Vladimir Nabokov
(zbi贸r opowiada艅)
Prze艂o偶yli:
z j臋zyka angielskiego: Leszek Engelking
z j臋zyka rosyjskiego: Eugenia Siemaszkiewicz
Wiosna w Fialcie jest chmurna i nudna. Wszystko pokrywa wilgo膰: pstrokate pnie platan贸w, ja艂owce, ogrody, 偶wir. Daleko, w bladym prze艣wicie, w nier贸wnej ramie niebieskawych dom贸w, co z trudem podnios艂y si臋 z kolan i po omacku wspinaj膮 na zbocze (drog臋 wskazuje cyprys), nieostro zarysowana G贸ra 艢w. Jerzego mniej ni偶 kiedykolwiek podobna jest do przedstawiaj膮cych j膮 kolorowych widok贸wek, kt贸re chyba od roku 1910 (te kapelusze dam, ci m艂odzi doro偶karze) kusz膮 turyst贸w na karuzeli swego stojaka w smutnym miasteczku kiosku, st艂oczone pomi臋dzy ametystowoz臋bymi bry艂ami ska艂y i kominkowymi marzeniami muszel. Powietrze, nieruchome i ciep艂e, lekko zalatuje spalenizn膮. Morze, nasycone i odsolone deszczem, jest bardziej szare ni偶 niebieskie, a fale zbyt s膮 leniwe, by si臋 zapieni膰.
W艂a艣nie w jeden z takich dni na pocz膮tku lat trzydziestych znalaz艂em si臋, szeroko otwar艂szy wszystkie zmys艂y, na jednej ze stromych uliczek Fialty, wch艂aniaj膮c od razu wszystko: morskie rokoko kiosku i koralowe krucyfiksy na wystawie sklepiku, i zdeprymowany afisz w臋drownego cyrku (jeden r贸g zmoczonego papieru odklei艂 si臋 od 艣ciany), i 偶贸艂ty kawa艂ek sk贸rki niedojrza艂ej pomara艅czy na starym, szaroniebieskim chodniku, kt贸ry tu i 贸wdzie zachowa艂 blakn膮ce 艣lady mozaiki.
Lubi臋 Fialt臋; lubi臋 j膮, bo w zag艂臋bieniu tych fioletowych sylab czuj臋 s艂odk膮, mroczn膮 wilgo膰 najbardziej pomarszczonego z kwiatk贸w, lubi臋 j膮 te偶 dlatego, 偶e jej wiola brzmi echem altowej nazwy uroczego miasta na Krymie, i jeszcze dlatego, 偶e senno艣膰 jej wilgotnego okresu Wielkiego Postu jako艣 szczeg贸lnie namaszcza dusz臋. Tote偶 by艂em rad, 偶e zn贸w tu jestem, 偶e mozolnie sun臋 w g贸r臋 - w przeciwnym kierunku ni偶 strumyk rynsztoka - bez kapelusza, z mokr膮 g艂ow膮, i 偶e moj膮 sk贸r臋 zalewa ju偶 ciep艂o, chocia偶 pod makintoszem mam jedynie koszul臋.
Przyjecha艂em ekspresem 鈥淐aparabella鈥, kt贸ry z wariackim zapa艂em, w艂a艣ciwym poci膮gom je偶d偶膮cym przez g贸rskie okolice, robi艂, co m贸g艂, by z hukiem zaliczy膰 w ci膮gu nocy tyle tuneli, ile si臋 tylko da. Zamierza艂em tu sp臋dzi膰 wszystkiego dzie艅 b膮d藕 dwa, chwil臋 wytchnienia podczas podr贸偶y w interesach. W domu zostawi艂em 偶on臋 i dzieci, wysepk臋 szcz臋艣cia zawsze obecn膮 na jasnej p贸艂nocy mojego 鈥渏a鈥, zawsze p艂yn膮c膮 przy mnie, a nawet przep艂ywaj膮c膮 przeze mnie, cho膰 przez wi臋kszo艣膰 czasu b臋d膮c膮 poza mn膮.
Z progu gwa艂townie zesz艂o malutkie dziecko p艂ci m臋skiej, bez spodenek, z napi臋tym brzuszkiem koloru b艂ota, i ruszy艂o ko艂ysz膮c si臋 na pa艂膮kowatych n贸偶kach, staraj膮c si臋 nie艣膰 jednocze艣nie a偶 trzy pomara艅cze i ci膮gle upuszczaj膮c kt贸r膮艣 nich, a偶 wreszcie samo upad艂o, a w贸wczas swymi zr臋czniejszymi i liczniejszymi r臋kami wszystkie pomara艅cze zabra艂a mniej wi臋cej dwunastoletnia dziewczynka ze sznurem ci臋偶kich korali wok贸艂 艣niadej szyi i w sp贸dniczce d艂ugiej jak u Cyganki. Obok, na mokrym tarasie kawiarni, kelner wyciera艂 blaty stolik贸w; rozmawia艂 z nim, wspar艂szy beznadziejnie pe艂ny koszyk na dziel膮cej ich pop臋kanej balustradzie, melancholijny zb贸j, sprzedaj膮cy 艂akocie miejscowej produkcji, skomplikowanie wygl膮daj膮ce s艂odycze o ksi臋偶ycowym po艂ysku. Ni to przesta艂o m偶y膰, ni to Fialta przywyk艂a do m偶awki, do艣膰 偶e sama ju偶 nie wiedzia艂a, czy dyszy mokrym powietrzem, czy ciep艂ym deszczem. Kciukiem nabijaj膮c w biegu fajk臋 tytoniem z gumowego woreczka, odziany w pumpy Anglik w solidnym eksportowym gatunku wychyn膮艂 spod arkad i wszed艂 do apteki, gdzie za szk艂em niebieskiego s艂oja od dawna ju偶 umiera艂y z pragnienia du偶e, blade g膮bki. Jakie soczyste podniecenie falowa艂o w moich 偶y艂ach, z jak膮 wdzi臋czno艣ci膮 ca艂a moja istota odpowiada艂a na trzepotanie i zapachy tego szarego dnia, nasyconego esencj膮 wiosny, ale jeszcze jej w sobie nie czuj膮cego! Po bezsennej nocy moje nerwy by艂y niezwykle ch艂onne, przyswaja艂em wszystko: gwizd drozda w艣r贸d drzew migda艂owych za kaplic膮, spok贸j rozpadaj膮cych si臋 dom贸w, pulsowanie odleg艂ego morza, dysz膮cego we mgle, wszystko to wraz z zazdrosn膮 zieleni膮 butelkowego szk艂a po艂yskuj膮cego na g贸rnej kraw臋dzi muru i ostrymi kolorami cyrkowego afisza, przedstawiaj膮cego pi贸ropuszastego Indianina na staj膮cym d臋ba koniu; Indianin chwyta艂 w艂a艣nie na lasso 艣mia艂o umieszczon膮 w jego stronach zebr臋, a ca艂kiem og艂upia艂e s艂onie wysiadywa艂y jaja na swych upstrzonych gwiazdami tronach.
Ten sam Anglik teraz mnie wyprzedzi艂. Kiedy wch艂ania艂em go w siebie razem ze wszystkim innym, dostrzeg艂em przypadkiem, jak nagle strzela w bok swym du偶ym niebieskim okiem ze szkar艂atnym k膮cikiem i tak samo nagle zwil偶a sobie j臋zykiem wargi - pomy艣la艂em, 偶e to efekt dzia艂ania tych wysch艂ych na pieprz g膮bek; potem jednak spojrza艂em tam, gdzie on, i zobaczy艂em Nin臋.
Za ka偶dym razem, kiedy spotykali艣my si臋 przez ca艂ych pi臋tna艣cie lat naszego... - hm, nie mog臋 znale藕膰 precyzyjnego terminu na okre艣lenie tej relacji - pocz膮tkowo zdawa艂a si臋 mnie nie poznawa膰; teraz tak偶e przez chwil臋 sta艂a na przeciwleg艂ym chodniku ca艂kiem nieruchomo, na wp贸艂 zwr贸cona ku mnie w 偶yczliwej niepewno艣ci pomieszanej z zaintrygowaniem, tylko jej 偶贸艂ty szal ruszy艂 ju偶 w moj膮 stron臋, jak owe psy, kt贸re rozpoznaj膮 ci臋, zanim zrobi膮 to ich w艂a艣ciciele. I nagle krzykn臋艂a, wyrzucaj膮c r臋ce w g贸r臋 i rozta艅czaj膮c wszystkich dziesi臋膰 palc贸w, i zaraz, na 艣rodku ulicy, ze szczerym 偶arem starej przyja藕ni (z kt贸rym zawsze 偶egna艂a mnie szybkim znakiem krzy偶a, kiedy si臋 rozstawali艣my) trzykrotnie mnie poca艂owa艂a, a ust by艂o w tym poca艂unku wi臋cej ni偶 znaczenia; potem uwiesi艂a si臋 na mnie i sz艂a tak, dopasowuj膮c do mojego kroku sw贸j krok, kt贸ry kr臋powa艂a jej w膮ska br膮zowa sp贸dnica, od niechcenia rozci臋ta z boku.
- Tak, Fiernanduszka te偶 tu jest - odpowiedzia艂a i natychmiast sama spyta艂a o Jelen臋. - Wa艂臋sa si臋 chyba gdzie艣 z Segurem - ci膮gn臋艂a temat swojego m臋偶a. - A ja musz臋 zrobi膰 zakupy, po obiedzie wyje偶d偶amy. Czekaj, dok膮d ty mnie prowadzisz, Wiktorku?
W przesz艂o艣膰, w przesz艂o艣膰, jak zawsze, kiedy j膮 spotyka艂em, powtarzaj膮c ca艂膮 nagromadzon膮 fabu艂臋 od samego pocz膮tku, a偶 do ostatniego dodatku, jak w rosyjskiej bajce, gdzie to, co wcze艣niej powiedziano, zbiera si臋 na nowo przy ka偶dym kolejnym zwrocie akcji. Tym razem spotkali艣my si臋 w ciep艂ej i mglistej Fialcie i nie m贸g艂bym z wi臋kszym kunsztem celebrowa膰 tej okazji, nie m贸g艂bym ozdobi膰 bardziej 偶ywymi winietkami listy uprzednich us艂ug losu, nawet gdybym wiedzia艂, 偶e widzimy si臋 po raz ostatni; m贸wi臋 鈥減o raz ostatni鈥, bo jako艣 nie mog臋 sobie wyobrazi膰 niebia艅skiej firmy po艣redniczej, kt贸ra zgodzi艂aby si臋 zorganizowa膰 mi spotkanie z ni膮 za grobem.
Nasza scena wprowadzaj膮ca rozegra艂a si臋 w Rosji ju偶 do艣膰 dawno, mniej wi臋cej w 1917 roku, s膮dz膮c po ha艂asach czynionych za kulisami przez lewicowy teatrzyk. Dzia艂o si臋 to na przyj臋ciu urodzinowym w wiejskim maj膮tku mojej ciotki ko艂o 艁ugi, w najg艂臋bszych otch艂aniach zimy (jak偶e dobrze przypominam sobie pierwszy sygna艂, m贸wi膮cy o zbli偶aniu si臋 do tego miejsca: czerwon膮 stodo艂臋 po艣r贸d bia艂ego pustkowia). Uko艅czy艂em dopiero co Imperatorskie Liceum, Nina by艂a ju偶 zar臋czona; aczkolwiek mia艂a tyle lat, co ja i co nasze stulecie, wygl膮da艂a przynajmniej na dwadzie艣cia, i to mimo kruchej budowy cia艂a, a mo偶e w艂a艣nie dzi臋ki niej, natomiast w wieku lat trzydziestu dwu ta sama szczup艂o艣膰 czyni艂a j膮 m艂odsz膮. Jej narzeczony by艂 urlopowanym oficerem gwardii, przystojnym i ci臋偶kim m臋偶czyzn膮, niewiarygodnie dobrze wychowanym i pow艣ci膮gliwym, wa偶y艂 ka偶de s艂owo na wadze najzdrowszego ze zdrowych rozs膮dk贸w i m贸wi艂 aksamitnym barytonem, kt贸ry stawa艂 si臋 jeszcze g艂adszy, kiedy zwraca艂 si臋 do niej; jego przyzwoito艣膰 i oddanie prawdopodobnie dzia艂a艂y jej na nerwy; obecnie jest cenionym, cho膰 troch臋 samotnym in偶ynierem w odleg艂ym tropikalnym kraju.
Zapalaj膮 si臋 okna i k艂ad膮 si臋 d艂ugimi prostok膮tami na ciemnym, wzburzonym 艣niegu, robi膮c mi臋dzy sob膮 miejsce dla 艣wietlistego wachlarza znad drzwi frontowych. Obie kolumny po ich bokach przybrane s膮 puszystymi bia艂ymi fr臋dzelkami, psuj膮cymi nieco linie tego, co mog艂oby by膰 doskona艂ym ekslibrisem ksi臋gi jej i mojego 偶ycia. Nie mog臋 sobie przypomnie膰, dlaczego wszyscy wypadli艣my z d藕wi臋cznej sali w t臋 nieruchom膮 ciemno艣膰, zaludnion膮 tylko przez jod艂y, opuch艂e od 艣niegu do rozmiar贸w dwukrotnie przekraczaj膮cych normalne. Czy mo偶e str贸偶e zaprosili nas, 偶eby艣my popatrzyli na pos臋pn膮 czerwon膮 艂un臋 na niebie, zapowied藕 zbli偶aj膮cych si臋 podpale艅? Niewykluczone. Czy wyszli艣my podziwia膰 stoj膮cy ko艂o stawu pomnik je藕d藕ca, wykuty w lodzie przez szwajcarskiego guwernera moich kuzyn贸w? R贸wnie prawdopodobne. Moja pami臋膰 przywraca do 偶ycia tylko drog臋 powrotn膮 do jasnego, symetrycznego dworu, ku kt贸remu dreptali艣my g臋siego w膮sk膮 kolein膮 pomi臋dzy dwiema zaspami, z tym skrzyp - skrzyp - skrzyp, kt贸re jest jedynym komentarzem milkliwej zimowej nocy na temat ludzi. Szed艂em na ko艅cu; o trzy 艣piewne kroki przede mn膮 kroczy艂a ma艂a zgi臋ta sylwetka; jod艂y z powag膮 pokazywa艂y swoje ob艂adowane 艂apy. Po艣lizn膮艂em si臋 i upu艣ci艂em martw膮 latark臋, kt贸r膮 przedtem kto艣 wcisn膮艂 mi do r臋ki; diablo trudno by艂o j膮 odzyska膰; i natychmiast przywabiona moimi przekle艅stwami, z cichym ochoczym 艣miechem, raduj膮cym si臋 przedsmakiem czego艣 zabawnego, w nik艂ym 艣wietle obr贸ci艂a si臋 ku mnie Nina. Nazywam j膮 Nin膮, chocia偶 chyba nie mog艂em jeszcze zna膰 jej imienia, raczej nie by艂o czasu na 偶adne wcze艣niejsze wst臋py.
- Kto to? - spyta艂a zaciekawiona, a ja ju偶 ca艂owa艂em j膮 w szyj臋, g艂adk膮 i bardzo gor膮c膮 od d艂ugiego lisiego ko艂nierza, kt贸ry ci膮gle wchodzi艂 mi w drog臋, p贸ki nie klepn臋艂a mnie w rami臋 i, z tak charakterystyczn膮 dla niej prostot膮, nie przycisn臋艂a delikatnie swoich szczodrych, sumiennych warg do moich.
Ale nagle, rozdzielaj膮c nas eksplozj膮 weso艂o艣ci, pojawi艂 si臋 w mroku motyw bitwy na 艣nie偶ki i kto艣, uciekaj膮c, upadaj膮c, chrz臋szcz膮c, chichocz膮c i dysz膮c, wdrapa艂 si臋 na zasp臋, spr贸bowa艂 biec i okropnie j臋kn膮艂: g艂臋boki 艣nieg amputowa艂 mu 艣niegowiec. A wkr贸tce potem rozjechali艣my si臋 do naszych dom贸w i nie zd膮偶y艂em porozmawia膰 z Nin膮 ani um贸wi膰 si臋 co do przysz艂o艣ci, co do tych pi臋tnastu lat w臋dr贸wek, kt贸re ruszy艂y ju偶 ku niewyra藕nemu horyzontowi, za艂adowane cz膮stkami naszych nie zebranych do kupy spotka艅; i kiedy obserwowa艂em j膮 w labiryncie gest贸w i cieni gest贸w, z kt贸rych sk艂ada艂a si臋 reszta wieczoru (prawdopodobnie by艂y to gry towarzyskie, w kt贸rych Nina uporczywie broni艂a barw przeciwnej dru偶yny), by艂em - jak sobie przypominam - zaskoczony nie tyle brakiem jej zainteresowania mn膮 po tym zalewie ciep艂a po艣r贸d 艣niegu, ile niewinn膮 naturalno艣ci膮 tego braku zainteresowania, nie wiedzia艂em bowiem jeszcze, 偶e gdybym powiedzia艂 s艂owo, natychmiast zmieni艂by si臋 on w cudowny fajerwerk 偶yczliwo艣ci, w radosne, wczuwaj膮ce si臋 nak艂onienie ku mnie, jak gdyby kobieca mi艂o艣膰 by艂a 藕r贸dlan膮 wod膮, zawieraj膮c膮 lecznicze sole, kt贸r膮 ona na najmniejszy znak ch臋tnie napoi ka偶dego.
- Zaraz, gdzie to spotkali艣my si臋 ostatnio? - zacz膮艂em (zwracaj膮c si臋 do fialta艅skiej wersji Niny), by przywo艂a膰 pewien znany mi wyraz jej twarzyczki; i rzeczywi艣cie, pokr臋ci艂a g艂ow膮 i zmarszczy艂a brwi, jakby chcia艂a nie tyle skonstatowa膰 moje zapominalstwo, ile poskar偶y膰 si臋 na trywialno艣膰 starego 偶artu; lub - by uj膮膰 rzecz precyzyjniej - jakby wszystkie te miasta, gdzie los naznaczy艂 nam spotkania, sam nigdy nie bior膮c w nich udzia艂u, wszystkie te perony i schody, i pokoje bez czwartej 艣ciany, i ciemne zau艂ki by艂y szablonowymi dekoracjami, kt贸re pozosta艂y po dawno ju偶 dogranym do ko艅ca 偶yciu jakich艣 innych os贸b, i jakby mia艂y tak niewiele wsp贸lnego ze spektaklem naszego bezcelowego przeznaczenia, 偶e wspomina膰 o nich jest niemal przejawem z艂ego smaku.
Poszed艂em z ni膮 do sklepu pod arkadami; tam, w mroku za zas艂on膮 z paciork贸w, obraca艂a w palcach kilka czerwonych sk贸rzanych torebek, wypchanych mi臋kkim papierem, sprawdza艂a ceny na metkach, jak gdyby chcia艂a przeczyta膰 obja艣nienia pod eksponatami w muzeum. Szuka - powiedzia艂a - dok艂adnie takiego fasonu, ale w kolorze br膮zowym, a kiedy po dziesi臋ciu minutach oszala艂ego szeleszczenia stary Dalmaty艅czyk jakim艣 cudem, kt贸ry wci膮偶 mnie intryguje, znalaz艂 taki w艂a艣nie wybryk natury, Nina ju偶 mia艂a wzi膮膰 troch臋 pieni臋dzy z mojej r臋ki, ale zmieni艂a zamiar i przedar艂a si臋 przez lej膮ce si臋 strumieniami paciorki, niczego nie kupiwszy.
Na dworze by艂o tak samo mlecznie i pos臋pnie, jak wcze艣niej; ten sam zapach spalenizny, niepokoj膮c moje tatarskie wspomnienia, dolatywa艂 od nagich okien bladych dom贸w; niewielki r贸j komar贸w pracowicie cerowa艂 powietrze ponad mimoz膮, kt贸ra oboj臋tnie kwit艂a, spu艣ciwszy r臋kawy a偶 do samej ziemi; dwu robotnik贸w w szerokich kapeluszach po偶ywia艂o si臋 serem z czosnkiem, wspieraj膮c si臋 plecami o tablic臋 reklamow膮 cyrku, przedstawiaj膮c膮 czerwonego huzara i co艣, co mia艂o by膰 pomara艅czowym tygrysem; co ciekawe, pragn膮c nada膰 mu jak najwi臋cej dziko艣ci, artysta posun膮艂 si臋 tak daleko, 偶e wr贸ci艂 do punktu wyj艣cia od odwrotnej strony, gdy偶 tygrys mia艂 w sobie co艣 ludzkiego.
- Au fond, chcia艂am kupi膰 grzebie艅 - powiedzia艂a Nina ze sp贸藕nionym 偶alem.
Jak dobrze by艂y mi znane jej wahania, nowe pomys艂y, jeszcze nowsze pomys艂y, b臋d膮ce lustrzanym odbiciem pierwotnych, przelotne niepokoje pomi臋dzy dwoma poci膮gami. Zawsze albo w艂a艣nie przyjecha艂a, albo w艂a艣nie gdzie艣 si臋 wybiera艂a, trudno mi nie poczu膰 si臋 upokorzonym, my艣l膮c o tym, ile r贸偶nych zawi艂ych dr贸g przemierza gor膮czkowo cz艂owiek, by nie sp贸藕ni膰 si臋 na ostateczne spotkanie, kt贸re - jak wie nawet najwi臋kszy maruda - jest nieuniknione. Gdybym mia艂 przedstawi膰 przed s臋dziami naszej ziemskiej egzystencji przyk艂ad jej typowej pozy, umie艣ci艂bym j膮 chyba przy ladzie w biurze podr贸偶y Cooka: lewa 艂ydka skrzy偶owana z praw膮 goleni膮, nosek lewego pantofelka uderza o pod艂og臋, ostre 艂okcie i roni膮ca monety torebka na ladzie, za kt贸r膮 pracownik biura, uj膮wszy w d艂o艅 o艂贸wek, duma razem z ni膮 nad planem odwiecznego wagonu sypialnego.
Po wyje藕dzie z Rosji zobaczy艂em j膮 - wtedy to widzia艂em j膮 po raz drugi - w Berlinie w domu jakich艣 przyjaci贸艂. Ja mia艂em wkr贸tce si臋 偶eni膰, a ona w艂a艣nie zerwa艂a ze swoim narzeczonym. Kiedy tylko wszed艂em do pokoju, ujrza艂em j膮 od razu i patrz膮c na innych go艣ci, instynktownie ustali艂em, kt贸ry z m臋偶czyzn wie o niej wi臋cej ni偶 ja. Siedzia艂a z podci膮gni臋tymi nogami w rogu kanapy, jej wygodne drobne cia艂o by艂o wygi臋te w kszta艂t litery 鈥渮鈥; ko艂o jednej z jej pi臋t uko艣nie le偶a艂a popielniczka; przyjrzawszy si臋 mi i ws艂uchawszy si臋 w moje nazwisko, wyj臋艂a z ust przypominaj膮c膮 艂odyg臋 cygarniczk臋 i przeci膮gle i rado艣nie zawo艂a艂a: 鈥淣ie, ze wszystkich ludzi...鈥 - i od razu sta艂o si臋 jasne dla ka偶dego, poczynaj膮c od niej samej, 偶e od dawna 艂膮cz膮 nas bliskie stosunki: bez najmniejszej w膮tpliwo艣ci zupe艂nie zapomnia艂a o naszym poca艂unku, ale dzi臋ki temu banalnemu wydarzeniu pami臋ta艂a jaki艣 niejasny obszar ciep艂ej, wspania艂ej przyja藕ni, kt贸rej w istocie nigdy mi臋dzy nami nie by艂o. W ten oto spos贸b ca艂o艣膰 naszej relacji szalbiersko wspiera艂a si臋 na wyimaginowanej serdeczno艣ci - co nie mia艂o nic wsp贸lnego z jej rozdawan膮 na chybi艂 trafi艂 偶yczliwo艣ci膮. Nasze spotkanie by艂o zupe艂nie pozbawione znaczenia, je艣li chodzi o wypowiedziane przez nas s艂owa, ale nie dzieli艂y ju偶 nas 偶adne bariery; i kiedy tego wieczoru przez przypadek usadzono mnie przy kolacji obok niej, bezwstydnie wypr贸bowa艂em stopie艅 jej sekretnej cierpliwo艣ci.
Potem znowu znik艂a; rok p贸藕niej razem z 偶on膮 odprowadzali艣my mojego brata, kt贸ry udawa艂 si臋 do Poznania, i kiedy poci膮g odjecha艂, a my ruszyli艣my do wyj艣cia, po drugiej stronie peronu niespodziewanie zobaczy艂em ko艂o wagonu ekspresu do Pary偶a Nin臋, zanurzaj膮c膮 twarz w trzymanym w r臋ku bukiecie; otacza艂a j膮 grupa os贸b, z kt贸rymi zaprzyja藕ni艂a si臋 bez mojej wiedzy i kt贸re sta艂y, tworz膮c wok贸艂 niej kr膮g, i przygl膮da艂y si臋 jej jak gapie patrz膮cy na burd臋 uliczn膮, zgubione dziecko albo ofiar臋 wypadku. 呕ywo pomacha艂a do mnie kwiatami; przedstawi艂em j膮 Jelenie i w tej przy艣pieszaj膮cej 偶ycie atmosferze wielkiej stacji kolejowej, gdzie wszystko dr偶y na kraw臋dzi czego艣 innego i prosi 鈥渃hwy膰 mnie i przytul鈥, wymiana kilku s艂贸w wystarczy艂a dwu najzupe艂niej r贸偶nym od siebie kobietom do tego, by ju偶 przy nast臋pnym spotkaniu m贸wi艂y sobie po imieniu. Tego dnia w niebieskawym cieniu wagonu do Pary偶a po raz pierwszy wspomniany zosta艂 Ferdynand: z groteskowym uk艂uciem b贸lu dowiedzia艂em si臋, 偶e wychodzi za niego za m膮偶. Zacz臋to zamyka膰 drzwi, szybko, ale nabo偶nie uca艂owa艂a przyjaci贸艂, wgramoli艂a si臋 do wagonu, znik艂a; po chwili zobaczy艂em j膮 przez szyb臋, jak sadowi si臋 w przedziale, zupe艂nie zapomniawszy o nas wszystkich albo przeszed艂szy do jakiego艣 innego 艣wiata, a my stali艣my z r臋kami w kieszeniach i zdawa艂o si臋, 偶e podgl膮damy niczego nie podejrzewaj膮ce 偶ycie, tocz膮ce si臋 w p贸艂mroku akwarium, a偶 wreszcie zda艂a sobie spraw臋 z naszej obecno艣ci, zab臋bni艂a palcami w szk艂o, potem unios艂a r臋ce, zacz臋艂a gmera膰 przy ramie okna, jak gdyby wiesza艂a obraz, ale nic si臋 nie wydarzy艂o; pom贸g艂 jej jaki艣 inny pasa偶er i wychyli艂a si臋, s艂yszalna i prawdziwa, promieniej膮ca zadowoleniem; jeden z nas, ju偶 biegn膮c przy ukradkiem ruszaj膮cym wagonie, poda艂 jej jakie艣 pismo i tomik Tauchnitza (czyta艂a po angielsku wy艂膮cznie w podr贸偶y); wszystko umyka艂o z nienagann膮 g艂adko艣ci膮 i trzyma艂em peron贸wk臋, zgniecion膮 tak, 偶e by艂a nie do poznania, a w g艂owie dzwoni艂a mi i dzwoni艂a, B贸g wie czemu wyleciawszy z graj膮cej szafy pami臋ci, piosenka z minionego wieku (zwi膮zana, jak m贸wiono, z jakim艣 paryskim dramatem mi艂osnym), 艂kaj膮cy romans, kt贸ry zwyk艂a 艣piewa膰 moja ciotka, stara panna z twarz膮 tak 偶贸艂t膮, jak cerkiewny wosk, ale za to obdarzona przez natur臋 takim pot臋偶nym, upajaj膮co pe艂nym g艂osem, 偶e zdawa艂 si臋 j膮 poch艂ania膰 jak wspania艂a ognista chmura, kiedy tylko zaczyna艂a:
On dit que tu te maries,
tu sais que j'en vais mourir,
- i ta melodia, ten b贸l, obraza, wyczarowany przez rytm zwi膮zek mi臋dzy 艣lubem i zgonem, i sam g艂os zmar艂ej 艣piewaczki, towarzysz膮cy wspomnieniu jako jedyny w艂a艣ciciel piosenki, nie dawa艂y mi spokoju przez kilka godzin po odje藕dzie Niny, a nawet p贸藕niej odzywa艂y si臋 co jaki艣 czas, z coraz d艂u偶szymi przerwami, jak ostatnie p艂askie i drobne fale, si臋gaj膮ce pla偶y po przep艂yni臋ciu okr臋tu, albo jak agonalne br膮zowe dreszcze rozwibrowanej dzwonnicy w chwili, gdy dzwonnik wypoczywa ju偶 w weso艂ym kr臋gu rodzinnym. A rok czy dwa lata p贸藕niej by艂em w interesach w Pary偶u i kt贸rego艣 ranka na p贸艂pi臋trze hotelu, gdzie szuka艂em pewnego aktora filmowego, zn贸w natkn膮艂em si臋 na ni膮, by艂a ubrana w szary, uszyty na zam贸wienie kostium, w r臋ku dynda艂y jej klucze, chcia艂a zjecha膰 na d贸艂 i czeka艂a na wind臋. 鈥淔erdynand pojecha艂 troch臋 si臋 pofechtowa膰鈥 - powiedzia艂a tonem niewymuszonej rozmowy. Jej oczy spocz臋艂y na dolnej cz臋艣ci mojej twarzy, jak gdyby czyta艂a z ruchu warg; po chwili namys艂u (jej mi艂osna przenikliwo艣膰 by艂a niezr贸wnana) odwr贸ci艂a si臋 i szybko ko艂ysz膮c si臋 na smuk艂ych kostkach, powiod艂a mnie za sob膮, szli艣my korytarzem wy艂o偶onym b艂臋kitnym dywanem. Na krze艣le pod drzwiami jej pokoju hotelowego le偶a艂a taca z resztkami 艣niadania - no偶em pobrudzonym miodem i okruchami na szarej porcelanie - pok贸j jednak by艂 ju偶 posprz膮tany i od naszego nag艂ego przeci膮gu fala wyszywanego w bia艂e dalie mu艣linu, wstrz膮艣ni臋ta dreszczem, z pla艣ni臋ciem wessa艂a si臋 pomi臋dzy wra偶liwe po艂贸wki oszklonych drzwi balkonu i dopiero kiedy zamkn臋li艣my si臋 na klucz, szklane wrota z czym艣 w rodzaju b艂ogiego westchnienia wypu艣ci艂y firank臋; w chwil臋 potem wyszed艂em na ten malutki, 偶eliwny balkonik, 偶eby odetchn膮膰 mieszanin膮 zapachu suchych li艣ci klonu i benzyny - osadem mglistoniebieskiej porannej ulicy; a poniewa偶 nie zdawa艂em sobie jeszcze sprawy z owej narastaj膮cej chorobliwej 偶a艂o艣ci, kt贸ra mia艂a przepoi膰 gorycz膮 wszystkie moje p贸藕niejsze spotkania z Nin膮, by艂em prawdopodobnie r贸wnie opanowany i beztroski jak ona, kiedy towarzyszy艂em jej w drodze z hotelu do jakiego艣 biura rzeczy znalezionych, gdzie stara艂a si臋 wytropi膰 zgubion膮 walizk臋, i potem, kiedy poszli艣my do kawiarni, gdzie ze swoj膮 贸wczesn膮 艣wit膮 obradowa艂 jej m膮偶.
Nie wymieni臋 tu nazwiska (a to z niego, co si臋 tu znalaz艂o, pojawia si臋 w przyzwoitym przebraniu) tego cz艂owieka, tego francusko - w臋gierskiego pisarza... Wola艂bym w og贸le si臋 nim w tym miejscu nie zajmowa膰, ale jakkolwiek bym si臋 stara艂, sam wyrywa mi si臋 spod pi贸ra. Dzisiaj niewiele si臋 o nim m贸wi: to dobrze, bo dowodzi to, 偶e mia艂em racj臋, opieraj膮c si臋 jego demonicznemu czarowi i czuj膮c, jak po plecach przebiega mi mr贸z, kiedy kt贸ra艣 z jego kolejnych ksi膮偶ek dostawa艂a mi si臋 do r膮k. S艂awa takich jak on rozszerza si臋 szybkimi kr臋gami, ale wkr贸tce robi si臋 ci臋偶ka i zaczyna tr膮ci膰 st臋chlizn膮; historia ogranicza ich 偶ycie do kreski pomi臋dzy dwiema datami. Szczup艂y, wynios艂y, zawsze got贸w wyci膮gn膮膰 z ko艂czanu i wystrzeli膰 w ciebie jaki艣 jadowity kalambur, zawsze z dziwnym wyrazem oczekiwania w matowobr膮zowych, jakby przes艂oni臋tych zas艂on膮 oczach - temu rzekomemu 偶artownisiowi ma艂e gryzonie nie potrafi艂y si臋 oprze膰. Do perfekcji opanowawszy sztuk臋 j臋zykowego wymys艂u, szczeg贸lnie szczyci艂 si臋 mianem fabulatora, kt贸re stawia艂 wy偶ej ni偶 tytu艂 pisarza; osobi艣cie nigdy nie potrafi艂em zrozumie膰, po co wymy艣la膰 ksi膮偶ki, po co pisa膰 o rzeczach, kt贸re w tym czy innym planie wcale si臋 nie wydarzy艂y; pami臋tam jak raz, nie przestraszywszy si臋 drwiny skrytej w jego zach臋caj膮cym potakiwaniu, powiedzia艂em mu, 偶e gdybym by艂 pisarzem, tylko swojemu sercu pozwoli艂bym mie膰 wyobra藕ni臋, a poza tym opiera艂bym si臋 na pami臋ci, tym d艂ugim wieczornym cieniu osobistej prawdy.
Zna艂em jego ksi膮偶ki, nim pozna艂em ich autora; wzruszenie artystyczne, na kt贸re pozwoli艂em sobie czytaj膮c jego pierwsze utwory, zmieni艂o si臋 ju偶 w贸wczas w lekkie obrzydzenie. W pocz膮tkach jego tw贸rczo艣ci udawa艂o si臋 by膰 mo偶e dostrzec poprzez witra偶e fantastycznej prozy jaki艣 bardziej ludzki pejza偶, jaki艣 stary ogr贸d, jaki艣 sennie znajomy uk艂ad drzew... Z ka偶d膮 jednak now膮 ksi膮偶k膮 kolory robi艂y si臋 coraz g臋stsze, czerwienie i fiolety by艂y coraz bardziej z艂owieszcze; a dzisiaj nic ju偶 nie mo偶na zobaczy膰 przez to zdobione herbami, upiornie zbytkowne szk艂o i wydaje si臋, 偶e gdyby kto艣 je rozbi艂, jego dr偶膮ca dusza stan臋艂aby twarz膮 w twarz jedynie z czarn膮 pr贸偶ni膮. Jaki偶 jednak by艂 w latach swojego rozkwitu niebezpieczny, jakim jadem strzyka艂, jakim batem siek艂, kiedy go sprowokowano! Tornado jego satyry pozostawia艂o za sob膮 nag膮 ja艂owizn臋, na niej rz臋dem le偶a艂y powalone d臋by, a nad ni膮 wirowa艂 jeszcze kurz, w kt贸rym autor jakiej艣 niech臋tnej recenzji, wyj膮c z b贸lu, obraca艂 si臋 jak b膮k.
W okresie, kiedy si臋 poznali艣my, w Pary偶u gromko chwalono jego Passage a niveau; Ferdynand by艂 bardzo, jak si臋 to m贸wi, 鈥渙blegany鈥 i Nina (kt贸rej zdolno艣膰 adaptacji stanowi艂a wspania艂y substytut brakuj膮cej jej kultury) odgrywa艂a ju偶 rol臋 je艣li nie muzy, to przynajmniej bliskiego przyjaciela i subtelnego doradcy tw贸rcy, wraz z nim pokonuj膮cego zakr臋tasy jego drogi tw贸rczej i dziel膮cego jego artystyczne upodobania; chocia偶 bowiem wydaje si臋 ma艂o prawdopodobne, by kiedykolwiek przebrn臋艂a cho膰by przez jedn膮 z jego ksi膮偶ek, mia艂a czarodziejsk膮 zdolno艣膰 wy艂awiania wszystkich ich najlepszych fragment贸w z prowadzonych zawodowym 偶argonem rozm贸w jego literackich przyjaci贸艂.
Kiedy weszli艣my do kawiarni, gra艂a jaka艣 偶e艅ska orkiestra; pierwsz膮 rzecz膮, kt贸r膮 dostrzeg艂em, by艂o strusie udo harfy, odbite w jednej z pokrytych lustrami kolumn, dopiero potem zauwa偶y艂em wielocz艂onowy st贸艂 (ma艂e stoliki zsuni臋te ze sob膮 tak, by tworzy艂y jeden du偶y), przy kt贸rym wodzi艂 rej Ferdynand, siedz膮cy plecami do obitej pluszem 艣ciany; i przez chwil臋 jego poza, uk艂ad jego roz艂o偶onych r膮k i twarze jego kompan贸w, wszystkie zwr贸cone ku niemu, w jaki艣 wyko艣lawiaj膮cy jak w sennym koszmarze spos贸b przywiod艂y mi co艣 na my艣l (nie ca艂kiem jednak umia艂em sobie u艣wiadomi膰 co), a potem, kiedy z perspektywy czasu ju偶 sobie to u艣wiadomi艂em, owo podobie艅stwo uderzy艂o mnie jako rzecz niemal r贸wnie blu藕niercza, jak istota sztuki Ferdynanda. Pod tweedow膮 marynark膮 mia艂 na sobie bia艂y golf; jego l艣ni膮ce w艂osy by艂y sczesane na skronie, a nad g艂ow膮 jak aureola unosi艂 si臋 dym z papieros贸w; jego ko艣cista twarz faraona pozostawa艂a nieruchoma, tylko oczy b艂膮ka艂y si臋 to tu, to tam, pe艂ne niejasnego zadowolenia. Porzuciwszy kilka ucz臋szczanych lokali, gdzie spodziewaliby si臋 go znale藕膰 amatorzy 偶ycia na Montparnasse, zacz膮艂 patronowa膰 tej ca艂kowicie mieszcza艅skiej kawiarni, a to ze wzgl臋du na swoje szczeg贸lne poczucie humoru, kt贸re kaza艂o mu czerpa膰 wampiryczn膮 uciech臋 z 偶a艂osnej specialite de la maison - owej orkiestry, z艂o偶onej z sze艣ciu za偶enowanych dam o znu偶onym wygl膮dzie, splataj膮cych na zat艂oczonej estradzie md艂e harmonie i nie wiedz膮cych, wedle jego okre艣lenia, gdzie podzia膰 macierzy艅skie piersi, ca艂kiem zb臋dne w 艣wiecie muzyki. Po ka偶dej melodii wstrz膮sa艂y nim konwulsje epileptycznego aplauzu, na kt贸ry damy przesta艂y odpowiada膰 i kt贸ry - jak s膮dz臋 - zacz膮艂 budzi膰 ju偶 niejakie w膮tpliwo艣ci we w艂a艣cicielu zak艂adu i w jego zwyk艂ych go艣ciach, ale kt贸ry zdawa艂 si臋 艣wietnie bawi膰 przyjaci贸艂 Ferdynanda. Spo艣r贸d nich przypominam sobie artyst臋 malarza o idealnie 艂ysej, cho膰 z lekka obt艂uczonej g艂owie, kt贸r膮 pod byle pretekstem umieszcza艂 na swych pe艂nych oczu i gitar p艂贸tnach, poet臋, kt贸ry je艣li si臋 go poprosi艂o, prezentowa艂 sw贸j popisowy numer - upadek Adama przedstawiony za pomoc膮 pi臋ciu zapa艂ek, pokornego przedsi臋biorc臋, kt贸ry finansowa艂 rozmaite surrealistyczne imprezy (i p艂aci艂 za aperitify), je艣li tylko pozwala艂o mu si臋 wydrukowa膰 gdzie艣 w rogu pochwalne napomknienia o pewnej aktorce, jego utrzymance, pianist臋 o ca艂kiem przystojnej twarzy, ale okropnym wyrazie palc贸w, zuchowatego, ale j臋zykowo bezsilnego radzieckiego pisarza ze star膮 fajk膮 i nowym zegarkiem, dopiero co przyby艂ego z Moskwy i ca艂kowicie a groteskowo nie艣wiadomego, w jakie wpad艂 towarzystwo; by艂o tam jeszcze paru innych jegomo艣ci贸w, kt贸rzy we wspomnieniach mieszaj膮 mi si臋 ze sob膮, z pewno艣ci膮 dwu lub trzech z ca艂ej tej gromady 艂膮czy艂y z Nin膮 bliskie stosunki. By艂a jedyn膮 kobiet膮 przy stole - pochyla艂a si臋 nad nim, 艂apczywie ss膮c s艂omk臋, a poziom lemoniady w szklance opada艂 z jak膮艣 dziecinn膮 szybko艣ci膮 i dopiero kiedy zabulgota艂a i zapiszcza艂a ostatnia kropla, Nina odsun臋艂a j臋zykiem s艂omk臋, wtedy uda艂o mi si臋 w ko艅cu z艂owi膰 jej spojrzenie, kt贸rego uporczywie szuka艂em, wci膮偶 nie mog膮c pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e mia艂a ju偶 czas zapomnie膰 o tym, co zdarzy艂o si臋 rano - zapomnie膰 tak dokumentnie, 偶e napotkawszy m贸j wzrok, odpowiedzia艂a oboj臋tnym pytaj膮cym u艣miechem i dopiero przypatrzywszy mi si臋 d艂u偶ej, zrozumia艂a nagle, jakiego u艣miechu oczekuj臋 w odpowiedzi. Tymczasem Ferdynand, jako 偶e damy opu艣ci艂y na pewien czas estrad臋, odsuwaj膮c instrumenty jak meble, smakowicie przeni贸s艂 uwag臋 swoich kompan贸w na jedz膮cego obiad w odleg艂ym k膮cie sali staruszka, kt贸ry - jak to niekt贸rzy Francuzi miewaj膮 w zwyczaju - z tego czy innego powodu nosi艂 w klapie czerwon膮 wst膮偶k臋 czy co艣 podobnego i kt贸rego siwa broda wraz z w膮sami tworzy艂a przytulne 偶贸艂tawe gniazdko dla mokrych, 偶ar艂ocznie 偶uj膮cych ust. Paradne stroje starczego wieku nie wiedzie膰 czemu zawsze bawi艂y Ferdynanda.
Nie zatrzyma艂em si臋 w Pary偶u na d艂u偶ej, ale tydzie艅 wystarczy艂, by mi臋dzy mn膮 a nim zawi膮za艂o si臋 fa艂szywe kumplostwo, kt贸re z takim talentem potrafi艂 ludziom wmawia膰. P贸藕niej okaza艂em si臋 nawet przydatny dla niego: wytw贸rnia, w kt贸rej pracowa艂em, zakupi艂a prawa do ekranizacji jednego z jego bardziej zrozumia艂ych opowiada艅, a on wy偶ywa艂 si臋 zam臋czaj膮c mnie telegramami. W ci膮gu tych lat w tym czy innym miejscu, co jaki艣 czas witali艣my si臋 promieniej膮c rado艣nie na sw贸j widok, ale nigdy nie czu艂em si臋 w jego obecno艣ci swobodny, i tego dnia w Fialcie r贸wnie偶 poczu艂em dobrze znan膮 depresj臋, dowiedziawszy si臋, 偶e grasuje w pobli偶u; jedno wszak偶e mnie pociesza艂o: kl臋ska jego ostatniej sztuki.
I oto ju偶 szed艂 w nasz膮 stron臋, ubrany w absolutnie nieprzemakalny p艂aszcz z paskiem i klapami na kieszeniach, z przewieszonym przez rami臋 aparatem fotograficznym, w butach na podw贸jnych gumowych podeszwach, posysaj膮c z niewzruszonym spokojem, kt贸ry mia艂 by膰 zabawny, lizak na d艂ugim patyku, ow膮 specjalno艣膰 Fialty. Obok niego szed艂 elegancki, lalkowaty, zarumieniony Segur, mi艂o艣nik sztuki i kompletny idiota; nigdy nie uda艂o mi si臋 odkry膰, do czego by艂 Ferdynandowi potrzebny; ci膮gle s艂ysz臋, jak Nina z j臋kliw膮 tkliwo艣ci膮, kt贸ra do niczego jej nie zobowi膮zywa艂a, wo艂a: 鈥淥ch, on jest taki kochany, ten Segur!鈥 Zbli偶yli si臋, wylewnie przywitali艣my si臋 z Ferdynandem, staraj膮c si臋 w艂o偶y膰 w u艣cisk d艂oni i klepni臋cie po plecach mo偶liwie najwi臋cej wigoru, z do艣wiadczenia bowiem wiedzieli艣my, 偶e to w istocie ju偶 wszystko, cho膰 udawali艣my, 偶e to dopiero wst臋p do czego艣 wi臋cej; zawsze tak to wygl膮da艂o: po okresie roz艂膮ki spotykali艣my si臋 przy akompaniamencie w podnieceniu strojonych instrument贸w, po艣r贸d jowialnego harmidru, w zgie艂ku zajmuj膮cych swoje miejsca uczu膰, ale bileterzy zamykali drzwi i nikogo wi臋cej ju偶 nie wpuszczano.
Segur poskar偶y艂 mi si臋 na pogod臋, z pocz膮tku nie zrozumia艂em, o czym m贸wi: nawet je艣li wilgotn膮, szar膮, cieplarnian膮 istot臋 Fialty mo偶na by艂o nazwa膰 鈥減ogod膮鈥, to znajdowa艂a si臋 ona r贸wnie wyra藕nie poza sfer膮 ewentualnych przedmiot贸w konwersacji, jak na przyk艂ad szczup艂y 艂okie膰 Niny, kt贸ry trzyma艂em pomi臋dzy palcem wskazuj膮cym i kciukiem, albo wuuszczony przez kogo艣 kawa艂ek folii, b艂yszcz膮cy w oddali na 艣rodku brukowanej kostk膮 ulicy.
Ca艂a nasza czw贸rka sz艂a dalej, a na widnokr臋gu wci膮偶 majaczy艂y jakie艣 zakupy.
- Bo偶e m贸j, ale Indianiec! - z nieposkromionym apetytem zawo艂a艂 nagle Ferdynand, gwa艂townie tr膮caj膮c mnie 艂okciem i wskazuj膮c na afisz.
Dalej, ko艂o fontanny, da艂 sw贸j lizak miejscowemu dziecku, 艣niadej dziewczynce ze sznurem korali wok贸艂 艂adnej szyi; przystan臋li艣my, czekaj膮c na niego - kucn膮艂 i co艣 do niej powiedzia艂, zwracaj膮c si臋 do jej czarnych jak sadza spuszczonych rz臋s, a potem dogoni艂 nas, szczerz膮c w u艣miechu z臋by i wyg艂aszaj膮c jedn膮 z tych konstatacji, kt贸rymi uwielbia艂 ubarwia膰 swoje wypowiedzi. Potem jego uwag臋 przyci膮gn膮艂 nieszcz臋sny obrzydliwy przedmiot na wystawie sklepu z pami膮tkami: okropna marmurowa imitacja G贸ry 艢w. Jerzego z czarnym tunelem u podn贸偶a, kt贸ry okaza艂 si臋 otworem ka艂amarza, i z wg艂臋bieniami na pi贸ra, maj膮cymi na艣ladowa膰 szyny kolejowe. Z otwartymi ustami, dr偶膮cy, ca艂y przenikni臋ty sardonicznym tryumfem, obraca艂 t臋 zakurzon膮, niepor臋czn膮 i ca艂kowicie niepoczytaln膮 rzecz w d艂oniach, potem bez targowania si臋 zap艂aci艂 i wci膮偶 z otwartym, i ustami wyszed艂 nios膮c owo monstrum. Jak jaki艣 despotyczny w艂adca, kt贸ry otacza si臋 garbusami i kar艂ami, zapala艂 si臋 do takiej czy innej obrzydliwej rzeczy; zauroczenie trwa艂o od pi臋ciu minut do kilku dni, a czasem nawet d艂u偶ej, je艣li rzecz by艂a o偶ywiona.
Nina t臋sknie wspomnia艂a o obiedzie i kiedy Ferdynand i Segur zaszli na poczt臋, korzystaj膮c z okazji, po艣piesznie zabra艂em j膮 ze sob膮. Ci膮gle si臋 zastanawiam, co w艂a艣ciwie dla mnie znaczy艂a ta drobna, ciemnow艂osa kobieta o w膮skich ramionach i 鈥渓irycznych n贸偶kach鈥 (by zacytowa膰 wyra偶enie pewnego afektowanego poety emigracyjnego, jednego z niewielu m臋偶czyzn, kt贸rzy wzdychali do niej platonicznie), jeszcze mniej rozumiem, jaki cel mia艂 los, stale nas ze sob膮 stykaj膮c. Nie widzia艂em jej do艣膰 d艂ugo po tym spotkaniu w Pary偶u, a偶 pewnego dnia, kiedy wr贸ci艂em z biura do domu, zasta艂em j膮 pij膮c膮 herbat臋 z moj膮 偶on膮 i przygl膮daj膮c膮 si臋 swej d艂oni, obci膮gni臋tej jedwabiem, przez kt贸ry prze obr膮czka, wpatruj膮c膮 si臋 w materi臋 po艅czoch, kt贸re kupi艂a za bezcen na Tauentzienstrasse. Kiedy艣 pokazano mi jej fotografi臋 w modnym magazynie ilustrowanym, pe艂nym jesiennych li艣ci, r臋kawiczek i wietrznych teren贸w golfowych. Na kt贸re艣 Bo偶e Narodzenie przys艂a艂a mi widok贸wk臋 ze 艣niegiem i gwiazdami. Na pla偶y na Riwierze niemal nie zauwa偶y艂em jej za ciemnymi okularami i terakotow膮 opalenizn膮. Innym razem, wykonuj膮c jakie艣 przypadkowe polecenie i 藕le wybrawszy czas, zaszed艂em do domu zupe艂nie nie znanych mi ludzi w chwili, gdy odbywa艂o si臋 tam przyj臋cie, i ujrza艂em jej szal i futro po艣r贸d obcych strach贸w na wr贸ble na wieszaku. W ksi臋garni kiwn臋艂a mi g艂ow膮 ze strony jednego z opowiada艅 swojego m臋偶a, strony, na kt贸rej m贸wi艂o si臋 o epizodycznej postaci s艂u偶膮cej, w kt贸rej jednak wbrew woli autora przemycony by艂 obraz Niny. 鈥淛ej twarz - pisa艂 Ferdynand - by艂a raczej amatorsk膮 fotografi膮 przyrody ni偶 drobiazgowym portretem, tote偶 gdy (...) pr贸bowa艂 j膮 sobie wyobrazi膰, m贸g艂 przywo艂a膰 na pami臋膰 jedynie ulotne przeb艂yski nie po艂膮czonych ze sob膮 rys贸w: puszysty kontur jej ko艣ci policzkowych w s艂o艅cu, bursztynowobr膮zowy mrok jej szybkich oczu, wargi u艂o偶one w przyjazny u艣miech, kt贸ry zawsze got贸w by艂 zmieni膰 si臋 w gor膮cy poca艂unek鈥.
Wci膮偶 na nowo po艣piesznie pojawia艂a si臋 na marginesach mojego 偶ycia, w 偶aden spos贸b nie wp艂ywaj膮c na jego zasadniczy tekst. Pewnego letniego poranka (by艂 to pi膮tek, bo gospodynie trzepa艂y dywany na przesyconym s艂onecznym kurzem podw贸rku), kiedy moja rodzina by艂a na wsi, a ja pal膮c papierosa rozwala艂em si臋 w 艂贸偶ku, us艂ysza艂em dzwoni膮cy z nies艂ychan膮 gwa艂towno艣ci膮 dzwonek do drzwi - i oto ju偶 by艂a w przedpokoju: wpad艂a, by zostawi膰 u mnie (przypadkiem) szpilk臋 do w艂os贸w i (przede wszystkim) pokryty nalepkami hoteli kufer; w dwa tygodnie p贸藕niej zg艂osi艂 si臋 po niego sympatyczny m艂ody Austriak, kt贸ry (s膮dz膮c po nieuchwytnych, ale niezawodnych symptomach) nale偶a艂 do tego samego bardzo kosmopolitycznego stowarzyszenia, co ja. Niekiedy w 艣rodku jakiej艣 rozmowy pojawia艂o si臋 jej imi臋 i ju偶 zbiega艂a po stopniach przypadkowego zdania, nie odwracaj膮c g艂owy. W czasie podr贸偶y w Pireneje sp臋dzi艂em tydzie艅 w ch芒teau nale偶膮cym do ludzi, u kt贸rych go艣cili tak偶e ona i Ferdynand; nigdy nie zapomn臋 swojej pierwszej nocy w tamtym miejscu: jak bardzo na ni膮 czeka艂em, jak bardzo by艂em pewny, 偶e nie musia艂em jej nic m贸wi膰, by i tak w艣lizn臋艂a si臋 do mojego pokoju, i jak bardzo ona nie przysz艂a, i jak bardzo ha艂asowa艂y tysi膮ce 艣wierszczy w pogr膮偶onej w malignie g艂臋bi skalistego ogrodu, ociekaj膮cego blaskiem ksi臋偶yca, i jak szale艅czo szumia艂y strumyki, kiedy we mnie b艂ogie po艂udniowe znu偶enie d艂ugim dniem 艂ow贸w na piargach walczy艂o z ob艂臋dnym pragnieniem jej ukradkowego przyj艣cia, jej niskiego 艣miechu, r贸偶owych kostek nad przybranymi 艂ab臋dzim puchem pantoflami na wysokim obcasie; ale noc majaczy艂a dalej, a ona nie przychodzi艂a, a kiedy nast臋pnego dnia podczas og贸lnej przechadzki po g贸rach opowiedzia艂em jej o tym, jak na ni膮 czeka艂em, klasn臋艂a zmartwiona w d艂onie i zaraz szybkim spojrzeniem sprawdzi艂a, czy dostatecznie oddali艂y si臋 plecy gestykuluj膮cego Ferdynanda i jego przyjaciela. Pami臋tam, jak przez p贸艂 Europy rozmawia艂em z ni膮 przez telefon (chodzi艂o o sprawy jej m臋偶a) i w pierwszej chwili nie pozna艂em jej ochoczego szczekliwego g艂osu; pami臋tam te偶, jak raz mi si臋 艣ni艂a: przybieg艂a do mnie w tym 艣nie moja najstarsza c贸rka i powiedzia艂a, 偶e u dozorcy zdarzy艂o si臋 co艣 z艂ego - a kiedy zszed艂em do str贸偶贸wki, zobaczy艂em na kufrze, z kawa艂kiem zwini臋tego p艂贸tna workowego pod g艂ow膮 g艂臋boko u艣pion膮 Nin臋, mia艂a blade usta i otulona by艂a we艂nian膮 chust膮, przypomina艂a nieszcz臋sne uciekinierki na porzuconych przez Boga i ludzi stacyjkach. Niezale偶nie od tego, co przydarza艂o si臋 mnie i jej, nigdy o tym ze sob膮 nie rozmawiali艣my, nigdy r贸wnie偶 nie my艣leli艣my o sobie w interwa艂ach naszego losu, tote偶 gdy si臋 spotykali艣my, tempo istnienia natychmiast si臋 zmienia艂o, wszystkie atomy przemieszcza艂y si臋 i byli艣my nagle w innym, l偶ejszym czasie, kt贸ry mierzy艂y nie d艂ugie okresy roz艂膮ki, ale te nieliczne spotkania, z kt贸rych sztucznie tworzy艂o si臋 kr贸tkie, fa艂szywie b艂ahe 偶ycie. I z ka偶dym spotkaniem opanowywa艂 mnie coraz wi臋kszy l臋k; nie, nie do艣wiadcza艂em 偶adnego wewn臋trznego rozdarcia uczuciowego, cie艅 tragedii nie pada艂 na nasze zabawy, moje 偶ycie ma艂偶e艅skie pozostawa艂o nietkni臋te, a z kolei jej eklektyczny m膮偶 ignorowa艂 jej przypadkowe przygody, czerpi膮c z nich pewn膮 korzy艣膰, gdy偶 nawi膮zywa艂 mi艂e i przydatne znajomo艣ci. Opanowywa艂 mnie l臋k, poniewa偶 marnowa艂o si臋 co艣 uroczego, delikatnego i niepowtarzalnego, co艣, czego nadu偶ywa艂em, w ordynarnym po艣piechu chwytaj膮c n臋dzne okruchy i lekcewa偶膮c skromny, ale szczery rdze艅, kt贸ry by膰 mo偶e to co艣 obiecywa艂o mi 偶a艂osnym szeptem. Opanowywa艂 mnie l臋k, bo na d艂u偶sz膮 met臋 jako艣 tam akceptowa艂em 偶ycie Niny, k艂amstwa, czczo艣膰, niezrozumia艂y szwargot tego 偶ycia. Nawet przy braku jakiegokolwiek uczuciowego dysonansu, by艂em zobowi膮zany szuka膰, je艣li nie moralnego, to racjonalnego wyt艂umaczenia swojej egzystencji, a to oznacza艂o wyb贸r pomi臋dzy 艣wiatem, w kt贸rym jakby pozuj膮c do portretu siedzia艂em z 偶on膮, c贸reczkami, dobermanem (idylliczne girlandy, sygnet, cienka laseczka), pomi臋dzy tym szcz臋艣liwym, m膮drym i dobrym 艣wiatem... i czym? Czy by艂a jakakolwiek realna szansa wsp贸lnego 偶ycia z Nin膮, 偶ycia nie bardzo wyobra偶alnego, bo nasyconego nami臋tn膮, niezno艣n膮 gorycz膮, 偶ycia, kt贸rego ka偶da chwila by艂aby 艣wiadoma przesz艂o艣ci, roj膮cej si臋 od jej proteuszowych partner贸w? Nie, wszystko to by艂o absurdem. A poza tym czy偶 nie skuwa艂 jej z m臋偶em 艂a艅cuch czego艣 silniejszego ni偶 mi艂o艣膰 - wiernej przyja藕ni kator偶nik贸w? Absurd! Co wi臋c mia艂em z tob膮 zrobi膰, Nino, gdzie mia艂em z艂o偶y膰 zapas smutku, kt贸ry zebra艂 si臋 stopniowo w trakcie naszych, zdawa艂oby si臋, beztroskich, ale w istocie beznadziejnych spotka艅?
Fialta to stare i nowe miasto; przesz艂o艣膰 i tera藕niejszo艣膰 przeplataj膮 si臋 jednak ze sob膮 i tu, i tu, staraj膮c si臋 albo wyzwoli膰 ze swoich obj臋膰, albo wyprze膰 przeciwnika; ka偶da ze stron ma swoje metody: nowe walczy uczciwie - sprowadzaj膮c palmy, zak艂adaj膮c ma艂e biura podr贸偶y, maluj膮c kremowymi pasami czerwon膮 g艂adzizn臋 kort贸w tenisowych, natomiast podst臋pne stare wype艂za zza rogu w postaci jakiej艣 uliczki chodz膮cej o kulach albo wiod膮cych donik膮d schod贸w. Id膮c do hotelu przeszli艣my ko艂o na wp贸艂 zbudowanej bia艂ej willi, pe艂nej w 艣rodku 艣mieci, na kt贸rej murach znowu te same s艂onie szeroko rozstawia艂y monstrualne dzieci臋ce kolana, siedz膮c na jaskrawych b臋bnach, ca艂a w eterycznych zawini膮tkach wolty偶erka (ju偶 z dorysowanymi w膮sami) odpoczywa艂a na szerokogrzbietym rumaku, a klaun z pomidorem zamiast nosa chodzi艂 po linie, balansuj膮c parasolk膮 zdobn膮 w owe pojawiaj膮ce si臋 co i rusz gwiazdy, m臋tnie, w symboliczny spos贸b przypominaj膮ce o niebia艅skiej ojczy藕nie cyrkowc贸w. Tutaj, na fialta艅skiej Riwierze, wilgotny 偶wir chrz臋艣ci艂 bardziej luksusowo, a leniwe westchnienia morza s艂ycha膰 by艂o lepiej. Na podw贸rzu hotelowym uzbrojony w n贸偶 kuchcik goni艂 kur臋, kt贸ra w艣ciekle gdaka艂a, walcz膮c o 偶ycie. Z bezz臋bnym u艣miechem czy艣ciciel but贸w zaproponowa艂 mi sw贸j prastary tron. Pod platanami sta艂y: motocykl niemieckiej marki, obryzgana b艂otem limuzyna i d艂ugi 偶贸艂ty ikar przypominaj膮cy olbrzymiego 偶uka (鈥淭o nasz, znaczy Segura鈥 - powiedzia艂a Nina i doda艂a: 鈥淢o偶e by艣 z nami pojecha艂, Wiktor, co?鈥 - chocia偶 wiedzia艂a doskonale, 偶e nie mog臋); w lakierze skrzyde艂 pokrywowych zanurza艂 si臋 gwasz nieba i ga艂臋zi; przez chwil臋 odbijali艣my si臋 w metalu jednego z przypominaj膮cych bomby reflektor贸w - chudzi przechodnie z krainy filmu, id膮cy po wypuk艂ej powierzchni; po paru krokach obejrza艂em si臋 i zobaczy艂em w艂a艣ciwie niemal w optycznym sensie - to, co rzeczywi艣cie wydarzy艂o si臋 jak膮艣 godzin臋 p贸藕niej: wszyscy troje w kaskach kierowc贸w wsiedli do samochodu, u艣miechaj膮c si臋 i machaj膮c do mnie, przezroczy艣ci jak duchy, przez kt贸re prze艣wiecaj膮 barwy 艣wiata, a potem ruszyli, oddalili si臋, zmniejszyli (ostatnie dziesi臋ciopalce po偶egnanie Niny); na razie jednak samoch贸d wci膮偶 sta艂 najzupe艂niej nieruchomy, g艂adki i ca艂y jak jajko, a Nina otoczona moim ramieniem wchodzi艂a w drzwi z drzewkami laurowymi po obu stronach i siadali艣my, i widzieli艣my przez okno, jak powoli zbli偶aj膮 si臋 Ferdynand i Segur, kt贸rzy przyszli inn膮 drog膮.
Na werandzie, gdzie jedli艣my obiad, nie by艂o nikogo pr贸cz Anglika, kt贸rego niedawno widzia艂em; sta艂 przed nim wysoki kieliszek nape艂niony jasnoszkar艂atnym trunkiem i rzuca艂 owalne odbicie na obrus. W oczach Anglika zauwa偶y艂em t臋 sam膮 nabieg艂膮 krwi膮 偶膮dz臋, co poprzednio, ale tym razem nie by艂a ona w 偶aden spos贸b zwi膮zana z Nin膮: chciwe spojrzenie nie kierowa艂o si臋 ku niej, Anglik wbija艂 wzrok w prawy g贸rny r贸g szerokiego okna, ko艂o kt贸rego siedzia艂.
艢ci膮gn膮wszy ze swoich drobnych d艂oni r臋kawiczki, Nina po raz ostatni w 偶yciu jad艂a skorupiaki, kt贸re tak bardzo lubi艂a. Ferdynand tak偶e zaj膮艂 si臋 jedzeniem, a ja, wykorzystuj膮c jego g艂贸d, rozpocz膮艂em rozmow臋, daj膮c膮 mi poz贸r w艂adzy nad nim, m贸wi膮c 艣ci艣le, wspomnia艂em niedawn膮 kl臋sk臋 jego dzie艂a. Po kr贸tkim okresie modnego nawr贸cenia religijnego, kiedy to sp艂ywa艂a na niego 艂aska i kiedy odby艂 kilka do艣膰 podejrzanych pielgrzymek, kt贸re zako艅czy艂y si臋 wr臋cz skandaliczn膮 awantur膮, zwr贸ci艂 swoje matowe oczy na barbarzy艅sk膮 Moskw臋. Szczerze m贸wi膮c, zawsze irytowa艂o mnie zadowolone z siebie przekonanie, 偶e falowanie strumienia 艣wiadomo艣ci, kilka zdrowych obscen贸w i szczypta komunizmu, wymieszane w dowolnym starym wiadrze na pomyje, alchemicznie i automatycznie stworz膮 ultranowoczesn膮 literatur臋; i tak d艂ugo, dop贸ki mnie nie zastrzel膮, b臋d臋 si臋 upiera艂, 偶e kiedy tylko sztuka wchodzi w zwi膮zki z polityk膮, w nieunikniony spos贸b spada do poziomu ideologicznego 艣miecia. Co prawda do Ferdynanda jeszcze si臋 to nie odnosi艂o - jego sztuka mia艂a wyj膮tkowo silne musku艂y, by nie wspomnie膰 ju偶 o tym, 偶e nic a nic go nie obchodzi艂a dola klas upo艣ledzonych - ale od pewnych niejasno z艂o艣liwych spodnich pr膮d贸w tego rodzaju jego dzie艂a sta艂y si臋 jeszcze bardziej odra偶aj膮ce. Opr贸cz paru snob贸w nikt nie zrozumia艂 jego dramatu; ja sam go nie widzia艂em, ale mog艂em sobie doskonale wyobrazi膰 t臋 kremlowsk膮 noc, po kt贸rej niemo偶liwych spiralach puszcza艂 rozmaite k贸艂ka rozebranych na cz臋艣ci symboli; teraz nie bez przyjemno艣ci spyta艂em go, czy czyta艂 ostatnie wypowiedzi krytyk贸w o sobie.
- Krytycy! - zawo艂a艂. - To mi wspaniali krytycy! Byle g艂adki fanfaron uwa偶a za stosowne dawa膰 mi lekcje. Nieznajomo艣膰 mojej tw贸rczo艣ci jest ich szcz臋艣ciem. Dotykaj膮 moich ksi膮偶ek ostro偶nie jak czego艣, co mo偶e wybuchn膮膰. Krytycy! Oceniaj膮 je z ka偶dego mo偶liwego punktu widzenia opr贸cz tego, kt贸ry jest istotny. To tak, jakby przyrodnik opisuj膮c jaki艣 gatunek konia, zacz膮艂 gl臋dzi膰 o siod艂ach albo madame de V. - (wymieni艂 znan膮 w 艣wiecie literackim dam臋, rzeczywi艣cie bardzo przypominaj膮c膮 szczerz膮cego z臋by konia). - Ja te偶 chcia艂bym spr贸bowa膰 tej go艂臋biej krwi - ci膮gn膮艂 tym samym dono艣nym, rw膮cym si臋 g艂osem, zwracaj膮c si臋 do kelnera, kt贸ry zrozumia艂 jego zam贸wienie dopiero wtedy, gdy spojrza艂 w kierunku wskazanym palcem z d艂ugim paznokciem, bezceremonialnie mierz膮cym w kieliszek Anglika. Nie wiedzie膰 czemu, Segur wspomnia艂 Rubinow膮 R贸偶臋, dam臋 maluj膮c膮 kwiaty na w艂asnych piersiach, i rozmowa przybra艂a mniej obra藕liwy ton. Tymczasem olbrzymi Anglik nagle podj膮艂 decyzj臋, stan膮艂 na krze艣le, przeszed艂 z niego na parapet i wyci膮gn膮wszy si臋 dosi臋gn膮艂 upragnionego rogu ramy okiennej, gdzie siedzia艂a niedu偶a w艂ochata 膰ma, kt贸r膮 zr臋cznie wsun膮艂 do pude艂eczka po lekarstwach.
- ...raczej jak bia艂y ko艅 Wouwermana - powiedzia艂 Ferdynand, dyskutuj膮c o czym艣 z Segurem.
- Tu es tr猫s hippique ce matin - zauwa偶y艂 ten ostatni.
Po chwili obaj poszli telefonowa膰. Ferdynand wyj膮tkowo lubi艂 rozmowy mi臋dzymiastowe lub mi臋dzynarodowe i z wyj膮tkow膮 wirtuozeri膮, niezale偶nie od odleg艂o艣ci, przesyca艂 je przyjaznym ciep艂em, je艣li tylko by艂o to konieczne, jak na przyk艂ad teraz, kiedy zapewnia艂 sobie darmowy nocleg.
Z daleka dobiega艂y d藕wi臋ki muzyki - tr膮bki i cytry. Nina i ja znowu poszli艣my si臋 przespacerowa膰. Jad膮cy do Fialty cyrk najwyra藕niej wysy艂a艂 zwiastun贸w: obok przeci膮ga艂 poch贸d reklamuj膮cy imprez臋; nie zobaczyli艣my jednak jego czo艂a, gdy偶 skr臋ci艂o w g贸r臋, w boczn膮 uliczk臋: oddala艂 si臋 ju偶 z艂ocony ty艂 jakiego艣 powozu, m臋偶czyzna w burnusie prowadzi艂 wielb艂膮da, czw贸rka lichych Indian nios艂a na kijkach afisze, a za nimi, dzi臋ki specjalnemu pozwoleniu, jecha艂, siedz膮c na malutkim kucyku, pe艂en nabo偶nej czci, ubrany w marynarskie ubranie synek jakiego艣 turysty.
Przeszli艣my ko艂o kawiarni, gdzie stoliki by艂y teraz niemal suche, ale nadal puste; kelner przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie (mam nadziej臋, 偶e przyho艂ubi艂 go p贸藕niej) okropnemu podrzutkowi, idiotycznemu ka艂amarzowi, kt贸ry Ferdynand przechodz膮c zostawi艂 na por臋czy. Przy nast臋pnym rogu ulicy nasz膮 uwag臋 przyci膮gn臋艂y stare kamienne schody; wdrapali艣my si臋 na nie. Przez ca艂y czas patrzy艂em na ostry k膮t krok贸w Niny, kiedy wchodzi艂a unosz膮c sp贸dnic臋, w膮ska przestrze艅 wymaga艂a od niej tego samego gestu, co przedtem d艂ugo艣膰; promieniowa艂a znajomym mi ciep艂em i id膮c obok niej przypomnia艂em sobie nasze poprzednie spotkanie. Spotkali艣my si臋 w pewnym domu w Pary偶u, wok贸艂 nas by艂o mn贸stwo ludzi, a m贸j serdeczny przyjaciel, Jules Darboux, chc膮c wy艣wiadczy膰 mi wyrafinowan膮 estetyczn膮 us艂ug臋, dotkn膮艂 mojego kolana i powiedzia艂: 鈥淐hcia艂bym, 偶eby艣 pozna艂...鈥 - i zaprowadzi艂 mnie do Niny, kt贸ra siedzia艂a w rogu kanapy z cia艂em wygi臋tym w kszta艂t litery 鈥渮鈥 i z popielniczk膮 na biodrze; wyj臋艂a z ust turkusow膮 cygarniczk臋 i zawo艂a艂a: 鈥淣ie, ze wszystkich ludzi...鈥 - i potem przez ca艂y wiecz贸r zdawa艂o mi si臋, 偶e p臋knie mi serce, kiedy z lepkim kieliszkiem w zaci艣ni臋tej d艂oni przechodzi艂em od jednego gadaj膮cego t艂umku do innego, od czasu do czasu patrz膮c na ni膮 z daleka (ona nie patrzy艂a...) i ws艂uchuj膮c si臋 we fragmenty rozm贸w; us艂ysza艂em mi臋dzy innymi, jak jaki艣 m臋偶czyzna powiedzia艂 do drugiego: 鈥淭o zabawne jak one podobnie pachn膮, poprzez dowolne perfumy wyczuwasz spalone li艣cie, pachn膮 tak samo te wszystkie kanciaste bruneteczki鈥 - i jak to si臋 cz臋sto zdarza, trywialna uwaga, odnosz膮ca si臋 nie wiadomo do czego, ciasno owin臋艂a si臋 wok贸艂 bardzo osobistego wspomnienia, paso偶ytuj膮c na jego smutku.
Wszed艂szy na schody, znale藕li艣my si臋 na czym艣 w rodzaju szczerbatego tarasu. Wida膰 by艂o st膮d delikatny zarys go艂臋bioszarej G贸ry 艢w. Jerzego z kupk膮 ko艣cianobia艂ych punkcik贸w (jaka艣 wioska) na jednym ze zboczy; dym niewidocznego poci膮gu falowa艂 nad jej kolistym podn贸偶em i nagle znikn膮艂; jeszcze ni偶ej nad gmatwanin膮 dach贸w mo偶na by艂o dostrzec samotny cyprys, przypominaj膮cy wilgotny, zakr臋cony czarny koniuszek p臋dzla do akwarel; po prawej stronie b艂yska艂o morze - szare ze srebrnymi zmarszczkami. Pod naszymi nogami le偶a艂 stary zardzewia艂y klucz, a ze 艣ciany na wp贸艂 zrujnowanego domu, do kt贸rego przylega艂 taras, wci膮偶 zwisa艂y jakie艣 druty... pomy艣la艂em, 偶e dawniej t臋tni艂o tu 偶ycie, jaka艣 rodzina cieszy艂a si臋 ch艂odem wieczoru, niezgrabne dzieci przy 艣wietle lampy kolorowa艂y obrazki... Przystan臋li艣my tam, jak gdyby czego艣 nas艂uchuj膮c; Nina, kt贸ra sta艂a troch臋 wy偶ej, po艂o偶y艂a mi na ramieniu r臋k臋, u艣miechn臋艂a si臋 i ostro偶nie, jakby boj膮c si臋 zgnie艣膰 ten u艣miech, poca艂owa艂a mnie w usta. Z niezno艣n膮 si艂膮 prze偶y艂em (tak przynajmniej mi si臋 teraz wydaje) wszystko, co kiedykolwiek by艂o pomi臋dzy nami, poczynaj膮c od podobnego poca艂unku; i powiedzia艂em, zast臋puj膮c nasze tanie, oficjalne 鈥渢y鈥 owym osobliwie pe艂nym ducha i ekspresji 鈥減ani鈥, do kt贸rego wzbogacony swoim kr臋giem powraca samotny 偶eglarz op艂yn膮wszy 艣wiat:
- A je艣li ja pani膮 kocham?
Nina spojrza艂a na mnie, powt贸rzy艂em te s艂owa, chcia艂em co艣 doda膰... ale przez jej twarz przelecia艂o co艣 podobnego do nietoperza - szybki, dziwny, niemal brzydki grymas, i ona, kt贸ra z ca艂kowit膮 prostot膮 wypowiada艂a najordynarniejsze s艂owa, zmiesza艂a si臋; ja tak偶e poczu艂em si臋 niezr臋cznie...
- Nie, nic, 偶artowa艂em - powiedzia艂em po艣piesznie, lekko obejmuj膮c j膮 w talii.
Nie wiadomo sk膮d, pojawi艂 si臋 w jej d艂oniach suty bukiecik drobnych, ciemnych, bezinteresownie pachn膮cych fio艂k贸w i zanim wr贸ci艂a do m臋偶a i samochodu, postali艣my jeszcze przez d艂u偶sz膮 chwil臋 ko艂o kamiennej balustrady, a nasz romans by艂 nawet jeszcze bardziej beznadziejny ni偶 kiedykolwiek przedtem. Ale kamie艅 by艂 ciep艂y jak cia艂o i nagle zrozumia艂em to, co widzia艂em, a czego nie pojmowa艂em - dlaczego kawa艂ek folii tak mocno b艂yska艂 na bruku, dlaczego odblask kieliszka dr偶a艂 na obrusie, dlaczego morze migota艂o: bia艂e niebo nad Fialt膮 stopniowo i niepostrze偶enie nasyci艂o si臋 s艂onecznym blaskiem i teraz ca艂e by艂o przenikni臋te s艂o艅cem, ta nabrzmia艂a bia艂a promienno艣膰 rozszerza艂a si臋 i rozszerza艂a, wszystko si臋 w niej rozpuszcza艂o, wszystko nik艂o, i oto sta艂em na peronie stacji w Miech ze 艣wie偶o kupion膮 gazet膮, gdzie przeczyta艂em, 偶e 偶贸艂ty samoch贸d, kt贸ry widzia艂em pod platanami, rozbi艂 si臋 pod Fialt膮: p臋dz膮c z pe艂n膮 szybko艣ci膮 zderzy艂 si臋 czo艂owo z ci臋偶ar贸wk膮 wje偶d偶aj膮cego do miasta w臋drownego cyrku. Ferdynand i jego przyjaciel, te nietykalne cwaniaczki, te salamandry losu, te bazyliszki fartu wyszli z wypadku z miejscowymi i kr贸tkotrwa艂ymi zadrapaniami 艂usek, natomiast Nina, cho膰 tak d艂ugo i wiernie ich na艣ladowa艂a, ostatecznie okaza艂a si臋 jednak 艣miertelna.
Pary偶, 1938
W roku 1899 w oci臋偶a艂ym, wygodnie wy艣cie艂anym Petersburgu owej epoki czo艂owa organizacja kulturalna, Stowarzyszenie Popierania Literatury Rosyjskiej, postanowi艂a uczci膰 uroczy艣cie pami臋膰 poety Konstantina Pierowa, kt贸ry umar艂 p贸艂 stulecia wcze艣niej w p艂omiennym wieku lat dwudziestu czterech. Nazywano go rosyjskim Rimbaudem i jakkolwiek francuski ch艂opak przewy偶sza艂 go geniuszem, por贸wnanie takie nie by艂o ca艂kowicie bezpodstawne. Maj膮c zaledwie osiemna艣cie lat Pierow napisa艂 swoje znakomite Noce gruzi艅skie, d艂ugi, zagmatwany 鈥渟enny epos鈥; w niekt贸rych jego fragmentach pru艂a si臋 nagle zas艂ona tradycyjnego kolorytu orientalnego i przez szczelin臋 przedziera艂 si臋 ten niebia艅ski powiew, kt贸ry budzi nagle fizyczne odczucie prawdziwej poezji, umieszczaj膮c je dok艂adnie mi臋dzy 艂opatkami czytelnika.
W trzy lata p贸藕niej ukaza艂 si臋 zbiorek wierszy. W tym czasie jednak Pierow znalaz艂 si臋 pod wp艂ywem tego czy innego filozofa niemieckiego i niekt贸re z utwor贸w s膮 wr臋cz przygn臋biaj膮ce wskutek groteskowych pr贸b 艂膮czenia autentycznego spazmu lirycznego z metafizyczn膮 interpretacj膮 wszech艣wiata; pozosta艂e jednak s膮 r贸wnie 偶ywe i niezwyk艂e jak utwory pochodz膮ce z okresu, kiedy ekscentryczny m艂odzieniec rozbija艂 rosyjsk膮 leksyk臋 i skr臋ca艂 karki og贸lnie przyj臋tym epitetom, chc膮c, by poezja be艂kota艂a i rycza艂a, zamiast 艣wiergota膰. Wi臋kszo艣膰 czytelnik贸w najbardziej lubi艂a te jego wiersze, w kt贸rych idee wolno艣ciowe, tak charakterystyczne dla Rosji lat pi臋膰dziesi膮tych, znajduj膮 wyraz we wspania艂ym porywie mrocznej elokwencji, nie tyle - jak wyrazi艂 si臋 pewien krytyk - 鈥渦kazuj膮c wroga, ile sprawiaj膮c, 偶e czytelnik a偶 kipi ch臋ci膮 walki z nim鈥. Osobi艣cie wol臋 czystsze, a jednocze艣nie bardziej chropawe liryki, takie jak Cygan czy Nietoperz.
Pierow by艂 synem drobnego posiadacza ziemskiego, o kt贸rym wiadomo jedynie tyle, 偶e w swoim maj膮tku niedaleko 艁ugi pr贸bowa艂 uprawia膰 herbat臋. M艂ody Konstantin (by wpa艣膰 w ton biograf贸w) wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂 w Petersburgu, pocz膮tkowo anemicznie ucz臋szczaj膮c na uniwersytet, p贸藕niej anemicznie szukaj膮c posady urz臋dniczej - prawd臋 powiedziawszy, o jego 贸wczesnych zaj臋ciach niewiele wiadomo, poza drobiazgami, kt贸re mo偶na wydedukowa膰 na podstawie znajomo艣ci zasadniczych tendencji w艂a艣ciwych jego kr臋gom. Fragment listu s艂ynnego Niekrasowa, kt贸ry spotka艂 go kiedy艣 przypadkiem w ksi臋garni, przynosi obraz pos臋pnego, niezr贸wnowa偶onego, 鈥渘iezgrabnego i nieopanowanego鈥 m艂odzie艅ca o 鈥渙czach dziecka i barach wozaka鈥.
Pierow zosta艂 te偶 wymieniony w raporcie policyjnym, wedle kt贸rego 鈥渞ozmawia艂 szeptem z dwoma innymi studentami鈥 w kawiarni na Newskim Prospekcie. Jego siostra za艣, kt贸ra wysz艂a za kupca z Rygi, bola艂a podobno nad uczuciowymi przygodami poety ze szwaczkami i praczkami. Jesieni膮 1849 roku Pierow odwiedzi艂 ojca - w konkretnym celu zdobycia pieni臋dzy na podr贸偶 do Hiszpanii. Ojciec, cz艂owiek prostolinijny, da艂 mu w twarz; kilka dni p贸藕niej nieszcz臋sny ch艂opak uton膮艂, k膮pi膮c si臋 w pobliskiej rzece. Jego ubranie i nadgryzione jab艂ko le偶a艂y pod brzoz膮, cia艂a nigdy nie znaleziono.
Jego s艂awa by艂a ospa艂a: fragment Nocy gruzi艅skich, zawsze ten sam, we wszystkich antologiach; napisany w roku 1859, nie przebieraj膮cy w s艂owach artyku艂 krytyka - radyka艂a Dobrolubowa, kt贸ry chwali艂 rewolucyjne aluzje w jego najs艂abszych wierszach; powszechna w latach osiemdziesi膮tych opinia, 偶e reakcyjna atmosfera t艂amsi艂a i w ko艅cu zgubi艂a wspania艂y, cho膰 troch臋 nieartyku艂owany talent - to by艂o w艂a艣ciwie wszystko.
W latach dziewi臋膰dziesi膮tych dzi臋ki zdrowszemu podej艣ciu do poezji i wi臋kszemu ni膮 zainteresowaniu, kt贸re nierzadko idzie w parze z okresem politycznego zaskorupienia i zastoju, wok贸艂 Pierowa zacz膮艂 si臋 nasila膰 huczek ponownego odkrycia, jednocze艣nie za艣 libera艂owie nie byli od tego, by pod膮偶y膰 w kierunku wskazanym przez Dobrolubowa. Publiczna sk艂adka na pomnik w podmiejskim parku zako艅czy艂a si臋 wielkim sukcesem. Jeden z czo艂owych wydawc贸w zebra艂 wszelkie dost臋pne strz臋py informacji o 偶yciu Pierowa i wyda艂 jego dzie艂a zebrane w jednym, ale ca艂kiem opas艂ym tomie. W miesi臋cznikach ukaza艂o si臋 sporo opracowa艅 krytycznych. Uroczysto艣膰 rocznicowa w jednej z najlepszych sal stolicy przyci膮gn臋艂a t艂umy.
Na kilka minut przed rozpocz臋ciem uroczysto艣ci, kiedy m贸wcy byli jeszcze zgromadzeni w pomieszczeniu za scen膮, drzwi gwa艂townie si臋 otworzy艂y i wszed艂 krzepki staruszek odziany w surdut, kt贸ry na jego lub czyich艣 innych ramionach widywa艂 lepsze czasy. Nie zwracaj膮c najmniejszej uwagi na upomnienia pary przyozdobionych specjalnymi wst膮偶kami student贸w uniwersytetu, kt贸rzy jako porz膮dkowi pr贸bowali go zatrzyma膰, z niezm膮con膮 godno艣ci膮 zbli偶y艂 si臋 do cz艂onk贸w komitetu, uk艂oni艂 si臋 i powiedzia艂:
- Jestem Pierow.
M贸j przyjaciel, niemal dwukrotnie starszy ode mnie, b臋d膮cy dzi艣 jedynym 偶yj膮cym 艣wiadkiem tego wydarzenia, opowiada艂 mi, 偶e przewodnicz膮cy, kt贸ry jako redaktor gazety codziennej mia艂 du偶e do艣wiadczenie, je艣li chodzi o dziwacznych intruz贸w, powiedzia艂, nie spojrzawszy nawet:
- Wyrzu膰cie go na zbity pysk.
Nikt tego nie uczyni艂, by膰 mo偶e dlatego, 偶e ludzie zwykli zachowywa膰 si臋 do艣膰 uprzejmie w stosunku do starszego pana, kt贸ry jest zapewne pijany w sztok. Jegomo艣膰 usiad艂 przy stole, wybra艂 osob臋 wygl膮daj膮c膮 naj艂agodniej, S艂awskiego, t艂umacza Longfellowa, Heinego i Sully - Prudhomme'a (p贸藕niej za艣 cz艂onka jakiej艣 grupy terrorystycznej), i rzeczowym tonem spyta艂 go, czy 鈥減ieni膮dze na pomnik鈥 zosta艂y ju偶 zebrane, a je艣li tak, to kiedy b臋dzie je m贸g艂 otrzyma膰.
Wszystkie relacje zgadzaj膮 si臋 co do tego, 偶e swoje pretensje zg艂osi艂 w spos贸b wyj膮tkowo spokojny. Nie podkre艣la艂 swych 偶膮da艅. Po prostu je przedstawi艂, jak gdyby w og贸le nie dopuszcza艂 mo偶liwo艣ci, 偶e kto艣 m贸g艂by mu nie uwierzy膰. I to w艂a艣nie robi艂o du偶e wra偶enie - 偶e na samym pocz膮tku tej osobliwej historii, w tym zacisznym pokoju, pomi臋dzy tymi wybitnymi osobisto艣ciami, siedzia艂 sobie spokojnie, z t膮 swoj膮 patriarchaln膮 brod膮, wyblak艂ymi piwnymi oczami, kartoflastym nosem, i spokojnie pyta艂 o rezultaty, jakie przynios艂a zbi贸rka, nie troszcz膮c si臋 o przedstawienie jakichkolwiek dowod贸w, kt贸re m贸g艂by przecie偶 podrobi膰 zwyk艂y oszust.
- Czy pan jest krewnym poety? - spyta艂 kto艣.
- Nazywam si臋 Konstantin Konstantinowicz Pierow - cierpliwie odpowiedzia艂 staruszek. - Je艣li dobrze rozumiem, twierdzi pan, 偶e w sali znajduje si臋 kto艣 z mojej rodziny, ale to nie ma nic do rzeczy.
- Ile pan ma lat? - spyta艂 S艂awski.
- Siedemdziesi膮t cztery - odpowiedzia艂 - i jestem ofiar膮 kilku kolejnych lat nieurodzaju.
- Z pewno艣ci膮 zdaje pan sobie spraw臋 - zauwa偶y艂 Jermakow, znany aktor, - 偶e poeta, kt贸rego pami臋膰 czcimy dzisiejszego wieczoru, uton膮艂 w Orodie偶y dok艂adnie pi臋膰dziesi膮t lat temu.
- Wzdor - bzdura - odpar艂 staruszek. - Zainscenizowa艂em ca艂膮 t臋 histori臋, dlaczego - to moja sprawa.
- No, 艂askawco - powiedzia艂 przewodnicz膮cy, - naprawd臋 my艣l臋, 偶e musi pan ju偶 i艣膰.
Zapomnieli o nim i wyszli t艂umnie na rz臋si艣cie o艣wietlon膮 estrad臋, gdzie wraz z niezb臋dn膮 liczb膮 krzese艂 sta艂 inny st贸艂 prezydialny, udrapowany uroczystym czerwonym suknem, i od pewnego czasu hipnotyzowa艂 publiczno艣膰 b艂yskami tradycyjnej karafki. Na lewo od niego mo偶na by艂o podziwia膰 olejny portret, wypo偶yczony z Muzeum Szeriemietiewskiego: przedstawia艂 on Pierowa w wieku dwudziestu dwu lat, smag艂ego m艂odzie艅ca z romantyczn膮 czupryn膮 i wyk艂adanym ko艂nierzykiem. Stojak, na kt贸rym znajdowa艂 si臋 obraz, nabo偶nie maskowa艂y li艣cie i kwiaty. Na przedzie pi臋trzy艂a si臋 m贸wnica z jeszcze jedn膮 karafk膮, a w kulisach czeka艂 na swoj膮 kolej ogromny fortepian, kt贸ry miano wytoczy膰 p贸藕niej, na muzyczn膮 cz臋艣膰 uroczysto艣ci.
Sala wype艂niona by艂a po brzegi literatami, o艣wieconymi prawnikami, nauczycielami, uczonymi, pe艂nymi entuzjazmu studentami i studentkami uniwersytetu i innymi widzami tego samego pokroju. W nie rzucaj膮cych si臋 w oczy miejscach ulokowa艂o si臋 kilku skromnych agent贸w tajnej policji, oddelegowanych na to zgromadzenie, jako 偶e w艂adze wiedzia艂y z do艣wiadczenia, 偶e nawet najbardziej stateczne imprezy kulturalne maj膮 osobliwy talent do przekszta艂cania si臋 w orgi臋 propagandy rewolucyjnej. Fakt, 偶e w jednym z pierwszych wierszy Pierowa kry艂a si臋 zawoalowana, ale pe艂na sympatii aluzja do powstania dekabryst贸w, kaza艂 podj膮膰 pewne 艣rodki ostro偶no艣ci: nikt nie by艂 w stanie przewidzie膰, co mo偶e nast膮pi膰 po publicznym wydeklamowaniu takich linijek, jak 鈥淧onury szum syberyjskich jode艂 porozumiewa si臋 z podziemn膮 rud膮 - sibirskich picht ugriumyj szoroch s podziemnej snositsia rudoj鈥.
Jak to uj臋艂o jedno ze sprawozda艅, 鈥渨kr贸tce okaza艂o si臋, 偶e co艣 niejasno przypominaj膮cego awantur臋 z Dostojewskiego [autor ma tu na my艣li s艂awny b艂aze艅ski rozdzia艂 Bies贸w] tworzy atmosfer臋 skr臋powania i niepewno艣ci鈥. Sta艂o si臋 tak, poniewa偶 staruszek z premedytacj膮 wszed艂 na estrad臋 za siedmioma cz艂onkami komitetu i zamierza艂 razem z nimi usi膮艣膰 za sto艂em. Przewodnicz膮cy, chc膮c przede wszystkim unikn膮膰 przepychanki na oczach widowni, robi艂 co m贸g艂, 偶eby zmusi膰 go do odwrotu. Na艂o偶ywszy dla publiczno艣ci mask臋 uprzejmego u艣miechu, szeptem oznajmi艂, 偶e ka偶e go wyrzuci膰 za drzwi, je艣li patriarcha nie pu艣ci oparcia krzes艂a, kt贸re S艂awski z niefrasobliw膮 min膮, ale uj膮wszy je w 偶elazny u艣cisk, skrycie usi艂owa艂 wyrwa膰 staruszkowi z guzowatych r膮k. Staruszek odm贸wi艂, ale rozlu藕ni艂 u艣cisk i pozosta艂 bez krzes艂a. Rozejrza艂 si臋, zauwa偶y艂 stoj膮cy za kulisami ko艂o fortepianu taboret i z zimn膮 krwi膮 wci膮gn膮艂 go na scen臋, wyprzedziwszy o u艂amek sekundy zas艂oni臋tego pracownika, kt贸ry pr贸bowa艂 mu go zabra膰. Staruszek usadowi艂 si臋 w pewnej odleg艂o艣ci od sto艂u i natychmiast sta艂 si臋 dowodem rzeczowym numer jeden.
Komitet pope艂ni艂 fatalny b艂膮d, raz jeszcze zapominaj膮c o jego obecno艣ci: cz艂onkowie komitetu, powt贸rzmy, pragn臋li za wszelk膮 cen臋 unikn膮膰 awantury; poza tym niepo偶膮danego uczestnika wydarze艅 na wp贸艂 skrywa艂a przed ich cielesnymi oczami niebieska hortensja, umieszczona obok stojaka z obrazem. Na nieszcz臋艣cie publiczno艣膰 doskonale widzia艂a starszego jegomo艣cia, kiedy tak siedzia艂 na swym niestosownym piedestale (powtarzaj膮ce si臋 skrzypni臋cia by艂y aluzj膮 do w艂a艣ciwej sprz臋towi zdolno艣ci obracania si臋), otwiera艂 futera艂 na okulary i uk艂adaj膮c po rybiemu usta chucha艂 na szk艂a, absolutnie spokojny i nieskr臋powany; jego dostojna g艂owa, wytarte czarne ubranie i kamasze kojarzy艂y si臋 zar贸wno z ubogim rosyjskim profesorem, jak i ze 艣wietnie prosperuj膮cym rosyjskim w艂a艣cicielem zak艂adu pogrzebowego.
Przewodnicz膮cy podszed艂 do m贸wnicy i rozpocz膮艂 przem贸wienie wst臋pne. Przez ca艂膮 widowni臋 przep艂ywa艂y drobne fale szept贸w, gdy偶 ludzie byli oczywi艣cie ciekawi, kim jest starszy pan. Mocno osadziwszy okulary i po艂o偶ywszy r臋ce na kolanach, spojrza艂 z ukosa na portret, potem odwr贸ci艂 si臋 od niego i badawczym wzrokiem przyjrza艂 si臋 pierwszemu rz臋dowi. Odpowiedzia艂y mu spojrzenia, kt贸re nie mog艂y nie lata膰 tam i z powrotem pomi臋dzy l艣ni膮c膮 kopu艂膮 jego g艂owy i k臋dzierzaw膮 czupryn膮 m艂odzie艅ca na portrecie, jako 偶e podczas d艂ugiego przem贸wienia przewodnicz膮cego po sali rozesz艂y si臋 szczeg贸艂y wtargni臋cia intruza i wyobra藕nia niekt贸rych spo艣r贸d widz贸w zacz臋艂a igra膰 z my艣l膮, 偶e oto poeta nale偶膮cy do niemal legendarnej epoki, do kt贸rej zr臋cznie zes艂a艂y go podr臋czniki, przedpotopowe stworzenie, 偶ywa skamielina w sieci nie艣wiadomego niczego rybaka, jaki艣 Rip Van Winkle, zramola艂y bez reszty starzec bierze udzia艂 - rzecz nie do wiary - w zgromadzeniu, kt贸re czci chwa艂臋 jego m艂odych lat.
- ...niechaj my艣l膮ca Rosja - powiedzia艂 przewodnicz膮cy, ko艅cz膮c przem贸wienie - nigdy nie zapomni imienia Pierowa. Tiutczew powiedzia艂, 偶e nasz kraj zawsze b臋dzie pami臋ta艂 Puszkina, bo pami臋ta si臋 swoj膮 pierwsz膮 mi艂o艣膰. W odniesieniu do Pierowa mo偶emy stwierdzi膰, 偶e da艂 on Rosji pierwsze do艣wiadczenie wolno艣ci. Powierzchownemu obserwatorowi wolno艣膰 ta mo偶e si臋 wyda膰 ograniczona do w艂a艣ciwej Pierowowi fenomenalnej hojno艣ci, z jak膮 tworzy艂 obrazy poetyckie, przemawiaj膮ce raczej do artysty ni偶 do obywatela. Jednak my, przedstawiciele bardziej trze藕wego pokolenia, sk艂onni jeste艣my odczytywa膰 na sw贸j u偶ytek g艂臋bszy, bli偶szy 偶yciu, bardziej humanistyczny sens i spo艂eczne zaanga偶owanie takich linijek, jak:
Gdy w cieniu cmentarnego muru kryje si臋 艣nieg ostatni,
Czaprak karego konia s膮siada
Pr臋dkim b艂臋kitem l艣ni si臋 w pr臋dkim kwietniowym s艂o艅cu,
A ka艂u偶e zdaj膮 si臋 niebem kopu艂ami w murzy艅skich d艂oniach Ziemi,
Moje serce wychodzi w wystrz臋pionym p艂aszczu,
呕eby odwiedzi膰 biednych, 艣lepych i szalonych,
Plecy zgarbione w niewolniczej pracy dla garbobrzuchych,
Tych wszystkich, kt贸rych oczy za膰mione trosk膮 lub 偶膮dz膮 nie widz膮
Dziur w 艣niegu ani niebieskiego konia, ani cudownych ka艂u偶.
Linijki te powita艂 gwa艂towny wybuch entuzjazmu, ale oklaski nagle si臋 urwa艂y i zacz臋艂y si臋 rozlega膰 nieskoordynowane 艣miechy, bo gdy przewodnicz膮cy, wci膮偶 jeszcze rozedrgany s艂owami, kt贸re przed chwil膮 wypowiedzia艂, wr贸ci艂 do sto艂u, brodaty nieznajomy wsta艂 i odpowiedzia艂 na aplauz szybko kiwaj膮c g艂ow膮 i niezgrabnie machaj膮c r臋k膮, a jego mina wyra偶a艂a kombinacj臋 oficjalnej wdzi臋czno艣ci i niejakiego zniecierpliwienia. S艂awski z kilkoma pracownikami podj膮艂 desperack膮 pr贸b臋 wyekspediowania patriarchy z estrady, ale z g艂臋bi widowni odezwa艂y si臋 coraz g艂o艣niejsze krzyki: 鈥淗a艅ba, ha艅ba!鈥 i 鈥淥stawtie starika - Zostawcie staruszka!鈥
W jednej z relacji znalaz艂em przypuszczenie, 偶e w艣r贸d widz贸w znajdowali si臋 wsp贸lnicy intruza, ale osobi艣cie uwa偶am, 偶e wybuch masowego wsp贸艂czucia, kt贸re mo偶e si臋 pojawi膰 r贸wnie niespodziewanie jak masowa 偶膮dza zemsty, wystarczaj膮co t艂umaczy obr贸t, jaki przyj臋艂y wydarzenia. Mimo 偶e musia艂 si臋 zmaga膰 z trzema m臋偶czyznami, starik zdo艂a艂 zachowa膰 nadzwyczajn膮 godno艣膰, tote偶 kiedy niezdecydowani napastnicy wycofali si臋, on za艣 podni贸s艂 przewr贸cony w czasie szamotaniny taboret, da艂 si臋 s艂ysze膰 pomruk zadowolenia. Fakt jednak pozostaje faktem: atmosfera zebrania zosta艂a nieodwracalnie zatruta. M艂odsi i bardziej skorzy do wybryk贸w widzowie bawili si臋 ju偶 doskonale. Przewodnicz膮cy, kt贸remu dr偶a艂y nozdrza, nala艂 sobie szklank臋 wody. Dwaj agenci ochrany, ulokowani w dwu r贸偶nych k膮tach sali, ostro偶nie wymieniali spojrzenia.
Po przem贸wieniu przewodnicz膮cego nast膮pi艂o sprawozdanie skarbnika, kt贸ry wylicza艂 otrzymane od rozmaitych instytucji i os贸b prywatnych sumy, przeznaczone na wzniesienie pomnika Pierowa w jednym z podmiejskich park贸w. Staruszek wyj膮艂 niespiesznie kawa艂ek papieru i ogryzek o艂贸wka i opieraj膮c papier na kolanie, zacz膮艂 podlicza膰 wymienione przez skarbnika liczby. Potem na estradzie pojawi艂a si臋 na chwil臋 wnuczka siostry Pierowa. Organizatorzy mieli z tym punktem programu pewne k艂opoty, jako 偶e osob臋 t臋 - oty艂膮, woskowoblad膮 m艂od膮 kobiet臋 z wy艂upiastymi oczami - leczono z melancholii w zak艂adzie dla umys艂owo chorych. Ubrana by艂a we wzruszaj膮co r贸偶ow膮 sukienk臋, usta wykrzywia艂 grymas, pokazano j膮 publiczno艣ci jedynie na chwil臋, po czym rzucono z powrotem w mocne ramiona ho偶ej dziewoi, oddelegowanej przez zak艂ad.
Kiedy Jermakow, kt贸ry by艂 w贸wczas ulubie艅cem teatroman贸w, czym艣 w rodzaju beau t茅nor sceny dramatycznej, swoim czekoladowo - kremowym g艂osem zacz膮艂 deklamowa膰 przemow臋 Ksi臋cia z Nocy gruzi艅skich, sta艂o si臋 jasne, 偶e nawet najwi臋kszych jego wielbicieli bardziej ni偶 pi臋kno deklamacji interesuj膮 reakcje starszego pana. Gdy aktor doszed艂 do s艂贸w:
Je艣li metal jest nie艣miertelny, to na 艣wiecie
jest gdzie艣 g艂adziutki guzik, kt贸ry zgubi艂 mi si臋
w si贸dmych urodzin dzie艅 w ogrodu g艂臋bi.
Znajd藕 mi ten guzik, a moja dusza si臋 dowie,
偶e ka偶da dusza jest zbawiona i trwa,
strze偶ona niby skarb najwi臋kszy
- na opanowaniu staruszka pojawi艂a si臋 po raz pierwszy rysa, wyj膮艂 powoli du偶膮 chustk臋 i g艂o艣no wysi膮ka艂 nos; na d藕wi臋k ten oko Jermakowa, niczym diament b艂yskaj膮ce w g艂臋bokim cieniu, spojrza艂o zezem, jak oko p艂ochliwego rumaka.
Chustka wr贸ci艂a w fa艂dy marynarki i dopiero potem, po paru sekundach widzowie w pierwszym rz臋dzie dostrzegli, 偶e spod okular贸w staruszka kapi膮 krople 艂ez. Nie pr贸bowa艂 ich ociera膰. Wprawdzie raz czy dwa jego r臋ka ze szponiasto rozczapierzonymi palcami unios艂a si臋 ku okularom, zaraz jednak opada艂a znowu, jakby staruszek obawia艂 si臋, 偶e takim gestem (i to by艂 punkt kulminacyjny tego subtelnego arcydzie艂a) zwr贸ci na swoje 艂zy uwag臋 publiczno艣ci. 呕ywio艂owa owacja, kt贸ra nast膮pi艂a po zako艅czeniu deklamacji, by艂a z pewno艣ci膮 bardziej ho艂dem, z艂o偶onym wyst臋powi starszego pana ni偶 poematowi w wykonaniu Jermakowa. Gdy tylko owacja si臋 sko艅czy艂a, staruszek wsta艂 i ruszy艂 ku kraw臋dzi estrady.
Komitet nie podj膮艂 pr贸b powstrzymania go, a to z dwu powod贸w. Po pierwsze, przewodnicz膮cy, zirytowany zwracaj膮cym na siebie uwag臋 zachowaniem intruza, wyszed艂 na chwil臋 i wyda艂 stosowne polecenie. Po drugie, niekt贸rym spo艣r贸d organizator贸w zacz臋艂a odbiera膰 odwag臋 mieszanina osobliwych w膮tpliwo艣ci. W rezultacie, kiedy staruszek opar艂 si臋 艂okciami o m贸wnic臋, panowa艂a ca艂kowita cisza.
- Wi臋c tak wygl膮da s艂awa - powiedzia艂 tak matowym g艂osem, 偶e z tylnych rz臋d贸w rozleg艂y si臋 wo艂ania: 鈥淕romcze, gromcze - G艂o艣niej, g艂o艣niej!鈥
- M贸wi臋, 偶e tak wygl膮da s艂awa - powt贸rzy艂, ponuro spogl膮daj膮c sponad okular贸w na publiczno艣膰. - Par臋 lekkomy艣lnych wierszyde艂, par臋 pl膮saj膮cych i kl膮skaj膮cych s艂贸w - i imi臋 cz艂owieka 偶yje, jakby cz艂owiek ten zrobi艂 co艣 po偶ytecznego dla ludzko艣ci! Nie, panowie, nie oszukujcie si臋. Nasze imperium i tron naszego ojca, najja艣niejszego pana, trwaj膮 tak, jak trwa艂y, podobne w swej nietykalnej pot臋dze do zastyg艂ego gromu, a nierozwa偶ny m艂odzieniec, kt贸ry p贸艂 wieku temu skroba艂 buntownicze wierszyki, jest teraz prawomy艣lnym starym cz艂owiekiem, szanowanym przez uczciwych obywateli. Starym cz艂owiekiem, niech mi wolno b臋dzie doda膰, kt贸ry potrzebuje waszej pomocy. Jestem ofiar膮 偶ywio艂贸w: ziemia, kt贸r膮 uprawia艂em w pocie czo艂a, jagni臋ta, kt贸re wykarmi艂em w艂asn膮 piersi膮, pszeniczne k艂osy, kt贸re na mych oczach wymachiwa艂y z艂ocistymi r臋kami...
W tym w艂a艣nie momencie dwu pot臋偶nych policjant贸w szybko i bezbole艣nie usun臋艂o staruszka. Publiczno艣膰 ledwie dostrzeg艂a, jak go zabierano - jego gors wystawa艂 z jednej strony, jego broda z drugiej, z nadgarstka zwisa艂 mankiet, ale oczy patrzy艂y ci膮gle powa偶nie i dumnie.
Relacjonuj膮c uroczysto艣膰, czo艂owe dzienniki jedynie na marginesie wspomina艂y o 鈥減o偶a艂owania godnym incydencie鈥, kt贸ry j膮 zm膮ci艂. Natomiast maj膮ca z艂膮 reputacj臋 鈥淜ronika Petersburska鈥, brukowa reakcyjna szmata, wydawana przez braci Chriestow dla ni偶szych warstw mieszcza艅stwa i pozostaj膮cej w b艂ogos艂awionym stanie p贸艂analfabetyzmu spodniej warstwy klas pracuj膮cych, wyrzuci艂a z siebie ca艂膮 seri臋 artyku艂贸w, w kt贸rych utrzymywa艂a, 偶e 鈥減o偶a艂owania godny incydent鈥 by艂 nie czym innym, jak powrotem na forum publiczne Pierowa we w艂asnej osobie.
Tymczasem staruszka wzi膮艂 do siebie bardzo bogaty i wulgarnie ekscentryczny kupiec Grom贸w, kt贸rego domostwo pe艂ne by艂o rozwleczonych mnich贸w, znachor贸w - uzdrowicieli i 鈥減ogromistyk贸w鈥. 鈥淜ronika鈥 opublikowa艂a cykl wywiad贸w z samozwa艅cem. M贸wi艂 w nich okropne rzeczy o 鈥渓okajach partii rewolucyjnych鈥, kt贸rzy pozbawili go oszuka艅czo to偶samo艣ci i obrabowali z pieni臋dzy. Pieni膮dze te planowa艂 odzyska膰 od wydawcy dzie艂 zebranych Pierowa na drodze s膮dowej. Pewien zapijaczony profesorek z kolekcji Gromowa zwr贸ci uwag臋 na (niestety do艣膰 uderzaj膮ce) podobie艅stwo mi臋dzy rysami staruszka i rysami m艂odzie艅ca na portrecie.
Ukaza艂a si臋 te偶 szczeg贸艂owa, ale nader nieprawdopodobna relacja o tym, jak Pierow zainscenizowa艂 swoje samob贸jstwo, by prowadzi膰 chrze艣cija艅skie 偶ycie na 艂onie 艢wi臋tej Rusi. By艂 wszystkim: domokr膮偶c膮, ptasznikiem, wo艂偶a艅skim bur艂akiem, w ko艅cu naby艂 niewielki sp艂achetek gruntu w jakiej艣 odleg艂ej guberni. Widzia艂em egzemplarz n臋dznie wygl膮daj膮cej broszurki pod tytu艂em 艢mier膰 i zmartwychwstanie Konstantina Pierowa, kt贸r膮 wraz z Przygodami markiza de Sade i Pami臋tnikami amazonki sprzedawali na ulicach trz臋s膮cy si臋 偶ebracy.
Moim najwspanialszym znaleziskiem, na kt贸re natrafi艂em przegl膮daj膮c stare roczniki gazet, jest jednak zabrudzona fotografia brodatego samozwa艅ca na marmurowym cokole nie uko艅czonego pomnika Pierowa w ogo艂oconym z li艣ci parku. Stoi na nim sztywny jakby kij po艂kn膮艂, z ramionami skrzy偶owanymi na piersi, ma na sobie okr膮g艂膮 futrzan膮 czapk臋 i now膮 par臋 kaloszy, ale jest bez p艂aszcza; niedu偶y t艂umek sympatyk贸w t艂oczy si臋 u jego st贸p, ich bia艂e twarzyczki gapi膮 si臋 wprost w obiektyw, patrz膮 oczami przypominaj膮cymi raczej p臋pki i maj膮 zadowolone z siebie miny, jak na starych zdj臋ciach t艂umu szykuj膮cego si臋 do linczu.
Je艣li si臋 we藕mie pod uwag臋 atmosfer臋 rozbuchanego chuliga艅stwa i reakcyjnego filisterstwa (jak偶e mocno powi膮zanych z oficjaln膮 lini膮 w艂adz, niezale偶nie od tego, czy car nazywa si臋 Aleksander, Miko艂aj czy J贸zek), trudno si臋 dziwi膰, 偶e inteligencja nie by艂a w stanie wyobrazi膰 sobie katastrofy, jak膮 by艂oby uto偶samienie czystego, p艂omiennego, nastawionego rewolucyjnie Pierowa, czyli postaci, jak膮 ukazywa艂y jego wiersze, z wulgarnym staruchem, tarzaj膮cym si臋 w b艂ocie malowanego chlewu. Tragiczne by艂o w tym wszystkim to, 偶e podczas gdy ani Gromow, ani bracia Chriestow nie wierzyli w istocie, by ten, kt贸ry dostarcza im tyle uciechy, by艂 prawdziwym Pierowem, to wielu uczciwych i kulturalnych ludzi dr臋czy艂a niemo偶liwa do przyj臋cia my艣l, 偶e odrzucaj膮c samozwa艅ca, odrzucaj膮 Prawd臋 i Sprawiedliwo艣膰.
Niedawno odkryty list S艂awskiego do Korolenki ujmuje to nast臋puj膮co: 鈥淐z艂owiek wzdryga si臋 na my艣l, 偶e by膰 mo偶e niewdzi臋cznie przyj臋li艣my niezwyk艂y dar losu, pierwszy taki wypadek w historii - podobne wskrzeszeniu 艁azarza, zmartwychwstanie wielkiego poety przesz艂o艣ci; co wi臋cej, uznali艣my za szata艅skie oszustwo post臋powanie cz艂owieka, kt贸rego jedynym przest臋pstwem by艂y: trwaj膮ce p贸艂 wieku milczenie i trwaj膮ca kilka minut ob艂膮kana przemowa鈥. Uj臋cie tematu jest tu m臋tne, ale istota rzeczy wydaje si臋 jasna: my艣l膮ca Rosja mniej obawia艂a si臋 tego, 偶e stanie si臋 ofiar膮 mistyfikacji, ni偶 tego, 偶e usankcjonuje krzycz膮c膮 niesprawiedliwo艣膰. By艂o jednak co艣, czego obawia艂a si臋 jeszcze bardziej - zniszczenia idea艂u, wasi radyka艂owie gotowi s膮 bowiem przewr贸ci膰 do g贸ry nogami wszystko, co tylko istnieje, ale nie o艣mielaj膮 si臋 tkn膮膰 trywialnej b艂yskotki - niezale偶nie od tego, jak bardzo by艂aby w膮tpliwa i zakurzona - kt贸r膮 z jakiego艣 powodu radykalizm ustawi艂 na o艂tarzu.
Chodz膮 s艂uchy, 偶e na tajnym posiedzeniu Stowarzyszenia Popierania Literatury Rosyjskiej liczne obra藕liwe episto艂y, kt贸re staruszek wysy艂a艂 pod jego adresem, eksperci por贸wnali z bardzo starym listem napisanym przez poet臋 w wieku lat kilkunastu. Odkryto go w pewnym prywatnym archiwum i uznano za jedyny tekst napisany r臋k膮 Pierowa, o jego istnieniu nie wiedzia艂 nikt z wyj膮tkiem uczonych, kt贸rzy 艣l臋czeli nad jego wyblak艂ymi literami. A my nie wiemy, jakie by艂y ich wnioski.
Chodz膮 r贸wnie偶 s艂uchy, 偶e zebrano 艂adn膮 sumk臋 i 偶e staruszkowi bez wiedzy jego plugawych towarzyszy z艂o偶ono pewn膮 propozycj臋. Najwyra藕niej obiecano mu spor膮 pensj臋, kt贸ra mia艂a by膰 wyp艂acana co miesi膮c, pod warunkiem, 偶e natychmiast wr贸ci do swojego wiejskiego gospodarstwa i pozostanie tam przyzwoicie milcz膮cy i zapomniany; najwyra藕niej te偶 propozycja zosta艂a przyj臋ta, poniewa偶 starszy pan znikn膮艂 r贸wnie nagle, jak si臋 pojawi艂. Gromow pocieszy艂 si臋 po stracie swego pupilka, wzi膮wszy do siebie podejrzanego hipnotyzera, z pochodzenia Francuza, kt贸ry rok czy dwa lata potem odni贸s艂 nawet pewien sukces na dworze.
Pomnik, kt贸ry w swoim czasie ods艂oni臋to, sta艂 si臋 wielkim ulubie艅cem miejscowych go艂臋bi. Popyt na dzie艂a zebrane zgas艂 dystyngowanie mniej wi臋cej w po艂owie sprzeda偶y czwartego wydania. Wreszcie po kilku latach najstarszy, ale niekoniecznie najinteligentniejszy mieszkaniec okolicy, w kt贸rej urodzi艂 si臋 Pierow, powiedzia艂 pewnej dziennikarce, 偶e pami臋ta, jak jego ojciec opowiada艂 mu o znalezieniu szkieletu w trzcinach na rzece.
Na tym mogliby艣my zako艅czy膰, gdyby nie nadesz艂a rewolucja i nie rozora艂a wszystkiego, wyrzucaj膮c na powierzchni臋 bry艂y 偶yznej ziemi wraz z bia艂ymi korzonkami drobnych ro艣lin i t艂ustymi fioletowor贸偶owymi robakami, kt贸re w innych okoliczno艣ciach nigdy nie ujrza艂yby 艣wiat艂a dziennego. Kiedy na pocz膮tku lat dwudziestych w mrocznym, wyg艂odzonym, ale chorobliwie aktywnym mie艣cie wyros艂y jak grzyby po deszczu r贸偶ne dziwne instytucje kulturalne (takie jak na przyk艂ad ksi臋garnie, w kt贸rych s艂awni, ale cierpi膮cy niedostatek pisarze sprzedawali swoje ksi膮偶ki), kto艣 znalaz艂 艣rodki do 偶ycia na ca艂e dwa miesi膮ce, stworzywszy niedu偶e muzeum Pierowa, co doprowadzi艂o do kolejnego zmartwychwstania.
Eksponaty? Wszelkie dost臋pne z wyj膮tkiem jednego (listu). U偶ywana przesz艂o艣膰 w n臋dznej salce. Owalne oczy i kasztanowate loki na bezcennym portrecie z Muzeum Szeriemietiewskiego (z rys膮 w okolicy wyk艂adanego ko艂nierzyka, sugeruj膮c膮 pr贸b臋 skr贸cenia poety o g艂ow臋), sponiewierany egzemplarz Nocy gruzi艅skich, kt贸ry - jak przypuszczano - nale偶a艂 kiedy艣 do Niekrasowa, ma艂o znacz膮ca fotografia wiejskiej szko艂y, zbudowanej w miejscu, gdzie ojciec poety mia艂 dom i sad. Stara r臋kawiczka, kt贸r膮 zgubi艂 jaki艣 zwiedzaj膮cy. Kilka wyda艅 dzie艂 Pierowa, roz艂o偶onych w taki spos贸b, 偶eby zajmowa艂y mo偶liwie jak najwi臋cej miejsca.
A poniewa偶 te n臋dzne pami膮tki nadal nie chcia艂y stworzy膰 szcz臋艣liwej rodziny, dodano par臋 przedmiot贸w z epoki, na przyk艂ad szlafrok, kt贸ry pewien s艂ynny radykalny krytyk nosi艂 w swoim rokokowym gabinecie, oraz kajdany, kt贸re nosi艂 w drewnianej syberyjskiej chacie, b臋d膮cej jego wi臋zieniem. Poza tym jednak, jako 偶e ani te rzeczy, ani portrety rozmaitych pisarzy z tego okresu nie by艂y wystarczaj膮co du偶e, na 艣rodku tej ponurej sali ustawiono model pierwszego poci膮gu, jaki je藕dzi艂 w Rosji (w latach czterdziestych XIX wieku - pomi臋dzy Petersburgiem a Carskim Sio艂em).
Staruszek, kt贸remu dawno ju偶 stukn臋艂a dziewi臋膰dziesi膮tka, ale kt贸rego mowa wci膮偶 by艂a artyku艂owana, a postawa w miar臋 wyprostowana, got贸w by艂 oprowadzi膰 was po muzeum, a robi艂 to w taki spos贸b, jak gdyby by艂 tu gospodarzem, a nie wo藕nym. Mia艂o si臋 osobliwe wra偶enie, 偶e za chwil臋 zaprowadzi cz艂owieka do drugiego (nie istniej膮cego) pomieszczenia, gdzie zostanie podana kolacja. Ale wszystkim, co naprawd臋 posiada艂, by艂y przes艂oni臋ty parawanem piec i 艂awa, na kt贸rej sypia艂. Gdy kupi艂o si臋 jednak jedn膮 z ksi膮偶ek, wystawionych przy wej艣ciu na sprzeda偶, sk艂ada艂 na niej autograf, i to tak, jakby rzecz by艂a zrozumia艂a sama przez si臋.
Kt贸rego艣 dnia kobieta, kt贸ra przynosi艂a mu jedzenie, znalaz艂a go na 艂awie martwego. Przez jaki艣 czas w muzeum mieszka艂y trzy k艂贸tliwe rodziny i wkr贸tce nic nie pozosta艂o z muzealnych zbior贸w. Zupe艂nie jakby jaka艣 ogromna r臋ka z ogromnie zgrzytliwym odg艂osem wyrwa艂a ogromny plik kartek z paru ksi膮偶ek albo jakby jaki艣 lekkomy艣lny prozaik zamkn膮艂 chochlika fikcji w butelce prawdy, albo jakby...
Niewa偶ne. Tak czy owak mniej wi臋cej przez nast臋pnych dwadzie艣cia lat Rosja nie mia艂a z poezj膮 Pierowa 偶adnej styczno艣ci. M艂odzi obywatele radzieccy wiedz膮 o jego dzie艂ach r贸wnie ma艂o, jak o moich. Bez w膮tpienia nadejdzie czas, kiedy poeta znowu b臋dzie publikowany i podziwiany; jednak偶e trudno nie czu膰 偶alu, 偶e w aktualnej sytuacji czytelnicy trac膮 tak wiele. Ciekawe r贸wnie偶, co przyszli historycy b臋d膮 s膮dzi膰 o staruszku i jego niezwyk艂ych pretensjach. Ale to ju偶, naturalnie, nie ma wi臋kszego znaczenia.
Boston, 1944
W pierwszych latach naszego wieku w biurze podr贸偶y na Newskim Prospekcie wystawiono licz膮cy ponad metr d艂ugo艣ci model d臋bowobr膮zowego mi臋dzynarodowego wagonu sypialnego. Delikatny kunszt, z jakim stworzono z艂udzenie prawdy, sprawia艂, 偶e model ten bi艂 na g艂ow臋 malowan膮 blach臋 moich nakr臋canych poci膮g贸w. Niestety, nie by艂 na sprzeda偶. Wewn膮trz mo偶na by艂o dostrzec b艂臋kitn膮 tapicerk臋, wyt艂aczan膮 sk贸r臋 pokrywaj膮c膮 艣cianki przedzia艂贸w, ich po艂yskliw膮 boazeri臋, wprawione w nie lustra, lampki do czytania, przypominaj膮ce kszta艂tem tulipany, i inne szczeg贸艂y, kt贸re mog艂y doprowadzi膰 cz艂owieka do szale艅stwa. Szerokie okna s膮siadowa艂y z w臋偶szymi, pojedynczymi lub podw贸jnymi, z kt贸rych cz臋艣膰 by艂a z matowego szk艂a. W kilku przedzia艂ach 艂贸偶ka by艂y ju偶 roz艣cielone.
脫wczesny wspania艂y i fascynuj膮cy Nord Express (po I wojnie 艣wiatowej to ju偶 nie by艂o to samo), sk艂adaj膮cy si臋 wy艂膮cznie z takich w艂a艣nie mi臋dzynarodowych wagon贸w, kursowa艂 tylko dwa razy w tygodniu, 艂膮cz膮c Petersburg z Pary偶em. Powiedzia艂bym: bezpo艣rednio z Pary偶em, gdyby nie to, 偶e pasa偶erowie musieli si臋 przesi膮艣膰 z jednego sk艂adu do innego, powierzchownie tamten przypominaj膮cego; dzia艂o si臋 to na granicy rosyjsko - niemieckiej (Wierzbo艂owo - Eydtkuhnen), gdzie szerokie i leniwe sze艣膰dziesi臋cioip贸艂calowe tory rosyjskie zast臋powane by艂y standardem europejskim - pi臋膰dziesi臋ciosze艣cioip贸艂calowymi, a jako paliwo zamiast brzozowych bierwion pojawia艂 si臋 w臋giel.
W odleg艂ych zakamarkach pami臋ci potrafi臋, jak s膮dz臋, roz艣wietli膰 co najmniej pi臋膰 takich podr贸偶y do Pary偶a, przy czym ostatecznym celem by艂y Riwiera lub Biarritz. W roku 1909, kt贸ry tu wybieram, w domu pod opiek膮 nianiek i ciotek zosta艂y moje dwie ma艂e siostry. M贸j ojciec siedzia艂 w przedziale, kt贸ry dzieli艂 z naszym guwernerem, w r臋kawiczkach i czapeczce podr贸偶nej i czyta艂 jak膮艣 ksi膮偶k臋. Mnie i mojego brata oddziela艂a od nich 艂azienka. Przedzia艂 przylegaj膮cy do naszego zajmowa艂y matka i jej pokoj贸wka. Jedyny nieparzysty w naszej kompanii, s艂u偶膮cy ojca, Osip (kt贸rego dziesi臋膰 lat p贸藕niej pedantyczni bolszewicy mieli rozstrzela膰 za to, 偶e wzi膮艂 do siebie nasze rowery, zamiast odda膰 je ludowi), mia艂 za towarzysza podr贸偶y kogo艣 obcego.
W kwietniu owego roku Peary zdoby艂 biegun p贸艂nocny. W maju w Pary偶u 艣piewa艂 Szalapin. W czerwcu zaniepokojone pog艂oskami o nowych, ulepszonych zeppelinach Ministerstwo Spraw Wojskowych Stan贸w Zjednoczonych poinformowa艂o dziennikarzy o planach stworzenia floty powietrznej. W lipcu Bleriot przelecia艂 z Calais do Dovru (straciwszy orientacj臋, wykona艂 jeszcze dodatkow膮 p臋tl臋). By艂a w艂a艣nie druga po艂owa sierpnia. Przemkn臋艂y jod艂y i bagna p贸艂nocno - zachodniej Rosji i nast臋pnego dnia ust膮pi艂y miejsca rosn膮cym na piaskach niemieckim sosnom i wrzosom.
Przy sk艂adanym stoliku gra艂em z matk膮 w durnia. Chocia偶 艣wiat艂o dnia jeszcze nie zblak艂o, nasze karty, szklanka i - na innym planie - zamki walizki odbija艂y si臋 w szybie okiennej. Po艣r贸d las贸w i p贸l, potem w niespodziewanych w膮wozach i po艣r贸d uciekaj膮cych do ty艂u domk贸w owi bezciele艣ni hazardzi艣ci grali stale o stale roziskrzone stawki.
- Nie budiet - li, ty wied' usta艂 (Nie dosy膰 tego dobrego, jeste艣 przecie偶 zm臋czony)? - spyta艂a matka, a potem, powoli tasuj膮c karty, pogr膮偶y艂a si臋 w zadumie. Drzwi przedzia艂u by艂y otwarte, widzia艂em okno na korytarzu, a w oknie druty, sze艣膰 cienkich czarnych drut贸w, kt贸re wci膮偶 ze wszystkich si艂 stara艂y si臋 wygi膮膰 do g贸ry i wspi膮膰 si臋 do nieba, mimo b艂yskawicznych cios贸w, jakie zadawa艂 im jeden s艂up telegraficzny za drugim; kiedy tylko ca艂a sz贸stka w tryumfalnym porywie i patetycznym uniesieniu mia艂a dosi臋gn膮膰 g贸rnej kraw臋dzi okna, jakie艣 szczeg贸lnie z艂o艣liwe uderzenie 艣ci膮ga艂o je na sam d贸艂 i musia艂y wszystko zaczyna膰 od nowa.
Kiedy podczas takich podr贸偶y poci膮g zwalnia艂 biegu do majestatycznego k艂usa i niemal muska艂 fasady dom贸w i szyldy sklep贸w, bo przeje偶d偶ali艣my przez jakie艣 du偶e niemieckie miasto, czu艂em podw贸jne podniecenie, jakiego nie by艂y w stanie da膰 mi stacje ko艅cowe. Widzia艂em, jak miasto z jego przypominaj膮cymi zabawki tramwajami, lipami i ceglanymi murami wnika do przedzia艂u, kuma si臋 z lustrami i wype艂nia po brzegi okna od strony korytarza. To nieoficjalne zetkni臋cie si臋 poci膮gu z miastem by艂o jednym z element贸w sk艂adowych ekscytacji. Elementem drugim by艂o uto偶samienie si臋 z jakim艣 przechodniem, kt贸ry - jak to sobie wyobra偶a艂em - by艂 poruszony, tak jak by艂bym poruszony ja sam, widokiem d艂ugich, romantycznych, z艂otawobr膮zowych wagon贸w, 艂膮cz膮cych je harmonijek, czarnych jak skrzyd艂a nietoperza, i metalowych liter, b艂yszcz膮cych w chyl膮cym si臋 ku zachodowi s艂o艅cu miedzianym blaskiem poci膮gu niespiesznie pokonuj膮cego 偶elazny most nad ca艂kiem zwyczajn膮 ulic膮, a potem z nag艂ym rozb艂yskiem wszystkich okien skr臋caj膮cego za ostatnim blokiem kamienic.
To przemieszanie wra偶e艅 wzrokowych mia艂o te偶 z艂e strony. Wagon restauracyjny o szerokich oknach, z d艂ugim rz臋dem skromnie wygl膮daj膮cych butelek wody mineralnej, uko艣nie z艂o偶onych serwetek i atrap tabliczek czekolady (kt贸rych opakowania - Cailler, Kohler i tak dalej - owija艂y jedynie kawa艂ki drewna) po szeregu rozko艂ysanych b艂臋kitnych korytarzy wydawa艂 si臋 pocz膮tkowo ch艂odn膮 przystani膮; w miar臋 jednak jak zbli偶a艂a si臋 kolej fatalnego ostatniego dania, dostrzega艂o si臋, 偶e wagon wraz z chwiejnie chodz膮cymi kelnerami i wszystkim innym nierozwa偶nie wsuwa si臋 w krajobraz, podczas gdy sam krajobraz przechodzi艂 przez cykl wzajem powi膮zanych ruch贸w - dzienny ksi臋偶yc uparcie trwa艂 obok talerza, odleg艂e 艂膮ki otwiera艂y si臋 jak wachlarz, pobliskie drzewa na niewidzialnych hu艣tawkach nadlatywa艂y ku szynom, r贸wnoleg艂e tory nagle pope艂nia艂y samob贸jstwo, dokonuj膮c anastomozy, nasyp pokryty mrugaj膮c膮 traw膮 wznosi艂 si臋 i wznosi艂, i wznosi艂, a偶 ma艂y 艣wiadek zmiennych pr臋dko艣ci musia艂 zwymiotowa膰 swoj膮 porcj臋 omelette aux confitures defraises.
Jednak dopiero noc膮 Compagnie Internationale des Wagons - Lits et des Grands Express Europeens dorasta艂a do magii swej nazwy. Z dolnego pos艂ania, nad kt贸rym wisia艂o 艂贸偶ko mojego brata (spa艂? by艂 tam w og贸le?), w p贸艂mroku naszego przedzia艂u obserwowa艂em rzeczy i cz膮stki rzeczy, i cienie, i fragmenty cieni, ostro偶ne przemieszczaj膮ce si臋 i nie docieraj膮ce donik膮d. Drewno cicho skrzypia艂o i trzeszcza艂o. Przy drzwiach do toalety chwia艂o si臋 rytmicznie na ko艂ku niewyra藕ne ubranie, a wy偶ej ko艂ysa艂 si臋 niebieski fonta藕 dwudzielnej nocnej lampki. Trudno by艂o te niezdecydowane podchody, to zamaskowane skradanie si臋 powi膮za膰 z szalonym p臋dem nocy za oknem, kt贸ra - dobrze wiedzia艂em - p臋dzi tam, porysowana iskrami, nieczytelna.
Udawa艂o mi si臋 zasn膮膰 dzi臋ki prostemu zabiegowi: uto偶samia艂em si臋 mianowicie z maszynist膮. Poczucie sennego komfortu wype艂nia艂o mi 偶y艂y, kiedy tylko wszystko zgrabnie poza艂atwia艂em - beztroscy pasa偶erowie cieszyli si臋 w przedzia艂ach jazd膮, kt贸r膮 sk艂ada艂em im w darze, palili papierosy, wymieniali znacz膮ce u艣miechy, kiwali si臋, drzemali; kelnerzy, kucharze i konduktorzy (kt贸rych musia艂em gdzie艣 ulokowa膰) hulali na ca艂ego w wagonie restauracyjnym; ja sam za艣, w okularach ochronnych, powalany sadz膮, patrzy艂em z budki maszynisty na zw臋偶aj膮cy si臋 tor i wypatrywa艂em w czarnej dali rubinowego lub szmaragdowego punkcika. A potem, ju偶 we 艣nie, widzia艂em zupe艂nie co innego - szklan膮 kulk臋 turlaj膮c膮 si臋 pod fortepian albo le偶膮c膮 na boku lokomotyw臋 - zabawk臋, kt贸rej k贸艂ka ci膮gle si臋 dziarsko kr臋ci艂y.
Czasem, kiedy poci膮g zwalnia艂 biegu, nurt mego snu przerywa艂 si臋. Powolne 艣wiat艂a majestatycznie przep艂ywa艂y obok; ka偶de, w przelocie bada艂o t臋 sam膮 szczelin臋 przedzia艂u, a 艣wietlny cyrkiel mierzy艂 k艂ad膮ce si臋 cienie. W chwil臋 potem poci膮g zatrzymywa艂 si臋 z przeci膮g艂ym westchnieniem hamulc贸w Westinghouse'a. Co艣 nagle z g贸ry spada艂o (okulary mojego brata, jak mia艂o si臋 okaza膰 nast臋pnego dnia). Cudownie podniecaj膮co by艂o przesun膮膰 si臋 z po艣ciel膮 w nogi 艂贸偶ka i ostro偶nie odczepi膰 z zatrzasku zas艂on臋 okienn膮, kt贸r膮 dawa艂o si臋 podci膮gn膮膰 tylko do po艂owy, bo przeszkadza艂a kraw臋d藕 g贸rnego pos艂ania.
Wok贸艂 samotnej latarni, jak ksi臋偶yce wok贸艂 Jupitera, kr膮偶y艂y blade 膰my. Na 艂awce porusza艂a si臋 rozsypana gazeta. Gdzie艣 w g艂臋bi poci膮gu s艂ycha膰 by艂o przyt艂umione g艂osy, kto艣 smakowicie pokas艂ywa艂. W wycinku peronu, kt贸ry mia艂em przed oczami, nie by艂o nic szczeg贸lnie interesuj膮cego, a jednak nie mog艂em si臋 od niego oderwa膰, dop贸ki sam nie odp艂yn膮艂.
Nast臋pnego ranka nawilg艂e pola z wyko艣lawionymi wierzbami wzd艂u偶 promienia rowu lub daleki rz膮d topoli przeci臋ty poziomym pasem mlecznobia艂ej mg艂y m贸wi艂y, 偶e poci膮g p臋dzi zakosami przez Belgi臋. Do Pary偶a przychodzi艂 o czwartej po po艂udniu; i nawet gdy zatrzymywali艣my si臋 tam tylko przez jedn膮 noc, zawsze znajdowa艂em czas, 偶eby co艣 kupi膰 - na przyk艂ad ma艂膮 mosi臋偶n膮 wie偶臋 Eiffla, do艣膰 niechlujnie poci膮gni臋t膮 srebrn膮 farb膮; a nast臋pnego dnia w po艂udnie wsiadali艣my do jad膮cego do Madrytu Sud Expressu, kt贸ry oko艂o dziesi膮tej wieczorem dowozi艂 nas do dworca La N茅gresse w Biarritz, o kilka kilometr贸w od granicy hiszpa艅skiej.
Biarritz w tamtych czasach mia艂o jeszcze sw贸j specyficzny koloryt. Zakurzone krzewy ostr臋偶yn i zachwaszczone terrains 脿 vendre obramia艂y drog臋 prowadz膮c膮 do naszej willi. Hotel 鈥淐arlton鈥 by艂 jeszcze w budowie. Musia艂o up艂yn膮膰 trzydzie艣ci sze艣膰 lat, zanim genera艂 brygady Samuel McCroskey zaj膮艂 kr贸lewski apartament w H么tel du Palais, kt贸ry stoi na miejscu dawnego pa艂acu, gdzie podobno w latach sze艣膰dziesi膮tych przy艂apano niewiarygodnie zwinne medium, Daniela Home'a, jak bos膮 stop膮 (rzekom膮 r臋k膮 ducha) g艂adzi艂 dobr膮, ufn膮 twarz cesarzowej Eugenii. Na promenadzie ko艂o kasyna niem艂oda kwiaciarka z poczernionymi brwiami i namalowanym u艣miechem zr臋cznie wsuwa艂a gruby osadnik go藕dzika w butonierk臋 przechodniowi, kt贸remu zast膮pi艂a drog臋 i na kt贸rego lewym policzku uwypukla艂a si臋 kr贸lewska fa艂da, kiedy zezem patrzy艂 w d贸艂 na nie艣mia艂o wetkni臋ty kwiat.
Wzd艂u偶 tylnej linii pla偶y rozmaite turystyczne krzese艂ka i sto艂ki d藕wiga艂y ci臋偶ar rodzic贸w dzieci, kt贸re w s艂omkowych kapeluszach na g艂owie bawi艂y si臋 nieco dalej na piasku. Mo偶na tam by艂o dostrzec i mnie, jak kl臋cz臋 i pr贸buj臋 za pomoc膮 szk艂a powi臋kszaj膮cego zapali膰 znaleziony grzebyk. M臋偶czy藕ni paradowali w bia艂ych spodniach, kt贸re dzisiejszemu oku wyda艂yby si臋 komicznie skurczone w praniu; panie nosi艂y tego lata lekkie p艂aszczyki z jedwabnymi wy艂ogami, kapelusze o du偶ych g艂贸wkach i szerokich rondach, g臋ste haftowane bia艂e woalki i du偶o falbanek - falbanki na gorsach bluzek, falbanki przy r臋kawach na nadgarstkach, falbanki na parasolkach. Bryza pokrywa艂a usta sol膮. Z szale艅cz膮 szybko艣ci膮 przemkn膮艂 nad pulsuj膮c膮 pla偶膮 zab艂膮kany z艂oto - pomara艅czowy motyl.
Dodatkowe zamieszanie i ha艂as by艂y dzie艂em sprzedawc贸w zachwalaj膮cych cacahu猫tes, fio艂ki w cukrze, rajsko zielone lody pistacjowe, kulki od艣wie偶aj膮cych oddech cukierk贸w i wielkie, wypuk艂e kawa艂y suchej, piaszczystej waflowatej substancji, wyjmowane z czerwonej beczu艂ki. Z wyrazisto艣ci膮, kt贸rej nie za膰mi艂y 偶adne p贸藕niejsze wra偶enia, widz臋, jak sprzedawca wafli kroczy po g艂臋bokim, m膮czastym piachu, d藕wigaj膮c na zgi臋tych plecach swoj膮 ci臋偶k膮 beczu艂k臋. Gdy go wo艂ano, wykr臋ciwszy rzemyk, zsuwa艂 j膮 z ramienia i ci臋偶ko stawia艂 na piasku w pozycji krzywej wie偶y w Pizie, potem wyciera艂 r臋kawem twarz i wprawia艂 w ruch z艂o偶ony z tarczy z cyframi i strza艂ki mechanizm, kt贸ry znajdowa艂 si臋 na pokrywie. Strza艂ka zgrzyta艂a i furkota艂a. Fortuna mia艂a ustali膰 wielko艣膰 wartego jednego sou wafla. Im wafel by艂 wi臋kszy, tym bardziej 偶al mi by艂o sprzedawcy.
Ceremonia艂 k膮pieli odbywa艂 si臋 w innej cz臋艣ci pla偶y. Zawodowi p艂ywacy, krzepcy Baskowie w czarnych kostiumach k膮pielowych, pomagali paniom i dzieciom cieszy膰 si臋 groz膮 p臋dz膮cych ku brzegowi fal. Taki baigneur ustawia艂 cz艂owieka plecami do nadci膮gaj膮cej fali i trzyma艂 za r臋k臋, kiedy narastaj膮ca, rozwirowana masa pienistej, zielonej wody gwa艂townie spada艂a z ty艂u, jednym pot臋偶nym uderzeniem zbijaj膮c ci臋 z n贸g. Po kilkunastu podobnych przewrotkach b艂yszcz膮cy jak foka baigneur wyprowadza艂 swego ci臋偶ko dysz膮cego, dygocz膮cego i prychaj膮cego wilgoci膮 podopiecznego na l膮d, na p艂askie wybrze偶e, gdzie niezapomniana starsza kobieta z siw膮 szczecin膮 na brodzie bezzw艂ocznie wybiera艂a, z kilku wisz膮cych na sznurze, odpowiedni p艂aszcz k膮pielowy. W zaciszu ma艂ej kabiny jeszcze inny s艂u偶膮cy pomaga艂 艣ci膮gn膮膰 mokry, ci臋偶ki od piasku kostium. Kostium z chlupni臋ciem pacia艂 na deski, a cz艂owiek wci膮偶 dygocz膮c, wyswobadza艂 z niego nogi i depta艂 jego niebieskawe, rozproszone paski. Kabina pachnia艂a sosn膮. Ten sam s艂u偶膮cy, garbus z promiennymi zmarszczkami, przynosi艂 miednic臋 z gor膮c膮 paruj膮c膮 wod膮, w kt贸rej zanurza艂o si臋 stopy. Dowiedzia艂em si臋 od niego - informacj臋 t臋 przechowuj臋 od tamtej pory w szklanej przegr贸dce pami臋ci - 偶e 鈥渕otyl鈥 to po baskijsku misericoktea, tak mi to przynajmniej zabrzmia艂o (spo艣r贸d siedmiu s艂贸w, kt贸re znalaz艂em w s艂ownikach, najbli偶sze jest micheletea).
Na bardziej br膮zowej i wilgotniejszej cz臋艣ci pla偶y, tej cz臋艣ci, kt贸ra podczas odp艂ywu dostarcza艂a najlepszego piasku do budowy zamk贸w, kt贸rego艣 dnia stwierdzi艂em, 偶e kopi臋 艂opatk膮 tu偶 obok francuskiej dziewczynki imieniem Colette.
W listopadzie mia艂a sko艅czy膰 dziesi臋膰 lat, ja osi膮gn膮艂em ten wiek w kwietniu. Zwr贸ci艂a moj膮 uwag臋 na wyszczerbiony kawa艂ek fioletowej muszli ma艂偶a, na kt贸ry nast膮pi艂a nag膮 podeszw膮 swojej w膮skiej d艂ugopalcej stopy. Nie, nie by艂em Anglikiem. Jej zielonkawe oczy zdawa艂y si臋 c臋tkowane nadmiarem pieg贸w, kt贸re pokrywa艂y jej twarz o ostrych rysach. Mia艂a na sobie co艣, co mo偶na by teraz nazwa膰 strojem gimnastycznym, a co sk艂ada艂o si臋 z niebieskiego sweterka z podwini臋tymi r臋kawami i niebieskich szort贸w z dzianiny. W pierwszej chwili wzi膮艂em j膮 za ch艂opca, ale potem zbi艂a mnie z tropu bransoletka na jej szczup艂ym nadgarstku i spiralnie skr臋cone kasztanowate loki, wymykaj膮ce si臋 spod marynarskiej czapeczki.
Jej spos贸b m贸wienia przypomina艂 wybuchy pr臋dkiego ptasiego 艣wiergotu, miesza艂a angielski guwernantki z parysk膮 francuszczyzn膮. Dwa lata wcze艣niej na tej samej pla偶y by艂em mocno zaj臋ty urocz膮, opalon膮 c贸reczk膮 serbskiego lekarza, ale kiedy spotka艂em Colette, od razu zrozumia艂em, 偶e to co艣 powa偶nego. Wydawa艂a si臋 o wiele bardziej niezwyk艂a ni偶 wszystkie moje przypadkowe towarzyszki zabaw w Biarritz! W jaki艣 spos贸b poczu艂em, 偶e jest mniej szcz臋艣liwa ni偶 ja, 偶e jest mniej kochana. Siniak na jej delikatnej, pokrytej meszkiem r臋ce dawa艂 asumpt do okropnych podejrze艅. 鈥淪zczypie tak mocno, jak mama鈥 - powiedzia艂a, wskazuj膮c na kraba. Snu艂em rozmaite plany uratowania jej od rodzic贸w, kt贸rzy byli 鈥渄es bourgeois de Paris鈥, jak z lekkim wzruszeniem ramion kto艣 powiedzia艂 do mojej matki. Zinterpretowa艂em to lekcewa偶enie po swojemu, wiedzia艂em bowiem, 偶e ludzie ci przyjechali z samego Pary偶a swoj膮 niebiesko - 偶贸艂t膮 limuzyn膮 (efektowne i eleganckie przedsi臋wzi臋cie w tych czasach), ale Colette wys艂ali zwyczajnym poci膮giem osobowym - z guwernantk膮 i psem. By艂a to suczka, foksterier z dzwoneczkami przy obro偶y i ogromnie ruchliw膮 pup膮. Z czystego nadmiaru energii ch艂epta艂a czasem s艂on膮 wod臋 z wiaderka Colette. Pami臋tam 偶agiel, zach贸d s艂o艅ca i latarni臋 morsk膮, wymalowane na tym wiaderku, ale nie mog臋 sobie przypomnie膰 imienia psa i to mnie dr臋czy.
W ci膮gu dwu miesi臋cy naszego pobytu w Biarritz moja nami臋tno艣膰 do Colette omal nie przeros艂a mojej nami臋tno艣ci do motyli. Poniewa偶 moi rodzice nie mieli ochoty spotyka膰 si臋 z jej rodzicami, widywa艂em j膮 jedynie na pla偶y, ale my艣la艂em o niej bezustannie. Kiedy widzia艂em, 偶e p艂aka艂a, odczuwa艂em przyp艂yw bezradnej udr臋ki, od kt贸rej i moje oczy wzbiera艂y 艂zami. Nie mog艂em wyt艂uc komar贸w, kt贸re zostawia艂y 艣lady u偶膮dle艅 na jej kruchej szyjce, ale mog艂em bi膰 si臋 z rudym ch艂opcem, kt贸ry by艂 dla niej niegrzeczny, i spra艂em go ile wlezie. Zwyk艂a by艂a przynosi膰 mi ciep艂e gar艣cie twardych cukierk贸w. Kt贸rego艣 dnia, kiedy pochylali艣my si臋 razem nad rozgwiazd膮 i loki Colette 艂askota艂y mnie w ucho, nagle obr贸ci艂a si臋 ku mnie i poca艂owa艂a mnie w policzek. Moje wzruszenie by艂o tak silne, 偶e tylko zdo艂a艂em wymamrota膰: 鈥淭y ma艂pko鈥.
Mia艂em z艂ot膮 monet臋 i uzna艂em, 偶e pokryje ona koszty naszej ucieczki. Gdzie chcia艂em zabra膰 Colette? Do Hiszpanii? Do Ameryki? W g贸ry nad Padem? 鈥淟脿 - bas, l脿 - bas, dans la montagne鈥 - jak 艣piewa艂a w operze Carmen. Pewnej niezwyk艂ej bezsennej nocy le偶a艂em w 艂贸偶ku i, ws艂uchany w powtarzaj膮cy si臋 g艂uchy odg艂os oceanu, uk艂ada艂em plan naszej ucieczki. Ocean zdawa艂 si臋 wznosi膰, wymacywa膰 w ciemno艣ci drog臋 i ci臋偶ko pada膰 na twarz.
O samej ucieczce niewiele mam do powiedzenia. Pami臋tam tylko przeb艂ysk obrazu: Colette pos艂usznie wk艂ada po zawietrznej stronie trzepocz膮cego namiotu tenis贸wki, a ja wciskam do br膮zowej papierowej torby sk艂adan膮 siatk臋 na motyle. Nast臋pny przeb艂ysk: uchodz膮c przed po艣cigiem, wkraczamy w nieprzeniknion膮 ciemno艣膰 cin茅ma ko艂o kasyna (wst臋p do niego mieli艣my oczywi艣cie wzbroniony). Tam siedzimy trzymaj膮c si臋 za r臋ce ponad psem, kt贸ry od czasu do czasu cicho pobrz臋kuje na kolanach Colette, i ogl膮damy poszarpan膮, przes艂oni臋t膮 m偶awk膮, ale bardzo podniecaj膮c膮 walk臋 byk贸w w San Sebastian. Ostatni przeb艂ysk: guwerner prowadzi mnie promenad膮. Jego d艂ugie nogi poruszaj膮 si臋 ze szczeg贸lnego rodzaju z艂owieszcz膮 werw膮, widz臋 te偶, jak pod napi臋t膮 sk贸r膮 pos臋pnie znieruchomia艂ej szcz臋ki drgaj膮 mu mi臋艣nie. M贸j dziewi臋cioletni brat w okularach na nosie, kt贸rego guwerner trzyma drug膮 r臋k膮, raz po raz wybiega do przodu, by z przepe艂nion膮 zgroz膮 ciekawo艣ci膮 spojrze膰 na mnie jak ma艂a s贸wka.
Po艣r贸d banalnych pami膮tek, nabytych w Biarritz przed wyjazdem, moj膮 ulubion膮 nie by艂 byczek z czarnego kamienia ani te偶 d藕wi臋czna muszla, ale co艣, co teraz wydaje si臋 niemal symboliczne - obsadka z morskiej pianki z kryszta艂owym otworkiem do zagl膮dania umieszczonym w jej ozdobnej cz臋艣ci. Przyciska艂o si臋 go do oka, mru偶膮c przy tym drugie, i kiedy uda艂o si臋 opanowa膰 trzepotanie rz臋s, pojawia艂 si臋 cudowny fotograficzny obraz zatoki i zarys ska艂, na kt贸rych ko艅cu tkwi艂a latarnia morska.
I oto dzieje si臋 co艣 cudownego. Dzie艂o odtworzenia obsadki i mikrokosmosu w jej otworku pobudza moj膮 pami臋膰 do ostatniego wysi艂ku. Znowu pr贸buj臋 przypomnie膰 sobie, jak wabi艂 si臋 pies Colette - i rzeczywi艣cie, ponad tymi odleg艂ymi pla偶ami, ponad l艣ni膮cymi wieczornymi piaskami przesz艂o艣ci, gdzie ka偶dy 艣lad stopy powoli zape艂nia si臋 wod膮 pe艂n膮 zachodu s艂o艅ca, nadci膮ga to imi臋, nadci膮ga, odbijaj膮c si臋 echem i wibruj膮c: Floss, Floss, Floss!
Kiedy zatrzymali艣my si臋 na dzie艅 w Pary偶u w drodze do domu, Colette ju偶 tam by艂a. I tam, w p艂owym parku pod zimnym b艂臋kitnym niebem widzia艂em j膮 (jak s膮dz臋, dzi臋ki umowie mi臋dzy naszymi opiekunami) po raz ostami. Nios艂a k贸艂ko i kr贸tki kijek do wprawienia go w ruch, wszystko by艂o w niej absolutnie stosowne i stylowe, zgodne z jesienn膮 parysk膮 tenue - de - ville - pour - fillettes. Wzi臋艂a od guwernantki i wsun臋艂a memu bratu do r臋ki po偶egnalny prezent, pude艂ko migda艂贸w w cukrze, przeznaczony, wiem to, wy艂膮cznie dla mnie. I ju偶 jej nie by艂o, poganiaj膮c kijkiem swoje b艂yszcz膮ce k贸艂ko pobieg艂a przez 艣wiat艂o i cie艅, wok贸艂 i wok贸艂 zatkanej suchymi li艣膰mi fontanny, ko艂o kt贸rej sta艂em. Li艣cie mieszaj膮 si臋 w moim wspomnieniu ze sk贸r膮 jej bucik贸w i r臋kawiczek; w jej ubiorze, pami臋tam, by艂 jaki艣 szczeg贸艂 (mo偶e wst膮偶ka na szkockiej czapeczce albo wz贸r po艅czoch), kt贸ry przypomina艂 mi wtedy t臋czow膮 spiral臋 w szklanej kulce. Chyba ci膮gle jeszcze trzymam ten opalizuj膮cy skrawek, nie bardzo wiedz膮c, do czego go dopasowa膰, a ona biega ze swoim k贸艂kiem wok贸艂 mnie coraz szybciej i szybciej i wreszcie rozp艂ywa si臋 w nik艂ych cieniach, rzucanych na 偶wirowat膮 艣cie偶k臋 przez splecione ze sob膮 艂uki jej niskiego, p臋tlicowego ogrodzenia.
Boston, 1948
Po raz czwarty w ci膮gu tylu偶 lat stan膮艂 przed nimi problem wyboru prezentu urodzinowego dla m艂odego cz艂owieka, kt贸ry by艂 nieuleczalnie ob艂膮kany. Nie mia艂 偶adnych pragnie艅. Wytwory r膮k ludzkich by艂y dla艅 albo pe艂nymi z艂a ulami, wibruj膮cymi z艂o艣liwym o偶ywieniem, kt贸re tylko on m贸g艂 dostrzec, albo 藕r贸d艂ami ordynarnych przyjemno艣ci, ca艂kowicie nieprzydatnymi w jego abstrakcyjnym 艣wiecie. Wykluczywszy pewn膮 liczb臋 rzeczy, kt贸re mog艂yby go urazi膰 lub przestraszy膰 (na przyk艂ad wszelkie urz膮dzenia mechaniczne stanowi艂y tabu), jego rodzice zdecydowali si臋 na mi艂y i niewinny drobiazg: koszyczek zawieraj膮cy dziesi臋膰 s艂oiczk贸w z dziesi臋cioma rodzajami galaretki owocowej.
Kiedy si臋 urodzi艂, od dawna ju偶 byli ma艂偶e艅stwem; min臋艂o dwadzie艣cia lat i oto stali si臋 zupe艂nie starzy. Swoje zaniedbane siwe w艂osy czesa艂a byle jak. Nosi艂a tanie czarne suknie. Inaczej ni偶 inne kobiety w jej wieku (na przyk艂ad pani Soi, ich najbli偶sza s膮siadka, kt贸rej twarz by艂a ca艂kiem r贸偶owa i fioletowa od szminki i kt贸rej kapelusz przypomina艂 p臋k kwiat贸w znad strumienia), pokazywa艂a bia艂e, obna偶one oblicze krytycznie nastawionemu 艣wiat艂u wiosennych dni. Jej m膮偶, kt贸ry w starym kraju prosperowa艂 ca艂kiem nie藕le jako cz艂owiek interesu, teraz by艂 ca艂kowicie uzale偶niony od swego brata Izaaka, prawdziwego Amerykanina, legitymuj膮cego si臋 niemal czterdziestoletnim pobytem. Widywali go rzadko i nadali mu przydomek: 鈥淜si膮偶臋鈥.
Tego pi膮tku wszystko sz艂o 藕le. Poci膮g metra zosta艂 mi臋dzy dwiema stacjami pozbawiony 偶yciodajnego pr膮du i przez kwadrans nie s艂ysza艂o si臋 nic pr贸cz sumiennego bicia w艂asnego serca i szelestu gazet. Autobus, na kt贸ry musieli si臋 potem przesi膮艣膰, kaza艂 im czeka膰 godzinami, a gdy wreszcie przyjecha艂, by艂 po brzegi zapchany gadatliw膮 m艂odzie偶膮 z liceum. La艂o, kiedy wspinali si臋 po br膮zowej 艣cie偶ce wiod膮cej do szpitala. Tutaj znowu przysz艂o im czeka膰; ich ch艂opiec nie przycz艂apa艂 jak zwykle do pokoju (ta jego nieszcz臋sna twarz, pokryta tr膮dzikiem, 藕le ogolona, pos臋pna i zmieszana), zamiast niego zjawi艂a si臋 wreszcie piel臋gniarka, kt贸r膮 znali i kt贸rej nie lubili, i spokojnie wyja艣ni艂a, 偶e ich syn zn贸w pr贸bowa艂 odebra膰 sobie 偶ycie. Nic mu si臋 nie sta艂o - powiedzia艂a, - ale odwiedziny mog艂yby go wytr膮ci膰 z r贸wnowagi. Tak przykro dawa艂 tu o sobie zna膰 niedob贸r personelu, przedmioty tak 艂atwo miesza艂y si臋 ze sob膮 i myli艂y, 偶e zdecydowali si臋 nie zostawia膰 prezentu w dy偶urce, ale przynie艣膰 go nast臋pnym razem.
Zaczekawszy, a偶 otworzy parasol, wzi臋艂a m臋偶a pod r臋k臋. Jak zawsze, kiedy by艂 zdenerwowany, chrz膮ka艂 co chwila w pewien szczeg贸lny, g艂o艣ny spos贸b. Dotarli do os艂oni臋tego przystanku autobusowego po przeciwnej stronie ulicy i m膮偶 zamkn膮艂 parasol. Kilka krok贸w dalej, pod rozko艂ysanym i ociekaj膮cym wod膮 drzewem, na wp贸艂 偶ywy ptaszek, nie opierzony, dr偶膮cy, trzepota艂 si臋 bezradnie w ka艂u偶y.
Podczas d艂ugiej jazdy do stacji metra nie zamienili ani s艂owa; za ka偶dym razem, kiedy spogl膮da艂a na jego stare r臋ce (nabrzmia艂e 偶y艂y, br膮zowe plamki na sk贸rze), zaci艣ni臋te i dr偶膮ce na r膮czce parasola, czu艂a nap贸r wzbieraj膮cych 艂ez. Kiedy si臋 rozgl膮da艂a, pr贸buj膮c zaczepi膰 o co艣 my艣l, lekki wstrz膮s, b臋d膮cy mieszanin膮 zdziwienia i wsp贸艂czucia, wywo艂a艂o w niej odkrycie, 偶e jedna z pasa偶erek, czarnow艂osa dziewczyna z brudnymi czerwonymi paznokciami u st贸p, p艂acze w rami臋 starszej kobiety. Kogo przypomina艂a ta kobieta? Przypomina艂a Rebek臋 Borysown臋, kt贸rej c贸rka wysz艂a za kt贸rego艣 z So艂owiejczyk贸w - w Mi艅sku, przed laty.
Kiedy ostatni raz pr贸bowa艂 to zrobi膰, jego metoda by艂a, wedle s艂贸w lekarza, arcydzie艂em pomys艂owo艣ci; uda艂oby mu si臋, gdyby inny pacjent, zawistnik, nie powstrzyma艂 go, my艣l膮c, 偶e jego towarzysz uczy si臋 lata膰. A naprawd臋 chcia艂 tylko jednego - zrobi膰 dziur臋 w swoim 艣wiecie i uciec.
System jego iluzji sta艂 si臋 przedmiotem skomplikowanego artyku艂u w naukowym miesi臋czniku, ale na d艂ugo przedtem ona i jej m膮偶 po艂apali si臋 w nich na w艂asny u偶ytek. 鈥淢ani膮 aluzyjn膮鈥 nazwa艂 to Herman Brink. W przypadkach tej choroby, bardzo zreszt膮 rzadkiej, pacjent wyobra偶a sobie, 偶e wszystko, co si臋 wok贸艂 dzieje, stanowi zawoalowan膮 aluzj臋 do jego osobowo艣ci i egzystencji. Realnych ludzi wy艂膮cza ze spisku, bo uwa偶a, 偶e jest przecie偶 o wiele inteligentniejszy od innych. Gdziekolwiek si臋 zwr贸ci, 艣ledz膮 go zjawiska przyrody. Chmury na obserwuj膮cym go niebie przesy艂aj膮 sobie za pomoc膮 powolnych sygna艂贸w niewiarygodnie drobiazgowe informacje o jego osobie. O zmierzchu ciemno gestykuluj膮ce drzewa dyskutuj膮 w j臋zyku migowym jego najskrytsze my艣li. Kamyki, plamy lub c臋tki s艂onecznego 艣wiat艂a tworz膮 wzory w jaki艣 przera偶aj膮cy spos贸b przekazuj膮ce wiadomo艣ci, kt贸re on musi przechwyci膰. Wszystko jest szyfrem, a on jest tematem wszystkiego. Niekt贸rzy spo艣r贸d szpieg贸w to obserwatorzy bezstronni, takimi s膮 szklane powierzchnie i nieruchome ka艂u偶e; inni, na przyk艂ad p艂aszcze na wystawach sklepowych, s膮 艣wiadkami nastawionymi z g贸ry nieprzychylnie, w g艂臋bi ducha 偶膮dnymi linczu; jeszcze inni (p艂yn膮ca woda, burze) s膮 rozhisteryzowani do granic ob艂臋du, maj膮 wypaczone pogl膮dy na jego temat i pope艂niaj膮 groteskowe pomy艂ki w interpretacji jego czyn贸w. Stale musi si臋 mie膰 na baczno艣ci, ka偶d膮 minut臋, ka偶d膮 cz膮steczk臋 偶ycia musi po艣wi臋ca膰 rozszyfrowywaniu falowania rzeczy. Nawet powietrze, kt贸rym oddycha, wprowadza si臋 do indeks贸w i kartotek. Gdyby偶 zainteresowanie, kt贸re wywo艂uje, ogranicza艂o si臋 do najbli偶szego otoczenia - tak jednak nie jest! Wraz z odleg艂o艣ci膮 ro艣nie potoczysto艣膰 i pot臋ga strumieni dzikiej obmowy. Sylwetki cia艂ek jego krwi, powi臋kszone milion razy, przelatuj膮 ponad rozleg艂ymi r贸wninami; a jeszcze dalej wielkie g贸ry, kt贸rych masywno艣膰 i wysoko艣膰 przekraczaj膮 granice wytrzyma艂o艣ci, streszczaj膮 w mowie granitu i lamentuj膮cych jode艂 ostateczn膮 prawd臋 jego istnienia.
Kiedy wynurzyli si臋 z huku i zaduchu metra, resztki dnia miesza艂y si臋 ze 艣wiat艂em latarni. Chcia艂a kupi膰 ryby na kolacj臋, odda艂a mu wi臋c koszyczek z galaretkami i powiedzia艂a, 偶eby wraca艂 do domu. Wdrapa艂 si臋 ju偶 na trzecie pi臋tro, kiedy przypomnia艂 sobie, 偶e rano da艂 jej swoje klucze.
W milczeniu usiad艂 na schodach i w milczeniu podni贸s艂 si臋, gdy w jakie艣 pi臋膰 minut p贸藕niej nadesz艂a, wspinaj膮c si臋 mozolnie, u艣miechaj膮c si臋 blado, z nagan膮 kr臋c膮c g艂ow膮 nad swoj膮 bezmy艣lno艣ci膮. Kiedy weszli do swojego dwupokojowego mieszkania, natychmiast podszed艂 do lustra. Rozci膮gaj膮c kciukami k膮ciki ust, z okropnym maskaradowym grymasem wyj膮艂 now膮 sztuczn膮 szcz臋k臋, rozpaczliwie niewygodn膮, i rozerwa艂 艂膮cz膮ce go z ni膮 d艂ugie k艂y ze 艣liny. Podczas gdy 偶ona nakrywa艂a do sto艂u, czyta艂 swoj膮 rosyjsk膮 gazet臋. Wci膮偶 czytaj膮c, po艂kn膮艂 md艂e, nie wymagaj膮ce z臋b贸w jedzenie. Zna jego nastroje i tak偶e milcza艂a.
Kiedy poszed艂 spa膰, zosta艂a w jadalni z tali膮 wyt艂uszczonych kart i ze starymi albumami. Po przeciwnej stronie w膮skiego podw贸rza, na kt贸rym deszcz w ciemno艣ci b臋bni艂 w kilka powyginanych pojemnik贸w na 艣mieci, okna 艣wieci艂y si臋 偶贸艂tawo i w jednym z nich mo偶na by艂o zobaczy膰 m臋偶czyzn臋 w czarnych spodniach, z uniesionymi 艂okciami le偶膮cego na wznak na niechlujnym 艂贸偶ku. Spu艣ci艂a stor臋 i przejrza艂a fotografie. Jako niemowl臋 wygl膮da艂 na bardziej zdziwionego ni偶 inne niemowl臋ta. Niemiecka s艂u偶膮ca, kt贸r膮 mieli kiedy艣 w Lipsku, i jej narzeczony z nalan膮 twarz膮 wysun臋li si臋 z albumu. Mi艅sk, rewolucja, Lipsk, Berlin, Lipsk, przechylona fasada domu, straszliwie nieostra. W wieku lat czterech, w parku: ponuro, boja藕liwie, ze zmarszczonym czo艂em odwraca g艂ow臋 od ochoczej wiewi贸rki, jak odwraca艂by j膮 od ka偶dego obcego. Ciotka R贸偶a, kapry艣na, kanciasta starsza pani z dzikimi oczyma; 偶y艂a w 艣wiecie pe艂nym l臋ku, z艂ych nowin, bankructw, wypadk贸w kolejowych, chor贸b nowotworowych - a偶 do chwili, gdy Niemcy u艣miercili j膮 razem ze wszystkimi, o kt贸rych si臋 martwi艂a. Sze艣膰 lat - to wtedy rysowa艂 te zdumiewaj膮ce ptaki z ludzkimi d艂o艅mi i stopami i cierpia艂 na bezsenno艣膰 jak doros艂y cz艂owiek. Jego kuzyn, obecnie s艂awny szachista. Znowu on, ma tu mniej wi臋cej osiem lat, ju偶 wtedy trudno go by艂o zrozumie膰, ba艂 si臋 tapety na korytarzu, a tak偶e pewnego obrazka w ksi膮偶ce, chocia偶 by艂 to tylko idylliczny pejza偶 ze ska艂ami na zboczu i ko艂em starego wozu, zwisaj膮cym z ga艂臋zi bezlistnego drzewa. Dziesi臋cioletni: rok, w kt贸rym opu艣cili Europ臋. Wstyd, lito艣膰, upokarzaj膮ce trudno艣ci, brzydkie, z艂o艣liwe, niedorozwini臋te dzieci, z kt贸rymi chodzi艂 do szko艂y specjalnej. Potem, zbiegaj膮c si臋 z d艂ug膮 rekonwalescencj膮 po zapaleniu p艂uc, nast膮pi艂 w jego 偶yciu okres, kiedy te jego ma艂e fobie, kt贸re rodzice uparcie uwa偶ali za dziwactwa wyj膮tkowo uzdolnionego dziecka, st臋偶a艂y jak gdyby w spl膮tan膮, ale logiczn膮 g臋stw臋 wzajem na siebie oddzia艂uj膮cych iluzji, czyni膮c go ca艂kowicie niedost臋pnym dla normalnych umys艂贸w.
Godzi艂a si臋 na to wszystko i na znacznie wi臋cej, bo w ko艅cu 偶y膰 znaczy艂o godzi膰 si臋 na utrat臋 jednej rado艣ci za drug膮, w jej wypadku nawet nie rado艣ci - po prostu mo偶liwo艣ci poprawy. My艣la艂a o nieustannych falach b贸lu, kt贸re z tego czy innego powodu ona i jej m膮偶 musieli znosi膰; o niewidzialnych olbrzymach w jaki艣 niewyobra偶alny spos贸b krzywdz膮cych jej dziecko; o niezmierzonej masie czu艂o艣ci, kt贸r膮 mie艣ci w sobie 艣wiat; o zag艂adzie tej czu艂o艣ci, kt贸ra zostaje zmia偶d偶ona albo zmarnowana, albo przekszta艂ca si臋 w szale艅stwo; o zaniedbanych dzieciach, mrucz膮cych co艣 do siebie w nie zamiecionych k膮tach; o pi臋knych chwastach, kt贸re nie mog膮 schowa膰 si臋 przed gospodarzem i musz膮 patrze膰, jak ma艂pio zgi臋ty cie艅 jego postaci zostawia za sob膮 艣lad pe艂en okaleczonych kwiat贸w, kiedy zbli偶a si臋 potworna ciemno艣膰.
By艂o po p贸艂nocy, gdy z jadalni dobieg艂 j膮 j臋k m臋偶a; po chwili chwiejnym krokiem wszed艂 on sam w narzuconym na nocn膮 koszul臋 starym palcie z karaku艂owym ko艂nierzem, kt贸re stokro膰 wola艂 od eleganckiego niebieskiego szlafroka.
- Nie mog臋 zasn膮膰 - zawo艂a艂.
- Dlaczego - spyta艂a, - dlaczego nie mo偶esz? Przecie偶 by艂e艣 taki zm臋czony.
- Nie mog臋 zasn膮膰, bo umieram - powiedzia艂 i po艂o偶y艂 si臋 na tapczanie.
- Znowu tw贸j 偶o艂膮dek? Chcesz, 偶ebym zadzwoni艂a do doktora Solowa?
- 呕adnych doktor贸w, 偶adnych doktor贸w - wyj臋cza艂. - Do diab艂a z doktorami! Musimy szybko wyci膮gn膮膰 go stamt膮d. Inaczej b臋dziemy odpowiedzialni. Odpowiedzialni! - powt贸rzy艂 i gwa艂townie si臋 poderwawszy usiad艂, obydwiema stopami dotykaj膮c pod艂ogi i wal膮c si臋 w czo艂o zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮.
- Dobrze - zgodzi艂a si臋 cicho, - przywieziemy go jutro rano.
- Napi艂bym si臋 herbaty - powiedzia艂 jej m膮偶 i poszed艂 do 艂azienki.
Schylaj膮c si臋 z trudno艣ci膮, podnios艂a kilka kart i jedn膮 czy dwie fotografie, kt贸re zsun臋艂y si臋 z tapczanu na pod艂og臋: walet kier, dziewi膮tka pik, as pik, Elza i jej zwierzakowaty kawaler.
Wr贸ci艂 podniecony, m贸wi膮c g艂o艣no:
- Obmy艣li艂em sobie to wszystko. Damy mu sypialni臋. Ka偶de z nas b臋dzie sp臋dza膰 cz臋艣膰 nocy przy nim, a drug膮 cz臋艣膰 tu, na tapczanie. Na zmian臋. Za艂atwimy, 偶eby doktor przychodzi艂 do niego co najmniej dwa razy w tygodniu. Nie ma znaczenia, co Ksi膮偶臋 na to powie. Zreszt膮 nie b臋dzie mia艂 nic do gadania, bo to wszystko wyjdzie taniej.
Zadzwoni艂 telefon. O tej porze nie spodziewali si臋 czego艣 takiego. Lewy pantofel ze艣lizn膮艂 si臋 m臋偶owi z nogi, wi臋c szuka艂 go teraz pi臋t膮 i palcem stopy, stoj膮c na 艣rodku pokoju i dziecinnie, bezz臋bnie gapi膮c si臋 na 偶on臋. Poniewa偶 lepiej m贸wi艂a po angielsku, to ona zawsze przyjmowa艂a telefony.
- Czy mog臋 prosi膰 Charliego - powiedzia艂 bezbarwny, nik艂y g艂os dziewcz臋cy.
- Z jakim numerem chcia艂a pani m贸wi膰? Nie. Pomy艂ka.
S艂uchawka zosta艂a delikatnie od艂o偶ona na wide艂ki. R臋ka pow臋drowa艂a ku staremu zm臋czonemu sercu.
- Przestraszy艂am si臋 - powiedzia艂a 偶ona.
U艣miechn膮艂 si臋 przelotnie i natychmiast podj膮艂 sw贸j o偶ywiony monolog. Pojad膮 po niego, jak tylko zrobi si臋 jasno. No偶e trzeba b臋dzie trzyma膰 w szufladzie zamkni臋tej na klucz. Nawet kiedy jest z nim najgorzej, nie stanowi przecie偶 zagro偶enia dla innych ludzi.
Telefon zadzwoni艂 po raz drugi. Ten sam m艂ody g艂os, matowy i niespokojny, spyta艂 o Charliego.
- Po艂膮czy艂a si臋 pani z niew艂a艣ciwym numerem. Na pewno zamiast zera wykr臋ca pani liter臋 鈥淥鈥.
Zasiedli do niespodziewanej, uroczystej nocnej herbaty. Prezent urodzinowy sta艂 na stole. M膮偶 pi艂 g艂o艣no, drobnymi 艂yczkami; dosta艂 wypiek贸w; co chwila podniesion膮 szklank膮 robi艂 niedu偶e k贸艂ka, 偶eby cukier lepiej si臋 rozpu艣ci艂. 呕y艂a z boku jego 艂ysej g艂owy, gdzie by艂o du偶e znami臋, nabieg艂a mocno krwi膮, a na brodzie, chocia偶 goli艂 si臋 rano, pokaza艂a si臋 srebrnawa szczecina. Kiedy nalewa艂a mu drug膮 szklank臋, na艂o偶y艂 okulary, by raz jeszcze z przyjemno艣ci膮 obejrze膰 b艂yszcz膮ce 偶贸艂te, zielone i czerwone s艂oiczki. Jego niezgrabne, mokre wargi sylabizowa艂y ich wymowne etykietki: morela, winogrona, mirabelka, pigwa. Doszed艂 do rajskiego jab艂uszka, kiedy telefon zadzwoni艂 znowu.
Boston, 1948
Znaczenie? No c贸偶, chodzi o to, 偶e czasami 偶ycie jest w艂a艣nie tym - asystentem re偶ysera. Dzi艣 wieczorem skoczymy do kina. Wejdziemy w lata trzydzieste i jeszcze g艂臋biej - w dwudzieste, a potem skr臋cimy za r贸g do starego kinoteatru 鈥淓uropa鈥. By艂a s艂ynn膮 艣piewaczk膮. Jej specjalno艣ci nie stanowi艂a opera, nawet nie Cavalleria rusticana, nic w tym gu艣cie. Francuzi nazywali j膮 鈥淟a Slavska鈥. Jej styl: w jednej dziesi膮tej Cyganka, w jednej si贸dmej rosyjska wie艣niaczka (kt贸r膮 zreszt膮 istotnie by艂a) i w pi臋ciu dziewi膮tych wykonawczyni muzyki popularnej, przez co rozumiem mieszanin臋 sztucznego folkloru, wojskowego melodramatu i oficjalnego patriotyzmu. U艂amek, kt贸ry jeszcze pozosta艂, wystarczy, by obj膮膰 fizyczn膮 艣wietno艣膰 jej fenomenalnego g艂osu.
Pochodz膮c z serca Rosji, przynajmniej ujmuj膮c rzecz geograficznie, g艂os 贸w ostatecznie dotar艂 do wielkich miast, Moskwy i Petersburga, i w otoczenie cara, gdzie ten styl bardzo by艂 w cenie. Jej fotografia wisia艂a w garderobie Fiodora Szalapina: m艂oda kobieta w ozdobnym rosyjskim czepku z per艂ami, policzek wspiera na d艂oni, pomi臋dzy mi臋sistymi wargami po艂yskuj膮 o艣lepiaj膮co bia艂e z臋by, a w prawym rogu widnieje wielki niezgrabny napis: 鈥淒la Ciebie, Fiediusza鈥. 艢nie偶ynki, ukazuj膮c - zanim brzegi zaczyna艂y si臋 topi膰 - swoj膮 skomplikowan膮 symetri臋, opada艂y 艂agodnie na ramiona i r臋kawy, i w膮sy, i czapki, czekaj膮ce w kolejce na otwarcie kasy biletowej. A偶 do samej 艣mierci uwa偶a艂a za sw贸j najwi臋kszy skarb - albo przynajmniej udawa艂a, 偶e go za taki uwa偶a - fantazyjny medal i ogromn膮 brosz臋, kt贸re otrzyma艂a od carycy. Pochodzi艂y z firmy jubilerskiej, kt贸ra prowadzi艂a 艣wietnie prosperuj膮cy interes dzi臋ki temu, 偶e przy okazji ka偶dego 艣wi臋ta dawa艂a carskiej parze w prezencie taki lub inny symbol (za ka偶dym razem coraz cenniejszy) ich pot臋偶nej w艂adzy monarszej: jak膮艣 wielk膮 bry艂臋 ametystu z inkrustowan膮 rubinami trojk膮 z br膮zu, stercz膮c膮 na wierzcho艂ku jak arka Noego na Araracie, albo kryszta艂ow膮 kul臋 wielko艣ci arbuza, zwie艅czon膮 z艂otym or艂em z kwadratowymi oczami z diament贸w, bardzo przypominaj膮cymi oczy Rasputina (wiele lat p贸藕niej niekt贸re mniej obci膮偶one symbolik膮 eksponaty trafi艂y do pawilonu ZSRR na wystawie 艣wiatowej jako przyk艂ady kwitn膮cej sztuki Kraju Rad).
Gdyby wszystko posz艂o tak, jak zdawa艂o si臋, 偶e p贸jdzie, mog艂aby jeszcze dzisiaj 艣piewa膰 w zaopatrzonej w centralne ogrzewanie Sali Bojarskiej albo w Carskim Siole, a ja wy艂膮cza艂bym jej niesiony falami radiowymi g艂os w jakim艣 odleg艂ym k膮cie stepowej matuszki Syberii. Przeznaczenie skr臋ci艂o jednak nie tam, gdzie trzeba, i kiedy wybuch艂a rewolucja, a potem wojna domowa, jej ch艂opska dusza wybra艂a bardziej praktyczn膮 stron臋.
Widmowe masy widmowych kozak贸w na widmowych koniach prowadz膮 atak, a na ich tle blednie nazwisko asystenta re偶ysera. Potem pojawia si臋 elegancki genera艂 Go艂ubkow: leniwie obserwuje pole bitwy przez lornetk臋 teatraln膮. Kiedy kino i my byli艣my m艂odzi, pokazywano nam w takich wypadkach obraz zgrabnie uj臋ty w dwa po艂膮czone ze sob膮 kr臋gi. Teraz ju偶 si臋 tego nie robi. Nast臋pne uj臋cie ukazuje genera艂a Go艂ubkowa, kt贸ry pozbywszy si臋 nagle ca艂ego rozleniwienia, wskakuje na siod艂o, wzbija si臋 przez chwil臋 do nieba na swym staj膮cym d臋ba rumaku, a potem rusza i p臋dzi do szalonego natarcia.
Tylko to jednak, co niespodziewane, jest podczerwonym 艣wiat艂em sztuki: zamiast odruchu warunkowego w postaci ra - ta - ta karabin贸w maszynowych, z oddali rozlega si臋 艣piew kobiety. Zbli偶a si臋, coraz bardziej si臋 zbli偶a, wreszcie nie ma nic pr贸cz niego. Wspania艂y kontralt obejmuj膮cy swoim zasi臋giem wszystko, co autor opracowania muzycznego znalaz艂 w swoich fiszkach na temat rosyjskiej 艣piewno艣ci. I kt贸偶 to przewodzi tym pod - czerwonym? Kobieta. 艢piewaj膮cy duch w艂a艣nie tego doskonale wy膰wiczonego batalionu. Maszeruje na przedzie, depcze lucern臋 i zalewa pole swoim 鈥淲o艂ga, Wo艂ga...鈥 Elegancki i dzielny d偶ygit Go艂ubkow (teraz ju偶 wiemy, co takiego wypatrzy艂), cho膰 kilkakrotnie raniony, w pe艂nym galopie porywa j膮 na konia i rozkosznie opieraj膮c膮 si臋 unosi ze sob膮.
Co dziwne, ten okropny scenariusz rozegra艂 si臋 w rzeczywisto艣ci. Sam zna艂em przynajmniej dwu wiarygodnych 艣wiadk贸w owego wydarzenia, kt贸remu wartownicy historii pozwolili przej艣膰 o nic nie pytaj膮c. Zaraz potem widzimy j膮, jak swoj膮 ho偶膮 urod膮 i bardzo, bardzo szalonymi piosenkami przyprawia oficer贸w w kasynie o utrat臋 rozumu. By艂a Belle Dame z du偶膮 doz膮 Merci, mia艂a te偶 w sobie si艂臋, kt贸rej brakowa艂o Luizie von Lenz czy Zielonej Lady. To ona os艂odzi艂a generalny odwr贸t bia艂ych, kt贸ry zacz膮艂 si臋 wkr贸tce po jej czarodziejskim pojawieniu si臋 w obozie genera艂a Go艂ubkowa. Ponura przebitka z krukami albo wronami, albo jakimikolwiek dost臋pnymi w艂a艣nie ptakami, kr膮偶膮cymi w p贸艂mroku i powoli opadaj膮cymi na pokryt膮 trupami r贸wnin臋 gdzie艣 w hrabstwie Ventura. Martwa d艂o艅 偶o艂nierza bia艂ych ci膮gle 艣ciska medalion z wizerunkiem matki. Le偶膮cy obok czerwonoarmista ma na swej poszarpanej piersi list z domu i ta sama staruszka prze艣wituje przez rozp艂ywaj膮ce si臋 litery.
A potem na zasadzie tradycyjnego kontrastu gwa艂townie wybucha muzyka i pie艣艅 i do taktu rytmicznie klaszcz膮 d艂onie, i tupi膮 nogi w 偶o艂nierskich butach, i widzimy ludzi genera艂a Go艂ubkowa, jak hulaj膮 na ca艂ego - jaki艣 gibki Gruzin ta艅czy ze sztyletem, za偶enowany samowar odbija zdeformowane twarze, La Slavska odrzuca w ty艂 g艂ow臋, gard艂owo si臋 艣miej膮c, a korpusowy grubas, okropnie pijany, w rozpi臋tym ko艂nierzyku z galonem, sk艂ada usta do zwierz臋cego poca艂unku, przechyla si臋 przez st贸艂 (zbli偶enie przewr贸conego kieliszka), by wzi膮膰 w ramiona - pustk臋, bo sztywny i absolutnie trze藕wy genera艂 Go艂ubkow zr臋cznie przesun膮艂 艣miej膮c膮 si臋 dziewczyn臋; teraz oboje stoj膮, patrz膮c na ca艂膮 band臋, i genera艂 m贸wi ch艂odnym, dobitnym g艂osem:
- Panowie, chcia艂bym wam przedstawi膰 swoj膮 narzeczon膮.
Nast臋puje chwila og艂uszaj膮cej ciszy, w kt贸rej jakiej艣 zb艂膮kanej kuli, wystrzelonej poza pomieszczeniem, udaje si臋 rozbi膰 niebieskawe od 艣witu okno, po czym rozlega si臋 ryk aplauzu przeznaczonego dla uroczej pary.
Do艣膰 w膮tpliwe, by jej porwanie by艂o bez reszty dzie艂em przypadku. W wytw贸rni nie ma miejsca na indeterminizm. Jeszcze bardziej w膮tpliwe, by - kiedy zacz膮艂 si臋 wielki exodus, a genera艂 i jego 偶ona, jak tylu innych, zakosami przez Sirkeci dotarli na Motzstrasse i rue Vaugirard - nie stanowili ju偶 zgranego zespo艂u, nie byli jedn膮 pie艣ni膮, jednym monogramem. W ca艂kiem naturalny spos贸b genera艂 zosta艂 aktywnym cz艂onkiem Z.B. (Zwi膮zku Bia艂ogwardzist贸w): stale podr贸偶owa艂, organizowa艂 kursy wojskowe dla rosyjskich ch艂opc贸w, urz膮dza艂 koncerty charytatywne, wydobywa艂 z podziemi baraki dla n臋dzarzy, za偶egnywa艂 lokalne spory - a wszystko to bardzo dyskretnie. Jak s膮dz臋, pod pewnymi wzgl臋dami Z.B. by艂 przydatny. Na nieszcz臋艣cie dla swego stanu duchowego absolutnie nie potrafi艂 odci膮膰 si臋 od grup monarchistycznych i nie wyczuwa艂 doskonale wyczuwanej przez emigracyjn膮 inteligencj臋 okropnej wulgarno艣ci urhitleryzmu tych groteskowych, ale niebezpiecznych organizacji. Kiedy maj膮cy jak najlepsze intencje Amerykanie pytali mnie, czy znam uroczego pu艂kownika takiego a takiego albo wytwornego starego hrabiego de Kopanina, nie mia艂em serca ujawnia膰 im ponurej prawdy.
By艂 jednak jeszcze inny typ os贸b zwi膮zanych z Z.B. My艣l臋 tu o owych 艣mia艂kach i ryzykantach, kt贸rzy pomagali sprawie, przekraczaj膮c granic臋 w jakim艣 otulonym 艣niegiem lesie jod艂owym, by powa艂臋sa膰 si臋 po swym ojczystym kraju w rozmaitych przebraniach, wymy艣lonych, paradoksalnie, przez dawnych rewolucjonist贸w, i po cichu przynie艣膰 do paryskiej kafejki 鈥淛esz bubliki鈥 albo do berli艅skiej knajpki, kt贸ra nie mia艂a 偶adnej specjalnej nazwy, rozmaite przydatne drobiazgi, jakie szpiedzy zwykle przynosz膮 swoim mocodawcom. Niekt贸rzy z tych facet贸w w niejasny spos贸b zwi膮zali si臋 z wywiadami innych pa艅stw i zabawnie podskoczyliby na krze艣le, gdyby艣 zaszed艂 ich od ty艂u i klepn膮艂 po ramieniu. Inni chodzili ze swymi misjami dla zabawy. Kilku by膰 mo偶e naprawd臋 wierzy艂o, 偶e w jaki艣 mistyczny spos贸b przygotowuj膮 zmartwychwstanie 艣wi臋tej, cho膰 nieco zmursza艂ej przesz艂o艣ci.
B臋dziemy teraz 艣wiadkami niesamowicie monotonnego ci膮gu wydarze艅. Pierwszym prezesem Z.B., kt贸ry musia艂 umrze膰, by艂 przyw贸dca ca艂ego ruchu i zdecydowanie najwarto艣ciowszy cz艂owiek z nich wszystkich; pewne mroczne symptomy towarzysz膮ce jego nag艂ej chorobie zdawa艂y si臋 wskazywa膰 na cie艅 truciciela. Nast臋pny prezes, pot臋偶ny, silny m臋偶czyzna o g艂osie przypominaj膮cym ryk pioruna i g艂owie przypominaj膮cej kul臋 armatni膮, zosta艂 porwany przez nieznanych sprawc贸w i s膮 powody, by s膮dzi膰, 偶e zmar艂 z powodu przedawkowania chloroformu. Trzeci prezes... ale rolka obraca si臋 za szybko. W istocie usuni臋cie dwu pierwszych zaj臋艂o siedem lat, nie dlatego, by tego rodzaju rzeczy nie da艂o si臋 zrobi膰 szybciej, ale dlatego, 偶e zachodzi艂y okoliczno艣ci wymagaj膮ce bardzo precyzyjnego wyboru czasu i skoordynowania ci膮g艂ego przesuwania si臋 w hierarchii z rozk艂adem nag艂ych wakat贸w. Wyja艣nijmy to bli偶ej.
Go艂ubkow by艂 nie tylko sprawnym szpiegiem (potr贸jnym agentem, by by膰 dok艂adnym), by艂 tak偶e nadzwyczaj ambitnym cz艂owieczkiem. To, dlaczego wizja przewodzenia organizacji, b臋d膮cej tylko s艂o艅cem zachodz膮cym za cmentarzem, by艂a Go艂ubkowowi tak droga, pozostaje zagadk膮 jedynie dla ludzi, kt贸rzy nie maj膮 偶adnego hobby, 偶adnej pasji. Bardzo tego chcia艂 - to wszystko. Ju偶 mniej zrozumia艂a wydaje si臋 jego wiara, 偶e b臋dzie w stanie ochroni膰 swoj膮 kruch膮 egzystencj臋 przed zgnieceniem mi臋dzy gro藕nymi pot臋gami, od kt贸rych otrzymywa艂 niebezpieczne pieni膮dze i niebezpieczn膮 pomoc. Prosz臋 teraz o wyt臋偶on膮 uwag臋, poniewa偶 szkoda by艂oby przegapi膰 wszystkie subtelno艣ci sytuacji.
Sowiet贸w nie mog艂a zbytnio niepokoi膰 wysoce nieprawdopodobna perspektywa jakich艣 dzia艂a艅 wojennych podejmowanych przeciwko skonsolidowanemu olbrzymowi przez widmow膮 Bia艂膮 Gwardi臋, m贸g艂 ich natomiast bardzo irytowa膰 fakt, 偶e strz臋py informacji o ich twierdzach i fabrykach, gromadzone przez nieuchwytnych niuchaczy z Z.B., automatycznie trafiaj膮 do r膮k Niemc贸w. Niemcy nie byli specjalnie zainteresowani zawitymi zmianami odcieni polityki emigracyjnej, ale dra偶ni艂 ich uparty patriotyzm prezesa Z.B., raz po raz utrudniaj膮cego z moralnych powod贸w g艂adki przep艂yw informacji w ramach przyjacielskiej wsp贸艂pracy.
Genera艂 Go艂ubkow by艂 wi臋c darem niebios. Sowieci mieli niezachwian膮 pewno艣膰, 偶e pod jego rz膮dami szpiedzy Z.B. b臋d膮 im dobrze znani i 偶e b臋dzie ich mo偶na sprytnie faszerowa膰 fa艂szywymi danymi przeznaczonymi do nakarmienia 偶ar艂ocznych Niemc贸w. Ci byli w r贸wnym stopniu przekonani, 偶e Go艂ubkow zapewni im wspania艂e 偶niwo, dzi臋ki rozmieszczeniu ich w艂asnych, absolutnie spolegliwych agent贸w pomi臋dzy zwyk艂ymi szpiegami Z.B. 呕adna ze stron nie mia艂a z艂udze艅 co do lojalno艣ci genera艂a, ale ka偶da za艂o偶y艂a, 偶e to ona w艂a艣nie wyci膮gnie ostateczn膮 korzy艣膰 z wahni臋膰 podw贸jnej gry. Marzenia zwyk艂ych Rosjan, ci臋偶ko pracuj膮cych rodzin w odleg艂ych zak膮tkach, gdzie osiad艂a rosyjska diaspora, wykonuj膮cych swoje skromne, ale uczciwe zaj臋cia, tak jak robiliby to w Saratowie albo Twerze, rodz膮cych w膮t艂e dzieci i naiwnie wierz膮cych, 偶e Z.B. to co艣 w rodzaju Okr膮g艂ego Sto艂u kr贸la Artura, 偶e broni on wszystkiego, co by艂o, jest i b臋dzie s艂odkie, przyzwoite i silne w ba艣niowej Rosji - te marzenia wydadz膮 si臋 pewnie tym, kt贸rzy tn膮 nakr臋cony materia艂, naro艣l膮 na zasadniczym temacie.
Kiedy zak艂adano Z.B., kandydatura genera艂a Go艂ubkowa (oczywi艣cie czysto teoretyczna, gdy偶 nikt nie przewidywa艂, 偶e przyw贸dca organizacji umrze) nie liczy艂a si臋, zajmowa艂 on bowiem bardzo odleg艂e miejsce na li艣cie pretendent贸w - nie dlatego, 偶e koledzy oficerowie nie doceniali jego legendarnej rycersko艣ci, ale z tego prostego powodu, 偶e przypadkiem by艂 najm艂odszym genera艂em w ca艂ej armii. Nim dosz艂o do nast臋pnych wybor贸w prezesa, Go艂ubkow zd膮偶y艂 ju偶 wykaza膰 si臋 wspania艂ymi umiej臋tno艣ciami organizacyjnymi i czu艂, 偶e mo偶e spokojnie wykre艣li膰 ca艂kiem sporo nazwisk, przy okazji oszcz臋dzaj膮c 偶ycie nosz膮cych je os贸b. Kiedy usuni臋to drugiego genera艂a, wielu cz艂onk贸w Z.B. by艂o przekonanych, 偶e nast臋pny w kolejno艣ci genera艂 Fiedczenko zrezygnuje na rzecz m艂odszego i bardziej kompetentnego kandydata z praw, kt贸rymi pozwala艂y mu cieszy膰 si臋 jego wiek, reputacja i wybitna pozycja w 艣wiecie nauki. Starszy pan jednak, cho膰 pe艂en w膮tpliwo艣ci, gdy chodzi o przyjemno艣膰 z tego p艂yn膮c膮, uzna艂, 偶e by艂oby tch贸rzostwem unika膰 stanowiska, kt贸re kosztowa艂o ju偶 偶ycie dwu ludzi. Go艂ubkow zacisn膮艂 wi臋c z臋by i zacz膮艂 ry膰 od nowa.
Fizycznie nie by艂 atrakcyjny. Nie by艂o w nim nic z waszej ulubionej postaci rosyjskiego genera艂a, nic z owego dobrego, krzepkiego faceta z wy艂upiastymi oczami i grubym karkiem. By艂 chudy, kruchy, mia艂 ostre rysy, przyci臋te w膮siki i w艂osy ostrzy偶one, jak m贸wi膮 Rosjanie, je偶ykom: kr贸tkie, sztywne, stoj膮ce pionowo i g臋ste. Wok贸艂 w艂ochatego nadgarstka nosi艂 cienk膮 srebrn膮 bransoletk臋 i cz臋stowa艂 go艣ci w艂asnor臋cznie zrobionymi zgrabnymi rosyjskimi skr臋tami lub angielskimi pachn膮cymi 艣liwk膮 鈥渒apstienami鈥, jak wymawia艂 t臋 nazw臋, zawsze porz膮dnie u艂o偶onymi w starej, obszernej papiero艣nicy z czarnej sk贸ry, papiero艣nicy, kt贸ra towarzyszy艂a mu w drodze przez przypuszczalne dymy wielu bitew. By艂 niezwykle uprzejmy i niezwykle niepozorny.
Zawsze kiedy La Slavska 鈥減rzyjmowa艂a鈥, co robi艂a w domach swych r贸偶nych mecenas贸w (pewnego barona - tak przynajmniej o nim m贸wiono - z jednego z kraj贸w 鈥瀊a艂tyckich, niejakiego dra Bachracha, kt贸rego pierwsza 偶ona by艂a s艂ynn膮 Carmen, lub rosyjskiego kupca w starym stylu, kt贸ry w ogarni臋tym szale艅stwem inflacji Berlinie robi艂 wspania艂e interesy, kupuj膮c bloki dom贸w po dziesi臋膰 funt贸w szterling贸w za jeden), jej milcz膮cy m膮偶 dyskretnie przemyka艂 si臋 mi臋dzy go艣膰mi i przynosi艂 ci kanapk臋 z kie艂bas膮 i og贸rkiem albo kieliszek w贸dki; a kiedy La Slavska 艣piewa艂a (w czasie tych nieformalnych wyst臋p贸w zwyk艂a by艂a 艣piewa膰 na siedz膮co, wspieraj膮c policzek na pi臋艣ci, a 艂okie膰 ujmuj膮c drug膮 d艂oni膮), sta艂 z boku, o co艣 si臋 opieraj膮c, albo szed艂 na palcach w kierunku odleg艂ej popielniczki, kt贸r膮 potem delikatnie stawia艂 na grubej por臋czy twojego fotela.
Uwa偶am, 偶e z artystycznego punktu widzenia przesadza艂 z tym usuwaniem si臋 w cie艅, mimowolnie wprowadzaj膮c jak膮艣 nut臋 op艂acanej lokajsko艣ci, kt贸ra teraz wydaje si臋 szczeg贸lnie na miejscu; on jednak oczywi艣cie stara艂 si臋 oprze膰 swoj膮 egzystencj臋 na zasadzie kontrastu i odczuwa艂 dreszcz rozkoszy, doskonale wiedz膮c na podstawie pewnych s艂odkich oznak, takich jak pochylona g艂owa czy wywr贸cone oczy, kiedy taki a taki na drugim ko艅cu pokoju zwraca uwag臋 nowo przyby艂ego na fascynuj膮cy fakt, 偶e tak skromny cz艂owiek dokona艂 tylu wr臋cz nieprawdopodobnych bohaterskich czyn贸w podczas legendarnej wojny (zdobywanie w pojedynk臋 ca艂ych miast i tym podobne rzeczy).
Niemieckie wytw贸rnie filmowe, kt贸re w owych czasach (tu偶 przed tym, gdy dziecko 艣wiat艂a nauczy艂o si臋 m贸wi膰) wyrasta艂y jak jadowite muchomory po deszczu, znajdowa艂y tani膮 si艂臋 robocz膮 wynajmuj膮c tych spo艣r贸d rosyjskich emigrant贸w, kt贸rych jedyn膮 nadziej膮 i profesj膮 by艂a w艂asna przesz艂o艣膰, to znaczy gromad臋 ca艂kowicie nierealnych ludzi, by w filmach odgrywali 鈥渞ealn膮鈥 publiczno艣膰 jakiego艣 spektaklu. Gdy tak zaz臋bia艂y si臋 dwa urojenia, wra偶liwy cz艂owiek odnosi艂 wra偶enie, 偶e 偶yje w jakiej艣 sali lustrzanej lub raczej w lustrzanym wi臋zieniu i nie wie nawet, co jest szk艂em, a co nim samym.
Kiedy przypominam sobie sale, w kt贸rych 艣piewa艂a La Slavska, zar贸wno w Berlinie, jak i w Pary偶u, i typ ludzi, jakich tam widywa艂em, czuj臋 si臋 tak, jakbym kolorowa艂 i ud藕wi臋kawia艂 jaki艣 bardzo stary film, w kt贸rym 偶ycie by艂o szar膮 wibracj膮, a pogrzeby wydawa艂y si臋 dzik膮 bieganin膮 i w kt贸rym jedynie morze mia艂o sw贸j odcie艅 (chorobliwie niebieski), przy czym jaka艣 r臋czna maszyna imitowa艂a za ekranem szum asynchronicznych fal. Pewna podejrzana posta膰, postrach organizacji charytatywnych, 艂yso艅 o szalonych oczach, powoli przep艂ywa przez pole mojego widzenia - w pozycji siedz膮cej, z nogami podkurczonymi jak jaki艣 starzej膮cy si臋 p艂贸d, a potem w cudowny spos贸b wpasowuje si臋 w jedno z miejsc w ostatnim rz臋dzie. Nasz przyjaciel hrabia tak偶e tu jest, ca艂y - ze swoim ko艂nierzykiem i sfatygowanymi butami. W pierwszym rz臋dzie siedzi i patrzy wprost przed siebie czcigodny, cho膰 oddany temu 艣wiatu kap艂an z krzy偶em delikatnie zwieszaj膮cym si臋 na pot臋偶n膮 pier艣.
Wyst臋py na tych prawicowych festiwalach, kt贸re nazwisko La Slavskiej przywo艂uje mi na pami臋膰, by艂y r贸wnie nierealne, jak publiczno艣膰. Artysta z vari茅t茅s, nosz膮cy fa艂szywe s艂owia艅skie nazwisko, jeden z owych wirtuoz贸w gitary, kt贸rzy za ma艂e pieni膮dze otwieraj膮 program w musichallu, by艂 tu przyjmowany z otwartymi ramionami, a b艂yszcz膮ce ornamenty na jego ozdobionym szkie艂kami instrumencie i b艂臋kitne jedwabne spodnie doskonale pasowa艂y do reszty imprezy. Po nim zajmowa艂 miejsce jaki艣 brodaty stary dra艅 w wy艣wiechtanym 偶akiecie, niegdysiejszy cz艂onek 鈥溑歸i臋tej Rusi nade Wszystko鈥 i obrazowo opisywa艂, jakie z艂o wyrz膮dzaj膮 narodowi rosyjskiemu Izraelici i masoni (dwa sekretne plemiona semickie).
A teraz, panie i panowie, mamy wielki zaszczyt... I oto sta艂a ju偶 na okropnym tle palm i chor膮gwi rosyjskich i bladym j臋zykiem zwil偶a艂a mocno umalowane usta, i bez po艣piechu splata艂a na brzuchu d艂onie w r臋kawiczkach z giemzy, podczas gdy jej sta艂y akompaniator o marmurowej twarzy, J贸zef Lewinski, kt贸ry pogr膮偶ony w cieniu pie艣ni wielkiej 艣piewaczki towarzyszy艂 jej do prywatnej sali koncertowej cara i do salonu towarzysza 艁unaczarskiego, i do trudnych do okre艣lenia pomieszcze艅 w Konstantynopolu, wydobywa艂 z fortepianu kr贸tk膮 wst臋pn膮 seri臋 stanowi膮cych odskoczni臋 nut.
Czasami, je艣li by艂 to odpowiedni dom, zaczyna艂a od hymnu rosyjskiego i dopiero p贸藕niej bra艂a si臋 do swojego ograniczonego, ale zawsze przyjmowanego z rado艣ci膮 repertuaru. Nieuchronnie musia艂a si臋 pojawi膰 Stara droga do Ka艂ugi (z ra偶on膮 piorunem sosn膮 na czterdziestej dziewi膮tej wior艣cie) i piosenka, kt贸ra w niemieckim przek艂adzie, drukowanym pod tekstem rosyjskim, zaczyna, si臋 od s艂贸w 鈥淒u bist im Schnee begraben, mein Russland鈥, i stara ballada ludowa (napisana przez konkretnego autora w latach osiemdziesi膮tych XIX wieku) o herszcie zb贸jc贸w i jego uroczej perskiej ksi臋偶niczce, kt贸r膮 rzuci艂 w fale Wo艂gi, kiedy jego ludzie oskar偶yli go, 偶e robi si臋 zbyt mi臋kki.
Smaku artystycznego nie dawa艂o si臋 odkry膰, technika by艂a ryzykowna, og贸lna stylistyka - okropna, ale ludzie, dla kt贸rych uczucie i muzyka to jedno i to samo albo kt贸rzy lubi膮, 偶eby piosenki by艂y przeka藕nikami ducha pewnych sytuacji z ich przesz艂o艣ci, chwil, kiedy dany utw贸r s艂yszeli po raz pierwszy, z wdzi臋czno艣ci膮 odnajdywali w straszliwej d藕wi臋czno艣ci jej g艂osu zar贸wno nostalgiczn膮 pociech臋, jak i patriotyczny bodziec. Uwa偶ano, 偶e jest szczeg贸lnie dobra, kiedy w jej pie艣ni brzmia艂a nuta dzikiej brawury. Gdyby udawa艂a t臋 偶ywio艂owo艣膰 mniej krzykliwie, mog艂aby j膮 ona uratowa膰 przed ca艂kowit膮 wulgarno艣ci膮. Jej ma艂a, twarda duszyczka wystercza艂a z jej pie艣ni, a jej temperament m贸g艂 si臋 zdoby膰 najwy偶ej na rzeczne wiry, ale swobodny nurt nie by艂 dla niego. Kiedy dzisiaj w kt贸rym艣 z rosyjskich dom贸w w艂膮cza si臋 gramofon i s艂ysz臋 jej nagrany kontralt, z czym艣 zbli偶onym do dreszczu przypominam sobie bezwstydn膮 imitacj臋 wokalnego szczytowania - ods艂ania艂a w ostatnim nami臋tnym krzyku ca艂膮 anatomi臋 swoich ust, jej granatowoczarne w艂osy pi臋knie falowa艂y, skrzy偶owane na piersiach r臋ce przyciska艂y si臋 do zawieszonego na wst膮偶ce medalu, kiedy dzi臋kowa艂a za orgi臋 oklask贸w, jej pot臋偶ne 艣niade cia艂o, sztywne nawet wtedy, kiedy si臋 k艂ania艂a, opina艂a mocna srebrzysta satyna, w kt贸rej wygl膮da艂a jak 艣nie偶na matrona albo syrena honoris causa.
W nast臋pnym uj臋ciu ujrzycie j膮 (je艣li cenzor nie uzna tego za obraz臋 uczu膰 religijnych) kl臋cz膮c膮 w miodobarwnej mgie艂ce nabitej wiernymi cerkwi i z wigorem szlochaj膮c膮 obok 偶ony lub wdowy (ju偶 ona dobrze wie, kt贸re z tych okre艣le艅 jest w艂a艣ciwe), towarzyszki 偶ycia genera艂a, kt贸rego porwanie, tak zgrabnie zorganizowane przez jej m臋偶a, zr臋cznie przeprowadzili owi wysocy, sprawni, anonimowi faceci, przys艂ani przez swego szefa do Pary偶a.
Zobaczycie j膮 tak偶e, jak innego dnia, kilka lat p贸藕niej, 艣piewa w pewnym appartement przy rue George Sand, otoczona pe艂nymi podziwu przyjaci贸艂mi - i prosz臋, jej oczy leciutko si臋 zw臋偶aj膮, a jej zawodowy u艣miech ga艣nie, kiedy jej m膮偶, kt贸rego zatrzyma艂y ostatnie drobiazgi zwi膮zane z za艂atwian膮 w艂a艣nie spraw膮, cicho w艣lizguje si臋 do pokoju i 艂agodnym gestem napomina siwego pu艂kownika, pr贸buj膮cego ust膮pi膰 mu miejsca; i poprzez nie艣wiadomy strumie艅 pie艣ni, wykonywanej ju偶 tysi膮ce razy, 艣piewaczka wpatruje si臋 w przyby艂ego (jest troch臋 kr贸tkowzroczna, jak Anna Karenina), staraj膮c si臋 dostrzec jaki艣 wyra藕ny znak, i potem, kiedy ju偶 tonie, a jego malowane 艂贸dki odp艂ywaj膮 i ostatni zdradziecki kr膮g na powierzchni Wo艂gi, w guberni samarskiej, rozp艂ywa si臋 w m臋tnej wieczno艣ci (bo nigdy nie za艣piewa ju偶 偶adnej pie艣ni), jej m膮偶 podchodzi do niej i g艂osem, kt贸rego 偶adne klaszcz膮ce d艂onie nie mog膮 zag艂uszy膰, m贸wi:
- Masza, drzewo zetnie si臋 jutro!
Ten kawa艂ek o drzewie by艂 jedynym dramatycznym efektem, na jaki Go艂ubkow pozwoli艂 sobie w ca艂ej swej szarej jak go艂膮b karierze. Darujemy ten wybryk, je艣li przypomnimy sobie, 偶e chodzi艂o o ostatniego stoj膮cego mu na drodze genera艂a i 偶e wydarzenia nast臋pnego dnia w automatyczny spos贸b mia艂y doprowadzi膰 do upragnionego wyboru. Ostatnio w艣r贸d przyjaci贸艂 偶artowano 艂agodnie (humor rosyjski to male艅ki ptaszek, kt贸remu wystarcza okruszyna) o zabawnej k艂贸tni, jak膮 toczy艂o tych dwoje du偶ych dzieci: ona z rozdra偶nieniem domaga艂a si臋, 偶eby usun膮膰 wielki stary jesion, zas艂aniaj膮cy okno pokoju pr贸b w ich podmiejskim domku letnim, a on twierdzi艂, 偶e krzepki staruszek jest jej ogromnym, chocia偶 pod wieloma wzgl臋dami zielonym, wielbicielem (jakie to zabawne) i powinno si臋 go oszcz臋dzi膰. Zwr贸膰my te偶 uwag臋 na dobroduszn膮 figlarno艣膰 ubranej w peleryn臋 z gronostaj贸w korpulentnej damy, kt贸ra pokpiwa sobie z szarmanckiego genera艂a, m贸wi膮c, 偶e uleg艂 zbyt szybko, jak r贸wnie偶 na promienny u艣miech La Slavskiej i jej rozpostarte zimne, meduzie ramiona.
Nast臋pnego dnia p贸藕nym popo艂udniem genera艂 Go艂ubkow odprowadzi艂 偶on臋 do fryzjera, siedzia艂 tam chwil臋, czytaj膮c 鈥淧aris - Soir鈥, a potem musia艂 p贸j艣膰 z powrotem do domu, wys艂any po jedn膮 z zapomnianych tam sukni, kt贸re chcia艂a poszerzy膰. W odpowiednich odst臋pach czasu w zno艣ny spos贸b odegra艂a rozmowy telefoniczne z domem, ze swad膮 kieruj膮c poszukiwaniami sukni. Fryzjerka, ormia艅ska szlachcianka, i szwaczka, ma艂a ksi臋偶na Tumanowa, doskonale bawi艂y si臋 w s膮siednim pokoju ca艂膮 gam膮 jej wiejskich przekle艅stw (kt贸re pomaga艂y genera艂owej dalej improwizowa膰 rol臋, przekraczaj膮c膮 mo偶liwo艣ci jej wyobra藕ni). To banalne alibi nie mia艂o pom贸c w za艂ataniu dziur w przesz艂ych wydarzeniach, gdyby co艣 posz艂o nie tak jak trzeba, bo nic nie mog艂o p贸j艣膰 nie tak jak trzeba, mia艂o ono jedynie da膰 cz艂owiekowi znajduj膮cemu si臋 poza wszelkim podejrzeniem diagram dzia艂a艅, kt贸ry m贸g艂by zaprezentowa膰, gdyby ten czy 贸w chcia艂 si臋 dowiedzie膰, kto ostatni widzia艂 genera艂a Fiedczenk臋. Kiedy przewr贸cono do g贸ry nogami wystarczaj膮c膮 liczb臋 fikcyjnych szaf na ubrania, 艣wiadkowie ujrzeli genera艂a Go艂ubkowa wracaj膮cego z sukni膮 (kt贸r膮 dawno oczywi艣cie schowa艂 w samochodzie). Potem genera艂 dalej czyta艂 gazet臋, a 偶ona przymierza艂a stroje.
Jakie艣 trzydzie艣ci pi臋膰 minut, podczas kt贸rych by艂 nieobecny, stanowi艂o wygodn膮 rezerw臋 czasow膮. W momencie gdy jego 偶ona zacz臋艂a swoje wyg艂upy z g艂uchym telefonem, Go艂ubkow, zabrawszy ju偶 genera艂a Fiedczenk臋 z rogu ma艂o ucz臋szczanych ulic, wi贸z艂 go do fikcyjnego miejsca spotkania; wszystko zosta艂o zawczasu ukartowane w ten spos贸b, by fakt utrzymania owego spotkania w tajemnicy by艂 czym艣 naturalnym i by obecno艣ci na nim wymaga艂 obowi膮zek. Kilka minut p贸藕niej Go艂ubkow zatrzyma艂 samoch贸d i wysiad艂 razem ze swoim pasa偶erem.
- To nie ta ulica - powiedzia艂 genera艂 Fiedczenko.
- Nie - powiedzia艂 genera艂 Go艂ubkow, - ale wygodnie b臋dzie zaparkowa膰 tu samoch贸d. Nie chc臋 stawa膰 przed sam膮 kawiarni膮. Skr贸cimy sobie drog臋 przez ten zau艂ek. To tylko dwie minuty marszu.
- Dobrze, chod藕my - powiedzia艂 starszy pan i odchrz膮kn膮艂.
W tej dzielnicy Pary偶a ulice nosz膮 imiona rozmaitych filozof贸w i zau艂ek, kt贸rym szli, jaki艣 oczytany ojciec miasta nazwa艂 rue Pierre Labime. Uliczka 艂agodnie prowadzi艂a id膮cych obok mrocznego ko艣cio艂a i jakich艣 rusztowa艅 ku nieokre艣lonym terenom, gdzie troch臋 na uboczu, na dzia艂kach za metalowymi ogrodzeniami, na kt贸rych konaj膮ce li艣cie klon贸w mia艂y przystanek w locie mi臋dzy ga艂臋zi膮 a chodnikiem, sta艂y na g艂ucho pozamykane domki. Po lewej stronie uliczki ci膮gn膮艂 si臋 d艂ugi mur, pe艂en ceglanych 艂amig艂贸wek i krzy偶贸wek, wyst臋puj膮cych tu i 贸wdzie na jego surowej szaro艣ci; i w艂a艣nie w tym murze znajdowa艂y si臋 w pewnym miejscu zielone drzwi.
Kiedy zbli偶yli si臋 do nich, genera艂 Go艂ubkow wyj膮艂 swoj膮 pokryt膮 bliznami z wielu bitew papiero艣nic臋 i zatrzyma艂 si臋, 偶eby zapali膰 papierosa. Genera艂 Fiedczenko, uprzejmy niepal膮cy, przystan膮艂 tak偶e. Powierzchni臋 zmierzchu marszczy艂 gwa艂towny wiatr i pierwsza zapa艂ka zaraz zgas艂a.
- Nadal wydaje mi si臋... - powiedzia艂 genera艂 Fiedczenko, ci膮gn膮c rozmow臋 o jakim艣 drobiazgu, kt贸ry w艂a艣nie omawiali. - Nadal wydaje mi si臋 - powiedzia艂 (偶eby co艣 powiedzie膰, kiedy tak sta艂 ko艂o tych zielonych drzwi), - 偶e je艣li ojciec Fiodor upiera si臋, 偶eby p艂aci膰 te wszystkie czynsze z w艂asnych funduszy, jedyn膮 rzecz膮, jak膮 mo偶emy zrobi膰, jest dostarczenie opa艂u.
Druga zapa艂ka tak偶e zgas艂a. Plecy zamglonego, oddalaj膮cego si臋 od nich przechodnia wreszcie znik艂y. Genera艂 Go艂ubkow g艂o艣no skl膮艂 wiatr, a poniewa偶 by艂 to sygna艂 odwo艂uj膮cy alarm, zielone drzwi si臋 otworzy艂y i trzy pary r膮k z niewiarygodn膮 szybko艣ci膮 i zr臋czno艣ci膮 porwa艂y starszego pana z kadru. Drzwi zamkn臋艂y si臋 z trzaskiem. Genera艂 Go艂ubkow zapali艂 papierosa i rze艣kim krokiem ruszy艂 z powrotem t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 przyszed艂.
Starszego pana wi臋cej nie widziano. Cichymi cudzoziemcami, kt贸rzy na jeden cichy miesi膮c wynaj臋li pewien cichy dom, okazali si臋 bogu ducha winni Holendrzy czy Du艅czycy. To wszystko by艂o tylko z艂udzeniem optycznym. Nie ma 偶adnych zielonych drzwi, lecz jedynie szare, kt贸rych 偶adna ludzka si艂a nie zdo艂a艂aby otworzy膰. Na pr贸偶no przegl膮da艂em znakomite encyklopedie: nigdy nie by艂o filozofa imieniem Pierre Labime.
Ale widz臋 spojrzenie bazyliszka w jej oczach. Mamy w Rosji takie powiedzenie: Wsiego dwoje i jest' - smiert' da sowiest', co mo偶na by prze艂o偶y膰: 鈥淭ylko dwie rzeczy istniej膮 naprawd臋 - 艣mier膰 i sumienie鈥. W ludzkiej naturze wspania艂e jest to, 偶e czasami mo偶na nie zdawa膰 sobie sprawy, 偶e czyni si臋 dobrze, ale ka偶dy zawsze 艣wiadom jest faktu, 偶e czyni 藕le. Straszny zbrodniarz, kt贸rego 偶ona by艂a nawet jeszcze straszniejsz膮 zbrodniark膮, wyzna艂 mi raz - dzia艂o si臋 to w czasach, kiedy by艂em duchownym - co go ci膮gle dr臋czy艂o; tym czym艣 by艂 wewn臋trzny wstyd, obawa, 偶e jeszcze g艂臋bszy wstyd powstrzymuje go przed om贸wieniem z ni膮 pewnej kwestii: czy ona w g艂臋bi serca przypadkiem nim nie gardzi i czy w tajemnicy nie zastanawia si臋 nad podobnym pytaniem - czy on w g艂臋bi serca nie gardzi ni膮. Oto dlaczego doskonale wiem, jakie miny mieli genera艂 Go艂ubkow i jego 偶ona, kiedy zostali wreszcie sami.
Nie byli jednak sami zbyt d艂ugo. Oko艂o dziesi膮tej wieczorem genera艂 R. poinformowa艂 genera艂a L., sekretarza Z.B., 偶e pani Fiedczenko jest bardzo zaniepokojona niewyt艂umaczon膮 nieobecno艣ci膮 swego m臋偶a. Dopiero wtedy genera艂 L. przypomnia艂 sobie, co mu oko艂o pory obiadowej powiedzia艂 od niechcenia (taki by艂 styl starszego pana) prezes: p贸藕nym popo艂udniem ma na mie艣cie do za艂atwienia jakie艣 sprawy, gdyby nie wr贸ci艂 do 贸smej, niech genera艂 L. b臋dzie 艂askaw przeczyta膰 notk臋 pozostawion膮 w 艣rodkowej szufladzie biurka. Dwaj genera艂owie po艣pieszyli do centali Z.B., zatrzymali si臋 na chwil臋, po艣pieszyli z powrotem po klucze, kt贸rych zapomnia艂 genera艂 L., ponownie po艣pieszyli do biura i wreszcie znale藕li notk臋. 鈥淒r臋czy mnie dziwne przeczucie - pisa艂 genera艂 Fiedczenko - kt贸rego p贸藕niej b臋d臋 si臋 pewnie wstydzi艂. O wp贸艂 do sz贸stej jestem um贸wiony w kawiarni na rue Descartes 45. Mam spotka膰 si臋 z informatorem z tamtej strony. Podejrzewam pu艂apk臋. Ca艂膮 spraw臋 zaaran偶owa艂 genera艂 Go艂ubkow, kt贸ry zabiera mnie na miejsce swoim samochodem鈥.
Pominiemy to, co powiedzia艂 genera艂 L. i co odpowiedzia艂 mu genera艂 R., najwyra藕niej jednak wolno kojarzyli fakty, bo stracili jeszcze troch臋 czasu na zawi艂膮 rozmow臋 telefoniczn膮 z pe艂nym oburzenia w艂a艣cicielem kawiarni. By艂a ju偶 niemal p贸艂noc, kiedy La Slavska, ubrana w kwiecisty szlafrok i staraj膮ca si臋 wygl膮da膰 na bardzo 艣pi膮c膮, wpu艣ci艂a ich do mieszkania. Wola艂aby nie niepokoi膰 m臋偶a, kt贸ry ju偶 艣pi. Prosz臋 powiedzie膰, o co chodzi, czy mo偶e co艣 si臋 przydarzy艂o genera艂owi Fiedczence.
- Znikn膮艂 - rzek艂 szczery i prostolinijny genera艂 L.
La Slavska powiedzia艂a: 鈥淎ch!鈥 - i upad艂a zemdlona, niemal rujnuj膮c przy tym salon. Scena operowa nie utraci艂a wcale tak wiele, jak my艣la艂a wi臋kszo艣膰 jej wielbicieli.
Obu genera艂om uda艂o si臋 jako艣 nie wspomnie膰 genera艂owi Go艂ubkowowi o notce, tote偶 kiedy towarzyszy艂 im do siedziby w艂adz Z.B., mia艂 wra偶enie, 偶e istotnie chc膮 si臋 z nim skonsultowa膰 co do tego, czy dzwoni膰 na policj臋 natychmiast, czy te偶 najpierw poradzi膰 si臋 osiemdziesi臋cioo艣mioletniego admira艂a Gromobojewa, kt贸ry z jakiego艣 niejasnego powodu uwa偶any by艂 za Salomona Z.B.
- Co to znaczy? - spyta艂 genera艂 L., wr臋czaj膮c Go艂ubkowowi fataln膮 notk臋. - Prosz臋 to uwa偶nie przeczyta膰.
Go艂ubkow przeczyta艂 i natychmiast zorientowa艂 si臋, 偶e wszystko stracone. Nie b臋dziemy si臋 tu pochyla膰 nad otch艂ani膮 jego uczu膰. Odda艂 notk臋 ze wzruszeniem szczup艂ych ramion.
- Je艣li istotnie napisa艂 to pan genera艂, a musz臋 przyzna膰, 偶e charakter pisma jest podobny, to mog臋 powiedzie膰 tylko to, 偶e kto艣 si臋 pode mnie podszy艂. Mam jednak podstawy, 偶eby przypuszcza膰, 偶e admira艂 Gromobojew b臋dzie m贸g艂 oczy艣ci膰 mnie z wszelkich zarzut贸w. Proponuj臋 wi臋c, 偶eby艣my natychmiast poszli do niego.
- Tak - powiedzia艂 genera艂 L. - lepiej chod藕my tam zaraz, chocia偶 jest bardzo p贸藕no.
Genera艂 Go艂ubkow zaszele艣ci艂 wk艂adanym deszczowcem i wyszed艂 pierwszy. Genera艂 R. pom贸g艂 genera艂owi L. odzyska膰 szalik, kt贸ry zsun膮艂 si臋 z jednego z owych ustawianych zwykle w przedpokojach krzese艂, skazanych na u偶yczanie podpory rzeczom, a nie ludziom. Genera艂 L. westchn膮艂, w艂o偶y艂 na g艂ow臋 sw贸j stary kapelusz filcowy, u偶ywszy do tego obu r膮k, i skierowa艂 si臋 ku drzwiom.
- Chwileczk臋, panie generale - powiedzia艂 szeptem genera艂 L. - Chcia艂bym pana o co艣 zapyta膰, jak oficer oficera: czy jest pan absolutnie pewien, 偶e... hm... 偶e genera艂 Go艂ubkow m贸wi prawd臋?
- Tego w艂a艣nie musimy si臋 dowiedzie膰 - odpowiedzia艂 genera艂 L., b臋d膮cy jedn膮 z tych os贸b, kt贸re wierz膮, 偶e p贸ki zdanie jest zdaniem, musi co艣 znaczy膰.
Przed drzwiami delikatnie u艣cisn臋li sobie nawzajem 艂okcie. Ostatecznie odrobin臋 starszy z nich zgodzi艂 si臋 wyj艣膰 pierwszy i 偶wawo opu艣ci艂 przedpok贸j. Po chwili obaj zatrzymali si臋 na p贸艂pi臋trze, uderzy艂o ich bowiem, 偶e w klatce schodowej jest bardzo cicho.
- Panie generale! - krzykn膮艂 w d贸艂 genera艂 L.
Spojrzeli po sobie. Potem po艣piesznie, niezgrabnie zbiegli z obrzydliwych schod贸w i wypadli za bram臋, zatrzymali si臋 w mokrym od m偶awki mroku i rozejrzeli si臋 doko艂a, i znowu spojrzeli po sobie.
Aresztowano j膮 wczesnym rankiem nast臋pnego dnia. Ani razu w trakcie 艣ledztwa nie porzuci艂a postawy pogr膮偶onej w smutku niewinno艣ci. Francuska policja potraktowa艂a ewentualne tropy do艣膰 oboj臋tnie, jak gdyby znikanie rosyjskich genera艂贸w by艂o swego rodzaju dziwnym lokalnym obyczajem, elementem obrz臋dowo艣ci ludzi Wschodu, procesem rozp艂ywania si臋 w powietrzu, kt贸ry by膰 mo偶e jest niepo偶膮dany, ale kt贸remu nie spos贸b zapobiec. Nie mo偶na by艂o jednak oprze膰 si臋 wra偶eniu, 偶e Saret茅 wie wi臋cej o mechanizmie tej sztuczki, ni偶 dyplomatyczny rozs膮dek pozwala ujawni膰. Zachodnie gazety potraktowa艂y ca艂膮 spraw臋 dobrodusznie, ale nieco 偶artobliwie i z pewnym znudzeniem. Og贸lnie rzecz bior膮c 鈥淟鈥檃ffaire Slavska鈥 nie mia艂a najlepszych nag艂贸wk贸w - rosyjscy emigranci zdecydowanie nie znajdowali si臋 w centrum uwagi. Zabawnym zbiegiem okoliczno艣ci zar贸wno niemiecka, jak i radziecka agencja prasowa ograniczy艂y si臋 do lakonicznego komunikatu, 偶e dwu bia艂ogwardyjskich genera艂贸w z Pary偶a zbieg艂o z pieni臋dzmi organizacji.
Proces s膮dowy by艂 osobliwie nieprzekonywuj膮cy i zagmatwany, 艣wiadkowie nie b艂yszczeli, a ostateczne skazanie La Slavskiej za porwanie nale偶y pod wzgl臋dem prawnym uzna膰 za dyskusyjne. Spraw臋 zasadnicz膮 zaciemnia艂y b艂ahe drobiazgi. Niew艂a艣ciwe osoby pami臋ta艂y w艂a艣ciwe fakty i vice versa. Przedstawiono podpisany przez niejakiego Gastona Coulota rachunek 鈥減our un arbre abattu鈥. Genera艂 L. i genera艂 R. cierpieli tortury w r臋kach sadystycznego obro艅cy. Paryski clochard, jedna z owych barwnych, wielkonosych, nieogolonych istot (艂atwa rola), kt贸re trzymaj膮 ca艂y sw贸j ziemski dobytek w nader pojemnych kieszeniach, kt贸re - kiedy rozpadn膮 si臋 ostatnie skarpetki - otulaj膮 stopy warstwami dr膮cych si臋 gazet i kt贸re widuje si臋 wygodnie rozwalone, z szeroko roz艂o偶onymi nogami i butelk膮 wina w r臋ce, wsparte o osypuj膮c膮 si臋 艣cian臋 jakiego艣 nigdy nie uko艅czonego budynku - z艂o偶y艂 sensacyjne zeznanie, opowiadaj膮c, 偶e z pewnego dogodnego punktu obserwacyjnego widzia艂, jak brutalnie potraktowano jakiego艣 starszego pana. Dwie Rosjanki, z kt贸rych jedna leczona by艂a wcze艣niej z ostrej histerii, stwierdzi艂y, 偶e w dniu przest臋pstwa widzia艂y genera艂a Go艂ubkowa i genera艂a Fiedczenk臋 w samochodzie tego pierwszego. Pewien rosyjski skrzypek, siedz膮c w wagonie restauracyjnym niemieckiego poci膮gu... zreszt膮 nie ma sensu powtarza膰 tu wszystkich tych nieprzekonywaj膮cych pog艂osek. Jeszcze kilka ostatnich kr贸tkich uj臋膰 La Slavskiej w wi臋zieniu. Potulnie dzierga co艣 w k膮cie celi. Pisze do pani Fiedczenko splamione 艂zami listy, w kt贸rych oznajmia, 偶e s膮 teraz siostrami, gdy偶 ich m臋偶贸w porwali bolszewicy. B艂aga, by zezwolono jej na u偶ywanie szminki do ust. 艁ka i modli si臋 w ramionach m艂odziutkiej bladej mniszki rosyjskiej, kt贸ra przysz艂a jej opowiedzie膰 o swojej wizji, ujawniaj膮cej niewinno艣膰 genera艂a Go艂ubkowa. Domaga si臋 egzemplarza Nowego Testamentu, kt贸ry trzyma policja - trzyma艂a go ona przede wszystkim z dala od ekspert贸w, bo bardzo zr臋cznie zacz臋li odcyfrowywa膰 pewne zapiski na marginesie Ewangelii 艣w. Jana. W jaki艣 czas po wybuchu II wojny 艣wiatowej pojawi艂y si臋 u niej takie czy inne dolegliwo艣ci wewn臋trzne i kiedy pewnego letniego ranka trzech niemieckich oficer贸w przyby艂o do szpitala wi臋ziennego, 偶膮daj膮c natychmiastowego widzenia si臋 z ni膮, powiedziano im, 偶e umar艂a - co by膰 mo偶e by艂o prawd膮.
Boston, 1943
Ulica, wyprowadzaj膮c w bok jedn膮 z linii tramwajowych, zaczyna艂a si臋 od rogu rojnej alei, d艂ugo ci膮gn臋艂a si臋 w ciemno艣ciach, bez okien wystawowych, bez 偶adnych uciech i jak gdyby zdecydowawszy si臋 rozpocz膮膰 nowe 偶ycie, zmienia艂a nazw臋, a min膮wszy okr膮g艂y skwer, kt贸ry tramwaj obje偶d偶a艂 z karc膮cym zgrzytem, dalej bardzo si臋 o偶ywia艂a: po prawej pojawia艂a si臋 owocarnia z piramidami jasno o艣wietlonych pomara艅cz, trafika z figurk膮 Murzynka w zawoju, w臋dliniarnia, pe艂na t艂ustych, br膮zowych boa dusicieli, apteka, sklep z farbami i nagle - sklep z motylami. Noc膮, zw艂aszcza deszczow膮, kiedy asfalt pol艣niewa jak focze futro, ma艂o kto zatrzymuje si臋 na chwil臋 przed tym symbolem pi臋knej pogody. Wystawione na pokaz motyle by艂y ogromne i barwne. Przechodzie艅 my艣la艂: 鈥淐o za kolory, to wprost nieprawdopodobne!鈥 I szed艂 swoj膮 drog膮. Motyle zatrzymywa艂y si臋 na moment w jego pami臋ci. Skrzyd艂a o wielkich zdumionych oczach, skrzyd艂a lazurowe, czarne ze szmaragdowym po艂yskiem p艂yn臋艂y przed nim dop贸ty, dop贸ki uwagi jego nie poch艂ania艂 zbli偶aj膮cy si臋 do przystanku tramwaj. Mimowiednie zapada艂y w pami臋膰: globus, jakie艣 przyrz膮dy i czaszka na piedestale z grubych ksi膮偶ek.
Potem znowu by艂y zwyczajne sklepy - galanteryjny, sk艂ad w臋gla, piekarnia, a na rogu - niedu偶a knajpka. Jej w艂a艣ciciel, chuderlawy, o wiotkiej sk贸rze zaci艣ni臋tej mi臋dzy rogami ko艂nierzyka, umia艂 bardzo zr臋cznie pluska膰 do kieliszk贸w tanim koniakiem z dziobastej butelki i by艂 mistrzem dowcipnych replik. Przy okr膮g艂ym stole pod oknem prawie ka偶dego wieczoru owocarz, piekarz, monter i przyrodni brat gospodarza r偶n臋li w karty: ten, kt贸ry wygra艂 kolejn膮 stawk臋, zamawia艂 natychmiast cztery piwa, tak 偶e nikt nie m贸g艂 si臋 zanadto wzbogaci膰. W sobot臋 do innego znajduj膮cego si臋 obok sto艂u przysiada艂 si臋 zwalisty, r贸偶owy jegomo艣膰 o siwawych, nier贸wno podstrzy偶onych w膮sach, zamawia艂 rum, nabija艂 fajk臋 i oboj臋tnymi, 艂zawi膮cymi oczami - prawe by艂o otwarte nieco szerzej ni偶 lewe - patrzy艂 na graj膮cych. Kiedy si臋 pojawia艂, pozdrawiali go, nie odwracaj膮c spojrzenia od kart. Monter 艣lini艂 palec i wychodzi艂. 鈥淩az, dwa, trzy鈥 - powtarza艂 piekarz, unosz膮c wysoko jedn膮 kart臋 po drugiej i z rozmachem plaskaj膮c ka偶d膮 o st贸艂. Potem pojawia艂a si臋 nowa kolejka piwa.
Kto艣 czasami, zwracaj膮c si臋 do zwalistego jegomo艣cia, pyta艂, jak idzie handel w jego sklepiku. Ten zwleka艂 z odpowiedzi膮, a cz臋sto nic nie odpowiada艂. Je艣li w pobli偶u przechodzi艂a c贸rka w艂a艣ciciela, ros艂a dziewczyna w kraciastej sukni, usi艂owa艂 klepn膮膰 j膮 po umkliwym biodrze, jego twarz pozostawa艂a przy tym ponura i tylko nabiega艂a krwi膮. Skory do dowcipkowania w艂a艣ciciel nazywa艂 go 鈥減anem profesorem鈥 i przysiadaj膮c si臋 czasem do jego sto艂u, m贸wi艂: 鈥淣o, jak si臋 panu profesorowi 偶yje?鈥 Ten za艣, pykaj膮c z fajki, d艂ugo na niego patrzy艂, nim wreszcie odpowiedzia艂, a potem wydymaj膮c spod ustnika wilgotn膮, 艂贸dkowato u艂o偶on膮 warg臋 - na podobie艅stwo s艂onia, zamierzaj膮cego wch艂on膮膰 to, co niesie mu tr膮ba - odpowiada艂 szorstko i nie艣miesznie, w艂a艣ciciel zr臋cznie zaprzecza艂, a wtedy tamci obok, spogl膮daj膮c w karty, 艣miali si臋 dygotliwie.
Mia艂 na sobie obszerny szary garnitur, w kt贸rym przewa偶a艂y rozleg艂o艣ci kamizelki, i gdy kuku艂ka opuszcza艂a na chwil臋 g艂臋biny restauracyjnego zegara, powolnym gestem, krzywi膮c si臋 od dymu, wyjmowa艂 z kieszonki w kamizelce srebrn膮 cebul臋 i spogl膮da艂 na艅, trzymaj膮c na d艂oni, kt贸r膮 przy tym lekko odsuwa艂. Dok艂adnie o p贸艂nocy wybija艂 fajk臋 do popielniczki, p艂aci艂 i podawszy kolejno w艂a艣cicielowi, jego c贸rce i czterem graj膮cym bezkostn膮 r臋k臋, odchodzi艂 w milczeniu.
Szed艂 trotuarem lekko utykaj膮c, niezr臋cznie przestawiaj膮c nogi zbyt s艂abe i chude w stosunku do jego ci臋偶kiego cia艂a i min膮wszy wystaw臋 w艂asnego sklepu, skr臋ca艂 od razu za ni膮 do bramy, za kt贸r膮 w prawej 艣cianie znajdowa艂y si臋 drzwi z umocowan膮 po艣rodku cynow膮 tabliczk膮: Pilgram. Mieszkanie by艂o ma艂e, nijakie, z nieweso艂ymi oknami wychodz膮cymi na podw贸rze: za dnia mo偶na si臋 by艂o wydosta膰 na ulic臋 przez sklep, do kt贸rego prosto z ciasnej bawialni, gdzie sta艂a buromalinowa kanapa i ozdobiona inkrustacjami maszyna do szycia, prowadzi艂o ciemne zagracone przej艣cie. Kiedy w sobotni膮 noc Pilgram wchodzi艂 do sypialni, gdzie nad szerokim 艂o偶em wisia艂o kilka zwi臋d艂ych fotografii tego samego okr臋tu, Eleonora zazwyczaj ju偶 spa艂a. Mamrota艂 co艣 pod nosem, cz艂apa艂 dok膮d艣 z zapalon膮 艣wiec膮, wraca艂, ha艂a艣liwie zamyka艂 drzwi, st臋ka艂 艣ci膮gaj膮c buty, a potem d艂ugo siedzia艂 na kraw臋dzi 艂贸偶ka, a偶 偶ona, obudziwszy si臋, zaczyna艂a j臋cze膰 wtulona w poduszk臋 i pyta膰, czy mu pom贸c w rozebraniu si臋, a wtedy on, z warcz膮c膮 w g艂osie pogr贸偶k膮, kaza艂 jej by膰 cicho i s艂owo 鈥渃icho鈥 powtarza艂 kilka razy pod rz膮d z narastaj膮c膮 w艣ciek艂o艣ci膮. Po ataku, kiedy omal nie umar艂 zad艂awiony i d艂ugo nie m贸g艂 m贸wi膰 - ataku, kt贸ry wydarzy艂 si臋 w zesz艂ym roku, w艂a艣nie wtedy, kiedy zdejmowa艂 buty - Pilgram uk艂ada艂 si臋 do snu niech臋tnie, jakby z obaw膮, a potem, le偶膮c ju偶 pod pierzyn膮 obok 偶ony, wpada艂 we w艣ciek艂o艣膰, je艣li w kuchni za 艣cian膮 kapa艂o z kranu. Budzi艂 wtedy 偶on臋, ona cz艂apa艂a do kuchni - niziutka, w sm臋tnej nocnej koszuli, z t臋gimi, ow艂osionymi 艂ydkami, z malutk膮 twarz膮, b艂yszcz膮c膮 od ciep艂a pierzyny. Byli ma艂偶e艅stwem ju偶 od 膰wier膰 wieku, ale nie mieli dzieci. Pilgram nigdy nie chcia艂 mie膰 dzieci, dzieci stanowi艂yby tylko niepotrzebn膮 przeszkod臋 w urzeczywistnieniu tego 偶arliwego, nie podlegaj膮cego odmianie, obezw艂adniaj膮cego i szcz臋snego marzenia, kt贸re n臋ka艂o go, odk膮d siebie pami臋ta艂.
Spa艂 zawsze na plecach, nisko nasun膮wszy na czo艂o szlafmyc臋 - by艂 to sen wedle szablonu: mocny i ha艂a艣liwy sen sklepikarza, porz膮dnego mieszczucha, i patrz膮c na niego mo偶na by艂o przypuszcza膰, 偶e sen o tak przyzwoitych pozorach pozbawiony jest zupe艂nie zwidze艅. W rzeczywisto艣ci za艣 ten czterdziestoletni ci臋偶ki i gburowaty m臋偶czyzna, 偶ywi膮cy si臋 grochow膮 kie艂bas膮 i gotowanymi kartoflami, spokojnie ufaj膮cy swojej gazecie, szcz臋艣liwie ciemny we wszystkim, co nie dotyczy艂o jego samotnej, bezmy艣lnej pasji, mia艂 - bez wiedzy 偶ony i s膮siad贸w - niezwyk艂e sny. W niedziel臋 wstawa艂 p贸藕no, kilkoma 艂ykami wypija艂 kaw臋, potem wychodzi艂 z 偶on膮 na spacer - by艂a to milcz膮ca, powolna przechadzka, kt贸rej przedsmak Eleonora z ca艂膮 pilno艣ci膮 czu艂a przez ca艂y tydzie艅. W dni powszednie otwiera艂 sklep mo偶liwie najwcze艣niej, licz膮c na dzieci, kt贸re t臋dy sz艂y do szko艂y - ostatnio bowiem trzyma艂 dodatkowo rozmaite szkolne przybory. Zdarza艂o si臋, 偶e ch艂opiec, kt贸ry leniwie wl贸k艂 si臋 do szko艂y, wymachuj膮c torb膮 i co艣 po drodze jedz膮c, przechodzi艂 obok trafiki, gdzie pude艂ka z papierosami niekt贸rych firm zawieraj膮 kolorowe obrazki - bardzo dobre do kolekcjonowania - obok w臋dliniarni, napomykaj膮cej, 偶e kanapka zosta艂a zjedzona za wcze艣nie, obok apteki, obok sklepu farbiarskiego i przypomniawszy sobie, 偶e trzeba kupi膰 gumk臋, wchodzi艂 do s膮siedniego sklepu. Pilgram milcza艂, wysuwaj膮c spod ustnika fajki doln膮 warg臋, i ospale wyk艂ada艂 na lad臋 otwarty karton, po czym oboj臋tnie spogl膮da艂 przed siebie, wypuszczaj膮c raz po raz stru偶ki taniego dymu. Ch艂opiec obmacywa艂 blade i schludne gumki, nie znajdowa艂 ulubionego gatunku i wychodzi艂 nic nie kupiwszy. G艂贸wny towar sklepu pozostawa艂 nie dostrze偶ony. 鈥淭akie s膮 teraz dzieci鈥 - my艣la艂 z gorycz膮 Pilgram i mimochodem wspomina艂 w艂asne dzieci艅stwo. Jego zmar艂y ojciec - marynarz, w艂贸czykij, kr臋tacz - o偶eni艂 si臋 ju偶 na stare lata z 偶贸艂t膮, jasnow艂os膮 Holenderk膮, kt贸r膮 przywi贸z艂 z Borneo, i zaprzestawszy podr贸偶y, otworzy艂 sklepik z egzotycznymi przedmiotami. 呕ona wkr贸tce umar艂a, syn chodzi艂 do szko艂y, a potem zacz膮艂 pomaga膰 w sklepie. Nie pami臋ta艂 teraz dok艂adnie, jak i kiedy zacz臋艂y si臋 tam pojawia膰 skrzynki z motylami, ale odk膮d pami臋ta艂, lubi艂 motyle. Bardzo powoli zacz臋艂y one wypiera膰 zasuszone koniki morskie, wypchane kolibry, talizmany dzikus贸w, wachlarze ze smokami i wszelkie inne zakurzone rupiecie. Kiedy ojciec umar艂, motyle ca艂kowicie ow艂adn臋艂y sklepem, cho膰 d艂ugo jeszcze tu i 贸wdzie dokonywa艂y 偶ywota pantofle z lamy czy naszyjnik z korali. Potem i te resztki znik艂y, a motyle panowa艂y ju偶 samow艂adnie i dopiero bardzo niedawno tak偶e one z kolei zacz臋艂y traci膰 pozycj臋: trzeba by艂o p贸j艣膰 na ust臋pstwa, pojawi艂y si臋 wi臋c pomoce szkolne, do kt贸rych naturalne przej艣cie stanowi艂a szklana skrzyneczka, ukazuj膮ca pogl膮dowo biografi臋 jedwabnika morwowego. Handel szed艂 coraz gorzej. Pomoce szkolne, z motyli za艣 to jedynie, co mog艂o spodoba膰 si臋 przeci臋tnej klienteli - najwi臋ksze, najbardziej pon臋tne dla oczu gatunki i barwne skrzyd艂a na gipsie w bagietowych ramkach, pokojowy bibelot, a nie duma uczonego - sta艂y na wystawie, podczas gdy w sklepie, przesyconym migda艂owym zapachem trutki, znajdowa艂y si臋 niezwykle cenne zbiory; wszystko by艂o zastawione r贸偶nymi skrzynkami, pud艂ami, pude艂kami po cygarach, z torfow膮 艣ci贸艂k膮; szklane gablotki sta艂y na p贸艂kach, le偶a艂y na ladzie albo te偶 tkwi艂y w wysokich ciemnych szafach - wszystkie wype艂nione r贸wnymi rz臋dami nienagannie 艣wie偶ych, nienagannie rozpi臋tych motyli. Czasami pojawia艂 si臋 偶ywy towar: ci臋偶kie br膮zowe kokony z symetrycznie zbiegaj膮cymi si臋 na przedniej cz臋艣ci spodu bruzdeczkami - wskazuj膮cymi, jak spakowane s膮 zacz膮tki skrzyde艂, n贸偶ki, czu艂ki, ssawka mi臋dzy nimi - i ze spiczasto zako艅czonym brzuszkiem, kt贸ry nagle zaczyna艂 wygina膰 si臋 spazmatycznie w prawo i w lewo, je艣li kto艣 dotkn膮艂 kokonu. Czasem pojawia艂y si臋 w sprzeda偶y inne przypadkowe stworzenia: ma艂e 偶贸艂wie jubilerskiej roboty albo kilkana艣cie jaszczurek pochodz膮cych z Majorki - zimnych, czarnych, o b艂臋kitnych brzuszkach, kt贸re Pilgram karmi艂 poczwarkami z m膮ki na pieczyste i jagodami winogron na deser.
Ca艂e 偶ycie prze偶y艂 w Prusach i nigdy nigdzie nie wyje偶d偶a艂. By艂 znakomitym entomologiem, wiede艅czyk Rebel nazwa艂 jego nazwiskiem pewnego rzadkiego motyla; sam zreszt膮 te偶 co艣 nieco艣 odkry艂 i opisa艂. W swoich szufladach mia艂 wszystkie kraje 艣wiata, ale sam nigdzie nie by艂 i tylko czasami, w letnie niedziele, wyje偶d偶a艂 za miasto, w nudne piaszczysto - sosnowe okolice Berlina, wspomina艂 dzieci艅stwo, schwytane okazy, kt贸re wydawa艂y si臋 wtedy tak niezwyk艂e, i ze smutkiem spogl膮da艂 na motyle, kt贸rych wszystkie gatunki zna艂 od dawien dawna - solidnie i beznadziejnie zgadza艂y si臋 z pejza偶em - albo te偶 znajdowa艂 na krzaku wierzby du偶膮, niebiesko - zielon膮, szorstkaw膮 w dotyku g膮sienic臋 z malutkim porcelanowym rogiem na odw艂oku. Trzyma艂 j膮 zdr臋twia艂膮 na d艂oni i wspomina艂 takie偶 znalezisko w dzieci艅stwie - zaparty oddech, powtarzanie w zachwycie jakich艣 s艂贸w - i niczym rzecz umieszcza艂 j膮 z powrotem na s臋czku. Tak, ca艂e 偶ycie prze偶y艂 w ojczystym kraju i cho膰 dwa lub trzy razy nawin臋艂a si臋 okazja rozkr臋cenia korzystniejszego interesu, trzyma艂 si臋 mocno swego sklepiku, jako jedynego ogniwa wi膮偶膮cego jego berli艅skie bytowanie i wizj臋 przejmuj膮cego szcz臋艣cia. Szcz臋艣cie polega艂o na tym, aby samemu, tymi oto r臋kami, tym w艂a艣nie jasnym tiulowym sakiem naci膮gni臋tym na obr臋cz, samemu, samemu 艂owi膰 najrzadsze motyle dalekich kraj贸w, w艂asnymi oczami patrze膰 na ich lot, bra膰 rozmach siatk膮, stoj膮c po pas w trawie, czu膰 przez tiul gwa艂towne trzepotanie. Pieni膮dze na to szcz臋艣cie zbiera艂 jak cz艂owiek, kt贸ry podstawia naczynie pod drogocenn膮, sk膮po kapi膮c膮 wod臋 i za ka偶dym razem, kiedy cho膰 troch臋 ju偶 si臋 zebra艂o, upuszcza je, wszystko si臋 wylewa i trzeba zaczyna膰 od pocz膮tku. O偶eni艂 si臋 licz膮c bardzo na posag, ale te艣膰 umar艂 po tygodniu, zostawiaj膮c w spadku tylko d艂ugi. Potem, tu偶 przed wojn膮, po wytrwa艂ej pracy, wszystko mia艂 ju偶 gotowe do wyjazdu, kupi艂 nawet he艂m tropikalny. Kiedy to wszystko wzi臋艂o w 艂eb, przez pewien czas pociesza艂 si臋 nadziej膮, 偶e teraz dotrze tu i 贸wdzie, jak docierali dawniej na Wsch贸d albo do kolonii m艂odzi porucznicy, kt贸rzy - zm臋czeni nud膮 swych przemarsz贸w - zaczynali kolekcjonowa膰 motyle i chrab膮szcze, a偶eby potem ulec tej pasji na ca艂e 偶ycie. By艂 s艂aby, ot艂uszczony, chory, wi臋c pozostawiono go na ty艂ach i nie zobaczy艂 艂uskoskrzyd艂ych z obcych kraj贸w. Najstraszniejsze jednak - co zdarza si臋 tylko w sennym koszmarze - sta艂o si臋 kilka lat po wojnie: suma pieni臋dzy, kt贸r膮 zn贸w z trudem uzbiera艂, suma, kt贸r膮 trzyma艂 w r臋ku, ta w pe艂ni realna, skondensowana mo偶liwo艣膰 szcz臋艣cia, przeistoczy艂a si臋 nagle w bezsensowne papierki. Ledwie wtedy nie umar艂, dotychczas jeszcze si臋 nie opami臋ta艂...
Kupuj膮cych by艂o stosunkowo sporo, ale takich, co kupowali tylko drobiazgi, 偶a艂owali pieni臋dzy, utyskiwali na bied臋. W ostatnich latach, 偶eby si臋 zanadto nie denerwowa膰, stara艂 si臋 nie bywa膰 w klubie entomologicznym, kt贸rego cz艂onkiem by艂 od dawna. Czasami wst臋powa艂 do niego klubowy kolega i Pilgram wpada艂 w pasj臋, kiedy tamten podziwiaj膮c cennego motyla opowiada艂, gdzie i w jakich okoliczno艣ciach takiego z艂owi艂. Pilgramowi wydawa艂o si臋, 偶e opowiadaj膮cy jest cz艂owiekiem ca艂kowicie zoboj臋tnia艂ym, 偶e przejad艂y mu si臋 dalekie wyprawy i nic ju偶 pewnie nie czu艂, kiedy rankiem pierwszego dnia pobytu wychodzi艂 z siatk膮 w step. W sklepie niewyra藕nie pachnia艂o migda艂ami, gabloty, nad kt贸rymi ostro偶nie pochylali si臋 on i jego znajomy, stopniowo zape艂nia艂y ca艂膮 lad臋, fajka w ss膮cych ustach Pilgrama smutno popiskiwa艂a. Spogl膮da艂 w zamy艣leniu na zwarte szeregi drobnych motylk贸w, dla niewtajemniczonych ca艂kiem jednakowych, i czasem w milczeniu postukiwa艂 grubym palcem po szkle, wskazuj膮c na rarytas, albo te偶 z nat臋偶eniem posapuj膮c fajk膮 unosi艂 ku 艣wiat艂u gablotk臋, znowu stawia艂 j膮 na ladzie i wbijaj膮c paznokcie pod masywne kraw臋dzie wieka, rozko艂ysywa艂 je lekkim szarpni臋ciem i mi臋kko zdejmowa艂. 鈥淭ak, to jest samiczka鈥 - m贸wi艂 kolega, pochylaj膮c si臋 r贸wnie偶 nad otwart膮 gablot膮. Pilgram mycz膮c ujmowa艂 dwoma palcami g艂贸wk臋 czarnej szpilki, na kt贸rej rozpi臋ta by艂a male艅ka, aksamitna istota, i d艂ugo spogl膮da艂 na skrzyd艂a, na ma艂y korpus, odwraca艂, przypatrywa艂 si臋 spodniej cz臋艣ci i wytchn膮wszy wraz z dymem 艂aci艅sk膮 nazw臋, wpina艂 motyla z powrotem. Ruchy mia艂 pozornie niedba艂e, by艂a to jednak bezb艂臋dna niedba艂o艣膰 do艣wiadczonego chirurga. Kruchego motyla, kt贸rego suche czu艂ki u艂ama艂yby si臋 przy najl偶ejszym potr膮ceniu - albo tak si臋 przynajmniej wydawa艂o - i kt贸ry 艂atwo m贸g艂 si臋 wy艣lizn膮膰, gdy go tak obraca艂, trzymaj膮c za szpilk臋, tego kosztownego motyla, ten jedyny by膰 mo偶e egzemplarz Pilgram ujmowa艂 tak zwyczajnie, jakby jego palce i szpilka stanowi艂y zgrane cz臋艣ci jednej, bezb艂臋dnej maszyny. Zdarza艂o si臋 jednak, 偶e jakie艣 otwarte pude艂ko, tkni臋te brzegiem r臋kawa ogarni臋tego zapa艂em kolegi, zaczyna艂o ze艣lizgiwa膰 si臋 z lady. Pilgram spostrzeg艂szy to, powstrzymywa艂 je na czas i w kilka minut p贸藕niej, zaj臋ty ju偶 czym innym, wydawa艂 m臋cze艅skie westchnienie.
Po pewnym czasie kolega, podni贸s艂szy kapelusz z pod艂ogi, wychodzi艂, ale Pilgram, mamrocz膮c co艣, d艂ugo jeszcze manipulowa艂 gablotami, czego艣 tam szukaj膮c. Jego olbrzymia wiedza w zakresie 艂uskoskrzyd艂ych przyt艂acza艂a go, j膮trzy艂a, szuka艂a uj艣cia. Ka偶dy obcy kraj by艂 dla niego wy艂膮cznie ojczyzn膮 takiego czy innego motyla, a udr臋ka, kt贸rej przy tym doznawa艂, da艂aby si臋 por贸wna膰 tylko z nostalgi膮. 艢wiat zna艂 ca艂kiem po swojemu, w szczeg贸lnym przekroju, zdumiewaj膮co klarownym i niedost臋pnym dla innych. Gdyby Pilgram znalaz艂 si臋 w jakiej艣 s艂ynnej miejscowo艣ci, dostrzeg艂by wy艂膮cznie to, co odnosi艂oby si臋 do jego zdobyczy, stanowi艂o dla niej naturalne t艂o - i dopiero w贸wczas zapami臋ta艂by Erechtejon, gdyby z li艣cia oliwki, rosn膮cej w g艂臋bi 艣wi膮tyni, sfrun臋艂a i zosta艂a schwytana w 艣wistaj膮c膮 siatk臋 grecka osobliwo艣膰, kt贸r膮 doceni膰 m贸g艂 tylko on, znawca. Geograficzny obraz 艣wiata, niezwykle dok艂adne vademecum (w kt贸rym nie by艂o dom贸w gry i starych ko艣cio艂贸w), zbudowa艂 sobie nie艣wiadomie z tego wszystkiego, co znalaz艂 w pracach entomologicznych, w naukowych czasopismach i ksi膮偶kach - a przeczyta艂 niezwykle du偶o i mia艂 wspania艂膮 pami臋膰. Digne w po艂udniowej Francji, Raguza w Dalmacji, Sarepta nad Wo艂g膮, s艂ynne, drogie ka偶demu entomologowi strony, gdzie dziwni ludzie - przybyli z daleka - 艂owili, ku zdumieniu i przera偶eniu tubylc贸w, wszelkie drobne paskudztwo, te strony s艂yn膮ce sw膮 faun膮 Pilgram widzia艂 r贸wnie wyra藕nie, jakby sam tam kiedy艣 by艂, jakby sam o p贸藕nej porze wprawia艂 w pop艂och w艂a艣cicieli marnego hoteliku 艂omotem, tupotaniem, susami po pokoju, do kt贸rego przez otwarte okno z czarnej, hojnej nocy wpad艂 i zawirowa艂 gwa艂townie, uderzaj膮c o sufit, szary motyl. Odwiedza艂 Teneneriv臋, okolic臋 Orotawy, gdzie w gor膮cych rozkwieconych w膮wozikach, jakimi poci臋te s膮 ni偶sze stoki g贸r, poros艂e kasztanowcami i laurem, fruwa przedziwna odmiana bielinka, i ow膮 inn膮 wysp臋 - star膮 mi艂o艣膰 艂owc贸w - gdzie na zboczu nasypu kolejowego w pobli偶u Vizzavony i troch臋 wy偶ej w sosnowych lasach 偶yje smag艂y, kr臋py korsyka艅ski pa藕 kr贸lowej. Nawiedza艂 r贸wnie偶 p贸艂noc - bagna Laplandii, gdzie mchy, 艂ochynie i kar艂owate wierzby, a tak偶e obfituj膮ce we w艂ochate motyle okolice polarne i wysokie alpejskie po艂oniny, pe艂ne p艂askich kamieni, porozrzucanych tu i 贸wdzie po艣r贸d starej, 艣liskiej, sko艂tunionej trawy - i zdawa艂oby si臋, 偶e nie ma wi臋kszej rozkoszy, ni偶 unie艣膰 taki kamie艅, pod kt贸rym widzi si臋 i mr贸wki, i niebieskiego skarabeusza, i grubachn膮 senn膮 膰m臋, przez nikogo jeszcze, by膰 mo偶e, nie nazwan膮; tam, w g贸rach widzia艂 r贸wnie偶 wp贸艂przejrzyste, czerwonookie apolliny, kt贸re p艂yn膮 z wiatrem g贸rskim owym traktem wiod膮cym wzd艂u偶 stromej 艣ciany i oddzielonym szerokim murowanym ogrodzeniem od przepa艣ci, gdzie bielej膮c wre woda. We w艂oskich ogrodach o letnim wieczorze 偶wir poskrzypywa艂 tajemniczo pod stop膮, a Pilgram d艂ugo patrzy艂 przez lekki zmrok na kwitn膮cy krzew i nagle nie wiedzie膰 sk膮d pojawia艂 si臋 z bzyczeniem na niskiej nucie zawisak oleandrowiec, przelatywa艂 od kwiatu do kwiatu, zatrzymuj膮c si臋 w powietrzu przed kielichem i tak szybko drgaj膮c w jednym miejscu, 偶e widzia艂o si臋 tylko widmow膮 aureol臋 wok贸艂 torpedokszta艂tnego korpusu. Zna艂 bia艂e, wrzosowe wzg贸rza pod Madrytem, doliny Andaluzji, ska艂y i s艂o艅ce, wielkie g贸ry, 偶yzny i lesisty Albarazin, dok膮d dowozi艂 go serpentyn膮 drogi ma艂y autobusik. Wyprawia艂 si臋 r贸wnie偶 na wsch贸d do bajecznej krainy ussuryjskiej i daleko na po艂udnie do Algierii, do las贸w cedrowych, i poprzez piaski do oazy nawadnianej gor膮cym 藕r贸d艂em, oazy, wok贸艂 kt贸rej pustynia jest twarda, zwarta, poro艣ni臋ta drobnymi lewkoniami i liliowymi irysami.
Zajmuj膮c si臋 g艂贸wnie faun膮 palearktyczn膮, z trudem wyobra偶a艂 sobie tropiki - pr贸ba dotarcia tam w marzeniach przyprawia艂a go o bicie serca i wywo艂ywa艂a uczucie niemal nie do zniesienia, s艂odkie, odbieraj膮ce przytomno艣膰. 艁owi艂 szafirowe motyle amazo艅skie, tak l艣ni膮ce, 偶e od ich rozpostartych skrzyde艂 k艂ad艂 si臋 na r臋k臋 albo na papier b艂臋kitny odblask. W Kongu, na t艂ustej, czarnej ziemi, siedzia艂y ciasno, jakby wetkni臋to je w bagno, 偶贸艂te i oran偶owe motyle ze z艂o偶onymi skrzyd艂ami. Gdy si臋 zbli偶a艂, wzlatywa艂y jak jaskrawa chmura i potem opada艂y na to samo miejsce. Na Sumatrze, w ogrodzie w艣r贸d d偶ungli, kwitn膮ce drzewka pomara艅czowe przyci膮ga艂y jednego z najwi臋kszych dziennych motyli o wspania艂ych tiulowych skrzyd艂ach i plamiastym, wygi臋tym odw艂oku grubo艣ci palca.
鈥Tak, tak, tak鈥 - mamrota艂, trzymaj膮c przed sob膮 niczym obraz drogocenn膮 gablotk臋. Nad drzwiami rozleg艂o si臋 brz臋kni臋cie dzwonka, wchodzi艂a 偶ona z mokrym parasolem i siatk膮 na zakupy, on za艣 wolno, jak na zawiasach, odwraca艂 si臋 do niej plecami, wsuwaj膮c gablot臋 do jednej z szaf. I oto pewnego razu, szarego i wilgotnego kwietniowego dnia, kiedy si臋 rozmarzy艂 i nagle brz臋kn膮艂 dzwoneczek, wion臋艂o zapachem deszczu, wesz艂a Eleonora i rzeczowo podrepta艂a do pokoj贸w - Pilgram poczu艂 wyra藕nie, 偶e nigdy i donik膮d nie wyjedzie, pomy艣la艂, 偶e nied艂ugo sko艅czy pi臋膰dziesi膮tk臋, 偶e zad艂u偶ony jest u wszystkich s膮siad贸w, 偶e nie ma z czego zap艂aci膰 podatk贸w; i wyda艂a mu si臋 dziwaczn膮 fantazj膮, nierealnym majaczeniem my艣l, 偶e teraz, w tej w艂a艣nie chwili, po艂udniowy motyl siada na grudce bazaltu i porusza skrzyd艂ami.
Ju偶 od przesz艂o roku mia艂 u siebie, przekazan膮 mu w komis przez wdow臋 po kolekcjonerze, z kt贸rym przedtem mia艂 wsp贸lne interesy, znakomit膮, bardzo reprezentatywn膮 kolekcj臋 drobnych szklarkowatych gatunk贸w wspania艂ej odmiany, upodobnionej do komar贸w, os, g膮sienicznik贸w. Wdowie powiedzia艂 od razu, 偶e nie uzyska za to wi臋cej ni偶 siedemdziesi膮t pi臋膰 marek, ale w g艂臋bi serca wiedzia艂 doskonale, 偶e kolekcja warta jest kilka tysi臋cy i 偶e znawca, kt贸remu odsprzeda zbi贸r za, powiedzmy, dwa tysi膮ce, uzna, 偶e kupi艂 go tanio. Znawca jednak nie pojawia艂 si臋, na listy, kt贸re wys艂a艂 do trzech czy czterech znanych kolekcjoner贸w, otrzyma艂 wymijaj膮ce odpowiedzi. Pilgram zamkn膮艂 wtedy szaf臋 z kolekcj膮 i przesta艂 o niej my艣le膰. Ale oto w kwietniu - wtedy w艂a艣nie, kiedy popad艂 w gnu艣n膮 rozpacz, mycza艂 na widok 偶ony, du偶o pi艂 i jad艂, i cierpia艂 na zawroty g艂owy - pojawi艂 si臋 w sklepiku jaki艣 pan bardzo modnie ubrany i przebiegaj膮c wzrokiem p贸艂ki, poprosi艂 o znaczek pocztowy za osiem fenig贸w. Drobne, kt贸rymi zap艂aci艂, Pilgram wt艂oczy艂 do glinianej skarbonki stoj膮cej na p贸艂ce i utkwi艂 spojrzenie w przestrze艅. Pan za艣 z roztargnionym wyrazem twarzy obejrza艂 gabloty z motylami i skin膮wszy w kierunku szmaragdowego o wielu fr臋dzelkach powiedzia艂, 偶e jest bardzo 艂adny. Pilgram wyb膮ka艂 co艣 o Madagaskarze i wyszed艂 zza lady. 鈥淎 czy mo偶liwe, 偶e to s膮 tak偶e motyle?鈥 - zapyta艂 pan, wskazawszy palcem inn膮 gablot臋. Pilgram tymczasem wydoby艂 szmaragdowego z fr臋dzelkami i obracaj膮c nim patrzy艂 na etykietk臋, przypi臋t膮 na szpilce tu偶 pod przodem tu艂owia. Klient powt贸rzy艂 pytanie. Pilgram spojrza艂 w kierunku jego palca, wymamrota艂, 偶e ma ca艂膮 kolekcj臋 takich - pi臋膰 tysi臋cy okaz贸w - i wetkn膮wszy madagaskarskiego z powrotem, zamkn膮艂 gablotk臋. 鈥淧odobne do komar贸w鈥 - powiedzia艂 贸w cz艂owiek. Pilgram poskroba艂 si臋 w nie ogolony podbr贸dek i po namy艣le uda艂 si臋 w g艂膮b sklepu. Wr贸ci艂 z gablot膮, kt贸r膮 ze stukni臋ciem po艂o偶y艂 na stole. Pan zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 szklarkowatym motylom o barwnych odw艂okach. Pilgram wskaza艂 ko艅cem fajki na jeden z rz臋d贸w, a jednocze艣nie tamten powiedzia艂 鈥減olaris鈥, czym si臋 zdradzi艂. Pilgram przyni贸s艂 jeszcze jedn膮 gablotk臋, potem trzeci膮, czwart膮 i stopniowo stawa艂o si臋 dla niego oczywiste, 偶e ten kto艣 doskonale wiedzia艂 o istnieniu tej kolekcji, 偶e specjalnie po to przyszed艂, i wreszcie, kiedy pad艂o niedbale rzucone pytanie: 鈥淚le to wszystko kosztuje - pewnie niedrogo?鈥, Pilgram wzruszy艂 ramionami i u艣miechn膮艂 si臋 krzywo. A nast臋pnego dnia 贸w m臋偶czyzna by艂 tu znowu i wyja艣ni艂o si臋, 偶e Pilgram do niego pisa艂 i 偶e nazwisko jego brzmi Sommer - tak, tak, s艂ynny Sommer. Wtedy zrozumia艂, 偶e dojdzie do transakcji.
Kiedy ostatni raz za jednym zamachem zarobi艂 du偶膮 sum臋, sta艂o si臋 to w przeddzie艅 inflacji - uda艂o mu si臋 sprzeda膰 tak偶e szaf臋 z pewnym gatunkiem, kt贸rego odmianom, puszystym, o bardzo jaskrawych tylnych skrzyd艂ach, nadane zosta艂y nazwy odnosz膮ce si臋 do mi艂o艣ci: wybranka, narzeczona, ma艂偶onka, cudzo艂o偶nica... Teraz, targuj膮c si臋 chytrze z Sommerem, odczuwa艂 wzburzenie, ci臋偶ar w skroniach, przed oczami p艂yn臋艂y mu czarne plamy, przeczucie za艣 szcz臋艣cia, przeczucie wyjazdu by艂o prawie nie do zniesienia. Wiedzia艂 doskonale, 偶e to szale艅stwo, wiedzia艂, 偶e zostawia 偶on臋 w n臋dzy, zostawia d艂ugi, sklep, kt贸rego nie mo偶na nawet sprzeda膰, 偶e dwa czy trzy tysi膮ce, kt贸re uzyska za kolekcj臋, pozwol膮 mu na nie wi臋cej ni偶 roczn膮 podr贸偶 - a jednak decydowa艂 si臋 na to, jak cz艂owiek, kt贸ry czuje, 偶e jutro nadejdzie staro艣膰 i 偶e szcz臋艣cie, kt贸re po niego pos艂a艂o, ju偶 nigdy wi臋cej nie ponowi zaproszenia.
Kiedy wreszcie Sommer oznajmi艂, 偶e za trzy dni da ostateczn膮 odpowied藕, Pilgram uzna艂, 偶e marzenie ju偶 za chwil臋 wykluje si臋 z kokonu. D艂ugo wpatrywa艂 si臋 w map臋 wisz膮c膮 w sklepie na 艣cianie, wybiera艂 tras臋, kombinowa艂, w jakim miesi膮cu pojawia si臋 ta czy inna odmiana, dok膮d nale偶y pojecha膰 na wiosn臋, a dok膮d latem - i nagle zobaczy艂 co艣 zielonego i ci臋偶ko przysiad艂 na taborecie. Nadszed艂 trzeci dzie艅. Sommer mia艂 zjawi膰 si臋 dok艂adnie o jedenastej i Pilgram na pr贸偶no czeka艂 na niego do p贸藕nego wieczora, a p贸藕niej pow艂贸cz膮c nog膮, spurpurowia艂y, z wykrzywionymi ustami poszed艂 do siebie do sypialni i po艂o偶y艂 si臋 na skrzypi膮cym 艂贸偶ku. Nie chcia艂 zje艣膰 kolacji i bardzo d艂ugo, zamkn膮wszy oczy, gdera艂 na 偶on臋, my艣l膮c, 偶e stoi przy 艂贸偶ku, ale potem ws艂uchawszy si臋, stwierdzi艂, 偶e ona cicho p艂acze w kuchni, i zacz膮艂 my艣le膰 o tym, 偶e dobrze by艂oby wzi膮膰 siekier臋 i 艂upn膮膰 j膮 po ciemieniu. Rano nie wsta艂 z 艂贸偶ka i Eleonora handlowa艂a zamiast niego, sprzeda艂a pude艂eczko akwareli i park臋 niedrogich motyli. A po jeszcze jednym dniu, kiedy wspomnienie klienta ju偶 ca艂kiem zblak艂o - jak co艣, co sta艂o si臋 bardzo dawno temu albo nawet wcale si臋 nie sta艂o, a po prostu zaj臋艂o przez chwil臋 m贸zg - nagle wczesnym rankiem do sklepu wszed艂 Sommer. 鈥淒obra, niech pana B贸g kocha. Prosz臋 mi to dostarczy膰 jeszcze dzi艣...鈥 - powiedzia艂. I kiedy, wyj膮wszy kopert臋, zacz膮艂 szele艣ci膰 tysi膮czkami, Pilgram dosta艂 mocnego krwotoku z nosa.
Przewiezienie szafy i wizyta u 艂atwowiernej staruchy, kt贸rej z b贸lem serca odda艂 pi臋膰dziesi膮t marek, by艂y ostatnimi z jego berli艅skich spraw. Kupno biletu, w postaci bloczka o r贸偶nokolorowych kartkach do wydzierania, mia艂o ju偶 zwi膮zek z motylami. Eleonora nie zauwa偶y艂a niczego, u艣miecha艂a si臋, by艂a szcz臋艣liwa, przeczuwaj膮c, 偶e sporo zarobi艂, ale obawia艂a si臋 zapyta膰 ile. Pogoda by艂a pi臋kna. Pilgram ani razu w ci膮gu dnia nie podni贸s艂 g艂osu, wieczorem za艣 wpad艂a pani Wagner, w艂a艣cicielka pralni, a偶eby przypomnie膰, 偶e jutro odb臋dzie si臋 wesele jej c贸rki. Rankiem nast臋pnego dnia Eleonora co艣 tam wyprasowa艂a, co艣 tam wyczy艣ci艂a i dok艂adnie zlustrowa艂a surdut m臋偶a. Zamierza艂a wybra膰 si臋 oko艂o pi膮tej, licz膮c, 偶e m膮偶 przyjdzie troch臋 p贸藕niej, po zamkni臋ciu sklepu. Kiedy spojrza艂 na ni膮 z najwy偶szym zdumieniem i odpar艂, 偶e w og贸le nie przyjdzie, wcale jej to nie zdziwi艂o, gdy偶 od dawna nawyk艂a do wszelkiego rodzaju rozczarowa艅. 鈥淪zampan鈥 - oznajmi艂a, stoj膮c ju偶 w drzwiach. M膮偶, paraj膮cy si臋 w g艂臋bi ze skrzynkami, nie odpowiedzia艂 nic, ona popatrzy艂a w zamy艣leniu na swoje r臋ce w czystych r臋kawiczkach i wysz艂a. Pilgram doprowadzi艂 do porz膮dku najwarto艣ciowsze kolekcje, staraj膮c si臋 wykona膰 wszystko akuratnie, cho膰 denerwowa艂 si臋 straszliwie, i spojrzawszy na zegarek, zobaczy艂, 偶e czas si臋 pakowa膰, po艣pieszny do Kolonii odchodzi艂 o 贸smej dwadzie艣cia. Zamkn膮wszy sklep przytaszczy艂 star膮 kraciast膮 walizk臋, nale偶膮c膮 jeszcze do jego ojca, i zapakowa艂 przede wszystkim sprz臋t 艂owiecki: sk艂adan膮 siatk臋, trutk臋 z cyjankiem w gipsie, celuloidowe pude艂eczka, latark臋 do nocnych 艂ow贸w w lesie i kilka paczek szpilek, cho膰 zamierza艂 okaz贸w, kt贸re z艂apie, nie rozk艂ada膰 i trzyma膰 ze z艂o偶onymi skrzyd艂ami w kopertkach, jak si臋 to zawsze robi w podr贸偶y. Zapakowawszy wszystko to do walizki, przeni贸s艂 j膮 do sypialni i zacz膮艂 zastanawia膰 si臋, co nale偶y wzi膮膰 z ubrania. Jak najwi臋cej grubych skarpet i ciep艂ych podkoszulk贸w - reszta jest niewa偶na. Poszperawszy w komodach zapakowa艂 r贸wnie偶 pewne przedmioty, kt贸re w ostateczno艣ci mo偶na by艂o sprzeda膰 - jak na przyk艂ad srebrn膮 podstawk臋 do szklanki i medal z br膮zu w futerale, pozosta艂y po te艣ciu. Potem przebra艂 si臋 od st贸p do g艂贸w, w艂o偶y艂 do kieszeni fajk臋, spojrza艂 po raz dziesi膮ty na zegarek i zdecydowa艂, 偶e czas jecha膰 na dworzec. 鈥淓leonoro鈥 - zawo艂a艂 g艂o艣no, naci膮gaj膮c p艂aszcz. Nie odpowiedzia艂a, zajrza艂 do kuchni, nie by艂o jej tam, a wtedy przypomnia艂 sobie m臋tnie o jakim艣 weselu. Wzi膮艂 skrawek papieru i o艂贸wkiem napisa艂 na nim kilka s艂贸w. Karteczk臋 i klucze zostawi艂 na widocznym miejscu i czuj膮c dreszcze ze zdenerwowania, szemrz膮c膮 pustk臋 w brzuchu, sprawdzi艂 po raz ostatni, czy wszystkie pieni膮dze ma w portfelu. 鈥淐zas, ju偶 czas鈥 - powiedzia艂 Pilgram i chwyciwszy walizk臋 ruszy艂 na mi臋kkich nogach w stron臋 drzwi. Ale jak cz艂owiek, kt贸ry po raz pierwszy wypuszcza si臋 w dalek膮 drog臋, zastanawia艂 si臋 z udr臋k膮, czy wszystko zabra艂, wszystko zrobi艂 - wtedy przypomnia艂 sobie nagle, 偶e zupe艂nie nie ma drobnych, i pomy艣lawszy o skarbonce poszed艂 do sklepu, post臋kuj膮c od ci臋偶aru walizki. W p贸艂mroku sklepu obst膮pi艂y go ze wszystkich stron motyle i Pilgramowi wyda艂o si臋, 偶e w jego szcz臋艣ciu jest co艣 strasznego - to zdumiewaj膮ce szcz臋艣cie wali艂o si臋 na niego jak ci臋偶ka g贸ra. Spojrzawszy w pi臋kne, wiedz膮ce co艣 oczy, kt贸rymi spogl膮da艂y na niego niezliczone skrzyd艂a, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i usi艂uj膮c nie podda膰 si臋 ci艣nieniu szcz臋艣cia, zdj膮艂 kapelusz, otar艂 czo艂o i zobaczywszy skarbonk臋, szybko wyci膮gn膮艂 po ni膮 r臋k臋. Skarbonka wy艣lizn臋艂a mu si臋 z r膮k i st艂uk艂a na pod艂odze, monety rozsypa艂y si臋, wi臋c Pilgram pochyli艂 si臋, 偶eby je zebra膰.
Nadesz艂a noc, 艣liski, wypolerowany ksi臋偶yc, nie napotykaj膮c na najl偶ejszy op贸r, p臋dzi艂 pomi臋dzy chmurami i Eleonora wracaj膮c do domu po p贸艂nocy z weselnej kolacji, lekko oszo艂omiona winem, pieprznymi 偶arcikami i blaskiem serwisu, ofiarowanego nowo偶e艅com, sz艂a niespiesznie i z dojmuj膮c膮 czu艂o艣ci膮 wspomina艂a to sukni臋 panny m艂odej, to odleg艂y dzie艅 w艂asnego wesela. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e gdyby 偶ycie by艂o troch臋 ta艅sze, wszystko na 艣wiecie by艂oby dobre i mo偶na by by艂o do malinowych fili偶anek dokupi膰 malinowy dzbanuszek na mleko. Dzwonienie wina w skroniach i ciep艂a noc z biegn膮cym ksi臋偶ycem, i najrozmaitsze my艣li, kt贸re ci膮gle pr贸bowa艂y tak si臋 uk艂ada膰, 偶eby ukaza膰 pon臋tn膮, zwierzchni膮 i od艣wi臋tn膮 stron臋 rzeczy, wszystko to wprawia艂o j膮 w niejasne rozweselenie. Wszed艂szy do bramy i otwar艂szy drzwi Eleonora pomy艣la艂a, 偶e to jednak wielkie szcz臋艣cie mie膰 mieszkanie, cho膰by ciasne i ciemne, ale w艂asne. U艣miechaj膮c si臋 zapali艂a 艣wiat艂o w sypialni i od razu spostrzeg艂a, 偶e wszystkie szuflady s膮 otwarte, rzeczy - porozrzucane, ale nie zd膮偶y艂a chyba posta膰 w jej g艂owie my艣l o rabunku, bo dostrzeg艂a na stole klucze i opart膮 o budzik karteczk臋. Jej tre艣膰 by艂a bardzo kr贸tka: 鈥淲yjecha艂em do Hiszpanii. Gablot z algierskimi nie wolno rusza膰. Trzeba karmi膰 jaszczurki鈥.
W kuchni kapa艂a woda z kranu. Otworzy艂a oczy, podnios艂a torebk臋 i zn贸w przysiad艂a na 艂贸偶ku, trzymaj膮c r臋ce na podo艂ku, jak u fotografa. Z rzadka leniwie nap艂ywa艂a my艣l, 偶e co艣 trzeba zrobi膰, obudzi膰 s膮siad贸w, poradzi膰 si臋, mo偶e pojecha膰 za nim... Kto艣 wsta艂, przeszed艂 si臋 po pokoju, otworzy艂 okno, na powr贸t je zamkn膮艂, a ona obserwowa艂a to oboj臋tnie, nie rozumiej膮c, 偶e robi to sama. W kuchni kapa艂a woda z kranu - i ws艂uchawszy si臋 w pluskanie kropel, poczu艂a zgroz臋, 偶e jest sama i 偶e w domu nie ma m臋偶czyzny... My艣l, 偶e m膮偶 rzeczywi艣cie wyjecha艂, nie mie艣ci艂a si臋 jej w m贸zgownicy, ci膮gle wydawa艂o si臋 jej, 偶e on zaraz wejdzie, ci臋偶ko zast臋ka, 艣ci膮gnie buty, po艂o偶y si臋, b臋dzie si臋 z艂o艣ci艂 o kran. Zacz臋艂a ko艂ysa膰 g艂ow膮 i stopniowo rozp臋dzaj膮c si臋, cicho pochlipywa膰. Wydarzy艂o si臋 co艣 niewiarygodnego i nie do naprawienia - cz艂owiek, kt贸rego kocha艂a za solidn膮 gburowato艣膰 i stateczno艣膰, za milcz膮cy up贸r w robocie, porzuci艂 j膮, zabra艂 pieni膮dze, wyjecha艂 B贸g wie dok膮d. Nasz艂a j膮 ch臋膰, 偶eby krzycze膰, biec na policj臋, okaza膰 metryk臋 艣lubu, 偶膮da膰, b艂aga膰, ale nadal siedzia艂a nieruchomo, potargana, w jasnych r臋kawiczkach.
Tak, Pilgram wyjecha艂 daleko. Odwiedzi艂 najpewniej i Grenad臋, i Murcj臋, i Albarracin; zobaczy艂 najpewniej, jak wok贸艂 wysokich, o艣lepiaj膮co bia艂ych latar艅 na sewilskim bulwarze kr膮偶膮 blade 膰my; zapewne trafi艂 r贸wnie偶 do Konga i na wysp臋 Surinam i zobaczy艂 wszystkie te motyle, o kt贸rych zobaczeniu marzy艂: aksamitne czarne, o purpurowych plamach pomi臋dzy mocno zarysowanymi 偶y艂kami, ciemnogranatowe i male艅kie jak z miki, z czu艂kami niczym czarne pi贸ra, i w pewnym sensie zupe艂nie jest nieistotne, 偶e rano wszed艂szy do sklepu Eleonora zobaczy艂a waliz臋, a potem m臋偶a, siedz膮cego na pod艂odze w艣r贸d rozsypanych monet, opartego plecami o lad臋, z posinia艂膮, wykrzywion膮 twarz膮, od dawna martwego.
Berlin, 1931
Jeden z przedstawicieli mojego przedsi臋biorstwa - skromny, 艂agodny kawaler, doskona艂y prawnik wygra艂 pewnego razu na balu dobroczynnym, urz膮dzonym przez emigrant贸w z Rosji, wycieczk臋 rozrywkow膮. Cho膰 berli艅skie lato rozla艂o szeroko (ju偶 drugi tydzie艅 by艂o wilgotno, ch艂odno, tak 偶e przykro by艂o patrze膰 na wszystko, co si臋 daremnie zieleni艂o, i tylko wr贸ble nie traci艂y humoru), nie mia艂 ochoty nigdzie jecha膰; kiedy jednak w biurze towarzystwa wycieczek rozrywkowych usi艂owa艂 odsprzeda膰 sw贸j bilet, wyja艣niono mu, 偶e aby to uczyni膰, musi uzyska膰 specjalne zezwolenie ministerstwa komunikacji, ale gdy tam poszed艂, okaza艂o si臋, 偶e najpierw trzeba z艂o偶y膰 na urz臋dowym blankiecie skomplikowane, notarialnie po艣wiadczone podanie, ponadto za艣 wystara膰 si臋 na policji o tak zwane 鈥渮a艣wiadczenie o niewydalaniu si臋 z miasta w okresie letnim鈥. Dowiedzia艂 si臋 przy tym, 偶e wszystko to b臋dzie kosztowa膰 tyle, co jedna trzecia biletu, czyli stanowi膰 sum臋, na jakiej uzyskanie m贸g艂 liczy膰 po up艂ywie kilku miesi臋cy.
W贸wczas, powzdychawszy, zdecydowa艂 si臋 pojecha膰. Po偶yczy艂 od znajomych aluminiow膮 podr贸偶n膮 flaszk臋, podzelowa艂 buty, kupi艂 pas i flanelow膮 koszul臋 - jedn膮 z tych, kt贸re tak niecierpliwie oczekuj膮 na pranie, 偶eby si臋 zbiec. Koszula by艂a zreszt膮 za du偶a na tego mi艂ego, do艣膰 niskiego, zawsze starannie ostrzy偶onego cz艂owieka o m膮drych i dobrych oczach. Nie mog臋 przypomnie膰 sobie teraz ani jego imienia, ani patronimiku. Nazywa艂 si臋 chyba Wasilij Iwanowicz.
W noc przed wyjazdem kiepsko spa艂. Dlaczego? Nie tylko dlatego, 偶e rano musia艂 wsta膰 o wiele wcze艣niej ni偶 zwykle, zabieraj膮c w ten spos贸b do w艂asnego snu bu藕k臋 zegarka, tykaj膮cego tu偶 obok na stoliku, ale te偶 dlatego, 偶e tej nocy zacz臋艂o mu si臋 ni st膮d, ni zow膮d wydawa膰, 偶e ta podr贸偶, narzucona mu przypadkiem przez los (reprezentowany przez osob臋 w wydekoltowanej sukni), podr贸偶, na kt贸r膮 zdecydowa艂 si臋 tak niech臋tnie, nagle mu ofiaruje cudowne, trzepoc膮ce szcz臋艣cie, jakby troch臋 podobne do jego dzieci艅stwa, do przej臋cia, kt贸re wzbudza艂y w nim najlepsze utwory rosyjskiej poezji, do jakiego艣 ujrzanego kiedy艣 we 艣nie wieczornego horyzontu, do owej czyjej艣 偶ony, w kt贸rej od o艣miu lat beznadziejnie si臋 kocha艂 - szcz臋艣cie jednak jeszcze pe艂niejsze i bardziej wa偶kie ni偶 to wszystko. Rozmy艣la艂 pr贸cz tego o tym, 偶e ka偶de prawdziwe, udane 偶ycie winno by膰 zwr贸cone ku czemu艣 albo komu艣.
Ranek wsta艂 chmurny, ale ciep艂y, parny, rozs艂oneczniony od wewn膮trz, i dosy膰 to by艂o przyjemne jecha膰 rozdygotanym tramwajem do odleg艂ego dworca, gdzie wyznaczono punkt zborny: w wycieczce uczestniczy艂o, niestety, kilka os贸b. Kim si臋 oka偶膮 ci senni - jak wszyscy, kt贸rych jeszcze nie znamy, - towarzysze podr贸偶y? Przy kasie numer sze艣膰 o si贸dmej rano - jak g艂osi艂a do艂膮czona do biletu informacja - zobaczy艂 ich (ju偶 na niego czekano: sp贸藕ni艂 si臋 mimo wszystko o mo偶e trzy minuty). Wyr贸偶nia艂 si臋 w艣r贸d nich jasnow艂osy dryblas w tyrolskim stroju, opalony na kolor koguciego grzebienia, o olbrzymich, z艂oci艣cie oran偶owych, ow艂osionych kolanach i lakierowanym nosie. By艂 to oddelegowany przez towarzystwo przewodnik i gdy tylko nowo przyby艂y przy艂膮czy艂 si臋 do grupy (sk艂adaj膮cej si臋 z czterech kobiet i tylu偶 m臋偶czyzn), poprowadzi艂 j膮 do poci膮gu, schowanego za innymi poci膮gami, d藕wigaj膮c z zastraszaj膮c膮 艂atwo艣ci膮 sw贸j potwornych rozmiar贸w plecak i mocno, d藕wi臋cznie st膮paj膮c podkutymi butami.
Rozlokowano si臋 w pustym wagonie trzeciej, co oczywiste, klasy, a Wasilij Iwanowicz, usiad艂szy z boku i wsun膮wszy do ust mi臋t贸wk臋, niezw艂ocznie otworzy艂 tomik Tiutczewa, kt贸rego od dawna zamierza艂 ponownie przeczyta膰 (鈥淢ysl izrieczonnaja jest' 艂o偶鈥* i cudowny wiersz o zarumienionym okrzyku); poproszono, go jednak, by od艂o偶y艂 ksi膮偶k臋 i przy艂膮czy艂 si臋 do grupy. Niem艂ody ju偶 urz臋dnik pocztowy w okularach, o szczeciniastych, popielatych w艂osach na czaszce, podbr贸dku i g贸rnej wardze, sprawiaj膮cych wra偶enie, jakby z okazji tej wyprawy ostrzyg艂 nies艂ychanie obfity zarost, oznajmi艂 niezw艂ocznie, 偶e bywa艂 w Rosji i zna troch臋 s艂贸w rosyjskich, na przyk艂ad 鈥減ac艂uj鈥*, i tak wyrazi艣cie mrugn膮艂, wspomniawszy, jak dokazywa艂 w Carycynie, 偶e jego t臋ga 偶ona wykre艣li艂a w powietrzu zacz膮tek siarczystego policzka. Zrobi艂o si臋 w og贸le dosy膰 g艂o艣no. Cztery osoby, kt贸re 艂膮czy艂o to, 偶e pracowa艂y w jednej firmie budowlanej - starszy m臋偶czyzna o nazwisku Schultz i m臋偶czyzna nieco m艂odszy od niego, te偶 nazywaj膮cy si臋 Schultz, oraz dwie panny o ogromnych ustach, wielkozade i nieustannie si臋 wierc膮ce - przerzucali si臋 偶artami pudowej wagi. Ruda wdowa, w typie odrobin臋 farsowym, w sportowej sp贸dnicy, te偶 co艣 nieco艣 wiedzia艂a o Rosji (o Wybrze偶u Ryskim). By艂 tam jeszcze ciemnow艂osy m艂odzieniec nazwiskiem Schramm, o oczach pozbawionych blasku, maj膮cy w powierzchowno艣ci i sposobie bycia co艣 nieuchwytnie aksamitne odra偶aj膮cego, kt贸ry przez ca艂y czas kierowa艂 rozmow臋 na takie czy inne korzystne strony wycieczki i pierwszy dawa艂 sygna艂 do wybuch贸w entuzjazmu; by艂 to, jak si臋 p贸藕niej okaza艂o, specjalny poprawiacz nastroju, zatrudniony w towarzystwie wycieczek rozrywkowych.
Parow贸z, energicznie robi膮c 艂okciami, bieg艂 przez sosnowy las, potem - swobodniej - przez pola, Wasilij Iwanowicz za艣, na razie jeszcze niejasno zdaj膮c sobie spraw臋 z bezsensu i grozy sytuacji, w jakiej si臋 znalaz艂, i usi艂uj膮c chyba sobie wm贸wi膰, 偶e wszystko wygl膮da bardzo sympatycznie, znajdowa艂 sposoby na to, 偶eby rozkoszowa膰 si臋 mimolotnymi darami podr贸偶y. Bo i prawda: jak偶e wszystko jest n臋c膮ce, ile偶 uroku nabiera 艣wiat, kiedy jego mechanizm zostaje nakr臋cony, a on wiruje niczym karuzela! Ile偶 ods艂ania si臋 rzeczy! Pal膮ce s艂o艅ce skrada艂o si臋 ku rogowi szyby i nagle rozjarzy艂o 偶贸艂t膮 艂awk臋. Kiepsko uprasowany cie艅 wagonu p臋dzi艂 szale艅czo po trawiastym zboczu, gdzie kwiaty zlewa艂y si臋 w barwne smugi. Oto szlaban: czeka przy nim rowerzysta, wspieraj膮c si臋 jedn膮 stop膮 o ziemi臋. Drzewa pojawia艂y si臋 grupami i pojedynczo, obraca艂y si臋 oboj臋tnie i p艂ynnie, demonstruj膮c modne fasony. Ciemnob艂臋kitna wilgo膰 parowu. Wspominanie mi艂o艣ci przebranej za 艂膮k臋. Pierzaste ob艂oki niczym psy go艅cze nieba.
Zawsze zdumiewali艣my si臋 obaj przera偶aj膮cej dusz臋 anonimowo艣ci wszystkich element贸w pejza偶u, temu, 偶e nie spos贸b si臋 nigdy dowiedzie膰, dok膮d prowadzi tamta oto dr贸偶ka - a jak偶e n臋c膮ca jest ta g艂usza! Zdarza艂o si臋, 偶e na odleg艂ym stoku albo w prze艣wicie lasu pojawia艂o si臋 i jakby na mgnienie zamiera艂o, niczym wstrzymane w piersi powietrze, miejsce tak czarowne - polanka, taras - stanowi膮ce tak pe艂ne uosobienie czu艂ej, przychylnej pi臋kno艣ci, 偶e nale偶a艂oby, zda si臋, zatrzyma膰 poci膮g i - tam, na zawsze, ku tobie moja mi艂o艣ci... ju偶 jednak szale艅czo pomkn臋艂y, wiruj膮c w s艂onecznej kipieli, tysi膮ce bukowych pni i znowu przegapi艂em szcz臋艣cie. Na postojach Wasilij Iwanowicz spogl膮da艂 niekiedy na po艂膮czenia jakich艣 nic zupe艂nie niewartych przedmiot贸w - plam臋 na peronie, pestk臋 wi艣ni, niedopa艂ek - i m贸wi艂 sam do siebie, 偶e nigdy przenigdy nie zapami臋ta i nie przypomni sobie ju偶 wi臋cej tych trzech drobiazg贸w w takim w艂a艣nie wzajemnym uk艂adzie, ornamentu, kt贸ry jednak dostrzega w tej chwili z wyrazisto艣ci膮 r贸wn膮 nie艣miertelno艣ci; albo te偶, spogl膮daj膮c na gromadk臋 dzieci czekaj膮cych na poci膮g, usi艂owa艂 z ca艂ych si艂 wypatrze膰 bodaj jeden niezwyk艂y los, przybieraj膮cy kszta艂t skrzypiec albo korony, 艣mig艂a albo liry - i w swoim zapatrzeniu dochodzi艂 do tego, 偶e ca艂a ta grupa wiejskich uczni贸w stawa艂a si臋 dla niego star膮 fotografi膮, odtworzon膮 teraz z bia艂ym krzy偶ykiem nad twarz膮 stoj膮cego na skraju ch艂opca, objawiaj膮c膮 dzieci艅stwo bohatera.
Spogl膮da膰 w okno mo偶na by艂o jednak tylko urywkiem. Wszystkim rozdano, w imieniu towarzystwa wycieczkowego, arkusiki z nutami i wierszem:
Rzu膰 daremne niepokoje,
Kij we藕 w r臋k臋 i skro艣 niwy
Drog膮 id藕 i dziel te znoje
Z gromad膮 ludzi poczciwych.
Przez ojczyste pi臋kne strony
Z gromad膮 ludzi poczciwych,
Nie w samotno艣ci zl臋knionej,
Niech szcze藕nie smutek fa艂szywy.
Kilometr po kilometrze,
Mi - do - re - brzmi 艣piew szcz臋艣liwy.
W promieniach s艂o艅ca na wietrze
W gromadzie ludzi poczciwych.
Nale偶a艂o 艣piewa膰 to ch贸rem. Wasilij Iwanowicz, kt贸ry kiepsko wymawia艂 niemieckie s艂owa, a co dopiero 艣piewa艂, korzystaj膮c z bez艂adnego ryku z艂膮czonych g艂os贸w tylko otwiera艂 usta i lekko si臋 ko艂ysa艂, jakby 艣piewa艂 naprawd臋 - przyw贸dca jednak偶e, na znak us艂u偶nego Schramma, nagle ostro wstrzyma艂 wsp贸lny 艣piew i wpatrzywszy si臋 w Wasilija Iwanowicza podejrzliwie przymru偶onymi oczami, za偶膮da艂, aby ten za艣piewa艂 solo. Wasilij Iwanowicz odchrz膮kn膮艂, nie艣mia艂o zaintonowa艂 i gdy po chwili jego samotnej m臋ki wszyscy podj臋li 艣piew, nie 艣mia艂 si臋 ju偶 z niego wy艂膮czy膰.
Mia艂 z sob膮 ulubionego og贸rka z rosyjskiego sklepiku, bu艂k臋 i trzy jajka. Gdy zapad艂 wiecz贸r i do brudnego, rozchwianego, og艂uszonego w艂asnym 艂oskotem wagonu wesz艂o w ca艂o艣ci niskie, jaskrawoczerwone s艂o艅ce, zaproponowano wszystkim, by wy艂o偶yli swoje podr贸偶ne zapasy, 偶eby mo偶na je by艂o r贸wno podzieli膰 - zadanie tym 艂atwiejsze, 偶e wszyscy, opr贸cz Wasilija Iwanowicza, mieli z sob膮 to samo. Og贸rek roz艣mieszy艂 wszystkich, uznano go za niejadalny i wyrzucono przez okno. Wasilij Iwanowicz, ze wzgl臋du na to, 偶e wni贸s艂 niepe艂ny wk艂ad, otrzyma艂 mniejsz膮 porcj臋 kie艂basy.
Zmuszano go do gry w skata, tarmoszono, wypytywano, sprawdzano, czy potrafi wskaza膰 na mapie tras臋 ich podr贸偶y, s艂owem: zajmowali si臋 nim wszyscy - najpierw dobrodusznie, potem, w miar臋 jak zapada艂y ciemno艣ci, coraz gro藕niej. Ka偶da z panien mia艂a na imi臋 Greta, ruda wdowa podobna by艂a na sw贸j spos贸b do koguta - przewodnika. Schramm, Schultz i drugi Schultz, urz臋dnik pocztowy z 偶on膮 wszyscy stopniowo zespalali si臋, zrastali, tworz膮c jedn膮, spojon膮, mi臋kk膮, wielor臋k膮 istot臋, przed kt贸r膮 nie by艂o ucieczki. Owa istota oblega艂a go ze wszystkich stron. Naraz jednak, na jakiej艣 stacji, wszyscy powysiadali, a dzia艂o si臋 to ju偶 w ciemno艣ciach, cho膰 na zachodzie trwa艂 jeszcze niezmiernie d艂ugi, niezwyk艂ej r贸偶owo艣ci ob艂ok, a nieco dalej, na torach, przenikaj膮c przez powolny dym parowozu, niczym dr偶膮ca gwiazda, przenikaj膮c dusz臋 艣wieci艂a, latarnia, w mroku za艣 gra艂y 艣wierszcze i pachnia艂o sk膮d艣 ja艣minem i sianem. O moja mi艂o艣ci!
Zanocowali w ko艣lawej traktierni. Stara pluskwa jest przera偶aj膮ca, jednak偶e ruch jedwabistej pow艂oki ma w sobie pewien wdzi臋k. Urz臋dnika pocztowego rozdzielono z 偶on膮, kt贸r膮 ulokowano z rud膮, a jego ofiarowano na noc Wasilijowi Iwanowiczowi. 艁贸偶ka zajmowa艂y ca艂y pok贸j. Od g贸ry pierzyna, od do艂u nocnik. Urz臋dnik oznajmi艂, 偶e jako艣 nie chce mu si臋 spa膰 i zacz膮艂 nieco bardziej szczeg贸艂owo ni偶 w poci膮gu opowiada膰 o swoich rosyjskich wra偶eniach. By艂 to uparty i rzeczowy potw贸r w aresztanckich kalesonach, mia艂 per艂owo po艂yskuj膮ce paznokcie, brudne stopy i mi臋dzy t艂ustymi piersiami nied藕wiedzie kud艂y. Po suficie, zderzaj膮c si臋 z w艂asnym cieniem, miota艂a si臋 膰ma.
- W Carycynie - m贸wi艂 urz臋dnik - istniej膮 teraz trzy szko艂y: niemiecka, czeska i chi艅ska. Tak przynajmniej twierdzi m贸j zi臋膰, kt贸ry je藕dzi艂 tam budowa膰 traktory.
Nast臋pnego dnia od wczesnego ranka do pi膮tej po po艂udniu wzbijali kurz na szosie, leniwie przechodz膮cej ze wzg贸rza na wzg贸rze, potem za艣 ruszyli zielon膮 drog膮 przez g臋sty b贸r. Wasilijowi Iwanowiczowi, poniewa偶 by艂 najmniej ob艂adowany, kazano nie艣膰 pod pach膮 ogromny, okr膮g艂y bochenek chleba. Jak偶e ci臋 nienawidz臋, o powszedni! A jednak jego drogocenne, do艣wiadczone oczy dostrzega艂y wszystko, co nale偶a艂o. Na tle sosnowej czerni, na niewidzialnej paj臋czynie wisi pionowo sucha szpilka.
Znowu wpakowali si臋 do poci膮gu i zn贸w w ma艂ym, nie rozdzielonym na przedzia艂y wagonie zrobi艂o si臋 pusto. M艂odszy Schultz zacz膮艂 uczy膰 Wasilija Iwanowicza gra膰 na mandolinie. By艂o mn贸stwo 艣miechu. Kiedy to si臋 znudzi艂o, zacz臋to 艣wietn膮 zabaw臋, kt贸r膮 kierowa艂 Schramm: polega艂a ona na tym, 偶e kobiety k艂ad艂y si臋 na wybrane 艂awki, a pod 艂awkami schowani ju偶 byli m臋偶czy藕ni i kiedy spod jednej czy drugiej wysuwa艂a si臋 g艂owa o rozczerwienionych uszach albo du偶a r臋ka o podsp贸dnicznie wycelowanych palcach (co wzbudza艂o piski), okazywa艂o si臋, kto z kim ma tworzy膰 par臋. Wasilij Iwanowicz trzykrotnie uk艂ada艂 si臋 w ohydnej ciemno艣ci i trzykrotnie, kiedy wype艂za艂 spod 艂awki, nikogo na niej nie by艂o. Uznano, 偶e przegra艂, i zmuszono go do zjedzenia niedopa艂ka.
Noc sp臋dzili na s艂omianych siennikach w jakiej艣 szopie i wczesnym rankiem zn贸w ruszyli na piechot臋. 艢wierki, urwiska, spienione rzeczki. Upa艂 i pie艣ni, kt贸re nale偶a艂o przez ca艂y czas g艂o艣no wywrzaskiwa膰, tak um臋czy艂y Wasilija Iwanowicza, 偶e kiedy zatrzymali si臋 na po艂udniowy post贸j, od razu usn膮艂 i obudzi艂 si臋 dopiero w贸wczas, gdy zacz臋to przyt艂ukiwa膰 na nim domniemane gzy. Po nast臋pnej godzinie marszu ods艂oni艂o si臋 przed nim to w艂a艣nie szcz臋艣cie, o kt贸rym pomy艣la艂 kiedy艣 w p贸艂艣nie.
By艂o to przeczyste, b艂臋kitne jezioro o niezwyk艂ym wyrazie wody. Na jego 艣rodku odbija艂 si臋 w ca艂o艣ci du偶y ob艂ok. Po drugiej stronie jeziora, na wzg贸rzu, g臋sto poro艣ni臋tym drzewn膮 zieleni膮 (tym poetyczniejsz膮, im jest ciemniejsza), wznosi艂a si臋 prosto, z daktyla w daktyl*, stara poczernia艂a wie偶a. Takich widok贸w jest w 艢rodkowej Europie bez liku, ale w艂a艣nie, w艂a艣nie ten, w niedaj膮cej si臋 wypowiedzie膰 i niepowtarzalnej zgodno艣ci trzech swych g艂贸wnych element贸w, w swoim u艣miechu, w jakiej艣 tajemniczej niewinno艣ci - o moja mi艂o艣ci! o moja uleg艂a! - by艂 czym艣 tak jedynym, bliskim i od dawna przyobiecanym, tak rozumia艂 patrz膮cego, 偶e Wasilij Iwanowicz a偶 przycisn膮艂 d艂o艅 do serca, jakby sprawdza艂, czy jest ono na swoim miejscu, by m贸g艂 je odda膰.
Nieopodal Schramm, d藕gaj膮c powietrze g贸ralsk膮 laseczk膮 przewodnika, zwraca艂 B贸g raczy wiedzie膰 na co uwag臋 wycieczkowicz贸w, kt贸rzy w malowniczych pozach roz艂o偶yli si臋 doko艂a niego na trawie, przewodnik za艣 siedzia艂 na pniu ty艂em do jeziora i co艣 jad艂. Wasilij Iwanowicz ostro偶nie, kryj膮c si臋 w swym w艂asnym cieniu, ruszy艂 brzegiem i zobaczy艂 schronisko, gdzie przywieraj膮c do ziemi, 艣miej膮c si臋, szale艅czo bij膮c ogonem, powita艂 go m艂ody jeszcze pies. Wszed艂 wraz z nim do domostwa ca艂ego w 艂atach, pi臋trowego, o przymru偶onym oku pod wypuk艂膮 powiek膮 z dach贸wek i znalaz艂 tam gospodarza, ros艂ego starca o nieokre艣lenie inwalidzkiej powierzchowno艣ci, m贸wi膮cego po niemiecku tak mi臋kko i marnie, 偶e Wasilij Iwanowicz przeszed艂 na rosyjski, tamten jednak pojmowa艂 to jakby przez sen i m贸wi艂 dalej w j臋zyku swojej codzienno艣ci, swojej rodziny.
Na g贸rze by艂 pok贸j dla przyjezdnych. - Wiecie co, ja wynajm臋 go na ca艂e 偶ycie - powiedzia艂 chyba Wasilij Iwanowicz, ledwie tam wszed艂.
Pok贸j nie mia艂 w sobie nic szczeg贸lnego - przeciwnie, by艂 bardzo zwyczajny, mia艂 czerwon膮 pod艂og臋, na bia艂ych 艣cianach namalowano rumianki, niedu偶e lustro wype艂nia艂 w po艂owie rumiankowy napar - z okienka jednak wida膰 by艂o jezioro z ob艂okiem i wie偶膮 w znieruchomia艂ym i doskona艂ym zespoleniu szcz臋艣cia. Nie zastanawiaj膮c si臋 nad niczym, niczego nie rozwa偶aj膮c, lecz pokornie ulegaj膮c przyci膮ganiu, kt贸rego natura to偶sama by艂a z nigdy jeszcze nie zaznan膮 si艂膮 owego przyci膮gania, Wasilij Iwanowicz zrozumia艂 w ci膮gu jednej s艂onecznej sekundy, 偶e tutaj, w tym pokoiku z prze艣licznym do 艂ez widokiem w oknie 偶ycie jego zacznie p艂yn膮膰 tak, jak zawsze tego pragn膮艂. Jak ono mianowicie pop艂ynie, co si臋 tutaj takiego wydarzy - tego oczywi艣cie nie wiedzia艂, wszystko doko艂a jednak by艂o pomocno艣ci膮, obietnic膮 i rado艣ci膮, tak 偶e nie ulega艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci, i偶 powinien tu zamieszka膰. W mgnieniu oka wyrachowa艂, co powinien zrobi膰, 偶eby ju偶 nie wraca膰 do Berlina, jak sprowadzi膰 tu sw贸j niewielki dobytek: ksi膮偶ki, granatowy garnitur, jej fotografi臋. Wszystko okazywa艂o si臋 tak proste! U mnie zarabia艂 wystarczaj膮co na skromne rosyjskie 偶ycie.
- Przyjaciele - zawo艂a艂, zbieg艂szy zn贸w na nadbrze偶n膮 polank臋. - Przyjaciele, 偶egnajcie! Zostaj臋 na zawsze w tamtym oto domu. Dalej ju偶 mi z wami nie po drodze. Nie jad臋 dalej. Nigdzie nie jad臋. 呕egnajcie!
- Co to ma znaczy膰? - dziwnym tonem odezwa艂 si臋 przewodnik, wytrzymawszy niedu偶膮 pauz臋, podczas kt贸rej u艣miech na wargach Wasilija Iwanowicza powoli blakn膮艂, a siedz膮cy na trawie wstali i spogl膮dali na niego kamiennymi oczami.
- Bo co? - wymamrota艂. - Postanowi艂em tutaj...
- Milcze膰! - wrzasn膮艂 nagle z niezwyk艂膮 energi膮 urz臋dnik pocztowy. - Opami臋taj si臋 pijana 艣winio!
- Poczekajcie chwileczk臋, panowie - powiedzia艂 przewodnik i oblizawszy si臋 zwr贸ci艂 si臋 do Wasilija Iwanowicza:
- Pewnie si臋 pan rzeczywi艣cie upi艂 - powiedzia艂 spokojnie. - Albo pan zwariowa艂. Odbywa pan z nami rozrywkow膮 wycieczk臋. Jutro, zgodnie z programem - prosz臋 spojrze膰 na sw贸j bilet - wracamy wszyscy do Berlina. Nie mo偶e by膰 nawet mowy, 偶eby ktokolwiek z nas - w tym wypadku pan - odm贸wi艂 dalszej wsp贸lnej jazdy. 艢piewali艣my dzi艣 pewn膮 piosenk臋 - prosz臋 sobie przypomnie膰 niekt贸re jej s艂owa. A teraz do艣膰 ju偶 tego! Zbierajcie si臋 dziatki, idziemy dalej.
- W Ewaldzie czeka nas piwo - powiedzia艂 z dobroci膮 Schramm. Pi臋膰 godzin w poci膮gu. Spacery. Pawilon my艣liwski. Kopalnie w臋gla. Mn贸stwo ciekawych rzeczy.
- Ja si臋 poskar偶臋 - krzykn膮艂 Wasilij Iwanowicz. - Oddajcie mi m贸j plecak. Mam prawo zosta膰 tam, gdzie mi si臋 podoba. Przecie偶 to wprost zaproszenie na egzekucj臋 - doda艂, kiedy uj臋to go pod r臋ce.
- Je偶eli b臋dzie trzeba, poniesiemy pana - powiedzia艂 przewodnik. - Chyba jednak nie sprawi to panu przyjemno艣ci. Odpowiadam za ka偶dego z was i ka偶dego dostarcz臋 z powrotem 偶ywego albo umar艂ego.
Wasilij Iwanowicz - st艂amszony, skr臋powany, wleczony po le艣nej drodze, niczym w okrutnej bajce - nie m贸g艂 si臋 nawet odwr贸ci膰 i czu艂 tylko, jak blask za jego plecami, rozdrabniany przez drzewa, oddala si臋 i oto ju偶 przepad艂, a doko艂a czernieje szemrz膮ca bezczynnie g臋stwina. Gdy tylko wsiedli do wagonu i poci膮g ruszy艂, tamci zacz臋li go bi膰 - bili d艂ugo i do艣膰 wymy艣lnie. Wpadli mi臋dzy innymi na pomys艂, a偶eby wwierci膰 mu korkoci膮g w d艂o艅, a potem w stop臋. Urz臋dnik pocztowy, kt贸ry bywa艂 w Rosji, sporz膮dzi艂 z kija i rzemienia bat i diablo zr臋cznie zacz膮艂 si臋 nim pos艂ugiwa膰. Zuch! Pozostali m臋偶czy藕ni zdali si臋 na swe podkute 偶elazem obcasy, a kobiety zadowala艂y si臋 uszczypni臋ciami i uderzeniami w twarz. By艂o nies艂ychanie weso艂o.
Po powrocie do Berlina zjawi艂 si臋 u mnie. By艂 bardzo zmieniony. Nie艣mia艂o usiad艂 i po艂o偶y艂 d艂onie na kolanach. Opowiada艂. Powtarza艂 w niesko艅czono艣膰, 偶e musi zrezygnowa膰 z posady, b艂aga艂, bym go zwolni艂, m贸wi艂, 偶e d艂u偶ej nie wytrzyma, 偶e nie ma ju偶 si艂 by膰 cz艂owiekiem. Zwolni艂em go oczywi艣cie.
Marienbad, 1937
Tak si臋 sk艂ada, 偶e mam podejrzanego imiennika - wszystko takie samo jak u mnie, pocz膮wszy od przezwiska, a na nazwisku ko艅cz膮c - cz艂owieka, kt贸rego nigdy nie widzia艂em na oczy, ale kt贸rego wulgarn膮 osobowo艣膰 mog臋 sobie wyobrazi膰 na podstawie jego przypadkowych najazd贸w na twierdz臋 mojego 偶ycia. Ca艂y galimatias zacz膮艂 si臋 w Pradze, gdzie przypadkiem mieszka艂em w po艂owie lat dwudziestych. Dosta艂em list z niedu偶ej biblioteki, zapewne zwi膮zanej z jak膮艣 bia艂ogwardyjsk膮 organizacj膮, kt贸ra - tak jak ja - opu艣ci艂a Rosj臋. Tonem pe艂nym irytacji biblioteka 偶膮da艂a natychmiastowego zwrotu egzemplarza Protoko艂贸w M臋drc贸w w Syjonu. Ksi膮偶ka ta, niegdy艣 darzona rzewnym uznaniem przez cara, by艂a sfa艂szowanym memorandum, kt贸rego sporz膮dzenie ochrana zleci艂a pewnemu kanciarzowi - p贸艂analfabecie; jedynym celem 鈥渄zie艂a鈥 by艂a zach臋ta do pogrom贸w. Bibliotekarz, kt贸ry podpisa艂 si臋 鈥淪iniepuzow鈥 (nazwisko oznaczaj膮ce 鈥渘iebieski brzuch鈥 i oddzia艂uj膮ce na wyobra藕ni臋 Rosjanina w ten sam spos贸b, w jaki Winterbottom, czyli Zimozad, oddzia艂uje na wyobra藕ni臋 Anglika), twierdzi艂, 偶e trzymam t臋, jak j膮 nazwa艂, 鈥減opularn膮 i cenn膮 prac臋鈥 ju偶 od ponad roku. Wspomina艂 te偶 o wcze艣niejszych upomnieniach wysy艂anych do mnie do Belgradu, Berlina i Brukseli, do kt贸rych to miast najwidoczniej zanios艂o mojego imiennika.
Wyobrazi艂em go sobie jako m艂odego, bardzo 鈥渂ia艂ego鈥 emigranta, automatycznie b臋d膮cego reakcjonist膮, kt贸rego edukacj臋 przerwa艂a rewolucja i kt贸ry efektywnie nadrabia stracony czas, posuwaj膮c si臋 po utartej drodze. Niew膮tpliwie bardzo du偶o podr贸偶owa艂, podobnie jak ja; by艂 to nasz jedyny punkt styczny. Pewna Rosjanka spyta艂a mnie w Strasburgu, czy m臋偶czyzna, kt贸ry po艣lubi艂 w Liege jej bratanic臋, jest moim bratem. Pewnego wiosennego dnia w Nicei zadzwoni艂a do mnie do hotelu i poprosi艂a o spotkanie dziewczyna z kamiennym obliczem i d艂ugimi kolczykami, raz na mnie spojrza艂a, przeprosi艂a i posz艂a. W Pary偶u dosta艂em zawieraj膮cy urywan膮 wiadomo艣膰 telegram: 鈥淣E VIENS PAS ALPHONSE DE RETOUR SOUP脟ONNE SOIS PRUDENT JE T鈥橝DORE ANGOISS脡E鈥, i musz臋 przyzna膰, 偶e pewn膮 pos臋pn膮 satysfakcj臋 sprawi艂o mi wyobra偶enie sobie mego frywolnego sobowt贸ra, kt贸ry niew膮tpliwie wtargnie z kwiatami w d艂oni do mieszkania Alphonse'a i jego 偶ony. Kilka lat p贸藕niej, kiedy mia艂em wyk艂ady w Zurychu, nagle zosta艂em aresztowany pod zarzutem rozbicia w restauracji a偶 trzech luster - by艂 to swego rodzaju tryptyk przedstawiaj膮cy mego imiennika najpierw pijanego (pierwsze lustro), potem bardzo pijanego (drugie) i wreszcie wrzaskliwie pijanego (trzecie). W ko艅cu w roku 1938 pewien francuski konsul grubia艅sko odm贸wi艂 podstemplowania mego wystrz臋pionego paszportu nansenowskiego, poniewa偶, jak twierdzi艂, wjecha艂em ju偶 raz do Francji bez pozwolenia. W grubym dossier, kt贸re kaza艂em sobie pokaza膰, ujrza艂em przez chwil臋 twarz mego imiennika. Mia艂 dra艅 kr贸tko przyci臋te w膮siki i ostrzy偶on膮 do go艂ej sk贸ry g艂ow臋.
Kiedy wkr贸tce potem przyby艂em do Stan贸w Zjednoczonych i osiad艂em w Bostonie, by艂em pewien, 偶e pozby艂em si臋 swego absurdalnego cienia. P贸藕niej, dok艂adnie m贸wi膮c w zesz艂ym miesi膮cu, zadzwoni艂 telefon.
Twardy i po艂yskliwy g艂os powiedzia艂, 偶e jego w艂a艣cicielka to pani Sybil Hall, bliska przyjaci贸艂ka pani Sharp, kt贸ra poradzi艂a jej w li艣cie, by nawi膮za艂a ze mn膮 kontakt. Zna艂em pewn膮 pani膮 Sharp, ale jako艣 nie mog艂em op臋dzi膰 si臋 od my艣li, 偶e zar贸wno moja pani Sharp, jak i ja sam mo偶emy nie by膰 osobami, o kt贸re chodzi. Z艂ocistog艂osa pani Hall oznajmi艂a, 偶e organizuje u siebie w pi膮tek wieczorem ma艂e spotkanie, i spyta艂a, czy nie m贸g艂bym na nie wpa艣膰, gdy偶 na podstawie tego, co o mnie s艂ysza艂a, jest pewna, 偶e m贸j g艂os w dyskusji by艂by bardzo interesuj膮cy. Aczkolwiek wszelkiego rodzaju spotkania s膮 mi wstr臋tne, przyj膮艂em zaproszenie, do czego sk艂oni艂a mnie my艣l, 偶e m贸g艂bym w jaki艣 spos贸b rozczarowa膰 pani膮 Sharp, urocz膮, kr贸tko ostrzy偶on膮 starsz膮 pani膮 w br膮zowych spodniach, kt贸r膮 pozna艂em na Cape Cod, gdzie dzieli艂a domek z m艂odsz膮 od siebie kobiet膮; obie panie s膮 przeci臋tnymi, niezale偶nymi finansowo artystkami o orientacji lewicowej i obie s膮 bardzo mi艂e.
Wskutek nieprzyjemnej przygody, kt贸ra nie ma 偶adnego zwi膮zku z przedmiotem naszej opowie艣ci, przyby艂em do kamienicy pani Hall znacznie p贸藕niej, ni偶 zamierza艂em. Przedpotopowy windziarz, zdumiewaj膮co podobny do Ryszarda Wagnera, z ponur膮 min膮 zawi贸z艂 mnie na g贸r臋, a nie wiedz膮ca co to u艣miech s艂u偶膮ca pani Hall czeka艂a z d艂ugimi r臋kami zwieszaj膮cymi si臋 po obu stronach cia艂a, a偶 zdejm臋 w przedpokoju p艂aszcz i kalosze. Najwa偶niejszy akcent dekoracyjny stanowi艂 tu pewien typ orientalnej wazy, r臋czny wyr贸b z Chin, by膰 mo偶e bardzo stary, w tym wypadku koszmarne, md艂o zabarwione wysokie naczynie - od takich rzeczy robi mi si臋 zawsze obrzydliwie nieprzyjemnie.
Kiedy przeszed艂em przez za偶enowany pokoik, dos艂ownie po brzegi wype艂niony atrybutami tego, co autorzy reklam nazywaj膮 鈥渨ytwornym 偶yciem鈥, i zosta艂em skierowany - teoretycznie, gdy偶 s艂u偶膮ca znikn臋艂a - do du偶ego, lekko spatynowanego, bardzo mieszcza艅skiego salonu, powoli zacz臋艂o mi 艣wita膰, 偶e jest to dok艂adnie takie miejsce, w jakim mo偶na si臋 spodziewa膰 przedstawienia jakiemu艣 staremu durniowi, kt贸ry jad艂 kawior na Kremlu, albo jakiemu艣 sztywnemu Rosjaninowi ze Zwi膮zku Radzieckiego, i 偶e wida膰 moja znajoma pani Sharp, kt贸ra z sobie wiadomych powod贸w zawsze oburza艂a si臋 na moj膮 pogard臋 dla linii partii, dla jakiego艣 zwolennika komunizmu i dla powtarzanej przeze艅 p艂yty (His Master's Voice), postanowi艂a, biedactwo, zapewni膰 mi udzia艂 w wydarzeniu, mog膮cym mie膰 zbawienny wp艂yw na moje blu藕niercze pogl膮dy.
Z grupy kilkunastu os贸b wynurzy艂a si臋 gospodyni domu - w postaci d艂ugonogiej kobiety z p艂askim biustem i szmink膮 na wystaj膮cych przednich z臋bach. Po艣piesznie przedstawi艂a mnie go艣ciowi honorowemu i innym go艣ciom, po czym natychmiast wr贸cono do dyskusji, kt贸r膮 przerwa艂o moje wej艣cie. Go艣膰 honorowy odpowiada艂 na pytania. By艂 to z wygl膮du kruchy m臋偶czyzna z ciemnymi, przylizanymi w艂osami i l艣ni膮cym czo艂em. Stoj膮ca obok jego ramienia lampa na d艂ugiej n贸偶ce o艣wietla艂a go tak mocno, 偶e mo偶na by艂o dostrzec drobiny 艂upie偶u na ko艂nierzu smokingu i podziwia膰 bia艂o艣膰 jego splecionych ze sob膮 r膮k, z kt贸rych jedna wyda艂a mi si臋 szczeg贸lnie flakowata i mokra. By艂 przedstawicielem tego typu facet贸w, u kt贸rych s艂abo zarysowany podbr贸dek, wpadni臋te policzki i niefortunne jab艂ko Adama ju偶 w par臋 godzin po goleniu, kiedy 艣ciera si臋 nie艣mia艂a warstewka talku, ukazuj膮 skomplikowany system r贸偶owych plam pokrytych niebieskawoszar膮 grawiur膮. Nosi艂 pier艣cie艅 z krzy偶ykiem. Nie wiedzie膰 czemu przypomnia艂a mi si臋 smag艂a m艂oda Rosjanka z Nowego Jorku, kt贸r膮 tak gn臋bi艂a mo偶liwo艣膰 wzi臋cia jej za 呕yd贸wk臋, 偶e zawsze nosi艂a na szyi krzy偶, chocia偶 wiary mia艂a w sobie r贸wnie ma艂o, co rozumu. Facet m贸wi艂 po angielsku bardzo p艂ynnie, ale twarde 鈥渄偶er鈥 w jego wymowie s艂owa 鈥淕ermany鈥 i nieustannie powracaj膮cy epitet wonderful - 鈥渃udowny鈥, kt贸rego pierwsza sylaba brzmia艂a jak 鈥渨on鈥, zdradza艂y jego teuto艅skie pochodzenie. By艂 wtedy albo kiedy艣 dawniej, albo w艂a艣nie mia艂 zosta膰 profesorem niemieckiego b膮d藕 muzyki, a mo偶e jednego i drugiego gdzie艣 na 艢rodkowym Zachodzie, ale nie us艂ysza艂em dobrze jego nazwiska, b臋d臋 wi臋c go nazywa艂 鈥渄r But鈥.
- Naturalnie, 偶e by艂 szalony! - zawo艂a艂 dr But, odpowiadaj膮c na jakie艣 zadane mu przez damy pytanie. - Przecie偶 tylko szaleniec m贸g艂 tak jak on spartaczy膰 t臋 wojn臋. I zdecydowanie mam nadziej臋, podobnie jak pa艅stwo, 偶e wkr贸tce, je艣li mimo wszystko 偶yje, zostanie spokojnie internowany w zak艂adzie psychiatrycznym gdzie艣 w jakim艣 kraju neutralnym. Zas艂u偶y艂 sobie na to. Szale艅stwem by艂o atakowanie Rosji zamiast inwazji na Angli臋. Szale艅stwem by艂o my艣le膰, 偶e wojna z Japoni膮 przeszkodzi Rooseveltowi energicznie interweniowa膰 w sprawy europejskie. Najwi臋kszym szale艅cem jest ten, kto nie bierze pod uwag臋 mo偶liwo艣ci, 偶e kto艣 inny tak偶e jest szalony.
- Trudno oprze膰 si臋 my艣li - powiedzia艂a pulchna niska kobieta, kt贸ra nazywa艂a si臋 chyba Mulberry - 偶e tysi膮ce naszych ch艂opc贸w poleg艂ych na Pacyfiku 偶y艂oby jeszcze, gdyby tych wszystkich samolot贸w i czo艂g贸w, kt贸re dali艣my Anglii i Rosji, u偶yto raczej do zniszczenia Japonii.
- Ot贸偶 to - powiedzia艂 dr But. - I w tym tkwi艂 b艂膮d Adolfa Hitlera. Jako szaleniec nie wzi膮艂 pod uwag臋 intryg nieodpowiedzialnych polityk贸w. Jako szaleniec wierzy艂, 偶e inne rz膮dy b臋d膮 post臋powa膰 zgodnie z zasadami mi艂osierdzia i zdrowego rozs膮dku.
- Zawsze przypomina mi si臋 Prometeusz - powiedzia艂a pani Hall, - Prometeusz, kt贸ry ukrad艂 ogie艅 i zosta艂 o艣lepiony przez rozgniewanych bog贸w.
Ubrana w jaskrawoniebiesk膮 sukni臋 starsza pani, kt贸ra siedzia艂a w k膮cie i robi艂a na drutach, poprosi艂a dra Buta, 偶eby wyt艂umaczy艂, dlaczego Niemcy nie powstali przeciwko Hitlerowi.
Dr But spu艣ci艂 na chwil臋 powieki.
- Odpowied藕 jest straszna - powiedzia艂 z wysi艂kiem. - Jak pani wie, sam jestem Niemcem, czystym Bawarczykiem, cho膰 zarazem lojalnym obywatelem tego kraju. Niemniej jednak powiem teraz co艣 strasznego o swoich niegdysiejszych rodakach. Niemcy - ocienione delikatnymi rz臋sami oczy zn贸w by艂y na wp贸艂 przymkni臋te - Niemcy to marzyciele.
Do tego czasu w pe艂ni zda艂em sobie oczywi艣cie spraw臋 z tego, 偶e pani Sharp pani Hali jest ca艂kowicie r贸偶na od mojej pani Sharp, tak jak ja od swego imiennika. Koszmar, w kt贸ry mnie wrzucono, dla niego prawdopodobnie by艂by mi艂ym wieczorem w towarzystwie pokrewnych dusz, a dr But wyda艂by mu si臋 pewnie niezwykle inteligentnym i b艂yskotliwym kozerem. Nie艣mia艂o艣膰, a by膰 mo偶e tak偶e jaka艣 chorobliwa ciekawo艣膰 nie pozwoli艂y mi opu艣ci膰 pokoju. Poza tym, kiedy si臋 czym艣 zdenerwuj臋, tak bardzo si臋 j膮kam, 偶e jakakolwiek pr贸ba powiedzenia drowi Butowi, co o nim my艣l臋, brzmia艂aby jak kanonada motocykla, kt贸ry mro藕nym wieczorem nie chce zapali膰 na nietolerancyjnie odnosz膮cej si臋 do ha艂as贸w podmiejskiej uliczce. Rozejrza艂em si臋 doko艂a, staraj膮c si臋 przekona膰 samego siebie, 偶e otaczaj膮 mnie ludzie, a nie kuk艂y z jarmarcznej budy.
呕adna z kobiet nie by艂a 艂adna; wszystkie osi膮gn臋艂y ju偶 lub przekroczy艂y czterdzie艣ci pi臋膰 lat. Wszystkie, tego mo偶na by艂o by膰 pewnym, nale偶a艂y do klub贸w dobrej ksi膮偶ki, klub贸w bryd偶owych, klub贸w radosnej paplaniny i do wielkiej lodowatej korporacji 艣mierci nieuniknionej. Wszystkie wygl膮da艂y zabawnie ja艂owo. By膰 mo偶e niekt贸re z nich nawet mia艂y dzieci, ale to, jak je pocz臋艂y, by艂o teraz dawno zapomnian膮 tajemnic膮; cz臋艣膰 znalaz艂a namiastk臋 tw贸rczej pot臋gi w rozmaitych zaj臋ciach artystycznych, takich jak na przyk艂ad dekorowanie sal konferencyjnych. Kiedy spojrza艂em na energiczn膮 z wygl膮du pani膮 o piegowatej szyi, siedz膮c膮 obok mnie, zda艂em sobie spraw臋, 偶e chocia偶 chwilami s艂ucha dra Buta, to wedle wszelkiego prawdopodobie艅stwa przez ca艂y czas my艣li z niepokojem o takim czy innym elemencie dekoracji zwi膮zanej z jak膮艣 imprez膮 towarzysk膮 albo wojenn膮 uroczysto艣ci膮, kt贸rej rodzaju nie by艂em w stanie precyzyjnie okre艣li膰. Widzia艂em jednak, jak bardzo jej trzeba jakiego艣 dodatkowego akcenciku. 鈥淐o艣 na 艣rodku sto艂u - my艣la艂a. - Musz臋 znale藕膰 co艣, co zaprze ludziom dech w piersi - mo偶e wielka, pot臋偶na, ogromna waza sztucznych owoc贸w. Nie z wosku, ma si臋 rozumie膰. Co艣 uroczo marmurkowanego鈥.
Wielka szkoda, 偶e nie zapami臋ta艂em nazwisk dam, kiedy mnie im przedstawiano. Dwie smuk艂e, doskonale wymienialne dziewicze damy mia艂y nazwiska zaczynaj膮ce si臋 na liter臋 鈥淲鈥, a jedn膮 z pozosta艂ych z pewno艣ci膮 nazywano pann膮 Bissing. To nazwisko us艂ysza艂em wyra藕nie, ale nie umia艂em p贸藕niej po艂膮czy膰 go z 偶adn膮 konkretn膮 twarz膮 ani niczym do twarzy podobnym. Opr贸cz dra Buta i mnie by艂 tu jeszcze tylko jeden m臋偶czyzna. Okaza艂o si臋, 偶e to m贸j rodak, pu艂kownik Malikow albo Mielnikow, w wymowie pani Hall brzmia艂o to raczej jak 鈥淢ilwaukee鈥. Kiedy roznoszono jakie艣 bezalkoholowe, md艂e napoje, nachyli艂 si臋 ku mnie z przypominaj膮cym skrzyp sk贸ry d藕wi臋kiem, jak gdyby pod n臋dzn膮 niebiesk膮 koszul膮 nosi艂 uprz膮偶, i chrypliw膮 ruszczyzn膮 szepn膮艂, 偶e mia艂 honor pozna膰 mojego szanownego wuja, kt贸rego natychmiast wyobrazi艂em sobie jako czerwoniutkie, ale niesmaczne jab艂ko na drzewie genealogicznym mojego imiennika. Dr But jednak odzyska艂 swoj膮 elokwencj臋 i pu艂kownik wyprostowa艂 si臋, ods艂aniaj膮c w wycofuj膮cym si臋 u艣miechu z艂amany 偶贸艂ty kie艂 i dyskretnymi gestami obiecuj膮c, 偶e pogadamy sobie zdrowo p贸藕niej.
- Tragedia Niemiec - powiedzia艂 dr But, starannie sk艂adaj膮c serwetk臋, kt贸r膮 wytar艂 usta - jest tak偶e tragedi膮 kulturalnej Ameryki. Mia艂em spotkania w wielu klubach kobiecych i w innych o艣rodkach o艣wiatowych i wsz臋dzie zwraca艂em uwag臋 na to, jak mocno wszystkie subtelne i wra偶liwe dusze nienawidzi艂y tej europejskiej wojny, teraz ju偶 Bogu dzi臋ki zako艅czonej. Zwraca艂em tak偶e uwag臋 na to, jak skwapliwie kulturalni Amerykanie wracali pami臋ci膮 do szcz臋艣liwszych czas贸w, do swych dozna艅 podczas podr贸偶y za granic臋, do jakiego艣 niezapomnianego miesi膮ca czy nawet jeszcze bardziej niezpomnianego roku, kt贸ry sp臋dzili w kraju sztuki, muzyki, filozofii i doskona艂ego poczucia humoru. Wspominali serdecznych przyjaci贸艂, kt贸rych tam mieli, okres nauki i dobrobytu na 艂onie rodziny jakiego艣 niemieckiego szlachcica, rozkoszn膮 czysto艣膰 wszystkiego, 艣piewy o zmierzchu wspaniale sp臋dzonego dnia, cudowne miasteczka i ca艂y ten 艣wiat 偶yczliwo艣ci i romantyzmu, jaki znale藕li w Monachium lub Dre藕nie.
- Ojej, a Drezna przecie偶 ju偶 nie ma - powiedzia艂a pani Mulberry. - Nasze bomby zniszczy艂y miasto i wszystko, co by艂o tam cokolwiek warte.
- W tym konkretnym wypadku brytyjskie - powiedzia艂 艂agodnie dr But. - Ale oczywi艣cie wojna jest wojn膮, aczkolwiek musz臋 przyzna膰, 偶e trudno sobie wyobrazi膰 niemieckie bombowce umy艣lnie wybieraj膮ce sobie jako cel jakie艣 u艣wi臋cone przez histori臋 miejsce w Pensylwanii czy Wirginii. Tak, wojna jest okropna. Szczerze m贸wi膮c jest nie do wytrzymania okropna, kiedy zostanie narzucona dwu narodom, kt贸re tak wiele 艂膮czy. Mo偶e si臋 to pa艅stwu wyda膰 paradoksalne, ale naprawd臋 kiedy cz艂owiek my艣li o zaszlachtowanych w Europie 偶o艂nierzach, to m贸wi sobie, 偶e przynajmniej oszcz臋dzone im zosta艂y okropne w膮tpliwo艣ci, kt贸re my, cywile, musimy znosi膰 w milczeniu.
- S膮dz臋, 偶e doskonale pan to uj膮艂 - zauwa偶y艂a pani Hall, powoli kiwaj膮c g艂ow膮.
- A co pan powie o tych wszystkich historiach? - spyta艂a starsza pani, kt贸ra robi艂a na drutach. - O tych wszystkich historiach o bestialstwie Niemc贸w, kt贸re ci膮gle drukuj膮 w gazetach. To chyba w wi臋kszo艣ci propaganda?
Na twarzy dra Buta pojawi艂 si臋 pe艂en znu偶enia u艣miech.
- Spodziewa艂em si臋 tego pytania - powiedzia艂 ze szczypt膮 smutku w g艂osie. - Niestety, propaganda, wyolbrzymienie, fotomonta偶 i tym podobne s膮 艣rodkami wsp贸艂czesnej wojny. Nie by艂bym zdziwiony, gdyby Niemcy spreparowali historie o okrucie艅stwie oddzia艂贸w ameryka艅skich wobec niewinnych cywil贸w. Prosz臋 tylko pomy艣le膰 o wszystkich tych nonsensach wygadywanych o tak zwanych bestialstwach Niemc贸w podczas I wojny 艣wiatowej - te potworne mity o uwiedzionych Belgijkach i tym podobne. No c贸偶, natychmiast po zako艅czeniu wojny, je艣li si臋 nie myl臋, latem 1920 roku specjalna komisja niemieckich demokrat贸w gruntownie zbada艂a ca艂膮 spraw臋, a wiemy przecie偶 wszyscy, jak pedantycznie dok艂adni i precyzyjni potrafi膮 by膰 niemieccy specjali艣ci. No c贸偶, nie znale藕li oni nawet okruszyny dowodu, kt贸ry potwierdza艂by, 偶e Niemcy nie zachowywali si臋 jak przystoi 偶o艂nierzom i d偶entelmenom. Jedna z pa艅 W. ironicznie zauwa偶y艂a, 偶e zagraniczni korespondenci musz膮 z czego艣 偶y膰. Jej uwaga by艂a dowcipna. Wszyscy nale偶ycie docenili jej ironiczn膮 i dowcipn膮 uwag臋.
- Z drugiej strony - ci膮gn膮艂 dr But, kiedy powierzchnia si臋 wyg艂adzi艂a - zapomnijmy przez chwil臋 o propagandzie i zwr贸膰my si臋 do nudnych fakt贸w. Prosz臋 mi pozwoli膰 nakre艣li膰 ma艂y obrazek z przesz艂o艣ci, obrazek dosy膰 smutny, ale by膰 mo偶e niezb臋dny. Prosz臋, 偶eby wyobrazili sobie pa艅stwo niemieckich 偶o艂nierzy wkraczaj膮cych do jakiego艣 polskiego albo rosyjskiego miasta, kt贸re zdobyli. Maszeruj膮c 艣piewali. Nie wiedzieli, 偶e ich F眉hrer jest szalony, prostodusznie wierzyli, 偶e do pokonanego miasta przynosz膮 nadziej臋, szcz臋艣cie oraz cudowny 艂ad i porz膮dek. Nie mogli przewidzie膰, 偶e skutkiem p贸藕niejszych b艂臋d贸w i z艂udze艅 Adolfa Hitlera nieprzyjaciel zmieni ostatecznie w gorej膮ce pole bitwy te w艂a艣nie miasta, do kt贸rych oni, niemieccy 偶o艂nierze, przynosili w swoim przekonaniu wieczny pok贸j. 艢mia艂o maszerowali, eleganccy, ze swoim wspania艂ym sprz臋tem bojowym i ze sztandarami, i u艣miechali si臋 do wszystkich i wszystkiego, gdy偶 byli wzruszaj膮co dobroduszni i pe艂ni dobrych ch臋ci. Naiwnie oczekiwali r贸wnie przyjaznej postawy ze strony ludno艣ci. A p贸藕niej stopniowo zacz臋li zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e po obu stronach ulic, kt贸rymi maszeruj膮 z ch艂opi臋c膮 werw膮 i ufno艣ci膮, stoj膮 milcz膮ce i nieruchome t艂umy 呕yd贸w, patrz膮cych na nich z nienawi艣ci膮 i zniewa偶aj膮cych ka偶dego z przechodz膮cych 偶o艂nierzy, nie s艂owami - na to byli zbyt sprytni - ale mrocznymi spojrzeniami i 藕le ukrywan膮 drwin膮.
- Znam takie spojrzenia - pos臋pnie powiedzia艂a pani Hall.
- Ale oni ich nie znali - p艂aczliwym tonem powiedzia艂 dr But. - O to w艂a艣nie chodzi. Byli zbici z tropu. Nie rozumieli, co si臋 dzieje, i to wszystko ich bola艂o. Co wi臋c zrobili? Pocz膮tkowo chcieli zwalczy膰 nienawi艣膰 za pomoc膮 cierpliwych wyja艣nie艅 i ma艂ych dowod贸w 偶yczliwo艣ci. Ale otaczaj膮cy ich mur nienawi艣ci sta艂 si臋 tylko jeszcze bardziej zwarty. Ostatecznie zmuszeni byli uwi臋zi膰 przyw贸dc贸w jadowitej i butnej koalicji. C贸偶 innego mogli uczyni膰?
- Znam przez przypadek starego 呕yda z Rosji - powiedzia艂a pani Mulberry. - Och, to po prostu znajomy m臋偶a z bran偶y. Ot贸偶 wyzna艂 mi on kiedy艣, 偶e z rado艣ci膮 w艂asnor臋cznie udusi艂by pierwszego napotkanego niemieckiego 偶o艂nierza. By艂am tak wstrz膮艣ni臋ta, 偶e po prostu sta艂am jak skamienia艂a i nie wiedzia艂am, co powiedzie膰.
- Ja bym wiedzia艂a - oznajmi艂a t臋ga kobieta, kt贸ra siedzia艂a z szeroko rozstawionymi kolanami. - Nawiasem m贸wi膮c s艂yszy si臋 o wiele za du偶o o karaniu Niemc贸w. Oni te偶 s膮 istotami ludzkimi. I ka偶dy wra偶liwy cz艂owiek zgodzi si臋 z panem, 偶e Niemcy nie s膮 winni tych tak zwanych bestialstw, kt贸rych wi臋kszo艣膰 jest prawdopodobnie 偶ydowskim wymys艂em. Dostaj臋 sza艂u, kiedy s艂ysz臋 ludzi plot膮cych ci膮gle o krematoriach i katowniach, kt贸re - je艣li w og贸le istnia艂y - by艂y obs艂ugiwane zaledwie przez kilka os贸b, r贸wnie ob艂膮kanych, jak Hitler.
- No c贸偶, my艣l臋, 偶e trzeba by膰 wyrozumia艂ym - powiedzia艂 dr But ze swoim nieprawdopodobnym u艣miechem - i wzi膮膰 pod uwag臋 dzia艂anie 偶ywej semickiej wyobra藕ni, kt贸ra rz膮dzi pras膮 ameryka艅sk膮. Trzeba te偶 pami臋ta膰, 偶e przedsi臋wzi臋to wiele czysto sanitarnych 艣rodk贸w, do kt贸rych musia艂y si臋 uciec lubi膮ce porz膮dek oddzia艂y niemieckie, postawione na przyk艂ad przed problemem trup贸w starc贸w, kt贸rzy zmarli w obozach, a w niekt贸rych wypadkach przed konieczno艣ci膮 usuni臋cia ofiar epidemii tyfusu. Sam jestem ca艂kowicie wolny od jakichkolwiek uprzedze艅 rasowych i nie pojmuj臋, co wiekowe problemy rasowe mog膮 mie膰 wsp贸lnego z postaw膮 wobec Niemiec, teraz kiedy si臋 podda艂y. Zw艂aszcza je艣li sobie przypomn臋, w jaki spos贸b Brytyjczycy traktuj膮 tubylc贸w w swoich koloniach.
- Albo jak 呕ydzi - bolszewicy traktowali Rosjan - ajajaj - zauwa偶y艂 pu艂kownik Mielnikow.
- Co ju偶 si臋 sko艅czy艂o, prawda? - spyta艂a pani Hall.
- Tak, tak - powiedzia艂 pu艂kownik. - Wielki nar贸d rosyjski przebudzi艂 si臋 i moja ojczyzna zn贸w jest wielkim krajem. Mieli艣my trzech wielkich przyw贸dc贸w. Mieli艣my Iwana, kt贸rego wrogowie nazwali Gro藕nym, potem mieli艣my Piotra Wielkiego, a teraz mamy J贸zefa Stalina. Nale偶臋 do bia艂ych i s艂u偶y艂em w gwardii jego cesarskiej mo艣ci, ale jestem tak偶e rosyjskim patriot膮 i rosyjskim chrze艣cijaninem. W ka偶dym s艂owie, kt贸re dobiega dzisiaj z mojej ojczyzny, czuj臋 pot臋g臋, czuj臋 wspania艂o艣膰 starej matuszki Rosji. Rosja jest znowu krajem 偶o艂nierzy, religii i prawdziwych S艂owian. Wiem te偶, 偶e kiedy Armia Czerwona wkroczy艂a do niemieckich miast, nawet jeden w艂os nie spad艂 Niemcom z karku.
- G艂owy - powiedzia艂a pani Hall.
- Tak - powiedzia艂 pu艂kownik. - Nawet jedna g艂owa nie spad艂a im z karku.
- Wszyscy podziwiamy pana rodak贸w - powiedzia艂a pani Mulberry. - Ale co robi膰 z gro藕b膮 rozprzestrzenienia si臋 komunizmu na Niemcy?
- Je艣li wolno mi zg艂osi膰 pewn膮 uwag臋 - powiedzia艂 dr But - chcia艂bym podkre艣li膰, 偶e je艣li nie oka偶emy si臋 ostro偶ni, to nie b臋dzie 偶adnych Niemiec. Najwa偶niejszy problem, kt贸remu ten kraj musi stawi膰 czo艂a, to zapobie偶enie temu, by zwyci臋zcy zniewolili nar贸d niemiecki i wys艂ali zar贸wno m艂odych i silnych, jak i kalekich i starych, intelektualist贸w i cywil贸w na rozleg艂e obszary Wschodu, gdzie musieliby pracowa膰 jak wi臋藕niowie. Jest to wbrew zasadom demokracji i wojny. Je艣li powiecie mi pa艅stwo, 偶e Niemcy zrobili to samo z narodami, kt贸re podbili, to zwr贸c臋 wam uwag臋 na trzy okoliczno艣ci: po pierwsze, pa艅stwo niemieckie nie by艂o pa艅stwem demokratycznym, nie mo偶na si臋 wi臋c by艂o spodziewa膰, by post臋powa艂o tak, jak takie pa艅stwo post臋powa膰 powinno, po drugie, tak zwani 鈥渘iewolnicy鈥 w ogromnej wi臋kszo艣ci - je艣li nawet nie wszyscy - udali si臋 na roboty z w艂asnej nieprzymuszonej woli, po trzecie za艣 - i to jest najwa偶niejszy punkt - byli oni dobrze od偶ywieni, dobrze ubrani i 偶yli w cywilizowanych warunkach, kt贸rych niezale偶nie od ca艂ego naszego entuzjazmu dla ogromnej populacji i geograficznej wielko艣ci Rosji Niemcy raczej nie mog膮 si臋 spodziewa膰 w Kraju Rad.
- Nie wolno nam te偶 zapomina膰 - ci膮gn膮艂 dr But, dramatycznie podnosz膮c g艂os, - 偶e nazizm nie by艂 w istocie pochodzenia niemieckiego, by艂 obcym systemem gn臋bi膮cym nar贸d niemiecki. Adolf Hitler by艂 Austriakiem, Ley - 呕ydem, Rosenberg - p贸艂 - Francuzem, p贸艂 - Tatarem. Nar贸d niemiecki cierpia艂 w tym nieniemieckim jarzmie tak samo, jak inne kraje europejskie cierpia艂y w nast臋pstwie wojny prowadzonej na ich terytoriach. Cywilom, kt贸rzy nie tylko zostali okaleczeni i zabici, ale tak偶e pozbawieni ulubionych przedmiot贸w i wspania艂ych dom贸w, zniszczonych przez bomby, oboj臋tne jest, czy bomby te zrzuci艂y niemieckie czy alianckie samoloty. Niemcy, Austriacy, W艂osi, Rumuni, Grecy i przedstawiciele wszystkich innych narod贸w Europy s膮 teraz cz艂onkami tragicznego bractwa, s膮 sobie r贸wni w niedoli i nadziei i powinni by膰 wszyscy traktowani tak samo; zostawmy zadanie znalezienia i os膮dzenia winnych historykom przysz艂o艣ci, bezstronnym starym uczonym w nie艣miertelnych o艣rodkach kultury europejskiej, na cichych i spokojnych uniwersytetach w Heidelbergu, Bonn, Jenie, Lipsku, Monachium. Niech Europa jak feniks zn贸w rozpostrze swoje orle skrzyd艂a, a B贸g niech b艂ogos艂awi Ameryce.
Nast膮pi艂a pe艂na uszanowania pauza, podczas kt贸rej dr But dr偶膮c膮 r臋k膮 zapala艂 papierosa, a potem pani Hall, sk艂adaj膮c w uroczym dziewcz臋cym ge艣cie r臋ce, poprosi艂a go, by uwie艅czy艂 spotkanie odrobin膮 jakiej艣 rozkosznej muzyki. Dr But westchn膮艂, wsta艂, nadepn膮艂 mi przechodz膮c na nog臋, przepraszaj膮co dotkn膮艂 koniuszkami palc贸w mojego kolana, usiad艂szy przy fortepianie pochyli艂 g艂ow臋 i przez kilka sekund wyra藕nie s艂yszalnego milczenia siedzia艂 nieruchomo. Nast臋pnie powoli i bardzo delikatnie po艂o偶y艂 papierosa na popielniczce, zdj膮艂 popielniczk臋 z fortepianu, wsun膮艂 j膮 w us艂u偶nie wyci膮gni臋te d艂onie pani Hall i znowu pochyli艂 g艂ow臋. Wreszcie powiedzia艂 lekko urywanym g艂osem:
- Na pocz膮tek zagram Gwia藕dzisty sztandar.
Czuj膮c, 偶e to wi臋cej, ni偶 mog臋 wytrzyma膰, 偶e doszed艂em do punktu, w kt贸rym robi mi si臋 po prostu niedobrze, podnios艂em si臋 i szybko opu艣ci艂em pok贸j. Kiedy ju偶 niemal dotar艂em do ubikacji, gdzie - jak zauwa偶y艂em - s艂u偶膮ca umie艣ci艂a moje rzeczy, dogna艂a mnie fala odleg艂ej muzyki oraz pani Hall.
- Musi pan ju偶 i艣膰? - spyta艂a. - Naprawd臋 pan musi?
Znalaz艂em sw贸j p艂aszcz, zrzuci艂em wieszak i wsun膮艂em si臋 w kalosze.
- Jeste艣cie albo mordercami, albo g艂upcami - powiedzia艂em - albo jednym i drugim jednocze艣nie, a ten cz艂owiek jest wstr臋tnym niemieckim agentem.
Jak ju偶 wspomnia艂em, w kluczowych momentach bardzo si臋 j膮kam, tote偶 zdanie to nie wysz艂o r贸wnie g艂adko, jak na papierze. Niemniej jednak zrobi艂o swoje. Zanim zdo艂a艂a przyj艣膰 do siebie i odpowiedzie膰, zatrzasn膮艂em za sob膮 drzwi i ruszy艂em w d贸艂, trzyma艂em sw贸j p艂aszcz jak wynoszone z p艂on膮cego domu dziecko. By艂em ju偶 na ulicy, kiedy zauwa偶y艂em, 偶e kapelusz, kt贸ry w艂a艣nie mia艂em w艂o偶y膰 nie nale偶y do mnie.
By艂 to nie藕le ju偶 podniszczony kapelusz filcowy w g艂臋bszym odcieniu szaro艣ci i z w臋偶szym rondem ni偶 m贸j. G艂owa, dla kt贸rej by艂 przeznaczony, by艂a mniejsza od mojej. We wn臋trzu, kt贸re zalatywa艂o cudz膮 szczotk膮 i cudzym p艂ynem do w艂os贸w, by艂a metka z napisem: 鈥淲erner Bros. Chicago鈥. Kapelusz nie m贸g艂 nale偶e膰 do pu艂kownika Miernikowa, kt贸ry by艂 艂ysy jak kolano, a co do m臋偶a pani Hall, to - jak s膮dzi艂em - nie 偶y艂 ju偶 albo przechowywa艂 swoje kapelusze gdzie indziej. Trzyma膰 t臋 rzecz w r臋ku by艂o obrzydliwo艣ci膮, ale wiecz贸r by艂 deszczowy i zimny, tote偶 pos艂u偶y艂em si臋 tym czym艣 jako swego rodzaju szcz膮tkowym parasolem. Kiedy tylko znalaz艂em si臋 w domu, zacz膮艂em uk艂ada膰 list do FBI, ale nie napisa艂em zbyt wiele. To, 偶e nie dos艂ysza艂em i nie zapami臋ta艂em nazwisk, by艂o zdecydowanie s艂ab膮 stron膮 doniesienia, kt贸re stara艂em si臋 z艂o偶y膰, a poniewa偶 musia艂em wyt艂umaczy膰 fakt swojej obecno艣ci na spotkaniu, nale偶a艂o do艂膮czy膰 obszerne i podejrzanie m臋tne wyja艣nienia dotycz膮ce mojego imiennika. A co najgorsze, ca艂a historia, opowiedziana szczeg贸艂owo, przybiera艂a jaki艣 senny i groteskowy charakter, albowiem mia艂em do powiedzenia jedynie to, 偶e jaki艣 cz艂owiek - nie zna艂em nawet jego nazwiska - zamieszka艂y gdzie艣 tam na 艢rodkowym Zachodzie, w czyim艣 prywatnym mieszkaniu z sympati膮 opowiada艂 grupie g艂upich starszych pa艅 o Niemcach. Co tu du偶o m贸wi膰, s膮dz膮c po wyrazach tej偶e samej sympatii raz po raz pojawiaj膮cych si臋 w tekstach niekt贸rych felietonist贸w, ca艂a ta sprawa mog艂a by膰, z tego, co wiem, ca艂kowicie legalna.
Wczesnym rankiem nast臋pnego dnia kto艣 zadzwoni艂 do drzwi, kiedy je otworzy艂em sta艂 w nich dr But, z go艂膮 g艂ow膮, w deszczowcu i w milczeniu, z ostro偶nym p贸艂u艣miechem na niebiesko - r贸偶owej twarzy podawa艂 mi m贸j kapelusz. Wzi膮艂em go i wymamrota艂em jakie艣 podzi臋kowanie. Mylnie wzi膮艂 je za zaproszenie do wej艣cia. Nie mog艂em sobie przypomnie膰, gdzie po艂o偶y艂em jego nakrycie g艂owy, i gor膮czkowe poszukiwania, kt贸re przedsi臋wzi膮艂em w wi臋kszym czy mniejszym stopniu na jego oczach, szybko sta艂y si臋 komiczne.
- Prosz臋 pos艂ucha膰 - powiedzia艂em. - Wy艣l臋 panu ten kapelusz, przeka偶臋 go panu poczt膮, w艂o偶臋 go do paczki i nadam j膮 do pana. A je艣li go nie znajd臋, po艣l臋 czek.
- Ale ja dzi艣 po po艂udniu wyje偶d偶am - powiedzia艂 cicho, - a poza tym rad bym otrzyma膰 jakie艣 ma艂e wyja艣nienie dziwnej uwagi, jak膮 skierowa艂 pan do mojej drogiej przyjaci贸艂ki, pani Hall.
Czeka艂 cierpliwie, podczas gdy pr贸bowa艂em powiedzie膰 mu tak jasno, jak umia艂em, 偶e wszelkich wyja艣nie艅 udzieli jej policja, 偶e udziel膮 ich jej w艂adze.
- Nie rozumie mnie pan - powiedzia艂 w ko艅cu. - Pani Hall jest doskonale wszystkim znan膮 dam膮 z towarzystwa i ma mn贸stwo koneksji w kr臋gach rz膮dowych. Dzi臋ki Bogu 偶yjemy we wspania艂ym kraju, gdzie ka偶dy mo偶e m贸wi膰 to, co my艣li, bez obawy, 偶e zostanie obra偶ony za wyra偶enie swojej prywatnej opinii.
Kaza艂em mu wyj艣膰.
Kiedy opad艂a ostatnia fala mojego be艂kotu, powiedzia艂:
- Wychodz臋, ale prosz臋 pami臋ta膰, 偶e w tym kraju... - i uko艣nie pokiwa艂 mi zgi臋tym palcem przed nosem, co jest niemieckim gestem 偶artobliwej nagany.
Zanim zd膮偶y艂em si臋 zdecydowa膰, gdzie go mam uderzy膰, wy艣lizn膮艂 si臋 z mieszkania. Ca艂y si臋 trz膮s艂em. Moja wada, kt贸ra czasami mnie bawi艂a, a nawet sprawia艂a mi subteln膮 przyjemno艣膰, teraz wyda艂a mi si臋 okropna i pod艂a. Nagle w przedpokoju na stercie starych czasopism pod stoliczkiem, na kt贸rym sta艂 telefon, dostrzeg艂em kapelusz dra Buta. Pop臋dzi艂em do wychodz膮cego na ulic臋 okna, otwar艂em je i kiedy cztery pi臋tra ni偶ej dr But wynurzy艂 si臋 z bramy, rzuci艂em kapelusz w jego kierunku. Zakre艣li艂 parabol臋 i wyl膮dowa艂 jak nale艣nik na 艣rodku ulicy. Tam przekozio艂kowa艂, o centymetry min膮艂 ka艂u偶臋 i zatrzyma艂 si臋; le偶a艂 niew艂a艣ciw膮 stron膮 do g贸ry, ca艂y rozdziawiony. Dr But, nie spojrzawszy ku mnie, machn膮艂 w podzi臋kowaniu r臋k膮, podni贸s艂 sw贸j utracony kapelusz, z satysfakcj膮 stwierdzi艂, 偶e nie jest specjalnie zab艂ocony, w艂o偶y艂 go na g艂ow臋 i oddali艂 si臋, weso艂o kr臋c膮c biodrami. Cz臋sto zastanawia艂em si臋, jak to si臋 dzieje, 偶e szczup艂y Niemiec zawsze wygl膮da od ty艂u na kogo艣 grubego, kiedy ma na sobie deszczowiec.
Pozostaje jeszcze powiedzie膰 tylko, 偶e w jaki艣 tydzie艅 potem otrzyma艂em list napisany szczeg贸ln膮 ruszczyzn膮, kt贸r膮 raczej trudno doceni膰 w t艂umaczeniu.
鈥Powa偶any Panie! - brzmia艂 pocz膮tek listu. - Prze艣laduje mnie pan przez ca艂e 偶ycie. Moi bliscy przyjaciele, przeczytawszy Pa艅skie ksi膮偶ki, odwr贸cili si臋 ode mnie, s膮dz膮c, 偶e to ja jestem autorem tak zdeprawowanych, dekadenckich utwor贸w. W roku 1941 i drugi raz w 1943 Niemcy aresztowali mnie w Pary偶u za rzeczy, kt贸rych nigdy nie powiedzia艂em ani nawet nie pomy艣la艂em. I teraz w Ameryce, nie zadowoliwszy si臋 wszelkiego rodzaju problemami, kt贸rych przysporzy艂 mi Pan w innych krajach, ma Pan czelno艣膰 wyst臋powa膰 jako ja i pojawia膰 si臋 w stanie upojenia alkoholowego w domu szanowanej osoby. Nie zamierzam tego tolerowa膰. M贸g艂bym kaza膰 Pana uwi臋zi膰 i napi臋tnowa膰 jako oszusta, ale jak przypuszczam, wola艂by Pan tego unikn膮膰, tote偶 proponuj臋, by jako odszkodowanie...鈥
Suma, kt贸rej 偶膮da艂, by艂a naprawd臋 bardzo umiarkowana.
Boston, 1945
Drogi W.! 艢piesz臋 Panu donie艣膰 mi臋dzy innymi, 偶e jestem wreszcie tutaj, w tym kraju, do kt贸rego prowadzi艂o mnie tyle zachod贸w s艂o艅ca. Jedn膮 z pierwszych os贸b, jakie ujrza艂em, by艂 nasz stary dobry Gleb Aleksandrowicz Giekko: pos臋pnie przechodzi艂 przez Columbus Avenue w poszukiwaniu owej petit caf茅 du coin, kt贸rej nigdy ju偶 nie odwiedzi 偶aden z nas trzech. Jak si臋 zdaje, uwa偶a on, 偶e w ten czy inny spos贸b zdradza Pan nasz膮 literatur臋 narodow膮, da艂 mi Pa艅ski adres z dezaprobat膮 kr臋c膮c g艂ow膮, jak gdyby nie zas艂ugiwa艂 Pan na przyjemno艣膰 listu ode mnie.
Mam dla Pana opowiadanie. Co przypomina mi - to znaczy to sformu艂owanie mi przypomina - dni, kiedy pisali艣my nasze pierwsze poezje, spienione i ciep艂e jak mleko prosto od krowy, a wszystko - r贸偶a, ka艂u偶a, roz艣wietlone okno, wo艂a艂o do nas: 鈥淛estem rymem! Jestem rajem poezji鈥. Tak, w tym 艣wiecie, wszystko si臋 przydaje. Bawimy si臋, umieramy: igrajem, umirajem. D藕wi臋czne dusze rosyjskich czasownik贸w nadaj膮 sens dzikiej gestykulacji drzew albo jakiej艣 wyrzuconej gazecie, kt贸ra z daremnym trzepotaniem i bezskrzyd艂ymi zamachami skrzyde艂 sunie, zamieraj膮c i zn贸w szuraj膮c, wzd艂u偶 niesko艅czenie d艂ugiego szlifowanego wiatrem nabrze偶a. Teraz jednak nie jestem poet膮. Przychodz臋 do Pana jak ta wylewna dama z Czechowa, kt贸ra okropnie chcia艂a by膰 opisana.
O偶eni艂em si臋... zaraz, kiedy to by艂o... w jaki艣 miesi膮c po Pa艅skim wyje藕dzie z Francji i na par臋 tygodni przed tym, jak do Pary偶a wtargn臋li z dzikim wrzaskiem 艂agodni Niemcy. Chocia偶 mog臋 na dow贸d zawarcia ma艂偶e艅stwa przedstawi膰 dokumenty, jestem obecnie prze艣wiadczony, 偶e moja 偶ona nie istnia艂a. Mo偶e Pan zna膰 jej nazwisko sk膮din膮d, ale to nie ma znaczenia: jest to nazwisko z艂udy. W rezultacie mog臋 m贸wi膰 o niej z takim dystansem, z jakim m贸wi艂bym o fikcyjnej postaci z jakiego艣 opowiadania (jednego z Pa艅skich opowiada艅, 偶eby uj膮膰 rzecz precyzyjnie).
By艂a to mi艂o艣膰 raczej od pierwszego dotkni臋cia ni偶 od pierwszego wejrzenia, jako 偶e wcze艣niej spotyka艂em t臋 kobiet臋 kilka razy, nie odczuwaj膮c przy tym szczeg贸lnych wzrusze艅; pewnego wieczoru jednak, kiedy odprowadza艂em j膮 do domu, powiedzia艂a co艣 osobliwego, a ja, us艂yszawszy to, nachyli艂em si臋 ze 艣miechem i lekko poca艂owa艂em j膮 we w艂osy - znamy przecie偶 wszyscy t臋 o艣lepiaj膮c膮 eksplozj臋, spowodowan膮 g艂upim podniesieniem laleczki z pod艂ogi skrupulatnie porzuconego domu: 偶o艂nierz, kt贸ry j膮 podnosi, nie s艂yszy niczego, dla niego jedynie ekstatycznie, bezd藕wi臋cznie, nie znaj膮c 偶adnych granic rozrasta si臋 to, co przez ca艂e jego 偶ycie by艂o malutkim jak 艂epek szpilki punkcikiem 艣wiat艂a w mrocznym j膮drze jego istnienia. W istocie przyczyn膮, dla kt贸rej kojarzymy 艣mier膰 z niebiosami, jest to, 偶e widzialny firmament, zw艂aszcza noc膮 (nad naszym zaciemnionym Pary偶em z wymizerowanymi 艂ukami na Boulevard Exelmans i nieustannym alpejskim bulgotaniem wyludnionych ust臋p贸w) jest najstosowniejszym symbolem owego pot臋偶nego milcz膮cego wybuchu.
Ale uzmys艂owi膰 sobie jej rys贸w nie mog臋. Pozostaje r贸wnie mglista, jak m贸j najlepszy wiersz - ten, z kt贸rego tak strasznie naigrawa艂 si臋 Pan w 鈥淟itieraturnych Zapiskach鈥. Kiedy chc臋 j膮 sobie wyobrazi膰, musz臋 przylgn膮膰 my艣l膮 do malutkiego br膮zowego znamienia na jej pokrytym puszkiem przedramieniu - tak samo cz艂owiek koncentruje si臋 na znaku przestankowym w nieczytelnym zdaniu. Mo偶e gdyby stosowa艂a wi臋cej makija偶u albo robi艂a to bardziej regularnie, m贸g艂bym przedstawi膰 sobie dzisiaj jej twarz, a przynajmniej te delikatne poprzeczne bruzdy jej suchych, gor膮cych, umalowanych ust, ale nie udaje mi si臋 to, nie udaje, chocia偶 ci膮gle jeszcze czuj臋 od czasu do czasu ich ulotny dotyk: bawi膮 si臋 z moimi zmys艂ami w ciuciubabk臋 w szczeg贸lnego rodzaju rozszlochanym 艣nie, kiedy ona i ja niezgrabnie wczepiamy si臋 w siebie w rozdzieraj膮cym serce mglistym tumanie i nie mog臋 okre艣li膰 koloru jej oczu, bo 艣lepy blask 艂ez zatapia ich t臋cz贸wki.
By艂a znacznie m艂odsza ode mnie - r贸偶nica wieku nie by艂a wprawdzie tak du偶a, jak mi臋dzy Nathalie o 艣licznych obna偶onych ramionach i z d艂ugimi kolczykami w uszach a smag艂ym Puszkinem, ale i tak zostawia艂a wystarczaj膮co du偶y margines dla owego retrospektywnego romantyzmu, kt贸ry czerpie przyjemno艣膰 z na艣ladowania los贸w wyj膮tkowego geniusza (a偶 po zazdro艣膰, a偶 po brud, a偶 po uk艂ucie sztyletu, kiedy si臋 widzi, jak zza wachlarza z pawich pi贸r kszta艂tem przypominaj膮ce migda艂y oczy zwracaj膮 si臋 na jej jasnow艂osego Kasja), mimo 偶e nie umie si臋 na艣ladowa膰 jego wierszy. Moje wiersze zreszt膮 podoba艂y si臋 jej i raczej nie ziewa艂aby przy nich, jak mia艂a w zwyczaju tamta, kiedy tylko utw贸r jej m臋偶a przekracza艂 rozmiarami sonet. Pozosta艂a dla mnie widmem, ale ja z kolei mog艂em by膰 widmem dla niej: przypuszczam, 偶e przyci膮gn臋艂a j膮 wy艂膮cznie ciemno艣膰 moich wierszy, potem rozdar艂a ich zas艂on臋 i powsta艂a szczelina, przez kt贸r膮 ujrza艂a nie kochan膮 twarz obcego cz艂owieka.
Jak Pan wie, przez pewien czas nosi艂em si臋 z zamiarem p贸j艣cia w Pana 艣lady w tym, co si臋 tyczy Pa艅skiej nader fortunnej ucieczki. 呕ona opowiedzia艂a mi o swoim wuju, kt贸ry - jak twierdzi艂a - mieszka w Nowym Jorku: przedtem mia艂 uczy膰 konnej jazdy w jakim艣 college'u na po艂udniu Stan贸w, co sko艅czy艂o si臋 ma艂偶e艅stwem z bogat膮 Amerykank膮. Mieli ze sob膮 dziecko, od urodzenia g艂uch膮 dziewczynk臋. 呕ona - wedle jej w艂asnych s艂贸w - dawno zgubi艂a ich adres, ale par臋 dni po tej rozmowie adres cudownie si臋 odnalaz艂 i napisali艣my dramatyczny list, na kt贸ry nigdy nie dostali艣my odpowiedzi. Nie mia艂o to jednak wi臋kszego znaczenia, jako 偶e dosta艂em ju偶 urz臋dowo po艣wiadczone por臋czenie od profesora 艁omczenki z Chicago; poza tym wszak偶e, je艣li chodzi o zdobycie niezb臋dnych dokument贸w, za艂atwione by艂o, kiedy rozpocz臋艂a si臋 inwazja, bardzo niewiele wi臋cej, chocia偶 przewidywa艂em, 偶e je艣li zostaniemy w Pary偶u, jaki艣 偶yczliwy rodak pr臋dzej czy p贸藕niej wska偶e zainteresowanym odpowiednie fragmenty jednej z moich ksi膮偶ek, gdzie dowodz臋, 偶e mimo swych wszystkich 艣miertelnych grzech贸w Niemcy musz膮 na zawsze pozosta膰 po艣miewiskiem ca艂ego 艣wiata.
Rozpocz臋li艣my wi臋c nasz nieszcz臋sny miesi膮c miodowy. Zgnieceni i wytrz臋sieni w fali apokaliptycznego eksodusu, czekaj膮c na pozarozk艂adowe poci膮gi, kt贸re jecha艂y do niewiadomych stacji ko艅cowych, kr臋c膮c si臋 po艣r贸d zat臋ch艂ych dekoracji abstrakcyjnych miast, 偶yj膮c w nieustannym p贸艂mroku fizycznego wyczerpania - ci膮gle uciekali艣my; a im dalej uciekali艣my, tym oczywistszy stawa艂 si臋 fakt, 偶e gna nas nie tylko strach przed wbitym w wysokie buty i 艣ci膮gni臋tym rzemieniem idiot膮 i kup膮 jego w rozmaity spos贸b nap臋dzanego 偶elastwa, ale co艣 wi臋cej - co艣, co on jedynie symbolizowa艂, co艣 potwornego i niewyczuwalnego - bezczasowa i bezkszta艂tna masa odwiecznej zgrozy, kt贸ra wci膮偶 lezie na mnie z ty艂u nawet tutaj, w zielonej pr贸偶ni Central Parku.
C贸偶, znosi艂a to bardzo dzielnie - ze swego rodzaju oszo艂omion膮 pogod膮 ducha. Pewnego razu jednak ca艂kiem niespodziewanie zacz臋艂a szlocha膰 w pe艂nym wsp贸艂czucia wagonie.
- Pies - powiedzia艂a, - nasz pies zosta艂 w domu. Nie mog臋 zapomnie膰 naszego biednego psa.
Szczero艣膰 jej 偶alu wstrz膮sn臋艂a mn膮, jako 偶e nigdy nie mieli艣my 偶adnego zwierz臋cia.
- Wiem - powiedzia艂a, - ale wyobrazi艂am sobie, 偶e naprawd臋 kupili艣my tego setera. Pomy艣l tylko, skomla艂by teraz pod zamkni臋tymi na klucz drzwiami.
O kupowaniu 偶adnego setera nigdy nie by艂o mowy.
Nie chcia艂bym te偶 zapomnie膰 pewnego odcinka szosy ani widoku rodziny uciekinier贸w (dwie kobiety i dziecko), kt贸rych stary ojciec czy dziadek zmar艂 w drodze. Niebo pokrywa艂y k艂臋bi膮ce si臋 chaotycznie czarne i cieliste chmury, rozerwane obrzydliwym snopem s艂onecznych promieni nad przypominaj膮cym kaptur wzg贸rzem, a martwy m臋偶czyzna le偶a艂 na plecach pod zakurzonym platanem. Za pomoc膮 kija i w艂asnych r膮k kobiety pr贸bowa艂y wykopa膰 przydro偶n膮 mogi艂臋, ale gleba by艂a zbyt twarda; zrezygnowa艂y wi臋c z kopania i siedzia艂y teraz jedna przy drugiej po艣r贸d anemicznych mak贸w, kawa艂ek od trupa i jego zadartej brody. Ch艂opczyk jednak ci膮gle skroba艂 i drapa艂, i szarpa艂, a偶 przewr贸ci艂 du偶y kamie艅 i zapomniawszy o celu swych powa偶nych wysi艂k贸w, usiad艂 w kucki i ukazuj膮c katu wszystkie kr臋gi swojej cienkiej, wymownej szyi, ze zdumieniem i rozkosz膮 obserwowa艂 tysi膮ce malutkich br膮zowych mr贸wek, roj膮cych si臋, biegn膮cych zygzakami, rozpraszaj膮cych si臋, zmierzaj膮cych do bezpiecznych miejsc w Gard i w Aude, i w Dr么me, i w Var, i w dolnych Pirenejach - my dwoje zatrzymali艣my si臋 ledwo w Pau.
Hiszpania okaza艂a si臋 zbyt trudnym celem, zdecydowali艣my si臋 wi臋c wyjecha膰 do Nicei. W miejscowo艣ci, kt贸ra nazywa艂a si臋 Faug猫res (dziesi臋ciominutowy post贸j) wydosta艂em si臋 z poci膮gu, 偶eby kupi膰 jakie艣 jedzenie. Kiedy kilka minut p贸藕niej wr贸ci艂em, poci膮gu nie by艂o, a og艂upia艂y staruch, odpowiedzialny za okropn膮 pr贸偶ni臋, kt贸ra rozpo艣ciera艂a si臋 przede mn膮 (sadza po艂yskuj膮ca w upale pomi臋dzy oboj臋tnymi nagimi szynami i samotny kawa艂ek sk贸rki pomara艅czy) brutalnie oznajmi艂 mi, 偶e tak czy owak nie mia艂em prawa wysiada膰.
W jakim艣 lepszym 艣wiecie uda艂oby si臋 z艂apa膰 gdzie艣 moj膮 偶on臋 i powiedzie膰 jej, co ma robi膰 (mia艂em obydwa bilety i wi臋kszo艣膰 pieni臋dzy), tutaj jednak moje przypominaj膮ce scen臋 z sennego koszmaru zmagania z telefonem okaza艂y si臋 bezowocne, tote偶 zby艂em ca艂膮 seri臋 cichutkich g艂os贸w, ujadaj膮cych na mnie z daleka, wys艂a艂em kilka telegram贸w, kt贸re zapewne dopiero teraz s膮 w drodze, i p贸藕nym wieczorem wsiad艂em do nast臋pnego miejscowego do Montpellier, zak艂adaj膮c, 偶e jej poci膮g dalej powlec si臋 nie m贸g艂. Nie znalaz艂szy jej tam, musia艂em wybra膰 mi臋dzy dwiema mo偶liwo艣ciami: jecha膰 dalej, poniewa偶 mog艂a wsi膮艣膰 do poci膮gu do Marsylii, kt贸ry mi uciek艂, albo wraca膰, poniewa偶 mog艂a pojecha膰 z powrotem do Faug猫res. Nie pami臋tam ju偶, jaki splot rozumowania doprowadzi艂 mnie do Marsylii, a potem Nicei.
Policj臋 uda艂o si臋 sk艂oni膰 jedynie do podj臋cia takich typowych dzia艂a艅, jak rozes艂anie niew艂a艣ciwych informacji do paru najmniej prawdopodobnych miejsc, poza tym 偶adnej pomocy nie okaza艂a: jeden z funkcjonariuszy wrzasn膮艂 na mnie, 偶e si臋 naprzykrzam, inny zablokowa艂 spraw臋, podwa偶aj膮c wiarygodno艣膰 艣wiadectwa mojego 艣lubu (na tej podstawie, 偶e zosta艂o podstemplowane po stronie, kt贸ra jego zdaniem by艂a niew艂a艣ciwa), trzeci, t艂usty commissaire z wodnistymi piwnymi oczami, wyzna艂, 偶e w czasie wolnym od s艂u偶by pisuje wiersze. Odszuka艂em rozmaitych znajomych po艣r贸d Rosjan zamieszka艂ych albo czasowo przebywaj膮cych w Nicei. S艂ucha艂em, jak ci spo艣r贸d nich, w kt贸rych 偶y艂ach p艂yn臋艂a akurat krew 偶ydowska, m贸wili o swoich skazanych na zgub臋 krewnych, st艂oczonych w wagonach jad膮cych wprost do piek艂a; na zasadzie kontrastu moje w艂asne po艂o偶enie przybiera艂o pospolity odcie艅 irrealizmu, kiedy tak siedzia艂em w jakiej艣 przepe艂nionej kawiarni, maj膮c przed sob膮 mlecznob艂臋kitne morze, za sob膮 za艣 przypominaj膮cy szum pustej muszli gwar g艂os贸w, wci膮偶 od nowa opowiadaj膮cych o rzezi i nieszcz臋艣ciu, i o szarym raju za oceanem, i o zwyczajach i kaprysach niemi艂ych konsul贸w.
W tydzie艅 po moim przyje藕dzie zjawi艂 si臋 u mnie jaki艣 oci臋偶a艂y szpicel i poprowadzi艂 mnie kr臋t膮, cuchn膮c膮 uliczk膮 do pokrytego czarnymi plamami domu, na kt贸rym up艂yw czasu i brud niemal ca艂kowicie zamaza艂 s艂owo 鈥渉otel鈥. Oznajmi艂, 偶e tu w艂a艣nie odnalaz艂a si臋 moja 偶ona. Dziewczyna, kt贸r膮 mi zaprezentowa艂, by艂a oczywi艣cie kim艣 najzupe艂niej nieznajomym, ale m贸j przyjaciel Holmes przez d艂u偶sz膮 chwil臋 pr贸bowa艂 sk艂oni膰 i j膮, i mnie do przyznania, 偶e jeste艣my ma艂偶e艅stwem; przez ca艂y ten czas, skrzy偶owawszy nagie ramiona na pasiastej piersi, sta艂 obok i przys艂uchiwa艂 si臋 rozmowie jej milkliwy, muskularny kochanek.
Kiedy wreszcie zdo艂a艂em uwolni膰 si臋 od tych ludzi i wr贸ci艂em w znane okolice, przypadek kaza艂 mi przej艣膰 ko艂o ciasno st艂oczonej kolejki, czekaj膮cej przed drzwiami sklepu spo偶ywczego; na samym jej ko艅cu zobaczy艂em swoj膮 偶on臋, sta艂a na paluszkach i wyci膮ga艂a szyj臋, pr贸buj膮c cho膰by k膮tem oka zobaczy膰, co w艂a艣ciwie b臋d膮 sprzedawa膰. Je艣li dobrze pami臋tam, powiedzia艂a - i to by艂y pierwsze jej s艂owa - 偶e chcia艂aby kupi膰 pomara艅cze.
Jej historia wydawa艂a si臋 troch臋 mglista, ale ca艂kiem banalna. Wr贸ci艂a do Faug猫res i zamiast popyta膰 na stacji, gdzie zostawi艂em dla niej wiadomo艣膰, posz艂a prosto na komisariat. Grupa uciekinier贸w zaproponowa艂a, 偶eby si臋 do nich przy艂膮czy艂a. Noc sp臋dzi艂a w sklepie z rowerami, w kt贸rym nie by艂o rower贸w - na pod艂odze, razem z trzema starszymi paniami, kt贸re le偶a艂y, wedle jej okre艣lenia, jak trzy u艂o偶one w rz膮d k艂ody. Nast臋pnego dnia zda艂a sobie spraw臋, 偶e nie ma wystarczaj膮co du偶o pieni臋dzy, 偶eby dotrze膰 do Nicei. Ostatecznie po偶yczy艂a par臋 frank贸w od jednej z kobiet - k艂贸d. Wsiad艂a jednak do niew艂a艣ciwego poci膮gu i dojecha艂a do miejscowo艣ci, kt贸rej nazwy nie zapami臋ta艂a. Do Nicei przyby艂a dwa dni przed naszym spotkaniem, w cerkwi spotka艂a kilku przyjaci贸艂. Powiedzieli jej, 偶e jestem gdzie艣 w mie艣cie, 偶e jej szukam i 偶e z pewno艣ci膮 wkr贸tce si臋 pojawi臋.
Jaki艣 czas potem, kiedy siedzia艂em na brzegu jedynego krzes艂a na moim poddaszu i obejmowa艂em jej smuk艂e m艂ode biodra (czesa艂a swoje mi臋kkie w艂osy, przy ka偶dym ruchu grzebienia odrzucaj膮c do ty艂u g艂ow臋), jej usta, dot膮d leciutko u艣miechni臋te, nagle zadr偶a艂y, po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na ramieniu i spojrza艂a na mnie w d贸艂 tak, jak gdybym by艂 odbiciem w sadzawce, kt贸re zauwa偶y艂a po raz pierwszy w 偶yciu.
- Sk艂ama艂am, kochanie - powiedzia艂a. - Ja 艂gunia. Sp臋dzi艂am kilka nocy w Montpellier z pewnym facetem, strasznym brutalem, kt贸rego pozna艂am w poci膮gu. Wcale tego nie chcia艂am. By艂 sprzedawc膮 od偶ywek do w艂os贸w.
Miejsce, czas i tortury. Jej wachlarz, r臋kawiczki, maski. T臋 noc, jak i wiele innych, zu偶y艂em na wyci膮ganie z niej kawa艂ek po kawa艂ku tej historii, ale ca艂ej nie wyci膮gn膮艂em. Uleg艂em osobliwemu z艂udzeniu, 偶e najpierw musz臋 pozna膰 ka偶dy najmniejszy szczeg贸艂, odtworzy膰 ka偶d膮 minut臋, a dopiero potem zdecydowa膰, czy jestem w stanie to znie艣膰. Ale granicy upragnionej wiedzy niepodobna by艂o osi膮gn膮膰, nie potrafi艂bym te偶 przewidzie膰, w kt贸rym mniej wi臋cej momencie b臋d臋 nasycony, gdy偶 mianownik ka偶dego u艂amka wiedzy by艂 potencjalnie r贸wnie niesko艅czony, jak liczba odst臋p贸w pomi臋dzy samymi u艂amkami.
Ach, za pierwszym razem by艂a zbyt zm臋czona, 偶eby protestowa膰, a p贸藕niej nie protestowa艂a, poniewa偶 by艂a przekonana, 偶e odwr贸ci艂em si臋 od niej; najwyra藕niej uzna艂a, 偶e takie wyja艣nienia b臋d膮 czym艣 w rodzaju nagrody pocieszenia, a nie bzdur膮 i m臋k膮, kt贸r膮 by艂y w istocie. Ci膮gn臋艂o si臋 to bez ko艅ca, raz po raz dostawa艂a atak贸w nerwowych, ale szybko przychodzi艂a do siebie i zadyszanym szeptem odpowiada艂a na moje nie nadaj膮ce si臋 do druku pytania albo z 偶a艂osnym u艣miechem pr贸bowa艂a wywin膮膰 si臋 i w艣lizn膮膰 do na wp贸艂 bezpiecznej strefy nieistotnych komentarzy, a ja mia偶d偶y艂em i mia偶d偶y艂em oszala艂y z膮b trzonowy, a偶 szcz臋ka niemal p臋k艂a mi z b贸lu, ostrego pal膮cego b贸lu, kt贸ry wydawa艂 si臋 zno艣niejszy ni偶 t臋pa dokuczliwa udr臋ka, znoszona z pokorn膮 cierpliwo艣ci膮. I prosz臋 zauwa偶y膰, pomi臋dzy etapami tego 艣ledztwa pr贸bowali艣my wyd臋bi膰 od niech臋tnych w艂adz pewne dokumenty, kt贸re z kolei pozwala艂y w przewidziany przez prawo spos贸b stara膰 si臋 o inny rodzaj dokument贸w, b臋d膮cych odskoczni膮 do uzyskania zgody na ubieganie si臋 przez jej posiadacza o jeszcze inne papiery, a te - by膰 mo偶e - mog艂y pom贸c mu odkry膰, jak i dlaczego to wszystko si臋 sta艂o. Je艣li bowiem potrafi艂em sobie nawet wyobrazi膰 przekl臋t膮 powracaj膮c膮 scen臋, to w 偶aden spos贸b nie mog艂em powi膮za膰 jej kanciastych groteskowych cieni z zamglonym cia艂em mojej 偶ony, dr偶膮cym, dygocz膮cym i wreszcie rozp艂ywaj膮cym si臋 w moim gwa艂townym u艣cisku.
Pozosta艂o wi臋c tylko dalej wzajemnie si臋 dr臋czy膰, godzinami wyczekiwa膰 w prefekturze, wype艂nia膰 formularze, konferowa膰 z przyjaci贸艂mi, kt贸rzy zd膮偶yli ju偶 spenetrowa膰 najg艂臋bsze tajniki mo偶liwo艣ci zdobycia wszelkich wiz, b艂aga膰 o lito艣膰 sekretarki i znowu wype艂nia膰 formularze, jedynie z tym rezultatem, 偶e jej lubie偶ny i obrotny komiwoja偶er w upiornym zamieszaniu zaczyna艂 stapia膰 si臋 z warcz膮cymi urz臋dnikami o szczurzych w膮sikach, gnij膮cymi stosami starych akt, smrodem fioletowego atramentu, 艂ap贸wkami wsuwanymi pod zgangrenowane bibu艂y, t艂ustymi muchami 艂askocz膮cymi wilgotne karki swymi szybkimi, ch艂odnymi n贸偶kami, 艣wie偶ymi topornymi wkl臋s艂ymi fotografiami waszych sze艣ciu antropoidalnych sobowt贸r贸w, pe艂nymi rozpaczy oczami i cierpliw膮 uprzejmo艣ci膮 petent贸w urodzonych w S艂ucku, Starodubie czy Bobrujsku, lejkami i blokami 艢wi臋tej Inkwizycji, przera偶aj膮cym u艣miechem 艂ysego m臋偶czyzny w okularach, kt贸remu powiedziano, 偶e jego paszport gdzie艣 si臋 zapodzia艂.
Wyznaj臋, 偶e pewnego wieczoru po szczeg贸lnie obrzydliwym dniu opad艂em na kamienn膮 艂awk臋, lej膮c 艂zy i przeklinaj膮c t臋 imitacj臋 艣wiata, w kt贸rej milionami los贸w 偶ongluj膮 lepkie 艂apy konsul贸w i commissaires. Zauwa偶y艂em, 偶e i ona p艂acze, i wtedy powiedzia艂em jej, 偶e to wszystko nie mia艂oby takiego znaczenia, gdyby nie zrobi艂a tego, co zrobi艂a.
- Pomy艣lisz, 偶e zwariowa艂am - powiedzia艂a z gwa艂towno艣ci膮, kt贸ra na kr贸tk膮 chwil臋 niemal uczyni艂a z niej prawdziw膮 istot臋 ludzk膮, - ale ja wcale tego nie zrobi艂am, przysi臋gam, 偶e nie zrobi艂am. Mo偶e prze偶ywam kilka biografii naraz. Mo偶e chcia艂am ci臋 wypr贸bowa膰. Mo偶e ta 艂awka to tylko sen, a naprawd臋 jeste艣my w Saratowie albo na jakiej艣 gwie藕dzie.
By艂oby nudne, gdybym trwoni艂 czas na opisywanie rozmaitych etap贸w, przez jakie przeszed艂em, by przyj膮膰 w ko艅cu pierwsz膮 wersj臋 przyczyny jej zw艂oki. Nie rozmawia艂em z ni膮 i sporo czasu sp臋dza艂em sam. Ona b艂yska艂a w mroku i zn贸w w nim nik艂a, by po chwili wynurzy膰 si臋 ponownie - z czym艣, co mog艂oby, jej zdaniem, sprawi膰 mi rado艣膰: gar艣ci膮 wi艣ni, trzema bezcennymi papierosami i tym podobnymi drobiazgami, traktuj膮c mnie ze spokojn膮, niem膮 s艂odycz膮 piel臋gniarki, kt贸ra krz膮ta si臋 wok贸艂 burkliwego rekonwalescenta. Przesta艂em odwiedza膰 wi臋kszo艣膰 naszych wsp贸lnych przyjaci贸艂, poniewa偶 stracili wszelkie zainteresowanie dla moich perypetii paszportowych i zdawali si臋 偶ywi膰 teraz do mnie jak膮艣 niejasn膮 niech臋膰. Napisa艂em kilka wierszy. Wypi艂em ca艂e wino, jakie uda艂o mi si臋 zdoby膰. Pewnego dnia przycisn膮艂em j膮 do zbola艂ej piersi i pojechali艣my na tydzie艅 do Caboule i le偶eli艣my tam na okr膮g艂ych r贸偶owych kamyczkach w膮skiej pla偶y. To dziwne, ale im szcz臋艣liwszy zdawa艂 si臋 nasz odnowiony zwi膮zek, tym gwa艂towniej czu艂em podsk贸rny pr膮d przejmuj膮cego smutku, m贸wi艂em sobie jednak, 偶e jest to immanentna cecha ka偶dej prawdziwej rozkoszy.
Tymczasem co艣 przesun臋艂o si臋 w zmiennych deseniach naszych los贸w i wynurzy艂em si臋 w ko艅cu z mrocznego i gor膮cego biura z park膮 opas艂ych visas de sortie, kt贸re delikatnie 艣ciska艂em dr偶膮cymi r臋kami. Kiedy w te same r臋ce wstrzykni臋to mi w odpowiednim czasie ameryka艅sk膮 surowic臋, pop臋dzi艂em do Marsylii i zdo艂a艂em za艂atwi膰 bilety, i to na najbli偶szy statek. Wr贸ci艂em do domu i wdrapa艂em si臋 na schody. Na stole oczywistym, cho膰 s艂odkawor贸偶owym pi臋knem skrzy艂a si臋 tkwi膮ca w szklance r贸偶a, paso偶ytuj膮ce na niej ba艅ki powietrza przylgn臋艂y do 艂odygi. Dwie zapasowe sukienki 偶ony znikn臋艂y, znikn膮艂 jej grzebie艅, jej p艂aszcz w kratk臋 i fio艂kowor贸偶owa wst膮偶ka do w艂os贸w z fio艂kowor贸偶ow膮 kokard膮, kt贸re by艂y nakryciem jej g艂owy. Nie znalaz艂em bynajmniej li艣ciku przyszpilonego do poduszki, w og贸le w ca艂ym pokoju nie natrafi艂em na 偶adne wyja艣nienie, bo oczywi艣cie r贸偶a by艂a najwy偶ej tym, co francuscy rymopisowie nazywaj膮 une cheville.
Poszed艂em do Wierietiennikow贸w, ale nic nie mogli mi powiedzie膰, do Gelman贸w, kt贸rzy nic mi powiedzie膰 nie chcieli, do Je艂agin贸w, kt贸rzy wahali si臋, czy powiedzie膰 mi co艣, czy nie. W ko艅cu Anna W艂adimirowna - wie Pan, jaka jest w decyduj膮cych chwilach - za偶膮da艂a swojej laski z gumowym zako艅czeniem, ci臋偶ko, ale energicznie podnios艂a swoje cielsko z ulubionego fotela i zaprowadzi艂a mnie do ogrodu. Tam powiedzia艂a mi, 偶e b臋d膮c dwa razy starsza ode mnie, ma prawo nazwa膰 mnie draniem i chamem.
Prosz臋 sobie wyobrazi膰 t臋 scen臋: wysypany 偶wirem malutki ogr贸dek, w nim dzbanek jak z ba艣ni z tysi膮ca i jednej nocy i samotny cyprys, pop臋kany taras, na kt贸rym z pledem na kolanach zwyk艂 by艂 drzema膰 ojciec starszej pani, kiedy zrezygnowa艂 z pozycji nowogrodzkiego gubernatora i przeszed艂 na emerytur臋, by sp臋dzi膰 kilka ostatnich wieczor贸w w Nicei, bladozielone niebo, powiew wanilii w g臋stniej膮cym zmroku, metaliczne trele 艣wierszczy, nastrojone na drug膮 oktaw臋 nad 艣rednim C, i dr偶膮ce gwa艂townie fa艂dy policzk贸w Anny W艂adimirowny, rzucaj膮cej mi w twarz t臋 macierzy艅sk膮, ale nawet w najmniejszym stopniu nie zas艂u偶on膮 obelg臋.
Ot贸偶, drogi W., za ka偶dym razem, kiedy moja widmowa 偶ona w ci膮gu paru poprzednich tygodni odwiedza艂a sama jedn膮 z kilku zaprzyja藕nionych z nami rodzin, s膮czy艂a w bacznie nadstawione uszy wszystkich tych mi艂ych ludzi pewn膮 niezwyk艂膮 histori臋. A mianowicie twierdzi艂a, 偶e zakocha艂a si臋 w jakim艣 m艂odym Francuzie, kt贸ry m贸g艂by ofiarowa膰 jej rodzinne gniazdko z wie偶yczkami i herb, 偶e na pr贸偶no b艂aga艂a mnie o rozw贸d, 偶e mia艂em nawet powiedzie膰: 鈥淧r臋dzej zastrzel臋 ciebie i siebie, ni偶 pop艂yn臋 sam do Nowego Jorku鈥, 偶e opowiedzia艂a mi o swoim ojcu, kt贸ry w podobnej sytuacji zachowa艂 si臋 jak d偶entelmen, i 偶e ja jej na to: 鈥淕wi偶d偶臋 na twojego cocu de p猫re鈥.
Powiedzia艂a jeszcze mn贸stwo podobnych niedorzeczno艣ci, ale wszystko doskonale do siebie pasowa艂o, tote偶 trudno si臋 dziwi膰 starszej pani, kt贸ra kaza艂a mi przysi膮c uroczy艣cie, 偶e nie b臋d臋 z odbezpieczonym pistoletem 艣ciga艂 zakochanych. Pojechali, jak mi powiedzia艂a, do pewnego ch芒teau w departamencie Lozere. Spyta艂em, czy Anna W艂adimirowna widzia艂a kiedykolwiek ukochanego mojej 偶ony. Nie, ale widzia艂a jego zdj臋cie. Kiedy mia艂em ju偶 wyj艣膰, starsza pani, kt贸ra troch臋 si臋 uspokoi艂a i nawet poda艂a mi pi臋膰 palc贸w do uca艂owania, niespodziewanie wybuch艂a znowu, uderzy艂a lask膮 w 偶wir i powiedzia艂a swoim g艂臋bokim, mocnym g艂osem:
- Ale jednej rzeczy nigdy panu nie wybacz臋 - jej psa, tego biednego stworzenia, kt贸re w艂asnymi r臋kami powiesi艂 pan przed wyjazdem z Pary偶a.
Czy nie pracuj膮cy arystokrata zmieni艂 si臋 w komiwoja偶era, czy te偶 chodzi艂o o metamorfoz臋 w odwrotnym kierunku, czy mo偶e nie istnia艂 ani jeden, ani drugi, tylko nieokre艣lony Rosjanin, kt贸ry uwi贸d艂 j膮 przed naszym 艣lubem - wszystko to by艂o nieistotne. Odesz艂a. To by艂 koniec. Musia艂bym by膰 szale艅cem, 偶eby zaczyna膰 od nowa koszmar poszukiwa艅 i oczekiwania na ni膮.
Rankiem czwartego dnia d艂ugiego i ponurego rejsu spotka艂em na pok艂adzie powa偶nego, ale mi艂ego lekarza, staruszka, z kt贸rym w Pary偶u grywa艂em w szachy. Spyta艂 mnie, czy moja 偶ona bardzo 藕le znosi kaprysy wzburzonego morza. Odpowiedzia艂em, 偶e p艂yn臋 sam; wygl膮da艂 na zaskoczonego i powiedzia艂, 偶e na kilka dni przed zaokr臋towaniem si臋 widzia艂 j膮 w Marsylii, sz艂a, jak uzna艂, chyba bez jasno wytyczonego celu po nabrze偶u. Powiedzia艂a, 偶e za chwil臋 do艂膮cz臋 do niej z baga偶em i biletami.
Jak s膮dz臋, jest to doskona艂a pointa opowiadania, ale je艣li je Pan napisze, prosz臋 raczej nie robi膰 z mego rozm贸wcy lekarza, jako 偶e tego typu pomys艂y by艂y nadu偶ywane. W艂a艣nie w tym momencie nagle u艣wiadomi艂em sobie z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e moja 偶ona nigdy nie istnia艂a. Powiem Panu jeszcze jedno. Kiedy dotar艂em do Ameryki, po艣pieszy艂em zaspokoi膰 chorobliw膮 ciekawo艣膰: poszed艂em pod adres, kt贸ry mi kiedy艣 da艂a; okaza艂o si臋, 偶e to anonimowy prze艣wit pomi臋dzy dwoma budynkami biurowymi; szuka艂em nazwiska jej wuja w ksi膮偶ce telefonicznej, nie by艂o go tam; zasi臋gn膮艂em tu i 贸wdzie informacji i Giekko, kt贸ry wie wszystko, powiedzia艂 mi, 偶e cz艂owiek ten i jego 偶ona - amazonka, owszem, istniej膮, ale po 艣mierci g艂uchej c贸reczki przenie艣li si臋 do San Francisco.
Wyobra偶aj膮c sobie przesz艂o艣膰 przestrzennie, widz臋 nasz pokiereszowany romans jako g艂臋bok膮 dolin臋 pomi臋dzy stromymi, skalistymi zboczami dwu trze藕wych g贸r: 偶ycie by艂o rzeczywiste przed nim, 偶ycie b臋dzie rzeczywiste, mam nadziej臋, tak偶e teraz. Nie od jutra. Mo偶e od pojutrza. Raczej trudno si臋 spodziewa膰, by Pan, szcz臋艣liwy 艣miertelnik, obdarzony urocz膮 rodzin膮 (jak czuje si臋 Ines? a bli藕niaki?) i zaj臋ty urozmaicon膮 prac膮 (jak tam Pa艅skie porosty?), wnikn膮艂 w moje nieszcz臋艣cia, duchowo, po ludzku si臋 ze mn膮 uto偶samiaj膮c, ale rzeczy, widziane przez pryzmat Pa艅skiej sztuki, by膰 mo偶e nabior膮 wi臋kszej jasno艣ci.
Co za szkoda jednak! Do diab艂a z Pa艅sk膮 sztuk膮, jestem obrzydliwie nieszcz臋艣liwy. A ona ci膮gle chodzi, idzie w jedn膮 stron臋, potem zawraca, tam, gdzie na kamiennych p艂ytach rozk艂ada si臋 dla wysuszenia br膮zowe sieci i gdzie c臋tki odbitego od fal 艣wiat艂a igraj膮 na burcie przycumowanej do brzegu 艂odzi rybackiej. Gdzie艣 tak czy owak pope艂ni艂em fatalny b艂膮d. Po艣r贸d oczek br膮zowych sieci tu i tam po艂yskuj膮 blade kawa艂ki po艂amanych rybich 艂usek. Je艣li nie b臋d臋 ostro偶ny, wszystko to mo偶e sko艅czy膰 si臋 w Aleppo. Lito艣ci, W. - obci膮偶y Pan swoje kostki do gry o艂owiem niezno艣nej implikacji, je艣li umie艣ci Pan to s艂owo w tytule.
Boston, 1943
W pierwszych rozkwieconych dniach rekonwalescencji po ci臋偶kiej chorobie, kt贸r膮 dziewi臋膰dziesi臋cioletni organizm pokona艂 wbrew przewidywaniom wszystkich, a zw艂aszcza samego pacjenta, moi drodzy przyjaciele, Norman i Nura Stone'owie, doradzili mi, 偶ebym przed艂u偶y艂 chwil臋 wytchnienia pomi臋dzy badaniami naukowymi i dla odpr臋偶enia zaj膮艂 si臋 jak膮艣 niewinn膮 rozrywk膮, tak膮 jak 艂amis艂贸wka albo pasjans.
Pierwsza mo偶liwo艣膰 nie wchodzi w rachub臋, jako 偶e tropienie nazwy azjatyckiego miasta albo tytu艂u hiszpa艅skiej powie艣ci w labiryncie pogmatwanych sylab na ostatniej stronie popo艂udniowej ksi臋gi wiadomo艣ci (sztuka, kt贸rej z wielkim animuszem oddaje si臋 najm艂odszy z moich prawnuk贸w) wydaje mi si臋 bardziej m臋cz膮ce ni偶 badanie zwierz臋cych tkanek. Natomiast pasjans wart jest rozwa偶enia, zw艂aszcza je艣li kto艣 jest wra偶liwy na uroki jego odpowiednika mentalnego; czy偶 bowiem uk艂adanie wspomnie艅 nie jest zabaw膮 tego samego rodzaju, je艣li tylko zdarzenia i wzruszenia bierze si臋 z talii pami臋ci tak, jak przychodz膮?
Arthur Freeman powiedzia艂 podobno o pami臋tnikarzach, 偶e s膮 lud藕mi obdarzonymi zbyt nik艂膮 wyobra藕ni膮, by pisa膰 fikcj臋 powie艣ciow膮, i zbyt kiepsk膮 pami臋ci膮, by pisa膰 prawd臋. W owym p贸艂mroku osobistej wypowiedzi musz臋 dryfowa膰 i ja. Tak jak inni starsi panowie przede mn膮, odkry艂em, 偶e to, co niedawne, jest przykro pogmatwane, podczas gdy na ko艅cu tunelu wida膰 barwy i 艣wiat艂o. Potrafi臋 odtworzy膰 charakterystyczne rysy ka偶dego miesi膮ca 1944 lub 1945 roku, ale bloki czasowe staj膮 si臋 kompletnie zamazane, kiedy wyci膮gam z talii rok 1997 lub 2012. Nie mog臋 przypomnie膰 sobie nazwiska znakomitego uczonego, kt贸ry ostro skrytykowa艂 m贸j ostatni artyku艂, zapomnia艂em tak偶e epitet贸w, jakimi obrzucili go moi nie mniej znakomici obro艅cy. Nie jestem w stanie bez sprawdzenia poda膰, w kt贸rym roku Sekcja Embriologiczna Towarzystwa Mi艂o艣nik贸w Przyrody w Rejkiawiku wybra艂a mnie na cz艂onka - korespondenta ani kiedy dok艂adnie Ameryka艅ska Akademia Nauk przyzna艂a mi swoj膮 najwy偶sz膮 nagrod臋 (pami臋tam jednak wielk膮 przyjemno艣膰, jak膮 sprawi艂y mi oba te wyr贸偶nienia). Podobnie cz艂owiek patrz膮cy przez ogromny teleskop nie dostrzega pierzastych chmur p贸藕nej jesieni nad swym uroczym ogrodem, ale widzi - przynajmniej m贸j nieod偶a艂owany kolega, 艣wi臋tej pami臋ci profesor Alexander Ivanchenko zobaczy艂 to dwukrotnie - jak roj膮 si臋 hesperozoa w wilgotnej dolinie na Wenus.
Bez w膮tpienia 鈥渘iezliczone mgliste obrazy鈥 przekazane nam na br膮zowawych, p艂askich i osobliwie melancholijnych fotografiach z minionego stulecia wyolbrzymiaj膮 wra偶enie nierealno艣ci, jakie stulecie owo wywiera na tych, kt贸rzy go nie pami臋taj膮, tak czy owak jednak istoty zaludniaj膮ce 艣wiat w czasach mojego dzieci艅stwa wydaj膮 si臋 obecnemu pokoleniu bardziej odleg艂e ni偶 ich generacji wydawa艂 si臋 wiek XIX. Istoty te ci膮gle tkwi艂y po pas w dziewi臋tnastowiecznej pruderii i dziewi臋tnastowiecznych uprzedzeniach. Czepia艂y si臋 tradycji, jak dzikie wino martwego drzewa. Posi艂ki spo偶ywa艂y przy du偶ych sto艂ach, wok贸艂 kt贸rych sytuowa艂y si臋 w pozycji siedz膮cej na twardych drewnianych krzes艂ach. Ich stroje sk艂ada艂y si臋 z wielu cz臋艣ci, z kt贸rych 偶adna w dodatku nie obywa艂a si臋 bez zredukowanych i bezu偶ytecznych pozosta艂o艣ci dawnej mody (ubieraj膮c si臋 rano mieszkaniec miasta musia艂 wcisn膮膰 jakie艣 trzydzie艣ci guzik贸w do tylu偶 dziurek, wi膮偶膮c jednocze艣nie trzy w臋z艂y i sprawdzaj膮c zawarto艣膰 pi臋tnastu kieszeni).
W swych listach ludzie ci tytu艂owali najzupe艂niej obce osoby - je艣li s艂owa maj膮 jakikolwiek sens - odpowiednikiem zwrotu 鈥渦kochany mistrzu鈥 i poprzedzali teoretycznie nie艣miertelny podpis gl臋dzeniem wyra偶aj膮cym idiotyczne oddanie cz艂owiekowi, kt贸rego istnienie by艂o autorowi listu doskonale oboj臋tne. Byli atawistycznie skorzy do obdarzania ludzkiej wsp贸lnoty cechami i prawami, kt贸rych odmawiali jednostce. Ekonomia stanowi艂a ich obsesj臋 niemal w tym samym stopniu, w jakim teologia stanowi艂a obsesj臋 ich przodk贸w. Byli powierzchowni, niechlujni i kr贸tkowzroczni. Mieli wi臋ksz膮 ni偶 inne pokolenia sk艂onno艣膰 do niedostrzegania prawdziwych wielko艣ci, nam pozostawiaj膮c zaszczyt odkrycia ich klasyk贸w (na przyk艂ad Richard Sinatra by艂 za swego 偶ycia anonimowym 鈥渓e艣nikiem鈥 snuj膮cym marzenia pod wejmutk膮 tellurkowat膮 albo czytaj膮cym swoje cudowne wiersze wiewi贸rkom w San Isabel Forest, wszyscy natomiast znali innego Sinatr臋, drugorz臋dnego pisarza, r贸wnie偶 pochodzenia orientalnego).
Elementarne zjawiska allobiotyczne nasuwa艂y ich tak zwanym spirytystom najdziksze transcendentalne domys艂y, ka偶膮c tak zwanemu zdrowemu rozs膮dkowi wzrusza膰 szerokimi ramionami wskutek r贸wnie idiotycznej ignorancji. Nasze definicje czasu wyda艂yby si臋 im numerami 鈥渢elefon贸w鈥. Na r贸偶ne sposoby igrali z elektryczno艣ci膮, nie maj膮c najmniejszego poj臋cia, czym ona naprawd臋 jest, nic wi臋c dziwnego, 偶e przypadkowe odkrycie jej prawdziwej natury okaza艂o si臋 dla nich wstr臋tn膮 niespodziank膮 (by艂em ju偶 wtedy doros艂y i doskonale pami臋tam starego profesora Andrewsa, lej膮cego publicznie 艂zy, i otaczaj膮cy go po艣rodku campusu os艂upia艂y t艂um).
Jednak mimo tych wszystkich zwyczaj贸w i komplikacji, w kt贸re by艂 uwik艂any, 艣wiat mojej m艂odo艣ci by艂 dzielnym i nieust臋pliwym ma艂ym 艣wiatem, przeciwstawiaj膮cym niedolom odrobin臋 cierpkiego humoru i gotowym ze spokojem wyruszy膰 na dalekie pola bitewne, by poskromi膰 dzik膮 wulgarno艣膰 Hitlera czy Alamilla. I gdybym tylko sobie na to pozwoli艂, roznami臋tniona pami臋膰 znalaz艂aby w przesz艂o艣ci wiele jasno艣ci, dobroci, rozmarzenia i uroku, a w贸wczas - biada dzisiejszym czasom, bo nie wiadomo, co wci膮偶 pe艂en wigoru starszy pan m贸g艂by im zrobi膰, gdyby zakasa艂 r臋kawy. Do艣膰 jednak o tym. Historia nie jest moj膮 specjalno艣ci膮, chyba wi臋c lepiej b臋dzie, je艣li wr贸c臋 do spraw osobistych, 偶eby nie powiedziano mi tego, co pan Saskatchevanov us艂ysza艂 od najbardziej czaruj膮cej postaci wsp贸艂czesnej prozy powie艣ciowej (potwierdza to moja prawnuczka, kt贸ra czyta wi臋cej ni偶 ja): 鈥淣iech ka偶dy pasikonik bryka w obr臋bie swego zagajnika鈥 i niech nie w艂azi na prawowite tereny innych 鈥減asirumak贸w i pasikoby艂ek鈥.
Urodzi艂em si臋 w Pary偶u. Moja matka umar艂a, kiedy by艂em jeszcze niemowl臋ciem, tote偶 przypominam j膮 sobie jedynie jako rozmazan膮 plam臋 cudownego 艂zawego ciep艂a, tu偶 poza granicami mojej pami臋ci ikonograficznej. M贸j ojciec uczy艂 muzyki, sam b臋d膮c kompozytorem (wci膮偶 trzymam jako bezcenn膮 pami膮tk臋 przedpotopowy program, w kt贸rym jego nazwisko figuruje obok nazwiska pewnego wielkiego Rosjanina); czuwa艂 nad moj膮 nauk膮 do uko艅czenia college'u, a potem umar艂 na jak膮艣 tajemnicz膮 chorob臋 krwi w czasie wielkiej wojny po艂udniowoameryka艅skiej.
Mia艂em siedem lat, kiedy obaj w towarzystwie najcudowniejszej babci, jak膮 kiedykolwiek los zes艂a艂 dziecku, opu艣cili艣my Europ臋, gdzie pewien zdegenerowany nar贸d w nieopisany spos贸b dr臋czy艂 przedstawicieli rasy, do kt贸rej nale偶臋. W Portugalii jaka艣 pani da艂a mi najwi臋ksz膮 pomara艅cz臋, jak膮 w 偶yciu widzia艂em. Z rufy transatlantyku dwie ma艂e armatki os艂ania艂y jego z艂owr贸偶bnie pokr臋cony 艣lad na wodzie. Zesp贸艂 delfin贸w z namaszczeniem fika艂 kozio艂ki. Babcia czyta艂a mi opowie艣膰 o syrence, kt贸ra zosta艂a obdarzona par膮 n贸g. Ciekawska bryza przy艂膮cza艂a si臋 do lektury i grubia艅sko przewraca艂a kartki, 偶eby pozna膰 dalszy ci膮g opowie艣ci. To mniej wi臋cej wszystko, co zapami臋ta艂em z tego rejsu.
Dotarli艣my wreszcie do Nowego Jorku, widok staro艣wieckich 鈥渄rapaczy chmur鈥 wywar艂 na podr贸偶nikach pokonuj膮cych przestrze艅 r贸wnie wielkie wra偶enie, jakie m贸g艂by wywrze膰 na podr贸偶nikach pokonuj膮cych czas; nazwa tych kolos贸w by艂a zreszt膮 myl膮ca, gdy偶 ich zwi膮zek z chmurami, jak i z bezchmurnym niebem, zw艂aszcza o eterycznym zmierzchu cieplarnianego dnia, by艂 niewypowiedzianie delikatny i spokojny i bynajmniej nie nasuwa艂 my艣li o jakimkolwiek szorstkim kontakcie: moim dzieci臋cym oczom, spogl膮daj膮cym poprzez spor膮 przestrze艅 parku, kt贸ry zdobi艂 w贸wczas centrum miasta, wydawa艂y si臋 one dalekie i liliowe, i osobliwie akwaryjne, kiedy tak 艂膮czy艂y swoje pierwsze ostro偶ne 艣wiate艂ka z barwami zachodu s艂o艅ca i ze szczeg贸ln膮 marzycielsk膮 szczero艣ci膮 ods艂ania艂y pulsuj膮ce wn臋trze swej na wp贸艂 przezroczystej struktury.
Murzyni膮tka siedzia艂y sobie spokojnie na sztucznych ska艂ach. Do pni drzew przybite by艂y ich podw贸jne 艂aci艅skie nazwy, podobnie kierowcy p臋katych, jaskrawych, przypominaj膮cych skarabeusze taks贸wek (w moim umy艣le spokrewnionych z pewnymi r贸wnie kolorowymi automatami, na kt贸rych muzyczn膮 obstrukcj臋 wrzucenie ma艂ej monety dzia艂a艂o jak cudowny 艣rodek przeczyszczaj膮cy) mieli przytwierdzone do plec贸w swoje wyp艂owia艂e fotografie - 偶yli艣my bowiem w epoce znak贸w to偶samo艣ci i tablic i osobowo艣膰 ludzi oraz rzeczy widzieli艣my poprzez schematy ich imion i przezwisk, nie wierz膮c w istnienie niczego, co nie ma nazwy.
W niedawno napisanej i nadal ciesz膮cej si臋 popularno艣ci膮 sztuce przedstawiaj膮cej Ameryk臋 lataj膮cych lat czterdziestych wiele uroku ma rola sprzedawcy wody sodowej, ale jego bokobrody i wykrochmalony gors koszuli s膮 absurdalnie anachroniczne, nie by艂o te偶 za moich czas贸w owego ci膮g艂ego i szybkiego wirowania wysokich barowych sto艂k贸w w kszta艂cie grzyb贸w, kt贸rym to wirowaniem tak 艣wietnie bawi膮 si臋 aktorzy. S膮czyli艣my nasze skromne mikstury (przez znacznie kr贸tsze s艂omki ni偶 te, kt贸re pokazano na scenie) w atmosferze ponurej zach艂anno艣ci. Przypominam sobie p艂ytki urok i drugorz臋dn膮 poezj臋 naszych zachowa艅: obfit膮 piank臋 nad zatopion膮 w jakiej艣 cieczy grudk膮 zamro偶onej 艣mietanki z proszku albo p艂ynne br膮zowe b艂oto 鈥渒armelkowej鈥 masy, zalewaj膮ce jej polarny 艂ebek. Mosi臋偶ne i szklane powierzchnie, sterylne odbicia lamp elektrycznych, warkot i migotanie uwi臋zionego 艣mig艂a, plakat z okresu wojny 艣wiatowej - przedstawiaj膮cy wuja Sama z rooseveltowskimi niebieskimi oczami lub dziewczyn臋 w eleganckim mundurze z nazbyt wydatn膮 doln膮 warg膮 (ta nad膮sana minka, ta markotna pu艂apka na poca艂unek, ten przemijaj膮cy fason kobiecego czaru - 1939 - 1950), jak r贸wnie偶 niezapomnian膮 tonalno艣膰 wymieszanych d藕wi臋k贸w ruchu drogowego, dochodz膮cych z ulic - te wzory i figury melodyczne, za kt贸rych 艣wiadom膮 analiz臋 odpowiedzialny jest tylko czas, w jaki艣 spos贸b 艂膮czy艂y 鈥渄rugstore鈥 ze 艣wiatem, gdzie ludzie dr臋czyli metale i gdzie metale oddawa艂y im pi臋knym za nadobne.
Chodzi艂em do szko艂y w Nowym Jorku, potem przenie艣li艣my si臋 do Bostonu, a potem przenie艣li艣my si臋 znowu. Zdawa艂o si臋, 偶e nieustannie zmieniamy mieszkania - niekt贸re domy by艂y bardziej dr臋twe ni偶 inne, niezale偶nie jednak od tego, jak ma艂e by艂oby miasteczko, zawsze znajdowa艂em w nim miejsce, gdzie 艂atano opony rowerowe, miejsce, gdzie sprzedawano lody, i miejsce, gdzie pokazywano filmy.
Zdawa艂o si臋, 偶e g贸rskie w膮wozy pl膮drowano w poszukiwaniu ech, kt贸re potem by艂y poddawane specjalnej obr贸bce z wykorzystaniem miodu i gumy, a偶 skondensowane akcenty udawa艂o si臋 zsynchronizowa膰 z ruchami warg na ci膮gu fotografii, rzucanych na ksi臋偶ycowobia艂y ekran w aksamitnomrocznej sali. Uderzeniem pi臋艣ci jaki艣 facet posy艂a艂 z hukiem podobn膮 sobie istot臋 na stos skrzy艅. Dziewczyna o niewiarygodnie g艂adkiej sk贸rze unosi艂a kresk臋 brwi. Drzwi zatrzaskiwa艂y si臋 z nie ca艂kiem dobranym ha艂asem, takim, jaki dochodzi do nas z odleg艂ego drugiego brzegu rzeki, na kt贸rym drwale r膮bi膮 drzewo.
Jestem te偶 wystarczaj膮co stary, 偶eby pami臋ta膰 wagony kolejowe i poci膮gi. Jako ma艂e dziecko ub贸stwia艂em je, jako ch艂opiec si臋gn膮艂em do poprawionych edycji p臋du. Z wyn臋dznia艂ymi oknami i m臋tnymi 艣wiat艂ami ci膮gle jeszcze turkocz膮 czasami przez moje sny. Ich kolor m贸g艂by uj艣膰 za dojrza艂o艣膰 odleg艂o艣ci, za mieszank臋 zlewaj膮cych si臋 ze sob膮 przejechanych mil, gdyby 艣liwkowy puszek nie poddawa艂 si臋 dzia艂aniu sadzy, tak 偶e mog艂y konkurowa膰 z murami fabryczek i slums贸w, kt贸re poprzedzaj膮 miasto r贸wnie nieuchronnie, jak regu艂a gramatyczna i kleks poprzedzaj膮 zdobycie konwencjonalnej wiedzy. Skarla艂e czapeczki 鈥渙艣le uszy鈥 zgromadzone by艂y w jednym ko艅cu wagonu i anemicznie wype艂nia艂y si臋 (a przejrzysty ch艂贸d udziela艂 si臋 palcom) wod膮 niby z groty, tryskaj膮c膮 z pos艂usznej fontanienki, kt贸ra przy dotkni臋ciu unosi艂a g艂ow臋.
Starsi panowie, przypominaj膮cy siwych przewo藕nik贸w z jeszcze bardziej zamierzch艂ych bajek, wy艣piewywali swoje okresowe 鈥渘ast臋pnastacja鈥 i sprawdzali bilety podr贸偶nych, pomi臋dzy kt贸rymi, je艣li podr贸偶 by艂a odpowiednio d艂uga, nieodmiennie musieli si臋 znajdowa膰 liczni rozwaleni na 艂awkach, 艣miertelnie zm臋czeni 偶o艂nierze i jeden 偶ywy i podniecony 偶o艂nierz - pijaczek, niesamowity perypatetyk, jedynie swoj膮 blado艣ci膮 powi膮zny ze 艣mierci膮. Zawsze pojedynczo, ale zawsze si臋 pojawia艂 - wybryk natury, stworzenie ulepione z gliny i wrzucone w okres, kt贸ry cz臋艣膰 najnowszych podr臋cznik贸w historii bez zaj膮knienia nazywa 鈥渆pok膮 Hamiltona鈥, od nazwiska miernego uczonego, kt贸ry na u偶ytek t臋pak贸w uj膮艂 t臋 faz臋 dziej贸w w jak膮艣 form臋.
M贸j wspaniale uzdolniony, ale niepraktyczny ojciec nie umia艂 na tyle przystosowa膰 si臋 do akademickich wymaga艅, by d艂u偶ej zagrza膰 gdzie艣 miejsce. Przypominam sobie je wszystkie, ale jedno z owych miast z college'ami utkwi艂o mi w pami臋ci szczeg贸lnie 偶ywo; nie musz臋 wymienia膰 jego nazwy, wystarczy je艣li powiem, 偶e o trzy trawniki od nas, na li艣ciastej uliczce sta艂 dom, kt贸ry jest obecnie Mekk膮 ca艂ego narodu. Pami臋tam c臋tkowane s艂o艅cem ogrodowe krzese艂ka pod jab艂oni膮, jasnego setera o barwie miedzi i grubego, piegowatego ch艂opca z ksi膮偶k膮 na kolanach, i jeszcze pasuj膮ce do d艂oni jab艂ko, kt贸re zerwa艂em w cieniu 偶ywop艂otu.
W膮tpi臋, by tury艣ci odwiedzaj膮cy obecnie miejsce urodzin najwi臋kszego cz艂owieka swoich czas贸w i wpatruj膮cy si臋 w meble z epoki z zak艂opotaniem t艂ocz膮ce si臋 za pluszowymi sznurami czczonej jak 艣wi臋to艣膰 nie艣miertelno艣ci, czuli cokolwiek z tego dumnego kontaktu z przesz艂o艣ci膮, kt贸ry ja zawdzi臋czam przypadkowi. Cokolwiek bowiem si臋 stanie, niezale偶nie od tego, ile kartek katalogowych bibliotekarze zape艂ni膮 tytu艂ami moich publikacji, dla potomno艣ci pozostan臋 facetem, kt贸ry rzuci艂 kiedy艣 jab艂kiem w Barretta.
Tym, kt贸rzy urodzili si臋 po wstrz膮saj膮cych odkryciach lat siedemdziesi膮tych i kt贸rzy wobec tego spo艣r贸d obiekt贸w lataj膮cych nie widzieli nic, opr贸cz by膰 mo偶e latawca albo balonika (wci膮偶 dozwolonych, jak mi m贸wiono, w niekt贸rych stanach mimo ostatnich artyku艂贸w dra de Suttona na ten temat), nie艂atwo jest wyobrazi膰 sobie samoloty, zw艂aszcza 偶e stare fotografie tych wspania艂ych maszyn uchwyconych w locie pozbawione s膮 偶ycia, kt贸re zachowa膰 mog艂aby jedynie sztuka, a co dziwne, 偶aden wielki malarz nigdy nie wybra艂 ich na temat swych prac i nie wstrzykn膮艂 w nie swego geniuszu, by ocali膰 w ten spos贸b ich obraz przed rozk艂adem.
W swojej postawie wobec wielu aspekt贸w 偶ycia, wykraczaj膮cych poza moj膮 dziedzin臋 wiedzy, jestem, jak s膮dz臋, staro艣wiecki; niewykluczone r贸wnie偶, 偶e osobowo艣膰 bardzo starego cz艂owieka, jakim jestem, mo偶e si臋 wyda膰 podzielona jak owe europejskie miasteczka, kt贸rych po艂owa znajduje si臋 we Francji, a druga po艂owa w Rosji. Wiem o tym i post臋puj臋 ostro偶nie. Daleki jestem od pr贸b budzenia t臋sknoty czy chorobliwego 偶alu, je艣li chodzi o maszyny lataj膮ce, jednocze艣nie jednak, nie potrafi臋 st艂umi膰 romantycznej nuty, kt贸ra przynale偶y do symfonii przesz艂o艣ci, przynajmniej w moim odczuciu.
W tych odleg艂ych czasach, kiedy nie by艂o na Ziemi miejsca odleg艂ego o wi臋cej ni偶 sze艣膰dziesi膮t godzin lotu od dowolnego lotniska, ka偶dy ch艂opak zna艂 samoloty poczynaj膮c od ko艂paka 艣mig艂a, a na klapkach ster贸w ko艅cz膮c i potrafi艂 okre艣li膰 typ maszyny nie tylko posi艂kuj膮c si臋 kszta艂tem koniuszk贸w skrzyde艂 czy zarysem kabiny pilota, ale nawet wzorem p艂omieni ci膮gn膮cych si臋 w ciemno艣ci za silnikami; w rozpoznawaniu cech charakterystycznych ch艂opak tej epoki rywalizowa艂 z owymi szalonymi detektywami przyrody - postlinneuszowskimi systematykami. Przekr贸j skrzyd艂a i konstrukcji kad艂uba przejmowa艂 go dreszczem tw贸rczej rozkoszy, a d艂ubanie przy modelach z balsy, so艣niny i spinaczy biurowych nape艂nia艂o takim wci膮偶 rosn膮cym podnieceniem, 偶e w por贸wnaniu z nim rado艣膰 z ich uko艅czenia wydawa艂a si臋 md艂a i nijaka, jak gdyby duch przedmiotu ulatywa艂 ze艅 w momencie, kiedy jego kszta艂t stawa艂 si臋 ostateczny i niezmienny.
Osi膮gni臋cie i nauka, utrwalenie i sztuka to dwie nieroz艂膮czne pary, kiedy spotkaj膮 si臋 ze sob膮, nic innego na 艣wiecie nie ma znaczenia. Odejd臋 teraz na palcach, 偶egnaj膮c si臋 ze swoim dzieci艅stwem w momencie najbardziej dla niego charakterystycznym, w chwili gdy przybiera poz臋 najbardziej gi臋tk膮 i tw贸rcz膮: zatrzymane g艂臋bokim warkotem, wibruj膮cym i nabieraj膮cym mocy nad jego g艂ow膮, znieruchomia艂e, niepomne potulnego roweru, na kt贸rym siedzi z jedn膮 stop膮 na pedale, a wielkim palcem drugiej wspartym na pokrytej asfaltem ziemi, wznosz膮ce oczy, brod臋 i 偶ebra ku nagiemu niebu, po kt贸rym nadlatuje samolot bojowy: czyni to z nieziemsk膮 pr臋dko艣ci膮, ale bezmiar pokonywanej przestrzeni zmienia jego ruch w niespieszny przep艂yw, a potem widok z przodu zmienia si臋 w widok z ty艂u i skrzyd艂a i brz臋czenie rozp艂ywaj膮 si臋 w dali. Wspania艂e potwory, wielkie maszyny lataj膮ce - odesz艂y, znik艂y jak stado 艂ab臋dzi, kt贸re z pot臋偶nym szumem niezliczonych skrzyde艂 przelecia艂y pewnej wiosennej nocy nad Knights Lake w stanie Maine: z nieznanego w nieznane; by艂y to 艂ab臋dzie nale偶膮ce do gatunku nie opisanego przez nauk臋, nigdy przedtem nie widzianego, nie widzianego te偶 nigdy potem, po ich przelocie na niebie pozosta艂a tylko samotna gwiazda, jak asterysk odsy艂aj膮cy do przypisu, kt贸rego niepodobna odnale藕膰.
Boston, 1945
Par臋 lat temu dr Fricke zada艂 Lloydowi i mnie pytanie, na kt贸re spr贸buj臋 teraz odpowiedzie膰. Z marzycielskim u艣miechem naukowej delektacji pog艂adzi艂 艂膮cz膮cy nas mi臋sisty chrz膮stkowy p艂at - omphalopagus diaphragmo - xiphodidytnus, jak podobny przypadek okre艣li艂 Pancoast - i spyta艂, czy mo偶emy, obaj albo kt贸rykolwiek z nas osobno, przypomnie膰 sobie, kiedy po raz pierwszy zdali艣my sobie spraw臋 ze szczeg贸lnego charakteru naszego stanu i naszego przeznaczenia. Lloyd pami臋ta艂 tylko, w jaki spos贸b nasz dziadek Ibrahim (lub Ahim, lub Ahem - dla dzisiejszego ucha to jedynie grudki martwych d藕wi臋k贸w!) dotkn膮艂 tego, czego teraz dotyka艂 pan doktor, i nazwa艂 to z艂otym mostem. Ja nie powiedzia艂em nic.
Dzieci艅stwo przebieg艂o nam na wierzcho艂ku urodzajnego wzg贸rza nad Morzem Czarnym w gospodarstwie naszego dziadka ko艂o Karazu. Jego najm艂odsz膮 c贸rk臋, r贸偶臋 Wschodu, per艂臋 siwego Ahema (je艣li tak istotnie by艂o, to stary 艂ajdak m贸g艂 si臋 lepiej o ni膮 troszczy膰) zgwa艂ci艂 w sadzie ko艂o drogi nasz anonimowy rodzic; wkr贸tce po wydaniu nas na 艣wiat zmar艂a - jak s膮dz臋 po prostu z przera偶enia i 偶alu. Cz臋艣膰 pog艂osek m贸wi艂a o w臋gierskim domokr膮偶cy, inne faworyzowa艂y niemieckiego kolekcjonera ptak贸w albo kt贸rego艣 z uczestnik贸w jego wyprawy - najprawdopodobniej wypychacza. O potrzeby naszego potwornego niemowl臋ctwa z upiornym zapa艂em troszczy艂y si臋 smag艂e ciotki z ci臋偶kimi naszyjnikami wok贸艂 szyj, ubrane w obszerne szaty i trac膮ce olejkiem r贸偶anym oraz baranin膮.
Wkr贸tce okoliczne osady pozna艂y zdumiewaj膮ce nowiny i zacz臋艂y wysy艂a膰 do nas r贸偶nych ciekawskich. W dni 艣wi膮teczne mo偶na ich by艂o zobaczy膰, jak wdrapuj膮 si臋 na zbocza naszego wzg贸rza - niby pielgrzymi na jaskrawych obrazkach. By艂 w艣r贸d nich ponad dwumetrowy pasterz, by艂 ma艂y cz艂owieczek w okularach, byli 偶o艂nierze i wyd艂u偶aj膮ce si臋 cienie cyprys贸w. Przychodzi艂y te偶 nieustannie dzieci, odp臋dzane przez nasze zazdrosne mamki; jednak niemal codziennie jakiemu艣 czarnookiemu, kr贸tko ostrzy偶onemu wyrostkowi w wyp艂owia艂ych niebieskawych spodniach z ciemnymi 艂atami udawa艂o si臋 w艣lizn膮膰, przedrze膰 przez krzewy derenia, kapryfolium i spl膮tane drzewa judaszowe i dotrze膰 na brukowane kocimi 艂bami podw贸rze ze star膮 kapraw膮 fontann膮, na kt贸rym spokojnie siedzieli mali Lloyd i Floyd (mieli艣my wtedy inne imiona, pe艂ne kracz膮cych przydech贸w, ale to nie ma znaczenia), 偶uj膮c pod pobielan膮 艣cian膮 suszone morele. I oto nagle litera 鈥淗鈥 widzia艂a 鈥淚鈥, dw贸jka rzymska - jedynk臋, no偶yczki - n贸偶.
Nie ma oczywi艣cie por贸wnania mi臋dzy tym wstrz膮sem poznawczym, jakkolwiek by艂by niepokoj膮cy, i wstrz膮sem emocjonalnym, jakiego dozna艂a moja matka (a tak nawiasem, jaka偶 czysta rozkosz kryje si臋 w 艣wiadomym u偶ywaniu zaimka dzier偶awczego w liczbie pojedynczej!). Musia艂a by膰 艣wiadoma tego, 偶e rodzi bli藕ni臋ta, ale co odczu艂a, kiedy dowiedzia艂a si臋 - a niew膮tpliwie si臋 dowiedzia艂a - 偶e bli藕ni臋ta te s膮 ze sob膮 zro艣ni臋te? Otaczali j膮 ludzie pozbawieni zahamowa艅, ciemni i 偶arliwie komunikatywni, wi臋c obdarzeni dono艣nym g艂osem domownicy, stoj膮cy tu偶 obok jej wymi臋toszonego 艂贸偶ka, musieli z pewno艣ci膮 powiedzie膰 jej, 偶e sta艂o si臋 co艣 strasznego, mo偶na te偶 mie膰 pewno艣膰, 偶e jej siostry, w gor膮czce przera偶enia i wsp贸艂czucia, pokaza艂y jej podw贸jne dziecko. Nie twierdz臋, 偶e matka nie mo偶e kocha膰 takiej podw贸jnej istoty i zapomnie膰 w tej mi艂o艣ci o mrocznej rosie jej nie usankcjonowanego pochodzenia, uwa偶am jedynie, 偶e mieszanina wstr臋tu, lito艣ci i uczu膰 macierzy艅skich przekracza艂a jej wytrzyma艂o艣膰. Oba elementy dw贸jkowego zbioru, pokazane jej wytrzeszczonym oczom, by艂y zdrowe - ca艂kiem 艂adne elemenciki z delikatnym jedwabnym puszkiem na fioletowor贸偶owych czaszkach i dobrze ukszta艂towanych, jakby zrobionych z gumy r臋kach i nogach, kt贸re porusza艂y si臋 jak liczne odn贸偶a jakiego艣 wspania艂ego morskiego zwierz臋cia. Ka偶dy z owych element贸w by艂 najzupe艂niej normalny, ale razem tworzy艂y potwora. W gruncie rzeczy to dziwne, 偶e obecno艣膰 zwyk艂ego pasa tkanki, p艂atu cia艂a, niewiele d艂u偶szego od w膮troby jagni臋cia, mo偶e zmieni膰 rado艣膰, dum臋, czu艂o艣膰, uwielbienie i wdzi臋czno艣膰 Bogu w przera偶enie i rozpacz.
Dla nas wszystko by艂o o wiele prostsze. Doro艣li tak bardzo pod ka偶dym wzgl臋dem r贸偶nili si臋 od nas, 偶e jakakolwiek analogia by艂a niemo偶liwa, ale pierwszy r贸wie艣nik, jaki nas odwiedzi艂, by艂 dla mnie niejakim objawieniem. Podczas gdy Lloyd ze spokojem kontemplowa艂 przestraszonego siedmio - czy o艣miolatka, kt贸ry gapi艂 si臋 na nas spod zgarbionej i r贸wnie偶 gapi膮cej si臋 figi, ja - jak sobie przypominam - w pe艂ni u艣wiadomi艂em sobie zasadnicz膮 r贸偶nic臋 mi臋dzy przybyszem a sob膮. On rzuca艂 na ziemi臋 kr贸tki niebieskawy cie艅, ja tak samo, ale opr贸cz tego szkicowego i p艂askiego kompana, kt贸rego i on, i ja zawdzi臋czali艣my s艂o艅cu i kt贸ry przy pochmurnej pogodzie znika艂, ja mia艂em jeszcze jeden cie艅, dotykalne odbicie mojej cielesnej istoty, kt贸re zawsze by艂o przy mnie, po mojej lewej stronie, m贸j go艣膰 natomiast w jaki艣 spos贸b utraci艂 to swoje odbicie lub mo偶e odpi膮艂 je i zostawi艂 w domu. Po艂膮czeni ze sob膮 Lloyd i Floyd byli kompletni i normalni, on taki nie by艂.
By膰 mo偶e jednak, by rzuci膰 na te kwestie tyle 艣wiat艂a, na ile zas艂uguj膮, powinienem powiedzie膰 co艣 o wcze艣niejszych wspomnieniach. Je艣li tylko uczucia wieku dojrza艂ego nie plami膮 przesz艂o艣ci, to - jak s膮dz臋 - mog臋 r臋czy膰 za to, 偶e przypominam sobie swoje lekkie obrzydzenie. Z powodu naszej odwiecznej podw贸jno艣ci le偶eli艣my pierwotnie przodem do siebie, po艂膮czeni wsp贸lnym p臋pkiem i w pierwszych latach naszego 偶ycia o moj膮 twarz nieustannie ociera艂y si臋 twardy nos i mokre usta brata bli藕niaka. D膮偶enie do odrzucenia g艂贸w do ty艂u i wzajemnego unikania twarzy by艂o naturaln膮 reakcj膮 na te uprzykrzone kontakty. Wielka elastyczno艣膰 艂膮cz膮cego nas pasa pozwoli艂a nam przyj膮膰 pozycj臋 mniej lub bardziej bokiem do siebie i kiedy nauczyli艣my si臋 chodzi膰, ko艂ysali艣my si臋 przy sobie, co musia艂o wydawa膰 si臋 bardziej m臋cz膮ce, ni偶 by艂o naprawd臋; przypuszczam, 偶e wygl膮dali艣my przy tym jak para pijanych krasnali podpieraj膮cych si臋 wzajem. Przez d艂u偶szy czas we 艣nie powracali艣my do naszej pozycji embrionalnej, ale zawsze, kiedy budzi艂y nas powodowane przez ni膮 niedogodno艣ci, zn贸w gwa艂townie odwracali艣my twarze, z odraz膮 patrz膮c za siebie i wybuchaj膮c podw贸jnym p艂aczem.
B臋d臋 si臋 upiera艂, 偶e w wieku lat trzech czy czterech nasze cia艂a w sekrecie nie znosi艂y swego niepor臋cznego po艂膮czenia, mimo 偶e nasze umys艂y nie podawa艂y w w膮tpliwo艣膰 jego normalno艣ci. Zanim zdo艂ali艣my zda膰 sobie spraw臋 z jego wad, cielesna intuicja odkry艂a sposoby ich z艂agodzenia i p贸藕niej prawie nie my艣leli艣my ju偶 o nich. Wszystkie nasze ruchy sta艂y si臋 rozs膮dnym kompromisem mi臋dzy tym, co kolegialne, a tym, co jednostkowe. Wz贸r dzia艂a艅 podpowiadanych przez t臋 czy inn膮 obop贸ln膮 potrzeb臋 tworzy艂 co艣 w rodzaju szarego, r贸wno utkanego t艂a, na kt贸rym oddzielny impuls, jego lub m贸j, posuwa艂 si臋 ja艣niejszym i wyra藕niejszym torem, ale (prowadzony poniek膮d przez osnow臋 wzoru t艂a) nigdy nie szed艂 przeciw wsp贸lnemu splotowi lub zachciance drugiego bli藕niaka.
M贸wi臋 teraz wy艂膮cznie o dzieci艅stwie, kiedy natura nie mog艂a sobie pozwoli膰 na podwa偶enie naszej z trudem zdobytej witalno艣ci jakim艣 konfliktem mi臋dzy nami. W p贸藕niejszych latach zdarza艂o mi si臋 偶a艂owa膰, 偶e nie umarli艣my albo 偶e nie rozdzielono nas za pomoc膮 zabiegu chirurgicznego, zanim wyszli艣my z tego pierwotnego etapu, kiedy zawsze obecny rytm, jak jaki艣 odleg艂y tam - tam d藕wi臋cz膮cy w d偶ungli naszego systemu nerwowego, sam jeden odpowiada艂 za regulowanie naszymi ruchami. Kiedy na przyk艂ad jeden z nas zamierza艂 si臋 pochyli膰, by zerwa膰 艣liczn膮 stokrotk臋, a drugi dok艂adnie w tej samej chwili w艂a艣nie mia艂 wyci膮gn膮膰 r臋k臋 po dojrza艂膮 fig臋, powodzenie Lloyda lub moje zale偶a艂o od tego, czyj ruch zbiega艂 si臋 akurat z uderzeniem naszego wsp贸lnego i sta艂ego rytmu, przy czym ruch jednego z bli藕niak贸w, przerwany z bardzo kr贸tkim, podobnym do konwulsji pl膮sawicy dreszczem, po艂yka艂o i rozpuszcza艂o w sobie wzbogacone falowanie dope艂nionego gestu drugiego. M贸wi臋 鈥渨zbogacone鈥, poniewa偶 widmo nie zerwanego kwiatka by艂o w jaki艣 spos贸b r贸wnie偶 obecne, zdawa艂o si臋 pulsowa膰 mi臋dzy palcami zaci艣ni臋tymi na owocu.
Zapewne bywa艂y okresy, trwaj膮ce ca艂e tygodnie, a nawet miesi膮ce, kiedy to przewodnie uderzenie by艂o znacznie cz臋艣ciej po stronie Lloyda ni偶 po mojej, a potem z kolei m贸g艂 nadej艣膰 okres, kiedy to ja p艂yn膮艂em na grzbiecie fali; nie mog臋 sobie wszelako przypomnie膰 ani jednego fragmentu naszego dzieci艅stwa, kiedy pora偶ka lub powodzenie w tych sprawach budzi艂y w nas b膮d藕 uraz臋, b膮d藕 dum臋.
Gdzie艣 jednak musia艂a we mnie tkwi膰 jaka艣 wra偶liwa kom贸rka, zdumiona dziwn膮 si艂膮 odrywaj膮c膮 mnie nagle od przedmiotu chwilowego po偶膮dania i ci膮gn膮c膮 do innych, oboj臋tnych mi rzeczy, kt贸re znajdowa艂em przemoc膮 wrzucone w sfer臋 mojej woli, miast 艣wiadomie po nie si臋ga膰 i otacza膰 jej czu艂kami. Pami臋tam wi臋c, 偶e kiedy obserwowa艂em to czy inne przypadkowe dziecko, obserwuj膮ce Lloyda i mnie, zastanawia艂em si臋 nad dwuwarstwowym zagadnieniem: po pierwsze, czy cielesna pojedynczo艣膰 ma wi臋cej zalet ni偶 nasz stan, i po drugie, czy wszystkie dzieci s膮 pojedyncze. Uderza mnie w tej chwili, 偶e bardzo cz臋sto niepokoj膮ce mnie zagadnienia by艂y dwuwarstwowe: by膰 mo偶e to stru偶ka usilnego g艂贸wkowania Lloyda przenika艂a do mojego umys艂u.
Od kiedy chciwy dziadek Ahem postanowi艂 pokazywa膰 nas za pieni膮dze, w艣r贸d przychodz膮cych t艂um贸w zawsze musia艂 si臋 znale藕膰 jaki艣 ciekawski dra艅, kt贸ry chcia艂 us艂ysze膰, jak ze sob膮 rozmawiamy. Jak to bywa u ludzi obdarzonych prymitywnym umys艂em, 偶膮da艂, by jego uszy potwierdzi艂y to, co widzia艂y oczy. Rodzinka zmusza艂a nas, 偶eby艣my spe艂niali tego rodzaju zachcianki, i nie mog艂a zrozumie膰, co w nich by艂o przykrego. Mogli艣my powo艂a膰 si臋 na nie艣mia艂o艣膰, prawda jest jednak taka, 偶e my po prostu nigdy nie m贸wili艣my do siebie, nawet wtedy, kiedy byli艣my sami, jako 偶e kr贸tkie urywane chrz膮kni臋cia niezbyt cz臋sto czynionych sobie wym贸wek (kiedy na przyk艂ad jeden skaleczy艂 si臋 w nog臋 i w艂a艣nie j膮 zabanda偶owa艂, a drugi chcia艂 tapla膰 si臋 w potoku) trudno nazwa膰 dialogiem. Proste i zasadnicze wra偶enia przekazywali艣my sobie bez s艂贸w: opad艂e li艣cie unoszone strumieniem naszej wsp贸lnej krwi. B艂ahe my艣li r贸wnie偶 potrafi艂y przemyka膰 i kr膮偶y膰 mi臋dzy nami. My艣li istotniejsze ka偶dy z nas zachowywa艂 dla siebie, lecz nawet przy tym stanie rzeczy zdarza艂y si臋 dziwne zjawiska. W艂a艣nie dlatego podejrzewam, 偶e mimo swej nader spokojnej natury Lloyd zmaga艂 si臋 z tymi samymi nowo艣ciami, kt贸re i mnie zbija艂y z tropu. Kiedy dor贸s艂, wiele z tego zapomnia艂. Ja nie zapomnia艂em niczego.
Nie tylko rozmowy oczekiwa艂a po nas nasza publiczno艣膰, chcia艂a tak偶e, by艣my si臋 ze sob膮 bawili. Durnie! Mieli du偶o uciechy, kiedy widzieli, jak nasze umys艂y rywalizuj膮 ze sob膮 w grze w warcaby lub muzie. Przypuszczam, 偶e gdyby艣my byli bli藕ni臋tami odmiennej p艂ci, kazaliby nam pope艂ni膰 w swojej obecno艣ci kazirodztwo. Poniewa偶 jednak wsp贸lne zabawy nie nale偶a艂y do naszych zwyczaj贸w w tym samym stopniu, co rozmowa, cierpieli艣my wyrafinowane m臋ki, musz膮c konwulsyjnie rzuca膰 sobie pi艂k臋 pomi臋dzy klatkami piersiowymi albo udawa膰, 偶e wyrywamy sobie kijek. Wzbudzali艣my szalony aplauz, kiedy biegli艣my doko艂a podw贸rza, obejmuj膮c si臋 wzajem ramionami. Potrafili艣my skaka膰 i obraca膰 si臋 w k贸艂ko.
Pewien sprzedawca patentowanego eliksiru zdrowia, niski 艂ysy go艣膰 w brudnobia艂ej rubaszce, kt贸ry zna艂 troch臋 turecki i angielski, nauczy艂 nas par臋 zda艅 w tych j臋zykach, a potem musieli艣my popisywa膰 si臋 naszymi umiej臋tno艣ciami przed zachwyconymi widzami. Ich rozpalone twarze wci膮偶 prze艣laduj膮 mnie w sennych koszmarach, gdy偶 zjawiaj膮 si臋 zawsze, kiedy re偶yser moich sn贸w potrzebuje statyst贸w. Znowu widz臋 pot臋偶nego 艣niadego pasterza w r贸偶nokolorowych 艂achmanach, 偶o艂nierzy z Karazu, jednookiego garbatego krawca - Ormianina (te偶 niez艂y by艂 ze艅 potw贸r), chichocz膮ce dziewczyny, rozwzdychane starsze panie, dzieci, m艂odych ludzi w zachodnich ubraniach, wszystkich z p艂on膮cym wzrokiem, bia艂ymi z臋bami i rozdziawionymi g臋bami, no i dziadka Ahema z tym jego nosem jak z 偶贸艂tej ko艣ci s艂oniowej i brod膮 jak z szarej we艂ny: kieruje pokazami lub liczy brudne banknoty, 艣lini膮c przy tym sw贸j ogromny kciuk. Pan poliglota, 艂yso艅 w wyszywanej bluzie, uwodzi艂 jedn膮 z moich cio膰, ale nadal przez swoje okulary w metalowej oprawce z zazdro艣ci膮 obserwowa艂 Ahema.
Maj膮c dziewi臋膰 lat doskonale wiedzia艂em, 偶e wraz z Lloydem jeste艣my wyj膮tkowo rzadkim wybrykiem natury. 艢wiadomo艣膰 ta ani mnie specjalnie nie podnieca艂a, ani nie zawstydza艂a. Kiedy艣 jednak pewna histeryczna kucharka, w膮sata kobieta, kt贸ra bardzo nas polubi艂a i litowa艂a si臋 nad naszym po艂o偶eniem, oznajmi艂a, popieraj膮c to o艣wiadczenie okropn膮 przysi臋g膮, 偶e na miejscu, natychmiast rozetnie nas l艣ni膮cym no偶em, kt贸rym nagle zacz臋艂a wymachiwa膰 (b艂yskawicznie poskromi艂 j膮 dziadek i jeden z naszych nowych wujk贸w); po owym incydencie cz臋sto igra艂em z pewnym nieszkodliwym snem na jawie: wyobra偶a艂em sobie, 偶e w jaki艣 spos贸b oddzielono mnie od Lloyda, kt贸ry nie wiadomo jak zachowa艂 swoj膮 potworkowato艣膰.
Ca艂a ta historia z no偶em nie podnieca艂a mnie i spos贸b rozdzielenia nas pozostawa艂 do艣膰 mglisty, wyra藕nie jednak wyobra偶a艂em sobie, jak nagle rozp艂ywaj膮 si臋 moje okowy i jak potem zaczynam czu膰 lekko艣膰 i nago艣膰. Wyobra偶a艂em sobie, 偶e wdrapuj臋 si臋 na ogrodzenie, p艂ot z pali zwie艅czonych zbiela艂ymi czaszkami zwierz膮t hodowlanych, i 偶e schodz臋 na pla偶臋. Widzia艂em samego siebie, jak skacz臋 z g艂azu na g艂az, zanurzam si臋 w migocz膮cym morzu, a potem gramol臋 si臋 z powrotem na brzeg i biegam z innymi nagimi dzie膰mi. Marzy艂em o tym w nocy - widzia艂em siebie, jak uciekam od dziadka, zabieraj膮c ze sob膮 zabawk臋 albo kotka, albo ma艂ego kraba, kt贸rego przyciska艂em do lewego boku. Widzia艂em, jak spotykam biednego Lloyda, kt贸ry w moim 艣nie zawsze utyka艂, beznadziejnie po艂膮czony z tak samo utykaj膮cym bli藕niakiem, podczas gdy ja by艂em wolny, mog艂em ta艅czy膰 wok贸艂 nich i klepa膰 ich po pokornych plecach.
Ciekaw jestem, czy Lloyd miewa艂 podobne wizje. Lekarze wysun臋li przypuszczenie, 偶e czasami nasze umys艂y tworzy艂y we 艣nie jedn膮 pul臋. Pewnego szaroniebieskiego poranka Lloyd podni贸s艂 jak膮艣 ga艂膮zk臋 i narysowa艂 ni膮 w pyle tr贸jmasztowy okr臋t. Poprzedniej nocy widzia艂em siebie rysuj膮cego ten sam okr臋t w pyle snu.
Nasze ramiona okrywa艂 obszerny czarny p艂aszcz pasterski i kiedy kucali艣my, wszystko pr贸cz dwu g艂贸w i d艂oni Lloyda zas艂ania艂y opadaj膮ce fa艂dy. S艂o艅ce w艂a艣nie wzesz艂o i ostre marcowe powietrze by艂o jak kilka u艂o偶onych na sobie warstw p贸艂prze藕roczystego lodu, przez kt贸re wida膰 by艂o dopiero co zakwit艂e pokr臋cone drzewo judaszowe, tworz膮ce zamazane fioletowawor贸偶owe plamy. D艂ugi, niski, bia艂y dom za nami, pe艂en t艂ustych bab i ich cuchn膮cych m臋偶贸w, pogr膮偶ony by艂 w g艂臋bokim 艣nie. Nic nie powiedzieli艣my, nawet nie spojrzeli艣my na siebie, a jednak Lloyd odrzuci艂 swoj膮 ga艂膮zk臋 i otoczy艂 praw膮 r臋k膮 moje rami臋, jak zawsze, kiedy chcia艂, 偶eby艣my szli szybko; wlok膮c skraj naszego wsp贸lnego ubioru po usch艂ych chwastach, ruszyli艣my po usuwaj膮cych si臋 nam spod n贸g kamykach ku cyprysowej alei, kt贸ra prowadzi艂a w d贸艂, na brzeg.
By艂a to nasza pierwsza pr贸ba dotarcia do morza, kt贸re z naszego wzg贸rza widzieli艣my delikatnie l艣ni膮ce w oddali i powoli, w milczeniu rozbijaj膮ce si臋 na po艂yskliwych ska艂ach. Nie potrzebuj臋 w tym miejscu wyt臋偶a膰 pami臋ci, by umie艣ci膰 t臋 niezdarn膮 ucieczk臋 na 艣ci艣le okre艣lonym zakr臋cie naszego losu. Par臋 tygodni wcze艣niej, w dniu naszych dwunastych urodzin, dziadek Ibrahim zacz膮艂 przemy艣liwa膰 nad pos艂aniem nas w towarzystwie naszego najnowszego wujka na sze艣ciomiesi臋czne tournee po kraju. Targowali si臋 o warunki, k艂贸cili, a nawet pobili, Ahem zwyci臋偶y艂.
Bali艣my si臋 dziadka, ale wujaszka Novusa wr臋cz nie znosili艣my. Przypuszczalnie w jaki艣 m臋tny, beznadziejny spos贸b (nie znali艣my w og贸le 偶ycia, ale niejasno zdawali艣my sobie spraw臋, 偶e wujaszek Novus pr贸buje oszuka膰 dziadka) czuli艣my, 偶e powinni艣my co艣 zrobi膰, by w臋drowny kuglarz nie m贸g艂 ci膮ga膰 nas tu i tam w objazdowym wi臋zieniu, jak ma艂py lub or艂y; a mo偶e kierowa艂a nami po prostu my艣l, 偶e jest to ostatnia szansa, by dozna膰 odrobiny swobody i zrobi膰 co艣, czego kategorycznie nam zabraniano: wyj艣膰 poza pewne ogrodzenie z pal贸w, otworzy膰 pewn膮 bram臋.
Z otworzeniem tej rozchwierutanej bramy nie mieli艣my 偶adnych trudno艣ci, ale nie uda艂o nam si臋 przesun膮膰 jej potem do poprzedniej pozycji. Przez jaki艣 czas sz艂o za nami brudnobia艂e jagni臋 z bursztynowymi oczami i karminowym znakiem namalowanym na twardym p艂askim czole, ale potem zgubi艂o si臋 gdzie艣 w d臋bowym zagajniku. Nieco ni偶ej, ale ci膮gle jeszcze wysoko nad dolin膮, musieli艣my przej艣膰 przez drog臋, kt贸ra okr膮偶a艂a wzg贸rze i 艂膮czy艂a nasze gospodarstwo z du偶ym go艣ci艅cem biegn膮cym wzd艂u偶 wybrze偶a. Z g贸ry spad艂 na nas stukot kopyt i skrzyp k贸艂 i tak jak stali艣my w naszym p艂aszczu, przywarli艣my do ziemi za jakim艣 krzakiem. Kiedy ha艂as ucich艂, przeci臋li艣my drog臋 i szli艣my dalej po zaros艂ym chwastami zboczu. Srebrzyste morze stopniowo kry艂o si臋 za cyprysami i ruinami starych kamiennych mur贸w. Nasz czarny p艂aszcz zacz膮艂 si臋 nam wydawa膰 gor膮cy i ci臋偶ki, ale ci膮gle korzystali艣my z jego os艂ony, obawiaj膮c si臋, 偶e w przeciwnym wypadku jaki艣 przechodzie艅 mo偶e zauwa偶y膰 nasz膮 u艂omno艣膰.
Wy艂onili艣my si臋 na go艣ci艅cu o par臋 metr贸w od wyra藕nie s艂yszalnego morza - tam to czeka艂 na nas pod cyprysami dobrze znany w贸z, ci臋偶ki pojazd na dwu wysokich ko艂ach, a z koz艂a zsiada艂 w艂a艣nie wujaszek Novus. Chytry, mroczny, ambitny, pozbawiony skrupu艂贸w cz艂owieczek! Kilka minut wcze艣niej dostrzeg艂 nas z jednej z galeryjek domu dziadka i nie m贸g艂 oprze膰 si臋 pokusie skorzystania z naszej eskapady, kt贸ra w cudowny spos贸b pozwala艂a mu porwa膰 nas bez walki, bez krzyk贸w. Kln膮c na dwa p艂ochliwe konie, pom贸g艂 nam wsi膮艣膰. Przydusi艂 nasze g艂owy i zagrozi艂, 偶e nas zbije, je艣li spr贸bujemy wygl膮da膰 spod p艂aszcza. R臋ka Lloyda wci膮偶 obejmowa艂a moje rami臋, ale wstrz膮s ruszaj膮cego wozu str膮ci艂 j膮. Ko艂a obraca艂y si臋 i skrzypia艂y. Up艂yn臋艂o troch臋 czasu, zanim zrozumieli艣my, 偶e nasz wo藕nica nie wiezie nas do domu.
Dwadzie艣cia lat min臋艂o od tego szarego wiosennego poranka, ale pozosta艂 on g艂臋biej wyryty w mojej pami臋ci ni偶 wiele p贸藕niejszych wydarze艅. Wci膮偶 od nowa ka偶臋 mu przesuwa膰 si臋 przed oczami jak kawa艂kowi jakiego艣 filmu: widzia艂em, 偶e tak w艂a艣nie odtwarzaj膮 swoje wyst臋py s艂ynni kuglarze. Podobnie ja odtwarzam wszystkie etapy i okoliczno艣ci, i przypadkowe szczeg贸艂y naszej nieudanej ucieczki - dreszcz na pocz膮tku, furtk臋, jagni臋, 艣liskie zbocze pod naszymi niezgrabnymi nogami. Dla drozd贸w, kt贸re sp艂oszyli艣my, musieli艣my sprawia膰 niezwyk艂y widok - w tym spowijaj膮cym nas czarnym p艂aszczu i ze stercz膮cymi z niego dwiema kr贸tko przystrzy偶onymi g艂owami na cienkich szyjkach. G艂owy obraca艂y si臋 ostro偶nie to w jedn膮, to w drug膮 stron臋, dop贸ki postaci nie dotar艂y do go艣ci艅ca na linii brzegu. Gdyby w tej chwili wysiad艂 z 艂贸dki na zatoce jaki艣 nieznajomy 艣mia艂ek, z pewno艣ci膮 przeszed艂by go dreszcz prastarego zachwytu, znalaz艂by si臋 bowiem oko w oko z 艂agodnym mitologicznym potworem na tle pejza偶u z cyprysami i bia艂ymi kamykami. Okaza艂by mu nabo偶n膮 cze艣膰, la艂by s艂odkie 艂zy. Niestety jednak nie by艂o tam nikogo, kto m贸g艂by nas powita膰 - opr贸cz tego niespokojnego kanciarza, naszego nerwowego porywacza, niskiego faceta o twarzy lalki, nosz膮cego tanie okulary, kt贸rych jedno szkie艂ko by艂o przymocowane kawa艂kiem plastra.
Itaka, 1950
Wielekro膰 zdarza艂o mi si臋 zauwa偶y膰, 偶e kiedy tylko obdarz臋 posta膰 kt贸rej艣 ze swoich powie艣ci jakim艣 drogocennym faktem z w艂asnej biografii, marnieje on w sztucznym 艣wiecie, w kt贸ry go tak arogancko wepchn膮艂em. Egzystuje wprawdzie w mojej pami臋ci dalej, ale traci bezpowrotnie swoje indywidualne ciep艂o i pon臋t臋 wydarzenia z przesz艂o艣ci i natychmiast zaczyna bardziej uto偶samia膰 si臋 z moj膮 powie艣ci膮 ni偶 z moim dawnym 鈥渏a鈥, w kt贸rym wydawa艂 si臋 tak dobrze zabezpieczony przed agresj膮 artysty. Domy rozpadaj膮 si臋 w mojej pami臋ci tak bezg艂o艣nie, jak w niegdysiejszych niemych filmach; a portret mojej francuskiej guwernantki, kt贸rej u偶yczy艂em kiedy艣 w jednej ze swoich ksi膮偶ek pewnemu fikcyjnemu ch艂opcu, szybko blaknie, poch艂oni臋ty przez opis dzieci艅stwa nie maj膮cego nic wsp贸lnego z moim. Cz艂owiek buntuje si臋 we mnie przeciwko pisarzowi: oto desparacka pr贸ba ocalenia tego, co zosta艂o z biednej Mademoiselle.
By艂a to du偶a kobieta, bardzo t臋ga kobieta, wtoczy艂a si臋 w nasze 偶ycie w roku 1905, kiedy ja mia艂em sze艣膰, a m贸j brat mia艂 pi臋膰 lat. Ot贸偶 i ona. Bardzo wyra藕nie widz臋 jej g臋ste ciemne w艂osy, zaczesane do g贸ry i - co stara艂a si臋 ukry膰 - siwiej膮ce, trzy zmarszczki na jej surowym czole, krzaczaste brwi, stalowe oczy w czarnym obramowaniu pince - nez, te szcz膮tkowe w膮siki, t臋 krostowat膮 cer臋, kt贸ra w chwilach gniewu czerwieni艂a si臋 jeszcze dodatkowo w okolicy trzeciego i najobszerniejszego podbr贸dka, tak kr贸lewsko rozpostartego ponad plisowan膮 g贸r膮 jej bluzki. Teraz siada czy te偶 raczej przyst臋puje do aktu sadowienia si臋, jej podgardle trz臋sie si臋 jak galareta, ostro偶nie opuszcza si臋 jej kolosalny zad z trzema guzikami z boku, wreszcie Mademoiselle powierza swoje cielsko wiklinowemu fotelowi, kt贸ry z czystego strachu wybucha salw膮 skrzypni臋膰. Zima, kiedy do nas przyjecha艂a, by艂a jedyn膮 zim膮 mojego dzieci艅stwa, kt贸r膮 sp臋dzi艂em na wsi. By艂 to rok strajk贸w, zamieszek i inspirowanych przez policj臋 masakr; przypuszczam, 偶e m贸j ojciec chcia艂 trzyma膰 rodzin臋 z dala od miasta, w naszej cichej wiejskiej siedzibie, gdzie jego popularno艣膰 w艣r贸d wie艣niak贸w powinna by艂a, jak s艂usznie przypuszcza艂, zmniejszy膰 ryzyko ch艂opskich rozruch贸w. By艂a to tak偶e szczeg贸lnie ostra zima i sypn臋艂a tak膮 mas膮 艣niegu, jakiej Mademoiselle mog艂a si臋 spodziewa膰 w hiperborejskich mrokach odleg艂ej Moskowii. Kiedy wysiad艂a na ma艂ej stacyjce, z kt贸rej by dotrze膰 do naszego wiejskiego domu, musia艂a jeszcze przejecha膰 saniami oko艂o dziesi臋ciu kilometr贸w, nie by艂o mnie tam, 偶eby j膮 powita膰, robi臋 to jednak teraz, staraj膮c si臋 wyobrazi膰 sobie, co widzia艂a i czu艂a na tym ostatnim etapie swej fantastycznej i odbywanej w nie najw艂a艣ciwszym czasie podr贸偶y. Jej rosyjski zas贸b leksykalny sprowadza艂 si臋, wiem to, do jednego kr贸tkiego s艂owa, tego samego samotnego s艂owa, kt贸re po kilku latach mia艂a uwie藕膰 z powrotem do Szwajcarii, gdzie urodzi艂a si臋 jako c贸rka francuskich rodzic贸w. S艂owo to, kt贸rego wymow臋 w jej ustach mo偶na by odda膰 jako gidi - je, to po prostu gdie - gdzie. Ale to jedno s艂owo znaczy艂o niema艂o. Wyrzuca艂a je z siebie jak ochryp艂y krzyk jakiego艣 zagubionego ptaka, gromadzi艂o w sobie tak wielk膮 si艂臋 pytania, 偶e potrafi艂o zaspokoi膰 wszystkie jej potrzeby. 鈥淕idi - je? Gidi - je?鈥 - zawodzi艂a, nie tylko domagaj膮c si臋 okre艣lenia miejsca, w kt贸rym si臋 znajduje, lecz r贸wnie偶 by wyrazi膰 otch艂a艅 niedoli: fakt, 偶e jest cudzoziemk膮, rozbitkiem, 偶e jest chora i bez grosza przy duszy i 偶e szuka ziemi obiecanej, gdzie wreszcie b臋dzie zrozumiana.
Mog臋 j膮 sobie wyobrazi膰, m贸j przedstawiciel widzi j膮, jak stoi na 艣rodku peronu, na kt贸ry przed chwil膮 wysiad艂a - i na pr贸偶no ten widmowy wys艂annik podaje jej rami臋, kt贸rego ona nie dostrzega. Drzwi poczekalni otwieraj膮 si臋 z rozdygotanym j臋kiem, charakterystycznym dla nocy, kiedy trzyma siarczysty mr贸z; bucha stamt膮d tuman gor膮cego powietrza niemal tak obfity, jak strumie艅 pary z wielkiego komina sapi膮cej lokomotywy; a oto pojawia si臋 nasz stangret Zachar, krzepki m臋偶czyzna w baranicy, jego r臋kawice wystaj膮 zza pasa, za kt贸ry je wetkn膮艂. S艂ysz臋, jak 艣nieg skrzypi pod jego walonkami, kiedy mozoli si臋 z baga偶em, podzwaniaj膮c膮 uprz臋偶膮, a potem z w艂asnym nosem, kt贸remu - ci臋偶kimi krokami obchodz膮c sanie - stara si臋 ul偶y膰 za pomoc膮 zr臋cznego strzepni臋cia palcem wskazuj膮cym i kciukiem. Powoli, pe艂na ponurych przeczu膰 Mademoiselle gramoli si臋 do 艣rodka, wpijaj膮c palce w swego pomocnika w 艣miertelnym l臋ku, 偶e sanie odjad膮, nim jej pot臋偶ne kszta艂ty bezpiecznie zostan膮 w nich umieszczone. W ko艅cu sadowi si臋 z g艂o艣nym chrz膮kni臋ciem i wsuwa pi臋艣ci w swoj膮 nie wystarczaj膮co obszern膮 mufk臋. Reaguj膮c na soczyste cmokni臋cie wo藕nicy, konie napr臋偶y艂y zady i poruszy艂y kopytami, znowu napr臋偶y艂y mi臋艣nie i oto tu艂贸w Mademoiselle gwa艂townym ruchem przesuwa si臋 do ty艂u - to szarpn臋艂y ci臋偶kie sanie, wyrywaj膮c si臋 ze 艣wiata stali, futra i cia艂a i wsuwaj膮c w 艣wiat pozbawiony tarcia, w 艣wiat, w kt贸rym p艂yn膮 widmow膮 drog膮, jak si臋 wydaje, ledwie jej dotykaj膮c.
Przez chwil臋, dzi臋ki nag艂emu 艣wiat艂u samotnej latarni przy ko艅cu placu przed stacj膮, przesadnie wyolbrzymiony cie艅, tak偶e trzymaj膮cy mufk臋, przebiega obok sa艅, wdrapuje si臋 na wezbran膮 艣nie偶n膮 fal臋 i znika: Mademoiselle zostaje sama, wch艂ania j膮 to, co p贸藕niej b臋dzie przywo艂ywa艂a ze zgroz膮 i upodobaniem i co b臋dzie nazywa膰 鈥le steppe鈥. Tam, w bezgranicznej ciemno艣ci, migotanie 艣wiate艂 odleg艂ej wioski wydaje si臋 jej 偶贸艂tymi 艣lepiami wilk贸w. Jest jej zimno, sztywnieje z zimna, mr贸z przenika j膮 鈥渁偶 do 艣rodka m贸zgu鈥 - bo szybuje na skrzyd艂ach najdzikszych hiperbol, je艣li tylko nie ucieka si臋 do najbezpieczniejszych wytartych powiedzonek. Co chwila ogl膮da si臋, by si臋 upewni膰, 偶e drugie sanie, z jej kufrem podr贸偶nym i pud艂em na kapelusze, sun膮 w 艣lad za pierwszymi - zawsze w tej samej odleg艂o艣ci, jak owe towarzyskie widma statk贸w, opisane przez polarnik贸w. Nie zapominajmy te偶 o ksi臋偶ycu, bo z pewno艣ci膮 musi 艣wieci膰 ksi臋偶yc w pe艂ni, niewiarygodnie jasny kr膮g, kt贸ry tak dobrze pasuje do lutych rosyjskich mroz贸w. Ot贸偶 i on - wymyka si臋 stadu pstrokatych chmurek, kt贸re zabarwia nieuchwytnym t臋czowaniem; p艂ynie wy偶ej i wype艂nia szkliwem koleiny po lewej stronie drogi, gdzie ka偶d膮 iskrz膮c膮 si臋 grudk臋 艣niegu uwydatnia obrzmia艂y cie艅.
Bardzo 艂adnie, bardzo odludnie. Ale co ja robi臋 w tej stereoskopowej krainie sn贸w? Dwoje sa艅 przemkn臋艂o obok, pozostawiaj膮c mojego wyimaginowanego sobowt贸ra na granatowo - bia艂ej drodze. Nie, nawet wibruj膮cy mi w uszach d藕wi臋k to nie ich oddalaj膮ce si臋 dzwoneczki, tylko szum mojej w艂asnej krwi. Wszystko znieruchomia艂o, urzeczone, oczarowane przez to wielkie niebia艅skie 鈥淥鈥, 艣wiec膮ce nad rosyjsk膮 postaci膮 mojej przesz艂o艣ci. 艢nieg jednak jest prawdziwy i kiedy si臋 pochylam, by zaczerpn膮膰 go pe艂n膮 gar艣ci膮, czterdzie艣ci pi臋膰 lat 偶ycia przesypuje mi si臋 mro藕nym b艂yszcz膮cym py艂em mi臋dzy palcami.
Lampa naftowa bierze kurs na zmierzch. Cicho wp艂ywa i opuszcza si臋 w d贸艂; r臋ka pami臋ci, teraz w bia艂ej bawe艂nianej r臋kawiczce lokaja, umieszcza j膮 po艣rodku sto艂u. P艂omie艅 jest odpowiednio podkr臋cony, lamp臋 wie艅czy r贸偶owy aba偶ur z jedwabnymi falbankami. Wida膰 ciep艂y, jasny pok贸j okutanego 艣niegiem domu - wkr贸tce zostanie nazwany le ch芒teau - zbudowanego przez mojego pradziadka, kt贸ry boj膮c si臋 po偶aru, schody kaza艂 zrobi膰 z 偶elaza, tote偶 kiedy dom sp艂on膮艂 doszcz臋tnie w jaki艣 czas po rewolucji bolszewickiej, owe z偶arte przez rdz臋 stopnie nadal tam sta艂y, ca艂kiem samotne, ale nadal wiod膮ce w g贸r臋.
Prosimy o dok艂adniejszy opis pokoju. Lustro. Na napi臋tych linkach wisi owalne lustro z lekko nachylonym g艂adkim czo艂em, stara si臋 zatrzyma膰 padaj膮ce meble i jasn膮 spadzist膮 pod艂og臋, kt贸re wci膮偶 wymykaj膮 si臋 z jego obj臋膰. Wisiorki 偶yrandola. Podzwaniaj膮 delikatnie za ka偶dym razem, kiedy w pokoju na g贸rze co艣 si臋 przesuwa. Kredki. Malutki kopczyk szmaragdowego py艂u na ceracie, w miejscu, w kt贸rym scyzoryk spe艂ni艂 w艂a艣nie sw贸j periodycznie powtarzaj膮cy si臋 obowi膮zek. Siedzimy przy stole - m贸j brat, ja i Miss Robinson, co jaki艣 czas spogl膮daj膮ca na zegarek: przy tym 艣niegu drogi musz膮 by膰 okropne; w ka偶dym razie wiele zawodowych trud贸w czeka t臋 nieokre艣lon膮 Francuzk臋, kt贸ra j膮 zast膮pi.
Teraz wi臋cej szczeg贸艂贸w, je艣li chodzi o kredki. Zielona przy kolistym ruchu nadgarstka mog艂a stworzy膰 nastroszone drzewo albo dym z komina domu, w kt贸rym gotuje si臋 szpinak. Niebieska rysowa艂a zwyczajn膮 lini臋 biegn膮c膮 przez kartk臋 i oto mieli艣my na papierze horyzont wszystkich m贸rz 艣wiata. T臋pa nieokre艣lonego koloru ci膮gle w艂azi艂a cz艂owiekowi w drog臋. Br膮zowa zawsze mia艂a z艂amany grafit - podobnie jak czerwona - ale niekiedy zaraz po tym, jak trzasn臋艂a, mo偶na si臋 ni膮 by艂o jeszcze pos艂u偶y膰, trzymaj膮c j膮 tak, by obluzowanym koniuszkiem wspiera艂a si臋, cho膰by bardzo niepewnie, o wystaj膮cy kawa艂eczek drewna. Moja malutka ulubienica, fioletowa, od cz臋stego u偶ywania zrobi艂a si臋 tak kr贸tka, 偶e ledwie mo偶na ni膮 by艂o rysowa膰. Tylko bia艂a, ta tyczkowata albinoska mi臋dzy kredkami, zachowa艂a swoj膮 pierwotn膮 d艂ugo艣膰 - przynajmniej dop贸ki nie odkry艂em, 偶e nie jest oszustk膮, kt贸ra nie zostawia na stronie 偶adnego 艣ladu, i 偶e stanowi wprost idealne narz臋dzie, poniewa偶 bazgrz膮c ni膮, mog臋 sobie wyobrazi膰, co tylko zechc臋. Te kredki, niestety, r贸wnie偶 rozda艂em swoim ksi膮偶kowym postaciom, by fikcyjna dzieciarnia mia艂a si臋 czym zajmowa膰; i teraz nie ca艂kiem ju偶 nale偶膮 do mnie. Gdzie艣 w kamienicy rozdzia艂u, w wynaj臋tym pokoju jakiego艣 akapitu umie艣ci艂em tak偶e to nachylone lustro i lamp臋, i kryszta艂y 偶yrandola. Tylko troch臋 rzeczy zosta艂o, wiele roztrwoni艂em. Czy odda艂em komu艣 Boksa (syna i m臋偶a Lulu, ulubie艅ca ochmistrzyni), tego starego br膮zowego jamnika, 艣pi膮cego na sofie g艂臋bokim snem? Nie, chyba jest ci膮gle m贸j. Jego posiwia艂a mordka z brodawk膮 w pomarszczonym rogu pyska wsuni臋ta jest w wygi臋cie tylnej 艂apy; od czasu do czasu g艂臋bokie westchnienie unosi mu klatk臋 piersiow膮. Jest taki stary i tak szczelnie wymoszczony snami (o pantoflach, kt贸re mo偶na 偶u膰, i o kilku ostatnich zapachach), 偶e nawet nie podnosi g艂owy, kiedy na zewn膮trz odzywa si臋 ciche dzwonienie. Potem w przedpokoju j臋cz膮 i szcz臋kaj膮 pneumatyczne drzwi. Jednak przyjecha艂a: a tak膮 mia艂em nadziej臋, 偶e nie przyjedzie.
Inny pies, nie wpuszczany do domu 艂agodny protoplasta rodziny ostrych dog贸w, odegra艂 mi艂膮 dla siebie rol臋 w niezwyk艂ym wydarzeniu, kt贸re nast膮pi艂o par臋 dni p贸藕niej, a mo偶e nawet nazajutrz. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e m贸j brat i ja zostali艣my zostawieni pod opiek膮 nowo przyby艂ej. Je艣li dobrze sobie przypominam, matka pojecha艂a na kilka godzin do Petersburga (oddalonego o jakie艣 osiemdziesi膮t kilometr贸w), gdzie m贸j ojciec bra艂 tej zimy 偶ywy udzia艂 w powa偶nych wydarzeniach politycznych. By艂a w ci膮偶y i bardzo si臋 denerwowa艂a. Miss Robinson, zamiast zosta膰 i ujarzmi膰 nieco Mademoiselle, pojecha艂a r贸wnie偶 czy te偶 mo偶e odziedziczy艂a j膮 moja trzyletnia siostra. Chc膮c dowie艣膰, 偶e nowa opiekunka traktuje nas niew艂a艣ciwie, niezw艂ocznie postanowi艂em powt贸rzy膰 sw贸j wyczyn sprzed roku, kiedy to uciek艂em nieszcz臋snej Miss Hunt w weso艂ym, ludnym Wiesbaden, raju r贸偶nokolorowych opad艂ych li艣ci. Tym razem otacza艂a nas 艣nie偶na posta膰 i trudno zgadn膮膰, co w艂a艣ciwie mog艂o stanowi膰 cel eskapady, kt贸r膮 zaplanowa艂em. W艂a艣nie wr贸cili艣my z naszego pierwszego popo艂udniowego spaceru z Mademoiselle i trz臋艣li艣my si臋 z niezadowolenia i nienawi艣ci. Zmaga膰 si臋 z zupe艂nie obcym j臋zykiem (z ca艂ego francuskiego znali艣my tylko kilka potocznych s艂贸w) i na dodatek nie m贸c post臋powa膰 zgodnie ze swoimi ulubionymi przyzwyczajeniami - to przekracza艂o nasz膮 wytrzyma艂o艣膰. Bonne promenade, kt贸r膮 nam obieca艂a, okaza艂a si臋 nudn膮 przechadzk膮 w pobli偶u domu, gdzie 艣nieg by艂 usuni臋ty, a pokryt膮 lodem ziemi臋 posypano piaskiem. Kaza艂a nam w艂o偶y膰 rzeczy, kt贸rych nigdy nie nosili艣my, nawet w najmro藕niejsze dni - okropne getry i kaptury, kr臋puj膮ce ka偶dy ruch. Zatrzyma艂a nas, kiedy chcieli艣my zbada膰 艣mietankowe, g艂adkie wybrzuszenia 艣niegu, kt贸re w lecie by艂y klombami. Nie pozwoli艂a nam przej艣膰 pod przypominaj膮c膮 piszcza艂ki organ贸w kolekcj膮 ogromnych sopli, kt贸re zwisa艂y z okapu i wspaniale po艂yskiwa艂y w tkwi膮cym nisko nad horyzontem s艂o艅cu. Kiedy tylko wr贸cili艣my ze spaceru, zostawili艣my Mademoiselle sapi膮c膮 na schodach holu i wpadli艣my do domu, jakby艣my chcieli si臋 schowa膰 w jakim艣 oddalonym pokoju. W istocie potruchtali艣my na drug膮 stron臋 budynku, a nast臋pnie przez werand臋 zn贸w wydostali艣my si臋 do ogrodu. Wspomniany wy偶ej dog przymierza艂 si臋 w艂a艣nie wybrednie do najbli偶szej zaspy, ale kiedy zastanawia艂 si臋, kt贸r膮 tyln膮 艂ap臋 ma podnie艣膰, zobaczy艂, 偶e wychodzimy, i natychmiast radosnym galopem przy艂膮czy艂 si臋 do nas.
Nasza tr贸jka sz艂a pocz膮tkowo do艣膰 wydeptanym szlakiem, potem brn臋艂a przez g艂臋bszy 艣nieg i wreszcie dotar艂a do drogi prowadz膮cej do wsi. Tymczasem s艂o艅ce zasz艂o. Z niesamowit膮 nag艂o艣ci膮 zapad艂 mrok. Brat oznajmi艂, 偶e mu zimno i 偶e jest g艂odny, ale ja pop臋dza艂em go i w ko艅cu pomog艂em mu dosi膮艣膰 doga (jedynego cz艂onka wyprawy, kt贸ry nadal doskonale si臋 bawi艂). Przeszli艣my ponad trzy kilometry i ksi臋偶yc fantastycznie 艣wieci艂, a brat w zupe艂nym milczeniu co chwila spada艂 ze swego wierzchowca, kiedy dogna艂 nas s艂u偶膮cy z latarni膮 i zaprowadzi艂 do domu.
- Gidi - je, gidi - je? - szale艅czo krzycza艂a Mademoiselle, stoj膮c na ganku.
Przesun膮艂em si臋 obok niej bez s艂owa. Brat wybuchn膮艂 p艂aczem i skapitulowa艂. Dog, kt贸ry wabi艂 si臋 Turka, powr贸ci艂 do przerwanych zaj臋膰 zwi膮zanych z wygodnymi i nios膮cymi wiele informacji zaspami wok贸艂 domu.
W dzieci艅stwie jeste艣my znawcami r膮k, jako 偶e 偶yj膮 one i poruszaj膮 si臋 na poziomie naszych oczu. R臋ce Mademoiselle by艂y nieprzyjemne z powodu 偶abiego po艂ysku ich napi臋tej sk贸ry, pokrytej brunatnymi plamkami. Przed ni膮 nikt obcy nie dotkn膮艂 mojej twarzy. Jak偶e by艂em zaskoczony, kiedy Mademoiselle zaraz po przyje藕dzie klepn臋艂a mnie po policzku na znak spontanicznej sympatii. Kiedy my艣l臋 o jej r臋kach, przypominaj膮 mi si臋 wszystkie jej zwyczaje. Nawyk raczej obierania ni偶 temperowania o艂贸wka, kt贸ry trzyma艂a szpicem do pot臋偶nej i ja艂owej piersi, okutanej w zielon膮 we艂n臋. Spos贸b, w jaki wsuwa艂a do ucha ma艂y palec, by wprawi膰 go tam w nies艂ychanie szybk膮 wibracj臋. Rytua艂, kt贸ry nieodmiennie towarzyszy艂 wydawaniu mi czystego zeszytu: z na wp贸艂 otwartymi ustami, kt贸re zawsze wyrzuca艂y z siebie seri臋 nast臋puj膮cych szybko po sobie astmatycznych sapni臋膰, otwiera艂a zeszyt i robi艂a w nim margines, to znaczy gwa艂townie 偶艂obi艂a paznokciem kciuka pionow膮 lini臋, zagina艂a wzd艂u偶 niej stron臋, przyciska艂a miejsce zagi臋cia, odrywa艂a r臋k臋 i jej spodem wyg艂adza艂a papier; potem kajet wykonywa艂 b艂yskawiczny obr贸t wok贸艂 w艂asnej osi i gotowy do u偶ytku pojawia艂 si臋 przede mn膮. Nast臋pne by艂o nowe pi贸ro: przed chrztem przez zanurzenie jej w ka艂amarzu zwil偶a艂a stal贸wk臋 szeleszcz膮cymi ustami. Potem czuj膮c we wszystkich cz艂onkach rozkosz przy ka偶dej czysto wyprowadzonej literze (g艂贸wnie dlatego, 偶e poprzedni zeszyt ko艅czy艂 si臋 wyj膮tkowo niechlujnie), z niezwyk艂膮 uwag膮 wypisywa艂em s艂owo Dietce, podczas gdy Mademoiselle tropi艂a w swoich zbiorach 膰wicze艅 ortograficznych jaki艣 dobry, trudny kawa艂ek.
Tymczasem dekoracje si臋 zmieni艂y. Milcz膮cy rekwizytor uprz膮tn膮艂 szron i 艣nieg. Letnie popo艂udnie pe艂ne jest urwistych ob艂ok贸w, zmagaj膮cych si臋 z b艂臋kitem nieba. C臋tkowane cienie przesuwaj膮 si臋 po 艣cie偶kach ogrodu. Jest ju偶 po lekcjach i Mademoiselle czyta nam na werandzie, gdzie maty i wyplatane fotele wydaj膮 w upale korzenny, herbatnikowy zapach. Na szerokich parapetach i d艂ugich kanapach pod oknami, pokrytych wyp艂owia艂ym perkalem, 艣wiat艂o s艂oneczne, przenikaj膮c przez romboidy i kwadraty witra偶a, rozbija si臋 na klejnoty o geometrycznych kszta艂tach. Oto czas, kiedy Mademoiselle daje si臋 pozna膰 z najlepszej strony.
Ile偶 tom贸w przeczyta艂a nam na tej werandzie! Jej niezbyt silny g艂os p艂yn膮艂 i p艂yn膮艂, nigdy si臋 nie za艂amuj膮c, bez najmniejszego 艣ladu niepewno艣ci, by艂a to cudowna maszyna do czytania, ca艂kowicie niezale偶na od jej chorych oskrzeli. Wys艂uchali艣my wszystkiego: Les Malheurs de Sophie, Le Tour du monde en quatre - vingts jours, Le Petit Chose, Les Mis茅rables, Le Comte de Monte - Cristo i wielu innych rzeczy. Siedzia艂a tam, jej g艂os s膮czy艂 si臋 z nieruchomego wi臋zienia jej postaci. Opr贸cz ust jedyn膮 poruszaj膮c膮 si臋 cz膮stk膮 jej przypominaj膮cego Budd臋 cielska by艂 jeden z jej podbr贸dk贸w, najmniejszy, ale prawdziwy. Pince - nez w czarnej oprawce odbija艂o wieczno艣膰. Czasami na jej surowym czole przysiada艂a mucha i wtedy wszystkie trzy zmarszczki podskakiwa艂y natychmiast jednocze艣nie, jak trzej biegacze nad trzema p艂otkami. Nic wszak偶e nie zmienia艂o si臋 w wyrazie jej twarzy - twarzy, kt贸r膮 tak cz臋sto stara艂em si臋 sportretowa膰 w swoim szkicowniku, poniewa偶 jej kamienna i prosta symetria bardziej kusi艂a m贸j potajemnie pracuj膮cy o艂贸wek ni偶 stoj膮cy przede mn膮 na stole wazon z kwiatami, b臋d膮cy moim wsp贸lnikiem, jako 偶e jego w艂a艣nie rzekomo rysowa艂em.
Po chwili moja uwaga skupia艂a si臋 na czym艣 innym i chyba w艂a艣nie wtedy niezwyk艂a czysto艣膰 jej rytmicznego g艂osu spe艂nia艂a swoje zadanie. Patrzy艂em na chmur臋 i po latach potrafi艂em przywo艂a膰 na pami臋膰 jej kszta艂t. Ogrodnik krz膮ta艂 si臋 po艣r贸d peonii. Pliszka przebiega艂a kilka krok贸w, zatrzymywa艂a si臋, jakby co艣 sobie przypomnia艂a, i gna艂a dalej, poruszaj膮c si臋 w zgodzie ze swoj膮 angielsk膮 nazw膮. Zjawiwszy si臋 nie wiadomo sk膮d, przysiada艂 na progu motyl, rusa艂ka, wygrzewa艂 si臋 na s艂o艅cu, rozpostar艂szy swoje kanciaste p艂owe skrzyd艂a, nagle je sk艂ada艂, jedynie po to, 偶eby na ich spodzie pokaza膰 drobniutki inicja艂, jak gdyby napisany kred膮, a potem r贸wnie nagle zrywa艂 si臋 i odlatywa艂. Najbardziej jednak sta艂ym 藕r贸d艂em oczarowa艅 w godzinach owej lektury by艂a arlekinada wzor贸w tworzonych przez kolorowe szybki w pobielonych ramach, po obu stronach werandy. Widziany przez te magiczne szkie艂ka ogr贸d stawa艂 si臋 osobliwie nieruchomy i daleki. Je艣li patrzy艂o si臋 przez granatow膮 szybk臋, piasek zmienia艂 si臋 w popi贸艂, a atramentowe drzewa p艂ywa艂y w tropikalnym niebie. 呕贸艂ta szybka tworzy艂a bursztynowy 艣wiat, zalany mocno naci膮gni臋t膮 herbat膮 s艂onecznego 艣wiat艂a. W czerwonej szybce li艣cie ocieka艂y rubinowym mrokiem ponad koralow膮 艣cie偶k膮. Zielona nas膮cza艂a ziele艅 jeszcze ziele艅sz膮 zielono艣ci膮. A kiedy po takim bogactwie dozna艅 zwraca艂o si臋 wzrok na kwadracik normalnego, pozbawionego smaku szk艂a, z samotnym komarem albo kulaw膮 komarnic膮, by艂o to jak 艂yk wody, kiedy nie ma si臋 pragnienia - widzia艂o si臋 jak偶e rzeczow膮 bia艂膮 艂aweczk臋 pod dobrze znanymi drzewami. Ale w艂a艣nie przez t臋 szybk臋 pragn臋艂a w p贸藕niejszych latach spojrze膰 wycie艅czona upa艂em nostalgia.
Mademoiselle nigdy nie dowiedzia艂a si臋, jak wielk膮 moc膮 dysponowa艂 jej r贸wno p艂yn膮cy g艂os. Jej p贸藕niejsze roszczenia by艂y zupe艂nie inne.
- Ach - wzdycha艂a - comme on s'aimait - jak偶e艣my si臋 kochali! Stare dobre czasy w ch芒teau! Pami臋tasz t臋 woskow膮 lalk臋, kt贸ra umar艂a i kt贸r膮 pochowali艣my pod d臋bem? (Nie - by艂o to straszyd艂o wypchane we艂n膮.) A to, jak ty i Serge uciekli艣cie mi, a ja potyka艂am si臋 i j臋cza艂am w samym sercu puszczy?! (Przesada.) Ah, lafess茅e que je vous ai flanqu茅e - A niech to, ale偶 baty ode mnie dostawali艣cie! (Chcia艂a mnie raz uderzy膰, ale nigdy ju偶 nie powt贸rzy艂a tej pr贸by.) A t臋 wasz膮 tante, la Princesse, kt贸r膮 uderzy艂e艣 swoj膮 malutk膮 pi膮stk膮, bo by艂a dla mnie niegrzeczna! (Nie przypominam sobie.) A to, jak zwierza艂e艣 mi szeptem swoje dzieci臋ce k艂opoty?! (Nigdy!) A ten przytulny k膮cik w moim pokoju, gdzie tak lubi艂e艣 si臋 chowa膰, bo by艂o ci tam ciep艂o i bezpiecznie?!
Pok贸j Mademoiselle, zar贸wno na wsi, jak i w mie艣cie, by艂 dla mnie miejscem do艣膰 niesamowitym - swego rodzaju cieplarni膮, schronieniem grubolistnej ro艣liny, nasyconej ci臋偶kim, osobliwie gorzkim zapachem. Cho膰 pok贸j ten, gdy byli艣my mali, znajdowa艂 si臋 tu偶 przy naszym, wydawa艂o si臋, 偶e nie nale偶y do naszego wygodnego domu, w kt贸rym zawsze by艂o du偶o 艣wie偶ego powietrza. W przyprawiaj膮cej o md艂o艣ci mgle, gdzie spo艣r贸d wielu wyziew贸w wybija艂a si臋 wo艅 butwiej膮cych sk贸rek z jab艂ek, nisko p艂on臋艂a lampa, a na biurku po艂yskiwa艂y dziwaczne przedmioty: lakierowane pude艂ko z laseczkami lukrecji, kt贸rych czarne kawa艂eczki odpi艂owywa艂a scyzorykiem i wk艂ada艂a sobie pod j臋zyk; widok贸wka przedstawiaj膮ca jakie艣 jezioro i zamek z drobinkami masy per艂owej zamiast okien; kanciasta kula z mocno zwini臋tych sreberek, pozosta艂ych po niezliczonych tabliczkach czekolady, kt贸re mia艂a zwyczaj chrupa膰 wieczorem; zdj臋cia zmar艂ego siostrze艅ca i jego matki, kt贸ra podpisa艂a si臋 鈥淢ater Dolorosa鈥, a tak偶e niejakiego monsieur de Marante'a, kt贸rego rodzina zmusi艂a do po艣lubienia bogatej wdowy.
Nad wszystkim g贸rowa艂a fotografia w eleganckiej ramce inkrustowanej granatami; zdj臋cie przedstawia艂o uj臋t膮 w p贸艂obrocie szczup艂膮 m艂od膮 brunetk臋 w obcis艂ej sukni, z l艣ni膮cymi 艣mia艂o艣ci膮 oczami i bujnymi w艂osami. 鈥淲arkocz a偶 do kostek, gruby jak moja r臋ka!鈥 - melodramatycznie m贸wi艂a Mademoiselle, na zdj臋ciu tym bowiem by艂 nie kto inny, tylko ona. Na pr贸偶no jednak m贸j wzrok sondowa艂 jej obecne kszta艂ty, staraj膮c si臋 wydoby膰 z nich t臋 wdzi臋czn膮 istot臋, kt贸r膮 poch艂on臋艂y. Wraz z pe艂nym nabo偶nego l臋ku bratem dokonywali艣my odkry膰 jeszcze bardziej utrudniaj膮cych to zadanie; doro艣li ogl膮dali Mademoiselle za dnia, szczelnie otulon膮 ubraniem, i nie mogli zobaczy膰 tego, co widzieli艣my my, dzieci, kiedy wyrwana ze snu wyrzucaj膮cym kt贸rego艣 z nas na powierzchni臋 koszmaru krzykiem, rozczochrana, ze 艣wiec膮 w d艂oni i z b艂yskiem z艂oconych naszywek na krwistoczerwonym szlafroku, kt贸ry nie by艂 w stanie okry膰 w pe艂ni jej trz臋s膮cej si臋 masy, jak widmowa Jezabel z idiotycznej sztuki Racine'a, na bosaka wkracza艂a do naszej sypialni.
Przez ca艂e 偶ycie mia艂em k艂opoty z za艣ni臋ciem. Niezale偶nie od tego, jak bardzo jestem zm臋czony, b贸l rozstania ze 艣wiadomo艣ci膮 budzi we mnie niewypowiedzian膮 odraz臋. Somnus, ten kat w czarnej masce przywi膮zuj膮cy mnie do szafotu, jest mi wstr臋tny; przez lata tak przyzwyczai艂em si臋 do conocnej m臋ki, 偶e niemal udaj臋 chojraka, kiedy dobrze znany top贸r wysuwa si臋 z wielkiego, obitego wewn膮trz aksamitem futera艂u, ale w pocz膮tkach 偶ycia nie znana mi by艂a taka pociecha czy obrona: nie mia艂em 偶adnego oparcia opr贸cz lekko uchylonych drzwi do pokoju Mademoiselle. Pionowa linia 艂agodnego 艣wiat艂a by艂a czym艣, czego mog艂em si臋 uchwyci膰, gdy偶 w ca艂kowitej ciemno艣ci zakr臋ci艂oby mi si臋 w g艂owie - tak dusza roztapia si臋 w mrokach snu.
Przyjemnie zapowiada艂 si臋 zwykle sobotni wiecz贸r, bo wtedy w艂a艣nie Mademoiselle pozwala艂a sobie na luksus cotygodniowej k膮pieli, przed艂u偶aj膮c 偶ycie memu cieniutkiemu pasemku 艣wiat艂a. Potem jednak zaczyna艂a si臋 bardziej wyrafinowana tortura. 艁azienka przy pokoju dziecinnym w naszym petersburskim domu znajdowa艂a si臋 na ko艅cu korytarza w kszta艂cie litery 鈥渮鈥, o jakie艣 dwadzie艣cia uderze艅 serca od mojego 艂贸偶ka; dr偶膮c przed powrotem Mademoiselle do jej o艣wietlonej sypialni i zazdroszcz膮c bratu oboj臋tnego na wszystko chrapania, nigdy nie potrafi艂em wykorzysta膰 swego dodatkowego czasu i zr臋cznie zasn膮膰, p贸ki szczelina w mroku wci膮偶 jeszcze pozostawa艂a r臋kojmi膮 drobiny mojego 鈥渏a鈥 w nico艣ci. I w ko艅cu rozlega艂y si臋 te nieub艂agane kroki, ci臋偶ko dudni艂y w korytarzu i jaki艣 szklany przedmiocik, kt贸ry potajemnie czuwa艂 wraz ze mn膮, zaczyna艂 dzwoni膰 przera偶ony na p贸艂ce.
Ju偶 wesz艂a do pokoju. Szybka wymiana 艣wietlnych walor贸w m贸wi mi, 偶e 艣wieczka na jej nocnym stoliku przejmuje obowi膮zki od lampy na biurku. Moje pasemko 艣wiat艂a wci膮偶 jeszcze jest na miejscu, ale postarza艂o si臋 i zblad艂o, mruga, ilekro膰 Mademoiselle poruszy si臋 i skrzypnie jej 艂贸偶ko. Ci膮gle bowiem j膮 s艂ysz臋. To srebrzysty szelest, kt贸ry m贸wi 鈥淪uchard鈥, to zn贸w trk - trk - trk no偶yka do owoc贸w, rozcinaj膮cego strony 鈥淟a Revue des Deux Mondes鈥. S艂ysz臋, jak Mademoiselle cicho posapuje. I przez ca艂y czas dr臋czy mnie ostry niepok贸j, desperacko pr贸buj臋 przywabi膰 sen, ale co kilka sekund otwieram oczy, 偶eby sprawdzi膰, czy zszarza艂e pasemko nie znikn臋艂o, i wyobra偶am sobie raj jako miejsce, gdzie m贸j bezsenny s膮siad czyta niesko艅czenie d艂ug膮 ksi膮偶k臋 przy 艣wietle wiecznej 艣wieczki.
Wreszcie nast臋puje to, co nieuniknione: futera艂 na pince - nez zamyka si臋 z trzaskiem, gazeta z szelestem sp艂ywa na marmur nocnego stolika i wysuni臋te wargi Mademoiselle dmuchaj膮 gwa艂townie; pierwsza pr贸ba okazuje si臋 nieudana, pijany p艂omie艅 wije si臋 i daje nura do przodu; potem pada drugi cios i 艣wiat艂o ginie. W nieprzeniknionym mroku trac臋 orientacj臋, moje 艂贸偶ko zdaje si臋 powoli dryfowa膰, w panicznym l臋ku siadam i patrz臋 przed siebie; w ko艅cu m贸j wzrok przyzwyczaja si臋 do ciemno艣ci i przedziera si臋 przez ni膮, po艣r贸d unosz膮cych si臋 na powierzchni entoptycznych 艣mieci pojawiaj膮 si臋 znacznie cenniejsze plamy 艣wietlisto艣ci, snuj膮 si臋 bez celu, pogr膮偶one w amnezji, a偶 wreszcie, na wp贸艂 odzyskuj膮c pami臋膰, nieruchomiej膮 jako niewyra藕ne fa艂dy zas艂on okiennych, za kt贸rymi w oddali 偶yj膮 uliczne latarnie.
Jak偶e odleg艂e od tych nocnych niedoli by艂y podniecaj膮ce petersburskie poranki, kiedy niepohamowana i tkliwa, wilgotna i o艣lepiaj膮ca arktyczna wiosna gna艂a skruszone lody z nurtem jasnej jak morze Newy! Roz艣wietla艂a dachy. Malowa艂a 艣nie偶ne b艂ocko na ulicach na purpurowoniebieski kolor, jakiego nigdy potem nigdzie nie widzia艂em. Mademoiselle w imitacji futra z fok, majestatycznie wydymaj膮cego si臋 w okolicach biustu, sadowi艂a si臋 na tylnym siedzeniu lando, m贸j brat siada艂 obok niej, a ja naprzeciw - 艂膮czy艂a mnie z nimi dolina pledu. Spojrzawszy w g贸r臋, widzia艂em zawieszone wysoko na sznurach rozci膮gni臋tych pomi臋dzy domami po dwu stronach ulicy olbrzymie, napi臋te i g艂adkie, na wp贸艂 przezroczyste, faluj膮ce flagi, ich trzy szerokie pasy - bladoczerwony, bladoniebieski i po prostu blady - pozbawione zosta艂y przez s艂o艅ce i cienie przelatuj膮cych ob艂ok贸w jakiegokolwiek wyra藕niejszego zwi膮zku ze 艣wi臋tem narodowym, ale za to teraz, w mie艣cie mojej pami臋ci, niew膮tpliwie 艣wi臋tuj膮 - 艣wi臋tuj膮 tre艣膰 tego wiosennego dnia, chlupot b艂ota i nastroszonego egzotycznego ptaka z jednym nabieg艂ym krwi膮 okiem na kapeluszu Mademoiselle.
Sp臋dzi艂a z nami siedem lat, lekcje stawa艂y si臋 coraz rzadsze i rzadsze, a jej usposobienie coraz gorsze i gorsze. W ka偶dym razie, je艣li pomy艣le膰 o przyp艂ywach i odp艂ywach angielskich guwernantek i rosyjskich wychowawc贸w, przemykaj膮cych przez nasz obszerny dom, Mademoiselle wydaje si臋 niezachwian膮, pos臋pn膮 ska艂膮. By艂a z nimi wszystkimi w kiepskich stosunkach. Rzadko zasiada艂o przy naszym stole mniej ni偶 dwana艣cie os贸b, a kiedy przy okazji urodzin ich liczba ros艂a do trzydziestu lub trzydziestu kilku, kwestia, gdzie zostanie posadzona, stawa艂a si臋 dla Mademoiselle szczeg贸lnie pal膮ca. Z s膮siednich maj膮tk贸w zje偶d偶ali si臋 w takie dni wujowie, ciotki i kuzyni, w swej dwuk贸艂ce przyje偶d偶a艂 wiejski lekarz, wiejski nauczyciel g艂o艣no wyciera艂 nos w ch艂odnym westybulu, przechodz膮c od lustra do lustra z zielonkawym, wilgotnym, poskrzypuj膮cym bukiecikiem konwalii lub b艂臋kitn膮, kruch膮 wi膮zank膮 b艂awatk贸w w zaci艣ni臋tej pi臋艣ci.
Je艣li Mademoiselle stwierdza艂a, 偶e usadzono j膮 zbyt daleko od centrum sto艂u, zw艂aszcza za艣 je艣li bli偶ej siedzia艂a pewna uboga krewna, niemal r贸wnie t臋ga, jak ona (鈥淛e suis une sylphide 脿 c么t茅 d'elle鈥 - mawia艂a Mademoiselle, z pogard膮 wzruszaj膮c ramionami), poczucie krzywdy sprawia艂o, 偶e jej usta wykrzywia艂y si臋 w u艣miechu, kt贸ry mia艂 by膰 ironiczny, a kiedy naiwny s膮siad rewan偶owa艂 si臋 u艣miechem, szybko potrz膮sa艂a g艂ow膮, jak gdyby wracaj膮c do rzeczywisto艣ci z bardzo g艂臋bokiego zamy艣lenia, i m贸wi艂a:
- Excusez - moi, je souriais 脿 mes tristes pens茅es.
I jakby natura nie chcia艂a oszcz臋dzi膰 jej niczego, co prowadzi do przewra偶liwienia, by艂a troch臋 przyg艂ucha. Czasami przy stole dostrzegali艣my nagle dwie wielkie 艂zy sp艂ywaj膮ce po rozleg艂ych policzkach Mademoiselle. 鈥淣ie zwracajcie na mnie uwagi鈥 - m贸wi艂a cicho i dalej jad艂a, p贸ki nie ocierane 艂zy nie za膰mi艂y jej oczu; wtedy z 偶a艂osnym chlipni臋ciem wstawa艂a i po omacku opuszcza艂a jadalni臋. Prawda wychodzi艂a potem powoli na jaw. Okazywa艂o si臋 na przyk艂ad, 偶e zacz臋to rozmawia膰 o okr臋cie wojennym, kt贸rym dowodzi艂 m贸j wujek, a ona zobaczy艂a w tym z艂o艣liwy przytyk do faktu, 偶e jej Szwajcaria nie dysponuje flot膮. Czasem przyczyn膮 by艂o co艣 innego: kiedy m贸wiono po francusku, to wed艂ug niej chodzi艂o tylko o to, by przeszkodzi膰 jej w kierowaniu rozmow膮 i w wypowiedziach, kt贸re by j膮 ozdobi艂y. Biedaczka zawsze bardzo niecierpliwie i nerwowo stara艂a si臋 zapanowa膰 nad zrozumia艂膮 cz臋艣ci膮 rozmowy, nim zn贸w ze艣li藕nie si臋 ona w rosyjski, tote偶 nic dziwnego, 偶e jej repliki trafia艂y jak kul膮 w p艂ot.
- A pa艅ski parlament, monsieur, jak偶e mu idzie? - wypala艂a 艣mia艂o ze swojego ko艅ca sto艂u, mierz膮c w mego ojca, kt贸ry po m臋cz膮cym dniu nie mia艂 specjalnej ochoty na dyskutowanie spraw pa艅stwowych z osob膮 wyj膮tkowo nierealn膮, kt贸ra ani si臋 na nich nie zna, ani nie przywi膮zuje do nich wagi.
- Ale cisza tak偶e mo偶e by膰 pi臋kna - zachwyca艂a si臋, s膮dz膮c, 偶e kto艣 wspomnia艂 o muzyce. - Pewnego wieczoru w odludnej szwajcarskiej dolinie rzeczywi艣cie s艂ysza艂am cisz臋.
Rezultatem tego typu uwag, zw艂aszcza odk膮d nasilaj膮ca si臋 g艂uchota kaza艂a jej odpowiada膰 na pytania, kt贸rych nikt nie zadawa艂, by艂a chwila bolesnego milczenia, a nie race b艂yskotliwej causerie.
A tymczasem jej francuski by艂 taki uroczy! Czy偶 mo偶na by艂o mie膰 za z艂e powierzchowno艣膰 jej kultury, trudny charakter, pospolito艣膰 umys艂u, kiedy szemra艂a i iskrzy艂a si臋 jej per艂owa francuszczyzna, nie splamiona sensem, podobnie jak aliteracyjne grzechy pobo偶nych wierszy Racine'a? Prawdziw膮 poezj臋 ods艂oni艂a mi nie jej ograniczona wiedza, lecz biblioteka ojca, ale co艣 z kryszta艂owej czysto艣ci i blasku jej j臋zyka wyj膮tkowo mnie pokrzepi艂o, jak owe po艂yskliwe kryszta艂ki soli, stosowane w celu oczyszczania krwi. W艂a艣nie dlatego tak mi smutno, kiedy pomy艣l臋, jak musia艂a cierpie膰 Mademoiselle, widz膮c, 偶e jej s艂owiczy g艂os wydobywaj膮cy si臋 ze s艂oniowatego cia艂a taki jest zagubiony i tak ma艂o doceniany. By艂a z nami d艂ugo, o wiele za d艂ugo, uparcie maj膮c nadziej臋 na jaki艣 cud, kt贸ry zmieni j膮 w co艣 w rodzaju madame de Rambouillet, czaruj膮cej sw膮 b艂yskotliwo艣ci膮 z艂ocisto - satynowy salon pe艂en poet贸w, ksi膮偶膮t i polityk贸w.
呕ywi艂aby t臋 nadziej臋 nawet d艂u偶ej, gdyby nie niejaki Le艅ski, m艂ody rosyjski korepetytor ze s艂abymi, kr贸tkowzrocznymi oczami i mocnymi pogl膮dami politycznymi, zaanga偶owany, by uczy膰 nas r贸偶nych przedmiot贸w i bra膰 udzia艂 w naszych rozrywkach. Mia艂 kilku poprzednik贸w. Mademoiselle nie lubi艂a 偶adnego z nich, ten jednak, jak to ujmowa艂a, by艂 鈥渓e comble鈥. Le艅ski z czci膮 odnosi艂 si臋 do mojego ojca, ale nie potrafi艂 prze艂kn膮膰 niekt贸rych aspekt贸w naszego 偶ycia, takich jak lokaje i j臋zyk francuski, kt贸ry uwa偶a艂 za arystokratyczy przes膮d, nie na miejscu w liberalnym domu. Mademoiselle uzna艂a, 偶e je艣li Le艅ski odpowiada na jej zadawane wprost pytania kr贸tkimi chrz膮kni臋ciami (ze wzgl臋d贸w j臋zykowych stara艂 si臋 im nada膰 niemieckie brzmienie), to dzieje si臋 tak nie dlatego, 偶e m艂ody cz艂owiek nie rozumie po francusku, lecz dlatego, 偶e chce j膮 przy wszystkich obrazi膰.
S艂ysz臋 i widz臋, jak Mademoiselle s艂odziutkim tonem, ale ju偶 ze z艂owieszczym dr偶eniem g贸rnej wargi, prosi, 偶eby poda艂 jej chleb, i s艂ysz臋 i widz臋, jak on ze stoickim spokojem i absolutn膮 nieznajomo艣ci膮 francuskiego dalej je zup臋; w ko艅cu Mademoiselle z tn膮cym ostro 鈥淧ardon, monsieur鈥 robi wypad w prawo ponad talerzem Le艅skiego, 艂apie koszyk z chlebem i wyprostowuje si臋, m贸wi膮c 鈥淢erci!鈥 z tak膮 ironi膮, 偶e pokryte puchem uszy korepetytora nabieraj膮 barwy geranium. 鈥淏ydl臋! Cham! Nihilista!鈥 - 艂ka艂a potem w swoim pokoju, kt贸ry nie s膮siadowa艂 ju偶 z naszym, cho膰 nadal znajdowa艂 si臋 na tym samym pi臋trze.
Je艣li Le艅ski przypadkiem zbiega艂 w艂a艣nie ze schod贸w, kiedy ona, z astmatyczn膮 przerw膮 co dziesi臋膰 stopni, ci臋偶ko si臋 na nie wspina艂a (jako 偶e niewielka winda hydrauliczna w naszym petersburskim domu nieustannie i do艣膰 obra藕liwie dla Mademoiselle nie chcia艂a dzia艂a膰), utrzymywa艂a, 偶e m艂ody cz艂owiek z艂o艣liwie na ni膮 wpad艂, popchn膮艂 j膮, powali艂, i oto ju偶 widzieli艣my, jak tratuje jej rozpostarte na ziemi cia艂o. Coraz cz臋艣ciej wstawa艂a nagle od sto艂u i deser, kt贸ry inaczej by straci艂a, dyplomatycznie posy艂ano za ni膮. Ze swego odleg艂ego pokoju przysy艂a艂a szesnastostronicowe listy do mojej matki i matka bieg艂a na g贸r臋, zastaj膮c j膮 dramatycznie pakuj膮c膮 sw贸j kufer. I wreszcie kt贸rego艣 dnia pozwolono jej spakowa膰 si臋 do ko艅ca.
Wr贸ci艂a do Szwajcarii. Wybuch艂a I wojna 艣wiatowa, p贸藕niej rewolucja. Na pocz膮tku lat dwudziestych, d艂ugo po tym, jak nasza korespondencja wygas艂a, szcz臋艣liwy kaprys emigracyjnego 偶ycia zani贸s艂 mnie do Lozanny; przyjecha艂em z koleg膮 z uniwersytetu i pomy艣la艂em, 偶e m贸g艂bym odwiedzi膰 Mademoiselle, je艣li tylko jeszcze 偶yje.
呕y艂a. Jeszcze t臋偶sza ni偶 dawniej, siwiute艅ka i niemal zupe艂nie g艂ucha, powita艂a mnie ha艂a艣liwym wybuchem mi艂o艣ci. Widoczek Ch芒teau de Chilien zast膮pi艂a krzykliwa trojka. Z takim 偶arem m贸wi艂a o 偶yciu w Rosji, jak gdyby by艂a to jej utracona ojczyzna. Potem dowiedzia艂em si臋, 偶e w s膮siedztwie znajduje si臋 ca艂a kolonia starych szwajcarskich guwernantek w tym samym stylu. Ci膮gn臋艂y do siebie, nieustannie kipi膮c wspomnieniami, kt贸rymi ze sob膮 wsp贸艂zawodniczy艂y, i utworzy艂y niewielk膮 wysepk臋 po艣r贸d obcego im ju偶 偶ywio艂u. Najserdeczniejsz膮 przyjaci贸艂k膮 Mademoiselle by艂a teraz przypominaj膮ca mumi臋 Mlle Golay, niegdy艣 guwernantka mojej matki, w wieku osiemdziesi臋ciu pi臋ciu lat nadal pedantka i pesymistka; pozostawa艂a w naszej rodzinie jeszcze d艂ugo po zam膮偶p贸j艣ciu swej podopiecznej, powr贸ci艂a do Szwajcarii jedynie o kilka lat przed Mademoiselle, z kt贸r膮 nie rozmawia艂a, gdy obie mieszka艂y pod jednym dachem. W swojej przesz艂o艣ci cz艂owiek zawsze jest u siebie, czym po cz臋艣ci t艂umaczy si臋 po艣miertna mi艂o艣膰 tych rozczulaj膮cych dam do obcego kraju, kt贸rego nigdy naprawd臋 nie zna艂y i w kt贸rym 偶adna z nich raczej nie zazna艂a szcz臋艣cia.
Poniewa偶 wskutek g艂uchoty Mademoiselle rozmowa z ni膮 by艂a niemo偶liwa, postanowili艣my z koleg膮 przynie艣膰 jej nast臋pnego dnia aparat s艂uchowy, na kt贸ry - jak uznali艣my - nie mog艂a sobie pozwoli膰. Zrazu za艂o偶y艂a niezgrabny przyrz膮d niew艂a艣ciwie, ale ledwie to zrobi艂a, zwr贸ci艂a na mnie o艣lepione spojrzenie wyra偶aj膮cych wilgotny zachwyt i b艂ogo艣膰 oczu. Zaklina艂a si臋, 偶e s艂yszy ka偶de moje s艂owo, ka偶dy m贸j pomruk. Nie s艂ysza艂a ich, poniewa偶 pe艂en w膮tpliwo艣ci milcza艂em. Gdybym si臋 odezwa艂, poprosi艂bym, 偶eby podzi臋kowa艂a mojemu koledze, kt贸ry zap艂aci艂 za aparat. Czy s艂ysza艂a wi臋c cisz臋, t臋 alpejsk膮 cisz臋, o kt贸rej m贸wi艂a w przesz艂o艣ci? W tej przesz艂o艣ci ok艂amywa艂a sam膮 siebie, teraz ok艂amywa艂a mnie.
Przed wyjazdem do Bazylei i Berlina spacerowa艂em ch艂odnego i mglistego wieczoru brzegiem jeziora. W pewnym miejscu samotna latarnia m臋tnie rozrzedza艂a mrok. W jej poblasku mg艂a zdawa艂a si臋 zmienia膰 w dobrze widoczn膮 m偶awk臋. 鈥Il pleut toujours en Suisse鈥 - jedna z tych rzucanych mimochodem uwag, kt贸re dawniej doprowadza艂y Mademoiselle do 艂ez. W dole du偶e zmarszczki na wodzie, niemal fale, i jaki艣 niewyra藕ny bia艂y kszta艂t przyci膮gn臋艂y moj膮 uwag臋. Kiedy podszed艂em ca艂kiem blisko do chlupocz膮cej wody, zobaczy艂em, co to jest - by艂 to s臋dziwy 艂ab臋d藕, wielkie, niezgrabne stworzenie, przypominaj膮ce ptaka dodo. Podejmowa艂 groteskowe pr贸by wgramolenia si臋 do przycumowanej do brzegu 艂贸dki. Nie umia艂 tego zrobi膰. Ci臋偶kie, bezsilne trzepotanie jego skrzyde艂, 艣liski d藕wi臋k ich uderze艅 o ko艂ysz膮c膮 si臋 i pluskaj膮c膮 艂贸dk臋, lepki poblask ciemnej fali w miejscach, gdzie odbija艂a 艣wiat艂o - wszystko to zdawa艂o si臋 przez chwil臋 na艂adowane owym dziwnym znaczeniem, kt贸rego w snach nabiera czasami palec przyci艣ni臋ty do niemych ust i potem wskazuj膮cy na co艣, czego 艣ni膮cy nie ma czasu ju偶 rozpozna膰, bo budzi si臋 rozdygotany. Ale o dziwo, chocia偶 wkr贸tce zapomnia艂em o tym pos臋pnym wieczorze, to w艂a艣nie ten z艂o偶ony obraz - dreszcz, 艂ab臋d藕, fala - przyszed艂 mi na my艣l, kiedy w kilka lat p贸藕niej dowiedzia艂em si臋 o 艣mierci Mademoiselle.
Przez ca艂e 偶ycie czu艂a si臋 nieszcz臋艣liwa, to nieszcz臋艣cie by艂o jej wrodzon膮 cech膮, tylko w wyniku jego fluktuacji, zmian jego g艂臋bi mia艂a wra偶enie, 偶e porusza si臋 i 偶yje. Nie daje mi jednak spokoju my艣l, 偶e samo poczucie nieszcz臋艣cia nie wystarcza do tego, by stworzy膰 dusz臋, kt贸ra przetrwa艂aby d艂u偶ej. Moja monstrualna i markotna Mademoiselle nie budzi sprzeciwu na ziemi, ale jest niemo偶liwa w wieczno艣ci. Czy naprawd臋 ocali艂em j膮 przed fikcj膮? Tu偶 przed tym, jak rytm, kt贸ry s艂ysz臋, potyka si臋 i zanika, 艂api臋 si臋 na pytaniu, czy przypadkiem przez lata, kiedy j膮 zna艂em, nie przegapi艂em ca艂kowicie tego czego艣, co by艂o ni膮 w znacznie wi臋kszym stopniu ni偶 jej podbr贸dki, jej przyzwyczajenia czy nawet jej francuszczyzna - czego艣 pokrewnego, by膰 mo偶e, temu ostatniemu przeb艂yskowi jej osoby, temu promiennemu oszustwu, do kt贸rego si臋 uciek艂a, bym m贸g艂 odej艣膰 zadowolony ze swojej dobroci, albo temu 艂ab臋dziowi, kt贸rego udr臋ka by艂a znacznie bli偶sza artystycznej prawdy ni偶 blade ramiona omdlewaj膮cej tancerki, kr贸tko m贸wi膮c: czego艣, co mog艂em doceni膰 dopiero po tym, jak rzeczy i istoty, kt贸re w bezpiecznym schronieniu dzieci艅stwa kocha艂em najbardziej, zosta艂y spopielone lub zabite strza艂em w serce.
Pary偶, 1939
Nazwa tej planety - za艂o偶ywszy, 偶e w og贸le ma ona jak膮艣 nazw臋 - jest rzecz膮 nieistotn膮. Nawet podczas opozycji, przy najkorzystniejszym po艂o偶eniu wobec Ziemi, jest od niej oddalona tylko o tyle mil, ile lat up艂yn臋艂o mi臋dzy minionym pi膮tkiem a powstaniem Himalaj贸w, a wi臋c milion razy wi臋cej ni偶 wynosi 艣redni wiek czytelnik贸w. W polu widzenia teleskopu fantazji, ogl膮dana przez pryzmat 艂ez, 偶adna z osobliwo艣ci tej planety nie powinna by膰 bardziej zastanawiaj膮ca ni偶 osobliwo艣ci planet realnie istniej膮cych. R贸偶owy glob marmurkowany ciemnymi plamami jest jednym z niezliczonych obiekt贸w pilnie wiruj膮cych w niesko艅czonej i zb臋dnej grozie p艂ynnej przestrzeni.
Maria mojej planety (kt贸re nie s膮 morzami) i jej lacus (kt贸re nie s膮 jeziorami) tak偶e, jak wolno przypuszcza膰, otrzyma艂y kiedy艣 nazwy, niekt贸re by膰 mo偶e bardziej oryginalne ni偶 nazwa jakiego艣 ogrodu r贸偶anego, inne mniej banalne ni偶 nazwiska obserwuj膮cych je badaczy (bo - 偶eby przywo艂a膰 rzeczywiste przypadki - to, 偶e astronom nazywa si臋 Lampland nie jest mniej cudowne, ni偶 gdyby entomolog nazywa艂 si臋 Krautwurm), wi臋kszo艣膰 jednak w stylu tak staromodnym, 偶e mog艂yby pod wzgl臋dem d藕wi臋cznego i dekadenckiego czaru rywalizowa膰 z nazwami miejscowymi z romans贸w rycerskich.
Jak nasze Sosnowe Doliny tu na dole cz臋sto maj膮 do zaoferowania niewiele wi臋cej ni偶 fabryk臋 but贸w po jednej stronie drogi i zardzewia艂e inferno cmentarza samochod贸w po drugiej, tak owe kusz膮ce Arkadie, Ikarie i Zefirie na mapach planet z du偶ym prawdopodobie艅stwem mog膮 okaza膰 si臋 martwymi pustyniami, pozbawionymi nawet wilczomleczy, zdobi膮cych nasze 艣mietniska. Selenografowie to potwierdz膮, ale w ko艅cu ich soczewki s艂u偶膮 im lepiej ni偶 nam nasze. W chwili obecnej im wi臋ksze powi臋kszenie, tym bardziej dziobata wydaje si臋 powierzchnia planety, jakby by艂a widziana przez nurkuj膮cego p艂ywaka, kt贸ry spogl膮da w g贸r臋 przez na wp贸艂 przezroczyst膮 wod臋. A je艣li niekt贸re po艂膮czone ze sob膮 plamy niejasno przypominaj膮 linie i otwory chi艅skiej szachownicy, uznajmy to za geometryczn膮 halucynacj臋.
Nie tylko wykluczam, by taka czy inna nazbyt okre艣lona planeta mog艂a odegra膰 jak膮kolwiek rol臋 w mojej opowie艣ci (kt贸r膮 uwa偶am za co艣 w rodzaju niebia艅skiej mapy), rol臋, jak膮 odgrywa w niej ka偶da kropka nad 鈥渋鈥 i ka偶da kropka na ko艅cu zdania, lecz r贸wnie偶 nie zamierzam mie膰 nic wsp贸lnego z owymi technicznymi profecjami, jakie podobno profesjonalni profesorzy opowiadaj膮 dziennikarzom. Nie dla mnie huk startuj膮cej rakiety. Nie dla mnie obiecane naszemu globowi malutkie sztuczne satelity, nieziemskie l膮dowiska statk贸w kosmicznych, lub komicznych, ani owo raz, dwa, trzy, cztery, po kt贸rym tysi膮ce napowietrznych fortec ze wszystkim, co trzeba, 艂膮cznie z kuchniami pok艂adowymi i str贸偶贸wkami - basztami, wzlatuje wys艂ane w gor膮czkowym zamieszaniu wsp贸艂zawodnictwa przez narody Ziemi, nie dla mnie podrabiana grawitacja ani dziko faluj膮ce flagi.
Nie widz臋 te偶 u siebie absolutnie 偶adnego zastosowania dla specjalnego ekwipunku - szczelnego kombinezonu, aparatu tlenowego ani innych tego rodzaju cud贸w techniki. Tak jak stary pan Boke, o kt贸rym us艂yszymy za chwil臋, jestem w najwy偶szym stopniu sk艂onny do pomijania kwestii praktycznych (kt贸re tak czy owak b臋d膮 musia艂y wyda膰 si臋 absurdalnie niepraktyczne przysz艂ym astronautom, takim jak syn starego Boke'a), jako 偶e uczucia, jakie budz膮 we mnie urz膮dzenia mechaniczne, wahaj膮 si臋 mi臋dzy znudzon膮 nieufno艣ci膮 a chorobliwym dygotem. Tylko heroicznym wysi艂kiem woli jestem w stanie zmusi膰 si臋 do wykr臋cenia 偶ar贸wki, kt贸ra cicho zgas艂a, mimo 偶e wydawa艂a si臋 jeszcze m艂oda i najzdrowsza w 艣wiecie, i wkr臋ci膰 inn膮, kt贸ra rozb艂y艣nie mi przed oczami z obrzydliw膮 nag艂o艣ci膮, z jak膮 w nagiej r臋ce cz艂owieka wyl臋ga si臋 z jaja smok. Wreszcie z najwy偶sz膮 pogard膮 odrzucam tak zwan膮 鈥渓iteratur臋 fantastyczno - naukow膮鈥. Przegl膮da艂em jej przyk艂ady i stwierdzi艂em, 偶e jest r贸wnie nudna, jak czasopisma z opowiadaniami sensacyjnymi - jest to w obu wypadkach ten sam rodzaj ponuro przyziemnej pisaniny z nadmiarem dialog贸w i doskonale wymienialnymi 偶artami. Banalne schematy s膮 oczywi艣cie zamaskowane, ale zasadniczo pozostaj膮 te same we wszystkich tych tanich czytad艂ach, niezale偶nie od tego, czy obejmuj膮 one swoim zasi臋giem wszech艣wiat, czy salonik w jakim艣 mieszkaniu. S膮 jak 鈥渕ieszane鈥 herbatniki, r贸偶ni膮ce si臋 mi臋dzy sob膮 jedynie kszta艂tem i odcieniem; ale to dzi臋ki tym r贸偶nicom sprytni producenci chwytaj膮 w sid艂a 艣lini膮cego si臋 klienta w tym oszala艂ym paw艂owowskim 艣wiecie, gdzie nie zwi臋kszaj膮ca koszt贸w produkcji prosta zamiana wizualnych bod藕c贸w okre艣la i stopniowo wypiera smak, kt贸ry w ten spos贸b pod膮偶a t膮 sam膮 drog膮, co talent i prawda.
Tak wi臋c bohater pozytywny szczerzy rado艣nie z臋by, czarny charakter u艣miecha si臋 szyderczo, a szlachetne serce popisuje si臋 slangiem. Carowie gwiazd, przewodnicz膮cy galaktycznych zwi膮zk贸w zawodowych s膮 praktycznie kopiami pe艂nych werwy rudzielc贸w, zajmuj膮cych na Ziemi przyziemne stanowiska i ilustruj膮cych swymi drobnymi zmarszczkami humanistyczne opowiastki w postrz臋pionych magazynach na stolikach salon贸w pi臋kno艣ci. Naje藕d藕cy Deneboli i Spiki, kwiat gwiazdozbioru Panny, nosz膮 nazwiska zaczynaj膮ce si臋 od 鈥淢ac鈥, a zimni naukowcy s膮 zwykle rozmaitymi Steinami; niekt贸rzy z nich dziel膮 z supergalaktycznymi dziewczynami takie abstrakcyjne etykietki, jak Biola czy Vala. Mieszka艅cy obcych planet, istoty 鈥渋nteligentne鈥, humanoidy albo rozmaite fasony stwor贸w mitologicznych, maj膮 jedn膮 interesuj膮c膮 cech臋 wsp贸ln膮: struktura ich wn臋trz pozostaje nie przedstawiona. Najwi臋kszym ust臋pstwem wobec przyzwoito艣ci dwunog贸w jest obdarzenie centaur贸w przepask膮 na biodra, kt贸r膮 w dodatku nosz膮 oni wok贸艂 przednich n贸g.
To zdaje si臋 wyczerpywa膰 kwesti臋 eliminacji - a mo偶e kto艣 chcia艂by podyskutowa膰 na temat czasu? Tu znowu, chc膮c nastawi膰 ostro艣膰 tak, by jak najlepiej widoczny by艂 m艂ody Emery L. Boke, ten m贸j mniej lub bardziej daleki potomek, b臋d膮cy cz艂onkiem pierwszej wyprawy mi臋dzyplanetarnej (to ostatecznie jedyny skromny postulat mojej opowie艣ci), zast膮pienie porz膮dnej jedynki w naszych latach tysi膮c dziewi臋膰setnych pretensjonaln膮 dw贸jk膮 lub tr贸jk膮 z rado艣ci膮 pozostawiam zr臋cznym 艂apom jakiego艣 Tarzana w艣r贸d gwiazd oraz innym komiksom i atomiksom. Niech to sobie b臋dzie A.D. 2145 albo A.A. 200 - bez znaczenia. Nie mam zamiaru wkracza膰 w niczyje kompetencje. Jest to przedstawienie czysto amatorskie z przypadkowymi rekwizytami, ograniczonymi do minimum dekoracjami i kolczastymi zw艂okami je偶ozwierza w k膮cie starej stodo艂y. Dobrze tu wszystkich znamy - pa艅stwo Brown, Benson, White i Wilson, a kiedy kto艣 wychodzi na papierosa, s艂yszy 艣wierszcze i psa na odleg艂ej farmie (szczeka z przerwami, w kt贸rych nas艂uchuje tego, czego my us艂ysze膰 nie mo偶emy). Letni nocny firmament to gmatwanina gwiazd. Dwudziestojednoletni Emery Lancelot Boke wie o nich o niebo wi臋cej ni偶 ja, pi臋膰dziesi臋cioletni i przera偶ony.
Lance jest wysoki i szczup艂y, na opalonych r臋kach wida膰 silne mi臋艣nie i zielonkawe 偶y艂y, na czole ma blizn臋. Siedzi w tej chwili bezczynnie, ale niespokojnie, na kraw臋dzi niskiego fotela, pochylony do przodu, plecy ma zgarbione, 艂okciami wspiera si臋 na swoich du偶ych kolanach i w szczeg贸lny, sobie w艂a艣ciwy spos贸b powoli splata i rozplata swoje 艂adne d艂onie - ten gest po偶yczy艂em dla艅 od jednego z jego przodk贸w. Wyraz powagi i przykrej koncentracji (wszystkie my艣li s膮 przykre, m艂ode my艣li - szczeg贸lnie) jest dla艅 typowy, tym razem jednak stanowi on mask臋, ukrywaj膮c膮 gwa艂town膮 ch臋膰 uwolnienia si臋 od d艂ugotrwa艂ego napi臋cia. Normalnie Lance nie u艣miecha si臋 cz臋sto, a poza tym 鈥渦艣miech鈥 jest zbyt g艂adkim s艂owem na okre艣lenie raptownego, 偶ywego grymasu, kt贸ry w艂a艣nie teraz rozja艣nia mu nagle usta i oczy, jednocze艣nie plecy garbi膮 si臋 jeszcze bardziej, ruchliwe d艂onie splataj膮 si臋 i zamieraj膮, a du偶y palec jednej ze st贸p zaczyna lekko przytupywa膰. W pokoju s膮 rodzice Lance'a, jak r贸wnie偶 jaki艣 przypadkowy go艣膰, g艂upiec i nudziarz, zupe艂nie nie艣wiadom tego, co si臋 dzieje - jest to bowiem niezr臋czny moment w przygn臋bionym domu w przeddzie艅 fantastycznego odlotu.
Mija godzina. Wreszcie go艣膰 bierze z dywanu sw贸j cylinder i wychodzi. Lance zostaje sam z rodzicami, co tylko powi臋ksza napi臋cie. Pana Boke'a widz臋 bardzo dobrze. Nie mog臋 natomiast nawet z odrobin膮 wyrazisto艣ci przedstawi膰 sobie pani Boke, cho膰bym nie wiem jak g艂臋boko pogr膮偶a艂 si臋 w swym nie艂atwym transie. Wiem, 偶e jej weso艂o艣膰 - ca艂a ta paplanina, szybki trzepot rz臋s - to pokaz przeznaczony nie tyle dla syna, ile dla m臋偶a i jego starzej膮cego si臋 serca; stary Boke u艣wiadamia to sobie a偶 nazbyt dobrze: w chwili przyp艂ywu swej w艂asnej okropnej udr臋ki musi radzi膰 sobie z udawan膮 beztrosk膮 偶ony, rozstrajaj膮c膮 go jeszcze bardziej, ni偶 mog艂oby to uczyni膰 ca艂kowite i bezwarunkowe za艂amanie nerwowe. Jestem troch臋 rozczarowany faktem, 偶e nie potrafi臋 okre艣li膰 jej rys贸w. Jedyne, co w przelocie dostrzegam, to aura topniej膮cego 艣wiat艂a po jednej stronie jej mglistych w艂os贸w, kt贸ry to obraz, jak podejrzewam, podst臋pnie narzucaj膮 mi typowe chwyty wsp贸艂czesnej fotografii; o ile偶 艂atwiej pisa艂o si臋 dawniej, kiedy wyobra藕ni cz艂owieka nie otacza艂y niezliczone pogl膮dowe wizerunki rzeczy i kiedy osadnik, patrz膮cy na sw贸j pierwszy olbrzymi kaktus albo swoje pierwsze zwa艂y kopnego 艣niegu, nie musia艂 sobie zaraz przypomina膰 plakatu firmy produkuj膮cej opony.
W wypadku pana Boke'a korzystam - jak si臋 przekonuj臋 - z rys贸w pewnego starego profesora historii, znakomitego mediewisty, kt贸rego siwe bokobrody, r贸偶owa 艂epetyna i czarny garnitur s膮 s艂ynne w pewnym s艂onecznym campusie na dalekim po艂udniu Stan贸w, ale kt贸rego jedynym atutem, je艣li chodzi o t臋 histori臋 (nie licz膮c pewnego podobie艅stwa do nie偶yj膮cego od dawna wuja jednego z moich rodzic贸w), jest fakt, 偶e wygl膮da do艣膰 anachronicznie. Je艣li tylko cz艂owiek jest wobec siebie uczciwy, nie ma nic osobliwego w tendencji do obdarzania manier i stroj贸w odleg艂ych czas贸w (kt贸re przypadkiem ulokowane s膮 w przysz艂o艣ci) odcieniem pewnej staro艣wiecko艣ci, czego艣 nie najlepiej uprasowanego, nie najlepiej wypiel臋gnowanego i troch臋 zakurzonego, jako 偶e okre艣lenia 鈥渁nachroniczny鈥, 鈥渘iedzisiejszy鈥 itp. s膮 na d艂u偶sz膮 met臋 jedynymi, jakie pozwalaj膮 nam wyobrazi膰 sobie i przedstawi膰 dziwno艣膰, kt贸rej niezale偶nie od wszelkich bada艅 przewidzie膰 niepodobna. Przysz艂o艣膰 to tylko odwrotna strona tego, co przestarza艂e.
W tym zapuszczonym pokoju przy br膮zowawym 艣wietle lampy Lance omawia ostatnie kwestie. Z pewnego bezludnego miejsca w Andach, gdzie wspina艂 si臋 na nie nazwany jeszcze szczyt, przywi贸z艂 park臋 m艂odziutkich szynszyli - popielatych, fantastycznie puszystych gryzoni wielko艣ci kr贸lika (Hystrico - morpha), obdarzonych d艂ugimi bokobrodami, okr膮g艂ymi zadami i przypominaj膮cymi p艂atki kwiat贸w uszami. Trzyma je w mieszkaniu w drucianej zagr贸dce i 偶ywi fistaszkami, dmuchanym ry偶em i rodzynkami, jako od艣wi臋tne danie ofiarowuj膮c im czasem fio艂ek lub aster. Ma nadziej臋, 偶e jesieni膮 b臋d膮 mia艂y ma艂e. W tej chwili powtarza matce kilka dobitnych polece艅 - stara膰 si臋, 偶eby jedzenie jego ulubie艅c贸w by艂o kruche i 偶eby nie mia艂y mokro w zagr贸dce, i 偶eby nigdy nie zapomina膰 o ich codziennej suchej k膮pieli (w piasku zmieszanym ze sproszkowan膮 kred膮), podczas kt贸rej z ogromnym wigorem tarzaj膮 si臋 i kopi膮. Kiedy ta sprawa jest ju偶 om贸wiona, pan Boke zapala fajk臋, potem zapala j膮 ponownie i wreszcie odk艂ada. Co chwila, udaj膮c pe艂ne 偶yczliwo艣ci roztargnienie, starszy pan wydaje z siebie seri臋 d藕wi臋k贸w i wykonuje seri臋 gest贸w, kt贸re nie zwiod膮 nikogo: chrz膮ka, splata z ty艂u r臋ce i sunie ku oknu albo zaczyna niemelodyjnie bucze膰 mocno 艣ci膮gni臋tymi wargami i jakby unoszony moc膮 tego nosowego motorka, wychodzi z pokoju. Opu艣ciwszy scen臋, natychmiast z okropnym dreszczem odrzuca buczenie swojej subtelnej, wspaniale wypracowanej roli. Zatrzymuje si臋 w sypialni lub 艂azience, jakby po to, by w najg艂臋bszej samotno艣ci poci膮gn膮膰 pot臋偶ny spazmatyczny 艂yk z jakiej艣 ukrytej butelki, i zaraz wtacza si臋 z powrotem, pijany b贸lem.
Scenografia jest ta sama, kiedy cicho wchodzi ponownie na scen臋, zapinaj膮c marynark臋 i wracaj膮c do swego cichego mormorando. Teraz to ju偶 kwestia minut. Przed wyj艣ciem Lance ogl膮da zagr贸dk臋 i zostawia Szyna i Szyl臋 siedz膮ce na zadkach, ka偶de z nich trzyma w pyszczku kwiat. Poza tym wiem o tych ostatnich minutach tylko to, 偶e niemo偶liwe s膮 w nich takie zdania, jak: 鈥淐zy na pewno nie zapomnia艂e艣 tej koszuli, co przysz艂a z pralni?鈥 lub 鈥淧ami臋tasz, gdzie po艂o偶y艂e艣 te nowe skarpetki?鈥 Wszystko, co Lance bierze ze sob膮, jest ju偶 zgromadzone w tajemniczym, 艣ci艣le tajnym i absolutnie przera偶aj膮cym miejscu godziny zero jego lotu; nie potrzebuje nic z rzeczy, kt贸re nam s膮 niezb臋dne; wychodzi wi臋c z domu z pustymi r臋kami i go艂膮 g艂ow膮, z nonszalanck膮 lekko艣ci膮 kogo艣, kto idzie do kiosku po gazety albo wst臋puje na chwalebny szafot.
Ziemska przestrze艅 uwielbia utajenie. Gotowa jest udost臋pni膰 oczom co najwy偶ej widok panoramiczny. Horyzont zamyka si臋 za oddalaj膮cym si臋 w臋drowcem jak opuszczane drzwi, opadaj膮ce w zwolnionym tempie. Ci, kt贸rzy zostaj膮, nie mog膮 dostrzec nawet miasta oddalonego o dzie艅 drogi, chocia偶 艂atwo im ujrze膰 takie transcendentalne zjawiska, jak - powiedzmy - ksi臋偶ycowy amfiteatr i cie艅 rzucany przez jego kolist膮 kraw臋d藕. Czarodziej, kt贸ry ukazuje firmament, zakasa艂 r臋kawy i niczym nie przes艂oni臋ty wyst臋puje przed ma艂ymi widzami. Planety mog膮 pogr膮偶y膰 si臋 w obszar poza polem widzenia (podobnie rozmazana krzywizna twojej w艂asnej ko艣ci policzkowej przes艂ania przedmioty), ale powracaj膮, gdy tylko Ziemia odwr贸ci g艂ow臋. Nago艣膰 nocy jest przera偶aj膮ca. Lance odlecia艂; krucho艣膰 jego m艂odego cia艂a zwi臋ksza si臋 wprost proporcjonalnie do odleg艂o艣ci, kt贸r膮 pokonuje. Starzy pa艅stwo Boke patrz膮 ze swego balkonu na niesko艅czenie niebezpieczne nocne niebo i w艣ciekle zazdroszcz膮 losu 偶onom rybak贸w.
Je艣li 藕r贸d艂a Boke'a s膮 precyzyjne, imi臋 鈥淟anceloz del Lac鈥 pojawia si臋 po raz pierwszy w wersie 3676 dwunastowiecznego Roman de la charrete. Lance, Lancelin, Lancelotik to zdrobnienia wyszeptane wzbieraj膮cym, s艂onym, mokrym gwiazdom. M艂odzi rycerze ucz膮cy si臋 w wieku lat kilkunastu gra膰 na harfie, tresowa膰 soko艂y, polowa膰; Niebezpieczny Las i Stra偶nica Bole艣ci, Aldebaran i Betelgeuse - gromy okrzyk贸w na wojnach z Saracenami. Wspania艂e czyny bojowe, wspaniali wojownicy, skrz膮cy si臋 w straszliwych konstelacjach nad balkonem Boke'贸w: pan Percard, Rycerz Czarny, i pan Perimones, Rycerz Czerwony, i pan Pertolepe, Rycerz Zielony, i pan Persant, Rycerz Indygowy, i rubaszny stary pan Grummur Grummursum, mrucz膮cy pod nosem nordyckie przekle艅stwa. Na niewiele si臋 zda lornetka polowa, mapa jest ca艂a pomi臋ta i mokra, i:
- Niedobrze trzymasz latark臋 - to do pani Boke.
We藕 g艂臋boki oddech. Sp贸jrz jeszcze raz.
Lancelot odlecia艂; nadzieja ujrzenia go w tym 偶yciu r贸wna jest nadziei ujrzenia go w wieczno艣ci. Lancelota wygnano z krainy L'Eau Grise (jak mogliby艣my nazwa膰 Wielkie Jeziora) i teraz cwa艂uje w pyle nocnego nieba niemal r贸wnie szybko, jak nasz ma艂y, tutejszy wszech艣wiat (z balkonem i czarnym jak smo艂a, naznaczonym migaj膮cymi przed oczyma kropkami ogrodem) p臋dzi ku Harfie Kr贸la Artura, gdzie p艂onie i n臋ci Wega, jeden z tych nielicznych obiekt贸w, kt贸re da si臋 zidentyfikowa膰 za pomoc膮 tej cholernej mapy. Od gwiezdnej mgie艂ki Boke'om kr臋ci si臋 w g艂owie - szare kadzid艂o, szale艅stwo, mdl膮cy szum niesko艅czono艣ci. Nie mog膮 si臋 jednak oderwa膰 od koszmaru kosmosu, nie mog膮 wr贸ci膰 do jasno o艣wietlonej sypialni, kt贸rej k膮t wida膰 w szklanych drzwiach. I nagle wschodzi ta w艂a艣nie planeta - jak malutkie ognisko.
Tutaj, po prawej jest Most Miecza, prowadz膮cy na Tamten 艢wiat (鈥渄ont nus estranges ne retorne鈥). Lancelot pe艂znie po nim w wielkim cierpieniu, w niewypowiedzianej m臋ce. 鈥淣ie przejdziesz przez przej艣cie Niebezpiecznym zwane鈥. Ale inny czarodziej nakazuje: 鈥淧rzejdziesz. Zdob臋dziesz nawet poczucie humoru, kt贸re przeniesie ci臋 przez trudne miejsca鈥. Dzielnym starym pa艅stwu Boke wydaje si臋, 偶e dostrzegaj膮 Lance'a, kt贸ry za pomoc膮 rak贸w wdziera si臋 na pokryt膮 szkliwem ska艂臋 nieba lub w milczeniu przeciera szlak przez kopne 艣niegi mg艂awic. Bo枚tes, znajduj膮cy si臋 gdzie艣 mi臋dzy obozem X a XI, to pot臋偶ny lodowiec, jedno wielkie osypisko, jeden wielki lodospad. Pr贸bujemy dostrzec kr臋t膮 tras臋 wspinaczki i wydaje nam si臋, 偶e pomi臋dzy kilkoma zwi膮zanymi lin膮 sylwetkami widzimy lekkiego, chudego Lance'a. Znikn膮艂! Czy to by艂 on, czy mo偶e Denny (m艂ody biolog, najlepszy przyjaciel Lance'a)? Czekaj膮c w mrocznej dolinie u st贸p pionowego nieba, przypominamy sobie (pani Boke wyra藕niej ni偶 jej m膮偶) owe specjalistyczne terminy na oznaczenie szczelin i gotyckich sklepie艅 lodowych, s艂贸w, kt贸re w czasach swojego alpejskiego ch艂opi臋ctwa Lance zwyk艂 wypowiada膰 z takim profesjonalnym zapa艂em: seraki, 偶leby, lawina i jej huk, francuskie echa i wysoko w g贸rze magiczny germa艅ski tupot podbitych 膰wiekami but贸w - jak w 艣redniowiecznych romansach.
Ach, znowu tam jest! Przechodzi przez prze艂臋cz mi臋dzy dwiema gwiazdami, a potem pr贸buje bardzo powoli wspi膮膰 si臋 serpentynami na urwisko tak strome i z tak w膮t艂ymi klamrami, 偶e samo wyobra偶enie sobie pr贸buj膮cych po omacku znale藕膰 uchwyt palc贸w i 艣lizgaj膮cych si臋 but贸w przyprawia cz艂owieka o akrofobiczne md艂o艣ci. I przez p艂yn膮ce strumieniami 艂zy starzy pa艅stwo Boke widz膮, jak Lance odpoczywa na skalnej p贸艂ce, potem zn贸w si臋 wspina i wreszcie przera藕liwie bezpieczny dociera ze swym czekanem i plecakiem na szczyt, stercz膮cy ponad innymi szczytami, a jego ochoczy profil pojawia si臋 w obramowaniu 艣wiat艂a.
A mo偶e ju偶 schodzi? Zak艂adam, 偶e od uczestnik贸w wyprawy nie przychodz膮 偶adne wie艣ci i 偶e pa艅stwo Boke nadal trawi膮 noce na wzruszaj膮cym czuwaniu. Kiedy tak czekaj膮 na powr贸t syna, ka偶da z dr贸g wiod膮cych w d贸艂 zdaje si臋 ko艅czy膰 przepa艣ci膮 ich rozpaczy. By膰 mo偶e jednak Lance przedosta艂 si臋 ju偶 przez te wysokie, kanciaste i mokre kamienne bloki, kt贸re pionowo spadaj膮 w otch艂a艅, pokona艂 wielki wyst臋p skalny i teraz przepe艂niony b艂ogo艣ci膮 ze艣lizguje si臋 po stromych niebia艅skich 艣niegach?
Poniewa偶 jednak dzwonek przy drzwiach pa艅stwa Boke, kt贸rego odg艂os by艂by logicznym zwie艅czeniem ci膮gu wyobra偶onych krok贸w (c贸偶 z tego, 偶e bardzo cierpliwie rozmieszczamy je w umy艣le, gdzie podchodz膮 coraz to bli偶ej i bli偶ej), nie dzwoni, musimy zawr贸ci膰 Lance'a i kaza膰 mu zacz膮膰 swoj膮 wspinaczk臋 na nowo, a potem nawet cofn膮膰 go jeszcze bardziej, tak, by by艂 ci膮gle w bazie (po艣r贸d namiot贸w i otwartych latryn, i 偶ebrz膮cych czarnostopych dzieci), cho膰 tyle czasu ju偶 min臋艂o od chwili, kiedy wyobrazili艣my sobie, jak schyla si臋 pod tulipanowcem, by p贸j艣膰 przez trawnik ku drzwiom i dzwonkowi przy drzwiach. Jak gdyby zm臋czony wielokrotnym pojawianiem si臋 w umy艣le rodzic贸w, Lance brnie teraz ci臋偶ko przez b艂otniste ka艂u偶e, a potem w wyn臋dznia艂ym krajobrazie jakiej艣 odleg艂ej wojny gramoli si臋 na pag贸rek, ze艣lizguj膮c si臋 i pe艂zn膮c po suchej trawie zbocza. Jeszcze tylko par臋 banalnych ska艂, a potem ju偶 - szczyt. G贸ra zdobyta. Ponie艣li艣my ci臋偶kie straty. Jak powiadamia si臋 bliskich? Telegraficznie? Listem poleconym? I kto dokonuje egzekucji - specjalny pos艂aniec czy zwyk艂y ci臋偶ko pracuj膮cy listonosz z czerwonym nosem, zawsze troch臋 podchmielony (ma swoje w艂asne k艂opoty)? Tu podpisa膰. Wielki kciuk. Ma艂y krzy偶yk. Blady o艂贸wek. Z matowofioletowego drewna. Zwr贸ci膰. Nieczytelny podpis rozedrganej katastrofy.
Nic jednak si臋 nie zdarza. Mija miesi膮c. Szyn i Szyla s膮 w doskona艂ej formie i zdaj膮 si臋 bardzo zadowolone ze swojego towarzystwa - 艣pi膮 razem, przytulone i zwini臋te w puszysty k艂臋bek w pude艂ku - gnie藕dzie. Po wielu pr贸bach Lance odkry艂 kiedy艣 d藕wi臋k o okre艣lonym znaczeniu w 艣wiecie szynszyli - trzeba zacisn膮膰 usta i zrobi膰 nimi kilka szybko nast臋puj膮cych po sobie cichych, wilgotnych 鈥渟urpt鈥, takich jak przy piciu przez s艂omk臋, kiedy w szklance nie ma ju偶 nic pr贸cz n臋dznych resztek p艂ynu. Jego rodzice jednak nie potrafi膮 wyda膰 tego d藕wi臋ku - z艂a tonacja albo jakie艣 inne niedoci膮gni臋cie. I taka niezno艣na cisza panuje w pokoju Lance'a, kt贸ry wype艂niaj膮 sfatygowane ksi膮偶ki, poplamione bia艂e p贸艂ki, stare buty i stosunkowo nowa rakieta tenisowa w absurdalnie bezpiecznym ukryciu komody oraz pieni膮偶ek na pod艂odze szafy - i wszystko to zaczyna si臋 pryzmatycznie roztapia膰, ale dokr臋casz 艣rub臋 i rzeczy zn贸w nabieraj膮 ostro艣ci. Po chwili pa艅stwo Boke wracaj膮 na balkon. Czy Lance dotar艂 do celu, a je艣li tak, to czy ich widzi?
Klasyczny eks - 艣miertelnik, wspieraj膮c si臋 na 艂okciu, wychyla si臋 za kwiecist膮 kraw臋d藕, by kontemplowa膰 Ziemi臋, t臋 zabawk臋, tego b膮ka daj膮cego powolny pokaz wirowania na modelowym firmamencie, ka偶dy kawa艂ek zabawki jest taki weso艂y i jasny - malowane oceany i rozmodlona kobieta Morza Ba艂tyckiego, i fotografia wytwornych Ameryk, uchwyconych podczas wyst臋pu na trapezie, i Australia jak szczeni臋 Afryki le偶膮ce u jej boku. Po艣r贸d moich wsp贸艂czesnych znajd膮 si臋 pewnie tacy, kt贸rzy niemal spodziewaj膮 si臋, 偶e ich duchy z nag艂ym dreszczem i westchnieniem spogl膮daj膮c z nieba na sw膮 rodzim膮 planet臋, zobacz膮 j膮 opasan膮 r贸wnole偶nikami, 艣ci艣ni臋t膮 po艂udnikami i pokryt膮, by膰 mo偶e, grubymi, czarnymi, diabolicznie zakrzywionymi strza艂kami wojen 艣wiatowych, lub te偶 - co jest przyjemniejsz膮 mo偶liwo艣ci膮 - rozpostart膮 przed ich oczami jak jedna z map obrazkowych, przedstawiaj膮cych urlopowe eldorada - z Indianinem z rezerwatu bij膮cym w b臋ben w jednym miejscu, dziewczyn膮 w szortach w innym, sto偶kami drzew iglastych stoj膮cymi na stokach sto偶kowatych g贸r i rozrzuconymi po ca艂ej powierzchni w臋dkarzami.
W istocie, jak s膮dz臋, m贸j m艂ody potomek podczas pierwszej nocy wyprawy w wyobra偶onej ciszy niewyobra偶alnego 艣wiata musia艂by ogl膮da膰 powierzchni臋 naszego globu przez grub膮 warstw臋 jej atmosfery, co oznacza艂oby py艂, rozrzucone odbicia, mg艂臋 i najr贸偶niejszego rodzaju optyczne pu艂apki, tote偶 kontynenty, je艣li nawet by艂oby je wida膰 przez zmienne uk艂ady chmur, przesuwa艂yby si臋 w dziwacznych przebraniach, z niewyt艂umaczalnymi b艂yskami kolor贸w i zarysami zupe艂nie nie do poznania.
Ale to wszystko nie ma wi臋kszego znaczenia. Najistotniejsze jest co innego: czy umys艂 badacza przetrwa szok? Staramy si臋 okre艣li膰 natur臋 tego szoku na tyle wyra藕nie, na ile tylko pozwala na to troska o zdrowie umys艂u. A je艣li samo wyobra偶anie sobie tych kwestii naje偶one jest potwornymi niebezpiecze艅stwami, jak偶e mo偶na wytrzyma膰 i opanowa膰 prawdziwe uk艂ucie?
Przede wszystkim Lance b臋dzie musia艂 upora膰 si臋 z pewnym czynnikiem atawistycznym. Mity tak mocno zakorzeni艂y si臋 w promiennym niebie, 偶e zwykli艣my unika膰 odkrywania schowanej za nimi niezwyk艂o艣ci. Nie艣miertelno艣膰 musi mie膰 gwiazd臋, na kt贸rej mog艂aby stan膮膰, je艣li chce si臋 rozga艂臋zia膰, kwitn膮膰 i dawa膰 schronienie tysi膮com b艂臋kitnopi贸rych anielskich ptak贸w, 艣piewaj膮cych tak s艂odko, jak ma艂e eunuchy. W ludzkim umy艣le g艂臋boko tkwi przekonanie, 偶e 艣mier膰 i opuszczenie Ziemi to synonimy. Ucieczka od jej przyci膮gania oznacza przekroczenie grobu, a cz艂owiek, kt贸ry znalaz艂by si臋 na innej planecie, nie b臋dzie w gruncie rzeczy mia艂 sposobu dowiedzenia samemu sobie, 偶e nie umar艂, 偶e stary naiwny mit nie okaza艂 si臋 prawd膮.
Nie interesuje mnie kretyn, zwyczajny pozbawiony w艂os贸w ma艂piszon, ch艂on膮cy wszystko automatycznie, z dzieci艅stwa pami臋taj膮cy tylko mu艂a, kt贸ry go kopn膮艂, 艣wiadom przysz艂o艣ci jedynie dzi臋ki wizji 偶arcia i spania. My艣l臋 tu o cz艂owieku obdarzonym wyobra藕ni膮 i wiedz膮, i wielk膮 odwag膮 - wr臋cz nieograniczon膮, albowiem wi臋ksza ni偶 odwaga jest jego ciekawo艣膰. Nic go nie powstrzyma. Jest dawnym curieux, ale o silniejszej budowie i bardziej rumianym sercu. Kiedy dochodzi do badania cia艂 niebieskich, przepe艂nia go rado艣膰 cz艂owieka, kt贸ry nami臋tnie pragnie dotyka膰 ich w艂asnymi palcami, g艂adzi膰, opukiwa膰 i u艣miecha膰 si臋 do nich, i wdycha膰 ich zapach, i znowu g艂adzi膰, z tym samym u艣miechem bezimiennej, j臋kliwej, topniej膮cej rozkoszy g艂adzi膰 nigdy jeszcze nie dotkni臋t膮 materi臋, z kt贸rej uczyniona jest dana planeta. Ka偶dy prawdziwy uczony (ma si臋 rozumie膰, nie dotyczy to szalbierskich miernot, kt贸rych jedynym skarbem jest ignorancja, skrywana g艂臋boko jak szpik kostny) powinien odczuwa膰 zmys艂ow膮 rozkosz przy zetkni臋ciu z bezpo艣redni膮 i bosk膮 wiedz膮. Mo偶e mie膰 lat dwadzie艣cia lub osiemdziesi膮t pi臋膰, ale bez tego mrowienia nie ma co m贸wi膰 o nauce. I w艂a艣nie z tej materii uczyniony jest Lance.
Napr臋偶aj膮c wyobra藕ni臋 do ostatnich granic, widz臋, jak przezwyci臋偶a przera偶enie, kt贸rego ma艂pa by膰 mo偶e w og贸le by nie do艣wiadczy艂a. Bez w膮tpienia Lance m贸g艂 wyl膮dowa膰 w pomara艅czowej chmurze py艂u gdzie艣 na 艣rodku pustyni Tharsis (je艣li jest to pustynia) albo ko艂o jakiego艣 fioletowego rozlewiska - Phoenicis lub Oti (je艣li s膮 to jednak jeziora). Ale z drugiej strony... Hm, w tego rodzaju wypadkach niekt贸re problemy bez w膮tpienia rozwi膮zuje si臋 od razu, przera藕liwie i nieodwo艂alnie, a inne przychodz膮 jedne po drugich i rozgryza si臋 je stopniowo. Kiedy by艂em ma艂ym ch艂opcem...
Kiedy mia艂em siedem lub osiem lat, 艣ni艂 mi si臋 pewien niejasno powracaj膮cy sen, osadzony w otoczeniu, kt贸rego nigdy nie by艂em w stanie rozpozna膰 ani w 偶aden racjonalny spos贸b zidentyfikowa膰, chocia偶 zdarzy艂o mi si臋 widzie膰 wiele osobliwych kraj贸w. Zamierzam teraz pos艂u偶y膰 si臋 nim, by za艂ata膰 t臋 ziej膮c膮 dziur臋, otwart膮 ran臋 mojego opowiadania. W otoczeniu tym nie by艂o nic specjalnie efektownego, nic potwornego czy cho膰by dziwnego: by艂 to kawa艂ek oboj臋tnej sta艂o艣ci reprezentowany przez kawa艂ek p艂askiego gruntu i spowity odrobin膮 nieokre艣lonego zamglenia, innymi s艂owy, raczej pozbawiony wyrazu ty艂 widoku ni偶 jego fasada. Dr臋cz膮ce by艂o w tym 艣nie to, 偶e nie wiedzie膰 czemu nie mog艂em obej艣膰 widzianego terenu doko艂a, by zmierzy膰 si臋 z nim jak r贸wny z r贸wnym. We mgle kry艂 si臋 jaki艣 kszta艂t - bry艂a minera艂u czy co艣 podobnego - rzecz uformowana przyt艂aczaj膮co i bezsensownie; w trakcie snu nape艂nia艂em mniejszymi kszta艂tami (przet艂umaczonymi jako 鈥渒amyki鈥) jakie艣 naczynie (przet艂umaczone jako 鈥渨iadro鈥), krwawi艂 mi nos, ale by艂em zbyt niecierpliwy i zbyt podniecony, 偶eby w jakikolwiek spos贸b temu zaradzi膰. I zawsze, kiedy mi si臋 to 艣ni艂o, nagle kto艣 zaczyna艂 za moimi plecami krzycze膰 i budzi艂em si臋 tak偶e krzycz膮c i przed艂u偶aj膮c tym sposobem 贸w anonimowy pocz膮tkowy wrzask, zachowuj膮c pierwotn膮 nut臋 rosn膮cego tryumfu, kt贸ra jednak straci艂a ju偶 wszelki sens - zak艂adaj膮c, 偶e kiedykolwiek jaki艣 sens mia艂a. M贸wi膮c o Lansie, chcia艂bym zauwa偶y膰, 偶e na pograniczu mego snu... Zabawne, ale kiedy czytam na nowo napisane tu zdania, znika ca艂e ich zaplecze, w ka偶dym razie teraz ju偶 znikn臋艂o - i nie mam sposobu udowodnienia sobie, 偶e za tym opisem kryje si臋 jakiekolwiek osobiste do艣wiadczenie. Chcia艂em chyba powiedzie膰, 偶e kiedy dotarli do planety, b臋d膮cej celem wyprawy, Lance i jego towarzysze doznali czego艣 pokrewnego mojemu snowi - kt贸ry nie jest ju偶 m贸j.
I oto wr贸cili! Je藕dziec - patataj, patataj - w siek膮cych twarz strugach deszczu galopuje brukowan膮 ulic膮 do domu pa艅stwa Boke i osadziwszy konia przy furtce, wykrzykuje pod ociekaj膮cym liriodendronem wielk膮 nowin臋, a Boke'owie wypadaj膮 z domu jak dwa histrykomorficzne gryzonie. Wr贸cili! Piloci i astrofizycy, i jeden z przyrodnik贸w (drugi, Denny, nie 偶yje i zostawiono go w niebie - niespodziewany punkt dla starego mitu).
Na sz贸stym pi臋trze prowincjonalnego szpitala, starannie ukryci przed dziennikarzami, pani i pan Boke dowiaduj膮 si臋, 偶e ich ch艂opak jest w niewielkiej poczekalni, drugiej na prawo, gotowy na ich przyj臋cie; w tonie, jakim podana zosta艂a informacja, kryje si臋 jaki艣 cichy szacunek, jakby odnosi艂a si臋 ona do kr贸la z bajki. Maj膮 wej艣膰 spokojnie, pani Coover, piel臋gniarka, b臋dzie przez ca艂y czas obecna. Ale偶 tak - s艂ysz膮 - czuje si臋 dobrze, w艂a艣ciwie to w przysz艂ym tygodniu go wypisz膮. Nie powinni jednak siedzie膰 tam d艂u偶ej ni偶 kilka minut. I 偶adnych pyta艅, prosz臋 - taka tam pogaw臋dka o tym i owym. Wiedz膮 pa艅stwo, o co chodzi. I prosz臋 powiedzie膰, 偶e przyjd膮 pa艅stwo znowu jutro albo pojutrze.
Lance w szarym szlafroku, kr贸tko ostrzy偶ony, bez 艣ladu dawnej opalenizny, zmieniony, nie zmieniony, zmieniony, chudy, z nozdrzami zatkanymi wat膮 siedzi na skraju kanapy, splata d艂onie, jest troch臋 zak艂opotany. Chwiejnie podnosi si臋 z promiennym grymasem, potem znowu siada. Pani Coover, piel臋gniarka, ma niebieskie oczy i cofni臋ty podbr贸dek.
Dojrza艂e milczenie. Potem odzywa si臋 Lance:
- To by艂o cudowne. Absolutnie cudowne. Wracam tam w listopadzie.
Pauza.
- Szyla - m贸wi pan Boke - jest chyba w ci膮偶y.
Szybki u艣miech, lekkie kiwni臋cie radosnej wdzi臋czno艣ci. Potem gaw臋dziarskim tonem:
- Je vais dire 莽a en fran莽ais. Nous venions d'arriver...
- Prosz臋 im pokaza膰 list od prezydenta - m贸wi pani Coover.
- W艂a艣nie tam dotarli艣my - ci膮gnie Lance - Denny jeszcze 偶y艂, pierwsze, co zobaczyli艣my, on i ja...
Z nag艂膮 nerwowo艣ci膮 siostra Coover przerywa:
- Nie, Lance, nie. Nie, prosz臋 pani, nie mo偶na. 呕adnych kontakt贸w. Polecenie lekarza. Bardzo prosz臋.
Ciep艂a skro艅, zimne ucho.
Pa艅stwo Boke zostaj膮 wyprowadzeni. Id膮 szybko - chocia偶 nie ma po艣piechu, nie ma powodu do po艣piechu - id膮 korytarzem, wzd艂u偶 tandetnej oliwkowo - 偶贸艂tej 艣ciany, przy czym oliwkowa cz臋艣膰 oddzielona jest od g贸rnej, 偶贸艂tej, nieprzerwan膮 br膮zow膮 lini膮, kieruj膮c膮 do s臋dziwych wind. W g贸r臋 (przez chwil臋 wida膰 patriarch臋 w w贸zku inwalidzkim). W listopadzie (Lancelin). W d贸艂 (starzy pa艅stwo Boke). Wind膮 jad膮 dwie u艣miechni臋te kobiety i cel ich radosnej sympatii - dziewczyna z ma艂ym dzieckiem, stoj膮ca ko艂o siwego, zgi臋tego wp贸艂 windziarza, odwr贸conego do wszystkich plecami.
Itaka, 1952
* Wiersz Tiutczewa Silentium: 鈥淢ysi izrieczonnaja jest' 艂o偶鈥 - 鈥淛est k艂amstwem my艣l wypowiedziana鈥 (prze艂. W艂odzimierz S艂obodnik).
* Ros.: 鈥減oce艂uj鈥 - poca艂unek.
* Daktyl - trzysylabowa stopa wierszowa.