Msza za miasto Arras


aNDRZEJ sZCZYPIORSKI

MSZA ZA MIASTO ARRAS

Projekt okładki

Jacek Fijałkowski

Redaktor

Hanna Różanek

(C) Copyright by Andrzej Szczypiorski, Warszawa 1971

KANTOR WYDAWNICZY SAWW - POZNAŃ

Nakład 65000 egz.

Pap. offset kl. IIl, 61 x 86

Ark. wyd. 7, ark. druk. 7

Oddano do składania w sierpniu 1989 r.

Podpisano do druku w październiku 1989 r.

Druk ukończono w listopadzie 1989 r.

Zam. 70859/89. K-9/7I3

POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA

POZNAŃ, UL. WAWRZYNIAKA 39

Wiosną roku 1458 miasto Arras nawiedzone zostało klęską zarazy

i głodu. W ciągu miesiąca - niemal piąta część obywateli straciła życie.

W październiku roku 1461 z nie wyjaśnionych przyczyn nastąpiłO

słYnne "Vauderie d'Arras". Były to okrutne prześladowania Żydów

i czarownic, procesy o urojone herezje, a także wybuch łupiestwa

i zbrodni. Po trzech tygodniach przyszło uspokojenie.

W jakiś czas potem Dawid, biskup Utrechtu, bastard księcia burgundz-

kiego Filipa Dobrego - unieważnił wszystkie procesy o czary i pobło-

gosławił Arras.

Te właśnie wydarzenia stanowią kanwę niniejszej opowieści.

1.

Owego wieczora przyszedł do mnie i powiedział, że nie kocham

naszego miasta. Już od progu wykrzykiwał namiętne oskarżenia.

Przyjąłem go z szacunkiem, jaki winniśmy naszym nauczycielom.

Powiodłem w głąb domu i wskazałem wygodne miejsce, sądząc, że

spokój otoczenia i trunek, którym go zamyśliłem ugościć - ostudzą

gniew... Nie chciał jednak siadać. W chwiejnym blasku lampy widzia-

łem jego twarz, bardzo spuchniętą. Nigdy go dotąd nie oglądałem

w stanie takiej gwałtowności i przysiągłbym, że jest chory, lecz to, co

mówił, świadczyło o przytomności umysłu. Oskarżył mnie, że chciałem

poprzedniej nocy opuścić miasto, o czym mu sekretnie doniesiono.

Zrazu miałem ochotę wyśmiać te zarzuty. Lecz przecie go znałem.

Skoro przyszedł do mnie, widać miał dowody w ręku... Poprzedniego

wieczoru zamyśliłem wyjazd do Dawida. Przygotowałem się do drogi,

z zachowaniem wszelkiej tajemnicy. Przed północą wyszedłem z domu,

wysławszy uprzednio człowieKA z osiodłanym koniem ku bramie

Świętego Idziego. Zastałem go w miejscu umówionym. Drżał z zimna

i lęku. Noc była chłodna, wiał porywisty wiatr, roztrącając liście, spadłe

z drzew. Z największym zdumieniem dostrzegłem, że brama była

szeroko otwarta, a most nie odwiedziony. Strażnicy grali w kości nie

opodal. Zajęci grą, zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na

przejście. Wietrzyłem pułapkę. Mijał czas, pełen osobliwej grozy. Koń

niecierpliwie uderzał nogą w ziemię. Wszedł księżyc, ogromny i biały,

jak kula śniegowa. Nagle usłyszałem kroki, a po chwili dojrzałem

mnicha od cystersów, który jawnie zbliżał się do bramy miejskiej. Jeden

ze strażników uniósł głowę, spojrzał bez ciekawości na przechodnia

i wrócił do gry. Mnich minął bramę, wlazł na most. Jego kostur uderzał

głucho w ciemności. Odszedł z miasta, przez nikogo nie zatrzymywany.

Odczekałem kilka chwil, a potem wróciłem do domu, polecając

odprowadzić wierzchowca do stajen.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Miasto spłatało mi raz

jeszcze diabelskiego figla... Odchodzić stąd przy szeroko rozwartych

bramach - byłoby niegodziwością! A przecież intencje miałem zacne.

Zdecydowałem na koniec powiadomić Dawida o wszystkim, co się

działo w Arras. Przekonany o szaleństwie, w jakie popadło miasto,

pragnąłem oszczędzić mu dalszych cierpień i sprowadzić człowieka,

którego mądrość i zdrowy rozsądek natychmiast położyłyby kres

powszechnym diabelstwom. Zdawało mi się przecie, że spotka się to

z oporem obywateli. Wszyscy wiedzieli, że potępiałem decyzje Rady.

Wydawało się, że Rada nie poprzestanie na usunięciu mnie ze swego

grona, lecz podejmie surowsze środki. Przez kilka poprzedniCh nocy nie

zmrużyłem oka. Aresztowania odbywały się zwykle po zachodzie

słońca. Z zapadnięciem mroku modliłem się żarliwie, aby los oszczędził

mi cierpień. Kiedym tak trwał w gorzkim oczekiwaniu - wróciłem do

zbawiennej myśli, która nurtowała przecież Arras. Sprowadzenie do

miasta Dawida byłoby ocaleniem dla całej rzeszy obywateli, którzy

popadli w szaleństwo. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z ryzyka tego

przedsięwzięcia, byłem jednak gotowy na wszystko. Liczyłem się

z możliwością pojmania w czasie ucieczki, dlatego też wybrałem

najlepszego konia i wtajemniczyłem człowieka zaufanego. Lecz oto

zastałem bramy kusząco otwarte, a strażników przychylnie obojętnych.

Sądząc, że pragnąłem męczeństwa i cofnąłem się wobec łatwo-

ści - jesteście w błędzie. Zniewoliła mnie barbarzyńska wiara Rady

w moją lojalność! Jeśli przedtem mogłem jeszcze wątpić w szaleństwo

miasta - to po owej nocnej wyprawie do bramy Świętego Idziego nie

miałem już żadnych złudzeń.

Kiedy pod wieczór zjawił się w moim domu Albert, wiedziałem

doskonale, że tylko w jego umyśle zrodzić się mógł plan tak chytry, jak

otwarcie na ścieżaj bram miejskich.

Nie było w Arras mądrzejszego i bardziej dostojnego człowieka.

Wychowałem się w jego cieniu lub raczej w jego blasku. Umysł tego

świętego starca rozświetlał ścieżki mojego życia. Przybyłem do Arras

jako człowiek bardzo młody, nie ukończywszy jeszcze szkół, bez

znajomości pisma, bez żadnej ogłady. Oddano mnie pod jego opiekę,

kiedym miał lat dwadzieścia i w gruncie rzeczy niczego, poza tępym

klepaniem pacierzy, nie potrafiłem czynić samodzielnie. Zajął się mną

serdecznie, otaczając nie tylko opieką, ale uczuciem tkliwego przywią-

zania, jakie mężczyźni dorośli i doświadczeni zwykli przelewać czasem

na młokosów, w których widzą przedłużenie swoich życiowych ambicji.

Klnę się na Boga żywego, że widział we mnie swojego następcę!

Po prawdzie, nie miałem nigdy podobnych skłonności. Gandawa

uczyniła mnie cokolwiek kapryśnym i choć w miarę. jak lata płynęły

obrazy przeszłości zacierały się w mojej pamięci, to przecie pozostała

we mnie ochota do swawoli i niezależności. W Gandawie ludzie biorą

rzeczywistość dość lekko. Należąc do tamtejszej bogatej młodzieży,

oddawałem się nieraz zabawom mało przystojnym. Nie stroniłem ani

od uciech miłosnych, ani od dobrego stołu, ani nawet od rozrywek,

które umysłom surowym wydawać się mogą bluźnierstwem. Nie o to

jednak idzie. Pobyt w Gandawie dał mi pewność, że choć może

w istocie nie jestem panem swego losu, winienem przecież zawsze czynić

starania, by nim być! Chastell, który był mi wtenczas mentorem

i cieszył się względami księcia, zwykł mawiać, iż nie istnieje nic bardziej

zdrożnego jak przekonanie, jakoby człowiek nie był wolny. Chastell

mawiał, najczęściej przy suto zastawionym stole, iż zwątpienie w wol-

ność nakazuje myśleć tyłkiem zamiast głową. "Tyłek - powiadał

Chastell - zdaje się być wówczas ze szkła. Człowiek o niczym innym

nie myśli, jak tylko o ochronie swojego siedzenia, które jest kruche

i arcydelikatne. Tymczasem - dodawał zwykle - dobry Bóg dał nam

tyłki, aby w nie kopano!"... Rubaszność tego poglądu wcale nie

oznaczała płytkości. Pośród przepysznych uczt, w towarzystwie ład-

nych kobiet i dowcipnych panów, dojrzewałem do przekonania, że

jestem godzien tego, by myśleć po swojemu i na swoją miarę.

Opuszczałem więc Gandawę jako młodzieniec wprawdzie, ale nie bez

chełpliwej pewności, że jestem na tyle roztropny, by chadzać własnymi

ścieżkami. Lecz prawdę rzekłszy, kiedy ujrzałem się samotnym, bez

towarzystwa moich biesiadników i przyjaciół, bez Chastella i jego

możnej opieki, popadłem rychło w zwątpienie. Pierwsze tygodnie

w Arras spędziłem na modlitwach, postach i pokorze. W czasie

rozmowy z Albertem, niebawem po przybyciu do Arras, przeżyłem

głęboki wstrząs. Zadał mi pytanie, z pozoru proste, które jednak nigdy

przedtem nie przychodziło mi do głowy. "Gdzież pewność i skąd się

ona w tobie bierze, że bardziej godzi się ufać własnemu umysłowi niźli

objawieniu? Wierzysz w Boga?" Odparłem żarliwie i z całą mocą, że

wierzę w Boga. Zapytał wtenczas, czy wierzę w diabła. Odparłem, że

wierzę w diabła: Zapytał więc, czy wierzę, że Bóg i diabeł walczą o moją

duszę. Odparłem, że i w to wierzę gorąco. Zapytał, wciąż tonem

miękkim i jakby radosnym, czy wierzę, iż zarówno Bóg, jak diabeł

wpływają na moje myśli. Odrzekłem, że tak jest bez wątpienia.

A zatem - rzekł - postęp twojego umysłu stanowi coś, co zdaje się

być nieustanną walKą. Łaska niebieska zmaga się w tobie z podsze-

tami piekła. Gdzież odnajdujesz potwierdzenie, że twoja chroma myśl,,

spętana tysiącem zależności, wpływów, gustów; lubieżnych zachceń,

obaw i kaprysów, może być bardziej jasna i skuteczniejsza w po-

znawaniu zamiarów Boga niźli nauka Kościoła?... Żyjemy w okrutnych

czasach, drogi Janie. Ludzie nie chcą już być zacnymi chrześcijanami,

biorą przykład z rozwiązłych książąt i głupich biskupów, oddają się

cudacznym zboczeniom, poszukują boskiej obecności w życiu codzien-

nym i starają się wyśledzić zamysły Boga, aby wyjść im naprzeciw. Lecz

Bóg sobie nie życzy, by ludzie tak gorliwie zabiegali o zbawienie. To

oczywiste, że każdy pragnie wiecznej szczęśliwości, ale niechże odda

swój los w ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa i niechże - go nie

zastępuje... Janie, zaufaj mi! Strawiłem życie wśród ksiąg i rozpraw

najmądrzejszych autorów. Jest to śmiechu warte! Gardzę tymi wszyst-

kimi uzurpatorami, którzy pragnęliby - ufając rozumowi - ocalić

Kościół święty. Najpotężniejszą siłą Kościoła są sakramenty, one

bowiem stanowią wąską kładkę, po której Bóg zbliża się ku nam nad

przepaściami życia. Dochowując wierności sakramentom, dochowujesz

wierności Bogu. On jest wtedy z tobą, a ty jesteś z Nim. Jeśli ci dał

umysł, to nie po to, abyś sięgał ku niebiosom, lecz wiedział, jak się

poruszać po ziemi".

Zapytałem wtenczas, gdzie mieści się dusza, a on dotknął mojej piersi

i odrzekł, że tam jest dusza, oddech Boga, siła, dzięki której poruszam

się, czuję spiekotę i chłód, śpię, jem, mówię i myślę. Spytałem, czy

również dzięki tej sile pożądam kobiety, na co odrzekł, że tak jest bez

wątpienia, bo Bóg nie domaga się wCale udręczeń, jest wspaniało-

myślny i kocha mnie, a zatem stworzył kobietę, bym mógł jej pragnąć

i ją posiadać. "Tylko głupcy sądzą - rzekł gniewnie - że kobieta jest

naczyniem szatana. Ma ona duszę nieśmiertelną i powabne ciało.

Gdyby stworzył ją szatan, byłaby ropuchą...

Wtenczas ośmieliłem się go spytać, czy dusza, której uderzenia

odczuwam w piersi, dana jest także wszystkiemu stworzeniu. Odrzekł,

że nie wydaje mu się błędem sądzić, iż pies, kot, krowa, a nawet osioł

obdarzone zostały przez Boga czymś w rodzaju świętej iskry, która

dozwala im istnieć, cierpieć i radować się. Odczułem w tym jawną

herezję i powiedziałem, że jego słowa nie wydają mi się zgodne

z naukami Kościoła. Uśmiechnął się łagodnie. "Mój Janie" - rzekł.

"Nie wszystko, czego Bóg pragnie, zostało zapisane w księgach, i nie

wszystko, co Bóg zamyślił, jest wiadome człowiekowi, choćby należał

do książąt Kościoła. Wystaw sobie na przykład, że twoje wierzchowce

i stada, pasące się na łąkach Brabancji, też mają jakieś zwierzęce niebo.

Cóż w tym złego i jakaż to obraza nauk chrześcijańskich? Święty

Franciszek powiadał o koniu: >>brat mój, koń<<, a o pająku: >>brat mój,

pająk<<. Czyż nie można mniemać, że Stwórca w swej nieopisanej

łaskawości i dobroci zsyła różne losy na konie, krowy, kozy i skowro-

nki, by je doświadczyć w radości i cierpieniu?! To tylko jest pewne, że

człowieka stworzył Bóg na swój obraz i podobieństwo, a także dał mu

umysł, co uczyniło z nas najbardziej nieszczęśliwe istoty pod słońcem.

Wymagania boskie wobec człowieka są tysiąckroć większe niżeli wobec

szczura, ale to wcale nie znaczy, by szczur miał po wsze czasy zostać

potępiony. Modląc się za siebie i za mnie, winieneś cząstkę swych

strzelistych uczuć oddać na rzecz zwierząt, drzew i gwiazd, aby i one

znalazły się w rejestrze niebieskim".

Mówił długo i tak zacnie, że łzy płynęły mi po twarzy, a moje serce

przepełnione było wdzięcznością i szacunkiem. Nie znaczy to jednak,

abym bez wahań i wątpliwości przyjmował jego nauki. Głowę miałem

wprawdzie pustą, ale w kościach nosiłem jeszcze gandawskie swa-

wole, Co skłaniało mnie do pewnej przekory. Gadaliśmy wtedy całą

noc, aż słońce wyjrzało spoza wzgórz i rozjaśniło zaułki miasta.

Pytałem go o równość ludzi wobec Boga, ale także wobec egzystencji

ziemskiej. "Czemże gorszy jest pasterz twoich trzód od ciebie?"-

odrzekł Albert. "To pewne, że gorszy jest urodzeniem. Przyszedłeś

na świat w dobrej rodzinie, powołanej przez niebiosa, aby świeciła

przykładem cnót i sprawiedliwości. Ludzie prości mają prosty żywot.

Niepodobna od nich oczekiwać czynów, które są twoim przeznacze-

niem. Lecz nie oznacza to nic innego, jak tylko większe ciężary. Nie

po to masz stada tłustych krów i dobre konie, abyś żył w plugastwie,

ale po to, abyś był wystawiony na bardziej bolesne próby. Kiedy Pan

chce doświadczyć żebraka - zsyła na niego zarazę. Kiedy chce ciebie

doświadczyć - także zsyła zarazę. Wystaw sobie cierpienie żebraka,

skulonego u wrót świątyni, którego ciało pokryte jest wrzodami,

i wystaw sobie cierpienie bogacza, konającego w rozkładzie i za-

duchu wspaniałych komnat, pośród służby, dostojnych opiekunów

i pięknych nałożnic. Jeśli ci dano wysokie urodzenie, to tylko po to,

abyś spadł z wysoka. Z wyroku boskiego tak się dzieje, że cała

dogodność i subtelność twojej egzystencji służyć ma tym cięższej

i smutniejszej śmierci. Bowiem rozstawać się z nędzą nie jest trudno.

Prawdę rzekłszy, miałem ochotę wykpić tę naukę, bom nie gustował

w podobnych zawijasach słownych. Mierził mnie u Alberta kunsztow-

ny rytuał myślenia, a także jego gadatliwość wywodząca się z dawnych

czasów, kiedy ludzie o niczym innym poza Panem Bogiem i Jego

świętymi rozmawiać nie potrafIli. Ach, wierzyłem gorliwie i byłem

pobożnym chrześcijaninem, ale nie chciałem trawić całego życia na

tropieniu zamysłów bożych i zabiegach, aby Mu się spodobać. Co Bóg

pragnął ze mną uczynić - było Jego sprawą. Sądziłem, że moją sprawą

jest żyć w zgodzie z taką naturą, jaką zostałem obdarzony. Jeśli chcecie,

uważajcie mnie za trutnia! Bo, doprawdy, tylko jednego pragnąłem

nade wszystko - wolności! Jeśli Bóg stawał mi na drodze - wymija-

łem Go. Mam nadzieję, że w swej nieopisanej dobroci - wybaczył

mi wspaniałomyślnie...

Wolność... W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Znaczy to

być tym, kim nas niebiosa stworzyły. Jest to więc wolność głupoty

i mądrości, swawoli i cierpienia, szczęścia i nieszczęścia. Przy całym

szacunku, jaki żywiłem dla Alberta, zawsze uważałem, że siedzi w nim

kawał tępego klechy. Ach, jakże on pragnął walczyć o zbawienie dusz...

Nawet nad chrabąszczami się pochylał, ożywiony swoim posłannict-

wem. Właśnie to posłannictwo uważałem za rodzaj niewoli. Jeśli

on czuł się dobrze w skórze proroka i nauczyciela - zapewne był

wolny. Ale gdy usiłował tę skórę na mój kark naciągać - stawał się

tyranem.

Razu jednego zlecił mi dysputę nad komentarzem do czcigodnego

Jana Gersona. Była to robota na trzy niedziele z okładem. Czas

wiosenny, miasto skąpane w promieniach słońca. U progu roku zjechał

do Arras książę Filip, a z nim barwny i wesoły dwór. Jak wiecie, kręciło

się tam wtedy mnóstwo Anglików, bo choć książę wystawił ich do

wiatru, pozostali przecie w jego dobrach, hulając i pijąc za burgundzkie

pieniądze. Anglicy są zawsze tam, gdzie się dobrze dzieje... Gdy nastała

odwilż, Filip odjechał ku Brukselli, ale w Arras zatrzymali się różni

ludzie, żarłoki, gaduły, rozpustnicy, a także trochę łatwych kobiet. Nie

dziwiłem się temu. Filip starzał się brzydko, coraz gwałtowniej klepał

pacierze, niechętnym okiem spoglądał na tę krzykliwą i lubieżną ha-

łastrę, więc część dworu uznała roztropnie, że lepiej pozostać w Arras,

pod łaskawą i odległą przecie władzą Dawida. Bastardzi królewscy

łagodniej odnoszą się do grzechów niżeli ich szlachetnie urodzeni

ojcowie. Tak więc Arras wypełniał owej wiosny hałaśliwy tłumek

Burgundów i Anglików, chętnych do kielicha. Była tam dziewka

angielska, wielce w miłości sprawna. Miałem dwadzieścia kilka lat

i śniłem po nocach kobietę. Rzuciłem w kąt komentarze Gersona.

Włóczyłem się po łąkach z ową dziewką i miałem się dobrze. Pewnego

dnia Albert napadł mnie i zbił po twarzy. Cierpiałem strasznie z bólu

i upokorzenia. Kiedym wydobrzał, dziewki już w Arras nie było, zaś

Albert wziął mnie na badanie. "Gdzież pewność - powiedziałem

wtedy hardo - że jest rzeczą godziwszą wielbić Boga dysputą o dziele

mistrza Gersona niżeli lędźwiami?! Mówiłeś mi o miłości, Albercie.

Stokroć bardziej kocham brzuch kobiety niż księgi starych pryków

z Sorbony. Gersonowi na nic moje glosy! Rozpadł się w proch

i w najlepszym razie ujrzymy go w dolinie Jozafata za pięć tysięcy lat...

Co się zaś tyczy tej dziewczyny angielskiej, tośmy we dwoje na łąkach

podmiejskich smakowali szczęście. I gdzie pewność; że to się nie

podoba Bogu?" - "Bluźnisz" - krzyknął Albert.

Taki właśnie był zawsze. Kiedy nauczał, mądrość i wyrozumiałość

wyciekała z niego jak woda ze źródła. Ale niechby kto spróbował żyć

zgodnie z przykazaniami jego nauki - natychmiast groził piekłem...

Pielęgnował w sobie czystą ideę, wedle której między Bogiem a czło-

wiekiem istnieje cudowna harmonia, lecz mierziło go jej urzeczywist-

nienie.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Wszystko dobrze, moi

panowie, ale właśnie to było piekło. Wystawcie sobie moją egzystencję

u boku tego dostojnego i rozumnego nauczyciela, który mógł przecież

uchodzić za wzór wszelkich cnót. Powiadał mi: "kochaj zwierzęta, bo

to są twoi młodsi bracia". Ale kiedym polecił sypać tęgo ziarna moim

koniom, gdy przyszła ciężka zima, wyrzucał mi lekkomyślność i mar-

notrawstwo. Powiadał mi: "kochaj kobietę, albowiem jest ci dana przez

Boga". Ale kiedym trzymał nałożnicę w domu, wygnał ją z wrzaskiem,

który słyszało całe miasto, i oskarżył mnie o rozpustę, co - rzecz

jasna - wywołało powszechną wesołość w Arras, gdzie każdy szanują-

cy się obywatel więcej miał dziewek niżeli wierzchowców. Powiadał mi:

"kochaj bliźnich i traktuj ich jak równych sobie, bowiem są tobie

równi". Ale gdy starałem się stosować do tych nauk - ćwiczył mnie

Dyscypliną, wołając, że.popadam w szaleństwo. Powiadał mi, abym nie

brzydził się Żydów, ale nie chciał jeść w moim domu, bo jadali w nim

żydowscy bankierzy z Utrechtu. I co gorsza, nie było w nim nawet

ździebełka obłudy. Chodził po mieście Arras opancerzony swoją wiarą,

tak skromny, że niemal pyszny, tak mądry, że niemal głupi, tak zacny,

że niemal nikczemny. Jednego się tylko bał na świecie bardziej niż

piekła. Dawida się bał, moi panowie!

Razu pewnego byłem przy ich rozmowie. Dawid zjechał do Arras

nagle, z niewielkim pocztem. Stanął u Alberta, a witając go - pochylił

się nisko ku ziemi. Był rosły, czarny, ogorzały od wiatrów północnych,

Albert natomiast - biały jak śnieg, pochylony wiekiem, z długą siwą

brodą. Bastard królewski, niespożyta jucha, diabeł wcielony, żarłok,

kłamca, pełen dzikiej pychy i najbardziej szalonych pomysłów-

a przeciw niemu mędrzec ulepiony z samej wiedzy, powagi i cnotliwo-

ści. Dwa żywioły, jak psy spuszczone z łańcucha. Ach, panowie, cóż to

była za wyborna rozmowa...

Albert prosił Dawida do stołu, na co tamten zakrzyknął: "Wasza

Wielmożność, nie zwyczajny jestem wieczerzać ogryzając korzonki...'

Wciąż mówił do Alberta "Wasza Wielmożność", a tamten pałał

rumieńcem i mamrotał z cicha: "O, mój książę..." Rzecz jasna, uczta

była jak się patrzy. Dawid żarł za dziesięciu, kości rzucał wokoło,

paluchy wysysał z tłuszczu, wraziwszy je w gębę. Spoglądałem bacznie

na Alberta, którego zaraz opuścił apetyt. Na Boga, wiedziałem, co

czyni książę! Wcale nie był tak z gruba ciosany, tak prostacki, jakim

pragnął się wówczas okazać. Rżał jak koń i pierdział kwaśno przy stole,

co nie czyniło dobrego wrażenia nawet na ludziach oddanych mu całym

sercem. Doprawdy, nieco przeholował... Ale gdy się zaczęła rozmo-

wa - dopiero wtedy zabłysnął biskup utrechcki.

Mówili o naturze człowieka. Albert, jak zwykle, uczepił się swoich

litościwych formuł. "Książę - powiada - kto szczerze kocha własną

matkę i odnosi się łaskawie do zwierząt, jak przykazywał i nauczał

święty Franciszek, ten niechybnie musi być dobrym człowiekiem...-

"A juści!" - ryknął Dawid. "Miałem u siebie draba, co mi dusił tu

i ówdzie niesfornych poddanych, truciznę podsypywał, czasem nożem

dźgał w żebra z mojego rozkazu.., Razu jednego przychodzi do mnie

zalany łzami. Co się stało? - pytam łotra. Książę, powiada, matka mi

zmarła dzisiaj o świtaniu. Do tego stopnia był niepocieszony, że wystaw

sobie, Wasza Wielmożność, na kilka niedziel musiałem go zwolnić

z wszelkiej roboty, bo mu ręka drżała i mógłby pokaleczyć człowieka,

zamiast go do nieba wyprawić. Co się tyczy zwierząt, to kochał je

serdecznie i tkliwie..."

Albert łypnął okiem, przygryzł wargi i powiada, że wyjątek potwier-

dza regułę. Na to Dawid, iż on także należy do owych wyjątków, bo

kocha matkę mocno, swoje konie i psy hołubi jak mało kto, a opinią

najlepszego człowieka w Brabancji chyba się nie cieszy... "To tylko

kaprys Waszej Dostojności!" - zawołał Albert.

Przez pół nocy bez mała pokładałem się ze śmiechu słysząc te

wywody. Kiedy sobie podjedli jak należy, Dawid wyłuszczył cel

przybycia. "Wasza Wielmożność" - powiada z dobrotliwym uśmie-

chem. "Zjechałem do Arras, bo mi doniesiono, że obywatele są znużeni

i osowiali nieustannym postem, procesjami, staraniami o zbawienie

wieczne: Mnie o wasze zbawienie idzie także, klnę się na święte Rany

Chrystusowe, że o niczym innym nie myślę i nic mnie taką nie

przejmuje zgryzotą jak upadek dobrych obyczajów. Ale rzecz w tym, że

pogłówne brabanckie wysycha, mój królewski ojciec srodze rozjąt-

rzony, że wpływy z miast północnych mizerne, handel u nas jak

dychawiczna kobyłka, mury miast skruszone, od czasów angielskiego

ucisku nikt do nich ręki nie przyłożył, na traktach włóczą się wszędzie

rabusie i pokutnicy, do tego stopnia, że już miejsca dla kupców nie

ma... Ja byłbym rad miastu Arras nieba przychylić, ale bacz, Wasza

Wielmożność, z czego nam chleb powszedni jeść przychodzi. Dusza

duszą, lecz i dla ciała okruch się należy".

Wasza Dostojność!" - zakrzyknął Albert, lecz biskup przerwał mu

ruchem ręki i gadał dalej, już mniej dobrotliwym tonem: "My się

znamy, ojcaszku zacny, jak dwa łyse konie. Ty, Wasza Wielmożność,

zbawiaj dusze ludzkie, ale we dwie niedziele zapłacisz moim poborcom

sześćdziesiąt dukatów..." Albertowi drżały ręce. "Tyle dobra!" - za-

wołał rozpaczliwie. - "Jakbym nieco poskrobał - rzekł Dawid - to

w twoich skrzyniach znalazłbym tysiące..." - "Ja tego uczynić nie

mogę" = powiada Albert. "Nie będę łupieżcą dla tutejszych ludzi..."

Biskup omal z ławy nie spadł, takim wybuchnął śmiechem... "Ojcze"-

rzekł po chwili. "Gdzież jest napisane, że ludzie chętniejsi są zbawie-

nia duszy niżeli dostatku? Miasto Arras ginie! Coraz gorzej i trudniej

tu żyć. Prawisz im nieustannie o Panu Bogu i Jego świętych, udzie-

lasz sakramentów, a tymczasem bydło parchem stoczone, domy pa-

dają, nie ma się w co odziać i co do gęby włożyć. Obywatele tutejsi

uciekają do innych krajów, gdzie mniej świętości, ale za to więcej jadła.

Za sześćdziesiąt dukatów, które otrzymam, inaczej urządzę to miasto.

Ty mnie znasz, Wasza Wielmożność, i wiesz, żem dobry gospodarz.

Tobie się zdaje, że jak przyciskasz ludzi z Bożym słowem na ustach, to

już im lekko. Moja władza polega na czym innym. Trzeba, to przycisnę,

a trzeba - to poluzuję. W Utrechcie widać wiele roześmianych twarzy,

u was, w Arras, wszyscy wargi sznurują w modlitwie.

Albert wstał od stołu, podniósł ramię. I już wiedziałem, że teraz

powie jeden z tych swoich cudownych frazesów, którymi karmił Arras

przez dwa dziesiątki lat. I w rzeczy samej powiedział: "Wasza Do-

stojność, trzeba nade wszystko kochać tych, którymi się rządzi..."

A tamten znów ryknął śmiechem. "Idź do kata, Albercie! Twoją miłość

mogą sobie wetknąć w tyłki! Nie o to idzie, aby byli kochani, ale o to,

aby się dobrze czuli! Cóż z tego, że ich kochasz, jeśli im źle? Mnie

w Utrechcie kocha mało kto, a ja nie kocham nikogo. Ale chcę widzieć

zadowolone twarze i powszechną sytość, bo tylko wówczas będę się

czuł bezpiecznie w używaniu życia!" - "Wasza Dostojność - wy-

krzyknął Albert - zabiegasz o popularność wśród tłumu. Gdyby

pragnęli barbarzyńskich igrzysk, nie odmówiłbyś! Łakniesz poklasku,

gdy ja pragnę nade wszystko wzniosłości serc ludzkich". - "A idźże do

kata, Albercie, z tą wzniosłością. Gdyby mój ojciec stosował się jak

należy do przykazań pańskich, wcale nie przyszedłbym na świat.

Spłodził mnie grzesznie, jestem owocem jego nieprawości, ale to wiem,

żem został poczęty w rozkoszy, jakiej przykładny związek ojcu mojemu

nie dawał. Nie wymagaj więc ode mnie, Wasza Wielmożność, wzniosło-

ści uczuć! Bliższy jestem tym obywatelom miasta Arras, którzy doma-

gają się chleba i rozrywek, niżeli Ty, ojcze, ze swymi kazaniami...

"Każdy rządca - powiedział Albert - który walczy o dusze

rządzonych, jest osamotniony". - "Bajasz, Wasza Wielmożność. Nie

każdy, lecz ten tylko, który tego pragnie". Na to Chastell, towarzy-

szący księciu, pochylił się w jego stronę i rzekł cicho: "Jakkolwiek by się

działo w Arras, wyznać trzeba, że nasz ojczulek Albert jest czysty jak

łza!" - "I cóż z tego, że czysty, skoro dureń!" - warknął biskup

utrechcki. Doprawdy, ten człowiek ma celny język. Któż inny, poza

nim, potrafiłby z równą trafnością ugodzić Alberta prosto w serce.

Zaczęło się wszystko, by tak rzec, niewinnie. Któż by pomyślał, że

tego rodzaju drobnostka da początek okropnym zdarzeniom. Sukien-

nikowi imieniem Gerwazy, którego zwano Damasceńczykiem, bo

przed laty w Syrii bywał i miał rozległe stosunki pośród tamtejszego

kupiectwa - padł koń. Po prawdzie - zdarzenie dość osobliwe!

Zważywszy, że ten koń był zdrów i silny. Dwulatek, dobrej krwi,

używany pod wierzch i otoczony szczególną opieką w stajni swego

właściciela. Koń, jak powiadam, był zdrów poprzedniego wieczora,

a gdy pan obchodził domostwo przed zaśnięciem, zwrócił nawet uwagę,

że zwierzę czuje się wybornie, i wydał polecenie stajennemu, by rankiem

osiodłał wierzchowca i wyprowadził pod bramę, gdyż Gerwazy chciał

jechać z serżą aż do Lille. Nazajutrz włazi stajenny do sypialni pana

i powiada, że koń padł. Zbiegli się domownicy. Zwierzę leży bez ruchu

na klepisku, brzuch wzdęty, a chrapy pokryte zastygłą pianą. "Co jadł

nocą!?" - woła Gerwazy. Powiadają, że nic nie dawano. "Struto mi

wierzchowca!" - woła sukiennik. Nie było to wcale możliwe, bowiem

wrota domu zostały zawarte przed nocą, wszyscy mieszkańcy tego

gospodarstwa to byli ludzie od lat znani i cieszący się zaufaniem pana.

Gerwazy użalał się długo nad stratą pięknego zwierzęcia. Koło połu-

dnia przyszedł do niego znajomy powroźnik, człowiek bogaty, który

trzymał u siebie trzech czeladzi i miał pod miastem kawał sadu.

Powroźnik powiada: "Słyszę, Damasceńczyku, że cię spotkało wielkie

strapienie. Koń twój padł dzisiejszej nocy... Otóż wiedz, żem przecho-

dził w pobliżu stajen i widziałem w świetle pochodni Żyda imieniem

Celus, który rzucał przekleństwo na całe twoje domostwo".

Ten powroźnik trafił w sedno, bo Damasceńczyk miał na pieńku

z Celusem od lat. Po prawdzie musiał być udział sił nieczystych

w sprawie tego konia, bo któż słyszał, by zwierzę padło tak nagle?

Damasceńczyk pospieszył do Rady i złożył skargę. Nie byłem przy tym

obecny, bom miał tego dnia inne zajęcia, nie cierpiące zwłoki, ale wiem,

że sukiennika wysłuchał sam Albert. "Daj świadka" - powiada do

rozsierdzonego delatora. W mig przywiedli do Rady powroźnika.

Przysięgniesz, żeś widział?" - pyta Albert. - "Przysięgnę na Rany

Chrystusowe".

Farias de Saxe, który był mędrcem w zakresie kompetencji i przepi-

sów prawa, a zasiadał w Radzie dla braku ciekawszego zajęcia, rzekł

do Alberta: "Ojcze. Nie godzi się, byś rozstrzygał sprawy dotyczące

mieszczan. Nawet jeśli dzisiaj okażą zadowolenie z twojego wyroku,

jutro podniosą krzyk, że manipulujesz miastem wedle własnej woli.

Niech lepiej oni sami słuchają Celusa". Wynikł spór niemałego znacze-

nia. Albert, który nigdy nie rezygnował z rozkoszy wymierzenia spra-

wiedliwości, oponował przeciw poglądom Fariasa de Saxe, powołując

się na pochodzenie Celusa. "Gdzież jest napisane, że miejskie trybu-

nały winny sądzić Żyda?! Żyda sądzić może każdy!" Na to Farias de '

Saxe: "A gdzież jest napisane, że Żyda może sądzić każdy?" Rzecz

jasna, spór wygrał Albert, bowiem dla niego rezultat był istotnie

ważny, gdy natomiast de Saxe traktował wszystko jak rozrywkę. Był

zbyt bogaty i znudzony, aby przywiązywać wagę do czegokolwiek.

Kiedyś, gdy go zastałem w kościele przy konfesjonale, powiedział mi,

że grzeszy z nudów i z nudów się spowiada... Był to naprawdę jedyny

wielki pan w mieście Arras! Niechaj spoczywa w pokoju...

Więc przywiedli Celusa. "Rzucałeś przekleństwo?" - pytał Albert.- "

Wasza Wielmożność, ja tego nie potrafię". - "Mówią o tobie, żeś

mądry Żyd". - "Tym bardziej nie potrafię!" - "Czy to oznacza, że

do skutecznej klątwy potrzeba niewiedzy?" - "To dla jednych oznacza

to, dla innych zaś co innego... Każdy czyta to, co chce przeczy-

tać!" - "Przyznaj, Celusie. Nienawidzisz Gerwazego Damasceńczy-

ka..." - "Czyż mam obowiązek go kochać, Wasza Wielmożność?! Jeśli

tak, pokocham go". - "Nie pierwszy raz stajesz przed Radą, Celusie.

Przed trzema laty zohydziłeś chrześcijańskie zwłoki". - "Wasza

Wielmożność jest w błędzie. Nie miałem z tym nic wspólnego, nie było

mnie wtedy w mieście, co dowodnie wykazało śledztwo". - "Jednakże

nie zaprzeczysz, że byłeś wmieszany w tamtą sprawę". - "Temu

przeczyć nie mogę, bo tak było... Ale..." - "Celusie, doniesiono nam,

żeś się sprzeciwiał goszczeniu pana de Saxe, jak każe obyczaj".-

"Wasza Wielmożność, pan de Saxe poświadczy, że zawsze witałem go

z należytą pokorą. Pan de Saxe przybywał samotrzeć z dwoma

chartami i jednym wyżłem i nigdym nie obraził jego praw". - "Ale nie

uważasz tych praw za godziwe". - "Nie do mnie należy wyrokować,

co jest godziwe w mieście Arras, a co nie jest godziwe..." - "Czyżby to

miało oznaczać, że obce ci jest to miasto?" - "Tegom nie powiedział,

Wasza Wielmożność". - "Aleś tak pomyślał, Celusie". "Za

pozwoleniem, skąd Wasza Wielmożność zna moje myśli!" - "Nie

jesteś od zadawania pytań, ale od udzielania odpowiedzi..."

Tak to się toczyło, aż do późnego wieczora. Żal mi było Celusa, choć

Żyd, alem się nie mieszał w sprawę. Zeznanie powroźnika przyjęto za

dowód, co od początku było oczywiste. Tejże nocy Celus obwiesił się

w piwnicy ratusza. Pan de Saxe miał śmiałość oznajmić Albertowi:

"Ojcze, krew tego Żyda spada na twoje sumienie". Na co Albert

wyniośle: "Mówisz o czymś, czego sam nie znasz i nie posiadasz".

Farias de Saxe, wychodząc z sali Rady, mruknął do mnie: "Tacy, jak

ten, są zawsze najgorsi. Zabijają bezgrzesznie". Jak słyszałem, tego

dnia pan de Saxe upił się okrutnie. Był to jeden z nielicznych dni jego

życia, kiedy się nie nudził.

Lecz nie opilstwo Fariasa wywołało napięcie w mieście. W imię Ojca

i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Wasz pogląd na

obywateli Arras może być dzisiaj pełen niechęci, a nawet zgoła wstrętu,

bo w rzeczy samej dopuścili się rzeczy, jakich dzieje świata nie widziały.

Ale przecież było to zrządzenie losu. Znałem tych ludzi. Nie byli źli, na

pewno zaś nie byli gorsi od innych mieszkańców Brabancji i całego

księstwa. Arras nie wydało wprawdzie zbyt wielu świątobliwych mężów

i cnotliwych niewiast, było tam wiele zawiści, paskudztwa, świństwa,

niejeden łotr uwił sobie ciepłe gniazdko w murach miejskich, lecz

owego wieczora, kiedy się rozniosła wieść o śmierci Żyda Celusa-

niemal wszyscy obywatele uznali się współwinnymi zabójstwa. Ach, nie

będę tutaj dowodził, że kochali Żydów i ich czerwone łaty na kapotach,

że bez niechęci ocierali się o żydowskie ramiona w tłoczne dnie

jarmarków albo ufali żydowskiemu słowu. Wszyscy obywatele rozu-

mieli, że Żydzi są żywiołem obcym i że Bóg ciężko doświadcza miasto,

skazując je na współżycie z katami Jezusa Chrystusa. Ale właśnie

dlatego, że byli prawymi chrześcijanami i poddawali się wyrokom

nieba - stanowili wspólnie glebę, na której mogło wzrastać żydowskie

ziarno.

Nie cieszyłem się sympatią w Arras, to pewne! Byłem przybyszem

z innego kraju, byłem okiem i uchem utrechckiego dworu, więc mój

dom obchodzili z daleka, bo mi nie ufali. A jednak owego wieczora

właśnie do mnie przyszli ze łzami i lamentem. "Żyd Celus obwiesił się

na ratuszu!" - wołali ze zgryzotą. "Pan Albert niesprawiedliwie z nim

sobie poczynał... Biada nam, bo Bóg nie odpuszcza takich niecnych

grzechów". - "Co mam robić?" - pytałem. - "Idź do biskupa

Dawida, który jest twoim przyjacielem, i proś go, by przybył do

wiernego miasta Arras. Bez jego obecności spotka nas wszystkich

nieszczęście. Pragniemy zmyć krew niewinną, która spadła na miesz-

kańców Arras. Niechaj nam biskup powie, co winniśmy czynić..."

Cóż miałem im odpowiedzieć? Wydało mi się rzeczą śmieszną jechać

do Utrechtu lub Gandawy, stawać przed obliczem Dawida i prosić go

o przybycie. Spoglądając na ten strapiony tłumek mieszczan z wyso-

kości mojego domu, wyobraziłem sobie uśmiech Dawida, któremu

przedkładałbym prośby jego trzody.

Moi panowie! Znacie księcia lepiej niżeli ja sam. Jest to wielki

człowiek i przykładny chrześcijanin. A jednak... Pomyślałem sobie, że

oto przybywam do Gandawy, zostawiając za sobą padłe w drodze

konie. Wchodzę na komnaty biskupie, okryty pyłem i potem, z twarzą

posiekaną od jesiennego wiatru. Dawid wita mnie łaskawie. "Chwała

Najwyższemu Janie, że jesteś! Wybieram się jutro na polowanie,

" Wasza Dostojność" - powiadam.

będziesz mi towarzyszył... - "

"Jestem posłem miasta Arras. Ludzie tamtejsi pokornie proszą o Twoje

przybycie, bowiem lękają się kary bożej. Pan Albert zaszczuł na śmierć `

pewnego Żyda, imieniem Celus...

" - "Żyda, powiadasz!" - mówi

Dawid z uśmiechem. "I dla jednego Żyda miałbym ruszać do

arras?" - Nie dla niego, Wasza Dostojność, ale dla obywateli tego

nieszczęsnego miasta! - "A cóż ja poradzę, jeżeli ma czkaw-

kę... Ani mi w głowie spierać się z Albertem o jakieś żydowskie padło.

Bóg dał, Bóg wziął! A ty, Janie, przestań się trapić. Mam dziewkę ze

Spiry wielkiej urody, dam ci ją na dwie noce..." - "Wasza Dostoj-

ność" - powiadam w rozpaczy. "Lud w mieście wzburzony. Obawiam

się tumultów. Wasza Dostojność, wiesz, jak łatwo w dzisiejszych

ciężkich czasach rozpalić namiętności. Jeszcze się nie zagoiły rany po

okropnych ludożerstwach ubiegłych lat, ledwie co miasto wychynęło

z toni, a teraz znów..." Dawid podnosi dłoń do twarzy, jakby odganiał '

uprzykrzoną muchę. Milknę. Teraz on mówi: "Pax, pax! O co szło

z tym Żydem?" - "Jakiś człowiek zeznał, że Żyd Celus rzucił

przekleństwo na dom sukiennika, któremu padł koń dobrej krwi.

Koń był zdrów i miał iść w drogę, gdy nagle, w środku nocy, za spra-

wą przekleństwa żydowskiego, padł w stajniach..." - "Jakiej był

maści?" - pyta Dawid i śmieje się. "Tego nie wiem, Wasza Dostoj-

ność. - "Jeśli gniady, to go nie żałuję..." - "Wasza Dostojność!

Prawdę mówię. Miasto wzburzone..." - "Nudzisz mnie, Janie. Jeśli Im

do pokuty skoro, niech się wybiczują. Powiedz w Arras, że biskup ;

nakazał procesję i dziesięciodniowy post... A swoją drogą ten ojczulek

Albert wielce dla mnie kłopotliwy... U niego rachunek prosty. Jeden

koń, jeden Żyd. Ale żeby z Bogiem się liczyć, to już moja sprawa. A cóż ;

ja Bogu powiem? A skąd ja wiem, czy w mniemaniu boskim godziło sIę

Żyda zgładzić. Może jednego Żyda, może dwóch, a może tylko :

połowę... Ja nie wiem, ile wart jest koń w stajniach niebieskich".

Tyle bym zwojował w Gandawie, co kot napłakał... Oznajmiłem

przeto ludziom, aby wrócili do domów i czekali następnego ranka. Sam

poszedłem, by się rozmówić z Albertem. Przyjął mnie oschle, jak

zwykle, kiedy oczekiwał sporu. Nigdy nie wyzbył się przekonania, że

choć jestem jego uczniem, to przecież należę do obcych, do tego

olbrzymiego świata, położonego za murami Arras. Odnajdywał we

mnie, nawet po wielu latach - kiedy mu już dałem liczne dowody

lojalności i niemal synowskiego przywiązania - jakieś powinowa-

ctwo z Dawidem, a co gorsza - z Chastellem, którego nienawidził całą

duszą. Ileż to razy wyrzucał mi brak gorliwości chrześcijańskiej, kładąc

to na karb zgubnych wpływów Gandawy. Ileż razy powtarzał z gory-

czą: "Tobie się wydaje, drogi Janie, że nade wszystko trzeba wielbić

rozum. I sądzisz, że mentorzy gandawscy, z Dawidem na czele,właśnie

rozumowi oddają cześć największą. Tymczasem, wbrew pozorom, nie

o rozum tu idzie, lecz o przyrodzenie. Swoją umysłową sprawność

Dawid ćwiczy w łożu. Wydaje mu się, że jest silny, ponieważ w nic nie

wierzy... Jakież to głupie, Janie!" Nie mówiąc tego wprost, zawsze

podejrzewał, że bliższy jestem dworu biskupiego, niżeli byłem w istocie.

Sądził, że Dawid daje posłuch moim radom. Tymczasem, jako się

rzekło, Dawid widział we mnie przyjaciela i towarzysza swawoli, ale

zawsze skrzętnie unikał poważniejszych rozmów. Lecz Albert nie mylił

się sądząc, że sercem jestem bardziej z Gandawą niż z Arras. To mi

zresztą szczyptę pochlebiało.

I tym razem więc, przyszedłszy do Alberta, byłem nieco skrępowany.

Już sam fakt, że obywatele miasta zwrócili się do mnie prosząc

o pośrednictwo na dworze biskupim, był mi niezręczny. I nie zdziwiłem

się wcale, gdy Albert - wysłuchawszy relacji, rzekł cierpko: "Jeśli cię

do Dawida posłali, czemuś przyszedł do mnie?!" - "Ojcze" - powia-

dam najłagodniejszym z głosów, jakie umiałem wydobyć z gar-

dła. "Nie jest rzeczą właściwą wciągać w tutejsze spory dwór biskupi.

Obywatele miasta są wzburzeni z powodu wypadków, jakie się roze-

grały w murach miasta, przeto w tych murach trzeba podjąć stosowne

decyzje". Spojrzał na mnie spode łba, potem wzruszył ramionami

niechętnie i ze znużeniem, jakby chciał się pozbyć ciężaru. "No, to

brzmi mądrze co prawda, ale w twoich ustach, Janie, jest obłudą!

Czyżby śmierć tego Żyda miała cię skłonić do solidarności z miastem,

której dotychczas nigdy nie odczuwałeś? Niezbadane są wyroki bos-

kie... Nagle, w chwili tak groźnej, kiedy otwiera się sposobność

interwencji Dawida w nasze sprawy, a .obywatele tego miasta, tak

zawsze czujni, aby nikt nie poczynił wyłomu w przywilejach i nie

naruszył ich praw, własnowolnie zabiegają o decyzję dworu, ty stajesz

się opiekunem wolności miejskich i wzdragasz się przed mieszaniem

obcych w sprawy Arras?! Kiedy wreszcie powstał spór pomiędzy mną

i obywatelami i nadarzyła się tak świetna sposobność, by mnie wydać

na pośmiewisko, wydrwić i poniżyć w oczach ludzi, których zawsze

kochałem - ty, Janie, okazujesz mi wyrozumiałość? Bacz, aby Dawid

nie wystawił rachunku za tę słabość serca!" Wtem umilkł i zbliżył się do

mnie. Patrzał mi w oczy z wyrazem czujnej podejrzliwości i jakby

z podziwem. - "A może ty wiesz?! - spytał nagle, ujmując mnie za

rękę. "Powiedz szczerze, Janie! Może tyś zrozumiał, o co tutaj idzie!?"

Dalibóg, nie miałem wtenczas pojęcia, do czego zmierzał. Widać

wyczytał to z moich oczu, bo roześmiał się szyderczo. "No, tak...

Skądże by ci to mogło przyjść do głowy!" Chyba nigdy tak mną nie

pogardzał, jak w owej chwili, gdy spostrzegł, że mnie przecenił. I naraz

stał się władczy, nieprzystępny, wyzbyty nawet szyderstwa, które przy

jego naturze, zimnej jak lód, wydawało się niekiedy szczyptą wewnętrz-'

nego ciepła.

"Zważ - powiada - żeś przybył do Arras przed laty jako pisklę!

Temu miastu zawdzięczasz swoje powodzenie. Uczyniło cię człowie-

kiem światłym i bogatym, udzieliło ci zaufania i obarczyło cząstką

władzy..." - "Ojcze - przerwałem - wszystko, . co przypisujesz

miastu Arras, jest twoją własną zasługą!" - "Cóż stąd?" - odrzekł.

Wiesz doskonale, że nie istnieje granica, która by oddzielała mnie od

miasta i miasto ode mnie. Ja jestem nim, a ono jest mną. Jeślim coś dla

ciebie uczynił - winieneś wdzięczność wszystkim obywatelom Arras,

bo to oni właśnie, poprzez mnie, sprawują tu rządy. Przez tyle lat

powtarzałem ci nieustannie, że kto walczy ze mną, występuje przeciwko

miastu, a kto usiłuje naruszyć tutejsze prawa i przywileje - staje się

moim nieprzyjacielem. Byłoby rzeczą śmieszną, gdyby w godzinie

próby miały się rozejść drogi tutejszych obywateli. Tylko rozpacz

i nieporządek w umysłach mogły sprawić, że przyszli do ciebie z prośbą

o przywołanie Dawida. Orałem tę glebę w ciągu dwudziestu lat

i przeorałem ją. Nie kochają tutaj biskupa! Nie uczynił nic, aby

zasłużyć na miłość. Ilekroć tu przybywał, mogło się zdawać, że miasto

nawiedziła gromada łupieżców. Żyjemy w Arras zacnie, bez zbytków

i niegodziwości, od których marnieją Utrecht i Gandawa. Bo cóż się

stało z Brabancją? Powszechna obłuda, intrygi, swary, nikczemność.

Dawid trzyma płatnych zbirów, którzy na każde skinienie rozprawiają

się z przeciwnikami dworu. Czyś widział zbirów w Arras? Czy w na-

szym mieście trzeba się odwoływać do sztyletu i trucizny, by pod osłoną

nocy zabijać nieprzyjaciół? Osiągnęliśmy tutaj jedność, która zdaje się

błogosławiona przez Boga i ludzi". - "Panie - rzekłem - Żyd Celus

powiesił się w ratuszu!" - "Wiem o tym... Biedny Żyd! Widać

zachciało się Bogu uczynić z niego ofiarę. Zważ, Janie, że nie stało się

nic, co by mogło obarczać nasze miasto. Rada jeszcze nie wydała

wyroków. Celus pozbawił się życia z własnej woli. Czy nie dostrzegasz

całej strzelistości uczuć tutejszych obywateli, którzy są strapieni i boleją

z powodu śmierci tego nieszczęśliwca? Wystaw sobie podobną rzecz

w Gandawie albo w Utrechcie... Śmiechu warte! Kogóż tam obejdzie

jeden trup żydowski?! Gdy tymczasem tutaj ludzie pragną oczysz-

czenia. I otrzymają oczyszczenie! Chcę więc, abyś pojął, jak niegodziwe

i głupie są projekty odwoływania się do rozumu Dawidowego. Winie-

neś miastu Arras nie tylko wdzięczność, ale także solidarność w trud-

nych chwilach". - "Tak właśnie myślałem" - rzekłem spokojnie.

"I dlatego przybyłem do ciebie, ojcze, choć obywatele żądali, bym udał

się do Gandawy". Wtedy Albert znów roześmiał się cierpko i powie-

dział: "Janie! Znam cię od wielu lat. I zawsze ufałem twojej lojal-

ności. Idź do ludzi i powiedz im, że byłoby niegodziwością szukać

wsparcia na dworze biskupim. Sami jesteśmy panami Arras i tylko

w naszych rękach jest los tego miasta..." - "Czy nie byłoby stosowniej,

ojcze, abyś sam powiadomił o tym miasto?" - "Nie, drogi uczniu!

Nigdy nie kryłem wobec obywateli uczuć, jakie żywię dla Dawida.

Dlatego też moją decyzję mogliby przypisać niechęci i nieufności... Czy

nie do ciebie przyszli z prośbą o pośrednictwo? Kto mógłby być

lepszym posłem Arras na utrechckim dworze?... Będzie rzeczą dobrą

i rozsądną, jeśli im wytłumaczysz, dlaczego odrzucasz powierzoną ci

misję". - "Masz rację, ojcze!" - rzekłem.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Tylko

w części czuję się winny za to, co Bóg zesłał na miasto Arras. Byłem

Jego narzędziem i ufałem w Jego sprawiedliwość. Pozwólcie jednak, że

teraz przywołam na świadka niedawną przeszłość, owe 'straszne dni

sprzed trzech lat, kiedy głód i zaraza dotknęły nasze miasto... Myślę, że

tam właśnie trzeba szukać przyczyny, dla której uznałem słuszność

argumentów Alberta.

Z wiosną owego roku zaczęło padać bydło. Zrazu nie było w tym nic

nadzwyczajnego. Zawsze tak się dzieje, że po srogiej zimie część bydła

chudnie, traci apetyt i pada bez przyczyny. Jednakże tamtej wiosny, jak

pamiętacie, także niejeden pastuch oddał Bogu duszę. Wyszliśmy

z miasta z procesją. Bito w dzwony. Nastąpiły dni deszczowe i chłodne ,

a potem z nagła niebo pojaśniało, przygrzało słońce i w murach Arras

pojawiły się nieprzeliczone rzesze robactwa. Z podmokłych zwykle łąk,

które wtedy raptownie wysychały - robactwo wpełzało do miasta.

Nigdy przedtem nie zdarzyło się coś podobnego. Miasto otaczały

tumany mgieł, rankiem i o zmierzchu nie sposób było dojrzeć cokol-

wiek na odległość wyciągniętego ramienia. Za dnia słońce przygrzewa-

ło mocno, ale nocami chłód dzwonił wśród murów. Zaczęli umierać

ludzie. Najprzód jeden, potem dwóch, a potem dziesięciu. Ciała ich

rozkładały się niezmiernie szybko, były sczerniałe i opuchnięte. Zaduch

nie dozwalał oddychać tym, którzy czynili zmarłym ostatnią posługę.

Niemal natychmiast potem wybuchły pożary. Strawiły mnóstwo ludz-

kiego dobra, nade wszystko zaś zapasy żywności, zgromadzone na

przednówek. Wtenczas zjechał do Arras książę Dawid. Witając go

u bram powiedziałem między innymi, że mało jest możnych tego

świata, którzy by okazali podobną odwagę. Zwykle w godzinie zarazy

dostojni ludzie uciekają, gdzie oczy poniosą, zdając na łup gawiedzi

cały swój majątek. W takich chwilach okazuje się najdowodniej, jak

mało znaczą dobra ziemskie w obliczu śmiertelnej groźby, zesłanej

przez Boga. Dawid okazał więc rzadki hart serca, przybywając do

Arras ogarniętego zarazą. Wjechał w mury z pysznym pocztem.

Niesiono przed nim relikwiarz z kroplą krwi świętego Idziego, którą

biskupi utrechscy otrzymali niegdyś w darze od hrabiów Saint Gilles.

Jednakże ten wjazd, który pokrzepił serca wszystkich obywateli

miasta, obrócił się rychło przeciw nim. Dawid podjął srogie rządy. Nie

twierdzę wcale, że zamyślał zgubić Arras, ale wielu tak właśnie

uważało. Nakazał pod karą gardła palić wszelką żywność, której

dotknęły ręce ludzi padłych od zarazy. Kiedy mu dowodzono, że jest

to szaleństwo, bo jakiż cel ogołacać miasto ze skromnych zapasów,

które się jeszcze zostały - oznajmił, iż bardziej ufa nadwornym

medykom. Już wtedy otaczał się tą sforą darmozjadów i pyszałków

ciągnących za nim wzdłuż i wszerz Brabancji i zatruwających jego

wielki umysł bajędami. Co gorsza, opuszczając Arras po dniach

surowych rządów, nakazał zamknąć bramy i wystawił warty wzdłuż

murów. "Skazujesz nas na zagładę!" - wołali członkowie Rady. --

"Módlcie się!" - odparł.

Prawdę rzekłszy, nie opuścił nas w biedzie. Co dnia suto ładowane

wozy zbliżały się do bram Arras. Każdego ranka słyszano skrzypienie

kół i krzyki woźniców. Lud gromadził się na murach, a wysłannicy

biskupa opróżniali wozy. Potem odjeżdżali, trzaskając z batów i szep-

cząc pacierze, a straż biskupia dozwalała nam otworzyć bramy, by

zabrać żywność do miasta. Dzielono się sprawiedliwie, niemałe w tym

zasługi położył pan de Saxe, człowiek wielkiej prawości i niezłomnego

charakteru. Cóż z tego, jeśli zaraza wciąż zbierała swoje żniwo, a głód

coraz bardziej dawał się wszystkim we znaki. Potem nadeszły dni

rozpaczliwe. Zwiedziawszy się o naszym nieszczęściu podeszli ku Arras

wszyscy niemal brabanccy grasanci, bandy zbrojne i wyzbyte sumienia.

Zaczajeni pośród lesistych wzgórz czatowali po nocach na wozy

biskupie i grabili je. Dawid zwiększył ochronę - lecz to nie przyniosło

rezultatów. Łatwy łup podniecał wyobraźnię łotrów z całego księstwa.

Ciągnęli jawnie, z najdalszych zakątków, aby się obłowić pod murami

ginącego miasta. Zdarzyło się, że przez trzy dni, na naszych oczach,

bośmy patrzyli na to wszystko z wysokości murów, odbywała się

grabież. Dawid płacił woźnicom złotem i drogimi kamieniami, ale nie

było śmiałków, gotowych iść na śmierć. U nas, w Arras, głód przybrał

okropne rozmiary. Trzeba było zaciągnąć warty na cmentarzu, bo

znaleźli się tacy, co porzuciwszy wstyd i chrześcijaństwo - dobierali się

do świeżych mogił i ucztowali pośród trupiego zaduchu. Doszły nas

słuchy, że pewna kobieta zadusiła dopiero co wydane na świat dziecko,

ugotowała w osolonej wodzie i zjadła, a wywar, który pozostał, oddała

innym swoim dzieciom. Przywiedziona do Rady - przyznała się do

czynu. Był to dzień, kiedy nastroje przeciw Dawidowi sięgnęły w mieś-

cie szczytu. Obywatele pomstowali na jego decyzję. "Dawid żywcem

nas pogrzebał!" - wołano wokół ratusza. Ludzie domagali się srogiej

kary na owej wyrodnej matce, ale byli zdania, że grzech za ten czyn

spadnie na głowę biskupa. Podzielałem ten pogląd, co wyznaję bez

lęku...

Odbyliśmy sąd nad kobietą. "Zadaj jej cierpienie!" - wołali oby-

watele do Alberta. Milczał długo. A potem rzekł: "Nie zadam jej

cierpienia. Niech Bóg rozstrzygnie o jej czynie". Uradzono więc, że

będzie ścięta nazajutrz o świcie, choć miasto żądało, by kobietę wydać

na tortury. Na rynku zebrał się ogromny tłum. Pośród głodnej ciżby

tylko skazana była syta. Mistrz wlazł na podest z mieczem w rękach,

pachołkowie przywlekli kobietę. Modliła się, pełna pokory i pogodzo-

na z losem. Czekaliśmy na godziwy obrządek. Tymczasem Albert

milczał. Zadarł wysoko głowę i gapił się w niebo. Trochę to było

dziwne. Mijał czas. Kat zwlekał, spoglądając niecierpliwie na Alberta.

Lud zaczął szemrać, jakieś podniecenie ogarnęło wszystkie serca. "Na

co czekasz, ojcze?!" - zakrzyknął nagle ktoś z ciżby. "Dawaj roz-

grzeszenie!" Albert milczał. Wciąż gapił się w niebo, jakby wypa-

trując znaku. Zbliżam się do niego, powiadam z cicha: "Ojcze, czas

zacząć". - "Niech zaczynają!" - mruczy Albert. Widzę, że mu drga

powieka, znak gniewu. "Jakże to?" - mówię. "Trzeba przecież, abyś

ją rozgrzeszył na ostatnią drogę..." - "Nie" - powiada Albert. "Daj

znak mistrzowi, by ścinał jej głowę!" - "Ojcze - wołam - tego nie

uczynię! Bez wiatyku nie godzi się wykonywać wyroku!" - "Okazałem

łaskawość tej niewieście" - mówi Albert. "Chcieli ją ogniem przypie-

kać, w smole tarzać... Okrutnicy! Powiedziałem na sądzie wyraźnie, że

obejdzie się bez cierpienia i niechaj Bóg rozstrzygnie o losie tej

nieszczęsnej'. Każ mistrzowi wykonać powinność..."

Gadaliśmy szeptem, lecz co bliżej stojący ludzie zrozumieli, w czym

rzecz. Wiatr grozy powiał w tłumie. Rozległy się wołania, potem płacz.

Lud padł na kolana wokół szafotu, wszyscy wznosili modły i wołali do

Alberta, aby okazał chrześcijańską litość tej nieszczęśliwej kobiecie.

Ona dopiero po chwili zrozumiała, co się dzieje. "Ojcze!" - krzyczała

w najwyższej rozpaczy. "Litości!!! Niechaj mnie żywcem spalą, końmi

rozwłóczą, ale nie odmawiaj mi tej ostatniej pociechy. Zawiniłam, to

prawda, lecz nie czyń zemsty tak okrutnej". Farias de Saxe dopadł

Alberta, chwycił go za ramię. "Nie wyzywaj Boga, starcze!" - krzyk-

nął wściekle. "Daj wiatyk tej nieszczęsnej, jeśli ci życie miłe..."

Albert spojrzał, jakby de Saxe był robakiem, pełzającym pod sto-

pami. "Nie pouczaj mnie, grabio, w materii cnót i grzechów; boś nie

godzien być moim nauczycielem. I śmiercią mi przed oczami nie

błyskaj, bo się jej nie boję. Jeszcze słowo, a każę pojmać pachołkom

i obwiesić cię na suchej gałęzi..."

De Saxe przygryzł wargi, rzekł spokojniej: "Ojcze Albercie! Uzur-

pujesz sobie prawo, aby wyręczać Boga. Bez rozgrzeszenia ta niesz-

częsna musi na wieki trafić do piekła!" - "Musi?" - rzekł Albert,

uśmiechając się szyderczo. "A czemu to musi?! Czy sądzisz, żem za-

warł z Bogiem umowę, wedle której nie śmie on zmienić moich

postanowień? Za kogo ty Boga masz, de Saxe?! On nie kupczyk

gandawski, głupcze! Od Jego woli zależy, czy duszę tej kobiety strąci do

piekieł, czy pomieści ją u swego boku, między aniołami... A tyś myślał,

nędzny robaku, że ja mam kontrakt z Bogiem, że z Nim w targi można

się wdawać?..." - "Ojcze" - wyszeptał de Saxe. ,;Nie odmawiaj tej

kobiecie..." - "Skamlesz, głupcze! Wy wszyscy jednacy... Cały ten

tłum jednaki! Cóż to! Wam się wydaje, że jeśli ja jej wiatyku odmówię,

to będzie skazana na wieczne potępienie?!" - "Ojcze" - powiedzia-

łem spokojnie, choć mnie dławiła wściekłość i trwoga; bo czułem, że

się ocieram o sprawy niezgłębione i mroczne. "Kapłaństwo dało ci

moc działania w imię Boże. Bóg powierzył ci cząstkę swojej woli,

w Jego zatem imieniu szafujesz odpuszczeniem grzechów". Śmiał się

cicho, siwa broda trzęsła mu się na piersiach. "Głupcy!" - warknął.

"To prawda, że jestem sługą bożym, ale gdzież napisane, że pan winien

lojalność swoim pachołkom?! W głowach się wam roi, że Bogu zwiążę

ręce, podejmując takie czy inne decyzje! A On przecież jest wszech-

władny i wszechwiedzący. Już przed tysiącem lat zdecydował, by dziś

stało się to wszystko... Odejdź, Janie, i ty także, grabio de Saxe!

Niech mistrz zetnie głowę tej kobiecie..."

Co miałem czynić? Zbliżyłem się do kata i rzekłem mu: "Czyń swoją

powinność..." Spojrzał na mnie czujnie. W szparach kaptura dostrzeg-

łem niespokojny błysk jego oczu. "Grzech!" - mruknął. - "Nie

wyrokuj za innych" - odparłem twardo.

I spadła głowa tej kobiety... Olbrzymi tłum płakał, a niektórzy ludzie

mówili, że Bóg ukarze miasto Arras za taki okropny czyn. Po tym

wydarzeniu zmieniły się nastroje. Nie przeklinano już Dawida, lecz

Alberta. Dawid okazał się zresztą łaskawy dla miasta. W jakiś czas

potem swoją mocą biskupią odpuścił grzechy straconej kobiecie i wy-

zwolił ją z piekła. Pamiętam noc, kiedy się Albert dowiedział o tej

decyzji biskupa. "Oto i cały Dawid!" - zawołał. "Najbliższy druh

pana Boga! Już widzę, co się dzieje w niebie. Donoszą Bogu, że biskup

utrechcki odpuścił grzechy tej kobiecie. Bieganina po komnatach

niebieskich, rwetes i niepokój. Pan Bóg niepocieszony. Co ja najlep-

szego zrobiłem, powiada sobie, takie niedopatrzenie. Teraz biskup

utrechcki może być niezadowolony. Co rychlej wyciągnąć mi tę

niewiastę z piekła i przenieść w ogień czyśćcowy. Tak też czynią

umyślni aniołowie, a jeden z nich bieży do Gandawy z pokornym

meldunkiem, że stało się, jak biskup raczył zdecydować. Ależ cóż?!

Anioł musi czekać, bo Jego Dostojność zajęty właśnie ucztą albo

nierządnicą... Głupcy, głupcy, głupcy! Wyobrażają sobie, że Bóg jest

ich powiernikiem albo wspólnikiem, albo stroną w sporze! A czy

widzieli Go? Czy kiedykolwiek z Nim rozmawiali?"

"Ojcze Albercie" - powiedziałem wówczas. "Istnieją pewne zasady,

które porządkują nasze życie i zbawienie. Jest w mocy biskupa działać

w imieniu Bożym, i choć trudno tu się dopatrzyć umowy, to przecież

należy mniemać, że niebiosa oczekują od osób duchownych pewnych

decyzji, zgodnych z naukami Kościoła". - "Nauki Kościoła tylko

w części pochodzą od Boga, a w części są dziełem ludzi" - przerwał

mi Albert. - "Z tym zgoda, ojcze... Lecz godzi się pamiętać, że

bez szczególnej łaski objawienia Kościół nie potrafiłby stanowić

praw..." - "To już rzecz inna" - mruknął Albert. "I nie chcę się

z tobą dzielić moimi myślami w tej mierze".

Prawdę rzekłszy, mówił wtenczas jak heretyk. Ale bądź co bądź

należał do tych, którym był dany przywilej ocierania się o herezję. Zbyt

blisko obcował z Bogiem, aby w nim nie zakiełkowały pewne wątpli-

wości.

Wracam do wątku mojej opowieści. A więc w mieście szalała zaraza.

Bramy były zamknięte na głucho, warty zaciągnięte na zewnątrz i kto

zamyślił uciekać w świat, stawał się łatwym celem dla straży biskupiej.

Obywatele byli bardzo wzburzeni. Odczuwali swoje opuszczenie i nie-

szczęście tym srożej, że się zawiedli na ludziach, którym tak długo ufali.

Książę Dawid otoczył ich kordonem nie do przebycia i choć starał się

ulżyć miastu dostawami żywności, to przecież bandy rozbójnicze

pogrzebały jego intencje. Albert zaś sprzeniewierzył się miastu, od-

mawiając aktu chrześcijańskiej litości i wybaczenia nieszczęsnej dzie-

ciobójczyni. Tak więc obywatele Arras ujrzeli się na samym dnie

egzystencji. Poczęły się szerzyć bunty i bluźnierstwa, bo ludzie doszli do

wniosku, że sam Bóg ich wyszydził. Przed stu laty takie nastroje nie

były chyba możliwe. Wtenczas świat był nader pobożny i powolny

wyrokom niebieskim. Ale dzisiaj? Powiada się coraz powszechniej,

że ziemia nasza jest okrągła jak jabłko, i wcale nie stoi w miejscu.

Powiada się też, że ciało ludzkie ma w sobie mnóstwo podobieństw

do ciała psa, kota, a nawet świni. Przeróżne wiadomości ogromnie

wzburzają umysły i zwątpienie wkrada się do niejednej duszy. Świat

przeżywa jakąś przemianę, której granice są płynne i nie ustalone.

Czyż było do pomyślenia przed stu laty, by ludzie gromadzili się

na cmentarzach i oddawali zdumiewającym a nabożnym obrzędom,

wielbiącym śmierć? Za czasów naszych dziadów śmierć to była śmierć

i nikogo nie dziwił oczywisty fakt, że ciała nasze gniją, potem

wysychają, by wreszcie rozpaść się w proch... Zważcie, że dzisiaj ludzie

są tym do głębi przejęci, a lęk w obliczu śmierci wypełnia wszystkie

chrześcijańskie serca. Jest w tym jakieś zwątpienie, jakieś wahanie,

jakby w umysłach naszych zrodziła się myśl, że wraz z ostatnim

oddechem wszystko się kończy, że umierając wkraczamy do nicości,

do ciemności, do niebytu, gdzie nawet nie istnieje już świadomość

owej wszechogarniającej pustki, a zatem i tej pustki nie ma, nic nie

ma, nic nie ma... W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Cóż

gorszego może spotkać istotę ludzką jak dręcząca myśl, że Bóg jest

nieskończoną ciemnością... Aby się od tego wyzwolić, biczownicy

wylegają na drogi, zadając sobie cierpienie, spływając krwią i bła-

gając Boga, aby stał się światłem i bytem, Pobożność nasza jest

krzykliwa i mroczna, inaczej niżeli w czasach świętego Franciszka,

który uczył ludzi, jak należy się cieszyć słońcem, kwiatem i pod-

muchami wiatru... Któż dzisiaj, spoglądając w niebo, odczuwa radość

z powodu blasku gwiazd albo kształtu chmury? Któż odnajduje

przyjemność w barwach ukwieconej łąki? Któż wreszcie, dotykając

kory drzewa, odczuwa miły dreszczyk obcowania z dziełem bożym?

W zaduchu skwierczących pochodni, pośród dymu kadzideł, w obliczu

Wszechmocnego, który czuwa na ołtarzach - bijemy czołem w ka-

mienne posadzki naszych świątyń. Wywrzaskujemy grzechy, bo się

nam wydaje, że nazywając nasze czyny - uwalniamy się od ich ciężaru.

Bodajbym się mylił srodze, ale myślę, że zmierzamy do kresu. Nieda-

leka jest godzina, w której zginie świat, a Bóg wchłonie nas wszystkich

w siebie, by dalej trwać samotnie, pośród własnego bytu. I.doprawdy,

jest to myśl przerażająca, choć przecież powinna radować każde

chrześcijańskie serce.

Jak więc już mówiłem, miasto Arras cierpiało. Owa nieszczęsna

kobieta, ścięta z rozkazu Rady, nie była wtenczas jedyną zbrodniarką...

Mnożyły się podobne występki. Ludzie przestali się lękać piekła

i najwymyślniejszych tortur, byle tylko zaspokoić głód. Zwierzęcość

brała górę nad ludzką naturą. Rozkopywano groby zmarłych i od-

dawano się okropnemu ludożerstwu. Zdarzały się wypadki, że rodziny

dobijały konających, aby się posilić świeżym mięsem, wolnym od

zaduchu zgnilizny. Jak zwykle, kiedy ludzie przewidują koniec wszy-

stkiego, tak i wówczas najwyuzdańsze swawole ogarnęły miasto.

Przykładne i cnotliwe kobiety prowadziły się jak nierządnice. Można

było oglądać sceny nieopisanej sprośności, rozgrywające się pod gołym

niebem, a nawet u wrót kościołów. Niepodobna oddać tej ohydy

i grozy naszym ubogim językiem. Kiedy córka pewnego szlachcica

zapadła na zdrowiu, on - zanosząc się od płaczu i śmiechu - wlazł na

nią, wołając, że nie godzi się, by zeszła z tego świata nie zaznawszy

przyjemności obcowania z męskim przyrodzeniem. "Bo Bóg nie może

być tak okrutny dla mojego dziecka..."

Nastał ciężki czas dla miasta. Najgorsza zaś była świadomość, że

znikąd niepodobna oczekiwać pomocy. Ludzie czuli się żywcem po-

grzebani, zdani wyłącznie na własne siły i przedsiębiorczość, co-

prawdę rzekłszy - uwalniało ich z więzów, jakie świat zwykle narzuca.

Skoro byli tak bardzo osamotnieni, tak opuszczeni przez władców

świeckich i duchownych, tak całkowicie skazani - przyszło im na

myśl, że wszystko, co ich przedtem ze światem wiązało - pozbawione

jest wartości. W godzinie strasznego doświadczenia, zabijani przez

zarazę i głód, ujrzeli się jakby na wyspie bezludnej, otoczeni zewsząd

bezmyślnym, obojętnym i nieprzebytym' morzem. Ale nie tylko to

oddziaływało na ich wyobraźnię. Zrazu, w obliczu tego nieszczęścia,

! niemal wszyscy stali się sobie równi i legły w gruzach uświęcone prawa.

Jednako umierali rzemieślnicy, panowie i kapłani, mężczyźni i kobiety,

starcy i dzieci. Śmierć, wjechawszy w bramy miasta na swym czarnym

koniu - pukała do wszystkich drzwi, nie bacząc na rodzaj domostwa.

Przebrzydłe szczury, których całe czeredy jawiły się w mieście w biały

dzień, pod upalnym niebem - z jednakim apetytem rzucały się na ciała

umarłych, bez względu na to, jak pańskie lub jak plebejskie było to

mięso. Farias de Saxe, którego duma wydawała się silniejsza od

pragnienia życia - doglądał czujnie, by skąpe porcje trafiały równo do

każdej gęby.

Więc jak powiadam, najpierw zapanowała osobliwa równość, nie

pozbawiona dzikości i szaleństw... Ktoś porwał za sobą tłum do

klasztoru Dominikanów, gdzie przez wieki gromadzono uczone księgi.

Nie wiedzieć czemu, tłum uczynił z pergaminów olbrzymi stos i pod-

palił je, a gdy płomienie strzeliły w górę - ludzie ujęli się pod ręce

i tańczyli w blasku ognia i kłębach dymu, aż do późnej nocy. Niszczyli

wszystko, co nie było zdatne do jedzenia.'Nastał czas nowych wartości

dla miasta i - dalibóg - wydawać się mogło, że przy całym

nieszczęściu i goryczy, ludzie oddychali swobodniej! Nagle niemal

wszyscy bez wyjątku odczuli poprzednie swoje życie jako obarczone

mnóstwem zbytecznych dziwactw i urojeń. Nie mówiono: "na cóż nam

teraz księgi i nauki", ale mówiono: "na cóż w ogóle księgi i nauki, jeśli

wbrew naszej woli wypełnia się czas i trzeba odejść z tego świata, nie

zaznawszy ani radości, ani rozkoszy, ani nawet prawdziwych nie-

szczęść..." Zwątpiwszy w zasady, rychło też zwątpili w Boga. Z każdym

dniem stawał się mniej potrzebny, bowiem nie był obecny, odszedł

z Arras, wydawszy je na łup zgłodniałych obywateli. I oto nagle nasze

ciała, umierające, wychudzone z głodu, rozpalone od wewnątrz za-

razą - nabrały najwyższego znaczenia. Ludzie z czułością spoglądali

na swoje twarze, ramiona, brzuchy. Nic poza ciałem nie przedstawiało

wartości i nic nie było bardziej godne tkliwości. Zdarzyło się, że ci,

którzy byli grubsi od innych - doznawali osobliwej rozkoszy i cieszyli

się szacunkiem, który był niemal równy czci. Ale nie trwało to długo,

bowiem właśnie obarczeni tłuszczem - pierwsi poszli pod nóż...

Strąceni z ołtarzy - powędrowali na stoły. Zaczęła się tyrania chudych

i żylastych. Wybuchł straszliwy terror, a dzikość dosięgła szczytu.

Jakże śmieszna jest natura człowieka. Kiedy sądzono ową kobietę,

wszystkim się zdawało, że Arras spadło na samo dno nieszczęść

i zgryzoty. W jakiś czas potem ludzie wspominali proces dzieciobój-

czyni jako świadectwo dawno minionej sielanki. Miasto, w którym

działają sądy, stanowi się prawa i wykonuje wyroki - nie jest miastem

opuszczonym przez Boga. W Arras, gdzie jak potem rachowano, co

trzeci człowiek padł od zarazy lub głodu - nie było już nic boskiego.

Zostaliśmy sami z naszym człowieczeństwem, z naszymi ciałami,

z naszą wyobraźnią, ożywianą tylko przez żołądki.

Było w tym coś z okrutnego wyzwolenia. Bo przecież każdemu z tych

ludzi, kimkolwiek był, towarzyszyła zawsze wszechmoc hierarchii.

Niepodobna przeczyć, że hierarchia jest błogosławieństwem, ale niepo-

dobna też przeczyć, że jest obrożą. Ach, nie myślę wcale, że ktoś, kto

przyszedł na świat kmieciem - cierpi, że nim jest, albo pragnie być kim

innym. Takie urojenie powstać może tylko w bardzo ciasnym umyśle.

Wydaje się rzeczą jasną, że kmieć jest kmieciem, a zatem wszystko

w nim kmiece, każda cząstka jego ciała jest kmieca i taki człowiek

musiałby wyjść poza siebie, stanąć poza własnym bytem, aby ujrzeć

swoją kmiecość tak, jak ja ją widzę. Podobnie ze mną! Wszystko we

mnie jest pańskie i oddycham w sposób pański, zgodnie z przeznacze-

niem mojego pobytu na świecie. I nie wiem, jak myśli rzemieślnik,

bowiem nie jestem nim, a jeśli potrafię domniemywać się jego sposobu

myślenia, to jest to zawsze domniemanie pańskie. Nie twierdzę przeto,

że w owych strasznych dniach głodu i zarazy - chłop odczuwał

równość wobec pana. Zrazu właśnie od panów oczekiwał opieki

i ratunku. Kiedy zrozumiał, że nawet najlepiej urodzeni są bezsilni-

pojął, że jest stracony. Ale oto owa bezsilność wyższych od niego, która

najpierw wtrąciła go w rozpacz i zwątpienie, stała się potem źródłem

jakiejś dziwnej siły. Skoro opieka możnych nie mogła sprostać wyma-

ganiom chwili - traciła całą swą wartość. Kmieć osierocony stawał się

przez to samodzielny. Podobnie panowie, którzy zerkali najprzód ku

Radzie i Kościołowi - uznali się opuszczonymi przez Radę i Kościół.

Każdy z nas przez całe życie doświadczał uległości wobec wyżej od

siebie stojących, a gdy nagle głód i zaraza obaliły drabinę hierarchii

w gnój naszej wspólnej niemocy - odnaleźliśmy, każdy bez wyjątku,

oddzielność od świata. Byliśmy osieroconymi skazańcami, ale byliśmy

poza wszelką uległością, z wyjątkiem uległości wobec nas samych.

Dosięgła nas straszna samotność, ale było w niej coś wzniosłego.

Dotychczas, żyjąc i umierając, trwaliśmy wszyscy bez wyjątku w stanie

uległości. Nie wątpię, że jest to stan pełen słodyczy i poczucia

bezpieczeństwa. Doświadczając go, czynimy wysiłki, aby się podobać

innym, tym wszystkim, którzy są wyżej od nas i poniżej nas. Uległość

jest urodą naszej egzystencji. W zamian za nią otrzymujemy opiekę

i spokój, jednym słowem, pozwala nam ona cieszyć się życiem. Bez

niej - los wydaje każdego na łup własnej odrębności. I oto obywatele

Arras w godzinie konania, w strasznej męce, rozpaczy i lubieżności

zarazem, powiadali sobie szeptem: "Jestem synem człowieczym. Jestem

synem człowieczym i nic ponad to!" Był to ciężar nie do zniesienia

i chyba właśnie dlatego spadliśmy wtedy na samo dno.

Lecz umysły nasze działały sprawnie, o ile było to możliwe wśród

ludzi okrutnie zgłodniałych. Jedni doznawali objawień i wiedli roz-

mowy z niebieskimi patronami. Można było obserwować sceptycznych

panów, nawykłych do subtelnych rozważań o naturze człowieka, jak

gadali z kimś niewidzialnym, przechadzając się ulicami Arras. Panowie

ci prowadzili owe dysputy, zachowując bardzo dworne obyczaje,.

uśmiechając się i kłaniając swojemu rozmówcy, który przybył prosto

z nieba. Nie było w tym nic z mistycznych uniesień ani z gorączki, ani

z choroby. Ludzie ci pozostawali sobą w każdym słowie i geście, ale

' wychodził też z nich ktoś drugi, towarzysz życia, dotychczas uwięziony

~ milczący, który teraz - w godzinie najstraszliwszej - stawał się im

równy i którego dopuszczali do swego boku, zmierzając ku śmierci.

Bywało też, że mnisi, którzy długie lata strawili na modłach, postach

i pokucie, wyłazili na słońce ze swoich mrocznych cel klasztornych,

oddawali się wyuzdaniu z kobietami i głośno bluźnili Bogu. Co zaś

wydać się może najbardziej osobliwe, to fakt, że każdy człowiek

w Arras miał wtenczas w zanadrzu roztropne wyjaśnienie swej meta-

morfozy. Myślę, że nigdy jeszcze rozum nie święcił takich triumfów jak

w tamtych dniach powszechnego upadku wartości. Dla każdej wznios-

łości ~i nieprawości ludzie umieli znaleźć uzasadnienie. Rzecz znamien-

na, że precyzja tych uzasadnień czyniła jednych mniej, a innych

bardziej równymi. I ten fakt znów przywracał miary naszemu życiu

w Arras. Bo oto okazywało się, że niepodobna istnieć bez pewnych

miar wartościujących, tylko dla żołądka, w żołądku, żołądkiem... On

sam był wprawdzie miarą potężną, ale przecież nie w pełni zadowalają-

cą. To, że wszyscy bez wyjątku pragnęli jeść, nie znaczyło jeszcze, że

wszyscy bez wyjątku są równie źli, dobrzy, szlachetni lub podli. I oto

w mieście jawić' się poczęła nowa hierarchia wśród wychudzonych,

rozpaczliwych widm. Jedni nauczali, a drudzy byli ich uczniami.

I wcale nie wydawało się ważne, co stańowi przedmiot owych nauk,

lecz sam fakt nowej uległości, nowych związków, które pozwalały

ludziom swobodniej dźwigać brzemię unicestwienia.

To wszystko działo się zaledwie przed trzema laty... Czyż więc można

się zdumiewać nad uczynkami obywateli Arras ostatniej jesieni?

Kiedy się zdawało, że już wszystko stracone i nie ma dla nas na-

dziei - zaraza nagle wygasła... Jakby Bóg uznał, żeśmy doświadczyli

piekła... Najpierw ludzie nie zdawali sobie sprawy z tej odmiany losu.

Z dnia na dzień coraz mniej było umarłych, a na domiar szczęścia-

bandy rozbójnicze odstąpiły i znów każdego ranka skrzypiały wozy

biskupie, wyładowane żywnością. Był to jakby sen. ~Nie zdawaliśmy

sobie sprawy z własnej sytości i zdrowia. Nadal rozgrywały się sceny

bluźniercze i lubieżne, lecz namiętności wygasały z wolna, a wraz z tym

począł w Arras kiełkować nieopisany wstyd. Ci, co wiedli dysputy ze

świętymi patronami - teraz szydzili z niebios, ci zaś, którzy wygrażali

Bogu - biczowali się przed wrotami kościołów. Farias de Saxe nie

rozdzielał już żywności, bo było jej pod dostatkiem. I znów, jak

przedtem, prosty lud zadowalał się gorszym, gdy panowie domagali się

lepszego. I jak dawniej, nikt nie oponował. Z wolna wracała równo-

waga, ale przecież zachwiana i mdła, bo pewne doświadczenia wkorze-

niły się w pamięć ludzką, i choć wszyscy w pokorze dziękowali za

ocalenie - przecież nie mogli, jak dawniej, radować się życiem.

Chroniąc się w uległość i wspólnotę, ludzie pamiętali przecież swoje

osamotnienie. Dla niektórych wstyd był czymś trudniejszym do zniesie-

nia niżeli zaraza. Choć powszechne wybaczenie ogarnęło miasto

i ludzie udawali, że nie stało się nic uwłaczającego ich czci, to jednak

noce w Arras były niespokojne, pełne złych snów, rozpaczliwych

wspomnień i upokarzających łez. Już wtedy Arras pragnęło oczysz-

czenia, już wtedy poszukiwało formuły, która byłaby wyjaśnieniem

całego dramatu.

W dniu, kiedy otwarto bramy - wszystkie dzwony biły triumfalnie,

a olbrzymia procesja okrążyła mury miejskie. Pod wieczór spadł

rzęsisty deszcz, który spłukał resztki nieprawości. Nazajutrz rano, pod

niebem błękitnym w świetle wczesnego słońca - wjechał do miasta,

książę Dawid. Przyjęto go w pokorze, jaka należy się wielebnemu

pasterzowi, który jest synem królewskim, ale bez miłości, składanej

zwykle u stóp dobroczyńców. Kiedy Dawid w towarzystwie ojca

Alberta błogosławił tłumy, niemała część obywateli Arras pochyliła

głowy, nie zginając kolan. Albert rzekł wtedy z cicha: "Wybacz im,

Wasza Dostojność, ale los ciężko ich doświadczył i zwątpili cokol-

wiek.

" Na to Dawid: "A co mi do ich wiary i zwątpienia? Ważne

jest, że przeżyli..."

Prawdę mówiąc, poczułem się nieco dotknięty. Jeśli bowiem ktoś nie

docenia naszych zwątpień, nie docenia nas samych i naszego losu. Alem

zmilczał, bo nie wydało mi się słuszne oponować księciu.

Podczas jego pobytu atmosfera była wymuszona. Nie znaczy to

wcale, by książę zmienił swój stosunek do miasta lub miasto żywiło doń

głębszą urazę. Sytość ciał wpłynęła rychło na uspokojenie ducha i mało

kto już wtedy wspominał, że przecież z rozkazu biskupa miasto było

odcięte od świata... Ale w tym rzecz, iż rozeszły się nieco drogi naszych

doświadczeń. Gdy my za murami Arras obcowaliśmy z zarazą i gło-

dem, Dawid ucztował w Gandawie. Nie chciałbym ujmować tej sprawy

zbyt płytko. Nikt nie wątpił w szczere współczucie księcia i jego

pragnienie przyjścia nam z pomocą. Ale co innego znaczy ratować, a co

innego być ratowanym. Co innego cierpieć, a co innego żałować

cierpiących. Co innego wreszcie - wiedzieć, a co innego - znać. Książę

bowiem wiedział, że śmierć istnieje, gdy my znaliśmy ją. Wychynąwszy

z otchłani, odczuwaliśmy coś w rodzaju tęsknoty za tym doświad-

czeniem, które zostało nam dane i wzbogaciło nas. Nikt w Arras nie

wspominał głośno dni zarazy. Lecz myślano o nich często. Jakby

zawierały jakieś pokrzepienie i tajemnicę, powierzoną tylko nam,

obywatelom tego miasta, której innym zdradzić niepodobna.

Stąd zapewne kaprysy księcia nie były przyjmowane z tą samą co

niegdyś wyrozumiałością. Uznał to za dowód naszej niechęći i był

cokolwiek rozgniewany. Kiedy wydał ucztę - obywatele Arras jedli

skąpo, a pili jeszcze mniej, gdy natomiast dwór biskupi -jak to zawsze

było w zwyczaju - folgował sobie niezmiernie. Dawid pochylił się

ku mnie i powiedział: "Widzę, że wam w gębach rośnie moje jadło.

Cóż to za fochy, Janie? Bacz, abym ich nie poczytał za obrazę..."-

"Książę" - powiadam wtedy. "Nie sądź nas zbyt surowo. Kochamy

cię jak dawniej i raduje nas uczta przy twoim stole. Ale inny mamy

dzisiaj smak. Każdy kęs mięsa sprawia nam uczucie, o jakim brabanc-

kie podniebienia nie mają pojęcia. Jedzenie stało się dla nas przeżyciem,

zresztą niezbyt miłym... Co niegdyś uchodziło w naszych oczach za

radość - dzisiaj okazuje się niczym więcej, jak tylko koniecznością.

Nie jesteśmy temu winni, książę..." - "Arras zawsze było skłonne do

pewnej przesady" - odparł Dawid. "Jest to miasto o pięknych

scholastycznych tradycjach, gdzie się kiedyś spierano o ilość włosia

w ogonie Belzebuba. Nie wątpię, żeście przebyli okrutne cierpienia, ale

gdzież napisano, że to jest powodem do chwały?" - "Nie pragniemy

chwały, Wasza Dostojność, ale ciszy, bezpieczeństwa i spokoju. Nie

szczycimy się naszym cierpieniem. Myślę nawet, że kiedy wspominamy

niedawne dni - więcej w nas wstydu niżeli chełpliwości. Ale w tym

rzecz, że jest to nasza niezbywalna własność. Nie można się w Arras

wyrzec tego cierpienia, nie można go scedować, nie można go wykorze-

nić. Jest ono cząstką nas samych. Czy wyrażam się dość jasno?"-

"Wyrażasz się jasno, ale to nie zmienia postaci rzeczy, że 'mianowicie

świadomie lub nieświadomie miasto Arras narzuca mi dzisiaj uczestnic-

two w swoim doświadczeniu. Ono mi pod nos podsuwa swoje rany

i cmentarze, gdy tymczasem chcę się cieszyć życiem i oddawać rozryw-

kom. Być może, dni głodu i zarazy bardzo was uszlachetniły, lecz nie

istnieje żaden powód, aby ten fakt stał się przykładem dla innych.

Zaraza dotknęła Arras, a nie dotknęła Gandawy. Czyż daje to wam

prawo twierdzić, że jesteście lepsi?" - "Nie czujemy się lepsi, Wasza

Dostojność..." - "I owszem" - powiedział nader ostro, a jego dłoń

uderzyła w stół. "I owszem! Podkreślacie swoją inność, kładąc ją na

karb gorzkich doświadczeń. Nikt pod słońcem nie podkreśla swojej

inności, by się upokorzyć, ale każdy to czyni, by się wywyższyć. Lecz

skoro już siadacie przy moim stole, a ja was goszczę, to życzę sobie,

by mój smak był waszym smakiem, moja rozrywka waszą, a moja

małość - waszą małością..." - "Kto by śmiał zarzucać małość Waszej

Dostojności?!" - wykrzyknąłem w zdumieniu. - "Ot, wszyscy tu-

taj..." - odparł i zatoczył krąg ręką, wskazując biesiadników. Powie-

dział to bardzo głośno i wielu go usłyszało... '

Wierzyć się nie chce, alem wtedy odczuł wstyd. I nie za księcia się

wstydziłem, lecz za Arras! Bo przecież racja była po jego stronie. Nie

z powodu tego, co mówił, ale ponieważ był Dawidem. Urodził się, aby

mieć rację. I tak cały stół zrozumiał w owej chwili, że świat wraca

w swoje pradawne łożysko. Zbawienny status praw bożych położył

kres naszemu zwątpieniu. Po chwili ciszy rozległy się okrzyki, jak to

zwykle przy ucztach, i już niebawem wszyscy byli swawolni. Tylko

Albert pozostał chmurny. Zasiadając po prawicy Dawida nachylił się

ku niemu i rzekł: "Książę. Jak ty okrutnie nienawidzisz tego miasta!"

Na to Dawid: "Nienawidzę cierpienia, dobry ojcze..." Na to Albert:

"To się dzisiaj wykłada na jedno, książę!" Na to Dawid: "Trafiasz

w sedno... Niech ci będzie! Nienawidzę Arras!" I wybuchnął wesołym

śmiechem, jakby się wreszcie od czegoś uwolnił.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Nie wierzę, by

wtenczas Dawid powiedział prawdę. Raczej dał wyraz niechęci do ojca

Alberta i wyrzekł słowa, które miały tamtego skaleczyć. Jest bowiem

rzeczą zgoła niemożliwą, aby tak wielki pan nienawidził jedno ze swych

miast wraz ze wszystkimi obywatelami. Nie wykluczam, żeśmy Dawida

drażnili goryczą i głębią doznanych cierpień. Tak czy inaczej byliśmy

najbardziej doświadczeni spośród wszystkich mieszkańców Brabancji,

co mogło w umyśle biskupa wywołać niepokój, że zechcemy się nad

innych wynosić, a może zgoła sięgać ku tej wysokości, na której on sam

przebywał. Jeżeli tak, to Dawid mylił się bardzo... Bowiem właśnie

podczas uczty wszyscy obywatele doszli do przekonania, że dobrze jest

mieć ojca, pasterza i władcę w tym człowieku silnym, twardym i pełnym

radości życia. Ach, jakże się nam wtenczas podobał... Późną nocą,

kiedy ludzie byli cokolwiek ospali - książę przywołał do izby biesiad-

nej nadwornych artystów. Byli tam pieśniarze, poeci, a także mim,

nader sprośny i zabawny. Gdy się zjawili, Dawid powiada do nich:

"Co nam przedstawicie, kochani moi przyjaciele?" - "Czego prag-

niesz, Wasza Dostojność..." - odrzekli. Na to Dawid: "Znacie mnie.

Ja żadnych wymagań nie stawiam. Decydujcie swobodnie, jak to

zawsze bywa na moim dworze".

Śpiewali więc i grali, co im się spodobało. Powiedziałem wtedy do

księcia: "Wasza Dostojność bardzo jest łaskaw dla tych ludzi. U nas

bywa inaczej. Ojciec Albert krótko trzyma tę czeredę". Dawid wybuch-

nął radosnym śmiechem. "Ja artystów popieram - powiada.- bo się

ich nie boję. Niczego od nich nie żądam. Mają u mnie zupełną

swobodę". - "Myślę - odparłem - że są temu radzi". - "Ależ,

gdzie tam!" - zakrzyknął Dawid. "To ich napawa lękiem, Janie. Nie

są pewni dnia ani godziny. Nie wiedzą, co chowam w zanadrzu, i wciąż

mnie podejrzewają o jakieś podstępy". - "Lecz przecież to dzieciń-

stwo - powiadam - książę bowiem przeciw nim nie knuje..."

Zmilczał. Popatrzał na mnie z odrobiną szyderstwa. A po chwili

rzekł: "Napijmy się, Janie..."

Słyszało te słowa kilkanaście osób siedzących w pobliżu. Mnie

dreszcz przeniknął, ale tamci jakby się pokrzepili. Bardzo byli sprag-

nieni mocy i przebiegłości. Chcieli się oddać w opiekę człowiekowi,

który gwarantowałby im bezpieczeństwo.. Uznali wtedy, że godzien jest

ich ufności władca, który ma swoje tajemnice. Już dawno zwątpili

w Alberta. Jego modły i kazania nie odwróciły nieszczęść. Domagał się,

by Arras pokładało wiarę w niebiosach, lecz niebiosa pozostały

obojętne w obliczu zarazy i głodu. Ludzie byli więc gotowi zawierzyć

Dawidowi, który wprawdzie nie obiecywał odpuszczenia grzechów, ale

był dość surowy i potężny, dość przebiegły i zimny, aby położyć kres

utrapieniom. Arras obawiało się nieco, że je Dawid chwyci za gardło,

lecz cóż to w końcu znaczyło wobec sytości i otwartych bram

miejskich?

Sądzę, że tu właśnie szukać trzeba przyczyny, dla której obywatele

przyszli do mnie, kiedy powiesił się Żyd Celus. Minęły już trzy lata od

strasznych dni głodu i zarazy, lecz wciąż były w nas żywe wspomnienia

i wciąż silna nadzieja, że w potrzebie tylko książę Dawid może ocalić

miasto. Po prawdzie przez cały ten czas książę zaledwie dwakroć

pojawił się w mieście, by spędzać dni na ucztach, rozrywkach i łowach.

Lecz sama jego obecność sprawiała, że Arras czuło się bezpieczniej.

Po dniach zarazy życie szybko wracało w dawne koleiny. Albert

znów nauczał pokory i bezgrzeszności, znów zachęcał do postów

i surowych obyczajów, znów dowodził, iż jesteśmy wybranymi owiecz-

kami trzody pańskiej. W tym czasie sprawował sądy łagodne i spra-

wiedliwe, jakby w obawie, że obudzi gniew Boży, co niechybnie stało

się wówczas, gdy odmówił wiatyku nieszczęsnej dzieciobójczyni. Praw-

dę mówiąc - Albert postarzał się i zmarkotniał po tym utrapieniu.

Zgodnie z życzeniem Dawida przeniósł cmentarz poza mury miasta,

bo mu biskup utrechcki pisał: "Nie trzymaj miejsc wiecznego spo-

czynku w samym środku zabudowy, bo to umarłych nie zbawi,

a żywych otruje. I zostaw waszych umarłych w spokoju. Nie handluj

nimi, jako zwykłeś czynić, by tym silniej omotać żywych swymi

naukami o zbawieniu wiecznym. Umarli już się ciebie, zacny ojcze,

pozbyli, śpią krzepko w mogiłach, tańcują z robactwem, a ich dusze

przyjął Pan Bóg i On nad nimi sprawuje pieczę. Stawiaj więc krzyże

na grobach, ale każ grzebać za murami. Co ci surowo przykazuję raz"

na zawsze...

Tyleśmy się dowiedzieli od księcia na temat spraw miejskich. Ale

każdy liczył, że odwoławszy się do dworu w ciężkiej chwili - znajdzie

tam bezpieczną tarczę. Oto dlaczego przyszli do mnie obywatele

i wołali, bym pośpieszył na dwór książęcy i doniósł o wielkiej nieprawo-

ści wobec Żyda Celusa...

Alem nie pojechał! Poszedłem między ludzi, zgodnie z życzeniem

Alberta, i powiedziałem im, co następuje: "Rozważyłem sprawę. Przez

całą noc myślałem, co mi wypada uczynić, i modliłem się żarliwie,

oczekując pomocy Bożej. Przyszliście do mnie wzburzeni z powodu

rzekomej niegodziwości, jakiej dopuścił się pan Albert. Jest to świadec-

twem waszego chrześcijaństwa. Jednakowoż pomyślałem sobie, że

wasza zacność podszyta jest pychą. Krzyżować wyroki boskie nie jest

naszą sprawą. Winniśmy poddawać się im z pokorą. Nie ulega przecież

kwestii, że Żyd Celus rzucił przekleństwo na dom Gerwazego. Jakże

inaczej wytłumaczyć sobie, iż tamtemu padł zdrowy koń? Tośmy

stwierdzili ponad wątpliwość. Lecz dla spokoju sumień Rada po-

stanowiła przeprowadzić drobiazgowe śledztwo. Nie zapadł więc wy-

rok na Celusa i nikt nie wyrzekł słowa >>Winien!<< Jeśliby się oka-

zało, że oskarżenie jest wyssane z palca, powroźnik zostałby pociąg-

nięty do odpowiedzialności. Na razie więc, jak zawsze to bywa, Celusa

osadzono w ratuszu. Gdzież tu niestosowność. Przerwał mi jeden

z obywateli, wołając: "Nie dano Celusowi prawa do obrony!"-

Jeszcze nie był sądzony" - odrzekłem. "Były to pierwsze słuchania.

Odpowiadał Radzie, która go indagowała. Gdyby nadszedł czas

procesu, niechybnie dozwolono by mu bronić się wedle praw i obycza-

jów... Lecz on zemknął sądowi i miastu, pozbawiając się życia. W ten

sposób dał świadectwo winie. Czyż człowiek czysty chroni się w śmierć

przed sprawiedliwością? Był tak pewny, że wina zostanie mu udo- "

wodniona, iż sam wymierzył karę. Wtedy ktoś powiedział: "Może nie

ufał sprawiedliwości miasta Arras i chciał sobie oszczędzić cierpień.

Inny zawołał: ;,To nie może być... Skazał się przecież na wieczne

potępienie!" Znów inny odkrzyknął: "Przez całe życie trwał w plu-

gawym żydostwie, więc i tak byłby potępiony. Jego lęki nie były

naszymi lękami, a zatem nie powiadajcie, że się skazywał na wieczne

potępienie... Dla Żyda Celusa, gdy się wieszał na ratuszu, nie było to

wejście w piekło, ale raczej wyjście z niego w coś, co mu żydowska

wiara obiecuje... Nie wolno więc twierdzić, że sam się ukarał. Może

tylko szukał ciszy i spokoju..." Ten, który to mówił, był człowiekiem

statecznym i dobrze odzianym. Wyglądał na jurystę, lecz okazał się być

włodarzem pana de Saxe, któremu grabia dał przed laty tłuste grunta

i który dorobił się na nich wielkiego majątku. Wrócę jeszcze do jego

osoby. Wtenczas spytałem go: "Więc sądzisz, że Celus nie ufał

sprawiedliwości miasta Arras?" - "Tego nie mówiłem - odparł

z wyrazem czujności w oczach. "Może tylko lękał się cierpienia,

a ponieważ był słabym człowiekiem, pozbawionym wiary chrześcijań-

skiej, więc odszedł z własnej woli". - "Czy, twoim zdaniem, był

winny?" - "Nie byłem jego sędzią, panie" - odpowiedział z har-

dością. "I nie chciałbym być. Bo zawsze mi ciąży jakaś niepewność,

zawsze dopuszczam możliwość błędu i dlatego pozostaję na uboczu.

Zresztą nie poszliśmy do ciebie, by się spierać o winę Żyda Celusa,

lecz z prośbą o posłowanie do księcia Dawida. On jest naszym panem

i ufamy jego mądrości..." - "

Otóż to!" - zawołałem raźno. "Lecz

pomyślcie chwilę. Przeciw komu wołacie do Arras biskupa? Żyd Celus

leży martwy w piwnicy ratusza. Wskrzesić go niepodobna, chyba że się

tak Panu Bogu spodoba. Skoro więc książę ma przybyć do Arras,

trzeba mu wyłożyć cel podróży. Za kim ma przybyć i przeciw komu?!

Jakkolwiek byśmy stawiali sprawę, książę musiałby odprawić sąd,

gdzie z jednej strony byłby martwy Żyd, z drugiej zaś miasto Arras.

Jeśli racja jest po stronie miasta, na cóż trapić księcia daleką i uciąż-

liwą podróżą? Jeśli zaś racja jest po stronie Żyda - biada nam!

Jeden człowiek powiadał tutaj rozsądnie, że odczuwa niepewność

i dopuszcza istnienie błędu. Jeśli jednak siebie obarcza tym ciężarem,

nie może go zdjąć z ramion księcia. Książę, jak my wszyscy, jest tylko

człowiekiem. Czy sądzicie, że Bóg zawsze przemawia przez jego usta.

Można było tak uważać przed stu albo dwustu laty, gdy świat był

ciemny i zarazem bardziej wzniosły aniżeli dzisiaj. My jesteśmy świado-

mi naszych ułomności. Należę do przyjaciół księcia, co mi sprawia

zaszczyt i radość. Ale powiadam wam otwarcie, bo miłość prawdy jest

mi droższa ponad wszystko, że nie należy wzywać biskupa. Nie

jesteśmy ulubionymi owieczkami jego trzody. A nadto cieszymy się

przywilejami, które naruszyć byłoby ciężkim grzechem. Miasto Arras

ma własną Radę, własne sądy i własną sprawiedliwość. Polegać na

księciu Dawidzie, znaczy nie tylko oddać mu się w opiekę, ale scedować

nań prawa, które są naszym bogactwem. Jeśli nawet nie jesteśmy

sprawiedliwi, to nie jesteśmy sprawiedliwi na naszą miarę i rachunek.

Powiadacie, że trzeba ufać Dawidowi... Prawda. A kto mu nie ufa?!

Gdzież są tacy w mieście? Lecz ufność dla księcia nie może przekreślić

ufności, jaką sami w sobie pokładacie. Pojęcia Dawida o sprawiedli-

wości są, rzec by można, takie jak sam Dawid. Bóg zawsze jest taki,

jakim jest człowiek, który w Niego wierzy. Bo Bóg, jak wiecie, to

tęsknota do prawdy do miłości, do wzniosłości. Bóg jest naszą

lepszością, a wiara w Niego stanowi drogę ku doskonałości. Lecz inna

jest moja lepszość, a inna jest lepszość drugiego człowieka. Każdy ma

swoje miary...

Słuchali mnie z niejakim zdumieniem, a nawet odrobiną trwogi. Sam

odczuwałem ton bluźnierczy w tych słowach, lecz mówiłem dalej ufny,

że stając w szrankach dobrej sprawy i zmierzając do wytyczonego celu, ~

mogę liczyć na łaskawość niebios. "Kiedy jesteśmy blisko Boga? '

Wówczas, gdy sumienia nasze są czyste. Zaprawdę, nieświadomość ',

grzechu nawet grzesznym otwiera bramy niebieskie. Jeśli czynię źle, ale j

mniemam, że czynię dobrze - wówczas czynię dobrze. A jeśli czynię

dobrze, lecz mniemam, że grzeszę - wówczas grzeszę. Kościół Boży ?

naucza nas, co dobre, a co złe, i wskazuje nam drogę do zbawienia. Ale

samego Boga nosimy w sercach naszych. I powiadam wam, że nikt nie ~

zna mojego Boga, a ja nie znam innego Boga poza moim własnym. Ja '

jestem mną, dzięki temu właśnie, że mam mojego Boga, który nie jest

Bogiem innych ludzi. Choć jest jednocześnie Bogiem Jedynym

i Wszechobecnym... Czegóż więc chcecie? By książę narzucił miastu

swoje domniemania i poglądy, swoje sumienie i sprawiedliwość?!

A czyż miasta Arras nie stać na własne sumienie? Czyż Bóg nie gości

w naszych sercach i czyż nie staramy się obcować z Nim na naszą

miarę, to znaczy tak właśnie, jak Jemu się podoba? Jesteśmy tacy,

jakimi Bóg nas uczynił. I Bogu się podoba, aby Arras było takie, jakie

jest, ani lepsze, ani gorsze, ani mądrzejsze, ani głupsze... Życie nasze

jest tajemnicą. Stanowi ono arkę przymierza między nami a Bogiem.

Na cóż nam obcy?! Potrzebni są tylko na tyle, byśmy mogli dać

wyraz negacji. Wszystko, co czynimy, jest bowiem negacją. Każdy

z nas przeczy, że nie jest sobą. Być sobą - znaczy wołać nieustannie,

że się nie jest kim innym. Prawdę mówiąc, gdyby tu zjechał książę,

jedyną drogą do urzeczywistnienia naszej tożsamości byłoby nieule-

ganie mu! Skąd zatem bierze się w nas przekonanie, że wiara i spra-

wiedliwość księcia są lepsze od naszej wiary i sprawiedliwości. Ale

nawet jeśli są lepsze - nie są nasze! A skoro nie są nasze, nie mogą

stanowić naszej wiary i sprawiedliwości. Obracają się w swoje za-

przeczenie, stają się zwątpieniem i niegodziwością. Jeśli tu przybędzie

Dawid i odprawi sądy, Arras utraci siebie. Wracając ku Gandawie,

książę weźmie z sobą wszystko, co stanowi o naszym istnieniu. My zaś

pozostaniemy w sieci wahań, nieprawości i zła, nawet jeśli niektórzy

trwać będą w złudzeniu, że ulepszyła ich prawość i wiara księcia.

Powiadam wam raz jeszcze, że kto wyzbywa się swoich praw i ceduje

;~woją wiarę na obcych, powierzając im poszukiwanie Boga - ten,.

wyrzeka się zbawienia..."

Słuchali mnie w trwodze i niepewności. Sam byłem zalękniony,

czy nie posuwam się zbyt daleko. Lecz przecież posiałem w nich

zwątpienie, bo kiedym skończył, ten, który był włodarzem u pana

~~de Saxe, powiedział: "No, nie pomyślałem dotychczas o pewnych

sprawach. To, cośmy usłyszeli, uważam za bardzo ciekawe. W rzeczy

samej, książę mógłby wysnuć z naszej prośby zbyt daleko idące

wnioski. Tymczasem mamy chyba w sobie dość prawości, by się

mierzyć z losem tutaj, w naszych murach, bez obcych, nawet jeśli

tak dostojni, jak nasz pan biskup utrechcki. Co się zaś tyczy samej

sprawy, jest ona otwarta. Nie ma słów, które by Celusowi przywró-

ciły życie. Ale rzecz w tym, że należy zbadać wszystkie szczegóły.

Pan Albert nie postąpił jak trzeba i winien zdać nam rachunek. Żywi-

szacunek i miłość dla pana Alberta, ale jeśli książę nie może

wyręczyć, pan Albert również nie ma tego przywileju. Niech więc

zda sprawę miastu, a miasto osądzi, czy Żyd Celus był winien

przestępstwa".

Gdy włodarz skończył - większość mu przytaknęła. Byli jednak

tacy, co odeszli "skwaszeni, wywodząc, żem ich przegadał.

Tego dnia zaczęły się w Arras rządy nadzwyczaj demokratyczne.

Albert, pewny, że nie grozi już przybycie księcia - z ochotą dopuścił

plebejskie głosy do Rady. Reszta aprobowała nowy status bez złości,

lecz z odrobiną szyderstwa. Pan de Saxe powiedział mi tego wie-

czora: "Oto jak żydowska krew jednoczy dobrych chrześcijan... Jest

ona najlepszym spoiwem dla naszego miasta. Szkoda tylko, że w izbie

radnej cuchnie gnojem i surową wełną".

Albert zaś oznajmił z godnością i wielkim przekonaniem, które ..

nawet mnie zdumiało, że jest dobrą tradycją Burgundii słuchać uważnie

prostego ludu, i nic w tym dziwnego, że od dzisiaj zasiadać będą

w Radzie ~obywatele wszystkich stanów, bo tak przecież i dawniej

bywało, gdy książę Jan rozlał krew armaniacką, aby się spodobać

ubogim.

Bardzo to pięknie brzmiało. Obywatele miasta kłaniali się nisko

Albertowi, stojąc przed jego obliczem. I tylko de Saxe mruknął: "Coś

tu śmierdzi... Ale smród jakiś dostojny i ojcowski, więc miarkuję, że

to wysoko urodzony tyłek zbrzydził powietrze".

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Od owego dnia zaczęły

się dziać w Arras sprawy osobliwe. Nie twierdzę wcale, że należy to

przypisać inicjatywie miejscowych cieśli, sukienników i kowali, którzy

zasiedli w Radzie. Jednakowoż właśnie ich obecność i udział otwarły

całkiem nowe perspektywy. Można by rzec, że stało się w mieście coś

podobnego, co obserwujemy niekiedy w naturze. Jesienią zdarzają się

w Artois bardzo porywiste wiatry. Jedne wieją od morza w głąb lądu

i są nasycone wilgocią. Drugie znów wypadają hałaśliwie z lesistych

pagórków, ciągnących się ku Paryżowi, i są nadzwyczaj suche. Zderza-

ją się z sobą nad polami Artois i przetaczają ze świstem. Może z tego

przyjść deszcz i jesienna szaruga, kiedy od świtu do nocy nad miastem

unosi się mglista zawiesina, może też przyjść pogoda czysta i łagodna,

odrobinę orzeźwiająca... Ale zdarza się niekiedy, że wiatr wiejący od

morza wchłania w siebie ten drugi - i wtenczas spada na miasto ulewa,

potoki wody spływają w ulice, a drzewa zostają ogołocone z resztek

liści w ciągu kilku chwil. Albo też tamten wiatr, nader suchy, wchłania

w siebie całą siłę - i wtedy panuje przez kilka dni pogoda upalna,

bardzo niemiła o tej porze roku. Sady żółkną w promieniach słońca,

winorośl zostaje przegrzana i trzeba ją dawać bydłu na pożarcie. Jak

długo wieją te dwa wiatry naprzeciw siebie, w Artois króluje łagodna,

choć kapryśna jesień. Niechaj jednak zwycięży ten lub tamten - przy-

chodzi nam srogo płacić za taki brak równowagi.

Podobnie stało się w Arras, od kiedy prostactwo zasiadło w Radzie.

Zabrakło nagle niezależnego żywiołu ulicy, który - mądrze lub głu-

pio - moderował przecież w jakiś sposób przedsięwzięcia Rady. Jak

daleko sięgam pamięcią, zawsze Albert i jego najbliższe otoczenie

odnosili się do obywateli miasta jak mężczyzna odnosi się do kobiety,

którą pragnie posiadać. Coś ze wzgardy, coś z lęku i coś z tkliwości.

Przez dwadzieścia lat z okładem Albert zabiegał o względy Arras.

Myślę, że to utrzymywało jego umysł w napięciu i niepokoju. Obywate-

le miasta darzyli go lękliwym szacunkiem. Ale to nie znaczyło, że chylili

z pokorą głowy i trzymali gęby zamknięte. Zwykle też mieli swoje racje,

a ponieważ szło o sprawy ważne, więc gardłowali, ile wlezie. Trzeba ich

było przekonywać mozolnie, odnajdując drogę do tych grubiańskich

umysłów, czasem ciasnych, a kiedy indziej nad wyraz bystrych. To

zależało od sytuacji. Przed laty chcieli się trzymać uparcie Anglików,

ani im postało w głowach iść za przykładem Burgundii i połączyć się

z królem Karolem. Miasto kwitło pod angielską władzą, bo choć bandy

zbrojne dopuszczały się łupiestwa i gwałtów, to przecież obywatele

Arras tkali swoje kunsztowne obrazy i sprzedawali je zyskownie po

tamtej stronie Kanału. Ubóstwo francuskiego dworu było zbyt jawne,

aby rzemieślnicy i kupcy z Artois dali się szybko przerobić na

sprzymierzeńców króla Karola. Próżno Albert wtenczas wywodził, że

Joanna była dobrą panią, której miecz został pobłogosławiony przez

Boga przeciwko Anglikom... Mieli ją za dziewkę i przeklinali dzień,

w którym poszła do Chinon... Musiało minąć parę lat, by się oswoili

z nową sytuacją. Tkaniny słali potem do Brukselli, gdzie książę

burgundzki przepłacał każdy łokieć serży, byle tylko kupić Arras dla

swej nowej polityki. Lecz miasto, choć znów kwitnące, nadal lubiło

Anglików i nie lubiło Francuzów.

W owych latach Albert dokonywał arcykunsztownych zabiegów

dla zjednania Arras na rzecz dworu. I wiele było podobnych spraw,

kiedy musiał tęgo głową ruszać, aby się spodobać. Obywatele strzegli

przywilejów, rozróżniali ziarno od plew i zawsze mieli na widoku

swój własny interes. Działo się więc tak, jak się zwykle dzieje nad

Artois, kiedy wieją przeciwne wiatry i mocują się z sobą, co na dobre

wychodzi ludziom, zwierzętom i roślinom.

I oto teraz - wszystko się zmieniło! Powroźnicy i cieśle weszli do

Rady, aby wspólnie rządzić. Ulica wchłonęła wielebnego ojca, lub też

on wchłonął ulicę. Nie było już sprzecznych żywiołów. Zapanowała

harmonia. Była to pierwsza klątwa niebios, rzucona na Arras.

Moi panowie! Jeśli sądzicie, że od tamtej chwili posiedzenia Rady

stały się terenem sporów i zaciekłych dysput - jesteście w grubym

błędzie. Zważcie tylko - jakaż to była sytuacja?! Przedtem prostacy

dowiadywali się post factum o decyzjach Rady. Bywało, że gardłowali

przeciw tym decyzjom, wołając~ !!

. "Nie, nie i jeszcze raz nie Panie

Albercie, rozważ sprawę, bo nie zgadzamy się i nie chcemy czynić tak,

jak postanowiłeś... Powiadamy ci więc, rozważ sprawę, aby w mieście

nie było więcej gniewu". Wtenczas Rada debatowała ponownie nad

zagadnieniem, bacząc, aby jej nowe decyzje wydały się ludziom inne,

bardziej łagodne lub bardziej surowe, w każdym razie łatwiejsze do

przełknięcia dla obywateli miasta. Rzecz w tym, że ulica nigdy nie

uczestniczyła w tych decyzjach. Ulica potrafiła wołać "nie" - i na tym

koniec. To skłaniało Alberta do wielkiego mozołu, lecz czyniło zeń

roztropnego rządcę. Kiedy zaś ulica weszła do Rady, wówczas ona

sama brała udział w podejmowaniu decyzji. Lecz na czym to pole-

gało?

Kim jest cieśla w swoim domu? Cieśla w swoim domu jest panem.

Kim jest cieśla na ulicy? Cieśla na ulicy jest obywatelem. A kim jest

cieśla w Radzie? cieśla w Radzie jest pokornym milczkiem. Bywa, że

rybak, ciągnąc niewód, musi się bardzo mocować, bo mu ryba stawia

opór, ogonem bije w lustro rzeki. Wtenczas ona jest u siebie, a on

pośród obcego żywiołu. Niech jednak tylko wyciągnie niewód na

brzeg - wszystko się zmienia... Rybak stoi twardo na kamieniu, a ryba

podryguje coraz słabiej, aż wreszcie nieruchomieje, i można ją wbić na

rożen bez żadnej obawy.

Tak się stało z prostakami w Radzie. Odebrano im żywioł własny,

- odebrano im łatwość negacji! Już nie mogli wo-

łać: "Nie, nie i jeszcze raz nie! Panie Albercie, powiadamy ci nie!"

Bo kiedy chcieli tak wołać, odpowiadano im: "Jest waszym prawem

protestować i radzi jesteśmy, że tak dumnie z niego korzystacie. Lecz

należy podjąć stosowne decyzje, a zatem powiadajcie, co uważacie w tej

materii!" I spadało na nich brzemię, o jakim nigdy nie mieli pojęcia.

Wili się jak piskorze, zrazu znów wołali: "Nie, nie, tak się nie

godzi...", lecz ponieważ byli to ludzie poważni i sumienni, więc milkli,

pot spływał im na karki, zalewał oczy, patrzyli po sobie z rozpaczą

i lękiem, wreszcie zaś powiadali: "Niech się dzieje, jak pan Albert

rozkazał!" Jakżeby mogli postąpić inaczej? Brak im było tej chełpli-

wej pewności, która przez całe życie towarzyszy dobrze urodzonym.

Czuli się skrępowani subtelnością i elegancją wymowy, dostojeństwem

komnat, mebli i odzienia. Nade wszystko zaś więziła ich odpowiedzial-

ność.

Doprawdy, Albert zasłużył sobie na zbawienie wieczne. Jeśli nie

uczynkami, to bez wątpienia chytrością. Bo przecież osiągnął rzecz,

o jakiej marzą wszyscy władcy. Cedując część władzy na prosty lud-

zdobył władzę niepodzielną. Dzieląc ją z głupcami - zatrzymał

w całości dla siebie! To się nie udało nawet księciu Dawidowi, ale może

dlatego, że książę, lekceważąc wszystko, także i własną władzę lek-

ceważy...

A więc nastały rządy zapowiadające harmonię. I nikt nie przypusz-

czał, że jest to najgorsze brzemię, jakie los złożył na barki Arras. Rzecz

zdumiewająca, ale kiedyśmy się wtedy zebrali, ani jedno słowo nie

padło z ust prostaków na temat sprawy Celusa. Jakby sama przez się

wygasła, odeszła w niepamięć. Rzekłem do pana de Saxe: "Jakże nikły

płomyk sprawiedliwości jarzy się w tych umysłach. Dopiero co krzycze-

li w obronie Żyda, a oto teraz stoją jak zakneblowani w obliczu

dostojeństwa Rady i gotowi są przefrymarczyć spokój sumień za ten

okruch ważności, który spadł z naszego stołu..." De Saxe odparł:

"Doprawdy, nie widzę w tym nic szczególnego. Czemuż to oczekujesz

od prostych ludzi większej zawziętości i uporu w sprawach sumienia,

niżeli spotyka się u panów? Zaplątani są, ot i wszystko..." De Saxe był

człowiekiem wielkiej delikatności uczuć, nieprawdaż?

Lecz kto sądzi, że cień Żyda Celusa nie pojawił się więcej w sali

Rady - jest w błędzie. Cieśle i sukiennicy milczeli, ale Albert by-

najmniej nie chciał milczeć. Co wywołało lawinę dalszych zdarzeń.

Przyszedł do, Rady człowiek z pismem od Żydów, proszących, by im

wydać ciało Celusa. Wprowadzono go. Stał w cieniu nisko sklepionej

sali, cały czarny. W czarnym odzieniu, z czarną brodą. Wydał mi się

wiotki jak kępa ostrokrzewu, wystawionego na podmuchy wiatru.

Milczał, gdyśmy czytali pismo. Tuż przy nim stał woźny, człowiek

nadzwyczaj rosły i z gruba ciosany. Przewyższał Żyda o głowę.

I pomyślałem wtenczas, że ten Żyd nas wszystkich wyprzedza w jakiś

osobliwy sposób bowiem wie to, czego my jeszcze nie wiemy i gdy my

jesteśmy w dzisiaj, on jest w jutrze. Zresztą, może tak nie pomyślałem,

lecz tylko odczułem niepokój i chłód, jakby mnie dotknęło ptasie

skrzydło w locie-

Wszyscy patrzyli na tego ciemnego Żyda, a on patrzył tylko na mnie,

jak niemi patrzą na mówiących, albo mądre zwierzęta - na ludzi.

Dalibóg, nie było to lekkie... "Cóż to!" - powiedział z cicha Albert.

"Żydzi dyktują swoje prawa Radzie miasta Arras?" Tamten schylił

głowę. "Żywimy największą cześć dla Rady" - mówi. "Składamy

Radzie naszą pokorną prośbę..." I jeszcze niżej schylił głowę.

W imię Ojca i Syna, i DuCha Świętego. Amen. Jakże rozpaczliwie

zbudowany jest świat... Wystawcie sobie egzystencję wołu. Idzie w jarz-

mie pośród pól, z nisko zwieszonym łbem, w oczekiwaniu bata. Idzie na

postronku do placów rzeźnych, a kiedy chcą go szlachtować - zgina

kolana. Lecz niechaj dobry los uczyni go bykiem. Cóż wtedy? Próżno

obarczać go jarzmem. Pozrywa postronki i stratuje każde pole. Pięciu

rosłych ludzi musi go wlec na ubój, a zdarza się nieraz, że im kości

połamie, straszliwym rykiem napełniając powietrze. Całkiem odmienna

staje się natura zwierzęcia, gdy ma ono poczucie własnej siły. Tak bywa

i z ludźmi! Gdzież się podziała wstrzemięźliwość zacnych kołodziejów

z Arras, którzy zasiedli na ławach Rady? Samotną postać Żyda

oblepiły spojrzenia rozjuszonych buhajów. Źle uczynił, mówiąc tak

pokornie, bo nic nie było im w owej chwili równie wstrętne, jak właśnie

pokora. Ich nochale węszyły zapach barbarzyństwa. Gdyby rzucił

wtedy harde słowa! Ale nie... Stał nieruchomo w ukłonie, co poczytano

za gest słabości i czci. Dla ludzi pokroju pana de Saxe, a także dla mnie,

którzyśmy nawykli do pewnej czołobitności otoczenia, Żyd jawił się

powszednio. Lecz tamci, zasiadający w Radzie na życzenie Alberta-

po raz pierwszy w życiu zaznali podobnej rozkoszy. Jeden krzyk-

nął: "Niżej zegnij kark, Żydzie!" Co tamten zaraz uczynił... Spojrza-

łem na Alberta. Spomiędzy skudlonej brody wychynął uśmiech. "Nie

widzę w piśmie waszym - powiada Albert - szacunku, który należy

się Radzie. Przychodzisz do nas z prośbą, a pouczać cię trzeba, jaki

składać ukłon. Jesteśmy wyrozumiali, ale bacz, by się nie przebrała

miarka naszej cierpliwości". - "Panie" - odrzekł Żyd. "Nie jest winą

moich ziomków, że wybrali tak nikczemnego i niegodziwego posła.

Jeśli trzeba, przyjmę karę z prawdziwym szacunkiem, ale proszę,

aby gmina nie odczuła waszego gniewu, bowiem nie ona jest win-

na!" - "Oto krętacz żydowski!" - krzyknął piekarz Mehoune i wnet

podniósł się rwetes powszechny. Lecz Albert panował nad tym mot-

łochem. "Pax, pax!" - zawołał. "Nie godzi się unosić na Radzie!"

Ucichło. Wtedy wielebny nasz ojciec zapytał Żyda, jak mu na imię.

Odparł, że Icchak. I Albert oddalił go skinieniem ręki. "Panie" - rzekł

Mehoune. Jak to może być że Rada puszcza płazem żydowską

obrazę? - "Nie dopatrzyłem się obrazy, piekarzu" - odparł Albert.

Znów krzyczeli, ale ich uciszył. "Mehoune - powiada do pieka-

rza ~, czy w istocie sądzisz, że ten Żyd świadomie chciał poniżyć

Radę? - "Tak sądzę! - woła głupiec, cały czerwony z gniewu

i dyszący zemstą. - "A ty, sukienniku Yvonnet?" - "I ja tak są-

dzę" - odpowiada Yvonnet. Wszyscy po kolei odpowiadali jednako.

Skończył z nimi i zwrócił się do mnie: "Dobry Janie, przyjacielu, co

sądzisz o tym?" -."Sądzę - odparłem, nie bez lęku - że Żyd

zachował się grubiańsko wobec Rady!" Wielebny ojciec uśmiechnął się

łagodnie i powiada do pana de Saxe: - "A ty, miły grabio cóż

sądzisz?!" De Saxe parsknął jak kot: "Dobry panie Albercie"-

odrzekł, nie tając wściekłości. "Ja jestem de Saxe, więc czy mógłbym

się poczuć dotknięty przez Żyda?! Gdzież ja, a gdzież on?!" Albert

powiedział łagodnie: "To się wie, że grabiowie de Saxe stanowią kwiat

Brabancji. Jest zatem oczywiste, że grudka żydowskiego łajna nie może

zbrukać twego płaszcza!" Czułem, jak po tych słowach wyrasta wokół

grabiego mur zimnej niechęci i nieufności.

I byłby na tym koniec Rady, lecz Albert jeszcze powiedział: "Sumie-

nie chrześcijańskie mi szepce, że biedny Celus nie jest winien temu

co się dzisiaj stało. Proszę więc Radę, by postanowiła wydać ciało

gminie. Niechaj je pogrzebią zgodnie z żydowskim zwyczajem. Co się

zaś tyczy samej gminy, wrócimy jeszcze do tej sprawy". I tak Rada

postanowiła. Rozeszli się do swych zajęć, pełni świętego gniewu. Tego

dnia zasypiali rozczuleni własną dobrocią i przygotowani, by wymie-

rzać sprawiedliwość gminie. Byli czyści i zacni jak nigdy dotąd.

U wezgłowia każdego z nich stał anioł świętej wojny, którą już

wypowiedzieli...

Co do mnie, pamiętam doskonale, żem w nocy oka nie zmrużył.

Dręczyły mnie obawy, których dziś nie potrafiłbym nazwać, bo przecie ~

od tamtych wypadków minęła już jesień i spory szmat zimy. Flandryj-

ski śnieg zasypał po części moją pamięć, a wiatry wiejące od Kanału

wymiotły z głowy przeróżne obrazy. Tyle jednak sobie przypominam,

że kiedy słońce wzeszło i rozwidniło się trochę, zapadłem w przykry sen.

Śniłem, że przemierzam jakiś nieznany kraj, całkiem pusty i jakby

wykuty z jednej kamiennej bryły. Moje stopy nie zostawiały żadnych

śladów na powierzchni ziemi. Wokoło nie mogłem dostrzec ani ludzi,

ani zwierząt, ani drzew, ani nawet traw. Nagi, twardy kamień roz-

ciągający się aż po horyzont - i ja sam, pod skłębionym niebem.

Trwało to chyba niedługo, bo kiedym otworzył oczy, słońce wisiało

jeszcze nisko nad dachami miasta, a przejmujący chłód nocy nie

ustępował. Ale nawet jeśli sen był krótki i ulotny, to przecież obudziw-

szy się zrozumiałem, żem nigdy dotąd nie obcował tak boleśnie

i bezpośrednio z Bogiem i moją wiarą chrześcijańską.

Przez całe życie towarzyszyło mi uczucie samotności, ale uciekałem

od niego, chroniąc się w związki z innymi ludźmi, aby dzięki temu żyć

raźniej i pewniej. Tamtego ranka pojąłem jak bardzo złudne są takie

starania. Otom ujrzał się osamotnionym w świecie, w obliczu Pana

Boga, i zrozumiałem, jak bardzo jestem bezbronny. Wtedy przejął mnie

straszny lęk. Cóż znaczę - myślałem - wobec tego ogromu świata,

który został mi dany za mieszkanie? Jestem jak zbłąkany pies albo

porzucony na bezdrożu i okulały wierzchowiec, albo zgoła liść spadły

z gałęzi. Idę przed siebie sądząc, że znam kierunek, ale jest to głupie

urojenie, bowiem w istocie nie mam pojęcia, gdzie wschód, zachód,

północ i południe. Idę mozolnie, nie pozostawiając nawet śladów stóp

na tej ziemi okrutnej i wrogiej i, być może - nieustannie wracam wciąż

do jednego punktu, który nie jest oznaczony, niczym się nie wyróżnia.

Tylko moje narastające znużenie pozwala pokrzepić się myślą, że

jednak gdzieś zmierzam, że coś zostawiam poza sobą, a coś innego

mnie czeka w dalszej drodze. Ale gdy się rozglądnę wokoło albo spojrzę

w przód, w tył czy na boki - widzę zawsze to samo, pustkę

nieogarniętą i nieopisaną, tak upiorną, że włos jeży się na głowie,

a serce trzepoce jak schwytany ptak. Bo nie istnieje tu żadna miara dla

moich wysiłków, tylko czas i przestrzeń, tylko Bóg wypełniający sobą

wszystko - i ja w Jego kamiennym obliczu.

Pamiętam tamten straszny ranek. Kiedym wstał z posłania - uczy-

niłem hałas i na progu zjawił się mój rękodajny. Był to człowiek bez

wdzięku, którego trzymałem od paru lat, bardziej z lenistwa niż

z ochoty. Zawsze był mi niemiły z powodu wrodzonej toporności

i głupoty. Ale mam naturę dość miękką, zwlekałem zatem w jego

sprawie. Oddalenie sługi jest przykre dla pana. Więc pozostawał

w.moim domu, zawsze trochę przyczajony i zastrachany. Ale wszystkie

czynności wykonywał porządnie, w obawie przed batem. Wiedziałem,

że ten sługa nie kocha mnie wcale. Lecz kiedy tamtego ranka stanął na

progu i popatrzył spode łba, czekając poleceń - nagle odczułem

niewysłowioną radość, że oto jest przy mnie. I zaraz opuścił mnie lęk.

Nie wiem, czy inni członkowie Rady śnili wtedy złe sny. Ale że

przyszli w południe na ratusz jacyś niespokojni i podnieceni - to wiem.

Siadłem obok Alberta, jak zawsze. Natomiast grabia de Saxe, pan

Meugne i pan de Vielle siedli z .dala, jak nigdy dotąd. Pomyślałem

wtenczas, że to się rozumie. I cokolwiek im zazdrościłem. Ale czyż

krzewina, przywiana wiatrem na diuny piaszczyste, może się równać

z dębem albo bukiem? Ród de Saxe wyrósł z gleby Artois przed

wiekami. Panowie de Vielle wywodzili się od rycerzy krzyżowych,

których Robert Flandryjski powiódł z sobą ku Ziemi Świętej. Pan

Meugne, człowiek nieopisanej starości, piastował naszego księcia

Filipa, gdy ten był dzieckiem. Podobno pan Meugne wyświadczył

trudne do wypłacenia usługi .Janowi Nieustraszonemu w rozprawie

z Armaniakami... Kim był wobec tych.ludzi wielebny Albert, jeśli nie

tylko przybłędą italskim? Okiełznał Arras swoją żarliwą wiarą i przy-

kładnością obyczajów, lecz z tego nic nie wynikało dla tych dumnych

panów, którzy scedowali nań władzę, zostawiając sobie niezależność

oraz poczucie wyższości. Gdy tymczasem ja byłem tylko uczniem

wielebnego ojca, dojrzewałem w jego blasku. Niektórzy powiadali, że

jestem lepszą cząstką Alberta lub zgoła jego sumieniem. Nawet jeśli

tak, to czyż może istnieć sumienie bez człowieka, a cząstka bez całości?

Oto dlaczego siadłem, jak zwykle, po lewicy ojca, gdy tamci siedli

z dala.

Obrady tego dnia nie trwały długo. Prolog zawsze jest krótki, lecz

treściwy. Zapowiada to, co ma nastąpić. Tak więc stało się i wtedy.

Wielebny nasz ojciec uniósł brwi i powiedział: "Nie przystoi mi ganić

panów tak szlachetnie urodzonych, jak grabia de Saxe, pan de Vielle

i pan Meugne. I nie czynię tego. Lecz przecież nie mogę oprzeć się

zdumieniu, że oto właśnie dzisiaj, w tak uroczystym dniu, najzacniejsi

z naszego grona siadają z dala, jakby się czuli dotknięci i urażeni.

Bardzo to musi być przykre dla ludzi prostych i nie jest chyba czynem

prawdziwie chrześcijańskim..." Na co grabia de Saxe odrzekł: "Dobry

ojcze Albercie. Wiek pana Meugne usprawiedliwia go całkowicie.

Nie może on zajmować miejsca w przeciągu. Co się tyczy pana de

Vielle, cierpi on na czyraki i nieraz w czasie obrad musi się przecha-

dzać. Więc aby nie trudzić innych zasiadł na poboczu". Umilkł. Na to

Albert: "Bardzo ładnie. A jakież względy kierowały tobą, miły de

Saxe?" - "No, to nie wymaga wyjaśnień" - powiedział de Saxe. "Ja

siadam zawsze, gdzie mi przyjdzie ochota. Nie do wiary, jak kapryśną

mam naturę. I zawsze jej ulegam. Ot, choćby teraz... Jeszcze jedno

słówko w tej sprawie, a kapryśna natura ukłuje mnie w zadek,

i wstawszy z miejsca wyjdę na ulicę, nawet nie złożywszy ukłonu tej

dostojnej Radzie..." Albert wydał mi się bardzo zagniewany, lecz nie

powiedział nic więcej. A bardzo osobliwie przyjęli ten wywód pana de

Saxe prostacy. Spoglądali na niego z lękliwym szacunkiem i gdyby

wtenczas postawił żądanie, nie odmówiliby mu niczego. Lecz on,

pragnął tylko zachować swoją wyniosłą odrębność.

Zaczęto więc radzić. Nie trwało to długo. Nim nadeszło południe-

sprawy były ukończone lub - jak kto woli - otwarte na przyszłość.

Albert mówił o Celusie: "Nie godzi się stanowczo twierdzić, że to on

rzucił przekleństwo na dom Damasceńczyka. A jednak trzeba, by Rada

wiedziała, że przed laty, w czasie wielkiej zarazy, nikt inny, lecz właśnie

Celus opuścił miasto w bardzo szczególnych okolicznościach. Oddalił

się z Arras niemal natychmiast po tym, jak padły pierwsze ofiary.

Niektórzy ludzie powiadali, że wychodząc przez bramę Świętego

Idziego, powtarzał dziwaczne słowa, a gdy minął most - obrócił się po

trzykroć ku miastu i uczynił tajemne znaki. Niezbadane są wyroki

boże. Wycierpieliśmy wiele i nikt z nas nie bluźnił niebiosom za to

doświadczenie. Bo przecież każdy pojmował, że nieszczęście dotknęło

Arras za sprawą szatana. Bóg jest potężny, ale szatan też jest potężny.

Staramy się wyplenić z miasta wszystko, co mogłoby sprzyjać obecno-

ści mocy piekielnych. Lecz byłoby bluźnierstwem mniemać, że Arras

należy wyłącznie do Boga. Jest ono jak pole bitwy, jak obszar,

o którego zdobycie toczy się walka między niebem i piekłem. Bóg ma tu

swoich sprzymierzeńców, to pewne... Ale czyż nie ma ich także diabeł?

A kto może być w Arras sprzymierzeńcem i najemnikiem szatana, jeśli

nie ci, którzy nie obcują z Panem Bogiem, nie słuchają nauk Kościoła

świętego i odwracają się wzgardliwie od sakramentów? Gdzież diabeł

najchętniej zarzuca swe sieci jeśli nie pośród tych, co są potomkami

faryzejskiego nasienia? Gdy w innych miastach Brabancji i całego

księstwa Żydzi pozbawieni są przywilejów, u nas cieszą się swobodą

większą niemal niżeli my sami. Bo my chylimy czoła w obliczu

przykazań bożych, a oni nie zginają karku nawet wobec najświętszych

relikwii. A mimo to w dobie zarazy grabia de Saxe dzielił żywność po

równo na każdą głowę, nie bacząc na przyrodzenie. Nie odmawiano

Żydom ani jadła, ani opieki, ani nawet przystojnego grzebania zwłok.

Baczcie, co z tego wynikło! W Gandawie i Utrechcie, gdzie grzech jest

stokroć powszechniejszy niżeli w Arras - nie zdarzyło się żadne

nieszczęście. Gdy natomiast my znaleźliśmy się na samym dnie. Gdzież

przyczyna? Czy nie godzi się sądzić, że w murach naszego miasta

dozwalamy istnieć szatanowi, że odnosimy się do niego z wyrozumiało-

ścią, która nie spodobała się Bogu?!

Pomarło nas tak wiele z zarazy i głodu, że nie można było nastarczyć

z kopaniem mogił. A Żydzi? No, nie przeczę, że i oni utracili cząstkę

żywych. Lecz jakże inaczej... Powiadano, że zawdzięczali to swym

zabobonom. Przycupnęli w domach na skraju miasta, przy zachodniej

bramie, oddzieleni strażą. A gdy im dawano jedzenie, czynili osobliwe

sztuki, zanim zdecydowali się je spożyć. Skąd pewność, że to wszystko

nie zostało podyktowane rozkazem diabelskim? Skąd pewność, że nie

byli posłami zarazy, których szatan zamyślił ocalić, by uczynić z Arras

swoją nadworną stolicę? Wystawcie sobie, że całe miasto pomarło,

a ocaleli tylko tamci, owa garstka sojuszników piekieł. Kościoły

zbrukane, krzyże zdeptane, bramy Arras szeroko otwarte dla wszelkich

nieprawości..."

Wtem de Saxe przerwał ten potok wymowy: "Wielebny ojcze"-

powiedział bardzo głośno. "Nie godzi się obarczać tych ludzi winą za

wybuch zarazy. Bywało, że zaraza spadła na miasto, w którym nigdy

nie pojawił się Żyd. Nic nie wskazuje, że są oni odpowiedzialni za

to, cośmy przeżyli..." Albert pokiwał głową. "Nie czynię ich win-

nymi" - odparł łagodnie. "Powiadam tylko, że każdy może być

narzędziem Boga i każdy może być narzędziem szatana. Ale czyż nie

łatwiej diabłu omotać żydowską duszę i uczynić z niej oręż zguby dla

prawych chrześcijan? No, odpowiedz na to, grabio de Saxe": De Saxe

zasępił się, milczał długą chwilę, wreszcie rzekł: "To prawda, że Żyd,

jako że wydrążony z nauk Kościoła Bożego, łatwiej ulega podszeptom

piekielnym. Lecz przecież i Żyda stworzył Bóg Ojciec, a zatem należy

mu się szczypta naszej ufności..." Piekarz Mehoune zawołał: "Mó-

wiono, że w czasie zarazy przy zachodniej bramie jawiły się trzygłowe

psy, z piekła rodem. Porywały one chrześcijan, którzy tamtędy prze-

chodzili, i nosiły na uczty do Żydów". - "Trzygłowe psy - wtrącił

sukiennik Yvonnet - są sługami diabła. To się przecież wie". A znów

inny dodał wzburzonym głosem: "Nie może być, żeby Bóg bez żadnej

przyczyny tak srodze ukarał dobre miasto Arras. Nie stało się to

wszystko za sprawą niebios, ale z przyczyny sztuk diabelskich. Któż

w świecie widział, aby pobożni ludzie dopuszczali się takich bezeceństw

i nieprawości jako my wszyscy w roku zarazy i głodu? Dobrzy

obywatele wypruwali sobie wzajemnie wnętrzności, aby się posilić

świeżym mięsem. Czyż nasze serca byłyby do tego zdolne, gdyby nie

sieć diabelska, w jaką wpadło miasto?! Nieszczęsna dzieciobójczyni,

ścięta wtedy z rozkazu dobrego pana Alberta, przywiedziona była do

szaleństwa, którego nie można pojąć bez udziału sił nieczystych.

Popatrzcie ~ dzisiaj po sobie... Czyż ktokolwiek z nas żywi względem

drugiego uczucia zawiści, gniewu lub pogardy? Jesteśmy dobrymi

ludźmi, w naszych sercach mieszka Jezus Chrystus. A wtedy? Każdy

ostrzył nóż, aby nim poderżnąć gardziel sąsiada... Czemu to przypisać,

jeśli nie sztukom diabelskim, które owładnęły miastem na skutek

żydowskiej klątwy..." - "Do czego zmierzasz?" - spytał Albert.-"

Panie" - powiedział tamten. "Lękam się, by z naszej łagodności

znów nie wynikły straszne przypadki. Już raz daliśmy folgę diabelskim

zachciankom. Powiadasz, że nie zostało dowiedzione, jakoby Żyd

Celus rzucił przekleństwo na dom sukiennika, z czego padł koń bardzo

zacnej krwi. Ale przed trzema laty też nie zostało dowiedzione, z jakiej

przyczyny marło nasze bydło. Powiadano wtedy, że jest to zły przypa-

dek albo kara boska. A za cóż kara? Czy miasto Arras zgrzeszyło? Czy

nie było pełne strzelistych uczuć i bojaźni bożej? Nikt wtenczas nie

pomyślał nawet, że bydło może chorować za przyczyną żydowskich

przekleństw. Uznano to za dzieło Stwórcy, za znak losu, za wyrok

niebieski, któremu nie można się przeciwstawić. Wznosiliśmy modły

i pełni pokory przyjmowaliśmy najcięższe doświadczenia. Czyż i dzisiaj

należy tak postąpić? Czy godzi się wydawać miasto na zgubę tylko

dlatego, że nie możemy udowodnić Celusowi jego diabelskich prak-

tyk?" I znów Albert powiedział: "Do czego zmierzasz, przyjacielu?

Mów otwarcie!" - "Panie" - zawołał tamten. "Nie godzi się

wydawać miasta na łup diabła. Niech gmina odpowie za wszystkie

swoje złe sprawy!" - "Niech gmina odpowie!" - krzyknęli pozostali,

a piekarz Mehoune najgłośniej. Wtedy Albert' powiedział: "Jeśli zaś.

nie jest to żydowskim dziełem i srodze skrzywdzimy niewinnych?"-

"Wtedy Bóg nam odpuści, bo działamy w intencji zbawienia naszych

dusz..." - odparł z wielką powagą sukiennik Yvonnet. Albert popat-

rzał wokoło i zatrzymał swój wzrok na mojej twarzy. "Janie, miły

przyjacielu" - rzekł. "Jaki jest twój pogląd?" - "Dobry ojcze"-

odparłem. "Yvonnet stawia sprawę słusznie. Co może być ważniejsze

dla chrześcijanina jak walka o zbawienie? Jeśli błądzimy, Bóg zapisze to

na nasze dobro, bowiem intencje mamy zacne. I nie wyzbywamy się

wahań... A to świadczy o naszej pokorze".

Usłyszawszy moje słowa de Saxe, de Vielle i pan Meugne wstali

i wyszli z sali. "Niech odchodzą" - powiedział Albert. "Są to tak

wielcy panowie, że sami, bez pomocy Rady, mogą się troszczyć

o zbawienie".

Nazajutrz z rana miasto Arras wystawiło swój rachunek gminie

starozakonnej. Dzień wstał dość mglisty i ponury, co o tej porze roku

nie powinno zdumiewać. A jednak ta właśnie mgła sprawiła, że ludzie

byli skłonni poszukiwać jeszcze uparciej wiązania z czasem zarazy. Jak

już wspomniałem, mgły tamtego roku spowijały miasto nieustannie, za

dnia było prawie gorąco, gdy nocami chłód ścinał wodę w płytkich

studniach. Ale zaraza wybuchła przecież wiosną, gdy teraz była jesień,

i to, co wówczas mogło się zdawać osobliwe, obecnie należało trak-

tować zwyczajnie. Lecz natura ludzka jest w gruncie rzeczy nader

prosta. Poszukuje ona nieustannie i trwożliwie znaków, które mogą

stanowić oparcie dla sumień. Na czemże w końcu polega całe nasze

życie, jeśli nie na pragnieniu usprawiedliwień dla każdego czynu. Skoro

więc miasto uznało, że trzeba wreszcie położyć kres zmowie żydowskiej

i w ten sposób uchronić Arras przed szatanem - każdy człowiek szukał

wokół siebie oparcia, pomocy, zasady porządkującej. I wcale nie

podążał do świątyń pańskich, jakby przeczuwał, że w samej wierze nie

odnajdzie już usprawiedliwień. Wiara trwała w sercach, lecz nagle

przycichła, zagłuszona potrzebą sprawiedliwości i czynu. Słońce stało

nad Arras blade i chłodne, jakby zakryte chustą. Postrzępione chmury

płynęły nisko nad murami i mogło się zdawać, że nadleciały ku nam

stada wielkich, nieprzyjaznych ptaków. Kazano uderzyć w dzwony

kościołów i całe miasto zaniosło się tym hałasem. Ale tego dnia nawet

dzwony biły osobliwie. Na przykład dzwon świętego Fiakra, którego

głos zdawał się zawsze czysty i dostojny, uderzał nader przenikliwie

i głucho, jakby coś mu stawiało opór. Dzwonnicy opowiadali potem, że

przy pierwszym uderzeniu serca - z kielicha dzwonu wyleciało stado

czarnych kawek, a potem spadły w dół ciała zabitych ptaków. Był

to widomy znak, że ciemne siły pragnęły uciszyć dzwon świętego

Fiakra.

Nim nastało południe - Żyd imieniem Icchak płonął jak pochodnia.

Przyszli po niego ludzie różnych stanów, spokojni i pełni determinacji.

Obyło się bez krzyku i pogróżek. Odpowiadano mi potem, że gmina

z pokorą wydała swego posłańca. Ów zaś podążył w tłumie na plac

kaźni, nie stawiając żadnego oporu. Naniesiono drew i chrustu pod

palik. Przywiązano Icchaka do palika w sposób godziwy, by mu nie

czynić zbędnego cierpienia. Opletli mu szyję, ale lekko, potem pierś

i ramiona, wreszcie golenie. Kiedy stos zapłonął - ludzie, inaczej niż to

jest w zwyczaju, milczeli. Każdy był przejęty myślą, że oto jest

świadkiem niezwyczajnej chwili, kiedy diabeł wyzbyty cielesnej powło-

ki - musi powrócić do piekieł. Słyszano straszny głos z płomieni. Jedni,

mówili, że poznają głos diabła, inni wątpili w to. Co do mnie, myślę, że

cierpiący Żyd wołał w godzinie konania. Gdy wygasł stos - oglądano

jego ciało. Doprawdy, była to osobliwość. Żyd zdawał się prawie

nie tknięty przez ogień. Tylko trzewiki miał spalone do cna, odzież,

która przedtem była czarna - zrudziała i sczezła, zaś broda i włosy na

głowie znikły, bez reszty spopielone. Ale na ciele nie było znaków

płomienia, tylko dziwne czerwone plamy, jakby się coś z wnętrza tego

człowieka wyrwało. Skóra była tu i ówdzie spękana, więc powiadano,

że diabeł, co tkwił w środku, bódł rogami w pierś Żyda, lecz nie miał

dość siły, nie wylazł z niego, poszedł do piekła...

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Nie wierzę w te

opowieści. Tamtego dnia, przyznaję, byłem gotów dać im wiarę. Ale

później zdarzyło się tak wiele rzeczy ludzkich, w których ani Bóg, ani

szatan na pewno nie brali udziału, że dzisiaj sądzę, iż Icchak nie miał

z piekłem nic wspólnego. Jeśli się mylę, Bóg mi grzech odpuści..,

Jakże straszna noc nastała po tym dniu. Słońce zaszło gwałtownie,

cały nieboskłon zdawał się unurzany we krwi. Powiał porywisty, ciepły

wiatr i przygnał czarne chmury. O zmroku tłum,nadal wypełniał ulice.

Blask pochodni jawił się na ludzkich twarzach, wydobywając je

z ciemności jak białe, ruchliwe plamy..Zdawało się, że tej właśnie nocy

nastąpi. rozstrzygnięcie. Dzwony biły nieustannie, jak w czasie wojny

lub zarazy, zwiastując niebezpieczeństwo. Od świętego Idziego wyszła

procesja ze śpiewem. Poprzedzały ją gromady biczowników, wyda-

jąc przeraźliwe krzyki. Mężczyźni i niewiasty byli obnażeni do pasa.

nagie plecy spływały krwią. Ci, co szli z tyłu, zadawali razy idącym przed

nimi. Plecione rzemienie świstały w powietrzu. Kto padł, był bity tak

długo, póki się nie podniósł i nie poszedł dalej. Procesja stąpała po

ziemi mokrej od krwi, pośród skłębionej, czerwonordzawej słomy,

błota i kamieni. Żyd Icchak wciąż stał przy paliku na placu kaźni.

Znalazłem się na stopniach kościoła i patrzałem ze zgrozą na to

widowisko. Wtem złowiłem rozmowę dwóch ludzi, którzy zatrzymali

się obok, w cieniu kruchty. Jeden powiedział: "Mateuszu, dobry

sąsiedzie. Nie podoba mi się, co czynimy. Nie wiem, czy wolno zabijać

w imię Pana Boga... - "Zamilcz!" - odparł ten drugi ostro. "Kto

,

tak wątpi, nie będzie mi dobrym sąsiadem..." Wtedy pierwszy: "Jakże

to jest, Mateuszu... Pan Jezus cierpiał na krzyżu za nas wszystkich.

I konając w męce powiedział: >>Panie, odpuść im, albowiem nie wiedzą,

co czynią!<< Czy godzi się zatem, jeśli Bóg wyrzekł te słowa, by człowiek

bez reszty potępił drugiego człowieka?" Drugi mężczyzna, zwany

Mateuszem, odparł wzgardliwie: "Jest rzeczą Boga robić, co mu się

podoba. Człowiek, to co innego. Trzeba miasto Arras oczyścić z diabel-

stwa. Bo cóż, poza niebem, jest dla nas cenniejsze, jeśli nie nasze

miasto?" Tamten, który miał wątpliwości, milczał długą chwilę, a po-

tem rzekł: "Widzi mi się, że~masz rację, Mateuszu. I nie gań mnie za to,

com powiedział. Jestem ci bardzo rad, że mnie strofujesz. Nie powiem

nic więcej". Na co tamten, głosem chełpliwym: "A nie pomyślisz?-

"To się rozumie, Mateuszu. Nie pomyślę. Bierze mnie ochota, by

napluć w garnek żydowski". I obaj żwawo odeszli.

Nie potrafię wyjaśnić, jak się to stało, żem podążył za nimi.

Przeciskali się w tłumie na rynku, a potem szli ku zachodniej bramie,

gdzie się mieści lud żydowski. ~Nie byli tam sami. Mrok panował

wokoło, ale ludzi zgromadziło się wiele. Stali milcząco wokół domostw.

Wrota były zawarte na głucho, wszędzie, panowała cisza, jakby tamci

bali się zbudzić nieszczęście. Wtem człowiek, którego strofował Ma-

teusz, zawołał głośno: "Gdzie jest starszy gminy? Niechaj wyjdzie do

obywateli dobrego miasta Arras!" Odpowiedziało mu milczenie. Więc

znów zawołał, najprzód on, potem kilku innych. To było lepsze od

poprzedniej ciszy. Coś zaczęło się dziać, ludzie jak gdyby się ocknęli,

poczuli, że mają nogi, ramiona, głowy, barki... Kilku ruszyło w uliczkę,

oświetlając drogę pochodniami. Skwierczały niemile, coraz buchały

z nich iskierki i dogasały w kałużach. Wtem jakiś kołtun wyschniętych

grochowin zajął się płomieniem, ogień buchnął w górę, rozjaśnił całą

ulicę. "Diabeł, diabeł!!" - krzyknął ktoś w tłumie. Głowy zrazu

cofnęły się w trwodze, potem - jakby fala morska skruszyła wał

ziemny - popłynęły naprzód. "Starszy gminy!" - wołano. "Gdzie jest

starszy gminy?!'~ Domy żydowskie milczały w trwodze. Żaden szmer

nie przeniknął na zewnątrz. I oto nagle, kiedy na moment zapadła cisza

w falującym tłumie - uszu naszych dobiegł tętent konia. W blasku

ognia, który strzelał wysoko - ujrzeliśmy jeźdźca w ciemnej opończy,

na gniadym wierzchowcu,. który wyskoczył z obejścia i parł ku

zachodniej bramie. Kilku obywateli zabiegło mu drogę. Chwycili konia

za wędzidło, uwiesili się jego karku. Inni ściągnęli jeźdźca na ziemię.

Taszczyli go po słomie wzdłuż ulicy, okładając kułakami. "Chciał uciec

z miasta!" - wołali. "Oto zbieg, który chciał wydać dobre miasto

Arras na łup diabłu..." Żyd milczał. Kiedy go dowlekali na rynek, nie

dawał już znaku życia. Ale przecież uwiązano jego ciało przy paliku,

ramię w ramię z Icchakiem - i znów zapłonął nowy stos. Kiedy

płomienie strzeliły w górę, ludzie wciąż wołali: "Oto sprzymierzeniec

szatana, który chciał otworzyć bramy Arras dla wszelkiej nieprawo-

ści..." ObYwatele wtargnęli siłą do żydowskich obejść przy zachodniej

bramie. Nieopisany lament wzbił się pod niebo, na którym tu i ówdzie

błyskały senne gwiazdy. Odszedłem ku kościołowi świętego Idziego.

Tam, w mrocznej nawie, nie było nikogo. Ukląkłem na kamieniu

i modliłem się żarliwie.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Panowie! Zważcie, co wam teraz powiem. Jestem w Brugii przyby-

szem z innego świata. Wasze miasto uchodzi za wzór wszelkich cnót,

choć - jak sami powiadacie - mniej tu miłości i bojaźni bożej niżeli

towarów na sprzedaż. Należycie do osobliwego rodzaju ludzkiego,

który trawi dni i noce w ciemnych kantorach albo pośród skrzypiących

okrętów w bogatym porcie. Obcujecie ze światem tak rozległym,

o jakim ludzie w Burgundii nie mają nawet pojęcia. Na waszych stołach

pełno osobliwych korzeni, kwiatów i owoców, które niechybnie wzbu-

dziłyby lęk w sercach obywateli mego rozległego księstwa. Wyruszacie

na dalekie wyprawy i znacie mieszkańców ziemi o żółtym, brunatnym,

czarnym i niebieskim kolorze skóry. Napatrzyliście się tak wielu cudów

i okropności, że wiara w diabła nie gości wcale w waszych sercach.

Należymy do innych światów. Kiedym tu przybył i wjechał w bramy

miasta, tak gościnnie dla mnie otwarte - pierwsze kroki skierowa-

łem ku relikwiom świętej Urszuli. I byłem - o dziwo! - jedynym

człowiekiem od wielu lat, który się przy tym świętym ołtarzu pomodlił.

Brugia jest wielce szanowanym miastem i chylę czoła wobec waszej

mądrości, przedsiębiorczości i bogactwa, lecz wierzcie mi - nigdy nie

zrozumiemy się do końca! Gdy mnie wychowały soczyste łąki Braban-

cji i nauki Kościoła świętego - wy pływaliście po dalekich morzach.

Gdy ja pościłem i odprawiałem pokutę - wy opisywaliście swoje

przygody na wyspach czarnoksięskich, w krainie wichrów albo zgoła

na krańcach ziemi Kalifa. Gdy ja stałem wiernie przy książętach - wy

mieliście dość sił i odwagi, by obrażać książąt. Jestem wam wdzięczny

za schronienie i pełen pokory, że przyjdzie mi teraz żyć w tym

najwspanialszym mieście pod słońcem. Ale przecież mam pewien skarb,

który nie został wam dany. Otom słyszał głos Boga i głos szatana.

Obcowałem z niebem i piekłem. Doświadczyłem na sobie, co znaczy

walka o zbawienie duszy. Przebyłem tyle cierpień, tyle wzlotów

i upadków, że nie jesteście w stanie pojąć, co może pomieścić moje

serce.

Panowie! Nie chcę odbierać wam złudzeń, ale do.prawdy nie ten jest

wolny, który jest, ale ten, który pragnie być. Brugia jest wielkim

i bogatym miastem, lecz Bóg oszczędził jej upadku, nie może więc

dostąpić wzniosłości. Zaufaliście waszym mapom, okrętom i kapita-

nom. Jest to dobra ufność, ale nie prowadzi do pełnego zbawienia.

Słyszałem, że w Brugii rozczłonkowuje się ciała zmarłych, by odkryć,

co się mieści w człowieku. My, w Arras, czyniliśmy to samo, ale

w innym celu. Kierował nami głód, nie ciekawość. I właśnie dlatego

stokroć więcej wiemy o człowieku!

Wysłuchajcie mnie uważnie. Bo to się i wam przyda, jeśli nie dzisiaj,

to jutro, a jeśli nie jutro, to pojutrze... Owej nocy, kiedy w Arras

rozległy się tumulty wielkiej rzezi - rozmawiałem z Bogiem i diabłem.

W mdłym blasku pochodni i lamp oliwnych, samotny i potępiony,

gadałem z tymi dwoma.

Przez całe lata wielebny Albert powtarzał, że winienem miastu Arras

wdzięczność, bo mnie wyniosło na szczyt powodzenia. Gdyby nie

ono - byłbym lichym dworakiem Dawida lub wyłysiał na jakim

zyskownym opactwie. Arras uczyniło mnie współrządcą wszystkich

ludzi, zwierząt, roślin, towarów i majętności, jakie znajdowały się

w jego murach. W zamian domagało się tak niewiele... Bym pozostał

wierny prawom i strzegł przywilejów. Dalibóg, marna to cena za tak

piękny żywot.

Dobrzy panowie! Nastawcie teraz uszu... Cóż znaczy dla was miasto?

Czymże jest ono w waszych snach? Gdy który z was śni Brugię-

jawi się ona w skrzypieniu lin okrętowych, zapachach morszczynu

i ryb. Nad jej dachami polatują zwinne mewy, a wszystko wokół jest

w ruchu i zgiełku wiecznych poszukiwań. Brugia jest jak ptak, gdy

Arras jest jak drzewo. Każdy z tamtejszych ludzi czuje w głębi siebie

korzeń tego drzewa, tak jak każdy z was czuje w sobie lekkość

i swobodę wędrownego ptaka.

Tamtej nocy, w kościele świętego Idziego, dręczyło mnie pyta-

nie -jakie jest moje miasto? Pragnąłem ujrzeć Arras w całej okazałości

jego grzechów i cnót. Dobiegały mnie odgłosy rzezi i wzdragałem się

z lęku i pokory. Oto jest twoje miasto - powiadałem sobie, ale wierzcie

mi że to mówił sam Bóg. Lecz rychło odzywał się diabeł. "Nie ma"

innego miasta - powiadał mi - jak miasto, któremu imię Prawda.

A co jest prawdą? - pytałem zalękniony. Wtedy znów usłyszałem głos

Boży. "Kazałem odejść Abrahamowi z Ur i porzucić własne miasto,

aby nie miał innego pragnienia poza pragnieniem Boga. Wyrwałem

korzenie Abrahama z jego własnej ziemi, aby nie miał innej ziemi poza

ziemią bożą". Cóż to znaczy? - myślałem, bijąc czołem w chłodne

kamienie posadzki. I wtedy usłyszałem szept diabła: "Janie! Zamieszkaj

w mieście, któremu imię Jan". Pochodnie przygasały z wolna, całą

świątynię wypełniał cierpki zapach smoły. Znalazłem się w ciemności,

tylko słaba lampa oliwna rzucała od ołtarza migocący blask. Lękałem

się, że zaraz umrę i zanurzę w tę ciemność, nie znalazłszy odpowiedzi na

straszne pytania. Cóż wtedy? gdzie uleci moja dusza? Czy trakt, który

wiedzie do nieba, zaczyna się poza murami Arras, czy właśnie tutaj,

pośród krzyku moich współobywateli, w blasku dogasającego stosu,

w tumulcie i rżeniu spłoszonych koni, w gorączkowych szeptach

modlitwy i jękach biczowników u wrót kościoła?

Ach, wiedziałem, że obywatele Arras czynią źle i wydają się na łup

dzikości. Alem przecież uczestniczył w ich rozpaczy i oczyszczeniu.

Czyż wolno mi było stawiać moje prawdy ponad wolą miasta?

Pomyślałem, że boli mnie straszliwie ta nie kończąca się noc - i ta myśl

właśnie przyniosła ukojenie. Jeśli cierpiałem z powodu niedostatków

Arras, żywiłem doń przywiązanie.

Nie sądźcie mnie zbyt surowo. Należę do ludzi dość roztropnych, by

odrzucić wdzięczność. Nie dlatego kochałem Arras, że mnie odziało,

napoiło i nakarmiło, oddając w moje ręce wielki kawał władzy, lecz z tej

przyczyny, że było tak nieszczęśliwe. Jeśli się jest z miastem na jawie,

trzeba razem z nim doświadczyć snów. To nie Arras było winne, lecz

Bóg! "Jezu Chryste!" - wołałem, a łzy ciekły mi z oczu. "Oszczędź to

miasto. Nie zsyłaj na Arras wielkiej trwogi wymierzania sprawiedliwo-

ści, bowiem nic nie jest równie straszne, jak sądzenie. Pozwól temu

miastu jak dawniej tkać obrazy, hodować trzody i ufać w zbawienie.

Jeśli wejdą w tę ulicę, na której zapalają stosy, ogień strawi wszystkich,

bowiem poszukiwanie usprawiedliwień jest żądzą potężniejszą niżeli

pragnienie kobiety. Chrystusie, zachowaj miasto Arras... Chyba, że

chcesz je uczynić ofiarą swej odrazy dla rodzaju ludzkiego. Lecz czyż

w takim razie nie ma innych ~ludów, miast i krajów, stokroć bardziej

niegodziwych?" Wtedy zdawało mi się, że Bóg powiedział bardzo

cicho i łagodnie, jakby mówił do kapryśnego i niemądrego dziecka:

"Gdzież pewność, że Sodoma była niegodziwa? Żył tam przecie

sprawiedliwy Lot..." Nie, mówiłem sobie, a może to diabeł mówił

w moim sercu, nie będę Lotem tej Sodomy. Jestem dość silny, by

udźwignąć Arras, ale nie jestem na tyle silny, by udźwignąć Boga.

I właśnie wtedy weszli ludzie do kościoła. Był między nimi sukiennik

Yvonnet. "Oto pan Jan!" - zawołał, ujrzawszy mnie klęczącego.

"Jakże to?... Miasto drży w posadach, a ty chronisz się w kościele?

Dobry pan Albert sprawuje sąd nad starszym gminy. Trzeba, abyś i ty

dorzucił swój kamyk..."

Więc poszedłem z nimi na ratusz. Nie było tam grabiego de Saxe ani

pana de Vielle, ani pana Meugne. Inni siedzieli i odprawiali sąd nad

starszym gminy. Kiedy przyszło mi rzec, co uważam, wówczas mocnym

głosem odparłem, że jest winny. I nie grzeszyłem wcale. Cnota

wierności nie może się obrócić przeciwko zbawieniu.

Lecz wracajmy do rzeczy. Mam mówić tu nie o sobie, ale o mieście

Arras i jego obywatelach.

Już świtało, kiedy zapadł wyrok. Wyszedłem na rynek i spotka-

łem włodarza pana de Saxe, który czekał na mnie.. Powiedział cicho:

Grabia de Saxe prosi pana na rozmowę". - "Cóż się stało?"-

pytam. - "Tego nie wiem". Poszliśmy więc. W ulicach włóczyli się

ludzie. Ten i ów, po strasznym wysiłku nocy, zasnął pod jakim okapem,

w sieni albo na schodach kościelnych. Od zachodniej bramy niósł się

swąd spalenizny. Puszczono tam z dymem kilka domów. Idąc, na-

tknąłem się na dwa trupy, odarte z odzieży i mocno nadwerężone.

Włodarz przymknął oczy, na jego tłustej twarzy dostrzegłem wyraz

obrzydzenia i lęku. Kiedy przyszliśmy na miejsce, włodarz zaraz

zniknął. Farias de Saxe czekał w ogrodzie. Wysoki mur oddzielał

posiadłość. Panowała tu cisza, a powietrze tego dnia przenikliwe,

wydało się łagodne i nasycone aromatem. "Jedź do biskupa Dawi-

da" - powiedział Farias, kiedyśmy się przechadzali po ścieżynie,

między bujną krzewiną. "To wszystko nie może się dziać bez jego

wiedzy..." - "Miasto nie życzy sobie przybycia biskupa" - odrzek-

łem. Spojrzał na mnie spode łba, wielce strapiony. "Janie" - powiada

znowu. "Zabieraj się do Gandawy. Tak czy inaczej, rzecz idzie o czary.

Bez duchownego przewodnika miasto nie może stanowić wyro-

ków". - "Przyjacielu de Saxe" - mówię łagodnie. "Mamy tu swoje

prawa i przywileje, których nie godzi się wydawać na łup biskupiej

zachłanności". - "Gdyby szło o sady, bydło albo zboże, miałbyś rację,

Janie. Ale sprawa dotyczy dusz ludzkich. Nikt nie udzielił miastu

przywileju, by sądziło czary lub herezję..." Zmilczałem, a on mówił

dalej. "Wołałem ciebie, bo któż okaże się lepszym posłem na dworze

Dawida? Biskup tylko ciebie wysłucha. I to także wiem, że powiesz mu

otwarcie, co myślisz o tych wszystkich niegodziwościach. Nie jestem

młody, więc rozumiem, jak ciężka walka toczy się w twoim sercu. Wiele

zawdzięczasz miastu. Lecz pomyśl tylko... Bóg jest naszym Ojcem,

a Kościół święty naszą matką. Matka winna być szczególnie łaskawa

dla,swych dzieci, gdy tymczasem zdaje się bardziej okrutna niżeli sam

Ojciec. Czy można do tego dopuścić? Doniesiono mi, że wiele ludzi

padło dzisiaj w nocy, a domy żydowskie stanęły w płomieniach. Że

są nam obcy, to prawda. Że więcej w nich zła niż w sercach chrześci-

jańskich, to prawda. A jednak nie przyłączaj się do zwolenników

gwałtu. Oto, co ci mówię!" Wtedy powiedziałem: "Fariasie, skoro

tak się dzieje w Arras, widocznie musi się dziać. Bo to sam Bóg kie-

ruje naszymi czynami..." - "Nie" - zawołał z gniewem i rozpaczą.

"Dał nam rozum, wolę i bojaźń. Spytaj Boga, Janie, a odpowie ci, że

możesz zostać w mieście i przyłączyć się, ale możesz też iść do Dawida.

I będzie to twój własny wybór..." - "W Bogu nadzieja" - odparłem

cicho.

Farias de Saxe wydobył krótki nóż i ciął nim gałązki olszyny. Lepki

sok spływał mu po rękach, kapał na ziemię. Powiedział, jakby do

siebie: "Nie ty pierwszy,' Janie, i nie ty ostatni... Tak to bywa pod

słońcem. Słyszałem o niewieście, imieniem Małgorzata, żyjącej w daw-

nych czasach, która sądziła, że jej dusza została całkiem wchłonięta

przez Boga. Nie mogła już grzeszyć, bowiem sam Bóg kierował jej

czynami. Była to podobno bardzo zacna kobieta, choć ją spalono

w Paryżu za zdrożną herezję. Zdarzali się też inni. Ci powiadali, że tak

się w Bogu unicestwili, iż każdy ich gest, krok i słowo wywiedzione są

z woli bożej. Gdy pili, Bóg pił przez ich usta. Gdy gwałcili, Bóg

kierował swawolą ich przyrodzenia. Gdy zabijali, Bóg unosił ich miecze

do ciosu. No, sam powiedz, czy może istnieć słodsze unicestwienie?

Człowiek dogadza sobie we wszystkim, a wciąż pozostaje czysty jak

dziecko, bowiem jest tylko narzędziem Boga. Mówisz, że to z woli

nieba dzieje się w Arras nieprawość. Więc niech się Bóg martwi rozlaną

krwią i sam sobie te winy odpuści... Jakże ci zazdroszczę! Bo co do

mnie, dręczę się każdym krzykiem, dobiegającym z ulicy. Czy napraw-

dę sądzisz, że cokolwiek dzieje się poza tobą?" - "Jestem w ręku

Boga!" - odparłem surowo. Spojrzał na mnie i dalej ciął gałązki

olszyny. "Ale i On jest w twoim ręku, Janie, bo tak jak ty pragniesz

Jego łaski, On pragnie twojego zbawienia..." - "Mówisz jak here-

tyk!!" - zawołałem ze zgrozą. Znów patrzał na mnie, trochę czujnie,

a trochę żałośnie. Rzekł: "Widzisz Boga z wilczą paszczą i kłami

ostrymi jak noże. On cię pożera w swoim nienasyceniu, a ty jesteś tylko

mięsem dla Jego zgłodniałych szczęk. Całe Arras jest takie. Oddaje się

nieprawości, ale pozostaje bezgrzeszne, bo w tym właśnie widzi swoje

unicestwienie. Nic nie znaczymy - powiadacie sobie na ulicach-

gdyż jesteśmy tylko nędznymi robakami, które są igraszką woli bożej.

I w ten sposób wszystkie wasze grzechy składacie Bogu na ramiona.

Jakież to łatwe, Janie! Niedługo już nic w was nie zostanie, ponieważ

wszystko scedujecie na niebiosa".

Wtedy odszedłem bez słowa. Kiedym się obrócił, patrzał na mnie

z oddali, samotny w tym ogrodzie.

Był to dzień bez końca. W południe stracono starszego gminy.

Ludzie znów ruszyli ku zachodniej bramie. Jakieś nienasycenie trawiło

wtedy nasze serca. W każdym obywatelu obudziła się żądza służenia

miastu. Znów strzeliły ku górze płomienie w kilku żydowskich domo-

stwach. Krzyki, modlitwy i przekleństwa mieszały się z sobą, a ponad

wszystkim dźwięk dzwonów kolebał powietrze.

Pod wieczór zebrała się Rada. Albert powitał nas skinieniem głowy.

Przez cały dzień nie oglądałem go i teraz wydał mi się dziwnie znużony,

osowiały, jakby całe lata minęły od wczesnego rana. Tylko w jego

oczach dostrzegłem blask. Powiedział wtedy, co następuje:

"Niech Rada posłucha uważnie. Przyszło mi na myśl, aby się wam

zwierzyć. Najpewniej dlatego, że dzień dzisiejszy jest szczególny dla

Arras i nigdy się nie powtórzy. Jestem sędziwym człowiekiem. Przyby-

łem do Artois z dalekiego południa nie tyle dla potrzeby serca, co

raczej z rozkazu zwierzchności. Kiedym wszedł po raz pierwszy

w bramy Arras, byłem bardzo młody, a wy, którzy mnie słuchacie,

byliście dzieciarnią. I tak oto spędziłem życie na nauczaniu was cnót

chrześcijańskich. Chciałem tylko jednego - aby miasto spodobało się

Bogu. Niebawem przyjdzie mi umrzeć i odejść z tego świata. Dzisiej-

szego ranka myślałem więc, co mi się udało, a co mi się nie udało. Czy

Arras jest obecnie lepsze niż owego dnia, kiedym tu przyszedł? Coście

zyskali dzięki moim naukom i pokornemu przykładowi? No, chyba

godzi się przyznać, że wam zaszczepiłem wiarę w Boga i Jego świętych.

Pod moją opieką przecieraliście sobie wąską ścieżynę do nieba. Jest ona

kręta, kamienista i stroma. Niełatwo się nią wspinać. Bywa, że człowiek

stanie na poboczu, spojrzy w dół i w górę, przerazi się, że tak niedaleko

zaszedł. I chciałby zawrócić. Bo łatwiej żyć na dole niż na górze. Można

tam folgować każdej zachciance, gdy podczas wspinaczki trzeba myśleć

tylko o jednym - by nie spaść i nie rozbić się na samym dnie. Ja wam

mówię, że cały świat sprzysiągł się przeciw miastu, gdyż zazdrości nam

obcowania z Bogiem i tych wszystkich doświadczeń, jakie zostały nam

dane. I właśnie dlatego, kiedy wozy idące z serżą do Lille albo Calais

wracają puste ku bramom Arras, ludzie nieraz sarkają. W szerokim

świecie jawi się im życie pełne uciech i pokus łatwych do zaspokojenia.

Gdy natomiast w Arras czeka ich znów uparta walka o zbawienie.

Niektórzy więc powiadają - >>na cóż nam nauki dobrego ojca Alberta,

jeśli mamy tylko jedno życie. Inni ludzie folgują sobie, ile się da,

a w godzinie śmierci żałują za grzechy i zamykają oczy w nadziei, że im

Bóg wybaczy<<. Tak mówią niektórzy obywatele. I nie rozumieją, że

diabeł gada przez ich usta... Odprawialiśmy wczoraj sąd nad żydows-

kim plemieniem. I cóż widzę? Obywatele doszli do przekonania, że się

wyręczą gminą, że gmina spłaci wszystkie długi Arras, zaciągnięte

w niebie... Dalibóg, niepodobna wymyślić nic równie głupiego i komi-

cznego. Bo gdzie tkwi zło, które toczy miasto? Piekarz Mehoune

wywodził, że tkwi ono w Żydach. I nie przeczę temu. Ale powiedz,

Mehoune, miły mój bracie, czy wyrywając żydowskie zło, wyrywamy

również te jego korzenie, które wrosły w chrześcijańskie dusze? Czy

godzi się zasłaniać Żydem przed obliczem Pana? Czyż nie jest to próba

oszustwa albo gra w kości z Jezusem Chrystusem? Niektórzy obywatele

przypuszczają, że mogą się schować za żydowskie trupy i już ich nie

dojrzy oko Opatrzności... Biedni głupcy! Podpalając domy żydowskie

łudzą się, że ten ogień, jak w czyśćcu, wybieli ich dusze. Kieruje nimi

strach, chcą za wszelką cenę uniknąć sprawiedliwego sądu. Ci, którzy

są winni - najzacieklej prześladują lud spod zachodniej bramy. Ach,

jakżeby pragnęli utopić we krwi żydowskiej swoje własne nieprawości.

Lecz Bóg nie odpuszcza grzechów wykrzyczanych, ale tylko grzechy

naprawione. Nie zadowala się słowem, ale żąda uczynków. Otoczyliś-

my Arras murem ciał żydowskich i zdaje się nam, że jesteśmy

bezpieczni. A tymczasem jesteśmy wystawieni na sztych, o jakim świat

nie miał dotąd wyobrażenia... Przyszedł do nas Gerwazy Damasceń-

czyk i mówił, że Żyd Celus rzucił przekleństwo na jego dom i gospodar-

stwo. Może tak, a może nie... Gdzież bowiem napisano, że nie wolno

Bogu ukarać człowieka, zabierając mu konia? Nie twierdzę wcale, że

Celus był niewinny. Twierdzę tylko, że równie dobrze mogło się obyć

bez jego przekleństwa. Gdyż Bogu wcale nie trzeba żydowskiej wyręki,

kiedy chce wymierzyć sprawiedliwość. Gdy nas dotknęła zaraza - Ar-

ras nie było dobrym miastem. Działy się tu straszne rzeczy. Powiadano

na Radzie, że w Gandawie, Bredzie, a może nawet w Paryżu grzechy

bywają cięższe i bardziej nikczemne, a jednak zaraza nas właśnie

dotknęła. Lecz czy Rada ma prawo decydować o cudzych grzechach?

A może Bogu spodoba się unicestwić Brabancję i wszystkie inne kraje

księstwa, aby ocalić tylko jedną wioskę, jak to już niegdyś uczynił

z arką Noego? Liczmy nasze grzechy i szukajmy własnych miar.

Wspomnijcie tylko! Małoż to było w Arras przeniewierstwa, lubieżno-

ści, głupoty? Czy nie mówiono w mieście, że piekarz Mehoune wióry

miesza do mąki, a sukiennik Yvonnet jest zdziercą dla wdowy Placquet,

która mu służy w gospodarstwie? A czy najlepsi pośród nas, jak choćby

grabia de Saxe, nie trzymali przy sobie łatwych kobiet angielskich i nie

oddawali się rozpuście? Nawet najulubieńszy mój uczeń dawał folgę

przebrzydłym żądzom na oczach całego miasta! Niech więc Rada

rozważy moje słowa. Ale powiadam wam, że łatwo żałować za grzechy

na żydowskich karkach, lecz to wcale nie musi podobać się Bogu".

Kiedy Albert umilkł, zrobiło się w sali bardzo cicho. Wieczór już

zapadł, za oknami stał pożar domów .przy zachodniej bramie, zresztą

nic więcej... Piekarz Mehoune podniósł się z ławy, jego postać rzu-

cała wielki cień na ścianę. "Dobry ojcze - powiada piekarz - zgrze-

szyłem ciężko, bo prawdą jest, żem sypał wióry do mąki. Kupię sto

mszy u Trójcy Przenajświętszej i dam plecy siekać w każdy dzień

postu". "Dobry chrześcijanin sam sobie pokuty nie wymierza"-

odparł Albert. Mehoune padł na kolana i zapłakał głośno. "Nie

płacz - powiada wielebny ojciec głosem bardzo łagodnym - bo nie

nadeszła twoja godzina. Wstań, Mehoune, i dalej radzić będziemy..."

Więc wstał i siadł na swoim miejscu.

Nie do wiary, jak bardzo byliśmy tamtej nocy wydrążeni z myśli.

Przypuszczam, że każdy człowiek dźwiga jakieś ciężary i nie odczuwa

ich zbytnio. Ale przychodzi chwila, gdy źdźbło słomy dorzucone na

jego ramiona sprawia, iż cała postać ugina się ku ziemi, oddech staje się

płytki, pot zalewa oczy, a wszystkie uczucia zmieniają się w zwierzęce

pragnienie odpoczynku. Byle tylko odrzucić ten ciężar, byle uwolnić się

z jarzma. Nie pamiętamy wówczas, że nas uwiera źdźbło słomy, i zdaje

nam się, iż cała ziemia, a nawet całe niebo złożone są na naszych

barkach. Każdy ogląda się wtedy trwożliwie, gdzie by ten ciężar

odrzucić, a gdy ujrzy sąsiada - przygniata go z czystym sercem!

Kiedy Mehoune usiadł - inni patrzyli na niego szyderczo i nie-

przyjaźnie. Każdy chciał zapłakać, lecz Mehoune uczynił to pierwszy,

dzięki czemu drudzy odzyskali szczyptę spokoju. Wyprzedził ich

w pokorze, ale nie byli mu wdzięczni, a raczej byli wdzięczni i nienawis-

tni zarazem. Mnie dreszcz przejął, bom sobie przypomniał słowa

Alberta o owej dziewczynie angielskiej sprzed wielu lat,. kiedy miałem

pracować nad komentarzem do pisma mistrza Gersona. Spojrzałem po

twarzach zgromadzonych, lecz wszyscy krzywili gęby w pokornej

modlitwie. Ich szepty, trzeszczące jak płomień ogarniający wyschłe

drzewo, rozlegały się w izbie. W tamtej chwili Bóg miał mnóstwo

roboty, wysłuchując tak wielu grzechów jednocześnie. Ależ się mod-

lili... Nigdym nie widział ludzi w podobnej ekstazie. Jakby cały klasztor

kartuzów wyroił się na ratuszu... Znałem ja ich! Lepiej niż własne

klacze i ogiery. Ach, nie byli to wcale ludzie źli. Nie gorsi od innych

w Burgundii. Tyle, że się wplątali między niebo i piekło tak nagle,

niespodzianie, bez żadnego przygotowania. Kto z nas nie czynił zła

w życiu? Ludzie na ogół wiedzą, kiedy grzeszą. Ale rzadko przychodzi

im na myśl, że mogliby zostać poddani próbom, o jakich powiada

Pismo. Te rzeczy działy się w bardzo dawnych czasach, a może nawet

nie działy się wcale. Nie ma to większego znaczenia. Czy Bóg objawił

się tak albo owak - nie jest sprawą najważniejszą. Wiara jest cząstką

natury ludzkiej, nie boskiej. Bóg w siebie wierzyć nie musi, to tylko my

winniśmy Mu wiarę! A zatem i ci ludzie wierzyli zacnie, co nie znaczy

jednak, że każdego dnia pozostawali najwierniejszymi owieczkami

Pana. Postępowali, jak to zwykle w życiu bywa. Wiedzieli, że przyjdzie

im wypłacić każdy czyn, ale przecież nie mogli sądzić, iż zdarzy się to

właśnie owej nocy, na sali radnej, w świetle dogasających pożarów.

Kościół nas uczy, że nie znamy dnia ani godziny, lecz właśnie dlatego,

że jej nie znamy - potrafimy zachować spokój i odrobinę godności.

Kiedy nagle spada na nas taka chwila - czujemy się bezradni

i oszukani. Tak było i wówczas. W ciszy ratusza słyszałem tylko szept

modlitewnych lamentów. Bo diabeł, jeśli wtenczas był pośród nas,

zachowywał się bez szmeru. Kto wie, w czyjej przycupnął opończy?

Nachyliłem się do Alberta i rzekłem: "Ojcze, trzeba mi wyjść z sali

radnej!" Skinął głową. Więc wstałem i poszedłem pić wodę u studni, na

dziedzińcu. Tam było chłodno i bardzo ciemno. Piłem chciwie, pół

twarzy nurzając w cebrzyku. Wtem coś mnie tknęło w ramię. Ob-

róciłem się z wolna. Pusto wszędzie. Więc znów piłem; bo miů paliło

wnętrzności. Chyba strach przed Albertem, Radą, całym miastem

Arras. I znów poczułem lekki dotyk na ramieniu. Puściłem cebrzyk,

spadł w dół na prężącym się konopnym sznurze, w głębi studni

chlupnęła woda. Patrzę wszędzie i nic nie widzę. Tylko delikatne zarysy

murów ratuszowych. Nagle - szept! Ktoś gada mi do ucha, lecz

wyrazy nieznane, jakby w obcym języku, z jakim się nigdy dotąd nie

zetknąłem... "Kto tu?!" - pytam zalękniony. Znów głos gada dziwacz-

ne wyrazy, których nawet powtórzyć dzisiaj nie potrafię. Słowa bez ust,

mowa bez człowieka, dotyk bez dłoni, część bez całości. Coś mnie

zdzieliło w pierś; jakby kułakiem. Rzuciłem się do ucieczki, cały zlany

potem. Wtedy uczułem na siedzeniu cios obutej nogi. To diabeł mnie

gonił kopniakami, aż na próg sali radnej... Wpadam do wnętrza,

wszystkie spojrzenia na mnie zwrócone, widać twarz miałem trupio

bladą, a wzrok całkiem nieprzytomny. "Diabeł w ratuszu!" - zawoła-

łem strasznym głosem i ostatnim wysiłkiem zatrzasnąłem drzwi sali.

Wszyscy upadli na kolana, włos się im zjeżył na głowach. Nawet Albert

wydawał się niespokojny. Zbliżył się do drzwi i żegnał je znakiem

krzyża. Słyszałem, jak mruczał do siebie: "Diabeł w ratuszu... Diabeł

w ratuszu. Kto wie~!"

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Panowie! Nawet teraz,

wspominając chwilę, gdym pił wodę na dziedzińcu, czuję mrowie

w kościach. Nad Brugią stoi słońce wczesnej wiosny, widzę za oknem

rozległy szmat wody, a na wodzie okręt z rozwiniętymi żaglami. Wasze

twarze są spokojne i zacne, na śniadanie mieliśmy wyborny pasztet

z indyka i udziec jagnięcy. Wokół wszystko zdaje się usypiać w sytości

i bezpieczeństwie. A jednak znów w tej chwili odczuwam pragnienie

i proszę, dajcie mi świeżej wody, abym spłukał z gardła dawne lęki...

Panowie! Jeśli mnie kto spyta, czy widziałem diabła, powiem "nie".

Ale jeśli kto spyta, czym go słyszał i czuł jego dotknięcie, powiem

tak" - bo jeszcze teraz mam obolałe siedzenie.

Ach, nie znaczy to wcale, bym twierdził, że wszystko, co się działo

w Arras ubiegłej jesieni, było dziełem sił nieczystych. Ale diabeł kręcił

się tam nieustannie, dogadywał, podniecał ogień dogasający na sto-

sach, mącił nasze myśli i popychał do zguby. I bez niego osiągnęli-

byśmy dno, ale chyba nie tak od razu...

Wracam do sprawy. Tamtej nocy Rada żądała od Alberta, by wziął

w areszt Fariasa de Saxe. Wzdragał się długo. "Jest to najlepiej

urodzony pan w całym Arras!" - powtarzał uparcie. Ale Rada nie

chciała ustąpić. Sukiennik Yvonnet, dowodził, że grabia de Saxe

dopuścił się zła i okrucieństw w roku zarazy. Widać był w zmowie

z Żydami, skoro ich tak dostatnio karmił, gdy inni nie mieli co do gęby

włożyć. Na to Albert: "Dajcie pokój Żydom! Zapłacili, co mieli do

zapłacenia. Gdyby nasze zło i nieszczęście brało początek' tylko

w żydowskim nasieniu, miasto Arras byłoby stokroć szczęśliwsze.

Niestety! Szukajcie więc grzechów we własnych sercach. Żydom dajcie

pokój!"

Nie było trudno dowieść, że de Saxe należał do zatwardziałych

grzeszników. Któż inny, jeśli nie on, szydził sobie przez całe lata z nauk

wielebnego ojca? Wyszło na jaw, że sprowadził z Wormacji medyka

i po nocach, w blasku łuczywa, krajali trupy zwierzęce. Farias de Saxe

łowił jaszczurki w jarach biegnących ku Lille, odzierał je ze skóry

i badał wnętrzności. Zabierał się też do ptaków, a mówiono - nie bez

racji - iż kiedyś, w czasie zarazy, gdy podzielił mięso padłego konia,

sobie zostawił serce. Ale nie jadł go, lecz badał, ważył, krajał i po-

dziwiał. Wszyscy wiedzieli, że Farias de Saxe nudził się niemiłosiernie

w Arras i kazał odprawiać mszę świętą we własnych komnatach, nocą,

bo we dnie polował z sokołami. Spowiadał się nadzwyczaj leniwie,

bywało, że zadrzemał przy tym i ojczulek musiał go szturchańcami

nakłaniać do żalu za grzechy. A kiedy przyjmował Chrystusa, wstrząsał

się całym ciałem i ziewał przeciągle... Zostało ponad wszelką wątp-

liwość stwierdzone, że trzymał u siebie sprzedajne kobiety i każdej nocy

wołał inną, jak arabski kalif. Najważniejsze zaś, że nie szanował Rady,

zachowywał się na Radzie jak wielki pan i za nic miał nauki wielebnego

ojca. Dał temu najmocniej wyraz w ostatnim czasie, kiedy prości ludzie

zasiedli w Radzie, a on ich spostponował i nie chciał z nimi radzić.

Sądzę, szlachetni panowie, że grabia de Saxe niechybnie miał rację, ale

nie godziło się tak jawnie okazywać myśli całemu pospólstwu.

Więc wreszcie Albert ustąpił. Skinął głową i powiedział cicho:-

;,Skoro taka jest wola Rady, pokornie się przyłączam. Odprawimy sąd

nad grabią de Saxe, co może wyjedna nam łaski niebieskie. Bo jeszcze

raz wam powiadam, kochani moi współobywatele. Kto tak wiele

przeżył, już nie może być czysty. Absolucja dana jest tylko niedoświad-

czonym i niewiedzącym. Czas głodu i zarazy zbrukał nasze dusze.

Należałoby chyba miasto Arras spalić w płomieniu cierpień, aby

wróciło do siebie. Każdy krok oddalał nas z właściwej drogi. I tym

bardziej brnęliśmy w błoto. Trzeba nam dzisiaj dziecięcej wiary, aby

znów wejść na szlaki cnoty. Nim zaraza spadła na miasto, więcej tu

było starań o piękne tkaniny i serżę, wierzchowce i sady, dukaty

i beczki wina niżeli o zbawienie. Zaraza otworzyła nam oczy na to, co

prawdziwie ważne dla człowieka. Ale gdy minęła - znów występek

zagościł w murach Arras. Znów targowano płótno i len, konie i krowy,

a do Calais ciągnęły wozy pełne towarów. Miasto trawione było

pragnieniem ozdobnych naczyń i subtelnych potraw, rączych wierz-

chowców i dojnych krów. O niczym tu nie mówiono, jak tylko

o sokołach, trzewikach i kapeluszach. I tylko garstka najodważniej-

szych ośmielała się wołać o potrzebie Boga. Ludzie tak nisko upadli

w swej żądzy bogacenia się, że nawet najdostojniejsi dopuszczali się

bezeceństw. Był w Arras taki, co wszedł w konszachty z rozbójnikami.

Na jego rozkaz, zaczajeni wśród pagórków przy drodze do Lille, grabili

nasze towary. Byli to ci sami ludzie, którzy w czasie zarazy podchodzili

ku murom, ażeby łupić żywność". - "Wielebny ojcze!" - zawołał pie-

karz Mehoune. "Kto był ten człowiek, co najmował rozbójników?!"-

"Tego nie powiem" - odrzekł Albert. Wtedy Rada zaczęła głośno

pomstować, że się jej odmawia zaufania, i znów ludzie padli na kolana,

a ich głośne modlitwy tłukły się o pułap. Więc wreszcie Albert

powiedział bardzo cicho i jakby z wysiłkiem, że był to grabia de Saxe.

"Piekło - wrzasnął Yvonnet, a inni mu zawtórowali. - "Tak -

odrzekł Albert. "Piekło jest w nas wszystkich..." Wtedy pomyślałem,

lecz tylko na własny użytek, że wprawdzie piekło tkwi w nas samych,

ale stokroć gorsze jest to, któreśmy stworzyli na zewnątrz.

Panowie! Wiadomo wam, że grabiego de Saxe spalono na stosie

w Arras ubiegłej jesieni. Ale nie wiadomo wam, jak bardzo bluźnił

przed śmiercią i co z tego wynikło dla naszego miasta. Kiedy grabiego

osadzono w piwnicach ratusza, zjawił się przed Radą jego włodarz,

imieniem Durance, którego już przedtem wspomniałem, i oznajmił, że

chce bronić swego pana. "Bo nie jest winny zarzucanych mu czynów!"

Ten Durance był zawsze człowiekiem osobliwym. Bywało, że po-

stępował jak ostatni łotr. Jeszcze zanim wybuchła zaraza, Durance

odbył daleką podróż za interesami, aż w dolinę Rodanu. Wróciwszy

- opowiadał, jak łupił ze skóry tamtejszych ludzi. Do tego stopnia był

tam przeniewiercą, że sam książę Filip słuchał w Brukselli skarg na jego

postępowanie. Wykpił się wtenczas, bo miał opiekę grabiego de Saxe,

który cieszył się względami księcia. Innym znów razem zasłynął

w całym Artois wypłacając sto dukatów na klasztor kartuzów. W ogóle

był to człowiek hojny, bardziej nawet, niż na to wyglądał. Powiadali, że

ufundował podarki mniszkom angielskim w Bedfordzie i sam je zawiózł

przez morze najętą krypą. Opiekował się wdowami i sierotami. To

znów puścił z torbami dłużnika. Miał dar pięknej wymowy i równie

piękną postawę. Jako człowiek ogromnie majętny, przewyższał chyba

dostatkiem samego Fariasa de Saxe, a przecież nadal mu służył i nieraz

bywało, że własnoręcznie podsypywał ziarna jego koniom, choć włas-

nym nie czynił tego nigdy, bo miał koniuszego i kilku stajennych. Żył

czasem jak przykładny chrześcijanin, pościł i modlił się, aby znów kiedy

indziej oddawać się hulankom, o których mówiło całe miasto. Trzymał

u siebie klechę i dwie nałożnice. Powiadali, że razu jednego klechę wziął

na noc do siebie, a rankiem spowiadał się tym niewiastom. Nikt nie

wiedział, co w tym człowieku siedzi naprawdę. Inni bali się go

odrobinę.

Gdy przyszedł do Rady, wydawał się jakby ciosany z kamienia.

Mówił z ogromną pychą. Wiedział, że skoro broni grabiego de Saxe, na

razie wszystko mu wolno, więc używał przepysznie. "Czegóż chcecie

od szlachetnego pana de Saxe?! Z czyich to rąk braliście żarcie dla

siebie i waszych bękartów w czasie głodu i zarazy? Samiście wtedy

wołali, że nie masz zacniejszego i bardziej sprawiedliwego pana

w całym Arras. Albercie! Posłuchaj mnie. Jeśli w rzeczy samej doświad-

cza nas dzisiaj los na tych biednych Żydach i na panu de Saxe, a coś mi

się widzi, że nie na nim tylko skończy się to głupstwo, to winy trzeba

raczej w tobie szukać. Pamiętasz krzyk kobiety, której odmówiłeś

pociechy na szafocie?! Jeśliś zapomniał, ~ Bóg ci przypomni... Ludzie!

Kogo słuchacie? Spójrzcie na tego starca u szczytu stołu. Powiadacie

o nim <<ojciec wielebny>>, a ja wam mówię, że to śmierdzący cap,

któremu życie obrzydło, a z nim cały rodzaj ludzki. Czego on pragnie?

Gdy my cieszymy się słońcem i deszczem, kwiatem i liściem - on myśli

o smole i widłach diabelskich. Zanim przyszła do nas zaraza, miasto

wiele odeń wycierpiało. Mogło tu braknąć ziarna, ale nigdy nie brakło

kadzidła. Mogło tu braknąć konopi, ale nigdy nie brakło ornatów.

Wszelki głos ludzki zamarł w tym mieście. I tylko modlitwy biły pod

niebo. Za dużo tu było wiary, za mało rozumu. Czy Bóg tego chce?

Jesteśmy Jego dziećmi, jakżeby więc chciał naszego poniżenia i nędzy?

Niech tryk sędziwy idzie precz z dobrego miasta Arras. Oddajcie rządy

w ręce światłych ludzi, którzy pobożność potrafią łączyć ze zdrowym

rozsądkiem. Inaczej stary takie piekło wam wyprawi, że kamień na

kamieniu nie zostanie w Arras!"

Albert słuchał i milczał. Gdy Durance skończył, ojciec rzekł tylko:

"Obywatele. Rozsądźcie sami, co wam czynić wypada!" Rada kazała

iść precz włodarzowi. I już było wiadomym, że stanie się on następnym

podsądnym.

Od pana de Saxe domagali się prostacy w Radzie, by żałował za

grzechy. Ale odmówił. Gdybyż był inny? Poszedłem do niego z wieczo-

ra i powiedziałem, że jeśli wyzna swoje winy i okaże skruchę, Rada

gotowa skazać go na opuszczenie miasta. W przeciwnym razie znów

zapłonie stos. De Saxe śmiał się cierpko. "Posłuchaj, Janie" - rzekł

mi wtedy. "Wiem, czego chce dzisiaj miasto. Ono chce walki! Ludziom

się roi w głowach, że kiedy rozpali się walka - znajdą w niej

oczyszczenie. Zadają gwałt drugim, aby się wyzwolić od zmory, która

dławi Arras. Nawet jeśli intencje mają zacne, to przecież zaplątali się

w diabelską sieć. Skoro im dzisiaj powiem, że zgrzeszyłem zmawiając

się z rozbójnikami i bluźniąc Panu Bogu, stanę się sprzymierzeńcem

tego całego szaleństwa. Lepiej zginąć, niż do tego przyłożyć rękę. Wcale

nie pragnę męczeństwa, ale to wiem, że nic gorszego pod słońcem nie

może się człowiekowi przydarzyć, jak wyznanie win nie popełnionych.

Bo to innym krzyżuje ścieżki cnoty. Kto kocha Boga i człowieka-

nie ulegnie takim diabelskim życzeniom". - "Jeśli ńie okażesz pokory,

jutro zginiesz!" - powiedziałem głuchym głosem. Popatrzał na mnie

uważnie. Musiał widzieć tylko zarys mojej twarzy, bo w lochu było

ciemno. "Wiem" - powiada de Saxe. "Ale nie jestem młody. Każ-

demu przychodzi umrzeć... Bóg mi wybaczy, bo widzi moje serce.

Jest czyste, Janie..." - "Przyjacielu de Saxe" - mówię mu wtedy

żarliwie. "Wiesz, jak jesteś mi bliski. Alberta mam za ojca, ciebie

zawsze miałem za brata. Zaufaj mi. Twoja śmierć nie zmieni miasta.

Zginiesz bezowocnie!" - "To'może być" - odparł cicho. "Ale jeśli

pozostanę przy życiu, wtenczas zmieni się wiele. Ludzie dojdą do

przekonania, że mieli rację i wyobrażenie grzechu wygnie się jak

naciągnięta cięciwa łuku. A przecie umysł ludzki nie jest cięćiwą łuku

i ~nie godzi się go tak naciągać. Gdy pęknie - Arras popadnie

w szaleństwo. To jest dobre miasto, Janie, i zasłużyło na lepszy los.

Nie chcę być katem tego miasta. Już niechaj raczej ono będzie moim

katem".

I wciąż tak mówił. Nie było to wcale mądre. Wychodząc z celi

myślałem, że grabia oszukuje siebie. Jakże wysoko cenił godność? Do

tego stopnia, że odnajdywałem w nim grzech pychy.

Była już noc, kiedym szedł ku domowi. Miasto usnęło, pożary

wygasły, wokoło panowała cisza. Łagodny poszum wiatru w koronach

drzew i czyste niebo nad moją głową, chyba pierwszy raz tej jesieni.

Szedłem raźnym krokiem. Oto moje nogi, myślałem, oto moje stopy,

kolana, golenie, lędźwie. Poruszają się miarowo, bo ja tak chcę, choć

wcale tak nie każę. One same wiedzą, co czynić. Jakież cudownie zawiłe

jest życie, nade wszystko zaś żywe ciało człowieka. Zdrajcą jest ten,

który własne ciało wydaje na łup płomieni. Oto mój brzuch, myślałem,

oto moje ramiona, głowa, oczy, usta, włosy. Każdy mój włos czuje

podmuchy wiatru. Kiedy spadnie deszcz, włosy moje są mokre i z lubo-

ścią poddają się pieszczocie palców. A i palce odnajdują radość

w dotyku tej szorstkiej wilgoci. Każdy mój członek żyje odrębnie,

a przecież wszystkie razem stanowią jedną osobę. To prawdziwy cud

stworzenia. Gdy biegnę - odczuwam inność każdej części ciała.

Najprzód pojawia się lekkie pieczenie stóp, ale ja sam jestem rześki

i wesół. Potem, jeśli biegnę dalej, łagodny dreszczyk ogarnia łydki,

przesuwa się do kolan, które wchłaniają w siebie drżenie. Oto i całe

moje nogi stają się ciężkie, rozleniwione, jak brzemienna kobieta.

Tymczasem brzuch, ramiona i plecy wciąż są skłonne dalej uczestniczyć

w biegu. Lecz jeszcze chwila jedna, a oddech w piersi staje się płytki,

w gardle zasycha, głowa pęka z bólu. I wtedy nogi odmawiają

posłuszeństwa. Próżno rozkazuję, aby poruszały się szybciej. One mają

mnie dość, już jestem im obcy. Są tak oddzielne, jakby zostały

odrąbane siekierą. Lecz znów wystarczy chwila odpoczynku, łyk

świeżej wody, by zrosły się z resztą ciała i ruszyły w dalszą drogę,

posłuszne, pewne i niezawodne... Moje dobre nogi, myślałem, moje

ukochane ramiona, dłonie i wnętrzności. Gdzieżbym śmiał wydać was

na zgubę i ,zatracenie! Jestem waszym panem i sługą, przyjacielem

i kochankiem, dobroczyńcą i tyranem. Trzymajcie się mnie, a razem

przetrwamy wszystkie doświadczenia losu. Nic nie jest ważniejsze jak

to przetrwanie.

Szedłem ku domowi i myślałem, że rankiem wejdzie słońce, a całe

niebo zaróżowi się wspaniale. Potem różowość zniknie, aby Arras

mogło się wykąpać w złotych promieniach. Może nadleci wiatr,

swarliwy i nieprzyjazny, roztrąci liście, wysmaga płomienie na stosie

Fariasa de Saxe, ukradnie jaki kapelusz albo wiecheć słomy. W połu-

dnie pić będę mleko, jak co dnia. Rękodajny przyniesie mi kubek

ciepłego mleka, utoczonego wprost z krowiego cycka, a ja siedząc

wygodnie - będę pił. Potem odejdę na Radę, a wieczorem każę

podawać udziec barani, piwo, ser, owoce i znów ciepłe. mleko z późnego

udoju. Kiedy zaś skończy się dzień - ułożę moje nogi, ramiona, plecy,

brzuch i głowę w pościeli i zawołam jaką kobietę z mego domu, aby mi

ulżyła.

Czyż może być coś równie zacnego, jak pozostawanie przy życiu?

Czy Bóg stworzył nas po to, byśmy się unicestwiali w imię przeróżnych

urojeń? W dzisiejszych czasach bardzo wiele się rozprawia na temat

wolności. Za życia naszych przodków rozprawiano wszędzie o rycers-

kim honorze. Mój stryjeczny dziad ujrzał w młodości wizerunek pewnej

damy i poprzysiągł jej swoje służby. Wędrował przez trzy dziesiątki lat

po całym prawie świecie, wiódł żywot pastucha, sypiał pod gołym

niebem, żywił się grochem i rzodkwią. Gdzie przybył, tam zaraz

wygadywał niestworzone historie o owej pani i bił się w turniejach.

Gnaty miał połamane i obolałe, ale pozostał wierny przysiędze.

Zwiedziawszy się wreszcie, gdzie szukać swej kochanki, siadł na okręt

i popłynął do Benewentu. Powitała go tam żylasta starucha, śmierdząca

jak kupa gnoju, wielce przejęta dowodami takiej rycerskości. Mój

stryjeczny dziad zmarł na jej rękach, wołając przed zgonem, że jest

bardzo rad, bo przecież życia nie zmarnował ujrzawszy na koniec

damę swego serca. Kiedy mu zdjęto zbroję, miał podobno na ciele

trzydzieści ran, które odniósł w bojach o tę panią.

Bardzo mnie ta opowieść rozczulała w młodym wieku, ale kiedym

dorósł - zmądrzałem. W czasach gdy mój dziad wędrował po świecie,

ta wywłoka z Benewentu zdążyła mieć trzech mężów i dwunastu synów.

Bardzo ładnie! Najgorsze zaś, że przecież nikt nie kazał temu rycerzowi

uganiać się za taką spróchniałą balią.

Lecz to działo się dawniej, a dziś uśmiechamy się szyderczo na

wspomnienie podobnego błazeństwa. Lecz czyż nie piastujemy w ser-

cach innych błazeństw? Wolność! Zawsze byłem za wolnością. Jużem

o tym wspomniał. Lecz gdy jedni w obecnym świecie powiadają

o szacunku dla człowieka, o swobodzie sumień, poszukiwań i myśli, ja

wołam najgłośniej, jak tylko potrafię, o wolność dla moich lędźwi,

ramion, kolan, włosów, języka, brzucha, nozdrzy, palców, warg, uszu,

stóp, łokci, wątroby, zębów, kości, odbytu..: Ach, dalibóg, panowie, to

wszystko jest moje tak strasznie i tak boleśnie, jak nic innego moim być

nie może! Sam Stwórca powierzył mi to ciało, bym strzegł jego praw do

istnienia.

Tyle wiem, że grabia de Saxe sprzeniewierzył się swojemu ciału,

a zatem osobie, danej mu od Boga. Panie, świeć nad jego duszą, ale

przecież zgrzeszył ciężko...

Najgorsze, że kiedy go prowadzili na kaźń - wołał do ludu.

zgromadzonego w ulicach, iż jest niewinny i umiera, aby zbudzić dobre

miasto Arras. "Niechaj wam wszystkim Bóg odpuści, jako ja odpusz-

czam!" - powiadał, co każdy myślący człowiek poczytywał za jawne

bluźnierstwo. Bo słowa takie godziły się Panu Jezusowi, lecz nie grabi

de Saxe, który był zatwardziałym grzesznikiem. Więc ludzie podnosili

kamienie i rzucali ku niemu, podnosili grudy wyschłego błota i rzucali,

a także łajno końskie i kozie bobki. On wszakże zachował całą powagę

i ujmującą godność. Kiedy go wiązali, rzekł głośno do mistrza, aby

wszyscy słyszeli: "Mistrzu, spraw się dobrze. Daję ci dukata za tę

robotę..." Tamten pokłonił się nisko i ucałował grabiego w trzewik,

choć był cały łajnem powalany. I sprawił się dobrze. Powiedział-

bym - zbyt dobrze, bo się z tej racji niedługo cieszył dukatem.

Uwiązawszy grabiego przy paliku zapalił stos, a gdy buchnęły płomie-

nie - nadzwyczaj zwinnym ruchem wbił skazanemu nóż w serce, aż po

trzonek. Grabia de Saxe jęknął i zaraz wyzionął ducha, więc ogień

trawił już tylko nieczułe ciało. Ale widzieli to ludzie stojący obok,

donieśli Radzie i w jakiś czas potem. mistrz miasta Arras, kiedy się

wypełniła jego godzina, dał gardło pod topór. Po prawdzie umierał

radosny, bo za owego dukata jego żona nabyła ładną majętność

u bramy Trinite, więc była całkiem dobrze urządzona.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. amen. Wtedy, na placu,

przeżywałem bardzo ciężkie chwile. Z najwyższym trudem tłumiłem

szloch, który wydzierał się z piersi. Oto odszedł z tego świata wielki

i zacny pan, jeden z moich dostojnych przyjaciół i opiekunów. W cztery

oczy rozmawiałem z nim jako ostatni. Po moich odwiedzinach w lochu

był już tylko sprowadzony przed Radę, gdzie nie chciał okazać skruchy

i nawoływał do opamiętania. Tak więc mogłem się uważać za przed-

śmiertnego powiernika Fariasa de Saxe. Modliłem się żarliwie, aby Bóg

przyjął do nieba tę zbłąkaną duszę. Lecz właśnie wtedy, podczas

modlitwy, w biały dzień, na placu, gdzie strzelał w górę stos - nawie-

dziły mnie wątpliwości. Byłem już tak blisko pogodzenia się z wszyst-

kim wokoło, aż tu nagle tknęła mnie straszna myśl. Ujrzałem twarz

Chrystusa Ukrzyżowanego, bladą i wykrzywioną cierpieniem. I zaraz

potem ujrzałem twarz Ponckiego Piłata, który się zaparł Pana. Już raz

w życiu miałem przedtem podobne widzenie. Polowaliśmy z Chastellem

w lasach, nie opodal Gandawy. Było to jeszcze w czasach mej młodości,

kiedy Anglicy rządzili całym bez mała wybrzeżem. Pamiętam, że

Chastell spadł z konia i tak się poturbował, że mu nikt życia nie wróżył.

Przybyliśmy do chłopa na skraju lasów. Ułożono Chastella na grocho-

winach. Wołał, by mu dać pić, więc pachołek skoczył ku studni. Wtedy

ja powiadam do starego druha: "Chastell, mój najmilszy. Trzeba ci

spowiednika. Każę chłopu wołać ojca od jakobinów". - "Nie czyń

tego" - mówi Chastell i uśmiecha się z wysiłkiem. "Ja nie chcę

spowiedzi..." Widać w moim spojrzeniu wyczytał, że go mam za

szalonego, więc mówił dalej: "Nie sądziłem, że mi przyjdzie umierać

w twojej obecności, z dala od dojrzałych wiekiem przyjaciół. Lecz los

nie wybiera. Otóż nie chcę tu żadnego klechy. Znasz mnie, chłopcze

kochany, i wiesz, żem się zawsze z praktyk chrześcijańskich naigrawał,

a boskie przykazania miałem za nic... Nie, żebym był zły. Co to, to nie!

Ale nie wierzę w Boga. Nigdym nie chodził do kościołów, nigdym nie

bił czołem przy ołtarzach, nigdym nie wyznawał grzechów. Nie wierzę

w to wszystko.:." Zmartwiałem ze zgrozy. Prawdę mówiąc, na dworze

gandawskim głośno było o bezbożności Chastella i niejeden możny pan

nawet go naśladował. Sam książę Filip powiadał, że Chastell jest

przezacny i przeszlachetny, a zatem Bóg wiele traci, że taki człowiek nie

chce w Niego wierzyć.. No, lecz to wszystko było na tym brzegu, a oto

- teraz Chastell płynął żwawo ku tamtemu brzegowi, gdzie już nie

miejsce na figle i pozy. Sądziłem przeto, że nie ma co zwlekać i trzeba

wołać spowiednika. Lecz nie puścił mej ręki. "Uważaj, co ci powiem,

chłopcze!" - szeptał z trudem. "Nie było w moim sercu niedowiar-

stwa, lecz pewność, że się w proch obrócę, zapadnę w ciemność bez

granic, gdzie próżno szukać jakichkolwiek bytów. Więc nawet teraz,

kiedy mi w głowie kołacze osobliwa myśl, że może jednak coś tam

znajdę, tym bardziej życzę sobie wytrwać w wierności. Jeśli Boga nie

ma - na cóż mi ojciec od jakobinów? A jeśli jednak jest - co wtedy

o mnie pomyśli? Że ze strachu, w ostatniej chwili, padłem przed Nim

na kolana? Jeśli On jest -jest mądry i wielki. A jeśli jest mądry i wiel-

ki - pogardza głupcami i małodusznymi. I właśnie dlatego nie wyjdę

Mu naprzeciw!"

Wrócił pachołek z wodą. Nie posłałem chłopa do klasztoru. Chastell

całą noc przeleżał w dusznej izbie. Nie jęknął nawet. Siedziałem

u progu, słuchając jego oddechu. Noc była bardzo zimna, wszystkie

moje członki dygotały, jakiś okropny lęk ściskał serce. I właśnie wtedy

po raz pierwszy ujrzałem tę przedziwną trójcę. Pana naszego Jezusa

Chrystusa, Piłata i Piotra... Drugi raz jawili mi się ubiegłej jesieni, gdy

umierał Farias de Saxe. Co by to miało znaczyć - dalibóg, nie wiem.

Ale to wiem, że sieje we mnie ogromny niepokój, a co gorsza - odbiera

jasność myśli. Jakbym stał się naczyniem, z którego wycieka drogocen-

na ciecz. Nieraz przychodziło mi do głowy pytanie, skąd się w człowie-

ku bierze odwaga i roztropność. Można uznać rozwiązanie najprostsze,

że mianowicie jednych Bóg obdarza śmiałością czynów i myśli, a in-

nych nie. Lecz których? Powiadają, że dobrze urodzonych, ale w to nie

wierzę, bom widział w życiu tyle zajęczych serc obleczonych w do-

stojeństwo, iż muszę wątpić. Weźmy choćby owego Durance, włodarza

pana de Saxe, i postawmy przy kawalerze du Losch. O tym jeszcze

nie mówiłem. Bo i wcale nie warto! Sprowadzony przed Radę - uczy-

nił istne przedstawienie. Mehoune wyliczał głośno jego nieprawości,

: a ten wołał gromko: "A jakże, dostojna Rado, a jakże! Zgrzeszyłem

najpodlej w świecie". Gdy mu skończono liczyć złe uczynki, dodał

od siebie mnóstwo dalszych i tak się łajnem obrzucił, że nawet pro-

stacy odwracali głowy. Wreszcie Albert pyta: "Czy to wszystko, du

Losch?!" A on zrazu potakuje, lecz myśli skwapliwie, jakby sobie

usilnie przypominał, i po chwili woła: "Dostojna Rado! Będąc dziec-

kiem obcowałem z kozą..." Wtedy nawet Albert wybuchnął śmiechem.

Sądziłem, że ten du Losch kpi z nas sobie, lecz on się tak kajał dla

potrzeby serca. Przeliczył się, biedaczysko! Miał nadzieję, że merdając

ogonem, wyjedna chłostę. Ale ubawiwszy się setnie'- Rada kazała mu

ściąć głowę. Usłyszawszy to zalał się łzami i tarzał po ziemi, chwytając

za nogi piekarza Mehoune, który był mu oskarżycielem. Wtedy stała

się rzecz straszna, bo piekarz rzekł: "Panie du Losch! Pomnij na swoje

urodzenie. Nie godzi się, aby rycerz obłapiał łydki piekarza". Kiedy

ścięto tego człowieka, nikt w Arras nie wspomniał nawet imienia du

Losch. A Durance, choć podłej kondycji, miał przecież śmiałość iść na

śmierć z wysoko podniesionym czołem. Przeklinał Alberta, pluł mu

pod nogi i jeszcze w chwili, gdy płomienie lizały mu ciało, wołał

na wielebnego ojca: "Zbliż się, stary capie, abym ci mógł w pysk

nasmrodzić!"

Więc jakże to jest wreszcie z odwagą i roztropnością? Jeśli nie ma

w tym Boga, niechybnie musi być coś ludzkiego. Chastell mawiał do

mnie: "Bądź panem swego losu!" Ach, wiem, że tylko o to idzie. Lecz

mogę powiedzieć teraz, że nie zostałem nasycony. Bywałem panem, ale

i nie bywałem. Niekiedy dręczyło mnie pragnienie, aby krzyczeć, bez

względu, co by się stać mogło, ale jednak milczałem. Kiedy indziej i';''~'~

znów tryskała ze mnie jakaś niszczycielska siła i gotów byłem dać głowę

pod topór, byle ocalić coś, czego nie umiem nawet nazwać po imieniu.

Panowie! Czyż nie idzie o to, by się sobie podobać? Bardziej nawet

aniżeli Bogu?

Widzę po waszych twarzach, że cokolwiek nudzę. To się rozumie,

zważywszy, jak daleko odbiegł mój język od języka obywateli Brugii.

Gdy ja rozdzieram serce, wam to się wydaje młóceniem słomy.

Wracajmy przeto do naszych brabanckich baranów!

Nie minęły dwa dni od śmierci grabiego de Saxe, jak całe Arras

rozbrzmiewało dzikością i mordem. Procesy o czary, herezje i najpod-

lejsze zboczenia ogarnęły miasto. Nikt nie był pewny dnia ani godziny.

Jedne sprawy trafiały do Rady, inne obywały się bez jej wyroków.

Gerwazy Damasceńczyk, któremu padł koń od przekleństwa Celusa,

wyciągnięty z domu przez dłużników, zadyndał na sznurze. Jego stajnie

poszły z dymem.

Albert powiedział na Radzie, że tylko prostaczkowie wejdą do nieba,

co się zaraz obróciło przeciwko wszystkim dobrze urodzonym. Nie

sądźcie, że poszła z tego plebejska ruchawka! Nic podobnego w Arras

zdarzyć się nie mogło. Zbyt leniwe są umysły tamtejszych obywateli. Po

prostu ludziom się wydawało, że co wyżej stojący - bardziej są

zaplątani w diabelskie pokusy. Nikt w owych dniach nie mówił w Arras

o równości. Natomiast wielu zapragnęło pić z pańskich naczyń i odzie-

wać się w pańskie odzienie. Najprzyzwoitsi ludzie, jak znany mi

z dawna kołodziej imieniem Tomasz Kuternoga, jęli się rozboju. Tenże

kołodziej wdarł się z gromadą czeladzi na pokoje pana de Vielle,

uwiązał go pod pułapem na belce i słuchał, jak sędzia: "Czemuś

bluźnił?" - "Nie bluźniłem" - powiada pan de Vielle. - "Jeśli

mówię, żeś bluźnił, tak jest". - "Nie bluźniłem!" - upiera się pan.-

"Teraz gładko ci nie przejdzie" - powiada Tomasz. "Pan Albert

powierzył sprawiedliwość prostym ludziom miasta Arras. My naj-

goręcej kochamy Boga i nie puszczamy płazem grzechów". - "Jaki

z ciebie prosty człowiek, kołodzieju" - odrzekł de Vielle, który był

nadzwyczaj odważny. "Trudnisz się lichwą i katujesz swoich czelad-

ników. Małoż to razy przychodzili do mnie ze łzami?" Tomasz zdzielił

go w twarz i woła: "Nie twoja rzecz, grzeszniku. I z nimi przyjdzie

mi się rachować. Teraz gotuj się na śmierć, ale wprzód powiedz, gdzie

trzymasz swoje dukaty?" Jednak pan de Vielle nie powiedział. Gdy

go zabili, szukali w całym domu. Okazało się, że był ubogi, poza

urodzeniem i honorem bardzo niewiele posiadał. Więc puścili z dymem

jego siedzibę.

W inny znów dzień przyszła kolej na kobiety. Spalono wtedy siedem

niewiast pod zarzutem czarów. Dwie szlachcianki, tamte drugie zaś

z prostego ludu.

W dzień świętego Ambrożego, piekarz Mehoune, który teraz wiódł

prym między pospólstwem, powiedział, że się od wielu lat znosiłem

z dworem w Gandawie i nastawałem na przywileje miasta Arras. On

pierwszy zawołał: "Pan Jan nie kocha naszego miasta jak by należało!"

Potem mówili inni. Ileż było w nich zaciekłości... I czegom się o sobie

nie dowiedział?

Panowie! Człowiekowi się zdaje, że żyje w czterech ścianach swego

domu, poza światem, dobrze skryty przed uchem i okiem bliźniego. Nie

jest tak! Każdy z nas nosi w sercu przeróżne urazy, którym nie dozwala

figlować po głowie. Gdy jednak nadejdzie pora - wówczas wszystkie

się gromadzą, kamyk do kamyka, źdźbło do źdźbła - i powstaje z tego

straszny wizerunek. Ja nawet cząstki mego życia nie pamiętam, gdy oni

pamiętali całość. Dalibóg, pojęcia nie mam, dlaczego chcieli mojej

głowy? Co im uczyniłem? Byłem w tym mieście jak twaróg ugniatany

ręką Alberta, na jego obraz i podobieństwo. Służyłem wiernie, pewny

nagrody. Tymczasem krzyczeli, by mnie prowadzić na stos! "Jakiż

mądry jest pan Jan!" - wołali. "Zbyt mądry, by dalej żyć w naszym

mieście. Pragniemy czystej i pokornej wiary, pragniemy uległości

wobec niebios i nie życzymy sobie mędrków, którzy nas obrażają

zawiłością mowy i myśli. Nasze dłonie stwardniały od ciężkiej roboty,

ufamy tylko naszym dłoniom i naukom świętego Kościoła. Gdy

tymczasem pan Jan trawi dni i lata na dysputach i wynosi rozum, który

jest ołtarzem szatana". Już byłem gotów na stracenie, gdy zabrał głos

Albert: "Nie powiem, aby wszystko, co czynił pan Jan, zasługiwało na

poklask. Zgrzeszył ciężko przeciw miastu, bowiem pomimo wielu lat

nauki, wciąż ulepiony jest z wahań i wątpliwości. Gdy ja wam

powiadam, że gorące serca chrześcijańskie mogą góry przenosić, on

zaraz wtrąca swój pogląd, wedle którego serce nie ma rąk i nóg, aby

mogło nieść cokolwiek. Gdy ja wołam do was, że pragnienie znaczy

wszystko - on nie tai wątpliwości, wywodząc, iż także rozsądek

pochodzi od Boga. Mówiono tutaj, że rozum jest narzędziem diabła.

To nieprawda. Natomiast prawdą jest, że diabeł może zamieszkać tylko

w rozumie, a nigdy w sercu człowieka. Nie umiałbym odpowiedzieć na

pytanie, czy pan Jan jest winny! Jego herezja polega głównie na tym, że

brak mu ufności, mimo dobrych starań. Wciąż ulega dziwacznym

podszeptom. Ich źródłem może być diabeł, ale może być także słabość.

Naszą troską powinno być raczej zbawienie, a nie potępienie tej duszy.

Myślę że trzeba odsunąć pana Jana od Rady, by mu dać czas na

medytację i modlitwę. Potem się zobaczy..."

Wychodząc z izby radnej powiedziałem głośno i wyraźnie, że jestem

i pozostanę wierny miastu Arras. Piekarz Mehoune roześmiał się

cierpko. Wtenczas widziałem go po raz ostatni. Nazajutrz jakiś

człowiek, któremu Mehoune uwiódł córkę, pozbawił go życia.

Tak oto znalazłem się w swym domu, z dala od spraw miasta.

Następne dni spędziłem w zupełnej samotności, wsłuchując się w gwar

strasznych porachunków. W istocie oddałem się medytacjom. Położe-

nie, w jakim się znalazłem, było nadzwyczaj okrutne. Zrazu zdawać się

mogło, że to Arras wyparło się mojej osoby, lecz był to tylko pozór.

W istocie bowiem ja sam wyrzuciłem miasto z serca. Ach, nie dotknęły

mnie wyroki Rady. Nigdym nie przywiązywał wagi do tego, co myślą

prostacy. Albert zaś już od dawna wydawał mi się jakby opętany. Po

prawdzie nie podejrzewałem go o szaleństwo, wietrzyłem raczej ukrytą

myśl, której nie chciał zdradzić przed innymi. Tak więc wcale nie byłem

dotknięty wykluczeniem z Rady. Odnajdywałem w tym nawet profit!

Przez ostatnie dni uczestniczyłem w sprawach, do których nie miałem

przekonania. Jeśli Arras pragnie się stoczyć na dno - myślałem-

niechaj czyni to bez mego udziału. Tym lepiej, że siedzę w domu, co-

kolwiek izolowany, a już na pewno bez wpływu na bieg dziejących się

zdarzeń. A więc nie wyrok Rady był mi wstrętny, ale sama Rada. Wy-

znam, że czułem gorycz na myśl, iż dopiero po tak długim czasie ujrza-

łem jej właściwe oblicze. Nie świadczyło to dobrze o moim rozsądku.

Umysły trywialne skłonne są zapewne sądzić, żem przejrzał w obliczu

grożącego mi niebezpieczeństwa. Jak długo byłem na górze - po-

zwalałem się nieść na manowce wraz z całym miastem. Gdy jednak

upadłem - doznałem olśnienia... Otóż to jest. niemądry sąd, moi

panowie! Sprawa wcale nie była tak płaska. Aczkolwiek i w tym ujęciu

jest jakieś zdrowe jądro. Tylko, że w życiu ludzkim niemal zawsze tak

bywa i nie godzi się wtedy pomstować na wiatr wiejący do portu. Wy

o tym wiecie najlepiej, jako że macie bliskie związki z morzem.

Czyż myślący człowiek nie odczuwa swej odrębności jako najwięk-

szego cierpienia? Towarzystwo Boga, nawet jeśli jest On najlepszy ze

wszystkich możliwych, sprawia nam więcej udręki niżeli radości.

W gruncie rzeczy bowiem nadal jesteśmy samotni. Pustelnictwo! Jakże

tym zawsze gardziłem... Trzeba się do cna wyzbyć człowieczeństwa, aby

wieść żywot z dala od całego świata, pośród nieprzebytych lasów albo

na szczytach niedostępnych gór. Nie idzie o to, że się człowiek żywi

korzonkami i wodą źródlaną. Lecz gdzież jest miara jego uczynków?

Powiadano kiedyś o pustelniku z Artois, który tam żył przed wiekami

i nauczał Ewangelii dzikie zwierzęta. Myślę, że to był człowiek

obłąkany. Zrazu mogło mu się zdawać, że wilki, lisy i tumaki słuchają

go uważnie, a nawet usiłują naśladować nauki Pisma. Ale wnet na-

tura wilcza musiała wziąć górę i zwierzyna powiadała dobrodusznie:

"Przerwij, zacny ojcze, swe kazanie, bo czujemy głód i musimy pójść

w las, aby zarżnąć jelenia..." Potem, jak myślę, sam pustelnik chadzał

z nimi w knieję. Najprzód się przyglądał, potem jadł, a wreszcie

polował. Nie mając zaś ani mocnych kłów, ani ostrych pazurów-

zabijał najokrutniej z całej tej dzikiej gromady. I dopiero wtenczas

mógł stać się przywódcą stada.

Miałem, moi panowie, starszego brata, który się zamknął u kar-

tuzów przed trzema dziesiątkami lat. Przez długi czas nie widział

drugiego człowieka i tylko obcował ze swoją wiarą. Tam też oszalał bez

reszty. Powiadam wam, że muszą istnieć jakieś miary dla naszych myśli

i uczynków, a także dla naszej miłości Boga. Nawet gdyby Bóg nie

istniał wcale, a stanowił tylko naszą tęsknotę - musi ona być mierzona

pomiędzy jednym a drugim ludzkim sercem.

Nieraz w życiu zdawało mi się, żem wychynął z mrocznych lasów,

gdzie byłem jak mchy, jak liście albo jak łasice. Wtedy jeszcze nie

wiedziałem, że jestem. Ale kiedym doświadczył wiedzy o sobie samym,

wnet zacząłem szukać punktu odniesienia. I pytałem - gdzie on jest?

Kiedy z Brugii wychodzi okręt w daleką podróż, ludzie zgromadzeni

na jego pokładzie to tylko wiedzą, że są sami na świecie, pośród

rozszalałych żywiołów oceanu. Spoglądają na swego kapitana i każdy

majtek ufa mu więcej niż Bogu. Wystarczy jeden nieuważny ruch, by

człowiek znalazł się za burtą, w osamotnieniu i zgubie. Wiedzą o tym

wszyscy i dlatego trzymają się razem. Razem ujmują wiosła i razem

zwijają żagle. Gdy jeden zwątpi, starczy mu popatrzeć na mocne

ramiona towarzyszy, by znów poczuł się raźniej. A kiedy płyną

w mieliznach i podwodnych skałach - nie spuszczają oczu z warg

swojego kapitana. Ach, słyszałem, jak ciężko jest ludziom na waszych

okrętach: Najobrzydliwsze robactwo, marne jadło, . okrutna praca

i baty nadzorców. Kto się buntuje, tego wieszają na rei. Ludzie

przeklinają swój los i zdarza się, że nienawidzą okrętu. Ale na myśl, że

mógłby wpaść na skały, rozbić się i pójść na dno - przejmuje ich lęk.

Byli tacy, co przeżyli podobne wypadki. Ocaleli na jakiejś łódeczce,

będąc igraszką morza przez długie tygodnie. Samotni, między niebem

i wodą - wspominali ze słodyczą swój okręt, towarzyszy, kapitana,

a nawet okrutnych nadzorców. Na pokładzie, mimo wszystko, byli

przecież ludźmi, gdy potem stali się tylko igraszką szalejącego ży-

wiołu...

Być sobą znaczy nie być kimś innym. I to wszystko. Ale nie być kimś

innym można tylko pośród innych. Oto dlaczego zasiadałem w Radzie

i pozostałem w Arras.

No, to prawda, lecz tylko częściowa. Bo kiedy mnie usunięto,

zrozumiałem, że nie jestem bez winy. Janie, mówiłem sobie, czemuś nie

bronił Fariasa de Saxe? Ponieważ nie zasługiwał na obronę, od-

powiadałem natychmiast. Nie umiał cenić swego życia, a zatem dobrze

się stało, że zginął! Ale zaraz nowa myśl mnie trapiła. Jeśli tamci byli za

straceniem Fariasa de Saxe, należało się temu przeciwstawić, aby

pozostać kim innym. Pragnienie jednomyślności - odpowiadałem

wtedy - wydaje się silniejsze niż pragnienie prawdy. Bo nie z prawdy

czerpiemy poczucie naszego bezpieczeństwa, ale ze wspólnoty. Arras

jest tym, co nas łączy na dobre i złe. I nic poza Arras nie posiadamy.

A wiara? - pytałem trwożnie. Wiara - odpowiadałem natychmiast-

jest ziarnem, gdy Arras jest glebą. Bez tego miasta szyderczy wiatr

rozwieje naszą wiarę po obcych polach - i staniemy się żebrakami

u zatrzaśniętych wrót świątyni.

Moi panowie! Gdy teraz opowiadam swoje myśli z ubiegłej jesieni-

jestem wewnętrznie chłodny i uspokojony. Lecz wtedy doznawałem

rozpaczliwych wzlotów i upadków, miotałem się po domu jak ćma

w świetle pochodni i nie zaznałem chwili ukojenia. Odeszły mnie

wszystkie myśli swawolne, już nawet nie chciałem kobiety, choć

mogłem ją mieć, bo były w moim domu służebne niewiasty, gotowe na

każde skinienie. Przez kilka dni i nocy szukałem jakiegoś wyjścia,

a tymczasem miasto krwawiło jak otwarta rana. Przybiegali do mnie

zaufani i opowiadali straszne rzeczy. Nie było wcale tak jak przed laty,

w dniach zarazy. Wtedy Arras walczyło o życie. Teraz szło już tylko

o wyrównanie niskich porachunków. Na każdej ulicy krążyli donosicie-

le, słuchając, co mówią drudzy. Potem biegli do Rady. W samej Radzie

źle się działo, bo wszyscy patrzyli na siebie wilkiem. Kołodziej Tomasz,

który złupił dom pana de Vielle, oskarżył Radę o tajne układy

z Dawidem. Zrazu go wyśmiano, ale był dość sprytny i zjednał sobie

tłumek najgorszego hultajstwa w mieście. Więc Albert przyjął go do

Rady, aby miał głos w rządzeniu. Ten kołodziej posiadał sporo rozumu

w głowie. "Nie - powiada - nie może tak być, żeby każdy samodziel-

nie wymierzał sprawiedliwość. Od tego jest Rada z wielebnym ojcem

Albertem na czele. Dość rozbojów na ulicach, dość podrzynania gardeł.

Kto ma z drugim porachunki, niech przyjdzie do Rady..." Usłuchano

go z wielką radością, bo ludzie stateczni bali się o zmroku wystawiać

nos na ulicę. Sądzono, że Tomasz Kuternoga wprowadzi porządek.

No, dał im on porządek! Przychodzi do niego kamrat i powiada:

"Tomaszu, przyjacielu zacny. Mam na pieńku z panem Astruc, który

mi pożyczył dukata, a nie chcę go zwracać. Uczyń co w tej sprawie".

Tomasz skrobie się w głowę i mówi: "Wnieś oskarżenie na pana

Astruc". - "O co mam go skarżyć?" - pyta kamrat. - "To się

zobaczy" - odpowiada Tomasz. "Przyjdź do mnie wieczorem, a po-

wiem ci!" Wygotowano oskarżenie przeciw panu Astruc, że obraził

Trójcę Przenajświętszą. Astruc był jąkała, kiedy mówił pacierze,

starczyło mu języka na Ojca i Syna, natomiast zawsze kropnął się przy

Duchu Świętym i musiał oddech brać. Do tego stopnia był niemrawy,

że nawet gdy mu stos podpalono i modlił się, także Ducha świętego nie

mógł bez oporu wydukać.

Jednego popołudnia przyszedł do mnie Piotr de Moyes, przyjaciel

wypróbowany, który wciąż jeszcze zasiadał w Radzie. "Janie - powia-

da, gdyśmy zostali całkiem sami - jest przeciw tobie oskarżenie

i będziesz wzięty pod areszt". - "Nie może być!" - zawołałem,

przejęty trwogą. "A co na to Albert?" - "Albert przystał pod

naciskiem Rady" - mówi de Moyes. - "Kto głosował przeciw?"-

pytam druha. - "Nie było głosów przeciwnych" - odparł i odrobinę

posmutniał. Ale zaraz dodał: "Tym śpieszniej cię uwiadomiłem o decy-

zji Rady".

Gdy wychodził z mego domu, rozglądał się czujnie na wszystkie

strony. Był to bardzo zacny człowiek, choć słabego ducha... Zostawszy

sam, zaraz odzyskałem spokój. Byli więc jednomyślni, nie pojmując

krzywdy, jaką wyrządzają. Scedowali swoje sumienia na stado, jak

barany, jak capy przeklęte. I nikt wśród nich nie pomyślał nawet, że nie

ma w świecie bardziej tyrańskiej tyranii jak jednomyślność, nie ma

ciemniejszej ciemności jak jednomyślność, nie ma głupszej głupoty jak

jednomyślność! Chronili się w nią - zakładając sobie stryki na szyję.

Ach, cierpiałem ogromnie z powodu mej samotności, lecz jednocześnie

byłem dumny, że nie brałem w tym wszystkim udziału. Właśnie wtedy

podjąłem decyzję. Wzywam zaufanego człowieka i powiadam mu:

"Osiodłaj najlepszego wierzchowca i prowadź do bramy świętego

Idziego. Przyjdę tam przed północą..." - "Panie" - powiada sługa.

Straże pilnują każdego przejścia". - "Wiem o tym. Pójdę uzbrojony.

Niewiele mam do stracenia. Jeśli trzeba, przebiję się przez straże

i umknę do księcia Dawida..." - "Miasto będzie cię błogosławiło!"-

zawołał. "Byle tylko książę tutaj zjechał, zaraz skończy się to całe

diabelstwo". - "Tak i ja myślę" - mówię. "Nie będę siedział

spokojnie, gdy spadają głowy niewinnych obywateli..." Sługa wyszedł,

ale zaraz wrócił. "Panie" - powiada. "Boję się o twoje życie. Jeśli

trzeba, pójdę z tobą. Umiem władać bronią". - "Pomyślę o tym"-

rzekłem i oddaliłem sługę, aby nie widział moich oczu, pełnych łez.

Jakże rad byłem wtedy, że mnie kochano. Cóż stąd, jeśli właśnie ten

człowiek doniósł Radzie o moim projekcie, o czym się później dowie-

działem...

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Bałem się ogromnie.

Widziałem lepiej od innych, co czeka śmiałka, którego pochwycą

straże. Miasto Arras w tym względzie jest bardzo okrutne, bo ceni sobie

przywiązanie obywateli. Tortury nie mogą trwać krócej jak od wscho-

du do zachodu słońca. Sam należałem do autorów tego prawa,

któreśmy oznajmili obywatelom w roku, kiedy wygasła zaraza. Pocie-

chą była mi myśl, że oto trwa głęboka jesień. W pełni lata tortury

bywały najsroższe i trwały najdłużej. Ale i tak rozumiałem, że ryzyko

jest wielkie. Nie chciałem myśleć o tym, co się stanie, gdyby mnie

chwycili...

Wyszedłem z domu przed północą. Czas był najsposobniejszy. Noc

ciemna, niebo zaciągnięte chmurami, ani śladu księżyca i gwiazd.

Miasto spało, tylko z daleka dobiegał głos chóralnej modlitwy w koś-

ciele Świętej Trójcy. Narzuciłem kaptur, owinąłem się w płaszcz.

Wziąłem z sobą nóż z poręcznym trzonkiem, bardzo wąski i ostry,

który za jednym uderzeniem można wrazić w serce. Szedłem z wolna,

by nie zwrócić uwagi. Sługa czekał nie opodal bramy świętego Idziego.

To mnie wielce pokrzepiło, bom liczył na pomoc. Nie widziałem

w ciemności jego twarzy, ale byłem rad, że jest ze mną. "Masz broń?"-

pytam z cicha. - "Mam" - odpowiedział tak słabym głosem, że się

przeraziłem. Patrzę ku bramie i widzę, że szeroko otwarta, a straże

grają w kości... To się przedtem nigdy nie zdarzyło. Zawsze o zmroku

miasto Arras zamykało się szczelnie, by ze wschodem słońca znów

otworzyć bramy dla całego świata. Liczyłem więc, że mi przyjdzie

spuścić się po murze, miałem w tym celu przytroczone do siodła mocne,

konopne sznury. Fosy wyschły od dawna, bo deszczu brakło, więc

poniżej murów ciągnęło się niemiłe bagno, ale łatwo było je przebyć,

nogi powalawszy do kolan. Umyśliłem sobie, że gdy już będę z drugiej

strony, otworzę sekretną furtę, którą wybito w czasie zarazy i tamtędy

sługa poprowadzi konia. Furta była zamknięta od zewnątrz, bo ją

biskup kazał wybić na użytek straży, która żyła wtenczas z drugiej

strony murów, otaczając miasto...

Tak zamyśliłem ucieczkę, gdy nagle spostrzegam, że brama szeroko

otwarta. Wtedy sługa mówi szeptem: "Panie, wybacz mi małodusz-

ność, ale tchórz mnie obleciał i nie pójdę z tobą..." - "Jakże to?"-

powiadam. "Sameś się ofiarował z pomocą..." - "To wiem - od-

rzekł sługa - lecz dzwonię zębami na myśl, co się stanie, kiedy nas

pochwycą. Obłupią ze skóry, odrąbią każdy po kolei członek, wyrwą

język, wypieką oczy, a potem z wolna..." - "Zamilcz, tępa pało!"-

przerwałem nędznikowi i włos zjeżył mi się na głowie. Więc zamilkł.

Patrzałem ku bramie. Szedł mnich od cystersów, podpierając się

kosturem. Ani na niego spojrzeli... Był to obcy człowiek, bo u nas

w Arras cystersi nie żyli nigdy. Pomyślałem, że jeśli roztropny, to

przecież da znać księciu, co się w mieście dzieje. Mówię do sługi:

"Odprowadź wierzchowca do stajen i sam wracaj spać". Anim się

obejrzał, jak go nie było.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Już to mówiłem, że

miasto Arras spłatało mi diabelskiego figla. Jakżebym miał stamtąd

odejść przy otwartych bramach? Co innego, pokonując trudności, albo

zgoła wydając walkę strażom na śmierć i życie. Ale tak? Ogłaszając

wyrok Rada nie wiedziała, że Albert zechce mi stworzyć okrutną

pokusę. Tego wieczora nie zamknięto bram.

Wróciwszy do domu, czułem, że postąpiłem, jak należy. Jeśli to

miasto jest szalone, ja będę w nim trzeźwy. Jeśli jest złe, ja będę w nim

dobry. Albert chciał mnie zniewolić ufnością. Więc zgoda - myślałem

z pewnym rozczuleniem - odpłacę tym samym, choć wiem, że

przyjdzie mi potem srogo pokutować. Jeśli Arras pragnie, bym uczest-

niczył w powszechnym unicestwieniu, będę tutaj dla wszystkich wy-

rzutem sumienia.

Nie do wiary, panowie, alem poszedł tej nocy spać - i spałem

dobrze. Zbudziło mnie słońce, gdy już stało wysoko na niebie. Pierwsza

moja myśl pobiegła do owego cystersa, którego widziałem na moście.

Jeżeli okaże szczyptę miłości chrześcijańskiej - niechybnie pójdzie do

Gandawy. Czyż nie było to jego obowiązkiem? Wiedziałem i to, że

cystersi nie kochają Alberta, bo ich zawsze wydrwiwał, wynosząc pod

niebo dominikanów. To się rozumiało, zważywszy kaznodziejskie

skłonności wielebnego ojca, a także uległość cystersów wobec każdego

biskupa. Miałem więc nadzieję, że ów mnich pójdzie wprost do

Gandawy. Rachowałem gorączkowo, ile czasu upłynie, nim książę

Dawid zjawi się u bram Arras. Nie wypadł ten rachunek zbyt

pokrzepiająco, bo straże mogły przyjść po mnie każdej chwili.

Tak oto zeszedł dzień na niepokoju, czujnym słuchaniu kroków na

dziedzińcu i wypatrywaniu nadchodzących straży. Wciąż słałem ręko-

dajnego na ulicę, by przyniósł wiadomość, a on wciąż powracał i mó-

wił: "Puśto, wielmożny panie, jeno się wieprze czochrają u płota..."

Aż wreszcie, długo po zachodzie słońca, kiedy lampa oliwna już

dogasała, wszczął się ruch u wejścia, wbiegł sługa i powiada, że przybył

wielebny ojciec. Powitałem go na progu. Wszedłszy, nie dał mi ręki do

pocałowania, ale zawołał, że nie kocham wcale miasta Arras i jego

obywateli. Zaprzeczyłem. Wtedy mówi: "Chciałeś zemknąć nocą na

dwór biskupi i Dawida nam na kark sprowadzić!" Zaprzeczyłem. Śmiał

się. Widziałem, że jest słaby, opuchł bardzo, męczyły go wody w całym

ciele, których z każdym dniem przybywało. Więc go proszę na pokoje,

wołam sługi, każę podawać najprzedniejszy trunek. "Nie chcę nic

w tym domu!" - zawołał gniewnie. I znów powiada, żem zamyślił

czmychnąć z miasta. "Nieprawda..." - odparłem z mocą. Wtenczas on

woła sługę, którego z wierzchowcem posłałem do bramy. "Mów, coś mi

doniósł wczoraj z rana!" - rozkazuje. Sługa wyznał wszystko, hardo

patrząc na mnie. Tak oto zrozumiałem, że wyhodowałem na własnej

piersi żmiję, która przywiodła mnie do zguby.

Kiedyśmy zostali sami z Albertem, powiedziałem: "Ojcze, wysłuchaj

mnie! To prawda, że chciałem iść do biskupa, bo już nie mogę patrzeć

na te okropności. Czas z tym skończyć! Czas, aby miasto wróciło do

swego sumienia i uczyniło skruchę..."

Chciał mi przerwać, ale mówiłem dalej, bom wiedział, że walczę

o życie: "A zatem umyśliłem iść do Dawida. Lecz przecież nie

poszedłem, cofnąłem się w ostatniej chwili, bo to jest moje miasto i nie

chcę go zdradzić, nawet dla dobrej sprawy!" Albert zaśmiał się tak

zimno i okrutnie, że nogi ugięły się pode mną. "Łżesz" - powiada

świszcząco, a ślina cieknie mu na brodę. "Łżesz, Janie! Odstąpiłeś od

zamiaru ucieczki nie dla miłości Arras, lecz z chytrego tchórzostwa.

Gdyby cię sługa nie opuścił, poszedłbyś przez bramę, wydając walkę

straży. Ale już tam na ciebie czekali. Bom cię wystawił na próbę. Ale

przechytrzyłeś mnie... Mądry jesteś i wielce obrzydliwy... Wiedziałeś,

co cię czeka od kata, w razie gdybyś był schwytany. Wtedy nie byłoby

już żadnego ratunku..."

Kiedy to powiedział, nadzieja wstąpiła w moje serce. Lecz rychło ją

zgasił: "Pójdziesz pod miecz! Ale ci oszczędzę tortury". - "Ojcze!

powiadam - nie uczynisz tego ze swoim najwierniejszym uczniem. Cze-

góż chcesz ode mnie i od tego miasta? Jaki diabeł tobą kieruje i do czego

zmierzasz, rozpalając tu stosy i oddając katu najzacniejszych ludzi?"

Wtedy krzyknął i podniósł ramię, jakby chciał mnie uderzyć, ale

nagle wszystko w nim zwiotczało, zasłabł i siadł na ławie. Patrzę na

niego i nic nie rozumiem. Bo zapłakał. Łzy ciekły mu po starczych

policzkach, obrzmiałych od puchliny, spadały na białą brodę. Trząsł się

cały, jak krzak na wietrze. Klasnąłem w dłonie, a gdy zjawił się

rękodajny, kazałem przynieść dzban moszczu. "Nie trzeba" - rzekł

cicho Albert. Lecz potem pił chciwie. I znów zapłakał. Siadłem przy

nim. Tłukła się we mnie nadzieja, jak zakapturzony sokół; a także

gorzki żal wypełnił serce. Był to przecież mój wieloletni opiekun

i nauczyciel, najdostojniejszy i najtwardszy człowiek pod słońcem,

który trzymał w ryzach wielkie miasto przez dwadzieścia lat, a oto teraz

płakał jak dziecko i nie mógł słowa przemówić. "Ojcze Albercie"-

rzekłem miękko. "Daj spokój... Wszystko będzie dobrze!" I to mówiąc,

wierzyłem, że tak się stanie. Jąłem do niego przemawiać, jak się

pociesza małe dziecko, i nawet miałem ochotę ująć jego dłoń, by

ją pocałować, alem nagle wspomniał, co się dzieje wokoło, i wstrzy-

małem się.

Wtedy spojrzał na mnie spod opuchłych powiek i wydało mi się,

że tak patrzą tylko oczy ślepca. Lecz widział. "Czyś ty myślał,

Janie - rzekł cicho - że mi lekko w tym mieście? Czy mam serce

z kamienia, a umysł porażony wrogością do rodzaju ludzkiego? Cierpię

tak strasznie, jak nikt w Arras nie cierpi!" - "Do czego zmierzasz,

ojcze?" - "Aby ich wyzwolić! - odparł z nagłą mocą - aby im

uczynić światło w tej okrutnej ciemności..." Teraz już mówił głośniej,

a łzy obeschły na jego obliczu. Ale nie sądźcie, panowie, że było w nim

jakieś natchnienie albo iskra diabelska. Nic podobnego! Jeśli co tam

było pod skorupą słów, to osobliwa trzeźwość umysłu, który wszystko

rozważył, wszystko związał i wszystko prześwietlił do samego dna.

Tym straszniejsze były właśnie jego słowa. "Janie - powiadał mi-

chciałem cię widzieć moim następcą. Bo to wiem, że sam nie dojdę celu.

Droga bardzo długa i wymaga nie lada twardości. Pomyśl o tym

nieszczęsnym mieście. Jakże ono pragnie wyzwolenia! Ludzie zostali

wygnani z raju, czują, że ten świat nie jest ich światem, obco im i ciężko,

źle i gnuśnie. Rodzili się i umierali w nędznym kołowrocie spraw,

pomiędzy strzyżeniem baranów, pławieniem konopi i tkaniem serży.

Rodzili się i umierali, nie wiedząc, po co przyszło im żyć na tym świecie.

Bo nie jest przecież celem człowieka strzyc barany, pławić konopie

i tkać serżę. I nie jest jego celem spać z kobietami, jeść, doić

krowy, kuć konie i polować na zwierzynę leśną. Gdzież był raj, który

utracili przed swoim przyjściem na świat i gdzież winni go szukać, aby

znaleźć odrobinę sensu w tym szalonym młynie? Przed laty padła na

nich straszliwa zaraza. Podrzynali sobie wzajem gardła i żarli ludzkie

mięso. Piekło! A kiedy zaraza wygasła, znów wrócili do serży i konopi,

skapcanieli, zwątpili, wyschły im serca na wiór. Kiedy huba toczy

potężny pień, trzeba siekiery i silnego ramienia, aby ją odrąbać.

Czasem i to nie wystarczy i musi uderzyć ognisty piorun z nieba,

wypalić wszystko dokoła, obalić drzewo, zmienić je w dymiący stos,

aby na drugi rok zakiełkowało zdrowe ziarno na pogorzelisku... Jest

u bramy zachodniej, gdzie mieszkają Żydzi, nieduży staw, cały pokryty

rzęsą i wodnymi liliami. Czas płynie, a staw zarasta coraz bardziej.

Kiedym tu przybył przed laty, widziałem tam czystą wodę i pełno

tłustego karpia w głębinie. Ale czas mijał, rzęsa szła od brzegu, lilie

zarastały tylko zielony kożuch roślin, żarłocznych i nienasyconych.

Karpie wypływały na wierzch z wzdętymi skrzelami. Nie było już tam

żadnego życia. I to mnie strasznie dręczyło. Czemu nie ma światła dla

tych nieszczęsnych ryb w głębi? Czy muszą szczeznąć bez ratunku?

Chodziłem tam nieraz i rzucałem kamienie w głąb wody. Cały zielony

kożuch nadymał się wściekle, jakiś ruch przebiegał po powierzchni,

rzęsa dygotała, lilie zwijały się i płaszczyły, a ku górze tryskał słup

czystej wody z głębiny. Kiedyś nająłem ludzi, aby ze mną rzucali

kamienie. Myśleli, żem oszalał. Bo nie każdy rozumie miłość. Cóż się

wtedy działo na tym stawie?... Istne czeluście piekielne. Jakże chciałem

spalić ogniem te lilie i porosty, by odsłonić lustro wody i wydać je

promieniom słonecznym. Gdy ludzie rzucali kamienie, coś tam w głębi

zaczęło się poruszać, jakieś ożywienie wstąpiło w wodę, jakby cały staw

obudził się wreszcie. Kazałem ludziom ćwiczyć lilie rózgami i ćwiczyli

je. A te lilie aż wiły się z bólu, podrygiwały wściekle, ale gdzie padły

razy - tam się odsłaniało lustro czystej wody.

Janie! Zaufaj mi, zaklinam cię! Trzeba to miasto wysmagać do krwi,

podpalić z czterech stron świata, zamienić w siedlisko bestii, aby się

odsłoniło prawdziwe oblicze człowieka. Niczego tak bardzo ludzie tutaj

nie pragnęli, jak zmiany! Choćby to miał być okrutny ból - pragnęli

go, bo wszystko, co stanowiło o ich życiu, było puste, płaskie,

cuchnące, niemrawe, zgńiłe i bez smaku. Wystaw język na mgłę - i cóż

poczujesz? Nicość. Całe Arras to był jeden wielki język, wystawiony

na mgłę. Nawet umierali bez żalu i lęku, tak byli żadni i nijacy. Ach,

jeśli sądzisz, że chciałem tych ludzi uczynić aniołami - mylisz się

srodze. Chciałem tylko, by stali się bardziej ludzcy, niż byli dotychczas.

Janie, powiedz mi, synu! Kiedy można zaznać słodyczy cnót? Gdy się

zaznało goryczy grzechów! Kiedy można zrozumieć cały sens spokoju?

Gdy się wie, co znaczy niepokój i lęk! Kiedy można łaknąć Boga? Gdy

się zasmakowało diabelstwa! Kiedy można pokochać proste życie?

Gdy się otarło o śmierć! Kiedy można ocenić jadło, odzież, wierzchow-

ce, wymię krowy, piękno tkaniny i dotyk delikatnej serży? Gdy się

płonęło dzień i noc w rozpaczy, bólu i najwyższej trwodze! Kiedy

wreszcie można uznać trwałość pewnych wartości? Gdy się spadło na

dno, gdzie już nic nie jest trwałe i nic nie jest warte... Tak oto prowadzę

to miasto do prawdziwej wolności..."

Zamilkł, a ja patrzałem na niego i myślałem, że oszalał. Ale on to

odgadł. "Sądzisz, że jestem szalony, co?! No, to pokaż drogę inną,

lepszą, bardziej godną istoty ludzkiej. Jak świat światem ludzie niewy-

powiedzianie cierpią. Przychodzą do nich prorocy i powiadają: >>Pójdź-

cie za mną, a ja was poprowadzę do raju!<< I ludzie idą w pokorze, bo

niczego człowiek nie pragnie tak bardzo, jak iść... I nie jest ważne,

dokąd zmierza, ale to tylko, że się porusza. Uczniu, zaufaj mi! Nie ma

nic trudniejszego jak zjednanie sobie Boga. W pogoni za Nim ludzie idą

od niepamiętnych czasów, wciąż naprzód, między nieprzeliczoną rzeszą

trupów i okaleczonych, w hałasie okrzyków bitewnych, pośród rzezi,

mordów i pożogi. Ach, jakże niezmordowanie ścigają tę wielką tęsk-

notę. I źle czyni ten, kto by ich pragnął zatrzymać. Bo przeznaczeniem

naszym jest iść. Tylko wtedy ludzie czują się wolni..."

- Wolni!" - rzekłem szyderczo, zapominając o mojej strasznej

sytuacji. "Na czym polega wolność, jaką dałeś miastu Arras?! Jest to

najokrutniejsza niewola gwałtu, delatorstwa, stosów, zaklęć i nędznych

urojeń..." Uśmiechnął się na te słowa. "Janie" - powiada. "Nie to jest

ważne, co jest, ale jakie imię nosi. Wszystko jest tym, czym jest jego

imię. Kiedy Bóg ukazał się Mojżeszowi na górze Horeb, a Mojżesz

spytał: >>Panie, jakie jest imię Twoje?<< - wtedy Bóg odpowiedział:

>>Jestem, który jestem!<< Powiadasz o niewoli gwałtów i urojeń, w którą

popadło miasto. Mylisz się! Czym jest gwałt, który nazwiesz karą? Jest

karą. A czym urojenie, które nazwiesz wiarą w zbawienie? Jest wiarą

w zbawienie! Człowiek wydaje ci się utworzony z czynów i zamysłów,

gdy tymczasem jest także utworzony ze słów. Nie ty pierwszy ulegasz

zdumiewającej łatwości, która polega na najgłupszym złudzeniu ludz-

kiego umysłu, że można poznać i zmienić świat bez słów. Jakże go

poznasz i zmienisz bez języka, który został ci dany, abyś nim nazywał?!

Co nie ma nazwy - nie istnieje. A co istnieje - istnieje dzięki swojemu

imieniu".

Wtedy zawołałem, przejęty do głębi serca: "Ojcze Albercie! Diabeł

mówi przez twoje usta..." A on znów się śmiał cicho. "Oto i nazwałeś,

Janie! Nauczono cię języka i używasz go. Powiadasz - diabeł! Ruszże

głową... I daj temu inne imię, a wnet co innego usłyszysz. Mówisz

>>ja<< - i kiedy to mówisz, jesteś oddzielnie. Mówisz - >>my<<-

i kiedy to mówisz, stanowisz cząstkę. Powiadam ci, że kiedy mówisz

>>ja<< - grzeszysz, a skoro tak powiadam - grzeszysz! I dałem imię

twojej mowie. Tak daję imię wszystkim czynom tego miasta. I są tym,

jakie jest ich imię. To, co się teraz dzieje w Arras, nazwałem wolnością,

i inni, za moim przykładem, nazwali to wolnością - a więc jest

wolnością i niczym innym jak tylko wolnością. Ja zmusiłem miasto, aby

czyniło to, co czyni, a ono chce czynić to, co czynić musi. Jeśli nie

widzisz w tym harmonii i jedynej drogi do zbawienia - jesteś ślepy,

głuchy i niemy. Biorę na siebie ciężar wszystkich grzechów tego miasta

i gotów jestem za nie cierpieć, jak nikt nigdy nie cierpiał. Zmusiłem ich,

aby czynili, co każę, a oni odnajdują w tym własną ochotę i radość. Jeśli

to właśnie nie jest wolnością - nic nią nie jest. I powiedz mi wreszcie,

kto mocniej ode mnie kocha to miasto? Skazuję się na wieczne

potępienie, byle tylko Arras mogło zaznać rozkoszy nazywania rzeczy

i czynów wedle własnego języka".

Wstał i patrzał na mnie triumfująco. A ja rzekłem: "Ojcze, wybacz

mi! Ale usłyszałem słowa straszne, które niechybnie wszystkich przy-

wiodą do zguby..." - "A jeśli nawet - powiedział i znów się

uśmiechnął - to cóż z tego? Człowiek, gdy stoi, lęka się śmierci. Lecz

gdy idzie, nawet nie wie, że umiera... Arras jest w drodze, Janie! Każdy

tutaj umrze z lekkim sercem. Nawet ty!" Zadrżałem. "Nie trap się"-

rzekł. "Teraz odchodzę. O świcie przyjdzie po ciebie straż miejska, bo

będziesz wzięty pod areszt i staniesz przed obliczem Rady. To ci

powiem, że jesteś skazany. Ale umrzesz łagodnie i bez cierpienia. Bo

jesteś tym, którego najbardziej w tym mieście kochałem. Aleś chciał

wstrzymać jego pochód i dlatego przyjdzie ci ponieść karę".

To powiedział i wyszedł z mojego domu, a ja chwyciłem dzban

moszczu, łapczywie piłem aż do dna, potem zaś roztłukłem dzban

o ścianę i płakałem z lęku przed śmiercią.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie,

obywatele pysznego miasta Brugii, którzy mnie tak gościnnie przyj-

mujecie! Osądźcie sami, czy wielebny ojciec nie był wielkim mędrcem?

A więc imię! Nie istnieje żaden byt, jeśli nie został nazwany. Jestem

tym, kim jest Jan, i oto dzięki temu stanowię człowieka. A zatem

gdybym powiedział wam, że miasto Brugia sieje ryby, a wy przyklas-

nęlibyście mojemu słowu, wtenczas wszyscy obywatele poszliby w mo-

rze z sierpami, aby kosić rybę. Wielu by utonęło, lecz przecież spora

gromada wróciłaby na brzeg niosąc z sobą kosze ściętych ryb. Całe

rodziny wychodziłyby w morze, jak się wychodzi na pole, i czesały

sierpami pianę fal. A przepływający okręt niechybnie wpadłby na

skały, bo wszyscy majtkowie na wasz widok - zostaliby tknięci

szaleństwem. Zaś najbardziej mnie podnieca myśl, że przecież znaleźli-

by się w Brugii ludzie zacni, szanowani, co są ojcami rodzin i pobożnie

prowadzą swoje interesa, którzy odnaleźliby dumną radość w tych

żniwach morskich i każdej nocy ostrzyliby sierpy, aby o świtaniu znów

pójść kosić rybę. A kto powiedziałby, że właściwszą rzeczą jest brać

niewód lub zarzucać sieć - ten niechybnie zostałby wygnany z miasta

jako siewca niewiary i niepokoju.

Moi panowie! Baczcie, co znaczą słowa waszej dostojnej Rady,

albowiem może nadejść dzień, gdy w Brugii ryby zaczną śpiewać, ptaki

będą łowione na wędkę, ogiery dojone dla zdrowego mleka, a krowy

siodłane pod wierzch. Bo nie to jest - czym jest, ale jakie jego imię! Co

mówiąc czuję trwogę, która ściska za gardło.

Tak więc przyszły po mnie straże tamtego wieczora. Nie stawiałem

oporu. Rzekłem do starszego: "Poczekaj na progu, a ja się ciepło

odzieję, bo w lochu wielki chłód". Na co on: "To prawda. A zabierz

z sobą gąsior moszczu, gdyż straże chętnie piją, grają z więźniami

w kości i wspólnie weselą się". Jak radził, uczyniłem. Prowadzili mnie

na ratusz przez kawał miasta i obywatele widzieli, w jakiej znalazłem się

opresji. Ale nie okazywali współczucia. W ogóle wydali mi się zmęcze-

ni, jakby z wolna wygasał ogień, który trawił miasto. To było

pocieszające.

Zamknięto mnie w lochu, który dobrze znałem, bo przez wiele lat

sprawowałem pieczę nad budynkiem ratuszowym. Izdebka ciemna

i wilgotna, ale znalazłem tam ławę oraz wiecheć słomy. Nie przykuto

mnie do ściany, bo jeszczem nie był wcale winny i dopiero czekałem

na sprawę przed Radą. W ogóle muszę wyznać, że się ze mną straże

obchodziły oględnie i z pewnym szacunkiem. Widać ojciec Albert

przykazał, aby mi się nie działa wielka krzywda. Noc zapadła i pachoł-

cy rozpalili dwa łuczywa. Jeden z nich powiada: "Dobry panie. Zagrasz

z nami w kości?" - "Z wielką ochotą" - odpowiadam. Więc graliśmy

w kości, póki na wieżach nie wybiła północ, a potem ułożyłem się na

ławie i usnąłem. W tym czasie działo się ze mną coś dziwnego, bo mając

świadomość zbliżającej się śmierci - nie traciłem wcale spokoju;

a nawet pewnej pogody ducha. Podejrzewałem w tym jakieś szaleń-

stwo, jakbym się wbrew sobie samemu chronił w obłęd na myśl

o straszliwym końcu. W każdym razie, od chwili kiedym zapłakał po

wyjściu Alberta -już nie płakałem, a nawet czułem niekiedy wesołość.

Gdym grał w kości z pachołkami, bardzo chciałem wygrać, do tego

stopnia, że mnie złościł każdy niefortunny rzut, a wybuchałem śmie-

chem przy fortunnym. Tyle to mi dało, że kiedy już zasypiałem, dobiegł

mych uszu głos jednego z pachołków, który mówił: "Oto prawdziwie

wielki pan, który się śmierci nie boi..."

Tak przebyłem w lochu dwa spokojne dni, które nawet dzisiaj

wspominam bez żalu. Aż przyszedł do mnie człowiek ze straży, aby

wypić łyk moszczu. Wlazł do izdebki i powiada cicho: "Dobry panie!

Szykuj się na śmierć. Znam, o co cię będą oskarżać". - "Gadaj

więc!" - mówię mu. - "To już wie całe miasto, żeś się zmawiał

z grabią de Saxe przeciwko przywilejom. Gdy poszedłeś z nim roz-

mawiać w lochu, przed egzekucją, dał ci pismo do księcia Dawida

i księcia Filipa". - "Jakże mógł mi dać pismo, skoro siedział

w ciemnościach, gdzie nie miał ani pergaminu, ani piór?!" - zawoła-

łem na to. A strażnik powiada: "Tego nie wiem. Lecz ponad wszelką

wątpliwość dał ci pisma do księcia Dawida". - "Więc gdzież są teraz?

Niechaj mi przedstawią dowód". - "Słyszałem w mieście, że prze-

padły" - odparł strażnik. "I nie wiadomo, gdzie są teraz. Ale każdy

to wie, że grabia de Saxe pisał, a ty ukryłeś pisma, aby je oddać księ-

ciu biskupowi. - "Jak możecie to wiedzieć - krzyknąłem w roz-

paczy. "Pomyśl, człowieku! Czyż w celi, takiej jak ta, można pisma

pisać?" - "Ja pisać nie potrafię! - odrzekł spokojnie - więc nie

wiem, jak to się robi. Ale grabia pisał, a ty ukryłeś..." Na to

powiedziałem: "Jesteś koniem. Stań dęba i rżyj!" Spojrzał na mnie

jakby nie pojmował. Więc powtórzyłem: "Przecie mówię. Stań dęba

i rżyj, bo jesteś koniem". - "Nie jestem koniem" - rzekł. - "My-

lisz się - zawołałem gniewnie. "Całe miasto wie, że jesteś koniem.

Ujeżdżał cię pan de Moyes i sprawił dla ciebie bogaty rząd. Aleś był

krnąbrny, więc cię dano do zaprzęgu i teraz chodzisz w parze przy

wozach z serżą..." - "Nie jestem koniem..." - wyjąkał, na co rzekłem

twardo: "Udowodnij to!" Wybiegł z mojej izby. Myślę, że gdy się

znalazł na ulicy przed ratuszem - zarżał i puścił się galopem, prosto

do kowala.

Tak oto wiedziałem już, co mi Rada szykuje. Nie było dla mnie

ratunku i musiałem się sposobić na śmierć. Ale odnalazłem pociechę

w myśli, że zostaną mi oszczędzone tortury. Widać Albert zataił przed

Radą sprawę nocnej ucieczki. Pochwalałem siebie za okazaną wówczas

roztropność. Dobrze, żem się cofnął od bramy świętego Idziego.

Czekali tylko, bym wylazł z cienia i zrobił krok w stronę murów.

Mieliby mnie wtenczas! Od wschodu do zachodu słońca cierpiałbym

nieopisane katusze. Gdy teraz groził mi już tylko miecz...

Znów mijał czas. Nie miałem żadnego pojęcia, czy na świecie jest

świt, dzień, zmierzch lub noc. W mojej izdebce zawsze było ciemno

i wilgotno. Pytałem więc straży, a oni odpowiadali mi grzecznie.

Wreszcie przyszedł pachołek, zwany Sol, który kiedyś u mnie służył,

nim go oddałem na ratusz, i powiada: "Dobry panie, oto przynoszę ci

bardzo smaczną wieczerzę, bo dzisiejszej nocy staniesz przed Radą,

a gdy słońce wzejdzie, dasz głowę pod miecz. To twoja ostatnia noc,

więc pomodlę się zaraz za ciebie". I poszedł, zostawiwszy mi suty

posiłek. Dowiedziałem się potem, iż sporządzili go moi słudzy, co bez

wątpienia było wielkim dowodem miłości i odwagi, gdyż podobne gesty

nieraz w Arras opłacano gardłem.

Zawołałem więc strażników i jedliśmy razem. Był tam wyborny

pasztet, uwędzony zad świński, wielkiej delikatności, a także kwiczoły.

Do tego gąsior moszczu oraz dzban piwa. Jedząc, powiadam do

strażników: "A zatem, moi dobrzy ludzie, jutro o wschodzie słońca,

pójdę już do Boga". - "Taka wola nieba" - odrzekł jeden z nich.

Na to ja: "Ale myślę, że będzie z tym nie lada kłopot, bo przecież

mistrz miasta Arras dał gardło. Któż mi głowę zetnie?" Na to tamten

człowiek powiedział: "Nie będzie z tym kłopotu, bom dzisiaj był

u Rady i mówiłem, prosząc pokornie, że ja zetnę głowę wielmożnemu

panu..." Omal się nie udławiłem pasztetem, kiedy to powiedział. Patrzę

na niego w zdumieniu. "A więc to ty będziesz?" - "Ja, panie!"-

"Pokaż ramię". Wstał z ziemi, zrzucił koszulę i obnażył się do pasa.

Piękny był, doprawdy. Dotknąłem potężnych węzłów mięśni, napię-

tych pod skórą, i dreszcz mnie przeniknął. A potem mówię: "Czemuś

prosił, by ci pozwolono? Znasz mnie?" - "Nie znam, dobry

panie. Lecz Rada płaci za twoją głowę trzy dukaty". - "Trzy du-

katy" - powtórzyłem w zadumie. "Nie sądziłem, że jestem tak wiele

wart..."

Zostało jeszcze mnóstwo jadła, ale straciłem apetyt. Com spojrzał na

ramię tamtego człowieka, dreszcz mnie przenikał. Wypili do końca

piwo i wreszcie poszli, zabierając pochodnię. Ogarnęła mnie zupełna

ciemność. Siadłem, oparty plecami o zimny mur i słuchałem bicia

swego serca.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Wyznam, że okrutnie

lękałem się śmierci. Bo jestem bardzo grzesznym człowiekiem. Lecz

ciemność i cisza zdawały się kojące. Tak jakbym już nie istniał, był poza

światem i ludźmi. Słyszałem dudnienie serca i świszczący oddech.

Dotykałem ciała łapczywą dłonią. Nie istniało nic poza mną. Cały

świat wypełniałem swoją osobą. Jeśli śmierć jest tylko tym - nie

wydaje się zbyt okrutna... Trwałem tak w oczekiwaniu i pragnąłem

jednego. Aby nie ujrzeć więcej twarzy ludzkich, drzew, nieba i słońca.

Gdyby mogli mnie ubić w tej celi, na samym dnie ratusza, bez światła,

w zupełnej ciszy - osiągnąłbym łagodne unicestwienie. I wraz z tą

myślą zrozumiałem całe okrucieństwo kaźni.

Mijał czas w dziwnym otępieniu, pomieszanym z wybuchami roz-

paczliwych myśli. Może zapadłem w sen, może się budziłem, lecz

przecież jakiś wielki bezruch mnie ogarnął i nie chciałem go spłoszyć.

Można by rzec, że się cokolwiek ćwiczyłem w umieraniu.

Wtem dobiegł mnie jakiś hałas, a potem w głębi lochów rozbłysło

światełko. Postanowiłem mężnie oczekiwać końca. Szli już po mnie,

aby zawlec przed oblicze Rady, a stamtąd, tuż po wschodzie słońca-

na plac kaźni. Nie chciałem mieć ani oczu, ani uszu, ani języka, ani

powonienia, ani dotyku. Lecz miałem. W tak okrutnym nadmiarze, że

nie sposób tego wyrazić słowami...

Zajaśniała pochodnia. Kroki były już blisko. Podniosłem się z wolna

na nogi. Stanął przede mną ów człowiek, który miał mi ściąć głowę.-

"Dobry panie!" - zawołał. "Książę biskup utrechcki wszedł do miasta

przez bramę Trinite!" I upadł na kolana. "Odpuść mi, żem się po-

łaszczył na trzy dukaty, ale jestem bardzo biednym człowiekiem..."-"

Trzymaj pochodnię, bo zgaśnie!" - ofuknąłem go. "I zaraz prowadź

do księcia..."

Oto cudowne ocalenie, moi panowie! Jakby wyjęte z przypowieści

o niegodziwych smokach i dobrych rycerzach. W chwili gdy wznosi się

okrutny miecz, aby ciąć głowę pana - nadziemska siła powstrzymuje

go wpół drogi, a dobry Bóg nagradza skazańca za wierność i cierpienia.

Gdym kroczył śpiesznie podziemnym korytarzem, poprzedzany przez

niedoszłego kata z pochodnią, przeżyłem chwilę nader osobliwą. Do

tego stopnia owładnęło mną radosne zaskoczenie, że gotów byłem

uwierzyć w cud, wyjednany u Boga, dzięki mej postawie. Ale nawet jeśli

mój umysł wpada czasem w takie dziury - to przecież nie na długo!

Wyszedłszy na dziedziniec ratusza - wróciłem do przytomności. Noc

była chłodna, ale w lochu czułem tak przejmujące zimno, żem teraz

wcale nie narzekał. Na dziedzińcu zgromadziło się trochę pospól-

stwa, a między nimi także kilku panów. Ci powitali mnie uprzejmie,

a nawet - powiedziałbym - czołobitnie. W całym Arras wiedziano

przecież, że jestem przyjacielem księcia.

Nikogo z Rady nie było w .pobliżu, bo poszli do bramy Trinite.

Czekaliśmy więc. Blask pochodni oświetlał twarze. Nie dojrzałem na

nich ani ulgi, ani strachu, ani radości. Raczej senność. Dopiero wtedy

pojąłem, że zbliża się północ, więc ocalałem na kilka godzin przed

końcem.

Dawid wjechał na dziedziniec konno, prowadzony przez milczącą

Radę. Dostrzegłem, że Albert z trudem się poruszał, a inni pod-

trzymywali go. Ujrzawszy mnie, książę wstrzymał konia i zawołał:"

Janie! Jakże cię rad widzę..." A potem rozczulił się nad moim

mizernym wyglądem. Poszedłem z nim na pokoje, gdy inni zostali

u progu. Pierwsze moje słowa były: "Wasza Dostojność zdążyłeś na

sam czas. O świcie mieli mi ścinać głowę..." - "Wychynąłeś z toni"-

odparł i wziął mnie w ramiona. "A teraz opowiadaj wszystko, co się

działo w Arras".

Moi panowie. Cóżem miał mówić? Czy jest możliwe streścić tak wiele

nieszczęść w tak niewielu słowach? Od czego zacząć i na czym

skończyć? Wydało mi się nagle, że aby najsprawiedliwiej wyjaśnić

tutejsze zdarzenia, winienem zacząć od stworzenia świata. Rzekłem

więc: "Wybacz, książę, ale jestem za bardzo znużony, by teraz

opowiadać. Jeszcze tak niedawno przebywałem w lochu ratuszowym,

sposobiąc się na śmierć. Pozwól mi więc odejść, abym mógł powró-

cić..." - "Masz rację" - mówi Dawid. "Idź i wypoczywaj. A kiedy

będziesz dość silny, by mnie odwiedzić, zawsze rad cię widzę..."

Wyszedłem więc z pokojów księcia i znów znalazłem się na dzie-

dzińcu. Tu było pusto. Wszyscy wrócili do swych domów, jak gdyby nic

szczególnego nie stało się tej nocy. I po prawdzie innym nie stało się!

To tylko ja przeżyłem swoje zmartwychwstanie. Poczułem się wielce

znużony i senny, ale jednak wziąłem się w garść i poszukałem

człowieka, który miał mi być katem. Przycupnął w izbie dla straży.

Widząc go, rzekłem: "Mieli ci dać trzy dukaty za moją głowę. Oto

masz trzy dukaty". I zdjąłem piękny pierścień z palca. Wzbraniał się,

wietrząc jakiś podstęp. Więc powiedziałem: "Nie bój się. Bierz pierś-

cień, bo chcę, abyś się cieszył życiem, jako ja się cieszę. I pomódl się

za mnie". Wtedy wziął pierścień i ucałował moją dłoń.

Odszedłem z ratusza ku domowi. Ale szedłem nadzwyczaj powoli.

Noc już ustępowała. Niebo, zrazu czarne i bezgwiezdne, zaczęło

przywodzić na myśl serżę, którą źle wyprano. Jakby delikatne zacieki

jawiły się tu i ówdzie, jakby się bezszelestnie rozdzierała zasłona.

Zmartwiałem. W tej to chwili miałem być wiedziony z sali radnej ku

wrotom kościoła Przenajświętszej Trójcy. Straże zwolniłyby kroku,

czujnie patrząc w niebo. Jeszcze nie teraz... Zatrzymajmy się! Powiał

wiatr, zaszumiał w nagich koronach drzew. Wraz z nim nadleciał

zapach wilgotnych łąk, rozciągających się tuż za murami. Znów straże

wiodą mnie naprzód. Niebo na wschodzie rozdziera się coraz bardziej.

Wtem zapiał kur. Gdzieś po zmarzniętej ziemi zastukały kopyta

końskie. Oto i kościół Przenajświętszej Trójcy, wynurzający się z mro-

ku. Chłód przejmował mnie teraz do szpiku kości. Gdzież pochodnie

w nawie? Gdzie śpiewy? Przybył książę, więc nie zapalono dla mnie

świateł i nikt nie żegna mnie psalmami. Dzięki ci, książę! A oto

i pierwszy promyk słońca, gdzieś poniżej dachów. Bardziej go się

wyczuwa, niż widzi. Przechodzę mimo szafotu. Tam, w górze, do-

strzegam pień. Za dnia zrudziały od krwi, lecz o tej porze zdaje się

krępą, czarną sylwetką.

Kiedy różowe promienie padły skośnie na dach mego domu, staną-

łem u progu. W tej chwili miała spaść moja głowa. Dotknąłem jej czule.

Siedziała mocno na karku.

Wszedłem w sień, a potem - przez dziedziniec - do izby, gdzie żyła

moja służba. Wiedziałem, że zostali w domu, bo zbyt wiele okazywałem

im łask, by teraz chcieli się przyglądać śmierci swojego pana. Gdy mnie

zobaczyli na progu, padli na kolana z przerażenia, sądząc, że to duch

wraca do gospodarstwa. Lecz rychło pojęli, że żyję i cieszę się wol-

nością. Podnieśli radosny lament. Ja zaś szukałem spojrzeniem tylko

jednego. Otóż i był. Zmiarkował, co go czeka, i chciał uciekać, ale mu

nie dano. Wtedy powiedziałem: "Wiedzcie wszyscy, że to on właśnie

wydał mnie na śmierć. Jak Judasz! Brzydzę się nim i nie tknę, ale wy

czyńcie, co się wam spodoba". I wyszedłem z izby. Jeszcze nie

znalazłem się w moich pokojach, gdy dobiegł mnie straszny krzyk.

Jeden, drugi, trzeci... A potem zapadła cisza.

Po pewnej chwili wlazł na pokoje rękodajny, aby mi usłużyć przed

snem. Patrzę, a dłonie ma czerwone od krwi. "Umyj się - powia-

dam - i nie tykaj mojego odzienia". Więc poszedł sobie, a ja ułożyłem

się do snu.

Tak skończyła się straszna noc mojej zagłady.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Nazajutrz w południe przybył do mnie Chastell z nowiną, że

wielebny ojciec Albert zasłabł i bardzo pragnie mnie widzieć. Nie

chciałem iść, lecz Chastell dodał, że taka jest wola biskupa. Poszedłem

zatem do domu Alberta. Był przy nim dominikanin z Gandawy, który

zjechał do Arras z księciem i właśnie słuchał spowiedzi wielebnego ojca.

Czekałem w drugiej komnacie, przy uchylonych drzwiach. Dobiegały

mnie tłumione szepty. Trwało to bardzo długo. Wreszcie stanął na

progu dominikanin, zakrywając nos rękawem habitu. "Stary śmierdzi

bardzo..." - mruknął i poszedł. Znalazłem się w izbie umierają-

cego. Byliśmy całkiem sami. Albert spojrzał na mnie, ja na niego. Znać

było, że mu zostały ostatnie chwile życia. I w rzeczy samej - cuchnął

bardzo. Siadłem przy łożu i milczę. A on robi ruch ręką, bym się bliżej

nachylił. Już nie mógł mówić. Cały był wewnątrz opuchnięty i z wiel-

kim trudem obracał językiem w ustach. "Janie, uczniu mój" - powia-

da szeptem. "Oto i umieram. Przyjąłem Boga do swego serca i jestem

radosny. Odpuszczono mi moje winy. Więc cię wezwałem, aby powie-

dzieć, że i ja odpuszczam..." - "Co odpuszczasz, ojcze?" - pytam

nadzwyczaj zdumiony. - "Powiadałem ci zawsze, Janie, że ja jestem

Arras, a Arras jest mną. I póki żyję, tak będzie. Więc odpuszczam ci

winy wobec tego miasta. I powiedz innym obywatelom, że im także

odpuszczam winy wobec tego miasta. Nie dochowali mu wierności do

końca i przyjdzie im jeszcze za to płakać, lecz ja odpuszczam..."

Zmilczałem, bo mnie wzięła nagła złość na tego starca. A on mówił

dalej: "Nie wszystko, w co się wierzy, jest miłe Bogu. Ale każda

wiara lepsza od niewiary. Niektórym ludziom w Arras wydawało się,

że za przykładem książąt i biskupów należy oddać umysły wyższej

filozofi oraz poznawaniu świata. A tymczasem rzeczą ich było nade

wszystko wierzyć..." - "Ojcze Albercie" - przerwałem, nie ukrywając

szyderstwa. "Jakaż to jest wiara wspólna tym, co są na dole, i tym, co

są na górze?! Tym, co sądzą, i tym, co bywają sądzeni?" Chciał

przymknąć oczy; ale tak mu powieki opuchły, żem widział nadal jego

źrenice. Nic nie odrzekł. Jakby na koniec, w ostatniej chwili życia,

zrozumiał wreszcie, że nie do tego człowieka mówił, do którego chciał

i myślał, że mówi...

Ach, moi panowie, jak bardzo musiał cierpieć, gdy to pojął! Tyle lat

czynił wysiłki, by mnie ulepić na swój obraz i podobieństwo i powierzyć

całą swą spuściznę. I oto nagle, w chwili konania, zrozumiał, jak

błędnie ulokował wszystkie swoje nadzieje. Wiedziałem, że cierpi z tego

powodu. Ale czyż miałem go oszukiwać w obliczu Pana Boga? Czyż

miałem udawać jak nędzny aktor? Nie! Tego uczynić nie mogłem. Bez

wątpienia współczułem Albertowi, ale czyż i sam nie zasługiwałem na

współczucie, nade wszystko zaś na troskę, którą bardziej godzi się

okazywać żywym niżeli umarłym?

Rozeszły się nasze drogi z tym starcem, i to wcale nie w owej chwili,

kiedym siedział u jego łoża, lecz wiele lat wcześniej. Wiedzieliśmy o tym

obaj. Tyle, że on usiłował podsycać złudzenia, a ja nie!

Już się więcej wcale nie odezwał. Tylko patrzał spod uchylonych

powiek, a oczy miał jak kamienie, którymi mnie kamienował. Alem

wytrwał przez dłuższy czas, a potem wyszedłem cicho z izby.

Tego dnia umarł, a ci, co byli z nim do końca, powiadali potem, że

ostatnie jego słowa były "Wierzyć i trwać!"

Tegoż dnia przywołał mnie do siebie książę i pytał, co też roz-

mawiałem z gasnącym Albertem. Zdawał się bardzo ciekaw i nie mógł

tego ukryć. Więc powiadam Dawidowi: "Wasza Dostojność, była to

rozmowa na tematy wiary". Roześmiał się bardzo kpiąco. "Już ja

widzę was dwóch, jak gadacie o sprawach wiary... Powiadaj, miły

Janie, całą prawdę! Była o mnie mowa?" - "Nie było, Wasza

Dostojność". Popatrzył czujnie, prosto w oczy. "Janie - rzekł-

bardzo to dla mnie ważne. Więc mów prawdę". - "Książę - odpar-

łem - nigdy nie poważyłem się kłamać przed tobą. Daj wiarę, że ani

jednym słowem nie byłeś w tej rozmowie wspomniany. Dobrze czy źle,

lecz nie byłeś!" Zmarszczył brwi, jakby cokolwiek zawiedziony. Pomyś-

lałem wtedy, że bardzo pragnął być na ustach umierającego. Dla

takiego człowieka jak Dawid - ma to swoją wartość. Ale, dalibóg, ja

tego rodzaju słabości nie rozumiem wcale.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Moi panowie! Teraz wam streszczę, co się działo w mieście Arras po

przybyciu księcia i śmierci wielebnego ojca. Niezwykłe zdarzenia

rozgrywały się przez wiele dni, ale najważniejsza była niedziela, zwana

niedzielą .przebaczenia, przekreślenia i zapomnienia. Opowiem więc

o tym ważnym dniu, a także o wszystkim, co z tego później wynikło.

I na tym właśnie zakończę moje wyznanie.

Tamtej niedzieli od świtu czyniono przygotowania. Nad miastem

stanął dzień wietrzny, ale jasny, jak to czasem bywa u schyłku jesieni.

Po niebie przemykały chyże chmurki, całe prześwietlone blaskiem

słońca. Czuło się chłód w powietrzu, lecz nader zdrowy i rześki. We

wszystkich domach pojawiły się - nie wiedzieć skąd - girlandy

wyschłego kwiecia, gałązki bezlistne, ścięte pod murami, a nawet

mnóstwo tataraku i wijących się lilii wodnych, które zwisały ku dołowi

domostw jak szczurze ogony. Pośród ocalałych Żydów panował ruch

ogromny. Starszyzna kazała pobielić ulicę wiodącą ku zachodniej

bramie, którędy miał przejść książę. Bo książę oznajmił, że odwiedzi

gminę, co się po raz pierwszy chyba przydarzyło od niepamiętnych

czasów. Wrota u świętego Idziego były najszerzej otwarte, a ~ ołtarz

jarzył się nieprzeliczoną ilością łuczywa. Wprost nie można było tchu

złapać, tak wierciło w nozdrzach. Na murach zakwitły sztandary

herbowe wszystkich naszych dobrych książąt. Więc sztandar księcia

Filipa i sztandar księcia Dawida, a także sztandar króla Ludwika,

nowego pana w Paryżu. Gdy my w Arras mocowaliśmy się z sumie-

niem - Bóg powołał do siebie króla Karola, a jego dostojny syn, tak

bardzo znienawidzony przez ojca, że musiał się oddać w burgundzką

opiekę i wiele lat przecierpieć na brukselskim dworze, powrócił wresz-

cie do francuskich włości z wielkim pocztem księcia Filipa, który mu

się pokłonił u wrót Paryża i ofiarował przyjazne służby w imieniu

wszystkiej Burgundii.

Arras wyglądało przepysznie pośród mnóstwa zieleni, sztandarów

i najlepiej odzianego ludu. Biły dzwony we wszystkich kościołach, a na

ulicach pieczono olbrzymie woły, jagnięta i ptactwo, którymi Dawid

obdarował miasto. Lecz przecież wyznam, że nie dojrzałem wtedy

radosnych i szczęśliwych twarzy. Oto znów ten wielki wóz wracał

w swoje dawne koleiny, by się toczyć skrzypiąco naprzód, nie wiedzieć

dokąd i nie wiedzieć po co - i to tylko pewne, że do następnej

przepaści, jaką mu los gotował. Obywatele Arras z wielkim staraniem

przyjmowali księcia i jego dwór, a byli nawet tacy, co się spodziewali po

tej wizycie szczęśliwej odmiany, lecz większość czyniła tak tylko z racji

dobrych obyczajów.

Pamiętam, że kiedy Dawid przybył do nas po wygaśnięciu wielkiej

zarazy i głodu, ludzie przyjęli go bez wylewności, ale jednak z nadzieją.

W czasie sławetnej uczty, kiedy nas skarcił za wyniosłość, która się

brała z niedawnych cierpień - wszyscy byli mu wdzięczni i radzi jego

osobie. Lecz tamte czasy dawno minęły... Co więcej, w roku zarazy

wszyscy obywatele rozumieli, że to sam Bóg albo diabeł zesłał na nich

ciężki los. Zaraza nie była naszym dziełem, gdy natomiast ostatnie

zdarzenia, których ofiarą padło tak wielu najzacniejszych ziomków,

sobie samym musieliśmy przypisać. Wprawdzie podnosiły się tu i ów-

dzie głosy, że to nie może być, że niezawodnie jakaś straszna choroba

padła na Arras i pomieszała rozumy mieszkańców, lecz większość nie

chciała tego słuchać. "Dość już mamy szukania przyczyn naszych

nieszczęść i zła, które toczyło miasto. Raz była to zaraza, kiedy indziej

wyroki boskie albo figiel diabelski lub znowu tajemnicza choroba.

Czujemy się znużeni tym wszystkim i skłonni sądzić, że jesteśmy tacy,

jacy jesteśmy, a więc ułomni i głupi, dający się brać na słodycz pustych

słów i okrucieństwo chytrych podstępów. Nic już z miasta Arras nie

będzie! Sczeźnie ono porzucone przez Boga, diabła, a nawet swoich

książąt, wydane na łup niemocy i najbardziej płaskiej wiary, jaka

kiedykolwiek zagościła w ludzkich sercach. Zostaliśmy skazani, ale

przyjmujemy ten wyrok spokojnie, gotowi żyć dalej w zgodzie z naszym

przeznaczeniem, tkać obrazy, sprzedawać serżę, hodować tłuste byki

pikardyjskie. Lecz to wcale nie znaczy, byśmy mieli kiedykolwiek

odnaleźć radość w naszej egzystencji lub pozbyć się lęku przed własną

naturą. Nadejdzie bowiem znów taki dzień, kiedy zaczniemy pod-

rzynać sobie gardła..."

Było więc miasto na zewnątrz odświętne, ale w sercach ludzkich

wzbierała żałość i trwoga.

W południe owej niedzieli Dawid wjechał konno na rynek. Koń pod

nim był maści gniadej, rząd - srebrny, pióropusz nade łbem koń-

skim - fioletowy. Książę stanął w strzemionach, koń grzebał kopytem

w ziemi. Tak trwali przez chwilę, a cały zgromadzony wokoło lud

ukląkł pokornie. Potem Dawid zlazł z konia, ale mu się noga wplątała

w strzemię, szamotał się ze złością, przypadł ku niemu pachołek,

pomógł panu. Niektórzy uznali to za niedobry znak, ale większa część

ludzi nie wierzyła już w żadne znaki. Dzwony biły donośnie, najmocniej

zaś dzwon świętego Fiakra, ten sam, który przedtem zwiastował

nieszczęście. Książę szedł do kościoła, żegnając ludzi znakiem krzyża.

Gdy zniknął w nawie, jego koń zarżał potężnie, a malowane czerwono

chrapy rozdęły się i pokryły pianą. I znów jedni powiadali, że ten znak

jest dobry, inni zaś milczeli strapieni.

Potem rozpoczęła się wielka msza u świętego Idziego i trwała godzin

pięć. Śpiewano psalmy i wszystkie modlitwy. Lud bardzo płakał, łzy

tryskały z wielu oczu, ale myślę, że serca pozostały chłodne. Nawet gdy

książę biskup pokazał się u kruchty z Przenajświętszym Sakramentem,

trzymany pod ramiona przez dostojnych ojców z Gandawy - nie

uczyniło to na obywatelach Arras wielkiego wrażenia. Ileż to razy

oglądali Sakrament, ileż to razy gościli w sobie Chrystusa, ofiarowując

mu całą swoją wiarę? I cóż z tego wynikło?

Aż wreszcie nadeszła chwila największa. Oto Dawid odpuszczał

grzechy miastu i błogosławił je, oto unieważniał wszystkie procesy, jako

poczęte ze złej wiary, bluźniercze i niegodziwe. Przekreślał mocą swoją

biskupią proces Żyda Icchaka i starszego gminy, proces pana de Saxe

i pana du Losch, proces mistrza miasta Arras i wszystkie procesy

czarownic. Powiedział: "Co się stało, nie stało się, a co było, nie było!"

I znów błogosławił miastu, któremu wyjednał u Pana Boga odpusz-

czenie grzechów i zmazanie wszystkich win.

Dzwony biły tak donośnie, że całe stada ptactwa przelatywały nad

Arras w nieopisanej trwodze. Dzwonnikom pot zalewał oczy, ale

Dawid opłacił ich sowicie, więc pracowali, ile sił starczyło. Z dłoni

kapała im krew, a jeden upadł z wysoka i połamał gnaty.

Już słońce zaszło, kiedy książę, znów odziany w strój rycerski,

w kapeluszu na głowie, w płaszczu szytym fioletową i srebrną nitką-

wjechał konno w ulicę ku zachodniej bramie. Tam witał go kahał

żydowski, bijąc pokłony. Płacz ogromny wzbił się pod niebo, kiedy

starszy gminy ucałował dłoń pańską, a książę powiedział: "Żyjcie

w tym mieście w pokoju i sytości... Biorę was w opiekę, jako wszystkich

tutejszych obywateli!"

Wieczorem książę rozkazał miastu, aby się bawiło. Nigdy jeszcze

w Arras nie spalono tyle smolnego łuczywa. Jak powiadał dostojny pan

Rolin, który mimo sędziwego wieku przybył z Brukselli, aby doglądnąć

uroczystości - poszło tej nocy bez mała trzydzieści wołów, sto sztuk

jagniąt i tyle ptactwa, że wprost zliczyć niepodobna. Wytoczono beczki

piwa i moszczu.

Na ratuszu ucztował książę ze swym dworem i gromadą tutejszych

panów. Znów byliśmy w tej samej sali, co przed trzema laty, i znów

obywatele Arras jedli mało, gdy dwór jadł bez umiaru. Ale Dawid już

nam żadnych wymówek nie czynił. Sam wydawał się markotny. Nie

cieszyła go nawet nieobecność Alberta, tego zaciekłego wroga, który

wreszcie odszedł na zawsze.

Książę siedział pomiędzy mną a Chastellem.

Moi panowie! To doprawdy śmieszne... Ileż razy ucztowałem w ta-

kim towarzystwie na gandawskim dworze? Przecież byłem Dawidowi

bliskim przyjacielem. Nieraz dawał mi swoje kobiety albo pożyczał

sokoły. Co się tyczy Chastella, to był mi w latach młodości mentorem

i opiekunem, a wszystko, co mam w naturze z orła lub buhaja -jemu

zawdzięczam, podobnie jak wszystko, co mam z ryby i węża - przypi-

suję Albertowi. A jednak podczas tej ostatniej uczty byliśmy sobie

całkiem obcy. W pewnej chwili, przepijając do mnie, Dawid powie-

dział: "Wiem, Janie, że nie jesteś szczęśliwy. Ale ja również nie jestem

szczęśliwy. I nikt z nas nie jest..." Oczy miał bardzo znużone, jak wół

po orce. Cała jego twarz nabrała miękkiego wyrazu, zagościła na niej

jakaś kobiecość, która jednak wydała mi się niemiła w tym obliczu,

tak zwykle twardym i szyderczym. Chastell, najstarszy z nas i - jak

myślę - najrozumniejszy, pokiwał głową. Ten wspaniały opój i hula-

ka, o którym głośno było w całej Burgundii od dziesięcioleci, wyglądał

jak spróchniały pień, albo gorzej jeszcze - bo jak dziurawy pęcherz.

Już nic sił w nim nie było. Tylko same urojenia.

Zanim przejdę do uczty, wspomnę, co się działo w mieście, kiedy

książę nadjechał do Arras i rozkazał otworzyć bramy. Znam te

wydarzenia z opowieści przeróżnych osób, bo - jak wiecie - sam

wówczas siedziałem w ratuszu i gotowałem się na śmierć.

Otóż w środku nocy doniesiono Albertowi, który przebywał na

modlitwach, że do murów zbliżył się posłaniec biskupa Utrechtu i żąda

otwarcia wszystkich bram. Albert najrychlej zwołał swoją Radę.

Przybyli do ratusza, wyciągnięci przez pachołków z ciepłego snu.

Opowiadał mi Piotr de Moyes, że bardziej przypominali wiechcie

słomy niż prawdziwych ludzi. Każdy miał twarz napuchniętą od

zmęczenia i wewnętrznego napięcia, oczy przekrwione, a wszystkie

członki wiotkie i pozbawione sił. Siedzieli ciężko w ławach i nic nie

mówili. Albert, który już wtedy dogasał, tak strasznie był rozdęty

puchliną, powiedział: "Przybywa Dawid w gościnę i rozkazał nam

odewrzeć bramy. Jego posłańcy czekają przy Trinite. On sam, godzinę

drogi od Arras, idzie ku nam szybkim marszem. Radźcie, co wypada

czynić..." Znów milczeli, a Albert dodał spokojnie: "Nie możemy się

bronić przed księciem, bo to byłby grzech najsroższy. I to wam jeszcze

powiem, że nie wytrzymalibyśmy naporu".

Jeśli de Moyes nie zełgał i tak było, jak mi opowiadał, to godzi

się pochylić głowy wobec Rady. Nikt nie pomstował i nikt nie płakał.

Zapanował wśród nich spokój. Milcząco spoglądali po sobie. "Teraz

przyjdzie nam umrzeć!" - powiedział z powagą kołodziej Tomasz.

Sukiennik Yvonnet przytaknął milcząco. Byli bardzo bladzi i jakby

na chwilę znieruchomieli. Może czekali na cud. Ale nic się nie zda-

rzyło.

Żałuję, żem ich wtedy nie widział. Piotr de Moyes opowiadał

o wszystkim w takich oto słowach: "Słychać było, jak na dole tłucze

się woźny radny przy kurnikach. Jakiś ptak w dziedzińcu. zagdakał

i znów zapadła cisza. Widać woźny ucapił kurę i znów ją wepchnął

między inne. Tomasz Kuternoga rzekł: Rado, szykuj gardła pod

miecz! - a inni wciąż milczeli. Wtedy Albert powiedział: >>Módlmy

się o zmiłowanie boże<<. A na to Tomasz, bardzo spokojnie: >>Panie

Albercie. Nie ma takiego Boga, co by nam wybaczył...<< Więc znowu

odezwał się wielebny ojciec: >>Bóg jest jeden i zawsze ten sam<<.

Na to rzekł Yvonnet: >>Daj pokój swoim naukom, ojcze. Nie jesteśmy

im więcej radzi<<. Ale mówił bardzo spokojnie, bez żalu. Mijał czas.

Siedzieli w milczeniu, szykowali się na śmierć. Nie do wiary, jak

wiele było w nich godności i pogodzenia się z losem. Wtem jakiś

hałas dobiegł z dziedzińca i wszedł woźny radny do izby. >>Donoszą

od bramy Trinite - powiada - że książę nadchodzi. Nie wiedzą, co

czynić<<. Wtedy Albert podniósł oczy na każdego po kolei i powiedział:

>>Decydujcie, obywatele, bo już czas!<< Pierwszy podniósł się z ławy

Tomasz. Wszyscy patrzyli na niego, choć każdy wiedział, co usłyszy.

Tomasz dotknął dłonią grdyki, oczy przymknął i powiada: >>Trzeba

otworzyć bramy księciu!<< Za nim zabrał głos Yvonnet: >>Otworzyć

bramy<< - powiada. >>I pójdźmy się pokłonić księciu jak. należy...<<

Inni mówili to samo. Gdy przyszło do mnie, nie mogłem głosu

wydobyć z gardła, więc tylko skinąłem głową, ale Tomasz rzekł

cicho i z wielkim spokojem: >>Panie de Moyes, ruszże językiem,

jako inni. Zwykle byłeś wielki milczek, więc grozi ci, co daj Boże,

chłosta i wygnanie, nic więcej, a zatem powiedz głośno!<< Znów

skinąłem i powiedziałem, że trzeba otworzyć bramy. Wtedy woźny

wybiegł z izby, a my wszyscy, z Albertem na przedzie, poszliśmy za

nim.

Miasto spało w najlepsze, nie znając swego losu. Trzymałem Alberta

pod ramię z prawej strony, gdy bednarz Nort z lewej. Ojciec ledwo

powłóczył nogami, tak był słaby i ciężki od wody, która w nim

chlupała. Szliśmy w milczeniu, a każdy myślał tylko o jednym. Alem nie

widział, aby się modlili.

U bramy zgromadziło się kilku straży, wszyscy zalęknieni. Za murem

słychać było ruch wielu zbrojnych ludzi, parskanie koni i niecierpliwe

okrzyki. Wlazłem na wieżyczkę, patrzę w dół i aż mi się w głowie

zakręciło. Jak okiem sięgnąć, płonęły pochodnie wzdłuż murów,

a w ich blasku ujrzałem wielką rzeszę konnego rycerstwa w zbrojach

wojennych. Tam, gdzie świeciło najwięcej pochodni, zobaczyłem księ-

cia Dawida na gniadym wierzchowcu. Książę był bez zbroi, tylko

w płaszczu i kapeluszu na głowie. Kiedym zszedł na dół, już otwierano

bramę Trinite. Rada stała milcząco, w blasku jednej pochodni. Słucha-

liśmy szczęku żelaza, kiedy straż uchylała pierwsze wrota. Potem

rozległ się przeciągły skrzyp łańcuchów przy kołowrocie i most z wolna

począł opadać. Wtedy spojrzałem na sukiennika Yvonnet, który stał

najbliżej, i zobaczyłem dwie łzy, płynące po jego twarzy. Lecz nie

usłyszałem jęku. Chwyciła mnie trwoga i zamyśliłem upaść na kolana;

ale przecież stałem nieruchomo, bo inni stali. Po tamtej stronie zrobił

się ruch, konie przysiadły na zadach, parskały głośno. To ludzie księcia

czynili mu dogodne przejście. Wjechał pierwszy na most. Przy bokach

jego wierzchowca szli pachołkowie z pochodniami. Kopyta końskie

dudniły głucho po moście. Za księciem ruszyła jego drużyna, ale było

ich tak wielu, że duża część została z tamtej strony. Książę zatrzymał

konia i stanął na ziemi. Nikt z Rady nie uklęknął, tylkośmy pochylili

głowy w ukłonie. Ja znów trzymałem Alberta za ramię, bo bez pomocy

nie mógł stać na nogach. >>Czemu mnie Rada nie wita?<< - powiedział

cicho książę. Przybywam nocą i chyba nie w porę, ale jestem wielce

zdrożony i nie myślę dłużej czekać powitania...<< Wtedy wystąpił

z naszego grona Tomasz, jeszcze niżej się pokłonił i powiedział

wyraźnie: >>Miasto Arras wita cię, Wasza Dostojność, książę bisku-

pie, i zdaje pod twoją opiekę!<< Wtedy Dawid zbliżył się o jeden krok

i powiada: >~Ktoś ty jest?<< - >>Jestem kołodziej Tomasz, zwany

Kuternoga dla mojej chromej nogi. Należę do Rady dobrego miasta

Arras<<. Na to książę: >>Daj ci Boże zdrowie, Tomaszu!<< - i usiadł

na konia, a usadowiony w siodle, zawołał bardziej raźnym głosem:

>>Prowadźcie mnie, gdzie bym mógł wypocząć!<< Więc powiedliśmy

o do ratusza, mimo dwóch spalonych domów i złupionej siedziby

pana de Vielle. Kiedy tamtędy przejeżdżał, powiedział: >>Czy pan

de Vielle żyje?<< Na co Tomasz, który mu konia za uzdzicę prowadził,

odparł mężnie: >>Pan de Vielle nie żyje, bo padł ofiarą wielkiej złości

w Arras<<. Książę skinął głową i posmutniał. O nic już więcej nie

pytał..."

Tyle mi opowiedział Piotr de Moyes, który uczestniczył w Radzie

tamtej nocy.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Panowie! Wystawcie

sobie myśli tych ludzi, gdy czekali u bramy Trinite, a potem prowadzili

księcia do ratusza. Bez wątpienia, gdy tylko nadeszła wiadomość, że

Dawid zbliża się do miasta, zrozumieli, iż nic ich ocalić nie może.

Znaczy, że wzięli na siebie całe to diabelstwo.

Kiedy człowiek czyni zło lub dobro - mogą nim kierować łaski

Boga albo pokusy szatana. Lecz w godzinie, gdy mu przyjdzie wypłacić

uczynki - pozostaje sam jeden, opuszczony przez niebo i piekło. Tak

więc i Rada miasta Arras szła od ratusza ku bramie Trinite, dźwigając

na swych ramionach wszystkie zbrodnie. I nikt się nie uląkł, nikt nie

błagał zmiłowania, nikt także nie wypierał tego, co się stało. A przecież

mogli, przecież mogli! Jeśli się powoływali na swoją wiarę w tych

okrutnych dniach, to bez żadnej ujmy mogli się na nią powołać przed

obliczem księcia. A jednak nie uczynili tego. Widać stracili wszelką

wiarę i zrozumieli u kresu, że ich Pan Bóg wraz z diabłem wyszydzili

pospołu, oddając światu na urągowisko. Przez tyle dni i nocy dzierżyli

w swych rękach tarczę Opatrzności, ufni, że ich przed wszystkim

obroni. Lecz gdy się okazała zwykłą ścierką lnianą, namokłą od

niewinnej krwi - odrzucili ją precz, aby samotnie stawić czoła dalszej

egzystencji.

Cóż z tego, że byli winni, jeśli byli winni tak bardzo rozpaczliwie

i każdy oddzielnie? Nie mogli zaznać większej kary jak to całe oszustwo

rzekomych przeznaczeń, którym się kierowali w dobrej wierze. U bra-

my Trinite stali nadzy i do tego stopnia poranieni, że nie mieli już

ochoty, by w pokorze wyznać swoje winy. Ja nawet myślę, że nie

czuli się winni w tym rozumieniu, jakie mógłby im przypisać czło-

wiek obcy. Bo nie czuli się winni swych czynów, lecz raczej dobrej

wiary, która nimi kierowała. Jeśli gadali ze swym sercem, to nie

pytali siebie: "Czemuś zabijał niewinnych?", lecz chyba pytali-

Czemuś wierzył, że godzi się zabijać drugich ludzi w Arras?" I nie

było już dla nich ważne, czy ów nieszczęsny Celus rzucił klątwę na dom

Damasceńczyka, ale to tylko, czy godziło się tak okrutnie postąpić

z Celusem...

Ach, panowie! Ci ludzie z Rady nigdy nie byli równie mężni i piękni

jak właśnie owej nocy, gdy otwarto bramę Trinite i Dawid wjechał

w mury Arras... Choć jeszcze wcale nie pojmowali, jak straszna spotka

ich kara.

Czekali na nią długo, mozoląc się z sobą. Dawid wjechał do miasta

i już nazajutrz rano zapowiedział, że w pierwszą niedzielę zostanie

odprawiona uroczysta msza święta, a wraz z nią odpuszczenie grze-

chów. Więc Arras sposobiło się do tej uroczystości, a członkowie Rady

rozumieli, że przyjdzie im później odpowiadać przed sądem biskupim.

Na razie chodzili wolno, lecz prawdę mówiąc - nigdzie ich widać nie

było. Schowali się w domostwach, zawarli drzwi na głucho i każdy był

bardzo samotny.

Ale pierwszej niedzieli nie odbyła się uroczystość, bowiem w przed-

dzień wielebny Albert oddał duszę Bogu. Jak umierał - jużem wam

powiedział!

Tak więc, choć dzień miał być radosny - okazał się żałobny. Dawid

polecił uczynić przepyszny pochówek. I cóż na to, panowie, powiecie,

że nieprzeliczone tłumy przyszły żegnać Alberta? "Oto odszedł pan,

który błądził, lecz wierzył..." - mówili ludzie. Chowano wielebnego

ojca u Trójcy Przenajświętszej, w niszy przy wielkim ołtarzu. Jego ciało

stało się ogromne, a choć przyszły dni bardzo chłodne, do tego stopnia,

że nocą trzymał lekki mróz i szreń pokrywała dachy kościołów - to

przecież okrutnie cuchnęło i odpadało kawałkami. Przebrzydła ciecz

sączyła się z wszystkich członków Alberta. Byli ludzie, którzy mówili,

że to diabeł szuka sobie ujścia, ale nikt tego nie słuchał. "Pan Albert-

powiadali obywatele - był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, gdyż

zbyt mocno wierzył..." Więc go chowano z powagą. Nie było tam

miłości ani zgryzoty, lecz właśnie powaga i jakieś wielkie skupienie

całego miasta Arras, którego obcy ludzie nigdy nie pojmą.

Zamurowano ciało Alberta w niszy przy ołtarzu. Przyszli ludzie od

tej roboty, bardzo nie lubiani, żyjący za murami, z dala od innych.

Kudłaci, z długimi brodami, w lnianych koszulach i boso. Ale, inaczej

niż zwykle w podobnych razach, nikt od nich nie stronił i nie żegnał

się krzyżem świętym, gdy szli blisko. Niektórzy obywatele dawali

nawet grosze owym mularzom, mówiąc: "Murujcie zacnie, bo to był

biedny i bardzo nieszczęśliwy pan, więc niech spoczywa wygodnie.

Gdy murowali niszę, biły dzwony, a tłum w milczeniu odmawiał

pacierze.

Tak więc dopiero w drugą niedzielę Dawid odprawił wielką mszę

i ogłosił unieważnienie procesów, a nocą byliśmy przy uczcie. I wtedy

właśnie do mnie przepił, mówiąc, że nikt nie jest szczęśliwy. Wiedzia-

łem, ku czemu zmierza. Miał przed północą odprawić sądy nad

członkami Rady. Polecono im stawić się na dziedzińcu ratusza, lecz

każdy przybył wolno, bez żadnej straży.

Wreszcie książę wstał i powiedział, abyśmy z nim razem poszli na

krużganek, bo będzie mówił do Rady miasta Arras. Wyszliśmy więc.

Noc była chłodna, cała rozświetlona błyskami pochodni. Od rynku

niosła się stłumiona wrzawa pospólstwa, któremu kazano jeść, pić

i radować się. Na dziedzińcu stali ludzie z Rady. Był tam Piotr de

Moyes, Tomasz Kuternoga, sukiennik Yvonnet i jeszcze pięciu innych,

bo tyle tylko zostało żywych między nimi. Widziałem ich wyraźnie

w blasku łuczywa, które płonęło wokół dziedzińca na sękatych żer-

dziach.

Dawid patrzał na tamtych długo. Wzrok miał ciężki i słyszałem jego

oddech tak bardzo płytki, jakby mu na piersiach legł kamień. Chastell,

stojący~obok, szepnął do mnie: "Zła noc, Janie!" To wiedziałem i bez

niego.

Czas się dłużył, wyciekał miarowo w powszechnym milczeniu. Tam

gdzie ucztowano, , zapadła cisza, bo ludzie zgromadzeni przy stołach

chcieli usłyszeć, co książę powie do Rady. Więc powietrze nabrzmiewa-

ło tylko od wielu ludzkich oddechów. Brał leciutki mróz i wszyscyśmy

byli owiani delikatną mgiełką, a na szczycie wieży dojrzałem błysk

szronu.

Aż wreszcie biskup utrechcki powiedział: "Ileż cierpienia może się

pomieścić w murach tego miasta, a ileż w sercach jego obywateli?! Tego

nie wiem, bo nie jestem jednym z was. I tylko czuję wielki żal z powodu

nieszczęść, jakie spadły na moje miasto Arras. Ale wiem to, że się

nieszczęścia wzięły bardziej z głupoty niżeli ze złego serca. Są tutaj

głupsi i najgłupsi. Wy, coście zasiadali w Radzie, należycie do tych

ostatnich. Bo nie potraficie ufać umysłom i podeptaliście rozum

człowieka. Lecz Bóg widzi, że to się nie pierwszy raz przydarzyło

w świecie. A także i nie ostatni... Więc to wam powiem tylko! Odejdźcie

z tego miasta na zawsze, zabierając z sobą wasze niewiasty, dzieci,

bydło i dobytek. I niech was Bóg prowadzi po drodze rozsądku. Bo

mówię raz jeszcze, com powiedział dzisiaj w południe, że co się stało,

nie stało się, a co było, nie było! Ufajcie w sobie, grzeszcie z umiarem,

a módlcie się o zbawienie waszych dusz!"

I zrobił nad całą Radą znak krzyża świętego, a potem znużonym

krokiem wrócił się do sali. Tamci zostali na dziedzińcu, jakby w nich

trzasnął grom.

Patrzałem ku nim długo, ukryty w cieniu. Nie upadli na kolana i nie

dziękowali Bogu za tak niezwykłe ocalenie. Odchodzili w zupełnym

milczeniu, każdy oddzielnie, jakby ich rozdzielały teraz wszystkie myśli

i uczynki, które wspólnie przedsiębrali. I każdy poszedł w swoją stronę.

A ja wróciłem do uczty.

I właśnie wtedy wybuchnął we mnie tak nieopisany żal, taka straszna

gorycz i zniechęcenie, żem miał ochotę krzyczeć i'wyć z rozpaczy nad

tym miastem, nad sobą, nad całym światem wreszcie... Siadłem ciężko

obok księcia i wbiłem spojrzenie w ścianę. Chastell mówił do mnie,

alem go nie słyszał. Dopiero kiedy książę ujął moją rękę, wyszeptałem

cicho: "Wasza Dostojność! To wszystko straszne..." - "Masz rację,

Janie - powiada biskup - ale trzeba się godzić z każdym losem, jaki

jest nam dany. Okazałem Radzie łaskawość..." - "I to właśnie

najstraszniejsze!" - przerwałem gwałtownie, czegom tak wielkiemu

panu nie czynił nigdy. - "Najstraszniejsze?" - powiada zdumiony

Dawid. "Coś ci się w głowie plącze... Ja ci mówię, że straszna jest

tylko śmierć człowieka, i to nie własna, lecz drugiego. Wiesz, jakem

czas spędzał w ostatnich tygodniach, gdy ty ślęczałeś w Arras, u boku

Alberta? To ci powiem. Przywołali mnie do łoża kawalera Saint Omer,

bratanka. Dziecko prawie. Umierał długo i cierpliwie. W dusznej izbie,

przy dźwięku modlitwy mnicha, który nad nim czuwał dniem i nocą.

Książę - mówił do mnie ten chłopiec o twarzy niewinnej i łakomej

życia - ja nie chcę umierać jeszcze. Powiedz Bogu, aby mi czas jakiś

darował, a żyć będę przykładnie i dam pięć dukatów na kaplicę.

Co mogłem mu odpowiedzieć? Że Bóg takich próśb nie wysłucha?

Poszedłem z izby chorego do kościoła. Ukląkłem i gadam do Ukrzyżo-

wanego, aby miał odrobinę litości. Patrzy na mnie i milczy. Jak zawsze.

A ja bardzo kochałem to dziecko. Był mi bliższy od innych ludzi przez

swoją gładkość, ufność i pokorę. Umarł biedny Saint Omer i po-

chowaliśmy go w Gandawie, jak należy. Płakałem wtedy. Jeśli sądzisz,

żem się modlił - jesteś w błędzie. Bóg moich modlitw od dawna nie

słucha, a ja też czasu nie chcę próżno tracić. Jesteśmy obaj z Panem

Bogiem w wielkiej niezgodzie, bo wątpię w Niego, a On wątpi we mnie.

I jakoś dajemy sobie radę bez żarliwej miłości. Wtenczas, kiedy umierał

Saint Omer, nie po raz pierwszy myślałem, że na nic wszelkie miotanie

się, na nic zaklęcia, wiara, prośby i bluźnierstwa. Nadchodzi taka

godzina i trzeba iść precz! Dla nikogo nie było, nie ma i nie będzie

litości. Nie dość, że sami odchodzimy, jeszcze nam Bóg każe żegnać

tych, których kochamy. Na myśl o takim okrucieństwie włos staje na

głowie. Najprzód nam życie daje, a potem grabi. Najprzód nas wodzi

na pokuszenie, a potem wtrąca w rozpacz najciemniejszą. Czego

człowiek tknie - wszystko umiera. Więc się nie dziwię, że szuka

pociechy. Raz tu, raz tam, byle w co uwierzyć, byle odegnać śmierć od

siebie, byle ją przechytrzyć. Kiedy nam źle, powiadamy, że takie są

wyroki niebieskie. Kiedy czynimy zło, powiadamy, że Bóg nam

rozkazał w taki sposób walczyć o zbawienie. Sami z sobą nie radzi

jesteśmy wytrzymać i zawsze nam trzeba czegoś spoza nas, jakiejś siły

nie naszej, która wciągnie serce i rozum, zniewoli je, oplącze, zetrze na

miazgę, jak obuta stopa miażdży ziarno. I wtedy się nam zdaje, żeśmy

ocaleli od śmierci, żeśmy już wolni i dalej możemy żyć bez lęku. Ale to

wszystko nieprawda, miły Janie, bo oto nadchodzi dzień, ten najokrut-

niejszy i jedynie ważny, kiedy trzeba iść precz! Wszystko się wtedy

zmienia w kupę gnoju, bo nic nie może powstrzymać kostuchy, gdy ona

puka do naszych drzwi. I już nie ma przy nas ani Boga, ani diabła, ani

nic spoza nas, tylko my sami, wydrążeni lękiem, skorupy nieszczęsne,

szczury, muchy lub zgoła żyjątka tak małe, że ich okiem dojrzeć

niepodobna. Kiedy umarł młody Saint Omer, zapytałem siebie, gdzie

teraz świecą gwiazdy tego dziecka? Ano, zgasły na zawsze. On miał inne

gwiazdy niż moje, choć przecież te same. Jego słońce już nie świeciło,

jego wiatry już nie wiały po świecie, jego deszcz nie padał już na pola,

jego drzewa już nie szumiały. Wszystko sczezło, razem z Bogiem,

w którego wierzył, którego miłował i lękał się. A ja zostałem z moim

słońcem, wiatrem; deszczem i drzewami. Co się zaś tyczy Boga - ten

już nie istniał. Jeśli mam pójść precz w ciemność, niechaj On mnie

wyprzedzi i tam na mnie czeka. Może się doczeka. Na cóż mi się truć

oczekiwaniem i na cóż żegnać nieustannie z wszystkim, co umiera na

moich oczach... Roiło się Radzie miasta Arras, że gdy uwierzy

najżarliwiej w Boga i nauki wielebnego Alberta o zbawieniu wiecznym

w murach tutejszych zagości spokój i wolność. Ach, miły Janie, czemu

im było tak śpieszno do radości i szczęścia? Czyż nie lepiej trwać

spokojnie przy ucztach, polować z sokołami i słuchać, jak się chłodna

obojętność wobec świata wkrada do serca? Nie witając dnia - nie

musisz go żegnać. Nie ciesząc się wschodem słońca - nie musisz się

smucić, że zaszło. Nie kochając - wolny jesteś od rozpaczy. Nie

pragnąc zbawienia - nie lękasz się piekła! Lepszość świata, Janie!?

Nawet jeśli jest osiągalna, to tylko w nas samych, a nie poza nami. Ci

ludzie z Rady zbłądzili srodze. Ale nie będę im sędzią. Zbyt wielkie

odczuwam znużenie, aby ścigać cudze grzechy. Co więcej, skoro tak

bardzo pragną, niechaj się nasycą. Nie był to mój wóz, który przyszło

im ciągnąć na manowce. Jeśli sam szukam dla siebie najbardziej

godziwej swobody, im także nie będę odmawiał wyboru. Niech każdy

idzie własną ścieżką. Ścieżki głupich nie są moje, ale też ich prostować

nie będę, bo to się zda na nic. Trzeźwi niech pozostaną przy swojej

trzeźwości, a szaleni przy swoim szaleństwie...

Tak mówił Dawid, a ja słuchałem coraz bardziej zrozpaczony

i gniewny. Gdy skończył zawołałem:

"Książę! Godzi się jednak

przyznać, że w ich szaleństwie było coś świętego Wtenczas wybuch-

nął śmiechem. A śmiał się długo i głośno, tak że inni przy stołach

odwrócili głowy i patrzyli ku nam uważnie. "Nie śmiej się, Wasza

Dostojność, bo w ten sposób obrażasz pamięć tych wszystkich, którzy

tu gardła oddali..." - powiedziałem z nieopisaną hardością. On na

to, już całkiem wesołym tonem: "Wybaczam ci, miły Janie, boś się

spił chyba..." - "Nie jestem pijany, książę - mówię znowu - ale

~ to wiem, że niegodziwe są twoje wyroki, które przekreśliły proces

w mieście Arras. Nie jest dobrą sprawą powiedzieć, jako ty powiedzia-

łeś że co się stało, nie stało się, a co było, nie było! Bowiem prawdą jest,

że co się stało, to się stało, i co było, to było. Ty, Wasza Dostojność,

sądzisz, że starczy ręką znak uczynić, aby obeschły łzy, znikły plamy

krwi, a sumienia znów były białe jak śnieg. Ale to nieprawda.

Wszyscyśmy tutaj w Arras pociągnięci szarością grzechu i bardziej

przypominamy len niżeli śnieg, a także bardziej czarną ziemię niżeli

lód. Ale tak właśnie jest lepiej, bo z ziemi może wzrosnąć ziarno, gdy

z lodu bije tylko chłód. I można wdziać na grzbiet koszulę z lnu, ale nie

można okryć nagich członków śniegiem. Tobie się zdaje, książę, że

jesteś bardzo dobry i wyrozumiały, ale przecież nie jesteś! Bo brak

miłosierdzia zabija, ale i jego nadmiar - również. Cóżeś uczynił

z Radą? Kazałeś im pójść z miasta, nie czyniąc wyrzutów i nie karząc

nikogo, tak jakby się tutaj nic zgoła nie stało. A przecież stało się!

I choć chcesz najgoręcej, aby to, co było, nie było - przecież jest

inaczej. Tobie, Wasza Dostojność, wolno machać ręką na wszystko,

boś obcy! Ale my?! Więc cały ten nikczemny grzech miałby się okazać

niczym, a całe to okrucieństwo - fraszką?! Więc po to miasto Arras

lazło w cuchnący gnój swoich zbrodni i nieprawości, aby miało się

okazać, że nie postąpiło nawet jednego kroku naprzód?! Po tośmy

rozpalali stosy, męczyli Żydów i prosty lud, szlachtę i kapłaństwo-

aby usłyszeć od ciebie, że wszystko to jest nieprawda, pustka i urojenie

naszych biednych umysłów? Powiadasz, że nie ma zbawienia i lepszości

dla miasta Arras i całego świata? Więc na cóż syn wydawał ojca

pachołkom miejskim, na cóż spalono żydowskie domostwa, na cóż

rwano na strzępy ciała tych, których miasto miało za kacerzy?!

Poszliśmy na samo dno, aby się wywyższyć - a ty nam teraz, książę,

powiadasz, że to próżny trud! Nie może tak być na świecie, stworzo-

nym przez Boga. A nawet jeśli nie przez Boga, to przez diabła. A nawet

jeśli nie przez diabła - to przez nas samych! Miej litość, Wasza

Dostojność, nad tym nieszczęsnym miastem, które żarliwie szukało

swej drogi, i nie powiadaj mu, że jedyna droga, jaka się została

człowiekowi, wiedzie na polowanie z sokołami albo do sali biesiadnej...

Bo nie może tak być. Musiałby się świat zapaść, gwiazdy zgasnąć,

drzewa pousychać. Nie może tak być, nie może tak być, nie może tak

być..."

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Płakałem wtedy,

jak nigdy w moim życiu. Łzy ciekły mi z oczu w nieopisanym żalu.

A wraz ze mną płakali obecni przy uczcie obywatele miasta Arras.

Gdy natomiast dwór książęcy milczał, bardzo stropiony i zasko-

czony. Wszyscy czekali, co powie biskup utrechcki, o którym wie-

dziano, że jest moim przyjacielem. Ale go bardzo obraziłem, jak

nikt w Gandawie by się nie poważył, a zatem ludzie sądzili, że spotka

mnie surowa kara. Powiem prawdę, panowie, że i ja tak przypusz-

czałem.

Dawid patrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, czule, a przecież

szyderczo. "Janie, miły druhu!" - powiada wreszcie. "Żal mi ciebie.

Najosobliwsze zaś jest to, że co dzisiaj mówiłem, ty sam wyznajesz od

wielu lat. Całe twoje życie było przecież rozsądne i wolne od wszelkich

pokus szukania urojeń poza własną osobą. Ale wiele ostatnio przeżyłeś,

byłeś bliski strasznej ~śmierci i myślałeś o swoim losie z nie znaną

przedtem troską..." Przerwał na chwilę i roześmiał się, nie bez szyderst-

wa. "Co zaś widzi mi się najzabawniejszym w twoich słowach, to ci

powiem, ale do ucha". I nachyliwszy się ku mnie, wyszeptał, tak

krztusząc się śmiechem, żem musiał dobrze słuch wytężyć, aby go

zrozumieć: "Janie" - mówił. "Ty ladaco! Wiem doskonale, że myślisz

jak ja i czujesz jak ja! I tak zawsze już będzie, ale co u siebie dzisiaj

rozgrzeszasz, to u mnie potępiasz! Bo od władców tego świata wyma-

gasz wielkiej wiary i strzelistości serc, gdy takim jak ty dozwalasz kpić

ze wszystkiego..."

"To nieprawda, książę!" - powiedziałem z cicha, ale już mi~łzy

w oczach wyschły. "Krzywdzisz mnie podobnym podejrzeniem...-"

Znam ciebie, hultaju" - odrzekł, wciąż pochylony do mego ucha.

"Chciałbyś książętom zwalić na barki wszystkie ciężary człowieczeńst-

wa, aby samemu świstać swobodnie. Powiadasz, że od tego władcy są

władcami, żeby nas wszystkich zbawili i uczynili lepszymi. Sam

zasiadałeś w Radzie, więc wiesz, czego od władców oczekiwać! Wyma-

gasz od nich nie tylko świętego przekonania, ale także żarliwych serc,

gdy sam pragnąłbyś dzisiaj pozostać chłodny. Ależ frant z ciebie, miły

Janie! Bądź mi błaznem w Gandawie!"

Wtedy wstałem od stołu, choć nikt nie poważył się tego czynić przy

Dawidzie bez jego pozwolenia. A wstawszy, powiedziałem: "Nie godzi

mi się słuchać takich słów z ust Waszej Dostojności. Skoro skazujesz

miasto Arras na pokutę kompletnej pustki, pozwól mi stąd odejść, tak

jak Rada odeszła". Na co Dawid krzyknął: - "A idź do kata, bo mnie

nudzisz...

Wtedy wyszedłem z sali biesiadnej do swojego domu. Przez resztę

nocy gotowałem się do drogi i świt jesienny zastał mnie przy wozach

podróżnych, na które słudzy ładowali cały mój dobytek. Przy wscho-

dzie słońca zjawił się na progu stary Chastell. "Przybywam od Da-

wida - oznajmił - aby ci powiedzieć, że biskup wybacza wszystko,

co się zdarzyło przy uczcie. Jeśli chcesz - zostań w Arras, jeśli zaś

pragniesz zamieszkać w Gandawie albo Utrechcie, będziesz witany jak

stary druh". Na to odrzekłem Chastellowi: "Najmilszy przyjacielu.

Powiedz biskupowi, że go wielce szanuję i kocham, ale zamyśliłem na

zawsze odejść z miast burgundzkich. Dalibóg, sam nie wiem, czemu to

czynię, ale że tak uczynię, to pewne..." Wtedy Chastell wziął mnie

w ramiona i pożegnał, a odchodząc dał pierścień od Dawida i rzekł:

"To ci posyła książę na wypadek, gdybyś postanowił odejść na zawsze.

I jeszcze kazał powiedzieć, że jeśli odejdziesz - nie jesteś stracony dla

samego siebie!" Z tymi słowami poszedł. Ja zaś wróciłem przed dom, by

doglądać wozów.

Wyjechałem z Arras bramą świętego Idziego, tą samą, którą wszed-

łem do miasta po raz pierwszy w życiu. Dzień był niemal mroźny,

z nozdrzy końskich buchały kłęby pary. Skrzypiały wozy, a w powiet-

rzu niosły się daleko pokrzykiwania moich woźniców. W Arras

pozostawiłem wiernego sługę, by likwidował moje interesa. Gdy pytał,

dokąd jadę - nie umiałem nic powiedzieć.

Wyjechawszy poza mury zlazłem z konia i pokłoniłem się nisko

miastu Arras.

Moi panowie! Nie było to mądre i dobre miasto. Lecz zapewne

było takim dla swoich nieszczęść. Został mu zesłany ciężki los i dlatego

grzeszyło. Mądrość nigdy nie idzie w parze ze zgryzotą.

Odjechałem więc z Arras, wybierając kierunek na los szczęścia.

Powiedziałem sobie, że tam pójdę, gdzie wiatr wieje. Ale znów świat

wypłatał mi figla, bo kiedym skręcił ku południowi - wiatr nagle

zmienił kierunek i dął mi w twarz. Więc kazałem obrócić wozy

na północ. A gdy to woźnice uczynili, rzekłem sobie: "Głupcze!

Nie bądźże igraszką przeciwnych wiatrów..." Postanowiłem wtedy

jechać do Brugii, która jest miastem roztropnym i od nikogo nieza-

leżnym. Znów woźnice strzelili z batów, a konie pociągnęły wozy

w bruzdach stwardniałej od chłodu ziemi. Jechałem na wierzchowcu

dobrej krwi i spoglądałem na mury Arras, niknące w oddali. Było

mi dziwno, że właśnie teraz odchodzę... Czemu nie poszedłem precz

z Arras, kiedy sądzono Celusa, a idę precz dzisiaj? - pytałem siebie,

cokolwiek stropiony. Czemu nie buntowałem się przeciw Albertowi

i jego Radzie, ogarniętej świętym szaleństwem, a buntuję się dziś

przeciwko księciu, którego roztropność poważałem przez całe życie.

Ubodłem konia w boki i zaraz ruszył się galopem, wyrzucając spod

kopyt grudy zamarzniętej ziemi. Wiatr bił mnie po twarzy. Słyszałem

za sobą krzyki woźniców, którzy chcieli nadążyć. Ale puściłem wo-

dze, bo pragnąłem, aby mnie koń jeszcze szybciej unosił, byle dalej

od miasta.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Jużem wiedział,

panowie, co czynię. Na każdego przychodzi potrzeba wielkiego buntu.

Rzecz w tym, aby człowiek wybrał właściwą godzinę. Gdybym odszedł

z Arras w czasie szaleństwa, ocaliłbym tylko rozsądek, którego nigdy

mi przecież nie brakło. Odchodząc po wszystkim, ocaliłem szczyptę

wiary. Niewiele tego, lecz starczy, aby jeszcze pożyć na tym najlepszym

ze światów.

Co mówiąc, mam na myśli sławne miasto Brugię i wszystkich

tutejszych obywateli...

wrzesień 1968 - listopad 1970





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
msza za miasto arras
Szczypiorski [MSZA za miasto Arras]
Za miasto na grilla czyli zasad zdrowego grillowania
I 1 Msza za zmarlych
msza za Ojczyznę 2
Msza za kierowców św Krzysztofa
Msza za ojczyznę ks J Popiełuszko(1) 2
Msza żałobna za duszę marszałka
Huff Tanya To miasto jest za małe
Huff Tanya & Vicki Nelson To miasto jest za małe
Z jednostkami za pan brat
Czy rekrutacja pracowników za pomocą Internetu jest
8 Dzięki za Pamięć

więcej podobnych podstron