Nabokov Vladimir Feralna trzynastka


Vladimir Nabokov




Feralna trzynastka

(zbiór opowiadań)


Przełożyli:

z języka angielskiego: Leszek Engelking

z języka rosyjskiego: Eugenia Siemaszkiewicz



Wiosna w Fialcie


Wiosna w Fialcie jest chmurna i nudna. Wszystko pokrywa wilgoć: pstrokate pnie platanów, jałowce, ogrody, żwir. Da­leko, w bladym prześwicie, w nierównej ramie niebieskawych domów, co z trudem podniosły się z kolan i po omacku wspi­nają na zbocze (drogę wskazuje cyprys), nieostro zarysowana Góra Św. Jerzego mniej niż kiedykolwiek podobna jest do przedstawiających ją kolorowych widokówek, które chyba od roku 1910 (te kapelusze dam, ci młodzi dorożkarze) kuszą turystów na karuzeli swego stojaka w smutnym miasteczku kiosku, stłoczone pomiędzy ametystowozębymi bryłami skały i kominkowymi marzeniami muszel. Powietrze, nieruchome i ciepłe, lekko zalatuje spalenizną. Morze, nasycone i odsolone deszczem, jest bardziej szare niż niebieskie, a fale zbyt są leniwe, by się zapienić.

Właśnie w jeden z takich dni na początku lat trzydziestych znalazłem się, szeroko otwarłszy wszystkie zmysły, na jednej ze stromych uliczek Fialty, wchłaniając od razu wszystko: morskie rokoko kiosku i koralowe krucyfiksy na wystawie sklepiku, i zdeprymowany afisz wędrownego cyrku (jeden róg zmoczonego papieru odkleił się od ściany), i żółty kawałek skórki niedojrzałej pomarańczy na starym, szaroniebieskim chodniku, który tu i ówdzie zachował blaknące ślady mozaiki.

Lubię Fialtę; lubię ją, bo w zagłębieniu tych fioletowych sylab czuję słodką, mroczną wilgoć najbardziej pomarszczonego z kwiatków, lubię ją też dlatego, że jej wiola brzmi echem altowej nazwy uroczego miasta na Krymie, i jeszcze dlatego, że senność jej wilgotnego okresu Wielkiego Postu jakoś szcze­gólnie namaszcza duszę. Toteż byłem rad, że znów tu jestem, że mozolnie sunę w górę - w przeciwnym kierunku niż strumyk rynsztoka - bez kapelusza, z mokrą głową, i że moją skórę zalewa już ciepło, chociaż pod makintoszem mam jedynie koszulę.

Przyjechałem ekspresem “Caparabella", który z wariackim zapałem, właściwym pociągom jeżdżącym przez górskie oko­lice, robił, co mógł, by z hukiem zaliczyć w ciągu nocy tyle tuneli, ile się tylko da. Zamierzałem tu spędzić wszystkiego dzień bądź dwa, chwilę wytchnienia podczas podróży w inte­resach. W domu zostawiłem żonę i dzieci, wysepkę szczęścia zawsze obecną na jasnej północy mojego “ja", zawsze płynącą przy mnie, a nawet przepływającą przeze mnie, choć przez większość czasu będącą poza mną.

Z progu gwałtownie zeszło malutkie dziecko płci męskiej, bez spodenek, z napiętym brzuszkiem koloru błota, i ruszyło kołysząc się na pałąkowatych nóżkach, starając się nieść jedno­cześnie aż trzy pomarańcze i ciągle upuszczając którąś nich, aż wreszcie samo upadło, a wówczas swymi zręczniejszymi i liczniejszymi rękami wszystkie pomarańcze zabrała mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka ze sznurem ciężkich korali wokół śniadej szyi i w spódniczce długiej jak u Cyganki. Obok, na mokrym tarasie kawiarni, kelner wycierał blaty stolików; rozmawiał z nim, wsparłszy beznadziejnie pełny koszyk na dzielącej ich popękanej balustradzie, melancholijny zbój, sprzedający łakocie miejscowej produkcji, skompliko­wanie wyglądające słodycze o księżycowym połysku. Ni to przestało mżyć, ni to Fialta przywykła do mżawki, dość że sama już nie wiedziała, czy dyszy mokrym powietrzem, czy ciepłym deszczem. Kciukiem nabijając w biegu fajkę tytoniem z gumowego woreczka, odziany w pumpy Anglik w solidnym eksportowym gatunku wychynął spod arkad i wszedł do ap­teki, gdzie za szkłem niebieskiego słoja od dawna już umierały z pragnienia duże, blade gąbki. Jakie soczyste podniecenie falowało w moich żyłach, z jaką wdzięcznością cała moja istota odpowiadała na trzepotanie i zapachy tego szarego dnia, nasyconego esencją wiosny, ale jeszcze jej w sobie nie czującego! Po bezsennej nocy moje nerwy były niezwykle chłonne, przyswajałem wszystko: gwizd drozda wśród drzew migdałowych za kaplicą, spokój rozpadających się domów, pulsowanie odległego morza, dyszącego we mgle, wszystko to wraz z zazdrosną zielenią butelkowego szkła połyskującego na górnej krawędzi muru i ostrymi kolorami cyrkowego afisza, przedstawiającego pióropuszastego Indianina na stającym dęba koniu; Indianin chwytał właśnie na lasso śmiało umieszczoną w jego stronach zebrę, a całkiem ogłupiałe słonie wysiadywały jaja na swych upstrzonych gwiazdami tronach.

Ten sam Anglik teraz mnie wyprzedził. Kiedy wchłaniałem go w siebie razem ze wszystkim innym, dostrzegłem przypad­kiem, jak nagle strzela w bok swym dużym niebieskim okiem ze szkarłatnym kącikiem i tak samo nagle zwilża sobie językiem wargi - pomyślałem, że to efekt działania tych wyschłych na pieprz gąbek; potem jednak spojrzałem tam, gdzie on, i zobaczyłem Ninę.

Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy się przez całych piętnaście lat naszego... - hm, nie mogę znaleźć precyzyjnego terminu na określenie tej relacji - początkowo zdawała się mnie nie poznawać; teraz także przez chwilę stała na przeciwległym chodniku całkiem nieruchomo, na wpół zwrócona ku mnie w życzliwej niepewności pomieszanej z zaintrygowaniem, tylko jej żółty szal ruszył już w moją stronę, jak owe psy, które rozpoznają cię, zanim zrobią to ich właściciele. I nagle krzyknęła, wyrzucając ręce w górę i roztańczając wszystkich dziesięć palców, i zaraz, na środku ulicy, ze szczerym żarem sta­rej przyjaźni (z którym zawsze żegnała mnie szybkim znakiem krzyża, kiedy się rozstawaliśmy) trzykrotnie mnie pocałowała, a ust było w tym pocałunku więcej niż znaczenia; potem uwiesiła się na mnie i szła tak, dopasowując do mojego kroku swój krok, który krępowała jej wąska brązowa spódnica, od niechcenia rozcięta z boku.

- Tak, Fiernanduszka też tu jest - odpowiedziała i na­tychmiast sama spytała o Jelenę. - Wałęsa się chyba gdzieś z Segurem - ciągnęła temat swojego męża. - A ja muszę zrobić zakupy, po obiedzie wyjeżdżamy. Czekaj, dokąd ty mnie prowadzisz, Wiktorku?

W przeszłość, w przeszłość, jak zawsze, kiedy ją spotykałem, powtarzając całą nagromadzoną fabułę od samego początku, aż do ostatniego dodatku, jak w rosyjskiej bajce, gdzie to, co wcze­śniej powiedziano, zbiera się na nowo przy każdym kolejnym zwrocie akcji. Tym razem spotkaliśmy się w ciepłej i mglistej Fialcie i nie mógłbym z większym kunsztem celebrować tej okazji, nie mógłbym ozdobić bardziej żywymi winietkami listy uprzednich usług losu, nawet gdybym wiedział, że widzimy się po raz ostatni; mówię “po raz ostatni", bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić niebiańskiej firmy pośredniczej, która zgodziłaby się zorganizować mi spotkanie z nią za grobem.

Nasza scena wprowadzająca rozegrała się w Rosji już dość dawno, mniej więcej w 1917 roku, sądząc po hałasach czy­nionych za kulisami przez lewicowy teatrzyk. Działo się to na przyjęciu urodzinowym w wiejskim majątku mojej ciotki koło Ługi, w najgłębszych otchłaniach zimy (jakże dobrze przypominam sobie pierwszy sygnał, mówiący o zbliżaniu się do tego miejsca: czerwoną stodołę pośród białego pustkowia). Ukończyłem dopiero co Imperatorskie Liceum, Nina była już zaręczona; aczkolwiek miała tyle lat, co ja i co nasze stulecie, wyglądała przynajmniej na dwadzieścia, i to mimo kruchej budowy ciała, a może właśnie dzięki niej, natomiast w wieku lat trzydziestu dwu ta sama szczupłość czyniła ją młodszą. Jej narzeczony był urlopowanym oficerem gwardii, przystojnym i ciężkim mężczyzną, niewiarygodnie dobrze wychowanym i powściągliwym, ważył każde słowo na wadze najzdrowszego ze zdrowych rozsądków i mówił aksamitnym barytonem, który stawał się jeszcze gładszy, kiedy zwracał się do niej; jego przyzwoitość i oddanie prawdopodobnie działały jej na nerwy; obecnie jest cenionym, choć trochę samotnym inżynierem w odległym tropikalnym kraju.

Zapalają się okna i kładą się długimi prostokątami na ciemnym, wzburzonym śniegu, robiąc między sobą miejsce dla świetlistego wachlarza znad drzwi frontowych. Obie kolumny po ich bokach przybrane są puszystymi białymi frędzelkami, psującymi nieco linie tego, co mogłoby być doskonałym eks­librisem księgi jej i mojego życia. Nie mogę sobie przy­pomnieć, dlaczego wszyscy wypadliśmy z dźwięcznej sali w tę nieruchomą ciemność, zaludnioną tylko przez jodły, opuchłe od śniegu do rozmiarów dwukrotnie przekracza­jących normalne. Czy może stróże zaprosili nas, żebyśmy popatrzyli na posępną czerwoną łunę na niebie, zapowiedź zbliżających się podpaleń? Niewykluczone. Czy wyszliśmy podziwiać stojący koło stawu pomnik jeźdźca, wykuty w lodzie przez szwajcarskiego guwernera moich kuzynów? Równie prawdopodobne. Moja pamięć przywraca do życia tylko drogę powrotną do jasnego, symetrycznego dworu, ku któremu dreptaliśmy gęsiego wąską koleiną pomiędzy dwiema zaspami, z tym skrzyp-skrzyp-skrzyp, które jest jedynym komentarzem milkliwej zimowej nocy na temat ludzi. Szedłem na końcu; o trzy śpiewne kroki przede mną kroczyła mała zgięta syl­wetka; jodły z powagą pokazywały swoje obładowane łapy. Pośliznąłem się i upuściłem martwą latarkę, którą przedtem ktoś wcisnął mi do ręki; diablo trudno było ją odzyskać; i natychmiast przywabiona moimi przekleństwami, z cichym ochoczym śmiechem, radującym się przedsmakiem czegoś zabawnego, w nikłym świetle obróciła się ku mnie Nina. Nazywam ją Niną, chociaż chyba nie mogłem jeszcze znać jej imienia, raczej nie było czasu na żadne wcześniejsze wstępy.

- Kto to? - spytała zaciekawiona, a ja już całowałem ją w szyję, gładką i bardzo gorącą od długiego lisiego kołnierza, który ciągle wchodził mi w drogę, póki nie klepnęła mnie w ramię i, z tak charakterystyczną dla niej prostotą, nie przycisnęła delikatnie swoich szczodrych, sumiennych warg do moich.

Ale nagle, rozdzielając nas eksplozją wesołości, pojawił się w mroku motyw bitwy na śnieżki i ktoś, uciekając, upadając, chrzęszcząc, chichocząc i dysząc, wdrapał się na zaspę, spró­bował biec i okropnie jęknął: głęboki śnieg amputował mu śniegowiec. A wkrótce potem rozjechaliśmy się do naszych domów i nie zdążyłem porozmawiać z Niną ani umówić się co do przyszłości, co do tych piętnastu lat wędrówek, które ruszyły już ku niewyraźnemu horyzontowi, załadowane cząstkami naszych nie zebranych do kupy spotkań; i kiedy obserwowałem ją w labiryncie gestów i cieni gestów, z których składała się reszta wieczoru (prawdopodobnie były to gry towarzyskie, w których Nina uporczywie broniła barw prze­ciwnej drużyny), byłem -jak sobie przypominam - zaskoczony nie tyle brakiem jej zainteresowania mną po tym zalewie ciepła pośród śniegu, ile niewinną naturalnością tego braku zainteresowania, nie wiedziałem bowiem jeszcze, że gdybym powiedział słowo, natychmiast zmieniłby się on w cudowny fajerwerk życzliwości, w radosne, wczuwające się nakłonienie ku mnie, jak gdyby kobieca miłość była źródlaną wodą, zawie­rającą lecznicze sole, którą ona na najmniejszy znak chętnie napoi każdego.

- Zaraz, gdzie to spotkaliśmy się ostatnio? - zacząłem (zwracając się do fialtańskiej wersji Niny), by przywołać pewien znany mi wyraz jej twarzyczki; i rzeczywiście, pokręciła głową i zmarszczyła brwi, jakby chciała nie tyle skonstatować moje zapominalstwo, ile poskarżyć się na trywialność starego żartu; lub - by ująć rzecz precyzyjniej - jakby wszystkie te miasta, gdzie los naznaczył nam spotkania, sam nigdy nie biorąc w nich udziału, wszystkie te perony i schody, i pokoje bez czwartej ściany, i ciemne zaułki były szablonowymi dekoracjami, które pozostały po dawno już dogranym do końca życiu jakichś in­nych osób, i jakby miały tak niewiele wspólnego ze spektaklem naszego bezcelowego przeznaczenia, że wspominać o nich jest niemal przejawem złego smaku.

Poszedłem z nią do sklepu pod arkadami; tam, w mroku za zasłoną z paciorków, obracała w palcach kilka czerwo­nych skórzanych torebek, wypchanych miękkim papierem, sprawdzała ceny na metkach, jak gdyby chciała przeczytać objaśnienia pod eksponatami w muzeum. Szuka - powiedziała - dokładnie takiego fasonu, ale w kolorze brązowym, a kiedy po dziesięciu minutach oszalałego szeleszczenia stary Dalmatyńczyk jakimś cudem, który wciąż mnie intryguje, znalazł taki właśnie wybryk natury, Nina już miała wziąć trochę pieniędzy z mojej ręki, ale zmieniła zamiar i przedarła się przez lejące się strumieniami paciorki, niczego nie kupiwszy.

Na dworze było tak samo mlecznie i posępnie, jak wcze­śniej; ten sam zapach spalenizny, niepokojąc moje tatarskie wspomnienia, dolatywał od nagich okien bladych domów; niewielki rój komarów pracowicie cerował powietrze ponad mimozą, która obojętnie kwitła, spuściwszy rękawy aż do samej ziemi; dwu robotników w szerokich kapeluszach pożywiało się serem z czosnkiem, wspierając się plecami o tablicę reklamową cyrku, przedstawiającą czerwonego huzara i coś, co miało być pomarańczowym tygrysem; co ciekawe, pragnąc nadać mu jak najwięcej dzikości, artysta posunął się tak daleko, że wrócił do punktu wyjścia od odwrotnej strony, gdyż tygrys miał w sobie coś ludzkiego.

- Au fond, chciałam kupić grzebień - powiedziała Nina ze spóźnionym żalem.

Jak dobrze były mi znane jej wahania, nowe pomysły, jeszcze nowsze pomysły, będące lustrzanym odbiciem pier­wotnych, przelotne niepokoje pomiędzy dwoma pociągami. Zawsze albo właśnie przyjechała, albo właśnie gdzieś się wybierała, trudno mi nie poczuć się upokorzonym, myśląc o tym, ile różnych zawiłych dróg przemierza gorączkowo człowiek, by nie spóźnić się na ostateczne spotkanie, które - jak wie nawet największy maruda - jest nieuniknione. Gdybym miał przedstawić przed sędziami naszej ziemskiej egzystencji przykład jej typowej pozy, umieściłbym ją chyba przy ladzie w biurze podróży Cooka: lewa łydka skrzyżowana z prawą golenią, nosek lewego pantofelka uderza o podłogę, ostre łokcie i roniąca monety torebka na ladzie, za którą pracownik biura, ująwszy w dłoń ołówek, duma razem z nią nad planem odwiecznego wagonu sypialnego.

Po wyjeździe z Rosji zobaczyłem ją - wtedy to widziałem ją po raz drugi - w Berlinie w domu jakichś przyjaciół. Ja miałem wkrótce się żenić, a ona właśnie zerwała ze swoim narzeczonym. Kiedy tylko wszedłem do pokoju, ujrzałem ją od razu i patrząc na innych gości, instynktownie ustaliłem, który z mężczyzn wie o niej więcej niż ja. Siedziała z podciągniętymi nogami w rogu kanapy, jej wygodne drobne ciało było wygięte w kształt litery “z"; koło jednej z jej pięt ukośnie leżała popielniczka; przyjrzawszy się mi i wsłuchawszy się w moje nazwisko, wyjęła z ust przypominającą łodygę cygarniczkę i przeciągle i radośnie zawołała: “Nie, ze wszystkich ludzi..." - i od razu stało się jasne dla każdego, poczynając od niej samej, że od dawna łączą nas bliskie stosunki: bez najmniejszej wątpliwości zupełnie zapomniała o naszym pocałunku, ale dzięki temu banalnemu wydarzeniu pamiętała jakiś niejasny obszar ciepłej, wspaniałej przyjaźni, której w istocie nigdy między nami nie było. W ten oto sposób całość naszej relacji szalbiersko wspierała się na wyimaginowanej serdeczności - co nie miało nic wspólnego z jej rozdawaną na chybił trafił życzliwością. Nasze spotkanie było zupełnie pozbawione znaczenia, jeśli chodzi o wypowiedziane przez nas słowa, ale nie dzieliły już nas żadne bariery; i kiedy tego wieczoru przez przypadek usadzono mnie przy kolacji obok niej, bezwstydnie wypróbowałem stopień jej sekretnej cierpliwości.

Potem znowu znikła; rok później razem z żoną odprowa­dzaliśmy mojego brata, który udawał się do Poznania, i kiedy pociąg odjechał, a my ruszyliśmy do wyjścia, po drugiej stronie peronu niespodziewanie zobaczyłem koło wagonu ekspresu do Paryża Ninę, zanurzającą twarz w trzymanym w ręku bukiecie; otaczała ją grupa osób, z którymi zaprzyjaźniła się bez mojej wiedzy i które stały, tworząc wokół niej krąg, i przyglądały się jej jak gapie patrzący na burdę uliczną, zgubione dziecko albo ofiarę wypadku. Żywo pomachała do mnie kwiatami; przedstawiłem ją Jelenie i w tej przyśpieszającej życie atmosfe­rze wielkiej stacji kolejowej, gdzie wszystko drży na krawędzi czegoś innego i prosi “chwyć mnie i przytul", wymiana kilku słów wystarczyła dwu najzupełniej różnym od siebie kobietom do tego, by już przy następnym spotkaniu mówiły sobie po imieniu. Tego dnia w niebieskawym cieniu wagonu do Paryża po raz pierwszy wspomniany został Ferdynand: z grotesko­wym ukłuciem bólu dowiedziałem się, że wychodzi za niego za mąż. Zaczęto zamykać drzwi, szybko, ale nabożnie ucałowała przyjaciół, wgramoliła się do wagonu, znikła; po chwili zoba­czyłem ją przez szybę, jak sadowi się w przedziale, zupełnie zapomniawszy o nas wszystkich albo przeszedłszy do jakiegoś innego świata, a my staliśmy z rękami w kieszeniach i zdawało się, że podglądamy niczego nie podejrzewające życie, toczące się w półmroku akwarium, aż wreszcie zdała sobie sprawę z naszej obecności, zabębniła palcami w szkło, potem uniosła ręce, zaczęła gmerać przy ramie okna, jak gdyby wieszała obraz, ale nic się nie wydarzyło; pomógł jej jakiś inny pasażer i wychyliła się, słyszalna i prawdziwa, promieniejąca zadowo­leniem; jeden z nas, już biegnąc przy ukradkiem ruszającym wagonie, podał jej jakieś pismo i tomik Tauchnitza (czytała po angielsku wyłącznie w podróży); wszystko umykało z niena­ganną gładkością i trzymałem peronówkę, zgniecioną tak, że była nie do poznania, a w głowie dzwoniła mi i dzwoniła, Bóg wie czemu wyleciawszy z grającej szafy pamięci, piosenka z minionego wieku (związana, jak mówiono, z jakimś paryskim dramatem miłosnym), łkający romans, który zwykła śpiewać moja ciotka, stara panna z twarzą tak żółtą, jak cerkiewny wosk, ale za to obdarzona przez naturę takim potężnym, upajająco pełnym głosem, że zdawał się ją pochłaniać jak wspaniała ognista chmura, kiedy tylko zaczynała:


On dit que tu te maries,

tu sais que j'en vais mourir,


- i ta melodia, ten ból, obraza, wyczarowany przez rytm zwią­zek między ślubem i zgonem, i sam głos zmarłej śpiewaczki, towarzyszący wspomnieniu jako jedyny właściciel piosenki, nie dawały mi spokoju przez kilka godzin po odjeździe Niny, a nawet później odzywały się co jakiś czas, z coraz dłuższymi przerwami, jak ostatnie płaskie i drobne fale, sięgające plaży po przepłynięciu okrętu, albo jak agonalne brązowe dreszcze rozwibrowanej dzwonnicy w chwili, gdy dzwonnik wypo­czywa już w wesołym kręgu rodzinnym. A rok czy dwa lata później byłem w interesach w Paryżu i któregoś ranka na półpiętrze hotelu, gdzie szukałem pewnego aktora filmowego, znów natknąłem się na nią, była ubrana w szary, uszyty na zamówienie kostium, w ręku dyndały jej klucze, chciała zjechać na dół i czekała na windę. “Ferdynand pojechał trochę się pofechtować" - powiedziała tonem niewymuszonej rozmowy. Jej oczy spoczęły na dolnej części mojej twarzy, jak gdyby czytała z ruchu warg; po chwili namysłu (jej miłosna prze­nikliwość była niezrównana) odwróciła się i szybko kołysząc się na smukłych kostkach, powiodła mnie za sobą, szliśmy korytarzem wyłożonym błękitnym dywanem. Na krześle pod drzwiami jej pokoju hotelowego leżała taca z resztkami śnia­dania - nożem pobrudzonym miodem i okruchami na szarej porcelanie - pokój jednak był już posprzątany i od naszego nagłego przeciągu fala wyszywanego w białe dalie muślinu, wstrząśnięta dreszczem, z plaśnięciem wessała się pomiędzy wrażliwe połówki oszklonych drzwi balkonu i dopiero kiedy zamknęliśmy się na klucz, szklane wrota z czymś w rodzaju błogiego westchnienia wypuściły firankę; w chwilę potem wyszedłem na ten malutki, żeliwny balkonik, żeby odetchnąć mieszaniną zapachu suchych liści klonu i benzyny - osadem mglistoniebieskiej porannej ulicy; a ponieważ nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z owej narastającej chorobliwej żałości, która miała przepoić goryczą wszystkie moje późniejsze spotkania z Niną, byłem prawdopodobnie równie opanowany i beztroski jak ona, kiedy towarzyszyłem jej w drodze z hotelu do jakiegoś biura rzeczy znalezionych, gdzie starała się wytropić zgubioną walizkę, i potem, kiedy poszliśmy do kawiarni, gdzie ze swoją ówczesną świtą obradował jej mąż.

Nie wymienię tu nazwiska (a to z niego, co się tu znalazło, pojawia się w przyzwoitym przebraniu) tego człowieka, tego francusko-węgierskiego pisarza... Wolałbym w ogóle się nim w tym miejscu nie zajmować, ale jakkolwiek bym się starał, sam wyrywa mi się spod pióra. Dzisiaj niewiele się o nim mówi: to dobrze, bo dowodzi to, że miałem rację, opierając się jego demonicznemu czarowi i czując, jak po plecach przebiega mi mróz, kiedy któraś z jego kolejnych książek dostawała mi się do rąk. Sława takich jak on rozszerza się szybkimi kręgami, ale wkrótce robi się ciężka i zaczyna trącić stęchlizną; histo­ria ogranicza ich życie do kreski pomiędzy dwiema datami. Szczupły, wyniosły, zawsze gotów wyciągnąć z kołczanu i wy­strzelić w ciebie jakiś jadowity kalambur, zawsze z dziwnym wyrazem oczekiwania w matowobrązowych, jakby przesłonię­tych zasłoną oczach - temu rzekomemu żartownisiowi małe gryzonie nie potrafiły się oprzeć. Do perfekcji opanowawszy sztukę językowego wymysłu, szczególnie szczycił się mianem fabulatora, które stawiał wyżej niż tytuł pisarza; osobiście nigdy nie potrafiłem zrozumieć, po co wymyślać książki, po co pisać o rzeczach, które w tym czy innym planie wcale się nie wydarzyły; pamiętam jak raz, nie przestraszywszy się drwiny skrytej w jego zachęcającym potakiwaniu, powiedziałem mu, że gdybym był pisarzem, tylko swojemu sercu pozwoliłbym mieć wyobraźnię, a poza tym opierałbym się na pamięci, tym długim wieczornym cieniu osobistej prawdy.

Znałem jego książki, nim poznałem ich autora; wzruszenie artystyczne, na które pozwoliłem sobie czytając jego pierw­sze utwory, zmieniło się już wówczas w lekkie obrzydze­nie. W początkach jego twórczości udawało się być może dostrzec poprzez witraże fantastycznej prozy jakiś bardziej ludzki pejzaż, jakiś stary ogród, jakiś sennie znajomy układ drzew... Z każdą jednak nową książką kolory robiły się coraz gęstsze, czerwienie i fiolety były coraz bardziej złowieszcze; a dzisiaj nic już nie można zobaczyć przez to zdobione herbami, upiornie zbytkowne szkło i wydaje się, że gdyby ktoś je rozbił, jego drżąca dusza stanęłaby twarzą w twarz jedynie z czarną próżnią. Jakiż jednak był w latach swojego rozkwitu niebezpieczny, jakim jadem strzykał, jakim batem siekł, kiedy go sprowokowano! Tornado jego satyry pozostawiało za sobą nagą jałowiznę, na niej rzędem leżały powalone dęby, a nad nią wirował jeszcze kurz, w którym autor jakiejś niechętnej recenzji, wyjąc z bólu, obracał się jak bąk.

W okresie, kiedy się poznaliśmy, w Paryżu gromko chwa­lono jego Passage a niveau; Ferdynand był bardzo, jak się to mówi, “oblegany" i Nina (której zdolność adaptacji stanowiła wspaniały substytut brakującej jej kultury) odgrywała już rolę jeśli nie muzy, to przynajmniej bliskiego przyjaciela i sub­telnego doradcy twórcy, wraz z nim pokonującego zakrętasy jego drogi twórczej i dzielącego jego artystyczne upodobania; chociaż bowiem wydaje się mało prawdopodobne, by kiedy­kolwiek przebrnęła choćby przez jedną z jego książek, miała czarodziejską zdolność wyławiania wszystkich ich najlepszych fragmentów z prowadzonych zawodowym żargonem rozmów jego literackich przyjaciół.

Kiedy weszliśmy do kawiarni, grała jakaś żeńska orkiestra; pierwszą rzeczą, którą dostrzegłem, było strusie udo harfy, odbite w jednej z pokrytych lustrami kolumn, dopiero potem zauważyłem wieloczłonowy stół (małe stoliki zsunięte ze sobą tak, by tworzyły jeden duży), przy którym wodził rej Ferdy­nand, siedzący plecami do obitej pluszem ściany; i przez chwilę jego poza, układ jego rozłożonych rąk i twarze jego kompanów, wszystkie zwrócone ku niemu, w jakiś wykoślawiający jak w sennym koszmarze sposób przywiodły mi coś na myśl (nie całkiem jednak umiałem sobie uświadomić co), a potem, kiedy z perspektywy czasu już sobie to uświadomiłem, owo podo­bieństwo uderzyło mnie jako rzecz niemal równie bluźniercza, jak istota sztuki Ferdynanda. Pod tweedową marynarką miał na sobie biały golf; jego lśniące włosy były sczesane na skronie, a nad głową jak aureola unosił się dym z papierosów; jego koścista twarz faraona pozostawała nieruchoma, tylko oczy błąkały się to tu, to tam, pełne niejasnego zadowolenia. Porzu­ciwszy kilka uczęszczanych lokali, gdzie spodziewaliby się go znaleźć amatorzy życia na Montparnasse, zaczął patronować tej całkowicie mieszczańskiej kawiarni, a to ze względu na swoje szczególne poczucie humoru, które kazało mu czerpać wampiryczną uciechę z żałosnej specialite de la maison - owej orkiestry, złożonej z sześciu zażenowanych dam o znużonym wyglądzie, splatających na zatłoczonej estradzie mdłe harmo­nie i nie wiedzących, wedle jego określenia, gdzie podziać ma­cierzyńskie piersi, całkiem zbędne w świecie muzyki. Po każdej melodii wstrząsały nim konwulsje epileptycznego aplauzu, na który damy przestały odpowiadać i który - jak sądzę - zaczął budzić już niejakie wątpliwości we właścicielu zakładu i w jego zwykłych gościach, ale który zdawał się świetnie bawić przy­jaciół Ferdynanda. Spośród nich przypominam sobie artystę malarza o idealnie łysej, choć z lekka obtłuczonej głowie, którą pod byle pretekstem umieszczał na swych pełnych oczu i gitar płótnach, poetę, który jeśli się go poprosiło, prezentował swój popisowy numer - upadek Adama przedstawiony za pomocą pięciu zapałek, pokornego przedsiębiorcę, który finansował rozmaite surrealistyczne imprezy (i płacił za aperitify), jeśli tylko pozwalało mu się wydrukować gdzieś w rogu pochwalne napomknienia o pewnej aktorce, jego utrzymance, pianistę o całkiem przystojnej twarzy, ale okropnym wyrazie palców, zuchowatego, ale językowo bezsilnego radzieckiego pisarza ze starą fajką i nowym zegarkiem, dopiero co przybyłego z Moskwy i całkowicie a groteskowo nieświadomego, w jakie wpadł towarzystwo; było tam jeszcze paru innych jegomościów, którzy we wspomnieniach mieszają mi się ze sobą, z pewnością dwu lub trzech z całej tej gromady łączyły z Niną bliskie stosunki. Była jedyną kobietą przy stole - pochylała się nad nim, łapczywie ssąc słomkę, a poziom lemoniady w szklance opadał z jakąś dziecinną szybkością i dopiero kiedy zabulgotała i zapiszczała ostatnia kropla, Nina odsunęła językiem słomkę, wtedy udało mi się w końcu złowić jej spojrzenie, którego uporczywie szukałem, wciąż nie mogąc pogodzić się z faktem, że miała już czas zapomnieć o tym, co zdarzyło się rano - zapomnieć tak dokumentnie, że napotkawszy mój wzrok, odpowiedziała obojętnym pytającym uśmiechem i dopiero przypatrzywszy mi się dłużej, zrozumiała nagle, jakiego uśmiechu oczekuję w odpowiedzi. Tymczasem Ferdynand, jako że damy opuściły na pewien czas estradę, odsuwając instrumenty jak meble, smakowicie przeniósł uwagę swoich kompanów na jedzącego obiad w odległym kącie sali staruszka, który - jak to niektórzy Francuzi miewają w zwyczaju - z tego czy innego powodu nosił w klapie czerwoną wstążkę czy coś podobnego i którego siwa broda wraz z wąsami tworzyła przytulne żółtawe gniazdko dla mokrych, żarłocznie żujących ust. Paradne stroje starczego wieku nie wiedzieć czemu zawsze bawiły Ferdynanda.

Nie zatrzymałem się w Paryżu na dłużej, ale tydzień wystarczył, by między mną a nim zawiązało się fałszywe kumplostwo, które z takim talentem potrafił ludziom wmawiać. Później okazałem się nawet przydatny dla niego: wytwórnia, w której pracowałem, zakupiła prawa do ekranizacji jednego z jego bardziej zrozumiałych opowiadań, a on wyżywał się zamęczając mnie telegramami. W ciągu tych lat w tym czy innym miejscu, co jakiś czas witaliśmy się promieniejąc radośnie na swój widok, ale nigdy nie czułem się w jego obecności swobodny, i tego dnia w Fialcie również poczułem dobrze znaną depresję, dowiedziawszy się, że grasuje w pobliżu; jedno wszakże mnie pocieszało: klęska jego ostatniej sztuki.

I oto już szedł w naszą stronę, ubrany w absolutnie nieprzemakalny płaszcz z paskiem i klapami na kieszeniach, z prze­wieszonym przez ramię aparatem fotograficznym, w butach na podwójnych gumowych podeszwach, posysając z niewzruszonym spokojem, który miał być zabawny, lizak na długim patyku, ową specjalność Fialty. Obok niego szedł elegancki, lalkowaty, zarumieniony Segur, miłośnik sztuki i kompletny idiota; nigdy nie udało mi się odkryć, do czego był Ferdynandowi potrzebny; ciągle słyszę, jak Nina z jękliwą tkliwością, która do niczego jej nie zobowiązywała, woła: “Och, on jest taki kochany, ten Segur!" Zbliżyli się, wylewnie przywitaliśmy się z Ferdynandem, starając się włożyć w uścisk dłoni i klep­nięcie po plecach możliwie najwięcej wigoru, z doświadczenia bowiem wiedzieliśmy, że to w istocie już wszystko, choć udawaliśmy, że to dopiero wstęp do czegoś więcej; zawsze tak to wyglądało: po okresie rozłąki spotykaliśmy się przy akompaniamencie w podnieceniu strojonych instrumentów, pośród jowialnego harmidru, w zgiełku zajmujących swoje miejsca uczuć, ale bileterzy zamykali drzwi i nikogo więcej już nie wpuszczano.

Segur poskarżył mi się na pogodę, z początku nie zrozumiałem, o czym mówi: nawet jeśli wilgotną, szarą, cieplarnianą istotę Fialty można było nazwać “pogodą", to znajdowała się ona równie wyraźnie poza sferą ewentualnych przedmiotów konwersacji, jak na przykład szczupły łokieć Niny, który trzymałem pomiędzy palcem wskazującym i kciukiem, albo wuuszczony przez kogoś kawałek folii, błyszczący w oddali na środku brukowanej kostką ulicy.

Cała nasza czwórka szła dalej, a na widnokręgu wciąż majaczyły jakieś zakupy.

- Boże mój, ale Indianiec! - z nieposkromionym apetytem zawołał nagle Ferdynand, gwałtownie trącając mnie łokciem i wskazując na afisz.

Dalej, koło fontanny, dał swój lizak miejscowemu dziecku, śniadej dziewczynce ze sznurem korali wokół ładnej szyi; przystanęliśmy, czekając na niego - kucnął i coś do niej powiedział, zwracając się do jej czarnych jak sadza spusz­czonych rzęs, a potem dogonił nas, szczerząc w uśmiechu zęby i wygłaszając jedną z tych konstatacji, którymi uwielbiał ubarwiać swoje wypowiedzi. Potem jego uwagę przyciągnął nieszczęsny obrzydliwy przedmiot na wystawie sklepu z pa­miątkami: okropna marmurowa imitacja Góry Św. Jerzego z czarnym tunelem u podnóża, który okazał się otworem kałamarza, i z wgłębieniami na pióra, mającymi naśladować szyny kolejowe. Z otwartymi ustami, drżący, cały przeniknięty sardonicznym tryumfem, obracał tę zakurzoną, nieporęczną i całkowicie niepoczytalną rzecz w dłoniach, potem bez tar­gowania się zapłacił i wciąż z otwartym, i ustami wyszedł niosąc owo monstrum. Jak jakiś despotyczny władca, który otacza się garbusami i karłami, zapalał się do takiej czy innej obrzydliwej rzeczy; zauroczenie trwało od pięciu minut do kilku dni, a czasem nawet dłużej, jeśli rzecz była ożywiona.

Nina tęsknie wspomniała o obiedzie i kiedy Ferdynand i Segur zaszli na pocztę, korzystając z okazji, pośpiesznie zabrałem ją ze sobą. Ciągle się zastanawiam, co właściwie dla mnie znaczyła ta drobna, ciemnowłosa kobieta o wąskich ramionach i “lirycznych nóżkach" (by zacytować wyrażenie pewnego afektowanego poety emigracyjnego, jednego z nie­wielu mężczyzn, którzy wzdychali do niej platonicznie), jeszcze mniej rozumiem, jaki cel miał los, stale nas ze sobą stykając. Nie widziałem jej dość długo po tym spotkaniu w Paryżu, aż pewnego dnia, kiedy wróciłem z biura do domu, zastałem ją pijącą herbatę z moją żoną i przyglądającą się swej dłoni, obciągniętej jedwabiem, przez który prze obrączka, wpatrującą się w materię pończoch, które kupiła za bezcen na Tauentzienstrasse. Kiedyś pokazano mi jej fotografię w modnym magazynie ilustrowanym, pełnym jesiennych liści, rękawiczek i wietrznych terenów golfowych. Na któreś Boże Narodzenie przysłała mi widokówkę ze śniegiem i gwiazdami. Na plaży na Riwierze niemal nie zauważyłem jej za ciemnymi okula­rami i terakotową opalenizną. Innym razem, wykonując jakieś przypadkowe polecenie i źle wybrawszy czas, zaszedłem do domu zupełnie nie znanych mi ludzi w chwili, gdy odbywało się tam przyjęcie, i ujrzałem jej szal i futro pośród obcych strachów na wróble na wieszaku. W księgarni kiwnęła mi głową ze strony jednego z opowiadań swojego męża, strony, na której mówiło się o epizodycznej postaci służącej, w której jednak wbrew woli autora przemycony był obraz Niny. “Jej twarz - pisał Ferdynand - była raczej amatorską fotografią przyrody niż drobiazgowym portretem, toteż gdy (...) próbował ją sobie wyobrazić, mógł przywołać na pamięć jedynie ulotne przebłyski nie połączonych ze sobą rysów: puszysty kontur jej kości policzkowych w słońcu, bursztynowobrązowy mrok jej szybkich oczu, wargi ułożone w przyjazny uśmiech, który zawsze gotów był zmienić się w gorący pocałunek".

Wciąż na nowo pośpiesznie pojawiała się na marginesach mojego życia, w żaden sposób nie wpływając na jego za­sadniczy tekst. Pewnego letniego poranka (był to piątek, bo gospodynie trzepały dywany na przesyconym słonecznym kurzem podwórku), kiedy moja rodzina była na wsi, a ja paląc papierosa rozwalałem się w łóżku, usłyszałem dzwoniący z niesłychaną gwałtownością dzwonek do drzwi - i oto już była w przedpokoju: wpadła, by zostawić u mnie (przypadkiem) szpilkę do włosów i (przede wszystkim) pokryty nalepkami hoteli kufer; w dwa tygodnie później zgłosił się po niego sym­patyczny młody Austriak, który (sądząc po nieuchwytnych, ale niezawodnych symptomach) należał do tego samego bardzo kosmopolitycznego stowarzyszenia, co ja. Niekiedy w środku jakiejś rozmowy pojawiało się jej imię i już zbiegała po stopniach przypadkowego zdania, nie odwracając głowy. W czasie podróży w Pireneje spędziłem tydzień w château należącym do ludzi, u których gościli także ona i Ferdynand; nigdy nie zapomnę swojej pierwszej nocy w tamtym miejscu: jak bardzo na nią czekałem, jak bardzo byłem pewny, że nie musiałem jej nic mówić, by i tak wśliznęła się do mojego pokoju, i jak bardzo ona nie przyszła, i jak bardzo hałasowały tysiące świerszczy w pogrążonej w malignie głębi skalistego ogrodu, ociekającego blaskiem księżyca, i jak szaleńczo szumiały strumyki, kiedy we mnie błogie południowe znużenie długim dniem łowów na piargach walczyło z obłędnym pragnieniem jej ukradkowego przyjścia, jej niskiego śmiechu, różowych kostek nad przybra­nymi łabędzim puchem pantoflami na wysokim obcasie; ale noc majaczyła dalej, a ona nie przychodziła, a kiedy następnego dnia podczas ogólnej przechadzki po górach opowiedziałem jej o tym, jak na nią czekałem, klasnęła zmartwiona w dłonie i zaraz szybkim spojrzeniem sprawdziła, czy dostatecznie od­daliły się plecy gestykulującego Ferdynanda i jego przyjaciela. Pamiętam, jak przez pół Europy rozmawiałem z nią przez telefon (chodziło o sprawy jej męża) i w pierwszej chwili nie poznałem jej ochoczego szczekliwego głosu; pamiętam też, jak raz mi się śniła: przybiegła do mnie w tym śnie moja najstarsza córka i powiedziała, że u dozorcy zdarzyło się coś złego - a kiedy zszedłem do stróżówki, zobaczyłem na kufrze, z kawałkiem zwiniętego płótna workowego pod głową głęboko uśpioną Ninę, miała blade usta i otulona była wełnianą chustą, przypominała nieszczęsne uciekinierki na porzuconych przez Boga i ludzi stacyjkach. Niezależnie od tego, co przydarzało się mnie i jej, nigdy o tym ze sobą nie rozmawialiśmy, nigdy również nie myśleliśmy o sobie w interwałach naszego losu, toteż gdy się spotykaliśmy, tempo istnienia natychmiast się zmieniało, wszystkie atomy przemieszczały się i byliśmy nagle w innym, lżejszym czasie, który mierzyły nie długie okresy rozłąki, ale te nieliczne spotkania, z których sztucznie tworzyło się krótkie, fałszywie błahe życie. I z każdym spotkaniem opanowywał mnie coraz większy lęk; nie, nie doświadczałem żadnego wewnętrznego rozdarcia uczuciowego, cień tragedii nie padał na nasze zabawy, moje życie małżeńskie pozo­stawało nietknięte, a z kolei jej eklektyczny mąż ignorował jej przypadkowe przygody, czerpiąc z nich pewną korzyść, gdyż nawiązywał miłe i przydatne znajomości. Opanowywał mnie lęk, ponieważ marnowało się coś uroczego, delikatnego i niepowtarzalnego, coś, czego nadużywałem, w ordynarnym pośpiechu chwytając nędzne okruchy i lekceważąc skromny, ale szczery rdzeń, który być może to coś obiecywało mi żałosnym szeptem. Opanowywał mnie lęk, bo na dłuższą metę jakoś tam akceptowałem życie Niny, kłamstwa, czczość, niezrozumiały szwargot tego życia. Nawet przy braku jakiego­kolwiek uczuciowego dysonansu, byłem zobowiązany szukać, jeśli nie moralnego, to racjonalnego wytłumaczenia swojej egzystencji, a to oznaczało wybór pomiędzy światem, w którym jakby pozując do portretu siedziałem z żoną, córeczkami, dobermanem (idylliczne girlandy, sygnet, cienka laseczka), pomiędzy tym szczęśliwym, mądrym i dobrym światem... i czym? Czy była jakakolwiek realna szansa wspólnego ży­cia z Niną, życia nie bardzo wyobrażalnego, bo nasyconego namiętną, nieznośną goryczą, życia, którego każda chwila byłaby świadoma przeszłości, rojącej się od jej proteuszowych partnerów? Nie, wszystko to było absurdem. A poza tym czyż nie skuwał jej z mężem łańcuch czegoś silniejszego niż miłość - wiernej przyjaźni katorżników? Absurd! Co więc miałem z tobą zrobić, Nino, gdzie miałem złożyć zapas smutku, który zebrał się stopniowo w trakcie naszych, zdawałoby się, beztroskich, ale w istocie beznadziejnych spotkań?

Fialta to stare i nowe miasto; przeszłość i teraźniejszość przeplatają się jednak ze sobą i tu, i tu, starając się albo wyzwolić ze swoich objęć, albo wyprzeć przeciwnika; każda ze stron ma swoje metody: nowe walczy uczciwie - sprowadzając palmy, zakładając małe biura podróży, malując kremowymi pasami czerwoną gładziznę kortów tenisowych, natomiast podstępne stare wypełza zza rogu w postaci jakiejś uliczki chodzącej o kulach albo wiodących donikąd schodów. Idąc do hotelu przeszliśmy koło na wpół zbudowanej białej willi, pełnej w środku śmieci, na której murach znowu te same słonie szeroko rozstawiały monstrualne dziecięce kolana, sie­dząc na jaskrawych bębnach, cała w eterycznych zawiniąt­kach woltyżerka (już z dorysowanymi wąsami) odpoczywała na szerokogrzbietym rumaku, a klaun z pomidorem zamiast nosa chodził po linie, balansując parasolką zdobną w owe pojawiające się co i rusz gwiazdy, mętnie, w symboliczny sposób przypominające o niebiańskiej ojczyźnie cyrkowców. Tutaj, na fialtańskiej Riwierze, wilgotny żwir chrzęścił bardziej luksusowo, a leniwe westchnienia morza słychać było lepiej. Na podwórzu hotelowym uzbrojony w nóż kuchcik gonił kurę, która wściekle gdakała, walcząc o życie. Z bezzębnym uśmie­chem czyściciel butów zaproponował mi swój prastary tron. Pod platanami stały: motocykl niemieckiej marki, obryzgana błotem limuzyna i długi żółty ikar przypominający olbrzymiego żuka (“To nasz, znaczy Segura" - powiedziała Nina i dodała: “Może byś z nami pojechał, Wiktor, co?" - chociaż wiedziała doskonale, że nie mogę); w lakierze skrzydeł pokrywowych zanurzał się gwasz nieba i gałęzi; przez chwilę odbijaliśmy się w metalu jednego z przypominających bomby reflektorów - chudzi przechodnie z krainy filmu, idący po wypukłej powierzchni; po paru krokach obejrzałem się i zobaczyłem właściwie niemal w optycznym sensie - to, co rzeczywiście wydarzyło się jakąś godzinę później: wszyscy troje w kaskach kierowców wsiedli do samochodu, uśmiechając się i machając do mnie, przezroczyści jak duchy, przez które przeświecają barwy świata, a potem ruszyli, oddalili się, zmniejszyli (ostatnie dziesięciopalce pożegnanie Niny); na razie jednak samochód wciąż stał najzupełniej nieruchomy, gładki i cały jak jajko, a Nina otoczona moim ramieniem wchodziła w drzwi z drzew­kami laurowymi po obu stronach i siadaliśmy, i widzieliśmy przez okno, jak powoli zbliżają się Ferdynand i Segur, którzy przyszli inną drogą.

Na werandzie, gdzie jedliśmy obiad, nie było nikogo prócz Anglika, którego niedawno widziałem; stał przed nim wy­soki kieliszek napełniony jasnoszkarłatnym trunkiem i rzucał owalne odbicie na obrus. W oczach Anglika zauważyłem tę samą nabiegłą krwią żądzę, co poprzednio, ale tym razem nie była ona w żaden sposób związana z Niną: chciwe spojrzenie nie kierowało się ku niej, Anglik wbijał wzrok w prawy górny róg szerokiego okna, koło którego siedział.

Ściągnąwszy ze swoich drobnych dłoni rękawiczki, Nina po raz ostatni w życiu jadła skorupiaki, które tak bardzo lubiła. Ferdynand także zajął się jedzeniem, a ja, wykorzystując jego głód, rozpocząłem rozmowę, dającą mi pozór władzy nad nim, mówiąc ściśle, wspomniałem niedawną klęskę jego dzieła. Po krótkim okresie modnego nawrócenia religijnego, kiedy to spływała na niego łaska i kiedy odbył kilka dość podejrzanych pielgrzymek, które zakończyły się wręcz skanda­liczną awanturą, zwrócił swoje matowe oczy na barbarzyńską Moskwę. Szczerze mówiąc, zawsze irytowało mnie zadowolone z siebie przekonanie, że falowanie strumienia świadomości, kilka zdrowych obscenów i szczypta komunizmu, wymieszane w dowolnym starym wiadrze na pomyje, alchemicznie i au­tomatycznie stworzą ultranowoczesną literaturę; i tak długo, dopóki mnie nie zastrzelą, będę się upierał, że kiedy tylko sztuka wchodzi w związki z polityką, w nieunikniony sposób spada do poziomu ideologicznego śmiecia. Co prawda do Ferdynanda jeszcze się to nie odnosiło - jego sztuka miała wyjątkowo silne muskuły, by nie wspomnieć już o tym, że nic a nic go nie obchodziła dola klas upośledzonych - ale od pewnych niejasno złośliwych spodnich prądów tego rodzaju jego dzieła stały się jeszcze bardziej odrażające. Oprócz paru snobów nikt nie zrozumiał jego dramatu; ja sam go nie widziałem, ale mogłem sobie doskonale wyobrazić tę kremlowską noc, po której niemożliwych spiralach puszczał rozmaite kółka rozebranych na części symboli; teraz nie bez przyjemności spytałem go, czy czytał ostatnie wypowiedzi krytyków o sobie.

- Krytycy! - zawołał. - To mi wspaniali krytycy! Byle gładki fanfaron uważa za stosowne dawać mi lekcje. Nieznajomość mojej twórczości jest ich szczęściem. Dotykają moich książek ostrożnie jak czegoś, co może wybuchnąć. Krytycy! Oceniają je z każdego możliwego punktu widzenia oprócz tego, który jest istotny. To tak, jakby przyrodnik opisując jakiś gatunek konia, zaczął ględzić o siodłach albo madame de V. - (wymienił znaną w świecie literackim damę, rzeczywiście bardzo przypomina­jącą szczerzącego zęby konia). - Ja też chciałbym spróbować tej gołębiej krwi - ciągnął tym samym donośnym, rwącym się głosem, zwracając się do kelnera, który zrozumiał jego zamó­wienie dopiero wtedy, gdy spojrzał w kierunku wskazanym palcem z długim paznokciem, bezceremonialnie mierzącym w kieliszek Anglika. Nie wiedzieć czemu, Segur wspomniał Rubinową Różę, damę malującą kwiaty na własnych piersiach, i rozmowa przybrała mniej obraźliwy ton. Tymczasem olbrzymi Anglik nagle podjął decyzję, stanął na krześle, przeszedł z niego na parapet i wyciągnąwszy się dosięgnął upragnionego rogu ramy okiennej, gdzie siedziała nieduża włochata ćma, którą zręcznie wsunął do pudełeczka po lekarstwach.

- ...raczej jak biały koń Wouwermana - powiedział Ferdy­nand, dyskutując o czymś z Segurem.

- Tu es très hippique ce matin - zauważył ten ostatni.

Po chwili obaj poszli telefonować. Ferdynand wyjątkowo lubił rozmowy międzymiastowe lub międzynarodowe i z wy­jątkową wirtuozerią, niezależnie od odległości, przesycał je przyjaznym ciepłem, jeśli tylko było to konieczne, jak na przykład teraz, kiedy zapewniał sobie darmowy nocleg.

Z daleka dobiegały dźwięki muzyki - trąbki i cytry. Nina i ja znowu poszliśmy się przespacerować. Jadący do Fialty cyrk najwyraźniej wysyłał zwiastunów: obok przeciągał pochód reklamujący imprezę; nie zobaczyliśmy jednak jego czoła, gdyż skręciło w górę, w boczną uliczkę: oddalał się już złocony tył jakiegoś powozu, mężczyzna w burnusie prowadził wielbłąda, czwórka lichych Indian niosła na kijkach afisze, a za nimi, dzięki specjalnemu pozwoleniu, jechał, siedząc na malutkim kucyku, pełen nabożnej czci, ubrany w marynarskie ubranie synek jakiegoś turysty.

Przeszliśmy koło kawiarni, gdzie stoliki były teraz niemal suche, ale nadal puste; kelner przyglądał się uważnie (mam nadzieję, że przyhołubił go później) okropnemu podrzutkowi, idiotycznemu kałamarzowi, który Ferdynand przechodząc zo­stawił na poręczy. Przy następnym rogu ulicy naszą uwagę przyciągnęły stare kamienne schody; wdrapaliśmy się na nie. Przez cały czas patrzyłem na ostry kąt kroków Niny, kiedy wchodziła unosząc spódnicę, wąska przestrzeń wymagała od niej tego samego gestu, co przedtem długość; promieniowała znajomym mi ciepłem i idąc obok niej przypomniałem sobie nasze poprzednie spotkanie. Spotkaliśmy się w pewnym domu w Paryżu, wokół nas było mnóstwo ludzi, a mój serdeczny przyjaciel, Jules Darboux, chcąc wyświadczyć mi wyrafino­waną estetyczną usługę, dotknął mojego kolana i powiedział: “Chciałbym, żebyś poznał..." - i zaprowadził mnie do Niny, która siedziała w rogu kanapy z ciałem wygiętym w kształt litery “z" i z popielniczką na biodrze; wyjęła z ust turkusową cygarniczkę i zawołała: “Nie, ze wszystkich ludzi..." - i potem przez cały wieczór zdawało mi się, że pęknie mi serce, kiedy z lepkim kieliszkiem w zaciśniętej dłoni przechodziłem od jednego gadającego tłumku do innego, od czasu do czasu patrząc na nią z daleka (ona nie patrzyła...) i wsłuchując się we fragmenty rozmów; usłyszałem między innymi, jak jakiś mężczyzna powiedział do drugiego: “To zabawne jak one po­dobnie pachną, poprzez dowolne perfumy wyczuwasz spalone liście, pachną tak samo te wszystkie kanciaste bruneteczki" - i jak to się często zdarza, trywialna uwaga, odnosząca się nie wiadomo do czego, ciasno owinęła się wokół bardzo osobistego wspomnienia, pasożytując na jego smutku.

Wszedłszy na schody, znaleźliśmy się na czymś w rodzaju szczerbatego tarasu. Widać było stąd delikatny zarys gołębioszarej Góry Św. Jerzego z kupką kościanobiałych punkcików (jakaś wioska) na jednym ze zboczy; dym niewidocznego pociągu falował nad jej kolistym podnóżem i nagle zniknął; jeszcze niżej nad gmatwaniną dachów można było dostrzec samotny cyprys, przypominający wilgotny, zakręcony czarny koniuszek pędzla do akwarel; po prawej stronie błyskało morze - szare ze srebrnymi zmarszczkami. Pod naszymi nogami leżał stary zardzewiały klucz, a ze ściany na wpół zrujnowanego domu, do którego przylegał taras, wciąż zwisały jakieś druty... pomyślałem, że dawniej tętniło tu życie, jakaś rodzina cieszyła się chłodem wieczoru, niezgrabne dzieci przy świetle lampy kolorowały obrazki... Przystanęliśmy tam, jak gdyby czegoś nasłuchując; Nina, która stała trochę wyżej, położyła mi na ramieniu rękę, uśmiechnęła się i ostrożnie, jakby bojąc się zgnieść ten uśmiech, pocałowała mnie w usta. Z nieznośną siłą przeżyłem (tak przynajmniej mi się teraz wydaje) wszystko, co kiedykolwiek było pomiędzy nami, poczynając od podobnego pocałunku; i powiedziałem, zastępując nasze tanie, oficjalne “ty" owym osobliwie pełnym ducha i ekspresji “pani", do którego wzbogacony swoim kręgiem powraca samotny żeglarz opłynąwszy świat:

- A jeśli ja panią kocham?

Nina spojrzała na mnie, powtórzyłem te słowa, chciałem coś dodać... ale przez jej twarz przeleciało coś podobnego do nietoperza - szybki, dziwny, niemal brzydki grymas, i ona, która z całkowitą prostotą wypowiadała najordynarniejsze słowa, zmieszała się; ja także poczułem się niezręcznie...

- Nie, nic, żartowałem - powiedziałem pośpiesznie, lekko obejmując ją w talii.

Nie wiadomo skąd, pojawił się w jej dłoniach suty bukie­cik drobnych, ciemnych, bezinteresownie pachnących fiołków i zanim wróciła do męża i samochodu, postaliśmy jeszcze przez dłuższą chwilę koło kamiennej balustrady, a nasz romans był nawet jeszcze bardziej beznadziejny niż kiedykolwiek przedtem. Ale kamień był ciepły jak ciało i nagle zrozumiałem to, co widziałem, a czego nie pojmowałem - dlaczego kawałek folii tak mocno błyskał na bruku, dlaczego odblask kieliszka drżał na obrusie, dlaczego morze migotało: białe niebo nad Fialtą stopniowo i niepostrzeżenie nasyciło się słonecznym blaskiem i teraz całe było przeniknięte słońcem, ta nabrzmiała biała promienność rozszerzała się i rozszerzała, wszystko się w niej rozpuszczało, wszystko nikło, i oto stałem na peronie stacji w Miech ze świeżo kupioną gazetą, gdzie przeczy­tałem, że żółty samochód, który widziałem pod platanami, rozbił się pod Fialtą: pędząc z pełną szybkością zderzył się czołowo z ciężarówką wjeżdżającego do miasta wędrownego cyrku. Ferdynand i jego przyjaciel, te nietykalne cwaniaczki, te salamandry losu, te bazyliszki fartu wyszli z wypadku z miejscowymi i krótkotrwałymi zadrapaniami łusek, natomiast Nina, choć tak długo i wiernie ich naśladowała, ostatecznie okazała się jednak śmiertelna.


Paryż, 1938



Zapomniany poeta


I


W roku 1899 w ociężałym, wygodnie wyściełanym Pe­tersburgu owej epoki czołowa organizacja kulturalna, Stowa­rzyszenie Popierania Literatury Rosyjskiej, postanowiła uczcić uroczyście pamięć poety Konstantina Pierowa, który umarł pół stulecia wcześniej w płomiennym wieku lat dwudziestu czte­rech. Nazywano go rosyjskim Rimbaudem i jakkolwiek fran­cuski chłopak przewyższał go geniuszem, porównanie takie nie było całkowicie bezpodstawne. Mając zaledwie osiemnaście lat Pierow napisał swoje znakomite Noce gruzińskie, długi, zagmatwany “senny epos"; w niektórych jego fragmentach pruła się nagle zasłona tradycyjnego kolorytu orientalnego i przez szczelinę przedzierał się ten niebiański powiew, który budzi nagle fizyczne odczucie prawdziwej poezji, umieszczając je dokładnie między łopatkami czytelnika.

W trzy lata później ukazał się zbiorek wierszy. W tym czasie jednak Pierow znalazł się pod wpływem tego czy innego filozofa niemieckiego i niektóre z utworów są wręcz przy­gnębiające wskutek groteskowych prób łączenia autentycznego spazmu lirycznego z metafizyczną interpretacją wszechświata; pozostałe jednak są równie żywe i niezwykłe jak utwory pochodzące z okresu, kiedy ekscentryczny młodzieniec rozbijał rosyjską leksykę i skręcał karki ogólnie przyjętym epitetom, chcąc, by poezja bełkotała i ryczała, zamiast świergotać. Więk­szość czytelników najbardziej lubiła te jego wiersze, w których idee wolnościowe, tak charakterystyczne dla Rosji lat pięć­dziesiątych, znajdują wyraz we wspaniałym porywie mrocznej elokwencji, nie tyle - jak wyraził się pewien krytyk - “ukazując wroga, ile sprawiając, że czytelnik aż kipi chęcią walki z nim". Osobiście wolę czystsze, a jednocześnie bardziej chropawe liryki, takie jak Cygan czy Nietoperz.

Pierow był synem drobnego posiadacza ziemskiego, o któ­rym wiadomo jedynie tyle, że w swoim majątku niedaleko Ługi próbował uprawiać herbatę. Młody Konstantin (by wpaść w ton biografów) większość czasu spędzał w Petersburgu, początkowo anemicznie uczęszczając na uniwersytet, później anemicznie szukając posady urzędniczej - prawdę powie­dziawszy, o jego ówczesnych zajęciach niewiele wiadomo, poza drobiazgami, które można wydedukować na podstawie znajomości zasadniczych tendencji właściwych jego kręgom. Fragment listu słynnego Niekrasowa, który spotkał go kiedyś przypadkiem w księgarni, przynosi obraz posępnego, niezrów­noważonego, “niezgrabnego i nieopanowanego" młodzieńca o “oczach dziecka i barach wozaka".

Pierow został też wymieniony w raporcie policyjnym, wedle którego “rozmawiał szeptem z dwoma innymi studentami" w kawiarni na Newskim Prospekcie. Jego siostra zaś, która wyszła za kupca z Rygi, bolała podobno nad uczuciowymi przygodami poety ze szwaczkami i praczkami. Jesienią 1849 roku Pierow odwiedził ojca - w konkretnym celu zdobycia pie­niędzy na podróż do Hiszpanii. Ojciec, człowiek prostolinijny, dał mu w twarz; kilka dni później nieszczęsny chłopak utonął, kąpiąc się w pobliskiej rzece. Jego ubranie i nadgryzione jabłko leżały pod brzozą, ciała nigdy nie znaleziono.

Jego sława była ospała: fragment Nocy gruzińskich, zawsze ten sam, we wszystkich antologiach; napisany w roku 1859, nie przebierający w słowach artykuł krytyka-radykała Dobrolubowa, który chwalił rewolucyjne aluzje w jego najsłabszych wierszach; powszechna w latach osiemdziesiątych opinia, że reakcyjna atmosfera tłamsiła i w końcu zgubiła wspaniały, choć trochę nieartykułowany talent - to było właściwie wszystko.

W latach dziewięćdziesiątych dzięki zdrowszemu podejściu do poezji i większemu nią zainteresowaniu, które nierzadko idzie w parze z okresem politycznego zaskorupienia i zastoju, wokół Pierowa zaczął się nasilać huczek ponownego odkrycia, jednocześnie zaś liberałowie nie byli od tego, by podążyć w kierunku wskazanym przez Dobrolubowa. Publiczna składka na pomnik w podmiejskim parku zakończyła się wielkim sukcesem. Jeden z czołowych wydawców zebrał wszelkie dostępne strzępy informacji o życiu Pierowa i wydał jego dzieła zebrane w jednym, ale całkiem opasłym tomie. W miesięczni­kach ukazało się sporo opracowań krytycznych. Uroczystość rocznicowa w jednej z najlepszych sal stolicy przyciągnęła tłumy.


II


Na kilka minut przed rozpoczęciem uroczystości, kiedy mówcy byli jeszcze zgromadzeni w pomieszczeniu za sceną, drzwi gwałtownie się otworzyły i wszedł krzepki staruszek odziany w surdut, który na jego lub czyichś innych ramio­nach widywał lepsze czasy. Nie zwracając najmniejszej uwagi na upomnienia pary przyozdobionych specjalnymi wstążkami studentów uniwersytetu, którzy jako porządkowi próbowali go zatrzymać, z niezmąconą godnością zbliżył się do członków komitetu, ukłonił się i powiedział:

- Jestem Pierow.

Mój przyjaciel, niemal dwukrotnie starszy ode mnie, będący dziś jedynym żyjącym świadkiem tego wydarzenia, opowiadał mi, że przewodniczący, który jako redaktor gazety codziennej miał duże doświadczenie, jeśli chodzi o dziwacznych intruzów, powiedział, nie spojrzawszy nawet:

- Wyrzućcie go na zbity pysk.

Nikt tego nie uczynił, być może dlatego, że ludzie zwykli zachowywać się dość uprzejmie w stosunku do starszego pana, który jest zapewne pijany w sztok. Jegomość usiadł przy stole, wybrał osobę wyglądającą najłagodniej, Sławskiego, tłumacza Longfellowa, Heinego i Sully-Prudhomme'a (później zaś członka jakiejś grupy terrorystycznej), i rzeczowym tonem spytał go, czy “pieniądze na pomnik" zostały już zebrane, a jeśli tak, to kiedy będzie je mógł otrzymać.

Wszystkie relacje zgadzają się co do tego, że swoje pretensje zgłosił w sposób wyjątkowo spokojny. Nie podkreślał swych żądań. Po prostu je przedstawił, jak gdyby w ogóle nie dopuszczał możliwości, że ktoś mógłby mu nie uwierzyć. I to właśnie robiło duże wrażenie - że na samym początku tej osobliwej historii, w tym zacisznym pokoju, pomiędzy tymi wybitnymi osobistościami, siedział sobie spokojnie, z tą swoją patriarchalną brodą, wyblakłymi piwnymi oczami, kartoflastym nosem, i spokojnie pytał o rezultaty, jakie przyniosła zbiórka, nie troszcząc się o przedstawienie jakichkolwiek dowodów, które mógłby przecież podrobić zwykły oszust.

- Czy pan jest krewnym poety? - spytał ktoś.

- Nazywam się Konstantin Konstantinowicz Pierow - cier­pliwie odpowiedział staruszek. - Jeśli dobrze rozumiem, twier­dzi pan, że w sali znajduje się ktoś z mojej rodziny, ale to nie ma nic do rzeczy.

- Ila pan ma lat? - spytał Sławski.

- Siedemdziesiąt cztery - odpowiedział - i jestem ofiarą kilku kolejnych lat nieurodzaju.

- Z pewnością zdaje pan sobie sprawę - zauważył Jermakow, znany aktor, - że poeta, którego pamięć czcimy dzisiej­szego wieczoru, utonął w Orodieży dokładnie pięćdziesiąt lat temu.

- Wzdor - bzdura - odparł staruszek. - Zainscenizowałem całą tę historię, dlaczego - to moja sprawa.

- No, łaskawco - powiedział przewodniczący, - naprawdę myślę, że musi pan już iść.

Zapomnieli o nim i wyszli tłumnie na rzęsiście oświetloną estradę, gdzie wraz z niezbędną liczbą krzeseł stał inny stół pre­zydialny, udrapowany uroczystym czerwonym suknem, i od pewnego czasu hipnotyzował publiczność błyskami tradycyjnej karafki. Na lewo od niego można było podziwiać olejny portret, wypożyczony z Muzeum Szeriemietiewskiego: przedstawiał on Pierowa w wieku dwudziestu dwu lat, smagłego młodzieńca z romantyczną czupryną i wykładanym kołnierzykiem. Stojak, na którym znajdował się obraz, nabożnie maskowały liście i kwiaty. Na przedzie piętrzyła się mównica z jeszcze jedną karafką, a w kulisach czekał na swoją kolej ogromny fortepian, który miano wytoczyć później, na muzyczną część uroczysto­ści.

Sala wypełniona była po brzegi literatami, oświeconymi prawnikami, nauczycielami, uczonymi, pełnymi entuzjazmu studentami i studentkami uniwersytetu i innymi widzami tego samego pokroju. W nie rzucających się w oczy miejscach ulokowało się kilku skromnych agentów tajnej policji, odde­legowanych na to zgromadzenie, jako że władze wiedziały z doświadczenia, że nawet najbardziej stateczne imprezy kul­turalne mają osobliwy talent do przekształcania się w orgię propagandy rewolucyjnej. Fakt, że w jednym z pierwszych wierszy Pierowa kryła się zawoalowana, ale pełna sympatii aluzja do powstania dekabrystów, kazał podjąć pewne środki ostrożności: nikt nie był w stanie przewidzieć, co może nastąpić po publicznym wydeklamowaniu takich linijek, jak “Ponury szum syberyjskich jodeł porozumiewa się z podziemną rudą - sibirskich picht ugriumyj szoroch s podziemnej snositsia rudoj".

Jak to ujęło jedno ze sprawozdań, “wkrótce okazało się, że coś niejasno przypominającego awanturę z Dostojewskiego [autor ma tu na myśli sławny błazeński rozdział Biesów] tworzy atmosferę skrępowania i niepewności". Stało się tak, ponieważ staruszek z premedytacją wszedł na estradę za siedmioma członkami komitetu i zamierzał razem z nimi usiąść za stołem. Przewodniczący, chcąc przede wszystkim uniknąć przepychanki na oczach widowni, robił co mógł, żeby zmusić go do odwrotu. Nałożywszy dla publiczności maskę uprzejmego uśmiechu, szeptem oznajmił, że każe go wyrzucić za drzwi, jeśli patriarcha nie puści oparcia krzesła, które Sławski z niefraso­bliwą miną, ale ująwszy je w żelazny uścisk, skrycie usiłował wyrwać staruszkowi z guzowatych rąk. Staruszek odmówił, ale rozluźnił uścisk i pozostał bez krzesła. Rozejrzał się, zauważył stojący za kulisami koło fortepianu taboret i z zimną krwią wciągnął go na scenę, wyprzedziwszy o ułamek sekundy zasło­niętego pracownika, który próbował mu go zabrać. Staruszek usadowił się w pewnej odległości od stołu i natychmiast stał się dowodem rzeczowym numer jeden.

Komitet popełnił fatalny błąd, raz jeszcze zapominając o jego obecności: członkowie komitetu, powtórzmy, pragnęli za wszelką cenę uniknąć awantury; poza tym niepożądanego uczest­nika wydarzeń na wpół skrywała przed ich cielesnymi oczami niebieska hortensja, umieszczona obok stojaka z obrazem. Na nieszczęście publiczność doskonale widziała starszego je­gomościa, kiedy tak siedział na swym niestosownym piede­stale (powtarzające się skrzypnięcia były aluzją do właściwej sprzętowi zdolności obracania się), otwierał futerał na okulary i układając po rybiemu usta chuchał na szkła, absolutnie spokojny i nieskrępowany; jego dostojna głowa, wytarte czarne ubranie i kamasze kojarzyły się zarówno z ubogim rosyjskim profesorem, jak i ze świetnie prosperującym rosyjskim właści­cielem zakładu pogrzebowego.

Przewodniczący podszedł do mównicy i rozpoczął prze­mówienie wstępne. Przez całą widownię przepływały drobne fale szeptów, gdyż ludzie byli oczywiście ciekawi, kim jest starszy pan. Mocno osadziwszy okulary i położywszy ręce na kolanach, spojrzał z ukosa na portret, potem odwrócił się od niego i badawczym wzrokiem przyjrzał się pierwszemu rzędowi. Odpowiedziały mu spojrzenia, które nie mogły nie latać tam i z powrotem pomiędzy lśniącą kopułą jego głowy i kędzierzawą czupryną młodzieńca na portrecie, jako że pod­czas długiego przemówienia przewodniczącego po sali rozeszły się szczegóły wtargnięcia intruza i wyobraźnia niektórych spośród widzów zaczęła igrać z myślą, że oto poeta nale­żący do niemal legendarnej epoki, do której zręcznie zesłały go podręczniki, przedpotopowe stworzenie, żywa skamielina w sieci nieświadomego niczego rybaka, jakiś Rip Van Winkle, zramolały bez reszty starzec bierze udział - rzecz nie do wiary - w zgromadzeniu, które czci chwałę jego młodych lat.

- ...niechaj myśląca Rosja - powiedział przewodniczący, kończąc przemówienie - nigdy nie zapomni imienia Pierowa. Tiutczew powiedział, że nasz kraj zawsze będzie pamiętał Puszkina, bo pamięta się swoją pierwszą miłość. W odniesieniu do Pierowa możemy stwierdzić, że dał on Rosji pierwsze do­świadczenie wolności. Powierzcho-wnemu obserwatorowi wol­ność ta może się wydać ograniczona do właściwej Pierowowi fenomenalnej hojności, z jaką tworzył obrazy poetyckie, prze­mawiające raczej do artysty niż do obywatela. Jednak my, przedstawiciele bardziej trzeźwego pokolenia, skłonni jesteśmy odczytywać na swój użytek głębszy, bliższy życiu, bardziej humanistyczny sens i społeczne zaangażowanie takich linijek, jak:


Gdy w cieniu cmentarnego muru kryje się śnieg ostatni,

Czaprak karego konia sąsiada

Prędkim błękitem lśni się w prędkim kwietniowym słońcu,

A kałuże zdają się niebem kopułami w murzyńskich dłoniach Ziemi,


Moje serce wychodzi w wystrzępionym płaszczu,

Żeby odwiedzić biednych, ślepych i szalonych,

Plecy zgarbione w niewolniczej pracy dla garbobrzuchych,


Tych wszystkich, których oczy zaćmione troską lub żądzą nie widzą

Dziur w śniegu ani niebieskiego konia, ani cudownych kałuż.


Linijki te powitał gwałtowny wybuch entuzjazmu, ale okla­ski nagle się urwały i zaczęły się rozlegać nieskoordynowane śmiechy, bo gdy przewodniczący, wciąż jeszcze rozedrgany słowami, które przed chwilą wypowiedział, wrócił do stołu, brodaty nieznajomy wstał i odpowiedział na aplauz szybko kiwając głową i niezgrabnie machając ręką, a jego mina wy­rażała kombinację oficjalnej wdzięczności i niejakiego zniecier­pliwienia. Sławski z kilkoma pracownikami podjął desperacką próbę wyekspediowania patriarchy z estrady, ale z głębi wi­downi odezwały się coraz głośniejsze krzyki: “Hańba, hańba!" i “Ostawtie starika - Zostawcie staruszka!"

W jednej z relacji znalazłem przypuszczenie, że wśród wi­dzów znajdowali się wspólnicy intruza, ale osobiście uważam, że wybuch masowego współczucia, które może się pojawić równie niespodziewanie jak masowa żądza zemsty, wystarcza­jąco tłumaczy obrót, jaki przyjęły wydarzenia. Mimo że musiał się zmagać z trzema mężczyznami, starik zdołał zachować nad­zwyczajną godność, toteż kiedy niezdecydowani napastnicy wycofali się, on zaś podniósł przewrócony w czasie szamota­niny taboret, dał się słyszeć pomruk zadowolenia. Fakt jednak pozostaje faktem: atmosfera zebrania została nieodwracalnie zatruta. Młodsi i bardziej skorzy do wybryków widzowie bawili się już doskonale. Przewodniczący, któremu drżały nozdrza, nalał sobie szklankę wody. Dwaj agenci ochrany, ulokowani w dwu różnych kątach sali, ostrożnie wymieniali spojrzenia.


III


Po przemówieniu przewodniczącego nastąpiło sprawoz­danie skarbnika, który wyliczał otrzymane od rozmaitych instytucji i osób prywatnych sumy, przeznaczone na wznie­sienie pomnika Pierowa w jednym z podmiejskich parków. Staruszek wyjął niespiesznie kawałek papieru i ogryzek ołówka i opierając papier na kolanie, zaczął podliczać wymienione przez skarbnika liczby. Potem na estradzie pojawiła się na chwilę wnuczka siostry Pierowa. Organizatorzy mieli z tym punktem programu pewne kłopoty, jako że osobę tę - otyłą, woskowobladą młodą kobietę z wyłupiastymi oczami - leczono z melancholii w zakładzie dla umysłowo chorych. Ubrana była we wzruszająco różową sukienkę, usta wykrzywiał grymas, pokazano ją publiczności jedynie na chwilę, po czym rzucono z powrotem w mocne ramiona hożej dziewoi, oddelegowanej przez zakład.

Kiedy Jermakow, który był wówczas ulubieńcem teatro­manów, czymś w rodzaju beau ténor sceny dramatycznej, swoim czekoladowo-kremowym głosem zaczął deklamować przemowę Księcia z Nocy gruzińskich, stało się jasne, że nawet największych jego wielbicieli bardziej niż piękno deklamacji interesują reakcje starszego pana. Gdy aktor doszedł do słów:


Jeśli metal jest nieśmiertelny, to na świecie

jest gdzieś gładziutki guzik, który zgubił mi się

w siódmych urodzin dzień w ogrodu głębi.

Znajdź mi ten guzik, a moja dusza się dowie,

że każda dusza jest zbawiona i trwa,

strzeżona niby skarb największy


- na opanowaniu staruszka pojawiła się po raz pierwszy rysa, wyjął powoli dużą chustkę i głośno wysiąkał nos; na dźwięk ten oko Jermakowa, niczym diament błyskające w głębokim cieniu, spojrzało zezem, jak oko płochliwego rumaka.

Chustka wróciła w fałdy marynarki i dopiero potem, po paru sekundach widzowie w pierwszym rzędzie dostrzegli, że spod okularów staruszka kapią krople łez. Nie próbował ich ocierać. Wprawdzie raz czy dwa jego ręka ze szponiasto roz­czapierzonymi palcami uniosła się ku okularom, zaraz jednak opadała znowu, jakby staruszek obawiał się, że takim gestem (i to był punkt kulminacyjny tego subtelnego arcydzieła) zwróci na swoje łzy uwagę publiczności. Żywiołowa owacja, która nastąpiła po zakończeniu deklamacji, była z pewnością bardziej hołdem, złożonym występowi starszego pana niż poematowi w wykonaniu Jermakowa. Gdy tylko owacja się skończyła, staruszek wstał i ruszył ku krawędzi estrady.

Komitet nie podjął prób powstrzymania go, a to z dwu powodów. Po pierwsze, przewodniczący, zirytowany zwra­cającym na siebie uwagę zachowaniem intruza, wyszedł na chwilę i wydał stosowne polecenie. Po drugie, niektórym spośród organizatorów zaczęła odbierać odwagę mieszanina osobliwych wątpliwości. W rezultacie, kiedy staruszek oparł się łokciami o mównicę, panowała całkowita cisza.

- Więc tak wygląda sława - powiedział tak matowym głosem, że z tylnych rzędów rozległy się wołania: “Gromcze, gromcze - Głośniej, głośniej!"

- Mówię, że tak wygląda sława - powtórzył, ponuro spoglą­dając sponad okularów na publiczność. - Parę lekkomyślnych wierszydeł, parę pląsających i kląskających słów - i imię człowieka żyje, jakby człowiek ten zrobił coś pożytecznego dla ludzkości! Nie, panowie, nie oszukujcie się. Nasze imperium i tron naszego ojca, najjaśniejszego pana, trwają tak, jak trwały, podobne w swej nietykalnej potędze do zastygłego gromu, a nierozważny młodzieniec, który pół wieku temu skrobał buntownicze wierszyki, jest teraz prawomyślnym starym czło­wiekiem, szanowanym przez uczciwych obywateli. Starym człowiekiem, niech mi wolno będzie dodać, który potrzebuje waszej pomocy. Jestem ofiarą żywiołów: ziemia, którą upra­wiałem w pocie czoła, jagnięta, które wykarmiłem własną piersią, pszeniczne kłosy, które na mych oczach wymachiwały złocistymi rękami...

W tym właśnie momencie dwu potężnych policjantów szybko i bezboleśnie usunęło staruszka. Publiczność ledwie dostrzegła, jak go zabierano - jego gors wystawał z jednej strony, jego broda z drugiej, z nadgarstka zwisał mankiet, ale oczy patrzyły ciągle poważnie i dumnie.

Relacjonując uroczystość, czołowe dzienniki jedynie na mar­ginesie wspominały o “pożałowania godnym incydencie", który ją zmącił. Natomiast mająca złą reputację “Kronika Peters­burska", brukowa reakcyjna szmata, wydawana przez braci Chriestow dla niższych warstw mieszczaństwa i pozostającej w błogosławionym stanie półanalfabetyzmu spodniej warstwy klas pracujących, wyrzuciła z siebie całą serię artykułów, w któ­rych utrzymywała, że “pożałowania godny incydent" był nie czym innym, jak powrotem na forum publiczne Pierowa we własnej osobie.


IV


Tymczasem staruszka wziął do siebie bardzo bogaty i wul­garnie ekscentryczny kupiec Gromów, którego domostwo pełne było rozwleczonych mnichów, znachorów-uzdrowicieli i “pogromistyków". “Kronika" opublikowała cykl wywiadów z samozwańcem. Mówił w nich okropne rzeczy o “lokajach par­tii rewolucyjnych", którzy pozbawili go oszukańczo tożsamości i obrabowali z pieniędzy. Pieniądze te planował odzyskać od wydawcy dzieł zebranych Pierowa na drodze sądowej. Pewien zapijaczony profesorek z kolekcji Gromowa zwróci uwagę na (niestety dość uderzające) podobieństwo między rysami staruszka i rysami młodzieńca na portrecie.

Ukazała się też szczegółowa, ale nader nieprawdopodobna relacja o tym, jak Pierow zainscenizował swoje samobójstwo, by prowadzić chrześcijańskie życie na łonie Świętej Rusi. Był wszystkim: domokrążcą, ptasznikiem, wołżańskim burłakiem, w końcu nabył niewielki spłachetek gruntu w jakiejś od­ległej guberni. Widziałem egzemplarz nędznie wyglądającej broszurki pod tytułem Śmierć i zmartwychwstanie Konstantina Pierowa, którą wraz z Przygodami markiza de Sade i Pamiętnikami amazonki sprzedawali na ulicach trzęsący się żebracy.

Moim najwspanialszym znaleziskiem, na które natrafiłem przeglądając stare roczniki gazet, jest jednak zabrudzona fo­tografia brodatego samozwańca na marmurowym cokole nie ukończonego pomnika Pierowa w ogołoconym z liści parku. Stoi na nim sztywny jakby kij połknął, z ramionami skrzy­żowanymi na piersi, ma na sobie okrągłą futrzaną czapkę i nową parę kaloszy, ale jest bez płaszcza; nieduży tłumek sympatyków tłoczy się u jego stóp, ich białe twarzyczki gapią się wprost w obiektyw, patrzą oczami przypominającymi raczej pępki i mają zadowolone z siebie miny, jak na starych zdjęciach tłumu szykującego się do linczu.

Jeśli się weźmie pod uwagę atmosferę rozbuchanego chuli­gaństwa i reakcyjnego filisterstwa (jakże mocno powiązanych z oficjalną linią władz, niezależnie od tego, czy car nazywa się Aleksander, Mikołaj czy Józek), trudno się dziwić, że inteligencja nie była w stanie wyobrazić sobie katastrofy, jaką byłoby utożsamienie czystego, płomiennego, nastawionego re­wolucyjnie Pierowa, czyli postaci, jaką ukazywały jego wiersze, z wulgarnym staruchem, tarzającym się w błocie malowanego chlewu. Tragiczne było w tym wszystkim to, że podczas gdy ani Gromow, ani bracia Chriestow nie wierzyli w istocie, by ten, który dostarcza im tyle uciechy, był prawdziwym Pierowem, to wielu uczciwych i kulturalnych ludzi dręczyła niemożliwa do przyjęcia myśl, że odrzucając samozwańca, odrzucają Prawdę i Sprawiedliwość.

Niedawno odkryty list Sławskiego do Korolenki ujmuje to następująco: “Człowiek wzdryga się na myśl, że być może niewdzięcznie przyjęliśmy niezwykły dar losu, pierwszy taki wypadek w historii - podobne wskrzeszeniu Łazarza, zmar­twychwstanie wielkiego poety przeszłości; co więcej, uznali­śmy za szatańskie oszustwo postępowanie człowieka, którego jedynym przestępstwem były: trwające pół wieku milczenie i trwająca kilka minut obłąkana przemowa". Ujęcie tematu jest tu mętne, ale istota rzeczy wydaje się jasna: myśląca Rosja mniej obawiała się tego, że stanie się ofiarą mistyfikacji, niż tego, że usankcjonuje krzyczącą niesprawiedliwość. Było jednak coś, czego obawiała się jeszcze bardziej - zniszczenia ideału, wasi radykałowie gotowi są bowiem przewrócić do góry nogami wszystko, co tylko istnieje, ale nie ośmielają się tknąć trywialnej błyskotki - niezależnie od tego, jak bardzo byłaby wątpliwa i zakurzona - którą z jakiegoś powodu radykalizm ustawił na ołtarzu.

Chodzą słuchy, że na tajnym posiedzeniu Stowarzysze­nia Popierania Literatury Rosyjskiej liczne obraźliwe epistoły, które staruszek wysyłał pod jego adresem, eksperci porównali z bardzo starym listem napisanym przez poetę w wieku lat kilkunastu. Odkryto go w pewnym prywatnym archiwum i uznano za jedyny tekst napisany ręką Pierowa, o jego istnieniu nie wiedział nikt z wyjątkiem uczonych, którzy ślęczeli nad jego wyblakłymi literami. A my nie wiemy, jakie były ich wnioski.

Chodzą również słuchy, że zebrano ładną sumkę i że staruszkowi bez wiedzy jego plugawych towarzyszy złożono pewną propozycję. Najwyraźniej obiecano mu sporą pensję, która miała być wypłacana co miesiąc, pod warunkiem, że natychmiast wróci do swojego wiejskiego gospodarstwa i po­zostanie tam przyzwoicie milczący i zapomniany; najwyraźniej też propozycja została przyjęta, ponieważ starszy pan zniknął równie nagle, jak się pojawił. Gromow pocieszył się po stracie swego pupilka, wziąwszy do siebie podejrzanego hipnotyzera, z pochodzenia Francuza, który rok czy dwa lata potem odniósł nawet pewien sukces na dworze.

Pomnik, który w swoim czasie odsłonięto, stał się wielkim ulubieńcem miejscowych gołębi. Popyt na dzieła zebrane zgasł dystyngowanie mniej więcej w połowie sprzedaży czwartego wydania. Wreszcie po kilku latach najstarszy, ale niekoniecznie najinteligentniejszy mieszkaniec okolicy, w której urodził się Pierow, powiedział pewnej dziennikarce, że pamięta, jak jego ojciec opowiadał mu o znalezieniu szkieletu w trzcinach na rzece.


V


Na tym moglibyśmy zakończyć, gdyby nie nadeszła rewo­lucja i nie rozorała wszystkiego, wyrzucając na powierzchnię bryły żyznej ziemi wraz z białymi korzonkami drobnych roślin i tłustymi fioletoworóżowymi robakami, które w innych okolicznościach nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Kiedy na początku lat dwudziestych w mrocznym, wygłodzonym, ale chorobliwie aktywnym mieście wyrosły jak grzyby po desz­czu różne dziwne instytucje kulturalne (takie jak na przykład księgarnie, w których sławni, ale cierpiący niedostatek pisarze sprzedawali swoje książki), ktoś znalazł środki do życia na całe dwa miesiące, stworzywszy nieduże muzeum Pierowa, co doprowadziło do kolejnego zmartwychwstania.

Eksponaty? Wszelkie dostępne z wyjątkiem jednego (listu). Używana przeszłość w nędznej salce. Owalne oczy i kasztano­wate loki na bezcennym portrecie z Muzeum Szeriemietiewskiego (z rysą w okolicy wykładanego kołnierzyka, sugerującą próbę skrócenia poety o głowę), sponiewierany egzemplarz Nocy gruzińskich, który - jak przypuszczano - należał kiedyś do Niekrasowa, mało znacząca fotografia wiejskiej szkoły, zbudowanej w miejscu, gdzie ojciec poety miał dom i sad. Stara rękawiczka, którą zgubił jakiś zwiedzający. Kilka wydań dzieł Pierowa, rozłożonych w taki sposób, żeby zajmowały możliwie jak najwięcej miejsca.

A ponieważ te nędzne pamiątki nadal nie chciały stworzyć szczęśliwej rodziny, dodano parę przedmiotów z epoki, na przykład szlafrok, który pewien słynny radykalny krytyk nosił w swoim rokokowym gabinecie, oraz kajdany, które nosił w drewnianej syberyjskiej chacie, będącej jego więzieniem. Poza tym jednak, jako że ani te rzeczy, ani portrety rozmaitych pisarzy z tego okresu nie były wystarczająco duże, na środku tej ponurej sali ustawiono model pierwszego pociągu, jaki jeździł w Rosji (w latach czterdziestych XIX wieku - pomiędzy Petersburgiem a Carskim Siołem).

Staruszek, któremu dawno już stuknęła dziewięćdziesiątka, ale którego mowa wciąż była artykułowana, a postawa w miarę wyprostowana, gotów był oprowadzić was po muzeum, a robił to w taki sposób, jak gdyby był tu gospodarzem, a nie woźnym. Miało się osobliwe wrażenie, że za chwilę zaprowadzi człowieka do drugiego (nie istniejącego) pomieszczenia, gdzie zostanie podana kolacja. Ale wszystkim, co naprawdę posiadał, były przesłonięty parawanem piec i ława, na której sypiał. Gdy kupiło się jednak jedną z książek, wystawionych przy wejściu na sprzedaż, składał na niej autograf, i to tak, jakby rzecz była zrozumiała sama przez się.

Któregoś dnia kobieta, która przynosiła mu jedzenie, znalazła go na ławie martwego. Przez jakiś czas w muzeum mieszkały trzy kłótliwe rodziny i wkrótce nic nie pozostało z muzealnych zbiorów. Zupełnie jakby jakaś ogromna ręka z ogromnie zgrzytliwym odgłosem wyrwała ogromny plik kartek z paru książek albo jakby jakiś lekkomyślny prozaik zamknął chochlika fikcji w butelce prawdy, albo jakby...

Nieważne. Tak czy owak mniej więcej przez następnych dwadzieścia lat Rosja nie miała z poezją Pierowa żadnej styczności. Młodzi obywatele radzieccy wiedzą o jego dziełach równie mało, jak o moich. Bez wątpienia nadejdzie czas, kiedy poeta znowu będzie publikowany i podziwiany; jednakże trudno nie czuć żalu, że w aktualnej sytuacji czytelnicy tracą tak wiele. Ciekawe również, co przyszli historycy będą sądzić o staruszku i jego niezwykłych pretensjach. Ale to już, natural­nie, nie ma większego znaczenia.


Boston, 1944



Pierwsza miłość


W pierwszych latach naszego wieku w biurze podróży na Newskim Prospekcie wystawiono liczący ponad metr dłu­gości model dębowobrązowego międzynarodowego wagonu sypialnego. Delikatny kunszt, z jakim stworzono złudzenie prawdy, sprawiał, że model ten bił na głowę malowaną blachę moich nakręcanych pociągów. Niestety, nie był na sprzedaż. Wewnątrz można było dostrzec błękitną tapicerkę, wytłaczaną skórę pokrywającą ścianki przedziałów, ich połyskliwą boaze­rię, wprawione w nie lustra, lampki do czytania, przypomina­jące kształtem tulipany, i inne szczegóły, które mogły dopro­wadzić człowieka do szaleństwa. Szerokie okna sąsiadowały z węższymi, pojedynczymi lub podwójnymi, z których część była z matowego szkła. W kilku przedziałach łóżka były już rozścielone.

Ówczesny wspaniały i fascynujący Nord Express (po I woj­nie światowej to już nie było to samo), składający się wyłącz­nie z takich właśnie międzynarodowych wagonów, kursował tylko dwa razy w tygodniu, łącząc Petersburg z Paryżem. Powiedziałbym: bezpośrednio z Paryżem, gdyby nie to, że pasażerowie musieli się przesiąść z jednego składu do innego, powierzchownie tamten przypominającego; działo się to na granicy rosyjsko-niemieckiej (Wierzbołowo-Eydtkuhnen), gdzie szerokie i leniwe sześćdziesięcioipółcalowe tory rosyjskie zastępowane były standardem europejskim - pięćdziesięciosześcioipółcalowymi, a jako paliwo zamiast brzozowych bierwion pojawiał się węgiel.

W odległych zakamarkach pamięci potrafię, jak sądzę, roz­świetlić co najmniej pięć takich podróży do Paryża, przy czym ostatecznym celem były Riwiera lub Biarritz. W roku 1909, który tu wybieram, w domu pod opieką nianiek i ciotek zostały moje dwie małe siostry. Mój ojciec siedział w przedziale, który dzielił z naszym guwernerem, w rękawiczkach i czapeczce podróżnej i czytał jakąś książkę. Mnie i mojego brata oddzielała od nich łazienka. Przedział przylegający do naszego zajmowały matka i jej pokojówka. Jedyny nieparzysty w naszej kompanii, służący ojca, Osip (którego dziesięć lat później pedantyczni bolszewicy mieli rozstrzelać za to, że wziął do siebie nasze rowery, zamiast oddać je ludowi), miał za towarzysza podróży kogoś obcego.

W kwietniu owego roku Peary zdobył biegun północny. W maju w Paryżu śpiewał Szalapin. W czerwcu zaniepokojone pogłoskami o nowych, ulepszonych zeppelinach Ministerstwo Spraw Wojskowych Stanów Zjednoczonych poinformowało dziennikarzy o planach stworzenia floty powietrznej. W lipcu Bleriot przeleciał z Calais do Dovru (straciwszy orientację, wykonał jeszcze dodatkową pętlę). Była właśnie druga połowa sierpnia. Przemknęły jodły i bagna północno-zachodniej Rosji i następnego dnia ustąpiły miejsca rosnącym na piaskach niemieckim sosnom i wrzosom.

Przy składanym stoliku grałem z matką w durnia. Chociaż światło dnia jeszcze nie zblakło, nasze karty, szklanka i - na innym planie - zamki walizki odbijały się w szybie okiennej. Pośród lasów i pól, potem w niespodziewanych wąwozach i po­śród uciekających do tyłu domków owi bezcieleśni hazardziści grali stale o stale roziskrzone stawki.

- Nie budiet-li, ty wied' ustał (Nie dosyć tego dobrego, jesteś przecież zmęczony)? - spytała matka, a potem, powoli tasując karty, pogrążyła się w zadumie. Drzwi przedziału były otwarte, widziałem okno na korytarzu, a w oknie druty, sześć cienkich czarnych drutów, które wciąż ze wszystkich sił starały się wygiąć do góry i wspiąć się do nieba, mimo błyskawicznych ciosów, jakie zadawał im jeden słup telegraficzny za drugim; kiedy tylko cała szóstka w tryumfalnym porywie i patetycz­nym uniesieniu miała dosięgnąć górnej krawędzi okna, jakieś szczególnie złośliwe uderzenie ściągało je na sam dół i musiały wszystko zaczynać od nowa.

Kiedy podczas takich podróży pociąg zwalniał biegu do majestatycznego kłusa i niemal muskał fasady domów i szyldy sklepów, bo przejeżdżaliśmy przez jakieś duże niemieckie mia­sto, czułem podwójne podniecenie, jakiego nie były w stanie dać mi stacje końcowe. Widziałem, jak miasto z jego przypo­minającymi zabawki tramwajami, lipami i ceglanymi murami wnika do przedziału, kuma się z lustrami i wypełnia po brzegi okna od strony korytarza. To nieoficjalne zetknięcie się pociągu z miastem było jednym z elementów składowych ekscytacji. Elementem drugim było utożsamienie się z jakimś przechod­niem, który - jak to sobie wyobrażałem - był poruszony, tak jak byłbym poruszony ja sam, widokiem długich, romantycznych, złotawobrązowych wagonów, łączących je harmonijek, czar­nych jak skrzydła nietoperza, i metalowych liter, błyszczących w chylącym się ku zachodowi słońcu miedzianym blaskiem pociągu niespiesznie pokonującego żelazny most nad całkiem zwyczajną ulicą, a potem z nagłym rozbłyskiem wszystkich okien skręcającego za ostatnim blokiem kamienic.

To przemieszanie wrażeń wzrokowych miało też złe strony. Wagon restauracyjny o szerokich oknach, z długim rzędem skromnie wyglądających butelek wody mineralnej, ukośnie złożonych serwetek i atrap tabliczek czekolady (których opa­kowania - Cailler, Kohler i tak dalej - owijały jedynie kawałki drewna) po szeregu rozkołysanych błękitnych korytarzy wydawał się początkowo chłodną przystanią; w miarę jednak jak zbliżała się kolej fatalnego ostatniego dania, dostrzegało się, że wagon wraz z chwiejnie chodzącymi kelnerami i wszystkim innym nierozważnie wsuwa się w krajobraz, podczas gdy sam krajobraz przechodził przez cykl wzajem powiązanych ruchów - dzienny księżyc uparcie trwał obok talerza, odległe łąki otwierały się jak wachlarz, pobliskie drzewa na niewidzial­nych huśtawkach nadlatywały ku szynom, równoległe tory nagle popełniały samobójstwo, dokonując anastomozy, nasyp pokryty mrugającą trawą wznosił się i wznosił, i wznosił, aż mały świadek zmiennych prędkości musiał zwymiotować swoją porcję omelette aux confitures defraises.

Jednak dopiero nocą Compagnie Internationale des Wagons-Lits et des Grands Express Europeens dorastała do magii swej nazwy. Z dolnego posłania, nad którym wisiało łóżko mojego brata (spał? był tam w ogóle?), w półmroku naszego przedziału obserwowałem rzeczy i cząstki rzeczy, i cienie, i fragmenty cieni, ostrożne przemieszczające się i nie docierające donikąd. Drewno cicho skrzypiało i trzeszczało. Przy drzwiach do toalety chwiało się rytmicznie na kołku niewyraźne ubranie, a wyżej kołysał się niebieski fontaź dwudzielnej nocnej lampki. Trudno było te niezdecydowane podchody, to zamaskowane skradanie się powiązać z szalonym pędem nocy za oknem, która - dobrze wiedziałem - pędzi tam, porysowana iskrami, nieczytelna.

Udawało mi się zasnąć dzięki prostemu zabiegowi: utożsa­miałem się mianowicie z maszynistą. Poczucie sennego kom­fortu wypełniało mi żyły, kiedy tylko wszystko zgrabnie poza­łatwiałem - beztroscy pasażerowie cieszyli się w przedziałach jazdą, którą składałem im w darze, palili papierosy, wymieniali znaczące uśmiechy, kiwali się, drzemali; kelnerzy, kucharze i konduktorzy (których musiałem gdzieś ulokować) hulali na całego w wagonie restauracyjnym; ja sam zaś, w okularach ochronnych, powalany sadzą, patrzyłem z budki maszynisty na zwężający się tor i wypatrywałem w czarnej dali rubinowego lub szmaragdowego punkcika. A potem, już we śnie, widziałem zupełnie co innego - szklaną kulkę turlającą się pod fortepian albo leżącą na boku lokomotywę-zabawkę, której kółka ciągle się dziarsko kręciły.

Czasem, kiedy pociąg zwalniał biegu, nurt mego snu prze­rywał się. Powolne światła majestatycznie przepływały obok; każde, w przelocie badało tę samą szczelinę przedziału, a świet­lny cyrkiel mierzył kładące się cienie. W chwilę potem pociąg zatrzymywał się z przeciągłym westchnieniem hamulców Westinghouse'a. Coś nagle z góry spadało (okulary mojego brata, jak miało się okazać następnego dnia). Cudownie podniecająco było przesunąć się z pościelą w nogi łóżka i ostrożnie odczepić z zatrzasku zasłonę okienną, którą dawało się podciągnąć tylko do połowy, bo przeszkadzała krawędź górnego posłania.

Wokół samotnej latarni, jak księżyce wokół Jupitera, krążyły blade ćmy. Na ławce poruszała się rozsypana gazeta. Gdzieś w głębi pociągu słychać było przytłumione głosy, ktoś sma­kowicie pokasływał. W wycinku peronu, który miałem przed oczami, nie było nic szczególnie interesującego, a jednak nie mogłem się od niego oderwać, dopóki sam nie odpłynął.

Następnego ranka nawilgłe pola z wykoślawionymi wierz­bami wzdłuż promienia rowu lub daleki rząd topoli przecięty poziomym pasem mlecznobiałej mgły mówiły, że pociąg pędzi zakosami przez Belgię. Do Paryża przychodził o czwartej po południu; i nawet gdy zatrzymywaliśmy się tam tylko przez jedną noc, zawsze znajdowałem czas, żeby coś kupić - na przykład małą mosiężną wieżę Eiffla, dość niechlujnie pociągniętą srebrną farbą; a następnego dnia w południe wsiadaliśmy do jadącego do Madrytu Sud Expressu, który około dziesiątej wieczorem dowoził nas do dworca La Négresse w Biarritz, o kilka kilometrów od granicy hiszpańskiej.


II


Biarritz w tamtych czasach miało jeszcze swój specyficzny koloryt. Zakurzone krzewy ostrężyn i zachwaszczone terrains à vendre obramiały drogę prowadzącą do naszej willi. Hotel “Carlton" był jeszcze w budowie. Musiało upłynąć trzydzieści sześć lat, zanim generał brygady Samuel McCroskey zajął królewski apartament w Hôtel du Palais, który stoi na miejscu dawnego pałacu, gdzie podobno w latach sześćdziesiątych przyłapano niewiarygodnie zwinne medium, Daniela Home'a, jak bosą stopą (rzekomą ręką ducha) gładził dobrą, ufną twarz cesarzowej Eugenii. Na promenadzie koło kasyna niemłoda kwiaciarka z poczernionymi brwiami i namalowanym uśmie­chem zręcznie wsuwała gruby osadnik goździka w butonierkę przechodniowi, któremu zastąpiła drogę i na którego lewym policzku uwypuklała się królewska fałda, kiedy zezem patrzył w dół na nieśmiało wetknięty kwiat.

Wzdłuż tylnej linii plaży rozmaite turystyczne krzesełka i stołki dźwigały ciężar rodziców dzieci, które w słomkowych kapeluszach na głowie bawiły się nieco dalej na piasku. Można tam było dostrzec i mnie, jak klęczę i próbuję za pomocą szkła powiększającego zapalić znaleziony grzebyk. Mężczyźni paradowali w białych spodniach, które dzisiejszemu oku wyda­łyby się komicznie skurczone w praniu; panie nosiły tego lata lekkie płaszczyki z jedwabnymi wyłogami, kapelusze o dużych główkach i szerokich rondach, gęste haftowane białe woalki i dużo falbanek - falbanki na gorsach bluzek, falbanki przy rękawach na nadgarstkach, falbanki na parasolkach. Bryza pokrywała usta solą. Z szaleńczą szybkością przemknął nad pulsującą plażą zabłąkany złoto-pomarańczowy motyl.

Dodatkowe zamieszanie i hałas były dziełem sprzedawców zachwalających cacahuètes, fiołki w cukrze, rajsko zielone lody pistacjowe, kulki odświeżających oddech cukierków i wielkie, wypukłe kawały suchej, piaszczystej waflowatej substancji, wyjmowane z czerwonej beczułki. Z wyrazistością, której nie zaćmiły żadne późniejsze wrażenia, widzę, jak sprzedawca wafli kroczy po głębokim, mączastym piachu, dźwigając na zgiętych plecach swoją ciężką beczułkę. Gdy go wołano, wy­kręciwszy rzemyk, zsuwał ją z ramienia i ciężko stawiał na piasku w pozycji krzywej wieży w Pizie, potem wycierał rękawem twarz i wprawiał w ruch złożony z tarczy z cyframi i strzałki mechanizm, który znajdował się na pokrywie. Strzałka zgrzytała i furkotała. Fortuna miała ustalić wielkość wartego jednego sou wafla. Im wafel był większy, tym bardziej żal mi było sprzedawcy.

Ceremoniał kąpieli odbywał się w innej części plaży. Za­wodowi pływacy, krzepcy Baskowie w czarnych kostiumach kąpielowych, pomagali paniom i dzieciom cieszyć się grozą pędzących ku brzegowi fal. Taki baigneur ustawiał człowieka plecami do nadciągającej fali i trzymał za rękę, kiedy narasta­jąca, rozwirowana masa pienistej, zielonej wody gwałtownie spadała z tyłu, jednym potężnym uderzeniem zbijając cię z nóg. Po kilkunastu podobnych przewrotkach błyszczący jak foka baigneur wyprowadzał swego ciężko dyszącego, dygo­czącego i prychającego wilgocią podopiecznego na ląd, na płaskie wybrzeże, gdzie niezapomniana starsza kobieta z siwą szczeciną na brodzie bezzwłocznie wybierała, z kilku wiszących na sznurze, odpowiedni płaszcz kąpielowy. W zaciszu małej kabiny jeszcze inny służący pomagał ściągnąć mokry, ciężki od piasku kostium. Kostium z chlupnięciem paciał na deski, a czło­wiek wciąż dygocząc, wyswobadzał z niego nogi i deptał jego niebieskawe, rozproszone paski. Kabina pachniała sosną. Ten sam służący, garbus z promiennymi zmarszczkami, przynosił miednicę z gorącą parującą wodą, w której zanurzało się stopy. Dowiedziałem się od niego - informację tę przechowuję od tamtej pory w szklanej przegródce pamięci - że “motyl" to po baskijsku misericoktea, tak mi to przynajmniej zabrzmiało (spo­śród siedmiu słów, które znalazłem w słownikach, najbliższe jest micheletea).


III


Na bardziej brązowej i wilgotniejszej części plaży, tej części, która podczas odpływu dostarczała najlepszego piasku do budowy zamków, któregoś dnia stwierdziłem, że kopię łopatką tuż obok francuskiej dziewczynki imieniem Colette.

W listopadzie miała skończyć dziesięć lat, ja osiągnąłem ten wiek w kwietniu. Zwróciła moją uwagę na wyszczerbiony kawałek fioletowej muszli małża, na który nastąpiła nagą po­deszwą swojej wąskiej długopalcej stopy. Nie, nie byłem Angli­kiem. Jej zielonkawe oczy zdawały się cętkowane nadmiarem piegów, które pokrywały jej twarz o ostrych rysach. Miała na sobie coś, co można by teraz nazwać strojem gimnastycznym, a co składało się z niebieskiego sweterka z podwiniętymi rękawami i niebieskich szortów z dzianiny. W pierwszej chwili wziąłem ją za chłopca, ale potem zbiła mnie z tropu bransoletka na jej szczupłym nadgarstku i spiralnie skręcone kasztanowate loki, wymykające się spod marynarskiej czapeczki.

Jej sposób mówienia przypominał wybuchy prędkiego pta­siego świergotu, mieszała angielski guwernantki z paryską francuszczyzną. Dwa lata wcześniej na tej samej plaży byłem mocno zajęty uroczą, opaloną córeczką serbskiego lekarza, ale kiedy spotkałem Colette, od razu zrozumiałem, że to coś poważnego. Wydawała się o wiele bardziej niezwykła niż wszystkie moje przypadkowe towarzyszki zabaw w Biarritz! W jakiś sposób poczułem, że jest mniej szczęśliwa niż ja, że jest mniej kochana. Siniak na jej delikatnej, pokrytej meszkiem ręce dawał asumpt do okropnych podejrzeń. “Szczypie tak mocno, jak mama" - powiedziała, wskazując na kraba. Snułem rozma­ite plany uratowania jej od rodziców, którzy byli “des bourgeois de Paris", jak z lekkim wzruszeniem ramion ktoś powiedział do mojej matki. Zinterpretowałem to lekceważenie po swojemu, wiedziałem bowiem, że ludzie ci przyjechali z samego Paryża swoją niebiesko-żółtą limuzyną (efektowne i eleganckie przed­sięwzięcie w tych czasach), ale Colette wysłali zwyczajnym pociągiem osobowym - z guwernantką i psem. Była to suczka, foksterier z dzwoneczkami przy obroży i ogromnie ruchliwą pupą. Z czystego nadmiaru energii chłeptała czasem słoną wodę z wiaderka Colette. Pamiętam żagiel, zachód słońca i latarnię morską, wymalowane na tym wiaderku, ale nie mogę sobie przypomnieć imienia psa i to mnie dręczy.

W ciągu dwu miesięcy naszego pobytu w Biarritz moja namiętność do Colette omal nie przerosła mojej namiętności do motyli. Ponieważ moi rodzice nie mieli ochoty spotykać się z jej rodzicami, widywałem ją jedynie na plaży, ale myślałem o niej bezustannie. Kiedy widziałem, że płakała, odczuwałem przypływ bezradnej udręki, od której i moje oczy wzbierały łzami. Nie mogłem wytłuc komarów, które zostawiały ślady użądleń na jej kruchej szyjce, ale mogłem bić się z rudym chłopcem, który był dla niej niegrzeczny, i sprałem go ile wlezie. Zwykła była przynosić mi ciepłe garście twardych cukierków. Któregoś dnia, kiedy pochylaliśmy się razem nad rozgwiazdą i loki Colette łaskotały mnie w ucho, nagle obróciła się ku mnie i pocałowała mnie w policzek. Moje wzruszenie było tak silne, że tylko zdołałem wymamrotać: “Ty małpko".

Miałem złotą monetę i uznałem, że pokryje ona koszty naszej ucieczki. Gdzie chciałem zabrać Colette? Do Hiszpanii? Do Ameryki? W góry nad Padem? “Là-bas, là-bas, dans la montagne" - jak śpiewała w operze Carmen. Pewnej niezwykłej bezsennej nocy leżałem w łóżku i, wsłuchany w powtarzający się głuchy odgłos oceanu, układałem plan naszej ucieczki. Ocean zdawał się wznosić, wymacywać w ciemności drogę i ciężko padać na twarz.

O samej ucieczce niewiele mam do powiedzenia. Pamiętam tylko przebłysk obrazu: Colette posłusznie wkłada po zawietrz­nej stronie trzepoczącego namiotu tenisówki, a ja wciskam do brązowej papierowej torby składaną siatkę na motyle. Następny przebłysk: uchodząc przed pościgiem, wkraczamy w nieprzeniknioną ciemność cinéma koło kasyna (wstęp do niego mieliśmy oczywiście wzbroniony). Tam siedzimy trzy­mając się za ręce ponad psem, który od czasu do czasu cicho pobrzękuje na kolanach Colette, i oglądamy poszarpaną, przesłoniętą mżawką, ale bardzo podniecającą walkę byków w San Sebastian. Ostatni przebłysk: guwerner prowadzi mnie promenadą. Jego długie nogi poruszają się ze szczególnego rodzaju złowieszczą werwą, widzę też, jak pod napiętą skórą posępnie znieruchomiałej szczęki drgają mu mięśnie. Mój dziewięcioletni brat w okularach na nosie, którego guwerner trzyma drugą ręką, raz po raz wybiega do przodu, by z prze­pełnioną zgrozą ciekawością spojrzeć na mnie jak mała sówka.

Pośród banalnych pamiątek, nabytych w Biarritz przed wyjazdem, moją ulubioną nie był byczek z czarnego kamienia ani też dźwięczna muszla, ale coś, co teraz wydaje się niemal symboliczne - obsadka z morskiej pianki z kryształowym otworkiem do zaglądania umieszczonym w jej ozdobnej części. Przyciskało się go do oka, mrużąc przy tym drugie, i kiedy udało się opanować trzepotanie rzęs, pojawiał się cudowny fotograficzny obraz zatoki i zarys skał, na których końcu tkwiła latarnia morska.

I oto dzieje się coś cudownego. Dzieło odtworzenia obsadki i mikrokosmosu w jej otworku pobudza moją pamięć do ostatniego wysiłku. Znowu próbuję przypomnieć sobie, jak wabił się pies Colette - i rzeczywiście, ponad tymi odległymi plażami, ponad lśniącymi wieczornymi piaskami przeszłości, gdzie każdy ślad stopy powoli zapełnia się wodą pełną za­chodu słońca, nadciąga to imię, nadciąga, odbijając się echem i wibrując: Floss, Floss, Floss!

Kiedy zatrzymaliśmy się na dzień w Paryżu w drodze do domu, Colette już tam była. I tam, w płowym parku pod zimnym błękitnym niebem widziałem ją (jak sądzę, dzięki umowie między naszymi opiekunami) po raz ostami. Niosła kółko i krótki kijek do wprawienia go w ruch, wszystko było w niej absolutnie stosowne i stylowe, zgodne z jesienną pary­ską tenue-de-ville-pour-fillettes. Wzięła od guwernantki i wsunęła memu bratu do ręki pożegnalny prezent, pudełko migdałów w cukrze, przeznaczony, wiem to, wyłącznie dla mnie. I już jej nie było, poganiając kijkiem swoje błyszczące kółko pobiegła przez światło i cień, wokół i wokół zatkanej suchymi liśćmi fontanny, koło której stałem. Liście mieszają się w moim wspomnieniu ze skórą jej bucików i rękawiczek; w jej ubiorze, pamiętam, był jakiś szczegół (może wstążka na szkockiej czapeczce albo wzór pończoch), który przypominał mi wtedy tęczową spiralę w szklanej kulce. Chyba ciągle jeszcze trzymam ten opalizujący skrawek, nie bardzo wiedząc, do czego go dopasować, a ona biega ze swoim kółkiem wokół mnie coraz szybciej i szybciej i wreszcie rozpływa się w nikłych cieniach, rzucanych na żwirowatą ścieżkę przez splecione ze sobą łuki jej niskiego, pętlicowego ogrodzenia.


Boston, 1948



Sygnały i symbole


Po raz czwarty w ciągu tyluż lat stanął przed nimi problem wyboru prezentu urodzinowego dla młodego człowieka, który był nieuleczalnie obłąkany. Nie miał żadnych pragnień. Wy­twory rąk ludzkich były dlań albo pełnymi zła ulami, wibru­jącymi złośliwym ożywieniem, które tylko on mógł dostrzec, albo źródłami ordynarnych przyjemności, całkowicie nieprzy­datnymi w jego abstrakcyjnym świecie. Wykluczywszy pewną liczbę rzeczy, które mogłyby go urazić lub przestraszyć (na przykład wszelkie urządzenia mechaniczne stanowiły tabu), jego rodzice zdecydowali się na miły i niewinny drobiazg: koszyczek zawierający dziesięć słoiczków z dziesięcioma rodza­jami galaretki owocowej.

Kiedy się urodził, od dawna już byli małżeństwem; mi­nęło dwadzieścia lat i oto stali się zupełnie starzy. Swoje zaniedbane siwe włosy czesała byle jak. Nosiła tanie czarne suknie. Inaczej niż inne kobiety w jej wieku (na przykład pani Soi, ich najbliższa sąsiadka, której twarz była całkiem różowa i fioletowa od szminki i której kapelusz przypominał pęk kwiatów znad strumienia), pokazywała białe, obnażone oblicze krytycznie nastawionemu światłu wiosennych dni. Jej mąż, który w starym kraju prosperował całkiem nieźle jako człowiek interesu, teraz był całkowicie uzależniony od swego brata Izaaka, prawdziwego Amerykanina, legitymującego się niemal czterdziestoletnim pobytem. Widywali go rzadko i nadali mu przydomek: “Książę".

Tego piątku wszystko szło źle. Pociąg metra został między dwiema stacjami pozbawiony życiodajnego prądu i przez kwadrans nie słyszało się nic prócz sumiennego bicia własnego serca i szelestu gazet. Autobus, na który musieli się potem przesiąść, kazał im czekać godzinami, a gdy wreszcie przyje­chał, był po brzegi zapchany gadatliwą młodzieżą z liceum. Lało, kiedy wspinali się po brązowej ścieżce wiodącej do szpitala. Tutaj znowu przyszło im czekać; ich chłopiec nie przyczłapał jak zwykle do pokoju (ta jego nieszczęsna twarz, pokryta trądzikiem, źle ogolona, posępna i zmieszana), zamiast niego zjawiła się wreszcie pielęgniarka, którą znali i której nie lubili, i spokojnie wyjaśniła, że ich syn znów próbował odebrać sobie życie. Nic mu się nie stało - powiedziała, - ale odwiedziny mogłyby go wytrącić z równowagi. Tak przykro dawał tu o sobie znać niedobór personelu, przedmioty tak łatwo mieszały się ze sobą i myliły, że zdecydowali się nie zostawiać prezentu w dyżurce, ale przynieść go następnym razem.

Zaczekawszy, aż otworzy parasol, wzięła męża pod rękę. Jak zawsze, kiedy był zdenerwowany, chrząkał co chwila w pewien szczególny, głośny sposób. Dotarli do osłoniętego przystanku autobusowego po przeciwnej stronie ulicy i mąż zamknął parasol. Kilka kroków dalej, pod rozkołysanym i ociekającym wodą drzewem, na wpół żywy ptaszek, nie opierzony, drżący, trzepotał się bezradnie w kałuży.

Podczas długiej jazdy do stacji metra nie zamienili ani słowa; za każdym razem, kiedy spoglądała na jego stare ręce (na­brzmiałe żyły, brązowe plamki na skórze), zaciśnięte i drżące na rączce parasola, czuła napór wzbierających łez. Kiedy się rozglądała, próbując zaczepić o coś myśl, lekki wstrząs, będący mieszaniną zdziwienia i współczucia, wywołało w niej odkry­cie, że jedna z pasażerek, czarnowłosa dziewczyna z brudnymi czerwonymi paznokciami u stóp, płacze w ramię starszej kobiety. Kogo przypominała ta kobieta? Przypominała Rebekę Borysownę, której córka wyszła za któregoś z Sołowiejczyków - w Mińsku, przed laty.

Kiedy ostatni raz próbował to zrobić, jego metoda była, wedle słów lekarza, arcydziełem pomysłowości; udałoby mu się, gdyby inny pacjent, zawistnik, nie powstrzymał go, myśląc, że jego towarzysz uczy się latać. A naprawdę chciał tylko jednego - zrobić dziurę w swoim świecie i uciec.

System jego iluzji stał się przedmiotem skomplikowanego artykułu w naukowym miesięczniku, ale na długo przedtem ona i jej mąż połapali się w nich na własny użytek. “Ma­nią aluzyjną" nazwał to Herman Brink. W przypadkach tej choroby, bardzo zresztą rzadkiej, pacjent wyobraża sobie, że wszystko, co się wokół dzieje, stanowi zawoalowaną aluzję do jego osobowości i egzystencji. Realnych ludzi wyłącza ze spisku, bo uważa, że jest przecież o wiele inteligentniejszy od innych. Gdziekolwiek się zwróci, śledzą go zjawiska przy­rody. Chmury na obserwującym go niebie przesyłają sobie za pomocą powolnych sygnałów niewiarygodnie drobiazgowe informacje o jego osobie. O zmierzchu ciemno gestykulujące drzewa dyskutują w języku migowym jego najskrytsze myśli. Kamyki, plamy lub cętki słonecznego światła tworzą wzory w jakiś przerażający sposób przekazujące wiadomości, które on musi przechwycić. Wszystko jest szyfrem, a on jest tematem wszystkiego. Niektórzy spośród szpiegów to obserwatorzy bezstronni, takimi są szklane powierzchnie i nieruchome ka­łuże; inni, na przykład płaszcze na wystawach sklepowych, są świadkami nastawionymi z góry nieprzychylnie, w głębi ducha żądnymi linczu; jeszcze inni (płynąca woda, burze) są rozhisteryzowani do granic obłędu, mają wypaczone poglądy na jego temat i popełniają groteskowe pomyłki w interpretacji jego czynów. Stale musi się mieć na baczności, każdą minutę, każdą cząsteczkę życia musi poświęcać rozszyfrowywaniu falowania rzeczy. Nawet powietrze, którym oddycha, wprowadza się do indeksów i kartotek. Gdybyż zainteresowanie, które wywołuje, ograniczało się do najbliższego otoczenia - tak jednak nie jest! Wraz z odległością rośnie potoczystość i potęga strumieni dzikiej obmowy. Sylwetki ciałek jego krwi, powiększone milion razy, przelatują ponad rozległymi równinami; a jeszcze dalej wielkie góry, których masywność i wysokość przekraczają granice wytrzymałości, streszczają w mowie granitu i lamen­tujących jodeł ostateczną prawdę jego istnienia.


II


Kiedy wynurzyli się z huku i zaduchu metra, resztki dnia mieszały się ze światłem latarni. Chciała kupić ryby na kolację, oddała mu więc koszyczek z galaretkami i powiedziała, żeby wracał do domu. Wdrapał się już na trzecie piętro, kiedy przypomniał sobie, że rano dał jej swoje klucze.

W milczeniu usiadł na schodach i w milczeniu podniósł się, gdy w jakieś pięć minut później nadeszła, wspinając się mozolnie, uśmiechając się blado, z naganą kręcąc głową nad swoją bezmyślnością. Kiedy weszli do swojego dwupokojowego mieszkania, natychmiast podszedł do lustra. Rozciągając kciukami kąciki ust, z okropnym maskaradowym grymasem wyjął nową sztuczną szczękę, rozpaczliwie niewygodną, i ro­zerwał łączące go z nią długie kły ze śliny. Podczas gdy żona nakrywała do stołu, czytał swoją rosyjską gazetę. Wciąż czytając, połknął mdłe, nie wymagające zębów jedzenie. Zna jego nastroje i także milczała.

Kiedy poszedł spać, została w jadalni z talią wytłuszczonych kart i ze starymi albumami. Po przeciwnej stronie wąskiego podwórza, na którym deszcz w ciemności bębnił w kilka po­wyginanych pojemników na śmieci, okna świeciły się żółtawo i w jednym z nich można było zobaczyć mężczyznę w czar­nych spodniach, z uniesionymi łokciami leżącego na wznak na niechlujnym łóżku. Spuściła storę i przejrzała fotografie. Jako niemowlę wyglądał na bardziej zdziwionego niż inne niemowlęta. Niemiecka służąca, którą mieli kiedyś w Lipsku, i jej narzeczony z nalaną twarzą wysunęli się z albumu. Mińsk, rewolucja, Lipsk, Berlin, Lipsk, przechylona fasada domu, straszliwie nieostra. W wieku lat czterech, w parku: ponuro, bojaźliwie, ze zmarszczonym czołem odwraca głowę od ocho­czej wiewiórki, jak odwracałby ją od każdego obcego. Ciotka Róża, kapryśna, kanciasta starsza pani z dzikimi oczyma; żyła w świecie pełnym lęku, złych nowin, bankructw, wypadków kolejowych, chorób nowotworowych - aż do chwili, gdy Niemcy uśmiercili ją razem ze wszystkimi, o których się martwiła. Sześć lat - to wtedy rysował te zdumiewające ptaki z ludzkimi dłońmi i stopami i cierpiał na bezsenność jak dorosły człowiek. Jego kuzyn, obecnie sławny szachista. Znowu on, ma tu mniej więcej osiem lat, już wtedy trudno go było zrozumieć, bał się tapety na korytarzu, a także pewnego obrazka w książce, chociaż był to tylko idylliczny pejzaż ze skałami na zboczu i kołem starego wozu, zwisającym z gałęzi bezlistnego drzewa. Dziesięcioletni: rok, w którym opuścili Europę. Wstyd, litość, upokarzające trudności, brzydkie, złośliwe, niedorozwinięte dzieci, z którymi chodził do szkoły specjalnej. Potem, zbiegając się z długą rekonwalescencją po zapaleniu płuc, nastąpił w jego życiu okres, kiedy te jego małe fobie, które rodzice uparcie uwa­żali za dziwactwa wyjątkowo uzdolnionego dziecka, stężały jak gdyby w splątaną, ale logiczną gęstwę wzajem na siebie oddziałujących iluzji, czyniąc go całkowicie niedostępnym dla normalnych umysłów.

Godziła się na to wszystko i na znacznie więcej, bo w końcu żyć znaczyło godzić się na utratę jednej radości za drugą, w jej wypadku nawet nie radości - po prostu możliwości poprawy. Myślała o nieustannych falach bólu, które z tego czy innego powodu ona i jej mąż musieli znosić; o niewidzialnych olbrzymach w jakiś niewyobrażalny sposób krzywdzących jej dziecko; o niezmierzonej masie czułości, którą mieści w sobie świat; o zagładzie tej czułości, która zostaje zmiażdżona albo zmarnowana, albo przekształca się w szaleństwo; o zaniedba­nych dzieciach, mruczących coś do siebie w nie zamiecionych kątach; o pięknych chwastach, które nie mogą schować się przed gospodarzem i muszą patrzeć, jak małpio zgięty cień jego postaci zostawia za sobą ślad pełen okaleczonych kwiatów, kiedy zbliża się potworna ciemność.


III


Było po północy, gdy z jadalni dobiegł ją jęk męża; po chwili chwiejnym krokiem wszedł on sam w narzuconym na nocną koszulę starym palcie z karakułowym kołnierzem, które stokroć wolał od eleganckiego niebieskiego szlafroka.

- Nie mogę zasnąć - zawołał.

- Dlaczego - spytała, - dlaczego nie możesz? Przecież byłeś taki zmęczony.

- Nie mogę zasnąć, bo umieram - powiedział i położył się na tapczanie.

- Znowu twój żołądek? Chcesz, żebym zadzwoniła do doktora Solowa?

- Żadnych doktorów, żadnych doktorów - wyjęczał. - Do diabła z doktorami! Musimy szybko wyciągnąć go stamtąd. Inaczej będziemy odpowiedzialni. Odpowiedzialni! - powtó­rzył i gwałtownie się poderwawszy usiadł, obydwiema stopami dotykając podłogi i waląc się w czoło zaciśniętą pięścią.

- Dobrze - zgodziła się cicho, - przywieziemy go jutro rano.

- Napiłbym się herbaty - powiedział jej mąż i poszedł do łazienki.

Schylając się z trudnością, podniosła kilka kart i jedną czy dwie fotografie, które zsunęły się z tapczanu na podłogę: walet kier, dziewiątka pik, as pik, Elza i jej zwierzakowaty kawaler.

Wrócił podniecony, mówiąc głośno:

- Obmyśliłem sobie to wszystko. Damy mu sypialnię. Każde z nas będzie spędzać część nocy przy nim, a drugą część tu, na tapczanie. Na zmianę. Załatwimy, żeby doktor przychodził do niego co najmniej dwa razy w tygodniu. Nie ma znaczenia, co Książę na to powie. Zresztą nie będzie miał nic do gadania, bo to wszystko wyjdzie taniej.

Zadzwonił telefon. O tej porze nie spodziewali się czegoś takiego. Lewy pantofel ześliznął się mężowi z nogi, więc szukał go teraz piętą i palcem stopy, stojąc na środku pokoju i dziecinnie, bezzębnie gapiąc się na żonę. Ponieważ lepiej mówiła po angielsku, to ona zawsze przyjmowała telefony.

- Czy mogę prosić Charliego - powiedział bezbarwny, nikły głos dziewczęcy.

- Z jakim numerem chciała pani mówić? Nie. Pomyłka.

Słuchawka została delikatnie odłożona na widełki. Ręka powędrowała ku staremu zmęczonemu sercu.

- Przestraszyłam się - powiedziała żona.

Uśmiechnął się przelotnie i natychmiast podjął swój oży­wiony monolog. Pojadą po niego, jak tylko zrobi się jasno. Noże trzeba będzie trzymać w szufladzie zamkniętej na klucz. Nawet kiedy jest z nim najgorzej, nie stanowi przecież zagrożenia dla innych ludzi.

Telefon zadzwonił po raz drugi. Ten sam młody głos, matowy i niespokojny, spytał o Charliego.

- Połączyła się pani z niewłaściwym numerem. Na pewno zamiast zera wykręca pani literę “O".

Zasiedli do niespodziewanej, uroczystej nocnej herbaty. Prezent urodzinowy stał na stole. Mąż pił głośno, drobnymi łyczkami; dostał wypieków; co chwila podniesioną szklanką robił nieduże kółka, żeby cukier lepiej się rozpuścił. Żyła z boku jego łysej głowy, gdzie było duże znamię, nabiegła mocno krwią, a na brodzie, chociaż golił się rano, pokazała się srebrnawa szczecina. Kiedy nalewała mu drugą szklankę, nałożył okulary, by raz jeszcze z przyjemnością obejrzeć błyszczące żółte, zielone i czerwone słoiczki. Jego niezgrabne, mokre wargi sylabizowały ich wymowne etykietki: morela, winogrona, mirabelka, pigwa. Doszedł do rajskiego jabłuszka, kiedy telefon zadzwonił znowu.


Boston, 1948



Asystent reżysera


I


Znaczenie? No cóż, chodzi o to, że czasami życie jest właśnie tym - asystentem reżysera. Dziś wieczorem skoczymy do kina. Wejdziemy w lata trzydzieste i jeszcze głębiej - w dwudzieste, a potem skręcimy za róg do starego kinoteatru “Europa". Była słynną śpiewaczką. Jej specjalności nie stanowiła opera, nawet nie Cavalleria rusticana, nic w tym guście. Francuzi nazywali ją “La Slavska". Jej styl: w jednej dziesiątej Cyganka, w jednej siódmej rosyjska wieśniaczka (którą zresztą istotnie była) i w pięciu dziewiątych wykonawczyni muzyki popu­larnej, przez co rozumiem mieszaninę sztucznego folkloru, wojskowego melodramatu i oficjalnego patriotyzmu. Ułamek, który jeszcze pozostał, wystarczy, by objąć fizyczną świetność jej fenomenalnego głosu.

Pochodząc z serca Rosji, przynajmniej ujmując rzecz geogra­ficznie, głos ów ostatecznie dotarł do wielkich miast, Moskwy i Petersburga, i w otoczenie cara, gdzie ten styl bardzo był w cenie. Jej fotografia wisiała w garderobie Fiodora Szalapina: młoda kobieta w ozdobnym rosyjskim czepku z perłami, policzek wspiera na dłoni, pomiędzy mięsistymi wargami poły­skują oślepiająco białe zęby, a w prawym rogu widnieje wielki niezgrabny napis: “Dla Ciebie, Fiediusza". Śnieżynki, ukazując - zanim brzegi zaczynały się topić - swoją skomplikowaną symetrię, opadały łagodnie na ramiona i rękawy, i wąsy, i czapki, czekające w kolejce na otwarcie kasy biletowej. Aż do samej śmierci uważała za swój największy skarb - albo przynajmniej udawała, że go za taki uważa - fantazyjny medal i ogromną broszę, które otrzymała od carycy. Pochodziły z firmy jubilerskiej, która prowadziła świetnie prosperujący interes dzięki temu, że przy okazji każdego święta dawała carskiej parze w prezencie taki lub inny symbol (za każdym razem coraz cenniejszy) ich potężnej władzy monarszej: jakąś wielką bryłę ametystu z inkrustowaną rubinami trojką z brązu, sterczącą na wierzchołku jak arka Noego na Araracie, albo kryształową kulę wielkości arbuza, zwieńczoną złotym orłem z kwadratowymi oczami z diamentów, bardzo przypomi­nającymi oczy Rasputina (wiele lat później niektóre mniej obciążone symboliką eksponaty trafiły do pawilonu ZSRR na wystawie światowej jako przykłady kwitnącej sztuki Kraju Rad).

Gdyby wszystko poszło tak, jak zdawało się, że pójdzie, mogłaby jeszcze dzisiaj śpiewać w zaopatrzonej w centralne ogrzewanie Sali Bojarskiej albo w Carskim Siole, a ja wyłą­czałbym jej niesiony falami radiowymi głos w jakimś odległym kącie stepowej matuszki Syberii. Przeznaczenie skręciło jednak nie tam, gdzie trzeba, i kiedy wybuchła rewolucja, a potem wojna domowa, jej chłopska dusza wybrała bardziej prak­tyczną stronę.

Widmowe masy widmowych kozaków na widmowych ko­niach prowadzą atak, a na ich tle blednie nazwisko asystenta reżysera. Potem pojawia się elegancki generał Gołubkow: leni­wie obserwuje pole bitwy przez lornetkę teatralną. Kiedy kino i my byliśmy młodzi, pokazywano nam w takich wypadkach obraz zgrabnie ujęty w dwa połączone ze sobą kręgi. Teraz już się tego nie robi. Następne ujęcie ukazuje generała Gołubkowa, który pozbywszy się nagle całego rozleniwienia, wskakuje na siodło, wzbija się przez chwilę do nieba na swym stającym dęba rumaku, a potem rusza i pędzi do szalonego natarcia.

Tylko to jednak, co niespodziewane, jest podczerwonym światłem sztuki: zamiast odruchu warunkowego w postaci ra-ta-ta karabinów maszynowych, z oddali rozlega się śpiew kobiety. Zbliża się, coraz bardziej się zbliża, wreszcie nie ma nic prócz niego. Wspaniały kontralt obejmujący swoim zasięgiem wszystko, co autor opracowania muzycznego znalazł w swoich fiszkach na temat rosyjskiej śpiewności. I któż to przewodzi tym pod-czerwonym? Kobieta. Śpiewający duch właśnie tego doskonale wyćwiczonego batalionu. Maszeruje na przedzie, depcze lucernę i zalewa pole swoim “Wołga, Wołga..." Elegancki i dzielny dżygit Gołubkow (teraz już wiemy, co ta­kiego wypatrzył), choć kilkakrotnie raniony, w pełnym galopie porywa ją na konia i rozkosznie opierającą się unosi ze sobą.

Co dziwne, ten okropny scenariusz rozegrał się w rze­czywistości. Sam znałem przynajmniej dwu wiarygodnych świadków owego wydarzenia, któremu wartownicy historii pozwolili przejść o nic nie pytając. Zaraz potem widzimy ją, jak swoją hożą urodą i bardzo, bardzo szalonymi piosenkami przyprawia oficerów w kasynie o utratę rozumu. Była Belle Dame z dużą dozą Merci, miała też w sobie siłę, której brakowało Luizie von Lenz czy Zielonej Lady. To ona osłodziła generalny odwrót białych, który zaczął się wkrótce po jej czarodziejskim pojawieniu się w obozie generała Gołubkowa. Ponura przebitka z krukami albo wronami, albo jakimikolwiek dostępnymi właśnie ptakami, krążącymi w półmroku i powoli opadającymi na pokrytą trupami równinę gdzieś w hrabstwie Ventura. Martwa dłoń żołnierza białych ciągle ściska medalion z wizerunkiem matki. Leżący obok czerwonoarmista ma na swej poszarpanej piersi list z domu i ta sama staruszka prześwituje przez rozpływające się litery.

A potem na zasadzie tradycyjnego kontrastu gwałtownie wybucha muzyka i pieśń i do taktu rytmicznie klaszczą dłonie, i tupią nogi w żołnierskich butach, i widzimy ludzi genarała Gołubkowa, jak hulają na całego - jakiś gibki Gruzin tańczy ze sztyletem, zażenowany samowar odbija zdeformowane twa­rze, La Slavska odrzuca w tył głowę, gardłowo się śmiejąc, a korpusowy grubas, okropnie pijany, w rozpiętym kołnierzyku z galonem, składa usta do zwierzęcego pocałunku, przechyla się przez stół (zbliżenie przewróconego kieliszka), by wziąć w ramiona - pustkę, bo sztywny i absolutnie trzeźwy generał Gołubkow zręcznie przesunął śmiejącą się dziewczynę; teraz oboje stoją, patrząc na całą bandę, i generał mówi chłodnym, dobitnym głosem:

- Panowie, chciałbym wam przedstawić swoją narzeczoną.

Następuje chwila ogłuszającej ciszy, w której jakiejś zbłąka­nej kuli, wystrzelonej poza pomieszczeniem, udaje się rozbić niebieskawe od świtu okno, po czym rozlega się ryk aplauzu przeznaczonego dla uroczej pary.

Dość wątpliwe, by jej porwanie było bez reszty dziełem przypadku. W wytwórni nie ma miejsca na indeterminizm. Jeszcze bardziej wątpliwe, by - kiedy zaczął się wielki exodus, a generał i jego żona, jak tylu innych, zakosami przez Sirkeci dotarli na Motzstrasse i rue Vaugirard - nie stanowili już zgranego zespołu, nie byli jedną pieśnią, jednym monogra­mem. W całkiem naturalny sposób generał został aktywnym członkiem Z.B. (Związku Białogwardzistów): stale podróżował, organizował kursy wojskowe dla rosyjskich chłopców, urzą­dzał koncerty charytatywne, wydobywał z podziemi baraki dla nędzarzy, zażegnywał lokalne spory - a wszystko to bardzo dyskretnie. Jak sądzę, pod pewnymi względami Z.B. był przydatny. Na nieszczęście dla swego stanu duchowego absolutnie nie potrafił odciąć się od grup monarchistycznych i nie wyczuwał doskonale wyczuwanej przez emigracyjną inteligencję okropnej wulgarności ur-hitleryzmu tych groteskowych, ale niebezpiecznych organizacji. Kiedy mający jak najlepsze intencje Amerykanie pytali mnie, czy znam uroczego pułkownika takiego a takiego albo wytwornego starego hra­biego de Kopanina, nie miałem serca ujawniać im ponurej prawdy.

Był jednak jeszcze inny typ osób związanych z Z.B. Myślę tu o owych śmiałkach i ryzykantach, którzy pomagali sprawie, przekraczając granicę w jakimś otulonym śniegiem lesie jodło­wym, by powałęsać się po swym ojczystym kraju w rozmaitych przebraniach, wymyślonych, paradoksalnie, przez dawnych rewolucjonistów, i po cichu przynieść do paryskiej kafejki “Jesz bubliki" albo do berlińskiej knajpki, która nie miała żadnej specjalnej nazwy, rozmaite przydatne drobiazgi, jakie szpiedzy zwykle przynoszą swoim mocodawcom. Niektórzy z tych facetów w niejasny sposób związali się z wywiadami innych państw i zabawnie podskoczyliby na krześle, gdybyś zaszedł ich od tyłu i klepnął po ramieniu. Inni chodzili ze swymi misjami dla zabawy. Kilku być może naprawdę wierzyło, że w jakiś mistyczny sposób przygotowują zmartwychwstanie świętej, choć nieco zmurszałej przeszłości.


II


Będziemy teraz świadkami niesamowicie monotonnego cią­gu wydarzeń. Pierwszym prezesem Z.B., który musiał umrzeć, był przywódca całego ruchu i zdecydowanie najwartościowszy człowiek z nich wszystkich; pewne mroczne symptomy towa­rzyszące jego nagłej chorobie zdawały się wskazywać na cień truciciela. Następny prezes, potężny, silny mężczyzna o głosie przypominającym ryk pioruna i głowie przypominającej kulę armatnią, został porwany przez nieznanych sprawców i są powody, by sądzić, że zmarł z powodu przedawkowania chlo­roformu. Trzeci prezes... ale rolka obraca się za szybko. W istocie usunięcie dwu pierwszych zajęło siedem lat, nie dlatego, by tego rodzaju rzeczy nie dało się zrobić szybciej, ale dlatego, że zachodziły okoliczności wymagające bardzo precyzyjnego wyboru czasu i skoordynowania ciągłego przesuwania się w hierarchii z rozkładem nagłych wakatów. Wyjaśnijmy to bliżej.

Gołubkow był nie tylko sprawnym szpiegiem (potrójnym agentem, by być dokładnym), był także nadzwyczaj ambitnym człowieczkiem. To, dlaczego wizja przewodzenia organizacji, będącej tylko słońcem zachodzącym za cmentarzem, była Gołubkowowi tak droga, pozostaje zagadką jedynie dla ludzi, którzy nie mają żadnego hobby, żadnej pasji. Bardzo tego chciał - to wszystko. Już mniej zrozumiała wydaje się jego wiara, że będzie w stanie ochronić swoją kruchą egzystencję przed zgnieceniem między groźnymi potęgami, od których otrzymywał niebezpieczne pieniądze i niebezpieczną pomoc. Proszę teraz o wytężoną uwagę, ponieważ szkoda byłoby przegapić wszystkie subtelności sytuacji.

Sowietów nie mogła zbytnio niepokoić wysoce niepraw­dopodobna perspektywa jakichś działań wojennych podejmo­wanych przeciwko skonsolido-wanemu olbrzymowi przez wid­mową Białą Gwardię, mógł ich natomiast bardzo irytować fakt, że strzępy informacji o ich twierdzach i fabrykach, gromadzone przez nieuchwytnych niuchaczy z Z.B., automatycznie trafiają do rąk Niemców. Niemcy nie byli specjalnie zainteresowani zawitymi zmianami odcieni polityki emigracyjnej, ale drażnił ich uparty patriotyzm prezesa Z.B., raz po raz utrudniającego z moralnych powodów gładki przepływ informacji w ramach przyjacielskiej współpracy.

Generał Gołubkow był więc darem niebios. Sowieci mieli niezachwianą pewność, że pod jego rządami szpiedzy Z.B. będą im dobrze znani i że będzie ich można sprytnie fasze­rować fałszywymi danymi przeznaczonymi do nakarmienia żarłocznych Niemców. Ci byli w równym stopniu przekonani, że Gołubkow zapewni im wspaniałe żniwo, dzięki rozmieszczeniu ich własnych, absolutnie spolegliwych agentów pomiędzy zwykłymi szpiegami Z.B. Żadna ze stron nie miała złudzeń co do lojalności generała, ale każda założyła, że to ona właśnie wy­ciągnie ostateczną korzyść z wahnięć podwójnej gry. Marzenia zwykłych Rosjan, ciężko pracujących rodzin w odległych za­kątkach, gdzie osiadła rosyjska diaspora, wykonujących swoje skromne, ale uczciwe zajęcia, tak jak robiliby to w Saratowie albo Twerze, rodzących wątłe dzieci i naiwnie wierzących, że Z.B. to coś w rodzaju Okrągłego Stołu króla Artura, że broni on wszystkiego, co było, jest i będzie słodkie, przyzwoite i silne w baśniowej Rosji - te marzenia wydadzą się pewnie tym, którzy tną nakręcony materiał, naroślą na zasadniczym temacie.

Kiedy zakładano Z.B., kandydatura generała Gołubkowa (oczywiście czysto teoretyczna, gdyż nikt nie przewidywał, że przywódca organizacji umrze) nie liczyła się, zajmował on bowiem bardzo odległe miejsce na liście pretendentów - nie dlatego, że koledzy oficerowie nie doceniali jego legendarnej rycerskości, ale z tego prostego powodu, że przypadkiem był najmłodszym generałem w całej armii. Nim doszło do następnych wyborów prezesa, Gołubkow zdążył już wykazać się wspaniałymi umiejętnościami organizacyjnymi i czuł, że może spokojnie wykreślić całkiem sporo nazwisk, przy okazji oszczędzając życie noszących je osób. Kiedy usunięto drugiego generała, wielu członków Z.B. było przekonanych, że następny w kolejności generał Fiedczenko zrezygnuje na rzecz młod­szego i bardziej kompetentnego kandydata z praw, którymi pozwalały mu cieszyć się jego wiek, reputacja i wybitna pozycja w świecie nauki. Starszy pan jednak, choć pełen wątpliwości, gdy chodzi o przyjemność z tego płynącą, uznał, że byłoby tchórzostwem unikać stanowiska, które kosztowało już życie dwu ludzi. Gołubkow zacisnął więc zęby i zaczął ryć od nowa.

Fizycznie nie był atrakcyjny. Nie było w nim nic z waszej ulubionej postaci rosyjskiego generała, nic z owego dobrego, krzepkiego faceta z wyłupiastymi oczami i grubym karkiem. Był chudy, kruchy, miał ostre rysy, przycięte wąsiki i włosy ostrzyżone, jak mówią Rosjanie, jeżykom: krótkie, sztywne, stojące pionowo i gęste. Wokół włochatego nadgarstka nosił cienką srebrną bransoletkę i częstował gości własnoręcznie zrobionymi zgrabnymi rosyjskimi skrętami lub angielskimi pachnącymi śliwką “kapstienami", jak wymawiał tę nazwę, zawsze porządnie ułożonymi w starej, obszernej papierośnicy z czarnej skóry, papierośnicy, która towarzyszyła mu w dro­dze przez przypuszczalne dymy wielu bitew. Był niezwykle uprzejmy i niezwykle niepozorny.

Zawsze kiedy La Slavska “przyjmowała", co robiła w do­mach swych różnych mecenasów (pewnego barona - tak przynajmniej o nim mówiono - z jednego z krajów "bałtyc­kich, niejakiego dra Bachracha, którego pierwsza żona była słynną Carmen, lub rosyjskiego kupca w starym stylu, który w ogarniętym szaleństwem inflacji Berlinie robił wspaniałe interesy, kupując bloki domów po dziesięć funtów szterlingów za jeden), jej milczący mąż dyskretnie przemykał się między gośćmi i przynosił ci kanapkę z kiełbasą i ogórkiem albo kieliszek wódki; a kiedy La Slavska śpiewała (w czasie tych nieformalnych występów zwykła była śpiewać na siedząco, wspierając policzek na pięści, a łokieć ujmując drugą dłonią), stał z boku, o coś się opierając, albo szedł na palcach w kierunku odległej popielniczki, którą potem delikatnie stawiał na grubej poręczy twojego fotela.

Uważam, że z artystycznego punktu widzenia przesadzał z tym usuwaniem się w cień, mimowolnie wprowadzając jakąś nutę opłacanej lokajskości, która teraz wydaje się szczególnie na miejscu; on jednak oczywiście starał się oprzeć swoją egzystencję na zasadzie kontrastu i odczuwał dreszcz rozkoszy, doskonale wiedząc na podstawie pewnych słodkich oznak, takich jak pochylona głowa czy wywrócone oczy, kiedy taki a taki na drugim końcu pokoju zwraca uwagę nowo przybyłego na fascynujący fakt, że tak skromny człowiek dokonał tylu wręcz nieprawdopodobnych bohaterskich czynów podczas le­gendarnej wojny (zdobywanie w pojedynkę całych miast i tym podobne rzeczy).



III


Niemieckie wytwórnie filmowe, które w owych czasach (tuż przed tym, gdy dziecko światła nauczyło się mówić) wyra­stały jak jadowite muchomory po deszczu, znajdowały tanią siłę roboczą wynajmując tych spośród rosyjskich emigrantów, których jedyną nadzieją i profesją była własna przeszłość, to znaczy gromadę całkowicie nierealnych ludzi, by w filmach odgrywali “realną" publiczność jakiegoś spektaklu. Gdy tak zazębiały się dwa urojenia, wrażliwy człowiek odnosił wraże­nie, że żyje w jakiejś sali lustrzanej lub raczej w lustrzanym więzieniu i nie wie nawet, co jest szkłem, a co nim samym.

Kiedy przypominam sobie sale, w których śpiewała La Slavska, zarówno w Berlinie, jak i w Paryżu, i typ ludzi, jakich tam widywałem, czuję się tak, jakbym kolorował i udźwiękawiał jakiś bardzo stary film, w którym życie było szarą wibracją, a pogrzeby wydawały się dziką bieganiną i w którym jedynie morze miało swój odcień (chorobliwie niebieski), przy czym jakaś ręczna maszyna imitowała za ekranem szum asynchronicznych fal. Pewna podejrzana postać, postrach organizacji charyta-tywnych, łysoń o szalonych oczach, powoli przepływa przez pole mojego widzenia - w pozycji siedzącej, z nogami podkurczonymi jak jakiś starzejący się płód, a potem w cu­downy sposób wpasowuje się w jedno z miejsc w ostatnim rzędzie. Nasz przyjaciel hrabia także tu jest, cały - ze swoim kołnierzykiem i sfatygowanymi butami. W pierwszym rzędzie siedzi i patrzy wprost przed siebie czcigodny, choć oddany temu światu kapłan z krzyżem delikatnie zwieszającym się na potężną pierś.

Występy na tych prawicowych festiwalach, które nazwisko La Slavskiej przywołuje mi na pamięć, były równie nierealne, jak publiczność. Artysta z variétés, noszący fałszywe słowiańskie nazwisko, jeden z owych wirtuozów gitary, którzy za małe pieniądze otwierają program w music-hallu, był tu przyjmo­wany z otwartymi ramionami, a błyszczące ornamenty na jego ozdobionym szkiełkami instrumencie i błękitne jedwabne spodnie doskonale pasowały do reszty imprezy. Po nim zaj­mował miejsce jakiś brodaty stary drań w wyświechtanym żakiecie, niegdysiejszy członek “Świętej Rusi nade Wszystko" i obrazowo opisywał, jakie zło wyrządzają narodowi rosyj­skiemu Izraelici i masoni (dwa sekretne plemiona semickie).

A teraz, panie i panowie, mamy wielki zaszczyt... I oto stała już na okropnym tle palm i chorągwi rosyjskich i bladym językiem zwilżała mocno umalowane usta, i bez pośpiechu splatała na brzuchu dłonie w rękawiczkach z giemzy, podczas gdy jej stały akompaniator o marmurowej twarzy, Józef Lewinski, który pogrążony w cieniu pieśni wielkiej śpiewaczki towarzyszył jej do prywatnej sali koncertowej cara i do salonu towarzysza Łunaczarskiego, i do trudnych do określenia po­mieszczeń w Konstantynopolu, wydobywał z fortepianu krótką wstępną serię stanowiących odskocznię nut.

Czasami, jeśli był to odpowiedni dom, zaczynała od hymnu rosyjskiego i dopiero później brała się do swojego ograni­czonego, ale zawsze przyjmowanego z radością repertuaru. Nieuchronnie musiała się pojawić Stara droga do Kaługi (z rażoną piorunem sosną na czterdziestej dziewiątej wiorście) i piosenka, która w niemieckim przekładzie, drukowanym pod tekstem rosyjskim, zaczyna, się od słów “Du bist im Schnee begraben, mein Russland", i stara ballada ludowa (napisana przez konkretnego autora w latach osiemdziesiątych XIX wieku) o herszcie zbójców i jego uroczej perskiej księżniczce, którą rzucił w fale Wołgi, kiedy jego ludzie oskarżyli go, że robi się zbyt miękki.

Smaku artystycznego nie dawało się odkryć, technika była ryzykowna, ogólna stylistyka - okropna, ale ludzie, dla których uczucie i muzyka to jedno i to samo albo którzy lubią, żeby piosenki były przekaźnikami ducha pewnych sytuacji z ich przeszłości, chwil, kiedy dany utwór słyszeli po raz pierwszy, z wdzięcznością odnajdywali w straszliwej dźwięczności jej głosu zarówno nostalgiczną pociechę, jak i patriotyczny bo­dziec. Uważano, że jest szczególnie dobra, kiedy w jej pieśni brzmiała nuta dzikiej brawury. Gdyby udawała tę żywiołowość mniej krzykliwie, mogłaby ją ona uratować przed całkowitą wulgarnością. Jej mała, twarda duszyczka wysterczała z jej pieśni, a jej temperament mógł się zdobyć najwyżej na rzeczne wiry, ale swobodny nurt nie był dla niego. Kiedy dzisiaj w którymś z rosyjskich domów włącza się gramofon i słyszę jej nagrany kontralt, z czymś zbliżonym do dreszczu przypo­minam sobie bezwstydną imitację wokalnego szczytowania – odsłaniała w ostatnim namiętnym krzyku całą anatomię swoich ust, jej granatowoczarne włosy pięknie falowały, skrzyżowane na piersiach ręce przyciskały się do zawieszonego na wstążce medalu, kiedy dziękowała za orgię oklasków, jej potężne śniade ciało, sztywne nawet wtedy, kiedy się kłaniała, opinała mocna srebrzysta satyna, w której wyglądała jak śnieżna matrona albo syrena honoris causa.



IV


W następnym ujęciu ujrzycie ją (jeśli cenzor nie uzna tego za obrazę uczuć religijnych) klęczącą w miodobarwnej mgiełce nabitej wiernymi cerkwi i z wigorem szlochającą obok żony lub wdowy (już ona dobrze wie, które z tych określeń jest właściwe), towarzyszki życia generała, którego porwanie, tak zgrabnie zorganizowane przez jej męża, zręcznie przeprowa­dzili owi wysocy, sprawni, anonimowi faceci, przysłani przez swego szefa do Paryża.

Zobaczycie ją także, jak innego dnia, kilka lat później, śpiewa w pewnym appartement przy rue George Sand, otoczona pełnymi podziwu przyjaciółmi - i proszę, jej oczy leciutko się zwężają, a jej zawodowy uśmiech gaśnie, kiedy jej mąż, którego zatrzymały ostatnie drobiazgi związane z załatwianą właśnie sprawą, cicho wślizguje się do pokoju i łagodnym gestem napomina siwego pułkownika, próbującego ustąpić mu miejsca; i poprzez nieświadomy strumień pieśni, wykonywanej już tysiące razy, śpiewaczka wpatruje się w przybyłego (jest tro­chę krótkowzroczna, jak Anna Karenina), starając się dostrzec jakiś wyraźny znak, i potem, kiedy już tonie, a jego malowane łódki odpływają i ostatni zdradziecki krąg na powierzchni Wołgi, w guberni samarskiej, rozpływa się w mętnej wieczności (bo nigdy nie zaśpiewa już żadnej pieśni), jej mąż podchodzi do niej i głosem, którego żadne klaszczące dłonie nie mogą zagłuszyć, mówi:

- Masza, drzewo zetnie się jutro!

Ten kawałek o drzewie był jedynym dramatycznym efek­tem, na jaki Gołubkow pozwolił sobie w całej swej szarej jak gołąb karierze. Darujemy ten wybryk, jeśli przypomnimy sobie, że chodziło o ostatniego stojącego mu na drodze generała i że wydarzenia następnego dnia w automatyczny sposób miały doprowadzić do upragnionego wyboru. Ostatnio wśród przy­jaciół żartowano łagodnie (humor rosyjski to maleńki ptaszek, któremu wystarcza okruszyna) o zabawnej kłótni, jaką toczyło tych dwoje dużych dzieci: ona z rozdrażnieniem domagała się, żeby usunąć wielki stary jesion, zasłaniający okno pokoju prób w ich podmiejskim domku letnim, a on twierdził, że krzepki staruszek jest jej ogromnym, chociaż pod wieloma względami zielonym, wielbicielem (jakie to zabawne) i powinno się go oszczędzić. Zwróćmy też uwagę na dobroduszną figlarność ubranej w pelerynę z gronostajów korpulentnej damy, która pokpiwa sobie z szarmanckiego generała, mówiąc, że uległ zbyt szybko, jak również na promienny uśmiech La Slavskiej i jej rozpostarte zimne, meduzie ramiona.

Następnego dnia późnym popołudniem generał Gołubkow odprowadził żonę do fryzjera, siedział tam chwilę, czytając “Paris-Soir", a potem musiał pójść z powrotem do domu, wysłany po jedną z zapomnianych tam sukni, które chciała poszerzyć. W odpowiednich odstępach czasu w znośny sposób odegrała rozmowy telefoniczne z domem, ze swadą kieru­jąc poszukiwaniami sukni. Fryzjerka, ormiańska szlachcianka, i szwaczka, mała księżna Tumanowa, doskonale bawiły się w sąsiednim pokoju całą gamą jej wiejskich przekleństw (które pomagały generałowej dalej improwizować rolę, przekracza­jącą możliwości jej wyobraźni). To banalne alibi nie miało pomóc w załataniu dziur w przeszłych wydarzeniach, gdyby coś poszło nie tak jak trzeba, bo nic nie mogło pójść nie tak jak trzeba, miało ono jedynie dać człowiekowi znajdującemu się poza wszelkim podejrzeniem diagram działań, który mógłby zaprezentować, gdyby ten czy ów chciał się dowiedzieć, kto ostatni widział generała Fiedczenkę. Kiedy przewrócono do góry nogami wystarczającą liczbę fikcyjnych szaf na ubrania, świadkowie ujrzeli generała Gołubkowa wracającego z suknią (którą dawno oczywiście schował w samochodzie). Potem generał dalej czytał gazetę, a żona przymierzała stroje.


V


Jakieś trzydzieści pięć minut, podczas których był nie­obecny, stanowiło wygodną rezerwę czasową. W momencie gdy jego żona zaczęła swoje wygłupy z głuchym telefonem, Gołubkow, zabrawszy już generała Fiedczenkę z rogu mało uczęszczanych ulic, wiózł go do fikcyjnego miejsca spotkania; wszystko zostało zawczasu ukartowane w ten sposób, by fakt utrzymania owego spotkania w tajemnicy był czymś naturalnym i by obecności na nim wymagał obowiązek. Kilka minut później Gołubkow zatrzymał samochód i wysiadł razem ze swoim pasażerem.

- To nie ta ulica - powiedział generał Fiedczenko.

- Nie - powiedział generał Gołubkow, - ale wygodnie będzie zaparkować tu samochód. Nie chcę stawać przed samą kawiarnią. Skrócimy sobie drogę przez ten zaułek. To tylko dwie minuty marszu.

- Dobrze, chodźmy - powiedział starszy pan i odchrząknął.

W tej dzielnicy Paryża ulice noszą imiona rozmaitych fi­lozofów i zaułek, którym szli, jakiś oczytany ojciec miasta nazwał rue Pierre Labime. Uliczka łagodnie prowadziła idących obok mrocznego kościoła i jakichś rusztowań ku nieokreślonym terenom, gdzie trochę na uboczu, na działkach za metalowymi ogrodzeniami, na których konające liście klonów miały przy­stanek w locie między gałęzią a chodnikiem, stały na głucho pozamykane domki. Po lewej stronie uliczki ciągnął się długi mur, pełen ceglanych łamigłówek i krzyżówek, występujących tu i ówdzie na jego surowej szarości; i właśnie w tym murze znajdowały się w pewnym miejscu zielone drzwi.

Kiedy zbliżyli się do nich, generał Gołubkow wyjął swoją pokrytą bliznami z wielu bitew papierośnicę i zatrzymał się, żeby zapalić papierosa. Generał Fiedczenko, uprzejmy nie­palący, przystanął także. Powierzchnię zmierzchu marszczył gwałtowny wiatr i pierwsza zapałka zaraz zgasła.

- Nadal wydaje mi się... - powiedział generał Fiedczenko, ciągnąc rozmowę o jakimś drobiazgu, który właśnie omawiali. - Nadal wydaje mi się - powiedział (żeby coś powiedzieć, kiedy tak stał koło tych zielonych drzwi), - że jeśli ojciec Fiodor upiera się, żeby płacić te wszystkie czynsze z własnych funduszy, jedyną rzeczą, jaką możemy zrobić, jest dostarczenie opału.

Druga zapałka także zgasła. Plecy zamglonego, oddalają­cego się od nich przechodnia wreszcie znikły. Generał Gołub­kow głośno sklął wiatr, a ponieważ był to sygnał odwołujący alarm, zielone drzwi się otworzyły i trzy pary rąk z niewiarygodną szybkością i zręcznością porwały starszego pana z kadru. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Generał Gołubkow zapalił papierosa i rześkim krokiem ruszył z powrotem tą samą drogą, którą przyszedł.

Starszego pana więcej nie widziano. Cichymi cudzoziem­cami, którzy na jeden cichy miesiąc wynajęli pewien cichy dom, okazali się bogu ducha winni Holendrzy czy Duńczycy. To wszystko było tylko złudzeniem optycznym. Nie ma żadnych zielonych drzwi, lecz jedynie szare, których żadna ludzka siła nie zdołałaby otworzyć. Na próżno przeglądałem znakomite encyklopedie: nigdy nie było filozofa imieniem Pierre Labime.

Ale widzę spojrzenie bazyliszka w jej oczach. Mamy w Rosji takie powiedzenie: Wsiego dwoje i jest' - smiert' da sowiest', co można by przełożyć: “Tylko dwie rzeczy istnieją naprawdę - śmierć i sumienie". W ludzkiej naturze wspaniałe jest to, że czasami można nie zdawać sobie sprawy, że czyni się dobrze, ale każdy zawsze świadom jest faktu, że czyni źle. Straszny zbrodniarz, którego żona była nawet jeszcze strasz­niejszą zbrodniarką, wyznał mi raz - działo się to w czasach, kiedy byłem duchownym - co go ciągle dręczyło; tym czymś był wewnętrzny wstyd, obawa, że jeszcze głębszy wstyd powstrzymuje go przed omówieniem z nią pewnej kwestii: czy ona w głębi serca przypadkiem nim nie gardzi i czy w tajemnicy nie zastanawia się nad podobnym pytaniem - czy on w głębi serca nie gardzi nią. Oto dlaczego doskonale wiem, jakie miny mieli generał Gołubkow i jego żona, kiedy zostali wreszcie sami.


VI


Nie byli jednak sami zbyt długo. Około dziesiątej wie­czorem generał R. poinformował generała L., sekretarza Z.B., że pani Fiedczenko jest bardzo zaniepokojona niewytłuma­czoną nieobecnością swego męża. Dopiero wtedy generał L. przypomniał sobie, co mu około pory obiadowej powiedział od niechcenia (taki był styl starszego pana) prezes: późnym popołudniem ma na mieście do załatwienia jakieś sprawy, gdyby nie wrócił do ósmej, niech generał L. będzie łaskaw przeczytać notkę pozostawioną w środkowej szufladzie biurka. Dwaj generałowie pośpieszyli do centali Z.B., zatrzymali się na chwilę, pośpieszyli z powrotem po klucze, których zapomniał generał L., ponownie pośpieszyli do biura i wreszcie znaleźli notkę. “Dręczy mnie dziwne przeczucie - pisał generał Fied­czenko - którego później będę się pewnie wstydził. O wpół do szóstej jestem umówiony w kawiarni na rue Descartes 45. Mam spotkać się z informatorem z tamtej strony. Podejrzewam pułapkę. Całą sprawę zaaranżował generał Gołubkow, który zabiera mnie na miejsce swoim samochodem".

Pominiemy to, co powiedział generał L. i co odpowie­dział mu generał R., najwyraźniej jednak wolno kojarzyli fakty, bo stracili jeszcze trochę czasu na zawiłą rozmowę telefoniczną z pełnym oburzenia właścicielem kawiarni. Była już niemal północ, kiedy La Slavska, ubrana w kwiecisty szlafrok i starająca się wyglądać na bardzo śpiącą, wpuściła ich do mieszkania. Wolałaby nie niepokoić męża, który już śpi. Proszę powiedzieć, o co chodzi, czy może coś się przydarzyło generałowi Fiedczence.

- Zniknął - rzekł szczery i prostolinijny generał L.

La Slavska powiedziała: “Ach!" - i upadła zemdlona, niemal rujnując przy tym salon. Scena operowa nie utraciła wcale tak wiele, jak myślała większość jej wielbicieli.

Obu generałom udało się jakoś nie wspomnieć generałowi Gołubkowowi o notce, toteż kiedy towarzyszył im do siedziby władz Z.B., miał wrażenie, że istotnie chcą się z nim skonsulto­wać co do tego, czy dzwonić na policję natychmiast, czy też najpierw poradzić się osiemdziesięcioośmioletniego admirała Gromobojewa, który z jakiegoś niejasnego powodu uważany był za Salomona Z.B.

- Co to znaczy? - spytał generał L., wręczając Gołubkowowi fatalną notkę. - Proszę to uważnie przeczytać.

Gołubkow przeczytał i natychmiast zorientował się, że wszystko stracone. Nie będziemy się tu pochylać nad otchłanią jego uczuć. Oddał notkę ze wzruszeniem szczupłych ramion.

- Jeśli istotnie napisał to pan generał, a muszę przyznać, że charakter pisma jest podobny, to mogę powiedzieć tylko to, że ktoś się pode mnie podszył. Mam jednak podstawy, żeby przy­puszczać, że admirał Gromobojew będzie mógł oczyścić mnie z wszelkich zarzutów. Proponuję więc, żebyśmy natychmiast poszli do niego.

- Tak - powiedział generał L. - lepiej chodźmy tam zaraz, chociaż jest bardzo późno.

Generał Gołubkow zaszeleścił wkładanym deszczowcem i wyszedł pierwszy. Generał R. pomógł generałowi L. odzyskać szalik, który zsunął się z jednego z owych ustawianych zwykle w przedpokojach krzeseł, skazanych na użyczanie podpory rzeczom, a nie ludziom. Generał L. westchnął, włożył na głowę swój stary kapelusz filcowy, używszy do tego obu rąk, i skierował się ku drzwiom.

- Chwileczkę, panie generale - powiedział szeptem generał L. - Chciałbym pana o coś zapytać, jak oficer oficera: czy jest pan absolutnie pewien, że... hm... że generał Gołubkow mówi prawdę?

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć - odpowiedział generał L., będący jedną z tych osób, które wierzą, że póki zdanie jest zdaniem, musi coś znaczyć.

Przed drzwiami delikatnie uścisnęli sobie nawzajem łokcie. Ostatecznie odrobinę starszy z nich zgodził się wyjść pierwszy i żwawo opuścił przedpokój. Po chwili obaj zatrzymali się na półpiętrze, uderzyło ich bowiem, że w klatce schodowej jest bardzo cicho.

- Panie generale! - krzyknął w dół generał L.

Spojrzeli po sobie. Potem pośpiesznie, niezgrabnie zbiegli z obrzydliwych schodów i wypadli za bramę, zatrzymali się w mokrym od mżawki mroku i rozejrzeli się dokoła, i znowu spojrzeli po sobie.

Aresztowano ją wczesnym rankiem następnego dnia. Ani razu w trakcie śledztwa nie porzuciła postawy pogrążonej w smutku niewinności. Francuska policja potraktowała ewen­tualne tropy dość obojętnie, jak gdyby znikanie rosyjskich generałów było swego rodzaju dziwnym lokalnym obyczajem, elementem obrzędowości ludzi Wschodu, procesem rozpły­wania się w powietrzu, który być może jest niepożądany, ale któremu nie sposób zapobiec. Nie można było jednak oprzeć się wrażeniu, że Sûreté wie więcej o mechanizmie tej sztuczki, niż dyplomatyczny rozsądek pozwala ujawnić. Zachodnie gazety potraktowały całą sprawę dobrodusznie, ale nieco żartobliwie i z pewnym znudzeniem. Ogólnie rzecz biorąc “L’affaire Slavska" nie miała najlepszych nagłówków - rosyjscy emigranci zdecydowanie nie znajdowali się w centrum uwagi. Zabawnym zbiegiem okoliczności zarówno niemiecka, jak i radziecka agencja prasowa ograniczyły się do lako­nicznego komunikatu, że dwu białogwardyjskich generałów z Paryża zbiegło z pieniędzmi organizacji.


VII


Proces sądowy był osobliwie nieprzekonywujący i zagma­twany, świadkowie nie błyszczeli, a ostateczne skazanie La Slavskiej za porwanie należy pod względem prawnym uznać za dyskusyjne. Sprawę zasadniczą zaciemniały błahe drobia­zgi. Niewłaściwe osoby pamiętały właściwe fakty i vice versa. Przedstawiono podpisany przez niejakiego Gastona Coulota rachunek “pour un arbre abattu". Generał L. i generał R. cierpieli tortury w rękach sadystycznego obrońcy. Paryski clochard, jedna z owych barwnych, wielkonosych, nieogolonych istot (łatwa rola), które trzymają cały swój ziemski dobytek w nader pojemnych kieszeniach, które - kiedy rozpadną się ostatnie skarpetki - otulają stopy warstwami drących się gazet i które widuje się wygodnie rozwalone, z szeroko rozłożonymi nogami i butelką wina w ręce, wsparte o osypującą się ścianę jakiegoś nigdy nie ukończonego budynku - złożył sensacyjne zeznanie, opowiadając, że z pewnego dogodnego punktu obserwacyj­nego widział, jak brutalnie potraktowano jakiegoś starszego pana. Dwie Rosjanki, z których jedna leczona była wcześniej z ostrej histerii, stwierdziły, że w dniu przestępstwa widziały generała Gołubkowa i generała Fiedczenkę w samochodzie tego pierwszego. Pewien rosyjski skrzypek, siedząc w wagonie restauracyjnym niemieckiego pociągu... zresztą nie ma sensu powtarzać tu wszystkich tych nieprzekonywających pogłosek. Jeszcze kilka ostatnich krótkich ujęć La Slavskiej w więzie­niu. Potulnie dzierga coś w kącie celi. Pisze do pani Fiedczenko splamione łzami listy, w których oznajmia, że są teraz siostrami, gdyż ich mężów porwali bolszewicy. Błaga, by zezwolono jej na używanie szminki do ust. Łka i modli się w ramio­nach młodziutkiej bladej mniszki rosyjskiej, która przyszła jej opowiedzieć o swojej wizji, ujawniającej niewinność generała Gołubkowa. Domaga się egzemplarza Nowego Testamentu, który trzyma policja - trzymała go ona przede wszystkim z dala od ekspertów, bo bardzo zręcznie zaczęli odcyfrowywać pewne zapiski na marginesie Ewangelii św. Jana. W jakiś czas po wybuchu II wojny światowej pojawiły się u niej takie czy inne dolegliwości wewnętrzne i kiedy pewnego letniego ranka trzech niemieckich oficerów przybyło do szpitala więziennego, żądając natychmiastowego widzenia się z nią, powiedziano im, że umarła - co być może było prawdą.


Boston, 1943



Pilgram


Ulica, wyprowadzając w bok jedną z linii tramwajowych, zaczynała się od rogu rojnej alei, długo ciągnęła się w ciem­nościach, bez okien wystawowych, bez żadnych uciech i jak gdyby zdecydowawszy się rozpocząć nowe życie, zmieniała nazwę, a minąwszy okrągły skwer, który tramwaj objeżdżał z karcącym zgrzytem, dalej bardzo się ożywiała: po prawej pojawiała się owocarnia z piramidami jasno oświetlonych pomarańcz, trafika z figurką Murzynka w zawoju, wędliniarnia, pełna tłustych, brązowych boa dusicieli, apteka, sklep z farbami i nagle - sklep z motylami. Nocą, zwłaszcza deszczową, kiedy asfalt polśniewa jak focze futro, mało kto zatrzymuje się na chwilę przed tym symbolem pięknej pogody. Wystawione na pokaz motyle były ogromne i barwne. Przechodzień my­ślał: “Co za kolory, to wprost nieprawdopodobne!" I szedł swoją drogą. Motyle zatrzymywały się na moment w jego pamięci. Skrzydła o wielkich zdumionych oczach, skrzydła lazurowe, czarne ze szmaragdowym połyskiem płynęły przed nim dopóty, dopóki uwagi jego nie pochłaniał zbliżający się do przystanku tramwaj. Mimowiednie zapadały w pamięć: globus, jakieś przyrządy i czaszka na piedestale z grubych książek.

Potem znowu były zwyczajne sklepy - galanteryjny, skład węgla, piekarnia, a na rogu - nieduża knajpka. Jej właściciel, chuderlawy, o wiotkiej skórze zaciśniętej między rogami koł­nierzyka, umiał bardzo zręcznie pluskać do kieliszków tanim koniakiem z dziobastej butelki i był mistrzem dowcipnych re­plik. Przy okrągłym stole pod oknem prawie każdego wieczoru owocarz, piekarz, monter i przyrodni brat gospodarza rżnęli w karty: ten, który wygrał kolejną stawkę, zamawiał natych­miast cztery piwa, tak że nikt nie mógł się zanadto wzbogacić. W sobotę do innego znajdującego się obok stołu przysiadał się zwalisty, różowy jegomość o siwawych, nierówno podstrzyżonych wąsach, zamawiał rum, nabijał fajkę i obojętnymi, łzawiącymi oczami - prawe było otwarte nieco szerzej niż lewe - patrzył na grających. Kiedy się pojawiał, pozdrawiali go, nie odwracając spojrzenia od kart. Monter ślinił palec i wychodził. “Raz, dwa, trzy" - powtarzał piekarz, unosząc wysoko jedną kartę po drugiej i z rozmachem plaskając każdą o stół. Potem pojawiała się nowa kolejka piwa.

Ktoś czasami, zwracając się do zwalistego jegomościa, pytał, jak idzie handel w jego sklepiku. Ten zwlekał z odpowiedzią, a często nic nie odpowiadał. Jeśli w pobliżu przechodziła córka właściciela, rosła dziewczyna w kraciastej sukni, usiłował klepnąć ją po umkliwym biodrze, jego twarz pozostawała przy tym ponura i tylko nabiegała krwią. Skory do dowcipkowania właściciel nazywał go “panem profesorem" i przysiadając się czasem do jego stołu, mówił: “No, jak się panu profesorowi żyje?" Ten zaś, pykając z fajki, długo na niego patrzył, nim wreszcie odpowiedział, a potem wydymając spod ustnika wilgotną, łódkowato ułożoną wargę - na podobieństwo słonia, zamierzającego wchłonąć to, co niesie mu trąba - odpowiadał szorstko i nieśmiesznie, właściciel zręcznie zaprzeczał, a wtedy tamci obok, spoglądając w karty, śmiali się dygotliwie.

Miał na sobie obszerny szary garnitur, w którym przeważały rozległości kamizelki, i gdy kukułka opuszczała na chwilę głębiny restauracyjnego zegara, powolnym gestem, krzywiąc się od dymu, wyjmował z kieszonki w kamizelce srebrną cebulę i spoglądał nań, trzymając na dłoni, którą przy tym lekko odsuwał. Dokładnie o północy wybijał fajkę do popielniczki, płacił i podawszy kolejno właścicielowi, jego córce i czterem grającym bezkostną rękę, odchodził w milczeniu.

Szedł trotuarem lekko utykając, niezręcznie przestawiając nogi zbyt słabe i chude w stosunku do jego ciężkiego ciała i minąwszy wystawę własnego sklepu, skręcał od razu za nią do bramy, za którą w prawej ścianie znajdowały się drzwi z umocowaną pośrodku cynową tabliczką: Pilgram. Mieszkanie było małe, nijakie, z niewesołymi oknami wychodzącymi na podwórze: za dnia można się było wydostać na ulicę przez sklep, do którego prosto z ciasnej bawialni, gdzie stała buromalinowa kanapa i ozdobiona inkrustacjami maszyna do szycia, prowadziło ciemne zagracone przejście. Kiedy w sobotnią noc Pilgram wchodził do sypialni, gdzie nad szerokim łożem wisiało kilka zwiędłych fotografii tego samego okrętu, Eleonora zazwyczaj już spała. Mamrotał coś pod nosem, człapał dokądś z zapaloną świecą, wracał, hałaśliwie zamykał drzwi, stękał ściągając buty, a potem długo siedział na krawędzi łóżka, aż żona, obudziwszy się, zaczynała jęczeć wtulona w poduszkę i pytać, czy mu pomóc w rozebraniu się, a wtedy on, z war­czącą w głosie pogróżką, kazał jej być cicho i słowo “cicho" powtarzał kilka razy pod rząd z narastającą wściekłością. Po ataku, kiedy omal nie umarł zadławiony i długo nie mógł mówić - ataku, który wydarzył się w zeszłym roku, właśnie wtedy, kiedy zdejmował buty - Pilgram układał się do snu niechętnie, jakby z obawą, a potem, leżąc już pod pierzyną obok żony, wpadał we wściekłość, jeśli w kuchni za ścianą kapało z kranu. Budził wtedy żonę, ona człapała do kuchni - niziutka, w smętnej nocnej koszuli, z tęgimi, owłosionymi łydkami, z malutką twarzą, błyszczącą od ciepła pierzyny. Byli małżeństwem już od ćwierć wieku, ale nie mieli dzieci. Pilgram nigdy nie chciał mieć dzieci, dzieci stanowiłyby tylko niepotrzebną przeszkodę w urzeczywistnieniu tego żarliwego, nie podlegającego odmianie, obezwładniającego i szczęsnego marzenia, które nękało go, odkąd siebie pamiętał.

Spał zawsze na plecach, nisko nasunąwszy na czoło szlafmycę - był to sen wedle szablonu: mocny i hałaśliwy sen sklepi­karza, porządnego mieszczucha, i patrząc na niego można było przypuszczać, że sen o tak przyzwoitych pozorach pozbawiony jest zupełnie zwidzeń. W rzeczywistości zaś ten czterdziesto­letni ciężki i gburowaty mężczyzna, żywiący się grochową kiełbasą i gotowanymi kartoflami, spokojnie ufający swojej ga­zecie, szczęśliwie ciemny we wszystkim, co nie dotyczyło jego samotnej, bezmyślnej pasji, miał - bez wiedzy żony i sąsiadów - niezwykłe sny. W niedzielę wstawał późno, kilkoma łykami wypijał kawę, potem wychodził z żoną na spacer - była to milcząca, powolna przechadzka, której przedsmak Eleonora z całą pilnością czuła przez cały tydzień. W dni powszednie otwierał sklep możliwie najwcześniej, licząc na dzieci, które tędy szły do szkoły - ostatnio bowiem trzymał dodatkowo rozmaite szkolne przybory. Zdarzało się, że chłopiec, który leniwie wlókł się do szkoły, wymachując torbą i coś po drodze jedząc, przechodził obok trafiki, gdzie pudełka z papierosami niektórych firm zawierają kolorowe obrazki - bardzo dobre do kolekcjonowania - obok wędliniarni, napomykającej, że kanapka została zjedzona za wcześnie, obok apteki, obok sklepu farbiarskiego i przypomniawszy sobie, że trzeba ku­pić gumkę, wchodził do sąsiedniego sklepu. Pilgram milczał, wysuwając spod ustnika fajki dolną wargę, i ospale wykładał na ladę otwarty karton, po czym obojętnie spoglądał przed siebie, wypuszczając raz po raz strużki taniego dymu. Chłopiec obmacywał blade i schludne gumki, nie znajdował ulubio­nego gatunku i wychodził nic nie kupiwszy. Główny towar sklepu pozostawał nie dostrzeżony. “Takie są teraz dzieci" - myślał z goryczą Pilgram i mimochodem wspominał własne dzieciństwo. Jego zmarły ojciec - marynarz, włóczykij, krętacz - ożenił się już na stare lata z żółtą, jasnowłosą Holenderką, którą przywiózł z Borneo, i zaprzestawszy podróży, otworzył sklepik z egzotycznymi przedmiotami. Żona wkrótce umarła, syn chodził do szkoły, a potem zaczął pomagać w sklepie. Nie pamiętał teraz dokładnie, jak i kiedy zaczęły się tam pojawiać skrzynki z motylami, ale odkąd pamiętał, lubił motyle. Bardzo powoli zaczęły one wypierać zasuszone koniki morskie, wypchane kolibry, talizmany dzikusów, wachlarze ze smokami i wszelkie inne zakurzone rupiecie. Kiedy ojciec umarł, motyle całkowicie owładnęły sklepem, choć długo jeszcze tu i ówdzie dokonywały żywota pantofle z lamy czy naszyjnik z korali. Potem i te resztki znikły, a motyle panowały już samowładnie i dopiero bardzo niedawno także one z kolei zaczęły tracić pozycję: trzeba było pójść na ustępstwa, pojawiły się więc pomoce szkolne, do których naturalne przejście stanowiła szklana skrzyneczka, ukazująca poglądowo biografię jedwab­nika morwowego. Handel szedł coraz gorzej. Pomoce szkolne, z motyli zaś to jedynie, co mogło spodobać się przeciętnej klienteli - największe, najbardziej ponętne dla oczu gatunki i barwne skrzydła na gipsie w bagietowych ramkach, pokojowy bibelot, a nie duma uczonego - stały na wystawie, podczas gdy w sklepie, przesyconym migdałowym zapachem trutki, znajdowały się niezwykle cenne zbiory; wszystko było zasta­wione różnymi skrzynkami, pudłami, pudełkami po cygarach, z torfową ściółką; szklane gablotki stały na półkach, leżały na ladzie albo też tkwiły w wysokich ciemnych szafach - wszystkie wypełnione równymi rzędami nienagannie świeżych, niena­gannie rozpiętych motyli. Czasami pojawiał się żywy towar: ciężkie brązowe kokony z symetrycznie zbiegającymi się na przedniej części spodu bruzdeczkami - wskazującymi, jak spakowane są zaczątki skrzydeł, nóżki, czułki, ssawka między nimi - i ze spiczasto zakończonym brzuszkiem, który nagle zaczynał wyginać się spazmatycznie w prawo i w lewo, jeśli ktoś dotknął kokonu. Czasem pojawiały się w sprzedaży inne przypadkowe stworzenia: małe żółwie jubilerskiej roboty albo kilkanaście jaszczurek pochodzących z Majorki - zimnych, czarnych, o błękitnych brzuszkach, które Pilgram karmił poczwarkami z mąki na pieczyste i jagodami winogron na deser.

Całe życie przeżył w Prusach i nigdy nigdzie nie wy­jeżdżał. Był znakomitym entomologiem, wiedeńczyk Rebel nazwał jego nazwiskiem pewnego rzadkiego motyla; sam zresztą też coś niecoś odkrył i opisał. W swoich szufladach miał wszystkie kraje świata, ale sam nigdzie nie był i tylko czasami, w letnie niedziele, wyjeżdżał za miasto, w nudne piaszczysto-sosnowe okolice Berlina, wspominał dzieciństwo, schwytane okazy, które wydawały się wtedy tak niezwykłe, i ze smutkiem spoglądał na motyle, których wszystkie gatunki znał od dawien dawna - solidnie i beznadziejnie zgadzały się z pejzażem - albo też znajdował na krzaku wierzby dużą, niebiesko-zieloną, szorstkawą w dotyku gąsienicę z malutkim porcelanowym rogiem na odwłoku. Trzymał ją zdrętwiałą na dłoni i wspominał takież znalezisko w dzieciństwie - zaparty oddech, powtarzanie w zachwycie jakichś słów - i niczym rzecz umieszczał ją z powrotem na sęczku. Tak, całe życie przeżył w ojczystym kraju i choć dwa lub trzy razy nawinęła się okazja rozkręcenia korzystniejszego interesu, trzymał się mocno swego sklepiku, jako jedynego ogniwa wiążącego jego berlińskie bytowanie i wizję przejmującego szczęścia. Szczęście polegało na tym, aby samemu, tymi oto rękami, tym właśnie jasnym tiulowym sakiem naciągniętym na obręcz, samemu, samemu łowić najrzadsze motyle dalekich krajów, własnymi oczami patrzeć na ich lot, brać rozmach siatką, stojąc po pas w trawie, czuć przez tiul gwałtowne trzepotanie. Pieniądze na to szczęście zbierał jak człowiek, który podstawia naczynie pod drogocenną, skąpo kapiącą wodę i za każdym razem, kiedy choć trochę już się zebrało, upuszcza je, wszystko się wylewa i trzeba zaczynać od początku. Ożenił się licząc bardzo na posag, ale teść umarł po tygodniu, zostawiając w spadku tylko długi. Potem, tuż przed wojną, po wytrwałej pracy, wszystko miał już gotowe do wyjazdu, kupił nawet hełm tropikalny. Kiedy to wszystko wzięło w łeb, przez pewien czas pocieszał się nadzieją, że teraz dotrze tu i ówdzie, jak docierali dawniej na Wschód albo do kolonii młodzi porucznicy, którzy - zmęczeni nudą swych przemarszów - zaczynali kolekcjonować motyle i chrabąszcze, ażeby potem ulec tej pasji na całe życie. Był słaby, otłuszczony, chory, więc pozostawiono go na tyłach i nie zobaczył łuskoskrzydłych z obcych krajów. Najstraszniejsze jednak - co zdarza się tylko w sennym koszmarze - stało się kilka lat po wojnie: suma pieniędzy, którą znów z trudem uzbierał, suma, którą trzymał w ręku, ta w pełni realna, skondensowana możliwość szczęścia, przeistoczyła się nagle w bezsensowne papierki. Ledwie wtedy nie umarł, dotychczas jeszcze się nie opamiętał...

Kupujących było stosunkowo sporo, ale takich, co kupo­wali tylko drobiazgi, żałowali pieniędzy, utyskiwali na biedę. W ostatnich latach, żeby się zanadto nie denerwować, starał się nie bywać w klubie entomologicznym, którego członkiem był od dawna. Czasami wstępował do niego klubowy kolega i Pilgram wpadał w pasję, kiedy tamten podziwiając cennego motyla opowiadał, gdzie i w jakich okolicznościach takiego złowił. Pilgramowi wydawało się, że opowiadający jest czło­wiekiem całkowicie zobojętniałym, że przejadły mu się dalekie wyprawy i nic już pewnie nie czuł, kiedy rankiem pierwszego dnia pobytu wychodził z siatką w step. W sklepie niewyraźnie pachniało migdałami, gabloty, nad którymi ostrożnie pochylali się on i jego znajomy, stopniowo zapełniały całą ladę, fajka w ssących ustach Pilgrama smutno popiskiwała. Spoglądał w zamyśleniu na zwarte szeregi drobnych motylków, dla niewtajemniczo-nych całkiem jednakowych, i czasem w mil­czeniu postukiwał grubym palcem po szkle, wskazując na rarytas, albo też z natężeniem posapując fajką unosił ku światłu gablotkę, znowu stawiał ją na ladzie i wbijając paznokcie pod masywne krawędzie wieka, rozkołysywał je lekkim szarpnię­ciem i miękko zdejmował. “Tak, to jest samiczka" - mówił kolega, pochylając się również nad otwartą gablotą. Pilgram mycząc ujmował dwoma palcami główkę czarnej szpilki, na której rozpięta była maleńka, aksamitna istota, i długo spo­glądał na skrzydła, na mały korpus, odwracał, przypatrywał się spodniej części i wytchnąwszy wraz z dymem łacińską nazwę, wpinał motyla z powrotem. Ruchy miał pozornie niedbałe, była to jednak bezbłędna niedbałość doświadczonego chirurga. Kruchego motyla, którego suche czułki ułamałyby się przy najlżejszym potrąceniu - albo tak się przynajmniej wydawało - i który łatwo mógł się wyśliznąć, gdy go tak obracał, trzymając za szpilkę, tego kosztownego motyla, ten jedyny być może egzemplarz Pilgram ujmował tak zwyczajnie, jakby jego palce i szpilka stanowiły zgrane części jednej, bezbłędnej maszyny. Zdarzało się jednak, że jakieś otwarte pudełko, tknięte brzegiem rękawa ogarniętego zapałem kolegi, zaczynało ześlizgiwać się z lady. Pilgram spostrzegłszy to, powstrzymywał je na czas i w kilka minut później, zajęty już czym innym, wydawał męczeńskie westchnienie.

Po pewnym czasie kolega, podniósłszy kapelusz z pod­łogi, wychodził, ale Pilgram, mamrocząc coś, długo jeszcze manipulował gablotami, czegoś tam szukając. Jego olbrzymia wiedza w zakresie łuskoskrzydłych przytłaczała go, jątrzyła, szukała ujścia. Każdy obcy kraj był dla niego wyłącznie oj­czyzną takiego czy innego motyla, a udręka, której przy tym doznawał, dałaby się porównać tylko z nostalgią. Świat znał całkiem po swojemu, w szczególnym przekroju, zdumiewająco klarownym i niedostępnym dla innych. Gdyby Pilgram znalazł się w jakiejś słynnej miejscowości, dostrzegłby wyłącznie to, co odnosiłoby się do jego zdobyczy, stanowiło dla niej naturalne tło - i dopiero wówczas zapamiętałby Erechtejon, gdyby z liścia oliwki, rosnącej w głębi świątyni, sfrunęła i została schwytana w świstającą siatkę grecka osobliwość, którą docenić mógł tylko on, znawca. Geograficzny obraz świata, niezwykle dokładne vademecum (w którym nie było domów gry i starych kościo­łów), zbudował sobie nieświadomie z tego wszystkiego, co zna­lazł w pracach entomologicznych, w naukowych czasopismach i książkach - a przeczytał niezwykle dużo i miał wspaniałą pamięć. Digne w południowej Francji, Raguza w Dalmacji, Sarepta nad Wołgą, słynne, drogie każdemu entomologowi strony, gdzie dziwni ludzie - przybyli z daleka - łowili, ku zdumieniu i przerażeniu tubylców, wszelkie drobne paskudz­two, te strony słynące swą fauną Pilgram widział równie wyraźnie, jakby sam tam kiedyś był, jakby sam o późnej porze wprawiał w popłoch właścicieli marnego hoteliku łomotem, tupotaniem, susami po pokoju, do którego przez otwarte okno z czarnej, hojnej nocy wpadł i zawirował gwałtownie, uderzając o sufit, szary motyl. Odwiedzał Tenenerivę, oko­licę Orotawy, gdzie w gorących rozkwieconych wąwozikach, jakimi pocięte są niższe stoki gór, porosłe kasztanowcami i laurem, fruwa przedziwna odmiana bielinka, i ową inną wyspę - starą miłość łowców - gdzie na zboczu nasypu kolejowego w pobliżu Vizzavony i trochę wyżej w sosnowych lasach żyje smagły, krępy korsykański paź królowej. Nawiedzał również północ - bagna Laplandii, gdzie mchy, łochynie i karłowate wierzby, a także obfitujące we włochate motyle okolice polarne i wysokie alpejskie połoniny, pełne płaskich kamieni, porozrzucanych tu i ówdzie pośród starej, śliskiej, skołtunionej trawy - i zdawałoby się, że nie ma większej roz­koszy, niż unieść taki kamień, pod którym widzi się i mrówki, i niebieskiego skarabeusza, i grubachną senną ćmę, przez nikogo jeszcze, być może, nie nazwaną; tam, w górach widział również wpółprzejrzyste, czerwonookie apolliny, które płyną z wiatrem górskim owym traktem wiodącym wzdłuż stromej ściany i oddzielonym szerokim murowanym ogrodzeniem od przepaści, gdzie bielejąc wre woda. We włoskich ogrodach o letnim wieczorze żwir poskrzypywał tajemniczo pod stopą, a Pilgram długo patrzył przez lekki zmrok na kwitnący krzew i nagle nie wiedzieć skąd pojawiał się z bzyczeniem na niskiej nucie zawisak oleandrowiec, przelatywał od kwiatu do kwiatu, zatrzymując się w powietrzu przed kielichem i tak szybko drgając w jednym miejscu, że widziało się tylko widmową aureolę wokół torpedokształtnego korpusu. Znał białe, wrzosowe wzgórza pod Madrytem, doliny Andaluzji, skały i słońce, wielkie góry, żyzny i lesisty Albarazin, dokąd dowoził go serpentyną drogi mały autobusik. Wyprawiał się również na wschód do bajecznej krainy ussuryjskiej i daleko na południe do Algierii, do lasów cedrowych, i poprzez piaski do oazy nawadnianej gorącym źródłem, oazy, wokół której pustynia jest twarda, zwarta, porośnięta drobnymi lewkoniami i liliowymi irysami.

Zajmując się głównie fauną palearktyczną, z trudem wy­obrażał sobie tropiki - próba dotarcia tam w marzeniach przyprawiała go o bicie serca i wywoływała uczucie niemal nie do zniesienia, słodkie, odbierające przytomność. Łowił sza­firowe motyle amazońskie, tak lśniące, że od ich rozpostartych skrzydeł kładł się na rękę albo na papier błękitny odblask. W Kongu, na tłustej, czarnej ziemi, siedziały ciasno, jakby wetknięto je w bagno, żółte i oranżowe motyle ze złożonymi skrzydłami. Gdy się zbliżał, wzlatywały jak jaskrawa chmura i potem opadały na to samo miejsce. Na Sumatrze, w ogrodzie wśród dżungli, kwitnące drzewka pomarańczowe przyciągały jednego z największych dziennych motyli o wspaniałych tiu­lowych skrzydłach i plamiastym, wygiętym odwłoku grubości palca.

Tak, tak, tak" - mamrotał, trzymając przed sobą niczym obraz drogocenną gablotkę. Nad drzwiami rozległo się brzęknięcie dzwonka, wchodziła żona z mokrym parasolem i siatką na zakupy, on zaś wolno, jak na zawiasach, odwracał się do niej plecami, wsuwając gablotę do jednej z szaf. I oto pewnego razu, szarego i wilgotnego kwietniowego dnia, kiedy się rozmarzył i nagle brzęknął dzwoneczek, wionęło zapachem deszczu, weszła Eleonora i rzeczowo podreptała do pokojów - Pilgram poczuł wyraźnie, że nigdy i donikąd nie wyjedzie, pomyślał, że niedługo skończy pięćdziesiątkę, że zadłużony jest u wszystkich sąsiadów, że nie ma z czego zapłacić podatków; i wydała mu się dziwaczną fantazją, nierealnym majaczeniem myśl, że teraz, w tej właśnie chwili, południowy motyl siada na grudce bazaltu i porusza skrzydłami.

Już od przeszło roku miał u siebie, przekazaną mu w komis przez wdowę po kolekcjonerze, z którym przedtem miał wspólne interesy, znakomitą, bardzo reprezentatywną kolek­cję drobnych szklarkowatych gatunków wspaniałej odmiany, upodobnionej do komarów, os, gąsieniczników. Wdowie po­wiedział od razu, że nie uzyska za to więcej niż siedemdziesiąt pięć marek, ale w głębi serca wiedział doskonale, że kolekcja warta jest kilka tysięcy i że znawca, któremu odsprzeda zbiór za, powiedzmy, dwa tysiące, uzna, że kupił go tanio. Znawca jednak nie pojawiał się, na listy, które wysłał do trzech czy czterech znanych kolekcjonerów, otrzymał wymijające odpowiedzi. Pilgram zamknął wtedy szafę z kolekcją i przestał o niej myśleć. Ale oto w kwietniu - wtedy właśnie, kiedy popadł w gnuśną rozpacz, myczał na widok żony, dużo pił i jadł, i cierpiał na zawroty głowy - pojawił się w sklepiku jakiś pan bardzo modnie ubrany i przebiegając wzrokiem półki, po­prosił o znaczek pocztowy za osiem fenigów. Drobne, którymi zapłacił, Pilgram wtłoczył do glinianej skarbonki stojącej na półce i utkwił spojrzenie w przestrzeń. Pan zaś z roztargnionym wyrazem twarzy obejrzał gabloty z motylami i skinąwszy w kierunku szmaragdowego o wielu frędzelkach powiedział, że jest bardzo ładny. Pilgram wybąkał coś o Madagaskarze i wyszedł zza lady. “A czy możliwe, że to są także motyle?" - zapytał pan, wskazawszy palcem inną gablotę. Pilgram tymczasem wydobył szmaragdowego z frędzelkami i obracając nim patrzył na etykietkę, przypiętą na szpilce tuż pod przodem tułowia. Klient powtórzył pytanie. Pilgram spojrzał w kierunku jego palca, wymamrotał, że ma całą kolekcję takich - pięć tysięcy okazów - i wetknąwszy madagaskarskiego z powrotem, zamknął gablotkę. “Podobne do komarów" - powiedział ów człowiek. Pilgram poskrobał się w nie ogolony podbródek i po namyśle udał się w głąb sklepu. Wrócił z gablotą, którą ze stuknięciem położył na stole. Pan zaczął przyglądać się szklarkowatym motylom o barwnych odwłokach. Pilgram wskazał końcem fajki na jeden z rzędów, a jednocześnie tamten powiedział “polaris", czym się zdradził. Pilgram przyniósł jeszcze jedną gablotkę, potem trzecią, czwartą i stopniowo stawało się dla niego oczywiste, że ten ktoś doskonale wiedział o istnieniu tej kolekcji, że specjalnie po to przyszedł, i wreszcie, kiedy padło niedbale rzucone pytanie: “Ile to wszystko kosztuje - pewnie niedrogo?", Pilgram wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo. A następnego dnia ów mężczyzna był tu znowu i wyjaśniło się, że Pilgram do niego pisał i że nazwisko jego brzmi Sommer - tak, tak, słynny Sommer. Wtedy zrozumiał, że dojdzie do transakcji.

Kiedy ostatni raz za jednym zamachem zarobił dużą sumę, stało się to w przeddzień inflacji - udało mu się sprzedać także szafę z pewnym gatunkiem, którego odmianom, puszystym, o bardzo jaskrawych tylnych skrzydłach, nadane zostały nazwy odnoszące się do miłości: wybranka, narzeczona, małżonka, cudzołożnica... Teraz, targując się chytrze z Sommerem, od­czuwał wzburzenie, ciężar w skroniach, przed oczami płynęły mu czarne plamy, przeczucie zaś szczęścia, przeczucie wyjazdu było prawie nie do zniesienia. Wiedział doskonale, że to szaleństwo, wiedział, że zostawia żonę w nędzy, zostawia długi, sklep, którego nie można nawet sprzedać, że dwa czy trzy tysiące, które uzyska za kolekcję, pozwolą mu na nie więcej niż roczną podróż - a jednak decydował się na to, jak człowiek, który czuje, że jutro nadejdzie starość i że szczęście, które po niego posłało, już nigdy więcej nie ponowi zaproszenia.

Kiedy wreszcie Sommer oznajmił, że za trzy dni da osta­teczną odpowiedź, Pilgram uznał, że marzenie już za chwilę wykluje się z kokonu. Długo wpatrywał się w mapę wiszącą w sklepie na ścianie, wybierał trasę, kombinował, w jakim mie­siącu pojawia się ta czy inna odmiana, dokąd należy pojechać na wiosnę, a dokąd latem - i nagle zobaczył coś zielonego i ciężko przysiadł na taborecie. Nadszedł trzeci dzień. Sommer miał zjawić się dokładnie o jedenastej i Pilgram na próżno czekał na niego do późnego wieczora, a później powłócząc nogą, spurpurowiały, z wykrzywionymi ustami poszedł do siebie do sypialni i położył się na skrzypiącym łóżku. Nie chciał zjeść kolacji i bardzo długo, zamknąwszy oczy, gderał na żonę, myśląc, że stoi przy łóżku, ale potem wsłuchawszy się, stwierdził, że ona cicho płacze w kuchni, i zaczął myśleć o tym, że dobrze byłoby wziąć siekierę i łupnąć ją po ciemieniu. Rano nie wstał z łóżka i Eleonora handlowała zamiast niego, sprzedała pudełeczko akwareli i parkę niedrogich motyli. A po jeszcze jednym dniu, kiedy wspomnienie klienta już całkiem zblakło - jak coś, co stało się bardzo dawno temu albo nawet wcale się nie stało, a po prostu zajęło przez chwilę mózg - nagle wczesnym rankiem do sklepu wszedł Sommer. “Dobra, niech pana Bóg kocha. Proszę mi to dostarczyć jeszcze dziś..." - powiedział. I kiedy, wyjąwszy kopertę, zaczął szeleścić tysiączkami, Pilgram dostał mocnego krwotoku z nosa.

Przewiezienie szafy i wizyta u łatwowiernej staruchy, której z bólem serca oddał pięćdziesiąt marek, były ostatnimi z jego berlińskich spraw. Kupno biletu, w postaci bloczka o róż­nokolorowych kartkach do wydzierania, miało już związek z motylami. Eleonora nie zauważyła niczego, uśmiechała się, była szczęśliwa, przeczuwając, że sporo zarobił, ale obawiała się zapytać ile. Pogoda była piękna. Pilgram ani razu w ciągu dnia nie podniósł głosu, wieczorem zaś wpadła pani Wagner, właścicielka pralni, ażeby przypomnieć, że jutro odbędzie się wesele jej córki. Rankiem następnego dnia Eleonora coś tam wyprasowała, coś tam wyczyściła i dokładnie zlustrowała surdut męża. Zamierzała wybrać się około piątej, licząc, że mąż przyjdzie trochę później, po zamknięciu sklepu. Kiedy spojrzał na nią z najwyższym zdumieniem i odparł, że w ogóle nie przyjdzie, wcale jej to nie zdziwiło, gdyż od dawna nawykła do wszelkiego rodzaju rozczarowań. “Szampan" - oznajmiła, stojąc już w drzwiach. Mąż, parający się w głębi ze skrzynkami, nie odpowiedział nic, ona popatrzyła w zamyśleniu na swoje ręce w czystych rękawiczkach i wyszła. Pilgram doprowadził do porządku najwartościowsze kolekcje, starając się wykonać wszystko akuratnie, choć denerwował się straszliwie, i spojrzawszy na zegarek, zobaczył, że czas się pakować, pośpieszny do Kolonii odchodził o ósmej dwadzieścia. Zamknąwszy sklep przytaszczył starą kraciastą walizkę, należącą jeszcze do jego ojca, i zapakował przede wszystkim sprzęt łowiecki: składaną siatkę, trutkę z cyjankiem w gipsie, celuloidowe pudełeczka, latarkę do nocnych łowów w lesie i kilka paczek szpilek, choć zamierzał okazów, które złapie, nie rozkładać i trzymać ze złożonymi skrzydłami w kopertkach, jak się to zawsze robi w podróży. Zapakowawszy wszystko to do walizki, przeniósł ją do sypialni i zaczął zastanawiać się, co należy wziąć z ubrania. Jak najwięcej grubych skarpet i ciepłych podkoszulków - reszta jest nieważna. Poszperawszy w komodach zapakował również pewne przedmioty, które w ostateczności można było sprzedać - jak na przykład srebrną podstawkę do szklanki i medal z brązu w futerale, pozostały po teściu. Potem przebrał się od stóp do głów, włożył do kieszeni fajkę, spojrzał po raz dziesiąty na zegarek i zdecydował, że czas jechać na dworzec. “Eleonoro" - zawołał głośno, naciągając płaszcz. Nie odpowiedziała, zajrzał do kuchni, nie było jej tam, a wtedy przypomniał sobie mętnie o jakimś weselu. Wziął skrawek papieru i ołówkiem napisał na nim kilka słów. Karteczkę i klucze zostawił na widocznym miejscu i czując dreszcze ze zdenerwowania, szemrzącą pustkę w brzuchu, sprawdził po raz ostatni, czy wszystkie pieniądze ma w portfelu. “Czas, już czas" - powiedział Pilgram i chwy­ciwszy walizkę ruszył na miękkich nogach w stronę drzwi. Ale jak człowiek, który po raz pierwszy wypuszcza się w daleką drogę, zastanawiał się z udręką, czy wszystko zabrał, wszystko zrobił - wtedy przypomniał sobie nagle, że zupełnie nie ma drobnych, i pomyślawszy o skarbonce poszedł do sklepu, postękując od ciężaru walizki. W półmroku sklepu obstąpiły go ze wszystkich stron motyle i Pilgramowi wydało się, że w jego szczęściu jest coś strasznego - to zdumiewające szczęście waliło się na niego jak ciężka góra. Spojrzawszy w piękne, wiedzące coś oczy, którymi spoglądały na niego niezliczone skrzydła, potrząsnął głową i usiłując nie poddać się ciśnieniu szczęścia, zdjął kapelusz, otarł czoło i zobaczywszy skarbonkę, szybko wyciągnął po nią rękę. Skarbonka wyśliznęła mu się z rąk i stłukła na podłodze, monety rozsypały się, więc Pilgram pochylił się, żeby je zebrać.

Nadeszła noc, śliski, wypolerowany księżyc, nie napotykając na najlżejszy opór, pędził pomiędzy chmurami i Eleonora wracając do domu po północy z weselnej kolacji, lekko oszo­łomiona winem, pieprznymi żarcikami i blaskiem serwisu, ofiarowanego nowożeńcom, szła niespiesznie i z dojmującą czułością wspominała to suknię panny młodej, to odległy dzień własnego wesela. Wydawało się jej, że gdyby życie było trochę tańsze, wszystko na świecie byłoby dobre i można by było do malinowych filiżanek dokupić malinowy dzbanuszek na mleko. Dzwonienie wina w skroniach i ciepła noc z biegnącym księżycem, i najrozmaitsze myśli, które ciągle próbowały tak się układać, żeby ukazać ponętną, zwierzchnią i odświętną stronę rzeczy, wszystko to wprawiało ją w niejasne rozweselenie. Wszedłszy do bramy i otwarłszy drzwi Eleonora pomyślała, że to jednak wielkie szczęście mieć mieszkanie, choćby ciasne i ciemne, ale własne. Uśmiechając się zapaliła światło w sypialni i od razu spostrzegła, że wszystkie szuflady są otwarte, rzeczy - porozrzucane, ale nie zdążyła chyba postać w jej głowie myśl o rabunku, bo dostrzegła na stole klucze i opartą o budzik karteczkę. Jej treść była bardzo krótka: “Wyjechałem do Hisz­panii. Gablot z algierskimi nie wolno ruszać. Trzeba karmić jaszczurki".

W kuchni kapała woda z kranu. Otworzyła oczy, podniosła torebkę i znów przysiadła na łóżku, trzymając ręce na podołku, jak u fotografa. Z rzadka leniwie napływała myśl, że coś trzeba zrobić, obudzić sąsiadów, poradzić się, może pojechać za nim... Ktoś wstał, przeszedł się po pokoju, otworzył okno, na powrót je zamknął, a ona obserwowała to obojętnie, nie rozumiejąc, że robi to sama. W kuchni kapała woda z kranu - i wsłuchawszy się w pluskanie kropel, poczuła zgrozę, że jest sama i że w domu nie ma mężczyzny... Myśl, że mąż rzeczywiście wyjechał, nie mieściła się jej w mózgownicy, ciągle wydawało się jej, że on zaraz wejdzie, ciężko zastęka, ściągnie buty, położy się, będzie się złościł o kran. Zaczęła kołysać głową i stopniowo rozpędzając się, cicho pochlipywać. Wydarzyło się coś niewiarygodnego i nie do naprawienia - człowiek, którego kochała za solidną gburowatość i stateczność, za milczący upór w robocie, porzucił ją, zabrał pieniądze, wyjechał Bóg wie dokąd. Naszła ją chęć, żeby krzyczeć, biec na policję, okazać metrykę ślubu, żądać, błagać, ale nadal siedziała nieruchomo, potargana, w jasnych rękawiczkach.

Tak, Pilgram wyjechał daleko. Odwiedził najpewniej i Gre­nadę, i Murcję, i Albarracin; zobaczył najpewniej, jak wokół wysokich, oślepiająco białych latarń na sewilskim bulwarze krążą blade ćmy; zapewne trafił również do Konga i na wyspę Surinam i zobaczył wszystkie te motyle, o których zobaczeniu marzył: aksamitne czarne, o purpurowych plamach pomiędzy mocno zarysowanymi żyłkami, ciemnogranatowe i maleńkie jak z miki, z czułkami niczym czarne pióra, i w pewnym sensie zupełnie jest nieistotne, że rano wszedłszy do sklepu Eleonora zobaczyła walizę, a potem męża, siedzącego na podłodze wśród rozsypanych monet, opartego plecami o ladę, z posiniałą, wykrzywioną twarzą, od dawna martwego.


Berlin, 1931



Obłok, jezioro, wieża


Jeden z przedstawicieli mojego przedsiębiorstwa - skromny, łagodny kawaler, doskonały prawnik wygrał pewnego razu na balu dobroczynnym, urządzonym przez emigrantów z Rosji, wycieczkę rozrywkową. Choć berlińskie lato rozlało szeroko (już drugi tydzień było wilgotno, chłodno, tak że przykro było patrzeć na wszystko, co się daremnie zieleniło, i tylko wróble nie traciły humoru), nie miał ochoty nigdzie jechać; kiedy jed­nak w biurze towarzystwa wycieczek rozrywkowych usiłował odsprzedać swój bilet, wyjaśniono mu, że aby to uczynić, musi uzyskać specjalne zezwolenie ministerstwa komunikacji, ale gdy tam poszedł, okazało się, że najpierw trzeba złożyć na urzędowym blankiecie skomplikowane, notarialnie poświad­czone podanie, ponadto zaś wystarać się na policji o tak zwane “zaświadczenie o niewydalaniu się z miasta w okresie letnim". Dowiedział się przy tym, że wszystko to będzie kosztować tyle, co jedna trzecia biletu, czyli stanowić sumę, na jakiej uzyskanie mógł liczyć po upływie kilku miesięcy.

Wówczas, powzdychawszy, zdecydował się pojechać. Poży­czył od znajomych aluminiową podróżną flaszkę, podzelował buty, kupił pas i flanelową koszulę - jedną z tych, które tak niecierpliwie oczekują na pranie, żeby się zbiec. Koszula była zresztą za duża na tego miłego, dość niskiego, zawsze starannie ostrzyżonego człowieka o mądrych i dobrych oczach. Nie mogę przypomnieć sobie teraz ani jego imienia, ani patronimiku. Nazywał się chyba Wasilij Iwanowicz.

W noc przed wyjazdem kiepsko spał. Dlaczego? Nie tylko dlatego, że rano musiał wstać o wiele wcześniej niż zwykle, zabierając w ten sposób do własnego snu buźkę zegarka, tykającego tuż obok na stoliku, ale też dlatego, że tej nocy zaczęło mu się ni stąd, ni zowąd wydawać, że ta podróż, narzucona mu przypadkiem przez los (reprezentowany przez osobę w wydekoltowanej sukni), podróż, na którą zdecydował się tak niechętnie, nagle mu ofiaruje cudowne, trzepocące szczęście, jakby trochę podobne do jego dzieciństwa, do przeję­cia, które wzbudzały w nim najlepsze utwory rosyjskiej poezji, do jakiegoś ujrzanego kiedyś we śnie wieczornego horyzontu, do owej czyjejś żony, w której od ośmiu lat beznadziejnie się kochał - szczęście jednak jeszcze pełniejsze i bardziej ważkie niż to wszystko. Rozmyślał prócz tego o tym, że każde prawdziwe, udane życie winno być zwrócone ku czemuś albo komuś.

Ranek wstał chmurny, ale ciepły, parny, rozsłoneczniony od wewnątrz, i dosyć to było przyjemne jechać rozdygotanym tramwajem do odległego dworca, gdzie wyznaczono punkt zborny: w wycieczce uczestniczyło, niestety, kilka osób. Kim się okażą ci senni - jak wszyscy, których jeszcze nie znamy, - towarzysze podróży? Przy kasie numer sześć o siódmej rano - jak głosiła dołączona do biletu informacja - zobaczył ich (już na niego czekano: spóźnił się mimo wszystko o może trzy minuty). Wyróżniał się wśród nich jasnowłosy dryblas w tyrolskim stroju, opalony na kolor koguciego grzebienia, o olbrzymich, złociście oranżowych, owłosionych kolanach i lakierowanym nosie. Był to oddelegowany przez towarzystwo przewodnik i gdy tylko nowo przybyły przyłączył się do grupy (składającej się z czterech kobiet i tyluż mężczyzn), poprowadził ją do pociągu, schowanego za innymi pociągami, dźwigając z zastraszającą łatwością swój potwornych rozmiarów plecak i mocno, dźwięcznie stąpając podkutymi butami.

Rozlokowano się w pustym wagonie trzeciej, co oczywiste, klasy, a Wasilij Iwanowicz, usiadłszy z boku i wsunąwszy do ust miętówkę, niezwłocznie otworzył tomik Tiutczewa, którego od dawna zamierzał ponownie przeczytać (“Mysl izrieczonnaja jest' łoż"* i cudowny wiersz o zarumienionym okrzyku); poproszono, go jednak, by odłożył książkę i przyłączył się do grupy. Niemłody już urzędnik pocztowy w okularach, o szczeciniastych, popielatych włosach na czaszce, podbródku i górnej wardze, sprawiających wrażenie, jakby z okazji tej wyprawy ostrzygł niesłychanie obfity zarost, oznajmił nie­zwłocznie, że bywał w Rosji i zna trochę słów rosyjskich, na przykład “pacłuj"*, i tak wyraziście mrugnął, wspomniawszy, jak dokazywał w Carycynie, że jego tęga żona wykreśliła w powietrzu zaczątek siarczystego policzka. Zrobiło się w ogóle dosyć głośno. Cztery osoby, które łączyło to, że pracowały w jednej firmie budowlanej - starszy mężczyzna o nazwisku Schultz i mężczyzna nieco młodszy od niego, też nazywający się Schultz, oraz dwie panny o ogromnych ustach, wielkozade i nieustannie się wiercące - przerzucali się żartami pudowej wagi. Ruda wdowa, w typie odrobinę farsowym, w sportowej spódnicy, też coś niecoś wiedziała o Rosji (o Wybrzeżu Ry­skim). Był tam jeszcze ciemnowłosy młodzieniec nazwiskiem Schramm, o oczach pozbawionych blasku, mający w powierz­chowności i sposobie bycia coś nieuchwytnie aksamitne od­rażającego, który przez cały czas kierował rozmowę na takie czy inne korzystne strony wycieczki i pierwszy dawał sygnał do wybuchów entuzjazmu; był to, jak się później okazało, specjalny poprawiacz nastroju, zatrudniony w towarzystwie wycieczek rozrywkowych.

Parowóz, energicznie robiąc łokciami, biegł przez sosnowy las, potem - swobodniej - przez pola, Wasilij Iwanowicz zaś, na razie jeszcze niejasno zdając sobie sprawę z bezsensu i grozy sytuacji, w jakiej się znalazł, i usiłując chyba sobie wmówić, że wszystko wygląda bardzo sympatycznie, znajdował sposoby na to, żeby rozkoszować się mimolotnymi darami podróży. Bo i prawda: jakże wszystko jest nęcące, ileż uroku nabiera świat, kiedy jego mechanizm zostaje nakręcony, a on wiruje niczym karuzela! Ileż odsłania się rzeczy! Palące słońce skradało się ku rogowi szyby i nagle rozjarzyło żółtą ławkę. Kiepsko uprasowany cień wagonu pędził szaleńczo po trawiastym zboczu, gdzie kwiaty zlewały się w barwne smugi. Oto szlaban: czeka przy nim rowerzysta, wspierając się jedną stopą o ziemię. Drzewa pojawiały się grupami i pojedynczo, obracały się obojętnie i płynnie, demonstrując modne fasony. Ciemnobłękitna wilgoć parowu. Wspominanie miłości przebranej za łąkę. Pierzaste obłoki niczym psy gończe nieba.

Zawsze zdumiewaliśmy się obaj przerażającej duszę anoni­mowości wszystkich elementów pejzażu, temu, że nie sposób się nigdy dowiedzieć, dokąd prowadzi tamta oto dróżka - a jakże nęcąca jest ta głusza! Zdarzało się, że na odległym stoku albo w prześwicie lasu pojawiało się i jakby na mgnienie zamierało, niczym wstrzymane w piersi powietrze, miejsce tak czarowne - polanka, taras - stanowiące tak pełne uosobienie czułej, przychylnej piękności, że należałoby, zda się, zatrzymać pociąg i - tam, na zawsze, ku tobie moja miłości... już jed­nak szaleńczo pomknęły, wirując w słonecznej kipieli, tysiące bukowych pni i znowu przegapiłem szczęście. Na postojach Wasilij Iwanowicz spoglądał niekiedy na połączenia jakichś nic zupełnie niewartych przedmiotów - plamę na peronie, pestkę wiśni, niedopałek - i mówił sam do siebie, że nigdy przenigdy nie zapamięta i nie przypomni sobie już więcej tych trzech drobiazgów w takim właśnie wzajemnym układzie, ornamentu, który jednak dostrzega w tej chwili z wyrazistością równą nieśmiertelności; albo też, spoglądając na gromadkę dzieci czekających na pociąg, usiłował z całych sił wypatrzeć bodaj jeden niezwykły los, przybierający kształt skrzypiec albo korony, śmigła albo liry - i w swoim zapatrzeniu dochodził do tego, że cała ta grupa wiejskich uczniów stawała się dla niego starą fotografią, odtworzoną teraz z białym krzyżykiem nad twarzą stojącego na skraju chłopca, objawiającą dzieciństwo bohatera.

Spoglądać w okno można było jednak tylko urywkiem. Wszystkim rozdano, w imieniu towarzystwa wycieczkowego, arkusiki z nutami i wierszem:

Rzuć daremne niepokoje,

Kij weź w rękę i skroś niwy

Drogą idź i dziel te znoje

Z gromadą ludzi poczciwych.


Przez ojczyste piękne strony

Z gromadą ludzi poczciwych,

Nie w samotności zlęknionej,

Niech szczeźnie smutek fałszywy.


Kilometr po kilometrze,

Mi-do-re - brzmi śpiew szczęśliwy.

W promieniach słońca na wietrze

W gromadzie ludzi poczciwych.


Należało śpiewać to chórem. Wasilij Iwanowicz, który kiep­sko wymawiał niemieckie słowa, a co dopiero śpiewał, ko­rzystając z bezładnego ryku złączonych głosów tylko otwierał usta i lekko się kołysał, jakby śpiewał naprawdę - przywódca jednakże, na znak usłużnego Schramma, nagle ostro wstrzymał wspólny śpiew i wpatrzywszy się w Wasilija Iwanowicza po­dejrzliwie przymrużonymi oczami, zażądał, aby ten zaśpiewał solo. Wasilij Iwanowicz odchrząknął, nieśmiało zaintonował i gdy po chwili jego samotnej męki wszyscy podjęli śpiew, nie śmiał się już z niego wyłączyć.

Miał z sobą ulubionego ogórka z rosyjskiego sklepiku, bułkę i trzy jajka. Gdy zapadł wieczór i do brudnego, rozchwianego, ogłuszonego własnym łoskotem wagonu weszło w całości niskie, jaskrawoczerwone słońce, zaproponowano wszystkim, by wyłożyli swoje podróżne zapasy, żeby można je było równo podzielić - zadanie tym łatwiejsze, że wszyscy, oprócz Wasilija Iwanowicza, mieli z sobą to samo. Ogórek rozśmieszył wszystkich, uznano go za niejadalny i wyrzucono przez okno. Wasilij Iwanowicz, ze względu na to, że wniósł niepełny wkład, otrzymał mniejszą porcję kiełbasy.

Zmuszano go do gry w skata, tarmoszono, wypytywano, sprawdzano, czy potrafi wskazać na mapie trasę ich podróży, słowem: zajmowali się nim wszyscy - najpierw dobrodusznie, potem, w miarę jak zapadały ciemności, coraz groźniej. Każda z panien miała na imię Greta, ruda wdowa podobna była na swój sposób do koguta - przewodnika. Schramm, Schultz i drugi Schultz, urzędnik pocztowy z żoną wszyscy stopniowo zespalali się, zrastali, tworząc jedną, spojoną, miękką, wieloręką istotę, przed którą nie było ucieczki. Owa istota oblegała go ze wszystkich stron. Naraz jednak, na jakiejś stacji, wszyscy powysiadali, a działo się to już w ciemnościach, choć na za­chodzie trwał jeszcze niezmiernie długi, niezwykłej różowości obłok, a nieco dalej, na torach, przenikając przez powolny dym parowozu, niczym drżąca gwiazda, przenikając duszę świeciła, latarnia, w mroku zaś grały świerszcze i pachniało skądś jaśminem i sianem. O moja miłości!

Zanocowali w koślawej traktierni. Stara pluskwa jest przera­żająca, jednakże ruch jedwabistej powłoki ma w sobie pewien wdzięk. Urzędnika pocztowego rozdzielono z żoną, którą ulokowano z rudą, a jego ofiarowano na noc Wasilijowi Iwanowiczowi. Łóżka zajmowały cały pokój. Od góry pierzyna, od dołu nocnik. Urzędnik oznajmił, że jakoś nie chce mu się spać i zaczął nieco bardziej szczegółowo niż w pociągu opowiadać o swoich rosyjskich wrażeniach. Był to uparty i rzeczowy potwór w aresztanckich kalesonach, miał perłowo połyskujące paznokcie, brudne stopy i między tłustymi piersiami niedźwie­dzie kudły. Po suficie, zderzając się z własnym cieniem, miotała się ćma.

- W Carycynie - mówił urzędnik - istnieją teraz trzy szkoły: niemiecka, czeska i chińska. Tak przynajmniej twierdzi mój zięć, który jeździł tam budować traktory.

Następnego dnia od wczesnego ranka do piątej po południu wzbijali kurz na szosie, leniwie przechodzącej ze wzgórza na wzgórze, potem zaś ruszyli zieloną drogą przez gęsty bór. Wasilijowi Iwanowiczowi, ponieważ był najmniej obładowany, kazano nieść pod pachą ogromny, okrągły bochenek chleba. Jakże cię nienawidzę, o powszedni! A jednak jego drogocenne, doświadczone oczy dostrzegały wszystko, co należało. Na tle sosnowej czerni, na niewidzialnej pajęczynie wisi pionowo sucha szpilka.

Znowu wpakowali się do pociągu i znów w małym, nie roz­dzielonym na przedziały wagonie zrobiło się pusto. Młodszy Schultz zaczął uczyć Wasilija Iwanowicza grać na mandolinie. Było mnóstwo śmiechu. Kiedy to się znudziło, zaczęto świetną zabawę, którą kierował Schramm: polegała ona na tym, że kobiety kładły się na wybrane ławki, a pod ławkami schowani już byli mężczyźni i kiedy spod jednej czy drugiej wysu­wała się głowa o rozczerwienionych uszach albo duża ręka o podspódnicznie wycelowanych palcach (co wzbudzało piski), okazywało się, kto z kim ma tworzyć parę. Wasilij Iwanowicz trzykrotnie układał się w ohydnej ciemności i trzykrotnie, kiedy wypełzał spod ławki, nikogo na niej nie było. Uznano, że przegrał, i zmuszono go do zjedzenia niedopałka.

Noc spędzili na słomianych siennikach w jakiejś szopie i wczesnym rankiem znów ruszyli na piechotę. Świerki, urwi­ska, spienione rzeczki. Upał i pieśni, które należało przez cały czas głośno wywrzaskiwać, tak umęczyły Wasilija Iwanowicza, że kiedy zatrzymali się na południowy postój, od razu usnął i obudził się dopiero wówczas, gdy zaczęto przytłukiwać na nim domniemane gzy. Po następnej godzinie marszu odsłoniło się przed nim to właśnie szczęście, o którym pomyślał kiedyś w półśnie.

Było to przeczyste, błękitne jezioro o niezwykłym wyrazie wody. Na jego środku odbijał się w całości duży obłok. Po drugiej stronie jeziora, na wzgórzu, gęsto porośniętym drzewną zielenią (tym poetyczniejszą, im jest ciemniejsza), wznosiła się prosto, z daktyla w daktyl*, stara poczerniała wieża. Takich widoków jest w Środkowej Europie bez liku, ale właśnie, właśnie ten, w niedającej się wypowiedzieć i nie­powtarzalnej zgodności trzech swych głównych elementów, w swoim uśmiechu, w jakiejś tajemniczej niewinności - o moja miłości! o moja uległa! - był czymś tak jedynym, bliskim i od dawna przyobiecanym, tak rozumiał patrzącego, że Wasilij Iwanowicz aż przycisnął dłoń do serca, jakby sprawdzał, czy jest ono na swoim miejscu, by mógł je oddać.

Nieopodal Schramm, dźgając powietrze góralską laseczką przewodnika, zwracał Bóg raczy wiedzieć na co uwagę wy­cieczkowiczów, którzy w malowniczych pozach rozłożyli się dokoła niego na trawie, przewodnik zaś siedział na pniu tyłem do jeziora i coś jadł. Wasilij Iwanowicz ostrożnie, kryjąc się w swym własnym cieniu, ruszył brzegiem i zobaczył schroni­sko, gdzie przywierając do ziemi, śmiejąc się, szaleńczo bijąc ogonem, powitał go młody jeszcze pies. Wszedł wraz z nim do domostwa całego w łatach, piętrowego, o przymrużonym oku pod wypukłą powieką z dachówek i znalazł tam gospodarza, rosłego starca o nieokreślenie inwalidzkiej powierzchowności, mówiącego po niemiecku tak miękko i marnie, że Wasilij Iwanowicz przeszedł na rosyjski, tamten jednak pojmował to jakby przez sen i mówił dalej w języku swojej codzienności, swojej rodziny.

Na górze był pokój dla przyjezdnych. - Wiecie co, ja wy­najmę go na całe życie - powiedział chyba Wasilij Iwanowicz, ledwie tam wszedł.

Pokój nie miał w sobie nic szczególnego - przeciwnie, był bardzo zwyczajny, miał czerwoną podłogę, na białych ścianach namalowano rumianki, nieduże lustro wypełniał w połowie rumiankowy napar - z okienka jednak widać było jezioro z obłokiem i wieżą w znieruchomiałym i doskonałym zespo­leniu szczęścia. Nie zastanawiając się nad niczym, niczego nie rozważając, lecz pokornie ulegając przyciąganiu, którego natura tożsama była z nigdy jeszcze nie zaznaną siłą owego przyciągania, Wasilij Iwanowicz zrozumiał w ciągu jednej słonecznej sekundy, że tutaj, w tym pokoiku z prześlicznym do łez widokiem w oknie życie jego zacznie płynąć tak, jak zawsze tego pragnął. Jak ono mianowicie popłynie, co się tutaj takiego wydarzy - tego oczywiście nie wiedział, wszystko dokoła jednak było pomocnością, obietnicą i radością, tak że nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż powinien tu zamieszkać. W mgnieniu oka wyrachował, co powinien zrobić, żeby już nie wracać do Berlina, jak sprowadzić tu swój niewielki dobytek: książki, granatowy garnitur, jej fotografię. Wszystko okazywało się tak proste! U mnie zarabiał wystarczająco na skromne rosyjskie życie.

- Przyjaciele - zawołał, zbiegłszy znów na nadbrzeżną polankę. - Przyjaciele, żegnajcie! Zostaję na zawsze w tamtym oto domu. Dalej już mi z wami nie po drodze. Nie jadę dalej. Nigdzie nie jadę. Żegnajcie!

- Co to ma znaczyć? - dziwnym tonem odezwał się przewodnik, wytrzymawszy niedużą pauzę, podczas której uśmiech na wargach Wasilija Iwanowicza powoli blaknął, a sie­dzący na trawie wstali i spoglądali na niego kamiennymi oczami.

- Bo co? - wymamrotał. - Postanowiłem tutaj...

- Milczeć! - wrzasnął nagle z niezwykłą energią urzędnik pocztowy. - Opamiętaj się pijana świnio!

- Poczekajcie chwileczkę, panowie - powiedział przewodnik i oblizawszy się zwrócił się do Wasilija Iwanowicza:

- Pewnie się pan rzeczywiście upił - powiedział spokojnie. - Albo pan zwariował. Odbywa pan z nami rozrywkową wycieczkę. Jutro, zgodnie z programem - proszę spojrzeć na swój bilet - wracamy wszyscy do Berlina. Nie może być nawet mowy, żeby ktokolwiek z nas - w tym wypadku pan - odmówił dalszej wspólnej jazdy. Śpiewaliśmy dziś pewną piosenkę - proszę sobie przypomnieć niektóre jej słowa. A teraz dość już tego! Zbierajcie się dziatki, idziemy dalej.

- W Ewaldzie czeka nas piwo - powiedział z dobrocią Schramm. Pięć godzin w pociągu. Spacery. Pawilon myśliwski. Kopalnie węgla. Mnóstwo ciekawych rzeczy.

- Ja się poskarżę - krzyknął Wasilij Iwanowicz. - Oddajcie mi mój plecak. Mam prawo zostać tam, gdzie mi się podoba. Przecież to wprost zaproszenie na egzekucję - dodał, kiedy ujęto go pod ręce.

- Jeżeli będzie trzeba, poniesiemy pana - powiedział prze­wodnik. - Chyba jednak nie sprawi to panu przyjemności. Od­powiadam za każdego z was i każdego dostarczę z powrotem żywego albo umarłego.

Wasilij Iwanowicz - stłamszony, skrępowany, wleczony po leśnej drodze, niczym w okrutnej bajce - nie mógł się nawet odwrócić i czuł tylko, jak blask za jego plecami, rozdrabniany przez drzewa, oddala się i oto już przepadł, a dokoła czernieje szemrząca bezczynnie gęstwina. Gdy tylko wsiedli do wagonu i pociąg ruszył, tamci zaczęli go bić - bili długo i dość wymyślnie. Wpadli między innymi na pomysł, ażeby wwiercić mu korkociąg w dłoń, a potem w stopę. Urzędnik pocztowy, który bywał w Rosji, sporządził z kija i rzemienia bat i diablo zręcznie zaczął się nim posługiwać. Zuch! Pozostali mężczyźni zdali się na swe podkute żelazem obcasy, a kobiety zadowalały się uszczypnięciami i uderzeniami w twarz. Było niesłychanie wesoło.

Po powrocie do Berlina zjawił się u mnie. Był bardzo zmieniony. Nieśmiało usiadł i położył dłonie na kolanach. Opowiadał. Powtarzał w nieskończoność, że musi zrezygno­wać z posady, błagał, bym go zwolnił, mówił, że dłużej nie wytrzyma, że nie ma już sił być człowiekiem. Zwolniłem go oczywiście.


Marienbad, 1937



Obrazek rodzajowy, 1945


Tak się składa, że mam podejrzanego imiennika - wszystko takie samo jak u mnie, począwszy od przezwiska, a na na­zwisku kończąc - człowieka, którego nigdy nie widziałem na oczy, ale którego wulgarną osobowość mogę sobie wyobrazić na podstawie jego przypadkowych najazdów na twierdzę mojego życia. Cały galimatias zaczął się w Pradze, gdzie przypadkiem mieszkałem w połowie lat dwudziestych. Do­stałem list z niedużej biblioteki, zapewne związanej z jakąś białogwardyjską organizacją, która - tak jak ja - opuściła Rosję. Tonem pełnym irytacji biblioteka żądała natychmiastowego zwrotu egzemplarza Protokołów Mędrców w Syjonu. Książka ta, niegdyś darzona rzewnym uznaniem przez cara, była sfałszowanym memorandum, którego sporządzenie ochrana zleciła pewnemu kanciarzowi-półanalfabecie; jedynym celem “dzieła" była zachęta do pogromów. Bibliotekarz, który podpi­sał się “Siniepuzow" (nazwisko oznaczające “niebieski brzuch" i oddziałujące na wyobraźnię Rosjanina w ten sam sposób, w jaki Winterbottom, czyli Zimozad, oddziałuje na wyobraźnię Anglika), twierdził, że trzymam tę, jak ją nazwał, “popularną i cenną pracę" już od ponad roku. Wspominał też o wcześniej­szych upomnieniach wysyłanych do mnie do Belgradu, Berlina i Brukseli, do których to miast najwidoczniej zaniosło mojego imiennika.

Wyobraziłem go sobie jako młodego, bardzo “białego" emi­granta, automatycznie będącego reakcjonistą, którego edukację przerwała rewolucja i który efektywnie nadrabia stracony czas, posuwając się po utartej drodze. Niewątpliwie bardzo dużo podróżował, podobnie jak ja; był to nasz jedyny punkt styczny. Pewna Rosjanka spytała mnie w Strasburgu, czy mężczyzna, który poślubił w Liege jej bratanicę, jest moim bratem. Pewnego wiosennego dnia w Nicei zadzwoniła do mnie do hotelu i po­prosiła o spotkanie dziewczyna z kamiennym obliczem i dłu­gimi kolczykami, raz na mnie spojrzała, przeprosiła i poszła. W Paryżu dostałem zawierający urywaną wiadomość telegram: “NE VIENS PAS ALPHONSE DE RETOUR SOUPÇONNE SOIS PRUDENT JE T’ADORE ANGOISSÉE", i muszę przyznać, że pewną posępną satysfakcję sprawiło mi wyobrażenie sobie mego frywolnego sobowtóra, który niewątpliwie wtargnie z kwiatami w dłoni do mieszkania Alphonse'a i jego żony. Kilka lat później, kiedy miałem wykłady w Zurychu, nagle zostałem aresztowany pod zarzutem rozbicia w restauracji aż trzech luster - był to swego rodzaju tryptyk przedstawiający mego imiennika najpierw pijanego (pierwsze lustro), potem bardzo pijanego (drugie) i wreszcie wrzaskliwie pijanego (trzecie). W końcu w roku 1938 pewien francuski konsul grubiańsko odmówił podstemplowania mego wystrzępionego paszportu nansenowskiego, ponieważ, jak twierdził, wjechałem już raz do Francji bez pozwolenia. W grubym dossier, które kazałem sobie pokazać, ujrzałem przez chwilę twarz mego imiennika. Miał drań krótko przycięte wąsiki i ostrzyżoną do gołej skóry głowę.

Kiedy wkrótce potem przybyłem do Stanów Zjednoczonych i osiadłem w Bostonie, byłem pewien, że pozbyłem się swego absurdalnego cienia. Później, dokładnie mówiąc w zeszłym miesiącu, zadzwonił telefon.

Twardy i połyskliwy głos powiedział, że jego właścicielka to pani Sybil Hall, bliska przyjaciółka pani Sharp, która poradziła jej w liście, by nawiązała ze mną kontakt. Znałem pewną panią Sharp, ale jakoś nie mogłem opędzić się od myśli, że zarówno moja pani Sharp, jak i ja sam możemy nie być osobami, o które chodzi. Złocistogłosa pani Hall oznajmiła, że organizuje u siebie w piątek wieczorem małe spotkanie, i spytała, czy nie mógłbym na nie wpaść, gdyż na podstawie tego, co o mnie słyszała, jest pewna, że mój głos w dyskusji byłby bardzo interesujący. Aczkolwiek wszelkiego rodzaju spotkania są mi wstrętne, przyjąłem zaproszenie, do czego skłoniła mnie myśl, że mógłbym w jakiś sposób rozczarować panią Sharp, uroczą, krótko ostrzyżoną starszą panią w brązowych spodniach, którą poznałem na Cape Cod, gdzie dzieliła domek z młodszą od siebie kobietą; obie panie są przeciętnymi, niezależnymi finansowo artystkami o orientacji lewicowej i obie są bardzo miłe.

Wskutek nieprzyjemnej przygody, która nie ma żadnego związku z przedmiotem naszej opowieści, przybyłem do ka­mienicy pani Hall znacznie później, niż zamierzałem. Przed­potopowy windziarz, zdumiewająco podobny do Ryszarda Wagnera, z ponurą miną zawiózł mnie na górę, a nie wiedząca co to uśmiech służąca pani Hall czekała z długimi rękami zwieszającymi się po obu stronach ciała, aż zdejmę w przed­pokoju płaszcz i kalosze. Najważniejszy akcent dekoracyjny stanowił tu pewien typ orientalnej wazy, ręczny wyrób z Chin, być może bardzo stary, w tym wypadku koszmarne, mdło zabarwione wysokie naczynie - od takich rzeczy robi mi się zawsze obrzydliwie nieprzyjemnie.

Kiedy przeszedłem przez zażenowany pokoik, dosłownie po brzegi wypełniony atrybutami tego, co autorzy reklam nazy­wają “wytwornym życiem", i zostałem skierowany - teoretycz­nie, gdyż służąca zniknęła - do dużego, lekko spatynowanego, bardzo mieszczańskiego salonu, powoli zaczęło mi świtać, że jest to dokładnie takie miejsce, w jakim można się spodziewać przedstawienia jakiemuś staremu durniowi, który jadł kawior na Kremlu, albo jakiemuś sztywnemu Rosjaninowi ze Związku Radzieckiego, i że widać moja znajoma pani Sharp, która z sobie wiadomych powodów zawsze oburzała się na moją po­gardę dla linii partii, dla jakiegoś zwolennika komunizmu i dla powtarzanej przezeń płyty (His Master's Voice), postanowiła, biedactwo, zapewnić mi udział w wydarzeniu, mogącym mieć zbawienny wpływ na moje bluźniercze poglądy.

Z grupy kilkunastu osób wynurzyła się gospodyni domu - w postaci długonogiej kobiety z płaskim biustem i szminką na wystających przednich zębach. Pośpiesznie przedstawiła mnie gościowi honorowemu i innym gościom, po czym natychmiast wrócono do dyskusji, którą przerwało moje wejście. Gość ho­norowy odpowiadał na pytania. Był to z wyglądu kruchy męż­czyzna z ciemnymi, przylizanymi włosami i lśniącym czołem. Stojąca obok jego ramienia lampa na długiej nóżce oświetlała go tak mocno, że można było dostrzec drobiny łupieżu na kołnierzu smokingu i podziwiać białość jego splecionych ze sobą rąk, z których jedna wydała mi się szczególnie flakowata i mokra. Był przedstawicielem tego typu facetów, u których słabo zarysowany podbródek, wpadnięte policzki i niefortunne jabłko Adama już w parę godzin po goleniu, kiedy ściera się nieśmiała warstewka talku, ukazują skomplikowany system różowych plam pokrytych niebieskawoszarą grawiurą. Nosił pierścień z krzyżykiem. Nie wiedzieć czemu przypomniała mi się smagła młoda Rosjanka z Nowego Jorku, którą tak gnębiła możliwość wzięcia jej za Żydówkę, że zawsze nosiła na szyi krzyż, chociaż wiary miała w sobie równie mało, co rozumu. Facet mówił po angielsku bardzo płynnie, ale twarde “dżer" w jego wymowie słowa “Germany" i nieustannie powracający epitet wonderful - “cudowny", którego pierwsza sylaba brzmiała jak “won", zdradzały jego teutońskie pochodzenie. Był wtedy albo kiedyś dawniej, albo właśnie miał zostać profesorem niemieckiego bądź muzyki, a może jednego i drugiego gdzieś na Środkowym Zachodzie, ale nie usłyszałem dobrze jego nazwiska, będę więc go nazywał “dr But".

- Naturalnie, że był szalony! - zawołał dr But, odpowiadając na jakieś zadane mu przez damy pytanie. - Przecież tylko szaleniec mógł tak jak on spartaczyć tę wojnę. I zdecydowanie mam nadzieję, podobnie jak państwo, że wkrótce, jeśli mimo wszystko żyje, zostanie spokojnie internowany w zakładzie psychiatrycznym gdzieś w jakimś kraju neutralnym. Zasłużył sobie na to. Szaleństwem było atakowanie Rosji zamiast inwazji na Anglię. Szaleństwem było myśleć, że wojna z Japonią prze­szkodzi Rooseveltowi energicznie interweniować w sprawy europejskie. Największym szaleńcem jest ten, kto nie bierze pod uwagę możliwości, że ktoś inny także jest szalony.

- Trudno oprzeć się myśli - powiedziała pulchna niska ko­bieta, która nazywała się chyba Mulberry - że tysiące naszych chłopców poległych na Pacyfiku żyłoby jeszcze, gdyby tych wszystkich samolotów i czołgów, które daliśmy Anglii i Rosji, użyto raczej do zniszczenia Japonii.

- Otóż to - powiedział dr But. - I w tym tkwił błąd Adolfa Hitlera. Jako szaleniec nie wziął pod uwagę intryg nieodpowiedzialnych polityków. Jako szaleniec wierzył, że inne rządy będą postępować zgodnie z zasadami miłosierdzia i zdrowego rozsądku.

- Zawsze przypomina mi się Prometeusz - powiedziała pani Hall, - Prometeusz, który ukradł ogień i został oślepiony przez rozgniewanych bogów.

Ubrana w jaskrawoniebieską suknię starsza pani, która siedziała w kącie i robiła na drutach, poprosiła dra Buta, żeby wytłumaczył, dlaczego Niemcy nie powstali przeciwko Hitlerowi.

Dr But spuścił na chwilę powieki.

- Odpowiedź jest straszna - powiedział z wysiłkiem. - Jak pani wie, sam jestem Niemcem, czystym Bawarczykiem, choć zarazem lojalnym obywatelem tego kraju. Niemniej jednak po­wiem teraz coś strasznego o swoich niegdysiejszych rodakach. Niemcy - ocienione delikatnymi rzęsami oczy znów były na wpół przymknięte - Niemcy to marzyciele.

Do tego czasu w pełni zdałem sobie oczywiście sprawę z tego, że pani Sharp pani Hali jest całkowicie różna od mojej pani Sharp, tak jak ja od swego imiennika. Kosz­mar, w który mnie wrzucono, dla niego prawdopodobnie byłby miłym wieczorem w towarzystwie pokrewnych dusz, a dr But wydałby mu się pewnie niezwykle inteligentnym i błyskotliwym kozerem. Nieśmiałość, a być może także jakaś chorobliwa ciekawość nie pozwoliły mi opuścić pokoju. Poza tym, kiedy się czymś zdenerwuję, tak bardzo się jąkam, że jakakolwiek próba powiedzenia drowi Butowi, co o nim myślę, brzmiałaby jak kanonada motocykla, który mroźnym wieczorem nie chce zapalić na nietolerancyjnie odnoszącej się do hałasów podmiejskiej uliczce. Rozejrzałem się dokoła, starając się przekonać samego siebie, że otaczają mnie ludzie, a nie kukły z jarmarcznej budy.

Żadna z kobiet nie była ładna; wszystkie osiągnęły już lub przekroczyły czterdzieści pięć lat. Wszystkie, tego można było być pewnym, należały do klubów dobrej książki, klubów brydżowych, klubów radosnej paplaniny i do wielkiej lodo­watej korporacji śmierci nieuniknionej. Wszystkie wyglądały zabawnie jałowo. Być może niektóre z nich nawet miały dzieci, ale to, jak je poczęły, było teraz dawno zapomnianą tajemnicą; część znalazła namiastkę twórczej potęgi w rozmaitych zaję­ciach artystycznych, takich jak na przykład dekorowanie sal konferencyjnych. Kiedy spojrzałem na energiczną z wyglądu panią o piegowatej szyi, siedzącą obok mnie, zdałem sobie sprawę, że chociaż chwilami słucha dra Buta, to wedle wszel­kiego prawdopodobieństwa przez cały czas myśli z niepokojem o takim czy innym elemencie dekoracji związanej z jakąś imprezą towarzyską albo wojenną uroczystością, której rodzaju nie byłem w stanie precyzyjnie określić. Widziałem jednak, jak bardzo jej trzeba jakiegoś dodatkowego akcenciku. “Coś na środku stołu - myślała. - Muszę znaleźć coś, co zaprze ludziom dech w piersi - może wielka, potężna, ogromna waza sztucznych owoców. Nie z wosku, ma się rozumieć. Coś uroczo marmurkowanego".

Wielka szkoda, że nie zapamiętałem nazwisk dam, kiedy mnie im przedstawiano. Dwie smukłe, doskonalne wymie­nialne dziewicze damy miały nazwiska zaczynające się na literę “W", a jedną z pozostałych z pewnością nazywano panną Bissing. To nazwisko usłyszałem wyraźnie, ale nie umiałem później połączyć go z żadną konkretną twarzą ani niczym do twarzy podobnym. Oprócz dra Buta i mnie był tu jeszcze tylko jeden mężczyzna. Okazało się, że to mój rodak, pułkownik Malikow albo Mielnikow, w wymowie pani Hall brzmiało to raczej jak “Milwaukee". Kiedy roznoszono jakieś bezalkoho­lowe, mdłe napoje, nachylił się ku mnie z przypominającym skrzyp skóry dźwiękiem, jak gdyby pod nędzną niebieską koszulą nosił uprząż, i chrypliwą ruszczyzną szepnął, że miał honor poznać mojego szanownego wuja, którego natychmiast wyobraziłem sobie jako czerwoniutkie, ale niesmaczne jabłko na drzewie genealogicznym mojego imiennika. Dr But jed­nak odzyskał swoją elokwencję i pułkownik wyprostował się, odsłaniając w wycofującym się uśmiechu złamany żółty kieł i dyskretnymi gestami obiecując, że pogadamy sobie zdrowo później.

- Tragedia Niemiec - powiedział dr But, starannie składa­jąc serwetkę, którą wytarł usta - jest także tragedią kultural­nej Ameryki. Miałem spotkania w wielu klubach kobiecych i w innych ośrodkach oświatowych i wszędzie zwracałem uwagę na to, jak mocno wszystkie subtelne i wrażliwe dusze nienawidziły tej europejskiej wojny, teraz już Bogu dzięki zakończonej. Zwracałem także uwagę na to, jak skwapliwie kulturalni Amerykanie wracali pamięcią do szczęśliwszych czasów, do swych doznań podczas podróży za granicę, do jakiegoś niezapomnianego miesiąca czy nawet jeszcze bardziej niezpomnianego roku, który spędzili w kraju sztuki, muzyki, filozofii i doskonałego poczucia humoru. Wspominali serdecznych przyjaciół, których tam mieli, okres nauki i dobrobytu na łonie rodziny jakiegoś niemieckiego szlachcica, rozkoszną czystość wszystkiego, śpiewy o zmierzchu wspaniale spędzo­nego dnia, cudowne miasteczka i cały ten świat życzliwości i romantyzmu, jaki znaleźli w Monachium lub Dreźnie.

- Ojej, a Drezna przecież już nie ma - powiedziała pani Mulberry. - Nasze bomby zniszczyły miasto i wszystko, co było tam cokolwiek warte.

- W tym konkretnym wypadku brytyjskie - powiedział łagodnie dr But. - Ale oczywiście wojna jest wojną, aczkol­wiek muszę przyznać, że trudno sobie wyobrazić niemieckie bombowce umyślnie wybierające sobie jako cel jakieś uświę­cone przez historię miejsce w Pensylwanii czy Wirginii. Tak, wojna jest okropna. Szczerze mówiąc jest nie do wytrzymania okropna, kiedy zostanie narzucona dwu narodom, które tak wiele łączy. Może się to państwu wydać paradoksalne, ale naprawdę kiedy człowiek myśli o zaszlachtowanych w Europie żołnierzach, to mówi sobie, że przynajmniej oszczędzone im zostały okropne wątpliwości, które my, cywile, musimy znosić w milczeniu.

- Sądzę, że doskonale pan to ujął - zauważyła pani Hall, powoli kiwając głową.

- A co pan powie o tych wszystkich historiach? - spytała starsza pani, która robiła na drutach. - O tych wszystkich histo­riach o bestialstwie Niemców, które ciągle drukują w gazetach. To chyba w większości propaganda?

Na twarzy dra Buta pojawił się pełen znużenia uśmiech.

- Spodziewałem się tego pytania - powiedział ze szczyptą smutku w głosie. - Niestety, propaganda, wyolbrzymienie, fotomontaż i tym podobne są środkami współczesnej wojny. Nie byłbym zdziwiony, gdyby Niemcy spreparowali historie o okrucieństwie oddziałów amerykańskich wobec niewinnych cywilów. Proszę tylko pomyśleć o wszystkich tych nonsensach wygadywanych o tak zwanych bestialstwach Niemców pod­czas I wojny światowej - te potworne mity o uwiedzionych Belgijkach i tym podobne. No cóż, natychmiast po zakończeniu wojny, jeśli się nie mylę, latem 1920 roku specjalna komisja niemieckich demokratów gruntownie zbadała całą sprawę, a wiemy przecież wszyscy, jak pedantycznie dokładni i pre­cyzyjni potrafią być niemieccy specjaliści. No cóż, nie znaleźli oni nawet okruszyny dowodu, który potwierdzałby, że Niemcy nie zachowywali się jak przystoi żołnierzom i dżentelmenom. Jedna z pań W. ironicznie zauważyła, że zagraniczni ko­respondenci muszą z czegoś żyć. Jej uwaga była dowcipna. Wszyscy należycie docenili jej ironiczną i dowcipną uwagę.

- Z drugiej strony - ciągnął dr But, kiedy powierzchnia się wygładziła - zapomnijmy przez chwilę o propagandzie i zwróćmy się do nudnych faktów. Proszę mi pozwolić na­kreślić mały obrazek z przeszłości, obrazek dosyć smutny, ale być może niezbędny. Proszę, żeby wyobrazili sobie państwo niemieckich żołnierzy wkraczających do jakiegoś polskiego albo rosyjskiego miasta, które zdobyli. Maszerując śpiewali. Nie wiedzieli, że ich Führer jest szalony, prostodusznie wierzyli, że do pokonanego miasta przynoszą nadzieję, szczęście oraz cudowny ład i porządek. Nie mogli przewidzieć, że skutkiem późniejszych błędów i złudzeń Adolfa Hitlera nieprzyjaciel zmieni ostatecznie w gorejące pole bitwy te właśnie mia­sta, do których oni, niemieccy żołnierze, przynosili w swoim przekonaniu wieczny pokój. Śmiało maszerowali, eleganccy, ze swoim wspaniałym sprzętem bojowym i ze sztandarami, i uśmiechali się do wszystkich i wszystkiego, gdyż byli wzru­szająco dobroduszni i pełni dobrych chęci. Naiwnie oczekiwali równie przyjaznej postawy ze strony ludności. A później stopniowo zaczęli zdawać sobie sprawę, że po obu stronach ulic, którymi maszerują z chłopięcą werwą i ufnością, stoją milczące i nieruchome tłumy Żydów, patrzących na nich z nienawiścią i znieważających każdego z przechodzących żołnierzy, nie słowami - na to byli zbyt sprytni - ale mrocznymi spojrzeniami i źle ukrywaną drwiną.

- Znam takie spojrzenia - posępnie powiedziała pani Hall.

- Ale oni ich nie znali - płaczliwym tonem powiedział dr But. - O to właśnie chodzi. Byli zbici z tropu. Nie rozumieli, co się dzieje, i to wszystko ich bolało. Co więc zrobili? Począt­kowo chcieli zwalczyć nienawiść za pomocą cierpliwych wyja­śnień i małych dowodów życzliwości. Ale otaczający ich mur nienawiści stał się tylko jeszcze bardziej zwarty. Ostatecznie zmuszeni byli uwięzić przywódców jadowitej i butnej koalicji. Cóż innego mogli uczynić?

- Znam przez przypadek starego Żyda z Rosji - powiedziała pani Mulberry. - Och, to po prostu znajomy męża z branży. Otóż wyznał mi on kiedyś, że z radością własnoręcznie udu­siłby pierwszego napotkanego niemieckiego żołnierza. Byłam tak wstrząśnięta, że po prostu stałam jak skamieniała i nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Ja bym wiedziała - oznajmiła tęga kobieta, która siedziała z szeroko rozstawionymi kolanami. - Nawiasem mówiąc słyszy się o wiele za dużo o karaniu Niemców. Oni też są istotami ludzkimi. I każdy wrażliwy człowiek zgodzi się z panem, że Niemcy nie są winni tych tak zwanych bestialstw, których większość jest prawdopodobnie żydowskim wymysłem. Do­staję szału, kiedy słyszę ludzi plotących ciągle o krematoriach i katowniach, które - jeśli w ogóle istniały - były obsługiwane zaledwie przez kilka osób, równie obłąkanych, jak Hitler.

- No cóż, myślę, że trzeba być wyrozumiałym - powiedział dr But ze swoim nieprawdopodobnym uśmiechem - i wziąć pod uwagę działanie żywej semickiej wyobraźni, która rządzi prasą amerykańską. Trzeba też pamiętać, że przedsięwzięto wiele czysto sanitarnych środków, do których musiały się uciec lubiące porządek oddziały niemieckie, postawione na przykład przed problemem trupów starców, którzy zmarli w obozach, a w niektórych wypadkach przed koniecznością usunięcia ofiar epidemii tyfusu. Sam jestem całkowicie wolny od jakichkolwiek uprzedzeń rasowych i nie pojmuję, co wiekowe problemy rasowe mogą mieć wspólnego z postawą wobec Niemiec, teraz kiedy się poddały. Zwłaszcza jeśli sobie przypomnę, w jaki sposób Brytyjczycy traktują tubylców w swoich koloniach.

- Albo jak Żydzi-bolszewicy traktowali Rosjan - ajajaj - zauważył pułkownik Mielnikow.

- Co już się skończyło, prawda? - spytała pani Hall.

- Tak, tak - powiedział pułkownik. - Wielki naród rosyjski przebudził się i moja ojczyzna znów jest wielkim krajem. Mie­liśmy trzech wielkich przywódców. Mieliśmy Iwana, którego wrogowie nazwali Groźnym, potem mieliśmy Piotra Wielkiego, a teraz mamy Józefa Stalina. Należę do białych i służyłem w gwardii jego cesarskiej mości, ale jestem także rosyjskim patriotą i rosyjskim chrześcijaninem. W każdym słowie, które dobiega dzisiaj z mojej ojczyzny, czuję potęgę, czuję wspania­łość starej matuszki Rosji. Rosja jest znowu krajem żołnierzy, religii i prawdziwych Słowian. Wiem też, że kiedy Armia Czerwona wkroczyła do niemieckich miast, nawet jeden włos nie spadł Niemcom z karku.

- Głowy - powiedziała pani Hall.

- Tak - powiedział pułkownik. - Nawet jedna głowa nie spadła im z karku.

- Wszyscy podziwiamy pana rodaków - powiedziała pani Mulberry. - Ale co robić z groźbą rozprzestrzenienia się komunizmu na Niemcy?

- Jeśli wolno mi zgłosić pewną uwagę - powiedział dr But - chciałbym podkreślić, że jeśli nie okażemy się ostrożni, to nie będzie żadnych Niemiec. Najważniejszy problem, któremu ten kraj musi stawić czoła, to zapobieżenie temu, by zwycięzcy zniewolili naród niemiecki i wysłali zarówno młodych i silnych, jak i kalekich i starych, intelektualistów i cywilów na rozległe obszary Wschodu, gdzie musieliby pracować jak więźniowie. Jest to wbrew zasadom demokracji i wojny. Jeśli powiecie mi państwo, że Niemcy zrobili to samo z narodami, które podbili, to zwrócę wam uwagę na trzy okoliczności: po pierwsze, państwo niemieckie nie było państwem demokratycznym, nie można się więc było spodziewać, by postępowało tak, jak takie państwo postępować powinno, po drugie, tak zwani “niewolnicy" w ogromnej większości - jeśli nawet nie wszyscy - udali się na roboty z własnej nieprzymuszonej woli, po trzecie zaś - i to jest najważniejszy punkt - byli oni dobrze odżywieni, dobrze ubrani i żyli w cywilizowanych warunkach, których niezależnie od całego naszego entuzjazmu dla ogromnej po­pulacji i geograficznej wielkości Rosji Niemcy raczej nie mogą się spodziewać w Kraju Rad.

- Nie wolno nam też zapominać - ciągnął dr But, dramatycz­nie podnosząc głos, - że nazizm nie był w istocie pochodzenia niemieckiego, był obcym systemem gnębiącym naród nie­miecki. Adolf Hitler był Austriakiem, Ley - Żydem, Rosenberg - pół-Francuzem, pół-Tatarem. Naród niemiecki cierpiał w tym nieniemieckim jarzmie tak samo, jak inne kraje europejskie cierpiały w następstwie wojny prowadzonej na ich terytoriach. Cywilom, którzy nie tylko zostali okaleczeni i zabici, ale także pozbawieni ulubionych przedmiotów i wspaniałych domów, zniszczonych przez bomby, obojętne jest, czy bomby te zrzuciły niemieckie czy alianckie samoloty. Niemcy, Austriacy, Włosi, Rumuni, Grecy i przedstawiciele wszystkich innych narodów Europy są teraz członkami tragicznego bractwa, są sobie równi w niedoli i nadziei i powinni być wszyscy traktowani tak samo; zostawmy zadanie znalezienia i osądzenia winnych historykom przyszłości, bezstronnym starym uczonym w nieśmiertelnych ośrodkach kultury europejskiej, na cichych i spokojnych uni­wersytetach w Heidelbergu, Bonn, Jenie, Lipsku, Monachium. Niech Europa jak feniks znów rozpostrze swoje orle skrzydła, a Bóg niech błogosławi Ameryce.

Nastąpiła pełna uszanowania pauza, podczas której dr But drżącą ręką zapalał papierosa, a potem pani Hall, składając w uroczym dziewczęcym geście ręce, poprosiła go, by uwień­czył spotkanie odrobiną jakiejś rozkosznej muzyki. Dr But westchnął, wstał, nadepnął mi przechodząc na nogę, przepra­szająco dotknął koniuszkami palców mojego kolana, usiadłszy przy fortepianie pochylił głowę i przez kilka sekund wyraźnie słyszalnego milczenia siedział nieruchomo. Następnie powoli i bardzo delikatnie położył papierosa na popielniczce, zdjął popielniczkę z fortepianu, wsunął ją w usłużnie wyciągnięte dłonie pani Hall i znowu pochylił głowę. Wreszcie powiedział lekko urywanym głosem:

- Na początek zagram Gwiaździsty sztandar.

Czując, że to więcej, niż mogę wytrzymać, że doszedłem do punktu, w którym robi mi się po prostu niedobrze, podniosłem się i szybko opuściłem pokój. Kiedy już niemal dotarłem do ubikacji, gdzie - jak zauważyłem - służąca umieściła moje rzeczy, dognała mnie fala odległej muzyki oraz pani Hall.

- Musi pan już iść? - spytała. - Naprawdę pan musi?

Znalazłem swój płaszcz, zrzuciłem wieszak i wsunąłem się w kalosze.

- Jesteście albo mordercami, albo głupcami - powiedziałem - albo jednym i drugim jednocześnie, a ten człowiek jest wstrętnym niemieckim agentem.

Jak już wspomniałem, w kluczowych momentach bardzo się jąkam, toteż zdanie to nie wyszło równie gładko, jak na papie­rze. Niemniej jednak zrobiło swoje. Zanim zdołała przyjść do siebie i odpowiedzieć, zatrzasnąłem za sobą drzwi i ruszyłem w dół, trzymałem swój płaszcz jak wynoszone z płonącego domu dziecko. Byłem już na ulicy, kiedy zauważyłem, że kapelusz, który właśnie miałem włożyć nie należy do mnie.

Był to nieźle już podniszczony kapelusz filcowy w głębszym odcieniu szarości i z węższym rondem niż mój. Głowa, dla której był przeznaczony, była mniejsza od mojej. We wnętrzu, które zalatywało cudzą szczotką i cudzym płynem do włosów, była metka z napisem: “Werner Bros. Chicago". Kapelusz nie mógł należeć do pułkownika Miernikowa, który był łysy jak kolano, a co do męża pani Hall, to - jak sądziłem - nie żył już albo przechowywał swoje kapelusze gdzie indziej. Trzymać tę rzecz w ręku było obrzydliwością, ale wieczór był deszczowy i zimny, toteż posłużyłem się tym czymś jako swego rodzaju szczątkowym parasolem. Kiedy tylko znalazłem się w domu, zacząłem układać list do FBI, ale nie napisałem zbyt wiele. To, że nie dosłyszałem i nie zapamiętałem nazwisk, było zdecy­dowanie słabą stroną doniesienia, które starałem się złożyć, a ponieważ musiałem wytłumaczyć fakt swojej obecności na spotkaniu, należało dołączyć obszerne i podejrzanie mętne wyjaśnienia dotyczące mojego imiennika. A co najgorsze, cała historia, opowiedziana szczegółowo, przybierała jakiś senny i groteskowy charakter, albowiem miałem do powiedzenia jedynie to, że jakiś człowiek - nie znałem nawet jego nazwiska - zamieszkały gdzieś tam na Środkowym Zachodzie, w czyimś prywatnym mieszkaniu z sympatią opowiadał grupie głupich starszych pań o Niemcach. Co tu dużo mówić, sądząc po wyrazach tejże samej sympatii raz po raz pojawiających się w tekstach niektórych felietonistów, cała ta sprawa mogła być, z tego, co wiem, całkowicie legalna.

Wczesnym rankiem następnego dnia ktoś zadzwonił do drzwi, kiedy je otworzyłem stał w nich dr But, z gołą głową, w deszczowcu i w milczeniu, z ostrożnym półuśmiechem na niebiesko-różowej twarzy podawał mi mój kapelusz. Wziąłem go i wymamrotałem jakieś podziękowanie. Mylnie wziął je za zaproszenie do wejścia. Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie położyłem jego nakrycie głowy, i gorączkowe poszukiwania, które przedsięwziąłem w większym czy mniejszym stopniu na jego oczach, szybko stały się komiczne.

- Proszę posłuchać - powiedziałem. - Wyślę panu ten ka­pelusz, przekażę go panu pocztą, włożę go do paczki i nadam ją do pana. A jeśli go nie znajdę, poślę czek.

- Ale ja dziś po południu wyjeżdżam - powiedział cicho, - a poza tym rad bym otrzymać jakieś małe wyjaśnienie dziwnej uwagi, jaką skierował pan do mojej drogiej przyjaciółki, pani Hall.

Czekał cierpliwie, podczas gdy próbowałem powiedzieć mu tak jasno, jak umiałem, że wszelkich wyjaśnień udzieli jej policja, że udzielą ich jej władze.

- Nie rozumie mnie pan - powiedział w końcu. - Pani Hall jest doskonale wszystkim znaną damą z towarzystwa i ma mnóstwo koneksji w kręgach rządowych. Dzięki Bogu żyjemy we wspaniałym kraju, gdzie każdy może mówić to, co myśli, bez obawy, że zostanie obrażony za wyrażenie swojej prywatnej opinii.

Kazałem mu wyjść.

Kiedy opadła ostatnia fala mojego bełkotu, powiedział:

- Wychodzę, ale proszę pamiętać, że w tym kraju... - i ukośnie pokiwał mi zgiętym palcem przed nosem, co jest niemieckim gestem żartobliwej nagany.

Zanim zdążyłem się zdecydować, gdzie go mam uderzyć, wyśliznął się z mieszkania. Cały się trząsłem. Moja wada, która czasami mnie bawiła, a nawet sprawiała mi subtelną przyjemność, teraz wydała mi się okropna i podła. Nagle w przedpokoju na stercie starych czasopism pod stoliczkiem, na którym stał telefon, dostrzegłem kapelusz dra Buta. Popę­dziłem do wychodzącego na ulicę okna, otwarłem je i kiedy cztery piętra niżej dr But wynurzył się z bramy, rzuciłem kapelusz w jego kierunku. Zakreślił parabolę i wylądował jak naleśnik na środku ulicy. Tam przekoziołkował, o centymetry minął kałużę i zatrzymał się; leżał niewłaściwą stroną do góry, cały rozdziawiony. Dr But, nie spojrzawszy ku mnie, machnął w podziękowaniu ręką, podniósł swój utracony kapelusz, z satysfakcją stwierdził, że nie jest specjalnie zabłocony, włożył go na głowę i oddalił się, wesoło kręcąc biodrami. Często zastanawiałem się, jak to się dzieje, że szczupły Niemiec zawsze wygląda od tyłu na kogoś grubego, kiedy ma na sobie deszczowiec.

Pozostaje jeszcze powiedzieć tylko, że w jakiś tydzień potem otrzymałem list napisany szczególną ruszczyzną, którą raczej trudno docenić w tłumaczeniu.

Poważany Panie! - brzmiał początek listu. - Prześladuje mnie pan przez całe życie. Moi bliscy przyjaciele, przeczytaw­szy Pańskie książki, odwrócili się ode mnie, sądząc, że to ja jestem autorem tak zdeprawowanych, dekadenckich utworów. W roku 1941 i drugi raz w 1943 Niemcy aresztowali mnie w Paryżu za rzeczy, których nigdy nie powiedziałem ani nawet nie pomyślałem. I teraz w Ameryce, nie zadowoliwszy się wszelkiego rodzaju problemami, których przysporzył mi Pan w innych krajach, ma Pan czelność występować jako ja i pojawiać się w stanie upojenia alkoholowego w domu szanowanej osoby. Nie zamierzam tego tolerować. Mógłbym kazać Pana uwięzić i napiętnować jako oszusta, ale jak przy­puszczam, wolałby Pan tego uniknąć, toteż proponuję, by jako odszkodowanie..."

Suma, której żądał, była naprawdę bardzo umiarkowana.


Boston, 1945



Że gdy raz w Aleppo..."


Drogi W.! Śpieszę Panu donieść między innymi, że jestem wreszcie tutaj, w tym kraju, do którego prowadziło mnie tyle zachodów słońca. Jedną z pierwszych osób, jakie ujrzałem, był nasz stary dobry Gleb Aleksandrowicz Giekko: posępnie przechodził przez Columbus Avenue w poszukiwaniu owej petit café du coin, której nigdy już nie odwiedzi żaden z nas trzech. Jak się zdaje, uważa on, że w ten czy inny sposób zdradza Pan naszą literaturę narodową, dał mi Pański adres z dezaprobatą kręcąc głową, jak gdyby nie zasługiwał Pan na przyjemność listu ode mnie.

Mam dla Pana opowiadanie. Co przypomina mi - to zna­czy to sformułowanie mi przypomina - dni, kiedy pisaliśmy nasze pierwsze poezje, spienione i ciepłe jak mleko prosto od krowy, a wszystko - róża, kałuża, rozświetlone okno, wołało do nas: “Jestem rymem! Jestem rajem poezji". Tak, w tym świecie, wszystko się przydaje. Bawimy się, umieramy: igrajem, umirajem. Dźwięczne dusze rosyjskich czasowników nadają sens dzikiej gestykulacji drzew albo jakiejś wyrzuconej gazecie, która z daremnym trzepotaniem i bezskrzydłymi zamachami skrzydeł sunie, zamierając i znów szurając, wzdłuż nieskoń­czenie długiego szlifowanego wiatrem nabrzeża. Teraz jednak nie jestem poetą. Przychodzę do Pana jak ta wylewna dama z Czechowa, która okropnie chciała być opisana.

Ożeniłem się... zaraz, kiedy to było... w jakiś miesiąc po Pańskim wyjeździe z Francji i na parę tygodni przed tym, jak do Paryża wtargnęli z dzikim wrzaskiem łagodni Niemcy. Chociaż mogę na dowód zawarcia małżeństwa przedstawić dokumenty, jestem obecnie przeświadczony, że moja żona nie istniała. Może Pan znać jej nazwisko skądinąd, ale to nie ma znaczenia: jest to nazwisko złudy. W rezultacie mogę mówić o niej z takim dystansem, z jakim mówiłbym o fikcyjnej postaci z jakiegoś opowiadania (jednego z Pańskich opowiadań, żeby ująć rzecz precyzyjnie).

Była to miłość raczej od pierwszego dotknięcia niż od pierwszego wejrzenia, jako że wcześniej spotykałem tę kobietę kilka razy, nie odczuwając przy tym szczególnych wzruszeń; pewnego wieczoru jednak, kiedy odprowadzałem ją do domu, powiedziała coś osobliwego, a ja, usłyszawszy to, nachyliłem się ze śmiechem i lekko pocałowałem ją we włosy - znamy prze­cież wszyscy tę oślepiającą eksplozję, spowodowaną głupim podniesieniem laleczki z podłogi skrupulatnie porzuconego domu: żołnierz, który ją podnosi, nie słyszy niczego, dla niego jedynie ekstatycznie, bezdźwięcznie, nie znając żadnych granic rozrasta się to, co przez całe jego życie było malutkim jak łepek szpilki punkcikiem światła w mrocznym jądrze jego istnienia. W istocie przyczyną, dla której kojarzymy śmierć z niebiosami, jest to, że widzialny firmament, zwłaszcza nocą (nad naszym zaciemnionym Paryżem z wymizerowanymi łukami na Boulevard Exelmans i nieustannym alpejskim bulgotaniem wylud­nionych ustępów) jest najstosowniejszym symbolem owego potężnego milczącego wybuchu.

Ale uzmysłowić sobie jej rysów nie mogę. Pozostaje równie mglista, jak mój najlepszy wiersz - ten, z którego tak strasznie naigrawał się Pan w “Litieraturnych Zapiskach". Kiedy chcę ją sobie wyobrazić, muszę przylgnąć myślą do malutkiego brązowego znamienia na jej pokrytym puszkiem przedramieniu - tak samo człowiek koncentruje się na znaku przestankowym w nieczytelnym zdaniu. Może gdyby stosowała więcej maki­jażu albo robiła to bardziej regularnie, mógłbym przedstawić sobie dzisiaj jej twarz, a przynajmniej te delikatne poprzeczne bruzdy jej suchych, gorących, umalowanych ust, ale nie udaje mi się to, nie udaje, chociaż ciągle jeszcze czuję od czasu do czasu ich ulotny dotyk: bawią się z moimi zmysłami w ciuciu­babkę w szczególnego rodzaju rozszlochanym śnie, kiedy ona i ja niezgrabnie wczepiamy się w siebie w rozdzierającym serce mglistym tumanie i nie mogę określić koloru jej oczu, bo ślepy blask łez zatapia ich tęczówki.

Była znacznie młodsza ode mnie - różnica wieku nie była wprawdzie tak duża, jak między Nathalie o ślicznych obnażonych ramionach i z długimi kolczykami w uszach a smagłym Puszkinem, ale i tak zostawiała wystarczająco duży margines dla owego retrospektywnego romantyzmu, który czerpie przyjemność z naśladowania losów wyjątkowego geniusza (aż po zazdrość, aż po brud, aż po ukłucie sztyletu, kiedy się widzi, jak zza wachlarza z pawich piór kształtem przypominające migdały oczy zwracają się na jej jasnowłosego Kasja), mimo że nie umie się naśladować jego wierszy. Moje wiersze zresztą podobały się jej i raczej nie ziewałaby przy nich, jak miała w zwyczaju tamta, kiedy tylko utwór jej męża przekraczał rozmiarami sonet. Pozostała dla mnie widmem, ale ja z kolei mogłem być widmem dla niej: przypuszczam, że przyciągnęła ją wyłącznie ciemność moich wierszy, potem rozdarła ich zasłonę i powstała szczelina, przez którą ujrzała nie kochaną twarz obcego człowieka.

Jak Pan wie, przez pewien czas nosiłem się z zamiarem pójścia w Pana ślady w tym, co się tyczy Pańskiej nader fortunnej ucieczki. Żona opowiedziała mi o swoim wuju, który - jak twierdziła - mieszka w Nowym Jorku: przedtem miał uczyć konnej jazdy w jakimś college'u na południu Stanów, co skończyło się małżeństwem z bogatą Amerykanką. Mieli ze sobą dziecko, od urodzenia głuchą dziewczynkę. Żona - wedle jej własnych słów - dawno zgubiła ich adres, ale parę dni po tej rozmowie adres cudownie się odnalazł i napisaliśmy dramatyczny list, na który nigdy nie dostaliśmy odpowiedzi. Nie miało to jednak większego znaczenia, jako że dostałem już urzędowo poświadczone poręczenie od profesora Łomczenki z Chicago; poza tym wszakże, jeśli chodzi o zdobycie niezbędnych dokumentów, załatwione było, kiedy rozpoczęła się inwazja, bardzo niewiele więcej, chociaż przewidywałem, że jeśli zostaniemy w Paryżu, jakiś życzliwy rodak prędzej czy później wskaże zainteresowanym odpowiednie fragmenty jednej z moich książek, gdzie dowodzę, że mimo swych wszystkich śmiertelnych grzechów Niemcy muszą na zawsze pozostać pośmiewiskiem całego świata.

Rozpoczęliśmy więc nasz nieszczęsny miesiąc miodowy. Zgnieceni i wytrzęsieni w fali apokaliptycznego eksodusu, czekając na pozarozkładowe pociągi, które jechały do nie­wiadomych stacji końcowych, kręcąc się pośród zatęchłych dekoracji abstrakcyjnych miast, żyjąc w nieustannym półmroku fizycznego wyczerpania - ciągle uciekaliśmy; a im dalej ucie­kaliśmy, tym oczywistszy stawał się fakt, że gna nas nie tylko strach przed wbitym w wysokie buty i ściągniętym rzemieniem idiotą i kupą jego w rozmaity sposób napędzanego żelastwa, ale coś więcej - coś, co on jedynie symbolizował, coś potwornego i niewyczuwalnego - bezczasowa i bezkształtna masa odwiecznej zgrozy, która wciąż lezie na mnie z tyłu nawet tutaj, w zielonej próżni Central Parku.

Cóż, znosiła to bardzo dzielnie - ze swego rodzaju oszo­łomioną pogodą ducha. Pewnego razu jednak całkiem niespo­dziewanie zaczęła szlochać w pełnym współczucia wagonie.

- Pies - powiedziała, - nasz pies został w domu. Nie mogę zapomnieć naszego biednego psa.

Szczerość jej żalu wstrząsnęła mną, jako że nigdy nie mieliśmy żadnego zwierzęcia.

- Wiem - powiedziała, - ale wyobraziłam sobie, że na­prawdę kupiliśmy tego setera. Pomyśl tylko, skomlałby teraz pod zamkniętymi na klucz drzwiami.

O kupowaniu żadnego setera nigdy nie było mowy.

Nie chciałbym też zapomnieć pewnego odcinka szosy ani widoku rodziny uciekinierów (dwie kobiety i dziecko), których stary ojciec czy dziadek zmarł w drodze. Niebo pokrywały kłębiące się chaotycznie czarne i cieliste chmury, rozerwane obrzydliwym snopem słonecznych promieni nad przypomina­jącym kaptur wzgórzem, a martwy mężczyzna leżał na plecach pod zakurzonym platanem. Za pomocą kija i własnych rąk kobiety próbowały wykopać przydrożną mogiłę, ale gleba była zbyt twarda; zrezygnowały więc z kopania i siedziały teraz jedna przy drugiej pośród anemicznych maków, kawałek od trupa i jego zadartej brody. Chłopczyk jednak ciągle skrobał i drapał, i szarpał, aż przewrócił duży kamień i zapomniawszy o celu swych poważnych wysiłków, usiadł w kucki i ukazując katu wszystkie kręgi swojej cienkiej, wymownej szyi, ze zdu­mieniem i rozkoszą obserwował tysiące malutkich brązowych mrówek, rojących się, biegnących zygzakami, rozpraszających się, zmierzających do bezpiecznych miejsc w Gard i w Aude, i w Drôme, i w Var, i w dolnych Pirenejach - my dwoje zatrzymaliśmy się ledwo w Pau.

Hiszpania okazała się zbyt trudnym celem, zdecydowaliśmy się więc wyjechać do Nicei. W miejscowości, która nazywała się Faugères (dziesięciominutowy postój) wydostałem się z po­ciągu, żeby kupić jakieś jedzenie. Kiedy kilka minut później wróciłem, pociągu nie było, a ogłupiały staruch, odpowie­dzialny za okropną próżnię, która rozpościerała się przede mną (sadza połyskująca w upale pomiędzy obojętnymi nagimi szynami i samotny kawałek skórki pomarańczy) brutalnie oznajmił mi, że tak czy owak nie miałem prawa wysiadać.

W jakimś lepszym świecie udałoby się złapać gdzieś moją żonę i powiedzieć jej, co ma robić (miałem obydwa bilety i większość pieniędzy), tutaj jednak moje przypominające scenę z sennego koszmaru zmagania z telefonem okazały się bez­owocne, toteż zbyłem całą serię cichutkich głosów, ujadających na mnie z daleka, wysłałem kilka telegramów, które zapewne dopiero teraz są w drodze, i późnym wieczorem wsiadłem do następnego miejscowego do Montpellier, zakładając, że jej po­ciąg dalej powlec się nie mógł. Nie znalazłszy jej tam, musiałem wybrać między dwiema możliwościami: jechać dalej, ponieważ mogła wsiąść do pociągu do Marsylii, który mi uciekł, albo wracać, ponieważ mogła pojechać z powrotem do Faugères. Nie pamiętam już, jaki splot rozumowania doprowadził mnie do Marsylii, a potem Nicei.

Policję udało się skłonić jedynie do podjęcia takich typo­wych działań, jak rozesłanie niewłaściwych informacji do paru najmniej prawdopodobnych miejsc, poza tym żadnej pomocy nie okazała: jeden z funkcjonariuszy wrzasnął na mnie, że się naprzykrzam, inny zablokował sprawę, podważając wia­rygodność świadectwa mojego ślubu (na tej podstawie, że zostało podstemplowane po stronie, która jego zdaniem była niewłaściwa), trzeci, tłusty commissaire z wodnistymi piwnymi oczami, wyznał, że w czasie wolnym od służby pisuje wiersze. Odszukałem rozmaitych znajomych pośród Rosjan zamiesz­kałych albo czasowo przebywających w Nicei. Słuchałem, jak ci spośród nich, w których żyłach płynęła akurat krew żydowska, mówili o swoich skazanych na zgubę krewnych, stłoczonych w wagonach jadących wprost do piekła; na za­sadzie kontrastu moje własne położenie przybierało pospolity odcień irrealizmu, kiedy tak siedziałem w jakiejś przepełnionej kawiarni, mając przed sobą mlecznobłękitne morze, za sobą zaś przypominający szum pustej muszli gwar głosów, wciąż od nowa opowiadających o rzezi i nieszczęściu, i o szarym raju za oceanem, i o zwyczajach i kaprysach niemiłych konsulów.

W tydzień po moim przyjeździe zjawił się u mnie jakiś ociężały szpicel i poprowadził mnie krętą, cuchnącą uliczką do pokrytego czarnymi plamami domu, na którym upływ czasu i brud niemal całkowicie zamazał słowo “hotel". Oznajmił, że tu właśnie odnalazła się moja żona. Dziewczyna, którą mi zapre­zentował, była oczywiście kimś najzupełniej nieznajomym, ale mój przyjaciel Holmes przez dłuższą chwilę próbował skłonić i ją, i mnie do przyznania, że jesteśmy małżeństwem; przez cały ten czas, skrzyżowawszy nagie ramiona na pasiastej piersi, stał obok i przysłuchiwał się rozmowie jej milkliwy, muskularny kochanek.

Kiedy wreszcie zdołałem uwolnić się od tych ludzi i wróci­łem w znane okolice, przypadek kazał mi przejść koło ciasno stłoczonej kolejki, czekającej przed drzwiami sklepu spożyw­czego; na samym jej końcu zobaczyłem swoją żonę, stała na paluszkach i wyciągała szyję, próbując choćby kątem oka zo­baczyć, co właściwie będą sprzedawać. Jeśli dobrze pamiętam, powiedziała - i to były pierwsze jej słowa - że chciałaby kupić pomarańcze.

Jej historia wydawała się trochę mglista, ale całkiem banalna. Wróciła do Faugères i zamiast popytać na stacji, gdzie zosta­wiłem dla niej wiadomość, poszła prosto na komisariat. Grupa uciekinierów zaproponowała, żeby się do nich przyłączyła. Noc spędziła w sklepie z rowerami, w którym nie było rowerów - na podłodze, razem z trzema starszymi paniami, które leżały, wedle jej określenia, jak trzy ułożone w rząd kłody. Następnego dnia zdała sobie sprawę, że nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, żeby dotrzeć do Nicei. Ostatecznie pożyczyła parę franków od jednej z kobiet-kłód. Wsiadła jednak do nie­właściwego pociągu i dojechała do miejscowości, której nazwy nie zapamiętała. Do Nicei przybyła dwa dni przed naszym spotkaniem, w cerkwi spotkała kilku przyjaciół. Powiedzieli jej, że jestem gdzieś w mieście, że jej szukam i że z pewnością wkrótce się pojawię.

Jakiś czas potem, kiedy siedziałem na brzegu jedynego krzesła na moim poddaszu i obejmowałem jej smukłe młode biodra (czesała swoje miękkie włosy, przy każdym ruchu grzebienia odrzucając do tyłu głowę), jej usta, dotąd leciutko uśmiechnięte, nagle zadrżały, położyła mi rękę na ramieniu i spojrzała na mnie w dół tak, jak gdybym był odbiciem w sadzawce, które zauważyła po raz pierwszy w życiu.

- Skłamałam, kochanie - powiedziała. - Ja łgunia. Spędziłam kilka nocy w Montpellier z pewnym facetem, strasznym bru­talem, którego poznałam w pociągu. Wcale tego nie chciałam. Był sprzedawcą odżywek do włosów.

Miejsce, czas i tortury. Jej wachlarz, rękawiczki, maski. Tę noc, jak i wiele innych, zużyłem na wyciąganie z niej kawałek po kawałku tej historii, ale całej nie wyciągnąłem. Uległem osobliwemu złudzeniu, że najpierw muszę poznać każdy naj­mniejszy szczegół, odtworzyć każdą minutę, a dopiero potem zdecydować, czy jestem w stanie to znieść. Ale granicy upra­gnionej wiedzy niepodobna było osiągnąć, nie potrafiłbym też przewidzieć, w którym mniej więcej momencie będę nasycony, gdyż mianownik każdego ułamka wiedzy był potencjalnie równie nieskończony, jak liczba odstępów pomiędzy samymi ułamkami.

Ach, za pierwszym razem była zbyt zmęczona, żeby prote­stować, a później nie protestowała, ponieważ była przekonana, że odwróciłem się od niej; najwyraźniej uznała, że takie wyjaśnienia będą czymś w rodzaju nagrody pocieszenia, a nie bzdurą i męką, którą były w istocie. Ciągnęło się to bez końca, raz po raz dostawała ataków nerwowych, ale szybko przychodziła do siebie i zadyszanym szeptem odpowiadała na moje nie nadające się do druku pytania albo z żałosnym uśmiechem próbowała wywinąć się i wśliznąć do na wpół bezpiecznej strefy nieistotnych komentarzy, a ja miażdżyłem i miażdżyłem oszalały ząb trzonowy, aż szczęka niemal pękła mi z bólu, ostrego palącego bólu, który wydawał się znośniejszy niż tępa dokuczliwa udręka, znoszona z pokorną cierpliwością. I proszę zauważyć, pomiędzy etapami tego śledztwa pró­bowaliśmy wydębić od niechętnych władz pewne dokumenty, które z kolei pozwalały w przewidziany przez prawo sposób starać się o inny rodzaj dokumentów, będących odskocznią do uzyskania zgody na ubieganie się przez jej posiadacza o jeszcze inne papiery, a te - być może - mogły pomóc mu odkryć, jak i dlaczego to wszystko się stało. Jeśli bowiem potrafiłem sobie nawet wyobrazić przeklętą powracającą scenę, to w żaden sposób nie mogłem powiązać jej kanciastych groteskowych cieni z zamglonym ciałem mojej żony, drżącym, dygoczącym i wreszcie rozpływającym się w moim gwałtownym uścisku.

Pozostało więc tylko dalej wzajemnie się dręczyć, godzinami wyczekiwać w prefekturze, wypełniać formularze, konferować z przyjaciółmi, którzy zdążyli już spenetrować najgłębsze tajniki możliwości zdobycia wszelkich wiz, błagać o litość sekre­tarki i znowu wypełniać formularze, jedynie z tym rezultatem, że jej lubieżny i obrotny komiwojażer w upiornym zamieszaniu zaczynał stapiać się z warczącymi urzędnikami o szczurzych wąsikach, gnijącymi stosami starych akt, smrodem fioletowego atramentu, łapówkami wsuwanymi pod zgangrenowane bi­buły, tłustymi muchami łaskoczącymi wilgotne karki swymi szybkimi, chłodnymi nóżkami, świeżymi topornymi wklęsłymi fotografiami waszych sześciu antropoidalnych sobowtórów, pełnymi rozpaczy oczami i cierpliwą uprzejmością petentów urodzonych w Słucku, Starodubie czy Bobrujsku, lejkami i blo­kami Świętej Inkwizycji, przerażającym uśmiechem łysego mężczyzny w okularach, któremu powiedziano, że jego pasz­port gdzieś się zapodział.

Wyznaję, że pewnego wieczoru po szczególnie obrzydli­wym dniu opadłem na kamienną ławkę, lejąc łzy i przeklinając tę imitację świata, w której milionami losów żonglują lepkie łapy konsulów i commissaires. Zauważyłem, że i ona płacze, i wtedy powiedziałem jej, że to wszystko nie miałoby takiego znaczenia, gdyby nie zrobiła tego, co zrobiła.

- Pomyślisz, że zwariowałam - powiedziała z gwałtowno­ścią, która na krótką chwilę niemal uczyniła z niej prawdziwą istotę ludzką, - ale ja wcale tego nie zrobiłam, przysięgam, że nie zrobiłam. Może przeżywam kilka biografii naraz. Może chciałam cię wypróbować. Może ta ławka to tylko sen, a na­prawdę jesteśmy w Saratowie albo na jakiejś gwieździe.

Byłoby nudne, gdybym trwonił czas na opisywanie rozma­itych etapów, przez jakie przeszedłem, by przyjąć w końcu pierwszą wersję przyczyny jej zwłoki. Nie rozmawiałem z nią i sporo czasu spędzałem sam. Ona błyskała w mroku i znów w nim nikła, by po chwili wynurzyć się ponownie - z czymś, co mogłoby, jej zdaniem, sprawić mi radość: garścią wiśni, trzema bezcennymi papierosami i tym podobnymi drobia­zgami, traktując mnie ze spokojną, niemą słodyczą pielęgniarki, która krząta się wokół burkliwego rekonwalescenta. Przestałem odwiedzać większość naszych wspólnych przyjaciół, ponieważ stracili wszelkie zainteresowanie dla moich perypetii pasz­portowych i zdawali się żywić teraz do mnie jakąś niejasną niechęć. Napisałem kilka wierszy. Wypiłem całe wino, jakie udało mi się zdobyć. Pewnego dnia przycisnąłem ją do zbolałej piersi i pojechaliśmy na tydzień do Caboule i leżeliśmy tam na okrągłych różowych kamyczkach wąskiej plaży. To dziwne, ale im szczęśliwszy zdawał się nasz odnowiony związek, tym gwałtowniej czułem podskórny prąd przejmującego smutku, mówiłem sobie jednak, że jest to immanentna cecha każdej prawdziwej rozkoszy.

Tymczasem coś przesunęło się w zmiennych deseniach naszych losów i wynurzyłem się w końcu z mrocznego i go­rącego biura z parką opasłych visas de sortie, które delikatnie ściskałem drżącymi rękami. Kiedy w te same ręce wstrzyknięto mi w odpowiednim czasie amerykańską surowicę, popędziłem do Marsylii i zdołałem załatwić bilety, i to na najbliższy statek. Wróciłem do domu i wdrapałem się na schody. Na stole oczywistym, choć słodkaworóżowym pięknem skrzyła się tkwiąca w szklance róża, pasożytujące na niej bańki powietrza przylgnęły do łodygi. Dwie zapasowe sukienki żony zniknęły, zniknął jej grzebień, jej płaszcz w kratkę i fiołkoworóżowa wstążka do włosów z fiołkoworóżową kokardą, które były nakryciem jej głowy. Nie znalazłem bynajmniej liściku przyszpilonego do poduszki, w ogóle w całym pokoju nie natrafiłem na żadne wyjaśnienie, bo oczywiście róża była najwyżej tym, co francuscy rymopisowie nazywają une cheville.

Poszedłem do Wierietiennikowów, ale nic nie mogli mi powiedzieć, do Gelmanów, którzy nic mi powiedzieć nie chcieli, do Jełaginów, którzy wahali się, czy powiedzieć mi coś, czy nie. W końcu Anna Władimirowna - wie Pan, jaka jest w decydujących chwilach - zażądała swojej laski z gumowym zakończeniem, ciężko, ale energicznie podniosła swoje cielsko z ulubionego fotela i zaprowadziła mnie do ogrodu. Tam powiedziała mi, że będąc dwa razy starsza ode mnie, ma prawo nazwać mnie draniem i chamem.

Proszę sobie wyobrazić tę scenę: wysypany żwirem malutki ogródek, w nim dzbanek jak z baśni z tysiąca i jednej nocy i samotny cyprys, popękany taras, na którym z pledem na kolanach zwykł był drzemać ojciec starszej pani, kiedy zre­zygnował z pozycji nowogrodzkiego gubernatora i przeszedł na emeryturę, by spędzić kilka ostatnich wieczorów w Nicei, bladozielone niebo, powiew wanilii w gęstniejącym zmroku, metaliczne trele świerszczy, nastrojone na drugą oktawę nad średnim C, i drżące gwałtownie fałdy policzków Anny Władimirowny, rzucającej mi w twarz tę macierzyńską, ale nawet w najmniejszym stopniu nie zasłużoną obelgę.

Otóż, drogi W., za każdym razem, kiedy moja widmowa żona w ciągu paru poprzednich tygodni odwiedzała sama jedną z kilku zaprzyjaźnionych z nami rodzin, sączyła w bacz­nie nadstawione uszy wszystkich tych miłych ludzi pewną niezwykłą historię. A mianowicie twierdziła, że zakochała się w jakimś młodym Francuzie, który mógłby ofiarować jej rodzinne gniazdko z wieżyczkami i herb, że na próżno błagała mnie o rozwód, że miałem nawet powiedzieć: “Prędzej zastrzelę ciebie i siebie, niż popłynę sam do Nowego Jorku", że opowiedziała mi o swoim ojcu, który w podobnej sytuacji zachował się jak dżentelmen, i że ja jej na to: “Gwiżdżę na twojego cocu de père".

Powiedziała jeszcze mnóstwo podobnych niedorzeczności, ale wszystko doskonale do siebie pasowało, toteż trudno się dziwić starszej pani, która kazała mi przysiąc uroczyście, że nie będę z odbezpieczonym pistoletem ścigał zakochanych. Pojechali, jak mi powiedziała, do pewnego château w depar­tamencie Lozere. Spytałem, czy Anna Władimirowna widziała kiedykolwiek ukochanego mojej żony. Nie, ale widziała jego zdjęcie. Kiedy miałem już wyjść, starsza pani, która trochę się uspokoiła i nawet podała mi pięć palców do ucałowania, niespodziewanie wybuchła znowu, uderzyła laską w żwir i powiedziała swoim głębokim, mocnym głosem:

- Ale jednej rzeczy nigdy panu nie wybaczę - jej psa, tego biednego stworzenia, które własnymi rękami powiesił pan przed wyjazdem z Paryża.

Czy nie pracujący arystokrata zmienił się w komiwojażera, czy też chodziło o metamorfozę w odwrotnym kierunku, czy może nie istniał ani jeden, ani drugi, tylko nieokreślony Rosja­nin, który uwiódł ją przed naszym ślubem - wszystko to było nieistotne. Odeszła. To był koniec. Musiałbym być szaleńcem, żeby zaczynać od nowa koszmar poszukiwań i oczekiwania na nią.

Rankiem czwartego dnia długiego i ponurego rejsu spotka­łem na pokładzie poważnego, ale miłego lekarza, staruszka, z którym w Paryżu grywałem w szachy. Spytał mnie, czy moja żona bardzo źle znosi kaprysy wzburzonego morza. Odpowiedziałem, że płynę sam; wyglądał na zaskoczonego i powiedział, że na kilka dni przed zaokrętowaniem się widział ją w Marsylii, szła, jak uznał, chyba bez jasno wytyczonego celu po nabrzeżu. Powiedziała, że za chwilę dołączę do niej z bagażem i biletami.

Jak sądzę, jest to doskonała pointa opowiadania, ale jeśli je Pan napisze, proszę raczej nie robić z mego rozmówcy lekarza, jako że tego typu pomysły były nadużywane. Właśnie w tym momencie nagle uświadomiłem sobie z całą pewno­ścią, że moja żona nigdy nie istniała. Powiem Panu jeszcze jedno. Kiedy dotarłem do Ameryki, pośpieszyłem zaspokoić chorobliwą ciekawość: poszedłem pod adres, który mi kiedyś dała; okazało się, że to anonimowy prześwit pomiędzy dwoma budynkami biurowymi; szukałem nazwiska jej wuja w książce telefonicznej, nie było go tam; zasięgnąłem tu i ówdzie informa­cji i Giekko, który wie wszystko, powiedział mi, że człowiek ten i jego żona-amazonka, owszem, istnieją, ale po śmierci głuchej córeczki przenieśli się do San Francisco.

Wyobrażając sobie przeszłość przestrzennie, widzę nasz po­kiereszowany romans jako głęboką dolinę pomiędzy stromymi, skalistymi zboczami dwu trzeźwych gór: życie było rzeczywiste przed nim, życie będzie rzeczywiste, mam nadzieję, także teraz. Nie od jutra. Może od pojutrza. Raczej trudno się spodziewać, by Pan, szczęśliwy śmiertelnik, obdarzony uroczą rodziną (jak czuje się Ines? a bliźniaki?) i zajęty urozmaiconą pracą (jak tam Pańskie porosty?), wniknął w moje nieszczęścia, duchowo, po ludzku się ze mną utożsamiając, ale rzeczy, widziane przez pryzmat Pańskiej sztuki, być może nabiorą większej jasności.

Co za szkoda jednak! Do diabła z Pańską sztuką, jestem obrzydliwie nieszczęśliwy. A ona ciągle chodzi, idzie w jedną stronę, potem zawraca, tam, gdzie na kamiennych płytach rozkłada się dla wysuszenia brązowe sieci i gdzie cętki odbitego od fal światła igrają na burcie przycumowanej do brzegu łodzi rybackiej. Gdzieś tak czy owak popełniłem fatalny błąd. Pośród oczek brązowych sieci tu i tam połyskują blade kawałki połamanych rybich łusek. Jeśli nie będę ostrożny, wszystko to może skończyć się w Aleppo. Litości, W. - obciąży Pan swoje kostki do gry ołowiem nieznośnej implikacji, jeśli umieści Pan to słowo w tytule.


Boston, 1943



Czas i zmierzch



I


W pierwszych rozkwieconych dniach rekonwalescencji po ciężkiej chorobie, którą dziewięćdziesięcioletni organizm poko­nał wbrew przewidywaniom wszystkich, a zwłaszcza samego pacjenta, moi drodzy przyjaciele, Norman i Nura Stone'owie, doradzili mi, żebym przedłużył chwilę wytchnienia pomiędzy badaniami naukowymi i dla odprężenia zajął się jakąś niewinną rozrywką, taką jak łamisłówka albo pasjans.

Pierwsza możliwość nie wchodzi w rachubę, jako że tro­pienie nazwy azjatyckiego miasta albo tytułu hiszpańskiej powieści w labiryncie pogmatwanych sylab na ostatniej stronie popołudniowej księgi wiadomości (sztuka, której z wielkim animuszem oddaje się najmłodszy z moich prawnuków) wy­daje mi się bardziej męczące niż badanie zwierzęcych tkanek. Natomiast pasjans wart jest rozważenia, zwłaszcza jeśli ktoś jest wrażliwy na uroki jego odpowiednika mentalnego; czyż bowiem układanie wspomnień nie jest zabawą tego samego rodzaju, jeśli tylko zdarzenia i wzruszenia bierze się z talii pamięci tak, jak przychodzą?

Arthur Freeman powiedział podobno o pamiętnikarzach, że są ludźmi obdarzonymi zbyt nikłą wyobraźnią, by pisać fikcję powieściową, i zbyt kiepską pamięcią, by pisać prawdę. W owym półmroku osobistej wypowiedzi muszę dryfować i ja. Tak jak inni starsi panowie przede mną, odkryłem, że to, co niedawne, jest przykro pogmatwane, podczas gdy na końcu tunelu widać barwy i światło. Potrafię odtworzyć charakterystyczne rysy każdego miesiąca 1944 lub 1945 roku, ale bloki czasowe stają się kompletnie zamazane, kiedy wy­ciągam z talii rok 1997 lub 2012. Nie mogę przypomnieć sobie nazwiska znakomitego uczonego, który ostro skrytyko­wał mój ostatni artykuł, zapomniałem także epitetów, jakimi obrzucili go moi nie mniej znakomici obrońcy. Nie jestem w stanie bez sprawdzenia podać, w którym roku Sekcja Embriologiczna Towarzystwa Miłośników Przyrody w Rejkiawiku wybrała mnie na członka-korespondenta ani kiedy dokładnie Amerykańska Akademia Nauk przyznała mi swoją najwyższą nagrodę (pamiętam jednak wielką przyjemność, jaką sprawiły mi oba te wyróżnienia). Podobnie człowiek patrzący przez ogromny teleskop nie dostrzega pierzastych chmur późnej jesieni nad swym uroczym ogrodem, ale widzi - przynajmniej mój nieodżałowany kolega, świętej pamięci profesor Alexander Ivanchenko zobaczył to dwukrotnie - jak roją się hesperozoa w wilgotnej dolinie na Wenus.

Bez wątpienia “niezliczone mgliste obrazy" przekazane nam na brązowawych, płaskich i osobliwie melancholijnych fotogra­fiach z minionego stulecia wyolbrzymiają wrażenie nierealno­ści, jakie stulecie owo wywiera na tych, którzy go nie pamiętają, tak czy owak jednak istoty zaludniające świat w czasach mojego dzieciństwa wydają się obecnemu pokoleniu bardziej odległe niż ich generacji wydawał się wiek XIX. Istoty te ciągle tkwiły po pas w dziewiętnastowiecznej pruderii i dzie­więtnastowiecznych uprzedzeniach. Czepiały się tradycji, jak dzikie wino martwego drzewa. Posiłki spożywały przy dużych stołach, wokół których sytuowały się w pozycji siedzącej na twardych drewnianych krzesłach. Ich stroje składały się z wielu części, z których żadna w dodatku nie obywała się bez zredukowanych i bezużytecznych pozostałości dawnej mody (ubierając się rano mieszkaniec miasta musiał wcisnąć jakieś trzydzieści guzików do tyluż dziurek, wiążąc jednocześnie trzy węzły i sprawdzając zawartość piętnastu kieszeni).

W swych listach ludzie ci tytułowali najzupełniej obce osoby - jeśli słowa mają jakikolwiek sens - odpowiednikiem zwrotu “ukochany mistrzu" i poprzedzali teoretycznie nieśmiertelny podpis ględzeniem wyrażającym idiotyczne oddanie człowie­kowi, którego istnienie było autorowi listu doskonale obojętne. Byli atawistycznie skorzy do obdarzania ludzkiej wspólnoty cechami i prawami, których odmawiali jednostce. Ekonomia stanowiła ich obsesję niemal w tym samym stopniu, w jakim teologia stanowiła obsesję ich przodków. Byli powierzchowni, niechlujni i krótkowzroczni. Mieli większą niż inne pokolenia skłonność do niedostrzegania prawdziwych wielkości, nam pozostawiając zaszczyt odkrycia ich klasyków (na przykład Richard Sinatra był za swego życia anonimowym “leśnikiem" snującym marzenia pod wejmutką tellurkowatą albo czyta­jącym swoje cudowne wiersze wiewiórkom w San Isabel Forest, wszyscy natomiast znali innego Sinatrę, drugorzędnego pisarza, również pochodzenia orientalnego).

Elementarne zjawiska allobiotyczne nasuwały ich tak zwa­nym spirytystom najdziksze transcendentalne domysły, każąc tak zwanemu zdrowemu rozsądkowi wzruszać szerokimi ra­mionami wskutek równie idiotycznej ignorancji. Nasze de­finicje czasu wydałyby się im numerami “telefonów". Na różne sposoby igrali z elektrycznością, nie mając najmniejszego pojęcia, czym ona naprawdę jest, nic więc dziwnego, że przy­padkowe odkrycie jej prawdziwej natury okazało się dla nich wstrętną niespodzianką (byłem już wtedy dorosły i doskonale pamiętam starego profesora Andrewsa, lejącego publicznie łzy, i otaczający go pośrodku campusu osłupiały tłum).

Jednak mimo tych wszystkich zwyczajów i komplikacji, w które był uwikłany, świat mojej młodości był dzielnym i nie­ustępliwym małym światem, przeciwstawiającym niedolom odrobinę cierpkiego humoru i gotowym ze spokojem wyruszyć na dalekie pola bitewne, by poskromić dziką wulgarność Hitlera czy Alamilla. I gdybym tylko sobie na to pozwolił, roznamiętniona pamięć znalazłaby w przeszłości wiele jasności, dobroci, rozmarzenia i uroku, a wówczas - biada dzisiejszym czasom, bo nie wiadomo, co wciąż pełen wigoru starszy pan mógłby im zrobić, gdyby zakasał rękawy. Dość jednak o tym. Historia nie jest moją specjalnością, chyba więc lepiej będzie, jeśli wrócę do spraw osobistych, żeby nie powiedziano mi tego, co pan Saskatchevanov usłyszał od najbardziej czarującej postaci współczesnej prozy powieściowej (potwierdza to moja prawnuczka, która czyta więcej niż ja): “Niech każdy pasikonik bryka w obrębie swego zagajnika" i niech nie włazi na prawo­wite tereny innych “pasirumaków i pasikobyłek".



II


Urodziłem się w Paryżu. Moja matka umarła, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem, toteż przypominam ją sobie jedynie jako rozmazaną plamę cudownego łzawego ciepła, tuż poza granicami mojej pamięci ikonograficznej. Mój ojciec uczył mu­zyki, sam będąc kompozytorem (wciąż trzymam jako bezcenną pamiątkę przedpotopowy program, w którym jego nazwisko figuruje obok nazwiska pewnego wielkiego Rosjanina); czuwał nad moją nauką do ukończenia college'u, a potem umarł na jakąś tajemniczą chorobę krwi w czasie wielkiej wojny południowoamerykańskiej.

Miałem siedem lat, kiedy obaj w towarzystwie najcudow­niejszej babci, jaką kiedykolwiek los zesłał dziecku, opuściliśmy Europę, gdzie pewien zdegenerowany naród w nieopisany sposób dręczył przedstawicieli rasy, do której należę. W Portu­galii jakaś pani dała mi największą pomarańczę, jaką w życiu widziałem. Z rufy transatlantyku dwie małe armatki osłaniały jego złowróżbnie pokręcony ślad na wodzie. Zespół delfinów z namaszczeniem fikał koziołki. Babcia czytała mi opowieść o syrence, która została obdarzona parą nóg. Ciekawska bryza przyłączała się do lektury i grubiańsko przewracała kartki, żeby poznać dalszy ciąg opowieści. To mniej więcej wszystko, co zapamiętałem z tego rejsu.

Dotarliśmy wreszcie do Nowego Jorku, widok staroświec­kich “drapaczy chmur" wywarł na podróżnikach pokonujących przestrzeń równie wielkie wrażenie, jakie mógłby wywrzeć na podróżnikach pokonujących czas; nazwa tych kolosów była zresztą myląca, gdyż ich związek z chmurami, jak i z bez­chmurnym niebem, zwłaszcza o eterycznym zmierzchu cie­plarnianego dnia, był niewypowiedzianie delikatny i spokojny i bynajmniej nie nasuwał myśli o jakimkolwiek szorstkim kontakcie: moim dziecięcym oczom, spoglądającym poprzez sporą przestrzeń parku, który zdobił wówczas centrum miasta, wydawały się one dalekie i liliowe, i osobliwie akwaryjne, kiedy tak łączyły swoje pierwsze ostrożne światełka z barwami zachodu słońca i ze szczególną marzycielską szczerością odsła­niały pulsujące wnętrze swej na wpół przezroczystej struktury.

Murzyniątka siedziały sobie spokojnie na sztucznych ska­łach. Do pni drzew przybite były ich podwójne łacińskie nazwy, podobnie kierowcy pękatych, jaskrawych, przypomi­nających skarabeusze taksówek (w moim umyśle spokrewnio­nych z pewnymi równie kolorowymi automatami, na których muzyczną obstrukcję wrzucenie małej monety działało jak cudowny środek przeczyszczający) mieli przytwierdzone do pleców swoje wypłowiałe fotografie - żyliśmy bowiem w epoce znaków tożsamości i tablic i osobowość ludzi oraz rzeczy widzieliśmy poprzez schematy ich imion i przezwisk, nie wierząc w istnienie niczego, co nie ma nazwy.

W niedawno napisanej i nadal cieszącej się popularnością sztuce przedstawiającej Amerykę latających lat czterdziestych wiele uroku ma rola sprzedawcy wody sodowej, ale jego bokobrody i wykrochmalony gors koszuli są absurdalnie ana­chroniczne, nie było też za moich czasów owego ciągłego i szybkiego wirowania wysokich barowych stołków w kształ­cie grzybów, którym to wirowaniem tak świetnie bawią się aktorzy. Sączyliśmy nasze skromne mikstury (przez znacznie krótsze słomki niż te, które pokazano na scenie) w atmosferze ponurej zachłanności. Przypominam sobie płytki urok i drugo­rzędną poezję naszych zachowań: obfitą piankę nad zatopioną w jakiejś cieczy grudką zamrożonej śmietanki z proszku albo płynne brązowe błoto “karmelkowej" masy, zalewające jej po­larny łebek. Mosiężne i szklane powierzchnie, sterylne odbicia lamp elektrycznych, warkot i migotanie uwięzionego śmigła, plakat z okresu wojny światowej - przedstawiający wuja Sama z rooseveltowskimi niebieskimi oczami lub dziewczynę w eleganckim mundurze z nazbyt wydatną dolną wargą (ta nadąsana minka, ta markotna pułapka na pocałunek, ten przemijający fason kobiecego czaru - 1939-1950), jak również niezapomnianą tonalność wymieszanych dźwięków ruchu dro­gowego, dochodzących z ulic - te wzory i figury melodyczne, za których świadomą analizę odpowiedzialny jest tylko czas, w jakiś sposób łączyły “drugstore" ze światem, gdzie ludzie dręczyli metale i gdzie metale oddawały im pięknym za nadobne.

Chodziłem do szkoły w Nowym Jorku, potem przenieśliśmy się do Bostonu, a potem przenieśliśmy się znowu. Zdawało się, że nieustannie zmieniamy mieszkania - niektóre domy były bardziej drętwe niż inne, niezależnie jednak od tego, jak małe byłoby miasteczko, zawsze znajdowałem w nim miejsce, gdzie łatano opony rowerowe, miejsce, gdzie sprzedawano lody, i miejsce, gdzie pokazywano filmy.

Zdawało się, że górskie wąwozy plądrowano w poszuki­waniu ech, które potem były poddawane specjalnej obróbce z wykorzystaniem miodu i gumy, aż skondensowane akcenty udawało się zsynchronizować z ruchami warg na ciągu fotogra­fii, rzucanych na księżycowobiały ekran w aksamitnomrocznej sali. Uderzeniem pięści jakiś facet posyłał z hukiem podobną sobie istotę na stos skrzyń. Dziewczyna o niewiarygodnie gładkiej skórze unosiła kreskę brwi. Drzwi zatrzaskiwały się z nie całkiem dobranym hałasem, takim, jaki dochodzi do nas z odległego drugiego brzegu rzeki, na którym drwale rąbią drzewo.



III


Jestem też wystarczająco stary, żeby pamiętać wagony kole­jowe i pociągi. Jako małe dziecko ubóstwiałem je, jako chłopiec sięgnąłem do poprawionych edycji pędu. Z wynędzniałymi oknami i mętnymi światłami ciągle jeszcze turkoczą czasami przez moje sny. Ich kolor mógłby ujść za dojrzałość odległości, za mieszankę zlewających się ze sobą przejechanych mil, gdyby śliwkowy puszek nie poddawał się działaniu sadzy, tak że mogły konkurować z murami fabryczek i slumsów, które poprzedzają miasto równie nieuchronnie, jak reguła grama­tyczna i kleks poprzedzają zdobycie konwencjonalnej wiedzy. Skarlałe czapeczki “ośle uszy" zgromadzone były w jednym końcu wagonu i anemicznie wypełniały się (a przejrzysty chłód udzielał się palcom) wodą niby z groty, tryskającą z posłusznej fontanienki, która przy dotknięciu unosiła głowę.

Starsi panowie, przypominający siwych przewoźników z jeszcze bardziej zamierzchłych bajek, wyśpiewywali swoje okresowe “następnastacja" i sprawdzali bilety podróżnych, pomiędzy którymi, jeśli podróż była odpowiednio długa, nie­odmiennie musieli się znajdować liczni rozwaleni na ławkach, śmiertelnie zmęczeni żołnierze i jeden żywy i podniecony żołnierz-pijaczek, niesamowity perypatetyk, jedynie swoją bla­dością powiązny ze śmiercią. Zawsze pojedynczo, ale zawsze się pojawiał - wybryk natury, stworzenie ulepione z gliny i wrzucone w okres, który część najnowszych podręczników historii bez zająknienia nazywa “epoką Hamiltona", od nazwiska miernego uczonego, który na użytek tępaków ujął tę fazę dziejów w jakąś formę.

Mój wspaniale uzdolniony, ale niepraktyczny ojciec nie umiał na tyle przystosować się do akademickich wymagań, by dłużej zagrzać gdzieś miejsce. Przypominam sobie je wszystkie, ale jedno z owych miast z college'ami utkwiło mi w pamięci szczególnie żywo; nie muszę wymieniać jego nazwy, wystarczy jeśli powiem, że o trzy trawniki od nas, na liściastej uliczce stał dom, który jest obecnie Mekką całego narodu. Pamiętam cętkowane słońcem ogrodowe krzesełka pod jabłonią, jasnego setera o barwie miedzi i grubego, piegowatego chłopca z książką na kolanach, i jeszcze pasujące do dłoni jabłko, które zerwałem w cieniu żywopłotu.

Wątpię, by turyści odwiedzający obecnie miejsce urodzin największego człowieka swoich czasów i wpatrujący się w me­ble z epoki z zakłopotaniem tłoczące się za pluszowymi sznu­rami czczonej jak świętość nieśmiertelności, czuli cokolwiek z tego dumnego kontaktu z przeszłością, który ja zawdzięczam przypadkowi. Cokolwiek bowiem się stanie, niezależnie od tego, ile kartek katalogowych bibliotekarze zapełnią tytułami moich publikacji, dla potomności pozostanę facetem, który rzucił kiedyś jabłkiem w Barretta.

Tym, którzy urodzili się po wstrząsających odkryciach lat siedemdziesiątych i którzy wobec tego spośród obiektów lata­jących nie widzieli nic, oprócz być może latawca albo balonika (wciąż dozwolonych, jak mi mówiono, w niektórych stanach mimo ostatnich artykułów dra de Suttona na ten temat), niełatwo jest wyobrazić sobie samoloty, zwłaszcza że stare fotografie tych wspaniałych maszyn uchwyconych w locie pozbawione są życia, które zachować mogłaby jedynie sztuka, a co dziwne, żaden wielki malarz nigdy nie wybrał ich na temat swych prac i nie wstrzyknął w nie swego geniuszu, by ocalić w ten sposób ich obraz przed rozkładem.

W swojej postawie wobec wielu aspektów życia, wykra­czających poza moją dziedzinę wiedzy, jestem, jak sądzę, staroświecki; niewykluczone również, że osobowość bardzo starego człowieka, jakim jestem, może się wydać podzielona jak owe europejskie miasteczka, których połowa znajduje się we Francji, a druga połowa w Rosji. Wiem o tym i postępuję ostroż­nie. Daleki jestem od prób budzenia tęsknoty czy chorobliwego żalu, jeśli chodzi o maszyny latające, jednocześnie jednak, nie potrafię stłumić romantycznej nuty, która przynależy do symfonii przeszłości, przynajmniej w moim odczuciu.

W tych odległych czasach, kiedy nie było na Ziemi miejsca odległego o więcej niż sześćdziesiąt godzin lotu od dowolnego lotniska, każdy chłopak znał samoloty poczynając od kołpaka śmigła, a na klapkach sterów kończąc i potrafił określić typ ma­szyny nie tylko posiłkując się kształtem koniuszków skrzydeł czy zarysem kabiny pilota, ale nawet wzorem płomieni cią­gnących się w ciemności za silnikami; w rozpoznawaniu cech charakterystycznych chłopak tej epoki rywalizował z owymi szalonymi detektywami przyrody - postlinneuszowskimi syste­matykami. Przekrój skrzydła i konstrukcji kadłuba przejmował go dreszczem twórczej rozkoszy, a dłubanie przy modelach z balsy, sośniny i spinaczy biurowych napełniało takim wciąż rosnącym podnieceniem, że w porównaniu z nim radość z ich ukończenia wydawała się mdła i nijaka, jak gdyby duch przedmiotu ulatywał zeń w momencie, kiedy jego kształt stawał się ostateczny i niezmienny.

Osiągnięcie i nauka, utrwalenie i sztuka to dwie nieroz­łączne pary, kiedy spotkają się ze sobą, nic innego na świecie nie ma znaczenia. Odejdę teraz na palcach, żegnając się ze swoim dzieciństwem w momencie najbardziej dla niego charakterystycznym, w chwili gdy przybiera pozę najbardziej giętką i twórczą: zatrzymane głębokim warkotem, wibrują­cym i nabierającym mocy nad jego głową, znieruchomiałe, niepomne potulnego roweru, na którym siedzi z jedną stopą na pedale, a wielkim palcem drugiej wspartym na pokrytej asfaltem ziemi, wznoszące oczy, brodę i żebra ku nagiemu niebu, po którym nadlatuje samolot bojowy: czyni to z nieziemską prędkością, ale bezmiar pokonywanej przestrzeni zmienia jego ruch w niespieszny przepływ, a potem widok z przodu zmienia się w widok z tyłu i skrzydła i brzęczenie rozpływają się w dali. Wspaniałe potwory, wielkie maszyny latające -odeszły, znikły jak stado łabędzi, które z potężnym szumem niezliczonych skrzydeł przeleciały pewnej wiosennej nocy nad Knights Lake w stanie Maine: z nieznanego w nieznane; były to łabędzie należące do gatunku nie opisanego przez naukę, nigdy przedtem nie widzianego, nie widzianego też nigdy potem, po ich przelocie na niebie pozostała tylko samotna gwiazda, jak asterysk odsyłający do przypisu, którego niepodobna odnaleźć.


Boston, 1945



Sceny z życia podwójnego potwora


Parę lat temu dr Fricke zadał Lloydowi i mnie pytanie, na które spróbuję teraz odpowiedzieć. Z marzycielskim uśmie­chem naukowej delektacji pogładził łączący nas mięsisty chrząstkowy płat - omphalopagus diaphragmo-xiphodidytnus, jak podobny przypadek określił Pancoast - i spytał, czy możemy, obaj albo którykolwiek z nas osobno, przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę ze szczególnego cha­rakteru naszego stanu i naszego przeznaczenia. Lloyd pamiętał tylko, w jaki sposób nasz dziadek Ibrahim (lub Ahim, lub Ahem - dla dzisiejszego ucha to jedynie grudki martwych dźwięków!) dotknął tego, czego teraz dotykał pan doktor, i nazwał to złotym mostem. Ja nie powiedziałem nic.

Dzieciństwo przebiegło nam na wierzchołku urodzajnego wzgórza nad Morzem Czarnym w gospodarstwie naszego dziadka koło Karazu. Jego najmłodszą córkę, różę Wschodu, perłę siwego Ahema (jeśli tak istotnie było, to stary łajdak mógł się lepiej o nią troszczyć) zgwałcił w sadzie koło drogi nasz anonimowy rodzic; wkrótce po wydaniu nas na świat zmarła - jak sądzę po prostu z przerażenia i żalu. Część pogłosek mówiła o węgierskim domokrążcy, inne faworyzowały niemieckiego kolekcjonera ptaków albo któregoś z uczestników jego wy­prawy - najprawdopodobniej wypychacza. O potrzeby naszego potwornego niemowlęctwa z upiornym zapałem trosz­czyły się smagłe ciotki z ciężkimi naszyjnikami wokół szyj, ubrane w obszerne szaty i tracące olejkiem różanym oraz baraniną.

Wkrótce okoliczne osady poznały zdumiewające nowiny i zaczęły wysyłać do nas różnych ciekawskich. W dni świą­teczne można ich było zobaczyć, jak wdrapują się na zbocza naszego wzgórza - niby pielgrzymi na jaskrawych obrazkach. Był wśród nich ponad dwumetrowy pasterz, był mały człowie­czek w okularach, byli żołnierze i wydłużające się cienie cy­prysów. Przychodziły też nieustannie dzieci, odpędzane przez nasze zazdrosne mamki; jednak niemal codziennie jakiemuś czarnookiemu, krótko ostrzyżonemu wyrostkowi w wypłowia­łych niebieskawych spodniach z ciemnymi łatami udawało się wśliznąć, przedrzeć przez krzewy derenia, kapryfolium i splą­tane drzewa judaszowe i dotrzeć na brukowane kocimi łbami podwórze ze starą kaprawą fontanną, na którym spokojnie siedzieli mali Lloyd i Floyd (mieliśmy wtedy inne imiona, pełne kraczących przydechów, ale to nie ma znaczenia), żując pod pobielaną ścianą suszone morele. I oto nagle litera “H" widziała “I", dwójka rzymska - jedynkę, nożyczki - nóż.

Nie ma oczywiście porównania między tym wstrząsem poznawczym, jakkolwiek byłby niepokojący, i wstrząsem emo­cjonalnym, jakiego doznała moja matka (a tak nawiasem, jakaż czysta rozkosz kryje się w świadomym używaniu zaimka dzierżawczego w liczbie pojedynczej!). Musiała być świadoma tego, że rodzi bliźnięta, ale co odczuła, kiedy dowiedziała się - a niewątpliwie się dowiedziała - że bliźnięta te są ze sobą zrośnięte? Otaczali ją ludzie pozbawieni zahamowań, ciemni i żarliwie komunikatywni, więc obdarzeni donośnym głosem domownicy, stojący tuż obok jej wymiętoszonego łóżka, musieli z pewnością powiedzieć jej, że stało się coś strasznego, można też mieć pewność, że jej siostry, w gorączce przerażenia i współczucia, pokazały jej podwójne dziecko. Nie twierdzę, że matka nie może kochać takiej podwójnej istoty i zapomnieć w tej miłości o mrocznej rosie jej nie usankcjonowanego pochodzenia, uważam jedynie, że miesza­nina wstrętu, litości i uczuć macierzyńskich przekraczała jej wytrzymałość. Oba elementy dwójkowego zbioru, pokazane jej wytrzeszczonym oczom, były zdrowe - całkiem ładne elemenciki z delikatnym jedwabnym puszkiem na fioletoworóżowych czaszkach i dobrze ukształtowanych, jakby zrobionych z gumy rękach i nogach, które poruszały się jak liczne odnóża jakiegoś wspaniałego morskiego zwierzęcia. Każdy z owych elemen­tów był najzupełniej normalny, ale razem tworzyły potwora. W gruncie rzeczy to dziwne, że obecność zwykłego pasa tkanki, płatu ciała, niewiele dłuższego od wątroby jagnięcia, może zmienić radość, dumę, czułość, uwielbienie i wdzięczność Bogu w przerażenie i rozpacz.

Dla nas wszystko było o wiele prostsze. Dorośli tak bardzo pod każdym względem różnili się od nas, że jakakolwiek analogia była niemożliwa, ale pierwszy rówieśnik, jaki nas odwiedził, był dla mnie niejakim objawieniem. Podczas gdy Lloyd ze spokojem kontemplował przestraszonego siedmio- czy ośmiolatka, który gapił się na nas spod zgarbionej i również gapiącej się figi, ja - jak sobie przypominam - w pełni uświa­domiłem sobie zasadniczą różnicę między przybyszem a sobą. On rzucał na ziemię krótki niebieskawy cień, ja tak samo, ale oprócz tego szkicowego i płaskiego kompana, którego i on, i ja zawdzięczaliśmy słońcu i który przy pochmurnej pogodzie znikał, ja miałem jeszcze jeden cień, dotykalne odbicie mojej cielesnej istoty, które zawsze było przy mnie, po mojej lewej stronie, mój gość natomiast w jakiś sposób utracił to swoje odbicie lub może odpiął je i zostawił w domu. Połączeni ze sobą Lloyd i Floyd byli kompletni i normalni, on taki nie był.

Być może jednak, by rzucić na te kwestie tyle światła, na ile zasługują, powinienem powiedzieć coś o wcześniejszych wspomnieniach. Jeśli tylko uczucia wieku dojrzałego nie plamią przeszłości, to - jak sądzę - mogę ręczyć za to, że przypominam sobie swoje lekkie obrzydzenie. Z powodu naszej odwiecznej podwójności leżeliśmy pierwotnie przodem do siebie, połą­czeni wspólnym pępkiem i w pierwszych latach naszego życia o moją twarz nieustannie ocierały się twardy nos i mokre usta brata bliźniaka. Dążenie do odrzucenia głów do tyłu i wzajemnego unikania twarzy było naturalną reakcją na te uprzykrzone kontakty. Wielka elastyczność łączącego nas pasa pozwoliła nam przyjąć pozycję mniej lub bardziej bokiem do siebie i kiedy nauczyliśmy się chodzić, kołysaliśmy się przy sobie, co musiało wydawać się bardziej męczące, niż było naprawdę; przypuszczam, że wyglądaliśmy przy tym jak para pijanych krasnali podpierających się wzajem. Przez dłuższy czas we śnie powracaliśmy do naszej pozycji embrionalnej, ale zawsze, kiedy budziły nas powodowane przez nią niedogod­ności, znów gwałtownie odwracaliśmy twarze, z odrazą patrząc za siebie i wybuchając podwójnym płaczem.

Będę się upierał, że w wieku lat trzech czy czterech nasze ciała w sekrecie nie znosiły swego nieporęcznego połączenia, mimo że nasze umysły nie podawały w wątpliwość jego normalności. Zanim zdołaliśmy zdać sobie sprawę z jego wad, cielesna intuicja odkryła sposoby ich złagodzenia i później prawie nie myśleliśmy już o nich. Wszystkie nasze ruchy stały się rozsądnym kompromisem między tym, co kolegialne, a tym, co jednostkowe. Wzór działań podpowiadanych przez tę czy inną obopólną potrzebę tworzył coś w rodzaju szarego, równo utkanego tła, na którym oddzielny impuls, jego lub mój, po­suwał się jaśniejszym i wyraźniejszym torem, ale (prowadzony poniekąd przez osnowę wzoru tła) nigdy nie szedł przeciw wspólnemu splotowi lub zachciance drugiego bliźniaka.

Mówię teraz wyłącznie o dzieciństwie, kiedy natura nie mogła sobie pozwolić na podważenie naszej z trudem zdobytej witalności jakimś konfliktem między nami. W późniejszych latach zdarzało mi się żałować, że nie umarliśmy albo że nie rozdzielono nas za pomocą zabiegu chirurgicznego, zanim wyszliśmy z tego pierwotnego etapu, kiedy zawsze obecny rytm, jak jakiś odległy tam-tam dźwięczący w dżungli naszego systemu nerwowego, sam jeden odpowiadał za regulowanie naszymi ruchami. Kiedy na przykład jeden z nas zamierzał się pochylić, by zerwać śliczną stokrotkę, a drugi dokładnie w tej samej chwili właśnie miał wyciągnąć rękę po dojrzałą figę, powodzenie Lloyda lub moje zależało od tego, czyj ruch zbiegał się akurat z uderzeniem naszego wspólnego i stałego rytmu, przy czym ruch jednego z bliźniaków, przerwany z bardzo krótkim, podobnym do konwulsji pląsawicy dresz­czem, połykało i rozpuszczało w sobie wzbogacone falowanie dopełnionego gestu drugiego. Mówię “wzbogacone", ponieważ widmo nie zerwanego kwiatka było w jakiś sposób również obecne, zdawało się pulsować między palcami zaciśniętymi na owocu.

Zapewne bywały okresy, trwające całe tygodnie, a nawet miesiące, kiedy to przewodnie uderzenie było znacznie czę­ściej po stronie Lloyda niż po mojej, a potem z kolei mógł nadejść okres, kiedy to ja płynąłem na grzbiecie fali; nie mogę sobie wszelako przypomnieć ani jednego fragmentu naszego dzieciństwa, kiedy porażka lub powodzenie w tych sprawach budziły w nas bądź urazę, bądź dumę.

Gdzieś jednak musiała we mnie tkwić jakaś wrażliwa ko­mórka, zdumiona dziwną siłą odrywającą mnie nagle od przed­miotu chwilowego pożądania i ciągnącą do innych, obojętnych mi rzeczy, które znajdowałem przemocą wrzucone w sferę mojej woli, miast świadomie po nie sięgać i otaczać jej czułkami. Pamiętam więc, że kiedy obserwowałem to czy inne przy­padkowe dziecko, obserwujące Lloyda i mnie, zastanawiałem się nad dwuwarstwowym zagadnieniem: po pierwsze, czy cielesna pojedynczość ma więcej zalet niż nasz stan, i po drugie, czy wszystkie dzieci są pojedyncze. Uderza mnie w tej chwili, że bardzo często niepokojące mnie zagadnienia były dwuwarstwowe: być może to strużka usilnego główkowania Lloyda przenikała do mojego umysłu.

Od kiedy chciwy dziadek Ahem postanowił pokazywać nas za pieniądze, wśród przychodzących tłumów zawsze musiał się znaleźć jakiś ciekawski drań, który chciał usłyszeć, jak ze sobą rozmawiamy. Jak to bywa u ludzi obdarzonych prymitywnym umysłem, żądał, by jego uszy potwierdziły to, co widziały oczy. Rodzinka zmuszała nas, żebyśmy spełniali tego rodzaju zachcianki, i nie mogła zrozumieć, co w nich było przykrego. Mogliśmy powołać się na nieśmiałość, prawda jest jednak taka, że my po prostu nigdy nie mówiliśmy do siebie, nawet wtedy, kiedy byliśmy sami, jako że krótkie urywane chrząknięcia niezbyt często czynionych sobie wymówek (kiedy na przykład jeden skaleczył się w nogę i właśnie ją zabandażował, a drugi chciał taplać się w potoku) trudno nazwać dialogiem. Proste i zasadnicze wrażenia przekazywaliśmy sobie bez słów: opadłe liście unoszone strumieniem naszej wspólnej krwi. Błahe myśli również potrafiły przemykać i krążyć między nami. Myśli istotniejsze każdy z nas zachowywał dla siebie, lecz nawet przy tym stanie rzeczy zdarzały się dziwne zjawiska. Właśnie dlatego podejrzewam, że mimo swej nader spokojnej natury Lloyd zmagał się z tymi samymi nowościami, które i mnie zbijały z tropu. Kiedy dorósł, wiele z tego zapomniał. Ja nie zapomniałem niczego.

Nie tylko rozmowy oczekiwała po nas nasza publiczność, chciała także, byśmy się ze sobą bawili. Durnie! Mieli dużo ucie­chy, kiedy widzieli, jak nasze umysły rywalizują ze sobą w grze w warcaby lub muzie. Przypuszczam, że gdybyśmy byli bliźnię­tami odmiennej płci, kazaliby nam popełnić w swojej obecności kazirodztwo. Ponieważ jednak wspólne zabawy nie należały do naszych zwyczajów w tym samym stopniu, co rozmowa, cierpieliśmy wyrafinowane męki, musząc konwulsyjnie rzucać sobie piłkę pomiędzy klatkami piersiowymi albo udawać, że wyrywamy sobie kijek. Wzbudzaliśmy szalony aplauz, kiedy biegliśmy dokoła podwórza, obejmując się wzajem ramionami. Potrafiliśmy skakać i obracać się w kółko.

Pewien sprzedawca patentowanego eliksiru zdrowia, niski łysy gość w brudnobiałej rubaszce, który znał trochę turecki i angielski, nauczył nas parę zdań w tych językach, a potem musieliśmy popisywać się naszymi umiejętnościami przed za­chwyconymi widzami. Ich rozpalone twarze wciąż prześladują mnie w sennych koszmarach, gdyż zjawiają się zawsze, kiedy reżyser moich snów potrzebuje statystów. Znowu widzę po­tężnego śniadego pasterza w różnokolorowych łachmanach, żołnierzy z Karazu, jednookiego garbatego krawca-Ormianina (też niezły był zeń potwór), chichoczące dziewczyny, rozwzdychane starsze panie, dzieci, młodych ludzi w zachodnich ubraniach, wszystkich z płonącym wzrokiem, białymi zębami i rozdziawionymi gębami, no i dziadka Ahema z tym jego nosem jak z żółtej kości słoniowej i brodą jak z szarej wełny: kieruje pokazami lub liczy brudne banknoty, śliniąc przy tym swój ogromny kciuk. Pan poliglota, łysoń w wyszywanej bluzie, uwodził jedną z moich cioć, ale nadal przez swoje okulary w metalowej oprawce z zazdrością obserwował Ahema.

Mając dziewięć lat doskonale wiedziałem, że wraz z Lloydem jesteśmy wyjątkowo rzadkim wybrykiem natury. Świado­mość ta ani mnie specjalnie nie podniecała, ani nie zawstydzała. Kiedyś jednak pewna histeryczna kucharka, wąsata kobieta, która bardzo nas polubiła i litowała się nad naszym poło­żeniem, oznajmiła, popierając to oświadczenie okropną przy­sięgą, że na miejscu, natychmiast rozetnie nas lśniącym nożem, którym nagle zaczęła wymachiwać (błyskawicznie poskromił ją dziadek i jeden z naszych nowych wujków); po owym incydencie często igrałem z pewnym nieszkodliwym snem na jawie: wyobrażałem sobie, że w jakiś sposób oddzielono mnie od Lloyda, który nie wiadomo jak zachował swoją potworkowatość.

Cała ta historia z nożem nie podniecała mnie i sposób rozdzielenia nas pozostawał dość mglisty, wyraźnie jednak wyobrażałem sobie, jak nagle rozpływają się moje okowy i jak potem zaczynam czuć lekkość i nagość. Wyobrażałem sobie, że wdrapuję się na ogrodzenie, płot z pali zwieńczonych zbielałymi czaszkami zwierząt hodowlanych, i że schodzę na plażę. Widziałem samego siebie, jak skaczę z głazu na głaz, zanurzam się w migoczącym morzu, a potem gramolę się z powrotem na brzeg i biegam z innymi nagimi dziećmi. Marzyłem o tym w nocy - widziałem siebie, jak uciekam od dziadka, zabierając ze sobą zabawkę albo kotka, albo małego kraba, którego przyciskałem do lewego boku. Widziałem, jak spotykam biednego Lloyda, który w moim śnie zawsze utykał, beznadziejnie połączony z tak samo utykającym bliźniakiem, podczas gdy ja byłem wolny, mogłem tańczyć wokół nich i klepać ich po pokornych plecach.

Ciekaw jestem, czy Lloyd miewał podobne wizje. Lekarze wysunęli przypuszczenie, że czasami nasze umysły tworzyły we śnie jedną pulę. Pewnego szaroniebieskiego poranka Lloyd podniósł jakąś gałązkę i narysował nią w pyle trójmasztowy okręt. Poprzedniej nocy widziałem siebie rysującego ten sam okręt w pyle snu.

Nasze ramiona okrywał obszerny czarny płaszcz pasterski i kiedy kucaliśmy, wszystko prócz dwu głów i dłoni Lloyda zasłaniały opadające fałdy. Słońce właśnie wzeszło i ostre marcowe powietrze było jak kilka ułożonych na sobie warstw półprzeźroczystego lodu, przez które widać było dopiero co zakwitłe pokręcone drzewo judaszowe, tworzące zamazane fioletowaworóżowe plamy. Długi, niski, biały dom za nami, pełen tłustych bab i ich cuchnących mężów, pogrążony był w głębokim śnie. Nic nie powiedzieliśmy, nawet nie spojrzeli­śmy na siebie, a jednak Lloyd odrzucił swoją gałązkę i otoczył prawą ręką moje ramię, jak zawsze, kiedy chciał, żebyśmy szli szybko; wlokąc skraj naszego wspólnego ubioru po uschłych chwastach, ruszyliśmy po usuwających się nam spod nóg kamykach ku cyprysowej alei, która prowadziła w dół, na brzeg.

Była to nasza pierwsza próba dotarcia do morza, które z naszego wzgórza widzieliśmy delikatnie lśniące w oddali i powoli, w milczeniu rozbijające się na połyskliwych skałach. Nie potrzebuję w tym miejscu wytężać pamięci, by umieścić tę niezdarną ucieczkę na ściśle określonym zakręcie naszego losu. Parę tygodni wcześniej, w dniu naszych dwunastych urodzin, dziadek Ibrahim zaczął przemyśliwać nad posłaniem nas w to­warzystwie naszego najnowszego wujka na sześciomiesięczne tournee po kraju. Targowali się o warunki, kłócili, a nawet pobili, Ahem zwyciężył.

Baliśmy się dziadka, ale wujaszka Novusa wręcz nie znosili­śmy. Przypuszczalnie w jakiś mętny, beznadziejny sposób (nie znaliśmy w ogóle życia, ale niejasno zdawaliśmy sobie sprawę, że wujaszek Novus próbuje oszukać dziadka) czuliśmy, że powinniśmy coś zrobić, by wędrowny kuglarz nie mógł ciągać nas tu i tam w objazdowym więzieniu, jak małpy lub orły; a może kierowała nami po prostu myśl, że jest to ostatnia szansa, by doznać odrobiny swobody i zrobić coś, czego kategorycznie nam zabraniano: wyjść poza pewne ogrodzenie z palów, otworzyć pewną bramę.

Z otworzeniem tej rozchwierutanej bramy nie mieliśmy żadnych trudności, ale nie udało nam się przesunąć jej po­tem do poprzedniej pozycji. Przez jakiś czas szło za nami brudnobiałe jagnię z bursztynowymi oczami i karminowym znakiem namalowanym na twardym płaskim czole, ale potem zgubiło się gdzieś w dębowym zagajniku. Nieco niżej, ale ciągle jeszcze wysoko nad doliną, musieliśmy przejść przez drogę, która okrążała wzgórze i łączyła nasze gospodarstwo z dużym gościńcem biegnącym wzdłuż wybrzeża. Z góry spadł na nas stukot kopyt i skrzyp kół i tak jak staliśmy w naszym płaszczu, przywarliśmy do ziemi za jakimś krzakiem. Kiedy hałas ucichł, przecięliśmy drogę i szliśmy dalej po zarosłym chwastami zboczu. Srebrzyste morze stopniowo kryło się za cyprysami i ruinami starych kamiennych murów. Nasz czarny płaszcz zaczął się nam wydawać gorący i ciężki, ale ciągle korzystaliśmy z jego osłony, obawiając się, że w przeciwnym wypadku jakiś przechodzień może zauważyć naszą ułomność.

Wyłoniliśmy się na gościńcu o parę metrów od wyraźnie słyszalnego morza - tam to czekał na nas pod cyprysami dobrze znany wóz, ciężki pojazd na dwu wysokich kołach, a z kozła zsiadał właśnie wujaszek Novus. Chytry, mroczny, ambitny, pozbawiony skrupułów człowieczek! Kilka minut wcześniej dostrzegł nas z jednej z galeryjek domu dziadka i nie mógł oprzeć się pokusie skorzystania z naszej eskapady, która w cudowny sposób pozwalała mu porwać nas bez walki, bez krzyków. Klnąc na dwa płochliwe konie, pomógł nam wsiąść. Przydusił nasze głowy i zagroził, że nas zbije, jeśli spróbujemy wyglądać spod płaszcza. Ręka Lloyda wciąż obejmowała moje ramię, ale wstrząs ruszającego wozu strącił ją. Koła obracały się i skrzypiały. Upłynęło trochę czasu, zanim zrozumieliśmy, że nasz woźnica nie wiezie nas do domu.

Dwadzieścia lat minęło od tego szarego wiosennego po­ranka, ale pozostał on głębiej wyryty w mojej pamięci niż wiele późniejszych wydarzeń. Wciąż od nowa każę mu przesuwać się przed oczami jak kawałkowi jakiegoś filmu: widziałem, że tak właśnie odtwarzają swoje występy słynni kuglarze. Podobnie ja odtwarzam wszystkie etapy i okoliczności, i przypadkowe szczegóły naszej nieudanej ucieczki - dreszcz na początku, furtkę, jagnię, śliskie zbocze pod naszymi niezgrabnymi no­gami. Dla drozdów, które spłoszyliśmy, musieliśmy sprawiać niezwykły widok - w tym spowijającym nas czarnym płaszczu i ze sterczącymi z niego dwiema krótko przystrzyżonymi głowami na cienkich szyjkach. Głowy obracały się ostrożnie to w jedną, to w drugą stronę, dopóki postaci nie dotarły do gościńca na linii brzegu. Gdyby w tej chwili wysiadł z łódki na zatoce jakiś nieznajomy śmiałek, z pewnością przeszedłby go dreszcz prastarego zachwytu, znalazłby się bowiem oko w oko z łagodnym mitologicznym potworem na tle pejzażu z cyprysami i białymi kamykami. Okazałby mu nabożną cześć, lałby słodkie łzy. Niestety jednak nie było tam nikogo, kto mógłby nas powitać - oprócz tego niespokojnego kanciarza, naszego nerwowego porywacza, niskiego faceta o twarzy lalki, noszącego tanie okulary, których jedno szkiełko było przymocowane kawałkiem plastra.


Itaka, 1950



Medemoiselle O


I


Wielekroć zdarzało mi się zauważyć, że kiedy tylko obdarzę postać którejś ze swoich powieści jakimś drogocennym faktem z własnej biografii, marnieje on w sztucznym świecie, w który go tak arogancko wepchnąłem. Egzystuje wprawdzie w mojej pamięci dalej, ale traci bezpowrotnie swoje indywidualne ciepło i ponętę wydarzenia z przeszłości i natychmiast zaczyna bardziej utożsamiać się z moją powieścią niż z moim dawnym “ja", w którym wydawał się tak dobrze zabezpieczony przed agresją artysty. Domy rozpadają się w mojej pamięci tak bezgłośnie, jak w niegdysiejszych niemych filmach; a portret mojej francuskiej guwernantki, której użyczyłem kiedyś w jed­nej ze swoich książek pewnemu fikcyjnemu chłopcu, szybko blaknie, pochłonięty przez opis dzieciństwa nie mającego nic wspólnego z moim. Człowiek buntuje się we mnie przeciwko pisarzowi: oto desparacka próba ocalenia tego, co zostało z biednej Mademoiselle.

Była to duża kobieta, bardzo tęga kobieta, wtoczyła się w na­sze życie w roku 1905, kiedy ja miałem sześć, a mój brat miał pięć lat. Otóż i ona. Bardzo wyraźnie widzę jej gęste ciemne włosy, zaczesane do góry i - co starała się ukryć - siwiejące, trzy zmarszczki na jej surowym czole, krzaczaste brwi, stalowe oczy w czarnym obramowaniu pince-nez, te szczątkowe wąsiki, tę krostowatą cerę, która w chwilach gniewu czerwieniła się jeszcze dodatkowo w okolicy trzeciego i najobszerniejszego podbródka, tak królewsko rozpostartego ponad plisowaną górą jej bluzki. Teraz siada czy też raczej przystępuje do aktu sadowienia się, jej podgardle trzęsie się jak galareta, ostrożnie opuszcza się jej kolosalny zad z trzema guzikami z boku, wreszcie Mademoiselle powierza swoje cielsko wiklinowemu fotelowi, który z czystego strachu wybucha salwą skrzypnięć. Zima, kiedy do nas przyjechała, była jedyną zimą mojego dzieciństwa, którą spędziłem na wsi. Był to rok strajków, za­mieszek i inspirowanych przez policję masakr; przypuszczam, że mój ojciec chciał trzymać rodzinę z dala od miasta, w naszej cichej wiejskiej siedzibie, gdzie jego popularność wśród wie­śniaków powinna była, jak słusznie przypuszczał, zmniejszyć ryzyko chłopskich rozruchów. Była to także szczególnie ostra zima i sypnęła taką masą śniegu, jakiej Mademoiselle mogła się spodziewać w hiperborejskich mrokach odległej Moskowii. Kiedy wysiadła na małej stacyjce, z której by dotrzeć do naszego wiejskiego domu, musiała jeszcze przejechać saniami około dziesięciu kilometrów, nie było mnie tam, żeby ją powitać, robię to jednak teraz, starając się wyobrazić sobie, co widziała i czuła na tym ostatnim etapie swej fantastycz­nej i odbywanej w nie najwłaściwszym czasie podróży. Jej rosyjski zasób leksykalny sprowadzał się, wiem to, do jednego krótkiego słowa, tego samego samotnego słowa, które po kilku latach miała uwieźć z powrotem do Szwajcarii, gdzie urodziła się jako córka francuskich rodziców. Słowo to, którego wymowę w jej ustach można by oddać jako gidi-je, to po prostu gdie - gdzie. Ale to jedno słowo znaczyło niemało. Wyrzucała je z siebie jak ochrypły krzyk jakiegoś zagubionego ptaka, gro­madziło w sobie tak wielką siłę pytania, że potrafiło zaspokoić wszystkie jej potrzeby. “Gidi-je? Gidi-je?" - zawodziła, nie tylko domagając się określenia miejsca, w którym się znajduje, lecz również by wyrazić otchłań niedoli: fakt, że jest cudzoziemką, rozbitkiem, że jest chora i bez grosza przy duszy i że szuka ziemi obiecanej, gdzie wreszcie będzie zrozumiana.

Mogę ją sobie wyobrazić, mój przedstawiciel widzi ją, jak stoi na środku peronu, na który przed chwilą wysiadła - i na próżno ten widmowy wysłannik podaje jej ramię, którego ona nie dostrzega. Drzwi poczekalni otwierają się z rozdygotanym jękiem, charakterystycznym dla nocy, kiedy trzyma siarczysty mróz; bucha stamtąd tuman gorącego po­wietrza niemal tak obfity, jak strumień pary z wielkiego komina sapiącej lokomotywy; a oto pojawia się nasz stangret Zachar, krzepki mężczyzna w baranicy, jego rękawice wystają zza pasa, za który je wetknął. Słyszę, jak śnieg skrzypi pod jego walonkami, kiedy mozoli się z bagażem, podzwaniającą uprzężą, a potem z własnym nosem, któremu - ciężkimi krokami obchodząc sanie - stara się ulżyć za pomocą zręcznego strzepnięcia palcem wskazującym i kciukiem. Powoli, pełna ponurych przeczuć Mademoiselle gramoli się do środka, wpi­jając palce w swego pomocnika w śmiertelnym lęku, że sanie odjadą, nim jej potężne kształty bezpiecznie zostaną w nich umieszczone. W końcu sadowi się z głośnym chrząknięciem i wsuwa pięści w swoją nie wystarczająco obszerną mufkę. Reagując na soczyste cmoknięcie woźnicy, konie naprężyły zady i poruszyły kopytami, znowu naprężyły mięśnie i oto tułów Mademoiselle gwałtownym ruchem przesuwa się do tyłu - to szarpnęły ciężkie sanie, wyrywając się ze świata stali, futra i ciała i wsuwając w świat pozbawiony tarcia, w świat, w którym płyną widmową drogą, jak się wydaje, ledwie jej dotykając.

Przez chwilę, dzięki nagłemu światłu samotnej latarni przy końcu placu przed stacją, przesadnie wyolbrzymiony cień, także trzymający mufkę, przebiega obok sań, wdrapuje się na wezbraną śnieżną falę i znika: Mademoiselle zostaje sama, wchłania ją to, co później będzie przywoływała ze zgrozą i upodobaniem i co będzie nazywać “le steppe". Tam, w bezgranicznej ciemności, migotanie świateł odległej wioski wydaje się jej żółtymi ślepiami wilków. Jest jej zimno, sztywnieje z zimna, mróz przenika ją “aż do środka mózgu" - bo szybuje na skrzydłach najdzikszych hiperbol, jeśli tylko nie ucieka się do najbezpieczniejszych wytartych powiedzonek. Co chwila ogląda się, by się upewnić, że drugie sanie, z jej kufrem podróżnym i pudłem na kapelusze, suną w ślad za pierwszymi - zawsze w tej samej odległości, jak owe towarzyskie widma statków, opisane przez polarników. Nie zapominajmy też o księżycu, bo z pewnością musi świecić księżyc w pełni, niewiarygodnie jasny krąg, który tak dobrze pasuje do lutych rosyjskich mrozów. Otóż i on - wymyka się stadu pstrokatych chmurek, które zabarwia nieuchwytnym tęczowaniem; płynie wyżej i wypełnia szkliwem koleiny po lewej stronie drogi, gdzie każdą iskrzącą się grudkę śniegu uwydatnia obrzmiały cień.

Bardzo ładnie, bardzo odludnie. Ale co ja robię w tej stereoskopowej krainie snów? Dwoje sań przemknęło obok, pozostawiając mojego wyimaginowanego sobowtóra na granatowo-białej drodze. Nie, nawet wibrujący mi w uszach dźwięk to nie ich oddalające się dzwoneczki, tylko szum mojej własnej krwi. Wszystko znieruchomiało, urzeczone, oczarowane przez to wielkie niebiańskie “O", świecące nad rosyjską postacią mojej przeszłości. Śnieg jednak jest prawdziwy i kiedy się pochylam, by zaczerpnąć go pełną garścią, czterdzieści pięć lat życia przesypuje mi się mroźnym błyszczącym pyłem między palcami.



II


Lampa naftowa bierze kurs na zmierzch. Cicho wpływa i opuszcza się w dół; ręka pamięci, teraz w białej bawełnia­nej rękawiczce lokaja, umieszcza ją pośrodku stołu. Płomień jest odpowiednio podkręcony, lampę wieńczy różowy abażur z jedwabnymi falbankami. Widać ciepły, jasny pokój okuta­nego śniegiem domu - wkrótce zostanie nazwany le château - zbudowanego przez mojego pradziadka, który bojąc się pożaru, schody kazał zrobić z żelaza, toteż kiedy dom spłonął doszczętnie w jakiś czas po rewolucji bolszewickiej, owe zżarte przez rdzę stopnie nadal tam stały, całkiem samotne, ale nadal wiodące w górę.

Prosimy o dokładniejszy opis pokoju. Lustro. Na napiętych linkach wisi owalne lustro z lekko nachylonym gładkim czołem, stara się zatrzymać padające meble i jasną spadzistą podłogę, które wciąż wymykają się z jego objęć. Wisiorki żyrandola. Podzwaniają delikatnie za każdym razem, kiedy w pokoju na górze coś się przesuwa. Kredki. Malutki kopczyk szma­ragdowego pyłu na ceracie, w miejscu, w którym scyzoryk spełnił właśnie swój periodycznie powtarzający się obowiązek. Siedzimy przy stole - mój brat, ja i Miss Robinson, co jakiś czas spoglądająca na zegarek: przy tym śniegu drogi muszą być okropne; w każdym razie wiele zawodowych trudów czeka tę nieokreśloną Francuzkę, która ją zastąpi.

Teraz więcej szczegółów, jeśli chodzi o kredki. Zielona przy kolistym ruchu nadgarstka mogła stworzyć nastroszone drzewo albo dym z komina domu, w którym gotuje się szpinak. Niebieska rysowała zwyczajną linię biegnącą przez kartkę i oto mieliśmy na papierze horyzont wszystkich mórz świata. Tępa nieokreślonego koloru ciągle właziła człowiekowi w drogę. Brązowa zawsze miała złamany grafit - podobnie jak czerwona - ale niekiedy zaraz po tym, jak trzasnęła, można się nią było jeszcze posłużyć, trzymając ją tak, by obluzowanym ko­niuszkiem wspierała się, choćby bardzo niepewnie, o wystający kawałeczek drewna. Moja malutka ulubienica, fioletowa, od częstego używania zrobiła się tak krótka, że ledwie można nią było rysować. Tylko biała, ta tyczkowata albinoska między kredkami, zachowała swoją pierwotną długość - przynajmniej dopóki nie odkryłem, że nie jest oszustką, która nie zostawia na stronie żadnego śladu, i że stanowi wprost idealne narzędzie, ponieważ bazgrząc nią, mogę sobie wyobrazić, co tylko zechcę. Te kredki, niestety, również rozdałem swoim książkowym postaciom, by fikcyjna dzieciarnia miała się czym zajmować; i teraz nie całkiem już należą do mnie. Gdzieś w kamienicy rozdziału, w wynajętym pokoju jakiegoś akapitu umieściłem także to nachylone lustro i lampę, i kryształy żyrandola. Tylko trochę rzeczy zostało, wiele roztrwoniłem. Czy oddałem komuś Boksa (syna i męża Lulu, ulubieńca ochmistrzyni), tego starego brązowego jamnika, śpiącego na sofie głębokim snem? Nie, chyba jest ciągle mój. Jego posiwiała mordka z brodawką w pomarszczonym rogu pyska wsunięta jest w wygięcie tylnej łapy; od czasu do czasu głębokie westchnienie unosi mu klatkę piersiową. Jest taki stary i tak szczelnie wymoszczony snami (o pantoflach, które można żuć, i o kilku ostatnich zapachach), że nawet nie podnosi głowy, kiedy na zewnątrz odzywa się ciche dzwonienie. Potem w przedpokoju jęczą i szczękają pneumatyczne drzwi. Jednak przyjechała: a taką miałem nadzieję, że nie przyjedzie.



III


Inny pies, nie wpuszczany do domu łagodny protoplasta rodziny ostrych dogów, odegrał miłą dla siebie rolę w niezwy­kłym wydarzeniu, które nastąpiło parę dni później, a może nawet nazajutrz. Tak się złożyło, że mój brat i ja zostaliśmy zostawieni pod opieką nowo przybyłej. Jeśli dobrze sobie przypominam, matka pojechała na kilka godzin do Petersburga (oddalonego o jakieś osiemdziesiąt kilometrów), gdzie mój ojciec brał tej zimy żywy udział w poważnych wydarzeniach politycznych. Była w ciąży i bardzo się denerwowała. Miss Ro­binson, zamiast zostać i ujarzmić nieco Mademoiselle, pojechała również czy też może odziedziczyła ją moja trzyletnia siostra. Chcąc dowieść, że nowa opiekunka traktuje nas niewłaściwie, niezwłocznie postanowiłem powtórzyć swój wyczyn sprzed roku, kiedy to uciekłem nieszczęsnej Miss Hunt w weso­łym, ludnym Wiesbaden, raju różnokolorowych opadłych liści. Tym razem otaczała nas śnieżna postać i trudno zgadnąć, co właściwie mogło stanowić cel eskapady, którą zaplanowałem. Właśnie wróciliśmy z naszego pierwszego popołudniowego spaceru z Mademoiselle i trzęśliśmy się z niezadowolenia i nienawiści. Zmagać się z zupełnie obcym językiem (z całego francuskiego znaliśmy tylko kilka potocznych słów) i na doda­tek nie móc postępować zgodnie ze swoimi ulubionymi przy­zwyczajeniami - to przekraczało naszą wytrzymałość. Bonne promenade, którą nam obiecała, okazała się nudną przechadzką w pobliżu domu, gdzie śnieg był usunięty, a pokrytą lodem ziemię posypano piaskiem. Kazała nam włożyć rzeczy, których nigdy nie nosiliśmy, nawet w najmroźniejsze dni - okropne getry i kaptury, krępujące każdy ruch. Zatrzymała nas, kiedy chcieliśmy zbadać śmietankowe, gładkie wybrzuszenia śniegu, które w lecie były klombami. Nie pozwoliła nam przejść pod przypominającą piszczałki organów kolekcją ogromnych sopli, które zwisały z okapu i wspaniale połyskiwały w tkwiącym nisko nad horyzontem słońcu. Kiedy tylko wróciliśmy ze spaceru, zostawiliśmy Mademoiselle sapiącą na schodach holu i wpadliśmy do domu, jakbyśmy chcieli się schować w jakimś oddalonym pokoju. W istocie potruchtaliśmy na drugą stronę budynku, a następnie przez werandę znów wydostaliśmy się do ogrodu. Wspomniany wyżej dog przymierzał się właśnie wybrednie do najbliższej zaspy, ale kiedy zastanawiał się, którą tylną łapę ma podnieść, zobaczył, że wychodzimy, i natych­miast radosnym galopem przyłączył się do nas.

Nasza trójka szła początkowo dość wydeptanym szlakiem, potem brnęła przez głębszy śnieg i wreszcie dotarła do drogi prowadzącej do wsi. Tymczasem słońce zaszło. Z niesamowitą nagłością zapadł mrok. Brat oznajmił, że mu zimno i że jest głodny, ale ja popędzałem go i w końcu pomogłem mu dosiąść doga (jedynego członka wyprawy, który nadal doskonale się bawił). Przeszliśmy ponad trzy kilometry i księżyc fantastycznie świecił, a brat w zupełnym milczeniu co chwila spadał ze swego wierzchowca, kiedy dognał nas służący z latarnią i zaprowadził do domu.

- Gidi-je, gidi-je? - szaleńczo krzyczała Mademoiselle, stojąc na ganku.

Przesunąłem się obok niej bez słowa. Brat wybuchnął płaczem i skapitulował. Dog, który wabił się Turka, powrócił do przerwanych zajęć związanych z wygodnymi i niosącymi wiele informacji zaspami wokół domu.



IV


W dzieciństwie jesteśmy znawcami rąk, jako że żyją one i poruszają się na poziomie naszych oczu. Ręce Mademoiselle były nieprzyjemne z powodu żabiego połysku ich napiętej skóry, pokrytej brunatnymi plamkami. Przed nią nikt obcy nie dotknął mojej twarzy. Jakże byłem zaskoczony, kiedy Mademo­iselle zaraz po przyjeździe klepnęła mnie po policzku na znak spontanicznej sympatii. Kiedy myślę o jej rękach, przypominają mi się wszystkie jej zwyczaje. Nawyk raczej obierania niż temperowania ołówka, który trzymała szpicem do potężnej i ja­łowej piersi, okutanej w zieloną wełnę. Sposób, w jaki wsuwała do ucha mały palec, by wprawić go tam w niesłychanie szybką wibrację. Rytuał, który nieodmiennie towarzyszył wydawaniu mi czystego zeszytu: z na wpół otwartymi ustami, które zawsze wyrzucały z siebie serię następujących szybko po sobie astma­tycznych sapnięć, otwierała zeszyt i robiła w nim margines, to znaczy gwałtownie żłobiła paznokciem kciuka pionową linię, zaginała wzdłuż niej stronę, przyciskała miejsce zagięcia, odrywała rękę i jej spodem wygładzała papier; potem kajet wykonywał błyskawiczny obrót wokół własnej osi i gotowy do użytku pojawiał się przede mną. Następne było nowe pióro: przed chrztem przez zanurzenie jej w kałamarzu zwilżała stalówkę szeleszczącymi ustami. Potem czując we wszystkich członkach rozkosz przy każdej czysto wyprowadzonej literze (głównie dlatego, że poprzedni zeszyt kończył się wyjątkowo niechlujnie), z niezwykłą uwagą wypisywałem słowo Dietce, podczas gdy Mademoiselle tropiła w swoich zbiorach ćwiczeń ortograficznych jakiś dobry, trudny kawałek.



V


Tymczasem dekoracje się zmieniły. Milczący rekwizytor uprzątnął szron i śnieg. Letnie popołudnie pełne jest urwistych obłoków, zmagających się z błękitem nieba. Cętkowane cienie przesuwają się po ścieżkach ogrodu. Jest już po lekcjach i Ma­demoiselle czyta nam na werandzie, gdzie maty i wyplatane fotele wydają w upale korzenny, herbatnikowy zapach. Na szerokich parapetach i długich kanapach pod oknami, pokry­tych wypłowiałym perkalem, światło słoneczne, przenikając przez romboidy i kwadraty witraża, rozbija się na klejnoty o geometrycznych kształtach. Oto czas, kiedy Mademoiselle daje się poznać z najlepszej strony.

Ileż tomów przeczytała nam na tej werandzie! Jej niezbyt silny głos płynął i płynął, nigdy się nie załamując, bez naj­mniejszego śladu niepewności, była to cudowna maszyna do czytania, całkowicie niezależna od jej chorych oskrzeli. Wysłu­chaliśmy wszystkiego: Les Malheurs de Sophie, Le Tour du monde en quatre-vingts jours, Le Petit Chose, Les Misérables, Le Comte de Monte-Cristo i wielu innych rzeczy. Siedziała tam, jej głos sączył się z nieruchomego więzienia jej postaci. Oprócz ust jedyną poruszającą się cząstką jej przypominającego Buddę cielska był jeden z jej podbródków, najmniejszy, ale prawdziwy. Pince-nez w czarnej oprawce odbijało wieczność. Czasami na jej surowym czole przysiadała mucha i wtedy wszystkie trzy zmarszczki podskakiwały natychmiast jednocześnie, jak trzej biegacze nad trzema płotkami. Nic wszakże nie zmieniało się w wyrazie jej twarzy - twarzy, którą tak często starałem się sportretować w swoim szkicowniku, ponieważ jej kamienna i prosta symetria bardziej kusiła mój potajemnie pracujący ołówek niż stojący przede mną na stole wazon z kwiatami, będący moim wspólnikiem, jako że jego właśnie rzekomo rysowałem.

Po chwili moja uwaga skupiała się na czymś innym i chyba właśnie wtedy niezwykła czystość jej rytmicznego głosu speł­niała swoje zadanie. Patrzyłem na chmurę i po latach potrafiłem przywołać na pamięć jej kształt. Ogrodnik krzątał się pośród peonii. Pliszka przebiegała kilka kroków, zatrzymywała się, jakby coś sobie przypomniała, i gnała dalej, poruszając się w zgodzie ze swoją angielską nazwą. Zjawiwszy się nie wia­domo skąd, przysiadał na progu motyl, rusałka, wygrzewał się na słońcu, rozpostarłszy swoje kanciaste płowe skrzydła, nagle je składał, jedynie po to, żeby na ich spodzie pokazać drob­niutki inicjał, jak gdyby napisany kredą, a potem równie nagle zrywał się i odlatywał. Najbardziej jednak stałym źródłem oczarowań w godzinach owej lektury była arlekinada wzorów tworzonych przez kolorowe szybki w pobielonych ramach, po obu stronach werandy. Widziany przez te magiczne szkiełka ogród stawał się osobliwie nieruchomy i daleki. Jeśli patrzyło się przez granatową szybkę, piasek zmieniał się w popiół, a atramentowe drzewa pływały w tropikalnym niebie. Żółta szybka tworzyła bursztynowy świat, zalany mocno naciągniętą herbatą słonecznego światła. W czerwonej szybce liście ociekały rubinowym mrokiem ponad koralową ścieżką. Zielona nasą­czała zieleń jeszcze zieleńszą zielonością. A kiedy po takim bogactwie doznań zwracało się wzrok na kwadracik nor­malnego, pozbawionego smaku szkła, z samotnym komarem albo kulawą komarnicą, było to jak łyk wody, kiedy nie ma się pragnienia - widziało się jakże rzeczową białą ławeczkę pod dobrze znanymi drzewami. Ale właśnie przez tę szybkę pragnęła w późniejszych latach spojrzeć wycieńczona upałem nostalgia.

Mademoiselle nigdy nie dowiedziała się, jak wielką mocą dysponował jej równo płynący głos. Jej późniejsze roszczenia były zupełnie inne.

- Ach - wzdychała - comme on s'aimait - jakżeśmy się kochali! Stare dobre czasy w château! Pamiętasz tę woskową lalkę, która umarła i którą pochowaliśmy pod dębem? (Nie - było to straszydło wypchane wełną.) A to, jak ty i Serge uciekliście mi, a ja potykałam się i jęczałam w samym sercu puszczy?! (Przesada.) Ah, lafessée que je vous ai flanquée - A niech to, ależ baty ode mnie dostawaliście! (Chciała mnie raz uderzyć, ale nigdy już nie powtórzyła tej próby.) A tę waszą tante, la Princesse, którą uderzyłeś swoją malutką piąstką, bo była dla mnie niegrzeczna! (Nie przypominam sobie.) A to, jak zwierzałeś mi szeptem swoje dziecięce kłopoty?! (Nigdy!) A ten przytulny kącik w moim pokoju, gdzie tak lubiłeś się chować, bo było ci tam ciepło i bezpiecznie?!

Pokój Mademoiselle, zarówno na wsi, jak i w mieście, był dla mnie miejscem dość niesamowitym - swego rodzaju cie­plarnią, schronieniem grubolistnej rośliny, nasyconej ciężkim, osobliwie gorzkim zapachem. Choć pokój ten, gdy byliśmy mali, znajdował się tuż przy naszym, wydawało się, że nie należy do naszego wygodnego domu, w którym zawsze było dużo świeżego powietrza. W przyprawiającej o mdłości mgle, gdzie spośród wielu wyziewów wybijała się woń butwiejących skórek z jabłek, nisko płonęła lampa, a na biurku połyskiwały dziwaczne przedmioty: lakierowane pudełko z laseczkami lu­krecji, których czarne kawałeczki odpiłowywała scyzorykiem i wkładała sobie pod język; widokówka przedstawiająca jakieś jezioro i zamek z drobinkami masy perłowej zamiast okien; kanciasta kula z mocno zwiniętych sreberek, pozostałych po niezliczonych tabliczkach czekolady, które miała zwyczaj chru­pać wieczorem; zdjęcia zmarłego siostrzeńca i jego matki, która podpisała się “Mater Dolorosa", a także niejakiego monsieur de Marante'a, którego rodzina zmusiła do poślubienia bogatej wdowy.

Nad wszystkim górowała fotografia w eleganckiej ramce inkrustowanej granatami; zdjęcie przedstawiało ujętą w pół­obrocie szczupłą młodą brunetkę w obcisłej sukni, z lśniącymi śmiałością oczami i bujnymi włosami. “Warkocz aż do kostek, gruby jak moja ręka!" - melodramatycznie mówiła Mademo­iselle, na zdjęciu tym bowiem był nie kto inny, tylko ona. Na próżno jednak mój wzrok sondował jej obecne kształty, starając się wydobyć z nich tę wdzięczną istotę, którą pochłonęły. Wraz z pełnym nabożnego lęku bratem dokonywaliśmy odkryć jeszcze bardziej utrudniających to zadanie; dorośli oglądali Mademoiselle za dnia, szczelnie otuloną ubraniem, i nie mogli zobaczyć tego, co widzieliśmy my, dzieci, kiedy wyrwana ze snu wyrzucającym któregoś z nas na powierzchnię koszmaru krzykiem, rozczochrana, ze świecą w dłoni i z błyskiem zło­conych naszywek na krwistoczerwonym szlafroku, który nie był w stanie okryć w pełni jej trzęsącej się masy, jak widmowa Jezabel z idiotycznej sztuki Racine'a, na bosaka wkraczała do naszej sypialni.

Przez całe życie miałem kłopoty z zaśnięciem. Niezależnie od tego, jak bardzo jestem zmęczony, ból rozstania ze świa­domością budzi we mnie niewypowiedzianą odrazę. Somnus, ten kat w czarnej masce przywiązujący mnie do szafotu, jest mi wstrętny; przez lata tak przyzwyczaiłem się do conocnej męki, że niemal udaję chojraka, kiedy dobrze znany topór wysuwa się z wielkiego, obitego wewnątrz aksamitem futerału, ale w początkach życia nie znana mi była taka pociecha czy obrona: nie miałem żadnego oparcia oprócz lekko uchylonych drzwi do pokoju Mademoiselle. Pionowa linia łagodnego światła była czymś, czego mogłem się uchwycić, gdyż w całkowitej ciemności zakręciłoby mi się w głowie - tak dusza roztapia się w mrokach snu.

Przyjemnie zapowiadał się zwykle sobotni wieczór, bo wtedy właśnie Mademoiselle pozwalała sobie na luksus co­tygodniowej kąpieli, przedłużając życie memu cieniutkiemu pasemku światła. Potem jednak zaczynała się bardziej wyrafinowana tortura. Łazienka przy pokoju dziecinnym w na­szym petersburskim domu znajdowała się na końcu kory­tarza w kształcie litery “z", o jakieś dwadzieścia uderzeń serca od mojego łóżka; drżąc przed powrotem Mademoiselle do jej oświetlonej sypialni i zazdroszcząc bratu obojętnego na wszystko chrapania, nigdy nie potrafiłem wykorzystać swego dodatkowego czasu i zręcznie zasnąć, póki szczelina w mroku wciąż jeszcze pozostawała rękojmią drobiny mojego “ja" w nicości. I w końcu rozlegały się te nieubłagane kroki, ciężko dudniły w korytarzu i jakiś szklany przedmiocik, który potajemnie czuwał wraz ze mną, zaczynał dzwonić przerażony na półce.

Już weszła do pokoju. Szybka wymiana świetlnych walo­rów mówi mi, że świeczka na jej nocnym stoliku przejmuje obowiązki od lampy na biurku. Moje pasemko światła wciąż jeszcze jest na miejscu, ale postarzało się i zbladło, mruga, ilekroć Mademoiselle poruszy się i skrzypnie jej łóżko. Ciągle bowiem ją słyszę. To srebrzysty szelest, który mówi “Suchard", to znów trk-trk-trk nożyka do owoców, rozcinającego strony “La Revue des Deux Mondes". Słyszę, jak Mademoiselle cicho posapuje. I przez cały czas dręczy mnie ostry niepokój, despe­racko próbuję przywabić sen, ale co kilka sekund otwieram oczy, żeby sprawdzić, czy zszarzałe pasemko nie zniknęło, i wyobrażam sobie raj jako miejsce, gdzie mój bezsenny sąsiad czyta nieskończenie długą książkę przy świetle wiecznej świeczki.

Wreszcie następuje to, co nieuniknione: futerał na pince-nez zamyka się z trzaskiem, gazeta z szelestem spływa na marmur nocnego stolika i wysunięte wargi Mademoiselle dmuchają gwałtownie; pierwsza próba okazuje się nieudana, pijany płomień wije się i daje nura do przodu; potem pada drugi cios i światło ginie. W nieprzeniknionym mroku tracę orientację, moje łóżko zdaje się powoli dryfować, w panicznym lęku siadam i patrzę przed siebie; w końcu mój wzrok przyzwyczaja się do ciemności i przedziera się przez nią, pośród unoszących się na powierzchni entoptycznych śmieci pojawiają się znacznie cenniejsze plamy świetlistości, snują się bez celu, pogrążone w amnezji, aż wreszcie, na wpół odzyskując pamięć, nieruchomieją jako niewyraźne fałdy zasłon okiennych, za którymi w oddali żyją uliczne latarnie.

Jakże odległe od tych nocnych niedoli były podniecające pe­tersburskie poranki, kiedy niepohamowana i tkliwa, wilgotna i oślepiająca arktyczna wiosna gnała skruszone lody z nurtem jasnej jak morze Newy! Rozświetlała dachy. Malowała śnieżne błocko na ulicach na purpurowoniebieski kolor, jakiego nigdy potem nigdzie nie widziałem. Mademoiselle w imitacji futra z fok, majestatycznie wydymającego się w okolicach biustu, sadowiła się na tylnym siedzeniu lando, mój brat siadał obok niej, a ja naprzeciw - łączyła mnie z nimi dolina pledu. Spoj­rzawszy w górę, widziałem zawieszone wysoko na sznurach rozciągniętych pomiędzy domami po dwu stronach ulicy ol­brzymie, napięte i gładkie, na wpół przezroczyste, falujące flagi, ich trzy szerokie pasy - bladoczerwony, bladoniebieski i po prostu blady - pozbawione zostały przez słońce i cienie prze­latujących obłoków jakiegokolwiek wyraźniejszego związku ze świętem narodowym, ale za to teraz, w mieście mojej pamięci, niewątpliwie świętują - świętują treść tego wiosennego dnia, chlupot błota i nastroszonego egzotycznego ptaka z jednym nabiegłym krwią okiem na kapeluszu Mademoiselle.



VI


Spędziła z nami siedem lat, lekcje stawały się coraz rzadsze i rzadsze, a jej usposobienie coraz gorsze i gorsze. W każ­dym razie, jeśli pomyśleć o przypływach i odpływach angiel­skich guwernantek i rosyjskich wychowawców, przemykają­cych przez nasz obszerny dom, Mademoiselle wydaje się nie­zachwianą, posępną skałą. Była z nimi wszystkimi w kiepskich stosunkach. Rzadko zasiadało przy naszym stole mniej niż dwanaście osób, a kiedy przy okazji urodzin ich liczba rosła do trzydziestu lub trzydziestu kilku, kwestia, gdzie zostanie posadzona, stawała się dla Mademoiselle szczególnie paląca. Z sąsiednich majątków zjeżdżali się w takie dni wujowie, ciotki i kuzyni, w swej dwukółce przyjeżdżał wiejski lekarz, wiejski nauczyciel głośno wycierał nos w chłodnym westybulu, przechodząc od lustra do lustra z zielonkawym, wilgotnym, poskrzypującym bukiecikiem konwalii lub błękitną, kruchą wiązanką bławatków w zaciśniętej pięści.

Jeśli Mademoiselle stwierdzała, że usadzono ją zbyt daleko od centrum stołu, zwłaszcza zaś jeśli bliżej siedziała pewna uboga krewna, niemal równie tęga, jak ona (“Je suis une sylphide à côté d'elle" - mawiała Mademoiselle, z pogardą wzruszając ramionami), poczucie krzywdy sprawiało, że jej usta wykrzy­wiały się w uśmiechu, który miał być ironiczny, a kiedy naiwny sąsiad rewanżował się uśmiechem, szybko potrząsała głową, jak gdyby wracając do rzeczywistości z bardzo głębokiego zamyślenia, i mówiła:

- Excusez-moi, je souriais à mes tristes pensées.

I jakby natura nie chciała oszczędzić jej niczego, co prowadzi do przewrażliwienia, była trochę przygłucha. Czasami przy stole dostrzegaliśmy nagle dwie wielkie łzy spływające po rozległych policzkach Mademoiselle. “Nie zwracajcie na mnie uwagi" - mówiła cicho i dalej jadła, póki nie ocierane łzy nie zaćmiły jej oczu; wtedy z żałosnym chlipnięciem wstawała i po omacku opuszczała jadalnię. Prawda wychodziła potem powoli na jaw. Okazywało się na przykład, że zaczęto rozmawiać o okręcie wojennym, którym dowodził mój wujek, a ona zobaczyła w tym złośliwy przytyk do faktu, że jej Szwajcaria nie dysponuje flotą. Czasem przyczyną było coś innego: kiedy mówiono po francusku, to według niej chodziło tylko o to, by przeszkodzić jej w kierowaniu rozmową i w wypowiedziach, które by ją ozdobiły. Biedaczka zawsze bardzo niecierpliwie i nerwowo starała się zapanować nad zrozumiałą częścią rozmowy, nim znów ześliźnie się ona w rosyjski, toteż nic dziwnego, że jej repliki trafiały jak kulą w płot.

- A pański parlament, monsieur, jakże mu idzie? - wypalała śmiało ze swojego końca stołu, mierząc w mego ojca, który po męczącym dniu nie miał specjalnej ochoty na dyskutowanie spraw państwowych z osobą wyjątkowo nierealną, która ani się na nich nie zna, ani nie przywiązuje do nich wagi.

- Ale cisza także może być piękna - zachwycała się, sądząc, że ktoś wspomniał o muzyce. - Pewnego wieczoru w odludnej szwajcarskiej dolinie rzeczywiście słyszałam ciszę.

Rezultatem tego typu uwag, zwłaszcza odkąd nasilająca się głuchota kazała jej odpowiadać na pytania, których nikt nie zadawał, była chwila bolesnego milczenia, a nie race błyskotliwej causerie.

A tymczasem jej francuski był taki uroczy! Czyż można było mieć za złe powierzchowność jej kultury, trudny charakter, pospolitość umysłu, kiedy szemrała i iskrzyła się jej perłowa francuszczyzna, nie splamiona sensem, podobnie jak aliteracyjne grzechy pobożnych wierszy Racine'a? Prawdziwą poezję odsłoniła mi nie jej ograniczona wiedza, lecz biblioteka ojca, ale coś z kryształowej czystości i blasku jej języka wyjątkowo mnie pokrzepiło, jak owe połyskliwe kryształki soli, stosowane w celu oczyszczania krwi. Właśnie dlatego tak mi smutno, kiedy pomyślę, jak musiała cierpieć Mademoiselle, widząc, że jej słowiczy głos wydobywający się ze słoniowatego ciała taki jest zagubiony i tak mało doceniany. Była z nami długo, o wiele za długo, uparcie mając nadzieję na jakiś cud, który zmieni ją w coś w rodzaju madame de Rambouillet, czarującej swą błyskotliwością złocisto-satynowy salon pełen poetów, książąt i polityków.

Żywiłaby tę nadzieję nawet dłużej, gdyby nie niejaki Leński, młody rosyjski korepetytor ze słabymi, krótkowzrocznymi oczami i mocnymi poglądami politycznymi, zaangażowany, by uczyć nas różnych przedmiotów i brać udział w naszych rozrywkach. Miał kilku poprzedników. Mademoiselle nie lubiła żadnego z nich, ten jednak, jak to ujmowała, był “le comble". Leński z czcią odnosił się do mojego ojca, ale nie potrafił przełknąć niektórych aspektów naszego życia, takich jak lokaje i język francuski, który uważał za arystokratyczy przesąd, nie na miejscu w liberalnym domu. Mademoiselle uznała, że jeśli Leński odpowiada na jej zadawane wprost pytania krótkimi chrząknięciami (ze względów językowych starał się im nadać niemieckie brzmienie), to dzieje się tak nie dlatego, że młody człowiek nie rozumie po francusku, lecz dlatego, że chce ją przy wszystkich obrazić.

Słyszę i widzę, jak Mademoiselle słodziutkim tonem, ale już ze złowieszczym drżeniem górnej wargi, prosi, żeby podał jej chleb, i słyszę i widzę, jak on ze stoickim spokojem i absolutną nieznajomością francuskiego dalej je zupę; w końcu Mademoiselle z tnącym ostro “Pardon, monsieur" robi wypad w prawo ponad talerzem Leńskiego, łapie koszyk z chlebem i wyprostowuje się, mówiąc “Merci!" z taką ironią, że pokryte puchem uszy korepetytora nabierają barwy geranium. “Bydlę! Cham! Nihilista!" - łkała potem w swoim pokoju, który nie sąsiadował już z naszym, choć nadal znajdował się na tym samym piętrze.

Jeśli Leński przypadkiem zbiegał właśnie ze schodów, kiedy ona, z astmatyczną przerwą co dziesięć stopni, ciężko się na nie wspinała (jako że niewielka winda hydrauliczna w na­szym petersburskim domu nieustannie i dość obraźliwie dla Mademoiselle nie chciała działać), utrzymywała, że młody człowiek złośliwie na nią wpadł, popchnął ją, powalił, i oto już widzieliśmy, jak tratuje jej rozpostarte na ziemi ciało. Coraz częściej wstawała nagle od stołu i deser, który inaczej by straciła, dyplomatycznie posyłano za nią. Ze swego odległego pokoju przysyłała szesnastostronicowe listy do mojej matki i matka biegła na górę, zastając ją dramatycznie pakującą swój kufer. I wreszcie któregoś dnia pozwolono jej spakować się do końca.







VII


Wróciła do Szwajcarii. Wybuchła I wojna światowa, później rewolucja. Na początku lat dwudziestych, długo po tym, jak nasza korespondencja wygasła, szczęśliwy kaprys emigracyj­nego życia zaniósł mnie do Lozanny; przyjechałem z kolegą z uniwersytetu i pomyślałem, że mógłbym odwiedzić Made­moiselle, jeśli tylko jeszcze żyje.

Żyła. Jeszcze tęższa niż dawniej, siwiuteńka i niemal zu­pełnie głucha, powitała mnie hałaśliwym wybuchem miłości. Widoczek Château de Chilien zastąpiła krzykliwa trojka. Z ta­kim żarem mówiła o życiu w Rosji, jak gdyby była to jej utracona ojczyzna. Potem dowiedziałem się, że w sąsiedztwie znajduje się cała kolonia starych szwajcarskich guwernan­tek w tym samym stylu. Ciągnęły do siebie, nieustannie kipiąc wspomnieniami, którymi ze sobą współzawodniczyły, i utworzyły niewielką wysepkę pośród obcego im już żywiołu. Najserdeczniejszą przyjaciółką Mademoiselle była teraz przy­pominająca mumię Mlle Golay, niegdyś guwernantka mojej matki, w wieku osiemdziesięciu pięciu lat nadal pedantka i pesymistka; pozostawała w naszej rodzinie jeszcze długo po zamążpójściu swej podopiecznej, powróciła do Szwajcarii jedynie o kilka lat przed Mademoiselle, z którą nie rozmawiała, gdy obie mieszkały pod jednym dachem. W swojej przeszłości człowiek zawsze jest u siebie, czym po części tłumaczy się pośmiertna miłość tych rozczulających dam do obcego kraju, którego nigdy naprawdę nie znały i w którym żadna z nich raczej nie zaznała szczęścia.

Ponieważ wskutek głuchoty Mademoiselle rozmowa z nią była niemożliwa, postanowiliśmy z kolegą przynieść jej na­stępnego dnia aparat słuchowy, na który - jak uznaliśmy - nie mogła sobie pozwolić. Zrazu założyła niezgrabny przyrząd niewłaściwie, ale ledwie to zrobiła, zwróciła na mnie oślepione spojrzenie wyrażających wilgotny zachwyt i błogość oczu. Zaklinała się, że słyszy każde moje słowo, każdy mój pomruk. Nie słyszała ich, ponieważ pełen wątpliwości milczałem. Gdy­bym się odezwał, poprosiłbym, żeby podziękowała mojemu koledze, który zapłacił za aparat. Czy słyszała więc ciszę, tę alpejską ciszę, o której mówiła w przeszłości? W tej przeszłości okłamywała samą siebie, teraz okłamywała mnie.

Przed wyjazdem do Bazylei i Berlina spacerowałem chłod­nego i mglistego wieczoru brzegiem jeziora. W pewnym miej­scu samotna latarnia mętnie rozrzedzała mrok. W jej poblasku mgła zdawała się zmieniać w dobrze widoczną mżawkę. “Il pleut toujours en Suisse" - jedna z tych rzucanych mimocho­dem uwag, które dawniej doprowadzały Mademoiselle do łez. W dole duże zmarszczki na wodzie, niemal fale, i jakiś niewyraźny biały kształt przyciągnęły moją uwagę. Kiedy pod­szedłem całkiem blisko do chlupoczącej wody, zobaczyłem, co to jest - był to sędziwy łabędź, wielkie, niezgrabne stworzenie, przypominające ptaka dodo. Podejmował groteskowe próby wgramolenia się do przycumowanej do brzegu łódki. Nie umiał tego zrobić. Ciężkie, bezsilne trzepotanie jego skrzydeł, śliski dźwięk ich uderzeń o kołyszącą się i pluskającą łódkę, lepki poblask ciemnej fali w miejscach, gdzie odbijała światło - wszystko to zdawało się przez chwilę naładowane owym dziwnym znaczeniem, którego w snach nabiera czasami palec przyciśnięty do niemych ust i potem wskazujący na coś, czego śniący nie ma czasu już rozpoznać, bo budzi się rozdygotany. Ale o dziwo, chociaż wkrótce zapomniałem o tym posępnym wieczorze, to właśnie ten złożony obraz - dreszcz, łabędź, fala - przyszedł mi na myśl, kiedy w kilka lat później dowiedziałem się o śmierci Mademoiselle.

Przez całe życie czuła się nieszczęśliwa, to nieszczęście było jej wrodzoną cechą, tylko w wyniku jego fluktuacji, zmian jego głębi miała wrażenie, że porusza się i żyje. Nie daje mi jednak spokoju myśl, że samo poczucie nieszczęścia nie wystarcza do tego, by stworzyć duszę, która przetrwałaby dłużej. Moja monstrualna i markotna Mademoiselle nie budzi sprzeciwu na ziemi, ale jest niemożliwa w wieczności. Czy naprawdę ocaliłem ją przed fikcją? Tuż przed tym, jak rytm, który słyszę, potyka się i zanika, łapię się na pytaniu, czy przypadkiem przez lata, kiedy ją znałem, nie przegapiłem całkowicie tego czegoś, co było nią w znacznie większym stopniu niż jej podbródki, jej przyzwyczajenia czy nawet jej francuszczyzna - czegoś pokrewnego, być może, temu ostatniemu przebły­skowi jej osoby, temu promiennemu oszustwu, do którego się uciekła, bym mógł odejść zadowolony ze swojej dobroci, albo temu łabędziowi, którego udręka była znacznie bliższa artystycznej prawdy niż blade ramiona omdlewającej tancerki, krótko mówiąc: czegoś, co mogłem docenić dopiero po tym, jak rzeczy i istoty, które w bezpiecznym schronieniu dzieciństwa kochałem najbardziej, zostały spopielone lub zabite strzałem w serce.


Paryż, 1939



Lance


I


Nazwa tej planety - założywszy, że w ogóle ma ona jakąś nazwę - jest rzeczą nieistotną. Nawet podczas opo­zycji, przy najkorzystniejszym położeniu wobec Ziemi, jest od niej oddalona tylko o tyle mil, ile lat upłynęło między minionym piątkiem a powstaniem Himalajów, a więc milion razy więcej niż wynosi średni wiek czytelników. W polu widzenia teleskopu fantazji, oglądana przez pryzmat łez, żadna z osobliwości tej planety nie powinna być bardziej zastanawia­jąca niż osobliwości planet realnie istniejących. Różowy glob marmurkowany ciemnymi plamami jest jednym z niezliczonych obiektów pilnie wirujących w nieskończonej i zbędnej grozie płynnej przestrzeni.

Maria mojej planety (które nie są morzami) i jej lacus (które nie są jeziorami) także, jak wolno przypuszczać, otrzymały kiedyś nazwy, niektóre być może bardziej oryginalne niż nazwa jakiegoś ogrodu różanego, inne mniej banalne niż nazwiska obserwujących je badaczy (bo - żeby przywołać rzeczywiste przypadki - to, że astronom nazywa się Lampland nie jest mniej cudowne, niż gdyby entomolog nazywał się Krautwurm), większość jednak w stylu tak staromodnym, że mogłyby pod względem dźwięcznego i dekadenckiego czaru rywalizować z nazwami miejscowymi z romansów rycerskich.

Jak nasze Sosnowe Doliny tu na dole często mają do zaoferowania niewiele więcej niż fabrykę butów po jednej stronie drogi i zardzewiałe inferno cmentarza samochodów po drugiej, tak owe kuszące Arkadie, Ikarie i Zefirie na mapach planet z dużym prawdopodobieństwem mogą okazać się martwymi pustyniami, pozbawionymi nawet wilczomleczy, zdobiących nasze śmietniska. Selenografowie to potwierdzą, ale w końcu ich soczewki służą im lepiej niż nam nasze. W chwili obecnej im większe powiększenie, tym bardziej dziobata wydaje się powierzchnia planety, jakby była widziana przez nurkującego pływaka, który spogląda w górę przez na wpół przezroczystą wodę. A jeśli niektóre połączone ze sobą plamy niejasno przypominają linie i otwory chińskiej szachownicy, uznajmy to za geometryczną halucynację.

Nie tylko wykluczam, by taka czy inna nazbyt określona planeta mogła odegrać jakąkolwiek rolę w mojej opowieści (którą uważam za coś w rodzaju niebiańskiej mapy), rolę, jaką odgrywa w niej każda kropka nad “i" i każda kropka na końcu zdania, lecz również nie zamierzam mieć nic wspólnego z owymi technicznymi profecjami, jakie podobno profesjo­nalni profesorzy opowiadają dziennikarzom. Nie dla mnie huk startującej rakiety. Nie dla mnie obiecane naszemu globowi malutkie sztuczne satelity, nieziemskie lądowiska statków ko­smicznych, lub komicznych, ani owo raz, dwa, trzy, cztery, po którym tysiące napowietrznych fortec ze wszystkim, co trzeba, łącznie z kuchniami pokładowymi i stróżówkami-basztami, wzlatuje wysłane w gorączkowym zamieszaniu współzawod­nictwa przez narody Ziemi, nie dla mnie podrabiana grawitacja ani dziko falujące flagi.

Nie widzę też u siebie absolutnie żadnego zastosowania dla specjalnego ekwipunku - szczelnego kombinezonu, aparatu tlenowego ani innych tego rodzaju cudów techniki. Tak jak stary pan Boke, o którym usłyszymy za chwilę, jestem w najwyższym stopniu skłonny do pomijania kwestii praktycznych (które tak czy owak będą musiały wydać się absurdalnie niepraktyczne przyszłym astronautom, takim jak syn starego Boke'a), jako że uczucia, jakie budzą we mnie urządzenia mechaniczne, wahają się między znudzoną nieufnością a cho­robliwym dygotem. Tylko heroicznym wysiłkiem woli jestem w stanie zmusić się do wykręcenia żarówki, która cicho zgasła, mimo że wydawała się jeszcze młoda i najzdrowsza w świecie, i wkręcić inną, która rozbłyśnie mi przed oczami z obrzydliwą nagłością, z jaką w nagiej ręce człowieka wylęga się z jaja smok. Wreszcie z najwyższą pogardą odrzucam tak zwaną “li­teraturę fantastyczno-naukową". Przeglądałem jej przykłady i stwierdziłem, że jest równie nudna, jak czasopisma z opo­wiadaniami sensacyjnymi - jest to w obu wypadkach ten sam rodzaj ponuro przyziemnej pisaniny z nadmiarem dialogów i doskonale wymienialnymi żartami. Banalne schematy są oczywiście zamaskowane, ale zasadniczo pozostają te same we wszystkich tych tanich czytadłach, niezależnie od tego, czy obejmują one swoim zasięgiem wszechświat, czy salonik w jakimś mieszkaniu. Są jak “mieszane" herbatniki, różniące się między sobą jedynie kształtem i odcieniem; ale to dzięki tym różnicom sprytni producenci chwytają w sidła śliniącego się klienta w tym oszalałym pawłowowskim świecie, gdzie nie zwiększająca kosztów produkcji prosta zamiana wizualnych bodźców określa i stopniowo wypiera smak, który w ten sposób podąża tą samą drogą, co talent i prawda.

Tak więc bohater pozytywny szczerzy radośnie zęby, czarny charakter uśmiecha się szyderczo, a szlachetne serce popisuje się slangiem. Carowie gwiazd, przewodniczący galaktycznych związków zawodowych są praktycznie kopiami pełnych we­rwy rudzielców, zajmujących na Ziemi przyziemne stanowi­ska i ilustrujących swymi drobnymi zmarszczkami humani­styczne opowiastki w postrzępionych magazynach na stoli­kach salonów piękności. Najeźdźcy Deneboli i Spiki, kwiat gwiazdozbioru Panny, noszą nazwiska zaczynające się od “Mac", a zimni naukowcy są zwykle rozmaitymi Steinami; niektórzy z nich dzielą z supergalaktycznymi dziewczynami takie abstrakcyjne etykietki, jak Biola czy Vala. Mieszkańcy obcych planet, istoty “inteligentne", humanoidy albo rozmaite fasony stworów mitologicznych, mają jedną interesującą cechę wspólną: struktura ich wnętrz pozostaje nie przedstawiona. Największym ustępstwem wobec przyzwoitości dwunogów jest obdarzenie centaurów przepaską na biodra, którą w do­datku noszą oni wokół przednich nóg.

To zdaje się wyczerpywać kwestię eliminacji - a może ktoś chciałby podyskutować na temat czasu? Tu znowu, chcąc nastawić ostrość tak, by jak najlepiej widoczny był młody Emery L. Boke, ten mój mniej lub bardziej daleki potomek, będący członkiem pierwszej wyprawy międzyplanetarnej (to ostatecznie jedyny skromny postulat mojej opowieści), za­stąpienie porządnej jedynki w naszych latach tysiąc dziewięćsetnych pretensjonalną dwójką lub trójką z radością po­zostawiam zręcznym łapom jakiegoś Tarzana wśród gwiazd oraz innym komiksom i atomiksom. Niech to sobie będzie A.D. 2145 albo A.A. 200 - bez znaczenia. Nie mam zamiaru wkraczać w niczyje kompetencje. Jest to przedstawienie czysto amatorskie z przypadkowymi rekwizytami, ograniczonymi do minimum dekoracjami i kolczastymi zwłokami jeżozwierza w kącie starej stodoły. Dobrze tu wszystkich znamy - państwo Brown, Benson, White i Wilson, a kiedy ktoś wychodzi na papierosa, słyszy świerszcze i psa na odległej farmie (szczeka z przerwami, w których nasłuchuje tego, czego my usłyszeć nie możemy). Letni nocny firmament to gmatwanina gwiazd. Dwudziestojednoletni Emery Lancelot Boke wie o nich o niebo więcej niż ja, pięćdziesięcioletni i przerażony.



II


Lance jest wysoki i szczupły, na opalonych rękach widać silne mięśnie i zielonkawe żyły, na czole ma bliznę. Siedzi w tej chwili bezczynnie, ale niespokojnie, na krawędzi niskiego fotela, pochylony do przodu, plecy ma zgarbione, łokciami wspiera się na swoich dużych kolanach i w szczególny, sobie właściwy sposób powoli splata i rozplata swoje ładne dłonie - ten gest pożyczyłem dlań od jednego z jego przodków. Wyraz powagi i przykrej koncentracji (wszystkie myśli są przykre, młode myśli - szczególnie) jest dlań typowy, tym razem jednak stanowi on maskę, ukrywającą gwałtowną chęć uwolnienia się od długotrwałego napięcia. Normalnie Lance nie uśmiecha się często, a poza tym “uśmiech" jest zbyt gładkim słowem na określenie raptownego, żywego grymasu, który właśnie teraz rozjaśnia mu nagle usta i oczy, jednocześnie plecy garbią się jeszcze bardziej, ruchliwe dłonie splatają się i zamierają, a duży palec jednej ze stóp zaczyna lekko przytupywać. W pokoju są rodzice Lance'a, jak również jakiś przypadkowy gość, głupiec i nudziarz, zupełnie nieświadom tego, co się dzieje - jest to bowiem niezręczny moment w przygnębionym domu w przeddzień fantastycznego odlotu.

Mija godzina. Wreszcie gość bierze z dywanu swój cy­linder i wychodzi. Lance zostaje sam z rodzicami, co tylko powiększa napięcie. Pana Boke'a widzę bardzo dobrze. Nie mogę natomiast nawet z odrobiną wyrazistości przedstawić sobie pani Boke, choćbym nie wiem jak głęboko pogrążał się w swym niełatwym transie. Wiem, że jej wesołość - cała ta paplanina, szybki trzepot rzęs - to pokaz przeznaczony nie tyle dla syna, ile dla męża i jego starzejącego się serca; stary Boke uświadamia to sobie aż nazbyt dobrze: w chwili przypływu swej własnej okropnej udręki musi radzić sobie z udawaną beztroską żony, rozstrajającą go jeszcze bardziej, niż mogłoby to uczynić całkowite i bezwarunkowe załamanie nerwowe. Jestem trochę rozczarowany faktem, że nie potrafię określić jej rysów. Jedyne, co w przelocie dostrzegam, to aura topniejącego światła po jednej stronie jej mglistych włosów, który to obraz, jak podejrzewam, podstępnie narzucają mi typowe chwyty współczesnej fotografii; o ileż łatwiej pisało się dawniej, kiedy wyobraźni człowieka nie otaczały niezliczone poglądowe wizerunki rzeczy i kiedy osadnik, patrzący na swój pierwszy olbrzymi kaktus albo swoje pierwsze zwały kopnego śniegu, nie musiał sobie zaraz przypominać plakatu firmy produkującej opony.

W wypadku pana Boke'a korzystam - jak się przekonuję - z rysów pewnego starego profesora historii, znakomitego mediewisty, którego siwe bokobrody, różowa łepetyna i czarny garnitur są słynne w pewnym słonecznym campusie na dale­kim południu Stanów, ale którego jedynym atutem, jeśli chodzi o tę historię (nie licząc pewnego podobieństwa do nieżyjącego od dawna wuja jednego z moich rodziców), jest fakt, że wy­gląda dość anachronicznie. Jeśli tylko człowiek jest wobec siebie uczciwy, nie ma nic osobliwego w tendencji do obdarzania ma­nier i strojów odległych czasów (które przypadkiem ulokowane są w przyszłości) odcieniem pewnej staroświeckości, czegoś nie najlepiej uprasowanego, nie najlepiej wypielęgnowanego i trochę zakurzonego, jako że określenia “anachroniczny", “nie­dzisiejszy" itp. są na dłuższą metę jedynymi, jakie pozwalają nam wyobrazić sobie i przedstawić dziwność, której niezależnie od wszelkich badań przewidzieć niepodobna. Przyszłość to tylko odwrotna strona tego, co przestarzałe.

W tym zapuszczonym pokoju przy brązowawym świetle lampy Lance omawia ostatnie kwestie. Z pewnego bezludnego miejsca w Andach, gdzie wspinał się na nie nazwany jeszcze szczyt, przywiózł parkę młodziutkich szynszyli - popielatych, fantastycznie puszystych gryzoni wielkości królika (Hystrico-morpha), obdarzonych długimi bokobrodami, okrągłymi zadami i przypominającymi płatki kwiatów uszami. Trzyma je w miesz­kaniu w drucianej zagródce i żywi fistaszkami, dmuchanym ryżem i rodzynkami, jako odświętne danie ofiarowując im czasem fiołek lub aster. Ma nadzieję, że jesienią będą miały małe. W tej chwili powtarza matce kilka dobitnych poleceń - starać się, żeby jedzenie jego ulubieńców było kruche i żeby nie miały mokro w zagródce, i żeby nigdy nie zapominać o ich codziennej suchej kąpieli (w piasku zmieszanym ze sproszkowaną kredą), podczas której z ogromnym wigorem tarzają się i kopią. Kiedy ta sprawa jest już omówiona, pan Boke zapala fajkę, potem zapala ją ponownie i wreszcie odkłada. Co chwila, udając pełne życzliwości roztargnienie, starszy pan wydaje z siebie serię dźwięków i wykonuje serię gestów, które nie zwiodą nikogo: chrząka, splata z tyłu ręce i sunie ku oknu albo zaczyna niemelodyjnie buczeć mocno ściągniętymi wargami i jakby unoszony mocą tego nosowego motorka, wychodzi z pokoju. Opuściwszy scenę, natychmiast z okrop­nym dreszczem odrzuca buczenie swojej subtelnej, wspaniale wypracowanej roli. Zatrzymuje się w sypialni lub łazience, jakby po to, by w najgłębszej samotności pociągnąć potężny spazmatyczny łyk z jakiejś ukrytej butelki, i zaraz wtacza się z powrotem, pijany bólem.

Scenografia jest ta sama, kiedy cicho wchodzi ponownie na scenę, zapinając marynarkę i wracając do swego cichego mormorando. Teraz to już kwestia minut. Przed wyjściem Lance ogląda zagródkę i zostawia Szyna i Szylę siedzące na zadkach, każde z nich trzyma w pyszczku kwiat. Poza tym wiem o tych ostatnich minutach tylko to, że niemożliwe są w nich takie zdania, jak: “Czy na pewno nie zapomniałeś tej koszuli, co przyszła z pralni?" lub “Pamiętasz, gdzie położyłeś te nowe skarpetki?" Wszystko, co Lance bierze ze sobą, jest już zgromadzone w tajemniczym, ściśle tajnym i absolutnie przerażającym miejscu godziny zero jego lotu; nie potrzebuje nic z rzeczy, które nam są niezbędne; wychodzi więc z domu z pustymi rękami i gołą głową, z nonszalancką lekkością kogoś, kto idzie do kiosku po gazety albo wstępuje na chwalebny szafot.



III


Ziemska przestrzeń uwielbia utajenie. Gotowa jest udo­stępnić oczom co najwyżej widok panoramiczny. Horyzont zamyka się za oddalającym się wędrowcem jak opuszczane drzwi, opadające w zwolnionym tempie. Ci, którzy zostają, nie mogą dostrzec nawet miasta oddalonego o dzień drogi, chociaż łatwo im ujrzeć takie transcendentalne zjawiska, jak - powiedzmy - księżycowy amfiteatr i cień rzucany przez jego kolistą krawędź. Czarodziej, który ukazuje firmament, zakasał rękawy i niczym nie przesłonięty występuje przed małymi widzami. Planety mogą pogrążyć się w obszar poza polem widzenia (podobnie rozmazana krzywizna twojej własnej kości policzkowej przesłania przedmioty), ale powracają, gdy tylko Ziemia odwróci głowę. Nagość nocy jest przerażająca. Lance odleciał; kruchość jego młodego ciała zwiększa się wprost proporcjonalnie do odległości, którą pokonuje. Starzy państwo Boke patrzą ze swego balkonu na nieskończenie niebezpieczne nocne niebo i wściekle zazdroszczą losu żonom rybaków.

Jeśli źródła Boke'a są precyzyjne, imię “Lanceloz del Lac" pojawia się po raz pierwszy w wersie 3676 dwunastowiecznego Roman de la charrete. Lance, Lancelin, Lancelotik to zdrobnie­nia wyszeptane wzbierającym, słonym, mokrym gwiazdom. Młodzi rycerze uczący się w wieku lat kilkunastu grać na harfie, tresować sokoły, polować; Niebezpieczny Las i Strażnica Boleści, Aldebaran i Betelgeuse - gromy okrzyków na wojnach z Saracenami. Wspaniałe czyny bojowe, wspaniali wojow­nicy, skrzący się w straszliwych konstelacjach nad balkonem Boke'ów: pan Percard, Rycerz Czarny, i pan Perimones, Rycerz Czerwony, i pan Pertolepe, Rycerz Zielony, i pan Persant, Ry­cerz Indygowy, i rubaszny stary pan Grummur Grummursum, mruczący pod nosem nordyckie przekleństwa. Na niewiele się zda lornetka polowa, mapa jest cała pomięta i mokra, i:

- Niedobrze trzymasz latarkę - to do pani Boke.

Weź głęboki oddech. Spójrz jeszcze raz.

Lancelot odleciał; nadzieja ujrzenia go w tym życiu równa jest nadziei ujrzenia go w wieczności. Lancelota wygnano z kra­iny L'Eau Grise (jak moglibyśmy nazwać Wielkie Jeziora) i teraz cwałuje w pyle nocnego nieba niemal równie szybko, jak nasz mały, tutejszy wszechświat (z balkonem i czarnym jak smoła, naznaczonym migającymi przed oczyma kropkami ogrodem) pędzi ku Harfie Króla Artura, gdzie płonie i nęci Wega, jeden z tych nielicznych obiektów, które da się zidentyfikować za pomocą tej cholernej mapy. Od gwiezdnej mgiełki Boke'om kręci się w głowie - szare kadzidło, szaleństwo, mdlący szum nieskończoności. Nie mogą się jednak oderwać od koszmaru kosmosu, nie mogą wrócić do jasno oświetlonej sypialni, której kąt widać w szklanych drzwiach. I nagle wschodzi ta właśnie planeta - jak malutkie ognisko.

Tutaj, po prawej jest Most Miecza, prowadzący na Tamten Świat (“dont nus estranges ne retorne"). Lancelot pełznie po nim w wielkim cierpieniu, w niewypowiedzianej męce. “Nie przejdziesz przez przejście Niebezpiecznym zwane". Ale inny czarodziej nakazuje: “Przejdziesz. Zdobędziesz nawet poczucie humoru, które przeniesie cię przez trudne miejsca". Dzielnym starym państwu Boke wydaje się, że dostrzegają Lance'a, który za pomocą raków wdziera się na pokrytą szkliwem skałę nieba lub w milczeniu przeciera szlak przez kopne śniegi mgławic. Boötes, znajdujący się gdzieś między obozem X a XI, to po­tężny lodowiec, jedno wielkie osypisko, jeden wielki lodospad. Próbujemy dostrzec krętą trasę wspinaczki i wydaje nam się, że pomiędzy kilkoma związanymi liną sylwetkami widzimy lekkiego, chudego Lance'a. Zniknął! Czy to był on, czy może Denny (młody biolog, najlepszy przyjaciel Lance'a)? Czekając w mrocznej dolinie u stóp pionowego nieba, przypominamy sobie (pani Boke wyraźniej niż jej mąż) owe specjalistyczne terminy na oznaczenie szczelin i gotyckich sklepień lodowych, słów, które w czasach swojego alpejskiego chłopięctwa Lance zwykł wypowiadać z takim profesjonalnym zapałem: seraki, żleby, lawina i jej huk, francuskie echa i wysoko w górze magiczny germański tupot podbitych ćwiekami butów - jak w średniowiecznych romansach.

Ach, znowu tam jest! Przechodzi przez przełęcz między dwiema gwiazdami, a potem próbuje bardzo powoli wspiąć się serpentynami na urwisko tak strome i z tak wątłymi klamrami, że samo wyobrażenie sobie próbujących po omacku znaleźć uchwyt palców i ślizgających się butów przyprawia człowieka o akrofobiczne mdłości. I przez płynące strumieniami łzy starzy państwo Boke widzą, jak Lance odpoczywa na skalnej półce, potem znów się wspina i wreszcie przeraźliwie bezpieczny dociera ze swym czekanem i plecakiem na szczyt, sterczący ponad innymi szczytami, a jego ochoczy profil pojawia się w obramowaniu światła.

A może już schodzi? Zakładam, że od uczestników wy­prawy nie przychodzą żadne wieści i że państwo Boke nadal trawią noce na wzruszającym czuwaniu. Kiedy tak czekają na powrót syna, każda z dróg wiodących w dół zdaje się kończyć przepaścią ich rozpaczy. Być może jednak Lance przedostał się już przez te wysokie, kanciaste i mokre kamienne bloki, które pionowo spadają w otchłań, pokonał wielki występ skalny i teraz przepełniony błogością ześlizguje się po stromych niebiańskich śniegach?

Ponieważ jednak dzwonek przy drzwiach państwa Boke, którego odgłos byłby logicznym zwieńczeniem ciągu wyobra­żonych kroków (cóż z tego, że bardzo cierpliwie rozmiesz­czamy je w umyśle, gdzie podchodzą coraz to bliżej i bliżej), nie dzwoni, musimy zawrócić Lance'a i kazać mu zacząć swoją wspinaczkę na nowo, a potem nawet cofnąć go jeszcze bardziej, tak, by był ciągle w bazie (pośród namiotów i otwartych latryn, i żebrzących czarnostopych dzieci), choć tyle czasu już minęło od chwili, kiedy wyobraziliśmy sobie, jak schyla się pod tuli­panowcem, by pójść przez trawnik ku drzwiom i dzwonkowi przy drzwiach. Jak gdyby zmęczony wielokrotnym pojawia­niem się w umyśle rodziców, Lance brnie teraz ciężko przez błotniste kałuże, a potem w wynędzniałym krajobrazie jakiejś odległej wojny gramoli się na pagórek, ześlizgując się i pełznąc po suchej trawie zbocza. Jeszcze tylko parę banalnych skał, a potem już - szczyt. Góra zdobyta. Ponieśliśmy ciężkie straty. Jak powiadamia się bliskich? Telegraficznie? Listem poleconym? I kto dokonuje egzekucji - specjalny posłaniec czy zwykły ciężko pracujący listonosz z czerwonym nosem, zawsze trochę podchmielony (ma swoje własne kłopoty)? Tu podpisać. Wielki kciuk. Mały krzyżyk. Blady ołówek. Z matowofioletowego drewna. Zwrócić. Nieczytelny podpis rozedrganej katastrofy.

Nic jednak się nie zdarza. Mija miesiąc. Szyn i Szyla są w doskonałej formie i zdają się bardzo zadowolone ze swojego towarzystwa - śpią razem, przytulone i zwinięte w puszysty kłębek w pudełku-gnieździe. Po wielu próbach Lance odkrył kiedyś dźwięk o określonym znaczeniu w świecie szynszyli - trzeba zacisnąć usta i zrobić nimi kilka szybko następujących po sobie cichych, wilgotnych “surpt", takich jak przy piciu przez słomkę, kiedy w szklance nie ma już nic prócz nędznych resz­tek płynu. Jego rodzice jednak nie potrafią wydać tego dźwięku - zła tonacja albo jakieś inne niedociągnięcie. I taka nieznośna cisza panuje w pokoju Lance'a, który wypełniają sfatygowane książki, poplamione białe półki, stare buty i stosunkowo nowa rakieta tenisowa w absurdalnie bezpiecznym ukryciu komody oraz pieniążek na podłodze szafy - i wszystko to zaczyna się pryzmatycznie roztapiać, ale dokręcasz śrubę i rzeczy znów nabierają ostrości. Po chwili państwo Boke wracają na balkon. Czy Lance dotarł do celu, a jeśli tak, to czy ich widzi?



IV


Klasyczny eks-śmiertelnik, wspierając się na łokciu, wy­chyla się za kwiecistą krawędź, by kontemplować Ziemię, tę zabawkę, tego bąka dającego powolny pokaz wirowania na modelowym firmamencie, każdy kawałek zabawki jest taki wesoły i jasny - malowane oceany i rozmodlona kobieta Morza Bałtyckiego, i fotografia wytwornych Ameryk, uchwyconych podczas występu na trapezie, i Australia jak szczenię Afryki leżące u jej boku. Pośród moich współczesnych znajdą się pewnie tacy, którzy niemal spodziewają się, że ich duchy z nagłym dreszczem i westchnieniem spoglądając z nieba na swą rodzimą planetę, zobaczą ją opasaną równoleżnikami, ściśniętą południkami i pokrytą, być może, grubymi, czarnymi, diabolicznie zakrzywionymi strzałkami wojen światowych, lub też - co jest przyjemniejszą możliwością - rozpostartą przed ich oczami jak jedna z map obrazkowych, przedstawiających urlopowe eldorada - z Indianinem z rezerwatu bijącym w bę­ben w jednym miejscu, dziewczyną w szortach w innym, stożkami drzew iglastych stojącymi na stokach stożkowatych gór i rozrzuconymi po całej powierzchni wędkarzami.

W istocie, jak sądzę, mój młody potomek podczas pierw­szej nocy wyprawy w wyobrażonej ciszy niewyobrażalnego świata musiałby oglądać powierzchnię naszego globu przez grubą warstwę jej atmosfery, co oznaczałoby pył, rozrzucone odbicia, mgłę i najróżniejszego rodzaju optyczne pułapki, toteż kontynenty, jeśli nawet byłoby je widać przez zmienne układy chmur, przesuwałyby się w dziwacznych przebraniach, z niewytłumaczalnymi błyskami kolorów i zarysami zupełnie nie do poznania.

Ale to wszystko nie ma większego znaczenia. Najistot­niejsze jest co innego: czy umysł badacza przetrwa szok? Staramy się określić naturę tego szoku na tyle wyraźnie, na ile tylko pozwala na to troska o zdrowie umysłu. A jeśli samo wyobrażanie sobie tych kwestii najeżone jest potwornymi niebezpieczeństwami, jakże można wytrzymać i opanować prawdziwe ukłucie?

Przede wszystkim Lance będzie musiał uporać się z pew­nym czynnikiem atawistycznym. Mity tak mocno zakorzeniły się w promiennym niebie, że zwykliśmy unikać odkrywania schowanej za nimi niezwykłości. Nieśmiertelność musi mieć gwiazdę, na której mogłaby stanąć, jeśli chce się rozgałę­ziać, kwitnąć i dawać schronienie tysiącom błękitnopiórych anielskich ptaków, śpiewających tak słodko, jak małe eunuchy. W ludzkim umyśle głęboko tkwi przekonanie, że śmierć i opuszczenie Ziemi to synonimy. Ucieczka od jej przyciągania oznacza przekroczenie grobu, a człowiek, który znalazłby się na innej planecie, nie będzie w gruncie rzeczy miał sposobu dowiedzenia samemu sobie, że nie umarł, że stary naiwny mit nie okazał się prawdą.

Nie interesuje mnie kretyn, zwyczajny pozbawiony włosów małpiszon, chłonący wszystko automatycznie, z dzieciństwa pamiętający tylko muła, który go kopnął, świadom przyszłości jedynie dzięki wizji żarcia i spania. Myślę tu o człowieku obda­rzonym wyobraźnią i wiedzą, i wielką odwagą - wręcz nieogra­niczoną, albowiem większa niż odwaga jest jego ciekawość. Nic go nie powstrzyma. Jest dawnym curieux, ale o silniejszej budo­wie i bardziej rumianym sercu. Kiedy dochodzi do badania ciał niebieskich, przepełnia go radość człowieka, który namiętnie pragnie dotykać ich własnymi palcami, gładzić, opukiwać i uśmiechać się do nich, i wdychać ich zapach, i znowu gładzić, z tym samym uśmiechem bezimiennej, jękliwej, topniejącej rozkoszy gładzić nigdy jeszcze nie dotkniętą materię, z której uczyniona jest dana planeta. Każdy prawdziwy uczony (ma się rozumieć, nie dotyczy to szalbierskich miernot, których jedynym skarbem jest ignorancja, skrywana głęboko jak szpik kostny) powinien odczuwać zmysłową rozkosz przy zetknięciu z bezpośrednią i boską wiedzą. Może mieć lat dwadzieścia lub osiemdziesiąt pięć, ale bez tego mrowienia nie ma co mówić o nauce. I właśnie z tej materii uczyniony jest Lance.

Naprężając wyobraźnię do ostatnich granic, widzę, jak przezwycięża przerażenie, którego małpa być może w ogóle by nie doświadczyła. Bez wątpienia Lance mógł wylądować w pomarańczowej chmurze pyłu gdzieś na środku pustyni Tharsis (jeśli jest to pustynia) albo koło jakiegoś fioletowego rozlewiska - Phoenicis lub Oti (jeśli są to jednak jeziora). Ale z drugiej strony... Hm, w tego rodzaju wypadkach niektóre problemy bez wątpienia rozwiązuje się od razu, przeraźliwie i nieodwołalnie, a inne przychodzą jedne po drugich i rozgryza się je stopniowo. Kiedy byłem małym chłopcem...

Kiedy miałem siedem lub osiem lat, śnił mi się pewien niejasno powracający sen, osadzony w otoczeniu, którego nigdy nie byłem w stanie rozpoznać ani w żaden racjonalny sposób zidentyfikować, chociaż zdarzyło mi się widzieć wiele osobliwych krajów. Zamierzam teraz posłużyć się nim, by załatać tę ziejącą dziurę, otwartą ranę mojego opowiadania. W otoczeniu tym nie było nic specjalnie efektownego, nic potwornego czy choćby dziwnego: był to kawałek obojętnej stałości reprezentowany przez kawałek płaskiego gruntu i spo­wity odrobiną nieokreślonego zamglenia, innymi słowy, raczej pozbawiony wyrazu tył widoku niż jego fasada. Dręczące było w tym śnie to, że nie wiedzieć czemu nie mogłem obejść widzianego terenu dokoła, by zmierzyć się z nim jak równy z równym. We mgle krył się jakiś kształt - bryła minerału czy coś podobnego - rzecz uformowana przytłacza­jąco i bezsensownie; w trakcie snu napełniałem mniejszymi kształtami (przetłumaczonymi jako “kamyki") jakieś naczynie (przetłumaczone jako “wiadro"), krwawił mi nos, ale byłem zbyt niecierpliwy i zbyt podniecony, żeby w jakikolwiek sposób temu zaradzić. I zawsze, kiedy mi się to śniło, nagle ktoś zaczynał za moimi plecami krzyczeć i budziłem się także krzy­cząc i przedłużając tym sposobem ów anonimowy początkowy wrzask, zachowując pierwotną nutę rosnącego tryumfu, która jednak straciła już wszelki sens - zakładając, że kiedykolwiek jakiś sens miała. Mówiąc o Lansie, chciałbym zauważyć, że na pograniczu mego snu... Zabawne, ale kiedy czytam na nowo napisane tu zdania, znika całe ich zaplecze, w każdym razie teraz już zniknęło - i nie mam sposobu udowodnienia sobie, że za tym opisem kryje się jakiekolwiek osobiste doświadczenie. Chciałem chyba powiedzieć, że kiedy dotarli do planety, będącej celem wyprawy, Lance i jego towarzysze doznali czegoś pokrewnego mojemu snowi - który nie jest już mój.



V


I oto wrócili! Jeździec - patataj, patataj - w siekących twarz strugach deszczu galopuje brukowaną ulicą do domu państwa Boke i osadziwszy konia przy furtce, wykrzykuje pod ociekającym liriodendronem wielką nowinę, a Boke'owie wypadają z domu jak dwa histrykomorficzne gryzonie. Wrócili! Piloci i astrofizycy, i jeden z przyrodników (drugi, Denny, nie żyje i zostawiono go w niebie - niespodziewany punkt dla starego mitu).

Na szóstym piętrze prowincjonalnego szpitala, starannie ukryci przed dziennikarzami, pani i pan Boke dowiadują się, że ich chłopak jest w niewielkiej poczekalni, drugiej na prawo, gotowy na ich przyjęcie; w tonie, jakim podana została informacja, kryje się jakiś cichy szacunek, jakby odnosiła się ona do króla z bajki. Mają wejść spokojnie, pani Coover, pielęgniarka, będzie przez cały czas obecna. Ależ tak - słyszą - czuje się dobrze, właściwie to w przyszłym tygodniu go wypiszą. Nie powinni jednak siedzieć tam dłużej niż kilka minut. I żadnych pytań, proszę - taka tam pogawędka o tym i owym. Wiedzą państwo, o co chodzi. I proszę powiedzieć, że przyjdą państwo znowu jutro albo pojutrze.

Lance w szarym szlafroku, krótko ostrzyżony, bez śladu dawnej opalenizny, zmieniony, nie zmieniony, zmieniony, chudy, z nozdrzami zatkanymi watą siedzi na skraju kanapy, splata dłonie, jest trochę zakłopotany. Chwiejnie podnosi się z promiennym grymasem, potem znowu siada. Pani Coover, pielęgniarka, ma niebieskie oczy i cofnięty podbródek.

Dojrzałe milczenie. Potem odzywa się Lance:

- To było cudowne. Absolutnie cudowne. Wracam tam w listopadzie.

Pauza.

- Szyla - mówi pan Boke - jest chyba w ciąży.

Szybki uśmiech, lekkie kiwnięcie radosnej wdzięczności. Potem gawędziarskim tonem:

- Je vais dire ça en français. Nous venions d'arriver...

- Proszę im pokazać list od prezydenta - mówi pani Coover.

- Właśnie tam dotarliśmy - ciągnie Lance - Denny jeszcze żył, pierwsze, co zobaczyliśmy, on i ja...

Z nagłą nerwowością siostra Coover przerywa:

- Nie, Lance, nie. Nie, proszę pani, nie można. Żadnych kontaktów. Polecenie lekarza. Bardzo proszę.

Ciepła skroń, zimne ucho.

Państwo Boke zostają wyprowadzeni. Idą szybko - chociaż nie ma pośpiechu, nie ma powodu do pośpiechu - idą ko­rytarzem, wzdłuż tandetnej oliwkowo-żółtej ściany, przy czym oliwkowa część oddzielona jest od górnej, żółtej, nieprzerwaną brązową linią, kierującą do sędziwych wind. W górę (przez chwilę widać patriarchę w wózku inwalidzkim). W listopadzie (Lancelin). W dół (starzy państwo Boke). Windą jadą dwie uśmiechnięte kobiety i cel ich radosnej sympatii - dziewczyna z małym dzieckiem, stojąca koło siwego, zgiętego wpół win­dziarza, odwróconego do wszystkich plecami.


Itaka, 1952

* Wiersz Tiutczewa Silentium: “Mysi izrieczonnaja jest' łoż" - “Jest kłamstwem myśl wypowiedziana" (przeł. Włodzimierz Słobodnik).

* Ros.: “pocełuj" - pocałunek.

* Daktyl - trzysylabowa stopa wierszowa.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nabokov Vladimir ?ralna trzynastka
Nabokov Vladimir Maszeńka
Nabokov Vladimir (1926) Maszeńka(1)
Nabokov Vladimir Zaproszenie na egzekucję
Nabokov Vladimir Prawdziwe życie Sebastiana Knighta
Nabokov Vladimir Maszeńka
Nabokov Vladimir Przejrzystość rzeczy
Nabokov Vladimir (1926) Maszeńka(1)
Nabokov Vladimir Krol, dama, walet
Nabokov Vladimir Tamte brzegi
Nabokov Vladimir Prawdziwe życie Sebastiana Knighta
Nabokov Vladimir Prawdziwe życie Sebastiana Knighta
Nabokov Vladimir Zaproszenie na egzekucję
Nabokov Vladimir Zaproszenie na egzekucje
Nabokov Vladimir Zaproszenie na egzekucję
Nabokov, Vladimir UN CUENTO DE HADAS
Vladimir Nabokov Lolita

więcej podobnych podstron