aNDRZEJ sZCZYPIORSKI
MSZA ZA MIASTO ARRAS
Projekt okładki
Jacek Fijałkowski
Redaktor
Hanna Różanek
(C) Copyright by Andrzej Szczypiorski, Warszawa 1971
KANTOR WYDAWNICZY SAWW - POZNAŃ
Nakład 65000 egz.
Pap. offset kl. IIl, 61 x 86
Ark. wyd. 7, ark. druk. 7
Oddano do składania w sierpniu 1989 r.
Podpisano do druku w październiku 1989 r.
Druk ukończono w listopadzie 1989 r.
Zam. 70859/89. K-9/7I3
POZNAŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. M. KASPRZAKA
POZNAŃ, UL. WAWRZYNIAKA 39
Wiosną roku 1458 miasto Arras nawiedzone zostało klęską zarazy
i głodu. W ciągu miesiąca - niemal piąta część obywateli straciła życie.
W październiku roku 1461 z nie wyjaśnionych przyczyn nastąpiłO
słYnne "Vauderie d'Arras". Były to okrutne prześladowania Żydów
i czarownic, procesy o urojone herezje, a także wybuch łupiestwa
i zbrodni. Po trzech tygodniach przyszło uspokojenie.
W jakiś czas potem Dawid, biskup Utrechtu, bastard księcia burgundz-
kiego Filipa Dobrego - unieważnił wszystkie procesy o czary i pobło-
gosławił Arras.
Te właśnie wydarzenia stanowią kanwę niniejszej opowieści.
1.
Owego wieczora przyszedł do mnie i powiedział, że nie kocham
naszego miasta. Już od progu wykrzykiwał namiętne oskarżenia.
Przyjąłem go z szacunkiem, jaki winniśmy naszym nauczycielom.
Powiodłem w głąb domu i wskazałem wygodne miejsce, sądząc, że
spokój otoczenia i trunek, którym go zamyśliłem ugościć - ostudzą
gniew... Nie chciał jednak siadać. W chwiejnym blasku lampy widzia-
łem jego twarz, bardzo spuchniętą. Nigdy go dotąd nie oglądałem
w stanie takiej gwałtowności i przysiągłbym, że jest chory, lecz to, co
mówił, świadczyło o przytomności umysłu. Oskarżył mnie, że chciałem
poprzedniej nocy opuścić miasto, o czym mu sekretnie doniesiono.
Zrazu miałem ochotę wyśmiać te zarzuty. Lecz przecie go znałem.
Skoro przyszedł do mnie, widać miał dowody w ręku... Poprzedniego
wieczoru zamyśliłem wyjazd do Dawida. Przygotowałem się do drogi,
z zachowaniem wszelkiej tajemnicy. Przed północą wyszedłem z domu,
wysławszy uprzednio człowieKA z osiodłanym koniem ku bramie
Świętego Idziego. Zastałem go w miejscu umówionym. Drżał z zimna
i lęku. Noc była chłodna, wiał porywisty wiatr, roztrącając liście, spadłe
z drzew. Z największym zdumieniem dostrzegłem, że brama była
szeroko otwarta, a most nie odwiedziony. Strażnicy grali w kości nie
opodal. Zajęci grą, zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na
przejście. Wietrzyłem pułapkę. Mijał czas, pełen osobliwej grozy. Koń
niecierpliwie uderzał nogą w ziemię. Wszedł księżyc, ogromny i biały,
jak kula śniegowa. Nagle usłyszałem kroki, a po chwili dojrzałem
mnicha od cystersów, który jawnie zbliżał się do bramy miejskiej. Jeden
ze strażników uniósł głowę, spojrzał bez ciekawości na przechodnia
i wrócił do gry. Mnich minął bramę, wlazł na most. Jego kostur uderzał
głucho w ciemności. Odszedł z miasta, przez nikogo nie zatrzymywany.
Odczekałem kilka chwil, a potem wróciłem do domu, polecając
odprowadzić wierzchowca do stajen.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Miasto spłatało mi raz
jeszcze diabelskiego figla... Odchodzić stąd przy szeroko rozwartych
bramach - byłoby niegodziwością! A przecież intencje miałem zacne.
Zdecydowałem na koniec powiadomić Dawida o wszystkim, co się
działo w Arras. Przekonany o szaleństwie, w jakie popadło miasto,
pragnąłem oszczędzić mu dalszych cierpień i sprowadzić człowieka,
którego mądrość i zdrowy rozsądek natychmiast położyłyby kres
powszechnym diabelstwom. Zdawało mi się przecie, że spotka się to
z oporem obywateli. Wszyscy wiedzieli, że potępiałem decyzje Rady.
Wydawało się, że Rada nie poprzestanie na usunięciu mnie ze swego
grona, lecz podejmie surowsze środki. Przez kilka poprzedniCh nocy nie
zmrużyłem oka. Aresztowania odbywały się zwykle po zachodzie
słońca. Z zapadnięciem mroku modliłem się żarliwie, aby los oszczędził
mi cierpień. Kiedym tak trwał w gorzkim oczekiwaniu - wróciłem do
zbawiennej myśli, która nurtowała przecież Arras. Sprowadzenie do
miasta Dawida byłoby ocaleniem dla całej rzeszy obywateli, którzy
popadli w szaleństwo. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z ryzyka tego
przedsięwzięcia, byłem jednak gotowy na wszystko. Liczyłem się
z możliwością pojmania w czasie ucieczki, dlatego też wybrałem
najlepszego konia i wtajemniczyłem człowieka zaufanego. Lecz oto
zastałem bramy kusząco otwarte, a strażników przychylnie obojętnych.
Sądząc, że pragnąłem męczeństwa i cofnąłem się wobec łatwo-
ści - jesteście w błędzie. Zniewoliła mnie barbarzyńska wiara Rady
w moją lojalność! Jeśli przedtem mogłem jeszcze wątpić w szaleństwo
miasta - to po owej nocnej wyprawie do bramy Świętego Idziego nie
miałem już żadnych złudzeń.
Kiedy pod wieczór zjawił się w moim domu Albert, wiedziałem
doskonale, że tylko w jego umyśle zrodzić się mógł plan tak chytry, jak
otwarcie na ścieżaj bram miejskich.
Nie było w Arras mądrzejszego i bardziej dostojnego człowieka.
Wychowałem się w jego cieniu lub raczej w jego blasku. Umysł tego
świętego starca rozświetlał ścieżki mojego życia. Przybyłem do Arras
jako człowiek bardzo młody, nie ukończywszy jeszcze szkół, bez
znajomości pisma, bez żadnej ogłady. Oddano mnie pod jego opiekę,
kiedym miał lat dwadzieścia i w gruncie rzeczy niczego, poza tępym
klepaniem pacierzy, nie potrafiłem czynić samodzielnie. Zajął się mną
serdecznie, otaczając nie tylko opieką, ale uczuciem tkliwego przywią-
zania, jakie mężczyźni dorośli i doświadczeni zwykli przelewać czasem
na młokosów, w których widzą przedłużenie swoich życiowych ambicji.
Klnę się na Boga żywego, że widział we mnie swojego następcę!
Po prawdzie, nie miałem nigdy podobnych skłonności. Gandawa
uczyniła mnie cokolwiek kapryśnym i choć w miarę. jak lata płynęły
obrazy przeszłości zacierały się w mojej pamięci, to przecie pozostała
we mnie ochota do swawoli i niezależności. W Gandawie ludzie biorą
rzeczywistość dość lekko. Należąc do tamtejszej bogatej młodzieży,
oddawałem się nieraz zabawom mało przystojnym. Nie stroniłem ani
od uciech miłosnych, ani od dobrego stołu, ani nawet od rozrywek,
które umysłom surowym wydawać się mogą bluźnierstwem. Nie o to
jednak idzie. Pobyt w Gandawie dał mi pewność, że choć może
w istocie nie jestem panem swego losu, winienem przecież zawsze czynić
starania, by nim być! Chastell, który był mi wtenczas mentorem
i cieszył się względami księcia, zwykł mawiać, iż nie istnieje nic bardziej
zdrożnego jak przekonanie, jakoby człowiek nie był wolny. Chastell
mawiał, najczęściej przy suto zastawionym stole, iż zwątpienie w wol-
ność nakazuje myśleć tyłkiem zamiast głową. "Tyłek - powiadał
Chastell - zdaje się być wówczas ze szkła. Człowiek o niczym innym
nie myśli, jak tylko o ochronie swojego siedzenia, które jest kruche
i arcydelikatne. Tymczasem - dodawał zwykle - dobry Bóg dał nam
tyłki, aby w nie kopano!"... Rubaszność tego poglądu wcale nie
oznaczała płytkości. Pośród przepysznych uczt, w towarzystwie ład-
nych kobiet i dowcipnych panów, dojrzewałem do przekonania, że
jestem godzien tego, by myśleć po swojemu i na swoją miarę.
Opuszczałem więc Gandawę jako młodzieniec wprawdzie, ale nie bez
chełpliwej pewności, że jestem na tyle roztropny, by chadzać własnymi
ścieżkami. Lecz prawdę rzekłszy, kiedy ujrzałem się samotnym, bez
towarzystwa moich biesiadników i przyjaciół, bez Chastella i jego
możnej opieki, popadłem rychło w zwątpienie. Pierwsze tygodnie
w Arras spędziłem na modlitwach, postach i pokorze. W czasie
rozmowy z Albertem, niebawem po przybyciu do Arras, przeżyłem
głęboki wstrząs. Zadał mi pytanie, z pozoru proste, które jednak nigdy
przedtem nie przychodziło mi do głowy. "Gdzież pewność i skąd się
ona w tobie bierze, że bardziej godzi się ufać własnemu umysłowi niźli
objawieniu? Wierzysz w Boga?" Odparłem żarliwie i z całą mocą, że
wierzę w Boga. Zapytał wtenczas, czy wierzę w diabła. Odparłem, że
wierzę w diabła: Zapytał więc, czy wierzę, że Bóg i diabeł walczą o moją
duszę. Odparłem, że i w to wierzę gorąco. Zapytał, wciąż tonem
miękkim i jakby radosnym, czy wierzę, iż zarówno Bóg, jak diabeł
wpływają na moje myśli. Odrzekłem, że tak jest bez wątpienia.
A zatem - rzekł - postęp twojego umysłu stanowi coś, co zdaje się
być nieustanną walKą. Łaska niebieska zmaga się w tobie z podsze-
tami piekła. Gdzież odnajdujesz potwierdzenie, że twoja chroma myśl,,
spętana tysiącem zależności, wpływów, gustów; lubieżnych zachceń,
obaw i kaprysów, może być bardziej jasna i skuteczniejsza w po-
znawaniu zamiarów Boga niźli nauka Kościoła?... Żyjemy w okrutnych
czasach, drogi Janie. Ludzie nie chcą już być zacnymi chrześcijanami,
biorą przykład z rozwiązłych książąt i głupich biskupów, oddają się
cudacznym zboczeniom, poszukują boskiej obecności w życiu codzien-
nym i starają się wyśledzić zamysły Boga, aby wyjść im naprzeciw. Lecz
Bóg sobie nie życzy, by ludzie tak gorliwie zabiegali o zbawienie. To
oczywiste, że każdy pragnie wiecznej szczęśliwości, ale niechże odda
swój los w ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa i niechże - go nie
zastępuje... Janie, zaufaj mi! Strawiłem życie wśród ksiąg i rozpraw
najmądrzejszych autorów. Jest to śmiechu warte! Gardzę tymi wszyst-
kimi uzurpatorami, którzy pragnęliby - ufając rozumowi - ocalić
Kościół święty. Najpotężniejszą siłą Kościoła są sakramenty, one
bowiem stanowią wąską kładkę, po której Bóg zbliża się ku nam nad
przepaściami życia. Dochowując wierności sakramentom, dochowujesz
wierności Bogu. On jest wtedy z tobą, a ty jesteś z Nim. Jeśli ci dał
umysł, to nie po to, abyś sięgał ku niebiosom, lecz wiedział, jak się
poruszać po ziemi".
Zapytałem wtenczas, gdzie mieści się dusza, a on dotknął mojej piersi
i odrzekł, że tam jest dusza, oddech Boga, siła, dzięki której poruszam
się, czuję spiekotę i chłód, śpię, jem, mówię i myślę. Spytałem, czy
również dzięki tej sile pożądam kobiety, na co odrzekł, że tak jest bez
wątpienia, bo Bóg nie domaga się wCale udręczeń, jest wspaniało-
myślny i kocha mnie, a zatem stworzył kobietę, bym mógł jej pragnąć
i ją posiadać. "Tylko głupcy sądzą - rzekł gniewnie - że kobieta jest
naczyniem szatana. Ma ona duszę nieśmiertelną i powabne ciało.
Gdyby stworzył ją szatan, byłaby ropuchą...
Wtenczas ośmieliłem się go spytać, czy dusza, której uderzenia
odczuwam w piersi, dana jest także wszystkiemu stworzeniu. Odrzekł,
że nie wydaje mu się błędem sądzić, iż pies, kot, krowa, a nawet osioł
obdarzone zostały przez Boga czymś w rodzaju świętej iskry, która
dozwala im istnieć, cierpieć i radować się. Odczułem w tym jawną
herezję i powiedziałem, że jego słowa nie wydają mi się zgodne
z naukami Kościoła. Uśmiechnął się łagodnie. "Mój Janie" - rzekł.
"Nie wszystko, czego Bóg pragnie, zostało zapisane w księgach, i nie
wszystko, co Bóg zamyślił, jest wiadome człowiekowi, choćby należał
do książąt Kościoła. Wystaw sobie na przykład, że twoje wierzchowce
i stada, pasące się na łąkach Brabancji, też mają jakieś zwierzęce niebo.
Cóż w tym złego i jakaż to obraza nauk chrześcijańskich? Święty
Franciszek powiadał o koniu: >>brat mój, koń<<, a o pająku: >>brat mój,
pająk<<. Czyż nie można mniemać, że Stwórca w swej nieopisanej
łaskawości i dobroci zsyła różne losy na konie, krowy, kozy i skowro-
nki, by je doświadczyć w radości i cierpieniu?! To tylko jest pewne, że
człowieka stworzył Bóg na swój obraz i podobieństwo, a także dał mu
umysł, co uczyniło z nas najbardziej nieszczęśliwe istoty pod słońcem.
Wymagania boskie wobec człowieka są tysiąckroć większe niżeli wobec
szczura, ale to wcale nie znaczy, by szczur miał po wsze czasy zostać
potępiony. Modląc się za siebie i za mnie, winieneś cząstkę swych
strzelistych uczuć oddać na rzecz zwierząt, drzew i gwiazd, aby i one
znalazły się w rejestrze niebieskim".
Mówił długo i tak zacnie, że łzy płynęły mi po twarzy, a moje serce
przepełnione było wdzięcznością i szacunkiem. Nie znaczy to jednak,
abym bez wahań i wątpliwości przyjmował jego nauki. Głowę miałem
wprawdzie pustą, ale w kościach nosiłem jeszcze gandawskie swa-
wole, Co skłaniało mnie do pewnej przekory. Gadaliśmy wtedy całą
noc, aż słońce wyjrzało spoza wzgórz i rozjaśniło zaułki miasta.
Pytałem go o równość ludzi wobec Boga, ale także wobec egzystencji
ziemskiej. "Czemże gorszy jest pasterz twoich trzód od ciebie?"-
odrzekł Albert. "To pewne, że gorszy jest urodzeniem. Przyszedłeś
na świat w dobrej rodzinie, powołanej przez niebiosa, aby świeciła
przykładem cnót i sprawiedliwości. Ludzie prości mają prosty żywot.
Niepodobna od nich oczekiwać czynów, które są twoim przeznacze-
niem. Lecz nie oznacza to nic innego, jak tylko większe ciężary. Nie
po to masz stada tłustych krów i dobre konie, abyś żył w plugastwie,
ale po to, abyś był wystawiony na bardziej bolesne próby. Kiedy Pan
chce doświadczyć żebraka - zsyła na niego zarazę. Kiedy chce ciebie
doświadczyć - także zsyła zarazę. Wystaw sobie cierpienie żebraka,
skulonego u wrót świątyni, którego ciało pokryte jest wrzodami,
i wystaw sobie cierpienie bogacza, konającego w rozkładzie i za-
duchu wspaniałych komnat, pośród służby, dostojnych opiekunów
i pięknych nałożnic. Jeśli ci dano wysokie urodzenie, to tylko po to,
abyś spadł z wysoka. Z wyroku boskiego tak się dzieje, że cała
dogodność i subtelność twojej egzystencji służyć ma tym cięższej
i smutniejszej śmierci. Bowiem rozstawać się z nędzą nie jest trudno.
Prawdę rzekłszy, miałem ochotę wykpić tę naukę, bom nie gustował
w podobnych zawijasach słownych. Mierził mnie u Alberta kunsztow-
ny rytuał myślenia, a także jego gadatliwość wywodząca się z dawnych
czasów, kiedy ludzie o niczym innym poza Panem Bogiem i Jego
świętymi rozmawiać nie potrafIli. Ach, wierzyłem gorliwie i byłem
pobożnym chrześcijaninem, ale nie chciałem trawić całego życia na
tropieniu zamysłów bożych i zabiegach, aby Mu się spodobać. Co Bóg
pragnął ze mną uczynić - było Jego sprawą. Sądziłem, że moją sprawą
jest żyć w zgodzie z taką naturą, jaką zostałem obdarzony. Jeśli chcecie,
uważajcie mnie za trutnia! Bo, doprawdy, tylko jednego pragnąłem
nade wszystko - wolności! Jeśli Bóg stawał mi na drodze - wymija-
łem Go. Mam nadzieję, że w swej nieopisanej dobroci - wybaczył
mi wspaniałomyślnie...
Wolność... W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Znaczy to
być tym, kim nas niebiosa stworzyły. Jest to więc wolność głupoty
i mądrości, swawoli i cierpienia, szczęścia i nieszczęścia. Przy całym
szacunku, jaki żywiłem dla Alberta, zawsze uważałem, że siedzi w nim
kawał tępego klechy. Ach, jakże on pragnął walczyć o zbawienie dusz...
Nawet nad chrabąszczami się pochylał, ożywiony swoim posłannict-
wem. Właśnie to posłannictwo uważałem za rodzaj niewoli. Jeśli
on czuł się dobrze w skórze proroka i nauczyciela - zapewne był
wolny. Ale gdy usiłował tę skórę na mój kark naciągać - stawał się
tyranem.
Razu jednego zlecił mi dysputę nad komentarzem do czcigodnego
Jana Gersona. Była to robota na trzy niedziele z okładem. Czas
wiosenny, miasto skąpane w promieniach słońca. U progu roku zjechał
do Arras książę Filip, a z nim barwny i wesoły dwór. Jak wiecie, kręciło
się tam wtedy mnóstwo Anglików, bo choć książę wystawił ich do
wiatru, pozostali przecie w jego dobrach, hulając i pijąc za burgundzkie
pieniądze. Anglicy są zawsze tam, gdzie się dobrze dzieje... Gdy nastała
odwilż, Filip odjechał ku Brukselli, ale w Arras zatrzymali się różni
ludzie, żarłoki, gaduły, rozpustnicy, a także trochę łatwych kobiet. Nie
dziwiłem się temu. Filip starzał się brzydko, coraz gwałtowniej klepał
pacierze, niechętnym okiem spoglądał na tę krzykliwą i lubieżną ha-
łastrę, więc część dworu uznała roztropnie, że lepiej pozostać w Arras,
pod łaskawą i odległą przecie władzą Dawida. Bastardzi królewscy
łagodniej odnoszą się do grzechów niżeli ich szlachetnie urodzeni
ojcowie. Tak więc Arras wypełniał owej wiosny hałaśliwy tłumek
Burgundów i Anglików, chętnych do kielicha. Była tam dziewka
angielska, wielce w miłości sprawna. Miałem dwadzieścia kilka lat
i śniłem po nocach kobietę. Rzuciłem w kąt komentarze Gersona.
Włóczyłem się po łąkach z ową dziewką i miałem się dobrze. Pewnego
dnia Albert napadł mnie i zbił po twarzy. Cierpiałem strasznie z bólu
i upokorzenia. Kiedym wydobrzał, dziewki już w Arras nie było, zaś
Albert wziął mnie na badanie. "Gdzież pewność - powiedziałem
wtedy hardo - że jest rzeczą godziwszą wielbić Boga dysputą o dziele
mistrza Gersona niżeli lędźwiami?! Mówiłeś mi o miłości, Albercie.
Stokroć bardziej kocham brzuch kobiety niż księgi starych pryków
z Sorbony. Gersonowi na nic moje glosy! Rozpadł się w proch
i w najlepszym razie ujrzymy go w dolinie Jozafata za pięć tysięcy lat...
Co się zaś tyczy tej dziewczyny angielskiej, tośmy we dwoje na łąkach
podmiejskich smakowali szczęście. I gdzie pewność; że to się nie
podoba Bogu?" - "Bluźnisz" - krzyknął Albert.
Taki właśnie był zawsze. Kiedy nauczał, mądrość i wyrozumiałość
wyciekała z niego jak woda ze źródła. Ale niechby kto spróbował żyć
zgodnie z przykazaniami jego nauki - natychmiast groził piekłem...
Pielęgnował w sobie czystą ideę, wedle której między Bogiem a czło-
wiekiem istnieje cudowna harmonia, lecz mierziło go jej urzeczywist-
nienie.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Wszystko dobrze, moi
panowie, ale właśnie to było piekło. Wystawcie sobie moją egzystencję
u boku tego dostojnego i rozumnego nauczyciela, który mógł przecież
uchodzić za wzór wszelkich cnót. Powiadał mi: "kochaj zwierzęta, bo
to są twoi młodsi bracia". Ale kiedym polecił sypać tęgo ziarna moim
koniom, gdy przyszła ciężka zima, wyrzucał mi lekkomyślność i mar-
notrawstwo. Powiadał mi: "kochaj kobietę, albowiem jest ci dana przez
Boga". Ale kiedym trzymał nałożnicę w domu, wygnał ją z wrzaskiem,
który słyszało całe miasto, i oskarżył mnie o rozpustę, co - rzecz
jasna - wywołało powszechną wesołość w Arras, gdzie każdy szanują-
cy się obywatel więcej miał dziewek niżeli wierzchowców. Powiadał mi:
"kochaj bliźnich i traktuj ich jak równych sobie, bowiem są tobie
równi". Ale gdy starałem się stosować do tych nauk - ćwiczył mnie
Dyscypliną, wołając, że.popadam w szaleństwo. Powiadał mi, abym nie
brzydził się Żydów, ale nie chciał jeść w moim domu, bo jadali w nim
żydowscy bankierzy z Utrechtu. I co gorsza, nie było w nim nawet
ździebełka obłudy. Chodził po mieście Arras opancerzony swoją wiarą,
tak skromny, że niemal pyszny, tak mądry, że niemal głupi, tak zacny,
że niemal nikczemny. Jednego się tylko bał na świecie bardziej niż
piekła. Dawida się bał, moi panowie!
Razu pewnego byłem przy ich rozmowie. Dawid zjechał do Arras
nagle, z niewielkim pocztem. Stanął u Alberta, a witając go - pochylił
się nisko ku ziemi. Był rosły, czarny, ogorzały od wiatrów północnych,
Albert natomiast - biały jak śnieg, pochylony wiekiem, z długą siwą
brodą. Bastard królewski, niespożyta jucha, diabeł wcielony, żarłok,
kłamca, pełen dzikiej pychy i najbardziej szalonych pomysłów-
a przeciw niemu mędrzec ulepiony z samej wiedzy, powagi i cnotliwo-
ści. Dwa żywioły, jak psy spuszczone z łańcucha. Ach, panowie, cóż to
była za wyborna rozmowa...
Albert prosił Dawida do stołu, na co tamten zakrzyknął: "Wasza
Wielmożność, nie zwyczajny jestem wieczerzać ogryzając korzonki...'
Wciąż mówił do Alberta "Wasza Wielmożność", a tamten pałał
rumieńcem i mamrotał z cicha: "O, mój książę..." Rzecz jasna, uczta
była jak się patrzy. Dawid żarł za dziesięciu, kości rzucał wokoło,
paluchy wysysał z tłuszczu, wraziwszy je w gębę. Spoglądałem bacznie
na Alberta, którego zaraz opuścił apetyt. Na Boga, wiedziałem, co
czyni książę! Wcale nie był tak z gruba ciosany, tak prostacki, jakim
pragnął się wówczas okazać. Rżał jak koń i pierdział kwaśno przy stole,
co nie czyniło dobrego wrażenia nawet na ludziach oddanych mu całym
sercem. Doprawdy, nieco przeholował... Ale gdy się zaczęła rozmo-
wa - dopiero wtedy zabłysnął biskup utrechcki.
Mówili o naturze człowieka. Albert, jak zwykle, uczepił się swoich
litościwych formuł. "Książę - powiada - kto szczerze kocha własną
matkę i odnosi się łaskawie do zwierząt, jak przykazywał i nauczał
święty Franciszek, ten niechybnie musi być dobrym człowiekiem...-
"A juści!" - ryknął Dawid. "Miałem u siebie draba, co mi dusił tu
i ówdzie niesfornych poddanych, truciznę podsypywał, czasem nożem
dźgał w żebra z mojego rozkazu.., Razu jednego przychodzi do mnie
zalany łzami. Co się stało? - pytam łotra. Książę, powiada, matka mi
zmarła dzisiaj o świtaniu. Do tego stopnia był niepocieszony, że wystaw
sobie, Wasza Wielmożność, na kilka niedziel musiałem go zwolnić
z wszelkiej roboty, bo mu ręka drżała i mógłby pokaleczyć człowieka,
zamiast go do nieba wyprawić. Co się tyczy zwierząt, to kochał je
serdecznie i tkliwie..."
Albert łypnął okiem, przygryzł wargi i powiada, że wyjątek potwier-
dza regułę. Na to Dawid, iż on także należy do owych wyjątków, bo
kocha matkę mocno, swoje konie i psy hołubi jak mało kto, a opinią
najlepszego człowieka w Brabancji chyba się nie cieszy... "To tylko
kaprys Waszej Dostojności!" - zawołał Albert.
Przez pół nocy bez mała pokładałem się ze śmiechu słysząc te
wywody. Kiedy sobie podjedli jak należy, Dawid wyłuszczył cel
przybycia. "Wasza Wielmożność" - powiada z dobrotliwym uśmie-
chem. "Zjechałem do Arras, bo mi doniesiono, że obywatele są znużeni
i osowiali nieustannym postem, procesjami, staraniami o zbawienie
wieczne: Mnie o wasze zbawienie idzie także, klnę się na święte Rany
Chrystusowe, że o niczym innym nie myślę i nic mnie taką nie
przejmuje zgryzotą jak upadek dobrych obyczajów. Ale rzecz w tym, że
pogłówne brabanckie wysycha, mój królewski ojciec srodze rozjąt-
rzony, że wpływy z miast północnych mizerne, handel u nas jak
dychawiczna kobyłka, mury miast skruszone, od czasów angielskiego
ucisku nikt do nich ręki nie przyłożył, na traktach włóczą się wszędzie
rabusie i pokutnicy, do tego stopnia, że już miejsca dla kupców nie
ma... Ja byłbym rad miastu Arras nieba przychylić, ale bacz, Wasza
Wielmożność, z czego nam chleb powszedni jeść przychodzi. Dusza
duszą, lecz i dla ciała okruch się należy".
Wasza Dostojność!" - zakrzyknął Albert, lecz biskup przerwał mu
ruchem ręki i gadał dalej, już mniej dobrotliwym tonem: "My się
znamy, ojcaszku zacny, jak dwa łyse konie. Ty, Wasza Wielmożność,
zbawiaj dusze ludzkie, ale we dwie niedziele zapłacisz moim poborcom
sześćdziesiąt dukatów..." Albertowi drżały ręce. "Tyle dobra!" - za-
wołał rozpaczliwie. - "Jakbym nieco poskrobał - rzekł Dawid - to
w twoich skrzyniach znalazłbym tysiące..." - "Ja tego uczynić nie
mogę" = powiada Albert. "Nie będę łupieżcą dla tutejszych ludzi..."
Biskup omal z ławy nie spadł, takim wybuchnął śmiechem... "Ojcze"-
rzekł po chwili. "Gdzież jest napisane, że ludzie chętniejsi są zbawie-
nia duszy niżeli dostatku? Miasto Arras ginie! Coraz gorzej i trudniej
tu żyć. Prawisz im nieustannie o Panu Bogu i Jego świętych, udzie-
lasz sakramentów, a tymczasem bydło parchem stoczone, domy pa-
dają, nie ma się w co odziać i co do gęby włożyć. Obywatele tutejsi
uciekają do innych krajów, gdzie mniej świętości, ale za to więcej jadła.
Za sześćdziesiąt dukatów, które otrzymam, inaczej urządzę to miasto.
Ty mnie znasz, Wasza Wielmożność, i wiesz, żem dobry gospodarz.
Tobie się zdaje, że jak przyciskasz ludzi z Bożym słowem na ustach, to
już im lekko. Moja władza polega na czym innym. Trzeba, to przycisnę,
a trzeba - to poluzuję. W Utrechcie widać wiele roześmianych twarzy,
u was, w Arras, wszyscy wargi sznurują w modlitwie.
Albert wstał od stołu, podniósł ramię. I już wiedziałem, że teraz
powie jeden z tych swoich cudownych frazesów, którymi karmił Arras
przez dwa dziesiątki lat. I w rzeczy samej powiedział: "Wasza Do-
stojność, trzeba nade wszystko kochać tych, którymi się rządzi..."
A tamten znów ryknął śmiechem. "Idź do kata, Albercie! Twoją miłość
mogą sobie wetknąć w tyłki! Nie o to idzie, aby byli kochani, ale o to,
aby się dobrze czuli! Cóż z tego, że ich kochasz, jeśli im źle? Mnie
w Utrechcie kocha mało kto, a ja nie kocham nikogo. Ale chcę widzieć
zadowolone twarze i powszechną sytość, bo tylko wówczas będę się
czuł bezpiecznie w używaniu życia!" - "Wasza Dostojność - wy-
krzyknął Albert - zabiegasz o popularność wśród tłumu. Gdyby
pragnęli barbarzyńskich igrzysk, nie odmówiłbyś! Łakniesz poklasku,
gdy ja pragnę nade wszystko wzniosłości serc ludzkich". - "A idźże do
kata, Albercie, z tą wzniosłością. Gdyby mój ojciec stosował się jak
należy do przykazań pańskich, wcale nie przyszedłbym na świat.
Spłodził mnie grzesznie, jestem owocem jego nieprawości, ale to wiem,
żem został poczęty w rozkoszy, jakiej przykładny związek ojcu mojemu
nie dawał. Nie wymagaj więc ode mnie, Wasza Wielmożność, wzniosło-
ści uczuć! Bliższy jestem tym obywatelom miasta Arras, którzy doma-
gają się chleba i rozrywek, niżeli Ty, ojcze, ze swymi kazaniami...
"Każdy rządca - powiedział Albert - który walczy o dusze
rządzonych, jest osamotniony". - "Bajasz, Wasza Wielmożność. Nie
każdy, lecz ten tylko, który tego pragnie". Na to Chastell, towarzy-
szący księciu, pochylił się w jego stronę i rzekł cicho: "Jakkolwiek by się
działo w Arras, wyznać trzeba, że nasz ojczulek Albert jest czysty jak
łza!" - "I cóż z tego, że czysty, skoro dureń!" - warknął biskup
utrechcki. Doprawdy, ten człowiek ma celny język. Któż inny, poza
nim, potrafiłby z równą trafnością ugodzić Alberta prosto w serce.
Zaczęło się wszystko, by tak rzec, niewinnie. Któż by pomyślał, że
tego rodzaju drobnostka da początek okropnym zdarzeniom. Sukien-
nikowi imieniem Gerwazy, którego zwano Damasceńczykiem, bo
przed laty w Syrii bywał i miał rozległe stosunki pośród tamtejszego
kupiectwa - padł koń. Po prawdzie - zdarzenie dość osobliwe!
Zważywszy, że ten koń był zdrów i silny. Dwulatek, dobrej krwi,
używany pod wierzch i otoczony szczególną opieką w stajni swego
właściciela. Koń, jak powiadam, był zdrów poprzedniego wieczora,
a gdy pan obchodził domostwo przed zaśnięciem, zwrócił nawet uwagę,
że zwierzę czuje się wybornie, i wydał polecenie stajennemu, by rankiem
osiodłał wierzchowca i wyprowadził pod bramę, gdyż Gerwazy chciał
jechać z serżą aż do Lille. Nazajutrz włazi stajenny do sypialni pana
i powiada, że koń padł. Zbiegli się domownicy. Zwierzę leży bez ruchu
na klepisku, brzuch wzdęty, a chrapy pokryte zastygłą pianą. "Co jadł
nocą!?" - woła Gerwazy. Powiadają, że nic nie dawano. "Struto mi
wierzchowca!" - woła sukiennik. Nie było to wcale możliwe, bowiem
wrota domu zostały zawarte przed nocą, wszyscy mieszkańcy tego
gospodarstwa to byli ludzie od lat znani i cieszący się zaufaniem pana.
Gerwazy użalał się długo nad stratą pięknego zwierzęcia. Koło połu-
dnia przyszedł do niego znajomy powroźnik, człowiek bogaty, który
trzymał u siebie trzech czeladzi i miał pod miastem kawał sadu.
Powroźnik powiada: "Słyszę, Damasceńczyku, że cię spotkało wielkie
strapienie. Koń twój padł dzisiejszej nocy... Otóż wiedz, żem przecho-
dził w pobliżu stajen i widziałem w świetle pochodni Żyda imieniem
Celus, który rzucał przekleństwo na całe twoje domostwo".
Ten powroźnik trafił w sedno, bo Damasceńczyk miał na pieńku
z Celusem od lat. Po prawdzie musiał być udział sił nieczystych
w sprawie tego konia, bo któż słyszał, by zwierzę padło tak nagle?
Damasceńczyk pospieszył do Rady i złożył skargę. Nie byłem przy tym
obecny, bom miał tego dnia inne zajęcia, nie cierpiące zwłoki, ale wiem,
że sukiennika wysłuchał sam Albert. "Daj świadka" - powiada do
rozsierdzonego delatora. W mig przywiedli do Rady powroźnika.
Przysięgniesz, żeś widział?" - pyta Albert. - "Przysięgnę na Rany
Chrystusowe".
Farias de Saxe, który był mędrcem w zakresie kompetencji i przepi-
sów prawa, a zasiadał w Radzie dla braku ciekawszego zajęcia, rzekł
do Alberta: "Ojcze. Nie godzi się, byś rozstrzygał sprawy dotyczące
mieszczan. Nawet jeśli dzisiaj okażą zadowolenie z twojego wyroku,
jutro podniosą krzyk, że manipulujesz miastem wedle własnej woli.
Niech lepiej oni sami słuchają Celusa". Wynikł spór niemałego znacze-
nia. Albert, który nigdy nie rezygnował z rozkoszy wymierzenia spra-
wiedliwości, oponował przeciw poglądom Fariasa de Saxe, powołując
się na pochodzenie Celusa. "Gdzież jest napisane, że miejskie trybu-
nały winny sądzić Żyda?! Żyda sądzić może każdy!" Na to Farias de '
Saxe: "A gdzież jest napisane, że Żyda może sądzić każdy?" Rzecz
jasna, spór wygrał Albert, bowiem dla niego rezultat był istotnie
ważny, gdy natomiast de Saxe traktował wszystko jak rozrywkę. Był
zbyt bogaty i znudzony, aby przywiązywać wagę do czegokolwiek.
Kiedyś, gdy go zastałem w kościele przy konfesjonale, powiedział mi,
że grzeszy z nudów i z nudów się spowiada... Był to naprawdę jedyny
wielki pan w mieście Arras! Niechaj spoczywa w pokoju...
Więc przywiedli Celusa. "Rzucałeś przekleństwo?" - pytał Albert.- "
Wasza Wielmożność, ja tego nie potrafię". - "Mówią o tobie, żeś
mądry Żyd". - "Tym bardziej nie potrafię!" - "Czy to oznacza, że
do skutecznej klątwy potrzeba niewiedzy?" - "To dla jednych oznacza
to, dla innych zaś co innego... Każdy czyta to, co chce przeczy-
tać!" - "Przyznaj, Celusie. Nienawidzisz Gerwazego Damasceńczy-
ka..." - "Czyż mam obowiązek go kochać, Wasza Wielmożność?! Jeśli
tak, pokocham go". - "Nie pierwszy raz stajesz przed Radą, Celusie.
Przed trzema laty zohydziłeś chrześcijańskie zwłoki". - "Wasza
Wielmożność jest w błędzie. Nie miałem z tym nic wspólnego, nie było
mnie wtedy w mieście, co dowodnie wykazało śledztwo". - "Jednakże
nie zaprzeczysz, że byłeś wmieszany w tamtą sprawę". - "Temu
przeczyć nie mogę, bo tak było... Ale..." - "Celusie, doniesiono nam,
żeś się sprzeciwiał goszczeniu pana de Saxe, jak każe obyczaj".-
"Wasza Wielmożność, pan de Saxe poświadczy, że zawsze witałem go
z należytą pokorą. Pan de Saxe przybywał samotrzeć z dwoma
chartami i jednym wyżłem i nigdym nie obraził jego praw". - "Ale nie
uważasz tych praw za godziwe". - "Nie do mnie należy wyrokować,
co jest godziwe w mieście Arras, a co nie jest godziwe..." - "Czyżby to
miało oznaczać, że obce ci jest to miasto?" - "Tegom nie powiedział,
Wasza Wielmożność". - "Aleś tak pomyślał, Celusie". "Za
pozwoleniem, skąd Wasza Wielmożność zna moje myśli!" - "Nie
jesteś od zadawania pytań, ale od udzielania odpowiedzi..."
Tak to się toczyło, aż do późnego wieczora. Żal mi było Celusa, choć
Żyd, alem się nie mieszał w sprawę. Zeznanie powroźnika przyjęto za
dowód, co od początku było oczywiste. Tejże nocy Celus obwiesił się
w piwnicy ratusza. Pan de Saxe miał śmiałość oznajmić Albertowi:
"Ojcze, krew tego Żyda spada na twoje sumienie". Na co Albert
wyniośle: "Mówisz o czymś, czego sam nie znasz i nie posiadasz".
Farias de Saxe, wychodząc z sali Rady, mruknął do mnie: "Tacy, jak
ten, są zawsze najgorsi. Zabijają bezgrzesznie". Jak słyszałem, tego
dnia pan de Saxe upił się okrutnie. Był to jeden z nielicznych dni jego
życia, kiedy się nie nudził.
Lecz nie opilstwo Fariasa wywołało napięcie w mieście. W imię Ojca
i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Wasz pogląd na
obywateli Arras może być dzisiaj pełen niechęci, a nawet zgoła wstrętu,
bo w rzeczy samej dopuścili się rzeczy, jakich dzieje świata nie widziały.
Ale przecież było to zrządzenie losu. Znałem tych ludzi. Nie byli źli, na
pewno zaś nie byli gorsi od innych mieszkańców Brabancji i całego
księstwa. Arras nie wydało wprawdzie zbyt wielu świątobliwych mężów
i cnotliwych niewiast, było tam wiele zawiści, paskudztwa, świństwa,
niejeden łotr uwił sobie ciepłe gniazdko w murach miejskich, lecz
owego wieczora, kiedy się rozniosła wieść o śmierci Żyda Celusa-
niemal wszyscy obywatele uznali się współwinnymi zabójstwa. Ach, nie
będę tutaj dowodził, że kochali Żydów i ich czerwone łaty na kapotach,
że bez niechęci ocierali się o żydowskie ramiona w tłoczne dnie
jarmarków albo ufali żydowskiemu słowu. Wszyscy obywatele rozu-
mieli, że Żydzi są żywiołem obcym i że Bóg ciężko doświadcza miasto,
skazując je na współżycie z katami Jezusa Chrystusa. Ale właśnie
dlatego, że byli prawymi chrześcijanami i poddawali się wyrokom
nieba - stanowili wspólnie glebę, na której mogło wzrastać żydowskie
ziarno.
Nie cieszyłem się sympatią w Arras, to pewne! Byłem przybyszem
z innego kraju, byłem okiem i uchem utrechckiego dworu, więc mój
dom obchodzili z daleka, bo mi nie ufali. A jednak owego wieczora
właśnie do mnie przyszli ze łzami i lamentem. "Żyd Celus obwiesił się
na ratuszu!" - wołali ze zgryzotą. "Pan Albert niesprawiedliwie z nim
sobie poczynał... Biada nam, bo Bóg nie odpuszcza takich niecnych
grzechów". - "Co mam robić?" - pytałem. - "Idź do biskupa
Dawida, który jest twoim przyjacielem, i proś go, by przybył do
wiernego miasta Arras. Bez jego obecności spotka nas wszystkich
nieszczęście. Pragniemy zmyć krew niewinną, która spadła na miesz-
kańców Arras. Niechaj nam biskup powie, co winniśmy czynić..."
Cóż miałem im odpowiedzieć? Wydało mi się rzeczą śmieszną jechać
do Utrechtu lub Gandawy, stawać przed obliczem Dawida i prosić go
o przybycie. Spoglądając na ten strapiony tłumek mieszczan z wyso-
kości mojego domu, wyobraziłem sobie uśmiech Dawida, któremu
przedkładałbym prośby jego trzody.
Moi panowie! Znacie księcia lepiej niżeli ja sam. Jest to wielki
człowiek i przykładny chrześcijanin. A jednak... Pomyślałem sobie, że
oto przybywam do Gandawy, zostawiając za sobą padłe w drodze
konie. Wchodzę na komnaty biskupie, okryty pyłem i potem, z twarzą
posiekaną od jesiennego wiatru. Dawid wita mnie łaskawie. "Chwała
Najwyższemu Janie, że jesteś! Wybieram się jutro na polowanie,
" Wasza Dostojność" - powiadam.
będziesz mi towarzyszył... - "
"Jestem posłem miasta Arras. Ludzie tamtejsi pokornie proszą o Twoje
przybycie, bowiem lękają się kary bożej. Pan Albert zaszczuł na śmierć `
pewnego Żyda, imieniem Celus...
" - "Żyda, powiadasz!" - mówi
Dawid z uśmiechem. "I dla jednego Żyda miałbym ruszać do
arras?" - Nie dla niego, Wasza Dostojność, ale dla obywateli tego
nieszczęsnego miasta! - "A cóż ja poradzę, jeżeli ma czkaw-
kę... Ani mi w głowie spierać się z Albertem o jakieś żydowskie padło.
Bóg dał, Bóg wziął! A ty, Janie, przestań się trapić. Mam dziewkę ze
Spiry wielkiej urody, dam ci ją na dwie noce..." - "Wasza Dostoj-
ność" - powiadam w rozpaczy. "Lud w mieście wzburzony. Obawiam
się tumultów. Wasza Dostojność, wiesz, jak łatwo w dzisiejszych
ciężkich czasach rozpalić namiętności. Jeszcze się nie zagoiły rany po
okropnych ludożerstwach ubiegłych lat, ledwie co miasto wychynęło
z toni, a teraz znów..." Dawid podnosi dłoń do twarzy, jakby odganiał '
uprzykrzoną muchę. Milknę. Teraz on mówi: "Pax, pax! O co szło
z tym Żydem?" - "Jakiś człowiek zeznał, że Żyd Celus rzucił
przekleństwo na dom sukiennika, któremu padł koń dobrej krwi.
Koń był zdrów i miał iść w drogę, gdy nagle, w środku nocy, za spra-
wą przekleństwa żydowskiego, padł w stajniach..." - "Jakiej był
maści?" - pyta Dawid i śmieje się. "Tego nie wiem, Wasza Dostoj-
ność. - "Jeśli gniady, to go nie żałuję..." - "Wasza Dostojność!
Prawdę mówię. Miasto wzburzone..." - "Nudzisz mnie, Janie. Jeśli Im
do pokuty skoro, niech się wybiczują. Powiedz w Arras, że biskup ;
nakazał procesję i dziesięciodniowy post... A swoją drogą ten ojczulek
Albert wielce dla mnie kłopotliwy... U niego rachunek prosty. Jeden
koń, jeden Żyd. Ale żeby z Bogiem się liczyć, to już moja sprawa. A cóż ;
ja Bogu powiem? A skąd ja wiem, czy w mniemaniu boskim godziło sIę
Żyda zgładzić. Może jednego Żyda, może dwóch, a może tylko :
połowę... Ja nie wiem, ile wart jest koń w stajniach niebieskich".
Tyle bym zwojował w Gandawie, co kot napłakał... Oznajmiłem
przeto ludziom, aby wrócili do domów i czekali następnego ranka. Sam
poszedłem, by się rozmówić z Albertem. Przyjął mnie oschle, jak
zwykle, kiedy oczekiwał sporu. Nigdy nie wyzbył się przekonania, że
choć jestem jego uczniem, to przecież należę do obcych, do tego
olbrzymiego świata, położonego za murami Arras. Odnajdywał we
mnie, nawet po wielu latach - kiedy mu już dałem liczne dowody
lojalności i niemal synowskiego przywiązania - jakieś powinowa-
ctwo z Dawidem, a co gorsza - z Chastellem, którego nienawidził całą
duszą. Ileż to razy wyrzucał mi brak gorliwości chrześcijańskiej, kładąc
to na karb zgubnych wpływów Gandawy. Ileż razy powtarzał z gory-
czą: "Tobie się wydaje, drogi Janie, że nade wszystko trzeba wielbić
rozum. I sądzisz, że mentorzy gandawscy, z Dawidem na czele,właśnie
rozumowi oddają cześć największą. Tymczasem, wbrew pozorom, nie
o rozum tu idzie, lecz o przyrodzenie. Swoją umysłową sprawność
Dawid ćwiczy w łożu. Wydaje mu się, że jest silny, ponieważ w nic nie
wierzy... Jakież to głupie, Janie!" Nie mówiąc tego wprost, zawsze
podejrzewał, że bliższy jestem dworu biskupiego, niżeli byłem w istocie.
Sądził, że Dawid daje posłuch moim radom. Tymczasem, jako się
rzekło, Dawid widział we mnie przyjaciela i towarzysza swawoli, ale
zawsze skrzętnie unikał poważniejszych rozmów. Lecz Albert nie mylił
się sądząc, że sercem jestem bardziej z Gandawą niż z Arras. To mi
zresztą szczyptę pochlebiało.
I tym razem więc, przyszedłszy do Alberta, byłem nieco skrępowany.
Już sam fakt, że obywatele miasta zwrócili się do mnie prosząc
o pośrednictwo na dworze biskupim, był mi niezręczny. I nie zdziwiłem
się wcale, gdy Albert - wysłuchawszy relacji, rzekł cierpko: "Jeśli cię
do Dawida posłali, czemuś przyszedł do mnie?!" - "Ojcze" - powia-
dam najłagodniejszym z głosów, jakie umiałem wydobyć z gar-
dła. "Nie jest rzeczą właściwą wciągać w tutejsze spory dwór biskupi.
Obywatele miasta są wzburzeni z powodu wypadków, jakie się roze-
grały w murach miasta, przeto w tych murach trzeba podjąć stosowne
decyzje". Spojrzał na mnie spode łba, potem wzruszył ramionami
niechętnie i ze znużeniem, jakby chciał się pozbyć ciężaru. "No, to
brzmi mądrze co prawda, ale w twoich ustach, Janie, jest obłudą!
Czyżby śmierć tego Żyda miała cię skłonić do solidarności z miastem,
której dotychczas nigdy nie odczuwałeś? Niezbadane są wyroki bos-
kie... Nagle, w chwili tak groźnej, kiedy otwiera się sposobność
interwencji Dawida w nasze sprawy, a .obywatele tego miasta, tak
zawsze czujni, aby nikt nie poczynił wyłomu w przywilejach i nie
naruszył ich praw, własnowolnie zabiegają o decyzję dworu, ty stajesz
się opiekunem wolności miejskich i wzdragasz się przed mieszaniem
obcych w sprawy Arras?! Kiedy wreszcie powstał spór pomiędzy mną
i obywatelami i nadarzyła się tak świetna sposobność, by mnie wydać
na pośmiewisko, wydrwić i poniżyć w oczach ludzi, których zawsze
kochałem - ty, Janie, okazujesz mi wyrozumiałość? Bacz, aby Dawid
nie wystawił rachunku za tę słabość serca!" Wtem umilkł i zbliżył się do
mnie. Patrzał mi w oczy z wyrazem czujnej podejrzliwości i jakby
z podziwem. - "A może ty wiesz?! - spytał nagle, ujmując mnie za
rękę. "Powiedz szczerze, Janie! Może tyś zrozumiał, o co tutaj idzie!?"
Dalibóg, nie miałem wtenczas pojęcia, do czego zmierzał. Widać
wyczytał to z moich oczu, bo roześmiał się szyderczo. "No, tak...
Skądże by ci to mogło przyjść do głowy!" Chyba nigdy tak mną nie
pogardzał, jak w owej chwili, gdy spostrzegł, że mnie przecenił. I naraz
stał się władczy, nieprzystępny, wyzbyty nawet szyderstwa, które przy
jego naturze, zimnej jak lód, wydawało się niekiedy szczyptą wewnętrz-'
nego ciepła.
"Zważ - powiada - żeś przybył do Arras przed laty jako pisklę!
Temu miastu zawdzięczasz swoje powodzenie. Uczyniło cię człowie-
kiem światłym i bogatym, udzieliło ci zaufania i obarczyło cząstką
władzy..." - "Ojcze - przerwałem - wszystko, . co przypisujesz
miastu Arras, jest twoją własną zasługą!" - "Cóż stąd?" - odrzekł.
Wiesz doskonale, że nie istnieje granica, która by oddzielała mnie od
miasta i miasto ode mnie. Ja jestem nim, a ono jest mną. Jeślim coś dla
ciebie uczynił - winieneś wdzięczność wszystkim obywatelom Arras,
bo to oni właśnie, poprzez mnie, sprawują tu rządy. Przez tyle lat
powtarzałem ci nieustannie, że kto walczy ze mną, występuje przeciwko
miastu, a kto usiłuje naruszyć tutejsze prawa i przywileje - staje się
moim nieprzyjacielem. Byłoby rzeczą śmieszną, gdyby w godzinie
próby miały się rozejść drogi tutejszych obywateli. Tylko rozpacz
i nieporządek w umysłach mogły sprawić, że przyszli do ciebie z prośbą
o przywołanie Dawida. Orałem tę glebę w ciągu dwudziestu lat
i przeorałem ją. Nie kochają tutaj biskupa! Nie uczynił nic, aby
zasłużyć na miłość. Ilekroć tu przybywał, mogło się zdawać, że miasto
nawiedziła gromada łupieżców. Żyjemy w Arras zacnie, bez zbytków
i niegodziwości, od których marnieją Utrecht i Gandawa. Bo cóż się
stało z Brabancją? Powszechna obłuda, intrygi, swary, nikczemność.
Dawid trzyma płatnych zbirów, którzy na każde skinienie rozprawiają
się z przeciwnikami dworu. Czyś widział zbirów w Arras? Czy w na-
szym mieście trzeba się odwoływać do sztyletu i trucizny, by pod osłoną
nocy zabijać nieprzyjaciół? Osiągnęliśmy tutaj jedność, która zdaje się
błogosławiona przez Boga i ludzi". - "Panie - rzekłem - Żyd Celus
powiesił się w ratuszu!" - "Wiem o tym... Biedny Żyd! Widać
zachciało się Bogu uczynić z niego ofiarę. Zważ, Janie, że nie stało się
nic, co by mogło obarczać nasze miasto. Rada jeszcze nie wydała
wyroków. Celus pozbawił się życia z własnej woli. Czy nie dostrzegasz
całej strzelistości uczuć tutejszych obywateli, którzy są strapieni i boleją
z powodu śmierci tego nieszczęśliwca? Wystaw sobie podobną rzecz
w Gandawie albo w Utrechcie... Śmiechu warte! Kogóż tam obejdzie
jeden trup żydowski?! Gdy tymczasem tutaj ludzie pragną oczysz-
czenia. I otrzymają oczyszczenie! Chcę więc, abyś pojął, jak niegodziwe
i głupie są projekty odwoływania się do rozumu Dawidowego. Winie-
neś miastu Arras nie tylko wdzięczność, ale także solidarność w trud-
nych chwilach". - "Tak właśnie myślałem" - rzekłem spokojnie.
"I dlatego przybyłem do ciebie, ojcze, choć obywatele żądali, bym udał
się do Gandawy". Wtedy Albert znów roześmiał się cierpko i powie-
dział: "Janie! Znam cię od wielu lat. I zawsze ufałem twojej lojal-
ności. Idź do ludzi i powiedz im, że byłoby niegodziwością szukać
wsparcia na dworze biskupim. Sami jesteśmy panami Arras i tylko
w naszych rękach jest los tego miasta..." - "Czy nie byłoby stosowniej,
ojcze, abyś sam powiadomił o tym miasto?" - "Nie, drogi uczniu!
Nigdy nie kryłem wobec obywateli uczuć, jakie żywię dla Dawida.
Dlatego też moją decyzję mogliby przypisać niechęci i nieufności... Czy
nie do ciebie przyszli z prośbą o pośrednictwo? Kto mógłby być
lepszym posłem Arras na utrechckim dworze?... Będzie rzeczą dobrą
i rozsądną, jeśli im wytłumaczysz, dlaczego odrzucasz powierzoną ci
misję". - "Masz rację, ojcze!" - rzekłem.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Tylko
w części czuję się winny za to, co Bóg zesłał na miasto Arras. Byłem
Jego narzędziem i ufałem w Jego sprawiedliwość. Pozwólcie jednak, że
teraz przywołam na świadka niedawną przeszłość, owe 'straszne dni
sprzed trzech lat, kiedy głód i zaraza dotknęły nasze miasto... Myślę, że
tam właśnie trzeba szukać przyczyny, dla której uznałem słuszność
argumentów Alberta.
Z wiosną owego roku zaczęło padać bydło. Zrazu nie było w tym nic
nadzwyczajnego. Zawsze tak się dzieje, że po srogiej zimie część bydła
chudnie, traci apetyt i pada bez przyczyny. Jednakże tamtej wiosny, jak
pamiętacie, także niejeden pastuch oddał Bogu duszę. Wyszliśmy
z miasta z procesją. Bito w dzwony. Nastąpiły dni deszczowe i chłodne ,
a potem z nagła niebo pojaśniało, przygrzało słońce i w murach Arras
pojawiły się nieprzeliczone rzesze robactwa. Z podmokłych zwykle łąk,
które wtedy raptownie wysychały - robactwo wpełzało do miasta.
Nigdy przedtem nie zdarzyło się coś podobnego. Miasto otaczały
tumany mgieł, rankiem i o zmierzchu nie sposób było dojrzeć cokol-
wiek na odległość wyciągniętego ramienia. Za dnia słońce przygrzewa-
ło mocno, ale nocami chłód dzwonił wśród murów. Zaczęli umierać
ludzie. Najprzód jeden, potem dwóch, a potem dziesięciu. Ciała ich
rozkładały się niezmiernie szybko, były sczerniałe i opuchnięte. Zaduch
nie dozwalał oddychać tym, którzy czynili zmarłym ostatnią posługę.
Niemal natychmiast potem wybuchły pożary. Strawiły mnóstwo ludz-
kiego dobra, nade wszystko zaś zapasy żywności, zgromadzone na
przednówek. Wtenczas zjechał do Arras książę Dawid. Witając go
u bram powiedziałem między innymi, że mało jest możnych tego
świata, którzy by okazali podobną odwagę. Zwykle w godzinie zarazy
dostojni ludzie uciekają, gdzie oczy poniosą, zdając na łup gawiedzi
cały swój majątek. W takich chwilach okazuje się najdowodniej, jak
mało znaczą dobra ziemskie w obliczu śmiertelnej groźby, zesłanej
przez Boga. Dawid okazał więc rzadki hart serca, przybywając do
Arras ogarniętego zarazą. Wjechał w mury z pysznym pocztem.
Niesiono przed nim relikwiarz z kroplą krwi świętego Idziego, którą
biskupi utrechscy otrzymali niegdyś w darze od hrabiów Saint Gilles.
Jednakże ten wjazd, który pokrzepił serca wszystkich obywateli
miasta, obrócił się rychło przeciw nim. Dawid podjął srogie rządy. Nie
twierdzę wcale, że zamyślał zgubić Arras, ale wielu tak właśnie
uważało. Nakazał pod karą gardła palić wszelką żywność, której
dotknęły ręce ludzi padłych od zarazy. Kiedy mu dowodzono, że jest
to szaleństwo, bo jakiż cel ogołacać miasto ze skromnych zapasów,
które się jeszcze zostały - oznajmił, iż bardziej ufa nadwornym
medykom. Już wtedy otaczał się tą sforą darmozjadów i pyszałków
ciągnących za nim wzdłuż i wszerz Brabancji i zatruwających jego
wielki umysł bajędami. Co gorsza, opuszczając Arras po dniach
surowych rządów, nakazał zamknąć bramy i wystawił warty wzdłuż
murów. "Skazujesz nas na zagładę!" - wołali członkowie Rady. --
"Módlcie się!" - odparł.
Prawdę rzekłszy, nie opuścił nas w biedzie. Co dnia suto ładowane
wozy zbliżały się do bram Arras. Każdego ranka słyszano skrzypienie
kół i krzyki woźniców. Lud gromadził się na murach, a wysłannicy
biskupa opróżniali wozy. Potem odjeżdżali, trzaskając z batów i szep-
cząc pacierze, a straż biskupia dozwalała nam otworzyć bramy, by
zabrać żywność do miasta. Dzielono się sprawiedliwie, niemałe w tym
zasługi położył pan de Saxe, człowiek wielkiej prawości i niezłomnego
charakteru. Cóż z tego, jeśli zaraza wciąż zbierała swoje żniwo, a głód
coraz bardziej dawał się wszystkim we znaki. Potem nadeszły dni
rozpaczliwe. Zwiedziawszy się o naszym nieszczęściu podeszli ku Arras
wszyscy niemal brabanccy grasanci, bandy zbrojne i wyzbyte sumienia.
Zaczajeni pośród lesistych wzgórz czatowali po nocach na wozy
biskupie i grabili je. Dawid zwiększył ochronę - lecz to nie przyniosło
rezultatów. Łatwy łup podniecał wyobraźnię łotrów z całego księstwa.
Ciągnęli jawnie, z najdalszych zakątków, aby się obłowić pod murami
ginącego miasta. Zdarzyło się, że przez trzy dni, na naszych oczach,
bośmy patrzyli na to wszystko z wysokości murów, odbywała się
grabież. Dawid płacił woźnicom złotem i drogimi kamieniami, ale nie
było śmiałków, gotowych iść na śmierć. U nas, w Arras, głód przybrał
okropne rozmiary. Trzeba było zaciągnąć warty na cmentarzu, bo
znaleźli się tacy, co porzuciwszy wstyd i chrześcijaństwo - dobierali się
do świeżych mogił i ucztowali pośród trupiego zaduchu. Doszły nas
słuchy, że pewna kobieta zadusiła dopiero co wydane na świat dziecko,
ugotowała w osolonej wodzie i zjadła, a wywar, który pozostał, oddała
innym swoim dzieciom. Przywiedziona do Rady - przyznała się do
czynu. Był to dzień, kiedy nastroje przeciw Dawidowi sięgnęły w mieś-
cie szczytu. Obywatele pomstowali na jego decyzję. "Dawid żywcem
nas pogrzebał!" - wołano wokół ratusza. Ludzie domagali się srogiej
kary na owej wyrodnej matce, ale byli zdania, że grzech za ten czyn
spadnie na głowę biskupa. Podzielałem ten pogląd, co wyznaję bez
lęku...
Odbyliśmy sąd nad kobietą. "Zadaj jej cierpienie!" - wołali oby-
watele do Alberta. Milczał długo. A potem rzekł: "Nie zadam jej
cierpienia. Niech Bóg rozstrzygnie o jej czynie". Uradzono więc, że
będzie ścięta nazajutrz o świcie, choć miasto żądało, by kobietę wydać
na tortury. Na rynku zebrał się ogromny tłum. Pośród głodnej ciżby
tylko skazana była syta. Mistrz wlazł na podest z mieczem w rękach,
pachołkowie przywlekli kobietę. Modliła się, pełna pokory i pogodzo-
na z losem. Czekaliśmy na godziwy obrządek. Tymczasem Albert
milczał. Zadarł wysoko głowę i gapił się w niebo. Trochę to było
dziwne. Mijał czas. Kat zwlekał, spoglądając niecierpliwie na Alberta.
Lud zaczął szemrać, jakieś podniecenie ogarnęło wszystkie serca. "Na
co czekasz, ojcze?!" - zakrzyknął nagle ktoś z ciżby. "Dawaj roz-
grzeszenie!" Albert milczał. Wciąż gapił się w niebo, jakby wypa-
trując znaku. Zbliżam się do niego, powiadam z cicha: "Ojcze, czas
zacząć". - "Niech zaczynają!" - mruczy Albert. Widzę, że mu drga
powieka, znak gniewu. "Jakże to?" - mówię. "Trzeba przecież, abyś
ją rozgrzeszył na ostatnią drogę..." - "Nie" - powiada Albert. "Daj
znak mistrzowi, by ścinał jej głowę!" - "Ojcze - wołam - tego nie
uczynię! Bez wiatyku nie godzi się wykonywać wyroku!" - "Okazałem
łaskawość tej niewieście" - mówi Albert. "Chcieli ją ogniem przypie-
kać, w smole tarzać... Okrutnicy! Powiedziałem na sądzie wyraźnie, że
obejdzie się bez cierpienia i niechaj Bóg rozstrzygnie o losie tej
nieszczęsnej'. Każ mistrzowi wykonać powinność..."
Gadaliśmy szeptem, lecz co bliżej stojący ludzie zrozumieli, w czym
rzecz. Wiatr grozy powiał w tłumie. Rozległy się wołania, potem płacz.
Lud padł na kolana wokół szafotu, wszyscy wznosili modły i wołali do
Alberta, aby okazał chrześcijańską litość tej nieszczęśliwej kobiecie.
Ona dopiero po chwili zrozumiała, co się dzieje. "Ojcze!" - krzyczała
w najwyższej rozpaczy. "Litości!!! Niechaj mnie żywcem spalą, końmi
rozwłóczą, ale nie odmawiaj mi tej ostatniej pociechy. Zawiniłam, to
prawda, lecz nie czyń zemsty tak okrutnej". Farias de Saxe dopadł
Alberta, chwycił go za ramię. "Nie wyzywaj Boga, starcze!" - krzyk-
nął wściekle. "Daj wiatyk tej nieszczęsnej, jeśli ci życie miłe..."
Albert spojrzał, jakby de Saxe był robakiem, pełzającym pod sto-
pami. "Nie pouczaj mnie, grabio, w materii cnót i grzechów; boś nie
godzien być moim nauczycielem. I śmiercią mi przed oczami nie
błyskaj, bo się jej nie boję. Jeszcze słowo, a każę pojmać pachołkom
i obwiesić cię na suchej gałęzi..."
De Saxe przygryzł wargi, rzekł spokojniej: "Ojcze Albercie! Uzur-
pujesz sobie prawo, aby wyręczać Boga. Bez rozgrzeszenia ta niesz-
częsna musi na wieki trafić do piekła!" - "Musi?" - rzekł Albert,
uśmiechając się szyderczo. "A czemu to musi?! Czy sądzisz, żem za-
warł z Bogiem umowę, wedle której nie śmie on zmienić moich
postanowień? Za kogo ty Boga masz, de Saxe?! On nie kupczyk
gandawski, głupcze! Od Jego woli zależy, czy duszę tej kobiety strąci do
piekieł, czy pomieści ją u swego boku, między aniołami... A tyś myślał,
nędzny robaku, że ja mam kontrakt z Bogiem, że z Nim w targi można
się wdawać?..." - "Ojcze" - wyszeptał de Saxe. ,;Nie odmawiaj tej
kobiecie..." - "Skamlesz, głupcze! Wy wszyscy jednacy... Cały ten
tłum jednaki! Cóż to! Wam się wydaje, że jeśli ja jej wiatyku odmówię,
to będzie skazana na wieczne potępienie?!" - "Ojcze" - powiedzia-
łem spokojnie, choć mnie dławiła wściekłość i trwoga; bo czułem, że
się ocieram o sprawy niezgłębione i mroczne. "Kapłaństwo dało ci
moc działania w imię Boże. Bóg powierzył ci cząstkę swojej woli,
w Jego zatem imieniu szafujesz odpuszczeniem grzechów". Śmiał się
cicho, siwa broda trzęsła mu się na piersiach. "Głupcy!" - warknął.
"To prawda, że jestem sługą bożym, ale gdzież napisane, że pan winien
lojalność swoim pachołkom?! W głowach się wam roi, że Bogu zwiążę
ręce, podejmując takie czy inne decyzje! A On przecież jest wszech-
władny i wszechwiedzący. Już przed tysiącem lat zdecydował, by dziś
stało się to wszystko... Odejdź, Janie, i ty także, grabio de Saxe!
Niech mistrz zetnie głowę tej kobiecie..."
Co miałem czynić? Zbliżyłem się do kata i rzekłem mu: "Czyń swoją
powinność..." Spojrzał na mnie czujnie. W szparach kaptura dostrzeg-
łem niespokojny błysk jego oczu. "Grzech!" - mruknął. - "Nie
wyrokuj za innych" - odparłem twardo.
I spadła głowa tej kobiety... Olbrzymi tłum płakał, a niektórzy ludzie
mówili, że Bóg ukarze miasto Arras za taki okropny czyn. Po tym
wydarzeniu zmieniły się nastroje. Nie przeklinano już Dawida, lecz
Alberta. Dawid okazał się zresztą łaskawy dla miasta. W jakiś czas
potem swoją mocą biskupią odpuścił grzechy straconej kobiecie i wy-
zwolił ją z piekła. Pamiętam noc, kiedy się Albert dowiedział o tej
decyzji biskupa. "Oto i cały Dawid!" - zawołał. "Najbliższy druh
pana Boga! Już widzę, co się dzieje w niebie. Donoszą Bogu, że biskup
utrechcki odpuścił grzechy tej kobiecie. Bieganina po komnatach
niebieskich, rwetes i niepokój. Pan Bóg niepocieszony. Co ja najlep-
szego zrobiłem, powiada sobie, takie niedopatrzenie. Teraz biskup
utrechcki może być niezadowolony. Co rychlej wyciągnąć mi tę
niewiastę z piekła i przenieść w ogień czyśćcowy. Tak też czynią
umyślni aniołowie, a jeden z nich bieży do Gandawy z pokornym
meldunkiem, że stało się, jak biskup raczył zdecydować. Ależ cóż?!
Anioł musi czekać, bo Jego Dostojność zajęty właśnie ucztą albo
nierządnicą... Głupcy, głupcy, głupcy! Wyobrażają sobie, że Bóg jest
ich powiernikiem albo wspólnikiem, albo stroną w sporze! A czy
widzieli Go? Czy kiedykolwiek z Nim rozmawiali?"
"Ojcze Albercie" - powiedziałem wówczas. "Istnieją pewne zasady,
które porządkują nasze życie i zbawienie. Jest w mocy biskupa działać
w imieniu Bożym, i choć trudno tu się dopatrzyć umowy, to przecież
należy mniemać, że niebiosa oczekują od osób duchownych pewnych
decyzji, zgodnych z naukami Kościoła". - "Nauki Kościoła tylko
w części pochodzą od Boga, a w części są dziełem ludzi" - przerwał
mi Albert. - "Z tym zgoda, ojcze... Lecz godzi się pamiętać, że
bez szczególnej łaski objawienia Kościół nie potrafiłby stanowić
praw..." - "To już rzecz inna" - mruknął Albert. "I nie chcę się
z tobą dzielić moimi myślami w tej mierze".
Prawdę rzekłszy, mówił wtenczas jak heretyk. Ale bądź co bądź
należał do tych, którym był dany przywilej ocierania się o herezję. Zbyt
blisko obcował z Bogiem, aby w nim nie zakiełkowały pewne wątpli-
wości.
Wracam do wątku mojej opowieści. A więc w mieście szalała zaraza.
Bramy były zamknięte na głucho, warty zaciągnięte na zewnątrz i kto
zamyślił uciekać w świat, stawał się łatwym celem dla straży biskupiej.
Obywatele byli bardzo wzburzeni. Odczuwali swoje opuszczenie i nie-
szczęście tym srożej, że się zawiedli na ludziach, którym tak długo ufali.
Książę Dawid otoczył ich kordonem nie do przebycia i choć starał się
ulżyć miastu dostawami żywności, to przecież bandy rozbójnicze
pogrzebały jego intencje. Albert zaś sprzeniewierzył się miastu, od-
mawiając aktu chrześcijańskiej litości i wybaczenia nieszczęsnej dzie-
ciobójczyni. Tak więc obywatele Arras ujrzeli się na samym dnie
egzystencji. Poczęły się szerzyć bunty i bluźnierstwa, bo ludzie doszli do
wniosku, że sam Bóg ich wyszydził. Przed stu laty takie nastroje nie
były chyba możliwe. Wtenczas świat był nader pobożny i powolny
wyrokom niebieskim. Ale dzisiaj? Powiada się coraz powszechniej,
że ziemia nasza jest okrągła jak jabłko, i wcale nie stoi w miejscu.
Powiada się też, że ciało ludzkie ma w sobie mnóstwo podobieństw
do ciała psa, kota, a nawet świni. Przeróżne wiadomości ogromnie
wzburzają umysły i zwątpienie wkrada się do niejednej duszy. Świat
przeżywa jakąś przemianę, której granice są płynne i nie ustalone.
Czyż było do pomyślenia przed stu laty, by ludzie gromadzili się
na cmentarzach i oddawali zdumiewającym a nabożnym obrzędom,
wielbiącym śmierć? Za czasów naszych dziadów śmierć to była śmierć
i nikogo nie dziwił oczywisty fakt, że ciała nasze gniją, potem
wysychają, by wreszcie rozpaść się w proch... Zważcie, że dzisiaj ludzie
są tym do głębi przejęci, a lęk w obliczu śmierci wypełnia wszystkie
chrześcijańskie serca. Jest w tym jakieś zwątpienie, jakieś wahanie,
jakby w umysłach naszych zrodziła się myśl, że wraz z ostatnim
oddechem wszystko się kończy, że umierając wkraczamy do nicości,
do ciemności, do niebytu, gdzie nawet nie istnieje już świadomość
owej wszechogarniającej pustki, a zatem i tej pustki nie ma, nic nie
ma, nic nie ma... W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Cóż
gorszego może spotkać istotę ludzką jak dręcząca myśl, że Bóg jest
nieskończoną ciemnością... Aby się od tego wyzwolić, biczownicy
wylegają na drogi, zadając sobie cierpienie, spływając krwią i bła-
gając Boga, aby stał się światłem i bytem, Pobożność nasza jest
krzykliwa i mroczna, inaczej niżeli w czasach świętego Franciszka,
który uczył ludzi, jak należy się cieszyć słońcem, kwiatem i pod-
muchami wiatru... Któż dzisiaj, spoglądając w niebo, odczuwa radość
z powodu blasku gwiazd albo kształtu chmury? Któż odnajduje
przyjemność w barwach ukwieconej łąki? Któż wreszcie, dotykając
kory drzewa, odczuwa miły dreszczyk obcowania z dziełem bożym?
W zaduchu skwierczących pochodni, pośród dymu kadzideł, w obliczu
Wszechmocnego, który czuwa na ołtarzach - bijemy czołem w ka-
mienne posadzki naszych świątyń. Wywrzaskujemy grzechy, bo się
nam wydaje, że nazywając nasze czyny - uwalniamy się od ich ciężaru.
Bodajbym się mylił srodze, ale myślę, że zmierzamy do kresu. Nieda-
leka jest godzina, w której zginie świat, a Bóg wchłonie nas wszystkich
w siebie, by dalej trwać samotnie, pośród własnego bytu. I.doprawdy,
jest to myśl przerażająca, choć przecież powinna radować każde
chrześcijańskie serce.
Jak więc już mówiłem, miasto Arras cierpiało. Owa nieszczęsna
kobieta, ścięta z rozkazu Rady, nie była wtenczas jedyną zbrodniarką...
Mnożyły się podobne występki. Ludzie przestali się lękać piekła
i najwymyślniejszych tortur, byle tylko zaspokoić głód. Zwierzęcość
brała górę nad ludzką naturą. Rozkopywano groby zmarłych i od-
dawano się okropnemu ludożerstwu. Zdarzały się wypadki, że rodziny
dobijały konających, aby się posilić świeżym mięsem, wolnym od
zaduchu zgnilizny. Jak zwykle, kiedy ludzie przewidują koniec wszy-
stkiego, tak i wówczas najwyuzdańsze swawole ogarnęły miasto.
Przykładne i cnotliwe kobiety prowadziły się jak nierządnice. Można
było oglądać sceny nieopisanej sprośności, rozgrywające się pod gołym
niebem, a nawet u wrót kościołów. Niepodobna oddać tej ohydy
i grozy naszym ubogim językiem. Kiedy córka pewnego szlachcica
zapadła na zdrowiu, on - zanosząc się od płaczu i śmiechu - wlazł na
nią, wołając, że nie godzi się, by zeszła z tego świata nie zaznawszy
przyjemności obcowania z męskim przyrodzeniem. "Bo Bóg nie może
być tak okrutny dla mojego dziecka..."
Nastał ciężki czas dla miasta. Najgorsza zaś była świadomość, że
znikąd niepodobna oczekiwać pomocy. Ludzie czuli się żywcem po-
grzebani, zdani wyłącznie na własne siły i przedsiębiorczość, co-
prawdę rzekłszy - uwalniało ich z więzów, jakie świat zwykle narzuca.
Skoro byli tak bardzo osamotnieni, tak opuszczeni przez władców
świeckich i duchownych, tak całkowicie skazani - przyszło im na
myśl, że wszystko, co ich przedtem ze światem wiązało - pozbawione
jest wartości. W godzinie strasznego doświadczenia, zabijani przez
zarazę i głód, ujrzeli się jakby na wyspie bezludnej, otoczeni zewsząd
bezmyślnym, obojętnym i nieprzebytym' morzem. Ale nie tylko to
oddziaływało na ich wyobraźnię. Zrazu, w obliczu tego nieszczęścia,
! niemal wszyscy stali się sobie równi i legły w gruzach uświęcone prawa.
Jednako umierali rzemieślnicy, panowie i kapłani, mężczyźni i kobiety,
starcy i dzieci. Śmierć, wjechawszy w bramy miasta na swym czarnym
koniu - pukała do wszystkich drzwi, nie bacząc na rodzaj domostwa.
Przebrzydłe szczury, których całe czeredy jawiły się w mieście w biały
dzień, pod upalnym niebem - z jednakim apetytem rzucały się na ciała
umarłych, bez względu na to, jak pańskie lub jak plebejskie było to
mięso. Farias de Saxe, którego duma wydawała się silniejsza od
pragnienia życia - doglądał czujnie, by skąpe porcje trafiały równo do
każdej gęby.
Więc jak powiadam, najpierw zapanowała osobliwa równość, nie
pozbawiona dzikości i szaleństw... Ktoś porwał za sobą tłum do
klasztoru Dominikanów, gdzie przez wieki gromadzono uczone księgi.
Nie wiedzieć czemu, tłum uczynił z pergaminów olbrzymi stos i pod-
palił je, a gdy płomienie strzeliły w górę - ludzie ujęli się pod ręce
i tańczyli w blasku ognia i kłębach dymu, aż do późnej nocy. Niszczyli
wszystko, co nie było zdatne do jedzenia.'Nastał czas nowych wartości
dla miasta i - dalibóg - wydawać się mogło, że przy całym
nieszczęściu i goryczy, ludzie oddychali swobodniej! Nagle niemal
wszyscy bez wyjątku odczuli poprzednie swoje życie jako obarczone
mnóstwem zbytecznych dziwactw i urojeń. Nie mówiono: "na cóż nam
teraz księgi i nauki", ale mówiono: "na cóż w ogóle księgi i nauki, jeśli
wbrew naszej woli wypełnia się czas i trzeba odejść z tego świata, nie
zaznawszy ani radości, ani rozkoszy, ani nawet prawdziwych nie-
szczęść..." Zwątpiwszy w zasady, rychło też zwątpili w Boga. Z każdym
dniem stawał się mniej potrzebny, bowiem nie był obecny, odszedł
z Arras, wydawszy je na łup zgłodniałych obywateli. I oto nagle nasze
ciała, umierające, wychudzone z głodu, rozpalone od wewnątrz za-
razą - nabrały najwyższego znaczenia. Ludzie z czułością spoglądali
na swoje twarze, ramiona, brzuchy. Nic poza ciałem nie przedstawiało
wartości i nic nie było bardziej godne tkliwości. Zdarzyło się, że ci,
którzy byli grubsi od innych - doznawali osobliwej rozkoszy i cieszyli
się szacunkiem, który był niemal równy czci. Ale nie trwało to długo,
bowiem właśnie obarczeni tłuszczem - pierwsi poszli pod nóż...
Strąceni z ołtarzy - powędrowali na stoły. Zaczęła się tyrania chudych
i żylastych. Wybuchł straszliwy terror, a dzikość dosięgła szczytu.
Jakże śmieszna jest natura człowieka. Kiedy sądzono ową kobietę,
wszystkim się zdawało, że Arras spadło na samo dno nieszczęść
i zgryzoty. W jakiś czas potem ludzie wspominali proces dzieciobój-
czyni jako świadectwo dawno minionej sielanki. Miasto, w którym
działają sądy, stanowi się prawa i wykonuje wyroki - nie jest miastem
opuszczonym przez Boga. W Arras, gdzie jak potem rachowano, co
trzeci człowiek padł od zarazy lub głodu - nie było już nic boskiego.
Zostaliśmy sami z naszym człowieczeństwem, z naszymi ciałami,
z naszą wyobraźnią, ożywianą tylko przez żołądki.
Było w tym coś z okrutnego wyzwolenia. Bo przecież każdemu z tych
ludzi, kimkolwiek był, towarzyszyła zawsze wszechmoc hierarchii.
Niepodobna przeczyć, że hierarchia jest błogosławieństwem, ale niepo-
dobna też przeczyć, że jest obrożą. Ach, nie myślę wcale, że ktoś, kto
przyszedł na świat kmieciem - cierpi, że nim jest, albo pragnie być kim
innym. Takie urojenie powstać może tylko w bardzo ciasnym umyśle.
Wydaje się rzeczą jasną, że kmieć jest kmieciem, a zatem wszystko
w nim kmiece, każda cząstka jego ciała jest kmieca i taki człowiek
musiałby wyjść poza siebie, stanąć poza własnym bytem, aby ujrzeć
swoją kmiecość tak, jak ja ją widzę. Podobnie ze mną! Wszystko we
mnie jest pańskie i oddycham w sposób pański, zgodnie z przeznacze-
niem mojego pobytu na świecie. I nie wiem, jak myśli rzemieślnik,
bowiem nie jestem nim, a jeśli potrafię domniemywać się jego sposobu
myślenia, to jest to zawsze domniemanie pańskie. Nie twierdzę przeto,
że w owych strasznych dniach głodu i zarazy - chłop odczuwał
równość wobec pana. Zrazu właśnie od panów oczekiwał opieki
i ratunku. Kiedy zrozumiał, że nawet najlepiej urodzeni są bezsilni-
pojął, że jest stracony. Ale oto owa bezsilność wyższych od niego, która
najpierw wtrąciła go w rozpacz i zwątpienie, stała się potem źródłem
jakiejś dziwnej siły. Skoro opieka możnych nie mogła sprostać wyma-
ganiom chwili - traciła całą swą wartość. Kmieć osierocony stawał się
przez to samodzielny. Podobnie panowie, którzy zerkali najprzód ku
Radzie i Kościołowi - uznali się opuszczonymi przez Radę i Kościół.
Każdy z nas przez całe życie doświadczał uległości wobec wyżej od
siebie stojących, a gdy nagle głód i zaraza obaliły drabinę hierarchii
w gnój naszej wspólnej niemocy - odnaleźliśmy, każdy bez wyjątku,
oddzielność od świata. Byliśmy osieroconymi skazańcami, ale byliśmy
poza wszelką uległością, z wyjątkiem uległości wobec nas samych.
Dosięgła nas straszna samotność, ale było w niej coś wzniosłego.
Dotychczas, żyjąc i umierając, trwaliśmy wszyscy bez wyjątku w stanie
uległości. Nie wątpię, że jest to stan pełen słodyczy i poczucia
bezpieczeństwa. Doświadczając go, czynimy wysiłki, aby się podobać
innym, tym wszystkim, którzy są wyżej od nas i poniżej nas. Uległość
jest urodą naszej egzystencji. W zamian za nią otrzymujemy opiekę
i spokój, jednym słowem, pozwala nam ona cieszyć się życiem. Bez
niej - los wydaje każdego na łup własnej odrębności. I oto obywatele
Arras w godzinie konania, w strasznej męce, rozpaczy i lubieżności
zarazem, powiadali sobie szeptem: "Jestem synem człowieczym. Jestem
synem człowieczym i nic ponad to!" Był to ciężar nie do zniesienia
i chyba właśnie dlatego spadliśmy wtedy na samo dno.
Lecz umysły nasze działały sprawnie, o ile było to możliwe wśród
ludzi okrutnie zgłodniałych. Jedni doznawali objawień i wiedli roz-
mowy z niebieskimi patronami. Można było obserwować sceptycznych
panów, nawykłych do subtelnych rozważań o naturze człowieka, jak
gadali z kimś niewidzialnym, przechadzając się ulicami Arras. Panowie
ci prowadzili owe dysputy, zachowując bardzo dworne obyczaje,.
uśmiechając się i kłaniając swojemu rozmówcy, który przybył prosto
z nieba. Nie było w tym nic z mistycznych uniesień ani z gorączki, ani
z choroby. Ludzie ci pozostawali sobą w każdym słowie i geście, ale
' wychodził też z nich ktoś drugi, towarzysz życia, dotychczas uwięziony
~ milczący, który teraz - w godzinie najstraszliwszej - stawał się im
równy i którego dopuszczali do swego boku, zmierzając ku śmierci.
Bywało też, że mnisi, którzy długie lata strawili na modłach, postach
i pokucie, wyłazili na słońce ze swoich mrocznych cel klasztornych,
oddawali się wyuzdaniu z kobietami i głośno bluźnili Bogu. Co zaś
wydać się może najbardziej osobliwe, to fakt, że każdy człowiek
w Arras miał wtenczas w zanadrzu roztropne wyjaśnienie swej meta-
morfozy. Myślę, że nigdy jeszcze rozum nie święcił takich triumfów jak
w tamtych dniach powszechnego upadku wartości. Dla każdej wznios-
łości ~i nieprawości ludzie umieli znaleźć uzasadnienie. Rzecz znamien-
na, że precyzja tych uzasadnień czyniła jednych mniej, a innych
bardziej równymi. I ten fakt znów przywracał miary naszemu życiu
w Arras. Bo oto okazywało się, że niepodobna istnieć bez pewnych
miar wartościujących, tylko dla żołądka, w żołądku, żołądkiem... On
sam był wprawdzie miarą potężną, ale przecież nie w pełni zadowalają-
cą. To, że wszyscy bez wyjątku pragnęli jeść, nie znaczyło jeszcze, że
wszyscy bez wyjątku są równie źli, dobrzy, szlachetni lub podli. I oto
w mieście jawić' się poczęła nowa hierarchia wśród wychudzonych,
rozpaczliwych widm. Jedni nauczali, a drudzy byli ich uczniami.
I wcale nie wydawało się ważne, co stańowi przedmiot owych nauk,
lecz sam fakt nowej uległości, nowych związków, które pozwalały
ludziom swobodniej dźwigać brzemię unicestwienia.
To wszystko działo się zaledwie przed trzema laty... Czyż więc można
się zdumiewać nad uczynkami obywateli Arras ostatniej jesieni?
Kiedy się zdawało, że już wszystko stracone i nie ma dla nas na-
dziei - zaraza nagle wygasła... Jakby Bóg uznał, żeśmy doświadczyli
piekła... Najpierw ludzie nie zdawali sobie sprawy z tej odmiany losu.
Z dnia na dzień coraz mniej było umarłych, a na domiar szczęścia-
bandy rozbójnicze odstąpiły i znów każdego ranka skrzypiały wozy
biskupie, wyładowane żywnością. Był to jakby sen. ~Nie zdawaliśmy
sobie sprawy z własnej sytości i zdrowia. Nadal rozgrywały się sceny
bluźniercze i lubieżne, lecz namiętności wygasały z wolna, a wraz z tym
począł w Arras kiełkować nieopisany wstyd. Ci, co wiedli dysputy ze
świętymi patronami - teraz szydzili z niebios, ci zaś, którzy wygrażali
Bogu - biczowali się przed wrotami kościołów. Farias de Saxe nie
rozdzielał już żywności, bo było jej pod dostatkiem. I znów, jak
przedtem, prosty lud zadowalał się gorszym, gdy panowie domagali się
lepszego. I jak dawniej, nikt nie oponował. Z wolna wracała równo-
waga, ale przecież zachwiana i mdła, bo pewne doświadczenia wkorze-
niły się w pamięć ludzką, i choć wszyscy w pokorze dziękowali za
ocalenie - przecież nie mogli, jak dawniej, radować się życiem.
Chroniąc się w uległość i wspólnotę, ludzie pamiętali przecież swoje
osamotnienie. Dla niektórych wstyd był czymś trudniejszym do zniesie-
nia niżeli zaraza. Choć powszechne wybaczenie ogarnęło miasto
i ludzie udawali, że nie stało się nic uwłaczającego ich czci, to jednak
noce w Arras były niespokojne, pełne złych snów, rozpaczliwych
wspomnień i upokarzających łez. Już wtedy Arras pragnęło oczysz-
czenia, już wtedy poszukiwało formuły, która byłaby wyjaśnieniem
całego dramatu.
W dniu, kiedy otwarto bramy - wszystkie dzwony biły triumfalnie,
a olbrzymia procesja okrążyła mury miejskie. Pod wieczór spadł
rzęsisty deszcz, który spłukał resztki nieprawości. Nazajutrz rano, pod
niebem błękitnym w świetle wczesnego słońca - wjechał do miasta,
książę Dawid. Przyjęto go w pokorze, jaka należy się wielebnemu
pasterzowi, który jest synem królewskim, ale bez miłości, składanej
zwykle u stóp dobroczyńców. Kiedy Dawid w towarzystwie ojca
Alberta błogosławił tłumy, niemała część obywateli Arras pochyliła
głowy, nie zginając kolan. Albert rzekł wtedy z cicha: "Wybacz im,
Wasza Dostojność, ale los ciężko ich doświadczył i zwątpili cokol-
wiek.
" Na to Dawid: "A co mi do ich wiary i zwątpienia? Ważne
jest, że przeżyli..."
Prawdę mówiąc, poczułem się nieco dotknięty. Jeśli bowiem ktoś nie
docenia naszych zwątpień, nie docenia nas samych i naszego losu. Alem
zmilczał, bo nie wydało mi się słuszne oponować księciu.
Podczas jego pobytu atmosfera była wymuszona. Nie znaczy to
wcale, by książę zmienił swój stosunek do miasta lub miasto żywiło doń
głębszą urazę. Sytość ciał wpłynęła rychło na uspokojenie ducha i mało
kto już wtedy wspominał, że przecież z rozkazu biskupa miasto było
odcięte od świata... Ale w tym rzecz, iż rozeszły się nieco drogi naszych
doświadczeń. Gdy my za murami Arras obcowaliśmy z zarazą i gło-
dem, Dawid ucztował w Gandawie. Nie chciałbym ujmować tej sprawy
zbyt płytko. Nikt nie wątpił w szczere współczucie księcia i jego
pragnienie przyjścia nam z pomocą. Ale co innego znaczy ratować, a co
innego być ratowanym. Co innego cierpieć, a co innego żałować
cierpiących. Co innego wreszcie - wiedzieć, a co innego - znać. Książę
bowiem wiedział, że śmierć istnieje, gdy my znaliśmy ją. Wychynąwszy
z otchłani, odczuwaliśmy coś w rodzaju tęsknoty za tym doświad-
czeniem, które zostało nam dane i wzbogaciło nas. Nikt w Arras nie
wspominał głośno dni zarazy. Lecz myślano o nich często. Jakby
zawierały jakieś pokrzepienie i tajemnicę, powierzoną tylko nam,
obywatelom tego miasta, której innym zdradzić niepodobna.
Stąd zapewne kaprysy księcia nie były przyjmowane z tą samą co
niegdyś wyrozumiałością. Uznał to za dowód naszej niechęći i był
cokolwiek rozgniewany. Kiedy wydał ucztę - obywatele Arras jedli
skąpo, a pili jeszcze mniej, gdy natomiast dwór biskupi -jak to zawsze
było w zwyczaju - folgował sobie niezmiernie. Dawid pochylił się
ku mnie i powiedział: "Widzę, że wam w gębach rośnie moje jadło.
Cóż to za fochy, Janie? Bacz, abym ich nie poczytał za obrazę..."-
"Książę" - powiadam wtedy. "Nie sądź nas zbyt surowo. Kochamy
cię jak dawniej i raduje nas uczta przy twoim stole. Ale inny mamy
dzisiaj smak. Każdy kęs mięsa sprawia nam uczucie, o jakim brabanc-
kie podniebienia nie mają pojęcia. Jedzenie stało się dla nas przeżyciem,
zresztą niezbyt miłym... Co niegdyś uchodziło w naszych oczach za
radość - dzisiaj okazuje się niczym więcej, jak tylko koniecznością.
Nie jesteśmy temu winni, książę..." - "Arras zawsze było skłonne do
pewnej przesady" - odparł Dawid. "Jest to miasto o pięknych
scholastycznych tradycjach, gdzie się kiedyś spierano o ilość włosia
w ogonie Belzebuba. Nie wątpię, żeście przebyli okrutne cierpienia, ale
gdzież napisano, że to jest powodem do chwały?" - "Nie pragniemy
chwały, Wasza Dostojność, ale ciszy, bezpieczeństwa i spokoju. Nie
szczycimy się naszym cierpieniem. Myślę nawet, że kiedy wspominamy
niedawne dni - więcej w nas wstydu niżeli chełpliwości. Ale w tym
rzecz, że jest to nasza niezbywalna własność. Nie można się w Arras
wyrzec tego cierpienia, nie można go scedować, nie można go wykorze-
nić. Jest ono cząstką nas samych. Czy wyrażam się dość jasno?"-
"Wyrażasz się jasno, ale to nie zmienia postaci rzeczy, że 'mianowicie
świadomie lub nieświadomie miasto Arras narzuca mi dzisiaj uczestnic-
two w swoim doświadczeniu. Ono mi pod nos podsuwa swoje rany
i cmentarze, gdy tymczasem chcę się cieszyć życiem i oddawać rozryw-
kom. Być może, dni głodu i zarazy bardzo was uszlachetniły, lecz nie
istnieje żaden powód, aby ten fakt stał się przykładem dla innych.
Zaraza dotknęła Arras, a nie dotknęła Gandawy. Czyż daje to wam
prawo twierdzić, że jesteście lepsi?" - "Nie czujemy się lepsi, Wasza
Dostojność..." - "I owszem" - powiedział nader ostro, a jego dłoń
uderzyła w stół. "I owszem! Podkreślacie swoją inność, kładąc ją na
karb gorzkich doświadczeń. Nikt pod słońcem nie podkreśla swojej
inności, by się upokorzyć, ale każdy to czyni, by się wywyższyć. Lecz
skoro już siadacie przy moim stole, a ja was goszczę, to życzę sobie,
by mój smak był waszym smakiem, moja rozrywka waszą, a moja
małość - waszą małością..." - "Kto by śmiał zarzucać małość Waszej
Dostojności?!" - wykrzyknąłem w zdumieniu. - "Ot, wszyscy tu-
taj..." - odparł i zatoczył krąg ręką, wskazując biesiadników. Powie-
dział to bardzo głośno i wielu go usłyszało... '
Wierzyć się nie chce, alem wtedy odczuł wstyd. I nie za księcia się
wstydziłem, lecz za Arras! Bo przecież racja była po jego stronie. Nie
z powodu tego, co mówił, ale ponieważ był Dawidem. Urodził się, aby
mieć rację. I tak cały stół zrozumiał w owej chwili, że świat wraca
w swoje pradawne łożysko. Zbawienny status praw bożych położył
kres naszemu zwątpieniu. Po chwili ciszy rozległy się okrzyki, jak to
zwykle przy ucztach, i już niebawem wszyscy byli swawolni. Tylko
Albert pozostał chmurny. Zasiadając po prawicy Dawida nachylił się
ku niemu i rzekł: "Książę. Jak ty okrutnie nienawidzisz tego miasta!"
Na to Dawid: "Nienawidzę cierpienia, dobry ojcze..." Na to Albert:
"To się dzisiaj wykłada na jedno, książę!" Na to Dawid: "Trafiasz
w sedno... Niech ci będzie! Nienawidzę Arras!" I wybuchnął wesołym
śmiechem, jakby się wreszcie od czegoś uwolnił.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Nie wierzę, by
wtenczas Dawid powiedział prawdę. Raczej dał wyraz niechęci do ojca
Alberta i wyrzekł słowa, które miały tamtego skaleczyć. Jest bowiem
rzeczą zgoła niemożliwą, aby tak wielki pan nienawidził jedno ze swych
miast wraz ze wszystkimi obywatelami. Nie wykluczam, żeśmy Dawida
drażnili goryczą i głębią doznanych cierpień. Tak czy inaczej byliśmy
najbardziej doświadczeni spośród wszystkich mieszkańców Brabancji,
co mogło w umyśle biskupa wywołać niepokój, że zechcemy się nad
innych wynosić, a może zgoła sięgać ku tej wysokości, na której on sam
przebywał. Jeżeli tak, to Dawid mylił się bardzo... Bowiem właśnie
podczas uczty wszyscy obywatele doszli do przekonania, że dobrze jest
mieć ojca, pasterza i władcę w tym człowieku silnym, twardym i pełnym
radości życia. Ach, jakże się nam wtenczas podobał... Późną nocą,
kiedy ludzie byli cokolwiek ospali - książę przywołał do izby biesiad-
nej nadwornych artystów. Byli tam pieśniarze, poeci, a także mim,
nader sprośny i zabawny. Gdy się zjawili, Dawid powiada do nich:
"Co nam przedstawicie, kochani moi przyjaciele?" - "Czego prag-
niesz, Wasza Dostojność..." - odrzekli. Na to Dawid: "Znacie mnie.
Ja żadnych wymagań nie stawiam. Decydujcie swobodnie, jak to
zawsze bywa na moim dworze".
Śpiewali więc i grali, co im się spodobało. Powiedziałem wtedy do
księcia: "Wasza Dostojność bardzo jest łaskaw dla tych ludzi. U nas
bywa inaczej. Ojciec Albert krótko trzyma tę czeredę". Dawid wybuch-
nął radosnym śmiechem. "Ja artystów popieram - powiada.- bo się
ich nie boję. Niczego od nich nie żądam. Mają u mnie zupełną
swobodę". - "Myślę - odparłem - że są temu radzi". - "Ależ,
gdzie tam!" - zakrzyknął Dawid. "To ich napawa lękiem, Janie. Nie
są pewni dnia ani godziny. Nie wiedzą, co chowam w zanadrzu, i wciąż
mnie podejrzewają o jakieś podstępy". - "Lecz przecież to dzieciń-
stwo - powiadam - książę bowiem przeciw nim nie knuje..."
Zmilczał. Popatrzał na mnie z odrobiną szyderstwa. A po chwili
rzekł: "Napijmy się, Janie..."
Słyszało te słowa kilkanaście osób siedzących w pobliżu. Mnie
dreszcz przeniknął, ale tamci jakby się pokrzepili. Bardzo byli sprag-
nieni mocy i przebiegłości. Chcieli się oddać w opiekę człowiekowi,
który gwarantowałby im bezpieczeństwo.. Uznali wtedy, że godzien jest
ich ufności władca, który ma swoje tajemnice. Już dawno zwątpili
w Alberta. Jego modły i kazania nie odwróciły nieszczęść. Domagał się,
by Arras pokładało wiarę w niebiosach, lecz niebiosa pozostały
obojętne w obliczu zarazy i głodu. Ludzie byli więc gotowi zawierzyć
Dawidowi, który wprawdzie nie obiecywał odpuszczenia grzechów, ale
był dość surowy i potężny, dość przebiegły i zimny, aby położyć kres
utrapieniom. Arras obawiało się nieco, że je Dawid chwyci za gardło,
lecz cóż to w końcu znaczyło wobec sytości i otwartych bram
miejskich?
Sądzę, że tu właśnie szukać trzeba przyczyny, dla której obywatele
przyszli do mnie, kiedy powiesił się Żyd Celus. Minęły już trzy lata od
strasznych dni głodu i zarazy, lecz wciąż były w nas żywe wspomnienia
i wciąż silna nadzieja, że w potrzebie tylko książę Dawid może ocalić
miasto. Po prawdzie przez cały ten czas książę zaledwie dwakroć
pojawił się w mieście, by spędzać dni na ucztach, rozrywkach i łowach.
Lecz sama jego obecność sprawiała, że Arras czuło się bezpieczniej.
Po dniach zarazy życie szybko wracało w dawne koleiny. Albert
znów nauczał pokory i bezgrzeszności, znów zachęcał do postów
i surowych obyczajów, znów dowodził, iż jesteśmy wybranymi owiecz-
kami trzody pańskiej. W tym czasie sprawował sądy łagodne i spra-
wiedliwe, jakby w obawie, że obudzi gniew Boży, co niechybnie stało
się wówczas, gdy odmówił wiatyku nieszczęsnej dzieciobójczyni. Praw-
dę mówiąc - Albert postarzał się i zmarkotniał po tym utrapieniu.
Zgodnie z życzeniem Dawida przeniósł cmentarz poza mury miasta,
bo mu biskup utrechcki pisał: "Nie trzymaj miejsc wiecznego spo-
czynku w samym środku zabudowy, bo to umarłych nie zbawi,
a żywych otruje. I zostaw waszych umarłych w spokoju. Nie handluj
nimi, jako zwykłeś czynić, by tym silniej omotać żywych swymi
naukami o zbawieniu wiecznym. Umarli już się ciebie, zacny ojcze,
pozbyli, śpią krzepko w mogiłach, tańcują z robactwem, a ich dusze
przyjął Pan Bóg i On nad nimi sprawuje pieczę. Stawiaj więc krzyże
na grobach, ale każ grzebać za murami. Co ci surowo przykazuję raz"
na zawsze...
Tyleśmy się dowiedzieli od księcia na temat spraw miejskich. Ale
każdy liczył, że odwoławszy się do dworu w ciężkiej chwili - znajdzie
tam bezpieczną tarczę. Oto dlaczego przyszli do mnie obywatele
i wołali, bym pośpieszył na dwór książęcy i doniósł o wielkiej nieprawo-
ści wobec Żyda Celusa...
Alem nie pojechał! Poszedłem między ludzi, zgodnie z życzeniem
Alberta, i powiedziałem im, co następuje: "Rozważyłem sprawę. Przez
całą noc myślałem, co mi wypada uczynić, i modliłem się żarliwie,
oczekując pomocy Bożej. Przyszliście do mnie wzburzeni z powodu
rzekomej niegodziwości, jakiej dopuścił się pan Albert. Jest to świadec-
twem waszego chrześcijaństwa. Jednakowoż pomyślałem sobie, że
wasza zacność podszyta jest pychą. Krzyżować wyroki boskie nie jest
naszą sprawą. Winniśmy poddawać się im z pokorą. Nie ulega przecież
kwestii, że Żyd Celus rzucił przekleństwo na dom Gerwazego. Jakże
inaczej wytłumaczyć sobie, iż tamtemu padł zdrowy koń? Tośmy
stwierdzili ponad wątpliwość. Lecz dla spokoju sumień Rada po-
stanowiła przeprowadzić drobiazgowe śledztwo. Nie zapadł więc wy-
rok na Celusa i nikt nie wyrzekł słowa >>Winien!<< Jeśliby się oka-
zało, że oskarżenie jest wyssane z palca, powroźnik zostałby pociąg-
nięty do odpowiedzialności. Na razie więc, jak zawsze to bywa, Celusa
osadzono w ratuszu. Gdzież tu niestosowność. Przerwał mi jeden
z obywateli, wołając: "Nie dano Celusowi prawa do obrony!"-
Jeszcze nie był sądzony" - odrzekłem. "Były to pierwsze słuchania.
Odpowiadał Radzie, która go indagowała. Gdyby nadszedł czas
procesu, niechybnie dozwolono by mu bronić się wedle praw i obycza-
jów... Lecz on zemknął sądowi i miastu, pozbawiając się życia. W ten
sposób dał świadectwo winie. Czyż człowiek czysty chroni się w śmierć
przed sprawiedliwością? Był tak pewny, że wina zostanie mu udo- "
wodniona, iż sam wymierzył karę. Wtedy ktoś powiedział: "Może nie
ufał sprawiedliwości miasta Arras i chciał sobie oszczędzić cierpień.
Inny zawołał: ;,To nie może być... Skazał się przecież na wieczne
potępienie!" Znów inny odkrzyknął: "Przez całe życie trwał w plu-
gawym żydostwie, więc i tak byłby potępiony. Jego lęki nie były
naszymi lękami, a zatem nie powiadajcie, że się skazywał na wieczne
potępienie... Dla Żyda Celusa, gdy się wieszał na ratuszu, nie było to
wejście w piekło, ale raczej wyjście z niego w coś, co mu żydowska
wiara obiecuje... Nie wolno więc twierdzić, że sam się ukarał. Może
tylko szukał ciszy i spokoju..." Ten, który to mówił, był człowiekiem
statecznym i dobrze odzianym. Wyglądał na jurystę, lecz okazał się być
włodarzem pana de Saxe, któremu grabia dał przed laty tłuste grunta
i który dorobił się na nich wielkiego majątku. Wrócę jeszcze do jego
osoby. Wtenczas spytałem go: "Więc sądzisz, że Celus nie ufał
sprawiedliwości miasta Arras?" - "Tego nie mówiłem - odparł
z wyrazem czujności w oczach. "Może tylko lękał się cierpienia,
a ponieważ był słabym człowiekiem, pozbawionym wiary chrześcijań-
skiej, więc odszedł z własnej woli". - "Czy, twoim zdaniem, był
winny?" - "Nie byłem jego sędzią, panie" - odpowiedział z har-
dością. "I nie chciałbym być. Bo zawsze mi ciąży jakaś niepewność,
zawsze dopuszczam możliwość błędu i dlatego pozostaję na uboczu.
Zresztą nie poszliśmy do ciebie, by się spierać o winę Żyda Celusa,
lecz z prośbą o posłowanie do księcia Dawida. On jest naszym panem
i ufamy jego mądrości..." - "
Otóż to!" - zawołałem raźno. "Lecz
pomyślcie chwilę. Przeciw komu wołacie do Arras biskupa? Żyd Celus
leży martwy w piwnicy ratusza. Wskrzesić go niepodobna, chyba że się
tak Panu Bogu spodoba. Skoro więc książę ma przybyć do Arras,
trzeba mu wyłożyć cel podróży. Za kim ma przybyć i przeciw komu?!
Jakkolwiek byśmy stawiali sprawę, książę musiałby odprawić sąd,
gdzie z jednej strony byłby martwy Żyd, z drugiej zaś miasto Arras.
Jeśli racja jest po stronie miasta, na cóż trapić księcia daleką i uciąż-
liwą podróżą? Jeśli zaś racja jest po stronie Żyda - biada nam!
Jeden człowiek powiadał tutaj rozsądnie, że odczuwa niepewność
i dopuszcza istnienie błędu. Jeśli jednak siebie obarcza tym ciężarem,
nie może go zdjąć z ramion księcia. Książę, jak my wszyscy, jest tylko
człowiekiem. Czy sądzicie, że Bóg zawsze przemawia przez jego usta.
Można było tak uważać przed stu albo dwustu laty, gdy świat był
ciemny i zarazem bardziej wzniosły aniżeli dzisiaj. My jesteśmy świado-
mi naszych ułomności. Należę do przyjaciół księcia, co mi sprawia
zaszczyt i radość. Ale powiadam wam otwarcie, bo miłość prawdy jest
mi droższa ponad wszystko, że nie należy wzywać biskupa. Nie
jesteśmy ulubionymi owieczkami jego trzody. A nadto cieszymy się
przywilejami, które naruszyć byłoby ciężkim grzechem. Miasto Arras
ma własną Radę, własne sądy i własną sprawiedliwość. Polegać na
księciu Dawidzie, znaczy nie tylko oddać mu się w opiekę, ale scedować
nań prawa, które są naszym bogactwem. Jeśli nawet nie jesteśmy
sprawiedliwi, to nie jesteśmy sprawiedliwi na naszą miarę i rachunek.
Powiadacie, że trzeba ufać Dawidowi... Prawda. A kto mu nie ufa?!
Gdzież są tacy w mieście? Lecz ufność dla księcia nie może przekreślić
ufności, jaką sami w sobie pokładacie. Pojęcia Dawida o sprawiedli-
wości są, rzec by można, takie jak sam Dawid. Bóg zawsze jest taki,
jakim jest człowiek, który w Niego wierzy. Bo Bóg, jak wiecie, to
tęsknota do prawdy do miłości, do wzniosłości. Bóg jest naszą
lepszością, a wiara w Niego stanowi drogę ku doskonałości. Lecz inna
jest moja lepszość, a inna jest lepszość drugiego człowieka. Każdy ma
swoje miary...
Słuchali mnie z niejakim zdumieniem, a nawet odrobiną trwogi. Sam
odczuwałem ton bluźnierczy w tych słowach, lecz mówiłem dalej ufny,
że stając w szrankach dobrej sprawy i zmierzając do wytyczonego celu, ~
mogę liczyć na łaskawość niebios. "Kiedy jesteśmy blisko Boga? '
Wówczas, gdy sumienia nasze są czyste. Zaprawdę, nieświadomość ',
grzechu nawet grzesznym otwiera bramy niebieskie. Jeśli czynię źle, ale j
mniemam, że czynię dobrze - wówczas czynię dobrze. A jeśli czynię
dobrze, lecz mniemam, że grzeszę - wówczas grzeszę. Kościół Boży ?
naucza nas, co dobre, a co złe, i wskazuje nam drogę do zbawienia. Ale
samego Boga nosimy w sercach naszych. I powiadam wam, że nikt nie ~
zna mojego Boga, a ja nie znam innego Boga poza moim własnym. Ja '
jestem mną, dzięki temu właśnie, że mam mojego Boga, który nie jest
Bogiem innych ludzi. Choć jest jednocześnie Bogiem Jedynym
i Wszechobecnym... Czegóż więc chcecie? By książę narzucił miastu
swoje domniemania i poglądy, swoje sumienie i sprawiedliwość?!
A czyż miasta Arras nie stać na własne sumienie? Czyż Bóg nie gości
w naszych sercach i czyż nie staramy się obcować z Nim na naszą
miarę, to znaczy tak właśnie, jak Jemu się podoba? Jesteśmy tacy,
jakimi Bóg nas uczynił. I Bogu się podoba, aby Arras było takie, jakie
jest, ani lepsze, ani gorsze, ani mądrzejsze, ani głupsze... Życie nasze
jest tajemnicą. Stanowi ono arkę przymierza między nami a Bogiem.
Na cóż nam obcy?! Potrzebni są tylko na tyle, byśmy mogli dać
wyraz negacji. Wszystko, co czynimy, jest bowiem negacją. Każdy
z nas przeczy, że nie jest sobą. Być sobą - znaczy wołać nieustannie,
że się nie jest kim innym. Prawdę mówiąc, gdyby tu zjechał książę,
jedyną drogą do urzeczywistnienia naszej tożsamości byłoby nieule-
ganie mu! Skąd zatem bierze się w nas przekonanie, że wiara i spra-
wiedliwość księcia są lepsze od naszej wiary i sprawiedliwości. Ale
nawet jeśli są lepsze - nie są nasze! A skoro nie są nasze, nie mogą
stanowić naszej wiary i sprawiedliwości. Obracają się w swoje za-
przeczenie, stają się zwątpieniem i niegodziwością. Jeśli tu przybędzie
Dawid i odprawi sądy, Arras utraci siebie. Wracając ku Gandawie,
książę weźmie z sobą wszystko, co stanowi o naszym istnieniu. My zaś
pozostaniemy w sieci wahań, nieprawości i zła, nawet jeśli niektórzy
trwać będą w złudzeniu, że ulepszyła ich prawość i wiara księcia.
Powiadam wam raz jeszcze, że kto wyzbywa się swoich praw i ceduje
;~woją wiarę na obcych, powierzając im poszukiwanie Boga - ten,.
wyrzeka się zbawienia..."
Słuchali mnie w trwodze i niepewności. Sam byłem zalękniony,
czy nie posuwam się zbyt daleko. Lecz przecież posiałem w nich
zwątpienie, bo kiedym skończył, ten, który był włodarzem u pana
~~de Saxe, powiedział: "No, nie pomyślałem dotychczas o pewnych
sprawach. To, cośmy usłyszeli, uważam za bardzo ciekawe. W rzeczy
samej, książę mógłby wysnuć z naszej prośby zbyt daleko idące
wnioski. Tymczasem mamy chyba w sobie dość prawości, by się
mierzyć z losem tutaj, w naszych murach, bez obcych, nawet jeśli
tak dostojni, jak nasz pan biskup utrechcki. Co się zaś tyczy samej
sprawy, jest ona otwarta. Nie ma słów, które by Celusowi przywró-
ciły życie. Ale rzecz w tym, że należy zbadać wszystkie szczegóły.
Pan Albert nie postąpił jak trzeba i winien zdać nam rachunek. Żywi-
szacunek i miłość dla pana Alberta, ale jeśli książę nie może
wyręczyć, pan Albert również nie ma tego przywileju. Niech więc
zda sprawę miastu, a miasto osądzi, czy Żyd Celus był winien
przestępstwa".
Gdy włodarz skończył - większość mu przytaknęła. Byli jednak
tacy, co odeszli "skwaszeni, wywodząc, żem ich przegadał.
Tego dnia zaczęły się w Arras rządy nadzwyczaj demokratyczne.
Albert, pewny, że nie grozi już przybycie księcia - z ochotą dopuścił
plebejskie głosy do Rady. Reszta aprobowała nowy status bez złości,
lecz z odrobiną szyderstwa. Pan de Saxe powiedział mi tego wie-
czora: "Oto jak żydowska krew jednoczy dobrych chrześcijan... Jest
ona najlepszym spoiwem dla naszego miasta. Szkoda tylko, że w izbie
radnej cuchnie gnojem i surową wełną".
Albert zaś oznajmił z godnością i wielkim przekonaniem, które ..
nawet mnie zdumiało, że jest dobrą tradycją Burgundii słuchać uważnie
prostego ludu, i nic w tym dziwnego, że od dzisiaj zasiadać będą
w Radzie ~obywatele wszystkich stanów, bo tak przecież i dawniej
bywało, gdy książę Jan rozlał krew armaniacką, aby się spodobać
ubogim.
Bardzo to pięknie brzmiało. Obywatele miasta kłaniali się nisko
Albertowi, stojąc przed jego obliczem. I tylko de Saxe mruknął: "Coś
tu śmierdzi... Ale smród jakiś dostojny i ojcowski, więc miarkuję, że
to wysoko urodzony tyłek zbrzydził powietrze".
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Od owego dnia zaczęły
się dziać w Arras sprawy osobliwe. Nie twierdzę wcale, że należy to
przypisać inicjatywie miejscowych cieśli, sukienników i kowali, którzy
zasiedli w Radzie. Jednakowoż właśnie ich obecność i udział otwarły
całkiem nowe perspektywy. Można by rzec, że stało się w mieście coś
podobnego, co obserwujemy niekiedy w naturze. Jesienią zdarzają się
w Artois bardzo porywiste wiatry. Jedne wieją od morza w głąb lądu
i są nasycone wilgocią. Drugie znów wypadają hałaśliwie z lesistych
pagórków, ciągnących się ku Paryżowi, i są nadzwyczaj suche. Zderza-
ją się z sobą nad polami Artois i przetaczają ze świstem. Może z tego
przyjść deszcz i jesienna szaruga, kiedy od świtu do nocy nad miastem
unosi się mglista zawiesina, może też przyjść pogoda czysta i łagodna,
odrobinę orzeźwiająca... Ale zdarza się niekiedy, że wiatr wiejący od
morza wchłania w siebie ten drugi - i wtenczas spada na miasto ulewa,
potoki wody spływają w ulice, a drzewa zostają ogołocone z resztek
liści w ciągu kilku chwil. Albo też tamten wiatr, nader suchy, wchłania
w siebie całą siłę - i wtedy panuje przez kilka dni pogoda upalna,
bardzo niemiła o tej porze roku. Sady żółkną w promieniach słońca,
winorośl zostaje przegrzana i trzeba ją dawać bydłu na pożarcie. Jak
długo wieją te dwa wiatry naprzeciw siebie, w Artois króluje łagodna,
choć kapryśna jesień. Niechaj jednak zwycięży ten lub tamten - przy-
chodzi nam srogo płacić za taki brak równowagi.
Podobnie stało się w Arras, od kiedy prostactwo zasiadło w Radzie.
Zabrakło nagle niezależnego żywiołu ulicy, który - mądrze lub głu-
pio - moderował przecież w jakiś sposób przedsięwzięcia Rady. Jak
daleko sięgam pamięcią, zawsze Albert i jego najbliższe otoczenie
odnosili się do obywateli miasta jak mężczyzna odnosi się do kobiety,
którą pragnie posiadać. Coś ze wzgardy, coś z lęku i coś z tkliwości.
Przez dwadzieścia lat z okładem Albert zabiegał o względy Arras.
Myślę, że to utrzymywało jego umysł w napięciu i niepokoju. Obywate-
le miasta darzyli go lękliwym szacunkiem. Ale to nie znaczyło, że chylili
z pokorą głowy i trzymali gęby zamknięte. Zwykle też mieli swoje racje,
a ponieważ szło o sprawy ważne, więc gardłowali, ile wlezie. Trzeba ich
było przekonywać mozolnie, odnajdując drogę do tych grubiańskich
umysłów, czasem ciasnych, a kiedy indziej nad wyraz bystrych. To
zależało od sytuacji. Przed laty chcieli się trzymać uparcie Anglików,
ani im postało w głowach iść za przykładem Burgundii i połączyć się
z królem Karolem. Miasto kwitło pod angielską władzą, bo choć bandy
zbrojne dopuszczały się łupiestwa i gwałtów, to przecież obywatele
Arras tkali swoje kunsztowne obrazy i sprzedawali je zyskownie po
tamtej stronie Kanału. Ubóstwo francuskiego dworu było zbyt jawne,
aby rzemieślnicy i kupcy z Artois dali się szybko przerobić na
sprzymierzeńców króla Karola. Próżno Albert wtenczas wywodził, że
Joanna była dobrą panią, której miecz został pobłogosławiony przez
Boga przeciwko Anglikom... Mieli ją za dziewkę i przeklinali dzień,
w którym poszła do Chinon... Musiało minąć parę lat, by się oswoili
z nową sytuacją. Tkaniny słali potem do Brukselli, gdzie książę
burgundzki przepłacał każdy łokieć serży, byle tylko kupić Arras dla
swej nowej polityki. Lecz miasto, choć znów kwitnące, nadal lubiło
Anglików i nie lubiło Francuzów.
W owych latach Albert dokonywał arcykunsztownych zabiegów
dla zjednania Arras na rzecz dworu. I wiele było podobnych spraw,
kiedy musiał tęgo głową ruszać, aby się spodobać. Obywatele strzegli
przywilejów, rozróżniali ziarno od plew i zawsze mieli na widoku
swój własny interes. Działo się więc tak, jak się zwykle dzieje nad
Artois, kiedy wieją przeciwne wiatry i mocują się z sobą, co na dobre
wychodzi ludziom, zwierzętom i roślinom.
I oto teraz - wszystko się zmieniło! Powroźnicy i cieśle weszli do
Rady, aby wspólnie rządzić. Ulica wchłonęła wielebnego ojca, lub też
on wchłonął ulicę. Nie było już sprzecznych żywiołów. Zapanowała
harmonia. Była to pierwsza klątwa niebios, rzucona na Arras.
Moi panowie! Jeśli sądzicie, że od tamtej chwili posiedzenia Rady
stały się terenem sporów i zaciekłych dysput - jesteście w grubym
błędzie. Zważcie tylko - jakaż to była sytuacja?! Przedtem prostacy
dowiadywali się post factum o decyzjach Rady. Bywało, że gardłowali
przeciw tym decyzjom, wołając~ !!
. "Nie, nie i jeszcze raz nie Panie
Albercie, rozważ sprawę, bo nie zgadzamy się i nie chcemy czynić tak,
jak postanowiłeś... Powiadamy ci więc, rozważ sprawę, aby w mieście
nie było więcej gniewu". Wtenczas Rada debatowała ponownie nad
zagadnieniem, bacząc, aby jej nowe decyzje wydały się ludziom inne,
bardziej łagodne lub bardziej surowe, w każdym razie łatwiejsze do
przełknięcia dla obywateli miasta. Rzecz w tym, że ulica nigdy nie
uczestniczyła w tych decyzjach. Ulica potrafiła wołać "nie" - i na tym
koniec. To skłaniało Alberta do wielkiego mozołu, lecz czyniło zeń
roztropnego rządcę. Kiedy zaś ulica weszła do Rady, wówczas ona
sama brała udział w podejmowaniu decyzji. Lecz na czym to pole-
gało?
Kim jest cieśla w swoim domu? Cieśla w swoim domu jest panem.
Kim jest cieśla na ulicy? Cieśla na ulicy jest obywatelem. A kim jest
cieśla w Radzie? cieśla w Radzie jest pokornym milczkiem. Bywa, że
rybak, ciągnąc niewód, musi się bardzo mocować, bo mu ryba stawia
opór, ogonem bije w lustro rzeki. Wtenczas ona jest u siebie, a on
pośród obcego żywiołu. Niech jednak tylko wyciągnie niewód na
brzeg - wszystko się zmienia... Rybak stoi twardo na kamieniu, a ryba
podryguje coraz słabiej, aż wreszcie nieruchomieje, i można ją wbić na
rożen bez żadnej obawy.
Tak się stało z prostakami w Radzie. Odebrano im żywioł własny,
- odebrano im łatwość negacji! Już nie mogli wo-
łać: "Nie, nie i jeszcze raz nie! Panie Albercie, powiadamy ci nie!"
Bo kiedy chcieli tak wołać, odpowiadano im: "Jest waszym prawem
protestować i radzi jesteśmy, że tak dumnie z niego korzystacie. Lecz
należy podjąć stosowne decyzje, a zatem powiadajcie, co uważacie w tej
materii!" I spadało na nich brzemię, o jakim nigdy nie mieli pojęcia.
Wili się jak piskorze, zrazu znów wołali: "Nie, nie, tak się nie
godzi...", lecz ponieważ byli to ludzie poważni i sumienni, więc milkli,
pot spływał im na karki, zalewał oczy, patrzyli po sobie z rozpaczą
i lękiem, wreszcie zaś powiadali: "Niech się dzieje, jak pan Albert
rozkazał!" Jakżeby mogli postąpić inaczej? Brak im było tej chełpli-
wej pewności, która przez całe życie towarzyszy dobrze urodzonym.
Czuli się skrępowani subtelnością i elegancją wymowy, dostojeństwem
komnat, mebli i odzienia. Nade wszystko zaś więziła ich odpowiedzial-
ność.
Doprawdy, Albert zasłużył sobie na zbawienie wieczne. Jeśli nie
uczynkami, to bez wątpienia chytrością. Bo przecież osiągnął rzecz,
o jakiej marzą wszyscy władcy. Cedując część władzy na prosty lud-
zdobył władzę niepodzielną. Dzieląc ją z głupcami - zatrzymał
w całości dla siebie! To się nie udało nawet księciu Dawidowi, ale może
dlatego, że książę, lekceważąc wszystko, także i własną władzę lek-
ceważy...
A więc nastały rządy zapowiadające harmonię. I nikt nie przypusz-
czał, że jest to najgorsze brzemię, jakie los złożył na barki Arras. Rzecz
zdumiewająca, ale kiedyśmy się wtedy zebrali, ani jedno słowo nie
padło z ust prostaków na temat sprawy Celusa. Jakby sama przez się
wygasła, odeszła w niepamięć. Rzekłem do pana de Saxe: "Jakże nikły
płomyk sprawiedliwości jarzy się w tych umysłach. Dopiero co krzycze-
li w obronie Żyda, a oto teraz stoją jak zakneblowani w obliczu
dostojeństwa Rady i gotowi są przefrymarczyć spokój sumień za ten
okruch ważności, który spadł z naszego stołu..." De Saxe odparł:
"Doprawdy, nie widzę w tym nic szczególnego. Czemuż to oczekujesz
od prostych ludzi większej zawziętości i uporu w sprawach sumienia,
niżeli spotyka się u panów? Zaplątani są, ot i wszystko..." De Saxe był
człowiekiem wielkiej delikatności uczuć, nieprawdaż?
Lecz kto sądzi, że cień Żyda Celusa nie pojawił się więcej w sali
Rady - jest w błędzie. Cieśle i sukiennicy milczeli, ale Albert by-
najmniej nie chciał milczeć. Co wywołało lawinę dalszych zdarzeń.
Przyszedł do, Rady człowiek z pismem od Żydów, proszących, by im
wydać ciało Celusa. Wprowadzono go. Stał w cieniu nisko sklepionej
sali, cały czarny. W czarnym odzieniu, z czarną brodą. Wydał mi się
wiotki jak kępa ostrokrzewu, wystawionego na podmuchy wiatru.
Milczał, gdyśmy czytali pismo. Tuż przy nim stał woźny, człowiek
nadzwyczaj rosły i z gruba ciosany. Przewyższał Żyda o głowę.
I pomyślałem wtenczas, że ten Żyd nas wszystkich wyprzedza w jakiś
osobliwy sposób bowiem wie to, czego my jeszcze nie wiemy i gdy my
jesteśmy w dzisiaj, on jest w jutrze. Zresztą, może tak nie pomyślałem,
lecz tylko odczułem niepokój i chłód, jakby mnie dotknęło ptasie
skrzydło w locie-
Wszyscy patrzyli na tego ciemnego Żyda, a on patrzył tylko na mnie,
jak niemi patrzą na mówiących, albo mądre zwierzęta - na ludzi.
Dalibóg, nie było to lekkie... "Cóż to!" - powiedział z cicha Albert.
"Żydzi dyktują swoje prawa Radzie miasta Arras?" Tamten schylił
głowę. "Żywimy największą cześć dla Rady" - mówi. "Składamy
Radzie naszą pokorną prośbę..." I jeszcze niżej schylił głowę.
W imię Ojca i Syna, i DuCha Świętego. Amen. Jakże rozpaczliwie
zbudowany jest świat... Wystawcie sobie egzystencję wołu. Idzie w jarz-
mie pośród pól, z nisko zwieszonym łbem, w oczekiwaniu bata. Idzie na
postronku do placów rzeźnych, a kiedy chcą go szlachtować - zgina
kolana. Lecz niechaj dobry los uczyni go bykiem. Cóż wtedy? Próżno
obarczać go jarzmem. Pozrywa postronki i stratuje każde pole. Pięciu
rosłych ludzi musi go wlec na ubój, a zdarza się nieraz, że im kości
połamie, straszliwym rykiem napełniając powietrze. Całkiem odmienna
staje się natura zwierzęcia, gdy ma ono poczucie własnej siły. Tak bywa
i z ludźmi! Gdzież się podziała wstrzemięźliwość zacnych kołodziejów
z Arras, którzy zasiedli na ławach Rady? Samotną postać Żyda
oblepiły spojrzenia rozjuszonych buhajów. Źle uczynił, mówiąc tak
pokornie, bo nic nie było im w owej chwili równie wstrętne, jak właśnie
pokora. Ich nochale węszyły zapach barbarzyństwa. Gdyby rzucił
wtedy harde słowa! Ale nie... Stał nieruchomo w ukłonie, co poczytano
za gest słabości i czci. Dla ludzi pokroju pana de Saxe, a także dla mnie,
którzyśmy nawykli do pewnej czołobitności otoczenia, Żyd jawił się
powszednio. Lecz tamci, zasiadający w Radzie na życzenie Alberta-
po raz pierwszy w życiu zaznali podobnej rozkoszy. Jeden krzyk-
nął: "Niżej zegnij kark, Żydzie!" Co tamten zaraz uczynił... Spojrza-
łem na Alberta. Spomiędzy skudlonej brody wychynął uśmiech. "Nie
widzę w piśmie waszym - powiada Albert - szacunku, który należy
się Radzie. Przychodzisz do nas z prośbą, a pouczać cię trzeba, jaki
składać ukłon. Jesteśmy wyrozumiali, ale bacz, by się nie przebrała
miarka naszej cierpliwości". - "Panie" - odrzekł Żyd. "Nie jest winą
moich ziomków, że wybrali tak nikczemnego i niegodziwego posła.
Jeśli trzeba, przyjmę karę z prawdziwym szacunkiem, ale proszę,
aby gmina nie odczuła waszego gniewu, bowiem nie ona jest win-
na!" - "Oto krętacz żydowski!" - krzyknął piekarz Mehoune i wnet
podniósł się rwetes powszechny. Lecz Albert panował nad tym mot-
łochem. "Pax, pax!" - zawołał. "Nie godzi się unosić na Radzie!"
Ucichło. Wtedy wielebny nasz ojciec zapytał Żyda, jak mu na imię.
Odparł, że Icchak. I Albert oddalił go skinieniem ręki. "Panie" - rzekł
Mehoune. Jak to może być że Rada puszcza płazem żydowską
obrazę? - "Nie dopatrzyłem się obrazy, piekarzu" - odparł Albert.
Znów krzyczeli, ale ich uciszył. "Mehoune - powiada do pieka-
rza ~, czy w istocie sądzisz, że ten Żyd świadomie chciał poniżyć
Radę? - "Tak sądzę! - woła głupiec, cały czerwony z gniewu
i dyszący zemstą. - "A ty, sukienniku Yvonnet?" - "I ja tak są-
dzę" - odpowiada Yvonnet. Wszyscy po kolei odpowiadali jednako.
Skończył z nimi i zwrócił się do mnie: "Dobry Janie, przyjacielu, co
sądzisz o tym?" -."Sądzę - odparłem, nie bez lęku - że Żyd
zachował się grubiańsko wobec Rady!" Wielebny ojciec uśmiechnął się
łagodnie i powiada do pana de Saxe: - "A ty, miły grabio cóż
sądzisz?!" De Saxe parsknął jak kot: "Dobry panie Albercie"-
odrzekł, nie tając wściekłości. "Ja jestem de Saxe, więc czy mógłbym
się poczuć dotknięty przez Żyda?! Gdzież ja, a gdzież on?!" Albert
powiedział łagodnie: "To się wie, że grabiowie de Saxe stanowią kwiat
Brabancji. Jest zatem oczywiste, że grudka żydowskiego łajna nie może
zbrukać twego płaszcza!" Czułem, jak po tych słowach wyrasta wokół
grabiego mur zimnej niechęci i nieufności.
I byłby na tym koniec Rady, lecz Albert jeszcze powiedział: "Sumie-
nie chrześcijańskie mi szepce, że biedny Celus nie jest winien temu
co się dzisiaj stało. Proszę więc Radę, by postanowiła wydać ciało
gminie. Niechaj je pogrzebią zgodnie z żydowskim zwyczajem. Co się
zaś tyczy samej gminy, wrócimy jeszcze do tej sprawy". I tak Rada
postanowiła. Rozeszli się do swych zajęć, pełni świętego gniewu. Tego
dnia zasypiali rozczuleni własną dobrocią i przygotowani, by wymie-
rzać sprawiedliwość gminie. Byli czyści i zacni jak nigdy dotąd.
U wezgłowia każdego z nich stał anioł świętej wojny, którą już
wypowiedzieli...
Co do mnie, pamiętam doskonale, żem w nocy oka nie zmrużył.
Dręczyły mnie obawy, których dziś nie potrafiłbym nazwać, bo przecie ~
od tamtych wypadków minęła już jesień i spory szmat zimy. Flandryj-
ski śnieg zasypał po części moją pamięć, a wiatry wiejące od Kanału
wymiotły z głowy przeróżne obrazy. Tyle jednak sobie przypominam,
że kiedy słońce wzeszło i rozwidniło się trochę, zapadłem w przykry sen.
Śniłem, że przemierzam jakiś nieznany kraj, całkiem pusty i jakby
wykuty z jednej kamiennej bryły. Moje stopy nie zostawiały żadnych
śladów na powierzchni ziemi. Wokoło nie mogłem dostrzec ani ludzi,
ani zwierząt, ani drzew, ani nawet traw. Nagi, twardy kamień roz-
ciągający się aż po horyzont - i ja sam, pod skłębionym niebem.
Trwało to chyba niedługo, bo kiedym otworzył oczy, słońce wisiało
jeszcze nisko nad dachami miasta, a przejmujący chłód nocy nie
ustępował. Ale nawet jeśli sen był krótki i ulotny, to przecież obudziw-
szy się zrozumiałem, żem nigdy dotąd nie obcował tak boleśnie
i bezpośrednio z Bogiem i moją wiarą chrześcijańską.
Przez całe życie towarzyszyło mi uczucie samotności, ale uciekałem
od niego, chroniąc się w związki z innymi ludźmi, aby dzięki temu żyć
raźniej i pewniej. Tamtego ranka pojąłem jak bardzo złudne są takie
starania. Otom ujrzał się osamotnionym w świecie, w obliczu Pana
Boga, i zrozumiałem, jak bardzo jestem bezbronny. Wtedy przejął mnie
straszny lęk. Cóż znaczę - myślałem - wobec tego ogromu świata,
który został mi dany za mieszkanie? Jestem jak zbłąkany pies albo
porzucony na bezdrożu i okulały wierzchowiec, albo zgoła liść spadły
z gałęzi. Idę przed siebie sądząc, że znam kierunek, ale jest to głupie
urojenie, bowiem w istocie nie mam pojęcia, gdzie wschód, zachód,
północ i południe. Idę mozolnie, nie pozostawiając nawet śladów stóp
na tej ziemi okrutnej i wrogiej i, być może - nieustannie wracam wciąż
do jednego punktu, który nie jest oznaczony, niczym się nie wyróżnia.
Tylko moje narastające znużenie pozwala pokrzepić się myślą, że
jednak gdzieś zmierzam, że coś zostawiam poza sobą, a coś innego
mnie czeka w dalszej drodze. Ale gdy się rozglądnę wokoło albo spojrzę
w przód, w tył czy na boki - widzę zawsze to samo, pustkę
nieogarniętą i nieopisaną, tak upiorną, że włos jeży się na głowie,
a serce trzepoce jak schwytany ptak. Bo nie istnieje tu żadna miara dla
moich wysiłków, tylko czas i przestrzeń, tylko Bóg wypełniający sobą
wszystko - i ja w Jego kamiennym obliczu.
Pamiętam tamten straszny ranek. Kiedym wstał z posłania - uczy-
niłem hałas i na progu zjawił się mój rękodajny. Był to człowiek bez
wdzięku, którego trzymałem od paru lat, bardziej z lenistwa niż
z ochoty. Zawsze był mi niemiły z powodu wrodzonej toporności
i głupoty. Ale mam naturę dość miękką, zwlekałem zatem w jego
sprawie. Oddalenie sługi jest przykre dla pana. Więc pozostawał
w.moim domu, zawsze trochę przyczajony i zastrachany. Ale wszystkie
czynności wykonywał porządnie, w obawie przed batem. Wiedziałem,
że ten sługa nie kocha mnie wcale. Lecz kiedy tamtego ranka stanął na
progu i popatrzył spode łba, czekając poleceń - nagle odczułem
niewysłowioną radość, że oto jest przy mnie. I zaraz opuścił mnie lęk.
Nie wiem, czy inni członkowie Rady śnili wtedy złe sny. Ale że
przyszli w południe na ratusz jacyś niespokojni i podnieceni - to wiem.
Siadłem obok Alberta, jak zawsze. Natomiast grabia de Saxe, pan
Meugne i pan de Vielle siedli z .dala, jak nigdy dotąd. Pomyślałem
wtenczas, że to się rozumie. I cokolwiek im zazdrościłem. Ale czyż
krzewina, przywiana wiatrem na diuny piaszczyste, może się równać
z dębem albo bukiem? Ród de Saxe wyrósł z gleby Artois przed
wiekami. Panowie de Vielle wywodzili się od rycerzy krzyżowych,
których Robert Flandryjski powiódł z sobą ku Ziemi Świętej. Pan
Meugne, człowiek nieopisanej starości, piastował naszego księcia
Filipa, gdy ten był dzieckiem. Podobno pan Meugne wyświadczył
trudne do wypłacenia usługi .Janowi Nieustraszonemu w rozprawie
z Armaniakami... Kim był wobec tych.ludzi wielebny Albert, jeśli nie
tylko przybłędą italskim? Okiełznał Arras swoją żarliwą wiarą i przy-
kładnością obyczajów, lecz z tego nic nie wynikało dla tych dumnych
panów, którzy scedowali nań władzę, zostawiając sobie niezależność
oraz poczucie wyższości. Gdy tymczasem ja byłem tylko uczniem
wielebnego ojca, dojrzewałem w jego blasku. Niektórzy powiadali, że
jestem lepszą cząstką Alberta lub zgoła jego sumieniem. Nawet jeśli
tak, to czyż może istnieć sumienie bez człowieka, a cząstka bez całości?
Oto dlaczego siadłem, jak zwykle, po lewicy ojca, gdy tamci siedli
z dala.
Obrady tego dnia nie trwały długo. Prolog zawsze jest krótki, lecz
treściwy. Zapowiada to, co ma nastąpić. Tak więc stało się i wtedy.
Wielebny nasz ojciec uniósł brwi i powiedział: "Nie przystoi mi ganić
panów tak szlachetnie urodzonych, jak grabia de Saxe, pan de Vielle
i pan Meugne. I nie czynię tego. Lecz przecież nie mogę oprzeć się
zdumieniu, że oto właśnie dzisiaj, w tak uroczystym dniu, najzacniejsi
z naszego grona siadają z dala, jakby się czuli dotknięci i urażeni.
Bardzo to musi być przykre dla ludzi prostych i nie jest chyba czynem
prawdziwie chrześcijańskim..." Na co grabia de Saxe odrzekł: "Dobry
ojcze Albercie. Wiek pana Meugne usprawiedliwia go całkowicie.
Nie może on zajmować miejsca w przeciągu. Co się tyczy pana de
Vielle, cierpi on na czyraki i nieraz w czasie obrad musi się przecha-
dzać. Więc aby nie trudzić innych zasiadł na poboczu". Umilkł. Na to
Albert: "Bardzo ładnie. A jakież względy kierowały tobą, miły de
Saxe?" - "No, to nie wymaga wyjaśnień" - powiedział de Saxe. "Ja
siadam zawsze, gdzie mi przyjdzie ochota. Nie do wiary, jak kapryśną
mam naturę. I zawsze jej ulegam. Ot, choćby teraz... Jeszcze jedno
słówko w tej sprawie, a kapryśna natura ukłuje mnie w zadek,
i wstawszy z miejsca wyjdę na ulicę, nawet nie złożywszy ukłonu tej
dostojnej Radzie..." Albert wydał mi się bardzo zagniewany, lecz nie
powiedział nic więcej. A bardzo osobliwie przyjęli ten wywód pana de
Saxe prostacy. Spoglądali na niego z lękliwym szacunkiem i gdyby
wtenczas postawił żądanie, nie odmówiliby mu niczego. Lecz on,
pragnął tylko zachować swoją wyniosłą odrębność.
Zaczęto więc radzić. Nie trwało to długo. Nim nadeszło południe-
sprawy były ukończone lub - jak kto woli - otwarte na przyszłość.
Albert mówił o Celusie: "Nie godzi się stanowczo twierdzić, że to on
rzucił przekleństwo na dom Damasceńczyka. A jednak trzeba, by Rada
wiedziała, że przed laty, w czasie wielkiej zarazy, nikt inny, lecz właśnie
Celus opuścił miasto w bardzo szczególnych okolicznościach. Oddalił
się z Arras niemal natychmiast po tym, jak padły pierwsze ofiary.
Niektórzy ludzie powiadali, że wychodząc przez bramę Świętego
Idziego, powtarzał dziwaczne słowa, a gdy minął most - obrócił się po
trzykroć ku miastu i uczynił tajemne znaki. Niezbadane są wyroki
boże. Wycierpieliśmy wiele i nikt z nas nie bluźnił niebiosom za to
doświadczenie. Bo przecież każdy pojmował, że nieszczęście dotknęło
Arras za sprawą szatana. Bóg jest potężny, ale szatan też jest potężny.
Staramy się wyplenić z miasta wszystko, co mogłoby sprzyjać obecno-
ści mocy piekielnych. Lecz byłoby bluźnierstwem mniemać, że Arras
należy wyłącznie do Boga. Jest ono jak pole bitwy, jak obszar,
o którego zdobycie toczy się walka między niebem i piekłem. Bóg ma tu
swoich sprzymierzeńców, to pewne... Ale czyż nie ma ich także diabeł?
A kto może być w Arras sprzymierzeńcem i najemnikiem szatana, jeśli
nie ci, którzy nie obcują z Panem Bogiem, nie słuchają nauk Kościoła
świętego i odwracają się wzgardliwie od sakramentów? Gdzież diabeł
najchętniej zarzuca swe sieci jeśli nie pośród tych, co są potomkami
faryzejskiego nasienia? Gdy w innych miastach Brabancji i całego
księstwa Żydzi pozbawieni są przywilejów, u nas cieszą się swobodą
większą niemal niżeli my sami. Bo my chylimy czoła w obliczu
przykazań bożych, a oni nie zginają karku nawet wobec najświętszych
relikwii. A mimo to w dobie zarazy grabia de Saxe dzielił żywność po
równo na każdą głowę, nie bacząc na przyrodzenie. Nie odmawiano
Żydom ani jadła, ani opieki, ani nawet przystojnego grzebania zwłok.
Baczcie, co z tego wynikło! W Gandawie i Utrechcie, gdzie grzech jest
stokroć powszechniejszy niżeli w Arras - nie zdarzyło się żadne
nieszczęście. Gdy natomiast my znaleźliśmy się na samym dnie. Gdzież
przyczyna? Czy nie godzi się sądzić, że w murach naszego miasta
dozwalamy istnieć szatanowi, że odnosimy się do niego z wyrozumiało-
ścią, która nie spodobała się Bogu?!
Pomarło nas tak wiele z zarazy i głodu, że nie można było nastarczyć
z kopaniem mogił. A Żydzi? No, nie przeczę, że i oni utracili cząstkę
żywych. Lecz jakże inaczej... Powiadano, że zawdzięczali to swym
zabobonom. Przycupnęli w domach na skraju miasta, przy zachodniej
bramie, oddzieleni strażą. A gdy im dawano jedzenie, czynili osobliwe
sztuki, zanim zdecydowali się je spożyć. Skąd pewność, że to wszystko
nie zostało podyktowane rozkazem diabelskim? Skąd pewność, że nie
byli posłami zarazy, których szatan zamyślił ocalić, by uczynić z Arras
swoją nadworną stolicę? Wystawcie sobie, że całe miasto pomarło,
a ocaleli tylko tamci, owa garstka sojuszników piekieł. Kościoły
zbrukane, krzyże zdeptane, bramy Arras szeroko otwarte dla wszelkich
nieprawości..."
Wtem de Saxe przerwał ten potok wymowy: "Wielebny ojcze"-
powiedział bardzo głośno. "Nie godzi się obarczać tych ludzi winą za
wybuch zarazy. Bywało, że zaraza spadła na miasto, w którym nigdy
nie pojawił się Żyd. Nic nie wskazuje, że są oni odpowiedzialni za
to, cośmy przeżyli..." Albert pokiwał głową. "Nie czynię ich win-
nymi" - odparł łagodnie. "Powiadam tylko, że każdy może być
narzędziem Boga i każdy może być narzędziem szatana. Ale czyż nie
łatwiej diabłu omotać żydowską duszę i uczynić z niej oręż zguby dla
prawych chrześcijan? No, odpowiedz na to, grabio de Saxe": De Saxe
zasępił się, milczał długą chwilę, wreszcie rzekł: "To prawda, że Żyd,
jako że wydrążony z nauk Kościoła Bożego, łatwiej ulega podszeptom
piekielnym. Lecz przecież i Żyda stworzył Bóg Ojciec, a zatem należy
mu się szczypta naszej ufności..." Piekarz Mehoune zawołał: "Mó-
wiono, że w czasie zarazy przy zachodniej bramie jawiły się trzygłowe
psy, z piekła rodem. Porywały one chrześcijan, którzy tamtędy prze-
chodzili, i nosiły na uczty do Żydów". - "Trzygłowe psy - wtrącił
sukiennik Yvonnet - są sługami diabła. To się przecież wie". A znów
inny dodał wzburzonym głosem: "Nie może być, żeby Bóg bez żadnej
przyczyny tak srodze ukarał dobre miasto Arras. Nie stało się to
wszystko za sprawą niebios, ale z przyczyny sztuk diabelskich. Któż
w świecie widział, aby pobożni ludzie dopuszczali się takich bezeceństw
i nieprawości jako my wszyscy w roku zarazy i głodu? Dobrzy
obywatele wypruwali sobie wzajemnie wnętrzności, aby się posilić
świeżym mięsem. Czyż nasze serca byłyby do tego zdolne, gdyby nie
sieć diabelska, w jaką wpadło miasto?! Nieszczęsna dzieciobójczyni,
ścięta wtedy z rozkazu dobrego pana Alberta, przywiedziona była do
szaleństwa, którego nie można pojąć bez udziału sił nieczystych.
Popatrzcie ~ dzisiaj po sobie... Czyż ktokolwiek z nas żywi względem
drugiego uczucia zawiści, gniewu lub pogardy? Jesteśmy dobrymi
ludźmi, w naszych sercach mieszka Jezus Chrystus. A wtedy? Każdy
ostrzył nóż, aby nim poderżnąć gardziel sąsiada... Czemu to przypisać,
jeśli nie sztukom diabelskim, które owładnęły miastem na skutek
żydowskiej klątwy..." - "Do czego zmierzasz?" - spytał Albert.-"
Panie" - powiedział tamten. "Lękam się, by z naszej łagodności
znów nie wynikły straszne przypadki. Już raz daliśmy folgę diabelskim
zachciankom. Powiadasz, że nie zostało dowiedzione, jakoby Żyd
Celus rzucił przekleństwo na dom sukiennika, z czego padł koń bardzo
zacnej krwi. Ale przed trzema laty też nie zostało dowiedzione, z jakiej
przyczyny marło nasze bydło. Powiadano wtedy, że jest to zły przypa-
dek albo kara boska. A za cóż kara? Czy miasto Arras zgrzeszyło? Czy
nie było pełne strzelistych uczuć i bojaźni bożej? Nikt wtenczas nie
pomyślał nawet, że bydło może chorować za przyczyną żydowskich
przekleństw. Uznano to za dzieło Stwórcy, za znak losu, za wyrok
niebieski, któremu nie można się przeciwstawić. Wznosiliśmy modły
i pełni pokory przyjmowaliśmy najcięższe doświadczenia. Czyż i dzisiaj
należy tak postąpić? Czy godzi się wydawać miasto na zgubę tylko
dlatego, że nie możemy udowodnić Celusowi jego diabelskich prak-
tyk?" I znów Albert powiedział: "Do czego zmierzasz, przyjacielu?
Mów otwarcie!" - "Panie" - zawołał tamten. "Nie godzi się
wydawać miasta na łup diabła. Niech gmina odpowie za wszystkie
swoje złe sprawy!" - "Niech gmina odpowie!" - krzyknęli pozostali,
a piekarz Mehoune najgłośniej. Wtedy Albert' powiedział: "Jeśli zaś.
nie jest to żydowskim dziełem i srodze skrzywdzimy niewinnych?"-
"Wtedy Bóg nam odpuści, bo działamy w intencji zbawienia naszych
dusz..." - odparł z wielką powagą sukiennik Yvonnet. Albert popat-
rzał wokoło i zatrzymał swój wzrok na mojej twarzy. "Janie, miły
przyjacielu" - rzekł. "Jaki jest twój pogląd?" - "Dobry ojcze"-
odparłem. "Yvonnet stawia sprawę słusznie. Co może być ważniejsze
dla chrześcijanina jak walka o zbawienie? Jeśli błądzimy, Bóg zapisze to
na nasze dobro, bowiem intencje mamy zacne. I nie wyzbywamy się
wahań... A to świadczy o naszej pokorze".
Usłyszawszy moje słowa de Saxe, de Vielle i pan Meugne wstali
i wyszli z sali. "Niech odchodzą" - powiedział Albert. "Są to tak
wielcy panowie, że sami, bez pomocy Rady, mogą się troszczyć
o zbawienie".
Nazajutrz z rana miasto Arras wystawiło swój rachunek gminie
starozakonnej. Dzień wstał dość mglisty i ponury, co o tej porze roku
nie powinno zdumiewać. A jednak ta właśnie mgła sprawiła, że ludzie
byli skłonni poszukiwać jeszcze uparciej wiązania z czasem zarazy. Jak
już wspomniałem, mgły tamtego roku spowijały miasto nieustannie, za
dnia było prawie gorąco, gdy nocami chłód ścinał wodę w płytkich
studniach. Ale zaraza wybuchła przecież wiosną, gdy teraz była jesień,
i to, co wówczas mogło się zdawać osobliwe, obecnie należało trak-
tować zwyczajnie. Lecz natura ludzka jest w gruncie rzeczy nader
prosta. Poszukuje ona nieustannie i trwożliwie znaków, które mogą
stanowić oparcie dla sumień. Na czemże w końcu polega całe nasze
życie, jeśli nie na pragnieniu usprawiedliwień dla każdego czynu. Skoro
więc miasto uznało, że trzeba wreszcie położyć kres zmowie żydowskiej
i w ten sposób uchronić Arras przed szatanem - każdy człowiek szukał
wokół siebie oparcia, pomocy, zasady porządkującej. I wcale nie
podążał do świątyń pańskich, jakby przeczuwał, że w samej wierze nie
odnajdzie już usprawiedliwień. Wiara trwała w sercach, lecz nagle
przycichła, zagłuszona potrzebą sprawiedliwości i czynu. Słońce stało
nad Arras blade i chłodne, jakby zakryte chustą. Postrzępione chmury
płynęły nisko nad murami i mogło się zdawać, że nadleciały ku nam
stada wielkich, nieprzyjaznych ptaków. Kazano uderzyć w dzwony
kościołów i całe miasto zaniosło się tym hałasem. Ale tego dnia nawet
dzwony biły osobliwie. Na przykład dzwon świętego Fiakra, którego
głos zdawał się zawsze czysty i dostojny, uderzał nader przenikliwie
i głucho, jakby coś mu stawiało opór. Dzwonnicy opowiadali potem, że
przy pierwszym uderzeniu serca - z kielicha dzwonu wyleciało stado
czarnych kawek, a potem spadły w dół ciała zabitych ptaków. Był
to widomy znak, że ciemne siły pragnęły uciszyć dzwon świętego
Fiakra.
Nim nastało południe - Żyd imieniem Icchak płonął jak pochodnia.
Przyszli po niego ludzie różnych stanów, spokojni i pełni determinacji.
Obyło się bez krzyku i pogróżek. Odpowiadano mi potem, że gmina
z pokorą wydała swego posłańca. Ów zaś podążył w tłumie na plac
kaźni, nie stawiając żadnego oporu. Naniesiono drew i chrustu pod
palik. Przywiązano Icchaka do palika w sposób godziwy, by mu nie
czynić zbędnego cierpienia. Opletli mu szyję, ale lekko, potem pierś
i ramiona, wreszcie golenie. Kiedy stos zapłonął - ludzie, inaczej niż to
jest w zwyczaju, milczeli. Każdy był przejęty myślą, że oto jest
świadkiem niezwyczajnej chwili, kiedy diabeł wyzbyty cielesnej powło-
ki - musi powrócić do piekieł. Słyszano straszny głos z płomieni. Jedni,
mówili, że poznają głos diabła, inni wątpili w to. Co do mnie, myślę, że
cierpiący Żyd wołał w godzinie konania. Gdy wygasł stos - oglądano
jego ciało. Doprawdy, była to osobliwość. Żyd zdawał się prawie
nie tknięty przez ogień. Tylko trzewiki miał spalone do cna, odzież,
która przedtem była czarna - zrudziała i sczezła, zaś broda i włosy na
głowie znikły, bez reszty spopielone. Ale na ciele nie było znaków
płomienia, tylko dziwne czerwone plamy, jakby się coś z wnętrza tego
człowieka wyrwało. Skóra była tu i ówdzie spękana, więc powiadano,
że diabeł, co tkwił w środku, bódł rogami w pierś Żyda, lecz nie miał
dość siły, nie wylazł z niego, poszedł do piekła...
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Nie wierzę w te
opowieści. Tamtego dnia, przyznaję, byłem gotów dać im wiarę. Ale
później zdarzyło się tak wiele rzeczy ludzkich, w których ani Bóg, ani
szatan na pewno nie brali udziału, że dzisiaj sądzę, iż Icchak nie miał
z piekłem nic wspólnego. Jeśli się mylę, Bóg mi grzech odpuści..,
Jakże straszna noc nastała po tym dniu. Słońce zaszło gwałtownie,
cały nieboskłon zdawał się unurzany we krwi. Powiał porywisty, ciepły
wiatr i przygnał czarne chmury. O zmroku tłum,nadal wypełniał ulice.
Blask pochodni jawił się na ludzkich twarzach, wydobywając je
z ciemności jak białe, ruchliwe plamy..Zdawało się, że tej właśnie nocy
nastąpi. rozstrzygnięcie. Dzwony biły nieustannie, jak w czasie wojny
lub zarazy, zwiastując niebezpieczeństwo. Od świętego Idziego wyszła
procesja ze śpiewem. Poprzedzały ją gromady biczowników, wyda-
jąc przeraźliwe krzyki. Mężczyźni i niewiasty byli obnażeni do pasa.
nagie plecy spływały krwią. Ci, co szli z tyłu, zadawali razy idącym przed
nimi. Plecione rzemienie świstały w powietrzu. Kto padł, był bity tak
długo, póki się nie podniósł i nie poszedł dalej. Procesja stąpała po
ziemi mokrej od krwi, pośród skłębionej, czerwonordzawej słomy,
błota i kamieni. Żyd Icchak wciąż stał przy paliku na placu kaźni.
Znalazłem się na stopniach kościoła i patrzałem ze zgrozą na to
widowisko. Wtem złowiłem rozmowę dwóch ludzi, którzy zatrzymali
się obok, w cieniu kruchty. Jeden powiedział: "Mateuszu, dobry
sąsiedzie. Nie podoba mi się, co czynimy. Nie wiem, czy wolno zabijać
w imię Pana Boga... - "Zamilcz!" - odparł ten drugi ostro. "Kto
,
tak wątpi, nie będzie mi dobrym sąsiadem..." Wtedy pierwszy: "Jakże
to jest, Mateuszu... Pan Jezus cierpiał na krzyżu za nas wszystkich.
I konając w męce powiedział: >>Panie, odpuść im, albowiem nie wiedzą,
co czynią!<< Czy godzi się zatem, jeśli Bóg wyrzekł te słowa, by człowiek
bez reszty potępił drugiego człowieka?" Drugi mężczyzna, zwany
Mateuszem, odparł wzgardliwie: "Jest rzeczą Boga robić, co mu się
podoba. Człowiek, to co innego. Trzeba miasto Arras oczyścić z diabel-
stwa. Bo cóż, poza niebem, jest dla nas cenniejsze, jeśli nie nasze
miasto?" Tamten, który miał wątpliwości, milczał długą chwilę, a po-
tem rzekł: "Widzi mi się, że~masz rację, Mateuszu. I nie gań mnie za to,
com powiedział. Jestem ci bardzo rad, że mnie strofujesz. Nie powiem
nic więcej". Na co tamten, głosem chełpliwym: "A nie pomyślisz?-
"To się rozumie, Mateuszu. Nie pomyślę. Bierze mnie ochota, by
napluć w garnek żydowski". I obaj żwawo odeszli.
Nie potrafię wyjaśnić, jak się to stało, żem podążył za nimi.
Przeciskali się w tłumie na rynku, a potem szli ku zachodniej bramie,
gdzie się mieści lud żydowski. ~Nie byli tam sami. Mrok panował
wokoło, ale ludzi zgromadziło się wiele. Stali milcząco wokół domostw.
Wrota były zawarte na głucho, wszędzie, panowała cisza, jakby tamci
bali się zbudzić nieszczęście. Wtem człowiek, którego strofował Ma-
teusz, zawołał głośno: "Gdzie jest starszy gminy? Niechaj wyjdzie do
obywateli dobrego miasta Arras!" Odpowiedziało mu milczenie. Więc
znów zawołał, najprzód on, potem kilku innych. To było lepsze od
poprzedniej ciszy. Coś zaczęło się dziać, ludzie jak gdyby się ocknęli,
poczuli, że mają nogi, ramiona, głowy, barki... Kilku ruszyło w uliczkę,
oświetlając drogę pochodniami. Skwierczały niemile, coraz buchały
z nich iskierki i dogasały w kałużach. Wtem jakiś kołtun wyschniętych
grochowin zajął się płomieniem, ogień buchnął w górę, rozjaśnił całą
ulicę. "Diabeł, diabeł!!" - krzyknął ktoś w tłumie. Głowy zrazu
cofnęły się w trwodze, potem - jakby fala morska skruszyła wał
ziemny - popłynęły naprzód. "Starszy gminy!" - wołano. "Gdzie jest
starszy gminy?!'~ Domy żydowskie milczały w trwodze. Żaden szmer
nie przeniknął na zewnątrz. I oto nagle, kiedy na moment zapadła cisza
w falującym tłumie - uszu naszych dobiegł tętent konia. W blasku
ognia, który strzelał wysoko - ujrzeliśmy jeźdźca w ciemnej opończy,
na gniadym wierzchowcu,. który wyskoczył z obejścia i parł ku
zachodniej bramie. Kilku obywateli zabiegło mu drogę. Chwycili konia
za wędzidło, uwiesili się jego karku. Inni ściągnęli jeźdźca na ziemię.
Taszczyli go po słomie wzdłuż ulicy, okładając kułakami. "Chciał uciec
z miasta!" - wołali. "Oto zbieg, który chciał wydać dobre miasto
Arras na łup diabłu..." Żyd milczał. Kiedy go dowlekali na rynek, nie
dawał już znaku życia. Ale przecież uwiązano jego ciało przy paliku,
ramię w ramię z Icchakiem - i znów zapłonął nowy stos. Kiedy
płomienie strzeliły w górę, ludzie wciąż wołali: "Oto sprzymierzeniec
szatana, który chciał otworzyć bramy Arras dla wszelkiej nieprawo-
ści..." ObYwatele wtargnęli siłą do żydowskich obejść przy zachodniej
bramie. Nieopisany lament wzbił się pod niebo, na którym tu i ówdzie
błyskały senne gwiazdy. Odszedłem ku kościołowi świętego Idziego.
Tam, w mrocznej nawie, nie było nikogo. Ukląkłem na kamieniu
i modliłem się żarliwie.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Panowie! Zważcie, co wam teraz powiem. Jestem w Brugii przyby-
szem z innego świata. Wasze miasto uchodzi za wzór wszelkich cnót,
choć - jak sami powiadacie - mniej tu miłości i bojaźni bożej niżeli
towarów na sprzedaż. Należycie do osobliwego rodzaju ludzkiego,
który trawi dni i noce w ciemnych kantorach albo pośród skrzypiących
okrętów w bogatym porcie. Obcujecie ze światem tak rozległym,
o jakim ludzie w Burgundii nie mają nawet pojęcia. Na waszych stołach
pełno osobliwych korzeni, kwiatów i owoców, które niechybnie wzbu-
dziłyby lęk w sercach obywateli mego rozległego księstwa. Wyruszacie
na dalekie wyprawy i znacie mieszkańców ziemi o żółtym, brunatnym,
czarnym i niebieskim kolorze skóry. Napatrzyliście się tak wielu cudów
i okropności, że wiara w diabła nie gości wcale w waszych sercach.
Należymy do innych światów. Kiedym tu przybył i wjechał w bramy
miasta, tak gościnnie dla mnie otwarte - pierwsze kroki skierowa-
łem ku relikwiom świętej Urszuli. I byłem - o dziwo! - jedynym
człowiekiem od wielu lat, który się przy tym świętym ołtarzu pomodlił.
Brugia jest wielce szanowanym miastem i chylę czoła wobec waszej
mądrości, przedsiębiorczości i bogactwa, lecz wierzcie mi - nigdy nie
zrozumiemy się do końca! Gdy mnie wychowały soczyste łąki Braban-
cji i nauki Kościoła świętego - wy pływaliście po dalekich morzach.
Gdy ja pościłem i odprawiałem pokutę - wy opisywaliście swoje
przygody na wyspach czarnoksięskich, w krainie wichrów albo zgoła
na krańcach ziemi Kalifa. Gdy ja stałem wiernie przy książętach - wy
mieliście dość sił i odwagi, by obrażać książąt. Jestem wam wdzięczny
za schronienie i pełen pokory, że przyjdzie mi teraz żyć w tym
najwspanialszym mieście pod słońcem. Ale przecież mam pewien skarb,
który nie został wam dany. Otom słyszał głos Boga i głos szatana.
Obcowałem z niebem i piekłem. Doświadczyłem na sobie, co znaczy
walka o zbawienie duszy. Przebyłem tyle cierpień, tyle wzlotów
i upadków, że nie jesteście w stanie pojąć, co może pomieścić moje
serce.
Panowie! Nie chcę odbierać wam złudzeń, ale do.prawdy nie ten jest
wolny, który jest, ale ten, który pragnie być. Brugia jest wielkim
i bogatym miastem, lecz Bóg oszczędził jej upadku, nie może więc
dostąpić wzniosłości. Zaufaliście waszym mapom, okrętom i kapita-
nom. Jest to dobra ufność, ale nie prowadzi do pełnego zbawienia.
Słyszałem, że w Brugii rozczłonkowuje się ciała zmarłych, by odkryć,
co się mieści w człowieku. My, w Arras, czyniliśmy to samo, ale
w innym celu. Kierował nami głód, nie ciekawość. I właśnie dlatego
stokroć więcej wiemy o człowieku!
Wysłuchajcie mnie uważnie. Bo to się i wam przyda, jeśli nie dzisiaj,
to jutro, a jeśli nie jutro, to pojutrze... Owej nocy, kiedy w Arras
rozległy się tumulty wielkiej rzezi - rozmawiałem z Bogiem i diabłem.
W mdłym blasku pochodni i lamp oliwnych, samotny i potępiony,
gadałem z tymi dwoma.
Przez całe lata wielebny Albert powtarzał, że winienem miastu Arras
wdzięczność, bo mnie wyniosło na szczyt powodzenia. Gdyby nie
ono - byłbym lichym dworakiem Dawida lub wyłysiał na jakim
zyskownym opactwie. Arras uczyniło mnie współrządcą wszystkich
ludzi, zwierząt, roślin, towarów i majętności, jakie znajdowały się
w jego murach. W zamian domagało się tak niewiele... Bym pozostał
wierny prawom i strzegł przywilejów. Dalibóg, marna to cena za tak
piękny żywot.
Dobrzy panowie! Nastawcie teraz uszu... Cóż znaczy dla was miasto?
Czymże jest ono w waszych snach? Gdy który z was śni Brugię-
jawi się ona w skrzypieniu lin okrętowych, zapachach morszczynu
i ryb. Nad jej dachami polatują zwinne mewy, a wszystko wokół jest
w ruchu i zgiełku wiecznych poszukiwań. Brugia jest jak ptak, gdy
Arras jest jak drzewo. Każdy z tamtejszych ludzi czuje w głębi siebie
korzeń tego drzewa, tak jak każdy z was czuje w sobie lekkość
i swobodę wędrownego ptaka.
Tamtej nocy, w kościele świętego Idziego, dręczyło mnie pyta-
nie -jakie jest moje miasto? Pragnąłem ujrzeć Arras w całej okazałości
jego grzechów i cnót. Dobiegały mnie odgłosy rzezi i wzdragałem się
z lęku i pokory. Oto jest twoje miasto - powiadałem sobie, ale wierzcie
mi że to mówił sam Bóg. Lecz rychło odzywał się diabeł. "Nie ma"
innego miasta - powiadał mi - jak miasto, któremu imię Prawda.
A co jest prawdą? - pytałem zalękniony. Wtedy znów usłyszałem głos
Boży. "Kazałem odejść Abrahamowi z Ur i porzucić własne miasto,
aby nie miał innego pragnienia poza pragnieniem Boga. Wyrwałem
korzenie Abrahama z jego własnej ziemi, aby nie miał innej ziemi poza
ziemią bożą". Cóż to znaczy? - myślałem, bijąc czołem w chłodne
kamienie posadzki. I wtedy usłyszałem szept diabła: "Janie! Zamieszkaj
w mieście, któremu imię Jan". Pochodnie przygasały z wolna, całą
świątynię wypełniał cierpki zapach smoły. Znalazłem się w ciemności,
tylko słaba lampa oliwna rzucała od ołtarza migocący blask. Lękałem
się, że zaraz umrę i zanurzę w tę ciemność, nie znalazłszy odpowiedzi na
straszne pytania. Cóż wtedy? gdzie uleci moja dusza? Czy trakt, który
wiedzie do nieba, zaczyna się poza murami Arras, czy właśnie tutaj,
pośród krzyku moich współobywateli, w blasku dogasającego stosu,
w tumulcie i rżeniu spłoszonych koni, w gorączkowych szeptach
modlitwy i jękach biczowników u wrót kościoła?
Ach, wiedziałem, że obywatele Arras czynią źle i wydają się na łup
dzikości. Alem przecież uczestniczył w ich rozpaczy i oczyszczeniu.
Czyż wolno mi było stawiać moje prawdy ponad wolą miasta?
Pomyślałem, że boli mnie straszliwie ta nie kończąca się noc - i ta myśl
właśnie przyniosła ukojenie. Jeśli cierpiałem z powodu niedostatków
Arras, żywiłem doń przywiązanie.
Nie sądźcie mnie zbyt surowo. Należę do ludzi dość roztropnych, by
odrzucić wdzięczność. Nie dlatego kochałem Arras, że mnie odziało,
napoiło i nakarmiło, oddając w moje ręce wielki kawał władzy, lecz z tej
przyczyny, że było tak nieszczęśliwe. Jeśli się jest z miastem na jawie,
trzeba razem z nim doświadczyć snów. To nie Arras było winne, lecz
Bóg! "Jezu Chryste!" - wołałem, a łzy ciekły mi z oczu. "Oszczędź to
miasto. Nie zsyłaj na Arras wielkiej trwogi wymierzania sprawiedliwo-
ści, bowiem nic nie jest równie straszne, jak sądzenie. Pozwól temu
miastu jak dawniej tkać obrazy, hodować trzody i ufać w zbawienie.
Jeśli wejdą w tę ulicę, na której zapalają stosy, ogień strawi wszystkich,
bowiem poszukiwanie usprawiedliwień jest żądzą potężniejszą niżeli
pragnienie kobiety. Chrystusie, zachowaj miasto Arras... Chyba, że
chcesz je uczynić ofiarą swej odrazy dla rodzaju ludzkiego. Lecz czyż
w takim razie nie ma innych ~ludów, miast i krajów, stokroć bardziej
niegodziwych?" Wtedy zdawało mi się, że Bóg powiedział bardzo
cicho i łagodnie, jakby mówił do kapryśnego i niemądrego dziecka:
"Gdzież pewność, że Sodoma była niegodziwa? Żył tam przecie
sprawiedliwy Lot..." Nie, mówiłem sobie, a może to diabeł mówił
w moim sercu, nie będę Lotem tej Sodomy. Jestem dość silny, by
udźwignąć Arras, ale nie jestem na tyle silny, by udźwignąć Boga.
I właśnie wtedy weszli ludzie do kościoła. Był między nimi sukiennik
Yvonnet. "Oto pan Jan!" - zawołał, ujrzawszy mnie klęczącego.
"Jakże to?... Miasto drży w posadach, a ty chronisz się w kościele?
Dobry pan Albert sprawuje sąd nad starszym gminy. Trzeba, abyś i ty
dorzucił swój kamyk..."
Więc poszedłem z nimi na ratusz. Nie było tam grabiego de Saxe ani
pana de Vielle, ani pana Meugne. Inni siedzieli i odprawiali sąd nad
starszym gminy. Kiedy przyszło mi rzec, co uważam, wówczas mocnym
głosem odparłem, że jest winny. I nie grzeszyłem wcale. Cnota
wierności nie może się obrócić przeciwko zbawieniu.
Lecz wracajmy do rzeczy. Mam mówić tu nie o sobie, ale o mieście
Arras i jego obywatelach.
Już świtało, kiedy zapadł wyrok. Wyszedłem na rynek i spotka-
łem włodarza pana de Saxe, który czekał na mnie.. Powiedział cicho:
Grabia de Saxe prosi pana na rozmowę". - "Cóż się stało?"-
pytam. - "Tego nie wiem". Poszliśmy więc. W ulicach włóczyli się
ludzie. Ten i ów, po strasznym wysiłku nocy, zasnął pod jakim okapem,
w sieni albo na schodach kościelnych. Od zachodniej bramy niósł się
swąd spalenizny. Puszczono tam z dymem kilka domów. Idąc, na-
tknąłem się na dwa trupy, odarte z odzieży i mocno nadwerężone.
Włodarz przymknął oczy, na jego tłustej twarzy dostrzegłem wyraz
obrzydzenia i lęku. Kiedy przyszliśmy na miejsce, włodarz zaraz
zniknął. Farias de Saxe czekał w ogrodzie. Wysoki mur oddzielał
posiadłość. Panowała tu cisza, a powietrze tego dnia przenikliwe,
wydało się łagodne i nasycone aromatem. "Jedź do biskupa Dawi-
da" - powiedział Farias, kiedyśmy się przechadzali po ścieżynie,
między bujną krzewiną. "To wszystko nie może się dziać bez jego
wiedzy..." - "Miasto nie życzy sobie przybycia biskupa" - odrzek-
łem. Spojrzał na mnie spode łba, wielce strapiony. "Janie" - powiada
znowu. "Zabieraj się do Gandawy. Tak czy inaczej, rzecz idzie o czary.
Bez duchownego przewodnika miasto nie może stanowić wyro-
ków". - "Przyjacielu de Saxe" - mówię łagodnie. "Mamy tu swoje
prawa i przywileje, których nie godzi się wydawać na łup biskupiej
zachłanności". - "Gdyby szło o sady, bydło albo zboże, miałbyś rację,
Janie. Ale sprawa dotyczy dusz ludzkich. Nikt nie udzielił miastu
przywileju, by sądziło czary lub herezję..." Zmilczałem, a on mówił
dalej. "Wołałem ciebie, bo któż okaże się lepszym posłem na dworze
Dawida? Biskup tylko ciebie wysłucha. I to także wiem, że powiesz mu
otwarcie, co myślisz o tych wszystkich niegodziwościach. Nie jestem
młody, więc rozumiem, jak ciężka walka toczy się w twoim sercu. Wiele
zawdzięczasz miastu. Lecz pomyśl tylko... Bóg jest naszym Ojcem,
a Kościół święty naszą matką. Matka winna być szczególnie łaskawa
dla,swych dzieci, gdy tymczasem zdaje się bardziej okrutna niżeli sam
Ojciec. Czy można do tego dopuścić? Doniesiono mi, że wiele ludzi
padło dzisiaj w nocy, a domy żydowskie stanęły w płomieniach. Że
są nam obcy, to prawda. Że więcej w nich zła niż w sercach chrześci-
jańskich, to prawda. A jednak nie przyłączaj się do zwolenników
gwałtu. Oto, co ci mówię!" Wtedy powiedziałem: "Fariasie, skoro
tak się dzieje w Arras, widocznie musi się dziać. Bo to sam Bóg kie-
ruje naszymi czynami..." - "Nie" - zawołał z gniewem i rozpaczą.
"Dał nam rozum, wolę i bojaźń. Spytaj Boga, Janie, a odpowie ci, że
możesz zostać w mieście i przyłączyć się, ale możesz też iść do Dawida.
I będzie to twój własny wybór..." - "W Bogu nadzieja" - odparłem
cicho.
Farias de Saxe wydobył krótki nóż i ciął nim gałązki olszyny. Lepki
sok spływał mu po rękach, kapał na ziemię. Powiedział, jakby do
siebie: "Nie ty pierwszy,' Janie, i nie ty ostatni... Tak to bywa pod
słońcem. Słyszałem o niewieście, imieniem Małgorzata, żyjącej w daw-
nych czasach, która sądziła, że jej dusza została całkiem wchłonięta
przez Boga. Nie mogła już grzeszyć, bowiem sam Bóg kierował jej
czynami. Była to podobno bardzo zacna kobieta, choć ją spalono
w Paryżu za zdrożną herezję. Zdarzali się też inni. Ci powiadali, że tak
się w Bogu unicestwili, iż każdy ich gest, krok i słowo wywiedzione są
z woli bożej. Gdy pili, Bóg pił przez ich usta. Gdy gwałcili, Bóg
kierował swawolą ich przyrodzenia. Gdy zabijali, Bóg unosił ich miecze
do ciosu. No, sam powiedz, czy może istnieć słodsze unicestwienie?
Człowiek dogadza sobie we wszystkim, a wciąż pozostaje czysty jak
dziecko, bowiem jest tylko narzędziem Boga. Mówisz, że to z woli
nieba dzieje się w Arras nieprawość. Więc niech się Bóg martwi rozlaną
krwią i sam sobie te winy odpuści... Jakże ci zazdroszczę! Bo co do
mnie, dręczę się każdym krzykiem, dobiegającym z ulicy. Czy napraw-
dę sądzisz, że cokolwiek dzieje się poza tobą?" - "Jestem w ręku
Boga!" - odparłem surowo. Spojrzał na mnie i dalej ciął gałązki
olszyny. "Ale i On jest w twoim ręku, Janie, bo tak jak ty pragniesz
Jego łaski, On pragnie twojego zbawienia..." - "Mówisz jak here-
tyk!!" - zawołałem ze zgrozą. Znów patrzał na mnie, trochę czujnie,
a trochę żałośnie. Rzekł: "Widzisz Boga z wilczą paszczą i kłami
ostrymi jak noże. On cię pożera w swoim nienasyceniu, a ty jesteś tylko
mięsem dla Jego zgłodniałych szczęk. Całe Arras jest takie. Oddaje się
nieprawości, ale pozostaje bezgrzeszne, bo w tym właśnie widzi swoje
unicestwienie. Nic nie znaczymy - powiadacie sobie na ulicach-
gdyż jesteśmy tylko nędznymi robakami, które są igraszką woli bożej.
I w ten sposób wszystkie wasze grzechy składacie Bogu na ramiona.
Jakież to łatwe, Janie! Niedługo już nic w was nie zostanie, ponieważ
wszystko scedujecie na niebiosa".
Wtedy odszedłem bez słowa. Kiedym się obrócił, patrzał na mnie
z oddali, samotny w tym ogrodzie.
Był to dzień bez końca. W południe stracono starszego gminy.
Ludzie znów ruszyli ku zachodniej bramie. Jakieś nienasycenie trawiło
wtedy nasze serca. W każdym obywatelu obudziła się żądza służenia
miastu. Znów strzeliły ku górze płomienie w kilku żydowskich domo-
stwach. Krzyki, modlitwy i przekleństwa mieszały się z sobą, a ponad
wszystkim dźwięk dzwonów kolebał powietrze.
Pod wieczór zebrała się Rada. Albert powitał nas skinieniem głowy.
Przez cały dzień nie oglądałem go i teraz wydał mi się dziwnie znużony,
osowiały, jakby całe lata minęły od wczesnego rana. Tylko w jego
oczach dostrzegłem blask. Powiedział wtedy, co następuje:
"Niech Rada posłucha uważnie. Przyszło mi na myśl, aby się wam
zwierzyć. Najpewniej dlatego, że dzień dzisiejszy jest szczególny dla
Arras i nigdy się nie powtórzy. Jestem sędziwym człowiekiem. Przyby-
łem do Artois z dalekiego południa nie tyle dla potrzeby serca, co
raczej z rozkazu zwierzchności. Kiedym wszedł po raz pierwszy
w bramy Arras, byłem bardzo młody, a wy, którzy mnie słuchacie,
byliście dzieciarnią. I tak oto spędziłem życie na nauczaniu was cnót
chrześcijańskich. Chciałem tylko jednego - aby miasto spodobało się
Bogu. Niebawem przyjdzie mi umrzeć i odejść z tego świata. Dzisiej-
szego ranka myślałem więc, co mi się udało, a co mi się nie udało. Czy
Arras jest obecnie lepsze niż owego dnia, kiedym tu przyszedł? Coście
zyskali dzięki moim naukom i pokornemu przykładowi? No, chyba
godzi się przyznać, że wam zaszczepiłem wiarę w Boga i Jego świętych.
Pod moją opieką przecieraliście sobie wąską ścieżynę do nieba. Jest ona
kręta, kamienista i stroma. Niełatwo się nią wspinać. Bywa, że człowiek
stanie na poboczu, spojrzy w dół i w górę, przerazi się, że tak niedaleko
zaszedł. I chciałby zawrócić. Bo łatwiej żyć na dole niż na górze. Można
tam folgować każdej zachciance, gdy podczas wspinaczki trzeba myśleć
tylko o jednym - by nie spaść i nie rozbić się na samym dnie. Ja wam
mówię, że cały świat sprzysiągł się przeciw miastu, gdyż zazdrości nam
obcowania z Bogiem i tych wszystkich doświadczeń, jakie zostały nam
dane. I właśnie dlatego, kiedy wozy idące z serżą do Lille albo Calais
wracają puste ku bramom Arras, ludzie nieraz sarkają. W szerokim
świecie jawi się im życie pełne uciech i pokus łatwych do zaspokojenia.
Gdy natomiast w Arras czeka ich znów uparta walka o zbawienie.
Niektórzy więc powiadają - >>na cóż nam nauki dobrego ojca Alberta,
jeśli mamy tylko jedno życie. Inni ludzie folgują sobie, ile się da,
a w godzinie śmierci żałują za grzechy i zamykają oczy w nadziei, że im
Bóg wybaczy<<. Tak mówią niektórzy obywatele. I nie rozumieją, że
diabeł gada przez ich usta... Odprawialiśmy wczoraj sąd nad żydows-
kim plemieniem. I cóż widzę? Obywatele doszli do przekonania, że się
wyręczą gminą, że gmina spłaci wszystkie długi Arras, zaciągnięte
w niebie... Dalibóg, niepodobna wymyślić nic równie głupiego i komi-
cznego. Bo gdzie tkwi zło, które toczy miasto? Piekarz Mehoune
wywodził, że tkwi ono w Żydach. I nie przeczę temu. Ale powiedz,
Mehoune, miły mój bracie, czy wyrywając żydowskie zło, wyrywamy
również te jego korzenie, które wrosły w chrześcijańskie dusze? Czy
godzi się zasłaniać Żydem przed obliczem Pana? Czyż nie jest to próba
oszustwa albo gra w kości z Jezusem Chrystusem? Niektórzy obywatele
przypuszczają, że mogą się schować za żydowskie trupy i już ich nie
dojrzy oko Opatrzności... Biedni głupcy! Podpalając domy żydowskie
łudzą się, że ten ogień, jak w czyśćcu, wybieli ich dusze. Kieruje nimi
strach, chcą za wszelką cenę uniknąć sprawiedliwego sądu. Ci, którzy
są winni - najzacieklej prześladują lud spod zachodniej bramy. Ach,
jakżeby pragnęli utopić we krwi żydowskiej swoje własne nieprawości.
Lecz Bóg nie odpuszcza grzechów wykrzyczanych, ale tylko grzechy
naprawione. Nie zadowala się słowem, ale żąda uczynków. Otoczyliś-
my Arras murem ciał żydowskich i zdaje się nam, że jesteśmy
bezpieczni. A tymczasem jesteśmy wystawieni na sztych, o jakim świat
nie miał dotąd wyobrażenia... Przyszedł do nas Gerwazy Damasceń-
czyk i mówił, że Żyd Celus rzucił przekleństwo na jego dom i gospodar-
stwo. Może tak, a może nie... Gdzież bowiem napisano, że nie wolno
Bogu ukarać człowieka, zabierając mu konia? Nie twierdzę wcale, że
Celus był niewinny. Twierdzę tylko, że równie dobrze mogło się obyć
bez jego przekleństwa. Gdyż Bogu wcale nie trzeba żydowskiej wyręki,
kiedy chce wymierzyć sprawiedliwość. Gdy nas dotknęła zaraza - Ar-
ras nie było dobrym miastem. Działy się tu straszne rzeczy. Powiadano
na Radzie, że w Gandawie, Bredzie, a może nawet w Paryżu grzechy
bywają cięższe i bardziej nikczemne, a jednak zaraza nas właśnie
dotknęła. Lecz czy Rada ma prawo decydować o cudzych grzechach?
A może Bogu spodoba się unicestwić Brabancję i wszystkie inne kraje
księstwa, aby ocalić tylko jedną wioskę, jak to już niegdyś uczynił
z arką Noego? Liczmy nasze grzechy i szukajmy własnych miar.
Wspomnijcie tylko! Małoż to było w Arras przeniewierstwa, lubieżno-
ści, głupoty? Czy nie mówiono w mieście, że piekarz Mehoune wióry
miesza do mąki, a sukiennik Yvonnet jest zdziercą dla wdowy Placquet,
która mu służy w gospodarstwie? A czy najlepsi pośród nas, jak choćby
grabia de Saxe, nie trzymali przy sobie łatwych kobiet angielskich i nie
oddawali się rozpuście? Nawet najulubieńszy mój uczeń dawał folgę
przebrzydłym żądzom na oczach całego miasta! Niech więc Rada
rozważy moje słowa. Ale powiadam wam, że łatwo żałować za grzechy
na żydowskich karkach, lecz to wcale nie musi podobać się Bogu".
Kiedy Albert umilkł, zrobiło się w sali bardzo cicho. Wieczór już
zapadł, za oknami stał pożar domów .przy zachodniej bramie, zresztą
nic więcej... Piekarz Mehoune podniósł się z ławy, jego postać rzu-
cała wielki cień na ścianę. "Dobry ojcze - powiada piekarz - zgrze-
szyłem ciężko, bo prawdą jest, żem sypał wióry do mąki. Kupię sto
mszy u Trójcy Przenajświętszej i dam plecy siekać w każdy dzień
postu". "Dobry chrześcijanin sam sobie pokuty nie wymierza"-
odparł Albert. Mehoune padł na kolana i zapłakał głośno. "Nie
płacz - powiada wielebny ojciec głosem bardzo łagodnym - bo nie
nadeszła twoja godzina. Wstań, Mehoune, i dalej radzić będziemy..."
Więc wstał i siadł na swoim miejscu.
Nie do wiary, jak bardzo byliśmy tamtej nocy wydrążeni z myśli.
Przypuszczam, że każdy człowiek dźwiga jakieś ciężary i nie odczuwa
ich zbytnio. Ale przychodzi chwila, gdy źdźbło słomy dorzucone na
jego ramiona sprawia, iż cała postać ugina się ku ziemi, oddech staje się
płytki, pot zalewa oczy, a wszystkie uczucia zmieniają się w zwierzęce
pragnienie odpoczynku. Byle tylko odrzucić ten ciężar, byle uwolnić się
z jarzma. Nie pamiętamy wówczas, że nas uwiera źdźbło słomy, i zdaje
nam się, iż cała ziemia, a nawet całe niebo złożone są na naszych
barkach. Każdy ogląda się wtedy trwożliwie, gdzie by ten ciężar
odrzucić, a gdy ujrzy sąsiada - przygniata go z czystym sercem!
Kiedy Mehoune usiadł - inni patrzyli na niego szyderczo i nie-
przyjaźnie. Każdy chciał zapłakać, lecz Mehoune uczynił to pierwszy,
dzięki czemu drudzy odzyskali szczyptę spokoju. Wyprzedził ich
w pokorze, ale nie byli mu wdzięczni, a raczej byli wdzięczni i nienawis-
tni zarazem. Mnie dreszcz przejął, bom sobie przypomniał słowa
Alberta o owej dziewczynie angielskiej sprzed wielu lat,. kiedy miałem
pracować nad komentarzem do pisma mistrza Gersona. Spojrzałem po
twarzach zgromadzonych, lecz wszyscy krzywili gęby w pokornej
modlitwie. Ich szepty, trzeszczące jak płomień ogarniający wyschłe
drzewo, rozlegały się w izbie. W tamtej chwili Bóg miał mnóstwo
roboty, wysłuchując tak wielu grzechów jednocześnie. Ależ się mod-
lili... Nigdym nie widział ludzi w podobnej ekstazie. Jakby cały klasztor
kartuzów wyroił się na ratuszu... Znałem ja ich! Lepiej niż własne
klacze i ogiery. Ach, nie byli to wcale ludzie źli. Nie gorsi od innych
w Burgundii. Tyle, że się wplątali między niebo i piekło tak nagle,
niespodzianie, bez żadnego przygotowania. Kto z nas nie czynił zła
w życiu? Ludzie na ogół wiedzą, kiedy grzeszą. Ale rzadko przychodzi
im na myśl, że mogliby zostać poddani próbom, o jakich powiada
Pismo. Te rzeczy działy się w bardzo dawnych czasach, a może nawet
nie działy się wcale. Nie ma to większego znaczenia. Czy Bóg objawił
się tak albo owak - nie jest sprawą najważniejszą. Wiara jest cząstką
natury ludzkiej, nie boskiej. Bóg w siebie wierzyć nie musi, to tylko my
winniśmy Mu wiarę! A zatem i ci ludzie wierzyli zacnie, co nie znaczy
jednak, że każdego dnia pozostawali najwierniejszymi owieczkami
Pana. Postępowali, jak to zwykle w życiu bywa. Wiedzieli, że przyjdzie
im wypłacić każdy czyn, ale przecież nie mogli sądzić, iż zdarzy się to
właśnie owej nocy, na sali radnej, w świetle dogasających pożarów.
Kościół nas uczy, że nie znamy dnia ani godziny, lecz właśnie dlatego,
że jej nie znamy - potrafimy zachować spokój i odrobinę godności.
Kiedy nagle spada na nas taka chwila - czujemy się bezradni
i oszukani. Tak było i wówczas. W ciszy ratusza słyszałem tylko szept
modlitewnych lamentów. Bo diabeł, jeśli wtenczas był pośród nas,
zachowywał się bez szmeru. Kto wie, w czyjej przycupnął opończy?
Nachyliłem się do Alberta i rzekłem: "Ojcze, trzeba mi wyjść z sali
radnej!" Skinął głową. Więc wstałem i poszedłem pić wodę u studni, na
dziedzińcu. Tam było chłodno i bardzo ciemno. Piłem chciwie, pół
twarzy nurzając w cebrzyku. Wtem coś mnie tknęło w ramię. Ob-
róciłem się z wolna. Pusto wszędzie. Więc znów piłem; bo miů paliło
wnętrzności. Chyba strach przed Albertem, Radą, całym miastem
Arras. I znów poczułem lekki dotyk na ramieniu. Puściłem cebrzyk,
spadł w dół na prężącym się konopnym sznurze, w głębi studni
chlupnęła woda. Patrzę wszędzie i nic nie widzę. Tylko delikatne zarysy
murów ratuszowych. Nagle - szept! Ktoś gada mi do ucha, lecz
wyrazy nieznane, jakby w obcym języku, z jakim się nigdy dotąd nie
zetknąłem... "Kto tu?!" - pytam zalękniony. Znów głos gada dziwacz-
ne wyrazy, których nawet powtórzyć dzisiaj nie potrafię. Słowa bez ust,
mowa bez człowieka, dotyk bez dłoni, część bez całości. Coś mnie
zdzieliło w pierś; jakby kułakiem. Rzuciłem się do ucieczki, cały zlany
potem. Wtedy uczułem na siedzeniu cios obutej nogi. To diabeł mnie
gonił kopniakami, aż na próg sali radnej... Wpadam do wnętrza,
wszystkie spojrzenia na mnie zwrócone, widać twarz miałem trupio
bladą, a wzrok całkiem nieprzytomny. "Diabeł w ratuszu!" - zawoła-
łem strasznym głosem i ostatnim wysiłkiem zatrzasnąłem drzwi sali.
Wszyscy upadli na kolana, włos się im zjeżył na głowach. Nawet Albert
wydawał się niespokojny. Zbliżył się do drzwi i żegnał je znakiem
krzyża. Słyszałem, jak mruczał do siebie: "Diabeł w ratuszu... Diabeł
w ratuszu. Kto wie~!"
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Panowie! Nawet teraz,
wspominając chwilę, gdym pił wodę na dziedzińcu, czuję mrowie
w kościach. Nad Brugią stoi słońce wczesnej wiosny, widzę za oknem
rozległy szmat wody, a na wodzie okręt z rozwiniętymi żaglami. Wasze
twarze są spokojne i zacne, na śniadanie mieliśmy wyborny pasztet
z indyka i udziec jagnięcy. Wokół wszystko zdaje się usypiać w sytości
i bezpieczeństwie. A jednak znów w tej chwili odczuwam pragnienie
i proszę, dajcie mi świeżej wody, abym spłukał z gardła dawne lęki...
Panowie! Jeśli mnie kto spyta, czy widziałem diabła, powiem "nie".
Ale jeśli kto spyta, czym go słyszał i czuł jego dotknięcie, powiem
tak" - bo jeszcze teraz mam obolałe siedzenie.
Ach, nie znaczy to wcale, bym twierdził, że wszystko, co się działo
w Arras ubiegłej jesieni, było dziełem sił nieczystych. Ale diabeł kręcił
się tam nieustannie, dogadywał, podniecał ogień dogasający na sto-
sach, mącił nasze myśli i popychał do zguby. I bez niego osiągnęli-
byśmy dno, ale chyba nie tak od razu...
Wracam do sprawy. Tamtej nocy Rada żądała od Alberta, by wziął
w areszt Fariasa de Saxe. Wzdragał się długo. "Jest to najlepiej
urodzony pan w całym Arras!" - powtarzał uparcie. Ale Rada nie
chciała ustąpić. Sukiennik Yvonnet, dowodził, że grabia de Saxe
dopuścił się zła i okrucieństw w roku zarazy. Widać był w zmowie
z Żydami, skoro ich tak dostatnio karmił, gdy inni nie mieli co do gęby
włożyć. Na to Albert: "Dajcie pokój Żydom! Zapłacili, co mieli do
zapłacenia. Gdyby nasze zło i nieszczęście brało początek' tylko
w żydowskim nasieniu, miasto Arras byłoby stokroć szczęśliwsze.
Niestety! Szukajcie więc grzechów we własnych sercach. Żydom dajcie
pokój!"
Nie było trudno dowieść, że de Saxe należał do zatwardziałych
grzeszników. Któż inny, jeśli nie on, szydził sobie przez całe lata z nauk
wielebnego ojca? Wyszło na jaw, że sprowadził z Wormacji medyka
i po nocach, w blasku łuczywa, krajali trupy zwierzęce. Farias de Saxe
łowił jaszczurki w jarach biegnących ku Lille, odzierał je ze skóry
i badał wnętrzności. Zabierał się też do ptaków, a mówiono - nie bez
racji - iż kiedyś, w czasie zarazy, gdy podzielił mięso padłego konia,
sobie zostawił serce. Ale nie jadł go, lecz badał, ważył, krajał i po-
dziwiał. Wszyscy wiedzieli, że Farias de Saxe nudził się niemiłosiernie
w Arras i kazał odprawiać mszę świętą we własnych komnatach, nocą,
bo we dnie polował z sokołami. Spowiadał się nadzwyczaj leniwie,
bywało, że zadrzemał przy tym i ojczulek musiał go szturchańcami
nakłaniać do żalu za grzechy. A kiedy przyjmował Chrystusa, wstrząsał
się całym ciałem i ziewał przeciągle... Zostało ponad wszelką wątp-
liwość stwierdzone, że trzymał u siebie sprzedajne kobiety i każdej nocy
wołał inną, jak arabski kalif. Najważniejsze zaś, że nie szanował Rady,
zachowywał się na Radzie jak wielki pan i za nic miał nauki wielebnego
ojca. Dał temu najmocniej wyraz w ostatnim czasie, kiedy prości ludzie
zasiedli w Radzie, a on ich spostponował i nie chciał z nimi radzić.
Sądzę, szlachetni panowie, że grabia de Saxe niechybnie miał rację, ale
nie godziło się tak jawnie okazywać myśli całemu pospólstwu.
Więc wreszcie Albert ustąpił. Skinął głową i powiedział cicho:-
;,Skoro taka jest wola Rady, pokornie się przyłączam. Odprawimy sąd
nad grabią de Saxe, co może wyjedna nam łaski niebieskie. Bo jeszcze
raz wam powiadam, kochani moi współobywatele. Kto tak wiele
przeżył, już nie może być czysty. Absolucja dana jest tylko niedoświad-
czonym i niewiedzącym. Czas głodu i zarazy zbrukał nasze dusze.
Należałoby chyba miasto Arras spalić w płomieniu cierpień, aby
wróciło do siebie. Każdy krok oddalał nas z właściwej drogi. I tym
bardziej brnęliśmy w błoto. Trzeba nam dzisiaj dziecięcej wiary, aby
znów wejść na szlaki cnoty. Nim zaraza spadła na miasto, więcej tu
było starań o piękne tkaniny i serżę, wierzchowce i sady, dukaty
i beczki wina niżeli o zbawienie. Zaraza otworzyła nam oczy na to, co
prawdziwie ważne dla człowieka. Ale gdy minęła - znów występek
zagościł w murach Arras. Znów targowano płótno i len, konie i krowy,
a do Calais ciągnęły wozy pełne towarów. Miasto trawione było
pragnieniem ozdobnych naczyń i subtelnych potraw, rączych wierz-
chowców i dojnych krów. O niczym tu nie mówiono, jak tylko
o sokołach, trzewikach i kapeluszach. I tylko garstka najodważniej-
szych ośmielała się wołać o potrzebie Boga. Ludzie tak nisko upadli
w swej żądzy bogacenia się, że nawet najdostojniejsi dopuszczali się
bezeceństw. Był w Arras taki, co wszedł w konszachty z rozbójnikami.
Na jego rozkaz, zaczajeni wśród pagórków przy drodze do Lille, grabili
nasze towary. Byli to ci sami ludzie, którzy w czasie zarazy podchodzili
ku murom, ażeby łupić żywność". - "Wielebny ojcze!" - zawołał pie-
karz Mehoune. "Kto był ten człowiek, co najmował rozbójników?!"-
"Tego nie powiem" - odrzekł Albert. Wtedy Rada zaczęła głośno
pomstować, że się jej odmawia zaufania, i znów ludzie padli na kolana,
a ich głośne modlitwy tłukły się o pułap. Więc wreszcie Albert
powiedział bardzo cicho i jakby z wysiłkiem, że był to grabia de Saxe.
"Piekło - wrzasnął Yvonnet, a inni mu zawtórowali. - "Tak -
odrzekł Albert. "Piekło jest w nas wszystkich..." Wtedy pomyślałem,
lecz tylko na własny użytek, że wprawdzie piekło tkwi w nas samych,
ale stokroć gorsze jest to, któreśmy stworzyli na zewnątrz.
Panowie! Wiadomo wam, że grabiego de Saxe spalono na stosie
w Arras ubiegłej jesieni. Ale nie wiadomo wam, jak bardzo bluźnił
przed śmiercią i co z tego wynikło dla naszego miasta. Kiedy grabiego
osadzono w piwnicach ratusza, zjawił się przed Radą jego włodarz,
imieniem Durance, którego już przedtem wspomniałem, i oznajmił, że
chce bronić swego pana. "Bo nie jest winny zarzucanych mu czynów!"
Ten Durance był zawsze człowiekiem osobliwym. Bywało, że po-
stępował jak ostatni łotr. Jeszcze zanim wybuchła zaraza, Durance
odbył daleką podróż za interesami, aż w dolinę Rodanu. Wróciwszy
- opowiadał, jak łupił ze skóry tamtejszych ludzi. Do tego stopnia był
tam przeniewiercą, że sam książę Filip słuchał w Brukselli skarg na jego
postępowanie. Wykpił się wtenczas, bo miał opiekę grabiego de Saxe,
który cieszył się względami księcia. Innym znów razem zasłynął
w całym Artois wypłacając sto dukatów na klasztor kartuzów. W ogóle
był to człowiek hojny, bardziej nawet, niż na to wyglądał. Powiadali, że
ufundował podarki mniszkom angielskim w Bedfordzie i sam je zawiózł
przez morze najętą krypą. Opiekował się wdowami i sierotami. To
znów puścił z torbami dłużnika. Miał dar pięknej wymowy i równie
piękną postawę. Jako człowiek ogromnie majętny, przewyższał chyba
dostatkiem samego Fariasa de Saxe, a przecież nadal mu służył i nieraz
bywało, że własnoręcznie podsypywał ziarna jego koniom, choć włas-
nym nie czynił tego nigdy, bo miał koniuszego i kilku stajennych. Żył
czasem jak przykładny chrześcijanin, pościł i modlił się, aby znów kiedy
indziej oddawać się hulankom, o których mówiło całe miasto. Trzymał
u siebie klechę i dwie nałożnice. Powiadali, że razu jednego klechę wziął
na noc do siebie, a rankiem spowiadał się tym niewiastom. Nikt nie
wiedział, co w tym człowieku siedzi naprawdę. Inni bali się go
odrobinę.
Gdy przyszedł do Rady, wydawał się jakby ciosany z kamienia.
Mówił z ogromną pychą. Wiedział, że skoro broni grabiego de Saxe, na
razie wszystko mu wolno, więc używał przepysznie. "Czegóż chcecie
od szlachetnego pana de Saxe?! Z czyich to rąk braliście żarcie dla
siebie i waszych bękartów w czasie głodu i zarazy? Samiście wtedy
wołali, że nie masz zacniejszego i bardziej sprawiedliwego pana
w całym Arras. Albercie! Posłuchaj mnie. Jeśli w rzeczy samej doświad-
cza nas dzisiaj los na tych biednych Żydach i na panu de Saxe, a coś mi
się widzi, że nie na nim tylko skończy się to głupstwo, to winy trzeba
raczej w tobie szukać. Pamiętasz krzyk kobiety, której odmówiłeś
pociechy na szafocie?! Jeśliś zapomniał, ~ Bóg ci przypomni... Ludzie!
Kogo słuchacie? Spójrzcie na tego starca u szczytu stołu. Powiadacie
o nim <<ojciec wielebny>>, a ja wam mówię, że to śmierdzący cap,
któremu życie obrzydło, a z nim cały rodzaj ludzki. Czego on pragnie?
Gdy my cieszymy się słońcem i deszczem, kwiatem i liściem - on myśli
o smole i widłach diabelskich. Zanim przyszła do nas zaraza, miasto
wiele odeń wycierpiało. Mogło tu braknąć ziarna, ale nigdy nie brakło
kadzidła. Mogło tu braknąć konopi, ale nigdy nie brakło ornatów.
Wszelki głos ludzki zamarł w tym mieście. I tylko modlitwy biły pod
niebo. Za dużo tu było wiary, za mało rozumu. Czy Bóg tego chce?
Jesteśmy Jego dziećmi, jakżeby więc chciał naszego poniżenia i nędzy?
Niech tryk sędziwy idzie precz z dobrego miasta Arras. Oddajcie rządy
w ręce światłych ludzi, którzy pobożność potrafią łączyć ze zdrowym
rozsądkiem. Inaczej stary takie piekło wam wyprawi, że kamień na
kamieniu nie zostanie w Arras!"
Albert słuchał i milczał. Gdy Durance skończył, ojciec rzekł tylko:
"Obywatele. Rozsądźcie sami, co wam czynić wypada!" Rada kazała
iść precz włodarzowi. I już było wiadomym, że stanie się on następnym
podsądnym.
Od pana de Saxe domagali się prostacy w Radzie, by żałował za
grzechy. Ale odmówił. Gdybyż był inny? Poszedłem do niego z wieczo-
ra i powiedziałem, że jeśli wyzna swoje winy i okaże skruchę, Rada
gotowa skazać go na opuszczenie miasta. W przeciwnym razie znów
zapłonie stos. De Saxe śmiał się cierpko. "Posłuchaj, Janie" - rzekł
mi wtedy. "Wiem, czego chce dzisiaj miasto. Ono chce walki! Ludziom
się roi w głowach, że kiedy rozpali się walka - znajdą w niej
oczyszczenie. Zadają gwałt drugim, aby się wyzwolić od zmory, która
dławi Arras. Nawet jeśli intencje mają zacne, to przecież zaplątali się
w diabelską sieć. Skoro im dzisiaj powiem, że zgrzeszyłem zmawiając
się z rozbójnikami i bluźniąc Panu Bogu, stanę się sprzymierzeńcem
tego całego szaleństwa. Lepiej zginąć, niż do tego przyłożyć rękę. Wcale
nie pragnę męczeństwa, ale to wiem, że nic gorszego pod słońcem nie
może się człowiekowi przydarzyć, jak wyznanie win nie popełnionych.
Bo to innym krzyżuje ścieżki cnoty. Kto kocha Boga i człowieka-
nie ulegnie takim diabelskim życzeniom". - "Jeśli ńie okażesz pokory,
jutro zginiesz!" - powiedziałem głuchym głosem. Popatrzał na mnie
uważnie. Musiał widzieć tylko zarys mojej twarzy, bo w lochu było
ciemno. "Wiem" - powiada de Saxe. "Ale nie jestem młody. Każ-
demu przychodzi umrzeć... Bóg mi wybaczy, bo widzi moje serce.
Jest czyste, Janie..." - "Przyjacielu de Saxe" - mówię mu wtedy
żarliwie. "Wiesz, jak jesteś mi bliski. Alberta mam za ojca, ciebie
zawsze miałem za brata. Zaufaj mi. Twoja śmierć nie zmieni miasta.
Zginiesz bezowocnie!" - "To'może być" - odparł cicho. "Ale jeśli
pozostanę przy życiu, wtenczas zmieni się wiele. Ludzie dojdą do
przekonania, że mieli rację i wyobrażenie grzechu wygnie się jak
naciągnięta cięciwa łuku. A przecie umysł ludzki nie jest cięćiwą łuku
i ~nie godzi się go tak naciągać. Gdy pęknie - Arras popadnie
w szaleństwo. To jest dobre miasto, Janie, i zasłużyło na lepszy los.
Nie chcę być katem tego miasta. Już niechaj raczej ono będzie moim
katem".
I wciąż tak mówił. Nie było to wcale mądre. Wychodząc z celi
myślałem, że grabia oszukuje siebie. Jakże wysoko cenił godność? Do
tego stopnia, że odnajdywałem w nim grzech pychy.
Była już noc, kiedym szedł ku domowi. Miasto usnęło, pożary
wygasły, wokoło panowała cisza. Łagodny poszum wiatru w koronach
drzew i czyste niebo nad moją głową, chyba pierwszy raz tej jesieni.
Szedłem raźnym krokiem. Oto moje nogi, myślałem, oto moje stopy,
kolana, golenie, lędźwie. Poruszają się miarowo, bo ja tak chcę, choć
wcale tak nie każę. One same wiedzą, co czynić. Jakież cudownie zawiłe
jest życie, nade wszystko zaś żywe ciało człowieka. Zdrajcą jest ten,
który własne ciało wydaje na łup płomieni. Oto mój brzuch, myślałem,
oto moje ramiona, głowa, oczy, usta, włosy. Każdy mój włos czuje
podmuchy wiatru. Kiedy spadnie deszcz, włosy moje są mokre i z lubo-
ścią poddają się pieszczocie palców. A i palce odnajdują radość
w dotyku tej szorstkiej wilgoci. Każdy mój członek żyje odrębnie,
a przecież wszystkie razem stanowią jedną osobę. To prawdziwy cud
stworzenia. Gdy biegnę - odczuwam inność każdej części ciała.
Najprzód pojawia się lekkie pieczenie stóp, ale ja sam jestem rześki
i wesół. Potem, jeśli biegnę dalej, łagodny dreszczyk ogarnia łydki,
przesuwa się do kolan, które wchłaniają w siebie drżenie. Oto i całe
moje nogi stają się ciężkie, rozleniwione, jak brzemienna kobieta.
Tymczasem brzuch, ramiona i plecy wciąż są skłonne dalej uczestniczyć
w biegu. Lecz jeszcze chwila jedna, a oddech w piersi staje się płytki,
w gardle zasycha, głowa pęka z bólu. I wtedy nogi odmawiają
posłuszeństwa. Próżno rozkazuję, aby poruszały się szybciej. One mają
mnie dość, już jestem im obcy. Są tak oddzielne, jakby zostały
odrąbane siekierą. Lecz znów wystarczy chwila odpoczynku, łyk
świeżej wody, by zrosły się z resztą ciała i ruszyły w dalszą drogę,
posłuszne, pewne i niezawodne... Moje dobre nogi, myślałem, moje
ukochane ramiona, dłonie i wnętrzności. Gdzieżbym śmiał wydać was
na zgubę i ,zatracenie! Jestem waszym panem i sługą, przyjacielem
i kochankiem, dobroczyńcą i tyranem. Trzymajcie się mnie, a razem
przetrwamy wszystkie doświadczenia losu. Nic nie jest ważniejsze jak
to przetrwanie.
Szedłem ku domowi i myślałem, że rankiem wejdzie słońce, a całe
niebo zaróżowi się wspaniale. Potem różowość zniknie, aby Arras
mogło się wykąpać w złotych promieniach. Może nadleci wiatr,
swarliwy i nieprzyjazny, roztrąci liście, wysmaga płomienie na stosie
Fariasa de Saxe, ukradnie jaki kapelusz albo wiecheć słomy. W połu-
dnie pić będę mleko, jak co dnia. Rękodajny przyniesie mi kubek
ciepłego mleka, utoczonego wprost z krowiego cycka, a ja siedząc
wygodnie - będę pił. Potem odejdę na Radę, a wieczorem każę
podawać udziec barani, piwo, ser, owoce i znów ciepłe. mleko z późnego
udoju. Kiedy zaś skończy się dzień - ułożę moje nogi, ramiona, plecy,
brzuch i głowę w pościeli i zawołam jaką kobietę z mego domu, aby mi
ulżyła.
Czyż może być coś równie zacnego, jak pozostawanie przy życiu?
Czy Bóg stworzył nas po to, byśmy się unicestwiali w imię przeróżnych
urojeń? W dzisiejszych czasach bardzo wiele się rozprawia na temat
wolności. Za życia naszych przodków rozprawiano wszędzie o rycers-
kim honorze. Mój stryjeczny dziad ujrzał w młodości wizerunek pewnej
damy i poprzysiągł jej swoje służby. Wędrował przez trzy dziesiątki lat
po całym prawie świecie, wiódł żywot pastucha, sypiał pod gołym
niebem, żywił się grochem i rzodkwią. Gdzie przybył, tam zaraz
wygadywał niestworzone historie o owej pani i bił się w turniejach.
Gnaty miał połamane i obolałe, ale pozostał wierny przysiędze.
Zwiedziawszy się wreszcie, gdzie szukać swej kochanki, siadł na okręt
i popłynął do Benewentu. Powitała go tam żylasta starucha, śmierdząca
jak kupa gnoju, wielce przejęta dowodami takiej rycerskości. Mój
stryjeczny dziad zmarł na jej rękach, wołając przed zgonem, że jest
bardzo rad, bo przecież życia nie zmarnował ujrzawszy na koniec
damę swego serca. Kiedy mu zdjęto zbroję, miał podobno na ciele
trzydzieści ran, które odniósł w bojach o tę panią.
Bardzo mnie ta opowieść rozczulała w młodym wieku, ale kiedym
dorósł - zmądrzałem. W czasach gdy mój dziad wędrował po świecie,
ta wywłoka z Benewentu zdążyła mieć trzech mężów i dwunastu synów.
Bardzo ładnie! Najgorsze zaś, że przecież nikt nie kazał temu rycerzowi
uganiać się za taką spróchniałą balią.
Lecz to działo się dawniej, a dziś uśmiechamy się szyderczo na
wspomnienie podobnego błazeństwa. Lecz czyż nie piastujemy w ser-
cach innych błazeństw? Wolność! Zawsze byłem za wolnością. Jużem
o tym wspomniał. Lecz gdy jedni w obecnym świecie powiadają
o szacunku dla człowieka, o swobodzie sumień, poszukiwań i myśli, ja
wołam najgłośniej, jak tylko potrafię, o wolność dla moich lędźwi,
ramion, kolan, włosów, języka, brzucha, nozdrzy, palców, warg, uszu,
stóp, łokci, wątroby, zębów, kości, odbytu..: Ach, dalibóg, panowie, to
wszystko jest moje tak strasznie i tak boleśnie, jak nic innego moim być
nie może! Sam Stwórca powierzył mi to ciało, bym strzegł jego praw do
istnienia.
Tyle wiem, że grabia de Saxe sprzeniewierzył się swojemu ciału,
a zatem osobie, danej mu od Boga. Panie, świeć nad jego duszą, ale
przecież zgrzeszył ciężko...
Najgorsze, że kiedy go prowadzili na kaźń - wołał do ludu.
zgromadzonego w ulicach, iż jest niewinny i umiera, aby zbudzić dobre
miasto Arras. "Niechaj wam wszystkim Bóg odpuści, jako ja odpusz-
czam!" - powiadał, co każdy myślący człowiek poczytywał za jawne
bluźnierstwo. Bo słowa takie godziły się Panu Jezusowi, lecz nie grabi
de Saxe, który był zatwardziałym grzesznikiem. Więc ludzie podnosili
kamienie i rzucali ku niemu, podnosili grudy wyschłego błota i rzucali,
a także łajno końskie i kozie bobki. On wszakże zachował całą powagę
i ujmującą godność. Kiedy go wiązali, rzekł głośno do mistrza, aby
wszyscy słyszeli: "Mistrzu, spraw się dobrze. Daję ci dukata za tę
robotę..." Tamten pokłonił się nisko i ucałował grabiego w trzewik,
choć był cały łajnem powalany. I sprawił się dobrze. Powiedział-
bym - zbyt dobrze, bo się z tej racji niedługo cieszył dukatem.
Uwiązawszy grabiego przy paliku zapalił stos, a gdy buchnęły płomie-
nie - nadzwyczaj zwinnym ruchem wbił skazanemu nóż w serce, aż po
trzonek. Grabia de Saxe jęknął i zaraz wyzionął ducha, więc ogień
trawił już tylko nieczułe ciało. Ale widzieli to ludzie stojący obok,
donieśli Radzie i w jakiś czas potem. mistrz miasta Arras, kiedy się
wypełniła jego godzina, dał gardło pod topór. Po prawdzie umierał
radosny, bo za owego dukata jego żona nabyła ładną majętność
u bramy Trinite, więc była całkiem dobrze urządzona.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. amen. Wtedy, na placu,
przeżywałem bardzo ciężkie chwile. Z najwyższym trudem tłumiłem
szloch, który wydzierał się z piersi. Oto odszedł z tego świata wielki
i zacny pan, jeden z moich dostojnych przyjaciół i opiekunów. W cztery
oczy rozmawiałem z nim jako ostatni. Po moich odwiedzinach w lochu
był już tylko sprowadzony przed Radę, gdzie nie chciał okazać skruchy
i nawoływał do opamiętania. Tak więc mogłem się uważać za przed-
śmiertnego powiernika Fariasa de Saxe. Modliłem się żarliwie, aby Bóg
przyjął do nieba tę zbłąkaną duszę. Lecz właśnie wtedy, podczas
modlitwy, w biały dzień, na placu, gdzie strzelał w górę stos - nawie-
dziły mnie wątpliwości. Byłem już tak blisko pogodzenia się z wszyst-
kim wokoło, aż tu nagle tknęła mnie straszna myśl. Ujrzałem twarz
Chrystusa Ukrzyżowanego, bladą i wykrzywioną cierpieniem. I zaraz
potem ujrzałem twarz Ponckiego Piłata, który się zaparł Pana. Już raz
w życiu miałem przedtem podobne widzenie. Polowaliśmy z Chastellem
w lasach, nie opodal Gandawy. Było to jeszcze w czasach mej młodości,
kiedy Anglicy rządzili całym bez mała wybrzeżem. Pamiętam, że
Chastell spadł z konia i tak się poturbował, że mu nikt życia nie wróżył.
Przybyliśmy do chłopa na skraju lasów. Ułożono Chastella na grocho-
winach. Wołał, by mu dać pić, więc pachołek skoczył ku studni. Wtedy
ja powiadam do starego druha: "Chastell, mój najmilszy. Trzeba ci
spowiednika. Każę chłopu wołać ojca od jakobinów". - "Nie czyń
tego" - mówi Chastell i uśmiecha się z wysiłkiem. "Ja nie chcę
spowiedzi..." Widać w moim spojrzeniu wyczytał, że go mam za
szalonego, więc mówił dalej: "Nie sądziłem, że mi przyjdzie umierać
w twojej obecności, z dala od dojrzałych wiekiem przyjaciół. Lecz los
nie wybiera. Otóż nie chcę tu żadnego klechy. Znasz mnie, chłopcze
kochany, i wiesz, żem się zawsze z praktyk chrześcijańskich naigrawał,
a boskie przykazania miałem za nic... Nie, żebym był zły. Co to, to nie!
Ale nie wierzę w Boga. Nigdym nie chodził do kościołów, nigdym nie
bił czołem przy ołtarzach, nigdym nie wyznawał grzechów. Nie wierzę
w to wszystko.:." Zmartwiałem ze zgrozy. Prawdę mówiąc, na dworze
gandawskim głośno było o bezbożności Chastella i niejeden możny pan
nawet go naśladował. Sam książę Filip powiadał, że Chastell jest
przezacny i przeszlachetny, a zatem Bóg wiele traci, że taki człowiek nie
chce w Niego wierzyć.. No, lecz to wszystko było na tym brzegu, a oto
- teraz Chastell płynął żwawo ku tamtemu brzegowi, gdzie już nie
miejsce na figle i pozy. Sądziłem przeto, że nie ma co zwlekać i trzeba
wołać spowiednika. Lecz nie puścił mej ręki. "Uważaj, co ci powiem,
chłopcze!" - szeptał z trudem. "Nie było w moim sercu niedowiar-
stwa, lecz pewność, że się w proch obrócę, zapadnę w ciemność bez
granic, gdzie próżno szukać jakichkolwiek bytów. Więc nawet teraz,
kiedy mi w głowie kołacze osobliwa myśl, że może jednak coś tam
znajdę, tym bardziej życzę sobie wytrwać w wierności. Jeśli Boga nie
ma - na cóż mi ojciec od jakobinów? A jeśli jednak jest - co wtedy
o mnie pomyśli? Że ze strachu, w ostatniej chwili, padłem przed Nim
na kolana? Jeśli On jest -jest mądry i wielki. A jeśli jest mądry i wiel-
ki - pogardza głupcami i małodusznymi. I właśnie dlatego nie wyjdę
Mu naprzeciw!"
Wrócił pachołek z wodą. Nie posłałem chłopa do klasztoru. Chastell
całą noc przeleżał w dusznej izbie. Nie jęknął nawet. Siedziałem
u progu, słuchając jego oddechu. Noc była bardzo zimna, wszystkie
moje członki dygotały, jakiś okropny lęk ściskał serce. I właśnie wtedy
po raz pierwszy ujrzałem tę przedziwną trójcę. Pana naszego Jezusa
Chrystusa, Piłata i Piotra... Drugi raz jawili mi się ubiegłej jesieni, gdy
umierał Farias de Saxe. Co by to miało znaczyć - dalibóg, nie wiem.
Ale to wiem, że sieje we mnie ogromny niepokój, a co gorsza - odbiera
jasność myśli. Jakbym stał się naczyniem, z którego wycieka drogocen-
na ciecz. Nieraz przychodziło mi do głowy pytanie, skąd się w człowie-
ku bierze odwaga i roztropność. Można uznać rozwiązanie najprostsze,
że mianowicie jednych Bóg obdarza śmiałością czynów i myśli, a in-
nych nie. Lecz których? Powiadają, że dobrze urodzonych, ale w to nie
wierzę, bom widział w życiu tyle zajęczych serc obleczonych w do-
stojeństwo, iż muszę wątpić. Weźmy choćby owego Durance, włodarza
pana de Saxe, i postawmy przy kawalerze du Losch. O tym jeszcze
nie mówiłem. Bo i wcale nie warto! Sprowadzony przed Radę - uczy-
nił istne przedstawienie. Mehoune wyliczał głośno jego nieprawości,
: a ten wołał gromko: "A jakże, dostojna Rado, a jakże! Zgrzeszyłem
najpodlej w świecie". Gdy mu skończono liczyć złe uczynki, dodał
od siebie mnóstwo dalszych i tak się łajnem obrzucił, że nawet pro-
stacy odwracali głowy. Wreszcie Albert pyta: "Czy to wszystko, du
Losch?!" A on zrazu potakuje, lecz myśli skwapliwie, jakby sobie
usilnie przypominał, i po chwili woła: "Dostojna Rado! Będąc dziec-
kiem obcowałem z kozą..." Wtedy nawet Albert wybuchnął śmiechem.
Sądziłem, że ten du Losch kpi z nas sobie, lecz on się tak kajał dla
potrzeby serca. Przeliczył się, biedaczysko! Miał nadzieję, że merdając
ogonem, wyjedna chłostę. Ale ubawiwszy się setnie'- Rada kazała mu
ściąć głowę. Usłyszawszy to zalał się łzami i tarzał po ziemi, chwytając
za nogi piekarza Mehoune, który był mu oskarżycielem. Wtedy stała
się rzecz straszna, bo piekarz rzekł: "Panie du Losch! Pomnij na swoje
urodzenie. Nie godzi się, aby rycerz obłapiał łydki piekarza". Kiedy
ścięto tego człowieka, nikt w Arras nie wspomniał nawet imienia du
Losch. A Durance, choć podłej kondycji, miał przecież śmiałość iść na
śmierć z wysoko podniesionym czołem. Przeklinał Alberta, pluł mu
pod nogi i jeszcze w chwili, gdy płomienie lizały mu ciało, wołał
na wielebnego ojca: "Zbliż się, stary capie, abym ci mógł w pysk
nasmrodzić!"
Więc jakże to jest wreszcie z odwagą i roztropnością? Jeśli nie ma
w tym Boga, niechybnie musi być coś ludzkiego. Chastell mawiał do
mnie: "Bądź panem swego losu!" Ach, wiem, że tylko o to idzie. Lecz
mogę powiedzieć teraz, że nie zostałem nasycony. Bywałem panem, ale
i nie bywałem. Niekiedy dręczyło mnie pragnienie, aby krzyczeć, bez
względu, co by się stać mogło, ale jednak milczałem. Kiedy indziej i';''~'~
znów tryskała ze mnie jakaś niszczycielska siła i gotów byłem dać głowę
pod topór, byle ocalić coś, czego nie umiem nawet nazwać po imieniu.
Panowie! Czyż nie idzie o to, by się sobie podobać? Bardziej nawet
aniżeli Bogu?
Widzę po waszych twarzach, że cokolwiek nudzę. To się rozumie,
zważywszy, jak daleko odbiegł mój język od języka obywateli Brugii.
Gdy ja rozdzieram serce, wam to się wydaje młóceniem słomy.
Wracajmy przeto do naszych brabanckich baranów!
Nie minęły dwa dni od śmierci grabiego de Saxe, jak całe Arras
rozbrzmiewało dzikością i mordem. Procesy o czary, herezje i najpod-
lejsze zboczenia ogarnęły miasto. Nikt nie był pewny dnia ani godziny.
Jedne sprawy trafiały do Rady, inne obywały się bez jej wyroków.
Gerwazy Damasceńczyk, któremu padł koń od przekleństwa Celusa,
wyciągnięty z domu przez dłużników, zadyndał na sznurze. Jego stajnie
poszły z dymem.
Albert powiedział na Radzie, że tylko prostaczkowie wejdą do nieba,
co się zaraz obróciło przeciwko wszystkim dobrze urodzonym. Nie
sądźcie, że poszła z tego plebejska ruchawka! Nic podobnego w Arras
zdarzyć się nie mogło. Zbyt leniwe są umysły tamtejszych obywateli. Po
prostu ludziom się wydawało, że co wyżej stojący - bardziej są
zaplątani w diabelskie pokusy. Nikt w owych dniach nie mówił w Arras
o równości. Natomiast wielu zapragnęło pić z pańskich naczyń i odzie-
wać się w pańskie odzienie. Najprzyzwoitsi ludzie, jak znany mi
z dawna kołodziej imieniem Tomasz Kuternoga, jęli się rozboju. Tenże
kołodziej wdarł się z gromadą czeladzi na pokoje pana de Vielle,
uwiązał go pod pułapem na belce i słuchał, jak sędzia: "Czemuś
bluźnił?" - "Nie bluźniłem" - powiada pan de Vielle. - "Jeśli
mówię, żeś bluźnił, tak jest". - "Nie bluźniłem!" - upiera się pan.-
"Teraz gładko ci nie przejdzie" - powiada Tomasz. "Pan Albert
powierzył sprawiedliwość prostym ludziom miasta Arras. My naj-
goręcej kochamy Boga i nie puszczamy płazem grzechów". - "Jaki
z ciebie prosty człowiek, kołodzieju" - odrzekł de Vielle, który był
nadzwyczaj odważny. "Trudnisz się lichwą i katujesz swoich czelad-
ników. Małoż to razy przychodzili do mnie ze łzami?" Tomasz zdzielił
go w twarz i woła: "Nie twoja rzecz, grzeszniku. I z nimi przyjdzie
mi się rachować. Teraz gotuj się na śmierć, ale wprzód powiedz, gdzie
trzymasz swoje dukaty?" Jednak pan de Vielle nie powiedział. Gdy
go zabili, szukali w całym domu. Okazało się, że był ubogi, poza
urodzeniem i honorem bardzo niewiele posiadał. Więc puścili z dymem
jego siedzibę.
W inny znów dzień przyszła kolej na kobiety. Spalono wtedy siedem
niewiast pod zarzutem czarów. Dwie szlachcianki, tamte drugie zaś
z prostego ludu.
W dzień świętego Ambrożego, piekarz Mehoune, który teraz wiódł
prym między pospólstwem, powiedział, że się od wielu lat znosiłem
z dworem w Gandawie i nastawałem na przywileje miasta Arras. On
pierwszy zawołał: "Pan Jan nie kocha naszego miasta jak by należało!"
Potem mówili inni. Ileż było w nich zaciekłości... I czegom się o sobie
nie dowiedział?
Panowie! Człowiekowi się zdaje, że żyje w czterech ścianach swego
domu, poza światem, dobrze skryty przed uchem i okiem bliźniego. Nie
jest tak! Każdy z nas nosi w sercu przeróżne urazy, którym nie dozwala
figlować po głowie. Gdy jednak nadejdzie pora - wówczas wszystkie
się gromadzą, kamyk do kamyka, źdźbło do źdźbła - i powstaje z tego
straszny wizerunek. Ja nawet cząstki mego życia nie pamiętam, gdy oni
pamiętali całość. Dalibóg, pojęcia nie mam, dlaczego chcieli mojej
głowy? Co im uczyniłem? Byłem w tym mieście jak twaróg ugniatany
ręką Alberta, na jego obraz i podobieństwo. Służyłem wiernie, pewny
nagrody. Tymczasem krzyczeli, by mnie prowadzić na stos! "Jakiż
mądry jest pan Jan!" - wołali. "Zbyt mądry, by dalej żyć w naszym
mieście. Pragniemy czystej i pokornej wiary, pragniemy uległości
wobec niebios i nie życzymy sobie mędrków, którzy nas obrażają
zawiłością mowy i myśli. Nasze dłonie stwardniały od ciężkiej roboty,
ufamy tylko naszym dłoniom i naukom świętego Kościoła. Gdy
tymczasem pan Jan trawi dni i lata na dysputach i wynosi rozum, który
jest ołtarzem szatana". Już byłem gotów na stracenie, gdy zabrał głos
Albert: "Nie powiem, aby wszystko, co czynił pan Jan, zasługiwało na
poklask. Zgrzeszył ciężko przeciw miastu, bowiem pomimo wielu lat
nauki, wciąż ulepiony jest z wahań i wątpliwości. Gdy ja wam
powiadam, że gorące serca chrześcijańskie mogą góry przenosić, on
zaraz wtrąca swój pogląd, wedle którego serce nie ma rąk i nóg, aby
mogło nieść cokolwiek. Gdy ja wołam do was, że pragnienie znaczy
wszystko - on nie tai wątpliwości, wywodząc, iż także rozsądek
pochodzi od Boga. Mówiono tutaj, że rozum jest narzędziem diabła.
To nieprawda. Natomiast prawdą jest, że diabeł może zamieszkać tylko
w rozumie, a nigdy w sercu człowieka. Nie umiałbym odpowiedzieć na
pytanie, czy pan Jan jest winny! Jego herezja polega głównie na tym, że
brak mu ufności, mimo dobrych starań. Wciąż ulega dziwacznym
podszeptom. Ich źródłem może być diabeł, ale może być także słabość.
Naszą troską powinno być raczej zbawienie, a nie potępienie tej duszy.
Myślę że trzeba odsunąć pana Jana od Rady, by mu dać czas na
medytację i modlitwę. Potem się zobaczy..."
Wychodząc z izby radnej powiedziałem głośno i wyraźnie, że jestem
i pozostanę wierny miastu Arras. Piekarz Mehoune roześmiał się
cierpko. Wtenczas widziałem go po raz ostatni. Nazajutrz jakiś
człowiek, któremu Mehoune uwiódł córkę, pozbawił go życia.
Tak oto znalazłem się w swym domu, z dala od spraw miasta.
Następne dni spędziłem w zupełnej samotności, wsłuchując się w gwar
strasznych porachunków. W istocie oddałem się medytacjom. Położe-
nie, w jakim się znalazłem, było nadzwyczaj okrutne. Zrazu zdawać się
mogło, że to Arras wyparło się mojej osoby, lecz był to tylko pozór.
W istocie bowiem ja sam wyrzuciłem miasto z serca. Ach, nie dotknęły
mnie wyroki Rady. Nigdym nie przywiązywał wagi do tego, co myślą
prostacy. Albert zaś już od dawna wydawał mi się jakby opętany. Po
prawdzie nie podejrzewałem go o szaleństwo, wietrzyłem raczej ukrytą
myśl, której nie chciał zdradzić przed innymi. Tak więc wcale nie byłem
dotknięty wykluczeniem z Rady. Odnajdywałem w tym nawet profit!
Przez ostatnie dni uczestniczyłem w sprawach, do których nie miałem
przekonania. Jeśli Arras pragnie się stoczyć na dno - myślałem-
niechaj czyni to bez mego udziału. Tym lepiej, że siedzę w domu, co-
kolwiek izolowany, a już na pewno bez wpływu na bieg dziejących się
zdarzeń. A więc nie wyrok Rady był mi wstrętny, ale sama Rada. Wy-
znam, że czułem gorycz na myśl, iż dopiero po tak długim czasie ujrza-
łem jej właściwe oblicze. Nie świadczyło to dobrze o moim rozsądku.
Umysły trywialne skłonne są zapewne sądzić, żem przejrzał w obliczu
grożącego mi niebezpieczeństwa. Jak długo byłem na górze - po-
zwalałem się nieść na manowce wraz z całym miastem. Gdy jednak
upadłem - doznałem olśnienia... Otóż to jest. niemądry sąd, moi
panowie! Sprawa wcale nie była tak płaska. Aczkolwiek i w tym ujęciu
jest jakieś zdrowe jądro. Tylko, że w życiu ludzkim niemal zawsze tak
bywa i nie godzi się wtedy pomstować na wiatr wiejący do portu. Wy
o tym wiecie najlepiej, jako że macie bliskie związki z morzem.
Czyż myślący człowiek nie odczuwa swej odrębności jako najwięk-
szego cierpienia? Towarzystwo Boga, nawet jeśli jest On najlepszy ze
wszystkich możliwych, sprawia nam więcej udręki niżeli radości.
W gruncie rzeczy bowiem nadal jesteśmy samotni. Pustelnictwo! Jakże
tym zawsze gardziłem... Trzeba się do cna wyzbyć człowieczeństwa, aby
wieść żywot z dala od całego świata, pośród nieprzebytych lasów albo
na szczytach niedostępnych gór. Nie idzie o to, że się człowiek żywi
korzonkami i wodą źródlaną. Lecz gdzież jest miara jego uczynków?
Powiadano kiedyś o pustelniku z Artois, który tam żył przed wiekami
i nauczał Ewangelii dzikie zwierzęta. Myślę, że to był człowiek
obłąkany. Zrazu mogło mu się zdawać, że wilki, lisy i tumaki słuchają
go uważnie, a nawet usiłują naśladować nauki Pisma. Ale wnet na-
tura wilcza musiała wziąć górę i zwierzyna powiadała dobrodusznie:
"Przerwij, zacny ojcze, swe kazanie, bo czujemy głód i musimy pójść
w las, aby zarżnąć jelenia..." Potem, jak myślę, sam pustelnik chadzał
z nimi w knieję. Najprzód się przyglądał, potem jadł, a wreszcie
polował. Nie mając zaś ani mocnych kłów, ani ostrych pazurów-
zabijał najokrutniej z całej tej dzikiej gromady. I dopiero wtenczas
mógł stać się przywódcą stada.
Miałem, moi panowie, starszego brata, który się zamknął u kar-
tuzów przed trzema dziesiątkami lat. Przez długi czas nie widział
drugiego człowieka i tylko obcował ze swoją wiarą. Tam też oszalał bez
reszty. Powiadam wam, że muszą istnieć jakieś miary dla naszych myśli
i uczynków, a także dla naszej miłości Boga. Nawet gdyby Bóg nie
istniał wcale, a stanowił tylko naszą tęsknotę - musi ona być mierzona
pomiędzy jednym a drugim ludzkim sercem.
Nieraz w życiu zdawało mi się, żem wychynął z mrocznych lasów,
gdzie byłem jak mchy, jak liście albo jak łasice. Wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że jestem. Ale kiedym doświadczył wiedzy o sobie samym,
wnet zacząłem szukać punktu odniesienia. I pytałem - gdzie on jest?
Kiedy z Brugii wychodzi okręt w daleką podróż, ludzie zgromadzeni
na jego pokładzie to tylko wiedzą, że są sami na świecie, pośród
rozszalałych żywiołów oceanu. Spoglądają na swego kapitana i każdy
majtek ufa mu więcej niż Bogu. Wystarczy jeden nieuważny ruch, by
człowiek znalazł się za burtą, w osamotnieniu i zgubie. Wiedzą o tym
wszyscy i dlatego trzymają się razem. Razem ujmują wiosła i razem
zwijają żagle. Gdy jeden zwątpi, starczy mu popatrzeć na mocne
ramiona towarzyszy, by znów poczuł się raźniej. A kiedy płyną
w mieliznach i podwodnych skałach - nie spuszczają oczu z warg
swojego kapitana. Ach, słyszałem, jak ciężko jest ludziom na waszych
okrętach: Najobrzydliwsze robactwo, marne jadło, . okrutna praca
i baty nadzorców. Kto się buntuje, tego wieszają na rei. Ludzie
przeklinają swój los i zdarza się, że nienawidzą okrętu. Ale na myśl, że
mógłby wpaść na skały, rozbić się i pójść na dno - przejmuje ich lęk.
Byli tacy, co przeżyli podobne wypadki. Ocaleli na jakiejś łódeczce,
będąc igraszką morza przez długie tygodnie. Samotni, między niebem
i wodą - wspominali ze słodyczą swój okręt, towarzyszy, kapitana,
a nawet okrutnych nadzorców. Na pokładzie, mimo wszystko, byli
przecież ludźmi, gdy potem stali się tylko igraszką szalejącego ży-
wiołu...
Być sobą znaczy nie być kimś innym. I to wszystko. Ale nie być kimś
innym można tylko pośród innych. Oto dlaczego zasiadałem w Radzie
i pozostałem w Arras.
No, to prawda, lecz tylko częściowa. Bo kiedy mnie usunięto,
zrozumiałem, że nie jestem bez winy. Janie, mówiłem sobie, czemuś nie
bronił Fariasa de Saxe? Ponieważ nie zasługiwał na obronę, od-
powiadałem natychmiast. Nie umiał cenić swego życia, a zatem dobrze
się stało, że zginął! Ale zaraz nowa myśl mnie trapiła. Jeśli tamci byli za
straceniem Fariasa de Saxe, należało się temu przeciwstawić, aby
pozostać kim innym. Pragnienie jednomyślności - odpowiadałem
wtedy - wydaje się silniejsze niż pragnienie prawdy. Bo nie z prawdy
czerpiemy poczucie naszego bezpieczeństwa, ale ze wspólnoty. Arras
jest tym, co nas łączy na dobre i złe. I nic poza Arras nie posiadamy.
A wiara? - pytałem trwożnie. Wiara - odpowiadałem natychmiast-
jest ziarnem, gdy Arras jest glebą. Bez tego miasta szyderczy wiatr
rozwieje naszą wiarę po obcych polach - i staniemy się żebrakami
u zatrzaśniętych wrót świątyni.
Moi panowie! Gdy teraz opowiadam swoje myśli z ubiegłej jesieni-
jestem wewnętrznie chłodny i uspokojony. Lecz wtedy doznawałem
rozpaczliwych wzlotów i upadków, miotałem się po domu jak ćma
w świetle pochodni i nie zaznałem chwili ukojenia. Odeszły mnie
wszystkie myśli swawolne, już nawet nie chciałem kobiety, choć
mogłem ją mieć, bo były w moim domu służebne niewiasty, gotowe na
każde skinienie. Przez kilka dni i nocy szukałem jakiegoś wyjścia,
a tymczasem miasto krwawiło jak otwarta rana. Przybiegali do mnie
zaufani i opowiadali straszne rzeczy. Nie było wcale tak jak przed laty,
w dniach zarazy. Wtedy Arras walczyło o życie. Teraz szło już tylko
o wyrównanie niskich porachunków. Na każdej ulicy krążyli donosicie-
le, słuchając, co mówią drudzy. Potem biegli do Rady. W samej Radzie
źle się działo, bo wszyscy patrzyli na siebie wilkiem. Kołodziej Tomasz,
który złupił dom pana de Vielle, oskarżył Radę o tajne układy
z Dawidem. Zrazu go wyśmiano, ale był dość sprytny i zjednał sobie
tłumek najgorszego hultajstwa w mieście. Więc Albert przyjął go do
Rady, aby miał głos w rządzeniu. Ten kołodziej posiadał sporo rozumu
w głowie. "Nie - powiada - nie może tak być, żeby każdy samodziel-
nie wymierzał sprawiedliwość. Od tego jest Rada z wielebnym ojcem
Albertem na czele. Dość rozbojów na ulicach, dość podrzynania gardeł.
Kto ma z drugim porachunki, niech przyjdzie do Rady..." Usłuchano
go z wielką radością, bo ludzie stateczni bali się o zmroku wystawiać
nos na ulicę. Sądzono, że Tomasz Kuternoga wprowadzi porządek.
No, dał im on porządek! Przychodzi do niego kamrat i powiada:
"Tomaszu, przyjacielu zacny. Mam na pieńku z panem Astruc, który
mi pożyczył dukata, a nie chcę go zwracać. Uczyń co w tej sprawie".
Tomasz skrobie się w głowę i mówi: "Wnieś oskarżenie na pana
Astruc". - "O co mam go skarżyć?" - pyta kamrat. - "To się
zobaczy" - odpowiada Tomasz. "Przyjdź do mnie wieczorem, a po-
wiem ci!" Wygotowano oskarżenie przeciw panu Astruc, że obraził
Trójcę Przenajświętszą. Astruc był jąkała, kiedy mówił pacierze,
starczyło mu języka na Ojca i Syna, natomiast zawsze kropnął się przy
Duchu Świętym i musiał oddech brać. Do tego stopnia był niemrawy,
że nawet gdy mu stos podpalono i modlił się, także Ducha świętego nie
mógł bez oporu wydukać.
Jednego popołudnia przyszedł do mnie Piotr de Moyes, przyjaciel
wypróbowany, który wciąż jeszcze zasiadał w Radzie. "Janie - powia-
da, gdyśmy zostali całkiem sami - jest przeciw tobie oskarżenie
i będziesz wzięty pod areszt". - "Nie może być!" - zawołałem,
przejęty trwogą. "A co na to Albert?" - "Albert przystał pod
naciskiem Rady" - mówi de Moyes. - "Kto głosował przeciw?"-
pytam druha. - "Nie było głosów przeciwnych" - odparł i odrobinę
posmutniał. Ale zaraz dodał: "Tym śpieszniej cię uwiadomiłem o decy-
zji Rady".
Gdy wychodził z mego domu, rozglądał się czujnie na wszystkie
strony. Był to bardzo zacny człowiek, choć słabego ducha... Zostawszy
sam, zaraz odzyskałem spokój. Byli więc jednomyślni, nie pojmując
krzywdy, jaką wyrządzają. Scedowali swoje sumienia na stado, jak
barany, jak capy przeklęte. I nikt wśród nich nie pomyślał nawet, że nie
ma w świecie bardziej tyrańskiej tyranii jak jednomyślność, nie ma
ciemniejszej ciemności jak jednomyślność, nie ma głupszej głupoty jak
jednomyślność! Chronili się w nią - zakładając sobie stryki na szyję.
Ach, cierpiałem ogromnie z powodu mej samotności, lecz jednocześnie
byłem dumny, że nie brałem w tym wszystkim udziału. Właśnie wtedy
podjąłem decyzję. Wzywam zaufanego człowieka i powiadam mu:
"Osiodłaj najlepszego wierzchowca i prowadź do bramy świętego
Idziego. Przyjdę tam przed północą..." - "Panie" - powiada sługa.
Straże pilnują każdego przejścia". - "Wiem o tym. Pójdę uzbrojony.
Niewiele mam do stracenia. Jeśli trzeba, przebiję się przez straże
i umknę do księcia Dawida..." - "Miasto będzie cię błogosławiło!"-
zawołał. "Byle tylko książę tutaj zjechał, zaraz skończy się to całe
diabelstwo". - "Tak i ja myślę" - mówię. "Nie będę siedział
spokojnie, gdy spadają głowy niewinnych obywateli..." Sługa wyszedł,
ale zaraz wrócił. "Panie" - powiada. "Boję się o twoje życie. Jeśli
trzeba, pójdę z tobą. Umiem władać bronią". - "Pomyślę o tym"-
rzekłem i oddaliłem sługę, aby nie widział moich oczu, pełnych łez.
Jakże rad byłem wtedy, że mnie kochano. Cóż stąd, jeśli właśnie ten
człowiek doniósł Radzie o moim projekcie, o czym się później dowie-
działem...
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Bałem się ogromnie.
Widziałem lepiej od innych, co czeka śmiałka, którego pochwycą
straże. Miasto Arras w tym względzie jest bardzo okrutne, bo ceni sobie
przywiązanie obywateli. Tortury nie mogą trwać krócej jak od wscho-
du do zachodu słońca. Sam należałem do autorów tego prawa,
któreśmy oznajmili obywatelom w roku, kiedy wygasła zaraza. Pocie-
chą była mi myśl, że oto trwa głęboka jesień. W pełni lata tortury
bywały najsroższe i trwały najdłużej. Ale i tak rozumiałem, że ryzyko
jest wielkie. Nie chciałem myśleć o tym, co się stanie, gdyby mnie
chwycili...
Wyszedłem z domu przed północą. Czas był najsposobniejszy. Noc
ciemna, niebo zaciągnięte chmurami, ani śladu księżyca i gwiazd.
Miasto spało, tylko z daleka dobiegał głos chóralnej modlitwy w koś-
ciele Świętej Trójcy. Narzuciłem kaptur, owinąłem się w płaszcz.
Wziąłem z sobą nóż z poręcznym trzonkiem, bardzo wąski i ostry,
który za jednym uderzeniem można wrazić w serce. Szedłem z wolna,
by nie zwrócić uwagi. Sługa czekał nie opodal bramy świętego Idziego.
To mnie wielce pokrzepiło, bom liczył na pomoc. Nie widziałem
w ciemności jego twarzy, ale byłem rad, że jest ze mną. "Masz broń?"-
pytam z cicha. - "Mam" - odpowiedział tak słabym głosem, że się
przeraziłem. Patrzę ku bramie i widzę, że szeroko otwarta, a straże
grają w kości... To się przedtem nigdy nie zdarzyło. Zawsze o zmroku
miasto Arras zamykało się szczelnie, by ze wschodem słońca znów
otworzyć bramy dla całego świata. Liczyłem więc, że mi przyjdzie
spuścić się po murze, miałem w tym celu przytroczone do siodła mocne,
konopne sznury. Fosy wyschły od dawna, bo deszczu brakło, więc
poniżej murów ciągnęło się niemiłe bagno, ale łatwo było je przebyć,
nogi powalawszy do kolan. Umyśliłem sobie, że gdy już będę z drugiej
strony, otworzę sekretną furtę, którą wybito w czasie zarazy i tamtędy
sługa poprowadzi konia. Furta była zamknięta od zewnątrz, bo ją
biskup kazał wybić na użytek straży, która żyła wtenczas z drugiej
strony murów, otaczając miasto...
Tak zamyśliłem ucieczkę, gdy nagle spostrzegam, że brama szeroko
otwarta. Wtedy sługa mówi szeptem: "Panie, wybacz mi małodusz-
ność, ale tchórz mnie obleciał i nie pójdę z tobą..." - "Jakże to?"-
powiadam. "Sameś się ofiarował z pomocą..." - "To wiem - od-
rzekł sługa - lecz dzwonię zębami na myśl, co się stanie, kiedy nas
pochwycą. Obłupią ze skóry, odrąbią każdy po kolei członek, wyrwą
język, wypieką oczy, a potem z wolna..." - "Zamilcz, tępa pało!"-
przerwałem nędznikowi i włos zjeżył mi się na głowie. Więc zamilkł.
Patrzałem ku bramie. Szedł mnich od cystersów, podpierając się
kosturem. Ani na niego spojrzeli... Był to obcy człowiek, bo u nas
w Arras cystersi nie żyli nigdy. Pomyślałem, że jeśli roztropny, to
przecież da znać księciu, co się w mieście dzieje. Mówię do sługi:
"Odprowadź wierzchowca do stajen i sam wracaj spać". Anim się
obejrzał, jak go nie było.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Już to mówiłem, że
miasto Arras spłatało mi diabelskiego figla. Jakżebym miał stamtąd
odejść przy otwartych bramach? Co innego, pokonując trudności, albo
zgoła wydając walkę strażom na śmierć i życie. Ale tak? Ogłaszając
wyrok Rada nie wiedziała, że Albert zechce mi stworzyć okrutną
pokusę. Tego wieczora nie zamknięto bram.
Wróciwszy do domu, czułem, że postąpiłem, jak należy. Jeśli to
miasto jest szalone, ja będę w nim trzeźwy. Jeśli jest złe, ja będę w nim
dobry. Albert chciał mnie zniewolić ufnością. Więc zgoda - myślałem
z pewnym rozczuleniem - odpłacę tym samym, choć wiem, że
przyjdzie mi potem srogo pokutować. Jeśli Arras pragnie, bym uczest-
niczył w powszechnym unicestwieniu, będę tutaj dla wszystkich wy-
rzutem sumienia.
Nie do wiary, panowie, alem poszedł tej nocy spać - i spałem
dobrze. Zbudziło mnie słońce, gdy już stało wysoko na niebie. Pierwsza
moja myśl pobiegła do owego cystersa, którego widziałem na moście.
Jeżeli okaże szczyptę miłości chrześcijańskiej - niechybnie pójdzie do
Gandawy. Czyż nie było to jego obowiązkiem? Wiedziałem i to, że
cystersi nie kochają Alberta, bo ich zawsze wydrwiwał, wynosząc pod
niebo dominikanów. To się rozumiało, zważywszy kaznodziejskie
skłonności wielebnego ojca, a także uległość cystersów wobec każdego
biskupa. Miałem więc nadzieję, że ów mnich pójdzie wprost do
Gandawy. Rachowałem gorączkowo, ile czasu upłynie, nim książę
Dawid zjawi się u bram Arras. Nie wypadł ten rachunek zbyt
pokrzepiająco, bo straże mogły przyjść po mnie każdej chwili.
Tak oto zeszedł dzień na niepokoju, czujnym słuchaniu kroków na
dziedzińcu i wypatrywaniu nadchodzących straży. Wciąż słałem ręko-
dajnego na ulicę, by przyniósł wiadomość, a on wciąż powracał i mó-
wił: "Puśto, wielmożny panie, jeno się wieprze czochrają u płota..."
Aż wreszcie, długo po zachodzie słońca, kiedy lampa oliwna już
dogasała, wszczął się ruch u wejścia, wbiegł sługa i powiada, że przybył
wielebny ojciec. Powitałem go na progu. Wszedłszy, nie dał mi ręki do
pocałowania, ale zawołał, że nie kocham wcale miasta Arras i jego
obywateli. Zaprzeczyłem. Wtedy mówi: "Chciałeś zemknąć nocą na
dwór biskupi i Dawida nam na kark sprowadzić!" Zaprzeczyłem. Śmiał
się. Widziałem, że jest słaby, opuchł bardzo, męczyły go wody w całym
ciele, których z każdym dniem przybywało. Więc go proszę na pokoje,
wołam sługi, każę podawać najprzedniejszy trunek. "Nie chcę nic
w tym domu!" - zawołał gniewnie. I znów powiada, żem zamyślił
czmychnąć z miasta. "Nieprawda..." - odparłem z mocą. Wtenczas on
woła sługę, którego z wierzchowcem posłałem do bramy. "Mów, coś mi
doniósł wczoraj z rana!" - rozkazuje. Sługa wyznał wszystko, hardo
patrząc na mnie. Tak oto zrozumiałem, że wyhodowałem na własnej
piersi żmiję, która przywiodła mnie do zguby.
Kiedyśmy zostali sami z Albertem, powiedziałem: "Ojcze, wysłuchaj
mnie! To prawda, że chciałem iść do biskupa, bo już nie mogę patrzeć
na te okropności. Czas z tym skończyć! Czas, aby miasto wróciło do
swego sumienia i uczyniło skruchę..."
Chciał mi przerwać, ale mówiłem dalej, bom wiedział, że walczę
o życie: "A zatem umyśliłem iść do Dawida. Lecz przecież nie
poszedłem, cofnąłem się w ostatniej chwili, bo to jest moje miasto i nie
chcę go zdradzić, nawet dla dobrej sprawy!" Albert zaśmiał się tak
zimno i okrutnie, że nogi ugięły się pode mną. "Łżesz" - powiada
świszcząco, a ślina cieknie mu na brodę. "Łżesz, Janie! Odstąpiłeś od
zamiaru ucieczki nie dla miłości Arras, lecz z chytrego tchórzostwa.
Gdyby cię sługa nie opuścił, poszedłbyś przez bramę, wydając walkę
straży. Ale już tam na ciebie czekali. Bom cię wystawił na próbę. Ale
przechytrzyłeś mnie... Mądry jesteś i wielce obrzydliwy... Wiedziałeś,
co cię czeka od kata, w razie gdybyś był schwytany. Wtedy nie byłoby
już żadnego ratunku..."
Kiedy to powiedział, nadzieja wstąpiła w moje serce. Lecz rychło ją
zgasił: "Pójdziesz pod miecz! Ale ci oszczędzę tortury". - "Ojcze!
powiadam - nie uczynisz tego ze swoim najwierniejszym uczniem. Cze-
góż chcesz ode mnie i od tego miasta? Jaki diabeł tobą kieruje i do czego
zmierzasz, rozpalając tu stosy i oddając katu najzacniejszych ludzi?"
Wtedy krzyknął i podniósł ramię, jakby chciał mnie uderzyć, ale
nagle wszystko w nim zwiotczało, zasłabł i siadł na ławie. Patrzę na
niego i nic nie rozumiem. Bo zapłakał. Łzy ciekły mu po starczych
policzkach, obrzmiałych od puchliny, spadały na białą brodę. Trząsł się
cały, jak krzak na wietrze. Klasnąłem w dłonie, a gdy zjawił się
rękodajny, kazałem przynieść dzban moszczu. "Nie trzeba" - rzekł
cicho Albert. Lecz potem pił chciwie. I znów zapłakał. Siadłem przy
nim. Tłukła się we mnie nadzieja, jak zakapturzony sokół; a także
gorzki żal wypełnił serce. Był to przecież mój wieloletni opiekun
i nauczyciel, najdostojniejszy i najtwardszy człowiek pod słońcem,
który trzymał w ryzach wielkie miasto przez dwadzieścia lat, a oto teraz
płakał jak dziecko i nie mógł słowa przemówić. "Ojcze Albercie"-
rzekłem miękko. "Daj spokój... Wszystko będzie dobrze!" I to mówiąc,
wierzyłem, że tak się stanie. Jąłem do niego przemawiać, jak się
pociesza małe dziecko, i nawet miałem ochotę ująć jego dłoń, by
ją pocałować, alem nagle wspomniał, co się dzieje wokoło, i wstrzy-
małem się.
Wtedy spojrzał na mnie spod opuchłych powiek i wydało mi się,
że tak patrzą tylko oczy ślepca. Lecz widział. "Czyś ty myślał,
Janie - rzekł cicho - że mi lekko w tym mieście? Czy mam serce
z kamienia, a umysł porażony wrogością do rodzaju ludzkiego? Cierpię
tak strasznie, jak nikt w Arras nie cierpi!" - "Do czego zmierzasz,
ojcze?" - "Aby ich wyzwolić! - odparł z nagłą mocą - aby im
uczynić światło w tej okrutnej ciemności..." Teraz już mówił głośniej,
a łzy obeschły na jego obliczu. Ale nie sądźcie, panowie, że było w nim
jakieś natchnienie albo iskra diabelska. Nic podobnego! Jeśli co tam
było pod skorupą słów, to osobliwa trzeźwość umysłu, który wszystko
rozważył, wszystko związał i wszystko prześwietlił do samego dna.
Tym straszniejsze były właśnie jego słowa. "Janie - powiadał mi-
chciałem cię widzieć moim następcą. Bo to wiem, że sam nie dojdę celu.
Droga bardzo długa i wymaga nie lada twardości. Pomyśl o tym
nieszczęsnym mieście. Jakże ono pragnie wyzwolenia! Ludzie zostali
wygnani z raju, czują, że ten świat nie jest ich światem, obco im i ciężko,
źle i gnuśnie. Rodzili się i umierali w nędznym kołowrocie spraw,
pomiędzy strzyżeniem baranów, pławieniem konopi i tkaniem serży.
Rodzili się i umierali, nie wiedząc, po co przyszło im żyć na tym świecie.
Bo nie jest przecież celem człowieka strzyc barany, pławić konopie
i tkać serżę. I nie jest jego celem spać z kobietami, jeść, doić
krowy, kuć konie i polować na zwierzynę leśną. Gdzież był raj, który
utracili przed swoim przyjściem na świat i gdzież winni go szukać, aby
znaleźć odrobinę sensu w tym szalonym młynie? Przed laty padła na
nich straszliwa zaraza. Podrzynali sobie wzajem gardła i żarli ludzkie
mięso. Piekło! A kiedy zaraza wygasła, znów wrócili do serży i konopi,
skapcanieli, zwątpili, wyschły im serca na wiór. Kiedy huba toczy
potężny pień, trzeba siekiery i silnego ramienia, aby ją odrąbać.
Czasem i to nie wystarczy i musi uderzyć ognisty piorun z nieba,
wypalić wszystko dokoła, obalić drzewo, zmienić je w dymiący stos,
aby na drugi rok zakiełkowało zdrowe ziarno na pogorzelisku... Jest
u bramy zachodniej, gdzie mieszkają Żydzi, nieduży staw, cały pokryty
rzęsą i wodnymi liliami. Czas płynie, a staw zarasta coraz bardziej.
Kiedym tu przybył przed laty, widziałem tam czystą wodę i pełno
tłustego karpia w głębinie. Ale czas mijał, rzęsa szła od brzegu, lilie
zarastały tylko zielony kożuch roślin, żarłocznych i nienasyconych.
Karpie wypływały na wierzch z wzdętymi skrzelami. Nie było już tam
żadnego życia. I to mnie strasznie dręczyło. Czemu nie ma światła dla
tych nieszczęsnych ryb w głębi? Czy muszą szczeznąć bez ratunku?
Chodziłem tam nieraz i rzucałem kamienie w głąb wody. Cały zielony
kożuch nadymał się wściekle, jakiś ruch przebiegał po powierzchni,
rzęsa dygotała, lilie zwijały się i płaszczyły, a ku górze tryskał słup
czystej wody z głębiny. Kiedyś nająłem ludzi, aby ze mną rzucali
kamienie. Myśleli, żem oszalał. Bo nie każdy rozumie miłość. Cóż się
wtedy działo na tym stawie?... Istne czeluście piekielne. Jakże chciałem
spalić ogniem te lilie i porosty, by odsłonić lustro wody i wydać je
promieniom słonecznym. Gdy ludzie rzucali kamienie, coś tam w głębi
zaczęło się poruszać, jakieś ożywienie wstąpiło w wodę, jakby cały staw
obudził się wreszcie. Kazałem ludziom ćwiczyć lilie rózgami i ćwiczyli
je. A te lilie aż wiły się z bólu, podrygiwały wściekle, ale gdzie padły
razy - tam się odsłaniało lustro czystej wody.
Janie! Zaufaj mi, zaklinam cię! Trzeba to miasto wysmagać do krwi,
podpalić z czterech stron świata, zamienić w siedlisko bestii, aby się
odsłoniło prawdziwe oblicze człowieka. Niczego tak bardzo ludzie tutaj
nie pragnęli, jak zmiany! Choćby to miał być okrutny ból - pragnęli
go, bo wszystko, co stanowiło o ich życiu, było puste, płaskie,
cuchnące, niemrawe, zgńiłe i bez smaku. Wystaw język na mgłę - i cóż
poczujesz? Nicość. Całe Arras to był jeden wielki język, wystawiony
na mgłę. Nawet umierali bez żalu i lęku, tak byli żadni i nijacy. Ach,
jeśli sądzisz, że chciałem tych ludzi uczynić aniołami - mylisz się
srodze. Chciałem tylko, by stali się bardziej ludzcy, niż byli dotychczas.
Janie, powiedz mi, synu! Kiedy można zaznać słodyczy cnót? Gdy się
zaznało goryczy grzechów! Kiedy można zrozumieć cały sens spokoju?
Gdy się wie, co znaczy niepokój i lęk! Kiedy można łaknąć Boga? Gdy
się zasmakowało diabelstwa! Kiedy można pokochać proste życie?
Gdy się otarło o śmierć! Kiedy można ocenić jadło, odzież, wierzchow-
ce, wymię krowy, piękno tkaniny i dotyk delikatnej serży? Gdy się
płonęło dzień i noc w rozpaczy, bólu i najwyższej trwodze! Kiedy
wreszcie można uznać trwałość pewnych wartości? Gdy się spadło na
dno, gdzie już nic nie jest trwałe i nic nie jest warte... Tak oto prowadzę
to miasto do prawdziwej wolności..."
Zamilkł, a ja patrzałem na niego i myślałem, że oszalał. Ale on to
odgadł. "Sądzisz, że jestem szalony, co?! No, to pokaż drogę inną,
lepszą, bardziej godną istoty ludzkiej. Jak świat światem ludzie niewy-
powiedzianie cierpią. Przychodzą do nich prorocy i powiadają: >>Pójdź-
cie za mną, a ja was poprowadzę do raju!<< I ludzie idą w pokorze, bo
niczego człowiek nie pragnie tak bardzo, jak iść... I nie jest ważne,
dokąd zmierza, ale to tylko, że się porusza. Uczniu, zaufaj mi! Nie ma
nic trudniejszego jak zjednanie sobie Boga. W pogoni za Nim ludzie idą
od niepamiętnych czasów, wciąż naprzód, między nieprzeliczoną rzeszą
trupów i okaleczonych, w hałasie okrzyków bitewnych, pośród rzezi,
mordów i pożogi. Ach, jakże niezmordowanie ścigają tę wielką tęsk-
notę. I źle czyni ten, kto by ich pragnął zatrzymać. Bo przeznaczeniem
naszym jest iść. Tylko wtedy ludzie czują się wolni..."
- Wolni!" - rzekłem szyderczo, zapominając o mojej strasznej
sytuacji. "Na czym polega wolność, jaką dałeś miastu Arras?! Jest to
najokrutniejsza niewola gwałtu, delatorstwa, stosów, zaklęć i nędznych
urojeń..." Uśmiechnął się na te słowa. "Janie" - powiada. "Nie to jest
ważne, co jest, ale jakie imię nosi. Wszystko jest tym, czym jest jego
imię. Kiedy Bóg ukazał się Mojżeszowi na górze Horeb, a Mojżesz
spytał: >>Panie, jakie jest imię Twoje?<< - wtedy Bóg odpowiedział:
>>Jestem, który jestem!<< Powiadasz o niewoli gwałtów i urojeń, w którą
popadło miasto. Mylisz się! Czym jest gwałt, który nazwiesz karą? Jest
karą. A czym urojenie, które nazwiesz wiarą w zbawienie? Jest wiarą
w zbawienie! Człowiek wydaje ci się utworzony z czynów i zamysłów,
gdy tymczasem jest także utworzony ze słów. Nie ty pierwszy ulegasz
zdumiewającej łatwości, która polega na najgłupszym złudzeniu ludz-
kiego umysłu, że można poznać i zmienić świat bez słów. Jakże go
poznasz i zmienisz bez języka, który został ci dany, abyś nim nazywał?!
Co nie ma nazwy - nie istnieje. A co istnieje - istnieje dzięki swojemu
imieniu".
Wtedy zawołałem, przejęty do głębi serca: "Ojcze Albercie! Diabeł
mówi przez twoje usta..." A on znów się śmiał cicho. "Oto i nazwałeś,
Janie! Nauczono cię języka i używasz go. Powiadasz - diabeł! Ruszże
głową... I daj temu inne imię, a wnet co innego usłyszysz. Mówisz
>>ja<< - i kiedy to mówisz, jesteś oddzielnie. Mówisz - >>my<<-
i kiedy to mówisz, stanowisz cząstkę. Powiadam ci, że kiedy mówisz
>>ja<< - grzeszysz, a skoro tak powiadam - grzeszysz! I dałem imię
twojej mowie. Tak daję imię wszystkim czynom tego miasta. I są tym,
jakie jest ich imię. To, co się teraz dzieje w Arras, nazwałem wolnością,
i inni, za moim przykładem, nazwali to wolnością - a więc jest
wolnością i niczym innym jak tylko wolnością. Ja zmusiłem miasto, aby
czyniło to, co czyni, a ono chce czynić to, co czynić musi. Jeśli nie
widzisz w tym harmonii i jedynej drogi do zbawienia - jesteś ślepy,
głuchy i niemy. Biorę na siebie ciężar wszystkich grzechów tego miasta
i gotów jestem za nie cierpieć, jak nikt nigdy nie cierpiał. Zmusiłem ich,
aby czynili, co każę, a oni odnajdują w tym własną ochotę i radość. Jeśli
to właśnie nie jest wolnością - nic nią nie jest. I powiedz mi wreszcie,
kto mocniej ode mnie kocha to miasto? Skazuję się na wieczne
potępienie, byle tylko Arras mogło zaznać rozkoszy nazywania rzeczy
i czynów wedle własnego języka".
Wstał i patrzał na mnie triumfująco. A ja rzekłem: "Ojcze, wybacz
mi! Ale usłyszałem słowa straszne, które niechybnie wszystkich przy-
wiodą do zguby..." - "A jeśli nawet - powiedział i znów się
uśmiechnął - to cóż z tego? Człowiek, gdy stoi, lęka się śmierci. Lecz
gdy idzie, nawet nie wie, że umiera... Arras jest w drodze, Janie! Każdy
tutaj umrze z lekkim sercem. Nawet ty!" Zadrżałem. "Nie trap się"-
rzekł. "Teraz odchodzę. O świcie przyjdzie po ciebie straż miejska, bo
będziesz wzięty pod areszt i staniesz przed obliczem Rady. To ci
powiem, że jesteś skazany. Ale umrzesz łagodnie i bez cierpienia. Bo
jesteś tym, którego najbardziej w tym mieście kochałem. Aleś chciał
wstrzymać jego pochód i dlatego przyjdzie ci ponieść karę".
To powiedział i wyszedł z mojego domu, a ja chwyciłem dzban
moszczu, łapczywie piłem aż do dna, potem zaś roztłukłem dzban
o ścianę i płakałem z lęku przed śmiercią.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie,
obywatele pysznego miasta Brugii, którzy mnie tak gościnnie przyj-
mujecie! Osądźcie sami, czy wielebny ojciec nie był wielkim mędrcem?
A więc imię! Nie istnieje żaden byt, jeśli nie został nazwany. Jestem
tym, kim jest Jan, i oto dzięki temu stanowię człowieka. A zatem
gdybym powiedział wam, że miasto Brugia sieje ryby, a wy przyklas-
nęlibyście mojemu słowu, wtenczas wszyscy obywatele poszliby w mo-
rze z sierpami, aby kosić rybę. Wielu by utonęło, lecz przecież spora
gromada wróciłaby na brzeg niosąc z sobą kosze ściętych ryb. Całe
rodziny wychodziłyby w morze, jak się wychodzi na pole, i czesały
sierpami pianę fal. A przepływający okręt niechybnie wpadłby na
skały, bo wszyscy majtkowie na wasz widok - zostaliby tknięci
szaleństwem. Zaś najbardziej mnie podnieca myśl, że przecież znaleźli-
by się w Brugii ludzie zacni, szanowani, co są ojcami rodzin i pobożnie
prowadzą swoje interesa, którzy odnaleźliby dumną radość w tych
żniwach morskich i każdej nocy ostrzyliby sierpy, aby o świtaniu znów
pójść kosić rybę. A kto powiedziałby, że właściwszą rzeczą jest brać
niewód lub zarzucać sieć - ten niechybnie zostałby wygnany z miasta
jako siewca niewiary i niepokoju.
Moi panowie! Baczcie, co znaczą słowa waszej dostojnej Rady,
albowiem może nadejść dzień, gdy w Brugii ryby zaczną śpiewać, ptaki
będą łowione na wędkę, ogiery dojone dla zdrowego mleka, a krowy
siodłane pod wierzch. Bo nie to jest - czym jest, ale jakie jego imię! Co
mówiąc czuję trwogę, która ściska za gardło.
Tak więc przyszły po mnie straże tamtego wieczora. Nie stawiałem
oporu. Rzekłem do starszego: "Poczekaj na progu, a ja się ciepło
odzieję, bo w lochu wielki chłód". Na co on: "To prawda. A zabierz
z sobą gąsior moszczu, gdyż straże chętnie piją, grają z więźniami
w kości i wspólnie weselą się". Jak radził, uczyniłem. Prowadzili mnie
na ratusz przez kawał miasta i obywatele widzieli, w jakiej znalazłem się
opresji. Ale nie okazywali współczucia. W ogóle wydali mi się zmęcze-
ni, jakby z wolna wygasał ogień, który trawił miasto. To było
pocieszające.
Zamknięto mnie w lochu, który dobrze znałem, bo przez wiele lat
sprawowałem pieczę nad budynkiem ratuszowym. Izdebka ciemna
i wilgotna, ale znalazłem tam ławę oraz wiecheć słomy. Nie przykuto
mnie do ściany, bo jeszczem nie był wcale winny i dopiero czekałem
na sprawę przed Radą. W ogóle muszę wyznać, że się ze mną straże
obchodziły oględnie i z pewnym szacunkiem. Widać ojciec Albert
przykazał, aby mi się nie działa wielka krzywda. Noc zapadła i pachoł-
cy rozpalili dwa łuczywa. Jeden z nich powiada: "Dobry panie. Zagrasz
z nami w kości?" - "Z wielką ochotą" - odpowiadam. Więc graliśmy
w kości, póki na wieżach nie wybiła północ, a potem ułożyłem się na
ławie i usnąłem. W tym czasie działo się ze mną coś dziwnego, bo mając
świadomość zbliżającej się śmierci - nie traciłem wcale spokoju;
a nawet pewnej pogody ducha. Podejrzewałem w tym jakieś szaleń-
stwo, jakbym się wbrew sobie samemu chronił w obłęd na myśl
o straszliwym końcu. W każdym razie, od chwili kiedym zapłakał po
wyjściu Alberta -już nie płakałem, a nawet czułem niekiedy wesołość.
Gdym grał w kości z pachołkami, bardzo chciałem wygrać, do tego
stopnia, że mnie złościł każdy niefortunny rzut, a wybuchałem śmie-
chem przy fortunnym. Tyle to mi dało, że kiedy już zasypiałem, dobiegł
mych uszu głos jednego z pachołków, który mówił: "Oto prawdziwie
wielki pan, który się śmierci nie boi..."
Tak przebyłem w lochu dwa spokojne dni, które nawet dzisiaj
wspominam bez żalu. Aż przyszedł do mnie człowiek ze straży, aby
wypić łyk moszczu. Wlazł do izdebki i powiada cicho: "Dobry panie!
Szykuj się na śmierć. Znam, o co cię będą oskarżać". - "Gadaj
więc!" - mówię mu. - "To już wie całe miasto, żeś się zmawiał
z grabią de Saxe przeciwko przywilejom. Gdy poszedłeś z nim roz-
mawiać w lochu, przed egzekucją, dał ci pismo do księcia Dawida
i księcia Filipa". - "Jakże mógł mi dać pismo, skoro siedział
w ciemnościach, gdzie nie miał ani pergaminu, ani piór?!" - zawoła-
łem na to. A strażnik powiada: "Tego nie wiem. Lecz ponad wszelką
wątpliwość dał ci pisma do księcia Dawida". - "Więc gdzież są teraz?
Niechaj mi przedstawią dowód". - "Słyszałem w mieście, że prze-
padły" - odparł strażnik. "I nie wiadomo, gdzie są teraz. Ale każdy
to wie, że grabia de Saxe pisał, a ty ukryłeś pisma, aby je oddać księ-
ciu biskupowi. - "Jak możecie to wiedzieć - krzyknąłem w roz-
paczy. "Pomyśl, człowieku! Czyż w celi, takiej jak ta, można pisma
pisać?" - "Ja pisać nie potrafię! - odrzekł spokojnie - więc nie
wiem, jak to się robi. Ale grabia pisał, a ty ukryłeś..." Na to
powiedziałem: "Jesteś koniem. Stań dęba i rżyj!" Spojrzał na mnie
jakby nie pojmował. Więc powtórzyłem: "Przecie mówię. Stań dęba
i rżyj, bo jesteś koniem". - "Nie jestem koniem" - rzekł. - "My-
lisz się - zawołałem gniewnie. "Całe miasto wie, że jesteś koniem.
Ujeżdżał cię pan de Moyes i sprawił dla ciebie bogaty rząd. Aleś był
krnąbrny, więc cię dano do zaprzęgu i teraz chodzisz w parze przy
wozach z serżą..." - "Nie jestem koniem..." - wyjąkał, na co rzekłem
twardo: "Udowodnij to!" Wybiegł z mojej izby. Myślę, że gdy się
znalazł na ulicy przed ratuszem - zarżał i puścił się galopem, prosto
do kowala.
Tak oto wiedziałem już, co mi Rada szykuje. Nie było dla mnie
ratunku i musiałem się sposobić na śmierć. Ale odnalazłem pociechę
w myśli, że zostaną mi oszczędzone tortury. Widać Albert zataił przed
Radą sprawę nocnej ucieczki. Pochwalałem siebie za okazaną wówczas
roztropność. Dobrze, żem się cofnął od bramy świętego Idziego.
Czekali tylko, bym wylazł z cienia i zrobił krok w stronę murów.
Mieliby mnie wtenczas! Od wschodu do zachodu słońca cierpiałbym
nieopisane katusze. Gdy teraz groził mi już tylko miecz...
Znów mijał czas. Nie miałem żadnego pojęcia, czy na świecie jest
świt, dzień, zmierzch lub noc. W mojej izdebce zawsze było ciemno
i wilgotno. Pytałem więc straży, a oni odpowiadali mi grzecznie.
Wreszcie przyszedł pachołek, zwany Sol, który kiedyś u mnie służył,
nim go oddałem na ratusz, i powiada: "Dobry panie, oto przynoszę ci
bardzo smaczną wieczerzę, bo dzisiejszej nocy staniesz przed Radą,
a gdy słońce wzejdzie, dasz głowę pod miecz. To twoja ostatnia noc,
więc pomodlę się zaraz za ciebie". I poszedł, zostawiwszy mi suty
posiłek. Dowiedziałem się potem, iż sporządzili go moi słudzy, co bez
wątpienia było wielkim dowodem miłości i odwagi, gdyż podobne gesty
nieraz w Arras opłacano gardłem.
Zawołałem więc strażników i jedliśmy razem. Był tam wyborny
pasztet, uwędzony zad świński, wielkiej delikatności, a także kwiczoły.
Do tego gąsior moszczu oraz dzban piwa. Jedząc, powiadam do
strażników: "A zatem, moi dobrzy ludzie, jutro o wschodzie słońca,
pójdę już do Boga". - "Taka wola nieba" - odrzekł jeden z nich.
Na to ja: "Ale myślę, że będzie z tym nie lada kłopot, bo przecież
mistrz miasta Arras dał gardło. Któż mi głowę zetnie?" Na to tamten
człowiek powiedział: "Nie będzie z tym kłopotu, bom dzisiaj był
u Rady i mówiłem, prosząc pokornie, że ja zetnę głowę wielmożnemu
panu..." Omal się nie udławiłem pasztetem, kiedy to powiedział. Patrzę
na niego w zdumieniu. "A więc to ty będziesz?" - "Ja, panie!"-
"Pokaż ramię". Wstał z ziemi, zrzucił koszulę i obnażył się do pasa.
Piękny był, doprawdy. Dotknąłem potężnych węzłów mięśni, napię-
tych pod skórą, i dreszcz mnie przeniknął. A potem mówię: "Czemuś
prosił, by ci pozwolono? Znasz mnie?" - "Nie znam, dobry
panie. Lecz Rada płaci za twoją głowę trzy dukaty". - "Trzy du-
katy" - powtórzyłem w zadumie. "Nie sądziłem, że jestem tak wiele
wart..."
Zostało jeszcze mnóstwo jadła, ale straciłem apetyt. Com spojrzał na
ramię tamtego człowieka, dreszcz mnie przenikał. Wypili do końca
piwo i wreszcie poszli, zabierając pochodnię. Ogarnęła mnie zupełna
ciemność. Siadłem, oparty plecami o zimny mur i słuchałem bicia
swego serca.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Wyznam, że okrutnie
lękałem się śmierci. Bo jestem bardzo grzesznym człowiekiem. Lecz
ciemność i cisza zdawały się kojące. Tak jakbym już nie istniał, był poza
światem i ludźmi. Słyszałem dudnienie serca i świszczący oddech.
Dotykałem ciała łapczywą dłonią. Nie istniało nic poza mną. Cały
świat wypełniałem swoją osobą. Jeśli śmierć jest tylko tym - nie
wydaje się zbyt okrutna... Trwałem tak w oczekiwaniu i pragnąłem
jednego. Aby nie ujrzeć więcej twarzy ludzkich, drzew, nieba i słońca.
Gdyby mogli mnie ubić w tej celi, na samym dnie ratusza, bez światła,
w zupełnej ciszy - osiągnąłbym łagodne unicestwienie. I wraz z tą
myślą zrozumiałem całe okrucieństwo kaźni.
Mijał czas w dziwnym otępieniu, pomieszanym z wybuchami roz-
paczliwych myśli. Może zapadłem w sen, może się budziłem, lecz
przecież jakiś wielki bezruch mnie ogarnął i nie chciałem go spłoszyć.
Można by rzec, że się cokolwiek ćwiczyłem w umieraniu.
Wtem dobiegł mnie jakiś hałas, a potem w głębi lochów rozbłysło
światełko. Postanowiłem mężnie oczekiwać końca. Szli już po mnie,
aby zawlec przed oblicze Rady, a stamtąd, tuż po wschodzie słońca-
na plac kaźni. Nie chciałem mieć ani oczu, ani uszu, ani języka, ani
powonienia, ani dotyku. Lecz miałem. W tak okrutnym nadmiarze, że
nie sposób tego wyrazić słowami...
Zajaśniała pochodnia. Kroki były już blisko. Podniosłem się z wolna
na nogi. Stanął przede mną ów człowiek, który miał mi ściąć głowę.-
"Dobry panie!" - zawołał. "Książę biskup utrechcki wszedł do miasta
przez bramę Trinite!" I upadł na kolana. "Odpuść mi, żem się po-
łaszczył na trzy dukaty, ale jestem bardzo biednym człowiekiem..."-"
Trzymaj pochodnię, bo zgaśnie!" - ofuknąłem go. "I zaraz prowadź
do księcia..."
Oto cudowne ocalenie, moi panowie! Jakby wyjęte z przypowieści
o niegodziwych smokach i dobrych rycerzach. W chwili gdy wznosi się
okrutny miecz, aby ciąć głowę pana - nadziemska siła powstrzymuje
go wpół drogi, a dobry Bóg nagradza skazańca za wierność i cierpienia.
Gdym kroczył śpiesznie podziemnym korytarzem, poprzedzany przez
niedoszłego kata z pochodnią, przeżyłem chwilę nader osobliwą. Do
tego stopnia owładnęło mną radosne zaskoczenie, że gotów byłem
uwierzyć w cud, wyjednany u Boga, dzięki mej postawie. Ale nawet jeśli
mój umysł wpada czasem w takie dziury - to przecież nie na długo!
Wyszedłszy na dziedziniec ratusza - wróciłem do przytomności. Noc
była chłodna, ale w lochu czułem tak przejmujące zimno, żem teraz
wcale nie narzekał. Na dziedzińcu zgromadziło się trochę pospól-
stwa, a między nimi także kilku panów. Ci powitali mnie uprzejmie,
a nawet - powiedziałbym - czołobitnie. W całym Arras wiedziano
przecież, że jestem przyjacielem księcia.
Nikogo z Rady nie było w .pobliżu, bo poszli do bramy Trinite.
Czekaliśmy więc. Blask pochodni oświetlał twarze. Nie dojrzałem na
nich ani ulgi, ani strachu, ani radości. Raczej senność. Dopiero wtedy
pojąłem, że zbliża się północ, więc ocalałem na kilka godzin przed
końcem.
Dawid wjechał na dziedziniec konno, prowadzony przez milczącą
Radę. Dostrzegłem, że Albert z trudem się poruszał, a inni pod-
trzymywali go. Ujrzawszy mnie, książę wstrzymał konia i zawołał:"
Janie! Jakże cię rad widzę..." A potem rozczulił się nad moim
mizernym wyglądem. Poszedłem z nim na pokoje, gdy inni zostali
u progu. Pierwsze moje słowa były: "Wasza Dostojność zdążyłeś na
sam czas. O świcie mieli mi ścinać głowę..." - "Wychynąłeś z toni"-
odparł i wziął mnie w ramiona. "A teraz opowiadaj wszystko, co się
działo w Arras".
Moi panowie. Cóżem miał mówić? Czy jest możliwe streścić tak wiele
nieszczęść w tak niewielu słowach? Od czego zacząć i na czym
skończyć? Wydało mi się nagle, że aby najsprawiedliwiej wyjaśnić
tutejsze zdarzenia, winienem zacząć od stworzenia świata. Rzekłem
więc: "Wybacz, książę, ale jestem za bardzo znużony, by teraz
opowiadać. Jeszcze tak niedawno przebywałem w lochu ratuszowym,
sposobiąc się na śmierć. Pozwól mi więc odejść, abym mógł powró-
cić..." - "Masz rację" - mówi Dawid. "Idź i wypoczywaj. A kiedy
będziesz dość silny, by mnie odwiedzić, zawsze rad cię widzę..."
Wyszedłem więc z pokojów księcia i znów znalazłem się na dzie-
dzińcu. Tu było pusto. Wszyscy wrócili do swych domów, jak gdyby nic
szczególnego nie stało się tej nocy. I po prawdzie innym nie stało się!
To tylko ja przeżyłem swoje zmartwychwstanie. Poczułem się wielce
znużony i senny, ale jednak wziąłem się w garść i poszukałem
człowieka, który miał mi być katem. Przycupnął w izbie dla straży.
Widząc go, rzekłem: "Mieli ci dać trzy dukaty za moją głowę. Oto
masz trzy dukaty". I zdjąłem piękny pierścień z palca. Wzbraniał się,
wietrząc jakiś podstęp. Więc powiedziałem: "Nie bój się. Bierz pierś-
cień, bo chcę, abyś się cieszył życiem, jako ja się cieszę. I pomódl się
za mnie". Wtedy wziął pierścień i ucałował moją dłoń.
Odszedłem z ratusza ku domowi. Ale szedłem nadzwyczaj powoli.
Noc już ustępowała. Niebo, zrazu czarne i bezgwiezdne, zaczęło
przywodzić na myśl serżę, którą źle wyprano. Jakby delikatne zacieki
jawiły się tu i ówdzie, jakby się bezszelestnie rozdzierała zasłona.
Zmartwiałem. W tej to chwili miałem być wiedziony z sali radnej ku
wrotom kościoła Przenajświętszej Trójcy. Straże zwolniłyby kroku,
czujnie patrząc w niebo. Jeszcze nie teraz... Zatrzymajmy się! Powiał
wiatr, zaszumiał w nagich koronach drzew. Wraz z nim nadleciał
zapach wilgotnych łąk, rozciągających się tuż za murami. Znów straże
wiodą mnie naprzód. Niebo na wschodzie rozdziera się coraz bardziej.
Wtem zapiał kur. Gdzieś po zmarzniętej ziemi zastukały kopyta
końskie. Oto i kościół Przenajświętszej Trójcy, wynurzający się z mro-
ku. Chłód przejmował mnie teraz do szpiku kości. Gdzież pochodnie
w nawie? Gdzie śpiewy? Przybył książę, więc nie zapalono dla mnie
świateł i nikt nie żegna mnie psalmami. Dzięki ci, książę! A oto
i pierwszy promyk słońca, gdzieś poniżej dachów. Bardziej go się
wyczuwa, niż widzi. Przechodzę mimo szafotu. Tam, w górze, do-
strzegam pień. Za dnia zrudziały od krwi, lecz o tej porze zdaje się
krępą, czarną sylwetką.
Kiedy różowe promienie padły skośnie na dach mego domu, staną-
łem u progu. W tej chwili miała spaść moja głowa. Dotknąłem jej czule.
Siedziała mocno na karku.
Wszedłem w sień, a potem - przez dziedziniec - do izby, gdzie żyła
moja służba. Wiedziałem, że zostali w domu, bo zbyt wiele okazywałem
im łask, by teraz chcieli się przyglądać śmierci swojego pana. Gdy mnie
zobaczyli na progu, padli na kolana z przerażenia, sądząc, że to duch
wraca do gospodarstwa. Lecz rychło pojęli, że żyję i cieszę się wol-
nością. Podnieśli radosny lament. Ja zaś szukałem spojrzeniem tylko
jednego. Otóż i był. Zmiarkował, co go czeka, i chciał uciekać, ale mu
nie dano. Wtedy powiedziałem: "Wiedzcie wszyscy, że to on właśnie
wydał mnie na śmierć. Jak Judasz! Brzydzę się nim i nie tknę, ale wy
czyńcie, co się wam spodoba". I wyszedłem z izby. Jeszcze nie
znalazłem się w moich pokojach, gdy dobiegł mnie straszny krzyk.
Jeden, drugi, trzeci... A potem zapadła cisza.
Po pewnej chwili wlazł na pokoje rękodajny, aby mi usłużyć przed
snem. Patrzę, a dłonie ma czerwone od krwi. "Umyj się - powia-
dam - i nie tykaj mojego odzienia". Więc poszedł sobie, a ja ułożyłem
się do snu.
Tak skończyła się straszna noc mojej zagłady.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Nazajutrz w południe przybył do mnie Chastell z nowiną, że
wielebny ojciec Albert zasłabł i bardzo pragnie mnie widzieć. Nie
chciałem iść, lecz Chastell dodał, że taka jest wola biskupa. Poszedłem
zatem do domu Alberta. Był przy nim dominikanin z Gandawy, który
zjechał do Arras z księciem i właśnie słuchał spowiedzi wielebnego ojca.
Czekałem w drugiej komnacie, przy uchylonych drzwiach. Dobiegały
mnie tłumione szepty. Trwało to bardzo długo. Wreszcie stanął na
progu dominikanin, zakrywając nos rękawem habitu. "Stary śmierdzi
bardzo..." - mruknął i poszedł. Znalazłem się w izbie umierają-
cego. Byliśmy całkiem sami. Albert spojrzał na mnie, ja na niego. Znać
było, że mu zostały ostatnie chwile życia. I w rzeczy samej - cuchnął
bardzo. Siadłem przy łożu i milczę. A on robi ruch ręką, bym się bliżej
nachylił. Już nie mógł mówić. Cały był wewnątrz opuchnięty i z wiel-
kim trudem obracał językiem w ustach. "Janie, uczniu mój" - powia-
da szeptem. "Oto i umieram. Przyjąłem Boga do swego serca i jestem
radosny. Odpuszczono mi moje winy. Więc cię wezwałem, aby powie-
dzieć, że i ja odpuszczam..." - "Co odpuszczasz, ojcze?" - pytam
nadzwyczaj zdumiony. - "Powiadałem ci zawsze, Janie, że ja jestem
Arras, a Arras jest mną. I póki żyję, tak będzie. Więc odpuszczam ci
winy wobec tego miasta. I powiedz innym obywatelom, że im także
odpuszczam winy wobec tego miasta. Nie dochowali mu wierności do
końca i przyjdzie im jeszcze za to płakać, lecz ja odpuszczam..."
Zmilczałem, bo mnie wzięła nagła złość na tego starca. A on mówił
dalej: "Nie wszystko, w co się wierzy, jest miłe Bogu. Ale każda
wiara lepsza od niewiary. Niektórym ludziom w Arras wydawało się,
że za przykładem książąt i biskupów należy oddać umysły wyższej
filozofi oraz poznawaniu świata. A tymczasem rzeczą ich było nade
wszystko wierzyć..." - "Ojcze Albercie" - przerwałem, nie ukrywając
szyderstwa. "Jakaż to jest wiara wspólna tym, co są na dole, i tym, co
są na górze?! Tym, co sądzą, i tym, co bywają sądzeni?" Chciał
przymknąć oczy; ale tak mu powieki opuchły, żem widział nadal jego
źrenice. Nic nie odrzekł. Jakby na koniec, w ostatniej chwili życia,
zrozumiał wreszcie, że nie do tego człowieka mówił, do którego chciał
i myślał, że mówi...
Ach, moi panowie, jak bardzo musiał cierpieć, gdy to pojął! Tyle lat
czynił wysiłki, by mnie ulepić na swój obraz i podobieństwo i powierzyć
całą swą spuściznę. I oto nagle, w chwili konania, zrozumiał, jak
błędnie ulokował wszystkie swoje nadzieje. Wiedziałem, że cierpi z tego
powodu. Ale czyż miałem go oszukiwać w obliczu Pana Boga? Czyż
miałem udawać jak nędzny aktor? Nie! Tego uczynić nie mogłem. Bez
wątpienia współczułem Albertowi, ale czyż i sam nie zasługiwałem na
współczucie, nade wszystko zaś na troskę, którą bardziej godzi się
okazywać żywym niżeli umarłym?
Rozeszły się nasze drogi z tym starcem, i to wcale nie w owej chwili,
kiedym siedział u jego łoża, lecz wiele lat wcześniej. Wiedzieliśmy o tym
obaj. Tyle, że on usiłował podsycać złudzenia, a ja nie!
Już się więcej wcale nie odezwał. Tylko patrzał spod uchylonych
powiek, a oczy miał jak kamienie, którymi mnie kamienował. Alem
wytrwał przez dłuższy czas, a potem wyszedłem cicho z izby.
Tego dnia umarł, a ci, co byli z nim do końca, powiadali potem, że
ostatnie jego słowa były "Wierzyć i trwać!"
Tegoż dnia przywołał mnie do siebie książę i pytał, co też roz-
mawiałem z gasnącym Albertem. Zdawał się bardzo ciekaw i nie mógł
tego ukryć. Więc powiadam Dawidowi: "Wasza Dostojność, była to
rozmowa na tematy wiary". Roześmiał się bardzo kpiąco. "Już ja
widzę was dwóch, jak gadacie o sprawach wiary... Powiadaj, miły
Janie, całą prawdę! Była o mnie mowa?" - "Nie było, Wasza
Dostojność". Popatrzył czujnie, prosto w oczy. "Janie - rzekł-
bardzo to dla mnie ważne. Więc mów prawdę". - "Książę - odpar-
łem - nigdy nie poważyłem się kłamać przed tobą. Daj wiarę, że ani
jednym słowem nie byłeś w tej rozmowie wspomniany. Dobrze czy źle,
lecz nie byłeś!" Zmarszczył brwi, jakby cokolwiek zawiedziony. Pomyś-
lałem wtedy, że bardzo pragnął być na ustach umierającego. Dla
takiego człowieka jak Dawid - ma to swoją wartość. Ale, dalibóg, ja
tego rodzaju słabości nie rozumiem wcale.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
Moi panowie! Teraz wam streszczę, co się działo w mieście Arras po
przybyciu księcia i śmierci wielebnego ojca. Niezwykłe zdarzenia
rozgrywały się przez wiele dni, ale najważniejsza była niedziela, zwana
niedzielą .przebaczenia, przekreślenia i zapomnienia. Opowiem więc
o tym ważnym dniu, a także o wszystkim, co z tego później wynikło.
I na tym właśnie zakończę moje wyznanie.
Tamtej niedzieli od świtu czyniono przygotowania. Nad miastem
stanął dzień wietrzny, ale jasny, jak to czasem bywa u schyłku jesieni.
Po niebie przemykały chyże chmurki, całe prześwietlone blaskiem
słońca. Czuło się chłód w powietrzu, lecz nader zdrowy i rześki. We
wszystkich domach pojawiły się - nie wiedzieć skąd - girlandy
wyschłego kwiecia, gałązki bezlistne, ścięte pod murami, a nawet
mnóstwo tataraku i wijących się lilii wodnych, które zwisały ku dołowi
domostw jak szczurze ogony. Pośród ocalałych Żydów panował ruch
ogromny. Starszyzna kazała pobielić ulicę wiodącą ku zachodniej
bramie, którędy miał przejść książę. Bo książę oznajmił, że odwiedzi
gminę, co się po raz pierwszy chyba przydarzyło od niepamiętnych
czasów. Wrota u świętego Idziego były najszerzej otwarte, a ~ ołtarz
jarzył się nieprzeliczoną ilością łuczywa. Wprost nie można było tchu
złapać, tak wierciło w nozdrzach. Na murach zakwitły sztandary
herbowe wszystkich naszych dobrych książąt. Więc sztandar księcia
Filipa i sztandar księcia Dawida, a także sztandar króla Ludwika,
nowego pana w Paryżu. Gdy my w Arras mocowaliśmy się z sumie-
niem - Bóg powołał do siebie króla Karola, a jego dostojny syn, tak
bardzo znienawidzony przez ojca, że musiał się oddać w burgundzką
opiekę i wiele lat przecierpieć na brukselskim dworze, powrócił wresz-
cie do francuskich włości z wielkim pocztem księcia Filipa, który mu
się pokłonił u wrót Paryża i ofiarował przyjazne służby w imieniu
wszystkiej Burgundii.
Arras wyglądało przepysznie pośród mnóstwa zieleni, sztandarów
i najlepiej odzianego ludu. Biły dzwony we wszystkich kościołach, a na
ulicach pieczono olbrzymie woły, jagnięta i ptactwo, którymi Dawid
obdarował miasto. Lecz przecież wyznam, że nie dojrzałem wtedy
radosnych i szczęśliwych twarzy. Oto znów ten wielki wóz wracał
w swoje dawne koleiny, by się toczyć skrzypiąco naprzód, nie wiedzieć
dokąd i nie wiedzieć po co - i to tylko pewne, że do następnej
przepaści, jaką mu los gotował. Obywatele Arras z wielkim staraniem
przyjmowali księcia i jego dwór, a byli nawet tacy, co się spodziewali po
tej wizycie szczęśliwej odmiany, lecz większość czyniła tak tylko z racji
dobrych obyczajów.
Pamiętam, że kiedy Dawid przybył do nas po wygaśnięciu wielkiej
zarazy i głodu, ludzie przyjęli go bez wylewności, ale jednak z nadzieją.
W czasie sławetnej uczty, kiedy nas skarcił za wyniosłość, która się
brała z niedawnych cierpień - wszyscy byli mu wdzięczni i radzi jego
osobie. Lecz tamte czasy dawno minęły... Co więcej, w roku zarazy
wszyscy obywatele rozumieli, że to sam Bóg albo diabeł zesłał na nich
ciężki los. Zaraza nie była naszym dziełem, gdy natomiast ostatnie
zdarzenia, których ofiarą padło tak wielu najzacniejszych ziomków,
sobie samym musieliśmy przypisać. Wprawdzie podnosiły się tu i ów-
dzie głosy, że to nie może być, że niezawodnie jakaś straszna choroba
padła na Arras i pomieszała rozumy mieszkańców, lecz większość nie
chciała tego słuchać. "Dość już mamy szukania przyczyn naszych
nieszczęść i zła, które toczyło miasto. Raz była to zaraza, kiedy indziej
wyroki boskie albo figiel diabelski lub znowu tajemnicza choroba.
Czujemy się znużeni tym wszystkim i skłonni sądzić, że jesteśmy tacy,
jacy jesteśmy, a więc ułomni i głupi, dający się brać na słodycz pustych
słów i okrucieństwo chytrych podstępów. Nic już z miasta Arras nie
będzie! Sczeźnie ono porzucone przez Boga, diabła, a nawet swoich
książąt, wydane na łup niemocy i najbardziej płaskiej wiary, jaka
kiedykolwiek zagościła w ludzkich sercach. Zostaliśmy skazani, ale
przyjmujemy ten wyrok spokojnie, gotowi żyć dalej w zgodzie z naszym
przeznaczeniem, tkać obrazy, sprzedawać serżę, hodować tłuste byki
pikardyjskie. Lecz to wcale nie znaczy, byśmy mieli kiedykolwiek
odnaleźć radość w naszej egzystencji lub pozbyć się lęku przed własną
naturą. Nadejdzie bowiem znów taki dzień, kiedy zaczniemy pod-
rzynać sobie gardła..."
Było więc miasto na zewnątrz odświętne, ale w sercach ludzkich
wzbierała żałość i trwoga.
W południe owej niedzieli Dawid wjechał konno na rynek. Koń pod
nim był maści gniadej, rząd - srebrny, pióropusz nade łbem koń-
skim - fioletowy. Książę stanął w strzemionach, koń grzebał kopytem
w ziemi. Tak trwali przez chwilę, a cały zgromadzony wokoło lud
ukląkł pokornie. Potem Dawid zlazł z konia, ale mu się noga wplątała
w strzemię, szamotał się ze złością, przypadł ku niemu pachołek,
pomógł panu. Niektórzy uznali to za niedobry znak, ale większa część
ludzi nie wierzyła już w żadne znaki. Dzwony biły donośnie, najmocniej
zaś dzwon świętego Fiakra, ten sam, który przedtem zwiastował
nieszczęście. Książę szedł do kościoła, żegnając ludzi znakiem krzyża.
Gdy zniknął w nawie, jego koń zarżał potężnie, a malowane czerwono
chrapy rozdęły się i pokryły pianą. I znów jedni powiadali, że ten znak
jest dobry, inni zaś milczeli strapieni.
Potem rozpoczęła się wielka msza u świętego Idziego i trwała godzin
pięć. Śpiewano psalmy i wszystkie modlitwy. Lud bardzo płakał, łzy
tryskały z wielu oczu, ale myślę, że serca pozostały chłodne. Nawet gdy
książę biskup pokazał się u kruchty z Przenajświętszym Sakramentem,
trzymany pod ramiona przez dostojnych ojców z Gandawy - nie
uczyniło to na obywatelach Arras wielkiego wrażenia. Ileż to razy
oglądali Sakrament, ileż to razy gościli w sobie Chrystusa, ofiarowując
mu całą swoją wiarę? I cóż z tego wynikło?
Aż wreszcie nadeszła chwila największa. Oto Dawid odpuszczał
grzechy miastu i błogosławił je, oto unieważniał wszystkie procesy, jako
poczęte ze złej wiary, bluźniercze i niegodziwe. Przekreślał mocą swoją
biskupią proces Żyda Icchaka i starszego gminy, proces pana de Saxe
i pana du Losch, proces mistrza miasta Arras i wszystkie procesy
czarownic. Powiedział: "Co się stało, nie stało się, a co było, nie było!"
I znów błogosławił miastu, któremu wyjednał u Pana Boga odpusz-
czenie grzechów i zmazanie wszystkich win.
Dzwony biły tak donośnie, że całe stada ptactwa przelatywały nad
Arras w nieopisanej trwodze. Dzwonnikom pot zalewał oczy, ale
Dawid opłacił ich sowicie, więc pracowali, ile sił starczyło. Z dłoni
kapała im krew, a jeden upadł z wysoka i połamał gnaty.
Już słońce zaszło, kiedy książę, znów odziany w strój rycerski,
w kapeluszu na głowie, w płaszczu szytym fioletową i srebrną nitką-
wjechał konno w ulicę ku zachodniej bramie. Tam witał go kahał
żydowski, bijąc pokłony. Płacz ogromny wzbił się pod niebo, kiedy
starszy gminy ucałował dłoń pańską, a książę powiedział: "Żyjcie
w tym mieście w pokoju i sytości... Biorę was w opiekę, jako wszystkich
tutejszych obywateli!"
Wieczorem książę rozkazał miastu, aby się bawiło. Nigdy jeszcze
w Arras nie spalono tyle smolnego łuczywa. Jak powiadał dostojny pan
Rolin, który mimo sędziwego wieku przybył z Brukselli, aby doglądnąć
uroczystości - poszło tej nocy bez mała trzydzieści wołów, sto sztuk
jagniąt i tyle ptactwa, że wprost zliczyć niepodobna. Wytoczono beczki
piwa i moszczu.
Na ratuszu ucztował książę ze swym dworem i gromadą tutejszych
panów. Znów byliśmy w tej samej sali, co przed trzema laty, i znów
obywatele Arras jedli mało, gdy dwór jadł bez umiaru. Ale Dawid już
nam żadnych wymówek nie czynił. Sam wydawał się markotny. Nie
cieszyła go nawet nieobecność Alberta, tego zaciekłego wroga, który
wreszcie odszedł na zawsze.
Książę siedział pomiędzy mną a Chastellem.
Moi panowie! To doprawdy śmieszne... Ileż razy ucztowałem w ta-
kim towarzystwie na gandawskim dworze? Przecież byłem Dawidowi
bliskim przyjacielem. Nieraz dawał mi swoje kobiety albo pożyczał
sokoły. Co się tyczy Chastella, to był mi w latach młodości mentorem
i opiekunem, a wszystko, co mam w naturze z orła lub buhaja -jemu
zawdzięczam, podobnie jak wszystko, co mam z ryby i węża - przypi-
suję Albertowi. A jednak podczas tej ostatniej uczty byliśmy sobie
całkiem obcy. W pewnej chwili, przepijając do mnie, Dawid powie-
dział: "Wiem, Janie, że nie jesteś szczęśliwy. Ale ja również nie jestem
szczęśliwy. I nikt z nas nie jest..." Oczy miał bardzo znużone, jak wół
po orce. Cała jego twarz nabrała miękkiego wyrazu, zagościła na niej
jakaś kobiecość, która jednak wydała mi się niemiła w tym obliczu,
tak zwykle twardym i szyderczym. Chastell, najstarszy z nas i - jak
myślę - najrozumniejszy, pokiwał głową. Ten wspaniały opój i hula-
ka, o którym głośno było w całej Burgundii od dziesięcioleci, wyglądał
jak spróchniały pień, albo gorzej jeszcze - bo jak dziurawy pęcherz.
Już nic sił w nim nie było. Tylko same urojenia.
Zanim przejdę do uczty, wspomnę, co się działo w mieście, kiedy
książę nadjechał do Arras i rozkazał otworzyć bramy. Znam te
wydarzenia z opowieści przeróżnych osób, bo - jak wiecie - sam
wówczas siedziałem w ratuszu i gotowałem się na śmierć.
Otóż w środku nocy doniesiono Albertowi, który przebywał na
modlitwach, że do murów zbliżył się posłaniec biskupa Utrechtu i żąda
otwarcia wszystkich bram. Albert najrychlej zwołał swoją Radę.
Przybyli do ratusza, wyciągnięci przez pachołków z ciepłego snu.
Opowiadał mi Piotr de Moyes, że bardziej przypominali wiechcie
słomy niż prawdziwych ludzi. Każdy miał twarz napuchniętą od
zmęczenia i wewnętrznego napięcia, oczy przekrwione, a wszystkie
członki wiotkie i pozbawione sił. Siedzieli ciężko w ławach i nic nie
mówili. Albert, który już wtedy dogasał, tak strasznie był rozdęty
puchliną, powiedział: "Przybywa Dawid w gościnę i rozkazał nam
odewrzeć bramy. Jego posłańcy czekają przy Trinite. On sam, godzinę
drogi od Arras, idzie ku nam szybkim marszem. Radźcie, co wypada
czynić..." Znów milczeli, a Albert dodał spokojnie: "Nie możemy się
bronić przed księciem, bo to byłby grzech najsroższy. I to wam jeszcze
powiem, że nie wytrzymalibyśmy naporu".
Jeśli de Moyes nie zełgał i tak było, jak mi opowiadał, to godzi
się pochylić głowy wobec Rady. Nikt nie pomstował i nikt nie płakał.
Zapanował wśród nich spokój. Milcząco spoglądali po sobie. "Teraz
przyjdzie nam umrzeć!" - powiedział z powagą kołodziej Tomasz.
Sukiennik Yvonnet przytaknął milcząco. Byli bardzo bladzi i jakby
na chwilę znieruchomieli. Może czekali na cud. Ale nic się nie zda-
rzyło.
Żałuję, żem ich wtedy nie widział. Piotr de Moyes opowiadał
o wszystkim w takich oto słowach: "Słychać było, jak na dole tłucze
się woźny radny przy kurnikach. Jakiś ptak w dziedzińcu. zagdakał
i znów zapadła cisza. Widać woźny ucapił kurę i znów ją wepchnął
między inne. Tomasz Kuternoga rzekł: Rado, szykuj gardła pod
miecz! - a inni wciąż milczeli. Wtedy Albert powiedział: >>Módlmy
się o zmiłowanie boże<<. A na to Tomasz, bardzo spokojnie: >>Panie
Albercie. Nie ma takiego Boga, co by nam wybaczył...<< Więc znowu
odezwał się wielebny ojciec: >>Bóg jest jeden i zawsze ten sam<<.
Na to rzekł Yvonnet: >>Daj pokój swoim naukom, ojcze. Nie jesteśmy
im więcej radzi<<. Ale mówił bardzo spokojnie, bez żalu. Mijał czas.
Siedzieli w milczeniu, szykowali się na śmierć. Nie do wiary, jak
wiele było w nich godności i pogodzenia się z losem. Wtem jakiś
hałas dobiegł z dziedzińca i wszedł woźny radny do izby. >>Donoszą
od bramy Trinite - powiada - że książę nadchodzi. Nie wiedzą, co
czynić<<. Wtedy Albert podniósł oczy na każdego po kolei i powiedział:
>>Decydujcie, obywatele, bo już czas!<< Pierwszy podniósł się z ławy
Tomasz. Wszyscy patrzyli na niego, choć każdy wiedział, co usłyszy.
Tomasz dotknął dłonią grdyki, oczy przymknął i powiada: >>Trzeba
otworzyć bramy księciu!<< Za nim zabrał głos Yvonnet: >>Otworzyć
bramy<< - powiada. >>I pójdźmy się pokłonić księciu jak. należy...<<
Inni mówili to samo. Gdy przyszło do mnie, nie mogłem głosu
wydobyć z gardła, więc tylko skinąłem głową, ale Tomasz rzekł
cicho i z wielkim spokojem: >>Panie de Moyes, ruszże językiem,
jako inni. Zwykle byłeś wielki milczek, więc grozi ci, co daj Boże,
chłosta i wygnanie, nic więcej, a zatem powiedz głośno!<< Znów
skinąłem i powiedziałem, że trzeba otworzyć bramy. Wtedy woźny
wybiegł z izby, a my wszyscy, z Albertem na przedzie, poszliśmy za
nim.
Miasto spało w najlepsze, nie znając swego losu. Trzymałem Alberta
pod ramię z prawej strony, gdy bednarz Nort z lewej. Ojciec ledwo
powłóczył nogami, tak był słaby i ciężki od wody, która w nim
chlupała. Szliśmy w milczeniu, a każdy myślał tylko o jednym. Alem nie
widział, aby się modlili.
U bramy zgromadziło się kilku straży, wszyscy zalęknieni. Za murem
słychać było ruch wielu zbrojnych ludzi, parskanie koni i niecierpliwe
okrzyki. Wlazłem na wieżyczkę, patrzę w dół i aż mi się w głowie
zakręciło. Jak okiem sięgnąć, płonęły pochodnie wzdłuż murów,
a w ich blasku ujrzałem wielką rzeszę konnego rycerstwa w zbrojach
wojennych. Tam, gdzie świeciło najwięcej pochodni, zobaczyłem księ-
cia Dawida na gniadym wierzchowcu. Książę był bez zbroi, tylko
w płaszczu i kapeluszu na głowie. Kiedym zszedł na dół, już otwierano
bramę Trinite. Rada stała milcząco, w blasku jednej pochodni. Słucha-
liśmy szczęku żelaza, kiedy straż uchylała pierwsze wrota. Potem
rozległ się przeciągły skrzyp łańcuchów przy kołowrocie i most z wolna
począł opadać. Wtedy spojrzałem na sukiennika Yvonnet, który stał
najbliżej, i zobaczyłem dwie łzy, płynące po jego twarzy. Lecz nie
usłyszałem jęku. Chwyciła mnie trwoga i zamyśliłem upaść na kolana;
ale przecież stałem nieruchomo, bo inni stali. Po tamtej stronie zrobił
się ruch, konie przysiadły na zadach, parskały głośno. To ludzie księcia
czynili mu dogodne przejście. Wjechał pierwszy na most. Przy bokach
jego wierzchowca szli pachołkowie z pochodniami. Kopyta końskie
dudniły głucho po moście. Za księciem ruszyła jego drużyna, ale było
ich tak wielu, że duża część została z tamtej strony. Książę zatrzymał
konia i stanął na ziemi. Nikt z Rady nie uklęknął, tylkośmy pochylili
głowy w ukłonie. Ja znów trzymałem Alberta za ramię, bo bez pomocy
nie mógł stać na nogach. >>Czemu mnie Rada nie wita?<< - powiedział
cicho książę. Przybywam nocą i chyba nie w porę, ale jestem wielce
zdrożony i nie myślę dłużej czekać powitania...<< Wtedy wystąpił
z naszego grona Tomasz, jeszcze niżej się pokłonił i powiedział
wyraźnie: >>Miasto Arras wita cię, Wasza Dostojność, książę bisku-
pie, i zdaje pod twoją opiekę!<< Wtedy Dawid zbliżył się o jeden krok
i powiada: >~Ktoś ty jest?<< - >>Jestem kołodziej Tomasz, zwany
Kuternoga dla mojej chromej nogi. Należę do Rady dobrego miasta
Arras<<. Na to książę: >>Daj ci Boże zdrowie, Tomaszu!<< - i usiadł
na konia, a usadowiony w siodle, zawołał bardziej raźnym głosem:
>>Prowadźcie mnie, gdzie bym mógł wypocząć!<< Więc powiedliśmy
o do ratusza, mimo dwóch spalonych domów i złupionej siedziby
pana de Vielle. Kiedy tamtędy przejeżdżał, powiedział: >>Czy pan
de Vielle żyje?<< Na co Tomasz, który mu konia za uzdzicę prowadził,
odparł mężnie: >>Pan de Vielle nie żyje, bo padł ofiarą wielkiej złości
w Arras<<. Książę skinął głową i posmutniał. O nic już więcej nie
pytał..."
Tyle mi opowiedział Piotr de Moyes, który uczestniczył w Radzie
tamtej nocy.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Panowie! Wystawcie
sobie myśli tych ludzi, gdy czekali u bramy Trinite, a potem prowadzili
księcia do ratusza. Bez wątpienia, gdy tylko nadeszła wiadomość, że
Dawid zbliża się do miasta, zrozumieli, iż nic ich ocalić nie może.
Znaczy, że wzięli na siebie całe to diabelstwo.
Kiedy człowiek czyni zło lub dobro - mogą nim kierować łaski
Boga albo pokusy szatana. Lecz w godzinie, gdy mu przyjdzie wypłacić
uczynki - pozostaje sam jeden, opuszczony przez niebo i piekło. Tak
więc i Rada miasta Arras szła od ratusza ku bramie Trinite, dźwigając
na swych ramionach wszystkie zbrodnie. I nikt się nie uląkł, nikt nie
błagał zmiłowania, nikt także nie wypierał tego, co się stało. A przecież
mogli, przecież mogli! Jeśli się powoływali na swoją wiarę w tych
okrutnych dniach, to bez żadnej ujmy mogli się na nią powołać przed
obliczem księcia. A jednak nie uczynili tego. Widać stracili wszelką
wiarę i zrozumieli u kresu, że ich Pan Bóg wraz z diabłem wyszydzili
pospołu, oddając światu na urągowisko. Przez tyle dni i nocy dzierżyli
w swych rękach tarczę Opatrzności, ufni, że ich przed wszystkim
obroni. Lecz gdy się okazała zwykłą ścierką lnianą, namokłą od
niewinnej krwi - odrzucili ją precz, aby samotnie stawić czoła dalszej
egzystencji.
Cóż z tego, że byli winni, jeśli byli winni tak bardzo rozpaczliwie
i każdy oddzielnie? Nie mogli zaznać większej kary jak to całe oszustwo
rzekomych przeznaczeń, którym się kierowali w dobrej wierze. U bra-
my Trinite stali nadzy i do tego stopnia poranieni, że nie mieli już
ochoty, by w pokorze wyznać swoje winy. Ja nawet myślę, że nie
czuli się winni w tym rozumieniu, jakie mógłby im przypisać czło-
wiek obcy. Bo nie czuli się winni swych czynów, lecz raczej dobrej
wiary, która nimi kierowała. Jeśli gadali ze swym sercem, to nie
pytali siebie: "Czemuś zabijał niewinnych?", lecz chyba pytali-
Czemuś wierzył, że godzi się zabijać drugich ludzi w Arras?" I nie
było już dla nich ważne, czy ów nieszczęsny Celus rzucił klątwę na dom
Damasceńczyka, ale to tylko, czy godziło się tak okrutnie postąpić
z Celusem...
Ach, panowie! Ci ludzie z Rady nigdy nie byli równie mężni i piękni
jak właśnie owej nocy, gdy otwarto bramę Trinite i Dawid wjechał
w mury Arras... Choć jeszcze wcale nie pojmowali, jak straszna spotka
ich kara.
Czekali na nią długo, mozoląc się z sobą. Dawid wjechał do miasta
i już nazajutrz rano zapowiedział, że w pierwszą niedzielę zostanie
odprawiona uroczysta msza święta, a wraz z nią odpuszczenie grze-
chów. Więc Arras sposobiło się do tej uroczystości, a członkowie Rady
rozumieli, że przyjdzie im później odpowiadać przed sądem biskupim.
Na razie chodzili wolno, lecz prawdę mówiąc - nigdzie ich widać nie
było. Schowali się w domostwach, zawarli drzwi na głucho i każdy był
bardzo samotny.
Ale pierwszej niedzieli nie odbyła się uroczystość, bowiem w przed-
dzień wielebny Albert oddał duszę Bogu. Jak umierał - jużem wam
powiedział!
Tak więc, choć dzień miał być radosny - okazał się żałobny. Dawid
polecił uczynić przepyszny pochówek. I cóż na to, panowie, powiecie,
że nieprzeliczone tłumy przyszły żegnać Alberta? "Oto odszedł pan,
który błądził, lecz wierzył..." - mówili ludzie. Chowano wielebnego
ojca u Trójcy Przenajświętszej, w niszy przy wielkim ołtarzu. Jego ciało
stało się ogromne, a choć przyszły dni bardzo chłodne, do tego stopnia,
że nocą trzymał lekki mróz i szreń pokrywała dachy kościołów - to
przecież okrutnie cuchnęło i odpadało kawałkami. Przebrzydła ciecz
sączyła się z wszystkich członków Alberta. Byli ludzie, którzy mówili,
że to diabeł szuka sobie ujścia, ale nikt tego nie słuchał. "Pan Albert-
powiadali obywatele - był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, gdyż
zbyt mocno wierzył..." Więc go chowano z powagą. Nie było tam
miłości ani zgryzoty, lecz właśnie powaga i jakieś wielkie skupienie
całego miasta Arras, którego obcy ludzie nigdy nie pojmą.
Zamurowano ciało Alberta w niszy przy ołtarzu. Przyszli ludzie od
tej roboty, bardzo nie lubiani, żyjący za murami, z dala od innych.
Kudłaci, z długimi brodami, w lnianych koszulach i boso. Ale, inaczej
niż zwykle w podobnych razach, nikt od nich nie stronił i nie żegnał
się krzyżem świętym, gdy szli blisko. Niektórzy obywatele dawali
nawet grosze owym mularzom, mówiąc: "Murujcie zacnie, bo to był
biedny i bardzo nieszczęśliwy pan, więc niech spoczywa wygodnie.
Gdy murowali niszę, biły dzwony, a tłum w milczeniu odmawiał
pacierze.
Tak więc dopiero w drugą niedzielę Dawid odprawił wielką mszę
i ogłosił unieważnienie procesów, a nocą byliśmy przy uczcie. I wtedy
właśnie do mnie przepił, mówiąc, że nikt nie jest szczęśliwy. Wiedzia-
łem, ku czemu zmierza. Miał przed północą odprawić sądy nad
członkami Rady. Polecono im stawić się na dziedzińcu ratusza, lecz
każdy przybył wolno, bez żadnej straży.
Wreszcie książę wstał i powiedział, abyśmy z nim razem poszli na
krużganek, bo będzie mówił do Rady miasta Arras. Wyszliśmy więc.
Noc była chłodna, cała rozświetlona błyskami pochodni. Od rynku
niosła się stłumiona wrzawa pospólstwa, któremu kazano jeść, pić
i radować się. Na dziedzińcu stali ludzie z Rady. Był tam Piotr de
Moyes, Tomasz Kuternoga, sukiennik Yvonnet i jeszcze pięciu innych,
bo tyle tylko zostało żywych między nimi. Widziałem ich wyraźnie
w blasku łuczywa, które płonęło wokół dziedzińca na sękatych żer-
dziach.
Dawid patrzał na tamtych długo. Wzrok miał ciężki i słyszałem jego
oddech tak bardzo płytki, jakby mu na piersiach legł kamień. Chastell,
stojący~obok, szepnął do mnie: "Zła noc, Janie!" To wiedziałem i bez
niego.
Czas się dłużył, wyciekał miarowo w powszechnym milczeniu. Tam
gdzie ucztowano, , zapadła cisza, bo ludzie zgromadzeni przy stołach
chcieli usłyszeć, co książę powie do Rady. Więc powietrze nabrzmiewa-
ło tylko od wielu ludzkich oddechów. Brał leciutki mróz i wszyscyśmy
byli owiani delikatną mgiełką, a na szczycie wieży dojrzałem błysk
szronu.
Aż wreszcie biskup utrechcki powiedział: "Ileż cierpienia może się
pomieścić w murach tego miasta, a ileż w sercach jego obywateli?! Tego
nie wiem, bo nie jestem jednym z was. I tylko czuję wielki żal z powodu
nieszczęść, jakie spadły na moje miasto Arras. Ale wiem to, że się
nieszczęścia wzięły bardziej z głupoty niżeli ze złego serca. Są tutaj
głupsi i najgłupsi. Wy, coście zasiadali w Radzie, należycie do tych
ostatnich. Bo nie potraficie ufać umysłom i podeptaliście rozum
człowieka. Lecz Bóg widzi, że to się nie pierwszy raz przydarzyło
w świecie. A także i nie ostatni... Więc to wam powiem tylko! Odejdźcie
z tego miasta na zawsze, zabierając z sobą wasze niewiasty, dzieci,
bydło i dobytek. I niech was Bóg prowadzi po drodze rozsądku. Bo
mówię raz jeszcze, com powiedział dzisiaj w południe, że co się stało,
nie stało się, a co było, nie było! Ufajcie w sobie, grzeszcie z umiarem,
a módlcie się o zbawienie waszych dusz!"
I zrobił nad całą Radą znak krzyża świętego, a potem znużonym
krokiem wrócił się do sali. Tamci zostali na dziedzińcu, jakby w nich
trzasnął grom.
Patrzałem ku nim długo, ukryty w cieniu. Nie upadli na kolana i nie
dziękowali Bogu za tak niezwykłe ocalenie. Odchodzili w zupełnym
milczeniu, każdy oddzielnie, jakby ich rozdzielały teraz wszystkie myśli
i uczynki, które wspólnie przedsiębrali. I każdy poszedł w swoją stronę.
A ja wróciłem do uczty.
I właśnie wtedy wybuchnął we mnie tak nieopisany żal, taka straszna
gorycz i zniechęcenie, żem miał ochotę krzyczeć i'wyć z rozpaczy nad
tym miastem, nad sobą, nad całym światem wreszcie... Siadłem ciężko
obok księcia i wbiłem spojrzenie w ścianę. Chastell mówił do mnie,
alem go nie słyszał. Dopiero kiedy książę ujął moją rękę, wyszeptałem
cicho: "Wasza Dostojność! To wszystko straszne..." - "Masz rację,
Janie - powiada biskup - ale trzeba się godzić z każdym losem, jaki
jest nam dany. Okazałem Radzie łaskawość..." - "I to właśnie
najstraszniejsze!" - przerwałem gwałtownie, czegom tak wielkiemu
panu nie czynił nigdy. - "Najstraszniejsze?" - powiada zdumiony
Dawid. "Coś ci się w głowie plącze... Ja ci mówię, że straszna jest
tylko śmierć człowieka, i to nie własna, lecz drugiego. Wiesz, jakem
czas spędzał w ostatnich tygodniach, gdy ty ślęczałeś w Arras, u boku
Alberta? To ci powiem. Przywołali mnie do łoża kawalera Saint Omer,
bratanka. Dziecko prawie. Umierał długo i cierpliwie. W dusznej izbie,
przy dźwięku modlitwy mnicha, który nad nim czuwał dniem i nocą.
Książę - mówił do mnie ten chłopiec o twarzy niewinnej i łakomej
życia - ja nie chcę umierać jeszcze. Powiedz Bogu, aby mi czas jakiś
darował, a żyć będę przykładnie i dam pięć dukatów na kaplicę.
Co mogłem mu odpowiedzieć? Że Bóg takich próśb nie wysłucha?
Poszedłem z izby chorego do kościoła. Ukląkłem i gadam do Ukrzyżo-
wanego, aby miał odrobinę litości. Patrzy na mnie i milczy. Jak zawsze.
A ja bardzo kochałem to dziecko. Był mi bliższy od innych ludzi przez
swoją gładkość, ufność i pokorę. Umarł biedny Saint Omer i po-
chowaliśmy go w Gandawie, jak należy. Płakałem wtedy. Jeśli sądzisz,
żem się modlił - jesteś w błędzie. Bóg moich modlitw od dawna nie
słucha, a ja też czasu nie chcę próżno tracić. Jesteśmy obaj z Panem
Bogiem w wielkiej niezgodzie, bo wątpię w Niego, a On wątpi we mnie.
I jakoś dajemy sobie radę bez żarliwej miłości. Wtenczas, kiedy umierał
Saint Omer, nie po raz pierwszy myślałem, że na nic wszelkie miotanie
się, na nic zaklęcia, wiara, prośby i bluźnierstwa. Nadchodzi taka
godzina i trzeba iść precz! Dla nikogo nie było, nie ma i nie będzie
litości. Nie dość, że sami odchodzimy, jeszcze nam Bóg każe żegnać
tych, których kochamy. Na myśl o takim okrucieństwie włos staje na
głowie. Najprzód nam życie daje, a potem grabi. Najprzód nas wodzi
na pokuszenie, a potem wtrąca w rozpacz najciemniejszą. Czego
człowiek tknie - wszystko umiera. Więc się nie dziwię, że szuka
pociechy. Raz tu, raz tam, byle w co uwierzyć, byle odegnać śmierć od
siebie, byle ją przechytrzyć. Kiedy nam źle, powiadamy, że takie są
wyroki niebieskie. Kiedy czynimy zło, powiadamy, że Bóg nam
rozkazał w taki sposób walczyć o zbawienie. Sami z sobą nie radzi
jesteśmy wytrzymać i zawsze nam trzeba czegoś spoza nas, jakiejś siły
nie naszej, która wciągnie serce i rozum, zniewoli je, oplącze, zetrze na
miazgę, jak obuta stopa miażdży ziarno. I wtedy się nam zdaje, żeśmy
ocaleli od śmierci, żeśmy już wolni i dalej możemy żyć bez lęku. Ale to
wszystko nieprawda, miły Janie, bo oto nadchodzi dzień, ten najokrut-
niejszy i jedynie ważny, kiedy trzeba iść precz! Wszystko się wtedy
zmienia w kupę gnoju, bo nic nie może powstrzymać kostuchy, gdy ona
puka do naszych drzwi. I już nie ma przy nas ani Boga, ani diabła, ani
nic spoza nas, tylko my sami, wydrążeni lękiem, skorupy nieszczęsne,
szczury, muchy lub zgoła żyjątka tak małe, że ich okiem dojrzeć
niepodobna. Kiedy umarł młody Saint Omer, zapytałem siebie, gdzie
teraz świecą gwiazdy tego dziecka? Ano, zgasły na zawsze. On miał inne
gwiazdy niż moje, choć przecież te same. Jego słońce już nie świeciło,
jego wiatry już nie wiały po świecie, jego deszcz nie padał już na pola,
jego drzewa już nie szumiały. Wszystko sczezło, razem z Bogiem,
w którego wierzył, którego miłował i lękał się. A ja zostałem z moim
słońcem, wiatrem; deszczem i drzewami. Co się zaś tyczy Boga - ten
już nie istniał. Jeśli mam pójść precz w ciemność, niechaj On mnie
wyprzedzi i tam na mnie czeka. Może się doczeka. Na cóż mi się truć
oczekiwaniem i na cóż żegnać nieustannie z wszystkim, co umiera na
moich oczach... Roiło się Radzie miasta Arras, że gdy uwierzy
najżarliwiej w Boga i nauki wielebnego Alberta o zbawieniu wiecznym
w murach tutejszych zagości spokój i wolność. Ach, miły Janie, czemu
im było tak śpieszno do radości i szczęścia? Czyż nie lepiej trwać
spokojnie przy ucztach, polować z sokołami i słuchać, jak się chłodna
obojętność wobec świata wkrada do serca? Nie witając dnia - nie
musisz go żegnać. Nie ciesząc się wschodem słońca - nie musisz się
smucić, że zaszło. Nie kochając - wolny jesteś od rozpaczy. Nie
pragnąc zbawienia - nie lękasz się piekła! Lepszość świata, Janie!?
Nawet jeśli jest osiągalna, to tylko w nas samych, a nie poza nami. Ci
ludzie z Rady zbłądzili srodze. Ale nie będę im sędzią. Zbyt wielkie
odczuwam znużenie, aby ścigać cudze grzechy. Co więcej, skoro tak
bardzo pragną, niechaj się nasycą. Nie był to mój wóz, który przyszło
im ciągnąć na manowce. Jeśli sam szukam dla siebie najbardziej
godziwej swobody, im także nie będę odmawiał wyboru. Niech każdy
idzie własną ścieżką. Ścieżki głupich nie są moje, ale też ich prostować
nie będę, bo to się zda na nic. Trzeźwi niech pozostaną przy swojej
trzeźwości, a szaleni przy swoim szaleństwie...
Tak mówił Dawid, a ja słuchałem coraz bardziej zrozpaczony
i gniewny. Gdy skończył zawołałem:
"Książę! Godzi się jednak
przyznać, że w ich szaleństwie było coś świętego Wtenczas wybuch-
nął śmiechem. A śmiał się długo i głośno, tak że inni przy stołach
odwrócili głowy i patrzyli ku nam uważnie. "Nie śmiej się, Wasza
Dostojność, bo w ten sposób obrażasz pamięć tych wszystkich, którzy
tu gardła oddali..." - powiedziałem z nieopisaną hardością. On na
to, już całkiem wesołym tonem: "Wybaczam ci, miły Janie, boś się
spił chyba..." - "Nie jestem pijany, książę - mówię znowu - ale
~ to wiem, że niegodziwe są twoje wyroki, które przekreśliły proces
w mieście Arras. Nie jest dobrą sprawą powiedzieć, jako ty powiedzia-
łeś że co się stało, nie stało się, a co było, nie było! Bowiem prawdą jest,
że co się stało, to się stało, i co było, to było. Ty, Wasza Dostojność,
sądzisz, że starczy ręką znak uczynić, aby obeschły łzy, znikły plamy
krwi, a sumienia znów były białe jak śnieg. Ale to nieprawda.
Wszyscyśmy tutaj w Arras pociągnięci szarością grzechu i bardziej
przypominamy len niżeli śnieg, a także bardziej czarną ziemię niżeli
lód. Ale tak właśnie jest lepiej, bo z ziemi może wzrosnąć ziarno, gdy
z lodu bije tylko chłód. I można wdziać na grzbiet koszulę z lnu, ale nie
można okryć nagich członków śniegiem. Tobie się zdaje, książę, że
jesteś bardzo dobry i wyrozumiały, ale przecież nie jesteś! Bo brak
miłosierdzia zabija, ale i jego nadmiar - również. Cóżeś uczynił
z Radą? Kazałeś im pójść z miasta, nie czyniąc wyrzutów i nie karząc
nikogo, tak jakby się tutaj nic zgoła nie stało. A przecież stało się!
I choć chcesz najgoręcej, aby to, co było, nie było - przecież jest
inaczej. Tobie, Wasza Dostojność, wolno machać ręką na wszystko,
boś obcy! Ale my?! Więc cały ten nikczemny grzech miałby się okazać
niczym, a całe to okrucieństwo - fraszką?! Więc po to miasto Arras
lazło w cuchnący gnój swoich zbrodni i nieprawości, aby miało się
okazać, że nie postąpiło nawet jednego kroku naprzód?! Po tośmy
rozpalali stosy, męczyli Żydów i prosty lud, szlachtę i kapłaństwo-
aby usłyszeć od ciebie, że wszystko to jest nieprawda, pustka i urojenie
naszych biednych umysłów? Powiadasz, że nie ma zbawienia i lepszości
dla miasta Arras i całego świata? Więc na cóż syn wydawał ojca
pachołkom miejskim, na cóż spalono żydowskie domostwa, na cóż
rwano na strzępy ciała tych, których miasto miało za kacerzy?!
Poszliśmy na samo dno, aby się wywyższyć - a ty nam teraz, książę,
powiadasz, że to próżny trud! Nie może tak być na świecie, stworzo-
nym przez Boga. A nawet jeśli nie przez Boga, to przez diabła. A nawet
jeśli nie przez diabła - to przez nas samych! Miej litość, Wasza
Dostojność, nad tym nieszczęsnym miastem, które żarliwie szukało
swej drogi, i nie powiadaj mu, że jedyna droga, jaka się została
człowiekowi, wiedzie na polowanie z sokołami albo do sali biesiadnej...
Bo nie może tak być. Musiałby się świat zapaść, gwiazdy zgasnąć,
drzewa pousychać. Nie może tak być, nie może tak być, nie może tak
być..."
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Płakałem wtedy,
jak nigdy w moim życiu. Łzy ciekły mi z oczu w nieopisanym żalu.
A wraz ze mną płakali obecni przy uczcie obywatele miasta Arras.
Gdy natomiast dwór książęcy milczał, bardzo stropiony i zasko-
czony. Wszyscy czekali, co powie biskup utrechcki, o którym wie-
dziano, że jest moim przyjacielem. Ale go bardzo obraziłem, jak
nikt w Gandawie by się nie poważył, a zatem ludzie sądzili, że spotka
mnie surowa kara. Powiem prawdę, panowie, że i ja tak przypusz-
czałem.
Dawid patrzał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, czule, a przecież
szyderczo. "Janie, miły druhu!" - powiada wreszcie. "Żal mi ciebie.
Najosobliwsze zaś jest to, że co dzisiaj mówiłem, ty sam wyznajesz od
wielu lat. Całe twoje życie było przecież rozsądne i wolne od wszelkich
pokus szukania urojeń poza własną osobą. Ale wiele ostatnio przeżyłeś,
byłeś bliski strasznej ~śmierci i myślałeś o swoim losie z nie znaną
przedtem troską..." Przerwał na chwilę i roześmiał się, nie bez szyderst-
wa. "Co zaś widzi mi się najzabawniejszym w twoich słowach, to ci
powiem, ale do ucha". I nachyliwszy się ku mnie, wyszeptał, tak
krztusząc się śmiechem, żem musiał dobrze słuch wytężyć, aby go
zrozumieć: "Janie" - mówił. "Ty ladaco! Wiem doskonale, że myślisz
jak ja i czujesz jak ja! I tak zawsze już będzie, ale co u siebie dzisiaj
rozgrzeszasz, to u mnie potępiasz! Bo od władców tego świata wyma-
gasz wielkiej wiary i strzelistości serc, gdy takim jak ty dozwalasz kpić
ze wszystkiego..."
"To nieprawda, książę!" - powiedziałem z cicha, ale już mi~łzy
w oczach wyschły. "Krzywdzisz mnie podobnym podejrzeniem...-"
Znam ciebie, hultaju" - odrzekł, wciąż pochylony do mego ucha.
"Chciałbyś książętom zwalić na barki wszystkie ciężary człowieczeńst-
wa, aby samemu świstać swobodnie. Powiadasz, że od tego władcy są
władcami, żeby nas wszystkich zbawili i uczynili lepszymi. Sam
zasiadałeś w Radzie, więc wiesz, czego od władców oczekiwać! Wyma-
gasz od nich nie tylko świętego przekonania, ale także żarliwych serc,
gdy sam pragnąłbyś dzisiaj pozostać chłodny. Ależ frant z ciebie, miły
Janie! Bądź mi błaznem w Gandawie!"
Wtedy wstałem od stołu, choć nikt nie poważył się tego czynić przy
Dawidzie bez jego pozwolenia. A wstawszy, powiedziałem: "Nie godzi
mi się słuchać takich słów z ust Waszej Dostojności. Skoro skazujesz
miasto Arras na pokutę kompletnej pustki, pozwól mi stąd odejść, tak
jak Rada odeszła". Na co Dawid krzyknął: - "A idź do kata, bo mnie
nudzisz...
Wtedy wyszedłem z sali biesiadnej do swojego domu. Przez resztę
nocy gotowałem się do drogi i świt jesienny zastał mnie przy wozach
podróżnych, na które słudzy ładowali cały mój dobytek. Przy wscho-
dzie słońca zjawił się na progu stary Chastell. "Przybywam od Da-
wida - oznajmił - aby ci powiedzieć, że biskup wybacza wszystko,
co się zdarzyło przy uczcie. Jeśli chcesz - zostań w Arras, jeśli zaś
pragniesz zamieszkać w Gandawie albo Utrechcie, będziesz witany jak
stary druh". Na to odrzekłem Chastellowi: "Najmilszy przyjacielu.
Powiedz biskupowi, że go wielce szanuję i kocham, ale zamyśliłem na
zawsze odejść z miast burgundzkich. Dalibóg, sam nie wiem, czemu to
czynię, ale że tak uczynię, to pewne..." Wtedy Chastell wziął mnie
w ramiona i pożegnał, a odchodząc dał pierścień od Dawida i rzekł:
"To ci posyła książę na wypadek, gdybyś postanowił odejść na zawsze.
I jeszcze kazał powiedzieć, że jeśli odejdziesz - nie jesteś stracony dla
samego siebie!" Z tymi słowami poszedł. Ja zaś wróciłem przed dom, by
doglądać wozów.
Wyjechałem z Arras bramą świętego Idziego, tą samą, którą wszed-
łem do miasta po raz pierwszy w życiu. Dzień był niemal mroźny,
z nozdrzy końskich buchały kłęby pary. Skrzypiały wozy, a w powiet-
rzu niosły się daleko pokrzykiwania moich woźniców. W Arras
pozostawiłem wiernego sługę, by likwidował moje interesa. Gdy pytał,
dokąd jadę - nie umiałem nic powiedzieć.
Wyjechawszy poza mury zlazłem z konia i pokłoniłem się nisko
miastu Arras.
Moi panowie! Nie było to mądre i dobre miasto. Lecz zapewne
było takim dla swoich nieszczęść. Został mu zesłany ciężki los i dlatego
grzeszyło. Mądrość nigdy nie idzie w parze ze zgryzotą.
Odjechałem więc z Arras, wybierając kierunek na los szczęścia.
Powiedziałem sobie, że tam pójdę, gdzie wiatr wieje. Ale znów świat
wypłatał mi figla, bo kiedym skręcił ku południowi - wiatr nagle
zmienił kierunek i dął mi w twarz. Więc kazałem obrócić wozy
na północ. A gdy to woźnice uczynili, rzekłem sobie: "Głupcze!
Nie bądźże igraszką przeciwnych wiatrów..." Postanowiłem wtedy
jechać do Brugii, która jest miastem roztropnym i od nikogo nieza-
leżnym. Znów woźnice strzelili z batów, a konie pociągnęły wozy
w bruzdach stwardniałej od chłodu ziemi. Jechałem na wierzchowcu
dobrej krwi i spoglądałem na mury Arras, niknące w oddali. Było
mi dziwno, że właśnie teraz odchodzę... Czemu nie poszedłem precz
z Arras, kiedy sądzono Celusa, a idę precz dzisiaj? - pytałem siebie,
cokolwiek stropiony. Czemu nie buntowałem się przeciw Albertowi
i jego Radzie, ogarniętej świętym szaleństwem, a buntuję się dziś
przeciwko księciu, którego roztropność poważałem przez całe życie.
Ubodłem konia w boki i zaraz ruszył się galopem, wyrzucając spod
kopyt grudy zamarzniętej ziemi. Wiatr bił mnie po twarzy. Słyszałem
za sobą krzyki woźniców, którzy chcieli nadążyć. Ale puściłem wo-
dze, bo pragnąłem, aby mnie koń jeszcze szybciej unosił, byle dalej
od miasta.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Jużem wiedział,
panowie, co czynię. Na każdego przychodzi potrzeba wielkiego buntu.
Rzecz w tym, aby człowiek wybrał właściwą godzinę. Gdybym odszedł
z Arras w czasie szaleństwa, ocaliłbym tylko rozsądek, którego nigdy
mi przecież nie brakło. Odchodząc po wszystkim, ocaliłem szczyptę
wiary. Niewiele tego, lecz starczy, aby jeszcze pożyć na tym najlepszym
ze światów.
Co mówiąc, mam na myśli sławne miasto Brugię i wszystkich
tutejszych obywateli...
wrzesień 1968 - listopad 1970