Obcy 6 Azyl


Steve Perry

OBCY: AZYL

v.1.0 a [14.VI.2001] POINT RELASE

Tekst zoony w cao z nadesanych kawaków. W odrónieniu od wczeniejszych projektów gdzie osobicie dokonywaem finalnych poprawek przy tym projekcie ograniczyem si do nadzoru i „opieki” nad caoci. Finalnego sprawdzenia tekstu i poprawiania wszelkich literówek i brakujcych przecinków podj si SUCHY. Poniewa nie dysponowa on oryginaem nie by w stanie dokona drobnych poprawek w postaci wstawienia pustego wiersza dzielcego co poniektóre rozdziay na mniejsze czci - niemniej tekst powinien by kompletny i nie powinien zawiera jaki racych bdów. Pomimo próby nadania caoci wygldu ksikowego oryginau wygldu moe prezentowa si do dziwnie. Ale co tam - daje si czyta a to najwaniejsze!

a) - Tekst w formacie „doc” dla Microsoft® Word 2000

b) - Tekst w formacie „doc” dla Microsoft® Word 6.0

Krótki wstp :

Nowelizacj filmów z obcym autorstwa Alana Dean'a Foster'a kupiem w 1992 roku zaraz po tym, gdy si ukazay. Wydao je wydawnictwo ALFA, kosztoway 34 000 z sztuka. Dzi po wielu latach moje egzemplarze rozpady si na pojedyncze kartki, wydawnictwo zdaje si pad - od dawna nie widziaem adnej wydanej przez nich ksiki, a rzeczy, które ukazaa si w niewielkim zdaje si nakadzie jest nie do dostania (wielokrotnie rozgldaem si za nimi po antykwariatach i giedach). Std te zainspirowany podobnymi "akcjami" podejmowanymi przez fanów filmu za granic wskrzeszajcych w formie elektronicznej róne rzeczy (przewanie gry planszowe) zwizane z filmem postanowiem przenie je na nonik elektroniczny a owe multimedialne "wydanie" wzbogaci w zdjcia i wavy z filmu - oczywicie jest to przedsiwzicie nieoficjalne, nie komercyjne, robione dla wasnej zabawy i satysfakcji! - Taki tekst umieciem na mojej powiconej obcemu stronie pod koniec 1999 roku. Zaoenie byo proste - kademu, kto zadeklarowa ch pomocy przesaem poczt ksero 10 lub wicej stron, które po wklepaniu mia odesa na mój e-mail i obiecaem przesanie mailem penej wersji tekstów, gdy tylko uda mi si j zoy. Efektem jest ten kolejny ju plik - posklejany prze ze mnie z nadesanych fragmentów.

TEKST WKLEPALI :

Artur

Suchy

Kowal

AVATAR

Tony Soprano

TerryQ

Majkel

Piotrek "Gizmo"

Micha A. (BANAN)

LordReYHoT

Facehugger

 

KOREKTA I POMOC PRZY SKADANIU CAOCI :

Suchy - BIG THANX !

COPYRIGHTS:

Myl, e jest to temat rzeka i mona powiedzie, e status tego pliku jest pó legalny - podobnie jak mp3 czy romów do gier. Pomimo to chciabym jeszcze raz podkreli, e nie chodzi tu o piractwo, czy o to, aby kto dosta ksik i mia moliwo zaoszczdzenia kilku zotych. Plik ten powsta po to, aby fani filmów z obcym, którzy nie mog jej nigdzie dosta - w adnej bibliotece, giedzie czy antykwariacie mieli moliwo przeczytania jej - rzecz jest biaym krukiem - wydana dawno i w niewielkim nakadzie. By moe kiedy powstanie „multimedialna” wersja, o której mowa we wstpie i zostanie udostpniona na moim WWW do wolnego downloadowania, na razie jest ten plik doc, który wysyam tym, którzy przekonaj mnie, e zasuguj na dostp do tych ksiek. W zwizku z tym proba o nie kolportowanie dalej tego pliku w adnej formie!

Wicej informacji o tej ksice, tym pliku, oraz o pozostaych bazujcych na filmach o obcym ksikach mona znale na „STRONA CIACHA O OBCYM” - http://www.aliens.ibt.pl

Poniej znajduj si kompletny tekst ksiki, która w oryginalnym wydaniu liczya sobie 271 stron.

STEVE PERRY

OBCY

AZYL

Tłumaczył

Waldemar Pietraszek

Wydawnictwo “ORION”

Kielce 1994

Tytu oryginau

ALIENS

NIGHTMARE ASYLUM

All rights reserved.

Copyrights © 1993 by Twentieth Century Film Corporation.

Aliens TM © Twentieth Century Film Corporation.

Cover art copyrights © 1993 by Dave Dorman.

Redaktor techniczny

Artur Kmiecik

Wszystkie prawa zastrzeone

For the Polish edition

Copyrights © by Wydawnictwo „ORION” Kielce

ISBN 83-86305-01-0

Dianie oczywicie;

I Johnowi Lockowi, który pewnie

Napisaby to troszk inaczej...

Skadam podzikowania: Mike'owi Richarsonowi za jego

Prac i uwagi; Jannie Silverstein za uwagi i zielony oówek;

Verze Katz i Samowi Adamsowi za ich bezinteresown

pomoc. Ludzie, bez was nie dokonabym tego.

„Takie jest Prawo Dungli -

prawdziwe i stare jak Niebo;

Wilk, który si go trzyma przeyje,

Kto go zamie, musi umrze.”

Rudyard Kipling

1.

Na zewntrz, w miertelnej pustce, nie byo dwików. Lecz w rodku statku kierowanego przez roboty zawibroway sil­niki grawitacyjne. Rozleg si niski odgos jakby ogromnego instrumentu muzycznego. Przenika przez tkanki, koci a do gbin duszy. Powoli otworzyy si pokrywy komór i uwolniy swych mieszkaców. Mechanizm, który ich usypia, teraz, przywoa ich z powrotem do ycia.

Billie siedziaa w kuchni i wpatrywaa si w co, co miao by kaw. Kolor by prawidowy, ale to byo wszystko. Sma­ku nie byo prawie wcale - gorca woda. Z jak dziwn zawiesin. Patrzya jak pyn stygnie, czciowo jeszcze prze­bywajc w letargu po dugim nie. Jej wasne ruchy byy mocno niepewne. Czua si jak w czasie grypy - nie moesz tego wyleczy i musisz przeczeka. Kawa wibrowaa. Na jej powierzchni tworzyy si mae piercienie, które biegy od rodka i rozbijay si o cianki kubka.

Za plecami Billie rozleg si gos Wilksa:

- Smakuje jak gówno, co?

- Nie mona tego zmieni - smtnie zauwaya dziewczyna. Nawet nie odwrócia si, by spojrze na Wilksa. Ten siad obok niej i przyglda si jej badawczo przez kilka

sekund.Potem znowu przemówi.

- Dobrze si czujesz?

- Ja? Tak, w porzdku. Dlaczego miaabym si le czu. Siedz na bezzaogowym statku, który leci Bóg wie dokd, opuciam Ziemi, któr opanoway potwory, przebywam w towarzystwie poowy androida i komandosa, który prawdo­podobnie nie jest do koca normalny.

- Eje, co to znaczy „nie do koca”? - achn si Wilks. Billie zerkna na niego. Nie moga powstrzyma bolesne­go grymasu, który skrzywi jej twarz.

- Jezus, Wilks.

- Hej, dzieciaku, we si w gar. Sprawy nie stoj a tak le. Mamy siebie. Ty, ja i Bueller.

Na chwil zapado cikie milczenie. Po minucie komandos odezwa si ponownie.

-Id przejrze komunikaty. Chcesz i ze mn?

Billie podniosa si ze skrzyni, która zastpowaa jej krze­so. Popatrzya na Wilksa. Blizny na jego twarzy byy czym, czego dotychczas prawie nie zauwaaa. Teraz jednak, w sk­pym owietleniu, wydao jej si, e twarz komandosa, nace­chowana jest wszelkimi znamionami wciekego okrucie­stwa. Jakby jaki demon bawi si czarodziejskim lustrem:

-Nie - powiedziaa w kocu.

- Twoja sprawa - odwróci si.

Pociągnęła łyk obrzydliwego płynu. Zmarszczya nos z niesmakiem.

-Poczekaj. Zmieniłam zamiar. Idę z tobą.

Wygldao na to, e nie bdzie zbyt wiele zaj na tym, stat­ku. Odkd zostali obudzeni, min tydzie i nic nie wskazy­wao na to, e maj hamowa. Urzdzenia pokadowe byy prymitywne, ale i tak potrafiyby wykry obecno ludzkich osiedli, gdyby takie znajdoway si w pobliu. Napd grawi­tacyjny by o wiele wydajniejszy ni stare silniki reakcyjne, lecz nawet, jeeli w pobliu znajdowa si jaki system plane­tarny, to, Wilks nie potrafi go wykry. Byy lepsze sposoby na umieranie ni godowa mier na statku pdzcym donikd.

Billie powinna pój i dowiedzie si, czy Mitch nie chcia­by i z nimi. Mitch. Cigle j to drczyo. Tak, kochała go, ale czy kochała tę puszkę z robakami, którą się okazał być? No, może nie dokładnie z robakami, ale to, co androidy miały zainstalowane wewnątrz swych ciał, mocno przypominało dłu­gie dżdżownice. Kochała go i jednoczeœnie nienawidziła. Jak to możliwe, że tak krańcowo różne uczucia można żywić do tej samej osoby? Może konowały w szpitalu, którzy poœwię­cili jej przypadkowi tyle lat, mieli rację? Może jest obłąkana?

Statek by ogromny, a wikszo jego przestrzeni przezna­czono na magazyny. Tak naprawd to jeszcze nie zdoali obej wszystkich zakamarków. Billie przypuszczaa, e zostan tu jeszcze dugo. Miaa co do tego mocne podejrzenia, ale nie obchodzio j to. Nie bya jeszcze wystarczajco znudzona. Po co sobie zawraca gow? Kto dba o jakie gówno?

Kabina sterownicza bya maleka, ledwo wystarczaa na dwie osoby. Projektanci zostawili miejsce dla technika, na wy­padek jakiej naprawy. Od pocztku swego istnienia statek sterowany by przez komputer i kilka robotów. Ekran moni­tora przekazujcego komunikaty by pusty, z wyjtkiem bieg­ncych z góry na dó kolumn danych zapisanych w jzyku maszynowym.

- Czas na pokazy - odezwa si Wilks. Nie umiecha si jednak.

Czowiek wygldajcy jak Albert Einstein w wieku okoo szedziesiciu lat powiedzia:

- Mamy sygna? Mamy poczenie. W porzdku. Suchaj­cie wszyscy, jeeli gdzie tam jestecie. Tu Herman Koch z Charlotte. Nie marny ywnoci, prawie nie mamy te wody. Jestemy opanowani przez te przeklte potwory, które zabijaj albo porywaj wszystkich wokoo! Zostaa nas tylko dwu­dziestka!

Mczyzna znikn i nagle pojawio si inne miejsce. Na zewntrz panowa jasny, soneczny dzie. Wokó kwity wio­senne kwiaty, jasnozielone licie okryway drzewa. Jednak co niesamowicie okropnego niszczyo t sielankow sceneri:

Jeden z obcych taszczy w swych apach kobiet. Niós j jak czowiek dwigajcy maego psiaka. Potwór by wysoki na okoo trzy metry. wiato migotao na jego czarnym zewntrznym szkielecie. Gow mia w ksztacie jakiego dziwnie zmutowanego banana, a caa posta przypominaa groteskow krzyówk insekta z jaszczurk. Z pleców ster­czay mu kociste wyrostki, jak zewntrzne ebra - po trzy pary z kadej strony. Szed wyprostowany na dwóch nogach, co wydawao si prawie niemoliwe przy jego budowie. Z tyu wi si dugi, uminiony ogon.

Pocisk odbi si od gowy potwora, nie czynic mu wicej krzywdy ni uderzenie gumowej kulki o ulic z plastekretu. Obcy odwróci si i popatrzy w stron niewidocznych strzel­ców.

- Celuj w kobit ! - kto krzykn. - Zastrzel Jann! Zanim bestia zdoaa uciec ze sw zdobycz, zabrzmiay jeszcze trzy strzay. Pierwszy chybi, drugi trafi w pier po­twora i rozpaszczy si na naturalnej zbroi. Trzecia kula tra­fia kobiet tu nad lewym okiem.

- Dziki Bogu! - rozleg si gos niewidocznej osoby. Obcy wyczu, e wydarzyo si co niedobrego. Podniós kobiet i trzyma j w wycignitych przed siebie apach. Kr­ci gow na wszystkie strony, jakby bada sw ofiar. Potem popatrzy na strzelców. Cisn na ziemi martw lub umiera­jc kobiet, jakby bya niepotrzebnym ju mieciem. Zacz biec w kierunku zabójców jego zdobyczy. Wydawa przy tym gony syk...

Teraz bya to szkolna klasa. Rzdy ciemnych ekranów kom­puterowych terminali. Jedyne œwiatło padało od strony roz­bitego okna. Na podłodze leżało częœciowo zjedzone ludzkie ciało. Reszta przypominała krwawą miazgę. Rozkładające się tkanki przyciągnęły mrówki i innych małych padlinożerców. Resztki były zbyt małe, by okreœlić płeć ofiary. Nad nimi, na œcianie, półmetrowe litery głosiły: DARWIN ESTIS KOREC­TO.

Darwin mia racj.

Czy to leca na pododze osoba napisaa te sowa jako os­tatnie przesanie? Lub moe kto by tu póniej, zobaczy, co si wydarzyo, i poszuka wyjanienia, zanim nie przyszy stworzenia stojce teraz na szczycie acucha pokarmowego? Sowa jak te, miay sw wymow, ale w dungli miecz, zby i pazury byy potniejsze ni pióro. Zawsze...

Mody mczyzna, moe dwudziestopicioletni, siedzia w kociele we frontowej awce. Religia nie bya popularna w cigu ostatnich dwudziestu lat, ale cigle byy jeszcze miej­sca do modlitwy. Delikatny blask spod krzya zawieszonego nad otarzem pada na modego czowieka. Ten siedzia w pier­wszym rzdzie awek, w pustym kociele. Oczy mia przymknite i modli si gono.

- ...i nie wód nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode zego ­mówi - Bo Twoje jest królestwo, potga i chwaa na wieki. Amen.

Prawie bez chwili wytchnienia modzieniec ponownie za­cz monotonnym gosem:

-Ojcze nasz, który jest w niebie...

Mroczny cie pad nagle na cian przy kocu rzdu a­wek.

- ...Przyjd królestwo Twoje, bd wola Twoja... Cie rós.

- ..jako w niebie, tak i na Ziemi...

Rozlego si gone szuranie po posadzce. Lecz mczyz­na nie poruszy si, jakby nie sysza.

- ...Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpu nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowaj­com...

Obcy stan nad modlcym si czowiekiem. Przejrzysta lina ciekaa z rozwartych szczk. Wargi odsoniy ostre z­by. Paszcza otworzya si powoli i ukazaa drugi komplet mniejszych zbów, które przypominay cienkie, ostre gwo­dzie.

- ...i nie wód nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode zego... Wewntrzne zby zawieszone byy jakby na olizej, po­strzpionej tyczce. Wystrzeliy nagle z paszczy z oszaamia­jc szybkoci i si. Wyrway dziur w szczycie gowy mczyzny, jakby jego czaszka nie bya grubsza i twardsza ni mokry papier. Mózg i krew trysny w gór. Oczy modl­cego si otworzyy si w ostatnim zdumieniu, a usta zdoay jeszcze wyszepta:

- Boe!

Potwór wycign szponiaste apy i wyrwa sw ofiar z awki. Pazury rozerway tkanki i dotary do serca, które nie wiedziao, e ju jest martwe.

Obcy i jego zdobycz zniknli z ekranu, na którym pozo­stao tylko troch krwi i strzpki szarej substancji na awce. Wntrze kocioa stao puste i ciche.

Bóg, jak si wydawao, nie zbawi nas ode zego.

Wilks odchyli si do tyu w fotelu i patrzy ponuro na pu­sty koció.

- Automatyczna kamera - odezwa si. - Prawdopodobnie zainstalowana z powodu zodziei. Ciekawe, e jej sygna dotar tak daleko.

Z oczu.stojcej obok Billie cieky zy. - Wilks! - jkna.

- Zadziwiajce, jak daleko ludzie potrafi przesya wia­domoci. Rzeczywicie potrzebuj pomocy. A moe jest to ju tylko nagrobek? No wiesz, sygnay mog kry w prze­strzeni przez wieczno. S niemiertelne. Moe pomyleli, e kto o milion lat wietlnych od Ziemi, przechwyci je i zwró­ci przez chwil uwag. Rozumiesz, chrupic praon kuku­rydz przygldasz si zagadzie ludzkoci.

Billie wstaa.

- Zamierzam zobaczy si z Mitchem - powiedziaa. . - Ucauj go ode mnie - rzuci Wilks.

Billie zesztywniaa. Spostrzeg jej reakcj i pomyla o przeprosinach, ale nic nie powiedzia. Pieprzy to. Niewane. Dalej przeszukiwa komunikaty, oczekujc czego innego, ale wszystko wygldao podobnie. mier. Zniszczenia. Cia­a porzucone na ulicach. Zwierzta ywice si trupami. Zgraja psów walczcych o ludzkie rami. Nie byo dwiku. Obraz pochodzi pewnie z kamery nagrywajcej uliczny ruch, ale atwo byo si domyle, e warcz i szczekaj na siebie. Ra­mi byo napuchnite i sinobiae. Pewnie leao dugo na so­cu. Ktokolwiek by jego wacicielem, nie musi si ju o nic martwi. Z pewnoci ju nie dba o to, e psy si o nie bij. Teraz byo tylko padlin. Wyczy w kocu obrazy z Ziemi. To ju tylko historia, Wszystko, na co patrzy, ju si wyda­rzyo, skoczyo si.

Ponownie zacz bawi si przegldaniem. Szuka in­formacji, dokd zmierza ich statek Sytuacja bya nie za cie­kawa - transportowiec zosta zaprojektowany tak, e nie móg przewozi pasaerów. W kocu udao mu si uruchomi kilka programów i dowiedzie si z ekranu paru rzeczy. Statek zosta wysany z powodu obcych na Ziemi. By to stary trup poatany drutem i modlitw o utrzymacie si przez jaki czas w caoci. Po tym, jak Wilks zobaczy tego faceta w kociele, nie czu szacunku do modlitw. Nie znaczyo to wcale, e od­czuwa go kiedykolwiek.

Statek wiedzia, dokd leci, ale to niewiele pomogo ko­mandosowi. Musiaa to by planeta lub stacja kosmiczna gdzie tam w przestrzeni. Okoo dwustu milionów kilometrów przed nimi znajdowao si jakie soce klasy G, ale nie po­trafi dostrzec adnych jego satelitów. Musiay tam by bo w przeciwnym razie komory hipersnu nie uwolniyby ich.

„Mogo by jakie uszkodzenie, dupku - zabrzcza cichy gos w jego gowie. - Moecie wszyscy umrze.”

„Pieprzy to - odpowiedzia Wilks gosowi. - Mam inte­resy do zaatwienia przed mierci.”

„Mylisz, e Wszechwiat zwróci uwag na twoje intere­sy?”

„Odpieprz si, kolego. Ty i ja jedziemy na tym samym wózku.”

Odpowiedzia mu szyderczy miech.

2.

Mitch spoczywa na wózku, który zmajstrowali dla niego, i wygldao to; jakby normalnie siedzia. Biorc pod uwag, e poniej talii nie pozostao nic, prawdziwe siedzenie nie byo moliwe. Koczy si porodku. Niemal dokadnie pó czowieka, - pó androida zaklajstrowanego medyczn pian­k. Sam naprawi uszkodzenia ukadu krenia. Utworzy nowe poczenia i jego krwiobieg znów by zamknitym systemem. Druga jego poowa zostaa na planecie obcych oderwana przez rozwcieczonego potwora bronicego swego gniazda. Ten je­den obcy zosta zabity, a pozostae prawdopodobnie wyparo­way w atomowych eksplozjach, które przygotowa im Wilks jako poegnalny podarunek. Czowiek rozerwany jak Mitch zmarby na tej diabelskiej planecie od szoku i utraty krwi. Androidy byy lepiej skonstruowane.

Siedzia w kabince stworzonej dla napraw komputera. By­a mniejsza ni pokój, w którym siedzia Wilks. Usysza Billie, gdy wchodzia, i mia nadziej, e to nie ona.

- Mitch? Potrzsn gow.

- Nie mog wej do systemu komputera - powiedzia. ­Kod dostpu do obszaru nawigacyjnego jest szedziesicio­cyfrowy i na dodatek jeszcze zakodowany przy uyciu kolejnych czterdziestu cyfr. eby si tam wedrze, trzeba wiecznoci. Ale, ale. Gdzie s inne statki? Opuszczalimy Zie­mi wraz z ca armad. Powinni tu gdzie by, a nie ma ich. Jestemy sami. W tym nie ma adnego sensu.

Stana obok jego wózka. Z trudem powstrzymaa si od pogadzenia go po czuprynie.

- Wszystko w porzdku...

- Nie, nie wszystko w porzdku! Nie wiemy, gdzie jeste­my, dokd lecimy, czy w ogóle przeyjemy! Musz, taka jest moja rola jako... - Odjecha w ty.

Ponownie potrzsn gow.

Billie chciao si krzycze. To, co zrobia w ostatnim ty­godniu znaczyo wicej ni cae ycie. Zakochaa si w an­droidzie. Co gorsze, on zakocha si w niej i mia z tym wi­cej problemów ni ona. Kiedy wchodzili do komór hipersnu, zaakceptowaa to, co si wydarzyo. Wierzya, e jako to b­dzie. Lecz kiedy si obudzili, co si zmienio. Co w nim. I co w niej samej. Nie uwaaa, e jest jedn z tych osób, które obnosz sw nienawi jak wóczni i dgaj kadego, kto si z nimi nie zgadza. Zawsze bya tolerancyjna. Czo­wiek jest czowiekiem, niewane, czy urodzia go kobieta, czy wyszed ze sztucznej macicy, czy te zrobiono go w fabryce androidów. Niewane byo, skd pochodzisz, ale dokd zmie­rzasz. Powicanie czasu na spogldanie wstecz nie miao dla niej sensu. Cigle to powtarzaa.

A androidy byy ludmi.

Oczywicie, ale czy chciaaby, eby jej siostra polubia którego? Albo eby kto taki zosta jej mem? Jezus!

Nie powiedzia jej, kim jest, i to byo jego zbrodni. Do­wiedziaa si tego, gdy ju zostali kochankami i gdy ju za­pad jej gboko w serce. To bolao. Nigdy nie spodziewaa si, e moe j spotka co takiego. Zadziwiajce, ale tak by­o. A. teraz? Chocia z drugiej strony nadal znaczy dla niej bardzo duo. W sprzyjajcych warunkach Mitch mógby zno­wu by cay. Móg by jak nowy. Mie perfekcyjnie zapro­jektowane minie, delikatn skór i wszystko inne na swoim miejscu... Dosy! Co jeszcze tkwio w tym wszystkim. Sa­ma nie bya pewna co. Mczyzna - sztuczny czy nie - by czym nowym w jej yciu. Mczyzna, którego pokochaa zmieni j. Co zmienio si w jej wntrzu. Chciaa to zro­zumie, chciaa da mu wszystko, czego bdzie od niej po­trzebowa, ale nagle sta si dla niej kim innym - zimnym, przestraszonym czowiekiem, który nie pozwala jej si zbli­y. Kim, kto nie chce sucha o jej uczuciu, o gniewie i potrzebach. Kim, kto ukry si za murem i zakry rkami uszy. Cigle jednak próbowaa.

- Mitch, posuchaj. Ja... - wycigna rk i tym razem dotkna jego wosów. Byy tak naturalne jak jej wasne, takie, jakby wyrosy ze skóry czowieka. Tylko pod mikroskopem mona byo zauway rónic.

- Nic nie mów, Billie.

Poczua, jakby od tych sów nadlecia mrony podmuch. Tak zimny, e a zaparo jej dech w piersi. Jak móg to zro­bi? Nie chce z ni nawet rozmawia?

- Billie, prosz... Spróbuj zrozumie. Nie... nie chciaem ci zrani. To... ja nie... nie mogem. Przykro mi...

- Jestem zmczona - powiedziaa Billie. - Zamierzam tro­ch odpocz.

Wysza tak szybko, jak tylko pozwalaa na to sztuczna gra­witacja. Problem polega na tym, e nikt nie uwaa za konieczne wczania cienia w statku kierowanym przez roboty. Jednak Wilks uruchomi ten system, jak wiele innych, gdy tylko weszli na pokad. Teraz mogo si zdarzy, e sta­tek rozleci si od silniejszego, kichnicia.

Magazynek, którego uywaa jako sypialni, by niewiel­kim pomieszczeniem o rozmiarach dwa na trzy metry. Byo tu gorcej ni gdziekolwiek na statku, gdy w ssiedztwie znajdoway si urzdzenia zasilajce system grzewczy tran­sportowca. Rozebraa si prawie do naga, pozostajc jedynie w majteczkach i staniku. Pooya si. Pot cieka po jej nagim ciele i po chwili resztka ubrania, któr zostawia na sobie, bya kompletnie przemoczona. Czua, e caa si lepi. Drzemaa, gdy w drzwiach pojawi si Wilks. Nie zdya zacign za­sony. Jego nage wtargnicie wrcz j zamurowao.

- Rób troch haasu, kiedy wchodzisz, Wilks. Przestraszy­e mnie.

Wszed do komórki. Jego stopy prawie dotkny lecej na pododze dziewczyny. Usiada i podwina nogi pod siebie. Widzia j nag i nie obchodzio j to. Lecz sposób, w jaki si jej przyglda by denerwujcy

- Wszystkiego si boisz, Billie - odezwa si. Zamrugaa oczami.

- O czym ty mówisz?

Podszed bliej. Wycign rce i chwyci j za ramiona. - Kiedy bya dzieckiem, baa si mierci, póniej baa si ycia.

- Jezus, Wilks! Wyno si...

Zanim zdya zareagowa, jego donie zacisny si na jej piersiach.

- I zawsze baa si mnie - dokoczy.

Szarpna si ze zoci. Potem chwycia jego rce i odep­chna od siebie.

- Do diaba! Co ty sobie wyobraasz!

Zapa j za nadgarstki i pochyli si nad ni. Jego twarz znalaza si teraz o kilka zaledwie centymetrów od jej ust. Poczua zapach jego potu i... pima.

-Naprawd wolisz t rzecz z pokoju komputerów? Jedy­ny, który jest odpowiednio wyekwipowany, co?

Poczua co twardego na brzuchu. Chryste, czyby chcia j zgwaci?

-Wilks! Przesta! Dlaczego to robisz?

Odsun si nieco do tyu, jego twarz na moment zamara, oczy byy przymknite. Potem powieki uchyliy si i dwa stru­mienie wewntrznego wiata wytrysny jej prosto w twarz. Komandos wyszczerzy zby w szerokim umiechu.

- Dlaczego? Bo chc, eby popatrzya na siebie. Na to, czego si obawiasz. Na mio. Na namitno. Na ludzi. Billie popatrzya w dó i dostrzega, e jej brzuch uciska nie to, o czym mylaa. To jego brzuch... -Aaaaghhh!

Wraz z tym krzykiem wytrysna fontanna krwi i szczt­ków wntrznoci. Po chwili pojawi si dorosy okaz obcego. Niemoliwe! To byo fizycznie niemoliwe! Potwór umiech­n si do niej , ukazujc ostre zby drapiecy. Kapaa z nich lina i krew. Ruszy ku niej...

- Wilks!

Billie usiada. Bya sama w swej pakamerze. Caa bya zlana potem, a wosy zlepiy jej si od wilgoci. Do licha, to by sen. Tylko sen! Jednak nie by to wycznie koszmar. Wiedziaa o tym, to bya wizja... komunikat. Wszystko widziaa zbyt wy­ranie i odczuwaa zbyt gboko. Byli tutaj. Na statku. Dziew­czyna chwycia swe ubranie i wybiega.

Wilks cigle walczy z programem, który uruchamia ze­wntrzne kamery. Mia nadziej, e zdoa powikszy obraz, kiedy zobaczy Billie. Woya swój kombinezon do poowy. Caa ociekaa potem. Na statku nie byo zbyt wiele wody i wszyscy prawdopodobnie ju cuchnli. Nawet Bueller, który mia tylko imitacj ludzkich gruczoów potowych.

- Wilks, oni s tutaj. Na statku. Zapaa go za koszul.

- Spokojnie, spokojnie - zawoa. - Widziaa jakiego? - nia o nich - odezwa si Bueller.

Billie odwrócia si i popatrzya na niego, jakby zdradzi jak ich wspóln tajemnic.

- To nie by zwyczajny koszmar, Wilks. Czuam ich. Pa­mitasz tego soniowatego podrónika, który nas uratowa? Czuam wtedy, e nas nienawidzi.

- Tak, kolekcjoner gatunków.

- Co w tym rodzaju. I teraz byo tak samo. Cigle je czu­j. To tak, jakby wietlny promie wpada do mojego mózgu. Nie potrafi tego dotkn, ale to jest we mnie!

Wilks pokrci gow. Ten dzieciak zosta zbyt mocno oka­leczony. Wszyscy zostali w jakim stopniu zranieni: Stres ata­kowa ich ze wszystkich stron. Ale bdzie próbowa na wszel­kie sposoby wydosta ich z tego latajcego grobu.

-Suchaj, Billie, to nie ma sensu...

- Gdzie jest karabin? Jeeli nie chcesz mi pomóc ich zna­le, zrobi to sama!

Wilks spojrza na Buellera. Android odwróci wzrok. Sprze­czanie si ze zdesperowan kobiet nie byo nigdy jego naj­mocniejsz stron. Wilks wiedzia o tym. Chryste, kobiety cza­sami zachowuj si, jakby naleay do innego gatunku. Nie rozumia ich.

- Wic?

- Dobra. Chcesz bawi si w komandosa? To si pobawi­my. Ale to ja wezm karabin. Mamy tylko jeden i to niepeny magazynek. Wsta i podszed do szatki, gdzie trzymali kara­bin. Wyj go, a potem wycign jeszcze pistolet, który no­si, zanim nie uoyli si do hipersnu. Powinien zabra wicej amunicji, a moe nawet kilka karabinów M-41 E. Dobry ko­mandos zawsze gromadzi tyle broni, ile tylko zdoa, ale tym razem nie starczyo czasu. Kiedy pieszysz si na statek, któ­ry ma uratowa ci przed wybuchem jdrowym albo spotka­niem z godnym potworem, nie rozgldasz si za amunicj.

Mia jeszcze kilka granatów do wyrzutnika, ale byy one bez­uyteczne na statku pdzcym przez kosmiczn pustk. Dziura w powoce oznaczaa wtargnicie próni do wntrza. Zosta­yby po nich tylko mae liczne krysztaki. Tylko szaleniec chciaby tak skoczy. Nawet pociski przeciwpancerne o ka­librze 10 mm byy problemem, chocia dziury, jakie mogy zrobi, byy niewielkie. Wstrzelenie specjalnego kleju w stru­mie uciekajcego powietrza powinno zalepi takie uszko­dzenie powoki. Sprawdzi baterie, a potem stan magazynka na ciekokrystalicznym wywietlaczu. Pozostao pi adun­ków. Cholernie mao.

„Chwileczk. Wyglda na to, e nie bd potrzebne. Dzie­ciak jest po prostu wystraszony. Obejdziemy statek i przeko­na si, e jestemy tu sami.”

Odwróci si do Billie.

- Chcesz wzi pistolet? Nie przebije pancerza, ale gdyby tak obcy otworzy paszcz, to moe...

- Daj mi go - przerwaa mu.

Poda jej bro - standardow wersj wojskowego pistoletu automatycznego typu Smith. Zabra go generaowi na Ziemi, gdy tamten zastrzeli Blake. Genera wystrzeli trzy pociski, potem Wilks jeszcze pi. Razem osiem. Ten model nie mia doadowywacza. Bya to tania wojskowa bro z magazyn­kiem na pitnacie naboi. Zostao, wic siedem, moe osiem, jeeli genera zwyk trzyma nabój w komorze.

-Masz siedem strzaów - powiedzia do Billie. Sprawdzia bro.

-Potrzebuj tylko dwóch - powiedziaa. Spojrzaa na Bu­ellera i poprawia si: - Trzech.

-No, idziemy znale te potwory - powiedzia Wilks. ­Bueller, idziesz pobawi si z nami?

-Naprawd mylisz, e istnieje jakie niebezpieczestwo?

Wilks zerkn w stron dziewczyny, potem z powrotem na Buellera.

-Szczerze? Nie.

- Wic zostan tutaj i bd dalej pracowa z komputerem. Sierant widzia, jak gniew wrcz kipi wewntrz Billie. Gdyby jednak powiedzia, e wierzy w obecno obcych na statku, to Mitch musiaby pój z nimi, gdy jest androidem. Próbowaby chroni dwójk prawdziwych ludzi.

-Ruszajmy Billie. Zacisna zby i rzucia stumionym go­sem:

-W porzdku. Idziemy.

„Do diaba! - myla Wilks. - trzeba byo to zrobi. Jak dotd jest dokadnie tak, jak przewidywaem. Zero:' Obszu­kali prawie cay ogromny statek. By wystarczajco duy, by przegapi maego psa czy kup insektów. Czasem mona prze­myci co na statek pomimo pól zabezpieczajcych. Niektó­rzy maj na pokadzie swych maych ulubieców.

- No i wanie, Billie. Koniec. Nikogo nie ma.

- Co z magazynami na rufie? Wilks opar karabin o cian i podrapa si w rami.

- Nie wejdziemy tam. Zamek kodowy. Skoro my tam nie wejdziemy, nic stamtd nie wyjdzie.

- Eje, Wilks. Widziaam, co one potrafi. Ty te przy tym bye.

- Moemy zerkn na drzwi. Skoro to ci uszczliwi.

- To nie moe mnie uszczliwi. Po prostu musz spraw­dzi. - Wzruszy ramionami. Mógby w tym momencie da jej klapsa. To prawda, nie miaa lekkiego ycia. Oboje rodzice zginli, zabici przez obcych. Moe nawet spotkao ich naj­gorsze i zostali zamienieni na pokarm dla poczwarek. Lata, które dziewczyna spdzia w szpitalu psychiatrycznym na Ziemi, te pozostawiy lady. I cae to gówno cigle w niej siedziao.

Korytarz prowadzcy do rufowych magazynów by wski i sabo owietlony. Wilks dostrzeg jednak, e waz prowadzcy do wntrza by zamknity, a czerwone wiateko zamka informowao, e wszystko dziaa. Jak wszystkie inne wewnt­rzne drzwi waz by hermetyczny i zabezpieczony na wypadek nagej dekompresji - standardowa duralowa pyta, szecio lub siedmiocentymetrowej gruboci. Nawet obcy miaby ko­poty z przedarciem si przez ni.

- Puk, puk - odezwa si Wilks. - Czy jest kto w domu? Zatrzymali si na chwil przed wejciem do magazynu.

- Przykro mi, Billie, ale polowanie skoczone. - Co to za zapach? - spytaa nagle.

Wilks pocign nosem. Co si palio. mierdziao jak­by... jak topica si izolacja przewodu. Krótkie spicie? atwo mogo powsta, biorc pod uwag sposób, w jaki zbudowano ten statek.

- Zapach jest tutaj silniejszy - odezwaa si Billie i wskazaa w stron, z której przed chwil przyszli. - Lepiej sprawdzi... Leniwa smuga dymu peza wzdu korytarza jak gruby w suncy nad podog.

- Lepiej ap za ganic - poradzi Wilks. Billie zdja jed­n z nich ze ciany.

Nagle doszed ich dwik metalicznego zgrzytu, a potem ryk alarmu. Piana z sufitowych przeciwpoarowych spryski­waczy pojawia si tu przed nimi. Szybko zbliaa si w ich kierunku.

- Cholera! - wykrzykn komandos.

Bueller zobaczy na monitorze bysk alarmu i napis: PO­AR. Na pokadzie nie byo komunikatorów. Nie móg poro­zumie si z Wilksem i Billie. Przy pomocy rk wyczoga si ze swego wózka i zacz „i” tak szybko, jak tylko potrafi. Zadziwiajce, do czego jest zdolny czowiek, kiedy pieszy si na umówione spotkanie i jednoczenie wie, e ju jest spóniony.

Piana przestaa pyn, a w sekund póniej umilk dwik alarmu. Wilks odetchn. Oznaczao to, e ogie zosta ugaszony. Moe by to faszywy alarm, bo w korytarzu nie czu byo podwyszonej temperatury.

-Zosta tutaj. Sprawdz to.

- Odpieprz si. Bd osania twoj dup. Musia si umiechn.

- Dobra. Uwaaj, podoga jest liska.

Szli obok siebie w stron rufy. Ju po kilku metrach odnaleli ródo dymu. Nadtopiony kabel, który jeszcze troch dymi, chocia by prawie cakowicie pokryty pian.

- Wilks.

Odwróci si i zobaczy to, co chciaa mu pokaza Billie. W cianie pomidzy korytarzem a magazynem ziaa dziura. Miaa stopione, postrzpione brzegi i bya wystarczajco dua by móg przez ni przej czowiek. Otwór by wypalony kwasem.

- O, kurwa - jkn Wilks.

- No wanie - Billie skina gow.

3.

Billie rzucia na ziemi ganic i wycigna z kieszeni pi­stolet. Zacisna rkoje w obu doniach, które nagle stay si mokre i spocone. Strach zamieni jej wntrznoci w lodo­wat bry. Chciaa uciec i ukry si gdzie, ale nie byo gdzie.

- Miaa racj - odezwa si Wilks. - To ja si myliem. Mikko jak kot podszed do dziury i zbada j, starajc si nie dotyka brzegów.

- Ostronie - powiedzia do dziewczyny.

Przeszli przez otwór w cianie. Pomieszczenie byo ciem­ne, a lekka powiata padajca z korytarza bya jedynym ród­em wiata. Nie, byy jeszcze malekie punkciki wieccych diod...

Sierant odnalaz tablic kontroln i popatrzy na cyfry, któ­re wywietlaa.

Jezusie!

Billie pokiwaa tylko gow. Usta miaa zbyt wyschnite, eby przemówi.

Na pododze lea obcy. Podoga wokó niego bya czcio­wo przearta jego krwi - kwasem tak mocnym, e trudno w to byo uwierzy. Jedna z teorii, któr usyszaa Billie z na­granych komunikatów, gosia, e wanie z powodu swej krwi miso potworów ma tak nieprzyjemny smak. To brzmiao na­prawd okropnie. Jakie stworzenie mogo zjada takie mon­stra?

Obok obcego stay urzdzenia, które zdaway si by gównym adunkiem w tym magazynie: cztery komory do hi­persnu. Kada krya jeszcze niedawno jednego czowieka.

Z tych resztek, które pozostay, nie zoyoby si nawet poje­dynczej osoby. Pokrywy komór byy potrzaskane i zbryzgane krwi, bez wtpienia ludzk krwi, która ju dawno zascha.

Billie chciao si wymiotowa. Z trudem zdoaa zapano­wa nad sob.

Wilks bada pulpit sterowniczy jednej z komór. Po chwili odwróci si do dziewczyny, która bez przerwy rozgldaa si wokoo, oczekujc nagego ataku bestii.

Ta czwórka tu podróowaa - powiedzia. - Byli gboko zamroeni, ale ywi. Prawdopodobnie wiedziano, e s zain­fekowani, i kto pomyla, e w ten sposób mona powstrzy­ma wzrost poczwarek. Wyglda na to, e si pomyli.

Dlaczego? Dlaczego kto to zrobi? Komandos pokrci gow.

Nie mam pojcia - rozejrza si uwanie dookoa. - Po­lityku. Moe jaki zysk. Póniej bdziemy prowadzi takie akademickie dyskusje. Prawdopodobnie bya tu czwórka ob­cych. jeden zosta zabity, a jego krew uyta do wytopienia dziury, eby pozostali mogli std wyj. Ta trójka najwyra­niej skoczya niadanie i teraz posza szuka obiadu.

Wilks wskaza luf karabinu na prawie cakowicie zjedzo­ne zwoki.

- Mitch!

- Nie bój si o Buellera. One nie znosz nawet zapachu androidów. Przekonalimy si o tym na ich planecie.

- Ale gdy go znajd, zabij go.

Pewnie tak. I nas take. Musiay std wyj krótko przed tym, jak nadeszlimy. Kwas uruchomi system przeciwpoa­rowy. Idziemy. Musimy wróci do przedniej czci statku i zabarykadowa si tam.

Co zaskrobao za ich plecami.

- Wilks...

- Syszaem.

Odwróci si i podniós karabin. Uruchomi laser celowni­ka. Maleka czerwona plamka zataczya w odlegym kcie. Co sykno.

- Biblie...

Obcy pojawi si w krgu mdego wiata. By wysoki na trzy metry i byszczco czarny. Jeeli monstrum miao oczy, to byy one ukryte. Jakichkolwiek jednak uywao zmysów, wiedziao, e s tutaj ludzie. Zewntrzne szczki potwora roz­wary si i gsta ma zacza sczy si z ostrych jak igy zbów o gruboci palca. Spiczasto zakoczony ogon porusza si na boki jak u kota na chwil przed skokiem.

- Wilks!

- Mam go.

Komandos podniós powoli karabin do ramienia. Billie zobaczya, jak czerwona plamka laserowego promienia prze­suwa si z piersi bestii w gór. Czerwona zorza zamigotaa na wyszczerzonych zbach.

Obcy jeszcze szerzej otworzy paszcz. Czerwone wia­teko znikno.

- egnaj, skurwysynu - powiedzia Wilks.

Wystrza karabinu w pustej przestrzeni magazynu zabrzmia jak grzmot. Dwik odbi si od twardych cian i na chwil oguszy dziewczyn. Bestia upada. Mona byo dojrze, e czubek jej gowy, jakie dziesi centymetrów powyej gór­nej szczki, jest otwarty jak puszka. Mae kawaki pancerza posypay si na boki. Cienki strumie ótawego pynu sczy si na podog.

- Trafie go! - wykrzykna.

Waz zacz dymi, gdy dotara do niego krew potwora. Coraz wicej rcego pynu wydostawao si z rozupanej czaszki obcego.

-Wychodzimy, Billie, prdko! To jest cinieniowy waz, który prowadzi do komory pomidzy magazynem a powok zewntrzn! Gdy to gówno przere si przez zewntrzny...

Nie musia mówi wicej. Billie skoczya ku dziurze w cia­nie i wypada na zewntrz. Wilks dosownie depta jej po pi­tach.

- Szybciej, szybciej!

Alarm przeciwpoarowy ponownie wypeni ostrym dwi­kiem korytarz. Piana zacza lecie z sufitu tu za ich plecami. Biegli, lizgajc si na resztkach pozostaych z poprzedniego alarmu.

Ruszajmy si. Musimy dotrze do tamtego wazu! Billie wyprzedzaa Wilksa o jakie dwa metry, kiedy wczy si nastpny alarm. Byo to ostrzeenie przed dekompresj. Pi metrów przed nimi zaczy zamyka si awaryjne drzwi sigajce od sufitu do podogi. Czerwone wiato migao w szaleczym tempie. Jeeli co nie zatka dziury w powoce stat­ku, cae powietrze po tej stronie drzwi zostanie wyssane przez próni. Nikt, kto tu pozostanie nie zdoa przey. Udusi si.

Billie dopada zamykajcych si drzwi i pooya si na pododze. Czogaa si pod drzwiami, czujc, jak kaleczy so­bie donie i kolana. Ale przesza! Odtoczya si na bok. Zro­zumiaa, e Wilks nie zdoa zrobi tego co ona.

Jednak spróbowa. Rozcign si na pododze i wcisn pod drzwi, które opaday nieubaganie. Dziewczyna ujrzaa, e wciskaj si w jego ciao.

- Aaach! - zawy z bólu.

- Cholera! - rykna i podbiega na czworakach do drzwi. Musiaa co pod nie wetkn. Wsadzi co pod t przeklt pyt! Moe ganic, cokolwiek! Nie byo czasu si zastana­wia. Za sekund Wilks bdzie mia zamany krgosup...

Bro. Cigle miaa pistolet. Wycigna go i spróbowaa wcisn pod drzwi. Prawie pasowa.

- Wypu powietrze! - krzykna.

Wilks nie widzia, co ona robi, ale zrobi to, co mu kazaa. Wpychaa bro z caych si i w kocu lufa wesza pod doln krawd pyty. Kiedy Wilks wypuci powietrze, dao jej to pó centymetra. Ty rkojeci opar si o podog i nagle twardy metal broni zacz trzeszcze. Zaraz pknie!

Billie zapaa Wilksa za nadgarstki i pocigna. - Dalej, Wilks, pchaj.

Cienki materia jego spodni rozdar si. Brzeg pyty zdzie­ra ciao z poladków, kaleczy minie, ale komandos powoli si przesuwa.

Pistolet wyda dwik jak gwód wbijany w mokre drew­no. W tym momencie Wilks przesuwa pod drzwiami uda. Bi­llie zapara si pitami o podog, odchylia do tyu, a sierant czoga si w jej stron i przepycha swe ciao w szaleczym popiechu. Jego stopy wylizny si ze zmniejszajcej si szpary dokadnie w momencie, gdy pistolet pk jak drut z krystalicznej stali, a on sam pad wprost na Billie. Co os­trego uderzyo dziewczyn tu pod okiem. Wilks cigle lea na niej, kiedy drzwi zamkny si cakowicie.

Billie czua, jak napite minie pleców lecego na niej mczyzny odpraj si pod dotkniciem jej doni. Leeli tak przez nastpne kilka sekund. Potem Wilks wzi gboki oddech i stoczy si z dziewczyny. Pooy si na plecach obok niej.

- Dzikuj - odezwa si po chwili. Billie próbowaa uspokoi oddech.

- Nie ma sprawy. Zwykle nie posuwam si tak daleko na pierwszej randce.

Wilks pokrci gow. Na ustach pojawi mu si ni to umiech, ni to bolesny grymas. Kiedy rozleg si alarm, Bueller by w poowie drogi na ruf. Nie porusza si zbyt szybko przy pomocy rk, ale dwik syren wyzwoli w nim dodatkowe siy. Billie i Wilks byli w niebezpieczestwie! Musi ich uratowa. Szczególnie Billie.

Wilks dostrzeg Mitcha wlekcego si w ich kierunku. Bu­eller by wrcz karykatur czowieka ucitego w pasie. Z tego szczególnego kta widzenia wyglda, jakby wynurza si z podogi.

- Billie! Wilks!

- Wszystko w porzdku - odezwa si Wilks. - Po prostu kolejny dzie wakacji na statku kosmicznym.

Wycign rk.

Bueller przechyli si na jedn stron. Cay swój ciar opiera teraz na palcach lewej doni. Praw rk wycign w gór i dwójka mczyzn zczya si w mocnym ucisku. Po chwili sierant wywindowa Mitcha na plecy.

- Billie...?

- Mielimy towarzystwo - powiedziaa dziewczyna. - Mo­e nastpnym razem bdziecie mnie sucha.

Po powrocie do pokoju komputerów Wilks uruchomi we­wntrzne kamery i zacz przeszukiwa statek. Sprzt nie by zbyt wyrafinowany, po prostu tanie urzdzenia produkowane w Kambody. Ziemskie przepisy wymagay instalowania ka­mer na wszystkich statkach, nawet tych kierowanych przez roboty, i w tym momencie Wilks by zadowolony z tych za­rzdze. Kamery nie posiaday wykrywaczy ruchu ani czuj­ników podczerwieni, ale zawsze lepsze to ni nic.

To Bueller siedzia przymocowany do fotela operatora. Je­go reakcje byy szybsze i lepiej zna system komputerowy.

- Sdzimy, e pozostaa jeszcze dwójka obcych - powie­

dziaa Billie. Opieraa si o ty fotela, na którym siedzia Wilks, i wpatrywaa w monitory. Sierant uparcie przeszukiwa wszy­stkie pomieszczenia statku.

Niczego nie zobaczyli w gównym korytarzu. - Jak dostali si na pokad?

- Kto zaadowa czwórk ludzi do komór hipersnu. Wszys­cy byli nosicielami poczwarek - odpowiedzia Wilks.- rodkowe adownie równie byy czyste.

- Dlaczego to zrobiono?

- Nieze pytanie. Zabij mnie, jeeli wiem. - O, do diaba - zawoa nagle.

- Dobrze si czujesz? - spytaa Billie.

- Skurcz mini na karku. Nie zamierzam w cigu najbliszych dni bra udziau w adnych biegach - popatrzy na Buellera. - Gdyby Billie mi nie pomoga, stabym si twoim bliniaczym bratem. Waz przeciby mnie na pó.

Nadal nie byo wida adnych potworów.

Wilks przywoa na ekran kolejny obraz. Tym razem bya to kuchnia. Nikogo.

- No wanie - rozzoci si Wilks. - Te oszczdne skur­wysyny zainstaloway tylko tyle kamer, ile wymagaj przepisy. Poza nimi jestemy lepi.

Nikt nie odzywa si przez kilka sekund.

- Mog wam zapewni dodatkowe oczy - nagle odezwa si Bueller.

Sierant odwróci si raptownie. Ból wkrci mu si w kr­gosup i przenikn a do stóp. Wilks zagryz wargi.

- O czym ty gadasz? Nigdzie nie pójdziesz.

- Nie, w mojej sytuacji nie byoby to moliwe. Ale jest tu kilka samobienych robotów na baterie. Jeeli przymocuje­my kamer na jednym z nich, moemy przeprowadzi dodat­kowe poszukiwania.

Wilks zdoby si na umiech.

- Wspaniale, Bueller. A ja mylaem, e macie mózgi w dupach. No, to zabierajmy si do roboty.

Przygotowanie urzdzenia zajo Mitchowi kilka godzin, ale kiedy skoczy, mieli do dyspozycji ruchom kamer. Bil­lie nie bardzo wiedziaa, co zrobi, gdy odnajd obcych, ale wyobraaa sobie, e lepiej wiedzie, gdzie tamci s. Cigle jeszcze mieli cztery naboje w karabinie.

Robot razem  kamer by tak duy jak redniej wielkoci pies. Cao poruszaa si na szeciu silikonowych kókach i potrafia wej wszdzie tam, gdzie móg wej czowiek.

- Dobra, smyku - powiedzia Wilks - biegnij i odszukaj nam te brzydkie potwory.

Miny prawie dwie godziny, zanim wytropili obcych. Byli na suficie w korytarzu, w rodkowej czci statku. Gdyby Wilks nie wiedzia, e potrafi to zrobi, nie zauwayby ich. Jednak by jednym z tych, którzy widzieli, jak bestie chodz po cianach we wntrzu swych kopców. Potwory nie poru­szay si i dla niewprawnego oka mogy uchodzi za dziwn rzeb stworzon przez nowoczesnego artyst.

- S tam - odezwa si sierant.

Billie pochylia si do przodu, by lepiej widzie.

- Co teraz? - spytaa.

- Oczekuj propozycji.

- Mog wzi karabin - zacz Mitch. - Jeeli tylko zdo­am zbliy si do... .

- Nie - przerwaa Billie. - Potrafisz tak zrobi, eby robot haasowa?

Wilks i Mitch popatrzyli uwanie na ni.

- Zwabimy ich do luku - tumaczya dziewczyna - a gdy si tam znajd...

- Tak - Wilks zrozumia, co miaa na myli. - Moemy wyrzuci je w próni. Moe si uda.

- Macie lepszy pomys?

Mitch i Wilks spojrzeli po sobie. Pokrcili gowami. - Wic zróbmy to.

Bueller by dobry w kierowaniu robotem. Przesun go przez wewntrzny waz do luku wyjciowego i zacz uderza ro­botem o cian. Nie syszeli dwiku, ale musiao by to ca­kiem nieze dudnienie.

- Przesu go w poblie zewntrznego wazu - zapropono­waa Billie.

Bueller zrobi tak, jak powiedziaa. Skierowa kamer w stron otwartej klapy wiodcej do wntrza statku. Po niecaej minucie dwójka obcych pojawia si w polu widzenia.

- Zach je do ataku - powiedzia Wilk.

Robot zacz porusza si w przód i w ty tu przed klap wiodc w pustk kosmosu.

- Prawdopodobnie wiedz, e to jest niejadalne. - S wewntrz - zauwaya Billie.

- Zamknij ten pieprzony waz - powiedzia Wilks.

Mitch przerwa zabaw z robotem i przycisn guzik za­mykajcy wewntrzny waz. Zanim obcy zdyli zareagowa, ponownie uruchomi robota i pchn go wprost na dwójk po­tworów. Maa maszyna wbia si w nog jednego z nich.

Obraz zataczy dziko, gdy obcy kopn robota.

- Chwytajcie si czegokolwiek. Wyczam grawitacj!

Wilks poczu znajomy ucisk w odku. Mózg powiedzia ciau, e spada w dó i moe si roztrzaska.

- Wysadzaj zewntrzn klap!

Bueller nacisnął guzik. Statek zakoysa si. - Mamy tam jak kamer? - zapytaa Billie.

Do Mitcha kontynuowaa swój taniec po klawiaturze, pal­ce przebiegay klawisze jak szalone. Pojawi si obraz.

- To kamera na zewntrz statku - oznajmi. - Przekr­cam... Tam, tam jest jeden!

Zatrzyma obraz. Jeden z obcych odlatywa w przestrze. Odlatywa ze swego sanktuarium i bdzie podróowa w pu­stce przez miliony, moe miliardy kilometrów. Tak to sobie wyobraa Wilks.

- Gdzie jest drugi?

- Nie widz go - odpowiedzia Bueller - ale mam podgld do wntrza luku.

Nacisn kilka klawiszy. Luk by pusty.

- Wspaniale! - powiedzia Wilks. - Hasta la vista, skur­wysyny! - odwróci si do Billie. - Jeszcze jeden punkt dla dobrych chopców, dzieciaku.

W zerowej grawitacji wosy dziewczyny pyway w po­wietrzu we wszystkich kierunkach. Zamkna oczy i kiwna gow.

Bueller wczy grawitacj i wosy opady... Nagle co zaczo wali w powok statku.

4.

Dudnienie wywoujce wibracj statku zmienio si w od­gos skrobania. Jakby pazury giganta drapay o metal.

- Brzmi to, jakby jaki kot chcia wej do rodka - po­wiedzia Wilks. - Dopadn go.

Spróbowa wsta. Niewidzialny mistrz karate wbi stalow pi w krzy komandosa. Skurcz i przenikliwy ból zmusiy go do pozostania w bezruchu. Kada zmiana pooenia bya niewskazana. Po chwili opad ciko na fotel. Ten ruch rów­nie wiele go kosztowa.

- A moe i nie - wydusi przez zacinite zby. - Tamten pewnie zapomnia si wysika i teraz chce wróci.

- Ja pójd - odezwa si Bueller.

- Chwileczk - wtrcia si Billie. - Dlaczego ktokolwiek ma co robi? Obcy jest na zewntrz. Nie ma powietrza, za­marznie i zginie!

Wilks pokrci gow. Zabolao go.

- To nie jest czowiek, Billie. Nie wiemy, w jaki sposób magazynuje tlen i energi. Jednak moe przey w tamtych warunkach przez dugi czas. Kade z nas byoby ju tylko wspomnieniem.

- Wic co? Zostawmy go. Niech tam zdycha powoli. Bueller podniós gow.

- Billie, to nie jest statek wojskowy. Nie ma opancerzenia. Na zewntrz znajduj si elementy, które mog zosta uszko­dzone. Przewody grzewcze albo hydrauliczne s zabezpie­czone przeciwko tarciu atmosfery i pyu kosmicznego, a nie przeciw temu co, robi ta bestia.

- O czym ty mówisz?

- Wsadzi palec w nieodpowiednie miejsce, walnie w co wanego, albo rozerwie jak instalacje i zniszczy statek - doda Wilks.

- Nie wierz.

- Zaufaj moim sowom, dziecko. Czowiek w próniowym ubraniu z pókilogramowym motkiem w rce mógby to zrobi. I nawet by si nie spoci, wysyajc nas do wiecznoci.

Billie z zaambarasowaniem pokrcia gow.

- Cudownie. Po prostu wspaniale.

- Mamy par skafandrów próniowych - odezwa si Buller. - Z ppowin. Zobacz, czy uda mi si który zaoy.

Billie patrzya na niego uwanie, gdy mówi. Potem wzia gboki wdech.

Wilks wiedzia na co si zanosi.