NOWELE POZYTYWISTYCZNE:
Polska nowelistyka przeżywa swój najznakomitszy okres od powstania styczniowego aż do I wojny światowej. Bez względu na fakt, że dla dwudziestowiecznej świadomości teoretycznoliterackiej gatunek ten nie stanowi już idealnego, raz na zawsze wyznaczonego wzorca, to jednak można wskazać na pewne ponadindywidualne, ogólniejsze, ale zarazem wspólne tendencje kompozycyjne charakterystyczne dla „produkcji nowelistycznej” XIX wieku.
Krótkie formy prozatorskie tworzyła większość pisarzy doby pozytywizmu - E. Orzeszkowa („Melancholicy”, 1896; „Iskry”,1898; „Chwile”, 1901; „Przędze”, 1903; „Gloria victis”,1910); B. Prus („Opowiadania wieczorne”, 1894; „Dziwni ludzie”, 1914); M. Konopnicka („Moi znajomi”, 1890; „Na drodze”, 1893; „Nowele” 1897; „Ludzie i rzeczy”, 1898; „Na normandzkim brzegu”, 1904); H. Sienkiewicz („Dwie łąki”, 1908) i inni.
Wymienieni autorzy często przekraczali klasyczne cechy gatunkowe noweli, a te stanowiła:
• Jednowątkowość (od XIX wieku większość teoretyków literatury zaczęła podważać jednoelementowość noweli, okazało się bowiem, że taki pojedynczy element powinien zostać czymś „obudowany”. W ten sposób powstała koncepcja „punktu centralnego” tożsamego z „punktem zwrotnym” noweli)
• Zwarta fabuła z wyraźnym punktem kulminacyjnym (zdaniem E. Kucharskiego nowele, będące ze swej natury opowiadaniem ustnym nastawione są na wywołanie silnego i natychmiastowego efektu na odbiorcy, mają one trzymać w napięciu do momentu ich ostatecznego rozwiązania, które powinno znajdować się jak najbliżej końca opowieści), oraz
• Wyraźnie sformułowana pointa.
Nowelistyka pozytywistyczna ściśle związana jest z powieściopisarstwem, często bowiem nowele stanowiły swoiste preludium do napisania większych form („Z legend dawnego Egiptu” - "Faraon"; „Ogród Saski” - „Lalka” B. Prusa), nie znaczy to jednak, że ich rola polegałaby jedynie na kształceniu pisarskiego warsztatu. Nowele mogły także stanowić rozdział powieści, tak było w przypadku „Sierocej doli” Prusa. Pozytywiści chętnie tworzyli także całe ich cykle ( E. Orzeszkowa, „Gloria victis”; Zapolska, „Menażeria ludzka”),bo chociaż nowelistyka radziła sobie z tematami zarezerwowanymi do tej pory dla powieści, to jednak cykle noweli umożliwiały głębsze a zarazem bardziej wielostronne wniknięcie w zasygnalizowaną problematykę. Zdecydowana większość omawianych form narracyjnych to utwory stricte realistyczne. Ich charakter podkreślony jest zazwyczaj w tytule bądź też w podtytule poprzez takie sformułowania jak: „obrazek”, „szkic”, „kartka”, „wrażenie”, „ze wspomnień”, „z pamiętnika” itd. (trzeba jednak pamiętać, że nie jest to czynnik definitywnie przesądzający o ich przynależności gatunkowej). Głównym materiałem dla realistycznego twórcy - obserwatora jest bez wątpienia codzienna, zwyczajna rzeczywistość. To ona dostarcza inspiracji do dociekań natury etyczno-filozoficznej. Skupienie na szczególe służy nie tylko dramatyzacji codzienności, ale przede wszystkim niesie sens, który wraz z tokiem opowiadania zmienia się. Regularnie powtarzająca się codzienność - jak pisze Ihnatowicz - zostaje zakłócona, potem następuje jej stabilizacja, ale już w innym układzie.
W noweli najczęściej portretowana jest konkretna osoba. Zazwyczaj jednostki przeciętne ulegają heroizacji. Szczególne znaczenie ma tutaj wspomniana codzienność, gdyż to w jej kontekście ukazuje się niezwykłość bohatera. Nowele działają bardziej na rozum niż na wyobraźnię, postaci zazwyczaj są wcieleniem idei i prowadzone są przez autora drogą zwykłej ludzkości.
Nowela to forma narracyjna. Oznacza to, że ktoś musi opowiadać historię w niej przedstawioną. Pozytywistyczni twórcy wykorzystywali zarówno narrację pierwszo- jak i trzecioosobową. Zadaniem narracji prowadzonej w pierwszej osobie jest uwiarygodnienie prezentowanego zdarzenia. Chociaż jest to zabieg wcześniej już stosowany przez pisarzy to zdecydowanym novum, pojawiającym się w nowelistyce okresu pozytywizmu, jest bez wątpienia utożsamienie narratora z realnym autorem (w „Moich znajomych” oraz w cyklu „Przy drodze” M. Konopnicka - autorka jest także narratorką, która wchodzi niejako w świat przedstawiony i rozmawia ze swoimi bohaterami). Narracja trzecioosobowa związana jest natomiast z punktem widzenia postaci, zbliża się do niej przy użyciu mowy pozornie zależnej. Dzięki niej czytelnik ma szansę spojrzeć na świat przedstawiony z punktu widzenia bohatera, patrzeć niejako jego oczyma. Wraz z nią pojawia się subiektywizm spojrzenia wprowadzający autentyzm przeżyć. Widać więc, że w nowelach następuje odejście od obiektywnego, bezosobowego przekazywania wiedzy o świecie , autorzy pozytywistyczni chcieli poprzez swą twórczość oddziaływać na czytelnika, pisze się przecież po to by przekazać idee i uczucia. Utwory literackie są dla Prusa (podobnie i dla innych twórców) narzędziem celowego oddziaływania na odbiorcę, to rodzaj swoistej walki o niego.
Elementów konstytuujących nowele można wymienić jeszcze wiele, wynika to przede wszystkim z faktu, że istotnie „nie ma noweli jako takiej”. Występują różne ukształtowania zarówno stylistyczne jak i kompozycyjne. Pojawiają się liczne rozbieżności w odniesieniu zarówno do tematów jak i do kreowania czasu, przestrzeni, narracji czy konstrukcji bohaterów. Różnice pojawiają się nie tylko w nowelistyce poszczególnych autorów, ale rzeczą znamienną jest również to, że w twórczości konkretnego nowelisty spotykamy cechy, które „nie mieszczą się w modelu wcześniej przez niego uprawianej prozy narracyjnej”.
NOWELE SIENKIEWICZA
JANKO MUZYKANT
Przyszło to na świat wątłe, słabe. Kumy, co się były zebrały przy tapczanie położnicy kręciły głowami i nad matką i nad dzieckiem. Kowalka Szymonowa, która była najmądrzejsza, poczęła chorą pocieszać:
- Dajta - powiada - to zapalę nad wami gromnicę, juże z was nic będzie, moja kumo; już wam na tamten świat się wybierać i po dobrodzieja by posłać, żeby wam grzechy wasze odpuścił.
- Ba - powiada druga - a chłopaka to zara trza ochrzcić; on i dobrodzieja nie doczeka, a - powiada - błogo będzie, co choć i strzygą [1] się nie ostanie. Tak mówiąc zapaliła gromnicę, a potem wziąwszy dziecko pokropiła je wodą, aż poczęło oczki mrużyć, i rzekła jeszcze.
- Ja ciebie "krzcę" w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego i daję ci na przezwisko Jan, a terazże, duszo "krześcijańska", idź, skądeś przyszła. Amen!
Ale dusza chrześcijańska nie miała wcale ochoty iść, skąd przyszła, i opuszczać chuderlawego ciała, owszem, poczęła wierzgać nogami tego ciała, jako mogła, i płakać, chociaż tak słabo i żałośnie, że jak mówiły kumy: "Myślałby kto, kocię nie kocię, albo co!" Posłano po księdza; przyjechał, zrobił swoje, odjechał; chorej zrobiło się lepiej. W tydzień wyszła baba do roboty. Chłopak ledwo "zipał", ale zipał; aż w czwartym roku okukała kukułka na wiosnę chorobę, więc się poprawił i w jakim takim zdrowiu doszedł do dziesiątego roku życia.
Chudy był zawsze i opalony, z brzuchem wydętym, a zapadłymi policzkami; czuprynę miał konopną, białą prawie i spadającą na jasne wytrzeszczone oczy, patrzące na świat, jakby w jakąś niezmierną dalekość wpatrzone. W zimie siadywał za piecem i popłakiwał cicho z zimna, a czasem z głodu, gdy matula nie mieli co włożyć ani do pieca, ani do garnka; latem chodził w koszulinie przepasanej krajką i w słomianym "kapalusie", spod którego obdartej kani [2] spoglądał zadzierając jak ptak głowę do góry. Matka, biedna komornica, żyjąca z dnia na dzień niby jaskółka pod cudzą strzechą, może go tam i kochała po swojemu, ale biła dość często i zwykle nazywała "odmieńcem". W ósmym roku chodził już jako potrzódka za bydłem lub, gdy w chałupie nie było co jeść, za bedłkami do boru. Że go tam kiedy wilk nie zjadł, zmiłowanie boże. Był to chłopak nierozgarnięty bardzo i jak wiejskie dzieciaki przy rozmowie z ludźmi palec do gęby wkładający. Nie obiecywali sobie nawet ludzie, że się wychowa, a jeszcze mniej, żeby matka mogła doczekać się z niego pociechy, bo i do roboty był ladaco. Nie wiadomo skąd się takie ulęgło, ale na jedną rzecz był tylko łapczywy, to jest na granie. Wszędzie je słyszał, a jak tylko trochę podrósł, tak już o niczym innym nie myślał. Pójdzie, bywało, do boru za bydłem albo z dwojakami na jagody, to się wróci bez jagód i mówi szepleniąc:
- Matulu! tak ci w boru "grlało". Oj! Oj!
A matka na to:
- Zagram ci ja, zagram! nie bój się!
Jakoż czasem sprawiała mu warząchwią muzykę. Chłopak krzyczał, obiecywał, że już nie będzie, a taki myślał, że tam coś w boru grało... Co? Albo on to wiedział?... Sosny, buki, brzezina, wilgi, wszystko grało: cały bór, i basta! Echo też... W polu grała mu bydlica, w sadku pod chałupą ćwierkotały wróble, aż się wiśnie trzęsły! Wieczorami słuchiwał wszystkich głosów, jakie są na wsi, i pewno myślał sobie, że cała wieś gra. Jak posłali go do roboty, żeby gnój rozrzucał, to mu nawet wiatr grał w widłach.
Zobaczył go tak raz karbowy stojącego z rozrzuconą czupryną i słuchającego wiatru w drewnianych widłach... zobaczył i odpasawszy rzemyka, dał mu dobrą pamiątkę. Ale na co się to zdało! Nazywali go ludzie "Janko Muzykant"!...
Wiosną uciekał z domu kręcić fujarki wedle strugi. Nocami, gdy żaby zaczynały rzechotać, derkacze na łąkach derkotać, bąki po rosie burczyć; gdy koguty piały po zapłociach, to on spać nie mógł, tylko słuchał i Bóg jeden wie, jakie on i w tym nawet słyszał granie... Do kościoła matka nie mogła go brać, bo jak, bywało, zahuczą organy lub zaśpiewają słodkim głosem, to dziecku oczy tak mgłą zachodzą, jakby już nie z tego świata patrzyły... Stójka, co chodził nocą po wsi i aby nie zasnąć liczył gwiazdy na niebie lub rozmawiał po cichu z psami, widział nieraz białą koszulę Janka, przemykającą się w ciemności ku karczmie. Ale przecież chłopak nie do karczmy chodził, tylko pod karczmę. Tam, przyczaiwszy się pod murem, słuchał. Ludzie tańcowali obertasa, czasem jaki parobek pokrzykiwał: "U-ha!" Słychać było tupanie butów, to znów głosy dziewczyn: "Czegóż?" Skrzypki śpiewały cicho: "Będziem jedli, będziem pili, będziewa się weselili", a basetla grubym głosem wtórowała z powagą: "Jak Bóg dał! jak Bóg dał!" Okna jarzyły się światłem, a każda belka w karczmie zdawała się drgać, śpiewać i grać także, a Janko słuchał... Co on by za to dał, gdyby mógł mieć takie skrzypki grające cienko: "Będziem jedli, będziem pili, będziewa się weselili." Takie deszczułki śpiewające. Ba! ale skąd ich dostać? Gdzie takie robią? Żeby mu przynajmniej pozwolili choć raz w rękę wziąć coś takiego!... Gdzie tam! Wolno mu tylko było słuchać, toteż i słuchał zwykle dopóty, dopóki głos stójki nie ozwał się za nim z ciemności:
- Nie pójdzieszże ty do domu, utrapieńcze?
Więc wówczas zmykał na swoich bosych nogach do domu, a za nim biegł głos skrzypiec: "Będziem jedli, będziem pili, będziewa się weselili", i poważny głos basetli: "Jak Bóg dał! Jak Bóg dał! Jak Bóg dał!"
Gdy tylko mógł słyszeć skrzypki, czy to na dożynkach, czy na weselu jakim, to już dla niego było wielkie święto. Właził potem za piec i nic nie mówił po całych dniach, spoglądając jak kot błyszczącymi oczyma w ciemności. Potem zrobił sobie sam skrzypki z gonta i włosienia końskiego, ale nie chciały grać tak pięknie jak tamte w karczmie: brzęczały cicho, bardzo cichutko, właśnie jak muszki jakie albo komary. Grał jednak na nich od rana do wieczora, choć tyle za to odbierał szturchańców, że w końcu wyglądał jak obite jabłko niedojrzałe. Ale taka już była jego natura. Dzieciaczyna chudł coraz bardziej, brzuch tylko zawsze miał duży, czuprynę coraz gęstszą i oczy coraz szerzej otwarte, choć najczęściej łzami zalane, ale policzki i piersi wpadały mu coraz głębiej i głębiej... Wcale nie był jak inne dzieci, był raczej jak jego skrzypki z gonta, które zaledwie brzęczały. Na przednówku przy tym przymierał głodem, bo żył najczęściej surową marchwią i także chęcią posiadania skrzypek.
Ale ta chęć nie wyszła mu na dobre. We dworze miał skrzypce lokaj i grywał czasem na nich szara godziną, aby się podobać pannie służącej. Janko czasem podczołgiwał się między łopuchami aż pod otwarte drzwi kredensu [3] , żeby im się przypatrzeć. Wisiały właśnie na ścianie naprzeciw drzwi. Więc tam chłopak duszę swoją całą wysyłał ku nim przez oczy, bo mu się zdawało, że to niedostępna dla niego świętość, której niegodzien tknąć, że to jakieś jego najdroższe ukochanie. A jednak pożądał ich. Chciałby przynajmniej raz mieć je w ręku, przynajmniej przypatrzeć się im z bliżej... Biedne, małe chłopskie serce drżało na tę myśl ze szczęścia. Pewnej nocy nikogo nie było w kredensie. Państwo od dawna siedzieli za granicą, dom stał pustkami, więc lokaj przesiadywał na drugiej stronie u panny pokojowej. Janko, przyczajony w łopuchach, patrzył już od dawna przez otwarte szerokie drzwi na cel wszystkich swych pożądań. Księżyc właśnie na niebie był pełny i wchodził ukośnie przez okno do kredensu, odbijając je w kształcie wielkiego jasnego kwadratu na przeciwległej ścianie. Ale ten kwadrat zbliżał się powoli do skrzypiec i w końcu oświetlił je zupełnie. Wówczas w ciemnej głębi wydawało się, jakby od nich biła światłość srebrna; szczególniej wypukłe zgięcia oświecone były tak mocno, że Janek ledwie mógł patrzeć na nie. W onym blasku widać było wszystko doskonale: wycięte boki, struny i zagiętą rączkę. Kołeczki przy niej świeciły jak robaczki świętojańskie, a wzdłuż zwieszał się smyczek na kształt srebrnego pręta...
Ach! wszystko było śliczne i prawie czarodziejskie; Janek też patrzył coraz chciwiej. Przykucnięty w łopuchach, z łokciami opartymi o chude kolana, z otwartymi ustami patrzył i patrzył. To strach zatrzymywał go na miejscu, to jakaś nieprzezwyciężona chęć pchała go naprzód. Czy czary jakie, czy co?... Ale te skrzypce w jasności czasem zdawały się przybliżać, jakoby płynąć ku dziecku... Chwilami przygasały, aby znowu rozpromienić się jeszcze bardziej. Czary, wyraźne czary! Tymczasem wiatr powiał; zaszumiały cicho drzewa, załopotały łopuchy, a Janek jakoby wyraźnie usłyszał:
- Idź, Janku! w kredensie nie ma nikogo... idź, Janku!...
Noc była widna, jasna. W ogrodzie dworskim nad stawem słowik zaczął śpiewać i pogwizdywać cicho, to głośniej: "Idź! pójdź! weź!" Lelek [4] poczciwym cichym lotem zakręcił się koło głowy dziecka i zawołał: "Janku, nie! nie!" Ale lelek odleciał, a słowik został i łopuchy coraz wyraźniej mruczały: "Tam nie ma nikogo!" Skrzypce rozpromieniły się znowu... Biedny, mały, skulony kształt z wolna i ostrożnie posunął się naprzód, a tymczasem słowik cichuteńko pogwizdywał: "Idź! pójdź! weź!" Biała koszula migotała coraz bliżej drzwi kredensowych. Już nie okrywają jej czarne łopuchy. Na progu kredensowym słychać szybki oddech chorych piersi dziecka. Chwila jeszcze, biała koszulka znikła, już tylko jedna bosa nóżka wystaje za progiem. Na próżno, lelku przelatujesz jeszcze raz i wołasz: "Nie! nie!" Janek już w kredensie. Zarzechotały zaraz ogromnie żaby w stawie ogrodowym, jak gdyby przestraszone, ale potem ucichły. Słowik przestał pogwizdywać, łopuchy szemrać. Tymczasem Janek czołgał się cicho i ostrożnie, ale zaraz go strach ogarnął. W łopuchach czuł się jakby u siebie, jak dzikie zwierzątko w zaroślach, a teraz był jak zikie zwierzątko w pułapce. Ruchy jego stały się nagłe, oddech krótki i świszczący, przy tym ogarnęła go ciemność. Cicha letnia błyskawica, przeleciawszy między wschodem i zachodem. Oświeciła raz jeszcze wnętrze kredensu i Janka na czworakach przed skrzypcami z głową zadartą do góry. Ale błyskawica zgasła, księżyc przesłoniła chmurka i nic już nie było widać ani słychać. Po chwili dopiero z ciemności wyszedł dźwięk cichutki i płaczliwy, jakby ktoś nieostrożnie strun dotknął - i nagle... Gruby jakiś, zaspany głos, wychodzący z kąta kredensu, spytał gniewliwie: - Kto tam? Janek zataił dech w piersiach, ale gruby głos spytał powtórnie:
- Kto tam?
Zapałka zaczęła migotać po ścianie, zrobiło się widno, a potem... Eh! Boże! Słychać klątwy, uderzenia, płacz dziecka, wołanie: "O! dla Boga!", szczekanie psów, bieganie świateł po szybach, hałas w całym dworze... Na drugi dzień biedny Janek stał już przed sądem u wójta. Mieliż go tam sądzić jako złodzieja?... Pewno. Popatrzyli na niego wójt i ławnicy, jak stał przed nimi z palcem w gębie, z wytrzeszczonymi, zalękłymi oczyma, mały, chudy, zamorusany, obity, nie wiedzący gdzie jest i czego od niego chcą. Jakże tu sądzić taką biedę, co ma lat dziesięć i ledwo na nogach stoi? Do więzienia ja posłać czy jak?... Trzebaż przy tym mieć trochę miłosierdzia nad dziećmi. Niech go tam weźmie stójka, niech mu da rózgą, żeby na drugi raz nie kradł, i cała rzecz. Bo pewno! Zawołali Stacha, co był stójką:
- Weź go ta i daj mu na pamiątkę.
Stach kiwnął swoją głupowatą, zwierzęcą głową, wziął Janka pod pachę, jakby jakiego kociaka, i wyniósł ku stodółce. Dziecko czy nie rozumiało o co chodzi, czy się zalękło, dość, że nie ozwało się ni słowem, patrzyło tylko, jakby patrzył ptak. Albo on wie, co z nim zrobią? Dopiero jak go Stach w stodole wziął garścią, rozciągnął na ziemi i podgiąwszy koszulinę, machnął od ucha , dopieroż Janek krzyknął:
- Matulu! - i co go stójka rózgą, to on: - Matulu! matulu!! - ale coraz ciszej, słabiej, aż za którymś razem ucichło dziecko i nie wołało już matuli...
Biedne potrzaskane skrzypki!... Ej, głupi, zły Stachu! któż tak dzieci bije? Toż to małe i słabe i zawsze było ledwie żywe. Przyszła matka, zabrała chłopaka, ale musiała go zanieść do domu... Na drugi dzień nie wstał Janek, a trzeciego wieczorem konał już sobie spokojnie na tapczanie pod zgrzebnym kilimkiem. Jaskółki świegotały w czereśni, co rosła pod przyzbą [5] , promień słońca wchodził przez szybę i oblewał jasnością złotą, rozczochraną główkę dziecka i twarz, w której nie zostało kropli krwi. Ów promień był niby gościńcem, po którym mała duszyczka chłopczyka miała odejść. Dobrze, że choć w chwilę śmierci odchodziła szeroką, słoneczną drogą, bo za życia szła po prawdzie ciernistą. Tymczasem wychudłe piersi poruszały się jeszcze oddechem, a twarz dziecka była jakby zasłuchana w te odgłosy wiejskie, które wchodziły przez otwarte okno. Był to wieczór, więc dziewczęta, wracające od siana, śpiewały: "Oj, na zielonej, na runi!", a od strugi dochodziła granie fujarek. Janek wsłuchiwał się ostatni raz, jak wieś gra... Na kilimku przy nim leżały jego skrzypki z gonta. Nagle twarz umierającego dziecka rozjaśniła się, a bielejących warg wyszedł szept:
-Matulu?...
- Co, synku? - ozwała się matka, którą dusiły łzy...
- Matulu, Pan Bóg mi da w niebie prawdziwe skrzypki?
- Da ci, synku da! - odrzekła matka; ale nie mogła dłużej mówić, bo nagle z jej twardej piersi buchnęła wzbierająca żałość, więc jęknowszy tylko: "O, Jezu! Jezu!", padła twarzą na skrzynię i zaczęła ryczeć, jakby straciła rozum, albo jak człowiek, co widzi, że do śmierci nie wydrze swego kochanka...
Jakoż nie wydarła go, bo gdy podniósłszy się, znowu spojrzała na dziecko, oczy małego grajka były otwarte wprawdzie, ale nieruchome, twarz zaś poważna bardzo, mroczna i stężała. Promień słoneczny odszedł także.
Pokój ci, Janku!
*
Nazajutrz powrócili państwo do dworu z Włoch, wraz z panną i kawalerem, co się o nią starał. Kawaler mówił:
- I co to za lud artystów. On est heureux de chercher, la-bas des talents et de les proteger... - dodała panna. [7]
Nad Jankiem szumiały brzozy...
LATARNIK
Geneza utworu, tytuł
Latarnik Henryka Sienkiewicza powstał pod koniec 1880 roku i został opublikowany po raz pierwszy w czasopiśmie Niwa. Impulsem do napisania tej noweli była notatka w korespondencji Juliana Horaina, który przebywał w Stanach Zjednoczonych i był korespondentem m.in. Gazety Polskiej. Notatka ta była jednak obojętna pod względem ideologicznym i dopiero Sienkiewicz nadał jej wydźwięk patriotyczny. Horain opisywał historię polskiegoemigranta Siellawy, który stracił pracę latarnika, ponieważ zaczytał się we wciągającej powieści Zygmunta Kaczkowskiego Murdelio. Z połączenia faktów zawartych w notatce z lekturą wielkich romantyków powstała historia latarnika Skawińskiego, który zapomina włączyć latarnię, ponieważ zanurzył się w marzeniach o ojczyźnie, wywołanych czytanym przez niego Panem Tadeuszem. Tytuł utworu odnosi się latarnika, którego historia stała się podstawą wątku fabularnego noweli oraz do funkcji, którą objął Skawiński - główny bohater utworu.
Czas i miejsce akcji
Czas akcji Latarnika to wiek XIX, czasy współczesne pisarzowi. We wspomnieniach wywołanych lekturą Pana Tadeusza Skawiński powraca także do lat swojej młodości. Miejscem akcji jest wyspa latarnika niedaleko Aspinwall, leżąca w Zatoce Moskitów, niedaleko Panamy, a także sama Panama. Do rezydującego w Panamie konsula Stanów Zjednoczonych zgłasza się Skawiński. Później miejscem akcji staje się wysepka latarnika. Na swojej wyspie latarnik stykał się tylko z dwoma ogromami: niebem i wodą. Wyspa była skalista i bezdrzewna. Z wysokości latarni Skawiński mógł obserwować port w Aspinwall i wpływające do niego statki. Po południu, gdy powietrze robiło się bardzo przejrzyste, widział także całe międzymorze, aż do Pacyfiku. Podziwiał także bujny las rosnący między Aspinwall a Panamą, który przypominał mu las, w którym błąkał się po rozbiciu się na Amazonce. W monotonnym życiu na wysepce jedynymi towarzyszami Skawińskiego były mewy, które przyzwyczaił do tego, że je karmił. W czasie odpływów latarnik mógł schodzić na odsłonięte piaszczyste ławice wokół wysepki i zbierać tam ślimaki oraz konchy żeglarków. Kolejnym miejscem akcji jest Aspinwall, do którego na niedzielne msze przypływał Skawiński w pierwszym okresie pełnienia funkcji latarnika.
W marzeniu sennym wywołanym lekturą Pana Tadeusza Skawiński powraca do swojej rodzinie wsi, do tych pól malowanych zbożem rozmaitym. Jego oczom przedstawia się typowy obraz dziewiętnastowiecznej polskiej wsi z szumem sosnowego lasu, szmerem rzeki, szeregiem chałup, karczmą, młynem, stawami, kumkaniem żab. W wizji Skawińskiego dźwięki i obrazy z rodzinnej wsi, które sobie przypomina, zostają nałożone na odgłosy i wygląd otaczającego go oceanu.
Problematyka noweli - tęsknota Skawińskiego za ojczyzną
Najważniejszym problemem poruszonym w Latarniku Henryka Sienkiewicza jest tęsknota za ojczyzną polskiego emigranta, który tułał się po świecie od czterdziestu lat. Główny bohater noweli, Skawiński, mimo że tęskni za krajem, nie do końca uświadamia sobie wielką potrzebę powrotu do ojczyzny czy też kontaktu z polską mową. Opisując burzliwą przeszłość Skawińskiego i jego walkę na wielu frontach świata, autor nie wspomina o tym, że w ten sposób wypełnia zalecenie zawarte w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego Adama Mickiewicza, które mówi o tym, żeby bić się tam, gdzie trwa walka o wolność. A jednak Skawiński realizuje los emigranta politycznego i żołnierza. Latarnik ma potrzebę zbierania wiadomości o tym, co dzieje się w kraju - w noweli mówi się o tym, że w czytanych gazetach szuka wiadomości z Europy i Polski. Wspomina się także o dręczącej starego człowieka nostalgii (tęsknocie za krajem). Potrzeba myślenia o ojczyźnie została jednak wyparta u Skawińskiego przez dominującą potrzebę odpoczynku po latach niepowodzeń i tułaczki. Momentem przełomowym dla wyjścia na pierwszy plan uczuć patriotycznych jest otrzymanie polskich książek. Skala wzruszenia i wspomnień wywołanych przez lekturę Pana Tadeusza, biblii polskiej emigracji, doprowadza do katastrofy w dosłownym i przenośnym znaczeniu tego słowa. Niezapalenie przez Skawińskiego latarni doprowadza do rozbicia się łodzi o skały, a on sam traci posadę latarnika. Z jednej strony utrata wymarzonej posady jest dla niego tragedią, ponieważ musi powrócić na swój tułaczy szlak, ale z drugiej strony w zakończeniu noweli jest pewien ładunek optymizm:
Otwierały się przed nim nowe drogi tułactwa; wiatr porywał znowu ten liść, by nim rzucać po lądach i morzach, by się nad nim znęcać do woli. Toteż stary przez te kilka dni postarzał się bardzo i pochylił; oczy miał tylko błyszczące. Na nowe zaś drogi życia miał także na piersiach swoją książkę, którą od czasu do czasu przyciskał ręką, jakby w obawie, by mu i ona nie zginęła... |
Możemy przypuszczać, że niezależnie od tego, co stanie się z byłym latarnikiem, niezależnie od tego, gdzie rzuci go los, ta książka będzie mu towarzyszyć. Być może ten etap jego drogi będzie szczęśliwszy, ponieważ w pewien sposób w książce, którą trzymał w ramionach, odnalazł ojczyznę i utracone wspomnienie domu.
Dzieje i charakterystyka Skawińskiego
Skawińskiego, głównego bohatera noweli Henryka Sienkiewicza pt. Latarnik, poznajemy w chwili, gdy zgłasza się, żeby objąć posadę latarnika niedaleko Aspinwall, nad Zatoką Moskitów. Skawiński jest już wówczas człowiekiem siedemdziesięcioletnim. Mimo swojego wieku jest krzepki, zdrowy, wyprostowany; ma postawę żołnierza. Już z jego wyglądu możemy wysnuwać wnioski o tym, jakie życie prowadził w przeszłości. Kandydat na latarnika ma skórę spaloną słońcem, co może kojarzyć się z człowiekiem, który większość swojego życia spędził w podróży. Jego żołnierska postawa mówi nam o tym, że przez dużą część swojego życia pełnił służbę wojskową. Jego twarz jest przygnębiona, smutna i uczciwa. Pierwszy opis wyglądu Skawińskiego sygnalizuje najważniejsze elementy, na które powinniśmy zwrócić uwagę przystępując do charakterystyki tego bohatera - tułaczy los i wzrastająca niechęć do tego trybu życia. W rozmowie z konsulem Stanów Zjednoczonych, który szuka odpowiedniej osoby do objęcia funkcji latarnika, Skawiński przedstawia część swoich burzliwych losów. Mówi Izaakowi Falconbridge'owi o tym, że pochodzi z Polski. Później dowiadujemy się także, że opuścił kraj czterdzieści lat temu. Na pytanie o to, czy ma świadectwa służby rządowej, Skawiński wyciąga odznaczenia, które otrzymał za walkę i jedno świadectwo. Dzięki nim wiemy, że walczył w powstaniu listopadowym, hiszpańskiej wojnie domowej (1833-1840), w czasie Wiosny Ludów, w Stanach Zjednoczonych w czasie wojny północ-południe. Do jego odznaczeń należy także Legia Honorowa, czyli najwyższe odznaczenie francuskie. Wszystko to dowodzi, że Skawiński był walecznym żołnierzem. W rozmowie z konsulem Skawiński wyjawia również, że parał się także innych zajęć. Trzy lata służył na wielorybniku. Tym, co najtrafniej opisuje dzieje tego człowieka, są jego słowa:
Nie zaznałem tylko spokojności |
I rzeczywiście, z późniejszego komentarza narratorskiego dowiadujemy się o innych zajęciach, które podejmował w życiu. Skawiński był kopaczem złota w Australii, poszukiwał diamentów w Afryce, strzelcem rządowym w Indiach Wschodnich, założył farmę w Kalifornii, próbował handlu z dzikimi plemionami w Brazylii, miał warsztat kowalski w Helenie w Arkansas, był majtkiem na statku, harpunnikiem na wielorybniku, miał fabrykę cygar w Hawanie Skawiński jest człowiekiem sumiennym, uczciwym i pracowitym. Nie udało mu się osiągnąć sukcesu, ponieważ na jego drodze pojawiały się zawsze jakieś przeciwności. Wydaje się, że ciąży nad nim fatum. W Kalifornii jego farmę zniszczyła susza; w Brazylii jego tratwa rozbiła się na Amazonce, a on sam ledwo przetrwał tułaczkę po tamtejszych lasach; jego warsztat kowalski w Helenie spłonął; został porwany przez Indian i cudem tylko uratowany; został okradziony przez wspólnika, z którym założył fabrykę w Hawanie. Skawiński nie obwiniał za swoje niepowodzenia ludzi; twierdził, że częściej spotykał dobrych niż złych. Uważał za to, że sprzysięgły się przeciw niemu wszystkie cztery żywioły. Pytany o przyczynę swoich niepowodzeń wskazywał ręką na Gwiazdę Polarną. W tym wskazaniu badacze Latarnika dopatrywali się wskazania na północ, czyli na Rosję carską.
On sam wreszcie stał się trochę maniakiem. Wierzył, że jakaś potężna a mściwa ręka ściga go wszędzie, po wszystkich lądach i wodach. Nie lubił jednak o tym mówić; czasem tylko, gdy go pytano, czyja to miała być ręka, ukazywał tajemniczo na Gwiazdę Polarną i odpowiadał, że to idzie stamtąd... |
Mimo tak uparcie powtarzających się niepowodzeń Skawiński nie stał się cynikiem. Zachował w sobie pewien rodzaj naiwności i ufności dziecka. Była w nim szczególna dobroć: w czasie epidemii na Kubie rozdał całą chininę, którą miał, nie pozostawiając sobie nic, przez co sam także zachorował. Nie poddawał się nie tylko w czasie walki (np. na Węgrzech nie chciał skapitulować i z tego powodu dostał kilka pchnięć bagnetem), ale także w chwilach niepowodzeń. Był niczym Syzyf, który ciągle, na nowo, po każdym upadku wtacza swój kamień z ufną wiarą, że tym razem uda mu się dojść na samą górę. Ciągle żyła w nim nadzieja, że nadejdą jakieś szczęśliwe wypadki i że wszystko jeszcze będzie dobrze. Skawiński żył tą nadzieją przez długi czas, ale wraz z posuwaniem się w latach zaczęła ona słabnąć. Znikał dawny hart ducha tego zaprawionego w bojach żołnierza. Posada latarnika, którą tak niespodziewanie udało mu się otrzymać, wydawała się spełnieniem jego marzeń o upragnionym odpoczynku; była tym, co ożywiło tę dawną nadzieję. Skawiński dość szybko przyzwyczaił się do swojego samotniczego życia na wyspie. Był tym szczęśliwszy, że uwierzył w trwałość swojego szczęścia. Początkowo toczył polityczne dyskusje ze strażnikiem Johnsem, który przywoził mu jedzenie, jeździł w niedzielę do kościoła, czytał gazety i szukał w nich wiadomości z kraju. Później stopniowo zanikała w nim potrzeba zbierania wiadomości o świecie poza jego wysepką. Przestał odczuwać nostalgię (tęsknotę za krajem), zaakceptował, że resztę życia spędzi w samotności na wyspie. Było mu z tym uczuciem dobrze. Intuicyjnie odczuwał swoje zjednoczenie z przyrodą. Przebudzenie nadeszło w chwili otrzymania paczki z polskimi książkami. Ojczysta mowa odnalazła go w jego samotni. Lektura Pana Tadeusza stała się przyczyną przywołania przez Skawińskiego wspomnień z lat młodości. Napełniła go ogromnym wzruszeniem i oderwała od otaczającej go rzeczywistości - zapomniał włączyć latarni. Zaniedbanie obowiązków stało się przyczyną zwolnienia z pracy i konieczności powrotu do dawnego trybu życia. Pod wpływem tych wydarzeń latarnik postarzał się. Na dalszą drogę miał jednak książkę - przyczynę jego zguby i największy skarb. W jednym z pism krytycznych dotyczących Latarnika napisano, że Sienkiewicz pisząc ten utwór stopił się z duszą narodu. Wydaje się, że Skawiński jest bohaterem, który doskonale oddaje to stopienie się z uczuciami, które towarzyszyły także innym dziewiętnastowiecznym emigrantom: niezależnie od przygód, jakich doświadczyli, i miejsc, w których się znaleźli, nie mogli zapomnieć o opuszczonej ojczyźnie.
Opis przeżyć wewnętrznych Skawińskiego
Dzięki komentarzom narratorskim zawartym w Latarniku możemy odtworzyć przeżycia wewnętrzne głównego bohatera w okresie wykraczającym poza czas akcji. We wspomnieniach dotyczących czasów poprzedzających przybycie Skawińskiego do Aspinwall pojawia się obraz człowieka, nad którym ciąży pewien rodzaj fatum. Wszystkie jego wysiłki, cała jego pracowitość i uczciwość nie zdają się na nic wobec nieprzychylności losu. Zaskakuje to, że to wszystko nie złamało ducha głównego bohatera noweli. Ma on wiarę w lepszą przyszłość i niezwykły upór, by po każdym niepowodzeniu podejmować kolejne próby ułożenia sobie życia. Ta niezwykła wiara i ufność zaczynają się chwiać dopiero wraz z wiekiem. Z czasem coraz mniej jest nadziei w naszym bohaterze. Pojawia się uczucie zwątpienia, nostalgii za opuszczoną ojczyzną, którą pobudza na przykład widok jaskółek w locie, i ogromne zmęczenie życiem spędzonym na tułaczce. Największym pragnieniem Skawińskiego staje się chęć znalezienia miejsca, w którym mógłby żyć na stałe. Znalezienie pracy, która być może dla innych byłaby rodzajem więzienia czy grobem za życia, jest dla niego nieoczekiwanym spełnieniem największych marzeń. Skawiński był odurzony szczęściem, które go spotkało. Wraz z upływem czasu zaczął wierzyć, że może być ono trwałe. Czuł się bezpieczny w swojej wieży; widział w niej ochronę przed wszelkim złem, które mogło przychodzić ze świata. Być może stąd wzięła się wzrastająca obojętność latarnika dla wszystkiego, co pochodzi z zewnątrz. Po początkowym okresie utrzymywania kontaktów ze światem, wypraw do kościoła, czytania gazet i szukania w nich wiadomości o Polsce, dyskusji politycznych ze strażnikiem Johnsem latarnik zanurzył się w zupełnej izolacji od świata. Znikły wszelkie uczucia, które odczuwał. Nie było już nawet nostalgii - i ona zmieniła się w obojętność. Na miejsce wcześniejszych uczuć pojawiło się wrażenie stopienia się z otaczającą go naturą. Ważny było dla niego tylko to, co dotyczyło wysepki. Skawiński instynktownie zaczął pojmować swoje otoczenie panteistycznie. Widział w nim jedną duszę i czuł, że sam staje się jej częścią. W tym współodczuwaniu znalazł spokój tak wielki, że podobny do śmierci. Przebudzeniem z tego półsnu było otrzymanie paczki z polskimi książkami. Stary człowiek miał wrażenie, że na jego samotnej wyspie woła do niego jakiś kochany, dawno niesłyszany głos. Ten moment otworzył w nim tę część osobowości, o której zapomniał na swojej wyspie. Przypomniał sobie, dzięki kontaktowi z językiem polskim, o miejscu, z którego pochodził. Ogarnęła go atmosfera święta. Wraz z początkiem lektury przyszła wielka fala wzruszenia. Skawiński nie odczuwał bólu, ale ogromną miłość. Jego łzy były przeproszeniem ukochanej ojczyzny za to, że tak się zżył ze swoją samotnością, że zaczęła znikać w nim nawet tęsknota za ojczyzną. Czuł, że jest to jego moment powrotu do opuszczonej ojczyzny. W marzeniu sennym, które do niego przyszło wywołane przez lekturę Pana Tadeusza, udało mu się powrócić do czasów młodości spędzonych w ojczyźnie. Niestety przez to, że zasnął, nie włączył lampy, co doprowadziło do rozbicia się łodzi. Skawiński został wyrzucony ze służby. Musiał udać się w dalszą drogę, poszukując swojego miejsca na świecie. Nie wiemy, jakie uczucia towarzyszyły mu w tej podróży. Wiemy tylko, że ze zmartwień postarzał się w ciągu kilku dni. Wiemy też, że miał błyszczące oczy i zabrał ze sobą w podróż książkę, która stała się dla niego największym skarbem.
Czy „Latarnika” można uznać za pomnik ku czci Adama Mickiewicza?
Książka Adama Mickiewicza pt. Pan Tadeusz odgrywa niezwykle ważną rolę w noweli Latarnik. Słowa Pana Tadeusza czytane przez Skawińskiego w samotności na wyspie pozwoliły Skawińskiemu powrócić we wspomnieniach do ojczyzny. Siła zdań tej książki ma moc przywołującą zapomniane obrazy. Parafrazując słowa zawarte w tej książce, dzięki niej udało się głównemu bohaterowi Latarnika przenieść utęsknioną duszę do ojczyzny. Latarnika można uznać za pomnik ku czci Adama Mickiewicza, ponieważ zawarta w tej noweli historia mówi o wielkim znaczeniu tej książki dla ludzi przebywających z dala od ojczyzny. Jest ona przez piękno swojego języka i moc zawartych w niej opisów przyrody i polskich charakterów substytutem i pamiątką opuszczonego kraju. Jak pokazuje przykład Skawińskiego, stanowi także doskonałą podstawę do snucia własnych wspomnień
Kompozycja i artyzm utworu
Akcja noweli Latarnik Henryka Sienkiewicza jest skoncentrowana na jednym wątku, którym jest objęcie, sprawowanie i utrata stanowiska latarnika przez głównego bohatera Skawińskiego. W omawianym utworze możemy zauważyć typowe elementy budowy noweli, czyli: ekspozycję, zawiązanie akcji, Punt kulminacyjny i rozwiązanie akcji. W omawianej noweli mamy do czynienia z bardzo rozbudowaną ekspozycją, która zawiera wiadomości o zwolnieniu się stanowiska latarnika w Aspinwall, rekrutacji na to stanowisko, zgłoszeniu się Skawińskiego i otrzymaniu przez niego posady; zapoznajemy się także z wcześniejszymi burzliwymi losami głównego bohatera. Za zawiązanie akcji możemy uznać stopniowe wycofywanie się latarnika z życia, zrezygnowanie z i tak ograniczonych kontaktów z ludźmi, popadanie w mistycyzm. Cały ten zabieg można uznać za przejaw stosowanej także w innych nowelach Sienkiewicza tendencji do zwalniania biegu akcji przed punktem kulminacyjnym. Główny bohater popada w stan, który jest półżyciem i półśmierciąMomentem przełomowym, w którym akcja przyspiesza przed zasadniczym punktem kulminacyjnym jest otrzymanie przez Skawińskiego paczki z polskimi książkami. Punktem kulminacyjnym jest wydalenie latarnika ze służby, a rozwiązaniem akcji - udanie się Skawińskiego w dalszą drogę Jednym z ciekawszych zabiegów zastosowanych przez autora jest posłużenie się dwoma punktami widzenia: bohatera i narratora. Zabieg ten daje wyraziste efekty szczególnie we fragmentach opisów przyrody, kiedy to najpierw poznajemy to, jak odbiera świat bohater, a następnie trzecioosobowy narrator tłumaczy nam znaczenie widzianych obrazów. Przykładem takiego zabiegu jest opis widoku, który miał Skawiński z latarni na las między Panamą i Aspinwallem. Wiemy, co widzi Skawiński i otrzymujemy opis tego, jakie znaczenie ma ten widok dla latarnika, i jakie wydarzenia z jego przyszłości mu przypomina. Przyroda odgrywa w Latarniku bardzo ważną rolę. Jest odbiciem i integralnym elementem akcji. W czasie, w którym główny bohater przestaje się kontaktować z ludźmi i przebywa w zupełnej samotności na swojej wyspie, kiedy pozbywa się wszystkich pragnień i uczuć, następuje zjednoczenie się go z otaczającym go światem:
W ciągłym odosobnieniu i wobec otoczenia nadzwyczaj prostego a wielkiego począł stary tracić poczucie własnej odrębności, przestawał istnieć jako osoba, a zlewał się coraz więcej z tym, co go otaczało. Nie rozumował nad tym, czuł to bezwiednie, ale w końcu zdawało mu się, że niebo, woda, jego skała, wieża i złote ławice piasku, i wydęte żagle, i mewy, odpływy i przypływy, to jakaś wielka jedność i jedna, ogromna tajemnicza dusza; on zaś sam pogrąża się w tej tajemnicy i czuje ową duszę, która żyje i koi się. Zatonął, ukołysał się, zapamiętał - i w tym ograniczeniu własnego, odrębnego bytu, w tym półczuwaniu, półśnie znalazł spokój tak wielki, że prawie podobny do półśmierci. |
Zmiany w przyrodzie odpowiadają także uczuciom towarzyszącym latarnikowi podczas otwierania paczki z książkami. Natura oddaje nastrój święta, który odczuwa Skawiński i zarazem tworzy go.
Zdało mu się teraz, że na jego samotnej skale poczyna się dziać coś uroczystego. Jakoż była to chwila wielkiego spokoju i ciszy. Zegary aspinwalskie wybiły piątą po południu. Jasnego nieba nie zaciemniała żadna chmurka, kilka mew tylko pławiło się w błękitach. Ocean był ukołysany. Nabrzeżne fale zaledwie bełkotały z cicha, rozpływając się łagodnie po piaskach. W dali śmiały się białe domy Aspinwallu i cudne grupy palm. Naprawdę było jakoś uroczyście a cicho i poważnie. Nagle wśród tego spokoju natury rozległ się drżący głos starego, który czytał głośno, by się samemu lepiej rozumieć. |
W Latarniku warto zwrócić uwagę także na ważny element kompozycji, którym jest książka - Pan Tadeusz Adama Mickiewicza. Pozornie książka jest elementem statycznym, ale jej lektura wywołuje liczne wspomnienia u głównego bohatera i pozwala mu wrócić myślami do opuszczonej ojczyzny. Jest także przyczyną katastrofy, za którą można uznać utratę pracy . Niejednoznaczne zakończenie pozwala interpretować jej rolę jako oparcie w przyszłości dla głównego bohatera.
Gatunek
W Latarniku Henryk Sienkiewicz przy maksymalnym skondensowaniu struktury noweli zawarł dużo wątków, które są bardzo ciekawym materiałem do interpretacji. W omawianym utworze możemy wyróżnić kilka najważniejszych dla odbiorców elementów, są to: ujęcie romantyczne, naturalistyczne i pozytywistyczne zarazem, wątki patriotyczne, ludowe i psychologiczne. Najważniejsze dla zrozumienia utworu wydają się być elementy odwołujące się do romantyzmu. Należą do nich: motyw tułaczki Skawińskiego i jego walki na wielu frontach, która oddaje romantyczną ideę walki wszędzie tam, gdzie toczy się bój o wolność; uczucie nostalgii towarzyszące latarnikowi; wykorzystanie najważniejszej dla dziewiętnastowiecznych emigrantów książki, czyli Pana Tadeusza i zawartego w niej motywu miłości do ojczyzny jako miłości do ziemi i mowy ojczystej oraz motyw powrotu do ojczyzny, który dokonuje się w trakcie lektury książki Mickiewicza. Do wątków psychologicznych możemy zaliczyć: studium charakteru Skawińskiego; wątek przygotowywania się do śmierci, którym jest samotnicze życie na latarni; ścieranie się w latarniku pragnienia odpoczynku i nie do końca uświadamianej potrzeby powrotu do ojczyzny. Latarnik bywał nawet nazywany nowelą psychologiczną (w takich kategoriach, w jakich rozpatrywano psychikę w XIX wieku). Mniej widoczne są pozostałe elementy. Składniki naturalistyczne to przede wszystkim studium starości i obecne w utworze przekonanie o tym, że istnieją społecznie umotywowane normy przeżyć wewnętrznych, na których tle można rozpatrywać przeżycia jednostkowe. Elementy ludowe to motyw chłopskiego pochodzenia Skawińskiego i obrazy zawarte w jego retrospektywnym śnie. Pozytywistyczne ujęcie przejawia się w ścisłości motywacji i wierze w lepszą przyszłość oraz w to, że warto wkładać wysiłek w kierowanie swoim losem; przekonania te długo towarzyszą głównemu bohaterowi
Treść:
Pewnego razu zdarzyło się, że latarnik w Aspinwall, niedaleko Panamy, przepadł bez wieści. Ponieważ stało się to wśród burzy, przypuszczano, że nieszczęśliwy musiał podejść nad sam brzeg skalistej wysepki, na której stoi latarnia, i został spłukany przez bałwan. Przypuszczenie to było tym prawdopodobniejsze, że na drugi dzień nie znaleziono jego łódki, stojącej w skalistym wrębie. Zawakowało tedy miejsce latarnika, które trzeba było jak najprędzej obsadzić, ponieważ latarnia niemałe ma znaczenie tak dla ruchu miejscowego, jak i dla okrętów idących z New Yorku do Panamy. Zatoka Moskitów obfituje w piaszczyste ławice i zaspy, między którymi droga nawet w dzień jest trudna, w nocy zaś, zwłaszcza wśród mgieł podnoszących się często na tych ogrzewanych podzwrotnikowym słońcem. wodach, prawie nie podobna. Jedynym wówczas przewodnikiem dla licznych statków bywa światło latarni. Kłopot wynalezienia nowego latarnika spadł na konsula Stanów Zjednoczonych, rezydującego w Panamie, a był to kłopot niemały, raz z tego powodu, że następcę trzeba było znaleźć koniecznie w ciągu dwunastu godzin; po wtóre, następca musiał być nadzwyczaj sumiennym człowiekiem, nie można więc było przyjmować byle kogo; na koniec, w ogóle kandydatów na posadę brakło. Życie na wieży jest nadzwyczaj trudne i bynajmniej nie uśmiecha się rozpróżniaczonym i lubiącym swobodną włóczęgę ludziom Południa. Latarnik jest niemal więźniem. Z wyjątkiem niedzieli nie może on wcale opuszczać swej skalistej wysepki. Łódź z Aspinwall przywozi mu raz na dzień zapasy żywności i świeżą wodę, po czym przywożący oddalają się natychmiast, na całej zaś wysepce, mającej morgę rozległości, nie ma nikogo. Latarnik mieszka w latami, utrzymuje ją w porządku; w dzień daje znaki wywieszaniem różnokolorowych flag, wedle wskazówek barometru, w wieczór zaś zapala światło. Nie byłaby to wielka robota, gdyby nie to, że chcąc się dostać z dołu do ognisk na szczyt wieży, trzeba przejść przeszło czterysta schodów krętych i nader wysokich, latarnik zaś musi odbywać tę podróż czasem i kilka raizy dziennie. W ogóle jest to życie klasztorne, a nawet więcej niż klasztorne, bo pustelnicze. Nic też dziwnego, że Mr Izaak Falconbridge był w niemałym kłopocie, gdzie znajdzie stałego następcę po nieboszczyku, i łatwo zrozumieć jego radość, gdy najniespodzianiej następca zgłosił się jeszcze tegoż samego dnia. Był to człowiek już stary, lat siedmiudziesiąt albo i więcej, ale czerstwy, wyprostowany, mający ruchy i postawę żołnierza. Włosy miał zupełnie białe, płeć spaloną jak u Kreolów, ale sądząc z niebieskich oczu, nie należał do ludzi Południa. Twarz jego była przygnębiona i smutna, ale uczciwa. Na pierwszy rzut oka podobał się Falconbridge'owi. Pozostało go tylko wyegzaminować, wskutek czego wywiązała się następująca rozmowa:
- Skąd jesteście?
- Jestem Polak.
- Coście robili dotąd?
- Tułałem się.
- Latarnik powinien lubić siedzieć na miejscu.
- Potrzebuję odpoczynku.
- Czy służyliście kiedy? Czy macie świadectwa uczciwej służby rządowej?
Stary człowiek wyciągnął z zanadrza spłowiały jedwabny szmat, podobny do strzępu starej chorągwi. Rozwinął go i rzekł:
- Oto są świadectwa. Ten krzyż dostałem w roku trzydziestym. Ten drugi jest hiszpański z wojny karlistowskiej; trzeci to legia francuska; czwarty otrzymałem na Węgrzech. Potem biłem się w Stanach przeciw południowcom, ale tam nie dają krzyżów - więc oto papier.
Falconbridge wziął papier i zaczął czytać.
- Hm! Skawiński? To jest wasze nazwisko?... Hm!... Dwie chorągwie zdobyte własnoręcznie w ataku na bagnety... Byliście walecznym żołnierzem!
- Potrafię być i sumiennym latarnikiem.
- Trzeba tam co dzień wchodzić po kilka razy na wieżę. Czy nogi macie zdrowe?
- Przeszedłem piechotą "pleny".
- All right! Czy jesteście obeznani ze służbą morską?
- Trzy lata służyłem na wielorybniku.
- Próbowaliście różnych zawodów?
- Nie zaznałem tylko spokojności.
- Dlaczego?
Stary człowiek ruszył ramionami.
- Taki los...
- Wszelako na latarnika wydajecie mi się za starzy.
- Sir - ozwał się nagle kandydat wzruszonym głosem. - Jestem bardzo znużony i skołatany. Dużo, widzicie, przeszedłem. Miejsce to jest jedno z takich, jakie najgoręcej pragnąłem otrzymać. Jestem stary, potrzebuję spokoju! Potrzebuję sobie powiedzieć: tu już będziesz siedział, to jest twój port. Ach, Sir! to od was tylko zależy. Drugi raz się może taka posada nie zdarzy. Co za szczęście, że byłem w Panamie... Błagam was... Jak mi Bóg miły, jestem jak statek, który jeśli nie wejdzie do portu, to zatonie... Jeśli chcecie uszczęśliwić człowieka starego... Przysięgam, że jestem uczciwy, ale... dość mam tego tułactwa...
Niebieskie oczy starca wyrażały tak gorącą prośbę, że Falconbridge, który miał dobre, proste serce, czuł się wzruszony.
- Well! - rzekł. - Przyjmuję was. Jesteście latarnikiem. Twarz starego zajaśniała niewypowiedzianą radością.
- Dziękuję.
- Czy możecie dziś jechać na wieżę?
- Tak jest.
- Zatem good bye!... Jeszcze słowo: za każde uchybienie w służbie dostaniecie dymisję.
- All right!
Tegoż samego jeszcze wieczora, gdy słońce stoczyło się na drugą stronę międzymorza, a po dniu promiennym nastąpiła noc bez zmierzchu, nowy latarnik widocznie był już na miejscu, bo latarnia rzuciła, jak zwykle, na wody swoje snopy jaskrawego światła. Noc była zupełnie spokojna, cicha, prawdziwie podzwrotnikowa, przesycona jasną mgłą, tworzącą koło księżyca wielki, zabarwiony tęczowo krąg o miękkich, nieujętych brzegach. Morze tylko burzyło się, ponieważ przypływ wzbierał. Skawiński stał na balkonie, tuż koło olbrzymich ognisk, podobny z dołu do małego, czarnego punkciku. Próbował zebrać myśl i objąć swe nowe położenie. Ale myśl jego była nadto pod naciskiem, by mogła snuć się prawidłowo. Czuł on coś takiego, co czuje szczuty zwierz, gdy wreszcie schroni się przed pogonią na jakiejś niedostępnej skale lub w pieczarze. Nadszedł nareszcie dla niego czas spokoju. Poczucie bezpieczeństwa napełniło jakąś niewysłowioną rozkoszą jego duszę. Oto mógł na tej skale po prostu urągać dawnemu tułactwu, dawnym nieszczęściom i niepowodzeniom. Był on naprawdę jak okręt, któremu burza łamała maszty, rwała liny, żagle, którym rzucała od chmur na dno morza, w który biła falą, pluła pianą - a który jednak zawinął do portu. Obrazy tej burzy przesuwały się teraz szybko w jego myśli w przeciwstawieniu do cichej przyszłości, jaka miała się rozpocząć. Część swych dziwnych kolei opowiadał sam Falconbridge'owi, nie wspomniał jednak o tysiącznych innych przygodach. Miał on nieszczęście, że ilekroć rozbił gdzie namiot i rozniecił ognisko, by się osiedlić na stale, jakiś wiatr wyrywał kołki namiotu, rozwiewał ognisko, a jego samego niósł na stracenie. Spoglądając teraz z wieżowego balkonu na oświecone fale, wspominał o wszystkim, co przeszedł. Oto bił się w czterech częściach świata - i na tułaczce próbował wszystkich niemal zawodów. Pracowity i uczciwy, nieraz dorabiał się grosza i zawsze tracił go wbrew wszelkim przewidywaniom i największej ostrożności. Był kopaczem złota w Australii, poszukiwaczem diamentów w Afryce, strzelcem rządowym w Indiach Wschodnich. Gdy w swoim czasie założył w Kalifornii farmę, zgubiła go susza; próbował handlu z dzikimi plemionami, zamieszkującymi wnętrze Brazylii: tratwa jego rozbiła się na Amazonce, on sam zaś bezbronny i prawie nagi tułał się w lasach przez kilka tygodni, żywiąc się dzikim owocem, narażony co chwila na śmierć w paszczy drapieżnych zwierząt. Założył warsztat kowalski w Helenie, w Arkansas, i - spalił się w wielkim pożarze całego miasta. Następnie w Górach Skalistych dostał się w ręce Indian i cudem tylko został wybawiony przez kanadyjskich strzelców. Służył jako majtek na statku kursującym między Bahią i Bordeaux, potem jako harpunnik na wielorybniku: oba statki rozbiły się. Miał fabrykę cygar w Hawanie - został okradziony przez wspólnika w chwili, gdy sam leżał chory na "vomito". Wreszcie przybył do Aspinwall - i tu miał być kres jego niepowodzeń. Cóż go bowiem mogło doścignąć jeszcze na tej skalistej wysepce? Ani woda, ani ogień, ani ludzie. Zresztą od ludzi Skawiński niewiele doznał złego. Częściej spotykał dobrych niż złych.
Zdawało się natomiast, że prześladują go wszystkie cztery żywioły. Ci, co go znali, mówili, że nie ma szczęścia, i tym objaśniali wszystko. On sam wreszcie stał się trochę maniakiem. Wierzył, że jakaś potężna a mściwa ręka ściga go wszędzie, po wszystkich lądach i wodach. Nie lubił jednak o tym mówić; czasem tylko, gdy go pytano, czyja to miała być ręka, ukazywał tajemniczo na gwiazdę polarną i odpowiadał, że to idzie stamtąd... Rzeczywiście, niepowodzenia jego były tak stałe, że aż dziwne, i łatwo mogły zabić gwóźdź w głowie, zwłaszcza temu, kto ich doznawał. Zresztą miał cierpliwość Indianina i wielką spokojną siłę oporu, jaka płynie z prawości serca. W swoim czasie na Węgrzech dostał kilkanaście pchnięć bagnetem, bo nie chciał chwycić za strzemię, które mu ukazywano jako środek ratunku, i krzyczeć: pardon. Tak samo nie poddawał się i nieszczęściu. Lazł pod górę tak pracowicie jak mrówka. Zepchnięty sto razy, rozpoczynał spokojnie swoją podróż po raz setny pierwszy. Był to w swoim rodzaju szczególniejszy dziwak. Stary ten żołnierz, opalony Bóg wie w jakich ogniach, zahartowany w biedach, bity i kuty, miał serce dziecka. W czasie epidemii na Kubie zapadł na. nią dlatego, że oddał chorym wszystką swoją chininę, której miał znaczny zapas, nie zostawiwszy sobie ani grama.
Było w nim jeszcze i to dziwnego, że po tylu zawodach zawsze był pełen ufności j. nie tracił nadziei, że jeszcze wszystko będzie dobrze. W zimie ożywiał się zawsze i przepowiadał jakieś wielkie wypadki. Czekał ich niecierpliwie i myślą o nich żył lata całe... Ale zimy mijały jedne za drugimi i Skawiński doczekał się tylko tego, że ubieliły mu głowę. Wreszcie zestarzał się - począł tracić energię. Cierpliwość jego poczynała być coraz podobniejsza do rezygnacji. Dawny spokój zmienił się w skłonność do roztkliwiania się, i ten hartowny żołnierz jął przeradzać się w beksę, gotowego załzawić się z lada powodu. Prócz tego od czasu do czasu tłukła go najstraszliwsza nostalgia, którą podniecała lada okoliczność: widok jaskółek, szarych ptaków podobnych do wróbli, śniegi na górach lub zasłyszana jakaś nuta, podobna do słyszanej niegdyś... Na koniec opanowała go tylko jedna myśl: myśl spoczynku. Owładnęła ona starcem zupełnie i wchłonęła w siebie wszelkie inne pragnienia i nadzieje. Wieczny tułacz nie mógł już sobie wymarzyć nic bardziej upragnionego, nic droższego nad jaki spokojny kąt, w którym by mógł odpocząć i czekać cicho kresu. Może właśnie dlatego, że szczególne jakieś dziwactwo losu rzucało nim po wszystkich morzach i krajach tak, że prawie nie mógł tchu złapać, wyobrażał sobie, że największym ludzkim szczęściem jest - tylko nie tułać się. Co prawda, to i należało mu się takie skromne szczęście, ale tak już był zwyczajny zawodów, że myślał o tym, jak w ogóle ludzie marzą o czymś niedoścignionym. Spodziewać się nie śmiał. Tymczasem niespodzianie w ciągu dwunastu godzin dostał posadę, jakby wybraną dla siebie ze wszystkich na świecie. Nic też dziwnego, że gdy wieczorem zapalił swoją latarnię, był jakby odurzony, że pytał sam siebie, czy to prawda, i nie śmiał odpowiedzieć: tak. A tymczasem rzeczywistość przemawiała do niego nieprzepartymi dowodami; więc godziny jedna za drugą spływały mu na balkonie. Patrzył, nasycał się, przekonywał. Mogłoby się zdawać, że pierwszy raz w życiu widział morze, bo północ wybiła już na aspinwalskich zegarach, a on jeszcze nie opuszczał swojej powietrznej wyżyny - i patrzył. W dole pod jego stopami grało morze. Soczewka latami rzucała w ciemność olbrzymi ostrokrąg światła, poza którym oko starca ginęło w dali czarnej zupełnie, tajemniczej i strasznej. Ale dal owa zdawała się biegnąć ku światłu. Długie wiorstowe fale wytaczały się z ciemności i rycząc szły aż do stóp wysepki, a wówczas widać było spienione ich grzbiety połyskujące różowo w świetle latarni. Przypływ wzmagał się coraz bardziej i zalewał piaszczyste ławice. Tajemnicza mowa oceanu dochodziła z pełni coraz potężniej i głośniej, podobna czasem do huku armat, to do szumu olbrzymich lasów, to do dalekiego, zmąconego gwaru głosów ludzkich. Chwilami cichło. Potem o uszy starca odbijało się kilka wielkich westchnień, potem jakieś łkania - i znów groźne wybuchy. Wreszcie wiatr zwiał mgłę, ale napędził czarnych, poszarpanych chmur, które przysłaniały księżyc. Z zachodu poczynało dąć coraz mocniej. Bałwany skakały z wściekłością na urwisko latarni, oblizując już pianą i podmurowanie. W dali pomrukiwała burza. Na ciemnej, wzburzonej przestrzeni zabłysło kilka zielonych latarek pouwieszanych do masztów okrętowych. Zielone owe punkciki to wznosiły się wysoko, to zapadały w dół, to chwiały się na prawo i na lewo. Skawiński zeszedł do swej izby. Burza poczęła wyć. Tam, na dworze, ludzie na owych okrętach walczyli z nocą, z ciemnością, z falą; w izbie zaś spokojnie było i cicho. Nawet odgłosy burzy słabo przedzierały się przez grube mury i tylko miarowe tik-tak! zegara kołysało utrudzonego starca jakby do snu.
II
Zaczęły płynąć godziny, dnie i tygodnie... Majtkowie twierdzą, że czasem, gdy morze bardzo jest rozhukane, woła coś na nich wśród nocy i ciemności po nazwisku. Jeżeli nieskończoność morska może tak wołać, to być może, że gdy się człowiek zestarzeje, woła także na niego i inna nieskończoność, jeszcze ciemniejsza i bardziej tajemnicza, a im jest bardziej zmęczony życiem, tym milsze są mu te nawoływania. Ale by ich słuchać, trzeba ciszy. Prócz tego starość lubi się odosabniać, jakby w przeczuciu grobu. Latarnia była już dla Skawińskiego takim pół-grobem. Nic jednostajniejszego, jak podobne życie na wieży. Młodzi ludzie, jeśli się na nie godzą, to po pewnym czasie opuszczają służbę. Latarnik też bywa zazwyczaj człekiem niemłodym, posępnym i zamkniętym w sobie. Gdy wypadkiem porzuci swoją latarnię i dostanie się między ludzi, chodzi. wśród nich jak człowiek zbudzony z głębokiego snu. Na wieży brak wszelkich drobnych wrażeń, które w zwykłym życiu uczą stosować wszystko do siebie. .Wszystko, z czym styka się latarnik, jest olbrzymie i pozbawione zwartych, określonych kształtów. Niebo - to jeden ogół, woda - to drugi, a wśród tych nieskończoności samotna dusza ludzka! Jest to życie, w którym myśl jest raczej ciągłym zadumaniem się, a z tego zadumania nie budzi latarnika nic, nawet jego zajęcia. Dzień do dnia staje się podobny jak dwa paciorki w różańcu i chyba zmiany pogody stanowią jedyną rozmaitość. Skawiński jednak czuł się tak szczęśliwym, jak nigdy w życiu nie był. Wstawał świtaniem, brał posiłek, czyścił soczewki latami, a potem siadłszy na balkonie, wpatrywał się w dal morską i oczy jego nie mogły się nigdy nasycić obrazami, które przed sobą widział. Zwykle na olbrzymim, turkusowym tle widać było stada wydętych żagli, świecących w promieniach słońca tak mocno, że aż oczy mrużyły się pod nadmiarem blasku; czasem statki, korzystając z wiatrów, które pasatami zowią, szły wyciągniętym szeregiem jedne za drugimi, podobne do łańcucha mew lub albatrosów. Czerwone beczki, wskazujące drogę, kołysały się na fali lekkim, łagodnym ruchem; między żaglami pojawiał się co dnia w południe olbrzymi szarawy pióropusz dymu. To parowiec z New Yorku wiózł podróżnych i towary do Aspinwall, ciągnąc za sobą długi, spieniony szlak piany. Z drugiej strony balkonu widział Skawiński jak na dłoni Aspinwall i jego ruchliwy port, a w nim las masztów, łodzie i łódki; nieco zaś dalej białe domki i wieżyczki miasta. Z wysokości latarni domki były podobne do gniazd mew, łodzie do żuków, a ludzie poruszali się jak małe punkciki na białym, kamiennym bulwarku. Z rana lekki wschodni powiew przynosił zmieszany gwar życia ludzkiego, nad którym górował świst parowców. W południe nadchodziła godzina sjesty. Ruch w porcie ustawał; mewy kryły, się w szczerby skał, fale słabły i stawały się jakieś leniwe, a wówczas na lądzie, na morzu i na latami nastawała chwila niezmąconej niczym ciszy. Żółte piaski, z których odpłynęły fale, lśniły na kształt złotych plam na obszarach wodnych; słup wieżowy odrzynał się twardo w błękicie. Potoki promieni słonecznych lały się z nieba na wodę, na piaski i na urwiska. Wówczas i starca ogarniała jakaś niemoc, pełna słodyczy. Czuł, że ten odpoczynek, którego używa, jest wyborny, a gdy pomyślał, że będzie trwały, to mu już niczego nie brakło. Skawiński rozmarzał się własnym szczęściem, ale że człowiek łatwo oswaja się z lepszym losem, stopniowo nabierał wiary i ufności, myślał bowiem, że jeśli ludzie budują domy dla inwalidów, to dlaczegóżby Bóg nie miał wreszcie przygarnąć swego inwalidy? Czas upływał i utrwalał go w tym przekonaniu. Stary zżył się z wieżą, z latarnią, z urwiskiem, z ławicami piasku i samotnością. Poznał się także i z mewami, które niosły się w załamach skalnych, a wieczorem odprawiały wiece na dachu latarni. Skawiński rzucał im zwykle resztki swego jadła, tak zaś przyswoiły się wkrótce, że gdy to czynił potem, to otaczała go prawdziwa burza białych skrzydeł, stary zaś chodził między ptastwem, jak pastuch między owcami. W czasie odpływu wyprawiał się na niskie, piaszczyste ławice, na których zbierał smaczne ślimaki i piękne perłowe konchy żeglarków, które odpływająca fala osadzała na piasku. W nocy, przy świetle księżyca i latami, chodził na ryby, którymi roiły się załamy skalne. W końcu pokochał swoją skałę i swoją bezdrzewną wysepkę, porośniętą tylko drobnymi, tłustymi roślinkami, sączącymi lepką żywicę. Ubóstwo wysepki wynagradzały mu zresztą dalsze widoki. W południowych godzinach, gdy atmosfera stawała się bardzo przezroczystą, widać było całe międzymorze aż do Pacyfiku, pokryte najbujniejszą roślinnością. Skawińskiemu wydawało się wówczas, że widzi jeden olbrzymi ogród. Pęki kokosów i olbrzymich muz układały się jakby w przepyszne czubiaste bukiety, tuż zaraz za domami Aspinwallu. Dalej, między Aspinwall a Panamą, widać było ogromny las, nad którym co rano i pod noc zwieszał się czerwonawy opar wyziewów - las prawdziwie podzwrotnikowy, zalany u spodu stojącą wodą, oplątany lianami, szumiący jedną falą olbrzymich storczyków, palm, drzew mlecznych, żelaznych i gumowych.
Przez swą strażniczą lunetę stary mógł dojrzeć nie tylko drzewa, nie tylko rozłożyste liście bananów, ale nawet gromady małp, wielkich marabutów i stada papug wzbijające się czasem jak tęczowa chmura nad lasem. Skawiński znał z bliska podobne lasy, gdyż po rozbiciu się na Amazonce, błąkał się całe tygodnie wśród podobnych zielonych sklepień i gąszczów. Wiedział, ile pod cudną, śmiejącą się powierzchnią ukrywa się niebezpieczeństw i śmierci. Wśród nocy, jakie w nich spędził, słyszał z bliska grobowe głosy wyjców i ryki jaguarów, widział olbrzymie węże kołyszące się na kształt lianów na drzewach; znał owe senne jeziora leśne, przepełnione drętwami i rojące się od krokodylów. Wiedział, pod jakim jarzmem żyje człowiek w tych niezgłębionych puszczach, w których pojedyncze liście przenoszą dziesięciokrotnie jego wielkość, w których mrowią się krwiożercze moskity, pijawki drzewne i olbrzymie jadowite pająki. Wszystkiego sam doznał, sam doświadczył, wszystko sam przecierpiał; toteż tym większą mu teraz sprawiało rozkosz patrzeć z wysokości na owe matos, podziwiać ich piękność, a być zasłoniętym od zdrad. Jego wieża chroniła go przed wszelkim złem. Opuszczał ją też tylko czasami w niedzielę z rana. Przywdziewał wtedy granatową kapotę strażniczą ze srebrnymi guzami, na piersiach zawieszał swoje krzyże i jego mleczna głowa podnosiła się z pewną dumą, gdy słyszał przy wyjściu z kościoła, jak Kreole mówili między sobą: "Porządnego mamy latarnika." -"I nie heretyk, chociaż Yankee!" Wracał jednak natychmiast po mszy na wyspę i wracał szczęśliwy, bo zawsze jeszcze nie dowierzał stałemu lądowi. W niedzielę także odczytywał sobie hiszpańską gazetę, którą zakupywał w mieście, lub new-yorskiego "Heralda", pożyczanego u Falconbridge'a - i szukał w nich skwapliwie wiadomości z Europy. Biedne stare serce! Na tej wieży strażniczej i na drugiej półkuli biło jeszcze dla kraju... Czasem także, gdy łódź, przywożąca mu co dzień żywność i wodę, przybiła do wysepki, schodził z wieży na gawędę ze strażnikiem Johnsem. Potem jednak widocznie zdziczał. Przestał bywać w mieście, czytywać gazety i schodzić na polityczne rozprawy Johnsa. Upływały całe tygodnie w ten sposób, że nikt jego nie widział ani on nikogo. Jedynym znakiem, że stary żyje, było tylko znikanie żywności pozostawianej na brzegu i światło latarni, zapalane co wieczór z taką regularnością, z jaką słońce wstaje rankiem z wody w tamtych stronach. Widocznie stary zobojętniał dla świata. Powodem tego nie była nostalgia, ale właśnie to, że przeszła i ona nawet w rezygnację. Cały świat teraz zaczynał się dla starca i kończył się na jego wysepce. Zżył się już z myślą, że nie opuści wieży do śmierci, i po prostu zapomniał, że jest jeszcze coś poza nią. Przy tym stał się mistykiem. Łagodne, niebieskie jego oczy poczęły być jak oczy dziecka, zapatrzone wiecznie i jakby utkwione w jakiejś dali. W ciągłym odosobnieniu i wobec otoczenia nadzwyczaj prostego a wielkiego począł stary tracić poczucie własnej odrębności, przestawał, istnieć jakoby osoba, a zlewał się coraz więcej z tym, co go otaczało. Nie rozumował nad tym, czuł tylko bezwiednie, ale w końcu zdawało mu się, że niebo, woda, jego skała, wieża i złote ławice piasku, i wydęte żagle, i mewy, odpływy i przypływy, to jakaś wielka- jedność i jedna ogromna tajemnicza dusza; on zaś sam pogrąża się w tej tajemnicy i czuje ową duszę, która żyje i koi się. Zatonął, ukołysał się, zapamiętał - i w tym-ograniczeniu własnego, odrębnego bytu, w tym pół-czuwaniu, pół-śnie znalazł spokój tak wielki, że prawie podobny do pół-śmierci.
III
Ale nadeszło przebudzenie.
Pewnego razu, gdy łódź przywiozła wodę i zapasy żywności, Skawiński, zeszedłszy w godzinę później z wieży, spostrzegł, że prócz zwykłego ładunku jest jeszcze jedna paczka więcej. Na wierzchu paczki były marki pocztowe Stanów Zjednoczonych i wyraźny adres "Skawiński Esq.", wypisany na grubym żaglowym płótnie. Rozciekawiony starzec przeciął płótno i ujrzał książki: wziął jedną do ręki, spojrzał i położył na powrót, przy czym ręce poczęły mu drżeć mocno. Przysłonił oczy, jakby im nie wierząc; zdawało mu się, że śni - książka była polska. Co to miało znaczyć?! Kto mu mógł przysłać książkę? W pierwszej chwili zapomniał widocznie, iż jeszcze na początku swej latarniczej kariery przeczytał pewnego razu w pożyczonym od konsula "Heraldzie" o zawiązaniu polskiego Towarzystwa w New Yorku i że zaraz przesłał Towarzystwu połowę swej miesięcznej pensji, z którą zresztą nie miał co robić na wieży. Towarzystwo, wywdzięczając się, przysyłało książki. Przyszły one drogą naturalną, ale w pierwszej chwili starzec nie mógł pochwytać tych myśli. Polskie książki w Aspinwall, na jego wieży, wśród jego samotności, była to dla niego jakaś nadzwyczajność, jakieś tchnienie dawnych czasów, cud jakiś. Teraz wydało mu się, jak owym żeglarzom wśród nocy, że coś zawołało na niego po imieniu głosem bardzo kochanym, a zapomnianym prawie. Przesiedział chwilę z zamkniętymi oczyma i był prawie pewny, że gdy je otworzy, sen zniknie. Nie! Rozcięta paczka leżała przed nim wyraźnie, oświecona blaskiem popołudniowego słońca, a na niej otwarta już książka. Gdy stary wyciągnął znowu po nią rękę, słyszał wśród ciszy bicie własnego serca. Spojrzał: były to wiersze. Na wierzchu stał wypisany wielkimi literami tytuł, pod spodem zaś imię autora. Imię to nie było Skawińskiemu obce; wiedział, że należy ono do wielkiego poety, którego nawet i utwory czytywał po trzydziestym roku w Paryżu. Potem, wojując w Algerze i w Hiszpanii, słyszał od rodaków o coraz wzrastającej sławie wielkiego wieszcza, ale tak przywykł wówczas do karabina, że i do ręki nie brał książek. W czterdziestym dziewiątym roku wyjechał do Ameryki i w awanturniczym życiu, jakie prowadził, prawie nie spotykał Polaków, a nigdy książek polskich. Z tym większą też skwapliwością i z tym żywiej bijącym sercem przewrócił kartę tytułową. Zdało mu się teraz, że na jego samotnej skale poczyna się dziać coś uroczystego. Jakoż była to chwila wielkiego spokoju i ciszy. Zegary aspinwalskie wybiły piątą po południu. Jasnego nieba nie zaciemniała żadna chmurka, kilka mew tylko pławiło się w błękitach. Ocean był ukołysany. Nadbrzeżne fale zaledwie bełkotały z cicha, rozpływając się łagodnie po piaskach. W dali śmiały się białe domy Aspinwallu i cudne grupy palm. Naprawdę było jakoś uroczyście a cicho i poważnie. Nagle wśród tego spokoju natury rozległ się drżący głos starego, .który czytał głośno, by się samemu lepiej rozumieć:
Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie...
Skawińskiemu zbrakło głosu. Litery poczęły mu skakać do oczu; w piersi coś urwało się i szło na kształt fali od serca wyżej i wyżej, tłumiąc głos, ściskając za gardło... Chwila jeszcze, opanował się i czytał dalej:
Panno Święta, co jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogrodzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
Jak mnie, dziecko, do zdrowia powróciłaś cudem
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść, za zwrócone życie podziękować Bogu),
Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono...
Wezbrana fala przerwała tamę woli. Stary ryknął i rzucił się na ziemię; jego mleczne włosy zmieszały się z piaskiem nadmorskim. Oto czterdzieści lat dobiegało, jak nie widział kraju, i Bóg wie ile, jak nie słyszał mowy rodzinnej, a tu tymczasem ta mowa przyszła sama do niego - przepłynęła ocean i znalazła go, samotnika; na drugiej półkuli, taka kochana, taka droga, taka śliczna! We łkaniu, jakie nim wstrząsało, nie było bólu, ale tylko nagle rozbudzona niezmierna miłość, przy której wszystko jest niczym... On po prostu tym wielkim' płaczem przepraszał tę ukochaną, oddaloną za to, że się już tak zestarzał, tak zżył z samotną skałą i tak zapamiętał, iż się w nim i tęsknota poczynała zacierać. A teraz "wracał cudem" - więc się w nim serce rwało. Chwile mijały jedna za drugą: on wciąż leżał. Mewy przyleciały nad latarnię, pokrzykując, jakby niespokojne o swego starego przyjaciela. Nadchodziła godzina, w której je karmił resztkami swej żywności, więc kilka z nich zleciało z wierzchu latarni aż do niego. Potem przybyło ich coraz więcej i zaczęły go dziobać lekko i furkotać skrzydłami nad jego głową, Szumy skrzydeł zbudziły go. Wypłakawszy się, miał teraz w twarzy jakiś spokój i rozpromienienie, a oczy jego były jakby natchnione. Oddał bezwiednie całą swoją żywność ptakom, które rzuciły się na nią z wrzaskiem, a sam wziął znowu książkę. Słońce już było przeszło nad ogrodami i nad dziewiczym lasem Panamy i staczało się zwolna za międzymorze, ku drugiemu oceanowi, ale i Atlantyk był jeszcze pełen blasku, w powietrzu widno zupełnie, więc czytał dalej:
Tymczasem przenoś duszę moją utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych... .
Zmierzch dopiero zatarł litery na białej karcie, zmierzch krótki jak mgnienie oka. Starzec oparł głowę o skałę i przymknął oczy. A wówczas "Ta, co jasnej broni .Częstochowy", zabrała jego duszę i przeniosła "do tych pól, malowanych zbożem rozmaitym". Na niebie paliły się jeszcze długie szlaki czerwone i złote, a on w tych światłościach leciał ku stronom kochanym. Zaszumiały mu w uszach lasy sosnowe, zabełkotały rzeki rodzinne. Widzi wszystko, jak było. Wszystko go pyta: "Pamiętasz?" On pamięta! a zresztą widzi: pola przestronne, miedze, łąki, lasy i wioski. Noc już! O tej porze już zwykle jego latarnia rozświecała ciemności morskie - ale teraz on jest we wsi rodzinnej. Stara głowa pochyla się na piersi i śni. Obrazy przesuwają się przed jego oczyma szybko i trochę bezładnie. Nie widzi domu rodzinnego, bo starła go wojna, nie widzi ojca ani matki, bo go odumarli dzieckiem; ale zresztą wieś, jakby ją wczoraj opuścił: szereg chałup ze światełkami w oknach, grobla, młyn, dwa stawy, podane ku sobie i brzmiące całą noc chórami żab. Niegdyś w tej swojej wiosce stał nocą na widecie, teraz przeszłość ta podstawia się nagle w szeregu widzeń. Oto znowu jest ułanem i stoi na widecie: z dala karczma pogląda płonącymi oczyma i brzmi, i śpiewa, i huczy wśród ciszy nocnej tupotaniem, głosami skrzypiec i basetli: "U-ha! U-ha!" To ułany krzeszą ognia podkówkami, a jemu tam nudno samemu na koniu! Godziny wloką się leniwo, wreszcie światła gasną; teraz, jak okiem sięgnąć, mgła i mgła nieprzejrzana: opar widocznie podnosi się z łąk i obejmuje świat cały białawym tumanem. Rzekłbyś: zupełnie ocean. Ale to łąki: rychło czekać, jak derkacz ozwie się w ciemności i bąki zahuczą po trzcinach. Noc jest spokojna i chłodna, prawdziwie polska noc! W oddali bór sosnowy szumi bez wiatru... jak fala morska. Wkrótce świtanie .wschód ubieli: jakoż i kury pieją już w zapłociach. Jeden drugiemu podaje głos z chaty do chaty; wraz i żurawie krzyczą już gdzieś z wysoka. Ułanowi jakoś rześko, zdrowo. Coś fam gadali o jutrzejszej bitwie. Hej! to i pójdzie, jak pójdą inni, z krzykiem i furkotaniem chorągiewek. Młoda krew gra jak trąbka, choć powiew nocny ją chłodzi. Ale już świta, świta! Noc blednie: z cienia wychylają się lasy, zarośla, szereg chałup, młyn, topole. Studnie skrzypią, jakby blaszana chorągiewka na wieży. Jaka ta ziemia kochana, śliczna w różowych blaskach jutrzni! Oj jedyna, jedyna!
Cicho! Czujna wideta słyszy, że się ktoś zbliża. Zapewne idą zluzować warty.
Nagle jakiś głos rozlega się nad Skawińskim:
- Hej, stary! wstawajcie. Co to wam? Stary otwiera oczy i patrzy ze zdziwieniem na stojącego przed sobą człowieka. Resztki snu widzeń walczą w jego głowie z rzeczywistością. Wreszcie widzenia bledną i nikną. Przed nim stoi Johns, strażnik portowy.
- Co to? - pyta Johns - chórzyście?
- Nie.
- Nie zapaliliście latarni. Pójdziecie precz ze służby. Łódź z San-Geromo rozbiła się na mieliźnie, szczęściem, nikt nie utonął; inaczej, poszlibyście pod sąd. Siadajcie ze mną, resztę usłyszycie w konsulacie. Stary pobladł: istotnie nie zapalił tej nocy latarni. W kilka dni później widziano Skawińskiego na pokładzie statku idącego z Aspinwall do New Yorku. Biedak stracił posadę. Otwierały się przed nim nowe drogi tułactwa; wiatr porywał znowu ten liść, by nim rzucać po lądach i morzach, by się nad nim znęcać do woli. Toteż stary przez te kilka dni posunął się bardzo i pochylił; oczy miał tylko błyszczące. Na nowe zaś drogi życia miał także na piersiach swoją książkę, którą od czasu do czasu przyciskał ręką, jakby w obawie, by mu i ona nie zginęła...
SACHEM
Sachem - znaczenie tytułu
Znaczenie tytułu noweli Henryka Sienkiewicza Sachem odsyła czytelnika do postaci głównego bohatera jednostkowego, czyli właśnie sachema. (Za pierwszoplanowego bohatera zbiorowego możemy uznać niemieckiego pochodzenia mieszkańców Antylopy.) Sechem to inaczej wódz. W przypadku tej noweli chodzi o jedynego ocalałego z Czarnych Wężów, którzy zostali wymordowani przez obecnych mieszkańców Antylopy. W chwili mordu ocalały Indianin miał dziesięć lat i był synem wodza Czarnych Wężów oraz jego następcą. Młody sachem był przywódcą nieistniejącego plemienia. Zarówno mieszkańcy Antylopy, jak i czytelnicy utworu spodziewają się, że zechce je pomścić. Tak się jednak nie dzieje. Utwór Sienkiewicza jest opowieścią rozbijającą iluzję o mścicielach narodów zniszczonych przez inne państwa oraz gorzką historią o asymilowaniu się tych, którzy ocaleli z pogromcami ich przodków.
Czas i miejsce akcji nowe
Czas akcji noweli Sachem to wiek dziewiętnasty. Okres, w którym osadnicy z Europy wypierali Indian z zajmowanych przez nich obszarów. Miejscem akcji jest Antylopa w amerykańskim stanie Teksas, która leży w widłach rzeki o tej samej nazwie. Piętnaście lat przed akcją utworu w jej miejscu znajdowała się indiańska osada Chiavatta. Jej mieszkańcy zostali wymordowani przez niemieckich osadników, którzy następnie zajęli ich teren. Z dzikiej Chiavatty powstała cywilizowana Antylopa, która rozwija się bardzo prężnie. Po drugiej stronie rzeki znajduje się kopalnia żywego srebra. W mieście mieszka około czterech tysięcy mieszkańców. Antylopa jest połączona koleją z Rio del Norte i San Antonio, znajdują się w niej: zakład filantropijny wybudowany przy placu, przy którym powieszono ostatnich ocalałych z Czarnych Wężów; kościoły, piwiarnia Pod Złotym Słońcem, trzy szkoły. Z komentarza narratorskiego dowiadujemy się, że w przyszłości miasto dalej się rozrastało i miało kilkanaście tysięcy mieszkańców.
Kompozycja i gatunek utworu
Sachem Henryka Sienkiewicza zaliczany jest do utworów nowelistycznych z kręgu amerykańskiego. Ma budowę klasycznej noweli, zawierającej typowe elementy budowy, czyli ekspozycję wprowadzającą czytelników w akcję utworu, zawiązanie akcji, punkt kulminacyjny i rozwiązanie akcji. Treść utworu jest skondensowana i ograniczona tylko do jednego wątku, czyli występu ostatniego potomka Czarnych Wężów w miejscu, w którym wymordowano jego przodków. Wszystkie elementy budowy utworu są ściśle związane z jego zasadniczą wymową. W ekspozycji noweli otrzymujemy najpierw wzmiankę o tym, że do miasta Antylopa w Teksasie przyjechał cyrk. Następnie przedstawiona zostaje historia indiańskiej osady Chiavatta, której mieszkańcy zostali wymordowani we śnie przez sąsiadujących z nią niemieckich osadników. Później opisano przekształcenie Chiavatty w Antylopę i szybki rozwój miasta oraz przemienienie się niedawnych oprawców w typowych niemieckich mieszczan. Pojawia się także subtelna ironia przy opisie przyjmowanych przez mieszkańców Antylopy nauk religijnych i społecznych, które pozostają w sprzeczności z dokonanym przez nich mordem. Za zawiązanie akcji możemy uznać wiadomość o tym, że drugim punktem programu będzie występ jedynego żyjącego członka plemienia wymordowanych Czarnych Wężów, a zarazem potomka wodza, czyli sachema. Od tego momentu w utworze stopniowo narasta napięcie, które ma swój punkt kulminacyjny podczas występu (w trakcie pieśni, która jest opowieścią o losach jego i jego przodków, a także o tym, że chce pomścić zamordowanych). Bardzo ważnym elementem tej sceny jest podniesienie przez sachema drąga, którym mógłby dokonać zemsty na mieszkańcach Antylopy, ale okazuje się, że jest to tylko pusty gest. Rozwiązanie akcji następuje w chwili pojawienia się sachema z miską, w którą zbiera datki. Jest to moment, w którym zgromadzeni w cyrku widzowie mają poczucie, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Zakończeniem akcji jest opisanie pojawienia się sachema w piwiarni Pod Złotym Słońcem, w której potomek zamordowanych zachowuje się tak samo, jak ich oprawcy. W omawianym utworze nie znajdujemy opisów przeżyć wewnętrznych. Wszystko przedstawiane jest przez uzewnętrznione uczucia oraz przez zachowania postaci. Jest to przeciwny sposób obrazowania niż użyty na przykład w Latarniku, który jest podobny do noweli Sachem pod względem skondensowania i logiki budowy utworu.
Sposób ujęcia i wymowa sceny w cyrku
Scena w cyrku i występ sachema stanowią punkt kulminacyjny utworu. Sposób ukazania tej sceny to ciągłe zwalnianie i przyspieszanie akcji. Kiedy czytelnik spodziewa się, że w czerwonym świetle ukaże się straszliwy sachem, pojawia się dyrektor cyrku. Mamy wrażenie, że jest to zwolnienie akcji i zmniejszenie napięcia. Tymczasem jest odwrotnie, ponieważ prośba dyrektora cyrku o zachowanie ciszy i szczególnego spokoju tylko je zwiększa. W ten sposób autor przez działanie jednej z nowelowych postaci buduje napięcie w utworze. Następnie, przedstawiono myśli towarzyszące widzom. Po pierwsze widzowie siedzący przy samej arenie zaczynają żałować, że nie zajęli miejsc wyżej, ponieważ obawiają się być tak blisko sachema. Po drugie zastanawiają się, czy pamięta jeszcze krzywdy, które mu wyrządzili. Mają nadzieję, że piętnaście lat spędzonych w cyrku w innym otoczeniu zmieniło go. Sachem pojawia się na scenie jako groźny wojownik i mściciel. Wzniesiony przez niego okrzyk wojenny przypomina mieszkańcom Antylopy, którzy brali udział w pogromie Chiavatty, okrzyki tamtych Indian. Tyle że ten pojedynczy okrzyk przeraża ich teraz po latach znacznie bardziej. Indianin musi być uspokajany przez dyrektora cyrku. Później wykonuje, zgodnie programem , swój numer. Kiedy zaczyna śpiewać pieśń zemsty, zgromadzeni w cyrku są przekonani, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Obawiają się, że sachem nie zapomniał krzywd i teraz dokona ostatecznej zemsty. Widzą, jak wznosi drąg i są przekonani, że zaleje cały cyrk płonącą naftą z żyrandola. Nie dzieje się jednak nic. Sachem znika i po chwili pojawia się z prośbą o datki za występ. Wszystko okazuje się tylko zaplanowanym przez dyrektora cyrku przedstawieniem. Ludzie hojnie rzucają pieniądze. Przedstawienie się udało, cel dyrektora, czyli zarobienie dużej sumy, został osiągnięty. Kluczowe dla znaczenia tej sceny jest to, że gest sachema był całkowicie pusty, ale lęk przeżyty przez widzów, że nadchodzi czas kary za ich czyny, był prawdziwy. Nie poznajemy ani przez chwilę wewnętrznych odczuć sachema. Autor noweli łudzi opisem jego zachowania nie tylko widzów w cyrku, ale i czytelnika. Spodziewamy się, że tak groźny Indianin zachowa się zgodnie z indiańskim zwyczajem i dokona słusznej zemsty na filistrach, którzy piętnaście lat temu podstępnie, we śnie wymordowali kobiety, dzieci i mężczyzn z jego plemienia. Tymczasem okazuje się, że sachem stracił swoją tożsamość, zasymilował się z tymi, którzy go przygarnęli. Stał się taki jak niemieccy widzowie w cyrku: dobrze wykonał zleconą mu pracę. Niezwykle ważne dla tej sceny jest także to, że sachem śpiewa swoją pieśń zemsty po niemiecku. Zapomnienie języka ojczystego wydaje się być najmocniejszym wyrazem utraty tożsamości narodowej. Fakt ten odsyłał także dziewiętnastowiecznych czytelników utworu do porównania sytuacji Indian z ich własną. Chodziło o germanizacyjne działania kulturkampfu. Odśpiewanie pieśni zemsty w języku oprawców jest świadectwem fałszu tej pieśni. Dopełnieniem jest podniesienia drąga, którym mógłby dokonać zemsty. To, że nie dzieje się nic, najdobitniej świadczy o utracie tożsamości sachema. Sienkiewicz niszczy w Sachemie heroiczną romantyczną iluzję o mścicielach wymordowanych i zniszczonych narodów.
Problematyka noweli Henryka Sienkiewicza
Sachem Henryka Sienkiewicza jest utworem o charakterze paraboli. Przedstawia los Indianina, jedynego ocalałego z plemienia Czarnych Wężów, który zamiast mścić się za swoich przodków, całkowicie zasymilował się z ich oprawcami. Jest to także historia niemieckich osadników w amerykańskim stanie Teksas, którzy dokonali mordu na śpiących mieszkańcach indiańskiej Chiavatty, na której miejscu założyli miasto Antylopa. Zniszczyli w ten sposób społeczeństwo, które uważali za znajdujące się na niższym etapie rozwoju cywilizacyjnego. Ta świadomość pozwoliła im żyć całkowicie bez wyrzutów sumienia z powodu popełnionej zbrodni. Przedstawiona sytuacja jest z jednej strony paralelą społeczeństwa polskiego, które w czasach powstania utworu znajdowało się pod zaborami. Z drugiej strony jest to obraz społeczeństwa niemieckiego, które niszczy narody słabsze od siebie cywilizacyjnie. Stosunek Sienkiewicza do Indian pozbawianych swojego terytorium, jest odbiciem jego stosunku do Polaków pod zaborami. Jest to gorzkie ukazanie całkowitej zagłady tożsamości narodów, które dokonuje się tak, jak pozbawienie tożsamości sachema, przez pewien rodzaj zniewolenia fizycznego. Najważniejszym etapem niszczenia tożsamości narodowej jest jednak stopniowe pozbawianie pamięci o losach narodu, z którego się pochodzi, a także zapominanie ojczystego języka, który jest ważnym nośnikiem świadomości narodowej oraz kultury. Obraz sachema był odesłaniem do możliwych skutków polityki kulturkampfu stosowanej pod zaborem pruskim. Gorycz wymowy Sachema opiera się przede wszystkim na tym, że jest to odwrócona historia mściciela i człowieka pozbawionego swojej ojczyzny, który stara się zachować pamięć o niej. Możemy spojrzeć na ten utwór jak na ironiczne przeciwstawieństwo Konrada Wallenroda (rodzaj zemsty à rebours, działanie nie przeciwko tym, którzy zniszczyli naród, ale razem z nimi) oraz utworu Sienkiewicza Latarnik. W Latarniku mowa ojczysta odgrywa niezwykle ważną rolę w procesie symbolicznego powrotu do kraju, w Sachemie pieśń zemsty jest śpiewana w języku oprawców. Omawiany utwór jest rozbiciem romantycznej iluzji o jednostkowych obrońcach ginących narodów. Ostatni z Czarnych Wężów okazał się być zwykłym filistrem i konformistą, który z tragedii swojego plemienia zrobił cyrkowy numer.
Sposób ukazania Niemców w Sachemie
Społeczność niemieckich osadników w amerykańskim stanie Teksas ukazana w noweli Henryka Sienkiewicza Sachem zamieszkiwała początkowo trzy miejscowości: Berlin, Gründenau i Harmonię. Piętnaście lat przed początkiem akcji mieszkańcy tych osad zmęczeni trudnym sąsiedztwem z zamieszkującymi Chiavattę Indianami, Czarnymi Wężami, postanowili się ich pozbyć. Zebrali się w czterystu, wezwali na pomoc Meksykan z La Ora i napadli na śpiących mieszkańców Chiavatty. Bezlitośnie wymordowali wszystkich bez względu na wiek i płeć. Zrobili to w, ich zdaniem, słusznej sprawie, żeby wprowadzać cywilizację. Następnie przenieśli się na teren Chiavatty, której nazwę zmienili na Antylopa. Życie niemieckich osadników w Antylopie układało się bardzo dobrze. Można by pomyśleć, że było to jakieś niemieckie europejskie miasto. Po drugiej stronie rzeki Antylopy odkryli kopalnię żywego srebra. Miasto szybko się rozwijało, a jego mieszkańcy bogacili się.
Handel żywym srebrem, pomarańczami, jęczmieniem i winem przynosił im znakomite zyski. Byli uczciwi, rządni, pracowici, systematyczni, otyli. Kto by w późniejszych czasach odwiedził już kilkunastotysięczną Antylopę, ten by w bogatych kupcach miejscowych nie poznał tych niemiłosiernych wojowników, którzy piętnaście lat temu spalili Chiavattę.
Życie mieszkańców Antylopy płynęło spokojnie. Nie czuli żadnych wyrzutów sumienia z powodu rzezi, której dokonali w przeszłości. Nie widzieli sprzeczności w tym, że zbudowali zakład filantropijny przy placu, na którym powiesili ostatnich z Czarnych Wężów ani w tym, że w kościołach słuchali o potrzebie miłości bliźniego. Nie czuli się źle nawet wtedy, gdy prelegent mówił do nich o prawach narodów. Co najdziwniejsze występ w cyrku jedynego Indianina, który ocalał z Czarnych Wężów, uważają za świetną okazję do pokazania synom i żonom, którzy przybyli później do Ameryki i nigdy nie widzieli Indianina, jakich ludzi wymordowali. Jest to dla nich coś, czym się szczycą. Początkowo jest w nich tylko ciekawość oczekujących na przedstawienie w cyrku. Zastanawiają się także, jak będzie wyglądał sachem. Kiedy pojawia się jednak dyrektor cyrku i mówi, że wódz jest dziś wyjątkowo wzburzony, kiedy widzą dzikość sachema, zaczynają rozmyślać o tym, czy pamięta jeszcze ich winy i czy spotka ich kara za nie.
Ale ten sachem, czyżby jeszcze pamiętał? Przecież wychował się od młodych lat w trupie Hon. M. Deana, złożonej przeważnie z Niemców. Czyżby jeszcze nie zapomniał? wydawało się to nieprawdopodobnym. Otoczenie i piętnaście lat zawodu cyrkowego, pokazywania sztuk, zbierania oklasków musiały wywrzeć swój wpływ. Chiavatta, Chiavatta! A toż oni, Niemcy, także nie są na swojej ziemi, daleko od ojczyzny i nie myślą o niej więcej niż na to business pozwala. Przede wszystkim trzeba jeść i pić. O tej prawdzie musi pamiętać tak dobrze każdy filister, jak i ostatni z Czarnych Wężów.
Powyższe zdanie najlepiej oddaje sposób myślenia niemieckich osadników. Byli to filistrzy, dla których świat ograniczał się do interesów i pełnego brzucha. Mimo że pieśń sachema odśpiewana po niemiecku była tylko cyrkowym występem, że jego gest zemsty okazał się elementem przedstawienia, Niemcy zgromadzeni w cyrku przeżywają moment prawdziwej grozy. Obawiają się zemsty za zło wyrządzone przodkom sachema. Jakim zaskoczeniem i ulgą jest dla nich pojawienie się Indianina z miską, w którą zbiera pieniądze. Znów mogą wykazać, że jednak mają serce. Wystarczy tylko sięgnąć do portfela i rzucić hojny datek. Obraz Niemców zawarty w Sachemie jest bardzo niekorzystny. Przedstawia się ich jako ludzi, którzy bez skrupułów niszczą społeczeństwa na niższym etapie rozwoju cywilizacji. Jako ludzi fałszywych, którzy nie widzą ciężaru swoich czynów i nie odczuwają żadnych wyrzutów sumienia. Znamienne jest to, że niemieccy mieszkańcy Antylopy określani są jako ludzie uczciwi, tacy, którzy przyjmują nauki kościoła i akceptują konieczność poszanowania tożsamości innych narodów. Czyn z przeszłości wydaje się nic dla nich nie znaczyć. Ciężar położony na ukazanie zachowania Niemców wobec Indian miał dla dziewiętnastowiecznych czytelników bardzo duże znaczenie, ponieważ był odbiciem ówczesnych działań germanizacyjnych. Sienkiewicz miał świadomość, że losy ginących Indian są paralelą losów Polaków.
Sachem - charakterystyka
Sachem jest głównym bohaterem jednostkowym noweli Henryka Sienkiewicza pod tym samym tytułem. Jest jedynym żyjącym potomkiem wymordowanego przezzosadników niemieckich plemienia Czarnych Wężów. W chwili zagłady Chiavatty, stolicy plemienia, miał dziesięć lat . Jego zabity ojciec był sachemem, czyli wodzem Czarnych Wężów, a chłopiec miał odziedziczyć jego godność. Po wymordowaniu mieszkańców Chiavatty został znaleziony przy umierającym starym Indianinie przez dyrektora cyrku Hon. M. Deana. Przygarnięty przez trupę cyrkową. Sachem po raz pierwszy pojawia się w noweli na arenie cyrkowej. Znany z wcześniejszych opowiadań jako potomek Czarnych Wężów jest wyczekiwany przez mieszkańców Antylopy i budzi ich lęk. Jego groźny wygląd budzi u zgromadzonych respekt.
Indianin zasługuje rzeczywiście, by nań patrzono. Wydaje się dumny jak król. Płaszcz z białych gronostajów - oznaka wodza - pokrywa jego wyniosłą postać i tak dziką, że przypomina źle oswojonego jaguara. Twarz ma jakby wykutą z miedzi, podobną do głowy orła, a w tej twarzy świecą zimnym blaskiem oczy prawdziwie indyjskie, spokojne, niby obojętne - a złowrogie. Wodzi on nimi po zgromadzeniu, jakby chciał sobie upatrzyć ofiarę. Bo zresztą uzbrojony jest od stóp do głów. Na głowie jego chwieją się pióra, za pasem ma topór i nóż do skalpowania, w ręku tylko zamiast łuku trzyma długi drąg, który służy do chwytania równowagi podczas chodzenia po drucie. |
Zachowanie sachema na arenie sugeruje, że mamy do czynienia z groźnym mścicielem i wojownikiem. Wzniesiony przez niego okrzyk wojenny przypomina mieszkańcom Antylopy, którzy brali udział w pogromie Chiavatty, okrzyki tamtych Indian. Tyle że ten pojedynczy okrzyk przeraża ich teraz po latach znacznie mocniej. Widzowie mają wrażenie, że jego emocje i pragnienie zemsty nie są do końca poskromione. Dopiero dyrektor cyrku uspokaja go i skłania do wykonania numeru. Sachem wykazuje ogromny kunszt w chodzeniu po linie. Później śpiewa swoją pieśń, w której po niemiecku opowiada historię swoją i Czarnych Wężów, a także wyraża pragnienie odwetu. Podnosi także drąg, wydaje się, że w akcie ostatecznej zemsty. Jest to jednak tylko pusty gest, element przedstawienia o mszczącym się Indianinie. Nie wiemy nic o przeżyciach wewnętrznych i odczuciach sachema. Możemy tylko wyciągać wnioski z jego zachowania. Powyższa scena świadczy o tym, że zupełnie stracił swoją tożsamość. Zapomniał o miejscu, z którego pochodzi, o swoich przodkach i o ich języku. Z tego, co powinno być źródłem największego cierpienia, uczynił cyrkowy numer. Zasymilował się całkowicie z tymi, którzy go przygarnęli. Ostatnia scena noweli, w której widzimy sachema pijącego piwo i jedzącego knedle w miejscowej piwiarni świadczy o tym, że nie rozumie swojej przeszłości. Ten, który powinien walczyć o cześć zgładzonego plemienia, zachowuje się tak jak jego oprawcy. Jest to moment ostatecznego pozbawienia czytelnika złudzeń co do tego, że sachem jest romantycznym typem mściciela na miarę Konrada Wallenroda.
TREŚĆ:
W mieście Antylopie, położonym nad rzeką tegoż nazwiska, w stanie Teksas, spieszył kto żyw na przedstawienie cyrkowe. Zajęcie mieszkańców było tym większe, że od czasu założenia miasta pierwszy raz zjechał do niego cyrk tancerek, minstreli i linochodów. Miasto było niedawne. Piętnaście lat temu nie tylko nie stał tu ani jeden dom, ale w całej bliższej okolicy nie było białych. Natomiast w widłach rzeki, na tym samym miejscu, na którym stoi Antylopa, wznosiła się osada indyjska zwana Chiavatta. Była to stolica Czarnych Wężów, którzy w swoim czasie dali się tak we znaki granicznym osadom niemieckim, Berlinowi, Grundenau i Harmonii, że osadnicy dłużej nie mogli wytrzymać. Indianie bronili wprawdzie tylko swego "terytorium", które rząd stanowy Teksasu przyznał im na wieczne czasy najuroczystszymi traktatami; ale cóż to mogło obchodzić kolonistów z Berlina, Grundenau i Harmonii? Pewnym jest, że odbierali oni Czarnym Wężom ziemię, wodę i powietrze, ale natomiast wnosili cywilizację; czerwonoskórzy zaś okazywali im wdzięczność na swój sposób, to jest zdzierając im skalpy z głów[1]. Taki stan rzeczy nie mógł trwać. Osadnicy więc z Berlina, Grundenau i Harmonii zebrali się pewnej nocy księżycowej w liczbie czterechset i wezwawszy na pomoc Meksykanów z La Ora, napadli na uśpioną Chiavattę. Tryumf dobrej sprawy był zupełny. Chiavatta została spaloną, a mieszkańcy bez różnicy wieku i płci w pień wycięci. Ocalały tylko małe oddziałki wojowników, które w tym. czasie wyszły na łowy. Z samego miasta nie ocalił się nikt, głównie dlatego że miasto leżało' w widłach rzeki, która, jak zwykle na wiosnę, rozlawszy otoczyła osadę nieprzebytą tonią wód. Ale toż samo widlaste położenie, które zgubiło Indian, podobało się Niemcom. Z wideł źle uciekać, ale dobrze się w nich bronić. Dzięki tej myśli zaraz z Berlina, Grundenau i Harmonii rozpoczęła się emigracja do wideł, w których też w mgnieniu oka, na miejscu dzikiej Chiavatty, powstała ucywilizowana Antylopa. W pięć lat liczyła ona dwa tysiące mieszkańców. Szóstego roku znaleziono z drugiej strony wideł kopalnię żywego srebra, którego eksploatacja podwoiła liczbę mieszkańców. W siódmym roku, z mocy prawa lynch powieszono na placu miejskim dziewiętnastu ostatnich wojowników z pokolenia Czarnych Wężów, schwytanych w pobliskim Lesie Umarłych - i odtąd nic nie stało na zawadzie rozwojowi Antylopy. W mieście wychodziły dwa "Tagblatty" i jedna "Montagsrevue". Kolej żelazna łączyła je z Rio del Norte i San Antonio; na Opuncia-Gasse wznosiły się trzy szkoły, z tych jedna wyższa. Na placu, na którym powieszono ostatnich Czarnych Wężów, zbudowano zakład filantropijny; pastorowie w kościołach uczyli co niedziela miłości bliźniego, poszanowania cudzej własności i innych cnót, potrzebnych ucywilizowanemu społeczeństwu; pewien przejezdny prelegent miał nawet raz na Kapitolu odczyt O prawach narodów. Bogatsi mieszkańcy przebąkiwali o potrzebie założenia uniwersytetu, do czego i rząd stanowy musiałby się przyczynić. Mieszkańcom dobrze się działo. Handel żywym srebrem, pomarańczami, jęczmieniem i winem przynosił im znakomite zyski. Byli uczciwi, rządni, pracowici, systematyczni, otyli. Kto by w późniejszych czasach odwiedził już kilkunastotysięczną Antylopę, ten by w bogatych kupcach miejscowych nie poznał tych niemiłosiernych wojowników, którzy piętnaście lat temu spalili Chiavattę. Dzień schodził im po sklepach, warsztatach, biurach; wieczory spędzali w piwiarni "Pod Złotym Słońcem" przy ulicy Grzechotników. Słuchając tych głosów trochę powolnych i gardłowych, tych: Mahlzeit! Mahlzeit!, tych flegmatycznych: Nun ja wissen Sie, Herr Muller, is des aber moglich?, tych dźwięków kufli, szumu piwa, tych plusków przelanej piany na podłogę, widząc ten spokój, powolność, patrząc na te filisterskie, zalane tłuszczem twarze, na te rybie oczy, możną by mniemać, iż się jest w jakiej piwiarni w Berlinie lub Monachium, nie zaś na zgliszczach Chiavatty. Ale w mieście wszystko już było ganz gemutlich i o zgliszczach nikt nie myślał. Tego wieczora ludność spieszyła oto do cyrku, raz dlatego, że po twardej pracy rozrywka jest rzeczą równie godziwą jak przyjemną, po wtóre, że mieszkańcy dumni byli z jego przyjazdu. Wiadomo, że cyrki nie zjeżdżają do lada mieściny, przybycie więc trupy Hon. M. Deana stwierdzało poniekąd wielkość i znaczenie Antylopy. Była jednak i trzecia, a może najważniejsza przyczyna ogólnej ciekawości.
Oto Nr 2 programu mówił, co następuje: "Spacer na drucie zawieszonym na piętnaście stóp nad ziemią (z towarzyszeniem muzyki) wykona słynny gimnastyk Czerwony Sęp, sachem (wódz) Czarnych Wężów, ostatni potomek królów pokolenia i ostatni z pokolenia: l) Spacer. 2) Skoki Antylopy. 3) Taniec i pieśń śmierci." Jeżeli gdzie, to w Antylopie ten sachem mógł obudzać najwyższe zajęcie. Hon. M. Dean opowiadał "Pod Złotym Słońcem", iż przed piętnastu laty, w przejeździe do Santa Fe, znalazł na Planos de Tornado umierającego starego Indianina z dziesięcioletnim chłopakiem. Stary umarł istotnie z ran i wycieńczenia, przed śmiercią jednak opowiedział, iż młody chłopiec był synem zabitego "sachema" Czarnych Wężów i następcą jego godności. Trupa przygarnęła sierotę, który z czasem stał się pierwszym jej akrobatą. Zresztą Hon. M. Dean dopiero "Pod Złotym Słońcem" dowiedział się, że Antylopa była niegdyś Chiavattą - i że słynny linochód będzie się popisywał na grobach ojców. Wiadomość ta wprowadziła dyrektora w doskonały humor, mógł bowiem teraz na pewno liczyć na great attraction, byle umiał tylko dobrze efekt wyzyskać. Rozumie się, że filistry z Antylopy cisnęli się do cyrku, aby importowanym z Niemiec żonom i synom, którzy ani razu w życiu nie widzieli Indianina, pokazać ostatniego z Czarnych Wężów i powiedzieć: "Patrzcie, oto takich w pień wyrżnęliśmy przed laty piętnastu."Ach, Herr Jeh! - Miło jest usłyszeć taki wykrzyk podziwu zarówno z ust Amalchen, jak i małego Fryca. W całym też mieście powtarzano bez ustanku: Sachem, sachem! Dzieci od rana zaglądały przez szpary w deskach, z twarzami rozciekawionymi i przerażonymi zarazem, starsi zaś chłopcy, ożywieni już bardziej wojowniczym duchem, wracając ze szkoły maszerowali groźnie, sami nie wiedząc, dlaczego to robią. Godzina ósma wieczór. Noc cudna, pogodna, gwiaździsta. Powiew zza miasta przynosi zapachy gajów pomarańczowych, które w mieście mieszają się z zapachem słodu. W cyrku bije łuna światła. Ogromne smolne pochodnie, zatknięte przed główną bramą, palą się i kopcą. Powiew chwieje pióropuszami dymu i jaskrawego płomienia, który oświeca ciemne kontury budowli. Jest to świeżo wzniesiona szopa drewniana, okrągła, ze śpiczastym dachem i z gwiaździstą amerykańską chorągwią na szczycie. Przed bramą tłumy, które nie mogły się dostać lub nie miały za co kupić biletów, przypatrują się wozom trupy, a głównie płóciennej zasłonie wielkich drzwi wchodowych, na których wymalowana jest bitwa białych z czerwonoskórymi. W chwilach, w których zasłona się uchyla, widać oświecone wnętrze bufetu z setkami kufli szklanych na stole. Ale oto ściągają zasłonę na dobre, i tłum wchodzi. Puste przejścia między ławkami poczynają tętnić krokami ludzkimi, i wkrótce ciemna, ruchliwa masa pokrywa wszystkie przejścia od góry do dołu. W cyrku widno jak w dzień, bo chociaż nie zdołano przeprowadzić do niego rur gazowych, to natomiast olbrzymi żyrandol, złożony z pięćdziesięciu lamp naftowych, oblewa arenę i widzów potokami światła. W tych blaskach widać opasłe, przechylone w tył dla folgi podbródkom głowy piwoszów, młode twarze kobiece i śliczne, zdziwione buzie dziecinne, których oczy niemal nie wychodzą na wierzch z ciekawości. Zresztą wszyscy widzowie mają miny ciekawe, zadowolone i głupie, jak zwykle publiczność cyrkowa. Wśród szmeru rozmów, przerywanych okrzykami: Frisch Wasser! frisch Bier! - wszyscy z niecierpliwością oczekują zaczęcia. Na koniec dzwonek się odzywa, ukazuje się sześciu masztalerzy w palonych butach i staje w dwóch szeregach przy wejściu z areny do stajen. Przez te szeregi wpada rozhukany koń bez uzdy i siodła, a na nim jakby obłok muślinu, wstążek i tiulu. Jest to tancerka Lina. Rozpoczynają się harce przy odgłosie muzyki. Lina jest tak piękna, że młoda Mathilde, córka piwowara z Opuncia-Gasse, zaniepokojona jej widokiem, pochyla się do ucha młodego grocernika Flossa z tejże ulicy i pyta z cicha: czy ją kocha jeszcze? Tymczasem koń galopuje i oddycha jak lokomotywa, bicze klaskają, błazny, których kilku wpadło za tancerką, wrzeszczą i biją się po twarzach, tancerka miga jak błyskawica; brawa się sypią. Co za przepyszne Przedstawienie! Ale Nr l mija prędko. Nadchodzi Nr 2. Wyraz: sachem! sachem! przebiega z ust do ust między widzami. Na błaznów, bijących się ciągle po twarzach, nikt już nie zważa. Wśród ich małpich ruchów masztalerze wnoszą wysokie na kilkanaście stóp drewniane kozły i stawiają po dwóch stronach areny. Muzyka przestaje grać Yankee Doodle, a gra posępną arię Komandora z Don Juana, zaciągają drut między kozłami. Nagle snop czerwonego bengalskiego światła pada od strony wejścia i oblewa krwawym blaskiem całą arenę. W tym to blasku ukaże się straszliwy sachem, ostatni z Czarnych Wężów. Ale cóż to?... Wchodzi nie sachem, jeno sam dyrektor trupy, Hon. M. Dean. Kłania się publiczności i zabiera głos. Ma on zaszczyt prosić "łaskawych i szanownych gentlemanów oraz piękne i niemniej szanowne ladies o nadzwyczaj spokojne zachowywanie się, niedawanie brawa i zupełną ciszę, albowiem wódz jest nadzwyczaj rozdrażniony i dzikszy niż zwykle". Słowa te sprawiają niemałe wrażenie - i dziwna rzecz, ci sami honoratiores Antylopy, którzy przed piętnastu laty wycięli Chiavattę, doznają teraz jakiegoś nader niemiłego uczucia. Przed chwilą, gdy piękna Lina wykonywała swe skoki na koniu, cieszyli się, że siedzą tak blisko, tuż koło parapetu, skąd tak dobrze można wszystko widzieć, a teraz spoglądają z pewnym utęsknieniem na górne sfery cyrkowe i wbrew prawom fizyki znajdują, że im niżej, tym duszniej. Ale ten sachem czyżby jeszcze pamiętał? Przecież wychował się od młodych lat w trupie Hon. M. Deana, złożonej przeważnie z Niemców. Czyżby jeszcze nie zapomniał? Wydawało się to nieprawdopodobnym. Otoczenie i piętnaście lat zawodu cyrkowego, pokazywania sztuk, zbierania oklasków musiały wywrzeć swój wpływ.
Chiavatta, Chiavatta! A toż oni, Niemcy, także są nie na swojej ziemi, daleko od ojczyzny, i nie myślą o niej więcej niż na to business pozwala. Przede" wszystkim trzeba jeść i pić. O tej prawdzie musi pamiętać tak dobrze każdy filister, jak i ostatni z Czarnych Wężów. Rozmyślania te przerywa nagle jakiś dziki świst w stajniach - i na arenie ukazuje się oczekiwany niespokojnie sachem. Słychać krótki pomruk ciżby: "To on! to on!" - i potem cisza. Syczy tylko bengalski ogień, który przy wejściu palą ciągle. Wszystkie spojrzenia kierują się na postać wodza, który oto ma wystąpić w cyrku na grobach ojców. Indianin zasługuje rzeczywiście, by nań patrzono. Wydaje się dumny jak król. Płaszcz z białych gronostajów - oznaka wodza - pokrywa jego wyniosłą postać i tak dziką, że przypomina źle oswojonego jaguara. Twarz ma jakby wykutą z miedzi, podobną do głowy orła, a w tej twarzy świecą zimnym blaskiem oczy prawdziwie indyjskie, spokojne, niby obojętne - a złowrogie. Wodzi on nimi po zgromadzeniu, jakby chciał sobie upatrzyć ofiarę. Bo zresztą uzbrojony jest od stóp do głów. Na głowie jego chwieją się pióra, za pasem ma topór i nóż do skalpowania, w ręku tylko zamiast łuku trzyma długi drąg, który służy do chwytania równowagi podczas chodzenia po drucie. Zatrzymawszy się na środku sceny, nagle wydaje okrzyk wojenny. Herr Gott! to okrzyk Czarnych Wężów. Ci, którzy wycinali Chiavattę, pamiętają dobrze to straszne wycie - i co dziwniejsza, ci, którzy przed piętnastu laty nie ulękli się tysiąca tak wyjących wojowników, pocą się teraz przed jednym. Ale oto dyrektor zbliża się do wodza i mówi do niego, jakby chciał go ułagodzić i uspokoić. Dziki zwierz uczuł munsztuk - namowa skutkuje, bo po chwili sachem kołysze się już na drucie. Zapatrzony w żyrandol naftowy, postępuje naprzód. Drut ugina się silnie; chwilami nie widać go wcale, a wtedy Indianin zdaje się wisieć w powietrzu. Idzie jakby pod górę; jeszcze postępuje naprzód, cofa się i znów idzie chwytając równowagę. Wyciągnięte jego ręce, pokryte płaszczem, wyglądają jak olbrzymie skrzydła. Chwieje się!... pada! - nie! Krótkie, urwane brawo zrywa się jak wicher i milknie. Twarz wodza staje się coraz groźniejsza. W jego wzroku utkwionym w lampy naftowe błyszczy jakieś straszne światło. W cyrku niepokój, ale ciszy nikt nie przerywa. Tymczasem sachem zbliża się do drugiego końca drutu - staje - i niespodzianie z ust jego wyrywa się pieśń wojenna. Szczególna rzecz! Wódz śpiewa po niemiecku. Ale łatwo to zrozumieć. Pewno zapomniał języka Czarnych Wężów. Zresztą nikt na to nie zważa. Wszyscy słuchają pieśni, która wzmaga się i potężnieje. Jest to pół śpiew, pół jakieś wołanie niezmiernie żałobne, dzikie i chrapliwe, pełne drapieżnych akcentów. Słychać słowa następujące: "Po wielkich deszczach, co rok pięciuset wojowników wychodziło z Chiavatty na ścieżki wojny lub na wielkie łowy wiosenne. Gdy wracali z wojny, zdobiły ich skalpy; gdy wracali z łowów, przywozili mięso i skóry bawole, a żony witały ich z radością i tańczyły na cześć Wielkiego Ducha.
Chiavatta była szczęśliwa! Niewiasty pracowały w wigwamach, dzieci wyrastały na piękne dziewczęta i dzielnych wojowników. Wojownicy umierali na polu sławy i szli polować z duchami ojców do Srebrnych Gór. Topory ich nie broczyły się nigdy w krwi niewiast i dzieci, bo wojownicy Chiavatty byli szlachetnymi mężami. Chiavatta była potężną. Aż przyszły blade twarze zza mórz dalekich i wrzuciły ogień do Chiavatty. Bladzi wojownicy nie pokonali Czarnych Wężów w boju, ale zakradli się nocą jak szakale i noże ich zbroczyły się w piersiach uśpionych mężów, niewiast i dzieci. I oto nie ma Chiavatty, bo na ich miejsce biali wznieśli swoje kamienne wigwamy. Wymordowane pokolenie i zniszczona Chiavatta wołają o zemstę." Głos wodza stał się chrapliwy. Teraz, kołysząc się na tym drucie, wydawał się jak jakiś czerwony archanioł zemsty, unoszący się nad głowami ciżby ludzkiej. Sam dyrektor widocznie był zaniepokojony. W cyrku zrobiła się śmiertelna cisza. Wódz wył dalej: "Z całego pokolenia zostało jedno dziecko. Było ono małe i słabe, ale przysięgło duchowi ziemi, że się zemści. Że ujrzy trupy białych mężów, niewiast, dzieci - pożogę, krew...." Ostatnie słowa zmieniły się w ryk wściekłości. Po cyrku poczęły się zrywać szmery podobne do nagłych powiewów wichru. Tysiące pytań bez odpowiedzi cisnęło się do głów. Co zrobi ten wściekły tygrys? co zapowiada? jak dokona zemsty? - on? - sam jeden? - zostać czy uciekać? czy się bronić - i jak? - Was ist das? was ist das? - rozległy się wystraszone głosy kobiece. Nagle nieludzkie wycie wyrwało się z piersi wodza, zakołysał się silniej, wskoczył na drewniany kozieł, stojący pod żyrandolem, i wzniósł drąg. Straszna myśl przeleciała jak błyskawica przez głowy: rozbije świecznik i zaleje cyrk potokami płonącej nafty. Z piersi widzów wyrwał się jeden okrzyk. Ale cóż to? Z areny wołają: stój! stój.... Wodza nie ma! zeskoczył, znikł w wyjściu. Nie spalił cyrku? Gdzież się podział? Oto wychodzi, wychodzi znowu, zziajany, zmęczony, straszny. W ręku niesie blaszaną miskę i wyciągając ją ku widzom, mówi błagalnym głosem: Was gefallig fur den letzten der Schwarzen Schlangen!... Kamień spada z piersi widzów. Więc to wszystko było w programie, więc to była sztuka dyrektora? efekt? Sypią się półdolary i dolary. Jakże odmówić ostatniemu z Czarnych Wężów - w Antylopie, na zgliszczach Chiavatty! Ludzie mają serce. Po przedstawieniu sachem pił piwo i jadł knedle "Pod Złotym Słońcem". Otoczenie wpływ widocznie wywarło. Zyskał wielką popularność w Antylopie, zwłaszcza u kobiet. Robiono nawet plotki...
SZKICE WĘGLEM - OPRACOWANIE
1. Rozmowy wójta Buraka i pisarza Zołzikiewicza w kancelarii wójta, we wsi Barania Głowa.
- Wszechobecność i bezczelność much.
- Zły humor pana Zołzikiewicza.
- Prośby wójta o pomoc przy pisaniu listu.
- Odmówienie pomocy przez Zołzikiewicza i wywyższanie się nad chłopstwo z powodu swojej edukacji.
- Odczytanie listu w sprawie spisu do wojska napisanego przez wójta.
- Wykpienie nieporadności wójta przez Zołzikiewicza.
- Ponowne napisanie listu przez Zołzikiewicza.
- Podziw wójta dla prawdziwie urzędowego stylu pisarza.
- Wyrażenie przez Zołzikiewicza opinii, że spis wojskowy jest doskonałą okazją do pozbycia się ze wsi ladaców.
- Wątpliwości wójta.
- Próby przekonania wójta przez pisarza, że należy wpisać na listę Wawrzona Rzepę.
- Stwierdzenie przez wójta, że jest to niemożliwe, ponieważ Rzepa nie jest w wieku do poboru, a także ma żonę i dziecko.
- Zdradzenie przez wójta motywacji planów Zołzikiewicza: podoba mu się Rzepowa.
- Przekonanie wójta przez pisarza do swoich planów: zamiar wpisania Rzepy na miejsce syna Buraka, dzięki czemu wójt oszczędzi pieniądze na wykupienie syna.
2. Droga pana Zołzikiewicza z kancelarii do jego mieszkania w czworakach.
- Nieodpowiadanie pisarza na pochwalony ludzi ze wsi z powodu przekonań tego wykształconego człowieka.
- Zaczepianie dziewcząt wiejskich przez pisarza.
- Podsłuchanie przez Zołzikiewicza rozmowy bab, które narzekały na zbliżający się spis i widziały jedyny ratunek w daniu łapówki pisarzowi.
- Narzekanie bab na to, że Zołzikiewicz przyjmuje tylko pieniądze, a nie bierze na przykład kur i jaj.
- Stwierdzenie w myślach przez pisarza, że nie jest przecież łapownikiem, żeby brać kury i jajka.
- Przejazd akademika, którego kpin obawiał się pisarz.
3. Wstąpienie Zołzikiewicza do domu Rzepów.
- Powiadomienie Rzepowej, która tłukła konopie o tym, że jest sprawa z urzędu do jej męża.
- Obawy Rzepowej i próba dowiedzenia się, czego dotyczy ta sprawa.
- Szantaż Zołzikiewicza: powie Rzepowej o co chodzi, jeśli go pocałuje.
- Namawianie Rzepowej, żeby przyszła do niego wieczorem.
- Odmowa kobiety.
- Próba pocałowania Rzepowej na siłę.
- Przewrócenie się Rzepowej i pisarza.
- Ugryzienie pisarza w pośladki przez Kruczka, psa Rzepów.
- Wykrzykiwanie przez pogryzionego Zołzikiewicza, że przyjdzie zemsta na Rzepów i że Rzepa pójdzie do wojska.
- Przerażenie Rzepowej.
4. Powrót drwala Rzepy do domu z lasu.
- Rozpacz Rzepowej spowodowana rychłym rozdzieleniem z mężem.
- Początkowe ignorowanie sprawy przez Rzepę, który wiedział, że nie obowiązuje go spis do wojska.
- Przypomnienie przez Rzepową o tym, że pisarz wie o przewożeniu przez Rzepę papierów w czasie powstania styczniowego.
- Zamiar udania się Rzepy do pisarza i wzięcie przez niego jednego rubla dla Zołzikiewicza.
5. Położenie pana Zołzikiewicza po pogryzieniu przez psa.
- Odpoczynek w lichym i brudnym mieszkaniu w czworakach.
- Leżenie z okładem na ranie i czytanie powieści brukowej Izabela hiszpańska.
- Wyobrażanie sobie przez Zołzikiewicza, że jest bohaterem czytanej powieści.
- Wejście jego wrogów, czyli Rzepy i Kruczka.
- Przekonanie Zołzikiewicza, że przybyli, żeby dokończyć atak.
- Wypędzenie Rzepy i Kruczka przez pisarza.
6. Wyniki leczenia rany przez Zołzikiewicza.
- Zaognienie się rany.
- Rozmyślania pisarza w czasie leczenia obrażeń.
- Stwierdzenie, że popełniał same głupstwa w sprawie Rzepy.
- Olśnienie, które przeszło wraz z otrzymaniem maści z apteki.
7. Spotkanie Rzepy, Buraka i ławnika Gomuły w karczmie.
- Rozmowy o przyszłości wojny francusko-rosyjskiej.
- Zamiar Rzepy pobicia Gomuły.
- Uspokojenie Rzepy przez wójta.
- Upicie Rzepy przez wójta i ławnika.
- Przekonywanie Rzepy, że dworski las ma być rozdany chłopom, ale muszą podpisać prośbę.
- Niechęć Rzepy do składania jakichkolwiek podpisów i przekonanie, że ogrodzenie lasu będzie droższe niż jego wartość.
- Powiadomienie Rzepy, że każdy dostanie pięćdziesiąt rubli na ogrodzenie.
- Pojawienie się Zołzikiewicza z dokumentami.
- Wezwanie karczmarza Szmula na świadka i podpisanie dokumentów przez Rzepę.
- Zaśnięcie Rzepy na ławie w karczmie.
8. Przebudzenie się Rzepy rankiem w karczmie.
- Dowiedzenie się od karczmarza, że podpisał wczoraj dokumenty, w których zgodził się pójść do wojska za syna Buraka.
- Przerażenie Rzepy.
9. Powrót Rzepy do domu
- Wykrzykiwanie przez Rzepową mężowi, że jest pijakiem.
- Oświadczenie przez Rzepę żonie, że został sprzedany jak Chrystus.
- Rozpacz Rzepowej.
10. Posiedzenie sądu gminnego w Baraniej Górze.
- Zebranie się wszystkich ławników ze wsi oprócz tych należących do szlachty, którzy stosowali zasadę nieinterwencji.
- Początkowe uczestniczenie w spotkaniach jednego szlachcica, pana Flossa.
- Niechętne przyjmowanie przez chłopów jego obecności.
- Rezygnacja pana Flossa z uczestniczenia w spotkaniach.
- Załatwianie spraw, na których zależało szlachcie, przez zapraszanie Zołzikiewicza na obiady i wręczanie mu łapówek.
- Rządzenie całą radą gminną przez Zołzikiewicza, Buraka i Gomułę.
- Zabieranie głosu przez Zołzikiewicza tylko w tych sprawach, w których dostał łapówkę.
11. Sprawy rozpatrywane na posiedzeniu sądu.
- Rozpatrywanie przez zgromadzonych kwestii naprawy na własny koszt gościńca wiodącego do Osłowic.
- Niechęć chłopów do ponoszenia kosztów.
- Interwencja Zołzikiewicza, który wziął łapówkę w tej sprawie od pana Skorabiewskiego.
- Zgoda rady i sprawiedliwy podział kosztów.
- Wtargnięcie prosiąt do izby.
- Sprawa Środy przeciwko Flossowi rozstrzygnięta, wbrew logice, na rzecz Środy.
- Zasądzanie wpłat od obu stron na kancelarię i wpisywanie przez pana - Zołzikiewicza tylko połowy tych kwot do ksiąg.
- Sprawa skłóconych kochanków ze służby dworskiej - skazanie obydwojga na odsiedzenie doby w areszcie i zapłacenie po rublu na kancelarię.
12. Wejście Rzepów i Kruczka do sali obrad.
- Próba przedstawienia przez hardego Rzepę swojej sprawy.
- Przerwanie przez Rzepową mężowi i opowiedzenie przez nią całej historii. Mówienie o tym, że Rzepa nie nadaje się teraz do żadnej pracy i mówi, że zabije ją i dziecko. Prośba o litość nad nimi.
- Przyznanie przez ławników racji Rzepowej.
- Wtrącenie się Zołzikiewicza i przekonanie ławników wywodem z dużą liczbą terminów prawnych, że nic się nie da zrobić.
- Zajęcie się przez sąd groźbami Rzepy, skazanie go na areszt i zapłacenie na kancelarię, mimo zapewnień jego żony, że nic jej nie grozi.
- Opór Rzepy.
- Wyrażenie przez jednego z ławników, który nie był z Baraniej Góry, że takie rzeczy nie działyby się, gdyby panowie chodzili na zebrania.
13. Uczuciowe plany pana Zołzikiewicza.
- Marzenia Zołzikiewicza o przydepnięciu jego stopy przez pannę Jadwigę w czasie obiadu we dworze.
- Całowanie suszących się spódnic panny Jadwigi przez pisarza, żeby choć trochę upodobnić swoją sytuację do tej z dworu hiszpańskiego.
- Apetycik Zołzikiewicza na Rzepową.
14. Próba Rzepowej znalezienia ratunku u księdza.
- Kazanie księdza niedostosowane do poziomu wiedzy chłopów.
- Wysłuchanie sprawy Rzepowej przez księdza Czyżyka.
- Poradzenie Rzepowej, żeby ofiarowała Bogu swoje cierpienia i była wdzięczna, że jej mąż może już na ziemi odpokutować część swoich win.
15. Spacer panny Jadwigi i jej kuzyna Wiktora po Baraniej Górze.
- Flirt młodych.
- Rozmowa o literaturze.
- Tłumaczenie Wiktorowi przez pannę Jadwigę, że szlachta nie wtrąca się teraz w sprawy chłopów i jest tylko ich sąsiadami.
- Spotkanie młodych z Rzepową.
- Opowiedzenie panience przez Rzepową o swojej niedoli.
- Odpowiedź panny Jadwigi, że nie może nic zrobić, bo szlachta do niczego się teraz nie miesza.
- Poradzenie przez Jadwigę Rzepowej, żeby poszła do jej ojca.
- Popsucie się humoru panny Jadwigi przez to zdarzenie.
- Poprawienie humoru Jadwigi przez Wiktora, który zaczął mówić o literaturze.
16. Udanie się Rzepowej z dzieckiem na ręku po pomoc do dworu.
- Obecność gości w dworze państwa Skorabiewskich.
- Wyjście przed ganek pana Skorabiewskiego i wyrzucanie Rzepowej, że przeszkadza mu w niedzielę i powiedzenie Rzepowej, że ma teraz gości i nie może z nią rozmawiać.
- Wielogodzinne oczekiwanie Rzepowej przed dworem.
- Głód Rzepowej i pewność, że uzyska pomoc z dworu.
- Wyjście gości po zmroku.
- Rozmowa z panem Skorabiewskim.
- Tłumaczenie Rzepowej przez Skorabiwskiego, że nie może się mieszać w sprawy gminu.
- Odesłanie Rzepowej do naczelnika w Osłowicach.
17. Wyjście Rzepy z aresztu.
- Udanie się Rzepy prosto do karczmy.
- Pójście pijanego Rzepy do pana Skorabiewskiego.
- Obrażenie pana Skorabiewskiego przez Rzepę.
- Powrót Rzepy do domu
- Postanowienie udania się do naczelnika podjęte przez Rzepę.
- Wola Rzepowej pójścia do naczelnika, bo Rzepa jest zbyt hardy.
18. Droga Rzepowej z dzieckiem na ręku do naczelnika, do Osłowic.
- Wybranie się Rzepowej zamiast Rzepy, który był ciągle pijany.
- Pójście kobiety piechotą, ponieważ koń był potrzebny w gospodarstwie.
- Prośba Rzepowej do przejeżdżającego pachciarza Herszka, żeby zabrał ją na wóz.
- Żądanie przez Herszka zbyt wysokiej dla Rzepowej zapłaty za tę przysługę.
- Wejście przez zmęczoną Rzepową do Osłowic.
- Danie wszystkich pieniędzy, które miała, dziadowi żebrzącemu pod kościołem.
19. Poszukiwanie naczelnika przez Rzepową w Osłowicach.
- Problemy z odnalezieniem w mieście budynku powiatu.
- Nieumiejętność czytania i nieśmiałość Rzepowej przyczynami błąkania się po urzędzie w poszukiwaniu naczelnika.
- Dowiedzenie się od jednego z panów, których widywała wcześniej w kościele, gdzie jest pokój naczelnika.
- Długie oczekiwanie na naczelnika.
- Pojawienie się naczelnika w otoczeniu wielu interesantów.
- Padnięcie przez Rzepową na kolana przed naczelnikiem.
- Próba przedstawienia swojej sprawy przez Rzepową.
- Zażartowanie sobie naczelnika z Rzepowej
- Niemożność wypowiedzenia się przez Rzepową spowodowana zdenerwowaniem.
- Stwierdzenie przez naczelnika, że Rzepowa jest pijana.
- Odesłanie Rzepowej ze sprawą do gminy.
20. Droga powrotna Rzepowej z Osłowic do Baraniej Góry.
- Pogorszenie się pogody.
- Próba złapania Rzepowej przez pijanego chłopa.
- Ucieczka Rzepowej z dzieckiem.
- Rzucenie w głowę kobiety kamieniem przez chłopa.
- Utrata przytomności przez Rzepową.
- Okrutny żart pana Ościeszyńskiego z Rzepowej.
- Litowanie się Rzepowej nad chorym dzieckiem.
- Osłabienie Rzepowej spowodowane gorączką.
- Rozpętanie się straszliwej burzy.
- Schronienie się Rzepowej z dzieckiem do lasu.
- Szeptanie prze kobietę: Boże, przyjm duszę moją!
- Odnalezienie Rzepowej przez pachciarza Herszka i zabranie jej i dziecka na wóz.
21. Sytuacja w domu Rzepów.
- Wstanie Rzepowej z łóżka po dwóch dniach z powodu choroby synka.
- Odegnanie choroby dziecka ludowymi sposobami przez wiejskie kumy.
- Brak wdzięczności Rzepy dla żony za jej poświęcenie.
22. Postępowanie Rzepy.
- Pijaństwo Wawrzona.
- Pójście do spowiedzi i nieotrzymanie rozgrzeszenia.
- Bluźnienie Bogu i mówienie, że zaprzeda duszę diabłu.
- Niechęć ludzi do Rzepy i rosnące przekonanie, że wójt i pisarz robią dobrze, chcąc się go pozbyć.
23. Rozmowa Rzepowej z karczmarzem Szmulem.
- Udanie się Rzepowej po wodę pod karczmę.
- Przezywanie Rzepowej przez ludzi we wsi: żołnierka albo diabłowa.
- Pytanie się Szmula Rzepowej, gdzie prosiła o pomoc.
- Poradzenie Rzepowej, żeby poszła do pisarza, bo on ma papier, który wystarczy zniszczyć, żeby rozwiązać całą sytuację.
- Powiedzenie Rzepowej o względach pisarza dla niej.
24. Wieczorne udanie się Rzepowej do pisarza.
- Przerwanie pisarzowi przez Rzepową lektury Tajemnic dworu tuileryjskiego.
- Zadowolenie pisarza z tego, że Rzepowa przyszła.
- Pocałowanie Rzepowej przez pisarza.
- Zgaszenie świecy przez Zołzikiewicza.
25. Powrót Rzepowej do domu
- Oczekiwanie Rzepy na powrót żony.
- Wyjawienie przez Rzepową, co zrobiła i zapewnienie, że zrobiła to dla męża.
- Przyznanie, że została oszukana przez pisarza.
- Grożenie przez Rzepę żonie, że ją zabije.
- Błagania Rzepowej o litość.
- Obcięcie głowy Rzepowej siekierą przez męża.
- Podpalenie przez Rzepę zabudowań dworskich.
26. Epilog.
- Brak szans na sukces planu pana Zołzikiewicza.
- Sukces pisarza polegający na tym, że zanim wyższe władze zweryfikowały możliwość wzięcia Rzepy do wojska, Rzepowa wpadła w jego ramiona.
- Dalsze spokojne życie Zołzikiewicza wypełnione lekturą powieści brukowych, marzeniami o zostaniu sędzią i uściśnięciu dłoni panny Jadwigi.
Znaczenie tytułu
Pełen tytuł noweli Henryka Sienkiewicza Szkice węglem, czyli epopeja pod tytułem: Co się działo w Baraniej Głowie daje czytelnikowi kilka wskazówek interpretacyjnych. Główna część tytułu, czyli Szkice węglem nasuwa skojarzenia z czarno-białym szkicem wykonanym przy użyciu węgla. Szkic to coś nie do końca przygotowanego, zarys. Taki też charakter ma omawiany utwór, w którym nakreślona zostaje sytuacja panująca na wsi. Jest to obraz, w którym dominują ciemne, pesymistyczne tony. Podtytuł, w którym pojawia się określenie epopeja jako nazwa gatunku utworu, ma charakter ironiczny. Epopeja to utwór opisujący jakieś ważne i przełomowe wydarzenia z życia narodu, a Szkice węglem przedstawiają historię z małej wsi. Podtytuł wskazuje również na miejsce akcji utworu, czyli na Baranią Głowę. W tym przypadku nazwa wsi jest znacząca i daje nam wyobrażenie o inteligencji jej mieszkańców.
Czas i miejsce akcji, gatunek
Czas i miejsce akcji
Czas akcji noweli Szkice węglem to druga połowa XIX wieku, czasy współczesne okresowi powstania utworu. Miejscem akcji jest wieś Barania Głowa w powiecie Osłowickim, miasto powiatowe Osłowice oraz Wrzeciądza, w której mieści się kościół, do którego chodzi Rzepowa. Nie warto szukać tych miejscowości na mapie . Lepiej zwrócić uwagę na znaczenie nazw typograficznych, które nie jest przypadkowe i wiele mówi o cechach umysłowości ich mieszkańców. W noweli nie ma zbyt wielu opisów wyglądu wsi. Barania Głowa przedstawiana jest jako typowa dziewiętnastowieczna wieś ze skromnymi wiejskimi chatami , karczmą i dworem.
Gatunek
Szkice węglem Henryka Sienkiewicza są nowelą, której forma jest zbliżona do małej powieści. Omawiany utwór różni się od klasycznej noweli brakiem skondensowanej treści. Zawiera znacznie większą ilość dygresji, komentarzy odautorskich, pojawia się w nim więcej postaci drugoplanowych, nie ma wyrazistego punktu kulminacyjnego. Te wszystkie elementy zbliżają omawiany utwór do powieści. W utworze przeważa szkicowość ujęcia tematu, którą zapowiada już tytuł. Problematyka Szkiców węglem została przedstawiona w uproszczonej, nieco schematycznej formie. Główny nacisk położony został na ukazanie podstawowego założenia utworu, czyli ciemnoty i naiwności chłopstwa, złych skutków zasady nieinterwencji. Krytyka dokonuje się przez ukazanie obojętności szlachty, kościoła i urzędów na losy obywateli, którzy mają sami stanowić o swoim losie, ale z powodu zupełnego braku przygotowania nie są w stanie tego zrobić. Losy Rzepów nadają tym uwagom jednostkowy i dramatyczny wymiar.
Szkice węglem Henryka Sienkiewicza - kompozycja utworu
Konstrukcja Szkiców węglem jest podporządkowana założonej wymowie utworu, czyli krytyce ciemnoty chłopskiej i zasady nieinterwencji szlachty w losy chłopstwa. Omawiany utwór rozpoczyna się od obszernej ekspozycji. Kluczowe miejsce zajmuje w niej postać pisarza gminnego Zołzikiewicza, której knowania stają się źródłem tragedii Rzepów. Co ważne, postać ta znika z pola widzenia w zasadniczej części utworu, czyli w trakcie poszukiwania przez Rzepową rozwiązania dramatycznej sytuacji. W ekspozycji zaprezentowane zostały relacje między władzami gminy, czyli wójtem Burakiem i pisarzem Zołzikiewiczem. Opisana zostaje także droga pana Zołzikiewicza do zajęcia stanowiska pisarza, czyli tak przeceniana przez niego własna edukacja. Zarysowuje się także przyczyny dramatu, który stanowi oś utworu: zamiar wpisania na listę poborową Rzepy zamiast syna wójta, który powstał w głowie pisarza jako konsekwencja żywionego przez niego od dawna apetyciku na Rzepową. W miarę rozwoju akcji wypadki coraz bardziej dramatyzują się i odrywają od osoby pana Zołzikiewicza. Główną część utworu stanowi wędrówka Rzepowej do wszystkich, od których spodziewała się uzyskać jakąś pomoc, czyli do: sądu gminnego, księdza, dworu i powiatu. W tej części cztery kolejne rozdziały noszą ten sam tytuł, czyli Imogena. Imogena to imię bohaterki dramatu Szekspira Cymbelin, która stanowi wzór wiernej żony. Niestrudzona wędrówka Rzepowej jest wyrazem jej miłości i wierności mężowi. Rozwiązaniem akcji utworu jest kapitulacja Rzepowej, którą jest pójście wieczorem do pisarza. W ten sposób Zołzikiewicz osiąga cel przedstawiony na początku utworu, czyli zmusza Rzepową do uległości. Zakończenie opowieści stanowi zamordowanie przez Rzepę żony w akcie zemsty za popełnioną zdradę. Popełnione morderstwo jest jednym z elementów przedstawienia ciemnoty chłopskiej: Rzepa nie zrozumiał jak wielkiego poświęcenia dokonała w imię miłości do niego jego żona. Całość Szkiców węglem zamyka Epilog, w którym wyjaśnia się, że wpisanie Rzepy na listę poborową było bezpodstawne i że nie udałoby się wziąć go do wojska zamiast syna Buraka. Opisuje także dalsze spokojne życie pana Zołzikiewicza, co stanowi dopełnienie głównego tematu utworu, czyli krytyki zasady nieinterwencji szlachty w losy wsi, gdzie może się spokojnie szerzyć okrucieństwo ludzi inteligentnych, ale amoralnych. W kompozycji utworu daje się zauważyć także wpływ wcześniejszej praktyki reporterskiej Sienkiewicza. Materiał źródłowy podporządkowany jest planowanej wymowie utworu. Na formę komentarzy odautorskich wpływ miała natomiast wcześniejsza praktyka Sienkiewicza jako felietonisty. Widoczne jest to szczególnie w komentarzach, które przedstawiają zjawiska uznawane powszechnie za negatywne jako pożądane. Są to uwagi z dużą dawką subtelnej ironii. Taki opis pojawia się na przykład przy opisie spaceru panny Jadwigi z kuzynem Wiktorem. Wśród tych chałup, obok dzieci wiejskich, chłopów i całego prostackiego otoczenia wyglądali oboje jakby jakieś istoty z innej planety. Aż miło było pomyśleć, że nie istniał żaden związek między tą pyszną, rozwiniętą i poetyczną parą a prozaicznym, pełnym szarej rzeczywistości i na wpół zwierzęcym bytem wioski. Nie istniał żaden związek przynajmniej duchowy. Szli oto oboje obok siebie i rozmawiali o poezji, literaturze jako zwyczajnie dworny kawaler i dworna panna. ci ludzie w parcianej odzieży, ci chłopi i te baby nie rozumieliby nawet ich słów i języka. Aż miło pomyśleć! Przyznajcież mi to, acaństwo dobrodziejstwo! Niektóre epizody, tak jak na przykład powyższy, są mikronowelami, co jest kolejną cechą konstrukcji utworu.
Kreacja narratora i odbiorcy utworu
Narrator Szkiców węglem jest jednocześnie odautorski i wszechwiedzący. Jego obecność w utworze jest wyraźnie widoczna. Nie stoi za przedstawianymi faktami, ale raczej podporządkowuje je swojej opowieści. Opowiada, na przykład, o tych elementach przeszłości bohaterów, które wpływają na ich obecne zachowanie i odpowiadają wymowie utworu. Z reguły jego sposób przedstawienia faktów jest nacechowany ironią (taki charakter mają też tytuły rozdziałów), która zastępuje bezpośredni komentarz przedstawionej sytuacji. Ironia narratorska dotyka głównie pana Zołzikiewicza, przedstawicieli szlachty i rady gminy. Przy przedstawianiu sytuacji Rzepowej komentarze są jej niemalże pozbawione. Projektowanym odbiorcą utworu był przedstawiciel warstwy oświeconej, który mógł wpłynąć na zmianę sytuacji na wsi po wprowadzeniu Ustawy o sądach gminnych: szlachetny inżynier, obywatel ziemski, przemysłowiec filantrop. Te warstwy, do których skierowany był utwór mogły się poczuć współwinne sytuacji przedstawionej w Szkicach węglem. Kreując postacie autor odwoływał się do wzorców osobowych znanych ówczesnym czytelnikom prasy, do których skierowane było jego dzieło. Stąd, być może, pewne odczucie jednowymiarowości i schematyczności postaci: szlachetna i pełna poświęceń żona, amoralny pisarz gminny, chciwy wójt, zacofany chłop, pusta panienka dworska. Ten schematyzm pozwalał jednak na szybkie wywołanie odpowiednich skojarzeń i odpowiednich reakcji u odbiorców.
Obraz wsi w Szkicach węglem
Obraz wsi ukazany w Szkicach węglem jest bardzo niekorzystny. Pokazuje zacofanie chłopów mieszkających na wsi oraz nieodpowiedzialność i ignorancję wiejskiej inteligencji. Jest wielopłaszczyznową krytyką sytuacji panującej na dziewiętnastowiecznej wsi. Po pierwsze w noweli ukazano braki w edukacji chłopów. Problemy Rzepowej z odnalezieniem naczelnika w budynku powiatu wynikają między innymi z tego, że nie potrafi odczytać napisów na drzwiach. Chłopstwo wierzy także w zabobony. Kumy wiejskie leczą syna Rzepowej okadzając go święconymi wiankami oraz zażegnują chorobę z sitem i czarną kurą w ręku. Kiedy Rzepa w karczmie mówi, że jeśli pan Bóg nie chce mu pomóc, to on zaprzeda duszę diabłu, cała wieś odsuwa się od Rzepów. Żegnają się na widok Rzepowej, którą zaczęto nazywać nawet diabłową. Zez to, że chłopi są niewykształceni, dają się z łatwością manipulować panu Zołzikiewiczowi. Jest to widoczne bardzo wyraźnie w czasie obrad sądu gminnego. Nawet wtedy, gdy dobrze oceniają jakąś sytuację, np. uważają za niesłuszne upicie Rzepy i zmuszenie go do podpisywania w tym stanie dokumentów. Rezygnują jednak ze swoich przekonań po wywodzie pana Zołzikiewicza, który zawiera wiele terminów sądowych i urzędniczych, których nie są w stanie zrozumieć. We wszystkich sprawach, które muszą rozstrzygnąć na posiedzeniu, potrzebują przewodnika. Kiedy pan Zołzikiewicz nie zabiera głosu, czują się zagubieni. Nie trzeba dodawać, że pisarz gminny jest najgorszym z możliwych przewodnikiem - chciwym i przekupnym. Niestety, zasada nieinterwencji, której z taką skrupulatnością przestrzegają panowie, sprawiła, że wycofali się z udziału w obradach gminy. Jedyny ze szlachciców, pan Floss, który chciał w nich uczestniczyć był bardzo niechętnie przyjmowany przez chłopów. Został obrażony przez nich stwierdzeniem, że nie jest prawdziwym panem, tylko dorobkiewiczem. Po tych słowach postanowił pozostawić gminę, gminie. Od tego czasu chłopi rządzili się tylko przy udziale swojego rozumu. Dawało to czasem zaskakujące i kuriozalne efekty, jak na przykład przy sprawie Środy i pana Flossa, w której werdykt sadu nakazywał zapłacić odszkodowanie poszkodowanemu. Zasada nieinterwencji była dla szlachty bardzo wygodna. Zwalniała ją z udziału w podejmowaniu decyzji razem z chłopami. Panowie mówili, że chłopi są dla nich tylko sąsiadami. Szlachta nie pozostawała jednak obojętna na podejmowane przez chłopów decyzje. Kiedy zależało jej na jakiejś sprawie, zapraszali do siebie pana Zołzikiewicza na obiad, przedstawiali mu swoją sprawę i wręczali łapówkę. Później na spotkaniach sądu gminnego pan Zołzikiewicz dbał o rozstrzygnięcie zgodne z wolą szlachcica. A że był przewodnikiem chłopów, udawało mu się to z łatwością. Wygodnictwo i obojętność szlachty przejawiało się bardzo wyraźnie wtedy, gdy chłopi, na przykład Rzepowie, prosili ich o pomoc. Pan Skorabiewski mówił wtedy, że obowiązuje go zasada nieinterwencji i nie udzielał pomocy. Ta zasada nie obowiązywała go jednak, gdy wręczał łapówkę Zołzikiewiczowi!
W funkcjonowaniu wsi zawodzi także kościół. Kiedy Rzepowa idzie po pomoc do księdza, najpierw wysłuchuje kazania o średniowiecznej herezji Katharów, później ksiądz objaśnia swoim parafianom, jaki pogląd powinni mieć na ową herezje oraz na bullę wydaną przez papieża, następnie ostrzega ich przed słuchaniem głosów różnych myślicieli z okresu oświecenia. Jak możemy się łatwo domyślić, mieszkańcy wsi niewiele z nich rozumieją. Rada księdza udzielona Rzepowej także nie jest zadowalająca. Zamiast wskazania konkretnego rozwiązania, drogi wyjścia z kłopotów, ksiądz mówi kobiecie o konieczności ofiarowania swoich zmartwień Bogu oraz o tym, że powinna się cieszyć, że kara za pijaństwo spotyka jej męża już na ziemi. Taka rada nie wymaga od księdza angażowania się w organizowanie żadnej pomocy i pozostawia go z czystym sumieniem. Jak pokazuje powyższy obraz, sytuacja na wsi wymaga naprawy na wielu poziomach. Ostrze krytyki szczególnie mocno godzi w wiejską inteligencję, która pozostawiła chłopów samych sobie i nie pomaga im. Najgorsza jest pozorna obojętność szlachty, która potrafi sterować tymi decyzjami gminy, na których jej zależy, a pozostawia własnemu biegowi sprawy, które są jej obojętne. Jej mądry udział w zarządzaniu wsią mógłby wiele poprawić
Charakterystyka Zołzikiewicza
Pan Zołzikiewicz jest jednym z głównych bohaterów noweli Henryka Sienkiewicza pod tytułem Szkice węglem. Jego nazwisko jest bardzo znaczące i wiele mówi o charakterze tej postaci. W utworze tym trudno wyróżnić głównego bohatera, pan Zołzikiewicz odgrywa w jego konstrukcji bardzo ważną rolę. Jest tą postacią, która jest przyczyną nieszczęść rodziny Rzepów. Jest obecny przede wszystkim w początkowej części utworu, w której jego działania rozpoczynają całą akcję, później usuwa się na drugi plan lub pozostaje zupełnie nieobecny. Pojawia się jeszcze raz w epilogu, z którego dowiadujemy się, że mimo zaistniałej tragedii prowadzi spokojne życie pozbawione wyrzutów sumienia. Pan Zołzikiewicz piastuje urząd pisarza gminnego we wsi Barania Głowa. Nie czuje się jednak podwładnym wójta. Zachowuje się raczej tak, jakby to on rządził całą wsią. Gdy tylko pan Zołzikiewicz jest w złym humorze, wójt musi robić wszystko sam. Pan Zołzikiewicz ma o sobie bardzo wysokie mniemanie. Uważa, że może pisać listy do naczelnika i komisarza, a nie do wójta, który jest chłopem. Nie martwi go także to, że mógłby stracić swoje stanowisko: wie, że człowiek z jego edukacją zawsze sobie poradzi. Poza tym ma większe ambicje - marzy mu się stanowisko podrewizora, a później nawet sędziego. Edukacja pana Zołzikiewicza nie jest tak niezwykła, jak wyobraża sobie nasz bohater. Być może w środowisku wiejskim, w którym wiele osób było analfabetami budziła poważanie. Droga do zaszczytnego tytułu pisarza nie była jednak usłana różami. Swoją naukę pan Zołzikiewicz zaczął w Osłowicach i w wieku siedemnastu lat udało mu się dotrzeć do drugiej klasy. Jego karierę naukową przerwał i zakończył na tym etapie wybuch powstania styczniowego. W szkole pan Zołzikiewicz nie był doceniany przez swoich nauczycieli. Dodatkowo za - zdaniem pisarza gminnego - literaturę wartą uwagi uchodziły głównie powieści brukowe, których romantyczny i awanturniczy charakter, wpływał na marzenia pana Zołzikiewicza o życiu. Lektura Rynalda Rynaldiniego zapadła panu Zołzikiewiczowi w pamięci na tyle, że postanowił choć odrobinę upodobnić swoje życie do losów głównego bohatera, awanturnika i bandyty. W czasie powstania styczniowego wybrał osobliwy sposób walki za ojczyznę, skupił się na uwodzeniu panien, które nie żałowały niczego dla obrońców ojczyzny. Ten etap życia pana Zołzikiewicza zakończył się jednak bardzo bolesnym wychłostaniem, które - jak możemy się domyślać - było bezpośrednio związane z pewną namiętną nocą, która zakończyła się ucieczką i przeskoczeniem bardzo wysokiego płotu przez naszego bohatera. Od tej pory Zołzikiewicz postanowił służyć ojczyźnie nie plecami, a głową, co doprowadziło go do posady pisarza w Baraniej Górze. Wszystkie żenujące wydarzenia z przeszłości nie zachwiały wiary pana Zołzikiewicza w samego siebie i w potęgę swojego umysłu. Uważał się za człowieka wolnego od przesądów, umysł światły, samodzielny i odważny, który uważa, że dusza to para i basta. Wszystkie te poglądy nie przeszkadzają mu jednak krzyczeć w chwili potwornego ataku Kruczka na jego godność: Jezus! Maria! Pan Zołzikiewicz ze swoim geniuszem przysłużył się ojczyźnie i społeczeństwu w bardzo wątpliwy sposób. Pisarz postanowił wykorzystać przeprowadzane właśnie spisy wojskowe do pozbycia się ze wsi Wawrzona Rzepy. Za powód podał pijaństwo Rzepy, a także potrzebę usunięcia ze wsi ladaców. Tak naprawdę chciał uwieść ładną żonę Rzepy. Zołzikiewicz przedstawia się tu jako człowiek bezduszny, pozbawiony jakichkolwiek skrupułów. Wymyśla intrygę, która ma sprawić, że Rzepowa wpadnie w jego ramiona. Przekonuje wójta do swojego pomysłu tym, że dzięki wpisaniu Rzepy na miejsce jego syna, nie będzie musiał drogo go wykupywać. Oczywiście sam także bogaci się na tej sprawie, ponieważ pobiera pewną prowizję. Okrucieństwo Zołzikiewicza wydaje się tym większe, kiedy dowiadujemy się, że Rzepowa jest dla niego tylko zabawką, cenniejszą przez opór, który stawia jego zalotom. Prawdziwym celem pisarza jest córka pana Skorabiewskiego, Jadwiga. Ta panna z dworu znacznie lepiej odpowiada jego ambicjom podsycanym przez kolejną brukową powieść, tym razem jest to Izabela hiszpańska, czyli tajemnice dworu madryckiego. Pan Zołzikiewicz marzy o tym, że pewnego razu w czasie obiadu we dworze Jadwiga przydepnie pod stołem jego nogę Bywanie na obiadach u państwa Skorabiewskich odsłania nam kolejne strony osobowości naszego dumnego bohatera. Po pierwsze pan Zołzikiewicz nie bywa tam bynajmniej z powodu sympatii mieszkańców dworu do jego osoby. Jest tam zapraszany tylko wtedy, gdy pan Skorabiewski ma jakąś sprawę do załatwienia w gminie. Ponieważ stosuje się do zasady nieinterwencji, nie pojawia się na zebraniach. W czasie tych obiadów Skorabiewski przedstawia mu swoją sprawę i wręcza łapówkę. Później pan Zołzikiewicz na spotkaniach sądu gminnego steruje obradami tak, żeby podjęto decyzję zgodną z pragnieniami dworu. W sprawach niepoprzedzonych łapówkami, nie zabiera głosu. Nie jest zainteresowany słusznością czy niesłusznością podejmowanych decyzji, jeśli nie zapłacono mu za jego uwagę. Zresztą wydaje się, że nasz bohater nie rozumiał tych pojęć. Słuszne było dla niego to, co wiązało się dla niego ze zdobyciem dodatkowych pieniędzy, czy przybliżało go do osiągnięcia jednego z celów powstałych na bazie jego pożądania czy lektury powieści. Po drugie obiady w dworze odsłaniają prostactwo naszego bohatera. Marzy mu się bycie na równi ze swoimi gospodarzami. Niestety niedostatki w wychowaniu i towarzyskim obyciu zrażają do niego rodzinę Skorabiewskich. Pan Zołzikiewicz jest również zbyt dumny, żeby domyśleć się z sygnałów dawanych przez zgromadzonych przy stole, że jego zachowanie jest niestosowne. Jednym z elementów uwodzenia panny Jadwigi Skorabiewskiej jest staranne dbanie o swój wygląd. Z tego powodu pan Zołzikiewicz znajduje się w ciągłych długach u krawca. Wyrzuca nawet w myślach pannie Jadwidze jej niewrażliwość i myśli sobie, że powinna zdać sobie sprawę z tego, że to przecież kosztuje. Pisarz niezwykle cenił swoją garderobę, w jego obskurnym pokoju w czworakach zajmowała dość znaczące miejsce: Przy oknie wisiało spore lustro, naprzeciw zaś okna mieściła się komoda obejmująca nader wykwintną tualetę pana pisarza: różnych odcieniów majtki, kamizelki bajecznych kolorów, krawaty, rękawiczki, lakierki, a nawet i cylinder, którego pan pisarz używał, gdy wypadło mu jechać do powiatowego miasta Osłowic. Pan Zołzikiewicz przywiązywał dużą wagę także do swojej fryzury z przedziałkiem. Nakładał na włosy dużą ilość pomady pachnącej goździkami, co miało niestety także swoje złe strony - nęciło muchy, które tłumnie obsiadały jego głowę. Pisarz wiejski był rozpoznawany przez mieszkańców wsi już z dużej odległości, ponieważ ma bardzo długie nogi , zadarty nos i nosi kozią bródkę. Pan Zołzikiewicz odgrywa bardzo ważną rolę w konstrukcji utworu oraz w osiągnięciu pożądanej wymowy dzieła. Jego amoralność i bezwzględność służą pokazaniu, co może się stać kiedy w rządzeniu wsią zabraknie udziału wiejskiej inteligencji. Zołzikiewiczowi udaje się osiągnąć cel, którym jest sprawienie, że Rzepowa wpada w jego ramiona. Znamienne jest to, że pisarz nie odczuwa żadnych wyrzutów sumienia z powodu nieszczęść powstałych za jego przyczyną. Można by nazwać go bohaterem o mocy demona, ale na taki opis nie pozwala nam ironiczny sposób w jaki przedstawiany jest Zołzikiewicz. Demon czyni zło z rozmysłem dla samego zła, Zołzikiewiczowi zabrakło wrażliwości nawet na to, żeby uświadomić sobie, że postąpił źle.
Problematyka Szkiców węglem a przyczyny tragedii rodzinnej
Głównym problemem poruszanym w Szkicach węglem jest krytyka zasady nieinterwencji szlachty w losy gminy wiejskiej. Efekty takiego postępowania dotkliwie odczuwa rodzina Rzepów uwikłana w intrygę wymyśloną przez pisarza gminnego Zołzikiewicza i popartą przez wójta Buraka, który również miał na niej skorzystać. Podstępnie wymuszone na Rzepie podpisanie dokumentów, w których dobrowolnie zgłaszał się do wojska na miejsce syna Buraka, nie miało żadnej wartości. Prości chłopi nie zdawali sobie z tego sprawy. Zanim jednak mogli się o tym przekonać, doszło do tragedii. Jedna interwencja człowieka świadomego obowiązujących przepisów mogła jej zapobiec. Szkice węglem ukazują jak niebezpieczny może być brak obecności inteligencji wiejskiej w gminie. W noweli przedstawiono nie tylko absurdalne decyzje podejmowane przez chłopów pozbawionych jakiegokolwiek nadzoru. Pokazano także, że ów brak nadzoru daje pole do swobodnego działania jednostkom sprytnym, chciwym i pozbawionym skrupułów (pan Zołzikiewicz). Zasada nieinterwencji (a tak naprawdę zasada niejawnej interwencji, ponieważ interweniuje się potajemnie przez dawanie łapówek) jest dla szlachty bardzo wygodna. Zwalnia ją z obowiązku udzielania pomocy chłopom. Kiedy Rzepowa zwraca się o pomoc do sądu gminnego, zwraca się do ludzi, którzy przyczynili się do tragedii jej rodziny. Nic więc dziwnego, że nie uzyskuje pomocy. Kiedy jednak idzie do pana Skorabiewskiego, powinna uzyskać od niego pomoc. Ten mówi jej jednak, że nie może mieszać się w sprawy wsi. Równie obojętny na prośby kobiety pozostaje ksiądz. Obojętność otoczenia skłania Rzepową do podjęcia ostatecznego, desperackiego kroku. Jest nim spędzenie nocy z pisarzem, który posiada papier z podpisem jej męża. Liczy, że dzięki temu będzie mogła go podrzeć. Ale nawet to się nie udaje, ponieważ pisarz oszukuje ją i nie oddaje jej pisma. Niewrażliwość i egoizm otoczenia niszczą szczęśliwą dotąd rodzinę Rzepów. Wawrzon Rzepa załamuje się pod wpływem świadomości tego jaki los go czeka. Przestaje pracować i zaczyna pić. Jego wierna i kochająca żona, robi wszystko, żeby go ratować. Doświadcza przy tym wielu trudów i upokorzeń. Nie uzyskuje pomocy znikąd. Za jej poświęcenia spotyka ją największa możliwa kara. Zostaje zamordowana przez męża, którego tak bardzo kochała. Wawrzon Rzepa nie zrozumiał jej intencji i poświęcenia. Najsmutniejszą stroną opowiedzianej historii jest to, że ci, którzy przyczynili się do dramatu Rzepów, żyją spokojnie i szczęśliwie bez wyrzutów sumienia. Celem noweli była zmiana takiej sytuacji na wsi.
Bohaterowie
Franciszek Burak - wójt Baraniej Głowy, prosty chłop, z trudem radzi sobie z pisaniem urzędowych pism, jest pełen podziwu dla prawdziwego urzędowego stylu pisarza Zołzikiewicza. Początkowo sprzeciwia się bezprawnemu wpisaniu Rzepy na listę poborową, ponieważ wie, że Zołzikiewicz chce się go pozbyć, żeby uwieść jego żonę. Daje się jednak szybko przekonać Zołzikiewiczowi, gdy ten mówi mu, że dzięki temu oszczędzi dużo pieniędzy. Dzięki wpisaniu Rzepy na miejsce jego syna ten, nie będzie musiał go wykupywać. Razem z ławnikiem Gomułą i Zołzikiewiczem skłania Rzepę do podpisania dokumentów, w których Rzepa dobrowolnie zgłasza się do wojska na miejsce jego syna. Ma chwilę litości nad Rzepami po ich pojawieniu się na posiedzeniu sadu gminnego. Ta chwila nie wystarcza, żeby zrezygnował ze swoich planów.
Zołzikiewicz - pisarz gminny, pozbawiony skrupułów intrygant. Ma bardzo wysokie mniemanie o swojej edukacji i garderobie. Jego ambicje zawodowe to zostanie podrewizorem lub sędzią. Żyje marzeniami podsycanymi przez lekturę brukowych powieści, których scenariusz stara się przeszczepić na baraniogłowski grunt. Sprawca głównych nieszczęść rodziny Rzepów. Nie odczuwa żadnych wyrzutów sumienia z powodu tragedii, które spowodował. Udaje mu się osiągnąć zamierzony cel, którym było sprawienie, że żona Rzepy wpadnie w jego ramiona. Jak dotąd nie spełniło się inne jego pragnienia: Jadwiga Skorabiewska nie przydepnęła jego stopy pod stołem w czasie obiadu we dworze.
Wawrzon Rzepa - mąż Marysi, ojciec małego chłopca. Zarabia na życie, gospodarując na trzech morgach. Chodzi do pracy do lasu jako drwal. Jest bardzo silny, a co za tym idzie, doceniany w tej pracy. Za dużo pije. Kiedy jest pijany, bije swoją żonę. Później ją za to przeprasza, ponieważ w głębi serca ją kocha. Jako piętnastolatek przewoził papiery w czasie powstania styczniowego. Kiedy dowiaduje się, że pisarz wpisał go na listę poborową, obawia się, że zaważyła na tym jego przeszłość. Siła Rzepy znika, gdy przychodzi mu walczyć o swoje ocalenie. Załamuje się i ciągle pije. Ratowaniem go zajmuje się jego żona. Rzepa nie docenia jej wysiłków i poświęcenia. Morduje ją w akcie zemsty za zdradę, której dopuściła się dla ratowania go.
Marysia Rzepowa - żona Wawrzona Rzepy, matka małego chłopca. Ładna i pracowita młoda kobieta, która bardzo kocha swojego męża. Opiera się zalotom pana Zołzikiewicza. Robi wszystko, żeby uratować swojego męża przed pójściem do wojska. Doświadcza przy tym upokorzeń. Kieruje się w życiu prostą wiejską logiką, która mówi jej, że w kłopocie powinien jej pomóc ksiądz, pan lub urząd. Kiedy zawodzą ją wszystkie drogi ratunku, za radą karczmarza Szmula udaje się do pisarza Zołzikiewicza i spędza z nim noc. Rzepa niedocenia ogromu jej poświęcenia. Zostaje przez niego zamordowana.
Pan Skorabiewski - właściciel dworu w Baraniej Głowie. Stosuje się do zasady nieinterwencji w bardzo wygodny dla siebie sposób. Kiedy zależy mu na jakiejś decyzji, która ma być podjęta w gminie, daje łapówkę panu Zołziekiewiczowi, który załatwia za niego sprawę. Gdy jednak zwraca się do niego po pomoc Rzepowa, odmawia jej, tłumacząc się zasadą nieinterwencji i tym, że chłopi są dla niego tylko sąsiadami.