam po pióro, zauważyłam, że drżą mi ręce. Za nic w świecie nie byłam przygotowana na takie spotkanie ani tym bardziej na „przyjacielską” jowialność, jaką okazywali sobie zazwyczaj eks-małżonkowie w kręgach londyńskiej śmietanki towarzyskiej.
Zanurzyłam pióro w kałamarzu, zawahałam się, w końcu napisałam: Gianetta Brooke, Tench Abbas, Warwickshire. Potem z niemałym trudem zdjęłam obrączkę z palca i wrzuciłam ją do torebki. Czekała mnie jeszcze rozmowa z właścicielem hotelu, majorem Persimmonem, któremu musiałam wyjaśnić, dlaczego pani Drury nieoczekiwanie stała się panną Brooke. Podejrzewałam, że obecność dwóch osób o tym samym nazwisku wywołałaby sporo zamieszania. Marcia obiecała dochować tajemnicy. Nicholas nie wiedział, że cztery lata temu nie wróciłam do panieńskiego nazwiska. Pewnie byłby nieźle zdumiony i zażenowany moim widokiem. Przycisnęłam bibułę do podpisu i zamknęłam księgę. Znałam mego przystojnego i nieobliczalnego męża na tyle, by wiedzieć, iż nie mogę liczyć na to, że zachowa się właściwie.
W tej samej chwili usłyszałam za sobą męski głos:
- Niech skonam, Janet Drury!
Podskoczyłam jak wystraszona kotka i czym prędzej obróciłam głowę w stronę schodzącego ze schodów gościa.
- Alastair! Co za spotkanie! Gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata?
Alastair Braine chwycił mnie za ręce i obdarzył promiennym spojrzeniem. Był ogromnym, nieco kanciastym mężczyzną, o szerokich ramionach, wiecznie zwichrzonej blond czuprynie i rozbrajającym uśmiechu, za którym krył się przenikliwy i ścisły umysł. Ani trochę nie wyglądał na tego, kim był naprawdę - starego wyjadacza w bezlitosnym świecie reklamy.
- Przede wszystkim w Ameryce, trochę w Brazylii i Pakistanie. Wiedziałaś, że pracuję dla „Pergamonu”?
- Tak, mówiłeś mi kiedyś. Kiedy wróciłeś?
- Jakieś półtora miesiąca temu. Dostałem urlop, więc przyjechałem tu z przyjaciółmi na ryby.
- Cieszę się z naszego spotkania - powiedziałam. - Dobrze ci z tą opalenizną.
Wyszczerzył zęby.
- Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie, maleńka. To znaczy... - zreflektował się w porę - też jestem rad, że cię widzę, ale wyglądasz, jeśli tak można powiedzieć, „po londyńsku”. Co się stało z twoją różową cerą? Nick cię tłucze?
Popatrzyłam spod oka, lecz nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
- Hultaj nie zająknął się ani słowem, że do nas dołączysz - dodał wesoło.
- O Boże... - westchnęłam. - Alastair, naprawdę nic nie wiesz? Jesteśmy po rozwodzie.
Osłupiał.
- Po rozwodzie? Od kiedy?
- Ponad cztery lata. Nie słyszałeś o tym?
- Ani słowa. - Potrząsnął głową. - Wciąż byłem poza krajem, a nie cierpię pisania listów... Nick zresztą też nie i stąd... - urwał i świsnął przez zęby. - A niech to... Przykro mi, Janet. Szczerze powiedziawszy, nie jestem specjalnie zaskoczony... Nie masz mi za złe, że tak mówię?
- Ani trochę - odparłam rześkim i dźwięcznym głosem, jakby znajomość z Nicholasem była dla mnie jedynie przelotnym epizodem. - Po prostu się nie udało. Nie ma w tym niczyjej winy; wziął mnie za całkiem inną osobę. Widzisz, w moim zawodzie trzeba udawać twardą i zdecydowaną, choć prawda bywa zupełnie inna.
- Nie jesteś twarda?
- Nie byłam - odpowiedziałam. - Teraz już chyba nieco okrzepłam.
- Trzy lata spędzone u boku kolegi Nicholasa zmieniłyby nawet westalkę - zauważył Alastair. - Kiepsko, Janet. Lecz jeśli mogę spytać, co tu właściwie robisz?
- Tak jak ty, spędzam urlop i czekam, aż minie zamieszanie spowodowane koronacją. Nie miałam zielonego pojęcia, że znajdę tu Nicholasa. Czułam się nieco zmęczona i szukałam spokoju, a znajomi rodziców doradzili mi wyjazd na Skye.
- Spokoju... - zachichotał. - Na moje uszy i bokobrody! I wpadłaś wprost na Nicka!
- Jeszcze nie - mruknęłam posępnie. - Ta przyjemność dopiero przed nami.
- Boże, Boże... - ze skruchą zawołał Alastair, ale zaraz znów poweselał. - Nie rób takiej grobowej miny, dziecinko. Nick cię nie zje. To raczej on powinien się martwić. Pozwolisz, że usiądę przy twoim stole podczas kolacji? Moim znajomym na pewno nie będzie przeszkadzać, jeśli przez chwilę zostaną sami.
- Sprawisz mi wielką radość - powiedziałam z wdzięcznością. - Lecz jak to się stało, że Nicholas ci o nas nie powiedział?
- Rzadko się widujemy. Zbyt jest zajęty podglądaniem folkloru. Pracuje nad nową książką, wciąż gdzieś znika i traktuje hotel jedynie jako bazę. Rzecz jasna pytałem o ciebie, lecz odparł krótko: „Wszystko w porządku. Nadal pracuje dla Hugona. Właśnie przygotowują nowy pokaz”. I tyle.
- Kiedy to było?
- Zaraz po moim przyjeździe. Dziesiątego maja lub coś w tym rodzaju.
- Tak się składa, iż rzeczywiście mieliśmy wówczas pokaz. Skąd o tym wiedział?
- Nie pytaj - z uśmiechem odpowiedział Alastair i odwrócił się, by powitać nadchodzącą parę.
Kobieta była szczupła, smagła i nieco bezbarwna, jeśli nie liczyć pięknych, rozmigotanych złotem, brązowych oczu okolonych długimi rzęsami. Ubrana w prosty kostium w przygnębiającym odcieniu zieleni. Pozbawione połysku włosy i ponuro skrzywione usta dopełniały reszty. Idący obok mężczyzna stanowił jej całkowite przeciwieństwo. Też szczupły, lecz wprost tryskający siłą i życiową energią. Miał ciemnoniebieskie oczy i regularne rysy, choć bruzdy wokół zmysłowych ust wyraźnie mówiły, że nieraz ulegał gwałtownym emocjom.
- Alastair - powiedziałam pospiesznie. - Nazywam się Brooke, nie Drury. Pamiętaj. Mogłoby wydać się dziwne...
- Masz rację. Oooo... - zwrócił się w stronę nowo przybyłych. - Hart, Alma, to jest Gianetta Brooke. Janet, to państwo Corrigan.
Wymruczeliśmy nieco grzeczności. Pani Corrigan nie spuszczała wzroku z mojej sukni. Jej mąż obdarzył mnie przelotnym, choć uważnym spojrzeniem, po czym popatrzył w stronę drzwi, jakby na kogoś czekał.
- Almo, zostawię was dzisiaj samych przy kolacji - usprawiedliwiał się Alastair. - Panna Brooke jest moją starą znajomą i mamy sobie dużo do powiedzenia.
Pani Corrigan nie wyglądała na zbytnio uszczęśliwioną. Przez chwilę miałam wrażenie, że chce mnie zaprosić do wspólnego stołu, lecz potem zrozumiałam, że rozważała po prostu, co będzie mniejszym złem: dopuszczenie obcej kobiety w pobliże męża czy choćby krótkotrwała utrata przyjaciela. Wyglądało na to, że często musi się borykać z podobnym problemem. Zrobiło mi się jej żal. W czasie gdy Alastair radośnie paplał o niczym, rzuciłam okiem na Hartleya Corrigana. Dostrzegłam wyraz jego twarzy, gdy w drzwiach klubu pojawiła się Marcia Maling spowita w wonny obłok chanel numer pięć. Szczerze współczułam Almie Corrigan. Nie potrafiła się bronić. Po prostu stała, zgaszona, niema i urażona, a Marcia ze swym radosnym: „Jak tam dzisiejszy połów, kochani?” zdominowała całe towarzystwo. Pozornie nie wyróżniała nikogo, lecz po pewnej chwili zauważyłam - słuchając jednym uchem jakiejś banalnej opowieści wędkarskiej - że niczym doświadczona suka szkolona na owczych pastwiskach oddzieliła Hartleya od reszty stada. Gwoli prawdy, wysoki Irlandczyk nie stawiał zbytniego oporu. Jasne się stało, że ci dwoje woleliby być teraz sami.
Nie chciałam patrzeć na Almę, więc odwróciłam głowę. Podświadomie czekałam na uderzenie gongu. Klub zapełnił się ludźmi; przybyli chyba wszyscy wymienieni przez Marcie. Cowdray-Simpsonowie opiekowali się starszą siwą damą z aparatem słuchowym w uchu, w kącie siedziały z lekka znudzone dwie dziwnie dobrane nauczycielki, a mój chwilowy towarzysz podróży, Roderick Grant, z zapałem omawiał wskazania barometru z jakimś barczystym jegomościem - prawdopodobnie z Ronaldem Beagle'em. Jedynie Hubert Hay, okrąglutki i wbity w żółciutką kurtkę, siedział samotnie, pogrążony w lekturze gazety.
Jako ostatni na szczycie schodów pojawił się Nicholas. Powiódł wzrokiem po zgromadzeniu.
Zobaczył mnie niemal od razu. Zawahał się, po czym zbiegł z ostatnich stopni i ruszył w moją stronę.
- Alastair - syknęłam przez zęby, wściekła, że nagle zaschło mi w gardle.
Alastair odwrócił się, zobaczył Nicholasa i gładko jak olimpijski pływak przejął kontrolę nad sytuacją.
- Cześć, Nick! - zawołał beztrosko. - Spójrz, kto zawitał... Pamiętasz Janet Brooke?
Lekko przeciągnął ostatnie słowo. Czarne brwi Nicholasa powędrowały dobry cal w górę, a w oczach zamigotały dziwne iskierki.
- Oczywiście. Witaj, Gianetto. Co słychać?
Nagle uświadomiłam sobie z całą ostrością, że był jedynym człowiekiem, który nie skracał mojego imienia. Z niemałym wysiłkiem spojrzałam mu w oczy i powiedziałam spokojnie:
- Wszystko po staremu. A u ciebie?
- Nieźle, nieźle... Przyjechałaś na wakacje?
- Na krótki urlop. Hugo dał mi wolne...
Najgorsze minęło. Chwila, której najbardziej się obawiałam, odeszła w przeszłość, wciśnięta w gąszcz kurtuazji i konwencjonalnych pozdrowień, jakie nagle okazały się niezwykle skuteczną osłoną, na wzór pancerza chroniącą nagie nerwy. Z ulgą wróciłam do grupy, gdzie rej wciąż wodziła Marcia Maling. Rozmawiała z Hartleyem Corriganem, lecz spod rzęs uważnie obserwowała Nicholasa. W końcu zwróciła się do mnie:
- Jeszcze jeden twój stary przyjaciel, kochanie?
Pytanie zabrzmiało tak niewinnie i naturalnie, że przez moment zapomniałam, że jest aktorką, i wlepiłam w nią zdumione spojrzenie. Dopiero gdy zobaczyłam rozbawienie w jej oczach, wróciła mi przytomność umysłu.
- Tak... właśnie. Wygląda na to, że Londyn jest bliżej, niż przypuszczałam. Nick, pozwól, że ci przedstawię miss Maling. Marcie Maling. Marcia, to jest Nicholas Drury.
- Ten Nicholas Drury? - zagruchała Marcia głębokim, uwodzicielskim tonem.
Emanowała tak silną zmysłowością, że każdy śmiertelnik powinien wyparować, niczym trafiony promieniem z blastera, lecz Nicholas niewzruszenie pozostał na miejscu. Ba, nawet z lekka znudzonym tonem wymamrotał jakiś komplement. Wiedziałam, że zauważył skrywaną wesołość Marcii. Zawsze był bystry. Potem głos zabrał Hartley Corrigan i zanim się spostrzegliśmy, już całe towarzystwo mówiło o rybach. No... przynajmniej mężczyźni. Marcia spoglądała na Hartleya Corrigana, Alma Corrigan obserwowała Marcie, a ja ukradkiem patrzyłam na Nicholasa.
Zmienił się przez ostatnie cztery lata. Skończył trzydziesty szósty rok życia, lecz wyglądał starzej. Schudł I choć nadal trzymał się prosto, wciąż prężył ramiona, jakby chciał zrzucić niewidzialny ciężar. Miał zmęczone spojrzenie i mocno napiętą skórę na policzkach tuż pod oczami. Zastanawiałam się, co mogło być przyczyną takiego stanu rzeczy. Na pewno nie praca nad nową książką, choć zdarzały się chwile, gdy napisanie choćby jednego zdania kosztowało go sporo wysiłku. Nie... Znałam go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że chodzi o co innego, coś, co go przytłaczało z niespotykaną siłą. Mogłam sobie tylko pogratulować, że tym razem ominą mnie jego humory.
Właśnie zabrzmiał donośny dźwięk gongu. Zadowolona, że nie mam większych zmartwień niż troska o własny żołądek, dołączyłam do reszty gości i weszliśmy do jadalni.
IV
SPÓR
Po kolacji stało się jasne, że nie ja jedna znalazłam się w niezręcznej sytuacji wśród dziwnie dobranych gości hotelu w Camasunary. I nie była to tylko gra wyobraźni. Tłumione namiętności wzbierały ze wzmożoną siłą, choć początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że mogą się przerodzić w coś naprawdę groźnego.
Zanim wstałam od stołu i wróciłam do holu, utworzyły się już nowe grupki i jak to bywa w małych wiejskich zajazdach, niemal wszyscy o czymś zawzięcie dyskutowali. Zauważyłam z cierpkim rozbawieniem, że Marcia opuściła Corriganów i usiadła obok Nicholasa. Moim zdaniem postąpiła słusznie. Skoro nie potrafiła się opanować na widok przystojnego mężczyzny, to przynajmniej zostawiła w spokoju Hartleya. Lepiej, że zajęła się Nicholasem; ten umiał o siebie zadbać.
Alastair znalazł mi w kącie wolny fotel, potem przeprosił i zniknął w kuchni, żeby popatrzeć, jak ważą i oprawiają łososia, którego dziś złowił. Corrigan wstał bez słowa, nawet nie spojrzał na żonę, i także wyszedł. Alma siedziała pochylona, bez końca mieszając kawę.
- Napije się pani? Czarną czy ze śmietanką?
Uniosłam głowę i napotkałam jasne spojrzenie młodszej nauczycielki, która stanęła przede mną, trzymając w dłoniach dwa kubki. Miała na sobie sukienkę koloru wytrawnej sherry z wpiętą broszką z górskiego kryształu. Tak wyszukana barwa nie powinna do niej pasować, a jednak wyglądała zadziwiająco dobrze. Przypominała śliczną małą dziewczynkę przebraną w rzeczy starszej siostry. Świeża uroda przydawała jej niewinności.
- Czarną - odpowiedziałam. - Bardzo dziękuję. Ale dlaczego bawisz się w kelnerkę?
Wręczyła mi kubek.
- Samoobsługa. Wnoszą kawę na dużej tacy, a dalej martwcie się sami. Dopiero pani przyjechała, prawda?
- Tuż przed kolacją. - Wskazałam na sąsiedni fotel. - Usiądź na chwilę. Kompan porzucił mnie dla jakiejś ryby.
Zawahała się lekko i rzuciła spłoszone spojrzenie w drugi koniec pokoju, gdzie siedziała jej towarzyszka, pogrążona w lekturze kolorowego magazynu. Potem ostrożnie przycupnęła na brzeżku fotela, jakby w każdej chwili miała się zerwać do lotu.
- Ryby faktycznie, mają swoje sposoby - przyznała. - Przy okazji, jestem Roberta Symes.
- Gianetta Brooke. Rozumiem, że nie łowisz?
- Nie. Chodzimy po górach. Ja i Marion... to znaczy, Marion Bradford. Tam siedzi. Próbujemy się wspinać, czy coś w tym rodzaju.
- Co znaczy „coś w tym rodzaju”? - zapytałam, z trudem panując nad wesołością.
Otaczające nas góry nie wyglądały na takie, na których dałoby się uprawiać „coś w rodzaju” wspinaczki.
- Cóż... Marion ma sporo doświadczenia, a ja wcale, więc nasze wyprawy przypominają bardziej pełzanie. Wiem, że to tylko półśrodki, ale - popatrzyła na mnie z przejęciem - chcę się uczyć. Chcę być tak dobra jak pan Beagle i zdobyć wszystkie szczyty Cuillinu, łącznie z niedostępnym Pinnacle!
- Herezje - rozległ się obok czyjś głos.
Roderick Grant z kubkiem w ręku przeszedł przez pokój i stanął tuż przy nas. Roberta spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami.
- Herezje? Pan to mówi? Dlaczego?
Odwrócił się i szerokim zamachem ramienia wskazał widoczną z okien panoramę.
- Spójrzcie - powiedział. - Spójrzcie. Trzydzieści milionów lat temu wybiły się Bóg wie skąd, by pod działaniem wichru, lodu i sztormów przybrać obecne kształty, które na co dzień służą wam za teren wędrówek. Stały tu przez niezliczone stulecia. Te same skały, ten sam ocean, te same wiatry. Ty żyjesz nędzne dwadzieścia lat i ośmielasz się mówić o nich jak o spróchniałych...
- Zębach? - dokończyła Roberta i zachichotała. - Wiem, o co panu chodzi. Na widok gór zaczynamy się zastanawiać nad własnym kruchym losem. A przecież z drugiej strony to wspaniałe wyzwanie! Zwykły człowiek... więcej, zwykła kobieta może postawić stopę na uśpionych olbrzymach czasu, może wspiąć się na...
- Everest!
Donośny okrzyk pułkownika Cowdray-Simpsona spowodował, że podskoczyłam w fotelu, a Roberta ponownie zaniosła się śmiechem. Szeroko rozpostarta stronica „Timesa” z szelestem opadła o kilka cali, stary weteran zaś zerknął na Nicholasa, który siedział najbliżej radia.
- Drury, włącz pan odbiornik! Posłuchamy, jak im tam idzie.
Nicholas spełnił polecenie. Dziennik dobiegał końca. Szczęśliwie ominęliśmy doniesienia o konferencjach, strajkach, zbrojeniach atomowych i pogróżkach ze strony Rosjan. Usłyszeliśmy w zamian, kto zasiądzie w katedrze westminsterskiej, kto przejdzie pod łukiem w Mail i jak na trzy dni przed koronacją wyglądają ulice wypełnione rozgorączkowanym tłumem. Ani słowa o Evereście.
Nicholas wyłączył radio.
- Na pewno im się uda - powiedział.
- Ekscytujące, prawda? - dodała wyraźnie ukontentowana Marcia.
- Wspaniały wyczyn - stwierdził pułkownik Cowdray-Simpson. - Zasłużyli na odrobinę szczęścia. A co pan o tym sądzi, Beagle? Jak tam prognoza pogody?
- Nastraja optymistycznie. - Beagle czuł się nieswojo, że przyszło mu zabrać głos w obecności tak wielu osób. Przypomniałam sobie, że ten mały, niepozorny człowieczek brał udział w poprzedniej próbie zdobycia najwyższej góry świata. Teraz jednak niechętnie wypowiadał się na jej temat. Wyjął z kieszeni fajkę i pospiesznie skierował rozmowę na inne tory. - Pewnie mają tam lepsze warunki, niż my tutaj. Niebo wygląda marnie. Będzie deszcz.
- Dobra pora na udany połów - łagodnie odparła pani Cowdray-Simpson, lecz Roberta jęknęła:
- O nie! Jutro chciałam zacząć prawdziwą wspinaczkę!
- Wciąż masz zamiar zdobywać Cuillin? - spytał Grant.
- Jasne!
- A od czego zaczniesz?
- Nie wiem. Takie sprawy zostawiam Marion.
- Garsven nie jest zbyt trudny - powiedział ktoś półgłosem; chyba Alma Corrigan. - Tam gdzie kończy się Coruisk...
- Na pierwszą wspinaczkę najlepsze byłyby Brauch na Frithe i Sgurr na Banachdich, gdyby wznosiły się nieco bliżej - wtrąciła Marion Bradford. - Garsven jest w zasięgu ręki, lecz na jego stokach wieje nudą.
Mówiła matowym, nie znoszącym sprzeciwu głosem, jakby chciała w ten sposób podkreślić pogardę dla otoczenia. Alma z zaciśniętymi ustami wyprostowała się w fotelu.
- Ależ Marion, moim zdaniem pani Corrigan ma rację - pospieszyła jej z pomocą zaczerwieniona Roberta. - Trasa wydaje się łatwa i ten wspaniały widok...
- Z każdego szczytu Cuillinu będziesz miała wspaniały widok - karcącym tonem odpowiedziała Marion.
- Była pani na wszystkich? - uprzejmie spytał Roderick.
- Jeśli jest pan ciekaw, czy wiem, o czym mówię, to odpowiedź brzmi „tak”.
Zapadła nieprzyjemna cisza, a ja zaczęłam się zastanawiać, co skłania niektórych ludzi do podobnego zachowania. Cowdray-Simpsonowie wrócili do rozwiązywania krzyżówki w „Timesie”, Grant z niewzruszonym spokojem zapalił papierosa. Nicholas wyglądał na znudzonego, co znaczyło, że w głębi ducha się wścieka, a Marcia łobuzersko mrugnęła do mnie i zagadała coś do niego. Wykrzywił usta. Roberta siedziała w milczeniu, czerwona jak burak i nieszczęśliwa. Przed chwilą otrzymała ciekawą lekcję życia.
Wówczas odezwał się Hubert Hay, zupełnie ignorując opryskliwe uwagi Marion i przerwę w konwersacji. Prawdziwe sorbo - pomyślałam z rozbawieniem.
- Na twoim miejscu - powiedział wesoło do Roberty - wybrałbym się od razu na Bad Step. Zaczekaj na przypływ, a wówczas nie skręcisz karku, jeśli spadniesz. Możesz najwyżej utonąć, lecz to ponoć lepszy rodzaj śmierci.
Miał zadziwiająco dźwięczny, wysoki głos, co w połączeniu z jego niecodziennym wyglądem dawało komiczny efekt. Roberta wy buchnęła śmiechem.
- Umiem pływać.
- Z plecakiem i w podkutych butach?
- O nie!
- Co to takiego ów Bad Step? - spytałam.
Hay wskazał okno wychodzące na zachód.
- Widzi pani to wzgórze za ujściem rzeki, między nami a masywem Cuillinu?
- Tak.
- To Sgurr na Stri. Jęzor lądu wchodzący w zatokę u podnóży Garsvenu. Niezły skrót dla tych, co lubią pełzać. Lecz jeśli iść wzdłuż wybrzeża aż do Loch Coruisk i Cuillinu, trzeba po drodze minąć Bad Step.
- Okropna nazwa. Coś w rodzaju Lovers' Leap?
- Skądże. Zwykły kawał gabro sterczący pod ostrym kątem. Około sześćdziesięciu stopni...
- Nawet nie tyle - wtrącił Roderick Grant.
- Naprawdę? Pan wie lepiej. W każdym razie wystaje nad morze i jedyna droga wiedzie wąską szczeliną, gdzie można porządnie zaprzeć się pazurami.
- Pazurami? - ze zgrozą spytała Marcia. - Boże miłosierny! To znaczy, że trzeba chodzić na czworakach?
- Nie, droga pani - uśmiechnął się Nicholas. - Pan Hay miał zapewne na myśli ćwieki na podeszwach.
- To mi się właśnie podoba! - z zapałem oświadczyła Roberta. - Poza tym kto by się bał kąpieli? Chodźmy tamtędy, Marion. Wrócimy przez Sgurr na Stri.
- Ja zdecyduję, dokąd pójdziemy - padła oschła odpowiedź. - Już zresztą wybrałam. Blaven.
Wśród zebranych zapanowało głuche milczenie. Uniosłam głowę. Więc nie myliłam się sądząc, że ta nazwa wywołuje gwałtowne emocje. Najlepszy dowód miałam przed sobą. W głosie Marion wyraźnie brzmiała nuta przekory. Zanim zaczęła mówić, wiedziała, jaka będzie reakcja.
Pierwszy odezwał się Ronald Beagle.
- Czy to naprawdę... eeee... rozsądne, panno Bradford? Zwłaszcza dla nowicjuszy...
- Od tej strony droga jest łatwa - odparła krótko.
- Tak... owszem. Ale przy złej pogodzie...
- Trochę deszczu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Poza tym nie będziemy szły w mgłę. Nie jestem szalona.
Beagle umilkł. Nikt poza nim nie kwapił się zabrać głosu, tylko Nicholas wiercił się niespokojnie w fotelu. Ciekawa byłam, czy podobnie jak ja wyczuł niesłychane napięcie, którego nie usprawiedliwiało nawet zachowanie Marion.
W końcu sama winowajczyni musiała coś pojąć, gdyż energicznym ruchem zdusiła niedopałek i wstała.
- Czas wreszcie, żeby ktoś zdjął złą sławę z tej przeklętej góry - rzuciła twardym, agresywnym tonem i popatrzyła na Robertę. - Idziesz?
Wyszła do holu. Roberta zerknęła na mnie z niepewnym uśmiechem i ruszyła do drzwi. Przez chwilę chciałam ją zatrzymać, ale potem doszłam do wniosku, że lepiej nie dolewać oliwy do ognia. Tylko skinęłam głową na pożegnanie.
Nastąpiła niezręczna przerwa, gdyż wszyscy mieli ogromną ochotę poplotkować na temat Marion, a oczywiście nie mogli. Jedynie Marcia, której obce były podobne zahamowania, wypaliła:
- No proszę! Moim zdaniem...
Pułkownik Cowdray-Simpson chrząknął z wyraźnym pośpiechem i podniesionym głosem zwrócił się do Ronalda:
- A dokąd pan się jutro wybierze, Beagle?
- Wszystko zależy od pogody. Chciałem powędrować na Sgurr nan Gillean, lecz sądzę...
Wstałam. Usłyszałam już wystarczająco dużo, a wciąż czułam w kościach trudy podróży. Jeśli Murdo i Beagle mieli rację, ranek zapowiadał się raczej deszczowo, więc równie dobrze już teraz mogłam się wybrać na mały spacer. Odstawiłam kubek na tacę i w tej samej chwili zauważyłam, że Nicholas także podniósł się z fotela. Szedł w moją stronę. Najwyraźniej zamierzał mnie odprowadzić albo porozmawiać, a ja nie byłam przygotowana na takie tête-à-tête. Szybko spojrzałam na najbliżej siedzącą kobietę. To znaczy na Almę Corrigan.
- Zamierzam się przejść - powiedziałam - a nie zdążyłam poznać okolicy. Zechce mi pani towarzyszyć?
Przez moment wyglądała na mile zaskoczoną, lecz szybko posmutniała i pokręciła głową.
- Proszę wybaczyć - odrzekła łagodnie. - Jestem już nieco zmęczona. Cały dzień spędziliśmy poza hotelem.
Nie potrzebowała lepszej wymówki, gdyż przed kolacją przyznała mi się, że kilka ładnych godzin przesiedziała na głazie, a w tym czasie jej mąż moczył wędkę w Strath na Creitheach.
- Oczywiście. - Poczułam się głupio. - Może następnym razem.
Odwróciłam się i niemal wpadłam na Rodericka Granta.
- Jeśli pani pozwoli... - zaczął nieśmiało. - Znam malowniczy szlak nad jezioro. Chętnie posłużę za przewodnika, chyba że woli pani iść sama...
- Ależ skądże - uspokoiłam go prędko.
Ledwie Grant zaczął mówić, Nicholas stanął w pół kroku i zrobił marsową minę.
- Bardzo dziękuję - powiedziałam z uśmiechem do Rodericka. - We dwójkę zawsze raźniej.
Nicholas ani drgnął. Minęłam go w drodze do drzwi. Przez pełne trzy sekundy twardym wzrokiem patrzył mi prosto w oczy, potem wykrzywił usta w uśmiechu i wrócił do Marcii.
Poszłam po płaszcz.
V
LOCH NA CREITHEACH
Latem o wpół do dziewiątej zmierzch na Hebrydach dopiero zapadał. Owszem, w porównaniu z cudownym blaskiem południa dało się zauważyć coś na kształt cienia mącącego czyste barwy piasku, skał i trawy, jednak bardziej przypominało to cienką, błękitną pajęczynę niż prawdziwe nadejście mroku. Nawet noc była jedynie przyprószonym odbiciem dnia, srebrnym strumieniem, chłodzącym rozgrzany złotem wieczór.
Wieczór był bardzo cichy i choć nad nami, na południowym wschodzie, gromadziły się ciężkie deszczowe chmury, reszta nieba pozostawała przejrzysta. Nad grzbietem Sgurr na Stri, gdzieś za postrzępionymi wierzchołkami Cuillinu, nadal połyskiwały ciepłe promienie słońca. Tylko długi, podświetlony od spodu obłok szkarłatną linią przecinał potok światła.
Poszliśmy w stronę północnej części doliny. Niska trawa tłumiła nasze kroki. Płaska łąka ciągnęła się jakieś pół mili, potem zaczynały się głazy, uskoki i pagórki znaczące podnóże Blavenu. Największy z nich, gęsto pokryty wrzosem, leżał wprost przed nami, blokując dalszą drogę. Sięgał południowego krańca jeziora. Po lewej wiła się rzeka, od wschodu wyrastał mur skalny, łączący wzgórze z Blavenem.
- Nie ma ścieżki wzdłuż brzegu? - spytałam.
- Jest, lecz jeśli chce pani wejść na An't Srón - Roderick wskazał przed siebie - skąd rozciąga się widok na jezioro, radzę trzymać się zbocza Blavenu. Nieco dalej, w pobliżu rzeki, są niezbyt przyjemne moczary.
- Zdradliwe czy po prostu wilgotne?
- Jedno i drugie. Nie wiem, czy zdołałyby wchłonąć człowieka, ale grunt jest mocno rozmiękły, trzęsie się na wszystkie strony i gdy postać przez chwilę w jednym miejscu, stopy zaczynają pomału grzęznąć. Sarny obchodzą ten obszar z daleka.
Wzdrygnęłam się.
- Więc postąpimy za ich przykładem - oświadczyłam stanowczo. - Chyba powinnam być wdzięczna, że wyszedł pan ze mną.
- To był klasyczny akt samolubstwa - odparł ze śmiechem. - Jeśli ktoś pała miłością do przyrody, nie może tracić okazji, by w pełni zaprezentować jej piękno. Uznałem za obowiązek być pani przewodnikiem. To najwspanialszy zakątek świata.
- Ta dolina, Skye czy cały archipelag?
- Ten fragment wyspy. - Ręce trzymał głęboko ukryte w kieszeniach, lecz musnął wzrokiem odległe szczyty i górujący nad doliną niebieski stok Blavenu. - Ten tutaj.
- To pańskie rodzinne strony?
- Nie - potrząsnął głową. - Urodziłem się w całkiem innych górach. Mój ojciec był pastorem w maleńkiej plebanii w Cairngorms, a mieszkaliśmy w wiosce hen, tam, skąd przychodzi północny wiatr. Auchletchie, u stóp Bheinna' Bhiiird. Słyszała pani o takim miejscu?
- Niestety, nie.
Uśmiechnął się.
- Nie spotkałem dotąd nikogo, kto by słyszał... Tam nauczyłem się kochać góry! Nie miałem matki. Ojciec był wciąż zajęty, odległy... Droga do szkoły ciągnęła się całymi milami, więc najczęściej biegałem samopas po skałach.
- Musiał pan być bardzo samotnym dzieckiem.
- Być może. Nie pamiętam. Nie odczuwałem samotności. - Znów się uśmiechnął. - Do czasu, aż umierający wujek zostawił nam sporo pieniędzy. Ojciec kazał mi włożyć buty i wysłał mnie do szkoły, bym nabrał nieco ogłady.
- Okropność.
- Nienawidziłem wszystkiego, co się z tym wiązało. Zwłaszcza butów.
- A teraz poświęcił się pan wspinaczce?
- Tak jakby. Co prawda sporo podróżuję, ale w maju lub w czerwcu z reguły trafiam tutaj. To najwspanialsze góry na całym zachodzie, chociaż - rzucił szybkie spojrzenie przez ramię - nasz serdeczny druh Beagle słusznie obawiał się złej pogody. Jutro na pewno będzie padać, a gdy Cuillin pochwyci deszcz i burzę, nie chce ich łatwo oddać.
- A niech to... - jęknęłam. - Już się cieszyłam myślą o codziennych spacerach. Zaczynam rozumieć, dlaczego inni wciąż przesiadują na rybach. To rodzaj samoobrony.
- Bardzo możliwe. Proszę teraz patrzeć pod nogi. Przy takim świetle nietrudno się potknąć.
Doszliśmy do stóp wzgórza zwanego An't Srón i zaczęliśmy się wspinać po pochyłym wrzosowisku. W pobliżu zerwała się pardwa i z głośnym łopotem skrzydeł, skrzecząc z oburzeniem, zapadła gdzieś nad rzeką. Robiło się coraz ciemniej. Blaven wyglądał niczym ogromna chmura zwiastująca burzę, a nad nim zawisł biały duch księżyca wchodzącego w trzecią kwadrę.
Roderick Grant zwolnił kroku i z namysłem spojrzał na poszarpane skały podtrzymujące niebo.
- Ciekaw jestem, czy te dwie wariatki naprawdę zechcą się wspinać.
- To trudna trasa?
- Nie, pod warunkiem, że ktoś wie, czego szukać. Najłatwiej iść od południa, choć i tam są paskudne miejsca.
- Panna Bradford wyraźnie stwierdziła, że da sobie radę. Wykrzywił usta w wątłym uśmiechu.
- Prawda? Niewiele możemy zdziałać w tej sprawie.
- Właśnie.
Pokonaliśmy już ponad połowę zbocza. Stok stawał się coraz twardszy i bardziej stromy.
- Panie Grant... - zająknęłam się lekko.
- Tak?
- Co panna Bradford rozumiała przez to, że Blaven przynosi pecha? - spytałam po krótkim wahaniu. - O co w tym wszystkim chodzi?
Stanął i spojrzał mi prosto w twarz. Nie zdołał ukryć zaskoczenia.
- O co chodzi? - powtórzył machinalnie.
- Właśnie. Dlaczego na dźwięk tej nazwy każdy nabiera wody w usta? Na pewno się nie mylę. Co się dzieje z ludźmi w hotelu? A może pan nie zauważył...
- Naprawdę pani nie wie?
- Jasne, że nie wiem! - krzyknęłam zirytowana. - Dopiero przyjechałam, ale wciąż mam wrażenie, że przyszło mi uczestniczyć w pierwszym akcie jakiegoś kiepskiego dramatu!
- Dramat to dobre określenie - odparł Roderick. - Tyle tylko, że pierwszy akt już dawno dobiegł końca, a wciąż nie widać rozwiązania. - Urwał i popatrzył na mnie przez zasłonę gęstniejącego zmierzchu. - Paskudna sprawa - powiedział. - Najpaskudniejsza z możliwych. Morderstwo.
Zachłysnęłam się haustem powietrza.
- Morderstwo?
Grant skinął głową. W tym oświetleniu jego niebieskie oczy stały się niemal ciemne pod mocno ściągniętymi brwiami.
- To było dwa i pół tygodnia temu. Trzynastego maja. Na zboczu Blavenu odnaleziono ciało miejscowej dziewczyny.
- Rozumiem... - Z niedowierzaniem uniosłam wzrok na olbrzymią skalną masę. Zadrżałam. - Chodźmy dalej - zaproponowałam po chwili. - Jeśli nie sprawi to panu różnicy, proszę mi o tym opowiedzieć.
Przysiedliśmy na dużym głazie i zapaliliśmy. Daleko w dole wciśnięte w purpurową nieckę Loch na Creitheach połyskiwało niczym polerowane srebro. Dwie kaczki przeleciały nisko nad wodą, nieomal muskając skrzydłami własne odbicia.
- Kim była ta dziewczyna? - spytałam. - I kto to zrobił?
Grant odpowiedział najpierw na drugie pytanie.
- Nie złapano mordercy. Właśnie dlatego mówiłem, że to paskudna sprawa. Policja... - Zerknął ponuro na trzymanego papierosa. - Będzie lepiej, jak zacznę od początku, dobrze?
- Proszę.
- Dziewczyna nazywała się Heather Macrae. Jej ojciec jest rolnikiem, ale od czasu do czasu, zwłaszcza latem, najmował się do pomocy świeżo przybyłym turystom. Pewnie go pani pozna; jego zagroda znajduje się jakieś trzy, cztery mile w górę Strath na Creitheach. rzeki wpadającej do jeziora... Wyglądało na to, że Heather „dotrzymywała towarzystwa” wiejskiemu chłopakowi, który nazywa się Jamesy Farlane, więc nikt się specjalnie nie martwił, gdy dłużej pozostawała za domem w ciepłe wiosenne wieczory.
- Nie on ją zabił?
- Twierdzi, że nie - odparł Roderick. - Głośno i wyraźnie. Ale, rzecz jasna, mógł to zrobić.
- A jeśli nie on, to kto?
- Zeznał, że się kłócili. Mówił o tym całkiem otwarcie. Heather zaczęła go unikać, a kiedy w końcu zmusił ją do rozmowy, oświadczyła mu wprost, że znalazła sobie lepszego adoratora. Dżentelmena. - Zerknął w moją stronę. - Z hotelu.
- Nie...
- Tak.
- Ale... to przecież nie znaczy, że ów człowiek dopuścił się...
- Zbrodni? Nie, choć trzeba wziąć pod uwagę i tę możliwość. Pod warunkiem, że istniał. Jak dotąd, mamy tylko zeznanie Farlane'a. Wiemy, że trzynastego maja Heather wyszła z domu „na randkę”. Tak powiedziała rodzicom.
- I... na Blavenie?
- Ta część historii nie należy do zbyt przyjemnych - odparł posępnie - ale ją pani opowiem. Koło północy nad Loch Scavaig zjawiło się kilku mężczyzn. Przypuszczam, że wybrali się na nielegalny połów troci. Zobaczyli wielkie ognisko płonące mniej więcej w połowie zbocza. Zdziwiło ich to, lecz doszli do wniosku, że nie ma powodów do niepokoju. Ogień nie mógł się przecież rozprzestrzenić po litej skale. Zajęci własną robotą, sporadycznie zerkali w stronę tajemniczej łuny. Jeden z nich, wyposażony w lornetkę, powiedział później, że dostrzegł potężny słup ognia, niczym z sobótki, lecz duży odprysk skalny przesłaniał mu widok tego, co działo się wokół.
Roderick przerwał na chwilę.
- W końcu ich to zaciekawiło. Kto, u licha, mógł palić ognisko tak wysoko? I po co? Rhodri MacDowell zeznał w śledztwie, że w końcu zaczęli się denerwować. Strzelające w niebo płomienie miały w sobie coś niesamowitego. Może ubarwił swoją opowieść, nie wiem. Kiedy ten od lornetki zawołał, że widzi ciemną postać na tle poświaty, postanowili to sprawdzić. - Smutno popatrzył na połyskującą taflę jeziora. - Rzecz jasna, nim dotarli na miejsce, ogień już wygasł i tylko smuga dymu liżąca skały wskazywała im drogę. Po niezbyt trudnej wędrówce znaleźli szeroką półkę pokrytą zwęglonymi resztkami drewna, brzozowych liści i wrzosu. Wyglądało na to, że ktoś specjalnie rozsypał popiół po całej okolicy. Na środku poczerniałej ścieżki leżały zwłoki Heather. - Mocno zaciągnął się dymem z papierosa. - Nawet nie była bardzo spalona - powiedział bezbarwnym głosem. - Musiała już nie żyć, gdy zabójca zawlókł ją do ogniska. Twarz i dłonie miała wysmarowane sadzą i poderżnięte gardło.
- O mój Boże - jęknęłam.
- Była ubrana - ciągnął Roderick. - Spoczywała na plecach z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Najdziwniejsze, że zdjęto jej buty i całą biżuterię.
- Biżuterię? - spytałam z osłupieniem. - Ależ na miłość boską...
- Nic nie zginęło - zapewnił prędko. - Zresztą nie miała niczego wartościowego. Buty, skórzany pasek i różne drobiazgi leżały starannie ułożone na skraju skalnej półki. Pierścionek, tania bransoletka, broszka, kolczyki... nawet dwie spinki do włosów. Dziwne, prawda?
Ja jednak myślałam o czymś innym.
- Biedna mała... wystroiła się jak na święto. Dla niego. Spojrzał na mnie spod oka.
- To szczególnie przykre, prawda?
- Tak. - Musnęłam wzrokiem górującą nad nami południową krawędź Blavenu. - A co z policją? Bardziej podejrzewa Farlane'a, czy „dżentelmena” z hotelu?
Roderick wzruszył ramionami i rozgniótł niedopałek na skale.
- Bóg wie. Od tamtej pory wciąż przyjeżdżają i zadają różne pytania. Prowadzą dyskretne, lecz szczegółowe śledztwo. Teraz już pani rozumie, czemu wszyscy są podenerwowani?
- Owszem - odpowiedziałam smętnie. - Choć dziwi mnie, że major Persimmon nie zająknął się ani słowem na ten temat, kiedy robiłam rezerwację. Pewnie bym wówczas nie przyjechała.
- To oczywiste - odparł. - Lecz nasz Bill... to znaczy Persimmon wychodzi z założenia, że Jamesy gada bzdury, aby uchronić własną skórę, i że cała sprawa nie ma nic wspólnego z hotelem. Najgorszy etap dochodzenia już minął, policja zachowuje pełną dyskrecję, więc nie można od niego wymagać, by porzucił interes tuż przed właściwym początkiem sezonu.
- Pewnie nie.
Zdeptałam niedopałek i wstałam. Roderick także podniósł się z miejsca. Popatrzył na mnie.
- Mam nadzieję, że nie popsułem pani wieczoru. - Zabrzmiało to niezbyt zręcznie.
- Skądże - mruknęłam. - Nic się nie stało. Tylko pewna dziewczyna włożyła najlepsze ciuchy i poszła w góry na spotkanie śmierci... - Zagryzłam usta i kopnęłam kępkę wrzosu. Potem uniosłam głowę i spojrzałam Grantowi prosto w oczy.
- Niech mi pan powie... który z „dżentelmenów” przebywał w hotelu trzynastego maja?
Niebieskie oczy patrzyły na mnie z niezmąconym spokojem.
- Wszyscy, którzy są teraz - odparł beznamiętnie. - Z wyjątkiem szofera miss Maling.
- A który z was - brnęłam dalej, choć czułam się głupio i nieszczęśliwie - ma alibi?
- Z tego, co wiem, żaden. - Nic w jego głosie nie wskazywało, że świadom jest sytuacji, która nadawała sprawie całkiem nowy, straszliwy wymiar. - Dwaj chłopcy z trójki obozującej nad rzeką przysięgają, że byli razem. Trzeci nie. Pułkownik Cowdray-Simpson i Bill Persimmon przywołują świadectwo żon, co jak wiadomo, nie jest wystarczającym dowodem. Corrigan i Braine łowili w Loch an Athain.
- O północy?
- Wielu tak robi. O tej porze roku jest dość jasno.
- Więc mogli się widzieć?
- Nie. Tuż po jedenastej każdy z nich zajął własne łowisko i do hotelu wrócili oddzielnie. Pani Corrigan twierdzi, że Hartley zjawił się w pokoju dobrze przed północą.
Szczególny ton tej wypowiedzi sprawił, że szybko uniosłam głowę.
- Nie wierzy jej pan?
- Tego nie powiedziałem. Myślę tylko, że musiał dobrze wyciągać nogi, by zdążyć do Camasunary w tak krótkim czasie. Loch an Athain leży ponad milę za Creitheach, a szlak nie zalicza się do najłatwiejszych.
- Jak dostał się do hotelu?
- Drzwi są zawsze otwarte.
- Miło - zauważyłam. - A pan Hay?
- W łóżku. Alibi trudne do podważenia.
- Jak i udowodnienia.
- Zgadza się. Ze mną było tak samo.
- Przepraszam. - Nagle poczułam się całkiem bezradna. - To... ponad moje siły. Nie mogę uwierzyć... a z drugiej strony zadaję masę pytań, jakby był pan Podejrzanym Numer Jeden. Naprawdę przepraszam.
- Nie szkodzi. - Uśmiechnął się. - W końcu to także pani sprawa, jeśli zamierza pani tu zostać. Wszak musi pani wiedzieć, komu można zaufać.
Przytknęłam dłoń do policzka.
- Boże... - jęknęłam. - Chyba tak. Nie... nie pomyślałam o tym...
- A ja postąpiłem głupio, że zacząłem mówić, zanim znaleźliśmy się na powrót w hotelu - oświadczył wyraźnie skruszony Roderick. - Chodźmy. - Wziął mnie pod rękę i pomógł przejść przez usianą kamieniami połać trawy. - Trzeba wracać. Mimo wszystko mogę być Podejrzanym Numer Jeden. Tędy. Ta ścieżka prowadzi na grań. Stamtąd zaczniemy schodzić.
Z mocno bijącym sercem poszłam za nim. Noc stawała się coraz ciemniejsza. Jaśniejąca poświata zachodu została za nami, a w górze, po mrocznym niebie płynął widmowy księżyc. Ogromne cielsko Blavenu zwisało nad nami niczym góra Fausta w każdej chwili grożąca zawaleniem.
Złowrogi cień pojawił się nagle w drugim, mniejszym wcieleniu tuż obok ścieżki. Wysoka sterta czegoś leżała na wrzosowisku, jakby znacząc szczyt wzgórza. Roderick minął ją bez słowa, lecz ja niepewnie spojrzałam przez ramię.
- Co to? Paśnik?
Popatrzył uważnie.
- Nie. Ognisko.
Stanęłam jak wryta, bezwiednie wyrywając rękę z jego dłoni. Odwrócił się zaskoczony. Dopiero teraz zauważyłam, że dolina jest cicha i przeraźliwie pusta. Światła hotelu połyskiwały w niezmierzonej dali.
- Ognisko?... - wychrypiałam przez zaciśnięte gardło.
Nadal nic nie rozumiał.
- Tak. Co się dzieje? - Nagle zaczął mówić zupełnie innym tonem. - Boże, znów panią przestraszyłem! Nie chciałem... Nie miałem zamiaru... Głupiec ze mnie. - Dwoma szybkimi krokami podszedł do mnie i położył mi ręce na ramionach. - Panno... Janet. - Żadne z nas nie zauważyło, że nazwał mnie po imieniu. - Proszę się nie bać. Stos ma zapłonąć w dniu koronacji! Okoliczni mieszkańcy już od tygodni znoszą drewno. Nie ma w tym nic groźnego! - Potrząsnął mną lekko. - Zaręczam, że nie jestem mordercą!
- Wcale tak nie myślałam - odparłam roztrzęsionym głosem. - Jeśli ktoś tu jest głupi, to ja. Przepraszam.
Opuścił ręce i uśmiechnął się z wolna.
- Wracajmy do hotelu, dobrze?
Skierowaliśmy się w stronę świateł Camasunary.
Wcale nie było późno. Z okien hotelu padał ciepły blask, a dwie, trzy osoby jeszcze nie zamierzały udać się na spoczynek. Przez drzwi klubu widziałam Hartleya i Alastaira, kończących ostatniego drinka. Ronald Beagle coś czytał.
Myśl, że któryś z nich mógł popełnić zbrodnię, wydała mi się tak fantastyczna i okrutna, że byłam na granicy obłędu. Nieco zawstydzona powiedziałam Roderickowi „dobranoc” i poszłam na górę, do swego pokoju.
Schody prowadziły do środkowej części korytarza, przypominającego duże „E”. Każda z trzech odnóg kończyła się oknem wychodzącym na wschód, od frontu. Mój pokój leżał w południowo-wschodnim rogu, na końcu najniższej kreski „E”. Przyległa łazienka była zajęta, więc owinięta w biały aksamitny szlafrok zaczęłam szukać innej. Znalazłam ją w następnym korytarzu. Kąpiel zajęła mi sporo czasu i kiedy wyszłam, hotel był już pogrążony w nocnej ciszy. Ostrożnie przymknęłam drzwi i prześlizgnęłam się przez mroczny korytarz.
Dotarłam do szczytu schodów i dopiero wówczas zauważyłam niewyraźny zarys kogoś stojącego w środkowym korytarzu, na tle okna. Z biciem serca wyjrzałam zza węgła.
Było ich dwoje. Nie mogli mnie widzieć, gdyż byli zatopieni w namiętnym pocałunku.
Po chwili rozpoznałam Marcie. Zobaczyłam jej jasne loki, zanim poczułam charakterystyczną woń perfum. Pomyślałam: Fergus? - i wówczas zauważyłam znajomy kształt ramion i zarys głowy.
Nicholas.
Szybko odwróciłam wzrok i cicho uciekłam do pokoju.
Gdzieś za sobą, po drugiej stronie głównego korytarza, usłyszałam łagodny trzask zamykanych drzwi.
VI
CAMASUNARY II
Dokładnie o pierwszej czterdzieści osiem doszłam do wniosku, że nie zasnę. Usiadłam na łóżku, po omacku szukając kontaktu. Z nocnej szafki patrzyła na mnie surowo fosforyzująca tarcza zegarka. Pierwsza czterdzieści osiem. Zmarszczyłam brwi i włączyłam światło. Nic. Przypomniałam sobie, że hotel miał własne zasilanie i że od północy do rana nie było prądu. Powinny za to być świece - pomyślałam. Po chwili trafiłam dłonią na lichtarz. Przytknęłam zapaloną zapałkę do knota.
Znów popatrzyłam na zegarek, po czym zwlokłam się z łóżka. Byłam zmęczona i przygnębiona, a do tego tak mocno zirytowana bezsennością, że o spaniu nie było mowy. Co gorsza, zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie dokuczliwy atak migreny, jeden z tych, jakie dość często miewałam przez ostatnie trzy, cztery lata. Czułam już pierwsze, ostrzegawcze sygnały: coś na kształt cienkiego elektrycznego kabla dygoczącego pod powiekami i niosącego ból oraz zapowiedź cierpienia.
Wróciłam na łóżko, przycisnęłam dłonie do oczu i próbowałam stłumić ból, choć rozedrgany umysł wciąż podsuwał mi nowe, coraz bardziej niepokojące obrazy... Ogień o północy... ogień na Blavenie... i dżentelmen z hotelu. Corrigan? Roderick? Alastair? Nicholas?
Skrzywiłam się i wstałam. Nie miałam najmniejszych szans na pokonanie bólu. Musiałam się czymś nafaszerować, i to szybko. Zbawcze tabletki miałam w torebce. Przeszłam przez pokój, spod oka spoglądając na groteskowe cienie migoczące po kątach. Na toaletce torebki nie było. Przy kominku także. Ani w pobliżu umywalki. Ani przy łóżku. Ani - moje poszukiwania stawały się coraz bardziej desperackie - pod łóżkiem. Ani nigdzie indziej.
Zrezygnowana wróciłam do łóżka. Musiałam zaakceptować prawdę. Nie wzięłam torebki na przechadzkę z Roderickiem. Zostawiłam ją w klubie. Teraz oczami wyobraźni widziałam ją leżącą przy fotelu, kryjącą w swym wnętrzu bezcenne pudełko tabletek, tak odległą jak tratwa dryfująca po Morzu Czerwonym. Nic, ale to nic nie mogło mnie zmusić do opuszczenia pokoju, choć aż jęknęłam przy nowym napadzie bólu. Nocne wędrówki, zwłaszcza po ciemnym hotelu pełnym morderców, nie były moją specjalnością.
Stwierdziwszy ten prosty fakt, okryłam się kołdrą, zdmuchnęłam świecę i mocno zacisnęłam powieki.
Siedemnaście minut później usiadłam, zapaliłam świecę, wygramoliłam się z pościeli i sięgnęłam po szlafrok. Ból stał się już nie do zniesienia i skłonił mnie do podjęcia jedynej rozsądnej decyzji. Doszłam do logicznego wniosku, że to Jamesy Farlane zamordował Heather Macrae. A ponieważ nie mieszkał w hotelu, mogłam bezpiecznie zejść na dół i przynieść tabletki.
Bezpiecznie - powtórzyłam w duchu, wpychając stopy w kapcie i mocno zawiązując pasek szlafroka. Jeśli zrobię to dostatecznie szybko i cicho i jeśli wrzasnę na całe gardło, kiedy usłyszę lub zobaczę coś podejrzanego...
Zostawiłam na boku dalsze rozważania, chwyciłam świecę, otworzyłam drzwi i wyszłam.
Od razu zauważyłam, że nie będzie to klasyczna przechadzka po nawiedzonym domu. Wprawdzie budynek był pogrążony w mroku, lecz poświata wpadająca przez okna pozwalała mi widzieć cały cichy korytarz oflankowany zamkniętymi drzwiami. Osłaniając świecę, skręciłam w główne przejście i po chwili dotarłam do schodów.
Dalsza droga wiodła w nieprzeniknioną ciemność. Zawahałam się chwilę i bezwiednie rzuciłam okiem w tę stronę, gdzie przedtem widziałam Marcie i Nicholasa. Nie było nikogo. Zobaczyłam jedynie obramowany oknem, blady jak obłok strzęp nocnego nieba oraz odległy, masywny bark Blavenu. Księżyc zniknął.
Potem usłyszałam czyjś szept. Pewnie docierał do mnie od kilku sekund, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że za drzwiami po prawej stronie rozbrzmiewają dwa głosy. Instynkt podpowiadał mi, iż trwa to już dość długo.
Zamiast się cieszyć, że ktoś prócz mnie jeszcze nie śpi, popadłam w przerażenie. Próbowałam sobie tłumaczyć, że wcale nie muszę być jedyną osobą, która pomimo późnej pory ma kłopoty z zaśnięciem. Jeśli pułkownik Cowdray-Simpson nabrał ochoty na rozmowę z żoną, na pewno mówiłby ściszonym głosem, by nie przeszkadzać innym gościom. Podobnie Corrigan. Jednak szept, który słyszałam, miał w sobie coś niepokojącego. W cichym, niemal bezdźwięcznym szeleście słów kryła się desperacja i natarczywość powodowana gniewem, namiętnością lub strachem. Ogromny ładunek emocji przenikał przez zamknięte drzwi i niczym zimny powiew wiatru przyprawiał mnie o gęsią skórkę.
Gdy odwróciłam się, żeby odejść, podłoga zaskrzypiała pod moim ciężarem.
Szept ucichł. Zgasł natychmiast, jak silnik pozbawiony pary. Gruba kurtyna ciszy wywoływała wrażenie, że hałas był tylko iluzją, choć po kilku sekundach cały hotel rozbrzmiewał milionami złudnych szeptów. Napięcie nie zniknęło ani na chwilę, jakby to właśnie mrok wstrzymał oddech, by przy lada okazji wybuchnąć głośnym krzykiem.
Szybko przesunęłam się o krok - i potknęłam się o parę butów, pozostawionych na korytarzu do wyczyszczenia. Chodnik był gruby, lecz stuknięcie zabrzmiało głośno jak trzask pioruna. Zza drzwi rozległ się stłumiony okrzyk, po czym zabrzmiała piskliwa seria natarczywych pytań. Niższy głos odpowiedział coś uspokajająco.
Buty bez wątpienia należały do kobiety. Pospiesznie ustawiłam je z powrotem. Ręcznie robione laforgue, wykwintne cudeńka na czterocalowych obcasach. Własność Marcii Maling.
Za drzwiami panowała cisza. Prawie zbiegłam ze schodów, niebaczna na rozdygotany płomień świecy, i zanurkowałam w ciemność. Byłam wściekła i chora ze wstydu, jakby ktoś mnie przyłapał w dwuznacznej sytuacji. Boże wybacz - pomyślałam gorzko, otwierając szklane drzwi klubu - w końcu to przecież nie moja sprawa, a jednak... Zaledwie dzisiaj poznała Nicholasa. Gdzie w tym wszystkim był Fergus? A może źle zrozumiałam naturę łączącego ich związku? Co z Hartleyem Corriganem? Wciąż pamiętałam wyraz jego twarzy i wiele mówiące spojrzenie Almy.
Wreszcie mi przyszło zapłacić za pośpiech i nieuwagę. Drzwi zamknęły się za mną, a wywołany tym podmuch zgasił świecę. Wątły ognik zmienił się w długą nitkę gryzącego dymu. Cienie wypełzły z kątów i zaczęły się zbliżać w moją stronę, więc zamarłam w bezruchu, z ręką na drzwiach, gotowa w każdej chwili uciec na górę, do pokoju. Lecz klub, nie licząc wspomnianych cieni, był pusty. Blask z niewygasłego kominka dawał wystarczająco dużo światła, bym mogła rozróżnić poszczególne sprzęty. Rzuciłam wystraszone spojrzenie za siebie, po czym na palcach doszłam do miejsca, gdzie powinna leżeć torebka.
Marcia i Nicholas... Dwa imiona, które wciąż zaprzątały mi głowę. Najdziwniejsze, że Marcia Maling dawała się lubić, choć może uważałabym inaczej, gdybym była na miejscu Almy i miała mężczyznę do stracenia. Problem panny Maling polegał na tym - ostrożnie ominęłam stolik - że zbyt łatwo ulegała namiętnościom. Kobiety jej pokroju określano na ogół długą i dość paskudną nazwą, lecz ja wciąż miałam w pamięci ową niesłychaną żywotność i urok, które nie pozwalały mi myśleć o niej z niechęcią. Być może wyrządziła mi nawet przysługę, odciągając uwagę Nicholasa, choć szczerze powątpiewałam, by uczyniła to świadomie.
Z kwaśnym uśmiechem przykucnęłam obok fotela, żeby podnieść torebkę. Pusto. Zataczałam dłońmi coraz szersze kręgi, a gdy nadal nie mogłam niczego znaleźć, ogarnęło mnie przerażenie... Nagle dostrzegłam blady błysk metalowej sprzączki, ale nie na podłodze, tylko na wysokości moich oczu. Ktoś widocznie postawił torebkę na biblioteczce. Chwyciłam bezcenny łup, zgarnęłam przy okazji kilka książek i popędziłam z powrotem, furkocząc połami szlafroka.
Naparłam ramieniem na szklane drzwi oddzielające mnie od holu i w tej samej chwili usłyszałam cichy szelest przy głównym wejściu. Stanęłam jak wryta, przyciskając do roztrzepotanego serca książki, torebkę i martwą świecę.
Ktoś był przed hotelem. Rozległ się zgrzyt podkutych butów o kamienne płyty, a potem szereg dźwięków, gdy tajemniczy intruz zaczął przedzierać się przez gąszcz sprzętu wspinaczkowego i wędkarskiego, rozrzuconego niefrasobliwie po całej werandzie. Czekałam. Roderick twierdził, że hotel jest otwarty całą dobę: na pewno - na pewno - nie był to nikt inny, jak któryś z gości, powracający z późnego połowu.
Mimo wszystko nie zamierzałam wchodzić na schody, póki mógł mnie zobaczyć. Cofnęłam się w głąb klubu, żeby nie zauważył białego szlafroka, i próbowałam zapanować nad nerwami.
Usłyszałam równie ciche jak przedtem skrzypienie zamykanej furtki i oddalający się chrzęst obcasów na wysypanej żwirem ścieżce. Po krótkim wahaniu pchnęłam drzwi i podbiegłam do frontowego okna.
Zamglona dolina tonęła w półmroku, lecz mimo to go dostrzegłam. Skręcił ze ścieżki na trawę i szybkim, długim krokiem szedł w stronę Strathaird. Szczupły, nawet wysoki, z nisko pochyloną głową. Zwolnił na chwilę i spojrzał przez ramię, ale nie mogłam rozróżnić rysów. Potem zniknął wśród cieni.
Wyszłam na niewielką oszkloną werandę, żeby się trochę rozejrzeć. Oczy przywykły mi już do ciemności; widziałam stół, wagę, białe, emaliowane pojemniki na ryby i wiklinowe krzesła ledwo wystające spod sterty plecaków, butów i sieci. Z kołków zwisały zwoje lin, płaszcze i nieprzemakalne peleryny, szaliki, czapki, kosze i laski...
Drzwi za mną bezgłośnie stanęły otworem i z mroku wynurzył się mężczyzna.
Nie krzyknęłam. Pewnie nie mogłam. Bezwolnie opuściłam ramiona, a lichtarz, torebka i książki z ogłuszającym hukiem runęły na podłogę. Stałam ogłupiała, z szeroko rozwartymi ustami, niezdolna do najmniejszego ruchu.
Drzwi werandy zamknęły się z głuchym stukiem. Tajemnicza postać jęknęła bojaźliwie, a potem oślepiło mnie jaskrawe światło latarki.
- Janet! - Okrzykowi wtórował głośny wybuch śmiechu. - Boże, ale mnie przestraszyłaś! Co, u licha, robisz właśnie tutaj o tak późnej godzinie?
Zamrugałam oczami. Światło zgasło.
- Alastair?
- We własnej osobie. - Zdjął z ramienia torbę i rozpiął płaszcz. - Co upuściłaś? Łomot był taki, jak przy wybuchu bomby atomowej.
- Głównie książki - odpowiedziałam. - Nie mogłam zasnąć.
- Ach... - Znów się roześmiał. Rzucił płaszcz na najbliższe krzesło. - Wyglądałaś jak upiór spowity w białą szatę. Całkiem straciłem głowę i chciałem wrzasnąć.
- Ja też. - Zaczęłam zbierać swój niewielki dobytek. - Lepiej wrócę do łóżka.
Alastair postawił nogę na krześle.
- Zostań chwilę i poświeć. Nie mogę rozplatać tych cholernych sznurowadeł. Są całkiem mokre.
Wzięłam od niego latarkę.
- Pada?
- Z małymi przerwami.
- Byłeś na rybach?
- Tak. W górze Strath.
- Złapałeś coś?
- Niewiele. Dwa lub trzy niezłe pstrągi. Hart wyciągnął wspaniałą sztukę: półtora funta.
- Hart? Och... Hartley Corrigan.
- Uhm. Nie machaj światłem, maleńka.
- Przepraszam. Jeszcze tam siedzi?
- Skądże! Wrócił już dwie godziny temu. Ja miałem parę dobrych brań, więc zostałem. Wbrew zasadom, więc mam nadzieję, że mnie nie wydasz.
- Wbrew zasadom?
- Sabat, kochanie. Zapomniałaś? Wszelkie połowy ustają o północy.
Zrzucił drugi but i wyprostował plecy.
- Ryb Harta nie ma w pojemniku - zauważyłam.
- Co? - Powiódł wzrokiem za światłem latarki. - Rzeczywiście... Dziwne.
- Alastair... - powiedziałam nieswoim głosem.
Braine szybko odwrócił głowę.
- Co się stało?
- Pięć minut temu ktoś był na werandzie - rzuciłam bez tchu.
- Jak... - roześmiał się nagle. - Nie ma powodów do obaw. To na pewno Jamesy.
- Jamesy?
- Jamesy Farlane. Był z nami. Chodzi szybciej ode mnie, a poza tym się spieszył. Mieszka kawałek drogi stąd, w kierunku Strathaird.
- Jasne - odpowiedziałam, głośno przełknąwszy ślinę.
- Wzięłaś go za złodzieja? Oj, Janet... nie musisz się tu obawiać miejskich strachów. Na wyspach nikt nie zamyka drzwi. Bandytów nie ma.
- Prawda. - Odłożyłam latarkę na stolik i odwróciłam się, żeby odejść. - Są tylko mordercy.
Alastair ze świstem wciągnął powietrze.
- Kto ci powiedział?
- Roderick Grant.
- Rozumiem. Zmartwiona?
- To chyba normalne.
- Bez powodu - odparł. - Nie masz nic wspólnego z tą sprawą.
- Nie chodzi o mnie.
- A o kogo? - spytał ostrożnie.
- O Heather Macrae! - Nie wytrzymałam. - O nią... i jej najbliższych. Jaki grzech popełniła, żeby umrzeć w tak bezsensowny sposób? O co w tym wszystkim chodzi? Nic cię nie dziwi? Nie umiem dokładnie opisać swoich uczuć, lecz mam wrażenie, że... zaszło coś wyjątkowo złego.
- Śmierć nigdy nie jest przyjemna - mruknął bez związku.
- Ale może być czymś zwyczajnym - odparłam. - A to nie jest zwykłe, pospolite morderstwo. Nikt jej nie dziabnął, nie uderzył, nie udusił. Została zabita z okrutną premedytacją, a potem... upozowana. Wyrachowana, zimna i zła zbrodnia. Tak, zła. Popełniono ją właśnie tutaj, w miejscu na pozór wolnym od wszelkich okropności. To mnie przeraża, Alastair.
- Policja nadal prowadzi śledztwo - mruknął półgębkiem. - Na pewno nie zrezygnują.
- Kto według ciebie to zrobił? - spytałam.
- Janet...
- Przecież musiałeś się nad tym zastanawiać. Kto? Jamesy Farlane?
- Ja... Janet, słuchaj, nie rozmawiałem o tym...
- Dlaczego? - nie dawałam za wygraną. - Sądzisz, że zabójcą jest ktoś z hotelu?
- No... - Poruszył się niespokojnie.
- Tak czy nie?
- Nie wiem. Po prostu nie wiem. Czemu gdzieś nie wyjedziesz, skoro się boisz? Na przykład do Broadford albo Portree, albo...
- Zostaję tutaj - oznajmiłam. - Chcę widzieć, jak wyciągają tego diabła z kryjówki. Kimkolwiek by był.
Alastair milczał.
- Dobranoc - powiedziałam i poszłam na piętro, do swego pokoju.
Nie wzięłam tabletek. Nocna przechadzka wśród morderców okazała się tak doskonałą terapią wstrząsową, że kiedy wróciłam do łóżka, stwierdziłam, że głowa już mnie nie boli.
Naciągnęłam kołdrę pod brodę i przejrzałam łupy.
Okazało się, że zabrałam z holu dwa stare numery „Autocaru”, „Narzeczoną z Lammermoor” i okrojoną wersję „Złotej Gałęzi” Frazera.
„Narzeczona z Lammermoor” uśpiła mnie w niecałe dziesięć minut.
VII
SGURR NA STRI
- Następnego ranka siąpił drobny, paskudny kapuśniaczek. Owce skulone w zagrodzie opodal hotelu wyglądały smutno i nieszczęśliwie, a widoczność spadła niemal do zera. Nawet wznoszący się tuż za rzeką Sgurr na Stri majaczył niewyraźną szarą plamą.
Trochę spóźniona zeszłam na śniadanie. Hotel pogrążył się w uroczystej ciszy, co było raczej związane z niedzielą niż z kiepską pogodą. Alastair i Corriganowie czytali gazety, a pani Cowdray-Simpson i jej wiekowa towarzyszka robiły na drutach. Pewne oznaki przemawiały jednak za tym, że nawet deszcz na Hebrydach nie jest w stanie ugasić sportowego zapału niektórych osobników: tuż obok recepcji pułkownik Cowdray-Simpson, major Persimmon oraz potężnie zbudowany wieśniak w odświętnym czarnym garniturze zawzięcie dyskutowali o przynętach na pstrągi. Marion i Roberta stały na werandzie, spoglądając na przemoczony krajobraz, a przykucnięty obok Roderick ze skupieniem naprawiał nieco postrzępioną uprząż.
Na mój widok z uśmiechem uniósł głowę.
- Witam. Szkoda, że dziś niedziela, co? Nie chciałaby pani spędzić całego dnia na wędkowaniu?
- Nie, dziękuję - odparłam stanowczo. - To właśnie rybomaniacy nazywają dobrą pogodą?
- Cudowną. - Rzucił okiem na zapłakaną dolinę. - Choć nawet laik nie powinien narzekać. Deszcz może ustać w każdej chwili i coś mi mówi, że panna Symes jeszcze dziś wybierze się na wspinaczkę.
- Naprawdę? - z nadzieją zawołała Roberta.
- Całkiem możliwe... - Roderick czujnie zerknął na Marion, lecz ta wciąż stała odwrócona tyłem. - Na pani miejscu byłbym ostrożny i nie wchodził zbyt wysoko. Mgła wraca równie prędko, jak ustępuje.
Mówił cicho, ale Marion słyszała każde słowo. Odwróciła głowę i posłała mu ironiczne spojrzenie.
- Kolejna dobra rada? - spytała cierpkim, charakterystycznym tonem, który sprawiał, że nawet najprostsze zdanie zmieniało się w obraźliwą przyganę.
- Pan Grant postępuje słusznie - pospiesznie wtrąciła Roberta. - Wie przecież, że nie mam pojęcia o wspinaczce.
Marion zrobiła taką minę, jakby chciała coś odpowiedzieć, lecz tylko zacisnęła usta i ponownie wlepiła wzrok w okno. Roderick uśmiechnął się do Roberty i wrócił do naprawiania uprzęży. Na werandzie pojawił się objuczony plecakiem Ronald Beagle.
- Och... Idzie pan? - spytała Roberta. - Na Sgurr nan Gillean? W taką słotę?
- Na pewno się przejaśni - odpowiedział. - Podejście zajmie mi prawie godzinę, więc nim zacznę się wspinać, chmury znikną.
Pomachał nam dłonią na pożegnanie i odszedł.
- Słyszałaś przepowiednię obu wyroczni - odezwałam się do Roberty. - Mam nadzieję, że nie zmarnujesz dnia.
- Pani też pójdzie?
- Ja? Moja droga, nie jadłam jeszcze śniadania i jeśli się nie pospieszę, wątpię, czy coś dla mnie zostanie.
Byłam mniej więcej w połowie drogi do jadalni, gdy usłyszałam wołanie majora Persimmona. Wróciłam do recepcji. Wysoki, barczysty wieśniak pochylał się nad płaskim pudełkiem i grubym palcem delikatnie przesuwał plastikowe muchy.
Bill Persimmon wsparł dłonie o kontuar.
- O ile pamiętam, chciała pani pożyczyć wędkę, panno... Brooke.
- Tak, to prawda, tylko jeszcze nie wiem kiedy. Przez dzień lub dwa zamierzałam się rozejrzeć.
- Jak pani sobie życzy, ale... - Spojrzał na stojącego obok mężczyznę. - Jeśli szuka pani porady prawdziwego eksperta, to obecny tu Dougal Macrae z chęcią udzieli pani wszelkiej pomocy.
Olbrzym uniósł głowę. Miał ogorzałą, pokrytą bruzdami twarz o ostrych rysach i małe niebieskie oczy, jakby nacechowane wrodzoną dobrocią, choć patrzył na mnie nie okazując najmniejszych emocji.
- Będzie mi bardzo miło nauczyć panią wędkowania - powiedział cudownym, miękkim głosem urodzonego wyspiarza.
- Świetnie - odparłam. - Może w środę?
- Środę mam całkiem wolną - skinął głową Macrae. - W zupełności.
- Dziękuję.
- Gdzie się zasadzicie? - spytał Persimmon.
- W górnym biegu Camasunary - odpowiedział Macrae. - Jak tam nic nie wejdzie na haczyk, będzie można mówić o prawdziwym pechu.
Wyprostował się i zabrał z kontuaru starannie wyszczotkowany, imponujący melonik.
- Muszę już iść, inaczej spóźnię się do kościoła. Do widzenia pani. Do widzenia, majorze.
Wyszedł na chłód poranka. Odprowadziłam go wzrokiem. Zamieniliśmy tylko parę prostych zdań, lecz byłam pod głębokim wrażeniem jego niewymuszonej uprzejmości i dumnej, niemal królewskiej postawy urodzonego Szkota, który całe życie spędził na wyspach. Spodobał mi się ów spokojny mężczyzna. Dougal Macrae. Ojciec Heather...
Skinęłam głową Persimmonowi i poszłam na mocno spóźnione śniadanie.
Trochę się obawiałam (raczej głupio) kolejnego spotkania z Marcia Maling, więc byłam zadowolona, gdy nie zastałam jej w jadalni. Nim skończyłam pić pierwszą kawę, za oknem przejechał z wolna ogromny kremowy samochód. Zatrzymał się tuż przed werandą. Marcia, ubrana w czarujący niebieski kostium, który bardziej pasował do spacerów po mieście niż na przejażdżki po dzikich górach, niemal natychmiast wybiegła z hotelu i zajęła miejsce na przednim siedzeniu. Przystojny chłopak w uniformie kierowcy starannie otulił ją kocem i odjechali w dostojnym milczeniu.
Dopiłam kawę, żałując, że nie mam pod ręką porannej gazety, bym mogła się nią odgrodzić od natarczywych spojrzeń Nicholasa, który jako jedyny prócz Huberta Haya nie skończył jeszcze posiłku.
Ale w końcu to ten ostatni zdecydował się podejść do mojego stolika.
Szedł śmiesznym, drobnym krokiem, przez co faktycznie przypominał gumową piłkę z opowieści Marcii albo zadufanego w sobie rudzika. Drugie porównanie było szczególnie trafne, gdyż miał na sobie czerwony sweter, wystający spod szarozielonej tweedowej marynarki. Okrągła głowa, małe, grymaśne usta i blade oczy w gęstej otoczce zmarszczek dopełniały wizerunku. Na palcu nosił ciężki złoty sygnet z czarnym kamieniem.
Uśmiechnął się, błyskając złotymi zębami.
- Panna... eee... Brooke? Nazywam się Hay.
- Bardzo mi milo - zamruczałam uprzejmie.
- Mam nadzieję, że pani wybaczy... - urwał i spojrzał na mnie nieśmiało. - Prawdę mówiąc, mam pewną prośbę.
- Słucham - odparłam. Za Boga nie wiedziałam, o co mu chodzi.
- Widzi pani... - zaczął zawstydzony, co sprawiało raczej komiczne wrażenie - jestem wolnym strzelcem.
- Kim?! - zapytałam z osłupieniem.
- Wolnym strzelcem.
- To słyszałam, ale...
- Określenie zawodowe - wyjaśnił. - Jestem pisarzem. - Czerwony sweter wyraźnie napęczniał z dumy. - Niezależnym.
- Ach, rozumiem! Pisarz... znakomicie. Hmmm... powieści?
- Przewodniki, panno Brooke - odparł Hay. - Przewodniki. Niosę piękno naszego kraju do wszystkich domów... To zresztą moje hasło, umieszczane na każdej okładce: „Dla tych, co siedzą przed kominkiem, odkrywam urodę Anglii”. I Szkocji - dodał z powagą. - Dlatego tu przyjechałem.
- Zbiera pan materiały?
- Odbywam piesze wędrówki - oznajmił. - Chodzę, a potem sporządzam opis i mapy. Każdą trasę oznaczam A, B lub C, zależnie od stopnia trudności, i daję jedną, dwie albo trzy gwiazdki dla podkreślenia walorów krajobrazu.
- To... bardzo oryginalne - odpowiedziałam ostrożnie, świadoma, że Nicholas siedzi w zasięgu głosu. - Zapewne praca zajmuje panu sporo czasu.
- Łatwizna - bez żenady oświadczył Hay. - Pod warunkiem, że ktoś tak jak ja, potrafi pisać. Z reguły trafiam w sedno, a to przynosi wymierne korzyści.
- Chętnie przeczytam którąś z pańskich książek - obiecałam, co wywołało promienny uśmiech na jego twarzy.
- Przyślę pani ostatnią. Naprawdę. Nosi tytuł „Przechadzka po Somerdset”. Spodoba się pani. Technicznie rzecz biorąc, to nie są prawdziwe książki... wychodzą jedynie w miękkiej oprawie. Najlepsza, jaką popełniłem, to „Wędrówki po Walii”. Też ją pani dostanie.
- Dziękuję bardzo.
Zauważyłam, że trzymał stare numery „Tatlera” i „Country Life”. Położył oba czasopisma na stole i stuknął w nie palcem.
- Widziałem w nich pani zdjęcie - powiedział. - To pani, prawda?
- Tak.
Zaczął kartkować „Country Life”, aż w końcu trafił na właściwą stronę. Owszem, to byłam ja, sfotografowana przez Davida Galliena, w tweedowym komplecie i w towarzystwie dwóch przecudnych irlandzkich seterów, które praktycznie zdominowały całą scenę. Hay nagle stracił pewność siebie.
- Robię zdjęcia do moich książek - powiedział z wahaniem.
Bezradnie czekałam, co będzie dalej. Kątem oka zauważyłam, że Nicholas podniósł się z miejsca i niedbale przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Hay zaczął trajkotać pospiesznie:
- Ci od geologii, jak chcą sfotografować jakiś kamień, kładą obok młotek lub czekan, żeby pokazać właściwą skalę. Pomyślałem sobie, że kobieca postać na tle Cuillinu mogłaby unaocznić czytelnikowi, jak wielkie i odległe są te góry.
Nicholas wyszczerzył zęby. Bardziej wyczułam, niż zobaczyłam jego uśmiech. Hubert Hay popatrzył na mnie nad perfekcyjnie skomponowaną reklamą Galliena i rzekł z nadzieją:
- Pani jest bardzo fotogeniczna. Naprawdę.
- Na pańskim miejscu spytałbym o wysokość honorarium - obojętnym tonem wtrącił Nicholas. - Podejrzewam, że stawka będzie wygórowana.
Hay z naiwnym zdumieniem zerkał to na niego, to na mnie.
- Ja... znaczy... chyba powinienem...
Wyglądał na tak speszonego i sflaczałego, że zapomniałam o własnym zakłopotaniu i nieuchronnej apopleksji Montefiora. Ze złością spojrzałam na Nicholasa.
- Pan Drury oczywiście żartował - powiedziałam prędko. - Cieszę się z propozycji, panie Hay, i z tego, że znajdę się w pańskiej książce. Kiedy zrobimy zdjęcie?
Pokraśniał z radości, a czerwony sweter znów nabrał znajomych, obfitych kształtów.
- Bardzo pani łaskawa. Dziękuję, dziękuję. Doprawdy, czuję się zaszczycony. Może dziś po południu, jeśli będzie pogoda, na zboczu Sgurr na Stri?
- Znakomicie - odparłam krótko.
- Bill Persimmon ma spaniela - od niechcenia rzucił Nicholas.
- Naprawdę? - spytał wyraźnie uszczęśliwiony Hay. - To chyba dobry pomysł. Pójdę spytać, czy może nam go pożyczyć.
Radośnie podreptał do recepcji. Nicholas patrzył na mnie z sardonicznym uśmieszkiem, który był mi dość dobrze znany i którego nienawidziłam.
- Co powie Hugo, gdy cię zobaczy we „Włóczędze po Skye”, czy jak tam zwać to wiekopomne dzieło?
- Nie zobaczy - odpowiedziałam cierpko i wstałam. - Interesuje go tylko rozkład lotów do Paryża i z powrotem.
Chciałam wyjść, lecz Nicholas zagrodził mi drogę.
- Chcę z tobą porozmawiać, Gianetto.
Obdarzyłam go chłodnym spojrzeniem.
- Nie sądzę, żebym miała ci coś do powiedzenia.
- Więc ja będę mówił.
- O czym?
- O nas.
Ze zdziwieniem uniosłam brwi.
- Nie ma „nas”, Nicholasie. Pamiętasz? Nie jesteśmy małżeństwem. Ja to ja, a ty tylko ty. Nic nas nie łączy. Nawet nazwisko.
Zacisnął usta.
- Wiem o tym dostatecznie dobrze.
- Dziś w nocy byłeś u Marcii? - spytałam, zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robię.
Błysnął oczami, a potem spojrzał w bok.
- Tak.
Minęłam go i wyszłam z jadalni.
Wróżbiarze mieli rację. O jedenastej przestało padać i wiatr rozpędził chmury. Marion Bradford i Roberta wyszły z hotelu pół godziny później, a Nicholas zaraz po nich powędrował w stronę Strathaird.
Tuż przed południem wyjrzało słońce; niebo zadziwiająco szybko przejaśniało, nabierając czystej błękitnej barwy, a mgła znikała ze szczytów niczym topniejąca warstwa śniegu. Strojna w klejnoty cibora wyglądała równie pięknie co delikatne pajęczyny rozpięte między łodyżkami wrzosu i ciężkie od rozmigotanych brylantów.
Po lunchu Hubert Hay, ja oraz spaniel Billa Persimmona wyruszyliśmy w drogę. Do kamienistych brzegów Camasunary szło się przez małą brzezinę. Drzewa były stare i porośnięte mchem, lecz kołysały się lekko w podmuchach wiatru, tysiącami kropel wypełniając rześkie powietrze. Musieliśmy przyspieszyć kroku, żeby choć trochę uniknąć nieoczekiwanej kąpieli. Brodziliśmy wśród mokrych borówek, mchu i porozrzucanych kawałków porostów, które opadły z kory.
Po głazach przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki, skąd w niecałą godzinę dotarliśmy na szczyt Sgurr na Stri. Droga wiodła pod górę, lecz nie była zbyt uciążliwa. Hay mimo pokaźnej tuszy kroczył nadzwyczaj lekko i ku memu zdumieniu okazał się całkiem miłym towarzyszem wędrówki. Wiedział o wiele więcej, niż byłam skłonna wnioskować z naszej porannej rozmowy, i rzeczywiście kochał przyrodę. Ze swadą opowiadał o ptakach, sarnach i lisach, znał też wiele gatunków drzew. Gdy ustawił aparat i zaczął opisywać swój wymarzony „obraz”, to choć prawił banały, wyczuwałam głęboką miłość, jaką darzył zjawisko, które nazywał „wspaniałym plenerem”. Coraz bardziej mi przypominał zawadiackiego rudzika, gdyż to, co Marcia określała mianem „sorbo”, nie było w rzeczywistości próżnym samozadowoleniem, lecz radosną ciekawością świata. Doprawdy, interesujący człowiek.
Zrobiliśmy trzy zdjęcia. Ze szczytu Sgurr na Stri widać całe pasmo Czarnego Cuillinu, gigantyczny łuk, ciągnący się od leżącego na południu Garsvenu do północnej turni Sgurr nan Gillean. U podnóża gór przycupnęło smoliste Loch Coruisk. Spaniel był tępą bestią o arystokratycznych manierach, ale jakoś udało mi się go upozować. Ujęcie na tle gór, jeziora, nieba... Hubert Hay zmagał się z aparatem i przebiegał z miejsca na miejsce, wznosząc ciche okrzyki ukontentowania.
Wreszcie skończył. Usiedliśmy na głazie i sięgnęliśmy po papierosy. Hay zrobił zamyśloną minę, jakby borykał się z jakimś problemem i dłuższą chwilę palił w milczeniu.
- Nie obrazi się pani, jeśli coś powiem? - spytał w końcu.
- Nie. O co chodzi?
- Jest pani sama, prawda?
- Tak.
Na jego okrągłej twarzy pojawił się niepokój.
- Proszę nie opuszczać hotelu w towarzystwie innych gości. Znaczy... dzisiaj, ze mną, to wszystko w porządku, ale skąd pani mogła o tym wiedzieć? - Piskliwy głos nabrał ponurych tonów, co brzmiało trochę niesamowicie. - Niech pani nie wychodzi z nikim innym. To niebezpieczne.
Nie odpowiedziałam od razu. Nagle uświadomiłam sobie, że od śniadania nie pamiętałam o groźbie czającej się w górach.
- Nie pogniewała się pani? - z niepokojem zapytał Hay.
- Nie, skądże. Ma pan zupełną rację. Obiecuję, że będę ostrożna. - Z lekkim sarkazmem wspomniałam wczorajsze ostrzeżenia Rodericka. Mogłam zatem wykreślić dwóch „dżentelmenów z hotelu” z listy podejrzanych? A może obaj usiłowali mnie podejść? Drgnęłam lekko i podrapałam psa za uszami. - Niezbyt przyjemna sprawa, prawda?
Poczerwieniał jak burak.
- Cholerna! To znaczy... z przeproszeniem... właśnie. Jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy. Panno Brooke... - Natarczywie, niemal oskarżycielsko machnął ręką. - Ta dziewczyna, Heather Macrae, skończyła właśnie osiemnasty rok życia!
Milczałam.
- To były jej urodziny - zapiszczał z przejęciem Hay. - Osiemnaste. - Zaciągnął się papierosem i dodał spokojniej: - Paskudnie się czuję, bo ją znałem.
- Naprawdę? Jak dobrze?
- Trochę. Zamieniliśmy kilka słów, to wszystko. W czasie wędrówek po górach zachodziłem z rzadka do ich zagrody, a wówczas parzyła mi herbatę. Była ładna, wesoła i pełna życia. Nie miała w sobie krzty złośliwości. Na pewno nie zasłużyła na... na to, co ją spotkało.
- Nie domyśla się pan, z kim wówczas była umówiona? - Głupie pytanie, gdyż policja na pewno zbadała tę sprawę.
- Ani trochę - cierpliwie odparł Hay. Coś w jego głosie skłaniało do zastanowienia.
- Ale coś pan odkrył.
- Niezbyt wiele - powiedział ostrożnie. - Powiedziałem, że pisuję książki, co wzbudziło jej żywiołową ciekawość. Ludzie zwykle tak reagują... Wspomniała, że dużo osób krąży po zagrodach, wypytując o lokalne zwyczaje, przesądy i tak dalej. Półżartem spytałem, czy jest przesądna. Odpowiedziała, że nie, że jest na wskroś nowoczesną dziewczyną. Zagadnąłem wówczas, czy na wyspach przetrwały jakieś elementy magii... - Wlepił we mnie spojrzenie bladych oczu. - Zamknęła się niczym ostryga i niemal siłą wypchnęła mnie z kuchni.
- Magii? - zapytałam. - Przecież to absurd!
Skinął głową.
- Wiem. Mimo to nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym morderstwem. Wszystko było starannie zaplanowane. Zabójca musiał całymi tygodniami znosić opał na zbocze góry. Znaleziono spalone wrzosy i torf, i gałęzie brzozy, i lekko osmalony konar dębu, i nawet suche grzyby... huby, jakie rosną na brzozach.
Wydałam zduszony okrzyk, lecz Hay nie zwrócił na to uwagi.
- Potem, gdy wszystko było przygotowane, zabrał ją... Proszę wybaczyć, że znów przywołuję tę okropną chwilę... Ogień, buty i biżuteria ułożone w staranną stertę, dziewczyna z poderżniętym gardłem, złożonymi rękami i twarzą wysmarowaną sadzą... Wszystko wygląda... na ofiarę!
Ostatnie słowo wymówił z dziwnym jękiem. Poczułam zimny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Zerwałam się na równe nogi i popatrzyłam z góry na swego rozmówcę.
- Czyste szaleństwo!
Blade, zatroskane oczy patrzyły mi prosto w twarz.
- Tak to wygląda, prawda? Dzieło szaleńca, który na co dzień zachowuje się całkiem normalnie... - Hay wstał i z namysłem pokiwał głową. - Na pani miejscu nie szukałbym towarzystwa na czas spacerów.
- Racja - odpowiedziałam. - Prawdę mówiąc, zaczynam się zastanawiać, czy mimo wszystko nie wrócić do Londynu.
- Niezły pomysł - mruknął.
Zabrał aparat, odwrócił się i zaczął schodzić ze wzgórza.
VIII
CAMASUNARY III
Wciąż się zastanawiałam, czy nie zmienić planów i przy najbliższej okazji nie jechać do Londynu, gdy wydarzyło się coś, co mnie skłoniło do pozostania. Przynajmniej na razie.
Pierwsze niepokojące oznaki pojawiły się tuż po kolacji. Właśnie zasiadłam w fotelu, kiedy Alastair Braine, który wniósł tacę z kawą, stanął pośrodku pokoju klubowego i spytał z lekkim zdziwieniem:
- Nasze skałkowiczki jeszcze nie wróciły?
- Nie było ich na kolacji - odpowiedziała Alma.
- Dobry Boże, faktycznie - odezwał się pułkownik Cowdray-Simpson. - Mam nadzieję, że nie spotkało ich nic złego.
- Wariatki! - bez ogródek stwierdziła jego żona. - Kto chodzi w góry w taką pogodę?
- Bez obaw - uspokajająco zamruczał Alastair. - Pewnie zapuściły się dalej, niż zamierzały. Poza tym wciąż jest widno.
Nicholas uniósł głowę znad pisanego listu.
- Wyruszyły dopiero, jak przestało padać, a po południu na stokach Blavenu nie było ani pasemka mgły. Na pewno zaraz wrócą.
- Pod warunkiem, że ta okropna kobieta nie zaczęła się popisywać i nie zrobiła czegoś głupiego - wtrąciła Marcia. - Biedna mała Roberta...
- Panna Bradford ma doświadczenie w chodzeniu po górach - spokojnie przerwał jej Roderick Grant. - Nie podjęłaby zbędnego ryzyka, zwłaszcza w towarzystwie nowicjuszki. Drury ma rację co do pogody. Ronald Beagle poszedł na Sgurr nan Gillean, a przecież w nie sprzyjających warunkach na pewno zostałby z nami.
- Też jeszcze nie wrócił - powiedział Hay.
Zapadła cisza. Wyraźnie czułam narastające napięcie.
- Nie wrócił... - trochę bez sensu powtórzyła Alma. - Może...
- A gdzie pani mąż? - zagadnęła pułkownikowa.
Pytanie padło nagle, lecz nie usprawiedliwiało rumieńca, jaki wykwitł na twarzy Almy.
- Poszedł... na spacer.
Jej zakłopotanie udzieliło się innym.
- Po południu weszliśmy na przełęcz, żeby popatrzeć na Loch Slapin - pospiesznie wyjaśnił Alastair. - Pani Corrigan wróciła ze mną, ale Hart postanowił odbyć dłuższą wędrówkę.
- Byliście na przełęczy? - spytał Cowdray-Simpson. - Widzieliście kogoś na zboczu Blavenu?
- Nie. W dali majaczyła czyjaś sylwetka... to chyba był Drury, lecz poza tym żywego ducha.
- Nie wchodziłem na Blaven - odezwał się Nicholas - i nikogo nie spotkałem.
Roderick odstawił kubek z kawą i uniósł się z fotela.
- Dopiero wpół do dziewiątej, więc osobiście sądzę, że nie mamy powodów do zmartwień, choć wolałbym, żebyśmy byli już w komplecie. Porozmawiam z Billem. Może go uprzedziły, że później wrócą.
Szybkim krokiem wyszedł do holu i pochylony nad kontuarem wdał się w poważną rozmowę z majorem Persimmonem.
- Wrażliwy chłopak - stwierdził pułkownik Cowdray-Simpson. - Niepotrzebnie wpada w panikę.
Marcia była innego zdania.
- Niesamowite, prawda? Jak myślicie, co mogło im się przytrafić?
- Mnóstwo rzeczy może się zdarzyć w Cuillinie - cierpko zauważyła Alma. - Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ostatnie wydarzenia...
- Tę sprawę? - zainteresował się Alastair. - Przecież nie można łączyć...
- Nie mówię o morderstwie - brutalnie przerwała mu Alma. Usłyszałam cichy jęk Marcii. - Mam na myśli zwykłe przypadki śmierci wśród wspinaczy. - Powiodła wzrokiem po twarzach gości. W jej pięknych oczach czaiło się widmo strachu. - Wiecie, ile osób tylko w tym roku zginęło w Cuillinie?
Znacząco zawiesiła głos, więc pytanie zabrzmiało jak złowroga wróżba. Marcia rzuciła okiem przez ramię, w stronę gór ciemniejących na tle wieczornego nieba.
- Dużo? - spytała niepewnym tonem.
- Cztery - odpowiedziała Alma, po czym dodała beznamiętnie: - Jak dotąd...
Poczułam zimny dreszcz przebiegający po plecach i byłam głęboko wdzięczna pułkownikowi, że potrafił od razu rozładować sytuację.
- Jeśli ktoś chodzi w góry bez dobrego przygotowania, musi zdać się na łaskę losu - stwierdził rzeczowo. - Większość wypadków wynika ze zwykłej ignorancji i nieuwagi. Beagle i panna Bradford mają dość wiedzy, aby uniknąć podobnych kłopotów, więc skończmy tę niepotrzebną dyskusję i przestańmy się wzajem straszyć.
Spytał Alastaira o plany na jutro i po kilku minutach napięcie opadło, a klub wypełnił się gwarem głosów.
Popatrzyłam na Marcie.
- Gdzie dziś byłaś?
- W Portree. - Jej twarz rozjaśnił znajomy łobuzerski uśmiech. - Droga była okropna, a biedny Fergus przekradał się niczym żbik, tylko dlatego, że właśnie umył samochód!
- Myślałam, że od Broadford prowadzi zwykła szosa.
- Tak, ale wciąż się wije i skręca między stromymi skałami...
- A widoki?
Widoki rozpłynęły się w kłębach dymu z jej papierosa.
- Boskie. Oszałamiające - odpowiedziała prędko. - Tyle że przesłonięte deszczem. A Portree w niedzielę przypomina miasto duchów. Na szczęście w piątek kupiłam tam cudowny kostium. Tweedowy. Pokażę ci potem. Mglista purpura... Wspaniały.
Nastąpiła chwila przerwy, gdyż wszystkie oczy skierowały się na wracającego Rodericka.
- Persimmon twierdzi, że nie ma powodów do niepokoju - oświadczył beztroskim tonem, lecz kiedy zmierzał w moją stronę, zauważyłam, że z uwagą spojrzał na niebo.
Ktoś włączył radio i suchy głos spikera zapowiadającego pogodę przerwał dalszą konwersację. Pułkownik Cowdray-Simpson przysunął się do odbiornika, żeby lepiej słyszeć.
- Czeka na wieści z Everestu - szepnął z uśmiechem Roderick. - Jedyne, co interesuje pułkownika poza rybami.
- Jest bardzo miły - odparłam. - Nie chcę mu sprawiać przykrości, ale... mam nieco mieszane uczucia, jeśli chodzi o Everest. Smutno mi na myśl, że zostanie zdobyty.
- Smutno? - Obdarzył mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Czemu, u licha?
Roześmiałam się.
- Oj, pewnie przesadziłam. Po prostu wyobrażałam sobie, że to jedyne miejsce na Ziemi, gdzie jeszcze nie dotarły butne i aroganckie istoty ludzkie. Biała, nie naruszona przestrzeń... Nieskalana, to chyba najlepsze słowo. Nie chciałabym widzieć ludzkich śladów na wiecznym śniegu.
- Nie wiedziałem, że jesteś poetką, Gianetto - rozległ się kpiący głos.
Nicholas stanął tuż przy moim fotelu i wyjrzał przez okno. Spłonęłam rumieńcem, a Roderick zrobił zagniewaną minę.
- A co ci do tego? Nie sądziłem, że znasz pannę Brooke - powiedział oschle.
Nicholas zmierzył go ponurym wzrokiem.
- A co ci do tego? - złym tonem powtórzył jak echo i wlepił wzrok w szybę. - O ile się nie mylę, wraca nasz przyjaciel Beagle.
- Sam? - spytała pani Cowdray-Simpson.
- Tak... Dziwne.
- Co dziwne? - zainteresował się Alastair, podchodząc do okna.
- Zszedł w dolinę od strony Loch na Creitheach. Myślałem, że powędrował na Sgurr nan Gillean - z zadumą mruknął Nicholas. - Nie łatwiej mu było wrócić zachodnim zboczem i przebrnąć przez rzekę?
- Nie bardzo - odparł Alastair. - Owszem, to krótsza droga, lecz niesłychanie trudna, a zboczem Blavenu biegnie od jeziora w miarę wygodna ścieżka.
- Może spotkał nasze dwie przyjaciółki - powiedział Roderick. - Jest na tyle jasno, że z tamtej części doliny można zobaczyć cały południowy stok Blavenu.
Niestety, Beagle powiedział, że nikogo nie widział. Mocno się zdenerwował na wieść, że jeszcze ich nie ma, a jego zachowanie wywołało wśród nas nową falę niepokoju. Rozmowa przestała się kleić i każdy ukradkiem zerkał w stronę okien.
Beagle poszedł się przebrać i zjeść spóźnioną kolację. Minęło kolejne pół godziny. Po dziewiątej zrobiło się ciemno. Ciężkie, deszczowe chmury zasnuły czernią niebo od strony morza, dławiąc ostatnie przebłyski światła. Nad ziemią unosiły się pasma wilgotnej mgły, a zimny wiatr łomotał o szyby. Zaczęło padać. Wszyscy nabrali już przekonania, że coś się stało, i niemal z ulgą przyjęli słowa Persimmona, który dokładnie wpół do dziesiątej pojawił się w klubie i rzekł prosto z mostu:
- Zaczniemy poszukiwania. Właśnie wrócili Corrigan i Dougal. Nie spotkali po drodze żadnej z dziewcząt.
Mężczyźni poderwali się z miejsc.
- Jest pan pewien, że poszły na Blaven?
- Bez wątpienia - odparł Persimmon. - Mówiły...
- Mogły po drodze wymyślić coś innego - wtrącił Nicholas.
Major popatrzył na niego spod oka.
- Wybrały Blaven - powiedział powoli. - Tam je widziano.
- Widziano? - zawołał Roderick. - Kiedy? Gdzie?
- Na Sputan Dhu - sucho oznajmił Persimmon.
Beagle złapał się za głowę.
- Na... Boże, to przecież nie miejsce dla nowicjuszki! Czarny Żleb! Diabelnie trudne podejście! To pewne, Persimmon?
Wszyscy z napięciem wpatrywali się w majora.
- Kto je widział? - szybko zapytał Nicholas.
Persimmon obrócił głowę w jego stronę.
- Dougal. Koło czwartej widział trójkę wspinaczy na dnie parowu.
Nagle zaschło mi w gardle.
- Trójkę? - spytałam nieswoim głosem.
Persimmon przytaknął i powiódł spojrzeniem po przerażonych twarzach.
- Tak mówił Dougal. A przecież... prócz obu pań nie brakuje nikogo. Dziwne...
- Może wzięły przewodnika - podsunął Nicholas.
- Wyszły same - odparł Roderick.
Major podszedł do drzwi i pchnął je ramieniem.
- Porozmawiamy o tym po zakończeniu poszukiwań - oświadczył. - Panie niech lepiej pozostaną w hotelu. Zdążymy się przygotować przez pięć minut? Dobrze. Potem zapraszam do kuchni. Żona przyszykuje kanapki i kawę na drogę.
Wstałam.
- Możemy jej pomóc.
- To miłe z pani strony. Na pewno będzie zadowolona.
Wyszedł na werandę po sprzęt, a za nim pozostali mężczyźni.
Gdy po pewnym czasie cała ekipa zniknęła w gęstniejącym mroku, z wolna wróciłam do klubu. Bezwiednie rozmyślałam nad relacją Dougala Macrae'a. Trójka wspinaczy? Trójka?
Nie miałam żadnych wyraźnych dowodów, lecz zaczęłam się zastanawiać, jak wygląda Jamesy Farlane.
Alma Corrigan poszła spać, a pani Cowdray-Simpson zaszyła się w swoim pokoju u boku teściowej. Marcia i ja zostałyśmy w klubie. Pomimo szczelnie zaciągniętych zasłon słychać było stuk deszczu łomoczącego o szyby i przenikliwe zawodzenie wiatru. Z dala dobiegał miarowy szum morza.
Marcia zadrżała i przysunęła nogi bliżej kominka. Szeroko rozwartymi oczami wpatrywała się w ogień.
- Czy to nie budzi w tobie dreszczy strachu? - spytała. Kwiecista forma zdania źle maskowała dręczące ją przerażenie.
- Boję się, że naprawdę doszło do wypadku - odpowiedziałam. - Przyniosłam drinki. Wypij.
- Och... jesteś cudowna. - Wzięła kieliszek i pociągnęła solidny łyk trunku. - Tego potrzebowałam! - Pochyliła się w moją stronę. Jej duże, głębokie oczy wydawały się większe niż zwykle. - Janet... wierzysz, że nad tą górą ciąży klątwa?
Roześmiałam się głośno, ale chyba nie brzmiało to zbyt przekonująco.
- Skądże! Zapuściły się zbyt wysoko i mają kłopoty z zejściem. To się zdarza. Niedługo wrócą.
- A... ten trzeci?
- Na pewno nie należał do świata duchów - powiedziałam krzepiącym tonem.
Marcia westchnęła cicho.
- Nie zasnę, póki nie wrócą. Mam nadzieję, że nie chodzi o małą Robertę. Biedne dziecko. Takie słodkie... i patetyczne. Ciekawa jestem...
- Dla mnie raczej ta druga była pełna patosu.
Ze zgrozą uświadomiłam sobie, że użyłam czasu przeszłego. Na szczęście Marcia tego nie zauważyła.
- Bradford? Nieznośna baba! Nie życzę jej nic złego, ale...
- Musi być bardzo nieszczęśliwa - nie pozwoliłam jej skończyć. - Na pewno zdaje sobie sprawę, że swoim zachowaniem zniechęca ludzi, a mimo to coś ją bez przerwy zmusza do opryskliwości.
- Sfrustrowana - bez cienia sympatii stwierdziła Marcia. - I to jak. Zakochała się w Grancie.
Z głośnym stuknięciem odstawiłam kieliszek.
- Marcio! - zawołałam niemal ze złością. - Co ty wygadujesz?!
Zachichotała. Wyglądała jak urocza kotka.
- To prawda. Nie zauważyłaś, jak na niego patrzy?
- Nie pleć andronów - powiedziałam ostro. - Bez przerwy mu dokuczała, zarówno wczoraj, jak dziś rano. Byłam przy ich rozmowie.
- Tak, tak... - z wyraźną uszczypliwością mruknęła Marcia. - Szkoda, że przy okazji nie spojrzałaś jej w oczy. A on starannie unika jej wzroku. Patrzy tępo przed siebie jak rasowy arystokrata, a potem hop!... chwyta pierwszą okazję, by cię zaprosić na wspólny spacer. Na twoim miejscu omijałabym pannę Bradford szerokim łukiem.
- Nieprawda - odparłam z uporem, chociaż poczułam się głupio. Wstałam z fotela. - Czas spać.
Marcia poszła za moim przykładem, lecz najpierw osuszyła kieliszek.
- Racja. Nie będę tu siedzieć sama. Na pewno ich usłyszymy, gdy wrócą, i wtedy wyjdzie na jaw, co zaszło.
Na schodach wzięła mnie pod rękę.
- Gniewasz się? - spytała ze smutnym uśmiechem.
- Skądże! Za co?
- Za to, że wygaduję różne bzdury. Ach, prawda... obawiam się, że cię zdradziłam. Nie chciałam.
- Zdradziłaś? Co to znaczy?
- Powiedziałam Roderickowi, że ty i Nicky jesteście po rozwodzie. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy... Wokół panował harmider, a ty wyszłaś do kuchni. Bardzo mi przykro. Naprawdę.
- Nic się nie stało.
Nicky - pomyślałam. - Nicky. Może nawet Nikki...
- Mam nadzieję, że ci nie narobiłam kłopotów.
Roześmiałam się.
- Ależ nie. Przecież Grant nie będzie o tym rozpowiadał na prawo i lewo.
- Chyba masz rację... - Dotarłyśmy do szczytu schodów. - To dobrze. Chodź, zobaczysz mój nowy kostium.
Poszłyśmy do jej pokoju. W oknie na końcu korytarza widać było jedynie skłębioną szarą masę, na tle której majaczyły nasze blade odbicia. Marcia pchnęła drzwi i zaczęła wodzić ręką po ścianie w poszukiwaniu kontaktu.
- Jedną chwilę. Zaraz... - Błysnęło światło.
Usłyszałam zduszony jęk. Marcia stała jak wryta, tyłem do mnie, z dłońmi przyciśniętymi do gardła.
Potem wybuchnęła dzikim, rozdzierającym krzykiem.
Przez długą, okropną chwilę nie mogłam się ruszyć. Zlodowaciałam ze strachu; odebrało mi mowę.
Marcia, wciąż krzycząc, odwróciła się w moją stronę. Jedną ręką wymachiwała gwałtownie, drugiej nie odrywała od szyi.
Nagle wróciła mi zdolność ruchów. Skoczyłam w przód, chwyciłam ją za ramię i spytałam:
- Marcio, na miłość boską, co się stało?!
- Morderca... - wychrypiała, z trudem łapiąc powietrze. - Boże... morderca...
- Nikogo tu nie ma!
Trzęsła się jak osika. Z całej siły złapała mnie za rękę i wskazała na łóżko. Z jej ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot.
Spojrzałam na łóżko i poczułam zimny dreszcz przebiegający po plecach.
Na kołdrze leżała lalka w powiewnej sukience, jedna z tych, które Marcie całego świata uwielbiają rozrzucać po dywanach, sofach i jedwabnych poduszkach. Widziałam ich setki - różowych, miękkowłosych, niebieskookich i spowitych w biel koronek.
Ale ta była inna.
Spoczywała na plecach, ze sztywno wyciągniętymi nogami i rękami skrzyżowanymi na piersiach. Na twarzy miała rozsmarowaną zawartość popielniczki, a na szyi krwistoczerwoną ranę, ciągnącą się od ucha do ucha.
IX
SPUTAN DHU
Tej nocy nie znaleziono ani Roberty, ani Marion.
Gęsty mrok utrudniał poszukiwania, więc po kilku godzinach wyczerpującej wspinaczki i nawoływań ratownicy ściągnęli do hotelu, żeby coś zjeść i przespać się chwilę przed powrotem w góry. Wstawał świt. Bill Persimmon zadzwonił po miejscową ekipę pogotowia górskiego i koło dziewiątej grupa dwudziestu mężczyzn ruszyła w stronę Cuillinu. Nikt już nie wątpił, że zdarzył się wypadek.
Tym razem poszłam z nimi. Choć nie umiałam się wspinać, doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi dodatkowa para oczu. Zamierzałam przeszukać rozległą połać wrzosu i piargi otaczające Czarny Żleb.
Ranek - z niemałym zdumieniem przypominam sobie, że było to w przeddzień koronacji - okazał się szary i mglisty. Wiatr nadal z niezwykłą siłą hulał wśród szczytów, a deszcz tłukł o ziemię niczym chmara ostrych pocisków. Zakutani po uszy wyszliśmy w dolinę, brodząc po kostki w błocie i chyląc głowy pod wściekłymi uderzeniami ciężkich kropel.
Deszcz nieco osłabł, gdy znaleźliśmy się za zasłoną wzgórza, na które dwa dni wcześniej dotarłam z Roderickiem, lecz na szczycie znów przyszło nam stawić czoło przenikliwym podmuchom wichru. Deszcz kłuł w twarz tysiącami igieł, więc odwróciłam się tyłem, żeby zyskać chwilę oddechu. Wiatr uderzył mnie w plecy, zatrzepotał połami płaszcza i uleciał doliną w stronę morza.
Hotel wydawał mi się odległy, mały i przeraźliwie samotny. Gdzieś dalej bielała spieniona zatoka. Spod werandy z wolna odjechał samochód i rozmiękłą drogą skierował się na Strathaird. Duże, kremowe auto z czarnym składanym dachem.
- Samochód Marcii Maling - usłyszałam obok czyjś głos.
Zerknęłam w tamtą stronę. Alma Corrigan wyglądała zadziwiająco dobrze w długim nieprzemakalnym płaszczu, czerwonym szaliku i ogromnych podkutych butach. Ostre powietrze zaróżowiło jej policzki i rozpaliło iskierki w oczach.
- Nie można od niej żądać, by dołączyła do poszukiwań - dodała z lekką pogardą, gdy podjęłyśmy wędrówkę - lecz nie powinna zabierać szofera. Wszyscy mężczyźni...
- Wyjeżdża - wtrąciłam.
Alma zwolniła kroku.
- Jak to: wyjeżdża? Do domu?
- Tak. Wraca do Londynu. Powiedziała mi o tym wieczorem.
- Przecież miała zostać co najmniej tydzień! Sądzę, że w tych okolicznościach...
- Właśnie - powiedziałam wymijająco.
Nie zamierzałam nikomu tłumaczyć, czym była spowodowana nagła ucieczka Marcii. Pani Persimmon znała przebieg wypadków, pułkownikowa również, lecz Alma zdawała się nie słyszeć histerycznych krzyków, jakie ubiegłej nocy rozbrzmiewały w hotelu. Tym lepiej. Sama chciałam wyjechać w najbliższym czasie, choć dręczył mnie niepokój, co się stało z Robertą i Marion. Postanowiłam zostać, póki się nie odnajdą. Na razie nie dostałam tak wyraźnego ostrzeżenia jak Marcia.
- Proszę, proszę... - odezwała się pani Corrigan dziwnym tonem, w którym brzmiała wyraźna ulga i coś, czego na razie nie mogłam rozgryźć. - Nie powiem, że mi przykro z tego powodu. Była tu tylko pięć dni, a już... - przerwała, obrzucając mnie długim spojrzeniem spod wpółprzymkniętych powiek. - Podejrzewam, że lepiej zrozumiałaby pani moje uczucia, panno Brooke, gdyby była pani mężatką.
- Nie wątpię - odparłam łagodnie. - Choć nic nie można poradzić na zachowanie Marcii. Jest zepsuta i piękna... Ale urocza.
- A pani bardzo wyrozumiała - posępnie wtrąciła Alma. - Cóż, ja mam o wiele więcej do stracenia.
Nie próbowałam udawać, że jej nie rozumiem.
- Marcia wprost musi przyciągać męskie spojrzenia - powiedziałam. - Nawet, jeśli ktoś na tym cierpi. Ja... Proszę wybaczyć, ale po prostu bym zapomniała. Nie może pani udawać, że nic się nie stało?
Roześmiała się krótko.
- Od razu widać, że nie ma pani zbyt wielu doświadczeń z mężczyznami.
Milczałam przez chwilę. Irytowało mnie, że mężatki tak chętnie obnosiły się ze swymi „cierpieniami”, jakby sprawiało im to perwersyjną przyjemność. Potem jednak doszłam do wniosku, że Alma może mieć rację. Moje małżeństwo zakończyło się fiaskiem, nie miałam zatem prawa osądzać innych. Pomyślałam sobie, że na dobrą sprawę nikt nie potrzebował mojej porady. Większość ludzi w podobnych przypadkach szuka jedynie potwierdzenia własnych osądów.
Mijałyśmy właśnie stos ułożony z okazji koronacji, więc zmieniłam temat.
- Chyba go nie podpalą. Trudno nam będzie świętować, jeśli naprawdę coś się stało tym dziewczynom.
- Drewno i tak jest mokre - obojętnie mruknęła Alma, po czym dodała z miną myszy powracającej do ulubionego młyna: - Jak Hart mógł sądzić, że mu się uda? Od chwili gdy przyjechała, wodził za nią oczami jak cielę i myślał, że niczego nie zauważę? Prawda, ostatnio ważniejszy był Drury, lecz wszyscy, powtarzam: wszyscy widzieli, co działo się przedtem. Łatwo usprawiedliwiać jej zachowanie, ale co z Hartem? Mam mu po prostu wybaczyć? Jak można myśleć...
- Chcesz zatrzymać męża przy sobie? - warknęłam ostro.
- O... o... oczywiście! Głupie pytanie.
- Więc daj mu spokój. Nie nauczyłaś się jeszcze, że w małżeństwie nie ma miejsca na dumę? Masz dwie drogi. Jeśli nie umiesz milczeć, prędzej czy później go stracisz. Jeśli chcesz go zatrzymać, przełknij łzy i siedź cicho. Czas jest najlepszym lekarzem.
Spojrzała na mnie z szeroko otwartymi ustami, jakby usiłowała odgadnąć, skąd wiem to wszystko.
- Zostałyśmy sporo z tyłu - burknęłam na koniec. - Chodźmy szybciej.
Nie patrząc na Almę, zaczęłam się wspinać po stromej ścieżce.
Byłyśmy już dość wysoko i z niemałym zadowoleniem zauważyłam, że wichura zaczęła słabnąć. Wąski pas ziemi wydeptanej przez stada saren wiódł na wschodnią stronę Blavenu. Wiatr ucichł, a gdy dotarłam do pierwszego piargu, przestało padać tak nagle, jakby ktoś w niebie zakręcił kurek.
Odtąd cała wyprawa zaczęła posuwać się gęsiego. Mężczyźni nieśli bagaże; niektórzy dodatkowo zwoje liny. Szło nam się coraz ciężej - stromy szlak, szeroki zaledwie na stopę, wił się wśród mokrych, sięgających do kolan wrzosów. Czasem musieliśmy omijać spore skały, czepiając się korzeni i darni, niepewnie stawiając stopy w grząskim błocie.
Nad nami wznosił się ogromny masyw południowego stoku, połyskujący wilgotną czernią niczym pancerz gigantycznego chrząszcza. Sam widok skalnego rumowiska przyprawiał mnie o dreszcz strachu. Pas potrzaskanych głazów ciągnął się przez jakieś sto metrów i był pełen dziur, które sprawiały wrażenie, jakby całość przy najlżejszym dotknięciu miała potoczyć się dalej zabójczą lawiną.
Miejsce, gdzie Dougal Macrae widział wspinaczy, znajdowało się mniej więcej w połowie zbocza, po zachodniej stronie Blavenu. Tu ponad piargiem sterczał dwa tysiące stóp poszarpany grzebień nagiej, posępnej skały, podpierającej zachmurzony nieboskłon. Przystanęłam, żeby popatrzeć w górę. Pasma mgły błądziły w ziejących mrokiem szczelinach, a ciężkie, rozdarte chmury przypominały kłęby dymu. Spowity szarym całunem, widoczny, zakryty i znów widoczny nad wirującym żywiołem, wznosił się diabelski szczyt, dręczący niebo i zmieniający wiatry w wyjące demony. Blaven dzierżył burzę niczym bojowy sztandar.
Gdzieś wśród czarnych, zbryzganych wodnym pyłem głazów krył się żleb o nazwie Sputan Dhu. Widziałam go wysoko, na ponurym skalnym obliczu: cienka wapienna linia, upiornie martwa, choć ruch powietrza sprawiał, że czasem zdawała się drżeć jak nić babiego lata. Trudno uwierzyć, że powstała za sprawą kropel od wieków drążących litą skałę i szukających drogi w dół zbocza. Niżej wody wciąż przybywało, strumień rósł, mężniał, nabierał siły, aż nagle niknął z oczu, wpadając w szczelinę dzielącą na dwoje ścianę nad rumowiskiem.
Potem pojawiał się znowu, uwolniony z kamiennych okowów. Tryskał z rozpadliny jak z rynny, z taką mocą, że przez dobre sto stóp widać było jedynie bielejący pióropusz piany. Potem znikał w głębokim wąwozie ciągnącym się aż do podnóża.
Szliśmy właśnie skrajem tego wąwozu. Co pewien czas ktoś pokrzykiwał, ale jedyną odpowiedzią było ochrypłe krakanie kruka, który zatoczył krąg nad krawędzią, wystraszony widocznie głośnym echem.
Z wolna sunęłam po oślizgłych kamieniach, zdyszana, mokra i zgrzana z wysiłku, chociaż stale czułam na twarzy zimny podmuch lepkiego od wilgoci wiatru. Buty zjeżdżały mi po rozmiękłej trawie. Ratownicy uparcie parli w górę, jakby wspinaczka nie stanowiła dla nich większego wysiłku. Wlokłam się z tyłu, co chwila spoglądając na wciąż odległe skały, czarne, posępne i obojętne na wszystko, co się działo wokół. Po lewej stronie, na dnie wąwozu, huczał potok przelewający się przez skalne progi. Iście diabelska otchłań: mroczna, głęboka na siedemdziesiąt stóp, pełna spękanych głazów. Po obu stronach dziko spienionej wody sterczały gładkie ściany.
Nagle, pierwszy raz z obezwładniającą jasnością, uświadomiłam sobie, że gdzieś tam, wśród okrutnych skał i ryczącej kipieli, mogą spoczywać dwie martwe kobiety. A w najlepszym przypadku żywe, lecz ranne i obolałe, niezdolne przekrzyczeć ogłuszającego wycia wiatru i szumu wody.
- Roberta... Roberta... - szeptałam bez sensu przez zaciśnięte zęby.
Tuż przede mną szedł Alastair. Odwrócił się, obdarzył mnie przelotnym uśmiechem i wyciągnął pomocną rękę.
- Nie podchodź zbyt blisko krawędzi, Janet... O, teraz lepiej. Jeśli Dougal miał rację, zaraz powinniśmy je znaleźć. Chłopcy z ekipy ratowniczej znają te góry jak własną kieszeń.
- Ale... Alastair... - Zmęczenie nie pozwalało mi mówić wyraźnie. - Przecież one nie mogą... być żywe. One musiały... musiały...
- Żyją, jeśli znalazły jakieś schronienie i nie odniosły poważniejszych obrażeń. Noc była dość ciepła.
- Wierzysz, że wchodzili we trójkę?
- Dougal Macrae na ogół wie, co mówi.
- Zaginął któryś z mieszkańców wioski?
- Nic o tym nie słyszałem.
- Jeśli rzeczywiście była ich trójka, trzecim wspinaczem musiał być ktoś z hotelu. A wszyscy wrócili.
- Właśnie - z wymuszoną obojętnością odparł Alastair.
- Skoro nikt nie zgłosił wypadku, to znaczy...
- Właśnie - powtórzył.
Zatrzymał się, wziął mnie pod ramię i wskazał w górę, nieco na prawo od miejsca, w którym staliśmy.
- Tam wtedy płonęło ognisko - powiedział i ruszył w dalszą drogę.
Sztywnym krokiem powlokłam się za nim. Morderstwo? Znowu? Kto, na Boga, chciałby zabić Robertę i Marion? Absurd. Lecz z drugiej strony, kto pragnął śmierci Heather Macrae? Dość (złajałam się w duchu). Między tymi wydarzeniami nie zachodziła żadna zbieżność. Zniknięcie dwóch turystek nie miało nic wspólnego z makabrycznym, niemal rytualnym zabójstwem. A może miało? Jeśli znajdziemy ciała...
Drżącą ręką odgarnęłam z twarzy zmoczone włosy i popatrzyłam w górę.
Ratownicy przestali się wspinać i stanęli na brzegu przepaści, w miejscu, gdzie potok spływał wysoką siklawą z górnej krawędzi klifu. Ktoś wskazał w dół. Rozwinięto liny.
Przetoczyłam się przez ostatni zręb skały, odsapnęłam chwilę i noga za nogą dołączyłam do grupy.
Bałam się. Cholernie się bałam. Wiedziałam, że żadna siła nie zdoła mnie zmusić, bym popatrzyła w dół, w nieruchome oczy Roberty. Już ją widziałam, jak leży z podciętym gardłem, niczym lalka na łóżku Marcii, a rozmyte deszczem krwawe plamy spływają różowym strumykiem do wody.
Okazało się, że wąwóz jest pusty. Nie było najmniejszych śladów obecności Roberty lub Marion, choć czujne oczy ratowników dokładnie przepatrzyły czarną otchłań. Dougal Macrae wskazał miejsce, w którym uprzednio widział trójkę wspinaczy. Nie byli wówczas na stromej części zbocza, lecz ze sposobu ich zachowania wnioskował, że zamierzali podejść żlebem i przekroczyć wodospad po górnej półce.
Roderick Grant podszedł w moją stronę, wyciągając z wewnętrznej kieszeni kurtki wymiętoszoną paczkę papierosów. Miał spore trudności z zapaleniem zapałki, gdyż wiatr znowu przybrał na sile.
- Co dalej? - spytałam niecierpliwie.
- Skoro Dougal twierdzi, że weszły w żleb, nie pozostaje nam nic innego, jak podążyć tym samym szlakiem. Może znajdziemy coś wyżej albo zdołamy zajrzeć w głąb rozpadliny.
- Doszliście tu w nocy?
- Tak, ale było zbyt ciemno na dokładne poszukiwania. Mogliśmy tylko krzyczeć.
Zerknęłam w parów, na spieniony, ryczący potok. Gładkie ściany połyskiwały wilgocią, a zwisające tu i ówdzie kępy porostów furkotały w porywach wiatru, jakby cała szczelina była ogromnym tunelem aerodynamicznym. Wicher ciskał wodą z powrotem o skałę. Echo było ogłuszające.
Zadrżałam. Z niechęcią uniosłam głowę na wiszący nad nami posępny masyw.
- To trudna trasa?
- Ciężka - poważnie odparł Roderick. - Dla wszystkich. Dla nowicjusza... czyste szaleństwo.
- Czy ktoś... w razie potrzeby... zejdzie w głąb tej szczeliny? - spytałam drżącym głosem.
- Tak. Zgłosił się Beagle. Będzie z nim Rhodri MacDowell. To miejscowy, zna się na rzeczy.
Znów spojrzałam w huczącą otchłań.
- Nie lepiej od razu iść dołem? Zdaje mi się, że tam jest mniej stromo.
- Tak będzie szybciej. Wspinaczka korytem strumienia zajęłaby kilka godzin. Wciąż są uskoki wysokości od siedmiu do dwudziestu stóp. Prościej zjechać na linie z samej góry.
U podnóża klifu trwały pierwsze przygotowania. Trzej ratownicy, włączając Beagle'a, związali się liną i z wolna ruszyli w stronę żlebu. Reszta grupy została podzielona na mniejsze zespoły, których zadaniem było przeszukanie najbliższej okolicy.
- Co robimy? - spytałam Rodericka.
- Poczekaj tutaj. Przyda się twoja pomoc, jeżeli któraś z dziewcząt została ranna. - Obdarzył mnie krzepiącym uśmiechem. - Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Zobaczysz, Janet, wkrótce wszyscy razem wrócimy do hotelu.
Odszedł. Zostałam z Almą Corrigan i małą grupką mężczyzn obserwujących wspinaczkę trójki ratowników.
X
HUCZĄCY GROBOWIEC
Nawet nie próbuję udawać, że znam się na wspinaczce. Trzech mężczyzn w ścianie Sputan Dhu miało o tym o wiele lepsze pojęcie. Poruszali się lekko i zwinnie, aż trudno było uwierzyć, że idą tak niebezpiecznym szlakiem, jak to opisał Roderick.
Poszłam w górę piargu, do miejsca, gdzie zaczęli wspinaczkę, usiadłam na kamieniu i nerwowo paląc papierosa za papierosem, obserwowałam, jak trzej ratownicy suną po wilgotnym zboczu. Dotarli właśnie do stromego występu, zawieszonego nad wąską szczeliną wyżłobioną przez wodę. Nawet dla mnie stało się oczywiste, że oślizgła skała i ostre porywy wiatru nie ułatwiają im zadania, choć jak dotąd radzili sobie całkiem nieźle. Ronald Beagle szedł pierwszy. Prowadził z zadziwiającą gracją, aż przyjemnie było popatrzeć. Dwaj pozostali, Rhodri MacDowell i chłopak o imieniu Iain, należeli do ekipy pogotowia górskiego. Wydawało mi się, że idą niezwykle wolno, z przerwami na szukanie śladów innych wspinaczy. Wciąż nie dawali znaku, że coś znaleźli, lecz niespiesznie pięli się dalej, nad straszliwą rozpadliną.
- Krzepki łazik - posłyszałam tuż za sobą głos Dougala.
Beagle był mniej więcej w połowie czegoś, co wyglądało jak sterczący poziomo jęzor połyskującej skały. Zawisł dokładnie nad żlebem, miękkim, rytmicznym ruchem posunął się naprzód, w stronę odległej o jakieś piętnaście stóp półki i znów przystanął.
- Wspaniale sobie radzi - powiedziałam z zachwytem. - Nie umiem się wspinać, ale po dzisiejszym dniu sądzę, że to wcale niełatwa sprawa.
- Paskudne miejsce - odparł Macrae. - A tam, gdzie siedzi pan Beagle, jest najgorzej.
- Na to wygląda.
- Zaraz dotrze nad żleb. O, już. Teraz założy stanowisko.
Beagle z łatwością podciągnął się na półkę i kilkakrotnie owinął linę wokół wystającego kawałka skały. Potem odwrócił się i krzyknął coś do idących za nim. Nie słyszałam, co mówił, lecz pewnie kazał im zostać, gdyż obaj znieruchomieli, przyklejeni do zbocza. Beagle, ubezpieczany liną, przykucnął na skraju przepaści i zerknął w głąb żlebu.
- Przecież nie mogą być na dole! - zawołałam bezwiednie. - To niemożliwe! Panie Macrae!
Wyspiarz z fajką w zębach popatrzył w moją stronę.
- Jeśli spadły z tej skały, to właśnie tam - stwierdził ponuro.
- O tym mówię. - Zgrabiałymi palcami sięgnęłam po następnego papierosa. - Nie doszły tak wysoko. Ta mała... Roberta Symes... nie dałaby rady. Nigdy dotąd się nie wspinała.
Zmarszczył brwi.
- Na pewno?
- Sama mi to mówiła. A panna Bradford była zbyt doświadczona, żeby ciągnąć dziewczynę na tak karkołomną trasę!
- Racja. Nie mogła... - Zatroskanym wzrokiem spojrzał na groźną ścianę. - Ale sam widziałem, że kierowały się w tę stronę. Wyglądało na to, że zamierzają przejść Sputan Dhu... O, znów ruszyli.
Drugi ratownik, Rhodri MacDowell, dotarł do skalnej półki. Beagle zsunął się z krawędzi po przeciwnej stronie i zniknął nam z oczu. Ostatni z trójki, Iain, piął się w górę.
Nerwowo zaciągnęłam się dymem. Nie mogłam usiedzieć na wilgotnym kamieniu.
- Ciekawe... czy coś... zobaczyli. - Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło i niemal natychmiast ulatywały z wiatrem.
- Moim zdaniem ma pani rację. Nigdy nie daliby dziewuszce popróbować takiego podejścia. Może...
- „Nie dali”? - Odwróciłam się szybko. - To przecież pan twierdził, że było ich troje, prawda? Nie mógł się pan pomylić?
- Nie. - W jego miękkim głosie brzmiała niezachwiana pewność. - Troje. Bez wątpienia.
- A ten trzeci... mężczyzna czy kobieta?
- Nie wiem. Z takiej odległości trudno powiedzieć, a ostatnimi czasy wszyscy chodzą po górach w spodniach. Nawet niewiasty. Toteż niewiele widziałem poza tym, że jedno z nich nosiło czerwoną kurtkę.
- Panna Symes - odparłam i pomyślałam z bólem, że jaskrawy kolor wiatrówki znakomicie harmonizował ze świeżą urodą i czarnymi włosami Roberty.
- Łatwiej ją będzie znaleźć - stwierdził Dougal.
- Chyba... tak.
Rhodri MacDowell także zniknął za skalnym występem. Napięta lina przypominała wyrysowaną ołówkiem, bladą kreskę. Iain stanął na półce i założył asekurację. Krzyknął, a po chwili gdzieś z tyłu wychynął Beagle.
Parę minut później całą trójką zebrali się na naradę. Po tej stronie rozpadliny ja, Alma Corrigan, Dougal i grupka innych osób, które nie przetrząsały okolicznych piargów, zamarliśmy w napiętym, pełnym wyczekiwania milczeniu. Siedziałam, miętosząc w mokrych palcach zapomnianego papierosa i bezsensownie wytężałam wzrok w nadziei, że chociaż z gestów zdołam zrozumieć, co mówią ratownicy.
- Coś zobaczyli na dnie żlebu - odezwał się nagle Macrae.
- Nie - odparłam pospiesznie, jakbym chciała odsunąć od siebie niepokojącą prawdę. - Nie.
- Rhodri MacDowell wskazuje w dół. Chyba coś widział podczas wspinaczki.
Gwałtownie zamrugałam oczami. Tak, jeden z mężczyzn stojących na półce wyraźnie wyciągnął rękę w stronę przepaści. Raz-dwa wypięli się z łączącej ich liny i po kolei zaczęli zjeżdżać po przeciwległej ścianie. Z pośpiechu, jaki towarzyszył ich poczynaniom, wywnioskowałam, że domysły Dougala były słuszne.
Alma oderwała się od grupy i podeszła do mnie.
- Są na dole - oznajmiła martwym głosem.
Spojrzałam na nią, nie mogąc wykrztusić słowa. Sztywno uniosłam się na nogi. Bill Persimmon, który przydreptał w ślad za Almą, dodał prędko:
- Nie wiemy tego na pewno, lecz możliwe, że coś znaleźli.
- W takim razie zejdą na dno żlebu - powiedział Dougal.
- Raczej tak. - Persimmon obrócił się tyłem, żeby popatrzeć na wracających ratowników.
Za nami rozległ się szelest i szuranie butów po mokrej trawie. Nadszedł Nicholas, a tuż po nim Roderick.
- Najwyższy czas, żeby ktoś nas zmienił - burknął ten pierwszy, po czym z napięciem spojrzał na widocznego po drugiej stronie parowu Beagle'a. - Skoro znaleźli kogoś na dole, dołączę do nich. A ty, Bill?
- Myślę, że będzie lepiej... - zaczął Persimmon.
- Znaleźli? - przerwał mu niecierpliwy okrzyk Rodericka. - Zawróciliśmy tylko dlatego, że wydawało nam się... - Spojrzał na mnie, umilkł i próbował uśmiechem rozproszyć mój niepokój.
Smutno potrząsnęłam głową.
- Znaleźli - wyszeptałam cicho. - Dougal twierdzi, że jeden z nich coś pokazywał.
- Tak. Rhodri. Widzieliśmy z daleka. Obawiam się... - znów urwał i zagryzł usta. - Janet, czemu nie wrócisz do hotelu?
- Dobry Boże! - zawołałam niemal ze złością. - Nie kłopocz się mną! Nic mi nie jest.
Trzej ratownicy stali już nad przepaścią. Głos Beagle'a z trudem przedzierał się przez huk wody i wycie wiatru.
- ... w dole... słabo widać... chyba... noga... schodzimy...
Ciężko usiadłam na głazie. Z niemałym zdumieniem stwierdziłam, że teraz, kiedy doszło do najgorszego, nie czułam strachu, lecz otępienie. Drobne niedogodności - mokre buty, deszcz, przemoczona chusteczka w kieszeni płaszcza - interesowały mnie bardziej niż to, co się działo wokół. Może byłam w szoku, a może umysł się bronił przed zaakceptowaniem prawdy... Dość na tym, że po prostu siedziałam, z uporem wpychając palce w wilgotne rękawiczki, gdy obok, w atmosferze gorączkowego podniecenia, trwały przygotowania do ostatniego aktu dramatu.
Beagle i MacDowell zjechali na dno żlebu. Dla mnie, patrzącej z pustym, niemal dziecinnym zainteresowaniem, wyglądało to niemal na czary. Każdy z nich ruszał się z niewiarygodną szybkością. Beagle wciąż wykrzykiwał jakieś informacje, kiedy Iain i Rhodri zaczepili linę o sterczącą opodal skalną igłę. Końce liny niczym ogromne węże opadły w przepaść, dotknęły dna i zawisły nieruchomo. Rhodri powiedział coś do Iaina, wszedł w klucz, a potem najspokojniej w świecie tyłem wyszedł za krawędź klifu. Zsunął się spory kawałek, odbił nogami od ściany i pomknął dalej, jak na zjeżdżalni. Oszalał - pomyślałam. Musiałam wydać zdławiony okrzyk, gdyż tuż nad uchem posłyszałam cichy śmiech Rodericka.
- To tak zwany zjazd w kluczu... - mruknął, przygotowując własną linę. - Zwykła metoda schodzenia, do tego najszybsza... Nie, Bill, ja pójdę. Zawołam z dołu, jeśli będą potrzebne posiłki.
Rhodri zniknął. Iain nadał stał przy kamiennej iglicy, a Beagle szybował w powietrzu. Nicholas wrócił znad krawędzi.
- Idę na dół - powiedział krótko.
- Ty? - Roderick puścił linę i uniósł głowę. - Nie wiedziałem, że umiesz się wspinać - dodał z wahaniem.
- Nie? - zdziwił się Nicholas.
Zabrzmiało to niezbyt przyjemnie. Roderick błysnął oczami, lecz odpowiedział spokojnie:
- Lepiej będzie, jak zejdę pierwszy.
Równie szybko jak Rhodri - choć dużo zwinniej - zeskoczył ze skały. Nicholas odprowadzał go wzrokiem, po czym, na okrzyk z dołu, wszedł w klucz i ostrożnie zjechał w przepaść.
Siedziałam skulona na mokrym kamieniu. Reszta naszej grupy z napięciem patrzyła w głąb huczącego żlebu. Trwożne wyczekiwanie z wolna zmieniało się w tragiczną pewność. Wstałam, by do nich dołączyć.
Niemal w tej samej chwili z dna otchłani rozległo się głośne nawoływanie. Nie mogłam rozróżnić słów, lecz zrozumiałam ich znaczenie. Chciałam podbiec, ale poczułam na ramieniu ogromną dłoń Dougala.
- Spokojnie.
- Znaleźli je! - wrzasnęłam.
- Pewnie tak.
Major Persimmon klęczał na krawędzi skały. Wiatr poniósł w pustkę kilka dalszych wołań, potem w naszej grupie zaczęła się krzątanina. Dwóch następnych ratowników przygotowało się do zejścia, inni pospiesznie zawrócili w dół zbocza.
- Dokąd idą?
- Po nosze - odparł Dougal.
Z głupią, bezsensowną nadzieją wynikającą po trosze z mojej ignorancji uczepiłam się jego słów, nie zwracając uwagi na smutne miny mężczyzn zgromadzonych na skraju przepaści.
- Nosze? Więc żyją? Naprawdę żyją?
Potem spostrzegłam, co działo się na dnie żlebu. Beagle i Nicholas kroczyli wolno po głazach wystających ze spienionego potoku. I nie było najmniejszej wątpliwości, co wydobyli z niecki i stóp kaskady... Zapomniałam, że martwe ciało może zesztywnieć niczym dziwaczna drewniana rzeźba natchniona patosem śmierci. Granatowe spodnie, niebieska kurtka - tak przesiąknięta wodą, że wydawała się niemal czarna - zniszczone żółte rękawiczki na upiornie rozcapierzonych dłoniach... Marion Bradford. A w zasadzie nie Marion, lecz toporny manekin z bezwładną głową dyndającą na karku...
Cicho wróciłam na głaz, usiadłam i wbiłam wzrok w ziemię.
Nawet nie drgnęłam, gdy przyniesiono nosze. W niczym nie mogłam pomóc, ale bałam się sama iść do hotelu, a Alma Corrigan ani przez chwilę nie zdradzała chęci powrotu. Siedziałam, paliłam i patrzyłam w przestrzeń, z dala od Sputan Dhu, z dala od szarych szczytów i zgiełku podniesionych głosów. Za sobą słyszałam skrzypienie liny, zgrzyt podkutych butów, celtyckie słowa, postękiwanie, odległe wołanie Rodericka i nagły, wyraźny okrzyk Beagle^.
- Co takiego?! - zawtórował mu Persimmon. - Boże!
Ktoś obok mnie zagadał po celtycku z takim przejęciem, że chcąc nie chcąc odwróciłam głowę.
Był to Dougal. Wraz z Persimmonem klęczeli ramię w ramię tuż nad przepaścią.
- Boże! - powtórzył major. Wstali i z napięciem spojrzeli sobie w oczy.
- Ma rację.
Dougal nie powiedział nic więcej. Jego twarz przypominała bryłę wyciosaną z granitu.
- O co chodzi? Skąd te krzyki? - zmienionym głosem dopytywała się Alma.
- Spadła z półki - wyjaśnił Persimmon. - Wciąż jest związana liną. Przeciętą.
Twarz Almy stała się bladożółta pod jaskrawym szalem.
- Co... co znaczy...
Persimmon wzruszył ramionami i odparł smętnie:
- Dokładnie to, co mówiłem. Ktoś przeciął linę i spadła.
- Morderstwo... - bez tchu wyszeptała Alma.
- A Roberta Symes? - spytałam.
Obdarzył mnie przelotnym spojrzeniem i wrócił nad żleb.
- Jeszcze jej nie znaleźli - rzucił przez ramię.
Nie znaleźli jej także później, choć od końca do końca przeszukali cały żleb i przez resztę dnia przetrząsali okolicę.
XI
ANT SRÒN
Poszukiwania trwały do zmierzchu. Po południu wiatr przycichł, tylko czasem dawał o sobie znać mocniejszym podmuchem. Deszcz ustał, lecz wielkie, ciemne chmury zwisały nisko na niebie, gromadząc się nad Cuillinem i przesłaniając wierzchołek Blavenu. Wysunięty daleko na północ szczyt Marsco był całkiem niewidoczny, a w dole leżała szara jak ołów tafla Loch na Creitheach.
Około czwartej udało się wyciągnąć ciało Marion Bradford z paszczy żlebu. Z daleka obserwowałam smutny kondukt z trudem przedzierający się pod szarym sklepieniem chmur przez mokre wrzosowisko. Wszedł na niższą grań An't Sròn, minął szczyt i urągliwie bezduszny stos drewna, by za chwilę zniknąć po drugiej stronie wzgórza.
Zgnębiona odwróciłam się w stronę rumowiska i niecierpliwie przetrząsnęłam kieszenie w poszukiwaniu kolejnego papierosa. Stos przygotowany na koronację... Już jutro w Londynie zadźwięczą dzwony, zagrają dziesiątki orkiestr, tu zaś - nie będzie święta. Melancholijne nawoływanie kulika, dziwnie rozpaczliwe poświstywanie siewki i odległy szum morza będą jedynymi głosami, jakie da się słyszeć w dolinie Camasunary. A jeśli nadal nie znajdziemy Roberty...
Gdzieś nade mną rozległ się zgrzyt butów. Uniosłam głowę i zobaczyłam Rodericka sunącego w dół po jednym z niezliczonych głazów zalegających zbocze w pobliżu Sputan Dhu. Był bez czapki, więc jasna czupryna ściemniała mu od deszczu. Miał zakrwawioną rękę, wyglądał na bardzo zmęczonego i przygnębionego. Przypomniałam sobie opowieść Marcii i zaczęłam się zastanawiać, czy wiedział o penchant, jakim darzyła go Marion. Jeśli tak, może czuł teraz spóźnione wyrzuty sumienia?
Przesłał mi ciepły uśmiech, lecz zaraz potem znów przygasł. W zamglonym świetle dnia nawet jego błękitne oczy wydawały się dziwnie matowe.
- Powinnaś już dawno wrócić do hotelu - powiedział oschle. - Nieźle dostałaś w kość, co?
- Chyba tak - odparłam zmęczonym tonem.
Miałam mokre, skostniałe dłonie i bezskutecznie biedziłam się z zapałkami. Roderick łagodnie ujął mnie za ramiona, posadził na najbliższym kamieniu i wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Westchnęłam z ulgą. Wyjął z plecaka jakieś zawiniątko.
- Co jadłaś?
- Och... parę kanapek. Zapomniałam.
- Zdaje się, że zrobiłaś zbyt długą przerwę od ostatniego posiłku - zauważył. - Na szczęście, u mnie coś tam zostało. Podzielimy się. Masz kawę?
- Mam.
Wyciągnął płaską srebrną manierkę.
- Łyknij to. Na pewno pomoże.
Rzeczywiście. Wyborna whisky w pięć sekund przywróciła mi zdolność logicznego myślenia. Wyprostowałam plecy, wzięłam następną kanapkę i poczułam się znacznie lepiej.
Roderick przyjrzał mi się uważnie.
- Teraz dobrze... Choć nadal sądzę, że musisz wrócić do hotelu.
Pokręciłam głową.
- Nie mogę. Jeszcze nie. Nie zdołałabym tam usiedzieć. Trzeba poszukać Roberty. Kolejna noc w górach...
- Janet... - powiedział łagodnie. - Wątpię, czy kolejna noc będzie miała dla Roberty jakieś znaczenie.
- Na pewno żyje - nie dawałam za wygraną. - Gdyby spadła w głąb żlebu razem z Marion, już by ją znaleziono. Dougal twierdzi, że mogła zatrzymać się wyżej, na jakiejś półce lub progu skalnym... Muszą być przecież takie miejsca...
- Dwa razy przepatrzyłem wszystkie zakamarki - odparł ciężko. - Byli ze mną Drury i Corrigan. Spędziliśmy tam cały dzień. Ani śladu.
- Musi gdzieś być! - upierałam się głupio. - Pewnie ranna, bo przecież odpowiedziałaby na wołanie! A skoro jest ranna, nie mogła odejść zbyt daleko...
Nagle poczułam gwałtowny skurcz mięśni brzucha, gdyż dopiero teraz dotarło do mnie, co naprawdę znaczyła przecięta lina. Ze strachem w oczach popatrzyłam na swego towarzysza.
- Roderick... - bezwiednie nazwałam go po imieniu. - Byłeś na dnie żlebu. Oglądałeś linę na zwłokach Marion. Wniosek może być tylko jeden, prawda?
Zaciągnął się papierosem i z głośnym westchnieniem wypuścił kłąb dymu.
- Owszem. Morderstwo. Znowu...
- Dougal przysięga, że widział trzecią osobę. Nie umie tylko powiedzieć, czy był to mężczyzna, czy kobieta.
Grant niecierpliwie machnął dłonią.
- A można mu wierzyć?
- Bez wątpienia. Jeśli ktoś na tym świecie zachował resztki honoru, to na pewno Dougal Macrae. Jeśli nie było trzeciej osoby, musimy uznać, że to Roberta przecięła linę. A to przecież bzdura.
- Nooo...
Rozwarłam szeroko oczy ze zdumienia.
- Jak możesz...
- Pierwszy raz była na wspinaczce. Jeśli Marion zaczęła spadać i pociągnęła ją za sobą, mogła w panice...
- Nic podobnego! Nie wierzę! I podejrzewam, że ty także!
- Masz rację - odparł z kwaśnym uśmiechem.
- Był ktoś trzeci - dodałam. - Morderca. To on spowodował upadek Marion. Jeszcze się nie domyślasz, dlaczego nie możemy znaleźć Roberty?
- Myślisz, że morderca ją gdzieś ukrył?
- Masz inne wytłumaczenie? Zniknęła. Martwa nie przedstawiała żadnego zagrożenia. Jeśli była ranna, musiał ją jakoś uciszyć. Może ją zabił i ukrył w nadziei, że to skomplikuje śledztwo. Nie wiem - westchnęłam. - Mam jednak wewnętrzne przekonanie, że ona wciąż żyje... Boże, i wciąż się modlę, byśmy ją odnaleźli!
Wstałam.
- Idziemy dalej - zarządziłam.
Zapadł zmrok i ratownicy zaczęli z wolna ściągać w dolinę. Beagle i Rhodri MacDowell, którzy ponieśli nosze, wrócili z hotelu z prowiantem, zupą, gorącą kawą i latarkami. Zjedliśmy na stojąco. Nikt prawie się nie odzywał; twarze mężczyzn były ściągnięte i smutne, ruchy oszczędne. Jedynym tematem skąpych rozmów był obszar poszukiwań i rozważania „co dalej?”
Stałam w pobliżu Ronalda Beagle'a, który - choć miał największe prawo do zmęczenia - nie wyglądał na zbytnio sfatygowanego. Właśnie kończył pić kawę, gdy w ciemnościach zamajaczyła potężna postać Alastaira.
- Jak wygląda dno rozpadliny poniżej Sputan Dnu? - padło ostre pytanie.
Beagle uniósł głowę.
- Dość nieciekawie. - W jego głosie odbiło się lekkie zaskoczenie. - Mnóstwo dziur i luźno leżących kamieni. Strumień spływa kaskadą na skraj rumowiska. Czemu pytasz? Zapewniam cię, że niczego nie przeoczyliśmy.
- Są jaskinie lub rozpadliny na zboczach?
- Nawet sporo. - Beagle pochylił się, by odstawić kubek do koszyka. - Było nas czterech i ręczę...
- Możesz zaręczyć - chłodno wtrącił Alastair - że co najmniej dwóch z was przeszukało każdą szczelinę?
Zapadła cisza. Rozżarzony koniec papierosa tkwiącego w ustach Alastaira rozbłysnął dwukrotnie. Po chwili w pobliżu pojawił się nowy ognik.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - rozległ się spokojny głos Rodericka.
- Jeden z nas jest mordercą - bez ogródek oświadczył Alastair.
- To oszczerstwo! - z oburzeniem włączył się do rozmowy Hartley Corrigan. - Jak można sądzić, że Beagle, Grant czy Drury...
- Ma rację - łagodnie przerwał mu Beagle. - To mógł być każdy. Ale co miałby zyskać przez ukrycie drugiego ciała, skoro znaleźliśmy pierwsze? Szukałby dziewczyny tylko wówczas, gdyby wciąż żyła, żeby ją uciszyć. - Popatrzył na Alastaira. - Nie znalazł. Nawet najmniejszy załom na dnie żlebu został przepatrzony przez nas wszystkich i każdego z osobna.
- Niezbita prawda - rozległ się nagle w mroku głos MacDowella.
- Dobrze, dobrze... - zamruczał Alastair. Zerknął na Beagle'a. - Wiesz, jak to bywa...
- Wiem. Nie ma sprawy.
Zapanowało lekkie poruszenie, grupa cieni rozpadła się na kilka mniejszych zespołów, by na nowo zacząć poszukiwania. Nicholas stanął tuż przy mnie.
- Przestań się wygłupiać, Gianetto - powiedział napiętym z wyczerpania głosem. - Wróć do hotelu.
Byłam zbyt zmęczona, żeby się zdobyć na właściwą reakcję.
- Nie pójdę - oznajmiłam z tępym uporem. - Nie wytrzymam w zamknięciu, przy Cowdray-Simpsonach zasłuchanych w relację z Himalajów, zastanawiając się przez cały czas, co się tu dzieje.
- Kiepski pomysł - odezwał się Beagle. - Powinna pani wrócić, odpocząć i choć na chwilę zapomnieć o całej sprawie. A skoro mowa o Himalajach... - Zarzucił plecak na ramię i błysnął zębami w nieoczekiwanym uśmiechu. - Zapomniałem powiedzieć - zawołał do otaczającej go grupy. - AFN podała najświeższą wiadomość. Udało im się. Na Boga, dali radę! Zdobyli Everest.
Prysnął ponury nastrój i rozległ się gwar podniesionych głosów. Beagle z trudem mógł się opędzić od natarczywych pytań. Odpowiadał z niezmąconym spokojem, wreszcie samotnie ruszył w drogę. Inni natychmiast poszli za jego przykładem, rozchodząc się w różne strony i niknąc w ciemnościach. Z dala dobiegały mnie echa gorączkowych dyskusji. Nabrałam przekonania, że Beagle specjalnie zostawił tę wiadomość na koniec, by pobudzić aktywność zmęczonych ratowników. Myślałam o nim z coraz większym podziwem.
- Słuchaj, Gianetto... - ze złością warknął Nicholas.
- Zostaw ją - odezwał się Roderick.
- A ty, do diabła, po co się wtrącasz?
Gdzieś w pobliżu błysnęła latarka i w migotliwym świetle zobaczyłam pobladłą z wściekłości twarz Granta. Groźnym wzrokiem wpatrywał się w Nicholasa.
- Nie twoja sprawa. Janet zrobi, co zechce, a ty znikaj.
Sprzeczka wybuchła tak nagle, że przez dobre piętnaście sekund gapiłam się na nich ze zdumieniem, nim w końcu zrozumiałam, co się dzieje. Szlag by trafił - przemknęło mi przez głowę - wszystko przez Marcie.
- Dosyć! - powiedziałam ostro. - Poradzę sobie. - Lekko potrząsnęłam Rodericka za ramię. - On ma rację. Nic tu po mnie. Wracam. Chcę zostać sama. - Wyjęłam z kieszeni wełniane rękawiczki i zaczęłam je wciągać na zmarznięte dłonie. - Wszyscy jesteśmy zmęczeni i zdenerwowani, ale na miłość boską, teraz nie pora na kłótnie! Odniosę do hotelu termosy i kosze, a potem idę do łóżka.
Przykucnęłam, żeby sprzątnąć kubki. Nawet nie spojrzałam na Nicholasa. Zauważyłam tylko kątem oka, że cisnął niedopałkiem w ciemność, odwrócił się bez słowa i poszedł w tę samą stronę co Beagle. Roderick zerknął na mnie z wahaniem.
- Masz latarkę?
- Mam - odparłam. - Nie martw się, znam drogę. Idź, pomóż innym. - Popatrzyłam na niego niepewnie. - I...
- I co? - spytał poważnym tonem.
- Znajdź ją.
- Spróbuję.
Odszedł. Spakowałam wszystko, co mogłam znaleźć w niepewnym świetle latarki, później usiadłam i zapaliłam kolejnego papierosa. Co prawda przed chwilą skończyłam poprzedniego, ale nie mogłam zapanować nad nerwami, a ostatnia, pełna podtekstów scena przygnębiła mnie bardziej, niż chciałam się przyznać.
Było już całkiem ciemno. Na zboczu migotały wątłe światła latarek, odległe echo okrzyków ulatywało z wiatrem. Słyszałam zgrzyt butów na twardej skale, a dwukrotnie, gdzieś po lewej, rozległo się krótkie szczeknięcie, prawdopodobnie lisa.
Wstałam, obcasem zdeptałam niedopałek, zabrałam koszyk i zaczęłam schodzić. Szłam wolno, ostrożnie, oświetlając zdradliwe rumowisko. Wiedziałam, że mniej więcej w połowie drogi natrafię na wydeptaną przez sarny ścieżkę, która bezpiecznie zaprowadzi mnie na An't Srón. W dolinie rozległy się głosy kilku mężczyzn, wracających zapewne z połowu ostryg. Do moich uszu dobiegły strzępki paru sprośnych dowcipów, głośny śmiech, a potem zapanowała cisza. Wiatr dął mi prosto w twarz, przynosząc ostrą woń morskiej soli i wodorostów. Bojaźliwie zjechałam po błotnistej pochyłości i odkryłam, że stoję na ścieżce.
Teraz szło mi się dużo łatwiej, lecz nadal poruszałam się wolno, obciążona koszykiem i latarką, przez co nie miałam wolnej ręki, by się przytrzymać, gdybym się obsunęła. Minęła dobra godzina, zanim z ulgą poczułam pod stopami miękkie wrzosowisko łączące An't Srón ze stokiem Blavenu.
Byłam tak zaprzątnięta patrzeniem pod nogi, że nie spuszczałam oczu z ciasnego kręgu światła. Teraz jednak, gdy dotarłam na przełęcz, poczułam dziwny zapach wpleciony w podmuchy wiatru. Po chwili rozpoznałam dym, a mimo to wciąż szłam naprzód, bez cienia niepokoju.
Do czasu, aż uniosłam wzrok i zobaczyłam cienką białą smugę, oddaloną zaledwie o sto jardów.
Stos. Ktoś podpalił stos. Dym z mokrego drewna wił się i skręcał, kreśląc widmowe wzory na czarnym niebie, lecz gdzieś tam pośrodku sterty błysnęły płomienie i usłyszałam cichy trzask ognia.
Gapiłam się chyba przez pół minuty, zanim dotarło do mnie, że ktoś, kto na pewno nie słyszał o wypadku, postanowił uczcić dzień koronacji. Potem trzasnęła kolejna gałąź, dym pojaśniał czerwienią, a na tle łuny pojawiła się czarna sylwetka.
Pamięć zareagowała natychmiast, jak pchnięta niewidzialną sprężyną. Oczami wyobraźni zobaczyłam podobną, choć starszą scenę: słup ognia, cień rozedrgany w dziwacznym tańcu, zwęglony stos i złożoną w ofierze dziewczynę...
Roberta!
To dlatego morderca postanowił ją ukryć.
Z łomotem rzuciłam koszyk na ziemię i jak szalona popędziłam w stronę stosu. Nie miałam najmniejszego pojęcia, co chcę zrobić; działałam odruchowo. Biegłam, wrzeszczałam i wywijałam ciężką latarką jak młotkiem.
Za mną - całkiem blisko - rozległy się głośne okrzyki, lecz nie zwracałam na to uwagi. Wciąż biegłam, teraz już w ciszy, zdyszana, z twarzą zalaną łzami. Dym czknął w podmuchach wiatru i otoczył mnie gryzącą chmurą.
Byłam w środku. Smoliste kłęby zawirowały i uleciały w niebo. Płomienie strzeliły w górę, jakby usiłowały się wyrwać z klatki ciasno splątanych gałęzi.
Szłam coraz wolniej, w końcu stanęłam przed stosem i osłaniając twarz od żaru, spojrzałam w górę.
Na wierzchu sterty, tam gdzie jeszcze nie dotarł ogień, coś leżało. Krwawa poświata zamigotała w szkiełku zegarka. Zobaczyłam dyndający but, gwoździe w podeszwie przypominały maleńkie iskierki.
Skoczyłam na osmalone gałęzie i próbowałam dosięgnąć zwisającej nogi i ręki.
Za mną z dymu wyłoniła się czyjaś postać. Dwie silne ręce ściągnęły mnie z powrotem. Na oślep zdzieliłam napastnika latarką. Zaklął, chwycił mnie wpół i docisnął ręce do ciała. Szarpałam się dziko i pewnie krzyczałam, bo wzmocnił uścisk. Potem potknął się, rzucił mnie na mokrą trawę i przygniótł całym ciałem.
Usłyszałam stłumione głosy, tupot nóg i chrapliwy okrzyk: „Gianetta!” Ciężar zniknął.
- Jamesy Farlane! - ze zdumieniem zawołał Alastair, trzymając młodzieńca żelaznym chwytem. - Co tu się dzieje, na Boga?
Dougal Macrae pomógł mi wstać. Trzęsłam się i płakałam.
- Wszystko w porządku, panienko? - spytał.
Przywarłam do niego i wyjąkałam szeptem:
- Tam... w ogniu... Roberta... szybko...
Otoczył mnie ramieniem. Poczułam, że też drży, a kiedy zrozumiałam dlaczego, zrobiło mi się go żal i zapomniałam o strachu.
- Żyje? - zapytałam nieco spokojniej.
Odpowiedział mi inny głos. Ostrożnie uniosłam głowę. Hartley Corrigan stał w pewnej odległości od stosu i spoglądał na ciemny, podłużny kształt leżący na ziemi.
- To nie Roberta Symes - oznajmił beznamiętnym tonem. - To Beagle. Ktoś mu poderżnął gardło.
XII
CAMASUNARY IV
Po nocy pełnej koszmarów obudziłam się późno, w pełnym blasku dnia. Mgła nadal zasnuwała górskie szczyty, leżąc niczym płachta śniegu w szczelinach i całej dolinie, lecz wiatr ucichł i wyjrzało słońce. Blaven nabrał odcienia błękitu, a morze migotało tysiącem iskier.
Niestety, dobra pogoda nie miała żadnego wpływu na ogólną poprawę nastrojów. Zeszłam na dół, dowiedziałam się, że Roberty nadal nie znaleziono i że przyjechała policja. Nie czułam głodu, więc tylko wypiłam kawę i siedziałam w pustej jadalni wpatrzona w okno do chwili, aż Bill Persimmon zawiadomił mnie, że mam się stawić na przesłuchanie.
Dziwnym trafem detektyw prowadzący śledztwo w sprawie Heather Macrae przyjechał rano z Elgol, żeby zadać gościom hotelu parę dodatkowych pytań. Morderca na pewno się nie spodziewał, że policja tak prędko przybędzie na miejsce nowej zbrodni. Spokojny, cichy inspektor Mackenzie pochodził z Inverness, a towarzyszył mu młody, barczysty i rudowłosy sierżant, Hector Munro. Lekarz, który zjawił się bladym świtem na telefoniczne wezwanie, poddał obdukcji ciała Marion i Beagle'a, a jeden z policjantów pełnił straż przy pogorzelisku, by nie dopuścić do zatarcia śladów.
Tyle zrozumiałam z gorączkowej relacji Persimmona, który wprowadził mnie do małego pokoju obok klubu, gdzie tymczasowo urzędował inspektor.
Denerwowałam się jak głupia, choć groźny przedstawiciel prawa okazał się w łagodnym dżentelmenem w średnim wieku, o szpakowatych włosach i głęboko osadzonych szarych oczach, otoczonych siecią drobniutkich zmarszczek, co było bez wątpienia oznaką pogodnego usposobienia. Na mój widok wstał i kordialnie uścisnął mi rękę. Zajęłam miejsce na wskazanym fotelu, więc gdy inspektor także usiadł, dzielił nas tylko blat niewielkiego stolika. Zwalisty, płomiennowłosy sierżant czekał w kącie, zerkając w otwarty notes. Zdawał się rozpychać nie tylko krzesło, lecz cały pokój.
- Panno Brooke... - Inspektor spojrzał na leżącą przed nim stertę papierów, jakby chciał się upewnić, że dobrze zapamiętał moje nazwisko. - Słyszałem, że zawitała pani tutaj dopiero w sobotę po południu?
- Tak, inspektorze.
- Czy przed przyjazdem słyszała pani o zamordowaniu Heather Macrae?
- Skądże! - Nie kryłam zaskoczenia.
- Nie czytała pani o tym w gazetach?
- Nie.
- Hmmm... - Nie odrywał wzroku od biurka. - Kto pani powiedział?
- Z zachowania gości wywnioskowałam, że zaszło coś niedobrego - odparłam ostrożnie. - Spytałam więc pana Gran ta, co się stało.
- Pana... Rodericka Gran ta? - Inspektor zaczął szperać wśród dokumentów, a sierżant zapisał kilka słów w notesie.
- Tak. Następnego dnia rozmawiałam też o tym z panem Hayem. - Spojrzałam na sierżanta i dodałam uprzejmie: - Hubert Hay. Pisarz. Wolny strzelec.
- Zgadza się. - W oczach inspektora na chwilę zamigotały iskierki wesołości. - Pomówmy o czymś innym. Słyszałem, że to pani znalazła ubiegłej nocy ciało pana Beagle'a leżące na stosie.
- Tak. To znaczy... byłam pierwsza na miejscu przestępstwa. Nie wiem, kto go wyciągnął z płomieni.
Inspektor po raz pierwszy spojrzał mi prosto w twarz i zobaczyłam, że miał zimne, bezduszne i posępne oczy. W połączeniu z miłą powierzchownością sprawiało to nieco niesamowite wrażenie.
- Kiedy zauważyła pani, że podpalono stos?
- Dopiero wówczas, gdy byłam już bardzo blisko. Zna pan tę górę?
- Przewędrowałem ją setki razy w ciągu minionych trzech tygodni.
- Oczywiście. Głupie pytanie.
Uśmiechnął się nagle.
- Hecky przygotował mapę. Proszę opisać własnymi słowami, co się wydarzyło od chwili, gdy postanowiła pani wrócić do hotelu.
Opowiedziałam. Słuchał w milczeniu, patrząc na mnie badawczo szarymi oczami, podczas gdy rudy sierżant równie spokojnie, z profesjonalną wprawą robił notatki.
- ... a potem zobaczyłam czyjś cień w pobliżu ognia.
- Tylko jeden?
- Tak.
- Nie umiałaby pani rozpoznać, kim był ów osobnik?
- Nie.
- Czy wlókł lub niósł jakieś ciało?
- Nie. Po prostu był... Stał w kłębach sadzy. Wie pan, wiatr rozwiewał dym na wszystkie strony... Przypomniałam sobie opis poprzedniego morderstwa i pomyślałam, że tym razem chodzi o Robertę...
- Robertę?
- Robertę Symes. Zaginęła. Inspektorze, czy raczej nie powinniśmy...
- Kilka ekip już wyruszyło w góry - odparł cicho. - Proszę mówić dalej.
- To wszystko. Podbiegłam do ognia, choć nie wiedziałam, co chcę zrobić. Zobaczyłam, że na wierzchu coś leży... jakby ciało... i próbowałam je ściągnąć, nim znalazło się w zasięgu płomieni. Wtedy zaatakował mnie morderca.
- W świetle faktów - chłodno oznajmił Mackenzie - napastnikiem był Jamesy Farlane.
Wlepiłam w niego zdumione spojrzenie.
- Wiem. To chyba oczywiste...
- Ustalmy zatem właściwy przebieg wydarzeń - nie pozwolił mi skończyć. - Zgodnie z pani zeznaniem Beagle poniósł śmierć tuż przedtem, nim podeszła pani do stosu. Czy spotkała pani kogoś w drodze na An't Srón?
- Nie, nikogo.
- Słyszała pani coś? Echo kroków lub...
- Nie. Co pewien czas na zboczu rozlegały się okrzyki ratowników, ale nic więcej. Gdy wrzasnęłam na widok płonącego stosu, z bliska odpowiedziało mi czyjeś wołanie, lecz nie zwróciłam na to uwagi. Wiatr dął coraz mocniej i...
- Jasne. - Inspektor znowu wbił wzrok w blat stołu. - Ostatni raz widziała pani żywego Beagle'a tuż przed wznowieniem poszukiwań?
- Ja... Wolno panu zadawać pytania sugerujące odpowiedź?
Uśmiechnął się.
- Ten fragment zeznań słyszałem już tuzin razy. Oszczędzam czas. Tak było?
- Tak.
- Pamięta pani, dokąd poszedł?
- W dół zbocza.
- Sam?
- Tak.
- Na pewno?
Obrzuciłam go ciężkim spojrzeniem.
- Na pewno.
- Rozumiem. Wróćmy teraz do stosu, do chwili, gdy pobiegła pani w stronę płomieni. Kto mógł odpowiedzieć na pani krzyki? O ile pamiętam, głos dobiegał gdzieś z bliska.
- Nie wiem, kto to był. Przypuszczalnie Alastair... to znaczy pan Braine, gdyż właśnie on odciągnął Farlane'a. Zjawił się bardzo prędko. Wraz z nim nadbiegł Dougal Macrae.
- Pan Braine przybył pierwszy na miejsce zajścia. Ciekawe. - Cedził słowa miękkim, zamyślonym głosem, który sprawiał, że instynktownie napięłam wszystkie mięśnie. - Kto jeszcze?
- Pan Corrigan. Stał przy stosie. Prawdopodobnie wyciągnął ciało. - Głośno przełknęłam ślinę i dodałam: - Sądzę, że był z Alastairem.
- Nie - łagodnie przemówił inspektor do stołu. - Obaj dżentelmeni zeznali, że przybiegli oddzielnie. - Nagle spoczęło na mnie twarde spojrzenie szarych oczu. - Kto jeszcze?
- Nooo... nikt.
- Jamesy Farlane i Dougal Macrae. Pan Braine i pan Corrigan. Wszyscy zdążyli w ciągu paru sekund, jakie minęły od pani krzyku. Kto jeszcze?
- To wszyscy - westchnęłam. - Nie widziałam nikogo więcej.
Mackenzie przypatrywał mi się przez chwilę, po czym spuścił wzrok.
- Pomyślmy... - mruknął wymijająco, choć miałam niemiłe wrażenie, że w ciągu ostatnich pięciu minut doszedł do jasno określonych wniosków. Od niechcenia przerzucił kilka papierów i spytał, nie patrząc na mnie: - Zarezerwowała pani pokój tydzień temu?
- Tak.
- Przed tragiczną śmiercią Heather Macrae.
- Chyba tak. Nie wiedziałam...
- O tym już mówiliśmy. Sierżant Munro zapisał pani słowa... Panno Brooke, wynajęła pani pokój na nazwisko Drury.
Absurd. Dlaczego dołączyłam do kręgu podejrzanych? Nie powinnam była tu siedzieć i nerwowo zaciskać dłoni tylko z tego powodu, że zachowanie pewnego policjanta stało się naraz mniej przyjazne.
- Tak się właśnie nazywam - odparłam buńczucznie, choć dokuczało mi poczucie winy.
- To dlaczego z chwilą przyjazdu zaczęła pani używać nazwiska Brooke? I dlaczego ignorowała pani obecność męża?
- Nie... nie jesteśmy małżeństwem. - Nagle opanowała mnie przemożna chęć, by wszystko wyjaśnić. - Rozwiedliśmy się cztery lata temu. Nie miałam pojęcia, że tu będzie. Kiedy zobaczyłam go pierwszego wieczoru, wpadłam w okropną rozterkę i wpisałam do księgi panieńskie nazwisko, aby uniknąć zbędnych pytań.
- Rozumiem. - Na twarzy inspektora zawitał nieoczekiwany uśmiech. - Przepraszam, jeśli dałem pani powód do niepokoju, panno Brooke. Była pani bardzo pomocna. Naprawdę.
Ku własnemu zdziwieniu, nie czułam się spokojniejsza.
- Skąd to przesłuchanie? - spytałam ostro. - Przecież już wszystko jasne. Macie mordercę...
Mackenzie przybrał zdziwioną minę.
- Mamy?
- Jamesy Farlane! - krzyknęłam. - Jamesy Farlane! A któżby inny? Był koło stosu, napadł na mnie... Czego pan jeszcze szuka?
- Czegoś więcej - odparł z nikłym uśmiechem. - Farlane twierdzi, że wracał z hotelu po odniesieniu noszy. Doszedł właśnie do An't Srón, gdy zobaczył błysk ognia. Wbiegł na wzgórze tak szybko, jak tylko potrafił, i był już prawie u szczytu, kiedy usłyszał krzyk. Pędziła pani wprost w płomienie. Skoczył, żeby uratować panią od poparzeń, lecz zaczęliście się szamotać i oboje upadliście na ziemię... Zgadza się, Hecky?
- Co do joty, panie inspektorze. - Hector Munro skinął rudą głową.
- Widzi pani? - spytał inspektor Mackenzie.
- Zgrabna historia. Nawet przekonująca.
Wyszczerzył zęby.
- Nawet. Zwłaszcza że cały czas był przy nim Dougal Macrae...
Nastąpiła chwila ciszy. Potem inspektor wstał i zaczął zbierać papiery. Uniosłam się z fotela.
- Jeśli pani pozwoli, wrócimy do tej rozmowy - powiedział Mackenzie. - Teraz jestem potrzebny na An't Srón. - Z przesadną uprzejmością odprowadził mnie do progu. - Spędzi pani dzień w hotelu?
- Pójdę w góry - odparłam bardziej szorstko, niż zamierzałam. - Nadal trwają poszukiwania.
- Nie zapomniałem o tym - mruknął grobowym głosem i zamknął drzwi.
XIII
CZARNY ŻLEB
Dzień i dwie noce - to kawał czasu dla kogoś, kto koczuje w górach. Myślę, że wszyscy stracili nadzieję na uratowanie Roberty. Mój upór brał się jedynie stąd, że w pobliżu ciała Marion Bradford nie znaleziono żadnych innych śladów. A przecież nikt nie mógł przeżyć upadku z tej wysokości. Roberta została na zboczu, a potem musiała odejść - prawdopodobnie ranna - w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Jeśli była przytomna, na pewno słyszała wezwania ratowników. Dlaczego nie odpowiadała? Dzień i dwie noce w górach, nawet w lecie, to kawał czasu...
Porzuciłam smętną teorię, że została żywa lub martwa, z nieznanych powodów ukryta przez mordercę. Jeśli Heather i Marion zginęły z tej samej ręki - a to wydawało się więcej niż pewne - sprawca nie musiałby zabijać biednego Beagle'a, żeby go spalić na stosie, gdyby zatrzymał przy sobie Robertę.
Nie wierzyłam, że miał jakiś konkretny powód, by zgładzić Ronalda Beagle'a. Coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że mamy do czynienia z szaleńcem. W każdym zabójstwie była jakaś chorobliwa perwersja; znów pomyślałam o rozmowie z Hubertem Hayem i słowo „ofiara” nabrało dla mnie całkiem nowego znaczenia.
Nie umiałam jednak połączyć dwóch rytualnych morderstw ze śmiercią Marion i zniknięciem Roberty. Nie pozostaje nam nic innego jak działać - myślałam sobie, znów drepcząc wąską ścieżką w ślad za Hayem. Jeśli znajdziemy Robertę lub jej ciało, trochę pomożemy policji w pościgu za niebezpiecznym szaleńcem.
Słońce połyskiwało wesoło na błękitnym niebie. Wczoraj pod obwisłymi szarymi chmurami górskie zbocza istotnie przypominały scenerię tragedii, lecz dziś, kiedy jasne promienie wyczarowały złotą arabeskę na młodych paprociach i wysączyły z kolcolistu słodkawą woń przypominającą zapach rozgrzanych kokosów, Blaven zupełnie zatracił posępny wygląd. Wprost tętnił życiem lata. Makolągwy, skrzecząc i poświergując, kręciły się na skraju niskich zarośli, a w każdym załomie siwej skały rozkwitał czerwonawy pęk wczesnego górskiego kwiecia.
Ratownicy na dobre porzucili już Czarny Żleb i rozproszyli się po całym stoku, przeszukując zwały kamieni i zbity gąszcz wrzosowiska. Hay twierdził, że jedna grupa wspięła się nad Sputan Dhu i przetrząsała wyższe partie zbocza. Gdy akr po akrze przepatrywałam najeżone głazami rumowisko, zrozumiałam, dlaczego ciała niektórych wspinaczy miesiącami leżały w górach. Hay dodał, że zdarzało się czasem, iż na zawsze ginęli bez śladu.
Dotarliśmy właśnie do miejsca, gdzie wczoraj spotkałam Rodericka schodzącego ze żlebu, kiedy rozległ się okrzyk i daleko po prawej zobaczyłam niewielką grupę mężczyzn. Jeden - chyba Hartley Corrigan - wymachiwał ręką.
- Znaleźli ją? - spytałam z zapartym tchem.
- Raczej nie - odparł Hay. - Pewnie wymyślili nowy plan poszukiwań. Pójdę z nimi pogadać.
Potoczył się w stronę grupy. Zostałam sama, wpatrzona w zwisające nade mną skały. Po chwili zauważyłam, że stoję dokładnie pod półką, na której znaleziono Heather Macrae. Opanowało mnie makabryczne przeczucie, że właśnie tam, na poczerniałych kamieniach spoczywa Roberta. Potem odpędziłam złe myśli jak resztki koszmarnego snu i spojrzałam w miejsce, gdzie łatwa z pozoru ścieżka wiodła ku szczytowi.
Doskonale wiedziałam, że cała okolica została starannie przeszukana przez ludzi, którzy mieli większe niż ja pojęcie o górach, lecz w każdym z nas drzemie przecież odrobina niewiary w rzetelność innych. Lepiej jest wszystko sprawdzić na własną rękę. Poza tym - usprawiedliwiałam swoją decyzję - na tak dużym obszarze łatwo przeoczyć jakąś jamę lub szczelinę.
Niezgrabnie zaczęłam się piąć po skotłowanych głazach I wrzosach, zalegających brzeg Sputan Dhu.
Okropna droga. Kamień zdążył już przeschnąć i nie było wiatru, ale między skałami ziały głębokie dziury zdradziecko pokryte cienką warstwą trawy. Spływałam potem, głowa kiwała mi się na wszystkie strony od zaglądania w różne zakamarki i wąskie tunele. Parłam wciąż naprzód, nie zdając sobie sprawy, jak wysoko zaszłam, póki nie zatrzymałam się wyczerpana i nie spojrzałam za siebie.
Z miejsca coś przyciągnęło moją uwagę - maleńki punkt światła wśród wrzosów, nie większy niż migotanie jantarowej gwiazdki. Zobaczyłam błysk metalu i pochyliłam się niżej.
Była to broszka, jakich wiele widywałam w szkockich sklepach z pamiątkami. Krążek srebrzystej blaszki z osadzonym kryształem górskim. Z podnieceniem podjęłam go z ziemi. Roberta... Czyż to nie ona nosiła podobną broszkę, gdy po raz pierwszy rozmawiałyśmy w hotelu? Wytarłam świecidełko z piasku, usiadłam, zapaliłam papierosa i zaczęłam się zastanawiać. Tyle, że Roberta szła tędy, to już wiedziałam od Dougala Macrae'a. Mimo wszystko mrugający klejnocik wprawił mnie w podniecenie i dodał sił do dalszego przeszukiwania rumowiska.
Dawno straciłam z oczu pozostałych ratowników, nie słyszałam także ich głosów. Do moich uszu dobiegał jedynie huk wodospadu i nagły gwizd kosa spłoszonego ze skalnej grzędy. Ze zmarszczonymi brwiami wbiłam spojrzenie w stromą część zbocza i usiłowałam sobie wyobrazić, co tutaj zaszło dwa dni temu.
Patrząc na przebieg wydarzeń z perspektywy czasu, wydaje mi się, że był to przełomowy moment naszych poszukiwań. Gdybym nie dała się ponieść uczuciom - i zachowała choć trochę zdrowego rozsądku - to pewnie nie zaczęłabym krążyć po drugiej stronie Sputan Dhu, ale została na zboczu (jak wszyscy inni) i cała historia miałaby zgoła odmienne zakończenie. Zamiast tego siedziałam na słońcu, ćmiłam papierosa i sortowałam w myślach fragmenty układanki. W końcu nabrałam przekonania, że muszę do końca sprawdzić, czy Roberty naprawdę nie ma z tej strony żlebu. Zdeptałam niedopałek i ruszyłam dalej.
Straciłam poczucie czasu. Pełzałam, zjeżdżałam, kucałam, podnosiłam zielony dywan wrzosów i wciskałam się w każde podejrzane miejsce. Z początku krzyczałam „Roberta!”, ale mój głos odbijał pustym echem od nagich szczytów. Potem byłam już zbyt zmęczona, żeby wołać. Szłam dalej w ponurym, zdyszanym milczeniu, z wolna dochodząc do wniosku, że Roderick miał rację, gdy mówił, że przeszukał tu każdy cal. Nie znalazłam Roberty.
Zamierzałam zawrócić, gdy nagle poślizgnęłam się na jakimś kamieniu. Półka, na której stałam, była na tyle szeroka, że nie groziło mi żadne realne niebezpieczeństwo, a jednak mocno się wystraszyłam. Siadłam, oparłam plecy o ścianę i próbowałam uporządkować myśli i zebrać się na odwagę.
Słońce stało już nisko, kalecząc skałę czerwonym cieniem. Wysokie zbocza tłumiły wszelkie dźwięki z wyjątkiem szumu płynącej wody. Miałam wrażenie, że jestem setki mil od najbliższej ludzkiej siedziby. Cisza była okrutna, ciężka, przerażająca. Siedziałam bez ruchu, wsłuchana w bicie własnego serca.
I wówczas usłyszałam jęk.
Dochodził gdzieś z lewej strony, jakby spode mnie.
Błyskawicznie zerwałam się z miejsca. Strach i zmęczenie zniknęły.
- Roberta! - wrzasnęłam ochryple.
Czekałam.
Jęk rozległ się znowu, cichy, o niemal zwierzęcym brzmieniu. Wydobywał się z półki, ze ściany, z litej skały... Ustawiłam się tyłem do głazów, twarzą do przepaści i krok po kroku zaczęłam sunąć wzdłuż gzymsu.
Doszłam do poszarpanego załomu i ze ściśniętym gardłem zerknęłam za krawędź. Półka ciągnęła się wyżej, aż w końcu zupełnie wnikała w urwisko. Z miejsca, gdzie stałam, nie mogłam dojrzeć nic więcej. Nic tam nie było. Nic.
- Roberta! - krzyknęłam znowu.
Czekałam. Cisza. Słońce padało na pustą skałę.
- Roberta!
Jest. Cichy jęk.
Ostrożnie wypełzłam za załom i dalej wzdłuż półki. Z początku była na tyle szeroka, że nawet ja, nie zaznajomiona z górami, mogłam posuwać się dosyć sprawnie. Potem jednak zaczęła się zwężać i paskudnie pochylać w stronę przepaści. Stanęłam wystraszona i niepewna, co dalej. Gzyms na pewno został już przeszukany, gdyż widziałam ślady butów. Domniemane jęki były niczym innym, jak grą mojej wyobraźni.
W tej samej chwili usłyszałam bolesny szloch, dochodzący tym razem gdzieś zza mojego lewego ramienia.
Wpółprzytomna ze zdenerwowania odwróciłam głowę. Serce waliło mi jak młotem, z trudem utrzymywałam równowagę na miękkich nogach.
Potem znalazłam rozwiązanie zagadki. Mijając postrzępiony załom, nie patrzyłam za siebie, a okazało się, że w pozornie gładką ścianę wrzyna się wąska szczelina. Wylot miała częściowo zakryty zwisającą kotarą mchu i wrzosu, lecz pod spodem było wystarczająco dużo miejsca, by ktoś mógł się wcisnąć...
Gwałtownym ruchem rozdarłam zieloną zasłonę. Z początku stawiała opór, lecz wreszcie puściła i spadła na dno żlebu. Drobne kamyki zachrobotały o krawędź zbocza. Wyszarpnęłam jeszcze jeden długaśny warkocz trawy i rzuciłam go za siebie. Jasne promienie słońca oświetliły wnętrze niewielkiej suchej jaskini.
Zobaczyłam Robertę. Leżała zwinięta w kłębek, dotykając plecami skalnej ściany. Nogę miała wykręconą pod dziwnym kątem, a skórę na rękach pościeraną i pokrytą brudem i zakrzepłą krwią.
Najważniejsze, że żyła. Uklękłam obok. Miała zamknięte powieki, a twarz, niegdyś promieniująca dziewczęcą energią, była upiornie blada, zalana błyszczącą jak celofan warstwą potu. Nos sterczał ostro z zapadniętych policzków niczym dziób bekasa.
Wsunęłam drżącą dłoń pod połę jasnoczerwonej kurtki, by sprawdzić bicie serca...
Czyjś cień przesłonił wejście jaskini.
XIV
NA SKRAJU PUSTKI
Boże, znalazłaś ją! - rozległ się głos Rodericka.
Z głośnym westchnieniem ulgi odwróciłam głowę.
- Roderick... Dzięki opatrzności, że jesteś! Ona żyje i...
- Żyje? - spytał z niedowierzaniem. Stanął tuż przy nas. - Żyje?
- Tak. Tak! Zaczęła jęczeć i wtedy ją usłyszałam.
Klęknął i delikatnie przesunął dłońmi po ciele Roberty.
- Żyje - mruknął ponuro - ale obawiam się... - przerwał i ostrożnie obmacał jej głowę. Z ust dziewczyny wyrwało się ciche skomlenie.
- Zostanę z nią - powiedziałam. - Sprowadź innych. Zrobisz to szybciej ode mnie.
Wątpię, czy mnie usłyszał. Obojętny na otoczenie, przez cały czas zajmował się nieprzytomną Robertą. Nagle przemówił bezosobowym, niemal władczym tonem.
- Na końcu półki zostawiłem plecak. Znajdziesz w nim manierkę brandy. Przynieś ją, dobrze?
Podniosłam się szybko. Po wyjściu z jaskini powitały mnie ciepłe i jasne promienie słońca. Z tyłu słyszałam głos majaczącej w malignie Roberty, lecz zdołałam rozróżnić tylko jedno słowo:
- Marion...
Zamarłam bez ruchu, gdyż dopiero teraz uświadomiłam sobie, czego dokonaliśmy. Zerknęłam przez ramię. Roderick napotkał moje przerażone spojrzenie. W jego chłodnych oczach zobaczyłam coś, co podpowiedziało mi, że myślał o tym samym. Serce jak oszalałe waliło mi w piersi.
- Roderick... - szepnęłam. - Ona... ona wie, kto to zrobił...
Smutno wykrzywił usta.
- Nie wątpię - odparł. - I na Boga, będzie żyła, póki wszystkiego nie powie. Przynieś brandy.
- Najpierw musimy ją okryć. Weź mój płaszcz... Spróbujemy ją jakoś ogrzać, póki nie zjawią się inni.
Zaczęłam się rozbierać. Roderick zrobił to samo i po chwili Roberta leżała spowita ciepłym kokonem.
- Nigdzie nie pójdę - dodał Roderick tym samym, posępnym tonem. - Nie zostawię cię bez opieki, moja droga, i nie pozwolę, byś jeszcze raz wędrowała samotnie po górach. Zajmę się nogą naszej przyjaciółki, a ty przyniesiesz brandy, staniesz na końcu półki i będziesz krzyczeć tak długo, aż ktoś cię usłyszy. Jeśli dojdziesz do wniosku, że zbliża się nie ten, co trzeba, krzykniesz na mnie. - Uśmiechnął się nagle. - Zaraz przybiegnę. Pospiesz się.
- Dobrze.
Delikatnie nakryłam płaszczem zimne dłonie Roberty. Chciałam wstać, gdy dziewczyna zaczęła się ruszać. Szare wargi rozchyliły się w ledwie słyszalnym jęku. Zatrzepotała powiekami.
- Wraca jej przytomność - szepnęłam. Znowu poczułam szybkie bicie serca. Roderick zacisnął dłoń na moim ramieniu.
Roberta otworzyła oczy i przesłała mi zbolałe, rozgorączkowane, ale w pełni przytomne spojrzenie. Przez chwilę patrzyła na nas z niedowierzaniem, po czym gwałtownie odwróciła głowę.
Ktoś szedł skalną półką.
Palce Roberty niczym wystraszone zwierzątka ukryły się w moich dłoniach. W ciemnych źrenicach zamigotało przerażenie. Zemdlała.
Spojrzałam za siebie. Na tle jasnego nieba zobaczyłam sylwetkę Hartleya Corrigana. Tuż za nim zjawił się Nicholas, a z dala dobiegały okrzyki nadchodzącego Alastaira.
Ktoś zawołał Almę Corrigan, czekającą na końcu skalnego gzymsu. Z ulgą pozbyłam się odpowiedzialności i nawet nie protestowałam, gdy odepchnięto mnie od Roberty. Byłam doszczętnie wykończona. Jak przez grubą warstwę waty słyszałam okrzyki Almy i burkliwy głos Rodericka, który nakazał Nicholasowi sprowadzić ludzi z noszami.
W ciasnej jaskini zrobiło się tłoczno, lecz pomna przelotnego grymasu przerażenia na twarzy Roberty, nie zamierzałam spuszczać dziewczyny z oka. Wyszłam na półkę, oparłam się plecami o nagrzaną słońcem skałę i z namysłem patrzyłam na Rodericka, Hartleya i Alastaira. Jeśli któryś z nich był mordercą, istniała niewielka szansa, by tu i teraz zdążył dokończyć swe dzieło w obawie przed zdemaskowaniem... lecz wolałam nie ryzykować. Po prostu stałam.
Potem gdzieś z góry rozległo się wołanie Nicholasa. Z dali dobiegła odpowiedź. Nie minęło zbyt wiele czasu i w polu widzenia pojawiła się grupa ratowników taszczących nosze. Mogłam wreszcie opuścić swój posterunek i zejść z półki.
Wśród nadchodzących byli Dougal Macrae, młody Iain oraz Hubert Hay, który na pewno nie należał do kręgu podejrzanych, gdyż w chwili śmierci Marion był ze mną na Sgurr na Stri. Na razie nie musiałam się martwić o Robertę.
Najważniejsze, że ją znalazłam. Napięcie minęło. Usiadłam na wrzosowisku i spokojnie czekałam, aż zniosą dziewczynę z klifu. Zamknęłam oczy, wystawiłam twarz do słońca i pierwszy raz od dwóch dni poczułam błogi spokój. Słodka woń wrzosów, śpiew skowronka i ciche nawoływanie makolągwy niosły ze sobą posmak normalności. Nawet wówczas, gdy usłyszałam stękanie i chrobot butów po kamieniach i gdy nosze znalazły się na stoku, było mi tak wesoło, jakbym najgorsze już miała za sobą.
Zapomniałam, że wystarczy jedno słowo Roberty, aby człowiek - człowiek, którego znam - zadyndał na szubienicy i został bez zbędnych ceremonii pochowany na więziennym podwórku.
Inspektor Makcenzie, olbrzym Hecky i młody miejscowy policjant, Neill, nadal kręcili się koło stosu, kiedy weszliśmy z noszami na An't Srón. Hecky ani na chwilę nie przerwał oględzin miejsca zbrodni, za to inspektor rzucił okiem na nieprzytomną Robertę, wezwał Neilla i razem z nami wrócili do hotelu.
Gdy tylko inspektor dowiedział się, że to ja znalazłam Robertę, zaczął zadawać mi pytania. Dokładnie zrelacjonowałam przebieg wypadków. Słuchał w milczeniu, a kiedy dobrnęłam do końca, poprosił, żebym wszystko powtórzyła raz jeszcze. Od czasu do czasu wtrącał jakąś uwagę, aż poznał każdy mój gest i każde słowo, jakie wypowiedziałam od chwili, gdy usłyszałam jęk Roberty, do przybycia ratowników z noszami. W trakcie rozmowy zauważyłam, że radosne podniecenie, jakie odczuwałam na stoku, zniknęło niczym garść śniegu w promieniach słońca, ustępując przygnębiającemu poczuciu niepewności. Powiew grozy zacisnął lodowate palce na moim ramieniu i raz czy dwa przeszył mnie dreszcz strachu. Zająknęłam się, ale szybko odzyskałam rezon, skończyłam mówić i czekałam na reakcję inspektora.
Zaskoczył mnie. Zerknął z ukosa w moją stronę i powiedział oschle:
- Postawię Neilla na straży i zaraz poślę po pielęgniarkę. Sęk w tym, że na jej przyjazd będziemy musieli czekać do rana, bo lekarz twierdzi, że została wezwana do innego przypadku. Przez ten czas ktoś musi zająć się panną Symes. Zna się pani na pielęgnacji chorych?
- Trochę, ale...
- W zupełności wystarczy. Zostanie pani z nią na noc?
- Tak... oczywiście - odpowiedziałam. - Ale przecież są inne... bardziej doświadczone osoby... Pani Corrigan bez wątpienia wie więcej ode mnie, a pani Persimmon...
- Owszem - odparł sucho. - Pani zaś jest jedyną kobietą, której nie było tutaj w dniu pierwszego morderstwa.
- No tak, ale... Inspektorze, chyba nie podejrzewa pan kobiet? To znaczy...
- Jeszcze nie - oświadczył. - Lecz panie Corrigan i Persimmon mają mężów. Nie chcę, żeby w pokoju panny Symes przebywał ktoś... hmmm... wmieszany w tę sprawę. - Obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem. - Pod żadnym pozorem. Rozumie pani?
- Jeśli chodzi o Nicholasa, mogę pana zapewnić, że nie zamierzam zapraszać go na noc - odpowiedziałam cierpko. - Ledwie go toleruję.
Uśmiechnął się lekko.
- Nie, nie... - mruknął pobłażliwie. - Nawet mi to nie przyszło do głowy. Zatem załatwione?
- Tak. - Przyjrzałam mu się z zaciekawieniem. - Czy to znaczy, że jestem poza kręgiem podejrzanych?
- Powiedzmy, że moim zdaniem nie zamierza pani zamordować Roberty Symes - odparł ostrożnie.
Doszliśmy do hotelu. Ponieważ zwłoki Marion spoczywały w zamkniętym pokoju, który do niedawna był także pokojem Roberty, zaproponowałam, by ranną umieścić u mnie. Inspektor przyzwalająco skinął głową, co wywołało westchnienie ulgi u wyraźnie przygnębionego Persimmona. Obaj policjanci także weszli na górę, zostawiłam więc dziewczynę w rękach żony majora i pani Cowdray-Simpson, a sama poszłam wziąć kąpiel.
Kiedy wróciłam do pokoju, stwierdziłam, że w piecu trzaska ogień, a obok poświstuje imbryk z gorącą wodą. Na stoliku przy łóżku stał serwis do kawy i napełniona do połowy butelka brandy.
Inspektor zniknął, pani Persimmon na kolanach krzątała się przy palenisku, a Neill - dwudziestoletni dryblas o giętkich ruchach, czarnej czuprynie i błękitnych oczach prawdziwego Celta - na mój widok wstał z fotela i przesłał mi nieśmiały uśmiech.
- Doktor zaraz tu będzie, panienko Brooke - powiedział. - Tak kazał powtórzyć inspektor. Pytał, czy do tego czasu pozwoli mi pani zostać.
- Oczywiście. Co z Robertą?
Pani Persimmon uniosła się z klęczek. Była małą, drobną kobietą o zazwyczaj wesołej twarzy i wiecznie rozczochranych ciemnych włosach. Jej szare oczy, odznaczające się rzadko spotykaną przejrzystością, zasnuwał teraz opar smutku.
- Obłożyłyśmy ją termoforami, żeby miała ciepło - oznajmiła. - Pozostaje nam tylko czekać na doktora.
Z troską pochyliła się nad leżącą i całkiem niepotrzebnie poprawiła okrywające ją koce.
- Jak dojdzie do siebie na tyle, żeby coś przełknąć, może ją pani napoić słodką herbatą. Zaraz przyniosę z kuchni porcję dobrego rosołu. To wszystko, co na razie możemy zrobić.
- Z wyjątkiem czuwania - cicho dodał Neill.
Obie popatrzyłyśmy w jego stronę.
- Zabrzmiało to... trochę strasznie, Neill - odezwałam się niezbyt pewnym tonem. - Naprawdę sądzi pan, że morderca spróbuje tu wtargnąć i zrobić swoje?
Wyciągnął przed siebie szczupłe, pięknie ukształtowane dłonie.
- Jeśli panienka Symes zacznie mówić, będzie go można powiesić - powiedział z prostotą.
Podeszłam do łóżka, żeby spojrzeć na Robertę. Leżała bez ruchu i choć na pierwszy rzut oka wydało mi się, że nie jest już taka blada jak w jaskini, wciąż wyglądała nie najlepiej. Maleńka postać o boleśnie napiętej twarzy, ledwie widoczna spod sterty kołder i koców. Nie przedstawiała żadnego zagrożenia - nie była tykającą „bombą zegarową”, którą należałoby jak najprędzej uciszyć... Z trudem przychodziło mi wierzyć, by jej wyschnięte usta mogły kiedykolwiek przemówić.
Chciałam odejść, ale Roberta w tej samej chwili zaczęła się wiercić. Jęknęła i uniosła powieki. Ciemna głowa niespokojnie zakołysała się na poduszce.
- Proszę - rozległ się od strony pieca głos pani Persimmon. - Tu jest herbata.
Ostrożnie wlałyśmy parę kropel słodkiego napoju między rozchylone usta Roberty. Z ulgą zobaczyłam, że zaczęła przełykać. Powoli, łyżeczka po łyżeczce, sączyłyśmy w nią życiodajną glukozę, z napięciem wyczekując dalszych oznak poprawy.
- Pójdę zobaczyć, co z rosołem - oświadczyła w końcu pani Persimmon i wyszła.
Zadzwonił telefon. Podskoczyłam gwałtownie, rozlewając herbatę na prześcieradło. Neill podniósł słuchawkę.
- Idzie inspektor, panienko - powiedział po chwili. - Razem z doktorem.
- Dzięki Bogu! - wyrwało mi się.
- Właśnie.
Minutę później obaj mężczyźni zjawili się w pokoju. Z ogromną ulgą patrzyłam, jak lekarz fachowo bada Robertę. Wreszcie znów nakrył ją kocem i zerknął na inspektora.
- Poza nogą reszta jest w jak najlepszym porządku - oznajmił szorstko. - Owszem, są sińce i otarcia naskórka, lecz to z czasem się wygoi. Najpierw zajmiemy się tym, co najgorsze. Przyda mi się ktoś do pomocy. Mary Persimmon i może...
Spod nastroszonych brwi spojrzał w moją stronę, ale inspektor nie pozwolił mu skończyć.
- Nie, panna Brooke zasłużyła na chwilę wypoczynku, tym bardziej że przez noc będzie zastępowała pielęgniarkę. Niech pani Persimmon weźmie którąś ze swoich dziewcząt. Ja też zostanę. Tu ma pan telefon, jeśli chce pan wydać jakieś polecenia.
- Co? Ach... tak, prawda.
Lekarz podniósł słuchawkę, żeby zaordynować, co trzeba. Inspektor Mackenzie odwrócił się do mnie.
- Poleciłem, by w kuchni przygotowano dla pani coś do jedzenia. Kolacja będzie za dziesięć minut. Proszę zejść na dół. Wezwę panią, gdy będzie to konieczne.
Raz jeszcze popatrzyłam na skuloną postać Roberty i wyszłam z pokoju.
XV
CAMASUNARY V
Roderick był w holu. Z pewnością czekał na mnie, gdyż na mój widok z marsową miną podszedł do schodów.
- Co z nią? Co mówił lekarz?
- Niewiele - odpowiedziałam. - Nie znalazł żadnych obrażeń poza złamaną nogą, lecz moim zdaniem dwie noce spędzone w jaskini mogą mieć bardzo poważne następstwa.
- Jak ona się czuje?
- Nie najlepiej, choć podejrzewam, że każde z nas wyglądałoby podobnie po takich przejściach. Jest młoda, silna i na szczęście zdołała znaleźć schronienie przed wichurą i deszczem.
- Odzyskała przytomność?
- Nie.
- Na pewno dojdzie do siebie - stwierdził z przekonaniem. - Jak tylko złożą jej nogę... Zaczęli już?
- Tak. Doktor poprosił o pomoc panią Persimmon. Mnie, dziękować Bogu, odesłali na dół.
- Mieli rację. Wyglądasz jak upiór.
- Dzięki - uśmiechnęłam się.
- Przepraszam... ale to prawda. - Wciąż wyglądał na mocno zafrasowanego. - Nie wspominali, że masz jej pilnować?
- Inspektor kazał mi objąć nocną zmianę.
- Bzdura! - zawołał gniewnie. - Zrobiłaś dziś już więcej, niż trzeba! Czemu nie wybrał żony Corrigana?
- Ona też była w górach.
- A pani Cowdray-Simpson?
- Inspektor Mackenzie dał mi do zrozumienia, że nie jestem na liście domniemanych sprawców - odpowiedziałam ostrożnie.
- Nie jesteś... - urwał gwałtownie i zmarszczył brwi. - Chyba nie podejrzewa kobiety?
- Podejrzewa wszystkich - odparłam z niechęcią. - Poza tym... nie mam męża, którego mogłabym chcieć osłaniać.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz potem zacisnął zęby. Wlepił wzrok we wzorzysty dywan pokrywający podłogę holu.
Głośno przełknęłam ślinę.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziałam pospiesznie. - Dam jej pić, a potem trochę się zdrzemnę. Prawdę mówiąc, nie będę miała wyboru. W piecu buzuje ogień, przy łóżku stoi serwis do kawy...
- Inspektor... - Roderick przerwał, rozejrzał się i dokończył cicho: - ... naprawdę podejrzewa, że... coś może jej grozić?
Ostatnie zdanie odbiło się głuchym echem od ścian pustego pomieszczenia. Odruchowo zniżyłam głos.
- Chyba tak. Ale możesz być pewien, że podjął odpowiednie kroki. Roberta będzie bezpieczna. Ja też. - Uśmiechnęłam się. - Nie ma powodów do zmartwienia.
- Skoro tak twierdzisz... Swoją drogą... - nagle posmutniał i zaczął mówić suchym, bezosobowym tonem: - Swoją drogą jesteś jedyną osobą w hotelu, która nie ma...
- ... nic wspólnego z morderstwem?
- Nie. Która nie ma powodów, żeby obawiać się mordercy.
Popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem, w którym mieszały się strach, współczucie i coś jeszcze, czego nie mogłam rozpoznać. Serce załomotało mi gwałtownie, jakby chciało rozsadzić klatkę piersiową i odruchowo spuściłam powieki. Odwróciłam się do drzwi wiodących do klubu i powiedziałam cichym, zmieszanym głosem:
- Wezmę sobie coś do picia.
Klub wypełniony był tłumem gości skupionych w niewielkich grupach w pobliżu kominka. Gdy weszłam, natychmiast umilkł szmer przyciszonych rozmów. Wszystkie głowy pytająco zwróciły się w moją stronę.
- Co z nią? - niemal jednocześnie zawołali pułkownik, jego żona, Hubert Hay i Alastair. Przez wszystko jednak przebił się ostry jak cięcie noża okrzyk Almy:
- Zaczęła mówić?
Podeszłam do ognia i wyciągnęłam zmarznięte dłonie.
- Lekarz składa jej nogę. Nie podał szczegółów, stwierdził tylko, że pozostałe obrażenia są powierzchowne.
Popatrzyłam na Almę, trzymającą pustą szklankę po whisky. Wyglądała na przestraszoną.
- Na zeznania będziemy musieli poczekać - dodałam. Potrząsnęłam dzwonkiem, aby zamówić drinka. Hartley Corrigan przysunął się bliżej żony, nawet usiadł na poręczy jej fotela. Miła odmiana - pomyślałam i mimo woli zaczęłam się zastanawiać, gdzie teraz może być Marcia. Na pewno daleko od tutejszych wydarzeń. Mimo wszystko brakowało mi towarzystwa jedynej osoby, której pozycja wśród gości była równie dwuznaczna jak moja. Nikt co prawda nie skomentował faktu, że nie jestem pod obserwacją policji, a jednak czułam się obco, jak owca w stadzie kóz. Nawet w zachowaniu Hartleya widziałam zgoła niepotrzebną troskę o bezpieczeństwo Almy.
Pani Cowdray-Simpson ponownie uniosła wzrok znad nieodłącznej robótki.
- Sądzę... mam nadzieję... że policja podjęła odpowiednie kroki, aby ochronić tę biedną dziewczynę przed bestią, która grasuje w naszym gronie?
Pytanie zabrzmiało ostro, chyba nawet dla samej pułkownikowej, gdyż błysnęła zza okularów wzrokiem w naszą stronę i dodała obronnym tonem:
- Nie da się ukryć, że w tym pokoju przebywa morderca.
- Niekoniecznie - oschle odpowiedział Alastair. - Nie ma wszystkich. Grant, Drury, Persimmon... a także Jamesy Farlane. Każdy z nich może mieć coś na sumieniu, droga pani. - Roześmiał się niewesoło.
- Niby co? - Roderick zjawił się w drzwiach, trzymając dwie pełne szklanki.
- Właśnie doszliśmy do wniosku, że ktoś w tym hotelu jest mordercą - wyjaśnił Alastair.
Roderick obdarzył mnie przelotnym spojrzeniem i wręczył mi szklankę.
- Nie wiem, co można osiągnąć przez podobną dyskusję - powiedział chłodno. - Policjanci trzymają rękę na pulsie. Nie można odmówić im znajomości rzeczy.
- Jeśli tylko na dobre zaopiekują się małą Robertą - wtrąciła pani Cowdray-Simpson - dziewczyna wykona za nich całą robotę.
- Czuwa nad nią posterunkowy - odparłam.
- Młody Neill Graham? Czy to... w pełni rozsądne?
Zawahałam się chwilę.
- Też tam będę - mruknęłam. Potem dodałam cicho: - Położono ją w moim pokoju.
- Och...
Znów poczułam się dziwnie samotna, odepchnięta i wyizolowana przez własną niewinność.
- Nie boisz się? - To pytanie padło z ust Almy Corrigan. Czy naprawdę pobrzmiewała w nim nuta złośliwości?
- Nie. - Pociągnęłam łyk trunku i zerknęłam nad brzegiem szklanki po twarzach zebranych. - Gdzie pan Drury?
- Chyba wszedł do garażu - odezwał się Hubert Hay. - Zgubił książkę. Pewnie zostawił ją w samochodzie.
- Dlaczego pytasz? - Tym razem głos Almy wyraźnie ociekał jadem. - Czyżby inspektor żądał raportu o tym, gdzie się przemieszczamy?
Spłonęłam rumieńcem, lecz udało mi się utrzymać nerwy na wodzy.
- Wbrew sugestiom pani Corrigan nie jestem niczyim szpiegiem - powiedziałam dobitnie. - Szczęśliwym trafem znalazłam się poza kręgiem podejrzanych, gdyż nie było mnie tutaj w czasie, gdy popełniono pierwsze morderstwo, oraz dlatego, że nie mamy powodów sądzić, iż był więcej niż jeden sprawca. Dlatego inspektor Mackenzie kazał mi zostać z Robertą do chwili przyjazdu pielęgniarki.
- To wstyd rzucać podobne oskarżenia... - porywczo zawołał Roderick do Almy, ale nie pozwoliłam mu skończyć.
- Nie trzeba - wtrąciłam. - Nic się nie stało. Chcę pomóc policji... sądzę, że wszyscy chcemy. A jeśli inspektor zażąda, abym mu opisała zachowanie innych gości, postaram się jak najdokładniej wypełnić jego prośbę.
- Proszę, proszę... - mruknęła Alma. - Moim zdaniem... - urwała nagle, czując dłoń męża na swoim ramieniu.
- Chciałabym zwrócić państwu uwagę, że nie chodzi tu o rozgrywkę między policją a grupą podejrzanych - zauważyłam chłodno. - To gra między mordercą i każdym z nas.
- Celny strzał - nieoczekiwanie odezwał się Hubert Hay.
Pułkownik Cowdray-Simpson chrząknął. Na jego twarzy pojawił się wyraz powagi, zdecydowania i niespotykanej inteligencji, skrytej uprzednio pod maską konwencjonalnej uprzejmości. Wyglądał bardziej jak sędzia niż jak żołnierz. Zaczęłam się zastanawiać, czy w przeszłości nie był ławnikiem.
- To coś więcej, moja młoda damo - powiedział do mnie. - Każdy przypadek zbrodni jest aktem skierowanym przeciwko cywilizowanym istotom ludzkim. Ten, kto dopuścił się morderstwa, automatycznie wypada poza nawias społeczeństwa. Idąc tym tropem, możemy stwierdzić, że ktoś, kto choćby rozważał rozstrzygnięcie jakiegoś problemu za pośrednictwem przemocy, nie zasługuje na miano człowieka.
- Mocne sformułowanie - powiedział Roderick.
- Bo oparte na mocnych podstawach - zareplikował pułkownik.
- Stosuje pan podobne kryterium wobec całych narodów? Pan, doświadczony żołnierz?
- Tak.
- A wojna?
- Nie mylmy wojny z agresją. Gwałt jako forma polityki jest dla mnie zaprzeczeniem rozwoju intelektualnego wypracowanego przez całe stulecia.
- Mimo wszystko - z tępym uporem wtrąciła Alma - nie można traktować nas jak przestępców. Policja na pewno domyśla się, kto to zrobił.
- Sprawa stanie się w pełni jasna, gdy tylko Roberta Symes zacznie mówić - odezwał się Hubert Hay.
Zapadło niemiłe milczenie.
Z lekkim stuknięciem odstawiłam szklankę na stolik.
- Mogę zapewnić tych, którzy nie mają nic na sumieniu, że nie muszą obawiać się o bezpieczeństwo Roberty. Będzie mówić.
Wyszłam z klubu.
Niewiele potrzeba - pomyślałam - by w obliczu niebezpieczeństwa niektórzy ludzie stracili cienką powłokę ogłady i wychowania. Dziś wieczorem hotel będzie siedliskiem z trudem tłumionych namiętności. Gdyby ktoś potrafił je odkryć, byłby na dobrej drodze do rozwiązania zagadki. Bogiem a prawdą (rozważałam w duchu, idąc przez hol i zaciemniony korytarz do kuchni na tyłach budynku), najmniej podejrzanym był pułkownik. Przekonująco przedstawił swe poglądy na temat moralności. Choć z drugiej strony (dodałam niespodziewanie), tak właśnie mógłby postąpić prawdziwy morderca. Na pewno nie brakowało mu sprytu. Był znakomitym aktorem pod niewinnym uśmiechem skrywającym pysk wilkołaka. A przecież żadna z osób zgromadzonych w klubie nawet nie mrugnęła okiem, gdy padły ostre słowa potępienia pod adresem złoczyńcy. Co prawda nie przyszli wszyscy... Alastair słusznie zauważył, że są jeszcze inne możliwości.
Skręciłam za róg i wpadłam wprost na Nicholasa.
Dosłownie wpadłam. Złapał mnie za ramiona, przytrzymał i obrzucił uważnym spojrzeniem.
- Niespodzianka - powiedział cicho. - Dokąd pędzi nasz mały detektyw? Inspektora tam nie ma.
Straciłam cierpliwość. Ze złością usiłowałam się uwolnić z jego objęć.
- Puść mnie, do diabła! Puść mnie! Nie masz prawa tak do mnie mówić! Nie chcę...
- Najpierw odpowiedz na moje pytanie. Dokąd idziesz?
- Nie twój cholerny interes!
- Mój, bo nie mogę pozwolić, abyś chodziła sama po tym mrocznym przybytku zbrodni.
- Idę do kuchni coś zjeść - syknęłam. - I bardzo się spieszę.
Nawet nie drgnął.
A gdzie twój przyjaciel?
Kto?
- Preux chevalier o złocistych włosach. Znudziła mu się rola goryla?
- Zawsze miałeś niewyparzony język - odparłam cierpko.
- Fakt. - Uśmiechnął się drwiąco. - W życiu wziętego pisarza może to uchodzić za cnotę, lecz w małżeństwie...
- Właśnie. Puść mnie.
- Jeszcze chwilę. Tak się składa, że jestem śmiertelnie poważny, Gianetto. Zauważyłem, że uwielbiasz wędrować sama lub w towarzystwie nie znanych ci osób. Gdybyś miała trochę rozsądku, wiedziałabyś, czym to grozi. Nie boisz się?
- Nie bałam. Jeszcze przed trzema minutami.
Nie wiem, co mnie podkusiło, by to powiedzieć. Zaraz pożałowałam swoich słów, ale już było za późno. Nicholas opuścił ręce i popatrzył na mnie spod oka. Chyba słyszał, jak dudniło mi serce.
- Hmmmm... - mruknął w końcu, po czym dodał półgłosem: - Tu jest pies pogrzebany...
Nie odpowiedziałam. Miałam ochotę uciec, czym prędzej wpaść do jasno oświetlonej kuchni, lecz stałam bez ruchu, przykuta do ściany własnym strachem.
- Myślisz, że cię zabiję, Gianetta miał... Naprawdę mnie podejrzewasz? Że przetnę tę śliczną szyję... Za co? Za auld lang syne?
- Potrzebny ci powód? - Ze zdziwieniem słuchałam własnego szeptu. To nie mogło mieć miejsca. Cała ta bezsensowna rozmowa... - Potrzebny ci powód? - szepnęłam znowu.
Milczał. Spoglądał na mnie z nieprzeniknioną miną. Po pewnym czasie spytał zupełnie innym tonem:
- Co masz na potwierdzenie mojej winy?
Omal nie podskoczyłam.
- Nic.
- A gdybyś miała... potrafiłabyś mnie zdradzić? Za auld lang syne?
Nonsens... Sieć fantazji oplatała nas coraz ciaśniej, niczym ogromna pajęczyna. Równie dobrze mógł spytać, ile wydaję na życie. Przycisnęłam rękę do czoła.
- Nie... nie wiem.
- Nie wiesz... - Ton jego głosu sprawił, że spąsowiałam jak burak.
- Nicholas - powiedziałam z rozpaczą. - Spróbuj zrozumieć...
- Byłaś moją żoną.
- Tak, ale...
- Zawsze powtarzałaś, że nie uznajesz rozwodów.
- Tak - odparłam posępnie.
W gruncie rzeczy zawsze chodziło o „starą przyjaźń”. Każda sprzeczka kończyła się tym, że spychał mnie do obrony.
- Nie moja wina, że musieliśmy się rozstać - powiedziałam niemal płaczliwie, klnąc w duchu własną słabość.
- Jednak zawsze czułaś się ze mną związana... Nawet teraz. Prawda?
- Teraz? Nie rozumiem.
- Nie? A ten przystojny blondasek?
- Szlag by cię trafił, Nicholas!
Roześmiał się krótko.
- Zdaje mi się, że masz paskudny problem, Gianetto. Co ważniejsze: skrupuły moralne czy obywatelski obowiązek? Może wystarczy, jeśli przedłożysz nową miłość nad dawniejsze uczucie? Zaoszczędzisz sobie kłopotów, wydając mnie w ręce policji. Mam rację?
Tego było za wiele. Słowa Nicholasa smagnęły mnie jak biczem. Odzyskałam spokój i odezwałam się zimno:
- Szkoda, że cię nie było przed chwilą w klubie. Mógłbyś wysłuchać słów pułkownika Cowdray-Simpsona, z którymi się w pełni zgadzam. Każda przemoc, zwłaszcza morderstwo, odrywają człowieka od reszty społeczeństwa i... i... pozbawiają go wszelkich przywilejów. Gdybym wciąż była twoją żoną... - Docisnęłam ręce do ściany w poszukiwaniu stałego oparcia. - Gdybym wciąż z mocy prawa była twoją żoną... musiałabym cię oskarżyć, choć jako żona doznałabym z tego powodu wielu nieprzyjemności. Nie zawahałabym się ani chwili, wiedząc, że jesteś...
- Kainem?
- Tak.
- A teraz? - spytał dziwnym tonem.
- A teraz... - urwałam i ku własnemu przerażeniu głośno pociągnęłam nosem. - A teraz... - powtórzyłam bezradnie. - Nie wiem. Idź do diabła. Daj mi spokój.
Odsunął się bez słowa. Popędziłam do kuchni.
XVI
SANKTUARIUM
Kuchnia była pełna światła, ciepła i smakowitych zapachów. Kucharka pochylała się nad piecem, a jedna z dziewcząt myszkowała wśród stosu talerzy.
Zatrzymałam się w progu, z roztrzęsionymi dłońmi i łzami w oczach, niepewna co dalej. Kucharka uniosła głowę, obdarzyła mnie szerokim, promiennym uśmiechem i wskazała miejsce przy dużym, solidnie wyszorowanym stole.
- Jak panience nie będzie różnicy - odezwała się jędrną wiejską gwarą - może zjeść tutej. Zawsze ciut szybciej i lepiej. Pan inspektor mówił, co by zaraz podawać.
- Bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że nie sprawiłam kłopotu.
- Eeee... skądże - odparła kucharka, choć najwyraźniej nie zamierzała ruszyć się w moją stronę. - Effie, dej no panience trochę zupy.
Effie była szczupła i ciemnowłosa; patrzyła na mnie szeroko rozwartymi oczami. Przyniosła talerz parującej zupy i ostrożnie postawiła go na stole, jakby się bała, że ją ugryzę. Potem odeszła dwa kroki, miętosząc fartuch.
- Hej, Effie! - głośno zawołała kucharka. - Leć no do jadalnego, zobacz, czy czego nie trzeba!
Dziewczyna zniknęła w korytarzu, ale przedtem zdążyła rzucić za siebie długie, tęskne spojrzenie. Po jej odejściu kucharka odłożyła chochlę i powiedziała donośnym szeptem:
- Nie trza przesiadywać tam z tymi mordercami. Okropieństwo. Krew w człowieku krzepnie, jak o tern pomyśli.
Mechanicznie skinęłam głową. Zupa była przepyszna, a nastrój panujący w kuchni pozwolił mi zapomnieć o niemiłym spotkaniu w mrocznym przejściu. Kucharka wsparła o stół pulchne różowe dłonie i przyglądała mi się z wyraźnym zadowoleniem.
- Udał się rosół, co?
- Wyśmienity.
- Od razu panience wróciły kolory na liczku. Wyglądała panienka jak strzyga albo inny utopiec, gdy weszła do kuchni. Mówią, że to panienka ją znalazła?
- Tak. Miałam trochę szczęścia.
- To tamta dziewczynina może mówić o szczęściu, że wyżyła do tego dnia. - Pokiwała głową. - Chociaż takie to szczęście... Już nie pomnę gorszego lata.
- Nie każdego roku dochodzi do morderstwa.
- Nie. Chwalić Pana. Alem myślała o czym innym. - Zgarnęła pusty talerz i postawiła przede mną pieczeń z jagnięcia, z groszkiem i ziemniakami. - Mnożą się u nas wypadki, ot co.
- Tak? - Przypomniałam sobie, że już to gdzieś słyszałam. - Więcej niż zwykle?
- Właśnie, panienko. Te dwie dziewuszki - ruchem głowy wskazała na sufit - to już ze trzecia partia od początku sezonu. Nie licząc mordu.
- Kto jeszcze zginął?
- Nooo... najpierw byli tacy z Londynu. Głupio poszli na Cuillin bez map ani kompasu. Szukało się ich przez okrągły tydzień, bo wlecieli w paskudną rozpadlinę.
- Straszne... Zabłądzili we mgle?
- Dzień, jak wybrali się na wycieczkę, był przejrzysty jak... jak bulion - stwierdziła kucharka. - Nikomu nie przyszło do głowy, co zaszło.
- Straszna cena za brak rozwagi - powiedziałam.
- Święte słowa. Do gór trza podchodzić z szacunkiem... Choć ten bidak, co leży na piętrze, powtarzał to mnóstwo razy i był naprawdę dobrym wspinaczem... Tu jest szarlotka.
- Słucham? A, tak. Dzięki. Smakowicie wygląda.
- Udała się - z dumą oświadczyła kucharka, patrząc, jak kroję porcję puszystego ciasta. - Potem jeszcze dwóch takich studentów z Oxfordu i Cambridge. Polecieli po rumowisku, nawet niedaleko stamtąd co pierwsi.
- Zginęli?
- Jak amen w pacierzu. Lina trzasła.
Z wolna odłożyłam sztućce, równo, przy pustym talerzu i przez chwilę nie podnosiłam głowy. Oczami wyobraźni widziałam dwie pary wspinaczy idących górskim zboczem... Potem w obu wypadkach zjawiał się ktoś trzeci... ktoś, kto ciął linę i patrzył na bezwładne ciała toczące się po kamieniach...
- Kubek kawy? - zaproponowała kucharka.
- Z przyjemnością - odpowiedziałam. - Wezmę go do pokoju. Lekarz na pewno już skończył, więc pani Persimmon bez wątpienia zechce zejść na dół.
- Jak się czuła dziewuszka, gdy pani odchodziła? - Kucharka wręczyła mi duży niebieski kubek i zaczęła przyrządzać kawę.
- Nie najlepiej, ale mam mocne przeczucie, że wyjdzie z tego.
- Chwalić Pana. Dam większą porcję. Dobrze wypić prędko, póki gorące. Cukru?
- Tak, proszę. I dziękuję za wszystko. Bardzo mi smakowało. Od razu poczułam się lepiej.
- I lepiej panienka wygląda. Niech dobrze zamknie drzwi na noc.
- Na pewno - odparłam z przekonaniem.
Wstałam, a kucharka wróciła na miejsce przy piecu.
W korytarzu nie było nikogo. Z bijącym sercem minęłam mroczne przejście i z ulgą przeszłam do holu. Nicholas stał oparty o kontuar i prowadził cichą rozmowę z Persimmonem. Na mój widok zareagował jedynie lekkim zmarszczeniem brwi. Minęłam go bez słowa i weszłam na schody, ostrożnie niosąc kubek w obu dłoniach.
Na piętrze spotkałam panią Persimmon i jedną z pokojówek.
- Och, tu pani jest, panno Brooke! - Pani Persimmon wciąż wyglądała na strapioną, ale to specjalnie mnie nie dziwiło. - Już po kolacji?
- Tak, dziękuję. Bardzo mi smakowała.
- Cieszę się, cieszę... Inspektor czeka...
- Co z panną Symes?
- Trudno powiedzieć. Jeszcze nie odzyskała przytomności, a doktor jest bardzo powściągliwy w słowach. Boże... Boże...
Zbiegła na dół, odprowadzana przez pokojówkę niosącą naręcze pogniecionej pościeli. Kiedy szłam do pokoju, nadal słyszałam jej zawodzenie.
Na moje pukanie w progu pojawił się inspektor.
- Ach, panna Brooke. Proszę.
Starannie zamknął za mną drzwi. Lekarza nie było. Spojrzałam na spowitą w koce Robertę. Wydała mi się tak blada, że zapytałam z niepokojem:
- Inspektorze... Wszystko w porządku?
Skinął głową.
Takie jest zdanie lekarza. Powiedział, że najgorsze minęło.
- Cudownie!
Nie spuszczał wzroku z wymizerowanej twarzy Roberty.
- Tak - powiedział głucho. Potem popatrzył na mnie. - A co z panią? Jadła już pani kolację?
- Tak. Kucharka przyjęła mnie w kuchni.
- Świetnie. Jak się teraz pani czuje?
- Gotowa na wszystko... - odparłam z uśmiechem. - Choć mam nadzieję, że udzieli mi pan pewnych instrukcji, zanim zostanę sama z pacjentką.
- Zapisałem wszystkie uwagi doktora. - Wskazał na kartkę leżącą na stoliku. - Głównie chodzi o częste zmienianie termoforów i podtrzymywanie ognia. W razie potrzeby może ją pani napoić gorącym rosołem lub herbatą z odrobiną brandy. Lekarz pojechał do porodu, lecz gdyby pani zaczęła się niepokoić, proszę zwrócić się do mnie, a ja zawiadomię szpital w Broadford.
- Mam wysłać Neilla?
- Nie, raczej zadzwonić. Zajmuję pokój miss Maling. Szczerze mówiąc, wątpię, czy się położę, lecz przed powrotem na górę jeszcze tu zajrzę. Proszę nie czekać ani chwili, jeśli coś wzbudzi pani obawy. Natychmiast się zjawię.
- Dobrze.
- Więc załatwione. - Odwrócił się w stronę Neilla. - Wiecie, co robić. O drugiej zluzuje was sierżant Munro, a ja wpadnę od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nie pośpimy dzisiaj zbyt długo... - Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - Idzie mgła. Kiepsko, to tylko utrudni sprawę. Myślę... - Wyciągnął rękę i zamknął uchylony lufcik. - Niestety, to wymóg bezpieczeństwa. Wytrzyma pani w dusznym pokoju?
- Sądzę, że w tych okolicznościach nie mam innego wyjścia.
- To chyba tyle. Idę. Noc będzie się dłużyć, lecz nie sądzę, by pojawiła się jakaś realna groźba. Aha... major Persimmon obiecał, że nie wyłączy prądu. Można zostawić zapaloną lampę. Słyszeliście, Neill?
- Tak jest.
Mackenzie popatrzył na mnie.
- Twardo pani zasypia?
- Raczej nie.
- Zatem nie musi pani cały czas czuwać. Neill panią obudzi, gdy zajdzie konieczność. Proszę spróbować wypocząć. Zgoda?
- Zgoda.
- W takim razie, dobranoc.
- Inspektorze...
Stał już przy drzwiach. Odwrócił się z ręką na klamce.
- Słucham.
- Jest parę spraw... o których powinien pan wiedzieć.
- Ważnych?
- Nie jestem pewna...
- Takich, które pozwolą mi tu i teraz aresztować mordercę?
- Nie. Nie...
Przyjrzał mi się z uwagą.
- Znalazła go pani, prawda?
- Nie! - Gwałtowność tej wypowiedzi zaskoczyła mnie równie mocno jak jego.
Patrzył na mnie przez chwilę.
- W takim razie, zaczekamy z rozmową do rana.
Wyszedł. Podbiegłam do drzwi i przekręciłam klucz.
Z ulgą usłyszałam szczęk zamka. Ostry, metaliczny dźwięk był dla mnie najlepszą gwarancją bezpieczeństwa.
XVII
W MROKU NOCY
Długi wieczór wreszcie dobiegł końca; zapadła noc. Wzięłam „Narzeczoną z Lammermoor”, usiadłam przy kominku i próbowałam zwalczyć obezwładniające zmęczenie. Neill zajął pleciony fotel w mroku za łóżkiem Roberty, plecami do mnie i reszty pokoju. Roberta raz czy dwa poruszyła się niespokojnie, lecz z każdą chwilą jej oddech stawał się coraz równiejszy, a na policzki powracał zdrowy rumieniec. W końcu postanowiłam odłożyć książkę i trochę się przespać.
Podeszłam do drugiego łóżka.
- Dobranoc, Neill.
- Dobranoc, panienko - odparł, nie odwracając głowy i sama nie wiem dlaczego, poczułam ogromną ulgę na dźwięk jego głosu.
Tak jakby jeden z cieni oferował mi ukojenie. Z niechęcią zauważyłam, że mimo wszelkich zabezpieczeń i obecności Neilla nie potrafiłam zapomnieć o zdenerwowaniu. Złajałam się w duchu, nastawiłam budzik i zdjęłam kapcie. Drzwi od pokoju były na pewno zamknięte, okna również, tuż obok siedział czujny policjant, a na wyciągnięcie ręki, po drugiej stronie telefonicznego kabla, czekał inspektor Mackenzie.
Ciasno owinięta szlafrokiem wpełzłam pod kołdrę. Mięśnie bolały mnie ze zmęczenia, ale nie bałam się, że zasnę zbyt mocno i nie usłyszę ruchów Roberty. Wiedziałam, że zgoła inny strach nie pozwoli mi zmrużyć oczu na dłużej...
Miałam rację. Przysypiałam, budziłam się, drzemałam znowu... wpadłam w dziwaczny stan, który równie dobrze mógł trwać minutę jak całą godzinę. Dwukrotnie na głos Roberty zrywałam się z poduszki i podpierałam głowę na ręce. Za każdym razem był to fałszywy alarm. Dopiero po północy zaczęła się mocniej wiercić, więc wstałam, podgrzałam rosół i przy pomocy Neilla zmusiłam ją do przełknięcia kilku pełnych łyżek. Potem odwróciła głowę i z powrotem zapadła w sen. Jak przez mgłę pamiętam gotowanie wody do termoforu, następnie cichutką zmianę warty, gdy Hector Munro zluzował Neilla, głos inspektora pytający zza zamkniętych drzwi, czy wszystko w porządku... Gdzieś nad ranem Hecky zaparzył herbatę - mocną jak piorun - więc wychyliłam pełny kubek i naciągnęłam kołdrę na głowę, zanim znów musiałam wstać i gotować wodę...
Wszystkie zadania wykonywałam bez zarzutu, choć poruszałam się niczym automat, zanurzona w pół sen, pół jawę, tak że nie mogę sobie przypomnieć, kiedy na dobre straciłam poczucie rzeczywistości i pogrążyłam się w koszmarze. Nawet zwykłe, proste czynności nie zdołały mnie uchronić przed zjawą przyczajoną w rogach słabo oświetlonego pokoju. Dla zmęczonego, prawie drzemiącego umysłu ciche tykanie zegarka i pracowity pomruk rozgrzanego czajnika z wolna - w miarę upływu kolejnych godzin - stawały się manifestacją grozy, podobnie jak cień skaczący nade mną po rudo oświetlonym suficie. Cień i ogień... cień na tle płomieni... cień tańczącego mordercy, dziko krążący wokół gigantycznego, rozchwianego stosu, który nagle przemienił się w chmurę dymu, potem w rozgrzaną do czerwoności masę węgli, aż w końcu stał się piekielną górą... Nad moją głową pochylił się groźnie skąpany w morzu ognia masyw Blavenu. Po stromym zboczu sunęła samotna postać bez twarzy, wlokąca za sobą skrawek przeciętej liny. Błysnęło ostrze noża i usłyszałam dwa głosy, z trudem przebijające się przez szum wodospadu...
Byłaś moją żoną... Znalazła go pani, prawda?... Masz paskudny problem... Znalazła go pani, prawda?... Prawda?...
Obudziło mnie głośne: „Nie!” Echo okrzyku wibrowało mi w uszach. Kto krzyczał? Ja? A może Hecky? Roberta? Wsparłam się na łokciu i zerknęłam w jej stronę. Owszem, wierciła się, cichutko jęcząc z bólu, lecz co innego zmroziło mi krew w żyłach. Zamarłam bez ruchu zagrzebana w kołdrę. Hecky zniknął.
Z wolna, co najlepiej świadczyło o stanie moich nerwów, przekręciłam głowę. Barczysta sylwetka, jakby żywcem wyjęta ze snu, zamajaczyła na tle ognia. Tyle tylko, że zamiast migoczących płomieni w palenisku zostało nieco żaru.
Spojrzałam na budzik i stwierdziłam, że jest kwadrans po czwartej. Spałam zaledwie chwilę, a Hecky prawdopodobnie wcale nie zmrużył oka, a jednak ułożone niewprawną ręką kawały torfu zaczęły kopcić i gasnąć.
Palenie torfem nie należy do najłatwiejszych zadań. Jeśli robi się to prawidłowo, ogień daje cudowne ciepło, a wnętrze pieca przypomina kocioł wypełniony stopionym żelazem. Pani Persimmon wiedziała, jak się z nim obchodzić, Neill także, lecz Hecky okazał się typowym mieszczuchem, a ja w żaden sposób nie potrafiłam mu pomóc. Zdaje się, że poczynaliśmy sobie wyjątkowo kiepsko, gdyż torf sczerniał, a gdy Hecky pogmerał w nim pogrzebaczem, rozsypał się na drobne kawałki.
Wstałam z łóżka, wsunęłam nogi w kapcie i po cichu podeszłam do pieca.
- Jak panu idzie, sierżancie?
- Nie bardzo.
- Jest jeszcze trochę torfu?
- Nawet sporo. Sęk w tym, że nie bardzo wiem, jak go rozpalić. Panienka zna się na tym?
- Ani w ząb, ale spróbuję.
Na ruszcie leżał niewielki stos świeżych brykietów. Przyklęknęłam obok sierżanta, wspólnymi siłami wepchnęliśmy je do żaru i zaczęliśmy dmuchać. W efekcie wszystko prawie zupełnie zgasło i w pokoju zrobiło się zimno.
- No to klops - mruknęłam bezradnie.
Smutno popatrzeliśmy sobie w oczy, po czym wstałam i zagryzłam usta. Musiałam przecież zagrzać wody do termoforu, zagotować herbatę i do świtu utrzymać pokój w cieple.
- Przepraszam - powiedział Hecky.
- Zawiniłam tyle co pan, sierżancie. W końcu nikt nam nie mówił, że mamy znać się na paleniu torfem. Szkoda tylko, że nie pomyślałam, aby poprosić panią Persimmon o kilka szczap drewna.
Wstał i otrzepał dłonie z sadzy.
- Pójść poszukać?
- Muszą gdzieś trzymać zapas opału - odparłam. - Pamiętam, że w kominku w klubie...
- Wiem, gdzie patrzeć. Swego czasu, panienka pomni, przeszukaliśmy cały budynek. Drewno leży tak z tyłu.
- Sądzi pan, że to dobry pomysł? - spytałam z wahaniem.
- Przecież musi panienka mieć ogień, prawda?
- Prawda.
- To lepiej pójdę. Jak drzwi będą dobrze zamknięte, póki nie wrócę, na pewno nic się nie stanie.
- Chyba... nie. Ale skąd mam wiedzieć, że to pan stoi na korytarzu?
- Zapukam. O tak. - Przysunął się bliżej i zaczął lekko postukiwać palcem w krawędź pieca. Usłyszałam cichutki dźwięk, trochę przypominający skrzyp łapek świerszcza lądującego na liściu. Puk... puk-puk... puk-puk-puk... puk... Nikt prócz mnie, oddalonej o kilka cali, nie mógł tego wychwycić.
- Dobrze - powiedziałam. - Ale na miłość boską, niech pan nie marudzi zbyt długo. I... sierżancie...
- Tak, proszę pani?
- Jeśli w kuchni pozostał czajnik z wrzątkiem, proszę przynieść go na górę. To zaoszczędzi nieco czasu.
- Tak jest.
- Nic się panu nie stanie?
Wyszczerzył zęby.
- Proszę się o mnie nie martwić. Oddałbym roczną pensję, by dorwać tego drania, kimkolwiek by był! Wrócę za jakieś pięć minut, a jak po drodze spotkam inspektora, powiem mu, żeby tu przyszedł.
Wysunął się na korytarz. Starannie zamknęłam drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Przez chwilę słyszałam echo oddalających się kroków, potem zapadła cisza.
Serce waliło mi przyspieszonym rytmem i musiałam mocno zebrać się w sobie, by zapanować nad nerwami. Niechętnie odeszłam od drzwi i pochyliłam się nad Robertą. Spała spokojnie, głębiej oddychała, tylko od czasu do czasu marszczyła brwi, jakby raziło ją światło lampki. Wyjęłam z szafy jedwabny zielony szalik i owinęłam go wokół klosza. Potem kucnęłam przy piecu, żeby choć trochę podtrzymać żar do powrotu Hecky'ego.
Pojawił się niesłychanie szybko. Zaledwie zdążyłam wyrwać parę stron z „Autocaru”, posypać je pokruszonym torfem i podpalić, gdy usłyszałam ciche pukanie.
Byłam w połowie drogi do drzwi, kiedy uświadomiłam sobie, że ów dźwięk wcale nie przypomina chrobotu świerszcza, jakiego uczył mnie Hecky.
Puk-puk-puk... - rozległo się znowu.
Stałam bez ruchu, wbijając w uda mocno zaciśnięte pięści. Serce waliło mi powolnym, obezwładniającym rytmem. Zamarłam jak kamień, ze wzrokiem wlepionym w drzwi, a gdzieś z tyłu słyszałam zwariowane tykanie budzika, odliczającego kolejne sekundy.
Klamka poruszyła się lekko. Drzwi zaskrzypiały cicho, jakby ktoś próbował, czy są zamknięte.
Jeśli wrzasnę - myślałam - obudzę cały hotel i wtedy go złapią... Mordercę, który próbuje dostać się do Roberty.
Ale mój krzyk mógł mieć inne, niepożądane skutki. Bałam się ryzykować, że śpiąca za mną dziewczyna dozna nowego szoku. Musiałam wymyślić coś innego.
Nagle znalazłam się tuż przed drzwiami.
- Halo? - Ze zdziwieniem stwierdziłam, że mój głos brzmi całkiem normalnie. - To pan, sierżancie?
Jasne, że to nie on. Ale gdy powie...
- Nie. - Głośny szept z pewnością nie należał do Hecky'ego. - Tu inspektor Mackenzie. Kończę obchód. Może mi pani otworzyć?
Westchnęłam z ulgą i tu czekała mnie nowa niespodzianka, gdyż usłyszałam, jak mówię:
- Chwileczkę, inspektorze. Tylko narzucę szlafrok.
Po trzech szybkich krokach stanęłam przy telefonie i podniosłam słuchawkę. Budzik miarowo odmierzał czas... Minęły dwie, cztery, siedem sekund, zanim rozległ się cichy trzask i tuż przy moim uchu zabrzmiał stłumiony, lecz w pełni przytomny głos inspektora:
- Mackenzie. Co się dzieje?
Zasłoniłam usta zwiniętą dłonią i wyszeptałam:
- Szybko! On jest pod drzwiami!
Po drugiej stronie linii zapanowała cisza. Kolana ugięły się pode mną i z wolna usiadłam na łóżku. Nadal ściskałam słuchawkę. Mechanicznym ruchem odwróciłam głowę w kierunku wejścia.
Nic. Żadnego stuku, skrzypu, zgrzytania klamki. Drzwi były pustą, bezduszną, białą plamą.
Naraz rozległ się tupot. Dwa głosy.
- Inspektorze? Coś się stało?
- Gdzie, u diabła, byliście, Munro?
- Poszedłem po drewno. Przepraszam. Wszystko w porządku?
Trzasnęły drzwi. Usłyszałam nerwowe pytanie Corrigana:
- Co to za nocne wycieczki, do diaska?
- Co tam? - zawtórował mu wystraszony szept Almy.
- Nic takiego, szanowna pani. Proszę wracać do łóżka - uspokajająco zamruczał Mackenzie, gdyż na korytarzu wciąż przybywało podniesionych głosów. Zwolniłam zamek i wyjrzałam przez szparę.
Corriganowie stali w progu swojego lokum, a prócz nich zauważyłam jeszcze pułkownika Cowdray-Simpsona i Huberta Haya, których pokoje były tuż za rogiem, w głównej części korytarza. Wyraźnie strapiony Hecky, dźwigający naręcze drewna i buchający parą czajnik, na mój widok wydał głośne westchnienie ulgi i ruszył do drzwi.
Mackenzie pospieszył za nim.
- Hecky! - zawołał cichym, lecz wyraźnym głosem. - Nie ruszaj klamki! Panno Brooke, proszę się nieco odsunąć.
- Inspektorze... - Pułkownik wyglądał zadziwiająco dostojnie, mimo że był bez zębów i w staroświeckiej nocnej koszuli. - Może nam pan wyjaśnić, co zaszło?
- Zapewniam, że nic ważnego. Proszę wracać do żony. A co do pana, panie Hay, jeśli będę potrzebował pomocy...
- Nie ma sprawy. Już znikam. - Hay, wystrojony w jedwabną piżamę, wycofał się z korytarza.
Inspektor podszedł do mnie.
- Co tu się wydarzyło?
Powiedział to tak suchym, urzędowym tonem, że miałam absurdalną ochotę wybuchnąć śmiechem.
- On... przyszedł... - wyjąkałam. - Morderca. Stał za drzwiami... Mówił... mówił...
Ujął mnie pod ramię, wprowadził w głąb pokoju i posadził na łóżku.
- Proszę przez chwilę być cicho. - Rzut oka na Robertę przekonał go, że dziewczynie nic się nie stało. - Hecky, rozpal ogień... Nie, sam to zrobię. Idź do mego pokoju, przynieś torbę i zajmij się drzwiami. - Zerknął w moją stronę. - Powiedziała pani, że stał tuż za progiem. Dotykał czegoś?
- Tak. Złapał za klamkę.
Inspektor wydał pomruk zadowolenia.
- Klamka, Hecky. Nie, zostaw drzwi otwarte, żeby jakieś duchy nie wytarły śladów. Ooooo...
Ostatni okrzyk dotyczył pieca, w którym nareszcie zapłonęły suche szczapy. Po chwili zaczął trzaskać ogień.
- Nikogo pan nie widział? - spytałam.
- Nie. - Z wprawą układał kawały torfu.
- Pewnie usłyszał, że dzwonię. Przepraszam.
- Nie ma za co. Zachowała się pani bardzo dzielnie.
- W takim razie przepraszam, że odesłałam Hecky'ego. Nie upilnowałam ognia, a przecież musiałam zagrzać wodę.
Mackenzie nastawił czajnik i uniósł się z kolan.
- Przy odrobinie szczęścia mogłem choćby zobaczyć mordercę - odparł. - Proszę mi wszystko opowiedzieć. Ze szczegółami.
Zaczęłam mówić. Hecky wrócił i zaczął się krzątać przy drzwiach. Roberta leżała spokojnie, skąpana zielonym światłem lampki.
Inspektor słuchał w milczeniu, ani przez chwilę nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.
- Hmmmm... - mruknął w końcu. - Moim zdaniem spłoszył go wracający Hecky. Niewielki postęp, choć jedno możemy stwierdzić na pewno.
- Co takiego?
- Że panna Symes jest naszym koronnym świadkiem. Widziała, kto przeciął linę.
- Inspektorze... zna pan mordercę?
- Skończyłeś, Hecky?
- Jeszcze nie, szefie. Za chwilę.
- Inspektorze...
- Są jakieś ślady?
Sierżant wyprostował swą barczystą postać i zrobił skruszoną minę.
- Nie. Wszystko starannie wytarte.
- Co takiego?! - Mackenzie trzema szybkimi krokami podszedł do progu i uważnie obejrzał drzwi. Zacisnął usta w wąską linię.
- Szlag by trafił! - wybuchnął gniewnie i dodał: - W porządku. Hecky, zamknij drzwi i wracaj na swoje miejsce. - Ze złością rozejrzał się po pokoju. - Diabli wzięli najlepszy dowód - powiedział z goryczą.
- Dowód? - spytałam. - Pan wie, kto to zrobił?
- Wiem? Raczej podejrzewam. Nazwijmy to domysłem wspartym na solidnych podstawach... Ale to nie ma dla policji żadnego znaczenia. Brak dowodów... i kto wie, co się jeszcze zdarzy, jeśli nasza śpiąca królewna nie zacznie wkrótce mówić. Weźmy wypadki dzisiejszej nocy. Niemal mu się udało, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie sądził, że podejmie tak wielkie ryzyko.
- W końcu zabraknie mu szczęścia - powiedziałam.
- Szczęścia? - Mackenzie niemal wypluł to słowo. - Zamordował Heather Macrae w świetle płomieni strzelającego pod niebo ogniska, na otwartym zboczu Blavenu! W biały dzień zabił pannę Bradford o piędź drogi od Camasunary. Rzucił się na Beagle'a, choć potencjalni świadkowie byli oddaleni zaledwie o kilka jardów. A teraz to... - Spojrzał na mnie i dokończył cicho: - Dwadzieścia minut temu zszedłem do recepcji. Wtedy właśnie zgasł piec i wysłała pani Hectora po opał.
- Przepraszam... - jęknęłam z rozpaczą.
Uśmiechnął się.
- Niepotrzebnie. Przecież mówiłem, że to nie pani wina. Wykonała pani kawał naprawdę dobrej roboty... Woda się gotuje. Mogę w czymś pomóc?
- Dziękuję, dam sobie radę. - Zaczęłam napełniać termofory.
Mackenzie stał przy łóżku i patrzył na Robertę, jakby chciał odczytać rozwiązanie zagadki z jej bladej twarzy. Zmarszczył brwi. Miał mocno zmierzwione włosy i szary zarost na brodzie. Zgarbił się, wsunął pięści w kieszenie. Wyglądał teraz jak zatroskany ojciec wyrwany ze snu płaczem dziecka. W końcu popatrzył w moją stronę i widok jego czujnych, inteligentnych oczu wyrwał mnie z zamyślenia.
- Chce pani nieco odpocząć?
- Nie.
- Hecky do rana powinien zostać w pokoju.
- Oczywiście!
- Nie będę teraz pod telefonem. Mam... coś do załatwienia. Proszę się nie bać. Kto wie, wszystko może skończyć się prędzej, niż pani przypuszcza. Złapiemy go. Taaak... Na pewno złapiemy...
W jego zimnym spojrzeniu nie było ani śladu niedawnej łagodności.
XVIII
POGRANICZE
Starannie zamknęłam drzwi za wychodzącym inspektorem i na powrót zajęłam się Robertą. Zajęło mi to ponad dwadzieścia minut, więc na dobre wybiłam się ze snu.
Odsunęłam zasłonę i wyjrzałam przez okno. Mgła nie ustępowała. Blade światło poranka prześwitywało przez mleczną kurtynę niczym promień słońca zamknięty w perle. Było odległe i zimne, więc szybko cofnęłam się w głąb przytulnego pokoju.
Hecky zaparzył herbatę. Z kubkiem w ręku wróciłam do łóżka i rozejrzałam się za czymś do czytania. Po tak ciężkiej nocy nie miałam ochoty na „Narzeczoną z Lammermoor”, a „Autocary” niestety zużyłam na podpałkę. Rzuciłam okiem na „Złotą Gałąź”. Dziwna rzecz, znaleźć taką książkę w niewielkim hoteliku w górach Szkocji... Tytuł brzmiał nawet nieźle, lecz treść bez wątpienia była jeszcze gorsza niż „Narzeczonej”. Coś tam o prymitywnych formach kultu... Na pewno nie do poduszki - myślałam - i na pewno nie na deszczowe dni, nawet na Skye. Chyba że w jakąś niedzielę, kiedy nie wolno łowić.
Ktoś jednak musiał ją czytać. Między kartkami tkwiła w charakterze zakładki stara koperta. Otworzyłam więc grubą książkę w zaznaczonym miejscu i przebiegłam wzrokiem stronicę.
Zaciekawiło mnie już pierwsze zdanie.
„W środkowej części Pogórza Szkockiego istniał w dawnych czasach zwyczaj rozpalania tak zwanych ognisk Beltane, w których szczególnie jasno i niedwuznacznie występowały ślady ofiar ludzkich. Ogniska te rozpalano w dniu pierwszego maja... „
Siedziałam, w oszołomieniu wpatrzona w książkę. Słowa zdały się eksplodować w cichym pokoju, więc pospiesznie spojrzałam na sierżanta w obawie, że zemdlał wskutek szoku. Potem ponownie wlepiłam wzrok w bezduszną, zadrukowaną stronicę. Litery i zdania jakby pomalowane fosforyzującą farbą płynęły w moim kierunku...
„Ofiary składano wobec tego na wolnym powietrzu, zazwyczaj na szczytach gór... ustawiano stos drewna czy innego materiału opałowego... na wyspach Skye, Muli i Tyree... przykładano pewien rodzaj łatwo zapalnej huby rosnącej na starych brzozach”.
Przed oczami miałam ciąg znajomych obrazów: brzezinę, srebrzysty połysk kory, pajęczyny i postrzępione kawałki grzybów, zalegające mokrą ziemię między wiotkimi pniami. Wetknięte w mech brązowe odłamki... „łatwo zapalnej huby”.
Czytałam dalej, a suchy, naukowy opis wywoływał w moim rozedrganym umyśle nowe wizje: „na Hebrydach, w Walii, w Irlandii”... We wszystkich zakątkach celtyckiego świata płonęły stosy i odprawiano dziwaczne, krwawe ceremonie, które dziś dla większości ludzi są jedynie odległym echem dawno zapomnianych dziejów. Święto wiosny, wianki, zaduszki... Przez całe stulecia ogień oczyszczał ziemię, chronił trzodę przed morem, pożerał czarownice...
Pożerał czarownice. Kolejny obraz, tym razem młodej dziewczyny, leżącej z poderżniętym gardłem na stercie popiołu. Hubert Hay mówiący o magii, obyczajach i o starych przesądach, o których nie chciała rozmawiać Heather Macrae.
Poczułam nagle, że dłonie mam wilgotne od potu, a książka huśta mi się przed oczami. Nonsens. Zupełny nonsens. Żadna osiemnastoletnia dziewczyna, choćby mieszkała w najbardziej zapadłym zakątku Anglii, nie może być zgładzona za czary. Nie dzisiaj. Więc dlaczego zginęła w tak okropny sposób? Przecież nie po to, by chronić plony. Nawet Jamesy Farlane, urodzony i wychowany w górach, nie wierzył...
Odpędziłam niewczesne myśli i wróciłam do książki. Czytałam o tym, jak wznoszono ofiarne stosy, jak podpalano je nowym „świeżym” ogniem, dobytym z wysuszonej dębiny i karmiono dziko rosnącą hubą. Czytałam o tym, jak ten, kto rozniecił ogień, musiał „wypróżnić swoje kieszenie, wywracając je na zewnątrz, i uważać, by nie mieć przy sobie żadnych monet ani metalu”. I o tym, że w niektórych regionach ów „podpalacz” musiał być młody i czysty...
Słowa uciekły ode mnie w dzikim, obłędnym tańcu. Przycisnęłam dłonie do twarzy i z bolesnym olśnieniem myślałam o młodej, niewinnej Heather Macrae, która pozbyła się wszelkich błyskotek, aby rozpalić stos ustawiony przez mordercę. Na pewno uważała to za rodzaj zwariowanej zabawy, wymyślonej przez spragnionego „romantycznych” przygód oczytanego dżentelmena z Londynu.
Musiałam się jednak rozstać z uczonym dżentelmenem z Londynu, gdy bezskutecznie usiłowałam wtłoczyć pozostałe zabójstwa w ramy starodawnego rytuału. Jak miałam wytłumaczyć śmierć Beagle'a? Albo przeciętą linę na zwłokach Marion? Lub domniemany wypadek studentów z Oxfordu i Cambridge? Lub pokiereszowaną lalkę Marcii?
Stało się dla mnie jasne, że wszystkie wymienione czyny musiały być dziełem szaleńca. Książka była najlepszym dowodem, że miałam rację: zbyt wiele podobieństw łączyło zawarty w niej opis z rytualnym morderstwem na stokach Blavenu. I nie przypadkiem znalazła się w tym hotelu. Na pewno należała do mordercy. Do niezrównoważonego psychicznie człowieka, który tak długo zgłębiał pradawne obyczaje, że popadł w obłęd i sam zaczął wyszukiwać ofiary. Czy to możliwe...
Tak. W spoconych palcach ściskałam pogiętą kopertę, która mojemu poprzednikowi służyła za zakładkę. Wygładziłam ją lekko drżącą dłonią.
Przez długą chwilę siedziałam bez ruchu.
Koperta była zaadresowana dobrze mi znanym pismem ojca. Nie miała znaczka, lecz widniały na niej wyraźne, równo nakreślone słowa:
„Wielmożny Pan Nicholas Drury
Camas Fhionnaridh Hotel
Wyspa Skye
Inverness-shire”.
XIX
ABHAINN CAMAS FHIONNARIDH
Ranek przyniósł niewielką poprawę pogody i sprowadził pielęgniarkę. Była to względnie młoda, krępa niewiasta, uprzejma, lecz obdarzona niezwykłą stanowczością. Z ulgą przekazałam jej opiekę nad Robertą i zeszłam na śniadanie.
Gdy tylko pojawiłam się w drzwiach jadalni, wszystkie głowy zwróciły się w moją stronę, a pani Cowdray-Simpson spytała:
- Co z dziewczyną?
- Jak dotąd wszystko dobrze, dziękuję - odpowiedziałam z uśmiechem. - Pielęgniarka stwierdziła, że widać wyraźną poprawę.
- Tak się cieszę! Obudziło nas jakieś zamieszanie... Obawiałam się...
- Nie zaszło nic szczególnego - wyjaśniłam. - Piec zgasł, a inspektor usłyszał, że sierżant Munro schodzi po drewno.
Podczas posiłku pozostawiono mnie w spokoju. Przyłapałam się na tym, że starannie unikam spoglądania na innych gości. Ledwo zdążyłam nalać sobie drugą filiżankę kawy, kiedy wiecznie zdumiona Effie stanęła przy moim stoliku.
- Jeśli pani pozwoli powiedzieć, proszę pani, to... eee... pan inspektor mówił, że jak pani będzie gotowa... ale żeby w niczym nie przeszkadzać... - trajkotała piskliwym głosem.
Wokół zapanowała cisza.
- Dziękuję, Effie. Przekaż inspektorowi, że zaraz przyjdę.
Zabrałam „Złotą Gałąź” owiniętą w resztki „Autocaru”, w drugą rękę ujęłam filiżankę i wśród powszechnego milczenia opuściłam jadalnię. Policzki piekły mnie żywym ogniem. Nocna kwarantanna pogłębiła moje poczucie wyobcowania i wciąż słyszałam podstępny szept Nicholasa, próbującego wywabić mnie z pokoju. Wiedziałam, że wśród niechętnych mi spojrzeń jedno jest bez wątpienia podszyte strachem.
Kiedy dotarłam do zaimprowizowanego gabinetu inspektora, twarz miałam nadal czerwoną niczym rosyjska flaga.
Mackenzie powitał mnie znaczącym uśmiechem, więc w końcu nie wytrzymałam.
- Nie przyszło mi dotąd na myśl, że brak podejrzeń może budzić tak poważne podejrzenia - powiedziałam cierpko.
Nadal się uśmiechał.
- Naprawdę? Nie podoba im się to?
- Żeby pan wiedział! Czuję się odrzucona... a na dodatek ciąży mi poczucie winy. Chciałabym, żeby już było po wszystkim!
- Ja także. - Wyciągnął rękę. - To dla mnie?
Podałam mu książkę. Miałam dziwne przeczucie, że robiąc to, wkraczam na ścieżkę, z której nie było odwrotu. Usiadłam.
- Zaznaczyłam właściwe miejsce.
Pochyliłam głowę nad filiżanką i całkiem niepotrzebnie zaczęłam mieszać kawę. Przez chwilę patrzyłam, jak brązowy płyn obmywa błękitną porcelanę, potem posłyszałam chrząknięcie i ostry głos inspektora:
- Gdzie pani to znalazła?
Powiedziałam mu.
- A kiedy pani przeczytała ten fragment?
- Ubiegłej nocy.
Nie wspomniałam o pogniecionej kopercie, którą nosiłam w kieszeni. Nie mogłam się na to zdobyć. Jeszcze nie teraz.
- Kto podkreślił te zdania?
- Ja.
- Wie pani, czyja to książka?
Koperta zaczęła mnie parzyć.
- Nie.
Zapadła chwila ciszy. Uniosłam głowę i napotkałam wzrok inspektora.
- Chciała mi pani coś zakomunikować, panno Brooke. - Mackenzie zaczął się zachowywać niezwykle oficjalnie. - Wcześniej, przed sprawą książki. O czym więc powinienem wiedzieć?
- Po pierwsze - odparłam - chodzi o przeciętą linę.
- Tak?
Opowiedziałam mu o wędrówce po ciemnym hotelu, jaką odbyłam pierwszego dnia pobytu, i o tym, że widziałam wówczas Alastaira Braine'a i Jamesy'ego Farlane'a.
- Zdaniem Alastaira - dodałam powoli - pan Corrigan, który łowił wraz z nimi, znacznie wcześniej wrócił do hotelu. Wczoraj jednak słyszałam od jego żony, że pojawił się dopiero o trzeciej nad ranem. Moja rozmowa z Alastairem miała miejsce około pół godziny wcześniej.
Inspektor pilnie notował. Kiedy skończyłam, uniósł głowę.
- Chce pani przez to powiedzieć, że każdy z nich mógł lekko naciąć linę, nim panna Bradford wybrała się w góry?
- Tak - jęknęłam.
- Gdzie zatem podział się trzeci wspinacz, którego widział Dougal Macrae?
- Może być całkiem niewinny - odparłam. - Wystraszył się, widząc spadającą Marion...
- Tak, tak... - sucho powiedział Mackenzie i obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. - Coś jeszcze?
Opowiedziałam o zdarzeniu z lalką Marcii, choć z każdym słowem nabierałam przekonania, że jestem małą, podstępną zdrajczynią, do jakiej porównał mnie Nicholas. W końcu wyprostowałam się w fotelu i nieszczęśliwym wzrokiem popatrzyłam na inspektora.
- Wiedział pan o tym?
Skinął głową.
- Mówiła mi pani Persimmon. Cały epizod nie ma nic wspólnego ze śledztwem i nigdy nie stanowił tajemnicy. Mogę pani powiedzieć, że chodziło o prywatną rozgrywkę między panną Maling i panią Corrigan.
- Och... To było dzieło Almy?
- Owszem. Przyznała się dzisiaj rano. Chciała wystraszyć... hmmmm... rywalkę i skłonić ją do wyjazdu z hotelu.
- Jasne... - Przypomniałam sobie minę Almy, kiedy samochód Marcii ruszał z podjazdu. - Podziałało.
Mackenzie pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Jak widać. - Zerknął w notatki. - Jestem pani bardzo zobowiązany za złożenie tych zeznań. Postąpiła pani rozsądnie. Coś jeszcze?
- Nie - odparłam, lecz chyba nie pilnowałam się zbyt mocno, gdyż inspektor przeszył mnie wzrokiem. W jego oczach pojawiło się nagłe zainteresowanie.
- Dlaczego pani kłamie? - spytał prosto z mostu. - Co pani próbuje ukryć?
- Nic. - Moja odpowiedź zabrzmiała zbyt głośno.
Przez kilka sekund przypatrywał mi się surowo. Potem ostrożnie odłożył ołówek na stos papierów i wsparł dłonie na biurku.
- Panno Brooke - powiedział łagodnie - oszukała mnie pani ostatniej nocy, prawda?
- Ja? Niby dlaczego...
- A kto twierdził, że nie wie, kim jest morderca?
Zagryzłam usta i siedziałam sztywno, z wzrokiem wbitym w podłogę.
- Jest pani zupełnie pewna, że ktoś tak doświadczony jak Marion Bradford nie zauważyłby nacięcia na linie? I że przestępstwa dokonano w noc poprzedzającą wycieczkę w góry?
- Możliwe...
- Owszem, możliwe. Ale czy pani zdaniem tak było?
- Nie.
Nastąpiła chwila przerwy.
- Za pozwoleniem, przedstawię własną teorię na temat zaistniałych wypadków - odezwał się w końcu Mackenzie. - Zapewne domyśla się pani, że Roberta Symes nie uczestniczyła we wspinaczce na Sputan Dhu. - Zauważył moje zdziwione spojrzenie, więc dodał: - Nie była związana liną, prawda?
- Nie - odpowiedziałam powoli. - Nie była. Oczywiście... Gdyby szła w środku, morderca nie mógłby przeciąć liny między nią i Marion. Nawet o tym nie pomyślałam. Boże, jaka byłam głupia!
- To i dobrze, gdyż w przeciwnym wypadku nie przyszłoby pani do głowy, żeby przeszukać okolicę żlebu.
- Cóż się więc stało?
- Moim zdaniem sprawca zaproponował pannie Robercie, żeby pozostała na dole, a sam zaczął się wspinać z panną Bradford. Gdy dotarli do miejsca, gdzie skalny gzyms zasłania widok...
- Wiem. Zauważyłam. Mógł wtedy niepostrzeżenie przeciąć linę.
Inspektor skinął głową.
- I mocnym szarpnięciem oderwał pannę Bradford od ściany. Roberta widziała jedynie jej „wypadek”. Morderca zawołał, że zaraz wraca. Z łatwością mógł się opuścić z górnego nawisu. Sądził, że przerażona dziewczyna będzie na niego czekać na skraju przepaści, a to dawało mu szansę, by ją zepchnąć.
Nie odpowiedziałam. Nie mogłam. Nie potrafiłam zebrać myśli. Chyba zamknęłam oczy i na pewno zadrżałam.
- Panno Brooke - cicho powiedział Mackenzie. - Żaden morderca nie zasługuje na obronę, a już na pewno nie taki jak ten: okrutny i wyrafinowany.
- Ale lojalność... - wykrztusiłam.
- Lojalność nie ma tu nic do rzeczy. To wyrzutek. Powinna pani myśleć jedynie o nas, o normalnych ludziach, którzy nigdy nie będą bezpieczni, póki go nie złapiemy.
- Skoro wiadomo, kto jest sprawcą, dlaczego go pan nie aresztuje?
- Jak już mówiłem, potrzebuję dowodów. Czekam na informacje z Londynu. Poza tym... jest jeszcze Roberta.
- I pozwolił mi pan nią się zajmować, skoro według pana osłaniam mordercę? - zawołałam.
- Trochę znam się na ludziach. Wiem, że w decydującym momencie stanie pani po naszej stronie bez względu na źle pojmowaną lojalność.
- Źle pojmowane uczucia, chciał pan powiedzieć - odparłam z goryczą. - Wczoraj, w pewnych okolicznościach wygłosiłam płomienne przemówienie na temat obowiązków moralnych każdego obywatela, ale teraz... - Wstałam. - Słyszał pan kiedyś, że dla kobiet liczą się przede wszystkim ludzie, nie zasady? Jestem kobietą, inspektorze Mackenzie.
Podniósł się z fotela i popatrzył mi prosto w oczy.
- Podobnie jak Heather Macrae.
Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie.
- Nie wiem, dlaczego traktuje mnie pan w ten sposób. Nawet jeśli domyślam się nazwiska mordercy, są to wyłącznie moje przypuszczenia! Jak mam panu dopomóc w śledztwie? Powiedziałam już wszystko...
- Nie. - Mówił bardzo cicho, lecz to wystarczyło, żebym natychmiast umilkła. - Nadal pani nie wierzę. - Zerknął na mnie ponuro. - Wiem, że ukrywa pani coś ważnego... Coś, co mogłoby posłużyć za dowód, więc ostrzegam...
- Dowód?! Nie mam żadnego dowodu! Przysięgam! A gdybym miała... Boże, muszę to wszystko przemyśleć... - dokończyłam roztrzęsionym głosem i niemal wybiegłam z pokoju.
Chyba ktoś był w holu, lecz nie zwróciłam na to uwagi. Na oślep pędziłam w stronę oszklonej werandy, w poszukiwaniu światła i świeżego powietrza. Kiedy dotarłam do drzwi hotelu, stanęłam twarzą w twarz z Dougalem. Pozdrowił mnie smutno.
- Dzień dobry, panienko. Ranek dość ładny, lecz znad zatoki nadciąga mgła. Chce pani zaraz ruszać?
- Ruszać? - Wlepiłam w niego zdumione spojrzenie.
- Dziś miałem zabrać panią na ryby, panienko Brooke. Zapomniała pani?
- Ryby? Och... - Roześmiałam się słabo, a potem zaczęłam go przepraszać. - Proszę nie mieć mi tego za złe. Po prostu... po tym wszystkim...
- Prawda, dużo się wydarzyło. Ale przecież nie może panienka tak siedzieć i czekać, co jeszcze się stanie. Lepiej iść w las, nad Abhainn Camas Fhionnaridh i choć na chwilę zapomnieć o zmartwieniach. Wiem coś o tym.
- Nie wątpię... Dobrze. Proszę tu na mnie zaczekać. Będę za pięć minut.
Trzy kwadranse później stanęłam na wrzosowisku, gdzie rzeka Camasunary wypływała z Loch na Creitheach, i przekonałam się, że Dougal miał rację.
Mgła, która wcześniej niż zwykle zasnuła dolinę, kładła się teraz długimi pasmami w dolnych partiach zbocza Blavenu i Sgurr na Stri. An't Srón okrył się szarym całunem, a nieco niżej ciągnęło ku północy blado migoczące jezioro, przesłonięte z lekka opalizującym obłokiem pary. Marsco zniknął; cały Cuillin włożył czapkę-niewidkę, ale tuż nad naszymi głowami świeciło słońce, a niebo było wciąż jasne i błękitne. Rzeka, wypływająca z jeziora ogromnym srebrnym wachlarzem, zwężała się w miejscu, gdzie staliśmy, wiła między skałami i zmieniała w kaskadę piany, z której niczym grzbiety skaczących pstrągów sterczały czarne głazy. Tuż przy brzegu, w małym zakolu, gdzie woda była brązowa jak piwo, bulgotały pokaźne bąble. Woń torfu i zeschniętego wrzosu mieszała się z przenikliwym zapachem mirtu.
Dougal okazał się dobrym nauczycielem. Zademonstrował mi, jak rozłożyć pożyczone wędzisko, jak zwinąć żyłkę i zaczepić muchę, a później z niezmąconą cierpliwością uczył mnie rzutów. Rozmawialiśmy wyłącznie o rybach, a i to niezbyt wiele. Ku własnemu zdziwieniu stwierdziłam, że pozornie trudna sztuka wędkowania jest w istocie wspaniałym przeżyciem, przy którym przeszłość odpływa gdzieś w dal, przyszłość nabiera nieokreślonych kształtów, a świat kurczy się do cienkiej nici połyskującej wody i muchy podskakującej na falach. Nieruchoma sceneria gór i monotonny szum strumienia działały niczym najlepsza dawka hipnozy, wymiatając z pamięci wszelkie rozterki i koszmary.
I choć moich kłopotów nie dawało się porównać z problemami innych gości hotelu, wrażenie ulgi było tak silne, że aż bałam się o nim myśleć.
Dougal oporządził własne wędzisko, lecz nie od razu zarzucił przynętę. Przysiadł na brzegu, zapalił i uważnie obserwował, co robię, od czasu do czasu udzielając dodatkowych porad. Rzecz jasna, niczego nie złowiłam; nie miałam nawet marnego brania. Mimo to poddałam się urokowi wszechobecnej ciszy i kiedy w porze lunchu Dougal zaczął rozwijać kanapki, mogłam już całkiem spokojnie pozbierać strzępki myśli.
Początkowo jedliśmy w milczeniu. Rude fale szumiały nam pod stopami, pluszcz śmignął nad brzegiem i poleciał na środek potoku. Jakaś ryba srebrzystym łukiem skoczyła ponad wodę.
- W tym samym miejscu, gdzie przed chwilą łowiłam - mruknęłam niechętnie. - Chyba z dziesięć razy machnęłam nad nią haczykiem i co?
- Może jeszcze panienka coś złapie. Nie takie cuda już widywałem - odparł Dougal.
Nie brzmiało to zbyt krzepiąco, lecz w ustach prawdziwego Szkota nabierało cech pochwały. Dougal popatrzył w niebo.
- Prawdę rzekłszy, trochę za jasno na ryby. Jak mgła opadnie i zdejmie nieco światła, może być lepiej.
- Nie chcę, żeby słońce zaszło.
- Jak panienka na nowo zacznie łowić, to nawet nie zauważy.
Na tym rozmowa się urwała. Skończyliśmy jeść, Dougal wyciągnął swą wiekową fajkę, a ja zaczęłam przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Po chwili poczułam pod palcami wygniecioną paczkę playersów... i coś jeszcze. Kanciasty kawałek metalu.
Wydałam lekki okrzyk, kiedy przypomniałam sobie, co to takiego. Dougal popatrzył na mnie z ciekawością przez chmurę dymu.
- Miałam ją oddać inspektorowi... - powiedziałam, wyjmując z kieszeni znalezioną broszkę. - Należy do Roberty...
- Skąd panienka to wzięła? - przerwał mi ochrypły okrzyk Szkota.
Fajka potoczyła się po trawie. Dougal drżącą dłonią wyjął mi broszkę z ręki.
- Na... na zboczu... wczoraj... - jąkałam speszona. - Na osypisku w pobliżu Sputan Dhu. Myślałam... że Roberta zgubiła...
- Należała do Heather - mruknął ponuro.
- Do Heather?!
Gorączkowo usiłowałam sobie przypomnieć, gdzie dokładnie znalazłam błyskotkę... tak, między kamieniami, pod półką, na której popełniono zbrodnię. Może spadła lub została zepchnięta z maleńkiego kopczyka biżuterii?... Odwróciłam głowę w stronę Blavenu i zobaczyłam tylko gęstą mgłę, pełznącą po zboczach gór niczym jęzor dymiącej lawy. Sam szczyt był głęboko ukryty za mleczną zasłoną, jaka spowiła dolinę.
- Dałem jej to na urodziny - mówił Dougal nienaturalnie ostrym i donośnym głosem. - Wystroiła się tamtej nocy... - Przez chwilę patrzył na broszkę, po czym wyciągnął ją w moją stronę. - Niech panienka to weźmie, odda inspektorowi i powie, gdzie znalazła. Bóg da, może to jakaś pomoc, chociaż...
Urwał i pochylił się, żeby podnieść fajkę. Kiedy uniósł głowę, jego twarz na powrót przybrała wyraz pełen skupienia. Objął spojrzeniem okolicę, jakby witał nadciągające opary.
- Ryby będą brać - zamruczał i umilkł.
Słońce zniknęło, a wraz z nim sielski nastrój wczesnego popołudnia. Tanie świecidełko przywołało pamięć o klątwie, jaka nawiedziła tę piękną dolinę. Moje własne strachy i wątpliwości powróciły z nadejściem mgły. Straciłam z oczu drugi brzeg rzeki. Stałam u boku Dougala w sercu ogromnej, wirującej chmury, uwięziona między szumiącą rzeką a posępnie błyszczącym jeziorem, które z wolna przeistaczało się w szarą nicość.
Zadrżałam.
- Możemy już wracać? Chciałabym jak najszybciej oddać broszkę w ręce inspektora.
Dougal podniósł się z miejsca.
- Jak sobie panienka życzy. Mam zebrać wędki?
Zawahałam się. Niesamowity widok spowitej mgłą doliny wywołał we mnie nagłą chęć ucieczki. Nie. Nie mogłam dłużej zwlekać. W końcu przecież musiałam spojrzeć prawdzie w oczy, choćby miało mnie to kosztować masę nerwów.
- Wracamy - zdecydowałam. - Im prędzej porozmawiam z inspektorem, tym lepiej. Poza tym... nie lubię mgły.
- Jak pójdziemy wzdłuż brzegu, na pewno nie zbłądzimy. I proszę się nie kłopotać. Zwinę wędkę i idę.
Zszedł na brzeg, lecz zanim zrobił dziesięć kroków, wchłonął go szary opar. Rozgniotłam niedopałek na zimnym kamieniu i wlepiłam wzrok w miejsce, gdzie zniknął Dougal. Gęsta chmura ciągnęła w moją stronę, łykając wrzosy, skałę i spienioną wodę.
Pluszcz ostrzegł mnie pierwszy. Wystrzelił z mgły i śmignął w górę rzeki z tak przenikliwym świergotem, że podskoczyłam ze strachu.
Potem usłyszałam czyjś okrzyk. Przekleństwo. Tupot, szarpaninę i głuchy odgłos uderzenia. I głośne wołanie Dougala:
- Panienko! W nogi!
Potem okropne rzężenie, świst powietrza w miażdżonej krtani, jeszcze jeden cios... i cisza.
XX
PRZEKLĘTE WRZOSOWISKO
Oczywiście wrzasnęłam. Mój krzyk chlasnął mgłę niczym ostrze noża, lecz uwiązł w gęstych oparach. Niemal po omacku ruszyłam w stronę głosu Dougala.
Nie jestem dzielna, a wówczas byłam śmiertelnie przerażona; wprost chora ze strachu. Nie wyobrażam sobie jednak, by ktoś przy zdrowych zmysłach uciekał w chwili, gdy w pobliżu mordują mu przyjaciela.
Uparcie sunęłam więc naprzód, ale po przejściu pięciu metrów potknęłam się i upadłam, tak gęsta była mgła spowijająca wrzosowisko. Nawet brzeg rzeki zniknął, a każdy nieostrożny krok mógł się zakończyć złamaniem kostki albo w najlepszym przypadku kąpielą w zimnych wodach górskiego potoku. Szeroko rozpostarłam ręce, jakby w bezsensownej nadziei, że zdołam rozgarnąć bladą zasłonę mgły. Przewędrowałam kolejne cztery jardy, potem moja stopa trafiła w pustkę i stoczyłam się ze skarpy, lądując na kolanach w wysokim wrzosie.
Dopiero wówczas zauważyłam, że wokół panuje głucha cisza. Umilkły odgłosy walki. Nawet strumień, zasłonięty kamienistym wałem, przestał szumieć. Skurczona ze strachu, wczepiłam dłonie w murawę i szeroko rozwartymi, nie widzącymi oczami wpatrywałam się w mleczną pustkę. Od czasu do czasu nerwowo patrzyłam za siebie, jak nowo narodzone zwierzę wietrzące zapach wiatru. Mgła oplatała mnie coraz ciaśniej, tak że w końcu straciłam rozeznanie, gdzie potok, skąd dobiegało wołanie Dougala i gdzie - co najgorsze - może kryć się morderca.
Nagle usłyszałam jego oddech.
Rozległ się cichy krok. Jeszcze jeden. Na ziemię opadły krople rosy. Zaszeleściła zeschła cibora, a potem wszystko zamilkło. Cisza.
Zbrodniarz był przede mną, z prawej strony. To wiedziałam na pewno, ale jak blisko... ?
Teraz miałam go za sobą. Na dźwięk oddechu gwałtownie odwróciłam głowę, choć mięśnie szyi miałam napięte niczym struny. Jeszcze szerzej rozwarłam powieki, usta zadrżały mi w niemym krzyku. Tak mocno zaciskałam palce na postrzępionych łodygach wrzosu, aż mi zgrzytały kłykcie.
Sapanie ucichło. Gdzieś tam niestrudzony potok toczył swe wody przez torfowisko. Za mną? Przede mną? Po prawej? Nie mogłam dłużej ufać swym zmysłom, a kiedy to stwierdziłam, wpadłam w panikę.
Naraz we mgle zahuczały miliony głosów: szelest traw brzmiał niczym oddech mordercy, bicie własnego serca brałam za echo kroków, a szum krwi w skroniach zmieszany z poszeptem niewidzialnej rzeki przyprawiał mnie o zawrót głowy. Do tego jeszcze upiornie lepki opar...
Poczułam słony smak na języku. Krew. Przygryziona warga zaczęła mnie boleć i dzięki temu odzyskałam nieco rozsądku. Płasko przywarłam do ziemi, zamknęłam oczy i zaczęłam nasłuchiwać.
Był tam. Co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Był blisko, coraz bliżej, lecz nieco z boku, między mną a potokiem. Teraz całkiem wyraźnie słyszałam szmer wody. Wcisnęłam głowę w trawę, skulona niczym ścigane zwierzę, nagle błogosławiąca mgłę, która większą dozą przyjaźni darzyła ofiary niźli myśliwych. Musiałam tylko wytrzymać w bezruchu. Może później, kiedy na dobre ucichnie szelest kroków, będę mogła się zerwać i pobiec...
Stał tuż obok, oddzielając mnie od strumienia. Słyszałam szybki, urywany oddech, świadczący o podnieceniu. Czekał.
Później, nieco dalej, w pobliżu brzegu, rozległy się inne dźwięki. Ciężkie, niepewne kroki, skrzyp trawy, wreszcie stuk butów o kamień. I gruby głos Dougala:
- Panienko... Jest pani tutaj?
Miałam ochotę wybuchnąć płaczem, lecz szloch uwiązł mi w krtani. Zastanawiałam się, co robić. Jeśli zawołam... morderca stał sześć metrów ode mnie. Nadal słyszałam jego płytki oddech i wyczuwałam złość, jaką budziła w nim myśl, że nie zdołał zabić Macrae'a. Gdybym pisnęła choć słówko, nic by nie uchroniło mojej szyi przed zimnym ostrzem rzeźnickiego noża. Zbir dopadłby mnie w parę sekund, a potem skierował zakrwawione narzędzie zbrodni w stronę nadbiegającego Dougala...
Ale musiałam krzyknąć. Nie wzywać pomocy, ale ostrzec. Musiałam krzyknąć, żeby przekazać Dougalowi, że on jest tutaj, morderca, tuż obok mnie. Chciałam wrzasnąć i uciec w głąb zbawczej mgły, z dala od noża i wyciągniętych łap mordercy.
Dougal był coraz bliżej. Parł naprzód niczym rozjuszony buhaj. Uniosłam się na kolana i otworzyłam usta do krzyku, gdy nagle morderca zrobił w tył zwrot i jak opętany pognał w górę rzeki. Przedzierał się przez gęste wrzosy niczym spłoszony jeleń. Dougal też go słyszał. Zaklął głośno i popędził w ślad za uciekającym. Przez moment widziałam jego sylwetkę; błysk noża w uniesionej dłoni i pobladłą twarz, tak wykrzywioną wściekłością, że prawie nie mogłam rozpoznać jego rysów. Wyglądał niczym ogromny demon zemsty ze starych mitów.
Krzyknęłam coś, gdy mnie mijał, ale nie zwrócił na to uwagi. Przebiegł obok i pogonił dalej. Na próżno wołałam „Dougal!” Po chwili zniknął. Musiał chyba usłyszeć lub zobaczyć mordercę, gdyż mój okrzyk utonął w serii dzikich wrzasków, które wstrząsnęły uśpionym wrzosowiskiem i spłoszyły stadko ostrygojadów. Przerażone ptaki krążyły w powietrzu niczym stado czarownic.
- A mhurtair! A mhich an diabhil! Aie! Ty cholerny bandyto!
Jeden z ostrygojadów przemknął nad moją głową, skrzecząc jak potępieniec i bełtając mgłę uderzeniami skrzydeł.
Przepadł. Skłębiony opar zamierał powoli, ucichły odgłosy pogoni.
Odwróciłam się i na oślep pobiegłam w przeciwnym kierunku.
Nie wiem, jak długo brnęłam przez upiorne wrzosowisko. Napięcie spowodowało, że wpadłam w dziką i bezrozumną panikę. Po prawdzie nie musiałam uciekać tak daleko; rozsądek podpowiadał mi, że morderca był teraz zajęty czym innym. Napad na nieświadomą niczego ofiarę to nie to samo, co walka z wściekłym, uzbrojonym Szkotem, w dodatku na jego własnym terenie. Nie... Najpierw musiał na dobre umknąć przed Dougalem, a dopiero potem znaleźć mnie.
Niestety, panika z rozsądkiem nie idą w parze. Biegłam, padałam, słone łzy płynęły mi po policzkach i kapały w szeroko rozwarte usta. Zewsząd otaczała mnie biel; błądziłam jak ślepa, z wyciągniętymi rękami. Dłonie i twarz miałam lepkie od wilgoci i bezskutecznie próbowałam się przedrzeć przez gęstą zasłonę mgły.
- Nie... nie... oooo... nie... - bełkotałam w kółko.
Nagle stanęłam jak wryta, zapominając o przerażeniu. Czułam, że ziemia drży mi pod stopami.
Z otępieniem spojrzałam na rozmiękły mech. Potem ostrożnie uniosłam nogę, zrobiłam krok w przód i...
Ziemia zatrzęsła się znowu, niczym ogromna galareta.
Skamieniałam ze strachu.
W miejscu, gdzie stałam, rozległ się cichy bulgot, jakby z ogromnej kałuży błota.
XXI
DUCHY BAGIEN
Chwila paniki kosztowała mnie bardzo wiele. Nie miałam pojęcia, jak daleko zabrnęłam w głąb trzęsawiska, o którym kiedyś wspominał Roderick. Nie wiedziałam także, skąd przybiegłam, gdy dokonałam tego przerażającego odkrycia.
Strach znów rozpostarł nade mną swe błoniaste skrzydła, lecz gniewnie potrząsnęłam głową, by go odpędzić. Stałam bez ruchu, niepomna na drżenie ziemi i próbowałam wyłowić uchem szmer potoku.
Nic z tego. Im bardziej wytężałam słuch, tym więcej groźnych szeptów przedzierało się w moją stronę. Odległy szum wody krążył, płynął z każdego miejsca, obmywał brzegi mgły, narastał i znikał, zdławiony feerią dźwięków dochodzących z bagniska: cmokań, sapania i bulgotania milionów maleńkich bąbli...
Stopy uwięzły mi w błocie. Z ogromnym trudem zebrałam resztki odwagi i przeszłam na oddaloną o parę jardów kępę wrzosu. Tu, na pewniejszym gruncie, poczułam się nieco lepiej, choć nadal trzęsłam się jak osika, aż mi zęby dzwoniły. Stałam na mojej maleńkiej wysepce i rozglądałam się z nadzieją, ale ze wszystkich stron otaczał mnie jednolity gąszcz bagiennej zieleni kołyszący się z lekka pod zdradliwą osłoną mgły.
W pełni rozumiałam, że muszę porzucić swe bezpieczne schronienie i pójść... w jakimkolwiek kierunku. Wmawiałam sobie, że moczary naprawdę nie są groźne, lecz znów emocje wzięły górę nad rozsądkiem. Najbardziej przerażał mnie fakt, że nic nie widziałam. Gdybym chociaż mogła zobaczyć, na co natrafię po przejściu pięciu kroków, nie byłoby najgorzej. Ale wędrówka po omacku do miejsca, gdzie czyhało realne niebezpieczeństwo...
Zacisnęłam dłonie w lodowate pięści, obróciłam się w stronę, skąd - jak mi się zdawało - dochodził szum strumienia, i z wolna ruszyłam w drogę.
Każdy krok wyciskał ze mnie siódme poty i pochłaniał tak wiele wysiłku, że zapomniałam o bożym świecie. Miałam ochotę rzucić się do biegu. Boże, jak bardzo chciałam to zrobić! Szłam jednak powoli, starannie stawiając stopy. Raz nieostrożnie wdepnęłam w pasmo jaśniejszej zieleni i od razu zapadłam się po kolana w czarne błoto. Po przebyciu niewielkiego odcinka drogi znów straciłam poczucie kierunku i zadygotałam jak marionetka, gdy przed sobą zobaczyłam bielejący szkielet. Szczęściem był to tylko wywrócony pień młodej brzozy, ogołocony z liści, miejscami przegniły i porośnięty mchem. Mimo wszystko sprawiał wrażenie materialnego w nierealnym świecie moczarów, zwłaszcza że tuż obok niego sterczały pęki wysokiej, brązowej trzciny, obiecujące względne bezpieczeństwo.
Widok przewróconego drzewa obudził we mnie nagłą nadzieję. Przecież mijałam zwaloną brzozę podczas pierwszej wycieczki z Roderickiem! Była po lewej, niezbyt daleko, między nami a rzeką. Gdybym tylko zdołała sobie przypomnieć, czy leżała wzdłuż, czy w poprzek ścieżki, za parę minut mogłabym stanąć na twardym gruncie.
Poczłapałam w kierunku pnia, przywołując w pamięci obraz sprzed kilku wieczorów. Mogłam przecież natrafić na całkiem inne drzewo, lecz wśród skłębionej mgły nawet ten marny drogowskaz wydawał mi się stabilny niczym latarnia morska. Stanęłam, zakotwiczona u chropawego brzegu, i próbowałam zebrać myśli.
Pień leżał mniej więcej z południa na północ. Tego byłam zupełnie pewna. Co więcej, doszłam do niego od strony rzeki, więc stały grunt był gdzieś dalej, ze trzydzieści jardów przede mną. Gdy tam dojdę, prędzej czy później trafię na ścieżkę wydeptaną przez owce, która prowadzi w dolinę, na brzeg morza. W najgorszym razie znajdę jakiś niewielki strumyk i z jego biegiem dotrę do rzeki, a stamtąd bezpiecznie do hotelu.
Za moimi plecami wychynął czarny cień, zaskrzeczał, załopotał skrzydłami i przepadł we mgle. Pardwa. Zaklęłam pod nosem i przycisnęłam rękę do rozkołatanego serca. Potem ostrożnie przeskoczyłam pień i westchnęłam cicho, przygotowując się do ostatniego etapu mozolnej włóczęgi.
Dopiero wówczas zwróciłam uwagę na coś, co już od kilku sekund drażniło moje zmysły. Grunt kołysał się. Kołysał się lekko, choć nie zrobiłam nawet jednego kroku.
Tak byłam pochłonięta wędrówką przez straszne bagno, że na śmierć zapomniałam o przyczajonym mordercy. Teraz nadchodził z wyciągniętym nożem, skryty za mlecznobiałą kurtyną...
Padłam plackiem za szkielet brzozy. Rosnące wokół trzciny były grube i gęste. Pode mną rozległo się ciche mlaskanie. Leżałam jak kłoda, nie tyle przestraszona, co otępiała i obojętna na wszystko. Sądziłam, że nawet ostrze noża ze świstem przecinające mgłę nie zdoła ruszyć mnie z miejsca.
- Gianetto... - dobiegł mnie cichy szept, niewiele głośniejszy od oddechu. Równie dobrze mógł to być głos bagna, zamknięty w wyziewie pęcherzyków błotnego gazu.
- Gianetto... - zabrzmiało nieco bliżej. - Gianetto...
Mgła zafalowała dźwiękiem mojego imienia. Szept spłynął niczym liść opadły z drzewa na rozkołysany kożuch zieleni.
Intruz szedł wolno; wyczuwałam jego miarowe kroki. Wabił głosem i pewnie macał przed sobą wyciągniętymi dłońmi, w nadziei że mnie pochwyci.
Znałam ten głos. Tak, znałam go ponad wszelką wątpliwość. Moje nieszczęsne domysły okazały się prawdą; wiedziałam już, skąd się brały natarczywe pytania inspektora i dziwne spojrzenia Alastaira.
- Gianetto...
Znów to imię. Imię, jakim nikt inny mnie nie nazywał... Imię, które słyszałam w ciemnościach otaczających stos ze zwłokami Ronalda Beagle'a... Szept zabrzmiał nieco ciszej, jakby mówiący odwrócił głowę.
- Gianetto, gdzie jesteś? Na litość boską, gdzie się chowasz?
Roderick także domyślał się prawdy. Z całą stanowczością twierdził, że ze wszystkich osób przebywających w Camasunary ja jedna nie mam powodów do obaw.
- Jesteś tu, Gianetto? Nie bój się...
Wcale się nie bałam, zwłaszcza teraz, kiedy wiedziałam, że to Nicholas. Rzecz jasna, nie podzielałam poglądów Rodericka, że mój były mąż przez sentyment nie zrobi mi krzywdy. Po prostu było mi wszystko jedno.
- Gianetto... Gianetto... Gianetto...
Słowa płynęły przez mgłę z zadziwiającą regularnością. Przytknęłam zimny policzek do mokrej trawy i płakałam bezgłośnie, a mgła wciąż powtarzała moje imię i przyciskała mnie do ziemi widmowymi palcami.
Potem Nicholas odszedł. Natarczywy szept przygasł, zabrzmiał raz jeszcze, po czym umilkł na dobre. Zamarł kożuch zieleni porastającej bagno. Jakiś ptak spokojnie uwijał się wśród porostów. Cisza.
Wstałam sztywno jak potępiony duch mokradeł i bezmyślnie, nie patrząc pod nogi, powlokłam się byle dalej od tego strasznego miejsca, gdzie słyszałam głos Nicholasa.
Prawie zaraz stanęłam na twardym gruncie, wśród kamieni i wysokiego wrzosu. Bezwiednie przyspieszyłam kroku. Szłam teraz pod górę, mgła z wolna zaczęła rzednąć i rozpadać się na wąskie pasma. Mogłam już dostrzec zarysy drzew kilkanaście jardów przed sobą.
Nagle, niczym pływak wynurzający się z głębiny dla zaczerpnięcia powietrza, wyskoczyłam z szarych oparów i stanęłam w promieniach słońca.
XXII
CHMURA NAD ŁĄKĄ
Ulga była tak wielka, niewiarygodna i oszałamiająca, że po prostu stanęłam, mrużąc powieki w blasku popołudniowego słońca. Moje oczy, lepkie od mgły i mokre od niedawnego płaczu, potrzebowały kilkunastu sekund, aby oswoić się z nagłym potokiem światła. Potem zobaczyłam, gdzie jestem. Weszłam na niewielkie wzniesienie u stóp Blavenu, mniej więcej tam, gdzie ogromna grzęda przecinała osypisko, stercząc niczym kamienna przypora podtrzymująca zbocze.
Dół skarpy ginął w gęstych oparach całkowicie przesłaniających widok na to, co się działo poniżej. Dolina, jezioro i atlantycki fiord tonęły we mgle, która niczym biały, uśpiony staw rozciągała się od Blavenu do Sgurr na Stri i od Garsvenu do Marsco. Zewsząd wznosiły się góry, niebieskie, purpurowe albo zielono-złote w blasku słońca, płynące nad mleczną taflą na kształt olbrzymiej baśniowej wyspy. W dole, we wszechobecnym mroku, czaiło się przerażenie, lecz tu, gdzie stałam, był nowy, roziskrzony świat szczęścia. Przez chwilę miałam wrażenie, że uczestniczę w narodzinach życia i patrzę, jak pierwsze szczyty wypiętrzają się z głębin chaosu...
Nie byłam sama.
Ledwie moje źrenice przywykły do bezkresnego widoku, a już zauważyłam jakąś postać, odległą może o pięćdziesiąt jardów. Mężczyzna nie widział mnie, wpatrzony w południowo-zachodnią część widnokręgu. Był to Roderick Grant. Dostrzegłam złoty połysk jego bujnej czupryny.
Krzyknęłam: „Roderick!”, lecz z mojej krtani wydobył się tylko niezrozumiały charkot.
Grant nawet nie drgnął. Kolana się pode mną uginały, więc postąpiłam zaledwie parę chwiejnych kroków w jego stronę.
Roderick! - zawołałam znowu.
Teraz usłyszał. Odwrócił głowę.
- Tak? - spytał, a potem wrzasnął: - Janet!
W jego głosie brzmiało wyraźne zdumienie, czemu zresztą nie powinnam była się dziwić, gdyż między Bogiem a prawdą wyglądałam jak upiór. Blada, roztrzęsiona, mokra i uwalana błotem, z resztkami przerażenia w oczach.
Szybkim krokiem wyszedł mi na spotkanie i chwycił za ręce, chroniąc przed upadkiem. Przy jego pomocy wsparłam się o płaski, nagrzany kamień. Zamknęłam oczy; pod powiekami widziałam roztańczone kręgi czerwieni, złota i fioletu. Czułam, jak ciepło słońca obmywa mnie rozkoszną falą i pozwala uspokoić oddech. W końcu spojrzałam na Rodericka.
Stał tuż przede mną, a w jego niebieskich oczach widziałam dobrze znajomy cień współczucia. Wiedziałam, co to znaczy, i wolałam odwrócić głowę. Zerknęłam w dół i pomału zaczęłam ściągać do cna przemoczone buty. Potem rozpięłam płaszcz, zsunęłam go z ramion i zostawiłam na zrębie skały. Bluzkę miałam suchą, a dobroczynne promienie słońca przenikały przez cienki materiał i kładły mi się na ramionach.
- Nie... wiesz? - spytał Roderick.
Pokiwałam głową.
- Od samego początku mówiłem, że nie masz powodów do obaw - zaczął wolno, nieswoim głosem. - Chociaż może zrobiłem błąd. Nie musiałem...
- Teraz to już bez znaczenia - odparłam ciężko. - Nie wiem, skąd ci przyszło do głowy, że Nicholas będzie miał jakieś skrupuły. Przed rozwodem dal mi nieźle popalić. - Wsparłam lewą rękę o skałę. Na serdecznym palcu wyraźnie widniał odcisk po niedawno zdjętej obrączce. - Popełniłam błąd, że próbowałam go chronić - ciągnęłam smutno. - Teraz to zrozumiałam. Nikt nie powinien przedkładać uczuć ponad zasady moralne, zwłaszcza kiedy ma do czynienia... z wyrzutkiem.
Głos mi się załamał; nie mogłam dalej mówić. Roderick stanął bokiem i ogarnął wzrokiem odległe szczyty Cuillinu płynące po morzu mgieł.
- Dlaczego to zrobiłaś?
Z otępieniem zamrugałam oczami.
- Niby co?
- Dlaczego... go nie wydałaś? - spytał lekkim tonem, jakby pozbył się wszelkich zmartwień.
Zawahałam się chwilę, po czym odpowiedziałam:
- Jestem jego żoną.
Rzucił mi ostre spojrzenie.
- Byłaś.
- Prawda, ale... to przecież bez różnicy. Nadal obowiązuje mnie pewna lojalność... to znaczy...
- Lojalność? - przerwał mi szorstko. - Czemu nie powiesz wprost: miłość?
Nie odpowiedziałam.
- Mam rację?
- Chyba tak.
Zamilkł. Potem warknął:
- Co się zdarzyło na dole? Skąd wiesz, że cię szukał?
- Szedł za mną. Wołał. Poznałam jego głos.
- Wołał?! Przecież...
- Byłam z Dougalem Macrae'em na rybach, kiedy opadła mgła. Dougal poszedł po wędkę, usłyszałam odgłosy bójki, później zapadła cisza. On... znaczy Nicholas... chyba znokautował Macrae'a i zaczął mnie szukać. Szczęściem Dougal odzyskał przytomność. Uciekłam, zgubiłam drogę... i... i...
- I co?
- Słyszałam Nicholasa na bagnach. Wołał mnie. To znaczy... nie wołał, tylko wciąż szeptał moje imię. Pewnie wyrwał się Dougalowi i zawrócił, żeby mnie znaleźć. Bał się, że jak krzyknie głośniej, zwróci jego uwagę.
- Chyba wiedział, że domyśliłaś się... prawdy.
Przeszedł mnie dreszcz.
- Tak.
Popatrzył na gruby dywan mgły zalegający dolinę.
- Więc Drury jest na dole...
- Uhm.
Daleko?
- Nie mam pojęcia. Zdaje mi się, że zaledwie chwilę temu wyszłam...
Stanął przy mnie tak szybko, że drgnęłam ze strachu.
- Chodź - rzekł pospiesznie, niemal szorstko. - Musimy z tym skończyć. Zabierz buty.
Złapał mnie za nadgarstek i postawił na nogi.
- Chcesz iść w tę mgłę? - spytałam. - Lepiej zaczekać...
- W mgłę? Nie. Pójdziemy wyżej.
- Nie rozumiem.
Wybuchnął wesołym śmiechem.
- „Wzniosę oczy ku odwiecznym szczytom... „ Chwycił mój płaszcz i energicznym ruchem otrzepał go z wilgoci. Coś zabrzęczało na kamieniach i wpadło w trawę.
- Nie pytaj, Janet. Rób, co mówię. Co to?
- Och... - pochyliłam się ze stłumionym okrzykiem. - Broszka Heather.
- Broszka Heather? - powtórzył tak dziwnym tonem, że spojrzałam na niego ze zdumieniem.
- Właśnie. Znalazłam ją wczoraj, pod tym nieszczęsnym gzymsem. Myślałam, że to Roberty, ale Dougal...
Głos uwiązł mi w gardle. Wyprostowałam się, zacisnęłam błyskotkę w dłoni i spojrzałam mu prosto w oczy.
- Pierwszej nocy po moim przyjeździe powiedziałeś mi o zamordowaniu Heather. Wspomniałeś też o niewielkiej kupce biżuterii, leżącej na skalnej półce. Bransoletka, broszka... i inne drobiazgi. Nieprawda. Broszki nie było przy zwłokach. Nie mogłeś widzieć jej wcześniej, bo Heather dostała ją rano, w dniu morderstwa. A to oznacza, że sam układałeś wszystkie świecidełka w pobliżu stosu...
Gdzieś wysoko zaśpiewał skowronek. Wokół nas dostojnie dryfowały górskie szczyty. Roderick uśmiechnął się do mnie, w jego oczach połyskiwały iskierki wesołości.
- Właśnie tak - powiedział. - Szkoda, że sobie przypomniałaś, prawda?
XXIII
BLAVEN
Stałam więc twarzą w twarz z mordercą, gdzieś na szczycie Araratu, ponad ziemią zalaną potopem mgły. Byliśmy sami, jeśli nie liczyć milczącego świata i góry, która pochłonęła już trzy ludzkie życia.
Roderick uśmiechał się ze współczuciem. Teraz go rozumiałam. Lubił mnie, ale zamierzał zabić. Było mu trochę przykro, ale zamierzał mnie zabić.
Przez krótką chwilę nawet ta konstatacja wydała mi się mało znaczącym epizodem. Liczył się tylko cichy, skąpany w słońcu świat, trel skowronka - i bolesna świadomość, że głupio, niepotrzebnie i bezdusznie oskarżyłam Nicholasa. Chyba przez pełne dwie minuty patrzyłam w obłąkane, niebieskie oczy Rodericka i nie myślałam: „Jestem zdana na łaskę mordercy”, lecz: „To nie Nicholas”. Nie on...
- Przykro mi, Janet - ze skruchą powiedział Grant. - Gdy usłyszałem twoją rozmowę z Dougalem, wiedziałem, że sobie przypomnisz. Z początku nie chciałem cię zabić, lecz teraz muszę z oczywistych względów...
Ku własnemu zdziwieniu, nie odczuwałam zdenerwowania. Kiedy zaczęłam mówić, mój głos zabrzmiał całkiem spokojnie:
- To nic nie da. Inspektor wie, kim jesteś.
Zmarszczył brwi.
- Nie wierzę.
- Sam mi powiedział. Czeka tylko na potwierdzenie z Londynu, żeby wystawić nakaz aresztowania. Poza tym jest jeszcze Roberta.
- Tak - odparł z pociemniałą twarzą. - Roberta.
Zmarszczył brwi na wspomnienie niedawnej porażki.
Nie wiedziałam, czy zdołał zabić Dougala, czy dzielny Szkot u boku Nicholasa wciąż krążył we mgle... Zbawczej, kochanej mgle, kłębiącej się zaledwie parę jardów pod nami...
- Nie próbuj uciekać - ostrzegł Roderick. - Nie zdołałabyś odejść zbyt daleko. Jeśli krzykniesz, poderżnę ci gardło. - Obdarzył mnie łagodnym uśmiechem. - Zawsze tak robię, jak tylko mam okazję. To najlepszy sposób.
Oparłam się plecami o skalną ścianę. Kamień był ciepły i twardy, a dłońmi wyczuwałam maleńkie kępki skalnicy, wyrastające z jakiejś szczeliny. Dotyk realnego świata. Zmusiłam się do uśmiechu. Wiedziałam, że za wszelką cenę muszę skłonić Rodericka do dalszej rozmowy. Wprawić go w dobry humor. Gdybym uległa panice, mój strach z pewnością obudziłby jego mordercze instynkty.
- Dlaczego to robisz? - spytałam cichym, spokojnym tonem. - Po co zabiłeś Heather Macrae?
Spojrzał na mnie z wyraźnym zaskoczeniem.
- Chciały tego.
- Chciały?
- Góry. - Wykonał fantazyjny ruch ręką. - Przez całe wieki spoczywały w uśpieniu, jak dziś, nad chmurami, tylko z rzadka wzglądając w zieleń pokrywającą doliny. Kiedyś, dawno temu, były obiektem kultu. Ludzie palili stosy, składali doroczne ofiary, a teraz... - zaczął mówić głuchym, nieobecnym głosem - ... teraz też tego potrzebują. Życie... Krew i ogień, majowe żniwo, jak wówczas, gdy świat był młody i prostszy, a ludzie znali bogów zamieszkujących skalne szczyty.
Popatrzył w moją stronę. Znajoma twarz, znajomy tembr głosu... i całkiem obce, niesamowite spojrzenie. Drgnęłam.
- Heather pomagała mi znosić drewno i torf. Zgromadziliśmy dziewięć różnych rodzajów opału, hubkę i dębinę do rozniecenia ognia. Podpaliła stos, potem chwyciłem ją za gardło...
Musiałam go jakoś powstrzymać.
- A dlaczego zabiłeś Marion Bradford? - spytałam prędko.
Twarz pociemniała mu z gniewu.
- Ach, te dwie baby! Słyszałaś przecież, co wygadywała Roberta... Słyszałaś jej bluźnierstwa! Marzyła o podbojach, o zdobywaniu... tego... - Znów dramatycznym gestem wskazał na drzemiące góry. - Ta druga... panna Bradford... była taka sama. - Roześmiał się nagle i na chwilę odzyskał zwykły, pełen uroku wygląd. - Nie sprawiła mi żadnych kłopotów. Głupia, okropna baba... Chyba się we mnie kochała. Z ochotą przystała na pomysł, że przeprowadzę ją przez Sputan Dhu.
- Byłeś pewien, że obie nie żyją?
- Najzupełniej - odparł. - Miałem pecha.
- Owszem - mruknęłam cierpko.
Zerknęłam mu ponad ramieniem, na skraj mgły. Pusto. Żywego ducha.
Roderick zerwał pęd wrzosu i wpatrywał się weń z marsową miną.
- Trzy razy przeszukałem półkę, na której znalazłaś Robertę - powiedział po chwili milczenia. - Nie przyszło mi do głowy, żeby pójść dalej niż do załomu. Nie widziałem takiej potrzeby, skoro gzyms był pusty. Rzecz jasna, chciałem dopaść ją pierwszy.
- Nie wątpię.
Skowronek umilkł. Złoto-błękitny dzień pogrążył się w ciszy, przerywanej tylko naszą spokojną dyskusją o zbrodni.
- Uprzedziłaś mnie. - Kapryśnie uniósł brwi. - Chociaż niewiele brakowało, żebyś dała mi szansę, na którą czekałem, Janet.
Zapomniałam o ostrożności.
- To dlatego się domagałeś, żebym poszła po plecak! - krzyknęłam. - Chciałeś ją zabić!
- Chciałem ją zabić - przyznał. - Wystarczyło lekko ucisnąć szyję i... - Tym razem jego gest wyglądał makabrycznie. - Niestety... zawróciłaś, Janet.
Oblizałam usta.
- Widziała cię... - wycharczałam. - Widziała cię stojącego przy mnie...
- Pewnie. - Wybuchnął śmiechem. - A ty myślałaś, że to Drury. Że twój kochany Drury zabił Ronalda Beagle'a...
- A ten czym ci zawinił?
Roderick zawahał się. W jego błękitnych oczach mignęło naiwne zdumienie.
- Prawdę mówiąc... nie wiem, Janet. Owszem, nienawidziłem go już od dawna, bo wciąż myślał o zdobywaniu nowych szczytów i biciu kolejnych rekordów. Kiedy stanął na zboczu i lekkim tonem wspomniał o pogwałceniu Everestu... Białej, nieskalanej góry. Pamiętasz, Janet, jak mówiłaś, że nie chciałabyś widzieć ludzkich śladów na wiecznym śniegu? Ja także nie sądziłem, że stanie tam stopa świętokradcy. To nas łączyło i dlatego myślałem, że nigdy nie zdołam cię skrzywdzić... Ale Beagle... poszedłem za nim, zaskoczyłem go z tyłu, zabiłem... - Niepewnie spojrzał mi w oczy. - Chyba się zezłościłem.
Nie odpowiedziałam. Ciągle patrzyłam na mgłę, obmywającą puste zbocze.
- A teraz... - Roderick poklepał się po kieszeniach. - Gdzie mój nóż? - Sprawiał takie wrażenie, jakby szukał ulubionej fajki. Słońce połyskiwało w jego złotych włosach. - Nie pamiętam... a, prawda. Ostrzyłem go. Musi gdzieś leżeć... - Obdarzył mnie miłym uśmiechem, po czym zaczął przetrząsać trawę. - Widzisz go gdzieś, Janet?
Byłam bliska histerii. Wpiłam paznokcie w twardą skałę. Nagle stanęłam prosto i wskazałam palcem na ziemię, tuż za Roderickiem.
- Tam! Tam upadł!
Grant spojrzał w tamtą stronę.
Nie mogłam go minąć i pobiec w stronę mgły. Musiałam iść w górę.
Pięłam się niczym kot albo jaszczurka, cudem znajdowałam drobne występy na gładkiej ścianie, darłam pończochy o chropowaty kamień i ze zdumiewającą siłą wczepiałam palce w ciasne szczeliny.
Nagły krzyk Rodericka: „Janet!” podziałał na mnie niczym ostroga. Bez chwili wahania pokonałam trzy jardy niemal pionowej ścianki i ległam jak długa na płaskim gzymsie.
Przede mną, aż pod sam wierch, ciągnął się długi pas potrzaskanej skały. Miał ponad dwa jardy szerokości I wznosił się pod ostrym kątem, niczym ogromne zniszczone schody. Wspięłam się na najniższy występ, po czym prędko ruszyłam dalej, bo w dole usłyszałam zgrzytanie butów. Roderick puścił się w pogoń.
Nie wiem, jak przebyłam kolejny odcinek drogi. Parłam wciąż naprzód, szorowałam brzuchem po skale, instynktownie zaciskałam dłonie na każdej wypukłości, wspierałam stopy na wystających orzeszkach i szłam - obojętna na wszystko jak mucha na ścianie.
Ostatnim wyrzutem ramion wywindowałam się na skalną półkę, kończącą drugi etap wspinaczki. Nade mną sterczał kolejny próg, tym razem przecięty wąskim kominem. Rzuciłam się w tamtą stronę, lecz po kilku krokach stanęłam jak wryta na skraju szczeliny oddzielającej skałę, na której stałam, od reszty masywu. U moich stóp ziała głęboka przepaść, sięgająca niemal podnóża góry.
Wyrwa miała trochę więcej niż jard szerokości. Po drugiej stronie ze ściany komina wystawała trójkątna półka, a nad nią widniała ciemna szpara.
Miałam więc gdzie stanąć i gdzie wczepić palce, pozostawało mi tylko przeskoczyć nad tą okropną szczeliną... choć byłam bliska wyczerpania. Dyszałam ciężko, miałam stłuczoną stopę i pokrwawione ręce.
Stałam na skalnym załomie, nie wiedząc, co robić. Potem tuż za sobą usłyszałam grzechotanie kamieni. Rozglądałam się desperacko w poszukiwaniu innej drogi ucieczki. Po obu stronach widziałam bezdenną otchłań, przed sobą - wyrwę. Męska dłoń chwyciła za krawędź półki. W ślad za nią wysunęła się głowa okolona złocistą czupryną. Obłąkane niebieskie oczy, z których zniknął wszelki ślad człowieczeństwa, spojrzały w moim kierunku.
Odwróciłam się i bez namysłu przeskoczyłam szczelinę. Wylądowałam na maleńkim występie. Trzasnęłam kolanem o skałę, ale nawet nie czułam bólu, gorączkowo wpychając palce w ciasną szparę w poszukiwaniu bezpiecznego zaczepienia. Podciągnęłam się na rękach, wsparłam nogę w kolejnej rysie i w ten sposób wpełzłam do komina. Na szczęście był na tyle wąski, że mogłam iść zapieraczką i klinować się plecami w chwili, gdy obmacywałam skałę. Sunęłam w górę niczym kominiarczyk, pod którym majster rozpalił ogień.
Później moja ręka trafiła w pustkę. Koniec trasy. Goniąc resztkami sił, opuściłam komin i wywindowałam się na szeroką półkę.
Tym razem tkwiłam w pułapce. Naprawdę. Nawet gdybym chciała wspiąć się na górujące nade mną zbocze, wiedziałam, że tego nie zrobię. Wyczerpany organizm upomniał się o swoje prawa. Koniec trasy. Półka, na której leżałam, miała nie więcej niż trzy jardy długości. Była gęsto pokryta pokruszonymi odłamkami skały i porośnięta dzwonkami.
Przykucnęłam na pogniecionych kwiatach i spojrzałam w dół.
Roderick stał tuż nad szczeliną i gapił się w moją stronę. Dyszał z wściekłości i zmęczenia. Widziałam krople potu połyskujące na jego zaczerwienionych policzkach i na dłoni ściskającej rękojeść noża...
Wrzasnęłam. Mój krzyk rozbił się o skałę na miliony dźwięków, zahuczał echem i zburzył ciszę letniego popołudnia. Gdzieś z góry odpowiedziało mi krakanie wystraszonego kruka.
Coś, niczym trzaśniecie bicza, mignęło mi koło twarzy. Poczułam lekki powiew wiatru. Nóż Rodericka zazgrzytał o kamień i połamał się na kawałki. Wrzasnęłam znowu.
Strach, odbity od pustych głazów, wrócił do mnie ze zdwojoną siłą. Kruk z chrapliwym krzykiem krążył po bezchmurnym niebie. Po zachodniej stronie drzemał obojętny Cuillin. Przycupnęłam na swoim gnieździe, nad morzem mgieł, niczym mały robaczek wtulony w załom muru.
Roderick zaklął szpetnie i uniósł obie dłonie, krzywiąc palce na kształt szponów.
- Idę po ciebie - wysapał ze złością i ugiął kolana do skoku przez szczelinę.
Przesunęłam ręką po trawie, chwyciłam duży, postrzępiony odłamek skały i zwiesiłam go za krawędzią półki.
- Ani kroku! - warknęłam nieswoim głosem. - Stój, gdzie jesteś, albo rozwalę ci głowę!
Zerknął w górę i cofnął się nieco. Potem wybuchnął śmiechem i cała sytuacja obróciła się w farsę, gdyż w jego głosie pobrzmiewała nuta niekłamanego rozbawienia. Popatrzył na mnie. W miejsce obłąkańczej wściekłości na jego twarzy pojawił się dobrze mi znany wyraz troski, zainteresowania i... tak, uczucia.
- Złamałem nóż, Janet - powiedział ze skruchą. - Pozwól mi wejść.
Czułam, że z wolna zaczynam tracić zmysły.
- Nie! Jak się zbliżysz, rzucę tym w ciebie!
Odgarnął włosy z oczu.
- Nie rzucisz... kochana Janet.
Jednym susem, jak rączy jeleń, przesadził wyrwę.
Stał teraz na trójkątnym występie, dokładnie pode mną, zaczepiony ręką o skałę. Naprężył mięśnie, przygotowując się do wspinaczki kominem.
Odrzucił w tył głowę. Spojrzenie niebieskich oczu spoczęło na mojej twarzy.
- Nie mogłabyś tego zrobić, prawda? - spytał.
Boże dopomóż... nie mogłam. Wpiłam palce w chropowaty kamień. Uniosłam go nad głowę... lecz coś mnie powstrzymywało. Widok ciała spadającego ze skały, chrzęst łamanych kości, zwłoki zmienione w krwawą miazgę... Nie mogłam. Poczułam mdłości, kamień wysunął mi się z dłoni i upadł między kwiaty.
- Nie - powiedziałam, wyciągając ręce, jakbym chciała odepchnąć widok potwornej zbrodni. - Nie... nie...
Roześmiał się znowu. Widziałam, jak pobielały mu kostki palców, kiedy zamierzał ruszyć w górę. Nagle coś odłupało kawałek skały nie dalej niż sześć cali od jego głowy. Echo wystrzału przetoczyło się po górach niczym huk ekspresu wyjeżdżającego z tunelu.
- Zostaw to mnie, Gianetto - zawołał Nicholas. - Nic się nie bój.
Wypalił powtórnie.
XXIV
ORLE GNIAZDO
Dopiero wówczas spostrzegłam, że mgła po północnej stronie zawirowała nagłym ruchem i na zboczu pojawiło się kilka biegnących postaci. Inspektor, Hecky, Neill i Jamesy Farlane gnali w kierunku komina.
Nicholas był daleko przed nimi, prawie u stóp skały. Echo drugiego strzału przecięło pogłos poprzednich dźwięków, a kula strzaskała kamień tuż obok ręki Rodericka i zrykoszetowała ze świstem. Grant odruchowo pochylił głowę i przywarł do ściany.
Policjanci i Farlane karkołomnym pędem pokonali rumowisko i dobiegli do Nicholasa. Inspektor coś krzyczał.
Roderick zebrał się w sobie i z półobrotu przeskoczył szczelinę, porzucając maleńką półkę. Usłyszałam zgrzyt podkutych butów po kamiennej platformie. Niemal cudem zdołał uchronić się przed upadkiem. W tej samej chwili po północnej stronie góry rozległ się tupot nadciągającej odsieczy.
Grant stał tam, gdzie wylądował, na szczycie skalnej grzędy. Słońce zamigotało w jego złotych włosach, gdy zaczął się rozglądać w poszukiwaniu drogi ucieczki. Tędy, nie tędy... Skoczył na południową stronę kamiennego grzebienia, zwiesił się za krawędzią i zniknął mi z oczu.
Ktoś krzyknął. Hecky, biegnący mniej więcej w połowie skarpy, dostrzegł uciekiniera. Przywarł do skały, wskazał go wyciągniętą ręką, po czym zdwoił wysiłki, by wspiąć się wyżej. Ale Roderick miał sporą przewagę i śmigał niczym kozica. W mgnieniu oka dotarł do piargu i zsunął się w dół. Pędził długim, posuwistym krokiem; szukał schronienia we mgle. Inspektor zaklął głośno i rzucił się w pogoń.
Nicholas był szybszy. Chyba usłyszał stuk towarzyszący ostatniemu skokowi Rodericka, gdyż natychmiast zawrócił i zaczął schodzić północną stroną skarpy.
Ze swej orlej grzędy widziałam ich obu. Pełen wydarzeń dzień znalazł kulminację w niewiarygodnym wyścigu. W dół górskiego stoku ciągnął się długi grzebień, by w końcu zniknąć w morzu oparów. Po obu stronach skalnego muru poruszały się ludzkie sylwetki. Myśliwy i zwierzyna, mściciel i zbrodniarz, skakali, zjeżdżali, toczyli się po karkołomnym zboczu w zawziętej pogoni.
Roderick potknął się, upadł na kolano i zawisł na rękach, by nie spaść. Nicholas czterema szybkimi skokami dotarł do podnóża skały. Pobiegł w kierunku mgły. Był coraz bliżej... trzydzieści jardów... dwadzieścia... Roderick od razu spostrzegł prześladowcę i skręcił pod ostrym kątem.
Nicholas wyhamował długim, niemal narciarskim ślizgiem na pokruszonych kamieniach. Coś zabłyszczało w jego dłoni.
W dole, pode mną, rozległ się krzyk niewidocznego inspektora.
- Nie strzelaj!
Nicholas cisnął pistolet na trawę, wsparł rękę o głaz i przeskoczył grzędę. Roderick zerknął przez ramię i długim susem zanurkował w mgłę. Tylko wirujący kłąb pary znaczył miejsce, gdzie zniknął.
Dwadzieścia sekund później straciłam z oczu Nicholasa.
Potem wszystko zaczęło się chwiać i mazać, góry i błękitne niebo zakołowały się w dziwnym tańcu. Owionął mnie słodko-mdlący zapach wrzosu, promienie słońca błysnęły milionami migoczących świateł i wpadłam w gigantyczny wir, lekka jak korek, jak piórko, jak zdmuchnięty pył...
Nagle, z głębin chaosu, dobiegł mnie spokojny, rzeczowy głos inspektora:
- Obudź się, panienko, czas zejść na dół.
Odkryłam, że przyciskam dłonie do oczu. Powoli opuściłam ręce. Blask przestał pulsować, świat wrócił na swoje miejsce. Spojrzałam w dół.
Mackenzie i Farlane weszli na skalną półkę, z której uciekł Roderick.
- Jak się tam pani dostała?
- Nie pamiętam - odparłam zgodnie z prawdą. Usiadłam na kwietnym dywanie i wstydliwie popatrzyłam na inspektora. - Nie... nie zejdę. Nie dam rady.
- Zaraz się panią zajmiemy - odpowiedział raźno. - Proszę poczekać.
Rozwinął linę, a Jamesy z zadziwiającą łatwością przeskoczył wyrwę i zaczął badać komin.
Mackenzie zerknął za siebie.
- Nicholas... - zaczęłam płaczliwie, lecz nie pozwolił mi skończyć.
- Da sobie radę. - Ten jeden jedyny raz usłyszałam w jego głosie wyraźny szkocki akcent. - Nie ma powodu do obaw. Hecky i Neill pobiegli za nim, co umknęło pani uwagi, bo właśnie próbowała pani zemdleć. Pani mąż jest bezpieczny, moja droga.
Zanim skończył mówić, zobaczyłam wolno wychodzącego z mgły Nicholasa. Szedł sztywno, jakby był mocno zmęczony, ale nie odniósł żadnej rany. Uniósł głowę, popatrzył w naszą stronę, przyspieszył kroku i wykonał nieokreślony ruch ręką. Nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale inspektor mruknął z zadowoleniem, skinął głową i odwrócił się w stronę Farlane'a.
Biedny Jamesy musiał się ze mną sporo natrudzić, nim zeszłam z kamiennej grzędy. Wspiął się kominem, przewiązał mnie liną i udzielił paru istotnych porad, ale dalibóg do dziś nie mogę sobie przypomnieć, czy z nich skorzystałam. Wiem, że oplótł mnie liną pod pachami, przerzucił ją przez siebie i wystający kawałek skały, a potem zaczął coś mówić uspokajającym tonem. Nie wiem, co to było. Przypuszczam, że większą część drogi zwisałam niczym worek cementu. A ponieważ nie byłam w stanie przeskoczyć wyrwy, dzielącej zbocze od grzędy, opuścił mnie na sam dół, na murawę. Pamiętam dreszcz, jaki mnie przeszył, gdy z zalanego słońcem komina wsunęłam się w ciemną, wąską szczelinę.
Potem dotknęłam stopami piargu i wpadłam w czyjeś silne ramiona.
Powiedziałam: „Nicholas... „ i wszystko znów zniknęło w wirującym kręgu słonecznego blasku.
XXV
ROZKOSZNA GÓRA
Kiedy Nicholas zanurkował w mgłę, był jakieś dwadzieścia jardów za Roderickiem i choć zaraz otoczył go nieprzenikniony szary całun, wyraźnie słyszał tupot kroków uciekiniera. Grant pewnie sądził, że jego prześladowca nadal dzierży pistolet, podczas gdy on sam po stracie noża był całkiem bezbronny. Mógł też słyszeć okrzyki Hecky'ego i Neilla, którzy zbiegli w ślad za Nicholasem, albo po prostu ogarnięty paniką na oślep pędził przed siebie; dość na tym, że nie próbował walczyć, lecz pognał bez opamiętania w dolinę.
Tu mógł się poruszać znacznie łatwiej, ale Nicholas zaczął go doganiać. Roderick tego dnia solidnie się natrudził, toteż zmęczenie wzięło w nim górę nad instynktowną chęcią ucieczki. Nicholas był coraz bliżej: piętnaście jardów, dziesięć, siedem... Gdy odległość zmniejszyła się już na dobre, Roderick nagle zawrócił i jak pchnięty sprężyną skoczył do ataku.
Wywiązała się krótka, zacięta walka, w której nie obowiązywały żadne reguły. Nie było też mowy o równych szansach, gdyż Nicholas chciał tylko zatrzymać i obezwładnić przestępcę, a Roderick myślał wyłącznie o zabijaniu. Trudno przewidzieć, jak się to mogło skończyć, gdyby na miejscu, zwabieni odgłosem szamotaniny, nie pojawili się Neill i Hecky. Wspólnymi siłami obezwładnili szalejącego Rodericka, a gdy nagle dołączył do nich rozwścieczony Dougal Macrae, było w zasadzie po wszystkim. Roderick został odprowadzony do hotelu, gdzie miał czekać na przyjazd policyjnej furgonetki. Nicholas, zdyszany, z rozciętym policzkiem, popatrzył w ślad za znikającym we mgle orszakiem, potem odwrócił się i wyszedł na skąpany słońcem stok Blavenu...
Tyle się dowiedziałam, siedząc u boku Nicholasa na niewielkim skrawku łąki u stóp skarpy i opierając plecy o nagrzany kamień. Wypiłam sporą porcję whisky, zapaliłam papierosa i cieszyłam się każdą chwilą odpoczynku przed powrotem do hotelu.
Inspektor postanowił natychmiast odwieźć więźnia do Inverness. Zanim odszedł, zatrzymał się przy nas.
- Wszystko w porządku?
- Tak, dziękuję - odpowiedziałam z uśmiechem.
Zerknął na Nicholasa, a potem znów na mnie.
- Chyba się pomyliłem - mruknął kwaśno.
- W czym?
- Sądziłem, że ukrywa pani przede mną jakiś istotny dowód.
Poczułam, że rumieniec wypełza mi na policzki.
- A czego niby panu nie powiedziałam?
- Nie rozpoznała pani mężczyzny krzątającego się przy płonącym stosie?
- Nie. Skądże. Na pewno.
- Wierzę pani... - odparł, choć w jego oczach nadal czaił się cień nieufności. Byłam czerwona jak burak. - Mimo to mógłbym przysiąc, że próbowała mnie pani oszukać.
- Zgadza się - powiedziałam. - Ale chodziło o coś, co usłyszałam, a nie widziałam.
Znowu spojrzał na Nicholasa.
- Aha... - Uśmiechnął się. - Po prostu. Chyba już pójdę. Cieszę się, że zostaje pani pod dobrą opieką. Proszę się nią zająć, panie Drury. To był wyczerpujący dzień.
- Bez wątpienia - odparł Nicholas.
- I jeszcze jedno... - Mackenzie obrzucił go surowym wzrokiem. - Rzecz jasna, ma pan zezwolenie na posiadanie pistoletu?
- Pistoletu? - ze zdumieniem spytał Nicholas. - Jakiego pistoletu?
Inspektor pokiwał głową.
- Tak myślałem - powiedział cierpko. - Niech się pan do mnie zgłosi po odpowiedni dokument.
Raz jeszcze skinął głową na pożegnanie i po chwili przepadł we mgle.
Siedzieliśmy sami na górskim zboczu, oddzieleni od świata morzem gęstych oparów, a wokół dryfowały zatopione we własnych marzeniach skaliste szczyty. Otaczał nas gęsty i słodki jak miód zapach czystka i wrzosu, a skowronek ponownie wzbił się w niebo, wypełniając przestrzeń swym perlistym śpiewem.
Westchnęłam cicho i wygodniej oparłam plecy o ciepły kamień.
- Już po wszystkim - powiedziałam. - Trudno mi w to uwierzyć.
- Boże, nie masz pojęcia, jak się o ciebie martwiłem! - westchnął Nicholas. - Wiedziałem, że Grant wyszedł z hotelu, ale inspektor wysłał za nim Neilla. Potem pojawiła się mgła i Neill wrócił z meldunkiem, że zgubił podejrzanego... - Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem. - Usłyszałem też, że wybrałaś się z Dougalem na ryby, więc w te pędy pobiegłem w górę rzeki. Policjanci szukali Granta. Potem usłyszałem wołanie Dougala i twój krzyk. Znalazłem tylko wasze wędki i zacząłem cię szukać. Przeszedłem przez bagno...
- Wiem. Słyszałam cię. Leżałam całkiem blisko.
- Mała diablica.
- Byłam śmiertelnie przerażona. Uważałam cię za mordercę... a... a ty tak złowieszczo szeptałeś moje imię...
Roześmiał się ze skruchą.
- Przepraszam. Sądziłem, że Grant czai się gdzieś w pobliżu i że może cię dopaść, gdy odpowiesz na moje wezwanie. Najpierw chciałem cię mieć przy sobie, a potem...
- Zatem wiedziałeś, że to Roderick.
Zerknął na mnie z ukosa.
- Wtedy już tak. Podejrzewałem go od dłuższego czasu, podobnie jak inspektor Mackenzie, lecz nie mieliśmy żadnych dowodów.
- A informacje z Londynu? Co w nich było? Albo nie, zacznij od samego początku...
- To właśnie początek. Wieści, które nadeszły dzisiaj, tłumaczą niemal wszystko. Chodzi o rodzinę Granta. Wiedziałaś, że jego ojciec był pastorem?
- Wspomniał mi o tym. Nawet mu nieco współczułam, że dorastał samotnie w wiosce zagubionej w miejscu, skąd przychodzi północny wiatr... To jego określenie.
- Dosyć trafne. Swego czasu byłem w Auchletchie; to maleńkie skupisko dwunastu zagród w dolinie opodal Bheinn a' Bhuird. Dom Grantów stał ponad cztery mile za wioską, w pobliżu ruin dawnego kościoła i podupadłego cmentarza. W dolinie pobudowano nowy kościół, lecz w najbliższym sąsiedztwie siedziby pastora była jedynie nieduża łąka odgrodzona od wrzosowiska i pokryta połamanymi nagrobkami, pagórkami porośniętymi bluszczem, jeżynami i starymi, powykręcanymi przez wiatr cisami.
- Roderick mówił mi także, że mieszkał wyłącznie z ojcem.
- To prawda. Matka zmarła w połogu. Do dziewiątego roku życia wychowywała go babka ze strony ojca. Potem ona także umarła. W zakładzie dla obłąkanych.
- Straszne. Więc ojciec... Cała rodzina...
- Właśnie. Ojciec był zawsze surowym, nieprzystępnym i nieczułym prezbiterianinem, jakich często spotyka się w powieściach, lecz czasem i w życiu. W jego przypadku choroba umysłowa na pozór objawiająca się tylko szorstkością obejścia prowadziła do obsesyjnych studiów nad starożytnymi obrzędami. W końcu zupełnie zatracił kontakt z prawdziwym życiem... jeśli można tak nazwać egzystencję mikroskopijnej wioski leżącej w dolinie. Jego jedyną pasją były dawno zmurszałe kości i porośnięte mchem mogiły. Karmił syna pół prawdziwymi, pół zmyślonymi opowieściami o dawnych czasach.
- Roderick twierdził, że góry są dla niego prawdziwą świętością. Nie traktowałam tego dosłownie.
- Ale on tak. Większą część dzieciństwa spędził na słuchaniu ojcowych bajęd, aż w końcu w jego umyśle powstała zwichnięta wizja starych wierzeń ludów północy, coś na kształt chaotycznych teorii, którymi karmił cię dzisiaj. Jego niestabilny umysł stworzył własną „mitologię”, której najlepszym przykładem był rytualny mord Heather Macrae: przemieszany niczym w kalejdoskopie zlepek podręcznikowych faktów i przypadkowo dobranych elementów folkloru. Obraz pełen grozy, lecz dla szaleńca nacechowany przewrotną logiką.
- Wiem. Znalazłam ślad podobnych wierzeń w „Złotej Gałęzi”.
- Moja „Złota Gałąź”! Wiem od inspektora, że ją zabrałaś. Wczoraj wieczorem przekopałem pół biblioteki, żeby ją znaleźć. Myślałem, że została w samochodzie.
- Całkiem przypadkowo zaczęłam ją czytać. - Opowiedziałam mu, jak do tego doszło. Popatrzył na mnie z nieodgadniona miną.
- I na koniec oddałaś ją inspektorowi. Gdybyś wiedziała, że jest moja...
- Wiedziałam. Między kartkami znalazłam kopertę, adresowaną do ciebie przez mego ojca. Mam ją w kieszeni.
- Serio? - Czułam, że patrzy wprost na mnie, lecz nie uniosłam wzroku. - Dlaczego nie wydałaś mnie w ręce policji?
- Nie wiem...
Skowronek cudownymi zakolami śpiewu polatywał coraz niżej.
- Skąd tata wiedział, że tu przyjechałeś?
- Co takiego? - z lekkim roztargnieniem spytał Nicholas. - Och... napisałem do niego, że chcę pożyczyć tę książkę. Nie miałem swojej. Widzisz, Grant zrobił jedną czy dwie uwagi, które mi nasunęły pewne podejrzenia... Nieprecyzyjnie cytowane fragmenty dzieła Frazera lub starszych książek, które dla Frazera były źródłem inspiracji. A kiedy zobaczyłem, że okoliczności śmierci Heather dziwnie pasują do opisu majowej ofiary...
- Majowej ofiary?
- W myśl starego kalendarza trzynasty maja jest świętem. Znów odwieczny przesąd. Wszystko pasowało, choć sam czyn był bez wątpienia dziełem szaleńca. Rzecz jasna, pokazałem książkę inspektorowi.
- Co takiego?! - zawołałam. - Kiedy?
- Tydzień temu.
- Zatem wiedział, że należy do ciebie.
- Oczywiście.
- Więc dlaczego... ? - Przypomniałam sobie łagodne i współczujące spojrzenie inspektora. - Nie podejrzewał cię?
- Może na samym początku. Potem, gdy pokazałem mu „Złotą Gałąź”, wyzbył się nieufności, choć wiedział, że oprócz mnie tylko Grant i Hay interesowali się miejscowymi obrzędami. Hay miał alibi, bo w dniu śmierci Marion był z tobą, a ja, jeśli odrzucić możliwość bezczelnego blefu, udowodniłem swą niewinność, przekazując policji materiał dowodowy. Zostawał tylko Grant.
- W takim razie dlaczego... - spytałam - ... dlaczego Mackenzie dziś rano był dla mnie... tak... tak... uprzejmy? Mówił o lojalności...
- A ty myślałaś, że próbuje cię przede mną ostrzec? Nie przyszło ci do głowy, Gianetto, iż chciał przez to powiedzieć, żebyś mnie obdarzyła większym zaufaniem?
Nagle, między dwoma kolejnymi uderzeniami skrzydeł, skowronek umilkł. Niczym maleńki płatek czerni spadł z nieba i zniknął wśród wrzosów.
- Sądził, że przy stosie widziałam Rodericka? - spytałam z naiwnym zdumieniem.
- Właśnie. Myślał także, że się w nim kochasz. To moja wina. Zasugerowałem mu to... przyznaję, że nie opierało się to na mocnych podstawach poza tym, że Grant był tobą wyraźnie zainteresowany.
Osłupiałam.
- Powiedziałeś inspektorowi, że jestem zakochana w Rodericku?
- Mniej więcej. Wybacz mi, Gianetto. Wszystkiemu winna zazdrość. Wiesz, jak to bywa.
Puściłam jego słowa mimo uszu. Po pewnym czasie odezwał się znowu.
- Mackenzie mi wierzył, a potem nabrał przekonania, że chronisz Granta...
- Przecież to absurd! Nigdy nie byłam w nim zakochana! Lubiłam go, owszem. Potrafił być czarujący... ale miłość?! - Mówiłam z coraz większym podnieceniem, zapominając o ostrożności. - Czysty nonsens!
- Dlaczego? - spytał niewinnym tonem.
- Przecież... - urwałam nagle i zagryzłam wargi.
Cała w pąsach ukradkiem zerknęłam na Nicholasa. Siedział, mrużąc oczy przed dymem papierosa i z pozornym rozmarzeniem wpatrywał się w długi jęzor mgły zawieszony nad brzegiem morza, ale kąciki ust drgały mu skrywanym uśmiechem.
- Kiedy Mackenzie zaczął na dobre podejrzewać Rodericka? - spytałam szybko. - Początkowo musiał brać pod uwagę, że morderstwo mogło być dziełem każdego z gości.
- Oczywiście. Inni mężczyźni: Braine, Corrigan, Persimmon i Beagle skrycie przejawiali spore zainteresowanie folklorem, lecz śmierć Marion Bradford znacznie zawęziła krąg podejrzanych. Zabójca musiał być czynnym wspinaczem. Biedny Beagle pierwszy został wykluczony, bo jego także zamordowano.
- A to znowu wskazywało na Rodericka.
- Właśnie. Kiedy wczorajszego ranka inspektor ponownie pojawił się w hotelu, Roderick, można powiedzieć, objął prowadzenie i nic nie przemawiało za tym, by ktoś mógł go pokonać. Brakowało jedynie konkretnych dowodów. Potem znalazłaś Robertę, ale Mackenzie nie chciał już czekać na jej zeznania. Raz jeszcze zadzwonił do Londynu z prośbą o dodatkowe informacje o Grancie. Szukał choćby małego punktu zaczepienia, aby go aresztować. Niestety, odpowiedź nadeszła dopiero dziś rano.
- Chodziło o babkę? To wszystko?
- Nie - smutno odparł Nicholas. - Ojciec Granta dwa lata temu zmarł w szpitalu psychiatrycznym.
- Boże... - wyrwało mi się.
- Mackenzie zbyt późno uznał, że może zamknąć Granta do chwili, aż Roberta odzyska przytomność. Mgła zasnuła dolinę, Neill stracił orientację, a morderca wyruszył na łowy. Szukał ciebie. - Ręka Nicholasa w jakiś sposób wylądowała na moim ramieniu. - Biedny, mały głuptasek - wyszeptał mi prosto w ucho.
- Przez cały czas byłam z Dougalem - usiłowałam się bronić. - Gdyby nie nagła zmiana pogody... Mogę cię o coś spytać?
- Jasne.
- Dougal... miał nóż. Sama widziałam. Jak... jak pochwyciłeś Rodericka... nie był ranny?
Objął mnie mocniej.
- Nie - odparł poważnie. - Dougal wyłonił się z mgły, zionąc ogniem niczym demon zemsty, lecz zmiękł zupełnie na widok Granta.
- Dlaczego?
- Roderick sflaczał. Gdy go złapałem, walczył jak rozwścieczony żbik, ale potem, po przyjściu Dougala, popadł w całkowitą depresję. Załamał się. Nagle stał się bezradny, miły i... nie wiem, jak to określić... ujmujący. Niesamowite wrażenie. Zmienił się w jednej chwili.
- Przy mnie robił to samo.
- Widzisz? Najlepszy dowód, że jest chory. Zdzieliłem go w szczękę, a on spojrzał na mnie z rozbrajającym uśmiechem i spokojnie otarł krew z wargi.
- Nie rób sobie wyrzutów. Nie będzie o tym pamiętał.
- Chyba masz rację. Uśmiechał się do wszystkich. Dougal schował nóż i powiedział: „Chodź pan. Wyjdziemy z tej mgły... „ Grant usłuchał go bez oporu. - Nicholas głęboko zaciągnął się papierosem. - Śpiewał, gdy go zabierali.
- Śpiewał?! - jęknęłam ze zdumieniem.
- Pomrukiwał pod nosem, jakby do siebie. - Spojrzał mi prosto w oczy. - „Zerknę w stronę wierchów, dadzą mi osłonę... „ - Odwrócił wzrok. - Biedaczysko. Ofiara własnych...
- Nie powieszą go - wpadłam mu w słowo.
- Nie.
Zgniótł niedopałek i cisnął go gdzieś daleko, jakby na zawsze chciał odrzucić od siebie niemiłe wspomnienia. Potem popatrzył na mnie.
- Widziałaś mnie z Marcia Maling, prawda? - spytał zmienionym tonem.
- Tak.
- Słyszałem, jak przechodziłaś, kiedy... gdy całowaliśmy się w korytarzu.
- Słyszałeś? Poruszałam się niemal bezszelestnie.
Nicholas obdarzył mnie łobuzerskim uśmiechem.
- Maleńka, jeśli chodzi o ciebie, moje zmysły pracują na najwyższych obrotach. Nawet w mroku i... kiedy całuję inną kobietę.
- Zwłaszcza kiedy całujesz inną kobietę - zauważyłam sucho.
Spojrzałam na niego z ukosa.
- Fakt, zasłużyłem na naganę, ale chcę cię zapewnić, że tym razem bardziej byłem całowany, niż całowałem.
- Przez całą noc? - spytałam.
Zrobił zdumioną minę.
- Co, u diaska, chcesz przez to powiedzieć?
Opowiedziałam mu o odgłosach dobiegających z pokoju Marcii.
- Dałabym głowę, że tam jesteś. A następnego ranka, podczas rozmowy...
- Jasne. Odczytałem to jako aluzję do sceny na korytarzu. Nie, Gianetto, nie spędziłem z nią całej nocy. Zaskoczyła mnie...
- I musiałeś ciężko walczyć o wolność.
Uśmiechnął się w milczeniu.
- Był u niej Hartley Corrigan? - spytałam z nagłym olśnieniem. - Któż inny! Naprawdę wrócił wcześniej, choć Alma twierdziła, że położył się spać dopiero o trzeciej!
- Właśnie. Jak domyśliła się, co zaszło, wzięła szminkę i „zamordowała” lalkę Marcii.
- Biedna Alma...
- Cóż, dla niej także wszystko skończone. Razem przeżyli ciężkie chwile i może coś na tym skorzystali... - Przerwał i spojrzał na mnie spod wpółprzymkniętych powiek. - Czy teraz - znów zmienił ton - możemy pomówić o nas?
Nie odpowiedziałam. Serce waliło mi jak oszalałe, podchodziło do gardła i odbierało zdolność mówienia. Czułam na sobie wzrok Nicholasa i słuchałam cichych, jakby z trudem dobieranych słów:
- Nie będę się kajał ani składał samokrytyki, choć Bóg mi świadkiem, że sporo narozrabiałem i sam nie wiem, dlaczego dałaś mi rozgrzeszenie. Nie, jeszcze nie odpowiadaj. Pozwól mi skończyć... Muszę ci wyznać pewną prostą prawdę, która ma dla mnie kapitalne znaczenie. Chcę, żebyś wróciła, Gianetto. Do mnie. Pragnę tego! Już po dwóch dniach od naszego rozstania zrozumiałem, że byłem brutalnym głupcem, a jednak poczucie idiotycznej dumy nie pozwalało mi cię przeprosić.
Przypomniałam sobie rozmowę z Almą i moje własne słowa, że w małżeństwie nie ma miejsca na dumę. Następna wypowiedź Nicholasa zabrzmiała prawie tak samo. Prawie.
- Duma i miłość nie idą w parze, Gianetto - powiedział. - Stwierdziłem to. Kocham cię. Nigdy nie przestałem kochać. - Delikatnie ujął mnie za ramiona i obrócił ku sobie. - Wrócisz?
- Nigdy nie kierowałam się dumą, kiedy szło o ciebie - odparłam, zamykając mu usta pocałunkiem.
Później - dużo później - spytał lekko drżącym głosem:
- Jesteś pewna? Jesteś zupełnie pewna?
- Najzupełniej. - Starałam się mówić zdecydowanym tonem, ale nie bardzo mi to wychodziło. - Kochany Nicholas... - dodałam bezwiednie.
- Gianetta mia...
Później - jeszcze później - odsunął się ode mnie i wybuchnął śmiechem.
- Choć raz mogę stwierdzić, że nie uległem chwilowemu zauroczeniu!
- Dlaczego?
Obrzucił mnie dobrze znanym, kpiącym spojrzeniem.
- Gdybyś się teraz zobaczyła, moja piękności, nie zadawałabyś takich pytań. Hugo na twój widok...
- Uchowaj Boże!
- Amen. Nie, nie próbuj doprowadzić się do porządku. To i tak nic nie da, a wolę cię taką, jaka jesteś: brudna, mokra i wyczerpana. Starczy mi obraz twej cudownej duszy.
- Zauważyłam.
Uśmiechnął się i ciaśniej otoczył mnie ramieniem.
Wiesz, że nasze spotkanie tutaj nie było dziełem przypadku?
- Nie? Ale jak...
- Twój ojciec - odparł znacząco.
- Chcesz powiedzieć...
Skinął głową, nie przestając się uśmiechać.
- Jakiś czas temu odnowiłem kontakty z twoimi rodzicami. Źle znieśli wiadomość o rozwodzie i za wszelką cenę starali się pomóc mi wszystko naprawić. - Spojrzał mi prosto w oczy. - Biedna Gianetto, nie miałaś zbyt wielkiej szansy. Twój ojciec powiedział wprost, że wciąż rozpaczasz, a matka... cóż, prawdę mówiąc w ogóle nie dopuszczała myśli, że doszło do rozwodu.
- Prawda. Nie uznaje rozwodów.
- Też to zauważyłem. Byłem u nich w początkach maja, a potem wysłałem list z prośbą o „Złotą Gałąź”. Jeszcze później, gdy zadzwoniłem z Armadale, twój ojciec napomknął mimochodem, że jedziesz na urlop i że wymyślił pewien plan...
- Wymyślił?! - zawołałam z bezbrzeżnym zdziwieniem, po czym zaczęłam chichotać. - Stary Machiavelli! Mama twierdziła, że to zwykłe zrządzenie losu!
- Poniekąd - mruknął Nicholas. - Byłem święcie przekonany, że wystarczy nam chwila rozmowy... potem uciekłaś i straciłem wszelką nadzieję. Przysięgam przed Bogiem, że zasłużyłem na los, jaki mnie spotkał. Byłaś tak blisko... i tak niedostępna...
Roześmiał się gorzko.
- Cóż miałem robić? Zacząłem się zachowywać jak łobuz. Nagadałem ci różnych przykrych rzeczy, prawda? Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie dodać, że wprost wariowałem z zazdrości. Przeżyłem prawdziwy szok, kiedy odkryłem, że porzuciłaś moje nazwisko i obrączkę.
- Dopiero jak zobaczyłam twój wpis w księdze gości. Spójrz.
Uniosłam rękę. Biały ślad na serdecznym palcu wyraźnie odcinał się od opalenizny. Nicholas przypatrywał mu się przez chwilę, potem chwycił mnie w ramiona. Czułam jego oddech na swoich włosach.
- Wpuścisz mnie znów do swego serca? - spytał chrapliwym szeptem. - Po wszystkim, co ci zrobiłem? Po...
- Mieliśmy o tym nie mówić.
- Lubię wszystko upraszczać. Najlepiej zrobisz, jak każesz mi się odczepić i nie rujnować ci życia.
- Nie.
Skowronek wyfrunął z gniazda i wzbił się w przejrzysty błękit nieba. Delikatnie dotknęłam ręki Nicholasa.
- Nie... nie opuszczaj mnie nigdy więcej. Nie zniosłabym tego.
Przycisnął mnie do piersi.
- Nie, Gianetto. Przyrzekam - powiedział żarliwie.
Podniebny śpiewak polatywał lekko jak piórko lub płatek śniegu, wypełniając powietrze kryształowym trelem. Wyniosłe szczyty drzemały w jasnych promieniach słońca.
Zamknięta w ciasnym uścisku Nicholasa westchnęłam radośnie.
- Założę się, że gdy wrócimy do Tench Abbas, matka nie wspomni ani słowem o tym, co zaszło, i umieści nas we wspólnym pokoju.
- Zatem musimy znów się pobrać, nim tam dotrzemy - odparł Nicholas - albo nie odpowiadam za konsekwencje.
I tak zrobiliśmy.