Wstęp
Z perspektywy historycznej, za sto lub więcej lat, wyda się to zapewne drobną aberracją, wkrótce skorygowaną
zrekompensowaną całą serią publikacji — jednak dla
nas, świadków tego wydarzenia, ma ono inny zgoła wy
miar. Choć bowiem wydaje się to prawie niemożliwe.
Przejrzystość rzeczy jest pierwszą publikowaną w Polsce
książką Vladimira Ńabokova — niewątpliwie jednego
z najoryginalniejszych, najwszechstronniejszych i najbar
dziej znaczących umysłów twórczych naszej epoki. Nad
używanie superlatywów nie jest idealną metodą udowad
niania czyjejś wielkości — ale jak inaczej można pisać
o kimś, kogo uważano za czołowego kontynuatora wiel
kiej tradycji literackiej, a kto następnie potrafił, w dru
giej połowie swego życia, wejść w zupełnie nową kul
turę i nie tylko zasymilować się w niej, lecz wręcz stać
się jej artystyczną podporą, ogniwem łączącym tradycję
najciekawszymi zabiegami nowatorskimi. I kto zarazem
byl uznanym lepidopterologiem oraz znawcą i twórcą
kompozycji szachowych, a czyje „dzieła zebrane", gdyby
się ukazały, liczyłyby nie mniej niż czterdzieści pokaźnych
tomów?
Vladimir V. Nabokov urodził się w 1899 r. w Petersburgu, w rodzinie arystokratycznej, która wprawdzie plaso wała się stosunkowo nisko w hierarchii swej klasy, ale znana była z działalności publicznej: dziad Vladimira przez dwanaście lat zajmował stanowisko ministra sprawiedliwości (a wcześniej jeszcze jako bliski doradca Wielkiego księcia Konstantego otrzymał zadanie zreformowania prawa polskiego), podobny urząd przez krótki czas pełnił na Krymie również ojciec pisarza, znany i popularny polityk, którego liberalne poglądy przerażały rodzinę, lecz imponowały Yiadimirowi.
Nabokoycwie opuścili Krym w 1919 r. na pokładzie
ostatniego statku, jaki odpłynął z Sewastopola. Na emigracji Vladimir ukończył studia w Cambridge, a w 1923 r. osiedlił się w Berlinie. Mimo że spędził tam czternaście lat, nigdy nie złagodził swej niechęci do Niemiec, manifestowanej między innymi ostentacyjną nieznajomością języka niemieckiego; z drugiej strony tam właśnie koncentrowało się artystyczne i intelektualne życie emigracji rosyjskiej i rozpoczynający karierę literacką Nabokov potrzebował choćby substytutu przedrewolucyjnej atmosfery kulturowej, jaki mógł mu wówczas zapewnić tylko Berlin.
Pierwociny literackie Nabokova nie rokowały bynajmniej wielkich nadziei; jeszcze przed wyjazdem z Petersburga zdążył wydać kilka tomików poezji i doczekać się zjadliwych recenzji oraz rad, aby „trzymał się z dala od literatury". Okres berliński również otwierają wiersze, wkrótce jednak Nabokov publikuje szereg krótszych i dłuższych sztuk, a w 1926 r. pierwszą powieść zatytułowaną Maszeńka. Drugą powieść „Król, dama, walet" (Koro!. Dama, Walet.) — jej o wiele późniejsza wersja filmowa zrealizowana przez Jerzego Skolimowskiego pokazywana była i w Polsce — opublikował w 1928 r. Podobnie jak Maszeńka także ten utwór ukazał się wkrótce w niemieckim tłumaczeniu, co w istotny sposób poprawiło sytuację materialną pisarza. Choć bowiem coraz powszechniej uważano go za najciekawszego pisarza emigracji rosyjskiej, dochód z książek nie wystarczał na utrzymanie dwojga ludzi. Dwojga, gdyż w 1925 r. Nabo-kov poślubił Wierę Słonim. Pochodziła ona z rodziny żydowskiej, co ogromnie wzburzyło liczne ciotki pisarza, ale zgadzało się z przekonaniami jego ojca. Małżeństwo to przetrwało aż do śmierci Nabokova w 1977 r.; w 1934 roku urodził się z niego jedyny syn, Dmitri.
Cala trójka bohaterów powieści „Król, dama, walet" to Niemcy, choć, jak Nabokov pisał we wstępie do wydania amerykańskiego z 1967 r.; „Nie znałem niemieckie-
go, nie miałem przyjaciół wśród Niemców, nie przeczytałem też żadnej niemieckiej książki ani w oryginale, ani w tłumaczeniu." Zabieg odejścia od doskonale mu znanego środowiska emigracji rosyjskiej i wkroczenia na teren, z którym nie czuł się związany emocjonalnie, potrzebny był pisarzowi do pełnego zdystansowania się od postaci. Są one świadomie dwuwymiarowe, sprawiają wrażenie marionetek, którymi Nabokov dowolnie manipuluje; chwyt ten powtórzony został w wielu późniejszych książkach i z tego względu „Król, dama, walet" nie będąc powieścią wybitną w istotny sposób pomaga zrozumieć ewolucję stosowanych przez pisarza technik.
Charakteru „wprawki" nie ma już natomiast następna powieść Nabokova „Obrona Łużyna" (Zaszczita Łużyna), opublikowana w 1930 r., utwór nie tylko wybitny, lecz także zdaniem np. E. Zamiatina najważniejsza powieść rosyjskiego środowiska emigracyjnego. Doszła w niej do głosu wielka pasja pisarza, jaką były szachy: Łużyn jest szachistą, a charakter powieści określa wzajemne nakładanie się i współgranie dwóch płaszczyzn — rzeczywistości zewnętrznej i rzeczywistości szachowej. Gdy wymogi „obiektywnej" sytuacji zaczynają kolidować z koniecznością ciągłego doskonalenia technik szachowych, Łużyn ucieka od niej skacząc z okna —■ posunięcie równie ostateczne, a zarazem zaprzeczające podstawowym regułom postępowania, jak paralelny motyw szachowy prowadzący do „samomata".
Okres berliński okazał się niezmiernie istotny dla kształtowania się pisarskiej sylwetki Nabokova. W ciągu mniej więcej dziesięciu lat opublikował on siedem powieści, tyleż dramatów (w tym Wydarzenie, „Sobytje", wystawione i w Warszawie), trzy tomiki wierszy i jeden zbiór opowiadań — nie licząc recenzji, artykułów polemicznych czy przekładów (wśród jego dokonań w tej dziedzinie pozycje najbardziej znaczące to Colas Breug-non ! Alicja w krainie czarów). Z drugiej strony, mimo iż
ani Nabokov, ani jego otoczenie z zasady nie włączali się w życie polityczne Niemiec, to, co działo się wokoło, nie mogło pozostać bez wpływu na los emigracji rosyjskiej. Wychowany w duchu liberalizmu i tolerancji, Na-bokov specjalnie ostro reagował na wszelkie przejawy totalitaryzmu i wyjeżdżając z Niemiec napisał do przyjaciela, iż „cokolwiek się stanie, nigdy nie wrócę do Niemiec. To ohydny i przerażający kraj." Wieie lat później wyznał, że chce jednak tam powrócić — ale tylko po to, żeby zobaczyć na własne oczy obozy i napisać ich „straszliwe oskarżenie"; nigdy jednak nie zdobył się na powtórne odwiedzenie tego kraju.
Następne kilka lat Nabokovowie spędzili w Paryżu, mieście znanym pisarzowi i wcześniej, które jednak nie mogło zastąpić mu atmosfery kraju ojczystego. Zdając sobie sprawę z nieodwracalności sytuacji, Nabokov, powszechnie już wtedy uznawany za najwybitniejszego rosyjskiego pisarza emigracyjnego, podjął dramatyczną decyzję: postanowił odejść od języka ojczystego. Kilka drobnych prac napisał po francusku, ale językiem, ku któremu zwrócił się i przy którym z pełną konsekwencją pozostał, był język angielski. Nie był to dla niego język nowy — nauczył się go jeszcze jako dziecko, a w latach dwudziestych studiował w Anglii. Czym innym jest jednak biegła nawet znajomość języka, a czym innym tworzenie w nim, co związane jest przecież i z głębszymi uwarunkowaniami kulturowymi. Nabokov nie wybrał Anglii, choć bowiem znał jej kulturę, nie czuł się w niej dobrze — i gdy w 1940 r. musiał wraz z rodzinę opuścić Francję, postanowił udać się do kraju, którego nigdy przedtem nie widział, którego nuworyszowska w dużej mierze kultura ogromnie różniła się od arystokratycznych tradycji rosyjskich, ale który zarazem był otwarty dla nowych idei nieporównanie bardziej niż jakikolwiek kraj europejski: 28 maja 1940 r. Nabokovowie zeszli na iąd w Nowym Jorku.
Romans Nabokova z Ameryką miał trwać przez następne osiemnaście lat i był miłością od pierwszego wejrzenia: od zetknięcia się z rozbawionymi celnikami, gdy ci, zamiast wzorem swych europejskich kolegów — aż nadto dobrze znanych pisarzowi •— drobiazgowo przeglądać cały bagaż, zadowolili się znalezieniem dwóch par rękawic bokserskich i przeprowadzeniem zaimprowizowanego sparringu. Od tamtej pory Ameryko miała się kojarzyć Nabokovowi przede wszystkim z nastrojem dowcipu i niewymuszonej zabawy — późniejszym Imigrantom zawsze radził, by przebywali wśród Amerykanów, a nie w środowisku urzędowo wręcz napuszonej, i poważnej emigracji rosyjskiej. Jej gniewu miał zresztą wkrótce zaznać na własnej skórze, gdy w 1941 r. opublikował pierwszą powieść napisaną po angielsku The Rea/ Life of Sebastian Knight („Prawdziwe życie Sebastiana Knighta"). Struktura książki opiera się na typowe} dla Nabokova zasadzie ciągłego kwestionowania sposobu istnienia opisywanej w książce rzeczywistości. Ma pierwszym planie jest to próba odtworzenia kolei losu pisarza, Sebastiana Knighta, podjęta przez jego brata, określanego jedynie jako V. Im bardziej jednak zagłębiamy się w książkę, tym bardziej realna staje się możliwość, że mamy tu do czynienia nie z biografią, lecz ze specyficzną formą autobiografii, pióra Sebastiana. Ca więcej, jego utwory przypominają książki samego Naboko-va — lecz z drugiej strony, czy Nabokov to nie V. (jak Vladi-mir)? Dla kogoś, kto zna choćby tylko anglojęzyczną część twórczości Nabokova, jest zupełnie oczywiste, dlaczego upatruje się w nim oraz w Borgesie dwóch wielkich patronów prozy postmodernistycznej. Dla środowiska emigracji rosyjskiej ważny był jednak tylko fakt, iż pisarz „zdradził" własny język i własną kulturę - smutny przyczynek do historii zaściankowości.
W czasie pobytu w USA, a później w Szwajcarii Mabo-kov wydał po angielsku większość swych rosyjskich utwo-
9
rów — na ogół tłumacząc je sam lub wraz z synem. W trakcie prac translatorskich wprowadzał jednak wiele zmian — czasami kosmetycznych, niekiedy strukturalno--styiistycznych („Król, dama, walet"), a nawet, jak w przypadku powieści Camera obscura (tytuł angielski Lau-ghter in the Dark, „Śmiech w ciemności") na tyle podstawowych, iż mamy właściwie do czynienia z inną książką. Ta obsesja ciągłego ulepszania utworów znalazła takie odbicie w powracaniu w poszczególnych powieściach do tematów przedstawionych już uprzednio w opowiadaniach, a także w powtórnym podejmowaniu wątków raz już przedstawionych w rozwiniętej postaci. Najbardziej chyba uderzający przykład takiej metody stanowi para utworów Prigiaszenije na kazń („Zaproszenie na egzekucję", 1938) i Bend Sinister („Znak bękarta", 1947). W obu tych książkach Nabokov tworzy wizję jednostki zniewolonej, a następnie unicestwionej przez otaczający ją system totalitarny. O ile jednak pierwsza z nich, mimo zaprzeczeń autora, wykazuje dość wyraźne pokrewieństwo ze światem Kafki, to druga, późniejsza o dziesięć lat i jedną wojnę światową, osadzona jest w bardziej rozpoznawalnej rzeczywistości. Bohater pierwszej, Cincinnatus C. popełnił przestępstwo, gdyż był nieprzezroczysty w przezroczystym świecie. Po serii groteskowych przejść zostaje ścięty, a jego katem okazuje się domniemany współwięzień i jedyna życzliwa mu osoba, absurdalny M'sieur Pierre. Powieść obfituje w wiele typowych dla Nabokova chwytów — nakładające się postaci, podwójne i potrójne tożsamości — ale sam główny bohater jest stosunkowo płaski, łatwy do manipulowania zarówno przez autora, jak i nieokreślone siły, rządzące fikcyjnym światem powieści. Inną natomiast postawę przyjmuje bohater drugiej — Adam Krug, filozof, któremu przyszło żyć w państwie rządzonym przez tępego dyktatora Paduka, zwanego „Ropuchą". Krug i Paduk byli kolegami szkolnymi, przy czym Krug, silniejszy także fi-
zycznie, stale prześladował słabszego i głupszego Padu-ka. Gdy więc obecnie żqda się od Kruga złożenia swego rodzaju deklaracji lojalności, ten odmawia. Jego opór, wynikający nie tylko z zasadniczych pobudek, lecz także z osobistej pogardy wobec Paduka, nie trwa jednak długo: zausznicy dyktatora odkrywają, że z miłości do syna Kruga stać na każdy czyn. Mały David zostaje więc porwany, ale przez pomyłkę ginie wkrótce potem z rąk bandy szaleńców. Krug, gotów już do podpisania żądanego oświadczenia, zdobywa się wtedy na akt desperacji, który nie daje jednak żadnych efektów i kończy się jego śmiercią. Klęska Kruga jest nawet bardziej przejmująca od losu, jaki spotkał Cincinnatusa, gdyż wynika nie z bezwolności, lecz z bezsilności — wszelki opór wobec totalitaryzmu okazuje się daremny.
Nabokov nie był pisarzem politycznym; co więcej, nawet te poglądy, jakie głosił w Bend Sinister czy innych utworach, nie mogły liczyć na szerszy rozgłos ze względu na ograniczoną popularność ich autora. Po przyjeździe do USA Nabokov uzyskał stałą, choć nie w pełni formalną posadę na uniwersytecie Wellesley. Próby uzyskania stanowiska na wydziałach slawistyki bardziej znanych uczelni (i poprawienia sytuacji materialnej) kończyły się niepowodzeniem, w czym duży udział miał fakt opublikowania w 1944 r. przez Nabokova nader kontrowersyjnej monografii Gogola. Dopiero w 1948 r. pisarz otrzymał posadę w Cornel! University, gdzie pozostawał przez następne dziesięć lat (z tego też okresu pochodzi przypisywany Romanowi Jacobsonowi argument przeciw zatrudnieniu Nabokova w Harvard w University: „Nawet Jeśli uznamy, że jest on ważnym pisarzem, to czy w następnym semestrze wydział zoologii ma na profesorskim stacie zatrudnić słonia?"). Natomiast po 1958 r. Nabo-kov nie musiał już wykładać, a jego poglądy zaczęły się spotykać z należną im uwagą. Stało się to za sprawą, fak ujął to sam pisarz, „pewnej dziewczynki, na której
11
utrzymaniu pozostaję", a której na imię było Lolita. Lolita ukazała się w 1955 r. nakładem paryskiej firmy Olympia znanej z publikowanych w języku angieiskim dzieł narażonych na cenzurę obyczajową w Anglii czy USA. W 1958 r. książkę opublikowano jednak w Stanach, a wydanie londyńskie było tylko o rok późniejsze. Sława „nieprzyzwoitej książki" zrobiła mimo to swoje i Loliia stała się szybko bestellerem, do dziś właściwie nie tracąc na popularności (nawet pod wpływem dość nieudolnego filmu, jaki swego czasu pokazano i w polskiej telewizji). Niezależność finansowa, jaką zapewniła Nabo-kovowi Lolita, pozwoliła mu porzucić czasochłonne zajęcia uniwersyteckie, przenieść się do Szwajcarii (gdzie przebywał aż do śmierci) i w pełni poświęcić się pracy twórczej. Lo//fa sprawiła też, że i inne książki Nabokova mogły liczyć na wysokie nakłady, co w wypadku pisarza tak wyrafinowanego i awangardowego jest zjawiskiem nader rzadkim. Lecz tak jak Lolita początkowo uszczęśliwia Humberta Humberta, by potem stać się przyczyną Jego dramatu, tak Lolita, przynosząc Nabokovowi sławę i fortunę, na długo zdeformowała obraz pisarza w powszechnym odbiorze. Stopniowo jednak, w miarę jak książka Nabokova ukazywała się w przekładach na całym świecie, mit „niemoralnej" Lolity ustępował miejsca poczuciu, że oto mamy do czynienia z jednym z największych pisarzy XX wieku, który wszedł może na salony od tyłu, ale któremu to miejsce słusznie się należy. Czytelnik polski jest w odmiennej, niestety, sytuacji — Przejrzystość rzeczy to pierwsza publikowana u nas książka Ńabokova, na następne zaś, w tym i na Lolitę, wypadnie jeszcze nieco poczekać. Mit Lolity ma więc u nas żywotność dłuższą niż gdzie indziej, choć nie opiera się na racjonalnych przesłankach: jest to powieść dobra0 może nawet bardzo dobra, a jej osławiona niemoralność istnieje tylko w wyobraźni dziennikarzy i podrzędnych recenzentów, którym nie chciało się swego czasu przeczy-
12
tać książki i którzy nie mogą sobie wyobrazić, że opis miłości dorosłego mężczyzny do młodziutkiej dziewczynki może być pozbawiony wszelkiej drastyczności.
Kolejna powieść Nabokova Pn/n (1957) to opis nieudanego życia tytułowego bohatera, rosyjskiego emigranta, który po pobycie w Paryżu osiedlił się w USA, gdzie wykładał literaturę rosyjską, by wkrótce stracić i tę mizerną posadę. O rzeczywistej wartości książki stanowi jednak nie sama akcja, lecz niekonwencjonalne potraktowanie narratora, na którego wiedzy nie można polegać i który wchodzi w bardzo interesujące relacje z bohaterem, autorem i czytelnikiem. To jednak, co w Pninie stanowiło zarys możliwości i wskazanie drogi, pełnię wyrazu artystycznego osiągnęło w późniejszym o pięć lat utworze Pale Fire („Blady ogień").
Książki Nabokova trudno poddają się streszczeniu, ale w przypadku Pale Fire zabieg taki jest prawie niemożliwy. Głównymi jej postaciami są Charles Kimbote, naukowiec (a uprzednio, być może, władca państwa zwanego Zembią), oraz John Shade, sławny poeta. Kimbote opowiedział Shade'owi historię Zembli, podczas gdy ten tworzył poemat „Pale Fire". Natychmiast po jego ukończeniu Shade ginie z ręki szaleńca (choć Kimbote uważa, iż morderca nasłany został przez obecnych władców Zembli i pomylił stojących razem Kimbote'a i Shade'a), a Kimbote zajął się opracowaniem i wydaniem poematu drukiem. Sama książka składa się z czterech części: „Wstępu" napisanego przez Kimbote'a, poematu „Pale Fire", rozbudowanych komentarzy Kimbote'a do tekstu oraz zupełnie bezużytecznego i ogromnie zabawnego „Indeksu". Kimbote był oczywiście przekonany, iż Shade opisuje w poetyckiej formie historię Zembii; w rzeczywistości poemat traktuje o czymś zupełnie innym, Kimbote zaś usiłuje w komentarzu nagiąć interpretację tekstu do swoich o nim wyobrażeń. Tyle streszczenia, które zupełnie jednak nie jest w stanie oddać faktu, że po pierwsze
13
cała książka jest niezwykle (nawet jak na Nabokova) śmieszna, po drugie zaś, że w niej właśnie Nabokov zmierzył się z całą problematyką wiarogodności narratora, zamierzonego i niezamierzonego zniekształcenia faktów w miarę ich przekazywania czy w zależności od osoby opowiadającego, relacji między „obiektywnym" istnieniem świata fikcji a sposobem jego opisywania, czylt jego subiektywizacją — słowem z problemami, z którymi usiłują poradzić sobie pisarze współcześni określani mianem „postmodernistów". Trudno rozstrzygnąć, czy właśnie Pale Fire jest najwybitniejszą książką Nabokovaf ale na jej to przykładzie najlepiej widać całą moc i niezwykłość talentu pisarza. Nabokov, wyrósłszy z ducha kultury rosyjskiej i będąc uznanym kontynuatorem jej tradycji, potrafił stać się w drugim półwieczu swego życia jednym z protagonistów nowego kierunku literackiego powstałego niemal wyłącznie na gruncie kultury amerykańskiej. Nie sądzę, by historia literatury znała drugi taki przypadek.
Pale Fire wywodzi się z rozpoczętej jeszcze w 1940 r. i nigdy nie ukończonej powieści Solus Rex — a z drugiej sirony jej struktura związana była zapewne z przygotowywanym przez długie lata największym przedsięwzięciem translatorskim Nabokova, Eugeniuszem Onieginem. Przekład ten, opublikowany w 1964 r., obejmuje cztery tomy, na które składa się tekst oryginalny, tłumaczenie oraz komentarze i objaśnienia Nabokova. Publikacja ta wzbudziła ogromne kontrowersje: krytycy, z Edmundem Wilsonem na czele, zarzucili Nabokovowi, że w imię dosłowności posłużył się w tłumaczeniu taką liczbą rzadkich i nieużywanych słów angielskich, iż nawet wykształcony czytelnik nie może obejść się bez słownika, co neguje sens całej publikacji. Kontrowersja ciągnęła się latami i tu możemy jedynie stwierdzić, że Nabokoyow-ski Oniegin jest niewątpliwie dziefem unikalnym w historii przekładu, a także, iż Nabokov, sam nader oJtry
w sformułowaniach krytycznych, okazał się nieodporny na ich działanie: różnica poglądów na temat Onieglna spowodowała, iż zerwał on wieloletnią przyjaźń z Edmundem Wilsonem, któremu przecież wiele zawdzięczał w początkowym okresie pobytu w Stanach (i który, choć to zupełnie inna historia, bardzo niewiele z twórczości Nabokova rozumiał...).
Poza omawianymi tu powieściami Nabokov publikował w tym okresie także zbiory opowiadań, wiersze, artykuły krytyczne i zamierzoną na kilka tomów autobiografię. Wiele z tych krótszych form, jak na przykład The Vane Sisters („Siostry Vane"), zasługuje na zaliczenie do ncj-doskonalszych jego utworów, w powszechnym jednak odbiorze większą popularnością cieszyły się powieści — nawet tak wydawałoby się ezoteryczne jak Ada (1969) czy Przejrzystość rzeczy („Transparent Things", 1972).
Zaskakuje szczególnie duża stosunkowo popularność Ady, książki bardzo trudnej, celowo pogmatwane!, przez wielu krytyków umieszczanej w tradycji Finnegons Wake Joyce'a. Przejrzystość rzeczy jest niewątpliwie powieścią łatwiejszą w odbiorze, ale przecież równie wymagającą w stosunku do czytelnika — któremu, jak sądzę, należy pozostawić zadanie odkodowania przekazu Nabokova i płynącą stąd satysfakcję. Nie uważam, żeby słuszna była zasada przedstawiania autora poczynając od jego bardzo późnych dzieł; w tym jednak wypadku sądzę, iż Przejrzystość rzeczy to książka na tyle fascynująca, iż jej publikacja może jedynie przyspieszyć prezentację w Polsce dalszych utworów Nabokova. Wtedy zaś jego wielkość będzie mogła bronić się sama, bez protez streszczeń i uogólnień, które przy najlepszych chęciach nie mogą oddać jej sprawiedliwości.
Zbigniew Lewicki
15
Oto potrzebna mi persona. Halo! Nie słyszy mrtie.
Możliwe, że gdyby istniała przyszłość jako coś, co Jakiś wyższy umysł mógłby konkretnie i indywidualnie wyróżnić, to przeszłość nie wydałaby się aż tak urzekająca: jej roszczenia byłyby równoważone przez wymagania przyszłości. A wówczas każda osoba mogłaby siąść okrakiem na takiej huśtawce i zastanawiać się nad tym i owym. To by nawet było zabawne.
Lecz przyszłość nie zawiera podobnej realności (nie to co zamknięta w obrazach przeszłość i bezpośrednio doświadczana teraźniejszość); przyszłość to jedynie zwrot retoryczny, widmo myśii.
Halo, osobo! O co chodzi, proszę dać mi spokój. Ja naprawdę mu nie dokuczam. Ale już dobrze, dobrze. Halo, osobo... (po raz ostatni i bardzo nieśmiało).
Nas, gdy zdarzy się nam skupić uwagę na jakimś przedmiocie materialnym obojętne w jakich okolicznościach, sam akt skupienia może doprowadzić do mimowolnego zanurzenia się w historię tego przedmiotu. Nowicjusze muszą się uczyć ślizgania na powierzchni, jeśli chcą, by sprawa utrzymała się dokładnie w płaszczyźnie bieżącej chwili. O rzeczy przejrzyste, przez które prześwituje przeszłość!
Wytwory ludzkiej ręki czy też natury, same z siebie nieruchome, lecz mocno zużyte przez niedbałe życie (masz na myśli — i słusznie — leżący na zboczu pagórka kamyk, przez który skakało mnóstwo stworzonek w ciągu niezliczonych pór roku) to rzeczy, wobec których szczególnie trudno zachować powierzchowne widzenie, nowicjusze przebijają powierzchnię i nucąc beztrosko w krótkim czasie pogrążają się z zapamiętaniem w historii tego kamyka, tamtej kępy wrzosu. Wyjaśnię to bliżej. Zarówno naturalną, jak i sztuczną materię pokrywa niby
yf 2 — Przejrzystość rzeczy
werniksem cienka warstwa aktualnej rzeczywistości i ten, kto pragnie pozostać w obecnym „teraz", z naszym „teraz", na wierzchu tego „teraz" za nic nie powinien naruszać błony otaczającej daną chwilę. W przeciwnym razie niedoświadczony cudotwórca ani się obejrzy, jak zamiast chodzić po wodzie znajdzie się w głębinie wśród zdumionych ryb. Więcej za chwilę.
Jako owa persona Hugh Person (zniekształcone Peter-son i przez niektórych wymawiane Parson) wyładował kanciastą bryłę swego ciała z taksówki, która przywiozła go z Trux do tego podłego górskiego uzdrowiska i podczas gdy pochyloną głową tkwił jeszcze w otworze przeznaczonym raczej dla karzełków, oczami powędrował w górę — nie po to, by podziękować szoferowi za uprzejmy gest otwarcia drzwi, lecz by porównać wygląd hotelu „Ascot" (Ascot!) ze wspomnieniem sprzed ośmiu lat, jednej piątej jego życia przepojonego zgryzotą i smutkiem. Okropny budynek z szarego kamienia i brunatnego drewna wyróżniał się okiennicami wiśniowego koloru (nie wszystkie były zamknięte), które jakiś mnemooptycz-ny lapsus kazał mu zapamiętać jako jabłecznozielone. Stopni ganku z dwóch stron strzegły przerobione na lampy i zawieszone na dwóch żelaznych słupach latarnie od powozu. Z tych stopni zbiegł drobnym kroczkiem służący w fartuchu, by zabrać obydwie torby i pudło z butami (wetknął je pod ramię), które szofer wyjął usłużnie z rozdziawionego jak paszcza bagażnika. Person płaci usłużnemu szoferowi.
Nie dający się zidentyfikować hali prawdopodobnie zawsze był tak samo zaniedbany.
Kładąc swój podpis na liście w recepcji i rozstając się
ts
2 paszportem spytał po francusku, angielsku, niemiecku i znów po angielsku, czy jest jeszcze stary dyrektor Kro-nig, którego tłustą twarz i fałszywą jowialność tak wyraźnie pamiętał.
Recepcjonistka (jasny kok, ładna szyja) powiedziała, że nie, monsieur Kronig, proszę sobie wyobrazić, opuścił „Ascot" po to, by zostać dyrektorem hotelu „Fantastic" w Biur (przynajmniej tak to zabrzmiało). Dla ilustracji czy na dowód pokazała trawiastozieloną i lazurowonie-bieską widokówkę przedstawiającą wylegujących się gości. Trójjęzyczny napis na pocztówce tylko po niemiecku był bez błędów. Angielska wersja brzmiała: „Leżący trawnik", w perspektywicznym skrócie powiększony do monstrualnych rozmiarów.
Umarł w zeszłym roku — dodała dziewczyna (która
en face absolutnie niczym nie przypominała Armandy)
niwecząc zainteresowanie wzbudzone kolorowym wido
kiem hotelu „Majestic" w Chur.
A więc nie ma tu nikogo, kto mnie pamięta?
Niestety — odparła tonem typowym dla jego zmar
łej żony. Nie mogła również, niestety, dać mu upragnio
nego pokoju, skoro nie potrafił powiedzieć, o który
pokój mu chodzi, zresztą wszystkie na trzecim piętrze już
zajęte. Gniotąc czoło palcami Person powiedział, że to
numer mniej więcej trzysta pięćdziesiąty któryś i okna
wychodziły na wschód; słońce witało go na dywaniku
przed łóżkiem, chociaż pokój skądinąd pozbawiony był
widoku. Bardzo mu na tym pokoju zależało, lecz prawo
domagało się niszczenia raportów, kiedy dyrektor, nawet
były dyrektor, zrobi to, co zrobił Kronig (widocznie samo
bójstwo uchodziło za rodzaj malwersacji). Pomocnik re
cepcjonistki, przystojny młody człowiek w czarnym ubra
niu z pryszczami na szyi i podbródku, zawiózł Persona
na czwarte piętro, wpatrując się przez cały czas skupio
nym wzrokiem telewidza w pustą, umykającą w dół nie
bieskawą ścianę - z drugiej strony nie mniej chybkie lu-
19
stro w windzie odbiło przez parą jasnych mgnień postać dżentelmena z Massachusetts o długiej, chudej, posępne] twarzy z lekko cofniętą szczęka i głębokimi bruzdami na obwisłych policzkach w stylu sugerującym imponującą końską wytrwałość alpinisty, gdyby melancholijnie zgarbione plecy nie przeczyiy w każdym calu tak wspaniałym kwalifikacjom.
Pokój istotnie wychodził na wschód, lecz na pewno był z widokiem — mianowicie na ogromny krater pełen koparek (które milczały w sobotnie popołudnie i przez całą niedzielę).
Służący w jabłecznozielonym fartuchu wniósł dwa nesesery i tekturowe pudło z napisem „Fit" na banderoli; potem Person pozostał sam. Wiedział, że to hotel staroświecki, lecz chyba już z tym przesadzono. Be//e cham-bre au ąuatr/eme, za duży dla jednej osoby i za ciasny dla grupy turystów, pozbawiony był jakichkolwiek wygód. Pamiętał, że pokój o piętro niżej, gdzie jako rosły, trzy-dziestodwuletni mężczyzna płakał więcej i żałośniej niż kiedykolwiek w swoim smutnym dzieciństwie, również był brzydki, jednakże nie tak bezkształtny i zagracony jak to jego nowe pomieszczenie. W „łazience" stał bidet (dostatecznie szeroki, by zadowolić kucającego słonia z cyrku), ale za to brakowało wanny. Deski sedesowej w toalecie nie można było podnieść. Kran stawiał opór: najpierw wypluwał obficie jakąś rdzawą ciecz, potem pociekła z niego skąpa strużka normalnej wody — którą nie dość cenimy, która jest płynną tajemnicą, a tak, tak, zasługującą na pomniki, chłodne świątynie! Opu-szczGJąc tę haniebną umywalnię Hugh ostrożnie zamknął za sobą drzwi, lecz zaskomlały jak głupie szczenię i dźwięk ten wszedł za nim do pokoju. Przedstawmy teraz nasze trudności.
20
W poszukiwaniu komody, w której mógłby ułożyć swoje rzeczy, Hugh Person, człowiek schludny, spostrzegł, że w starym biurku wsuniętym w ciemny kąt pokoju i podtrzymującym tam lampę pozbawioną żarówki i abażuru, i podobną do szczątków połamanego parasola, środkowa szuflada była nie domknięta przez lokatora lub służącego (faktycznie ani jednego, ani drugiego), ostatnią osobę, chcącą sprawdzić, czy szuflada jest pusta (nikt tego nie robił). Mój poczciwy Hugh usiłował domknąć szufladę: z początku się opierała, potem, w odpowiedzi na wrogie szarpnięcie (kumulujące w sobie poniekąd energię kilku poprzednich szturchnięć), wysunęła się niespodziewanie i wypluła ołówek. Hugh obejrzał go pobieżnie, zanim włożył z powrotem do środka.
Nie była to sześciokątna piękność z wirgińskiego jałowca czy afrykańskiego cedru z nazwiskiem producenta wytłoczonym srebrnymi literami, lecz zupełnie zwyczajny, okrągły, właściwie bez oblicza stary ołówek z taniej sosny ufarbowanej na kolor liliowy. Włożył go do szuflady przed dziesięciu laty przez pomyłkę pewien stolarz, który nie tylko nie naprawił, ale nawet nie obejrzał dokładnie starego biurka, ponieważ udał się po jakieś narzędzie, którego nigdy nie znalazł. Teraz nadszedł moment uwagi.
W warsztacie stolarza, a na długo przedtem w wiejskiej szkole ołówek ten został zużyty do dwóch trzecich swojej pierwotnej długości. Drewno obnażone na zatem-perowanym końcu ołówka ściemniało aż po odcień śliwki i w ten sposób kolorystycznie stopiło się z barwą stępionego grafitu, który jedynie przyćmionym połyskiem odcinał się od drewna. Nóż i metalowa temperówka porządnie znęcały się nad tym ołówkiem i gdyby to by-
21
ło konieczne, moglibyśmy odtworzyć skomplikowaną historię tych wszystkich dawnych zacięć, fioletowych z jednej, brunatnych z drugiej strony, gdy były świeże, teraz jednak zredukowanych do atomów pyłu, które rozsiały się, rozproszyły szeroko, jakby w nieogarniętej panice, lecz bądźmy ponad to, względnie szybko człowiek do czegoś podobnego przywyka (istnieją gorsze okropności). Ogólnie biorąc, ołówek jako wyrób staroświecki poddawał się struganiu ze słodyczą. Cofając się nieco wstecz (jednakże nie do roku urodzin Szekspira, kiedy wynaleziono grafit do napełniania ołówków) i śledząc historię tego przedmiotu w kierunku „teraz", widzimy bardzo drobno zmielony grafit mieszany z wilgotną gliną przez dziewczynki i starców. Tę masę, ten prasowany kawior, wkłada się do metalowego cylindra o niebieskim oku — to szafir z wywierconą pośrodku dziurką — przez którą ów kawior się przepuszcza. Z dziurki wychodzi nieprzerwane apetyczne pasemko (nie spuszczajmy wzroku z naszego małego przyjaciela) wyglądające tak, jakby zachowało kształt przewodu pokarmowego glisty (lecz patrzmy, patrzmy, nie odwracajmy oczu). Teraz tnie się to na kawałki odpowiadające długości takich właśnie ołówków (rzut oka na przecinacza, starego Eliasza Borowdale, spojrzenie ukradkiem maca jego przedramię, lecz tu stop, stop i w tył zwrot, idźmy za wybranym odcinkiem grafitu). Widzimy, jak się piecze, warzy w tłuszczu (tu ujęcie wełnistego dawcy tłuszczu pod toporem rzeźnika, ujęcie rzeźnika, ujęcie pastucha, ujęcie ojca pastucha Meksykanina) i wreszcie oprawia w drewno.
Uważajmy teraz, żeby nie zagubić naszego cennego kawałka ołowiu podczas przygotowania drewnianej oprawy. Oto drzewo! Ta właśnie sosna! Zostaje ścięta. Użyje się tylko pnia odartego z kory. Słyszymy zawodzenie świeżo wynalezionej piły parowej, widzimy schnące kłody, cięte równo deski. Oto deska, która wyda powłokę ołówka leżącego w owej płytkiej szufladzie (wciąż nie
22
domkniętej). Rozpoznajemy jego istnienie w kłodzie, jak rozpoznajemy istnienie kłody w rosnącej sośnie, a sosny w lesie i lasu w świecie, który zbudował majster-kiep-ka. Rozpoznajemy tę obecność po czymś, co dla nas jest zupełnie jasne, lecz nie nazwane i czego opisać nie sposób, jak nie opiszesz uśmiechu komuś, kto nigdy nie widział uśmiechniętych oczu.
Tak oto w mgnieniu oka przebiega od początku do końca cały dramacik — od skrystalizowanego węgla i powalonej sosny do tego skromnego narzędzia, do tej rzeczy przezroczystej. Niestety, ołówek tak trwały, ołówek sam w sobie, pobieżnie zbadany przez Hugha Persona, dziwnie się nam wymyka! Lecz Person się nie wymknie, o nie.
Była to jego czwarta wizyta w Szwajcarii. W czasie pierwszej, przed osiemnastu laty, zatrzymał się z ojcem w Trux na kilka dni. Dziesięć lat później, mając trzydzieści dwa lata, odwiedził ponownie stare miasteczko nad jeziorem i ulegając odruchom sentymentu — pół-ciekawości, półskruchy — poszedł zobaczyć stary hotel. Od bezbarwnej stacyjki na wysokości jeziora, dokąd przywiózł go lokalny pociąg, stroma ścieżka i stare schody zawiodły go do hotelu. Zachował w pamięci jego nazwę — „Locquet" — ponieważ przypominała panieńskie nazwisko jego matki, Kanadyjki, którą Person senior miał przeżyć o niecały rok. Pamiętał również, że był to podrzędny, tani hotelik, stojący — ku własnej hańbie — obok o wiele lepszego hotelu, w którym przez okna na parterze widniały blade zjawy stolików i jakby podwodnych kelnerów. Obydwa hotele przestały istnieć i na ich miejscu wyrósł „Banque Bleue" — konstrukcja
23
stalowa, polerowany kamień, szklane płyty i zieleń w donicach.
Spał wówczas w jakiejś niewydarzonej alkowie, oddzielony od łóżka ojca występem muru i trójkątnym wieszakiem na ubrania. Noc to zawsze olbrzym, lecz ta była przerażającym potworem. Hugh przywykł w domu do własnego pokoju i ten wspólny grób snu budził w nim odrazę; ponury i zawiedziony liczył na to, że obietnica oddzielnych syp;a!ni zostanie dotrzymana na następnych postojach owej szwajcarskiej podróży, majaczących przed nim jak malowidło we mgle. Ojciec Hugha, mężczyzna sześćdziesięcioletni, niższy od syna i tęższy, po niedawnej śmierci żony postarzał się w sposób nie-opetyczny; jego ubranie zalatywało charakterystycznym, słabym, lecz nie budzącym wątpliwości zapaszkiem, chrząkał i wzdychał w nocy, gdy śniły mu się ogromne i oporne zwały ciemności, które należało usunąć z drogi albo na które trzeba się wspiąć w stanie przerażającej niemocy i rozpaczy. W annałach wycieczek po Europie zalecanych starym rentierom przez ich domowych lekarzy dla uśmierzenia bólu samotności nie możemy znaleźć ani jednej wyprawy, która osiągnęłaby swój cel.
Person senior zawsze miał niezręczne ręce, lecz sposób, w jaki ostatnio szukał rzeczy w przestrzeni jak w wannie, pogoń palcami za przezroczystym mydłem wymykającej się materii albo próby związania czy rozwiązania tego, co w wyrobach przemysłowych należało przymocować albo odłączyć, stawały się coraz śmiesz-niejsze. Hugh odziedziczył coś z tej niezręczności; wielokrotnie wzmożona u ojca irytowała go jak powielana parodia. Rankiem ostatniego dnia pobytu owego wdowca w tak zwanej Szwajcarii (tzn. na bardzo krótko przed wydarzeniem, po którym wszystko stało się dla niego „tak zwane") stary fajtłapa walczył z żaluzją, chcąc zobaczyć, jaka jest pogoda; w rezultacie żaluzja opadła z szumem lawiny, ale zdążył dostrzec kawałek mokrego
24
chodnika i postanowił wziąć parasol, Parasol byt źle złożony, starzec wziął się zatem do składania go na nowo. Z początku Hugh przyglądał s'<ą ojcu w pełnej niesmaku ciszy, nozdrza mu drgały z irytacji. Oburzenie nieuzasadnione, skoro tyle rzeczy na tym świecie, od żywych komórek aż po martwe gwiazdy, uiega raz po raz drobnym wypadkom w różnych bezimiennych, nie dość zręcznych czy ostrożnych rękach. Czarne skrzydła parasola, które opadły niechlujnie, należało zwinąć, ale zanim została odnaleziona pętelka na wstążce (mały krążek dający się wyczuć palcem i kciukiem), odpowiadający jej guziczek chował się w fałdach i bruzdach przestrzeni. Hugh przyglądał się przez chwilę owym niezdarnym zabiegom, po czym wyrwał ojcu parasol tak gwałtownie, że starzec jeszcze przez chwilę gniótł pustymi rękami powietrze, nim odpowiedział na ów niespodziewany brak grzeczności łagodnym uśmiechem, błagającym o wybaczenie. Wciąż milcząc rozwścieczony Hugh złożył i zapiął parasol, który, prawdę mówiąc, zyskał niewiele lepszy kształt od tego, jaki by mu w końcu nadał ojciec.
Jakie mieli plany na dzień? Śniadanie zjedzą w tym samym miejscu, gdzie wieczorem jedli kolację, potem zakupy i zwiedzanie, zwiedzanie... Lokalny cud natury — wodospad Tara — wymalowany był na drzwiach toalety w korytarzu, jak również przedstawiony na dużej fotografii zdobiącej ścianę westybulu. Doktor Person zatrzymał się w recepcji, aby zapytać tonem jak zwykle zaaferowanym, czy nie ma dla niego poczty (nie oczekiwał żadnej). Po krótkim poszukiwaniu znalazł się telegram dla jakiejś pani Parson, lecz nic dla niego (jedynie stłumiony szok z powodu tak niedoskonałego zbiegu okoliczności). Tak się złożyło, że odkrył leżącą tuż koło jego łokcia taśmę mierniczą; zaczął owijać ją dokoła swej grubej talii, kilkakrotnie gubiąc koniec taśmy i wyjaśniając ponurej konsjerżce, że zamierza kupić so-
25
bie w mieście parę letnich spodni i pragnie mieć w tej sprawie pełne rozeznanie. Nieznośnie śmieszne były te zabiegi, i Hugh ruszy! w stroną wyjścia nawet nie czekając, aż szara taśma zostanie ponownie zwinięta.
Po śniadaniu trafili na odpowiednio wyglądający sklep „Confections. Notre vente tr/omphaJe de so/des". „Huraganowa sprzedaż naszych tryumfalnych soldów" przetłumaczył ojciec, a syn poprawił go ze znużoną pogardą. Koszyk pełen koszul stał przed sklepem na żelaznym trójnogu, niczym nie osłonięty przed deszczem, który padał coraz gęściej. Rozległ się grzmot. — Zajrzyjmy do środka — rzekł dr Person nerwowo; jego lęk przed wyładowaniami elektrycznymi był jeszcze jednym źródłem irytacji dla syna.
Tak się złożyło owego ranka, że Irma, znużona i załatana sprzedawczyni, sama jedna obsługiwała ów nędzny sklepik z odzieżą, do którego Hugh niechętnie wkroczył za ojcem. Pracująca razem z nią para małżonków leżała akurat w szpitalu po pożarze swego małego mieszkania, szef wyszedł gdzieś w interesach, a do sklepu zaglądało więcej ludzi niż zwykle we czwartki. Była właśnie w trakcie doradzania trzem niezdecydowanym starszym kobietom (część autobusowego ładunku z Londynu) i jednocześnie informowania innej osoby, Niemki, blondynki w czerni, gdzie może zrobić sobie zdjęcie do paszportu. Każda z trzech starych kobiet po kolei przykładała sobie do piersi i brzucha tę samą suknię w kwiaty, a dr Person gorliwie tłumaczył ich niechlujne londyńskie gdakanie na złą francuszczyznę. Dziewczyna w żałobie wróciła po paczkę, której zapomniała. Przymierzano dalsze suknie, zerkano na metki z ceną.
26
Wszedł jeszcze jeden klient z dwiema małymi dziewczynkami. Tymczasem dr Person poprosił o parę spodni. Otrzymał kilka par do przymierzenia w przyległej kabinie, a Hugh wymknął się ze sklepu.
Wałęsał się bez celu szukając schronienia przed deszczem pod różnego rodzaju daszkami i okapami, gdyż codzienna gazeta wychodząca w tym deszczowym mieście na próżno domagała się gromkim głosem wybudowania krytych pasażów w dzielnicy handlowej. Hugh przyjrzał się wystawie sklepu z pamiątkami. Uznał za dość atrakcyjną zieloną figurkę narciarki zrobioną z czegoś, czego nie mógł zidentyfikować przez szkło wystawowe (była to „alabasterette", imitacja aragonitu, a figurkę wyrzeźbił i pomalował w więzieniu Grumbel pewien więzień homoseksualista, nieugięty Armande Rave, który udusił kazirodczą siostrę swego przyjaciela). A może tamten grzebień w etui z prawdziwej skóry, może, może... ech, zabrudzi się natychmiast i trzeba będzie stracić godzinę, żeby brud i tłuszcz usunąć spomiędzy gęstych zębów jednym z mniejszych ostrzy tamtego scyzoryka, co się jeży wśród zuchwale panoszącej się tandety. Milutki zegarek na rękę z tarczą ozdobioną wizerunkiem pieska i tylko za dwadzieścia dwa franki. A może by kupić (dla kolegi, z którym dzieli się pokój w college'u) tamten drewniany talerz z białym krzyżem pośrodku w wieńcu z emblematów wszystkich dwudziestu dwu kantonów. Dwadzieścia dwa to również liczba jego lat i zawsze intrygują go przypadkowe symbole.
Dźwięk dzwonka dzyń-dzyń i mruganie czerwonego światła na przejeździe kolejowym oznajmiły groźne wydarzenie: nieubłaganie opadał powolny szlaban.
Spod brązowej kurtynki tylko do połowy opuszczonej widać było eleganckie nogi siedzącej w środku kobiety obciągnięte przezroczystą czernią pończoch. Z szalonym pośpiechem pragniemy odtworzyć ów moment! Kurtyna w budce na brzegu chodnika z kręconym stołkiem jak
27
przy fortepianie, dia osób wysokich i niskich, 1 automat umożliwiający każdemu zrobienie sobie zdjęcia do paszportu aibo dla hecy. Hugh spojrzał na te nogi, a polem na napis na budce. Męska końcówka i brak akcentu skaziły niezamierzony kalambur:
3P
hotos oses
Podczas gdy Hugh — wciąż prawiczek — wyobrażał sobie te wyzywające pozy, doszło do podwójnego wydarzenia: grzmot pociągu, który przeleciał nie zatrzymując się, i błyskawica magnezji w budce. Blondynka w czerni, wbrew pozorom, nie zginęła na krześle elektrycznym, lecz wyszła zamykając torebkę. Jeśli pragnęła uczcić jakiś pogrzeb pamiątkowym zdjęciem piękności oprawionej na tę okoliczność w krepę, na pewno nie miało to nic wspólnego z trzecim równoczesnym wydarzeniem w najbliższym sąsiedztwie.
Należało iść za nią, byłaby to dobra lekcja — iść za nią zamiast pójść i gapić się na wodospad: dobra lekcja dla starego człowieka. Z westchnieniem i przekleństwem Hugh zrejterowa! przed pokusą (uchodziło to niegdyś za zgrabną metaforę) i zawrócił do sklepu. Ir-ma mówiła później sąsiadom, że była przekonana, iż stary dżentelmen wyszedł razem z synem, bo z początku nie mogła zrozumieć, co ten drugi powiedział, chociaż mówił płynnie po francusku. Gdy zrozumiała, zaśmiała się z własnej głupoty, szybko zaprowadziła Hugha do przymierzalni i wciąż serdecznie się śmiejąc odsunęła zieloną, a nie brązową kurtynę gestem, który w retro-spekcji stał się gestem dramatycznym. Nieład przestrzenny i dyslokacja mają swoją zabawną stronę i mało jest rzeczy śmieszniejszych od trzech par spodni splątanych
i jakby zamrożonych w tańcu na podłodze — letnie brązowe, niebieskie dżinsy, stare spodnie z szarej flaneli. Niezdarny Person senior, usiłując przepchnąć nogę w bucie przez zygzak wąskiej nogawki, poczuł w głowie szum i uderzenie krwi. Zmarł, zanim dotknął ciałem podłogi, jakby spadł z dużej wysokości, i leżał teraz na plecach, jedna ręka wyciągnięta, parasol i kapelusz niedosiężne w wysokim lustrze.
Otóż ów Henry Emery Person, ojciec naszego Persona, dałby się określić jako poważny, pełen najlepszych intencji, zacny staruszek lub też jako nędzny oszust, a to zależnie od kąta padania światła i pozycji obserwatora. Nie ma końca załamywaniu rąk w mroku wyrzutów, w lochach nieodwracalności. Lecz w latach szkolnych chłopiec, choćby i tak silny jak dusicie! z Bostonu — Hugh, pokaż ręce! — nie może sobie poradzić z wszystkimi kolegami, gdy wszyscy bezustannie robią okrutne uwagi na temat ojca. Po dwóch czy trzech niezdarnych bójkach z tymi, co mu najbardziej obrzydli, Hugh przybrał sprytniejszą i nikczemniejszą zaiste postawę milczącej półzgody, która go przerażała, gdy wspominał tamte czasy; jednakże wskutek dziwnego wybiegu sumienia świadomość własnej okropności pocieszała go dowodząc, że nie był skończonym potworem. Obecnie musiał coś zrobić z garścią brzydkich uczynków, które ciążyły na nim aż po ten dzień, należało pozbyć się ich zręcznie i dyskretnie wraz ze sztuczną szczęką i okularami nieboszczyka, które odnośne władze zostawiły przy nim w papierowej torebce. Jedyny krewny, jakiego zdołał się doszukać, jakiś wujek w Scranton, poradził mu poprzez ocean, aby ciało kazał spalić za granicą zamiast wysyłać je
29
statkiem do domu. I rzeczywiście ten mniej zalecany tryb postępowania okazał się łatwiejszy pod wielu względami, głównie zaś dlatego, że —■ praktycznie biorąc — pozwalał pozbyć się tej okropnej rzeczy natychmiast.
Wszyscy okazali mnóstwo dobrej woli. Chciałoby się wyrazić wdzięczność zwłaszcza panu Haroldowi Hali, amerykańskiemu konsulowi w Szwajcarii, który przyczynił się do wsparcia naszego biednego przyjaciela wszechstronną pomocą.
Z dwóch doznań, jakie stały się jego udziałem, jedno miało charakter ogólny, drugie szczegółowy. Najpierw przyszło uczucie pełnego wyzwolenia — niby silny powiew wiatru, ekstatyczny i czysty, unoszący ze sobą sporo życiowego brudu. Jeśli chodzi o szczegóły, to dużo radości przyczyniło mu odkrycie trzech tysięcy dolarów w zniszczonym, lecz pękatym portfelu ojca. Jak wielu młodych ludzi o mrocznej duszy, dla których plik banknotów oznacza bezpośrednio dotykalną niezliczoność rozkoszy, Hugh nie miał zmysłu praktycznego, ambicji wzbogacenia się i żadnych skrupułów, jeśli chodzi o przyszłe środki utrzymania (okazały się one zresztą niepokażne, gdy wyszło na jaw, że gotówka stanowiła więcej niż jedną dziesiątą spadku). Jeszcze tegoż dnia zmienił mieszkanie na o wiele wytworniejsze przenosząc się do Genewy, zjadł na kolację homard a 1'americaine i udał się na poszukiwanie pierwszej w swoim życiu prostytutki w zaułku na tyłach hotelu.
Z przyczyn optycznych i animalistycznych miłość seksualna jest mniej przejrzysta niż rzeczy o wiele bardziej złożone. Wiadomo jednak, że Hugh w swym rodzinnym mieście zalecał się kiedyś do trzydziestoośmioletniej matki i jej szesnastoletniej córki, ale wobec pierwszej okazał się impotentem, a wobec drugiej kochankiem nie dość przedsiębiorczym. Mamy tu banalny przypadek przewlekłego erotycznego świądu, nałogu samotnych praktyk, wreszcie — znaczących snów.
30
Dziewczyna, którą zaczepi!, była toporna, lecz miała fadną, bladą, wulgarną twarz, oczy Włoszki. Zabrała go do jednego z lepszych łóżek w ohydnym starym hoteliku — pokoje na godziny — ściśle biorąc dokładnie do tego samego „numeru", gdzie dziewięćdziesiąt jeden, dziewięćdziesiąt dwa, prawie dziewięćdziesiąt trzy lata temu pewien rosyjski pisarz zatrzymał się w drodze do Italii. Łóżko - inne, o mosiężnych gałkach — zasłano, rozesłano, ciśnięto na nie surdut, znów zasłano; opodal stał na wpół otwarty sakwojaż w zieloną kratę, surdut spoczywał na ramionach podróżnego, którego w nocnej koszuli, z gołą szyją i ciemnym rozwichrzonym włosem zaskakujemy w trakcie rozważania, co wyjąć z walizy (wyśle ją naprzód dyliżansem pocztowym) i przenieść do plecaka (weźmie go ze sobą na wędrówkę przez góry do włoskiej granicy). Spodziewa się lada moment swojego przyjaciela Kandidatowa, malarza, który będzie mu towarzyszył w tej wyprawie, jednej z owych beztroskich wędrówek, podejmowanych przez romantyków nawet w czasie sierpniowych deszczów; w owych niemiłych czasach nawet deszcze padały częściej; buty jeszcze mokre po dziesięciomilowej przechadzce do najbliższego kasyna. Stoją za progiem w pozie wygnańców, a nogi zostały owinięte w parę warstw gazety wydawanej w języku niemieckim, języku, który przypadkiem okazał się łatwiejszy w czytaniu niż francuski. Zasadniczy problem w tej chwili to to, czy powierzyć rękopisy plecakowi, czy poczcie: bruliony listów, oprawiony w czarne płótno rosyjski zeszyt z nie dokończonym opowiadaniem, fragmenty filozoficznego eseju w niebieskim cahier nabytym w Genewie i luźne kartki zawierające szkic powieści pod tymczasowym tytułem Faust w Moskwie. Gdy tak siedzi przy stole zbitym z sosnowych desek — a jest to tenże sam stół, na który dziwka naszego Persona zwaliła swoją przepastną torbę, to odnosi się wrażenie, że przez tę torbę niejako prześwituje pierwsza strona epokowego
31
Fausta pełna zamaszystych skreśleń i niechiujnych dopisków atramentem fioletowym, czarnym, jadowicie zielonym. Fascynuje go widok własnego pisma; nieład na stronie to dia niego ład, kleksy to obrazy, notatki wybiegające na margines to skrzydła. Zamiast ułożyć papiery otwiera swój podróżny kałamarz i z piórem w ręce podchodzi do stolika. Lecz w tejże samej chwili rozlega się radosne walenie w drzwi. Drzwi gwałtownie się otwierają i znów zamykają.
Hugh Person szedł za swą przygodną dziewczyną po długich stromych schodach w dół, a potem aż na jej ulubiony róg ulicy, gdzie rozstali się na wiele lat. Miał nadzieję, że dziewczyna zatrzyma go do rana — i w ten sposób oszczędzi mu nocy w hotelu ze zmarłym ojcem obecnym we wszystkich mrocznych kątach samotności — lecz ta gdy spostrzegła, że Hugh ma ochotę zostać, zburzyła jego plany oświadczając brutalnie, że straciłaby za dużo czasu na doprowadzenie z powrotem do formy tak nieudolnego klienta, i wyprowadziła go na ulicę. Jednakże nie duch zmarłego przeszkadzał mu zasnąć, tylko zaduch. Otworzył szeroko obydwa okna wychodzące na parking cztery piętra niżej. Cienki menisk na niebie błyszczał za słabo, aby rzucić biask na dachy domów schodzących ku niewidocznemu jezioru. Światło jakiegoś garażu wyłowiło stopnie opustoszałych schodów, które wiodły w chaos cieni. Wszystko to było bardzo ponure i bardzo dalekie i nasz agorafobiczny Person odczuł siłę przyciągania — zapraszała do połączenia się z nocą i ze zmarłym ojcem. Wiele razy chodził nagi śpiąc, jako mały chłopiec, lecz chroniło go znane mu otoczenie, w końcu dziwna choroba ustąpiła. Tej nocy, na najwyższym piętrze obcego hotelu, pozbawiony był jakiejkolwiek ochrony. Zamknął okna i przesiedział w fotelu do rana.
32
Nocami w młodości, gdy miał iunatyczne napady, Hugh potrafił wyjść ze swego pokoju przyciskając do piersi poduszkę i zawędrować na dół. Pamiętał przebudzenia w dziwnych miejscach, na schodach wiodących do piwnicy albo w szafie w haiiu wśród kaloszy i płaszczy deszczowych, i jakkolwiek te wyprawy na bosaka nie przejmowały chłopca nadmiernym lękiem, to jednak nie chciał „zachowywać się jak duch" i prosił, żeby zamykano go na klucz w sypialni. Nie dawało to jednak żadnych rezultatów, gdyż wydostawał się przez okno na pochyły dach galerii wiodącej do szkolnych dormitoriów. Za pierwszym razem zbudził go chłód dachówek pod stopami, powrócił więc do swego ciemnego gniazda, kierując się bardziej słuchem niż innym zmysłem w omijaniu krzeseł i różnych przedmiotów. Jakiś stary i głupi doktor poradził jego rodzicom, żeby kładli na podłogę przy łóżku mokre ręczniki i ustawiali w strategicznych punktach miednice z wodą, ale skutek był taki, że wyminąwszy w swym magicznym śnie wszystkie przeszkody Hugh ockną! się drżący u stóp komina w towarzystwie szkolnego kota. Wkrótce po tej eskapadzie astralne przypadłości zaczęfy występować rzadziej, a ustały całkowicie w wieku młodzieńczym. Daiekie ich echo zabrzmiało w dziwnym incydencie — walce z nocnym stolikiem. Wydarzyło się to, gdy Hugh jako student zajmował do spółki z kolegą, niejokim Jackiem Moore (żaden krewny), dwupoko-jowe mieszkanie w nowo zbudowanym Snyder Hal!. Po męczącym dniu wkuwania do egzaminu zbudził Jacka w środku nocy nagiy trzask i łomot dobiegający z przyległego pokoju. Poszedł zbadać przyczynę. Hugh wyobrazi! sobie we śnie, ie nocny stolik, niewielki mebelek na trzech nóżkach (pożyczony spod telefonu w korytarzu), wykonuje w pojedynkę wściekły taniec wojenny —
gj 3 — Przejrzystość izeczy
widział coś podobnego na pewnym seansie, gdy taki sam stoliczek zapytano, czy przywołany duch (Napoleona) tęskni do wiosennych zachodów słońca na Świętej Helenie. Jack Moore zastał koiegę wychylonego daleko poza tapczan, na którym spał, i ze.wszystkich sił ściskającego oburącz niewinny mebel w śmiesznej i niedorzecznej próbie powstrzymania jego wyimaginowanych ruchów. Książki, popielniczka, budzik, pudełko z pastylkami na kasze! — wszystko to spadło na podłogę, a torturowane drewno trzeszczało i pękało w uścisku idioty. Jack Moore rozdzielił walczące strony. Hugh bez słowa przewrócił się na drugi bok i spał dalej.
8
W czasie tych dziesięciu lat, które miały upłynąć między jego pierwszą i drugą wizytą w Szwajcarii, Hugh Person zarabiał na życie w różny, nieciekawy sposób, co bywa udziałem bardzo wielu świetnych młodych ludzi pozbawionych określonego talentu czy ambicji i przywykłych do angażowania w nudne lub wręcz niepoważne zajęcia tylko niewielkiej części swych zdolności. Co robią z pozostałą, o wiele większą porcją, jak i gdzie lokują swe upodobania i uczucia, nie stanowi właściwie żadnej tajemnicy — dziś nie ma już tajemnic — lecz pociągnęłoby wyjaśnienia i stwierdzenia zbyt smutne, zbyt straszne, aby stawiać im czoło. Niedole umysłu powinni badać tylko specjaliści na użytek specjalistów.
Potrafił mnożyć ośmiocyfrowe liczby w pamięci i utracił tę zdolność w ciągu kilku szarych kurczących się nocy w szpitalu, gdzie leżał z powodu infekcji wirusowej, gdy miał dwadzieścia pięć lat. Opublikował poemat w akademickim periodyku, długi i bezsensowny kawałek, który zaczynał się dość znamiennie:
34
Błogosławiony niech będzie wielokropek... Słońce świeciło
jezioru niebiańskim przykładem
Był autorem listu do londyńskiego „Timesa", zamieszczonego parę lat później w antologii Szanowny Panie Redaktorze. Jeden ustęp tego listu brzmiał następująco: „Anakreont udiawił się «kościq wina» (jak to ujął inny Jończyk) mając lat osiemdziesiąt pięć, a pewna Cyganka przepowiedziała szachiście Aliochinowi, że zginie w Hiszpanii pod martwym bykiem."
Po ukończeniu studiów był przez siedem lat sekretarzem i cichym pomocnikiem pewnego znanego szalbie-rza, nieżyjącego już symbolisty Atmana, i ponosił całkowitą odpowiedzialność za takie na przykład przypisy:
„Cromlech (od milk, milch, mleko) jest oczywiście symbolem Wielkiej Matki, podobnie jak m e n h i r {„mein Herr") jest oczywiście rodzaju męskiego."
Przez czas jakiś pracował w handlu artykułami piśmiennymi i wieczne pióro, które wprowadził na rynek, nosiło jego nazwisko: „Person Pen". Było to i pozostało jego największym życiowym osiągnięciem.
Jako nadęty osobnik w wieku lat dwudziestu dziewięciu związał się z dużym wydawnictwem, gdzie wykonywał różne prace — pomocnika w dziale dokumentacji, asystenta, zastępcy redaktora, adiustatora, korektora, pochlebcy naszych autorów. Ponury niewolnik oddany został do dyspozycji pani Flankard, damy wylewnej i pretensjonalnej, o twarzy rumianej i oczach ośmiornicy, autorki ogromnego romansu Samiec, który zgodzono się wydać pod warunkiem dokonania radykalnych poprawek, drakońskich skrótów i napisania części na nowo. Te na nowo napisane kawałki — parę siron tu i ówdzie — miały wypełnić czarne krwawiące luki w hojnie pokreślonym tekście rozdziałów zachowanych. Zadanie to wykonała jedna z koleżanek, ładniutka panna z końskim ogonem, która już opuściła firmę. Jako pisarka posiadała jeszcze mniej talentu niż pani Fiankard i Hugh
35
?.ostai teraz obarczony nie tylkG leczeniem ran, które zadała, !ecz także usunięciem defektów, których nie tknęła. Byt wielokrotnie na herbacie u pani Flankard w jej uroczym podmiejskim domu, ozdobionym niemal wyłącznie olejnymi obrazami jej zmarłego małżonka, w salonie — wczesna wiosna, w jadalni lato, cała wspaniałość Nowej Anglii w bibliotece, a w sypialni zima, Hugh nie lubił tego pokoju, gdyż miał niejasne wrażenie, że pani Fiankard umyśliła sobie, że zostanie zgwałcona pod liliowymi płatkami śniegu pędzla pana Flankarda. Jak wiele przekwitających, lecz wciąż przystojnych pań, które zajmują się sztuką, sprawiała wrażenie nieświadomej, iż wielki biust, pomarszczona szyja i woń stęchłej kobiecości na podkładzie z wody kolońskiej może odstręczyć nerwowego samca. Odetchnął z ulgą, gdy „nasza książka" została wreszcie wydana.
Dzięki finansowemu sukcesowi Samca Hugh został promowany do bardziej zaszczytnego zadania. Pan R., jak go nazywano w biurze (miał długie niemieckie nazwisko, dwuczłonowe, ze szlachecką partykułą pomiędzy zaimkiem i skałą), pisał po angielsku znacznie lepiej, niż mówił. W kontakcie z papierem język ten nabierał kształtu, bogactwa, uderzającego rozmachu, co poniektórym mniej wybrednym krytykom w jego przybranej ojczyźnie kazało nazwać go mistrzem stylu.
Pan R. okazał się korespondentem drażliwym, niemiłym i niegrzecznym. Kontakty z nim przez ocean — pan R. mieszkał przeważnie w Szwajcarii albo we Francji — pozbawione były owego serdecznego żaru cechującego przeprawy z Flankard, lecz pan R„ nie będąc może mistrzem najwyższej klasy, był przynajmniej prawdziwym artystą, który walczył na własnym terenie własną bronią o prawo do nieortodoksyjnej interpunkcji zgodnej z tokiem myśli. Nieoceniony Person głcdko skierował do drukarni popularne w/donie jednego z jego wcześniejszych dzieł, potem jednak zaczęło się długie czekanie
na nową powieść, którą pan R, obieca! dostarczyć pod koniec wiosny. Wiosna minęła bez rezultatu i Hugh poleciał do Szwajcarii na osobiste spotkanie z ospałym autorem. Była to druga z czterech jego wypraw do Europy.
Poznał Armandę w wagonie szwajcarskiego pociągu pomiędzy Thur i Versex pewnego pięknego popołudnia w wigilię spotkania z panem R. Wsiadł do pociągu osobowego przez pomyłkę, ona wybrała pociąg, który zatrzymuje się na małej stacji, skąd był autobus do Witt — matka jej miała tam w górach dom. Armanda i Hugh jednocześnie zajęli miejsca przy oknie naprzeciw siebie po tej stronie przejścia, skąd widać jezioro. Jakaś amerykańska rodzina zajęła cztery miejsca po drugiej stronie. Hugh rozpostarł „Journal de Geneve".
Ach, jaka była ładna, a byłaby prześliczna, gdyby miała wargi trochę pełniejsze. Ciemne oczy, jasne włosy, skóra o odcieniu miodu, na opalonych policzkach dwa dołki w kształcie półksiężyców z obu stron smutnych ust. Miała na sobie czarny kostium i bluzeczkę z falbankami. Na jej kolanach leżała książka, na książce — dłonie w czarnych rękawiczkach. Wydało mu się, że rozpoznał okładkę o barwach sadzy i płomieni. Mechanizm ich pierwszego spotkania był doskonale banalny.
Wymienili pełne przygany spojrzenia ludzi wytwornych, gdy trójka amerykańskich dzieci z dziką furią zaczęła wyrzucać z walizki swetry i spodenki szukając czegoś przez głupotę zapomnianego w hotelu (sterty komiksów, o które do tej pory zdążyła się już zatroszczyć, podobnie jak o używane ręczniki, sprawna pokojówka). Któreś z dwojga dorosłych, napotkawszy zimny wzrok Armandy,
37
odpowiedziało spojrzeniem petnym dobrotliwej bezradności. Wszedł konduktor pytając o biiety.
Hugh przechylił lekko głowę i z satysfakcją stwierdził, że się nie mylił: była to rzeczywiście popularna edycja Postaci w złotym oknie.
— Jeden z naszych tytułów — stwierdził .głośno, kiw
nąwszy głową.
Przyjrzała się książce leżącej na jej kolanach, jakby szukała w niej wyjaśnienia tej uwagi. Miała bardzo krótką spódniczkę.
— Chciałem powiedzieć — dodał Hugh — że pracu
ję u tego wydawcy. W amerykańskiej firmie, w której
ukazało się pierwsze wydanie. Podoba się pani ta książ
ka?
Płynną, choć nienaturalną angielszczyzną odpowiedziała, że nie znosi surrealistycznych powieści w stylu poetyckiej prozy. Domagała się surowego realizmu dającego obraz naszego stulecia. Lubiła książki o przemocy i o mądrości Wschodu. Czy dalej ta powieść będzie lepsza?
— No cóż... jest tam dość dramatyczna scena w pew
nej willi na Riwierze, kiedy ta mała dziewczynka, córka
narratora...
—■ June.
— Tak, June. Podpala swój nowy dom lalek i ogień
niszczy całą willę. Obawiam się, że scen brutalnych jest
niewiele, wszystko raczej symboliczne, w wielkim stylu
i, że tak powiem, dziwnie tkliwe jednocześnie, tak przy
najmniej twierdziła notka reklamowa na skrzydełku w
naszym pierwszym wydaniu. Okładkę robił słynny Paul
Plam.
Doczyta do końca, oczywiście, niezależnie od tego, że ją nudzi, ponieważ każdą rozpoczętą rzecz należy w życiu doprowadzić do końca, jak budowę tej drogi powyżej Witt, gdzie mają dom, luksusowa willę, ale musiały wędrować aż na Drakonitę do kolejki linowej, zanim
38
ukończono nowq drogę. P/onqce okno, czy jak się to nazywa, dostała zaledwie wczoraj na swoje dwudzieste trzecie urodziny od pasierbicy autora, którą on zapewne...
— Julia.
Tak. Julia. Ostatniej zimy obydwie z Juliq uczyły cudzoziemskie panny w szkole w Tessin. Ojczym Julii właśnie rozwiódł się z jej matką, którą traktował w sposób ohydny. Czego uczyły? Och, gracji, rytmiki — takich różnych rzeczy.
Hugh przeszedł tymczasem z tą nową, porywającą osobą na francuski; władał nim co najmniej tak samo dobrze, jak ona angielskim. Poproszony, by odgadł jej narodowość, sugerował duńską albo holenderską. Nie, rodzina jej ojca pochodziła z Belgii, ojciec był architektem, zginął poprzedniego lata doglądając rozbiórki pewnego słynnego hotelu w wymarłym uzdrowisku, a jej matka urodziła się w Rosji w bardzo arystokratycznym milieu, lecz oczywiście kompletnie zrujnowanym przez rewolucję. Czy lubi swoją pracę? Czy zechciałby ściągnąć trochę niżej tę ciemną zasłonę na oknie? Pogrzeb zachodzącego słońca. Czy to jakieś przysłowie, dopytywała. Nie. Wymyśli! to na poczekaniu.
W dzienniku prowadzonym od przypadku do przypadku Hugh zapisał tego wieczora w Versex:
„Rozmawiałem z pewną dziewczyną w pociągu. Rozkoszne brązowe gołe nogi i złote sandałki. Szaleńcze, sztubackie pożądanie, romantyczny niepokój — nigdy dotąd nie zaznany. Armande Chamar. «La particule aurait jurę avec la derniere syllabe de mon prenom.* Zdaje mi się, że Byron używał słowa «chamar» w znaczeniu: wachlarz z pawich piór w bardzo arystokratycznym milieu na Wschodzie. Uroczo wyrafinowana, a przecież cudownie naiwna. Willa w górach nad Witt zbudowana przez ojca. Jeśli się pan znajdzie w tych parages. Była ciekawa, czy lubię moją pracę. Moja praca! Odpo-
39
wiedziałem: «Niech pani zapyta, co mogę zrobić, a nie — co robię, śliczna dziewczyno, śliczne przenikanie słońca przez na wpół przezroczysty czarny materiał. Potrafię wbić sobie w pamięć całą stronę książki telefonicznej równo w trzy minuty, a niezdolny jestem do zapamiętania mojego własnego numeru telefonu. Potrafię napisać urywek wiersza tak dziwnego i nowego jak ty sama albo jak coś, co może zostanie napisane za trzysta lat od dzisiaj, lecz nie opublikowałem nigdy an! jednej linijki z wyjątkiem jakichś młodzieńczych bzdur w co!lege'u. Umiałem na kortach w szkole mego ojca przyjąć serwis ścinając piłkę w morderczy sposób raz za razem, ale po jednym gemie dostaję zadyszki. Tuszem i akwarelą potrafię namalować pejzaż z jeziorem o nieporównanej przejrzystości, w którym odbijają się wszystkie góry raju, nie potrafię jednak narysować fódki czy mostu, czy ludzkiej paniki w płonących oknach jakiejś willi jak Plam. Uczyłem francuskiego w amerykańskich szkodach i nigdy nie mogtem pozbyć się odziedziczonego po matce kanadyjskiego akcentu, chociaż słyszę go bardzo wyraźnie, kredy szepczę francuskie słowa. Owe ta robe, De/an/re, abym się mógł wspiąć sur mon bucher. Potrafię lewitować na wysokości jednego ca'a nad ziemią, lecz nie potrafię wdraoać się na jabłonkę. Zdobyłem tytuł doktora filozofii, a nie znam niemieckiego. Zakochałem się w tobie, ale nic z tym nie zrobię. Krótko mówiąc — wszechstronny ze mnie geniusz.» W danych okolicznościach wort tyleż co ten drugi geniusz, od którego pasierbicy dostałaś tę książkę do czytania. Julia Moore na pewno zapomniała, że miałem ją przed kHku !aty. Obydwie, matka i córka, namiętnie podróżują. Zwiedziły Kubę i Chiny, i podobnie ponure, dzikie, okolice i z uznaniem mówią o wielu uroczych i dziwnych ludziach, z którymi tam się zaprzyjaźniły. Parlez-moi o jej ojczymie. Czy jest tres fasc/ste? Nie mogła zrozumieć, dlaczego nazwałem iewicowość pani R. modą po-
spolitą wśród burżujów. Mais au contrake, ona i jej córka uwielbiają radykałów! W każdym razie, powie-dziatem, pan R,, tui, nie przejmuje się polityką. Moja ukochana była zdania, że cały kłopot na tym właśnie polega. Szyja barwy karmelowego kremu z cienkim złotym krzyżykiem i z grain de beaute. Smukła, silna, zabójcza!"
10
A jednak coś z tym zrobił wbrew wszystkim zastrzeżeniom na własny temat. Posłał jej kartkę z dostojnego ,,Versex Pałace", qdzie za parę minut czekał go koktajl t naszym nieocenionym autorem, którego najlepsza książka tak się pani nie podobała. Czy pozwo!i pani odwiedzić się, powiedzmy we środę, czwartego, ponieważ będę wówczas w hotelu „Ascott" w pani Witt, gdzie, jak mi mówiono, sq świetne tereny narciarskie nawet w 'ecie. Natomiast ołówny cel mojego pobytu tutaj to dowif?H7!eć s;e, kiedy ten stary łaidak ukończy swoją ksia^ke. Ze zdumieniem myślę, że ieszcze przedwczoraj nie moą'em się doczekać chwili, kiedy ujrzę nareszcie teqo wie'kieao człowieka na w'asne oczy.
Rzeczywistość bvła wspanialsza, niż móqł się nasz Person spodziewać na podstawie ostatnich fotografii. Gdy zerknął przez okno westybulu i zobaczył pisarza wysiadającego ze swojego samochodu, ni hejnał sławy, ni ryk rozałosu nie tknął echem nerwów Persona, całkowicie zawładnęła nimi dziewczyna o gołych udach w pociągu orzeszytym promieniami słońca. A przecież R. orzedstawia' widok zaiste imponujący — przystojny szofer podtrzymywał ooasłego oldboja z jednej strony, sekretarz z czarną broda podpierał go z drugiej, a dwóch hotelowych chasseurs ze stopnia u wejścia mimiką zgła-
41
szalo gotowość pomocy. Co było w Personie z reportera, kazało mu zanotować w pamięci, że pan R. miał kapelusz o aksamitnym odcieniu kakao, cytrynową koszulę, liliową chustkę na szyi i pomięty szary garnitur pozornie niczym się nie wyróżniający — przynajmniej w o-czach przeciętnego Amerykanina. Halo, Person! Usiedii w hallu blisko baru.
Złudną wspaniałość całego wydarzenia przygasił wygląd i rozmowa owych dwu postaci. Ten potężnej budowy mężczyzna z gliniastym makijażem i fałszywym uśmiechem i pan Tamworth z brodą rozbójnika zdawali się odgrywać niezdarnie napisaną scenkę przeznaczoną dla niewidocznych widzów, od których Person, jak owa kukła Sherlocka Holmesa przesuwana wraz z krzesłem przez jego gospodynię — stale się odwracał, niezależnie od tego, jak siedział i w którą stronę patrzał podczas tego krótkiego, lecz suto zakropionego spotkania. Wszystko zaiste było skłamane i z wosku w porównaniu z realnością Armandy; obraz tej dziewczyny odcisnął się w oczach jego duszy i przebijał przez tę scenę na różnych wysokościach, czasem odwrócony do góry nogami, czasem na skraju pola widzenia, lecz obecny zawsze, zawsze prawdziwy i porywający. Banały, które wymienili ze sobą on i ona, miały oślepiającą autentyczność w zestawieniu z hałaśliwym, wymuszonym śmiechem w tej makiecie baru.
— No cóż, wygląda pan naprawdę wspaniale — powiedział Hugh z wylewnym zakłamaniem, gdy zamówiono trunki.
Baron R. miał grube rysy, szarą cerę, rozszerzone pory na bezkształtnym nosie, krzaczaste wojownicze brwi, nie dające się oszukać przenikliwe spojrzenie i pełne zepsutych zębów usta przypominające pysk buldoga. Złośliwe zmyślenie, tak typowe dla jego pisarstwa, ujawniało się również w zawczasu przygotowanych fragmentach rozmowy, na przykład gdy powiedział, że nie tylko nie
42
„wygląda wspaniale", lecz także coraz bardziej czuje się zgrzybiałą podobizną gwiazdora filmowego Rueben-sona, który grał kiedyś starych gangsterów, kiedy filmy kręcono na Florydzie; aktor taki nie istniał.
W każdym razie... jak zdrowie? — nasiawał Hugh
wbrew własnym interesom.
Aby powiedzieć to w dwa słowa — odparł pan R.
(który miał irytujący zwyczaj nie tylko popisywania się
swoją niby to kolokwialną angielszczyzną o obcym ak
cencie, lecz na domiar złego najbardziej utarte zwroty
zawsze przekręcał) — nie czułem się nadzwyczajnie, wie
pan, w ciągu zimy. Moja wątroba, wie pan, miała do
mnie pretensje.
Pociągnął potężny łyk whisky i płucząc nią usta w sposób, którego Person nigdy w życiu nie widział, bardzo powoli odstawił szklankę na niski stoliczek. Potem a deux z płynem trzymanym w ustach, przełknął i przestawił się na drugi styl swojej angielszczyzny, znakomity styl jego najgłośniejszych, niezapomnianych bohaterów.
Nęka mnie Bezsenność i jej siostra Nocturia, lecz
poza tym jestem czerstwy jak arkusz znaczków poczto
wych. Zapewne nie zna pan jeszcze pana Tamwortha.
Person, wymawia się Parson, i Tamworth, jak angielska
odmiana ciemno nakrapianej świni.
Nie — powiedział Hugh — to nie pochodzi od
Person, lecz od Peterson.
—- W porządku, synu. A jak się czuje Phil? Omówił pokrótce wigor, wdzięk wydawcy, jego rozsądek i dobry smak.
— Tyle, że on chce, abym pisał niedobre książki. On
chce... — udając skromność zniżył ochrypły głos, gdy
wymieniał powieści swego konkurenta, wydawane rów
nież przez Phila — on chce Chłopca dla przyjemności,
ale zgodzi się na Smukłą dziwkę, a ja mogę mu ofiaro
wać nie Tralala, lecz jedynie pierwszy i najnudniejszy
tom moich Tralatycji.
43
— Zapewniam pana, że czeka na rękopis z najwyższą
niecierpliwością. Skoro już o tym mowa,..
Jaka mowa, doprawdy! Należałoby zastąpić ten wybryk nielogiczności jakimś właściwym zwrotem retorycznym. Skoro już o tym mowa, to za czarną tkaniną na oknie przesuwał się niezwykły widok. Skoro już o tym mowa, zwariuję, jeśli nie będę jej miał.
...skoro już o tym mowa, spotkałem wczoraj kogoś,
kto widział się niedawno z pańską pasierbicą.,.
Moją byłą pasierbicą — poprawił go pan R. —
Dużo czasu jej nie widziałem i mam nadzieję, że pozo
stanie tak na przyszłość. To samo, synu (to do barma
na).
Dość niezwykła sytuacja, doprawdy. Ta młoda ko
bieta czytała...
Przepraszam pana — wtrącił żywo sekretarz i wrę
czył Personowi zwiniętą kartkę, na której nakreślił parę
słów.
„Pan R. nie znosi żadnych wzmianek o pannie Moore i jej matce."
1 nie ganię go za to. Ale gdzież się podziało słynne poczucie taktu Hugha? Roztargniony Hugh całkiem nieźle znał sytuację, poinformowany przez Phila, nie przez Ju!ię, zmysłową, lecz małomówną dziewczynkę.
Ta część naszego prześwietlania rzeczy jest nieco nudna, ale musimy doprowadzić do końca nasze sprawozdanie.
Pan R. odkrył pewnego dnia z pomocą wynajętego detektywa, że jego żona Marion ma romans z Chri-stianem Pines, synem bardzo znanego filmowca, który zrealizował film Z/ofe ofcna (ryzykowna przeróbka najlepszej powieści naszego autora). Pan R. powitał tę sytuację z zadowoleniem, ponieważ zalecał się wytrwale do Julii Moore, swej osiemnastoletniej pasierbicy, i mógł teraz snuć plany na przyszłość w pełni godne sentymentalnego rozpustnika, którego nie zaspokoiły nawet trzy
44
czy cztery małżeństwa. Bardzo szybko jednak dowiedział się od tego samego detektywa, umierającego właśnie w dusznym, brudnym szpitalu na wyspie Formozie, że młody Pines, przystojny żabiooki plejboj mający niebawem również umrzeć, by! kochankiem zarówno matki, jak i córki, i obsługiwał obie w Cava!iere w Kalifornii przez dwa kolejne letnie sezony. Stąd też seperacja zyskała na bólu i wymiarze, którego się R. nie spodziewał. Okazuje się, że wśród tego wszystkiego również nasz Person z właściwą sobie dyskrecją i skromnością (choć faktycznie był o pół cala wyższy od wielkiego R.) prze-myśiiwał, jak tu się wcisnąć choćby w sam róg tego zatłoczonego ringu.
11
Julia lubiła wysokich mężczyzn o mocnych rękach i smutnych oczach. Hugh poznał Julię na przyjęciu w pewnym nowojorskim domu. Kilka dni później wpadł na nią u Phila i wtedy go spytała, czy chce zobaczyć Sprytne sztuczki, awangardowy szlagier. Miała bilety dla siebie i dla matki, lecz ta musiała jechać do Waszyngtonu w związku z jakimiś formalnościami prawnymi (dotyczącymi postępowania rozwodowego, jak Hugh trafnie wyd edukował), czy zechciałby jej towarzyszyć? W sprawach sztuki „awangarda" znaczy niewiele więcej niż schlebianie pewnym przekornym filisterskim gustom i gdy kurtyna poszła w górę, Hugh wcale się nie zdziwił, że uraczono go widokiem nagiego pustelnika siedzącego na popękanym sedesie na środku pustej sceny. Julia zachichotała przeczuwając rozkoszny wieczór. Hugh został zachęcony do objęcia swą nieśmiałą łapą dziecinnej rączki, która mimo woli musnęła jego kolano. Oko erotomana rozkoszowało się jej twarzą lalki, skoś-
nymi oczyma, uszami z łezką topazu, drobną figurka w pomarańczowej bluzce i czarnej spódniczce, zgrabnymi, smukłymi kończynami i egzotycznie prostymi włosami z grzywką na czole. Nie mniej przyjemne było przypuszczenie, że w swej szwajcarskiej samotni pan R., który chwalił się kiedyś pewnemu reporterowi posiadaniem niemałej porcji zdolności telepatycznych, bezwzględnie musiał odczuwać ukłucia zazdrości w tym właśnie momencie czasu kosmicznego.
Krążyły plotki, że sztuka może być zdjęta z afisza zaraz po premierze. Grupa hałaśliwych młodych demonstrantów protestujących przeciw tej ewentualności zdołała przerwać przedstawienie, które w istocie popierała. Wybuch kilku małych petard wypełnił przestrzeń gorzkim dymem, gwałtowny ogień objął zwinięte serpentyny różowego i zielonego papieru toaletowego, i teatr ewakuowano. Ju!ia oznajmiła, że umiera z frustracji i pragnienia. Modny bar tuż obok teatru okazał się beznadziejnie zatłoczony, więc „dzięki promieniowaniu rajskiej prostoty obyczajów" (jak napisał R. w związku z czymś innym) nasz Person mógł zabrać dziewczynę do swego mieszkania. Nie w porę zastanowił się — gdy zbyt namiętny pocałunek w taksówce doprowadził do ulania się kilku ognistych kropli niecierpliwości — czy nie rozczaruje Julii, która według Phila została zdeprawowana w wieku lat trzynastu przez R., na samym początku fatalnego małżeństwa z jej matką.
Kawalerskie mieszkanie, które Hugh wynajmował na Sześćdziesiątej Piątej Wschodniej, znalazła mu jego firma. Otóż dziwnym przypadkiem tu właśnie, w tych pokojach, przed kilku laty Julia odwiedzała jednego ze swych najlepszych młodych samców. Miała dość dobrego smaku, aby o tym nie wspomnieć, lecz cień owego młodego człowieka, którego śmierć na dalekiej wojnie głęboko ją dotknęła, bezustannie wynurzał się z łazienki, pląta! wśród wiktuałów w lodówce i tak dziwnie przeszkadzał
w tej drobnej sprawie, jaką miała załatwić, że odmówiła rozebrania się i pójścia do łóżka. Oczywiście po przyzwoitej chwili dziecko poddało się i niebawem całkiem dzielnie dotrzymywało kroku dużemu Hughowi w jego niezdarnych manewrach miłosnych. Ledwie się jednak skończyło zwykłe w takich razach ściskanie i sapanie, i po dość nędznym popisie swej jurności Hugh udał się po nową porcję trunków, gdy obraz opalonego Jim-my'ego Majora z białym zadkiem ponownie zastąpił mizerną rzeczywistość. Spostrzegła, że lustro na drzwiach szafy, widziane z łóżka, odbijało dokładnie ten sam układ martwej natury, pomarańcze w drewnianej misie, jak w owych krótkich, palmą zwycięstwa uwieńczonych dniach Jimmy'ego, który był żarłocznym konsumentem owego owocu stulatków. Zrobiło się jej niemal smutno, gdy rozejrzawszy się dokoła, źródło tej wizji odkryła w układzie fałd swojej jaskrawej bluzki przerzuconej przez oparcie krzesła.
Następną randkę odwołała w ostatniej chwili i wkrótce potem wyjechała do Europy. W pamięci Persona pozostał ślad niewiele mocniejszy od śladu jasnej szminki na bibułce — i romantyczna świadomość, że trzymał w objęciach ukochaną wielkiego pisarza. Jednakże czas przystępuje do pracy nad tego rodzaju efemerycznym wydarzeniem i wspomnienie nabiera nowego smaku.
Widzimy teraz strzęp gazety „La Stampa" i pustą butelkę po winie. Dużo budowano dokoła.
12
Dużo budowano dokoła Witt, kalecząc i rozgrzebując całe zbocze, gdzie, jak mu powiedziano, znajduje się „Vilia Nastia". Jej bezpośrednie otoczenie zostało jako tako uporządkowane i tworzyło oazę ciszy na peł-
nym stuku I huku pustynnym obszarza gimy ! dźwigów. Błysnął nawet jakiś boutiąue wśród sklepów otaczających półkolem młodziutką, świeżo posadzoną jarzębinę, pod którą leżaSy już śmieci, na przykład pusta wyrzucona przez robotnika butelka i włoska gazeta. Zmysł topografii zawiódł teraz Persona, lecz kobiecina sprzedająca jabłka na pobliskim straganie wskazała mu właściwy kierunek. Przesadnie wrażliwy duży biały pies nieprzyjemnie rzucił się za nim, ale kobieta przywołała go z powrotem.
Poszedł stromą asfaltową ścieżką wzdłuż białego muru z wystającymi górą świerkami i modrzewiami. Okratowa-na brama w murze wiodła do jakiegoś obozu czy szkoły. Krzyki bawiących się dzieci docierały spoza muru, nad którym przeleciała okrągła lotka i wylądowała u stóp Persona. Zignorował ją, nie należał do ludzi, którzy podnoszą cudze rzeczy — rękawiczkę, toczącą się monetę.
Nieco dalej przerwa w kamiennym murze ujawniła kilka stopni i wejście do białego bungalowu z biegnącym kursywą napisem „Villa Nastia". Jak to się często zdarza w powieściach R., „nikt nie odpowiedział na dzwonek". Hugh spostrzegł kilkanaście stopni z boku ganku wiodących w dół (po całym tym głupim wspinaniu się w górę!), w przenikliwą wilgoć bukszpanu. W ten sposób obszedł dom dokoła i znalazł się w ogrodzie. Nie dokończona, oszalowana deskami sadzawka przytykała do małego trawnika, pośrodku którego opalała się na leżaku dama w średnim wieku, o ciele natłuszczonym i odrażająco różowym. Znany mu już egzemplarz (na pewno ten sam) książki Postaci... w wydaniu kieszonkowym, ze złożonym we czworo listem (naszym zdaniem. Person dla własnego dobra nie powinien go rozpoznać) wetkniętym pomiędzy stronice książki jako zakładka, spoczywał na szczycie brzucha z trudem wtłoczonego wraz z resztą tułowia w kąpielowy kostium tej damy.
Żona pana Charlesa Chamar, nee Anastazja Pietrow-na Potapow (całkiem zacne nazwisko tendencyjnie prze-
43
kręcone przez jej zmarłego małżonka na „Patapouf"), była córką bogatego handlarza bydłem, który wkrótce po wybuchu rewolucji bolszewickiej wyemigrował wraz z rodziną z Riazania via Charbin i Cejlon do Anglii. Od dawna przywykła podejmować różnych młodych ludzi wyprowadzonych w pole przez Armandę, lecz ten nowy zalotnik ubrany był jak komiwojażer i miał w sobie coś (twój geniusz, Person!), co zastanowiło i przygnębiło Madame Chamar. Lubiła ludzi odpowiednich. Młody Szwajcar, z którym Armanda w tym właśnie momencie jeździła na nartach gdzieś na wiecznych śniegach wysoko nad Witt, był człowiekiem odpowiednim. Podobnie jak bracia Blake, bliźnięta. Tak samo syn starego przewodnika, złotowłosy Jacques, mistrz bobslejowy. Lecz mój niezdarny i ponury Hugh Person ze swoim okropnym krawatem prostacko zawiązanym pod kołnierzem taniej koszuli i w niemożliwym brązowym garniturze w odcieniu kasztana nie należał do świata akceptowanego przez Madame Chamar. Gdy powiedziała gościowi, że Armanda bawi gdzie indziej i może nie wrócić na herbatę, nie zadał sobie trudu, aby ukryć zaskoczenie i niezadowolenie. Stał drapiąc policzek. Wnętrze jego tyrolskiego kapelusza było ciemne od potu. Czy Armanda dostała jego list?
Madame Chamar odpowiedziała wymijającym zaprzeczeniem — mogła wprawdzie zajrzeć do wiele mówiącej zakładki wetkniętej w książkę, lecz powstrzymała się od tego wiedziona instynktem rozsądnej matki. Zamiast tego wsunęła książkę do swojej plażowej torby. Hugh wspomniał odruchowo, że niedawno widział się z autorem tej książki.
Mieszka tu gdzieś w Szwajcarii, o ile się nie mylę.
Tak. W Diablonnet koło Versex.
Diablonnet zawsze przypomina mi rosyjskie słowo
jabłonie — jabłoni. Czy u niego jest ładny dom?
Spotkaliśmy się w Versex, nie w jego domu. Mó-
4C 4 — Przejrzystość rzeczy
wiono mi, źe to staroświecka fandara. Omawialiśmy sprawy zawodowe. Oczywiście dom jest zawsze pełen... jakby tu powiedzieć... wesołych gości. Poczekam chwilą i pójdę.
Odmówił zdjęcia marynarki i krótkiego odpoczynku na krześle ogrodowym u boku Madame Chamar. Od słońca dostaje zawrotów głowy, wyjaśnił.
— Allors allons dans la ma/son — powiedziała do
słownie tłumacząc z rosyjskiego.
Widząc, że z trudem próbuje wstać z leżaka, Hugh zaofiarował pomoc, lecz Madame Chamar ostro nakazała mu stanąć z daleka, ponieważ jego bliskość może się okazać „psychologiczną barierą". Mogła dźwignąć swoje oporne, korpulentne ciało jedynie przy wykonaniu małego, ale precyzyjnego skrętu: aby ten skręt wykonać, musiała najpierw w głębokim skupieniu zastanowić się, jak oszukać prawo ciążenia, potem czekać spokojnie, aż w niej coś zaskoczy i wtedy właściwy ruch następował jak cud kichnięcia. Leżała więc na leżaku nieruchomo i jakby przyczajona, a jej pierś i liliowe łuki czoła nad poczernionymi brwiami okrywał pot bohatera,
— fo zupełnie niepotrzebne — powiedział Hugh. —
Doskonale mogę poczekać tu w cieniu drzew, ale muszę
mieć cień. Nigdy nie myślałem, że w górach może być
tak gorąco.
Nagie całe ciało Madame Chamar dźwignęło się z takim impetem, że rama leżaka wydała niemal ludzki krzyk. W następnej chwili Madame znalazła się już w pozycji siedzącej, z nogami na ziemi.
— Wszystko w porządku — oświadczyła zadowolona
i z nagłością magicznej metamorfozy wstała otulona
barwnym kąpielowym prześcieradłem. — Chodźmy, chcę
pana poczęstować jakimś przyjemnym zimnym drinkiem
i pokazać moje albumy.
jPrzyjemny drink okazał się ietnią wodą z kranu w wysokiej szklance ze rżniętego szkła, do wody dodano łyż-
kę domowego dżemu z truskawek, który jq zmącił odcieniem zgniłoróżowym. Albumy, cztery grube oprawne tomy, wyłożone zostały na bardzo niski i bardzo okrągły stoliczek w saloniku urządzonym niezwykle modernę.
—■ Zostawię teraz pana na kilka minut — powiedziała Madame Chamar i na oczach publiczności wstąpiła z imponującą energią na zupełnie odsłonięte i bardzo akustyczne schody wiodące na podobnie odsłonięte piętro, gdzie można było dostrzec przez otwarte drzwi łóżko i przez drugie drzwi — bidet. Armanda mawiała zawsze, że to dzieło architektonicznego kunsztu jej zmarłego ojca było dziełem dosłownie pokazowym i ściągało turystów z krajów tak dalekich jak Rodezja i Japonia.
Albumy w równym stopniu niczego nie ukrywały jak cały dom, jakkolwiek mniej były przygnębiające. Serię zdjęć Armandy, ciekawą wyłącznie dla naszego voyeur malgre lui, otwierała fotografia zmarłego Potopowa w wieku lat siedemdziesięciu kilku, niezwykle wytwornego pana z szarą bródką „imperiał" i w chińskiej bonżurce, kreślącego dłonią z prawa na lewo znak prawosławnego krzyża nad niewidocznym w głębokiej kołysce niemowlęciem. Amatorskie zdjęcia tropiły Armandę nie tylko we wszystkich fazach jej rozwoju i w miarę ulepszeń techniki fotograficznej, lecz także ukazywały dziewczynkę w różnych stanach niewinnego roznegliżowania. Rodzice i jej ciotki, nienasyceni autorzy milutkich obrazków, wierzyli, że dziesięcioletnia dziewczynka, o jakiej mógłby marzyć jakiś następca K.F.W. Ludwiga *, ma takie samo prawo do całkowitej nagości co niemowlę. Hugh ułożył albumy w wysoki stos, aby osłonić płomień swego zainteresowania przed spojrzeniem z piętra, i wielokrotnie powracał do zdjęć małej Armandy w kąpieli, przyciskającej gumową zabawkę w kształcie słoniowej trąby
* Karl Friedrich Wilhelm Ludwig (1816—1895) fizjolog niemiecki (przyp. tfum.).
§1
do swego lśniącego brzuszka, albo Armandy wypinającej do namydlenia pupkę o dwóch dołeczkach. Inny obraz delikatnego niedojrzałego łona (dzielącą je przez środek pionową linię ledwie można było odróżnić od przechylonego obok źdźbła trawy) dawało zdjęcie Armandy czeszącej spłowiałe od słońca włosy; siedziała na trawie szeroko rozrzuciwszy śliczne nóżki, które w ostrym skrócie wyglądały jak nogi jakiejś olbrzymki.
Na piętize zaszumiała spuszczona w toalecie woda, ogarnięty poczuciem winy Hugh wzdrygnął się i z trzaskiem zamknął album. Jego kurczliwe serce ociągając się zaczęło bić spokojniej, lecz z owych piekielnych wysokości nikt do niego nie zszedł, powrócił więc z hałasem do swych głupich obrazków.
Pod koniec drugiego albumu fotografie buchnęły kolorem dla uczczenia barwnych młodzieńczych wylinek Armandy. Oglądał ją w sukienkach w kwiatki, w zabawnych spodenkach, tenisowych szortach, kostiumach kąpielowych, pośród ostrych zieleni i błękitów. Objawiła się wytworna i ostra linia jej opalonych ramion, zarys wąskich bioder i pośladków. Dowiedział się, że kiedy miała osiemnaście lat, jasne włosy spływały jej do połowy pleców. Żadna agencja matrymonialna nie mogłaby ofiarować swym klientom tylu wariacji na temat jednej dziewicy. W trzecim albumie odnalazł, z miłym uczuciem powrotu do domu, okruchy swego bezpośredniego otoczenia- cytrynowo-czarne poduszki na tapczanie stojącym w drugim kącie pokoju, a nad kominkiem oprawiony w ramki u Dentona motyl o ptasich skrzydłach Czwarty, jeszcze nie wypełniony do końca, album połyskliwych, niezwykle wiernych portretów Armandy. Armanda w różowej wiatrówce z futrzanym kapturem. Armanda lśniąca klejnotami, Armanda sunąca na nartach przez cukrowy pył.
Wreszcie z górnej części przezroczystego domu Ma-dame Chamar ciężko stąpając zeszła na dół; nagie
przedramię trzęsło się jak galareta, gdy schodziła trzymając się balustrady. Była teraz ubrana w letnią suknię przybraną falbankami, jak gdyby — wzorem swej córki — przechodziła również kilka etapów przemiany.
Niech pan nie wstaje, niech pan nie wstaje —
krzyknęła trzepocząc w powietrzu dłonią, lecz Hugh u-
pierał się, że już pójdzie.
Proszę jei powiedzieć — dodał — proszę powie
dzieć córce, kiedy wróci ze swego lodowca, że jestem
ogromnie zawiedziony. Proszę jej powiedzieć, że pozo
stanę przez tydzień, może dwa, trzy tygodnie w ponurym
hotelu „Ascot" w nędznej wiosce Witt. Proszę jej Dowie
dzieć, że zadzwonię, jeśli ona do mnie nie zadzwoni.
Proszę powiedzieć — ciągnął już na śliskiej ścieżce
wśród dźwigów i mechanicznych koparek znieruchomia
łych w złocie późnego popołudnia — proszę jej powie
dzieć, że cały mój organizm jest przez nią zatruty i że
zginę, [eśli nie będę jej miał.
Wciąż był naiwny; to zdarza się kochankom. Należało powiedzieć tej grubej, wulgarnej Madame Chamar: jak pani śmie pokazywać swoje dziecko wrażliwym przybyszom? Lecz nasz Person wyobrażał sobie niejasno, że ma do czynienia z przypadkiem nowoczesnej nieskrom-ności modnej w „towarzystwie" Madame Chamar. A cóż to za towarzystwo, mój Boże? Matka tej damy była córką wiejskiego weterynarza, tak samo jak matka Hugha (jedyny zbieg okoliczności wart zanotowania w całej tej smutnej aferze). Zabierz sobie te obrazki, głupia nudy-stko!
Zadzwoniła około północy, budząc go z głębi znikającego już zdecydowanie złego snu (to po tym topionym serze i młodych kartoflach z butelką młodego wina w hotelowej carnofzef). Chwycił niezdarnie słuchawkę szukając drugą ręką okularów, bez których, wskutek dziwnego kaprysu współistniejących zmysłów, nie mógł we właściwy sposób prowadzić rozmowy przez telefon.
— To ty Person?
Wiedział już od chwili, gdy w pociągu odczytała na głos wręczoną jej wizytówkę, że jego imię „Hugh" wymawia jak „you", ty.
Tak, to ja, to znaczy Hugh, bo pani źle wymawia
moje imię, zresztą z ogromnym wdziękiem.
Niczego nie wymawiam źle. Niech pan słucha, ni
gdy nie dostałam...
Owszem. Opuszcza pani wszystkie „h"... wyrzuca
jak perły do miseczki ślepego żebraka.
A pan źle wymawia „miseczka". Jeden zero. Teraz
niech pan słucha, jutro jestem zajęta, ale w piątek.,.?
Jeżeli może pan być gotowy a sepf heures precises?
Oczywiście, że może. m
Skoro nie znosi swego imienia Hugh, będzie go odtąd , nazywać „Percy" i zaprosiła go na letnią wyprawę narciarską na Drakonitę. Usłyszał: „Darkened Heat" — sugerujące przyćmiony żar i wyobraził sobie gęsty las chroniący romantycznych wędrowców od błękitnego blasku alpejskiego południa. Powiedział, że nie zdołał nauczyć się jazdy na nartach w czasie wakcji w Sugarwood w stanie Vermont, będzie jednak uszczęśliwiony, jeśli podąży obok niej ścieżką nie tylko istniejącą w jego wyobraźni, lecz nawet starannie wymiecioną miotłą bałwana ze śniegu — jedna z tych nagłych i nie sprawdzonych wizji, które mogą oszukać najsprytniejszych.
13
Teraz musimy skierować nasze spojrzenie na główną ulicę w Witt, taką, jaka była we czwartek, następnego dnia po telefonie. Roi się na niej od przezroczystych ludzi i działań, w których — przenikając przez nie — możemy utonąć z anielską lub autorską rozkoszą, jednakże
dia niniejszego sprawozdania musimy wybrać sobie tylko jednego Persona. Nieprzywykły do długich wędrówek, ograniczył się do spaceru przez tę nudną wieś. Nieubłagany potok samochodów płynął i płynął ulicą; niektóre z ociężałą ostrożnością niechętnej maszynerii szukały miejsca na parkowanie, inne przyjeżdżały z północy albo tam się kierowały, spiesząc do dużo modniejszego uzdrowiska Thur, odległego o dwadzieścia mil. Kilkakrotnie minął starą fontannę, z której woda kapała do koryta z wydrążonego pnia obsadzonego geranium, obej-rzoł pocztę i bank, kościół i agencję turystyczną, i stojącą między pensjonatem a pralnią słynną czarną budę, której pozwolono dożywać swoich dni przy grządce kapusty i ukrzyżowanym strachu na wróble.
Napił się piwa w dwóch różnych gospodach. Przystanął na chwilę przed sklepem sportowym, rozmyślił się, potem namyślił, zawrócił i kupił przyjemny szary golf z maleńką i bardzo ładną flagą amerykańską wyhaftowaną na sercu. „Madę in Turkey" szepnęła metka na swetrze.
Orzekł w duchu, że pora znowu czegoś się napić, i ujrzał jq siedzącą przy stoliku w kawiarence na ulicy. Ruszyłeś w jej stronę myśląc, że jest sama, potem spostrzegłeś — za późno — drugą torbę na przeciwległym krześle. Jednocześnie towarzyszka Armandy wyszła z herbaciarni i zajmując swe miejsce powiedziała uroczym nowojorskim akcentem z owym nalotem ulicznicy, który rozpoznałby nawet w niebie.
— Strasznie śmieszne klo.
Tymczasem Hugh Person, niezdolny do przybrania maski układnego uśmiechu, podszedł i został zaproszony do stolika.
Najbliższa sąsiadka w zabawny sposób podobna do nieboszczki ciotki Persona, Melissy, którą bardzo lubimy, czytała ,,1'Erald Tribune". Armandzie zdawało się (wulgarna aluzyjność w tym słowie), że Julia Moore zna
Percy'ego. Julii też się tak zdawało. Hugh również tak sądził, naprawdę. Czy sobowtór jego ciotki pozwoli skorzystać z wolnego krzesła? Owszem, pozwoli z przyjemnością. Była to miła staruszka mająca pięć kotów i mieszkanie w domku dla lalek na końcu brzozowej alei, w najcichszej części...
Rozmowę przerwał nam ogłuszający trzask — to beznamiętna kelnerka, swoją drogą biedna kobieta, upuściła tacę ze szklankami lemoniady i ciastkami i przyklęknęła, rozszczepiając się na całą masę drobnych, szybkich gestów typowych dla tej kobiety o beznamiętnej twarzy.
Armanda poinformowała Percy'ego, że Julia przyjechała aż z Genewy, żeby zasięgnąć jej porady w sprawie przekładu kilku zdań, którymi ona, Julia, wyjeżdżająca nazajutrz do Moskwy, pragnęła olśnić swych rosyjskich przyjaciół. Obecny tu Percy pracuje dla jej ojczyma.
Mojego byłego ojczyma, dzięki Bogu — powie
działa Julia. — Przy okazji, Percy, jeżeli to pański nom
de voyage, może pan mi pomóc. Jak już Armanda wy
jaśniła, chcę olśnić parę osób w Moskwie, które obieca
ły zapewnić mi towarzystwo słynnego młodego rosyjskie
go poety. Armanda zaopatrzyła mnie w kilka uprzejmych
zwrotów, ale utknęłyśmy przy ... (wyciągnęła kartkę z to
rebki) ... chcę wiedzieć, jak się mówi: „Jaki śliczny ko
ściółek, jaka ogromna zaspa śniegu." Widzi pan, naj
pierw tłumaczymy to na francuski. Ona uważa, że snow-
drift to rafale de neige, a ja jestem pewna, że nie może
być po francusku rafale i po rosyjsku rafalowicz, czy też
jak tam oni nazywają śnieżycę.
Słowo, jakiego pani potrzeba — powiedział nasz
Person — to congere, rodzaj żeński, i nauczyłem się go
od mojej matki.
Wobec tego po rosyjsku jest to sugrob — rzekła
62
Armanda i dodafa sucho: — Tyie tylko, że w sierpniu nie mają tam tak dużo śniegu.
Julia roześmiała się. Julia tryskała szczęściem i zdrowiem. Julia była jeszcze ładniejsza niż przed dwoma laty. Czy przyśni mi się teraz z tymi swoimi nowymi brwiami, nowymi długimi włosami? Jak szybko sny doganiają nową modę? Czy w najbliższym śnie zobaczę ją wciąż jeszcze z fryzurą japońskiej lalki?
— Pozwoli pan, że zamówię coś dla pana — powie
działa Armanda do Percy'ego, jednakże bez charakte
rystycznego ruchu ręki, jaki zazwyczaj towarzyszy takim
słowom.
Percy miał ochotę na filiżankę gorącej czekolady. Straszne i zarazem fascynujące jest takie publiczne spotkanie z byłą flamą! Armanda nie miała się czego obawiać, to oczywiste, ona należała do zupełnie innej klasy, poza konkurencją. Hugh przypomniał sobie słynną nowelę R. Trzy czasy.
Pozostało jeszcze coś, czegośmy nie wyjaśniły,
prawda, Armando?
Owszem. Straciłyśmy na to dwie godziny — za
uważyła Armanda dość opryskliwie, być może nie zda
jąc sobie sprawy, że nie ma się czego obawiać. Fascy
nacja była całkowicie odmienna, czysto intelektualna al
bo artystyczna, tak znakomicie wydobyta w Trzech cza
sach: wytworny mężczyzna w ciemnogranatowym smo
kingu je kolację na oświetlonej werandzie w towarzy
stwie trzech wydekoltowanych piękności, Alicji, Beaty
i Klary, które przedtem się nie znały nawzajem. A. jest
poprzednią miłością, B. — obecną kochanką, K. — jego
przyszłą żoną.
Żałował teraz, że nie zamówił kawy jak Armanda i Julia. Czekolada okazała się nie do picia. Podano ci filiżankę gorącego mleka. Dostałeś również oddzielnie trochę cukru i czegoś jeszcze w szalenie eleganckiej torebeczce. Oderwałeś jej górny brzeg. Zawierała beżo-
wy proszek, który wsypałeś do bezlitośnie homogenizowanego mleka w filiżance. Łyknąłeś — i pośpiesznie dodałeś cukru, Ale żaden cukier nie mógł poprawić mdłego, żałosnego, oszukańczego smaku.
Armanda, która śledziła kolejne fazy jego zdumienia i niedowierzania, uśmiechnęła się i powiedziała:
Teraz pan wie, co znaczy „gorąca czekolada" w
Szwajcarii. Moja matka — ciągnęła zwracając się do
Julii (która z niedyskretnym sans-gene z Czasu przeszłe
go, choć faktycznie dumna była ze swej powściągliwo
ści — sięgnęła łyżeczką do filiżanki Hugha, żeby spró
bować czekolady) — moja matka, słowo daję, rozpłaka
ła się, kiedy po raz pierwszy podano jej coś takiego,
ponieważ czule wspominała czekoladę ze swego czeko
ladowego dzieciństwa.
Naprawdę wstrętne — zgodziła się Julia oblizując
pełne blade wargi — chociaż wolę to od naszej amery
kańskiej czekoladowej papki.
To dlatego, że jesteś najbardziej niepatriotycznym
stworzeniem na świecie — powiedziała Armanda.
Urok Czasu przeszłego polegał na konspiracji. Znając Julię był całkiem pewien, że ani słowem nie wspomniała przygodnej przyjaciółce o ich romansie — jeden łyk wśród niezliczonych kęsów. Tak oto w tym cennym i kruchym momencie Julia i on (alias Alicja i narrator) zawarli pakt z przeszłością, nieuchwytny pakt skierowany przeciwko rzeczywistości takiej, jaką był ten hałaśliwy róg ulicy, świst pędzących samochodów, drzewa i tłum obcych ludzi. B. z owego trio to ruchliwe Witt, podczas gdy najważniejszy przybysz — i tu jeszcze jeden dreszcz — to jego jutrzejsza ukochana, Armanda zaś również mało była świadoma przyszłości (którą autor, oczywiście, znał w każdym szczególe), jak i przeszłości, którą Hugh na nowo teraz smakował popijając swoje mleko z brązowym proszkiem, hugh, sentymentalny prostaczek i poniekąd wcale nie z tych dobrych Personów
64
(ci dobrzy sq ponad to, on byt raczej z tych poczciwych), źolswał, ie całuj tej scenie nie towarzyszyła muzyka, jakiś rumuński skrzypek nachylony nad zawiłym monogramem dwóch istot. Brakło nawet mechanicznego odtworzenia Oczarowania (walc) przez głośnik kawiarenki. A jednak tło wibrowało pewnym rytmem tworzonym przez glosy przechodniów, brzęk zastawy, górski wiatr w dostojnej koronie rosnącego na rogu kasztana.
W końcu wstali. Armanda przypomniała o jutrzejszej wycieczce. Julia podała mu rękę i prosiła, żeby modlił się za nią, kiedy będzie mówić temu bardzo namiętnemu, bardzo wybitnemu poecie: je ta/me po rosyjsku, co brzmi po angielsku (jeśli się to odpowiednio przeciągle wymówi) „yellow blue tiebia". Rozstali się. Obydwie dziewczyny wsiadły do małego wytwornego auta Julii. Hugh Person ruszył z powrotem do swego hotelu, lecz zawrócił w miejscu z przekleństwem i poszedł do kawiarenki po zapomnianą paczkę.
14
Piątek rano. Pospiesznie wypita Coca-cola. Beknięcie. Szybkie golenie. Włożył swój zwykły garnitur dodając sweter z goifern, by wyglądać stylowo. Ostatnie spojrzenie w lustro. Wyrwał czarny włos z czerwonej dziurki w nosie.
Pierwsze tego dnia rozczarowanie czekało go z wybiciem godziny siódmej na umówionym miejscu (skwer przy poczcie), gdzie zastał Armandę w towarzystwie trzech sportowców — Jacka, Jake'a i Jacąuesa, których miedziane twarze z wyszczerzonymi zębami widział już obok niej na jednym z ostatnich zdjęć w czwartym albumie. Spostrzegłszy, jak ponuro Hugh rusza jabłkiem Adama, rzuciła tonem beztroskim, że może w końcu nie
gs 5 — Przejrzystość rzeczy
zależy mu na wspólnej wycieczce, ponieważ „chcemy dojść do Jedynej czynnsj w lecie kaiejki linowej, a to już jest prawdziwa wspinaczka dla kogoś, kto nie jest do tego przyzwyczajony", Biaiozęby Jacąues, na wpół obejmując rezolutną pannę, poufale zwrócił mu uwagę, że monsieur powinien wtożyć solidniejsze obuwie, ale Hugh odparł, że w Stanach chodzi się na wycieczki w byle czym, nawet w tenisówkach.
Mieliśmy nadzieję — powiedziała Armanda — że
uda nam się namówić pana na naukę jazdy na nartach.
Trzymamy cały nasz sprzęt u faceta na stacji kolejki
i na pewno znajdzie się coś dla pana. Nauczy się pan
skrętów w ciągu pięciu lekcji. Chce pan, Percy? Uwa
żam też, że potrzebna panu będzie wiatrówka. Tu na
wysokości dwóch tysięcy stóp może być lato, ale powy
żej dziewięciu tysięcy będą warunki polarne.
Ta mała ma rację — powiedział Jacąues z nie
szczerym zachwytem poklepując ją po ramieniu.
Czterdzieści minut przechadzki — zauważył jeden
z braci bliźniaków — daje człowiekowi w kość.
Wkrótce wyszło na jaw, że Hugh nie zdoła dotrzymać im kroku i nie dotrze do celu na wysokości czterech tysięcy stóp, aby tam wsiąść do kolejki na północ od Witt. Zapowiedziana „przechadzka" okazała się koszmarną wyprawą, gorszą od wszystkich szkolnych wycieczek w Vermont czy New Hampshire. Trasa obfitowała w bardzo strome podejścia, bardzo śliskie zejścia i ponowne gigantyczne wzniesienia na stoku następnej góry, i pełna była wybojów, skał i korzeni. Z trudem nadążał zgrzany, nieszczęsny Hugh za jasnym kokiem Armandy, która zwinnym krokiem szła za Jacquesem. Angielskie bliźnięta stanowiły straż tylną. Być może, gdyby tempo było nieco wolniejsze, Hugh poradziłby sobie z tą nieskomplikowaną wspinaczką, lecz jego bezmyślni i bez serca towarzysze nielitościwie sunęli naprzód, biorąc dosłownie biegiem strome kawałki i ochoczo ślizgając się
po pochyłościach, nad którymi Hugh przystawał, błagalnym gestem rozkładając ręce. Odmówił posłużenia się ofiarowanym sobie kijem, lecz po dwudziestu minutach tortur wybłagał w końcu krótki odpoczynek. Ku jego przerażeniu nie Armanda, lecz Jack i Jake zostali przy nim, gdy usiadł na kamieniu, ciężko dysząc z głową schyloną i kroplą potu na czubku nosa. Bliźnięta stanowili milczącą parę; wymieniali spojrzenia bez słów, stojąc nieco wyżej na ścieżce, podparci pod boki. Wyczuwał przypływ ich sympatii i błagał, żeby szli naprzód, pójdzie zaraz za nimi. Po ich odejściu odczekał chwilę i pokuśtykał w dół, do wsi. W pewnym miejscu pomiędzy dwoma odcinkami lasu znów odpoczął, tym razem na urwistym cyplu, skąd stojąca tam ławka, ślepa, lecz gorliwa, zapewniała wspaniały widok. Gdy siedział paląc, dostrzegł wysoko w górze swoje towarzystwo — niebieskie, szare, różowe, czerwone — machające do niego rękami ze szczytu jakiejś skałki. Pomachał im w odpowiedzi i podjął swój ponury odwrót.
Lecz Hugh Person nie godził się na rezygnację. Wspaniale obuty, uzbrojony w alpejską laskę, żując gumę, towarzyszył im ponownie następnego ranka. Poprosił, aby nie narzucano mu tempa i nigdzie na niego nie czekano, i byłby doszedł do stacji kolejki, gdyby nie zbłądził i nie wylądował w jakichś chaszczach nad potokiem obrośniętym jeżynami. Następna próba w dzień czy dwa później zakończyła się większym powodzeniem. Dotarł prawie do granicy lasu, lecz tam pogoda się zmieniła, otuliła go wilgotna mgła i przez parę godzin drżał samotnie z zimna w cuchnącym szałasie dla owiec, czekając, aż kłębiaste mgły odsłonią słońce.
Innym razem zaoferował się nieść jej nowo zakupione narty — wyglądające jak jakieś dziwaczne zielone gady z metalu i włókna szklanego. Wymyślne wiązania robiły wrażenie blisko skuzynowanych z ortopedycznymi przyrządami, które kalekom pomagają chodzić. Pozwolono
67
mu nieść t® drogocenne narty — z początku zdawały się cudownie iekkie, !ecz po krótkim czasie zaciążyły mu na ramieniu niby wielkie bloki malachitu — idąc w ślad za Armandą zataczał się pod tym ciężarem jak cyrkowy klown na arenie pomagający przy zmianie rekwizytów. Wyrwano mu z rąk ten ciężar, gdy tylko usiadł, żeby odpocząć. W zamian zaproponowano papierową torebkę (cztery małe pomarańcze), lecz odsunął ją nie patrząc.
Nasz Person był uparty i potwornie zakochany. Jakiś element czarów, jak w bajce gotyckiej woda różana, zdawał się przenikać wszystkie jego wysiłki pokonania smoka, broniącego tej panny. Po tygodniu udało mu się i odtąd uchodził już za mniej dokuczliwą figurę.
15
Gdy siedział na nasłonecznionym tarasie „Cafe du Glacier" poniżej schroniska „Drakonita" sącząc rum i, rozweselony działaniem trunku w górskim powietrzu, obserwował z niejakim zadowoleniem trasę zjazdu (jakiż cudowny widok po tych ilościach wody i zmatowiałej trawy!); gdy chłonął wzrokiem szklistość górnych partii, a poniżej krechy od nart układające się w błękitny wzór jodełki na śniegu i różnobarwne figurki rzucone na lśniącą biel jakby przypadkowym dotknięciem pędzla jakiegoś flamandzkiego mistrza, Hugh orzekł w duchu, że oto ma przed sobą projekt prześlicznej okładki dla autobiografii słynnej narciarki (autobiografii kompletnie przerobionej i wzbogaconej przez kilku redaktorów wydawnictwa) Krystynki i inne dziewczynki; maszynopis ten ostatnio przygotował do druku, opatrując znakiem zapytania takie wyrażenia, jak: godilles i wedeln (retorom.?). Zabawnie patrzyło się poprzez trzeci kieli-
68
szek na te namalowane ludziki śmigające w dół, gubiące to nartę, to kijek, albo zwycięsko lawirujące w chmurze srebrzystego pyłu. Hugh Person, przerzucając się na kirsch, zada! sobie pytanie, czy potrafiłby pójść za jej radą („Taki miły, duży, niezdarny Jankes wygląda jak sportsmen, a nie umie jeździć na nartach!") i utożsamić się z tym czy innym typem szusującym w dół na stylowo ugiętych kolanach lub przeciwnie — skazanym na przeciąganie w nieskończoność owej pauzy po upadku, gdy duży i ciężki nowicjusz poddaje się z humorem konieczności narzuconego mu odpoczynku na plecach.
Nigdy nie mógł wypatrzyć oślepionymi, załzawionymi oczami sylwetki Armandy wśród narciarzy. Raz był już pewien, że dostrzegł ją niesioną pędem, w czerwonej wiatrówce, z gołą głową, zwinnie lawirującą tam, tam i teraz tam; wyrzuciło ją w górę na muldzie, teraz szusuje w dół, jest coraz bliżej i bliżej, robi skręt — i nagle zamienia się w jakiegoś obcego typa w goglach.
W końcu nadeszła z drugiej strony tarasu w lśniącym zielonym nylonie, niosąc narty, lecz nadal w swoich ogromnych butach. Dostatecznie dużo czasu spędził studiując stroje narciarskie w szwajcarskich sklepach, by wiedzieć, że buty skórzane zostały zastąpione przez plastykowe, a sznurowadła przez twarde klamry.
— Wyglądasz jak pierwsza dziewczyna na księżycu — powiedział wskazując na jej buty; i gdyby nie obejmowały stóp tak ciasno, to poruszałaby palcami w butach, jak robi kobieta, kiedy jej obuwie staje się tematem pochlebnych uwag (uśmiechnięte palce imitują układ ust).
•— Słuchaj no — powiedziała przyglądając się swoim „Mondstein Sexy" (niewiarygodna nazwa firmowa!) — zostawię tu narty, włożę buty do chodzenia i wrócę z tobą do Witt a cfeux. Jacąues pojechał z parą swoich kochanych przyjaciół, pokłóciłam się z nim. Wszystko skończone, chwała Bogu.
Siedząc naprzeciw niego w niebiańskim wagoniku ko-
lejki przedstawiła oględną wersję tego, co miała mu nieco później opowiedzieć z niesmacznie wyrazistymi szczegółami. Jacąues domagał się jej obecności na ona-nistycznej sesji z bliźniakami Blake w ich schronisku. Raz już namówił Jacka, aby pokazał jej swój organ, lecz tupnęła nogą i zmusiła ich do przyzwoitego zachowania. Tym razem Jacąues postawił jej ultimatum — albo przyłączy się do nich w tych obrzydliwych zabawach, albo on przestanie być jej kochankiem. Owszem, może być ultranowoczesna towarzysko i seksualnie, ale coś takiego było obraźiiwe i wulgarne, i tak stare jak Grecja.
Wagonik sunąłby wiecznie w błękitnej mgiełce, jak przystało w raju, gdyby krzepki pracownik kolejki nie zatrzymał go przed wyruszeniem z powrotem do góry. Wysiedli. Była wiosna w szopie, gdzie maszyneria spełniała swój pokorny i nigdy nie kończący się obowiązek. Armanda, szepnąwszy skromnie: — Przepraszam — zniknęła na chwilę. Na dworze stały krowy wśród mleczów i z radia w przyległym buvette dobiegała muzyka.
Przeniknięty nieśmiałym drżeniem młodej miłości Hugh zastanawiał się, czy może zaryzykować pocałunek, kiedy — najprawdopodobniej — przystaną na chwilę, schodząc w dół krętą ścieżką. Spróbuje, gdy dojdą do rododendronów, gdzie zapewne zatrzymają się, ona, aby zrzucić swoje eskimoskie futerko, on, aby usunąć kamyk z prawego buta. Rododendrony i jałowce ustąpiły miejsca olchom i głos znanej mu rozpaczy zaczął naglić do odłożenia na później i kamyka w bucie, i pocałunku. Weszli do jodłowego iasu, gdy ona zatrzymała się, rozejrzała dokoła i powiedziała (z taką swobodą, jakby proponowała zbieranie grzybów czy malin):
— A teraz będziemy się kochać. Znam tu jedno przyjemne miejsce na mchu zaraz za tymi drzewami, gdzie nikt nam nie przeszkodzi, jeśli zrobisz to szybko.
Skórka pomarańczy znaczka to miejsce. Chciał objąć
Armandę — jego nerwowe usposobienie wymagało wstępnych zabiegów („szybko" to był błąd), iecz wymknęła mu się jakimś rybim skrętem ciała i usiadła na kępie czarnych jagód, żeby zdjąć buty i spodnie. Następnie zraził go widok grubych, prążkowanych, czarnych trykotów, które nosiła pod spodniami narciarskimi. Zgodziła się ściągnąć je tylko na tyle, na ile to było niezbędne. Nie pozwoliła się też całować ani głaskać ud.
Trudno, pech — powiedziała w końcu, lecz gdy
znów wygięła się pod nim usiłując wciągnąć trykoty,
odzyskał znienacka potencję i zrobił to, czego od niego
oczekiwano,
A teraz do domu — oznajmiła zaraz potem swym
zwykłym obojętnym tonem i w milczeniu podjęli szybką
wędrówkę w dół.
Na następnym zakręcie ścieżki pojawił się u ich stóp pierwszy sad w Witt, za nim widać było błysk strumienia, skład drewna, zżęte pola, brunatne chaty.
— Nienawidzę Witt — powiedział Hugh. — Niena
widzę życia. Nienawidzę siebie samego. Nienawidzę tej
wstrętnej starej ławki.
Przystanęła, aby pójść wzrokiem za jego palcem, i wtedy ją objął. Z początku usiłowała wymknąć się jego wargom, lecz upierał się desperacko. Nagie uległa i zdarzył się ten mniejszy z cudów. Dreszcz czułości naruszył jej rysy niby powiew wiatru odbicie w wodzie. Rzęsy jej zwilgotniały, ramiona zadrżały w jego uścisku. Ten moment słodkiego niepokoju nigdy nie miał się powtórzyć — lub raczej nigdy nie odnalazł tej chwili w czasie, by do niej wrócić ■— gdy raz na zawsze zamknął się cykl o własnym naturalnym rytmie; a przecież krótki moment owej wibracji, gdy Armanda rozpłynęła się w słońcu, w drzewach wiśniowych, w przywróconym do łask krajobrazie, nada! ton jego nowej egzystencji, nasycając ją przeświadczeniem, że „wszystko w porządku", nawet
wtedy, gdy bywała w najgorszym humorze, miewała najgłupsze kaprysy, najbezwzględniejsze żądania. Ów pocałunek, a nic z tego, co go poprzedziło, był prawdziwym początkiem ich romansu.
Uwolniła się z jego objęć bez słowa. Długi szereg małych harcerzyków z drużynowym na końcu piął się ku nim stromą ścieżyną. Jeden z chłopców wdrapał się na leżący opodal ogromny głaz i zeskoczył z radosnym piskiem.
Gruss Cott — powiedział nauczycie! chłopców, mi
jając Armandę i Hugha.
Halo! — odpowiedział Hugh.
— Pomyśli, że zwariowałeś — powiedziała ona.
Przez gaj bukowy i przez rzekę dotarli na obrzeża
Witt. Skrót wiodący przez błotniste zbocze pomiędzy na wpół zbudowanymi domkami doprowadził ich do ,,Vil!a Nastia", Anastazja Pietrowna była w kuchni, zajęta układaniem kwiatów w wazonach.
— Chodź tu, mamo — krzyknęła Armanda. — Żen/-
cha priwiela. Przyprowadziłam narzeczonego.
16
Witt posiadało nowy kort tenisowy. Pewnego dnia Armanda wyzwała Hugha na jednego seta.
Od czasów dzieciństwa i nocnych lęków sen stanowił dla naszego Persona nieustający problem. Problem podwójny. Niekiedy całymi godzinami zabiegał o łaskę tego czarnego automatu, powtarzając automatycznie jakiś żywy obraz — to jedno. Po drugie — chodziło o quasi--obłęd, w jaki sen wprawiał go z chwilą, gdy wreszcie nadchodził. Bo czyż można było uwierzyć, żeby przyzwoity człowiek miewał tak nieprzyzwoite i absurdalne koszmary jak te, które przekreślały mu noc i nękały jeszcze
72
w clqgu dnia, Ani opowiadane raz po raz przez przyjaciół złe sny, ani przypadki cytowane we Freudowskich sennikach wraz z zabawnymi wyjaśnieniami nie dały się porównać ze złożoną ohydą jego niemal conocnych doświadczeń,
W młodości usiłował rozwiązać pierwszą część tego probiemu metodą skuteczniejszą od proszków nasennych (bo te, gdy za słabe, zapewniały za mało snu, a gdy za silne, wzmacniały sugestywność monstrualnych wizji). Wynaleziona przez niego metoda polegała na powtarzaniu w myśli z precyzją metronomu kolejnych uderzeń stosowanych w jakiejś sportowej grze na powietrzu. Jedyna, jaką znał w młodości i mógł uprawiać mając lat czterdzieści, to tenis. Grał w tenisa nie tylko dość dobrze, niewymuszonym stylem (przejętym od pewnego kuzyna, świetnego tenisisty, trenera — przed wielu laty — pewnej szkoiy w Nowej Anglii, w której ojciec Hugha by! dyrektorem), lecz wypracował taki rodzaj uderzenia, który i dla Guya, i dla szwagra Guya, jeszcze lepszego tenisisty, był nie do obrony i nie do naśladowania. Zawierał w sobie jakiś element sztuki dla sztuki, ponieważ nie dawał możności odbicia zaskakujących płaskich piłek, wymagał idealnej równowagi ciała (niełatwo o taką w pośpiechu) i — sam w sobie — nigdy nie pomógł mu wygrać meczu.
Wykonywało się to Uderzenie Persona sztywno wyprostowanym ramieniem, nadając piłce jednocześnie pęd i rotację trwającą od momentu uderzenia do końca lotu. Pitkę należało uderzyć (i to była najprzyjemniejsza część zadania) samym szczytem naciągu, stojąc przy tym możliwie daleko od miejsca, gdzie piłka kozłuje, aby uderzyć ją w tckim momencie zawieszenia w powietrzu, żeby szczyt rakiety móg! się do piłki pod właściwym kątem przyłożyć. Wychylając się całym ciałem do przodu, przyjmując, niejako „przyklejając" piłkę do rakiety na ułamek sekundy, należało ją bez najmniejszej próby pod-
73
cięcia odbić i z cafym impetem posłać po linii prostej. Jeżeli piłce nie nadało się dostatecznego pędu, jeżeli uderzono jq środkiem rakiety, wówczas zamieniała się w zwyczajny, nędzny „kalosz", nietrudny oczywiście do odbicia; natomiast gdy uderzenie zostało wykonane bardzo precyzyjnie, to wraz z towarzyszącym mu ostrym odgłosem odbijało się silnym dreszczem w całym ramieniu, zaś ścięta piłka szybując ze świstem po dokładnie obliczonej trajektorii lądowała niezawodnie w najdalszym kącie kortu. Dotknąwszy ziemi przywierała do niej w taki sposób, jak przywierała do strun rakiety w czasie uderzenia. Były to piłki, które nie tracąc nic z nadanej im szybkości ledwie odbijały się od ziemi; Hugh naprawdę wierzył, że po jakimś ogromnym, pełnym wyrzeczeń treningu Uderzenie Persona mogłoby w ogóle nie wybić piłki w powietrze, tylko posłać ją z szybkością błyskawicy po powierzchni kortu. Nikt nie odbije piłki, która nie uniosła się w górę, i na pewno w niedalekiej przyszłości tego rodzaju metody będą zabronione jako chwyt niedozwolony. Lecz nawet niedoskonała wersja tego pomysłu może dostarczyć wynalazcy niebywałej satysfakcji. Re-turn był zawsze strasznie śmiesznie sfuszerowany, ponieważ tak niskich piłek nie można wygarnąć rakietą, cóż dopiero prawidłowo odbić. Guy i ten drugi Guy byli zaskoczeni i zitytowani, ilekroć Hugh zdołał wykonać swoją sztuczkę — co niestety rzadko się zdarzało. Kompensował to sobie wobec zaskoczonych graczy zachowaniem sekretu, gdy chcieli imitować Uderzenie Persona (i osiągali jedynie słabiutkie wirowanie piłki niby dziecinnego bączka); cała sztuka polegała nie na podcięciu, lecz niejoko przytrzymaniu piłki i ważny tu by! nie tylko moment tego przytrzymania piłki na szczycie rakiety, ale także sztywność wyciągniętego ramienia i siła szerokiego zamachu. Hugh przechowywał w pamięci to swoje uderzenie niczym skaib przez całe lata, jeszcze długo potem, kiedy szansa jego stosowania skurczyła się do
74
jednego lub dwóch uderzeń w jakiejś przypadkowe] grze, (Jeśli chodzi o ścisłość, to ostatni raz wykonał je owego dnia w Witt grając z Armandą, która zeszła z kortu nadąsana i najczulszymi słowami nie dała się namówić do powrotu.) Stosowany w tenisie trik służył obecnie jako środek nasenny. W owych przedsennych ćwiczeniach Hugh ogromnie ulepszył swój wynalazek, na przykład skrócił wstępne przygotowania do błyskawicznego serwisu i nauczył się w lusterku stosowania bek-hendu (by nie biegać dokoła piłki jak wariat). Wystarczyło, że znalazł wygodne miejsce dla swego policzka na chłodnej miękkiej poduszce, a w tejże samej chwiii znany silny dreszcz przebiegał przez jego ramię, pod czas gdy on sam bezlitośnie kładł przeciwników, gern po gemie. Nie brakowało przyjemnych dodatków: reporter, któremu się mówiło we śnie, że piłkę należy „odbić mocno, ale zostawić nietkniętą"; albo zdobyty już w stanie błogiego zamroczenia Puchar Davisa po brzegi napełniony makiem.
Dlaczego zrezygnował z tego specyficznego leku na bezsenność, gdy ożeni! się z Armandą? Chyba nie dlatego, że uważała jego wypieszczone uderzenie za obrazę i nudziarstwo? Czy była to nowość wspólnego łóżka i obecność drugiego mózgu, który mrucząc cicho obok niego zakłócał intymność owych usypiających — i upu-piających — przyzwyczajeń? Być może. W każdym razie zrezygnował z podobnych starań, wmówił sobie, że jedna lub dwie zupełnie bezsenne noce na tydzień to norma raczej dla niego nieszkodliwa, a w pozostałe noce zadowalał się przeglądem wydarzeń dnia (automat sam w sobie) — troski i miseres monotonnego życia i tylko raz po raz barwny jak paw moment, który więzienni psychiatrzy nazywają „stosunkiem płciowym".
Więc powiedział, że nie tylko ma trudności z zaśnięciem, lecz na domiar złego odczuwa lęk przed snem?
Tak, lęk przed snem! Jeśli chodzi o natarczywe nawro-
75
ty pewnych koszmarnych tematów, to móg! rywalizować z każdym wariatem. W niektórych wypadkach potrafił ustalić pierwotny szkicowy zarys, po którym — w dość znacznych odstępach — przychodziły różne wersje odmienne w drobniejszych szczegółach, ze zmianami akcji, wprowadzaniem nowych odrażających sytuacji, lecz za każdym razem była to przeróbka tej samej, skądinąd nie istniejącej historii. Posłuchajmy części odrażającej. Otóż szczególnie jeden erotyczny sen powracał z kretyńską natarczywością przez okres kilkunastu lat, przed i po śmierci Armandy. W tym śnie, który psychiatra (niebywały dziwak, syn nieznanego żołnierza i matki Cyganki) odrzucał jako „zbyt czytelny", podawano mu na ogromnym półmisku garnirowanym kwiatami uśpioną piękność z całym zestawem przyrządów na poduszce. Różniły się długością i szerokością, a ich liczba i rodzaj zmieniały się z każdym snem. Były starannie ułożone rzędem: jeden długości jarda z wulkanizowanej gumy z fioletową główką, obok niego krótki, masywny, wypolerowany drążek, potem znów coś cienkiego i podobnego do szpikulca z nadzianymi krążkami surowego mięsa i półprzeźroczystego tłuszczu na przemian i tak dalej — oto wybrane na chybił trafił przykłady. Wybieranie akurat tego czy innego narzędzia nie miało większego sensu — koralowy czy brązowy, czy ta straszna guma ■— skoro każde przy użyciu zmieniało kształt i wielkość i nie dało się dokładnie dopasować do anatomii jego ciała, łamało się w momencie rozgrzania albo pękało na dwoje pomiędzy nogami czy kośćmi owej mniej lub więcej nieokreślonej damy. Tu pragnął zaznaczyć, z całą ostrością i z całą mocą występując przeciw Freudowi, że: owe oniryczne tortury nie miały nic wspólnego ani bezpośrednio, ani w sensie „symbolicznym" z czymkolwiek, czego doświadczył w życiu świadomym. Temat erotyczny był po prostu jednym z wielu tematów, podobnie jak Chłopiec dla przyjemności pozostał po prostu jednym
76
2 nie liczących sią kaprysów w dorobku powainego, ibyt pokaźnego pisarza, którego satyryczny portrst zawiera pewna ostatnio wydana powieść.
W innych nie mniej znaczących nocnych przeżyciach usiłował zatrzymać albo skierować w drugą stronę ziarna czy drobny żwir sypiący się ciurkiem z jakiejś szpary w powłoce przestrzeni, lecz przeszkadzało mu w tym wszystko, co tylko można sobie wyobrazić: a to jakieś pajęcze, łamliwe, włókniste elementy, to znów góry i doły, kruche ruiny, zapadające się kolosy. W końcu walił się na niego stos odpadków i gruzu i t o znaczyło śmierć. Mniej straszne, lecz być może groźniejsze dla umysłu były lawiny koszmarów w pośpiechu przebudzenia, gdy senne obrazy spływały potokami słów do doliny Toss i Thurn, tam gdzie szare, obłe skały noszą nazwę Roches etonees z powodu ich powierzchni przypominającej zagadkowo wyszczerzone zęby pod parą ciemnych „gogli" (ecarqu//Jages). Człowiek śniący to idiota nie całkiem pozbawiony zwierzęcej przebiegłości; groźnie skażony jego umysł sprawia się podobnie jak niezdarny język, gdy usiłuje wymówić poprawnie „nie pieprz Piętrze wieprza pieprzem".
Powiedziano mu, że to wielka szkoda, iż nie udał się natychmiast do swego psychoanalityka, gdy tylko koszmary przybrały na sile. Odparł, że nie miał swego psychoanalityka. Z ogromną cierpliwością doktor wyjaśnił, że zaimek dzierżawczy użyty tu został nie w sensie posiadania, lecz zaufania, jak na przykład w ogłoszeniu „Zwróć się do swego sklepu kolonialnego". Czy Arman-da zasięgała kiedykolwiek porady psychoanalityka? Jeśli pytanie odnosiło się do pani Person, a nie do jakiegoś dziecka czy kota, to odpowiedź brzmiała: nie. Podobno będąc młodą dziewczyną zdradzała zainteresowania neobuddyzmem i różnymi takimi rzeczami; jej nowi amerykańscy przyjaciele nalegali, żeby jednak poddała się tak zwanej psychoanalizie; powiedziała im, że mo-
77
ź© spróbuje, o!@ po ukończeniu swoich studiów orian-taiistycznych.
Pouczono go, że sugestia, by nazywa! jq po imieniu, miała na ceiu jedynie stworzenie niewymuszonej atmosfery. Zawsze tak się robi. Zaledwie wczoraj jeden z więźniów poczuł się zupełnie swobodnie, gdy mu poradzono: „lepiej powiedz wujciowi, co ci się śniło, bo będzie źle". Czy Hugh, a raczej pan Person, odczuwał w swoich snach „destrukcyjne popędy" — tu rzecz wymagała bliższego wyjaśnienia. Być może sam termin nie jest dostatecznie jasny. Rzeźbiarz może sublimować destrukcyjny popęd, atakując nieożywiony przedmiot dłutem i młotkiem. Chirurgia stanowi sama w sobie jeden z najpożyteczniejszych sposobów uwolnienia się od destrukcyjnego popędu: pewien szanowany, jakkolwiek nie zawsze zręczny chirurg wyznał prywatnie, że w czasie operacji z trudem powstrzymuje się od wycięcia wszystkich organów w otwartej jamie brzusznej. W każdym z nas nazbierało się dużo ukrytych napięć z czasów dzieciństwa. Hugh nie powinien się tego wstydzić. Prawdę mówiąc, popęd seksualny powstaje w okresie dojrzewania jako substytut pragnienia mordu, zaspokajanego zazwyczaj we śnie, a bezsenność jest po prostu lękiem przed uświadomieniem sobie w czasie snu własnych podświadomych pragnień mordu i seksu. Mniej więcej osiemdziesiąt procent wszystkich snów dorosłego osobnika płci męskiej to sny seksualne. Proszę zwrócić uwagę na odkrycie Klarysy Dark — przebadała na własną rękę około dwustu zdrowych opryszków, skracając im, oczywiście, wyroki o noce spędzone w dormitorium Instytutu Doświadczalnego. Otóż u stu siedemdziesięciu ośmiu mężczyzn zaobserwowano potężną erekcję w okresie snu zwanym HAREM („hyperakceleracja ruchów em-fatycznych"), który charakteryzował się wizjami powodującymi lubieżne przewracanie oczu — oftalmiczne rolo-
78
wonie, rodzaj wewnętrznego „perskiego oka". Przy okazji, k]edy pan Person zaczął nienawidzić pani Person I Nie ma odpowiedzi. A może nienawiść była od pierwszej chwili częścią jego uczucia dla niej? Nie rna odpowiedzi. Czy kupił jej kiedykolwiek sweter z golfem? Brak odpowiedzi. Czy zirytował się, kiedy powiedziała, że golf ściska jej szyję?
— Zwymiotuję — powiedział Hugh — jeżeli będziecie mnie dalej dręczyć całym tym ohydnym świństwem.
17
Teraz zastanowimy się nad miłością.
Jakież potężne słowa, jaka broń gromadzona jest w górach, we właściwych miejscach, w specjalnych kryjówkach granitowego serca, za osłoną stalowych płyt o barwach imitujących żyłkowaną powierzchnię skał! Lecz gdy pragnął wyrazić swą miłość w krótkich dniach zalotów i małżeństwa, Hugh Person nie wiedział, gdzie szukać słów, które by przekonały Armandę, poruszyły ją, wywołały świetliste łzy w jej twardych, ciemnych oczach! Per contra, gdy powiedział coś przypadkiem, bez myśli o bólu i o poezji, coś banalnego, budził nieoczekiwanie szczęśliwy, histeryczny odruch ze strony tej kobiety o oschłym sercu, w zasadzie głęboko nieszczęśliwej. Świadome wysiłki zawodziły. Jeżeli — co się czasem zdarzało — o najcichszej szarej godzinie bez najmniejszych seksualnych intencji odkładał swoją lekturę, aby wejść do jej pokoju, przyczołgać się na kolanach i łokciach jak ekstatyczny, nie istniejący w opisach i nie na drzewach żyjący leniwiec i wyszczekać swoje uwielbienie, chłodna Armanda mówiła mu, żeby wstał i przestał robić z siebie durnia. Najczulsze wyrażenia, jakie potrafił wymyślić: moja księżniczko, moja ukochana, mój aniele,
79
moje zwtangtko, moja rozkoszna hestyjko -— dsprewo dialy jq wręcz do rozpaczy,
Dlaczego --- pytała — nie mażesz mówić do mnie
jak normalny człowiek, jak dżentelmen mówi do damy,
dlaczego musisz się zgrywać jak błazen, dlaczego nie
możesz być poważny i zwyczajny, żeby można ci wierzyć?
Ależ miłość — mówił — zasługuje na wszystko, tyl
ko nie na to, żeby jej wierzyć, prawdziwe życie jest na
prawdę śmieszne, prawdziwy chłop śmieje się z miłości. —
Próbował całować brzeg jej spódnicy albo gryźć kant jej
spodni, podbicie jej stopy, palec jej rozwścieczonej nogi
i gdy czołgał się mamrocząc niemuzykalnym głosem ckli
we i egzotyczne, rzadkie i pospolite nic i wszystko dla
własnego — w końcu — ucha, zwykłe wyznanie miłości
zamieniało się w wynaturzone ptasie popisy samca, któ
ry nie widzi w pobliżu swojej samiczki: wyciąga długą szy
ję, potem jq zgina, spuszcza dziób, znów podnosi gło
wę. Wszystko to sprawiało, że wstydził się samego sie
bie. Jednakże nie mógł się powstrzymać, ona zaś nie
mogła zrozumieć, bo w takich chwilach nigdy nie znaj
dował właściwego słowa, właściwego wodorostu.
Kochał ją, choć tak zupełnie nie budziła miłości. Ar-manda miała wiele męczących, jakkolwiek niekoniecznie rzadkich cech, z których wszystkie akceptował niby absurdalne hasła w jakiejś chytrej krzyżówce. Mówiła matce prosto w oczy, że jest skatina, „bydlę" — oczywiście, nie zdawała sobie sprawy, że nigdy już matki nie zobaczy, gdy z mężem wyjeżdżała do Nowego Jorku po swoją śmierć. Lubiła wydawać starannie zaplanowane przyjęcia i choćby nie wiadomo jak dawno odbyło się to czy owo wdzięczne zebranie (przed dziesięcioma miesiącami, piętnastoma miesiącami czy nawet jeszcze w domu jej matki w Brukseli lub w Witt przed ich małżeństwem) przebieg każdego z nich i tematy rozmów zakonserwowane były na zawsze w rytmicznie szemrzącym szronie jej schludnego umysłu, W retrospekcji widziała
go
te zebrania jako konstelację gwiazd na falującej zasłonie minionego czasu, a swoich gości jako wynaturzone projekcje własnej osobowości: wrażliwe punkty, które należało odtąd traktować z nostalgicznym szacunkiem. Jeśli Julia czy June wspomniały mimochodem, że nigdy nie spotkały u niej historyka sztuki pana C. (kuzyna zmarłego Charlesa Chamara), podczas gdy zgodnie z tym, co zarejestrowała pamięć Armandy, i Julia, i June były na owym przyjęciu, Armanda potrafiła być bardzo nieprzyjemna; wyniośle i wzgardliwie wypierała się swej pomyłki i kołysząc biodrami jak w tańcu brzucha dodawała: — W takim razie nie możecie również pamiętać tych małych kanapek od Pere Igora (pewien specjalny sklep), a przecież się nimi zajadałyście. — Hugh nigdy nie spotkał tak przykrego usposobienia, tak przygnębiającej amour-propre, natury tak egoistycznej. Julia, która jeździła z nią na nartach i na łyżwach, uważała, że Armanda jest bardzo miła, lecz większość kobiet oceniała ją krytycznie i w telefonicznych pogawędkach przedrzeźniała jej żałosne metody napaści i riposty. Jeśli ktoś powiedział: — Zanim złamałam nogę... — Armanda wtrącała tryumfalnie: — A ja w dzieciństwie złamałam obydwie nogi. — Dla jakichś niezbadanych powodów odzywała się do męża przy ludziach tonem ironicznym i w ogóle nieprzyjemnym.
Miała dziwne kaprysy. W czasie miodowego miesiąca w Stresa, ostatniej nocy (nowojorskie biuro natarczywie domagało się powrotu Hugha), Armanda wyraziła przekonanie, że w hotelach pozbawionych zapasowych wyjść najniebezpieczniejsza jest, statystycznie biorąc, ostatnia noc i że w takiej masywnej staroświeckiej budowli, w jakiej właśnie mieszkali, na pewno bardzo łatwo o pożar. Z jakichś powodów producenci telewizyjni uważają, że nie ma nic bardziej fotogenicznego i powszechnie fascynującego jak porządny pożar. Armanda, która oglądała telewizję włoską, przygnębiona była albo udawała
i — przejrzystość rzeczy
przygnębioną (lubiła pozować na osobę interesującą) z powodu takiej właśnie katastrofy przedstawionej w lokalnym programie — małe płomyki niby chorągiewki w slalomie, nagłe duże płomienie jak demony, woda lejąca się skrzyżowanymi łukami jak w tylu rokokowych fontannach i nieustraszeni mężczyźni w lśniących ceratowych kombinezonach, którzy kierują najróżniejszymi operacjami w ogólnym bałaganie wśród dobrze skomponowanych efektów dymu i zniszczenia. Owej nocy w Stresa Armanda uparła się, żeby zrobili (on w krótkich nocnych spodenkach, ona w swojej Chudo-yudo piżamie) próbę akrobatycznej ucieczki w burzliwym mroku i zeszli po przeładowanej ornamentami ścianie hotelu z czwartego na drugie piętro, a stamtąd na dach galerii, między targane wiatrem wierzchołki drzew. Hugh na próżno się z nią spierał. Dzielna dziewczyna zapewniła, że jako doświadczona alpinistka jest pewna, iż można to zrobić używając jako podparcia dla stóp owych wybrzuszonych ornamentów na ścianie i balkoników z balustradami, gwarantujących zupełnie bezpieczne zejście. Hugh miał oświetlać trasę z góry elektryczną latarką, schodzić tuż za Armandą i w razie potrzeby przytrzymać ją za ręce, by mogła w zwisie, który dodaje ciału długości, wymacać bosą stopą następne oparcie dla nogi.
Silny w ramionach Hugh był jednak wyjątkowo niezdarnym antropoidem. Wprowadził mnóstwo zamieszania do tej eskapady. Utknął na występie ściany tuż pod ich balkonem. Smuga światła niepewnie musnęła fragment fasady, po czym latarka wypadła mu z rąk. Krzyknął w dół nawołując Armandę do powrotu. Na dole otworzyła się nagle jakaś okiennica. Hugh zdołał wdrapać się z powrotem na swój balkon, bez przerwy wołając żonę po imieniu, jakkolwiek był już przekonany, że zginęła. Ale okazało się w końcu, że wylądowała w pokoju na trzecim piętrze, gdzie znalazł ją owiniętą w kołdrę i spokojnie palącą papierosa; leżała na łóżku nieznajomego pa-
82
na, który siedział obok na krześle i czytaf jakiś magazyn.
Jej seksualne dziwactwa przyprawiały go o zakłopotanie i przygnębienie. Godzi' się na nie w czasie podróży. Weszły w zwyczaj, gdy osiadł z trudną małżonką w swym nowojorskim mieszkaniu. Armanda zarządziła regularne uprawianie miłości w porze popołudniowej herbaty w saloniku, jak na wyimaginowanej scenie przy nieprzerwanym akompaniamencie towarzyskiej pogawędki, przy czym oboje wykonawcy mieli być ubrani, on w swoim najlepszym biurowym garniturze i krawacie w kropki, ona w szykownej czarnej sukni pod szyję. Ustępstwem wobec natury było pozwolenie na rozpięcie albo nawet zdjęcie pewnych części bielizny, lecz tylko bardzo, bardzo dyskretnie i bez przerywania eleganckiego ple-ple; niecierpliwość została uznana za nieprzyzwoity ekshibicjonizm, za coś strasznego. Gazeta albo leżący zawsze na stoliczku do kawy album osłaniały te z przygotowań, jakie nieszczęsny Hugh uważał za niezbędne, i biada mu, jeśli później drgnął czy guzdrał się w czasie samego zbliżenia; ściśnięte krocze lub chłodny dotyk jej pończoch gładkich jak zbroja przyprawiały go o zawrót głowy, lecz o wiele gorszy od okropnego ściągania długiej halki był obowiązek gawędzenia o znajomych, o polityce albo znakach zodiaku, albo o służących, gdy równocześnie należało ukradkiem — rzucający się w oczy pośpiech był wykluczony — doprowadzić pikantne zadanie do końca, siedząc w konwulsyjnym skręcie na niewygodnej małej kanapce. Umiarkowana potencja Hugha mogłaby była nie przetrwać podobnych przejść, gdyby Armanda potrafiła ukryć przed nim o wiele skuteczniej, niż myślała, swoje podniecenie zrodzone z kontrastu pomiędzy wyobrażeniem i faktem — kontrast, który mimo wszystko miał pewne pretensje do artystycznego wyrafinowania, jeśli wspomnimy obyczaje niektórych ludów Dalekiego Wschodu, pod wielu innymi względami cał-
33
kłam jeszcze prymitywnych. Lecz główną jego podpora, było nigdy nie zawiedzione oczekiwanie owego wyrazu oszołomienia i ekstazy, który stopniowo ogłupiał rysy jej kochanej twarzy pomimo usilnego podtrzymywania błahej paplaniny, W pewnym sensie wolał scenerię salonu od jeszcze mniej normalnej scenerii w tych rzadkich wypadkach, kiedy pragnęła, aby jq posiadł w łóżku zagrzebaną w pościeli i zajętą plotkowaniem przez telefon z przyjaciółką albo nabieraniem jakiegoś nie znanego mu samca. Zdolność naszego Persona do wybaczania tego wszystkiego, do wynajdywania rozsądnych usprawiedliwień i wyjaśnień i tak dalej budzi naszą sympatię, ale niekiedy prowokuje również, niestety, szczerą wesołość. Na przykład: tłumaczył sobie, że Armanda odmawia rozbierania się, ponieważ wstydzi się swoich małych sterczących piersi i blizny na udzie po jakiejś kraksie narciarskiej. Giupi Person!
Czy była mu wierna przez wszystkie miesiące małżeństwa spędzone w lekkomyślnej, rozwiązłej, wesołej Ameryce? W czasie pierwszej i równocześnie ich ostatniej zimy wyjeżdżała parę razy bez niego na narty do Aval w prowincji Quebec albo do Chute w Kolorado. Gdy zostawał sam, zabraniał sobie rozmyślań o banalnych formach niewierności, jak na przykład o trzymaniu się za ręce z jakimś typem albo pozwoleniu, by pocałował ją na dobranoc. Wyobrażenie takich drobiazgów dręczyło go równie boleśnie jak wizje najbardziej wyuzdanego stosunku. Stalowe drzwi umysłu pozostawały bezpiecznie zamknięte, póki jej nie było, lecz gdy tylko zjawiała się z błyszczącą, opaloną twarzą, z tą swoją schludną sylwetką stewardesy w niebieskiej kurtce z płaskimi guzikami lśniącymi jak złote żetony, otwierało się w nim coś upiornego i z tuzin gibkich sportsmenów zaczynał się kręcić koło Armandy i rozbierać ją spojrzeniami we wszystkich motelach jego wyobraźni, chociaż faktycznie, jak wiemy, doznała przyjemności pełne-
go zbliżenia jedynie z tuzinem doborowych kochanków w czasie trzech wypraw.
Nikt nie potrafił zrozumieć, a najmniej ze wszystkich jej matka, dlaczego Armanda poślubiła raczej przeciętnego Amerykanina na dość skromnej posadzie, lecz tu musimy już skończyć nasze rozważania o miłości.
18
W drugim tygodniu lutego — miesiąc później miała ich rozdzielić śmierć — Personowie polecieli na parę dni do Europy: Armanda, żeby odwiedzić matkę umierającą w szpitalu w Belgii (sumienna córka przybyła za późno), zaś Hugh na polecenie swojej firmy — żeby zobaczyć się z panem R. i innym amerykańskim pisarzem rezydującym również w Szwajcarii.
Padał ulewny deszcz, gdy taksówka przywiozła go pod duży, stary, brzydki dom — wiejską rezydencję pana R. leżącą powyżej Versex. Poszedł ścieżką wysypaną żwirem, stąpając pomiędzy dwoma wezbranymi strumieniami deszczowej wody. Drzwi frontowe były otwarte na oścież; depcząc nogami wycieraczkę został zaskoczony i rozbawiony widokiem Julii Moore w hallu stojącej tyłem do niego przy stoliczku z telefonem. Znów miała swoje śliczne uczesanie pazia jak kiedyś i tę samą pomarańczową bluzkę. Kończył wycierać nogi, gdy odłożyła słuchawkę, i okazało się, że to zupełnie obca dziewczyna.
— Przepraszam, że kazałam por,u czekać *-*- powiedziała wbijając w niego spojrzenie roześmianych oczu. — Zastępuję pana Tamwortha, który jest na wakacjach w Maroku.
Hugh Person wszedł do biblioteki — wygodnie umeblowanego, lecz zdecydowanie staroświeckiego i zupet-
nie niewystarczająco oświetlonego pokoju o ścianach wyłożonych rzędami encyklopedii, słowników, skorowidzów, kompendiów, autorskich egzemplarzy wielokrotnych wydań i przekładów dzieł naszego autora. Usiadł w fotelu klubowym i wyciągnął z teczki spis spraw do przedyskutowania. Dwa zasadnicze pytania dotyczyły następujących kwestii: jak zmienić niektóre zbyt łatwo dające się zidentyfikować postacie w maszynopisie Trala-tycji i ca zrobić z tytułem, który pod względem handlowym był nie do przyjęcia.
Wreszcie wszedł pan R. Nie golił się od trzech albo czterech dni i miał na sobie śmieszny niebieski kombinezon, pozwalający mu nosić przy sobie narzędzia pisarskiej profesji: ołówki, długopisy, trzy pary okularów, fisz-ki, duże spinacze, gumki i sprytnie ukryty sztylet, który po kilku stówach powitania wycelował w Persona.
— Mogę tylko powtórzyć — powiedział opadając na zwolniony przez Hugha fotel i wskazując mu ręką identyczny naprzeciw — co nie jeden raz mówiłem, ale często: można zmienić kota, ale nie moich bohaterów. Co do tytułu, który jest całkowicie godnym szacunku synonimem słowa „metafora", to najdziksze rumaki nie wyrwą go spode mnie. Mój lekarz polecił Tamworthowi zamknąć na klucz moją piwnicę, co on zrobił i schował klucz, a ślusarz nie zdoła dorobić duplikatu przed poniedziałkiem; duma nie pozwala mi, wie pan, kupować tanich win, które mają we wsi, zatem wszystko, czym mogę panu służyć, z góry potrząsa pan głową i bardzo słusznie, synu, to puszka soku z moreli. A teraz niech mi pan pozwoli mówić o nazwiskach i wyzwiskach. Wie pan, że to, co mi pan w liście napisał, to pochlebstwa, które podbiły mi oko. Oskarża się mnie o igraszki z nieletnimi, ale od tego, co robię z moimi pełnoletnimi, wara!
W dalszym ciągu wyjaśnień oświadczył, że jeśli autentyczny artysta, jakiego macie, uważa za właściwe tworzyć
postacie literackie na wzór postaci faktycznie istniejących, to jakiekolwiek poprawki w celu zamaskowania prototypu równają się zniszczeniu żyjących osób; jest z tym wie pan, tak samo, jak wbić szpilkę w laleczkę z gliny, i dziewczyna u siąsiadów pada martwa. Jeśli dzieło jest artystyczne, jeśli zawiera nie tylko wodę, lecz i wino, wtedy w pewnym sensie jest odporne, w innym sensie straszliwie delikatne. Delikatne, bo kiedy lękliwy redaktor zmusi artystę, żeby zmienił „smukły" na „otyły", albo „brunetkę" na „blondynkę", to deformuje zarówno wizerunek, jak i ramę, w której się mieści, i burzy całą kaplicę, i odporne, ponieważ nawet gdy najdrastyczniej zmieni się wizerunek postaci, jej prototyp da się rozpoznać przez zarys luki, jaką pozostawi w materii opowiadania. Zresztą niezależnie od tego wszystkiego, klienci, o których sportretowanie obwinia się autora, to twarde sztuki — nie zdradzą swego istnienia, nie zgłoszą sprzeciwu. A tak naprawdę, to chętnie by się zabawili słuchaniem plotek w literackich salonach, robiąc domyślną minkę, jak mówią Francuzi.
Kwestia tytułu Tralatycje to inna para kaloszy. Czytelnicy nie zdają sobie sprawy, że istnieją dwa typy tytułów. Jeden typ to tytuł znaleziony przez tępego autora albo sprytnego wydawcę, kiedy książka została już napisana. Coś takiego równa się etykietce naklejonej i przybitej pięścią. Większość naszych najgorszych, ale najlepiej idących książek ma tego rodzaju tytuł. Istnieje jednak i drugi rodzaj — tytuł, który przebija przez książkę jak znak wodny, tytuł, który urodził się wraz z książką, tytuł, do którego autor tak się przywiązał w ciągu lat gromadzenia zapisanych stronic, że stał się częścią każdej z nich i wszystkich razem. Nie, pan R. nie może zrezygnować z Tralatycji.
Hugh wziął się na odwagę i zauważył, że język ma tendencje do wymawiania „li" zamiast „ty".
— Język ignorancji — wykrzyknął pan R,
87
Jego śliczna sekretarka weszła drobiąc i oznajmiła, że nie woino mu się denerwować ani męczyć. Wielki człowiek podniósł się z wysiłkiem i, trzęsąc się i szczerząc zęby, wyciągnął dużą owłosioną dłoń.
A więc — rzekł Hugh — powiem na pewno Phi-
lowi, jak bardzo panu zależy na tych dwóch sprawach,
które on poruszył. Do widzenia panu, otrzyma pan za
tydzień próbny egzemplarz obwoluty.
No to do zobaczenia i widzenia się — powiedział
pan R.
19
Jesteśmy z powrotem w Nowym Jorku i jest to ich ostatni wspólny wieczór.
Po podaniu doskonałej kolacji (trochę czegoś pożywnego, być może, lecz niewiele — żadne z nich nie jadało dużo) otyła Paulina, femme de menoge, którą dzieliłt z belgijskim artystą mieszkającym tuż nad nimi, zmyła naczynia i wyszła o zwykłej porze (piętnaście po dziewiątej lub coś koło tego). Ponieważ miała irytującą skłonność do siadania na chwilę przed telewizorem, Armanda zawsze czekała na odejście Pauliny, by jej własnej przyjemności już nikt nie zakłócał. Teraz włączyła telewizor, na moment pozwoliła mu żyć, zmieniła kanał - i parsknąwszy z niesmakiem zabiła obraz (w tych sprawach gusty jej pozbawione były jakiejkolwiek logiki — mogła śledzić jeden czy dwa programy z namiętną regularnością albo przeciwnie, nie dotykać telewizora przez tydzień, jakby dla ukarania tego wspaniałego wynalazku za jakieś jedynie jej znane wykroczenie, i Hugh wolał nie zwracać uwagi na te niedocieczone spory Ar-mandy z aktorami i komentatorami). Otwarła książkę, lecz w tym momencie zadzwoniła żona Phila, żeby za-
88
prosić jq na przedpremierowe przedstawienie jakiegoś lesbijskiego dramatu z iesbijską obsadą, które miało się odbyć nazajutrz. Rozmowa trwała dwadzieścia pięć minut. Armanda mówiła poufnym szeptem, Phyllis gadała tak głośno, że Hugh siedzący przy okrągłym stoie nad korektą całej sterty szpalt mógł słyszeć, gdyby chciał, obydwa nurty owego potoku banałów. Zamiast tego zadowolił się rozmyślaniem nad resume, którym poczęstowała go Armanda po powrocie na szarą pluszową kanapkę przy fałszywym kominku. Jak już nieraz bywało, około godziny dziesiątej usłyszeli nagle nad głowami przerażający hałas, szuranie i zgrzytanie — to ten kretyn na górze przesuwał ciężką bryłę zagadkowej rzeźby (skatalogowanej jako Pauline anide) ze środka swojej pracowni w kąt, gdzie spędzała noc. Armanda w odpowiedzi niezmiennie spoglądała na sufit i mówiła, że gdyby to nie był tak miły i uczynny sąsiad, dawno by się poskarżyła kuzynowi Phila (który zarządzał budynkiem). Gdy znów zapanował spokój, zaczęła rozglądać się za książką, którą trzymała w ręce, zanim zadzwonił telefon. Mąż jej zawsze w takich chwilach odczuwał przypływ szczególnej czułości1 godzącej go z nudą albo brutalną brzydotą, zwaną „życiem" przez ludzi niezbyt szczęśliwych — za każdym razem gdy dostrzegał w schludnej, praktycznej, roztropnej Armandzie piękno i bezradność ludzkiego roztargnienia. Odnalazł przedmiot jej żałosnych poszukiwań (w koszyku na pisma koło telefonu); gdy wręczył jej książkę, pozwolono mu dotknąć pełnymi szacunku wargami jej skroni i pasma jasnych włosów. Potem wrócił do swojej korekty Tralatycji, ona zaś do swej książki — francuskiego przewodnika z bogatym wykazem najlepszych restauracji opatrzonych znakiem widelca i gwiazdką, lecz z niewielką liczbą „przyjemnych, spokojnych, dobrze położonych hoteli" z trzema albo i więcej wieżyczkami i czasem z małym czerwonym ptaszkiem śpiewającym na gałązce.
Zabawny zbieg okoliczności — zauważył Hugh. —
Jedna z jego postaci, w dosyć sprośnym passusfe... przy
okazji: powinno być „Savoie" czy „Savoy"?
Jaki to zbieg okoliczności?
Och. Jedna z jego postaci zagląda do Michelina
i mówi: wiele mil dzieli Condom w Gaskonii od Pussy
w Sabaudii.
Savoy to hotel — odparła Armanda i ziewnęła
dwukrotnie: raz ze ściśniętymi szczękami, potem szeroko
otwierając usta. — Nie wiem, dlaczego jestem taka
zmęczona — dodała — ale wiem, że takie ziewanie
odpędza sen na boczny tor. Chyba wypróbuję dzisiaj
moje nowe proszki.
Spróbuj wyobrażać sobie, że zjeżdżasz na nartach
po bardzo łagodnym zboczu. Kiedy byłem młody, wy
obrażałem sobie, że gram w tenisa, i to mi często po
magało, zwłaszcza gdy grałem zupełnie nowymi, bardzo
białymi piłkami.
Nie ruszała się z miejsca jeszcze przez chwilę, zatopiona w myślach, potem założyła stronicę czerwoną wstążeczką i poszła do kuchni po szklankę.
Hugh lubił czytać korektę dwukrotnie: raz, by wyłapać błędy drukarskie, i raz, by ocenić zalety tekstu. Uważał, że lepiej jest, gdy wzrokowa kontrola poprzedzi rozkosz umysłu i w niej właśnie był pogrążony, gdy nie szukając już błędów, znajdował jeszcze jakiegoś przeoczonego w korekcie byka — jego wina lub drukarza. Pozwalał sobie również z najwyższą nieśmiałością stawiać znak zapytania na marginesie kopii (przeznaczonej dla autora) w wypadkach pewnych dziwactw z zakresu stylu i ortografii, ufając, iż wielki człowiek zrozumie, że kwestionuje się tu nie geniusz, lecz gramatykę.
Po długiej naradzie z Philem postanowiono zaryzykować ewentualny proces o zniesławienie, którego można
90
się spodziewać wskutek szczerości, z jaką R. opisywał swoje skomplikowane życie miłosne. „Zapłacił już raz samotnością i skruchą i gotów był teraz zapłacić brzęczącą monetą każdemu durniowi, który może się poczuć dotknięty tą opowieścią" (skrócona i uproszczona cytata z jego ostatniego listu). W długim rozdziale o charakterze daleko swobodniejszym (mimo wzniosłego słownictwa) od rynsztokowych anegdot modnych pisarzy tak przez niego krytykowanych, R. przedstawia matkę i córkę obdarzających młodego kochanka wyszukanymi pieszczotami na krawędzi skaiy nad efektowną górską przepaścią i w innych mniej niebezpiecznych miejscach. Hugh nie dość blisko znał panią R., by stwierdzić, na ile była podobna do matrony w książce (obwisłe piersi, zwiotczałe uda, niedźwiedzie pomruki w czasie kopulacji itp.); lecz sposób bycia córki, niepohamowane gadulstwo i inne cechy, może nie najlepiej mu znane, ale pasujące do obrazu, świadczyły, że na pewno chodzi o Julię, jakkolwiek autor uczynił z niej blondynkę i mocno stuszował euroazjatycki typ urody. Hugh czytał z zaciekawieniem i w skupieniu, lecz przez przejrzystą płynność materii tekstu nadal dokonywał korekty — jak to niejeden z nas próbuje — w jednym miejscu poprawił nie-dobitą literę, gdzie indziej zaznaczył kursywę; jego oczy i kręgosłup (główny organ prawdziwego czytelnika) zgodnie ze sobą współpracowały. Czasem zastanawiał się, co właściwie sugerowało słowo „rimiform" i jak wygląda „bałańska" śliwka albo czy nie należałoby dać duże ,,B" i wstawić „k" po „ł"? Słownik, którego używa! w domu, zawierał mniej informacji od ogromnego zniszczonego słownika w biurze i teraz czuł się zupełnie bezradny wobec rzeczy tak pięknych jak na przykład „całe złoto drzewa kew" albo „cętkowane nebris". Opatrzył znakiem zapytania środkową część nazwiska epizodycznej postaci „Adam von Librikow", ponieważ ta niemiecka partykuła wydała mu się sprzeczna z
91
brzmieniem całego nazwiska; a może chodzi tu o przemycenie jakiejś perfidnej aluzji? W końcu skreśiił swój znak zapytania, za to w innym akapicie przywrócił „panowanie Cnuta", poprzedni mniej zorientowany od niego korektor uważał, że w słowie „Cnut" należy albo przestawić litery albo poprawić na „Knutć" — osoba była rosyjskiego pochodzenia jak Armanda.
Nasz Person, nasz czytelnik, nie był pewien, czy bez zastrzeżeń aprobował kwiecisty i łajdacki styl R.; chociaż w najlepszym swym wydaniu („szara tęcza mgłą zdławionego księżyca") był diablo nastrojowy. Złapał się również na tym, że na podstawie danych z powieści próbował ustalić, w jakim wieku, w jakich okolicznościach pisarz zaczął deprawować Julię: czy w jej dzieciństwie — łaskocząc ją w kąpieli, całując jej mokre ra-mionka, potem pewnego dnia niosąc ją otuloną w duży ręcznik do swojej jaskini, zgodnie ze smakowitym opisem w powieści? Czy też flirtował z nią, kiedy była na pierwszym roku coi!ege'u, a jemu płacono dwa tysiące dolarów za odczytanie dla ogromnej widowni — całe miasto i uczelnia — jednego ze swoich krótkich opowiadań, wydanych i wielokrotnie wznawianych, lecz naprawdę świetna rzecz? Jak dobrze mieć tego rodzaju talent!
20
Było już po jedenastej. Zgasił światło w saloniku i otworzył okno. Wietrzna noc marcowa zakradła się po coś do pokoju. Neonowy napis DOPPLER przebijał fioletowym odcieniem przez na wpół zaciągnięte story i okrasił trupiobiałe kartki papieru pozostawione na stoie.
Pozwolił oczom oswoić się z ciemnością panującą w sąsiednim pokoju, po czym wślizgnął się do sypialni,
92
Pierwszy sen Armctndy charakteryzowało zwykle gromkie chrapanie. Aż trudno było skojarzyć tę smukłą i delikatną dziewczynę z tak potężną wibracją. Byt tym zmartwiony we wczesnym stadium ich małżeństwa — podobne chrapanie kryio w sobie groźbę, że potrwa całą noc. Lecz wystarczyło cokolwiek, jakiś dźwięk z zewnątrz, jakiś wstrząs doznany we śnie !ub dyskretne chrząknięcie uległego małżonka, aby Armanda drgnęła, westchnęła, może nawet oblizała wargi czy odwróciła się na bok, po czym spała cicho. Najwidoczniej podobna zmiana rytmu musiała nastąpić, jeszcze gdy pracował w salonie, więc teraz starał się rozebrać jak najciszej w obawie, by cały cykl nie powtórzy! się od początku. Przypominał sobie później, że bardzo ostrożnie wysunął wyjątkowo skrzypiącą szufladę (że też jej głosu nigdy przy innych okazjach nie zauważył!), aby wyjąć parę świeżych krótkich spodenek, w których sypiał zamiast piżamy. Zaklął pod nosem w odpowiedzi na głupią skargę starego drewna i powstrzymał się od zamknięcia szuflady; deski podłogi przejęły jej dźwięk, gdy tylko zaczął na palcach zmierzać ku swojej stronie podwójnego małżeńskiego łoża. Czy to ją obudziło? Tak, obudziło, może niezupełnie, w każdym razie wyszeptała coś o świetle. Zasadniczo ciemność naruszał jedynie ukośny promień padający przez drzwi saloniku, które zostawił otwarte na oścież. Zamknął je teraz ostrożnie i po omacku wrócił do łóżka.
Leżał przez chwilę z otwartymi oczami nasłuchując innego uporczywego dźwięku — kapania kropli wody na linoleum pod zepsutym kaloryferem. Mówił pan, że był przygotowany na bezsenną noc? Niezupełnie. W gruncie rzeczy chciało mu się spać i wcale nie potrzebował niepokojąco skutecznej pigułki nasennej Mur-phy'ego, do której się nieraz uciekał, lecz mimo senności zdawał sobie sprawę, że czyha na niego wiele kłopotów gotowych do skoku. Jakich kłopotów? Zwyczajnych, nic specjalnego ani poważnego. Leżał na wznak
czekając, aż się wszystkie zbiorą, co zrobiły unisono z bladymi plamami, które wypełzły z kąta, żeby zająć swoje zwykłe miejsce na suficie, gdy tylko jego oczy przywykną do ciemności. Myślał o tym, że żona znów symulowała kobiecą słabość, by utrzymać go z dala od siebie, że prawdopodobnie oszukiwała go w wielu innych sprawach, że on również w pewnym sensie zdradzał ją przez zatajenie faktu, że spędził jedną noc z inną dziewczyną, przed ich małżeństwem, jeśli chodzi o czas, lecz w tym właśnie pokoju, jeśli chodzi o miejsce, że przygotowywanie do druku cudzych książek to zajęcie upokarzające, że ani wieczna pańszczyzna, ani chwilowe niezadowolenie nic nie znaczyły wobec wciąż rosnącej, coraz czulszej jego miłości do żony, że któregoś dnia w przyszłym miesiącu będzie musiał wybrać się do okulisty. Poprawił w tym słowie błąd literowy („i" na miejscu „o") i dalej przeglądał upstrzone szpalty, które tonęły już w czerni po wyłączeniu wzroku. Podwójny skurcz serca jak katapulta wrzucił go z powrotem w stan pełnej świadomości i Hugh przysiągł sobie — niepoprawny! — że ograniczy dzienną dawkę papierosów.
I potem pan zasnął?
Tak. Być może próbowałem jeszcze odczytać jeden
zamazany wiersz, ale... tak, zasnąłem.
—■ Niespokojnym snem, sądzę?
— Nie, wprost przeciwnie, snem twardym jak nigdy.
Widzi pan, poprzedniej nocy spałem zaledwie parę mi
nut.
■— Okej. A teraz ciekaw jestem, czy zdaje pan sobie sprawę, że pracujący w dużych więzieniach psychologowie muszą zajmować się między innymi tym działem tanatologii, który dotyczy środków i sposobów zadawania gwałtownej śmierci?
Person ze znużeniem zaprzeczył.
— Spróbuję to panu wyjaśnić: policja lubi wiedzieć,
jakiego narzędzia użył przestępca, tanatolog pragnie
94
wiedzieć, dlaczego i w jaki sposób go użył, Jasne, Jak dotąd?
Znużone potwierdzenie.
— Narzędzia to... no cóż, to są narzędzia. Mogą być integralną częścią robotnika, jak, powiedzmy, kątownica to istotnie część stolarza. Narzędzie może też być z ciała i kości, jak na przykład to (biorąc ręce Hugha, poklepując jedną, potem drugą, kładąc je na swoich jakby dla udowodnienia wygłoszonej tezy albo żeby zagrać w „ko-ci-łapci").
Zwrócono Hughowi jego ogromne ręce jak dwa puste talerze. Następnie wyjaśniono, że przy duszeniu osobnika w młodym wieku stosuje się zazwyczaj jedną z dwóch metod: amatorską, niezbyt skuteczną metodę ataku frontalnego i bardziej zawodowe podejście od tyłu. Metoda pierwsza polega na chwyceniu szyi ofiary ośmioma palcami, podczas gdy dwa kciuki naciskają nq jego albo jej krtań; jednakże ryzykuje się wtedy, że jego albo jej ręce chwycą za ręce napastnika lub w inny sposób odeprą napaść. Druga metoda, o wiele bezpieczniejsza, od tyłu, polega na mocnym uciśnięciu obydwoma kciukami karku chłopca albo, jeśli kto woli, karku dziewczyny i ściskaniu gardła palcami. Ten pierwszy sposób nazywa się u nas „Tomcio Paluszek", drugi „Palcówka". Wierny, że pan zaatakował od tyłu, lecz powstaje następujące pytanie: kiedy postanowił pan udusić swoją żonę, dlaczego zastosował pan „Palcówkę"? Czy instynktownie czuł pan, że taki nagły i mocny chwyt stwarzał największą szansę powodzenia? Czy też były inne, subiektywne względy, na przykład myśl, że obserwowanie zmian na jej twarzy w czasie tego procesu sprawiłoby panu prawdziwą przykrość.
Niczego nie planował. Spał w czasie tego strasznego wydarzenia, działał odruchowo i obudził się dopiero, kiedy oboje wylądowali na podłodze koło łóżka.
Czy wspomniał, że śnił mu się pożar domu?
95
ia. Płomienie buchały zawsząd i widział wszystko jak przez jakieś szkliste pasma plastiku. Przypadkowa towarzyszka, z którą znalazł się w łóżku, o-twarła szeroko okno. Kto to był? Och, postać z przeszłości, prostytutka wzięta z ulicy w czasie jego pierwszej wyprawy za granicę, jakieś dwadzieścia lat temu, biedna dziewczyna, dziecko rodziców różnej narodowości, chociaż faktycznie Amerykanka i naprawdę słodka dziewczyna, nazywa się Giulia Romeo, nazwisko znaczy w archaicznym włoskim języku „pielgrzym", ale ostatecznie wszyscy jesteśmy pielgrzymami i wszystkie sny to anagramy dziennej rzeczywistości. Rzucił się, żeby udaremnić jej skok z okna. Okno było duże, niskie; parapet szeroki i wyściełany zgodnie ze zwyczajem owego kraju lodu i ognia. Jakie lodowce, jakie jutrzenki! Giulia albo Julia miała koszulę od Dopplera na swoim lśniącym ciele i położyła się na parapecie, dotykając rozkrzyżowa-nymi ramionami obydwu skrzydeł okna. Spojrzał ponad nią w dół, a tam daleko, w przepaści podwórza czy ogrodu, unosiły się też same płomienie jak owe języki z czerwonego papieru nad wentylatorem ukrytym wśród imitacji drewnianych polan na wystawach sklepowych w Boże Narodzenie jego śnieżnych lat dziecinnych. Skok czy próba spuszczenia się na sznurze zrobionym z prześcieradła (wiązanie węzłów demonstrowała jakaś średniowieczna, jakby flamandzka długoszyja sprzedawczyni majacząca gdzieś z tyłu w lustrze jego snu) ■—■ jedno i drugie uważał za szaleństwo — i biedny Hugh zrobił wszystko co mógł, żeby powstrzymać Julię. Próbując najlepszego chwytu ścisnął ją za szyję od tyłu, jego kciuki o kwadratowych paznokciach wpiły się w jej kark oblany liliowym światłem, osiem palców ścisnęło gardło. Wijącą się z bólu tchawicę pokazywano na ekranie kina naukowego po drugiej stronie podwórza czy ulicy, lecz jeśli chodzi o resztę, to wszystko odbyło się całkiem bezpiecznie i gładko: chwycił Juiię zręcznie i byłby jq
uratował od pewnej śmierci, gdyby w samobójczej ucieczce przed ogniem nie ześlizgnęła się z parapetu, pociągając go za sobą w przepaść. Cóż za upadek! Głupia Julia! Jakie to szczęście, że pan Romeo wciąż ściska}, gniótł, wykręcał tę pokręconą chrząstkę pierście-niowatą demonstrowaną w Rentgenie przez strażaków i przewodników górskich na ulicy. Jak oni uciekali! Su-perman unosił w ramionach jakieś młode stworzenie!
Uderzenie o ziemię byfo mniej brutalne, niż się spodziewał. Aież to jest jakiś popisowy numer, Person, a nie sen pacjenta. Będę musiał złożyć meldunek w pana sprawie. Pokaleczył sobie łokieć, a jej nocny stoliczek przewrócił się razem z lampą, kubeczkiem, książką, lecz chwała niech będzie Sztuce — była z nim, uratowana, leżała zupełnie cicho. Po omacku odnalazł przewróconą lampę i nie zmieniając jej niezwykłej pozycji zapalił światło. Przez chwilę zastanawiał się, co robi jego żona rozciągnięta nieruchomo na podłodze, z jasnymi włosami rozwianymi, jakby leciała w powietrzu. Potem spojrzał ze zdumieniem na swoje wstydliwe szpony.
21
Drogi Philu, jest to bez wątpienia mój ostatni list do ciebie. Opuszczam cię. Opuszczam cię dla innego, jeszcze większego Wydawcy. W owym Wydawnictwie dzieła moje będą poprawiać cherubiny — albo psuć diabły, zależnie od departamentu, do którego należy moja dusza. A zatem adieu, drogi przyjacielu, i oby twój spadkobierca sprzedał ten list na aukcji z jak największym zyskiem.
Fakt, że piszę ręcznie, tym niech się tłumaczy, iż wolę nie być czytany przez Toma Tama czy któregoś z jego męskich maszynistek. Leżę śmiertelnie chory w jedynej
M 7 — Przejrzystość rzeczy
separatce boiońskiego szpitala po sfuszerowanej operacji. Mila młoda pielęgniarka, która wyśle ten list, powiedziała mi, imitując straszne gesty cięcia nożem, coś, za co zapłaciłem jej tak sowicie, jak byłbym opłacił jej względy, gdybym wciąż jeszcze był mężczyzną. Zaiste wiedzieć o swojej śmierci to łaska nieskończenie cenniejsza niż łaska miłości. Według mego małego szpiega o migdałowych oczach wielki chirurg, niech w nim wątroba gnije, okłamał mnie wczoraj, kiedy szczerząc do mnie zęby jak trupia czaszka oświadczył, że operazione była perfetta. Owszem, doskonała w tym samym sensie, w jakim Euler nazywa zero liczbą doskonałą. Zaiste, rozpłatali mnie, rzucili okiem — przerażonym — na moją zgniłą fegato i nie tykając jej zaszyli mnie z powrotem.
Nie będę cię nudził sprawą Tamwortha. Trzeba było ci widzieć wyraz satysfakcji, jaki gościł na zarośniętych wargach tego draba, kiedy odwiedził mnie dziś rano. Jak wiesz, jak wiedzą wszyscy, nawet Marion, wpił się jak pijawka we wszystkie moje sprawy, wcisnął się na siłę w każdą szczelinę, zebrał co do jednego wszystkie moje, z niemieckim akcentem wymawiane sfowa i teraz może się natrząsać z nieboszczyka z równym powodzeniem, jak to robił w żywe oczy."Piszę równocześnie do mego i twojego radcy prawnego o środkach, które chciałbym, żeby zastosowano po moim odejściu w celu pokrzyżowania na każdym zakręcie zawiłych jak labirynt planów Tamwortha.
Jedyne dziecko, jakie kochałem, to ta porywająca, głupia, podstępna Julia Moore. Wszystko, co posiadam, do ostatniego centa i centima, jak również cała moja spuścizna literacka, którą zdołacie wydrzeć z pazurów Tamwortha, ma przejść na nią, niezależnie od jakichkolwiek zagadkowych dwuznaczności mojego testamentu: Sam wie, co mam na myśli, i będzie działał odpowiednio.
98
~
Ostatnie dwie części mego Opusu znajdują się w twoich rękach. Ogromnie mi przykro, że nie ma Hugh Persona, który przypilnowałby wydania tego drukiem. Kiedy ten list dotrze do twoich rąk, nie zdradź ani słowem, żeś go otrzymał; tyiko w jakiś zakamuflowany sposób daj znać, że pamiętasz o tym liście, przekaż mi jako stary poczciwy plotkarz trochę informacji o Hugh — dlaczego na przykład zamknęli go na rok, a może więcej? czy stwierdzono, że działał w stanie epileptycznego transu? dlaczego przeniesiono go do szpitala dla umysłowo chorych przestępców, jeżeii po ponownym rozpatrzeniu sprawy nie udowodniono mu żadnego przestępstwa? I dlaczego przerzucano go z więzienia do domu wariatów i z powrotem przez tych następnych pięć czy sześć lat, zanim skończyło się na prywatnym leczeniu? Czy można leczyć sny? Chyba tylko gdy się jest szarlatanem! Opowiedz mi, proszę cię, o wszystkim, ponieważ Person należał do najmilszych ludzi, jakich znałem, a takie ponieważ potrafisz — pisząc o nim — przemycić dla tego tutaj biedaka wszelkiego rodzaju poufne informacje.
Biedak — to trafne określenie, wiesz. Moja nieszczęsna wątroba ciąży mi jak odrzucony rękopis, udaje im się za pomocą częstych zastrzyków trzymać na dystans tę potworną hienę — bó!, lecz mimo to wciąż jest obecny gdzieś za ścianą mego ciała jak stłumiony grzmot wiecznie toczącej się lawiny, która niszczy gdzieś tam, poza mną, wszystkie konstrukcje mojej wyobraźni, wszystkie drogowskazy mego świadomego ja. To śmieszne, lecz przywykłem wierzyć, że ludzie umierający widzą marność rzeczy, znikomość sławy, namiętności, sztuki i tak daiej. Wierzyłem, że w umyśle człowieka umierającego wszystkie cenne wspomnienia zanikają niby pasmo tęczy, lecz teraz czuję akurat coś odwrotnego, moje najpospolitsze uczucia i uczucia wszystkich ludzi zyskały wymiar olbrzymi. Cały układ słoneczny stał się jedynie
99
odbiciem światła w kryształowym szkiełku mojego (czy twojego) zegarka, który nosimy na ręce. im bardziej się kurczę, tym większy rosnę. Przypuszczam, że jest to zjawisko niezwykłe. Totalne odrzucenie wszelkich religii kiedykolwiek wymarzonych przez człowieka i totalne opanowanie w obliczu totalnej śmierci! Gdybym potrafił wyjaśnić tę potrójną totalność w jednym dużym dziele, stałoby się ono bez żadnej wątpliwości nową Biblią, a jego autor twórcą nowej wiary. Na szczęście dla mego poczucia własnej godności książka ta nie została napisana — i to nie dlatego, że umierający człowiek nie może pisać książek, !ecz ponieważ właśnie ta jedna nigdy nie wyraziłaby w największym skrócie tego, co da się pojąć tylko wszystko naraz.
Odbiorca listu dopisał na dole:
„Otrzymane w dniu śmierci autora. Dać do działu «Zmarli» pod R."
22
Person nienawidził swoich stóp za to, jak wyglądają, jak dokuczają. Były bardzo brzydkie i wrażliwe. Nawet jako dorosły już człowiek starał się nie patrzeć na nie, gdy się rozbierał. W ten sposób uniknął amerykańskiej manii chodzenia boso po domu — tego cofnięcia się poprzez dzieciństwo do czasów większej prostoty i o-szczędności. Przejmujący dreszcz przebiegał jego ciało na samą myśl o zahaczeniu paznokciem o jedwab skarpetki (jedwabne skarpetki też się skończyły!). W taki sposób kobiety wzdrygają się na dźwięk pocieranej szyby. Jego stopy były zdeformowane, słabe, wiecznie obolałe. Kupowanie obuwia równało się wizycie u dentysty. Objął teraz długim, niechętnym spojrzeniem to, co kupił u Briga po drodze do Witt. Niczego nie pakuje się
z tak diabe!skq starannością jak pudełka z butami. Zdzieranie papieru dało mu chwilę nerwowego odprężenia, Tę parę oburzająco ciężkich brązowych alpejskich butów raz już mierzył w skiepie. Z całą pewnością to jego numer i z całą pewnością wcale nie okażą się tak wygodne, jak zapewniał go sprzedawca. Dobrze dopasowane, owszem, ale aż do przesady. Włożył je stękając i zasznurował głośno złorzecząc. Trudno, trzeba to wytrzymać. Nie ma mowy o wspinaczce, na którą się wybierał, w miejskim obuwiu; gdy pierwszy i jedyny raz czegoś takiego spróbował, bezustannie tracił równowagę na śliskich skalnych płytach. Takie buty będą przynajmniej mocno przywierać do zdradliwych powierzchni. Pamiętał również bąble natarte przez podobne obuwie, tyle że z zamszu, nabyte przed ośmiu laty i wyrzucone przed wyjazdem z Witt. No cóż, lewy uwierał trochę mniej od prawego — kulawa pociecha.
Odłożył swoją ciemną, ciężką kurtkę i włożył starą wiatrówkę. Zanim doszedł do windy w korytarzu, potknął się o trzy stopnie. Były tu chyba tylko w tym celu, by ostrzec o czekającym go cierpieniu. Lecz zlekceważy} tę szorstką krawędź niewielkiego bólu i zapalił papierosa.
Góry najlepiej widać było — typowe dla drugorzędnych hoteli — z okien korytarza od strony północnej. Ciemny, niemal czarny skalny masyw upstrzony bielą, niektóre granie stapiały się z posępnym, chmurnym niebem, poniżej ruń iglastych lasów, jeszcze niżej jaśniejsza zieleń pól. Melancholijne góry! Opiewany kształt dostojnej powagi.
Dno doliny z miasteczkiem Witt i różnymi przysiółkami nad wąską rzeczułką pokrywały przygnębiające małe łąki, ogrodzone płotami z kolczastego drutu i tu i ówdzie rzędem kwitnącej, smukłej czarnuszki jako jedyną ozdobą. Rzeka była prosta jak kanał i cała zarośnięta olszyną. Oko wędrowało bez przeszkód, lecz nie znajdowało
101
pociechy ni w bliższym, ni w dalszym widoku błotnistego traktu dla krów przecinającego na ukos skoszone zbocze albo w owe] plantacji posadzonych żołnierskim szeregiem modrzewi na przeciwległym stoku.
Pierwszy etap jego ponownych odwiedzin (Person miał skłonność do pielgrzymek jak jego francuski przodek, katolicki poeta i nieledwie święty) wypełniła przechadzka przez Witt do zabudowań na zboczu górującym nad miasteczkiem. Samo miasteczko wydało mu się jeszcze brzydsze i jakieś rozlazłe. Poznał fontannę i bank, i kościół, i duży kasztan, i kawiarnię. A oto urząd pocztowy z ławką blisko drzwi czekającą na listy, które nigdy nie nadeszły.
Przeszedł przez most i nie zatrzymał się, żeby posłuchać banalnego szumu strumienia, który nie mógł mu niczego powiedzieć. Zbocze miało na szczycie falbankę z jodeł, za nimi stały dodatkowe jodły ■— mgliste zjawy drzew czy makiety tkwiące szarym szeregiem pod deszczowymi chmurami. Zbudowano nową drogę i wyrosły nowe domy wypierając mizerne zabytki — pamiętał je albo wydało mu się, że pamięta.
Teraz miał odnaleźć willę „Nastia", która nada! zachowała śmieszne zdrobnienie rosyjskiego imienia starej nieżyjącej kobiety. Sprzedała tę willę tuż przed swoją ostatnią chorobą bezdzietnej parze Anglików. Rzuci na ganek spojrzenie — zamknie w nim jak w welinowej kopercie jakiś obraz przeszłości.
Hugh zawahał się na rogu ulicy opodal straganu z jarzynami. Esf-ce que vous savez, Madame... — zapytał właścicielkę. Tak, wiedziała, trzeba iść tą uliczką. Gdy to mówiła, duży biały pies trzęsąc się wylazł spoza jakiejś skrzynki — zupełnie zbędne spotkanie. Hugh przypomniał sobie, że przed ośmiu laty przystanął w tym samym miejscu i zauważył tego psa, który już wówczas był dość stary i dzielnie dożył bajecznego wieku tylko po to; by przysłużyć się jego ślepej pamięci.
102
Otoczenie zmieniło się nie do poznania — z wyjątkiem białego muru. Serce biło mu jak po ostrej wspinaczce. Jasnowłosa dziewczynka z rakietą od badmintona schyliła się i podniosła z chodnika lotkę. Nieco dalej dostrzegł willę „Nastia" pomalowaną teraz na kolor błękitu nieba. Okiennice we wszystkich oknach były zamknięte.
23
Wybierając jedną z oznakowanych ścieżek wiodących w góry Hugh rozpozna! inny szczegół przeszłości, mianowicie szanownego inspektora ławek tak starych jak on sam, skalanych przez ptaki, gnijących tu i ówdzie w cienistych zakątkach — pod nimi brązowe liście, nad nimi zielone liście — ustawionych przy umiarkowanie idyiiicznej dróżce wznoszącej się w stronę wodospadu. Pamiętał fajkę inspektora wysadzaną czeskimi granatami (w harmonii z krostowatym nosem jej właściciela), a także zwyczaj Armandy wymieniania w szwajcarskie! niemczyżnie rubasznych komentarzy z tym staruszkiem, kiedy badał śmiecie pod popękanym siedzeniem ławki.
Region oferował teraz turystom zarówno dodatkowe trasy wycieczkowe i kolejki linowe, jak i nową drogę dla samochodów z Witt do stacji kolejki, do której Arman-da i jej przyjaciele chodzili na piechotę. W swoim czasie Hugh starannie studiował publiczną mapę, wielką Carfe du Tendre, czyli Mapę Tortur, wiszącą na tablicy w pobliżu poczty. Gdyby teraz zapragnął dojechać wygodnie na stoki lodowca, mógł wsiąść do nowego autobusu, który łączył Wifct ze stacją kolejki iinowej. Jednakże pragnął zrobić to po staremu nie szczędząc trudu i w drodze na górę przejść przez pamiętny las. Miał nadzieję, że wagonik kolejki będzie taki, jak pamiętał —
103
mała kabina z dwiema ławkami naprzeciw siebie. Sunął w powietrzu na wysokości około dwudziestu jardów ponad trawiastym stokiem przecinką wśród jodeł i krzewów olszyny. Mniej więcej co trzydzieści sekund wagonik ze stukiem i podskokiem mijał podporę, lecz ogólnie biorąc posuwał się naprzód z godnością.
Pamięć jego scaliła w jedną ścieżkę tych kilkanaście leśnych szlaków i dróg wiodących do pierwszego trudnego odcinka wspinaczki — mianowicie do usypiska wielkich głazów i dżungli rododendronów, przez którą trzeba było się przebić, żeby dotrzeć do koiejki. Nic dziwnego, że wkrótce zabłądził.
Tymczasem jego pamięć podążała własnym szlakiem. Znów był zdyszany spiesząc za bezlitosną Armandą. Znów przekomarzała się z Jacąuesem, przystojnym młodym Szwajcarem o lisio rudym zaroście na piersi i o sennych oczach. Znów flirtowała z parą eklektycznych angielskich bliźniaków, którzy na żleby mówili: żłoby, a na granie — dranie. Hugh pomimo całej swojej krzepy miał za słabe nogi i płuca, żeby dotrzymać im kroku nawet we wspomnieniu. A kiedy ta czwórka przyspieszyła kroku i zniknęła wraz ze swymi okrutnymi czekanami i zwojami lin, i innymi narzędziami tortur (przesadna ich liczba wynikała z ignorancji), odpoczął na skale i spogląda! w dół, jakby miał wrażenie, że poprzez ruchome mgły dostrzega strukturę owych gór, po których kroczyli jego prześladowcy, skorupę wynurzającą się wraz z je-. go sercem z dna jakiegoś odwiecznego mor/a (morza). Ogólnie biorąc, coś go jednak powstrzymywało od wleczenia się za nimi, nawet gdy jeszcze nie wyszli z lasu — posępnej grupy starych jodeł ze stromymi, błotnistymi ścieżkami i gąszczem wilgotnej wierzbówki.
Wspinał się teraz przez ten las t trudem łapiąc powietrze, boleśnie zadyszany jak kiedyś, gdy szedł w ślad za złocistym kokiem Armandy czy ogromnym plecakiem na nagich męskich barkach. I podobnie jak wtedy na
104
prawej nodze ciasny nosek buta w krótkim czasie zdarł mu skórę na zgięciu trzeciego palca, tworząc tam czerwone, płomienne oko przepalające każdą jego najbanalniejszą myśl. Wreszcie wyzwolił się z lasu i wyszedł na pole usiane odłamkami skał ze stodołą jakby znajomą, chociaż nigdzie nie widać było strumienia, w którym niegdyś umył nogi, ani połamanego mostku, który nagle wypełnił lukę czasu w jego pamięci. Poszedł dalej. Trochę się wypogodziło, lecz jakaś chmura znowu przysłoniła słońce jak dłonią. Ścieżka dotarła do pastwiska. Spostrzegł dużego białego motyla, który szeroko rozpostarty opadł na kamień. Jego bibułkowate skrzydła u-pstrzone czernią i nakrapiane wyblakłym szkarłatem miały brzegi przezroczyste o nieprzyjemnie pomarszczonej fakturze i lekko drżały na smętnym wietrze. Hugh nie znosił owadów, ten zaś wyglądał wyjątkowo obrzydliwie. Niemniej nastrój niezwykłej łaskawości kazał mu pokonać chęć zgniecenia motyla butem. Wyobraził sobie, że to stworzenie musi być zmęczone i głodne, i byłoby wdzięczne za przeniesienie na pobliską poduszeczkę z małych różowych kwiatków. Pochylił się nad motylem, lecz motyl z głośnym szelestem umknął przed jego chustką, niezdarnie zamacha! skrzydłami, by pokonać siłę przyciągania, i dzielnie pożeglował w dal.
Hugh podszedł do drogowskazu. Czterdzieści pięć minut do Lammerspitz, dwie i pół godziny do Rimperstein. To nie droga do kolejki na lodowiec. Wskazane odległości wydały mu się deiirycznie nierealne.
Od drogowskazu ścieżka biegła wśród szarych skał o wypukłych nawisach z plamami czarnego mchu i bladozielonych porostów. Spojrzał na chmury, które przesłaniały odległe szczyty albo zwisały pomiędzy nimi jak zwały wielorybiego tłuszczu. Nie warto było kontynuować tej samotnej wędrówki. Czy chodziła tędy, czy podeszwy jej butów odcisnęły swój zawiły deseń w tej glinie? Zadumał się nad resztkami czyjegoś pikniku — skorupki
jajka, które rozbili i obrał jakiś inny samotny wędrowiec siedzący tu przed kilku minutami, zgnieciona plastykowa torebka, do której wcześniej szybkie kobiece ręce włożyły małymi szczypczykami białe cząstki obranego jabłka, czarne śiiwki, orzechy, rodzynki, lepką miazgę banana — do tego czasu już strawione. Szarość deszczu niebawem wszystko pochłonie. Poczuł pierwszy pocałunek na wyłysiałym ciemieniu i zawrócił w stronę lasu i wdowieństwa.
Dnie takie jak ten dają wytchnienie oczom i pozwalają innym zmysłom funkcjonować z większą swobodą. Z ziemi i nieba uciekły wszystkie barwy. Padało albo zbierało się na deszcz, albo wcale nie padało, tylko zdawało się, że pada w sensie, który tylko pewne stare północne dialekty potrafią wyrazić iub nie wyrażając słowami jedynie transponować ów cień dźwięku, jaki słychać w gąszczu spragnionych krzewów róż, kiedy mży. „Pada w Wittenberdze, ale nie w Wittgensteinie." Niezrozumiały dowcip w Tralatycjach.
24
Zakres naszego działania nie obejmuje bezpośredniej interwencji w cudze życie, z drugiej strony — mówiąc językiem Tralatycji — los indywidualny nie jest przecież łańcuchem z góry zdeterminowanych ogniw, niektóre „przyszłe" wydarzenia mogą być bardziej prawdopodobne od innych, okej, lecz wszystkie sq chimeryczne i każdy związek przyczyna-skutek zawsze jest sprawą chybił-tra-fIł, nawet jeśli faktycznie masz już stryczek na szyi i tłum kretynów wstrzymuje oddech.
Powstałby jedynie chaos, gdyby ktoś z nas wziął stronę pana X, a inna grupa popierałaby pannę Julię Moo-re, której interesy na podobieństwo odległych dyktatur
106
okazałyby sią sprzeczne z interesami Jej niedomagającego starego wielbiciela pana (obecnie lorda) X, Sterując
naszego faworyta w najkorzystniejszym kierunku, w okolicznościach nie zagrażających skrzywdzeniem kogoś innego, możemy najwyżej działać jak powiew wiatru i stosować najdelikatniejszy, jak najmniej bezpośredni nacisk, na przykład próbując wywołać sen, który — miejmy nadzieję — nasz wybraniec wspomni jako sen proroczy, jeśli spodziewane wydarzenie rzeczywiście nastąpi. Słowa „prawdooodobnie" i „rzeczywiście" powinno się dawać w druku kursywą, lecz delikatnie zaznaczoną, by podkreślić jak delikatny powiew wiatru działa na obydwa słowa (w znaczeniu zarówno znaku jak persony). Jeśli chodzi o ścisłość, to na kursywie polegamy w jeszcze większym stopniu, niż to robią w swych wybujałych dziwactwach autorzy książek dla dzieci.
Życie ludzkie może być porównane do osoby, która tańczy dokoła samej siebie przybierając najróżniejsze pozy: w podobny sposób jarzyny na obrazkach naszej pierwszej w życiu książki otaczają chłopczyka we śnie — zieiony ogórek, fioletowy bakłażan, czerwony burak, zjemniak-pere, ziemniak-f/ls, dziewczęcy szparag i jeszcze wiele, wiele innych, kręcą się coraz szybciej i szybciej kołem tworzącym stopniowo przezroczysty wielobarwny pierścień dokoła zmarłej osoby czy planety.
Inna rzecz, której się od nas nie oczekuje, to wyjaśnienie spraw nie dających się wyjaśnić. Ludzie nauczyli się żyć z mrocznym ciężarem, z ogromnym, bolesnym garbem — z przypuszczeniem, że „rzeczywistość" może być jedynie „snem". O ileż byfoby straszniej, gdyby samo nasze przekonanie, iż rzeczywistość jest sennym złudzeniem, było również snem, trwałą halucynacją! Należy jednak mieć na uwadze, że nie ma mirażu bez znikającego punktu, podobnie jak nie ma jeziora, którego nie otaczałby zamkniętym kręgiem ląd budzący zaufanie.
Przedstawiliśmy nasza potrzebę cudzysłowu („rzeczywl-
stość", „sen"). Bez wątpienia znaki, którymi Hugh Person nadal pstrzy margines swych korekt, posiadają metafizyczną albo zodiakalną doniosłość. „Proch niech idzie do prochu" (zmarli nie stronią od towarzystwa, przynajmniej to jedno jest pewne). Jakiś pacjent, towarzysz Hugha w jednej z klinik psychiatrycznych, -zły człowiek, lecz dobry filozof, w owym czasie śmiertelnie chory (ohydne wyrażenie, którego nie uleczy żaden cudzysłów), wpisał do pamiątkowego albumu „U czubków i w mamrze" (rodzaj dziennika, który Hugh prowadził w owych strasznych latach):
Przyjmuje się ogólnie, że gdyby człowiek miał ustalić fakt życia po śmierci, to równocześnie rozwiązałby albo znalazłby się. na drodze do rozwiązania zagadki bytu. Niestety, obydwa te problemy niekoniecznie się ze sobą pokrywają albo łączą.
Zamkniemy ten temat na owej dziwacznej notatce.
25
Czego się spodziewałeś po swojej pielgrzymce, Person? Jedynie rzutu okiem wstecz jak w lustro na wiekowe udręki? Współczucia ze strony starego kamienia? Albo że wskrzesisz na siłę bezpowrotne banalne drobiazgi? Ze odnajdziesz czas utracony w skrajnie ścisłym sensie strasznych słów Goodgriefa „Je me souviens, je me souviens de la maison ou je suis ne" lub zaiste Prou-stowskich poszukiwań. Nigdy nie doznawał tutaj (wyjąwszy jeden raz pod koniec ostatniej wspinaczki) niczego prócz nudy i goryczy. Coś innego kazało mu odwiedzić ponure, szare Witt.
Nie wiara w duchy. Kto by tam ścigał widmo na' wpół zapomnianych szczątków materii (nie wiedział, że
108
Jacąues leży pogrzebany pod sześciostopową warstwa śniegu w Chute w Kolorado), niepewnych wędrówek, szałasu z bierwion, do którego wskutek jakichś czarów nigdy nie dotarf i którego nazwa beznadziejnie pomyliła mu się z „Draconite" — nie produkowanym już środkiem podniecającym, lecz nadal reklamowanym na płotach i nawet skalnych ścianach. A jednak coś związanego z odwiedzaniem duchów kazało mu przyjechać tutaj aż z drugiego kontynentu. Spróbujmy to wyjaśnić.
Prawie we wszystkich snach Armanda po swojej śmierci pojawiała mu się nie na ile amerykańskiej zimy, lecz szwajcarskich gór i włoskich jezior. Nie odnalazł nawet tego miejsca w lesie, gdzie banda wesołych harcerzyków przerwała pewien niezapomniany pocałunek. Jego dezyderatem by! moment kontaktu z całą jej istotą w dokładnie zapamiętanym otoczeniu.
Wróciwszy do hotelu „Ascot" pożarł jabłko, z głośnym obrzydzeniem ściągnął umazane gliną buty i nie zwracając uwagi na obtarty palec i wilgotne skarpetki z ulgą włożył miejskie obuwie. A teraz z powrotem do bolesnego zadania!
W przekonaniu, że jakiś lekki optyczny szturchaniec pomoże mu przypomnieć sobie numer pokoju zajmowanego przed ośmiu laty, ruszył wzdłuż korytarza na trzecim piętrze — numery pokojów kolejno obdarzały go pustym wytrzeszczonym spojrzeniem, gdy wtem przystanął: metoda zdała egzamin. Ujrzał bardzo czarne 313 na bardzo białych drzwiach i natychmiast przypomniał sobie, że powiedział Armandzie (która obiecała odwiedzić go, a nie chciała być anonsowana): „Można ten numer zapamiętać przez wyobrażenie sobie trzech małych postaci z profilu, więzień idący z jednym strażnikiem z przodu i drugim z tyłu." Armanda odparła, że to dla niej zbyt skomplikowane i że po prosću zapisze sobie numer pokoju w małym notesiku, który nosiła w torebce.
109
Pies zaszc?ekał za zamkniętymi drzwiami — znak, pomyślał sobie, że pokój bez wątpienia zajęty. Niemniej odszedł z uczuciem zadowolenia, ze świadomością odzyskania ważnej cząstki tego właśnie odcinka przeszłości.
Następnie zszedł na dół i poprosił śiiczną recepcjonistkę, żeby zadzwoniła do hotelu w Stresa i spytała, czy dadzą mu na kilka dni pokój, w którym zatrzymali się przed ośmiu !aty państwo Person. Nazwa tego hotelu przypominała coś w rodzaju „Beau Romeo". Dziewczyna powtórzyła nazwę w jej właściwym brzmieniu, lecz uprzedziła, że połączenie telefoniczne może potrwać parę minut. Zapewnił, że poczeka w hotelowym saloniku.
Siedziały tam tylko dwie osoby: jakaś kobieta jedząca kanapkę w odległym kącie (restauracja była nieczynna, jeszcze nie doprowadzona do porządku po groteskowej bijatyce) i jakiś szwajcarski biznesmen przerzucający stronice starego amerykańskiego magazynu (który, jeśli chodzi o ścisłość, Hugh pozostawił tutaj przed ośmiu laty, lecz za tym tropem życia nikt nie poszedł). Stojący obok Szwajcara stolik zarzucony był hotelowymi prospektami i stosunkowo nowymi periodykami. Szwajcar opierał się łokciem na egzemplarzu „Transatlantic Re-view". Hugh wyciągnął mu pismo spod łokcia, Szwajcar podskoczył na krześle. Przeprosiny z jednej i drugiej strony zakwitły rozmową. Monsieur Wilde mówił po angielsku pod wieiu względami bardzo podobnie do Armandy, jeśli chodzi o gramatykę i intonację. Niepomiernie oburzy! go pewien artykuł w „Transatlantic Re-view" (pożyczył go na chwilę od Hugha, poślinionym kciukiem odwrócił kilka stion i uderzywszy wierzchem dłoni w odnaleziony oburzający artykuł zwróci? pismo).
— Mowa jest o pewnym człowieku, który zamordował swoją żonę przed ośmiu laty i.„
Recepcjonistka, której biurko i biust mógł dostrzec ze swego miejsca, z daleka dawała mu znaki. Wybiegła spoza swej barierki i podeszła bliżej,
110
Nikt nie odpowiada — powiedziało. — Czy mam
dalej próbować?
Aież tak, tak — odparł Hugh wstając, wpadając
na kogoś (na kobieię, która zawinęła w papierową ser
wetkę tłuszcz od zjedzonej szynki i wychodziła z saloni
ku). — Tak. Och, przepraszam panią. Tak, oczywiście,
koniecznie. Niech pani dzwoni do informacji albo cze
goś takiego.
No więc ten morderca osiem lat temu dostał dożywocie (Person otrzymał taki wyrok, w dawniejszym sensie tego słowa, również przed ośmiu laty, lecz zmarnował, zmarnował ten czas w jakimś chorym śnie!) i teraz nagle go zwolniono, ponieważ, wie pan, był wzorowym więźniem i nawet nauczył swych towarzyszy w celi takich rzeczy jak gra w szachy, esperanto (jest zapalonym esperantystą), najlepszego sposobu robienia szarlotki z dyni (zajmował się zawodowo wypiekiem ciast), znaków zodiaku, gry w remika et cetera, et cetera. Niektórzy ludzie, niestety, uważają kryminał za równie dobre miejsce do spędzania czasu jak każde inne.
— To przerażające ■—■ ciągną! szwajcarski dżentel
men, używając wyrażenia, które Armanda przejęła od
Julii (obecnie lady X) — doprawdy przerażające, jak w
naszych czasach ludzie pobłażają przestępstwom. Nie
dalej jak dziś pewien wybuchowy pisarz oskarżony o
kradzież skrzynki wina Dole z hotelowych zapasów
(Monsieur Wilde nie polecał tego wina, nawiasem mó
wiąc) walnął w oko starszego kelnera, obdarzając go
potężnym siniakiem. Czy jego rozmówca przypuszcza, że
hotel wezwał policję? Nie, panie, wcale nie wezwał
policji, £h bien, na wyższym (lub niższym) szczeblu sy
tuacja jest identyczna. Czy bihngwista zastanawiał się
kiedykolwiek nad problemem więzień?
Och, tak. Sam osobiście przesiedział się w więzieniu, potem w szpitalu, znów w więzieniu, dwukrotnie sadzo-
ny za próbę uduszenia młodej Amerykanki (obecnie la-dy X).
W pewnym okresie miałem w celi okropnego
towarzysza, przez cały rok. Gdybym był poetą (jestem
tylko korektorem), opisałbym panu rajską naturę sie
dzenia w pojedynce, rozkosz nieskalanej^ toalety, wol
ność myśli w idealnym więzieniu. Celem więzień (uśmie
chnął się do Monsieur Wilde'a, który spoglądał na swój
zegarek nic nie widząc) na pewno nie jest wyleczenie
zabójcy, nie jest nim również tylko kara (jak można
ukarać człowieka, który wszystko ma ze sobą, w sobie,
przy sobie?). Wyłącznym ich celem, celem przyziem
nym, lecz jedynie logicznym, jest powstrzymanie zabójcy
od ponownego zabijania. Poprawa? Zwolnienie warun
kowe? To mit, to żart. Bandyty nie można poprawić.
Kieszonkowcy nie zasługują na to, żeby ich poprawiać
(w ich wypadku wystarczy kara). Przyjęły się dziś w
soi-disant liberalnych kołach pewne pożałowania godne
tendencje. Mówiąc krótko, zabójca, który uważa siebie
za ofiarę, jest nie tylko mordercą, lecz także kretynem.
Myślę, że na mnie czas — powiedział biedny, fleg-
matyczny Wilde.
Szpitale dla wariatów, kliniki, zakłady zamknięte...
ja również znam to wszystko. Żyć w takim zakładzie
wspólnie z trzydziestoma paroma idiotami to piekło.
Udawałem napady furii po to, żeby otrzymać oddzielną
celę albo żeby mnie w tym przeklętym szpitalu zamknęli
na oddziale dla niebezpiecznych, niewysłowiony to raj
dla tego rodzaju pacjenta. Jedyną moją szansą, żeby
nie zwariować, było udawanie, że już jestem wariatem.
Ciernista droga. Przystojna i krzepka pielęgniarka
lubiła mnie obdarzać forhendowym klapsem pomiędzy
dwoma klapsami bekhendem i powracałem do błogo
sławionej samotności. Muszę dodać, że za każdym ra
zem, kiedy wypływała moja sprawa, więzienny psychia
tra zeznawał, że odmawiam dyskusji na temat nazywany
112
w jego profesjonalnym żargonie „małżeńskim stosunkiem". Ze smutną satysfakcją muszę wyznać i równocześnie smutną dumą, że ani strażnicy (niektórzy z nich byli dowcipni i ludzcy), ani inkwizytorscy freudyści (wszyscy dumie albo oszuści) nie zdołali złamać czy w jakikolwiek sposób zmienić tego smutnego osobnika, jakim jestem.
Monsieur Wilde biorąc go za pijanego albo wariata odszedł ciężkim krokiem. Śliczna recepcjonistka (ciało jest ciałem, czerwone żądło to l'aiguillon rouge, i moja ukochana nie pogniewa się) znów dawała mu znaki. Wstał i podszedł do jej biurka. Hotel w Stresa jest w remoncie po pożarze. Ma/s (podniosła śliczny^ paluszek wskazujący)...
Przez całe swoje życie — z przyjemnością to notujemy — nasz Person doznawał dziwnego wrażenia (znanego trzem słynnym teologom i dwóm pośledniejszym poetom), że poza nim, niejako u jego boku, istnieje jakiś większy, niewiarygodnie rozumniejszy, spokojniejszy i silniejszy nieznajomy, moralnie lepszy od niego. Był to zaiste jego najbliższy „cienisty druh" (pewien bła-zeński krytyk ostro rozprawił się z R. za wymyślenie tej nazwy) i gdyby Hugh nie miał owego przejrzystego cienia, to nie trudzilibyśmy się mówieniem o naszym drogim Personie. Przemierzając krótki odcinek od krzesła w saloniku do ślicznej szyi, pulchnych warg, długich rzęs, ukrytych wdzięków tej dziewczyny, Person zdał sobie sprawę, że coś lub ktoś go ostrzega, aby natychmiast opuścił Witt i udał się do Werony, Florencji, Rzymu, Taorminy, jeśli wyjazd do Stresy był wykluczony. Nie dbał o swój cień i w zasadzie pewnie miał słuszność. Podejrzewaliśmy go o parę lat poświęconych zwierzęcym przyjemnościom, byliśmy gotowi pchnąć tę dziewczynę do jego łóżka, lecz ostatecznie to on miał decydować, to on miał umrzeć, jeśli sobie tego życzył.
Ma/s (odrobinkę to mocniejsze od „lecz" czy nawet
8 ■— Przejrzystość rzeczy
„jakkolwiek") miała dla niego dobrą wiadomość. Chciat się przenieść na trzecie piętro, prawda? Może to zrobić tego samego wieczoru, pani z maiym pieskiem wyjeżdża przed kolacja. Dość zabawna historia zresztą. Okazało się, że mąż tej pani opiekował się psami pod nieobecność właścicieli. Pani, gdy wyjeżdżała, brała zwykle ze sobą jakiegoś pieska wybierając z tych najmniejszych i najsmutniejszych. Tego ranka mąż zatelefonował do niej z wiadomością, że właściciel powrócił wcześniej do domu i z wielkim krzykiem domagał się swego ulubieńca.
26
Restauracja hotelowa — miejsce raczej ponure •— umeblowana w stylu wiejskim — daleka była od przepełnienia, oczekiwano jednak następnego dnia dwóch dużych rodzin, a w drugiej (tańszej) połowie sierpnia miały (albo mają — następstwo czasów jest poważnie zakłócone na terenie budynku, którym się zajmujemy) przybyć całkiem przyjemne, choć nieliczne gromadki Niemców, Nowa brzydka dziewczyna w ludowym stroju odsłaniającym obfity, śmietankowy biust zastąpiła młodszą z dwóch kelnerek, a lewe oko ponurego kapitana zakryła czarna przepaska. Nasz Person miał być przeniesiony do pokoju 313 zaraz po kolacji; uczcił zbliżające się wydarzenie wypiciem rozsądnej miarki wódki z sokiem pomidorowym (Krwawy lvo) przed grochówką, butelki reńskiego do wieprzowiny (ukrytej pod nazwą „kotlet cielęcy") i dwóch kieliszków brandy do kawy. Monsieur Wilde spojrzał w drugą stronę, gdy ten skretyniały czy znarkotyzowany Amerykanin mijał jego stolik.
Pokój był dokładnie taki, jakiego pragnął albo byłby pragnął (znów to pomieszanie czasów!) dla jej odwie-
114
dzin. Łóżko w południowo-zachodnim kącie stało schludnie nakryte i pokojówka, która zastuka czy mogłaby zastukać za chwilę, żeby posłać łóżko na noc, nie będzie czy nie byłaby wpuszczona, jeżeli różne „wejść" czy „wyjść", drzwi i łóżka będą jeszcze istnieć, Świeża paczka papierosów i zegarek podróżny miały za sąsiada na nocnym stoliczku starannie zapakowane pudełko z prześwitującą zieloną figurką narciarki. Mały dywanik przed łóżkiem — opiewany już ręcznik, tak samo blado-niebieski jak kapa na lóiko — leżał jeszcze przed nocnym stolikiem, lecz skoro odmówiła z góry pozostania (kapryśnica! skromnisia!) do świtu, nie widziała, nie zobaczy nigdy, jak ten mały dywanik spełnia swój obowiązek powitania pierwszego kwadratu słońca i pierwszego dotknięcia oklejonej plastrami stopy Hugha. Pęk leśnych dzwonków i bławatków — sprzeczka kobhanków pomiędzy dwoma odmiennymi tonami błękitu — tkwił w wazonie umieszczonym albo przez zastępcę kierownika, który szanował uczucia, albo przez samego Persona na komodzie, na którą Person rzucił swój krawat w trzecim odcieniu błękitu, lecz z innego materiału (seri-canetie). Spojrzenie pod właściwym kątem odróżniłoby bezładną mieszaninę brukselki i tłuczonych kartofli, barwnie połączoną z różowawym mięsem, wykonującą na łeb na szyję ewolucje we wnętrznościach Persona, można by również w tym krajobrazie węży i jaskiń dostrzec pokorne podróżniczki z poprzedniego posiłku — dwie czy trzy pestki jabłka. Serce Persona miało kształt łzy i było trochę za małe jak na tak dużego osobnika.
Powracając na właściwą płaszczyznę widzenia spostrzegamy czarny płaszcz deszczowy Persona na wieszaku i jego marynarkę koloru marengo przerzuconą przez oparcie krzesła. Pod karłowatym biurkiem pełnym zbędnych szuflad, stojącym w północno-wschodnim kącie pokoju oświetlonego lampą, na dnie kosza, który służący niedawno opróżnił ze śmieci, widać pozostałą smugę
115
tłuszczu i skrawek papierowej serwetki. Mały szpic śpi na tylnym siedzeniu amilkara, przy kierownicy siedzi żona pisarza wracająca do Trux.
Person odwiedził łazienkę, opróżnił pęcherz i pomyślał o wzięciu natrysku, lecz ona mogła teraz przyjść w każdej chwili — jeśli w ogóle przyjdzie! Włożył swój elegancki golf i znalazł ostatnią tabletkę antacydu w zapamiętanej, nie od razu jednak odnalezionej kieszonce marynarki (dziwne, jak niektórym ludziom trudno odróżnić prawą stronę od lewej w marynarce wiszącej na krześle). Mówiła zawsze, że prawdziwy mężczyzna powinien być nienagannie ubrany, ale nie powinien kąpać się za często. Męski zapaszek gousset może być, mówiła, niezwykle atrakcyjny przy pewnych konfrontacjach i tylko damy i pokojówki powinny używać dezodorantów. Nigdy w życiu nie oczekiwał kogoś lub czegoś w takim podnieceniu. Czoło miał spocone, dostał dreszczy, długi korytarz milczał, nieliczni mieszkańcy hotelu znajdowali się głównie na dole, w saloniku, gdzie gawędzili albo grali w karty, albo po prostu błogo balansowali na krawędzi snu. Ściągnął kapę z łóżka i położył głowę na poduszce, obcasy jego butów stykały się z podłogą. Nowicjusze uwielbiają obserwowanie takich fascynujących drobiazgów jak płytkie wgłębienie poduszki widziane poprzez czyjeś czoło — kość czołową, zwoje mózgu, kość potyliczną, tył głowy i czarne włosy. Na początku naszego nowego istnienia, zawsze porywającego, czasem przerażającego, ten rodzaj niewinnej ciekawości (dziecko z rozbawieniem śledzi kapryśne załamanie światła w nurcie strumienia, zakonnica z Afryki przeniesiona na północ rozkoszuje się w klasztorze dotykiem delikatnej tarczy swego pierwszego rozkwitłego mlecza) nie jest niezwykły, zwłaszcza jeśli osobę i cienie towarzyszącej jej materii śledzi się od młodości aż po śmierć. Person, osoba, o którą tu chodzi, znajdował się na wyimaginowanej krawędzi szczęścia, gdy zabrzmiały
116
kroki Armandy - dwukrotnie skreślił „wyimaginowany" na marginesie swojej korekty (marginesie nigdy nie za szerokim dla poprawek i znaków zapytania!). To właśnie tutaj orgazm sztuki przebiega dreszczem przez cały kręgosłup z nieporównanie większą siłą niż zmysłowa ekstaza czy lęk metafizyczny.
W momencie gdy niemal dotykalna postać Armandy zaczęła świtać w przezroczystych drzwiach jego pokoju, doznał uczucia uniesienia jak turysta w startującym samolocie, kiedy — by użyć neohomeryckiej metafory — ziemia pochyla się, potem odzyskuje swoją pozycję horyzontalną i dosłownie w jednym mgnieniu czasu kosmicznego jesteśmy tysiące stóp ponad ziemią, i chmury (puszyste jak runo, bardzo białe, rzadziej lub gęściej rozsiane) zdają się leżeć na płaskiej szklanej płycie w niebieskim laboratorium, a poprzez to szkło wia|ać daleko w dole skrawki brunatnej jak piernik ziemi, jakieś poorane wzgórza, okrągłe jezioro barwy indyga, ciemną zieleń sosnowych lasów, inkrustacje wiosek. Oto podchodzi stewardesa niosąc różnokolorowe drinki i jest nią Armanda, która właśnie przyjęła jego oświadczyny pomimo ostrzeżenia, że na pewno wiele rzeczy przecenia — atrakcyjność nowojorskich przyjęć, wagę jego zajęcia, przyszły spadek, sklep papierniczy jego wujka, góry w Vermont — a teraz samolot wydaje z siebie ryk i kaszel, od którego zbiera się człowiekowi na wymioty-
Kaszląc nasz Person usiadł w dławiącej ciemności i po omacku szukał światła, lecz zapalenie lampy było równie daremne, jak próba poruszenia sparaliżowaną kończyną. Ponieważ jego łóżko w pokoju na wyższym piętrze stało głową zwrócone na północ, rzucił się teraz odruchowo do drzwi i otworzył je szeroko, zamiast próbować ucieczki możliwej — jak mu się zdawało — przez nie domknięte okno, które otwarło się z trzaskiem na oścież, gdy groźny podmuch z korytarza napędził dymu.
117
Ogień, najpierw podsycany przez nasiąknięte naftą szmaty podrzucone w piwnicy, podtrzymywany potem przez benzynę do zapalniczki celowo rozpyloną tu i ówdzie na schodach i ścianach, błyskawicznie objął cały hotel, chociaż „na szczęście — jak to miała sformułować nazajutrz miejscowa gazeta — zginęło tylko kilka osób, ponieważ zbiegiem okoliczności zajętych było tylko kilka pokoi".
Płomienie wdzierały się teraz na schody parami, trójkami, gęsiego, ręka w rękę, język przy języku, szepcąc i mrucząc błogo. Jednakże nie żar ognia, tylko gryzący czarny dym zmusił Persona do cofnięcia się w głąb pokoju; „najmocniej przepraszam", powiedział jeden grzeczny płomyk przytrzymując drzwi, które Hugh na próżno starał się zamknąć. Okno trzasnęło z taką siłą, że szyby posypały się potokiem rubinów, i zanim Person udusił się na śmierć, zdał sobie sprawę, że ogień szalejący we wnętrzu wsparła z zewnątrz burza. Wreszcie pod groźbą uduszenia pomyślał, żeby spuścić się w dół po ścianie, lecz z tej strony domu huczącego ogniem brakowało występów w murze czy balkonów. Gdy znalazł się przy oknie, wysoki płomień o barwie lawendy wzniósł się tanecznie na palce i zagrodził mu drogę pełnym gracji gestem swej urękawiczonej dłoni. Wśród trzasku walącego się przepierzenia z gipsu i desek dotarły do niego ludzkie krzyki tak samo jak on ginących bliźnich, które wziął za wołanie ludzi spieszących mu na pomoc — jego ostatnia pomyłka. Opasały go kręgi rozmazanych barw, przypominając na mgnienie oka dziecinne obrazki w strasznej książce o zwycięskich jarzynach wirujących coraz szybciej i szybciej dokoła chłopczyka w nocnej koszuli, który rozpaczliwie usiłował się ocknąć z tęczowego oszołomienia marzeniem sennym. Jego ostatnią wizją było żarzenie się jakiejś książki czy pudła, które stawało się zupełnie przejrzyste i puste. I to jest, jak sądzę, właśnie to; nie nagi ból fizycznej
118
śmierci, lecz nie dająca się z niczym porównać męka tajemniczego mentalnego zabiegu, niezbędnego dla przejścia z jednego stanu istnienia w drugi. Tylko spokojnie, wiesz, bez nerwów, synu.