20
- Promieniujesz jak reflektor - rzekła Argentynę, która otworzyła mi drzwi i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. - Chyba zdobyłeś to, co chciałeś? - Zrobiła mi przejście, a gdy spostrzegła moje zakrwawione ubranie, kąciki jej ust powędrowały w dół. - Na miłość boską...! Czy oprócz tego udało ci się cokolwiek załatwić?
Potrząsnąłem głową. To nie miało być zaprzeczenie; próbowałem się po prostu uwolnić od wrażenia, że jestem jednocześnie każdą osobą znajdującą się w promieniu stu metrów. Skoncentrowałem się na Argentynę, poczucie ulgi szybko przemieniło się w obrzydzenie, odprężenie, troskę, obrzydzenie... Ograniczyłem zasięg, żeby znów odczuwać tylko samego siebie.
- Owszem - odparłem, idąc za nią korytarzem. W klubie było już trochę gości, stali w grupkach rozrzuconych po całej sali. Udało mi się jednak wrócić, zanim klub wypełnił się szczelnie. Nie byłem pewien, czy w obecnym stanie poradziłbym sobie wobec takiej ilości umysłów.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - zapytała Argentynę ostrym tonem, kiedy milczałem.
- Przepraszam - mruknąłem. - Muszę się z tym nieco o-swoić, to bardzo silne środki. - Dotknąłem palcami głowy. -Zabieram swoje rzeczy i zmykam.
- Są na górze. Prysnę ci trochę pianoskóry na rękę. Nie podoba mi się ta rana.
- Dzięki.
Teraz, kiedy byłem zdolny znów skoncentrować się na swoim ciele, poczułem docierający z kilku miejsc piekielny ból. Poszedłem za Argentynę na górę do długiego, przestronnego pomieszczenia stanowiącego jej prywatny apartament. Pokój był na tyle duży, że mógł pomieścić wszystkie potrzebne jej rzeczy; stały tu liczne szafy i komody. Wiele ubrań leżało w stosach na wierzchu. Niektóre meble sprawiały wrażenie, jakby liczyły sobie znacznie więcej lat niż ich właścicielka. Części strojów oraz ozdoby zapełniały niemal każdy skrawek nadającej się do tego przestrzeni, na podłodze pod oknami stał cały szereg najróżniejszych roślin w doniczkach. Kiedy weszliśmy do pokoju, z łóżka zsunęło się jakieś zwierzątko o czerwonawym futerku i zniknęło pod szafą.
- Nie zwracaj uwagi na ten bałagan - powiedziała Argentynę, spostrzegłszy zapewne zdumienie na mej twarzy. - Nigdy nie mogę się rozstać ze starymi ciuchami. Chyba dlatego że przez wiele lat nie miałam nic, co mogłabym wyrzucić.
Skinąłem głową, przypomniawszy sobie, że pozbyłem się wszystkich żetonów.
- Trudno pokonać stare przyzwyczajenia - rzekłem.
- Siadaj. - Uśmiechnęła się wreszcie, wyjęła paczkę kam-fów z kieszeni bluzy od dresu i włożyła sobie jednego w usta. Wyciągnęła opakowanie w moją stronę. Nie miałem kamfa w ustach od wielu lat, od czasu śmierci Derę Cortelyou. Zawsze mi się z nim kojarzyły. Ale dziś moje wspomnienia wydawały się odległe. Z wdzięcznością skinąłem głową i Argentynę wyjęła mi jednego kamfa z paczki. Miała na sobie obszerne szare spodnie, zebrane nad kostkami, i niebieską koszulę pod luźną szarą marynarką z podwiniętymi szerokimi
rękawami. W uszach nosiła srebrzyste kolczyki wielkości kurzych jaj.
Włożyłem kamfa w usta i wbiłem zęby w jego koniec. Gdy zacząłem go ssać, poczułem na języku coś ostrego, a zarazem
zimnego jak lód, co działało odprężające. Westchnąłem i usiadłem na łóżku - było to jedyne miejsce w całym pokoju, gdzie można było usiąść. Czułem się tak dobrze, że mógłbym za chwilę usnąć na siedząco, gdyby nie istniało jeszcze kilka ognisk bólu w moim ciele. Dłoń piekła mnie i paliła, podobnie jak skóra na żebrach. Odchyliłem do tyłu kurtkę i podwinąłem zakrwawioną koszulę. W tym miejscu, gdzie widniały wypalone w ubraniu dziury, miałem na boku dużą oparzelinę. Niewiele brakowało, bym został przedziurawiony na wylot.
- Cholera... - syknąłem z powodu tego, co się wydarzyło, jak i tego, czego uniknąłem.
- Jezu - mruknęła Argentynę. - Coś ty robił, żeby zdobyć to świństwo? Dokonałeś napadu z bronią w ręku? - Usiadła obok mnie z apteczką.
Zaśmiałem się krótko i pokręciłem głową.
- Dostawca Darica usiłował mnie zabić. Znalazłem się na linii ognia, nie tylko broni. Może wiesz o czymś, czego mi nie
powiedziałaś?
Zmarszczyła brwi i po chwili pokręciła głową.
- Nie... ale jeśli chodzi o Darica, nigdy niczego nie można być pewnym. - Sprawiała wrażenie zmęczonej. - Przykro mi. Rozbierz się, tę ranę też musimy opatrzyć - dodała, otwierając apteczkę.
- Ta jest czysta, zabliźni się sama.
- Przestań się wygłupiać! - Pomogła mi ściągnąć kurtkę.
- Przepraszam za zniszczone ciuchy. Zapłacę ci za nie.
- Przestań się wygłupiać! - powtórzyła. Odchyliła koszulę i zamarła, gdy spostrzegła stare blizny. Bezwiednie puściła koszulę. Spojrzała mi w oczy. - Czyżbyś lubił, jak ci się zadaje ból?
Skrzywiłem się, zdumiony.
- Próbuję go na wszelkie sposoby unikać - wzruszyłem ramionami - ale czasem po prostu się nie da...
Ponownie zerknęła w dół, jakby nieco zmieszana. Wyjęła z apteczki pojemnik pianoskóry i zaczęła rozpylać środek na moim boku. Następnie odwinęła chustę z mojej dłoni, zagry-
zając mocno kamfa, by uspokoić nerwy. Zerknęła na ranę i skrzywiona, odwróciła głowę. Wciąż jeszcze krwawiłem, sam musiałem odwrócić wzrok.
- Nie poradzę sobie z tym - rzekła, kręcąc głową. - Zawołam Aspena, niech on się tobą .zajmie. Studiował kiedyś medycynę, dopóki nie odkrył, że nie znosi widoku chorych ludzi.
- Podniosła się.
- Mogę iść do centrum medycznego. Obejrzała się na mnie.
- A co im powiesz, kiedy cię zapytają, co ci się stało? Uśmiechnąłem się krzywo.
- Mogę im powiedzieć to samo co Braedeemu, gdy wczoraj wieczorem zapytał, skąd mam ranę na dłoni.
Mruknęła coś pod nosem i wyszła z pokoju. Sięgnąłem do skórzanej kurtki i wyjąłem opakowanie plastrów. Wysunęło mi się z dłoni na podłogę. Kiedy uklęknąłem, by je podnieść, mimo woli zerknąłem pod łóżko.
Czasami fakt, że widzi się lepiej od innych, wcale nie jest powodem do zadowolenia. Wiele osób pewnie w ogóle nie zauważyłoby tego, co ja zobaczyłem w ciemnej przestrzeni pod łóżkiem. Ujrzałem to jednak i domyśliłem się, co to jest. A potem dostrzegłem inne rzeczy, które mogły służyć tylko do jednego: do zadawania bólu.
Podniosłem się na nogi, zaciskając ręce na kurtce i skierowałem w stronę drzwi; chciałem jedynie wynieść się stąd jak najszybciej. Nie zdążyłem jednak. Do pokoju weszła Argentynę, prowadząc jednego ze swych wykonawców - tego, który miał na piersi klawiaturę sensorową.
Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, chyba tylko dlatego, że ja na nią tak patrzyłem. Usiadłem i wyciągnąłem rękę. Aspen ujął moją dłoń i zaczął delikatnie obmacywać ranę.
- Chciałeś się przywitać z krokodylem, czy co? Możesz w ogóle ruszać palcami?
- Na razie nie - odparłem zirytowany, zdawało mi się, że to oczywiste.
- Aha. - Zmarszczył brwi, starając się przybrać minę pro
fesjonalisty. Nie było to jednak łatwe, kiedy miało się wygląd stojącej lampy. - Pójdę po moje narzędzia, musimy to zaszyć. - Wyszedł pospiesznie z pokoju, nucąc coś pod nosem przy wtórze syntezatora. Jedna połowa jego umysłu zajęta była sprawami medycznymi, podczas gdy druga komponowała muzykę.
- Dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem? - spytała Argentynę, kiedy tylko Aspen znalazł się na korytarzu. Zawahałem się.
- Widziałem, co znajduje się pod łóżkiem. Jej twarz nie poczerwieniała pod srebrzystą skórą, odebrałem jednak wrażenie krwi nabiegającej jej do twarzy.
- Daric - powiedziałem. - Daric...? - Nie bardzo wiedziałem, z jakiego powodu czuję się tak, jakbym dostał pięścią w brzuch. - Pozwalasz, żeby ten łajdak ci to robił?
- Nie. - Zaklęła pod nosem. - Nie! - Spuściła szybko głowę. - To ja mu to robię.
- Dlaczego? - spytałem, lecz w tej samej chwili pojąłem, że przecież znam odpowiedź. - Bo go kochasz - dodałem cicho, niemal szeptem.
Spojrzała na mnie.
- Powiedziałam Jirowi wczoraj, pamiętasz? „Jeśli już musisz, to lepiej przyjąć to z rąk kogoś, kogo obchodzi twój los."
Może gdybym się bardzo postarał, uwierzyłbym temu wyjaśnieniu.
Odwróciła się do mnie tyłem i wyciągnęła następnego kamfa z paczki. Uniosła głowę i spojrzała na moje odbicie w lustrze, jakby bała się popatrzeć mi prosto w oczy. Po chwili znów spuściła głowę.
- Tak... - szepnęła. - On chyba... tak bardzo siebie nienawidzi. Nie wiem jednak, z jakiego powodu. Czasami mnie przeraża. Robię to dlatego, że gdyby nie ja, Bóg jeden wie gdzie by tego szukał i co by się z nim wówczas stało. - Wytarła dłonie o brzeg bluzy, zostawiając na niej ślad charakteryzacji.
- Wszystko w porządku? - spytał Aspen, wchodząc do pokoju z walizeczką lekarską.
- Ty zawsze wiesz, kiedy się zjawić - rzekła ciężko Argentynę, obracając się w naszą stronę.
- Dziękuję za uznanie - odparł, usiadł na łóżku i otworzył torbę. - Dużo nad tym pracowałem. - Postukał w połyskującą klawiaturę na piersi, która odpowiedziała kilkoma dźwiękami.
Argentynę zaczęła czyścić swoją bluzę, natomiast Aspen zajął się moją ręką, koncentrując na tym całą swą uwagę. Przykleił mi na nadgarstku plaster ze środkiem uśmierzającym ból i po chwili całe przedramię zniknęło z mapy nerwów w moim mózgu. Odetchnąłem z ulgą. Założył dziwaczne okulary z wieloma soczewkami i zaczął oglądać ranę, szukając poważniejszych uszkodzeń.
- Hm... - mruknął po jakimś czasie, ściągając okulary. -Miałeś szczęście. Nie jest uszkodzone nic ważnego. Zaraz to zaszyję.
Wyciągnął z torby kolejny przyrząd, z wyglądu miękki i wilgotny, niczym duży ślimak. Owinął mi go wokół dłoni, zakrywając ranę. Mimo środków znieczulających poczułem jakby bardzo silne ssanie.
- Trzymaj nieruchomo - rzekł, ściskając mi palce. -W porządku...
Ślimak nagle zmienił kolor. Aspen odkleił go i wrzucił do walizeczki. Spojrzałem na silnie zaczerwienione brzegi rany:
była zamknięta.
- To wszystko, co mogę zrobić - rzekł, spryskując ranę pianoskórą. - Nie mam lampy. Gdybyś chciał to szybko zlikwidować, powinieneś się gdzieś udać na zabieg regeneracyjny.
Skinąłem głową.
- Dzięki. - Na próbę poruszyłem palcami. Mogłem je zginać, chociaż nie miałem w nich czucia.
Aspen wstał i szybko wyszedł z pokoju, żegnając nas uniesioną w górę dłonią.
- Dziękuję - zwróciłem się tym razem do Argentynę. Wzruszyła ramionami.
- Twoje rzeczy są tu, w szufladzie komody. Ja muszę się przygotować do występu. - Ruszyła w stronę drzwi, nie mając odwagi spojrzeć mi w oczy.
Chciałem ją zawołać, ale ugryzłem się w język. Znalazłem swoje ciuchy i przebrałem się szybko. Zszedłem na dół, ciesząc się, że mogę ruszyć swoją drogą i nie muszę z nikim więcej rozmawiać.
- Argentynę! Argentynę! - ryknął jakiś głos, zdolny chyba wywołać echo w otwartej przestrzeni kosmicznej.
Zatrzymałem się i spojrzałem w głąb korytarza, skąd dobiegł głos. Zakręt przesłaniał mi widok, wyczuwałem jednak obecność umysłów kilku osób zgromadzonych tuż za rogiem.
- Hej,Cusp...
- Argentynę!
Doszedł mnie odgłos łomotania w drzwi.
Przeszedłem korytarzem i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Jeden z bramkarzy klubu walił w drzwi garderoby Argentynę zakutą w stal pięścią, wykrzykując raz po raz jej imię, podczas gdy wykonawcy symbu kręcili się wokół niego z szumem niczym stado much, z podobnym zresztą efektem.
- Argentynę...!
Ktoś popełnił błąd i chwycił olbrzyma za ramię. Ten otrząsnął się i trzy osoby padły na podłogę.
Nagle drzwi otworzyły się. Bramkarz cofnął się o krok, gdy Argentynę w swoim wypłowiałym szlafroku wyszła
z pokoju.
- Cusp! - zawołała, starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać ogarniającego ją przerażenia. - Co tu się dzieje? - Ruchem ręki wskazała ludzi dźwigających się z podłogi.
Olbrzym warknął coś niezrozumiałego. Był jej największym fanem. Dosłownie.
- Dziękuję, ale nie... - rzekła łagodnie. - Wracaj pod drzwi i zajmij się tym, co do ciebie należy. Muszę się przygotować, rozumiesz? - Usiłowała się uśmiechnąć, próbując go odwrócić i popchnąć w stronę wyjścia.
Lecz opancerzona łapa chwyciła ją za nadgarstek, szarpnęła i zaczęła ciągnąć korytarzem.
- Co robisz?! - krzyknęła Argentynę. Odczułem nagle falę jej bólu i zaskoczenia oraz strach ogłupiałych i bezradnych wykonawców schodzących olbrzymowi z drogi. Zamarłem, starając się coś wymyślić.
Niespodziewanie ktoś stanął w drzwiach garderoby i wyjrzał na korytarz. To był Daric.
- Argentynę... - zawołał niepewnym głosem. Obejrzała się na niego, ogarnięta paniką, i zachwiała się, szarpnięta przez Cuspa.
- Puść ją! - krzyknął Daric, ruszając w ich stronę.
Nawet jeśli Cusp go usłyszał, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Daric podbiegł do nich. Patrzyłem na to zdumiony, miałem wrażenie, że śnię. Daric chwycił Argentynę za rękę ita w jednej chwili zdołała się uwolnić, jakby Cusp trzymał jej dłoń tak delikatnie jak małe dziecko. Olbrzym stanął i zaczął się powoli odwracać - tak jakby się obracała góra. Uniósł opancerzone ramię...
Nagle runął do tyłu i z takim hukiem walnął o podłogę, że aż zabolały mnie zęby.
Wykonawcy gapili siew osłupieniu. Argentynę obróciła się powoli w ramionach Darica i spojrzała na niego szeroko otwartymi, szklistymi oczyma.
- Wszystko w porządku? - spytał cicho. Nastroszył palcami jej włosy i opiekuńczo przytulił ją.
Cusp zaczął wyć piskliwym głosem. Leżał zwinięty na podłodze jak komar po dawce muchozolu. Argentynę spojrzała na niego, po chwili pokręciła głową, a jej usta wykrzywiły się, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem albo histerycznym śmiechem.
- Hej, Daric - mruknął Aspen. - Jak tego dokonałeś, człowieku?
Daric spojrzał na niego i skrzywił się.
- Ja nic nie zrobiłem - parsknął. - On jest pijany - skłamał. - Zabierzcie go stąd, do cholery. Wezwijcie policję.
Zostałem w ukryciu do czasu, aż Daric z Argentynę znik-nęli w jej garderobie. Wykonawcy zebrali się wokół Cuspa, niczym fachowcy od noszenia trumien, i zaczęli się przymierzać, jak by go wytaszczyć z korytarza.
Przywarłemplecami do ściany, oczy zaszły mi mgłą. Jak mogłem być aż tak ślepy? Przecież to było oczywiste... Tylko Daric mógł być tym tekiem, którego obecność wyczułem swego czasu. Był psionem, tak jak je go siostra!
Nie pamiętam, jak wyszedłem z klubu; nie pamiętam nawet, jak dostałem się do budynku Zgromadzenia i odnalazłem czekającą na mnie Einear - zmęczoną, lecz odczuwającą wyraźną ulgę na mój widok. Ani słowem nie nawiązała do tego, co jej powiedziałem przed rozstaniem; miała także nadzieję, że i ja nie będę do tego wracał. Nigdy. Obrzuciła spojrzeniem moją podrapaną twarz i spytała, co się stało, czy miałem wypadek. Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem, w każdym razie nie zadawała dalszych pytań.
Polecieliśmy skoczkiem z powrotem do posiadłości ta-Mingów. Einear usnęła, zanim jeszcze opuściliśmy granice miasta, zostawiając mnie sam na sam z myślami, które nieustannie krążyły wokół Darica. Daric, Daric... Tylko o nim potrafiłem myśleć, nawet teraz, kiedy już odkryłem prawdę. Ciekaw byłem, jak to się mogło stać; jak do tego doszło, że było ich dwoje - dwoje psionów, brat i siostra, z tego samego pokolenia, w rodzinie, w której nigdy przedtem nie występowały podobne zdolności. Jakim sposobem Daricowi udawało się ukrywać swoje zdolności psioniczne przez tyle lat przed
wszystkimi? _.
Wiedziałem, dlaczego tak postępował - nietrudno to było zrozumieć. Krył się z tym, ponieważ świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co się działo z odmieńcami; widział, jak cała rodzina traktowała Jule i co zrobiono jego matce tylko z tego powodu, że Jule urodziła się psionem. Jego życie musiało być nieustannym piekłem, jedno potknięcie oznaczało wykrycie -
a to z kolei stratę wszystkiego: pozycji, władzy, bogactwa, a może nawet życia... miłości i opiekuńczych skrzydeł rodziny, oparcia oraz poczucia bezpieczeństwa, do którego skrycie każdy dąży. Wszystko to przepadłoby w jednej chwili, gdyby powstało w kimś choćby najmniejsze podejrzenie co do niego. Daric byłby nadal tą samą osobą, a jednak w oczach tych, których zdanie liczyło się dla niego, przemieniłby się z cudownego dziecka w wyrzutka, podczłowieka... odmieńca.
Bez wątpienia stosował swe telekinetyczne sztuczki, lecz w taki sposób, by nikt nie mógł niczego zauważyć. Na pewno popisywał się przed Argentynę, wspominał jej o swych zdolnościach: musiał mieć kogoś, komu mógłby wyznać prawdę, nawet jeśli robił wszystko, by z pozoru uchodzić za normal-niejszego od normalnych ludzi...
Poczułem skurcz żołądka, kiedy uświadomiłem sobie, w jakim on straszliwym stresie musiał żyć przez cały czas, jak silnie musiał kontrolować każdy swój gest, każdą myśl. Ja byłem psionem całe życie, psionem szczęśliwym. Nie znałem czegoś podobnego. Być może było tak, ponieważ w Starówce bez przerwy wiodłem życie na samej krawędzi, niemal na każdym kroku stykałem się z rzeczami, które mogły mnie ostatecznie złamać. To było prostsze, bezpieczniejsze; wymagało jedynie znalezienia kryjówki w jakimś mrocznym zaułku, odosobnienia w granicach narkotycznego, fantazyjnego świata, wewnątrz mego umysłu. Zetknięcie z rzeczywistością nie było łatwe. Nigdy nie dokonałbym tego sam, wiedziałem, jak podobna tajemnica może zjeść człowieka od środka. Strach, samotność, nienawiść, które kumulowały się bez końca, nie znajdując żadnego ujścia. Bez wątpienia Daric potrzebował wszystkiego, co tylko Argentynę mogła mu dać...
Można się było nad nim użalać. Ale jeśli pomyśleć, w jaki sposób jego sekret obrócił się przeciwko wszystkim, którzy stanęli na jego drodze: przeciw Jule i Jirowi, Einear, nawet przeciw Argentynę... jeśli wziąć pod uwagę, jak odnosił się do mnie: jak do odmieńca... Wtedy litość skręcająca mi bebechy ponownie ustępowała miejsca obrzydzeniu...
Obudziłem Einear, gdyż wylądowaliśmy przed domem. Wyglądała początkowo na zmieszaną, lecz po chwili spojrzała na mnie z uwagą. Zrobiłem wszystko, by z mojej twarzy nie można było odczytać ponurego napięcia.
- Idę prosto do swojego pokoju - powiedziała, nieco bardziej niż zwykle drżącym głosem, choć starała się za wszelką cenę panować nad sobą. - Mam zamiar spać, dopóki słońce mnie nie obudzi. Proponuję, byś zrobił to samo.
Skinąłem głową i ruszyłem za nią w stronę wejścia.
Mimo wieczornego chłodu i ostrego powietrza, którego nie czuło się w mieście, Lazuli czekała na nas na werandzie. Spojrzała szybko na mnie, otwierając swój umysł przed moimi myślami, i nagle wrażenie chłodu zniknęło. Zamieniła kilka słów z Einear, kładąc jej delikatnie dłoń na ramieniu.
Mnie także przepuściła do środka, lecz jej myśli wybiegły naprzeciw moim, jakby witały je z otwartymi ramionami pośród ciemności, bezskutecznie szukając ich dotyku. U podnóża schodów zawahałem się i obejrzałem przez ramię; spojrzałem na Lazuli, a po chwili zawróciłem i podążyłem za nią korytarzem.
Wprowadziła mnie do gabinetu Einear i zamknęła drzwi. Raz już byłem w tym pokoju, lecz nawet nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć. Był wysoko sklepiony, tak jak pozostałe pomieszczenia, wzdłuż ścian, stały regały z ciemnego drewna z półkami za szkłem, wypełnionymi antycznymi książkami. Przyszło mi na myśl, że chyba nikt nie przewracał kart tych ksiąg od stuleci. W kamiennym kominku płonął ogień. W nozdrza uderzył mnie ciężki zapach dymu. Miałem wrażenie, że nawet stojąc tu, przy drzwiach, czuję bijący od kominka żar. A może odczuwałem coś zupełnie innego?
- Po co palicie f»gień? - zapytałem, próbując skierować swe myśli ku czemuś innemu niż Lazuli. Nic z tego nie wyszło. - Przecież to niepotrzebne. - Ten dom mógł być bardzo stary, stanowił jednak dzieło sztuki pod względem komfortu
wyposażenia. "Przed kominkiem stał długi mahoniowy stół - jedyny
sprzęt, jaki zapamiętałem z mojego poprzedniego pobytu w gabinecie. Jego blat, inkrustowany złotymi gwiazdkami, przedstawiał mapę nieba. Lazuli oparła się o niego, odwróciła i spojrzała na mnie.
- Nie. Pewnie, że nie - powiedziała cicho. - Ale ogień jakimś dziwnym sposobem rozgrzewa duszę człowieka. - Wyciągnęła ręce w stronę płomieni. Miała na sobie luźną aksamitną suknię koloru czerwonego wina, która odsłaniała jej łydki i kolana.
Podszedłem do niej. Bardzo ostrożnie nawiązałem kontakt myślowy, kładąc jednocześnie dłoń na jej ramieniu. Dotyk aksamitu pod palcami wywołał na moim przedramieniu gęsią skórkę.
- Wszystko w porządku? - Lazuli obróciła się w moją stronę, ogarnął ją niepokój. Kiedy ujrzała opatrunek na mojej dłoni i spostrzegła podrapaną twarz, przyszło jej do głowy, że mógł mieć z tym coś wspólnego Charon. W końcu jej oczy spoczęły na szmaragdzie, który wciąż nosiłem w uchu.
- Tak, nic mi nie jest - odparłem i uśmiechnąłem się. Ciszę gabinetu wypełniały trzaski płomieni i szum wzlatujących w górę iskier. - A tobie?
Spojrzała mi w oczy, na jej wargach zaczął się rysować niewyraźny uśmiech; ale to, co odczytałem w jej myślach, zalało mnie nagłą falą żaru.
- Co... cozJirem? Odwróciła głowę.
- Dziś rano czuł się już znacznie lepiej. Dzieci są w Pałacu Kryształowym. Charon... nalegał, byśmy zjedli obiad z całą rodziną.
- A co z tobą?
- Chciałam się jeszcze z tobą zobaczyć. Nie wrócę dzisiaj na noc. - Ścisnęła w palcach kosmyk kruczoczarnych włosów. - Charon pragnie, bym spędzała z nim więcej czasu... -By spędzała z nim noce. Spuściła głowę, zapewne zdawała sobie sprawę, że znam jej myśli i podzielam jej odczucia. -Muszę zaraz do nich wracać... Powiedziałam, że źle się czuję.
- Na myśl o tym, że Charon będzie jej dotykał. Spojrzała znów na mnie. (Jestem chora z tęsknoty) przekazały mi jej oczy.
- Lazuli... - Potrząsnąłem głową i spuściłem wzrok. Ostatniej nocy musieliśmy się oboje pozbyć uczucia samotności. Nie powinno się było to wydarzyć; nie wolno mi było dopuścić, by stało się to jeszcze kiedyś. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Uniosłem rękę i zacząłem odpinać kolczyk.
Lazuli chwyciła mnie za rękę. Była cała spięta, niczym łuk gotowy do strzału; opierała się o stół usiany złotymi gwiazdkami, kierowana jakimś impulsem. {Pragnę ci.) czytałem w jej myślach. {Dotknij mnie raz jeszcze.) Odciągnęła moją dłoń, położyła ją na swej piersi i pociągnęła w dół po gładkim aksamicie.
Moje ciało ogarnął ogień; zrobiłem krok, pokonując resztki dzielącej nas przestrzeni. Pocałowałem ją - gorąco i żarliwie, gdyż tak właśnie pragnęła być całowana. Moja dłoń zsunęła się po aksamitnej sukni, dotknąłem krągłych-bioder Lazuli, objąłem ją i z całej siły przycisnąłem do siebie. Na plecach czułem żar ognia płonącego w kominku; moje myśli wypełnił za/jej pożądania i moje własne podniecenie, gorętsze od ognia. Nie mogłem się już powstrzymać, zresztą nie chciałem. Wiedziałem, że jestem naprawdę dobry, że mogę dać jej to wszystko, czego pragnęła, a nawet więcej: że mogę sprawić, by ta piękna, niedostępna kobieta pożądała mnie tak bardzo, że wszystko inne przestałoby się dla niej liczyć. A to wyłącznie z powodu Daru, którym nie mogłem się posługiwać w nieskończoność.,.
Położyłem ją na gwieździstym stole i kochałem się z nią mocno i żarliwie... a ona otwierała przede mną najdalsze głębie swego umysłu, nazywała mnie swym prawdziwym kochankiem, ogniem jej życia...
21
Następnego dnia wróciliśmy z Einear do pracy.
- Brak Philipy odczuwam tak, jakbym straciła część swego mózgu - powiedziała mi Einear, kiedy szliśmy korytarzami kompleksu ZTF w stronę jej biura. - Nie jestem pewna, czy dam sobie dzisiaj radę z robotą.
- Czy ona jest aż tak bardzo udoskonalona? - zapytałem zdziwiony, gdyż sądziłem, że Jardan nie była scyberowana. Nie dysponowała takimi połączeniami neuronowymi jak Einear.
- Nie. - Pokręciła głową, jakby nieco zmieszana. - Ale jest niewiarygodnie zorganizowana. Wszystkie szczegóły w jej głowie są dokładnie usystematyzowane, dzięki czemu nigdy nie robi z siebie głupca przy ludziach, a czasem potrafi odnaleźć pewne dane nawet szybciej niż ja.
- Czemu pani sama nie podłączy się do całego systemu? Przecież ma pani takie możliwości. Po co wykorzystuje pani kogokolwiek do zajmowania się tymi drobiazgami?
Wzruszyła ramionami.
- Na dobrą sprawę jestem bardzo leniwa. Nie mam ochoty przez cały czas kontaktować się z systemem, jak robi to choćby Natan Isplanasky. Lubię czasami cofnąć się o krok i spojrzeć na wydarzenia dnia z perspektywy... namalować jakiś obraz, odwiedzić nie znane mi miejsca. Dzięki Philipie miałam. .. mam na to wszystko czas. - Jej uśmiech zniknął pod
natłokiem wspomnień, odczucia zaczęły ją przytłaczać: Phi-lipa, utrata, strach, porażka, śmierć...
Musiałem się szybko wycofać, bo znowu mogłem posunąć się za daleko. Topalaza działała, niemal aż za dobrze. Mój umysł zdolny był teraz prześwietlić myśli każdego człowieka. Bardzo łatwo, wręcz za łatwo, mogłem dokonać tego w przypadku kogoś, kogo dobrze znałem. Mogłem, nawet nie myśląc o tym, podchwycić jakiś wątek myślowy i podążać za nim przez labirynt mózgu. Byłem w stanie znaleźć się w samym środku myśli człowieka, nim zdołałby to spostrzec, o ile w ogóle by cokolwiek zauważył... Głęboko wewnątrz, pośród najbardziej intymnych doznań. Każdy człowiek skrywa pewne rzeczy, którymi nie chce się dzielić z innymi - rzeczy, do których nawet sam nie zawsze chce się przyznać... Ja także.
Wiedząc,7 że jest to teraz bardzo proste, czułem się tak jak podczas przyjęcia taMingów: miałem świadomość, że mógłbym okraść ich wszystkich z zamkniętymi oczyma; wiedziałem jednak, że nie byłoby to właściwe. Derę Cortelyou nauczył mnie przed śmiercią, że istnieje ważny powód, dla którego martwiaki się nas boją. On posunął się za daleko, za bardzo chciał ich przekonać, że nie ma zamiaru zrobić im nic złego. Pracował jako telepata syndykatu, a wszyscy odnosili się do niego jak do śmiecia. Rubiy także posunął się za daleko, w inny sposób. Władza uderzyła mu do głowy, traktował wszystkich tak, jakby byli jego osobistą własnością. Obaj nie żyli. Gdzieś pośrodku między tymi dwoma postawami wiodła ścieżka ku przetrwaniu, sposób na złapanie równowagi i przejście po linie, z której upadek równałby się śmierci...
Szliśmy dalej w milczeniu.^
Kiedy dotarliśmy do biura, wywołałem w bazie danych notatki Jardan i przejrzałem rozkład zajęć na kilka najbliższych/ dni, próbując się w tym wszystkim rozeznać: spotkania, decyzje, materiały do wysłania albo odebrania; tysiące drobiazgów, od których jeżyły się włosy wszystkim ważnym figurom; trzeba było pamiętać o tym, że ten członek Zgromadzenia musi przestrzegać ścisłej diety, inny zaś ma chorą babkę
i wypada go zapytać o jej zdrowie po jego powrocie z macierzystej planety; setki informacji napływających z połowy obszaru Federacji, które były Einear potrzebne i niezbędne każdego dnia, a które zmieniały się każdego dnia. Pojąłem szybko, co Einear miała na myśli. Samo usystematyzowanie tych danych zajęłoby jej tyle czasu, że nie starczyłoby już na jakiekolwiek analizy czy wnioski. Cóż z tego, że nie lubiłem Jar-dan, podobnie jak ona nie lubiła mnie? Nabrałem dla niej wielkiego respektu za to, co była w stanie zrobić mając tylko umysł zwykłego człowieka.
Wbiłem sobie w pamięć dane Jardan i ruszyłem za Einear towarzyszyć jej w codziennych bezustannych wędrówkach. Przemierzała korytarze budynku, spotykała się z ludźmi w sprawach, które można było załatwić tylko osobiście; rozmawiała kolejno z członkami Zgromadzenia na temat zbliżającego się głosowania.
- Jeśli zjawisz się osobiście, ludzie będą cię pamiętać -powiedziała mi w którymś momencie. Dostrzegłem w jej oczach, że sama bardzo chciałaby w to wierzyć.
Podpowiadałem jej nazwiska i najróżniejsze szczegóły, czerpiąc je wprost z umysłów osób, z którymi się spotykała, jeśli nie znajdowałem tych rzeczy w swej pamięci. Przesyłałem informacje prosto do jej świadomości w taki sposób, że nieomal wierzyła, iż sama to wszystko pamięta. Zdawała sobie jednak sprawę z mojej roli. Na początku zerkała na mnie, zdumiona, ale dość szybko się przyzwyczaiła.
Niektórzy z jej rozmówców rozpoznawali mnie i prosili, bym zaczekał na korytarzu. Ci mieli najwięcej do ukrycia. Zostawałem wtedy za drzwiami, ale to nic tym ludziom nie dawało. Po wyjściu z każdego takiego spotkania Einear patrzyła na mnie z coraz większą nadzieją, czekając na dalsze wskazówki. Ale dopiero po kilkunastu wizytach zdobyła się na odwagę i zapytała:
- Czy robię jakieś postępy? Czy te spotkania do czegoś prowadzą?
Wzruszyłem ramionami i odwróciłem głowę.
- Może...
- Nie musisz mnie okłamywać - rzekła. Jej twarz emanowała smutkiem zawiedzionej nadziei. - Mam rozumieć, że to nic nie daje.
Skinąłem głową.
- Tego się spodziewałam. Kiedy z nimi rozmawiam, powraca we mnie wiara, ze są ludźmi. Ale to tylko końcówki systemów komputerowych. Gdyby byli ludźmi, może bym ich zdołała przekonać, ale przecież to nie ludzie w ostateczności będą głosować. - Uniosła rękę i potarła dłonią policzek, jakby chciała uścisnąć mi dłoń i rozmyśliła się. - Po co zresztą cię pytałam...? - Pokiwała głową, odczuwając nagle złość. Za tym wszystkim kryła się świadomość, że mimo wczorajszych wydarzeń specjalna komisja skończyła analizować projekt zniesieniakontroli i zaakceptowała go. Teraz już mógł zostać poddany pod głosowanie w ciągu najbliższych dni. Einear zdawała sobie sprawę, że wyniki głosowania nie będą po jej myśli, bez względu na to, co zrobi.
- Swoją drogą, dlaczego jest to aż tak ważne dla pani? -spytałem, nie mając odwagi sięgnąć do jej myśli i samemu znaleźć odpowiedź. - Przecież nie chodzi tu o rzeczy zasadnicze ani też o miejsce w Radzie... ,
Zerknęła na mnie z ukosa, jakby się obawiała, że mogę zrobić to, przed czym się właśnie powstrzymywałem. Po chwili, kiedy nie odpowiadałem sobie sam na to pytanie, odwróciła głowę i zwolniła kroku.
- Moi rodzice... - mruknęła, wracając myślami do wspomnień - byli odkrywcami narkotyków z grupy pentatryptofe-nów.
Zmarszczyłem brwi.
- Pani rodzice? Zdawało mi się, że pentryptyna znana jest już od kilku stuleci.
- Mniej więcej od stu pięćdziesięciu lat - odparła, kiwając głową. - W przybliżeniu tyle samo żyli moi rodzice. Bardzo długo pracowali zawodowo. Zsyntetyzowali bądź odkryli
większość biochemikaliów, z których ChemEnGen czerpie teraz zyski.
- I sądzi pani, że oni by nie chcieli, aby pentryptyna była wykorzystywana w ten właśnie sposób? Jej oczy zwęziły się.
- Ich by to nie obchodziło. Może by się nawet ucieszyli... z uwagi na dodatkowe zyski kompanii. - Zmarszczyła brwi, spoglądając w dół. Jej rodzice byli odkrywcami bardzo wielu chemikaliów i jeśli zastanawiali się nad tym, jak one mają być używane, do czego i przez kogo, to chyba nawet przez chwilę nie ogarniały ich wątpliwości i mogli spać spokojnie. Einear nigdy nie była w stanie ich zrozumieć ani też im wybaczyć.
- Co się stało? - zapytałem. - Z jakiego powodu podchodzi pani do tego inaczej niż rodzice? Pokręciła głową.
- Nic się nie stało. Po prostu zawsze wierzyłam, że życie bez choćby odrobiny odpowiedzialności przed całą ludzkością za własne postępowanie jest... niemoralne, złe. - Westchnęła i odgarnęła z czoła kosmyk siwiejących włosów. -Sądzę, że to kwestia charakteru.
- Prawie jak odmieniec - rzekłem cicho, wykrzywiając usta. Spojrzała na mnie.
- Tak - odparła - można to chyba tak nazwać. Podążyliśmy dalej. Po chwili zrozumiałem, że nie zmierzamy na miejsce kolejnego spotkania, lecz wracamy do jej biura.
- Powinien istnieć jakiś lepszy sposób - wtrąciłem. -1 pani musi go odkryć.
Nie odpowiedziała.
Wykonałem swoją pracę w biurze jak najszybciej i wyszedłem na spacer. Z pierwszego napotkanego telefonu publicznego zadzwoniłem do Mikaha, włączywszy przedtem ekran ochronny. Na ekranie pojawił się nieco rozmazany obraz jego twarzy.
- Kocie-rzekł, skinąwszy lekko głową.-Musimy się jak najszybciej zobaczyć.
- Masz coś dla mnie?
- Chyba tak. Dziś wieczorem... ?
- W „Czyśćcu", przed rozpoczęciem przedstawienia.
- Dobra.
Jego twarz zniknęła z ekranu. Rozłączyłem się i poszedłem z powrotem korytarzami, tym razem znacznie wolniej. Rozpuściłem swoje telepatyczne macki niczym mgłę, prześlizgując się po powierzchni umysłów setek osób znajdujących się w otoczeniu. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że szukam czegoś konkretnego, aż to znalazłem: coś dotyczącego równocześnie Strygera i Darica. Stanąłem w pół kroku i próbowałem się skoncentrować; kilka osób wpadło na mnie, mrucząc coś pod nosem. Daric wychodził ze swego biura piętro niżej. Udawał się na spotkanie ze Strygerem w celu przedyskutowania jakichś wspólnych interesów. Wczorajszej debaty, wczorajszych wiadomości... Umysł Darica zawsze przypominał dłoń zaciśniętą w pięść, lecz obecnie pogrążony był w stanie przypominającym medytację. Trzymając się namiaru jego mózgu, dotarłem do najbliższej windy, zjechałem na dół i ruszyłem jego śladem. Wspólne interesy... Cokolwiek ich łączyło, powinienem był o tym wiedzieć, gdyż musiało to mieć związek ze zniesieniem kontroli oraz Einear.
Stryger czekał w niewielkim pokoiku, zapewniającym maksimum odosobnienia i bezpieczeństwa. Ja jednak dysponowałem idealnym, niewykrywalnym podsłuchem, tkwiąc tele-patycznie w umyśle Darica. Pokój ten znajdował się w pobliżu dużej sali widokowej, przez którą przelewały się tłumy turystów. Znalazłem tam zaciszny kąt, gdzie mogłem poczekać, nie rzucając się w oczy. Na ścianie naprzeciwko znajdowała się mozaika przedstawiająca ludzi zamieszkujących Federację - mężczyzn i kobiety, młodych i starych, czerwonych, żółtych, czarnych oraz białych. Ich oczy wbijały się we mnie spojrzeniami niemych sędziów. W tej chwili tylko ja mogłem ocenić, czy to, co robię, jest właściwe czy niewłaściwe, usprawiedliwione czy nie. Martwiaki. Po raz kolejny
spojrzałem na nich - na ich twarze, ich oczy... Po chwili jednak skoncentrowałem się na śledzonym obiekcie.
Wytężyłem wszystkie zmysły, wysyłając je na otwarte dla mnie terytorium umysłu Darica, które przypominało szereg strumyków zlewających się kolejno w rwącą rzekę; pozwoliłem moim myślom wlać się w te nurty. Tak głębokie wniknięcie w umysł innego psiona nie było łatwe, zwłaszcza że mózg Darica był chory, pełen ruchomych piasków paranoi i nieprzebytych labiryntów biocybernetyki. Włożyłem w to wszystkie swe zdolności, tym bardziej że znów dysponowałem nieograniczoną mocą, a świadomość, że wszystko działa bez zastrzeżeń, pod moją całkowitą kontrolą, napawała mnie zadowoleniem.
W jego umyśle nie znalazłem jednak nic, czego bym do tej pory nie wiedział lub się nie domyślał. Daric miał być łącznikiem między Centaurem a Strygerem, miał przekazywać mu instrukcje, sugestie, polecenia rady nadzorczej. Był tylko jednym z informatorów, w dodatku niezbyt ważnym; Centauria-nie mieli swe wtyczki w potężniejszych, liczących miliardy ludzi syndykatach. Teraz Stryger kiwał głową i uśmiechał się, w duszy zaś dziękował Bogu, że ma takich przyjaciół i doradców.
Przez cały czas słuchał Darica tylko jednym uchem, ja natomiast, będąc mocno związany z umysłem Darica, bez trudu dostałem się między myśli Strygera; musiałem jedynie przekroczyć tę niewielką, dzielącą tych dwóch przestrzeń, by poznać jego odpowiedzi. Wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy dostanie do ręki ostateczną broń pozwalającą mu sięgnąć po miejsce w Radzie Bezpieczeństwa i zdobyć władzę...
Daric mówił bez przerwy - spokojnym, jednostajnym głosem. Z jego twarzy aż biło wyrachowanie, pewność siebie i arogancja, a jego myśli lawirowały i wiły się niczym ciało węża; poruszał rękoma, silnie się pocił... Wiedział równie dobrze jak ja, że Stryger nienawidzi psionów. Umysł telepaty fascynował Strygera, ale w taki, sposób, jak leżący na stole pi
stolet mógłby fascynować kogoś, kto myśli o morderstwie czy samobójstwie...
W końcu uznałem, że wystarczy. Nie dowiedziałem się niczego nowego, co mogłoby pomóc Einear. Traciłem tylko czas, grzebiąc się w tym śmietnisku. Zacząłem się wycofywać, powoli i ostrożnie, nie dopuszczając, by moje obrzydzenie wyrwało się spod kontroli i zdradziło mnie. Daric nie był co prawda telepatą, lecz jego umysł posiadał znacznie więcej zabezpieczeń przed włamywaczami niż mózg normalnego człowieka.
Daric nagle zamarł, a w jego umyśle coś rozbłysło jasno niczym pochodnia. Ja również zamarłem, po chwili zrozumiałem, że powodem tego nie była moja nieostrożność, lecz próba sformułowania odpowiedzi na pytanie zadane przez Strygera.
„Czy znalazłeś mi innego?" - brzmiało pytanie. Znów sięgnąłem do umysłu Darica, wszedłem głębiej, przyglądając się uważnie i przesiewając fakty. Ciekaw byłem, co mogło spowodować ów nagły wybuch paniki w jego mózgu. Czego Stryger mógł chcieć, zadając to pytanie?
Czułem, jak w umyśle Darica rodzi się odpowiedź, niczym obraz nabierający realnych kształtów w miarę wynurzania się z mrocznych głębin sadzawki, który nagle pojawia się na powierzchni - tak wyraźny jak odbicie twarzy w lustrze. „Nie, jeszcze nie... Mam trochę kłopotów... Nie mogę złapać kontaktu z moim dostawcą... " Coś w jego umyśle zaczęło się miotać jak zwierzę schwytane w pułapkę, próbując z całych sił wyrwać się na wolność. Weź mojego. Wykorzystaj mojego... Nie, tego Daric nie mógł powiedzieć, nie mógł, nigdy, za nic w świecie...
Pomyślałem, że chodzi o narkotyki. Pomyliłem się jednak. W głębszej warstwie, pod wypowiedzianymi słowami, znalazłem przypadkowe obrazy Deep Endu, mrocznych ulic i ciemnych transakcji, ale nie dotyczyło to narkotyków - nie tym razem. Napięcie i przerażenie zacisnęły się na podobieństwo
łańcuchów wokół odczuć i zniszczyły je, zanim zdążyłem je rozpoznać.
Ciało i krew. Człowiek do wykorzystania. Stryger chciał, żeby Daric dostarczył mu ofiarę, ale nie pierwszą lepszą - potrzebował psiona. Chciał powtórzyć to, co robili już wcześniej.
Umysł Darica znowu wypełniły obrazy: wspomnienie krwawych szram na bladej skórze, nabrzmiałych czerwonych blizn układających się z wolna w nierozpoznawalny zarys czyjejś twarzy, krzyków wbijających się bólem w jego umysł... Przerażenie... Pragnienie...
Wycofałem się nieco: nie potrzebowałem jego wspomnień. Miałem własne.
Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie wrzasnąć na cały głos w głowie Darica - Wiem wszystko, ty łajdaku! - żeby nie wrzeszczeć tak do czasu, aż krew tryśnie z jego oczu. Przerwałem kontakt; usłyszałem, jak wyrwało mi się ciche przekleństwo, jakbym mówił do siebie przez sen. Spojrzenia postaci z mozaiki po drugiej stronie sali wbijały się we mnie:
posępne, zaciekawione, szczęśliwe, smutne.
Zamknąłem oczy. Przemierzyłerh pustą przestrzeń i zagłębiłem się w mózg Strygera. Teraz już wiedziałem, kim on naprawdę jest. Pojawiły się jednak pytania, na które musiałem znaleźć odpowiedzi - wyjaśnienia potrzebne do tego, byśmy mogli wszystko rozgraniczyć, Einear i ja. Błyskawicznie wtargnąłem głęboko w jego umysł, czując się jak ostrze noża rozcinające ciało człowieka. On jednak niczego nie czuł, był martwiakiem. Zacząłem przeczesywać jego mózg, broniąc się zarazem przed jego myślami, odgrodzony wręcz antyseptycz-ną barierą. Chciałem się dowiedzieć tylko dwóch rzeczy, niczego więcej. Bałem się go jak zarazy... musiałem jednak zyskać pewność.
To nie on - nie on próbował zabić Einear. Pragnął zająć miejsce w Radzie; sądził, że już je ma. Bóg był po jego stronie, Bóg nie mógł dopuścić do jego porażki. Bóg musiał to dla niego zrobić. Nie musiał pomagać Bogu.
To nie on - nie on zaciągnął mnie kiedyś w Starówce do
wynajętego pokoju i wyżywał się na mnie. Ale robił to samo z innymi odmieńcami. Pragnął tego również teraz, pragnął z całego serca, z powodu wczorajszych wydarzeń: tego, że został złapany na kłamstwie, ośmieszony przez psiona, przeze mnie, na oczach tak wielu ludzi. A Daric, pocąc się, jakby miał gorączkę, gotów był mu w tym pomóc ze wszystkich sił.
Przerwałem kontakt. To nie Stryger! Zatem jak wielu było takich jak on, jak ten, który mnie skatował? Tysiące? Miliony? Znowu, po raz ostatni, spojrzałem na przedstawicieli ludzkości przyglądających mi się z oczekiwaniem.
- Idźcie do diabła! - mruknąłem i ruszyłem przed siebie.
22
- Muszę z tobą pogadać - rzekłem, zatrzymując się w wejściu do garderoby Argentynę.
Siedziała przy zagraconym stoliku przed wielkim lustrem. Odwróciła się w moją stronę. Wyraz zdumienia na jej twarzy zmienił się szybko w coś przypominającego rozterkę.
- Ach, to ty. Czy to nie może zaczekać? Muszę się przygotować. - Tylko w połowie wyglądała jak ta Argentynę, którą znała publiczność. Miała na sobie suknię przetykaną połyskującymi włóknami optycznymi.
- Nie.
Odwracała się już z powrotem w stronę lustra, ale ponownie spojrzała na mnie, zdumiona.
- W porządku - rzuciła. - Mów. - Sięgnęła po szczotkę i zaczęła czesać włosy. Naelektryzowane srebrzyste kosmyki podnosiły się kolejno niczym ręce pogan w stronę czczonego słońca.
Zdjąłem stos ubrań z plastikowego, twardego krzesła, obróciłem je i usiadłem.
- Chodzi mi o Darica.
Spoglądała w lustro. Nie poruszała głową, lecz jej odbicie zmieniało się nieustannie, ukazywane pod różnymi kątami.
- Czyżbyś, kochasiu, postanowił ratować mnie przed samą sobą? - rzekła spokojnie, chcąc się mnie pozbyć. . Zmarszczyłem brwi.
- Nie, mam zamiar jedynie powiedzieć ci prawdę. Wzruszyła ramionami, sięgnęła po kolczyk z ogromnym sztucznym diamentem i zaczęła go zapinać.
- Dane jest psionem.
Kolczyk z brzękiem spadł na stolik; Argentynę skierowała całą uwagę na mnie.
- Bzdura! - Sięgnęła znowu po kolczyk i nie patrząc na mnie, zaczęła go obracać w palcach, obserwując refleksy świetlne. - Jesteś tego pewien? - spytała po chwili.
Skinąłem głową.
- Tylko ja mogłem to odkryć. On jest tekiem... telekinety-kiem. Właśnie dlatego tak łatwo powalił Cuspa. Byłem przy tym, czułem jego oddziaływanie.
Spojrzała na swoje odbicie w lustrze.
- Ale przecież powiedział... On nigdy... Ja nie...
- Nie wie o tym nikt oprócz mnie. Nigdy nikomu nie mówił.
- Dlaczego? - Argentynę nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Zaśmiałem się.
- A jak sądzisz? Straciłby wszystko, gdyby rodzina dowiedziała się, że jest odmieńcem-. Wiesz chyba, co zrobili z jego siostrą?
Powoli odwróciła się na krześle w moją stronę. Wyraz jej twarzy uległ zmianie, lecz jej odbicie pozostało takie samo, jak zatrzymany kadr.
- Dlaczego mi to mówisz? - zapytała. - Chcesz się przekonać, czy ma to dla mnie jakiekolwiek znaczenie? Jak zareaguję na wiadomość, że on mi nie ufa... i że jest psionem?
- Może. - Spuściłem głowę.
- Naprawdę sądziłeś, że w ten sposób zdołasz odmienić to, co do niego czuję? - Opanowywał ją coraz silniejszy gniew. - A więc nie ufa mi na tyle, żeby powierzyć mi tajemnicę, której wyjawienie mogłoby zrujnować mu życie. Jest odmieńcem. I co z tego? - Wycelowała we mnie srebrzysty palec. - W każdym razie nie jest cholernym podglądaczem! -Miała na myśli mnie.
Pokręciłem głową.
- Psychicznym kieszonkowcem - poprawiłem.
- Co?
- Psychicznym kieszonkowcem, tak zostałem nazwany przez innych psionów w instytucie w Quarro... - Uniosłem głowę i spojrzałem jej w oczy. - To prawda, wykradałem ich myśli. Ale to jeszcze nie wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Czy znasz wizytatora Strygera?
Zawahała się.
- Chodzi ci o tego świętoszka, który chciałby wszystkich zbawić, który pragnie przepchnąć ustawę znoszącą kontrolę nad produkcją narkotyków? Daric czasami wspominał o nim...
Skinąłem głową.
- Stryger jest kontrkandydatem pani Einear do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Natomiast Centauńanie są jednym z wielu popierających go syndykatów... Czy Daric mówił ci, że Stryger chorobliwie nienawidzi odmieńców?
Pokręciła głową.
- Daric jest łącznikiem między Centaurianami a Stryge-rem, przekazuje mu instrukcje. - Musiałem pokonać swoje obawy, dając upust złości. - Poza tym dostarcza mu wszystko, o co Stryger poprosi.
Argentynę ponownie zmarszczyła brwi.
- Co masz na myśli? - zapytała, pełna podejrzeń. - Czyżby Stryger używał narkotyków?
- Nie, używa psionów.
Opadła jej szczęka; nie odezwała się nawet słowem.
- Pamiętasz tę dziewczynę, o której mi opowiadałaś? Tę, którą przyprowadził tu Daric, pobitą do tego stopnia, że nie mogła mówić? Ona była psionem...
Z całej siły zacisnęła palce na poręczy krzesła, aż pobielały jej kostki.
- Daric? - spytała cicho. - Daric się do tego przyczynił? -Jej spojrzenie niemal błagało, bym powiedział, że to nieprawda.
- Ta dziewczyna nie była jedyną - odparłem. - A Daric czasami oglądał te przedstawienia.
- O Boże! - wyrwało się jej. Wyprostowała się na krześle, opuszczając dłonie zaciśnięte w pięści. - Po co? - spytała odwracając się. - Jeśli on sam jest psionem, to po co miałby to robić? - Oczekiwała ode mnie wyjaśnień.
Pokręciłem głową. Sam zadawałem sobie to pytanie, próbując przez całe popołudnie znaleźć sensowną odpowiedź.
- Nie wiem. Dlaczego nie zapytasz go o to? - Wstałem z krzesła.
Argentynę zerwała z najbliższego wieszaka pierwszą lepszą bluzkę, mając zamiar cisnąć mi ją w twarz, lecz tylko zmięła ją i rzuciła na podłogę.
- Po co mi to wszystko powiedziałeś? Niech cię cholera weźmie! Czego ty chcesz ode mnie? Wzruszyłem ramionami.
- Mówiłem już: chciałem, abyś znała prawdę. Co z tym zrobisz, to już twoja sprawa. - Ruszyłem w stronę drzwi.
- Jesteś parszywym gówniarzem! Wiesz o tym? Obejrzałem się. Wyglądała tak, jakby krew miała jej za chwilę trysnąć z twarzy; lada moment mogła wybuchnąć płaczem.
- Staram się - odparłem i wyszedłem.
W sali klubowej na dole zająłem miejsce przy stoliku, zamówiłem drinka i przyglądałem się napływającym gościom, czekając na Mikaha. Zatrudnili nowego bramkarza. Obawiałem się nawet, że podejdzie i każe mi się wynosić po tym, co zrobiłem, ale nikt się mną nie interesował. W sali panował półmrok i było gęsto od dymu. Wielobarwne strumienie światła laserowego przecinały ciemność, kreśląc zwariowane parabole, które zbierały się na kształt chmur wysoko ponad moją głową w rytm muzyki syntezatorów. Odchyliłem się na poduszkach i zapatrzyłem na to fascynujące świetlne widowisko.
Po jakimś czasie wyczułem, że przez parkiet idzie w moją stronę Mikah. Usiadł przy moim stoliku, miał na sobie czarny
zbrojony kombinezon; pasował do tego lokalu. Ja byłem w starych dżinsach i porwanej koszuli. Zapakowałem je dziś rano do torby, domyślałem się bowiem, że będę ich potrzebował.
- Cześć, odmieńcu - rzucił.
- Nie nazywaj mnie tak. Spojrzał zdumiony.
- Co cię gryzie?
Spojrzałem na swą pustą szklankę.
- Nic. A jaki ty masz problem?
- Jestem dewiantem. - Uśmiechnął się krzywo. - Czyżby ktoś utarł ci nosa? W takim razie otrzyj sobie twarz z gówna, chłopie, i zapomnij o wszystkim. Powinieneś był już do tej pory przywyknąć.
Pokręciłem głową.
- Nie o to chodzi. Chciałbym, żeby to był mój jedyny problem. - Rozwarłem palce zdrowej ręki i położyłem ją płasko na stole.
Mikah zamówił sobie dńnka i rozparł się wygodnie na stercie poduszek. Kiedy nie odzywałem się przez jakiś czas, wzruszył ramionami i spytał:
- Co się stało z twoją koszulą? Miałeś wczoraj aż tak namiętną kochankę?
Spojrzałem na długie rozdarcie na piersi i niemal zaśmiałem się, wspomniawszy, jak ono powstało. Zaraz jednak przypomniałem sobie zeszły wieczór, ogień i stół o blacie inkrustowanym w gwiazdki... Uniosłem rękę i dotknąłem kolczyka ze szmaragdem. Nie miałem zamiaru go zatrzymywać;
w ogóle nie chciałem, żeby doszło do tego, co stało się wczoraj wieczorem... Musiałem sobie wreszcie powiedzieć prawdę, że Lazuli jedynie wykorzystywała moje ciało, by zapomnieć o tym, jak bardzo nienawidzi kontaktów ze swoim mężem. Może nawet chciała mu się w ten sposób odpłacić? A ja jej na to pozwoliłem. Poszło jej ze mną tak łatwo, jakbym miał mózg między nogami. Było mi głupio i czułem się bezradny, kiedy na samo wspomnienie czerwonego aksamitu i złotawej skóry Lazuli dostałem erekcji...
- Widzę, że komuś wpadłeś w oko - rzekł Mikah. - Zdaje się, że być sławnym to dość zabawne. Odwróciłem głowę.
- Czy odkryłeś, z jakiego powodu jestem tak popularny, że nie znani mi ludzie chcą mnie zabić? Pokręcił głową.
- O tym nie gada się na ulicy. W grę wchodzą ważniacy, a ci pilnie strzegą swych tajemnic. Uniosłem wzrok, zaskoczony.
- Sądzisz, że to może mieć coś wspólnego z Einear? Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Ale miałeś rację co do DeAtha. To on miał największy udział w tym, co stało się przedwczoraj. Ale dalej mur. Nie wiadomo, kto wynajął go do pozbycia się pani Einear. Na dole nikomu nawet nie przyszłoby to do głowy, wszyscy są po jej stronie.
Ciekaw byłem, co by powiedziała Einear, słysząc te słowa.
- Cholera - mruknąłem. - Sądziłem, że wiem... Podejrzewałem Strygera. Ale to nie on.
- Strygera? - powtórzył cicho Mikah. - Tego plastikowego świętoszka? Naprawdę myślisz, że byłby zdolny pozbyć się swoich przeciwników przy pomocy ludzkiej bomby?
- Tak - odparłem. - Właśnie o to go podejrzewałem.
- Hm. - Wzruszył ramionami. - Słyszałem o nim, ale myślałem, że to tylko gadanie. - W jego głosie czuć było ulgę. Chyba w jakimś stopniu przywróciłem mu wiarę w człowieka. Nawet on mógł mi teraz opowiedzieć o działaniach Strygera na rzecz czynienia dobra.
- Nie słyszałeś chyba najgorszego. Ale to i tak nic mi nie daje. - Potarłem dłonią policzek. - DeAth chyba wie, kto mu zlecił robotę?
- Może nie wiedzieć. - Mikah pokręcił głową. - To para-noik, kryje swoich klientów i swoją własną dupę. Zrobi wszystko za odpowiednią sumę, bez zbędnych pytań, bez żadnych śladów. Żadnej odpowiedzialności, żadnego ryzyka.
- Jezu... - Czułem, jak rozczarowanie przeradza się we
mnie powoli w niechęć. Oznaczało to, że nawet gdybym zdołał sięgnąć do umysłu DeAtha i przeszukać jego pamięć, i tak prawdopodobnie niczego bym się nie dowiedział. - Gdzieś musiał przecież pozostać jakiś ślad. A co z numerem konta, z którego przelano pieniądze?
Mikah zastanawiał się przez chwilę.
- Tak, to możliwe... Ale jeśli jego laboratorium to wielka śmiertelna pułapka, to z pewnością prywatne konto ma uporządkowane jak wzorowy park. Nikt przy zdrowych zmysłach by nie dopuścił, żeby zdradziły go tego typu dane.
Uderzyłem w stolik okaleczoną ręką, skrzywiłem siei syknąłem.
- Niech to cholera... Musi być na rynku ktoś na tyle dobry, żeby dać sobie z tym radę. Chcę się włamać do tych pieprzonych danych. Kto jest w tym najlepszy?
Mikah trącił palcem srebrne kółko w nosie.
- Mówiłem już, że nikt przy zdrowych zmysłach... -Uśmiechnął się niewyraźnie. - Może Snajper by ci pomógł? On potrafi robić takie rzeczy, że w głowie się nie mieści. Nikt nie zna jego sposobów. Ale jego trzeba by długo przekonywać, to naprawdę prawdziwy sukinsyn.
- Snajper? Wita gości z rusznicą czy co? Mikah zaśmiał się.
- Słyszałem, że jest trochę stuknięty, ale to chyba tylko plotki. Nie wiem. Ma coś z jednym okiem.
- Z okiem? - powtórzyłem.
- Tak. Paskudnie to wygląda, cały czas mu ropieje. - Mówił poważnie.
- Czemu nie naprawi go sobie?
- Mówiłem ci, jest stuknięty. Ale to spec od systemów, o ile zgodzi się współpracować. Podniosłem się.
- Chodź, przekonamy się.
- Zaraz - rzekł z wyraźnym rozczarowaniem. - Nie masz ochoty poczekać i obejrzeć przedstawienie?
Spojrzałem na scenę, wciąż pustą i pogrążoną w ciemnościach, choć zebrał się już wokół niej spory tłum.
- Widziałem już.
Mikah westchnął i wstał.
- Dobra.
Bez przygód przepchnęliśmy się przez tłum do wyjścia i pojechaliśmy metrem w głąb zatoki.
Snajper mieszkał w znacznie obskumiejszej dzielnicy niż DeAth, położonej dużo dalej, chociaż dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Przedarliśmy się między kupami gruzu do zabarykadowanych żelaznych drzwi, tak wielkich, że mógłby przez nie wjechać tramwaj. Wyglądało mi to na wejście do opuszczonego magazynu. Nie widać było żadnych zabezpieczeń; nic też nie wskazywało na to, że ktoś tu może mieszkać.
- Skąd wiesz, że on tu jest?-zapytałem.
- Nie rusza się stąd na krok. - Mikah uniósł pięść, żeby załomotać w drzwi; po pierwszym uderzeniu odskoczył i zaklął głośno.
- Cholera! Są pod prądem! - Potrząsnął ręką, spoglądając na mnie; był zakłopotany i rozwścieczony. - Masz jakiś pomysł? Przecież to ty chcesz się z nim zobaczyć.
Obrzuciłem wzrokiem drzwi oraz olbrzymi, pozbawiony okien fronton budynku.
- Tak, zaraz go przywołam.
- On nie ma telefonu. Uśmiechnąłem się.
- Niepotrzebny mi telefon.
Mikah postukał się palcem w czoło.
- Myślisz, że się ucieszy?
- Nie mam nic do stracenia. - Wzruszyłem ramionami. Odchrząknął.
- Nie gniewaj się, ale przejdę na drugą stronę ulicy - rzekł. Na wypadek gdyby Snajper zdecydował się powalić mnie trupem. Cofnął się, ale tylko o metr.
Założyłem ręce na piersi, wyprostowałem się i zacząłem się koncentrować. Sięgnąłem telepaty cznie w głąb bezposta-
ciowej czerni, jaką jawiło mi się wnętrze magazynu, w poszukiwaniu tej samotnej iskierki promieniującej energią żywego, ludzkiego umysłu. Gdzieś tam...
Znalazłem go. Nawiązałem kontakt. Minąłem pancerz wyglądającej jak pajęczyna radiacji, szukając drogi w głąb splątanych myśli nieznajomego. Zaskoczyło mnie, że nie znalazłem martwych, czarnych ścian nielegalnej biocybernetyki, na którą spodziewałem się natknąć. Wnikałem głębiej, jak złodziej wkraczający do pogrążonego we śnie domu, nie dbając o to, by wyciszyć echo swoich kroków. Byłem przygotowany na to, że moje wtargnięcie będzie dla Snajpera wielkim zaskoczeniem...
Nagle runęła na mnie fala surowej energii, porażając wszystkie włókna nerwowe niczym strumień spolaryzowanego światła. Wycofałem się błyskawicznie, przerwałem kontakt i zamknąłem swój umysł, barykadując go i chowając jakby za plątaniną drutu kolczastego.
- Ach...! - Dopiero teraz usłyszałem mój głośny okrzyk zdumienia. Byłem z powrotem na ulicy i gapiłem się na fronton budynku oczyma, które miały ochotę wyjść mi z orbit. -Jezu! Nie powiedziałeś mi, że on jest telepatą!
Mikah cofnął się o kilka kroków, jakby uciekał ze strefy zagrożenia. Patrzył na mnie okrągłymi oczyma, twarz mu tężała, w miarę jak zaczynał pojmować znaczenie mych słów.
- Odmieńcem?! - krzyknął po chwili z niedowierzaniem. - Nie wiedziałem, że jest odmieńcem!
Machnąłem ręką, chcąc go uciszyć. Szykowałem się na kolejny atak... ale ten nie nastąpił. Powoli, bardzo ostrożnie, sięgnąłem ponownie myślami w tę ciemność, szukając Snajpera. Zbliżyłem się niczym dłoń zaciśnięta w pięść najbliżej, jak mogłem, do zasieków z drutu kolczastego chroniących teraz jego umysł. Emanował z niego strach - tak silny, że odbierałem go prawie jak ból. Snajper dysponował ogromnymi zasobami surowej energii psi, nie wiedział jednak, jak z niej korzystać. Bez trudu znalazłem luki w jego obronie; łatwo mogłem do niego sięgnąć. Miałem jednak wrażenie, że gdy
bym teraz przekroczył granicę, mógłbym go doprowadzić do szaleństwa. Musnąłem go zaledwie, dałem mu poczuć obecność moich myśli, by przyciągnąć jego uwagę, po czym się wycofałem. Chciałem, aby wiedział, że czekam, że nie mam zamiaru odejść stąd, zostawiając go osamotnionego, tam, w ciemnościach.
Spojrzałem na Mikaha i pokręciłem głową, dostrzegłszy w jego oczach pytanie.
- Nic z tego. Miałeś rację, on jest na pół obłąkany. - Zerknąłem jeszcze raz na pancerne drzwi oraz gładką, nie otynkowaną ścianę. - Ale wiem przynajmniej, z jakiego powodu. Chodź, wynosimy się stąd.
Mikah pokiwał głową i wzruszył ramionami. Zgarbił się, pozostając nieco w tyle, kiedy ruszyłem ulicą.
Nagle za nami rozległ się brzęk i głośny zgrzyt. Żelazne drzwi stanęły otworem. Wyszedł zza nich dziwnie bezpostaciowy, niczym nie wyróżniający się człowiek, ubrany w przypadkowo dobrane ciuchy. Nie miałem jednak trudności z rozpoznaniem jego twarzy: w miejscu prawego oka widniała brzydka ropiejąca rana. Odwróciłem szybko głowę.
- Kto tam? - zapytał chrapliwym tonem, jakby nie używał głosu od tygodni. - Który to z was? - Przez chwilę myślałem, że jest całkowicie ślepy, że nas nie widzi. Szybko jednak pojąłem, o co naprawdę pyta.
- To ja - odparłem, wysuwając się o krok do przodu. (Ja.) Przekazałem obraz do jego ledwie otwartego umysłu tak ostrożnie i niepewnie, jakbym miał do czynienia z kryształowym posągiem. Nie robiłem tego już od dłuższego czasu.
Jego umysł spazmatycznie zacisnął się na tym obrazie, niszcząc go. Po chwili jednak znów się otworzył, powolutku, milimetr po milimetrze, jakby zapraszał mnie do środka.
(Podejdź tu.) Wykonał niewyraźny ruch dłonią w postrzępionej rękawicy - na wypadek gdybym nie odebrał jego myśli.
Podszedłem bliżej, nie bardzo mając na to ochotę, ale nie widziałem innego wyjścia. Starałem się patrzeć mu prosto w twarz, lecz mimo woli moje spojrzenie uciekało w bok, ile-
kroć dostrzegałem tę gnijącą ranę. Ciekaw byłem, dlaczego, do cholery, zostawił ją w takim stanie. Zadałem sobie też pytanie, od jak dawna chodził w tym samym ubraniu. Czułem bijący od niego smród, jeszcze zanim zbliżyłem się na tyle, jak sobie życzył.
Przyglądał mi się, mrugając zdrowym okiem, jakby światło dzienne było dla niego zbyt jasne. Kilkoma spojrzeniami ogarnąłem zarost i prawie całkowitą łysinę, gdyż resztki włosów na głowie także golił. Cerę miał bladą i wodnistą, przypominającą surowe ciasto, a zęby popsute. Trudno było powiedzieć, ile ma lat; wyglądał na mężczyznę w średnim wieku, lecz wygląd o niczym nie świadczył. Jego zdrowe oko miało tak intensywnie zieloną barwę jak szmaragd czystej wody.
Sięgnął dłonią do mojej twarzy. Omal nie skoczyłem do tyłu, kiedy dotknął mnie niczym jadowity pająk. Zaraz jednak opuścił rękę, chciał się tylko przekonać, czy nie jestem przywidzeniem.
(Telepata...?) zapytał. Skinąłem głową. (Czego... czego chcesz?) Mamrotanie jego myśli w mej głowie wskazywało, że tego sposobu porozumiewania się także nie używał od bardzo dawna.
(Potrzebuję pomocy. Chcę się włamać do systemu.) Jego umysł zacisnął się w pięść, lecz dość szybko otworzył się z powrotem. (Czyjego?) (Nazywają go Doktor Śmierć.)
Błyskawicznie chwycił mnie za koszulę na piersi, nie zdążyłem nawet zareagować.
- Kto cię tu przysłał? - warknął, tracąc panowanie nad sobą i zrywając nić bezpośredniego kontaktu. Odsunąłem jego rękę i nabrałem głęboko powietrza. Czułem, że stojący za mną Mikah przestępuje z nogi na nogę, uzbrajając wszystkie układy swego kombinezonu.
(Nikt mnie nie przysłał.) Otworzyłem przed nim swój umysł i pozwoliłem mu tak długo tam grasować, aż mi uwie
rzył. (Potrzebna mi pewna informacja, którą zna jedynie De-Ath. Mogę zapłacić...)
(Odejdź.) Odwrócił się ode mnie i ruszył w stronę drzwi. Zacisnąłem pięści...
(Zaczekaj! Od jak dawna tego nie odczuwałeś? Kiedy ostatni raz miałeś okazję porozumiewać się z kimś w ten sposób...?)
Stanął i odwrócił się do mnie. Zmrużyłem oczy; wniknąłem głębiej w jego umysł, pokonując wszelkie zabezpieczenia. Znalazłem to w jego pamięci: wspomnienie dotyku, stów, których nie wypowiedziano, lecz po prostu... były. Miało to miejsce tak dawno temu, tak niewiarygodnie dawno temu, że wydawało się jakby snem... Jego jedyne oko było silnie zaczerwienione i załzawione; grdyka poruszała się pod skórą szyi to w górę, to w dół. W końcu bezgłośnie, w myślach, wyraził zgodę, ruchem dłoni nakazał mi iść za sobą i zniknął w głębi budynku.
Podążyłem za nim. Mikah trzymał się blisko mnie; nie dawał po sobie nic poznać, zachowywał jednak najwyższą czujność.
- A to kto? - Snajper zatrzymał się nagle, blokując sobą wejście, i popatrzył na Mikaha.
- Mój brat - odparłem. Mikah skrzywił się.
- Wcale nie jest do ciebie podobny - mruknął Snajper. Nie sprzeciwił się jednak, odwrócił się i poszedł dalej.
Znaleźliśmy się w pogrążonej w ciemnościach, odbijającej echo naszych kroków przestrzeni magazynu. Mikah trzymał się mojego rękawa, gdyż nic nie widział bez soczewek noktowizyjnych. Wyczuwałem w nim odrobinę zawiści, że my możemy iść swobodnie w całkowitych ciemnościach, a on nie.
Wreszcie przed nami pojawiło się światło. Snajper urządził sobie pokoik, swą pustelnię, w samym środku przestronnego magazynu. Spodziewałem się czegoś zupełnie innego, tymczasem ujrzałem pomieszczenie oświetlone pojedynczą jarzeniówką, w którym panowała czystość i niemal ascetyczny porządkek. Stare meble utrzymane były w dobrym stanie;
w kąciku stała przenośna kuchenka, a dalej pojedyncza konsola - takiego typu, jaki można było spotkać niemal w każdym domu przeciętnego obywatela, używana do codziennych zajęć. Mikah miał rację: nie było do niej podłączonego wi-deofonu. Snajper nie miał nawet trywizora; doszedłem do wniosku, że nie z braku pieniędzy, lecz z własnej woli.
Usiadł w antycznym fotelu na biegunach i sięgnął po coś do stojącego obok pudełka. Ujrzałem parę długich drutów zaplątanych w coś, co przypominało zniszczony sweter. Wprawnymi ruchami rozplatał cały ten galimatias. Wyczuwałem, że Mikah usilnie stara się odgadnąć, czy nie jest to jakiś rodzaj broni. Spojrzałem na niego i pokręciłem głową; odprężył się nieco.
Snajper odepchnął się nogą od podłogi, wprawiając fotel w ruch, i zaczął szybkimi ruchami wplatać przędzę w osnowę, tworząc jasny kolorowy pas na swetrze. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że on tka materiał, a nie rozplata go. Fotel trzeszczał cicho, druty podzwaniały. Snajper nawet nie uniósł na nas oczu, do tej pory ani razu nie zwrócił uwagi na gości.
Wszedłem dalej i usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na podłodze na wprost niego.
(Co to jest?) spytałem w myślach, przyglądając się wprawnym ruchom jego dłoni.
(Robótka.) W moim umyśle pojawił się obraz znanego od stuleci sposobu splatania przędzy, który pozwalał uzyskiwać przeróżne materiały o setkach rozmaitych wzorów.
(Po co ci to?)
(To sprawia mi przyjemność.) Zerknął na mnie i szybko spuścił głowę, kiedy skrzywiłem się na widok jego twarzy. (Moje oko wygląda źle, prawda?)
Skinąłem głową.
(No i dobrze. Mam przynajmniej spokój.) Znaczyło to: ludzie mnie unikają.
(Możesz od tego umrzeć.)
Na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, który dopiero
po chwili zidentyfikowałem jako uśmiech. W ten sposób mógłby się uśmiechać ktoś, kto właśnie stwierdził, że buty przy-kleiły mu się do stóp.
(Nie, jeśli nie patrzę w lustro.) Ta ropiejąca rana to była tylko charakteryzacja, kawał, trik.
- Ale numer! - mruknąłem i uśmiechnąłem się z ulgą. Patrzyłem na jego twarz, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. Mikah siedział sztywno na kanapie w drugim końcu pomieszczenia, zdumiony przedłużającym się milczeniem.
(Jak się nazywasz?) zapytał po jakimś czasie Snajper.
(Kot.)
(Skąd pochodzisz?)
(Z Ardattee, z Quarro.)
Odebrałem jego zaniepokojenie; chyba spodziewał się czegoś innego - czegoś, czego nie można by wyrazić słowami.
(Urodziłeś się z tym?)
Skinąłem głową.
(Tak myślałem.) Uśmiechnął się krzywo. (Dlaczego nie jesteś szalony?) Natarczywie wpatrywał się we mnie, jednym okiem.
Spuściłem wzrok.
(Miałem po prostu szczęście.) Pomyślałem o Siebelingu. Czułem, jak Snajper chwyta łapczywie te wspomnienia. Otworzyłem się jeszcze bardziej, wzmacniając kontakt, pozwoliłem mu przebierać w swoich myślach oraz wspomnieniach i znajdować odpowiedzi na jego pytania. Rzucił się na to wszystko niczym pies, który złapał świeży trop. Mimo woli napiąłem wszystkie mięśnie, starając się nie zniszczyć tego wzajemnego porozumienia i trzymać umysł otwarty.
Wreszcie Snajper chrząknął, zamrugał i wycofał się. Sięgnął ręką po swoją robótkę. Znów poczułem obecność jego myśli... lecz jakby rozmyślił się i podjął przerwaną pracę. Rozległo się na nowo podzwanianie drutów. Znowu odbierałem go jak zasieki z drutu kolczastego, za którymi kryła się desperacja.
Czekałem, oddychając głęboko.
(Do cholery z tym!) pomyślałem w końcu, pokonując jego zabezpieczenia. (Dostałeś ode mnie wszystko, czego chciałeś. A co ja będę z tego miał?)
Poderwał się na nogi jak rażony gromem. Spojrzał na mnie tym jednym, zaczerwienionym i załzawionym okiem; wyciągnął w moim kierunku rękę. Sprężyłem się, gotów w każdej chwili odskoczyć, ale on jedynie poklepał mnie lekko po ramieniu i zaraz cofnął rękę. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co robić.
(Masz robotę do wykonania) pomyślał, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. Skinąłem głową. (Dlaczego nie zrobisz tego sam?) Dotknąłem palcami czoła. (Nie jestem scyberowany.) Uśmiechnął się znowu w ten dziwaczny, smutny sposób, jak gdyby tylko jemu i nikomu innemu w całym wszechświecie znany był jakiś sekret.
(Dlaczego wybrałeś mnie?) zapytał. (Z powodu tego?) Wskazał swoją głowę. Sądził, że nikt nie zna jego tajemnicy, że nikt nie wie o jego zdolnościach psionicznych.
(Nie.) Ruchem dłoni wskazałem Mikaha. (On mi powiedział, że ty jesteś najlepszy, że tylko ty możesz to dla mnie zrobić.)
Znów skoncentrował się na swojej robótce; przez jakiś czas tylko w ciszy podzwaniały druty. Mikah poruszył się niespokojnie na kanapie; pragnął jedynie wynieść się stąd jak najszybciej.
(Czy możesz to zrobić? Możesz się włamać do systemu?) Odebrałem falę chłodnej, bezkształtnej pewności siebie. Nawet nie musiał ubierać odpowiedzi w słowa. Mikah nie kłamał.
(Zrobisz to?) (Po co?)
Znów zaczęły mi się napinać mięśnie. (Powiedziałem, że mogę zapłacić...)
(Po co...?) powtórzył. Chciał wiedzieć, dlaczego mi na tym tak zależy, dlaczego chciałem uzyskać informacje.
Przekazałem mu wszystko w myślach. Nawet nie słyszał o ludzkiej bombie. Odebrał cały przekaz, a ja czekałem w milczeniu, niemal licząc uderzenia serca.
Wreszcie uniósł głowę.
(To może być nawet ciekawe.)
Uśmiechnąłem się i rozluźniłem.
(Gdzie jest twój sprzęt? Trzymasz go w sąsiednim pokoju?) Rozejrzałem się dokoła. Zauważyłem stos ubrań zrobionych na drutach leżący obok drzwi, nigdzie nie było jednak urządzeń technicznych. Zdążyłem się poza tym przekonać, że w głowie Snajpera nie ma układów biocybemetycznych. Jeśli nawet miał wmontowane gniazdko bezpośredniej łączności, nie umiałem wykryć jego obecności.
Zachichotał cicho, zabrzmiało to jak kaszlnięcie. (Nie potrzebuję żadnego sprzętu.)
Gówno... Zablokowałem swoje myśli, nim zdążył je odebrać. On naprawdę był stuknięty. Łajdak.
- Zapomnijmy o całej sprawie... - Podniosłem się. (Naprawdę nie potrzebuję żadnego sprzętu.) Tym razem w moim umyśle pojawił się czysty, klarowny, przekonywający obraz.
Spojrzałem na niego z góry. (To niemożliwe...)
Pokręcił głową. (Chcą, żebyśmy właśnie tak myśleli, zresztą oni sami w to wierzą. Ale mnie udało się dotrzeć do prawdy. Kilku innym też.)
(Dlaczego nie przekazałeś tego dalej?) (A powinienem? Co bym z tego miał, prócz kłopotów?)
Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że miał rację. (Więc dlaczego mi o tym powiedziałeś?)
(Ponieważ ty rozumiesz, co to oznacza. Wiesz, co znaczy być psionem i żyć z tego, co się ukradnie.) Spuścił głowę. (A także dlatego, że jesteś dobry i może będziesz mógł mi służyć pomocą.)
(Czy mam rozumieć, że pokażesz mi, jak to zrobić? Doko-
namy tego wspólnie?) Opanowało mnie podniecenie i zarazem lęk.
(Może.) Jego zdrowe oko zaszło mgłą. (Jak z twoją pamięcią?)
(W porządku.)
(To dobrze.) Odłożył na bok robótkę i podniósł się. (Najpierw musisz się dużo nauczyć.) Podszedł do konsoli i włączył ją. Przez chwilę sądziłem, że już zaraz zaczniemy wspólnie działać, lecz on wywołał jedynie katalog biblioteki.
- Gotowe? - zapytał nagle Mikah chrapliwym, pełnym zniecierpliwienia głosem, aż obaj wzdrygnęliśmy się.
- Prawie - odparłem, unosząc dłoń. Omal nie zapomniałem, że muszę mu odpowiedzieć na głos.
Snajper odwrócił się w moją stronę, w ręku trzymał przekaźnik. (Zapamiętaj te dane. Dowiesz się z tego wszystkiego na temat funkcjonowania sztucznych mózgów. To może uratować ci życie. Nie wracaj, dopóki nie opanujesz całej tej wiedzy. Potem zobaczymy.)
Skinąłem głową, sięgnąłem po przekaźnik i wsunąłem go do kieszeni.
(Koniecznie mi go zwróć, mam tylko jeden.)
Przytaknąłem raz jeszcze.
Ruszył w kierunku wyjścia, bez słowa dając nam do zrozumienia, że mamy się wynosić. Zatrzymał się nagle, wziął sporą część ubrań ze sterty przy drzwiach, po czym wyszedł i zniknął w ciemnościach.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, Snajper stanął w drzwiach i cisnął stare ubrania na chodnik obok wejścia.
- On to wyrzuca? - zapytał Mikah, jakby chciał sobie udowodnić, że tamten jest stuknięty.
Snajper wzruszył ramionami. (Co z nim?) spytał, gapiąc się na Mikaha.
(To mój brat) wyjaśniłem po raz drugi.
Bez słowa zniknął w środku i zamknął drzwi. Mikah wciąż gapił się na stertę ciuchów.
- Nie są mu potrzebne - powiedziałem, nie znajdując in
nego wytłumaczenia. - Ktoś tu po nie przyjdzie. - Poczułem nagle, że ubieranie myśli w słowa i wypowiadanie ich na głos przychodzi mi z takim trudem, jakbym wdrapywał się na wysokie wzgórze.
Mikah spojrzał na mnie z ukosa, po czym z wyraźnym wahaniem odwrócił się; zaciekawienie walczyło w nim z narastającą irytacją. Przerzucił stertę różnych rzeczy robionych na drutach, znalazł długi czerwony szal i owinął go sobie wokół szyi. Ja sięgnąłem po zielono-brązowy sweter, który wylądował tuż u mych stóp, i naciągnąłem go na porwaną koszulę. W grubym, ciepłym swetrze czułem się dobrze, tym bardziej, że powietrze przenikał wieczorny chłód.
- To było najdziwniejsze piętnaście pieprzonych minut od chwili twojej ucieczki z Żużla - odezwał się po jakimś czasie Mikah, kiedy szliśmy ulicą. Z jego gardła wydobył się dziwny dźwięk; starał się odegnać od siebie przykrą świadomość tego, że przy nas czuł się ślepy, głuchy, jakby niewidoczny.
- Mogło być gorzej. Spojrzał na mnie.
- Mogłeś czuć się tak cały czas - wyjaśniłem, dotykając tkwiącego za uchem plastra.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie.
- Jak ci służą te środki, które dostałeś od DeAtha? - zapytał.
- Świetnie. Spełniają swoje zadanie. Skinął głową, ale nie uśmiechnął się.
- A co myślisz o tym swoim kumplu-odmieńcu? - Machnął końcem czerwonego szala w stronę magazynu. - Zrobi to, o co go prosiłeś?
- Chyba tak. - Westchnąłem. Kamień spadł mi z serca, kiedy zrozumiałem, że właśnie wykonałem najgorszą część zadania: zdobyłem zaufanie Snajpera. - Za kilka dni będę musiał tu wrócić i znów się z nim spotkać. - Zawahałem się. -Nie mów nikomu o tym, że jest telepatą.
Skinął głową.
- Co jest w tym przekaźniku, który dostałeś od niego?
- Nie mogę ci powiedzieć. - Dotknąłem kieszeni, w której miałem delikatną siateczkę urządzenia. Zżerała go ciekawość, ale wzruszył jedynie ramionami.
- Nie ma sprawy.
Wiadomości krążące po ulicach przypominają kawałki układanki, w której zawsze brakuje kilku elementów. Doszliśmy do stacji metra, rozmawiając o pogodzie. ,
- Wracasz do klubu? - zapytał Mikah, kiedy wsiedliśmy do wagonu, a szum zasuwanych drzwi odciął nas od wspomnień o Snajperze.
- Nie dzisiaj. - Nie wiedziałem, kiedy znów będę miał możność ujrzeć Argentynę ani co mógłbym jej powiedzieć po tym, co wyznałem jej dzisiaj.
- Ach, tak. - Mikah uśmiechnął się krzywo. - Zapomniałem, że jest pewna namiętna osóbka, która czeka na ciebie.
Pociąg zaczął właśnie hamować przed następną stacją. Mikah wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Na mnie też ktoś czeka. Do zobaczenia. - Zasalutował, odwrócił się i gwiżdżąc coś pod nosem, ruszył w stronę wyjścia.
23
Kiedy wróciłem do domu, zastałem Jira siedzącego na schodach z twarzą ukrytą w dłoniach. Jego oczy, jego myśli
wyrażały smutek.
- Ciocia zachorowała - powiedział. Zamarłem w pół kroku. Przyszła mi na myśl trucizna lub substancje powodujące biokontaminację.
- Gdzie ona jest? W szpitalu?
Einear wyglądała normalnie, kiedy rozstawałem się z nią w biurze. Była co prawda zmęczona i przygnębiona, ale nic poza tym. Odprowadziłem ją nawet do strzeżonego, prywatnego skoczka, którym miała przylecieć prosto tutaj.
Jiro pokręcił głową.
- Jest w swoim pokoju, chyba usnęła. Po powrocie straciła przytomność, czy coś takiego. Charon przysłał naszych lekarzy, żeby ją obejrzeli. Stwierdzili, że to z powodu tych wszystkich. .. - urwał - wydarzeń. Rozumiesz? I dlatego że jest stara. Dali jej jakieś leki i kazali odpoczywać.
Z ulgą skinąłem głową. Już wcześniej Einear znajdowała się w stanie głębokiej depresji, teraz miała prawo czuć się jeszcze gorzej.
- Dzięki - rzekłem, wyminąłem go i ruszyłem schodami na górę. Przed drzwiami obejrzałem się i zapytałem: - Czy twoja mama także jest tutaj?
Odwrócił się i spojrzał na mnie z ukosa.
- Po co? - spytał, trochę za głośno.
- Tak tylko pytałem. - Wzruszyłem ramionami, starając się nie dać po sobie poznać, że ma to dla mnie jakieś znaczenie.
Poszedłem do swego pokoju, stanąłem przy oknie i zapatrzyłem się w dal. Byłem zmęczony, piekła mnie zraniona ręka. Pomyślałem o tym, żeby jutro udać się do centrum medycznego, jak radził Aspen. Wciąż nie mogłem się oswoić z myślą, że dysponuję teraz wystarczająco dużym kredytem, by móc załatwić takie rzeczy. Kiedy tak stałem, spoglądając w ciemność, zaczęło padać. Tu, w dolinie, padało wyłącznie nocami: taMingowie zawsze umieli radzić sobie.
Usłyszałem, jak do pokoju wszedł Jiro; spodziewałem się jego wizyty prędzej czy później. Smutek, który odczuwał, nie był spowodowany chorobą Einear, musiała istnieć jakaś inna przyczyna. Odwróciłem się od okna, podszedłem do łóżka i usiadłem.
- O co chodzi? - spytałem, chociaż byłem prawie pewien, że wiem, dlaczego przyszedł. Otworzył usta, tłumił w sobie słowa.
- Ty...i moja mama... to znaczy... - Potrząsnął rękoma. - Czy ty... robiłeś to z moją mamą?
Spuściłem wzrok na swoje palce leżące nieruchomo na kolanach.
- Chodzi ci o to, czy spędziłem z nią noc? - Spojrzałem mu prosto w oczy i przytaknąłem ruchem głowy.
Zaczerwienił się; spodziewał się, że zaprzeczę, nawet gdyby to była prawda. Dziwnym sposobem fakt, że nie wstydziłem się tego, spowodował, że to on poczuł wstyd. Zamrugał szybko; wargi zaczęły mu drżeć.
- Chodź tutaj - powiedziałem. Zbliżył się z ociąganiem.
- Siadaj.
Usiadł na łóżku, zachowując pewną odległość, i wbił wzrok w podłogę.
- Skąd się dowiedziałeś? - zapytałem.
- Moja mama... Widziałem, jak wychodziła z twojego
pokoju wczoraj rano. Było bardzo wcześnie. Ona mnie nie spostrzegła; zachowywała się tak... inaczej. - Głos mu się załamał.
- Czy pamiętasz, że gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zachowywałeś się niemal jak rajfur, wpychając ją mi w ramiona? Nie, wcale nie mam zamiaru obarczać cię za to winą - dodałem, kiedy spojrzał na mnie, a w jego oczach zabłysła wściekłość. - Tak po prostu wyszło... Zastanawiam się jedynie, dlaczego cię to martwi. Dlatego że jestem tym, kim jestem?
Zacisnął mocno wargi i pokręcił głową.
Bardzo ostrożnie sięgnąłem do jego umysłu, szukając odpowiedzi, której nie chciał mi udzielić.
- Aha, z powodu tego, co widziałeś w klubie Argentynę. -Do tego czasu był taki sam jak inne dzieciaki, jego zainteresowanie seksem graniczyło niemal z obsesją. Ale wtedy w ciągu pięciu minut dowiedział się znacznie więcej, niż chciałby wiedzieć. - Czy sądzisz, że ja i twoja matka robiliśmy to samo? - Czułem, jak piecze mnie twarz od jego bólu.
Skinął głową i znów się zaczerwienił.
- Jiro - rzekłem z ociąganiem - to, co tam widziałeś, to wcale nie był stosunek. To nie był nawet seks, ale raczej gwałt. - Zerknął na mnie z ukosa. - To różnica.
- Masz zamiar ożenić się z moją matką?
- Przecież twoja matka jest już mężatką. Zmarszczył brwi.
- Mogłaby się rozwieść. Nie kochasz jej... ? - Jego myśli wypełniły najróżniejsze fantazje. Odwróciłem wzrok.
- Nie wiem, nie myślałem o tym.
- A ona nie kocha cię? Pokręciłem głową.
- Ona nie kocha nawet Charona. - Odebrałem nagle silną falę jego rozczarowania. Nie przychodziło mi jednak do głowy nic, co mogłoby go nieco uspokoić. - Sądzę, że kochała twojego ojca - dodałem po chwili. - Z pewnością kocha cie-
bie i twoją siostrę. Jesteście dla niej o wiele ważniejsi niż cokolwiek innego w życiu. Nie masz się czym martwić. - Mógłbyś być taki jak ja. Nie powiedziałem tego jednak. Zastanawiałem się, jak by to było: urodzić się taMingiem, mieć wszystko, czego dusza zapragnie... Nie potrafiłem sobie nawet tego wyobrazić. Nie chodziło mi o sam fakt przyjścia na świat w bogatej rodzinie, ale o to, by mieć tam kogoś, przez te wszystkie lata... kogokolwiek. Odwróciłem od niego wzrok i popatrzyłem na swoje poznaczone bliznami ręce. Wstał powoli.
- Mama prosiła, żebym zapytał cię, czy... pomyślisz o niej dziś wieczorem.
- Tak - odparłem. - Pomyślę. Dobranoc, Jiro. Wyprostował ramiona, jakby chciał za wszelką cenę wyglądać na mężczyznę, a nie na chłopca.
- Dobranoc, Kocie - rzekł, po czym wyszedł z pokoju. Siedziałem jakiś czas bez ruchu, wsłuchując siew szum de-szczu. Nie chciało mi się spać, nie byłem też w nastroju do rozmyślań o Lazuli. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje myśli kierują się ku Einear. Martwiłem się o nią. Sięgnąłem telepatycznie i odnalazłem ją: leżała w łóżku, ale tak jak mnie, nie chciało jej się spać. Środki uspokajające, które zaaplikował jej lekarz, nie zdołały osłabić napięcia wywołanego wysoką dawką adrenaliny we krwi. Nie myślała jednak ani o wczorajszych wydarzeniach, ani o dzisiejszych, ani nawet o najbliższej przyszłości. Trwała w dziwnym stanie, w którym wspomnienia przypominały odbicie w mrocznym zwierciadle. Obrazy z tego wspaniałego popołudnia spędzonego z ukochanym mężczyzną w Ogrodach Wiszących w Quarro napawały ją smutkiem - niemal takim samym jak obraz roześmianej Talithy. Była uwięziona pośród swoich myśli, nie mogła od nich uciec; wspomnienia zdawały jej się czymś słodszym od wszystkiego, na czym mogła skoncentrować uwagę, choćby był to jedynie szum deszczu...
Wstałem i wyszedłem z pokoju. Ruszyłem tonącym w mroku pustym korytarzem w stronę jej sypialni. Ze szcze
liny pod drzwiami wypływała wąska smuga światła. Zapukałem.
- Tak...? - W jej głosie wyraźnie zabrzmiało zdumienie, które jeszcze silniej odczułem telepatycznie.
- To ja. Kot. - Przez chwilę panowała cisza.
- Wejdź, proszę.
Drzwi nie były zamknięte; wkroczyłem do jej sypialni. Ulotniła się cała moja pewność siebie. Einear spojrzała na mnie, unosząc poznaczoną cieniami twarz, i uśmiechnęła się. Niemal odczuwała ulgę, że jestem przy niej.
Uśmiechnąłem się lekko, odczytawszy tę myśl. Próbowałem jednocześnie ułożyć w głowie jakieś wyjaśnienie powodu mej wizyty.
- Jiro powiedział mi, że pani źle się czuje, madam. Chciałem tylko zapytać, czy będę pani rano potrzebny i... dowiedzieć się, czy mógłbym teraz w czymś pomóc.
- Owszem - odparła, przezwyciężając swój lęk. - Posiedź ze mną przez chwilę, jeśli możesz. Najbardziej potrzebne mi teraz czyjeś towarzystwo, a jest to jedyna rzecz, której dotąd nikt mi nie zaproponował. - Spuściła głowę, lecz po chwili znów spojrzała mi w oczy. - Czuję się dziś straszliwie samotna i dziwne, ale wcale się nie boję powiedzieć ci tego. Chyba dlatego że zdaje mi się, wiesz o tym, i właśnie z tego powodu przyszedłeś. -Wpatrywała się we mnie, aż musiałem opuścić głowę. - Dziękuję ci za to. - Pozbierała rozrzucone na kołdrze fotografie bliskich jej osób, wśród których bezskutecznie usiłowała znaleźć odrobinę pociechy.
Usiadłem na krześle obitym materiałem, wciąż bojąc się, że mógłbym coś stłuc. Rozejrzałem się po pokoju. Lampa z abażurem z przydymionego szkła w kształcie kwiatu napełniała sypialnię miękkim, ciepłym blaskiem. Umeblowanie było stare i wytworne, podobnie jak większość sprzętów w innych pokojach. Spojrzałem na twarz kobiety wyrzeźbioną na ściance biurka stojącego w przeciwległym końcu sypialni; długie, rozpuszczone włosy spływały falą.
Przeniosłem wzrok na fotografie w dłoni Einear: Jiro i Talit-ha, Kelwin taMing...
- Nigdy nie myślałam o tym, ale czasami to musi być szczęście być telepatą - powiedziała Einear. - Móc wiedzieć, że druga osoba myśli o tobie, nawet gdy nie można jej widzieć ani słyszeć.
- Czasami - odparłem. - Ale kiedy indziej to przypomina zaglądanie przez okno do domu, w którym nie jest się mile widzianym. - Szczególnie w krainie ślepców. Wzruszyłem ramionami. - Jak pani powiedziała kiedyś, wszystko wydaje się o wiele piękniejsze, jeśli nie dotyczy nas bezpośrednio. - Biorąc pod uwagę to, kim byłem, półczłowiekiem, pół-Hydrani-nem, nawet to było znacznie lepsze od każdej alternatywy... lepsze od wszystkiego.
Einear uśmiechnęła się i pokiwała głową.
- Tak. Chyba tak. Jeśli jestem samotna, przynajmniej nikt nie narusza mojej prywatności.
Odchyliłem się na oparcie krzesła, nieco zaskoczony jego nietypową krzywizną.
- Przebywanie w towarzystwie innych psionów nauczyło mnie, że odczuwa się i jedno, i drugie, wspólnotę i samotność, w zależności od nastroju. To było jak... - Odwróciłem głowę i zajrzałem w mroczne zwierciadło wspomnień. Teraz gdy z perspektywy czasu próbowałem odnaleźć w nich jakiś sens, czułem jedynie odrętwienie.
Przywołałem w myślach twarz Snajpera; nawet z nim, choć faktycznie był stuknięty, wyglądało to wszystko znacznie prościej. Mogliśmy się porozumiewać bez pomocy słów, po prostu przekazywać sobie myśli. Tak to powinno wyglądać - ze wszystkimi. Chyba tylko tak porozumiewali się Hydra-nie, dopóki ludzkość nie zniszczyła ich cywilizacji.
- Ludzie są tacy... - Starałem się znaleźć odpowiednie słowo; o ileż prościej byłoby przekazać jej to w myślach.
- Patetyczni? - spytała cicho. - Czy to miałeś na myśli? Spojrzałem na nią, lecz gdy tylko napotkałem jej wzrok, szybko odwróciłem głowę.
- A przecież ty żyłeś w ten sposób przez wiele lat, prawda? - zapytała. - Nie mogłeś znać myśli innych osób. Sądzę, że nawet z tego powodu odczuwasz więcej sympatii dla nas, niż my sami potrafimy w sobie wzbudzić... ale i więcej litości.
Zamknąłem szybko oczy, kiedy poczułem, że coś nagle zadrżało i zapadło się w mojej głowie.
- Nie wiem. - Pokręciłem głową. - Mogę tylko powiedzieć, że nikt z was nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest, kiedy odnajduje się w sobie pewne możliwości po latach zawieszenia w próżni, a potem znowu się je traci. Przez te wszystkie lata po prostu nie wiedziałem, co tracę. Teraz wiem aż za dobrze... - Wreszcie zrozumiałem, dlaczego zdolności telepatyczne były dla mnie tak ważne: ponieważ na dobrą sprawę były wszystkim, co posiadałem.
- Odzyskałeś je przecież - powiedziała, nieco zaskoczona. Pokręciłem głową.
- Gdy będę cały czas używał narkotyków, wypalę się do cna. Nie potrafiła tego zrozumieć.
- Jeśli robisz to tylko ze względu na mnie, powinieneś przestać.
Znowu pokręciłem głową.
- Nie mogę.
- Nie chciałabym, żebyś...
- Nie mogę.
Spojrzała na mnie. Potarłem dłonią policzek.
- Proszę nie pytać. Chciałbym, żeby pani o tym zapomniała. - Podniosłem się z krzesła.
- Nie mogę - odparła. Zamarłem w pół kroku.
- Jeśli jednak sobie życzysz, będę udawała, że o tym nie wiem. Gdybyś mógł jeszcze przez jakiś czas zaszczycić starą, samotną kobietę swoją obecnością... - Jej usta wygięły się w uśmiechu, wyrażającym na poły litość, na poły ironię. Zacisnęła palce na fotografiach.
Usiadłem z powrotem, starając się nie dać po sobie poznać, że czuję się parszywie.
- Jak to się stało, że nie ma pani dzieci? - zapytałem, patrząc na jej dłoń. - Przecież była pani mężatką. Opuściła spojrzenie na hologramy.
- Zawsze sądziliśmy, że mamy jeszcze mnóstwo czasu. -Zamrugała, wpatrując się w zdjęcie swego męża. - Czy to nie dziwne, że nawet drobiazg w najmniej oczekiwanym momencie może pobudzić wspomnienia. Znajoma piosenka, jakiś widok... Kiedy czasem wspominam moje życie z Kelwi-nem, odnoszę wrażenie, jakbym zaglądała w pamięć zupełnie obcej osoby, do której zyskałam dostęp; że ta osoba, której wspomnienia są tak wyraźne, w żadnym razie nie może być mną. To takie straszne uczucie, czasami wręcz nie do zniesienia... Kiedy indziej równie nieznośna zdaje się niemożność sięgnięcia do tych wspomnień. A najgorsze ze wszystkiego jest to, że najwięcej bólu sprawiają najpiękniejsze wspomnienia.
- Tak, to prawda - szepnąłem.
- Opowiedz mi o swojej rodzinie - powiedziała, zmieniając temat. Uderzyło ją, że do tej pory nawet nie wspomniałem o nikim bliskim. Obawiała się przez chwilę tego, co powiem jej o sobie, ale zwyciężyła ciekawość, co się odczuwa, będąc Hydraninem...
Zastanowiłem się.
- Nie ma o czym mówić. - Wzruszyłem ramionami i odwróciłem głowę. Kiedyś myślałem o tym, żeby odnaleźć rodzinę matki, lecz po zabójstwie Rubiya stwierdziłem, że nie miałoby to najmniejszego sensu: zabijając go, udowodniłem, że nigdy nie potrafiłbym żyć w rodzime.
Einear zacisnęła wargi i nie pytała już.
- Kocie - odezwała się po dłuższej chwili - czy ty także, przeżywając w myślach jeszcze raz jakieś straszne wydarzenie, odczuwasz, jakbyś zapadał się w nieskończoną ciemność? - Spoglądała w bok. - Jeśli odczuwasz to samo, może stanowi to dowód, że jesteś w olbrzymim stopniu człowiekiem i nie różnisz się tak bardzo od nas. - Popatrzyła na mnie.
Wyczułem, że za wszelką cenę próbowała odnaleźć coś we mnie; a ja nie byłem nawet pewien, czy to coś nadal istnieje.
Poczułem nagły przypływ złości, mimo woli spiąłem się wewnętrznie. Zmusiłem się jednak, żeby na nią spojrzeć; dostrzegłem jej szczere zainteresowanie i podziw, że jej sprawy stały się dla mnie aż tak bliskie... jakby chciała mnie przekonać, że człowiek to nie jest tylko puste słowo.
- Siebeling twierdził... powiedział mi kiedyś, żebym nigdy nie udawał kogoś, kim nie jestem. - Zerknąłem znów na swoje dłonie i zrobiło mi się żal, że nie mam tak jak ona fotografii, które mógłbym teraz trzymać. - To znaczy... żebym nie udawał, że naprawdę nie jestem człowiekiem. Większość odmieńców, których znam, to ludzie w każdym calu, z jednym wyjątkiem... A nawet Hydranie, których spotykałem, byli bardziej ludźmi, niż sami tego pragnęli.
- Tak samo większość ludzi jest w znacznie większym stopniu ludźmi, niż sami by sobie tego życzyli - powiedziała cicho.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Dziękuję... - Znowu się podniosłem.
- Za co? - spytała.
- Za przypomnienie mi, że gdyby ludzie i Hydranie nie mieli ze sobą tak wiele wspólnego, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Zaśmiała się dźwięcznie; lubiłem jej śmiech.
- Masz niezwykły sweter - rzekła, jakby dopiero teraz to zauważyła. - Gdzie go znalazłeś?
- Leżał na ulicy. Dobranoc, madam.
- Dobranoc - mruknęła, odprowadzając mnie zdumionym spojrzeniem.
Wyszedłem na korytarz i uśmiechnąłem się na myśl, że zostawiłem jej coś, nad czym mogła myśleć, nie zaprzątając sobie głowy przyszłością; coś, co mogło odwrócić jej myśli od tej nocy wypełnionej samotnością i szumem deszczu.
Zanim doszedłem do swego pokoju, nie miałem się już nad czym zastanawiać. Wyjąłem z kieszeni przekaźnik Snajpera i włożyłem go na głowę. Wyciągnąłem się na łóżku, podłoży-
łem ręce pod głowę i zacząłem wypełniać puste miejsca w pamięci taką ilością danych, jaką mogłem przetrawić za jednym zamachem. Po jakimś czasie wyłączyłem urządzenie - zostało w nim jeszcze bardzo dużo informacji. Zamknąłem oczy, skupiłem się na statycznym szumie swego umysłu i pozwoliłem obolałemu ciału zapaść w sen.
Obudziłem się nagle po kilku godzinach. Leżałem spokojnie, pogrążony w szarej nicości, wsłuchując się w deszcz. Przyszło mi na myśl, że ten monotonny szum zdaje się napełniać mój umysł, tak jak Einear, tęsknotą i smutkiem. Chyba na palcach jednej ręki mogłem policzyć chwile, kiedy miałem okazję słuchać szumu deszczu. Dla mnie to był po prostu odgłos spadających kropel i nic więcej. W mojej pamięci odżyły wspomnienia pierwszych chwil spędzonych na Ziemi; czułem się wtedy strasznie obco, a zarazem tak, jakbym wracał do domu. Przypomniałem sobie, co Einear próbowała mi udowodnić dziś wieczorem: że ludzka część mojej osobowości ma swoje własne potrzeby i własną historię; że nie wszystko, co odczuwam, jest powodem do wstydu. Zrozumiałem, że po raz pierwszy od dłuższego czasu nie byłem rozgoryczony.
Później pomyślałem o Lazuli. Ciekaw byłem, czy także nie może zasnąć, leżąc w łóżku Charona - nie sama, mimo to zawsze samotna, zasłuchana w szum deszczu. Chciała, żebym o niej pomyślał... Zadałem sobie w duchu pytanie, czy właściwie odebrałem to, co mi przekazała. Zastanawiałem się, czy ona także o mnie myśli, czy tęskni za mną. Wiedziałem jednak, że jeśli nawet pomyślała o mnie, to jedynie o moim ciele. Stanowiłem w jej życiu jedynie przygodę, musiała świetnie zdawać sobie z tego sprawę...
Sądziłem, że za chwilę poczuję wściekłość, lecz moje myśli wróciły do tego, jak dobrze było mi razem z Lazuli... Przecież niemal wszyscy całkowicie mnie lekceważyli. Dlaczego więc miałbym się wściekać na to, że jakaś znudzona, nieszczęśliwa piękna kobieta chciała przeżyć ze mną kilka miłych chwil, by zapomnieć o czymś. Może na dobrą sprawę
powód, dla którego mnie pragnęła, nie był aż tak ważny; na pewno nie wtedy, kiedy dotyk jej miękkiej, pachnącej perfumami skóry i jedwabistych włosów rozsypanych na mojej piersi powodował, że zaczynało mi się mącić w głowie. Ale to miało sięjuż chyba nigdy nie powtórzyć. Na pewno nie dzisiaj, na pewno nie w ten sposób. Wmawiałem to sobie głównie, aby zapomnieć o Lazuli i ponownie usnąć. Przekonywałem siebie, że wcale nie oszalałem na jej punkcie, i dochodziłem nieodmiennie do wniosku, że jednak zwariowałem. Powtarzałem sobie, iż wykorzystywała mnie jedynie... Jeśli naprawdę chciała, pomyślałem w końcu, bym pomyślał o niej tej nocy, to mogę sprawić, że ona nigdy o tym nie zapomni.
Sięgnąłem myślami, rozciągnąłem sieć niewidzialnych nici ku światełkom wypełniającym dolinę. Ujrzałem Pałac Kryształowy - nie znajdował się tak daleko, bym nie potrafił dotrzeć do niego telepaty cznie. Wkroczyłem do jego wnętrza i przemierzałem mroczną ciszę w poszukiwaniu znajomej iskierki światła.
Znalazłem ją, leżącą u boku Charona. Była pogrążona w niespokojnym śnie, w którym dusiła się w pozbawionym okien pokoju. Przekroczyłem posępny żar uśpionego mózgu Charona, nie zaglądając do niego, i skoncentrowałem się na umyśle Lazuli. Wśliznąłem się w jej sen, cichutko jak złodziej... Poczułem napięcie i dreszcz przenikający jej ciało, choć się nie obudziła. Ujrzała mnie nagle w swoim śnie, w którym położyłem się obok niej; moje myśli zaczęły pieścić jej ciało, tak jak kiedyś moje dłonie, budząc pożądanie. Wsączałem w jej nerwy wszystkie doznania, których mogło jej dostarczyć moje ciało, poruszając się na niej, wewnątrz niej...
W pewnej chwili Lazuli obudziła się. (Pragnęłaś tego) szepnąłem. (Prosiłaś mnie...) Zacząłem ją uspokajać, by nie krzyknęła, lecz dała się ponieść swemu pożądaniu. Czułem, jak narasta jej rozkosz, kiedy przesunęła dłońmi po swoim ciele, tak jak ja przesuwałem po swoim. Wreszcie strumień białego żaru spajającego nasze umysły eksplodował niczym
słońce, zostawiając nas osamotnionych w swoich ciałach, w swoich odrębnych światach, które łączył jedynie monotonny szum deszczu.
Kiedy obudziłem się rano, wiedziałem znacznie więcej na temat sztucznej inteligencji, niż chciałbym wiedzieć... natomiast o wiele mniej o tym, co się, do cholery, mogło stać, że budzę się w skopanej, skotłowanej pościeli, jakbym ganiał po całym łóżku za myszą, podczas gdy z polecenia taMingów miałem łowić szczury. Ciekaw byłem, co Lazuli ma zamiar z tym począć - z tym, co łączyło ją i mnie; czy faktycznie nie obchodziło jej, że Charon może się dowiedzieć; czy naprawdę była aż tak głupia, czy aż tak nieszczęśliwa. A może nie obchodziło jej to dlatego, że cokolwiek by się stało, nie dotknęłoby jej to...
Odrętwiały, nie mogąc zebrać myśli, wstałem z łóżka i ponownie sięgnąłem po przekaźnik Snajpera. Wprowadziłem do pamięci tyle nowych danych, ile tylko mogłem, usilnie starając sienie myśleć o tym, do czego zmierzam. Stwierdziłem, że im szybciej opanuję wszystkie wiadomości, tym wcześniej będę mógł uzyskać informacje, na których naprawdę mi zależało, i może nareszcie wynieść się stąd. W końcu powlokłem się na dół, żeby znaleźć coś do jedzenia, jakoś przejść przez dzisiejszy dzień.
Do jadalni z ociąganiem weszła Talitha, stanęła przy drzwiach i patrzyła, jak nakładam sobie na talerz, jak zawsze, to co zostało po innych. Nie zwracałem na nią uwagi, zbyt mocno szumiało mi w głowie. Wreszcie weszła głębiej i pociągnęła za brzeg mego swetra.
- Chcę jeszcze-powiedziała.
- Masz bardzo zdrowe podejście, mała - odparłem. - Będzie z ciebie prawdziwy taMing. - Nadal nakładałem sobie jedzenie na talerz.
- Chcę jeszcze winogron. - Zadarła głowę i spojrzała na mnie. Jej buzia dorównywała urodą najpiękniejszym kwia
tom, lecz była równie bezosobowa. - Winogron... - powtórzyła z urazą i pociągnęła mocniej za sweter. - Proszę. Podałem jej kiść winogron.
- Dziękuję - burknęła ponuro.
- Bardzo proszę. - Skinąłem głową. Czułem się jak łajdak.
- Ciocia obiecała, że pójdziemy dziś rano zbierać jagody! - oznajmiła, napychając sobie usta wielkimi zielonymi owocami.
- Wspaniale - mruknąłem, pochłonięty łamaniem kromki chleba w istnej mgle maszynowych kodów binarnych.
- Możesz iść z nami. Pokażę ci, jak się zbiera jagody, bo ty niczego nie potrafisz robić prawidłowo. - Zaczęła mnie ciągnąć za rękę. - No, chodź...
Zaczerwieniłem się, uśmiechnąłem i pokręciłem głową. Przyszło mi na myśl, że chyba nie mógłbym wymyślić nic gorszego na ten ranek.
- Jest kilka rzeczy, które muszę...
- Proszę, chodź z nami, Kocie - rzekła Lazuli, wchodząc do jadalni.
Kiedy tylko ją ujrzałem, natychmiast zmieniłem zdanie. Miała na sobie przezroczystą suknię w delikatne roślinne wzory, a jaskrawobłękitny kostium pod spodem w dziwny sposób uwydatniał wszelkie szczegóły, które miał zakrywać. Nie powiedziała nic więcej, nie musiała; wystarczyło mi to, co krzyczały jej myśli.
Powoli skinąłem głową i przełknąłem ostatni kęs ostro przyprawionej drożdżówki - miałem wrażenie, że jem plasti-kowąatrapę.
Do jadalni weszła Einear ze swoją konsolą malarską; ubrana była tak jak zawsze, jak gdyby nie miała ochoty, by ktoś oglądał jej kształty. Kontrast między tymi dwiema kobietami był tak ogromny, że wręcz bijący w oczy.
- Cóż, nie chcesz iść z nami...? - spytała, nie zauważywszy mego skinięcia głową.
Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć czegoś niesto-
sownego. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak o tym, że oczy Lazuli wbijają się we mnie tak natarczywie.
Tym sposobem znalazłem się w samym środku jesiennego lasu na stoku wzgórza ponad prywatną doliną taMingów. Moją głowę wypełnił zapach wilgotnej ziemi, świetnie pasujący do szumu strumienia danych wlewających się do mego umysłu. Owoce, które Einear nazywała złotymi malinami, rosły na krzakach o niezbyt dzikim wyglądzie wśród gąszczu liści i cierni. Zrywaliśmy je, nic poza tym. Dłużył mi się czas. Przypominało mi to próby wyciągnięcia odpowiedzi z umysłu Darica... a także wydobywanie rudy w kopalni na Żużlu:
zbieranie czegoś kruchego i doskonałego, wyrywanie tego z podłoża, do którego było mocno przytwierdzone, gdy każdy niewłaściwy ruch wiązał się z odczuciem bólu...
- Wygląda na to, że nie bawi cię to. Kocie - powiedziała Einear, zerkając na mnie spod szerokiego ronda kapelusza. Sprawiała wrażenie szczęśliwszej i znacznie bardziej zrelaksowanej niż kiedykolwiek dotąd.
Wzruszyłem ramionami.
- On w ogóle nie umie się bawić - wtrąciła Talitha. Za moimi plecami rozległ się nieco chrapliwy śmiech Jira. - Dlatego muszę mu pomagać. - Zjadała zbierane przeze mnie maliny szybciej, niż nadążałem je zrywać.
- W takim razie ja też mu pomogę. - Lazuli delikatnie wsunęła mi owoc do ust. Był tak miękki jak jej skóra, soczysty, słodki i cierpkawy, rozpływał się na języku. - Proszę -rzekła - nareszcie się uśmiechnąłeś. - Całe jej ciało, myśli uśmiechały się do mnie nieustannie od chwili, kiedy ujrzała mnie dziś rano, a zarazem emanowało z niej poczucie bezsilności. Jej zainteresowanie mną niczym ciepły obłok pary powoli roztapiało lód danych wsączających się do mego umysłu. - Czy wiesz, że śniłeś mi się tej nocy? - rzekła cicho. Jej oczy uśmiechnęły się, kiedy dostrzegły mój lęk, a jednocześnie błagała mnie spojrzeniem o jakikolwiek dowód, że nie był to sen.
(To nie był sen.) Dostrzegłem, że się czerwiem. Spuściłem
głowę i spojrzałem w bok; nie mogłem jej nic powiedzieć na głos, gdyż Einear zbyt uważnie się nam przyglądała. Chciałem, żeby Lazuli opamiętała się; byłem zakłopotany, przerażony... owym żarem pożądania, nad którym nie potrafiłem zapanować, kiedy ona wyobrażała sobie, że jej dotykam; niczym jakiś demoniczny kochanek zdolny posiąść ją nawet wtedy, gdy leżała u boku uśpionego męża, zdolny przynieść jej zapomnienie tego, kim była i gdzie się znajdowała, zapomnienie wszystkiego oprócz niewypowiedzianej rozkoszy kochania się w tak niewiarygodny...
- No cóż - powiedziała Einear; uświadomiliśmy sobie, że trwamy oboje w bezruchu i wpatrujemy się w siebie jak dwie przyciągane magnetycznie figurki - chyba pójdę teraz trochę pomalować w dole zbocza. Bądźcie ostrożni... - Coś w jej głosie sprawiło, że obejrzałem się na nią. - To dość ryzykowne. .. liście są mokre, rozumiecie— Popatrzyła na mnie zwilgotniałymi, przypominającymi błękitne szkło oczyma; wiedziała o wszystkim, domyślała się, co się dzieje, zdawała sobie sprawę, co to znaczy być młodym, odczuwać samotność... balansować na linie nad przepaścią. - Bądźcie ostrożni - mruknęła raz jeszcze, patrząc tym razem na Lazuli.
- Chodźcie, dzieci... - Ruchem ręki zagarnęła Talithę i Jira.
- Mam dla was coś niezwykłego.
Lazuli popatrzyła za nią, na pół zakłopotana, na pół onieśmielona. Einear oddalała się z dziećmi - celowo zostawiała nas samych, nie potępiała nas... lecz stwarzała okazję. Talitha z głośnym piskiem pobiegła przodem, szurając nogami w liściach, natomiast Jiro powlókł się z tyłu, zerkając na nas przez ramię; wyraz jego twarzy bardzo przypominał minę matki.
Kiedy zniknęli nam z oczu, usiedliśmy obok siebie na kocu nie dotykając się. Zacząłem snuć nić żarliwego kontaktu telepatycznego. Między długimi gorącymi pocałunkami Lazuli wsuwała mi w usta maliny. Promienie słońca przesączały się przez korony drzew, wzbudzając refleksy w jej włosach; zielone sklepienie nad naszymi głowami przypominało żywe,
poruszające się okno z barwionego szkła. Spoglądając na nie, odniosłem wrażenie, że ktoś to specjalnie tak zaprojektował. Przyszło mi na myśl, że na dobrą sprawę chyba można było żyć szczęśliwie w takim otoczeniu...
Mój identyfikator zaczął popiskiwać, sygnalizując czyjeś wezwanie. Usiadłem, zdumiony; sprawdziłem, czy ekran wizyjny jest wyłączony. Działał... musiał przekazywać obraz od Bóg wie jak dawna. Nie włączałem go! Byłem tego pewien! Lazuli pobladła; zakląłem pod nosem i szybko wyłączyłem wizję.
- Braedee... ? - spytałem chrapliwym głosem. Odbiornika również nie włączałem, lecz mimo to usłyszałem jego głos:
- Szach i mat! Tylko tyle.
24
Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby przekonać Lazuli, że Braedee nas nie wyda; nie wyjaśniałem jej jednak przyczyn. Wmawiałem sobie, że miał na myśli jedynie to, że znów znaleźliśmy się w punkcie wyjścia: ponieważ teraz on miał coś na mnie, tak jak ja na niego. Ta sytuacja była mu bardzo na rękę. Po tym zdarzeniu ani Lazuli, ani ja nie mogliśmy już zapomnieć o otaczającej nas rzeczywistości. Poszliśmy w dół zbocza usłanego złotymi liśćmi w poszukiwaniu Eine-ar; nie dotykaliśmy się, niewiele też rozmawialiśmy.
Lazuli wróciła na noc do Charona, do Pałacu Kryształowego. Nie prosiła mnie już, żebym o niej myślał, chociaż bardzo tego pragnęła. Nie zdołałem jednak powstrzymać się od myślenia o niej, ale tym razem zachowałem myśli dla siebie. Braedee nie skontaktował się ze mną po raz drugi, ja także go nie^szukałem. Doszedłem do wniosku, że najpierw poczekam na informację, w której zdobyciu Snajper obiecał mi pomóc.
Następnego dnia Einear uparła się, żeby wrócić do pracy;
ja również tego chciałem. Mój umysł przyswajał sobie już ostatnie wiadomości udostępnione przez Snajpera. Wieczorem miałem być gotowy do złożenia mu kolejnej wizyty. Rutynowe poranne obowiązki w biurze piekielnie mi się dłużyły. Nie wiedziałem, czy to z powodu owej niezwykłej wiedzy, którą wbijałem sobie do głowy, czy też dlatego, że to czyniło wszystko zbyt normalnym.
Dotrwałem jakoś do przerwy i mogłem wreszcie dać odpocząć swojemu mózgowi. Nie uszedłem jednak nawet kilku metrów korytarzem, kiedy ktoś chwycił mnie za ramię, szarpnął i obrócił. Daric! Nie czułem, że się zbliżał: musiał zamknąć swój umysł przede mną.
- Ty łajdaku! - wrzasnął, przyciskając mnie do ściany, jakby oprócz nas dwóch nikogo nie było w budynku.
Nie musiałem nawet sięgać poza bijącą z jego oczu wściekłość, by znać powód takiego zachowania: Argentynę. Ale głębiej w nim tliło się coś jeszcze: w dużej mierze owa furia wywołana była przerażeniem. Jedynym powodem, dla którego nie dostałem w jednej chwili wylewu krwi do mózgu czy zawału serca, był fakt, że Daric świetnie wiedział, iż nie zdołałby się przedrzeć przez moje zasieki telepatyczne.
- Chodź ze mną! - Pociągnął mnie.
Pozwoliłem mu zaprowadzić się do tego samego pokoju, w którym poprzednio rozmawiał ze Strygerem. Zamknął drzwi i odwrócił się do mnie.
- Ty gówniarzu! - syknął. - Dlaczego obróciłeś ją przeciwko mnie? Powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć i że mam ciebie zapytać o powód. Więc pytam: dlaczego?
- Ponieważ powiedziałem jej całą prawdę o tobie - odparłem.
- Jaką prawdę? - Wbijał we mnie spojrzenie, dłonie silnie mu drżały, mimo że bardzo starał się zapanować nad sobą. -Przecież ona wie o mnie wszystko... - Strach przybrał w nim jeszcze na sile. Nawet on sam obawiał się, że może dojść do śmierci jednego z nas. - Do tej pory mnie akceptowała, dlaczego teraz miałaby nienawidzić?
- Bo wie, w jaki sposób przysłużyłeś się Strygerowi. Powiedziałem jej prawdę o tej dziewczynie, którą przyprowadziłeś do „Czyśćca". - Mówiłem tak twardym głosem, że sam go z trudem rozpoznawałem. - Pamiętasz? Tę samą, którą Stryger doprowadził do takiego stanu, że sam się bałeś jej śmierci. Była odmieńcem, sprowadziłeś mu ją do bicia.
- Tylko tyle...? - Daric wyraźnie poczuł ulgę, odprężył
się. - I co z tego? - rzekł, wzruszając ramionami. - Nikt tej suki do niczego nie zmuszał. Nie złożyła żadnej skargi. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie.
- Jak się czułeś, Daric, oglądając te popisy kata? - zapytałem spokojnie. - Podobało ci się? Czy ona była telepatą i pozwoliła ci odczuwać to wszystko? A Strygerowi też się podobało? Co chciałeś osiągnąć? Naprawdę marzyłeś, by znaleźć się na jej miejscu? Czy też chciałeś sobie pouźywać tylko przy okazji, wiedząc, że Stryger jest takim samym martwiakiem jak inni i nigdy nie pozna twojej tajemnicy... ?
Zbladł nagle.
- Jakiej tajemnicy? - szepnął.
(Jesteś jednym z nas) pomyślałem. (Jesteś jednym z nas, tekiem, psionem.)
Jego myśli runęły na mnie niczym jadowita żmija; zablokowałem telepatycznie ten strumień i odesłałem go z powrotem, nim zdołał mi zrobić krzywdę. Uwięziłem go wewnątrz jego umysłu.
(Nie możesz mi nic zrobić. Nie masz wprawy.)
W ogóle nie miał szans na doprowadzenie swych zdolności do takiej perfekcji, nawet gdyby przeszedł długotrwały trening. Brakowało mu talentu. Będąc psionem w swoim świecie, zabrnął w ślepą uliczkę, z której już chyba nie miał szans się wydostać.
Odwrócił się i zatopił spojrzenie w przeciwległym krańcu pokoju.
- Nie! - szepnął. - Nie, nie, nie. To nieprawda! To niemożliwe! Nie! - Oblizał wargi, po czym zakrył usta dłonią. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że po tylu latach jednak do tego doszło. Odwrócił się w moją stronę. Czułem, że zaczyna go ogarniać histeria. - Komu o tym mówiłeś? Argentynę? Powiedziałeś jej, że...?
- Tak, powiedziałem. - Skinąłem głową, z radością patrząc na wyraz jego twarzy. Chciał mnie uderzyć, chyba niczego innego tak bardzo nie pragnął w życiu. Zrozumiał jednak, że go przejrzałem.
- Właśnie z tego powodu zerwała ze mną?
- Ani trochę jej to nie obchodzi - odparłem.
Między jego ślepą mnę wdarło się niedowierzanie.
- Kłamiesz. Powiedziałeś jej o tym specjalnie, żeby wywołać jej nienawiść...
- Tak, to prawda. - W końcu musiałem się kiedyś do tego przyznać, choćby przed samym sobą. - Ale jej to nie obchodzi. Nie każdy jest fanatykiem. Jeśli cię nienawidzi, to tylko dlatego że jesteś parszywym łajdakiem, a nie z powodu twoich zdolności psionicznych.
Dlatego ie ty jesteś psionem... Jego myśli czarną burzą wypełnił obraz ojca: potwora, którym można by straszyć dzieci - taki właśnie wizerunek wytrawiony był w pamięci Darica.
- Komu jeszcze powiedziałeś... ?
- Nikomu.
Rozluźnił się nieco. (Może...) odczytałem w jego myślach:
może nie jest jeszcze za późno...
- Wybij to sobie z głowy - powiedziałem. - Nie możesz mnie zabić własnoręcznie. Dowiem się, jeśli będziesz próbował kogoś wynająć. Argentynę także nie może spaść włos z głowy. Pomyśl o mnie jak o puszce Pandory: jeśli mnie zniszczysz, doprowadzisz siebie do ruiny.
Otarł usta drżącymi palcami.
- Ty skurwysynu! Ty odmieńcu! Czego chcesz? Forsy? Pokręciłem głową.
- Tego już mam aż nadto.
- Więc czego? - parsknął; w powietrzu zabłysły kropelki śliny.
Nie odpowiedziałem. Nigdy dotąd nie miałem nad nikim władzy. Dopiero zaczynałem pojmować, co to oznacza... jakie to uczucie. Patrzyłem na niego, pozwalając, by mój umysł napawał się mroczną, słodką radością, jednocześnie dawałem mu do zrozumienia, jak łatwo byłoby mi go teraz zniszczyć. Traktował mnie jak śmiecia - tak samo jak Jule, jak wszystkich, z którymi się stykał. Infekował wszystkim życie ni
czym złośliwy wirus. Zniszczenie go byłoby tylko czynem dla dobra ogólnego.
Na chwilę rozwarłem osłonę telepatyczną i wniknąłem do jego umysłu, chcąc poczuć ten strach, który musiał mu skręcać bebechy.
Wlał się w moje myśli gorzką, oślepiającą, powodującą skurcz żołądka falą. Wyrzuciłem go natychmiast i odizolowałem umysł.
- Chcę... - przełknąłem ślinę - chcę, żebyś przestał usługiwać Strygerowi. Jeśli jeszcze kiedykolwiek przyprowadzisz mu odmieńca, jesteś skończony. To wszystko. - Odwróciłem się i ruszyłem do drzwi.
- Nie... - Jego dłoń ciężko spoczęła na moimramieniu. -Nie mów mi, że to wszystko. To niemożliwe. Nie wierzę, że znasz prawdę i nie chcesz niczego w zamian za dochowanie tajemnicy. Powiedz, czego ode mnie chcesz! - Potrząsnął mną silnie, dygotał cały.
Stałem bez ruchu, wreszcie sięgnąłem do niego, czując jego uścisk. (Zostaw mnie w spokoju.)
Puścił moje ramiona; ręce opadły mu bezsilnie. Stał na środku pokoju dygocząc, z otwartymi ustami, zaśliniony. Zostawiłem go w tym stanie; wyszedłem i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Nie chciałem wiedzieć, co ma zamiar dalej robić.
Wróciłem do biura Einear i usiadłem do pracy, ale nie potrafiłem się skupić. Spotkanie z Darikiem jakby skruszyło cienką granicę między światłem a cieniem. Mój umysł nie potrafił wyjść poza otaczającą mnie fantazję, poza świat, który istniał tylko tak długo, j ak długo wierzyło się w jego realność. Znów zostałem wciągnięty w ciemne sprawy nieodłącznie związane z takimi ludźmi jak Dane i Stryger... takimi jak Mikah i Snajper... takimi jak ja. Siedziałem, gapiąc się na ścianę, a przed oczyma miałem Starówkę, gdzie poznałem prawdę, że światło to tylko złudzenie, jedynie ciemność trwa wiecznie - ta sama czerń, która istniała przed narodzinami gwiazd i która miała pozostać na długo po ich wygaśnięciu.
Nie byłem w stanie wykonać najprostszego choćby zada-
nią. Cała praca Einear wydała mi się nagle mało znacząca i głupia, podobnie jak jej wiara w ludzką naturę. Zacząłem więc bawić się terminalem, wypróbowując świeżo zdobytą wiedzę. Chciałem się przekonać, czy potrafiłbym znaleźć na własną rękę tajemne przejście Snajpera wiodące do innego świata. Nic z tego nie wyszło. Rozumiałem technologię przechowywania danych i sposoby zamiany impulsów elektronicznych w chemiczne, dzięki którym możliwe było włączanie żywych mózgów do sieci informacyjnej. Nie potrafiłem jednak znaleźć jakiegoś zasadniczego elementu, jakiegoś ogniwa łączącego oba światy. Po jakimś czasie poddałem się, przyszło mi nawet do głowy, że chyba nie ma sensu spotykać się ze Snajperem po raz drugi. Wiedziałem jednak, że mimo wszystko pojadę do niego.
Kiedy wreszcie dzień pracy dobiegł końca, udałem się metrem pod zatokę i na piechotę bez przeszkód dotarłem do magazynu Snajpera. Miałem wrażenie, jakbym stąpał po znajomym gruncie. Przywołałem Snajpera telepatycznie i wpuścił mnie do środka.
- A gdzie twój brat? - spytał, jak zawsze podejrzliwy.
- Tam, gdzie powinien teraz być. - Nie prosiłem Mikaha, żeby jeszcze raz przyjechał tu ze mną. Doszedłem do wniosku, że będzie lepiej, jeśli zrobię to sam, nawet gdybym ryzykował życie.
Snajper rozluźnił się; wykrzywił usta jakby w grymasie bólu, ale to był jedynie uśmiech ulgi. Zapomniałem przez te dwa dni, jak parszywie wygląda jego oko. Teraz znów próbowałem o tym zapomnieć, kiedy oddawałem mu przekaźnik.
- Zapoznałem się z tym.
(Zobaczymy.)
Otworzyłem przed nim swój umysł i pozwoliłem mu wniknąć do środka i sprawdzić, czy wszystkie dane zostały skopiowane w pamięci bez błędu.
Po chwili skinął głową.
(Zatem sądzisz, że jesteś gotów?)
Wzruszyłem ramionami, przypomniawszy sobie swoją samodzielną, nieudaną próbę wykorzystania tej wiedzy.
(Ty nie wierzysz, że coś z tego wyjdzie!) przekazał, odczytując moje wahanie. (Sam próbowałeś!) Zaśmiał się głośno, chrapliwie. (Pokaż mi, jak to robiłeś.) Skinął głową w stronę konsoli stojącej w końcu pomieszczenia.
Podszedłem do niej, usiadłem i przyłożyłem elektrody do czoła; zerknąłem na Snajpera.
Skinął głową, a ja poczułem, że utrzymuje ze mną stały kontakt. Powtórzyłem to wszystko, co robiłem po południu, starając się odnaleźć coś realnego, rozpoznawalnego w tym martwym strumieniu. Znów nic z tego nie wyszło.
(Nie, nie!) odebrałem w myślach jego krzyk. Szarpnięciem zerwał mi elektrody z głowy.
- Wszystko robisz nie tak! - warknął na głos, ze zniecierpliwienia tracąc panowanie nad sobą. _ Skuliłem się na dźwięk jego głosu.
- A więc jak powinienem...?
(Szukasz czegoś żywego, a to przecież nie jest żywe) przerwał mi w myślach.
- Masz do czynienia z martwym systemem, ty dupku! -wycedził powoli, jakby traktował mnie jak szczeniaka. - To tylko system, nie znajdziesz w nim przecież nikogo.
- Wiem, ale...
- Gówno wiesz, chłopaczku. Ten zapis nie nauczył cię jeszcze wszystkiego. Nie rozumiesz najważniejszej rzeczy...
(Zaczekaj!) pomyślałem. (Nie mów mi. Mam na karku centauryj skie służby bezpieczeństwa. Nie chcę o niczym wiedzieć, na wypadek gdyby mnie prześwietlali.)
Zmarszczył brwi i pokiwał głową. (Pieprzę ich. Nie mogą nas teraz usłyszeć...) Bardziej mu odpowiadało porozumiewanie się w ten sposób - mnie również. (Nie ma w Sieci nic takiego, co by przypominało ciebie lub mnie. Rozumiesz? Popatrz...)
Zademonstrował mi: Sieć nie korzystała z żadnego rodzaju znanej mi energii. Rozróżniałem jedynie ogniste rozbłyski
struktur neuronowych, ponieważ w ten właśnie sposób psio-nicznie postrzegałem drugą osobę. Teraz musiałem się nauczyć dostrzegać zupełnie inne spektrum i rozpoznawać nowe typy struktur. (To nie przyjdzie do ciebie, ty musisz wyjść naprzeciw. .. Zdarzało ci się chyba odbierać przypadkowe sygnały elektroniczne, zwłaszcza w silnie ekranowanych pomieszczeniach, prawda?)
Skinąłem głową, przypomniawszy sobie ten cichy szum, który wyłowiłem, przechodząc przez ekran ochronny pokoju.
(To znaczy, że odbierasz bardzo szerokie spektrum, nie powinno być z tym żadnych problemów... Ale najpierw musisz się oduczyć poszukiwania znanych ci obrazów.) Właśnie dlatego nigdy nie słyszałem, żeby któryś z psionów robił to wcześniej - nikt nie domyślał się, że należy spojrzeć na to z te] strony. (Nawet ludzie podłączeni do systemu od wewnątrz niczym się nie różnią od elektronicznego strumienia danych. Sieć składa się z miliardów myszy...)
- Czego...?
(Zamknij się! Ludzkich myszy, głupku. Jest ich wiele miliardów pracujących równolegle, w tym samym czasie, wyszkolonych jedynie do naciskania odpowiednich przycisków i uruchamiania właściwych obwodów...) Ludzkie mikrokom-ponenty na wejściu danych, końcówki adresowe, ustawiczne zmiany strumienia w rytm... wykonywanych poleceń. (Rady nadzorcze syndykatów przygotowują tylko wytyczne i spychają wszystko w dół. Resztę wykonują myszy. Pożerają ziarenka i idą do swoich domków spać.) Nawet nie domyślają się istnienia tej superstruktury, której część stanowią, a która bez nich nie mogłaby istnieć. Ludzkie umysły mają ograniczone możliwości, ale są tanie, łatwo dostępne i łatwo wymienialne. Wszędzie jest ich pod dostatkiem. A jeśli połączyć je w sieć, spiąć wszystkie razem w jedną całość, owe cherlawe, powolne ludzkie mózgi tworzą coś potężnego...
(Nadistotę) pomyślałem, przypomniawszy sobie słowa El-near. (Działającą we własnym ekosystemie, wyposażoną w superumysł...)
(Właśnie.) Spojrzał na mnie, zdumiony, i pokiwał głową. (Całkiem nieźle...)
(Co?)
(Nie jesteś taki głupi, jak sądziłem.)
Przewróciłem oczami.
(Ale czy to znaczy, że syndykaty rzeczywiście istnieją? Wewnątrz sieci? Naprawdę je widziałeś? Porozumiewają się ze sobą i walczą tak samo jak w realnym świecie...?)
Zmarszczył brwi.
(Przecież już mówiłem, że istnieją, prawda? Ale w niczym nie przypominają ciebie czy mnie. Nie grają w kierki, na miłość boską!)
(A może w szachy?) wtrąciłem, poirytowany.
Chrząknął.
(Porozumiewają się i układają plany, ale trwa to strasznie długo ze względu na ich wielkość. Rozciągają się na wiele lat świetlnych, więc ich zegar musi bić w zwolnionym tempie. Mają jakieś tam osobowości, zależne od tego, kto zasiada w radzie, a także od całej populacji wewnątrz ich sieci. Na dobrą sprawę nie nawiązywałem z nimi bezpośredniego kontaktu. Za to znam o wiele lepiej ich podsystemy.)
(Znasz je...?) spytałem, zastanawiając się, jak on to rozumie.
(Tak. Jest przecież personel wykonawczy na tysiącach poziomów pośrednich. To tak, jakbyś był szczurem grasującym w spiżarni i możesz wybierać do woli.) Podsystemy miały być w założeniu pod ścisłą kontrolą, powiązane ze sobą, niektóre jednak były tak skomplikowane, że mogły na boku kontaktować się ze Snajperem, wykonując bez przerwy zaprogramowane funkcje. (Czują się osamotnione, a im bardziej są niezależne, tym większe ponoszą ryzyko. Rozrastają się niczym rak. Gdyby nie trzymały się cały czas w ukryciu, któryś technik prędzej czy później by je unicestwił.) Pokręciłem głową.
(Jeśli to wszystko naprawdę istnieje, dlaczego nikt o tym
nie wie? Co robią specjaliści od cybernetyki? A członkowie rady? Przecież mają tak wiele udoskonaleń...)
(Większość z nich domyśla się, ale nikt nie ma żadnych dowodów, ponieważ aby je zdobyć, trzeba by się oderwać od infrastruktury. Przez drzewa nie widać lasu. Tak jak powiedziałem, to tylko strumienie elektronicznych impulsów. Muszą się rządzić własnymi prawami, w przeciwnym razie całe systemy przestałyby działać. Czasami któryś podsystem robi coś zupełnie nieoczekiwanego, takie przypadki są znane. Ludzie starają się kontrolować przepływ danych, ale nikt nie może ogarnąć całości.)
(I chcesz mnie przekonać, że my tego dokonamy?) Ciekaw byłem, ile dałaby Einear, żeby wysłuchać jego słów... Ile te wiadomości potwierdzające istnienie czegoś, czego się domyślano, były warte dla techników cybernetyki? Odegnałem od siebie te myśli. Snajper miał rację: ujawnienie tych szczegółów doprowadziłoby jedynie do tego, że odmieńcy tacy jak my zostaliby poddani praniu mózgów.
Skinął głową w niemej odpowiedzi na pytanie, które odczytał z moich myśli.
(My nie musimy stosować się do ich reguł.)
(A czy te struktury mogą nas dostrzec?)
(Niektóre chyba tak. Większość tych, co krążą w sieci, nie może cię dostrzec z takich samych powodów, z jakich ty nie możesz zauważyć ich. Tylko wtedy kiedy przestaniesz myśleć o swojej doskonałości i przeprogramujesz się, by móc to odczytać, dostrzeżesz indywidualne podsystemy - ciała, ręce, bebechy, układy immunologiczne. One nie mogą w ten sam sposób widzieć ciebie.) Właśnie dlatego nic nam nie groziło i można było bez. obaw pokonać wszelkie zabezpieczenia. (Niektóre rozumne układy rozwinęły się na tyle, że mogą cię dostrzec. Lecz kiedy znajdziesz się w ich granicach, sprawiają wrażenie, jakby im się to podobało. Będziesz niczym duch grasujący we wnętrzu maszyny. Ale to działa w obie strony. Możesz się wszystkiemu przyjrzeć, ale niczego nie zdołasz dotknąć; możesz zdobyć wszelkie potrzebne dane, ale nie
dasz rady niczego w nich zmienić. Może tek potrafiłby tego dokonać, ale nie my... Tyle że tek nie umiałby przeniknąć do wnętrza systemu.)
Skinąłem głową.
(Niczego więcej nie potrzebuję poza zdobyciem informacji. Powiedz, jak zacząć...)
(Siedź spokojnie i zamknij się.) Pociągnął mnie za ramię z powrotem na oparcie krzesła. (Jeszcze nie doszedłem do rzeczy najważniejszych. Czy wiesz, co to jest labirynt?) 1 (Tak) pomyślałem. (Tak mi się zdaje. Coś zdumiewającego, pełnego ślepych uliczek.)
Zaśmiał się.
(Byłeś kiedyś w czymś takim?)
(Nie.)
(A więc będziesz. Na dodatek w najgorszym ze wszystkich labiryntów. Najtrudniejsze nie jest wcale zdobycie informacji, na których ci zależy, lecz odszukanie ich, a następnie odnalezienie drogi powrotnej. Tam ściany bez przerwy się przesuwają. Znalezienie wejścia danych DeAtha wcale nie będzie łatwe, dlatego musimy wyruszyć razem. To podwoi szansę odszukania drogi powrotnej.)
(A jeśli jej nie odnajdziemy?)
(Będziemy po prostu siedzieć tutaj.) Skrzywił się. (Siedzieć bez ruchu, aż do chwili śmierci. Jesteś gotów...?)
(Tak... Jasne.)
Nie zapytał nawet, czy się nie rozmyśliłem. I słusznie. Przysunął drugie krzesło i usiadł obok mnie.
(Chwyć mnie za rękę) pomyślał, ale chodziło mu o to, żeby kurczowo trzymać się go telepatycznie. (Powtarzaj to samo co ja. Cokolwiek się zdarzy, nie wolno ci przerwać kontaktu. Rozumiesz?) Skinąłem głową, zadowolony, że chodzi mu tylko o więź telepatyczną, a nie o pełne zespolenie. Jego umysł nie należał do tych, z którymi miałbym ochotę dogłębnie się zapoznawać.
Przytknął jedną elektrodę do mojej skroni, a drugą do swojej.
(Po co nam to? Sądziłem, że tak naprawdę nie będziemy podłączali się do systemu.)
(Nie będziemy) odparł (ale to pomoże ci odnaleźć właściwy adres, jakbyś korzystał z układów naprowadzania.) Kiedy moją głowę wypełnił poddźwiękowy szum linii bezpośredniego dostępu, poczułem, że Snajper zaczyna działać za pośrednictwem mojego umysłu. Starałem się naśladować jego poczynania, jakbym usiłował powtarzać kroki nie znanego mi tańca, on zaś koncentrował się i przestrajał na zupełnie odmienne pasmo częstotliwości. Ciekaw byłem, w jaki sposób po raz pierwszy udało mu się odkryć to wejście... i natychmiast znalazłem odpowiedź w strumieniu jego myśli; odebrałem jego radość, jednocześnie świat zewnętrzny zaczął zanikać. Snajper tak bardzo chciał odnaleźć inny świat, odmienny od tego, w którym żył, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, że w końcu mu się to udało. Niejako wywrócił swój mózg na lewą stronę i wcisnął go w głąb elektronicznego kapelusza.
Poczułem, że zaczyna mi umykać w miarę narastania elektronicznego szumu. Pogrążał się w tym odmiennym świecie zbyt szybko, bym mógł za nim nadążyć. W każdej chwili groziło to całkowitym zerwaniem kontaktu...
(Uspokój się!) Dotarły do mnie wyraźnie jego myśli. (Nie walcz z tym i przestań się tak cholernie starać! To jak zeń, chłopcze, możesz go osiągnąć jedynie metodą prób i błędów. Skoncentruj się na swoim celu. Chcesz tych pieprzonych informacji czy nie?)
Wyczułem, że pragnienie dotarcia do źródeł napełnia mnie nową energią. Skupiłem się na potrzebnych mi danych. Zapomniałem o otaczającej mnie rzeczywistości, widziałem wyłącznie to, co tak usilnie starałem się zdobyć, aż zacząłem wierzyć, że to się uda...
I udało się. Nigdy przedtem nie widziałem ducha, a teraz byłem nim sam. Żeglowałem gdzieś, gdzie nie było ani czasu, ani przestrzeni - a może właśnie w ich głębinach, wewnątrz elektronowej skorupy kryształu pamięci, czy też niesiony nurtem jakiejś rzeki impulsów... Dostrzegłem Snajpera,
w każdym razie coś podobnego do niego - mój umysł ubierał jego bliską obecność w znane mi kształty. Pulsował jakąś dziwną, holograficzną łuną w rytm przypominający bicie serca. Spojrzałem na siebie w dół, chociaż nie istniały tu pojęcia dołu i góry, i ujrzałem swój własny holograficzny cień; dostrzegłem połyskującą rękę wyciągającą się ku dłoni Snajpera, aż wreszcie uścisk połączył nas w jedność, która nadal nie miała nic wspólnego z rzeczywistymi postaciami.
(Rozejrzyj się) przekazał, a jego słowa zadudniły we mnie głośnym echem. (Zapamiętaj, ile się tylko da. Wszystkie ścieżki ulegną pewnym zmianom do czasu, kiedy będziemy wracali. Musisz się nauczyć je wyczuwać.)
Usłuchałem go; trwałem w bezruchu, rozglądając się dokoła, i starałem się opanować strach wywołany nie znanymi mi dotąd odczuciami. Początkowo otaczał mnie jedynie biały szum, faktycznie przypominający popiskiwanie milionów myszy... tak straszliwie bezosobowy, że aż przeraził mnie, gdy próbowałem wcześniej sam tu wkroczyć. Ale teraz znalazłem się wewnątrz. Zmuszałem się, żeby patrzeć na wszystko poprzez filtr umysłu Snajpera, szukając tych najwyraź-niejszych spośród otaczających mnie wzorów. Udało mi się w końcu otworzyć oczy, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewałem. Patrzyłem, jak dzięki Snajperowi niewidzialne staje się widzialnym, ukazując mi świat, którego istnienia nikt się nawet nie domyślał.
Spoglądałem, jak wyłania się przede mną - rozedrgany, tworzący wzory o nieustannie zmieniającej się gęstości i o różnych kształtach; krystaliczne warstwy wznosiły się, rozwijały i przelewały, nabierając dla mnie coraz większej realności, aż pojąłem, że ciągnie się to wszystko w nieskończoność, bez granic, jak kiedyś myślałem o lodowcach pokrywających Żużel.
(Widzisz, gdzie jesteśmy? Tak, już dostrzegasz...) odpowiedział Snajper na swoje pytanie. (Ruszamy.) Popłynął • przed siebie -jak gdyby istniały tu kierunki i można było ruszyć do przodu.
Spoglądałem co chwila do tyłu, ciągnięty gdzieś w dal;
czułem się, jakbym miał głowę ze szkła. Ujrzałem smugę światła wiodącą łukiem w górę poza zasięg wzroku - ślad naszej energii, który zostawał za nami, linia życia, łącząca nas ze światem realnym. Stwierdziłem, że to niemożliwe, by mój umysł rzeczywiście przebył taką drogę; ciekaw byłem, czy kiedykolwiek zdołam wspiąć się po niej z powrotem.
Podążałem śladem Snajpera; nie byłem pewien, czy poruszam się o własnych siłach, czy jestem holowany. Snajper znów zaczął się dostrajać do jakiegoś strumienia danych, niczym wędrowiec szukający właściwej drogi. Błyszcząca smuga, która znaczyła szlak naszego wtargnięcia, rozmywała się, rozwiewała, bombardowana przypadkowo poruszającymi się cząstkami owego wewnętrznego kosmosu.
Dostrzegłem na naszej drodze innych wędrowców, ale były to tylko martwe molekuły niesione niczym pył przez elektroniczny wiatr, który przenikał całą sieć oplatającą system słoneczny. Fotony przemykały z nieznośnym piskiem, znacząc w mym polu widzenia wielokolorowe kreski. Natomiast wyławiane przypadkowo ze strumienia informacji bity przepełniały mnie czymś niewiarygodnym, ni to żarem, ni to chłodem.
Skoncentrowałem się na dokładnym utrwaleniu w pamięci układu smug świetlnych, abyśmy mogli je rozpoznać w drodze powrotnej. Wiadomości, którymi nakarmił mnie Snajper, pozwalały mi teraz wyczuwać ledwie dostrzegalne pola, przez które przemykaliśmy, i układać je w obrazy zapadające w pamięć. Mimo wszystko czułem się tak, jakbym zrobił dyplom z geologii, podczas gdy potrzebowałem jedynie dobrej mapy dróg. Nie kończące się warstwy strumieni informacyjnych syndykatów połyskiwały ze wszystkich stron - niektóre zabezpieczone polami ochronnymi niczym kryształowymi ścianami. My jednak płynęliśmy przez te niepokonane bariery, jakby były to jedynie fantazyjne malowidła na jedwabiu. Z tych milionów strumieni wypadały od czasu do czasu jakieś nieposłuszne trutnie, kręciły się w kółko albo uderzały w bariery i ginęły w jednej chwili... lub też, wyjątkowo, przebija
ły się przez nie i wpadały w płonące żarem energii jądra, których obecność w głębi wyczuwałem.
Snajper mówił prawdę: nie byliśmy tu sami. Za pośrednictwem jego umysłu wyczuwałem je - istnienia, które nie przypominały niczego, co dotąd znałem, odbierane przez moją świadomość na podobieństwo muzyki docierającej poprzez wypełniony majakami sen... Olbrzymie bity kłębiły się wszędzie dokoła, przenikały warstwy informacyjne międzygwiezdnych syndykatów, ciągnęły siew nieskończoność, jakby zamarły w pół kroku czy w pół słowa, czekając, aż z ich gardeł przestanie wydobywać się jęk czy też ukształtuje się do końca jakaś myśl w umyśle, który musiał być już w innym systemie gwiezdnym.
Raz czy dwa wyczułem, jak oczy, nie będące w zasadzie oczyma, obróciły się w moją stronę, jakbym naruszył spokój jakiegoś podsystemu, który zdołał wykryć moją obecność. Czułem, jak sięgają ku mnie czymś, co w zasadzie nie było umysłem - sięgają ku czemuś absolutnie dla nich niepojętemu: ku istocie ludzkiej. Czasami łowiłem ślady telepatycznego kontaktu, odbierałem nieme fale pozdrowienia muskające przelotnie mój umysł. Raz także dostrzegłem w oddali coś, co jeszcze bardziej różniło się od tych wszystkich istnień, przez które przepływaliśmy - było jeszcze dziwniejsze, a zarazem bardziej znane.
(Co to jest? Tam?) zapytałem.
Wyczułem, że Snajper skoncentrował się na odbieranych przeze mnie wrażeniach.
(To RadaBezpieczeństwaZTF) odparł. Zdumiony, skręciłem w tamtą stronę, lecz on pociągnął mnie z powrotem, jakbym nie miał własnej woli. (Daj temu spokój. Ten byt posiada zbyt wiele wiadomości.) Nie wyjaśnił tego dokładniej, odebrałem jednak, że nie ma sensu wypytywać dalej.
Wzory powtarzały się czasami, jakbyśmy kręcili się w kółko. Kiedy indziej zamierały w bezruchu, gdy Snajper zatrzymywał się, szukając jakiegoś drogowskazu... i po chwili znów zaczynały falować - nieśmiertelne, jak układy moleku-
larne, w których wnętrzach zostały uwięzione, a przecież powoli zmieniające się, niczym lodowce czy ruchome wydmy, w rytm zmian parametrów informacyjnych i odnawiania struktury danych. Nie istniało tutaj poczucie czasu, nie było żadnych doznań, którym można by przypisać jakieś znaczenie, które byłyby bardziej realne od halucynacji. Mogliśmy do tej pory pokonać drogę o długości jednego mikrona, jak i przebyć połowę odległości do Księżyca. W głębi mojej świadomości zaczął narastać jakiś tępy ból... zwątpienie czy poczucie samotności albo równie dobrze coś tak banalnego jak potrzeba oddania moczu przez ciało pozostawione w realnym świecie... To narastało i narastało w miarę pokonywania kolejnych warstw krystalicznej nicości... '
(Snajper!)
(Zamknij się!) Ten bezpośredni kontakt od razu poprawił mi samopoczucie, chociaż zirytowałem go tym, że mu przeszkadzam. To miejsce przerażało go... a mimo to tylko tutaj mógł odczuwać coś w rodzaju spokoju. W równym stopniu wolał być tutaj, jak ja na zewnątrz, nie znosił jednak, by mu o tym przypominano.
(Snajper...) Przerwałem mu ponownie, gdyż ogarniał mnie coraz silniejszy niepokój. (Kiedy to się skończy?)
(Zamknij się!) pomyślał. (Po prostu trzymaj się mnie i nie przeszkadzaj.)
Płynąłem dalej jego śladem, próbując się ponownie skoncentrować na rysowaniu w pamięci mapy tej wielkiej nicości, choćby na wypadek gdyby Snajper zdecydował się pozostać tu na zawsze. W rejonie, w którym się znaleźliśmy, matryca nie była już tak gęsta, występowało znacznie mniej strumieni danych, a także mniej barier na naszej drodze. Nie wiedziałem, co to oznacza, nie wiedziałem też, czy Snajper po prostu nie zwariował. Niczego nie byłem pewien poza jednym; że jeśli się to szybko nie skończy, wkrótce zacznę wrzeszczeć na cały głos...
(Tutaj) oznajmił w końcu, gdy zamierzałem się już poddać. (To tu nasz doktorek chowa swoje tajemnice.)
Zdumiony, a zarazem odprężony, poczułem, jak kieruje moją uwagę w stronę banku danych, który chciał mi pokazać:
zagęszczenia niczym nie różniącego się od innych, które mijaliśmy po drodze, punkcika, oczka, niemal niezauważalnego w porównaniu z bankami większości korporacji, które deformowały widmo. Było w nim jednak coś... jakaś niezwykła gęstość, jakby w środku tkwił kłąb czerni, przez którą nie mogły przeniknąć nawet moje oczy ducha.
(Zabawnie wygląda. Skąd wiesz, że to właściwy adres?)
(Masz na to moje słowo) przekazał Snajper.
(Myślisz, że to musi ml wystarczyć?)
Ponownie odebrałem falę jego irytacji.
(Posuwaliśmy się śladem programu zabezpieczającego od adresu jego laboratorium poprzez kilkanaście fałszywych przystanków aż do tego miejsca. Tu ślad się urywa, to prawdziwy bank.) Teraz odebrałem zadowolenie z siebie.
(Gdzie jesteśmy?)
W moim umyśle rozbrzmiał jakiś dziwny dźwięk - bezgłośny śmiech Snajpera.
(Masz na myśli świat rzeczywisty? Na stacji orbitalnej w przestrzeni okołoksiężycowej. Lepiej nie patrz w dół.)
Skrzywiłem się.
(Dlaczego to tak wygląda? Jakby zamglone...)
(Bo to prywatne, strzeżone wejście. Większość portów wielkich syndykatów sprawia wrażenie przezroczystych, gdyż olbrzymia część ich danych nie jest chroniona, nie musi być. Wierz mi, najbardziej sekretne informacje spoczywają pod grubą powłoką lodu, gdzieś daleko w głębi mroźnego jądra.)
(Mam jednak rozumieć, że to nie ma dla nas najmniejszego znaczenia, prawda?) Coś w sposobie przekazywania przez niego myśli napełniło mnie niepokojem.
(Chyba tak. To, że nie widzisz wszystkiego wystarczająco jasno, oznacza, iż zabezpieczenia DeAtha są o wiele lepsze od innych i że pokrywają większą część widma impulsów elektronicznych. Ale my jesteśmy częścią tego widma, chłopcze. Nie zapominaj o.tym. Ten układ jest zbyt specyficzny,
by traktować go jak coś żywego. Sam to dostrzegasz, jak widzę. Ale znakomicie spełnia swoje zadanie. Niemniej pokonanie barier dla kogoś takiego jak ty nie powinno stanowić problemu. Przecież masz wprawę w kradzieży. To bardzo podobne. Musisz włamać się jak najlepszy fachowiec, nie zapominając o wszystkich sztuczkach. Nie strać głowy. Postaraj się nawet nie kichnąć, bo jeśli zaalarmujesz system, będzie mógł cię wytropić... Przejrzyj wszelkie zapisy, aż znajdziesz to, czego szukasz. Potem zwiewaj.)
(Dlaczego mówisz tylko o mnie... Cholera! Przecież to ty jesteś włamywaczem!)
(A ty psychicznym kieszonkowcem. Najlepiej wiesz, czego szukać, ja mógłbym coś przeoczyć. Czemu się wykręcasz?)
(Ęo płacę ci za odwalenie najgorszej roboty...)
(Płacisz za możliwość poznania nowych sposobów. Najgorsze jest odnalezienie właściwego adresu; to już zrobiliśmy. Teraz twoja kolej. Tylko utrzymuj kontakt, nie strać go. Te wejścia danych są jak czarne dziury: mają tak wielką gęstość, że gdy znajdziesz się w środku, możesz mieć kłopoty z odnalezieniem drogi powrotnej. Możesz wyjść w zupełnie innym miejscu, całkowicie zgubić drogę i nigdy nie wrócić tam, skąd wystartowałeś.)
(Wspaniale.)
Odebrałem jeszcze telepatyczne pożegnanie, po czym skierowałem uwagę w drugą stronę, a moje spektralne ciało poczęło sunąć niczym protoplazma w stronę banku tajemnic DeAtha. Zastanawiałem się, po co w ogóle rozpocząłem tę zwariowaną wyprawę i co teraz zrobić, żeby ją szybko zakończyć, ale silniejsze było pragnienie zdobycia tych informacji. .. Poczułem, jak nicość znika powoli, a ja jestem wciągany, coraz szybciej i szybciej, aż zderzyłem się z bezbarwną, pozbawioną kształtu ścianą, której zadaniem było powstrzymanie, zawrócenie czy też zniszczenie wszystkiego, co mogła wyczuć albo zidentyfikować. Przesączyłem się przez nią,
przez koncentryczne pierścienie spopielającej ciszy, i wniknąłem do wnętrza.
Znalazłem się w środku ula wypełnionego owadami - kipiącymi energią, uganiającymi się za molekułami, które przelatywały przeze mnie, wykonującymi idealnie zsynchronizowane ruchy jakby rytualnego tańca. Wciąż czułem połączenie ze Snajperem, ciągnące się za mną niczym lina asekuracyjna, i podniesiony na duchu, rzuciłem się niczym wiatr w głąb ukrytej duszy DeAtha. Pogrążyłem się w gęstwinie kodów jak we mgle. Wiedza, którą przekazał mi Snajper, zamieniła iskierki światła pośród ciemności w liczby, zestawienia, fakty - w prawdę.
W ciągu jednego uderzenia nie istniejącego serca przeszukałem zapisy DeAtha pochodzące z wielu lat; przejrzałem wszystkie starannie usystematyzowane szczegóły dotyczące tysięcy różnych sposobów zgładzenia człowieka. Starałem się nie zatrzymywać na dłużej przy żadnej informacji; nie próbowałem ich zapamiętać, to nie była moja sprawa, i tak nie mógłbym czegokolwiek tu zmienić. Byłem jedynie duchem grasującym we wnętrzu maszyny. Naprawdę interesował mnie tylko jeden zapis, 4otyczący zamachu na czyjeś życie. Szukałem dalej, wypatrując właściwego ciągu danych, czy też czegoś, co by się wiązało z nazwiskiem ofiary... Einear. Wciąż jednak nie mogłem nic znaleźć, chociaż wiedziałem, że coś musi tutaj być.
Zdusiłem narastający we mnie lęk i zacząłem od początku. Zwracałem uwagę na daty, miejsca wydarzeń, szczegóły zlecenia. .. Sięgałem do coraz to nowych zapisów.
TaMing. To nazwisko eksplodowało we mnie niczym płomień. Dane. Ofiara. Zgadzało się miejsce zamachu, czas, szczegóły... Ale nie o tego człowieka chodziło. Daric! Nie Einear! Nikomu nie zależało na jej śmierci - jak powiedział Mikah. Wszyscy pragnęli tego samego co ona. Lecz gdy po raz pierwszy wymieniłem w Deep Endzie imię Darica, omal nie zginąłem. A więc to Daric miał zostać zabity. To jego próbowano wyeliminować... Starano się tylko, by wyglądało to
jak zamach na Einear, dlatego że wcześniej już próbowano ją zabić... Patrzyłem, jak fala mego niedowierzania odbija się echem od ścian i ginie w subatomowej pieśni wypełniającej cały ul. Dane, ten stuknięty łajdak, który wszędzie, gdziekolwiek się obróciłem, próbował zrujnować komuś życie. Ktoś wreszcie na dobre zapragnął się go pozbyć. Gdybym nie stanął na przeszkodzie...
Wokół mnie zaczęło się coś dziać. Ściany, wznoszące się niczym krzywa wykładnicza, zaczęły na mnie napierać. Cały ul ogarnęły konwulsje, jakbym znalazł się we wnętrzu żołądka, którego receptory wykryły nagle obecność trucizny. Pospiesznie wtłoczyłem do pamięci resztę danych, między innymi numer prywatnego konta zleceniodawcy zamachu na Da-rica, po czym skoncentrowałem się na linie ratunkowej łączącej mnie ze Snajperem.
(Cholera! Jasna cholera! Zabierz mnie stąd!) Próbowałem się uwolnić, zmienić tak jak poprzednio w niewidzialny wiatr, ale ściany zbliżały się, jakby chciały mnie zetrzeć na proch. Wpadłem do środka niczym wytrawny narciarz, droga powrotna zaś przypominała wspinaczkę po błotnistym zboczu. Systemy ochronne DeAtha zaczęły zagęszczać przestrzeń wokół mnie, próbując pochwycić intruza, który wtargnął do tej pustelni.
Więź telepatyczna prowadząca na zewnątrz przestała nagle istnieć.
(Snajper!) wrzasnąłem, lecz mogłem tak krzyczeć w nieskończoność. Bezpostaciowe, przytłaczające napięcie rosło, podsycając mój strach, starając się mnie ogłupić na tyle, bym dał się schwytać.
Ogarnięty paniką, rzuciłem się przed siebie, rozcinając na ślepo odrętwiające mnie fale energii. Uciekać - to jedno słowo powtarzałem w myślach jak modlitwę. Pragnąłem się stąd wydostać, widząc, że spektrum mojej niewidzialności staje się coraz węższe i węższe...
Wypadłem na zewnątrz. Znalazłem się znów pośród nicości. Byłem sam. Za mną cytadela Doktora Śmierci jawiła się
mroczną plamą, niczym jądro osobliwości. Zdobyłem potrzebne mi dane, nie miałem zamiaru już nigdy więcej przedzierać się przez te zabezpieczenia. W każdym razie tutaj De-Ath nie mógł mnie wytropić. Nie zostawiłem za sobą żadnych śladów.
Zresztą nie potrzebowałem już przedostawać się tam. Miałem wszystko, czego mi było potrzeba... a nawet więcej. (Snajper...?)
Nie było żadnej odpowiedzi. Przyszło mi na myśl, że układy zabezpieczające DeAtha zdołały go pojmać; być może jednak znajdował się gdzieś w pobliżu, może tylko zerwał więź telepatyczną, żeby ochronić swój umysł. Ostrzegał mnie przed dwoma błędami, a ja popełniłem oba naraz: pozwoliłem, by system DeAtha mnie dostrzegł, a potem straciłem kontakt. Teraz, rozglądając się dookoła, pojąłem, że właśnie zrobiłem trzeci błąd: wydostałem się na zewnątrz w zupełnie innym miejscu, niż wchodziłem do środka.
Ruszyłem przed siebie, szukając jakichś znajomych punktów. Starałem się przeniknąć na drugą stronę cytadeli DeAtha albo też odnaleźć znane mi wzgórze pośród nieskończonego pasma tonących w ciemnościach gór. Jeśli ta przestrzeń miała trzy wymiary, były one zniekształcone; w dodatku ulegały zmianom, kiedy starałem się w nich rozeznać, zamierały w bezruchu, gdy próbowałem je odkształcić. Bez więzi łączącej mnie z umysłem Snajpera nie potrafiłem odnaleźć wystarczającej ilości punktów orientacyjnych, żeby czegokolwiek być pewnym. Jeśli on nadal gdzieś tutaj na mnie czekał, nie miałem chyba najmniejszych szans odnaleźć go za mego życia.
Szukałem dalej, wypatrywałem jego blasku, wołałem go. Nie miałem pojęcia, ile czasu upłynęło od chwili opuszczenia mego ciała, ile minut czy godzin tutaj przebywałem; czy nie zaczynam odczuwać głodu, pragnienia, desperacji... Co się tu ze mną stanie, jeśli moje ciało umrze...? Czy przestanę wtedy istnieć także w tej przestrzeni, czy może będę się błąkał wiecznie, łowiąc przypadkowe okruchy energii.
Ogarniała mnie coraz silniejsza panika, niemal trudno mi
się było skupić na widzianych jak przez mgłę obrazach. Snajper musiał mnie tu zostawić, kiedy nasza więź uległa zerwaniu. Wyniósł się w diabły zapewne w strachu przed reakcją systemów zabezpieczających DeAtha, może sądził, że nie żyję. Teraz musiał już być gdzieś w połowie drogi do swego pokoju albo nawet zdążył wrócić do swego ciała. Ciekaw byłem, co zamierza robić. Czy wróci tu i zacznie mnie szukać? Niezbyt w to wierzyłem. A co pocznie z moim ciałem? Ciśnie je na ulicę, tak jak niepotrzebne mu już ubrania? Wtedy nie miałbym żadnych możliwości wyrwać się stąd...
Poczułem, że mój umysł zaczyna się rozpraszać, rozpływać w smugę nie kontrolowanej energii. Ostatkiem sił pozbierałem się do kupy, za nic nie chciałem poddać się i zniknąć, dać Snajperowi tej satysfakcji. Gdzieś pośród tej otchłani w dole - nazwałem tak ten kierunek, gdyż Snajper powiedział, że fizycznie znajdujemy się w przestrzeni okołoksięży-cowej - zdawało mi się, że wyczuwam coś znanego, jakiś dziwny zbitek kryształów, który mógł być mózgiem jednej ze stacji orbitalnych, które mijaliśmy po drodze. Dalej, jak przez mgłę dostrzegałem blask energii sieci oplatającej całą Ziemię. Ruszyłem w tamtą stronę, próbując się skupić. Nagle odzyskałem orientację, jakbym ujrzał przed oczami mapę. Popędziłem z powrotem tam, skąd przybyliśmy.
Po naszym pobycie nie został nawet ślad, gdyż nie mogąc w tym świecie dokonywać żadnych zmian, nie mogliśmy nic zostawić. Poruszałem się instynktownie, na wyczucie, sunąc zakosami poprzez otchłań. Zauważyłem, że pola energii stają się coraz bardziej wyraziste i coraz gęściejsze w miarę zanurzania się w osnowę sieci informacyjnej Ziemi. Poczułem się pewniej. Było tu znacznie więcej punktów orientacyjnych. Zaczynałem wierzyć, że mój wewnętrzny radar mnie nie oszuka. Czułem się tak, jakbym posługiwał się noktowizorem, przez który mogłem zerkać tylko kątem oka; jakbym żeglował w świetle błyskawic.
Raz po raz skręcałem w stronę zagęszczeń, których wzory wydawały mi się znajome, po czym lądowałem w zupełnie
nie znanym mi miejscu; pędziłem w jakimś kierunku tylko po to, żeby później zawracać. Wszystko dokoła zdawało mi się takie samo. Próbowałem zmienić się w logiczną maszynę, która by analizowała, korygowała błędy, wyznaczała kurs... Szukałem najdrobniejszych, dających się zidentyfikować elementów w tym szumie, który wypływał z bezcielesnych banków danych syndykatów, oraz szepcie zaintrygowanych mną podsystemów. Raz za razem musiałem przekonywać siebie, że podążam we właściwym kierunku, że nie jestem już w tym samym miejscu co poprzednio, że kiedy dotrę do jakiegoś punktu, będzie mi łatwo znaleźć wyjście.
Bez względu na to, co sobie wmawiałem,, miałem świadomość, że przebywam tu za długo; a im dłużej błądziłem w tej otchłani, tym bardziej wydawała mi się ona realna, tym łatwiej dochodziły do mnie nierozpoznawalne głosy duchów żyjących tutaj. Zadawałem im pytania i otrzymywałem odpowiedzi wskazujące mi jakiś kierunek, którego nie byłem w stanie odszukać... Miałem ochotę wrzeszczeć na cały głos, myśląc o wydostaniu się stąd, jednak perspektywa pozostania na zawsze w towarzystwie duchów maszyn napawała mnie takim przerażeniem, że wrzaski wydawały się tak samo bezcelowe jak śmiech czy łzy...
Po raz tysiączny chyba skręciłem w stronę czegoś, co zdawało mi się znajome. Nagle znalazłem się wewnątrz jarzącej się, przepełnionej szumem sfery systemu, który nawet w tym otoczeniu sprawiał wrażenie niezwykłego. Rozpoznałem to, co według Snajpera było mózgiem Rady Bezpieczeństwa ZTF. Trzymaj się od tego z dala - powiedział... Ale ja nie miałem nawet pewności, jak się tu dostałem. Próbowałem uciec stąd, zawrócić, wydostać się...
(Czego chcesz?) coś na podobieństwo głosu w kryształowym dzwonie rozległo się we mnie i wszędzie dokoła.
(Snajper...?) pomyślałem, formułując jednocześnie pytanie i odpowiedź. Wiedziałem, że to nie on: nie czułem obecności jego umysłu. Wydawało mi się, że dostrzegam jakąś jaśniejącą postać, a raczej kilka, niczym zwierciadlane odbicia.
(Chcesz odnaleźć Snajpera... ?) spytał głos. (Tak... ) szepnąłem, sparaliżowany strachem. (O Boże! Boże! tak... proszę. Snajpera... proszę...) Patrzyłem, odrętwiały, jak postacie zbliżają się do mnie wraz z narastaniem szumu, aż wreszcie stały się bardziej realne ode mnie, a ja pojąłem, że jestem albo bliski śmierci, albo utraty zmysłów.
Poddałem się, uległem owemu bezładnemu szumowi; zanurzyłem się w tym chaosie...
Nagle znalazłem się po drugiej stronie, jakbym przeniknął przez lustro; miałem przeświadczenie, że jestem znów w tym wymiarze, z którego wyruszyłem. Byłem połączony, niczym pępowiną, smugą światła z otwartym wejściem portu komputerowego, który jaśniał i tętnił życiem, gotów przyjąć mnie. Istniała tylko jedna smuga światła, nadal nie było śladu Snajpera. Nie wiedziałem, co się stało; nie obchodziło mnie, co to oznacza. Poźeglowałem wzdłuż tego strumienia, próbując wniknąć do jego wnętrza.
Nie zdołałem jednak. Czułem się tak, jakbym chciał przejść na drugą stronę lustra. Dostrzegałem własne odbicie -cień energii psionicznej powracającej echem ze swego źródła, która omijała mnie, jak gdyby nie rozpoznawała, że to jestem ten prawdziwy ja, a nie mój lustrzany wizerunek. Odbijałem się od smugi światła niczym ćma tłukąca się o osłonę ulicznej latarni. Nie wiedziałem, co robić.
(Snajper...!) Włożyłem wszystkie siły w wysłanie tego
jednego impulsu, panika i przerażenie nie znajdowały innego ujścia.
(O co chodzi, dzieciaku?) dotarły do mnie myśli Snajpera spokojnie nawiązującego ze mną ponowny kontakt. Jego jaśniejąca postać pojawiła się u mego boku, jakby nie ruszał się nigdzie na krok.
(Jezu! Gdzieś ty, do cholery, był?!) To pytanie eksplodowało między nami z taką siłą, że nawet nie można było rozróżnić pojedynczych słów. Snajper zrozumiał jednak mój przekaz.
(Tuż za tobą, przez cały czas) pomyślał. Próbowałem ode-
gnać od siebie myśl, że kryje się w tym drwina. (Sam znalazłeś drogę do domu. W czym problem?)
(Nie mogę się stąd wydostać...) Teraz widniały przed nami dwie smugi światła, dwa zwierciadlane odbicia: moje i jego. (Zabierz mnie stąd!)
(Nie ma sprawy.) Jego postać zaczęła drgać i rozpływać się, jakby miała za chwilę zniknąć. Ze wszystkich sił uczepiłem się telepatycznych połączeń między nami. (Nie walcz z tym!) krzyknął. (Rozluźnij się i wyskakuj!) Próbowałem zastosować się do jego rady. Znowu poczułem, jakby mój umysł odwracał się na lewą stronę i zaczynał się wsączać... (Pamiętaj, że tak naprawdę to nie jesteś ty... Ty zostałeś na zewnątrz. Musisz się z tym pogodzić, zawierzyć instynktowi...) Ujrzałem, jak jego postać rozpływa się w jednostajnym blasku, oddalając jednocześnie ode mnie. Rozluźniłem się, próbując wykonać jego polecenie, ale nie stracić też więzi; wtopić się w tę falę, pozwolić jej mnie zagarnąć. Po chwili także zacząłem znikać i przekształcać się w ruchomą falę, w którą on wcześniej się zmienił, zanikać w jej wnętrzu, tak jak on zniknął, ponieważ zdawało mi się czymś znacznie gorszym zostać tu w całości, lecz osamotniony, żywy lub nie, niż podążyć za nim w niebyt.
- Możesz się już obudzić - rozbrzmiał jakiś głos. Oczy miałem szeroko otwarte, zajęło mi jednak dłuższą chwilę, żeby to zrozumieć, a później następną, by pojąć, że naprawdę słyszałem wypowiedziane na głos słowa; że poruszam się, obracam, oddycham zatęchłym powietrzem nory Snajpera, mam przed oczyma jego ohydnie zniekształconą twarz, a nie jaśniejącą zjawę. Po policzkach ciekły mi łzy, flegma z nosa spływała w otwarte usta. Otarłem twarz rękawem.
- Jezu... - wymamrotałem. - Chyba faktycznie wróciliśmy do prawdziwego świata.
Snajper pociągnął nosem i poklepał mnie po ramieniu - takim samym nagłym ruchem, jak zrobił to już przedtem.
- Grzeczny chłopiec - powiedział.
Odkleiłem elektrodę od skroni, wzdrygnąłem się i zerknąłem na ekran identyfikatora. Przebywaliśmy tam niemal pięć godzin.
- Masz wszystko, czego szukałeś? - zapytał Snajper, wbijając wzrok w podłogę, jakby kierował to pytanie do moich stóp.
Skinąłem głową.
- Nie powiem, żebym był ci wdzięczny. Gdzieś ty się, do cholery, podziewał? Porzuciłeś mnie i nawiałeś, kiedy wpadłem w kłopoty. Mogłem się tam błąkać bez końca...
- Byłeś bliski doprowadzenia nas obu do zguby. - Wzruszył ramionami, podnosząc się z krzesła. - Ostrzegałem cię. Myślałem już, że DeAth połknął cię w całości. Czekałem przez jakiś czas, aż wreszcie wyskoczyłeś. Nie z tej strony, ale mimo wszystko w dobrym stanie. Nie uległeś panice. Odnalazłeś punkty orientacyjne i wybrałeś właściwy kierunek. Zachowałeś zimną krew. - Powłócząc nogami, skierował się do łazienki.
- Skąd, do cholery, możesz wiedzieć? - krzyknąłem głośniej, niż było potrzeba. Stanął nad kiblem i obejrzał się na mnie. - Wrzeszczałem na całe gardło, nigdzie cię nie było!
- Byłem, chciałem się tylko przekonać, czy dasz sobie sam radę.
- Dlaczego...?
- Ciekaw byłem, ile się nauczyłeś. A najlepszy sposób to pójście na żywioł. Ja także nauczyłem się w ten sposób.
- Bzdura - rzekłem. - Po prostu mnie zostawiłeś...
- .. .w wodzie, żeby zobaczyć, czy nie utoniesz. A jednak pływałeś. Posuwałem się twoim śladem całą drogę do domu. Bez przerwy byłem tuż za tobą, niemal zaglądałem ci przez ramię. Kilka razy chciałem już nawiązać kontakt. Sądziłem, że na dobre pomyliłeś kierunki, ale ty zawsze wracałeś na właściwą drogę. W każdym razie nie zabłądziłeś. - Podszedł do mnie, zapinając spodnie. - Nie mogłem uwierzyć, że wla
złeś do tej cholernej Rady Bezpieczeństwa, żeby dowiedzieć się o drogę do domu. Myślałem, że zwariowałeś...
- Ja też - mruknąłem. Ciekaw byłem, czy naprawdę uzyskałem wtedy jakieś wskazówki. Nie spytałem go jednak o to. Miałem wrażenie, że nawet nie chciałbym znać odpowiedzi.
- Nieźle - rzekł, kiwając głową. - W porcie zachowałeś się jak amator, już nigdy nie będę mógł się zbliżyć do DeAtha. Ale w ogóle nieźle. Może jeszcze kiedyś skorzystam z twojej pomocy.
Poczułem, że krew nabiega mi do twarzy. Nie byłem pewien, czy on naprawdę mnie chwalił, czy zwyczajnie kpił sobie ze mnie.
- Ilu ludzi do tej pory ci pomagało? Czy ktoś z nich błąka się tam do dziś?
- Nie, nikt. - Pokręcił głową. - Nigdy do tej pory nie spotkałem nikogo aż tak głupiego, żeby mi uwierzył.
- Żebyś skonał! - Zacząłem się podnosić z krzesła. Chwycił mnie za rękę i zacisnął palce. Wbił w moją twarz Spojrzenie tego jednego zdrowego oka.
(Nie bierz do siebie tego, co mówię) przekazał błagalnie w myślach. (Moje usta są równie obrzydliwe jak oko. Wprowadziłem cię w to wszystko, dlatego że widzisz we mnie coś więcej niż kawałek gówna. Popracuj jeszcze kiedyś ze mną, zostań moim partnerem. Przekonasz się, czego można dokonać. Następnym razem będzie łatwiej. To tak jak odkrywanie nieznanego lądu... Bez trudu mógłbyś się wzbogacić.) Pokręciłem głową, na równi zdumiony, jak i niepewny. (Nie mogę.)
(Dlaczego?) Odebrałem silną falę jego rozczarowania. Wiele go kosztowała ta propozycja, nie liczył się w ogóle z tym, że mogę ją odrzucić. Ze zdumieniem stwierdziłem, że on mnie polubił. (Do diabła z tym...!) pomyślał, równie wściekły na siebie, jak na mnie.
(Nie mogę, ponieważ żyję w pożyczonym czasie.) Dotknąłem palcami plastra za uchem. (Jestem na narkotykach, bez nich nie mógłbym korzystać z energii psi. Nie sposób ich
stosować w nieskończoność. Wkrótce stanę się znowu zwykłym martwiakiem.)
Zmrużył zdrowe oko, niemal je zamknął. (Aha... To znaczy, że dostali cię w końcu... Martwiaki. Zgnoili cię. Zdaje się, że musiałeś być cholernie dobry. Powinienem był się tego domyślić.) Odsunął się ode mnie, lecz jeszcze przez chwilę czułem obecność jego myśli muskających mnie w taki sam sposób, jak uprzednio klepał mnie po ramieniu.
- Zatem masz wszystko, czego potrzebowałeś? - Wycofał się na odległość bezosobowych słów, jakby wstydził się dalej utrzymywać kontakt telepatyczny. Czuł się zgnojony, tak samo jak ja: z powodu tego, kim byliśmy i w co mieliśmy się zmienić... Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym ani chwili dłużej.
- Tak, prawie... - Przypomniałem sobie o nie rozwiązanej do końca zagadce wśród wykradzionych danych. -Zdobyłem cyfrowe hasło, prawdopodobnie numer tajnego prywatnego konta. Nie wiem czyjego. Będę musiał się tego dowiedzieć.
- Pokaż.
Pozwoliłem mu odczytać szereg cyfr z mego umysłu.
- To proste - parsknął i ruchem dłoni nakazał mi z powrotem zająć miejsce na krześle. - Mogę ci zaraz pokazać, jak to odczytać.
- Nie, dziękuję...
- Chodź, zrobimy jeszcze jedną wyprawę. To ci dobrze zrobi. Zdobędziesz więcej zaufania do siebie, a także pewność, że będziesz zawsze mógł tego dokonać sam, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Znowu poczułem dotyk jego myśli, proszący, wręcz błagalny.
- W porządku - odparłem, w dużej mierze tylko dlatego że tego pragnął, że nie chciał czuć się samotny podczas wyprawy, skoro miał kogo zabrać ze sobą. Nie chciał także pogrążać się znowu w samotności tego pokoju wcześniej, niż to było konieczne. (W porządku.) Po części również dlatego, że miał rację.
Sięgnąłem po kubek, napiłem się trochę wody z kranu, po
czym znów zagłębiliśmy się w wewnętrzną przestrzeń. Tym razem poszło znacznie łatwiej, nie musieliśmy zresztą wędrować aż tak daleko.
(Włamanie się do rejestru bankowego to kaszka z mlekiem) przekazał z uśmiechem Snajper, kiedy zdołał już powiązać numer konta z hasłem bankowym oraz dalszymi nu-merami kodowymi, za którymi kryły się olbrzymie sumy pieniędzy pochodzących z anonimowych źródeł. Prawdopodobnie chodziło o którąś z Rodzin - nawet tutaj nie mogliśmy się dowiedzieć niczego więcej. Oceniłem jednak, że to mi wystarczy. Tym razem nie popełniłem żadnych głupich błędów, a Snajper utrzymywał więź telepatyczną przez całą drogę tam i z powrotem. Znów miałem kłopoty z wydostaniem się na zewnątrz, lecz tym razem pomógł mi i przepchnął mnie na drugą stronę lustra, do świata rzeczywistego. Przetarłem oczy.
- Jak, do cholery, udało ci się za pierwszym razem znaleźć stamtąd wyjście? Wzruszył ramionami.
- Po prostu się poddałem. Myślałem, że zabłądziłem na dobre. Zaniechałem prób i szykowałem się na śmierć... - Na jego pobladłej twarzy pojawił się wyraz dziwnej zaciętości. -Chyba właśnie tego mi było potrzeba i obudziłem się na tym krześle.
- Tak - rzekłem. - Zdaje się, że rozumiem, co masz na myśli. - Podniosłem się, a Snajper zerknął na mnie z dołu. -Cóż, muszę już iść...
Wzruszył ramionami. Stałem tak, usiłując znaleźć właściwe słowa pożegnania.
- Dziękuję. Za pomoc i za to... że mi zaufałeś, nauczyłeś mnie.
- Sądzisz, że mogę tego żałować? Pokręciłem głową.
- Więc rusz swą dupę i wynoś się stąd, kaleko. I tak poświęciłem ci za dużo czasu. Skrzywiłem się.
- Zobaczymy się jeszcze - rzekłem i ruszyłem w stronę drzwi.
Nie podniósł się z krzesła; nie obejrzał się nawet na mnie, tylko rzucił przez ramię:
- Chyba nie, jeśli to będzie ode mnie zależało. Obejrzałem się po raz ostatni, kiedy stanąłem przy drzwiach. Spojrzałem na swój sweter.
(Robisz dobre rzeczy) pomyślałem, przesuwając po nim dłonią.
(A ty w nim dobrze wyglądasz, chłopcze.) Wciąż wbijał wzrok w ścianę.
Sam odnalazłem drogę przez tonący w ciemnościach magazyn i wyszedłem na ulicę. Uszedłem już kilkadziesiąt metrów, kiedy dotarł do mnie jego przekaz:
(Noś go na zdrowie.)
25
Kiedy nacieszyłem się już poczuciem bezpieczeństwa w zatłoczonym, jasno oświetlonym wagonie metra, wysiadłem, żeby zadzwonić do Mikaha. Odpowiedział mi jednak automat. Nagrałem wiadomość, a potem zadzwoniłem do Braede-ego. Nie znałem jego numeru, wybrałem więc pierwszy lepszy, spodziewając się, że kontroluje wszystkie moje rozmowy.
- Braedee, muszę się z tobą zobaczyć - powiedziałem.
- Słucham? - odpowiedział nieznajomy mężczyzna.
Przerwałem połączenie i wskoczyłem do następnego pociągu.
Kiedy wysiadłem na stacji końcowej, czekało na mnie dwóch centauryjskich gliniarzy. Nie mogli uwierzyć, że nie zaskoczył mnie ich widok... Przestali się jednak dziwić, kiedy przypomnieli sobie, kim jestem.
Wsiadłem do skoczka i zagłębiłem się w fotelu, nie zwracając uwagi na to, dokąd lecimy. Przetwarzałem w myślach świeżo zdobyte informacje i zastanawiałem się, jak przekazać je Braedeemu. Kiedy oceniłem wreszcie, że jestem gotów stanąć przed nim, wyjrzałem przez okno, spodziewając się u-jrzeć rozległy kosmodrom Transportu Centaury j skiego, ciągnący się'w dal niczym wielkie pole lawy.
Ale mrok rozświetlał jedynie księżyc wiszący nisko na niebie, w dole zalegały nieprzeniknione ciemności. Byliśmy już
poza granicami N'yuk, lecz nie lecieliśmy na wschód. Wyprostowałem się.
- Wracamy do posiadłości? - zapytałem. Gliniarze spojrzeli po sobie.
- Takie mamy rozkazy - odparł wyższy.
- Jest tam Braedee? - spytałem zaskoczony. Znów spojrzeli po sobie.
- Tego nie wiemy. Jeśli to naprawdę coś ważnego, to chyba czeka...
- Chyba? Sprawa dotyczy morderstwa, zamachu na życie jednego z taMingów... - urwałem. - To nie Braedee was wysłał. - Ich zmieszanie powiedziało mi prawdę.
- Pan Charon rozkazał nam cię sprowadzić. - Nic więcej nie wiedzieli.
Widocznie Braedee musiał się skontaktować z Charonem po moim telefonie. To było dość prawdopodobne. Charon pewnie też chciał znać nowe fakty. Ciekaw byłem, jak zareaguje na te informacje. Nie martwiłem się tym jednak. Wzruszyłem ramionami i opadłem z powrotem na fotel.
Wylądowaliśmy na zalanym strumieniami światła dziedzińcu zamku stojącego samotnie na końcu doliny taMingów, tego samego, w którym odbywało się posiedzenie rady nadzorczej. Gliniarze poprowadzili mnie przez muzealne sale do niewielkiego - o ile w tym budynku jakiekolwiek pomieszczenie można było nazwać niewielkim -pokoju. Pod jedną ze ścian znajdował się kominek, ogień był jednak wygaszony i w pokoju panował chłód. Pomyślałem nagle o Lazuli, lecz teraz to jej mąż czekał na mnie, siedząc w obitym czerwonym brokatem fotelu, który przypominał tron. Przyszło mi na myśl, że kiedy jest sam, wyobraża sobie siebie w nim jako króla całej Galaktyki.
Teraz nie był sam. Tak jak się spodziewałem, towarzyszył mu Braedee, ale był także Daric... i Jiro. Wszyscy stali, przyglądając mi się uważnie z posępnymi minami. Zawahałem się, zmieszany, lecz jeden z gliniarzy popchnął mnie do przodu. Nie pozwól królowi czekać na siebie. Powoli zszedłem po
pięciu schodkach i ruszyłem po marmurowej mozaice podłogi w stronę Charona.
- Wystarczy, zostań tam - powiedział, kiedy znalazłem się , jakieś trzy metry od niego. Zupełnie jakby nie chciał się ode mnie czymś zarazić.
Stanąłem, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą;
z każdą sekundą byłem coraz bardziej zakłopotany. W umyśle Braedeego, który wpatrywał się we mnie, odczytałem obrzydzenie i rozczarowanie. (Ty głupi łajdaku.) Vmysł Darica był jak zawsze nieprzenikniony, domyślałem się jednak, że sam nie wie, czy ma być zadowolony, podniecony, rozbawiony, zlękniony czy przerażony. Musiał rozważać różne warianty tego, co się miało za chwilę stać. Jira jakby w ogóle tu nie było, był oszołomiony jak po silnym ciosie w żołądek; przeżywał katusze psychiczne, nie fizyczne, a odpowiedzialny za to był wyłącznie Charon.
- Zdobyłem kolejne informacje dotyczące pani Einear -powiedziałem. - Dlatego dzwoniłem do Braedeego. Może
powinniśmy...
- Zamilcz! - warknął Charon. Powoli wstał z fotela i jakby wiedziony bezwzględnym przymusem, podszedł do mnie.
Nagle w jego umyśle dostrzegłem twarz Lazuli. O mój Boże! Lazuli!...
- Chwileczkę-rzekłem, unosząc rękę.
Chwycił mnie za nadgarstek tą swoją na pół martwą ręką i spojrzał na moją ranę pokrytą grubą warstwą pianoskóry, zwiększając siłę uścisku. Moje palce wiły się bezradnie niczym macki uwięzionej ośmiornicy; odczuwałem coraz silniejszy ból.
- Tak... - powiedział, patrząc mi prosto w oczy. - Powinieneś się bać. Wiem o twoim romansie z moją żoną. - Uścisk stał się nie do zniesienia, próbowałem wyrwać rękę. On myślał jedynie o tym, że odważyłem się dotykać ciała jego żony, pieścić ją. -Pozwoliłem ci wejść do mojego świata, zaufałem ci, a ty wykorzystałeś swój umysł, żeby ją uwieść...
Zacisnąłem zęby. Nie miało najmniejszego sensu przepra-
szać, próbować wyjaśniać czy zaprzeczać. Kierujące nim wściekłość i pogarda były zbyt silne. Nienawidził psionów tak jak Stryger, tyle że miał konkretny powód...
- Ocaliłem jej życie!
Rozluźnił nieco palce. Zerknąłem pospiesznie w bok, spróbowałem odczytać... Braedee? Spoglądał na nas jak ktoś, kto obserwuje walkę owadów, jego twarz była tylko maską. To nie Braedee powiedział o nas Charonowi; on miał zbyt wiele do stracenia. Dane? Wyglądał, jakby go przypiekano na wolnym ogniu: po części cierpiał katusze, po części był w ekstazie. Nie, on także miał zbyt wiele do stracenia. Jiro? Chłopak spoglądał na palce ojczyma zaciśnięte na mojej dłoni, lecz chyba nawet ich nie widział. W środku skręcał się ze strachu o przyszłość matki i swoją.
- Kto... ? - szepnąłem na pół świadomie.
- Moja żona mówi przez sen - wyjaśnił Charon, znowu dając się ponieść nieposkromionej nienawiści. Słyszał, jak wołała mnie. Ale to mu nie wystarczyło, to byt jedynie początek...
Zakląłem pod nosem, w niewielkim tylko stopniu z bólu. Domyśliłem się, że używał tego swojego stalowego uścisku, by wydobyć prawdę z Lazuli, a potem zrobił to samo wobec swej córki...
- Gdzie ona jest? Co zrobiłeś...?
- Odesłałem j ą na Eldorado.
Razem z Talithą. Poleciały obie. Zerknąłem na Jira, który został. Nagle zrozumiałem wszystko.
- Ty łajdaku - mruknąłem, mrugając szybko.
- Wiń siebie - powiedział Charon. - Nie kazałem cię zabić tylko dlatego, że masz zadanie do wykonania. Braedee? -Spojrzał na szefa Służb Bezpieczeństwa, któremu też musiało się dostać. - Masz go w tej chwili stąd zabrać. On ma zniknąć z mojego życia, z mojej sieci, z tej planety, najpóźniej do rana. - Wyraz jego oczu powiedział Braedeemu, że dokładnie będzie pilnował wykonania tego polecenia.
Braedee skinął głową, jak zwykle z kamiennym wyrazem twarzy, i utkwił spojrzenie swych ciemnych oczu we mnie.
- Tak, proszę pana. Najpierw jednak chciałbym usłyszeć, co on ma nam do powiedzenia.
Charon otworzył usta, jakby chciał się sprzeciwić. Zerknąłem na Darica, który ledwie panował nad sobą.
- Tu chodzi o panią Einear... - dodałem szybko, nim Charon zdążył cokolwiek powiedzieć - a także o pana Darica. -Pobudziłem ciekawość Charona. Chciałem jak najszybciej powiadomić go, że wynajęci zabójcy czyhali na życie jego syna. -On jest...
Przerażenie Darica eksplodowało w mojej głowie; sądził, że mam zamiar powiedzieć coś więcej - coś, co zrujnuje mu życie.
- Dlaczego nie zapytasz Kota o Jule, ojcze - warknął. -Spytaj go, ile razy spał także z twoją córką. Spytaj go, która z nich bardziej mu pasuje.
Zamarłem z otwartymi ustami. Uśmiech Darica odzwierciedlał gorzkie poczucie triumfu. Charon spojrzał na moją rękę, którą wciąż ściskał w dłoni, przed oczyma miał obraz swojej córki, żony i mnie związanego z nimi obiema... Zacisnął pięść.
W tej chwili gotów byłem wyznać mu wszystko na temat Darica: o jego zboczeniu, narkotykach, o tym, że jest psio-nem... Wszystko. Ale jęk bólu, który wypłynął z moich ust, nie zostawił już miejsca na jakiekolwiek słowa.
Wreszcie Charon puścił moją rękę. Nie czułem już nic, kiedy szarpnięciem wyrwał kolczyk z mego ucha.
- Zmieniłem zdanie - zwrócił się do Braedeego. - Chcę, żebyś go zabił.
Uniosłem głowę i wstrzymałem oddech, kiedy dotarło do mnie znaczenie tych słów.
Braedee nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
- Nie, proszę pana - odparł w końcu. - Pan wcale tego nie chce.
Charon zmarszczył brwi. Obrzucił spojrzeniem wszystkich obecnych w pokoju, mnie również.
- Powiedziałem, że chcę, byś zabił tego odmieńca. Zajmij się tym natychmiast!
- Nie, proszę pana - powtórzył Braedee. - Proszę mi pozwolić, że rozprawię się z nim na swój sposób.
- Do cholery! - wrzasnął Charon. - Masz robić, co ci każę!
- Tak, proszę pana... - Braedee uczynił krok w moją stronę. - Ale on jest pełnoprawnym obywatelem, a to znaczy, że nie mogę zagwarantować, iż uda się zachować w tajemnicy jego powiązania z pańską rodziną...
Charon wyprostował się, zacisnął pięści i popatrzył Brae-deemu prosto w oczy. Po chwili spuścił wzrok.
Braedee podszedł do mnie. Prowadząc mnie w stronę drzwi, mruknął:
- Nic nie mów. Poczekaj.
Bez sprzeciwu wypełniłem to polecenie.
- W porządku - rzekł, kiedy skoczek, którym tu przyleciałem, wzbił się w powietrze. - Teraz możesz mówić.
Spoglądałem w dół na pogrążoną w ciemnościach dolinę taMingów. Próbowałem pokonać mdłości i zebrać myśli. Wreszcie popatrzyłem w ciemne, nieprzeniknione oczy Brae-deego. Dwaj gliniarze, którzy mnie eskortowali, siedzieli z boku z kamiennymi wyrazami twarzy. Braedee zrobił coś, co nas całkowicie od nich odizolowało; nie mogli słyszeć naszej rozmowy.
- Dlaczego mnie po prostu nie zabiłeś? - spytałem w końcu.
Odwrócił głowę i spojrzał w okno.
- Bo nie przekazałeś mi jeszcze zdobytych informacji. -Mówił poważnie.
Wpatrywałem się w niego.
- Nie mam ci nic do powiedzenia - rzekłem. Przycisnąłem rękę do brzucha, czując na skórze ciepłą wilgoć krwi płynącej z otwartej rany. - Żadnemu z was - dodałem. Pragnienie wy
jawienia tajemnicy Darica zniknęło szybko, kiedy pojąłem, do czego by doprowadziło wyznanie Charonowi prawdy. Nikt z obecnych w pokoju nie mógłby nic zrobić, by ocalić mi życie. Chyba powinienem był się cieszyć, że skończyło się to jedynie odnowieniem rany na dłoni.
- Przecież bardzo chciałeś spotkać się ze mną w środku nocy - parsknął Braedee, jakby od tamtej pory nie zaszło nic, co mogłoby wpłynąć na zmianę mojego zdania. - O co chodzi?
- Dowiedz się sam. Nie jestem ci już nic winien.
- Czyżbyś czuł się upokorzony? - spytał głosem pełnym obrzydzenia. - Czujesz się jak ostatni głupiec? Bo powinieneś się tak czuć.
Przed oczyma stanęła mi twarz Lazuli.
- Ona naprawdę wyjechała? - zapytałem ze ściśniętym gardłem.
Skinął głową.
- Dlaczego więc Jiro został?
- Pan Charon stwierdził, że chce teraz więcej czasu poświęcać chłopcu, gdyż jest on kandydatem do miejsca w radzie.
- Przecież Jiro nie jest jego synem.
- To nie ma żadnego znaczenia.
- Jiro go nienawidzi. Charon robi to jedynie, żeby ukarać Lazuli...
- To już nie mój a sprawa.
- Chyba jednak twoja. Nigdy się nie zastanawiałeś, do czego to wszystko może doprowadzić?
- Gdybyś zajął się wyłącznie tym, do czego zostałeś zaangażowany, zamiast robić ze swego pracodawcy rogacza, moglibyśmy teraz dyskutować.
Spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi, lecz szybko odwróciłem wzrok.
- Co chcesz ode mnie usłyszeć? - Poczułem, że się czerwienię.
Dźgnął palcem w moją zranioną rękę.
- Że zasłużyłeś na to, a nawet na coś gorszego. - Przez
chwilę miałem wrażenie, że ludzka połowa jego mózgu pomyślała choć raz o czymś innym niż o jego własnym tyłku. Naprawdę troszczył się o tych ludzi; nie życzył sobie, by stała im się krzywda, a już w szczególności nie ze strony kogoś, kogo on im polecił jako zaufanego człowieka. Przełknąłem ślinę.
- Teraz chcę tylko jednego, tego samego co'Charon: zniknąć jak najszybciej z jego życia. Wynieść się z tej parszywej planety, zanim będę musiał patrzeć na światło dnia.
- A co z panią Einear? - spytał po dłuższej chwili. - Masz zamiar przekazać mi, czego się dowiedziałeś, czy wolisz, żeby jakiś morderca pozbawił ją życia?
Powoli, jakby wbrew sobie, uniosłem głowę. Stwierdziłem, że muszę mu powiedzieć - dla bezpieczeństwa Einear i dla spokoju swojego sumienia.
- To nie ona była rzeczywistym obiektem zamachu. - Bardziej poczułem, niż spostrzegłem, że spiął się wewnętrznie. Odbierałem wyraźnie jego niedowierzanie i zdumienie. -Ktoś próbował wykorzystać zamachy na nią, chcąc pozbyć się Darica. Nikt nie wiedział, że to ty pozorowałeś tamte wypadki.
- Dańca? - powtórzył. - Jesteś tego pewien? Poderwałem się z fotela.
- Ajak myślisz, ty dupku?! Pani Einear jest bardziej bezpieczna niż metody kontroli urodzeń. Trzymaj tylko Dańca z dala od niej, a pozbędziesz się wszystkich problemów. - Pomyślałem, że te informacje powinny uczynić Einear szczęśliwszą niż kiedykolwiek w ciągu tych szesnastu lat. Miałem przynajmniej taką nadzieję.
Braedee milczał, próbując pohamować ogarniającą go wściekłość. Usiłował po raz kolejny przeprogramować główne cele swojego działania.
- Dlaczego? - zapytał w końcu. Nie byłem pewien, czy przesłyszałem się, czy może naprawdę w jego głosie zabrzmiał lęk.
- Ktoś z czarnego rynku go nie lubi. Może chodzi o narkotyki? Teraz wiesz już tyle samo co ja.
Nie patrzyłem na niego; wyczuwałem, że zmarszczył brwi, miał ochotę zapytać mnie, skąd wiem o tym, od kogo zdobyłem te informacje, jakimi sposobami... ale duma kazała mu milczeć - duma oraz świadomość, że nawet z tej wiedzy nic by mu nie przyszło, ponieważ ja byłem psionem, a on nie. A może także dlatego, że z jego punktu widzenia czarny rynek znajdował się w nieco innym wymiarze. Istniały pewne wspólne obszary zainteresowań - biznes to biznes - ale prawdziwi kryminaliści nigdy nie byli obiektem jego zainteresowania. Wróg zawsze należał do tej samej klasy, co on. Spojrzał na mnie: nawet ja byłem t innej klasy.
- Nie wyjeżdżasz jeszcze - powiedział.
Kopnąłem torbę z moimi rzeczami, która leżała pod fotelem.
- Czy mam rozumieć, że wolno mi dokonać wyboru? -spytałem kwaśno.
- Nie, nie możesz. Nadal pracujesz dla Centaura. Chcę, żebyś się dowiedział, z jakich powodów Daric taMing znalazł się w kłopocie, bym ja mógł się tym zająć. - Nawet więcej:
chciał, żebym mu powiedział, w jaki sposób ma się tym zająć. Daric był członkiem rady nadzorczej i zasiadał w Zgromadzeniu. Był ponadto taMingiem. Zmiana chronionego obiektu, z Einear na Darica, w niczym nie zmieniała pozycji Brae-deego, nie miała żadnego wpływu na jego życie.
- A co z Charonem? - spytałem.
- On także nie ma żadnego wyboru.
- Nie będzie mu się podobało, że nie wsadziłeś mnie na najbliższy statek. Możesz stracić pracę.
Braedee pokręcił głową. Straciłby pracę wtedy, gdyby Daric taMing lub Einear zginęli. Musnął palcami znak na rękawie i wzruszył ramionami.
- Jeśli jego syn jest w niebezpieczeństwie, sądzę, że uda mi się znowu sprawić, by zaakceptował mój punkt widzenia. Jeśli zaś nie... Charon taMing może przewodniczyć radzie nadzorczej Centaurian, ale nie zarządza Transportem Centau-ryjskim. Mało mnie obchodzi, czy mu się to spodoba, czy nie...
- Dobra... - Zacisnąłem palce na tyle, żeby przypomnieć sobie o bólu promieniującym z dłoni. Czułem, jak coś niesamowitego, całkowicie obcego zwija się w moim umyśle, kiedy pomyślałem o możliwej reakcji Charona na tę wiadomość; o tym, jak on się będzie wił, kiedy pozna prawdę.
Braedee popatrzył na mnie ze zmarszczonym czołem.
- Powiedz mi - rzekł - czy naprawdę spałeś z jego córką?
- Nie! - Spojrzałem mu prosto w oczy. Nie odezwał się już.
- Dokąd lecimy? - zapytałem po pewnym czasie. Skoczek zaczął obniżać lot ku połyskującym lekko, tonącym w mroku wieżowcom N'yuk.
- Wysadzę cię gdzieś w mieście. Nie jesteś już mile widzianym gościem w posiadłości taMingów. Sądzę jednak, że uda ci się znaleźć coś odpowiedniego. Zdaje się, że masz do tego talent. Będę czekał na wiadomości od ciebie.
Wysiadłem ze skoczka na jednym z publicznych parkingów, odwróciłem się i spojrzałem na Braedeego.
- Powinieneś się chyba cieszyć, że jestem całkowicie pewien, że to nie ty powiedziałeś Charonowi o mnie i Lazuli.
- To brzmi jak groźba. - Przekrzywił głowę. - Czyżbyś nadal chciał prowadzić tę swoją gierkę... jedną ręką? - Wskazał moją zakrwawioną dłoń, jakby chciał mi objaśnić niezrozumiałą puentę dowcipu.
Uniosłem dłoń i przycisnąłem ją do szyby na wysokości jego twarzy, zostawiając krwawy ślad, żeby miał na co patrzeć w czasie drogi do domu. Skrzywił się. Drzwi zasunęły się z cichym sykiem, na dobre odcinając mnie od jego świata,
Stałem jeszcze przez chwilę i przyglądałem się, jak skoczek znika w ciemnościach - nawet bez szczególnego powodu. Po prostu nie mogłem ruszyć ręką ani nogą. Musiałem się jednak stąd oddalić. Zszedłem z parkingu i odnalazłem budkę telefoniczną wyposażoną w ekran ochronny. Próbowałem się skontaktować z Einear, ale nie mogłem uzyskać połączenia. Ciekaw bvłem, czy Charon nie wprowadził blokady dla mojego kodu na linii bezpośredniego dostępu. Zadzwoniłem do
Mikaha, lecz nie zastałem go. Ruszyłem przed siebie. Wsiadłem w pierwszy tramwaj, jaki nadjechał. Kilkakrotnie się przesiadałem. Część drogi przebyłem na piechotę, przemierzając dudniące echem moich kroków, wypełnione wielobarwnymi hologramami poziomy miasta. Kilkakrotnie zatrzymywały mnie automaty, dopytując się o ślady świeżej krwi. Za każdym razem powtarzałem jednak, że zmierzam właśnie do centrum medycznego, i przepuszczały mnie. Nie trafiłem do żadnego centrum, nawet go nie szukałem.
Po ulicach kręciło się nieco ludzi, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nocne życie miasta, nawet takiego jak N'yuk, zamierało tuż przed świtem. Zawsze jednak można było kogoś spotkać na ulicy. Ludzie spoglądali na mnie, odprowadzali mnie wzrokiem, lecz w ich spojrzeniach nie było nawet odrobiny ciepła. Sięgałem do umysłów mijających mnie osób, odczytywałem, dokąd zmierzali i skąd... Obawiałem się, że łażą za mną, że mają za zadanie mnie śledzić; wmawiałem sobie, że nic mnie to nie obchodzi. Nie odczuwałem ulgi nawet wtedy, gdy okazywało się, że wcale się mną nie interesują. Byłem pośród nich chyba jedyną osobą, która nie zmierzała do żadnego konkretnego celu, która niczego nie szukała.
Może właśnie dlatego znalazłem się nieoczekiwanie przed wejściem do „Czyśćca" - dokładnie wtedy, kiedy granica między morzem a niebem zaczęła być widzialna, a w górze rozlał się brzask nadchodzącego dnia.
Otworzyła mi Argentynę. Wyjrzała na zewnątrz i skrzywiła się, przecierając zaspane oczy.
- Wracaj do domu. - Zaczęła z powrotem zamykać drzwi.
- Nie mam już domu-odparłem. Przez wąską szczelinę obrzuciła mnie zdziwionym wzrokiem.
- Daric?
Pokręciłem głową.
- Charon.
- Z jakiego powodu? - spytała z niechęcią w głosie. Nie miałem zamiaru ukrywać przed nią prawdy.
- Chciałbym... porozmawiać. - Tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
- Masz cholernie dużo tupetu - mruknęła. Otworzyła jednak szerzej drzwi i ponownie wyjrzała na zewnątrz. - Czy to krew?
Skinąłem głową.
- Czyja? - Przemknęło jej przez myśl, że to krew Darica. Uniosłem rękę.
- Jezu... - mruknęła i wciągnęła mnie do środka. Aspen, prawie nie przerywając sobie snu, po raz drugi zaszył mi ranę.
- Mówiłem ci przecież, żebyś coś z tym zrobił - mruknął. Wstał od zaśmieconego stolika pośrodku pustej sali klubowej, a z jego piersi popłynęło kilka taktów muzyki. - Mówię ci jeszcze raz... Tak jak mówiłem przedtem... Mówię ci jeszcze raz... - Słowa zaczęły tworzyć rytm, a muzyka powoli ulegała zmianie, kiedy w głowie Aspena zaczęła rodzić się piosenka. Nawiązałem z nim kontakt, obserwując z dystansu akt tworzenia, podczas gdy Aspen kładł się z powrotem do łóżka.
- Hej! - Argentynę strzeliła palcami tuż przed mymi oczyma. - Jesteś tu jeszcze?
- Ach... zasłuchałem się- mruknąłem. Spojrzałem na nią, czując się tak, jakbym został przyłapany na podglądaniu przez dziurkę od klucza.
- Swoją drogą, po coś tu przyszedł? - spytała z dziwnym napięciem w głosie, nie wywołanym złością. - Masz dla siebie całe to pieprzone miasto. Nie jesteś wyzerowany...
Wzruszyłem ramionami, gapiąc się w popielnicę pełną przeżutej herki, jakbym chciał odczytać z tego tajemnicę wszechświata. Teraz kiedy mogłem wreszcie usiąść i odpocząć, każdy nerw w mym ciele dygotał jak u owada, który przewrócony próbuje się poderwać.
- Nie wiem - mruknąłem. - Chyba przez przypadek. - Zacząłem się podnosić.
Argentynę nagle zmieniła zdanie. Chwyciła mnie za rękaw swetra i pociągnęła z powrotem na stertę poduszek.
- Może jednak pogadasz ze mną, świrze. Przecież mówiłeś, że o to ci chodzi. - Oderwała przyklejony do krawędzi stolika używany plaster stymulatora i nakleiła go sobie pośrodku czoła, pragnąc się nieco otrzeźwić. Uśmiechnąłem się lekko.
- To najpiękniejsza rzecz, jaką dziś od kogokolwiek usłyszałem - rzekłem, zdumiony i jednocześnie wdzięczny. Wiedziałem, że w zwykłych warunkach nie tknęłaby tego plastra.
Przeciągnęła się i pokręciła głową; stymulator zaczynał działać.
- Dlaczego Charon cię wyrzucił? Powiedziałeś mu prawdę o Daricu? - W jej głosie pojawiły się nerwowe tony. Pokręciłem głową.
- Spałem z j ego żoną.
- Jezu! - Uderzyła się dłonią w czoło. - Ty musisz naprawdę nienawidzić taMingów.
Uniosłem głowę, marszcząc brwi.
- Nie, to nie dlatego.
Przez dłuższą chwilę Argentynę wpatrywała się we mnie.
- I nie powiedziałeś mu nic o Dańcu? Pokręciłem głową.
- A masz zamiar to zrobić?
Nie odpowiedziałem, nie miałem żadnej pewności, co będę musiał zrobić, a czego nie. W głowie szumiało mi coraz silniej, nie wiedziałem, z jakiego powodu. Z trudem mogłem zebrać myśli.
- Dlaczego? - spytała, jakbym jej odpowiedział.
- Myślę, że by mnie zabił. Zaśmiała się.
- Który?
- Jak niejeden, to drugi. - Skrzywiłem się. Argentynę sięgnęła po tacę pełną okruchów i wysypała
wszystko na podłogę. Truteń krążący wokół jej stóp przystą-
pił natychmiast do dzieła.
- A może zrobiło ci się go żal?
- Którego? Zawahała się.
- Obu.
Dotknąłem swej dłoni.
- Czemu miałbym ich żałować? - Każdy nerw w mym ciele wciąż drżał, mimo iż byłem tak ociężały i wyciericzony, że sama myśl o zrobieniu ruchu paraliżowała mnie.
- Dlatego że Charon utracił już jedno dziecko. - Odgarnęła włosy z czoła. - A może dlatego że Daric dość już się wycierpiał?
- Bo są odmieńcami, on i Jule...? - Skrzywiłem się z bolą, gdy mimo woli zacisnąłem skaleczoną dłoń w pięść. Pokręciłem głową. - Charon odesłał z Ziemi Lazuli i Talithę, zatrzymał za to Jira, żeby jeszcze bardziej ukarać Lazuli.
- Aha - mruknęła. - Cholera. Biedny dzieciak. - Dobrze wiedziała, jak bardzo Jiro nienawidzi ojczyma. - A co z tobą? Wyrzucił cię na dobre?
- Próbował, ale Braedee nie pozwolił mu się mnie pozbyć;
chce, żebym nadal pracował dla Centaura, czy to się Charonowi podoba, czy nie.
- Dlatego że uratowałeś Einear?
- Dlatego że odkryłem, że w ogóle nic jej nie zagraża. Argentynę spojrzała na mnie, zdumiona. Wyjaśniłem wszystko, patrząc, jak wyraz jej twarzy powoli ulega zmianie.
- Daric? - powtórzyła. - Ktoś z czarnego rynku pragnie śmierci Darica? Dlaczego? Wzruszyłem ramionami.
- Właśnie tego mam się teraz dowiedzieć.
- Nic mu nie jest... ? - Zacisnęła palce na krawędzi stołu.
- Jest bezpieczny, jeśli o to ci chodzi, przynajmniej na razie. - Zachmurzyła się. - Złapał mnie na korytarzu, po tym jak mu powiedziałaś. Wyznałem mu całą prawdę. Pewnie dlatego nie czuje się dobrze.
- Uważa, że go znienawidziłam? - spytała cicho.
- A to nieprawda? Nie masz się jednak czym przejmować.
On dobrze wie, że gdyby próbował zranić ciebie albo mnie, to będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobi jako członek rady. Teraz zmarszczyła brwi.
- Do cholery, to nie jest...
- Aż tak bardzo za nim tęsknisz? - Domyślałem się, jaką pustkę musiała odczuwać za każdym razem, gdy wspomniała Darica. - Za tą zarazą? Powinnaś czuć ulgę, że się od niego
uwolniłaś.
- Sama nie wiem... Och, do cholery! Mam cię gdzieś! -Ukryła twarz w dłoniach, z jej oczu popłynęły łzy.
- Przepraszam - mruknąłem. - Chciałem ci jedynie pomóc.
Wykrzywiła twarz.
- Przez ciebie czuję się jeszcze bardziej podle. Zachowujesz się tak, jakby to wszystko było umotywowane i aż tak proste. Tą swoją logiką złamałeś mi życie na pół. A teraz przychodzisz tu jeszcze raz i usiłujesz mnie przekonać, jak bardzo cierpisz z tego powodu. Jeśli to wszystko jest aż takie proste, to czemu nie umiałeś trzymać portek zapiętych na ostatni guzik przy Lazuli taMing? Czy dzisiaj nadal wszystko w twoim życiu jest tak bardzo proste, ty kutasie?
Podniosłem się od stolika. (Przepraszam...) pomyślałem, wprowadzając ten przekaz delikatnie do jej umysłu; nie ufałem sobie na tyle, by się posługiwać słowami... słowa mogły oznaczać zupełnie co innego, niż chciałem powiedzieć, albo
w ogóle nic.
Objęła głowę rękoma i zmrużyła oczy. Odszedłem jak najszybciej, starając się nie potknąć; Parkiet zdawał się ciągnąć bez końca i był tak strasznie pusty, podobnie jak cisza, która mnie żegnała. Korytarz prowadzący w stronę wyjścia tonął w ciemnościach, tak jak moje myśli. Dotarłem do drzwi, kopnąłem w nie i wyszedłem w szarawy brzask, z trudem stawiając nogi. Nawet ulica przede mną była całkiem pusta.;.
- Kocie... - Głos Argentynę doszedł mnie kilkadziesiąt metrów od wejścia do klubu. Obejrzałem się.
- Dokąd idziesz? Masz się gdzie zatrzymać? Wzruszyłem ramionami.
- Wynajmę sobie pokój. - Nie miałem pojęcia, dlaczego miałoby ją to interesować. Zacisnęła mocno wargi.
- Możesz tu zostać, jeśli chcesz. Spojrzałem na nią z uwagą.
- Dlaczego?
Jej głośny chichot odbił się echem na opustoszałej ulicy.
- Bo nieszczęścia chodzą parami.
26
- Dobra - powiedział Mikah, opierając okute metalem łokcie na blacie stolika w klubie.
Było wczesne popołudnie. Mikah wdarł się tu niczym chmura burzowa, roztrącając bramkarzy. Nie miałem ochoty pytać go, co porabiał. Przekazałem mu wszystko, co udało mi się odkryć.
- Mówisz, że według Snajpera idzie o Dańca taMinga -rzekł - że pani Einear w ogóle ich nie interesuje? - Jego głowa kiwała się na boki, jakby była umocowana na sprężynie. -To prawie jak solidny kopniak w dupę - parsknął.
- Tak, w moją. - Patrzyłem, jak palce mojej zdrowej ręki zabębniły po stole, podświadomie liczyłem uderzenia. W końcu zacisnąłem pięść i złożyłem ją na kolanie. - Centau-rianie nie wypuszczą mnie ze swoich łap, dopóki nie powiem im wszystkiego: kto i z jakiego powodu chce go zlikwidować. Mam kilka szyfrowanych numerów kont. Czy mógłbyś odnaleźć ich właściciela?
- Chyba tak. Daj mi tę listę, zobaczę, co się da zrobić. Przekazałem mu te numery. Z trudem odtwarzałem je z pamięci, chociaż powinny były głęboko w nią zapaść.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał Mikah, marszcząc brwi, kiedy wyłączył rejestrator umieszczony na przedramieniu. -Wyglądasz jak przepuszczony przez maszynkę,
- Wyglądałbyś tak samo, gdybyś spał tylko dwie godziny
- odparłem. Obudził mnie wewnętrzny budzik o tej porze, kiedy zwykle wyruszałem z panią Einear do pracy. Niełatwo było uwolnić się od tego. Mikah wzruszył ramionami.
- Ta namiętna kobieta tak ci nie daje spać po nocach? Lepiej powiedz jej...
- Nie, to nie ona - rzekłem. ^
- Aha. - Pokiwał głową z wyraźną ulgą. - Więc może to przez te narkotyki? - powiedział, dostrzegłszy moją ponurą minę. - Co się stało? Wyrzuciła cię, kiedy twoje pięć minut dobiegło końca?
Tym razem w porannych wiadomościach nie było ani słowa na temat wydarzeń ostatniej nocy. TaMingowie trzymali sprawę w ścisłej tajemnicy. Ciekaw byłem, jak to wyjaśnili Einear. Spojrzałem na Mikaha, który gapił się na mnie z zaciekawieniem.
- Jej mąż odkrył prawdę. Zaśmiał się krótko.
- I aż tak go to ruszyło... ?
Za jego plecami stanęła Argentynę, która właśnie wróciła z miasta. Wybawiła mnie od wymyślania odpowiedzi na to ostatnie pytanie. Była ubrana tak, jakby za chwilę miała wyruszyć na podbój świata.
- Uważasz, że to zabawne, że niektórzy ludzie interesują się jeszcze losem najbliższych? - powiedziała nad głową Mikaha.
Ten skulił się, jakby to nie słowa, ale kamienie spadły na niego. Argentynę spojrzała na mnie. Oczy Mikaha rozszerzyły się, kiedy rozpoznał jej głos, i obejrzał się szybko na nią.
- Doprowadzasz do obłędu moich bramkarzy - dodała. Spojrzała na mnie, unosząc w górę brwi, jakby oczekiwała wyjaśnień.
- To mój stary przyjaciel - powiedziałem i przedstawiłem ich sobie. Wymienili uściski dłoni.
Dostrzegłszy srebrne kółko w nosie Mikaha, Argentynę zerknęła na mnie szybko. Jej kciuk i palec wskazujący utwo
rzyły kółko, w które wszedł środkowy palec drugiej ręki. Było to nieme pytanie skierowane do Mikaha: „Jak bardzo jesteście zaprzyjaźnieni?"
„Nie bardzo" - odparł Mikah w ten sam sposób. Pokręcił głową i trącił palcem kółko w nosie.
- Jestem twoim fanem - rzekł. - Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała zbrojnej ochrony, daj mi tylko znać.
- Będę pamiętała. - Argentynę uśmiechnęła się lekko i zwróciła do mnie: - Z ulgą obserwuję, że zacząłeś wreszcie obracać się wśród właściwych ludzi.
Zaśmiałem się.
- Tak, to prawda. - Spojrzałem na Mikaha. - A więc będziesz mógł to dla mnie zrobić?
Ten zerknął na Argentynę, unosząc wysoko brwi. Skinąłem
głową.
- Jeśli nawet zdobędę te informacje, to co dalej? Pchniesz
je Centaurianom?
Wyczułem narastające w nim napięcie. Zajmowanie się tego typu sprawami niezbyt było mu na rękę. Przysiągł mi braterstwo na śmierć i życie i teraz zaczynał chyba tego żałować.
Pomyślałem o tym, co naprawdę chciałbym osiągnąć. Nie pragnąłem ani śmierci Mikaha... ani tego, by za wszelką cenę uszczęśliwić Braedeego. Pokręciłem głową.
- Nie chcę żadnych kłopotów. Chcę tylko wiedzieć, na własny użytek, co się naprawdę dzieje.
Mikah zgarbił się. Na połyskliwej czarnej powierzchni zbrojonego kombinezonu zabłysły refleksy światła.
- Zobaczę, co się da zrobić. - Podniósł się, pospiesznie sypnął Argentynę garść wytwornych komplementów, które zdumiały ją nie mniej niż mnie, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi.
- Stary przyjaciel? - spytała Argentynę, spoglądając za nim.
- Razem wydobywaliśmy rudę w kopalniach Federacji na Żużlu.
Zerknęła na mnie, a w jej wspomnieniach odżył widok szram okrywających moje plecy.
- Ile ty masz lat? - spytała. Wzruszyłem ramionami.
- Jakieś dwadzieścia. A ty?
Zaśmiała się, lecz nie odpowiedziała. Miała dwadzieścia osiem.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- ODarica.
Spięła się nagle, kiedy zrozumiała, że jego los spoczywał w rękach takich ludzi jak Mikah... jak ja.
- To wyłącznie jego wina - powtórzyłem chyba po raz setny. Spojrzała na mnie uważnie.
- Co masz teraz zamiar robić?
- To zależy... od wielu rzeczy. - Nie wiedziałem, co mam zamiar robić, może nawet nie chciałem tego wiedzieć. Mój umysł wypełnił na podobieństwo dawki narkotyku strumień nie kontrolowanych obrazów: możliwości, błędy, wspomnienia. ..
- Na przykład jakich? - Zacisnęła palce. Przez dłuższą chwilę nie mogłem nawet dostrzec jej twarzy.
- Chociażby od takich, jak plany na najbliższą przyszłość dotyczące mojej osoby. - Potarłem dłonią czoło, a następnie przesunąłem palcami po zakrwawionym uchu, w miejscu, gdzie nosiłem kolczyk ze szmaragdem. Poczułem nagle straszliwą pustkę w głowie, jakby ktoś zrobił kilka dziur w mej pamięci i wszystko stamtąd wyciekło. - Muszę porozmawiać z Einear.
Wstałem i pospiesznie wyszedłem z klubu. Już na ulicy przypomniałem sobie, że nawet się nie pożegnałem.
Zostawiono mi przynajmniej wolny wstęp do kompleksu biur Federacji. Chodziłem tam i z powrotem korytarzami, jakbym wypełniał normalne, codzienne obowiązki. Czułem się niemal jak ślepiec.
Wreszcie ktoś do mnie zagadał. Uniosłem głowę i zatrzymałem się tylko dlatego, że nie mogłem iść dalej, gdyż zablokowano mi drogę. Przede mną stał Stryger. Gapiłem się na niego, zdumiony. Miałem wrażenie, że dziwnym sposobem
sam go wydobyłem z mrocznych otchłani swoich myśli i zmaterializowałem.
- Co ty tutaj robisz? - spytałem głupio. Wychodził właśnie z biura Einear w otoczeniu gromadki swoich zwolenników.
- Miałem zamiar spytać o to samo. - Był chyba jeszcze bardziej zaskoczony niż ja. - Powiedziano mi właśnie, że nie jesteś już doradcą, że nawet odleciałeś z Ziemi. - Wpatrywał się, jakby miał przed sobą ducha, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że może mnie dotknąć. Krew napłynęła mu do twarzy.
- Ktoś cię źle poinformował - odparłem. Znów mimo woli podziwiałem jego wygląd. Pohamowałem się, ciarki mi przeszły po plecach.
- Powiedziano mi, że z „powodów rodzinnych"... - Jego spojrzenie przesuwało się po mnie, jak gdyby oczy żyły własnym życiem, jakby chciały na zawsze utrwalić wygląd mojej twarzy, pożyczonego ubrania, zabandażowanej dłoni. Kryły się w jego wzroku zdumienie i podejrzliwość. Nie mógł się doczekać, kiedy zapyta o to Darica. - Przyznaję, że byłem zaskoczony tą informacją. Wiem przecież, że nie masz żadnej rodziny.
Przez dłuższą chwilę szukałem właściwego znaczenia jego słów. Nagle w mej pamięci odżył obraz skatowanej dziewczyny. Właśnie to mu najbardziej odpowiadało: zabawa w myśliwego i zwierzynę. Żadnej ochrony. Nikt na nią nie czekał, nie szukał po ulicach, nie wzywał jej imienia... Niespodziewanie znalazłem się na drugim końcu galaktyki, o połowę młodszy, gdzie także nikt nie mógł mi pomóc, nie zostało nawet wspomnienie...
- Źle słyszałeś. - Ruszyłem przed siebie, zmuszając go do zejścia mi z drogi. Roztrąciłem łokciami kilku fanatyków, którzy usiłowali wytknąć mi brak szacunku.
Wkroczyłem do biura Einear, jakbym nadal tu pracował. Nie oglądałem się, dosięgnęła mnie jednak fala bezsilnej wściekłości Strygera.
- Ty kupo gówna! - powiedziałem na głos, nie chciałem przekazać mu tego telepatycznie.
Ludzie, z którymi pracowałem przez kilka dni, spoglądali na mnie zmieszani. Zresztą zawsze tak na mnie patrzyli. Zauważyłem wśród personelu nową twarz: człowieka, którego nigdy przedtem nie widziałem.
- Muszę się z nią zobaczyć - oznajmiłem Gezie. Niemal w tej samej chwili ekran ochronny w wejściu do gabinetu Einear zniknął. Wyglądało na to, że czekała na mnie.
- Jesteś tu? - Zabrzmiało to tylko w części jak pytanie. Gestem nakazała mi wejść do środka. - Wyjaśnij mi, proszę -powiedziała, kiedy znaleźliśmy się sam na sam. - Nie zastałam cię dzisiaj rano, ale oczekiwały na mnie dwie wiadomości. Pierwsza od Braedeego, która mówiła, że nie muszę się już martwić dalszymi zamachami na moje życie. Druga od Charona, według której nie jesteś już moim doradcą i odleciałeś z Ziemi.
- Z „powodów rodzinnych"? - spytałem. Skinęła głową i założyła ręce na piersiach.
- A czy było tam wyjaśnienie, o czyją rodzinę chodzi? Bruzdy na jej czole pogłębiły się nieco.
- Nikt nie odpowiada na moje pytania. Co się stało? Spuściłem głowę.
- Charon... Lazuli odleciała, odesłał ją. Dowiedział się o nas. - Uniosłem wzrok.
Einear wyraźnie pobladła i odwróciła się, żeby nie patrzeć mi w oczy.
- Talitha odleciała z matką - dodałem.
- Jiro... - mruknęła. - Widziałam go dzisiaj rano. Nie odzywał się do mnie; sądziłam, że to przez ciebie...
- Tak, przeze mnie - odparłem. - Charon zostawił go na Ziemi, żeby jeszcze bardziej ukarać Lazuli.
Einear zasłoniła oczy dłonią, jakby chciała odciąć się od tego wszystkiego. Zastanawiała się, czy mogła coś w tej sytuacji zrobić, czy miała prawo głosu...
Nie odzywałem się. Mój wzrok prześlizgiwał się po prostokątnym zarysie okna za jej plecami, raz, drugi, trzeci... Zacisnąłem zęby i zamknąłem oczy.
Einear ciężko opadła na oparcie fotela.
- Och, Kocie... dlaczego... ? - Zacisnęła pięści. Na to również nie umiałem jej odpowiedzieć. Uniosła głowę. Wyczułem, że wpatruje się we mnie. Starała się odgadnąć, jaki naprawdę jestem; próbowała zrozumieć,
dlaczego nie umiem jej odpowiedzieć.
- Więc co tutaj robisz? - zapytała w końcu. Nie byłem pewien, czy chodzi jej o biuro, czy w ogóle o Ziemię. Ona chyba też nie za bardzo wiedziała.
- Braedee nie wypuści mnie z rąk, dopóki nie dostanie wszystkiego, na czym mu zależy. Musiałem się z panią zobaczyć, żeby wyjaśnić...
- Tu nie ma nic do wyjaśniania - ucięła. Pragnęła odegnać od siebie myśli o cierpieniach Lazuli, o Jirze i o mnie... także o sobie. Lazuli i jej dzieci były wszystkim, co miało dla niej znaczenie; wszystkim, o co mogła się troszczyć jako kobieta.
- Einear... - powiedziałem - to znaczy... madam... Ta druga wiadomość, od Braedeego, to prawda: jest pani bezpieczna. -Wyjaśniłem jej wszystko najlepiej, jak umiałem. -To Daric znalazł się na celowniku, a Braedee ma pilnować, żeby on nie kręcił się koło pani. Teraz już wszystko powinno być w porządku. - Sam chciałem w to wierzyć, tak jak i ona.
I na chwilę uwierzyła. Wyczułem, że doznała ulgi, zanikł strach, a w jego miejsce pojawia się wdzięczność. Wszystko będzie w porządku... - te słowa rozbrzmiewały echem w jej umyśle.
Nagle wszystko to zaczęło znikać; była bezpieczna, nie zginęła... lecz cóż jej zostało z życia? Spojrzała na fotografie stojące na biurku, choć równie dobrze mogły się tam znajdować puste ramki.
- Niech pani przestanie myśleć w ten sposób, do cholery! Odwróciła szybko głowę.
- Słucham?
- Niech pani przestanie o tym myśleć.
Westchnęła i spojrzała w bok, ogarnięta poczuciem winy.
- Czego chciał Stryger? - Zmieniłem temat, gdyż pragnąłem wyrwać ją z tych posępnych myśli. Pokręciła głową.
- Nie wiem. Powiedział, że po prostu przechodził tędy.
- On nigdy nie robi nic bez powodu. Spojrzała mi wreszcie prosto w oczy.
- Wiem - odparła, zrezygnowana. Żałowała, że nie było mnie przy tym i nie mogłem odczytać, czego naprawdę chciał. - Pytał o ciebie, kiedy zauważył twą nieobecność. -Przyszło mi na myśl, że Daric musiał mu już przekazać nowinę. - Może chciał się tylko nasycić swoim sukcesem? - Nieoczekiwana gorycz w jej głosie była zaskoczeniem dla nas obojga; dwie dłonie połączyły się w uścisku. Einear sama nawet nie wiedziała, kiedy zaczęła mi wierzyć.
- Więc sądzi pani, że on już ostatecznie zwyciężył? Wzruszyła ramionami.
- Syndykaty, którym zależy albo na zniesieniu kontroli, albo na Strygerze, nie zmienią swoich zapatrywań. Wielu delegatów, którzy na dobrą sprawę nie są zainteresowani, będzie głosować tak jak większość; doprowadzą do naszej porażki tylko dlatego, że obchodzą ich wyłącznie własne sprawy. -Popatrzyła na fałszywy obraz zewnętrznego świata za fałszywym oknem w ścianie gabinetu. - Są do tego stopnia obojętni, że nie mogę do nich dotrzeć, nie mogę wpłynąć na nich i dać im odczuć, jak ważna jest ta ustawa.
- Coś podobnego stwierdziła kiedyś Jule...
- Co takiego? - Odwróciła się w moją stronę.
- Że gdyby tylko mogła przekazać ludziom, co czuje, kiedy widzi, jak ranią się nawzajem, może w końcu przestaliby to robić... - Potarłem policzek, czując pod palcami szorstkość skóry. - A przecież członkowie Zgromadzenia są żywymi ludźmi... To znaczy, że muszą mieć jakąś wrażliwość. Trudno jest dostrzec czubek igły, madam, a koniec palca nie jest dużo większy. Ale nawet najtwardszy sukinsyn wyskoczy w górę, jeśli dźgnąć go wystarczająco mocno. Musi pani w to wierzyć, w przeciwnym razie nie siedziałaby pani tutaj.
Pokiwała głową, z lekka się uśmiechając.
- Jakoś ostatnio mam kłopoty ze znalezieniem wystarczająco ostrej igły. W zasadzie zależy mi na miejscu w Radzie Bezpieczeństwa z jednego powodu: pojęcie równości wszystkich istot na tym samym poziomie rozwoju jest jednoznaczne. Ale jestem już zmęczona bezskutecznymi wysiłkami. -Ponure wizje przyszłości, które odczytywałem z jej umysłu, powoli przesłoniły jej widok przed oczyma... Obrazy nieustannej walki przeciwko zniesieniu kontroli, każdej chwili życia pod ścisłym nadzorem taMingów, życia sterylnego i pustego. .. -Przypuszczam, że nie zobaczymy się już nigdy wie-. čej - powiedziała. Czuła się tak, jakby właśnie traciła ostatniego przyjaciela.
- Jeszcze tu jestem - odparłem, walcząc z tą pustką, która ogarniała mnie tak jak ją. - Wciąż mogę być pani doradcą. Będę mieszkał w klubie Argentynę...
Powoli pokręciła głową i odwróciła wzrok.
- Charon... postarał się o innego doradcę dla mnie. Ty masz teraz inne obowiązki, pracujesz dla Centaura. - Nie musiała mi o tym przypominać.
- Nie. Ja...
- Kocie - powiedziała miękko - nie ponosisz już za mnie żadnej odpowiedzialności. - Spojrzała na moje oblicze: na ciemne zakola pod oczyma, ściągniętą twarz o tępym wyrazie. - Proszę, zrób dla Braedeego to, co musisz, a potem wyjedź, zanim Cemaurianie zrujnują ci do reszty życie. - Położyła dłoń na moim ramieniu. (I zanim ty zrujnujesz jeszcze komuś życie.) Próbowała o tym nie myśleć, nie chciała tego, lecz nie umiała się powstrzymać... Sądziła, że nie zdołam tego odczytać.
Spuściłem głowę. W długiej chwili milczenia dokładnie obejrzałem sobie mój mroczny obraz widziany jej oczyma. Nie mogłem zdobyć się na to, żeby pożegnać się i odejść, nie w ten sposób.
- Madam... - rzekłem. Sięgnąłem zabandażowaną dłonią do jej ręki spoczywającej na moim ramieniu i zacisnąłem pal-
če, aż oboje poczuliśmy ból. Po chwili puściłem, odczytując jej zdumienie. - Pani jeszcze nie przegrała w głosowaniu, a Stryger jeszcze nie zasiadł w Radzie Bezpieczeństwa. Przecież nie ma pani zamiaru poddać się przed czasem. I wie pani, że ja także się nie poddam. Musi istnieć jakiś sposób, żeby dosięgnąć Strygera. Bez względu na koszty... - Wykonałem niewyraźny ruch dłonią, jakby gest przyrzeczenia.
Pokręciła głową, lecz zarówno z jej twarzy, jak i z myśli zniknęło nieco chmur.
- Dobrze wiesz, jaka jest sytuacja... Ale tak, oczywiście, masz rację. Nie poddam się. - Uśmiechnęła się krzywo, a ja znów poczułem zawsze obecny w niej upór. - Jest takie stare powiedzenie: „To, co trzeba zrobić, z reguły da się zrobić". Zostawmy tę rozpacz na kiedy indziej. - Uśmiechnęła się szerzej, choć nie był to jeszcze ten uśmiech, który pamiętałem.
(Bez względu na koszty) pomyślałem, po raz ostatni nawiązując z nią kontakt. Wyszedłem z gabinetu bez pożegnania. Minąłem salę ogólną, nie odzywając się do nikogo; nawet nie spojrzałem na człowieka, który zajął moje miejsce.
Kiedy szedłem korytarzami budynku Zgromadzenia, ta odrobina ciepła, którą zostawił jej uśmiech, zniknęła bez reszty i poczułem się fatalnie. Nie obiecałem Einear, że postaram się dostać Strygera w swoje ręce... ale czułem się tak, jakbym to zrobił. Ciekaw byłem, jak długo zajmie jej zrozumienie tego. Byłem, jednak pewien, że. się nie podda. Pojęła znowu, jak bardzo ta sprawa jest dla niej ważna. Żałowałem jedynie, że ja nie mogę tego odczuwać w ten sam sposób. Wcale nie pragnąłem klęski Strygera z tego powodu, że służył jakiejś tam wyższej prawdzie i sprawiedliwości ani też dla dobra całej pieprzonej ludzkości. Chciałem go wyeliminować tylko dlatego, że wiedziałem, iż doprowadzi do zguby każdego, o kogo nie miał się kto zatroszczyć... Dlatego że gdy spoglądał mi prosto w oczy, bardzo pragnął, by mnie to już spotkało.
Einear miała rację: nikogo to nie obchodziło. Gdybym powiedział wszystkim, co Stryger zrobił i jaki on jest naprawdę, nikt by mi nie uwierzył. Nawet gdybym skontaktował się
z Niezależną Agencją Informacyjną, wygłosił mowę w ogólnej sieci, niczego by to nie zmieniło. Losy głosowania były przesądzone. Mimo woli sięgnąłem telepatycznie w bok, dotykając myśli mijających mnie osób. Te wszystkie wyglądające na ludzi stworzenia były jedynie marionetkami w rękach takiego czy innego syndykatu, wyszkolonymi do naciskania odpowiednich guzików. Wbiłem pięści w kieszenie kurtki, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, dopóki nie przeszył mnie ból w zranionej dłoni. Zakląłem pod nosem.
Dwoje przechodzących obok ludzi także zaklęło, a następnie potrząsnęło głowami, spoglądając to na mnie, to na siebie; byli zmieszani i przerażeni. Pojąłem, że nieświadomie przekazałem im mój ból. Poszedłem dalej, starając się trzymać w ryzach.
Dotarłem do najbliższego przystanku tramwajowego, stanąłem i obejrzałem się na masywną sylwetkę budynku, z którego przed chwilą wyszedłem. Popatrzyłem w górę, gdzie wysoko nad moją głową przecinał on wyższy poziom miasta. Przyszło mi na myśl, że wiele dałbym za to, by każdy pieprzony łajdak zasiadający w Zgromadzeniu podskoczył w swym fotelu. Może gdyby każdy z nich musiał wybierać między osobistą wolnością a męką porażki, zastanowiłby się kilka razy przed dokonaniem wyboru...
Opuściłem wzrok, zaciskając palce zranionej ręki. Tym razem nikt w najbliższym otoczeniu nie poczuł tego bólu: odzyskałem kontrolę nad sobą. „ Gdyby tylko oni mogli poczuć to, co ja czuję..." - usłyszałem ponownie słowa Jule. I oto nagle zrozumiałem, jak można wybrnąć z tej sytuacji; nasunęło mi się jasne i klarowne rozwiązanie.
Nadjechał tramwaj. Ludzie dokoła zaczęli się przeciskać, to wysiadali, to wsiadali, aż wreszcie tramwaj odjechał i zostałem sam - stałem w bezruchu, jakby rażony gromem. Istniał sposób na zniszczenie Strygera. Sposób na to, by całe Zgromadzenie poczuło się jak jego ofiara. Mogłem sprawić, by to przeżyli... Ale najpierw ja sam musiałem przez to przejść.
27
-- Wyglądasz jak z krzyża zdjęty - oznajmiła Argentynę, kiedy wróciłem do klubu.
Przestrzeń wokół niej wypełniły muzyka i tańczące obrazy, które po chwili zniknęły. Zespół szykował się do wieczornego przedstawienia.
- Każdy wygląda tak, jak sam na to zapracuje - mruknąłem. Gdy popatrzyłem na nią, przyszło mi do głowy, że El-near nigdy nie zgodziłaby się na mój plan, choćby tylko dlatego że nie uznawała podobnych metod.
Argentynę machnęła ręką w stronę swojej grupy, dając znak na przerwę, i zeskoczyła ze sceny.
- Coś poszło nie tak? - zapytała, stając przy mnie. - Spotkałeś się z panią Einear?
Pokręciłem głową, spoglądając w dół.
- Niezupełnie. - Pewnie sam porzuciłbym ten plan, gdybym miał więcej czasu na przemyślenie wszystkiego. Nie zdążyłem odpowiedzieć, kiedy mój identyfikator zaczął popiskiwać. Włączyłem odbiór; usłyszałem głos Mikaha, uniosłem dłoń do ucha i odsunąłem się od Argentynę, która nagle zmarszczyła brwi.
- Udało ci się czegoś dowiedzieć? - spytałem cicho. -Wiesz już, kto pragnie śmierci taMinga?
- Wszyscy tego pragną.
- To znaczy kto?
- Prawie wszyscy, którzy się liczą. - Wyczułem jego wahanie: zastanawiał się, jak mi to wyjaśnić. - Ta sprawa krzyżuje się z różnymi interesami.
- Jezu... Narkotyki? - zapytałem. Wydawało mi się to najbardziej prawdopodobne, chociaż nie wierzyłem, by Dane był aż tak bardzo zaangażowany w handel, żeby ktoś chciał się na nim zemścić.
- Chodzi ci o to, że taMing sam używa narkotyków?
- Tak.
Do tej pory sądziłem, że narkotyki to jeden z najmniej ważnych problemów Darica. Teraz nie byłem tego taki pewien. Ale najważniejsze było dla mnie to, by Dane żył jeszcze przez jakiś czas i pomógł mi załatwić Strygera. Jeśli cały rynek zjednoczył się przeciwko niemu, mogłem mieć bardzo mało czasu.
- Cholera...! Możesz mi załatwić spotkanie z kimś, kto to kontroluje? Jest ktoś taki, kto tym rządzi? Na dłuższą chwilę zapadła cisza.
- Chciałbyś zacząć negocjacje?
Dotknąłem dłonią policzka i wbiłem paznokcie w skórę.
- Tak. - Znowu nastała cisza. Nie musiałem sięgać do umysłu Mikaha, by poznać jego myśli. Obawiał się, że doprowadzę do śmierci nas obu.
- A masz takie upoważnienia od Centaurian? - zapytał w końcu.
- Mam. - Nie dbałem o to, ile jest w tym prawdy. - To ważne. Nie zwracałbym się do ciebie, gdyby nie miało to aż tak wielkiego znaczenia.
- Zobaczę, co się da zrobić. - Połączenie zostało przerwane. Opuściłem rękę i spojrzałem na Argentynę. Stała bez ruchu z tym samym obojętnym wyrazem twarzy.
- Wszystko będzie w porządku - skłamałem, chcąc ją choć trochę uspokoić. - Mógłbym ci zadać kilka pytań na temat obwodów twojego symbu? - Życie Darica nie było jedyną rzeczą, która w tej chwili zaprzątała mi głowę - tym bar-
dziej, że nie byłem pewien, czy uda mi się dosięgnąć Strygera tym sposobem, który wymyśliłem.
Argentynę popatrzyła na mnie zdumiona i zakłopotana.
- Nie teraz, dobrze? Właśnie nad tym pracujemy. Później pokażę ci wszystko, co będziesz chciał. Może byś się trochę przespał? - Dźgnęła mnie palcem, jakbym był jednym z pracujących tu trutni. Czułem, że jej uwaga kieruje się ponownie w stronę grupy wykonawców, a moje plany zaczynają sypać się w gruzy. - Możesz znowu skorzystać z mego łóżka.
- Znowu? - spytałem. Skrzywiła się.
- Spałeś w nim wczoraj.
Uświadomiłem sobie, że zupełnie nie pamiętam ani gdzie spałem, ani jak się obudziłem, oprócz tego, że było strasznie późno.
- A gdzie ty spałaś?
- Lubisz sobie schlebiać. - Uśmiechnęła się szerzej. Po chwili pokręciła głową. - Nie, bawidamku. Nie zgwałciłam cię, kiedy spałeś.
- Jesteś bardzo porządną dziewczynką.
Odwróciłem się i ruszyłem w stronę schodów. Tym razem nie pamiętałem nawet, jak dotarłem do łóżka. Moje sny pełne były dziwacznej muzyki i dziwacznych twarzy o rozszerzonych z przerażenia oczach.
Obudziło mnie silne potrząśnięcie za ramię. Usiadłem w łóżku, zlany potem; otworzyłem oczy i odetchnąłem z ulgą. W półmroku sypialni Argentynę stał nade mną Mikah.
- Kocie! - powtórzył to po raz dwunasty lub trzynasty.
- Tak? - wymamrotałem.
Puścił mnie, z głośnym jękiem opadłem z powrotem na poduszkę.
- Zawsze tak śpisz? - zapytał. Jakbym zapadał w śpiączkę. Przetarłem oczy.
- Nie - odparłem. - A dlaczego?
- Po prostu dziwię się, jak zdołałeś przeżyć tyle lat. - Rzucił mi moją skórzaną kurtkę. - Wstawaj.
Nie zadał sobie trudu wyjaśnienia, dokąd mnie zabiera. Musiałem się tego sam domyślać, kiedy schodziliśmy po schodach. Wyszliśmy na ulicę tylnym wejściem, o którego istnieniu nawet nie wiedziałem. Ucieszyło mnie, że nie musimy się przedzierać przez tłumy ludzi na dole, przez salę wypełnioną światłami i muzyką odtwarzanego symbu.
Kiedy jechaliśmy metrem w głąb Deep Endu, Mikah udzielił mi kilku "wyjaśnień. Udało mu się osiągnąć to, o co go prosiłem: nawiązał kontakt z kimś, kto mógł udzielić mi kilku odpowiedzi. Nie miał jednak pojęcia, tak jak j a, jakie to będą odpowiedzi. Nie odzywał się, gdy wyszliśmy na zalaną zielonym światłem ulicę i ruszyliśmy w dół, prowadzeni silnym zapachem morza.
Kiedy dotarliśmy do śluz, ujrzałem czekających na nabrzeżu jego ludzi. Zatrzymałem się, czując nagły skurcz żołądka. Mikah przeszedł parę metrów i obejrzał się na mnie.
- Co oni tu robią? - spytałem.
Ogarnęło go zdumienie i irytacja, gdy dotarł do niego podtekst tego pytania i dostrzegł wyraz mojej twarzy.
- Przepraszam... - mruknąłem, nim zdążył mnie zapytać, czy naprawdę przypuszczam, że mógłby mnie zdradzić.
Wzruszył nieznacznie ramionami, jakby nie chciał okazać po sobie złości. Wyciągnął w moją stronę otwartą dłoń, bez słowa demonstrując bliznę zaszytej rany.
Spuściłem głowę.
- Przepraszam.
- Ściągnąłem ich tu tylko po to, by udowodnić Gubernatorowi, że nie jesteśmy sami - rzekł, ruchem głowy wskazując swój oddział.
Domyśliłem się, że musiał uzyskać poparcie Rodziny, tylko w ten sposób mógł doprowadzić do spotkania.
- Ale oni zostają tutaj - dodał - my wychodzimy na zewnątrz. - Spojrzał w stronę śluz.
Pomyślałem o miliardach ton wody wiszących za cienką, przezroczystą ścianką kopuły... i o tym, co będzie po tamtej stronie. Starałem się jednak nie dać nic po sobie poznać. Ski-
nąłem głową, spoglądając na Mikaha. Przypomniałem sobie, jak byłem tu ostatni raz, i popatrzyłem na ledwie widoczne stąd światełka połyskujące w wiecznym mroku morskich głębin. Możliwe, że człowiek, z którym mieliśmy się spotkać, chciał zachować jak najdalej idące środki bezpieczeństwa.
Kiedy zbliżyliśmy się do oddziału, jeden z ludzi Mikaha, budową nie ustępujący bramkarzom pracującym w „Czyśćcu", podał nam obu stroje nurków.
- Nie umiem pływać - powiedziałem. Mikah zaśmiał się.
- Ja też. Nie przejmuj się, wszystko jest przygotowane. -Do podróży w jedną stronę. Tego nie powiedział. Nie zapytałem o drogę powrotną; doszedłem do wniosku, że skoro podjął dla mnie takie ryzyko, to jestem mu winien przynajmniej to, żeby trzymać gębę na kłódkę. Mikah nie miał na sobie swego kombinezonu, lecz i tak wydobył z ubrania kilkanaście sztuk broni, nim zaczął zakładać strój nurka. Przyglądałem się mu, naśladując jego ruchy. Kiedy włożyłem hełm, jedna z mniejszych śluz otworzyła się przed nami, zapraszając do środka. Mikah przekazał jeszcze ruchami dłoni kilka pole-. ceń swoim ludziom, po czym ruszyliśmy.
Zaledwie śluza zasunęła się za nami, przestrzeń komory zaczęła wypełniać zimna, spieniona woda; niemal w jednej chwili sięgnęła mi do szyi, a następnie nad głowę, nim zdążyłem wstrzymać oddech. Nic nie przeciekało, nie czułem nigdzie na skórze lodowatej wilgoci... Zacząłem oddychać głęboko, a po chwili uniosłem się, jakbym nic nie ważył. Skrzela hełmu zaczęły czerpać tlen z wody i powietrze, którym oddychałem, stało się kojąco chłodne. Tuż przed mymi oczyma przepłynęła połyskująca srebrzyście ryba.
Wszystko w porządku? - spytał na migi Mikah.
Pokiwałem głową.
- Jeśli się startuje przy samym dnie, to nie sposób pogrążyć się głębiej. - Jego uśmiech powiedział mi, że docierał do niego mój głos.
Po drugiej stronie śluzy czekała na nas niewielka łódź pod
wodna. Wewnątrz nikogo nie było; miałem przeczucie, że jej kurs został już zaprogramowany. Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, właz zasunął się i - w luku wypełnionym wodą -popłynęliśmy w ciemność.
Przypiąłem się pasami do siedzenia, Mikah zaś dryfował w wodzie, obijając się to o sufit, to o ściany.
- Kim jest Gubernator? - spytałem w końcu, przypomniawszy sobie, co mówił Mikah.
- To ktoś w rodzaju zaworu bezpieczeństwa. Rozumiesz, bierze sprawy w swoje ręce, kiedy rynek ma jakiś większy problem. Występuje w imieniu wszystkich, jeśli trzeba.
Skinąłem głową. Przed nami paliło się wyraźnie kilkanaście światełek, które z nabrzeża były ledwie widoczne. Ciekaw byłem, ile znajduje się tutaj podobnych kopuł i z jakiego powodu je tu rozmieszczono. Spojrzałem na Mikaha. Przyglądał się wydzielonym terenom rozrywkowym, witrynom ekskluzywnych sklepów i prywatnym posiadłościom. Popatrzyłem do tyłu. Poprzez mroczną toń dojrzałem łunę Deep Endu połyskującego niczym szmaragd. Z zewnątrz wszystko wyglądało znacznie lepiej. Odwróciłem głowę. Płynęliśmy w stronę jednej z oświetlonych kopuł. Zacząłem dostrzegać kształty półkuli dryfującej po dnie morza, unoszonej powoli ruchem osadów dennych. Nabrałem głęboko powietrza -wciąż nie mogłem się nadziwić, że jednak nie utonąłem.
- Spotkałeś się kiedykolwiek z Gubernatorem? Mikah pokręcił głową.
- Nie. Umówiłem was na spotkanie przez odpowiednie kanały. Ichiba też zainteresował się twoją sprawą. - Ichiba przewodził Rodzinie Mikaha.
- Czy oni wiedzą, że... jestem psionem? Wzruszył ramionami.
- Gubernator wie o tobie wszystko. Myślisz, że nie ogląda porannych wiadomości?
Łódź skierowała się ku podstawie majaczącej niewyraźnie ściany kopuły, wpłynęła w zwężający siętunel, zmierzając do serca prywatnej posiadłości Gubernatora. Ciężka przezroczy-
sta śluza zamigotała na zielono i rozsunęła się przed nami. Nie było tu jednak komory, z której wypompowywano by wodę. Wpłynęliśmy do przytulnego błękitnozielonego pokoju zalanego wodą. W odległym końcu znajdowała się spirala schodów prowadzących na górę.
- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - odezwał się Mikah.
- Znalazłeś sobie rzeczywiście najlepszy moment, żeby o to pytać - mruknąłem, ponownie czując lód w żołądku. Pojąłem, że mam tu rozmawiać zjedna z najważniejszych osobistości w całej Galaktyce, mam się spotkać z kimś, kto rządził całym podziemiem tej planety, a może nawet podziemiem całego układu słonecznego. Jeśli miałem kogoś za to winić, to tylko siebie. Lecz nagle ogarnęło mnie dziwne podniecenie, poczułem przypływ siły, pewności siebie... jakby powodowało mną niezwykle mocne pragnienie, którego nie potrafiłem określić... Uniosłem drżącą dłoń, lecz przez strój nurka nie byłem w stanie dotknąć plastra za uchem.
Wypłynęliśmy przez otwarty właz łodzi; sprawialiśmy wrażenie bardziej nieporadnych, niż się czuliśmy. Ruszyliśmy w stronę fontanny powietrza bijącej pośrodku pokoju. Ściany pokoju wzdłuż wyłożone były białymi i niebieskimi kafelkami, półkolem wokół rzeźby pośrodku stały meble. Były wykonane z plastiku, mimo to zdawały się tak zimne i czyste, jakby wykonano je z lodu. Zerknąłem na elektroniczny czujnik wewnątrz hełmu: woda we wnętrzu kopuły miała niemal temperaturę krwi.
Zatrzymaliśmy się w oczekiwaniu i niemal w tej samej chwili poczułem, że ktoś schodzi spiralnymi schodami w drugim końcu pokoju. Uniosłem głowę i przyglądałem się powolnym, odmierzonym ruchom mężczyzny, który poruszał się tak, jakby pomieszczenie wypełniało powietrze, a nie woda.
- Dobry wieczór - rzekł Gubernator.
Z jego uśmiechniętych ust nie wydobył się ani jeden bąbelek powietrza, chociaż wyraźnie słyszałem jego słowa. Dopiero po chwili zrozumiałem, że musi korzystać ze specjalne
go urządzenia nagłaśniającego, a mój kombinezon przenosi drgania wody. Nie można było poznać po nim ostrożności, wyczuwałem ją jednak. Odebrałem także gwałtowny dreszcz, który przemknął Mikaha, gdy Gubernator spojrzał na niego. Gubernator nie był młody, chociaż wyglądał młodo. Ściśle przylegający do jego ciała kombinezon podkreślał atletyczną budowę. Długie włosy wiły się wokół jego głowy niczym wodorosty, a ich ciemny odcień znakomicie pasował do karnacji i koloru oczu. Miał bose stopy. Spostrzegłem, że palce u rąk i nóg są nieco dłuższe niż u normalnie zbudowanego mężczyzny i połączone cienką błoną.
Mikah wyciągnął ku niemu dłoń i przekazał na migi: Ichi-ba przesyła pozdrowienia.
Gubernator uśmiechnął się nieco szerzej.
Pozdrowienia dla twojej Rodziny - przekazał w ten sam sposób. Skinął głową i zbliżył się. Zaciekawiło mnie, gdzie miał ukryty balast, który pozwalał mu poruszać się z taką swobodą. Możliwe, że było to zasługą jego kombinezonu. Za uszami miał skrzela. Domyśliłem się, że pokoje nad nami są jednak wypełnione powietrzem; wyczuwałem tam obecność ludzi, obserwatorów i strażników wiodących normalny tryb życia. Jedynie Gubernator budową przypominał stworzenie ziemnowodne.
Mikah stał obok mnie bez ruchu. Gubernator popatrzył na niego uważnie, nieco zdumiony.
- Zostajesz?
Mikah skinął głową.
- Nie muszę ci chyba mówić, że narażasz się na niebezpieczeństwo, iż usłyszysz za wiele. Mikah zerknął na mnie.
- Ruszaj - powiedziałem, lecz on pokręcił głową.
- Za późno - odparł, zwracając się do Gubernatora. Na migi wyjaśnił, że chodzi o jego Rodzinę.
Gubernator obrzucił nas obu spojrzeniem, nic jednak nie powiedział.
- Siadajcie, proszę - rzekł po chwili. - Przepraszam za te niewygody. -Wzruszył ramionami. Względy bezpieczeństwa.
Zrobiłem kilka kroków, starając się iść na tyle wolno, by nie sprawiać jeszcze gorszego wrażenia. Zająłem miejsce na jednej z ławek. Usiłowałem zachowywać się tak, jakby wszystko było dla mnie zupełnie normalne. Mikah usiadł na ławce obok. Spoglądał na Gubernatora nerwowo, ale i z podziwem.
Ten musnął długimi palcami końce szerokiego szala owiniętego wokół szyi, który w jednej chwili ożył. Domyśliłem się, że Gubernator miał bezpośrednie połączenie z systemem komputerowym. Poza tym w szalu musiał znajdować się czujnik wykrywacza kłamstw przystosowany do pracy w środowisku wodnym.
- A więc? - zwrócił się do mnie Gubernator, opuszczając ręce i splatając dłonie przed sobą. - Rozumiem, że występujesz w imieniu taMingów. - W jego głosie zabrzmiała ciekawość i niedowierzanie.
Kurczowo zacisnąłem dłonie na krawędzi ławki.
- Niezupełnie - odparłem po chwili. - W imieniu Centau-ryjskiej Służby Bezpieczeństwa. Uniósł brwi.
- A z jakiego powodu mieliby wysyłać ciebie do nas? -spytał, akcentując słowa „ciebie" i „nas".
- Bo jestem ich myszołapem - wyjaśniłem.
Zaśmiał się, kiedy odczytał znaczenie tego słowa.
- To brzmi dość wiarygodnie. -Przy okazji musiał sprawdzić, że nie kłamię. -Zresztą pasuje do barokowej ksenofobii mentalności syndykatów. A jakaż to urzędowa sprawa wymaga naszego spotkania? - W jego uśmiechu oprócz rozbawienia odczytałem ironię.
- Sądzę, że pan już wie. Założył ręce na piersi.
- Chciałbym to jednak usłyszeć z twoich ust. Ja nie potrafię odczytywać cudzych myśli.
A ja tak. Musiał doskonale zdawać sobie sprawę, że będzie
mu trudno cokolwiek ukryć podczas spotkania ze mną twarzą w twarz. Może miało to oznaczać, że jego klienci są także zainteresowani negocjacjami? A może chodziło jedynie o to, że tutaj byłoby mu znacznie łatwiej mnie zabić, gdyby nasze rozmowy do niczego nie doprowadziły.
- Chcieliby się dowiedzieć, dlaczego próbujecie zabić Da-rica taMinga.
Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby o niczym nie wiedział. Przyszło mi na myśl, że go zaskoczyłem. Pojąłem jednak szybko, że po prostu słuchał czegoś - może głosu jakiejś osoby, z którą miał bezpośrednie połączenie. Wszyscy zainteresowani tą sprawą prawdopodobnie przysłuchiwali się naszej rozmowie za jego pośrednictwem, w bezpiecznym oddaleniu ode mnie i od siebie nawzajem.
- Proszę mi wyjaśnić, skąd przekonanie, że ktoś w ogóle pragnie śmierci pana Darica taMinga. Zdawało mi się, że twoim zadaniem jest osłanianie pani Einear przed zamachowcami. Czyżbyś nie był jej ochroną osobistą?
Mikah miał rację: wiedzieli o mnie wszystko. Nie domyślali się jedynie, że ja znam prawdę.
- Owszem... ale ktoś, kto próbował wykończyć Darica, nie zdawał sobie sprawy z jednej rzeczy: tak napraw de nie było żadnych zamachów na życie pani Einear. Chodziło jedynie o spisek Centaurian mający na celu przejęcie całkowitej kontroli nad nią i nad należącymi do niej akcjami ChemEnGena. Kiedy więc ludzie z rynku próbowali dosięgnąć Darica, tak by wyglądało to na kolejny zamach na panią Einear, wszystko wzięło w łeb. W ten sposób Centaurianie zrozumieli, że ktoś próbuje wykorzystać stworzoną przez nich okazję.
Gubernator spuścił głowę i popatrzył na swoje stopy, chcąc ukryć fakt, że w istocie zajęty jest wysłuchiwaniem przekazywanych mu opinii. Poczułem, że Mikah spogląda to na mnie, to na niego, a w jego mózgu aż kipi od ciekawości, podniecenia, strachu...
- To bardzo interesujące - odezwał się w końcu Gubernator. Zabrzmiało to niemal jak przyznanie się, że całkowicie
zaskoczyłem wszystkich rządzących czarnym rynkiem. - Widocznie ktoś obrał niewłaściwą drogę w labiryncie wewnętrznych rozgrywek syndykatów. Skąd jednak Centaurianie mają pewność, że celem zamachu był Daric taMing?
Nabrałem głęboko powietrza i zdobyłem się na ten desperacki krok:
- Ja im to powiedziałem.
- Cholera... - szepnął Mikah, tak cicho, że ledwie go usłyszałem.
Gubernator pospiesznie uniósł głowę. Zerknął na Mikaha i przeniósł wzrok na mnie. Przez chwilę jego uwaga skupiała się na czymś. Wyczułem, że napięcie Mikaha sięga granic wytrzymałości.
- Skąd się o tym dowiedziałeś? - spytał Gubernator lodowatym tonem. Zmusiłem się do uśmiechu.
- Jestem telepatą, w rozwiązywaniu takich zagadek jestem dobry. - Miałem nadzieję, że blef będzie na tyle udany, iż nie zaalarmuje wykrywacza kłamstw i nie zmusi tych, którzy mnie słuchali, do naciskania na mnie, kto mi pomógł w dotarciu do prawdy. - Wiem, że usiłowaliście go zabić, nie wiem jedynie, z jakiego powodu. Gliny chcą, żebym się tego dowiedział.
Zaciśnięte wargi Gubernatora wykrzywiły się w niewyraźnym uśmiechu.
- Dlaczego więc skontaktowałeś się ze mną? Wzruszyłem ramionami.
- Bo to najprostsze.
Zaśmiał się znów, z nosa wypłynęło mu kilka bąbelków powietrza.
- Chyba zdawałeś sobie sprawę, że wiesz za dużo, by czuć się tutaj bezpiecznie. Mimo to prosiłeś o to spotkanie. Domyślam się więc, że masz coś w zanadrzu.
Mikah spojrzał na mnie z głęboką nadzieją, że tamten ma rację. Podzielałem tę nadzieję.
- Myślę, że mogę zaproponować wymianę informacji -
dodał Gubernator. - Ja powiem ci, dlaczego zależy nam na śmierci Darica taMinga... a ty mi powiesz, czego chcesz.
Skinąłem głową.
Gubernator zacisnął palce na połyskujących końcach szala, przypominając sobie chyba fakty.
- Pan Daric taMing jest od kilku lat jednym z najważniejszych odbiorców narkotyków z czarnego rynku. Sam używa ich dużo, pośredniczy także w transakcjach z innymi osobistościami syndykatów, z ludźmi, którzy chcieliby zdobyć pewne specyfiki, a nie mają odpowiednich kontaktów. Udzieliliśmy mu kredytu zaufania i zapewniliśmy przywileje, które należałoby uznać za nadzwyczajne jak na osobę przychodzącą z tamtej strony. Pan Daric nie jest, rzecz jasna, typowym członkiem Zgromadzenia... Przywileje zostały mu jednak nadane tylko na tak długo, dopóki nie zawiedzie naszego zaufania ani w żaden sposób nie będzie nam przeszkadzał w prowadzeniu interesów. Więcej, zakładaliśmy, że będzie pamiętał o naszych interesach w trakcie głosowania w takiej czy innej sprawie dotyczącej narkotyków...
Oto dowiedziałem się z kolejnego źródła, że Daric robił wszystko, by uniezależnić się od swojej rodziny. Pojąłem też nagle przyczynę zamachu.
- Chodzi o głosowanie nad projektem zniesienia kontroli nad pentryptyną - powiedziałem.
Gubernator powoli uniósł głowę, a włosy spłynęły mu na ramiona.
- To prawda...
- Gdyby ustawa o zniesieniu kontroli przeszła, stracilibyście źródło zysków. - Pochyliłem się do przodu. - A on ją popiera. Jest gorącym zwolennikiem Strygera i zniesienia kontroli, musi jednak zajmować takie stanowisko, bo ta sprawa jest zbyt ważna dla jego rodziny, nie może wystąpić przeciwko niej. - Może i Daric był szalony, ale na pewno nie do tego stopnia. - Dlatego chcecie się go pozbyć. Zgadza się...?
- Dokładnie - odparł Gubernator nieco sztywnym tonem. Uniósł dłoń do czoła, lecz szybko ją opuścił.
- Dlaczego nie odmówicie mu po prostu dostaw narkotyków? Musicie go zabijać? Chcecie to zrobić dla przykładu czy może aż tak zalazł wam za skórę?
- Ani jedno, ani drugie. - Chyba poczuł ulgę, że znowu zacząłem zadawać pytania, a nie samemu udzielać sobie na nie odpowiedzi. - Pan Daric okazał się osobą, której nie można ufać, zwłaszcza w tych okolicznościach. Gdybyśmy po prostu odmówili mu dostaw narkotyków, mógłby wykorzystać swe wpływy i sprawić nam wiele kłopotu, nasyłając na nas federalne służby bezpieczeństwa. On zerwał zawarte z nami porozumienie, a my nie możemy puścić takiej rzeczy płazem. To... podważyłoby naszą wiarygodność.
Odchyliłem się na oparcie, chwiejąc się lekko zgodnie z ruchem wody. Spojrzałem na fontannę, która tworzyła z banie-czek powietrza niezwykłe pejzaże zmieniające się nieustannie, niczym strumień danych płynący poprzez zupełnie odmienną rzeczywistość. Daric nie wiedział, że ludzie z czarnego rynku wydali na niego wyrok. Zresztą o to chodziło. Trudno było zabić członka Zgromadzenia, tak jakby to była mucha. Tym, że odkryłem prawdę i powiadomiłem Centaury) ską Służbę Bezpieczeństwa, w znacznym stopniu pokrzyżowałem im szyki. I tak dopięliby swego, bez względu na cenę, chyba że przedstawiłbym im wystarczająco mocne argumenty przeciwko temu. Gdybym nie miał takich argumentów, zginąłbym pierwszy.
- Teraz twoja kolej - rzekł Gubernator.
Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem coś bardziej budzącego strach niż ten uśmiech na jego twarzy.
Nie miałem pojęcia, czy moje kłopoty z oddychaniem spowodowane są jakąś usterką stroju nurka, czy sposobem, w jaki Gubernator wbijał we mnie spojrzenie.
- Przybyłem tu, żeby zaproponować pewien układ. - Aż do ostatniej chwili nie byłem pewien, co mam powiedzieć. Dopiero teraz pojąłem, że rozwiązanie sprawy tkwi w mojej głowie już od chwili wyjścia z biura Einear. Nawet podczas snu podświadomie dopracowywałem plan. Teraz chyba już
ostatnie kawałki układanki wpasowały się na miejsca. Zostało mi jedynie wyjaśnić wszystko prosto, wyraziście, niemal tak samo jasno jak błyski ostrza noża, którego dotyk prawie czułem na gardle. Nie miałem wyboru. Mogłem się tylko łudzić nadzieją, że przekonam ludzi z czarnego rynku, nie mówiąc im wszystkiego, iż oni także nie mają wyboru.
Gubernator wbijał we mnie natarczywe spojrzenie. Jego ciało także delikatnie poruszało się na boki zgodnie z pływa-mi wody.
- Słucham - rzekł.
- Centaurianie pragną zachować Darica przy życiu... -Próbowałem ułożyć wszystko w głowie. Argentynę też tego chciała. Pomyślałem, że to, co ja myślę, nie ma w tym momencie żadnego znaczenia. Biznes to biznes, jak powiedział Braedee.
- Tym gorzej dla nich - mruknął Gubernator. - My nigdy nie łamiemy raz danego słowa.
- Ale głosowanie w sprawie zniesienia kontroli jeszcze się nie odbyło. Skinął głową.
- Lecz według naszych ocen ustawa zostanie przegłosowana, bez względu na nasze wysiłki. Wizytator Stryger ma znacznie większe wpływy niż my.
- On także jest marionetką w rękach syndykatów - rzekłem. - To dzięki nim zyskał tak silną pozycję. Ale jemu zależy wyłącznie na miejscu w Radzie Bezpieczeństwa, do którego kandyduje także pani Einear, i zdobędzie je z pewnością, jeśli zniesienie kontroli zostanie przegłosowane. Wtedy przestanie być marionetką i na dobre zacznie odgrywać rolę Boga.
Gubernator zmarszczył brwi i uciekł spojrzeniem w bok, wsłuchując się ponownie w głosy tych, którzy nas słuchali.
~ To bardzo interesujące, ale wykracza poza zakres naszych zainteresowań.
- Chyba nie... - urwałem nagle. Przełknąłem ślinę i spróbowałem inaczej: - Nie spodoba się wam sposób sprawowania przez niego rządów. On dąży do zniesienia kontroli i zdo-
bycia władzy tylko po to, żeby zniszczyć takich ludzi jak wy czy ja. Obecnie służby federalne prawie się warni nie interesują. Lecz jeśli Stryger zasiądzie w Radzie, to czy nie zdobędzie takiego samego wpływu na niejaki obecnie wywiera na zwykłych obywateli? Nawet szefCentauryjskiej Służby Bezpieczeństwa uważa, że jego zamierzenia znacznie wykraczają ponad to, o czym wszyscy wiedzą.
Gubernator zmarszczył brwi. Kontynuowałem, czując, że rozbudziłem jego wątpliwości:
- Sądzę, że istnieje jeszcze możliwość powstrzymania Strygera i niedopuszczenia do zniesienia kontroli, szansa ukazania Strygera w takim świetle, że wpłynie to na zmianę wyniku głosowania. - Zauważyłem, że w jego oczach rozbłysły iskierki zaciekawienia. - Ale Daric musi pozostać przy życiu, inaczej ten plan nie będzie mógł się powieść.
- „Nie będzie mógł się powieść"? - powtórzył Gubernator. - Nie, że się nie powiedzie, tylko że „nie będzie mógł"? Przytaknąłem ruchem głowy.
- Z jakiego powodu uważasz, że tak łatwo można będzie zmienić opinię o Strygerze? Zwłaszcza że zgodnie z twymi własnymi słowami on jest tylko marionetką.
Zacisnąłem pięści.
- Bo jest tylko człowiekiem. Gubernator spuścił wzrok.
- Wyjaśnij to. Pokręciłem głową.
- Nie mogę... Nie wszystko nawet dla mnie jest jeszcze do końca jasne. Ale Dane pełni rolę łącznika między Centau-rianami a Strygerem. Ma więc do odegrania bardzo ważną rolę, w przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie.
- Centaur jest w to zaangażowany? - zapytał, spoglądając mi w twarz. - Nie rozumiem. Przecież zniesienie kontroli zapewniłoby im dodatkowe, niebagatelne źródło zysków.
- Ale śmierć Darica oznacza dla nich znacznie większą stratę: mogliby utracić miejsce w Zgromadzeniu na rzecz jakiegoś innego syndykatu. Ponadto taMingowie straciliby
członka rady nadzorczej. Pan Charon o wiele bardziej pragnie zachować syna przy życiu, niż uzyskać dodatkowe dochody. - Przyszło mi na myśl, że to ostatnie nie pokrywałoby się z prawdą, gdyby Charon dowiedział się wszystkiego o Daricu.
Gubernator milczał przez jakiś czas, wpatrując się w fontannę - pewnie nawet jej nie dostrzegał. Wyraz jego twarzy ulegał zmianie na skutek odbieranych przez niego zapewne
kilku naraz opinii.
- Nie... - odezwał się w końcu, obracając ku nam. - Jeśli nie przedstawisz nam bardziej konkretnych propozycji, to za mało, by cofnąć rozkaz uciszenia Darica taMinga.
Kurczowo zaciskałem palce na krawędzi ławki, nie chcąc dać po sobie poznać desperacji. Gdybym powiedział mu wszystko, zapewne pomyślałby, że zwariowałem. Nie byłem nawet pewien, czy nie miałby racji. Uzmysłowiłem sobie, że Centaurianie nie mogą nic zaoferować ludziom z czarnego rynku w zamian za życie Darica taMinga. Daric nie miał też dokąd uciec, nie pomogłoby mu nawet wyzerowanie.
Istniała jednak szansa, że gdyby pozostawili go przy życiu, osiągnęliby swoje cele, a ja miałbym to, do czego dążyłem:
Strygera. Gdybym zdobył się na odwagę...
- Proszę posłuchać - rzekłem. - Czy nie możecie wstrzymać się do czasu głosowania? Czy nie warto zaczekać tych kilka dni? Jeśli Daric wypełni swą rolę i zniesienie kontroli nie zostanie przegłosowane, zmazę tym samym winę wobec was i być może wówczas nie będziecie musieli go zabijać... Ponadto zlikwidowanie go w taki sposób, aby nikt was nie ścigał, będzie dość trudne. Jeśli natomiast Daric zginie przed głosowaniem, wtedy nie będzie żadnych szans na utrzymanie kontroli, co będzie dla was równoznaczne ze stratami. Cóż znaczy zatem kilka dni...?
Gubernator stał niemal bez ruchu; czułem, że za pośrednictwem jego oczu obserwuje mnie wielu ludzi.
- Ajeśli mimo wszystko zniesienie kontroli zostanie przegłosowane. ..? - zapytał w końcu.
-'Wtedy będziecie mogli... uciszyć go. - Pochyliłem się
do przodu. Usiłowałem panować nad sobą, nie chciałem w takiej chwili wyglądać jak głupiec.
- Zrobimy to - rzekł. - Z całą pewnością. Możesz mu przekazać, że ja tak powiedziałem. - Zawahał się. - Jeśli chodzi o ścisłość, bieg wydarzeń może nas zmusić nawet do tego, że bliżej zainteresujemy się dobrym zdrowiem wizytatora Strygera...
Poczułem szum w uszach. Udało mi się jednak zachować spokój.
- To znaczy, że się dogadaliśmy. - Nie musiałem go o to pytać, miałem już pewność. Głosy przekrzykujące się w jego głowie w końcu osiągnęły jednomyślność. Zrobiłem kilka kroków i wyciągnąłem rękę w rękawicy.
Trącił ją lekko; poczułem jakby muśnięcie skrzydeł.
- Zgoda.
Mikah stanął przy mnie. Gubernator popatrzył na niego.
Pozdrowienia dla Ichiby - przekazał. - Powiedz mu, że ma bardzo dobrego człowieka. Wysoko cenię sobie lojalność wobec przyjaciela.
Mikah skinął głową, nie mogąc się zdobyć na najlżejszy choćby uśmiech.
Gubernator spojrzał na mnie.
- Cieszę się z naszego spotkania. Było pouczające. Cieszę się także, że udało nam się znaleźć wspólny język. Mam nadzieję, że twój plan się powiedzie. W przeciwnym razie wszystkie zainteresowane strony miałyby poważne kłopoty... - Opuścił wzrok, lecz szybko uniósł spojrzenie. - Jeśli wszystko się powiedzie, być może zgodzisz się kiedyś pracować dla mnie.
O ile przeżyję.
- Rozważę tę propozycję - odparłem. Uśmiechnął się.
- Liczę więc na to, że zobaczę was obu. Dobranoc, panowie. - Odwrócił się i ruszył schodami w górę, zatrzymując się na każdym stopniu. Kiedy zniknął nam z oczu, w pokoju znów pojawiła się łódź.
Wpłynęliśmy do kabiny i po chwili łódź przebyła podwodną bramę. Mikah westchnął - z ulgą, a może z żalem - spoglądając w tył. Po chwili obrócił się ku mnie.
- Masz więcej zimnej krwi niż zdrowego rozsądku, bracie. Mimo to ci się udało.
- Owszem.
- Nie wyglądasz jednak na zadowolonego.
- Bo nie jestem. - Zamknąłem oczy.
- Dlatego że jak ustawa przejdzie, ty też znajdziesz się na ich liście? - W jego głosie zabrzmiała troska. Myślał o tym, że gdyby do tego doszło, nie będzie miał najmniejszej możliwości przyjścia mi z pomocą.
Skrzywiłem się.
- Mam teraz inne zmartwienia - mruknąłem. Pokręcił głową i obejrzał się na znikającą za nami w mrocznej toni prywatną kopułę Gubernatora.
- Zauważyłeś? Powiedział, że chce zobaczyć nas obu. -W jego głosie zabrzmiała duma. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Tak, czuję się zaszczycony. - Otworzyłem jedno oko i spojrzałem na Mikaha. - Jestem również wzruszony, że po wyjściu nie był zmuszony włączyć wysokiego napięcia w tym podwodnym pokoiku.
28
Przed drzwiami „Czyśćca" natknąłem się na bramkarza, który wychodził właśnie do domu po skończeniu pracy. Wykonał niewyraźny ruch ręką, który równie dobrze mógł znaczyć: „Życzę ci miłego dnia", jak i „Mam cię w dupie", chociaż na dobrą sprawę nie znaczył chyba nic.
Wszedłem do środka i wziąłem po drodze trochę resztek zostawionych na stoliku. Nie byłem głodny, cokolwiek ugryzłem, smakowało jak śmieci. Mimo wszystko pożywiłem się trochę, nie pamiętałem, kiedy ostatni raz jadłem. W sali nie było nikogo. Argentynę i odtwórcy jej symbu stali zbici w gromadkę w głębi sceny. Rozbrzmiewały jeszcze fragmenty utworów, które szybko cichły lub przechodziły w inną melodię. Ruszyłem przez parkiet taneczny.
Wdrapałem się na scenę. Poczułem onieśmielenie, kiedy mnie dostrzegli, sześć głów obróciło się w moją stronę. Klub był już zamknięty, nie spodziewali się nikogo obcego; odpoczywali po trudach przedstawienia. Niektórzy byli do połowy rozebrani, w swoim gronie nie czuli jednak skrępowania. • Speszyłem ich jedynie tym, że wszedłem, kiedy łączyła ich jeszcze więź psychiczna. Nie byli już, co prawda, całkowicie zespoleni symbem, ale nie stanowili jeszcze do końca wyodrębnionych jednostek.
Zatrzymałem się.
- Przepraszam - rzekłem. - Przyjdę kiedy indziej.
- Zaczekaj chwilę-powiedziała Argentynę. Odwróciłem się. Usłyszałem jej kroki na scenie, po chwili złapała mnie za rękę i obróciła twarzą do siebie.
Oczy miała jeszcze nieco szkliste, ale chęć poznania prawdy bardzo szybko rozwiała mgłę zaćmiewającą jej myśli.
- Dokąd poszedłeś z tym swoim przyjacielem z czarnego rynku?
Spojrzałem na jej palce zaciśnięte wokół mojej ręki.
- Żeby uzyskać odroczenie egzekucji Darica. Ścisnęła mnie mocniej, zaraz jednak rozluźniła uchwyt i opuściła rękę.
- Naprawdę? - spytała cicho, jakby lękała się mówić. Skinąłem głową.
- Na jakiś czas.
- To znaczy? - Zmarszczyła brwi.
- Jeśli Daric pomoże mi doprowadzić do klęski Strygera, to być może ludzie z czarnego rynku zapomną o wyroku. Chcą jego śmierci, dlatego że pomaga Strygerowi przepchnąć ustawę o zniesieniu kontroli. Jeśli poniosą z tego powodu straty, wtedy jego obarczą winą.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Ludzie z rynku chcą doprowadzić do klęski Strygera?
- Nie. Ja chcę.
~ Ty...? - Zamrugała i zaśmiała się sztucznie.
Skinąłem głową.
- Trudno w to uwierzyć. - Machnęła ręką w moją stronę. - To zbyt surrealistyczne... - Zaczęła się odwracać.
- Argentynę, zaczekaj. Potrzebuję twojej pomocy. - Musiałem wykorzystać okazję, by zadać kilka pytań, których nie miałem sposobności zadać wcześniej. - Pomóż mi!
Odwróciła się.
- Ja? - Coraz bardziej traciła poczucie realności. - W jaki
sposób?
- Chodzi o symb. Obiecałaś, że pokażesz mi, jak to działa.
- Tylko dla żartów. - Pokręciła głową. - Nie miałam za-
miaru wchodzić w to na seńo. Przecież sam mi mówiłeś, że nie chcesz żadnych kłopotów.
- Żeby uratować Dańca... ?
Urwała i szybko odwróciła głowę.
- Jeśli chcesz wykorzystać symb, potrzebna jest zgoda całego zespołu. - Odeszła i zaczęła cichą rozmowę z wykonawcami; dobiegały stamtąd ciche dźwięki muzyki. Stałem, próbując zebrać myśli na tyle, bym mógł im wszystko wyjaśnić.
Po minucie Argentynę znów podeszła do mnie.
- Powiedzieli, że najpierw chcą znać całą sprawę. Ja także.
- Tak myślałem - odparłem.
- A więc chodź. - Skinęła głową.
Poszedłem za nią przez scenę, a następnie korytarzem aż do przytulnego saloniku. Nie pasujące do siebie meble, które wyglądały tak, jakby zbierano je po śmietnikach, kontrastowały ze ścianami pokrytymi wykładziną dźwiękochłonną. Wszędzie poprzypinane były zdjęcia znanych wykonawców, natomiast na stołach leżały rozrzucone niczym dziecięce zabawki dawne instrumenty muzyczne - takie, których nie sposób było zespolić z ciałem ludzkim. Wszystko to jednak tworzyło ciepłą, swobodną atmosferę, jakże odmienną od tego, co prezentowała sala klubu.
Odtwórcy otoczyli mnie kołem; jedni stali, inni usiedli, jeszcze inni położyli się na zakurzonym dywanie, zachowywali jednak łączącą ich więź: dłonie dotykały włosów, łokci, obejmowali się. Spoglądali na mnie coraz bardziej przytomnym wrokiem. Wyczuwałem, że koncentrują się na odpowiednich ośrodkach recepcyjnych w swoich mózgach, wychodząc z instynktownego, niemal .automatycznego, wzmocnionego cyberelektroniką trybu działania kreatywnego. Nigdy dotąd nie odbierałem podobnych wrażeń. Większość ludzi stosowała wzmacniacze funkcji logicznych i dodatkowe obwody decyzyjne, natomiast rzadko kto zwiększał zdolności twórcze.
- Jaktwojaręka?-zapytałAspen. Spojrzałem na swą dłoń.
- Jeszcze z niej korzystam.
Argentynę usiadła na kanapie obok Kiroku, flecistki.
- Dobra, chłopaczku - rzekła - mów, co masz do powiedzenia.
Spuściłem głowę; czułem, że wszyscy wpatrują się we mnie z uwagą, jakby mieli oceniać mój występ.
- Wiecie chyba wszyscy, że zostałem wynajęty przez Cen-taurian do osobistej ochrony pani Einear. Znacie pewnie także wizytatora Strygera. Mam zamiar opowiedzieć wam teraz wszystko, co o nim wiem.
Przedstawiłem im tego gada, odarłszy go przedtem z pięknej skorupy. Powiedziałem, jaki jest jego stosunek do psio-nów i do czego ma zamiar wykorzystać zniesienie kontroli nad dystrybucją pentryptyny; czym ma zamiar się zająć po zdobyciu miejsca w Radzie Bezpieczeństwa i jakim sposobem popierające go syndykaty będą mogły zyskać na tym więcej, niż się spodziewają.
- Przypuszczam, że wiecie także co nieco o pani Einear. -Zerknąłem na Argentynę. - Ona również kandyduje do miejsca w Radzie. Pragnie w niej zasiąść. Nie ma jednak tak silnego poparcia jak Stryger... On zaś robi wszystko, by wygrać z nią we współzawodnictwie. Wykorzystał nawet mnie. Wszystko wskazuje na to, że zwycięży, a wtedy wszystkie władze Federacji będą traktowały odmieńców jeszcze gorzej niż dotychczas... Ja jestem odmieńcem, więc sprawa ta dotyczy mnie osobiście. Może to dla was nie jest aż tak ważne, może. to was nie obchodzi...
- Hej, nikt tego przecież nie powiedział - mruknął Nocnik.
- Jak zamierzasz powstrzymać Strygera, skoro nawet pani Einear nie może sobie z nim poradzić? - zapytał Aspen. -
Chcesz go zabić?
- Pewnie myśli, że nasze przedstawienia są aż tak kiepskie, że wykończą Strygera - wtrącił ktoś inny.
Rozległy się śmiechy, zabrzmiała muzyka z syntezatora.
- To jeszcze nie wszystko - odezwałem się, gdy zapadła cisza. Znowu zerknąłem na Argentynę i napotkałem jej spo-
jrzenie. - On nie tylko nienawidzi odmieńców. Lubuje się w zadawaniu im bólu. Pamiętacie tę dziewczynę, którą przyprowadził tu Dane... ?
- To była robota Strygera? - spytał Aspen, zdumiony.
- Ona też była psionem? - wtrąciła Kiroku. Skinąłem głową.
- Dane pełni rolę łącznika między Centaurianami a Stry-gerem, jest też jego dostawcą, sprowadza mu ofiary...
- Cholera... - mruknął ktoś.
- ...Zboczeniec?
- Daric... ? To znaczy, że...
- A co to wszystko ma wspólnego z nami? - zapytała Ra-ya, flecistka podobnie jak Kiroku.
- Właśnie do tego zmierzam. - Potarłem dłonią szyję, gdyż coś mnie kłuło.
Raya wzruszyła ramionami.
- Skoro jest zboczeńcem, dlaczego tego nie rozgłosisz? Pokręciłem głową.
- To nie wystarczy. Członków Zgromadzenia nie tak łatwo poruszyć. Muszą zobaczyć, co to znaczy. Chcę, żeby całe to pieprzone Zgromadzenie poczuło się jak ofiary Strygera, w przeciwnym razie niczego nie zdołam osiągnąć. - Zacisnąłem dłonie w pięści, sięgając jednocześnie do umysłów ludzi.
Rozbrzmiały ciche przekleństwa, wyrazy niedowierzania, nieskładne wymiany zdań. Odtwórcy chwytali się za ręce, dotykali głów - zacieśniali łączącą ich więź.
- Do cholery! - zaczęła Argentynę, lecz urwała nagle. -W porządku - podjęła po chwili - możesz sprawić, że wszyscy poczują ból. A co to ma wspólnego z naszym symbem? Nie jesteśmy ci do niczego potrzebni, przecież potrafisz przekazać swe myśli wszystkim członkom Zgromadzenia naraz.
- Nie... - pokręciłem głową - nie o to chodzi. Gdybym zjawił się między nimi i sprawił, żeby się aż porzygali, to by mnie po prostu usmażyli; potwierdziłbym tym tylko, że Stry-ger miał całkowitą rację co do psionów. Raz już próbował mnie wykorzystać przeciwko pani Einear. - Zmarszczyłem
brwi. - Muszę mieć nagranie, dowód na to, czym on się zajmuje. .. jak się to odczuwa. - Znów spojrzałem na Argentynę.
- Sama powiedziałaś, że mógłbym przekazać ludziom wrażenie czynnego udziału w twoim symbie, prawda? Czy mógłbym to nagrać i zrobić z tego przedstawienie?
Argentynę pochyliła się do przodu, zaciskając dłonie.
- O Boże... chcesz doprowadzić do tego, żeby Stryger torturował Darica?
- Darica...? - spytałem. Wyczułem, że spięła się, kiedy zrozumiała, iż powiedziała za dużo. - Daric nie jest psionem.
- Starałem się sprawiać wrażenie zdumionego. Czułem, jak to zdziwienie wsącza się w umysły otaczających mnie osób. Argentynę odchyliła się z powrotem na oparcie kanapy.
(Jeśli nadal obchodzi cię choć trochę jego los, to lepiej postaraj się uwierzyć moim słowom.) Syknęła, unosząc dłonie do czoła. Spojrzała na mnie wzrokiem pełnym ulgi i wdzięczności.
- Oczywiście, że nie jest... - mruknęła. - To co chcesz? Mamy nagrać doznania odmieńca katowanego przez Strygera? O to ci chodzi?
- Tak - odparłem. - Dokładnie o to.
- O Boże! Chyba naprawdę przewróciło ci się w głowie! Masz zamiar ściągnąć jakiegoś biedaka z ulicy, który za marny grosz zgodzi się odegrać rolę ofiary sadysty?
- Nie. - Pokręciłem głową. Czułem, że się czerwienię. -Mam już kogoś do tej roli. Wpatrywała się we mnie.
- Kogo?
- Siebie.
Patrzyła na mnie, jakby spodziewała się, że zaraz wybuchnę śmiechem, jak gdyby to był tylko głupi żart.
- O Boże... -jęknęła w końcu. - Naprawdę masz zamiar
to zrobić?
- A ty naprawdę myślałaś, że mógłbym wykorzystać kogoś innego do swojej rozgrywki ze Strygerem? Nie jestem taki jak Daric. - Usiadłem obok niej na kanapie i wytarłem spo-
cone dłonie o nogawki spodni. Cisza, która nagle zapadła, przytłaczała mnie.
- Powiedziałeś przecież... że potrzebny ci jest do tego Da-ric. Więc po co ci on? - zapytała Argentynę. Spojrzałem na nią.
- On musi mnie podstawić. Stryger nie jest taki głupi. Nie mogę po prostu pójść do niego i powiedzieć: „Powyżywaj się teraz na mnie, dobra?" To musi wyglądać zupełnie normalnie. Jeśli Daric zaproponuje mu mnie na kolejną ofiarę, wtedy Stryger na to pójdzie.
- Przecież pracujesz dla taMingów, dla Centaurian. Uratowałeś kilkoro z nich - wtrąciła Argentynę. Jej myśli trzepotały się bezradnie niczym ptak uwięziony w klatce.
- Już nie. Stryger wie o tym. Daric prawdopodobnie powiadomił go o tym, że zostałem wyrzucony przez Charona. Uwiodłem panią Lazuli. Dla taMingów jestem pieprzonym odmieńcem-gwałcicielem. -Jakbym słuchał obcego człowieka. - Nie mam już przyjaciół w tym świecie... Żadnej ochrony... - Mimo woli uniosłem dłoń do ust, lecz szybko opuściłem rękę. Zmusiłem się, żeby nie liczyć kamieni szlachetnych na bluzce Argentynę. - Stryger nienawidzi mnie - mówił dalej obcy człowiek chłodnym tonem. - Tak samo jak ja nienawidzę jego. Układ jest idealny.
- To czyste szaleństwo! - Argentynę podniosła się i odwróciła tyłem do mnie. Przeszła w drugi koniec pokoju. Po chwili obróciła się i założyła ręce na piersiach. - A jeśli on cię zabije?
- Nie jestem głupi. Zabezpieczę się odpowiednio, nie mam zamiaru dać się załatwić. Chcę tylko, żeby wszyscy w Zgromadzeniu odebrali ten zapis jak porządny kop w jaja. Nikt z nich jeszcze nigdy chyba naprawdę nie odczuwał bólu. Niewiele będzie trzeba, żeby ich przerazić. - Zacisnąłem mocno wargi; nie mogłem dłużej usiedzieć na miejscu. - Czy mogę zatem liczyć na waszą pomoc?
Nikt się nie odezwał... nikt nie powiedział: nie, odwracali jednak wzrok, jakby nie mieli odwagi spojrzeć mi w oczy.
- Czego dokładnie od nas oczekujesz? - zapytała w końcu Argentynę.
- Żebyście mnie nauczyli, jak wykorzystać obwody sym-bu, aby zrobić to nagranie. Chcę tylko pożyczyć wasz sprzęt na jeden wieczór. Nic więcej.
- Będzie ci potrzebne gniazdko bezpośredniej łączności. Skinąłem głową.
- Wiem. - Nie mogłem skorzystać z tajnego przejścia Snajpera, gdyż nie potrafiłbym wówczas dokonać nagrania.
- Aspen... - Argentynę machnęła ręką w jego stronę. Aspen skinął głową, podniósł się i wyszedł z pokoju po swoje narzędzia. Argentynę ponownie spojrzała na mnie.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że może z tego nic nie wyjść. Mówiłam ci, że zdolny byłbyś sprawić, aby ludzie to przeżywali... Ale nikt tego do tej poty nie próbował. - Wzruszyła ramionami. Po części naprawdę się obawiała, że nic z tego nie wyjdzie, po części lękała się, iż osiągnę swój cel.
Nie odzywałem się, byłem chyba jeszcze bardziej przerażony niż ona. Moje palce wędrowały po kanapie. W szparze między siedzeniem a oparciem namacałem coś twardego i wyciągnąłem to. Był to prostokątny kawałek zardzewiałego metalu o ząbkowanej krawędzi. Obracałem przedmiot w palcach, wpatrując się w niego.
- Czy wiesz cokolwiek o funkcjach symbu? - spytała Argentynę, zniecierpliwiona.
Uniosłem wzrok i pokręciłem głową.
Usiadła z powrotem i oparła się o ramię Kiroku, jakby miała pod głową poduszkę.
- Jesteśmy wszyscy dość silnie scyberowani. Jeśli się nie mylę, tobie to niepotrzebne, sam z siebie umiesz nawiązać bezpośredni kontakt z naszymi umysłami... Działamy w ten sposób, że każdy wykonawca ma własny repertuar, zapisane w pamięci utwory, a także nowe, tworzone na bieżąco kompozycje. Każdy działa na własną rękę, starając się~wydobyć ze swego systemu jak najwięcej. Każdy ma swoje ulubione frazy, osobiste, niepowtarzalne. Ale z pomocą urządzeń sym-
bu możemy je układać w większą całość, a głównym celem udoskonaleń cybernetycznych jest przyspieszanie naszych reakcji, byśmy mogli dostosowywać improwizacje do zmian całości, byśmy nadążali za tymi zmianami, osiągając stan zespolenia. - Kiroku spojrzała na nią, uśmiechnęła się i pocałowała j ą w ramię.
- Czasami układamy słowa i muzykę do wspólnego tematu, dopasowujemy się jak ogniwa łańcucha. - Uniosła ręce i splotła palce. - Kiedy indziej zaś każdy podejmuje odrębny temat i pozwalamy się zgrywać. - Rozplotła palce. - Wszystko jednak wypływa ze wspólnego serca i wszystko musi się połączyć w jedno, w finale zlać się w całość. Kiedy osiągamy harmonię, to tak jakbyśmy tworzyli kosmos, rozumiesz? Jakbyśmy odtwarzali zapadanie się i rozszerzanie wszechświata, naśladowali zmagania sił dośrodkowych i odśrodkowych, ruch planet i gwiazd... - Zakreślała rękoma koła. Miałem wrażenie, że znajduje siew innym świecie, że zapomniała już, komu i po co to wszystko tłumaczy, że szuka sposobów wyjaśnienia czegoś, co stanowi w istocie niewytłumaczalną esencję jej życia. Wykonawcy uważnie słuchali jej słów, ich umysły zagłębiały się w wizjach, jakby po raz kolejny doświadczali objawienia.
- To tak jak zjednoczenie - mruknąłem.
- Co takiego? - spytała Argentynę, przypominając sobie o mojej obecności.
- Nie, nic. - Spuściłem głowę, nadal obracając w palcach kawałek metalu.
- Masz na myśli seks? - zapytała Kiroku i zachichotała. Pokręciłem głową, nadal nie podnosząc wzroku.
- To jest możliwe tylko pomiędzy psionami, zresztą zdarza się dość rzadko. Chodzi o całkowite otwarcie umysłu przed kimś innym aż do tego stopnia, jakby się było jedną osobą w dwóch ciałach. - Pomyślałem o Jule; o tym, jak nasze umysły podchwytywały wspólny płomień o nieokreślonych kolorach, rozpalając się coraz bardziej... jak przez krótką chwilę odczuwałem, że czas zatrzymuje się w miejscu, a pu
stka w mojej duszy zapełnia się odpowiedziami na wszystkie pytania, które mnie kiedykolwiek nurtowały, zadowoleniem, zrozumieniem, miłością...
- Mnie się zdaje, że to jakby seks - rzekła Argentynę, uśmiechając się dziwnie.
Uniosłem głowę. Chciałem powiedzieć coś, ale rozmyśliłem się.
- Mam wrażenie, że większość ludzi oglądających wasze przedstawienia nie chwyta nawet połowy tego, co się naprawdę dzieje. Musieliby sami być scyberowani, żeby móc dotrzymywać wam kroku.
Argentynę wzruszyła ramionami i skinęła głową.
- To prawda. Właśnie dlatego tamtego wieczoru w klubie tak ci zazdrościłam... Ludzie czerpią z symbu tyle, ile mogą, a jeśli przy tym się dobrze bawią, to chyba niczego więcej im nie trzeba. Zresztą w finale cała publiczność przestaje się dla nas liczyć.
- A efekty wizualne, te wszystkie obrazy holograficzne, którymi zapełniacie scenę? Skąd one się biorą?
- To zasługa Argentynę - odparł Jax. - Ona jest duszą zespołu i urzeczywistnia swoje wizje, nadaje im kształt.
- Zamknij się! - rzekła Argentynę, odwracając głowę. Zaskoczyło mnie to, że poczuła się zirytowana. Bała się, że zostanie sama na placu boju, odcięta, odizolowana od reszty grupy; że zły los dosięgnie tylko jej, że mimo wszystko ona może najbardziej ucierpieć.
- Każdy stara się zawrzeć to, co ma do powiedzenia. Ja tylko nadaję tym wizjom kształt ostateczny, dobieram kolory, mieszam efekty optyczne. Ale fragmenty marzeń pochodzą od każdego z nas.
Uświadomiłem sobie, że mówiła prawdę. Bez względu na stopień scyberowania nie mogliby osiągnąć takich efektów, gdyby ludzka część ich umysłów, to ludzkie ego broniło się przed tego typu współdziałaniem. Ciekaw byłem, czy osiągali tak znakomite rezultaty dzięki odpowiednim układom cybernetycznym, czy też właściwemu doborowi osobowości, które
zapewniały im realizację pierwszego, najtrudniejszego etapu aktu tworzenia. Zastanawiałem się, jak długo utrzyma się ten zespół; jak długo tak róźniące się charakterami osoby będą w stanie ze sobą współdziałać.
Aspen przyniósł walizeczkę z narzędziami i usiadł obok mnie.
- Pochyl się.
Mimo woli napiąłem mięśnie, gdy próbował sięgnąć do mojego karku.
- Odpręż się - dodał, przyklejając mi plaster ze środkiem uśmierzającym ból. - Niczego nie poczujesz.
Nie tego się najbardziej obawiałem, nie powiedziałem jednak nic, tylko niżej pochyliłem głowę. Rzeczywiście, nie czułem nic aż do chwili, kiedy przeszył mnie delikatny dreszcz i poczułem coś w rodzaju cichego dzwonienia pod czaszką. Przekłuwanie ucha było znacznie bardziej bolesne.
- Czujesz kontakt? - zapytał Aspen. Skinąłem głową.
- Świetnie. To znaczy, że jednak żyjesz. - Wręczył mi lusterko. - Witamy pośród nas. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Odgarnąłem włosy i zmusiłem się, żeby popatrzeć. Musnąłem palcami warstwę syntetycznej skóry na karku. Nic więcej nie było widać. Przyjrzałem się swemu odbiciu, a zwłaszcza normalnym okrągłym źrenicom moich oczu. Tak, byłem jednym z nich.
- Wypróbuj, czy działa -rzekł uśmiechnięty nadal Aspen. Widocznie zapomniał już, do czego chciałem wykorzystać gniazdko i na jakie kłopoty gotów byłem się narazić. A może po prostu dla niego nie było to aż tak ważne.
Przebiegłem wzrokiem twarze obecnych osób i zrozumiałem, że wszyscy czekają, by cokolwiek poczuć... Pokręciłem głową.
- Nie chcę teraz niczego próbować. - Opuściłem oczy. — Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić, by osiągnąć cel, o którym wam mówiłem; jak utrwalić wszystkie moje wrażenia i jak później przelać to do umysłów członków Zgromadzenia.
- Tego nie umiemy ci powiedzieć - odparła Argentynę, nieco zniecierpliwiona. - Mówiłam ci już, nigdy czegoś takiego nie próbowaliśmy. Może postaraj się nawiązać kontakt, byśmy sprawdzili, czy gniazdko działa. Poza tym obwody symbu przystosowane są do odbierania obrazu i dźwięku, czasami także zapachu. Nigdy jednak nie próbowaliśmy kodować czegoś takiego jak doznania cielesne. Nawet nie wiem, czy w ogóle istnieje możliwość rejestracji czegoś tak nieprzewidywalnego. .. jak ból. - Wymówiła to prawie jak przekleństwo. W głębi ducha zresztą uważała, że sposób, w jaki chcę wykorzystać jej sprzęt, graniczy niemal z profanacją. - Kto wie, czy nie będziemy zmuszeni do próby bezpośredniej rejestracji impulsów nerwowych.
Pokiwałem głową. "
- To co mam robić? - spytałem, podnosząc się z kanapy.
- Zostań na miejscu. Usiadłem z powrotem.
- Nawiąż przez to gniazdko bezpośredni kontakt i spróbuj wsłuchać się w muzykę.
Zrobiłem to: nagle moją głowę wypełnił straszliwy jazgot i huk, jakbym pobudził do życia jakieś oszalałe, nieziemskie moce.
- Jezu...! -jęknąłem, zakryłem uszy dłońmi, by odizolować się od wzmożonego ruchu na autostradach łączących mnie z umysłami siedzących dokoła ludzi, którzy wpatrywali się we mnie rozszerzonymi oczyma. Powoli nieznośny szum słabł, kiedy mój umysł z niezwykłym uporem, bit po bicie, dostrajał się do przekazu. Zamrugałem, powoli przez szum zacząłem wyczuwać obecność wykonawców, dostrzegłem ulgę na ich twarzach.
- Odczytuję ciebie... i ciebie... - Wskazywałem ich po kolei, w miarę jak ze strumienia surowych danych wyłaniały się dźwięki poszczególnych instrumentów. Widocznie na podstawie błysków w moich oczach wykonawcy pojmowali, iż zaczynam wyodrębniać kolejne kanały łączności.
- A gdzie ty jesteś? - Spojrzałem na Argentynę, jedyną, której kanału nie byłem w stanie odnaleźć.
- Ty jesteś na moim miejscu. Odgrywasz moją rolę: ducha symbu. Ja tylko nasłuchuję, tym razem odczytując ciebie. Będziesz musiał odgrywać właśnie tę rolę, jeśli chcesz zrealizować swój plan. Zostaniesz podłączony do mojej konsoli.
- Mamy utrzymywać bezpośredni kontakt?
- Niezupełnie. Jakbyśmy mieli połączenie telefoniczne, nie mogę odbierać twoich uczuć.
Skinąłem głową, chociaż niezbyt to wszystko rozumiałem. Musiałem jej zaufać, nie miałem wyboru.
- Jak to odbierasz? - ciekawa była wrażeń psiona.
- Jakby szczury urządzały wyścigi w nogawkach moich spodni. Jak, do cholery, ty to wytrzymujesz?
- Przyzwyczaiłam się. - Wzruszyła ramionami. - W każdym razie staram się nie zwracać na to uwagi... - Odwróciła głowę, jakby chciała odegnać z oczu jakieś dane elektronicznego wyświetlacza jej przystawki. Po chwili znów spojrzała mi w twarz. Powoli położyła dłoń na czole. - Pamiętasz, kiedy mówiłam ci, że odczuwa się to tak, jakbyś był z jedwabiu?
Skinąłem głową, tyle przynajmniej rozumiejąc.
- I co dalej?
- Połącz się z konsolą. Wyślij do wszystkich polecenia, każ im wzmocnić rytm, zmienić frazę... coś prostego.
Tyle chyba potrafiłem zrobić. Nieporadnie zebrałem swoje myśli w jeden ładunek i wysłałem go dość wyraźnymi kanałami w stronę oczekującego z niecierpliwością szumu, tego widma danych cyfrowych, które nie wiadomo skąd tkwiło przed mymi oczyma. System komputerowy symbu rozpoznawał tylko wąski zakres poleceń i wąski zakres częstotliwości. Był całkowicie ślepy na całą resztę. Miałem wrażenie, że porozumiewam się z kimś niespełna rozumu. Przypomniałem sobie jednak, jak się czułem, pozbawiony możliwości korzystania z energii psi, i doszedłem do wniosku, że to lepsze niż nic.
- Rozluźnij nieco więź - podsunęła Argentynę. - Przestań to traktować jak porażenie prądem.
- Nie mam najmniejszego pojęcia o komponowaniu muzyki...
- Nie musisz - rzekła łagodnie. - To jest ich rola. Daj im tylko odczuć, co chciałbyś usłyszeć. Nie jesteś na egzaminie. Spróbuj znaleźć w tym przyjemność. Do tego to przecież służy.
Rozsiadłem się wygodnie na kanapie i pogrążyłem w przecinających się prądach kilkunastu różnych rodzajów muzyki odtwarzanych jednocześnie w moim mózgu. Pozwoliłem im wypełnić wszystkie moje myśli, starając się jednocześnie zapanować nad nimi. Próbowałem osiągnąć taki stan, w którym kontrolowanie muzyki byłoby niemal instynktowne. Poczułem drżenie mięśni próbujących znaleźć konsonans z wlewającymi się w mój umysł dźwiękami. Zawsze lubiłem muzykę. W Starówce słyszało się ją wszędzie, wylewała się przez drzwi i połamane okna obskurnych klubów, schwytana w pułapkę, podobnie jak ja teraz. Był to jedyny element Starówki, który pobudzał we mnie chęć do życia. Próbowałem sobie przypomnieć, odtworzyć w pamięci melodie, które wówczas słyszałem. Stopniowo zapomniałem, kim jestem, gdzie się znajduję i z jakiego powodu robię to wszystko. Starałem się uformować to, co we mnie kipiało, na kształt dźwięków wypełniających noc w Starówce i odbijających się echem od dachu tamtego świata. Nie koncentrując się na melodii żadnego z wykonawców, wsłuchiwałem się w nie wszystkie, reagując na kilkanaście różnych sposobów, chociaż starałem się nie reagować w ogóle...
Poczułem, że muzyka zaczyna się zmieniać, dopasowując do tego, co sprawiało mi przyjemność; tworzyła jakiś rodzaj sprzężenia zwrotnego. W końcu zdobyłem nad nią władzę;
zanurzyłem się w rzece dźwięków, czując, jak wszystkie prądy rozdzielają się i odkształcają wokół mnie...
- Dobrze - mruknęła Argentynę. - W każdym razie masz instynkt. Spróbuj teraz wywołać obraz.
- Jak? - spytałem, rozzłoszczony, że muszę się od tego oderwać i mówić cokolwiek na głos.
- Tak samo jak kierujesz muzyką. Skoncentruj się na konsoli, przekaż jej jakiś obraz: twarzy, przedmiotu znajdującego się w pokoju... A potem spróbuj improwizować i zmieniać wizję.
Przesłałem w myślach najprostszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy: obraz samego siebie poruszającego się w rytm muzyki, tak jak chciały tego wszystkie mięśnie. Ujrzałem swój hologram, który pojawił się pośrodku kręgu symbu. Postać zatańczyła - na ścianach, na suficie - stawała się coraz wyraźniejsza. Tańczyła tak, jak ja tańczyłem przed laty przy dźwiękach muzyki pewnej parnej nocy w Starówce. Zapatrzyłem się na ten obraz, zapomniałem całkowicie, że mam nim kierować... aż nagle zafalował silnie, zapadł siei zniknął, a wypełniająca mnie muzyka znów zaczęła się rozdzielać na odrębne strumienie.
- Cholera...
- Nie przejmuj się - powiedziała Argentynę. - To wymaga wprawy. Chciałbyś od razu nauczyć się wciągać spodnie, jednocześnie przechodząc przez płot.
Uśmiechnąłem się w duchu; nadal czyniłem wysiłki, żeby ponownie zebrać to wszystko i złożyć w harmonijną całość. Przenosiłem wzrok z jednej twarzy na drugą, rozumiałem wreszcie, jak wielkiego wzajemnego zaufania, jakiej dyscypliny i samokontroli wymaga ta sztuka od każdego z wykonawców. Zdolność myślenia abstrakcyjnego stanowiła jedynie początek, a oni przecież nie korzystali z umiejętności psionicznych.
- Spróbuj przekazać jakieś doznania.
- Próbuję... - odparłem, słuchając jej jednym uchem. Starałem się wniknąć głębiej w ten sztuczny labirynt, nadal poszukując mojej zagubionej wizji.
- Chodzi mi o doznania fizyczne.
- Ach, tak... - Zerknąłem na swą zabandażowaną dłoń i zacisnąłem pięść.
Z tą nierzeczywistą siecią oplatającą mój umysł coś się stało - wrażenie bólu popłynęło na zewnątrz i wróciło sześciokrotnie wzmocnione, aż jęknąłem na głos. Wraz z jękiem ból znowu wyrwał się ze mnie i ponownie wrócił, jeszcze silniejszy; sprzężenie zwrotne powodowało rezonans, nad którym nie umiałem zapanować...
Nagle więź została zerwana: Argentynę wkroczyła do akcji. Opadłem na oparcie kanapy, zachłystując się tą słodką, cichą pustką w mojej głowie, orzeźwiającą niczym zimna woda.
W pokoju panowała głęboka cisza, nie rozległ się nawet najlżejszy szmer. Dopiero po chwili odezwał się Nocnik:
- Cholera... człowieku, nie rób tego nigdy więcej. Raya objęła go ramieniem i przytuliła do siebie.
- Nie będę - odparłem. - W każdym razie nie wam. Ponownie zapadła cisza. Powoli wykonawcy zaczęli się podnosić, parami lub pojedynczo. Obejmowali się ramionami i mamrocząc pod nosem słowa przeprosin, zaczęli wychodzić z pokoju. W końcu zostaliśmy tylko ja i Argentynę.
- Chyba ci się uda - rzekła cicho. Pokiwałem głową.
- Trzeba tylko umknąć tego sprzężenia w otwartej, bezpośredniej więzi, usunąć rezonans. Zaśmiałem się.
- Żeby całe Zgromadzenie Federacji nie postradało zmysłów. A więc w tej chwili muszę się martwić jedynie o to, czy zdołam naciągnąć spodnie, przechodząc jednocześnie przez płot, gnany przez Strygera.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się krzywo.
- To nie jest problem, jeśli zależy ci tylko na tym, by nasz sprzęt zarejestrował proste doznania... wykonał bezpośredni zapis tego, co czujesz. Z łatwością dałeś sobie radę; wielu ludzi nie potrafi osiągnąć nawet tego. Masz zadatki na profesjonalistę.
Uśmiechnąłem się.
- Jestem profesjonalistą.
- To fakt... - mruknęła, spoglądając w bok. Po chwili znów popatrzyła na mnie. - Naprawdę powinieneś spróbować swych sił, poeksperymentować, zagrać z nami. Dość szybko zyskałbyś wprawę, to widać. Chciałabym zobaczyć twoje przedstawienie, poczuć coś zupełnie niepowtarzalnego... -urwała i spuściła głowę; w klarowny obraz powstający w jej wyobraźni wkradła się niepewność.
Starałem się nie dać poznać po sobie, że odczytałem to. Podniosłem niewielki kawałek metalu, który leżał obok mnie.
- Co to jest? - zapytałem, chcąc uwolnić się od jej myśli. Spojrzała na przedmiot z wyraźną ulgą.
- Ach, to... Raya kupiła to kiedyś w jakimś sklepie ze starzyzną. Podobno jest równie stare jak większość rzeczy, które tu widzisz... - Ruchem ręki wskazała instrumenty porozkładane po całym pokoju. Uśmiechnęła się lekko. - Raya nie potrafi przejść obojętnie obok żadnej starej rzeczy, która ma jakikolwiek związek z muzyką. Czasem grywamy na tych instrumentach. A to się podobno nazywa harfa.
- Sądziłem, że harfa ma długie struny, takie jak w fortepianie.
- To jest harfa ustna. Jeśli się dmuchnie w te zęby, powstaje dźwięk. Spróbuj.
Dmuchnąłem i wydobyłem cały akord; kiedy wciągnąłem powietrze, rozległ się odmienny akord. Dźwięk był chrapliwy, nieprzyjemny, poczułem, jakby ktoś chwycił mnie za serce i ścisnął; kojarzył mi się z czymś, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć z czym. Położyłem instrument na kanapie i wstałem.
- Zatrzymaj to, jeśli chcesz - powiedziała Argentynę. Pokręciłem głową i ruszyłem w stronę drzwi.
- Dokąd idziesz? - zapytała, jakby chciała się upewnić, czy wiem, co robię.
- Wracam do realnego świata - odparłem.
29
- Masz dostęp do systemu - oznajmił-Braedee, kiedy tylko wszedłem do jego gabinetu. Pochylił się nisko nad blatem niczym śledczy węszący obecność narkotyków. Jego biurko, podobnie jak na statku, miało kształt czarnego sześcianu. -Wiesz, jaka kara grozi psionom korzystającym z układów cyberelektroniki?
- Odpieprz się, Braedee. - Zmarszczyłem brwi i opadłem na krzesło. - Wiem o tym lepiej od ciebie. - Miałem wrażenie, że nie mogą mi zrobić nic, czego bym wcześniej nie doświadczył.
- Gdzie zdobyłeś nielegalne gniazdko?
- To nie ma znaczenia. Nie sądzę, żebyś chciał mnie wydać władzom. - Stwarzałem mu okazję do zaprzeczenia; czułem się tak parszywie, że nawet czerpałem radość z tego, iż mogłem mu się postawić. - Na razie jest mi ono potrzebne. Pozbędę się go jak najszybciej. Noszenie tego świństwa jest dla mnie wystarczającą karą. Nie wiem, jak wy, martwiaki, możecie z tym wytrzymać.
Gapił się na mnie, zdumiony. Po chwili wyprostował się i lekko wzruszył ramionami; miało to znaczyć, że rezygnuje z dalszego szukania sensu w poczynaniach socjopaty.
- Zobaczymy. - Pewnie sam zająłby się tym gniazdkiem, gdybym ja tego nie zrobił. - Co udało ci się osiągnąć w sprawie Darica taMinga?
Odchyliłem się na oparcie krzesła, próbując pokonać suchość w gardle i opanować pragnienie wodzenia oczyma wzdłuż ostrych jak brzytwa krawędzi czarnego biurka. Spojrzałem w duże okno za plecami Braedeego wychodzące na centauryj ski kompleks operacyjny w Longeye, dobrze widoczny w chłodnym, przejrzystym powietrzu poranka - niemal równie rozległy, jak wznoszące się tam niegdyś miasto. Spostrzegłem, że wystrój gabinetu, łącznie z wszystkimi kolorami, był niemal identyczny jak w kajucie Braedeego na statku. Widocznie lubił takie wnętrza. Popatrzyłem mu w oczy.
- Wiem, jak można ocalić życie Daricowi. Wyraz jego twarzy prawie nie uległ zmianie, myśli zaś ułożyły się niemal na kształt wykrzyknika.
- Jak? - zapytał.
- Chyba ci się to nie spodoba. Mówiłeś Charonowi... panu Charonowi - dodałem na widok jego zmarszczonych brwi -co się stało?
Skinął głową.
- On wie, że Daric jest w niebezpieczeństwie. Wie także, że nadal przebywasz na Ziemi i pracujesz dla mnie.
- Jak to przyjął?
- Z niezwykłą wyrozumiałością. - Braedee zacisnął wargi. - A więc?.
Nie wiedziałem, jak mu to powiedzieć.
- Jeśli on pragnie zachować Darica przy życiu, projekt zniesienia kontroli nad pentryptyną nie może zostać przegłosowany w Zgromadzeniu.
Braedee potrząsnął lekko głową, jakby obawiał się, że słuch go zawodzi.
Zacząłem od początku: opowiedziałem o narkotykach zażywanych przez Darica, o jego powiązaniach z czarnym rynkiem, o tym, jak doszło do przekroczenia niewidzialnej granicy i dlaczego jedyna droga powrotna jest tak skomplikowana. Myśli kłębiące się w głowie Braedeego z każdym padającym słowem stawały się coraz czarniejsze; pojął wreszcie, w jakiej sytuacji znalazł się Daric.
- To niemożliwe... - rzekł w końcu. Nie chodziło mu jednak o to, że mi nie wierzy; nie widział możliwości wpłynięcia na wynik głosowania. Obrócił siew fotelu tyłem do mnie i zapatrzył na rozległe pola kosmodromu, symbol imperium cen-tauryjskiego. Pomyślał, że nawet gdyby wszyscy przedstawi-ciele Centaura zmienili nagle zdanie w sprawie zniesienia kontroli, i tak nie zdołaliby wpłynąć na decyzje innych syndykatów w stopniu wystarczającym, by uratować życie Daricowi taMingowi. Jedynym sposobem wydawała mu się całkowita zmiana osobowości Darica i wysłanie go gdzieś daleko stąd, choć niczego to jeszcze nie gwarantowało. W efekcie groziła Centaurianom utrata miejsca w Zgromadzeniu, ta-Mingom zaś utrata jednego głosu w radzie nadzorczej. Więc nawet gdyby Daric żył, dla Centaura byłby i tak martwy.
- Może nie - wtrąciłem.
Obrócił się z powrotem twarzą do mnie.
- Co masz na myśli?
- Sądzę, że kluczem do sprawy jest Stryger. Odkryłem, jak podważyć jego wiarygodność. Jeśli uda się strącić go z piedestału, projekt zniesienia kontroli powinien upaść razem z nim.
- Stryger...? - mruknął Braedee. Jego oczy stały się szkliste: widocznie odczytywał jakieś dane. - Centaur popiera starania Strygera o zajęcie miejsca w Radzie Bezpieczeństwa -rzekł po chwili. - Podobnie jak projekt zniesienia kontroli nad pentryptyną. - Zdawało mu się, że odsłania przede mną tajemnicę.
- Wiem o tym - odparłem. Ogarnęła go irytacja.
- Nie jesteśmy jedynym syndykatem, który zajmuje takie stanowisko.
- O tym też wiem.
Zaczął bębnić palcami po czarnym blacie biurka.
- Na jakiej podstawie s.ądzisz, że znasz słabe punkty Strygera?
- Każdy ma słabe punkty. - Spuściłem głowę. - On nienawidzi psionów.
Przez chwilę Braedee sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Myślisz, że z tego powodu może mieć poważne problemy? - Miał na myśli to, że wielu ludzi zajmujących odpowiedzialne stanowiska darzyło psionów nienawiścią.
Popatrzyłem mu w oczy.
- Ale on robi odmieńcom to, o czym cała reszta martwia-ków tylko marzy - wyjaśniłem spokojnie.
Wyprostował się w fotelu, spoglądając na mnie z uwagą. Otworzył usta, lecz stwierdził, że nie ma sensu zadawać mi retorycznych pytań. Domyślił się, o czym mowa.
- Co masz zamiar zrobić? - spytał cicho.
- To już moja sprawa. - Zmarszczyłem brwi. Pokręcił głową.
- Nie, mogę do tego dopuścić.
- Daric będzie wprowadzony we wszystko, musi mi pomóc. Jeśli zależy wam na jego życiu, powinniście mi zaufać. Zostawcie mi wolną rękę na załatwienie tego do końca.
- A co ty będziesz z tego miał? - zapytał po chwili milczenia. Wzruszyłem ramionami.
- Obiecaną forsę.
Pochylił się nad biurkiem i splótł palce na kształt piramidy.
- Co poza tym?
- Nie zrozumiesz tego... Świadomość, że Stryger nie znajdzie się wśród sprawujących władzę nad całą ludzkością. - Nie zrozumiał, ale to nie miało znaczenia. - Sam mówiłeś, że według ciebie Stryger jest fanatykiem, może nawet szaleńcem; że nigdy nie będzie tańczył, jak mu się zagra...
Przytaknął ruchem głowy.
- Ale to moje osobiste zdanie. Będę musiał przedstawić tę sprawę całej radzie. Centaurianie wiele by stracili, gdyby ustawa o zniesieniu kontroli nie została przegłosowana. Jeśli rada nie wyrazi aprobaty, będę musiał cię powstrzymać.
Nie odezwałem się.
Ci sami gliniarze, którzy doprowadzili mnie do gabinetu Braedeego, odwieźli mnie z powrotem do miasta i wysadzili
na wysokości poziomu morza. Było samo południe, kiedy szedłem ulicami w stronę „Czyśćca". Dopiero teraz zaczęła mnie opuszczać wściekłość, którą wyniosłem ze spotkania z Braedeerń. A miałem jeszcze przed sobą rozmowę z Dari-kiem. Zdawało mi się, że droga do niego usłana jest tłuczonym szkłem; musiałem się zresztą wcześniej trochę przespać, żeby w ogóle być zdolnym do logicznego myślenia. Mój umysł podpowiadał mi, że jestem podłączony bezpośrednio do słońca, ciało zaś krzyczało, że mózg kłamie.
Natknąłem się na Argentynę w kocytarzu za salą klubu;
wyglądała na zatroskaną.
- Jiro jest tutaj.
- Jiro? - spytałem. - Czego chce?
Za jej plecami pojawił się Jiro, który wyszedł z garderoby. Jego biała bluza była wysmarowana czymś, co wyglądało tak samo, jak śmierdziało, a połowę twarzy pokrywała wielka czerwona plama. Przez chwilę sądziłem, że to makijaż, ale tym razem nie był umalowany.
- Ktoś go napadł - wyjaśniła Argentynę.
- Chciałem się z tobą zobaczyć - zwrócił się Jiro do mnie. Łamiący się głos świadczył wyraźnie o zmaganiach godności taMinga z chęcią płaczu.
- Jak mnie tu znalazłeś?
- Ciocia powiedziała, że można cię tu spotkać. Zerknąłem na Argentynę; skinęła głową.
- Idźcie na górę.
Poszliśmy do jej sypialni. Jiro rozglądał się wielkimi oczyma, ogarnięty zdumieniem. Bojaźliwie usiadł na brzegu łóżka.
- Dlaczego Argentynę nie chce więcej widzieć Darica? Przez chwilę zastanawiałem się, co mu odpowiedzieć.
- Jest na niego wściekła.
- Wiele razy już bywała wściekła, ale teraz to co innego. Dane jest zrozpaczony, w ogóle nie wychodzi z domu. Powiedział, że już nigdy Argentynę nie wróci do niego, nawet gdyby zagroził, że popełni samobójstwo.
- Jezu! - mruknąłem. - Tego mi jeszcze było trzeba. -
Wyjrzałem przez okno. Przemknęło mi przez myśl, że powinien stracić wszelką ochotę do samobójstwa, gdy się dowie, że ktoś pragnie mu w tym pomóc.
- Powiedział, że to wszystko przez ciebie. Spojrzałem z powrotem na Jira.
- Daric gada różne bzdury. Wydął wargi.
- Wiem, że...
- Jak ci leci? - wtrąciłem szybko, chociaż znałem już odpowiedź.
- Tęsknię za mamą. - Odginał palcami brzeg paska, na którym zaciskał dłonie. -1 za Taiły.
- Ja także - powiedziałem. Sięgnąłem do dziury w uchu, sprawdzając jednocześnie, czy plaster siedzi na miejscu. -Dlaczego tu przyszedłeś, Jiro?
- Bo nienawidzę Charona! Nigdy tam nie wrócę... -
Skrzywił się, czując ból spuchniętej twarzy. - Chcę zostać z wami.
Spojrzałem mu w oczy.
- I co będziesz robił?
- Możemy polecieć na Eldorado, odnaleźć moją mamę, a wtedy ty i ona...
- Nie - przerwałem mu spokojnym tonem. - Nie możemy. Musisz wracać do domu.
- Dlaczego nie możemy...? - Fala złości, rozczarowania, talu i strachu pokryła mu czerwienią drugi policzek.
- Bo nie na tym polega życie. Charon cię powstrzyma, bez względu na to, co zrobisz; a twoja matka wcale nie chce zrezygnować z nazwiska taMingów. Także ty wcale nie chcesz odrzucić wszystkiego, co masz, i żyć tak jak ja... Aja dopiero zacząłem żyć i nie jestem jeszcze gotów zaryzykować, że skończę z wypranym mózgiem.
- Ale...
- Nie. Wracaj do domu, Jiro.
Uniósł się nieco i chciał mnie walnąć pięścią, lecz zrobiłem
unik i chwyciłem go za rękę. Zaczął drżeć na całym ciele i wolno opadł na łóżko.
Najdelikatniej, jak umiałem, dotknąłem palcami jego posiniaczonej twarzy. Szarpnął się do tyłu.
- Masz szczęście, że tylko tyle ci się dostało. Ilu ich było? Spuścił głowę i zaczerwienił się.
- Tylko jeden.
- Mimo wszystko masz szczęście.
- Próbowałem stosować wyuczone chwyty tychee, ale nie udało mi się. ,
- Nie miałeś ochrony osobistej?
- Zapomniałem ją włączyć. Pokręciłem głową.
- I uważasz, że mógłbyś na własną rękę wyruszyć w głąb Galaktyki, jeśli już na drodze do klubu Argentynę zostałeś pobity i skradziono ci wszystko, co miałeś?
- Mam własne konto... - Uniósł rękę, lecz nie było na niej paska identyfikatora. Oczy mu się rozszerzyły, jakby stwierdził brak całej dłoni. Syknął z niedowierzania, wreszcie jęknął cicho i opuścił rękę. - Och, nie...! - Zaczął pospiesznie obmacywać kieszenie, szukając czegoś. - Miałem w kieszeni, a on zabrał mi kurtkę! Przepadł! -Ręcznie robiony portfe-lik z płótna, prezent od Einear, w którym trzymał holograficz-ne zdjęcie swoich rodziców. Widział go w myślach tak wyraźnie, że mog-łem nawet rozpoznać szczegóły. Pochylił się do przodu, przygarbił ramiona, ścisnął pięści między kolanami. Pociągnął raz i drugi nosem, chcąc pohamować łzy. -Cholera! Cholera!
Usiadłem obok niego i otoczyłem go ramieniem.
- Jiro... - mruknąłem, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. - Jiro! - powtórzyłem i dotknąłem palcami siniaka na jego twarzy. - Teraz już wiesz, co to znaczy żyć na własną rękę, mając tyle lat co ty. Od kiedy pamiętam, żyłem właśnie w taki sposób, całe moje dzieciństwo wyglądało podobnie.
- Chyba nie mogło być już gorzej - rzekł posępnym tonem.
- Czasami bywa o wiele gorzej.
Uniósł głowę. Odwróciłem spojrzenie, dostrzegłszy pytanie w jego oczach.
- Jak ja nienawidzę Charona! Nie masz pojęcia, jaki on jest...
Zerknąłem na swą zabandażowaną rękę.
- Owszem, chyba wiem. - Westchnąłem. - Nie chcę powiedzieć, że nie masz powodów do nienawiści albo że nie cierpisz. Nikt nie twierdzi, że nie czujesz się bardziej osamotniony niż kiedykolwiek. Charon jest łajdakiem, nam obu zrobił takie rzeczy, o których chyba nigdy nie zapomnimy. - Zarówno w jego, jak i w mojej pamięci pojawiła się twarz Lazu-li. - Ale nadal jesteś taMingiem, Jiro, w dodatku bardzo młodym. To oznacza, że prędzej czy później prawdopodobnie zdobędziesz wszystko, czego pragniesz. Twoja matka nie umarła, twoja siostra również. Charon zapomni o tym, co się wydarzyło, i kiedyś znów będziecie wszyscy razem. A gdy dorośniesz, sam zostaniesz członkiem rady, może nawet członkiem Zgromadzenia. Charon nie będzie już kierował twoim życiem. Wtedy będziesz mógł mu się odpłacić, o ile nie puścisz tego w niepamięć.
- Ale do tego czasu minie wiele lat... - Odsunął się ode mnie i wyprostował, zdesperowany. - Jak mam wytrzymać tak długo?
- Tak samo jak ja - odparłem. - Żyjąc z dnia na dzień.
- Też coś! To beznadziejne! To nie jest żadne wyjście... -Powodował nim jedynie bezrozumny upór.
- Podobnie jak ucieczka! -Potarłem zdrętwiałą rękę. Czego ty chcesz ode mnie? Gdybym miał gotowe rozwiązanie każdego problemu, to czy siedziałbym teraz tutaj...? Zachowałem to jednak dla siebie. - Posłuchaj... Twoja mama powiedziała mi, że większość czasu spędzasz poza domem, w szkole. To prawda?
Powoli skinął głową.
- Nie będziesz więc musiał codziennie widywać się z Charonem. Przeżyjesz jakoś. Masz przecież w szkole przy
jaciół, ludzi, których darzysz szacunkiem i od których możesz się wiele nauczyć. Wykorzystaj to... Spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział.
- Każdy prędzej czy później musi wziąć swój los w ręce, inaczej jego życie nie miałoby sensu. Ty będziesz po prostu musiał to zrobić wcześniej. Powinieneś sobie jasno wypunktować, co jest dla ciebie najważniejsze, zakładając, że nie masz rodziny, której mógłbyś w pełni zaufać i powierzyć swój los w jej ręce. Masz tylko ciotkę... możesz w pełni zaufać cioci Einear.
Ponownie skinął głową; słuchał mnie z wytężoną uwagą. Nagle przypomniałem sobie o czymś.
- A co z dzieckiem?
- Jakim dzieckiem? - spytał, zmieszany.
- Twoja mama mówiła, że niedługo będzie miała jeszcze jedno dziecko z Charonem. Twój brat...
Jiro zamrugał, przypomniawszy sobie o tym.
- On będzie cię bardzo potrzebował - dodałem. - Musisz mu pomóc wszystko zrozumieć.
Odwrócił głowę i popatrzył w okno. Wyczułem, że jego umysł w końcu powoli się otwiera. Wstałem.
- Chodź. Lepiej, żebyś wrócił do domu, zanim Charon zacznie cię szukać. - Ruchem ręki wskazałem drzwi.
- Kocie...?
- Słucham.
Przez chwilę trwał z otwartymi ustami, jakby lękał się coś powiedzieć.
- Czy ty kiedykolwiek... bałeś się, gdy byłeś dzieckiem... i nie miałeś nikogo, kto by się o ciebie martwił? Spuściłem wzrok na wypłowiały dywan.
- Owszem. Bałem się przez cały czas. Niekiedy jeszcze teraz odczuwam ten strach.
Podniósł się i popatrzył na swoją dłoń, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, ze stracił identyfikator. Szok, poniżenie, wściekłość i żal znowu wypełniły jego myśli. Uzmysłowił so-
bie, że nie zostało mu nic wartościowego, co mógłby zabrać z powrotem do domu.
- Martwisz się, jak Charon zareaguje na wiadomość, że straciłeś ident?
- Co straciłem?
- Identyfikator. Skinął głową.
- On... - Skrzywił się. - Nie dbam o to. Niech tam. To tylko pieniądze, a tych nam nie brakuje... - Z jego twarzy zniknął wyraz zaciętości. - Ale straciłem zdjęcie... moje zdjęcie, jedyne, jakie mi zostało... - Rozłożył bezradnie ręce, lecz szybko je opuścił. Pociągnął nosem.
Nie mógł zapomnieć o hologramie w szmacianym portfe-liku.
- Gdzie zostałeś napadnięty?
- Koło przystanku tramwajowego.
- Chodź, przejdziemy się kawałek.
- Ale...
- Nie martw się, teraz nic ci nie grozi. Nie masz już nic, z czego można by cię okraść.
Z wyraźnym ociąganiem zaprowadził mnie w to miejsce, gdzie został obrabowany. Rozejrzałem się po ulicy. Wszędzie walały się śmieci, tylko gdzieniegdzie zapakowane w foliowe worki czekały na wywiezienie.
- W którą stronę uciekł? Jiro wskazał przed siebie.
- Chodź, poszukamy w pojemnikach.
- W pojemnikach?
- Na śmieci - wyjaśniłem. - Nie każdy ma w domu spa-larkę. Złodziej na pewno wyrzucił wszystko, co uznał za nieprzydatne. Mógł to zrobić gdzieś w pobliżu.
Popatrzył wzdłuż ulicy.
- Ty poszukaj. Ja nie będę grzebał w śmieciach. Dziecko z dobrego domu...
- Właśnie że będziesz, zasrańcu! - Dałem mu kuksańca
w bok. - Tylko ty wiesz, co straciłeś. Jeśli tak bardzo ci tego brak, to będziesz szukał razem ze mną.
Spojrzał na mnie. Patrzyłem mu prosto w oczy, aż minęła mu złość. Wzruszył ramionami, zmieszany, po czym skinął głową. Kiedy ruszyliśmy przed siebie, wyczułem, że jego strach i poczucie własnej wartości szybko zanikają. Z każdą chwilą coraz uważniej przyglądał się kupom śmieci.
- Tam...! - wykrzyknął nagle i rzucił się biegiem. Ze sterty śmieci pod ścianą domu wystawało cośjaskrawe-go. Jiro wyciągnął dość elegancką pomarańczową kurtkę, otrzepał ją i zaczął przeszukiwać kieszenie. Okazały się jednak puste. Pochylił się i zaczął rozgarniać śmieci; po chwili odnalazł swoją torbę i kilka drobiazgów, które następnie wrzucił do środka.
- Jest! - krzyknął głosem o dobrą oktawę wyższym niż normalnie. Zaśmiał się, w triumfalnym geście machając zdjęciem nad głową. - Znalazłem! Znaleźliśmy je...! - Ruszył z powrotem, roztrącając nogami puszki. - Udało się! Aż nie mogę w to uwierzyć... - Zaśmiał się ponownie. - Rany! Dziękuję ci! Dziękuję... -Wsunął zdjęcie do kieszonki bluzy, na wysokości serca. - Skąd wiedziałeś. Kocie? Skąd miałeś pewność, że to powinno gdzieś tu być? Dlatego że jesteś psio-nem?
Uśmiechnąłem się krzywo i zawróciłem.
- Nie. Dlatego że gdy sam kradłem, postępowałem właśnie w taki sposób. - Ruszyłem z powrotem w stronę przystanku tramwajowego, nie oglądając się na Jira.
Szybko zrównał się ze mną i rozpostarł w rękach kurtkę. Przyglądał jej się przez chwilę, po czym zmarszczył nos. Wreszcie cisnął ją na kupę śmieci, którą mijaliśmy.
Złapałem kurtkę w powietrzu. Kilkadziesiąt metrów dalej wręczyłem ją zaniedbanej dziewczynie, mniej więcej w tym samym wieku i tego samego wzrostu co Jiro, ubranej w kombinezon Federalnej Pracy Najemnej. Przez chwilę stała z otwartymi ustami, wreszcie uśmiechnęła się i ściskając
mocno kurtkę, pobiegła ulicą, jak gdyby obawiała się, że możemy zmienić zdanie.
- Była bmdna... - mruknął Jiro, patrząc za dziewczyną.
- Tak jak ty. - Trzepnąłem dłonią po plamach okrywających jego białą bluzę; zrobiłem to nieco mocniej, niż powinienem. Skrzywił się, ale nic nie powiedział, ruszając w stronę przystanku.
Po jakimś czasie nadjechał tramwaj. Jiro chciał się ze mną pożegnać, ale pokręciłem głową i wsiadłem razem z nim.
- Pojadę z tobą do domu.
Zmarszczył brwi, w jego myślach pojawiła się troska i ożył na nowo strach.
- Charon powiedział...
- Muszę się zobaczyć z Dańkiem. Charon jakoś to przeżyje. - Opadłem na siedzenie, gdy przypomniałem sobie nagle, jak bardzo jestem zmęczony. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie popełnię wielkiego błędu... Po chwili uzmysłowiłem sobie, że gapię się bezmyślnie na abstrakcyjny wzór zdobiący sąsiednią ławkę; spuściłem głowę.
- Kocie? - rzekł Jiro, kiedy tramwaj zaczął nabierać szybkości.
- Słucham.
- Przepraszam. - Miał na myśli śmieci, a także swoją kurtkę.
Westchnąłem.
30
Okazało się, iż żaden z nas nie ma prawa wstępu do doliny taMingów. Jiro zdołał jednak przekonać system ochrony, że musimy uzyskać zgodę na lądowanie. Już w tym wieku miał w głowie sporo układów cyberelektronicznych.
Kiedy skoczek opadł na ziemię, ujrzeliśmy Charona czekającego na tarasie z rękoma założonymi za plecami.
- Gdzieś ty był, do cholery? A co ty tu robisz, do diabła? -powitał każdego z nas pytaniem. - Co się stało z twoim identyfikatorem, że zaalarmowałeś system ochrony? - zwrócił się do Jira.
- Zostałem obrabowany - mruknął Jiro, wbijając spojrzenie w ziemię.
- Co? Mów jaśniej, na miłość boską...
- Zostałem obrabowany! - Jiro dumnie zadarł brodę. Charon pospiesznie obrzucił wzrokiem jego posiniaczoną
twarz, brudne ubranie i zaciśnięte wargi.
Po jego obliczu przemknęły troska, strach i wściekłość.
Spojrzał na mnie, jakbym to ja był winien.
- Jest cały i zdrów - odparłem, ignorując minę Charona. -Przyszedł, żeby się ze mną zobaczyć w „Czyśćcu". Po drodze skradziono mu identyfikator, to wszystko.
Charon poczuł tak silną ulgę, że omal nie jęknąłem. Stał, mierżąc wzrokiem Jira, i przyciskał ręce do boków, jak gdyby toczył walkę z samym sobą. Dotarło do mnie, że to nie złość
czy chęć zbicia chłopaka... ale pragnienie padnięcia na kolana, przytulenia go do siebie i dziękowania Bogu, że nic mu się nie stało. Jiro stał odrętwiały, odczytując w postawie Charona jedynie wściekłość; wpatrywał się w ręce ojczyma z ledwie kontrolowaną paniką.
Charon nie drgnął jednak nawet; rozluźnił się nieco.
- Nigdy więcej nie rób czegoś podobnie głupiego - rzekł. - Mogłeś zginąć.
- Nie będę - cicho obiecał Jiro.
Wyczułem, że Charon nawiązuje kontakt z systemem: wysłał polecenie unieważnienia kodów identyfikatora Jira. Miałem nadzieję, że jest już za późno, że jakiś nędzarz zdołał wybrać wszystko z tego konta.
- Idź do domu - rozkazał, wskazując ruchem ręki wejście do Pałacu Kryształowego. Jiro zawahał się, spojrzał na mnie i uśmiechnął się niepewnie.
- Dziękuję. - Poklepał się po kieszeni bluzy, w której schował hologram. Skinąłem głową.
- Zobaczymy się jeszcze?
- Może - odparłem, nie chcąc mu obiecywać czegoś, czego nie mógłbym spełnić. Patrzyłem, jak się oddala, drobny i osamotniony na tle połyskującej budowli.
Charon patrzył przez chwilę za Jirem, wreszcie spojrzał na mnie. Wyczułem, że mój widok jest dla niego bolesny niczym rana zadana ostrym nożem. Nie mógł uwierzyć własnym oczom: miał przed sobą człowieka, którego bezgranicznie nienawidził; kogoś, kto zasmradzał mu życie i deprawował rodzinę. Byłem dla niego rodzajem klątwy, żywą, chodzącą zniewagą... Psion... Lazuli i Jiro... Dane... Jule... Czy sypiałeś także z moją córką? Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek zdobędzie się na odwagę zadać mi to pytanie.
- Wynoś się stąd! - rzekł nagle chrapliwym głosem, ruchem głowy wskazując skoczka. Odwrócił się i ruszył w kierunku domu. Starał sienie myśleć o tym... o tym wszystkim, co zrobił... o Jule... Daricu... psionach...
- Muszę się zobaczyć z Darikiem! - zawołałem, może nieco za głośno. Co znowu? Stałem bez ruchu, moje myśli pomknęły jego śladem, starałem się nie zgubić tropu owej nieoczekiwanej sekretnej myśli; podążyłem przez korytarze labiryntu mózgu Charona, na zmianę .gorące i lodowate. Ile tajemnic podobnych do tej dotyczącej Einear kryto się w głębiach j ego pamięci?
Odwrócił się nagle i spojrzał na mnie.
- Z Darikiem? - spytał. - Po co? - Nienawidził psionów, dwoje jego dzieci miało jednak zdolności psioniczne i nikt na dobrą sprawę nie wiedział, jak do tego doszło.
- Żeby porozmawiać o kłopotach, w jakich się znalazł -odparłem. - O tym, jak go z nich wyciągnąć. - Odwróciłem jego uwagę, wnikając jednocześnie coraz głębiej, aż znalazłem się bardzo blisko... Nie znał tajemnicy Darica. Byłem jednak przekonany, że gdzieś w głębi j ego umysłu tkwi wyjaśnienie zagadki...
- Nie pozwolę, dopóki nie dowiem się wszystkiego. Odebrałem taką samą, niewyraźną mieszaninę emocji, jaka ogarnęła go na widok Jira wracającego do domu, tyle że znacznie silniejszą: troska, strach, wściekłość... a nawet coś, co przy odrobinie dobrej woli można by nazwać miłością... do Darica, który mimo wszystko był zupełnie normalny, chociaż przysparzał jedynie trosk...
- Nie, proszę pana. - Pokręciłem głową. - Nie mogę. Niech pan porozmawia z szefem ochrony, on wyjaśni tę sprawę. .. - Mimo wszystko było mi go prawie żal... Mimo tego, co uczyniono, żeby byli czymś więcej...
Chciał już powiedzieć mi, że mam się wynosić do diabła, ale dostrzegł w moich oczach coś, co obudziło jego obawę.
- Jeśli pragnie pan zachować Darica przy życiu, proszę mi teraz pozwolić się z nim spotkać. Bez żadnych warunków.
Odebrał te słowa jak policzek, w jego myślach pojawiło się uczucie zniewagi. Wpatrywał się we mnie jeszcze przez jakiś czas, przetrawiając w duchu różne odcienie lęku.
- W porządku - mruknął. - Możesz się z nim zobaczyć.
Ale potem wynoś się. - Odwrócił się na pięcie i mszył w stronę domu.
Dopiero w tej chwili znalazłem wyjaśnienie. Wiedziałem już, co Charon zrobił.
Wróciłem do skoczka jak lunatyk i zaprogramowałem lot do domu Darica.
- Daric! - zawołałem, stanąwszy przed zamkniętymi drzwiami. Na pewno był w środku, wyczuwałem jego obecność. Chyba nawet patrzył na mnie i nasłuchiwał za pośrednictwem systemów ochronnych. Nie odpowiadał jednak.' -Otwórz, musimy porozmawiać! - Nie spodziewałem się, że " nie będzie chciał mnie widzieć. - Chcesz umknąć śmierci? -Nadal nie było odpowiedzi. Rozejrzałem się dokoła.
Jego dom w niczym nie przypominał innych budynków w dolinie ani gdziekolwiek indziej. Był wykonany z surowych bali drewna. Nie miał żadnych okien, istniało tylko jedno wejście.
Namierzyłem Darica telepatycznie w tej pustelni, prześliznąłem się przez wszystkie systemy ochronne, przez jego bariery myślowe...
(Nie chcesz się dowiedzieć, dlaczego jesteś takim odmień-cem jak ja i jak twoja siostra?)
Drzwi otworzyły się.
Wszedłem do środka i ruszyłem długim korytarzem o gładkich ścianach z żółtawego drewna. Drugie drzwi wychodziły na kwadratowe podwórze, otwarte, zalane światłem słonecznym. Pośrodku znajdował się rodzaj ogródka: niewysokie gęste krzewy o długich zielonych kolcach wyrastały z morza piasku i dużych czarnych kamieni. Piach usypany był zresztą w taki sposób, by przypominał sfalowane morze, a każdy czarny otoczak został umieszczony w takim miejscu, by tworzyć dokładnie zamierzony efekt. Przypomniałem sobie wycieczkę na Pomnik... Przez chwilę miałem takie samo wrażenie nierealności jak wtedy, gdy stałem na powierzchni tamtej planety.
- To było bardzo sprytne - z ciemności dobiegł głos Darica. Rozsunął się fragment ruchomej ściany i ujrzałem go po drugiej stronie podwórza. Miał na sobie długi, pokryty wzorami czarny szlafrok, który świetnie pasował do otoczenia. Za to wyraz twarzy Darica zupełnie nie pasował. Przybrał maskę arogancji i pogardy, wiedziałem jednak, że nie potrafi znaleźć nic, by ukryć strach, ciekawość, wściekłość i urazę, jakie ogarnęły go na mój widok. Był blady i sprawiał wrażenie chorego.
- Skłamałeś, prawda? To, co wtłoczyłeś mi prosto do głowy na temat przyczyn, dla których jestem psionem, to było kłamstwo? Powiedziałeś to jedynie po to, żebym cię wpuścił, prawda?
- Nie - odparłem. - To nie kłamstwo. - Nie odzywałem się przez chwilę.
- Masz zamiar mi powiedzieć?
- To zależy od tego, czy jesteś dobrym słuchaczem. Przechylił głowę i wykrzywił usta w szerokim uśmiechu.
- Aha, więc w końcu zdecydowałeś, czego chcesz ode mnie! Wiedziałem, że tak będzie. - Myślał, że chcę go szantażować, znając jego tajemnicę.
- Owszem. - Skinąłem głową. - Jesteś dość bliski prawdy.
- Siadaj. - Wskazał niskie drewniane ławki stojące w centralnej części podwórza. Jego ruch dłonią przypominał mi gest jakiej ś ważnej osobistości zapraszającej przedstawicieli opozycji do otwarcia kolejnej rundy negocjacji. Pojąłem, że w istocie czekają nas negocjacje, choć myśleliśmy o zupełnie różnych rzeczach. Daric usiadł pierwszy i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.
Wyszedłem na zalane słońcem podwórze i zamrugałem, czekając, aż oczy oswoją się z jaskrawym światłem. Po chwili usiadłem.
- Ile chcesz? - zapytał.
- To nie takie proste. Czy rozmawiałeś ostatnio z Braedeem? Jedyną odpowiedzią było zdumienie malujące się na jego twarzy. Wiedział, dlaczego wciąż przebywam na Ziemi. Wie-
dział także, iż bomba w ciele człowieka była przeznaczona dla niego. Nie miał jednak pewności, czy go to obchodzi... Wniknąłem głębiej do jego umysłu, aż znalazłem to niewzruszone, silne przekonanie o potrzebie utrzymania się przy życiu za wszelką cenę; to samo, które zmuszało go do ukrywania swych zdolności przez tyle lat.
- Wiem już, kto zorganizował zamach na twoje życie -powiedziałem.
Bez słowa wpatrywał się we mnie, dłonie spoczywające na kolanach zaciskały się coraz silniej. Paznokcie wbijały mu się w skórę, aż poczuł narastający ból. Nie wiedziałem nawet, że ma takie długie i ostre paznokcie.
- Ludzie z czarnego rynku - rzekłem.
- Z czarnego rynku? - spytał zdumiony.
- Uważają, że zacząłeś grać przeciwko nim. Wciąż patrzył na mnie w zdumieniu. Według niego dwie odmienne strony jego życia były zupełnie oddzielone od siebie.
- Chodzi o narkotyki. Przeszył go dreszcz.
- Podobno obiecałeś im to i owo w zamian za dostarczanie ci towaru. Oni uważają, że nie dotrzymałeś słowa.
- Kto tak uważa? - zapytał, starając się zyskać na czasie.
- Gubernator.
- Spotkałeś się z nim? - W jego głosie zabrzmiało niedowierzanie. - Jakim sposobem?
- Mam przyjaciół w nieodpowiednich środowiskach. Milczał, nie mogąc uwierzyć w to, co powiedziałem.
- Naprawdę chcą mnie zabić? - mruknął w końcu. - Dlaczego?
- W związku ze zniesieniem kontroli nad pentryptyną. Nie podoba im się, że będziesz głosował za ustawą i że odgrywasz jedną z pierwszoplanowych ról u boku Strygera.
Zmarszczył brwi.
- Przecież im to wyjaśniałem. Tłumaczyłem, że nie mogę sprzeciwiać się interesom rodziny czy syndykatu. To zbyt poważna sprawa. Potencjalne zyski...
- Dla nich to straty - wtrąciłem. - Właśnie to ich niepokoi.
- Och, na miłość boską! - Odwrócił głowę, starając się zapanować nad sobą. Wbił wzrok w czarne kamienie ułożone na piasku. - To absurd! Jakieś konsorcjum degeneratów społecznych oczekuje ode mnie, że będę przedkładał ich interes nad Centaura, grożąc, że w przeciwnym razie poniosę śmierć? - Szarpnął się w bok, rozjątrzony.
- I urzeczywistnią tę groźbę. Już próbowali. Spojrzał na mnie.
- Bomba w ciele człowieka stanowiła pierwszy krok - dodałem. - Wiesz, z kim ty zadarłeś, Daric?
Oczy powoli rozszerzały mu się, w miarę jak zaczynał pojmować, do czego doprowadził.
- Uważasz, że dla nich to taka sama zabawa jak dla ciebie? Zagrozili nawet, że mogą się dobrać do Strygera.
Skrzywił się, kiedy zacząłem mówić coraz głośniej: coś takiego nie powinno mieć tu miejsca... Nic z tych rzeczy w ogóle nie powinno było się wydarzyć w jego życiu.
- Więc dlaczego nie pozwolisz im spełnić tej groźby? -spytał posępnym tonem. - Osiągnąłbyś w ten sposób wszystko, o czym marzysz, no nie?
Otworzyłem usta, lecz zaraz zamknąłem je. Nie było sensu pytać, czy naprawdę wydaje mu się, że chciałbym mieć dwa trupy na sumieniu. Czemu miałbym mu się zwierzać, że obchodzi mnie los Einear, że jej sprawa ma dla mnie znaczenie?
- Jeśli zniesienie kontroli zostanie przegłosowane, mnie także zabiją - powiedziałem.
Odniosłem wrażenie, że zupełnie go to nie obchodzi.
- Powiedz Braedeemu - rzekł. - Otoczy mnie ochroną do czasu głosowania.
- Już mu mówiłem i podjął pewne działania. Ale ludzie z czarnego rynku nie spoczną, dopóki cię nie dostaną. To dla nich sprawa... interesów. Chyba masz jakieś pojęcie o interesach? - Próbowałem się uśmiechnąć. - Nawet Braedee zdaje sobie z tego sprawę. Dobrze wie, że jeśli miałby cię ocalić, musiałby całkowicie zmienić twą osobowość. Nie byłoby już
żadnego pana Darica taMinga ani członka rady, ani członka Zgromadzenia. I tak byłbyś wyzerowany, czy martwy, czy żywy. .. o ile zniesienie kontroli zostanie przegłosowane. Jego twarz przybrała trupio blady odcień.
- Tylko wtedy, kiedy zostanie przegłosowane? - spytał cicho.
Skinąłem głową.
- I tak zostanie przegłosowane... - Wbijał wzrok w pofalowane morze piasku usłanego czarnymi kamieniami, obejmując dłońmi kolana. - Nic się już nie da zrobić.
- Powinieneś przynajmniej spróbować - powiedziałem. Spojrzał na mnie. - Musisz mi pomóc, jeśli chcesz uniknąć śmierci.
- Jak? - Z jego twarzy zniknął wyraz ponurej zaciętości i wyrachowania. Nie obchodziło go już, co to oznacza dla Centaurian czy ojca. Patrzył teraz na mnie człowiek, który pragnął jedynie przeżyć.
- Chcę udowodnić całemu Zgromadzeniu, że Strygerjest zboczony w swej nienawiści do psionów. Chcę, żebyś mu powiedział, że może mnie dostać... Wiesz, o co mi chodzi. -Odwróciłem wzrok, lecz po chwili zmusiłem się, by znów spojrzeć mu w twarz. - Chcę zrobić pełny zapis tego, co czuje odmieniec, który wpadł mu w łapy. Wykorzystam sprzęt Argentynę, a później odtworzę to w sali Zgromadzenia, przed głosowaniem, żeby wszyscy się przekonali, kim on jest naprawdę. Czy on też tam będzie?
Dane skinął głową, przypomniawszy sobie, że Stryger ma wygłosić ostatnie słowo przed głosowaniem. Zastanowił się nad tym wszystkim.
- Świetnie. - Otarłem usta wierzchem dłoni, czując kropelki potu na górnej wardze. Miałem wrażenie, że zostałem uwięziony w sześcianie o idealnie symetrycznych ścianach zalewanym potokami światła słonecznego.
- Chyba nie wszystko zrozumiałem... - mruknął Daric, zakładając ręce na brzuchu niczym zdychająca mysz. - Mamy oczernić publicznie Strygera w celu osłabienia jego pozycji.
- Mniej więcej - odparłem.
- Tuż przed głosowaniem... Być może to wystarczy... A miejsce w Radzie Bezpieczeństwa... - urwał nagle. Poczuł sięjak zdrajca, do którego w pełni dotarła świadomość możliwych reperkusji jego czynu. - Jeśli to się powiedzie, jego miejsce zajmie Einear. - Spojrzał na mnie z ociąganiem, jakby jego dwie odmienne osobowości toczyły ze sobą walkę o tego człowieka, który chciał jedynie przeżyć. Musiałem się upewnić, że zrobi wszystko zgodnie z planem.
- Chcesz znać prawdę o tym, dlaczego jesteś odmieńcem? - zapytałem.
Zacisnął pięści. Przynajmniej w tej chwili nie umiał ukryć twarzy pod maską obojętności.
- Słucham - rzekł. Nim zdążyłem odpowiedzieć, dodał: -To sprawa Potrójnego G, prawda? Przez małżeństwo... Udało im się jakoś wykorzystać tę kobietę... ukryć jej wadliwe geny... - Miał na myśli swoją matkę. Cytował wersję Charona, w którą chyba wszyscy uwierzyli.
Pokręciłem głową.
- Twoja matka nie miała z tym nic wspólnego. Każdy gen, i twój, i Jule, był dokładnie sprawdzany przed waszym przyjściem na świat. Naprawdę sądzisz, że nikt by nie zauważył defektu? To robota twojego ojca.
Patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Charona - rzekłem, zanim zdobył się na to, by zarzucić mi kłamstwo. - On to zaplanował, on wprowadził dodatkowe geny. Nikt o tym nie wiedział.
- To szaleństwo - szepnął Dane. - Dlaczego miałby dążyć do zrujnowania rodziny...?
- Wcale nie o to mu chodziło. Myślał o pewnym udoskonaleniu rodzinnego wzorca, pragnął wynieść taMingów na jeszcze wyższe szczyty. Sądził, że stworzy telepatów, których zdolności będą niewykrywalne. Chciał, żebyście zawsze byli o krok w przedzie, zarówno w gronie Centaurian, jak i na zewnątrz.
Popatrzył na swoje ręce, swoje ciało, jakby oglądał je po raz pierwszy w życiu.
- Ale mu sienie udało...?
- W każdym razie nie tego się spodziewał. Widocznie popełnił jakiś błąd. Jakby ktoś chciał mieć artystę trywizyjnego, a zamiast tego otrzymał muzyka albo tancerza.
Jule prawie osiągnęła poziom, o jakim marzył Charon. Była empatyczką, odczytywała emocje i potrafiła przekazywać własne. Nie umiała jednak odbierać ukształtowanych przekazów myślowych. Zresztą bez odpowiedniego treningu nie potrafiła nawet identyfikować emocji, jakie odczytywała czy wysyłała. Umiała także teleportować, co było znacznie łatwiejsze do opanowania, za to przysparzało jej rodzinie tylko dodatkowych zmartwień. Była zniweczeniem planów Charona, mimo to podjął następną, drugą próbę...
Dane zerknął na mnie, lecz szybko odwrócił wzrok.
- Dlaczego więc ją zabili? - Centaurianie, jego matkę. Przeszył go dreszcz.
- Może to był naprawdę wypadek. Daric, przecież ona zginęła wtedy, gdy byłeś już na tyle duży, by pamiętać o jej śmierci, a wszyscy sądzili, że jesteś normalny.
Spojrzał znowu na mnie, nieco bardziej przytomnym wzrokiem.
- Jak ci się udało zachować to w tajemnicy...? - zapytałem. - Przez cały okres dorastania? - Ciekaw byłem, jak to w ogóle było możliwe, że jemu się udało, a Jule nie.
- To dzięki Jule... Ona mi pomogła. - Zagryzł wargi.
- Przecież była wtedy małą dziewczynką. Skinął głową.
- Ale wiedziała już, że coś z nią jest nie tak, że z jakiegoś powodu ludzie jej nienawidzą. Osłaniała mnie, broniła... nauczyła, jak ukrywać moje zdolności... - Próbowała zaoszczędzić mu cierpień, przez które sama przeszła. - Dlatego tak bardzo jej nienawidziłem. - Napięcie, nieustanny strach, udręka, którą Jule musiała znosić, nie mając nawet pojęcia, jak to ukryć. Dane ją właśnie za to wszystko winił. - Nie wie
działem, co mam robić... Tylko jej mogłem ufać, tylko ona potrafiła mi wszystko wybaczyć. Dlatego zawsze zadawałem jej ból. Ale bez względu na to, jak bardzo ją raniłem, czy też jak ona pragnęła mnie zranić, nigdy i nikomu nie wyjawiła mojej tajemnicy... - W końcu zaczął jej nienawidzić nawet za to. Potrząsnął głową i zamrugał.
Po chwili uniósł na mnie spojrzenie błyszczących oczu. Obaj mieliśmy świadomość, że jest już za późno, żeby cokolwiek zmienić. Wiedzieliśmy też obaj, że on nigdy mi nie wybaczy tego, że wyjawiłem prawdę Argentynę. Ale teraz jego rozgoryczenie na ojca i Centaurian było mi jedynie na rękę. Przejrzał w myślach krok po kroku cały plan, który mu przedstawiłem.
- Czy Argentynę wie o tym wszystkim...? O tym, że chcesz zbezcześcić jej sprzęt? Skinąłem głową.
- I wyraziła zgodę?
- Tak.
- Einear powiedziała mi, że zatrzymałeś się w „Czyśćcu". - Zerknął na mnie z ukosa, jakby na moment ogarnęła go żądza krwi.
- To prawda. - Wytrzymałem jego spojrzenie, unosząc nieco głowę.
- I chcesz, żebym przekazał Strygerowi, że może cię mieć? - powtórzył. Oczy mu się ponownie rozszerzyły. Zagryzłem wargi aż do bólu.
- Musisz go przekonać. Powinniśmy zrobić to jak najszybciej, nim Zgromadzenie zbierze się na głosowanie.
- Tylko tego ode mnie oczekujesz? - Odwrócił głowę.
- Prawdopodobnie tak.
- Z tym nie będzie żadnego problemu - mruknął. Spostrzegłem, że jego wargi wyginają się w krzywym uśmieszku.
- Na dobrą sprawę... - spojrzał na mnie - to brzmi j ak niezły kawał.
31
Skoczek wzniósł się w powietrze, a ja patrzyłem na znikający w dole stojący na otwartej przestrzeni dom Einear. Zapragnąłem powrócić, znowu znaleźć się wśród tych kamiennych ścian, pójść korytarzami wypełnionymi zapachem minionych epok... położyć dłoń na stole inkrustowanym gwiazdkami, błyszczącymi w świetle płomieni, porozmawiać z Einear, powiedzieć jej o tym, co muszę zrobić...
Pomyślałem, że na pewno bym jej nie zastał. Wmawiałem sobie, że gdybym jej powiedział, na pewno próbowałaby mnie powstrzymać. Ona by tego nie zrozumiała, nie zgodziłaby się, abym cierpiał. Im mniej wiedziała o całej sprawie, tym lepiej. Natomiast im mniej ja myślałem o rzeczach i ludziach związanych z tym domem, tym lepiej dla mnie.
Kiedy wróciłem do „Czyśćca", zastałem Argentynę w jej garderobie. Nakładała sobie na twarz maseczkę na noc. Odwróciła się do mnie; połowę twarzy miała jeszcze srebrzystą,
druga natomiast odbijała światło niczym lustro. Zmrużyłem oczy.
- Z Jirem wszystko w porządku? - zapytała. - Jak zareagował Charon?
- W porządku. - Skinąłem głową. - W zasadzie nic się nie stało... Widziałem się z Darikiem. Dogadaliśmy się, zrobi to, co trzeba.
Nie odpowiedziała; obrazowi Darica, który pojawił się w jej myślach, towarzyszyło coś w rodzaju bezradnej tęsknoty.
- Stwierdził, że to prawie jak dobry kawał - dodałem. Przez jej umysł przemknęła fala bólu. Zacisnęła wargi, by
nie nazwać mnie łajdakiem. Ścisnęła w palcach pasemko
włosów opadające jej na twarz.
- Rozmawialiśmy na ten temat - rzekła, mając na myśli swoją grupę. - Zwłaszcza o sposobie, w jaki chcesz przekazać członkom Zgromadzenia zarejestrowane doznania. - Potrząsnęła głową, błyski w jej oczach powiedziały mi, że zaczyna czerpać przyjemność z utrudniania mi życia. - Nikt nie ma pewności, że coś z tego wyjdzie... o ile w ogóle systemy są kompatybilne...
- Sieć to Sieć - mruknąłem, czując ciarki na plecach. -Wszystkie podsystemy działają na tej samej zasadzie.
- Ale nie wszystkie bazują na tym samym, specjalistycznym oprogramowaniu - przypomniała mi rzecz niemal oczywistą. - Zgromadzenie wykorzystuje głównie programy obróbki danych, a nie programy sensoryczne. Niewykluczone, że ich system nawet nie będzie w stanie odczytać informacji, którą masz zamiar za jego pośrednictwem przekazać. Możliwe, że zdołasz uzyskać jedynie trójwymiarowy obraz Stryge-ra, ale nie będą mu towarzyszyły żadne wrażenia... Co zrobisz, jak to nie zadziała?
Zakląłem pod nosem.
- To musi działać... W jaki sposób się o tym przekonać? Możesz zrobić próbę? Zaśmiała się sztucznie.
- Myślisz, że mamy wolny wstęp do sali posiedzeń...?
- Daric ma - odparłem. - On mi pomoże sprawdzić działanie systemu.
- A jeśli faktycznie nic z tego nie wyjdzie?
- Wtedy Daric będzie musiał mi pomóc w dopasowaniu programów.
Wyszedłem z garderoby, zostawiając ją z myślami, i poszedłem na górę. Miałem wrażenie, że nie kładłem się od wie-
ków. Padłem na łóżko Argentynę i zaniknąłem oczy, wyczuwając delikatny ziołowy zapach jej perfum. Pomyślałem, że gdyby udało mi się wykraść kilka godzin snu, podczas gdy ona była na dole, w klubie, może wtedy nie czułbym się tak jak teraz -jak ktoś, komu na siłę starają się wtłoczyć trochę oleju do głowy.
Kiedy się obudziłem, pokój był tak samo oświetlony. Zerknąłem na identyfikator, chcąc sprawdzić godzinę... potem spojrzałem po raz drugi i trzeci; nie mogłem uwierzyć, że przespałem niemal całą dobę. W dodatku czułem się jeszcze gorzej niż przedtem. Zwlokłem się z łóżka i przykleiłem świeży plaster za uchem. Zostało mi już tylko sześć sztuk.
Zszedłem na dół. Zastałem Argentynę, Aspena i Rayęprzy stoliku w dużej sali, przyglądających się, jak tancerze w wielkiej bańce unoszącej się w powietrzu nad ich głowami wykonują swój rutynowy taniec. Aspen i Raya wodzili palcami po zwilżonych krawędziach szklanek, uzupełniając to przedstawienie dziwaczną, pulsującą muzyką.
- Dlaczego mnie nie zbudziliście? - spytałem nieco zbyt natarczywym tonem.
Argentynę popatrzyła na mnie, zdumiona, i wyjęła kamfa z ust.
- Próbowałam - odparła - ale nic z tego nie wyszło. Odwróciłem głowę i potarłem palcami policzek.
- Przepraszam - mruknąłem. Wzruszyła ramionami.
- Nie ma sprawy... Dzwonił najpierw Daric, a później Braedee.
Spojrzałem na nią.
- Czego chcieli?
- Dane jest w budynku Zgromadzenia - rzekła, starając
się zachować obojętny ton. - Przekazał, że Stryger zapalił się do tego pomysłu.
Próbowałem przełknąć gorzki kłąb, który nagle utkwił mi w gardle. Skinąłem głową.
- Kiedy?
- Wieczorem, bezpośrednio przed głosowaniem. Pojutrze. Szum w mojej głowie stał się tak głośny, że ledwie mogłem słyszeć dochodzące z zewnątrz dźwięki.
- Powiedziałam Daricowi, że będzie ci potrzebna jego pomoc w sprawdzeniu kompatybilności systemów. Pewnie jest tam jeszcze, chyba możesz pojechać...
- Nie mogę. - Dotknąłem gniazdka na karku. - To zbyt ryzykowne. Wolę, żeby on przyjechał tutaj. Spięła się, ale nie odezwała nawet słowem.
- A co z Braedeem? Czego on chciał?
- Nie powiedział.
Zmarszczyłem brwi i poszedłem do telefonu. Darica zastałem w jego biurze; uśmiechnął się na widok mojej twarzy na ekranie.
- Argentynę przekazała ci wiadomość? Wszystko załatwione. Za dwa dni. Powiedziałem Strygerowi, że masz zamiar odlecieć z Ziemi zaraz po głosowaniu. - Sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się doczekać tej chwili.
- Nie wszystko jest gotowe - odparłem. - Muszę mieć pewność, że system w sali posiedzeń będzie potrafił odtworzyć ten zapis. Chcę, żeby ś przyjechał tu dziś wieczorem i pomógł mi sprawdzić kilka rzeczy.
- W klubie...? - Zgarbił ramiona. - Oczywiście... zaraz wychodzę! - rzucił i przerwał połączenie.
Stałem chwilę bez ruchu, chyba zarówno zaskoczony, jak i zaniepokojony. W końcu zadzwoniłem do Braedeego, ale odpowiedział mi automat. Nie poprawiło mi to samopoczucia. Zadzwoniłem więc do Mikaha.
Uśmiechnął się, ujrzawszy mą twarz na ekranie.
-- Kto tym razem próbuje cię zabić? - spytał. Nie wiedziałem, czy miał to być żart.
- Wizytator Stryger.
Natychmiast spoważniał. Wyjaśniłem mu wszystko, zwłaszcza że miałem już niemal całkowitą pewność, że uda mi się zrealizować plan. Uśmiech powoli znikał z twarzy Mikaha.
- Ty chyba do końca postradałeś swój pieprzony rozum -rzekł wreszcie. - Kocie, to wariactwo. Nie jesteś przecież niezniszczalny. On cię zabije!
- Nie zabije, jeśli ty zgodzisz się mnie osłaniać.
- Aha... - mruknął. Zawahał się i spuścił głowę, jakby przetrawiał wszystko w myślach. - To inna rozmowa. Zarezerwuję sobie czas - rzekł, spoglądając znowu w ekran. - Zadzwoń, kiedy będziesz znał wszystkie szczegóły.
Skinąłem głową i musnąłem palcami plaster za uchem.
- Mikah...?
- Co?
- Już nigdy nie staraj się dla mnie o topalazę, bez względu na to, jak bardzo bym cię o to prosił.
- Dobra. - Przesłał mi jeszcze znak braterstwa, obejmując prawą dłonią lewą pięść, po czym rozłączył się.
Kiedy ruszyłem z powrotem korytarzem, zza zakrętu wyłoniło się niespodziewanie dwóch centauryjskich gliniarzy, którzy zastąpili mi drogę.
W pierwszej chwili miałem zamiar odwrócić się i uciekać, lecz oni byli na to przygotowani: nie przebiegłbym nawet dwóch metrów, gdy zostałbym schwytany.
Stanąłem w miejscu.
- Braedee...?-zawołałem.
- Braedee chce się z tobą zobaczyć - rzekł jeden z nich. Mógł istnieć tylko jeden powód, dla którego polecił mnie zgarnąć: rada centauryjska sprzeciwiła się mojej akcji. Oznaczało to, że bardziej zależało im na Strygerze i zniesieniu kontroli niż na życiu Darića.
- Nie mówię do ciebie - rzuciłem gliniarzowi. - Braedee... jestem gotów się założyć, że mnie słyszysz. Odwołaj ich, w przeciwnym razie Charon dowie się o wszystkim.
Za moimi plecami zadzwonił wideofon. Odwróciłem się i włączyłem ekran ochronny. Pojawiła się twarz Braedeego.
- Zostaw mnie w spokoju - powiedziałem - w przeciwnym razie Charon dowie się wszystkiego o tamtym zamachu bombowym. - On nie miał już mnie czym postraszyć, ja zaś
wciąż miałem haka na niego. Przez dłuższą chwilę bez słowa wpatrywał się w ekran.
- W porządku.
Zmarszczyłem brwi.
- Tak po prostu? Uśmiechnął się lekko.
- Mogę cię zostawić w spokoju, ale to nie znaczy, że ktoś inny nie będzie strzegł Strygera. Centaur nie jest jedynym syndykatem, któremu zależy na dobrym stanie jego zdrowia. Nie wszystko spoczywa w moich rękach.
- Do cholery, Braedee...! - urwałem, zaciskając kurczowo palce na krawędzi aparatu. - Wiesz, kim on jest. Naprawdę sądzisz, że w interesie Centaurian leży jego zwycięstwo?
- Ocena nie należy do mnie - odparł. - Ja tylko wykonuję rozkazy.
- Pewnie, że tak. - Odwróciłem głowę, nie mogłem zebrać myśli, patrząc mu w oczy. - Posłuchaj... - rzekłem w końcu - a lepiej, żebyś słuchał uważnie, do cholery! Dogadałem się z ludźmi z czarnego rynku, żeby zostawili Darića w spokoju do czasu głosowania, ponieważ muszę skorzystać z jego pomocy. Jeśli zniesienie kontroli nie zostanie przegłosowane, on będzie żył; jeśli ustawa przejdzie, Daric zginie. Ale żeby zawrzeć, z nimi ten układ, musiałem ich przekonać, że Stryger także stanowi dla nich zagrożenie. Ocenili więc, że jeśli projekt zostanie przegłosowany, jego również będą musieli zabić.
Braedee wpatrywał się we mnie przez dłuższy czas rozszerzonymi oczyma, nie powiedział jednak ani słowa.
Przerwałem połączenie i wyłączyłem ekran ochronny. Kiedy się odwróciłem, w korytarzu nie było już nikogo.
Wróciłem do sali klubowej. Argentynę siedziała przy stoliku sama, nawet tancerze zniknęli.
- Czego chcieli ci gliniarze? - zapytała.
- Niczego. - Z niepokojem zerknąłem w stronę drzwi. -Daric wkrótce tu będzie.
Spostrzegłem, że spięła się, a przez jej umysł przemknęło kilka różnych myśli naraz.
- Niech to wszyscy diabli... - mruknęła. Rozsiadła się wygodniej na poduszkach i odgarnęła włosy z czoła. Poczułem się tak, jakbym miał w żołądku całe rojowisko robactwa.
- Argentynę...
- Nic się nie stało - rzekła zrezygnowanym głosem. - To wszystko moja wina. Wzruszyłem ramionami i usiadłem naprzeciwko niej.
- Wybacz, że zajmowałem twoje łóżko przez cały dzień. Zaśmiała się.
- Nie myśl, że straciłam z tego powodu sen. Miałam do wyboru sześć innych łóżek.
Trwało dłuższą chwilę, nim pojąłem, co właściwie miała na myśli.
- Zespół...? - Uzmysłowiłem sobie nagle, że chyba nigdy nie widziałem nikogo z nich w pojedynkę. Zawsze trzymali się razem, parami czy trójkami, dotykając się nawzajem podczas rozmowy.
- Tak. - Uśmiechnęła się, jakby rozbawiona moją naiwnością. -Wszyscy sypiamy razem. To chyba naturalne, że utrzymując niemal bez przerwy więź umysłową, staramy trzymać się jak najbliżej siebie. Stanowimy niemal rodzinę. - Uśmiechnęła się szerzej. - Każdy grzech jest kuszący, a najbardziej kazirodztwo.
- Agdziew tym wszystkim jest miejsce dla Darica? - spytałem. - Czyżby on był tylko do zadawania bólu?
Przestała się uśmiechać, choć nie wyczuwałem w niej jeszcze złości.
- Każdy z nas ma swoich prawdziwych kochanków poza grupą. W naszym gronie byłoby to niezwykle męczące. A tak utrzymujemy związki trochę luźniejsze, ale... chyba nieco trwalsze. - Spojrzała na swoje dłonie złożone w ten sposób, jakby trzymała w nich bańkę mydlaną. Po chwili uniosła głowę. - Daric jest... był dla mnie kimś wyjątkowym. Sposób, w jaki mnie dotykał... Potrafił dotknąć niewiarygodnych
miejsc... - Zmrużyła oczy. Widocznie po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego i jakim sposobem był zdolny do tak niezwykłych pieszczot. - Był dla mnie taki dobry... - Wstała od stolika, spoglądając w stronę drzwi. - Będę na tyłach razem z całą grupą. Przygotujemy sprzęt do czasu jego przyjścia.
Usiadłem, czekając na Darica. Lizałem palce i wodziłem nimi po krawędzi opróżnionej do połowy szklanki, aż wreszcie udało mi się wydobyć dźwięk.
Po jakimś czasie pojawił się Daric i szybkim krokiem podszedł do mnie. Zatrzymał się przy stoliku, mina zrzedła mu nieco, kiedy spostrzegł, że nie ma Argentynę.
- Rada nadzorcza Centaura nie wyraziła zgody na naszą akcję przeciwko Strygerowi - powiedziałem, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.
Zmarszczył brwi. Nie wiedział o tym, nie brał udziału w posiedzeniu. Ciekaw byłem, jak głosował Charon, chociaż nie miało to większego znaczenia.
- Trzymam Braedeego na smyczy, ale on twierdzi, że inne syndykaty będą pilnie strzegły Strygera - dodałem. - Nie wiem, czy Braedee może nam w czymkolwiek pomóc. Uważasz, że to zmienia naszą sytuację?
Pokręcił głową, zacisnąwszy wargi. Odebrałem cień rozczarowania w jego myślach.
- Nie - rzekł cicho. - Stryger ma swoje sposoby, ja także. Przypuszczam, że Gubernator wyrazi zgodę na wykorzystanie ich kanałów łączności - to przecież także ich interes. Stryger na pewno przybędzie na spotkanie.
Odwróciłem głowę.
- Na co jeszcze czekamy? - zapytał. - Chodź, sprawdzimy system. Musimy mieć pewność, że wszystko gra... Kiedy spojrzałem na niego, uśmiechał się szeroko. Prowadząc go na tyły klubu, odczytywałem narastające w nim napięcie. Czuł się nieswojo, idąc moim śladem przez tak dobrze znane sobie pomieszczenia. Cała grupa czekała na nas. Argentynę stała pośrodku, otoczona jakby żywym pancerzem; zamrugała. Daric na jej widok zamarł w bezruchu.
Chyba na dobrą sprawę nie wierzył, że ją tu spotka. Powietrze jakby nagle wypełniło się ładunkiem elektrostatycznym. Oboje wpatrywali się w siebie - oboje pragnęli i jednocześnie
nienawidzili tego zbliżenia bez kontaktu, kontaktu bez zbliżenia. ..
Argentynę pierwsza spuściła wzrok, uciekając przed jego spojrzeniem. Zdawał się jej jeszcze bardziej pociągający: wyższy, przystojniejszy...
- Cześć, Dane - rzuciła.
- Argentynę... - mruknął i urwał, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Oto sterownik. - Wyciągnęła ku niemu jakiś przedmiot spoczywający na otwartej dłoni.
Daric podszedł bliżej i wziął urządzenie; napięcie wzrosło, kiedy ich palce się zetknęły. Ułożył precyzyjnie niewielki sześcian na swojej dłoni, po czym zacisnął ją, jakby chciał go zgnieść. Wiedziałem jednak, że jego ręka jest scyberowana, podobnie jak dłoń Einear czyjego ojca.
- Włącz to - powiedział.
Argentynę uruchomiła aparaturę symbu. Twarz Darica przybrała niewyraźny wyraz, gdy do jego mózgu popłynęły sygnały; sprawdzał odczyty, porównywał je z czymś. Po kilku sekundach na jego twarzy odmalowało się zdumienie... Zmarszczył brwi i zaklął pod nosem.
- Miałaś rację. - Spojrzał na Argentynę, nieco pobladły. Porównywał obwody symbu ze swoim własnym oprogramowaniem. Coś się nie zgadzało.
- Czy w systemie sali Zgromadzenia można wprowadzić takie zmiany, żeby wszystko grało? - zapytałem. Zaśmiał się, nadal skupiony nad jakimiś szczegółami.
- Oczywiście, że można. To dość proste. Trzeba tylko zwiększyć szerokość pasma przenoszonego przez obwody w sali posiedzeń. Ale przedtem musiałbyś pokonać zabezpieczenia w systemie Federacji. Mogę cię zapewnić, że mógłbyś się zestarzeć i umrzeć, nim zdołałbyś tego dokonać.
Argentynę wyjęła sześcian z jego ręki i wpatrzyła się w niego, ująwszy go w dłonie.
- Ale można zrobić nagranie try wizyjne. I tak zostanie dokładnie utrwalone to, co Stryger z tobą zrobi. Jeśli się przekaże nagranie Niezależnej Agencji Informacyjnej, a oni to puszczą. ..
- Stryger zaprzeczy, powie, że to prowokacja, że materiał jest zmontowany. - Pokręciłem głową. - Nikt w to nie uwierzy.
- On ma rację - wtrącił Daric, rozpinając wysoki kołnierzyk koszuli. - Stryger nigdy nie zaszedłby tak wysoko, gdyby otaczającą go atmosferę można było tak prostym sposobem zepsuć. - Zaczął chodzić po pokoju. - O Boże! Co mamy teraz robić? Oni mnie zabiją, Argentynę!
Spojrzała na niego; na jej twarzy malowała się bezradność. Uniosła sterownik, chcąc go włączyć do gniazdka ukrytego gdzieś w'tylejej głowy.
- Zaczekaj. - Wyciągnąłem rękę.
Z ociąganiem wręczyła mi niewielki sześcian.
- Spróbujemy jeszcze coś z tym zrobić. - Skinąłem głową w stronę Darica. - Jest pewien sposób, który powinniśmy wypróbować. Ale musimy zostać sami.
Argentynę skinęła głową, powstrzymując się od pytań. Wykonawcy wyszli za nią z pokoju, oglądając się na nas. Daric patrzył za nimi, wreszcie spojrzał na mnie. Sprawiał wrażenie sparaliżowanego.
(Daric.) Sformułowałem wyraźny przekaz, żeby przyciągnąć jego uwagę. Jęknął cicho i spojrzał mi w oczy.
- Czy możesz stąd nawiązać bezpośrednią łączność z systemem Federacji? Czy potrzebny ci jakiś specjalny terminal? Dotknął ręką głowy, zirytowany i zmieszany.
- Mogę nawiązać kontakt za pośrednictwem identyfikatora z dowolnego miejsca na planecie. Dlaczego pytasz?
- Więc wybierzemy się razem na wycieczkę do wnętrza tego systemu, a ty wprowadzisz niezbędne zmiany. Patrzył na mnie, jakby miał przed sobą wariata.
- Mówiłem ci już, że nie ma żadnego sposobu... (Dla nas jest.)
Szarpnął się do tyłu i wzdrygnął, przypomniawszy sobie, co nas łączy.
- Ależ to niemożliwe... wykluczone... Pokręciłem głową.
- Wiem, jak się dostać do środka. To dość proste, jeśli zna się odpowiednie sposoby. Ale muszę cię zabrać ze sobą, ponieważ ja nie mogę niczego tam zmienić. Ty mi pokażesz, czego należy szukać, a kiedy ja odnajdę właściwą sekwencję, ty wprowadzisz zmiany.
Pokręcił głową, próbując wyobrazić sobie to, o czym mówię.
- Chcesz powiedzieć, że... może tego dokonać każdy psion... ? Ja również?
- Beze mnie nikt nie odnajdzie drogi; ja jestem oczyma, a ty narzędziem. Potrzebujemy siebie nawzajem. - Wykrzywiłem usta w uśmiechu, który powinien był przypominać jeden z grymasów Darica.
Gapił się na mnie, zagryzając wargi.
- Ale zabezpieczenia...
- Będziemy dla nich niewidzialni, nie wyczują nas, jeśli zachowamy ostrożność. Będziemy się znajdować poza spektrum.
- To niewiarygodne... - mruknął. - Wiem, że nie żartujesz. Skąd ty znasz... ?
- To nie ma znaczenia. A jak skończymy, to lepiej zapomnij o wszystkim, jeśli masz zamiar dalej uchodzić za człowieka.
Zachmurzył się; wykrzywił usta i usiadł na kanapie.
- Co więc mam robić?
Wręczyłem mu sterownik i zająłem miejsce naprzeciwko niego. Miałem nadzieję, że wystarczy mi wiadomości, by tego dokonać. Przywołałem w myślach twarz Snajpera...
- Połączę się z tobą, nawiążę kontakt myślowy, a kiedy ty
uzyskasz dostęp do systemu Zgromadzenia, ja wniknę do jego wnętrza, wciągając cię za sobą. Daric wydął wargi.
- Jak długo to potrwa?
- Niedługo, o ile wszystko pójdzie gładko. - Zamknąłem oczy, odcinając się od widoku jego twarzy, i wniknąłem do jego umysłu. Nawiązywałem pełny kontakt najdelikatniej, jak potrafiłem, mimo to ogarnęła go fala strachu.
(Daric!) pomyślałem. (Musisz to zrobić, inaczej zginiesz!) Poczułem, że zbiera się w garść, człowiek pragnący za wszelką cenę utrzymać się przy życiu znowu brał górę. Obraz swego ojca przeplatany innymi wspomnieniami odbierał niczym żółć podchodzącą do gardła.
- W porządku -rzekł posępnym tonem.-Wytrzymam to, skoro ty potrafisz.
(Nie mów. Wystarczy, że pomyślisz -ja cię usłyszę.)
(O Boże!) pomyślał.
(Włącz się do systemu.)
Nawiązał bezpośredni kontakt z komputerem Zgromadzenia. Nieustający strumień danych wlał się do jego układów bioelektronicznych, zatapiając je w jaskrawym świetle. Po chwili zaczął ulegać zmianie, przekształcając się w coś, co świadomość Darica mogła odczytać.
(Skoncentruj się na tym, jak i gdzie należy wprowadzić zmiany w tym systemie.)
Posłusznie zrobił to, o co prosiłem. Znowu sprawdzał i porównywał odpowiednie fragmenty z układami symbu, przesyłając mi precyzyjnie sformułowane myśli. Po chwili wiedziałem już, czego mam szukać.
(A teraz odpręż się i trzymaj mocno. Ruszamy w drogę.)
Przejście prowadzące przez jego umysł w głąb systemu przypominało szeroko otwarte okno. W porównaniu z tym, co robiliśmy ze Snajperem, ten sposób był znacznie łatwiejszy. Pociągnąłem Darica za sobą w strumień białego światła. Jego duch przywarł do mnie, wręcz się przy kleił, zbyt przerażony, by pomyśleć o zerwaniu więzi. Kanał bezpośredniej łą-
czności zaprowadził nas błyskawicznie do ukrytego serca systemu Federacji - do tego niewidocznego świata, dzięki któremu świat realny mógł istnieć. Przekraczanie kolejnych warstw strumieni danych przypominało wnikanie w głąb słońca złożonego z coraz to gęściejszych powłok pulsujących energią. Odbierałem wyraźne impulsy wywołane naszą wędrówką; warstwy światła/szumu/wibracji zdawały się ciągnąć bez końca, wypełniając me zmysły wrażeniem zapachu palonego cynamonu. Aż trudno było uwierzyć, że ta połyskliwa nieskończoność jest zaledwie wewnątrzatomowym tańcem w rytm jakiejś pierwotnej muzyki, ograniczonym przestrzennie do monokryształu telhassium wielkości mojego palca. Z trudem przychodziło mi też pamiętać, dokąd właściwie zmierzamy i co mamy zamiar uczynić po odnalezieniu celu.
Stwierdziłem, że nasza podróż dobiegła kresu: byliśmy w samym jądrze systemu Zgromadzenia.
(Jesteśmy na miejscu) przekazałem Daricowi. Poczułem, że zdobył się na odwagę i otworzył oczy.
(Jak tu gorąco...) pomyślał. Widocznie nie potrafił inaczej określić czegoś aż tak niewiarygodnego, aż tak nie dającego się opisać. Wyczuwał jedynie to, co go otaczało, lecz zmysły zawodziły w tym środowisku. Zacząłem szukać centrum nerwowego, które mi opisał, zawierającego potrzebną sekwencję rozkazów. Skoncentrowałem się na poszczególnych fragmentach, zacząłem wyławiać charakterystyczne wzory, które Snajper nauczył mnie rozpoznawać i pojmować ich znaczenie. Każda odrębna warstwa miała tutaj własny program zabezpieczeń, wnikający w głąb strumienia danych jak sieć naczyń limfatycznych. Nerwowe podsystemy odzywały się w moim mózgu i przenikały nasze fantomy jak ryby przecinające toń; za każdym razem musiałem walczyć z chęcią wstrzymania oddechu. Cieszyłem się, że Daric nie może tego widzieć. Wkradałem się między zapisy Zgromadzenia...
(Mam!) przekazałem w końcu. Sekwencja, którą musieliśmy otworzyć, leżała przede mną - klarowna i wyraźna -ściśnięta między programami ochronnymi. Wniknąłem głę
biej w umysł Darica, kontaktując się bezpośrednio z centrami jego mózgu. Otworzyłem się przed nim, pozwalając mu na ułamek sekundy spojrzeć moimi oczyma. (Wprowadź zmiany...)
Wyczułem, że zdeterminowany, przystępuje do działania, walcząc z przerażeniem. Energia, z jakiej ja nigdy nie potrafiłem korzystać, popłynęła przez naszą uwspólnionąjaźń i zaczęła zmieniać czarne na białe, tak na nie, otwarte na zamknięte.
Po chwili przed moimi oczyma pulsowała zupełnie odmienna sekwencja rozkazów - ta właściwa, otwierająca nam drogę do realizacji mojego planu.
(Spójrz teraz) pomyślałem, chcąc ponownie ukazać mu wszystko za moim pośrednictwem.
(Zabierz mnie stąd!) wrzasnął. Poczułem, że ogarnia go panika. Za wszelką cenę chciał się uwolnić. W każdej chwili mógł uruchomić jeden z otaczających nas systemów alarmowych, co skończyłoby się śmiercią nas obu. Wyciągnąłem go stamtąd jak najszybciej.
Chyba jeszcze szybciej zerwałem kontakt myślowy. W ułamku sekundy siedzieliśmy znowu naprzeciwko siebie, ze skupionymi twarzami, wpatrując się szklanymi oczyma w pustkę, która nas rozdzielała.
- Udało się? - zapytał niewyraźnie, jakby miał kłopoty z mówieniem. - Teraz wszystko będzie działało?
- Tak. - Skinąłem głową. - Myślę, że tak. Podniósł się na miękkich nogach.
- To niewiarygodne... - mruknął głosem pełnym respektu, wręcz nabożnej czci. Objął głowę dłońmi... ogarnął go nagle lęk, że mogłoby mu się spodobać to, co przed chwilą zrobiliśmy. - Muszę się napić. Czegokolwiek. - Spojrzał na mnie. Odbierałem na zmianę słodkie i gorzkie fale jego ulgi i odprężenia. Podobało mu się tym bardziej, im bardziej się bał. - Boże! Chyba bym się zabił na twoim miejscu - rzekł. -Jak ty możesz z tym żyć?
Do pokoju weszła Argentynę; widocznie nasłuchiwała pod
drzwiami pierwszych odgłosów życia. Przez uchylone drzwi doleciał stłumiony gwar głosów: sala klubowa wypełniała się przed wieczornym spektaklem.
- Udało się wam to zrobić? - zapytała, spoglądając to na mnie, to na Darica. - Co się stało? - Była wyraźnie zakłopotana. Starała się ze wszystkich sił nie patrzeć zbyt intensywnie Daricowi w oczy.
- Lepiej nie pytaj! - Daric ponownie objął głowę dłońmi, lecz zaraz opuścił ręce. - Owszem, zrobiłem to.
Zmarszczyłem brwi, ale nic nie powiedziałem. Twarz Argentynę wyrażała ulgę pomieszaną z niedowierzaniem.
- To dobrze - odparła. Zawahała się, jakby walcząc z myślami. - Zostajesz... na przedstawienie?
- A chciałabyś? - spytał Daric, podchodząc do niej. Odczytałem z jego myśli, że ogarnęło go niepohamowane pragnienie zastosowania wobec Argentynę swych umiejętności, zrobienia czegoś, czego tak bardzo pragnęła. Delikatnie sięgnąłem do jego umysłu na tyle tylko, by przypomnieć mu o mojej obecności, a jednocześnie powstrzymać te żądze. Argentynę oderwała od niego wzrok i spojrzała na mnie.
- Potrzebny mi sterownik symbu. Daric oddał jej sześcian i Argentynę wyszła pospiesznie, odrętwiała tak fizycznie, jak i psychicznie.
Dane stał jeszcze przez chwilę, patrząc na mnie.
- Idę do sali, żeby się czegoś napić - rzekł. W jego głosie także odbierałem napięcie. (/ zostaję na przedstawienie.) Świetnie zdawał sobie sprawę, że nie tylko potrafię odczytać tę myśl, ale że zrobię to na pewno. - Idziesz ze mną? - niespodziewanie zapytał.
- Nie - odparłem.
Pomyślał o tym, w jaki sposób odnosił się do mnie jeszcze kilka dni temu... a także o tym, co Stryger miał ze mną zrobić za dwa dni. Zaczerwienił się nieco.
- A więc do zobaczenia w piekle - rzucił i wyszedł z pokoju.
Siedziałem na kanapie, starając się nie podążyć za jego
umysłem. Nie mogłem się jednak powstrzymać, gdyż cały czas myślał o mnie; widział mnie w wyobraźni ze swoją macochą w łóżku i zastanawiał się, ile ona miała z tego przyjemności. Miał nadzieję, że jego ojciec także to sobie wyobraża. Myślał również o nagiej Argentynę...
Zerwałem kontakt, brzydząc się zarówno nim, jak i sobą. Ale obrazy nagich ciał wciąż miałem przed oczyma. Argentynę... Lazuli... Ciekaw byłem, co teraz porabia Lazuli. Znajdowała się zbyt daleko, bym mógł do niej sięgnąć; przypomniałem sobie delikatną miękkość jej skóry, aż poczułem drżenie każdego nerwu. Czy myślała o mnie, darzyła mnie nienawiścią...?
- Do cholery z tym - mruknąłem sam do siebie.
32
Daric wyszedł ostatni przed zamknięciem klubu. Odprowadziłem go wzrokiem, chcąc mieć pewność, że nie zawróci ani nie zmieni zdania. Niewiele Już mogłem zrobić, żeby sprawić mu przykrość.
Argentynę także spoglądała za nim, tłumiąc w sobie głęboko narastającą tęsknotę. Zerknęła na mnie przez całą długość sali, czuła, że sięjej przyglądam. Tego dnia jej przedstawienie było niezłe, ale dziwnie puste. Przez cały czas myślami przebywała gdzie indziej, a ręce i nogi miała jak z ołowiu. Schodziła ze sceny razem z całą grupą, obejmując ramionami dwoje odtwórców, jakby chciała ukoić swe pragnienia w bezpiecznym towarzystwie przyjaciół. Wkrótce usłyszałem ponownie muzykę dobiegającą z pokoju za kulisami - lecz tym razem zupełnie inną, graną wyłącznie dla siebie.
Poszedłem za wykonawcami korytarzem, nie wiedząc dlaczego. Kiedy wszedłem do pokoju, wszyscy spojrzeli na mnie, lecz w ich oczach dostrzegałem jedynie akceptację: widocznie szybciej niż ja przyzwyczaili się do mojej stałej obecności wśród nich. Tylko Argentynę na mój widok poczuła się trochę nieswojo.
- Pomyślałem, że może powinienem... nieco poćwiczyć -rzekłem, uprzedzając słowa Argentynę, i dotknąłem gniazdka na karku. - Tak jak radziłaś... - Mój umysł bronił się przed wszystkim, co wymagałoby choć najmniejszego wysiłku,
przed jakąkolwiek emocją; mimo to nawet komponowanie symbu było znacznie lepsze od tej pustki, która wypełniała
mnie bez końca.
Niektórzy z wykonawców cicho wyrazili zgodę, odebrałem jednak ich zdumienie. Odczuwali zmęczenie po przedstawieniu, lecz nadal utrzymywali silną więź i nikt, nawet przypadkiem, do tej pory im w tym nie przeszkadzał. Argentynę skinęła głową i wzruszyła ramionami. Odczytałem, że niechęć do mnie, niemal wbrew jej woli, szybko wygasa.
Wszedłem w głąb pokoju i włączyłem się do obwodu. W moim umyśle rozwinęło się dwuwymiarowe pole sztucznej energii psionicznej. Przez chwilę tylko przyglądałem się i nasłuchiwałem, oparty o ścianę. Argentynę próbowała utkać z oddzielnych kolorów i dźwięków światłopieśń, ukierunkowując przepełniający ją lęk na poszukiwanie czegoś, czego do tej pory nie doświadczyła. Im bardziej wczuwałem się w otaczające ją zmienne obrazy, tym bardziej czułem je we krwi; pobudzały we mnie pragnienie włączenia się w nie zamiast pozostawania w roli widza.
- No dobrze - odezwała się w końcu Argentynę, zniecierpliwiona - wprowadź swoje uczucia.
Jakbym ruszył do tańca. Starałem się za wszelką cenę nie potknąć i nie zniszczyć wszystkiego. Koncentrowałem się na własnych uczuciach - radości, tęsknocie, zazdrości - starałem się określić fizyczne doznania, które wywoływały we mnie te emocje. Morze bodźców docierających do mego umysłu, zarówno od wewnątrz, jak i/; zewnątrz, poczęło silniej falować. To odtwórcy reagowali na takie impulsy, z jakimi do tej pory się jeszcze nie zetknęli. Ale ich dezorientacja szybko mijała. Podobało im się to, Argentynę również.
Zebrałem to, co odczytywałem w nich, i wysłałem z powrotem, filtrując na tyle, by sprzężenie zwrotne nie wyrwało mi się spod kontroli. Chciałem dać im coś od siebie, jakiś dodatkowy wymiar poszukiwań, jakąś cząstkę mej duszy, w zamian za to, co otrzymywałem od nich. Krążąc wokół ich energii, odnalazłem w końcu coś, co mogło pochodzić wyłącznie
od Argentynę - coś stanowiącego część jej wizji, przy pomocy której kontrolowała symb; coś bardziej realnego od rzeczywistości, a czego zawsze brakowało w ich przedstawieniach, co było zbyt ulotne, by prosta siec sensoryczna symbu mogła to przekazać. Poczułem też obecny w niej zawsze cień rozczarowania wywołanego tym, że akt tworzenia nie mógł być kompletny...
Wyłowiłem z jej umysłu jakiś przypadkowy fantom i korzystając .z energii psionicznej, nadałem mu kształt. Bez dalszych ingerencji przesłałem go do obwodu. Nagła ciepła fala ogarniającej ich przyjemności wróciła do mnie niczym żar słońca; owa wizja nabrała ostatecznej postaci. Argentynę wpatrywała się we mnie jak zahipnotyzowana. Niespodziewanie poczułem się tak, jakbym stał się częścią czegoś znacznie większego, po raz pierwszy trwało to na tyle długo, że zapragnąłem to utrwalić w pamięci...
W niczym nie przypominało to zespolenia... Z niczym chyba nie można było tego porównać. Miało jednak charakter dwustronnej więzi, było jakimś rodzajem wspólnoty, której do tej pory nie znałem - takiej wspólnoty, którą odczuwała wyłącznie ludzka strona mojej jaźni. Z trudem udawało mi się zachować koncentrację, przyjmując tak intensywny przekaz. Ale wysiłki pozostania w obwodzie opłaciły się. Zresztą po jakimś czasie stało się to o wiele łatwiejsze, aż poczułem się tak dobrze i miałem wrażenie takiego odprężenia jak nigdy dotąd...
W tej samej chwili ta druga, parszywa część mego umysłu przypomniała mi, w jakim celu mam założone nielegalne gniazdko i po co w tym wszystkim biorę udział. Wszelka radość zniknęła, a kontakt stał się dla mnie niczym kwiat pożerany przez zarazę. Wyłączyłem się z obwodu, czując, jak więź psychiczna powoli zanika.
Argentynę i wykonawcy uczynili to samo, stopniowo wychodząc z symbiozy, i po jakimś czasie znowu byłem jedynie osamotnionym człowiekiem w milczącym kręgu zaciekawionych osób.
- Dlaczego przerwałeś? - zapytała Argentynę.
- Miałem już dość.
- To było naprawdę świetne, zupełnie odmienne. ..-Wjej głosie znów pojawiło się rozczarowanie, które jednak nie miało nic wspólnego ze mną. - Mogło być znacznie lepiej... Popracuj jeszcze kiedyś z nami. Otwórz się zupełnie, niezbyt mocno się zaangażowałeś...
Pokręciłem głową.
- No, Kocie - wtrącił ktoś inny - rozluźnij się.
- No, lunatyku...
- Tak, rozluźnij się.
- To znacznie lepsze od wszystkiego...
- Ale ja nie robię tego, żeby czerpać przyjemności! Dajcie mi, do cholery, spokój! - Wyszedłem z pokoju, uciekając przed ich pytaniami i namowami.
Przez tylne drzwi wydostałem się na boczną uliczkę, stanąłem i przywarłem plecami do ściany budynku. Musiałem to zrobić, gdyż nogi miałem jak z waty. Już jutro... jutro wieczorem będę tylko ja i Stryger... Coś w moim umyśle wyło z pragnienia, żeby stało się to jak najszybciej, ale to nie byłem ja. Dłonie zaczęły mi drżeć, lecz na tym się nie skończyło. Po ramionach przebiegły dreszcze, powędrowały dalej, aż w końcu trząsłem się cały, jakbym miał gorączkę. Objąłem rękoma brzuch, czekając, aż ten atak minie.
Drzwi otworzyły się i na zewnątrz wyszła Argentynę - sama. Stanęła i popatrzyła na mnie; jej suknia, jak żywa, rzucała w półmroku refleksy świetlne. Po chwili sięgnęła do kieszeni i wręczyła mi kamfa; wetknąłem go miedzy wargi. Wyjęła drugiego dla siebie. Niewiele to pomogło, ale przynajmniej przez jakiś czas nie musieliśmy się do siebie odzywać. Zerknąłem na moje zniekształcone odbicie w lustrzanej powierzchni okrywającej połowę jej twarzy i szybko spuściłem wzrok.
- Przepraszam - rzekła, w końcu, także patrząc w ziemię. Pokiwałem głową, w której narastał tępy ból. Wciąż z całej
siły zaciskałem ręce na brzuchu. Argentynę oparła się o ścianę tuż obok mnie i spojrzała mi w twarz.
- Wiem, że czasami dajemy się schwytać we wnętrzu symbu; zamykamy się we własnym świecie...
Odwróciłem głowę, wbijając zęby w kamfa. Niewielki krąg światła, w którym staliśmy, wydał mi się nagle straszliwie sztuczny, kruchy i nierzeczywisty. Otaczała nas noc, napierała ze wszystkich stron, a ja byłem jedynym człowiekiem, który to odczuwał...
- Chodzi mi o to - dodała Argentynę - że kiedy odkrywa się nowy wymiar, taki jak ten... pragnie się w nim pozostać, wejść głębiej, nie pozwolić mu zniknąć. Zapomina się wtedy zupełnie o wszystkim, rozumiesz?
Nie odzywałem się. Nie zwracałem uwagi na jej słowa, miałem nadzieję, że zaraz sobie pójdzie.
Nie odeszła jednak.
- Przez całe życie - kontynuowała - czułam, że to, co się we mnie dzieje...
Spojrzałem na nią w końcu, odczytując, że pragnie tego.
- Kiedy słyszę czyjeś imię, widzę kolor - mówiła. - Kiedy indziej dźwięki muzyki powodują, że mam przed oczyma krajobrazy, których nigdy nie widziałam... albo przypominam sobie coś, o czym nie myślałam od wielu lat, i wtedy mam wrażenie, jakby to się wydarzyło wczoraj... I zawsze wszystko ma swój nastrój; wywołują go kolory, widok morza, piosenka. Nie ma on nic wspólnego z charakterem rzeczy ani z tym, co robię, ale mam wrażenie, że to wszystko ma duszę, która do mnie przemawia. W głębi czuję to zawsze, lecz choćbym nawet bardzo się starała, nawet wewnątrz obwodu symbu, nie potrafię przekazać komuś innemu wrażeń. Przez całe życie dążyłam do tego, żeby ludzie odczuwali to samo co ja...
- Zerknęła w ciemności, lecz zaraz znów popatrzyła na mnie.
- Aż zjawiłeś się ty, który to potrafisz. Dokonałeś tego. Przez ciebie to stało się dla mnie realne. - Dłonią w ozdobionej klejnotami rękawiczce chwyciła za rękaw mojej kurtki. - Nie możesz tego tak po prostu przerwać. Dobrze wiem, że nie to
chciałeś osiągnąć, nie na tym ci zależało i nie to jest dla ciebie najważniejsze. Ale wiem także, że odczuwałeś z tego powodu radość. Może właśnie tego ci naprawdę potrzeba... - Chwyciła mnie rękoma za ramiona.
Zrobiłem krok do przodu i całym ciałem przycisnąłem ją do ceglanego muru. Objąłem dłońmi jej twarz, odgarnąłem srebrzyste włosy i przylgnąłem wargami do jej ust.
Przez chwilę, zdumiona, próbowała się uwolnić, lecz zaraz uległa i rozluźniła się. Jej dłonie zjechały po moich plecach;
przytuliła się do mnie. Wilgotne, ciepłe wargi coraz mocniej przywierały do moich, aż nagle oboje naraz pojęliśmy, czego naprawdę chcemy.
Nie wiem nawet, w jaki sposób znaleźliśmy siew jej pokoju, na łóżku, rozebrani na tyle tylko, by móc do siebie dotrzeć. Byłem już w niej, zanim na dobre zrozumiałem, co się ze mną dzieje. Zacząłem się poruszać, coraz szybciej, aż oboje mogliśmy zapomnieć o wszystkim poza rozkoszą. Osiągnęliśmy szczyt rozkoszy z jakąś niezwykłą gwałtownością, niewiele mającą wspólnego z pieszczotą ciał.
Stoczyłem się z niej i przez jakiś czas leżałem, dysząc ciężko. Miałem wrażenie, że nie jestem już zdolny do najmniejszego ruchu. Argentynę leżała obok mnie w milczeniu, spoglądając w sufit, na którym rozbłyskiwały wielobarwne światła holoneonów wiszących nad ulicą. Wreszcie uniosła się na łokciu, spojrzała mi prosto w oczy i uśmiechnęła się. Pocałowała swój palec wskazujący i przeciągnęła nim wzdłuż mego policzka. Po chwili bez pośpiechu zaczęła ściągać ze mnie resztę ubrania. Byłem zbyt zmęczony, by ją powstrzymać. Kiedy leżałem już cały nagi, ona także się rozebrała. Wreszcie miałem okazję ujrzeć to ciało, które podświadomie bardzo chciałem zobaczyć od czasu naszego pierwszego spotkania w „Czyśćcu". Nie doznałem zawodu.
Położyła się na mnie i zaczęła mnie całować.
- Argentynę... - mruknąłem - nie mogę...
- Nie przejmuj się... - Pocałowała mnie znowu, wsunęła język w me usta. - Wszystko w porządku.
Zasypywała pocałunkami całą moją twarz... oczy, uszy. Potem zjechała ustami na szyję i pierś. Po chwili przekręciła mnie na brzuch i uklękła między moimi szeroko rozrzuconymi nogami. Zaczęła palcami uciskać mi skórę na plecach, wzdłuż kręgosłupa; masowała mi całe ciało, to gładząc, to znów ugniatając.
- Zaraz będziesz.., - rzekła cicho, a jej dłonie powędrowały w dół między moje uda. Robiła takie rzeczy, na jakie żadna kobieta, z którą do tej pory byłem, by się nie odważyła, każde jej dotknięcie sprawiało mi coraz większą przyjemność. Poczułem, że zanurzam się w tym gorącym, ciężkim rytmie jej pożądania, że zaczynam powoli odżywać, z każdym ruchem jej dłoni odzyskując siły.
- Skąd masz ten tatuaż? - zapytała rozbawionym głosem, masując moje pośladki.
- Nie pamiętam - odparłem.
Zaśmiała się krótko i pocałowała rysunek.
Obróciłem się na plecy, wystawiając inne części ciała na ten kojący masaż. Kiedy wreszcie otworzyłem oczy, nie mogłem wprost uwierzyć, że to wciąż jestem ja. Argentynę uśmiechnęła się, podniosła na kolanach i z głośnym westchnieniem usiadła na mnie. Pochyliła się do przodu, jej ciepłe piersi dotknęły mojej skóry. Przywarła ustami do moich warg.
- Chcę wiedzieć, jak to czuje mężczyzna - szepnęła. Zaczęła powoli się poruszać. - Daj mi odczuć to, co ty czujesz...
Nie było w niej nawet cienia strachu. Nie była taka jak La-zuli. Jej umysł był równie otwarty jak ciało i nie mniej spragniony doświadczenia, którego nigdy dotąd nie doznała.
Wniknąłem do jej umysłu, coraz głębiej i głębiej, czując żarliwe pożądanie; tak samo coraz głębiej wchodziłem w jej ciało. Moje palce wędrowały po srebrzystej skórze, po jej piersiach, brzuchu... Przekazywałem jej każde moje odczucie, moją twardość i jej miękkość, przelewałem w nią chóralną pieśń wszystkich nerwów mego ciała. Kiedy jeszcze bardziej otworzyłem umysł, by dać jej odczuć to, co czuje mężczyzna, zacząłem jednocześnie odczytywać to, co czuje
kobieta, a owe doznania wsączały się do mego mózgu, podwajając rozkosz, zwielokrotniając zarazem jej doznania. Czułem, jak j ej podniecenie narasta, koncentrując się na miejscu, gdzie nasze ciała łączyły się ze sobą, co zwiększało moje pożądanie. Każde dotknięcie, każdy ruch przybliżał nas do tego momentu... Chciałem, żeby trwało to całą wieczność, bez przerwy zbliżając się do końca, lecz nigdy go nie osiągając... Ale Argentynę nie mogła czekać. Jej żar rozlał się po mym całym systemie nerwowym niczym fontanna jasnych gwiazd.
Poprzez więź umysłową dotarł do mnie jak błyskawica i ja także nie mogłem się już powstrzymać. Krzyknąłem głośno, wpadając niczym oszalały wirujący meteor w gorące morze naszego wspólnego wyzwolenia.
Po chwili, kiedy czułem, że zanikam, mięknę, staję się słaby, odnalazłem w głębi mej świadomości nadal pulsujący żar psychiki Argentynę. Siedziała wciąż na mnie, z odchyloną do tyłu głową, ze zmrużonymi i błyszczącymi oczyma. Zaczęła się znowu poruszać, pieścić to, co ze mnie zostało, wodząc dłońmi po mojej i swojej spoconej skórze, jakby spodziewała się, że niemożliwe wydarzy się raz jeszcze. Ponownie odebrałem w sobie jej narastające podniecenie; wiedziałem już, co to znaczy być gotowym i rozpalonym przez cały czas, bez przerwy; być tak zachłannym, tak stęsknionym rozkoszy jak bezbrzeżne morze...
Doznania, które tworzyła, zaczęły wkrótce wypełniać pustkę we mnie. Żonglowała naszymi wrażeniami tak, jak gdyby to były wizje, którymi karmiła symb. Żądała, domagała się, bym pozwolił jej wykorzystać mój umysł i ciało do zgłębienia tego, o czym do tej pory mogła jedynie marzyć. Znów poczułem, jak zaczyna narastać w niej rozkosz i pożądanie;
pragnęła poczuć to zespolenie dwojga ludzi, połączenie się w jedną jaźń o dwóch ciałach - tak różnych, a zarazem tak podobnych, że mogłyby uzupełniać się po wieczność...
Z niedowierzaniem odebrałem, jak moje ciało odpowiada na te wyzwania, ponownie narasta, wypełnia się żądzą, tak gorącą i nagłą, że niemal graniczącą z bólem. Odczuła moje
niedowierzanie, ja zaś odczytałem jej zdziwienie i zaśmialiśmy się razem, zaczynając od nowa. Tym razem krążyliśmy wokół centrum naszej wspólnej rozkoszy bez pośpiechu, pozwalając, by każdy rodzaj doznania wędrował powoli wzdłuż ścieżek kontaktu telepatycznego między nami, stopniowo narastał i zanikał.
Tym razem Argentynę była zadowolona, a nawet więcej -zaspokojona; moje odczucie można by chyba nazwać wdzięcznością. Zsunęła się ze mnie, powoli i ostrożnie, nie przerywając kontaktu. Przywarła do mnie całym ciałem, wtuliła się, obejmując mą pierś ramieniem.
- Boże, to takie wspaniałe... - mruknęła. - Zostań we mnie... - Tym razem chodziło jej tylko o to, bym utrzymał więź myślową, byśmy nadal trwali w zespoleniu, powoli zapadając w sen, zbyt zmęczeni, żeby powiedzieć choć jedno słowo.
Leżałem otępiały od namiętności, zastanawiając się, czy znajdę w sobie choć tyle siły, by jeszcze oddychać. Pomyślałem o Lazuli. Kiedy przypomniałem sobie, jak bardzo ona także tego pragnęła, poczułem, że głęboko we mnie znów narasta bolesna pustka. Lazuli zbytnio się mnie bała, żeby posunąć się aż tak daleko, tak blisko prawdziwego zespolenia, jak tylko było to osiągalne dla człowieka nie dysponującego zdolnościami psionicznymi. Ciekaw byłem, czy mając więcej czasu, mógłbym jej pokazać... Nie, nawet Argentynę nigdy by nie zdołała osiągnąć tego poziomu. Nawet gdybyśmy z Lazuli potrafili zespolić się w jedno ciało, nigdy byśmy nie potrafili połączyć się w jeden umysł.
33
Kiedy się obudziłem, Argentynę jeszcze spała - wciąż z ręką przerzuconą przez moją pierś, jak gdyby żadne z nas w ogóle się nie poruszyło przez całą noc. Musiało być już po południu, czułem się jednak tak, jakbym dopiero co usnął. Zamarzyłem, żeby ponownie zapaść w sen, dać się pochłonąć... Ale nastał kolejny dzień. A kiedy przypomniałem sobie, co to za dzień, poczułem się jak nadziany na rożen. Wiedziałem, że już nie zasnę.
Wysunąłem się spod ciepłego ramienia Argentynę i delikatnie pocałowałem ją w policzek. Uśmiechnęła się i zamrugała. Po chwili westchnęła przeciągając się.
- Jeszcze... - mruknęła, zamknąwszy ponownie oczy. Ubrałem się szybko, przykleiłem świeży plaster i zszedłem na dół. Zastałem kilku wykonawców w kuchni. Na mój widok unieśli oczy do nieba i uśmiechnęli się. Nocnik postawił przede mną pełen talerz i podał mi kubek z kawą.
- Jedz - powiedział - bo jeszcze padniesz. - Uniósł wysoko brwi.
Uśmiechnąłem się krzywo, starałem się jednak okazać wdzięczność. Zjadłem parę kęsów, omal się nie krztusząc, i zostawiłem resztę.
Poszedłem do wideofonu i zadzwoniłem do Darica, żeby jeszcze raz się upewnić, iż wszystko załatwione. Potem zadzwoniłem do Mikaha i podałem mu szczegóły.
Kiedy skończyłem z nim rozmowę, poszedłem do pustej sali klubowej i usiadłem przy stoliku. Nie miałem na nic ochoty... może jedynie na to, żeby już było jutro. Po jakimś czasie do sali weszła Argentynę w szlafroku i usiadła obok mnie. Poczułem gorącą falę pożądania, kiedy spojrzała na mnie. Jej myśli powędrowały ku minionej nocy... jakby z ociąganiem wróciły do chwili obecnej i znów pomknęły ku wspomnieniom. Kiedy spojrzałem jej prosto w oczy, odwróciła szybko głowę. Gdy tak siedzieliśmy w świetle dnia, wspomnienia tego, co robiliśmy w nocy, stały się dla niej zbyt realne, by wracać do nich myślami. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wydusić z siebie słowa. Mimo wszystko bała się... straszliwie się bała, do tego stopnia, że nawet sama nie potrafiła się przed sobą do tego przyznać.
Siedziałem, patrząc na nią; nie miałem odwagi odpowiedzieć na pytania, których nie zadała. Gdzieś w głębi ducha bałem się nie mniej niż ona. Po chwili sięgnęła za głowę, odłączyła sterownik symbu i wręczyła mi go.
- Domyślam się, że będziesz tego potrzebował - rzekła. -Dobrze by było, żebyś nie nosił go cały czas, jest dość kruchy. Nie dajemy dzisiaj przedstawienia, więc... Możesz go zatrzymać na całą noc... - urwała, jakby przeszył ją niespodziewany ból.
Ująłem sterownik sztywnymi, pozbawionymi czucia palcami.
- Kiedy masz się spotkać z Darikiem? - Starała się opanować drżenie głosu, wbijając wzrok-w swe palce zaciśnięte kurczowo na krawędzi stolika. Skrzywiłem się.
- Za jakiś czas.
- Czy potrzeba ci jeszcze czegoś? Możemy coś dla ciebie zrobić? - Nadal nie podnosiła głowy.
- Chciałbym mieć jakieś miejsce, gdzie mógłbym wrócić. Uśmiechnęła się.
- Tu możesz zawsze wrócić.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
W końcu Argentynę wstała, pocałowała mnie w czoło
i odeszła. Zostałem sam, ciesząc się samotnością, a jednocześnie nienawidząc każdej sekundy upływającego czasu. Nie wiedziałem, dlaczego z takim trudem przychodzi mi czekać, dlaczego nie mogę myśleć spokojnie o dzisiejszym wieczorze. Załatwiłem wszystko: zapewniłem sobie ochronę, miałem się gdzie wycofać. Nie musiałem nawet polegać na urządzeniach mechanicznych w razie konieczności pomocy. Moje zdolności psioniczne działały bez zarzutu. Miałem tylko zostać nieco zmaltretowany, nic więcej. Powinienem to . znieść. To była moja gra i ja rozdawałem karty. Lecz za każdym razem, gdy pomyślałem o tym, co mnie dzisiaj czeka, czułem w żołądku dziwną pustkę. Może działo się tak, dlatego iż sądziłem, że już nigdy nie będę musiał się narażać na coś podobnego.
Odezwał się brzęczyk identyfikatora, aż podskoczyłem. Zastanawiałem się, czy mam odebrać tutaj, czy iść do rozmównicy publicznej. Bałem się na myśl o tym, co mogłem usłyszeć. Wreszcie podszedłem do wideofonu w korytarzu.
Twarz, którą ujrzałem na ekranie po włączeniu aparatu, była dla mnie takim zaskoczeniem, że przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
- Natan Isplanasky - przedstawił się mężczyzna, jakby sądził, że go nie rozpoznaję.
Nie odezwałem się słowem; nie miałem zielonego pojęcia, co powiedzieć.
- Einear powiadomiła mnie o... niepowodzeniu misji, którą zlecili ci taMingowie. Martwi się o ciebie - rzekł takim głosem, jakby i on miał się czym martwić.
Zmarszczyłem brwi, zadając sobie w duchu pytanie, czy Einear powiedziała mu o wszystkim. Ciekaw byłem, o co mu naprawdę chodzi.
- Ona prosiła, żeby pan zadzwonił? - spytałem, nie mając pewności, które uczucie weźmie górę we mnie: niechęć czy niedowierzanie.
- Nie - odparł. - Dzwonię tylko dlatego, żeby cię powiadomić, że nie zapomniałem twoich słów.
- Jakich?
Wyglądał na zdziwionego.
- O Pracy Najemnej.
- Ach! - Spuściłem głowę i zaśmiałem się. - O to chodzi.
- Einear wyjaśniła mi przyczynę twego zachowania. Nadal chciałbym z tobą porozmawiać. Uniosłem wzrok.
- Po co? - Miałem ochotę przerwać połączenie. Zacisnąłem dłonie, próbując się opanować. Isplanasky nie odpowiedział na moje pytanie.
- Czy zechciałbyś spotkać się ze mną? Pokręciłem głową.
- Nie mogę.
- Nie możesz? - powtórzył, jakby obawiał się, że mnie źle zrozumiał.
- Nie mogę.
Zawahał się, po czym skinął głową.
- A gdybym ja przyjechał do ciebie? Możemy się także spotkać na mieście. Jak wolisz.
- Naprawdę aż tak panu na tym zależy? Skinął głową.
- Nie mogę. - Spojrzałem w bok. - Mam coś bardzo pilnego do zrobienia. Nie wiem, czy później będę zdolny...
- To dla ciebie coś ważniejszego od tej sprawy?
- Tak - odparłem. Dłonie zaczęły mi drżeć. Znów miałem ochotę się rozłączyć. - Proszę posłuchać, zadzwonię, gdy tylko będę mógł.... najwcześniej, jak będę mógł.
Przytaknął ruchem głowy.
- Dobrze. Będę czekał na wiadomość.
- Proszę powiedzieć Einear... że według mnie wszystko się ułoży. - Przerwałem połączenie i oparłem się plecami o ścianę, czekając, aż ustąpi drżenie. Gdy tylko poczułem, że stoję pewnie na nogach, wyszedłem z „Czyśćca", nie mówiąc nikomu, dokąd idę, i ruszyłem na spotkanie z Darikiem.
Fronton jego domu w mieście był tak samo monotonny i bezpostaciowy jak wszystkie tutejsze rezydencje wysokich
urzędników; sprawiał wrażenie, że kryje się za nim co najmniej tyle samo, ile za obojętnym wyrazem twarzy właścicie-la. Przez jakiś czas stałem przed wejściem, zalewany promieniami zachodzącego słońca, zbierając w sobie odwagę, by podejść do drzwi. Mikah obiecał, że będzie mnie śledził, nigdzie go jednak nie dostrzegłem. Musiałem wierzyć, że dotrzyma słowa. Podobnie jak musiałem wierzyć, że nie stanie się nic, czego nie mógłbym znieść. W końcu ruszyłem przez pachnący wanilią trawnik, nie wierząc ani w jedno, ani w drugie.
Drzwi otworzyły się, kiedy tylko stanąłem na wypolerowanych płytach ganku: system ochronny zareagował na kartę magnetyczną, którą dostałem od Darica. Gospodarz czekał na mnie, nerwowym gestem kazał mi wejść.
- Co robiłeś na zewnątrz przez tak długi czas, na miłość boską? - syknął, gdy tylko drzwi zamknęły się za mną. -Przecież ktoś mógł cię zauważyć przed moim domem.
- Nikt mnie nie obserwował - odparłem. W każdym razie nikt obcy. Nie śledziły mnie nawet skanery służby bezpieczeństwa, chyba że ktoś wydał taki rozkaz. Wyglądało jednak na to, że nasze spotkanie pozostało tajemnicą. W półmroku rozejrzałem się dokoła, nerwowo zaciskając dłonie w kieszeniach kurtki. Ascetyzm, który kazał Daricowi zamieszkać w tak skromnym domu posiadłości taMingów, tutaj zaowocował bezosobowym wyposażeniem. Poczułem sięjak w klinice.
- Strygera tu nie ma?
- Oczywiście, że nie - rzucił Daric, zniecierpliwiony. -Jest jeszcze za wcześnie. - Wejdź dalej.
Zapragnął odgrywać rolę gospodarza nie mniej, niż ja chciałem odgrywać rolę gościa. Poszedłem za nim korytarzem do salonu, który przypominał ceramiczną jaskinię. Pośrodku stał okrągły emaliowany stół, otoczony szeregiem niskich krzeseł; z góry padał strumień słabego światła. Dane usiadł przy stole. Zająłem miejsce naprzeciwko i spojrzałem na niego.
- Jak się miewa Argentynę? - zapytał niewinnie.
- Jest zadowolona - odparłem, chcąc go rozdrażnić.
Zmarszczył brwi. Nalał sobie jakiegoś trunku z karafki stojącej przed nim na stole i upił nieco.
- Dlaczego nie zrezygnujesz z tej pozy ciężko pokrzywdzonego? - powiedziałem. - Ona nic do ciebie nie ma. Nikt cię o nic nie oskarża.
Uniósł głowę. Odczułem wyraźnie ból, wściekłość i zawiść, które skręcały go w środku. Wskazał mnie wyciągniętym palcem.
- Jesteś tylko bezimiennym łajdakiem. Nie ty będziesz mnie oceniał. Nie ty będziesz tutaj, w moim własnym domu, mówił mi, co mam myśleć, co czuć albo czego pragnąć!
Skrzywiłem się, gdy jego furia wlała się w moje zszargane nerwy. Wbiłem wzrok w karafkę i kieliszki stojące na tacy, która powoli przemieszczała się wzdłuż brzegu stołu. Gdzieś w głębi mebla pracowało jakieś urządzenie, które powodowało ten ruch przypominający dry f kontynentalny. Spod z pozoru litego blatu dochodziły lekkie wibracje, które niedostrzegalnie popychały wszystko w moim kierunku. Patrzyłem jak zauroczony.
- Zwykła tektonika - mruknął Daric. Wybuchnąłem śmiechem.
Moje palce na krawędzi stołu drżały. Spojrzałem na nie i przypomniałem sobie o dłoniach Darica, jak gdyby mogły one mieć coś wspólnego z moim ciałem.
Daric zerknął na mnie, już opanowany, a na jego twarzy malowało się coś pośredniego między zdumieniem a obrzydzeniem.
- Mam cię w dupie, Daric! - powiedziałem.
- Napij się - zaproponował, gdy taca z karafką dotarła do mnie i zatrzymała się.
Napełniłem kieliszek i popatrzyłem na niego uważnie. Wyczułem, że napięcie Darica wzrosło, kiedy uniosłem kieliszek. Spojrzałem na Darica. Sięgnął po swój kieliszek i pociągnął łyk wysokoprocentowego alkoholu. Trunek nie zawierał niczego podejrzanego. Daric rozluźnił się, chociaż nie
wypiłem jeszcze ani kropli. Nic go nie obchodziło, czy opróżnię swój kieliszek, czy nie.
Upiłem trochę. Płyn zapiekł w język, przetoczył się płomieniem przez przełyk i wpadł do żołądka. Ulżyło mi, ale w takiej chwili chyba nawet kwas by mi pomógł. Pociągnąłem drugi łyk.
Nagle poczułem, że coś się ze mną dzieje. Pokój zaczął mi wirować przed oczyma i falować. Patrzyłem z niedowierzaniem.
- W tym trunku... nic nie było... więc jak...? - wydusiłem z siebie. Miałem wrażenie, że to najdłuższa mowa, jaką kiedykolwiek wygłosiłem.
- Ale w kieliszku było. - Daric wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jego twarz topniała w moich oczach. - Sam rozumiesz, że dla Strygera to musi wyglądać wiarygodnie. Zaufaj mi.
Nie ufałem mu. Padłem twarzą na stół.
Kiedy odzyskałem przytomność, byłem już gdzie indziej. Policzek miałem przyciśnięty do zakurzonej włochatej wykładziny podłogowej. Uniosłem głowę i zamrugałem. Pod czaszką czułem tępy ból. Pokój zalewało jaskrawe światło;
nie był to już intymnie oświetlony salonik, w którym ja i Daric próbowaliśmy ukryć przed sobą wzajemną nienawiść. Znajdowałem się w kwadratowym pokoju z jednym tylko, twardym i poobijanym krzesłem oraz prymitywnym żelaznym łóżkiem z wielkim pudłem na pościel. Drzwi tego pozbawionego okien pomieszczenia były zamknięte. Zza ściany dobiegał odgłos pracującego wentylatora; przeciągłe, nie kończące się wycie przypominające jęk torturowanej maszyny. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem w Starówce. Pomyślałem, że to jakiś koszmar.
Nie byłem sam w pokoju. Daric stał oparty o drzwi, obok ujrzałem Strygera ubranego w tak obskurny poplamiony płaszcz, że musiałem sięgnąć do jego umysłu, żeby się upewnić, że to naprawdę on.
- Widzisz - rzekł Dane, zwracając się do któregoś z nas -oto i on.
Próbowałem się podnieść, lecz tylko padłem twarzą na dywan. Nie mogłem zmusić rąk do uległości. Dopiero po chwili zrozumiałem, że są związane na plecach. Obróciłem się na bok, uklękłem i w końcu wstałem. Gdy dźwigałem się na nogi, coś szarpnęło mnie za stopę i omal ponownie nie upadłem. Spostrzegłem, że mam nogę przywiązaną kawałkiem liny do ciężkiego łóżka.
- Ty skurwysynu! - syknąłem do Darica. Nie musiałem specjalnie udawać przerażenia w mym głosie.
Uśmiechnął się, a drobne wzruszenie ramionami miało o-znaczać: To musiało wyglądać wiarygodnie.
- Witaj, Kocie! - mruknął Stryger tak miękkim i ciepłym głosem, jakby czekała nas przyjacielska pogawędka, jakbym wcale nie był związany niczym baranek ofiarny. Zaczął ściągać z siebie obszerny płaszcz z kapturem, w którym wyglądał na dwa razy szerszego w barach. Moja kurtka zniknęła, podobnie jak buty. Miałem na sobie tylko koszulę i dżinsy - nie bardzo mogły mnie ochronić przed ciosami. Przypomniałem sobie nagle o sterowniku symbu. Schowałem go do kieszeni kurtki, a tej nie było nigdzie w pokoju. Zamarłem, próbując nawiązać kontakt. Usiłowałem trzymać się w ryzach, nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że nie zdołam uzyskać połączenia. Ale znajomy strumień energii wlał mi się do mózgu niczym światło reflektora. Ruszyłem śladem sygnału i odnalazłem sterownik... Znajdował się w kieszeni Darica. Wziąłem głęboki oddech, potem drugi i trzeci. W końcu jednym impulsem wysłałem, starając się pokonać wycie wentylatora, to wszystko, co zostało pośród narastającego strachu z mojej koncentracji w poszukiwaniu Mikaha.
Był na miejscu, gdzieś na zewnątrz, w pobliżu; dotarł tu, podążając moim śladem. Dotrzymał słowa. Odebrałem dreszcz, który go przeniknął, gdy wysłałem mu coś w rodzaju westchnienia ulgi. Przekazałem mu to, co widziałem, a także co ma się tu wkrótce wydarzyć.
Przerwałem szybko kontakt, zrozumiawszy, że Stryger powiedział coś do mnie i czeka na odpowiedź.
Prosił, żebym mu wyjaśnił, dlaczego Bóg zezwolił, bym
przyszedł na świat.
- Co takiego? - zapytałem, gdyż nawet odtworzywszy w pamięci jego pytanie, nie potrafiłem znaleźć żadnej odpowiedzi.
Powtórzył pytanie.
- Bardzo mnie ciekawi twoje podejście do religii - dodał cicho. - Tak długo musiałem czekać na tę okazję rozmowy z tobą. - Opierał się na swojej lasce, która błyszczała w jaskrawym świetle. Wyglądał tak, jakby rzeczywiście spędził połowę życia na wędrówkach, by w końcu odnaleźć tę cuchnącą norę - wyłącznie po to, żeby porozmawiać ze mną o religii.
- Więc po co to wszystko...? - spytałem, czując, jak stalowa taśma, którą chyba byłem spętany, wrzyna mi się w nadgarstki i zaciska coraz bardziej przy każdym ruchu rąk. Starałem się nie patrzeć na Strygera, jakbym miał przed sobą szaleńca.
Westchnął głośno.
- To konieczne... Moje zasadnicze pytanie brzmi: dlaczego ludzie i Hy dranie są tak do siebie podobni, że może nawet zachodzić międzygatunkowa wymiana genów? Dlaczego Bóg dopuścił, by nasze czyste stadko zostało skalane nienormalnymi cechami? Po co przyszedłeś na świat, ty, półodmie-niec i degenerat spłodzony w akcie sprzecznym z naturą? Jako ostrzeżenie? Jako przykład?
Czułem, że chce mnie rozdrażnić, podsycając zarazem swoją nienawiść.
- Nie ma żadnego Boga - odparłem. - Gdyby istniał, ty nie miałbyś prawa do życia. - Zerknąłem na Darica. Stał wciśnięty w róg pokoju przy drzwiach, a jego czoło pokrywały kropelki potu. Uśmiechał się. - Żaden z nas nie miałby prawa do życia.
Stryger poruszył się błyskawicznie. Koniec laski wystrze-
lił, trafiając mnie w nogi. Jak kłoda zwaliłem się na podłogę. Leżałem przez dłuższą chwilę, ból rozlał się po całym ciele. Wreszcie obróciłem się i dźwignąłem na klęczki.
Stryger przyjął poprzednią pozycję, opierał się na lasce, jakby to ręka boska, a nie jego cios powalił mnie z nóg. Zresztą był głęboko przekonany, że uczyniła to ręka boska.
Podniosłem się na nogi, cofnąłem w stronę łóżka i usiadłem, wysyłając jednocześnie statyczną falę myślową do jego umysłu. Nie mogłem zważać tylko na to, że jestem związany.. Musiałem spróbować wszystkiego, co pomogłoby mi wyjść" z tego spotkania bez szwanku. ;
- Mam rozumieć, że nie umiesz się zachowywać jak cywi-;
lizowany człowiek? - rzekł. Miękkość w jego głosie powoli;
zanikała, spod aksamitu wyłaniała się zaciśnięta pięść. - Sądzę jednak, że potrafisz mi udzielić lepszej odpowiedzi.
Skrzywiłem się.
- Nie wiem, dlaczego przyszedłem na świat. Nie wiem, z jakiego powodu jestem półodmieńcem. Może dlatego że moja matka została zgwałcona przez bandę martwiaków.
Laska skoczyła w stronę mojej głowy; pochyliłem się i zrobiłem unik. Lecz drugi cios spadł, nim zdążyłem odzyskać równowagę. Trafił mnie w tył głowy, zwalając z łóżka. Wylądowałem twarzą na podłodze. Usiadłem, po chwili dźwignąłem się na kolana i wreszcie wstałem; tym razem trwało to nieco dłużej. Z nosa ciekła mi krew, wargi przypominały surowy befsztyk. Sięgnąłem do kanału bezpośredniej łączności, który wciąż jaśniał i pulsował życiem w mym umyśle, upewniając się, że płyną nim na zewnątrz najdrobniejsze szczegóły mego samopoczucia.
(Dlaczego...?) pomyślałem, gdyż nie mogłem złapać oddechu, by powiedzieć to na głos. Ciekaw też byłem, jak zareaguje. (Dlaczego chcesz się na mnie wyżywać?)
- Plugastwo! - wrzasnął. Jego laska z hukiem odbiła się od podłogi i wylądowała na mojej piersi, po raz kolejny zwalając mnie z nóg. - Nigdy mnie nie dotykaj tym swoim brudnym. ..! - urwał, nie mogąc wymówić tego słowa, i zatrząsł
się cały. Po chwili odezwał się głosem pełnym jakby szczerego żalu: - Nie chcę tego robić.
Najgorsze było to, że jakaś część jego świadomości faktycznie się przed tym wzbraniała. Spoglądałem, jak zbliża się powoli; wyciągnął do mnie rękę, jakby naprawdę chciał mi pomóc wstać.
- Ale Bóg przekonuje mnie, że to konieczne. Ty sam udowodniłeś, że zasługujesz na karę. Samo twoje istnienie jest bluźnierstwem... Cywilizacja hydrańska była zepsuta. Oni wszyscy sadowili się na miejscu Boga i dlatego musieli upaść. Utracili łaskę. Tylko ludzie czystej krwi są dziećmi Boga i potrafią właściwie wypełnić przeznaczoną im rolę. Tylko Ziemia jest czysta.
Spojrzałem w górę; stał z rozrzuconymi szeroko ramionami, a białe, jaskrawe światło otaczało go niezwykłą aureolą... Starałem się nie patrzeć na laskę.
- To kupa bzdur...
Tym razem trafił mnie w brodę. Poleciałem do tyłu i walnąłem głową w metalową ramę łóżka; omal mnie nie zamroczyło. Dźwignąłem się z podłogi, chwytając się łóżka, i padłem na cuchnący pianolitowy materac, ciężko dysząc. Miałem nadzieję, że nie złamał mi szczęki. Czułem na skórze, grube jak moje przedramię pulsujące bólem pręgi. Zastanawiałem się, jak do tego doszło, że tym razem byłem zupełnie nie przygotowany na cios.
- Nie jesteśmy... - mruknąłem, po czym splunąłem, dziwiąc się, że mogę jeszcze poruszać ustami. - Nie różnimy się od siebie. Hy dranie dotarli wszędzie... Są w was... Jesteście mutantami... brakami... odrzutami, śmieciem..,! - Po brodzie ciekła mi krew.
- Bądź przeklęty...! - szepnął, a w jego umyśle coś pękło, jak rozdzierane prześcieradło.
Zrozumiałem nagle, zbyt późno, główną przyczynę jego lęków. Bał się, że mam rację. W wizji, którą miał przed laty, kiedy wskutek wypadku przeżył śmierć kliniczną - w wizji, w której według niego nawiedził go sam Bóg -jego jaźń od-
dzieliła się od ciała, uniosła ponad nie, aż wreszcie przekroczyła ten niesamowity próg i nawiązała kontakt z umysłami ludzi toczących walkę o uratowanie mu życia. Słyszał ich róż-',| mowy, czytał myśli; poznał nawet ich najskrytsze tajemnice, | jak sam Bóg. A kiedy go uratowano, świadomość musiała | wrócić do ciała, z którym była nieodłącznie związana. Po od- | zyskaniu przytomności Stryger pojął, że nigdy nie będzie | miał już możliwości kontaktować się z tą czystą, boską mo- j ca... ponieważ nie był psionem. Poczułem w nim gorącą tę- ;
sknotę za Darem, z którym obcował tylko raz w życiu, oraz i, jego szaleńczą nienawiść do wszystkich ludzi noszących Dar < w swych genach. O Boże...! pomyślałem, żałując jednocześ- ' nie, że wezwałem jego imię. ':
- Sądzę, że... - mruknął, spoglądając na mnie oczyma :
pełnymi bezrozumnego smutku - że coś ci się za to należy. :
Końcem laski dźgnął mnie w brzuch, aż zgiąłem się wpół, | a następnie huknął z całej siły w bok głowy, miażdżąc mi ucho. Leżałem bez ruchu, wciskając twarz w zapleśniały pia-nolit, i słuchałem własnych jęków. Miałem nadzieję, że jeśli się nie poruszę, da mi przez chwilę odpocząć. Krew płynęła mi po szyi i zalewała oko. Nie mogłem jej nawet wytrzeć. Fatalnie, że każda rana głowy tak silnie krwawi. Nic nie słyszałem na to ucho, w które mnie trafił - było pełne krwi. Zastanawiałem się, dlaczego mam tyle kłopotów z odczytywaniem myśli Strygera. Coś było nie w porządku. Możliwe, że sterownik symbu pochłaniał zbyt wiele mojej energii. Ale to było najważniejsze, cała reszta nie miała żadnego znaczenia. Z trudem jednak przychodziło mi pamiętać, dlaczego godzę się na to wszystko.
Usiadłem, dzwoniło mi w uszach. Po uderzeniu w żebra znowu spadłem z łóżka. Tym razem nie zdążyłem się nawet obrócić, kiedy dostałem laską prosto w jaja. Zwinąłem się z bólu; następny cios spadł na nerki.
(Dane...!) Próbowałem sformułować myśl, sięgnąć do jego umysłu, lecz nie mogłem. Ból powodował, że traciłem kontrolę nad sobą. Ale ten ból wyciekał ze mnie niczym krew
i wsączał się do ich umysłów. Ponownie rozległy się wrzaski Strygera. Zaczął mnie okładać raz za razem, chcąc przerwać telepatyczny potok cierpienia.
- Dane! -jęknąłem, szlochając głośno. - Daric...!
- Wizytatorze... - rzekł Daric; miałem wrażenie, że jego dudniący głos dobiega z bardzo daleka. - Wizytatorze! - powtórzył nieco głośniej, wyraźnie przestraszony.
Jak przez mgłę zobaczyłem, że zbliżył się do nas, chwycił Strygera za rękę i obrócił go ku sobie.
- On... jest mi na chwilę potrzebny...
Stryger zamarł w bezruchu i wytrzeszczył oczy, jakby w transie. Odsunął się jednak i pozwolił Daricowi kucnąć obok mnie.
- Masz dość? - szepnął Daric. Skinąłem głową i zamknąłem oczy.
- Nie... - rzekł chrapliwym głosem. - Chyba jeszcze nie...
Otworzyłem szybko oczy. Daric przeciągnął palcem po moich zakrwawionych wargach, wsunął go w usta i zaczął ssać, uśmiechając się promiennie. Po chwili wyprostował się.
- A propos... - Podetknął mi dłoń pod oczy. Dostrzegłem, że coś trzyma w palcach. - Sądzę, że to należy do ciebie.
Zmrużyłem oczy i dostrzegłem kawałek plastra. Ten sam, który miałem przyklejony za uchem. Musiał mi go zerwać, gdy straciłem przytomność. Właśnie dlatego moje zdolności psioniczne powoli zamierały.
Odrzucił plaster w kąt pokoju. Zakląłem i nieporadnie próbowałem uklęknąć, żeby zobaczyć, gdzie upadł plaster. Ale Daric kopnął mnie w brzuch, powalając na podłogę.
(Mikah...!) Włożyłem wszystkie siły w ten przekaz, błagając niebiosa, by teraz, kiedy go naprawdę potrzebuję, mój Dar powrócił samoistnie. Ale cud się nie zdarzył.
- Mikah...! - wrzasnąłem na głos. W tej samej chwili otrzymałem cios laską Strygera i mój okrzyk przemienił się w jęk.
Próbowałem go kopnąć, odtoczyć się w bok, ale nic z tego
nie wyszło. Operował laską niczym artysta, zwłaszcza że leżałem bezbronny, tarzając się po podłodze. Specjalnie celował w takie miejsca, by sprawić mi jak najwięcej bólu, dosięgnąć wszędzie, gdzie tylko się da, ale za wszelką cenę nie dopuścić, abym stracił przytomność. W którymś momencie więź telepatyczna w moim umyśle wygasła do reszty. Uświadomiłem sobie, że nie mam już żadnej ochrony, że jestem w nie znanym mi miejscu z dwoma mężczyznami, którzy bezgranicznie mnie nienawidzili - którzy chyba niczego bardziej nie pragnęli niż mojej śmierci. To wszystko trwało zdecydowanie za długo. Mój plan zawiódł. Stryger chciał mnie zabić, a Daric pewnie tylko czekał, żeby oblizać zakrwawione zwłoki. Nikt by się o niczym nie dowiedział...
W miarę narastania bólu nie zostało mi w końcu nic, czego mógłbym się uchwycić, z wyjątkiem strachu, który przywoływał wspomnienia... Oto znów miałem siedem czy osiem lat, mieszkałem na ulicy, chodziłem głodny i zziębnięty, a w moim mózgu w miejscu wspomnień widniała wielka dziura. Człowiek, który czasami dawał mi parę groszy, znowu mó-wił: „Chodzie mną". Sądziłem, że znam życie ulic, że znam wszelkie reguły i wiem, co robię. Nigdy nie słyszałem żad-nych ostrzeżeń przed tym mężczyzną. Gdy znaleźliśmy się w jego pokoju, ściągnął spodnie i powiedział, czego ode mnie oczekuje. Odparłem, że nie zrobię tego, a jego twarz, do tej pory uśmiechnięta i miła, w jednej chwili zmieniła się w wy-
krzywioną maskę wściekłości. Wyciągnął nóż, przyłożył mi go do gardła i rzekł: „Zrobisz albo cię wbiję!" Zrobiłem to, wyjąc z obrzydzenia, sądziłem jednak, że gdy skończę, pozwoli mi odejść. Nigdy nie słyszałem, żeby kogokolwiek zabił...
Nie pozwolił mi jednak odejść. Błagałem go, próbowałem się opierać, lecz on pociął mnie nożem i ściągnął mi ubranie. Przywiązał mnie do łóżka i zaczął robić to samo mnie. Mówiłem sobie, że to zboczeniec, gwałciciel nieletnich, i że to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia, dopóki jeszcze żyję. Ale sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Kaleczył
mnie, aż wrzeszczałem, a kiedy krzyczałem, zaczynał mnie bić, powtarzając, że to moja wina, że to ja go sprowokowałem do robienia takich rzeczy. W końcu, cały obolały i zakrwawiony, wytłumaczyłem sobie, że ta męka nie może trwać wiecznie. On wtedy obrócił mnie na brzuch i położył się na mnie, nagim i bezbronnym pod jego ciężarem. Zacząłem wyć, doznając takiego bólu, jakiego istnienia nawet się nie domyślałem, bólu, jaki, jak mi się zdawało, rozrywał mi wnętrzności.
- O Boże! Przestań...! - Krzyczałem i krzyczałem, oczekując czyjejś pomocy, ale nie było nikogo, kto usłyszałby moje wrzaski.
Trwało to bez końca. Moje krzyki zmieniły się w rzężenie,
szlochy skończyły wymiotami. W tym bezgranicznym cierpieniu pozostała jedynie prawda... Oślepły z bólu, stojąc na krawędzi bezdennej, mrocznej otchłani gotowej mnie pochłonąć, wiedziałem tylko tyle, że skąpany we własnej krwi, nigdy nie zdołam się wydostać z tego pokoju, że, na Boga, umrę tutaj i wreszcie to się skończy... już niedługo, skończy się w całkowitych ciemnościach...
Huk, który rozległ się w pokoju, dotarł także do mego koszmaru niczym eksplozja. Zapadła nagle cisza, chociaż w myślach wciąż wrzeszczałem jak opętany. Nie odczuwałem już ciosów, ale ból pozostał. Otworzyłem to jedno oko, na które mogłem jeszcze widzieć, i zamrugałem, oślepiony. Rzeczywistość roztoczyła się przede mną niczym obraz try-wizyjny. Stryger stał bez ruchu, gapiąc się na coś z otwartymi ustami. W prostokącie wejścia, w którym nie było już drzwi, dostrzegłem czyjąś sylwetkę. Daric próbował zniknąć, przyklejony do ściany niczym pająk. Do pokoju wkroczył Mikah.
Zamarł na mój widok. Zmrużył oczy, a po chwili potoczył wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę. Nie mogłem dojrzeć wyrazu jego twarzy osłoniętej zbrojoną maską. Uniósł w końcu głowę i popatrzył na Strygera.
- Widzę... - mruknął głosem pełnym wściekłości, spoglą-
dając to na Darica, to na Strygera - że znów wszedłeś mi w drogę, ty zawszony odmieńcu...
Jakąś cząstką mego umysłu zdolną jeszcze do działania pojąłem, że chce mnie osłonić, tak by wszystko wyglądało jak najbardziej wiarygodnie.
Stryger patrzył z niedowierzaniem; zaparło mu dech w piersi. Wyglądał, jakby ujrzał diabła w ludzkiej postaci. Możliwe zresztą, że tak myślał. Może i miał rację?
Z mego gardła popłynął ni to śmiech, ni to płacz...
Mikah podszedł do mnie.
Stryger zamknął wreszcie usta, kiedy zachwiał się, odepchnięty w bok. Zrozumiał, że ma przed sobą tylko człowieka, a zarazem świadka... Uniósł laskę...
Mikah dosięgną! go, prawie się nie odwracając. Stryger
zwalił się na podłogę jak kłoda. Mikah kucnął i wyciągnął do mnie rękę.
- Nie... proszę... - Słowom płynącym z mych ust towarzyszył strumyk krwi. Moje ciało odruchowo szarpnęło się do tyłu; miałem wrażenie, że głowę wypełnia mi tłuczone szkło.
Mikah cofnął rękę i podniósł maskę, bym mógł ujrzeć jego twarz.
- Kocie - rzekł - to ja, Mikah.
- Mikah... nie kłamałem...
- Kiedy? - Wyglądał na zdumionego.
- O uwolnieniu...
- Ach, tak. Rozumiem.
- Nie pozwól im... bić mnie więcej...
- Nie pozwolę - odparł, a po chwili dodał łagodnym tonem: - Nie jesteśmy na Żużlu, już od wielu lat, bracie...
- Wiem... - mruknąłem, próbując unieść głowę. -Gdzie...?
- Gdzie jesteśmy? Poza granicami Deep Endu. - Uśmiechnął się słabo.
- Tak myślałem...
Skrzywił się nieco, czekając, aż odzyskam jasność myśli.
Wreszcie ściągnął czerwony szal z szyi, uniósł mi głowę i końcem otarł mi krew z twarzy.
- Słyszałeś...? - zmusiłem się do mówienia, nie mając pewności, czy rozumie. - Słyszałeś mnie...? - Gdzieś w głębi duszy zatliła się boląca tak jak całe ciało iskierka nadziei.
- Czy słyszałem? - Pokręcił głową. - Nie słyszałem zupełnie nic po tym pierwszym przekazie, który mi przesłałeś. Dlatego właśnie przyszedłem. To trwało zbyt długo. Myślałem, że stało się coś złego...
Zakrztusiłem się. Ból piersi i żeber był tak silny, że gdy zakasłałem, znów dostałem torsji. Mikah uniósł mnie, posadził i przytrzymał. Jęknąłem, gdyż każdy skrawek mego ciała buntował się przeciwko pozycji siedzącej. Mimo wszystko było to jednak lepsze od leżenia z poobijaną, zakrwawioną twarzą przyciśniętą do brudnej wykładziny. Mikah sięgnął do więzów na moich rękach i aż syknął z obrzydzenia.
- To Darica... - wymamrotałem, próbując obrócić głowę.
-Weź od niego...
Za moimi plecami coś strzeliło, sypnęły iskry; Mikah błyskawicznie poradził sobie bez klucza. Stalowa taśma opadła na podłogę, a moje ręce zwisły bezwładnie wzdłuż boków. Mikah oparł mnie niczym kukłę o ramę łóżka i odciął linę, którą byłem przywiązany za kostkę u nogi. Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Darica. Ten stał, przyciskając plecy do ściany, i patrzył to na nieruchome ciało Strygera, to na nas.
- Co się stało? - Mikah zwrócił się do mnie, choć nie spuszczał z oczu Darica. - Co zawiodło w twoim planie?
- To przez tego... dwulicowego łajdaka... - odparłem, także patrząc na Darica. - Zabrał mi plaster... Nie mogłem...
- Głos mi się załamał. - Ty gównojadzie! Pewnie pozwoliłbyś mu...
- Chcesz, żebym zabił ich obu? - zapytał Mikah, podnosząc się powoli.
- Nie! - pisnął Daric. Wargi zaczęły mu drżeć. - Powstrzymałbym go. Kocie. Jeszcze chwila... - Otarł twarz rękawem. - Jeszcze chwila... To musiało wyglądać wiarygod-
nie... Widziałeś, że mam nad nim kontrolę. On nie jest martwy, prawda? - Spojrzał na Strygera.
- Jeszcze nie - odparł Mikah - ale zaraz się tym zajmę. -Odwrócił się i uniósł rękę.
- Nie...! - syknąłem. - Jezu! Nie... - Potrząsnąłem głową, rozchlapując na boki krew. Mikah obejrzał się na mnie.
- Dlaczego, do cholery?
- Bo zrobiłbyś... z niego... pieprzonego... męczennika. -Podciągnąłem się i upadłem na materac. Straszliwy wysiłek spowodował, że z trudem łapałem oddech. Mikah czekał cierpliwie, aż znów będę mógł mówić. - Jeśli go zabijesz... on mimo wszystko... zwycięży. Poza tym... chcę, żeby żył... Za mało by wycierpiał... gdybyś go zabił.
Mikah skrzywił się, lecz opuścił rękę.
- Chciałem się tylko upewnić.
- O czym?
Posłał mi dziwne spojrzenie.
- Że robisz tak nie dlatego, że wiesz, jak on się teraz czuje. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A co z nim? - Ruchem głowy wskazał Darica.
- Jest mi jeszcze potrzebny... do jutra. - Zerknąłem na Dańca. - Wiesz, co masz robić. Jeśli tego nie zrobisz... sam cię zabiję.
W milczeniu skinął głową i oblizał wargi.
- Zabieraj go stąd - rzucił Mikah, wskazując nieprzytomnego Strygera.
- Jak...? - zapytał Daric. Sprawiał wrażenie, jakby to on został ogłuszony.
- Wyciągnij go.
- Ale... muszę mu przecież coś powiedzieć, kiedy się o-cknie... - Daric popatrzył na mnie z miną wyrażającą bezradność. - Domyśli się, że coś...
- Powiedz mu po prostu... że mój kochanek... jest chorobliwie zazdrosny. - Roześmiałem się, po czym zakląłem, gdyż śmiech powodował ból nie do zniesienia.
Dane skrzywił się i przez chwilę patrzył na mnie. Wreszcie skinął głową i oderwał się od ściany. Zarzucił sobie ręce Strygera na ramiona. Spoglądałem, jak klnąc pod nosem, próbuje wywlec go przez wyważone drzwi. Wyglądał jak kiepski grabarz.
- Jeszcze nigdy nie zrobiłem czegoś podobnego - rzekł
Mikah, kiedy Daric nie mógł go już słyszeć.
- Czego?
- Nie puściłem nikogo żywego, kiedy powinienem go zabić jak psa. Jęknąłem.
- Ja też zrobiłem coś... co mi się do tej pory nie zdarzyło.
- Co?
- Zlałem się w gacie.
Uśmiechnął się i odwrócił w moją stronę, lecz natychmiast spoważniał. Mokra plama na moich dżinsach była czerwona.
- Chodź, lepiej zabiorę cię stąd - rzekł, podchodząc do
mnie.
- Zaczekaj... Mikah, mój plaster... - Uniosłem rękę i dotknąłem krwawej miazgi, w którą Stryger zmienił moje ucho. - Potrzebuję go... - Próbowałem się podnieść, lecz nie mogłem. - Leży tam gdzieś. - Spojrzałem na Mikaha. - Pomóż mi. Nie mogę...
- Nie możesz zebrać myśli, bo to bydlę rozwaliło ci czaszkę - rzekł, marszcząc brwi. Odwrócił się i zaczął szukać na podłodze, aż znalazł plaster. Przykleił mi go za drugim uchem.
- Teraz będzie wszystko w porządku - mruknąłem. Otarłem brodę drżącą dłonią. Wstałem z łóżka i runąłem twarzą na podłogę.
Mikah podniósł mnie i przytrzymał na nogach.
- Jesteś do niczego.
Skinąłem głową, z oczu pociekły mi łzy. Nie mogłem nawet stać o własnych siłach. Na podłodze przede mną leżała laska Strygera pokryta moją krwią.
- Mikah...
- Co?
- Czy to już naprawdę koniec?
Spojrzał na laskę i kopniakiem posłał ją w drugi koniec DO-koju. r
- To koniec. Zabieram cię do domu.
34
Mikah w pierwszej kolejności zawiózł mnie do kliniki - takiej, w której nie zadawano zbyt wielu pytań. Zatrzymali mnie tam aż do rana, sklejając i opatrując; chcieli, żebym został, ale mnie czekały ważniejsze sprawy. Jedno spojrzenie lekarza na wyraz twarzy Mikaha wystarczyło, by wypuścili mnie ze szpitala.
Wróciliśmy do „Czyśćca". Na nasz widok Argentynę zamarła w połowie długości korytarza, chwyciła poły bluzy i owinęła się, czekając, aż podejdziemy bliżej. Gdy się zbliżyliśmy, zawołała:
- Aspen!
- W porządku. - Pokręciłem głową, powłócząc nogami z powodu wielkiej ilości bandaży i zabójczej dawki środków przeciwbólowych. Argentynę spoglądała na mnie, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom.
- Już się nim zająłem - rzekł Mikah, kiedy za plecami Argentynę pojawił się Aspen.
- Dane zabrał sterownik - wyjaśniłem.
- Pieprzę sterownik - odparła spokojnie. - Czy chociaż przydał ci się do czegoś? Skinąłem głową.
- Dane zrobił wszystko, co obiecywał...?
- Wszystko... a nawet więcej - rzekłem kwaśno. - Miałaś od niego wiadomość?
Pokręciła głową, spoglądając wzrokiem pełnym niepewności. Po chwili zerknęła na Mikaha.
- Muszę się dostać do budynku Zgromadzenia. - Chciałem się przekonać na własne oczy, czy on tam będzie razem ze Strygerem, że wszystko jest gotowe.
- Nie możesz - rzekła Argentynę takim tonem, jakby uważała, że nadal jestem w szoku.
- Wyjęli mi gniazdko. - Uniosłem rękę do głowy. Usunęli je w klinice. Zresztą Stryger nieźle je pokiereszował, podobnie jak moją czaszkę. - Chcę tam być, żeby wszystko widzieć.
- Będziesz widział, tak samo jak kilka miliardów ludzi -odparła. - Strażnicy nie wpuszczą do środka nikogo bez specjalnej przepustki.
Zakląłem.
- Mam przecież prawo...
- Kocie - wtrącił Mikah - pomyśl, co się stanie, jak Daric odtworzy ten zapis przez system Zgromadzenia. Złamałeś co najmniej kilka przepisów prawa Federacji. Lepiej się tam nie pokazuj, chłopcze. Obejrzysz wszystko w trywizji.
Stałem przez chwilę, patrząc to na niego, to na Argentynę. Wreszcie uległem pod wpływem ich logicznych argumentów.
- Dobra. - Nagle straciłem wszelką pewność, że chciałbym być obecny przy tym, jak całe Zgromadzenie będzie doświadczało tego, co ja przeżywałem. - Tak chyba będzie lepiej.
- Odpocznij trochę - rzekła Argentynę, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Masz jeszcze kilka godzin czasu.
- Tak, powinienem odpocząć...
- Posklejali ci lampą wszystkie rany na głowie? - zapytał Aspen, wzrokiem profesjonalisty obrzucając moją opuchniętą twarz.
Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem tego, a może po prostu nie pamiętałem...
- Zrobili wszystko, co było można - wtrącił Mikah. -W szpitalu Soule'a pracują nieźli specjaliści. Mają bardzo wiele podobnych przypadków.
Aspen skinął głową.
- Za kilka dni powinieneś się poczuć tak, jakbyś dostał nowe ciało - rzekł. Sprawiał wrażenie co najmniej tak zadowolonego, jak gdyby to on mnie opatrywał.
- Ale nigdy nie zapomnę tego starego. - Odwróciłem się, czując, że w gardle narasta mi kłąb goryczy, i ruszyłem dalej korytarzem.
Schody na piętro zdawały się ciągnąć w nieskończoność, jakby wiodły do Księżyca. Z zasłoniętym jednym okiem miałem nawet kłopoty, żeby trafić na pierwszy stopień. Mikah pomógł mi się na nie wdrapać i zaprowadził mnie do pokoju Argentynę. Położyłem się na jej łóżku i zamknąłem oczy. Mimo silnej dawki środków uspokajających i przeciwbólowych każdy mięsień mego ciała jeszcze dygotał, jakby w oczekiwaniu kolejnych ciosów. Przez ostatnie trzy lata żyłem w kłamstwie: łudziłem się, że jestem wolnym obywatelem ludzkiej Federacji, posiadającym swój rozum i nazwisko oraz wszelkie prawa do odczuwania z tego powodu dumy... Ale Stryger rozwiał te złudzenia - w ten sam sposób jak pewien bezimienny zboczeniec porwał przed laty ubranie na mnie, udowadniając, że nie jestem niczym więcej jak bezbronną ofiarą w pokoju bez wyjścia.
Przekręciłem się na brzuch i wtuliłem twarz w kojącą ciemność pościeli. Usłyszałem, że Mikah wychodzi z pokoju, zostawiając mnie samego. Przy drzwiach zawahał się, popatrzył na mnie, a po chwili zawrócił, podszedł na palcach i usiadł na krześle przy łóżku. Uniosłem nieco głowę, otworzyłem zdrowe oko i zerknąłem na niego; siedział, gapiąc się w okno. Bardzo ostrożnie sięgnąłem telepatycznie do jego umysłu - tak żeby o tym nie wiedział. Chciałem jedynie odczuć kontakt. Wkrótce, gdy poczułem się całkiem bezpieczny, zapadłem w sen.
Kiedy obudziłem się po kilku godzinach, Mikah nadal siedział przy mnie. W pokoju była także Argentynę. Wymówiła cicho moje imię i przekazała, że w Sieci rozpoczyna się transmisja z sali obrad. Czułem się już trochę lepiej niż przed za-
śnięciem, lecz w skali od jednego do dziesięciu dałbym memu samopoczuciu minus pięć punktów.
Udało mi się jakoś wstać i zeszliśmy do sali. Byli tu już wszyscy członkowie zespołu oraz kilka innych osób pracujących w „Czyśćcu". Wyczuwałem ich ciekawość, chęć spojrzenia na mnie, ale tylko zerkali i pospiesznie odwracali głowy. Nikt nie miał odwagi popatrzeć mi prosto w twarz.
- Czy ktoś potrzebuje elektrody? - Jeden z bramkarzy wyciągnął w moim kierunku urządzenie, gdy przechodziłem obok niego. Gdybym je założył, odbierałbym znacznie lepszy, bardziej realistyczny obraz.
Pokręciłem głową.
Kiedy opadłem na poduszki przy stoliku, na ekranie widniał już trójwymiarowy obraz sali posiedzeń Zgromadzenia Federacji. W tle pojawiał się od czasu do czasu Shander Mandragora. Ukazywał widzom krótkie reportaże z przeszłości, przedstawiał wszelkie kontrowersje, tak rzeczywiste, jak i wymyślone, przybliżał zdarzenia, które poprzedziły dzisiejsze posiedzenie. Starał się skierować uwagę publiczności na głosowanie, którego wynik, według niego, zdawał się przesądzony. Wyjaśniał miliardom widzów wszelkie szczegóły, których na dobrą sprawę ani on, ani oni nie rozumieli. Spoglądałem na ten korowód różnorakich scen i ludzkich twarzy, próbując skupić się na delegatach, którzy w tle zajmowali swoje miejsca. Wypatrywałem znajomych osób. Kamera pokazała Einear, która stała na podwyższeniu przy mównicy. Poprosiła o udzielenie jej głosu i została wpisana na listę mówców. Po niej Stryger zwrócił się z identyczną prośbą... Był tam: żywy, czysty, jak zawsze doskonały. Oboje wrócili na swoje miejsca, jak świetnie pasujące do reszty elementy układanki. Potrzebny był mi widok jeszcze jednej twarzy.
- Dane - powiedziała Argentynę, wskazując go ręką, kiedy przesuwająca się kamera pokazywała przedstawicieli Zgromadzenia. Był na swoim miejscu, choć zniknął z ekranu, nim zdążyłem mu się przyjrzeć. Uspokojony nieco, rozparłem się wygodniej na poduszkach, dając memu jedynemu spraw
nemu oku trochę odpocząć. Argentynę wcisnęła mi w zabandażowaną dłoń kubek z jakimś gorącym, spienionym płynem. Opróżniłem go.
Wreszcie wszystkie przygotowania dobiegły końca i prowadzący posiedzenie poprosił delegatów o włączenie się do wewnętrznego systemu. Usiadłem, gdy wymieniał nazwiska mówców, wyjaśniając powody, dla których chcieli zabrać głos, choć na dobrą sprawę nie miało to większego znaczenia. Jako pierwszą wywołał na mównicę Einear. Powtórzyła te same argumenty, które wymieniała już w debacie przed kamerami - nie było nic więcej do dodania. Wsłuchiwałem się w jej głos pełen wyczuwalnego napięcia, choć Einear sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej; próbowała walczyć z niebywałą inercją tak wielu ludzkich umysłów. Skończyła wreszcie i na mównicę poproszono Strygera.
Spoglądałem, jak najazd kamery przybliża go na tle połyskliwych biało-niebieskich zdobień sali. Jak zawsze otaczała go niezwykła aureola. Nie miał przy sobie laski; jeśli nawet wydarzenia wczorajszego wieczoru odcisnęły na nim jakiekolwiek piętno, nie można było tego dostrzec w sposobie jego poruszania się czy też prezentacji urody. Może utwierdził się jedynie w przekonaniu, że Bóg jest po jego stronie, że ta krucjata jest słuszna... że oto staje przed możliwością zdobycia wszystkiego, czego pragnął. Spoglądałem na niego i czułem się tak, jak gdyby patrzył na mnie; miałem wrażenie, jakbym spadał w przepaść...
Mikah pochylił się i trącił mnie lekko.
- Rozluźnij się - rzekł.
Nabrałem głęboko powietrza. Stryger wszedł na podwyższenie i zaczął mówić, podczas gdy Shander Mandragora przypomniał wszystkim, że mówi on na głos nie dlatego, żeby wywołać dodatkowy efekt, lecz ponieważ nie miał innej możliwości komunikowania się z resztą Zgromadzenia... jak gdyby to była gwarancja, symbol jego czystości i poświęcenia się sprawom zwykłych ludzi.
- Bo nigdy nie uda mu się zdobyć Daru - mruknąłem. -
A ponieważ nie ma żadnych szans, nie chce zadowolić się czymś podrzędnym.
Argentynę zerknęła na mnie.
- Sądziłam, że on nienawidzi psionów... - Spuściła oczy i odwróciła głowę, gdyż nie potrzebowała innych dowodów niż wygląd mojej twarzy.
- Owszem, nienawidzi - odparłem. - Myślisz, że to niewystarczający powód do nienawiści?
Patrzyłem, jak Stryger błogosławi wszystkich delegatów, nazywając ich stróżami prawa i porządku... Powiedział, że staje przed nimi po raz ostatni, by przemowie w imieniu tych niezliczonych istnień ludzkich stanowiących podstawę egzystencji Federacji, a których potęga i mnogość umożliwia jej istnienie... którzy liczą na właściwe decyzje podejmowane przez Zgromadzenie.
No już, Daric! pomyślałem. Teraz! Żałowałem, że dałem się namówić. Wolałbym znajdować się tam osobiście. Stryger kończył już swą mowę, za minutę mogło być za późno. Zaraz miało się zacząć głosowanie...
- Wiem, że zgodzicie się ze mną - rzekł Stryger, zaszczycając rzędy wpatrujących się w niego delegatów szerokim uśmiechem - ponieważ mimo wszystko pragniemy tego samego, w głębi ducha wszyscy jesteśmy do siebie podobni. -Odwrócił się na podwyższeniu i ruszył w stronę swego miejsca.
- Nie! - krzyknąłem. - Nie! Ty łajdaku, ty dwulicowy...!
Mikah złapał mnie za rękę, gdy chciałem się poderwać na nogi.
Coś zaczęło się nagle dziać pośród ciszy zalegającej salę posiedzeń. Podniosły się jakieś głosy, pomruk przypominający szum morza. W powietrzu zmateńalizowały się nagle powiększone sylwetki: najpierw Strygera, potem moja. Widocznie Daric musiał na własną rękę nawiązać wczoraj kontakt z obwodami symbu.
A więc jednak... stało się. Opadłem z powrotem na poduszki, patrząc, jak kamery, które pokazywały w zbliżeniu twarz Strygera, teraz odjechały do tyłu, żeby objąć całą sce
nerię. Stryger, stojąc na podwyższeniu, nagle jakby się skur-czył.'Jego wielki trójwymiarowy obraz otworzył usta. Powtórzyłem słowa, które z nich popłynęły, nim ktokolwiek z obecnych wokół mnie usłyszał je za pośrednictwem trywizji.
Prawdziwy Stryger zamarł w bezruchu, na jego twarzy malowało się zmieszanie. Obraz i dźwięk wprowadzane były do systemu Zgromadzenia poprzez ogólnodostępną sieć; nie mając żadnych udoskonaleń, Stryger nie mógł zrozumieć, na co patrzą wszyscy delegaci i jakie słowa do nich docierają.
Odwrócił się i ruszył w stronę prowadzącego obrady. Stanął nagle, dostrzegłszy w powietrzu nad sobą jakieś zamazane kształty. Stał w samym środku obrazu, jakby nurzał się we mgle, i chyba nie mógł rozróżnić jego szczegółów. Tuż za ' nim Einear i prowadzący posiedzenie wpatrywali się w projekcję z rozszerzonymi oczyma. Spostrzegłem, że Einear zakryła usta dłonią, kiedy mnie rozpoznała. Stryger zaś znalazł się nagle we wnętrzu własnej, powiększonej postaci widzianej oczyma ofiary, na którą szerokim łukiem spadła jego laska.
Chciałem zamknąć oczy, widząc ten cios, ale nie mogłem. Patrzyłem, jak laska dosięga celu, a cały obraz ulega zmianie w chwili uderzenia. Rozległ się głośny, nieprzyjemny dźwięk. Kiedy dostrzegłem, co się ze mną stało, wbiłem zęby w kostki zaciśniętej dłoni.
Towarzyszyły temu krzyki. Usłyszałem swój wzmocniony głos, gdy wyjaśniałem Strygerowi powody, dla których nienawidzi psionów. Po chwili ujrzałem, jak mi odpowiadał. Obraz trywizyjny podzielił się na połowy. W jednej części nadal pokazywano holograficzną scenę bicia, w drugiej zaś widok z kamery omiatającej salę i pokazującej ogarniętych paniką członków Zgromadzenia, którzy wpadali na siebie, wrzeszczeli, wymiotowali, bądź to próbując odłączyć się od systemu, bądź też uciec przed doznaniami bezlitośnie wlewającymi się im prosto do mózgów. Prowadzący obrady wbiegł szybko na mównicę, odepchnąwszy na bok Strygera; starał się zapanować nad zbuntowanym systemem i ogarniętymi paniką delegatami. Stryger, który chwiejnym krokiem usunął
mu się z drogi, ujrzał wreszcie to, na co skierowane były oczy wszystkich: swą własną powiększoną sylwetkę, która na oczach miliardów widzów robiła ze mnie krwawą miazgę.
Nagle, równie nieoczekiwanie, jak się pojawił, obraz zniknął. Chyba równocześnie przestał także docierać do systemu Zgromadzenia, ponieważ zamieszanie i panika, jakie pokazywały kamery, zaczęły stopniowo zanikać. Delegaci zajmowali z powrotem swoje miejsca, a natarczywe okrzyki i pytania zastąpiły przekleństwa i wrzaski przerażenia. W ciągu minuty w sali posiedzeń zapadła cisza. Trudno było powiedzieć, co się tam teraz dzieje, gdyż nawet ekrany informacyjne zostały wyłączone. Pochyliłem się nad stolikiem i zacisnąłem pięści, ignorując ból w obu dłoniach... Musiałem dokładnie widzieć, do czego to doprowadzi, a siedząc tu, przed ekranem, czułem się odizolowany...
Stryger z piekielnym ogniem w oczach ruszył w stronę mównicy. Lecz nim zdążył tam dojść, Einear zajęła już na niej miejsce, ściągając na siebie uwagę delegatów oraz widzów transmisji. Prowadzący posiedzenie odsunął się, robiąc jej miejsce, i usiadł w swoim fotelu.
- Wizytatorze Stryger - powiedziała Einear. Odsunęła się nieco, kiedy ten stanął tuż obok niej, jakby się obawiała, że i ją zaatakuje. - W imię Boga, co pan miał na celu, przekazując te koszmarne doznania mnie i wszystkim obecnym w tej sali? - Głos jej drżał, była wyraźnie blada, dłonie zaciskała kurczowo na krawędzi mównicy. - Co pan zrobił mojemu doradcy...?
- Ja...? - mruknął Stryger i uderzył się dłonią w piersi;
oczy miał rozszerzone z niedowierzania. - To nie ja tego dokonałem. -Obserwowałem, jak próbuje zapanować nad sobą, co mu się zresztą dość szybko udało. - Nie mnie należy za to oskarżać. To jakieś absurdalne bluźnierstwo spreparowane w celu zniesławienia mnie...
Obok Einear stanął prowadzący obrady.
- Wizytatorze Stryger - mruknął, powstrzymując go wyciągniętą ręką. - Jestem pewien, że można to wszystko w spo
sób sensowny wyjaśnić. Biorąc pod uwagę pańskie obecne i ewentualnie przyszłe stanowisko w Radzie Federacji, sądzę, że wszyscy powinniśmy usłyszeć wyjaśnienia z pańskich ust. Pani Einear... - Cofnął się, ustępując miejsca Einear; udzielił jej prawa zadawania pytań.
Stryger nastroszył się i cofnął nieco, zrozumiawszy, że nie ma wyboru, że musi stawić jej czoło.
- Oczywiście, nikt... nawet pani... - rzekł, przenosząc wzrok z prowadzącego na Einear - nie może traktować poważnie czegoś tak łatwo dającego się spreparować jak zapis Dywizyjny. Dwaj aktorzy odegrali swoje role, a zostali ucha-rakteryzowani tak, by wyglądać jak ja i ten psion...
Kiedy go teraz słuchałem i patrzyłem na niego, niemal gotów byłem uwierzyć w każde jego słowo. Ciekaw byłem, co się w tej chwili dzieje w jego umyśle.
Einear zesztywniała na dźwięk słowa „psion".
- Oczywiście, zapis trywizyjny można łatwo spreparować, lecz ja nigdy, w całym życiu, nie doświadczyłam bólu podczas oglądania obrazu trywizyjnego. A pan... ?
- Pani Einear - rzekł, starając się poprzez opanowanie udowodnić swą wyższość - nie mam wątpliwości, że odczuwała pani cierpienie, widząc w podobnej sytuacji kogoś pani bliskiego...
- Nie o tym mówię - przerwała mu Einear ostrym, lodowatym tonem. - Chodzi mi o to, że każdym nerwem mego ciała odczuwałam fizyczny ból, jakbym to ja była ofiarą, na którą spadały wszystkie pańskie ciosy.
- Ależ to absurd! - odparł, patrząc na nią jak na szaleńca.
- Możliwe - skinęła głową. Była wciąż blada i silnie poruszona. - Ale to samo odczuwał każdy z obecnych na tej sali.
- Ja nic takiego nie czułem! - parsknął Stryger i powiódł wzrokiem po skupionych, stężałych twarzach delegatów, jakby przypuszczał, że wszyscy sprzysięgli się przeciwko niemu.
- To jasne, że pan tego nie czuł - rzekła z goryczą Einear. - Wizytatorze Stryger, proszę nam wszystkim powiedzieć, dlaczego wybrał pan psiona na swoją ofiarę.
Ten wodził wzrokiem po całej sali Zgromadzenia.
- Ja nie wybierałem psiona - odparł głośno, prawie krzykiem.
- Przecież pan sam go tak określił. Nie jako mego doradcę, kogoś znanego również panu, lecz jako „psiona".
- To ktoś inny dokonał wyboru ofiary i całej tej scenerii, żeby mnie poniżyć, zhańbić...
Twarz Einear powoli odzyskiwała kolory; jej błękitne oczy pojaśniały i wyraźnie się ożywiły.
- Więc dlaczego ten ktoś, bez względu na to, kto to był, chciał nam pokazać, jak pan maltretuje psiona? Ludzie o zdolnościach psionicznych nie należą do tych, których cierpienia wzbudziłyby litość całego naszego społeczeństwa. Dlaczego nie pokazano dziecka? Albo też staruszki?
- Nie mam pojęcia - mruknął Stryger, jakby naprawdę tego nie wiedział. - Może wyłącznie z powodu głupoty... albo złych intencji. - Zerknął na Einear i szybko odwrócił głowę. Po chwili uniósł oczy do nieba, jakby stamtąd oczekiwał pomocy, jakby chciał znaleźć odpowiedź, dlaczego Bóg dopuścił, by coś podobnego mu się przydarzyło.
Einear wpatrywała się w niego z uwagą.
- Mój doradca próbował mi kilkakrotnie powiedzieć, że pan chorobliwie nienawidzi psionów - rzekła cicho. - Aż do tej chwili nie mogłam w to uwierzyć.
Usiadłem i uśmiechnąłem się lekko, choć nadal zaciskałem zęby.
- Pani doradca kłamał. Próbował mnie zniesławić w oczach wszystkich odbiorców Sieci. - Znów popatrzył na Einear i krew nabiegła mu do twarzy. - Usiłował wszystkich przekonać, że kłamałem...
- Bo pan kłamał na jego temat - wtrąciła Einear. - Czyżby pan zapomniał?
- To nieprawda. Bóg mi świadkiem... Może zostałem źle poinformowany, ale ja nigdy nie kłamię. Bóg kieruje wszystkimi moimi poczynaniami...
- Nawet wtedy, gdy idziesz się wyszczać? - mruknęła obok mnie Argentynę. Dokoła rozległy się stłumione śmiechy.
- Czy to Bóg panu przekazał, że każdy psion jest złym człowiekiem? - zapytała Einear. Wszystkie kamery zwrócone były teraz na tych dwoje.
- Tak... - mruknął Stryger. - Właśnie tak, a doświadczenia całego społeczeństwa wykazują, że są oni dewiantami o najsilniej zdegradowanych umysłach, istotami, które mam nadzieję całkowicie wyeliminować poprzez powszechne zastosowanie pentryptyny.
- Najsilniej zdegradowanych... - powtórzyła miękkim głosem Einear. - Pan naprawdę w to wierzy, wizytatorze? Że wszyscy handlarze narkotyków są psionami? Gwałciciele nieletnich? Płatni mordercy? Czyżby ci ludzie byli gorsi od kogoś, kto zamierza zniszczyć cały naród, tak jak robili to nasi przodkowie, prowadząc ze sobą wojny...? A wszystko to w imię Boga?
Stryger wbijał w nią spojrzenie. Spodziewałem się, że za chwilę padnie jakieś wymyślne zaprzeczenie, które go ze wszystkiego oczyści, lecz usłyszałem zupełnie co innego.
- Bóg... - mruknął po chwili Stryger - Bóg pokazał mi, kim oni są. Od czasu kiedy to pojąłem, nie robiłem nic innego, jak wykonywałem wolę Boga. - Zmrużył oczy. - Ale to wcale nie znaczy, że ja ich prześladuję. Mam jedynie zamiar poprawić ich los.
Einear założyła ręce na piersiach, popatrzyła na nie, wreszcie pokiwała głową, jakby rozważała w myślach dalszy tok rozmowy.
~ Z jakich to powodów nigdy nie zgodził się pan na żadne udoskonalenia, wizytatorze? - zapytała lodowatym głosem.
Zdawało się, że diametralnie zmienia temat, ja jednak w to nie wierzyłem. Stryger spojrzał na nią z ukosa.
- Ponieważ uważam, że jest to sprzeczne z naturą człowieka - odparł - z ową czystą postacią, która zgodnie z moimi wierzeniami została wybrana dla nas przez Boga jako for-
ma egzystencji. - Uniósł głowę, czując znany grunt pod stopami.
- Czyli że Bóg uważa udoskonalanie człowieka za zło? -W głosie Einear zabrzmiało szczere zdumienie. Stryger zaśmiał się, rozrzucając szeroko ręce.
- Nie mówię, że jest to złe w każdym przypadku. Nasze społeczeństwo nie mogłoby funkcjonować bez pomocy urządzeń technicznych. Wolą Boga było dać nam te urządzenia, w przeciwnym razie nadal musielibyśmy się tłoczyć na powierzchni jednej planety. Ale rzucanie wyzwania boskiej nieomylności i mocy w celu wywyższenia się ponad Boga jest z całą pewnością złe.
- Uważa pan, że każdy psion właśnie to robi? O ile pamiętam, powiedział pan, że hydrańska cywilizacja upadła, gdyż jej twórcy próbowali zająć miejsce należne Bogu.
- Tak. - Skinął głową. - Właśnie tak uważam. Ja... powtarzałem to wiele razy. - Przez jego twarz przemknął cień, kiedy zrozumiał, że omal się nie wydał, przyznając, iż powiedział to podczas spotkania ze mną.
- Więc jak to możliwe, że starał się pan o zajęcie miejsca w Radzie Bezpieczeństwa? - zapytała Einear. - Wymogiem na tym stanowisku jest posiadanie wszystkich udoskonaleń, jakie tylko w chwili obecnej dostępne są istocie ludzkiej. Z pewnością wszechwiedza i potęga, jaką skupiają w swych rękach członkowie Rady, wykracza poza te granice, które według pana wyznaczył sam Bóg.
Zacząłem nerwowo bębnić palcami po stole, jakbym chciał skontaktować się w ten sposób z Einear, nie mogąc dosięgnąć jej telepatycznie poprzez rozdzielający nas gąszcz umysłów. Nawet ja nie dostrzegałem całej prawdy, nie rozumiałem aż do tej chwili pewnych implikacji. Zrób to, pomyślałem. Zrób to, Einear!
Napięcie Strygera było wyraźnie widoczne.
- To zupełnie co innego. W celu kontynuowania boskiego dzieła, w ramach Federacji...
- Cóż więc zamierzał pan uczynić, jeśli nie samemu
w efekcie odgrywać rolę Boga? - zapytała ostrym tonem Einear. - Tak samo jak ludzie, których pan ewidentnie nienawidzi. Zmarszczył brwi, niczym pies zmuszony do podjęcia decyzji, na którą z much zapolować najpierw.
- Jak pani śmie...
- A gdzie podziała się pańska laska, wizytatorze? - ponownie przerwała mu Einear. - Ta sama, z którą pan nigdy się nie rozstawał, która według pańskich słów była „symbolem wędrówki w poszukiwaniu prawdy"?
- Zostawiłem ją w domu - odparł. - To tylko kawałek drewna. Zawadzałaby mi tutaj.
- Wydawało się, że nie miał pan najmniejszych trudności z posługiwaniem się nią w torturowaniu mego doradcy. Stryger poczerwieniał.
- Nie jesteśmy na przesłuchaniu. To oszustwo, haniebne kłamstwo mające zniszczyć mój presdż... On był pani doradcą. Może nawet zaplanowaliście to wszystko razem... Żeby mnie zniszczyć, żeby wywalczyć miejsce w Radzie dla siebie! - mówił coraz głośniej, uczepiwszy się kurczowo tej myśli. - Właśnie tak, prawda? To pani! Pani dokonała tego zapisu. .. Pani przysłała swego doradcę do mnie, wiedząc, że ja... A więc to jest fałszerstwo, oszustwo. Nic takiego nie miało miejsca...
Urwał nagle; w sali posiedzeń zapadła martwa cisza, podobnie jak wokół mnie w klubie.
- Już wkrótce się tego dowiemy - rzekła spokojnie Einear. Zamarła na chwilę, wsłuchując się w jakąś informację, której on nie mógł odebrać, po czym skinęła głową. - Prowadzący posiedzenie zarządził wykonanie analizy zapisu z sali Zgromadzenia. Kody identyfikatorów obu postaci, które oglądaliśmy, należą do mojego doradcy i do pana. Odkryto także ślady włamania do programów sterujących w systemie Zgromadzenia. - Ponownie wbiła spojrzenie w Strygera. - W końcu poznamy całą prawdę i wtedy będziemy wiedzieli dokładnie, co się wydarzyło. Sądzę jednak, że każdy już w tej chwili zna
prawdę, wizytatorze Stryger. - Jej mina wyrażała bardziej smutek niż złość. - Nawet pan.
- Nie - powiedział, zaczęły mu drżeć wargi. - Nie, to nieprawda. Ja nie chcę skrzywdzić psionów. Chcę tylko czynić dobro. Przybyłem tutaj, żeby kontynuować dzieło Boga. Chcę ich ocalić. Pozwólcie mi czynić dobro! Dajcie mi moc, żebym mógł wprowadzić zmiany! Potrzebna mi władza! Potrzebna... - Zaczynał wrzeszczeć na pogrążone w milczeniu Zgromadzenie i na nas wszystkich siedzących przed odbiornikami. Jego twarz rosła, powiększała się, kiedy kamery bezlitośnie robiły na niego najazd.
Zamknąłem oczy, słyszałem jego zachrypnięty głos krzyczący:
- Nie możecie mnie zatrzymać! Zostałem wybrany przez Boga i tylko Bóg może mnie powstrzymać...
Nagle zapanowała cisza. Otworzyłem oczy. Ktoś zamknął Strygera wewnątrz pola ochronnego. Przy mównicy ujrzałem kilku funkcjonariuszy, którzy próbowali ściągnąć z niej wyrywającego się i opierającego Strygera.
Einear przyglądała się temu spokojnie, z zaczerwienioną twarzą i błyszczącymi oczyma. Nie wyglądała jednak na uszczęśliwioną. Prowadzący podszedł do niej i poddźwiękowo przekazał jakąś wiadomość, w taki sposób, by kamery nie mogły tego uchwycić.
- Otrzymałem wniosek, aby zaplanowane na dziś głosowanie z powodu tego nieszczęśliwego...
Einear obróciła się gwałtownie w jego stronę; wreszcie dostrzegłem na jej twarzy rozdrażnienie, które tak bardzo chciałem zobaczyć. Podeszła do mównicy.
- Proponuję, żebyśmy przeprowadzili głosowanie, jak było to zaplanowane. Proszę, żeby wszyscy państwo pamiętali, że to wizytator Stryger jest tym człowiekiem, który złożył projekt ustawy znoszącej kontrolę nad dystrybucją pentrypty-ny, który wierzy, że poprą państwo jego projekt, ponieważ „w głębi ducha wszyscy jesteśmy do siebie podobni".
Odwróciła się, zeszła z mównicy i ruszyła w stronę swego
miejsca.
Dane taMing poparł wniosek Einear.
Wniosek został przyjęty.
W czasie niewiele dłuższym, niż zajęło formalne ogłoszenie głosowania, okazało się, że projekt zniesienia kontroli nie uzyskał wymaganej większości - zabrakło zaledwie trzech głosów, a jednym z nich był głos Darica taMmga.
35
Niewiele udało mi się zobaczyć z tego, co się później działo w sali Zgromadzenia, gdyż cały klub wypełnił się nagle muzyką, okrzykami i wiwatami. Nigdy bym nie przypuszczał, że kilkanaście osób jest w stanie narobić takiego hałasu. Na ekranie widziałem twarz Einear - pokazywano zbliżenie osoby, która zwyciężyła w tym współzawodnictwie. Jej twarz rozjaśniła się powoli w promiennym uśmiechu, aż w końcu i ja się uśmiechnąłem, wreszcie zacząłem śmiać się i krzyczeć, w przerwach łykając wino, które Mikah wlewał mi do gardła. Wracałem do życia, moje poświęcenie nie poszło na mamę.
Prywatne przyjęcie trwało do czasu, aż klub otworzył swe podwoje, a wtedy zaczęło się świętowanie publiczne, gdyż Argentynę wpuszczała do środka wszystkich chętnych. Ze sceny płynęły światłopieśni, przerywane wiadomościami try-wizyjnymi, w których obszernie informowano o wydarzeniach minionego dnia. W pewnym momencie Argentynę rzuciła mi się na szyję, uścisnęła mocno i krzyknęła do ucha:
- Patrz! Słuchaj!
Ujrzałem na ekranie twarz Darica, który udzielał wywiadu Shanderowi Mandragorze. Daric wziął na siebie „wyłączną odpowiedzialność" za ową nielegalną transmisję, która poraziła umysły wszystkich członków Zgromadzenia, wizytatora
Strygera zaś zmieniła z wybrańca licznych syndykatów w przestępcę.
- Panie Daricu - rzekł Shander Mandragora, przysuwając się do niego - podjął pan nadzwyczajne środki w celu zdemaskowania wizytatora Strygera jako bigota i niebezpiecznego fanatyka. Cóż skłoniło pana do tak kontrowersyjnych, nawet nielegalnych działań mogących podważyć pańską pozycję i zrujnować dobrze zapowiadającą się karierę?
Po twarzy Darica przemknęło coś, tak szybko, że większość ludzi pewnie tego nawet nie dostrzegła. Przez krótką chwilę byłem gotów uwierzyć, że zrobił to wszystko wyłącznie dla dobra ogólnego, że być może znajdzie w sobie tyle odwagi, by wyznać publicznie prawdę o sobie. Lecz on znów przybrał minę męczennika.
- To była wyższa konieczność - odparł, zasłaniając się kłamstwem zawodowego polityka. Patrzył wprost w trzecie oko Mandragory, a jednocześnie w twarze wszystkich widzów we wszechświecie. Było to obliczone na zjednanie ich sobie. Argentynę nie mogła oderwać od niego wzroku. -Współpracowałem z wizytatorem Strygerem, byłem łącznikiem Centaura w sprawach dotyczących zniesienia kontroli. Stało się dla mnie oczywiste, że jest to człowiek o niebezpiecznie chwiejnej psychice. Wiedziałem jednak, że ze względu na swą niezwykłą wprost popularność jest niemal pewnym kandydatem do zajęcia miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Kiedy zrozumiałem, do czego to może doprowadzić, doszedłem do przekonania, że ktoś musi go powstrzymać. Zdawałem sobie sprawę, że zważywszy jego popularność, potrzebne są nadzwyczajne środki, by w sposób jednoznaczny skończyć z tą parodią. Dlatego wybrałem tę właśnie metodę.
- A co z ofiarą? - spytał Mandragora. - Sam przeprowadzałem z nim wywiad, kiedy uratował kilka osób przed krwawym zamachem na panią Ełnear Lyron-taMing. Był jej doradcą. Czy pani Einear wiedziała o całej tej sprawie?
- Absolutnie nie. - Daric ledwie ukrywał zniecierpliwienie. - Poznałem go dobrze, ponieważ mnie także uratował
wówczas życie. Zgodził się odegrać rolę ofiary, gdyż sam był przekonany, że Strygerjest niebezpiecznym fanatykiem. Z jego strony był to akt najwyższej odwagi. Ten biedny człowiek straszliwie ucierpiał za swoje przekonania. Znajduje się teraz w odosobnionym miejscu i nie chce, żeby mu zakłócano spokój.
Zakląłem pod nosem, spodziewając się w każdej chwili u-jrzeć ten jego krzywy, pogardliwy uśmieszek.
- On nie był wprowadzony we wszystkie szczegóły tego planu, rzecz jasna. Poza tym, że zgodził się poświęcić, by w ten sposób...
- Ty zawszony kutasie! - mruknąłem.
Argentynę spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi.
- Przecież on cię osłania, bierze całą winę na siebie. Nie rozumiesz tego? Ochrania cię przed dochodzeniem. Wiesz, w jakiej sytuacji byś się znalazł, gdyby on tego nie zrobił?
- Pokazuje figę Charonowi, zbierając całą śmietankę dla siebie - rzekłem ociężale. Dotknąłem opuchniętej twarzy i skrzywiłem się. - Mam go w dupie, niech się nażre... Ja osiągnąłem to, na czym mi zależało.
- Przecież nie musi tego robić, może mieć z tego powodu kłopoty. Czy ty w żadnym jego działaniu nie możesz dostrzec śladu uczciwości?
- Nie, chyba że naprawdę zrobi coś uczciwie. - Pokręciłem głową. Zrobiło mi się niedobrze. Argentynę odwróciła spojrzenie.
- Wiadomo powszechnie - rzekł Shander Mandragora -że Transport Centauryjski zyskałby na zniesieniu kontroli znacznie więcej niż pozostałe syndykaty. Pan jest członkiem ich rady nadzorczej, a przecież nie tylko zniesławił pan wizytatora Strygera, lecz także głosował przeciwko zniesieniu kontroli. Co spowodowało, że zajął pan stanowisko niezgodne z interesami własnego syndykatu?
- Szantaż - szepnąłem tak cicho, żeby Argentynę nie mogła mnie usłyszeć.
Dane wyprostował się i wyprężył ramiona.
- Są pewne rzeczy - oznajmił z godnością, jakiej się na
wet po nim nie spodziewałem - znacznie ważniejsze od pieniędzy.
- Na przykład własna skóra - dodał szeptem Mikah. Uniósł w górę szklankę. - Twoje zdrowie, odmieńcu - rzekł i wypił resztę piwa. Następnie wstał, przeciągnął się i otrząsnął, zasłaniając mi ekran trywizyjny. Przez cały czas znakomicie panował nad sobą, mimo że pił bez przerwy od południa; albo miał założony bocznik, albo głowę mocniejszą od wszystkich, których znałem. - Wygląda na to, że wypełnił swoją część umowy, więc rynek będzie chyba musiał zrobić to samo. - Wzruszył ramionami i spojrzał na mnie. - Mam wrażenie, że dzisiaj wszyscy odnieśli zwycięstwo. Gubernator powinien jednak wysłać kogoś, żeby przynajmniej nakopał mu nieco w dupę, żeby zrozumiał, ile ma szczęścia. -Uśmiechnął się; myślał, że to chyba on sam powinien to zaproponować.
Argentynę zmarszczyła brwi, nie odezwała się jednak. Mikah wyciągnął do mnie rękę i wymieniliśmy uściski dłoni.
- Na razie, dzieciaku - powiedział. - To była dobra robota. Uśmiechnąłem się lekko i skinąłem głową. Nagle znów moje myśli powędrowały ku temu, o co bardzo chciałem go prosić, chociaż przysiągłem sobie, że nigdy tego nie zrobię. Ale wyraz jego oczu i to, co się za nimi kryło, po raz kolejny powstrzymały moją prośbę. Spuściłem głowę, powtarzając sobie w duchu, że w opakowaniu mam jeszcze trzy plastry oznaczone czerwonymi kropkami... Spojrzałem mu w twarz.
- Dziękuję. Uniósł rękę, pokazując mi bliznę.
- Na zawsze, bracie.
Pożegnałem go takim samym gestem i patrzyłem, jak wychodzi z klubu. Kiedy się odwróciłem w stronę Argentynę, już jej nie było przy stoliku. Obok mnie siedział nieznajomy z pokrytą łuskami skórą i długim rozdwojonym językiem chłeptał syrop z miseczki. Zjadłem kilka bułek z mięsem, a gdy zacząłem odczuwać powracający ból, zaaplikowałem sobie parę środków przeciwbólowych. Łuskowaty nieznajo-
my poprosił mnie do tańca, ale odmówiłem ruchem głowy. Ułożyłem się wygodnie na poduszkach, oglądając nie kończące się powtórki fragmentów transmisji, wywiady i komentarze, aż w końcu miałem tego dość.
Kiedy po raz trzeci słuchałem wywiadu z Darikiem, ten zjawił się w klubie. Wyczułem jego obecność: umysł Darica znacznie różnił się od umysłów gości klubu. Podążyłem za nim, gdy przepychał się przez tłum w stronę Argentynę, która stała w bezruchu i patrzyła na jego obraz trywizyjny. Podszedł do niej. Zapragnął przytulić ją i udowodnić zarówno jej, jak i sobie, że żyje i nie jest jej obojętny... Nie zrobił tego jednak, zapanował nad sobą i delikatnie dotknął jej ramienia. Odwróciła się. Wręczył jej sterownik symbu, mrucząc pod nosem słowa podziękowania.
Wzięła od niego sterownik i włączyła do swego gniazdka. Zapytała go o samopoczucie, powiedziała, że bardzo się cieszy, iż wszystko skończyło się dobrze, czując zarazem pustkę w swoich słowach. Powiedziała mu również, jak wyszedł w reportażu, wreszcie, jakby wbrew sobie, co czuje... Powoli wyciągnęła do niego ręce, w końcu dotknęła jego piersi. Po chwili jej ręce zsunęły się w dół, objęła go w pasie. Teraz, kiedy on także objął ją ramionami, nie było już dla niej odwrotu. .. Jego myśli pomknęły ku tym sekretnym miejscom jej ciała, gdzie tak bardzo pragnęła poczuć jego dotyk przez te wszystkie nie kończące się dni.
Odwróciłem głowę i przerwałem kontakt. Nie umiałem powiedzieć, które z nich wzbudza we mnie większe obrzydzenie ani też dlaczego nie byłem zaskoczony. Zapatrzyłem się w obraz trywizyjny, czekając, aż Daric podejdzie do mnie -wiedziałem, że to zrobi.
Kiedy wreszcie stanął przy moim stoliku, sam, promienny uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy tylko uniosłem wzrok. Wzdrygnął się na widok moich ran.
- Wynoście się stąd - rzucił ludziom siedzącym przy stoliku.
Ci pospiesznie wstali i odeszli. Usiadł.
- Jesteś teraz zadowolony? - spytał ze śmiertelną powagą.
- Wypełniłeś jedynie swoje zadanie. - Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło.
- A co z ludźmi z czarnego rynku? Czy oni to wszystko widzieli? Czy również są zadowoleni? Nie będą już chcieli mnie zabić?
Wzruszyłem ramionami. Ten gest wywołał ból wszystkich mięśni ramion i klatki piersiowej.
- Więc...? - zapytał, nie uzyskawszy odpowiedzi.
- Tak. Chyba tak.
Skinął głową, ale głębokie bruzdy na jego czole nie znik-nęły.
- A ty? Będziesz trzymał gębę na kłódkę? Zmarszczyłem brwi i dotknąłem palcem warg pokrytych strupami.
- Przecież cię osłaniam! Wziąłem na siebie całą winę za wszystko, co się stało, żebyś nie był za nic odpowiedzialny! Na miłość boską, chyba za to warto było odnieść kilka ran? -Rozrzucił szeroko ręce. - W porządku. Byłem wściekły. Chciałem, żebyś cierpiał tak samo, jak ja cierpiałem przez ciebie. Przyznaję się. Nie miałem jednak zamiaru dopuścić do czegoś takiego. Sądziłem, że potrafię go powstrzymać. Nie wiedziałem... On zawsze przerywał, zanim... - Musiał w końcu przyznać, tak przede mną, jak i przed samym sobą, że ostatecznie nie umiał powstrzymać Strygera, tak jak ja. Spuścił głowę, przypomniawszy sobie własny strach towarzyszący świadomości, że Stryger wymknął mu się spod kontroli.
Nawet wolałbym, żeby mnie okłamał, ale on mówił szczerze. Gdy spojrzał mi w oczy, odwróciłem głowę, próbując zebrać myśli. Nie mogłem mu powiedzieć, co naprawdę mi zrobił... Gdybym mu to wyznał, jedynie mnie byłoby ciężej z tym żyć.
- W porządku - szepnąłem. - Jeśli chcesz żyć z tym kłamstwem, proszę bardzo. Może nawet nie będę miał ci tego za złe. - Zrozumiałem, że jeśli on zostawiał decyzję w moich rę-
kach, powinienem zdobyć się na to samo co on. Spojrzałem na niego zdrowym okiem, o wciąż jeszcze okrągłej źrenicy. -Wiesz co? Kiedy oglądałem twój wywiad, przez chwilę miałem wrażenie, że wyznasz całą prawdę, że może w końcu sam zrozumiałeś, dlaczego zniszczenie Strygera było tak ważne i że fakt, iż miałeś w tym swój udział, będzie miał dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. - Dotknąłem ręką głowy i skrzywiłem się. - Ale widocznie był to tylko efekt wstrząsu mózgu. Spojrzał w bok.
- Nie - rzekł po chwili. - Miałeś rację. - Przyjemność sprawiało mu prowadzenie gry ze Strygerem, roztaczanie nad nim władzy, oszukiwanie go, podobnie jak oszukiwał wszystkich w swoim otoczeniu. Wczoraj z rozkoszą patrzył, jak Stryger mnie katuje. Rozbudzał w sobie taką samą nienawiść do mnie, lecz ta w końcu sprawiła, że ból stał się zbyt osobisty; wniknęła w głąb jego duszy i rozbiła ten mur kłamstw, który napawał go złudnym poczuciem bezpieczeństwa - ta sama nienawiść, która mnie rozbiła fizycznie... Dostrzegł nie tylko całą prawdę o Strygerze, lecz także o sobie, o wszystkich dręczących go koszmarach.
- W środku nocy - rzekł - kiedy próbowałem zaciągnąć tego zadufanego w sobie, zboczonego kretyna w jakieś odosobnione i bezpieczne miejsce, choć robiłem to jedynie dlatego, że za grosz nie był lepszy od innych... doznałem czegoś w rodzaju olśnienia. Zapragnąłem ujrzeć nagle tego sukinsyna obnażonego i bezbronnego w obliczu opmii publicznej;
nie tylko ze względu na mnie. - Zacisnął mocno palce na krawędzi stołu, zerknął na nie i je rozprostował. - Ciotka była wspaniała, prawda? - Uśmiechnął się, jakby dotychczas tego nie zauważył. - Wiesz, przez krótką chwilę w czasie wywiadu próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, co by się stało, gdybym powiedział wszystkim, że jestem psionem... - Spojrzał na mnie. - Ale na szczęście to szybko minęło. Cieszę się, że wkrótce wyjeżdżasz. Nawet taka odrobina prawdy bywa czasem bardzo niebezpieczna.
Uśmiechnąłem się. na tyle szeroko, na ile pozwalały mi po
ranione wargi. Zrozumiałem, że nigdy bym nie usłyszał z jego ust podobnych słów, gdyby nie to, co się stało wczoraj.
- Co ci grozi za włamanie się do systemu Zgromadzenia? Jego brwi powędrowały w górę.
- Pewnie posypią się na moją głowę jakieś formalnoprawne i polityczne śmieci. Nie będzie to przyjemne. Ale chyba uniknę poważniejszych kłopotów. W końcu to może nawet poprawić stosunki Centaura z władzami Federacji, zwłaszcza że miałem na celu jedynie zdemaskowanie Strygera. Poza tym jestem taMingiem, chyba wiesz, co to znaczy? - Uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramionami. - Koty i wysoko urodzeni zawsze lądują na cztery łapy.
Zaśmiałem się.
- A co z twoim ojcem?
Spoważniał nagle. Odwrócił głowę, lecz nie odpowiedział. Ciekaw byłem, który z nich w ostateczności bardziej mnie nienawidzi.
- Mimo wszystko nawet Argentynę mi przebaczyła. -Spojrzał znowu na mnie, wykrzywiając wargi w głupawym uśmieszku. Mimo że zrobiłem wszystko, by zniszczyć ich związek... Pomimo ze poznała jego tajemnicę. Na chwilę ogarnęło go przerażenie, które szybko ustąpiło miejsca rozbawieniu. -Układ oparty na wzajemnym zaufaniu. Kto wie, jak się to może skończyć? Chyba będę musiał być dla niej milszy. - Zaśmiał się nerwowo i wstał od stolika. - Może nawet powinienem ci podziękować. Mam jednak nadzieję, że nie spotkamy się już nigdy, Kocie. Nie mówię, że chciałbym o tobie zapomnieć. - Zrobił krok, lecz zatrzymał się i obejrzał na mnie. -Zachowałem sobie kopię tego zapisu z tobą i Strygerem. Mam zamiar wykorzystywać ją dla własnej przyjemności. -Zaśmiał się, kiedy dostrzegł wyraz mojej twarzy, i chciał odejść.
- Dane!
Stanął i spojrzał na mnie.
- Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć - rzekłem, starając się panować nad głosem. - Zachowam dla siebie two-
ją tajemnicę, ale nim się dowiedziałem, że to ty jesteś lekiem, przekazałem Braedeemu, że w rodzinie jest jeszcze jeden psion. - Tym razem ja się uśmiechnąłem, gdy on zrobił głupią minę. - Chciałbym, żebyś o tym pamiętał.
Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, przełykając ślinę. Wreszcie znów się uśmiechnął.
- No cóż, to miło z twojej strony - mruknął. - Jesteś takim samym człowiekiem jak my wszyscy. - Odwrócił się i zaczął rozglądać za Argentynę.
Opadłem na poduszki i zamknąłem oczy.
- Nażryj się gówna i zdechnij - mruknąłem pod nosem.
Kiedy otworzyłem oczy, obraz trywizyjny znikał powoli ze sceny, zmieniał się w mgiełkę. Argentynę ze swoją grupą zaczynała przedstawienie. Mówiła, co prawda, że dzisiaj nie będą występowali; ciekaw byłem, które z wydarzeń wpłynęło na zmianę jej decyzji.
Tym razem nie nawiązałem kontaktu, kiedy roztoczyła się przede mną feeria świateł i dźwięków. Pozwoliłem swoim tradycyjnym zmysłom nasycić się halucynogenną wizją sym-bu. Może i traciłem nieco ze wspaniałej sztuki Argentynę, ale myślami przebywałem zupełnie gdzie indziej... Patrząc i słuchając, pozwalając, by światłopieśń otaczała mnie i wciągała w swoją głębinę, myślałem o tym, że prawdopodobnie po raz ostatni oglądam występ Argentynę. Nie potrzebowałem jej już więcej, ona mnie także nie potrzebowała. Cokolwiek się tu działo, dla mnie nie było już miejsca w „Czyśćcu".
Nie miałem gniazdka bezpośredniej łączności na karku. Dla niej i dla reszty wykonawców nie istniałem na tej płaszczyźnie, na której przebywały obecnie ich umysły. Wkrótce miałem być dla nich zaledwie jednym ze wspomnień. Nie potrzebowałem jednak gniazdka, żeby nawiązać z nimi kontakt. Teraz, kiedy mogłem jeszcze korzystać ze swego Daru, zapragnąłem go użyć. Moje myśli przebiły się przez mgłę środków przeciwbólowych i odnalazły umysł Argentynę. Włączyłem się do obwodu. Przesłałem im wszystko, co widziałem, podsycając nastrój Argentynę, którym stero
wała wszystkimi wykonawcami naraz, a ich reakcje płynęły do niej z powrotem. Robiłem zupełnie swobodnie to, do czego uprzednio potrzebowałem bezpośredniej więzi z obwodami symbu... Wreszcie domyślili się mojej obecności, zrozumieli, że nawiązałem z nimi kontakt po raz ostatni, ofiarowując im to, co najlepsze.
36
W ciągu następnych dni wiadomości pełne były pani EIne-ar Lyron-taMing, która otrzymała nominację do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Nie oglądałem ich, ponieważ gdy się wreszcie położyłem do łóżka, spałem przez trzy dni pod rząd. Kiedy w końcu stanąłem na nogach, ból minął na tyle, że mogłem wytrzymać bez środków przeciwbólowych. Opuchlizna w dużym stopniu zeszła; kiedy spojrzałem w lustro, miałem znowu wrażenie, że stoi przede mną ktoś, kogo znam. Odkleiłem plastry i zdjąłem bandaż z oka. Wyglądało prawie jak oko Snajpera, ale przynajmniej mogłem przez nie coś widzieć. Myślałem o Starówce i o tym, że zostanę ślepy do końca życia. Co prawda, w szpitalu Soule'a obiecywali, że nie zostaną żadne trwałe blizny, ale dopiero teraz mogłem się przekonać, że nie kłamali. Dwoje zielonych oczu o okrągłych źrenicach omiotło uważnym spojrzeniem każdy skrawek mego ciała, aż w końcu odwróciłem się od lustra.
Zszedłem na dół, przystając na każdym schodku. Gdy dotarłem do kuchni, wielki na całą ścianę obraz Shandera Mandragory oznajmiał całemu światu, że wizytator Stryger popełnił samobójstwo. Żołądek podszedł mi do gardła. Wypiłem kubek zimnej kawy, którą nalałem z dzbanka stojącego na stole.
- Zostawił wiadomość - rzekł Aspen, spoglądając na
mnie. Otoczył ramieniem Nocnika. - Jakieś brednie na temat wędrówki do miejsca, gdzie będzie się czuł potrzebny...
Przez chwilę myślałem, że to żart, lecz Aspen mówił poważnie.
- Myślisz, że naprawdę istnieje raj? - zapytał Nocnik.
- Nie wierzę w raj - odparłem. - Ale mam nadzieję, że istnieje piekło.
Obaj spojrzeli na mnie, nie powiedzieli jednak nic.
- Gdzie jest Argentynę? - zapytałem, chcąc przerwać milczenie.
Aspen spuścił głowę, poczułem jego zakłopotanie.
- U Darica.
Syknąłem pod nosem.
- Przykro mi, chłopie - rzekł Nocnik. - Nie bierz tego tak poważnie.
- On sam to powiedział - mruknąłem. - Koty i ludzie dobrze urodzeni zawsze spadają na cztery łapy.
- Pani Einear próbowała się z tobą skontaktować - powiedział Aspen. - Zostawiła całą stertę wiadomości.
Dosyć! Uśmiechnąłem się lekko. Wybij to sobie z głowy!
- Jakich wiadomości?
Powiedzieli mi po kolei, co się wydarzyło aż do jej nominacji. Pokiwałem głową. Nie byłem zaskoczony, odczuwałem wyraźną ulgę.
- Powiedziała, że chce z tobą rozmawiać, jak tylko to będzie możliwe. Ma coś bardzo ważnego. Wstałem od stołu.
- Dzięki.
Poszedłem do wideofonu i próbowałem się z nią połączyć, ale linia była zajęta. Prawdopodobnie wszyscy w Galaktyce próbowali w tej chwili uczynić to samo i miało to chyba potrwać jeszcze przez jakiś czas. Stałem przez chwilę w korytarzu, próbując się odprężyć i jednocześnie wymyślić coś sensownego. W końcu wybrałem numer Natana Isplanasky'ego. Jego twarz pojawiła się na ekranie niemal natychmiast, kiedy podałem swoje dane. Popatrzył na mnie uważnym wzrokiem,
tak jak robili to wszyscy, ale spokojnie wysłuchał tego, co miałem do powiedzenia. Gdy skończyłem, zachmurzył się nieco i przeciągnął dłonią po brodzie.
- Nie wiem, czy to w ogóle możliwe - odparł. - Została dzisiaj podłączona, a okres dopasowywania się nowego członka Rady jest dość trudny...
- Muszę się z nią zobaczyć - rzekłem. - Zostało mi tylko kilka dni. Wyglądał na zaskoczonego.
- A co później?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie jestem pewien.
- Masz jakieś kłopoty z powodu tej afery ze Strygerem?
- Nie. - Pokręciłem głową.
- Dobrze się czujesz?
- Nie. - Pomyślałem, że to chyba dość oczywiste.
- Do cholery! - rzucił. - Nigdy już nie będę wiedział, czy gorsze jest to, co mówisz, czy to, co pomijasz milczeniem. -Urwał, kiedy zaśmiałem się w głos, lecz po chwili także się uśmiechnął. - Zobaczę, może uda mi się coś zrobić dla ciebie.
Zadzwonił do mnie później tego samego dnia.
- Przyjedź do mego biura - powiedział. - Będę na ciebie czekał.
Fakt, że dotrzymał słowa, zaskoczył mnie chyba najbardziej ze wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku tygodni. Skinąłem tylko głową i zaraz wyszedłem z „Czyśćca".
Czekał na mnie przy wejściu do swego biura. Udawał, że nie razi go widok mojej twarzy. Wprowadził mnie do środka.
- Einear dołączy do nas, jak tylko będzie to możliwe. -Wręczył mi otwartą butelkę ze swoich zapasów tysiącletniego piwa. - Zasłużyłeś na to - rzekł. - Trzeba mieć nerwy jak postronki, żeby czegoś takiego dokonać. Mieszkańcy Federacji są ci winni znacznie więcej niż piwo. - Za to, że wytrąciłem Strygera z orbity.
Spojrzałem na butelkę... by nie patrzeć Isplanasky'emu w oczy.
- Nie robiłem tego dla nich.
- No cóż - rzekł - niewiele rzeczy jest robionych z powodów, dla których powinny być robione. - Poruszył się niespokojnie. - Jeśli już o tym mowa, ja osobiście jestem ci także winien znacznie więcej niż piwo.
Uniosłem głowę.
- Za co?
- Za to, że mi wytknąłeś ślepotę. Einear w końcu powiedziała mi, co cię spotkało w Kopalniach.
Pociągnąłem łyk piwa. Nie odzywałem się. Tym razem on spuścił głowę.
- Rozpatrywałem różne możliwości poszerzenia systemu, aby mieć bardziej bezpośredni dostęp do wszystkich jego części. - Nie odwrócił wzroku, kiedy spojrzałem mu prosto w oczy. - A także żeby móc otoczyć pełniejszą opieką moich klientów. Nie wiem, czy to wystarczy, żeby dać choć najmniejszą satysfakcję komuś, kto wiele ucierpiał. Mam jednak nadzieję, że to wystarczy, by zmiany były odczuwalne. - Nie powiedział tego, o czym obaj wiedzieliśmy, chociaż każdy na swój sposób: że on także był tylko jedną z myszy w tej machinie. Na dobrą sprawę niewiele więcej mógł zrobić. Cały system to zupełnie co innego niż poszczególne części.
A jednak zależało mu na tym, żeby wprowadzić jakieś zmiany. To, co spotkało kogoś tak mało znaczącego jak ja, liczyło się dla człowieka, który urzędował w prywatnym gabinecie na szczycie świata - na wierzchołku potężnej struktury ZTF. Przywołałem w pamięci mój poprzedni pobyt w tym gabinecie i to, co wówczas czułem. Teraz, odczytując niepokój, zniecierpliwienie i nadzieję w jego umyśle, pojąłem nagle, że świadomość tego, co on czuje, ma dla mnie cholernie duże znaczenie. Zrozumiałem także, jak wiele dla niego znaczył fakt, iż Einear jest jego przyjaciółką.
- Witaj, Kocie!
Odwróciłem się na dźwięk głosu Einear. Zdumiało mnie,
że w najmniejszym stopniu nie wyczułem jej obecności. Stała za mną, uśmiechnięta. Zrobiłem krok w jej kierunku, stanąłem w bezruchu i zamrugałem.
- Pani tu wcale nie ma. - Miałem przed sobą jedynie obraz, hologram. Wyglądał bardzo realistycznie, lecz ja nie wyczuwałem bliskości jej umysłu. Stałem jak zahipnotyzowany, wysyłając myśli coraz dalej i dalej w poszukiwaniu prawdziwej Einear. - Gdzie pani jest? Nie mogę pani odnaleźć.
- Wiem o tym. - Jej uśmiech powoli zanikał, aż stał się prawie niedostrzegalny. Nie umiałem powiedzieć, co się za nim kryje. - Obawiam się, że to wszystko, co mogę zrobić. Jestem już wewnątrz Rady Bezpieczeństwa.
- Tak, wiem. Ale... - Pokręciłem głową. - Gdzie pani jest naprawdę?
Einear obróciła się w stronę Isplanasky'ego.
- Natan, nie wyjaśniłeś mu? Ten wzruszył ramionami.
- Sądziłem, że on wie.
- O czym? - spytałem, szykując się, by odczytać prawdę z jego umysłu.
- Czy możemy zostać na chwilę sami? - zapytała Einear.
- Oczywiście - rzekł Isplanasky. -1 tak miałem wracać do systemu. - Spojrzał na mnie. - Do widzenia. Kocie. Życzę ci powodzenia. Wyjdziesz stąd sam, kiedy skończycie rozmowę.
Przeszedł w drugi koniec pokoju, położył się na leżance i włączył do systemu, tak jak wtedy, gdy go widziałem pierwszy raz. Leżał wyprostowany, całą energię swego umysłu i ciała wlewając do Sieci. Znajdował się nadal w tym pokoju, mimo to ja i Einear mieliśmy zapewnioną dyskrecję. Odwróciłem się w jej stronę i zgarbiłem ramiona. Fakt, że miałem przed sobą Einear, chociaż nie czułem jej, znacznie pogorszył moje samopoczucie.
- A więc zwyciężyliśmy - rzekła cicho, gładząc dłońmi długą szaroniebieską suknię. Jej twarz wyrażała dumę, a nawet coś jeszcze głębszego. - Znalazłeś jednak na tyle ostrą
igłę, by wszyscy delegaci Zgromadzenia podskoczyli w swych fotelach. To, co się stało, jest tylko twoją zasługą, a nie Darica, prawda? Skinąłem głową.
- Ale gdyby nie pani, Stryger nadal miałby szansę zdobyć to, na czym mu zależało. Cały mój plan mógłby spełznąć na niczym, gdyby nie pani udział. - Coś ścisnęło mnie za gardło. Wiele wysiłku kosztowało mnie zachowanie obojętnego wyrazu twarzy. Einear także spoważniała.
- W końcu to on sam wybrał swoje przeznaczenie... -Wiedziała już o samobójstwie Strygera. Nie umiałem powiedzieć, czy ona naprawdę wierzyła w to, że jego należy obarczyć całą winą, a nie nas. Sam zresztą nie umiałem tego rozstrzygnąć w głębi duszy. - Po raz kolejny muszę ci serdecznie podziękować. - Jej głos nabrał nagle mocy. Omiotła mnie spojrzeniem i zmrużyła oczy, dostrzegłszy widoczne jeszcze ślady pobicia. - Gdybym wcześniej wiedziała o Strygerze to wszystko, co teraz wiem, i o prawdziwej naturze Rady Bezpieczeństwa... Gdyby on zajął moje miejsce, chaos wywołany przez jego niestabilną psychikę byłby wręcz niewyobrażalny. - Zacisnęła mocniej dłonie. - Ale gdybym wiedziała, do czego zamierzasz się posunąć i na co narazić, nigdy bym ci na to nie pozwoliła.
- Właśnie dlatego zachowałem to w tajemnicy. - Pokręciłem głową, nie mając odwagi powiedzieć jej więcej. - Ma-dam... dlaczego pani tu nie ma? Ze względów bezpieczeństwa...?
- Jestem już wewnątrz Rady, Kocie - odparła, po czym zawahała się, jak gdyby znalezienie właściwych słów miało dla niej olbrzymie znaczenie, czy też w jakiś sposób przychodziło jej z trudem. - Jestem podłączona do systemu, tak jak Natan, tylko że na stałe.
Patrzyłem na nią w zdumieniu, niezbyt rozumiejąc, co przed chwilą usłyszałem.
- Na stałe?
Skinęła głową. Zerknąłem na Isplanasky'ego.
- To znaczy, że pani nigdy nie będzie się mogła odłączyć?
- Nie, nigdy.
- Dlaczego? - spytałem cicho.
- Ponieważ Rada wymaga całkowitego poświęcenia. Utrzymanie kontroli nad każdą siecią rozciągającą się w przestrzeni międzygwiezdnej jest zadaniem wręcz niewykonalnym, a ZTF jest największą działającą siecią spośród wszystkich. W jej wnętrzu istnieją systemy w systemach. Natan działa na jednym poziomie. Ja byłam dotychczas na innym, znacznie niższym. Na każdym kolejnym poziomie o coraz większej złożoności wymagane są coraz większe udoskonalenia, które pomagają pokonać strukturalne ograniczenia umysłu ludzkiego, jednocześnie zwiększają jego pojemność do tego stopnia, by mógł pochłonąć olbrzymi strumień danych i dokonać jego analizy. Większość syndykatów nigdy nie osiąga najwyższego poziomu, muszą dzielić swe operacje na części z powodu ograniczeń w szybkości komunikacji... Jedynie ZTF funkcjonuje na tym poziomie, ponieważ musi uwzględniać wielką liczbę czynników. Na tym właśnie poziomie uzależnienie jest na tyle złożone, że wymaga podłączenia na stałe.
- Co się zatem stało... z panią? - rzekłem, przygryzając wargi.
- Moje ciało zostało zakonserwowane. Urządzenia doskonale się o nie troszczą-.. Będzie żyło jeszcze od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu lat.
Usiłowałem zachować obojętny wyraz twarzy.
- A później?
- Później ponownie zwolni się miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Statut nie pozwala członkom Rady urzędować po ich fizycznej śmierci.
Odwróciłem głowę od tego, co stało w pokoju, udając osobę, którą znałem.
- A co z Einear? To znaczy... Cholera, nie wiem, jak to wyrazić! - Uderzyłem dłonią w udo, zakłopotany, i skrzywiłem się z bólu. - Nie wyczuwam pani. Czy jest pani żywą
istotą, czy tylko projekcją danych? Czuje się pani jak człowiek? Czy w ogóle pani cokolwiek odczuwa?
- Ależ tak... - mruknęła. - Chciałabym, żebyś sam tego doznał. Kocie. Ty zrozumiałbyś ten stan o wiele lepiej niż większość ludzi, ponieważ masz niezwykłe zdolności.
Skinąłem głową, wiedziałem, o czym mówi... chyba nawet znacznie lepiej, niż sądziła. Może nawet dokładniej znałem ten stan niż ona, ale nie mogłem jej tego powiedzieć.
- Niewykluczone, że przyjemnie byłoby złożyć tam wizytę, ale za nic nie zgodziłbym się tam żyć. Uśmiechnęła się lekko.
- Ja dopiero zaczynam w pełni ogarniać, czym to naprawdę jest. Moje poczucie własnej odrębności pewnie jest niczym innym jak fragmentem oprogramowania, o ile się domyślam. A jednak w pewnym sensie nadal czuję się człowiekiem. Może zawsze będę się tak czuła, gdyż przez cały czas działam jako odrębna jednostka i kontaktuję się z istotami ludzkimi na wszystkich poziomach systemu, chociażby w taki sposób, jak teraz przemawiam do ciebie. •
- I jak ja wyglądam w pani oczach? - zapytałem.
- Jakbym patrzyła z bardzo daleka - odparła, a w jej głosie zabrzmiał smutek. - Może kiedyś z czasem moje poczucie przynależności do rodzaju ludzkiego zaniknie. Może właśnie dlatego długość życia musi ograniczać czas trwania naszej działalności. Ale tutaj, wewnątrz, nie jestem samotna, co, jak sądzę, pomoże mi pamiętać o celu mojej egzystencji, a może nawet o tym, kim byłam. Jestem cząstką Rady w sensie dosłownym. .. stanowimy jeden umysł.
Pomyślałem o tych świetlistych istotach, z którymi zetknąłem się wewnątrz systemu Rady, kiedy zgubiłem drogę w wewnętrznej przestrzeni, przemierzając ją razem ze Snajperem. Przeszedł mnie dreszcz, gdy wyobraziłem sobie, do czego by doprowadziło włączenie Strygera do systemu. Przypomniałem sobie, jak odczuwa się prawdziwe zespolenie. Hydranie potrafili sprzęgać swe umysły w jedną świadomość złożoną z tylu jednostek, ile było potrzeba. Całkowite otwar-
cię umysłu przed drugą osobą zupełnie wykraczało poza zakres możliwości zwykłych ludzi. Było to niezwykle trudne nawet dla kogoś posiadającego zdolności psioniczne... nawet dla mnie. Myśląc o tym, poczułem, że ogarnia mnie dziwne uczucie, podobne do zazdrości, nie umiałem jednak go określić.
- Czy pani wiedziała, że to będzie właśnie tak wyglądało? - Nie potrafiłem, a może nie chciałem w to uwierzyć. - Czy wiedziała pani, że zwycięstwo oznacza niemożność spotkania się z kimkolwiek twarzą w twarz, poczucia zapachu kawy, namalowania obrazu czy pójścia na spacer do lasu? - W mojej pamięci odżyły wspomnienia tego wszystkiego, z czego Einear czerpała radość.
- Tak. - Skinęła głową. - Wiedziałam o tym. Nie znałam wszystkich szczegółów, bo nie mogłam ich znać. Nie da się tego opisać, używając ludzkich pojęć. Zdawałam sobie jednak sprawę, że stąd nie będzie już powrotu.
- Ajednak dążyła pani do tego. - Nie musiałem nawet o to pytać, odpowiedź była dla mnie aż nadto oczywista. - Nie bała się pani tego... zniknięcia?
- A czy ty nie bałeś się tego, co się z tobą stanie, kiedy zgodziłeś się oddać w ręce Strygera?
- Owszem - odparłem. - Bałem się jak wszyscy diabli. Zaśmiała się.
- Ja także się bałam jak wszyscy diabli. Wiesz, Kocie, ktoś opisał proces udoskonalania ludzkiego umysłu jako wlewanie po kropli barwnika do dzbanka, potem wylewanie zawartości dzbanka do wielkiej kadzi i opróżnianie kadzi do morza. Barwnik pozostanie tam na zawsze, bez względu na to, jak silnie rozcieńczony. To prawie tak, jakby się widziało Boga we wszystkich rzeczach. Sądzę, że to bardzo trafne porównanie, może to nawet klucz do naszego przetrwania jako gatunku. Musimy zgodzić się być cząstką systemu, który sami stworzyliśmy, taką jego częścią, która nam odpowiada, komórką, całym organem albo... mam nadzieję, także duszą. Wystarczającym powodem jest fakt, że uruchomiliśmy proces nie kończących się transformacji, czy nam się to podoba,
czy nie. Każdy postęp wiąże się z tęsknotą za tym, co zostawiamy za sobą, każdy wybór oznacza, że musimy z czegoś zrezygnować, co tym samym wydaje nam się o wiele piękniejsze.
Pokręciłem głową.
- A więc nie żałuje pani?
- Och... - Tym razem jej uśmiech sprawiał wrażenie nieco sztucznego. - Może trochę. Tak jakby dusza tęskniła za utraconym ciałem. Mówiono mi, że ta tęsknota przybierze na sile, ale z czasem zniknie, minie bez śladu. W tej chwili zostałam sam na sam ze swymi wspomnieniami. A więc nawet wszystko to, czego żałuję, jest dla mnie niezwykle cenne.
Odwróciłem od niej wzrok; ogarnęło mnie tak silne rozczarowanie, że wręcz nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Przyszedłem tu, żeby spotkać się z Einear, z żywą i pełną uczuć kobietą, z którą tak wiele razem przeszliśmy... Chciałem zobaczyć ją po raz ostatni, zanim narkotyki zeżrą mnie do końca i całkowicie utracę zdolność kontaktowania się z nią, z jej umysłem, z jej duszą. Przez te cholerne narkotyki spałem trzy dni. Bezpowrotnie minęła możliwość spotkania się z nią i nigdy już nie będę miał takiej szansy.
- A co z tobą,? - zapytała.
- Czuję sięparszywie - odparłem, zaciskając dłonie. - Naprawdę parszywie.
- Jesteś zły?
Pokręciłem głową.
- A więc rozczarowany... ? Wzruszyłem ramionami.
- Boisz się mnie?
Odwróciłem się w jej stronę.
- Nie... - Potrząsnąłem głową. - Sam nie wiem - dodałem ochrypłym głosem. - Czuję się zagubiony, bo nie mam pojęcia, czym pani teraz jest.
- Zatem prawdopodobnie czujesz to samo, co ja czułam podczas naszego pierwszego spotkania - rzekła cicho. Spuściłem głowę.
- Szkoda, że pani mi tego nie powiedziała. Mógłbym się wówczas... przygotować.
- Wygląda na to, że oboje mieliśmy pewne bolesne dla nas sekrety. Zresztą to, co wiedziałam o prawdziwym charakterze Rady Bezpieczeństwa, jest objęte tajemnicą i nie mogłam się tym z tobą podzielić. Ci, którzy znają prawdę, uważają, zresztą nie bez racji, że urzędnicy Federacji, wszyscy działający na rzecz ZTF, powinni wierzyć, iż kierują nimi w pełni roz-różnialne istoty ludzkie. Starają się ... staramy się zachować to wrażenie. Ty poznałeś całą prawdę. Mogłam ci to powiedzieć tylko dlatego, że wiem, iż można ci w pełni zaufać.
Spojrzałem na holograficzny obraz Einear. Nie odzywałem się.
- Jest jeszcze jedna sprawa, którą pragnę z tobą przedyskutować - oznajmiła silnym głosem. - Stanowisko w Radzie Bezpieczeństwa stawia mnie w niezręcznej sytuacji. Kocie. Z punktu widzenia prawa nie jestem ani martwa, ani żywa. Chciałam cię zobaczyć nie tylko po to, by się z tobą pożegnać, lecz także by poradzić się ciebie w sprawie rozdysponowania mego majątku.
- Mnie? - spytałem, zdumiony.
- Mój majątek, włączając w to kontrolny pakiet akcji Chem-EnGena, powinien przejść w ręce kogoś, komu ufam, na okres mojej... nieobecności. Chciałabym ujrzeć ciebie w radzie zarządzającej majątkiem.
- Mnie? - powtórzyłem, coraz bardziej zdumiony. - Nie mam zielo... zupełnie się nie znam na tych sprawach... Uniosła ręce.
- To nie jest konieczne. Philipa będzie przewodniczyła radzie, mając nadzór nad wszystkimi bieżącymi sprawami. Ja potrzebuję do utworzenia rady jedynie ludzi, którym mogę w pełni zaufać; ludzi, którym moje sprawy nie będą obojętne. Zachowasz całkowitą swobodę prowadzenia takiego trybu życia, jaki sam wybierzesz. Za to nigdy już nie będziesz musiał godzić się na szantaż takich osób jak Braedee, zmuszających cię do wykonywania zadań, których nie znosisz.
Uśmiechnąłem się lekko.
- To wcale nie była aż tak zła praca... Ale dobrze. - Skinąłem głową. - Może mi się to nawet spodoba. - Wolność. A nawet więcej niż wolność... bezpieczeństwo.
Einear także się uśmiechnęła, kiedy spojrzałem jej w oczy.
- Czy znalazła już pani wszystkich kandydatów?
- A możesz kogoś zaproponować?
- Jule.
Zawahała się, lecz skinęła głową.
- Jiro.
Tym razem była wyraźnie zaskoczona. Po chwili uśmiechnęła się i ponownie przytaknęła ruchem głowy.
- Dziękuję ci.
Wzruszyłem ramionami.
- Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Czy jest pani naprawdę szczęśliwa, Einear?
- Tak - odparła bez chwili wahania. - Tak, jestem szczęśliwa.
- W takim razie wszystko w porządku. - Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
- Co zamierzasz teraz robić? - zapytała. - Dla nas obojga ten czas próby dobiegł końca. Pokręciłem głową.
- Sam nie wiem. Chyba wrócę na uniwersytet i zostanę tam do czasu, aż zdecyduję, co zrobić z resztą swego życia. -Wykrzywiłem usta w nieprawdziwym uśmiechu. Sięgnąłem ręką do plastra przyklejonego za uchem, zaciskając jednocześnie zęby. - Ale najpierw muszę znaleźć jakieś miejsce, gdzie w zupełnej samotności będę mógł nawrzeszczeć się do woli. - Chciałem, żeby zabrzmiało to jak żart, ale mi się nie udało.
W jej oczach pojawiło się współczucie i ból, których nie mogłem odczytać z jej umysłu. Po chwili jednak rozpogodziła się.
- Znam takie miejsce - mruknęła. - Nad brzegiem strumienia. Nikt ci tam nie będzie przeszkadzał. Może to miejsce
przypomni ci także kilka pięknych chwil... Czy pozwolisz, żebym zrobiła to dla ciebie?
Zaskoczony, chciałem powiedzieć już: nie, lecz moje myśli powędrowały w to miejsce. Skinąłem głową. Niemal w tej samej chwili ogarnęło mnie przemożne uczucie ulgi. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że przez cały czas trwałem w strachu. Przetarłem oczy ręką.
- Do widzenia, Kocie - powiedziała Ełnear.
- Do widzenia, Ełnear. - Zrozumiałem nagle, że jej także nie mogę wyznać prawdy. Uśmiechnąłem się. - Proszę o mnie czasem pomyśleć. Być może zdołam panią usłyszeć.
Odpowiedziała uśmiechem i wyciągnęła rękę. Próbowałem nawet ją uścisnąć, zanim obraz rozpłynął się w powietrzu.
Zaraz po zniknięciu Ełnear wyszedłem z biura Isplanas-ky'ego. Szedłem korytarzami budynku Federacji po raz ostatni, zupełnie sam. Kiedy dotarłem do sali muzealnej, zatrzymałem się w tłumie turystów, którzy oglądali mozaikę przedstawiającą Ludzi Ziemi. Przez długi czas patrzyłem na twarze mozaiki i ludzi wokół mnie. Twarze ludzi... Nie zrobiłem tego wszystkiego dla nich. Tak powiedziałem Isplanasky'emu. Tym razem jednak nie było mi tak trudno patrzeć na nie. Zmieniły się w jakiś sposób. A może to ja się zmieniłem?
- Witajcie - rzekłem w końcu.
Nikt się nawet nie odwrócił. Ruszyłem swoją drogą.
EPILOG
Mieszkałem w chacie na zboczu wzgórza - żeby znowu nauczyć się żyć ze sobą i tylko ze sobą. Raz w tygodniu schodziłem do najbliższej wioski po zapasy jedzenia. Była to niezależna komuna rzemieślnicza, nie żadna osada Federacji czy osiedle syndykatu, jej mieszkańcy nie przejmowali się ani moim wyglądem, ani tym, że nie wdaję się z nimi w żadne rozmowy. Nie miałem ochoty z nimi rozmawiać czy chociażby słuchać brzmienia ich głosów. Równie dobrze mogli być halucynacjami mojego chorego umysłu, gdyż nie potrafiłem już odbierać ich myśli.
Na początku nawet piętnastominutowe spotkanie pozbawione kontaktu myślowego było dla mnie czymś trudnym do zniesienia: zaczynałem odczuwać głód. Często przez cały dzień nie ruszałem się z pokoju. Gapiłem się na martwe, wypłowiałe ściany, żałując, że nie są pomalowane na czarno. Odczuwałem wyłącznie ból - po części fizyczny, lecz ten niewiele znaczył w porównaniu z mękami psychicznymi. Czasami wrzeszczałem. Raz odważyłem się zadzwonić do Mika-ha, gotów błagać go na kolanach o kolejną porcję tego, czego potrzebowałem. Ale go nie zastałem.
Przez cały czas leczyłem rany. Moje potłuczone ciało dość szybko doszło do siebie, natomiast połamane kości zrastały się o wiele wolniej. Niekiedy czerń w mym umyśle zaczynała przybierać różne odcienie szarości, co świadczyło o tym, że
moje oczy wewnętrzne przyzwyczajają się stopniowo do życia w zaciemnionym pokoju. Po jakimś czasie zacząłem dostrzegać, jak wielkie mimo wszystko nastąpiły we mnie zmiany od chwili przylotu na Ziemię. W końcu mogłem przyglądać się bliznom pokrywającym moją twarz i całe ciało na tyle długo, by stwierdzić na pewno, że zanikają... a jednocześnie wracać do wspomnień, które się z nimi wiązały, na tyle chłodno, by móc wreszcie uwierzyć, że to, co się stało podczas spotkania ze Strygerem, należało oceniać w zupełnie innych kategońach niż to, co się wydarzyło kiedyś w Starówce. Zacząłem wierzyć, że tym razem nie było to przypadkowe i pozbawione większego znaczenia cierpienie... Tym razem dokonałem świadomego wyboru, poświęciłem się dla własnych przekonań, tym samym określając tę znaczącą różnicę. I tak samo jak owo cierpienie, moje przetrwanie też nie było przypadkowe. .. Tym razem naprawdę nie byłem sam, zagubiony w piekle.
Stopniowo doszedłem do przekonania, że nawet jeśli siedemnaście lat spędzonych w Starówce było dla mnie rzeczywistością, to nie wpłynęły one na moje obecne życie do tego stopnia, bym musiał się sam oszukiwać. Miało swoje dobre strony, jak i złe. Nie byłem już niczyją ofiarą. Ale nie byłem już także telepatą. Jedynym moim oszustwem w stosunku do siebie były narkotyki, których używałem, by nie dopuścić do siebie prawdy. Jeśli chciałem żyć z Darem, musiałem się teraz nauczyć żyć bez niego - bez względu na to, jak długo miało to trwać. Mimo wszystko prawda stanowiła najbardziej gorzką pigułkę, jaką musiałem kiedykolwiek przełknąć; doprowadziła do tego, że czułem gorycz za każdym razem, gdy musiałem otworzyć usta, żeby wypowiedzieć choćby jedno słowo.
Dzień po dniu, wraz z zanikającym głodem narkotycznym, zaczynałem na nowo odkrywać otaczający mnie świat. Słyszałem śpiew ptaków, czułem zapachy wilgotnej ziemi i świeżej trawy, odkrywałem kolory kwiatów i nieba. Nauczyłem się grać na harfie ustnej, którą dostałem od Argentynę, gdy pocałowała mnie po raz ostatni podczas naszego pożegnania.
Obserwowałem, jak mija wiosna i w dolinie zaczyna królować lato, aż w końcu zrozumiałem, że mogę się znowu cieszyć życiem; że mogę uważać cały ten świat za moje dziedzictwo, za miejsce, w którym mam prawo do miłości - miejsce, do którego chciałbym jeszcze kiedyś powrócić. W końcu pojąłem także wartość podarunku, jaki otrzymałem od Einear.
Kiedy najgorszy ból wygasł już we mnie, a to, co zostało, nie było tak bardzo dokuczliwe, kiedy mogłem sięgnąć myślami choćby na niewielką odległość, nie natykając się na mur psychiki - zrozumiałem, że Jule miała rację, że pomagając innym, pomogłem samemu sobie, a bagaż przeszłości stał się choć trochę mniej uciążliwy.
Któregoś dnia poszedłem do miasteczka, chociaż nie musiałem tam iść. Zapragnąłem usłyszeć czyjś głos. Poczułem nagle, że znów jestem człowiekiem, jeśli nie Hydraninem... i że jestem gotów na nowo podjąć życie człowieka.
Skontaktowałem się z Braedeem i kazałem się zawieźć z powrotem tam, skąd mnie porwał. Podczas lotu zajął się moimi oczyma. Żaden z nas nie powiedział dziękuję, kiedy opuszczałem statek. Braedee stwierdził jedynie, że powinienem nauczyć się grać w szachy, ja zaś odparłem, że wolę raczej kierki.
Uniwersytet wciąż krążył po tej samej orbicie, kończąc swą sesję na Pomniku. W pokoju znalazłem czekającą na mnie taśmę - od Jule. Usiadłem w fotelu, włączyłem odtwarzacz i kilkanaście razy obejrzałem nagranie jej uśmiechniętej twarzy, nim wreszcie byłem gotów wyjść między ludzi i ponownie rozpocząć życie studenta.
Moja nieobecność została usprawiedliwiona „problemami rodzinnymi". Miałem sporo trudności z zachowaniem poważnego wyrazu twarzy, kiedy przy pierwszym spotkaniu Kissindra Perrymeade powiedziała mi, że wyglądam na zmęczonego i że ma nadzieję, iż moje rodzinne sprawy już się ułożyły. Spytała, czy nie chcę z nią o tym porozmawiać. Odpowiedziałem, że nie. Przeprosiła mnie za to, co się stało przed moim wyjazdem. Nie pamiętałem już, o co chodziło,
lecz nie pytałem. Zaproponowała mi współautorstwo pracy, którą właśnie kończyła pisać na podsumowanie sesji, gdyż stwierdziła, że nie zdążę nadrobić zaległości.
W odpowiedzi pokręciłem głową; wciąż miałem kłopoty z wyłowieniem sensu w jej słowach. Czułem się, jakby nie było mnie tu przez długie lata, chociaż minęło tylko kilka miesięcy. Twarze mozaiki w sali muzealnej wydawały mi się bardziej rzeczywiste niż Kissindra.
- Nie, wszystko w porządku...
- To tylko spłata długu - nalegała, nie rozumiejąc, jak mało mnie to obchodzi. - To przecież twój pomysł wykorzystałam przy pisaniu pracy. Powiedziałeś przed wyjazdem, że Pomnik jest faktycznym pomnikiem wystawionym Śmierci...
- Ja tak powiedziałem? - zapytałem. Wreszcie pokiwałem głową, przypomniawszy sobie tamte chwile. Pomyślałem o zachodzie słońca nad Złotymi Wrotami, o śpiewie wiatru i o tym, co z niego odczytałem... - Tak, chyba masz rację... Zobaczymy się później. - Odwróciłem się.
- Dokąd idziesz? - zapytała o wiele łagodniejszym tonem, niż można się było spodziewać.
- Mam zamiar zrobić krótki spacer po powierzchni. Chcę... poczuć to jeszcze raz, zanim odlecimy.
- Nie potrzebujesz kogoś do towarzystwa? Obejrzałem się na nią.
- A co z... - urwałem nagle. Eyal Chyba tak miał na imię jej chłopak... - Co z Ezrą?
Skrzywiła się i pokręciła głową.
- Nie rozmawiamy od tygodni. Odwróciłem wzrok.
- Ja sam nie mam wielkiej ochoty na rozmowę.
- Nie szkodzi - odparła.
Wzruszyłem ramionami i przytaknąłem ruchem głowy. Polecieliśmy wahadłowcem do Złotych Wrót i wyszliśmy na płaskowyż. Wstawał świt. Byliśmy sami w bladym świetle poranka. Błyszczało jeszcze kilka jaśniejszych gwiazd, a łukowate Wrota wznosiły się ciemne, ledwie widoczne na tle
nieba. Wiatr wciąż nucił swą żałosną pieśń w kamiennych labiryntach - tak jak wówczas. Położyłem dłoń na kieszeni dżinsów, w której trzymałem harfę ustną, przypomniawszy sobie wreszcie, z czym kojarzył mi się wydawany przez nią
dźwięk.
Odszedłem trochę od wahadłowca; piasek zgrzytał pod butami. Było dość zimno, ucieszyłem się, że mam na sobie sweter Snajpera. Kissindra usiadła ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i patrzyła w milczeniu, zostawiwszy mnie sam na sam z myślami.
Usiadłem na kamieniu przy krawędzi płaskowyżu. Zasłuchałem się i wczułem w ten wiatr, czekając, aż promienie wschodzącego słońca sięgną łuku, zatapiając go w złotym blasku. Pomyślałem o tym, jak powstała ta planeta, poskładana z różnych szczątków i fragmentów, z której technologia tak dalece przewyższająca naszą, że zdająca się wręcz magią, stworzyła istne dzieło sztuki. Pomnik klęsk, porażek i rozwianych ztudzeń... Nie, to nie mogło być prawdą. Czekał tyle stuleci, aż jakieś istoty żywe postawią na nim stopę. Nawet powietrze, którym oddychałem, miało w sobie coś z cudu. Wszystkie prace, z jakimi się do tej pory zetknąłem, twierdziły, że do stworzenia atmosfery odpowiadającej człowiekowi potrzebny jest żywy ekosystem. Człowiek mógł tu jednak swobodnie oddychać, wędrować po całym globie, czując się jak w domu... Nie mógł się jedynie osiedlić. To samo dotyczyło Hydran. Ciekaw byłem, czy Hydranie wiedzieli o istnieniu tej planety, czy dotarli tu i badali ten świat. Równie dobrze mógł on być zostawiony dla nich, jak i dla ludzi. Pytanie, czy był on stworzony właśnie dla Hydran, nigdy chyba nie padło pośród muzealnych murów...
Starałem się ze wszystkich sił pohamować uczucie goryczy wywołane tą myślą. Nadal byłem półodmieńcem, chociaż nie miałem już zdolności telepatycznych. Byłem tak samo poskładany z resztek i szczątków jak ten świat, tyle że nie miałem nic wspólnego z dziełem sztuki. Obie moje połowy były do siebie niezwykle podobne - z wyjątkiem tej jednej, drob-
nej rzeczy, stanowiącej zasadniczą różnicę: dwie istoty zupełnie inaczej patrzyły na życie i na siebie. Zastanawiałem się, jak coś podobnego było w ogóle możliwe, jakiż to kosmiczny żart doprowadził do takiego efektu. Przypomniałem sobie nagle, że Stryger pytał mnie o to samo.
Nie mogąc dłużej znieść walki z tymi myślami, wyjąłem z kieszeni harfę ustną i zacząłem grać na niej, próbując ułożyć dźwięki w jakąś melodię. Pieśń wiatru zdawała się być dla mnie odpowiedzią, przywodziła na myśl sztukę symbu, przypominała mi piękne chwile. Wróciłem mimo wszystko z tyloma miłymi wspomnieniami, nawet się tego nie spodziewałem. ..
Pomyślałem o Einear, o tym, gdzie się znajdowała i czym była, o tym wszystkim, co utraciła i co zyskała. Gdybym ja stanął przed takim wyborem, nie miałbym żadnej pewności, na co się zdecydować... Ta część mego umysłu, która bardzo pragnęła znowu być całością, hydrańska część, zazdrościła Einear; ale ludzka część doskonale zdawała sobie sprawę, jak wiele by uległo zmianie, i ta jedynie się bała. Wystarczająco ciężkie było życie z tym, co wiedziałem - ze świadomością bycia jedną z setek miliardów komórek w ewoluującym su-permózgu Federacji.
Mimo to fakt, że Einear zdobyła się na odwagę dokonania wyboru, że uczyniła ten ostateczny krok, miał dla mnie wielkie znaczenie... był nie mniej ważny niż to, co zrobiła, by pomóc mi przetrwać. To ona udowodniła mi istnienie pewnych wartości ludzkich, obecnych w ludzkiej części mego umysłu, których istnienia chyba nikt wcześniej nie byłby w stanie mi wykazać - wartości zasługujących przynajmniej na odrobinę szacunku.
To samo uczynili budowniczowie tego globu. Zaciekawiło mnie, jacy oni byli, zanim zniknęli z naszej płaszczyzny egzystencji setki tysięcy lat temu. Powiedziałem Strygerowi, że nie wierzę w Boga; nie wierzyłem w takiego Boga, jakim on go widział; nie wierzyłem w żadnego Boga, jakiego sam mógłbym wymyślić... Ale cywilizacja zdolna zbudować taki
świat, a następnie zniknąć... mogła w pełni odgrywać rolę Boga, chociażby poprzez ingerencję w układ genetyczny, przez zaszczepienie pewnych nasion i zostawienie ich, by spokojnie wykiełkowały. Jedni mają, inni nie mają. Eksperyment, kosmiczny żart... Następna generacja.
Hydranie pierwsi wyruszyli do gwiazd, lecz zbytnio polegali na swoim Darze i zbyt delikatną utworzyli sieć. Kiedy Ziemianie ruszyli ich śladem, bez trudu porwali telepatyczne nitki tej sieci jak pajęczynę. Hydranie nigdy nie rozpoczęli procesu swojej transformacji, teraz nie mieli już na to szans. Może dla nich wszystko było nazbyt proste, może nigdy nie potrafili zrozumieć, jak wiele otrzymali... i jak wiele mieli do stracenia.
Ziemianie zbudowali swoją własną sieć, technologiczną, prymitywną, za to bardziej trwałą. I oto wykorzystywali ją do nieuchronnej wspinaczki po stromo wznoszącej się krzywej ewolucji... Znowu pomyślałem o Einear, o tych wybrańcach, którzy stali na krawędzi niepoznawalnego... o tych wszystkich leżących u ich stóp podsystemach zgrupowanych w systemy, o jednostkowych istotach ludzkich tworzących rdzeń - duszę, jak nazwała to Einear - ewoluującej pseudo-istoty, którą nazwano syndykatem, a która nieświadomie tworzyła swą przyszłość.
Możliwe, że ten ostateczny krok miał nigdy nie nastąpić, może dla ludzi był on zbyt trudny; może wszechobecny strach przed Odmiennością, który zawsze dominował w umyśle nie mogącym postawić się na miejscu innego umysłu, był przeszkodą nie do pokonania. A może ów krok był możliwy, dlatego że ludzie tak ciężko musieli walczyć o przetrwanie, że nigdy się nie poddawali, próbując pokonać tę nieprzekraczalną dla nich przepaść rozdzielającą jeden umysł od drugiego...
Zerknąłem na blizny widoczne jeszcze na moich dłoniach, a następnie znów popatrzyłem na wstający świt. Cokolwiek miało się stać z rasą ludzką, Pomnik był tu na zawsze -jak drogowskaz wskazujący kierunek ku niewyobrażalnej przy-
szłości. Nie jako nagrobek cmentarny, lecz jako pomnik śmierci Śmierci.
Usłyszałem cichy odgłos kroków za plecami i obejrzałem się. Kissindra stanęła obok mnie.
- Kredyt za twoje myśli - rzekła cicho, niemal szeptem, z delikatnym, wręcz zażenowanym uśmiechem. Pokręciłem głową i także uśmiechnąłem się lekko.
- Nie szastaj pieniędzmi.
. Założyła ręce na piersiach. Miała na sobie jedynie cienką bluzkę z krótkim rękawem. Uświadomiłem sobie, że musi jej być zimno.
- Usiądź - rzekłem, czując się nagle jak samolubny drań. Usiadła obok mnie na rozgrzewającym się z wolna kamieniu. Nie była spięta, nie wyczuwałem w niej ani tęsknoty, ani oczekiwania. Udało mi się to odczytać; nie było to wiele, ale zawsze coś.
Otoczyłem ją ramieniem, jedynie by jak przyjaciel ogrzać ją nieco. Przez jakiś czas siedzieliśmy, patrząc, jak wstaje świt.