Vinge Joan D Myszolap t 2


20

- Promieniujesz jak reflektor - rzekła Argentynę, która otworzyła mi drzwi i obrzuciła mnie badawczym spojrze­niem. - Chyba zdobyłeś to, co chciałeś? - Zrobiła mi prze­jście, a gdy spostrzegła moje zakrwawione ubranie, kąciki jej ust powędrowały w dół. - Na miłość boską...! Czy oprócz te­go udało ci się cokolwiek załatwić?

Potrząsnąłem głową. To nie miało być zaprzeczenie; pró­bowałem się po prostu uwolnić od wrażenia, że jestem jedno­cześnie każdą osobą znajdującą się w promieniu stu metrów. Skoncentrowałem się na Argentynę, poczucie ulgi szybko przemieniło się w obrzydzenie, odprężenie, troskę, obrzydze­nie... Ograniczyłem zasięg, żeby znów odczuwać tylko sa­mego siebie.

- Owszem - odparłem, idąc za nią korytarzem. W klubie było już trochę gości, stali w grupkach rozrzuco­nych po całej sali. Udało mi się jednak wrócić, zanim klub wypełnił się szczelnie. Nie byłem pewien, czy w obecnym stanie poradziłbym sobie wobec takiej ilości umysłów.

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - zapytała Argen­tynę ostrym tonem, kiedy milczałem.

- Przepraszam - mruknąłem. - Muszę się z tym nieco o-swoić, to bardzo silne środki. - Dotknąłem palcami głowy. -Zabieram swoje rzeczy i zmykam.

- Są na górze. Prysnę ci trochę pianoskóry na rękę. Nie podoba mi się ta rana.

- Dzięki.

Teraz, kiedy byłem zdolny znów skoncentrować się na swoim ciele, poczułem docierający z kilku miejsc piekielny ból. Poszedłem za Argentynę na górę do długiego, przestron­nego pomieszczenia stanowiącego jej prywatny apartament. Pokój był na tyle duży, że mógł pomieścić wszystkie potrzeb­ne jej rzeczy; stały tu liczne szafy i komody. Wiele ubrań le­żało w stosach na wierzchu. Niektóre meble sprawiały wraże­nie, jakby liczyły sobie znacznie więcej lat niż ich właściciel­ka. Części strojów oraz ozdoby zapełniały niemal każdy skrawek nadającej się do tego przestrzeni, na podłodze pod oknami stał cały szereg najróżniejszych roślin w doniczkach. Kiedy weszliśmy do pokoju, z łóżka zsunęło się jakieś zwie­rzątko o czerwonawym futerku i zniknęło pod szafą.

- Nie zwracaj uwagi na ten bałagan - powiedziała Argen­tynę, spostrzegłszy zapewne zdumienie na mej twarzy. - Nig­dy nie mogę się rozstać ze starymi ciuchami. Chyba dlatego że przez wiele lat nie miałam nic, co mogłabym wyrzucić.

Skinąłem głową, przypomniawszy sobie, że pozbyłem się wszystkich żetonów.

- Trudno pokonać stare przyzwyczajenia - rzekłem.

- Siadaj. - Uśmiechnęła się wreszcie, wyjęła paczkę kam-fów z kieszeni bluzy od dresu i włożyła sobie jednego w usta. Wyciągnęła opakowanie w moją stronę. Nie miałem kamfa w ustach od wielu lat, od czasu śmierci Derę Cortelyou. Za­wsze mi się z nim kojarzyły. Ale dziś moje wspomnienia wy­dawały się odległe. Z wdzięcznością skinąłem głową i Argen­tynę wyjęła mi jednego kamfa z paczki. Miała na sobie ob­szerne szare spodnie, zebrane nad kostkami, i niebieską koszulę pod luźną szarą marynarką z podwiniętymi szerokimi

rękawami. W uszach nosiła srebrzyste kolczyki wielkości ku­rzych jaj.

Włożyłem kamfa w usta i wbiłem zęby w jego koniec. Gdy zacząłem go ssać, poczułem na języku coś ostrego, a zarazem

zimnego jak lód, co działało odprężające. Westchnąłem i usiadłem na łóżku - było to jedyne miejsce w całym pokoju, gdzie można było usiąść. Czułem się tak dobrze, że mógłbym za chwilę usnąć na siedząco, gdyby nie istniało jeszcze kilka ognisk bólu w moim ciele. Dłoń piekła mnie i paliła, podob­nie jak skóra na żebrach. Odchyliłem do tyłu kurtkę i podwi­nąłem zakrwawioną koszulę. W tym miejscu, gdzie widniały wypalone w ubraniu dziury, miałem na boku dużą oparzelinę. Niewiele brakowało, bym został przedziurawiony na wylot.

- Cholera... - syknąłem z powodu tego, co się wydarzyło, jak i tego, czego uniknąłem.

- Jezu - mruknęła Argentynę. - Coś ty robił, żeby zdobyć to świństwo? Dokonałeś napadu z bronią w ręku? - Usiadła obok mnie z apteczką.

Zaśmiałem się krótko i pokręciłem głową.

- Dostawca Darica usiłował mnie zabić. Znalazłem się na linii ognia, nie tylko broni. Może wiesz o czymś, czego mi nie

powiedziałaś?

Zmarszczyła brwi i po chwili pokręciła głową.

- Nie... ale jeśli chodzi o Darica, nigdy niczego nie moż­na być pewnym. - Sprawiała wrażenie zmęczonej. - Przykro mi. Rozbierz się, tę ranę też musimy opatrzyć - dodała, otwie­rając apteczkę.

- Ta jest czysta, zabliźni się sama.

- Przestań się wygłupiać! - Pomogła mi ściągnąć kurtkę.

- Przepraszam za zniszczone ciuchy. Zapłacę ci za nie.

- Przestań się wygłupiać! - powtórzyła. Odchyliła koszulę i zamarła, gdy spostrzegła stare blizny. Bezwiednie puściła koszulę. Spojrzała mi w oczy. - Czyżbyś lubił, jak ci się zada­je ból?

Skrzywiłem się, zdumiony.

- Próbuję go na wszelkie sposoby unikać - wzruszyłem ramionami - ale czasem po prostu się nie da...

Ponownie zerknęła w dół, jakby nieco zmieszana. Wyjęła z apteczki pojemnik pianoskóry i zaczęła rozpylać środek na moim boku. Następnie odwinęła chustę z mojej dłoni, zagry-

zając mocno kamfa, by uspokoić nerwy. Zerknęła na ranę i skrzywiona, odwróciła głowę. Wciąż jeszcze krwawiłem, sam musiałem odwrócić wzrok.

- Nie poradzę sobie z tym - rzekła, kręcąc głową. - Zawo­łam Aspena, niech on się tobą .zajmie. Studiował kiedyś me­dycynę, dopóki nie odkrył, że nie znosi widoku chorych ludzi.

- Podniosła się.

- Mogę iść do centrum medycznego. Obejrzała się na mnie.

- A co im powiesz, kiedy cię zapytają, co ci się stało? Uśmiechnąłem się krzywo.

- Mogę im powiedzieć to samo co Braedeemu, gdy wczo­raj wieczorem zapytał, skąd mam ranę na dłoni.

Mruknęła coś pod nosem i wyszła z pokoju. Sięgnąłem do skórzanej kurtki i wyjąłem opakowanie plastrów. Wysunęło mi się z dłoni na podłogę. Kiedy uklęknąłem, by je podnieść, mimo woli zerknąłem pod łóżko.

Czasami fakt, że widzi się lepiej od innych, wcale nie jest powodem do zadowolenia. Wiele osób pewnie w ogóle nie zauważyłoby tego, co ja zobaczyłem w ciemnej przestrzeni pod łóżkiem. Ujrzałem to jednak i domyśliłem się, co to jest. A potem dostrzegłem inne rzeczy, które mogły służyć tylko do jednego: do zadawania bólu.

Podniosłem się na nogi, zaciskając ręce na kurtce i skiero­wałem w stronę drzwi; chciałem jedynie wynieść się stąd jak najszybciej. Nie zdążyłem jednak. Do pokoju weszła Argen­tynę, prowadząc jednego ze swych wykonawców - tego, któ­ry miał na piersi klawiaturę sensorową.

Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, chyba tylko dlate­go, że ja na nią tak patrzyłem. Usiadłem i wyciągnąłem rękę. Aspen ujął moją dłoń i zaczął delikatnie obmacywać ranę.

- Chciałeś się przywitać z krokodylem, czy co? Możesz w ogóle ruszać palcami?

- Na razie nie - odparłem zirytowany, zdawało mi się, że to oczywiste.

- Aha. - Zmarszczył brwi, starając się przybrać minę pro­

fesjonalisty. Nie było to jednak łatwe, kiedy miało się wygląd stojącej lampy. - Pójdę po moje narzędzia, musimy to zaszyć. - Wyszedł pospiesznie z pokoju, nucąc coś pod nosem przy wtórze syntezatora. Jedna połowa jego umysłu zajęta była sprawami medycznymi, podczas gdy druga komponowała muzykę.

- Dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem? - spytała Argentynę, kiedy tylko Aspen znalazł się na korytarzu. Zawahałem się.

- Widziałem, co znajduje się pod łóżkiem. Jej twarz nie poczerwieniała pod srebrzystą skórą, odebra­łem jednak wrażenie krwi nabiegającej jej do twarzy.

- Daric - powiedziałem. - Daric...? - Nie bardzo wie­działem, z jakiego powodu czuję się tak, jakbym dostał pię­ścią w brzuch. - Pozwalasz, żeby ten łajdak ci to robił?

- Nie. - Zaklęła pod nosem. - Nie! - Spuściła szybko gło­wę. - To ja mu to robię.

- Dlaczego? - spytałem, lecz w tej samej chwili pojąłem, że przecież znam odpowiedź. - Bo go kochasz - dodałem ci­cho, niemal szeptem.

Spojrzała na mnie.

- Powiedziałam Jirowi wczoraj, pamiętasz? „Jeśli już mu­sisz, to lepiej przyjąć to z rąk kogoś, kogo obchodzi twój los."

Może gdybym się bardzo postarał, uwierzyłbym temu wy­jaśnieniu.

Odwróciła się do mnie tyłem i wyciągnęła następnego kamfa z paczki. Uniosła głowę i spojrzała na moje odbicie w lustrze, jakby bała się popatrzeć mi prosto w oczy. Po chwi­li znów spuściła głowę.

- Tak... - szepnęła. - On chyba... tak bardzo siebie niena­widzi. Nie wiem jednak, z jakiego powodu. Czasami mnie przeraża. Robię to dlatego, że gdyby nie ja, Bóg jeden wie gdzie by tego szukał i co by się z nim wówczas stało. - Wy­tarła dłonie o brzeg bluzy, zostawiając na niej ślad charakte­ryzacji.

- Wszystko w porządku? - spytał Aspen, wchodząc do pokoju z walizeczką lekarską.

- Ty zawsze wiesz, kiedy się zjawić - rzekła ciężko Argen­tynę, obracając się w naszą stronę.

- Dziękuję za uznanie - odparł, usiadł na łóżku i otworzył torbę. - Dużo nad tym pracowałem. - Postukał w połyskującą klawiaturę na piersi, która odpowiedziała kilkoma dźwiękami.

Argentynę zaczęła czyścić swoją bluzę, natomiast Aspen zajął się moją ręką, koncentrując na tym całą swą uwagę. Przykleił mi na nadgarstku plaster ze środkiem uśmierzają­cym ból i po chwili całe przedramię zniknęło z mapy nerwów w moim mózgu. Odetchnąłem z ulgą. Założył dziwaczne okulary z wieloma soczewkami i zaczął oglądać ranę, szuka­jąc poważniejszych uszkodzeń.

- Hm... - mruknął po jakimś czasie, ściągając okulary. -Miałeś szczęście. Nie jest uszkodzone nic ważnego. Zaraz to zaszyję.

Wyciągnął z torby kolejny przyrząd, z wyglądu miękki i wilgotny, niczym duży ślimak. Owinął mi go wokół dłoni, zakrywając ranę. Mimo środków znieczulających poczułem jakby bardzo silne ssanie.

- Trzymaj nieruchomo - rzekł, ściskając mi palce. -W porządku...

Ślimak nagle zmienił kolor. Aspen odkleił go i wrzucił do walizeczki. Spojrzałem na silnie zaczerwienione brzegi rany:

była zamknięta.

- To wszystko, co mogę zrobić - rzekł, spryskując ranę pianoskórą. - Nie mam lampy. Gdybyś chciał to szybko zli­kwidować, powinieneś się gdzieś udać na zabieg regeneracyjny.

Skinąłem głową.

- Dzięki. - Na próbę poruszyłem palcami. Mogłem je zgi­nać, chociaż nie miałem w nich czucia.

Aspen wstał i szybko wyszedł z pokoju, żegnając nas unie­sioną w górę dłonią.

- Dziękuję - zwróciłem się tym razem do Argentynę. Wzruszyła ramionami.

- Twoje rzeczy są tu, w szufladzie komody. Ja muszę się przygotować do występu. - Ruszyła w stronę drzwi, nie ma­jąc odwagi spojrzeć mi w oczy.

Chciałem ją zawołać, ale ugryzłem się w język. Znalazłem swoje ciuchy i przebrałem się szybko. Zszedłem na dół, cie­sząc się, że mogę ruszyć swoją drogą i nie muszę z nikim wię­cej rozmawiać.

- Argentynę! Argentynę! - ryknął jakiś głos, zdolny chyba wywołać echo w otwartej przestrzeni kosmicznej.

Zatrzymałem się i spojrzałem w głąb korytarza, skąd do­biegł głos. Zakręt przesłaniał mi widok, wyczuwałem jednak obecność umysłów kilku osób zgromadzonych tuż za rogiem.

- Hej,Cusp...

- Argentynę!

Doszedł mnie odgłos łomotania w drzwi.

Przeszedłem korytarzem i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Jeden z bramkarzy klubu walił w drzwi garderoby Argentynę zakutą w stal pięścią, wykrzykując raz po raz jej imię, pod­czas gdy wykonawcy symbu kręcili się wokół niego z szu­mem niczym stado much, z podobnym zresztą efektem.

- Argentynę...!

Ktoś popełnił błąd i chwycił olbrzyma za ramię. Ten otrząsnął się i trzy osoby padły na podłogę.

Nagle drzwi otworzyły się. Bramkarz cofnął się o krok, gdy Argentynę w swoim wypłowiałym szlafroku wyszła

z pokoju.

- Cusp! - zawołała, starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać ogarniającego ją przerażenia. - Co tu się dzieje? - Ruchem ręki wskazała ludzi dźwigających się z podłogi.

Olbrzym warknął coś niezrozumiałego. Był jej najwię­kszym fanem. Dosłownie.

- Dziękuję, ale nie... - rzekła łagodnie. - Wracaj pod drzwi i zajmij się tym, co do ciebie należy. Muszę się przygo­tować, rozumiesz? - Usiłowała się uśmiechnąć, próbując go odwrócić i popchnąć w stronę wyjścia.

Lecz opancerzona łapa chwyciła ją za nadgarstek, szarpnę­ła i zaczęła ciągnąć korytarzem.

- Co robisz?! - krzyknęła Argentynę. Odczułem nagle falę jej bólu i zaskoczenia oraz strach ogłupiałych i bezradnych wykonawców schodzących olbrzymowi z drogi. Zamarłem, starając się coś wymyślić.

Niespodziewanie ktoś stanął w drzwiach garderoby i wy­jrzał na korytarz. To był Daric.

- Argentynę... - zawołał niepewnym głosem. Obejrzała się na niego, ogarnięta paniką, i zachwiała się, szarpnięta przez Cuspa.

- Puść ją! - krzyknął Daric, ruszając w ich stronę.

Nawet jeśli Cusp go usłyszał, nie zwrócił na to najmniej­szej uwagi.

Daric podbiegł do nich. Patrzyłem na to zdumiony, miałem wrażenie, że śnię. Daric chwycił Argentynę za rękę ita w jed­nej chwili zdołała się uwolnić, jakby Cusp trzymał jej dłoń tak delikatnie jak małe dziecko. Olbrzym stanął i zaczął się po­woli odwracać - tak jakby się obracała góra. Uniósł opance­rzone ramię...

Nagle runął do tyłu i z takim hukiem walnął o podłogę, że aż zabolały mnie zęby.

Wykonawcy gapili siew osłupieniu. Argentynę obróciła się powoli w ramionach Darica i spojrzała na niego szeroko otwartymi, szklistymi oczyma.

- Wszystko w porządku? - spytał cicho. Nastroszył palca­mi jej włosy i opiekuńczo przytulił ją.

Cusp zaczął wyć piskliwym głosem. Leżał zwinięty na podłodze jak komar po dawce muchozolu. Argentynę spojrza­ła na niego, po chwili pokręciła głową, a jej usta wykrzywiły się, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem albo histery­cznym śmiechem.

- Hej, Daric - mruknął Aspen. - Jak tego dokonałeś, czło­wieku?

Daric spojrzał na niego i skrzywił się.

- Ja nic nie zrobiłem - parsknął. - On jest pijany - skła­mał. - Zabierzcie go stąd, do cholery. Wezwijcie policję.

Zostałem w ukryciu do czasu, aż Daric z Argentynę znik-nęli w jej garderobie. Wykonawcy zebrali się wokół Cuspa, niczym fachowcy od noszenia trumien, i zaczęli się przymie­rzać, jak by go wytaszczyć z korytarza.

Przywarłemplecami do ściany, oczy zaszły mi mgłą. Jak mogłem być aż tak ślepy? Przecież to było oczywiste... Tylko Daric mógł być tym tekiem, którego obecność wyczułem swego czasu. Był psionem, tak jak je go siostra!

Nie pamiętam, jak wyszedłem z klubu; nie pamiętam na­wet, jak dostałem się do budynku Zgromadzenia i odnalazłem czekającą na mnie Einear - zmęczoną, lecz odczuwającą wyraźną ulgę na mój widok. Ani słowem nie nawiązała do te­go, co jej powiedziałem przed rozstaniem; miała także na­dzieję, że i ja nie będę do tego wracał. Nigdy. Obrzuciła spo­jrzeniem moją podrapaną twarz i spytała, co się stało, czy miałem wypadek. Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem, w każdym razie nie zadawała dalszych pytań.

Polecieliśmy skoczkiem z powrotem do posiadłości ta-Mingów. Einear usnęła, zanim jeszcze opuściliśmy granice miasta, zostawiając mnie sam na sam z myślami, które nie­ustannie krążyły wokół Darica. Daric, Daric... Tylko o nim potrafiłem myśleć, nawet teraz, kiedy już odkryłem prawdę. Ciekaw byłem, jak to się mogło stać; jak do tego doszło, że było ich dwoje - dwoje psionów, brat i siostra, z tego samego pokolenia, w rodzinie, w której nigdy przedtem nie występo­wały podobne zdolności. Jakim sposobem Daricowi udawało się ukrywać swoje zdolności psioniczne przez tyle lat przed

wszystkimi? _.

Wiedziałem, dlaczego tak postępował - nietrudno to było zrozumieć. Krył się z tym, ponieważ świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co się działo z odmieńcami; widział, jak cała rodzina traktowała Jule i co zrobiono jego matce tylko z tego powodu, że Jule urodziła się psionem. Jego życie musiało być nieustannym piekłem, jedno potknięcie oznaczało wykrycie -

a to z kolei stratę wszystkiego: pozycji, władzy, bogactwa, a może nawet życia... miłości i opiekuńczych skrzydeł rodzi­ny, oparcia oraz poczucia bezpieczeństwa, do którego skrycie każdy dąży. Wszystko to przepadłoby w jednej chwili, gdyby powstało w kimś choćby najmniejsze podejrzenie co do nie­go. Daric byłby nadal tą samą osobą, a jednak w oczach tych, których zdanie liczyło się dla niego, przemieniłby się z cu­downego dziecka w wyrzutka, podczłowieka... odmieńca.

Bez wątpienia stosował swe telekinetyczne sztuczki, lecz w taki sposób, by nikt nie mógł niczego zauważyć. Na pewno popisywał się przed Argentynę, wspominał jej o swych zdol­nościach: musiał mieć kogoś, komu mógłby wyznać prawdę, nawet jeśli robił wszystko, by z pozoru uchodzić za normal-niejszego od normalnych ludzi...

Poczułem skurcz żołądka, kiedy uświadomiłem sobie, w jakim on straszliwym stresie musiał żyć przez cały czas, jak silnie musiał kontrolować każdy swój gest, każdą myśl. Ja byłem psionem całe życie, psionem szczęśliwym. Nie znałem czegoś podobnego. Być może było tak, ponieważ w Starówce bez przerwy wiodłem życie na samej krawędzi, niemal na każdym kroku stykałem się z rzeczami, które mogły mnie ostatecznie złamać. To było prostsze, bezpieczniejsze; wyma­gało jedynie znalezienia kryjówki w jakimś mrocznym zauł­ku, odosobnienia w granicach narkotycznego, fantazyjnego świata, wewnątrz mego umysłu. Zetknięcie z rzeczywistością nie było łatwe. Nigdy nie dokonałbym tego sam, wiedziałem, jak podobna tajemnica może zjeść człowieka od środka. Strach, samotność, nienawiść, które kumulowały się bez koń­ca, nie znajdując żadnego ujścia. Bez wątpienia Daric potrze­bował wszystkiego, co tylko Argentynę mogła mu dać...

Można się było nad nim użalać. Ale jeśli pomyśleć, w jaki sposób jego sekret obrócił się przeciwko wszystkim, którzy stanęli na jego drodze: przeciw Jule i Jirowi, Einear, nawet przeciw Argentynę... jeśli wziąć pod uwagę, jak odnosił się do mnie: jak do odmieńca... Wtedy litość skręcająca mi be­bechy ponownie ustępowała miejsca obrzydzeniu...

Obudziłem Einear, gdyż wylądowaliśmy przed domem. Wyglądała początkowo na zmieszaną, lecz po chwili spojrza­ła na mnie z uwagą. Zrobiłem wszystko, by z mojej twarzy nie można było odczytać ponurego napięcia.

- Idę prosto do swojego pokoju - powiedziała, nieco bar­dziej niż zwykle drżącym głosem, choć starała się za wszelką cenę panować nad sobą. - Mam zamiar spać, dopóki słońce mnie nie obudzi. Proponuję, byś zrobił to samo.

Skinąłem głową i ruszyłem za nią w stronę wejścia.

Mimo wieczornego chłodu i ostrego powietrza, którego nie czuło się w mieście, Lazuli czekała na nas na werandzie. Spojrzała szybko na mnie, otwierając swój umysł przed moi­mi myślami, i nagle wrażenie chłodu zniknęło. Zamieniła kil­ka słów z Einear, kładąc jej delikatnie dłoń na ramieniu.

Mnie także przepuściła do środka, lecz jej myśli wybiegły naprzeciw moim, jakby witały je z otwartymi ramionami po­śród ciemności, bezskutecznie szukając ich dotyku. U podnó­ża schodów zawahałem się i obejrzałem przez ramię; spojrza­łem na Lazuli, a po chwili zawróciłem i podążyłem za nią ko­rytarzem.

Wprowadziła mnie do gabinetu Einear i zamknęła drzwi. Raz już byłem w tym pokoju, lecz nawet nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć. Był wysoko sklepiony, tak jak pozostałe po­mieszczenia, wzdłuż ścian, stały regały z ciemnego drewna z półkami za szkłem, wypełnionymi antycznymi książkami. Przyszło mi na myśl, że chyba nikt nie przewracał kart tych ksiąg od stuleci. W kamiennym kominku płonął ogień. W nozdrza uderzył mnie ciężki zapach dymu. Miałem wraże­nie, że nawet stojąc tu, przy drzwiach, czuję bijący od komin­ka żar. A może odczuwałem coś zupełnie innego?

- Po co palicie f»gień? - zapytałem, próbując skierować swe myśli ku czemuś innemu niż Lazuli. Nic z tego nie wysz­ło. - Przecież to niepotrzebne. - Ten dom mógł być bardzo stary, stanowił jednak dzieło sztuki pod względem komfortu

wyposażenia. "Przed kominkiem stał długi mahoniowy stół - jedyny

sprzęt, jaki zapamiętałem z mojego poprzedniego pobytu w gabinecie. Jego blat, inkrustowany złotymi gwiazdkami, przedstawiał mapę nieba. Lazuli oparła się o niego, odwróciła i spojrzała na mnie.

- Nie. Pewnie, że nie - powiedziała cicho. - Ale ogień ja­kimś dziwnym sposobem rozgrzewa duszę człowieka. - Wy­ciągnęła ręce w stronę płomieni. Miała na sobie luźną aksa­mitną suknię koloru czerwonego wina, która odsłaniała jej łydki i kolana.

Podszedłem do niej. Bardzo ostrożnie nawiązałem kontakt myślowy, kładąc jednocześnie dłoń na jej ramieniu. Dotyk aksamitu pod palcami wywołał na moim przedramieniu gęsią skórkę.

- Wszystko w porządku? - Lazuli obróciła się w moją stronę, ogarnął ją niepokój. Kiedy ujrzała opatrunek na mojej dłoni i spostrzegła podrapaną twarz, przyszło jej do głowy, że mógł mieć z tym coś wspólnego Charon. W końcu jej oczy spoczęły na szmaragdzie, który wciąż nosiłem w uchu.

- Tak, nic mi nie jest - odparłem i uśmiechnąłem się. Ci­szę gabinetu wypełniały trzaski płomieni i szum wzlatujących w górę iskier. - A tobie?

Spojrzała mi w oczy, na jej wargach zaczął się rysować niewyraźny uśmiech; ale to, co odczytałem w jej myślach, za­lało mnie nagłą falą żaru.

- Co... cozJirem? Odwróciła głowę.

- Dziś rano czuł się już znacznie lepiej. Dzieci są w Pałacu Kryształowym. Charon... nalegał, byśmy zjedli obiad z całą rodziną.

- A co z tobą?

- Chciałam się jeszcze z tobą zobaczyć. Nie wrócę dzisiaj na noc. - Ścisnęła w palcach kosmyk kruczoczarnych wło­sów. - Charon pragnie, bym spędzała z nim więcej czasu... -By spędzała z nim noce. Spuściła głowę, zapewne zdawała sobie sprawę, że znam jej myśli i podzielam jej odczucia. -Muszę zaraz do nich wracać... Powiedziałam, że źle się czuję.

- Na myśl o tym, że Charon będzie jej dotykał. Spojrzała znów na mnie. (Jestem chora z tęsknoty) przekazały mi jej oczy.

- Lazuli... - Potrząsnąłem głową i spuściłem wzrok. Ostatniej nocy musieliśmy się oboje pozbyć uczucia samo­tności. Nie powinno się było to wydarzyć; nie wolno mi było dopuścić, by stało się to jeszcze kiedyś. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Uniosłem rękę i zacząłem odpinać kolczyk.

Lazuli chwyciła mnie za rękę. Była cała spięta, niczym łuk gotowy do strzału; opierała się o stół usiany złotymi gwiazd­kami, kierowana jakimś impulsem. {Pragnę ci.) czytałem w jej myślach. {Dotknij mnie raz jeszcze.) Odciągnęła moją dłoń, położyła ją na swej piersi i pociągnęła w dół po gładkim aksamicie.

Moje ciało ogarnął ogień; zrobiłem krok, pokonując resztki dzielącej nas przestrzeni. Pocałowałem ją - gorąco i żarliwie, gdyż tak właśnie pragnęła być całowana. Moja dłoń zsunęła się po aksamitnej sukni, dotknąłem krągłych-bioder Lazuli, objąłem ją i z całej siły przycisnąłem do siebie. Na plecach czułem żar ognia płonącego w kominku; moje myśli wypełnił za/jej pożądania i moje własne podniecenie, gorętsze od og­nia. Nie mogłem się już powstrzymać, zresztą nie chciałem. Wiedziałem, że jestem naprawdę dobry, że mogę dać jej to wszystko, czego pragnęła, a nawet więcej: że mogę sprawić, by ta piękna, niedostępna kobieta pożądała mnie tak bardzo, że wszystko inne przestałoby się dla niej liczyć. A to wyłącz­nie z powodu Daru, którym nie mogłem się posługiwać w nieskończoność.,.

Położyłem ją na gwieździstym stole i kochałem się z nią mocno i żarliwie... a ona otwierała przede mną najdalsze głę­bie swego umysłu, nazywała mnie swym prawdziwym ko­chankiem, ogniem jej życia...

21

Następnego dnia wróciliśmy z Einear do pracy.

- Brak Philipy odczuwam tak, jakbym straciła część swe­go mózgu - powiedziała mi Einear, kiedy szliśmy korytarza­mi kompleksu ZTF w stronę jej biura. - Nie jestem pewna, czy dam sobie dzisiaj radę z robotą.

- Czy ona jest aż tak bardzo udoskonalona? - zapytałem zdziwiony, gdyż sądziłem, że Jardan nie była scyberowana. Nie dysponowała takimi połączeniami neuronowymi jak Ei­near.

- Nie. - Pokręciła głową, jakby nieco zmieszana. - Ale jest niewiarygodnie zorganizowana. Wszystkie szczegóły w jej głowie są dokładnie usystematyzowane, dzięki czemu nigdy nie robi z siebie głupca przy ludziach, a czasem potrafi odnaleźć pewne dane nawet szybciej niż ja.

- Czemu pani sama nie podłączy się do całego systemu? Przecież ma pani takie możliwości. Po co wykorzystuje pani kogokolwiek do zajmowania się tymi drobiazgami?

Wzruszyła ramionami.

- Na dobrą sprawę jestem bardzo leniwa. Nie mam ochoty przez cały czas kontaktować się z systemem, jak robi to choć­by Natan Isplanasky. Lubię czasami cofnąć się o krok i spoj­rzeć na wydarzenia dnia z perspektywy... namalować jakiś obraz, odwiedzić nie znane mi miejsca. Dzięki Philipie mia­łam. .. mam na to wszystko czas. - Jej uśmiech zniknął pod

natłokiem wspomnień, odczucia zaczęły ją przytłaczać: Phi-lipa, utrata, strach, porażka, śmierć...

Musiałem się szybko wycofać, bo znowu mogłem posunąć się za daleko. Topalaza działała, niemal aż za dobrze. Mój umysł zdolny był teraz prześwietlić myśli każdego człowieka. Bardzo łatwo, wręcz za łatwo, mogłem dokonać tego w przy­padku kogoś, kogo dobrze znałem. Mogłem, nawet nie my­śląc o tym, podchwycić jakiś wątek myślowy i podążać za nim przez labirynt mózgu. Byłem w stanie znaleźć się w sa­mym środku myśli człowieka, nim zdołałby to spostrzec, o ile w ogóle by cokolwiek zauważył... Głęboko wewnątrz, po­śród najbardziej intymnych doznań. Każdy człowiek skrywa pewne rzeczy, którymi nie chce się dzielić z innymi - rzeczy, do których nawet sam nie zawsze chce się przyznać... Ja także.

Wiedząc,7 że jest to teraz bardzo proste, czułem się tak jak podczas przyjęcia taMingów: miałem świadomość, że mógł­bym okraść ich wszystkich z zamkniętymi oczyma; wiedzia­łem jednak, że nie byłoby to właściwe. Derę Cortelyou na­uczył mnie przed śmiercią, że istnieje ważny powód, dla któ­rego martwiaki się nas boją. On posunął się za daleko, za bardzo chciał ich przekonać, że nie ma zamiaru zrobić im nic złego. Pracował jako telepata syndykatu, a wszyscy odnosili się do niego jak do śmiecia. Rubiy także posunął się za daleko, w inny sposób. Władza uderzyła mu do głowy, traktował wszystkich tak, jakby byli jego osobistą własnością. Obaj nie żyli. Gdzieś pośrodku między tymi dwoma postawami wiodła ścieżka ku przetrwaniu, sposób na złapanie równowagi i przejście po linie, z której upadek równałby się śmierci...

Szliśmy dalej w milczeniu.^

Kiedy dotarliśmy do biura, wywołałem w bazie danych no­tatki Jardan i przejrzałem rozkład zajęć na kilka najbliższych/ dni, próbując się w tym wszystkim rozeznać: spotkania, decy­zje, materiały do wysłania albo odebrania; tysiące drobiaz­gów, od których jeżyły się włosy wszystkim ważnym figu­rom; trzeba było pamiętać o tym, że ten członek Zgromadze­nia musi przestrzegać ścisłej diety, inny zaś ma chorą babkę

i wypada go zapytać o jej zdrowie po jego powrocie z macie­rzystej planety; setki informacji napływających z połowy ob­szaru Federacji, które były Einear potrzebne i niezbędne każ­dego dnia, a które zmieniały się każdego dnia. Pojąłem szyb­ko, co Einear miała na myśli. Samo usystematyzowanie tych danych zajęłoby jej tyle czasu, że nie starczyłoby już na jakie­kolwiek analizy czy wnioski. Cóż z tego, że nie lubiłem Jar-dan, podobnie jak ona nie lubiła mnie? Nabrałem dla niej wielkiego respektu za to, co była w stanie zrobić mając tylko umysł zwykłego człowieka.

Wbiłem sobie w pamięć dane Jardan i ruszyłem za Einear towarzyszyć jej w codziennych bezustannych wędrówkach. Przemierzała korytarze budynku, spotykała się z ludźmi w sprawach, które można było załatwić tylko osobiście; roz­mawiała kolejno z członkami Zgromadzenia na temat zbliża­jącego się głosowania.

- Jeśli zjawisz się osobiście, ludzie będą cię pamiętać -powiedziała mi w którymś momencie. Dostrzegłem w jej oczach, że sama bardzo chciałaby w to wierzyć.

Podpowiadałem jej nazwiska i najróżniejsze szczegóły, czerpiąc je wprost z umysłów osób, z którymi się spotykała, jeśli nie znajdowałem tych rzeczy w swej pamięci. Przesyła­łem informacje prosto do jej świadomości w taki sposób, że nieomal wierzyła, iż sama to wszystko pamięta. Zdawała so­bie jednak sprawę z mojej roli. Na początku zerkała na mnie, zdumiona, ale dość szybko się przyzwyczaiła.

Niektórzy z jej rozmówców rozpoznawali mnie i prosili, bym zaczekał na korytarzu. Ci mieli najwięcej do ukrycia. Zostawałem wtedy za drzwiami, ale to nic tym ludziom nie dawało. Po wyjściu z każdego takiego spotkania Einear pa­trzyła na mnie z coraz większą nadzieją, czekając na dalsze wskazówki. Ale dopiero po kilkunastu wizytach zdobyła się na odwagę i zapytała:

- Czy robię jakieś postępy? Czy te spotkania do czegoś prowadzą?

Wzruszyłem ramionami i odwróciłem głowę.

- Może...

- Nie musisz mnie okłamywać - rzekła. Jej twarz emano­wała smutkiem zawiedzionej nadziei. - Mam rozumieć, że to nic nie daje.

Skinąłem głową.

- Tego się spodziewałam. Kiedy z nimi rozmawiam, po­wraca we mnie wiara, ze są ludźmi. Ale to tylko końcówki sy­stemów komputerowych. Gdyby byli ludźmi, może bym ich zdołała przekonać, ale przecież to nie ludzie w ostateczności będą głosować. - Uniosła rękę i potarła dłonią policzek, jakby chciała uścisnąć mi dłoń i rozmyśliła się. - Po co zresztą cię pytałam...? - Pokiwała głową, odczuwając nagle złość. Za tym wszystkim kryła się świadomość, że mimo wczorajszych wydarzeń specjalna komisja skończyła analizować projekt zniesieniakontroli i zaakceptowała go. Teraz już mógł zostać poddany pod głosowanie w ciągu najbliższych dni. Einear zdawała sobie sprawę, że wyniki głosowania nie będą po jej myśli, bez względu na to, co zrobi.

- Swoją drogą, dlaczego jest to aż tak ważne dla pani? -spytałem, nie mając odwagi sięgnąć do jej myśli i samemu znaleźć odpowiedź. - Przecież nie chodzi tu o rzeczy zasad­nicze ani też o miejsce w Radzie... ,

Zerknęła na mnie z ukosa, jakby się obawiała, że mogę zro­bić to, przed czym się właśnie powstrzymywałem. Po chwili, kiedy nie odpowiadałem sobie sam na to pytanie, odwróciła głowę i zwolniła kroku.

- Moi rodzice... - mruknęła, wracając myślami do wspo­mnień - byli odkrywcami narkotyków z grupy pentatryptofe-nów.

Zmarszczyłem brwi.

- Pani rodzice? Zdawało mi się, że pentryptyna znana jest już od kilku stuleci.

- Mniej więcej od stu pięćdziesięciu lat - odparła, kiwając głową. - W przybliżeniu tyle samo żyli moi rodzice. Bardzo długo pracowali zawodowo. Zsyntetyzowali bądź odkryli

większość biochemikaliów, z których ChemEnGen czerpie teraz zyski.

- I sądzi pani, że oni by nie chcieli, aby pentryptyna była wykorzystywana w ten właśnie sposób? Jej oczy zwęziły się.

- Ich by to nie obchodziło. Może by się nawet ucieszyli... z uwagi na dodatkowe zyski kompanii. - Zmarszczyła brwi, spoglądając w dół. Jej rodzice byli odkrywcami bardzo wielu chemikaliów i jeśli zastanawiali się nad tym, jak one mają być używane, do czego i przez kogo, to chyba nawet przez chwilę nie ogarniały ich wątpliwości i mogli spać spokojnie. Einear nigdy nie była w stanie ich zrozumieć ani też im wybaczyć.

- Co się stało? - zapytałem. - Z jakiego powodu podcho­dzi pani do tego inaczej niż rodzice? Pokręciła głową.

- Nic się nie stało. Po prostu zawsze wierzyłam, że życie bez choćby odrobiny odpowiedzialności przed całą ludzko­ścią za własne postępowanie jest... niemoralne, złe. - Wes­tchnęła i odgarnęła z czoła kosmyk siwiejących włosów. -Sądzę, że to kwestia charakteru.

- Prawie jak odmieniec - rzekłem cicho, wykrzywiając usta. Spojrzała na mnie.

- Tak - odparła - można to chyba tak nazwać. Podążyliśmy dalej. Po chwili zrozumiałem, że nie zmierza­my na miejsce kolejnego spotkania, lecz wracamy do jej biura.

- Powinien istnieć jakiś lepszy sposób - wtrąciłem. -1 pa­ni musi go odkryć.

Nie odpowiedziała.

Wykonałem swoją pracę w biurze jak najszybciej i wy­szedłem na spacer. Z pierwszego napotkanego telefonu pub­licznego zadzwoniłem do Mikaha, włączywszy przedtem ekran ochronny. Na ekranie pojawił się nieco rozmazany ob­raz jego twarzy.

- Kocie-rzekł, skinąwszy lekko głową.-Musimy się jak najszybciej zobaczyć.

- Masz coś dla mnie?

- Chyba tak. Dziś wieczorem... ?

- W „Czyśćcu", przed rozpoczęciem przedstawienia.

- Dobra.

Jego twarz zniknęła z ekranu. Rozłączyłem się i poszedłem z powrotem korytarzami, tym razem znacznie wolniej. Roz­puściłem swoje telepatyczne macki niczym mgłę, prześlizgu­jąc się po powierzchni umysłów setek osób znajdujących się w otoczeniu. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że szukam czegoś konkretnego, aż to znalazłem: coś dotyczącego rów­nocześnie Strygera i Darica. Stanąłem w pół kroku i próbo­wałem się skoncentrować; kilka osób wpadło na mnie, mru­cząc coś pod nosem. Daric wychodził ze swego biura piętro niżej. Udawał się na spotkanie ze Strygerem w celu prze­dyskutowania jakichś wspólnych interesów. Wczorajszej de­baty, wczorajszych wiadomości... Umysł Darica zawsze przypominał dłoń zaciśniętą w pięść, lecz obecnie pogrążony był w stanie przypominającym medytację. Trzymając się na­miaru jego mózgu, dotarłem do najbliższej windy, zjechałem na dół i ruszyłem jego śladem. Wspólne interesy... Cokol­wiek ich łączyło, powinienem był o tym wiedzieć, gdyż mu­siało to mieć związek ze zniesieniem kontroli oraz Einear.

Stryger czekał w niewielkim pokoiku, zapewniającym ma­ksimum odosobnienia i bezpieczeństwa. Ja jednak dyspono­wałem idealnym, niewykrywalnym podsłuchem, tkwiąc tele-patycznie w umyśle Darica. Pokój ten znajdował się w pobli­żu dużej sali widokowej, przez którą przelewały się tłumy turystów. Znalazłem tam zaciszny kąt, gdzie mogłem pocze­kać, nie rzucając się w oczy. Na ścianie naprzeciwko znajdo­wała się mozaika przedstawiająca ludzi zamieszkujących Fe­derację - mężczyzn i kobiety, młodych i starych, czerwo­nych, żółtych, czarnych oraz białych. Ich oczy wbijały się we mnie spojrzeniami niemych sędziów. W tej chwili tylko ja mogłem ocenić, czy to, co robię, jest właściwe czy niewłaści­we, usprawiedliwione czy nie. Martwiaki. Po raz kolejny

spojrzałem na nich - na ich twarze, ich oczy... Po chwili jed­nak skoncentrowałem się na śledzonym obiekcie.

Wytężyłem wszystkie zmysły, wysyłając je na otwarte dla mnie terytorium umysłu Darica, które przypominało szereg strumyków zlewających się kolejno w rwącą rzekę; pozwoli­łem moim myślom wlać się w te nurty. Tak głębokie wniknię­cie w umysł innego psiona nie było łatwe, zwłaszcza że mózg Darica był chory, pełen ruchomych piasków paranoi i nie­przebytych labiryntów biocybernetyki. Włożyłem w to wszy­stkie swe zdolności, tym bardziej że znów dysponowałem nieograniczoną mocą, a świadomość, że wszystko działa bez zastrzeżeń, pod moją całkowitą kontrolą, napawała mnie za­dowoleniem.

W jego umyśle nie znalazłem jednak nic, czego bym do tej pory nie wiedział lub się nie domyślał. Daric miał być łączni­kiem między Centaurem a Strygerem, miał przekazywać mu instrukcje, sugestie, polecenia rady nadzorczej. Był tylko jed­nym z informatorów, w dodatku niezbyt ważnym; Centauria-nie mieli swe wtyczki w potężniejszych, liczących miliardy ludzi syndykatach. Teraz Stryger kiwał głową i uśmiechał się, w duszy zaś dziękował Bogu, że ma takich przyjaciół i dorad­ców.

Przez cały czas słuchał Darica tylko jednym uchem, ja na­tomiast, będąc mocno związany z umysłem Darica, bez trudu dostałem się między myśli Strygera; musiałem jedynie prze­kroczyć tę niewielką, dzielącą tych dwóch przestrzeń, by po­znać jego odpowiedzi. Wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy dostanie do ręki ostateczną broń pozwalającą mu sięgnąć po miejsce w Radzie Bezpieczeństwa i zdobyć władzę...

Daric mówił bez przerwy - spokojnym, jednostajnym gło­sem. Z jego twarzy aż biło wyrachowanie, pewność siebie i arogancja, a jego myśli lawirowały i wiły się niczym ciało węża; poruszał rękoma, silnie się pocił... Wiedział równie do­brze jak ja, że Stryger nienawidzi psionów. Umysł telepaty fa­scynował Strygera, ale w taki, sposób, jak leżący na stole pi­

stolet mógłby fascynować kogoś, kto myśli o morderstwie czy samobójstwie...

W końcu uznałem, że wystarczy. Nie dowiedziałem się ni­czego nowego, co mogłoby pomóc Einear. Traciłem tylko czas, grzebiąc się w tym śmietnisku. Zacząłem się wycofy­wać, powoli i ostrożnie, nie dopuszczając, by moje obrzydze­nie wyrwało się spod kontroli i zdradziło mnie. Daric nie był co prawda telepatą, lecz jego umysł posiadał znacznie więcej zabezpieczeń przed włamywaczami niż mózg normalnego człowieka.

Daric nagle zamarł, a w jego umyśle coś rozbłysło jasno ni­czym pochodnia. Ja również zamarłem, po chwili zrozumia­łem, że powodem tego nie była moja nieostrożność, lecz pró­ba sformułowania odpowiedzi na pytanie zadane przez Stry­gera.

„Czy znalazłeś mi innego?" - brzmiało pytanie. Znów sięgnąłem do umysłu Darica, wszedłem głębiej, przyglądając się uważnie i przesiewając fakty. Ciekaw byłem, co mogło spowodować ów nagły wybuch paniki w jego mózgu. Czego Stryger mógł chcieć, zadając to pytanie?

Czułem, jak w umyśle Darica rodzi się odpowiedź, niczym obraz nabierający realnych kształtów w miarę wynurzania się z mrocznych głębin sadzawki, który nagle pojawia się na po­wierzchni - tak wyraźny jak odbicie twarzy w lustrze. „Nie, jeszcze nie... Mam trochę kłopotów... Nie mogę złapać konta­ktu z moim dostawcą... " Coś w jego umyśle zaczęło się mio­tać jak zwierzę schwytane w pułapkę, próbując z całych sił wyrwać się na wolność. Weź mojego. Wykorzystaj mojego... Nie, tego Daric nie mógł powiedzieć, nie mógł, nigdy, za nic w świecie...

Pomyślałem, że chodzi o narkotyki. Pomyliłem się jednak. W głębszej warstwie, pod wypowiedzianymi słowami, znala­złem przypadkowe obrazy Deep Endu, mrocznych ulic i cie­mnych transakcji, ale nie dotyczyło to narkotyków - nie tym razem. Napięcie i przerażenie zacisnęły się na podobieństwo

łańcuchów wokół odczuć i zniszczyły je, zanim zdążyłem je rozpoznać.

Ciało i krew. Człowiek do wykorzystania. Stryger chciał, żeby Daric dostarczył mu ofiarę, ale nie pierwszą lepszą - po­trzebował psiona. Chciał powtórzyć to, co robili już wcześniej.

Umysł Darica znowu wypełniły obrazy: wspomnienie krwawych szram na bladej skórze, nabrzmiałych czerwonych blizn układających się z wolna w nierozpoznawalny zarys czyjejś twarzy, krzyków wbijających się bólem w jego umysł... Przerażenie... Pragnienie...

Wycofałem się nieco: nie potrzebowałem jego wspomnień. Miałem własne.

Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie wrzasnąć na ca­ły głos w głowie Darica - Wiem wszystko, ty łajdaku! - żeby nie wrzeszczeć tak do czasu, aż krew tryśnie z jego oczu. Przerwałem kontakt; usłyszałem, jak wyrwało mi się ciche przekleństwo, jakbym mówił do siebie przez sen. Spojrzenia postaci z mozaiki po drugiej stronie sali wbijały się we mnie:

posępne, zaciekawione, szczęśliwe, smutne.

Zamknąłem oczy. Przemierzyłerh pustą przestrzeń i zagłę­biłem się w mózg Strygera. Teraz już wiedziałem, kim on na­prawdę jest. Pojawiły się jednak pytania, na które musiałem znaleźć odpowiedzi - wyjaśnienia potrzebne do tego, byśmy mogli wszystko rozgraniczyć, Einear i ja. Błyskawicznie wtargnąłem głęboko w jego umysł, czując się jak ostrze noża rozcinające ciało człowieka. On jednak niczego nie czuł, był martwiakiem. Zacząłem przeczesywać jego mózg, broniąc się zarazem przed jego myślami, odgrodzony wręcz antyseptycz-ną barierą. Chciałem się dowiedzieć tylko dwóch rzeczy, ni­czego więcej. Bałem się go jak zarazy... musiałem jednak zy­skać pewność.

To nie on - nie on próbował zabić Einear. Pragnął zająć miejsce w Radzie; sądził, że już je ma. Bóg był po jego stro­nie, Bóg nie mógł dopuścić do jego porażki. Bóg musiał to dla niego zrobić. Nie musiał pomagać Bogu.

To nie on - nie on zaciągnął mnie kiedyś w Starówce do

wynajętego pokoju i wyżywał się na mnie. Ale robił to samo z innymi odmieńcami. Pragnął tego również teraz, pragnął z całego serca, z powodu wczorajszych wydarzeń: tego, że został złapany na kłamstwie, ośmieszony przez psiona, prze­ze mnie, na oczach tak wielu ludzi. A Daric, pocąc się, jakby miał gorączkę, gotów był mu w tym pomóc ze wszystkich sił.

Przerwałem kontakt. To nie Stryger! Zatem jak wielu było takich jak on, jak ten, który mnie skatował? Tysiące? Milio­ny? Znowu, po raz ostatni, spojrzałem na przedstawicieli lu­dzkości przyglądających mi się z oczekiwaniem.

- Idźcie do diabła! - mruknąłem i ruszyłem przed siebie.

22

- Muszę z tobą pogadać - rzekłem, zatrzymując się w we­jściu do garderoby Argentynę.

Siedziała przy zagraconym stoliku przed wielkim lustrem. Odwróciła się w moją stronę. Wyraz zdumienia na jej twarzy zmienił się szybko w coś przypominającego rozterkę.

- Ach, to ty. Czy to nie może zaczekać? Muszę się przygo­tować. - Tylko w połowie wyglądała jak ta Argentynę, którą znała publiczność. Miała na sobie suknię przetykaną połysku­jącymi włóknami optycznymi.

- Nie.

Odwracała się już z powrotem w stronę lustra, ale ponow­nie spojrzała na mnie, zdumiona.

- W porządku - rzuciła. - Mów. - Sięgnęła po szczotkę i zaczęła czesać włosy. Naelektryzowane srebrzyste kosmyki podnosiły się kolejno niczym ręce pogan w stronę czczonego słońca.

Zdjąłem stos ubrań z plastikowego, twardego krzesła, ob­róciłem je i usiadłem.

- Chodzi mi o Darica.

Spoglądała w lustro. Nie poruszała głową, lecz jej odbicie zmieniało się nieustannie, ukazywane pod różnymi kątami.

- Czyżbyś, kochasiu, postanowił ratować mnie przed sa­mą sobą? - rzekła spokojnie, chcąc się mnie pozbyć. . Zmarszczyłem brwi.

- Nie, mam zamiar jedynie powiedzieć ci prawdę. Wzruszyła ramionami, sięgnęła po kolczyk z ogromnym sztucznym diamentem i zaczęła go zapinać.

- Dane jest psionem.

Kolczyk z brzękiem spadł na stolik; Argentynę skierowała całą uwagę na mnie.

- Bzdura! - Sięgnęła znowu po kolczyk i nie patrząc na mnie, zaczęła go obracać w palcach, obserwując refleksy świetlne. - Jesteś tego pewien? - spytała po chwili.

Skinąłem głową.

- Tylko ja mogłem to odkryć. On jest tekiem... telekinety-kiem. Właśnie dlatego tak łatwo powalił Cuspa. Byłem przy tym, czułem jego oddziaływanie.

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze.

- Ale przecież powiedział... On nigdy... Ja nie...

- Nie wie o tym nikt oprócz mnie. Nigdy nikomu nie mówił.

- Dlaczego? - Argentynę nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Zaśmiałem się.

- A jak sądzisz? Straciłby wszystko, gdyby rodzina do­wiedziała się, że jest odmieńcem-. Wiesz chyba, co zrobili z jego siostrą?

Powoli odwróciła się na krześle w moją stronę. Wyraz jej twarzy uległ zmianie, lecz jej odbicie pozostało takie samo, jak zatrzymany kadr.

- Dlaczego mi to mówisz? - zapytała. - Chcesz się prze­konać, czy ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Jak zare­aguję na wiadomość, że on mi nie ufa... i że jest psionem?

- Może. - Spuściłem głowę.

- Naprawdę sądziłeś, że w ten sposób zdołasz odmienić to, co do niego czuję? - Opanowywał ją coraz silniejszy gniew. - A więc nie ufa mi na tyle, żeby powierzyć mi taje­mnicę, której wyjawienie mogłoby zrujnować mu życie. Jest odmieńcem. I co z tego? - Wycelowała we mnie srebrzysty palec. - W każdym razie nie jest cholernym podglądaczem! -Miała na myśli mnie.

Pokręciłem głową.

- Psychicznym kieszonkowcem - poprawiłem.

- Co?

- Psychicznym kieszonkowcem, tak zostałem nazwany przez innych psionów w instytucie w Quarro... - Uniosłem głowę i spojrzałem jej w oczy. - To prawda, wykradałem ich myśli. Ale to jeszcze nie wszystko, co chciałem ci powie­dzieć. Czy znasz wizytatora Strygera?

Zawahała się.

- Chodzi ci o tego świętoszka, który chciałby wszystkich zbawić, który pragnie przepchnąć ustawę znoszącą kontrolę nad produkcją narkotyków? Daric czasami wspominał o nim...

Skinąłem głową.

- Stryger jest kontrkandydatem pani Einear do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Natomiast Centauńanie są jed­nym z wielu popierających go syndykatów... Czy Daric mó­wił ci, że Stryger chorobliwie nienawidzi odmieńców?

Pokręciła głową.

- Daric jest łącznikiem między Centaurianami a Stryge-rem, przekazuje mu instrukcje. - Musiałem pokonać swoje obawy, dając upust złości. - Poza tym dostarcza mu wszy­stko, o co Stryger poprosi.

Argentynę ponownie zmarszczyła brwi.

- Co masz na myśli? - zapytała, pełna podejrzeń. - Czyż­by Stryger używał narkotyków?

- Nie, używa psionów.

Opadła jej szczęka; nie odezwała się nawet słowem.

- Pamiętasz tę dziewczynę, o której mi opowiadałaś? Tę, którą przyprowadził tu Daric, pobitą do tego stopnia, że nie mogła mówić? Ona była psionem...

Z całej siły zacisnęła palce na poręczy krzesła, aż pobielały jej kostki.

- Daric? - spytała cicho. - Daric się do tego przyczynił? -Jej spojrzenie niemal błagało, bym powiedział, że to niepra­wda.

- Ta dziewczyna nie była jedyną - odparłem. - A Daric czasami oglądał te przedstawienia.

- O Boże! - wyrwało się jej. Wyprostowała się na krześle, opuszczając dłonie zaciśnięte w pięści. - Po co? - spytała od­wracając się. - Jeśli on sam jest psionem, to po co miałby to robić? - Oczekiwała ode mnie wyjaśnień.

Pokręciłem głową. Sam zadawałem sobie to pytanie, pró­bując przez całe popołudnie znaleźć sensowną odpowiedź.

- Nie wiem. Dlaczego nie zapytasz go o to? - Wstałem z krzesła.

Argentynę zerwała z najbliższego wieszaka pierwszą le­pszą bluzkę, mając zamiar cisnąć mi ją w twarz, lecz tylko zmięła ją i rzuciła na podłogę.

- Po co mi to wszystko powiedziałeś? Niech cię cholera weźmie! Czego ty chcesz ode mnie? Wzruszyłem ramionami.

- Mówiłem już: chciałem, abyś znała prawdę. Co z tym zrobisz, to już twoja sprawa. - Ruszyłem w stronę drzwi.

- Jesteś parszywym gówniarzem! Wiesz o tym? Obejrzałem się. Wyglądała tak, jakby krew miała jej za chwilę trysnąć z twarzy; lada moment mogła wybuchnąć pła­czem.

- Staram się - odparłem i wyszedłem.

W sali klubowej na dole zająłem miejsce przy stoliku, za­mówiłem drinka i przyglądałem się napływającym gościom, czekając na Mikaha. Zatrudnili nowego bramkarza. Obawia­łem się nawet, że podejdzie i każe mi się wynosić po tym, co zrobiłem, ale nikt się mną nie interesował. W sali panował półmrok i było gęsto od dymu. Wielobarwne strumienie światła laserowego przecinały ciemność, kreśląc zwariowane parabole, które zbierały się na kształt chmur wysoko ponad moją głową w rytm muzyki syntezatorów. Odchyliłem się na poduszkach i zapatrzyłem na to fascynujące świetlne widowi­sko.

Po jakimś czasie wyczułem, że przez parkiet idzie w moją stronę Mikah. Usiadł przy moim stoliku, miał na sobie czarny

zbrojony kombinezon; pasował do tego lokalu. Ja byłem w starych dżinsach i porwanej koszuli. Zapakowałem je dziś rano do torby, domyślałem się bowiem, że będę ich potrzebował.

- Cześć, odmieńcu - rzucił.

- Nie nazywaj mnie tak. Spojrzał zdumiony.

- Co cię gryzie?

Spojrzałem na swą pustą szklankę.

- Nic. A jaki ty masz problem?

- Jestem dewiantem. - Uśmiechnął się krzywo. - Czyżby ktoś utarł ci nosa? W takim razie otrzyj sobie twarz z gówna, chłopie, i zapomnij o wszystkim. Powinieneś był już do tej pory przywyknąć.

Pokręciłem głową.

- Nie o to chodzi. Chciałbym, żeby to był mój jedyny problem. - Rozwarłem palce zdrowej ręki i położyłem ją pła­sko na stole.

Mikah zamówił sobie dńnka i rozparł się wygodnie na ster­cie poduszek. Kiedy nie odzywałem się przez jakiś czas, wzruszył ramionami i spytał:

- Co się stało z twoją koszulą? Miałeś wczoraj aż tak na­miętną kochankę?

Spojrzałem na długie rozdarcie na piersi i niemal zaśmia­łem się, wspomniawszy, jak ono powstało. Zaraz jednak przy­pomniałem sobie zeszły wieczór, ogień i stół o blacie inkru­stowanym w gwiazdki... Uniosłem rękę i dotknąłem kolczy­ka ze szmaragdem. Nie miałem zamiaru go zatrzymywać;

w ogóle nie chciałem, żeby doszło do tego, co stało się wczo­raj wieczorem... Musiałem sobie wreszcie powiedzieć pra­wdę, że Lazuli jedynie wykorzystywała moje ciało, by zapo­mnieć o tym, jak bardzo nienawidzi kontaktów ze swoim mę­żem. Może nawet chciała mu się w ten sposób odpłacić? A ja jej na to pozwoliłem. Poszło jej ze mną tak łatwo, jakbym miał mózg między nogami. Było mi głupio i czułem się bez­radny, kiedy na samo wspomnienie czerwonego aksamitu i złotawej skóry Lazuli dostałem erekcji...

- Widzę, że komuś wpadłeś w oko - rzekł Mikah. - Zdaje się, że być sławnym to dość zabawne. Odwróciłem głowę.

- Czy odkryłeś, z jakiego powodu jestem tak popularny, że nie znani mi ludzie chcą mnie zabić? Pokręcił głową.

- O tym nie gada się na ulicy. W grę wchodzą ważniacy, a ci pilnie strzegą swych tajemnic. Uniosłem wzrok, zaskoczony.

- Sądzisz, że to może mieć coś wspólnego z Einear? Wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Ale miałeś rację co do DeAtha. To on miał największy udział w tym, co stało się przedwczoraj. Ale dalej mur. Nie wiadomo, kto wynajął go do pozbycia się pani Eine­ar. Na dole nikomu nawet nie przyszłoby to do głowy, wszy­scy są po jej stronie.

Ciekaw byłem, co by powiedziała Einear, słysząc te słowa.

- Cholera - mruknąłem. - Sądziłem, że wiem... Podejrze­wałem Strygera. Ale to nie on.

- Strygera? - powtórzył cicho Mikah. - Tego plastikowe­go świętoszka? Naprawdę myślisz, że byłby zdolny pozbyć się swoich przeciwników przy pomocy ludzkiej bomby?

- Tak - odparłem. - Właśnie o to go podejrzewałem.

- Hm. - Wzruszył ramionami. - Słyszałem o nim, ale my­ślałem, że to tylko gadanie. - W jego głosie czuć było ulgę. Chyba w jakimś stopniu przywróciłem mu wiarę w człowie­ka. Nawet on mógł mi teraz opowiedzieć o działaniach Stry­gera na rzecz czynienia dobra.

- Nie słyszałeś chyba najgorszego. Ale to i tak nic mi nie daje. - Potarłem dłonią policzek. - DeAth chyba wie, kto mu zlecił robotę?

- Może nie wiedzieć. - Mikah pokręcił głową. - To para-noik, kryje swoich klientów i swoją własną dupę. Zrobi wszy­stko za odpowiednią sumę, bez zbędnych pytań, bez żadnych śladów. Żadnej odpowiedzialności, żadnego ryzyka.

- Jezu... - Czułem, jak rozczarowanie przeradza się we

mnie powoli w niechęć. Oznaczało to, że nawet gdybym zdo­łał sięgnąć do umysłu DeAtha i przeszukać jego pamięć, i tak prawdopodobnie niczego bym się nie dowiedział. - Gdzieś musiał przecież pozostać jakiś ślad. A co z numerem konta, z którego przelano pieniądze?

Mikah zastanawiał się przez chwilę.

- Tak, to możliwe... Ale jeśli jego laboratorium to wielka śmiertelna pułapka, to z pewnością prywatne konto ma upo­rządkowane jak wzorowy park. Nikt przy zdrowych zmy­słach by nie dopuścił, żeby zdradziły go tego typu dane.

Uderzyłem w stolik okaleczoną ręką, skrzywiłem siei syk­nąłem.

- Niech to cholera... Musi być na rynku ktoś na tyle dobry, żeby dać sobie z tym radę. Chcę się włamać do tych pieprzo­nych danych. Kto jest w tym najlepszy?

Mikah trącił palcem srebrne kółko w nosie.

- Mówiłem już, że nikt przy zdrowych zmysłach... -Uśmiechnął się niewyraźnie. - Może Snajper by ci pomógł? On potrafi robić takie rzeczy, że w głowie się nie mieści. Nikt nie zna jego sposobów. Ale jego trzeba by długo przekony­wać, to naprawdę prawdziwy sukinsyn.

- Snajper? Wita gości z rusznicą czy co? Mikah zaśmiał się.

- Słyszałem, że jest trochę stuknięty, ale to chyba tylko plotki. Nie wiem. Ma coś z jednym okiem.

- Z okiem? - powtórzyłem.

- Tak. Paskudnie to wygląda, cały czas mu ropieje. - Mó­wił poważnie.

- Czemu nie naprawi go sobie?

- Mówiłem ci, jest stuknięty. Ale to spec od systemów, o ile zgodzi się współpracować. Podniosłem się.

- Chodź, przekonamy się.

- Zaraz - rzekł z wyraźnym rozczarowaniem. - Nie masz ochoty poczekać i obejrzeć przedstawienie?

Spojrzałem na scenę, wciąż pustą i pogrążoną w ciemno­ściach, choć zebrał się już wokół niej spory tłum.

- Widziałem już.

Mikah westchnął i wstał.

- Dobra.

Bez przygód przepchnęliśmy się przez tłum do wyjścia i pojechaliśmy metrem w głąb zatoki.

Snajper mieszkał w znacznie obskumiejszej dzielnicy niż DeAth, położonej dużo dalej, chociaż dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Przedarliśmy się między kupami gruzu do zabarykadowanych żelaznych drzwi, tak wielkich, że mó­głby przez nie wjechać tramwaj. Wyglądało mi to na wejście do opuszczonego magazynu. Nie widać było żadnych zabez­pieczeń; nic też nie wskazywało na to, że ktoś tu może mieszkać.

- Skąd wiesz, że on tu jest?-zapytałem.

- Nie rusza się stąd na krok. - Mikah uniósł pięść, żeby za­łomotać w drzwi; po pierwszym uderzeniu odskoczył i zaklął głośno.

- Cholera! Są pod prądem! - Potrząsnął ręką, spoglądając na mnie; był zakłopotany i rozwścieczony. - Masz jakiś po­mysł? Przecież to ty chcesz się z nim zobaczyć.

Obrzuciłem wzrokiem drzwi oraz olbrzymi, pozbawiony okien fronton budynku.

- Tak, zaraz go przywołam.

- On nie ma telefonu. Uśmiechnąłem się.

- Niepotrzebny mi telefon.

Mikah postukał się palcem w czoło.

- Myślisz, że się ucieszy?

- Nie mam nic do stracenia. - Wzruszyłem ramionami. Odchrząknął.

- Nie gniewaj się, ale przejdę na drugą stronę ulicy - rzekł. Na wypadek gdyby Snajper zdecydował się powalić mnie tru­pem. Cofnął się, ale tylko o metr.

Założyłem ręce na piersi, wyprostowałem się i zacząłem się koncentrować. Sięgnąłem telepaty cznie w głąb bezposta-

ciowej czerni, jaką jawiło mi się wnętrze magazynu, w poszu­kiwaniu tej samotnej iskierki promieniującej energią żywego, ludzkiego umysłu. Gdzieś tam...

Znalazłem go. Nawiązałem kontakt. Minąłem pancerz wy­glądającej jak pajęczyna radiacji, szukając drogi w głąb splą­tanych myśli nieznajomego. Zaskoczyło mnie, że nie znala­złem martwych, czarnych ścian nielegalnej biocybernetyki, na którą spodziewałem się natknąć. Wnikałem głębiej, jak złodziej wkraczający do pogrążonego we śnie domu, nie dba­jąc o to, by wyciszyć echo swoich kroków. Byłem przygoto­wany na to, że moje wtargnięcie będzie dla Snajpera wielkim zaskoczeniem...

Nagle runęła na mnie fala surowej energii, porażając wszy­stkie włókna nerwowe niczym strumień spolaryzowanego światła. Wycofałem się błyskawicznie, przerwałem kontakt i zamknąłem swój umysł, barykadując go i chowając jakby za plątaniną drutu kolczastego.

- Ach...! - Dopiero teraz usłyszałem mój głośny okrzyk zdumienia. Byłem z powrotem na ulicy i gapiłem się na fron­ton budynku oczyma, które miały ochotę wyjść mi z orbit. -Jezu! Nie powiedziałeś mi, że on jest telepatą!

Mikah cofnął się o kilka kroków, jakby uciekał ze strefy za­grożenia. Patrzył na mnie okrągłymi oczyma, twarz mu tęża­ła, w miarę jak zaczynał pojmować znaczenie mych słów.

- Odmieńcem?! - krzyknął po chwili z niedowierzaniem. - Nie wiedziałem, że jest odmieńcem!

Machnąłem ręką, chcąc go uciszyć. Szykowałem się na ko­lejny atak... ale ten nie nastąpił. Powoli, bardzo ostrożnie, sięgnąłem ponownie myślami w tę ciemność, szukając Snaj­pera. Zbliżyłem się niczym dłoń zaciśnięta w pięść najbliżej, jak mogłem, do zasieków z drutu kolczastego chroniących te­raz jego umysł. Emanował z niego strach - tak silny, że odbie­rałem go prawie jak ból. Snajper dysponował ogromnymi za­sobami surowej energii psi, nie wiedział jednak, jak z niej ko­rzystać. Bez trudu znalazłem luki w jego obronie; łatwo mogłem do niego sięgnąć. Miałem jednak wrażenie, że gdy­

bym teraz przekroczył granicę, mógłbym go doprowadzić do szaleństwa. Musnąłem go zaledwie, dałem mu poczuć obe­cność moich myśli, by przyciągnąć jego uwagę, po czym się wycofałem. Chciałem, aby wiedział, że czekam, że nie mam zamiaru odejść stąd, zostawiając go osamotnionego, tam, w ciemnościach.

Spojrzałem na Mikaha i pokręciłem głową, dostrzegłszy w jego oczach pytanie.

- Nic z tego. Miałeś rację, on jest na pół obłąkany. - Zerk­nąłem jeszcze raz na pancerne drzwi oraz gładką, nie otynko­waną ścianę. - Ale wiem przynajmniej, z jakiego powodu. Chodź, wynosimy się stąd.

Mikah pokiwał głową i wzruszył ramionami. Zgarbił się, pozostając nieco w tyle, kiedy ruszyłem ulicą.

Nagle za nami rozległ się brzęk i głośny zgrzyt. Żelazne drzwi stanęły otworem. Wyszedł zza nich dziwnie bezposta­ciowy, niczym nie wyróżniający się człowiek, ubrany w przy­padkowo dobrane ciuchy. Nie miałem jednak trudności z roz­poznaniem jego twarzy: w miejscu prawego oka widniała brzydka ropiejąca rana. Odwróciłem szybko głowę.

- Kto tam? - zapytał chrapliwym tonem, jakby nie używał głosu od tygodni. - Który to z was? - Przez chwilę myślałem, że jest całkowicie ślepy, że nas nie widzi. Szybko jednak po­jąłem, o co naprawdę pyta.

- To ja - odparłem, wysuwając się o krok do przodu. (Ja.) Przekazałem obraz do jego ledwie otwartego umysłu tak ostrożnie i niepewnie, jakbym miał do czynienia z kryształo­wym posągiem. Nie robiłem tego już od dłuższego czasu.

Jego umysł spazmatycznie zacisnął się na tym obrazie, ni­szcząc go. Po chwili jednak znów się otworzył, powolutku, milimetr po milimetrze, jakby zapraszał mnie do środka.

(Podejdź tu.) Wykonał niewyraźny ruch dłonią w postrzę­pionej rękawicy - na wypadek gdybym nie odebrał jego myśli.

Podszedłem bliżej, nie bardzo mając na to ochotę, ale nie widziałem innego wyjścia. Starałem się patrzeć mu prosto w twarz, lecz mimo woli moje spojrzenie uciekało w bok, ile-

kroć dostrzegałem tę gnijącą ranę. Ciekaw byłem, dlaczego, do cholery, zostawił ją w takim stanie. Zadałem sobie też py­tanie, od jak dawna chodził w tym samym ubraniu. Czułem bijący od niego smród, jeszcze zanim zbliżyłem się na tyle, jak sobie życzył.

Przyglądał mi się, mrugając zdrowym okiem, jakby światło dzienne było dla niego zbyt jasne. Kilkoma spojrzeniami ogarnąłem zarost i prawie całkowitą łysinę, gdyż resztki wło­sów na głowie także golił. Cerę miał bladą i wodnistą, przy­pominającą surowe ciasto, a zęby popsute. Trudno było po­wiedzieć, ile ma lat; wyglądał na mężczyznę w średnim wie­ku, lecz wygląd o niczym nie świadczył. Jego zdrowe oko miało tak intensywnie zieloną barwę jak szmaragd czystej wody.

Sięgnął dłonią do mojej twarzy. Omal nie skoczyłem do ty­łu, kiedy dotknął mnie niczym jadowity pająk. Zaraz jednak opuścił rękę, chciał się tylko przekonać, czy nie jestem przy­widzeniem.

(Telepata...?) zapytał. Skinąłem głową. (Czego... czego chcesz?) Mamrotanie jego myśli w mej głowie wskazywało, że tego sposobu porozumiewania się także nie używał od bar­dzo dawna.

(Potrzebuję pomocy. Chcę się włamać do systemu.) Jego umysł zacisnął się w pięść, lecz dość szybko otworzył się z powrotem. (Czyjego?) (Nazywają go Doktor Śmierć.)

Błyskawicznie chwycił mnie za koszulę na piersi, nie zdą­żyłem nawet zareagować.

- Kto cię tu przysłał? - warknął, tracąc panowanie nad so­bą i zrywając nić bezpośredniego kontaktu. Odsunąłem jego rękę i nabrałem głęboko powietrza. Czułem, że stojący za mną Mikah przestępuje z nogi na nogę, uzbrajając wszystkie układy swego kombinezonu.

(Nikt mnie nie przysłał.) Otworzyłem przed nim swój umysł i pozwoliłem mu tak długo tam grasować, aż mi uwie­

rzył. (Potrzebna mi pewna informacja, którą zna jedynie De-Ath. Mogę zapłacić...)

(Odejdź.) Odwrócił się ode mnie i ruszył w stronę drzwi. Zacisnąłem pięści...

(Zaczekaj! Od jak dawna tego nie odczuwałeś? Kiedy ostatni raz miałeś okazję porozumiewać się z kimś w ten spo­sób...?)

Stanął i odwrócił się do mnie. Zmrużyłem oczy; wnik­nąłem głębiej w jego umysł, pokonując wszelkie zabezpie­czenia. Znalazłem to w jego pamięci: wspomnienie dotyku, stów, których nie wypowiedziano, lecz po prostu... były. Miało to miejsce tak dawno temu, tak niewiarygodnie dawno temu, że wydawało się jakby snem... Jego jedyne oko było silnie za­czerwienione i załzawione; grdyka poruszała się pod skórą szyi to w górę, to w dół. W końcu bezgłośnie, w myślach, wyraził zgodę, ruchem dłoni nakazał mi iść za sobą i zniknął w głębi budynku.

Podążyłem za nim. Mikah trzymał się blisko mnie; nie da­wał po sobie nic poznać, zachowywał jednak najwyższą czuj­ność.

- A to kto? - Snajper zatrzymał się nagle, blokując sobą wejście, i popatrzył na Mikaha.

- Mój brat - odparłem. Mikah skrzywił się.

- Wcale nie jest do ciebie podobny - mruknął Snajper. Nie sprzeciwił się jednak, odwrócił się i poszedł dalej.

Znaleźliśmy się w pogrążonej w ciemnościach, odbijającej echo naszych kroków przestrzeni magazynu. Mikah trzymał się mojego rękawa, gdyż nic nie widział bez soczewek nokto­wizyjnych. Wyczuwałem w nim odrobinę zawiści, że my mo­żemy iść swobodnie w całkowitych ciemnościach, a on nie.

Wreszcie przed nami pojawiło się światło. Snajper urządził sobie pokoik, swą pustelnię, w samym środku przestronnego magazynu. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, tym­czasem ujrzałem pomieszczenie oświetlone pojedynczą ja­rzeniówką, w którym panowała czystość i niemal ascetyczny porządkek. Stare meble utrzymane były w dobrym stanie;

w kąciku stała przenośna kuchenka, a dalej pojedyncza kon­sola - takiego typu, jaki można było spotkać niemal w każ­dym domu przeciętnego obywatela, używana do codziennych zajęć. Mikah miał rację: nie było do niej podłączonego wi-deofonu. Snajper nie miał nawet trywizora; doszedłem do wniosku, że nie z braku pieniędzy, lecz z własnej woli.

Usiadł w antycznym fotelu na biegunach i sięgnął po coś do stojącego obok pudełka. Ujrzałem parę długich drutów za­plątanych w coś, co przypominało zniszczony sweter. Wprawnymi ruchami rozplatał cały ten galimatias. Wyczu­wałem, że Mikah usilnie stara się odgadnąć, czy nie jest to ja­kiś rodzaj broni. Spojrzałem na niego i pokręciłem głową; od­prężył się nieco.

Snajper odepchnął się nogą od podłogi, wprawiając fotel w ruch, i zaczął szybkimi ruchami wplatać przędzę w osno­wę, tworząc jasny kolorowy pas na swetrze. Dopiero po ja­kimś czasie zrozumiałem, że on tka materiał, a nie rozplata go. Fotel trzeszczał cicho, druty podzwaniały. Snajper nawet nie uniósł na nas oczu, do tej pory ani razu nie zwrócił uwagi na gości.

Wszedłem dalej i usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na podłodze na wprost niego.

(Co to jest?) spytałem w myślach, przyglądając się wpraw­nym ruchom jego dłoni.

(Robótka.) W moim umyśle pojawił się obraz znanego od stuleci sposobu splatania przędzy, który pozwalał uzyskiwać przeróżne materiały o setkach rozmaitych wzorów.

(Po co ci to?)

(To sprawia mi przyjemność.) Zerknął na mnie i szybko spuścił głowę, kiedy skrzywiłem się na widok jego twarzy. (Moje oko wygląda źle, prawda?)

Skinąłem głową.

(No i dobrze. Mam przynajmniej spokój.) Znaczyło to: lu­dzie mnie unikają.

(Możesz od tego umrzeć.)

Na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, który dopiero

po chwili zidentyfikowałem jako uśmiech. W ten sposób mó­głby się uśmiechać ktoś, kto właśnie stwierdził, że buty przy-kleiły mu się do stóp.

(Nie, jeśli nie patrzę w lustro.) Ta ropiejąca rana to była tylko charakteryzacja, kawał, trik.

- Ale numer! - mruknąłem i uśmiechnąłem się z ulgą. Pa­trzyłem na jego twarz, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. Mikah siedział sztywno na kanapie w drugim końcu pomieszczenia, zdumiony przedłużającym się milczeniem.

(Jak się nazywasz?) zapytał po jakimś czasie Snajper.

(Kot.)

(Skąd pochodzisz?)

(Z Ardattee, z Quarro.)

Odebrałem jego zaniepokojenie; chyba spodziewał się cze­goś innego - czegoś, czego nie można by wyrazić słowami.

(Urodziłeś się z tym?)

Skinąłem głową.

(Tak myślałem.) Uśmiechnął się krzywo. (Dlaczego nie je­steś szalony?) Natarczywie wpatrywał się we mnie, jednym okiem.

Spuściłem wzrok.

(Miałem po prostu szczęście.) Pomyślałem o Siebelingu. Czułem, jak Snajper chwyta łapczywie te wspomnienia. Otworzyłem się jeszcze bardziej, wzmacniając kontakt, po­zwoliłem mu przebierać w swoich myślach oraz wspomnie­niach i znajdować odpowiedzi na jego pytania. Rzucił się na to wszystko niczym pies, który złapał świeży trop. Mimo woli napiąłem wszystkie mięśnie, starając się nie zniszczyć tego wzajemnego porozumienia i trzymać umysł otwarty.

Wreszcie Snajper chrząknął, zamrugał i wycofał się. Sięg­nął ręką po swoją robótkę. Znów poczułem obecność jego myśli... lecz jakby rozmyślił się i podjął przerwaną pracę. Rozległo się na nowo podzwanianie drutów. Znowu odbiera­łem go jak zasieki z drutu kolczastego, za którymi kryła się desperacja.

Czekałem, oddychając głęboko.

(Do cholery z tym!) pomyślałem w końcu, pokonując jego zabezpieczenia. (Dostałeś ode mnie wszystko, czego chciałeś. A co ja będę z tego miał?)

Poderwał się na nogi jak rażony gromem. Spojrzał na mnie tym jednym, zaczerwienionym i załzawionym okiem; wy­ciągnął w moim kierunku rękę. Sprężyłem się, gotów w każ­dej chwili odskoczyć, ale on jedynie poklepał mnie lekko po ramieniu i zaraz cofnął rękę. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co robić.

(Masz robotę do wykonania) pomyślał, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. Skinąłem głową. (Dlaczego nie zrobisz tego sam?) Dotknąłem palcami czoła. (Nie jestem scyberowany.) Uśmiechnął się znowu w ten dziwaczny, smutny sposób, jak gdyby tylko jemu i nikomu innemu w całym wszechświe­cie znany był jakiś sekret.

(Dlaczego wybrałeś mnie?) zapytał. (Z powodu tego?) Wskazał swoją głowę. Sądził, że nikt nie zna jego tajemnicy, że nikt nie wie o jego zdolnościach psionicznych.

(Nie.) Ruchem dłoni wskazałem Mikaha. (On mi powie­dział, że ty jesteś najlepszy, że tylko ty możesz to dla mnie zrobić.)

Znów skoncentrował się na swojej robótce; przez jakiś czas tylko w ciszy podzwaniały druty. Mikah poruszył się niespo­kojnie na kanapie; pragnął jedynie wynieść się stąd jak naj­szybciej.

(Czy możesz to zrobić? Możesz się włamać do systemu?) Odebrałem falę chłodnej, bezkształtnej pewności siebie. Nawet nie musiał ubierać odpowiedzi w słowa. Mikah nie kłamał.

(Zrobisz to?) (Po co?)

Znów zaczęły mi się napinać mięśnie. (Powiedziałem, że mogę zapłacić...)

(Po co...?) powtórzył. Chciał wiedzieć, dlaczego mi na tym tak zależy, dlaczego chciałem uzyskać informacje.

Przekazałem mu wszystko w myślach. Nawet nie słyszał o ludzkiej bombie. Odebrał cały przekaz, a ja czekałem w milczeniu, niemal licząc uderzenia serca.

Wreszcie uniósł głowę.

(To może być nawet ciekawe.)

Uśmiechnąłem się i rozluźniłem.

(Gdzie jest twój sprzęt? Trzymasz go w sąsiednim poko­ju?) Rozejrzałem się dokoła. Zauważyłem stos ubrań zrobio­nych na drutach leżący obok drzwi, nigdzie nie było jednak urządzeń technicznych. Zdążyłem się poza tym przekonać, że w głowie Snajpera nie ma układów biocybemetycznych. Jeśli nawet miał wmontowane gniazdko bezpośredniej łączności, nie umiałem wykryć jego obecności.

Zachichotał cicho, zabrzmiało to jak kaszlnięcie. (Nie po­trzebuję żadnego sprzętu.)

Gówno... Zablokowałem swoje myśli, nim zdążył je ode­brać. On naprawdę był stuknięty. Łajdak.

- Zapomnijmy o całej sprawie... - Podniosłem się. (Naprawdę nie potrzebuję żadnego sprzętu.) Tym razem w moim umyśle pojawił się czysty, klarowny, przekonywają­cy obraz.

Spojrzałem na niego z góry. (To niemożliwe...)

Pokręcił głową. (Chcą, żebyśmy właśnie tak myśleli, zre­sztą oni sami w to wierzą. Ale mnie udało się dotrzeć do pra­wdy. Kilku innym też.)

(Dlaczego nie przekazałeś tego dalej?) (A powinienem? Co bym z tego miał, prócz kłopotów?)

Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że miał rację. (Więc dlaczego mi o tym powiedziałeś?)

(Ponieważ ty rozumiesz, co to oznacza. Wiesz, co znaczy być psionem i żyć z tego, co się ukradnie.) Spuścił głowę. (A także dlatego, że jesteś dobry i może będziesz mógł mi służyć pomocą.)

(Czy mam rozumieć, że pokażesz mi, jak to zrobić? Doko-

namy tego wspólnie?) Opanowało mnie podniecenie i zara­zem lęk.

(Może.) Jego zdrowe oko zaszło mgłą. (Jak z twoją pa­mięcią?)

(W porządku.)

(To dobrze.) Odłożył na bok robótkę i podniósł się. (Naj­pierw musisz się dużo nauczyć.) Podszedł do konsoli i włą­czył ją. Przez chwilę sądziłem, że już zaraz zaczniemy wspól­nie działać, lecz on wywołał jedynie katalog biblioteki.

- Gotowe? - zapytał nagle Mikah chrapliwym, pełnym zniecierpliwienia głosem, aż obaj wzdrygnęliśmy się.

- Prawie - odparłem, unosząc dłoń. Omal nie zapomnia­łem, że muszę mu odpowiedzieć na głos.

Snajper odwrócił się w moją stronę, w ręku trzymał przekaźnik. (Zapamiętaj te dane. Dowiesz się z tego wszy­stkiego na temat funkcjonowania sztucznych mózgów. To może uratować ci życie. Nie wracaj, dopóki nie opanujesz ca­łej tej wiedzy. Potem zobaczymy.)

Skinąłem głową, sięgnąłem po przekaźnik i wsunąłem go do kieszeni.

(Koniecznie mi go zwróć, mam tylko jeden.)

Przytaknąłem raz jeszcze.

Ruszył w kierunku wyjścia, bez słowa dając nam do zrozu­mienia, że mamy się wynosić. Zatrzymał się nagle, wziął spo­rą część ubrań ze sterty przy drzwiach, po czym wyszedł i zniknął w ciemnościach.

Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, Snajper stanął w drzwiach i cisnął stare ubrania na chodnik obok wejścia.

- On to wyrzuca? - zapytał Mikah, jakby chciał sobie udo­wodnić, że tamten jest stuknięty.

Snajper wzruszył ramionami. (Co z nim?) spytał, gapiąc się na Mikaha.

(To mój brat) wyjaśniłem po raz drugi.

Bez słowa zniknął w środku i zamknął drzwi. Mikah wciąż gapił się na stertę ciuchów.

- Nie są mu potrzebne - powiedziałem, nie znajdując in­

nego wytłumaczenia. - Ktoś tu po nie przyjdzie. - Poczułem nagle, że ubieranie myśli w słowa i wypowiadanie ich na głos przychodzi mi z takim trudem, jakbym wdrapywał się na wy­sokie wzgórze.

Mikah spojrzał na mnie z ukosa, po czym z wyraźnym wa­haniem odwrócił się; zaciekawienie walczyło w nim z nara­stającą irytacją. Przerzucił stertę różnych rzeczy robionych na drutach, znalazł długi czerwony szal i owinął go sobie wokół szyi. Ja sięgnąłem po zielono-brązowy sweter, który wylądo­wał tuż u mych stóp, i naciągnąłem go na porwaną koszulę. W grubym, ciepłym swetrze czułem się dobrze, tym bardziej, że powietrze przenikał wieczorny chłód.

- To było najdziwniejsze piętnaście pieprzonych minut od chwili twojej ucieczki z Żużla - odezwał się po jakimś czasie Mikah, kiedy szliśmy ulicą. Z jego gardła wydobył się dziw­ny dźwięk; starał się odegnać od siebie przykrą świadomość tego, że przy nas czuł się ślepy, głuchy, jakby niewidoczny.

- Mogło być gorzej. Spojrzał na mnie.

- Mogłeś czuć się tak cały czas - wyjaśniłem, dotykając tkwiącego za uchem plastra.

Przez chwilę wpatrywał się we mnie.

- Jak ci służą te środki, które dostałeś od DeAtha? - zapytał.

- Świetnie. Spełniają swoje zadanie. Skinął głową, ale nie uśmiechnął się.

- A co myślisz o tym swoim kumplu-odmieńcu? - Mach­nął końcem czerwonego szala w stronę magazynu. - Zrobi to, o co go prosiłeś?

- Chyba tak. - Westchnąłem. Kamień spadł mi z serca, kiedy zrozumiałem, że właśnie wykonałem najgorszą część zadania: zdobyłem zaufanie Snajpera. - Za kilka dni będę mu­siał tu wrócić i znów się z nim spotkać. - Zawahałem się. -Nie mów nikomu o tym, że jest telepatą.

Skinął głową.

- Co jest w tym przekaźniku, który dostałeś od niego?

- Nie mogę ci powiedzieć. - Dotknąłem kieszeni, w której miałem delikatną siateczkę urządzenia. Zżerała go ciekawość, ale wzruszył jedynie ramionami.

- Nie ma sprawy.

Wiadomości krążące po ulicach przypominają kawałki układanki, w której zawsze brakuje kilku elementów. Doszliśmy do stacji metra, rozmawiając o pogodzie. ,

- Wracasz do klubu? - zapytał Mikah, kiedy wsiedliśmy do wagonu, a szum zasuwanych drzwi odciął nas od wspo­mnień o Snajperze.

- Nie dzisiaj. - Nie wiedziałem, kiedy znów będę miał możność ujrzeć Argentynę ani co mógłbym jej powiedzieć po tym, co wyznałem jej dzisiaj.

- Ach, tak. - Mikah uśmiechnął się krzywo. - Zapomnia­łem, że jest pewna namiętna osóbka, która czeka na ciebie.

Pociąg zaczął właśnie hamować przed następną stacją. Mi­kah wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Na mnie też ktoś czeka. Do zobaczenia. - Zasalutował, odwrócił się i gwiżdżąc coś pod nosem, ruszył w stronę wy­jścia.

23

Kiedy wróciłem do domu, zastałem Jira siedzącego na schodach z twarzą ukrytą w dłoniach. Jego oczy, jego myśli

wyrażały smutek.

- Ciocia zachorowała - powiedział. Zamarłem w pół kroku. Przyszła mi na myśl trucizna lub substancje powodujące biokontaminację.

- Gdzie ona jest? W szpitalu?

Einear wyglądała normalnie, kiedy rozstawałem się z nią w biurze. Była co prawda zmęczona i przygnębiona, ale nic poza tym. Odprowadziłem ją nawet do strzeżonego, prywat­nego skoczka, którym miała przylecieć prosto tutaj.

Jiro pokręcił głową.

- Jest w swoim pokoju, chyba usnęła. Po powrocie straciła przytomność, czy coś takiego. Charon przysłał naszych leka­rzy, żeby ją obejrzeli. Stwierdzili, że to z powodu tych wszy­stkich. .. - urwał - wydarzeń. Rozumiesz? I dlatego że jest stara. Dali jej jakieś leki i kazali odpoczywać.

Z ulgą skinąłem głową. Już wcześniej Einear znajdowała się w stanie głębokiej depresji, teraz miała prawo czuć się je­szcze gorzej.

- Dzięki - rzekłem, wyminąłem go i ruszyłem schodami na górę. Przed drzwiami obejrzałem się i zapytałem: - Czy twoja mama także jest tutaj?

Odwrócił się i spojrzał na mnie z ukosa.

- Po co? - spytał, trochę za głośno.

- Tak tylko pytałem. - Wzruszyłem ramionami, starając się nie dać po sobie poznać, że ma to dla mnie jakieś znaczenie.

Poszedłem do swego pokoju, stanąłem przy oknie i zapa­trzyłem się w dal. Byłem zmęczony, piekła mnie zraniona rę­ka. Pomyślałem o tym, żeby jutro udać się do centrum medy­cznego, jak radził Aspen. Wciąż nie mogłem się oswoić z my­ślą, że dysponuję teraz wystarczająco dużym kredytem, by móc załatwić takie rzeczy. Kiedy tak stałem, spoglądając w ciemność, zaczęło padać. Tu, w dolinie, padało wyłącznie nocami: taMingowie zawsze umieli radzić sobie.

Usłyszałem, jak do pokoju wszedł Jiro; spodziewałem się jego wizyty prędzej czy później. Smutek, który odczuwał, nie był spowodowany chorobą Einear, musiała istnieć jakaś inna przyczyna. Odwróciłem się od okna, podszedłem do łóżka i usiadłem.

- O co chodzi? - spytałem, chociaż byłem prawie pewien, że wiem, dlaczego przyszedł. Otworzył usta, tłumił w sobie słowa.

- Ty...i moja mama... to znaczy... - Potrząsnął rękoma. - Czy ty... robiłeś to z moją mamą?

Spuściłem wzrok na swoje palce leżące nieruchomo na ko­lanach.

- Chodzi ci o to, czy spędziłem z nią noc? - Spojrzałem mu prosto w oczy i przytaknąłem ruchem głowy.

Zaczerwienił się; spodziewał się, że zaprzeczę, nawet gdy­by to była prawda. Dziwnym sposobem fakt, że nie wstydzi­łem się tego, spowodował, że to on poczuł wstyd. Zamrugał szybko; wargi zaczęły mu drżeć.

- Chodź tutaj - powiedziałem. Zbliżył się z ociąganiem.

- Siadaj.

Usiadł na łóżku, zachowując pewną odległość, i wbił wzrok w podłogę.

- Skąd się dowiedziałeś? - zapytałem.

- Moja mama... Widziałem, jak wychodziła z twojego

pokoju wczoraj rano. Było bardzo wcześnie. Ona mnie nie spostrzegła; zachowywała się tak... inaczej. - Głos mu się za­łamał.

- Czy pamiętasz, że gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zachowywałeś się niemal jak rajfur, wpychając ją mi w ra­miona? Nie, wcale nie mam zamiaru obarczać cię za to winą - dodałem, kiedy spojrzał na mnie, a w jego oczach zabłysła wściekłość. - Tak po prostu wyszło... Zastanawiam się jedy­nie, dlaczego cię to martwi. Dlatego że jestem tym, kim je­stem?

Zacisnął mocno wargi i pokręcił głową.

Bardzo ostrożnie sięgnąłem do jego umysłu, szukając od­powiedzi, której nie chciał mi udzielić.

- Aha, z powodu tego, co widziałeś w klubie Argentynę. -Do tego czasu był taki sam jak inne dzieciaki, jego zaintere­sowanie seksem graniczyło niemal z obsesją. Ale wtedy w ciągu pięciu minut dowiedział się znacznie więcej, niż chciałby wiedzieć. - Czy sądzisz, że ja i twoja matka robili­śmy to samo? - Czułem, jak piecze mnie twarz od jego bólu.

Skinął głową i znów się zaczerwienił.

- Jiro - rzekłem z ociąganiem - to, co tam widziałeś, to wcale nie był stosunek. To nie był nawet seks, ale raczej gwałt. - Zerknął na mnie z ukosa. - To różnica.

- Masz zamiar ożenić się z moją matką?

- Przecież twoja matka jest już mężatką. Zmarszczył brwi.

- Mogłaby się rozwieść. Nie kochasz jej... ? - Jego myśli wypełniły najróżniejsze fantazje. Odwróciłem wzrok.

- Nie wiem, nie myślałem o tym.

- A ona nie kocha cię? Pokręciłem głową.

- Ona nie kocha nawet Charona. - Odebrałem nagle silną falę jego rozczarowania. Nie przychodziło mi jednak do gło­wy nic, co mogłoby go nieco uspokoić. - Sądzę, że kochała twojego ojca - dodałem po chwili. - Z pewnością kocha cie-

bie i twoją siostrę. Jesteście dla niej o wiele ważniejsi niż co­kolwiek innego w życiu. Nie masz się czym martwić. - Mó­głbyś być taki jak ja. Nie powiedziałem tego jednak. Zastana­wiałem się, jak by to było: urodzić się taMingiem, mieć wszy­stko, czego dusza zapragnie... Nie potrafiłem sobie nawet tego wyobrazić. Nie chodziło mi o sam fakt przyjścia na świat w bogatej rodzinie, ale o to, by mieć tam kogoś, przez te wszystkie lata... kogokolwiek. Odwróciłem od niego wzrok i popatrzyłem na swoje poznaczone bliznami ręce. Wstał powoli.

- Mama prosiła, żebym zapytał cię, czy... pomyślisz o niej dziś wieczorem.

- Tak - odparłem. - Pomyślę. Dobranoc, Jiro. Wyprostował ramiona, jakby chciał za wszelką cenę wy­glądać na mężczyznę, a nie na chłopca.

- Dobranoc, Kocie - rzekł, po czym wyszedł z pokoju. Siedziałem jakiś czas bez ruchu, wsłuchując siew szum de-szczu. Nie chciało mi się spać, nie byłem też w nastroju do rozmyślań o Lazuli. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje myśli kierują się ku Einear. Martwiłem się o nią. Sięgnąłem telepatycznie i odnalazłem ją: leżała w łóżku, ale tak jak mnie, nie chciało jej się spać. Środki uspokajające, które za­aplikował jej lekarz, nie zdołały osłabić napięcia wywołane­go wysoką dawką adrenaliny we krwi. Nie myślała jednak ani o wczorajszych wydarzeniach, ani o dzisiejszych, ani nawet o najbliższej przyszłości. Trwała w dziwnym stanie, w któ­rym wspomnienia przypominały odbicie w mrocznym zwier­ciadle. Obrazy z tego wspaniałego popołudnia spędzonego z ukochanym mężczyzną w Ogrodach Wiszących w Quarro napawały ją smutkiem - niemal takim samym jak obraz roze­śmianej Talithy. Była uwięziona pośród swoich myśli, nie mogła od nich uciec; wspomnienia zdawały jej się czymś słodszym od wszystkiego, na czym mogła skoncentrować uwagę, choćby był to jedynie szum deszczu...

Wstałem i wyszedłem z pokoju. Ruszyłem tonącym w mroku pustym korytarzem w stronę jej sypialni. Ze szcze­

liny pod drzwiami wypływała wąska smuga światła. Zapuka­łem.

- Tak...? - W jej głosie wyraźnie zabrzmiało zdumienie, które jeszcze silniej odczułem telepatycznie.

- To ja. Kot. - Przez chwilę panowała cisza.

- Wejdź, proszę.

Drzwi nie były zamknięte; wkroczyłem do jej sypialni. Ulotniła się cała moja pewność siebie. Einear spojrzała na mnie, unosząc poznaczoną cieniami twarz, i uśmiechnęła się. Niemal odczuwała ulgę, że jestem przy niej.

Uśmiechnąłem się lekko, odczytawszy tę myśl. Próbowa­łem jednocześnie ułożyć w głowie jakieś wyjaśnienie powo­du mej wizyty.

- Jiro powiedział mi, że pani źle się czuje, madam. Chcia­łem tylko zapytać, czy będę pani rano potrzebny i... dowie­dzieć się, czy mógłbym teraz w czymś pomóc.

- Owszem - odparła, przezwyciężając swój lęk. - Posiedź ze mną przez chwilę, jeśli możesz. Najbardziej potrzebne mi teraz czyjeś towarzystwo, a jest to jedyna rzecz, której dotąd nikt mi nie zaproponował. - Spuściła głowę, lecz po chwili znów spojrzała mi w oczy. - Czuję się dziś straszliwie samot­na i dziwne, ale wcale się nie boję powiedzieć ci tego. Chyba dlatego że zdaje mi się, wiesz o tym, i właśnie z tego powodu przyszedłeś. -Wpatrywała się we mnie, aż musiałem opuścić głowę. - Dziękuję ci za to. - Pozbierała rozrzucone na kołdrze fotografie bliskich jej osób, wśród których bezskutecznie usi­łowała znaleźć odrobinę pociechy.

Usiadłem na krześle obitym materiałem, wciąż bojąc się, że mógłbym coś stłuc. Rozejrzałem się po pokoju. Lampa z abażurem z przydymionego szkła w kształcie kwiatu napeł­niała sypialnię miękkim, ciepłym blaskiem. Umeblowanie było stare i wytworne, podobnie jak większość sprzętów w innych pokojach. Spojrzałem na twarz kobiety wyrzeźbioną na ściance biurka stojącego w przeciwległym końcu sypialni; długie, rozpuszczone włosy spływały falą.

Przeniosłem wzrok na fotografie w dłoni Einear: Jiro i Talit-ha, Kelwin taMing...

- Nigdy nie myślałam o tym, ale czasami to musi być szczęście być telepatą - powiedziała Einear. - Móc wiedzieć, że druga osoba myśli o tobie, nawet gdy nie można jej wi­dzieć ani słyszeć.

- Czasami - odparłem. - Ale kiedy indziej to przypomina zaglądanie przez okno do domu, w którym nie jest się mile widzianym. - Szczególnie w krainie ślepców. Wzruszyłem ra­mionami. - Jak pani powiedziała kiedyś, wszystko wydaje się o wiele piękniejsze, jeśli nie dotyczy nas bezpośrednio. - Bio­rąc pod uwagę to, kim byłem, półczłowiekiem, pół-Hydrani-nem, nawet to było znacznie lepsze od każdej alternatywy... lepsze od wszystkiego.

Einear uśmiechnęła się i pokiwała głową.

- Tak. Chyba tak. Jeśli jestem samotna, przynajmniej nikt nie narusza mojej prywatności.

Odchyliłem się na oparcie krzesła, nieco zaskoczony jego nietypową krzywizną.

- Przebywanie w towarzystwie innych psionów nauczyło mnie, że odczuwa się i jedno, i drugie, wspólnotę i samo­tność, w zależności od nastroju. To było jak... - Odwróciłem głowę i zajrzałem w mroczne zwierciadło wspomnień. Teraz gdy z perspektywy czasu próbowałem odnaleźć w nich jakiś sens, czułem jedynie odrętwienie.

Przywołałem w myślach twarz Snajpera; nawet z nim, choć faktycznie był stuknięty, wyglądało to wszystko znacz­nie prościej. Mogliśmy się porozumiewać bez pomocy słów, po prostu przekazywać sobie myśli. Tak to powinno wyglądać - ze wszystkimi. Chyba tylko tak porozumiewali się Hydra-nie, dopóki ludzkość nie zniszczyła ich cywilizacji.

- Ludzie są tacy... - Starałem się znaleźć odpowiednie słowo; o ileż prościej byłoby przekazać jej to w myślach.

- Patetyczni? - spytała cicho. - Czy to miałeś na myśli? Spojrzałem na nią, lecz gdy tylko napotkałem jej wzrok, szybko odwróciłem głowę.

- A przecież ty żyłeś w ten sposób przez wiele lat, pra­wda? - zapytała. - Nie mogłeś znać myśli innych osób. Są­dzę, że nawet z tego powodu odczuwasz więcej sympatii dla nas, niż my sami potrafimy w sobie wzbudzić... ale i więcej litości.

Zamknąłem szybko oczy, kiedy poczułem, że coś nagle za­drżało i zapadło się w mojej głowie.

- Nie wiem. - Pokręciłem głową. - Mogę tylko powie­dzieć, że nikt z was nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest, kiedy odnajduje się w sobie pewne możliwości po latach za­wieszenia w próżni, a potem znowu się je traci. Przez te wszystkie lata po prostu nie wiedziałem, co tracę. Teraz wiem aż za dobrze... - Wreszcie zrozumiałem, dlaczego zdolności telepatyczne były dla mnie tak ważne: ponieważ na dobrą sprawę były wszystkim, co posiadałem.

- Odzyskałeś je przecież - powiedziała, nieco zaskoczona. Pokręciłem głową.

- Gdy będę cały czas używał narkotyków, wypalę się do cna. Nie potrafiła tego zrozumieć.

- Jeśli robisz to tylko ze względu na mnie, powinieneś przestać.

Znowu pokręciłem głową.

- Nie mogę.

- Nie chciałabym, żebyś...

- Nie mogę.

Spojrzała na mnie. Potarłem dłonią policzek.

- Proszę nie pytać. Chciałbym, żeby pani o tym zapomnia­ła. - Podniosłem się z krzesła.

- Nie mogę - odparła. Zamarłem w pół kroku.

- Jeśli jednak sobie życzysz, będę udawała, że o tym nie wiem. Gdybyś mógł jeszcze przez jakiś czas zaszczycić starą, samotną kobietę swoją obecnością... - Jej usta wygięły się w uśmiechu, wyrażającym na poły litość, na poły ironię. Za­cisnęła palce na fotografiach.

Usiadłem z powrotem, starając się nie dać po sobie poznać, że czuję się parszywie.

- Jak to się stało, że nie ma pani dzieci? - zapytałem, pa­trząc na jej dłoń. - Przecież była pani mężatką. Opuściła spojrzenie na hologramy.

- Zawsze sądziliśmy, że mamy jeszcze mnóstwo czasu. -Zamrugała, wpatrując się w zdjęcie swego męża. - Czy to nie dziwne, że nawet drobiazg w najmniej oczekiwanym mo­mencie może pobudzić wspomnienia. Znajoma piosenka, ja­kiś widok... Kiedy czasem wspominam moje życie z Kelwi-nem, odnoszę wrażenie, jakbym zaglądała w pamięć zupełnie obcej osoby, do której zyskałam dostęp; że ta osoba, której wspomnienia są tak wyraźne, w żadnym razie nie może być mną. To takie straszne uczucie, czasami wręcz nie do zniesie­nia... Kiedy indziej równie nieznośna zdaje się niemożność sięgnięcia do tych wspomnień. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że najwięcej bólu sprawiają najpiękniejsze wspomnienia.

- Tak, to prawda - szepnąłem.

- Opowiedz mi o swojej rodzinie - powiedziała, zmienia­jąc temat. Uderzyło ją, że do tej pory nawet nie wspomniałem o nikim bliskim. Obawiała się przez chwilę tego, co powiem jej o sobie, ale zwyciężyła ciekawość, co się odczuwa, będąc Hydraninem...

Zastanowiłem się.

- Nie ma o czym mówić. - Wzruszyłem ramionami i od­wróciłem głowę. Kiedyś myślałem o tym, żeby odnaleźć ro­dzinę matki, lecz po zabójstwie Rubiya stwierdziłem, że nie miałoby to najmniejszego sensu: zabijając go, udowodniłem, że nigdy nie potrafiłbym żyć w rodzime.

Einear zacisnęła wargi i nie pytała już.

- Kocie - odezwała się po dłuższej chwili - czy ty także, przeżywając w myślach jeszcze raz jakieś straszne wydarze­nie, odczuwasz, jakbyś zapadał się w nieskończoną cie­mność? - Spoglądała w bok. - Jeśli odczuwasz to samo, może stanowi to dowód, że jesteś w olbrzymim stopniu człowie­kiem i nie różnisz się tak bardzo od nas. - Popatrzyła na mnie.

Wyczułem, że za wszelką cenę próbowała odnaleźć coś we mnie; a ja nie byłem nawet pewien, czy to coś nadal istnieje.

Poczułem nagły przypływ złości, mimo woli spiąłem się wewnętrznie. Zmusiłem się jednak, żeby na nią spojrzeć; do­strzegłem jej szczere zainteresowanie i podziw, że jej sprawy stały się dla mnie aż tak bliskie... jakby chciała mnie przeko­nać, że człowiek to nie jest tylko puste słowo.

- Siebeling twierdził... powiedział mi kiedyś, żebym nig­dy nie udawał kogoś, kim nie jestem. - Zerknąłem znów na swoje dłonie i zrobiło mi się żal, że nie mam tak jak ona foto­grafii, które mógłbym teraz trzymać. - To znaczy... żebym nie udawał, że naprawdę nie jestem człowiekiem. Większość odmieńców, których znam, to ludzie w każdym calu, z jed­nym wyjątkiem... A nawet Hydranie, których spotykałem, byli bardziej ludźmi, niż sami tego pragnęli.

- Tak samo większość ludzi jest w znacznie większym stopniu ludźmi, niż sami by sobie tego życzyli - powiedziała cicho.

Uśmiechnąłem się lekko.

- Dziękuję... - Znowu się podniosłem.

- Za co? - spytała.

- Za przypomnienie mi, że gdyby ludzie i Hydranie nie mieli ze sobą tak wiele wspólnego, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Zaśmiała się dźwięcznie; lubiłem jej śmiech.

- Masz niezwykły sweter - rzekła, jakby dopiero teraz to zauważyła. - Gdzie go znalazłeś?

- Leżał na ulicy. Dobranoc, madam.

- Dobranoc - mruknęła, odprowadzając mnie zdumionym spojrzeniem.

Wyszedłem na korytarz i uśmiechnąłem się na myśl, że zo­stawiłem jej coś, nad czym mogła myśleć, nie zaprzątając so­bie głowy przyszłością; coś, co mogło odwrócić jej myśli od tej nocy wypełnionej samotnością i szumem deszczu.

Zanim doszedłem do swego pokoju, nie miałem się już nad czym zastanawiać. Wyjąłem z kieszeni przekaźnik Snajpera i włożyłem go na głowę. Wyciągnąłem się na łóżku, podłoży-

łem ręce pod głowę i zacząłem wypełniać puste miejsca w pa­mięci taką ilością danych, jaką mogłem przetrawić za jednym zamachem. Po jakimś czasie wyłączyłem urządzenie - zosta­ło w nim jeszcze bardzo dużo informacji. Zamknąłem oczy, skupiłem się na statycznym szumie swego umysłu i pozwoli­łem obolałemu ciału zapaść w sen.

Obudziłem się nagle po kilku godzinach. Leżałem spokoj­nie, pogrążony w szarej nicości, wsłuchując się w deszcz. Przyszło mi na myśl, że ten monotonny szum zdaje się napeł­niać mój umysł, tak jak Einear, tęsknotą i smutkiem. Chyba na palcach jednej ręki mogłem policzyć chwile, kiedy miałem okazję słuchać szumu deszczu. Dla mnie to był po prostu od­głos spadających kropel i nic więcej. W mojej pamięci odżyły wspomnienia pierwszych chwil spędzonych na Ziemi; czu­łem się wtedy strasznie obco, a zarazem tak, jakbym wracał do domu. Przypomniałem sobie, co Einear próbowała mi udowodnić dziś wieczorem: że ludzka część mojej osobowo­ści ma swoje własne potrzeby i własną historię; że nie wszy­stko, co odczuwam, jest powodem do wstydu. Zrozumiałem, że po raz pierwszy od dłuższego czasu nie byłem rozgory­czony.

Później pomyślałem o Lazuli. Ciekaw byłem, czy także nie może zasnąć, leżąc w łóżku Charona - nie sama, mimo to za­wsze samotna, zasłuchana w szum deszczu. Chciała, żebym o niej pomyślał... Zadałem sobie w duchu pytanie, czy wła­ściwie odebrałem to, co mi przekazała. Zastanawiałem się, czy ona także o mnie myśli, czy tęskni za mną. Wiedziałem jednak, że jeśli nawet pomyślała o mnie, to jedynie o moim ciele. Stanowiłem w jej życiu jedynie przygodę, musiała świet­nie zdawać sobie z tego sprawę...

Sądziłem, że za chwilę poczuję wściekłość, lecz moje my­śli wróciły do tego, jak dobrze było mi razem z Lazuli... Przecież niemal wszyscy całkowicie mnie lekceważyli. Dla­czego więc miałbym się wściekać na to, że jakaś znudzona, nieszczęśliwa piękna kobieta chciała przeżyć ze mną kilka miłych chwil, by zapomnieć o czymś. Może na dobrą sprawę

powód, dla którego mnie pragnęła, nie był aż tak ważny; na pewno nie wtedy, kiedy dotyk jej miękkiej, pachnącej perfu­mami skóry i jedwabistych włosów rozsypanych na mojej piersi powodował, że zaczynało mi się mącić w głowie. Ale to miało sięjuż chyba nigdy nie powtórzyć. Na pewno nie dzi­siaj, na pewno nie w ten sposób. Wmawiałem to sobie głów­nie, aby zapomnieć o Lazuli i ponownie usnąć. Przekonywa­łem siebie, że wcale nie oszalałem na jej punkcie, i dochodzi­łem nieodmiennie do wniosku, że jednak zwariowałem. Powtarzałem sobie, iż wykorzystywała mnie jedynie... Jeśli naprawdę chciała, pomyślałem w końcu, bym pomyślał o niej tej nocy, to mogę sprawić, że ona nigdy o tym nie zapomni.

Sięgnąłem myślami, rozciągnąłem sieć niewidzialnych ni­ci ku światełkom wypełniającym dolinę. Ujrzałem Pałac Kry­ształowy - nie znajdował się tak daleko, bym nie potrafił do­trzeć do niego telepaty cznie. Wkroczyłem do jego wnętrza i przemierzałem mroczną ciszę w poszukiwaniu znajomej iskierki światła.

Znalazłem ją, leżącą u boku Charona. Była pogrążona w niespokojnym śnie, w którym dusiła się w pozbawionym okien pokoju. Przekroczyłem posępny żar uśpionego mózgu Charona, nie zaglądając do niego, i skoncentrowałem się na umyśle Lazuli. Wśliznąłem się w jej sen, cichutko jak zło­dziej... Poczułem napięcie i dreszcz przenikający jej ciało, choć się nie obudziła. Ujrzała mnie nagle w swoim śnie, w którym położyłem się obok niej; moje myśli zaczęły pie­ścić jej ciało, tak jak kiedyś moje dłonie, budząc pożądanie. Wsączałem w jej nerwy wszystkie doznania, których mogło jej dostarczyć moje ciało, poruszając się na niej, wewnątrz niej...

W pewnej chwili Lazuli obudziła się. (Pragnęłaś tego) sze­pnąłem. (Prosiłaś mnie...) Zacząłem ją uspokajać, by nie krzyknęła, lecz dała się ponieść swemu pożądaniu. Czułem, jak narasta jej rozkosz, kiedy przesunęła dłońmi po swoim ciele, tak jak ja przesuwałem po swoim. Wreszcie strumień białego żaru spajającego nasze umysły eksplodował niczym

słońce, zostawiając nas osamotnionych w swoich ciałach, w swoich odrębnych światach, które łączył jedynie monoton­ny szum deszczu.

Kiedy obudziłem się rano, wiedziałem znacznie więcej na temat sztucznej inteligencji, niż chciałbym wiedzieć... nato­miast o wiele mniej o tym, co się, do cholery, mogło stać, że budzę się w skopanej, skotłowanej pościeli, jakbym ganiał po całym łóżku za myszą, podczas gdy z polecenia taMingów miałem łowić szczury. Ciekaw byłem, co Lazuli ma zamiar z tym począć - z tym, co łączyło ją i mnie; czy faktycznie nie obchodziło jej, że Charon może się dowiedzieć; czy naprawdę była aż tak głupia, czy aż tak nieszczęśliwa. A może nie ob­chodziło jej to dlatego, że cokolwiek by się stało, nie dotknę­łoby jej to...

Odrętwiały, nie mogąc zebrać myśli, wstałem z łóżka i po­nownie sięgnąłem po przekaźnik Snajpera. Wprowadziłem do pamięci tyle nowych danych, ile tylko mogłem, usilnie sta­rając sienie myśleć o tym, do czego zmierzam. Stwierdziłem, że im szybciej opanuję wszystkie wiadomości, tym wcześniej będę mógł uzyskać informacje, na których naprawdę mi zale­żało, i może nareszcie wynieść się stąd. W końcu powlokłem się na dół, żeby znaleźć coś do jedzenia, jakoś przejść przez dzisiejszy dzień.

Do jadalni z ociąganiem weszła Talitha, stanęła przy drzwiach i patrzyła, jak nakładam sobie na talerz, jak zawsze, to co zostało po innych. Nie zwracałem na nią uwagi, zbyt mocno szumiało mi w głowie. Wreszcie weszła głębiej i po­ciągnęła za brzeg mego swetra.

- Chcę jeszcze-powiedziała.

- Masz bardzo zdrowe podejście, mała - odparłem. - Bę­dzie z ciebie prawdziwy taMing. - Nadal nakładałem sobie jedzenie na talerz.

- Chcę jeszcze winogron. - Zadarła głowę i spojrzała na mnie. Jej buzia dorównywała urodą najpiękniejszym kwia­

tom, lecz była równie bezosobowa. - Winogron... - powtó­rzyła z urazą i pociągnęła mocniej za sweter. - Proszę. Podałem jej kiść winogron.

- Dziękuję - burknęła ponuro.

- Bardzo proszę. - Skinąłem głową. Czułem się jak łajdak.

- Ciocia obiecała, że pójdziemy dziś rano zbierać jagody! - oznajmiła, napychając sobie usta wielkimi zielonymi owo­cami.

- Wspaniale - mruknąłem, pochłonięty łamaniem kromki chleba w istnej mgle maszynowych kodów binarnych.

- Możesz iść z nami. Pokażę ci, jak się zbiera jagody, bo ty niczego nie potrafisz robić prawidłowo. - Zaczęła mnie ciąg­nąć za rękę. - No, chodź...

Zaczerwieniłem się, uśmiechnąłem i pokręciłem głową. Przyszło mi na myśl, że chyba nie mógłbym wymyślić nic gorszego na ten ranek.

- Jest kilka rzeczy, które muszę...

- Proszę, chodź z nami, Kocie - rzekła Lazuli, wchodząc do jadalni.

Kiedy tylko ją ujrzałem, natychmiast zmieniłem zdanie. Miała na sobie przezroczystą suknię w delikatne roślinne wzory, a jaskrawobłękitny kostium pod spodem w dziwny sposób uwydatniał wszelkie szczegóły, które miał zakrywać. Nie powiedziała nic więcej, nie musiała; wystarczyło mi to, co krzyczały jej myśli.

Powoli skinąłem głową i przełknąłem ostatni kęs ostro przyprawionej drożdżówki - miałem wrażenie, że jem plasti-kowąatrapę.

Do jadalni weszła Einear ze swoją konsolą malarską; ubra­na była tak jak zawsze, jak gdyby nie miała ochoty, by ktoś oglądał jej kształty. Kontrast między tymi dwiema kobietami był tak ogromny, że wręcz bijący w oczy.

- Cóż, nie chcesz iść z nami...? - spytała, nie zauważy­wszy mego skinięcia głową.

Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć czegoś niesto-

sownego. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak o tym, że oczy Lazuli wbijają się we mnie tak natarczywie.

Tym sposobem znalazłem się w samym środku jesiennego lasu na stoku wzgórza ponad prywatną doliną taMingów. Mo­ją głowę wypełnił zapach wilgotnej ziemi, świetnie pasujący do szumu strumienia danych wlewających się do mego umy­słu. Owoce, które Einear nazywała złotymi malinami, rosły na krzakach o niezbyt dzikim wyglądzie wśród gąszczu liści i cierni. Zrywaliśmy je, nic poza tym. Dłużył mi się czas. Przypominało mi to próby wyciągnięcia odpowiedzi z umy­słu Darica... a także wydobywanie rudy w kopalni na Żużlu:

zbieranie czegoś kruchego i doskonałego, wyrywanie tego z podłoża, do którego było mocno przytwierdzone, gdy każdy niewłaściwy ruch wiązał się z odczuciem bólu...

- Wygląda na to, że nie bawi cię to. Kocie - powiedziała Einear, zerkając na mnie spod szerokiego ronda kapelusza. Sprawiała wrażenie szczęśliwszej i znacznie bardziej zrela­ksowanej niż kiedykolwiek dotąd.

Wzruszyłem ramionami.

- On w ogóle nie umie się bawić - wtrąciła Talitha. Za moimi plecami rozległ się nieco chrapliwy śmiech Jira. - Dla­tego muszę mu pomagać. - Zjadała zbierane przeze mnie ma­liny szybciej, niż nadążałem je zrywać.

- W takim razie ja też mu pomogę. - Lazuli delikatnie wsunęła mi owoc do ust. Był tak miękki jak jej skóra, soczy­sty, słodki i cierpkawy, rozpływał się na języku. - Proszę -rzekła - nareszcie się uśmiechnąłeś. - Całe jej ciało, myśli uśmiechały się do mnie nieustannie od chwili, kiedy ujrzała mnie dziś rano, a zarazem emanowało z niej poczucie bezsil­ności. Jej zainteresowanie mną niczym ciepły obłok pary po­woli roztapiało lód danych wsączających się do mego umy­słu. - Czy wiesz, że śniłeś mi się tej nocy? - rzekła cicho. Jej oczy uśmiechnęły się, kiedy dostrzegły mój lęk, a jednocześ­nie błagała mnie spojrzeniem o jakikolwiek dowód, że nie był to sen.

(To nie był sen.) Dostrzegłem, że się czerwiem. Spuściłem

głowę i spojrzałem w bok; nie mogłem jej nic powiedzieć na głos, gdyż Einear zbyt uważnie się nam przyglądała. Chcia­łem, żeby Lazuli opamiętała się; byłem zakłopotany, przera­żony... owym żarem pożądania, nad którym nie potrafiłem zapanować, kiedy ona wyobrażała sobie, że jej dotykam; ni­czym jakiś demoniczny kochanek zdolny posiąść ją nawet wtedy, gdy leżała u boku uśpionego męża, zdolny przynieść jej zapomnienie tego, kim była i gdzie się znajdowała, zapo­mnienie wszystkiego oprócz niewypowiedzianej rozkoszy kochania się w tak niewiarygodny...

- No cóż - powiedziała Einear; uświadomiliśmy sobie, że trwamy oboje w bezruchu i wpatrujemy się w siebie jak dwie przyciągane magnetycznie figurki - chyba pójdę teraz trochę pomalować w dole zbocza. Bądźcie ostrożni... - Coś w jej głosie sprawiło, że obejrzałem się na nią. - To dość ryzykow­ne. .. liście są mokre, rozumiecie— Popatrzyła na mnie zwil­gotniałymi, przypominającymi błękitne szkło oczyma; wie­działa o wszystkim, domyślała się, co się dzieje, zdawała so­bie sprawę, co to znaczy być młodym, odczuwać samotność... balansować na linie nad przepaścią. - Bądźcie ostrożni - mruknęła raz jeszcze, patrząc tym razem na Lazuli.

- Chodźcie, dzieci... - Ruchem ręki zagarnęła Talithę i Jira.

- Mam dla was coś niezwykłego.

Lazuli popatrzyła za nią, na pół zakłopotana, na pół onie­śmielona. Einear oddalała się z dziećmi - celowo zostawiała nas samych, nie potępiała nas... lecz stwarzała okazję. Talitha z głośnym piskiem pobiegła przodem, szurając nogami w li­ściach, natomiast Jiro powlókł się z tyłu, zerkając na nas przez ramię; wyraz jego twarzy bardzo przypominał minę matki.

Kiedy zniknęli nam z oczu, usiedliśmy obok siebie na kocu nie dotykając się. Zacząłem snuć nić żarliwego kontaktu tele­patycznego. Między długimi gorącymi pocałunkami Lazuli wsuwała mi w usta maliny. Promienie słońca przesączały się przez korony drzew, wzbudzając refleksy w jej włosach; zie­lone sklepienie nad naszymi głowami przypominało żywe,

poruszające się okno z barwionego szkła. Spoglądając na nie, odniosłem wrażenie, że ktoś to specjalnie tak zaprojektował. Przyszło mi na myśl, że na dobrą sprawę chyba można było żyć szczęśliwie w takim otoczeniu...

Mój identyfikator zaczął popiskiwać, sygnalizując czyjeś wezwanie. Usiadłem, zdumiony; sprawdziłem, czy ekran wi­zyjny jest wyłączony. Działał... musiał przekazywać obraz od Bóg wie jak dawna. Nie włączałem go! Byłem tego pe­wien! Lazuli pobladła; zakląłem pod nosem i szybko wyłą­czyłem wizję.

- Braedee... ? - spytałem chrapliwym głosem. Odbiornika również nie włączałem, lecz mimo to usłysza­łem jego głos:

- Szach i mat! Tylko tyle.

24

Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby przekonać La­zuli, że Braedee nas nie wyda; nie wyjaśniałem jej jednak przyczyn. Wmawiałem sobie, że miał na myśli jedynie to, że znów znaleźliśmy się w punkcie wyjścia: ponieważ teraz on miał coś na mnie, tak jak ja na niego. Ta sytuacja była mu bar­dzo na rękę. Po tym zdarzeniu ani Lazuli, ani ja nie mogliśmy już zapomnieć o otaczającej nas rzeczywistości. Poszliśmy w dół zbocza usłanego złotymi liśćmi w poszukiwaniu Eine-ar; nie dotykaliśmy się, niewiele też rozmawialiśmy.

Lazuli wróciła na noc do Charona, do Pałacu Kryształowe­go. Nie prosiła mnie już, żebym o niej myślał, chociaż bardzo tego pragnęła. Nie zdołałem jednak powstrzymać się od my­ślenia o niej, ale tym razem zachowałem myśli dla siebie. Braedee nie skontaktował się ze mną po raz drugi, ja także go nie^szukałem. Doszedłem do wniosku, że najpierw poczekam na informację, w której zdobyciu Snajper obiecał mi pomóc.

Następnego dnia Einear uparła się, żeby wrócić do pracy;

ja również tego chciałem. Mój umysł przyswajał sobie już ostatnie wiadomości udostępnione przez Snajpera. Wieczo­rem miałem być gotowy do złożenia mu kolejnej wizyty. Ru­tynowe poranne obowiązki w biurze piekielnie mi się dłużyły. Nie wiedziałem, czy to z powodu owej niezwykłej wiedzy, którą wbijałem sobie do głowy, czy też dlatego, że to czyniło wszystko zbyt normalnym.

Dotrwałem jakoś do przerwy i mogłem wreszcie dać odpo­cząć swojemu mózgowi. Nie uszedłem jednak nawet kilku metrów korytarzem, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię, szarp­nął i obrócił. Daric! Nie czułem, że się zbliżał: musiał za­mknąć swój umysł przede mną.

- Ty łajdaku! - wrzasnął, przyciskając mnie do ściany, jakby oprócz nas dwóch nikogo nie było w budynku.

Nie musiałem nawet sięgać poza bijącą z jego oczu wście­kłość, by znać powód takiego zachowania: Argentynę. Ale głębiej w nim tliło się coś jeszcze: w dużej mierze owa furia wywołana była przerażeniem. Jedynym powodem, dla które­go nie dostałem w jednej chwili wylewu krwi do mózgu czy zawału serca, był fakt, że Daric świetnie wiedział, iż nie zdo­łałby się przedrzeć przez moje zasieki telepatyczne.

- Chodź ze mną! - Pociągnął mnie.

Pozwoliłem mu zaprowadzić się do tego samego pokoju, w którym poprzednio rozmawiał ze Strygerem. Zamknął drzwi i odwrócił się do mnie.

- Ty gówniarzu! - syknął. - Dlaczego obróciłeś ją prze­ciwko mnie? Powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć i że mam ciebie zapytać o powód. Więc pytam: dlaczego?

- Ponieważ powiedziałem jej całą prawdę o tobie - odpar­łem.

- Jaką prawdę? - Wbijał we mnie spojrzenie, dłonie silnie mu drżały, mimo że bardzo starał się zapanować nad sobą. -Przecież ona wie o mnie wszystko... - Strach przybrał w nim jeszcze na sile. Nawet on sam obawiał się, że może dojść do śmierci jednego z nas. - Do tej pory mnie akceptowała, dla­czego teraz miałaby nienawidzić?

- Bo wie, w jaki sposób przysłużyłeś się Strygerowi. Po­wiedziałem jej prawdę o tej dziewczynie, którą przyprowa­dziłeś do „Czyśćca". - Mówiłem tak twardym głosem, że sam go z trudem rozpoznawałem. - Pamiętasz? Tę samą, którą Stryger doprowadził do takiego stanu, że sam się bałeś jej śmierci. Była odmieńcem, sprowadziłeś mu ją do bicia.

- Tylko tyle...? - Daric wyraźnie poczuł ulgę, odprężył

się. - I co z tego? - rzekł, wzruszając ramionami. - Nikt tej suki do niczego nie zmuszał. Nie złożyła żadnej skargi. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie.

- Jak się czułeś, Daric, oglądając te popisy kata? - zapyta­łem spokojnie. - Podobało ci się? Czy ona była telepatą i po­zwoliła ci odczuwać to wszystko? A Strygerowi też się po­dobało? Co chciałeś osiągnąć? Naprawdę marzyłeś, by znaleźć się na jej miejscu? Czy też chciałeś sobie pouźywać tylko przy okazji, wiedząc, że Stryger jest takim samym martwiakiem jak inni i nigdy nie pozna twojej tajemnicy... ?

Zbladł nagle.

- Jakiej tajemnicy? - szepnął.

(Jesteś jednym z nas) pomyślałem. (Jesteś jednym z nas, tekiem, psionem.)

Jego myśli runęły na mnie niczym jadowita żmija; zablo­kowałem telepatycznie ten strumień i odesłałem go z powro­tem, nim zdołał mi zrobić krzywdę. Uwięziłem go wewnątrz jego umysłu.

(Nie możesz mi nic zrobić. Nie masz wprawy.)

W ogóle nie miał szans na doprowadzenie swych zdolności do takiej perfekcji, nawet gdyby przeszedł długotrwały tre­ning. Brakowało mu talentu. Będąc psionem w swoim świe­cie, zabrnął w ślepą uliczkę, z której już chyba nie miał szans się wydostać.

Odwrócił się i zatopił spojrzenie w przeciwległym krańcu pokoju.

- Nie! - szepnął. - Nie, nie, nie. To nieprawda! To niemo­żliwe! Nie! - Oblizał wargi, po czym zakrył usta dłonią. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że po tylu latach jednak do tego doszło. Odwrócił się w moją stronę. Czułem, że zaczyna go ogarniać histeria. - Komu o tym mówiłeś? Argentynę? Po­wiedziałeś jej, że...?

- Tak, powiedziałem. - Skinąłem głową, z radością pa­trząc na wyraz jego twarzy. Chciał mnie uderzyć, chyba ni­czego innego tak bardzo nie pragnął w życiu. Zrozumiał jed­nak, że go przejrzałem.

- Właśnie z tego powodu zerwała ze mną?

- Ani trochę jej to nie obchodzi - odparłem.

Między jego ślepą mnę wdarło się niedowierzanie.

- Kłamiesz. Powiedziałeś jej o tym specjalnie, żeby wy­wołać jej nienawiść...

- Tak, to prawda. - W końcu musiałem się kiedyś do tego przyznać, choćby przed samym sobą. - Ale jej to nie obcho­dzi. Nie każdy jest fanatykiem. Jeśli cię nienawidzi, to tylko dlatego że jesteś parszywym łajdakiem, a nie z powodu two­ich zdolności psionicznych.

Dlatego ie ty jesteś psionem... Jego myśli czarną burzą wypełnił obraz ojca: potwora, którym można by straszyć dzieci - taki właśnie wizerunek wytrawiony był w pamięci Darica.

- Komu jeszcze powiedziałeś... ?

- Nikomu.

Rozluźnił się nieco. (Może...) odczytałem w jego myślach:

może nie jest jeszcze za późno...

- Wybij to sobie z głowy - powiedziałem. - Nie możesz mnie zabić własnoręcznie. Dowiem się, jeśli będziesz próbo­wał kogoś wynająć. Argentynę także nie może spaść włos z głowy. Pomyśl o mnie jak o puszce Pandory: jeśli mnie zni­szczysz, doprowadzisz siebie do ruiny.

Otarł usta drżącymi palcami.

- Ty skurwysynu! Ty odmieńcu! Czego chcesz? Forsy? Pokręciłem głową.

- Tego już mam aż nadto.

- Więc czego? - parsknął; w powietrzu zabłysły kropelki śliny.

Nie odpowiedziałem. Nigdy dotąd nie miałem nad nikim władzy. Dopiero zaczynałem pojmować, co to oznacza... ja­kie to uczucie. Patrzyłem na niego, pozwalając, by mój umysł napawał się mroczną, słodką radością, jednocześnie dawałem mu do zrozumienia, jak łatwo byłoby mi go teraz zniszczyć. Traktował mnie jak śmiecia - tak samo jak Jule, jak wszy­stkich, z którymi się stykał. Infekował wszystkim życie ni­

czym złośliwy wirus. Zniszczenie go byłoby tylko czynem dla dobra ogólnego.

Na chwilę rozwarłem osłonę telepatyczną i wniknąłem do jego umysłu, chcąc poczuć ten strach, który musiał mu skrę­cać bebechy.

Wlał się w moje myśli gorzką, oślepiającą, powodującą skurcz żołądka falą. Wyrzuciłem go natychmiast i odizolowa­łem umysł.

- Chcę... - przełknąłem ślinę - chcę, żebyś przestał usłu­giwać Strygerowi. Jeśli jeszcze kiedykolwiek przyprowa­dzisz mu odmieńca, jesteś skończony. To wszystko. - Odwró­ciłem się i ruszyłem do drzwi.

- Nie... - Jego dłoń ciężko spoczęła na moimramieniu. -Nie mów mi, że to wszystko. To niemożliwe. Nie wierzę, że znasz prawdę i nie chcesz niczego w zamian za dochowanie tajemnicy. Powiedz, czego ode mnie chcesz! - Potrząsnął mną silnie, dygotał cały.

Stałem bez ruchu, wreszcie sięgnąłem do niego, czując je­go uścisk. (Zostaw mnie w spokoju.)

Puścił moje ramiona; ręce opadły mu bezsilnie. Stał na środku pokoju dygocząc, z otwartymi ustami, zaśliniony. Zo­stawiłem go w tym stanie; wyszedłem i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Nie chciałem wiedzieć, co ma zamiar dalej robić.

Wróciłem do biura Einear i usiadłem do pracy, ale nie po­trafiłem się skupić. Spotkanie z Darikiem jakby skruszyło cienką granicę między światłem a cieniem. Mój umysł nie po­trafił wyjść poza otaczającą mnie fantazję, poza świat, który istniał tylko tak długo, j ak długo wierzyło się w jego realność. Znów zostałem wciągnięty w ciemne sprawy nieodłącznie związane z takimi ludźmi jak Dane i Stryger... takimi jak Mikah i Snajper... takimi jak ja. Siedziałem, gapiąc się na ścianę, a przed oczyma miałem Starówkę, gdzie poznałem prawdę, że światło to tylko złudzenie, jedynie ciemność trwa wiecznie - ta sama czerń, która istniała przed narodzinami gwiazd i która miała pozostać na długo po ich wygaśnięciu.

Nie byłem w stanie wykonać najprostszego choćby zada-

nią. Cała praca Einear wydała mi się nagle mało znacząca i głupia, podobnie jak jej wiara w ludzką naturę. Zacząłem więc bawić się terminalem, wypróbowując świeżo zdobytą wiedzę. Chciałem się przekonać, czy potrafiłbym znaleźć na własną rękę tajemne przejście Snajpera wiodące do innego świata. Nic z tego nie wyszło. Rozumiałem technologię prze­chowywania danych i sposoby zamiany impulsów elektroni­cznych w chemiczne, dzięki którym możliwe było włączanie żywych mózgów do sieci informacyjnej. Nie potrafiłem jed­nak znaleźć jakiegoś zasadniczego elementu, jakiegoś ogniwa łączącego oba światy. Po jakimś czasie poddałem się, przysz­ło mi nawet do głowy, że chyba nie ma sensu spotykać się ze Snajperem po raz drugi. Wiedziałem jednak, że mimo wszy­stko pojadę do niego.

Kiedy wreszcie dzień pracy dobiegł końca, udałem się me­trem pod zatokę i na piechotę bez przeszkód dotarłem do ma­gazynu Snajpera. Miałem wrażenie, jakbym stąpał po znajo­mym gruncie. Przywołałem Snajpera telepatycznie i wpuścił mnie do środka.

- A gdzie twój brat? - spytał, jak zawsze podejrzliwy.

- Tam, gdzie powinien teraz być. - Nie prosiłem Mikaha, żeby jeszcze raz przyjechał tu ze mną. Doszedłem do wnio­sku, że będzie lepiej, jeśli zrobię to sam, nawet gdybym ryzy­kował życie.

Snajper rozluźnił się; wykrzywił usta jakby w grymasie bólu, ale to był jedynie uśmiech ulgi. Zapomniałem przez te dwa dni, jak parszywie wygląda jego oko. Teraz znów próbo­wałem o tym zapomnieć, kiedy oddawałem mu przekaźnik.

- Zapoznałem się z tym.

(Zobaczymy.)

Otworzyłem przed nim swój umysł i pozwoliłem mu wnik­nąć do środka i sprawdzić, czy wszystkie dane zostały sko­piowane w pamięci bez błędu.

Po chwili skinął głową.

(Zatem sądzisz, że jesteś gotów?)

Wzruszyłem ramionami, przypomniawszy sobie swoją sa­modzielną, nieudaną próbę wykorzystania tej wiedzy.

(Ty nie wierzysz, że coś z tego wyjdzie!) przekazał, odczy­tując moje wahanie. (Sam próbowałeś!) Zaśmiał się głośno, chrapliwie. (Pokaż mi, jak to robiłeś.) Skinął głową w stronę konsoli stojącej w końcu pomieszczenia.

Podszedłem do niej, usiadłem i przyłożyłem elektrody do czoła; zerknąłem na Snajpera.

Skinął głową, a ja poczułem, że utrzymuje ze mną stały kontakt. Powtórzyłem to wszystko, co robiłem po południu, starając się odnaleźć coś realnego, rozpoznawalnego w tym martwym strumieniu. Znów nic z tego nie wyszło.

(Nie, nie!) odebrałem w myślach jego krzyk. Szarpnię­ciem zerwał mi elektrody z głowy.

- Wszystko robisz nie tak! - warknął na głos, ze zniecier­pliwienia tracąc panowanie nad sobą. _ Skuliłem się na dźwięk jego głosu.

- A więc jak powinienem...?

(Szukasz czegoś żywego, a to przecież nie jest żywe) prze­rwał mi w myślach.

- Masz do czynienia z martwym systemem, ty dupku! -wycedził powoli, jakby traktował mnie jak szczeniaka. - To tylko system, nie znajdziesz w nim przecież nikogo.

- Wiem, ale...

- Gówno wiesz, chłopaczku. Ten zapis nie nauczył cię je­szcze wszystkiego. Nie rozumiesz najważniejszej rzeczy...

(Zaczekaj!) pomyślałem. (Nie mów mi. Mam na karku centauryj skie służby bezpieczeństwa. Nie chcę o niczym wie­dzieć, na wypadek gdyby mnie prześwietlali.)

Zmarszczył brwi i pokiwał głową. (Pieprzę ich. Nie mogą nas teraz usłyszeć...) Bardziej mu odpowiadało porozumiewanie się w ten sposób - mnie rów­nież. (Nie ma w Sieci nic takiego, co by przypominało ciebie lub mnie. Rozumiesz? Popatrz...)

Zademonstrował mi: Sieć nie korzystała z żadnego rodzaju znanej mi energii. Rozróżniałem jedynie ogniste rozbłyski

struktur neuronowych, ponieważ w ten właśnie sposób psio-nicznie postrzegałem drugą osobę. Teraz musiałem się na­uczyć dostrzegać zupełnie inne spektrum i rozpoznawać nowe typy struktur. (To nie przyjdzie do ciebie, ty musisz wyjść na­przeciw. .. Zdarzało ci się chyba odbierać przypadkowe syg­nały elektroniczne, zwłaszcza w silnie ekranowanych pomie­szczeniach, prawda?)

Skinąłem głową, przypomniawszy sobie ten cichy szum, który wyłowiłem, przechodząc przez ekran ochronny pokoju.

(To znaczy, że odbierasz bardzo szerokie spektrum, nie po­winno być z tym żadnych problemów... Ale najpierw musisz się oduczyć poszukiwania znanych ci obrazów.) Właśnie dla­tego nigdy nie słyszałem, żeby któryś z psionów robił to wcześniej - nikt nie domyślał się, że należy spojrzeć na to z te] strony. (Nawet ludzie podłączeni do systemu od wewnątrz ni­czym się nie różnią od elektronicznego strumienia danych. Sieć składa się z miliardów myszy...)

- Czego...?

(Zamknij się! Ludzkich myszy, głupku. Jest ich wiele mi­liardów pracujących równolegle, w tym samym czasie, wy­szkolonych jedynie do naciskania odpowiednich przycisków i uruchamiania właściwych obwodów...) Ludzkie mikrokom-ponenty na wejściu danych, końcówki adresowe, ustawiczne zmiany strumienia w rytm... wykonywanych poleceń. (Rady nadzorcze syndykatów przygotowują tylko wytyczne i spy­chają wszystko w dół. Resztę wykonują myszy. Pożerają zia­renka i idą do swoich domków spać.) Nawet nie domyślają się istnienia tej superstruktury, której część stanowią, a która bez nich nie mogłaby istnieć. Ludzkie umysły mają ograniczone możliwości, ale są tanie, łatwo dostępne i łatwo wymienialne. Wszędzie jest ich pod dostatkiem. A jeśli połączyć je w sieć, spiąć wszystkie razem w jedną całość, owe cherlawe, powol­ne ludzkie mózgi tworzą coś potężnego...

(Nadistotę) pomyślałem, przypomniawszy sobie słowa El-near. (Działającą we własnym ekosystemie, wyposażoną w superumysł...)

(Właśnie.) Spojrzał na mnie, zdumiony, i pokiwał głową. (Całkiem nieźle...)

(Co?)

(Nie jesteś taki głupi, jak sądziłem.)

Przewróciłem oczami.

(Ale czy to znaczy, że syndykaty rzeczywiście istnieją? Wewnątrz sieci? Naprawdę je widziałeś? Porozumiewają się ze sobą i walczą tak samo jak w realnym świecie...?)

Zmarszczył brwi.

(Przecież już mówiłem, że istnieją, prawda? Ale w niczym nie przypominają ciebie czy mnie. Nie grają w kierki, na mi­łość boską!)

(A może w szachy?) wtrąciłem, poirytowany.

Chrząknął.

(Porozumiewają się i układają plany, ale trwa to strasznie długo ze względu na ich wielkość. Rozciągają się na wiele lat świetlnych, więc ich zegar musi bić w zwolnionym tempie. Mają jakieś tam osobowości, zależne od tego, kto zasiada w radzie, a także od całej populacji wewnątrz ich sieci. Na dobrą sprawę nie nawiązywałem z nimi bezpośredniego kon­taktu. Za to znam o wiele lepiej ich podsystemy.)

(Znasz je...?) spytałem, zastanawiając się, jak on to rozu­mie.

(Tak. Jest przecież personel wykonawczy na tysiącach po­ziomów pośrednich. To tak, jakbyś był szczurem grasującym w spiżarni i możesz wybierać do woli.) Podsystemy miały być w założeniu pod ścisłą kontrolą, powiązane ze sobą, niektóre jednak były tak skomplikowane, że mogły na boku kontakto­wać się ze Snajperem, wykonując bez przerwy zaprogra­mowane funkcje. (Czują się osamotnione, a im bardziej są niezależne, tym większe ponoszą ryzyko. Rozrastają się ni­czym rak. Gdyby nie trzymały się cały czas w ukryciu, któryś technik prędzej czy później by je unicestwił.) Pokręciłem głową.

(Jeśli to wszystko naprawdę istnieje, dlaczego nikt o tym

nie wie? Co robią specjaliści od cybernetyki? A członkowie rady? Przecież mają tak wiele udoskonaleń...)

(Większość z nich domyśla się, ale nikt nie ma żadnych dowodów, ponieważ aby je zdobyć, trzeba by się oderwać od infrastruktury. Przez drzewa nie widać lasu. Tak jak powie­działem, to tylko strumienie elektronicznych impulsów. Mu­szą się rządzić własnymi prawami, w przeciwnym razie całe systemy przestałyby działać. Czasami któryś podsystem robi coś zupełnie nieoczekiwanego, takie przypadki są znane. Lu­dzie starają się kontrolować przepływ danych, ale nikt nie może ogarnąć całości.)

(I chcesz mnie przekonać, że my tego dokonamy?) Ciekaw byłem, ile dałaby Einear, żeby wysłuchać jego słów... Ile te wiadomości potwierdzające istnienie czegoś, czego się do­myślano, były warte dla techników cybernetyki? Odegnałem od siebie te myśli. Snajper miał rację: ujawnienie tych szcze­gółów doprowadziłoby jedynie do tego, że odmieńcy tacy jak my zostaliby poddani praniu mózgów.

Skinął głową w niemej odpowiedzi na pytanie, które od­czytał z moich myśli.

(My nie musimy stosować się do ich reguł.)

(A czy te struktury mogą nas dostrzec?)

(Niektóre chyba tak. Większość tych, co krążą w sieci, nie może cię dostrzec z takich samych powodów, z jakich ty nie możesz zauważyć ich. Tylko wtedy kiedy przestaniesz my­śleć o swojej doskonałości i przeprogramujesz się, by móc to odczytać, dostrzeżesz indywidualne podsystemy - ciała, ręce, bebechy, układy immunologiczne. One nie mogą w ten sam sposób widzieć ciebie.) Właśnie dlatego nic nam nie groziło i można było bez. obaw pokonać wszelkie zabezpieczenia. (Niektóre rozumne układy rozwinęły się na tyle, że mogą cię dostrzec. Lecz kiedy znajdziesz się w ich granicach, sprawia­ją wrażenie, jakby im się to podobało. Będziesz niczym duch grasujący we wnętrzu maszyny. Ale to działa w obie strony. Możesz się wszystkiemu przyjrzeć, ale niczego nie zdołasz dotknąć; możesz zdobyć wszelkie potrzebne dane, ale nie

dasz rady niczego w nich zmienić. Może tek potrafiłby tego dokonać, ale nie my... Tyle że tek nie umiałby przeniknąć do wnętrza systemu.)

Skinąłem głową.

(Niczego więcej nie potrzebuję poza zdobyciem informa­cji. Powiedz, jak zacząć...)

(Siedź spokojnie i zamknij się.) Pociągnął mnie za ramię z powrotem na oparcie krzesła. (Jeszcze nie doszedłem do rzeczy najważniejszych. Czy wiesz, co to jest labirynt?) 1 (Tak) pomyślałem. (Tak mi się zdaje. Coś zdumiewające­go, pełnego ślepych uliczek.)

Zaśmiał się.

(Byłeś kiedyś w czymś takim?)

(Nie.)

(A więc będziesz. Na dodatek w najgorszym ze wszy­stkich labiryntów. Najtrudniejsze nie jest wcale zdobycie in­formacji, na których ci zależy, lecz odszukanie ich, a nastę­pnie odnalezienie drogi powrotnej. Tam ściany bez przerwy się przesuwają. Znalezienie wejścia danych DeAtha wcale nie będzie łatwe, dlatego musimy wyruszyć razem. To podwoi szansę odszukania drogi powrotnej.)

(A jeśli jej nie odnajdziemy?)

(Będziemy po prostu siedzieć tutaj.) Skrzywił się. (Sie­dzieć bez ruchu, aż do chwili śmierci. Jesteś gotów...?)

(Tak... Jasne.)

Nie zapytał nawet, czy się nie rozmyśliłem. I słusznie. Przysunął drugie krzesło i usiadł obok mnie.

(Chwyć mnie za rękę) pomyślał, ale chodziło mu o to, że­by kurczowo trzymać się go telepatycznie. (Powtarzaj to sa­mo co ja. Cokolwiek się zdarzy, nie wolno ci przerwać konta­ktu. Rozumiesz?) Skinąłem głową, zadowolony, że chodzi mu tylko o więź telepatyczną, a nie o pełne zespolenie. Jego umysł nie należał do tych, z którymi miałbym ochotę dogłęb­nie się zapoznawać.

Przytknął jedną elektrodę do mojej skroni, a drugą do swojej.

(Po co nam to? Sądziłem, że tak naprawdę nie będziemy podłączali się do systemu.)

(Nie będziemy) odparł (ale to pomoże ci odnaleźć właści­wy adres, jakbyś korzystał z układów naprowadzania.) Kiedy moją głowę wypełnił poddźwiękowy szum linii bezpośred­niego dostępu, poczułem, że Snajper zaczyna działać za po­średnictwem mojego umysłu. Starałem się naśladować jego poczynania, jakbym usiłował powtarzać kroki nie znanego mi tańca, on zaś koncentrował się i przestrajał na zupełnie od­mienne pasmo częstotliwości. Ciekaw byłem, w jaki sposób po raz pierwszy udało mu się odkryć to wejście... i natych­miast znalazłem odpowiedź w strumieniu jego myśli; odebra­łem jego radość, jednocześnie świat zewnętrzny zaczął zani­kać. Snajper tak bardzo chciał odnaleźć inny świat, odmienny od tego, w którym żył, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, że w końcu mu się to udało. Niejako wywrócił swój mózg na le­wą stronę i wcisnął go w głąb elektronicznego kapelusza.

Poczułem, że zaczyna mi umykać w miarę narastania ele­ktronicznego szumu. Pogrążał się w tym odmiennym świecie zbyt szybko, bym mógł za nim nadążyć. W każdej chwili gro­ziło to całkowitym zerwaniem kontaktu...

(Uspokój się!) Dotarły do mnie wyraźnie jego myśli. (Nie walcz z tym i przestań się tak cholernie starać! To jak zeń, chłopcze, możesz go osiągnąć jedynie metodą prób i błędów. Skoncentruj się na swoim celu. Chcesz tych pieprzonych in­formacji czy nie?)

Wyczułem, że pragnienie dotarcia do źródeł napełnia mnie nową energią. Skupiłem się na potrzebnych mi danych. Zapo­mniałem o otaczającej mnie rzeczywistości, widziałem wyłą­cznie to, co tak usilnie starałem się zdobyć, aż zacząłem wie­rzyć, że to się uda...

I udało się. Nigdy przedtem nie widziałem ducha, a teraz byłem nim sam. Żeglowałem gdzieś, gdzie nie było ani czasu, ani przestrzeni - a może właśnie w ich głębinach, wewnątrz elektronowej skorupy kryształu pamięci, czy też niesiony nurtem jakiejś rzeki impulsów... Dostrzegłem Snajpera,

w każdym razie coś podobnego do niego - mój umysł ubierał jego bliską obecność w znane mi kształty. Pulsował jakąś dziwną, holograficzną łuną w rytm przypominający bicie ser­ca. Spojrzałem na siebie w dół, chociaż nie istniały tu pojęcia dołu i góry, i ujrzałem swój własny holograficzny cień; do­strzegłem połyskującą rękę wyciągającą się ku dłoni Snajpe­ra, aż wreszcie uścisk połączył nas w jedność, która nadal nie miała nic wspólnego z rzeczywistymi postaciami.

(Rozejrzyj się) przekazał, a jego słowa zadudniły we mnie głośnym echem. (Zapamiętaj, ile się tylko da. Wszystkie ścieżki ulegną pewnym zmianom do czasu, kiedy będziemy wracali. Musisz się nauczyć je wyczuwać.)

Usłuchałem go; trwałem w bezruchu, rozglądając się doko­ła, i starałem się opanować strach wywołany nie znanymi mi dotąd odczuciami. Początkowo otaczał mnie jedynie biały szum, faktycznie przypominający popiskiwanie milionów myszy... tak straszliwie bezosobowy, że aż przeraził mnie, gdy próbowałem wcześniej sam tu wkroczyć. Ale teraz zna­lazłem się wewnątrz. Zmuszałem się, żeby patrzeć na wszy­stko poprzez filtr umysłu Snajpera, szukając tych najwyraź-niejszych spośród otaczających mnie wzorów. Udało mi się w końcu otworzyć oczy, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewałem. Patrzyłem, jak dzięki Snajperowi niewidzial­ne staje się widzialnym, ukazując mi świat, którego istnienia nikt się nawet nie domyślał.

Spoglądałem, jak wyłania się przede mną - rozedrgany, tworzący wzory o nieustannie zmieniającej się gęstości i o różnych kształtach; krystaliczne warstwy wznosiły się, roz­wijały i przelewały, nabierając dla mnie coraz większej real­ności, aż pojąłem, że ciągnie się to wszystko w nieskończo­ność, bez granic, jak kiedyś myślałem o lodowcach pokrywa­jących Żużel.

(Widzisz, gdzie jesteśmy? Tak, już dostrzegasz...) odpo­wiedział Snajper na swoje pytanie. (Ruszamy.) Popłynął • przed siebie -jak gdyby istniały tu kierunki i można było ru­szyć do przodu.

Spoglądałem co chwila do tyłu, ciągnięty gdzieś w dal;

czułem się, jakbym miał głowę ze szkła. Ujrzałem smugę światła wiodącą łukiem w górę poza zasięg wzroku - ślad na­szej energii, który zostawał za nami, linia życia, łącząca nas ze światem realnym. Stwierdziłem, że to niemożliwe, by mój umysł rzeczywiście przebył taką drogę; ciekaw byłem, czy kiedykolwiek zdołam wspiąć się po niej z powrotem.

Podążałem śladem Snajpera; nie byłem pewien, czy poru­szam się o własnych siłach, czy jestem holowany. Snajper znów zaczął się dostrajać do jakiegoś strumienia danych, ni­czym wędrowiec szukający właściwej drogi. Błyszcząca smuga, która znaczyła szlak naszego wtargnięcia, rozmywała się, rozwiewała, bombardowana przypadkowo poruszający­mi się cząstkami owego wewnętrznego kosmosu.

Dostrzegłem na naszej drodze innych wędrowców, ale były to tylko martwe molekuły niesione niczym pył przez elektro­niczny wiatr, który przenikał całą sieć oplatającą system sło­neczny. Fotony przemykały z nieznośnym piskiem, znacząc w mym polu widzenia wielokolorowe kreski. Natomiast wy­ławiane przypadkowo ze strumienia informacji bity przepeł­niały mnie czymś niewiarygodnym, ni to żarem, ni to chłodem.

Skoncentrowałem się na dokładnym utrwaleniu w pamięci układu smug świetlnych, abyśmy mogli je rozpoznać w dro­dze powrotnej. Wiadomości, którymi nakarmił mnie Snajper, pozwalały mi teraz wyczuwać ledwie dostrzegalne pola, przez które przemykaliśmy, i układać je w obrazy zapadające w pamięć. Mimo wszystko czułem się tak, jakbym zrobił dy­plom z geologii, podczas gdy potrzebowałem jedynie dobrej mapy dróg. Nie kończące się warstwy strumieni informacyj­nych syndykatów połyskiwały ze wszystkich stron - niektóre zabezpieczone polami ochronnymi niczym kryształowymi ścianami. My jednak płynęliśmy przez te niepokonane barie­ry, jakby były to jedynie fantazyjne malowidła na jedwabiu. Z tych milionów strumieni wypadały od czasu do czasu jakieś nieposłuszne trutnie, kręciły się w kółko albo uderzały w ba­riery i ginęły w jednej chwili... lub też, wyjątkowo, przebija­

ły się przez nie i wpadały w płonące żarem energii jądra, któ­rych obecność w głębi wyczuwałem.

Snajper mówił prawdę: nie byliśmy tu sami. Za pośrednic­twem jego umysłu wyczuwałem je - istnienia, które nie przy­pominały niczego, co dotąd znałem, odbierane przez moją świadomość na podobieństwo muzyki docierającej poprzez wypełniony majakami sen... Olbrzymie bity kłębiły się wszę­dzie dokoła, przenikały warstwy informacyjne między­gwiezdnych syndykatów, ciągnęły siew nieskończoność, jak­by zamarły w pół kroku czy w pół słowa, czekając, aż z ich gardeł przestanie wydobywać się jęk czy też ukształtuje się do końca jakaś myśl w umyśle, który musiał być już w innym sy­stemie gwiezdnym.

Raz czy dwa wyczułem, jak oczy, nie będące w zasadzie oczyma, obróciły się w moją stronę, jakbym naruszył spokój jakiegoś podsystemu, który zdołał wykryć moją obecność. Czułem, jak sięgają ku mnie czymś, co w zasadzie nie było umysłem - sięgają ku czemuś absolutnie dla nich niepojęte­mu: ku istocie ludzkiej. Czasami łowiłem ślady telepatyczne­go kontaktu, odbierałem nieme fale pozdrowienia muskające przelotnie mój umysł. Raz także dostrzegłem w oddali coś, co jeszcze bardziej różniło się od tych wszystkich istnień, przez które przepływaliśmy - było jeszcze dziwniejsze, a zarazem bardziej znane.

(Co to jest? Tam?) zapytałem.

Wyczułem, że Snajper skoncentrował się na odbieranych przeze mnie wrażeniach.

(To RadaBezpieczeństwaZTF) odparł. Zdumiony, skręci­łem w tamtą stronę, lecz on pociągnął mnie z powrotem, jak­bym nie miał własnej woli. (Daj temu spokój. Ten byt posiada zbyt wiele wiadomości.) Nie wyjaśnił tego dokładniej, ode­brałem jednak, że nie ma sensu wypytywać dalej.

Wzory powtarzały się czasami, jakbyśmy kręcili się w kół­ko. Kiedy indziej zamierały w bezruchu, gdy Snajper zatrzy­mywał się, szukając jakiegoś drogowskazu... i po chwili znów zaczynały falować - nieśmiertelne, jak układy moleku-

larne, w których wnętrzach zostały uwięzione, a przecież po­woli zmieniające się, niczym lodowce czy ruchome wydmy, w rytm zmian parametrów informacyjnych i odnawiania stru­ktury danych. Nie istniało tutaj poczucie czasu, nie było żad­nych doznań, którym można by przypisać jakieś znaczenie, które byłyby bardziej realne od halucynacji. Mogliśmy do tej pory pokonać drogę o długości jednego mikrona, jak i prze­być połowę odległości do Księżyca. W głębi mojej świado­mości zaczął narastać jakiś tępy ból... zwątpienie czy poczu­cie samotności albo równie dobrze coś tak banalnego jak po­trzeba oddania moczu przez ciało pozostawione w realnym świecie... To narastało i narastało w miarę pokonywania ko­lejnych warstw krystalicznej nicości... '

(Snajper!)

(Zamknij się!) Ten bezpośredni kontakt od razu poprawił mi samopoczucie, chociaż zirytowałem go tym, że mu prze­szkadzam. To miejsce przerażało go... a mimo to tylko tutaj mógł odczuwać coś w rodzaju spokoju. W równym stopniu wolał być tutaj, jak ja na zewnątrz, nie znosił jednak, by mu o tym przypominano.

(Snajper...) Przerwałem mu ponownie, gdyż ogarniał mnie coraz silniejszy niepokój. (Kiedy to się skończy?)

(Zamknij się!) pomyślał. (Po prostu trzymaj się mnie i nie przeszkadzaj.)

Płynąłem dalej jego śladem, próbując się ponownie skon­centrować na rysowaniu w pamięci mapy tej wielkiej nicości, choćby na wypadek gdyby Snajper zdecydował się pozostać tu na zawsze. W rejonie, w którym się znaleźliśmy, matryca nie była już tak gęsta, występowało znacznie mniej strumieni danych, a także mniej barier na naszej drodze. Nie wiedzia­łem, co to oznacza, nie wiedziałem też, czy Snajper po prostu nie zwariował. Niczego nie byłem pewien poza jednym; że jeśli się to szybko nie skończy, wkrótce zacznę wrzeszczeć na cały głos...

(Tutaj) oznajmił w końcu, gdy zamierzałem się już pod­dać. (To tu nasz doktorek chowa swoje tajemnice.)

Zdumiony, a zarazem odprężony, poczułem, jak kieruje moją uwagę w stronę banku danych, który chciał mi pokazać:

zagęszczenia niczym nie różniącego się od innych, które mi­jaliśmy po drodze, punkcika, oczka, niemal niezauważalnego w porównaniu z bankami większości korporacji, które defor­mowały widmo. Było w nim jednak coś... jakaś niezwykła gęstość, jakby w środku tkwił kłąb czerni, przez którą nie mo­gły przeniknąć nawet moje oczy ducha.

(Zabawnie wygląda. Skąd wiesz, że to właściwy adres?)

(Masz na to moje słowo) przekazał Snajper.

(Myślisz, że to musi ml wystarczyć?)

Ponownie odebrałem falę jego irytacji.

(Posuwaliśmy się śladem programu zabezpieczającego od adresu jego laboratorium poprzez kilkanaście fałszywych przystanków aż do tego miejsca. Tu ślad się urywa, to pra­wdziwy bank.) Teraz odebrałem zadowolenie z siebie.

(Gdzie jesteśmy?)

W moim umyśle rozbrzmiał jakiś dziwny dźwięk - bez­głośny śmiech Snajpera.

(Masz na myśli świat rzeczywisty? Na stacji orbitalnej w przestrzeni okołoksiężycowej. Lepiej nie patrz w dół.)

Skrzywiłem się.

(Dlaczego to tak wygląda? Jakby zamglone...)

(Bo to prywatne, strzeżone wejście. Większość portów wielkich syndykatów sprawia wrażenie przezroczystych, gdyż olbrzymia część ich danych nie jest chroniona, nie musi być. Wierz mi, najbardziej sekretne informacje spoczywają pod grubą powłoką lodu, gdzieś daleko w głębi mroźnego jądra.)

(Mam jednak rozumieć, że to nie ma dla nas najmniejsze­go znaczenia, prawda?) Coś w sposobie przekazywania przez niego myśli napełniło mnie niepokojem.

(Chyba tak. To, że nie widzisz wszystkiego wystarczająco jasno, oznacza, iż zabezpieczenia DeAtha są o wiele lepsze od innych i że pokrywają większą część widma impulsów elektronicznych. Ale my jesteśmy częścią tego widma, chło­pcze. Nie zapominaj o.tym. Ten układ jest zbyt specyficzny,

by traktować go jak coś żywego. Sam to dostrzegasz, jak wi­dzę. Ale znakomicie spełnia swoje zadanie. Niemniej poko­nanie barier dla kogoś takiego jak ty nie powinno stanowić problemu. Przecież masz wprawę w kradzieży. To bardzo po­dobne. Musisz włamać się jak najlepszy fachowiec, nie zapo­minając o wszystkich sztuczkach. Nie strać głowy. Postaraj się nawet nie kichnąć, bo jeśli zaalarmujesz system, będzie mógł cię wytropić... Przejrzyj wszelkie zapisy, aż znajdziesz to, czego szukasz. Potem zwiewaj.)

(Dlaczego mówisz tylko o mnie... Cholera! Przecież to ty jesteś włamywaczem!)

(A ty psychicznym kieszonkowcem. Najlepiej wiesz, cze­go szukać, ja mógłbym coś przeoczyć. Czemu się wykrę­casz?)

(Ęo płacę ci za odwalenie najgorszej roboty...)

(Płacisz za możliwość poznania nowych sposobów. Naj­gorsze jest odnalezienie właściwego adresu; to już zrobili­śmy. Teraz twoja kolej. Tylko utrzymuj kontakt, nie strać go. Te wejścia danych są jak czarne dziury: mają tak wielką gę­stość, że gdy znajdziesz się w środku, możesz mieć kłopoty z odnalezieniem drogi powrotnej. Możesz wyjść w zupełnie innym miejscu, całkowicie zgubić drogę i nigdy nie wrócić tam, skąd wystartowałeś.)

(Wspaniale.)

Odebrałem jeszcze telepatyczne pożegnanie, po czym skierowałem uwagę w drugą stronę, a moje spektralne ciało poczęło sunąć niczym protoplazma w stronę banku tajemnic DeAtha. Zastanawiałem się, po co w ogóle rozpocząłem tę zwariowaną wyprawę i co teraz zrobić, żeby ją szybko zakoń­czyć, ale silniejsze było pragnienie zdobycia tych informa­cji. .. Poczułem, jak nicość znika powoli, a ja jestem wciąga­ny, coraz szybciej i szybciej, aż zderzyłem się z bezbarwną, pozbawioną kształtu ścianą, której zadaniem było powstrzy­manie, zawrócenie czy też zniszczenie wszystkiego, co mogła wyczuć albo zidentyfikować. Przesączyłem się przez nią,

przez koncentryczne pierścienie spopielającej ciszy, i wnik­nąłem do wnętrza.

Znalazłem się w środku ula wypełnionego owadami - ki­piącymi energią, uganiającymi się za molekułami, które prze­latywały przeze mnie, wykonującymi idealnie zsynchronizo­wane ruchy jakby rytualnego tańca. Wciąż czułem połączenie ze Snajperem, ciągnące się za mną niczym lina asekuracyjna, i podniesiony na duchu, rzuciłem się niczym wiatr w głąb ukrytej duszy DeAtha. Pogrążyłem się w gęstwinie kodów jak we mgle. Wiedza, którą przekazał mi Snajper, zamieniła iskierki światła pośród ciemności w liczby, zestawienia, fakty - w prawdę.

W ciągu jednego uderzenia nie istniejącego serca przeszu­kałem zapisy DeAtha pochodzące z wielu lat; przejrzałem wszystkie starannie usystematyzowane szczegóły dotyczące tysięcy różnych sposobów zgładzenia człowieka. Starałem się nie zatrzymywać na dłużej przy żadnej informacji; nie próbo­wałem ich zapamiętać, to nie była moja sprawa, i tak nie mó­głbym czegokolwiek tu zmienić. Byłem jedynie duchem gra­sującym we wnętrzu maszyny. Naprawdę interesował mnie tylko jeden zapis, 4otyczący zamachu na czyjeś życie. Szuka­łem dalej, wypatrując właściwego ciągu danych, czy też cze­goś, co by się wiązało z nazwiskiem ofiary... Einear. Wciąż jednak nie mogłem nic znaleźć, chociaż wiedziałem, że coś musi tutaj być.

Zdusiłem narastający we mnie lęk i zacząłem od początku. Zwracałem uwagę na daty, miejsca wydarzeń, szczegóły zle­cenia. .. Sięgałem do coraz to nowych zapisów.

TaMing. To nazwisko eksplodowało we mnie niczym pło­mień. Dane. Ofiara. Zgadzało się miejsce zamachu, czas, szczegóły... Ale nie o tego człowieka chodziło. Daric! Nie Einear! Nikomu nie zależało na jej śmierci - jak powiedział Mikah. Wszyscy pragnęli tego samego co ona. Lecz gdy po raz pierwszy wymieniłem w Deep Endzie imię Darica, omal nie zginąłem. A więc to Daric miał zostać zabity. To jego pró­bowano wyeliminować... Starano się tylko, by wyglądało to

jak zamach na Einear, dlatego że wcześniej już próbowano ją zabić... Patrzyłem, jak fala mego niedowierzania odbija się echem od ścian i ginie w subatomowej pieśni wypełniającej cały ul. Dane, ten stuknięty łajdak, który wszędzie, gdziekol­wiek się obróciłem, próbował zrujnować komuś życie. Ktoś wreszcie na dobre zapragnął się go pozbyć. Gdybym nie sta­nął na przeszkodzie...

Wokół mnie zaczęło się coś dziać. Ściany, wznoszące się niczym krzywa wykładnicza, zaczęły na mnie napierać. Cały ul ogarnęły konwulsje, jakbym znalazł się we wnętrzu żołąd­ka, którego receptory wykryły nagle obecność trucizny. Po­spiesznie wtłoczyłem do pamięci resztę danych, między inny­mi numer prywatnego konta zleceniodawcy zamachu na Da-rica, po czym skoncentrowałem się na linie ratunkowej łączącej mnie ze Snajperem.

(Cholera! Jasna cholera! Zabierz mnie stąd!) Próbowałem się uwolnić, zmienić tak jak poprzednio w niewidzialny wiatr, ale ściany zbliżały się, jakby chciały mnie zetrzeć na proch. Wpadłem do środka niczym wytrawny narciarz, droga po­wrotna zaś przypominała wspinaczkę po błotnistym zboczu. Systemy ochronne DeAtha zaczęły zagęszczać przestrzeń wokół mnie, próbując pochwycić intruza, który wtargnął do tej pustelni.

Więź telepatyczna prowadząca na zewnątrz przestała nagle istnieć.

(Snajper!) wrzasnąłem, lecz mogłem tak krzyczeć w nie­skończoność. Bezpostaciowe, przytłaczające napięcie rosło, podsycając mój strach, starając się mnie ogłupić na tyle, bym dał się schwytać.

Ogarnięty paniką, rzuciłem się przed siebie, rozcinając na ślepo odrętwiające mnie fale energii. Uciekać - to jedno sło­wo powtarzałem w myślach jak modlitwę. Pragnąłem się stąd wydostać, widząc, że spektrum mojej niewidzialności staje się coraz węższe i węższe...

Wypadłem na zewnątrz. Znalazłem się znów pośród nico­ści. Byłem sam. Za mną cytadela Doktora Śmierci jawiła się

mroczną plamą, niczym jądro osobliwości. Zdobyłem po­trzebne mi dane, nie miałem zamiaru już nigdy więcej prze­dzierać się przez te zabezpieczenia. W każdym razie tutaj De-Ath nie mógł mnie wytropić. Nie zostawiłem za sobą żadnych śladów.

Zresztą nie potrzebowałem już przedostawać się tam. Mia­łem wszystko, czego mi było potrzeba... a nawet więcej. (Snajper...?)

Nie było żadnej odpowiedzi. Przyszło mi na myśl, że ukła­dy zabezpieczające DeAtha zdołały go pojmać; być może jednak znajdował się gdzieś w pobliżu, może tylko zerwał więź telepatyczną, żeby ochronić swój umysł. Ostrzegał mnie przed dwoma błędami, a ja popełniłem oba naraz: pozwoli­łem, by system DeAtha mnie dostrzegł, a potem straciłem kontakt. Teraz, rozglądając się dookoła, pojąłem, że właśnie zrobiłem trzeci błąd: wydostałem się na zewnątrz w zupełnie innym miejscu, niż wchodziłem do środka.

Ruszyłem przed siebie, szukając jakichś znajomych pun­któw. Starałem się przeniknąć na drugą stronę cytadeli DeAt­ha albo też odnaleźć znane mi wzgórze pośród nieskończone­go pasma tonących w ciemnościach gór. Jeśli ta przestrzeń miała trzy wymiary, były one zniekształcone; w dodatku ule­gały zmianom, kiedy starałem się w nich rozeznać, zamierały w bezruchu, gdy próbowałem je odkształcić. Bez więzi łączą­cej mnie z umysłem Snajpera nie potrafiłem odnaleźć wystar­czającej ilości punktów orientacyjnych, żeby czegokolwiek być pewnym. Jeśli on nadal gdzieś tutaj na mnie czekał, nie miałem chyba najmniejszych szans odnaleźć go za mego życia.

Szukałem dalej, wypatrywałem jego blasku, wołałem go. Nie miałem pojęcia, ile czasu upłynęło od chwili opuszczenia mego ciała, ile minut czy godzin tutaj przebywałem; czy nie zaczynam odczuwać głodu, pragnienia, desperacji... Co się tu ze mną stanie, jeśli moje ciało umrze...? Czy przestanę wtedy istnieć także w tej przestrzeni, czy może będę się błąkał wie­cznie, łowiąc przypadkowe okruchy energii.

Ogarniała mnie coraz silniejsza panika, niemal trudno mi

się było skupić na widzianych jak przez mgłę obrazach. Snaj­per musiał mnie tu zostawić, kiedy nasza więź uległa zerwa­niu. Wyniósł się w diabły zapewne w strachu przed reakcją systemów zabezpieczających DeAtha, może sądził, że nie ży­ję. Teraz musiał już być gdzieś w połowie drogi do swego po­koju albo nawet zdążył wrócić do swego ciała. Ciekaw by­łem, co zamierza robić. Czy wróci tu i zacznie mnie szukać? Niezbyt w to wierzyłem. A co pocznie z moim ciałem? Ciś­nie je na ulicę, tak jak niepotrzebne mu już ubrania? Wtedy nie miałbym żadnych możliwości wyrwać się stąd...

Poczułem, że mój umysł zaczyna się rozpraszać, rozpły­wać w smugę nie kontrolowanej energii. Ostatkiem sił po­zbierałem się do kupy, za nic nie chciałem poddać się i znik­nąć, dać Snajperowi tej satysfakcji. Gdzieś pośród tej otchłani w dole - nazwałem tak ten kierunek, gdyż Snajper powie­dział, że fizycznie znajdujemy się w przestrzeni okołoksięży-cowej - zdawało mi się, że wyczuwam coś znanego, jakiś dziwny zbitek kryształów, który mógł być mózgiem jednej ze stacji orbitalnych, które mijaliśmy po drodze. Dalej, jak przez mgłę dostrzegałem blask energii sieci oplatającej całą Ziemię. Ruszyłem w tamtą stronę, próbując się skupić. Nagle odzy­skałem orientację, jakbym ujrzał przed oczami mapę. Popę­dziłem z powrotem tam, skąd przybyliśmy.

Po naszym pobycie nie został nawet ślad, gdyż nie mogąc w tym świecie dokonywać żadnych zmian, nie mogliśmy nic zostawić. Poruszałem się instynktownie, na wyczucie, sunąc zakosami poprzez otchłań. Zauważyłem, że pola energii stają się coraz bardziej wyraziste i coraz gęściejsze w miarę zanu­rzania się w osnowę sieci informacyjnej Ziemi. Poczułem się pewniej. Było tu znacznie więcej punktów orientacyjnych. Zaczynałem wierzyć, że mój wewnętrzny radar mnie nie oszuka. Czułem się tak, jakbym posługiwał się noktowizo­rem, przez który mogłem zerkać tylko kątem oka; jakbym że­glował w świetle błyskawic.

Raz po raz skręcałem w stronę zagęszczeń, których wzory wydawały mi się znajome, po czym lądowałem w zupełnie

nie znanym mi miejscu; pędziłem w jakimś kierunku tylko po to, żeby później zawracać. Wszystko dokoła zdawało mi się takie samo. Próbowałem zmienić się w logiczną maszynę, która by analizowała, korygowała błędy, wyznaczała kurs... Szukałem najdrobniejszych, dających się zidentyfikować ele­mentów w tym szumie, który wypływał z bezcielesnych ban­ków danych syndykatów, oraz szepcie zaintrygowanych mną podsystemów. Raz za razem musiałem przekonywać siebie, że podążam we właściwym kierunku, że nie jestem już w tym samym miejscu co poprzednio, że kiedy dotrę do jakiegoś punktu, będzie mi łatwo znaleźć wyjście.

Bez względu na to, co sobie wmawiałem,, miałem świado­mość, że przebywam tu za długo; a im dłużej błądziłem w tej otchłani, tym bardziej wydawała mi się ona realna, tym ła­twiej dochodziły do mnie nierozpoznawalne głosy duchów żyjących tutaj. Zadawałem im pytania i otrzymywałem odpo­wiedzi wskazujące mi jakiś kierunek, którego nie byłem w stanie odszukać... Miałem ochotę wrzeszczeć na cały głos, myśląc o wydostaniu się stąd, jednak perspektywa pozostania na zawsze w towarzystwie duchów maszyn napawała mnie takim przerażeniem, że wrzaski wydawały się tak samo bez­celowe jak śmiech czy łzy...

Po raz tysiączny chyba skręciłem w stronę czegoś, co zda­wało mi się znajome. Nagle znalazłem się wewnątrz jarzącej się, przepełnionej szumem sfery systemu, który nawet w tym otoczeniu sprawiał wrażenie niezwykłego. Rozpoznałem to, co według Snajpera było mózgiem Rady Bezpieczeństwa ZTF. Trzymaj się od tego z dala - powiedział... Ale ja nie miałem nawet pewności, jak się tu dostałem. Próbowałem uciec stąd, zawrócić, wydostać się...

(Czego chcesz?) coś na podobieństwo głosu w kryształo­wym dzwonie rozległo się we mnie i wszędzie dokoła.

(Snajper...?) pomyślałem, formułując jednocześnie pyta­nie i odpowiedź. Wiedziałem, że to nie on: nie czułem obe­cności jego umysłu. Wydawało mi się, że dostrzegam jakąś jaśniejącą postać, a raczej kilka, niczym zwierciadlane odbicia.

(Chcesz odnaleźć Snajpera... ?) spytał głos. (Tak... ) szepnąłem, sparaliżowany strachem. (O Boże! Boże! tak... proszę. Snajpera... proszę...) Patrzyłem, odrę­twiały, jak postacie zbliżają się do mnie wraz z narastaniem szumu, aż wreszcie stały się bardziej realne ode mnie, a ja po­jąłem, że jestem albo bliski śmierci, albo utraty zmysłów.

Poddałem się, uległem owemu bezładnemu szumowi; za­nurzyłem się w tym chaosie...

Nagle znalazłem się po drugiej stronie, jakbym przeniknął przez lustro; miałem przeświadczenie, że jestem znów w tym wymiarze, z którego wyruszyłem. Byłem połączony, niczym pępowiną, smugą światła z otwartym wejściem portu kom­puterowego, który jaśniał i tętnił życiem, gotów przyjąć mnie. Istniała tylko jedna smuga światła, nadal nie było śladu Snajpera. Nie wiedziałem, co się stało; nie obchodziło mnie, co to oznacza. Poźeglowałem wzdłuż tego strumienia, próbu­jąc wniknąć do jego wnętrza.

Nie zdołałem jednak. Czułem się tak, jakbym chciał przejść na drugą stronę lustra. Dostrzegałem własne odbicie -cień energii psionicznej powracającej echem ze swego źródła, która omijała mnie, jak gdyby nie rozpoznawała, że to jestem ten prawdziwy ja, a nie mój lustrzany wizerunek. Odbijałem się od smugi światła niczym ćma tłukąca się o osłonę ulicznej latarni. Nie wiedziałem, co robić.

(Snajper...!) Włożyłem wszystkie siły w wysłanie tego

jednego impulsu, panika i przerażenie nie znajdowały innego ujścia.

(O co chodzi, dzieciaku?) dotarły do mnie myśli Snajpera spokojnie nawiązującego ze mną ponowny kontakt. Jego jaś­niejąca postać pojawiła się u mego boku, jakby nie ruszał się nigdzie na krok.

(Jezu! Gdzieś ty, do cholery, był?!) To pytanie eksplodo­wało między nami z taką siłą, że nawet nie można było roz­różnić pojedynczych słów. Snajper zrozumiał jednak mój przekaz.

(Tuż za tobą, przez cały czas) pomyślał. Próbowałem ode-

gnać od siebie myśl, że kryje się w tym drwina. (Sam znala­złeś drogę do domu. W czym problem?)

(Nie mogę się stąd wydostać...) Teraz widniały przed nami dwie smugi światła, dwa zwierciadlane odbicia: moje i jego. (Zabierz mnie stąd!)

(Nie ma sprawy.) Jego postać zaczęła drgać i rozpływać się, jakby miała za chwilę zniknąć. Ze wszystkich sił uczepi­łem się telepatycznych połączeń między nami. (Nie walcz z tym!) krzyknął. (Rozluźnij się i wyskakuj!) Próbowałem za­stosować się do jego rady. Znowu poczułem, jakby mój umysł odwracał się na lewą stronę i zaczynał się wsączać... (Pamię­taj, że tak naprawdę to nie jesteś ty... Ty zostałeś na zewnątrz. Musisz się z tym pogodzić, zawierzyć instynktowi...) Ujrza­łem, jak jego postać rozpływa się w jednostajnym blasku, od­dalając jednocześnie ode mnie. Rozluźniłem się, próbując wykonać jego polecenie, ale nie stracić też więzi; wtopić się w tę falę, pozwolić jej mnie zagarnąć. Po chwili także za­cząłem znikać i przekształcać się w ruchomą falę, w którą on wcześniej się zmienił, zanikać w jej wnętrzu, tak jak on znik­nął, ponieważ zdawało mi się czymś znacznie gorszym zostać tu w całości, lecz osamotniony, żywy lub nie, niż podążyć za nim w niebyt.

- Możesz się już obudzić - rozbrzmiał jakiś głos. Oczy miałem szeroko otwarte, zajęło mi jednak dłuższą chwilę, żeby to zrozumieć, a później następną, by pojąć, że naprawdę słyszałem wypowiedziane na głos słowa; że poru­szam się, obracam, oddycham zatęchłym powietrzem nory Snajpera, mam przed oczyma jego ohydnie zniekształconą twarz, a nie jaśniejącą zjawę. Po policzkach ciekły mi łzy, flegma z nosa spływała w otwarte usta. Otarłem twarz ręka­wem.

- Jezu... - wymamrotałem. - Chyba faktycznie wrócili­śmy do prawdziwego świata.

Snajper pociągnął nosem i poklepał mnie po ramieniu - ta­kim samym nagłym ruchem, jak zrobił to już przedtem.

- Grzeczny chłopiec - powiedział.

Odkleiłem elektrodę od skroni, wzdrygnąłem się i zerk­nąłem na ekran identyfikatora. Przebywaliśmy tam niemal pięć godzin.

- Masz wszystko, czego szukałeś? - zapytał Snajper, wbi­jając wzrok w podłogę, jakby kierował to pytanie do moich stóp.

Skinąłem głową.

- Nie powiem, żebym był ci wdzięczny. Gdzieś ty się, do cholery, podziewał? Porzuciłeś mnie i nawiałeś, kiedy wpad­łem w kłopoty. Mogłem się tam błąkać bez końca...

- Byłeś bliski doprowadzenia nas obu do zguby. - Wzru­szył ramionami, podnosząc się z krzesła. - Ostrzegałem cię. Myślałem już, że DeAth połknął cię w całości. Czekałem przez jakiś czas, aż wreszcie wyskoczyłeś. Nie z tej strony, ale mimo wszystko w dobrym stanie. Nie uległeś panice. Odna­lazłeś punkty orientacyjne i wybrałeś właściwy kierunek. Za­chowałeś zimną krew. - Powłócząc nogami, skierował się do łazienki.

- Skąd, do cholery, możesz wiedzieć? - krzyknąłem głoś­niej, niż było potrzeba. Stanął nad kiblem i obejrzał się na mnie. - Wrzeszczałem na całe gardło, nigdzie cię nie było!

- Byłem, chciałem się tylko przekonać, czy dasz sobie sam radę.

- Dlaczego...?

- Ciekaw byłem, ile się nauczyłeś. A najlepszy sposób to pójście na żywioł. Ja także nauczyłem się w ten sposób.

- Bzdura - rzekłem. - Po prostu mnie zostawiłeś...

- .. .w wodzie, żeby zobaczyć, czy nie utoniesz. A jednak pływałeś. Posuwałem się twoim śladem całą drogę do domu. Bez przerwy byłem tuż za tobą, niemal zaglądałem ci przez ramię. Kilka razy chciałem już nawiązać kontakt. Sądziłem, że na dobre pomyliłeś kierunki, ale ty zawsze wracałeś na właściwą drogę. W każdym razie nie zabłądziłeś. - Podszedł do mnie, zapinając spodnie. - Nie mogłem uwierzyć, że wla­

złeś do tej cholernej Rady Bezpieczeństwa, żeby dowiedzieć się o drogę do domu. Myślałem, że zwariowałeś...

- Ja też - mruknąłem. Ciekaw byłem, czy naprawdę uzy­skałem wtedy jakieś wskazówki. Nie spytałem go jednak o to. Miałem wrażenie, że nawet nie chciałbym znać odpowiedzi.

- Nieźle - rzekł, kiwając głową. - W porcie zachowałeś się jak amator, już nigdy nie będę mógł się zbliżyć do DeAtha. Ale w ogóle nieźle. Może jeszcze kiedyś skorzystam z twojej pomocy.

Poczułem, że krew nabiega mi do twarzy. Nie byłem pe­wien, czy on naprawdę mnie chwalił, czy zwyczajnie kpił so­bie ze mnie.

- Ilu ludzi do tej pory ci pomagało? Czy ktoś z nich błąka się tam do dziś?

- Nie, nikt. - Pokręcił głową. - Nigdy do tej pory nie spot­kałem nikogo aż tak głupiego, żeby mi uwierzył.

- Żebyś skonał! - Zacząłem się podnosić z krzesła. Chwycił mnie za rękę i zacisnął palce. Wbił w moją twarz Spojrzenie tego jednego zdrowego oka.

(Nie bierz do siebie tego, co mówię) przekazał błagalnie w myślach. (Moje usta są równie obrzydliwe jak oko. Wpro­wadziłem cię w to wszystko, dlatego że widzisz we mnie coś więcej niż kawałek gówna. Popracuj jeszcze kiedyś ze mną, zostań moim partnerem. Przekonasz się, czego można doko­nać. Następnym razem będzie łatwiej. To tak jak odkrywanie nieznanego lądu... Bez trudu mógłbyś się wzbogacić.) Pokręciłem głową, na równi zdumiony, jak i niepewny. (Nie mogę.)

(Dlaczego?) Odebrałem silną falę jego rozczarowania. Wiele go kosztowała ta propozycja, nie liczył się w ogóle z tym, że mogę ją odrzucić. Ze zdumieniem stwierdziłem, że on mnie polubił. (Do diabła z tym...!) pomyślał, równie wściekły na siebie, jak na mnie.

(Nie mogę, ponieważ żyję w pożyczonym czasie.) Do­tknąłem palcami plastra za uchem. (Jestem na narkotykach, bez nich nie mógłbym korzystać z energii psi. Nie sposób ich

stosować w nieskończoność. Wkrótce stanę się znowu zwy­kłym martwiakiem.)

Zmrużył zdrowe oko, niemal je zamknął. (Aha... To zna­czy, że dostali cię w końcu... Martwiaki. Zgnoili cię. Zdaje się, że musiałeś być cholernie dobry. Powinienem był się tego domyślić.) Odsunął się ode mnie, lecz jeszcze przez chwilę czułem obecność jego myśli muskających mnie w taki sam sposób, jak uprzednio klepał mnie po ramieniu.

- Zatem masz wszystko, czego potrzebowałeś? - Wycofał się na odległość bezosobowych słów, jakby wstydził się dalej utrzymywać kontakt telepatyczny. Czuł się zgnojony, tak sa­mo jak ja: z powodu tego, kim byliśmy i w co mieliśmy się zmienić... Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym ani chwi­li dłużej.

- Tak, prawie... - Przypomniałem sobie o nie rozwiązanej do końca zagadce wśród wykradzionych danych. -Zdobyłem cyfrowe hasło, prawdopodobnie numer tajnego prywatnego konta. Nie wiem czyjego. Będę musiał się tego dowiedzieć.

- Pokaż.

Pozwoliłem mu odczytać szereg cyfr z mego umysłu.

- To proste - parsknął i ruchem dłoni nakazał mi z powro­tem zająć miejsce na krześle. - Mogę ci zaraz pokazać, jak to odczytać.

- Nie, dziękuję...

- Chodź, zrobimy jeszcze jedną wyprawę. To ci dobrze zrobi. Zdobędziesz więcej zaufania do siebie, a także pew­ność, że będziesz zawsze mógł tego dokonać sam, jeśli zaj­dzie taka potrzeba. - Znowu poczułem dotyk jego myśli, pro­szący, wręcz błagalny.

- W porządku - odparłem, w dużej mierze tylko dlatego że tego pragnął, że nie chciał czuć się samotny podczas wy­prawy, skoro miał kogo zabrać ze sobą. Nie chciał także po­grążać się znowu w samotności tego pokoju wcześniej, niż to było konieczne. (W porządku.) Po części również dlatego, że miał rację.

Sięgnąłem po kubek, napiłem się trochę wody z kranu, po

czym znów zagłębiliśmy się w wewnętrzną przestrzeń. Tym razem poszło znacznie łatwiej, nie musieliśmy zresztą wędro­wać aż tak daleko.

(Włamanie się do rejestru bankowego to kaszka z mle­kiem) przekazał z uśmiechem Snajper, kiedy zdołał już po­wiązać numer konta z hasłem bankowym oraz dalszymi nu-merami kodowymi, za którymi kryły się olbrzymie sumy pieniędzy pochodzących z anonimowych źródeł. Prawdopo­dobnie chodziło o którąś z Rodzin - nawet tutaj nie mogliśmy się dowiedzieć niczego więcej. Oceniłem jednak, że to mi wy­starczy. Tym razem nie popełniłem żadnych głupich błędów, a Snajper utrzymywał więź telepatyczną przez całą drogę tam i z powrotem. Znów miałem kłopoty z wydostaniem się na zewnątrz, lecz tym razem pomógł mi i przepchnął mnie na drugą stronę lustra, do świata rzeczywistego. Przetarłem oczy.

- Jak, do cholery, udało ci się za pierwszym razem znaleźć stamtąd wyjście? Wzruszył ramionami.

- Po prostu się poddałem. Myślałem, że zabłądziłem na dobre. Zaniechałem prób i szykowałem się na śmierć... - Na jego pobladłej twarzy pojawił się wyraz dziwnej zaciętości. -Chyba właśnie tego mi było potrzeba i obudziłem się na tym krześle.

- Tak - rzekłem. - Zdaje się, że rozumiem, co masz na myśli. - Podniosłem się, a Snajper zerknął na mnie z dołu. -Cóż, muszę już iść...

Wzruszył ramionami. Stałem tak, usiłując znaleźć właści­we słowa pożegnania.

- Dziękuję. Za pomoc i za to... że mi zaufałeś, nauczyłeś mnie.

- Sądzisz, że mogę tego żałować? Pokręciłem głową.

- Więc rusz swą dupę i wynoś się stąd, kaleko. I tak po­święciłem ci za dużo czasu. Skrzywiłem się.

- Zobaczymy się jeszcze - rzekłem i ruszyłem w stronę drzwi.

Nie podniósł się z krzesła; nie obejrzał się nawet na mnie, tylko rzucił przez ramię:

- Chyba nie, jeśli to będzie ode mnie zależało. Obejrzałem się po raz ostatni, kiedy stanąłem przy drzwiach. Spojrzałem na swój sweter.

(Robisz dobre rzeczy) pomyślałem, przesuwając po nim dłonią.

(A ty w nim dobrze wyglądasz, chłopcze.) Wciąż wbijał wzrok w ścianę.

Sam odnalazłem drogę przez tonący w ciemnościach ma­gazyn i wyszedłem na ulicę. Uszedłem już kilkadziesiąt me­trów, kiedy dotarł do mnie jego przekaz:

(Noś go na zdrowie.)

25

Kiedy nacieszyłem się już poczuciem bezpieczeństwa w zatłoczonym, jasno oświetlonym wagonie metra, wysiadłem, żeby zadzwonić do Mikaha. Odpowiedział mi jednak auto­mat. Nagrałem wiadomość, a potem zadzwoniłem do Braede-ego. Nie znałem jego numeru, wybrałem więc pierwszy le­pszy, spodziewając się, że kontroluje wszystkie moje rozmo­wy.

- Braedee, muszę się z tobą zobaczyć - powiedziałem.

- Słucham? - odpowiedział nieznajomy mężczyzna.

Przerwałem połączenie i wskoczyłem do następnego po­ciągu.

Kiedy wysiadłem na stacji końcowej, czekało na mnie dwóch centauryjskich gliniarzy. Nie mogli uwierzyć, że nie zaskoczył mnie ich widok... Przestali się jednak dziwić, kie­dy przypomnieli sobie, kim jestem.

Wsiadłem do skoczka i zagłębiłem się w fotelu, nie zwra­cając uwagi na to, dokąd lecimy. Przetwarzałem w myślach świeżo zdobyte informacje i zastanawiałem się, jak przekazać je Braedeemu. Kiedy oceniłem wreszcie, że jestem gotów sta­nąć przed nim, wyjrzałem przez okno, spodziewając się u-jrzeć rozległy kosmodrom Transportu Centaury j skiego, ciąg­nący się'w dal niczym wielkie pole lawy.

Ale mrok rozświetlał jedynie księżyc wiszący nisko na nie­bie, w dole zalegały nieprzeniknione ciemności. Byliśmy już

poza granicami N'yuk, lecz nie lecieliśmy na wschód. Wy­prostowałem się.

- Wracamy do posiadłości? - zapytałem. Gliniarze spojrzeli po sobie.

- Takie mamy rozkazy - odparł wyższy.

- Jest tam Braedee? - spytałem zaskoczony. Znów spojrzeli po sobie.

- Tego nie wiemy. Jeśli to naprawdę coś ważnego, to chy­ba czeka...

- Chyba? Sprawa dotyczy morderstwa, zamachu na życie jednego z taMingów... - urwałem. - To nie Braedee was wy­słał. - Ich zmieszanie powiedziało mi prawdę.

- Pan Charon rozkazał nam cię sprowadzić. - Nic więcej nie wiedzieli.

Widocznie Braedee musiał się skontaktować z Charonem po moim telefonie. To było dość prawdopodobne. Charon pewnie też chciał znać nowe fakty. Ciekaw byłem, jak zare­aguje na te informacje. Nie martwiłem się tym jednak. Wzru­szyłem ramionami i opadłem z powrotem na fotel.

Wylądowaliśmy na zalanym strumieniami światła dzie­dzińcu zamku stojącego samotnie na końcu doliny taMingów, tego samego, w którym odbywało się posiedzenie rady nad­zorczej. Gliniarze poprowadzili mnie przez muzealne sale do niewielkiego - o ile w tym budynku jakiekolwiek pomiesz­czenie można było nazwać niewielkim -pokoju. Pod jedną ze ścian znajdował się kominek, ogień był jednak wygaszony i w pokoju panował chłód. Pomyślałem nagle o Lazuli, lecz teraz to jej mąż czekał na mnie, siedząc w obitym czerwonym bro­katem fotelu, który przypominał tron. Przyszło mi na myśl, że kiedy jest sam, wyobraża sobie siebie w nim jako króla całej Galaktyki.

Teraz nie był sam. Tak jak się spodziewałem, towarzyszył mu Braedee, ale był także Daric... i Jiro. Wszyscy stali, przy­glądając mi się uważnie z posępnymi minami. Zawahałem się, zmieszany, lecz jeden z gliniarzy popchnął mnie do przo­du. Nie pozwól królowi czekać na siebie. Powoli zszedłem po

pięciu schodkach i ruszyłem po marmurowej mozaice podło­gi w stronę Charona.

- Wystarczy, zostań tam - powiedział, kiedy znalazłem się , jakieś trzy metry od niego. Zupełnie jakby nie chciał się ode mnie czymś zarazić.

Stanąłem, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą;

z każdą sekundą byłem coraz bardziej zakłopotany. W umy­śle Braedeego, który wpatrywał się we mnie, odczytałem ob­rzydzenie i rozczarowanie. (Ty głupi łajdaku.) Vmysł Darica był jak zawsze nieprzenikniony, domyślałem się jednak, że sam nie wie, czy ma być zadowolony, podniecony, rozbawio­ny, zlękniony czy przerażony. Musiał rozważać różne warian­ty tego, co się miało za chwilę stać. Jira jakby w ogóle tu nie było, był oszołomiony jak po silnym ciosie w żołądek; prze­żywał katusze psychiczne, nie fizyczne, a odpowiedzialny za to był wyłącznie Charon.

- Zdobyłem kolejne informacje dotyczące pani Einear -powiedziałem. - Dlatego dzwoniłem do Braedeego. Może

powinniśmy...

- Zamilcz! - warknął Charon. Powoli wstał z fotela i jak­by wiedziony bezwzględnym przymusem, podszedł do mnie.

Nagle w jego umyśle dostrzegłem twarz Lazuli. O mój Bo­że! Lazuli!...

- Chwileczkę-rzekłem, unosząc rękę.

Chwycił mnie za nadgarstek tą swoją na pół martwą ręką i spojrzał na moją ranę pokrytą grubą warstwą pianoskóry, zwiększając siłę uścisku. Moje palce wiły się bezradnie ni­czym macki uwięzionej ośmiornicy; odczuwałem coraz sil­niejszy ból.

- Tak... - powiedział, patrząc mi prosto w oczy. - Powi­nieneś się bać. Wiem o twoim romansie z moją żoną. - Uścisk stał się nie do zniesienia, próbowałem wyrwać rękę. On my­ślał jedynie o tym, że odważyłem się dotykać ciała jego żony, pieścić ją. -Pozwoliłem ci wejść do mojego świata, zaufałem ci, a ty wykorzystałeś swój umysł, żeby ją uwieść...

Zacisnąłem zęby. Nie miało najmniejszego sensu przepra-

szać, próbować wyjaśniać czy zaprzeczać. Kierujące nim wściekłość i pogarda były zbyt silne. Nienawidził psionów tak jak Stryger, tyle że miał konkretny powód...

- Ocaliłem jej życie!

Rozluźnił nieco palce. Zerknąłem pospiesznie w bok, spró­bowałem odczytać... Braedee? Spoglądał na nas jak ktoś, kto obserwuje walkę owadów, jego twarz była tylko maską. To nie Braedee powiedział o nas Charonowi; on miał zbyt wiele do stracenia. Dane? Wyglądał, jakby go przypiekano na wol­nym ogniu: po części cierpiał katusze, po części był w eksta­zie. Nie, on także miał zbyt wiele do stracenia. Jiro? Chłopak spoglądał na palce ojczyma zaciśnięte na mojej dłoni, lecz chyba nawet ich nie widział. W środku skręcał się ze strachu o przyszłość matki i swoją.

- Kto... ? - szepnąłem na pół świadomie.

- Moja żona mówi przez sen - wyjaśnił Charon, znowu dając się ponieść nieposkromionej nienawiści. Słyszał, jak wołała mnie. Ale to mu nie wystarczyło, to byt jedynie począ­tek...

Zakląłem pod nosem, w niewielkim tylko stopniu z bólu. Domyśliłem się, że używał tego swojego stalowego uścisku, by wydobyć prawdę z Lazuli, a potem zrobił to samo wobec swej córki...

- Gdzie ona jest? Co zrobiłeś...?

- Odesłałem j ą na Eldorado.

Razem z Talithą. Poleciały obie. Zerknąłem na Jira, który został. Nagle zrozumiałem wszystko.

- Ty łajdaku - mruknąłem, mrugając szybko.

- Wiń siebie - powiedział Charon. - Nie kazałem cię zabić tylko dlatego, że masz zadanie do wykonania. Braedee? -Spojrzał na szefa Służb Bezpieczeństwa, któremu też musiało się dostać. - Masz go w tej chwili stąd zabrać. On ma zniknąć z mojego życia, z mojej sieci, z tej planety, najpóźniej do ra­na. - Wyraz jego oczu powiedział Braedeemu, że dokładnie będzie pilnował wykonania tego polecenia.

Braedee skinął głową, jak zwykle z kamiennym wyrazem twarzy, i utkwił spojrzenie swych ciemnych oczu we mnie.

- Tak, proszę pana. Najpierw jednak chciałbym usłyszeć, co on ma nam do powiedzenia.

Charon otworzył usta, jakby chciał się sprzeciwić. Zerk­nąłem na Darica, który ledwie panował nad sobą.

- Tu chodzi o panią Einear... - dodałem szybko, nim Cha­ron zdążył cokolwiek powiedzieć - a także o pana Darica. -Pobudziłem ciekawość Charona. Chciałem jak najszybciej powiadomić go, że wynajęci zabójcy czyhali na życie jego sy­na. -On jest...

Przerażenie Darica eksplodowało w mojej głowie; sądził, że mam zamiar powiedzieć coś więcej - coś, co zrujnuje mu życie.

- Dlaczego nie zapytasz Kota o Jule, ojcze - warknął. -Spytaj go, ile razy spał także z twoją córką. Spytaj go, która z nich bardziej mu pasuje.

Zamarłem z otwartymi ustami. Uśmiech Darica odzwier­ciedlał gorzkie poczucie triumfu. Charon spojrzał na moją rę­kę, którą wciąż ściskał w dłoni, przed oczyma miał obraz swojej córki, żony i mnie związanego z nimi obiema... Za­cisnął pięść.

W tej chwili gotów byłem wyznać mu wszystko na temat Darica: o jego zboczeniu, narkotykach, o tym, że jest psio-nem... Wszystko. Ale jęk bólu, który wypłynął z moich ust, nie zostawił już miejsca na jakiekolwiek słowa.

Wreszcie Charon puścił moją rękę. Nie czułem już nic, kie­dy szarpnięciem wyrwał kolczyk z mego ucha.

- Zmieniłem zdanie - zwrócił się do Braedeego. - Chcę, żebyś go zabił.

Uniosłem głowę i wstrzymałem oddech, kiedy dotarło do mnie znaczenie tych słów.

Braedee nie odzywał się przez dłuższą chwilę.

- Nie, proszę pana - odparł w końcu. - Pan wcale tego nie chce.

Charon zmarszczył brwi. Obrzucił spojrzeniem wszystkich obecnych w pokoju, mnie również.

- Powiedziałem, że chcę, byś zabił tego odmieńca. Zajmij się tym natychmiast!

- Nie, proszę pana - powtórzył Braedee. - Proszę mi po­zwolić, że rozprawię się z nim na swój sposób.

- Do cholery! - wrzasnął Charon. - Masz robić, co ci każę!

- Tak, proszę pana... - Braedee uczynił krok w moją stro­nę. - Ale on jest pełnoprawnym obywatelem, a to znaczy, że nie mogę zagwarantować, iż uda się zachować w tajemnicy jego powiązania z pańską rodziną...

Charon wyprostował się, zacisnął pięści i popatrzył Brae-deemu prosto w oczy. Po chwili spuścił wzrok.

Braedee podszedł do mnie. Prowadząc mnie w stronę drzwi, mruknął:

- Nic nie mów. Poczekaj.

Bez sprzeciwu wypełniłem to polecenie.

- W porządku - rzekł, kiedy skoczek, którym tu przylecia­łem, wzbił się w powietrze. - Teraz możesz mówić.

Spoglądałem w dół na pogrążoną w ciemnościach dolinę taMingów. Próbowałem pokonać mdłości i zebrać myśli. Wreszcie popatrzyłem w ciemne, nieprzeniknione oczy Brae-deego. Dwaj gliniarze, którzy mnie eskortowali, siedzieli z boku z kamiennymi wyrazami twarzy. Braedee zrobił coś, co nas całkowicie od nich odizolowało; nie mogli słyszeć na­szej rozmowy.

- Dlaczego mnie po prostu nie zabiłeś? - spytałem w koń­cu.

Odwrócił głowę i spojrzał w okno.

- Bo nie przekazałeś mi jeszcze zdobytych informacji. -Mówił poważnie.

Wpatrywałem się w niego.

- Nie mam ci nic do powiedzenia - rzekłem. Przycisnąłem rękę do brzucha, czując na skórze ciepłą wilgoć krwi płynącej z otwartej rany. - Żadnemu z was - dodałem. Pragnienie wy­

jawienia tajemnicy Darica zniknęło szybko, kiedy pojąłem, do czego by doprowadziło wyznanie Charonowi prawdy. Nikt z obecnych w pokoju nie mógłby nic zrobić, by ocalić mi ży­cie. Chyba powinienem był się cieszyć, że skończyło się to je­dynie odnowieniem rany na dłoni.

- Przecież bardzo chciałeś spotkać się ze mną w środku nocy - parsknął Braedee, jakby od tamtej pory nie zaszło nic, co mogłoby wpłynąć na zmianę mojego zdania. - O co chodzi?

- Dowiedz się sam. Nie jestem ci już nic winien.

- Czyżbyś czuł się upokorzony? - spytał głosem pełnym obrzydzenia. - Czujesz się jak ostatni głupiec? Bo powinieneś się tak czuć.

Przed oczyma stanęła mi twarz Lazuli.

- Ona naprawdę wyjechała? - zapytałem ze ściśniętym gardłem.

Skinął głową.

- Dlaczego więc Jiro został?

- Pan Charon stwierdził, że chce teraz więcej czasu po­święcać chłopcu, gdyż jest on kandydatem do miejsca w ra­dzie.

- Przecież Jiro nie jest jego synem.

- To nie ma żadnego znaczenia.

- Jiro go nienawidzi. Charon robi to jedynie, żeby ukarać Lazuli...

- To już nie mój a sprawa.

- Chyba jednak twoja. Nigdy się nie zastanawiałeś, do czego to wszystko może doprowadzić?

- Gdybyś zajął się wyłącznie tym, do czego zostałeś zaan­gażowany, zamiast robić ze swego pracodawcy rogacza, mo­glibyśmy teraz dyskutować.

Spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi, lecz szyb­ko odwróciłem wzrok.

- Co chcesz ode mnie usłyszeć? - Poczułem, że się czer­wienię.

Dźgnął palcem w moją zranioną rękę.

- Że zasłużyłeś na to, a nawet na coś gorszego. - Przez

chwilę miałem wrażenie, że ludzka połowa jego mózgu po­myślała choć raz o czymś innym niż o jego własnym tyłku. Naprawdę troszczył się o tych ludzi; nie życzył sobie, by stała im się krzywda, a już w szczególności nie ze strony kogoś, kogo on im polecił jako zaufanego człowieka. Przełknąłem ślinę.

- Teraz chcę tylko jednego, tego samego co'Charon: znik­nąć jak najszybciej z jego życia. Wynieść się z tej parszywej planety, zanim będę musiał patrzeć na światło dnia.

- A co z panią Einear? - spytał po dłuższej chwili. - Masz zamiar przekazać mi, czego się dowiedziałeś, czy wolisz, że­by jakiś morderca pozbawił ją życia?

Powoli, jakby wbrew sobie, uniosłem głowę. Stwierdzi­łem, że muszę mu powiedzieć - dla bezpieczeństwa Einear i dla spokoju swojego sumienia.

- To nie ona była rzeczywistym obiektem zamachu. - Bar­dziej poczułem, niż spostrzegłem, że spiął się wewnętrznie. Odbierałem wyraźnie jego niedowierzanie i zdumienie. -Ktoś próbował wykorzystać zamachy na nią, chcąc pozbyć się Darica. Nikt nie wiedział, że to ty pozorowałeś tamte wypadki.

- Dańca? - powtórzył. - Jesteś tego pewien? Poderwałem się z fotela.

- Ajak myślisz, ty dupku?! Pani Einear jest bardziej bez­pieczna niż metody kontroli urodzeń. Trzymaj tylko Dańca z dala od niej, a pozbędziesz się wszystkich problemów. - Po­myślałem, że te informacje powinny uczynić Einear szczęśli­wszą niż kiedykolwiek w ciągu tych szesnastu lat. Miałem przynajmniej taką nadzieję.

Braedee milczał, próbując pohamować ogarniającą go wściekłość. Usiłował po raz kolejny przeprogramować głów­ne cele swojego działania.

- Dlaczego? - zapytał w końcu. Nie byłem pewien, czy przesłyszałem się, czy może naprawdę w jego głosie za­brzmiał lęk.

- Ktoś z czarnego rynku go nie lubi. Może chodzi o narko­tyki? Teraz wiesz już tyle samo co ja.

Nie patrzyłem na niego; wyczuwałem, że zmarszczył brwi, miał ochotę zapytać mnie, skąd wiem o tym, od kogo zdoby­łem te informacje, jakimi sposobami... ale duma kazała mu milczeć - duma oraz świadomość, że nawet z tej wiedzy nic by mu nie przyszło, ponieważ ja byłem psionem, a on nie. A może także dlatego, że z jego punktu widzenia czarny ry­nek znajdował się w nieco innym wymiarze. Istniały pewne wspólne obszary zainteresowań - biznes to biznes - ale pra­wdziwi kryminaliści nigdy nie byli obiektem jego zaintereso­wania. Wróg zawsze należał do tej samej klasy, co on. Spo­jrzał na mnie: nawet ja byłem t innej klasy.

- Nie wyjeżdżasz jeszcze - powiedział.

Kopnąłem torbę z moimi rzeczami, która leżała pod fotelem.

- Czy mam rozumieć, że wolno mi dokonać wyboru? -spytałem kwaśno.

- Nie, nie możesz. Nadal pracujesz dla Centaura. Chcę, żebyś się dowiedział, z jakich powodów Daric taMing znalazł się w kłopocie, bym ja mógł się tym zająć. - Nawet więcej:

chciał, żebym mu powiedział, w jaki sposób ma się tym zająć. Daric był członkiem rady nadzorczej i zasiadał w Zgroma­dzeniu. Był ponadto taMingiem. Zmiana chronionego obie­ktu, z Einear na Darica, w niczym nie zmieniała pozycji Brae-deego, nie miała żadnego wpływu na jego życie.

- A co z Charonem? - spytałem.

- On także nie ma żadnego wyboru.

- Nie będzie mu się podobało, że nie wsadziłeś mnie na najbliższy statek. Możesz stracić pracę.

Braedee pokręcił głową. Straciłby pracę wtedy, gdyby Da­ric taMing lub Einear zginęli. Musnął palcami znak na ręka­wie i wzruszył ramionami.

- Jeśli jego syn jest w niebezpieczeństwie, sądzę, że uda mi się znowu sprawić, by zaakceptował mój punkt widzenia. Jeśli zaś nie... Charon taMing może przewodniczyć radzie nadzorczej Centaurian, ale nie zarządza Transportem Centau-ryjskim. Mało mnie obchodzi, czy mu się to spodoba, czy nie...

- Dobra... - Zacisnąłem palce na tyle, żeby przypomnieć sobie o bólu promieniującym z dłoni. Czułem, jak coś nie­samowitego, całkowicie obcego zwija się w moim umyśle, kiedy pomyślałem o możliwej reakcji Charona na tę wiado­mość; o tym, jak on się będzie wił, kiedy pozna prawdę.

Braedee popatrzył na mnie ze zmarszczonym czołem.

- Powiedz mi - rzekł - czy naprawdę spałeś z jego córką?

- Nie! - Spojrzałem mu prosto w oczy. Nie odezwał się już.

- Dokąd lecimy? - zapytałem po pewnym czasie. Skoczek zaczął obniżać lot ku połyskującym lekko, tonącym w mroku wieżowcom N'yuk.

- Wysadzę cię gdzieś w mieście. Nie jesteś już mile wi­dzianym gościem w posiadłości taMingów. Sądzę jednak, że uda ci się znaleźć coś odpowiedniego. Zdaje się, że masz do tego talent. Będę czekał na wiadomości od ciebie.

Wysiadłem ze skoczka na jednym z publicznych parkin­gów, odwróciłem się i spojrzałem na Braedeego.

- Powinieneś się chyba cieszyć, że jestem całkowicie pe­wien, że to nie ty powiedziałeś Charonowi o mnie i Lazuli.

- To brzmi jak groźba. - Przekrzywił głowę. - Czyżbyś nadal chciał prowadzić tę swoją gierkę... jedną ręką? - Wska­zał moją zakrwawioną dłoń, jakby chciał mi objaśnić niezro­zumiałą puentę dowcipu.

Uniosłem dłoń i przycisnąłem ją do szyby na wysokości je­go twarzy, zostawiając krwawy ślad, żeby miał na co patrzeć w czasie drogi do domu. Skrzywił się. Drzwi zasunęły się z cichym sykiem, na dobre odcinając mnie od jego świata,

Stałem jeszcze przez chwilę i przyglądałem się, jak sko­czek znika w ciemnościach - nawet bez szczególnego powo­du. Po prostu nie mogłem ruszyć ręką ani nogą. Musiałem się jednak stąd oddalić. Zszedłem z parkingu i odnalazłem budkę telefoniczną wyposażoną w ekran ochronny. Próbowałem się skontaktować z Einear, ale nie mogłem uzyskać połączenia. Ciekaw bvłem, czy Charon nie wprowadził blokady dla mo­jego kodu na linii bezpośredniego dostępu. Zadzwoniłem do

Mikaha, lecz nie zastałem go. Ruszyłem przed siebie. Wsiad­łem w pierwszy tramwaj, jaki nadjechał. Kilkakrotnie się przesiadałem. Część drogi przebyłem na piechotę, przemie­rzając dudniące echem moich kroków, wypełnione wielo­barwnymi hologramami poziomy miasta. Kilkakrotnie za­trzymywały mnie automaty, dopytując się o ślady świeżej krwi. Za każdym razem powtarzałem jednak, że zmierzam właśnie do centrum medycznego, i przepuszczały mnie. Nie trafiłem do żadnego centrum, nawet go nie szukałem.

Po ulicach kręciło się nieco ludzi, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nocne życie miasta, nawet takiego jak N'yuk, zamierało tuż przed świtem. Zawsze jednak można było ko­goś spotkać na ulicy. Ludzie spoglądali na mnie, odprowadza­li mnie wzrokiem, lecz w ich spojrzeniach nie było nawet od­robiny ciepła. Sięgałem do umysłów mijających mnie osób, odczytywałem, dokąd zmierzali i skąd... Obawiałem się, że łażą za mną, że mają za zadanie mnie śledzić; wmawiałem so­bie, że nic mnie to nie obchodzi. Nie odczuwałem ulgi nawet wtedy, gdy okazywało się, że wcale się mną nie interesują. Byłem pośród nich chyba jedyną osobą, która nie zmierzała do żadnego konkretnego celu, która niczego nie szukała.

Może właśnie dlatego znalazłem się nieoczekiwanie przed wejściem do „Czyśćca" - dokładnie wtedy, kiedy granica między morzem a niebem zaczęła być widzialna, a w górze rozlał się brzask nadchodzącego dnia.

Otworzyła mi Argentynę. Wyjrzała na zewnątrz i skrzywi­ła się, przecierając zaspane oczy.

- Wracaj do domu. - Zaczęła z powrotem zamykać drzwi.

- Nie mam już domu-odparłem. Przez wąską szczelinę obrzuciła mnie zdziwionym wzro­kiem.

- Daric?

Pokręciłem głową.

- Charon.

- Z jakiego powodu? - spytała z niechęcią w głosie. Nie miałem zamiaru ukrywać przed nią prawdy.

- Chciałbym... porozmawiać. - Tylko tyle zdołałem z sie­bie wydusić.

- Masz cholernie dużo tupetu - mruknęła. Otworzyła jed­nak szerzej drzwi i ponownie wyjrzała na zewnątrz. - Czy to krew?

Skinąłem głową.

- Czyja? - Przemknęło jej przez myśl, że to krew Darica. Uniosłem rękę.

- Jezu... - mruknęła i wciągnęła mnie do środka. Aspen, prawie nie przerywając sobie snu, po raz drugi za­szył mi ranę.

- Mówiłem ci przecież, żebyś coś z tym zrobił - mruknął. Wstał od zaśmieconego stolika pośrodku pustej sali klubo­wej, a z jego piersi popłynęło kilka taktów muzyki. - Mówię ci jeszcze raz... Tak jak mówiłem przedtem... Mówię ci jesz­cze raz... - Słowa zaczęły tworzyć rytm, a muzyka powoli ulegała zmianie, kiedy w głowie Aspena zaczęła rodzić się piosenka. Nawiązałem z nim kontakt, obserwując z dystansu akt tworzenia, podczas gdy Aspen kładł się z powrotem do łóżka.

- Hej! - Argentynę strzeliła palcami tuż przed mymi oczy­ma. - Jesteś tu jeszcze?

- Ach... zasłuchałem się- mruknąłem. Spojrzałem na nią, czując się tak, jakbym został przyłapany na podglądaniu przez dziurkę od klucza.

- Swoją drogą, po coś tu przyszedł? - spytała z dziwnym napięciem w głosie, nie wywołanym złością. - Masz dla sie­bie całe to pieprzone miasto. Nie jesteś wyzerowany...

Wzruszyłem ramionami, gapiąc się w popielnicę pełną przeżutej herki, jakbym chciał odczytać z tego tajemnicę wszechświata. Teraz kiedy mogłem wreszcie usiąść i odpo­cząć, każdy nerw w mym ciele dygotał jak u owada, który przewrócony próbuje się poderwać.

- Nie wiem - mruknąłem. - Chyba przez przypadek. - Za­cząłem się podnosić.

Argentynę nagle zmieniła zdanie. Chwyciła mnie za rękaw swetra i pociągnęła z powrotem na stertę poduszek.

- Może jednak pogadasz ze mną, świrze. Przecież mówi­łeś, że o to ci chodzi. - Oderwała przyklejony do krawędzi stolika używany plaster stymulatora i nakleiła go sobie po­środku czoła, pragnąc się nieco otrzeźwić. Uśmiechnąłem się lekko.

- To najpiękniejsza rzecz, jaką dziś od kogokolwiek usły­szałem - rzekłem, zdumiony i jednocześnie wdzięczny. Wie­działem, że w zwykłych warunkach nie tknęłaby tego plastra.

Przeciągnęła się i pokręciła głową; stymulator zaczynał działać.

- Dlaczego Charon cię wyrzucił? Powiedziałeś mu prawdę o Daricu? - W jej głosie pojawiły się nerwowe tony. Pokręciłem głową.

- Spałem z j ego żoną.

- Jezu! - Uderzyła się dłonią w czoło. - Ty musisz napra­wdę nienawidzić taMingów.

Uniosłem głowę, marszcząc brwi.

- Nie, to nie dlatego.

Przez dłuższą chwilę Argentynę wpatrywała się we mnie.

- I nie powiedziałeś mu nic o Dańcu? Pokręciłem głową.

- A masz zamiar to zrobić?

Nie odpowiedziałem, nie miałem żadnej pewności, co będę musiał zrobić, a czego nie. W głowie szumiało mi coraz sil­niej, nie wiedziałem, z jakiego powodu. Z trudem mogłem zebrać myśli.

- Dlaczego? - spytała, jakbym jej odpowiedział.

- Myślę, że by mnie zabił. Zaśmiała się.

- Który?

- Jak niejeden, to drugi. - Skrzywiłem się. Argentynę sięgnęła po tacę pełną okruchów i wysypała

wszystko na podłogę. Truteń krążący wokół jej stóp przystą-

pił natychmiast do dzieła.

- A może zrobiło ci się go żal?

- Którego? Zawahała się.

- Obu.

Dotknąłem swej dłoni.

- Czemu miałbym ich żałować? - Każdy nerw w mym ciele wciąż drżał, mimo iż byłem tak ociężały i wyciericzony, że sama myśl o zrobieniu ruchu paraliżowała mnie.

- Dlatego że Charon utracił już jedno dziecko. - Odgarnę­ła włosy z czoła. - A może dlatego że Daric dość już się wy­cierpiał?

- Bo są odmieńcami, on i Jule...? - Skrzywiłem się z bo­lą, gdy mimo woli zacisnąłem skaleczoną dłoń w pięść. Po­kręciłem głową. - Charon odesłał z Ziemi Lazuli i Talithę, za­trzymał za to Jira, żeby jeszcze bardziej ukarać Lazuli.

- Aha - mruknęła. - Cholera. Biedny dzieciak. - Dobrze wiedziała, jak bardzo Jiro nienawidzi ojczyma. - A co z tobą? Wyrzucił cię na dobre?

- Próbował, ale Braedee nie pozwolił mu się mnie pozbyć;

chce, żebym nadal pracował dla Centaura, czy to się Charo­nowi podoba, czy nie.

- Dlatego że uratowałeś Einear?

- Dlatego że odkryłem, że w ogóle nic jej nie zagraża. Argentynę spojrzała na mnie, zdumiona. Wyjaśniłem wszystko, patrząc, jak wyraz jej twarzy powoli ulega zmianie.

- Daric? - powtórzyła. - Ktoś z czarnego rynku pragnie śmierci Darica? Dlaczego? Wzruszyłem ramionami.

- Właśnie tego mam się teraz dowiedzieć.

- Nic mu nie jest... ? - Zacisnęła palce na krawędzi stołu.

- Jest bezpieczny, jeśli o to ci chodzi, przynajmniej na ra­zie. - Zachmurzyła się. - Złapał mnie na korytarzu, po tym jak mu powiedziałaś. Wyznałem mu całą prawdę. Pewnie dla­tego nie czuje się dobrze.

- Uważa, że go znienawidziłam? - spytała cicho.

- A to nieprawda? Nie masz się jednak czym przejmować.

On dobrze wie, że gdyby próbował zranić ciebie albo mnie, to będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobi jako członek rady. Teraz zmarszczyła brwi.

- Do cholery, to nie jest...

- Aż tak bardzo za nim tęsknisz? - Domyślałem się, jaką pustkę musiała odczuwać za każdym razem, gdy wspomniała Darica. - Za tą zarazą? Powinnaś czuć ulgę, że się od niego

uwolniłaś.

- Sama nie wiem... Och, do cholery! Mam cię gdzieś! -Ukryła twarz w dłoniach, z jej oczu popłynęły łzy.

- Przepraszam - mruknąłem. - Chciałem ci jedynie po­móc.

Wykrzywiła twarz.

- Przez ciebie czuję się jeszcze bardziej podle. Zachowu­jesz się tak, jakby to wszystko było umotywowane i aż tak proste. Tą swoją logiką złamałeś mi życie na pół. A teraz przychodzisz tu jeszcze raz i usiłujesz mnie przekonać, jak bardzo cierpisz z tego powodu. Jeśli to wszystko jest aż takie proste, to czemu nie umiałeś trzymać portek zapiętych na ostatni guzik przy Lazuli taMing? Czy dzisiaj nadal wszystko w twoim życiu jest tak bardzo proste, ty kutasie?

Podniosłem się od stolika. (Przepraszam...) pomyślałem, wprowadzając ten przekaz delikatnie do jej umysłu; nie ufa­łem sobie na tyle, by się posługiwać słowami... słowa mogły oznaczać zupełnie co innego, niż chciałem powiedzieć, albo

w ogóle nic.

Objęła głowę rękoma i zmrużyła oczy. Odszedłem jak naj­szybciej, starając się nie potknąć; Parkiet zdawał się ciągnąć bez końca i był tak strasznie pusty, podobnie jak cisza, która mnie żegnała. Korytarz prowadzący w stronę wyjścia tonął w ciemnościach, tak jak moje myśli. Dotarłem do drzwi, ko­pnąłem w nie i wyszedłem w szarawy brzask, z trudem sta­wiając nogi. Nawet ulica przede mną była całkiem pusta.;.

- Kocie... - Głos Argentynę doszedł mnie kilkadziesiąt metrów od wejścia do klubu. Obejrzałem się.

- Dokąd idziesz? Masz się gdzie zatrzymać? Wzruszyłem ramionami.

- Wynajmę sobie pokój. - Nie miałem pojęcia, dlaczego miałoby ją to interesować. Zacisnęła mocno wargi.

- Możesz tu zostać, jeśli chcesz. Spojrzałem na nią z uwagą.

- Dlaczego?

Jej głośny chichot odbił się echem na opustoszałej ulicy.

- Bo nieszczęścia chodzą parami.

26

- Dobra - powiedział Mikah, opierając okute metalem ło­kcie na blacie stolika w klubie.

Było wczesne popołudnie. Mikah wdarł się tu niczym chmura burzowa, roztrącając bramkarzy. Nie miałem ochoty pytać go, co porabiał. Przekazałem mu wszystko, co udało mi się odkryć.

- Mówisz, że według Snajpera idzie o Dańca taMinga -rzekł - że pani Einear w ogóle ich nie interesuje? - Jego gło­wa kiwała się na boki, jakby była umocowana na sprężynie. -To prawie jak solidny kopniak w dupę - parsknął.

- Tak, w moją. - Patrzyłem, jak palce mojej zdrowej ręki zabębniły po stole, podświadomie liczyłem uderzenia. W końcu zacisnąłem pięść i złożyłem ją na kolanie. - Centau-rianie nie wypuszczą mnie ze swoich łap, dopóki nie powiem im wszystkiego: kto i z jakiego powodu chce go zlikwidować. Mam kilka szyfrowanych numerów kont. Czy mógłbyś odnaleźć ich właściciela?

- Chyba tak. Daj mi tę listę, zobaczę, co się da zrobić. Przekazałem mu te numery. Z trudem odtwarzałem je z pa­mięci, chociaż powinny były głęboko w nią zapaść.

- Co się z tobą dzieje? - zapytał Mikah, marszcząc brwi, kiedy wyłączył rejestrator umieszczony na przedramieniu. -Wyglądasz jak przepuszczony przez maszynkę,

- Wyglądałbyś tak samo, gdybyś spał tylko dwie godziny

- odparłem. Obudził mnie wewnętrzny budzik o tej porze, kiedy zwykle wyruszałem z panią Einear do pracy. Niełatwo było uwolnić się od tego. Mikah wzruszył ramionami.

- Ta namiętna kobieta tak ci nie daje spać po nocach? Le­piej powiedz jej...

- Nie, to nie ona - rzekłem. ^

- Aha. - Pokiwał głową z wyraźną ulgą. - Więc może to przez te narkotyki? - powiedział, dostrzegłszy moją ponurą minę. - Co się stało? Wyrzuciła cię, kiedy twoje pięć minut dobiegło końca?

Tym razem w porannych wiadomościach nie było ani sło­wa na temat wydarzeń ostatniej nocy. TaMingowie trzymali sprawę w ścisłej tajemnicy. Ciekaw byłem, jak to wyjaśnili Einear. Spojrzałem na Mikaha, który gapił się na mnie z za­ciekawieniem.

- Jej mąż odkrył prawdę. Zaśmiał się krótko.

- I aż tak go to ruszyło... ?

Za jego plecami stanęła Argentynę, która właśnie wróciła z miasta. Wybawiła mnie od wymyślania odpowiedzi na to ostatnie pytanie. Była ubrana tak, jakby za chwilę miała wy­ruszyć na podbój świata.

- Uważasz, że to zabawne, że niektórzy ludzie interesują się jeszcze losem najbliższych? - powiedziała nad głową Mi­kaha.

Ten skulił się, jakby to nie słowa, ale kamienie spadły na niego. Argentynę spojrzała na mnie. Oczy Mikaha rozszerzy­ły się, kiedy rozpoznał jej głos, i obejrzał się szybko na nią.

- Doprowadzasz do obłędu moich bramkarzy - dodała. Spojrzała na mnie, unosząc w górę brwi, jakby oczekiwała wyjaśnień.

- To mój stary przyjaciel - powiedziałem i przedstawiłem ich sobie. Wymienili uściski dłoni.

Dostrzegłszy srebrne kółko w nosie Mikaha, Argentynę zerknęła na mnie szybko. Jej kciuk i palec wskazujący utwo­

rzyły kółko, w które wszedł środkowy palec drugiej ręki. By­ło to nieme pytanie skierowane do Mikaha: „Jak bardzo je­steście zaprzyjaźnieni?"

„Nie bardzo" - odparł Mikah w ten sam sposób. Pokręcił głową i trącił palcem kółko w nosie.

- Jestem twoim fanem - rzekł. - Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała zbrojnej ochrony, daj mi tylko znać.

- Będę pamiętała. - Argentynę uśmiechnęła się lekko i zwróciła do mnie: - Z ulgą obserwuję, że zacząłeś wreszcie obracać się wśród właściwych ludzi.

Zaśmiałem się.

- Tak, to prawda. - Spojrzałem na Mikaha. - A więc bę­dziesz mógł to dla mnie zrobić?

Ten zerknął na Argentynę, unosząc wysoko brwi. Skinąłem

głową.

- Jeśli nawet zdobędę te informacje, to co dalej? Pchniesz

je Centaurianom?

Wyczułem narastające w nim napięcie. Zajmowanie się te­go typu sprawami niezbyt było mu na rękę. Przysiągł mi bra­terstwo na śmierć i życie i teraz zaczynał chyba tego żałować.

Pomyślałem o tym, co naprawdę chciałbym osiągnąć. Nie pragnąłem ani śmierci Mikaha... ani tego, by za wszelką cenę uszczęśliwić Braedeego. Pokręciłem głową.

- Nie chcę żadnych kłopotów. Chcę tylko wiedzieć, na własny użytek, co się naprawdę dzieje.

Mikah zgarbił się. Na połyskliwej czarnej powierzchni zbrojonego kombinezonu zabłysły refleksy światła.

- Zobaczę, co się da zrobić. - Podniósł się, pospiesznie sy­pnął Argentynę garść wytwornych komplementów, które zdu­miały ją nie mniej niż mnie, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi.

- Stary przyjaciel? - spytała Argentynę, spoglądając za nim.

- Razem wydobywaliśmy rudę w kopalniach Federacji na Żużlu.

Zerknęła na mnie, a w jej wspomnieniach odżył widok szram okrywających moje plecy.

- Ile ty masz lat? - spytała. Wzruszyłem ramionami.

- Jakieś dwadzieścia. A ty?

Zaśmiała się, lecz nie odpowiedziała. Miała dwadzieścia osiem.

- O co w tym wszystkim chodzi?

- ODarica.

Spięła się nagle, kiedy zrozumiała, że jego los spoczywał w rękach takich ludzi jak Mikah... jak ja.

- To wyłącznie jego wina - powtórzyłem chyba po raz setny. Spojrzała na mnie uważnie.

- Co masz teraz zamiar robić?

- To zależy... od wielu rzeczy. - Nie wiedziałem, co mam zamiar robić, może nawet nie chciałem tego wiedzieć. Mój umysł wypełnił na podobieństwo dawki narkotyku strumień nie kontrolowanych obrazów: możliwości, błędy, wspomnie­nia. ..

- Na przykład jakich? - Zacisnęła palce. Przez dłuższą chwilę nie mogłem nawet dostrzec jej twarzy.

- Chociażby od takich, jak plany na najbliższą przyszłość dotyczące mojej osoby. - Potarłem dłonią czoło, a następnie przesunąłem palcami po zakrwawionym uchu, w miejscu, gdzie nosiłem kolczyk ze szmaragdem. Poczułem nagle stra­szliwą pustkę w głowie, jakby ktoś zrobił kilka dziur w mej pamięci i wszystko stamtąd wyciekło. - Muszę porozmawiać z Einear.

Wstałem i pospiesznie wyszedłem z klubu. Już na ulicy przypomniałem sobie, że nawet się nie pożegnałem.

Zostawiono mi przynajmniej wolny wstęp do kompleksu biur Federacji. Chodziłem tam i z powrotem korytarzami, jakbym wypełniał normalne, codzienne obowiązki. Czułem się niemal jak ślepiec.

Wreszcie ktoś do mnie zagadał. Uniosłem głowę i zatrzy­małem się tylko dlatego, że nie mogłem iść dalej, gdyż zablo­kowano mi drogę. Przede mną stał Stryger. Gapiłem się na niego, zdumiony. Miałem wrażenie, że dziwnym sposobem

sam go wydobyłem z mrocznych otchłani swoich myśli i zmaterializowałem.

- Co ty tutaj robisz? - spytałem głupio. Wychodził właśnie z biura Einear w otoczeniu gromadki swoich zwolenników.

- Miałem zamiar spytać o to samo. - Był chyba jeszcze bardziej zaskoczony niż ja. - Powiedziano mi właśnie, że nie jesteś już doradcą, że nawet odleciałeś z Ziemi. - Wpatrywał się, jakby miał przed sobą ducha, jak gdyby nie mógł uwie­rzyć, że może mnie dotknąć. Krew napłynęła mu do twarzy.

- Ktoś cię źle poinformował - odparłem. Znów mimo woli podziwiałem jego wygląd. Pohamowałem się, ciarki mi prze­szły po plecach.

- Powiedziano mi, że z „powodów rodzinnych"... - Jego spojrzenie przesuwało się po mnie, jak gdyby oczy żyły włas­nym życiem, jakby chciały na zawsze utrwalić wygląd mojej twarzy, pożyczonego ubrania, zabandażowanej dłoni. Kryły się w jego wzroku zdumienie i podejrzliwość. Nie mógł się doczekać, kiedy zapyta o to Darica. - Przyznaję, że byłem za­skoczony tą informacją. Wiem przecież, że nie masz żadnej rodziny.

Przez dłuższą chwilę szukałem właściwego znaczenia jego słów. Nagle w mej pamięci odżył obraz skatowanej dziew­czyny. Właśnie to mu najbardziej odpowiadało: zabawa w myśliwego i zwierzynę. Żadnej ochrony. Nikt na nią nie czekał, nie szukał po ulicach, nie wzywał jej imienia... Nie­spodziewanie znalazłem się na drugim końcu galaktyki, o po­łowę młodszy, gdzie także nikt nie mógł mi pomóc, nie zosta­ło nawet wspomnienie...

- Źle słyszałeś. - Ruszyłem przed siebie, zmuszając go do zejścia mi z drogi. Roztrąciłem łokciami kilku fanatyków, którzy usiłowali wytknąć mi brak szacunku.

Wkroczyłem do biura Einear, jakbym nadal tu pracował. Nie oglądałem się, dosięgnęła mnie jednak fala bezsilnej wściekłości Strygera.

- Ty kupo gówna! - powiedziałem na głos, nie chciałem przekazać mu tego telepatycznie.

Ludzie, z którymi pracowałem przez kilka dni, spoglądali na mnie zmieszani. Zresztą zawsze tak na mnie patrzyli. Za­uważyłem wśród personelu nową twarz: człowieka, którego nigdy przedtem nie widziałem.

- Muszę się z nią zobaczyć - oznajmiłem Gezie. Niemal w tej samej chwili ekran ochronny w wejściu do gabinetu Einear zniknął. Wyglądało na to, że czekała na mnie.

- Jesteś tu? - Zabrzmiało to tylko w części jak pytanie. Gestem nakazała mi wejść do środka. - Wyjaśnij mi, proszę -powiedziała, kiedy znaleźliśmy się sam na sam. - Nie zasta­łam cię dzisiaj rano, ale oczekiwały na mnie dwie wiadomo­ści. Pierwsza od Braedeego, która mówiła, że nie muszę się już martwić dalszymi zamachami na moje życie. Druga od Charona, według której nie jesteś już moim doradcą i odlecia­łeś z Ziemi.

- Z „powodów rodzinnych"? - spytałem. Skinęła głową i założyła ręce na piersiach.

- A czy było tam wyjaśnienie, o czyją rodzinę chodzi? Bruzdy na jej czole pogłębiły się nieco.

- Nikt nie odpowiada na moje pytania. Co się stało? Spuściłem głowę.

- Charon... Lazuli odleciała, odesłał ją. Dowiedział się o nas. - Uniosłem wzrok.

Einear wyraźnie pobladła i odwróciła się, żeby nie patrzeć mi w oczy.

- Talitha odleciała z matką - dodałem.

- Jiro... - mruknęła. - Widziałam go dzisiaj rano. Nie od­zywał się do mnie; sądziłam, że to przez ciebie...

- Tak, przeze mnie - odparłem. - Charon zostawił go na Ziemi, żeby jeszcze bardziej ukarać Lazuli.

Einear zasłoniła oczy dłonią, jakby chciała odciąć się od te­go wszystkiego. Zastanawiała się, czy mogła coś w tej sytu­acji zrobić, czy miała prawo głosu...

Nie odzywałem się. Mój wzrok prześlizgiwał się po prosto­kątnym zarysie okna za jej plecami, raz, drugi, trzeci... Zacis­nąłem zęby i zamknąłem oczy.

Einear ciężko opadła na oparcie fotela.

- Och, Kocie... dlaczego... ? - Zacisnęła pięści. Na to również nie umiałem jej odpowiedzieć. Uniosła głowę. Wyczułem, że wpatruje się we mnie. Stara­ła się odgadnąć, jaki naprawdę jestem; próbowała zrozumieć,

dlaczego nie umiem jej odpowiedzieć.

- Więc co tutaj robisz? - zapytała w końcu. Nie byłem pe­wien, czy chodzi jej o biuro, czy w ogóle o Ziemię. Ona chy­ba też nie za bardzo wiedziała.

- Braedee nie wypuści mnie z rąk, dopóki nie dostanie wszystkiego, na czym mu zależy. Musiałem się z panią zoba­czyć, żeby wyjaśnić...

- Tu nie ma nic do wyjaśniania - ucięła. Pragnęła odegnać od siebie myśli o cierpieniach Lazuli, o Jirze i o mnie... także o sobie. Lazuli i jej dzieci były wszystkim, co miało dla niej znaczenie; wszystkim, o co mogła się troszczyć jako kobieta.

- Einear... - powiedziałem - to znaczy... madam... Ta druga wiadomość, od Braedeego, to prawda: jest pani bezpie­czna. -Wyjaśniłem jej wszystko najlepiej, jak umiałem. -To Daric znalazł się na celowniku, a Braedee ma pilnować, żeby on nie kręcił się koło pani. Teraz już wszystko powinno być w porządku. - Sam chciałem w to wierzyć, tak jak i ona.

I na chwilę uwierzyła. Wyczułem, że doznała ulgi, zanikł strach, a w jego miejsce pojawia się wdzięczność. Wszystko będzie w porządku... - te słowa rozbrzmiewały echem w jej umyśle.

Nagle wszystko to zaczęło znikać; była bezpieczna, nie zginęła... lecz cóż jej zostało z życia? Spojrzała na fotografie stojące na biurku, choć równie dobrze mogły się tam znajdo­wać puste ramki.

- Niech pani przestanie myśleć w ten sposób, do cholery! Odwróciła szybko głowę.

- Słucham?

- Niech pani przestanie o tym myśleć.

Westchnęła i spojrzała w bok, ogarnięta poczuciem winy.

- Czego chciał Stryger? - Zmieniłem temat, gdyż pra­gnąłem wyrwać ją z tych posępnych myśli. Pokręciła głową.

- Nie wiem. Powiedział, że po prostu przechodził tędy.

- On nigdy nie robi nic bez powodu. Spojrzała mi wreszcie prosto w oczy.

- Wiem - odparła, zrezygnowana. Żałowała, że nie było mnie przy tym i nie mogłem odczytać, czego naprawdę chciał. - Pytał o ciebie, kiedy zauważył twą nieobecność. -Przyszło mi na myśl, że Daric musiał mu już przekazać nowi­nę. - Może chciał się tylko nasycić swoim sukcesem? - Nie­oczekiwana gorycz w jej głosie była zaskoczeniem dla nas obojga; dwie dłonie połączyły się w uścisku. Einear sama na­wet nie wiedziała, kiedy zaczęła mi wierzyć.

- Więc sądzi pani, że on już ostatecznie zwyciężył? Wzruszyła ramionami.

- Syndykaty, którym zależy albo na zniesieniu kontroli, albo na Strygerze, nie zmienią swoich zapatrywań. Wielu de­legatów, którzy na dobrą sprawę nie są zainteresowani, będzie głosować tak jak większość; doprowadzą do naszej porażki tylko dlatego, że obchodzą ich wyłącznie własne sprawy. -Popatrzyła na fałszywy obraz zewnętrznego świata za fałszy­wym oknem w ścianie gabinetu. - Są do tego stopnia obojęt­ni, że nie mogę do nich dotrzeć, nie mogę wpłynąć na nich i dać im odczuć, jak ważna jest ta ustawa.

- Coś podobnego stwierdziła kiedyś Jule...

- Co takiego? - Odwróciła się w moją stronę.

- Że gdyby tylko mogła przekazać ludziom, co czuje, kie­dy widzi, jak ranią się nawzajem, może w końcu przestaliby to robić... - Potarłem policzek, czując pod palcami szor­stkość skóry. - A przecież członkowie Zgromadzenia są ży­wymi ludźmi... To znaczy, że muszą mieć jakąś wrażliwość. Trudno jest dostrzec czubek igły, madam, a koniec palca nie jest dużo większy. Ale nawet najtwardszy sukinsyn wyskoczy w górę, jeśli dźgnąć go wystarczająco mocno. Musi pani w to wierzyć, w przeciwnym razie nie siedziałaby pani tutaj.

Pokiwała głową, z lekka się uśmiechając.

- Jakoś ostatnio mam kłopoty ze znalezieniem wystarcza­jąco ostrej igły. W zasadzie zależy mi na miejscu w Radzie Bezpieczeństwa z jednego powodu: pojęcie równości wszy­stkich istot na tym samym poziomie rozwoju jest jednoznacz­ne. Ale jestem już zmęczona bezskutecznymi wysiłkami. -Ponure wizje przyszłości, które odczytywałem z jej umysłu, powoli przesłoniły jej widok przed oczyma... Obrazy nie­ustannej walki przeciwko zniesieniu kontroli, każdej chwili życia pod ścisłym nadzorem taMingów, życia sterylnego i pu­stego. .. -Przypuszczam, że nie zobaczymy się już nigdy wie-. čej - powiedziała. Czuła się tak, jakby właśnie traciła ostat­niego przyjaciela.

- Jeszcze tu jestem - odparłem, walcząc z tą pustką, która ogarniała mnie tak jak ją. - Wciąż mogę być pani doradcą. Będę mieszkał w klubie Argentynę...

Powoli pokręciła głową i odwróciła wzrok.

- Charon... postarał się o innego doradcę dla mnie. Ty masz teraz inne obowiązki, pracujesz dla Centaura. - Nie mu­siała mi o tym przypominać.

- Nie. Ja...

- Kocie - powiedziała miękko - nie ponosisz już za mnie żadnej odpowiedzialności. - Spojrzała na moje oblicze: na ciemne zakola pod oczyma, ściągniętą twarz o tępym wyra­zie. - Proszę, zrób dla Braedeego to, co musisz, a potem wyjedź, zanim Cemaurianie zrujnują ci do reszty życie. - Po­łożyła dłoń na moim ramieniu. (I zanim ty zrujnujesz jeszcze komuś życie.) Próbowała o tym nie myśleć, nie chciała tego, lecz nie umiała się powstrzymać... Sądziła, że nie zdołam te­go odczytać.

Spuściłem głowę. W długiej chwili milczenia dokładnie obejrzałem sobie mój mroczny obraz widziany jej oczyma. Nie mogłem zdobyć się na to, żeby pożegnać się i odejść, nie w ten sposób.

- Madam... - rzekłem. Sięgnąłem zabandażowaną dłonią do jej ręki spoczywającej na moim ramieniu i zacisnąłem pal-

če, aż oboje poczuliśmy ból. Po chwili puściłem, odczytując jej zdumienie. - Pani jeszcze nie przegrała w głosowaniu, a Stryger jeszcze nie zasiadł w Radzie Bezpieczeństwa. Prze­cież nie ma pani zamiaru poddać się przed czasem. I wie pani, że ja także się nie poddam. Musi istnieć jakiś sposób, żeby do­sięgnąć Strygera. Bez względu na koszty... - Wykonałem niewyraźny ruch dłonią, jakby gest przyrzeczenia.

Pokręciła głową, lecz zarówno z jej twarzy, jak i z myśli zniknęło nieco chmur.

- Dobrze wiesz, jaka jest sytuacja... Ale tak, oczywiście, masz rację. Nie poddam się. - Uśmiechnęła się krzywo, a ja znów poczułem zawsze obecny w niej upór. - Jest takie stare powiedzenie: „To, co trzeba zrobić, z reguły da się zrobić". Zostawmy tę rozpacz na kiedy indziej. - Uśmiechnęła się sze­rzej, choć nie był to jeszcze ten uśmiech, który pamiętałem.

(Bez względu na koszty) pomyślałem, po raz ostatni na­wiązując z nią kontakt. Wyszedłem z gabinetu bez pożegna­nia. Minąłem salę ogólną, nie odzywając się do nikogo; nawet nie spojrzałem na człowieka, który zajął moje miejsce.

Kiedy szedłem korytarzami budynku Zgromadzenia, ta od­robina ciepła, którą zostawił jej uśmiech, zniknęła bez reszty i poczułem się fatalnie. Nie obiecałem Einear, że postaram się dostać Strygera w swoje ręce... ale czułem się tak, jakbym to zrobił. Ciekaw byłem, jak długo zajmie jej zrozumienie tego. Byłem, jednak pewien, że. się nie podda. Pojęła znowu, jak bardzo ta sprawa jest dla niej ważna. Żałowałem jedynie, że ja nie mogę tego odczuwać w ten sam sposób. Wcale nie pra­gnąłem klęski Strygera z tego powodu, że służył jakiejś tam wyższej prawdzie i sprawiedliwości ani też dla dobra całej pieprzonej ludzkości. Chciałem go wyeliminować tylko dla­tego, że wiedziałem, iż doprowadzi do zguby każdego, o ko­go nie miał się kto zatroszczyć... Dlatego że gdy spoglądał mi prosto w oczy, bardzo pragnął, by mnie to już spotkało.

Einear miała rację: nikogo to nie obchodziło. Gdybym po­wiedział wszystkim, co Stryger zrobił i jaki on jest naprawdę, nikt by mi nie uwierzył. Nawet gdybym skontaktował się

z Niezależną Agencją Informacyjną, wygłosił mowę w ogól­nej sieci, niczego by to nie zmieniło. Losy głosowania były przesądzone. Mimo woli sięgnąłem telepatycznie w bok, do­tykając myśli mijających mnie osób. Te wszystkie wygląda­jące na ludzi stworzenia były jedynie marionetkami w rękach takiego czy innego syndykatu, wyszkolonymi do naciskania odpowiednich guzików. Wbiłem pięści w kieszenie kurtki, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, dopóki nie przeszył mnie ból w zranionej dłoni. Zakląłem pod nosem.

Dwoje przechodzących obok ludzi także zaklęło, a nastę­pnie potrząsnęło głowami, spoglądając to na mnie, to na sie­bie; byli zmieszani i przerażeni. Pojąłem, że nieświadomie przekazałem im mój ból. Poszedłem dalej, starając się trzy­mać w ryzach.

Dotarłem do najbliższego przystanku tramwajowego, sta­nąłem i obejrzałem się na masywną sylwetkę budynku, z któ­rego przed chwilą wyszedłem. Popatrzyłem w górę, gdzie wysoko nad moją głową przecinał on wyższy poziom miasta. Przyszło mi na myśl, że wiele dałbym za to, by każdy pieprzo­ny łajdak zasiadający w Zgromadzeniu podskoczył w swym fotelu. Może gdyby każdy z nich musiał wybierać między osobistą wolnością a męką porażki, zastanowiłby się kilka ra­zy przed dokonaniem wyboru...

Opuściłem wzrok, zaciskając palce zranionej ręki. Tym ra­zem nikt w najbliższym otoczeniu nie poczuł tego bólu: odzy­skałem kontrolę nad sobą. „ Gdyby tylko oni mogli poczuć to, co ja czuję..." - usłyszałem ponownie słowa Jule. I oto nagle zrozumiałem, jak można wybrnąć z tej sytuacji; nasunęło mi się jasne i klarowne rozwiązanie.

Nadjechał tramwaj. Ludzie dokoła zaczęli się przeciskać, to wysiadali, to wsiadali, aż wreszcie tramwaj odjechał i zo­stałem sam - stałem w bezruchu, jakby rażony gromem. Ist­niał sposób na zniszczenie Strygera. Sposób na to, by całe Zgromadzenie poczuło się jak jego ofiara. Mogłem sprawić, by to przeżyli... Ale najpierw ja sam musiałem przez to przejść.

27

-- Wyglądasz jak z krzyża zdjęty - oznajmiła Argentynę, kiedy wróciłem do klubu.

Przestrzeń wokół niej wypełniły muzyka i tańczące obrazy, które po chwili zniknęły. Zespół szykował się do wieczornego przedstawienia.

- Każdy wygląda tak, jak sam na to zapracuje - mruk­nąłem. Gdy popatrzyłem na nią, przyszło mi do głowy, że El-near nigdy nie zgodziłaby się na mój plan, choćby tylko dla­tego że nie uznawała podobnych metod.

Argentynę machnęła ręką w stronę swojej grupy, dając znak na przerwę, i zeskoczyła ze sceny.

- Coś poszło nie tak? - zapytała, stając przy mnie. - Spot­kałeś się z panią Einear?

Pokręciłem głową, spoglądając w dół.

- Niezupełnie. - Pewnie sam porzuciłbym ten plan, gdy­bym miał więcej czasu na przemyślenie wszystkiego. Nie zdążyłem odpowiedzieć, kiedy mój identyfikator zaczął popi­skiwać. Włączyłem odbiór; usłyszałem głos Mikaha, unio­słem dłoń do ucha i odsunąłem się od Argentynę, która nagle zmarszczyła brwi.

- Udało ci się czegoś dowiedzieć? - spytałem cicho. -Wiesz już, kto pragnie śmierci taMinga?

- Wszyscy tego pragną.

- To znaczy kto?

- Prawie wszyscy, którzy się liczą. - Wyczułem jego wa­hanie: zastanawiał się, jak mi to wyjaśnić. - Ta sprawa krzy­żuje się z różnymi interesami.

- Jezu... Narkotyki? - zapytałem. Wydawało mi się to naj­bardziej prawdopodobne, chociaż nie wierzyłem, by Dane był aż tak bardzo zaangażowany w handel, żeby ktoś chciał się na nim zemścić.

- Chodzi ci o to, że taMing sam używa narkotyków?

- Tak.

Do tej pory sądziłem, że narkotyki to jeden z najmniej waż­nych problemów Darica. Teraz nie byłem tego taki pewien. Ale najważniejsze było dla mnie to, by Dane żył jeszcze przez jakiś czas i pomógł mi załatwić Strygera. Jeśli cały ry­nek zjednoczył się przeciwko niemu, mogłem mieć bardzo mało czasu.

- Cholera...! Możesz mi załatwić spotkanie z kimś, kto to kontroluje? Jest ktoś taki, kto tym rządzi? Na dłuższą chwilę zapadła cisza.

- Chciałbyś zacząć negocjacje?

Dotknąłem dłonią policzka i wbiłem paznokcie w skórę.

- Tak. - Znowu nastała cisza. Nie musiałem sięgać do umysłu Mikaha, by poznać jego myśli. Obawiał się, że dopro­wadzę do śmierci nas obu.

- A masz takie upoważnienia od Centaurian? - zapytał w końcu.

- Mam. - Nie dbałem o to, ile jest w tym prawdy. - To ważne. Nie zwracałbym się do ciebie, gdyby nie miało to aż tak wielkiego znaczenia.

- Zobaczę, co się da zrobić. - Połączenie zostało przerwane. Opuściłem rękę i spojrzałem na Argentynę. Stała bez ruchu z tym samym obojętnym wyrazem twarzy.

- Wszystko będzie w porządku - skłamałem, chcąc ją choć trochę uspokoić. - Mógłbym ci zadać kilka pytań na te­mat obwodów twojego symbu? - Życie Darica nie było jedy­ną rzeczą, która w tej chwili zaprzątała mi głowę - tym bar-

dziej, że nie byłem pewien, czy uda mi się dosięgnąć Strygera tym sposobem, który wymyśliłem.

Argentynę popatrzyła na mnie zdumiona i zakłopotana.

- Nie teraz, dobrze? Właśnie nad tym pracujemy. Później pokażę ci wszystko, co będziesz chciał. Może byś się trochę przespał? - Dźgnęła mnie palcem, jakbym był jednym z pra­cujących tu trutni. Czułem, że jej uwaga kieruje się ponownie w stronę grupy wykonawców, a moje plany zaczynają sypać się w gruzy. - Możesz znowu skorzystać z mego łóżka.

- Znowu? - spytałem. Skrzywiła się.

- Spałeś w nim wczoraj.

Uświadomiłem sobie, że zupełnie nie pamiętam ani gdzie spałem, ani jak się obudziłem, oprócz tego, że było strasznie późno.

- A gdzie ty spałaś?

- Lubisz sobie schlebiać. - Uśmiechnęła się szerzej. Po chwili pokręciła głową. - Nie, bawidamku. Nie zgwałciłam cię, kiedy spałeś.

- Jesteś bardzo porządną dziewczynką.

Odwróciłem się i ruszyłem w stronę schodów. Tym razem nie pamiętałem nawet, jak dotarłem do łóżka. Moje sny pełne były dziwacznej muzyki i dziwacznych twarzy o rozszerzo­nych z przerażenia oczach.

Obudziło mnie silne potrząśnięcie za ramię. Usiadłem w łóżku, zlany potem; otworzyłem oczy i odetchnąłem z ulgą. W półmroku sypialni Argentynę stał nade mną Mikah.

- Kocie! - powtórzył to po raz dwunasty lub trzynasty.

- Tak? - wymamrotałem.

Puścił mnie, z głośnym jękiem opadłem z powrotem na po­duszkę.

- Zawsze tak śpisz? - zapytał. Jakbym zapadał w śpiącz­kę. Przetarłem oczy.

- Nie - odparłem. - A dlaczego?

- Po prostu dziwię się, jak zdołałeś przeżyć tyle lat. - Rzu­cił mi moją skórzaną kurtkę. - Wstawaj.

Nie zadał sobie trudu wyjaśnienia, dokąd mnie zabiera. Musiałem się tego sam domyślać, kiedy schodziliśmy po schodach. Wyszliśmy na ulicę tylnym wejściem, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem. Ucieszyło mnie, że nie musi­my się przedzierać przez tłumy ludzi na dole, przez salę wy­pełnioną światłami i muzyką odtwarzanego symbu.

Kiedy jechaliśmy metrem w głąb Deep Endu, Mikah udzielił mi kilku "wyjaśnień. Udało mu się osiągnąć to, o co go prosiłem: nawiązał kontakt z kimś, kto mógł udzielić mi kilku odpowiedzi. Nie miał jednak pojęcia, tak jak j a, jakie to będą odpowiedzi. Nie odzywał się, gdy wyszliśmy na zalaną zielo­nym światłem ulicę i ruszyliśmy w dół, prowadzeni silnym zapachem morza.

Kiedy dotarliśmy do śluz, ujrzałem czekających na nabrze­żu jego ludzi. Zatrzymałem się, czując nagły skurcz żołądka. Mikah przeszedł parę metrów i obejrzał się na mnie.

- Co oni tu robią? - spytałem.

Ogarnęło go zdumienie i irytacja, gdy dotarł do niego pod­tekst tego pytania i dostrzegł wyraz mojej twarzy.

- Przepraszam... - mruknąłem, nim zdążył mnie zapytać, czy naprawdę przypuszczam, że mógłby mnie zdradzić.

Wzruszył nieznacznie ramionami, jakby nie chciał okazać po sobie złości. Wyciągnął w moją stronę otwartą dłoń, bez słowa demonstrując bliznę zaszytej rany.

Spuściłem głowę.

- Przepraszam.

- Ściągnąłem ich tu tylko po to, by udowodnić Gubernato­rowi, że nie jesteśmy sami - rzekł, ruchem głowy wskazując swój oddział.

Domyśliłem się, że musiał uzyskać poparcie Rodziny, tyl­ko w ten sposób mógł doprowadzić do spotkania.

- Ale oni zostają tutaj - dodał - my wychodzimy na ze­wnątrz. - Spojrzał w stronę śluz.

Pomyślałem o miliardach ton wody wiszących za cienką, przezroczystą ścianką kopuły... i o tym, co będzie po tamtej stronie. Starałem się jednak nie dać nic po sobie poznać. Ski-

nąłem głową, spoglądając na Mikaha. Przypomniałem sobie, jak byłem tu ostatni raz, i popatrzyłem na ledwie widoczne stąd światełka połyskujące w wiecznym mroku morskich głę­bin. Możliwe, że człowiek, z którym mieliśmy się spotkać, chciał zachować jak najdalej idące środki bezpieczeństwa.

Kiedy zbliżyliśmy się do oddziału, jeden z ludzi Mikaha, budową nie ustępujący bramkarzom pracującym w „Czyść­cu", podał nam obu stroje nurków.

- Nie umiem pływać - powiedziałem. Mikah zaśmiał się.

- Ja też. Nie przejmuj się, wszystko jest przygotowane. -Do podróży w jedną stronę. Tego nie powiedział. Nie zapyta­łem o drogę powrotną; doszedłem do wniosku, że skoro pod­jął dla mnie takie ryzyko, to jestem mu winien przynajmniej to, żeby trzymać gębę na kłódkę. Mikah nie miał na sobie swego kombinezonu, lecz i tak wydobył z ubrania kilkana­ście sztuk broni, nim zaczął zakładać strój nurka. Przygląda­łem się mu, naśladując jego ruchy. Kiedy włożyłem hełm, jed­na z mniejszych śluz otworzyła się przed nami, zapraszając do środka. Mikah przekazał jeszcze ruchami dłoni kilka pole-. ceń swoim ludziom, po czym ruszyliśmy.

Zaledwie śluza zasunęła się za nami, przestrzeń komory zaczęła wypełniać zimna, spieniona woda; niemal w jednej chwili sięgnęła mi do szyi, a następnie nad głowę, nim zdąży­łem wstrzymać oddech. Nic nie przeciekało, nie czułem nig­dzie na skórze lodowatej wilgoci... Zacząłem oddychać głę­boko, a po chwili uniosłem się, jakbym nic nie ważył. Skrzela hełmu zaczęły czerpać tlen z wody i powietrze, którym oddy­chałem, stało się kojąco chłodne. Tuż przed mymi oczyma przepłynęła połyskująca srebrzyście ryba.

Wszystko w porządku? - spytał na migi Mikah.

Pokiwałem głową.

- Jeśli się startuje przy samym dnie, to nie sposób pogrą­żyć się głębiej. - Jego uśmiech powiedział mi, że docierał do niego mój głos.

Po drugiej stronie śluzy czekała na nas niewielka łódź pod­

wodna. Wewnątrz nikogo nie było; miałem przeczucie, że jej kurs został już zaprogramowany. Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, właz zasunął się i - w luku wypełnionym wodą -popłynęliśmy w ciemność.

Przypiąłem się pasami do siedzenia, Mikah zaś dryfował w wodzie, obijając się to o sufit, to o ściany.

- Kim jest Gubernator? - spytałem w końcu, przypomnia­wszy sobie, co mówił Mikah.

- To ktoś w rodzaju zaworu bezpieczeństwa. Rozumiesz, bierze sprawy w swoje ręce, kiedy rynek ma jakiś większy problem. Występuje w imieniu wszystkich, jeśli trzeba.

Skinąłem głową. Przed nami paliło się wyraźnie kilkana­ście światełek, które z nabrzeża były ledwie widoczne. Cie­kaw byłem, ile znajduje się tutaj podobnych kopuł i z jakiego powodu je tu rozmieszczono. Spojrzałem na Mikaha. Przy­glądał się wydzielonym terenom rozrywkowym, witrynom ekskluzywnych sklepów i prywatnym posiadłościom. Popa­trzyłem do tyłu. Poprzez mroczną toń dojrzałem łunę Deep Endu połyskującego niczym szmaragd. Z zewnątrz wszystko wyglądało znacznie lepiej. Odwróciłem głowę. Płynęliśmy w stronę jednej z oświetlonych kopuł. Zacząłem dostrzegać kształty półkuli dryfującej po dnie morza, unoszonej powoli ruchem osadów dennych. Nabrałem głęboko powietrza -wciąż nie mogłem się nadziwić, że jednak nie utonąłem.

- Spotkałeś się kiedykolwiek z Gubernatorem? Mikah pokręcił głową.

- Nie. Umówiłem was na spotkanie przez odpowiednie kanały. Ichiba też zainteresował się twoją sprawą. - Ichiba przewodził Rodzinie Mikaha.

- Czy oni wiedzą, że... jestem psionem? Wzruszył ramionami.

- Gubernator wie o tobie wszystko. Myślisz, że nie ogląda porannych wiadomości?

Łódź skierowała się ku podstawie majaczącej niewyraźnie ściany kopuły, wpłynęła w zwężający siętunel, zmierzając do serca prywatnej posiadłości Gubernatora. Ciężka przezroczy-

sta śluza zamigotała na zielono i rozsunęła się przed nami. Nie było tu jednak komory, z której wypompowywano by wodę. Wpłynęliśmy do przytulnego błękitnozielonego poko­ju zalanego wodą. W odległym końcu znajdowała się spirala schodów prowadzących na górę.

- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - odezwał się Mikah.

- Znalazłeś sobie rzeczywiście najlepszy moment, żeby o to pytać - mruknąłem, ponownie czując lód w żołądku. Po­jąłem, że mam tu rozmawiać zjedna z najważniejszych oso­bistości w całej Galaktyce, mam się spotkać z kimś, kto rzą­dził całym podziemiem tej planety, a może nawet podzie­miem całego układu słonecznego. Jeśli miałem kogoś za to winić, to tylko siebie. Lecz nagle ogarnęło mnie dziwne pod­niecenie, poczułem przypływ siły, pewności siebie... jakby powodowało mną niezwykle mocne pragnienie, którego nie potrafiłem określić... Uniosłem drżącą dłoń, lecz przez strój nurka nie byłem w stanie dotknąć plastra za uchem.

Wypłynęliśmy przez otwarty właz łodzi; sprawialiśmy wrażenie bardziej nieporadnych, niż się czuliśmy. Ruszyli­śmy w stronę fontanny powietrza bijącej pośrodku pokoju. Ściany pokoju wzdłuż wyłożone były białymi i niebieskimi kafelkami, półkolem wokół rzeźby pośrodku stały meble. By­ły wykonane z plastiku, mimo to zdawały się tak zimne i czy­ste, jakby wykonano je z lodu. Zerknąłem na elektroniczny czujnik wewnątrz hełmu: woda we wnętrzu kopuły miała nie­mal temperaturę krwi.

Zatrzymaliśmy się w oczekiwaniu i niemal w tej samej chwili poczułem, że ktoś schodzi spiralnymi schodami w dru­gim końcu pokoju. Uniosłem głowę i przyglądałem się po­wolnym, odmierzonym ruchom mężczyzny, który poruszał się tak, jakby pomieszczenie wypełniało powietrze, a nie wo­da.

- Dobry wieczór - rzekł Gubernator.

Z jego uśmiechniętych ust nie wydobył się ani jeden bąbe­lek powietrza, chociaż wyraźnie słyszałem jego słowa. Do­piero po chwili zrozumiałem, że musi korzystać ze specjalne­

go urządzenia nagłaśniającego, a mój kombinezon przenosi drgania wody. Nie można było poznać po nim ostrożności, wyczuwałem ją jednak. Odebrałem także gwałtowny dreszcz, który przemknął Mikaha, gdy Gubernator spojrzał na niego. Gubernator nie był młody, chociaż wyglądał młodo. Ściśle przylegający do jego ciała kombinezon podkreślał atletyczną budowę. Długie włosy wiły się wokół jego głowy niczym wo­dorosty, a ich ciemny odcień znakomicie pasował do karnacji i koloru oczu. Miał bose stopy. Spostrzegłem, że palce u rąk i nóg są nieco dłuższe niż u normalnie zbudowanego mężczy­zny i połączone cienką błoną.

Mikah wyciągnął ku niemu dłoń i przekazał na migi: Ichi-ba przesyła pozdrowienia.

Gubernator uśmiechnął się nieco szerzej.

Pozdrowienia dla twojej Rodziny - przekazał w ten sam sposób. Skinął głową i zbliżył się. Zaciekawiło mnie, gdzie miał ukryty balast, który pozwalał mu poruszać się z taką swobodą. Możliwe, że było to zasługą jego kombinezonu. Za uszami miał skrzela. Domyśliłem się, że pokoje nad nami są jednak wypełnione powietrzem; wyczuwałem tam obecność ludzi, obserwatorów i strażników wiodących normalny tryb życia. Jedynie Gubernator budową przypominał stworzenie ziemnowodne.

Mikah stał obok mnie bez ruchu. Gubernator popatrzył na niego uważnie, nieco zdumiony.

- Zostajesz?

Mikah skinął głową.

- Nie muszę ci chyba mówić, że narażasz się na niebezpie­czeństwo, iż usłyszysz za wiele. Mikah zerknął na mnie.

- Ruszaj - powiedziałem, lecz on pokręcił głową.

- Za późno - odparł, zwracając się do Gubernatora. Na mi­gi wyjaśnił, że chodzi o jego Rodzinę.

Gubernator obrzucił nas obu spojrzeniem, nic jednak nie powiedział.

- Siadajcie, proszę - rzekł po chwili. - Przepraszam za te niewygody. -Wzruszył ramionami. Względy bezpieczeństwa.

Zrobiłem kilka kroków, starając się iść na tyle wolno, by nie sprawiać jeszcze gorszego wrażenia. Zająłem miejsce na jednej z ławek. Usiłowałem zachowywać się tak, jakby wszy­stko było dla mnie zupełnie normalne. Mikah usiadł na ławce obok. Spoglądał na Gubernatora nerwowo, ale i z po­dziwem.

Ten musnął długimi palcami końce szerokiego szala owi­niętego wokół szyi, który w jednej chwili ożył. Domyśliłem się, że Gubernator miał bezpośrednie połączenie z systemem komputerowym. Poza tym w szalu musiał znajdować się czujnik wykrywacza kłamstw przystosowany do pracy w śro­dowisku wodnym.

- A więc? - zwrócił się do mnie Gubernator, opuszczając ręce i splatając dłonie przed sobą. - Rozumiem, że występu­jesz w imieniu taMingów. - W jego głosie zabrzmiała cieka­wość i niedowierzanie.

Kurczowo zacisnąłem dłonie na krawędzi ławki.

- Niezupełnie - odparłem po chwili. - W imieniu Centau-ryjskiej Służby Bezpieczeństwa. Uniósł brwi.

- A z jakiego powodu mieliby wysyłać ciebie do nas? -spytał, akcentując słowa „ciebie" i „nas".

- Bo jestem ich myszołapem - wyjaśniłem.

Zaśmiał się, kiedy odczytał znaczenie tego słowa.

- To brzmi dość wiarygodnie. -Przy okazji musiał spraw­dzić, że nie kłamię. -Zresztą pasuje do barokowej ksenofobii mentalności syndykatów. A jakaż to urzędowa sprawa wyma­ga naszego spotkania? - W jego uśmiechu oprócz rozbawie­nia odczytałem ironię.

- Sądzę, że pan już wie. Założył ręce na piersi.

- Chciałbym to jednak usłyszeć z twoich ust. Ja nie potra­fię odczytywać cudzych myśli.

A ja tak. Musiał doskonale zdawać sobie sprawę, że będzie

mu trudno cokolwiek ukryć podczas spotkania ze mną twarzą w twarz. Może miało to oznaczać, że jego klienci są także zainteresowani negocjacjami? A może chodziło jedynie o to, że tutaj byłoby mu znacznie łatwiej mnie zabić, gdyby nasze rozmowy do niczego nie doprowadziły.

- Chcieliby się dowiedzieć, dlaczego próbujecie zabić Da-rica taMinga.

Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby o niczym nie wie­dział. Przyszło mi na myśl, że go zaskoczyłem. Pojąłem jed­nak szybko, że po prostu słuchał czegoś - może głosu jakiejś osoby, z którą miał bezpośrednie połączenie. Wszyscy zain­teresowani tą sprawą prawdopodobnie przysłuchiwali się na­szej rozmowie za jego pośrednictwem, w bezpiecznym odda­leniu ode mnie i od siebie nawzajem.

- Proszę mi wyjaśnić, skąd przekonanie, że ktoś w ogóle pragnie śmierci pana Darica taMinga. Zdawało mi się, że twoim zadaniem jest osłanianie pani Einear przed zamachow­cami. Czyżbyś nie był jej ochroną osobistą?

Mikah miał rację: wiedzieli o mnie wszystko. Nie domy­ślali się jedynie, że ja znam prawdę.

- Owszem... ale ktoś, kto próbował wykończyć Darica, nie zdawał sobie sprawy z jednej rzeczy: tak napraw de nie by­ło żadnych zamachów na życie pani Einear. Chodziło jedynie o spisek Centaurian mający na celu przejęcie całkowitej kon­troli nad nią i nad należącymi do niej akcjami ChemEnGena. Kiedy więc ludzie z rynku próbowali dosięgnąć Darica, tak by wyglądało to na kolejny zamach na panią Einear, wszystko wzięło w łeb. W ten sposób Centaurianie zrozumieli, że ktoś próbuje wykorzystać stworzoną przez nich okazję.

Gubernator spuścił głowę i popatrzył na swoje stopy, chcąc ukryć fakt, że w istocie zajęty jest wysłuchiwaniem przekazy­wanych mu opinii. Poczułem, że Mikah spogląda to na mnie, to na niego, a w jego mózgu aż kipi od ciekawości, podniece­nia, strachu...

- To bardzo interesujące - odezwał się w końcu Guberna­tor. Zabrzmiało to niemal jak przyznanie się, że całkowicie

zaskoczyłem wszystkich rządzących czarnym rynkiem. - Wi­docznie ktoś obrał niewłaściwą drogę w labiryncie wewnętrz­nych rozgrywek syndykatów. Skąd jednak Centaurianie mają pewność, że celem zamachu był Daric taMing?

Nabrałem głęboko powietrza i zdobyłem się na ten despe­racki krok:

- Ja im to powiedziałem.

- Cholera... - szepnął Mikah, tak cicho, że ledwie go usłyszałem.

Gubernator pospiesznie uniósł głowę. Zerknął na Mikaha i przeniósł wzrok na mnie. Przez chwilę jego uwaga skupiała się na czymś. Wyczułem, że napięcie Mikaha sięga granic wytrzymałości.

- Skąd się o tym dowiedziałeś? - spytał Gubernator lodo­watym tonem. Zmusiłem się do uśmiechu.

- Jestem telepatą, w rozwiązywaniu takich zagadek je­stem dobry. - Miałem nadzieję, że blef będzie na tyle udany, iż nie zaalarmuje wykrywacza kłamstw i nie zmusi tych, któ­rzy mnie słuchali, do naciskania na mnie, kto mi pomógł w dotarciu do prawdy. - Wiem, że usiłowaliście go zabić, nie wiem jedynie, z jakiego powodu. Gliny chcą, żebym się tego dowiedział.

Zaciśnięte wargi Gubernatora wykrzywiły się w niewyraź­nym uśmiechu.

- Dlaczego więc skontaktowałeś się ze mną? Wzruszyłem ramionami.

- Bo to najprostsze.

Zaśmiał się znów, z nosa wypłynęło mu kilka bąbelków powietrza.

- Chyba zdawałeś sobie sprawę, że wiesz za dużo, by czuć się tutaj bezpiecznie. Mimo to prosiłeś o to spotkanie. Domy­ślam się więc, że masz coś w zanadrzu.

Mikah spojrzał na mnie z głęboką nadzieją, że tamten ma rację. Podzielałem tę nadzieję.

- Myślę, że mogę zaproponować wymianę informacji -

dodał Gubernator. - Ja powiem ci, dlaczego zależy nam na śmierci Darica taMinga... a ty mi powiesz, czego chcesz.

Skinąłem głową.

Gubernator zacisnął palce na połyskujących końcach szala, przypominając sobie chyba fakty.

- Pan Daric taMing jest od kilku lat jednym z najważniej­szych odbiorców narkotyków z czarnego rynku. Sam używa ich dużo, pośredniczy także w transakcjach z innymi osobi­stościami syndykatów, z ludźmi, którzy chcieliby zdobyć pewne specyfiki, a nie mają odpowiednich kontaktów. Udzie­liliśmy mu kredytu zaufania i zapewniliśmy przywileje, które należałoby uznać za nadzwyczajne jak na osobę przychodzą­cą z tamtej strony. Pan Daric nie jest, rzecz jasna, typowym członkiem Zgromadzenia... Przywileje zostały mu jednak nadane tylko na tak długo, dopóki nie zawiedzie naszego za­ufania ani w żaden sposób nie będzie nam przeszkadzał w prowadzeniu interesów. Więcej, zakładaliśmy, że będzie pamiętał o naszych interesach w trakcie głosowania w takiej czy innej sprawie dotyczącej narkotyków...

Oto dowiedziałem się z kolejnego źródła, że Daric robił wszystko, by uniezależnić się od swojej rodziny. Pojąłem też nagle przyczynę zamachu.

- Chodzi o głosowanie nad projektem zniesienia kontroli nad pentryptyną - powiedziałem.

Gubernator powoli uniósł głowę, a włosy spłynęły mu na ramiona.

- To prawda...

- Gdyby ustawa o zniesieniu kontroli przeszła, straciliby­ście źródło zysków. - Pochyliłem się do przodu. - A on ją po­piera. Jest gorącym zwolennikiem Strygera i zniesienia kon­troli, musi jednak zajmować takie stanowisko, bo ta sprawa jest zbyt ważna dla jego rodziny, nie może wystąpić przeciw­ko niej. - Może i Daric był szalony, ale na pewno nie do tego stopnia. - Dlatego chcecie się go pozbyć. Zgadza się...?

- Dokładnie - odparł Gubernator nieco sztywnym tonem. Uniósł dłoń do czoła, lecz szybko ją opuścił.

- Dlaczego nie odmówicie mu po prostu dostaw narkoty­ków? Musicie go zabijać? Chcecie to zrobić dla przykładu czy może aż tak zalazł wam za skórę?

- Ani jedno, ani drugie. - Chyba poczuł ulgę, że znowu zacząłem zadawać pytania, a nie samemu udzielać sobie na nie odpowiedzi. - Pan Daric okazał się osobą, której nie można ufać, zwłaszcza w tych okolicznościach. Gdybyśmy po prostu odmówili mu dostaw narkotyków, mógłby wyko­rzystać swe wpływy i sprawić nam wiele kłopotu, nasyłając na nas federalne służby bezpieczeństwa. On zerwał zawarte z nami porozumienie, a my nie możemy puścić takiej rzeczy płazem. To... podważyłoby naszą wiarygodność.

Odchyliłem się na oparcie, chwiejąc się lekko zgodnie z ru­chem wody. Spojrzałem na fontannę, która tworzyła z banie-czek powietrza niezwykłe pejzaże zmieniające się nieustannie, niczym strumień danych płynący poprzez zupełnie odmienną rzeczywistość. Daric nie wiedział, że ludzie z czarnego rynku wydali na niego wyrok. Zresztą o to chodziło. Trudno było zabić członka Zgromadzenia, tak jakby to była mucha. Tym, że odkryłem prawdę i powiadomiłem Centaury) ską Służbę Bezpieczeństwa, w znacznym stopniu pokrzyżowałem im szyki. I tak dopięliby swego, bez względu na cenę, chyba że przedstawiłbym im wystarczająco mocne argumenty prze­ciwko temu. Gdybym nie miał takich argumentów, zginąłbym pierwszy.

- Teraz twoja kolej - rzekł Gubernator.

Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem coś bardziej bu­dzącego strach niż ten uśmiech na jego twarzy.

Nie miałem pojęcia, czy moje kłopoty z oddychaniem spo­wodowane są jakąś usterką stroju nurka, czy sposobem, w ja­ki Gubernator wbijał we mnie spojrzenie.

- Przybyłem tu, żeby zaproponować pewien układ. - Aż do ostatniej chwili nie byłem pewien, co mam powiedzieć. Dopiero teraz pojąłem, że rozwiązanie sprawy tkwi w mojej głowie już od chwili wyjścia z biura Einear. Nawet podczas snu podświadomie dopracowywałem plan. Teraz chyba już

ostatnie kawałki układanki wpasowały się na miejsca. Zostało mi jedynie wyjaśnić wszystko prosto, wyraziście, niemal tak samo jasno jak błyski ostrza noża, którego dotyk prawie czu­łem na gardle. Nie miałem wyboru. Mogłem się tylko łudzić nadzieją, że przekonam ludzi z czarnego rynku, nie mówiąc im wszystkiego, iż oni także nie mają wyboru.

Gubernator wbijał we mnie natarczywe spojrzenie. Jego ciało także delikatnie poruszało się na boki zgodnie z pływa-mi wody.

- Słucham - rzekł.

- Centaurianie pragną zachować Darica przy życiu... -Próbowałem ułożyć wszystko w głowie. Argentynę też tego chciała. Pomyślałem, że to, co ja myślę, nie ma w tym mo­mencie żadnego znaczenia. Biznes to biznes, jak powiedział Braedee.

- Tym gorzej dla nich - mruknął Gubernator. - My nigdy nie łamiemy raz danego słowa.

- Ale głosowanie w sprawie zniesienia kontroli jeszcze się nie odbyło. Skinął głową.

- Lecz według naszych ocen ustawa zostanie przegłoso­wana, bez względu na nasze wysiłki. Wizytator Stryger ma znacznie większe wpływy niż my.

- On także jest marionetką w rękach syndykatów - rze­kłem. - To dzięki nim zyskał tak silną pozycję. Ale jemu za­leży wyłącznie na miejscu w Radzie Bezpieczeństwa, do któ­rego kandyduje także pani Einear, i zdobędzie je z pewnością, jeśli zniesienie kontroli zostanie przegłosowane. Wtedy prze­stanie być marionetką i na dobre zacznie odgrywać rolę Boga.

Gubernator zmarszczył brwi i uciekł spojrzeniem w bok, wsłuchując się ponownie w głosy tych, którzy nas słuchali.

~ To bardzo interesujące, ale wykracza poza zakres na­szych zainteresowań.

- Chyba nie... - urwałem nagle. Przełknąłem ślinę i spró­bowałem inaczej: - Nie spodoba się wam sposób sprawowa­nia przez niego rządów. On dąży do zniesienia kontroli i zdo-

bycia władzy tylko po to, żeby zniszczyć takich ludzi jak wy czy ja. Obecnie służby federalne prawie się warni nie intere­sują. Lecz jeśli Stryger zasiądzie w Radzie, to czy nie zdobę­dzie takiego samego wpływu na niejaki obecnie wywiera na zwykłych obywateli? Nawet szefCentauryjskiej Służby Bez­pieczeństwa uważa, że jego zamierzenia znacznie wykraczają ponad to, o czym wszyscy wiedzą.

Gubernator zmarszczył brwi. Kontynuowałem, czując, że rozbudziłem jego wątpliwości:

- Sądzę, że istnieje jeszcze możliwość powstrzymania Strygera i niedopuszczenia do zniesienia kontroli, szansa ukazania Strygera w takim świetle, że wpłynie to na zmianę wyniku głosowania. - Zauważyłem, że w jego oczach rozbły­sły iskierki zaciekawienia. - Ale Daric musi pozostać przy ży­ciu, inaczej ten plan nie będzie mógł się powieść.

- „Nie będzie mógł się powieść"? - powtórzył Guberna­tor. - Nie, że się nie powiedzie, tylko że „nie będzie mógł"? Przytaknąłem ruchem głowy.

- Z jakiego powodu uważasz, że tak łatwo można będzie zmienić opinię o Strygerze? Zwłaszcza że zgodnie z twymi własnymi słowami on jest tylko marionetką.

Zacisnąłem pięści.

- Bo jest tylko człowiekiem. Gubernator spuścił wzrok.

- Wyjaśnij to. Pokręciłem głową.

- Nie mogę... Nie wszystko nawet dla mnie jest jeszcze do końca jasne. Ale Dane pełni rolę łącznika między Centau-rianami a Strygerem. Ma więc do odegrania bardzo ważną ro­lę, w przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie.

- Centaur jest w to zaangażowany? - zapytał, spoglądając mi w twarz. - Nie rozumiem. Przecież zniesienie kontroli za­pewniłoby im dodatkowe, niebagatelne źródło zysków.

- Ale śmierć Darica oznacza dla nich znacznie większą stratę: mogliby utracić miejsce w Zgromadzeniu na rzecz ja­kiegoś innego syndykatu. Ponadto taMingowie straciliby

członka rady nadzorczej. Pan Charon o wiele bardziej pragnie zachować syna przy życiu, niż uzyskać dodatkowe dochody. - Przyszło mi na myśl, że to ostatnie nie pokrywałoby się z prawdą, gdyby Charon dowiedział się wszystkiego o Daricu.

Gubernator milczał przez jakiś czas, wpatrując się w fon­tannę - pewnie nawet jej nie dostrzegał. Wyraz jego twarzy ulegał zmianie na skutek odbieranych przez niego zapewne

kilku naraz opinii.

- Nie... - odezwał się w końcu, obracając ku nam. - Jeśli nie przedstawisz nam bardziej konkretnych propozycji, to za mało, by cofnąć rozkaz uciszenia Darica taMinga.

Kurczowo zaciskałem palce na krawędzi ławki, nie chcąc dać po sobie poznać desperacji. Gdybym powiedział mu wszystko, zapewne pomyślałby, że zwariowałem. Nie byłem nawet pewien, czy nie miałby racji. Uzmysłowiłem sobie, że Centaurianie nie mogą nic zaoferować ludziom z czarnego rynku w zamian za życie Darica taMinga. Daric nie miał też dokąd uciec, nie pomogłoby mu nawet wyzerowanie.

Istniała jednak szansa, że gdyby pozostawili go przy życiu, osiągnęliby swoje cele, a ja miałbym to, do czego dążyłem:

Strygera. Gdybym zdobył się na odwagę...

- Proszę posłuchać - rzekłem. - Czy nie możecie wstrzy­mać się do czasu głosowania? Czy nie warto zaczekać tych kilka dni? Jeśli Daric wypełni swą rolę i zniesienie kontroli nie zostanie przegłosowane, zmazę tym samym winę wobec was i być może wówczas nie będziecie musieli go zabijać... Ponadto zlikwidowanie go w taki sposób, aby nikt was nie ścigał, będzie dość trudne. Jeśli natomiast Daric zginie przed głosowaniem, wtedy nie będzie żadnych szans na utrzymanie kontroli, co będzie dla was równoznaczne ze stratami. Cóż znaczy zatem kilka dni...?

Gubernator stał niemal bez ruchu; czułem, że za pośrednic­twem jego oczu obserwuje mnie wielu ludzi.

- Ajeśli mimo wszystko zniesienie kontroli zostanie prze­głosowane. ..? - zapytał w końcu.

-'Wtedy będziecie mogli... uciszyć go. - Pochyliłem się

do przodu. Usiłowałem panować nad sobą, nie chciałem w ta­kiej chwili wyglądać jak głupiec.

- Zrobimy to - rzekł. - Z całą pewnością. Możesz mu przekazać, że ja tak powiedziałem. - Zawahał się. - Jeśli cho­dzi o ścisłość, bieg wydarzeń może nas zmusić nawet do tego, że bliżej zainteresujemy się dobrym zdrowiem wizytatora Strygera...

Poczułem szum w uszach. Udało mi się jednak zachować spokój.

- To znaczy, że się dogadaliśmy. - Nie musiałem go o to pytać, miałem już pewność. Głosy przekrzykujące się w jego głowie w końcu osiągnęły jednomyślność. Zrobiłem kilka kroków i wyciągnąłem rękę w rękawicy.

Trącił ją lekko; poczułem jakby muśnięcie skrzydeł.

- Zgoda.

Mikah stanął przy mnie. Gubernator popatrzył na niego.

Pozdrowienia dla Ichiby - przekazał. - Powiedz mu, że ma bardzo dobrego człowieka. Wysoko cenię sobie lojalność wo­bec przyjaciela.

Mikah skinął głową, nie mogąc się zdobyć na najlżejszy choćby uśmiech.

Gubernator spojrzał na mnie.

- Cieszę się z naszego spotkania. Było pouczające. Cieszę się także, że udało nam się znaleźć wspólny język. Mam na­dzieję, że twój plan się powiedzie. W przeciwnym razie wszystkie zainteresowane strony miałyby poważne kłopo­ty... - Opuścił wzrok, lecz szybko uniósł spojrzenie. - Jeśli wszystko się powiedzie, być może zgodzisz się kiedyś praco­wać dla mnie.

O ile przeżyję.

- Rozważę tę propozycję - odparłem. Uśmiechnął się.

- Liczę więc na to, że zobaczę was obu. Dobranoc, pano­wie. - Odwrócił się i ruszył schodami w górę, zatrzymując się na każdym stopniu. Kiedy zniknął nam z oczu, w pokoju znów pojawiła się łódź.

Wpłynęliśmy do kabiny i po chwili łódź przebyła podwod­ną bramę. Mikah westchnął - z ulgą, a może z żalem - spo­glądając w tył. Po chwili obrócił się ku mnie.

- Masz więcej zimnej krwi niż zdrowego rozsądku, bra­cie. Mimo to ci się udało.

- Owszem.

- Nie wyglądasz jednak na zadowolonego.

- Bo nie jestem. - Zamknąłem oczy.

- Dlatego że jak ustawa przejdzie, ty też znajdziesz się na ich liście? - W jego głosie zabrzmiała troska. Myślał o tym, że gdyby do tego doszło, nie będzie miał najmniejszej możli­wości przyjścia mi z pomocą.

Skrzywiłem się.

- Mam teraz inne zmartwienia - mruknąłem. Pokręcił głową i obejrzał się na znikającą za nami w mro­cznej toni prywatną kopułę Gubernatora.

- Zauważyłeś? Powiedział, że chce zobaczyć nas obu. -W jego głosie zabrzmiała duma. Uśmiechnął się z zadowole­niem.

- Tak, czuję się zaszczycony. - Otworzyłem jedno oko i spojrzałem na Mikaha. - Jestem również wzruszony, że po wyjściu nie był zmuszony włączyć wysokiego napięcia w tym podwodnym pokoiku.

28

Przed drzwiami „Czyśćca" natknąłem się na bramkarza, który wychodził właśnie do domu po skończeniu pracy. Wy­konał niewyraźny ruch ręką, który równie dobrze mógł zna­czyć: „Życzę ci miłego dnia", jak i „Mam cię w dupie", cho­ciaż na dobrą sprawę nie znaczył chyba nic.

Wszedłem do środka i wziąłem po drodze trochę resztek zostawionych na stoliku. Nie byłem głodny, cokolwiek ugry­złem, smakowało jak śmieci. Mimo wszystko pożywiłem się trochę, nie pamiętałem, kiedy ostatni raz jadłem. W sali nie było nikogo. Argentynę i odtwórcy jej symbu stali zbici w gromadkę w głębi sceny. Rozbrzmiewały jeszcze fragmen­ty utworów, które szybko cichły lub przechodziły w inną me­lodię. Ruszyłem przez parkiet taneczny.

Wdrapałem się na scenę. Poczułem onieśmielenie, kiedy mnie dostrzegli, sześć głów obróciło się w moją stronę. Klub był już zamknięty, nie spodziewali się nikogo obcego; odpo­czywali po trudach przedstawienia. Niektórzy byli do połowy rozebrani, w swoim gronie nie czuli jednak skrępowania. • Speszyłem ich jedynie tym, że wszedłem, kiedy łączyła ich jeszcze więź psychiczna. Nie byli już, co prawda, całkowicie zespoleni symbem, ale nie stanowili jeszcze do końca wyod­rębnionych jednostek.

Zatrzymałem się.

- Przepraszam - rzekłem. - Przyjdę kiedy indziej.

- Zaczekaj chwilę-powiedziała Argentynę. Odwróciłem się. Usłyszałem jej kroki na scenie, po chwili złapała mnie za rękę i obróciła twarzą do siebie.

Oczy miała jeszcze nieco szkliste, ale chęć poznania pra­wdy bardzo szybko rozwiała mgłę zaćmiewającą jej myśli.

- Dokąd poszedłeś z tym swoim przyjacielem z czarnego rynku?

Spojrzałem na jej palce zaciśnięte wokół mojej ręki.

- Żeby uzyskać odroczenie egzekucji Darica. Ścisnęła mnie mocniej, zaraz jednak rozluźniła uchwyt i opuściła rękę.

- Naprawdę? - spytała cicho, jakby lękała się mówić. Skinąłem głową.

- Na jakiś czas.

- To znaczy? - Zmarszczyła brwi.

- Jeśli Daric pomoże mi doprowadzić do klęski Strygera, to być może ludzie z czarnego rynku zapomną o wyroku. Chcą jego śmierci, dlatego że pomaga Strygerowi przepchnąć ustawę o zniesieniu kontroli. Jeśli poniosą z tego powodu straty, wtedy jego obarczą winą.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Ludzie z rynku chcą doprowadzić do klęski Strygera?

- Nie. Ja chcę.

~ Ty...? - Zamrugała i zaśmiała się sztucznie.

Skinąłem głową.

- Trudno w to uwierzyć. - Machnęła ręką w moją stronę. - To zbyt surrealistyczne... - Zaczęła się odwracać.

- Argentynę, zaczekaj. Potrzebuję twojej pomocy. - Mu­siałem wykorzystać okazję, by zadać kilka pytań, których nie miałem sposobności zadać wcześniej. - Pomóż mi!

Odwróciła się.

- Ja? - Coraz bardziej traciła poczucie realności. - W jaki

sposób?

- Chodzi o symb. Obiecałaś, że pokażesz mi, jak to działa.

- Tylko dla żartów. - Pokręciła głową. - Nie miałam za-

miaru wchodzić w to na seńo. Przecież sam mi mówiłeś, że nie chcesz żadnych kłopotów.

- Żeby uratować Dańca... ?

Urwała i szybko odwróciła głowę.

- Jeśli chcesz wykorzystać symb, potrzebna jest zgoda ca­łego zespołu. - Odeszła i zaczęła cichą rozmowę z wykonaw­cami; dobiegały stamtąd ciche dźwięki muzyki. Stałem, pró­bując zebrać myśli na tyle, bym mógł im wszystko wyjaśnić.

Po minucie Argentynę znów podeszła do mnie.

- Powiedzieli, że najpierw chcą znać całą sprawę. Ja także.

- Tak myślałem - odparłem.

- A więc chodź. - Skinęła głową.

Poszedłem za nią przez scenę, a następnie korytarzem aż do przytulnego saloniku. Nie pasujące do siebie meble, które wyglądały tak, jakby zbierano je po śmietnikach, kontrasto­wały ze ścianami pokrytymi wykładziną dźwiękochłonną. Wszędzie poprzypinane były zdjęcia znanych wykonawców, natomiast na stołach leżały rozrzucone niczym dziecięce za­bawki dawne instrumenty muzyczne - takie, których nie spo­sób było zespolić z ciałem ludzkim. Wszystko to jednak two­rzyło ciepłą, swobodną atmosferę, jakże odmienną od tego, co prezentowała sala klubu.

Odtwórcy otoczyli mnie kołem; jedni stali, inni usiedli, je­szcze inni położyli się na zakurzonym dywanie, zachowywali jednak łączącą ich więź: dłonie dotykały włosów, łokci, obe­jmowali się. Spoglądali na mnie coraz bardziej przytomnym wrokiem. Wyczuwałem, że koncentrują się na odpowiednich ośrodkach recepcyjnych w swoich mózgach, wychodząc z in­stynktownego, niemal .automatycznego, wzmocnionego cyberelektroniką trybu działania kreatywnego. Nigdy dotąd nie odbierałem podobnych wrażeń. Większość ludzi stosowa­ła wzmacniacze funkcji logicznych i dodatkowe obwody de­cyzyjne, natomiast rzadko kto zwiększał zdolności twórcze.

- Jaktwojaręka?-zapytałAspen. Spojrzałem na swą dłoń.

- Jeszcze z niej korzystam.

Argentynę usiadła na kanapie obok Kiroku, flecistki.

- Dobra, chłopaczku - rzekła - mów, co masz do powie­dzenia.

Spuściłem głowę; czułem, że wszyscy wpatrują się we mnie z uwagą, jakby mieli oceniać mój występ.

- Wiecie chyba wszyscy, że zostałem wynajęty przez Cen-taurian do osobistej ochrony pani Einear. Znacie pewnie także wizytatora Strygera. Mam zamiar opowiedzieć wam teraz wszystko, co o nim wiem.

Przedstawiłem im tego gada, odarłszy go przedtem z pięk­nej skorupy. Powiedziałem, jaki jest jego stosunek do psio-nów i do czego ma zamiar wykorzystać zniesienie kontroli nad dystrybucją pentryptyny; czym ma zamiar się zająć po zdobyciu miejsca w Radzie Bezpieczeństwa i jakim sposo­bem popierające go syndykaty będą mogły zyskać na tym więcej, niż się spodziewają.

- Przypuszczam, że wiecie także co nieco o pani Einear. -Zerknąłem na Argentynę. - Ona również kandyduje do miej­sca w Radzie. Pragnie w niej zasiąść. Nie ma jednak tak sil­nego poparcia jak Stryger... On zaś robi wszystko, by wygrać z nią we współzawodnictwie. Wykorzystał nawet mnie. Wszystko wskazuje na to, że zwycięży, a wtedy wszystkie władze Federacji będą traktowały odmieńców jeszcze gorzej niż dotychczas... Ja jestem odmieńcem, więc sprawa ta doty­czy mnie osobiście. Może to dla was nie jest aż tak ważne, może. to was nie obchodzi...

- Hej, nikt tego przecież nie powiedział - mruknął Noc­nik.

- Jak zamierzasz powstrzymać Strygera, skoro nawet pani Einear nie może sobie z nim poradzić? - zapytał Aspen. -

Chcesz go zabić?

- Pewnie myśli, że nasze przedstawienia są aż tak kie­pskie, że wykończą Strygera - wtrącił ktoś inny.

Rozległy się śmiechy, zabrzmiała muzyka z syntezatora.

- To jeszcze nie wszystko - odezwałem się, gdy zapadła cisza. Znowu zerknąłem na Argentynę i napotkałem jej spo-

jrzenie. - On nie tylko nienawidzi odmieńców. Lubuje się w zadawaniu im bólu. Pamiętacie tę dziewczynę, którą przy­prowadził tu Dane... ?

- To była robota Strygera? - spytał Aspen, zdumiony.

- Ona też była psionem? - wtrąciła Kiroku. Skinąłem głową.

- Dane pełni rolę łącznika między Centaurianami a Stry-gerem, jest też jego dostawcą, sprowadza mu ofiary...

- Cholera... - mruknął ktoś.

- ...Zboczeniec?

- Daric... ? To znaczy, że...

- A co to wszystko ma wspólnego z nami? - zapytała Ra-ya, flecistka podobnie jak Kiroku.

- Właśnie do tego zmierzam. - Potarłem dłonią szyję, gdyż coś mnie kłuło.

Raya wzruszyła ramionami.

- Skoro jest zboczeńcem, dlaczego tego nie rozgłosisz? Pokręciłem głową.

- To nie wystarczy. Członków Zgromadzenia nie tak ła­two poruszyć. Muszą zobaczyć, co to znaczy. Chcę, żeby całe to pieprzone Zgromadzenie poczuło się jak ofiary Strygera, w przeciwnym razie niczego nie zdołam osiągnąć. - Zacis­nąłem dłonie w pięści, sięgając jednocześnie do umysłów ludzi.

Rozbrzmiały ciche przekleństwa, wyrazy niedowierzania, nieskładne wymiany zdań. Odtwórcy chwytali się za ręce, do­tykali głów - zacieśniali łączącą ich więź.

- Do cholery! - zaczęła Argentynę, lecz urwała nagle. -W porządku - podjęła po chwili - możesz sprawić, że wszy­scy poczują ból. A co to ma wspólnego z naszym symbem? Nie jesteśmy ci do niczego potrzebni, przecież potrafisz prze­kazać swe myśli wszystkim członkom Zgromadzenia naraz.

- Nie... - pokręciłem głową - nie o to chodzi. Gdybym zjawił się między nimi i sprawił, żeby się aż porzygali, to by mnie po prostu usmażyli; potwierdziłbym tym tylko, że Stry-ger miał całkowitą rację co do psionów. Raz już próbował mnie wykorzystać przeciwko pani Einear. - Zmarszczyłem

brwi. - Muszę mieć nagranie, dowód na to, czym on się za­jmuje. .. jak się to odczuwa. - Znów spojrzałem na Argentynę.

- Sama powiedziałaś, że mógłbym przekazać ludziom wraże­nie czynnego udziału w twoim symbie, prawda? Czy mógł­bym to nagrać i zrobić z tego przedstawienie?

Argentynę pochyliła się do przodu, zaciskając dłonie.

- O Boże... chcesz doprowadzić do tego, żeby Stryger tor­turował Darica?

- Darica...? - spytałem. Wyczułem, że spięła się, kiedy zrozumiała, iż powiedziała za dużo. - Daric nie jest psionem.

- Starałem się sprawiać wrażenie zdumionego. Czułem, jak to zdziwienie wsącza się w umysły otaczających mnie osób. Ar­gentynę odchyliła się z powrotem na oparcie kanapy.

(Jeśli nadal obchodzi cię choć trochę jego los, to lepiej po­staraj się uwierzyć moim słowom.) Syknęła, unosząc dłonie do czoła. Spojrzała na mnie wzrokiem pełnym ulgi i wdzięcz­ności.

- Oczywiście, że nie jest... - mruknęła. - To co chcesz? Mamy nagrać doznania odmieńca katowanego przez Stryge­ra? O to ci chodzi?

- Tak - odparłem. - Dokładnie o to.

- O Boże! Chyba naprawdę przewróciło ci się w głowie! Masz zamiar ściągnąć jakiegoś biedaka z ulicy, który za mar­ny grosz zgodzi się odegrać rolę ofiary sadysty?

- Nie. - Pokręciłem głową. Czułem, że się czerwienię. -Mam już kogoś do tej roli. Wpatrywała się we mnie.

- Kogo?

- Siebie.

Patrzyła na mnie, jakby spodziewała się, że zaraz wybuch­nę śmiechem, jak gdyby to był tylko głupi żart.

- O Boże... -jęknęła w końcu. - Naprawdę masz zamiar

to zrobić?

- A ty naprawdę myślałaś, że mógłbym wykorzystać ko­goś innego do swojej rozgrywki ze Strygerem? Nie jestem ta­ki jak Daric. - Usiadłem obok niej na kanapie i wytarłem spo-

cone dłonie o nogawki spodni. Cisza, która nagle zapadła, przytłaczała mnie.

- Powiedziałeś przecież... że potrzebny ci jest do tego Da-ric. Więc po co ci on? - zapytała Argentynę. Spojrzałem na nią.

- On musi mnie podstawić. Stryger nie jest taki głupi. Nie mogę po prostu pójść do niego i powiedzieć: „Powyżywaj się teraz na mnie, dobra?" To musi wyglądać zupełnie normalnie. Jeśli Daric zaproponuje mu mnie na kolejną ofiarę, wtedy Stryger na to pójdzie.

- Przecież pracujesz dla taMingów, dla Centaurian. Urato­wałeś kilkoro z nich - wtrąciła Argentynę. Jej myśli trzepota­ły się bezradnie niczym ptak uwięziony w klatce.

- Już nie. Stryger wie o tym. Daric prawdopodobnie po­wiadomił go o tym, że zostałem wyrzucony przez Charona. Uwiodłem panią Lazuli. Dla taMingów jestem pieprzonym odmieńcem-gwałcicielem. -Jakbym słuchał obcego człowie­ka. - Nie mam już przyjaciół w tym świecie... Żadnej ochro­ny... - Mimo woli uniosłem dłoń do ust, lecz szybko opuści­łem rękę. Zmusiłem się, żeby nie liczyć kamieni szlachetnych na bluzce Argentynę. - Stryger nienawidzi mnie - mówił da­lej obcy człowiek chłodnym tonem. - Tak samo jak ja niena­widzę jego. Układ jest idealny.

- To czyste szaleństwo! - Argentynę podniosła się i od­wróciła tyłem do mnie. Przeszła w drugi koniec pokoju. Po chwili obróciła się i założyła ręce na piersiach. - A jeśli on cię zabije?

- Nie jestem głupi. Zabezpieczę się odpowiednio, nie mam zamiaru dać się załatwić. Chcę tylko, żeby wszyscy w Zgromadzeniu odebrali ten zapis jak porządny kop w jaja. Nikt z nich jeszcze nigdy chyba naprawdę nie odczuwał bólu. Niewiele będzie trzeba, żeby ich przerazić. - Zacisnąłem mocno wargi; nie mogłem dłużej usiedzieć na miejscu. - Czy mogę zatem liczyć na waszą pomoc?

Nikt się nie odezwał... nikt nie powiedział: nie, odwracali jednak wzrok, jakby nie mieli odwagi spojrzeć mi w oczy.

- Czego dokładnie od nas oczekujesz? - zapytała w końcu Argentynę.

- Żebyście mnie nauczyli, jak wykorzystać obwody sym-bu, aby zrobić to nagranie. Chcę tylko pożyczyć wasz sprzęt na jeden wieczór. Nic więcej.

- Będzie ci potrzebne gniazdko bezpośredniej łączności. Skinąłem głową.

- Wiem. - Nie mogłem skorzystać z tajnego przejścia Snajpera, gdyż nie potrafiłbym wówczas dokonać nagrania.

- Aspen... - Argentynę machnęła ręką w jego stronę. Aspen skinął głową, podniósł się i wyszedł z pokoju po swoje narzędzia. Argentynę ponownie spojrzała na mnie.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że może z tego nic nie wyjść. Mówiłam ci, że zdolny byłbyś sprawić, aby ludzie to przeżywali... Ale nikt tego do tej poty nie próbował. - Wzru­szyła ramionami. Po części naprawdę się obawiała, że nic z tego nie wyjdzie, po części lękała się, iż osiągnę swój cel.

Nie odzywałem się, byłem chyba jeszcze bardziej przera­żony niż ona. Moje palce wędrowały po kanapie. W szparze między siedzeniem a oparciem namacałem coś twardego i wyciągnąłem to. Był to prostokątny kawałek zardzewiałego metalu o ząbkowanej krawędzi. Obracałem przedmiot w pal­cach, wpatrując się w niego.

- Czy wiesz cokolwiek o funkcjach symbu? - spytała Ar­gentynę, zniecierpliwiona.

Uniosłem wzrok i pokręciłem głową.

Usiadła z powrotem i oparła się o ramię Kiroku, jakby mia­ła pod głową poduszkę.

- Jesteśmy wszyscy dość silnie scyberowani. Jeśli się nie mylę, tobie to niepotrzebne, sam z siebie umiesz nawiązać bezpośredni kontakt z naszymi umysłami... Działamy w ten sposób, że każdy wykonawca ma własny repertuar, zapisane w pamięci utwory, a także nowe, tworzone na bieżąco kom­pozycje. Każdy działa na własną rękę, starając się~wydobyć ze swego systemu jak najwięcej. Każdy ma swoje ulubione frazy, osobiste, niepowtarzalne. Ale z pomocą urządzeń sym-

bu możemy je układać w większą całość, a głównym celem udoskonaleń cybernetycznych jest przyspieszanie naszych re­akcji, byśmy mogli dostosowywać improwizacje do zmian całości, byśmy nadążali za tymi zmianami, osiągając stan ze­spolenia. - Kiroku spojrzała na nią, uśmiechnęła się i pocało­wała j ą w ramię.

- Czasami układamy słowa i muzykę do wspólnego tema­tu, dopasowujemy się jak ogniwa łańcucha. - Uniosła ręce i splotła palce. - Kiedy indziej zaś każdy podejmuje odrębny temat i pozwalamy się zgrywać. - Rozplotła palce. - Wszy­stko jednak wypływa ze wspólnego serca i wszystko musi się połączyć w jedno, w finale zlać się w całość. Kiedy osiągamy harmonię, to tak jakbyśmy tworzyli kosmos, rozumiesz? Jak­byśmy odtwarzali zapadanie się i rozszerzanie wszechświata, naśladowali zmagania sił dośrodkowych i odśrodkowych, ruch planet i gwiazd... - Zakreślała rękoma koła. Miałem wrażenie, że znajduje siew innym świecie, że zapomniała już, komu i po co to wszystko tłumaczy, że szuka sposobów wy­jaśnienia czegoś, co stanowi w istocie niewytłumaczalną esencję jej życia. Wykonawcy uważnie słuchali jej słów, ich umysły zagłębiały się w wizjach, jakby po raz kolejny do­świadczali objawienia.

- To tak jak zjednoczenie - mruknąłem.

- Co takiego? - spytała Argentynę, przypominając sobie o mojej obecności.

- Nie, nic. - Spuściłem głowę, nadal obracając w palcach kawałek metalu.

- Masz na myśli seks? - zapytała Kiroku i zachichotała. Pokręciłem głową, nadal nie podnosząc wzroku.

- To jest możliwe tylko pomiędzy psionami, zresztą zda­rza się dość rzadko. Chodzi o całkowite otwarcie umysłu przed kimś innym aż do tego stopnia, jakby się było jedną oso­bą w dwóch ciałach. - Pomyślałem o Jule; o tym, jak nasze umysły podchwytywały wspólny płomień o nieokreślonych kolorach, rozpalając się coraz bardziej... jak przez krótką chwilę odczuwałem, że czas zatrzymuje się w miejscu, a pu­

stka w mojej duszy zapełnia się odpowiedziami na wszystkie pytania, które mnie kiedykolwiek nurtowały, zadowoleniem, zrozumieniem, miłością...

- Mnie się zdaje, że to jakby seks - rzekła Argentynę, uśmiechając się dziwnie.

Uniosłem głowę. Chciałem powiedzieć coś, ale rozmyśli­łem się.

- Mam wrażenie, że większość ludzi oglądających wasze przedstawienia nie chwyta nawet połowy tego, co się napra­wdę dzieje. Musieliby sami być scyberowani, żeby móc do­trzymywać wam kroku.

Argentynę wzruszyła ramionami i skinęła głową.

- To prawda. Właśnie dlatego tamtego wieczoru w klubie tak ci zazdrościłam... Ludzie czerpią z symbu tyle, ile mogą, a jeśli przy tym się dobrze bawią, to chyba niczego więcej im nie trzeba. Zresztą w finale cała publiczność przestaje się dla nas liczyć.

- A efekty wizualne, te wszystkie obrazy holograficzne, którymi zapełniacie scenę? Skąd one się biorą?

- To zasługa Argentynę - odparł Jax. - Ona jest duszą ze­społu i urzeczywistnia swoje wizje, nadaje im kształt.

- Zamknij się! - rzekła Argentynę, odwracając głowę. Zaskoczyło mnie to, że poczuła się zirytowana. Bała się, że zostanie sama na placu boju, odcięta, odizolowana od reszty grupy; że zły los dosięgnie tylko jej, że mimo wszystko ona może najbardziej ucierpieć.

- Każdy stara się zawrzeć to, co ma do powiedzenia. Ja tylko nadaję tym wizjom kształt ostateczny, dobieram kolory, mieszam efekty optyczne. Ale fragmenty marzeń pochodzą od każdego z nas.

Uświadomiłem sobie, że mówiła prawdę. Bez względu na stopień scyberowania nie mogliby osiągnąć takich efektów, gdyby ludzka część ich umysłów, to ludzkie ego broniło się przed tego typu współdziałaniem. Ciekaw byłem, czy osiągali tak znakomite rezultaty dzięki odpowiednim układom cyber­netycznym, czy też właściwemu doborowi osobowości, które

zapewniały im realizację pierwszego, najtrudniejszego etapu aktu tworzenia. Zastanawiałem się, jak długo utrzyma się ten zespół; jak długo tak róźniące się charakterami osoby będą w stanie ze sobą współdziałać.

Aspen przyniósł walizeczkę z narzędziami i usiadł obok mnie.

- Pochyl się.

Mimo woli napiąłem mięśnie, gdy próbował sięgnąć do mojego karku.

- Odpręż się - dodał, przyklejając mi plaster ze środkiem uśmierzającym ból. - Niczego nie poczujesz.

Nie tego się najbardziej obawiałem, nie powiedziałem jed­nak nic, tylko niżej pochyliłem głowę. Rzeczywiście, nie czu­łem nic aż do chwili, kiedy przeszył mnie delikatny dreszcz i poczułem coś w rodzaju cichego dzwonienia pod czaszką. Przekłuwanie ucha było znacznie bardziej bolesne.

- Czujesz kontakt? - zapytał Aspen. Skinąłem głową.

- Świetnie. To znaczy, że jednak żyjesz. - Wręczył mi lu­sterko. - Witamy pośród nas. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Odgarnąłem włosy i zmusiłem się, żeby popatrzeć. Mus­nąłem palcami warstwę syntetycznej skóry na karku. Nic wię­cej nie było widać. Przyjrzałem się swemu odbiciu, a zwłasz­cza normalnym okrągłym źrenicom moich oczu. Tak, byłem jednym z nich.

- Wypróbuj, czy działa -rzekł uśmiechnięty nadal Aspen. Widocznie zapomniał już, do czego chciałem wykorzystać gniazdko i na jakie kłopoty gotów byłem się narazić. A może po prostu dla niego nie było to aż tak ważne.

Przebiegłem wzrokiem twarze obecnych osób i zrozumia­łem, że wszyscy czekają, by cokolwiek poczuć... Pokręciłem głową.

- Nie chcę teraz niczego próbować. - Opuściłem oczy. — Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić, by osiągnąć cel, o któ­rym wam mówiłem; jak utrwalić wszystkie moje wrażenia i jak później przelać to do umysłów członków Zgromadzenia.

- Tego nie umiemy ci powiedzieć - odparła Argentynę, nieco zniecierpliwiona. - Mówiłam ci już, nigdy czegoś takie­go nie próbowaliśmy. Może postaraj się nawiązać kontakt, byśmy sprawdzili, czy gniazdko działa. Poza tym obwody symbu przystosowane są do odbierania obrazu i dźwięku, czasami także zapachu. Nigdy jednak nie próbowaliśmy ko­dować czegoś takiego jak doznania cielesne. Nawet nie wiem, czy w ogóle istnieje możliwość rejestracji czegoś tak nieprze­widywalnego. .. jak ból. - Wymówiła to prawie jak przekleń­stwo. W głębi ducha zresztą uważała, że sposób, w jaki chcę wykorzystać jej sprzęt, graniczy niemal z profanacją. - Kto wie, czy nie będziemy zmuszeni do próby bezpośredniej reje­stracji impulsów nerwowych.

Pokiwałem głową. "

- To co mam robić? - spytałem, podnosząc się z kanapy.

- Zostań na miejscu. Usiadłem z powrotem.

- Nawiąż przez to gniazdko bezpośredni kontakt i spróbuj wsłuchać się w muzykę.

Zrobiłem to: nagle moją głowę wypełnił straszliwy jazgot i huk, jakbym pobudził do życia jakieś oszalałe, nieziemskie moce.

- Jezu...! -jęknąłem, zakryłem uszy dłońmi, by odizolo­wać się od wzmożonego ruchu na autostradach łączących mnie z umysłami siedzących dokoła ludzi, którzy wpatrywali się we mnie rozszerzonymi oczyma. Powoli nieznośny szum słabł, kiedy mój umysł z niezwykłym uporem, bit po bicie, dostrajał się do przekazu. Zamrugałem, powoli przez szum zacząłem wyczuwać obecność wykonawców, dostrzegłem ulgę na ich twarzach.

- Odczytuję ciebie... i ciebie... - Wskazywałem ich po kolei, w miarę jak ze strumienia surowych danych wyłaniały się dźwięki poszczególnych instrumentów. Widocznie na podstawie błysków w moich oczach wykonawcy pojmowali, iż zaczynam wyodrębniać kolejne kanały łączności.

- A gdzie ty jesteś? - Spojrzałem na Argentynę, jedyną, której kanału nie byłem w stanie odnaleźć.

- Ty jesteś na moim miejscu. Odgrywasz moją rolę: ducha symbu. Ja tylko nasłuchuję, tym razem odczytując ciebie. Bę­dziesz musiał odgrywać właśnie tę rolę, jeśli chcesz zrealizo­wać swój plan. Zostaniesz podłączony do mojej konsoli.

- Mamy utrzymywać bezpośredni kontakt?

- Niezupełnie. Jakbyśmy mieli połączenie telefoniczne, nie mogę odbierać twoich uczuć.

Skinąłem głową, chociaż niezbyt to wszystko rozumiałem. Musiałem jej zaufać, nie miałem wyboru.

- Jak to odbierasz? - ciekawa była wrażeń psiona.

- Jakby szczury urządzały wyścigi w nogawkach moich spodni. Jak, do cholery, ty to wytrzymujesz?

- Przyzwyczaiłam się. - Wzruszyła ramionami. - W każ­dym razie staram się nie zwracać na to uwagi... - Odwróciła głowę, jakby chciała odegnać z oczu jakieś dane elektronicz­nego wyświetlacza jej przystawki. Po chwili znów spojrzała mi w twarz. Powoli położyła dłoń na czole. - Pamiętasz, kie­dy mówiłam ci, że odczuwa się to tak, jakbyś był z jedwabiu?

Skinąłem głową, tyle przynajmniej rozumiejąc.

- I co dalej?

- Połącz się z konsolą. Wyślij do wszystkich polecenia, każ im wzmocnić rytm, zmienić frazę... coś prostego.

Tyle chyba potrafiłem zrobić. Nieporadnie zebrałem swoje myśli w jeden ładunek i wysłałem go dość wyraźnymi kana­łami w stronę oczekującego z niecierpliwością szumu, tego widma danych cyfrowych, które nie wiadomo skąd tkwiło przed mymi oczyma. System komputerowy symbu rozpozna­wał tylko wąski zakres poleceń i wąski zakres częstotliwości. Był całkowicie ślepy na całą resztę. Miałem wrażenie, że po­rozumiewam się z kimś niespełna rozumu. Przypomniałem sobie jednak, jak się czułem, pozbawiony możliwości korzy­stania z energii psi, i doszedłem do wniosku, że to lepsze niż nic.

- Rozluźnij nieco więź - podsunęła Argentynę. - Przestań to traktować jak porażenie prądem.

- Nie mam najmniejszego pojęcia o komponowaniu mu­zyki...

- Nie musisz - rzekła łagodnie. - To jest ich rola. Daj im tylko odczuć, co chciałbyś usłyszeć. Nie jesteś na egzaminie. Spróbuj znaleźć w tym przyjemność. Do tego to przecież służy.

Rozsiadłem się wygodnie na kanapie i pogrążyłem w prze­cinających się prądach kilkunastu różnych rodzajów muzyki odtwarzanych jednocześnie w moim mózgu. Pozwoliłem im wypełnić wszystkie moje myśli, starając się jednocześnie za­panować nad nimi. Próbowałem osiągnąć taki stan, w którym kontrolowanie muzyki byłoby niemal instynktowne. Poczu­łem drżenie mięśni próbujących znaleźć konsonans z wlewa­jącymi się w mój umysł dźwiękami. Zawsze lubiłem muzykę. W Starówce słyszało się ją wszędzie, wylewała się przez drzwi i połamane okna obskurnych klubów, schwytana w pu­łapkę, podobnie jak ja teraz. Był to jedyny element Starówki, który pobudzał we mnie chęć do życia. Próbowałem sobie przypomnieć, odtworzyć w pamięci melodie, które wówczas słyszałem. Stopniowo zapomniałem, kim jestem, gdzie się znajduję i z jakiego powodu robię to wszystko. Starałem się uformować to, co we mnie kipiało, na kształt dźwięków wy­pełniających noc w Starówce i odbijających się echem od da­chu tamtego świata. Nie koncentrując się na melodii żadnego z wykonawców, wsłuchiwałem się w nie wszystkie, reagując na kilkanaście różnych sposobów, chociaż starałem się nie re­agować w ogóle...

Poczułem, że muzyka zaczyna się zmieniać, dopasowując do tego, co sprawiało mi przyjemność; tworzyła jakiś rodzaj sprzężenia zwrotnego. W końcu zdobyłem nad nią władzę;

zanurzyłem się w rzece dźwięków, czując, jak wszystkie prą­dy rozdzielają się i odkształcają wokół mnie...

- Dobrze - mruknęła Argentynę. - W każdym razie masz instynkt. Spróbuj teraz wywołać obraz.

- Jak? - spytałem, rozzłoszczony, że muszę się od tego oderwać i mówić cokolwiek na głos.

- Tak samo jak kierujesz muzyką. Skoncentruj się na kon­soli, przekaż jej jakiś obraz: twarzy, przedmiotu znajdującego się w pokoju... A potem spróbuj improwizować i zmieniać wizję.

Przesłałem w myślach najprostszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy: obraz samego siebie poruszającego się w rytm mu­zyki, tak jak chciały tego wszystkie mięśnie. Ujrzałem swój hologram, który pojawił się pośrodku kręgu symbu. Postać zatańczyła - na ścianach, na suficie - stawała się coraz wyraźniejsza. Tańczyła tak, jak ja tańczyłem przed laty przy dźwiękach muzyki pewnej parnej nocy w Starówce. Zapa­trzyłem się na ten obraz, zapomniałem całkowicie, że mam nim kierować... aż nagle zafalował silnie, zapadł siei znik­nął, a wypełniająca mnie muzyka znów zaczęła się rozdzielać na odrębne strumienie.

- Cholera...

- Nie przejmuj się - powiedziała Argentynę. - To wymaga wprawy. Chciałbyś od razu nauczyć się wciągać spodnie, jed­nocześnie przechodząc przez płot.

Uśmiechnąłem się w duchu; nadal czyniłem wysiłki, żeby ponownie zebrać to wszystko i złożyć w harmonijną całość. Przenosiłem wzrok z jednej twarzy na drugą, rozumiałem wreszcie, jak wielkiego wzajemnego zaufania, jakiej dyscy­pliny i samokontroli wymaga ta sztuka od każdego z wyko­nawców. Zdolność myślenia abstrakcyjnego stanowiła jedy­nie początek, a oni przecież nie korzystali z umiejętności psionicznych.

- Spróbuj przekazać jakieś doznania.

- Próbuję... - odparłem, słuchając jej jednym uchem. Sta­rałem się wniknąć głębiej w ten sztuczny labirynt, nadal po­szukując mojej zagubionej wizji.

- Chodzi mi o doznania fizyczne.

- Ach, tak... - Zerknąłem na swą zabandażowaną dłoń i zacisnąłem pięść.

Z tą nierzeczywistą siecią oplatającą mój umysł coś się sta­ło - wrażenie bólu popłynęło na zewnątrz i wróciło sześcio­krotnie wzmocnione, aż jęknąłem na głos. Wraz z jękiem ból znowu wyrwał się ze mnie i ponownie wrócił, jeszcze silniej­szy; sprzężenie zwrotne powodowało rezonans, nad którym nie umiałem zapanować...

Nagle więź została zerwana: Argentynę wkroczyła do akcji. Opadłem na oparcie kanapy, zachłystując się tą słodką, cichą pustką w mojej głowie, orzeźwiającą niczym zimna woda.

W pokoju panowała głęboka cisza, nie rozległ się nawet najlżejszy szmer. Dopiero po chwili odezwał się Nocnik:

- Cholera... człowieku, nie rób tego nigdy więcej. Raya objęła go ramieniem i przytuliła do siebie.

- Nie będę - odparłem. - W każdym razie nie wam. Ponownie zapadła cisza. Powoli wykonawcy zaczęli się podnosić, parami lub pojedynczo. Obejmowali się ramionami i mamrocząc pod nosem słowa przeprosin, zaczęli wychodzić z pokoju. W końcu zostaliśmy tylko ja i Argentynę.

- Chyba ci się uda - rzekła cicho. Pokiwałem głową.

- Trzeba tylko umknąć tego sprzężenia w otwartej, bezpo­średniej więzi, usunąć rezonans. Zaśmiałem się.

- Żeby całe Zgromadzenie Federacji nie postradało zmy­słów. A więc w tej chwili muszę się martwić jedynie o to, czy zdołam naciągnąć spodnie, przechodząc jednocześnie przez płot, gnany przez Strygera.

Pokręciła głową i uśmiechnęła się krzywo.

- To nie jest problem, jeśli zależy ci tylko na tym, by nasz sprzęt zarejestrował proste doznania... wykonał bezpośredni zapis tego, co czujesz. Z łatwością dałeś sobie radę; wielu lu­dzi nie potrafi osiągnąć nawet tego. Masz zadatki na profesjo­nalistę.

Uśmiechnąłem się.

- Jestem profesjonalistą.

- To fakt... - mruknęła, spoglądając w bok. Po chwili znów popatrzyła na mnie. - Naprawdę powinieneś spróbować swych sił, poeksperymentować, zagrać z nami. Dość szybko zyskałbyś wprawę, to widać. Chciałabym zobaczyć twoje przedstawienie, poczuć coś zupełnie niepowtarzalnego... -urwała i spuściła głowę; w klarowny obraz powstający w jej wyobraźni wkradła się niepewność.

Starałem się nie dać poznać po sobie, że odczytałem to. Podniosłem niewielki kawałek metalu, który leżał obok mnie.

- Co to jest? - zapytałem, chcąc uwolnić się od jej myśli. Spojrzała na przedmiot z wyraźną ulgą.

- Ach, to... Raya kupiła to kiedyś w jakimś sklepie ze sta­rzyzną. Podobno jest równie stare jak większość rzeczy, które tu widzisz... - Ruchem ręki wskazała instrumenty porozkła­dane po całym pokoju. Uśmiechnęła się lekko. - Raya nie po­trafi przejść obojętnie obok żadnej starej rzeczy, która ma ja­kikolwiek związek z muzyką. Czasem grywamy na tych in­strumentach. A to się podobno nazywa harfa.

- Sądziłem, że harfa ma długie struny, takie jak w forte­pianie.

- To jest harfa ustna. Jeśli się dmuchnie w te zęby, powsta­je dźwięk. Spróbuj.

Dmuchnąłem i wydobyłem cały akord; kiedy wciągnąłem powietrze, rozległ się odmienny akord. Dźwięk był chrapli­wy, nieprzyjemny, poczułem, jakby ktoś chwycił mnie za ser­ce i ścisnął; kojarzył mi się z czymś, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć z czym. Położyłem instrument na kanapie i wstałem.

- Zatrzymaj to, jeśli chcesz - powiedziała Argentynę. Pokręciłem głową i ruszyłem w stronę drzwi.

- Dokąd idziesz? - zapytała, jakby chciała się upewnić, czy wiem, co robię.

- Wracam do realnego świata - odparłem.

29

- Masz dostęp do systemu - oznajmił-Braedee, kiedy tylko wszedłem do jego gabinetu. Pochylił się nisko nad blatem ni­czym śledczy węszący obecność narkotyków. Jego biurko, podobnie jak na statku, miało kształt czarnego sześcianu. -Wiesz, jaka kara grozi psionom korzystającym z układów cyberelektroniki?

- Odpieprz się, Braedee. - Zmarszczyłem brwi i opadłem na krzesło. - Wiem o tym lepiej od ciebie. - Miałem wraże­nie, że nie mogą mi zrobić nic, czego bym wcześniej nie do­świadczył.

- Gdzie zdobyłeś nielegalne gniazdko?

- To nie ma znaczenia. Nie sądzę, żebyś chciał mnie wy­dać władzom. - Stwarzałem mu okazję do zaprzeczenia; czu­łem się tak parszywie, że nawet czerpałem radość z tego, iż mogłem mu się postawić. - Na razie jest mi ono potrzebne. Pozbędę się go jak najszybciej. Noszenie tego świństwa jest dla mnie wystarczającą karą. Nie wiem, jak wy, martwiaki, możecie z tym wytrzymać.

Gapił się na mnie, zdumiony. Po chwili wyprostował się i lekko wzruszył ramionami; miało to znaczyć, że rezygnuje z dalszego szukania sensu w poczynaniach socjopaty.

- Zobaczymy. - Pewnie sam zająłby się tym gniazdkiem, gdybym ja tego nie zrobił. - Co udało ci się osiągnąć w spra­wie Darica taMinga?

Odchyliłem się na oparcie krzesła, próbując pokonać su­chość w gardle i opanować pragnienie wodzenia oczyma wzdłuż ostrych jak brzytwa krawędzi czarnego biurka. Spo­jrzałem w duże okno za plecami Braedeego wychodzące na centauryj ski kompleks operacyjny w Longeye, dobrze wido­czny w chłodnym, przejrzystym powietrzu poranka - niemal równie rozległy, jak wznoszące się tam niegdyś miasto. Spo­strzegłem, że wystrój gabinetu, łącznie z wszystkimi kolora­mi, był niemal identyczny jak w kajucie Braedeego na statku. Widocznie lubił takie wnętrza. Popatrzyłem mu w oczy.

- Wiem, jak można ocalić życie Daricowi. Wyraz jego twarzy prawie nie uległ zmianie, myśli zaś uło­żyły się niemal na kształt wykrzyknika.

- Jak? - zapytał.

- Chyba ci się to nie spodoba. Mówiłeś Charonowi... panu Charonowi - dodałem na widok jego zmarszczonych brwi -co się stało?

Skinął głową.

- On wie, że Daric jest w niebezpieczeństwie. Wie także, że nadal przebywasz na Ziemi i pracujesz dla mnie.

- Jak to przyjął?

- Z niezwykłą wyrozumiałością. - Braedee zacisnął war­gi. - A więc?.

Nie wiedziałem, jak mu to powiedzieć.

- Jeśli on pragnie zachować Darica przy życiu, projekt zniesienia kontroli nad pentryptyną nie może zostać przegło­sowany w Zgromadzeniu.

Braedee potrząsnął lekko głową, jakby obawiał się, że słuch go zawodzi.

Zacząłem od początku: opowiedziałem o narkotykach za­żywanych przez Darica, o jego powiązaniach z czarnym ryn­kiem, o tym, jak doszło do przekroczenia niewidzialnej grani­cy i dlaczego jedyna droga powrotna jest tak skomplikowana. Myśli kłębiące się w głowie Braedeego z każdym padającym słowem stawały się coraz czarniejsze; pojął wreszcie, w jakiej sytuacji znalazł się Daric.

- To niemożliwe... - rzekł w końcu. Nie chodziło mu jed­nak o to, że mi nie wierzy; nie widział możliwości wpłynięcia na wynik głosowania. Obrócił siew fotelu tyłem do mnie i za­patrzył na rozległe pola kosmodromu, symbol imperium cen-tauryjskiego. Pomyślał, że nawet gdyby wszyscy przedstawi-ciele Centaura zmienili nagle zdanie w sprawie zniesienia kontroli, i tak nie zdołaliby wpłynąć na decyzje innych syn­dykatów w stopniu wystarczającym, by uratować życie Dari­cowi taMingowi. Jedynym sposobem wydawała mu się cał­kowita zmiana osobowości Darica i wysłanie go gdzieś dale­ko stąd, choć niczego to jeszcze nie gwarantowało. W efekcie groziła Centaurianom utrata miejsca w Zgromadzeniu, ta-Mingom zaś utrata jednego głosu w radzie nadzorczej. Więc nawet gdyby Daric żył, dla Centaura byłby i tak martwy.

- Może nie - wtrąciłem.

Obrócił się z powrotem twarzą do mnie.

- Co masz na myśli?

- Sądzę, że kluczem do sprawy jest Stryger. Odkryłem, jak podważyć jego wiarygodność. Jeśli uda się strącić go z piede­stału, projekt zniesienia kontroli powinien upaść razem z nim.

- Stryger...? - mruknął Braedee. Jego oczy stały się szkli­ste: widocznie odczytywał jakieś dane. - Centaur popiera sta­rania Strygera o zajęcie miejsca w Radzie Bezpieczeństwa -rzekł po chwili. - Podobnie jak projekt zniesienia kontroli nad pentryptyną. - Zdawało mu się, że odsłania przede mną taje­mnicę.

- Wiem o tym - odparłem. Ogarnęła go irytacja.

- Nie jesteśmy jedynym syndykatem, który zajmuje takie stanowisko.

- O tym też wiem.

Zaczął bębnić palcami po czarnym blacie biurka.

- Na jakiej podstawie s.ądzisz, że znasz słabe punkty Stry­gera?

- Każdy ma słabe punkty. - Spuściłem głowę. - On niena­widzi psionów.

Przez chwilę Braedee sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- Myślisz, że z tego powodu może mieć poważne proble­my? - Miał na myśli to, że wielu ludzi zajmujących odpowie­dzialne stanowiska darzyło psionów nienawiścią.

Popatrzyłem mu w oczy.

- Ale on robi odmieńcom to, o czym cała reszta martwia-ków tylko marzy - wyjaśniłem spokojnie.

Wyprostował się w fotelu, spoglądając na mnie z uwagą. Otworzył usta, lecz stwierdził, że nie ma sensu zadawać mi retorycznych pytań. Domyślił się, o czym mowa.

- Co masz zamiar zrobić? - spytał cicho.

- To już moja sprawa. - Zmarszczyłem brwi. Pokręcił głową.

- Nie, mogę do tego dopuścić.

- Daric będzie wprowadzony we wszystko, musi mi po­móc. Jeśli zależy wam na jego życiu, powinniście mi zaufać. Zostawcie mi wolną rękę na załatwienie tego do końca.

- A co ty będziesz z tego miał? - zapytał po chwili milczenia. Wzruszyłem ramionami.

- Obiecaną forsę.

Pochylił się nad biurkiem i splótł palce na kształt piramidy.

- Co poza tym?

- Nie zrozumiesz tego... Świadomość, że Stryger nie znajdzie się wśród sprawujących władzę nad całą ludzkością. - Nie zrozumiał, ale to nie miało znaczenia. - Sam mówiłeś, że według ciebie Stryger jest fanatykiem, może nawet szaleń­cem; że nigdy nie będzie tańczył, jak mu się zagra...

Przytaknął ruchem głowy.

- Ale to moje osobiste zdanie. Będę musiał przedstawić tę sprawę całej radzie. Centaurianie wiele by stracili, gdyby ustawa o zniesieniu kontroli nie została przegłosowana. Jeśli rada nie wyrazi aprobaty, będę musiał cię powstrzymać.

Nie odezwałem się.

Ci sami gliniarze, którzy doprowadzili mnie do gabinetu Braedeego, odwieźli mnie z powrotem do miasta i wysadzili

na wysokości poziomu morza. Było samo południe, kiedy szedłem ulicami w stronę „Czyśćca". Dopiero teraz zaczęła mnie opuszczać wściekłość, którą wyniosłem ze spotkania z Braedeerń. A miałem jeszcze przed sobą rozmowę z Dari-kiem. Zdawało mi się, że droga do niego usłana jest tłuczo­nym szkłem; musiałem się zresztą wcześniej trochę przespać, żeby w ogóle być zdolnym do logicznego myślenia. Mój umysł podpowiadał mi, że jestem podłączony bezpośrednio do słońca, ciało zaś krzyczało, że mózg kłamie.

Natknąłem się na Argentynę w kocytarzu za salą klubu;

wyglądała na zatroskaną.

- Jiro jest tutaj.

- Jiro? - spytałem. - Czego chce?

Za jej plecami pojawił się Jiro, który wyszedł z garderoby. Jego biała bluza była wysmarowana czymś, co wyglądało tak samo, jak śmierdziało, a połowę twarzy pokrywała wielka czerwona plama. Przez chwilę sądziłem, że to makijaż, ale tym razem nie był umalowany.

- Ktoś go napadł - wyjaśniła Argentynę.

- Chciałem się z tobą zobaczyć - zwrócił się Jiro do mnie. Łamiący się głos świadczył wyraźnie o zmaganiach godności taMinga z chęcią płaczu.

- Jak mnie tu znalazłeś?

- Ciocia powiedziała, że można cię tu spotkać. Zerknąłem na Argentynę; skinęła głową.

- Idźcie na górę.

Poszliśmy do jej sypialni. Jiro rozglądał się wielkimi oczyma, ogarnięty zdumieniem. Bojaźliwie usiadł na brzegu łóżka.

- Dlaczego Argentynę nie chce więcej widzieć Darica? Przez chwilę zastanawiałem się, co mu odpowiedzieć.

- Jest na niego wściekła.

- Wiele razy już bywała wściekła, ale teraz to co innego. Dane jest zrozpaczony, w ogóle nie wychodzi z domu. Po­wiedział, że już nigdy Argentynę nie wróci do niego, nawet gdyby zagroził, że popełni samobójstwo.

- Jezu! - mruknąłem. - Tego mi jeszcze było trzeba. -

Wyjrzałem przez okno. Przemknęło mi przez myśl, że powi­nien stracić wszelką ochotę do samobójstwa, gdy się dowie, że ktoś pragnie mu w tym pomóc.

- Powiedział, że to wszystko przez ciebie. Spojrzałem z powrotem na Jira.

- Daric gada różne bzdury. Wydął wargi.

- Wiem, że...

- Jak ci leci? - wtrąciłem szybko, chociaż znałem już odpowiedź.

- Tęsknię za mamą. - Odginał palcami brzeg paska, na którym zaciskał dłonie. -1 za Taiły.

- Ja także - powiedziałem. Sięgnąłem do dziury w uchu, sprawdzając jednocześnie, czy plaster siedzi na miejscu. -Dlaczego tu przyszedłeś, Jiro?

- Bo nienawidzę Charona! Nigdy tam nie wrócę... -

Skrzywił się, czując ból spuchniętej twarzy. - Chcę zostać z wami.

Spojrzałem mu w oczy.

- I co będziesz robił?

- Możemy polecieć na Eldorado, odnaleźć moją mamę, a wtedy ty i ona...

- Nie - przerwałem mu spokojnym tonem. - Nie możemy. Musisz wracać do domu.

- Dlaczego nie możemy...? - Fala złości, rozczarowania, talu i strachu pokryła mu czerwienią drugi policzek.

- Bo nie na tym polega życie. Charon cię powstrzyma, bez względu na to, co zrobisz; a twoja matka wcale nie chce zre­zygnować z nazwiska taMingów. Także ty wcale nie chcesz odrzucić wszystkiego, co masz, i żyć tak jak ja... Aja dopiero zacząłem żyć i nie jestem jeszcze gotów zaryzykować, że skończę z wypranym mózgiem.

- Ale...

- Nie. Wracaj do domu, Jiro.

Uniósł się nieco i chciał mnie walnąć pięścią, lecz zrobiłem

unik i chwyciłem go za rękę. Zaczął drżeć na całym ciele i wolno opadł na łóżko.

Najdelikatniej, jak umiałem, dotknąłem palcami jego posi­niaczonej twarzy. Szarpnął się do tyłu.

- Masz szczęście, że tylko tyle ci się dostało. Ilu ich było? Spuścił głowę i zaczerwienił się.

- Tylko jeden.

- Mimo wszystko masz szczęście.

- Próbowałem stosować wyuczone chwyty tychee, ale nie udało mi się. ,

- Nie miałeś ochrony osobistej?

- Zapomniałem ją włączyć. Pokręciłem głową.

- I uważasz, że mógłbyś na własną rękę wyruszyć w głąb Galaktyki, jeśli już na drodze do klubu Argentynę zostałeś po­bity i skradziono ci wszystko, co miałeś?

- Mam własne konto... - Uniósł rękę, lecz nie było na niej paska identyfikatora. Oczy mu się rozszerzyły, jakby stwier­dził brak całej dłoni. Syknął z niedowierzania, wreszcie jęk­nął cicho i opuścił rękę. - Och, nie...! - Zaczął pospiesznie obmacywać kieszenie, szukając czegoś. - Miałem w kiesze­ni, a on zabrał mi kurtkę! Przepadł! -Ręcznie robiony portfe-lik z płótna, prezent od Einear, w którym trzymał holograficz-ne zdjęcie swoich rodziców. Widział go w myślach tak wyraźnie, że mog-łem nawet rozpoznać szczegóły. Pochylił się do przodu, przygarbił ramiona, ścisnął pięści między ko­lanami. Pociągnął raz i drugi nosem, chcąc pohamować łzy. -Cholera! Cholera!

Usiadłem obok niego i otoczyłem go ramieniem.

- Jiro... - mruknąłem, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. - Jiro! - powtórzyłem i dotknąłem palcami siniaka na jego twarzy. - Teraz już wiesz, co to znaczy żyć na własną rękę, mając tyle lat co ty. Od kiedy pamiętam, żyłem właśnie w taki sposób, całe moje dzieciństwo wyglądało podobnie.

- Chyba nie mogło być już gorzej - rzekł posępnym to­nem.

- Czasami bywa o wiele gorzej.

Uniósł głowę. Odwróciłem spojrzenie, dostrzegłszy pyta­nie w jego oczach.

- Jak ja nienawidzę Charona! Nie masz pojęcia, jaki on jest...

Zerknąłem na swą zabandażowaną rękę.

- Owszem, chyba wiem. - Westchnąłem. - Nie chcę po­wiedzieć, że nie masz powodów do nienawiści albo że nie cierpisz. Nikt nie twierdzi, że nie czujesz się bardziej osamot­niony niż kiedykolwiek. Charon jest łajdakiem, nam obu zro­bił takie rzeczy, o których chyba nigdy nie zapomnimy. - Za­równo w jego, jak i w mojej pamięci pojawiła się twarz Lazu-li. - Ale nadal jesteś taMingiem, Jiro, w dodatku bardzo młodym. To oznacza, że prędzej czy później prawdopodobnie zdobędziesz wszystko, czego pragniesz. Twoja matka nie umarła, twoja siostra również. Charon zapomni o tym, co się wydarzyło, i kiedyś znów będziecie wszyscy razem. A gdy dorośniesz, sam zostaniesz członkiem rady, może nawet członkiem Zgromadzenia. Charon nie będzie już kierował twoim życiem. Wtedy będziesz mógł mu się odpłacić, o ile nie puścisz tego w niepamięć.

- Ale do tego czasu minie wiele lat... - Odsunął się ode mnie i wyprostował, zdesperowany. - Jak mam wytrzymać tak długo?

- Tak samo jak ja - odparłem. - Żyjąc z dnia na dzień.

- Też coś! To beznadziejne! To nie jest żadne wyjście... -Powodował nim jedynie bezrozumny upór.

- Podobnie jak ucieczka! -Potarłem zdrętwiałą rękę. Cze­go ty chcesz ode mnie? Gdybym miał gotowe rozwiązanie każ­dego problemu, to czy siedziałbym teraz tutaj...? Zachowa­łem to jednak dla siebie. - Posłuchaj... Twoja mama powie­działa mi, że większość czasu spędzasz poza domem, w szkole. To prawda?

Powoli skinął głową.

- Nie będziesz więc musiał codziennie widywać się z Charonem. Przeżyjesz jakoś. Masz przecież w szkole przy­

jaciół, ludzi, których darzysz szacunkiem i od których mo­żesz się wiele nauczyć. Wykorzystaj to... Spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział.

- Każdy prędzej czy później musi wziąć swój los w ręce, inaczej jego życie nie miałoby sensu. Ty będziesz po prostu musiał to zrobić wcześniej. Powinieneś sobie jasno wypun­ktować, co jest dla ciebie najważniejsze, zakładając, że nie masz rodziny, której mógłbyś w pełni zaufać i powierzyć swój los w jej ręce. Masz tylko ciotkę... możesz w pełni za­ufać cioci Einear.

Ponownie skinął głową; słuchał mnie z wytężoną uwagą. Nagle przypomniałem sobie o czymś.

- A co z dzieckiem?

- Jakim dzieckiem? - spytał, zmieszany.

- Twoja mama mówiła, że niedługo będzie miała jeszcze jedno dziecko z Charonem. Twój brat...

Jiro zamrugał, przypomniawszy sobie o tym.

- On będzie cię bardzo potrzebował - dodałem. - Musisz mu pomóc wszystko zrozumieć.

Odwrócił głowę i popatrzył w okno. Wyczułem, że jego umysł w końcu powoli się otwiera. Wstałem.

- Chodź. Lepiej, żebyś wrócił do domu, zanim Charon za­cznie cię szukać. - Ruchem ręki wskazałem drzwi.

- Kocie...?

- Słucham.

Przez chwilę trwał z otwartymi ustami, jakby lękał się coś powiedzieć.

- Czy ty kiedykolwiek... bałeś się, gdy byłeś dzieckiem... i nie miałeś nikogo, kto by się o ciebie martwił? Spuściłem wzrok na wypłowiały dywan.

- Owszem. Bałem się przez cały czas. Niekiedy jeszcze te­raz odczuwam ten strach.

Podniósł się i popatrzył na swoją dłoń, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, ze stracił identyfikator. Szok, poniżenie, wściekłość i żal znowu wypełniły jego myśli. Uzmysłowił so-

bie, że nie zostało mu nic wartościowego, co mógłby zabrać z powrotem do domu.

- Martwisz się, jak Charon zareaguje na wiadomość, że straciłeś ident?

- Co straciłem?

- Identyfikator. Skinął głową.

- On... - Skrzywił się. - Nie dbam o to. Niech tam. To tyl­ko pieniądze, a tych nam nie brakuje... - Z jego twarzy znik­nął wyraz zaciętości. - Ale straciłem zdjęcie... moje zdjęcie, jedyne, jakie mi zostało... - Rozłożył bezradnie ręce, lecz szybko je opuścił. Pociągnął nosem.

Nie mógł zapomnieć o hologramie w szmacianym portfe-liku.

- Gdzie zostałeś napadnięty?

- Koło przystanku tramwajowego.

- Chodź, przejdziemy się kawałek.

- Ale...

- Nie martw się, teraz nic ci nie grozi. Nie masz już nic, z czego można by cię okraść.

Z wyraźnym ociąganiem zaprowadził mnie w to miejsce, gdzie został obrabowany. Rozejrzałem się po ulicy. Wszędzie walały się śmieci, tylko gdzieniegdzie zapakowane w foliowe worki czekały na wywiezienie.

- W którą stronę uciekł? Jiro wskazał przed siebie.

- Chodź, poszukamy w pojemnikach.

- W pojemnikach?

- Na śmieci - wyjaśniłem. - Nie każdy ma w domu spa-larkę. Złodziej na pewno wyrzucił wszystko, co uznał za nie­przydatne. Mógł to zrobić gdzieś w pobliżu.

Popatrzył wzdłuż ulicy.

- Ty poszukaj. Ja nie będę grzebał w śmieciach. Dziecko z dobrego domu...

- Właśnie że będziesz, zasrańcu! - Dałem mu kuksańca

w bok. - Tylko ty wiesz, co straciłeś. Jeśli tak bardzo ci tego brak, to będziesz szukał razem ze mną.

Spojrzał na mnie. Patrzyłem mu prosto w oczy, aż minęła mu złość. Wzruszył ramionami, zmieszany, po czym skinął głową. Kiedy ruszyliśmy przed siebie, wyczułem, że jego strach i poczucie własnej wartości szybko zanikają. Z każdą chwilą coraz uważniej przyglądał się kupom śmieci.

- Tam...! - wykrzyknął nagle i rzucił się biegiem. Ze sterty śmieci pod ścianą domu wystawało cośjaskrawe-go. Jiro wyciągnął dość elegancką pomarańczową kurtkę, otrzepał ją i zaczął przeszukiwać kieszenie. Okazały się jed­nak puste. Pochylił się i zaczął rozgarniać śmieci; po chwili odnalazł swoją torbę i kilka drobiazgów, które następnie wrzucił do środka.

- Jest! - krzyknął głosem o dobrą oktawę wyższym niż normalnie. Zaśmiał się, w triumfalnym geście machając zdję­ciem nad głową. - Znalazłem! Znaleźliśmy je...! - Ruszył z powrotem, roztrącając nogami puszki. - Udało się! Aż nie mogę w to uwierzyć... - Zaśmiał się ponownie. - Rany! Dziękuję ci! Dziękuję... -Wsunął zdjęcie do kieszonki bluzy, na wysokości serca. - Skąd wiedziałeś. Kocie? Skąd miałeś pewność, że to powinno gdzieś tu być? Dlatego że jesteś psio-nem?

Uśmiechnąłem się krzywo i zawróciłem.

- Nie. Dlatego że gdy sam kradłem, postępowałem właś­nie w taki sposób. - Ruszyłem z powrotem w stronę przystan­ku tramwajowego, nie oglądając się na Jira.

Szybko zrównał się ze mną i rozpostarł w rękach kurtkę. Przyglądał jej się przez chwilę, po czym zmarszczył nos. Wreszcie cisnął ją na kupę śmieci, którą mijaliśmy.

Złapałem kurtkę w powietrzu. Kilkadziesiąt metrów dalej wręczyłem ją zaniedbanej dziewczynie, mniej więcej w tym samym wieku i tego samego wzrostu co Jiro, ubranej w kom­binezon Federalnej Pracy Najemnej. Przez chwilę stała z otwartymi ustami, wreszcie uśmiechnęła się i ściskając

mocno kurtkę, pobiegła ulicą, jak gdyby obawiała się, że mo­żemy zmienić zdanie.

- Była bmdna... - mruknął Jiro, patrząc za dziewczyną.

- Tak jak ty. - Trzepnąłem dłonią po plamach okrywają­cych jego białą bluzę; zrobiłem to nieco mocniej, niż powi­nienem. Skrzywił się, ale nic nie powiedział, ruszając w stro­nę przystanku.

Po jakimś czasie nadjechał tramwaj. Jiro chciał się ze mną pożegnać, ale pokręciłem głową i wsiadłem razem z nim.

- Pojadę z tobą do domu.

Zmarszczył brwi, w jego myślach pojawiła się troska i ożył na nowo strach.

- Charon powiedział...

- Muszę się zobaczyć z Dańkiem. Charon jakoś to przeży­je. - Opadłem na siedzenie, gdy przypomniałem sobie nagle, jak bardzo jestem zmęczony. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie popełnię wielkiego błędu... Po chwili uzmysłowiłem so­bie, że gapię się bezmyślnie na abstrakcyjny wzór zdobiący sąsiednią ławkę; spuściłem głowę.

- Kocie? - rzekł Jiro, kiedy tramwaj zaczął nabierać szyb­kości.

- Słucham.

- Przepraszam. - Miał na myśli śmieci, a także swoją kur­tkę.

Westchnąłem.

30

Okazało się, iż żaden z nas nie ma prawa wstępu do doliny taMingów. Jiro zdołał jednak przekonać system ochrony, że musimy uzyskać zgodę na lądowanie. Już w tym wieku miał w głowie sporo układów cyberelektronicznych.

Kiedy skoczek opadł na ziemię, ujrzeliśmy Charona czeka­jącego na tarasie z rękoma założonymi za plecami.

- Gdzieś ty był, do cholery? A co ty tu robisz, do diabła? -powitał każdego z nas pytaniem. - Co się stało z twoim iden­tyfikatorem, że zaalarmowałeś system ochrony? - zwrócił się do Jira.

- Zostałem obrabowany - mruknął Jiro, wbijając spojrze­nie w ziemię.

- Co? Mów jaśniej, na miłość boską...

- Zostałem obrabowany! - Jiro dumnie zadarł brodę. Charon pospiesznie obrzucił wzrokiem jego posiniaczoną

twarz, brudne ubranie i zaciśnięte wargi.

Po jego obliczu przemknęły troska, strach i wściekłość.

Spojrzał na mnie, jakbym to ja był winien.

- Jest cały i zdrów - odparłem, ignorując minę Charona. -Przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć w „Czyśćcu". Po drodze skradziono mu identyfikator, to wszystko.

Charon poczuł tak silną ulgę, że omal nie jęknąłem. Stał, mierżąc wzrokiem Jira, i przyciskał ręce do boków, jak gdyby toczył walkę z samym sobą. Dotarło do mnie, że to nie złość

czy chęć zbicia chłopaka... ale pragnienie padnięcia na kola­na, przytulenia go do siebie i dziękowania Bogu, że nic mu się nie stało. Jiro stał odrętwiały, odczytując w postawie Charona jedynie wściekłość; wpatrywał się w ręce ojczyma z ledwie kontrolowaną paniką.

Charon nie drgnął jednak nawet; rozluźnił się nieco.

- Nigdy więcej nie rób czegoś podobnie głupiego - rzekł. - Mogłeś zginąć.

- Nie będę - cicho obiecał Jiro.

Wyczułem, że Charon nawiązuje kontakt z systemem: wy­słał polecenie unieważnienia kodów identyfikatora Jira. Mia­łem nadzieję, że jest już za późno, że jakiś nędzarz zdołał wy­brać wszystko z tego konta.

- Idź do domu - rozkazał, wskazując ruchem ręki wejście do Pałacu Kryształowego. Jiro zawahał się, spojrzał na mnie i uśmiechnął się niepewnie.

- Dziękuję. - Poklepał się po kieszeni bluzy, w której schował hologram. Skinąłem głową.

- Zobaczymy się jeszcze?

- Może - odparłem, nie chcąc mu obiecywać czegoś, cze­go nie mógłbym spełnić. Patrzyłem, jak się oddala, drobny i osamotniony na tle połyskującej budowli.

Charon patrzył przez chwilę za Jirem, wreszcie spojrzał na mnie. Wyczułem, że mój widok jest dla niego bolesny niczym rana zadana ostrym nożem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom: miał przed sobą człowieka, którego bezgranicznie nienawidził; kogoś, kto zasmradzał mu życie i deprawował rodzinę. Byłem dla niego rodzajem klątwy, żywą, chodzącą zniewagą... Psion... Lazuli i Jiro... Dane... Jule... Czy sy­piałeś także z moją córką? Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek zdobędzie się na odwagę zadać mi to pytanie.

- Wynoś się stąd! - rzekł nagle chrapliwym głosem, ru­chem głowy wskazując skoczka. Odwrócił się i ruszył w kie­runku domu. Starał sienie myśleć o tym... o tym wszystkim, co zrobił... o Jule... Daricu... psionach...

- Muszę się zobaczyć z Darikiem! - zawołałem, może nie­co za głośno. Co znowu? Stałem bez ruchu, moje myśli po­mknęły jego śladem, starałem się nie zgubić tropu owej nie­oczekiwanej sekretnej myśli; podążyłem przez korytarze la­biryntu mózgu Charona, na zmianę .gorące i lodowate. Ile tajemnic podobnych do tej dotyczącej Einear kryto się w głę­biach j ego pamięci?

Odwrócił się nagle i spojrzał na mnie.

- Z Darikiem? - spytał. - Po co? - Nienawidził psionów, dwoje jego dzieci miało jednak zdolności psioniczne i nikt na dobrą sprawę nie wiedział, jak do tego doszło.

- Żeby porozmawiać o kłopotach, w jakich się znalazł -odparłem. - O tym, jak go z nich wyciągnąć. - Odwróciłem jego uwagę, wnikając jednocześnie coraz głębiej, aż znala­złem się bardzo blisko... Nie znał tajemnicy Darica. Byłem jednak przekonany, że gdzieś w głębi j ego umysłu tkwi wyjaś­nienie zagadki...

- Nie pozwolę, dopóki nie dowiem się wszystkiego. Odebrałem taką samą, niewyraźną mieszaninę emocji, jaka ogarnęła go na widok Jira wracającego do domu, tyle że zna­cznie silniejszą: troska, strach, wściekłość... a nawet coś, co przy odrobinie dobrej woli można by nazwać miłością... do Darica, który mimo wszystko był zupełnie normalny, chociaż przysparzał jedynie trosk...

- Nie, proszę pana. - Pokręciłem głową. - Nie mogę. Niech pan porozmawia z szefem ochrony, on wyjaśni tę spra­wę. .. - Mimo wszystko było mi go prawie żal... Mimo tego, co uczyniono, żeby byli czymś więcej...

Chciał już powiedzieć mi, że mam się wynosić do diabła, ale dostrzegł w moich oczach coś, co obudziło jego obawę.

- Jeśli pragnie pan zachować Darica przy życiu, proszę mi teraz pozwolić się z nim spotkać. Bez żadnych warunków.

Odebrał te słowa jak policzek, w jego myślach pojawiło się uczucie zniewagi. Wpatrywał się we mnie jeszcze przez jakiś czas, przetrawiając w duchu różne odcienie lęku.

- W porządku - mruknął. - Możesz się z nim zobaczyć.

Ale potem wynoś się. - Odwrócił się na pięcie i mszył w stro­nę domu.

Dopiero w tej chwili znalazłem wyjaśnienie. Wiedziałem już, co Charon zrobił.

Wróciłem do skoczka jak lunatyk i zaprogramowałem lot do domu Darica.

- Daric! - zawołałem, stanąwszy przed zamkniętymi drzwiami. Na pewno był w środku, wyczuwałem jego obe­cność. Chyba nawet patrzył na mnie i nasłuchiwał za pośred­nictwem systemów ochronnych. Nie odpowiadał jednak.' -Otwórz, musimy porozmawiać! - Nie spodziewałem się, że " nie będzie chciał mnie widzieć. - Chcesz umknąć śmierci? -Nadal nie było odpowiedzi. Rozejrzałem się dokoła.

Jego dom w niczym nie przypominał innych budynków w dolinie ani gdziekolwiek indziej. Był wykonany z suro­wych bali drewna. Nie miał żadnych okien, istniało tylko jed­no wejście.

Namierzyłem Darica telepatycznie w tej pustelni, prześli­znąłem się przez wszystkie systemy ochronne, przez jego ba­riery myślowe...

(Nie chcesz się dowiedzieć, dlaczego jesteś takim odmień-cem jak ja i jak twoja siostra?)

Drzwi otworzyły się.

Wszedłem do środka i ruszyłem długim korytarzem o gładkich ścianach z żółtawego drewna. Drugie drzwi wy­chodziły na kwadratowe podwórze, otwarte, zalane światłem słonecznym. Pośrodku znajdował się rodzaj ogródka: niewy­sokie gęste krzewy o długich zielonych kolcach wyrastały z morza piasku i dużych czarnych kamieni. Piach usypany był zresztą w taki sposób, by przypominał sfalowane morze, a każdy czarny otoczak został umieszczony w takim miejscu, by tworzyć dokładnie zamierzony efekt. Przypomniałem so­bie wycieczkę na Pomnik... Przez chwilę miałem takie samo wrażenie nierealności jak wtedy, gdy stałem na powierzchni tamtej planety.

- To było bardzo sprytne - z ciemności dobiegł głos Dari­ca. Rozsunął się fragment ruchomej ściany i ujrzałem go po drugiej stronie podwórza. Miał na sobie długi, pokryty wzo­rami czarny szlafrok, który świetnie pasował do otoczenia. Za to wyraz twarzy Darica zupełnie nie pasował. Przybrał maskę arogancji i pogardy, wiedziałem jednak, że nie potrafi znaleźć nic, by ukryć strach, ciekawość, wściekłość i urazę, jakie ogarnęły go na mój widok. Był blady i sprawiał wrażenie cho­rego.

- Skłamałeś, prawda? To, co wtłoczyłeś mi prosto do gło­wy na temat przyczyn, dla których jestem psionem, to było kłamstwo? Powiedziałeś to jedynie po to, żebym cię wpuścił, prawda?

- Nie - odparłem. - To nie kłamstwo. - Nie odzywałem się przez chwilę.

- Masz zamiar mi powiedzieć?

- To zależy od tego, czy jesteś dobrym słuchaczem. Przechylił głowę i wykrzywił usta w szerokim uśmiechu.

- Aha, więc w końcu zdecydowałeś, czego chcesz ode mnie! Wiedziałem, że tak będzie. - Myślał, że chcę go szan­tażować, znając jego tajemnicę.

- Owszem. - Skinąłem głową. - Jesteś dość bliski prawdy.

- Siadaj. - Wskazał niskie drewniane ławki stojące w cen­tralnej części podwórza. Jego ruch dłonią przypominał mi gest jakiej ś ważnej osobistości zapraszającej przedstawicieli opozycji do otwarcia kolejnej rundy negocjacji. Pojąłem, że w istocie czekają nas negocjacje, choć myśleliśmy o zupełnie różnych rzeczach. Daric usiadł pierwszy i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.

Wyszedłem na zalane słońcem podwórze i zamrugałem, czekając, aż oczy oswoją się z jaskrawym światłem. Po chwili usiadłem.

- Ile chcesz? - zapytał.

- To nie takie proste. Czy rozmawiałeś ostatnio z Braedeem? Jedyną odpowiedzią było zdumienie malujące się na jego twarzy. Wiedział, dlaczego wciąż przebywam na Ziemi. Wie-

dział także, iż bomba w ciele człowieka była przeznaczona dla niego. Nie miał jednak pewności, czy go to obchodzi... Wniknąłem głębiej do jego umysłu, aż znalazłem to niewzru­szone, silne przekonanie o potrzebie utrzymania się przy ży­ciu za wszelką cenę; to samo, które zmuszało go do ukrywa­nia swych zdolności przez tyle lat.

- Wiem już, kto zorganizował zamach na twoje życie -powiedziałem.

Bez słowa wpatrywał się we mnie, dłonie spoczywające na kolanach zaciskały się coraz silniej. Paznokcie wbijały mu się w skórę, aż poczuł narastający ból. Nie wiedziałem nawet, że ma takie długie i ostre paznokcie.

- Ludzie z czarnego rynku - rzekłem.

- Z czarnego rynku? - spytał zdumiony.

- Uważają, że zacząłeś grać przeciwko nim. Wciąż patrzył na mnie w zdumieniu. Według niego dwie odmienne strony jego życia były zupełnie oddzielone od siebie.

- Chodzi o narkotyki. Przeszył go dreszcz.

- Podobno obiecałeś im to i owo w zamian za dostarcza­nie ci towaru. Oni uważają, że nie dotrzymałeś słowa.

- Kto tak uważa? - zapytał, starając się zyskać na czasie.

- Gubernator.

- Spotkałeś się z nim? - W jego głosie zabrzmiało niedo­wierzanie. - Jakim sposobem?

- Mam przyjaciół w nieodpowiednich środowiskach. Milczał, nie mogąc uwierzyć w to, co powiedziałem.

- Naprawdę chcą mnie zabić? - mruknął w końcu. - Dla­czego?

- W związku ze zniesieniem kontroli nad pentryptyną. Nie podoba im się, że będziesz głosował za ustawą i że odgry­wasz jedną z pierwszoplanowych ról u boku Strygera.

Zmarszczył brwi.

- Przecież im to wyjaśniałem. Tłumaczyłem, że nie mogę sprzeciwiać się interesom rodziny czy syndykatu. To zbyt po­ważna sprawa. Potencjalne zyski...

- Dla nich to straty - wtrąciłem. - Właśnie to ich niepokoi.

- Och, na miłość boską! - Odwrócił głowę, starając się za­panować nad sobą. Wbił wzrok w czarne kamienie ułożone na piasku. - To absurd! Jakieś konsorcjum degeneratów spo­łecznych oczekuje ode mnie, że będę przedkładał ich interes nad Centaura, grożąc, że w przeciwnym razie poniosę śmierć? - Szarpnął się w bok, rozjątrzony.

- I urzeczywistnią tę groźbę. Już próbowali. Spojrzał na mnie.

- Bomba w ciele człowieka stanowiła pierwszy krok - do­dałem. - Wiesz, z kim ty zadarłeś, Daric?

Oczy powoli rozszerzały mu się, w miarę jak zaczynał poj­mować, do czego doprowadził.

- Uważasz, że dla nich to taka sama zabawa jak dla ciebie? Zagrozili nawet, że mogą się dobrać do Strygera.

Skrzywił się, kiedy zacząłem mówić coraz głośniej: coś ta­kiego nie powinno mieć tu miejsca... Nic z tych rzeczy w ogóle nie powinno było się wydarzyć w jego życiu.

- Więc dlaczego nie pozwolisz im spełnić tej groźby? -spytał posępnym tonem. - Osiągnąłbyś w ten sposób wszy­stko, o czym marzysz, no nie?

Otworzyłem usta, lecz zaraz zamknąłem je. Nie było sensu pytać, czy naprawdę wydaje mu się, że chciałbym mieć dwa trupy na sumieniu. Czemu miałbym mu się zwierzać, że ob­chodzi mnie los Einear, że jej sprawa ma dla mnie znaczenie?

- Jeśli zniesienie kontroli zostanie przegłosowane, mnie także zabiją - powiedziałem.

Odniosłem wrażenie, że zupełnie go to nie obchodzi.

- Powiedz Braedeemu - rzekł. - Otoczy mnie ochroną do czasu głosowania.

- Już mu mówiłem i podjął pewne działania. Ale ludzie z czarnego rynku nie spoczną, dopóki cię nie dostaną. To dla nich sprawa... interesów. Chyba masz jakieś pojęcie o intere­sach? - Próbowałem się uśmiechnąć. - Nawet Braedee zdaje sobie z tego sprawę. Dobrze wie, że jeśli miałby cię ocalić, musiałby całkowicie zmienić twą osobowość. Nie byłoby już

żadnego pana Darica taMinga ani członka rady, ani członka Zgromadzenia. I tak byłbyś wyzerowany, czy martwy, czy ży­wy. .. o ile zniesienie kontroli zostanie przegłosowane. Jego twarz przybrała trupio blady odcień.

- Tylko wtedy, kiedy zostanie przegłosowane? - spytał ci­cho.

Skinąłem głową.

- I tak zostanie przegłosowane... - Wbijał wzrok w pofa­lowane morze piasku usłanego czarnymi kamieniami, obe­jmując dłońmi kolana. - Nic się już nie da zrobić.

- Powinieneś przynajmniej spróbować - powiedziałem. Spojrzał na mnie. - Musisz mi pomóc, jeśli chcesz uniknąć śmierci.

- Jak? - Z jego twarzy zniknął wyraz ponurej zaciętości i wyrachowania. Nie obchodziło go już, co to oznacza dla Centaurian czy ojca. Patrzył teraz na mnie człowiek, który pragnął jedynie przeżyć.

- Chcę udowodnić całemu Zgromadzeniu, że Strygerjest zboczony w swej nienawiści do psionów. Chcę, żebyś mu po­wiedział, że może mnie dostać... Wiesz, o co mi chodzi. -Odwróciłem wzrok, lecz po chwili zmusiłem się, by znów spojrzeć mu w twarz. - Chcę zrobić pełny zapis tego, co czuje odmieniec, który wpadł mu w łapy. Wykorzystam sprzęt Ar­gentynę, a później odtworzę to w sali Zgromadzenia, przed głosowaniem, żeby wszyscy się przekonali, kim on jest napra­wdę. Czy on też tam będzie?

Dane skinął głową, przypomniawszy sobie, że Stryger ma wygłosić ostatnie słowo przed głosowaniem. Zastanowił się nad tym wszystkim.

- Świetnie. - Otarłem usta wierzchem dłoni, czując kro­pelki potu na górnej wardze. Miałem wrażenie, że zostałem uwięziony w sześcianie o idealnie symetrycznych ścianach zalewanym potokami światła słonecznego.

- Chyba nie wszystko zrozumiałem... - mruknął Daric, zakładając ręce na brzuchu niczym zdychająca mysz. - Ma­my oczernić publicznie Strygera w celu osłabienia jego pozycji.

- Mniej więcej - odparłem.

- Tuż przed głosowaniem... Być może to wystarczy... A miejsce w Radzie Bezpieczeństwa... - urwał nagle. Poczuł sięjak zdrajca, do którego w pełni dotarła świadomość możli­wych reperkusji jego czynu. - Jeśli to się powiedzie, jego miejsce zajmie Einear. - Spojrzał na mnie z ociąganiem, jak­by jego dwie odmienne osobowości toczyły ze sobą walkę o tego człowieka, który chciał jedynie przeżyć. Musiałem się upewnić, że zrobi wszystko zgodnie z planem.

- Chcesz znać prawdę o tym, dlaczego jesteś odmieńcem? - zapytałem.

Zacisnął pięści. Przynajmniej w tej chwili nie umiał ukryć twarzy pod maską obojętności.

- Słucham - rzekł. Nim zdążyłem odpowiedzieć, dodał: -To sprawa Potrójnego G, prawda? Przez małżeństwo... Uda­ło im się jakoś wykorzystać tę kobietę... ukryć jej wadliwe geny... - Miał na myśli swoją matkę. Cytował wersję Charo­na, w którą chyba wszyscy uwierzyli.

Pokręciłem głową.

- Twoja matka nie miała z tym nic wspólnego. Każdy gen, i twój, i Jule, był dokładnie sprawdzany przed waszym przy­jściem na świat. Naprawdę sądzisz, że nikt by nie zauważył defektu? To robota twojego ojca.

Patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Charona - rzekłem, zanim zdobył się na to, by zarzucić mi kłamstwo. - On to zaplanował, on wprowadził dodatkowe geny. Nikt o tym nie wiedział.

- To szaleństwo - szepnął Dane. - Dlaczego miałby dążyć do zrujnowania rodziny...?

- Wcale nie o to mu chodziło. Myślał o pewnym udosko­naleniu rodzinnego wzorca, pragnął wynieść taMingów na je­szcze wyższe szczyty. Sądził, że stworzy telepatów, których zdolności będą niewykrywalne. Chciał, żebyście zawsze byli o krok w przedzie, zarówno w gronie Centaurian, jak i na zewnątrz.

Popatrzył na swoje ręce, swoje ciało, jakby oglądał je po raz pierwszy w życiu.

- Ale mu sienie udało...?

- W każdym razie nie tego się spodziewał. Widocznie po­pełnił jakiś błąd. Jakby ktoś chciał mieć artystę trywizyjnego, a zamiast tego otrzymał muzyka albo tancerza.

Jule prawie osiągnęła poziom, o jakim marzył Charon. By­ła empatyczką, odczytywała emocje i potrafiła przekazywać własne. Nie umiała jednak odbierać ukształtowanych przeka­zów myślowych. Zresztą bez odpowiedniego treningu nie po­trafiła nawet identyfikować emocji, jakie odczytywała czy wysyłała. Umiała także teleportować, co było znacznie ła­twiejsze do opanowania, za to przysparzało jej rodzinie tylko dodatkowych zmartwień. Była zniweczeniem planów Charo­na, mimo to podjął następną, drugą próbę...

Dane zerknął na mnie, lecz szybko odwrócił wzrok.

- Dlaczego więc ją zabili? - Centaurianie, jego matkę. Przeszył go dreszcz.

- Może to był naprawdę wypadek. Daric, przecież ona zgi­nęła wtedy, gdy byłeś już na tyle duży, by pamiętać o jej śmierci, a wszyscy sądzili, że jesteś normalny.

Spojrzał znowu na mnie, nieco bardziej przytomnym wzro­kiem.

- Jak ci się udało zachować to w tajemnicy...? - zapyta­łem. - Przez cały okres dorastania? - Ciekaw byłem, jak to w ogóle było możliwe, że jemu się udało, a Jule nie.

- To dzięki Jule... Ona mi pomogła. - Zagryzł wargi.

- Przecież była wtedy małą dziewczynką. Skinął głową.

- Ale wiedziała już, że coś z nią jest nie tak, że z jakiegoś powodu ludzie jej nienawidzą. Osłaniała mnie, broniła... na­uczyła, jak ukrywać moje zdolności... - Próbowała zaoszczę­dzić mu cierpień, przez które sama przeszła. - Dlatego tak bardzo jej nienawidziłem. - Napięcie, nieustanny strach, udręka, którą Jule musiała znosić, nie mając nawet pojęcia, jak to ukryć. Dane ją właśnie za to wszystko winił. - Nie wie­

działem, co mam robić... Tylko jej mogłem ufać, tylko ona potrafiła mi wszystko wybaczyć. Dlatego zawsze zadawałem jej ból. Ale bez względu na to, jak bardzo ją raniłem, czy też jak ona pragnęła mnie zranić, nigdy i nikomu nie wyjawiła mojej tajemnicy... - W końcu zaczął jej nienawidzić nawet za to. Potrząsnął głową i zamrugał.

Po chwili uniósł na mnie spojrzenie błyszczących oczu. Obaj mieliśmy świadomość, że jest już za późno, żeby cokol­wiek zmienić. Wiedzieliśmy też obaj, że on nigdy mi nie wy­baczy tego, że wyjawiłem prawdę Argentynę. Ale teraz jego rozgoryczenie na ojca i Centaurian było mi jedynie na rękę. Przejrzał w myślach krok po kroku cały plan, który mu przed­stawiłem.

- Czy Argentynę wie o tym wszystkim...? O tym, że chcesz zbezcześcić jej sprzęt? Skinąłem głową.

- I wyraziła zgodę?

- Tak.

- Einear powiedziała mi, że zatrzymałeś się w „Czyśćcu". - Zerknął na mnie z ukosa, jakby na moment ogarnęła go żą­dza krwi.

- To prawda. - Wytrzymałem jego spojrzenie, unosząc nieco głowę.

- I chcesz, żebym przekazał Strygerowi, że może cię mieć? - powtórzył. Oczy mu się ponownie rozszerzyły. Zagryzłem wargi aż do bólu.

- Musisz go przekonać. Powinniśmy zrobić to jak naj­szybciej, nim Zgromadzenie zbierze się na głosowanie.

- Tylko tego ode mnie oczekujesz? - Odwrócił głowę.

- Prawdopodobnie tak.

- Z tym nie będzie żadnego problemu - mruknął. Spostrzegłem, że jego wargi wyginają się w krzywym uśmieszku.

- Na dobrą sprawę... - spojrzał na mnie - to brzmi j ak nie­zły kawał.

31

Skoczek wzniósł się w powietrze, a ja patrzyłem na znika­jący w dole stojący na otwartej przestrzeni dom Einear. Za­pragnąłem powrócić, znowu znaleźć się wśród tych kamien­nych ścian, pójść korytarzami wypełnionymi zapachem mi­nionych epok... położyć dłoń na stole inkrustowanym gwiazdkami, błyszczącymi w świetle płomieni, porozmawiać z Einear, powiedzieć jej o tym, co muszę zrobić...

Pomyślałem, że na pewno bym jej nie zastał. Wmawiałem sobie, że gdybym jej powiedział, na pewno próbowałaby mnie powstrzymać. Ona by tego nie zrozumiała, nie zgodzi­łaby się, abym cierpiał. Im mniej wiedziała o całej sprawie, tym lepiej. Natomiast im mniej ja myślałem o rzeczach i lu­dziach związanych z tym domem, tym lepiej dla mnie.

Kiedy wróciłem do „Czyśćca", zastałem Argentynę w jej garderobie. Nakładała sobie na twarz maseczkę na noc. Od­wróciła się do mnie; połowę twarzy miała jeszcze srebrzystą,

druga natomiast odbijała światło niczym lustro. Zmrużyłem oczy.

- Z Jirem wszystko w porządku? - zapytała. - Jak zare­agował Charon?

- W porządku. - Skinąłem głową. - W zasadzie nic się nie stało... Widziałem się z Darikiem. Dogadaliśmy się, zrobi to, co trzeba.

Nie odpowiedziała; obrazowi Darica, który pojawił się w jej myślach, towarzyszyło coś w rodzaju bezradnej tęsknoty.

- Stwierdził, że to prawie jak dobry kawał - dodałem. Przez jej umysł przemknęła fala bólu. Zacisnęła wargi, by

nie nazwać mnie łajdakiem. Ścisnęła w palcach pasemko

włosów opadające jej na twarz.

- Rozmawialiśmy na ten temat - rzekła, mając na myśli swoją grupę. - Zwłaszcza o sposobie, w jaki chcesz przeka­zać członkom Zgromadzenia zarejestrowane doznania. - Po­trząsnęła głową, błyski w jej oczach powiedziały mi, że za­czyna czerpać przyjemność z utrudniania mi życia. - Nikt nie ma pewności, że coś z tego wyjdzie... o ile w ogóle systemy są kompatybilne...

- Sieć to Sieć - mruknąłem, czując ciarki na plecach. -Wszystkie podsystemy działają na tej samej zasadzie.

- Ale nie wszystkie bazują na tym samym, specjalistycz­nym oprogramowaniu - przypomniała mi rzecz niemal oczy­wistą. - Zgromadzenie wykorzystuje głównie programy ob­róbki danych, a nie programy sensoryczne. Niewykluczone, że ich system nawet nie będzie w stanie odczytać informacji, którą masz zamiar za jego pośrednictwem przekazać. Możli­we, że zdołasz uzyskać jedynie trójwymiarowy obraz Stryge-ra, ale nie będą mu towarzyszyły żadne wrażenia... Co zro­bisz, jak to nie zadziała?

Zakląłem pod nosem.

- To musi działać... W jaki sposób się o tym przekonać? Możesz zrobić próbę? Zaśmiała się sztucznie.

- Myślisz, że mamy wolny wstęp do sali posiedzeń...?

- Daric ma - odparłem. - On mi pomoże sprawdzić dzia­łanie systemu.

- A jeśli faktycznie nic z tego nie wyjdzie?

- Wtedy Daric będzie musiał mi pomóc w dopasowaniu programów.

Wyszedłem z garderoby, zostawiając ją z myślami, i po­szedłem na górę. Miałem wrażenie, że nie kładłem się od wie-

ków. Padłem na łóżko Argentynę i zaniknąłem oczy, wyczu­wając delikatny ziołowy zapach jej perfum. Pomyślałem, że gdyby udało mi się wykraść kilka godzin snu, podczas gdy ona była na dole, w klubie, może wtedy nie czułbym się tak jak teraz -jak ktoś, komu na siłę starają się wtłoczyć trochę oleju do głowy.

Kiedy się obudziłem, pokój był tak samo oświetlony. Zerk­nąłem na identyfikator, chcąc sprawdzić godzinę... potem spojrzałem po raz drugi i trzeci; nie mogłem uwierzyć, że przespałem niemal całą dobę. W dodatku czułem się jeszcze gorzej niż przedtem. Zwlokłem się z łóżka i przykleiłem świeży plaster za uchem. Zostało mi już tylko sześć sztuk.

Zszedłem na dół. Zastałem Argentynę, Aspena i Rayęprzy stoliku w dużej sali, przyglądających się, jak tancerze w wiel­kiej bańce unoszącej się w powietrzu nad ich głowami wyko­nują swój rutynowy taniec. Aspen i Raya wodzili palcami po zwilżonych krawędziach szklanek, uzupełniając to przedsta­wienie dziwaczną, pulsującą muzyką.

- Dlaczego mnie nie zbudziliście? - spytałem nieco zbyt natarczywym tonem.

Argentynę popatrzyła na mnie, zdumiona, i wyjęła kamfa z ust.

- Próbowałam - odparła - ale nic z tego nie wyszło. Odwróciłem głowę i potarłem palcami policzek.

- Przepraszam - mruknąłem. Wzruszyła ramionami.

- Nie ma sprawy... Dzwonił najpierw Daric, a później Braedee.

Spojrzałem na nią.

- Czego chcieli?

- Dane jest w budynku Zgromadzenia - rzekła, starając

się zachować obojętny ton. - Przekazał, że Stryger zapalił się do tego pomysłu.

Próbowałem przełknąć gorzki kłąb, który nagle utkwił mi w gardle. Skinąłem głową.

- Kiedy?

- Wieczorem, bezpośrednio przed głosowaniem. Pojutrze. Szum w mojej głowie stał się tak głośny, że le­dwie mogłem słyszeć dochodzące z zewnątrz dźwięki.

- Powiedziałam Daricowi, że będzie ci potrzebna jego po­moc w sprawdzeniu kompatybilności systemów. Pewnie jest tam jeszcze, chyba możesz pojechać...

- Nie mogę. - Dotknąłem gniazdka na karku. - To zbyt ry­zykowne. Wolę, żeby on przyjechał tutaj. Spięła się, ale nie odezwała nawet słowem.

- A co z Braedeem? Czego on chciał?

- Nie powiedział.

Zmarszczyłem brwi i poszedłem do telefonu. Darica zastałem w jego biurze; uśmiechnął się na widok mojej twarzy na ekranie.

- Argentynę przekazała ci wiadomość? Wszystko zała­twione. Za dwa dni. Powiedziałem Strygerowi, że masz za­miar odlecieć z Ziemi zaraz po głosowaniu. - Sprawiał wra­żenie, jakby nie mógł się doczekać tej chwili.

- Nie wszystko jest gotowe - odparłem. - Muszę mieć pewność, że system w sali posiedzeń będzie potrafił odtwo­rzyć ten zapis. Chcę, żeby ś przyjechał tu dziś wieczorem i po­mógł mi sprawdzić kilka rzeczy.

- W klubie...? - Zgarbił ramiona. - Oczywiście... zaraz wychodzę! - rzucił i przerwał połączenie.

Stałem chwilę bez ruchu, chyba zarówno zaskoczony, jak i zaniepokojony. W końcu zadzwoniłem do Braedeego, ale odpowiedział mi automat. Nie poprawiło mi to samopoczu­cia. Zadzwoniłem więc do Mikaha.

Uśmiechnął się, ujrzawszy mą twarz na ekranie.

-- Kto tym razem próbuje cię zabić? - spytał. Nie wiedziałem, czy miał to być żart.

- Wizytator Stryger.

Natychmiast spoważniał. Wyjaśniłem mu wszystko, zwła­szcza że miałem już niemal całkowitą pewność, że uda mi się zrealizować plan. Uśmiech powoli znikał z twarzy Mikaha.

- Ty chyba do końca postradałeś swój pieprzony rozum -rzekł wreszcie. - Kocie, to wariactwo. Nie jesteś przecież nie­zniszczalny. On cię zabije!

- Nie zabije, jeśli ty zgodzisz się mnie osłaniać.

- Aha... - mruknął. Zawahał się i spuścił głowę, jakby przetrawiał wszystko w myślach. - To inna rozmowa. Zare­zerwuję sobie czas - rzekł, spoglądając znowu w ekran. - Za­dzwoń, kiedy będziesz znał wszystkie szczegóły.

Skinąłem głową i musnąłem palcami plaster za uchem.

- Mikah...?

- Co?

- Już nigdy nie staraj się dla mnie o topalazę, bez względu na to, jak bardzo bym cię o to prosił.

- Dobra. - Przesłał mi jeszcze znak braterstwa, obejmując prawą dłonią lewą pięść, po czym rozłączył się.

Kiedy ruszyłem z powrotem korytarzem, zza zakrętu wy­łoniło się niespodziewanie dwóch centauryjskich gliniarzy, którzy zastąpili mi drogę.

W pierwszej chwili miałem zamiar odwrócić się i uciekać, lecz oni byli na to przygotowani: nie przebiegłbym nawet dwóch metrów, gdy zostałbym schwytany.

Stanąłem w miejscu.

- Braedee...?-zawołałem.

- Braedee chce się z tobą zobaczyć - rzekł jeden z nich. Mógł istnieć tylko jeden powód, dla którego polecił mnie zgarnąć: rada centauryjska sprzeciwiła się mojej akcji. Ozna­czało to, że bardziej zależało im na Strygerze i zniesieniu kontroli niż na życiu Darića.

- Nie mówię do ciebie - rzuciłem gliniarzowi. - Brae­dee... jestem gotów się założyć, że mnie słyszysz. Odwołaj ich, w przeciwnym razie Charon dowie się o wszystkim.

Za moimi plecami zadzwonił wideofon. Odwróciłem się i włączyłem ekran ochronny. Pojawiła się twarz Braedeego.

- Zostaw mnie w spokoju - powiedziałem - w przeciw­nym razie Charon dowie się wszystkiego o tamtym zamachu bombowym. - On nie miał już mnie czym postraszyć, ja zaś

wciąż miałem haka na niego. Przez dłuższą chwilę bez słowa wpatrywał się w ekran.

- W porządku.

Zmarszczyłem brwi.

- Tak po prostu? Uśmiechnął się lekko.

- Mogę cię zostawić w spokoju, ale to nie znaczy, że ktoś inny nie będzie strzegł Strygera. Centaur nie jest jedynym syndykatem, któremu zależy na dobrym stanie jego zdrowia. Nie wszystko spoczywa w moich rękach.

- Do cholery, Braedee...! - urwałem, zaciskając kurczo­wo palce na krawędzi aparatu. - Wiesz, kim on jest. Napra­wdę sądzisz, że w interesie Centaurian leży jego zwycięstwo?

- Ocena nie należy do mnie - odparł. - Ja tylko wykonuję rozkazy.

- Pewnie, że tak. - Odwróciłem głowę, nie mogłem ze­brać myśli, patrząc mu w oczy. - Posłuchaj... - rzekłem w końcu - a lepiej, żebyś słuchał uważnie, do cholery! Doga­dałem się z ludźmi z czarnego rynku, żeby zostawili Darića w spokoju do czasu głosowania, ponieważ muszę skorzystać z jego pomocy. Jeśli zniesienie kontroli nie zostanie przegło­sowane, on będzie żył; jeśli ustawa przejdzie, Daric zginie. Ale żeby zawrzeć, z nimi ten układ, musiałem ich przekonać, że Stryger także stanowi dla nich zagrożenie. Ocenili więc, że jeśli projekt zostanie przegłosowany, jego również będą mu­sieli zabić.

Braedee wpatrywał się we mnie przez dłuższy czas rozsze­rzonymi oczyma, nie powiedział jednak ani słowa.

Przerwałem połączenie i wyłączyłem ekran ochronny. Kie­dy się odwróciłem, w korytarzu nie było już nikogo.

Wróciłem do sali klubowej. Argentynę siedziała przy stoli­ku sama, nawet tancerze zniknęli.

- Czego chcieli ci gliniarze? - zapytała.

- Niczego. - Z niepokojem zerknąłem w stronę drzwi. -Daric wkrótce tu będzie.

Spostrzegłem, że spięła się, a przez jej umysł przemknęło kilka różnych myśli naraz.

- Niech to wszyscy diabli... - mruknęła. Rozsiadła się wygodniej na poduszkach i odgarnęła włosy z czoła. Poczu­łem się tak, jakbym miał w żołądku całe rojowisko robactwa.

- Argentynę...

- Nic się nie stało - rzekła zrezygnowanym głosem. - To wszystko moja wina. Wzruszyłem ramionami i usiadłem naprzeciwko niej.

- Wybacz, że zajmowałem twoje łóżko przez cały dzień. Zaśmiała się.

- Nie myśl, że straciłam z tego powodu sen. Miałam do wyboru sześć innych łóżek.

Trwało dłuższą chwilę, nim pojąłem, co właściwie miała na myśli.

- Zespół...? - Uzmysłowiłem sobie nagle, że chyba nigdy nie widziałem nikogo z nich w pojedynkę. Zawsze trzymali się razem, parami czy trójkami, dotykając się nawzajem pod­czas rozmowy.

- Tak. - Uśmiechnęła się, jakby rozbawiona moją naiwno­ścią. -Wszyscy sypiamy razem. To chyba naturalne, że utrzy­mując niemal bez przerwy więź umysłową, staramy trzymać się jak najbliżej siebie. Stanowimy niemal rodzinę. - Uśmie­chnęła się szerzej. - Każdy grzech jest kuszący, a najbardziej kazirodztwo.

- Agdziew tym wszystkim jest miejsce dla Darica? - spy­tałem. - Czyżby on był tylko do zadawania bólu?

Przestała się uśmiechać, choć nie wyczuwałem w niej jesz­cze złości.

- Każdy z nas ma swoich prawdziwych kochanków poza grupą. W naszym gronie byłoby to niezwykle męczące. A tak utrzymujemy związki trochę luźniejsze, ale... chyba nieco trwalsze. - Spojrzała na swoje dłonie złożone w ten sposób, jakby trzymała w nich bańkę mydlaną. Po chwili uniosła gło­wę. - Daric jest... był dla mnie kimś wyjątkowym. Sposób, w jaki mnie dotykał... Potrafił dotknąć niewiarygodnych

miejsc... - Zmrużyła oczy. Widocznie po raz pierwszy zrozu­miała, dlaczego i jakim sposobem był zdolny do tak niezwy­kłych pieszczot. - Był dla mnie taki dobry... - Wstała od sto­lika, spoglądając w stronę drzwi. - Będę na tyłach razem z ca­łą grupą. Przygotujemy sprzęt do czasu jego przyjścia.

Usiadłem, czekając na Darica. Lizałem palce i wodziłem nimi po krawędzi opróżnionej do połowy szklanki, aż wresz­cie udało mi się wydobyć dźwięk.

Po jakimś czasie pojawił się Daric i szybkim krokiem pod­szedł do mnie. Zatrzymał się przy stoliku, mina zrzedła mu nieco, kiedy spostrzegł, że nie ma Argentynę.

- Rada nadzorcza Centaura nie wyraziła zgody na naszą akcję przeciwko Strygerowi - powiedziałem, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.

Zmarszczył brwi. Nie wiedział o tym, nie brał udziału w posiedzeniu. Ciekaw byłem, jak głosował Charon, chociaż nie miało to większego znaczenia.

- Trzymam Braedeego na smyczy, ale on twierdzi, że inne syndykaty będą pilnie strzegły Strygera - dodałem. - Nie wiem, czy Braedee może nam w czymkolwiek pomóc. Uwa­żasz, że to zmienia naszą sytuację?

Pokręcił głową, zacisnąwszy wargi. Odebrałem cień roz­czarowania w jego myślach.

- Nie - rzekł cicho. - Stryger ma swoje sposoby, ja także. Przypuszczam, że Gubernator wyrazi zgodę na wykorzysta­nie ich kanałów łączności - to przecież także ich interes. Stry­ger na pewno przybędzie na spotkanie.

Odwróciłem głowę.

- Na co jeszcze czekamy? - zapytał. - Chodź, sprawdzi­my system. Musimy mieć pewność, że wszystko gra... Kiedy spojrzałem na niego, uśmiechał się szeroko. Prowadząc go na tyły klubu, odczytywałem narastające w nim napięcie. Czuł się nieswojo, idąc moim śladem przez tak dobrze znane sobie pomieszczenia. Cała grupa czekała na nas. Argentynę stała pośrodku, otoczona jakby żywym pance­rzem; zamrugała. Daric na jej widok zamarł w bezruchu.

Chyba na dobrą sprawę nie wierzył, że ją tu spotka. Powietrze jakby nagle wypełniło się ładunkiem elektrostatycznym. Oboje wpatrywali się w siebie - oboje pragnęli i jednocześnie

nienawidzili tego zbliżenia bez kontaktu, kontaktu bez zbliże­nia. ..

Argentynę pierwsza spuściła wzrok, uciekając przed jego spojrzeniem. Zdawał się jej jeszcze bardziej pociągający: wy­ższy, przystojniejszy...

- Cześć, Dane - rzuciła.

- Argentynę... - mruknął i urwał, nie wiedząc, co powie­dzieć.

- Oto sterownik. - Wyciągnęła ku niemu jakiś przedmiot spoczywający na otwartej dłoni.

Daric podszedł bliżej i wziął urządzenie; napięcie wzrosło, kiedy ich palce się zetknęły. Ułożył precyzyjnie niewielki sześcian na swojej dłoni, po czym zacisnął ją, jakby chciał go zgnieść. Wiedziałem jednak, że jego ręka jest scyberowana, podobnie jak dłoń Einear czyjego ojca.

- Włącz to - powiedział.

Argentynę uruchomiła aparaturę symbu. Twarz Darica przybrała niewyraźny wyraz, gdy do jego mózgu popłynęły sygnały; sprawdzał odczyty, porównywał je z czymś. Po kil­ku sekundach na jego twarzy odmalowało się zdumienie... Zmarszczył brwi i zaklął pod nosem.

- Miałaś rację. - Spojrzał na Argentynę, nieco pobladły. Porównywał obwody symbu ze swoim własnym oprogramo­waniem. Coś się nie zgadzało.

- Czy w systemie sali Zgromadzenia można wprowadzić takie zmiany, żeby wszystko grało? - zapytałem. Zaśmiał się, nadal skupiony nad jakimiś szczegółami.

- Oczywiście, że można. To dość proste. Trzeba tylko zwiększyć szerokość pasma przenoszonego przez obwody w sali posiedzeń. Ale przedtem musiałbyś pokonać zabezpie­czenia w systemie Federacji. Mogę cię zapewnić, że mógłbyś się zestarzeć i umrzeć, nim zdołałbyś tego dokonać.

Argentynę wyjęła sześcian z jego ręki i wpatrzyła się w niego, ująwszy go w dłonie.

- Ale można zrobić nagranie try wizyjne. I tak zostanie do­kładnie utrwalone to, co Stryger z tobą zrobi. Jeśli się przeka­że nagranie Niezależnej Agencji Informacyjnej, a oni to pusz­czą. ..

- Stryger zaprzeczy, powie, że to prowokacja, że materiał jest zmontowany. - Pokręciłem głową. - Nikt w to nie uwie­rzy.

- On ma rację - wtrącił Daric, rozpinając wysoki kołnie­rzyk koszuli. - Stryger nigdy nie zaszedłby tak wysoko, gdy­by otaczającą go atmosferę można było tak prostym sposo­bem zepsuć. - Zaczął chodzić po pokoju. - O Boże! Co ma­my teraz robić? Oni mnie zabiją, Argentynę!

Spojrzała na niego; na jej twarzy malowała się bezradność. Uniosła sterownik, chcąc go włączyć do gniazdka ukrytego gdzieś w'tylejej głowy.

- Zaczekaj. - Wyciągnąłem rękę.

Z ociąganiem wręczyła mi niewielki sześcian.

- Spróbujemy jeszcze coś z tym zrobić. - Skinąłem głową w stronę Darica. - Jest pewien sposób, który powinniśmy wy­próbować. Ale musimy zostać sami.

Argentynę skinęła głową, powstrzymując się od pytań. Wykonawcy wyszli za nią z pokoju, oglądając się na nas. Da­ric patrzył za nimi, wreszcie spojrzał na mnie. Sprawiał wra­żenie sparaliżowanego.

(Daric.) Sformułowałem wyraźny przekaz, żeby przyciąg­nąć jego uwagę. Jęknął cicho i spojrzał mi w oczy.

- Czy możesz stąd nawiązać bezpośrednią łączność z sy­stemem Federacji? Czy potrzebny ci jakiś specjalny terminal? Dotknął ręką głowy, zirytowany i zmieszany.

- Mogę nawiązać kontakt za pośrednictwem identyfikato­ra z dowolnego miejsca na planecie. Dlaczego pytasz?

- Więc wybierzemy się razem na wycieczkę do wnętrza tego systemu, a ty wprowadzisz niezbędne zmiany. Patrzył na mnie, jakby miał przed sobą wariata.

- Mówiłem ci już, że nie ma żadnego sposobu... (Dla nas jest.)

Szarpnął się do tyłu i wzdrygnął, przypomniawszy sobie, co nas łączy.

- Ależ to niemożliwe... wykluczone... Pokręciłem głową.

- Wiem, jak się dostać do środka. To dość proste, jeśli zna się odpowiednie sposoby. Ale muszę cię zabrać ze sobą, po­nieważ ja nie mogę niczego tam zmienić. Ty mi pokażesz, czego należy szukać, a kiedy ja odnajdę właściwą sekwencję, ty wprowadzisz zmiany.

Pokręcił głową, próbując wyobrazić sobie to, o czym mó­wię.

- Chcesz powiedzieć, że... może tego dokonać każdy psion... ? Ja również?

- Beze mnie nikt nie odnajdzie drogi; ja jestem oczyma, a ty narzędziem. Potrzebujemy siebie nawzajem. - Wykrzy­wiłem usta w uśmiechu, który powinien był przypominać je­den z grymasów Darica.

Gapił się na mnie, zagryzając wargi.

- Ale zabezpieczenia...

- Będziemy dla nich niewidzialni, nie wyczują nas, jeśli zachowamy ostrożność. Będziemy się znajdować poza spe­ktrum.

- To niewiarygodne... - mruknął. - Wiem, że nie żartu­jesz. Skąd ty znasz... ?

- To nie ma znaczenia. A jak skończymy, to lepiej zapo­mnij o wszystkim, jeśli masz zamiar dalej uchodzić za czło­wieka.

Zachmurzył się; wykrzywił usta i usiadł na kanapie.

- Co więc mam robić?

Wręczyłem mu sterownik i zająłem miejsce naprzeciwko niego. Miałem nadzieję, że wystarczy mi wiadomości, by te­go dokonać. Przywołałem w myślach twarz Snajpera...

- Połączę się z tobą, nawiążę kontakt myślowy, a kiedy ty

uzyskasz dostęp do systemu Zgromadzenia, ja wniknę do jego wnętrza, wciągając cię za sobą. Daric wydął wargi.

- Jak długo to potrwa?

- Niedługo, o ile wszystko pójdzie gładko. - Zamknąłem oczy, odcinając się od widoku jego twarzy, i wniknąłem do je­go umysłu. Nawiązywałem pełny kontakt najdelikatniej, jak potrafiłem, mimo to ogarnęła go fala strachu.

(Daric!) pomyślałem. (Musisz to zrobić, inaczej zginiesz!) Poczułem, że zbiera się w garść, człowiek pragnący za wszel­ką cenę utrzymać się przy życiu znowu brał górę. Obraz swe­go ojca przeplatany innymi wspomnieniami odbierał niczym żółć podchodzącą do gardła.

- W porządku -rzekł posępnym tonem.-Wytrzymam to, skoro ty potrafisz.

(Nie mów. Wystarczy, że pomyślisz -ja cię usłyszę.)

(O Boże!) pomyślał.

(Włącz się do systemu.)

Nawiązał bezpośredni kontakt z komputerem Zgromadze­nia. Nieustający strumień danych wlał się do jego układów bioelektronicznych, zatapiając je w jaskrawym świetle. Po chwili zaczął ulegać zmianie, przekształcając się w coś, co świadomość Darica mogła odczytać.

(Skoncentruj się na tym, jak i gdzie należy wprowadzić zmiany w tym systemie.)

Posłusznie zrobił to, o co prosiłem. Znowu sprawdzał i po­równywał odpowiednie fragmenty z układami symbu, prze­syłając mi precyzyjnie sformułowane myśli. Po chwili wie­działem już, czego mam szukać.

(A teraz odpręż się i trzymaj mocno. Ruszamy w drogę.)

Przejście prowadzące przez jego umysł w głąb systemu przypominało szeroko otwarte okno. W porównaniu z tym, co robiliśmy ze Snajperem, ten sposób był znacznie łatwiej­szy. Pociągnąłem Darica za sobą w strumień białego światła. Jego duch przywarł do mnie, wręcz się przy kleił, zbyt przera­żony, by pomyśleć o zerwaniu więzi. Kanał bezpośredniej łą-

czności zaprowadził nas błyskawicznie do ukrytego serca sy­stemu Federacji - do tego niewidocznego świata, dzięki któ­remu świat realny mógł istnieć. Przekraczanie kolejnych warstw strumieni danych przypominało wnikanie w głąb słońca złożonego z coraz to gęściejszych powłok pulsujących energią. Odbierałem wyraźne impulsy wywołane naszą wę­drówką; warstwy światła/szumu/wibracji zdawały się ciągnąć bez końca, wypełniając me zmysły wrażeniem zapachu palo­nego cynamonu. Aż trudno było uwierzyć, że ta połyskliwa nieskończoność jest zaledwie wewnątrzatomowym tańcem w rytm jakiejś pierwotnej muzyki, ograniczonym przestrzen­nie do monokryształu telhassium wielkości mojego palca. Z trudem przychodziło mi też pamiętać, dokąd właściwie zmierzamy i co mamy zamiar uczynić po odnalezieniu celu.

Stwierdziłem, że nasza podróż dobiegła kresu: byliśmy w samym jądrze systemu Zgromadzenia.

(Jesteśmy na miejscu) przekazałem Daricowi. Poczułem, że zdobył się na odwagę i otworzył oczy.

(Jak tu gorąco...) pomyślał. Widocznie nie potrafił inaczej określić czegoś aż tak niewiarygodnego, aż tak nie dającego się opisać. Wyczuwał jedynie to, co go otaczało, lecz zmysły zawodziły w tym środowisku. Zacząłem szukać centrum ner­wowego, które mi opisał, zawierającego potrzebną sekwencję rozkazów. Skoncentrowałem się na poszczególnych fragmen­tach, zacząłem wyławiać charakterystyczne wzory, które Snajper nauczył mnie rozpoznawać i pojmować ich znacze­nie. Każda odrębna warstwa miała tutaj własny program za­bezpieczeń, wnikający w głąb strumienia danych jak sieć na­czyń limfatycznych. Nerwowe podsystemy odzywały się w moim mózgu i przenikały nasze fantomy jak ryby przeci­nające toń; za każdym razem musiałem walczyć z chęcią wstrzymania oddechu. Cieszyłem się, że Daric nie może tego widzieć. Wkradałem się między zapisy Zgromadzenia...

(Mam!) przekazałem w końcu. Sekwencja, którą musieli­śmy otworzyć, leżała przede mną - klarowna i wyraźna -ściśnięta między programami ochronnymi. Wniknąłem głę­

biej w umysł Darica, kontaktując się bezpośrednio z centrami jego mózgu. Otworzyłem się przed nim, pozwalając mu na ułamek sekundy spojrzeć moimi oczyma. (Wprowadź zmia­ny...)

Wyczułem, że zdeterminowany, przystępuje do działania, walcząc z przerażeniem. Energia, z jakiej ja nigdy nie potra­fiłem korzystać, popłynęła przez naszą uwspólnionąjaźń i za­częła zmieniać czarne na białe, tak na nie, otwarte na za­mknięte.

Po chwili przed moimi oczyma pulsowała zupełnie od­mienna sekwencja rozkazów - ta właściwa, otwierająca nam drogę do realizacji mojego planu.

(Spójrz teraz) pomyślałem, chcąc ponownie ukazać mu wszystko za moim pośrednictwem.

(Zabierz mnie stąd!) wrzasnął. Poczułem, że ogarnia go panika. Za wszelką cenę chciał się uwolnić. W każdej chwili mógł uruchomić jeden z otaczających nas systemów alarmo­wych, co skończyłoby się śmiercią nas obu. Wyciągnąłem go stamtąd jak najszybciej.

Chyba jeszcze szybciej zerwałem kontakt myślowy. W ułamku sekundy siedzieliśmy znowu naprzeciwko siebie, ze skupionymi twarzami, wpatrując się szklanymi oczyma w pustkę, która nas rozdzielała.

- Udało się? - zapytał niewyraźnie, jakby miał kłopoty z mówieniem. - Teraz wszystko będzie działało?

- Tak. - Skinąłem głową. - Myślę, że tak. Podniósł się na miękkich nogach.

- To niewiarygodne... - mruknął głosem pełnym respe­ktu, wręcz nabożnej czci. Objął głowę dłońmi... ogarnął go nagle lęk, że mogłoby mu się spodobać to, co przed chwilą zrobiliśmy. - Muszę się napić. Czegokolwiek. - Spojrzał na mnie. Odbierałem na zmianę słodkie i gorzkie fale jego ulgi i odprężenia. Podobało mu się tym bardziej, im bardziej się bał. - Boże! Chyba bym się zabił na twoim miejscu - rzekł. -Jak ty możesz z tym żyć?

Do pokoju weszła Argentynę; widocznie nasłuchiwała pod

drzwiami pierwszych odgłosów życia. Przez uchylone drzwi doleciał stłumiony gwar głosów: sala klubowa wypełniała się przed wieczornym spektaklem.

- Udało się wam to zrobić? - zapytała, spoglądając to na mnie, to na Darica. - Co się stało? - Była wyraźnie zakłopo­tana. Starała się ze wszystkich sił nie patrzeć zbyt intensywnie Daricowi w oczy.

- Lepiej nie pytaj! - Daric ponownie objął głowę dłońmi, lecz zaraz opuścił ręce. - Owszem, zrobiłem to.

Zmarszczyłem brwi, ale nic nie powiedziałem. Twarz Ar­gentynę wyrażała ulgę pomieszaną z niedowierzaniem.

- To dobrze - odparła. Zawahała się, jakby walcząc z my­ślami. - Zostajesz... na przedstawienie?

- A chciałabyś? - spytał Daric, podchodząc do niej. Odczytałem z jego myśli, że ogarnęło go niepohamowane pragnienie zastosowania wobec Argentynę swych umiejętno­ści, zrobienia czegoś, czego tak bardzo pragnęła. Delikatnie sięgnąłem do jego umysłu na tyle tylko, by przypomnieć mu o mojej obecności, a jednocześnie powstrzymać te żądze. Argentynę oderwała od niego wzrok i spojrzała na mnie.

- Potrzebny mi sterownik symbu. Daric oddał jej sześcian i Argentynę wyszła pospiesznie, odrętwiała tak fizycznie, jak i psychicznie.

Dane stał jeszcze przez chwilę, patrząc na mnie.

- Idę do sali, żeby się czegoś napić - rzekł. W jego głosie także odbierałem napięcie. (/ zostaję na przedstawienie.) Świetnie zdawał sobie sprawę, że nie tylko potrafię odczytać tę myśl, ale że zrobię to na pewno. - Idziesz ze mną? - niespo­dziewanie zapytał.

- Nie - odparłem.

Pomyślał o tym, w jaki sposób odnosił się do mnie jeszcze kilka dni temu... a także o tym, co Stryger miał ze mną zrobić za dwa dni. Zaczerwienił się nieco.

- A więc do zobaczenia w piekle - rzucił i wyszedł z po­koju.

Siedziałem na kanapie, starając się nie podążyć za jego

umysłem. Nie mogłem się jednak powstrzymać, gdyż cały czas myślał o mnie; widział mnie w wyobraźni ze swoją ma­cochą w łóżku i zastanawiał się, ile ona miała z tego przyje­mności. Miał nadzieję, że jego ojciec także to sobie wyobra­ża. Myślał również o nagiej Argentynę...

Zerwałem kontakt, brzydząc się zarówno nim, jak i sobą. Ale obrazy nagich ciał wciąż miałem przed oczyma. Argenty­nę... Lazuli... Ciekaw byłem, co teraz porabia Lazuli. Zna­jdowała się zbyt daleko, bym mógł do niej sięgnąć; przypo­mniałem sobie delikatną miękkość jej skóry, aż poczułem drżenie każdego nerwu. Czy myślała o mnie, darzyła mnie nienawiścią...?

- Do cholery z tym - mruknąłem sam do siebie.

32

Daric wyszedł ostatni przed zamknięciem klubu. Odpro­wadziłem go wzrokiem, chcąc mieć pewność, że nie zawróci ani nie zmieni zdania. Niewiele Już mogłem zrobić, żeby sprawić mu przykrość.

Argentynę także spoglądała za nim, tłumiąc w sobie głębo­ko narastającą tęsknotę. Zerknęła na mnie przez całą długość sali, czuła, że sięjej przyglądam. Tego dnia jej przedstawienie było niezłe, ale dziwnie puste. Przez cały czas myślami prze­bywała gdzie indziej, a ręce i nogi miała jak z ołowiu. Scho­dziła ze sceny razem z całą grupą, obejmując ramionami dwoje odtwórców, jakby chciała ukoić swe pragnienia w bez­piecznym towarzystwie przyjaciół. Wkrótce usłyszałem po­nownie muzykę dobiegającą z pokoju za kulisami - lecz tym razem zupełnie inną, graną wyłącznie dla siebie.

Poszedłem za wykonawcami korytarzem, nie wiedząc dla­czego. Kiedy wszedłem do pokoju, wszyscy spojrzeli na mnie, lecz w ich oczach dostrzegałem jedynie akceptację: wi­docznie szybciej niż ja przyzwyczaili się do mojej stałej obe­cności wśród nich. Tylko Argentynę na mój widok poczuła się trochę nieswojo.

- Pomyślałem, że może powinienem... nieco poćwiczyć -rzekłem, uprzedzając słowa Argentynę, i dotknąłem gniazdka na karku. - Tak jak radziłaś... - Mój umysł bronił się przed wszystkim, co wymagałoby choć najmniejszego wysiłku,

przed jakąkolwiek emocją; mimo to nawet komponowanie symbu było znacznie lepsze od tej pustki, która wypełniała

mnie bez końca.

Niektórzy z wykonawców cicho wyrazili zgodę, odebra­łem jednak ich zdumienie. Odczuwali zmęczenie po przedsta­wieniu, lecz nadal utrzymywali silną więź i nikt, nawet przy­padkiem, do tej pory im w tym nie przeszkadzał. Argentynę skinęła głową i wzruszyła ramionami. Odczytałem, że nie­chęć do mnie, niemal wbrew jej woli, szybko wygasa.

Wszedłem w głąb pokoju i włączyłem się do obwodu. W moim umyśle rozwinęło się dwuwymiarowe pole sztucz­nej energii psionicznej. Przez chwilę tylko przyglądałem się i nasłuchiwałem, oparty o ścianę. Argentynę próbowała utkać z oddzielnych kolorów i dźwięków światłopieśń, ukierunko­wując przepełniający ją lęk na poszukiwanie czegoś, czego do tej pory nie doświadczyła. Im bardziej wczuwałem się w otaczające ją zmienne obrazy, tym bardziej czułem je we krwi; pobudzały we mnie pragnienie włączenia się w nie za­miast pozostawania w roli widza.

- No dobrze - odezwała się w końcu Argentynę, zniecier­pliwiona - wprowadź swoje uczucia.

Jakbym ruszył do tańca. Starałem się za wszelką cenę nie potknąć i nie zniszczyć wszystkiego. Koncentrowałem się na własnych uczuciach - radości, tęsknocie, zazdrości - stara­łem się określić fizyczne doznania, które wywoływały we mnie te emocje. Morze bodźców docierających do mego umysłu, zarówno od wewnątrz, jak i/; zewnątrz, poczęło sil­niej falować. To odtwórcy reagowali na takie impulsy, z jaki­mi do tej pory się jeszcze nie zetknęli. Ale ich dezorientacja szybko mijała. Podobało im się to, Argentynę również.

Zebrałem to, co odczytywałem w nich, i wysłałem z po­wrotem, filtrując na tyle, by sprzężenie zwrotne nie wyrwało mi się spod kontroli. Chciałem dać im coś od siebie, jakiś do­datkowy wymiar poszukiwań, jakąś cząstkę mej duszy, w za­mian za to, co otrzymywałem od nich. Krążąc wokół ich ener­gii, odnalazłem w końcu coś, co mogło pochodzić wyłącznie

od Argentynę - coś stanowiącego część jej wizji, przy pomo­cy której kontrolowała symb; coś bardziej realnego od rzeczy­wistości, a czego zawsze brakowało w ich przedstawieniach, co było zbyt ulotne, by prosta siec sensoryczna symbu mogła to przekazać. Poczułem też obecny w niej zawsze cień roz­czarowania wywołanego tym, że akt tworzenia nie mógł być kompletny...

Wyłowiłem z jej umysłu jakiś przypadkowy fantom i ko­rzystając .z energii psionicznej, nadałem mu kształt. Bez dal­szych ingerencji przesłałem go do obwodu. Nagła ciepła fala ogarniającej ich przyjemności wróciła do mnie niczym żar słońca; owa wizja nabrała ostatecznej postaci. Argentynę wpatrywała się we mnie jak zahipnotyzowana. Niespodzie­wanie poczułem się tak, jakbym stał się częścią czegoś znacz­nie większego, po raz pierwszy trwało to na tyle długo, że za­pragnąłem to utrwalić w pamięci...

W niczym nie przypominało to zespolenia... Z niczym chyba nie można było tego porównać. Miało jednak charakter dwustronnej więzi, było jakimś rodzajem wspólnoty, której do tej pory nie znałem - takiej wspólnoty, którą odczuwała wyłącznie ludzka strona mojej jaźni. Z trudem udawało mi się zachować koncentrację, przyjmując tak intensywny przekaz. Ale wysiłki pozostania w obwodzie opłaciły się. Zresztą po jakimś czasie stało się to o wiele łatwiejsze, aż poczułem się tak dobrze i miałem wrażenie takiego odprężenia jak nigdy dotąd...

W tej samej chwili ta druga, parszywa część mego umysłu przypomniała mi, w jakim celu mam założone nielegalne gniazdko i po co w tym wszystkim biorę udział. Wszelka ra­dość zniknęła, a kontakt stał się dla mnie niczym kwiat poże­rany przez zarazę. Wyłączyłem się z obwodu, czując, jak więź psychiczna powoli zanika.

Argentynę i wykonawcy uczynili to samo, stopniowo wy­chodząc z symbiozy, i po jakimś czasie znowu byłem jedynie osamotnionym człowiekiem w milczącym kręgu zaciekawio­nych osób.

- Dlaczego przerwałeś? - zapytała Argentynę.

- Miałem już dość.

- To było naprawdę świetne, zupełnie odmienne. ..-Wjej głosie znów pojawiło się rozczarowanie, które jednak nie miało nic wspólnego ze mną. - Mogło być znacznie lepiej... Popracuj jeszcze kiedyś z nami. Otwórz się zupełnie, niezbyt mocno się zaangażowałeś...

Pokręciłem głową.

- No, Kocie - wtrącił ktoś inny - rozluźnij się.

- No, lunatyku...

- Tak, rozluźnij się.

- To znacznie lepsze od wszystkiego...

- Ale ja nie robię tego, żeby czerpać przyjemności! Dajcie mi, do cholery, spokój! - Wyszedłem z pokoju, uciekając przed ich pytaniami i namowami.

Przez tylne drzwi wydostałem się na boczną uliczkę, sta­nąłem i przywarłem plecami do ściany budynku. Musiałem to zrobić, gdyż nogi miałem jak z waty. Już jutro... jutro wieczo­rem będę tylko ja i Stryger... Coś w moim umyśle wyło z pra­gnienia, żeby stało się to jak najszybciej, ale to nie byłem ja. Dłonie zaczęły mi drżeć, lecz na tym się nie skończyło. Po ra­mionach przebiegły dreszcze, powędrowały dalej, aż w koń­cu trząsłem się cały, jakbym miał gorączkę. Objąłem rękoma brzuch, czekając, aż ten atak minie.

Drzwi otworzyły się i na zewnątrz wyszła Argentynę - sa­ma. Stanęła i popatrzyła na mnie; jej suknia, jak żywa, rzucała w półmroku refleksy świetlne. Po chwili sięgnęła do kieszeni i wręczyła mi kamfa; wetknąłem go miedzy wargi. Wyjęła drugiego dla siebie. Niewiele to pomogło, ale przynajmniej przez jakiś czas nie musieliśmy się do siebie odzywać. Zerk­nąłem na moje zniekształcone odbicie w lustrzanej powierz­chni okrywającej połowę jej twarzy i szybko spuściłem wzrok.

- Przepraszam - rzekła, w końcu, także patrząc w ziemię. Pokiwałem głową, w której narastał tępy ból. Wciąż z całej

siły zaciskałem ręce na brzuchu. Argentynę oparła się o ścianę tuż obok mnie i spojrzała mi w twarz.

- Wiem, że czasami dajemy się schwytać we wnętrzu symbu; zamykamy się we własnym świecie...

Odwróciłem głowę, wbijając zęby w kamfa. Niewielki krąg światła, w którym staliśmy, wydał mi się nagle straszli­wie sztuczny, kruchy i nierzeczywisty. Otaczała nas noc, na­pierała ze wszystkich stron, a ja byłem jedynym człowie­kiem, który to odczuwał...

- Chodzi mi o to - dodała Argentynę - że kiedy odkrywa się nowy wymiar, taki jak ten... pragnie się w nim pozostać, wejść głębiej, nie pozwolić mu zniknąć. Zapomina się wtedy zupełnie o wszystkim, rozumiesz?

Nie odzywałem się. Nie zwracałem uwagi na jej słowa, miałem nadzieję, że zaraz sobie pójdzie.

Nie odeszła jednak.

- Przez całe życie - kontynuowała - czułam, że to, co się we mnie dzieje...

Spojrzałem na nią w końcu, odczytując, że pragnie tego.

- Kiedy słyszę czyjeś imię, widzę kolor - mówiła. - Kiedy indziej dźwięki muzyki powodują, że mam przed oczyma krajobrazy, których nigdy nie widziałam... albo przypomi­nam sobie coś, o czym nie myślałam od wielu lat, i wtedy mam wrażenie, jakby to się wydarzyło wczoraj... I zawsze wszystko ma swój nastrój; wywołują go kolory, widok morza, piosenka. Nie ma on nic wspólnego z charakterem rzeczy ani z tym, co robię, ale mam wrażenie, że to wszystko ma duszę, która do mnie przemawia. W głębi czuję to zawsze, lecz choć­bym nawet bardzo się starała, nawet wewnątrz obwodu sym­bu, nie potrafię przekazać komuś innemu wrażeń. Przez całe życie dążyłam do tego, żeby ludzie odczuwali to samo co ja...

- Zerknęła w ciemności, lecz zaraz znów popatrzyła na mnie.

- Aż zjawiłeś się ty, który to potrafisz. Dokonałeś tego. Przez ciebie to stało się dla mnie realne. - Dłonią w ozdobionej klej­notami rękawiczce chwyciła za rękaw mojej kurtki. - Nie możesz tego tak po prostu przerwać. Dobrze wiem, że nie to

chciałeś osiągnąć, nie na tym ci zależało i nie to jest dla ciebie najważniejsze. Ale wiem także, że odczuwałeś z tego powodu radość. Może właśnie tego ci naprawdę potrzeba... - Chwy­ciła mnie rękoma za ramiona.

Zrobiłem krok do przodu i całym ciałem przycisnąłem ją do ceglanego muru. Objąłem dłońmi jej twarz, odgarnąłem srebrzyste włosy i przylgnąłem wargami do jej ust.

Przez chwilę, zdumiona, próbowała się uwolnić, lecz zaraz uległa i rozluźniła się. Jej dłonie zjechały po moich plecach;

przytuliła się do mnie. Wilgotne, ciepłe wargi coraz mocniej przywierały do moich, aż nagle oboje naraz pojęliśmy, czego naprawdę chcemy.

Nie wiem nawet, w jaki sposób znaleźliśmy siew jej poko­ju, na łóżku, rozebrani na tyle tylko, by móc do siebie dotrzeć. Byłem już w niej, zanim na dobre zrozumiałem, co się ze mną dzieje. Zacząłem się poruszać, coraz szybciej, aż oboje mogli­śmy zapomnieć o wszystkim poza rozkoszą. Osiągnęliśmy szczyt rozkoszy z jakąś niezwykłą gwałtownością, niewiele mającą wspólnego z pieszczotą ciał.

Stoczyłem się z niej i przez jakiś czas leżałem, dysząc cięż­ko. Miałem wrażenie, że nie jestem już zdolny do najmniej­szego ruchu. Argentynę leżała obok mnie w milczeniu, spo­glądając w sufit, na którym rozbłyskiwały wielobarwne światła holoneonów wiszących nad ulicą. Wreszcie uniosła się na łokciu, spojrzała mi prosto w oczy i uśmiechnęła się. Pocałowała swój palec wskazujący i przeciągnęła nim wzdłuż mego policzka. Po chwili bez pośpiechu zaczęła ściągać ze mnie resztę ubrania. Byłem zbyt zmęczony, by ją powstrzy­mać. Kiedy leżałem już cały nagi, ona także się rozebrała. Wreszcie miałem okazję ujrzeć to ciało, które podświadomie bardzo chciałem zobaczyć od czasu naszego pierwszego spot­kania w „Czyśćcu". Nie doznałem zawodu.

Położyła się na mnie i zaczęła mnie całować.

- Argentynę... - mruknąłem - nie mogę...

- Nie przejmuj się... - Pocałowała mnie znowu, wsunęła język w me usta. - Wszystko w porządku.

Zasypywała pocałunkami całą moją twarz... oczy, uszy. Potem zjechała ustami na szyję i pierś. Po chwili przekręciła mnie na brzuch i uklękła między moimi szeroko rozrzucony­mi nogami. Zaczęła palcami uciskać mi skórę na plecach, wzdłuż kręgosłupa; masowała mi całe ciało, to gładząc, to znów ugniatając.

- Zaraz będziesz.., - rzekła cicho, a jej dłonie powędro­wały w dół między moje uda. Robiła takie rzeczy, na jakie żadna kobieta, z którą do tej pory byłem, by się nie odważyła, każde jej dotknięcie sprawiało mi coraz większą przyje­mność. Poczułem, że zanurzam się w tym gorącym, ciężkim rytmie jej pożądania, że zaczynam powoli odżywać, z każ­dym ruchem jej dłoni odzyskując siły.

- Skąd masz ten tatuaż? - zapytała rozbawionym głosem, masując moje pośladki.

- Nie pamiętam - odparłem.

Zaśmiała się krótko i pocałowała rysunek.

Obróciłem się na plecy, wystawiając inne części ciała na ten kojący masaż. Kiedy wreszcie otworzyłem oczy, nie mo­głem wprost uwierzyć, że to wciąż jestem ja. Argentynę uśmiechnęła się, podniosła na kolanach i z głośnym wes­tchnieniem usiadła na mnie. Pochyliła się do przodu, jej ciepłe piersi dotknęły mojej skóry. Przywarła ustami do moich warg.

- Chcę wiedzieć, jak to czuje mężczyzna - szepnęła. Za­częła powoli się poruszać. - Daj mi odczuć to, co ty czujesz...

Nie było w niej nawet cienia strachu. Nie była taka jak La-zuli. Jej umysł był równie otwarty jak ciało i nie mniej sprag­niony doświadczenia, którego nigdy dotąd nie doznała.

Wniknąłem do jej umysłu, coraz głębiej i głębiej, czując żarliwe pożądanie; tak samo coraz głębiej wchodziłem w jej ciało. Moje palce wędrowały po srebrzystej skórze, po jej piersiach, brzuchu... Przekazywałem jej każde moje odczu­cie, moją twardość i jej miękkość, przelewałem w nią chóral­ną pieśń wszystkich nerwów mego ciała. Kiedy jeszcze bar­dziej otworzyłem umysł, by dać jej odczuć to, co czuje męż­czyzna, zacząłem jednocześnie odczytywać to, co czuje

kobieta, a owe doznania wsączały się do mego mózgu, po­dwajając rozkosz, zwielokrotniając zarazem jej doznania. Czułem, jak j ej podniecenie narasta, koncentrując się na miej­scu, gdzie nasze ciała łączyły się ze sobą, co zwiększało moje pożądanie. Każde dotknięcie, każdy ruch przybliżał nas do te­go momentu... Chciałem, żeby trwało to całą wieczność, bez przerwy zbliżając się do końca, lecz nigdy go nie osiągając... Ale Argentynę nie mogła czekać. Jej żar rozlał się po mym ca­łym systemie nerwowym niczym fontanna jasnych gwiazd.

Poprzez więź umysłową dotarł do mnie jak błyskawica i ja także nie mogłem się już powstrzymać. Krzyknąłem głośno, wpadając niczym oszalały wirujący meteor w gorące morze naszego wspólnego wyzwolenia.

Po chwili, kiedy czułem, że zanikam, mięknę, staję się sła­by, odnalazłem w głębi mej świadomości nadal pulsujący żar psychiki Argentynę. Siedziała wciąż na mnie, z odchyloną do tyłu głową, ze zmrużonymi i błyszczącymi oczyma. Zaczęła się znowu poruszać, pieścić to, co ze mnie zostało, wodząc dłońmi po mojej i swojej spoconej skórze, jakby spodziewała się, że niemożliwe wydarzy się raz jeszcze. Ponownie odebra­łem w sobie jej narastające podniecenie; wiedziałem już, co to znaczy być gotowym i rozpalonym przez cały czas, bez przerwy; być tak zachłannym, tak stęsknionym rozkoszy jak bezbrzeżne morze...

Doznania, które tworzyła, zaczęły wkrótce wypełniać pu­stkę we mnie. Żonglowała naszymi wrażeniami tak, jak gdy­by to były wizje, którymi karmiła symb. Żądała, domagała się, bym pozwolił jej wykorzystać mój umysł i ciało do zgłę­bienia tego, o czym do tej pory mogła jedynie marzyć. Znów poczułem, jak zaczyna narastać w niej rozkosz i pożądanie;

pragnęła poczuć to zespolenie dwojga ludzi, połączenie się w jedną jaźń o dwóch ciałach - tak różnych, a zarazem tak podobnych, że mogłyby uzupełniać się po wieczność...

Z niedowierzaniem odebrałem, jak moje ciało odpowiada na te wyzwania, ponownie narasta, wypełnia się żądzą, tak gorącą i nagłą, że niemal graniczącą z bólem. Odczuła moje

niedowierzanie, ja zaś odczytałem jej zdziwienie i zaśmiali­śmy się razem, zaczynając od nowa. Tym razem krążyliśmy wokół centrum naszej wspólnej rozkoszy bez pośpiechu, po­zwalając, by każdy rodzaj doznania wędrował powoli wzdłuż ścieżek kontaktu telepatycznego między nami, stopniowo na­rastał i zanikał.

Tym razem Argentynę była zadowolona, a nawet więcej -zaspokojona; moje odczucie można by chyba nazwać wdzię­cznością. Zsunęła się ze mnie, powoli i ostrożnie, nie przery­wając kontaktu. Przywarła do mnie całym ciałem, wtuliła się, obejmując mą pierś ramieniem.

- Boże, to takie wspaniałe... - mruknęła. - Zostań we mnie... - Tym razem chodziło jej tylko o to, bym utrzymał więź myślową, byśmy nadal trwali w zespoleniu, powoli za­padając w sen, zbyt zmęczeni, żeby powiedzieć choć jedno słowo.

Leżałem otępiały od namiętności, zastanawiając się, czy znajdę w sobie choć tyle siły, by jeszcze oddychać. Pomyśla­łem o Lazuli. Kiedy przypomniałem sobie, jak bardzo ona także tego pragnęła, poczułem, że głęboko we mnie znów na­rasta bolesna pustka. Lazuli zbytnio się mnie bała, żeby posu­nąć się aż tak daleko, tak blisko prawdziwego zespolenia, jak tylko było to osiągalne dla człowieka nie dysponującego zdolnościami psionicznymi. Ciekaw byłem, czy mając więcej czasu, mógłbym jej pokazać... Nie, nawet Argentynę nigdy by nie zdołała osiągnąć tego poziomu. Nawet gdybyśmy z Lazuli potrafili zespolić się w jedno ciało, nigdy byśmy nie potrafili połączyć się w jeden umysł.

33

Kiedy się obudziłem, Argentynę jeszcze spała - wciąż z rę­ką przerzuconą przez moją pierś, jak gdyby żadne z nas w ogóle się nie poruszyło przez całą noc. Musiało być już po południu, czułem się jednak tak, jakbym dopiero co usnął. Za­marzyłem, żeby ponownie zapaść w sen, dać się pochłonąć... Ale nastał kolejny dzień. A kiedy przypomniałem sobie, co to za dzień, poczułem się jak nadziany na rożen. Wiedziałem, że już nie zasnę.

Wysunąłem się spod ciepłego ramienia Argentynę i deli­katnie pocałowałem ją w policzek. Uśmiechnęła się i zamru­gała. Po chwili westchnęła przeciągając się.

- Jeszcze... - mruknęła, zamknąwszy ponownie oczy. Ubrałem się szybko, przykleiłem świeży plaster i zszedłem na dół. Zastałem kilku wykonawców w kuchni. Na mój wi­dok unieśli oczy do nieba i uśmiechnęli się. Nocnik postawił przede mną pełen talerz i podał mi kubek z kawą.

- Jedz - powiedział - bo jeszcze padniesz. - Uniósł wyso­ko brwi.

Uśmiechnąłem się krzywo, starałem się jednak okazać wdzięczność. Zjadłem parę kęsów, omal się nie krztusząc, i zostawiłem resztę.

Poszedłem do wideofonu i zadzwoniłem do Darica, żeby jeszcze raz się upewnić, iż wszystko załatwione. Potem za­dzwoniłem do Mikaha i podałem mu szczegóły.

Kiedy skończyłem z nim rozmowę, poszedłem do pustej sali klubowej i usiadłem przy stoliku. Nie miałem na nic ochoty... może jedynie na to, żeby już było jutro. Po jakimś czasie do sali weszła Argentynę w szlafroku i usiadła obok mnie. Poczułem gorącą falę pożądania, kiedy spojrzała na mnie. Jej myśli powędrowały ku minionej nocy... jakby z ociąganiem wróciły do chwili obecnej i znów pomknęły ku wspomnieniom. Kiedy spojrzałem jej prosto w oczy, odwró­ciła szybko głowę. Gdy tak siedzieliśmy w świetle dnia, wspomnienia tego, co robiliśmy w nocy, stały się dla niej zbyt realne, by wracać do nich myślami. Próbowała coś powie­dzieć, ale nie mogła wydusić z siebie słowa. Mimo wszystko bała się... straszliwie się bała, do tego stopnia, że nawet sama nie potrafiła się przed sobą do tego przyznać.

Siedziałem, patrząc na nią; nie miałem odwagi odpowie­dzieć na pytania, których nie zadała. Gdzieś w głębi ducha ba­łem się nie mniej niż ona. Po chwili sięgnęła za głowę, odłą­czyła sterownik symbu i wręczyła mi go.

- Domyślam się, że będziesz tego potrzebował - rzekła. -Dobrze by było, żebyś nie nosił go cały czas, jest dość kruchy. Nie dajemy dzisiaj przedstawienia, więc... Możesz go zatrzy­mać na całą noc... - urwała, jakby przeszył ją niespodziewa­ny ból.

Ująłem sterownik sztywnymi, pozbawionymi czucia pal­cami.

- Kiedy masz się spotkać z Darikiem? - Starała się opano­wać drżenie głosu, wbijając wzrok-w swe palce zaciśnięte kurczowo na krawędzi stolika. Skrzywiłem się.

- Za jakiś czas.

- Czy potrzeba ci jeszcze czegoś? Możemy coś dla ciebie zrobić? - Nadal nie podnosiła głowy.

- Chciałbym mieć jakieś miejsce, gdzie mógłbym wrócić. Uśmiechnęła się.

- Tu możesz zawsze wrócić.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.

W końcu Argentynę wstała, pocałowała mnie w czoło

i odeszła. Zostałem sam, ciesząc się samotnością, a jedno­cześnie nienawidząc każdej sekundy upływającego czasu. Nie wiedziałem, dlaczego z takim trudem przychodzi mi cze­kać, dlaczego nie mogę myśleć spokojnie o dzisiejszym wie­czorze. Załatwiłem wszystko: zapewniłem sobie ochronę, miałem się gdzie wycofać. Nie musiałem nawet polegać na urządzeniach mechanicznych w razie konieczności pomocy. Moje zdolności psioniczne działały bez zarzutu. Miałem tyl­ko zostać nieco zmaltretowany, nic więcej. Powinienem to . znieść. To była moja gra i ja rozdawałem karty. Lecz za każ­dym razem, gdy pomyślałem o tym, co mnie dzisiaj czeka, czułem w żołądku dziwną pustkę. Może działo się tak, dlate­go iż sądziłem, że już nigdy nie będę musiał się narażać na coś podobnego.

Odezwał się brzęczyk identyfikatora, aż podskoczyłem. Zastanawiałem się, czy mam odebrać tutaj, czy iść do roz­mównicy publicznej. Bałem się na myśl o tym, co mogłem usłyszeć. Wreszcie podszedłem do wideofonu w korytarzu.

Twarz, którą ujrzałem na ekranie po włączeniu aparatu, by­ła dla mnie takim zaskoczeniem, że przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

- Natan Isplanasky - przedstawił się mężczyzna, jakby są­dził, że go nie rozpoznaję.

Nie odezwałem się słowem; nie miałem zielonego pojęcia, co powiedzieć.

- Einear powiadomiła mnie o... niepowodzeniu misji, którą zlecili ci taMingowie. Martwi się o ciebie - rzekł takim głosem, jakby i on miał się czym martwić.

Zmarszczyłem brwi, zadając sobie w duchu pytanie, czy Einear powiedziała mu o wszystkim. Ciekaw byłem, o co mu naprawdę chodzi.

- Ona prosiła, żeby pan zadzwonił? - spytałem, nie mając pewności, które uczucie weźmie górę we mnie: niechęć czy niedowierzanie.

- Nie - odparł. - Dzwonię tylko dlatego, żeby cię powia­domić, że nie zapomniałem twoich słów.

- Jakich?

Wyglądał na zdziwionego.

- O Pracy Najemnej.

- Ach! - Spuściłem głowę i zaśmiałem się. - O to chodzi.

- Einear wyjaśniła mi przyczynę twego zachowania. Na­dal chciałbym z tobą porozmawiać. Uniosłem wzrok.

- Po co? - Miałem ochotę przerwać połączenie. Zacis­nąłem dłonie, próbując się opanować. Isplanasky nie odpowiedział na moje pytanie.

- Czy zechciałbyś spotkać się ze mną? Pokręciłem głową.

- Nie mogę.

- Nie możesz? - powtórzył, jakby obawiał się, że mnie źle zrozumiał.

- Nie mogę.

Zawahał się, po czym skinął głową.

- A gdybym ja przyjechał do ciebie? Możemy się także spotkać na mieście. Jak wolisz.

- Naprawdę aż tak panu na tym zależy? Skinął głową.

- Nie mogę. - Spojrzałem w bok. - Mam coś bardzo pil­nego do zrobienia. Nie wiem, czy później będę zdolny...

- To dla ciebie coś ważniejszego od tej sprawy?

- Tak - odparłem. Dłonie zaczęły mi drżeć. Znów miałem ochotę się rozłączyć. - Proszę posłuchać, zadzwonię, gdy tyl­ko będę mógł.... najwcześniej, jak będę mógł.

Przytaknął ruchem głowy.

- Dobrze. Będę czekał na wiadomość.

- Proszę powiedzieć Einear... że według mnie wszystko się ułoży. - Przerwałem połączenie i oparłem się plecami o ścianę, czekając, aż ustąpi drżenie. Gdy tylko poczułem, że stoję pewnie na nogach, wyszedłem z „Czyśćca", nie mówiąc nikomu, dokąd idę, i ruszyłem na spotkanie z Darikiem.

Fronton jego domu w mieście był tak samo monotonny i bezpostaciowy jak wszystkie tutejsze rezydencje wysokich

urzędników; sprawiał wrażenie, że kryje się za nim co naj­mniej tyle samo, ile za obojętnym wyrazem twarzy właścicie-la. Przez jakiś czas stałem przed wejściem, zalewany promie­niami zachodzącego słońca, zbierając w sobie odwagę, by podejść do drzwi. Mikah obiecał, że będzie mnie śledził, nig­dzie go jednak nie dostrzegłem. Musiałem wierzyć, że dotrzy­ma słowa. Podobnie jak musiałem wierzyć, że nie stanie się nic, czego nie mógłbym znieść. W końcu ruszyłem przez pachną­cy wanilią trawnik, nie wierząc ani w jedno, ani w drugie.

Drzwi otworzyły się, kiedy tylko stanąłem na wypolerowa­nych płytach ganku: system ochronny zareagował na kartę magnetyczną, którą dostałem od Darica. Gospodarz czekał na mnie, nerwowym gestem kazał mi wejść.

- Co robiłeś na zewnątrz przez tak długi czas, na miłość boską? - syknął, gdy tylko drzwi zamknęły się za mną. -Przecież ktoś mógł cię zauważyć przed moim domem.

- Nikt mnie nie obserwował - odparłem. W każdym razie nikt obcy. Nie śledziły mnie nawet skanery służby bezpie­czeństwa, chyba że ktoś wydał taki rozkaz. Wyglądało jednak na to, że nasze spotkanie pozostało tajemnicą. W półmroku rozejrzałem się dokoła, nerwowo zaciskając dłonie w kiesze­niach kurtki. Ascetyzm, który kazał Daricowi zamieszkać w tak skromnym domu posiadłości taMingów, tutaj zaowoco­wał bezosobowym wyposażeniem. Poczułem sięjak w klinice.

- Strygera tu nie ma?

- Oczywiście, że nie - rzucił Daric, zniecierpliwiony. -Jest jeszcze za wcześnie. - Wejdź dalej.

Zapragnął odgrywać rolę gospodarza nie mniej, niż ja chciałem odgrywać rolę gościa. Poszedłem za nim koryta­rzem do salonu, który przypominał ceramiczną jaskinię. Po­środku stał okrągły emaliowany stół, otoczony szeregiem ni­skich krzeseł; z góry padał strumień słabego światła. Dane usiadł przy stole. Zająłem miejsce naprzeciwko i spojrzałem na niego.

- Jak się miewa Argentynę? - zapytał niewinnie.

- Jest zadowolona - odparłem, chcąc go rozdrażnić.

Zmarszczył brwi. Nalał sobie jakiegoś trunku z karafki sto­jącej przed nim na stole i upił nieco.

- Dlaczego nie zrezygnujesz z tej pozy ciężko pokrzyw­dzonego? - powiedziałem. - Ona nic do ciebie nie ma. Nikt cię o nic nie oskarża.

Uniósł głowę. Odczułem wyraźnie ból, wściekłość i za­wiść, które skręcały go w środku. Wskazał mnie wyciągnię­tym palcem.

- Jesteś tylko bezimiennym łajdakiem. Nie ty będziesz mnie oceniał. Nie ty będziesz tutaj, w moim własnym domu, mówił mi, co mam myśleć, co czuć albo czego pragnąć!

Skrzywiłem się, gdy jego furia wlała się w moje zszargane nerwy. Wbiłem wzrok w karafkę i kieliszki stojące na tacy, która powoli przemieszczała się wzdłuż brzegu stołu. Gdzieś w głębi mebla pracowało jakieś urządzenie, które powodowa­ło ten ruch przypominający dry f kontynentalny. Spod z pozo­ru litego blatu dochodziły lekkie wibracje, które niedostrze­galnie popychały wszystko w moim kierunku. Patrzyłem jak zauroczony.

- Zwykła tektonika - mruknął Daric. Wybuchnąłem śmie­chem.

Moje palce na krawędzi stołu drżały. Spojrzałem na nie i przypomniałem sobie o dłoniach Darica, jak gdyby mogły one mieć coś wspólnego z moim ciałem.

Daric zerknął na mnie, już opanowany, a na jego twarzy malowało się coś pośredniego między zdumieniem a obrzy­dzeniem.

- Mam cię w dupie, Daric! - powiedziałem.

- Napij się - zaproponował, gdy taca z karafką dotarła do mnie i zatrzymała się.

Napełniłem kieliszek i popatrzyłem na niego uważnie. Wy­czułem, że napięcie Darica wzrosło, kiedy uniosłem kieli­szek. Spojrzałem na Darica. Sięgnął po swój kieliszek i po­ciągnął łyk wysokoprocentowego alkoholu. Trunek nie za­wierał niczego podejrzanego. Daric rozluźnił się, chociaż nie

wypiłem jeszcze ani kropli. Nic go nie obchodziło, czy opróż­nię swój kieliszek, czy nie.

Upiłem trochę. Płyn zapiekł w język, przetoczył się pło­mieniem przez przełyk i wpadł do żołądka. Ulżyło mi, ale w takiej chwili chyba nawet kwas by mi pomógł. Pociąg­nąłem drugi łyk.

Nagle poczułem, że coś się ze mną dzieje. Pokój zaczął mi wirować przed oczyma i falować. Patrzyłem z niedowierza­niem.

- W tym trunku... nic nie było... więc jak...? - wydusi­łem z siebie. Miałem wrażenie, że to najdłuższa mowa, jaką kiedykolwiek wygłosiłem.

- Ale w kieliszku było. - Daric wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jego twarz topniała w moich oczach. - Sam rozumiesz, że dla Strygera to musi wyglądać wiarygodnie. Zaufaj mi.

Nie ufałem mu. Padłem twarzą na stół.

Kiedy odzyskałem przytomność, byłem już gdzie indziej. Policzek miałem przyciśnięty do zakurzonej włochatej wy­kładziny podłogowej. Uniosłem głowę i zamrugałem. Pod czaszką czułem tępy ból. Pokój zalewało jaskrawe światło;

nie był to już intymnie oświetlony salonik, w którym ja i Da­ric próbowaliśmy ukryć przed sobą wzajemną nienawiść. Znajdowałem się w kwadratowym pokoju z jednym tylko, twardym i poobijanym krzesłem oraz prymitywnym żela­znym łóżkiem z wielkim pudłem na pościel. Drzwi tego po­zbawionego okien pomieszczenia były zamknięte. Zza ściany dobiegał odgłos pracującego wentylatora; przeciągłe, nie kończące się wycie przypominające jęk torturowanej maszy­ny. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem w Starówce. Po­myślałem, że to jakiś koszmar.

Nie byłem sam w pokoju. Daric stał oparty o drzwi, obok ujrzałem Strygera ubranego w tak obskurny poplamiony płaszcz, że musiałem sięgnąć do jego umysłu, żeby się upew­nić, że to naprawdę on.

- Widzisz - rzekł Dane, zwracając się do któregoś z nas -oto i on.

Próbowałem się podnieść, lecz tylko padłem twarzą na dy­wan. Nie mogłem zmusić rąk do uległości. Dopiero po chwili zrozumiałem, że są związane na plecach. Obróciłem się na bok, uklękłem i w końcu wstałem. Gdy dźwigałem się na no­gi, coś szarpnęło mnie za stopę i omal ponownie nie upadłem. Spostrzegłem, że mam nogę przywiązaną kawałkiem liny do ciężkiego łóżka.

- Ty skurwysynu! - syknąłem do Darica. Nie musiałem specjalnie udawać przerażenia w mym głosie.

Uśmiechnął się, a drobne wzruszenie ramionami miało o-znaczać: To musiało wyglądać wiarygodnie.

- Witaj, Kocie! - mruknął Stryger tak miękkim i ciepłym głosem, jakby czekała nas przyjacielska pogawędka, jakbym wcale nie był związany niczym baranek ofiarny. Zaczął ścią­gać z siebie obszerny płaszcz z kapturem, w którym wyglądał na dwa razy szerszego w barach. Moja kurtka zniknęła, podo­bnie jak buty. Miałem na sobie tylko koszulę i dżinsy - nie bardzo mogły mnie ochronić przed ciosami. Przypomniałem sobie nagle o sterowniku symbu. Schowałem go do kieszeni kurtki, a tej nie było nigdzie w pokoju. Zamarłem, próbując nawiązać kontakt. Usiłowałem trzymać się w ryzach, nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że nie zdołam uzyskać po­łączenia. Ale znajomy strumień energii wlał mi się do mózgu niczym światło reflektora. Ruszyłem śladem sygnału i odna­lazłem sterownik... Znajdował się w kieszeni Darica. Wziąłem głęboki oddech, potem drugi i trzeci. W końcu jed­nym impulsem wysłałem, starając się pokonać wycie wenty­latora, to wszystko, co zostało pośród narastającego strachu z mojej koncentracji w poszukiwaniu Mikaha.

Był na miejscu, gdzieś na zewnątrz, w pobliżu; dotarł tu, podążając moim śladem. Dotrzymał słowa. Odebrałem dreszcz, który go przeniknął, gdy wysłałem mu coś w rodzaju westchnienia ulgi. Przekazałem mu to, co widziałem, a także co ma się tu wkrótce wydarzyć.

Przerwałem szybko kontakt, zrozumiawszy, że Stryger po­wiedział coś do mnie i czeka na odpowiedź.

Prosił, żebym mu wyjaśnił, dlaczego Bóg zezwolił, bym

przyszedł na świat.

- Co takiego? - zapytałem, gdyż nawet odtworzywszy w pamięci jego pytanie, nie potrafiłem znaleźć żadnej odpo­wiedzi.

Powtórzył pytanie.

- Bardzo mnie ciekawi twoje podejście do religii - dodał cicho. - Tak długo musiałem czekać na tę okazję rozmowy z tobą. - Opierał się na swojej lasce, która błyszczała w ja­skrawym świetle. Wyglądał tak, jakby rzeczywiście spędził połowę życia na wędrówkach, by w końcu odnaleźć tę cuch­nącą norę - wyłącznie po to, żeby porozmawiać ze mną o re­ligii.

- Więc po co to wszystko...? - spytałem, czując, jak sta­lowa taśma, którą chyba byłem spętany, wrzyna mi się w nad­garstki i zaciska coraz bardziej przy każdym ruchu rąk. Stara­łem się nie patrzeć na Strygera, jakbym miał przed sobą sza­leńca.

Westchnął głośno.

- To konieczne... Moje zasadnicze pytanie brzmi: dlacze­go ludzie i Hy dranie są tak do siebie podobni, że może nawet zachodzić międzygatunkowa wymiana genów? Dlaczego Bóg dopuścił, by nasze czyste stadko zostało skalane nienor­malnymi cechami? Po co przyszedłeś na świat, ty, półodmie-niec i degenerat spłodzony w akcie sprzecznym z naturą? Ja­ko ostrzeżenie? Jako przykład?

Czułem, że chce mnie rozdrażnić, podsycając zarazem swoją nienawiść.

- Nie ma żadnego Boga - odparłem. - Gdyby istniał, ty nie miałbyś prawa do życia. - Zerknąłem na Darica. Stał wciśnięty w róg pokoju przy drzwiach, a jego czoło pokrywa­ły kropelki potu. Uśmiechał się. - Żaden z nas nie miałby pra­wa do życia.

Stryger poruszył się błyskawicznie. Koniec laski wystrze-

lił, trafiając mnie w nogi. Jak kłoda zwaliłem się na podłogę. Leżałem przez dłuższą chwilę, ból rozlał się po całym ciele. Wreszcie obróciłem się i dźwignąłem na klęczki.

Stryger przyjął poprzednią pozycję, opierał się na lasce, jakby to ręka boska, a nie jego cios powalił mnie z nóg. Zre­sztą był głęboko przekonany, że uczyniła to ręka boska.

Podniosłem się na nogi, cofnąłem w stronę łóżka i usiad­łem, wysyłając jednocześnie statyczną falę myślową do jego umysłu. Nie mogłem zważać tylko na to, że jestem związany.. Musiałem spróbować wszystkiego, co pomogłoby mi wyjść" z tego spotkania bez szwanku. ;

- Mam rozumieć, że nie umiesz się zachowywać jak cywi-;

lizowany człowiek? - rzekł. Miękkość w jego głosie powoli;

zanikała, spod aksamitu wyłaniała się zaciśnięta pięść. - Są­dzę jednak, że potrafisz mi udzielić lepszej odpowiedzi.

Skrzywiłem się.

- Nie wiem, dlaczego przyszedłem na świat. Nie wiem, z jakiego powodu jestem półodmieńcem. Może dlatego że moja matka została zgwałcona przez bandę martwiaków.

Laska skoczyła w stronę mojej głowy; pochyliłem się i zro­biłem unik. Lecz drugi cios spadł, nim zdążyłem odzyskać równowagę. Trafił mnie w tył głowy, zwalając z łóżka. Wylą­dowałem twarzą na podłodze. Usiadłem, po chwili dźwig­nąłem się na kolana i wreszcie wstałem; tym razem trwało to nieco dłużej. Z nosa ciekła mi krew, wargi przypominały su­rowy befsztyk. Sięgnąłem do kanału bezpośredniej łączności, który wciąż jaśniał i pulsował życiem w mym umyśle, upew­niając się, że płyną nim na zewnątrz najdrobniejsze szczegóły mego samopoczucia.

(Dlaczego...?) pomyślałem, gdyż nie mogłem złapać od­dechu, by powiedzieć to na głos. Ciekaw też byłem, jak zare­aguje. (Dlaczego chcesz się na mnie wyżywać?)

- Plugastwo! - wrzasnął. Jego laska z hukiem odbiła się od podłogi i wylądowała na mojej piersi, po raz kolejny zwa­lając mnie z nóg. - Nigdy mnie nie dotykaj tym swoim brud­nym. ..! - urwał, nie mogąc wymówić tego słowa, i zatrząsł

się cały. Po chwili odezwał się głosem pełnym jakby szczere­go żalu: - Nie chcę tego robić.

Najgorsze było to, że jakaś część jego świadomości fakty­cznie się przed tym wzbraniała. Spoglądałem, jak zbliża się powoli; wyciągnął do mnie rękę, jakby naprawdę chciał mi pomóc wstać.

- Ale Bóg przekonuje mnie, że to konieczne. Ty sam udo­wodniłeś, że zasługujesz na karę. Samo twoje istnienie jest bluźnierstwem... Cywilizacja hydrańska była zepsuta. Oni wszyscy sadowili się na miejscu Boga i dlatego musieli upaść. Utracili łaskę. Tylko ludzie czystej krwi są dziećmi Boga i potrafią właściwie wypełnić przeznaczoną im rolę. Tylko Ziemia jest czysta.

Spojrzałem w górę; stał z rozrzuconymi szeroko ramiona­mi, a białe, jaskrawe światło otaczało go niezwykłą aureolą... Starałem się nie patrzeć na laskę.

- To kupa bzdur...

Tym razem trafił mnie w brodę. Poleciałem do tyłu i wal­nąłem głową w metalową ramę łóżka; omal mnie nie zamro­czyło. Dźwignąłem się z podłogi, chwytając się łóżka, i pad­łem na cuchnący pianolitowy materac, ciężko dysząc. Mia­łem nadzieję, że nie złamał mi szczęki. Czułem na skórze, grube jak moje przedramię pulsujące bólem pręgi. Zastana­wiałem się, jak do tego doszło, że tym razem byłem zupełnie nie przygotowany na cios.

- Nie jesteśmy... - mruknąłem, po czym splunąłem, dzi­wiąc się, że mogę jeszcze poruszać ustami. - Nie różnimy się od siebie. Hy dranie dotarli wszędzie... Są w was... Jesteście mutantami... brakami... odrzutami, śmieciem..,! - Po bro­dzie ciekła mi krew.

- Bądź przeklęty...! - szepnął, a w jego umyśle coś pękło, jak rozdzierane prześcieradło.

Zrozumiałem nagle, zbyt późno, główną przyczynę jego lę­ków. Bał się, że mam rację. W wizji, którą miał przed laty, kiedy wskutek wypadku przeżył śmierć kliniczną - w wizji, w której według niego nawiedził go sam Bóg -jego jaźń od-

dzieliła się od ciała, uniosła ponad nie, aż wreszcie przekro­czyła ten niesamowity próg i nawiązała kontakt z umysłami ludzi toczących walkę o uratowanie mu życia. Słyszał ich róż-',| mowy, czytał myśli; poznał nawet ich najskrytsze tajemnice, | jak sam Bóg. A kiedy go uratowano, świadomość musiała | wrócić do ciała, z którym była nieodłącznie związana. Po od- | zyskaniu przytomności Stryger pojął, że nigdy nie będzie | miał już możliwości kontaktować się z tą czystą, boską mo- j ca... ponieważ nie był psionem. Poczułem w nim gorącą tę- ;

sknotę za Darem, z którym obcował tylko raz w życiu, oraz i, jego szaleńczą nienawiść do wszystkich ludzi noszących Dar < w swych genach. O Boże...! pomyślałem, żałując jednocześ- ' nie, że wezwałem jego imię. ':

- Sądzę, że... - mruknął, spoglądając na mnie oczyma :

pełnymi bezrozumnego smutku - że coś ci się za to należy. :

Końcem laski dźgnął mnie w brzuch, aż zgiąłem się wpół, | a następnie huknął z całej siły w bok głowy, miażdżąc mi ucho. Leżałem bez ruchu, wciskając twarz w zapleśniały pia-nolit, i słuchałem własnych jęków. Miałem nadzieję, że jeśli się nie poruszę, da mi przez chwilę odpocząć. Krew płynęła mi po szyi i zalewała oko. Nie mogłem jej nawet wytrzeć. Fa­talnie, że każda rana głowy tak silnie krwawi. Nic nie słysza­łem na to ucho, w które mnie trafił - było pełne krwi. Zasta­nawiałem się, dlaczego mam tyle kłopotów z odczytywaniem myśli Strygera. Coś było nie w porządku. Możliwe, że ste­rownik symbu pochłaniał zbyt wiele mojej energii. Ale to by­ło najważniejsze, cała reszta nie miała żadnego znaczenia. Z trudem jednak przychodziło mi pamiętać, dlaczego godzę się na to wszystko.

Usiadłem, dzwoniło mi w uszach. Po uderzeniu w żebra znowu spadłem z łóżka. Tym razem nie zdążyłem się nawet obrócić, kiedy dostałem laską prosto w jaja. Zwinąłem się z bólu; następny cios spadł na nerki.

(Dane...!) Próbowałem sformułować myśl, sięgnąć do je­go umysłu, lecz nie mogłem. Ból powodował, że traciłem kontrolę nad sobą. Ale ten ból wyciekał ze mnie niczym krew

i wsączał się do ich umysłów. Ponownie rozległy się wrzaski Strygera. Zaczął mnie okładać raz za razem, chcąc przerwać telepatyczny potok cierpienia.

- Dane! -jęknąłem, szlochając głośno. - Daric...!

- Wizytatorze... - rzekł Daric; miałem wrażenie, że jego dudniący głos dobiega z bardzo daleka. - Wizytatorze! - po­wtórzył nieco głośniej, wyraźnie przestraszony.

Jak przez mgłę zobaczyłem, że zbliżył się do nas, chwycił Strygera za rękę i obrócił go ku sobie.

- On... jest mi na chwilę potrzebny...

Stryger zamarł w bezruchu i wytrzeszczył oczy, jakby w transie. Odsunął się jednak i pozwolił Daricowi kucnąć obok mnie.

- Masz dość? - szepnął Daric. Skinąłem głową i zamknąłem oczy.

- Nie... - rzekł chrapliwym głosem. - Chyba jeszcze nie...

Otworzyłem szybko oczy. Daric przeciągnął palcem po moich zakrwawionych wargach, wsunął go w usta i zaczął ssać, uśmiechając się promiennie. Po chwili wyprostował się.

- A propos... - Podetknął mi dłoń pod oczy. Dostrzegłem, że coś trzyma w palcach. - Sądzę, że to należy do ciebie.

Zmrużyłem oczy i dostrzegłem kawałek plastra. Ten sam, który miałem przyklejony za uchem. Musiał mi go zerwać, gdy straciłem przytomność. Właśnie dlatego moje zdolności psioniczne powoli zamierały.

Odrzucił plaster w kąt pokoju. Zakląłem i nieporadnie pró­bowałem uklęknąć, żeby zobaczyć, gdzie upadł plaster. Ale Daric kopnął mnie w brzuch, powalając na podłogę.

(Mikah...!) Włożyłem wszystkie siły w ten przekaz, bła­gając niebiosa, by teraz, kiedy go naprawdę potrzebuję, mój Dar powrócił samoistnie. Ale cud się nie zdarzył.

- Mikah...! - wrzasnąłem na głos. W tej samej chwili otrzymałem cios laską Strygera i mój okrzyk przemienił się w jęk.

Próbowałem go kopnąć, odtoczyć się w bok, ale nic z tego

nie wyszło. Operował laską niczym artysta, zwłaszcza że le­żałem bezbronny, tarzając się po podłodze. Specjalnie celo­wał w takie miejsca, by sprawić mi jak najwięcej bólu, do­sięgnąć wszędzie, gdzie tylko się da, ale za wszelką cenę nie dopuścić, abym stracił przytomność. W którymś momencie więź telepatyczna w moim umyśle wygasła do reszty. Uświa­domiłem sobie, że nie mam już żadnej ochrony, że jestem w nie znanym mi miejscu z dwoma mężczyznami, którzy bezgranicznie mnie nienawidzili - którzy chyba niczego bar­dziej nie pragnęli niż mojej śmierci. To wszystko trwało zde­cydowanie za długo. Mój plan zawiódł. Stryger chciał mnie zabić, a Daric pewnie tylko czekał, żeby oblizać zakrwawio­ne zwłoki. Nikt by się o niczym nie dowiedział...

W miarę narastania bólu nie zostało mi w końcu nic, czego mógłbym się uchwycić, z wyjątkiem strachu, który przywoły­wał wspomnienia... Oto znów miałem siedem czy osiem lat, mieszkałem na ulicy, chodziłem głodny i zziębnięty, a w mo­im mózgu w miejscu wspomnień widniała wielka dziura. Człowiek, który czasami dawał mi parę groszy, znowu mó-wił: „Chodzie mną". Sądziłem, że znam życie ulic, że znam wszelkie reguły i wiem, co robię. Nigdy nie słyszałem żad-nych ostrzeżeń przed tym mężczyzną. Gdy znaleźliśmy się w jego pokoju, ściągnął spodnie i powiedział, czego ode mnie oczekuje. Odparłem, że nie zrobię tego, a jego twarz, do tej pory uśmiechnięta i miła, w jednej chwili zmieniła się w wy-

krzywioną maskę wściekłości. Wyciągnął nóż, przyłożył mi go do gardła i rzekł: „Zrobisz albo cię wbiję!" Zrobiłem to, wyjąc z obrzydzenia, sądziłem jednak, że gdy skończę, po­zwoli mi odejść. Nigdy nie słyszałem, żeby kogokolwiek za­bił...

Nie pozwolił mi jednak odejść. Błagałem go, próbowałem się opierać, lecz on pociął mnie nożem i ściągnął mi ubranie. Przywiązał mnie do łóżka i zaczął robić to samo mnie. Mówi­łem sobie, że to zboczeniec, gwałciciel nieletnich, i że to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia, dopóki jeszcze żyję. Ale sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Kaleczył

mnie, aż wrzeszczałem, a kiedy krzyczałem, zaczynał mnie bić, powtarzając, że to moja wina, że to ja go sprowokowałem do robienia takich rzeczy. W końcu, cały obolały i zakrwa­wiony, wytłumaczyłem sobie, że ta męka nie może trwać wie­cznie. On wtedy obrócił mnie na brzuch i położył się na mnie, nagim i bezbronnym pod jego ciężarem. Zacząłem wyć, do­znając takiego bólu, jakiego istnienia nawet się nie domyśla­łem, bólu, jaki, jak mi się zdawało, rozrywał mi wnętrzności.

- O Boże! Przestań...! - Krzyczałem i krzyczałem, ocze­kując czyjejś pomocy, ale nie było nikogo, kto usłyszałby mo­je wrzaski.

Trwało to bez końca. Moje krzyki zmieniły się w rzężenie,

szlochy skończyły wymiotami. W tym bezgranicznym cier­pieniu pozostała jedynie prawda... Oślepły z bólu, stojąc na krawędzi bezdennej, mrocznej otchłani gotowej mnie pochło­nąć, wiedziałem tylko tyle, że skąpany we własnej krwi, nig­dy nie zdołam się wydostać z tego pokoju, że, na Boga, umrę tutaj i wreszcie to się skończy... już niedługo, skończy się w całkowitych ciemnościach...

Huk, który rozległ się w pokoju, dotarł także do mego ko­szmaru niczym eksplozja. Zapadła nagle cisza, chociaż w myślach wciąż wrzeszczałem jak opętany. Nie odczuwa­łem już ciosów, ale ból pozostał. Otworzyłem to jedno oko, na które mogłem jeszcze widzieć, i zamrugałem, oślepiony. Rzeczywistość roztoczyła się przede mną niczym obraz try-wizyjny. Stryger stał bez ruchu, gapiąc się na coś z otwartymi ustami. W prostokącie wejścia, w którym nie było już drzwi, dostrzegłem czyjąś sylwetkę. Daric próbował zniknąć, przy­klejony do ściany niczym pająk. Do pokoju wkroczył Mikah.

Zamarł na mój widok. Zmrużył oczy, a po chwili potoczył wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę. Nie mogłem dojrzeć wyrazu jego twarzy osłoniętej zbrojoną maską. Uniósł w koń­cu głowę i popatrzył na Strygera.

- Widzę... - mruknął głosem pełnym wściekłości, spoglą-

dając to na Darica, to na Strygera - że znów wszedłeś mi w drogę, ty zawszony odmieńcu...

Jakąś cząstką mego umysłu zdolną jeszcze do działania po­jąłem, że chce mnie osłonić, tak by wszystko wyglądało jak najbardziej wiarygodnie.

Stryger patrzył z niedowierzaniem; zaparło mu dech w piersi. Wyglądał, jakby ujrzał diabła w ludzkiej postaci. Możliwe zresztą, że tak myślał. Może i miał rację?

Z mego gardła popłynął ni to śmiech, ni to płacz...

Mikah podszedł do mnie.

Stryger zamknął wreszcie usta, kiedy zachwiał się, ode­pchnięty w bok. Zrozumiał, że ma przed sobą tylko człowie­ka, a zarazem świadka... Uniósł laskę...

Mikah dosięgną! go, prawie się nie odwracając. Stryger

zwalił się na podłogę jak kłoda. Mikah kucnął i wyciągnął do mnie rękę.

- Nie... proszę... - Słowom płynącym z mych ust towa­rzyszył strumyk krwi. Moje ciało odruchowo szarpnęło się do tyłu; miałem wrażenie, że głowę wypełnia mi tłuczone szkło.

Mikah cofnął rękę i podniósł maskę, bym mógł ujrzeć jego twarz.

- Kocie - rzekł - to ja, Mikah.

- Mikah... nie kłamałem...

- Kiedy? - Wyglądał na zdumionego.

- O uwolnieniu...

- Ach, tak. Rozumiem.

- Nie pozwól im... bić mnie więcej...

- Nie pozwolę - odparł, a po chwili dodał łagodnym to­nem: - Nie jesteśmy na Żużlu, już od wielu lat, bracie...

- Wiem... - mruknąłem, próbując unieść głowę. -Gdzie...?

- Gdzie jesteśmy? Poza granicami Deep Endu. - Uśmie­chnął się słabo.

- Tak myślałem...

Skrzywił się nieco, czekając, aż odzyskam jasność myśli.

Wreszcie ściągnął czerwony szal z szyi, uniósł mi głowę i końcem otarł mi krew z twarzy.

- Słyszałeś...? - zmusiłem się do mówienia, nie mając pewności, czy rozumie. - Słyszałeś mnie...? - Gdzieś w głębi duszy zatliła się boląca tak jak całe ciało iskierka nadziei.

- Czy słyszałem? - Pokręcił głową. - Nie słyszałem zu­pełnie nic po tym pierwszym przekazie, który mi przesłałeś. Dlatego właśnie przyszedłem. To trwało zbyt długo. Myśla­łem, że stało się coś złego...

Zakrztusiłem się. Ból piersi i żeber był tak silny, że gdy za­kasłałem, znów dostałem torsji. Mikah uniósł mnie, posadził i przytrzymał. Jęknąłem, gdyż każdy skrawek mego ciała buntował się przeciwko pozycji siedzącej. Mimo wszystko było to jednak lepsze od leżenia z poobijaną, zakrwawioną twarzą przyciśniętą do brudnej wykładziny. Mikah sięgnął do więzów na moich rękach i aż syknął z obrzydzenia.

- To Darica... - wymamrotałem, próbując obrócić głowę.

-Weź od niego...

Za moimi plecami coś strzeliło, sypnęły iskry; Mikah bły­skawicznie poradził sobie bez klucza. Stalowa taśma opadła na podłogę, a moje ręce zwisły bezwładnie wzdłuż boków. Mikah oparł mnie niczym kukłę o ramę łóżka i odciął linę, którą byłem przywiązany za kostkę u nogi. Wreszcie odwró­cił się i spojrzał na Darica. Ten stał, przyciskając plecy do ściany, i patrzył to na nieruchome ciało Strygera, to na nas.

- Co się stało? - Mikah zwrócił się do mnie, choć nie spu­szczał z oczu Darica. - Co zawiodło w twoim planie?

- To przez tego... dwulicowego łajdaka... - odparłem, także patrząc na Darica. - Zabrał mi plaster... Nie mogłem...

- Głos mi się załamał. - Ty gównojadzie! Pewnie pozwoliłbyś mu...

- Chcesz, żebym zabił ich obu? - zapytał Mikah, podno­sząc się powoli.

- Nie! - pisnął Daric. Wargi zaczęły mu drżeć. - Po­wstrzymałbym go. Kocie. Jeszcze chwila... - Otarł twarz rę­kawem. - Jeszcze chwila... To musiało wyglądać wiarygod-

nie... Widziałeś, że mam nad nim kontrolę. On nie jest mar­twy, prawda? - Spojrzał na Strygera.

- Jeszcze nie - odparł Mikah - ale zaraz się tym zajmę. -Odwrócił się i uniósł rękę.

- Nie...! - syknąłem. - Jezu! Nie... - Potrząsnąłem gło­wą, rozchlapując na boki krew. Mikah obejrzał się na mnie.

- Dlaczego, do cholery?

- Bo zrobiłbyś... z niego... pieprzonego... męczennika. -Podciągnąłem się i upadłem na materac. Straszliwy wysiłek spowodował, że z trudem łapałem oddech. Mikah czekał cier­pliwie, aż znów będę mógł mówić. - Jeśli go zabijesz... on mimo wszystko... zwycięży. Poza tym... chcę, żeby żył... Za mało by wycierpiał... gdybyś go zabił.

Mikah skrzywił się, lecz opuścił rękę.

- Chciałem się tylko upewnić.

- O czym?

Posłał mi dziwne spojrzenie.

- Że robisz tak nie dlatego, że wiesz, jak on się teraz czuje. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A co z nim? - Ruchem głowy wskazał Darica.

- Jest mi jeszcze potrzebny... do jutra. - Zerknąłem na Dańca. - Wiesz, co masz robić. Jeśli tego nie zrobisz... sam cię zabiję.

W milczeniu skinął głową i oblizał wargi.

- Zabieraj go stąd - rzucił Mikah, wskazując nieprzyto­mnego Strygera.

- Jak...? - zapytał Daric. Sprawiał wrażenie, jakby to on został ogłuszony.

- Wyciągnij go.

- Ale... muszę mu przecież coś powiedzieć, kiedy się o-cknie... - Daric popatrzył na mnie z miną wyrażającą bezrad­ność. - Domyśli się, że coś...

- Powiedz mu po prostu... że mój kochanek... jest cho­robliwie zazdrosny. - Roześmiałem się, po czym zakląłem, gdyż śmiech powodował ból nie do zniesienia.

Dane skrzywił się i przez chwilę patrzył na mnie. Wreszcie skinął głową i oderwał się od ściany. Zarzucił sobie ręce Stry­gera na ramiona. Spoglądałem, jak klnąc pod nosem, próbuje wywlec go przez wyważone drzwi. Wyglądał jak kiepski gra­barz.

- Jeszcze nigdy nie zrobiłem czegoś podobnego - rzekł

Mikah, kiedy Daric nie mógł go już słyszeć.

- Czego?

- Nie puściłem nikogo żywego, kiedy powinienem go za­bić jak psa. Jęknąłem.

- Ja też zrobiłem coś... co mi się do tej pory nie zdarzyło.

- Co?

- Zlałem się w gacie.

Uśmiechnął się i odwrócił w moją stronę, lecz natychmiast spoważniał. Mokra plama na moich dżinsach była czerwona.

- Chodź, lepiej zabiorę cię stąd - rzekł, podchodząc do

mnie.

- Zaczekaj... Mikah, mój plaster... - Uniosłem rękę i do­tknąłem krwawej miazgi, w którą Stryger zmienił moje ucho. - Potrzebuję go... - Próbowałem się podnieść, lecz nie mo­głem. - Leży tam gdzieś. - Spojrzałem na Mikaha. - Pomóż mi. Nie mogę...

- Nie możesz zebrać myśli, bo to bydlę rozwaliło ci czasz­kę - rzekł, marszcząc brwi. Odwrócił się i zaczął szukać na podłodze, aż znalazł plaster. Przykleił mi go za drugim uchem.

- Teraz będzie wszystko w porządku - mruknąłem. Otar­łem brodę drżącą dłonią. Wstałem z łóżka i runąłem twarzą na podłogę.

Mikah podniósł mnie i przytrzymał na nogach.

- Jesteś do niczego.

Skinąłem głową, z oczu pociekły mi łzy. Nie mogłem na­wet stać o własnych siłach. Na podłodze przede mną leżała laska Strygera pokryta moją krwią.

- Mikah...

- Co?

- Czy to już naprawdę koniec?

Spojrzał na laskę i kopniakiem posłał ją w drugi koniec do-koju. r

- To koniec. Zabieram cię do domu.

34

Mikah w pierwszej kolejności zawiózł mnie do kliniki - ta­kiej, w której nie zadawano zbyt wielu pytań. Zatrzymali mnie tam aż do rana, sklejając i opatrując; chcieli, żebym zo­stał, ale mnie czekały ważniejsze sprawy. Jedno spojrzenie le­karza na wyraz twarzy Mikaha wystarczyło, by wypuścili mnie ze szpitala.

Wróciliśmy do „Czyśćca". Na nasz widok Argentynę za­marła w połowie długości korytarza, chwyciła poły bluzy i owinęła się, czekając, aż podejdziemy bliżej. Gdy się zbliży­liśmy, zawołała:

- Aspen!

- W porządku. - Pokręciłem głową, powłócząc nogami z powodu wielkiej ilości bandaży i zabójczej dawki środków przeciwbólowych. Argentynę spoglądała na mnie, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom.

- Już się nim zająłem - rzekł Mikah, kiedy za plecami Ar­gentynę pojawił się Aspen.

- Dane zabrał sterownik - wyjaśniłem.

- Pieprzę sterownik - odparła spokojnie. - Czy chociaż przydał ci się do czegoś? Skinąłem głową.

- Dane zrobił wszystko, co obiecywał...?

- Wszystko... a nawet więcej - rzekłem kwaśno. - Miałaś od niego wiadomość?

Pokręciła głową, spoglądając wzrokiem pełnym niepew­ności. Po chwili zerknęła na Mikaha.

- Muszę się dostać do budynku Zgromadzenia. - Chcia­łem się przekonać na własne oczy, czy on tam będzie razem ze Strygerem, że wszystko jest gotowe.

- Nie możesz - rzekła Argentynę takim tonem, jakby uwa­żała, że nadal jestem w szoku.

- Wyjęli mi gniazdko. - Uniosłem rękę do głowy. Usunęli je w klinice. Zresztą Stryger nieźle je pokiereszował, podob­nie jak moją czaszkę. - Chcę tam być, żeby wszystko widzieć.

- Będziesz widział, tak samo jak kilka miliardów ludzi -odparła. - Strażnicy nie wpuszczą do środka nikogo bez spe­cjalnej przepustki.

Zakląłem.

- Mam przecież prawo...

- Kocie - wtrącił Mikah - pomyśl, co się stanie, jak Daric odtworzy ten zapis przez system Zgromadzenia. Złamałeś co najmniej kilka przepisów prawa Federacji. Lepiej się tam nie pokazuj, chłopcze. Obejrzysz wszystko w trywizji.

Stałem przez chwilę, patrząc to na niego, to na Argentynę. Wreszcie uległem pod wpływem ich logicznych argumentów.

- Dobra. - Nagle straciłem wszelką pewność, że chciał­bym być obecny przy tym, jak całe Zgromadzenie będzie do­świadczało tego, co ja przeżywałem. - Tak chyba będzie lepiej.

- Odpocznij trochę - rzekła Argentynę, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Masz jeszcze kilka godzin czasu.

- Tak, powinienem odpocząć...

- Posklejali ci lampą wszystkie rany na głowie? - zapytał Aspen, wzrokiem profesjonalisty obrzucając moją opuchnię­tą twarz.

Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem tego, a może po prostu nie pamiętałem...

- Zrobili wszystko, co było można - wtrącił Mikah. -W szpitalu Soule'a pracują nieźli specjaliści. Mają bardzo wiele podobnych przypadków.

Aspen skinął głową.

- Za kilka dni powinieneś się poczuć tak, jakbyś dostał no­we ciało - rzekł. Sprawiał wrażenie co najmniej tak zadowo­lonego, jak gdyby to on mnie opatrywał.

- Ale nigdy nie zapomnę tego starego. - Odwróciłem się, czując, że w gardle narasta mi kłąb goryczy, i ruszyłem dalej korytarzem.

Schody na piętro zdawały się ciągnąć w nieskończoność, jakby wiodły do Księżyca. Z zasłoniętym jednym okiem mia­łem nawet kłopoty, żeby trafić na pierwszy stopień. Mikah pomógł mi się na nie wdrapać i zaprowadził mnie do pokoju Argentynę. Położyłem się na jej łóżku i zamknąłem oczy. Mi­mo silnej dawki środków uspokajających i przeciwbólowych każdy mięsień mego ciała jeszcze dygotał, jakby w oczekiwa­niu kolejnych ciosów. Przez ostatnie trzy lata żyłem w kłam­stwie: łudziłem się, że jestem wolnym obywatelem ludzkiej Federacji, posiadającym swój rozum i nazwisko oraz wszel­kie prawa do odczuwania z tego powodu dumy... Ale Stryger rozwiał te złudzenia - w ten sam sposób jak pewien bez­imienny zboczeniec porwał przed laty ubranie na mnie, udo­wadniając, że nie jestem niczym więcej jak bezbronną ofiarą w pokoju bez wyjścia.

Przekręciłem się na brzuch i wtuliłem twarz w kojącą cie­mność pościeli. Usłyszałem, że Mikah wychodzi z pokoju, zostawiając mnie samego. Przy drzwiach zawahał się, popa­trzył na mnie, a po chwili zawrócił, podszedł na palcach i usiadł na krześle przy łóżku. Uniosłem nieco głowę, otwo­rzyłem zdrowe oko i zerknąłem na niego; siedział, gapiąc się w okno. Bardzo ostrożnie sięgnąłem telepatycznie do jego umysłu - tak żeby o tym nie wiedział. Chciałem jedynie od­czuć kontakt. Wkrótce, gdy poczułem się całkiem bezpieczny, zapadłem w sen.

Kiedy obudziłem się po kilku godzinach, Mikah nadal sie­dział przy mnie. W pokoju była także Argentynę. Wymówiła cicho moje imię i przekazała, że w Sieci rozpoczyna się trans­misja z sali obrad. Czułem się już trochę lepiej niż przed za-

śnięciem, lecz w skali od jednego do dziesięciu dałbym me­mu samopoczuciu minus pięć punktów.

Udało mi się jakoś wstać i zeszliśmy do sali. Byli tu już wszyscy członkowie zespołu oraz kilka innych osób pracują­cych w „Czyśćcu". Wyczuwałem ich ciekawość, chęć spoj­rzenia na mnie, ale tylko zerkali i pospiesznie odwracali gło­wy. Nikt nie miał odwagi popatrzeć mi prosto w twarz.

- Czy ktoś potrzebuje elektrody? - Jeden z bramkarzy wy­ciągnął w moim kierunku urządzenie, gdy przechodziłem obok niego. Gdybym je założył, odbierałbym znacznie le­pszy, bardziej realistyczny obraz.

Pokręciłem głową.

Kiedy opadłem na poduszki przy stoliku, na ekranie wid­niał już trójwymiarowy obraz sali posiedzeń Zgromadzenia Federacji. W tle pojawiał się od czasu do czasu Shander Man­dragora. Ukazywał widzom krótkie reportaże z przeszłości, przedstawiał wszelkie kontrowersje, tak rzeczywiste, jak i wymyślone, przybliżał zdarzenia, które poprzedziły dzisiej­sze posiedzenie. Starał się skierować uwagę publiczności na głosowanie, którego wynik, według niego, zdawał się przesą­dzony. Wyjaśniał miliardom widzów wszelkie szczegóły, któ­rych na dobrą sprawę ani on, ani oni nie rozumieli. Spogląda­łem na ten korowód różnorakich scen i ludzkich twarzy, pró­bując skupić się na delegatach, którzy w tle zajmowali swoje miejsca. Wypatrywałem znajomych osób. Kamera pokazała Einear, która stała na podwyższeniu przy mównicy. Poprosiła o udzielenie jej głosu i została wpisana na listę mówców. Po niej Stryger zwrócił się z identyczną prośbą... Był tam: żywy, czysty, jak zawsze doskonały. Oboje wrócili na swoje miej­sca, jak świetnie pasujące do reszty elementy układanki. Po­trzebny był mi widok jeszcze jednej twarzy.

- Dane - powiedziała Argentynę, wskazując go ręką, kie­dy przesuwająca się kamera pokazywała przedstawicieli Zgromadzenia. Był na swoim miejscu, choć zniknął z ekranu, nim zdążyłem mu się przyjrzeć. Uspokojony nieco, rozparłem się wygodniej na poduszkach, dając memu jedynemu spraw­

nemu oku trochę odpocząć. Argentynę wcisnęła mi w zaban­dażowaną dłoń kubek z jakimś gorącym, spienionym płynem. Opróżniłem go.

Wreszcie wszystkie przygotowania dobiegły końca i pro­wadzący posiedzenie poprosił delegatów o włączenie się do wewnętrznego systemu. Usiadłem, gdy wymieniał nazwiska mówców, wyjaśniając powody, dla których chcieli zabrać głos, choć na dobrą sprawę nie miało to większego znaczenia. Jako pierwszą wywołał na mównicę Einear. Powtórzyła te sa­me argumenty, które wymieniała już w debacie przed kame­rami - nie było nic więcej do dodania. Wsłuchiwałem się w jej głos pełen wyczuwalnego napięcia, choć Einear spra­wiała wrażenie zupełnie spokojnej; próbowała walczyć z nie­bywałą inercją tak wielu ludzkich umysłów. Skończyła wre­szcie i na mównicę poproszono Strygera.

Spoglądałem, jak najazd kamery przybliża go na tle poły­skliwych biało-niebieskich zdobień sali. Jak zawsze otaczała go niezwykła aureola. Nie miał przy sobie laski; jeśli nawet wydarzenia wczorajszego wieczoru odcisnęły na nim jakie­kolwiek piętno, nie można było tego dostrzec w sposobie jego poruszania się czy też prezentacji urody. Może utwierdził się jedynie w przekonaniu, że Bóg jest po jego stronie, że ta kru­cjata jest słuszna... że oto staje przed możliwością zdobycia wszystkiego, czego pragnął. Spoglądałem na niego i czułem się tak, jak gdyby patrzył na mnie; miałem wrażenie, jakbym spadał w przepaść...

Mikah pochylił się i trącił mnie lekko.

- Rozluźnij się - rzekł.

Nabrałem głęboko powietrza. Stryger wszedł na podwy­ższenie i zaczął mówić, podczas gdy Shander Mandragora przypomniał wszystkim, że mówi on na głos nie dlatego, żeby wywołać dodatkowy efekt, lecz ponieważ nie miał innej mo­żliwości komunikowania się z resztą Zgromadzenia... jak gdyby to była gwarancja, symbol jego czystości i poświęcenia się sprawom zwykłych ludzi.

- Bo nigdy nie uda mu się zdobyć Daru - mruknąłem. -

A ponieważ nie ma żadnych szans, nie chce zadowolić się czymś podrzędnym.

Argentynę zerknęła na mnie.

- Sądziłam, że on nienawidzi psionów... - Spuściła oczy i odwróciła głowę, gdyż nie potrzebowała innych dowodów niż wygląd mojej twarzy.

- Owszem, nienawidzi - odparłem. - Myślisz, że to niewystarczający powód do nienawiści?

Patrzyłem, jak Stryger błogosławi wszystkich delegatów, nazywając ich stróżami prawa i porządku... Powiedział, że staje przed nimi po raz ostatni, by przemowie w imieniu tych niezliczonych istnień ludzkich stanowiących podstawę egzy­stencji Federacji, a których potęga i mnogość umożliwia jej istnienie... którzy liczą na właściwe decyzje podejmowane przez Zgromadzenie.

No już, Daric! pomyślałem. Teraz! Żałowałem, że dałem się namówić. Wolałbym znajdować się tam osobiście. Stryger kończył już swą mowę, za minutę mogło być za późno. Zaraz miało się zacząć głosowanie...

- Wiem, że zgodzicie się ze mną - rzekł Stryger, zaszczy­cając rzędy wpatrujących się w niego delegatów szerokim uśmiechem - ponieważ mimo wszystko pragniemy tego sa­mego, w głębi ducha wszyscy jesteśmy do siebie podobni. -Odwrócił się na podwyższeniu i ruszył w stronę swego miejsca.

- Nie! - krzyknąłem. - Nie! Ty łajdaku, ty dwulicowy...!

Mikah złapał mnie za rękę, gdy chciałem się poderwać na nogi.

Coś zaczęło się nagle dziać pośród ciszy zalegającej salę posiedzeń. Podniosły się jakieś głosy, pomruk przypominają­cy szum morza. W powietrzu zmateńalizowały się nagle po­większone sylwetki: najpierw Strygera, potem moja. Widocz­nie Daric musiał na własną rękę nawiązać wczoraj kontakt z obwodami symbu.

A więc jednak... stało się. Opadłem z powrotem na podu­szki, patrząc, jak kamery, które pokazywały w zbliżeniu twarz Strygera, teraz odjechały do tyłu, żeby objąć całą sce­

nerię. Stryger, stojąc na podwyższeniu, nagle jakby się skur-czył.'Jego wielki trójwymiarowy obraz otworzył usta. Powtó­rzyłem słowa, które z nich popłynęły, nim ktokolwiek z obe­cnych wokół mnie usłyszał je za pośrednictwem trywizji.

Prawdziwy Stryger zamarł w bezruchu, na jego twarzy ma­lowało się zmieszanie. Obraz i dźwięk wprowadzane były do systemu Zgromadzenia poprzez ogólnodostępną sieć; nie ma­jąc żadnych udoskonaleń, Stryger nie mógł zrozumieć, na co patrzą wszyscy delegaci i jakie słowa do nich docierają.

Odwrócił się i ruszył w stronę prowadzącego obrady. Sta­nął nagle, dostrzegłszy w powietrzu nad sobą jakieś zamaza­ne kształty. Stał w samym środku obrazu, jakby nurzał się we mgle, i chyba nie mógł rozróżnić jego szczegółów. Tuż za ' nim Einear i prowadzący posiedzenie wpatrywali się w proje­kcję z rozszerzonymi oczyma. Spostrzegłem, że Einear za­kryła usta dłonią, kiedy mnie rozpoznała. Stryger zaś znalazł się nagle we wnętrzu własnej, powiększonej postaci widzianej oczyma ofiary, na którą szerokim łukiem spadła jego laska.

Chciałem zamknąć oczy, widząc ten cios, ale nie mogłem. Patrzyłem, jak laska dosięga celu, a cały obraz ulega zmianie w chwili uderzenia. Rozległ się głośny, nieprzyjemny dźwięk. Kiedy dostrzegłem, co się ze mną stało, wbiłem zęby w kostki zaciśniętej dłoni.

Towarzyszyły temu krzyki. Usłyszałem swój wzmocniony głos, gdy wyjaśniałem Strygerowi powody, dla których nie­nawidzi psionów. Po chwili ujrzałem, jak mi odpowiadał. Ob­raz trywizyjny podzielił się na połowy. W jednej części nadal pokazywano holograficzną scenę bicia, w drugiej zaś widok z kamery omiatającej salę i pokazującej ogarniętych paniką członków Zgromadzenia, którzy wpadali na siebie, wrzesz­czeli, wymiotowali, bądź to próbując odłączyć się od syste­mu, bądź też uciec przed doznaniami bezlitośnie wlewający­mi się im prosto do mózgów. Prowadzący obrady wbiegł szybko na mównicę, odepchnąwszy na bok Strygera; starał się zapanować nad zbuntowanym systemem i ogarniętymi paniką delegatami. Stryger, który chwiejnym krokiem usunął

mu się z drogi, ujrzał wreszcie to, na co skierowane były oczy wszystkich: swą własną powiększoną sylwetkę, która na oczach miliardów widzów robiła ze mnie krwawą miazgę.

Nagle, równie nieoczekiwanie, jak się pojawił, obraz znik­nął. Chyba równocześnie przestał także docierać do systemu Zgromadzenia, ponieważ zamieszanie i panika, jakie pokazy­wały kamery, zaczęły stopniowo zanikać. Delegaci zajmowa­li z powrotem swoje miejsca, a natarczywe okrzyki i pytania zastąpiły przekleństwa i wrzaski przerażenia. W ciągu minu­ty w sali posiedzeń zapadła cisza. Trudno było powiedzieć, co się tam teraz dzieje, gdyż nawet ekrany informacyjne zostały wyłączone. Pochyliłem się nad stolikiem i zacisnąłem pięści, ignorując ból w obu dłoniach... Musiałem dokładnie wi­dzieć, do czego to doprowadzi, a siedząc tu, przed ekranem, czułem się odizolowany...

Stryger z piekielnym ogniem w oczach ruszył w stronę mównicy. Lecz nim zdążył tam dojść, Einear zajęła już na niej miejsce, ściągając na siebie uwagę delegatów oraz widzów transmisji. Prowadzący posiedzenie odsunął się, robiąc jej miejsce, i usiadł w swoim fotelu.

- Wizytatorze Stryger - powiedziała Einear. Odsunęła się nieco, kiedy ten stanął tuż obok niej, jakby się obawiała, że i ją zaatakuje. - W imię Boga, co pan miał na celu, przekazu­jąc te koszmarne doznania mnie i wszystkim obecnym w tej sali? - Głos jej drżał, była wyraźnie blada, dłonie zaciskała kurczowo na krawędzi mównicy. - Co pan zrobił mojemu do­radcy...?

- Ja...? - mruknął Stryger i uderzył się dłonią w piersi;

oczy miał rozszerzone z niedowierzania. - To nie ja tego do­konałem. -Obserwowałem, jak próbuje zapanować nad sobą, co mu się zresztą dość szybko udało. - Nie mnie należy za to oskarżać. To jakieś absurdalne bluźnierstwo spreparowane w celu zniesławienia mnie...

Obok Einear stanął prowadzący obrady.

- Wizytatorze Stryger - mruknął, powstrzymując go wy­ciągniętą ręką. - Jestem pewien, że można to wszystko w spo­

sób sensowny wyjaśnić. Biorąc pod uwagę pańskie obecne i ewentualnie przyszłe stanowisko w Radzie Federacji, sądzę, że wszyscy powinniśmy usłyszeć wyjaśnienia z pańskich ust. Pani Einear... - Cofnął się, ustępując miejsca Einear; udzielił jej prawa zadawania pytań.

Stryger nastroszył się i cofnął nieco, zrozumiawszy, że nie ma wyboru, że musi stawić jej czoło.

- Oczywiście, nikt... nawet pani... - rzekł, przenosząc wzrok z prowadzącego na Einear - nie może traktować po­ważnie czegoś tak łatwo dającego się spreparować jak zapis Dywizyjny. Dwaj aktorzy odegrali swoje role, a zostali ucha-rakteryzowani tak, by wyglądać jak ja i ten psion...

Kiedy go teraz słuchałem i patrzyłem na niego, niemal go­tów byłem uwierzyć w każde jego słowo. Ciekaw byłem, co się w tej chwili dzieje w jego umyśle.

Einear zesztywniała na dźwięk słowa „psion".

- Oczywiście, zapis trywizyjny można łatwo spreparo­wać, lecz ja nigdy, w całym życiu, nie doświadczyłam bólu podczas oglądania obrazu trywizyjnego. A pan... ?

- Pani Einear - rzekł, starając się poprzez opanowanie udowodnić swą wyższość - nie mam wątpliwości, że odczu­wała pani cierpienie, widząc w podobnej sytuacji kogoś pani bliskiego...

- Nie o tym mówię - przerwała mu Einear ostrym, lodo­watym tonem. - Chodzi mi o to, że każdym nerwem mego ciała odczuwałam fizyczny ból, jakbym to ja była ofiarą, na którą spadały wszystkie pańskie ciosy.

- Ależ to absurd! - odparł, patrząc na nią jak na szaleńca.

- Możliwe - skinęła głową. Była wciąż blada i silnie po­ruszona. - Ale to samo odczuwał każdy z obecnych na tej sali.

- Ja nic takiego nie czułem! - parsknął Stryger i powiódł wzrokiem po skupionych, stężałych twarzach delegatów, jak­by przypuszczał, że wszyscy sprzysięgli się przeciwko niemu.

- To jasne, że pan tego nie czuł - rzekła z goryczą Einear. - Wizytatorze Stryger, proszę nam wszystkim powiedzieć, dlaczego wybrał pan psiona na swoją ofiarę.

Ten wodził wzrokiem po całej sali Zgromadzenia.

- Ja nie wybierałem psiona - odparł głośno, prawie krzy­kiem.

- Przecież pan sam go tak określił. Nie jako mego dorad­cę, kogoś znanego również panu, lecz jako „psiona".

- To ktoś inny dokonał wyboru ofiary i całej tej scenerii, żeby mnie poniżyć, zhańbić...

Twarz Einear powoli odzyskiwała kolory; jej błękitne oczy pojaśniały i wyraźnie się ożywiły.

- Więc dlaczego ten ktoś, bez względu na to, kto to był, chciał nam pokazać, jak pan maltretuje psiona? Ludzie o zdolnościach psionicznych nie należą do tych, których cier­pienia wzbudziłyby litość całego naszego społeczeństwa. Dlaczego nie pokazano dziecka? Albo też staruszki?

- Nie mam pojęcia - mruknął Stryger, jakby naprawdę te­go nie wiedział. - Może wyłącznie z powodu głupoty... albo złych intencji. - Zerknął na Einear i szybko odwrócił głowę. Po chwili uniósł oczy do nieba, jakby stamtąd oczekiwał po­mocy, jakby chciał znaleźć odpowiedź, dlaczego Bóg dopu­ścił, by coś podobnego mu się przydarzyło.

Einear wpatrywała się w niego z uwagą.

- Mój doradca próbował mi kilkakrotnie powiedzieć, że pan chorobliwie nienawidzi psionów - rzekła cicho. - Aż do tej chwili nie mogłam w to uwierzyć.

Usiadłem i uśmiechnąłem się lekko, choć nadal zaciskałem zęby.

- Pani doradca kłamał. Próbował mnie zniesławić w oczach wszystkich odbiorców Sieci. - Znów popatrzył na Einear i krew nabiegła mu do twarzy. - Usiłował wszystkich przekonać, że kłamałem...

- Bo pan kłamał na jego temat - wtrąciła Einear. - Czyżby pan zapomniał?

- To nieprawda. Bóg mi świadkiem... Może zostałem źle poinformowany, ale ja nigdy nie kłamię. Bóg kieruje wszy­stkimi moimi poczynaniami...

- Nawet wtedy, gdy idziesz się wyszczać? - mruknęła obok mnie Argentynę. Dokoła rozległy się stłumione śmiechy.

- Czy to Bóg panu przekazał, że każdy psion jest złym człowiekiem? - zapytała Einear. Wszystkie kamery zwróco­ne były teraz na tych dwoje.

- Tak... - mruknął Stryger. - Właśnie tak, a doświadcze­nia całego społeczeństwa wykazują, że są oni dewiantami o najsilniej zdegradowanych umysłach, istotami, które mam nadzieję całkowicie wyeliminować poprzez powszechne za­stosowanie pentryptyny.

- Najsilniej zdegradowanych... - powtórzyła miękkim głosem Einear. - Pan naprawdę w to wierzy, wizytatorze? Że wszyscy handlarze narkotyków są psionami? Gwałciciele nieletnich? Płatni mordercy? Czyżby ci ludzie byli gorsi od kogoś, kto zamierza zniszczyć cały naród, tak jak robili to na­si przodkowie, prowadząc ze sobą wojny...? A wszystko to w imię Boga?

Stryger wbijał w nią spojrzenie. Spodziewałem się, że za chwilę padnie jakieś wymyślne zaprzeczenie, które go ze wszystkiego oczyści, lecz usłyszałem zupełnie co innego.

- Bóg... - mruknął po chwili Stryger - Bóg pokazał mi, kim oni są. Od czasu kiedy to pojąłem, nie robiłem nic innego, jak wykonywałem wolę Boga. - Zmrużył oczy. - Ale to wcale nie znaczy, że ja ich prześladuję. Mam jedynie zamiar popra­wić ich los.

Einear założyła ręce na piersiach, popatrzyła na nie, wresz­cie pokiwała głową, jakby rozważała w myślach dalszy tok rozmowy.

~ Z jakich to powodów nigdy nie zgodził się pan na żadne udoskonalenia, wizytatorze? - zapytała lodowatym głosem.

Zdawało się, że diametralnie zmienia temat, ja jednak w to nie wierzyłem. Stryger spojrzał na nią z ukosa.

- Ponieważ uważam, że jest to sprzeczne z naturą czło­wieka - odparł - z ową czystą postacią, która zgodnie z moi­mi wierzeniami została wybrana dla nas przez Boga jako for-

ma egzystencji. - Uniósł głowę, czując znany grunt pod sto­pami.

- Czyli że Bóg uważa udoskonalanie człowieka za zło? -W głosie Einear zabrzmiało szczere zdumienie. Stryger zaśmiał się, rozrzucając szeroko ręce.

- Nie mówię, że jest to złe w każdym przypadku. Nasze społeczeństwo nie mogłoby funkcjonować bez pomocy urzą­dzeń technicznych. Wolą Boga było dać nam te urządzenia, w przeciwnym razie nadal musielibyśmy się tłoczyć na po­wierzchni jednej planety. Ale rzucanie wyzwania boskiej nie­omylności i mocy w celu wywyższenia się ponad Boga jest z całą pewnością złe.

- Uważa pan, że każdy psion właśnie to robi? O ile pamię­tam, powiedział pan, że hydrańska cywilizacja upadła, gdyż jej twórcy próbowali zająć miejsce należne Bogu.

- Tak. - Skinął głową. - Właśnie tak uważam. Ja... powta­rzałem to wiele razy. - Przez jego twarz przemknął cień, kie­dy zrozumiał, że omal się nie wydał, przyznając, iż powie­dział to podczas spotkania ze mną.

- Więc jak to możliwe, że starał się pan o zajęcie miejsca w Radzie Bezpieczeństwa? - zapytała Einear. - Wymogiem na tym stanowisku jest posiadanie wszystkich udoskonaleń, jakie tylko w chwili obecnej dostępne są istocie ludzkiej. Z pewnością wszechwiedza i potęga, jaką skupiają w swych rękach członkowie Rady, wykracza poza te granice, które we­dług pana wyznaczył sam Bóg.

Zacząłem nerwowo bębnić palcami po stole, jakbym chciał skontaktować się w ten sposób z Einear, nie mogąc dosięgnąć jej telepatycznie poprzez rozdzielający nas gąszcz umysłów. Nawet ja nie dostrzegałem całej prawdy, nie rozumiałem aż do tej chwili pewnych implikacji. Zrób to, pomyślałem. Zrób to, Einear!

Napięcie Strygera było wyraźnie widoczne.

- To zupełnie co innego. W celu kontynuowania boskiego dzieła, w ramach Federacji...

- Cóż więc zamierzał pan uczynić, jeśli nie samemu

w efekcie odgrywać rolę Boga? - zapytała ostrym tonem Ei­near. - Tak samo jak ludzie, których pan ewidentnie nienawidzi. Zmarszczył brwi, niczym pies zmuszony do podjęcia decy­zji, na którą z much zapolować najpierw.

- Jak pani śmie...

- A gdzie podziała się pańska laska, wizytatorze? - po­nownie przerwała mu Einear. - Ta sama, z którą pan nigdy się nie rozstawał, która według pańskich słów była „symbolem wędrówki w poszukiwaniu prawdy"?

- Zostawiłem ją w domu - odparł. - To tylko kawałek drewna. Zawadzałaby mi tutaj.

- Wydawało się, że nie miał pan najmniejszych trudności z posługiwaniem się nią w torturowaniu mego doradcy. Stryger poczerwieniał.

- Nie jesteśmy na przesłuchaniu. To oszustwo, haniebne kłamstwo mające zniszczyć mój presdż... On był pani dorad­cą. Może nawet zaplanowaliście to wszystko razem... Żeby mnie zniszczyć, żeby wywalczyć miejsce w Radzie dla sie­bie! - mówił coraz głośniej, uczepiwszy się kurczowo tej my­śli. - Właśnie tak, prawda? To pani! Pani dokonała tego zapi­su. .. Pani przysłała swego doradcę do mnie, wiedząc, że ja... A więc to jest fałszerstwo, oszustwo. Nic takiego nie miało miejsca...

Urwał nagle; w sali posiedzeń zapadła martwa cisza, podo­bnie jak wokół mnie w klubie.

- Już wkrótce się tego dowiemy - rzekła spokojnie Einear. Zamarła na chwilę, wsłuchując się w jakąś informację, której on nie mógł odebrać, po czym skinęła głową. - Prowadzący posiedzenie zarządził wykonanie analizy zapisu z sali Zgro­madzenia. Kody identyfikatorów obu postaci, które oglądali­śmy, należą do mojego doradcy i do pana. Odkryto także śla­dy włamania do programów sterujących w systemie Zgroma­dzenia. - Ponownie wbiła spojrzenie w Strygera. - W końcu poznamy całą prawdę i wtedy będziemy wiedzieli dokładnie, co się wydarzyło. Sądzę jednak, że każdy już w tej chwili zna

prawdę, wizytatorze Stryger. - Jej mina wyrażała bardziej smutek niż złość. - Nawet pan.

- Nie - powiedział, zaczęły mu drżeć wargi. - Nie, to nie­prawda. Ja nie chcę skrzywdzić psionów. Chcę tylko czynić dobro. Przybyłem tutaj, żeby kontynuować dzieło Boga. Chcę ich ocalić. Pozwólcie mi czynić dobro! Dajcie mi moc, żebym mógł wprowadzić zmiany! Potrzebna mi władza! Potrzeb­na... - Zaczynał wrzeszczeć na pogrążone w milczeniu Zgro­madzenie i na nas wszystkich siedzących przed odbiornika­mi. Jego twarz rosła, powiększała się, kiedy kamery bezlitoś­nie robiły na niego najazd.

Zamknąłem oczy, słyszałem jego zachrypnięty głos krzy­czący:

- Nie możecie mnie zatrzymać! Zostałem wybrany przez Boga i tylko Bóg może mnie powstrzymać...

Nagle zapanowała cisza. Otworzyłem oczy. Ktoś zamknął Strygera wewnątrz pola ochronnego. Przy mównicy ujrzałem kilku funkcjonariuszy, którzy próbowali ściągnąć z niej wyrywającego się i opierającego Strygera.

Einear przyglądała się temu spokojnie, z zaczerwienioną twarzą i błyszczącymi oczyma. Nie wyglądała jednak na usz­częśliwioną. Prowadzący podszedł do niej i poddźwiękowo przekazał jakąś wiadomość, w taki sposób, by kamery nie mogły tego uchwycić.

- Otrzymałem wniosek, aby zaplanowane na dziś głoso­wanie z powodu tego nieszczęśliwego...

Einear obróciła się gwałtownie w jego stronę; wreszcie do­strzegłem na jej twarzy rozdrażnienie, które tak bardzo chcia­łem zobaczyć. Podeszła do mównicy.

- Proponuję, żebyśmy przeprowadzili głosowanie, jak by­ło to zaplanowane. Proszę, żeby wszyscy państwo pamiętali, że to wizytator Stryger jest tym człowiekiem, który złożył projekt ustawy znoszącej kontrolę nad dystrybucją pentrypty-ny, który wierzy, że poprą państwo jego projekt, ponieważ „w głębi ducha wszyscy jesteśmy do siebie podobni".

Odwróciła się, zeszła z mównicy i ruszyła w stronę swego

miejsca.

Dane taMing poparł wniosek Einear.

Wniosek został przyjęty.

W czasie niewiele dłuższym, niż zajęło formalne ogłosze­nie głosowania, okazało się, że projekt zniesienia kontroli nie uzyskał wymaganej większości - zabrakło zaledwie trzech głosów, a jednym z nich był głos Darica taMmga.

35

Niewiele udało mi się zobaczyć z tego, co się później dzia­ło w sali Zgromadzenia, gdyż cały klub wypełnił się nagle muzyką, okrzykami i wiwatami. Nigdy bym nie przypusz­czał, że kilkanaście osób jest w stanie narobić takiego hałasu. Na ekranie widziałem twarz Einear - pokazywano zbliżenie osoby, która zwyciężyła w tym współzawodnictwie. Jej twarz rozjaśniła się powoli w promiennym uśmiechu, aż w końcu i ja się uśmiechnąłem, wreszcie zacząłem śmiać się i krzy­czeć, w przerwach łykając wino, które Mikah wlewał mi do gardła. Wracałem do życia, moje poświęcenie nie poszło na mamę.

Prywatne przyjęcie trwało do czasu, aż klub otworzył swe podwoje, a wtedy zaczęło się świętowanie publiczne, gdyż Argentynę wpuszczała do środka wszystkich chętnych. Ze sceny płynęły światłopieśni, przerywane wiadomościami try-wizyjnymi, w których obszernie informowano o wydarze­niach minionego dnia. W pewnym momencie Argentynę rzu­ciła mi się na szyję, uścisnęła mocno i krzyknęła do ucha:

- Patrz! Słuchaj!

Ujrzałem na ekranie twarz Darica, który udzielał wywiadu Shanderowi Mandragorze. Daric wziął na siebie „wyłączną odpowiedzialność" za ową nielegalną transmisję, która pora­ziła umysły wszystkich członków Zgromadzenia, wizytatora

Strygera zaś zmieniła z wybrańca licznych syndykatów w przestępcę.

- Panie Daricu - rzekł Shander Mandragora, przysuwając się do niego - podjął pan nadzwyczajne środki w celu zdema­skowania wizytatora Strygera jako bigota i niebezpiecznego fanatyka. Cóż skłoniło pana do tak kontrowersyjnych, nawet nielegalnych działań mogących podważyć pańską pozycję i zrujnować dobrze zapowiadającą się karierę?

Po twarzy Darica przemknęło coś, tak szybko, że wię­kszość ludzi pewnie tego nawet nie dostrzegła. Przez krótką chwilę byłem gotów uwierzyć, że zrobił to wszystko wyłącz­nie dla dobra ogólnego, że być może znajdzie w sobie tyle od­wagi, by wyznać publicznie prawdę o sobie. Lecz on znów przybrał minę męczennika.

- To była wyższa konieczność - odparł, zasłaniając się kłamstwem zawodowego polityka. Patrzył wprost w trzecie oko Mandragory, a jednocześnie w twarze wszystkich wi­dzów we wszechświecie. Było to obliczone na zjednanie ich sobie. Argentynę nie mogła oderwać od niego wzroku. -Współpracowałem z wizytatorem Strygerem, byłem łączni­kiem Centaura w sprawach dotyczących zniesienia kontroli. Stało się dla mnie oczywiste, że jest to człowiek o niebezpie­cznie chwiejnej psychice. Wiedziałem jednak, że ze względu na swą niezwykłą wprost popularność jest niemal pewnym kandydatem do zajęcia miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Kiedy zrozumiałem, do czego to może doprowadzić, doszed­łem do przekonania, że ktoś musi go powstrzymać. Zdawa­łem sobie sprawę, że zważywszy jego popularność, potrzebne są nadzwyczajne środki, by w sposób jednoznaczny skończyć z tą parodią. Dlatego wybrałem tę właśnie metodę.

- A co z ofiarą? - spytał Mandragora. - Sam przeprowa­dzałem z nim wywiad, kiedy uratował kilka osób przed krwa­wym zamachem na panią Ełnear Lyron-taMing. Był jej do­radcą. Czy pani Einear wiedziała o całej tej sprawie?

- Absolutnie nie. - Daric ledwie ukrywał zniecierpliwie­nie. - Poznałem go dobrze, ponieważ mnie także uratował

wówczas życie. Zgodził się odegrać rolę ofiary, gdyż sam był przekonany, że Strygerjest niebezpiecznym fanatykiem. Z je­go strony był to akt najwyższej odwagi. Ten biedny człowiek straszliwie ucierpiał za swoje przekonania. Znajduje się teraz w odosobnionym miejscu i nie chce, żeby mu zakłócano spokój.

Zakląłem pod nosem, spodziewając się w każdej chwili u-jrzeć ten jego krzywy, pogardliwy uśmieszek.

- On nie był wprowadzony we wszystkie szczegóły tego planu, rzecz jasna. Poza tym, że zgodził się poświęcić, by w ten sposób...

- Ty zawszony kutasie! - mruknąłem.

Argentynę spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi.

- Przecież on cię osłania, bierze całą winę na siebie. Nie rozumiesz tego? Ochrania cię przed dochodzeniem. Wiesz, w jakiej sytuacji byś się znalazł, gdyby on tego nie zrobił?

- Pokazuje figę Charonowi, zbierając całą śmietankę dla siebie - rzekłem ociężale. Dotknąłem opuchniętej twarzy i skrzywiłem się. - Mam go w dupie, niech się nażre... Ja osiągnąłem to, na czym mi zależało.

- Przecież nie musi tego robić, może mieć z tego powodu kłopoty. Czy ty w żadnym jego działaniu nie możesz dostrzec śladu uczciwości?

- Nie, chyba że naprawdę zrobi coś uczciwie. - Pokręci­łem głową. Zrobiło mi się niedobrze. Argentynę odwróciła spojrzenie.

- Wiadomo powszechnie - rzekł Shander Mandragora -że Transport Centauryjski zyskałby na zniesieniu kontroli znacznie więcej niż pozostałe syndykaty. Pan jest członkiem ich rady nadzorczej, a przecież nie tylko zniesławił pan wizy­tatora Strygera, lecz także głosował przeciwko zniesieniu kontroli. Co spowodowało, że zajął pan stanowisko niezgod­ne z interesami własnego syndykatu?

- Szantaż - szepnąłem tak cicho, żeby Argentynę nie mog­ła mnie usłyszeć.

Dane wyprostował się i wyprężył ramiona.

- Są pewne rzeczy - oznajmił z godnością, jakiej się na­

wet po nim nie spodziewałem - znacznie ważniejsze od pie­niędzy.

- Na przykład własna skóra - dodał szeptem Mikah. Uniósł w górę szklankę. - Twoje zdrowie, odmieńcu - rzekł i wypił resztę piwa. Następnie wstał, przeciągnął się i otrząs­nął, zasłaniając mi ekran trywizyjny. Przez cały czas znako­micie panował nad sobą, mimo że pił bez przerwy od połud­nia; albo miał założony bocznik, albo głowę mocniejszą od wszystkich, których znałem. - Wygląda na to, że wypełnił swoją część umowy, więc rynek będzie chyba musiał zrobić to samo. - Wzruszył ramionami i spojrzał na mnie. - Mam wrażenie, że dzisiaj wszyscy odnieśli zwycięstwo. Guberna­tor powinien jednak wysłać kogoś, żeby przynajmniej nako­pał mu nieco w dupę, żeby zrozumiał, ile ma szczęścia. -Uśmiechnął się; myślał, że to chyba on sam powinien to za­proponować.

Argentynę zmarszczyła brwi, nie odezwała się jednak. Mi­kah wyciągnął do mnie rękę i wymieniliśmy uściski dłoni.

- Na razie, dzieciaku - powiedział. - To była dobra robota. Uśmiechnąłem się lekko i skinąłem głową. Nagle znów moje myśli powędrowały ku temu, o co bardzo chciałem go prosić, chociaż przysiągłem sobie, że nigdy tego nie zrobię. Ale wyraz jego oczu i to, co się za nimi kryło, po raz kolejny powstrzymały moją prośbę. Spuściłem głowę, powtarzając sobie w duchu, że w opakowaniu mam jeszcze trzy plastry oznaczone czerwonymi kropkami... Spojrzałem mu w twarz.

- Dziękuję. Uniósł rękę, pokazując mi bliznę.

- Na zawsze, bracie.

Pożegnałem go takim samym gestem i patrzyłem, jak wy­chodzi z klubu. Kiedy się odwróciłem w stronę Argentynę, już jej nie było przy stoliku. Obok mnie siedział nieznajomy z pokrytą łuskami skórą i długim rozdwojonym językiem chłeptał syrop z miseczki. Zjadłem kilka bułek z mięsem, a gdy zacząłem odczuwać powracający ból, zaaplikowałem sobie parę środków przeciwbólowych. Łuskowaty nieznajo-

my poprosił mnie do tańca, ale odmówiłem ruchem głowy. Ułożyłem się wygodnie na poduszkach, oglądając nie koń­czące się powtórki fragmentów transmisji, wywiady i komen­tarze, aż w końcu miałem tego dość.

Kiedy po raz trzeci słuchałem wywiadu z Darikiem, ten zjawił się w klubie. Wyczułem jego obecność: umysł Darica znacznie różnił się od umysłów gości klubu. Podążyłem za nim, gdy przepychał się przez tłum w stronę Argentynę, która stała w bezruchu i patrzyła na jego obraz trywizyjny. Pod­szedł do niej. Zapragnął przytulić ją i udowodnić zarówno jej, jak i sobie, że żyje i nie jest jej obojętny... Nie zrobił tego jed­nak, zapanował nad sobą i delikatnie dotknął jej ramienia. Odwróciła się. Wręczył jej sterownik symbu, mrucząc pod nosem słowa podziękowania.

Wzięła od niego sterownik i włączyła do swego gniazdka. Zapytała go o samopoczucie, powiedziała, że bardzo się cie­szy, iż wszystko skończyło się dobrze, czując zarazem pustkę w swoich słowach. Powiedziała mu również, jak wyszedł w reportażu, wreszcie, jakby wbrew sobie, co czuje... Powoli wyciągnęła do niego ręce, w końcu dotknęła jego piersi. Po chwili jej ręce zsunęły się w dół, objęła go w pasie. Teraz, kie­dy on także objął ją ramionami, nie było już dla niej odwro­tu. .. Jego myśli pomknęły ku tym sekretnym miejscom jej ciała, gdzie tak bardzo pragnęła poczuć jego dotyk przez te wszystkie nie kończące się dni.

Odwróciłem głowę i przerwałem kontakt. Nie umiałem po­wiedzieć, które z nich wzbudza we mnie większe obrzydze­nie ani też dlaczego nie byłem zaskoczony. Zapatrzyłem się w obraz trywizyjny, czekając, aż Daric podejdzie do mnie -wiedziałem, że to zrobi.

Kiedy wreszcie stanął przy moim stoliku, sam, promienny uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy tylko uniosłem wzrok. Wzdrygnął się na widok moich ran.

- Wynoście się stąd - rzucił ludziom siedzącym przy sto­liku.

Ci pospiesznie wstali i odeszli. Usiadł.

- Jesteś teraz zadowolony? - spytał ze śmiertelną powagą.

- Wypełniłeś jedynie swoje zadanie. - Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło.

- A co z ludźmi z czarnego rynku? Czy oni to wszystko widzieli? Czy również są zadowoleni? Nie będą już chcieli mnie zabić?

Wzruszyłem ramionami. Ten gest wywołał ból wszystkich mięśni ramion i klatki piersiowej.

- Więc...? - zapytał, nie uzyskawszy odpowiedzi.

- Tak. Chyba tak.

Skinął głową, ale głębokie bruzdy na jego czole nie znik-nęły.

- A ty? Będziesz trzymał gębę na kłódkę? Zmarszczyłem brwi i dotknąłem palcem warg pokrytych strupami.

- Przecież cię osłaniam! Wziąłem na siebie całą winę za wszystko, co się stało, żebyś nie był za nic odpowiedzialny! Na miłość boską, chyba za to warto było odnieść kilka ran? -Rozrzucił szeroko ręce. - W porządku. Byłem wściekły. Chciałem, żebyś cierpiał tak samo, jak ja cierpiałem przez ciebie. Przyznaję się. Nie miałem jednak zamiaru dopuścić do czegoś takiego. Sądziłem, że potrafię go powstrzymać. Nie wiedziałem... On zawsze przerywał, zanim... - Musiał w końcu przyznać, tak przede mną, jak i przed samym sobą, że ostatecznie nie umiał powstrzymać Strygera, tak jak ja. Spuścił głowę, przypomniawszy sobie własny strach towa­rzyszący świadomości, że Stryger wymknął mu się spod kon­troli.

Nawet wolałbym, żeby mnie okłamał, ale on mówił szcze­rze. Gdy spojrzał mi w oczy, odwróciłem głowę, próbując ze­brać myśli. Nie mogłem mu powiedzieć, co naprawdę mi zro­bił... Gdybym mu to wyznał, jedynie mnie byłoby ciężej z tym żyć.

- W porządku - szepnąłem. - Jeśli chcesz żyć z tym kłam­stwem, proszę bardzo. Może nawet nie będę miał ci tego za złe. - Zrozumiałem, że jeśli on zostawiał decyzję w moich rę-

kach, powinienem zdobyć się na to samo co on. Spojrzałem na niego zdrowym okiem, o wciąż jeszcze okrągłej źrenicy. -Wiesz co? Kiedy oglądałem twój wywiad, przez chwilę mia­łem wrażenie, że wyznasz całą prawdę, że może w końcu sam zrozumiałeś, dlaczego zniszczenie Strygera było tak ważne i że fakt, iż miałeś w tym swój udział, będzie miał dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. - Dotknąłem ręką głowy i skrzywi­łem się. - Ale widocznie był to tylko efekt wstrząsu mózgu. Spojrzał w bok.

- Nie - rzekł po chwili. - Miałeś rację. - Przyjemność sprawiało mu prowadzenie gry ze Strygerem, roztaczanie nad nim władzy, oszukiwanie go, podobnie jak oszukiwał wszy­stkich w swoim otoczeniu. Wczoraj z rozkoszą patrzył, jak Stryger mnie katuje. Rozbudzał w sobie taką samą nienawiść do mnie, lecz ta w końcu sprawiła, że ból stał się zbyt osobi­sty; wniknęła w głąb jego duszy i rozbiła ten mur kłamstw, który napawał go złudnym poczuciem bezpieczeństwa - ta sama nienawiść, która mnie rozbiła fizycznie... Dostrzegł nie tylko całą prawdę o Strygerze, lecz także o sobie, o wszy­stkich dręczących go koszmarach.

- W środku nocy - rzekł - kiedy próbowałem zaciągnąć tego zadufanego w sobie, zboczonego kretyna w jakieś od­osobnione i bezpieczne miejsce, choć robiłem to jedynie dla­tego, że za grosz nie był lepszy od innych... doznałem czegoś w rodzaju olśnienia. Zapragnąłem ujrzeć nagle tego sukinsy­na obnażonego i bezbronnego w obliczu opmii publicznej;

nie tylko ze względu na mnie. - Zacisnął mocno palce na kra­wędzi stołu, zerknął na nie i je rozprostował. - Ciotka była wspaniała, prawda? - Uśmiechnął się, jakby dotychczas tego nie zauważył. - Wiesz, przez krótką chwilę w czasie wywiadu próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, co by się stało, gdybym powiedział wszystkim, że jestem psionem... - Spo­jrzał na mnie. - Ale na szczęście to szybko minęło. Cieszę się, że wkrótce wyjeżdżasz. Nawet taka odrobina prawdy bywa czasem bardzo niebezpieczna.

Uśmiechnąłem się. na tyle szeroko, na ile pozwalały mi po­

ranione wargi. Zrozumiałem, że nigdy bym nie usłyszał z je­go ust podobnych słów, gdyby nie to, co się stało wczoraj.

- Co ci grozi za włamanie się do systemu Zgromadzenia? Jego brwi powędrowały w górę.

- Pewnie posypią się na moją głowę jakieś formalnopraw­ne i polityczne śmieci. Nie będzie to przyjemne. Ale chyba uniknę poważniejszych kłopotów. W końcu to może nawet poprawić stosunki Centaura z władzami Federacji, zwłaszcza że miałem na celu jedynie zdemaskowanie Strygera. Poza tym jestem taMingiem, chyba wiesz, co to znaczy? - Uśmie­chnął się szeroko i wzruszył ramionami. - Koty i wysoko uro­dzeni zawsze lądują na cztery łapy.

Zaśmiałem się.

- A co z twoim ojcem?

Spoważniał nagle. Odwrócił głowę, lecz nie odpowiedział. Ciekaw byłem, który z nich w ostateczności bardziej mnie nienawidzi.

- Mimo wszystko nawet Argentynę mi przebaczyła. -Spojrzał znowu na mnie, wykrzywiając wargi w głupawym uśmieszku. Mimo że zrobiłem wszystko, by zniszczyć ich zwią­zek... Pomimo ze poznała jego tajemnicę. Na chwilę ogarnęło go przerażenie, które szybko ustąpiło miejsca rozbawieniu. -Układ oparty na wzajemnym zaufaniu. Kto wie, jak się to mo­że skończyć? Chyba będę musiał być dla niej milszy. - Za­śmiał się nerwowo i wstał od stolika. - Może nawet powinie­nem ci podziękować. Mam jednak nadzieję, że nie spotkamy się już nigdy, Kocie. Nie mówię, że chciałbym o tobie zapo­mnieć. - Zrobił krok, lecz zatrzymał się i obejrzał na mnie. -Zachowałem sobie kopię tego zapisu z tobą i Strygerem. Mam zamiar wykorzystywać ją dla własnej przyjemności. -Zaśmiał się, kiedy dostrzegł wyraz mojej twarzy, i chciał odejść.

- Dane!

Stanął i spojrzał na mnie.

- Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć - rzekłem, starając się panować nad głosem. - Zachowam dla siebie two-

ją tajemnicę, ale nim się dowiedziałem, że to ty jesteś lekiem, przekazałem Braedeemu, że w rodzinie jest jeszcze jeden psion. - Tym razem ja się uśmiechnąłem, gdy on zrobił głupią minę. - Chciałbym, żebyś o tym pamiętał.

Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, przełykając ślinę. Wreszcie znów się uśmiechnął.

- No cóż, to miło z twojej strony - mruknął. - Jesteś takim samym człowiekiem jak my wszyscy. - Odwrócił się i zaczął rozglądać za Argentynę.

Opadłem na poduszki i zamknąłem oczy.

- Nażryj się gówna i zdechnij - mruknąłem pod nosem.

Kiedy otworzyłem oczy, obraz trywizyjny znikał powoli ze sceny, zmieniał się w mgiełkę. Argentynę ze swoją grupą za­czynała przedstawienie. Mówiła, co prawda, że dzisiaj nie bę­dą występowali; ciekaw byłem, które z wydarzeń wpłynęło na zmianę jej decyzji.

Tym razem nie nawiązałem kontaktu, kiedy roztoczyła się przede mną feeria świateł i dźwięków. Pozwoliłem swoim tradycyjnym zmysłom nasycić się halucynogenną wizją sym-bu. Może i traciłem nieco ze wspaniałej sztuki Argentynę, ale myślami przebywałem zupełnie gdzie indziej... Patrząc i słu­chając, pozwalając, by światłopieśń otaczała mnie i wciągała w swoją głębinę, myślałem o tym, że prawdopodobnie po raz ostatni oglądam występ Argentynę. Nie potrzebowałem jej już więcej, ona mnie także nie potrzebowała. Cokolwiek się tu działo, dla mnie nie było już miejsca w „Czyśćcu".

Nie miałem gniazdka bezpośredniej łączności na karku. Dla niej i dla reszty wykonawców nie istniałem na tej płaszczyźnie, na której przebywały obecnie ich umysły. Wkrótce miałem być dla nich zaledwie jednym ze wspo­mnień. Nie potrzebowałem jednak gniazdka, żeby nawiązać z nimi kontakt. Teraz, kiedy mogłem jeszcze korzystać ze swego Daru, zapragnąłem go użyć. Moje myśli przebiły się przez mgłę środków przeciwbólowych i odnalazły umysł Ar­gentynę. Włączyłem się do obwodu. Przesłałem im wszystko, co widziałem, podsycając nastrój Argentynę, którym stero­

wała wszystkimi wykonawcami naraz, a ich reakcje płynęły do niej z powrotem. Robiłem zupełnie swobodnie to, do cze­go uprzednio potrzebowałem bezpośredniej więzi z obwoda­mi symbu... Wreszcie domyślili się mojej obecności, zrozu­mieli, że nawiązałem z nimi kontakt po raz ostatni, ofiarowu­jąc im to, co najlepsze.

36

W ciągu następnych dni wiadomości pełne były pani EIne-ar Lyron-taMing, która otrzymała nominację do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Nie oglądałem ich, ponieważ gdy się wreszcie położyłem do łóżka, spałem przez trzy dni pod rząd. Kiedy w końcu stanąłem na nogach, ból minął na tyle, że mogłem wytrzymać bez środków przeciwbólowych. Opu­chlizna w dużym stopniu zeszła; kiedy spojrzałem w lustro, miałem znowu wrażenie, że stoi przede mną ktoś, kogo znam. Odkleiłem plastry i zdjąłem bandaż z oka. Wyglądało prawie jak oko Snajpera, ale przynajmniej mogłem przez nie coś wi­dzieć. Myślałem o Starówce i o tym, że zostanę ślepy do koń­ca życia. Co prawda, w szpitalu Soule'a obiecywali, że nie zostaną żadne trwałe blizny, ale dopiero teraz mogłem się przekonać, że nie kłamali. Dwoje zielonych oczu o okrągłych źrenicach omiotło uważnym spojrzeniem każdy skrawek me­go ciała, aż w końcu odwróciłem się od lustra.

Zszedłem na dół, przystając na każdym schodku. Gdy do­tarłem do kuchni, wielki na całą ścianę obraz Shandera Man­dragory oznajmiał całemu światu, że wizytator Stryger popeł­nił samobójstwo. Żołądek podszedł mi do gardła. Wypiłem kubek zimnej kawy, którą nalałem z dzbanka stojącego na stole.

- Zostawił wiadomość - rzekł Aspen, spoglądając na

mnie. Otoczył ramieniem Nocnika. - Jakieś brednie na temat wędrówki do miejsca, gdzie będzie się czuł potrzebny...

Przez chwilę myślałem, że to żart, lecz Aspen mówił po­ważnie.

- Myślisz, że naprawdę istnieje raj? - zapytał Nocnik.

- Nie wierzę w raj - odparłem. - Ale mam nadzieję, że ist­nieje piekło.

Obaj spojrzeli na mnie, nie powiedzieli jednak nic.

- Gdzie jest Argentynę? - zapytałem, chcąc przerwać mil­czenie.

Aspen spuścił głowę, poczułem jego zakłopotanie.

- U Darica.

Syknąłem pod nosem.

- Przykro mi, chłopie - rzekł Nocnik. - Nie bierz tego tak poważnie.

- On sam to powiedział - mruknąłem. - Koty i ludzie do­brze urodzeni zawsze spadają na cztery łapy.

- Pani Einear próbowała się z tobą skontaktować - powie­dział Aspen. - Zostawiła całą stertę wiadomości.

Dosyć! Uśmiechnąłem się lekko. Wybij to sobie z głowy!

- Jakich wiadomości?

Powiedzieli mi po kolei, co się wydarzyło aż do jej nomi­nacji. Pokiwałem głową. Nie byłem zaskoczony, odczuwa­łem wyraźną ulgę.

- Powiedziała, że chce z tobą rozmawiać, jak tylko to bę­dzie możliwe. Ma coś bardzo ważnego. Wstałem od stołu.

- Dzięki.

Poszedłem do wideofonu i próbowałem się z nią połączyć, ale linia była zajęta. Prawdopodobnie wszyscy w Galaktyce próbowali w tej chwili uczynić to samo i miało to chyba po­trwać jeszcze przez jakiś czas. Stałem przez chwilę w koryta­rzu, próbując się odprężyć i jednocześnie wymyślić coś sen­sownego. W końcu wybrałem numer Natana Isplanasky'ego. Jego twarz pojawiła się na ekranie niemal natychmiast, kiedy podałem swoje dane. Popatrzył na mnie uważnym wzrokiem,

tak jak robili to wszyscy, ale spokojnie wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia. Gdy skończyłem, zachmurzył się nieco i przeciągnął dłonią po brodzie.

- Nie wiem, czy to w ogóle możliwe - odparł. - Została dzisiaj podłączona, a okres dopasowywania się nowego członka Rady jest dość trudny...

- Muszę się z nią zobaczyć - rzekłem. - Zostało mi tylko kilka dni. Wyglądał na zaskoczonego.

- A co później?

Wzruszyłem ramionami.

- Nie jestem pewien.

- Masz jakieś kłopoty z powodu tej afery ze Strygerem?

- Nie. - Pokręciłem głową.

- Dobrze się czujesz?

- Nie. - Pomyślałem, że to chyba dość oczywiste.

- Do cholery! - rzucił. - Nigdy już nie będę wiedział, czy gorsze jest to, co mówisz, czy to, co pomijasz milczeniem. -Urwał, kiedy zaśmiałem się w głos, lecz po chwili także się uśmiechnął. - Zobaczę, może uda mi się coś zrobić dla ciebie.

Zadzwonił do mnie później tego samego dnia.

- Przyjedź do mego biura - powiedział. - Będę na ciebie czekał.

Fakt, że dotrzymał słowa, zaskoczył mnie chyba najbar­dziej ze wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kil­ku tygodni. Skinąłem tylko głową i zaraz wyszedłem z „Czyśćca".

Czekał na mnie przy wejściu do swego biura. Udawał, że nie razi go widok mojej twarzy. Wprowadził mnie do środka.

- Einear dołączy do nas, jak tylko będzie to możliwe. -Wręczył mi otwartą butelkę ze swoich zapasów tysiącletniego piwa. - Zasłużyłeś na to - rzekł. - Trzeba mieć nerwy jak postronki, żeby czegoś takiego dokonać. Mieszkańcy Federa­cji są ci winni znacznie więcej niż piwo. - Za to, że wytrąci­łem Strygera z orbity.

Spojrzałem na butelkę... by nie patrzeć Isplanasky'emu w oczy.

- Nie robiłem tego dla nich.

- No cóż - rzekł - niewiele rzeczy jest robionych z powo­dów, dla których powinny być robione. - Poruszył się niespo­kojnie. - Jeśli już o tym mowa, ja osobiście jestem ci także winien znacznie więcej niż piwo.

Uniosłem głowę.

- Za co?

- Za to, że mi wytknąłeś ślepotę. Einear w końcu powie­działa mi, co cię spotkało w Kopalniach.

Pociągnąłem łyk piwa. Nie odzywałem się. Tym razem on spuścił głowę.

- Rozpatrywałem różne możliwości poszerzenia systemu, aby mieć bardziej bezpośredni dostęp do wszystkich jego czę­ści. - Nie odwrócił wzroku, kiedy spojrzałem mu prosto w oczy. - A także żeby móc otoczyć pełniejszą opieką moich klientów. Nie wiem, czy to wystarczy, żeby dać choć naj­mniejszą satysfakcję komuś, kto wiele ucierpiał. Mam jednak nadzieję, że to wystarczy, by zmiany były odczuwalne. - Nie powiedział tego, o czym obaj wiedzieliśmy, chociaż każdy na swój sposób: że on także był tylko jedną z myszy w tej machi­nie. Na dobrą sprawę niewiele więcej mógł zrobić. Cały sy­stem to zupełnie co innego niż poszczególne części.

A jednak zależało mu na tym, żeby wprowadzić jakieś zmiany. To, co spotkało kogoś tak mało znaczącego jak ja, li­czyło się dla człowieka, który urzędował w prywatnym gabi­necie na szczycie świata - na wierzchołku potężnej struktury ZTF. Przywołałem w pamięci mój poprzedni pobyt w tym ga­binecie i to, co wówczas czułem. Teraz, odczytując niepokój, zniecierpliwienie i nadzieję w jego umyśle, pojąłem nagle, że świadomość tego, co on czuje, ma dla mnie cholernie duże znaczenie. Zrozumiałem także, jak wiele dla niego znaczył fakt, iż Einear jest jego przyjaciółką.

- Witaj, Kocie!

Odwróciłem się na dźwięk głosu Einear. Zdumiało mnie,

że w najmniejszym stopniu nie wyczułem jej obecności. Stała za mną, uśmiechnięta. Zrobiłem krok w jej kierunku, sta­nąłem w bezruchu i zamrugałem.

- Pani tu wcale nie ma. - Miałem przed sobą jedynie ob­raz, hologram. Wyglądał bardzo realistycznie, lecz ja nie wy­czuwałem bliskości jej umysłu. Stałem jak zahipnotyzowany, wysyłając myśli coraz dalej i dalej w poszukiwaniu prawdzi­wej Einear. - Gdzie pani jest? Nie mogę pani odnaleźć.

- Wiem o tym. - Jej uśmiech powoli zanikał, aż stał się prawie niedostrzegalny. Nie umiałem powiedzieć, co się za nim kryje. - Obawiam się, że to wszystko, co mogę zrobić. Je­stem już wewnątrz Rady Bezpieczeństwa.

- Tak, wiem. Ale... - Pokręciłem głową. - Gdzie pani jest naprawdę?

Einear obróciła się w stronę Isplanasky'ego.

- Natan, nie wyjaśniłeś mu? Ten wzruszył ramionami.

- Sądziłem, że on wie.

- O czym? - spytałem, szykując się, by odczytać prawdę z jego umysłu.

- Czy możemy zostać na chwilę sami? - zapytała Einear.

- Oczywiście - rzekł Isplanasky. -1 tak miałem wracać do systemu. - Spojrzał na mnie. - Do widzenia. Kocie. Życzę ci powodzenia. Wyjdziesz stąd sam, kiedy skończycie roz­mowę.

Przeszedł w drugi koniec pokoju, położył się na leżance i włączył do systemu, tak jak wtedy, gdy go widziałem pier­wszy raz. Leżał wyprostowany, całą energię swego umysłu i ciała wlewając do Sieci. Znajdował się nadal w tym pokoju, mimo to ja i Einear mieliśmy zapewnioną dyskrecję. Odwró­ciłem się w jej stronę i zgarbiłem ramiona. Fakt, że miałem przed sobą Einear, chociaż nie czułem jej, znacznie pogorszył moje samopoczucie.

- A więc zwyciężyliśmy - rzekła cicho, gładząc dłońmi długą szaroniebieską suknię. Jej twarz wyrażała dumę, a na­wet coś jeszcze głębszego. - Znalazłeś jednak na tyle ostrą

igłę, by wszyscy delegaci Zgromadzenia podskoczyli w swych fotelach. To, co się stało, jest tylko twoją zasługą, a nie Darica, prawda? Skinąłem głową.

- Ale gdyby nie pani, Stryger nadal miałby szansę zdobyć to, na czym mu zależało. Cały mój plan mógłby spełznąć na niczym, gdyby nie pani udział. - Coś ścisnęło mnie za gardło. Wiele wysiłku kosztowało mnie zachowanie obojętnego wy­razu twarzy. Einear także spoważniała.

- W końcu to on sam wybrał swoje przeznaczenie... -Wiedziała już o samobójstwie Strygera. Nie umiałem powie­dzieć, czy ona naprawdę wierzyła w to, że jego należy obar­czyć całą winą, a nie nas. Sam zresztą nie umiałem tego roz­strzygnąć w głębi duszy. - Po raz kolejny muszę ci serdecznie podziękować. - Jej głos nabrał nagle mocy. Omiotła mnie spojrzeniem i zmrużyła oczy, dostrzegłszy widoczne jeszcze ślady pobicia. - Gdybym wcześniej wiedziała o Strygerze to wszystko, co teraz wiem, i o prawdziwej naturze Rady Bez­pieczeństwa... Gdyby on zajął moje miejsce, chaos wywoła­ny przez jego niestabilną psychikę byłby wręcz niewyobra­żalny. - Zacisnęła mocniej dłonie. - Ale gdybym wiedziała, do czego zamierzasz się posunąć i na co narazić, nigdy bym ci na to nie pozwoliła.

- Właśnie dlatego zachowałem to w tajemnicy. - Pokręci­łem głową, nie mając odwagi powiedzieć jej więcej. - Ma-dam... dlaczego pani tu nie ma? Ze względów bezpieczeń­stwa...?

- Jestem już wewnątrz Rady, Kocie - odparła, po czym za­wahała się, jak gdyby znalezienie właściwych słów miało dla niej olbrzymie znaczenie, czy też w jakiś sposób przychodzi­ło jej z trudem. - Jestem podłączona do systemu, tak jak Na­tan, tylko że na stałe.

Patrzyłem na nią w zdumieniu, niezbyt rozumiejąc, co przed chwilą usłyszałem.

- Na stałe?

Skinęła głową. Zerknąłem na Isplanasky'ego.

- To znaczy, że pani nigdy nie będzie się mogła odłączyć?

- Nie, nigdy.

- Dlaczego? - spytałem cicho.

- Ponieważ Rada wymaga całkowitego poświęcenia. Utrzymanie kontroli nad każdą siecią rozciągającą się w prze­strzeni międzygwiezdnej jest zadaniem wręcz niewykonal­nym, a ZTF jest największą działającą siecią spośród wszy­stkich. W jej wnętrzu istnieją systemy w systemach. Natan działa na jednym poziomie. Ja byłam dotychczas na innym, znacznie niższym. Na każdym kolejnym poziomie o coraz większej złożoności wymagane są coraz większe udoskona­lenia, które pomagają pokonać strukturalne ograniczenia umysłu ludzkiego, jednocześnie zwiększają jego pojemność do tego stopnia, by mógł pochłonąć olbrzymi strumień da­nych i dokonać jego analizy. Większość syndykatów nigdy nie osiąga najwyższego poziomu, muszą dzielić swe operacje na części z powodu ograniczeń w szybkości komunikacji... Jedynie ZTF funkcjonuje na tym poziomie, ponieważ musi uwzględniać wielką liczbę czynników. Na tym właśnie pozio­mie uzależnienie jest na tyle złożone, że wymaga podłączenia na stałe.

- Co się zatem stało... z panią? - rzekłem, przygryzając wargi.

- Moje ciało zostało zakonserwowane. Urządzenia dosko­nale się o nie troszczą-.. Będzie żyło jeszcze od pięćdziesię­ciu do siedemdziesięciu pięciu lat.

Usiłowałem zachować obojętny wyraz twarzy.

- A później?

- Później ponownie zwolni się miejsce w Radzie Bezpie­czeństwa. Statut nie pozwala członkom Rady urzędować po ich fizycznej śmierci.

Odwróciłem głowę od tego, co stało w pokoju, udając oso­bę, którą znałem.

- A co z Einear? To znaczy... Cholera, nie wiem, jak to wyrazić! - Uderzyłem dłonią w udo, zakłopotany, i skrzywi­łem się z bólu. - Nie wyczuwam pani. Czy jest pani żywą

istotą, czy tylko projekcją danych? Czuje się pani jak czło­wiek? Czy w ogóle pani cokolwiek odczuwa?

- Ależ tak... - mruknęła. - Chciałabym, żebyś sam tego doznał. Kocie. Ty zrozumiałbyś ten stan o wiele lepiej niż większość ludzi, ponieważ masz niezwykłe zdolności.

Skinąłem głową, wiedziałem, o czym mówi... chyba na­wet znacznie lepiej, niż sądziła. Może nawet dokładniej zna­łem ten stan niż ona, ale nie mogłem jej tego powiedzieć.

- Niewykluczone, że przyjemnie byłoby złożyć tam wizy­tę, ale za nic nie zgodziłbym się tam żyć. Uśmiechnęła się lekko.

- Ja dopiero zaczynam w pełni ogarniać, czym to napra­wdę jest. Moje poczucie własnej odrębności pewnie jest ni­czym innym jak fragmentem oprogramowania, o ile się do­myślam. A jednak w pewnym sensie nadal czuję się człowie­kiem. Może zawsze będę się tak czuła, gdyż przez cały czas działam jako odrębna jednostka i kontaktuję się z istotami lu­dzkimi na wszystkich poziomach systemu, chociażby w taki sposób, jak teraz przemawiam do ciebie. •

- I jak ja wyglądam w pani oczach? - zapytałem.

- Jakbym patrzyła z bardzo daleka - odparła, a w jej gło­sie zabrzmiał smutek. - Może kiedyś z czasem moje poczucie przynależności do rodzaju ludzkiego zaniknie. Może właśnie dlatego długość życia musi ograniczać czas trwania naszej działalności. Ale tutaj, wewnątrz, nie jestem samotna, co, jak sądzę, pomoże mi pamiętać o celu mojej egzystencji, a może nawet o tym, kim byłam. Jestem cząstką Rady w sensie do­słownym. .. stanowimy jeden umysł.

Pomyślałem o tych świetlistych istotach, z którymi ze­tknąłem się wewnątrz systemu Rady, kiedy zgubiłem drogę w wewnętrznej przestrzeni, przemierzając ją razem ze Snaj­perem. Przeszedł mnie dreszcz, gdy wyobraziłem sobie, do czego by doprowadziło włączenie Strygera do systemu. Przy­pomniałem sobie, jak odczuwa się prawdziwe zespolenie. Hydranie potrafili sprzęgać swe umysły w jedną świadomość złożoną z tylu jednostek, ile było potrzeba. Całkowite otwar-

cię umysłu przed drugą osobą zupełnie wykraczało poza za­kres możliwości zwykłych ludzi. Było to niezwykle trudne nawet dla kogoś posiadającego zdolności psioniczne... nawet dla mnie. Myśląc o tym, poczułem, że ogarnia mnie dziwne uczucie, podobne do zazdrości, nie umiałem jednak go określić.

- Czy pani wiedziała, że to będzie właśnie tak wyglądało? - Nie potrafiłem, a może nie chciałem w to uwierzyć. - Czy wiedziała pani, że zwycięstwo oznacza niemożność spotka­nia się z kimkolwiek twarzą w twarz, poczucia zapachu kawy, namalowania obrazu czy pójścia na spacer do lasu? - W mo­jej pamięci odżyły wspomnienia tego wszystkiego, z czego Einear czerpała radość.

- Tak. - Skinęła głową. - Wiedziałam o tym. Nie znałam wszystkich szczegółów, bo nie mogłam ich znać. Nie da się tego opisać, używając ludzkich pojęć. Zdawałam sobie jed­nak sprawę, że stąd nie będzie już powrotu.

- Ajednak dążyła pani do tego. - Nie musiałem nawet o to pytać, odpowiedź była dla mnie aż nadto oczywista. - Nie ba­ła się pani tego... zniknięcia?

- A czy ty nie bałeś się tego, co się z tobą stanie, kiedy zgo­dziłeś się oddać w ręce Strygera?

- Owszem - odparłem. - Bałem się jak wszyscy diabli. Zaśmiała się.

- Ja także się bałam jak wszyscy diabli. Wiesz, Kocie, ktoś opisał proces udoskonalania ludzkiego umysłu jako wlewanie po kropli barwnika do dzbanka, potem wylewanie zawartości dzbanka do wielkiej kadzi i opróżnianie kadzi do morza. Barwnik pozostanie tam na zawsze, bez względu na to, jak silnie rozcieńczony. To prawie tak, jakby się widziało Boga we wszystkich rzeczach. Sądzę, że to bardzo trafne porówna­nie, może to nawet klucz do naszego przetrwania jako gatun­ku. Musimy zgodzić się być cząstką systemu, który sami stworzyliśmy, taką jego częścią, która nam odpowiada, ko­mórką, całym organem albo... mam nadzieję, także duszą. Wystarczającym powodem jest fakt, że uruchomiliśmy pro­ces nie kończących się transformacji, czy nam się to podoba,

czy nie. Każdy postęp wiąże się z tęsknotą za tym, co zosta­wiamy za sobą, każdy wybór oznacza, że musimy z czegoś zrezygnować, co tym samym wydaje nam się o wiele pięk­niejsze.

Pokręciłem głową.

- A więc nie żałuje pani?

- Och... - Tym razem jej uśmiech sprawiał wrażenie nie­co sztucznego. - Może trochę. Tak jakby dusza tęskniła za utraconym ciałem. Mówiono mi, że ta tęsknota przybierze na sile, ale z czasem zniknie, minie bez śladu. W tej chwili zo­stałam sam na sam ze swymi wspomnieniami. A więc nawet wszystko to, czego żałuję, jest dla mnie niezwykle cenne.

Odwróciłem od niej wzrok; ogarnęło mnie tak silne rozcza­rowanie, że wręcz nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Przy­szedłem tu, żeby spotkać się z Einear, z żywą i pełną uczuć kobietą, z którą tak wiele razem przeszliśmy... Chciałem zo­baczyć ją po raz ostatni, zanim narkotyki zeżrą mnie do końca i całkowicie utracę zdolność kontaktowania się z nią, z jej umysłem, z jej duszą. Przez te cholerne narkotyki spałem trzy dni. Bezpowrotnie minęła możliwość spotkania się z nią i nigdy już nie będę miał takiej szansy.

- A co z tobą,? - zapytała.

- Czuję sięparszywie - odparłem, zaciskając dłonie. - Na­prawdę parszywie.

- Jesteś zły?

Pokręciłem głową.

- A więc rozczarowany... ? Wzruszyłem ramionami.

- Boisz się mnie?

Odwróciłem się w jej stronę.

- Nie... - Potrząsnąłem głową. - Sam nie wiem - doda­łem ochrypłym głosem. - Czuję się zagubiony, bo nie mam pojęcia, czym pani teraz jest.

- Zatem prawdopodobnie czujesz to samo, co ja czułam podczas naszego pierwszego spotkania - rzekła cicho. Spuściłem głowę.

- Szkoda, że pani mi tego nie powiedziała. Mógłbym się wówczas... przygotować.

- Wygląda na to, że oboje mieliśmy pewne bolesne dla nas sekrety. Zresztą to, co wiedziałam o prawdziwym charakterze Rady Bezpieczeństwa, jest objęte tajemnicą i nie mogłam się tym z tobą podzielić. Ci, którzy znają prawdę, uważają, zre­sztą nie bez racji, że urzędnicy Federacji, wszyscy działający na rzecz ZTF, powinni wierzyć, iż kierują nimi w pełni roz-różnialne istoty ludzkie. Starają się ... staramy się zachować to wrażenie. Ty poznałeś całą prawdę. Mogłam ci to powie­dzieć tylko dlatego, że wiem, iż można ci w pełni zaufać.

Spojrzałem na holograficzny obraz Einear. Nie odzywałem się.

- Jest jeszcze jedna sprawa, którą pragnę z tobą przedys­kutować - oznajmiła silnym głosem. - Stanowisko w Radzie Bezpieczeństwa stawia mnie w niezręcznej sytuacji. Kocie. Z punktu widzenia prawa nie jestem ani martwa, ani żywa. Chciałam cię zobaczyć nie tylko po to, by się z tobą pożegnać, lecz także by poradzić się ciebie w sprawie rozdysponowania mego majątku.

- Mnie? - spytałem, zdumiony.

- Mój majątek, włączając w to kontrolny pakiet akcji Chem-EnGena, powinien przejść w ręce kogoś, komu ufam, na okres mojej... nieobecności. Chciałabym ujrzeć ciebie w ra­dzie zarządzającej majątkiem.

- Mnie? - powtórzyłem, coraz bardziej zdumiony. - Nie mam zielo... zupełnie się nie znam na tych sprawach... Uniosła ręce.

- To nie jest konieczne. Philipa będzie przewodniczyła ra­dzie, mając nadzór nad wszystkimi bieżącymi sprawami. Ja potrzebuję do utworzenia rady jedynie ludzi, którym mogę w pełni zaufać; ludzi, którym moje sprawy nie będą obojętne. Zachowasz całkowitą swobodę prowadzenia takiego trybu życia, jaki sam wybierzesz. Za to nigdy już nie będziesz mu­siał godzić się na szantaż takich osób jak Braedee, zmuszają­cych cię do wykonywania zadań, których nie znosisz.

Uśmiechnąłem się lekko.

- To wcale nie była aż tak zła praca... Ale dobrze. - Ski­nąłem głową. - Może mi się to nawet spodoba. - Wolność. A nawet więcej niż wolność... bezpieczeństwo.

Einear także się uśmiechnęła, kiedy spojrzałem jej w oczy.

- Czy znalazła już pani wszystkich kandydatów?

- A możesz kogoś zaproponować?

- Jule.

Zawahała się, lecz skinęła głową.

- Jiro.

Tym razem była wyraźnie zaskoczona. Po chwili uśmiech­nęła się i ponownie przytaknęła ruchem głowy.

- Dziękuję ci.

Wzruszyłem ramionami.

- Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Czy jest pani na­prawdę szczęśliwa, Einear?

- Tak - odparła bez chwili wahania. - Tak, jestem szczę­śliwa.

- W takim razie wszystko w porządku. - Zaczerpnąłem głęboko powietrza.

- Co zamierzasz teraz robić? - zapytała. - Dla nas obojga ten czas próby dobiegł końca. Pokręciłem głową.

- Sam nie wiem. Chyba wrócę na uniwersytet i zostanę tam do czasu, aż zdecyduję, co zrobić z resztą swego życia. -Wykrzywiłem usta w nieprawdziwym uśmiechu. Sięgnąłem ręką do plastra przyklejonego za uchem, zaciskając jedno­cześnie zęby. - Ale najpierw muszę znaleźć jakieś miejsce, gdzie w zupełnej samotności będę mógł nawrzeszczeć się do woli. - Chciałem, żeby zabrzmiało to jak żart, ale mi się nie udało.

W jej oczach pojawiło się współczucie i ból, których nie mogłem odczytać z jej umysłu. Po chwili jednak rozpogodzi­ła się.

- Znam takie miejsce - mruknęła. - Nad brzegiem stru­mienia. Nikt ci tam nie będzie przeszkadzał. Może to miejsce

przypomni ci także kilka pięknych chwil... Czy pozwolisz, żebym zrobiła to dla ciebie?

Zaskoczony, chciałem powiedzieć już: nie, lecz moje myśli powędrowały w to miejsce. Skinąłem głową. Niemal w tej samej chwili ogarnęło mnie przemożne uczucie ulgi. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że przez cały czas trwałem w strachu. Przetarłem oczy ręką.

- Do widzenia, Kocie - powiedziała Ełnear.

- Do widzenia, Ełnear. - Zrozumiałem nagle, że jej także nie mogę wyznać prawdy. Uśmiechnąłem się. - Proszę o mnie czasem pomyśleć. Być może zdołam panią usłyszeć.

Odpowiedziała uśmiechem i wyciągnęła rękę. Próbowa­łem nawet ją uścisnąć, zanim obraz rozpłynął się w powie­trzu.

Zaraz po zniknięciu Ełnear wyszedłem z biura Isplanas-ky'ego. Szedłem korytarzami budynku Federacji po raz ostat­ni, zupełnie sam. Kiedy dotarłem do sali muzealnej, zatrzy­małem się w tłumie turystów, którzy oglądali mozaikę przed­stawiającą Ludzi Ziemi. Przez długi czas patrzyłem na twarze mozaiki i ludzi wokół mnie. Twarze ludzi... Nie zrobiłem te­go wszystkiego dla nich. Tak powiedziałem Isplanasky'emu. Tym razem jednak nie było mi tak trudno patrzeć na nie. Zmieniły się w jakiś sposób. A może to ja się zmieniłem?

- Witajcie - rzekłem w końcu.

Nikt się nawet nie odwrócił. Ruszyłem swoją drogą.

EPILOG

Mieszkałem w chacie na zboczu wzgórza - żeby znowu nauczyć się żyć ze sobą i tylko ze sobą. Raz w tygodniu scho­dziłem do najbliższej wioski po zapasy jedzenia. Była to nie­zależna komuna rzemieślnicza, nie żadna osada Federacji czy osiedle syndykatu, jej mieszkańcy nie przejmowali się ani moim wyglądem, ani tym, że nie wdaję się z nimi w żadne rozmowy. Nie miałem ochoty z nimi rozmawiać czy chociaż­by słuchać brzmienia ich głosów. Równie dobrze mogli być halucynacjami mojego chorego umysłu, gdyż nie potrafiłem już odbierać ich myśli.

Na początku nawet piętnastominutowe spotkanie pozba­wione kontaktu myślowego było dla mnie czymś trudnym do zniesienia: zaczynałem odczuwać głód. Często przez cały dzień nie ruszałem się z pokoju. Gapiłem się na martwe, wy­płowiałe ściany, żałując, że nie są pomalowane na czarno. Odczuwałem wyłącznie ból - po części fizyczny, lecz ten nie­wiele znaczył w porównaniu z mękami psychicznymi. Cza­sami wrzeszczałem. Raz odważyłem się zadzwonić do Mika-ha, gotów błagać go na kolanach o kolejną porcję tego, czego potrzebowałem. Ale go nie zastałem.

Przez cały czas leczyłem rany. Moje potłuczone ciało dość szybko doszło do siebie, natomiast połamane kości zrastały się o wiele wolniej. Niekiedy czerń w mym umyśle zaczynała przybierać różne odcienie szarości, co świadczyło o tym, że

moje oczy wewnętrzne przyzwyczajają się stopniowo do ży­cia w zaciemnionym pokoju. Po jakimś czasie zacząłem do­strzegać, jak wielkie mimo wszystko nastąpiły we mnie zmia­ny od chwili przylotu na Ziemię. W końcu mogłem przyglą­dać się bliznom pokrywającym moją twarz i całe ciało na tyle długo, by stwierdzić na pewno, że zanikają... a jednocześnie wracać do wspomnień, które się z nimi wiązały, na tyle chłod­no, by móc wreszcie uwierzyć, że to, co się stało podczas spotkania ze Strygerem, należało oceniać w zupełnie innych kategońach niż to, co się wydarzyło kiedyś w Starówce. Za­cząłem wierzyć, że tym razem nie było to przypadkowe i po­zbawione większego znaczenia cierpienie... Tym razem do­konałem świadomego wyboru, poświęciłem się dla własnych przekonań, tym samym określając tę znaczącą różnicę. I tak samo jak owo cierpienie, moje przetrwanie też nie było przy­padkowe. .. Tym razem naprawdę nie byłem sam, zagubiony w piekle.

Stopniowo doszedłem do przekonania, że nawet jeśli sie­demnaście lat spędzonych w Starówce było dla mnie rzeczy­wistością, to nie wpłynęły one na moje obecne życie do tego stopnia, bym musiał się sam oszukiwać. Miało swoje dobre strony, jak i złe. Nie byłem już niczyją ofiarą. Ale nie byłem już także telepatą. Jedynym moim oszustwem w stosunku do siebie były narkotyki, których używałem, by nie dopuścić do siebie prawdy. Jeśli chciałem żyć z Darem, musiałem się teraz nauczyć żyć bez niego - bez względu na to, jak długo miało to trwać. Mimo wszystko prawda stanowiła najbardziej gorz­ką pigułkę, jaką musiałem kiedykolwiek przełknąć; doprowa­dziła do tego, że czułem gorycz za każdym razem, gdy musia­łem otworzyć usta, żeby wypowiedzieć choćby jedno słowo.

Dzień po dniu, wraz z zanikającym głodem narkotycznym, zaczynałem na nowo odkrywać otaczający mnie świat. Sły­szałem śpiew ptaków, czułem zapachy wilgotnej ziemi i świe­żej trawy, odkrywałem kolory kwiatów i nieba. Nauczyłem się grać na harfie ustnej, którą dostałem od Argentynę, gdy pocałowała mnie po raz ostatni podczas naszego pożegnania.

Obserwowałem, jak mija wiosna i w dolinie zaczyna królo­wać lato, aż w końcu zrozumiałem, że mogę się znowu cie­szyć życiem; że mogę uważać cały ten świat za moje dziedzic­two, za miejsce, w którym mam prawo do miłości - miejsce, do którego chciałbym jeszcze kiedyś powrócić. W końcu po­jąłem także wartość podarunku, jaki otrzymałem od Einear.

Kiedy najgorszy ból wygasł już we mnie, a to, co zostało, nie było tak bardzo dokuczliwe, kiedy mogłem sięgnąć my­ślami choćby na niewielką odległość, nie natykając się na mur psychiki - zrozumiałem, że Jule miała rację, że pomagając in­nym, pomogłem samemu sobie, a bagaż przeszłości stał się choć trochę mniej uciążliwy.

Któregoś dnia poszedłem do miasteczka, chociaż nie mu­siałem tam iść. Zapragnąłem usłyszeć czyjś głos. Poczułem nagle, że znów jestem człowiekiem, jeśli nie Hydraninem... i że jestem gotów na nowo podjąć życie człowieka.

Skontaktowałem się z Braedeem i kazałem się zawieźć z powrotem tam, skąd mnie porwał. Podczas lotu zajął się moimi oczyma. Żaden z nas nie powiedział dziękuję, kiedy opuszczałem statek. Braedee stwierdził jedynie, że powinie­nem nauczyć się grać w szachy, ja zaś odparłem, że wolę ra­czej kierki.

Uniwersytet wciąż krążył po tej samej orbicie, kończąc swą sesję na Pomniku. W pokoju znalazłem czekającą na mnie taśmę - od Jule. Usiadłem w fotelu, włączyłem odtwa­rzacz i kilkanaście razy obejrzałem nagranie jej uśmiechnię­tej twarzy, nim wreszcie byłem gotów wyjść między ludzi i ponownie rozpocząć życie studenta.

Moja nieobecność została usprawiedliwiona „problemami rodzinnymi". Miałem sporo trudności z zachowaniem po­ważnego wyrazu twarzy, kiedy przy pierwszym spotkaniu Kissindra Perrymeade powiedziała mi, że wyglądam na zmę­czonego i że ma nadzieję, iż moje rodzinne sprawy już się ułożyły. Spytała, czy nie chcę z nią o tym porozmawiać. Od­powiedziałem, że nie. Przeprosiła mnie za to, co się stało przed moim wyjazdem. Nie pamiętałem już, o co chodziło,

lecz nie pytałem. Zaproponowała mi współautorstwo pracy, którą właśnie kończyła pisać na podsumowanie sesji, gdyż stwierdziła, że nie zdążę nadrobić zaległości.

W odpowiedzi pokręciłem głową; wciąż miałem kłopoty z wyłowieniem sensu w jej słowach. Czułem się, jakby nie było mnie tu przez długie lata, chociaż minęło tylko kilka miesięcy. Twarze mozaiki w sali muzealnej wydawały mi się bardziej rzeczywiste niż Kissindra.

- Nie, wszystko w porządku...

- To tylko spłata długu - nalegała, nie rozumiejąc, jak ma­ło mnie to obchodzi. - To przecież twój pomysł wykorzysta­łam przy pisaniu pracy. Powiedziałeś przed wyjazdem, że Po­mnik jest faktycznym pomnikiem wystawionym Śmierci...

- Ja tak powiedziałem? - zapytałem. Wreszcie pokiwałem głową, przypomniawszy sobie tamte chwile. Pomyślałem o zachodzie słońca nad Złotymi Wrotami, o śpiewie wiatru i o tym, co z niego odczytałem... - Tak, chyba masz rację... Zobaczymy się później. - Odwróciłem się.

- Dokąd idziesz? - zapytała o wiele łagodniejszym tonem, niż można się było spodziewać.

- Mam zamiar zrobić krótki spacer po powierzchni. Chcę... poczuć to jeszcze raz, zanim odlecimy.

- Nie potrzebujesz kogoś do towarzystwa? Obejrzałem się na nią.

- A co z... - urwałem nagle. Eyal Chyba tak miał na imię jej chłopak... - Co z Ezrą?

Skrzywiła się i pokręciła głową.

- Nie rozmawiamy od tygodni. Odwróciłem wzrok.

- Ja sam nie mam wielkiej ochoty na rozmowę.

- Nie szkodzi - odparła.

Wzruszyłem ramionami i przytaknąłem ruchem głowy. Polecieliśmy wahadłowcem do Złotych Wrót i wyszliśmy na płaskowyż. Wstawał świt. Byliśmy sami w bladym świetle poranka. Błyszczało jeszcze kilka jaśniejszych gwiazd, a łu­kowate Wrota wznosiły się ciemne, ledwie widoczne na tle

nieba. Wiatr wciąż nucił swą żałosną pieśń w kamiennych la­biryntach - tak jak wówczas. Położyłem dłoń na kieszeni dżinsów, w której trzymałem harfę ustną, przypomniawszy sobie wreszcie, z czym kojarzył mi się wydawany przez nią

dźwięk.

Odszedłem trochę od wahadłowca; piasek zgrzytał pod bu­tami. Było dość zimno, ucieszyłem się, że mam na sobie swe­ter Snajpera. Kissindra usiadła ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i patrzyła w milczeniu, zostawiwszy mnie sam na sam z myślami.

Usiadłem na kamieniu przy krawędzi płaskowyżu. Zasłu­chałem się i wczułem w ten wiatr, czekając, aż promienie wschodzącego słońca sięgną łuku, zatapiając go w złotym blasku. Pomyślałem o tym, jak powstała ta planeta, poskłada­na z różnych szczątków i fragmentów, z której technologia tak dalece przewyższająca naszą, że zdająca się wręcz magią, stworzyła istne dzieło sztuki. Pomnik klęsk, porażek i rozwia­nych ztudzeń... Nie, to nie mogło być prawdą. Czekał tyle stuleci, aż jakieś istoty żywe postawią na nim stopę. Nawet powietrze, którym oddychałem, miało w sobie coś z cudu. Wszystkie prace, z jakimi się do tej pory zetknąłem, twierdzi­ły, że do stworzenia atmosfery odpowiadającej człowiekowi potrzebny jest żywy ekosystem. Człowiek mógł tu jednak swobodnie oddychać, wędrować po całym globie, czując się jak w domu... Nie mógł się jedynie osiedlić. To samo doty­czyło Hydran. Ciekaw byłem, czy Hydranie wiedzieli o ist­nieniu tej planety, czy dotarli tu i badali ten świat. Równie do­brze mógł on być zostawiony dla nich, jak i dla ludzi. Pytanie, czy był on stworzony właśnie dla Hydran, nigdy chyba nie padło pośród muzealnych murów...

Starałem się ze wszystkich sił pohamować uczucie goryczy wywołane tą myślą. Nadal byłem półodmieńcem, chociaż nie miałem już zdolności telepatycznych. Byłem tak samo po­składany z resztek i szczątków jak ten świat, tyle że nie mia­łem nic wspólnego z dziełem sztuki. Obie moje połowy były do siebie niezwykle podobne - z wyjątkiem tej jednej, drob-

nej rzeczy, stanowiącej zasadniczą różnicę: dwie istoty zupeł­nie inaczej patrzyły na życie i na siebie. Zastanawiałem się, jak coś podobnego było w ogóle możliwe, jakiż to kosmiczny żart doprowadził do takiego efektu. Przypomniałem sobie na­gle, że Stryger pytał mnie o to samo.

Nie mogąc dłużej znieść walki z tymi myślami, wyjąłem z kieszeni harfę ustną i zacząłem grać na niej, próbując uło­żyć dźwięki w jakąś melodię. Pieśń wiatru zdawała się być dla mnie odpowiedzią, przywodziła na myśl sztukę symbu, przypominała mi piękne chwile. Wróciłem mimo wszystko z tyloma miłymi wspomnieniami, nawet się tego nie spodzie­wałem. ..

Pomyślałem o Einear, o tym, gdzie się znajdowała i czym była, o tym wszystkim, co utraciła i co zyskała. Gdybym ja stanął przed takim wyborem, nie miałbym żadnej pewności, na co się zdecydować... Ta część mego umysłu, która bardzo pragnęła znowu być całością, hydrańska część, zazdrościła Einear; ale ludzka część doskonale zdawała sobie sprawę, jak wiele by uległo zmianie, i ta jedynie się bała. Wystarczająco ciężkie było życie z tym, co wiedziałem - ze świadomością bycia jedną z setek miliardów komórek w ewoluującym su-permózgu Federacji.

Mimo to fakt, że Einear zdobyła się na odwagę dokonania wyboru, że uczyniła ten ostateczny krok, miał dla mnie wiel­kie znaczenie... był nie mniej ważny niż to, co zrobiła, by po­móc mi przetrwać. To ona udowodniła mi istnienie pewnych wartości ludzkich, obecnych w ludzkiej części mego umysłu, których istnienia chyba nikt wcześniej nie byłby w stanie mi wykazać - wartości zasługujących przynajmniej na odrobinę szacunku.

To samo uczynili budowniczowie tego globu. Zaciekawiło mnie, jacy oni byli, zanim zniknęli z naszej płaszczyzny eg­zystencji setki tysięcy lat temu. Powiedziałem Strygerowi, że nie wierzę w Boga; nie wierzyłem w takiego Boga, jakim on go widział; nie wierzyłem w żadnego Boga, jakiego sam mó­głbym wymyślić... Ale cywilizacja zdolna zbudować taki

świat, a następnie zniknąć... mogła w pełni odgrywać rolę Boga, chociażby poprzez ingerencję w układ genetyczny, przez zaszczepienie pewnych nasion i zostawienie ich, by spokojnie wykiełkowały. Jedni mają, inni nie mają. Ekspery­ment, kosmiczny żart... Następna generacja.

Hydranie pierwsi wyruszyli do gwiazd, lecz zbytnio pole­gali na swoim Darze i zbyt delikatną utworzyli sieć. Kiedy Ziemianie ruszyli ich śladem, bez trudu porwali telepatyczne nitki tej sieci jak pajęczynę. Hydranie nigdy nie rozpoczęli procesu swojej transformacji, teraz nie mieli już na to szans. Może dla nich wszystko było nazbyt proste, może nigdy nie potrafili zrozumieć, jak wiele otrzymali... i jak wiele mieli do stracenia.

Ziemianie zbudowali swoją własną sieć, technologiczną, prymitywną, za to bardziej trwałą. I oto wykorzystywali ją do nieuchronnej wspinaczki po stromo wznoszącej się krzywej ewolucji... Znowu pomyślałem o Einear, o tych wybrańcach, którzy stali na krawędzi niepoznawalnego... o tych wszy­stkich leżących u ich stóp podsystemach zgrupowanych w systemy, o jednostkowych istotach ludzkich tworzących rdzeń - duszę, jak nazwała to Einear - ewoluującej pseudo-istoty, którą nazwano syndykatem, a która nieświadomie two­rzyła swą przyszłość.

Możliwe, że ten ostateczny krok miał nigdy nie nastąpić, może dla ludzi był on zbyt trudny; może wszechobecny strach przed Odmiennością, który zawsze dominował w umyśle nie mogącym postawić się na miejscu innego umysłu, był prze­szkodą nie do pokonania. A może ów krok był możliwy, dla­tego że ludzie tak ciężko musieli walczyć o przetrwanie, że nigdy się nie poddawali, próbując pokonać tę nieprzekraczal­ną dla nich przepaść rozdzielającą jeden umysł od drugiego...

Zerknąłem na blizny widoczne jeszcze na moich dłoniach, a następnie znów popatrzyłem na wstający świt. Cokolwiek miało się stać z rasą ludzką, Pomnik był tu na zawsze -jak drogowskaz wskazujący kierunek ku niewyobrażalnej przy-

szłości. Nie jako nagrobek cmentarny, lecz jako pomnik śmierci Śmierci.

Usłyszałem cichy odgłos kroków za plecami i obejrzałem się. Kissindra stanęła obok mnie.

- Kredyt za twoje myśli - rzekła cicho, niemal szeptem, z delikatnym, wręcz zażenowanym uśmiechem. Pokręciłem głową i także uśmiechnąłem się lekko.

- Nie szastaj pieniędzmi.

. Założyła ręce na piersiach. Miała na sobie jedynie cienką bluzkę z krótkim rękawem. Uświadomiłem sobie, że musi jej być zimno.

- Usiądź - rzekłem, czując się nagle jak samolubny drań. Usiadła obok mnie na rozgrzewającym się z wolna kamie­niu. Nie była spięta, nie wyczuwałem w niej ani tęsknoty, ani oczekiwania. Udało mi się to odczytać; nie było to wiele, ale zawsze coś.

Otoczyłem ją ramieniem, jedynie by jak przyjaciel ogrzać ją nieco. Przez jakiś czas siedzieliśmy, patrząc, jak wstaje świt.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Vinge Joan D Myszołap t2
Vinge Joan D Myszołap t1
Vinge Joane D Myszołap
Vinge Joan D Psychotronik 01 Psychotronik
Vinge, Joan D View From a Height
Vinge Joan D Bursztynowe oczy
Vinge, Joan D To Bell the Cat
Joan D Vinge View From A Height
Phoenix in the Ashes Joan D Vinge
The Peddler s Apprentice Joan D Vinge
The Outcasts of Heaven Belt Joan D Vinge
Joan D Vinge Snow Queen 2 World s End
Fireship Joan D Vinge
Joan D Vinge Snow Queen 1 Snow Queen
Tin Soldier Joan D Vinge
Joan D Vinge Psiren
Mother and Child Joan D Vinge
Phoenix in the Ashes Joan D Vinge
The Peddler s Apprentice Joan D Vinge

więcej podobnych podstron