Vinge Joane D Psychotronik Psychotronik




JOAN D. VlNGE


PSYCHOTRONIK



przełożyła Kinga Dobrowolska







Prószyński i S-ka

WARSZAWA 1997

Tytuł oryginału: Psion

Copyright © 1982, 1996 by Joan D. Vinge

Projekt okładki:

Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce: Piotr Łukaszewski

Redaktor prowadzący serię: Arkadiusz Nakoniecznik

Opracowanie merytoryczne: Łucja Grudzińska

Redaktor techniczny: Barbara Wójcik

Korekta: Maria Kaniewska

Skład komputerowy: Elżbieta Rosińska

ISBN 83-7180-670-1

Fantastyka

Wydawca: PRÓSZYŃSKI i S-KA SA, 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne S. A.

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12






Książkę tę dedykuję Carol Pugner,

która zawsze wierzyła w Kota,

oraz Andre Norton,

która jest mu duchową matką chrzestną.





Życie, niepowodzenia, odosobnienie,

osamotnienie, ubóstwo to pola bitwy,

które także mają swych cichych bohaterów

- nierzadko wspanialszych niż ci wszystkim znani,

Yictor Hugo, "Nędznicy *



SŁOWO

WSTĘPNE


"Psychotronik" to pierwsza z serii książek i opowiadań po­święconych postaci o imieniu Kot. Jest to także pierwsza po­wieść, jaką napisałam. Zaczęłam ją tworzyć w wieku siedem­nastu lat - i tyle mniej więcej liczy sobie Kot, kiedy rozpoczyna się "Psychotronik". Leżąc w łóżku, długim godzinom bezsen­ności usiłowałam nadać sens "wymyślaniem historii", aż w koń­cu udawało mi się zasnąć, a robiłam tak od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Owej jednak szczególnej nocy w mojej osobi­stej wirtualnej rzeczywistości pojawił się zupełnie nowy boha­ter i zaczai opowiadać historię swego życia - była to opowieść z pierwszej ręki, więc nie pozostało mi nic, tylko słuchać. Po­dobno wszyscy pisarze twierdzą, że tak właśnie pojawiają się ich bohaterowie, ale dla mnie to był pierwszy i jedyny jak do­tąd taki przypadek. Następnego dnia zasiadłam do zapisywa­nia tej opowieści.

W tamtych czasach, jak wielu pazernych czytelników science fiction (a także początkujących literatów najróżniejszego autoramentu), "zaczynałam pisać" mnóstwo rozmaitych powie­ści. Jednakże, jak to bywa z nieopierzonymi pisarzami, nie­odmiennie grzęzłam po pierwszych dwóch rozdziałach, ciska­łam rękopis w kąt i brałam się za coś innego.

Ale do tej historii zawsze wracałam. Napisanie jej - w zry­wach i porywach - zajęło mi dobre pięć lat, wreszcie jednak wyszła z tego cała książka. Nie miałam wtedy pojęcia, co spra­wiło, że akurat ona różniła się od dotychczasowych falstartów. Dopiero całe lata później uświadomiłam sobie, że to coś tkwi­ło w poszczególnych postaciach tej opowieści - zwłaszcza w postaci Kota - coś takiego, co nie chciało zostawić mnie w spokoju.

W niedługi czas po zakończeniu tego, co później miało stać się "Psychotronikiem", zaczęto publikować moje krótsze utwo­ry, a ja nieoczekiwanie przekonałam się, że właśnie do tego za­wodu szykowałam się przez całe życie. Napisałam później wie­le innych opowiadań oraz dwie powieści - w tym nagrodzoną Hugo "Królową zimy" (The Snów Queen) - zanim wróciłam do "Psychotronika".

Przez te lata, zajęta czym innym, wciąż od nowa grzebałam coś przy tamtym starym maszynopisie, ciągle niezadowolona z efektów. W końcu jednak, kiedy uporałam się z "Królową zi­my", znów do niego sięgnęłam. Tym razem przeczytałam swoją "powieść z kufra" (to jest tę pierwszą powieść, którą - jak się powszechnie zakłada - każdy autor trzyma upchniętą gdzieś w kufrze lub na pawlaczu) i zdałam sobie sprawę z dwóch istot­nych spraw: po pierwsze, że nadal chcę opowiedzieć historię Kota, i po drugie, że "ekscytująca przygoda", którą zaczęłam będąc jeszcze nastolatką, jest w istocie o wiele mrocznie j sza, kiedy spojrzy się na nią z perspektywy osoby dojrzałej. (Jeden z moich przyjaciół zauważył kiedyś, że "przygody to po prostu tragedie, do których nie doszło". W tej opowieści do tragedii -dużych i małych - jednak dochodzi.) Znalazłszy się więc w tym punkcie, przepisałam całą powieść niemal od nowa, dodając wszystko, czego w ciągu minionych lat nauczyłam się o tworze­niu powieści i o naturze ludzkiej.

W trakcie pisania odczuwam niemal tę samą przyjemność co podczas czytania, gdyż zanim zacznę, nie planuję zbyt szcze­gółowo, kto co zrobi i kiedy. To właśnie urok następnego, nie­oczekiwanego zwrotu akcji sprawia, że mam ochotę ciągnąć dalej robotę, która pod każdym innym względem przypomina wy­rywanie własnego zęba. W czasie gdy przepisywałam "Psycho­tronika", zdałam sobie sprawę, że chcę - potrzebuję - pisać wię­cej o Kocie, że w rzeczy samej pragnę napisać o nim całą serię powieści, o wszystkich najbardziej znaczących punktach w je­go życiu. Zaczęły przychodzić mi do głowy najróżniejsze wa­rianty przyszłych książek, które później nieprzerwanie w niej ewoluowały, nawet mimo że pracowałam wtedy nad innymi po­wieściami. (Dzięki kaprysom losu i przemysłu wydawniczego "Psychotronik" ukazał się w końcu w wersji nieco okrojonej, jako powieść młodzieńczo-dojrzała. Niniejszej książce przywró­cono już status pełnej dojrzałości.)

W tym samym czasie, kiedy pracowałam nad przeróbką "Psychotronika", napisałam też o Kocie minipowieść zatytuło­waną Psiren - do antologii. W połowie lat osiemdziesiątych na­pisałam "Myszołapa" (Catspaw drugą powieść w serii, w tym celu powycinawszy fragmenty z jeszcze innej książki. Nie mia­łam wtedy serca do niczego innego i znów czułam nieodpartą konieczność dalszego badania losów Kota. "Myszołap" - bar­dziej niż jakakolwiek inna z moich książek - zdawała pisać się zupełnie sama.

Kiedy ją skończyłam, zajęłam się potężnym projektem The Summer Queen i okazało się, że nadal nie mam ochoty żegnać się z Kotem. W rezultacie intryga mojej najnowszej powieści o Kocie wpadła mi do głowy w stanie niemal gotowym.

Minęły jednak pełne cztery lata, zanim zaczęłam ją pisać, a szmat czasu minął, zanim, całkiem niedawno, ją ukończyłam. Na ironię losu zakrawa fakt, że Dreamfall okazał się moją jak dotąd najtrudniejszą książką - choć nie z winy jej samej. Wy­obraźnia pisarza może wpływać na jego stosunek do rzeczywi­stego świata; sytuacja odwrotna jest przy tym równie prawdzi­wa - a może i bardziej. Skończyłam jednak ostatnią ratę w tej nieustającej wciąż autobiografii Kota, mając już w głowie po­mysły na trzy lub cztery dalsze o nim książki.

Przez całe lata zastanawiałam się, co takiego tkwi w Kocie że nieodparcie przymusza mnie do pisania o nim. Często mawiałam, że wydaje mi się niemal postacią archetypową, tak bardzo zawładnął moją wyobraźnią. W końcu, jakieś trzy lata te­mu, doznałam nagłego olśnienia - w trakcie jakiegoś radiowe­go wywiadu zapytano mnie o to, a ja odparłam: "Kot jest per­sonifikacją mojej świadomości społecznej".

Ku swojemu zdumieniu zorientowałam się, że taka właśnie jest odpowiedź. Kot wskoczył mi do głowy dokładnie w chwili, kiedy zaczynałam zdawać sobie sprawę, jak niewymowną różno­rodność cierpień istoty ludzkie potrafią narzucić innym isto­tom ludzkim. Osobista historia jego życia to przecież emfatyczna opowieść o uprzedzeniach i niesprawiedliwości, poprowa­dzona z punktu widzenia ofiary. Fakt, że Kotu udaje się prze­trwać, dowodzi niesłychanej elastyczności ludzkiego ducha, a jego wewnętrzna dobroć dowodzi, jak ważne jest, byśmy oce­niali każdego według tego, jaki jest w środku, w jaki sposób traktuje innych, nie zaś wedle jego rasy, płci, koloru skóry, re­ligii czy upodobań seksualnych. (Czarny charakter w "Psychotroniku" przypadkiem jest biseksualistą, niemniej chciałam dać do zrozumienia, że nie seksualna orientacja stanowi źró­dło jego łotrostw, lecz raczej fakt, iż własna, osobista przeszłość pozostawiła mu tak głębokie blizny, że aż przerodziły się w ob­sesję panowania i władzy. Seks stanowił dlań jedynie narzę­dzie, za pomocą którego mógł sprawować władzę nad tymi, któ­rzy go otaczali. Należy oceniać go indywidualnie - według tego, jaki jest i jak traktuje innych - podobnie jak wszystkich ludzi.)

Od jakiegoś czasu towarzyszy mi świadomość, że na pew­nym poziomie "obca krew" Kota jest metaforą na to wszystko, co różnej maści ksenofobowie oczerniają u Nich, stawiając ich w opozycji do Nas. Jego zdolności telepatyczne w świecie "mar­twych pałek" to metafora na to, jak trudno nam, ludziom, poro­zumiewać się ze sobą uczciwie. Boimy się Tamtych gdzieś na najbardziej podstawowym z poziomów, bo ktoś, kto wydaje nam się inny, może myśleć inaczej niż My, wobec czego możemy mu się nie spodobać i może próbować Nas skrzywdzić, a zatem le­piej będzie, jeśli to My dorwiemy Go pierwsi..: Kiedy tylko uświadomiłam sobie, jaką rolę odgrywa Kot na poziomie mo­jej podświadomości, mogłam nareszcie pojąć, dlaczego ta po­stać nawiedza mnie tak uparcie.

A mimo to, na innym znów poziomie, żałowałam, że udało mi się odkryć, "kim jest Kot", ponieważ tak wiele zaczął dla mnie znaczyć jako jednostka. Myślę, że między innymi dlatego wydaje mi się (a z listów czytelników wynika, że nie tylko mnie) tak rzeczywisty, że jego charakter jest tak bardzo złożony - nie­łatwo zaszufladkować go jako świetlany lub czarny charakter. Jego wygląd i działania wskazują na jedno, podczas gdy w środ­ku znajdujemy coś zupełnie innego. Perwersyjną wręcz przy­jemność sprawia mu wywracanie na nice cudzych o nim przeko­nań. Jest kłębkiem sprzeczności: inteligentny, lojalny, wrażliwy i życiowo roztropny - a z drugiej strony nieufny, cyniczny, z cią­gotami do autodestrukcji. W jego pojęciu "normalności" za­wiera się odrzucenie i ból, bo niczego innego w życiu nie za­znał.

Proces twórczy tyka tych fragmentów mózgu, do których zwykle nie miewamy świadomego dostępu. Mroczne głębie tej jungowskiej magicznej sadzawki natchnienia wywołują czasem obrazy i myśli zaskakujące czy wręcz przerażające. W wyniku tego w "realnym" świecie postępujemy tak czy inaczej z wielu naraz powodów, a postać taka jak Kot zachowuje w sobie ów dualizm - i podobnie jak my może, ale nie musi w pełni rozu­mieć motywów swego postępowania, chociażby nawet mu się zdawało, że pojmuje je doskonale.

Twierdzenie takie ludziom, którzy nie są pisarzami, może się wydać dość szczególne czy wręcz nienormalne, lecz trzeba przyznać, że postacie, które ożywają w wirtualnej rzeczywisto­ści wyobraźni autora, stają się bardzo realne. Pisarz może zabawiąc się w Opatrzność, lecz jego postacie mimo wszystko ob­darzone są wolną wolą. Zdarza się, że nagle w jego myślach tup­ną nogą i wrzasną: "Do tego nie możesz mnie zmusić!", z miej­sca uprzedzają się nieoczekiwanie do innej postaci albo, wprowadzone tylko na chwilę, przejmują na własność całą opo­wieść. Kiedyś zapytałam mojego męża (Jamesa Frankela, re­daktora w wydawnictwie), czy aby nie zakrawa na absurd fakt, że prowadzę psychoanalizę jednej ze swoich postaci. Odparł, że nie ma w tym nic absurdalnego - że dobrze opisana postać powinna być na tyle realna, by móc poddać ją analizie.

Dla mnie Kot znaczy o wiele więcej niż proste zsumowanie poszczególnych jego części i taki pozostanie na zawsze. Nie wiem, ile zajmie mi dokończenie historii jego życia. Wiem tyl­ko, że nie miałabym nic przeciwko temu, abyśmy razem się ze­starzeli.

Joan D. Yinge Madison, Wisconsin, wrzesień 1995




Część pierwsza KOT


Kolorowy jak klejnot sen roztrzaskał się w kawałki, a chłopak z otwartą buzią ocknął się na ulicy. Z miejsca dopadły go zgrzytliwe głosy przechodniów i panosząca się dookoła brzydota. Chciwie wciągnął w płuca wilgotne nocne powietrze. Seansik snów, na który wydał ostatniego markera, właśnie się skończył, a gdzieś w głębi ulicy jakieś głosy wyśpiewywały: „Rzeczywi­stość to nie jest niczyj sen..."

Bogato odziany bywalec domu gry w samobójczą „Ostat­nią Szansę" mijając pchnął go na wyszczerbioną ścianę, nawet tego nie zauważając. Chłopak zmiędlił w ustach przekleństwo i znużony powlókł się do końca budynku. Pod ciężkimi, prze­zroczystymi płytami chodnika zapalały się czułe na nacisk świa­tła, towarzysząc mu, póki nie znalazł się u wylotu uliczki. Szar­pany od środka przez niejeden rodzaj głodu wśliznął się w ciemność, by przespać to wszystko.

A jeden z trójki werbowników Robót Kontraktowych, któ­rzy go obserwowali, dał znak. Teraz!

Chłopak ułożył się w szczelinie między stertami wyrzuco­nych pudeł, gdzie bezsenny blask spod chodnika kryła warstwa właściwego końcom uliczek brudu. Jemu brud nie przeszkadzał - nawet go nie zauważał. Brud przeżarł szarością jego znoszone ubranie, blade pukle włosów i ciepły brąz skóry. Z brudem się oswoił, podobnie jak ze smrodem i nieustającym kapaniem gdzieś w mroku z pobliskiej rury kanalizacyjnej, która przebi­jała się tu przez dach jego świata z Quarro, nowego miasta, któ­re żywcem pogrzebało Stare Miasto.

Woda uderzająca o metalowy chodnik jak nie kończący się głos dzwonów drażniła włókna jego steranych nerwów. Uniósł roztrzęsione dłonie do uszu, próbując wyciszyć torturujący go dźwięk razem z odgłosami wściekłej kłótni, które dobiegały z któregoś z pokoi nad jego głową. Czuł także odległe pulsowa­nie muzyki... i twardy stukot ciężkich buciorów, zbliżający się ku niemu od wlotu uliczki.

Zastygł w bezruchu, nieruchomy jak sama śmierć, zdjęty nagłym złym przeczuciem. Powoli otworzył oczy - intensywnie zielone, o źrenicy podłużnej jak u kota. Źrenice rozszerzyły się teraz gwałtownie, zamieniając oczy w dwie kałuże czerni, chło­nące chciwie każdą cząstkę światła, i z nieludzką dokładnością ukazały mu trzy potężne cielska w czarnych uniformach - padlinożerne sępy Robót Kontraktowych, najemne łapsy, krążące wśród nocy w poszukiwaniu „ochotników". W poszukiwaniu ta­kich jak on.

Choć ociężały od narkotyków, wzdrygnął się ze zgrozy. Opadł błyskawicznie na kolana, rękoma po omacku przeszuku­jąc otaczające go śmieci. Palcami natrafił na chłodną plastiko­wą gładź szyjki od butelki. Szarpnął ją do siebie; uliczka wy­pełniła się nagle oszałamiającym, nieskoordynowanym zamętem, a on sam został otoczony przez trójkę mężczyzn w czerni. Chwycili go za ubranie, ciągnęli do góry, pozbawiali równowagi, bili i popychali. Próbował złapać oddech, znaleźć słowa, jakiś protest - nadaremnie. Jednym błyskawicznym ru­chem uniósł butelkę.

Ciężki, nierozbijalny plastik z głuchym odgłosem walnął z boku w głowę jednego z nich. Siła zderzenia pchnęła chłopa­ka na tłustawą ścianę budynku, a werbownik upadł na ziemię. Niemniej zostało jeszcze dwóch i zbliżali się teraz z twarzami

płonącymi żądzą zemsty. Zrobił unik w lewo, potem w prawo, czym zdołał ich zmylić i zaraz z całą konieczną bezwzględno­ścią kopnął ze wszystkich sił, a drugi łaps z bolesnym wyciem osunął się na kolana.

Trzeci dopadł go, kiedy próbował wiać - zwlókł go z muru. Chłopak z całych sił wczepił się w leżący obok stos drewnia­nych palet, wijąc się jak piskorz w uścisku werbownika. Stos poruszył się i zachwiał, chłopak poczuł, że spada...

Zdołał umknąć, gdy palety zaczęły się osuwać. Zanim ucichł łomot i przekleństwa, on już był z powrotem na nogach, pędząc ze wszystkich sił, zanim którykolwiek z nich zdołał się podnieść.

-Mały, stój!

Już prawie dobiegał wylotu uliczki, kiedy usłyszał strzał. Biegł dalej, wiedząc, że werbownicy nie są uzbrojeni. Poczuł uderzenie w tył głowy. Zaklął, przed oczyma zatańczyły mu bo­lesne gwiazdy, po włosach rozlała się ciepła wilgoć, pociekła w dół po karku, przemoczyła kaftan. Podniósł rękę - była mo­kra nie od krwi, ale od świecącej pomarańczowej farby.

- Niech to szlag! - zaklął na poły z ulgą, na poły w świeżym przypływie paniki: został naznaczony, żeby zgarnął go pierw­szy policyjny patrol. Zerwał z grzbietu kaftan, pędząc co sił w stronę tłumów zapełniających około północy plac Domu Bo­żego. Ale farba przedostała się już do samej skóry, więc nie zdo­łałby się teraz ukryć w żadnym tłumie. Noc to pora, kiedy ci z góry przyjeżdżają tu zabalować, ponurzać się w grzechach Sta­rego Miasta, a wraz z nimi pojawiali się funkcjonariusze Korpo­racji Bezpieczeństwa, żeby chronić bogatych przed biednymi. Chłopak przebijał się łokciami przez tłumek złodziei i żebra­ków, muzyków, alfonsów i żonglerów, zmieszanych z ich odziany­mi w jedwabie klientami, którzy tę zgraję żywili i wyzyskiwali.

On sam był złodziejem przez prawie całe życie - w innych okolicznościach witałby taki tłum z entuzjazmem. Ale dziś w no­cy obracały się ku niemu zaskoczone głowy, podnosiły się gniewne głosy, potem ręce - wymachujące, wskazujące na niego, ła­piące za ubranie. Gdzieś w tłumie ręka w szarym uniformie za­raz uniesie ku niemu pistolet obezwładniający...

Zdołał się przedrzeć w aleję Snów - rozjarzone złocistym światłem gardło połknęło go w słodki zapach kadzidła, miodu i w głośną, pulsującą rytmicznie muzykę. Nigdy przedtem nie przebiegał tą ulicą. Tysiące razy sterczał tu jak ostatni gamoń, urzeczony obietnicami, że wszystkie najdziksze marzenia speł­nią się, kiedy tylko wejdzie w któreś z tych drzwi... „W te drzwi"... „W moje drzwi"... „Nie, w moje!" Lecz nigdy żadne z tych drzwi nie wpuściły go do środka, nie dały mu schronienia, nie przywitały, czy choćby przyjęły do wiadomości jego istnie­nie. Dziś w nocy też nie będzie inaczej. Przepychał się przez ustępliwy chaos żywych i holograficznych ciał, czując, jak tłum chłonie jaskrawą energię jego paniki. Pomarańczowy pot zale­wał mu oczy, napastliwe światła ulicy drażniły zmysły.

Ktoś krzyknął i tym razem zobaczył wyraźnie mundurową szarość. Znów zerwał się do biegu, próbując utrzymać między nią a sobą dystans tłumu, lecz był to bieg jak przez koszmar. A przecież znał te ulice lepiej niż własną twarz. Uratował go instynkt - wsunął się w wąską szczelinę za ocienionym łukiem przejścia. Zbiegł po kilku schodkach, wbiegł po kilku innych, z łoskotem pędząc metalowym przejściem nadziemnym przez nagłe strefy światła i ciemności w kolejną uliczkę, między rzę­dami niemych filarów, kierując się światłami odległych gwiazd ulicznych latarni.

Krzyki i kroki nadal wlokły się za nim, ale teraz wyraźnie zostawały z tyłu - tracili go z oczu. Pozwolił sobie zwolnić kro­ku, bo niemalże przeoczył wąskie przejście między dwoma opuszczonymi budynkami - dziura w zwietrzałym murze, któ­rą ledwie dał radę się przecisnąć, tuż pod zwisającymi wnętrz­nościami Quarro. Wspiął się po opadniętym dźwigarze. Przy­kucnął i skoczył, starając się dosięgnąć wyrwy. Ale niewiele mu już zostało sił. Palce dosięgły, zakleszczyły się i w końcu zsunęły z krawędzi połamanego kamienia. Spadł na leżącą cztery me­try niżej kupę gruzu. Przy upadku trzasnęła kostka, bo ciało, od tak dawna poniewierane, w końcu go zdradziło.

Skulił się, przeklinając z cicha rozżarzony do białości ból, i czekał, aż po niego przyjdą. Znowu przykucnął w strumieniu żółtego światła, a brutalne ręce podciągnęły go w górę i przyci­snęły do muru. Tym razem mieli broń i tym razem nie próbo­wał się stawiać. Jęknął, kiedy szturchnęli bolącą nogę; kazali mu stać na tej drugiej, z rękoma skutymi za plecami, dopóki nie przyjechała więzienna karetka. Wiedzieli, kto go naznaczył. Werbownicy pracowali dla Federacyjnej Komisji Transportu, a FKT potrafi zadbać o swoje; tak powiedzieli. Już oni znają ta­kich jak on. Znają także jego kartotekę. Chyba nie myślał, że coś takiego ujdzie mu na sucho.

- Lepiej zacznij się przyzwyczajać, mały. Dla ciebie to już koniec wszystkiego.

Nie mieli racji. To był dopiero początek.


1

Zaczęło się tam, gdzie się skończyło, w Quarro. Quarro to naj­ważniejsze miasto na Ardattee, tym ogródku Galaktyki - perle w koronie Federacji. Mnie jakoś zawsze bardziej kojarzyła się z wysypiskiem śmieci, ale tylko dlatego że żyłem na Starym Mieście.

Nazywam się Kot. Nie jest to moje prawdziwe imię, ale pa­suje i całkiem mi się podoba. Prawdziwego imienia nie znam. Na ulicy zawsze nazywali mnie Kotem z powodu moich oczu: zie­lonych oczu, które widzą w ciemności i nie wyglądają na ludzkie. Moja twarz budzi w ludziach niepokój. Jeśli chcecie usłyszeć hi­storię mego życia, to idzie mniej więcej tak: kiedy miałem trzy albo cztery lata, stałem na środku jakiejś uliczki na Starym Mie­ście. Płakałem, bo w brzuchu burczało mi z głodu i z zimna posiniały palce, i chciałem, żeby ktoś się mną zajął. No i ktoś wy­szedł z bramy i kazał mi się zamknąć, a potem bił mnie, dopóki rzeczywiście się nie zamknąłem. Nigdy więcej już nie płakałem. Ale odtąd już pozostałem głodny i zmarznięty. Robiłem sobie seanse snów, kiedy miałem forsę na narkotyki - śniąc sny, któ­re sprzedaje się na ulicy. Żadnych tłumaczeń. Żeby przetrwać, człowiekowi potrzeba jego własnych snów, ale Stare Miasto za­biło we mnie wszystkie. Rzeczywistość to nie jest niczyj sen.

Nie miałem też powodu przypuszczać, że mój los kiedykol­wiek potoczy się inaczej. Przynajmniej z początku - wtedy, kie­dy przeszłość i przyszłość schodzą się razem i uchwycą człowie­ka w samym środku, żeby mu się wydawało, że widzi przed sobą zupełnie nową drogę.

Wywleczono mnie z aresztu posterunku Korporacji Bezpie­czeństwa na Starym Mieście. Nie bardzo wiedziałem, dokąd idę, miałem tylko świadomość, skąd chcę się wydostać. Siedzia­łem tam już od ładnych kilku dni, aresztowany za pobicie trzech werbowników Robót Kontraktowych, kiedy próbowali akurat zrobić to samo ze mną. Korby dołożyły wszelkich starań, żebym dostał za swoje, a potem ni z tego, ni z owego zaproponowali mi, żebym wziął udział w projekcie badawczym nad psycho. Po­zbawiony snu i lepszego zajęcia nad obmyślanie, co jeszcze obrzydliwego może mnie tam spotkać, zgodziłbym się wtedy na wszystko. No i się zgodziłem.

A potem, pewnego gorącego, smrodliwego popołudnia je­den z funkcjonariuszy Korporacji Bezpieczeństwa wyprowadził mnie na zewnątrz i wepchnął na tył moda z uskrzydlonym zna­kiem FKT po bokach. Nigdy przedtem nie siedziałem w modzie - a jedynymi, jakie widywałem, były powietrzne taksówki, któ­rymi ci z góry zjeżdżali zwykle na Stare Miasto i po zabawie wracali. Jeśli człowiek nie miał identyfikacyjnej bransolety, mógł najwyżej popatrzeć. Bez bransoletki człowiek był nie tyl­ko nędzarzem - właściwie wcale nie istniał. Bez bransoletki mógł tylko gnić na Starym Mieście. Ja nie miałem. Korba usiadł

z przodu, rzucił kilka słów. Mód uniósł się w powietrze i opu­ścił plac przed posterunkiem. Z wrażenia aż wstrzymałem od­dech, kiedy tak prześlizgiwaliśmy się ponad tłumami, przez uli­ce stare prawie jak czas. Na tych ulicach spędziłem całe życie, a jednak, kiedy patrzyłem z moda na mijane tłumy, każda twarz była mi zupełnie obca. Starali się nie patrzeć w górę, ja stara­łem się nie myśleć dlaczego.

Mód dotarł wreszcie do placu Domu Bożego i zaczął piąć się coraz wyżej. Plac Domu Bożego to było jedyne miejsce, w którym można było jeszcze przemieszczać się między świa­tami, starym i nowym. Lecieliśmy do Quarro. Zgarbiłem się na swoim siedzeniu, bo kiedy tak zataczaliśmy spirale w stronę słońca, zrobiło mi się trochę niedobrze. Próbowałem pamiętać, że zawsze marzyłem o tym, żeby zobaczyć Quarro...

Quarro to obecnie największe miasto na Ardattee, ale nie zawsze tak było. Z początku, kiedy odkryto tę planetę, podzie­liło ją między siebie kilka międzygwiezdnych konsorcjów. Po­tem, gdy otwarto dla kolonizatorów sektor mgławicy Kraba, Ar­dattee stała się odskocznią dla nowo powstających kolonii.

Każda holdingowa korporacja na planecie upasła się na handlu. W końcu dotarła tu także Federacyjna Komisja Trans­portu, żeby zagarnąć swoją część. Przeniosła tutaj swoje cen­trum informacyjne, zażądała dla siebie siedziby w Quarro, któ­re odtąd stało się Okręgiem Handlu Federacyjnego, strefą neutralną. Tutaj nie miał oficjalnych wpływów zarząd żadnego z konsorcjów, ale trzymali tysiące swoich szpiegów i straszaków, próbujących skłócić każdego z każdym. Nie wszystkich brud­nych transakcji na Starym Mieście dokonywali kryminaliści. Quarro po stokroć przerosło inne portowe miasta na planecie. Ziemia przestała być najważniejszym skrzyżowaniem dróg dla Federacji Ludzkiej, bo Ardattee stała się jej centrum handlo­wym, gospodarczym i kulturalnym. A gdzieś po drodze ktoś do­szedł do wniosku, że stare, wymęczone kolonialne miasto Quarro ma znaczenie historyczne i nie należy go burzyć.

Ale Quarro wybudowano na samym czubku półwyspu mię­dzy głęboką zatoką a morzem. Choć nie miało do dyspozycji więcej lądu, nowe miasto rozrastało się niepowstrzymanie, po­żerając coraz to nowe tereny, potrzebując ich wciąż więcej i wię­cej - aż w końcu zaczęło wyżerać przestrzeń nad zabytkowymi dzielnicami, grzebiąc je żywcem w grobowcu postępu. Szem­rzące, cieknące wnętrzności cudzych pałaców odcięły Stare Miasto od widoku nieba i wkrótce nie mieszkał tu już nikt, kto mógł sobie pozwolić na coś innego. Wszystko to wiedziałem, bo naoglądałem się różności na trzy-de, mimo że niezbyt wiele z nich zrozumiałem.

Wznosiliśmy się teraz wśród kolorów - miękkich, bez­kształtnych, w większości zieleni. Tylu roślin nigdy dotąd nie udało mi się zobaczyć, a nawet wyobrazić. Ktoś kiedyś mi powie­dział, że to nazywa się Wiszące Ogrody. Wiszące Ogrody - tam w górze...

A po chwili znaleźliśmy się już ponad ogrodami, mijając każdą po kolei półkę, sunęliśmy prosto w boże światło dnia. Ze wszystkich stron wznosiły się lśniące włócznie wieżowców; w każdym odbijało się niebo i wkrótce miałem wrażenie, że przepływamy przez nie na wylot... Zakręciło mi się w głowie, a na ciele poczułem gęsią skórkę - zamknąłem oczy. Po chwili znów patrzyłem, na bezkresną wysokość nieba i na Quarro, któ­re lśniło pode mną jak... jak... Wiedziałem, że na pewno są sło­wa pasujące do tego, co widzę, nie wiedziałem tylko, jak ich szukać.

Korba siedział w milczeniu, plecami oparty o dzielącą nas barierę. Miasto pode mną wyciągało się między wodami za­toki i morza jak smukła dłoń, a jej palce jarzyły się w słonecz­nej mgle blaskiem klejnotów. Matko Ziemio - to ja tu­taj mieszkam?! Czułem, jak kajdanki wrzynają mi się w nad­garstki.

Teraz zaczęliśmy schodzić w dół. Wylądowaliśmy na półce, na której stało już kilka powietrznych taksówek, w połowie wysokości srebrzonej ściany jakiegoś budynku. Czekało tam na nas wejście, które wcale nie wyglądało na często używane.

To było coś w rodzaju szpitala - zorientowałem się, kiedy tylko przekroczyliśmy próg. Szpital zawsze będzie szpitalem; nieważne, ile forsy wydadzą, żeby przerobić go tak, by wyglądał na coś zupełnie innego. Stanąłem jak wryty.

- Co to jest? Czego oni ode mnie chcą?

- To Instytut Naukowy Sakaffe - odpowiedział korba. - Nie wiem, czego od ciebie chcą, i guzik mnie to obchodzi. No chodź, sam się o to prosiłeś.

Stał między mną a drzwiami, nie było sposobu, żeby stąd zwiać, więc poszedłem dalej.

Korba zapytał o coś przechodzącą techniczną. Kobieta nio­sła worek, w którym pływało coś na kształt ludzkiej wątroby zawieszonej w fioletowawym sosie. Nie poczułem się od tego lepiej. Kiwnęła głową przez ramię, a my pomaszerowaliśmy ci­chym korytarzem do jakiejś poczekalni. Zajrzałem do środka. Ściana po drugiej stronie była z przyciemnianego szkła, a przez nią wlewał się do środka oślepiający potop światła, od którego musiałem przymrużyć oczy.

- To tam - wskazał korba, a wtedy zobaczyłem innych, usado­wionych na miękko wyściełanej ławie wzdłuż szklanej ściany. Się­gnął ręką i zdemagnetyzował kajdanki na moich nadgarstkach; opadły mu prosto w dłonie. Popchnął mnie w kierunku okna.

-Siadaj, trzymaj gębę na kłódkę i nie próbuj żadnych sztuczek.

Potem wycofał się na korytarz. Wiedziałem, że będzie tam czekał, na wypadek gdybym jednak spróbował.

Pod oknem siedziało już kilku innych. Mierzyli mnie wzro­kiem, kiedy szedłem utykając po puszystym, zalanym słońcem dywanie. Wiedziałem, że niezłe ze mnie widowisko - cały wy­mazany krwią, błotem i farbą, okryty papierowym płaszczem, który korby dały mi do zakrycia większości sińców, a pod nim spodnie tak stare, że z miejsca nadałyby się do muzeum. Zasta­nawiałem się, po co się tu wszyscy znaleźliśmy i w co tak naprawdę się wpakowałem. Nie miałem ani kawałka kamfy, żeby żuciem uspokoić trochę nerwy.

Zatrzymałem się tuż przed samą ławką, szukając miejsca, gdzie mógłbym usiąść. Cała grupka rozsiadła się na niej tak, jakby chcieli wytyczyć własne terytoria, aż nie pozostał ani skrawek wolnego miejsca. Siedziały tam dwie kobiety i czte­rech mężczyzn. Wszyscy mężczyźni wyglądali biednie, a dwóch sprawiało wrażenie niezłych twardzieli. Jeden z tych twardzieli miał rozciągnięty dół ucha, ale nie było w nim znaczka kon­sorcjum - jakiś wylany z roboty kosmonauta. Jedna z kobiet wydała mi się zamożna, druga po prostu przestraszona. Nikt nawet nie drgnął. Po prostu się gapili - na mnie, przeze mnie al­bo po prostu na własne stopy. W końcu eks-kosmonauta rzucił:

-Tam.

Popatrzyłem w tym samym co on kierunku. W ścianie po mojej prawej stronie znajdowały się zamknięte drzwi z matowe­go niebieskawego szkła.

- Tak bez kolejki?

- Bardzoś cwany, mój mały. - Uważał się za cwańszego. -Wystarczy, że na niego popatrzą i nie będą już tacy wybredni. - Zaśmiał się, a za nim wszyscy inni, wymuszonym, nerwowym śmieszkiem.

Ja się nie śmiałem.

- Chcesz to odszczekać? - Ruszyłem w jego stronę.

- Słuchaj no, przestań się stawiać - odezwała się jedna z kobiet, ta bogatsza. Była ubrana tak samo jak wszyscy ci, co przyjeżdżają do Starego Miasta, żeby się trochę pośmiać. Na okrągłej twarzy błyszczał wzór z drobnych czerwono-złotych klejnocików, pod kolor jej włosów.

- Odpieprz się. Nie twoja sprawa. - Obrzuciłem ją wście­kłym spojrzeniem.

Ale jej oczy mówiły wyraźnie, że bardzo się mylę. A potem zrozumiałem, że tak samo myślą pozostali - wszyscy patrzyli te­raz wprost na mnie. Nikt nawet nie drgnął.

- Nie krępuj się, mały. - Kosmonauta wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. - Ten korba na korytarzu wprost marzy, żebyś wywinął coś brzydkiego.

Opuściłem ręce i poszedłem na początek kolejki. Ta prze­straszona przesunęła się trochę, albo żeby zrobić mi miejsce, albo dlatego że nie chciała mnie dotknąć. Wyciągnąłem do słońca bolącą nogę i otuliłem się szczelniej papierowym płasz­czem. Potem przekręciłem się tak, żeby popatrzeć w okno, że­by móc śledzić wzrokiem wolno sunące chmury i udawać, że jestem tu zupełnie sam. Patrzyłem w dół, coraz niżej i niżej, i pomyślałem o spadaniu.

Drzwi do tego drugiego pokoju otworzyły się i ktoś stamtąd wyszedł. Miał ponurą, naznaczoną rozczarowaniem twarz - wy­glądał jak hazardzista, co przegrał partię „Ostatniej Szansy". Wszyscy zaraz spojrzeli na mnie, nawet ten mężczyzna, który stał teraz w progu.

- No dobrze, kto następny?

Ja. Ja byłem następny. Patrzyłem w rozdarcie na kolanie spodni i nie mogłem ruszyć się z miejsca. Wtedy wstała ta kobieta obok mnie.

- Ja pójdę - oświadczyła. Przyglądała mi się przez chwilę, jakby wiedziała, co czuję, a potem podniosła oczy na tego w drzwiach. - Ja jestem następna.

Trzymała coś, co opuściła teraz na moje dłonie. Był to ka­wałek miękkiego materiału, jakiś szal.

Miałem ochotę spytać: „A po co mi?", ale już jej nie było. Obejrzałem się na resztę, potem dotarło do mnie, jak tamta bo­gata suka rzuca coś wrednego. Popatrzyłem na nią ze złością, a ona powiedziała:

- Co się tak gapisz?

Zacząłem więc znowu patrzeć w okno, lecz przed oczyma dalej miałem twarz tamtej przestraszonej kobiety. Próbowa­łem przestać o niej myśleć i jakoś nie mogłem. Była starsza ode mnie, mogła mieć ze dwadzieścia kilka standardowych lat. Włosy opadały jej prawie do samych bioder, czarne jak północ na uliczkach Starego Miasta. Ubrała się na ciemno i dość szcze­gólnie - warstwy koszul i szali spowijały ją w żałobne fałdy. By­ła wysoka i zbyt szczupła, wyraźnie zmęczona. Oczy miała sza­re jak chmura, lekko ukośne... i takie puste. Weszła przede mną, żeby mi pomóc, ale ten gest nie miał w sobie nic osobi­stego. To było coś w rodzaju odruchu - coś jak odsuwanie się od płomienia, coś co robi się, żeby oszczędzić sobie bólu. Kiedy to sobie uświadomiłem, poczułem się dziwnie - jakbym był nie­widzialny. Nie wiedziałem, co o tym myśleć.

No i szybko przestałem się zastanawiać. Jej szal, zielo­ny i miękki jak kępka mchu, korzennym zapachem przypomi­nał kadzidło. Naplułem na niego i zacząłem wycierać sobie twarz.

Długo siedziała w tym drugim pokoju. Zastanawiałem się, czy ona umie czytać w myślach, czy dlatego nas wszystkich tu zebrali. I czy dlatego wiedziała. Zastanawiałem się też, czy ma taką pustkę w oczach, bo wie, co myślą inni. Już sama myśl, że miałbym żyć tak jak ona - dziwadło, którego wszyscy nienawi­dzą - sprawiła, że ścierpła mi skóra. Potem zacząłem się zasta­nawiać, skąd korbom przyszło do głowy, że ja też mógłbym coś takiego robić. Bo przecież nie umiałem, nie byłem żadnym świ­rem. Ktoś tam przyszedł i robił mi jakieś testy w areszcie, a po­tem korby powiedziały, że jestem psychotron. Że mogę czytać w myślach. Odpowiedziałem, że mają nasrane we łbach. Popa­trzyli po sobie z niesmakiem i powiedzieli: „Masz szczęście, ty mały świrze". Potem posadzili mnie przy wykrywaczu kłamstw i zadawali mnóstwo pytań, na które nie umiałem odpowiedzieć. A zaraz potem zapytali, czy mam ochotę się stamtąd wydostać.

Musieli być stuknięci - w życiu nie udało mi się odczytać niczyich myśli. A to znaczyło, że nie mam tutaj żadnych szans, jeśli rzeczywiście chodziło im o czytanie w myślach... Już pra­wie zaczynałem się z tego cieszyć, myśląc o tamtej kobiecie z martwym wzrokiem, która każdy dzień swego życia spędza ze świadomością, jak bardzo wszyscy jej nienawidzą, bo przecież ona wie... Ale zaraz przypomniałem sobie, że będę miał cho­lerny powód do radości, kiedy mnie nie wybiorą i wyląduję tam, gdzie miałem wylądować.

- Następny.

Drzwi znów były otwarte, ale odczytywaczka myśli już z nich nie wyszła, a ta ruda pokiwała głową, jakby się tego spo­dziewała. Wstałem, wpychając szal do kieszeni. Byłem jak na­gle sparaliżowany, ale jakoś zdołałem dowlec się do drzwi.

Człowiek, który przedtem w nich stał, teraz siedział już za biurkoterminalem. Przez szklaną ścianę wlewały się do środka potoki światła. Biurko, krzesła i stoły w tym pokoju zrobione były z prawdziwego drewna. Miałem ochotę czegoś dotknąć, ale nie śmiałem. Znów zacząłem żałować, że nie mam przy sobie paczki kamfy. Z tyłu za nim na ścianie zobaczyłem najpraw­dziwszą płaskorzeźbę, nie żadne tanie holo. Napatrzyłem się dość kradzionych rzeczy, żeby wiedzieć, co ile jest warte. Pa­trzyłem na wypukłe słoje drewna na krzywiźnie biurka i mu­siałem wziąć głęboki oddech, zanim odważyłem się spojrzeć na niego.

Miał koło trzydziestu pięciu lat, może więcej. Twarz trochę wymizerowana, jakby przeszedł długą chorobę, lecz coś w jego twarzy mówiło mi, że jest twardy. Ciemne włosy, krótko przy­cięte, zaczynały już siwieć, ale wcale nie próbował tego ukryć. Żółta letnia koszula bez kołnierzyka, którą miał na sobie, była z pewnością w najlepszym gatunku, importowana spoza plane­ty - musiała go nieźle szarpnąć po kieszeni. Ale nie miał na so­bie żadnych modnych fałdzistych szat ani nawet biżuterii, z wy­jątkiem dwóch prostych obrączek na środkowym i serdecznym palcu lewej ręki. Wdowiec? Nie uśmiechał się.

Próbowałem mu zaserwować swój najbardziej przymilny uśmiech. Nie podziałało. Miał piwne oczy - mieszanka brązu i zieleni. Patrzyły mi prosto w twarz, a potem prześliznęły się po moim stroju i wróciły na twarz. Doszedłem do wniosku, że to musi być ten, o którym korby na Starym Mieście mówiły „dok­tor Siebeling" - ten, do którego mnie wysyłali. Bolała mnie no­ga. Miałem ochotę usiąść, ale sposób, w jaki obejrzał sobie mo­je ubranie, skutecznie mnie powstrzymał.

- Jesteś dość młody, co? - Ale nie to mu najbardziej we mnie nie pasowało. W rękach trzymał szklaną kulę z zamglo­nym obrazkiem w środku. Pogłaskał ją z roztargnieniem, jak­by pomagała mu zachować spokój.

Potrząsnąłem głową, zacisnąłem pięści. Wszyscy zawsze uważali mnie za młodszego niż jestem - i miększego, głupszego, takiego co to łatwo nim pomiatać. Jakbym się urodził ofiarą, jakby potrafili to wywąchać. Wiele blizn zarobiłem, kiedy im udowadniałem, jak bardzo się mylą.

- Więzień dziewięć zero zero pięć siedem - odezwał się. Skinąłem głową, choć to nic nie znaczyło. Pewnie miał przed sobą jakiś raport z Korporacji Bezpieczeństwa, bo gapił się w niego przez dłuższą chwilę, zanim znów podniósł wzrok. - Tu piszą, że byłeś już notowany za drobne kradzieże, a teraz oskar­żono cię o napaść i ciężkie pobicie trzech werbowników Robót Kontraktowych. Że jednego z nich zaatakowałeś nożem...

- Tak powiedział? Co za pluskwa. Nie potrzebowałem wca­le noża. To była butelka.

Patrzył na mnie kamiennym wzrokiem.

- Zaatakowałeś jednego nożem, drugiego uderzyłeś, a na trzeciego skopnąłeś hałdę palet. Zbiegłeś i zostałeś aresztowa­ny przez Korporację Bezpieczeństwa dopiero, kiedy upadając złamałeś nogę w kostce.

Nie odezwałem się.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Bo nie chciałem, żeby wysłali mnie do jakiegoś galak­tycznego rynsztoka, gdzie nikt normalny nie zgodziłby się poje­chać i gdzie będę gnił przez pół swojego pieprzonego życia. A co pan myśli? Te śmierdzące sępy...

Sprawiał wrażenie znudzonego.

- Kiedy cię złapali, miałeś we krwi resztki narkotyku. To było dwa dni temu, a ty jeszcze nie chodzisz po ścianach - nie jesteś uzależniony?

Wzruszyłem ramionami.

- Nie stać mnie na to.

- Żadnego na to nie stać, ale większość nie ma tyle szczę­ścia co ty. Właściwie to nigdy jeszcze nie słyszałem o kimś, kto może swobodnie brać i odstawiać.

Ja też nie" - wpadło mi do głowy, ale powiedziałem tylko:

- To teraz już pan słyszał. Znowu rzucił okiem na raport.

- Piszą tu także, że nie potrafisz czytać w myślach. Testy wykazały szerokie spektrum uzdolnień telepatycznych, ale cał­kowicie nie funkcjonujące. O tym też nigdy wcześniej nie sły­szałem. Musiałeś stanowić prawdziwe wyzwanie dla techników -wykazujesz dziesięciostopniową odporność na sondy. Ja mam ósmy stopień, a to bardzo dużo. Masz taką autokontrolę i nigdy z tego nie korzystałeś?

Przypomniałem sobie tamten test: welon łaskoczącego draństwa, który położyli mi na twarzy tam, na posterunku Kor­poracji Bezpieczeństwa... jak się poczułem, kiedy mój umysł zaczynał się pruć...

- No? Zadałem ci pytanie, mały uliczniku. Odpowiadaj! -Jego głos zdzielił mnie jak policzek.

- Mam imię, dupku. Jestem Kot. - Zaczynałem wierzyć w nienawiść od pierwszego wejrzenia.

Jego dłonie stężały na krawędzi biurka.

- Nie bądź za cwany. Mam już serdecznie dość ciebie i ca­łej tej reszty. Czemu, do cholery, muszą mi podsyłać samych kryminalistów i narkomanów?

- No dobra, dobra. Nie chciałem nikogo obrazić. - Unio­słem ręce. Miałem nadzieję, że widać, jak jestem pełen żalu, żalu nad samym sobą. Ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, to dać mu powód do odesłania mnie z powrotem za drzwi, z powrotem do korby czekającego z kajdankami w holu. Postarałem się tym razem odpowiedzieć grzecznie: - Nie. Nie wiedziałem, że umiem czytać w myślach, dopóki mi korby nie powiedziały. Nigdy nie czułem, nigdy nawet nie... - Gdzieś w głębi mojego umysłu śmi­gnęła czarna błyskawica, ktoś krzyczał...

Siebeling wpatrywał się we mnie z dość szczególnym wy­razem twarzy. Zniknęła gdzieś cała jego złość.

- O co chodzi?

Potrząsnąłem głową, potarłem oczy, czując w środku chłód i zmieszanie.

- Nic... Nie. Nie chcę czytać w myślach, kto by tam chciał. - Słowa wylały się, zanim zdołałem je powstrzymać. -Wszyscy psychotronicy, jakich w życiu widziałem, byli stuknięci. Nie na darmo mówią o nich świry. - Wykrzywiłem się z odrazą.

- Co wiesz na temat psychotroniki? - Jego twarz znów przy­brała tamten wyraz pustki. Odsunął od siebie szklaną kulę.

- Nic. Co mnie może obchodzić jakaś banda świrów? Nie dał się sprowokować.

- Przecież zgłosiłeś się na ochotnika do badań psychotronicznych.

Ze wstydu zapiekły mnie uszy.

- To wszystko. Dziękuję. - Wstał. Drzwi się otwarły. Wie­działem, że to koniec rozmowy. I że wszystko popsułem.

Wyszedłem tak samo jak wszedłem, z całego serca żałując, że nie mogę stać się niewidzialny. Ale nie mogłem, więc przede­filowałem przed resztą świrów, jakbym przegrał partię „Ostat­niej Szansy".

- Czekaj no.

Zatrzymałem się i usłyszałem, jak Siebeling pyta, czy ktoś z tamtych jest telepatą.

Jeden po drugim odpowiadali: „Nie".

Spojrzałem na niego raz jeszcze, mimo że bałem się tego, co może wyczytać z mojej twarzy. Skrzywił się, a potem gestem wezwał mnie z powrotem. Nagle naszła mnie ochota, żeby poka­zać mu plecy. Zamiast tego omal na niego nie wpadłem, pędząc do drzwi, zanim zdąży się rozmyślić.

- Nie sądź, że to coś zmienia - takie były pierwsze jego sło­wa. - Jesteś tu tylko ze względu na wysoki poziom odporności, wyłącznie dlatego. Wyrzucę cię natychmiast, kiedy zobaczę, że z czymś sobie nie radzisz. Ci z Robót Kontraktowych zażyczyli sobie, że mam cię im zwrócić, jeśli to ci coś mówi.

Roześmiałem się, choć wcale nie było mi do śmiechu.

A on stał, zupełnie jakby na coś czekał.

- Czy ty nawet nie chcesz wiedzieć, co tu będziesz robić? Potrząsnąłem przecząco głową - po części dlatego że chciał, bym przytaknął, po części - że było mi zupełnie wszystko jedno.

- A po co? I tak nikt nie będzie za mną tęsknił. - Wszędzie było parszywie, a tutaj przynajmniej miałem coś przed sobą. Ale on mimo wszystko zaczął wyjaśniać:

- Eksperymenty, które będziemy wykonywać, wiążą się z psychotroniką, „umysłem ponad materią". Ogólnie mówiąc, będzie to grupa ludzi z nie do końca rozwiniętymi umiejętno­ściami umysłu, którzy będą pracować razem w celu sprawniej­szego posługiwania się swymi talentami. Nauczymy cię, w jaki sposób czytać w myślach, żeby od tego nie oszaleć. Tyle ci na razie wystarczy. - Dotknął czegoś przy swoim terminalu i w ścia­nie znów otworzyły się drzwi. Ale tym razem były to inne drzwi. - Od jak dawna znasz kobietę, która weszła tu przed tobą?

- A co?

- Pytam z ciekawości. To ona zasugerowała, żebym dał ci szansę. Zastanawiam się dlaczego.

- Dzisiaj widziałem ją pierwszy raz w życiu. - Nie przyszło mi do głowy nic, co mógłbym jeszcze powiedzieć, więc tylko stałem i czekałem, aż w końcu wskazał mi tamte drugie drzwi.

- Idź. Tam powiedzą ci, co masz robić.


2

Przeszedłem do innego korytarza. Ten już nie starał się nie wyglądać na szpitalny. Zelżał mi ucisk w piersiach i mogłem zrobić parę głębokich wdechów. Na końcu tego korytarza dwójka ludzi w pastelowych kitlach siedziała po dwóch stro­nach stolika do badań, grali w kości. Zatrzymałem się. Tam­tych dwoje popatrzyło po sobie, a potem pozbierali kostki do kubeczka.

- Siebeling cię przysłał? - zapytał starszy mężczyzna z bo­kobrodami, jakby sądził, że mogłem po prostu źle skręcić po drodze.

Kiwnąłem głową.

- Coś ty za jeden?

Zerknąłem po sobie, a potem znów na nich. Podparłem się pod boki.

- Jestem zmęczony, głodny i mam dość tego całego gówna.
Jego twarz zmieniła się gwałtownie - najpierw wyczytałem z niej zdziwienie, potem irytację.

Jaki masz talent - jesteś kinetą, telepem czy czym?

Czym? - powtórzyłem jak echo.


No cóż, facet raczej nie czyta w myślach, Goba. - Kobie­ta przeciągnęła ręką po włosach.

Źle - odparłem.

Znów wymienili spojrzenia. Mężczyzna pochylił się i od­czytał wyniki z ekranu na stoliku. Wpatrywał się w nie przez chwilę, a krzaczaste brwi coraz bardziej mu się marszczyły.

- Popatrz no tylko.

Kobieta zajrzała mu przez ramię.

Całkowita blokada? I my to mamy rozplątać w jakimś przyzwoitym czasie? Rany boskie, gdzie mamy w ogóle zacząć? Za jakie sznurki pociągnąć? Jak się przedrzeć przez ten mur? - Dotknęła palcem czegoś na ekranie.

To jak węzeł gordyjski - odpowiedział jej Goba. –Według mnie trzeba zastosować podejście bezpośrednie. - Wykonał w powietrzu gest cięcia.

Kobieta wybuchnęła śmiechem.

- No cóż, on należy do ciebie, mój szczęśliwcze. Jeśli uda ci się dogrzebać w tym prawdziwego telepaty, możesz iść na eme­ryturę. - Podniosła na mnie wzrok. - Jeśli uda ci się znaleźć prawdziwego człowieka w tej kupie łachmanów, to i tak pora­dzisz sobie lepiej niż ja na twoim miejscu.

Ściągnął usta, starał się sprawić wrażenie bardzo zaintere­sowanego. Znów poczułem się nieswojo.

Na swoim instynkcie zawsze mogę polegać.

Pierwsze, co zrobił po jej odejściu, to wezwał posiłki. Kiedy przybyły, wszyscy razem rozebrali mnie i wrzucili moje ubranie do zsypu. Odszorowali mnie, zdezynfekowali i zbadali tak do­kładnie, że nie pozostawili sobie żadnej pożywki dla wyobraźni - powtarzając przy tym przez cały czas, że zaraz zakleją mi gę­bę, jeśli nie przestanę wrzeszczeć o pomoc. Kiedy już było po wszystkim, dali mi się najeść w szpitalnej stołówce. Nażarłem się tak, że rozbolał mnie żołądek, a potem zasnąłem na krześle.

Od tej pory nad moim życiem zapanowali techniczny o imieniu Goba i wciąż zmieniająca się garstka innych. Mówi­li mi, kiedy mam jeść, myć się albo spać; dawali mi jedzenie, które jadłem, ubrania, które nosiłem, a nawet łóżko, w którym spałem. Życie skurczyło mi się do rozmiarów trumny - mięk­kiego, dusznego więzienia, w którym nieprzerwanie ktoś koła­tał do drzwi mego umysłu, próbując uzyskać stamtąd jakiś od­zew - próbując zmusić mnie, bym sam wyszedł lub wpuścił ich do środka. Nigdy przedtem nic takiego mi się nie przydarzyło, nigdy przedtem nikt nie miał nade mną takiej władzy. Nikt ni­gdy nie mówił mi, kiedy mam oddychać - nikogo zresztą nie ob­chodziło, czy w ogóle jeszcze oddycham.

Technicznych także to nie obchodziło. Ja byłem psychotro­nikiem, a oni nie - oni nawet nie lubili psychotroników. Nikt normalny nie lubi świrów. Nie lubili tej pracy i wszystkich, którzy ich do niej zmuszali. Ale taką mieli pracę i nie zamierzali jej stracić z mojego akurat powodu. Goba powiedział, że zrobią ze mnie telepatę, nawet gdyby musieli mi w tym celu rozłupać czaszkę, a ja po jakimś czasie zacząłem mu wierzyć.

Bo właśnie telepatą miałem się stać - miałem czytać w my­ślach. Goba powiedział mi o tym już pierwszego dnia. Wyjaśnił mi to bardzo powoli, jakby gadał do jakiegoś przepalonego, podczas gdy ja opychałem się żarciem na stołówce. Były też in­ne psychotroniczne „talenty": teleportacja znaczyła, że możesz momentalnie przenieść własne ciało z jednego miejsca w dru­gie, kiedy tylko o tym pomyślisz; telekineza znaczyła, że w ta­ki sam sposób możesz poruszać przedmioty; prekognicja - wol­ny strzelec - pozwalała człowiekowi zobaczyć czasem fragmenty swojej lub cudzej przyszłości, a czasem kilku różnych, i pozosta­wiała go z problemem posortowania wskazówek i odsiania tych właściwych. Niektórzy psychotronicy mieli więcej niż jedną umiejętność. Ja miałem tylko jeden talent - telepatię. O jeden za dużo.

Całe dnie spędzali na hipnotyzowaniu mnie, usypianiu mo­jej umysłowej straży, a w tym czasie zapuszczali w moje myśli sondy maszynami, o których nawet nie miałem ochoty wiedzieć. Znajdowali w moim umyśle obszary oporu i otaczali je murem, topili moje lęki, odnajdowali mój telepatyczny zmysł i wywle­kali go na zewnątrz. Po każdej takiej sesji budziłem się z po­czuciem, że wszystko jest w porządku, bo tak właśnie mnie za­programowali... Ale zawsze byłem przy tym zlany potem, miałem wyschnięte na wiór gardło, przekrwione oczy i potwor­nie bolała mnie głowa. Później przeżyłem setki najróżniejszych ćwiczeń, które miały rozluźnić to napięcie, nadal trzymające mój umysł szczelnie zamknięty, miały zmusić mnie, żebym śle­dził i kontrolował nitki swoich myśli, żebym czuł, jak ta siła po­rusza się i sięga na zewnątrz. Musiałem im mówić, na jaki ob­razek patrzą, kiedy sam go nie widziałem, albo co jedli rano na śniadanie, albo czy kłamią, czy mówią prawdę.

Zawsze mówili mi, czy wykonuję ćwiczenie dobrze czy źle, ale wcale tego nie potrzebowałem. Wiedziałem, kiedy w mo­jej głowie działo się coś, czego nigdy przedtem w niej nie by­ło - czułem, jak jakaś obca energia tworzy mi za powiekami biały szum, jak porusza się bezkształtna siła pogrzebana w zrujnowanych pokojach mojego umysłu. Ale nie potrafiłem nad nią panować. Nie potrafiłem przetworzyć jej, nadać jej kształtu wiadomości, którą przesłałbym później w cudze myśli. Nie potrafiłem jej nawet skoncentrować na tym, co wysyłali do mnie inni - bez względu na to, ile dawali mi przy tym wska­zówek.

Bo kiedy po raz pierwszy poczułem, jak psychotroniczna siła budzi się we mnie i przeciąga, wydało mi się to obrzydli­we. Nieważne, ile razy usypiali mnie i kazali przysięgać, że wca­le nie - uczucie zawsze pozostawało takie samo. To tak jakby publicznie kazali mi zrobić coś wstydliwego, kiedy wszyscy pa­trzą. Za każdym razem, gdy musnąłem ich myśli, taplałem się w ich obrzydzeniu: „Psychotronicy to szumowiny, to zagrożenie dla każdego porządnego człowieka, mają moc ingerowania w ludzkie życie. Psychotronicy to świry i wszyscy teraz wiedzą, że jestem jednym z nich... "

Kiedy coś mi się udawało, wcale nie byli zadowoleni. Stawa­li się sarkastyczni, twierdząc, że tyle to mógłbym osiągnąć w czystej zgadywance i że się nie staram. Mówiłem im, że się na­prawdę staram, że nie mam innego wyboru.

- No to co się dzieje, do cholery, że nie mogę być pieprzo­nym telepatą? Może się pomyliliście - powiedziałem kiedyś do Goby. I chciałem, żeby się mylili, chciałem, żeby mi powiedział, że to wszystko pomyłka, że byłem tak samo normalny jak on -nawet jeśli jednocześnie bałem się, że to przyzna i wyśle mnie z powrotem do Robót Kontraktowych.

Ale Goba złapał mnie tylko za podbródek i obrócił mi twarz tak, że patrzyłem na swoje odbicie w metalowej szafce na in­strumenty. I powiedział:

- Tylko popatrz na tę gębę, psychotroniku, a potem zapytaj mnie jeszcze raz, czy mogę się mylić co do twojego umysłu.

Niczego nie rozumiejąc, potrząsnąłem głową. Na jego twarzy malowało się obrzydzenie, które gościło tam dość często.

Jesteś psychotronikiem, nie próbuj się oszukiwać. Masz tam mnóstwo blizn - wskazał moją głowę - mówiąc w przenośni. Tu właśnie tkwi cały problem. Coś kiedyś sprawiło ci potworny telepatyczny szok - tak silny, że przepalił ci wszystkie obwody. Twój umysł był w stanie sam wszystko ponaprawiać, ale to, co się wydarzyło, było tak bolesne, że wolał tego nie robić. Więc próbujemy to zrobić za niego. Ale ty się ciągle opierasz... -Skrzywił się, jakbym ja za wszystko ponosił winę.

Co to był za szok? - Zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby zdarzyło mi się coś tak strasznego i nie pozostawiło po so­bie żadnego wspomnienia.

Wzruszył ramionami.

Nieważne. To nie nasza sprawa, my tylko naprawiamy ob­wody.

Nie jestem maszyną, nie możecie mnie przeprogramo­wać. To nie takie proste.

Draniu" - dodałem w myślach, żałując, że nie może tego usłyszeć.

Wracaj do swoich ćwiczeń. - Już zaczął się odwracać. Nie zrobiłem ani kroku, stanąłem z założonymi rękoma.

Boli mnie głowa. Chyba nie chce mi się dalej pracować. Obejrzał się na mnie.

- My mamy za zadanie obejść twoje problemy, a nie je roz­wiązać. Jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego jest, jak jest, idź do psy­chotronicznego psychologa. Teraz wracaj do pracy.

Tak więc brnąłem przez kolejne dni jak robot, odpowiada­łem, kiedy kazał mi Goba, i mówiłem do siebie, kiedy chciałem z kimś naprawdę pogadać. Nawet nie wiedziałem, jak się nazy­wa większość z tych ludzi. Dla nich byłem tylko kolejnym zwierzakiem doświadczalnym i co wieczór zamykali mnie w pokoju na klucz. A ja noc po nocy miałem sny tak obrzydliwe, że w koń­cu zacząłem sypiać przy zapalonym świetle. Koszmary, których rano nigdy nie mogłem sobie przypomnieć, a pozostawiały mi w głowie tylko echa czyichś przeraźliwych krzyków. Nigdy nie mówiłem o nich Gobie ani całej reszcie. Wszyscy mogli sobie iść do diabła, sam z radością udzieliłbym im referencji, ale prę­dzej bym skonał, niżbym się zwrócił do nich po pomoc.

A potem, któregoś dnia, odbyłem wizytę u psychotroniczne­go psychologa, nawet nie musiałem prosić. Nikt nie pofatygował się, żeby mnie o tym poinformować. Wiedziałem tylko, że mam się spotkać z Siebelingiem.

Był jeszcze bardziej zaskoczony ode mnie, gdy techniczna wprowadziła mnie do jego biura. Uniósł brwi ze zdumienia, kie­dy oznajmiła: „Jest Kot", i tak naprawdę spojrzał najpierw gdzieś za moje plecy, zanim zwrócił wzrok na mnie. Poczułem, jak wbija mi się w myśli twarde ostrze jego zaskoczenia, kiedy w końcu mnie rozpoznał. Stanąłem jak wryty i szybko strząsnąłem z myśli to jego zdumienie, zwalczając przy tym własny nie­smak. Nie przywykłem jeszcze do wyłapywania obcych wtrę­tów, a z nie znanej mi przyczyny umiał się skupiać o wiele wyraźniej niż techniczni. Pozostał mi po nim zagubiony obra­zek zmieszania, zaraz raptownie odcięty, a ja, na powrót sam ze swymi myślami, byłem zupełnie wytrącony z równowagi.

- Siadaj - polecił.

Opadłem w najbliższy fotel; metalowa rama chrupnęła jak stare kości. Siebeling się skrzywił. Kołysałem się lekko i pa­trzyłem gdzieś obok niego. To nie był ten sam pokój, w którym przyjmował mnie wcześniej, ten był znacznie wyżej i zamiast szklanej ściany miał ukośny świetlik. Próbowałem sobie wy­obrazić, jaki właściwie kształt może mieć ten budynek. Poza świetlikiem w tym pokoju wszystko przypominało tamten po­przedni, a Siebeling siedział za biurkiem tak, jakby i on nie był tutaj u siebie. Zastanowiłem się, czy jego ludzie też traktowali tak, jak mnie tutaj traktowano. Zerknąłem na jego ubranie -raczej nie. Znów miał przed sobą tę szklaną kulę; w środku był teraz inny obraz.

- Ledwie cię poznałem.

To chyba miał być komplement, ale jakoś nie zrobiło mi się przyjemnie. Wzruszyłem ramionami.

Jak twoja noga?

W porządku, zajęli się nią. O co chodzi, czy powiedzieli panu, że się nie nadaję? - Zacisnąłem dłonie na metalowej ra­mie fotela.

- Kto?

Nie mogłem nic wyczytać z jego twarzy.

No, oni, techniczni. Ciągle mi mówią, że pan mnie wyrzu­ci, jeśli nie będę się bardziej starał. A ja się bardzo staram! -Pochyliłem się do przodu, siedzenie fotela zmieniło położenie.

Jestem tego pewien. - Zabrzmiało to tak, jakby mówił szczerze, więc odchyliłem się z powrotem w tył i odrobinę roz­luźniłem. - Powiedzieli mi, że nie robisz postępów tak szybko, jak to mieli w planie. Mówią, że masz blokady, których przeła­mać nie potrafią. O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać.

Dlaczego? - Czułem, jak sztywnieje mi kark.

To część moich badań. Wszyscy ochotnicy próbują się tu­taj zmierzyć z problemami, jakie spowodowały ich psychotro­niczne zdolności. Nie ty jeden masz problemy. Przykro mi, że do tej pory nie zdołałem z tobą o nich porozmawiać, ale mamy bardzo wielu ochotników, a program dopiero się zaczyna.

Co pana mogą obchodzić moje problemy? Techniczni już mi powiedzieli, że one nie mają znaczenia. Pan po prostu lubi grzebać się w czyimś życiu?

Popatrzył na mnie tak, jakbym splunął mu prosto w twarz.

- Czy to znaczy, że dalej nic nie rozumiesz z tego, co my tu­taj robimy?

Wbiłem wzrok w podłogę między swoimi sandałami.

- A skąd ja mam cokolwiek wiedzieć? Widuję tylko tych cholernych technicznych. Wszyscy są tacy sami i nic mi nie mó­wią, nawet nie chce im się do mnie odzywać. A co ja niby mam wiedzieć - że to jest więzienie? Gdzie, do cholery, podziewają się inni psychotronicy, o których ciągle tu słyszę? Jestem tu już całe wieki, a nie widziałem jeszcze żadnego z nich!

- Jesteś tu zaledwie od dwóch tygodni. Zobaczysz ich, kie­dy będziesz gotów z nimi pracować. Poza tym jesteś więźniem, ale nie naszym, tylko Korporacji Bezpieczeństwa. I dopóki się nie upewnię, że nadasz się do naszych badań, pozostaniesz ich więźniem i pozostaniesz pod ścisłą obserwacją. – Zaczerpnął głęboko powietrza. - A ja jestem doktor Ardan Siebeling. Je­stem doktorem nauk medycznych, a także psychotronicznym psychologiem, specjalizuję się w leczeniu emocjonalnych i be­hawioralnych problemów związanych z psychotroniką. W trak­cie trwania naszego eksperymentu próbuję udzielić pomocy wszystkim ochotnikom, nawet tobie. Chodzi o to, żeby pomóc ci opanować twój talent i nauczyć cię, jak z nim żyć. Czy to jest właściwa odpowiedź na twoje pytania?

Nie podnosząc wzroku pokiwałem głową - marząc, żeby móc stąd już wyjść, i zastanawiając się jednocześnie, dlaczego wychodzę na coraz większego durnia, a Siebeling tylko coraz bardziej się wścieka.

No to porozmawiajmy teraz o tym, co cię trapi. Goba twierdzi, że we wczesnym dzieciństwie przeżyłeś jakiś szok, któ­ry był dla ciebie tak bolesny, że całkowicie odrzuciłeś swoją zdolność czytania w myślach.

Wiem. Ale nie chciał mi powiedzieć, co to było.

Wygląda na to, że sam nie wie. Nawet w czasie hipnosondy nie powiedziałeś na ten temat ani słowa. Umysł ludzki pełen jest niewiadomych, człowiek może wrzucić wspomnienie w ja­kąś odległą jego czeluść, by nigdy już nie wracało do świadomo­ści. Ale ono nadal tam tkwi, jak ropiejący wrzód. Umysł tak na­prawdę nigdy niczego nie zapomina, czasem tylko zapomina, jak do pewnych rzeczy dotrzeć. - Popatrzył teraz na swoją szklaną kulę. Nakrył ją dłońmi i na sekundę przymknął oczy. Kiedy cofnął ręce, w środku był już zupełnie inny obrazek. Przesta­łem słuchać, zastygłem z podziwu. - Nie pamiętasz nic z tego, co mogło ci się wydarzyć? Pamiętasz chociaż czasy, kiedy wiedzia­łeś, co myślą inni ludzie?

Zamrugałem i powoli podniosłem na niego wzrok. Potrzą­snąłem przecząco głową.

- Czy zaczęło się z tobą dziać coś dziwnego od czasu, kiedy
masz tutaj zajęcia? Czy pojawiły się jakieś szczególne wspo­­mnienia, cokolwiek? Może sny?

Kiwnąłem głową.

- Sny. Mam tutaj ciągle złe sny...

- O czym? - Pochylił się ku mnie nad blatem biurka.

- Nie pamiętam.
Znów się odsunął.

- Cokolwiek. Coś przecież musi zostać... jakieś miejsce, ja­kieś uczucie?

- Stare Miasto. Zawsze dzieją się na Starym Mieście. -Uniósł brwi ze zdziwienia. Ja wzruszyłem tylko ramionami. -Gdzie indziej miałyby się dziać?

- No to może coś innego. Zamknij oczy i spróbuj sobie przy­pomnieć, jak się czujesz zaraz po przebudzeniu.

Zaniknąłem oczy i próbowałem przywołać tamto odczucie...

- Strach - szepnąłem. Wytarłem dłonie o kolana spodni. -
Ktoś k-krzyczy...

- Co?

- K-krzyki! - Otworzyłem oczy i zmierzyłem go wściekłym spojrzeniem.

- Czyje? Twoje?

- Tak. Nie! - Zerwałem się z krzesła. - Nie chcę t-tego robić!

- Usiądź - rzucił niemal łagodnie. Usiadłem z powrotem. - Często się jąkasz?

- Wcale się nie jąkam! - I przypomniałem sobie, że przed chwilą sam to u siebie słyszałem.

- W porządku. - Pokiwał głową, wpatrzony w świetlik nad nami.

- Spróbujmy inaczej. Ile masz lat?

Zaczerpnąłem głęboko powietrza.

- Mogę zgadywać równie dobrze jak pan.

- Musisz mieć jakieś pojęcie. Szesnaście, siedemnaście?

- Chyba tyle.

- Czy mieszkałeś kiedyś poza Starym Miastem?
-Nie.

- Jesteś pewien? Mogłeś przylecieć na Ardattee, kiedy by­łeś za mały, żeby to zapamiętać. Czy twoja rodzina...

- Jaka rodzina? - Usta mi zadrżały.

- Och, jesteś więc sierotą. - Wyglądał tak, jakby chciał mnie przeprosić, a jednak wyczułem w jego głosie pewną dziw­ną gorliwość, która znów wpędziła mnie w niepokój.

- Chyba tak. - Wydałem z siebie jakieś dźwięki, niezbyt przypominające śmiech. - I mieszkam na Starym Mieście, od kiedy pamiętam. Chociaż wolałbym o tym zapomnieć.

- Pamiętasz, co było, zanim skończyłeś, powiedzmy... czte­ry lata? -To pytanie nie padło ot tak sobie. Zacisnął teraz dło­nie na szklanej kuli i jej wnętrze ponownie się zmieniło. Pod­niósł wzrok przyglądając się, jak ja się przyglądam.

- Tak - przypomniałem sobie, że trzeba mu odpowiedzieć. - Mam dobrą pamięć.

- Jak zdołałeś przeżyć, skoro zostałeś zupełnie sam w tak młodym wieku?

- Żyłem z tego, co wyrzucili inni. - Czułem, jak na mnie napiera, niemal widziałem, jak ten napór narasta w mojej gło­wie. Skręcałem w dłoniach róg swojej bluzy, nie rozumiejąc, dlaczego tak się dzieje. - Byłem śmieciarzem, byłem żebrakiem, a czasami byłem nawet... - Nie wytrzymałem. - Czego pan ode mnie chce?!

Jego twarz zastygła gdzieś w pół drogi między obrzydze­niem a bólem.

- Kilku odpowiedzi na kilka pytań. -To było kłamstwo. Jego głos pozostawał obojętny, ale od środka paliło go tylko jedno pytanie, płomieniem silniejszym i głębszym niż zwykła zawodowa ciekawość. Nie umiałem go odczytać, ale też nie mogłem tego nie poczuć. - Co się stało z twoimi rodzicami? Nie o to pytanie mu szło.

- Nie żyją. - Miałem taką nadzieję, bo gdyby było inaczej, sam życzyłbym im śmierci za to, co mi zrobili.

- Czy wiesz, które z nich było Hydraninem?

- Kim? - zmarszczyłem się. - Co pan ma na myśli?

- Twoje oczy i struktura kości twarzy wskazują na domieszkę hydrańskiej krwi. A twoje psychotroniczne zdolności sprawiają, że jest to jeszcze bardziej prawdopodobne... Wiesz coś na temat Hydran? - zapytał w końcu, bo wciąż tylko gapiłem się na niego bezmyślnie.

- To obcy - ledwie udało mi się wykrztusić. - Pochodzą z systemu Beta Hydrae. Znam kilka kawałów... Czy pan też chce robić sobie ze mnie żarty? Zupełnie mi wystarczy, że jestem świrem. Jestem człowiekiem, a nie żadnym potworem! -Znów wstałem.

On także wstał i pochylił się przez biurko, trącając szklaną kulę. Potoczyła się w moją stronę.

- Nic nie rozumiesz. Moja żona była Hydranką. Miałem syna...

- Nie obchodzi mnie nawet, czy twoja matka była obcą, ty zboczu! Nie jestem żadnym Hydraninem! I nie mam zamiaru odpowiadać więcej na żadne pytania!

Odsunął się ode mnie, cały stężał. Zobaczyłem, jak twarz ścina mu się z gniewu, czułem, jak jego gniew wsiąka w moje kości. Odwrócił się plecami, jakby nie mógł już dłużej znosić mojego widoku.

Z jego pleców przesunąłem wzrok niżej, na szklaną kulę, która teraz leżała na biurku tuż przede mną. Chwyciłem ją drżącymi rękoma i schowałem do kieszeni. A potem szybko się stamtąd wyniosłem.

Nie próbował mnie już więcej wypytywać. To była nasza ostatnia rozmowa, a kiedy wróciłem do siebie, Goba narzekał jeszcze głośniej niż zwykle.

W kilka dni później Goba przyprowadził do laboratorium jakiegoś obcego faceta, który wyglądał tak, jakby przyjechał tu opakowany w plastik - wszystko w nim było tak schludne, zwykłe i masowej produkcji. Zmierzył mnie wzrokiem.

- A więc to ty jesteś tym nocnym łowcą, który pobił trzech werbowników Robót Kontraktowych?

Stałem tylko i gapiłem się na niego ze złością. On wtedy uśmiechnął się do mnie, a jego twarz od razu stała się bardziej ludzka. (Myślisz, że ze mną też dasz sobie radę, telepato?) Słyszałem to, ale tym razem wcale nie otwierał ust - ta myśl uformowała się po prostu w mojej głowie - jego myśl, nie moja, a przecież nawet nie próbowałem czytać w jego głowie. Był telepatą.

- Ty gnojku. - Przytrzymałem się za głowę, oglądając na Gobę. Ale Goba tylko uśmiechnął się sadystycznie i zostawił nas samych.

Siadłem tak, żeby między nami znalazł się stolik, i splotłem myśli w ochronną tarczę. Nigdy przedtem żaden człowiek nie wlazł mi w ten sposób do głowy - to było tak, jakby w samym środku mózgu wyrósł mi myślowy guz. Przewracało mi się od tego w żołądku.

- Trzymaj się z dala od mojej głowy, świrze, albo pokażę ci, na co mnie stać. - Wyciągnąłem ku niemu zwiniętą pięść.

- Spokojnie. -Tym razem odezwał się normalnie. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego, co znacznie poprawiło mi samopoczucie. - Schowaj pazury, Kocie. Nie jestem tu po to...

- Nie jestem zwierzęciem, do cholery! - Trzasnąłem pięścią w stół. - Jestem człowiekiem, nawet jeśli tutaj mnie tak nie traktują.

Wyraz jego twarzy raptownie się zmienił.

- Bardzo przepraszam. - Kiwnął głową, spuszczając wzrok.

Sprawiał wrażenie sflaczałego, jakby nie zaznał w życiu zbyt wiele ruchu. Ciemne włosy miał zaczesane do tyłu i ściągnięte u nasady karku, jak nosiło je jakieś pół miliona innych. Wyglądało to tak, jakby za wszelką cenę chciał się wydać wszystkim najzupełniej normalny. Miał ciemne i gładkie brwi, które przypominały pióra, a kiedy znów podniósł wzrok, zobaczyłem pod nimi parę zielonych, złoto cętkowanych oczu. - Nie miałem zamiaru poklepywać cię łaskawie po plecach, ale chyba tak właśnie wyszło. Jestem pewien, że zrobili tu wszystko, żeby uprzykrzyć ci życie, bardziej niż mogłeś się spodziewać przychodząc tutaj. Między nami mówiąc, tak właśnie miało to wyglądać. To część tego... eee... programu. To pomaga, kiedy się wie takie rzeczy - sprowadza wszystko do właściwej perspektywy. Prawda?

A ja tylko gapiłem się na niego, próbując zrozumieć, co właśnie do mnie mówił, i zastanawiając się, co on tu w ogóle robi, do jasnej cholery.

- Kim pan jest?

- Nazywam się Derezady Cortelyou. Pracuję dla Seleusid Interstellar jako telepata tej korporacji. Jestem też ochotnikiem w tych badaniach nad psychotroniką, tak samo jak ty. Mam pomóc ci przy twoich problemach z telepatią.

Tego tylko mi brakowało! Usiadłem przy stole i oparłem głowę na rękach. Zabolało, jak zwykle.

Usiadł naprzeciw mnie, wziął ze stołu kupkę kartek z symbolami, które musiałem zawsze „widzieć", i zaczął je tasować. Ale nie zaczynał żadnych gierek z moją głową, nawet nie mówił nic o telepatii. Mówił o pogodzie - o wszystkim z wyjątkiem psycho. Ja się nie odzywałem. W końcu, tak jakby skończyły mu się pomysły, wyjął z kieszeni paczkę kamfy i założył jedną. W ustach miałem pełno śliny, palce mi drżały.

Zerknął, ale mnie nie poczęstował. Tylko westchnął, a ja od razu poczułem, jakie to cudowne...

- Dasz porcję? - starałem się, żeby zabrzmiało to od niechcenia.

Uśmiechnął się i pstryknął jedną w moją stronę. Wepchnąłem ją w usta i przygryzłem koniec. Gorycz sparaliżowała mi język. Przełknąłem ślinę, żeby znieczulić gardło. Z wolna się wyciszało napięcie w całym ciele. Westchnąłem zupełnie tak samo jak on. - Minęło trochę, odkąd ostatnio ją miałeś? - Jego głos trącił mnie, ale bardzo delikatnie. Kiwnąłem głową.

- Wieki całe. - Wiedząc, że i tak nie mogę inaczej, zacząłem się rozluźniać i powoli wciągać w rozmowę. On przez cały czas trzymał swoje myśli na wierzchu - zupełnie nie chronione. Mogłem tam wejść i czytać wszystko, co pomyślał, gdybym tylko miał na to ochotę. Ale nie chciałem. Własny umysł trzymałem zaciśnięty jak pięść, lecz on nie próbował więcej dotrzeć do mnie w ten sposób. To było zawieszenie broni - tyle to i ja potrafiłem zrozumieć. I pewnie dlatego pozwoliłem sobie odpowiadać na jego pytania, a później nawet porozmawiać o psychotronice.

Wiedział o telepatii więcej, niż kiedykolwiek miałbym ochotę się dowiedzieć, a kiedy zorientował się, że ja nie wiem nic, zmusił mnie, żebym wszystkiego wysłuchał. Zniosłem to tylko dzięki kamfie, która rozpływała mi się z wolna na języku, i dzięki temu, że pamiętałem, gdzie leży jej źródło. Ale zanim światła Quarro wtopiły się w sieć gwiazd mgławicy za oknem, wiedziałem już wszystko na temat różnych stopni telepatycznych uzdolnień. Ja sam miałem taki, który powinien być najpotężniejszy, najbardziej elastyczny - „szerokie spektrum", zdolność odczytywania wszystkiego od świadomych myśli na samym wierzchu do najbardziej ukrytych strzępków podświadomości, a nawet czystych odczuć.

Dowiedziałem się też, że umysł jest siatką elektrycznego ognia - włókien nerwowych, które reagują na każde wrażenie i obraz, na każdą myśl i uczucie, pozwalają człowiekowi zachowywać kontakt z rzeczywistością. U większości ludzi bodźce i reakcje splecione są w koszmarny węzeł, który nawet przy biowspomaganym treningu ledwie mogą zacząć rozplątywać. Psychotronicy rodzą się z czymś więcej: z gotowym zestawem do samokontroli, który pozwala im zmienić tę plątaninę w konkretne wzory, a co więcej - wywołać i wykorzystać pewien rodzaj energii, na którą normalni ludzie pozostają zupełnie ślepi. Psychotronicy mają szósty zmysł - a ich umysły są zarówno bardziej otwarte na jego działanie, jak i lepiej przed nim chronione.

Niektórzy mają jednocześnie dwa lub więcej talentów, kilka różnych sposobów kierowania tą energią, uniwersalną jak siły życia i tak samo tajemniczą. Nie wszyscy psychotronicy w takim samym stopniu posiedli władzę nad swymi uzdolnieniami, tak samo jak nie wszyscy artyści są utalentowani w równym stopniu. Bywają psychotronicy, którzy urodzili się z wieloma talentami jak z diademem z półszlachetnych kamieni, inni znów mają pojedynczy talent jak idealny diament...

- Nie oszlifowany diament - powtórzyłem, nareszcie pojmując. - Goba często mnie tak nazywa. Kamień ze skazą, który trzeba przyciąć, ale który opiera się wszystkim narzędziom z wyjątkiem najtwardszych...

- I ma rację - powiedział Cortelyou. - Masz taki poziom kontroli, że każdemu, kto chciałby zostać psychotronikiem, oczy pozieleniałyby z zawiści. - Roześmiał się, jakby uważał to za dobry żart, ale ja nie zrozumiałem. - Tylko że ty używasz jej przeciwko sobie. Dzięki niej splotłeś pasma swoich myśli w barierę, w mur. A tamci robią, co mogą, żeby ten mur pokruszyć...

- I nic ich nie obchodzi, czy wyjdę z tego cało, czy w kawałkach - dokończyłem słowami Goby.

Usta wyraźnie mu drgnęły.

- Wyobrażam sobie. Znam ten typ. - Nieoczekiwanie jego głos zadźwięczał zmęczeniem.

Zacząłem się zastanawiać, kim jest i czym się w ogóle zajmuje.

- Co robi taki telepata korporacji? - zapytałem.

- Sprawdzam klientów na zlecenie zarządu korporacji, czasami sprawdzam dla bezpieczeństwa ich biura.

- To znaczy, że jesteś pluskwą.

- Czym?

- Płatnym węszycielem. Taki nóż w plecy. Zacisnął usta, ale jeśli nawet był zły lub urażony, nic nie dał po sobie poznać.

- Tak, niektórzy tak to właśnie określają. - Słowa zabrzmiały mechanicznie, jakby musiał je powtarzać zbyt często. Ale zaraz potem powiedział mi, że jest także prekognatą - przewiduje przyszłość ekonomiczno-polityczną dla holdingów i konsorcjów, sprosiłem, by przewidział coś dla mnie, ale odparł tylko, że nie da się przewidzieć, kiedy można będzie coś przewidzieć, przewidywanie i tak często się nie sprawdza. - A poza tym mamy się zajmować telepatią, nie prekognicją.

Wtedy przyszedł do mnie pierwszy raz, ale już niedługo zacząłem wyglądać naszych spotkań. Był nową twarzą, no i nie traktował mnie jak wrzód na tyłku, a to stanowiło miłą odmianę od Goby i reszty. Okazał się znacznie bardziej interesujący, niż z początku wyglądał. Powiedział mi, że ma pamięć absolutną - potrafi przypomnieć sobie dokładnie wszystko, co kiedykolwiek widział lub słyszał. I że jest to umiejętność, którą może wykształcić w sobie każdy psychotronik, nawet ja, gdybym zechciał nad tym popracować. Odparłem, że i bez tego mam ość problemów. A on musiał się sporo naczytać w Sieci, bo umiał wyjaśnić prawie wszystko, o co tylko go zapytałem: napęd gwiezdny, pamięć komputerową albo zwyczajnie, z czego zrobione są moje portki...

- ... a tellazjum to coś, co trzyma to wszystko w kupie. Dzięki niemu opracowanie danych stało się na tyle szczegółowe, a transport na tyle tani, że komuś opłaca się wytwarzać na Ziemi tanie ciuchy z drelichu i przesyłać je aż taki kawał drogi na Ardattee.

- Tak? - Potarłem kolana swoich dżinsów. - Naprawdę przyleciały tu aż z Ziemi? Cholera, widziały więcej Galaktyki niż ja - roześmiałem się.

- Mają też o wiele dłuższą historię. Z początku drelich... -I znów odpłynął. Połowa z tego, co mówił, była tak skomplikowana, że w ogóle nie wiedziałem, o czym gada, ale starałem się nic po sobie nie pokazać. Czasami się zastanawiałem, czy on w ogóle sam siebie rozumie.

Wyraźnie sprawiało mu przyjemność, że ma słuchacza. Nie tak jak artyści estradowi - nie chodziło o to, że lubił się popisywać. Ale czasem udawało mi się wychwycić nagły błysk tej potrzeby gdzieś głęboko w jego wnętrzu - czułem, jak ogromnie pragnie akceptacji. Traktował mnie niczym wyzwanie i od chwili kiedy przyjąłem od niego pierwszą kamfę i zacząłem odpowiadać na pytania, czułem, jak przez cały czas zaspokajam odrobinkę tego wielkiego pragnienia. Korzystałem z mego odkrycia, bo na tym polega życie: wykorzystujesz i sam jesteś wykorzystywany. Potrafiłem udawać zainteresowanie, a czasem nawet nic nie musiałem udawać, bo po prostu słuchałem. Tak było łatwiej.

- Co to za... tellazjum, dzięki któremu kręci się cały świat?

Uśmiechnął się, rozanielony czystą przyjemnością posiadania wiedzy. Jego oczy spoczęły na czymś, co znajdowało się poza seledynowymi ścianami laboratorium.

- Tellazjum to sto siedemdziesiąty pierwiastek. W czystej postaci jest srebrzystoniebieskim kryształem, którego używa się do przechowywania informacji w komputerach. Kryształy te zamykają dane w powłokach elektronowych, a całą sieć informacyjną danej planety możesz zawrzeć w krysztale wielkości pięści. Tellazjum ułatwia loty międzygwiezdne, bo dzięki niemu nawigatorzy mają komputery, które potrafią wyliczyć dane długiego skoku w kilka godzin zamiast w kilka tygodni.

Zanim odkryto tellazjum, statki międzygwiezdne kosztowały fortunę, a nie potrafiły choćby... - zagłębił się w gąszcz słów, z których każde miało długość co najmniej mojego ramienia. -

A teraz nawet tak szybki statek jak krążownik patrolowy ma na pokładzie niecały metr sześcienny kryształów tellazjum, potrzebnych do dokonywania obliczeń. Wielkie transportowce mają niewiele ponad to, co zwykle zużywa planeta, a i to tylko na wszelki wypadek, bo do nawigacji korzystają z komputerów , głównych portów, takich jak Quarro. Większy port kosmiczny potrafi wyliczyć skok w każdy najdalszy system Federacji, z wyjątkiem Kolonii Kraba, w niecałą godzinę.

- Ho-ho! - Potarłem czoło. Mój umysł nadal potykał się wśród gęstwiny słów, wlokąc się gdzieś w tyle. - Czuję się, jakbym połknął własny mózg.

- No to może lepiej zabierzmy się do roboty. - Zerknął na bransoletę, żeby sprawdzić, która godzina. - Nie, jeszcze nie. Odpowiedz mi... - Nigdy nie miałem dość pytań, bo kiedy odpowiedział już na wszystko, co mi wpadło do głowy, zaczynaliśmy pracę nad telepatią. - Chyba nie śpisz po całych nocach, żeby wymyślać tematy do rozmowy - w jego głosie wyczułem już nutę zniecierpliwienia.

- Zawsze najlepiej pracuje mi się po północy. - Bynajmniej nie z wyboru. Z niewyspania piekły mnie oczy. Oparłem się wy-

godnie w krześle, czekając, aż znowu zacznie mówić. - Nie dałbyś mi jeszcze jednej kamfy, co? - Położyłem na stole wyciągniętą dłoń.

Nawet nie drgnął; siedział na krześle naprzeciwko mnie. (Tym razem będziesz musiał na nią zapracować. ) Wzdrygnąłem się i zakląłem, bo krzesło zachybotało niebezpiecznie.

- Nie rób mi tego! (Niby dlaczego? Przecież po to tu jesteśmy. )

- Nie! - Znów się wzdrygnąłem. - To znaczy, wiem o tym. Ale potrzebuję więcej czasu. Nie jestem gotów. - Zwierałem myśli coraz ciaśniej i ciaśniej, splatając bariery, dzięki którym

Już się do mnie nie dobierze.

- A kiedy masz zamiar być gotowy? Jutro? Za tydzień? Za miesiąc, za rok? Nie masz aż tyle czasu, Kocie! - Nagle się rozzłościł. - Jeśli chcesz tu zostać, musisz wykazywać postępy. Musisz umieć panować nad swym talentem, a nie tylko go „czuć" - panować nad nim w warunkach presji, w zupełnie niespodziewanych okolicznościach. Musisz się nauczyć, kiedy z niego nie korzystać i jak chronić się przed tym, żeby inni psychotronicy nie użyli go przeciwko tobie... - urwał niespodziewanie.

- Po co? - Zachmurzyłem się tak samo jak on.

- Bo takie są zasady, a jeśli chcesz umieć sobie radzić, musisz nauczyć się zasad.

- Nie tam, skąd ja pochodzę. - Podniosłem się z krzesła i odsunąłem od niego.

- Już nie jesteś na Starym Mieście. Ale rychło możesz tam wrócić, uliczniku, jeśli nie nauczysz się współpracy.

- Co cię ugryzło? - zdziwiłem się. Nigdy dotąd tak mnie nie nazwał, nigdy też przedtem mi nie groził.

- Może to, że nawet nie pofatygowałeś się, żeby ukryć, jak niewiele cię obchodzi to, co tu robisz, i to, jak się staram, żeby ci pomóc. -Wstał i przysunął się bliżej, zachowując jednak bezpieczny dystans.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Wiedziałem doskonale; chciał przez to powiedzieć, że wyczytał wszystko w moich myślach. - Ja wcale nie...

(Diabła tam nie!) Jego frustracja i gniew znów zaskoczyły mnie z jakiegoś nie strzeżonego kąta i walnęły wprost za oczyma. (Dobra, nocny łowco, korzystałeś z mojej cierpliwości jak z muru, za którym możesz się schować, ale w końcu zużyłeś całą. Odtąd żadnej kamfy, żadnych gierek, dopóki nie dostanę czegoś w zamian. )

- Daj mi spokój, draniu!

(Żadnych „daj mi spokój"! Nie zostawię cię w spokoju, dopóki mnie nie zmusisz, żebym wyniósł się z twoich myśli... )

- Wynoś się, wynoś się! - Przycisnąłem ręce do uszu, tak jakby to mogło w czymś pomóc. Przeszedł przez moje zabezpieczenia i był teraz w środku, a ja nie miałem pojęcia, co zrobić, żeby go stamtąd wygonić.

(No, zmuś mnie!) Jego słowa obijały się echem po obwodach mojego mózgu.

- Niech cię szlag, niech cię jasny szlag... !

Bałem się, że mówi poważnie, że naprawdę nie wyniesie się już z moich myśli. Po omacku szukałem broni - nie rękoma, bo moje ciało nie mogło mu w żaden sposób zaszkodzić, ale w środku, tam gdzie mogłem, w głowie. (Niech cię szlag! Niech cię szlag!) Czułem, jak ta myśl przeskakuje niczym iskierka przedział między jego umysłem a moim. Nagle łączy się z nim, trzyma mocno i w ten sposób dokonałem myślowej łączności (Ty pieprzony śmieciarzu, wynoś się z moich myśli!), dodając pocisk rozżarzonej do białości wściekłości. (Przerywaj! Przerywaj!)

Przerwał kontakt i w tej samej sekundzie mój umysł znów należał już tylko do mnie; moje oczy patrzyły, jak tamten się chwieje i wspiera ręką o oparcie krzesła.

Ja także się zachwiałem, wyciągnąłem rękę w stronę blatu za sobą.

- Ty sukinsynu!

- Moje gratulacje. - Zdołał wydobyć z siebie ledwie szept. - Psychotroniku.

- O Boże. - Przełknąłem gwałtownie ślinę i otarłem usta wierzchem dłoni. Wymknęło mi się jeszcze kilka przekleństw, kiedy z powrotem wlokłem się do krzesła, a potem usiadłem.

Cortelyou znów zasiadł naprzeciwko mnie. Tym razem cisnął do mnie całą paczkę kamfy.

- Proszę.

Drżącymi rękoma wepchnąłem sobie jedną między zęby. Za powiekami pulsowały mi w rozsypce jakieś włókienka - znaki drogowe, boje, wzorki, które przez całe lata leżały w uśpieniu, czekając aż zwrócę wzrok do wewnątrz i je zobaczę... Długo siedzieliśmy w milczeniu; ja w tym czasie próbowałem uwierzyć w to, co mi się przydarzyło, a kamfa pracowała nad ukojeniem moich nerwów.


- Jak się czujesz? - zapytał w końcu. Teraz z powrotem pałał jedną wielką chęcią służenia pomocą.

- Sam powinieneś wiedzieć - rzuciłem wściekle. Potrząsnął przecząco głową.

- Nie, teraz cię nie odczytuję, przecież wiesz.

- No to jak myślisz, jak ja się mogę czuć? - Odwróciłem wzrok, żałując, że w tym pokoju nie ma okna.

-Dumny... Podniecony... Tak jakbyś dokonał ważnego

przełomu?

- Nie. Brudny i parszywy, jak to świr! Tak w końcu mamy

się czuć, nie?

- Czy tak ci powiedział Goba? - Jego uśmiech zniknął.

- Nawet nie musiał. Czuję to za każdym razem, kiedy zbliżam się do jego myśli albo do myśli któregoś z reszty. - Dłonie na kolanach zwinęły mi się w pięści.

Cortelyou skrzywił się.

- Niech ich szlag, dlaczego nie mogą...

- Niby dlaczego nie mieliby mnie nienawidzić? Kto lubi, kiedy ktoś inny zna wszystkie jego myśli? Widziałem, jak zabija się ludzi za drobniejsze rzeczy!

- Ach, to dlatego tak się opierasz przy każdym kolejnym kroku - rzucił na poły pytanie, na poły odpowiedź.

Wzruszyłem ramionami: niech sobie myśli, że wszystko zrozumiał, chociaż zrozumiał zaledwie połowę.

- Przepraszam, że tak cię potraktowałem. - Pochylił głowę. - Powinienem był wiedzieć...

- A niby dlaczego miałbyś być inny? -Wolałbym, żeby przestał tak w kółko przepraszać, to mi działa na nerwy.


- Bo my naprawdę jesteśmy inni. Musimy być - nie tylko z powodu tego, co potrafimy, ale i z powodu odpowiedzialności, jaką to na nas nakłada. Naszym umysłem dokonujemy takich rzeczy, do jakich większość ludzi nigdy nie będzie zdolna, a to sprawia, że się nas boją. „W krainie ślepców jednookiego ukamienują". Musimy żyć według surowszych zasad niż reszta ludzkości, by im udowodnić, że z naszej strony nie mają się czego obawiać... - Pochylił się ku mnie. - Chcesz wiedzieć, co ja czuję względem mojej telepatii?


Nie. Ale nie powiedziałem tego głośno. Poprawiłem się na krześle, przywarłem do jego twardych, zakrzywionych krawędzi, żeby nie zerwać się gwałtownie, kiedy znów poczuję wdzieranie się do moich myśli. Trzymałem umysł w rozluźnieniu, czekając, aż rozmigotane pasma połączą się z jego pasmami w tej niewidzialnej przestrzeni, gdzie spotykały się ze sobą nasze zmysły. Aż zatrząsłem się z wysiłku i poczułem, jak jego umysł wzdryga się od strachu, którego nie potrafiłem zamaskować.


Ale mnie nie odepchnął. Zamiast tego fale jego myśli tylko się rozluźniły, tak jak za pierwszym razem, bo pousuwał wszystkie bariery ochronne i wciągnął mnie do środka. Wrażenia, które chciał, abym znalazł, połyskiwały tuż na samej powierzchni jego świadomości, gdzie po prostu nie mogłem ich nie dostrzec: był dumny, szczęśliwy, wdzięczny losowi za dar, z którym się urodził... Psychotronika mogła poprowadzić ludzkość w nową przyszłość, pełną wzajemnego zrozumienia i wolną od lęku, podstawy wszelkiej nienawiści... Nigdy nie użyje swego daru w niewłaściwy sposób, nigdy nie zrobi nic, co mogłoby dać wszystkim ślepcom powód, by uznali jego talent za zagrożenie... Zrobi wszystko, by uzyskać ich zaufanie, by wreszcie zrozumieli.


Poza tymi obrazami, wysłanymi naprzeciw mnie jak sztandary, poczułem świeżą ranę, którą zadał mu jakiś nienawidzący psycho korporacyjny sługus - a pod nią dosłyszałem pomruk tysiąca innych duchów i cieni. W najgłębszych partiach umysłu szalała dzika furia, uwięziona tam siłą jego woli. Zdałem sobie sprawę, ile go kosztuje być telepatą korporacji, misjonarzem w świecie wypełnionych nienawiścią martwych pałek, które wcale nie pragną zbawienia... Przerwałem kontakt.

- Jak ty możesz z tym żyć?

- O co pytasz? - Był zupełnie zdezorientowany.

- Plują na ciebie, guzik ich obchodzi, co próbujesz im udowodnić. To ci wyżera flaki. Dlaczego nie przestaniesz się kurwić dla tych drani?

Opadła mu szczęka.

- Gdzieś ty to... ?. - Szybko opanował wyraz twarzy. - Żyję z tym już od lat. Udało mi się zepchnąć to gdzieś na granice świadomości. - Zabrzmiało to jak kołysanka, którą recytuje sobie co wieczór przed zaśnięciem. -Wierzę w to, co robię. To niełatwe, ale możliwe. - Splótł dłonie kurczowo. - Czy nigdy nie zdarzyło ci się przebrnąć przez nieprzyjemności dla czegoś, w co wierzysz? - Zabrzmiało to prawie jak wyzwanie.


- Robiłem to i owo, żeby po prostu przeżyć. -Tak mi się tylko wymknęło, taka cwaniacka zagrywka. Ale wtedy w myślach zaczęło wynurzać się to, co robiłem albo pozwalałem ze sobą robić. - Chyba do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić, jeśli nie ma innego wyjścia. - Spuściłem wzrok. -1 jeśli tylko za dużo o tym nie rozmyśla. - Przypomniałem sobie fakty i liczby, którymi wypełniał sobie głowę, żeby nie zostało już w niej miejsca na nic, co mogłoby zachwiać jego wiarą. I nagle pojąłem, dlaczego te badania były dla niego takie ważne i dlaczego ja byłem dla niego taki ważny - dlaczego musiał dziś dokonać przełomu i zmusić mnie, bym udowodnił jego własne racje. Pomyślałem, że mimo wszystko jestem telepatą - widziałem linie psychoenergii jaśniejące życiową siłą. Pomyślałem, że urodziliśmy się, żeby z niej korzystać - z trzeciego oka, szóstego zmysłu, dodatkowego ucha... Pomyślałem o tym wrzeszczącym czymś, zamkniętym w najgłębszej celi mojego umysłu... i o tym, że za dużo myślę. Wziąłem kolejną kamfę.

- Wiesz, co to jest „zjednoczenie"?


Potrząsnąłem przecząco głową.


- To umysłowe spotkanie między telepatą a innym psychotronikiem, tak całkowite i pozbawione barier, że ich umysły zlewają się w jeden - bo każdy z nich całkowicie i bez żadnych ograniczeń się przed drugim otwiera. Siła psycho ulega wtedy znacznemu wzmocnieniu i razem potrafią dokonać tego, czego nigdy by nie mogli osiągnąć w pojedynkę. To najwyższa forma dawania, przynależności do siebie nawzajem. Nie jest podobne do niczego, co można doświadczyć, i bywa, że na zawsze odmienia tych, co się jednoczą... - Jego oczy ożywiła tęsknota.

- Robiłeś to kiedyś? - zapytałem, bo wyraźnie oczekiwał po mnie jakiejś reakcji.


- Raz. - Rozplótł dłonie, a w tym jednym słowie usłyszałem nieprawdopodobną wprost radość i żal. - Całkowite zjednoczenie to coś bardzo rzadkiego. Dla dwóch ludzkich psychotroników jest niemal niemożliwe. Jest połączeniem najwyższej zdolności i najgłębszej potrzeby... - Znów podniósł na mnie wzrok. W jego spojrzeniu wyczytałem, że nigdy mi się to nie przydarzy, chyba że jakoś zdołam sprawić, by mój umysł przestał ganiać za własnym ogonem.

- Nawet nie mogę sobie wyobrazić, żebym chciał być tak blisko z kimkolwiek. - Odchyliłem się w krześle, by znaleźć się nieco dalej od niego.


On także się odsunął i westchnął.

- No cóż, nawet i tysiącmilowa podróż musi się zacząć od pierwszego kroku.


Potem nasze kroki stopniowo się wydłużały. Teraz, kiedy rzeczywiście umiałem się z nim kontaktować, uczył mnie metod panowania nad talentem. W większości nie rozumiałem, dlaczego to wszystko jest takie ważne. Ale wtedy i tak niewiele rozumiałem z tego, co się tam ze mną działo. Już prawie przestałem zauważać, kiedy wszystko mi się miesza.


Powiedział, że praca z technicznymi, którzy nie są psychotronikami, to łatwizna - ich koncentracja i samokontrola są tak nędzne, że każdy telepata może zrobić z nimi, co zechce. Praca z innym psychotronikiem to coś zupełnie innego. Wyjaśnił mi, jak wyszkoleni telepaci potrafią posortować pasma obrazów, które składają się na wzory myśli innej osoby, jak potrafią zlokalizować taki pojedynczy wzór, podążać za jego rozwidleniami i odgałęzieniami aż po same rozrzucone chaotycznie ich końce, i jak potem stamtąd wracają. Powiedział mi także, jak telepata może uchronić własne wzory splatając z myśli tarczę - plątaninę innych obrazów oraz informacji - żeby je za nią schować, albo, wyczuwszy cudzą sondę, może skierować ją na niewłaściwy tor, zepchnąć na fałszywe pasmo, w stronę kłamstwa. W większości psychotronicy, nawet jeśli nie mieli zdolności telepatycznych, byli znacznie lepiej zabezpieczeni przed odczytaniem niż normalni ludzie, już choćby dlatego że lepiej panowali nad własnym umysłem.


Ja podobno byłem lepszym telepatą od niego. Powinienem więc z łatwością utrzymać jego myśli z dala od swoich. Ale ja przedtem wcale nie czułem swego talentu, nie ćwiczyłem go -a Cortelyou tak. Powiedział mi, że jeśli jeden telepata zna tajniki tropienia myśli, a drugi nie, żółtodziób nie będzie mógł ukryć nawet najgłębszego sekretu - nieważne, ile narobi przy tym zamętu we własnych myślach. Potem, żeby mi to udowodnić, znienacka denerwował mnie lub złościł. Zapominałem o tym, co robię, a on spokojnie wmaszerowywał mi do głowy. Zwykle nie zagłębiał się zbytnio, ale wcale nie musiał. Mnie zaś nie było ani trochę łatwiej znosić moją własną telepatię, więc za każdym razem gdy czułem, jak pakuje mi się do wnętrza, dostawałem szału. A on potem jeszcze na mnie naskakiwał, że na to pozwoliłem. Jak na kogoś, kto sprawiał wrażenie sflaczałego mięczaka, okazywał się nadspodziewanie twardy, kiedy brał się do roboty.


Choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafiłem go oszukać i przez to czułem się jeszcze gorzej.


Mimo wszystko pracując z Cortelyou zacząłem się w końcu zachowywać jak prawdziwy telepata. Albo tak mi się przynajmniej wydawało, chociaż wszystkim innym zdawało się zupełnie odwrotnie. Ale Goba oświadczył, że już nie ma czasu na czepianie się szczegółów, i w końcu posłał mnie na spotkanie z resztą psychotroników Siebelinga.


3


Psychotronicy siedzieli na krzesłach ustawionych w krąg - było ich kilkunastu - w pokoju o perłowych ścianach. I tutaj jedna ze ścian otwierała się wprost w błękitne niebo; pokój ten znajdował się w górnej części budynku, wyżej niż wszystkie pomieszczenia, w których dotąd bywałem. Kiedy stanąłem w drzwiach, zobaczyłem, że w kręgu siedzi też Siebeling. Spojrzał na mnie nieprzyjaźnie, jak gdybym się spóźnił, i odezwał się:

- To Kot. Jest telepatą.


Zrobiło się cicho. Rozpoznałem rudowłosą, którą spotkałem tu pierwszego dnia - patrzyła na mnie. Nie miałem najmniejszej ochoty tam wchodzić, wiedzieć, co myślą, i dawać im powodu do śmiechu. I na co się tak gapią, do cholery? Zaraz dostrzegłem kobietę z pustym wzrokiem - tę, która dała mi szal. Ona także mi się przyglądała, lecz tym razem jej oczy nie były już puste, a ja nagle ujrzałem się od zewnątrz: czysty, w świeżutkiej bluzie i spodniach, nie różniący się od innych. Już nie byłem brudny i usmarowany farbą, a oni też czuli się tutaj obco. Nieoczekiwanie spłynął na mnie spokój; nagle wszystko wydało mi się w jak najlepszym porządku. Kobieta obdarzyła mnie leciutkim półuśmiechem i spuściła oczy. Wszedłem i zająłem miejsce w kręgu, gdzie stało kilka pustych krzeseł. Wysupłałem z kieszeni paczkę kamfy, wsunąłem sobie kawałek do ust. Teraz w końcu zauważyłem i Cortelyou, który siedział razem z nimi. Kiwnął mi głową.


Siebeling zaczął mówić o tym, jak to wielu psychotroników boi się albo wstydzi, ponieważ otoczenie ich nie rozumie, a oni zwykle nie rozumieją swoich uzdolnień. Kiedy tylko nauczymy się władać umysłem, tak jak władamy własnym ciałem, sami się przekonamy, że nie jesteśmy żadnymi świrami ani dziwolągami - że warto być psychotronikiem. Nazwał talenty psychotroniczne darem i przekonywał, że ten dar niekoniecznie musi nieść jakąś krzywdę, że jest to coś, z czego należy być dumnym. Nad tym właśnie pracują tutaj, w instytucie - uczą się, jak panować nad swoim talentem. Przez cały czas się uśmiechał, a jego słowa pełne były zachęty. Nigdy przedtem go takiego nie widziałem - wyglądał jak nie ten sam człowiek. Kiedy przemawiał, przesunąłem wzrokiem po innych twarzach w tym kręgu i choć niektóre z nich wyglądały, jakby nie przywykły do częstych uśmiechów, wszystkie teraz uśmiechały się razem z nim.


Potem zaczęliśmy jakieś zupełnie nowe ćwiczenia. Siebeling postawił na stole za swoimi plecami świeczkę i powiedział, że powinniśmy ją zapalić, korzystając z pomocy naszego daru. Podniósł zapalniczkę i puścił, ale wcale nie spadła. Za pomocą telekinezy utrzymał ją w powietrzu. Zapalniczka przepłynęła następnie obok niego i zapaliła świeczkę. Zdmuchnął płomień i rzucił zapalniczkę kobiecie obok, tej czarnowłosej, która dała mi szal.

- Jule, teraz ty.

Nie wiem, dlaczego zaskoczyło mnie, że Siebeling także jest psychotronikiem. Nagle wiele jego zachowań zyskało inny sens.

Jule już stała przy świeczce, i już była w powrotem przy swoim krześle, zanim zdołałem mrugnąć - umiała się teleportować. Świeca była zapalona, a zapalniczka leżała na stole. Siebeling kiwnął głową, Jule nie podniosła wzroku.

Ktoś kazał zapalniczce fruwać, choć niezbyt pewnie, a potem, znienacka, Siebeling rzucił ją mnie.

- Co ja mam z nią zrobić? Nie jestem kinetą.


Nic nie odpowiedział. Czułem się coraz bardziej głupio i narastała we mnie złość, aż nagle moją głowę wypełniły cudze słowa. (Bracie telepato, poproś, żebym ja to zrobił. ) Rozejrzałem się po twarzach w okręgu i ujrzałem czyjś szeroki uśmiech. To Cortelyou. Poprosiłem wyrazem twarzy, ale on potrząsnął przecząco głową.

(Poproś mnie. )

Jego umysł stał przede mną otworem. Zgrzytając zębami pomyślałem:

(Zapalisz dla mnie tę świeczkę?)

Zamrugał.

(Nie wrzeszcz. Zrobię to z przyjemnością. )

Cisnąłem mu zapalniczkę. Wyciągnął rękę i zapalił świeczkę. Siebeling kiwnął głową i rzucił zapalniczkę komu innemu. Obeszła cały krąg, a ja zacząłem myśleć, że może jednak nie będzie aż tak źle.


W końcu zapalniczka dotarła do tej rudej, a ona po prostu wstała i podeszła do świeczki, żeby ją zapalić, jakby nie mogła znaleźć żadnego innego sposobu. Uśmiechnąłem się na ten widok, ale ona wcale nie wydawała się zakłopotana.

Za to Siebeling dojrzał mój uśmiech.

- Talent Darry to prekognicja, przewidywanie przyszłości -odezwał się do wszystkich. -Talenty psychotroniczne różnią się tak samo jak talenty artystyczne. Czasami właśnie wasz talent okaże się konieczny do rozwiązania problemu, czasem znów nic nie pomoże. Nie wstydźcie się, kiedy przyjdzie wam zrobić coś na piechotę - jak reszta ludzkości.


Wszyscy się roześmiali.


Potem, kiedy ani ja, ani Cortelyou nie mogliśmy poruszyć krzesła, Cortelyou wzruszył ramionami i pomyślał: (Zawsze są jeszcze karty. Tylko my dwaj umiemy oszukiwać. ) Wtedy roześmiałem się na głos, aż wszyscy się na mnie obejrzeli, a Jule się nawet uśmiechnęła. Chyba nauczyłem się tego popołudnia czegoś więcej niż tylko kilku psychosztuczek.


Kiedy o tym rozmyślałem, Siebeling coś powiedział i wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia. Popatrzyłem na Cortelyou i pomyślałem: (Co jest?)

(Czas na „Co robić, zanim przybędzie Korporacja Bezpieczeństwa". )


Zastanawiałem się, co miałoby to znaczyć, po chwili wstałem i ruszyłem za innymi. Tak jak oni usiadłem za klawiaturą dotykową, a ktoś przy końcu sali zaczął nam opowiadać o systemach komunikacyjnych. Jeśli chodzi o mnie, to równie dobrze mogliby przemowę puścić od tyłu - zrozumiałbym mniej więcej tyle samo. Bo nie rozumiałem ani słowa - siedziałem tylko i nudziłem się, tocząc w palcach kawałek kamfy, aż w końcu tamten zaczął mówić:

- Dotknijcie segmentu z napisem „włącz". Teraz rozpostrzyjcie wszystkie palce na obszarach oznaczonych...

Wpatrzyłem się w klawiaturę, wyciągnąłem rękę i znów ją cofnąłem. Poczułem, jak cierpnie mi skóra. Ja przecież nie potrafię... Nigdzie w pobliżu nie było Cortelyou, nie mogłem więc poprosić go o pomoc. Obok mnie siedziała Jule i wyglądała przy tym, jakby wiedziała, co robi. Próbowałem dotrzeć do jej myśli. Zachłysnęła się, przegnała mnie natychmiast z nagłym błyskiem przerażenia. Nie znosiła intruzów tak samo jak ja.


Odwróciłem się znowu do swojej klawiatury, ręce zacisnęły mi się rozpaczliwie. Ale było już za późno, Siebeling wszystko widział. Stanął zaraz za moimi plecami i poczułem, jak nade mną patrzy na Jule, a potem zwraca wzrok na pusty ekran mojego monitora.

- O co chodzi? - zapytał. Nie odpowiedziałem.

- Dotknij „włącz" - rzucił takim tonem, jakby z trudem zachowywał cierpliwość.


A ja tylko siedziałem, czując, jak coraz bardziej się wścieka.

- Nie mogę. -Co?

- On prawdopodobnie nie umie czytać, Ardanie - odezwała się rudowłosa na tyle głośno, żeby usłyszał każdy w tej sali.

- Czy to prawda?

Ledwie kiwnąłem głową, z poczuciem, że przy silniejszym ruchu złamałby mi się napięty kark.

- W takim razie obawiam się, że nie masz kwalifikacji, aby...

Wstałem.

- Dlaczego mam to robić? Przecież to nie ma nic wspólnego z telepatią! Szlag niech... - i nagle poczułem, jakby mój umysł dotknęła delikatnie czyjaś miękka dłoń; nieoczekiwanie przymknąłem się i usiadłem z powrotem w fotelu, nie posiadając się ze zdumienia. Ktoś powiedział:

- To jeszcze nie zbrodnia. Ja mu pomogę, Ardanie. Podejdź tu, Kocie, i patrz, jak ja to robię...

A więc patrzyłem, jak Jule dotyka czegoś w samym kącie siatki, bo wstydziłem się spojrzeć gdziekolwiek indziej. Ekran wypełnił się trójwymiarowymi obrazami. Wyłączyła, zaraz ja spróbowałem. Po jakiejś minucie Siebeling znów się odezwał:

- Jeśli zdołasz się tego nauczyć, powiem ci, po co to robisz. I pozostawił nas samych.

- Dasz radę - rzuciła nie patrząc na mnie Jule.

- A co ciebie obchodzi: dam czy nie dam? Dlaczego niby miałabyś mi pomagać?

Zmieniła się na twarzy; znów podniosła na mnie ten swój pusty wzrok i odparła:

- Nie wiem.

Wzruszyła ramionami. Byłem pewien, że naprawdę nie wie.

Znowu poczułem się głupio, byłem zdezorientowany i już miałem jej zaproponować, żeby zajęła się własnymi sprawami, ale zamiast tego powiedziałem tylko:

- Przepraszam za... - i dotknąłem ręką czoła. Kiwnęła głową. Nic już do niej nie mówiłem, tylko pozwoliłem sobie pomóc.

Kiedy już wszyscy inni sobie poszli, Siebeling wrócił, żeby popatrzeć, jak sobie radzę. Chyba był rozczarowany, że wykonuję wszystko prawidłowo.

- Jeśli będziesz miał ze wszystkim aż tyle kłopotu, nie mogę prosić Jule...

- Ależ nie mam nic przeciwko temu, Ardanie. On chce zostać, a ja mu w tym pomogę. - Wstała. - Czasu akurat mi nie brakuje.

- Przydałby nam się drugi telepata - odezwał się ktoś. -A on dobrze sobie dzisiaj radził.

Zerknąłem za plecy Siebelinga. Myślałem, że wszyscy już poszli, ale okazało się, że po drugiej stronie sali wciąż jeszcze stoi Cortelyou.

Siebeling się nachmurzył.

- Nie wydaje mi się, żeby on...

- Chcę tu zostać - przerwałem mu. - Będę pracował. Zawahał się, spojrzał na mnie spode łba.

- No dobrze. Wydaje mi się... Jule? Jeśli możesz chwilę poczekać, odprowadzę cię do wyjścia. - Przez krótką chwilę wyglądał jak zawstydzony chłopak.

Jule, która już zaczęła wycofywać się ku drzwiom, zatrzymała się i zawróciła. Zobaczyłem, jak za jej plecami Cortelyou wyszczerza się nie wiadomo dlaczego, potem i on wrócił za nią do miejsca, gdzie siedziałem.

Siebeling sprawiał wrażenie poirytowanego, ale powiedział tylko:

- Kiedy mówiłem ci, w co się pakujesz, nie powiedziałem ci wszystkiego, bo nie wiedziałem, jak się spiszesz. Każdy poza tobą zna już całą prawdę o tym, w co wchodzi. Ty także powinieneś dobrze to zrozumieć, zanim podejmiesz ostateczną decyzję.

Jesteśmy psychotronikami, którzy mają pracować nad udoskonaleniem własnych zdolności, a sponsoruje nas FKT -wszystko, co mówiłem przedtem, to prawda. Ale FKT ma nadzieję, że będzie to coś więcej niż zwykły program badawczy.

Prowadzą śledztwo w sprawie wiążącej się z bezpieczeństwem Federacji, w której mają do czynienia także z psychotroniką. Myślą, że zwrócimy na siebie uwagę przestępcy, który się za tą sprawą kryje. Nazywają go Żywe Srebro. - Wyglądało, jakby to słowo parzyło go w usta. Zobaczyłem, jak Cortelyou się krzywi, a na twarzy Jule utworzyły się pełne napięcia linie.

- Piękne imię - rzuciłem unosząc wysoko brwi. - Nikomu z was się nie podoba?

- Żywe Srebro niszczy reputację wszystkich psychotroników - odpowiedział mi Cortelyou, a Siebeling potwierdził skinieniem głowy.

- Jest terrorystą, wykorzystuje talenty psychotroniczne, by popełniać zbrodnie w całej Galaktyce.

- Jakie zbrodnie?

Siebeling znów się naburmuszył. Znów odpowiedział mi Cortelyou:

- Kosztowne. Niewykonalne.

- Paskudne - dodała cicho Jule i nieoczekiwanie nie miałem już ochoty poznawać szczegółów.

Cortelyou pokiwał głową.

- Plotka głosi, że ma kilka psychotronicznych talentów, a nad wszystkimi doskonale panuje. Weźmy na przykład tę jedną, telekinezę, i pozwólmy sobie w myślach na rozpatrzenie jej rozlicznych możliwości. Wynajmują go konsorcja i wykorzystują w wojnie z konkurencyjnymi zarządami. Pracuje dla każdego, kto jest w stanie dostatecznie dużo zapłacić. Korzystając ze swej psycho, prześlizguje się przez sieci Korporacji Bezpieczeństwa jak woda. Jak dotąd nie udało im się go tknąć. Nie wiedzą, kim naprawdę jest - nie wiedzą nawet, jak wygląda. Ale życzą sobie, żeby ktoś go powstrzymał. I po to właśnie my tu jesteśmy.

- Innymi słowy, stanowimy przynętę - wtrącił Siebeling -a jeśli Żywe Srebro połknie haczyk, mamy działać jako tajni agenci. Możliwe, że nic się nie wydarzy, ale jeśli rzeczywiście zostaniemy wplątani w działalność tego zbira, może się zrobić bardzo niebezpiecznie. Dlatego załatwiłem, żeby każdy uczestnik tego projektu otrzymał solidną kwotę...

- Każdy? - powtórzyłem. Kiwnął głową i powiedział ile, a mnie z wrażenia opadła szczęka. - Czy to znaczy... będę miał konto, bransoletkę z danymi i wszystko? Jak prawdziwy człowiek?

- Na to wygląda. - Rzucił okiem na zegarek w dolnym rogu mojego ekranu. - Czy przyjmujesz naszą propozycję?

- Pan żartuje?

- Jule... - Odwrócił się w stronę wyjścia.

- Hej, nie powie mi pan nic więcej? - Nagle dziwne pytania, które zadawały mi korby, zanim tu trafiłem, i to wszystko, co bez wyjaśnień pokazywał mi Cortelyou, zaczęło mi się układać w głowie w pewną całość.

- Sądziłem, że interesuje cię wyłącznie, jak się wywinąć od Robót Kontraktowych.

Pozostali obrzucili zaskoczonym spojrzeniem najpierw Siebelinga, potem mnie.

- No cóż... może zmieniłem zdanie.

- Wiesz coś na temat Kolonii Kraba? - To oczywiście znów Cortelyou.

- Słyszałem, że Mgławica Kraba to gwiazda, która wybuchła. Jest... gdzieś tam. - Machnąłem ręką w stronę okna.

- Jest o cztery tysiące pięćset lat świetlnych od nas - odparł Cortelyou. - Ale kierunek mniej więcej się zgadza.

- Co to jest rok świetlny?

Siebeling westchnął i odłożył teczkę, którą trzymał w ręku.

- Jeśli rzeczywiście chcesz wiedzieć więcej na ten temat, potrzebujesz solidniejszych podstaw. Chyba możemy ci w tym pomóc...

Tak więc cała trójka zaczęła mi opowiadać o Koloniach Kraba, o FKT i Ziemi, i jak się to wszystko ma do nas tu, w tym instytucie.


Mgławica Kraba, opowiadał Cortelyou, to chmura gazów i rozrzuconych szczątków supernowej - gwiazdy, która rozpadła się, zanim jeszcze ludzkość opuściła swój dom. Dla astronomów z Ardattee wyglądała jak kółko z dymu i tak jak kółko z dymu ciągle rozszerzała się w przestrzeni. Rok świetlny to odległość, jaką światło pokonuje w ciągu roku - przy prędkości około trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Ale nawet przy takich prędkościach światło Kraba potrzebuje tysięcy lat, żeby do nas dotrzeć - mgławica była teraz znacznie większa niż jej obraz sprzed prawie pięciu tysięcy lat, jaki widzi się w obserwatoriach. Wokół niej znajduje się kilka układów słonecznych z zamieszkanymi planetami - to właśnie były Kolonie Kraba.

Bezpośrednią kontrolę nad nimi sprawowała Federacyjna Komisja Transportu, a tym samym trzymała w ręku i resztę Federacji, ponieważ nadzorowała cały transport. FKT wyrosła z czegoś, co zawiązano dawno temu, jeszcze na Ziemi i jeszcze przed odkryciem napędu gwiezdnego, zanim zaczęto badać i zasiedlać inne planety. Z początku miała nadzorować handel w ramach konfederacji międzynarodowych korporacji, które stopniowo zastąpiły przestarzałe ziemskie rządy. Kiedy zasiedlono Układ Słoneczny, a handel i transport ogromnie się skomplikowały, FKT stopniowo nabierała coraz większego znaczenia. Później stała się jeszcze potężniejsza, bo podczas kilku międzyplanetarnych wojen zagarnęła całą dystrybucję surowców. W końcu zaczęła budować własną flotę, a nawet broń, zatrudniając u siebie więcej pracowników ochrony niż inne korporacje.

Potem wynaleziono napęd gwiezdny, który pozwalał podróżować szybciej od światła, i nagle ludzkość mogła dotrzeć do najbliższych gwiazd w ciągu kilku tygodni, a nie lat. Nagle też międzynarodowe korporacje ziemskie zobaczyły przed sobą szansę zbudowania ogólnogalaktycznego imperium, wszystkie więc zaczęły ostrzyć narzędzia do zrycia kolejnych światów. Stary, bezzębny Rząd Światowy zmutował i przetrwał - wyznaczył nawet główne zarysy prawa międzygwiezdnego, choć nie starczyło mu już sił, żeby egzekwować ich przestrzeganie. A nowa Federacja Ludzka zaczęła rozszerzać się jak bańka mydlana na wszystkie strony od centrum - Ziemi. W końcu FKT wysłała do Mgławicy Kraba ekspedycję, która miała zbadać, czy występuje tam tellazjum. Cortelyou już wcześniej opowiadał mi o tellazjum - pierwiastku tak rzadkim, że niemal nie do znalezienia poza jądrem gwiazdy. Federacja zaś potrzebowała go w wielkich ilościach, żeby nowy napęd gwiezdny stał się tani.

Ekspedycja Komisji Transportu znalazła tam szczątki supernowej po wybuchu, wciąż jeszcze orbitującej dookoła małej neutronowej gwiazdki, jaka z niej pozostała. Nazwali to coś Popielnikiem. A był to najbliższy odpowiednik tellazjumowej rudy, jaki kiedykolwiek udało się znaleźć. Kiedy założono tam kopalnie, obywatele Federacji Ludzkiej mogli już swobodnie podróżować między wszystkimi zasiedlonymi przez siebie światami - tak jak kiedyś podróżowali między kontynentami jednej planety.

Ale czegoś nie wzięto pod uwagę: że FKT zagarnie tellazjum dla siebie. Przejęcie dostaw tellazjum oznaczało, że FKT już nie tylko nadzoruje międzyplanetarny transport, ale że praktycznie nim rządzi. I nie miało znaczenia, jak wielkie i potężne stawały się poszczególne konsorcja - zwłaszcza jeśli chciały stać się jeszcze większe i potężniejsze, musiały tańczyć tak, jak im zagrała FKT, bo inaczej nie dostały tellazjum, które poruszało ich statki i opracowywało dane. Najbardziej ucierpiały stare imperia transportowe, ponieważ FKT przejęła ich pakiety kontrolne i teraz stanowiły jej bezwolne narzędzia. Dążenia FKT były jasne - pieniądze i władza - ale cierpiały zyski i potęga wszystkich dookoła. Komisja utworzyła nawet własne Siły Specjalne, które przemocą zaczęły zaprowadzać poszanowanie dla niektórych praw Federacji. W istocie udało im się nawet powstrzymać konsorcja przed dalszą eskalacją brutalnego współzawodnictwa, jakie dotąd uprawiały - a to się konsorcjom nie spodobało. Ale w końcu musiały jakoś z tym żyć.

Wokół Kraba utworzyła się samotna kolonia Federacji, nadzorowana przez FKT, a niezależna od żadnych innych sił. Reszta Federacji, choć nadal miała ledwie kilkaset lat świetlnych średnicy, przestała się rozszerzać równomiernie jak bańka w kosmosie. Zaczęła wyraźnie ciążyć ku koloniom. Ziemia straciła swój ekonomiczny status, a Quarro stało się Autonomicznym Okręgiem Handlu Federalnego - nowym centrum dla pieniędzy, władzy i tego wszystkiego, co warto mieć.

Właśnie dlatego Korporacja Bezpieczeństwa Okręgu Quarro, zmilitaryzowana policja FKT, wplątała się w coś, co działo się daleko w Koloniach Kraba. Poprzez swych informatorów i szpiegów FKT wpadło na trop dziejących się tam brudnych historii. Domyślali się, że dzieją się one na zlecenie któregoś z konsorcjów lub nawet całej ich spółki, ale długo nie udawało im się dotrzeć do sedna sprawy - wszystkie wiodące doń nici po prostu się wymykały. Byli pewni, że za spiskiem kryje się Żywe Srebro. To przypuszczenie zdrowo napsuło im krwi, bo właśnie z tych kolonii szły dostawy tellazjum. W końcu dowiedzieli się, że Żywe Srebro nawiązał kontakty tu, w Quarro - i że poszukuje rekrutów.


Tak więc my mieliśmy pełnić rolę tajnych agentów, żeby odnaleźć prawdziwe źródło problemów i zlikwidować je, zanim Federacja dostanie kopa w tyłek. Siebeling przedstawił to tak, jakbyśmy własnoręcznie tworzyli historię - biedne psychotroniki ratują Galaktykę. Wyobraziłem sobie siebie jako wielkiego bohatera...

- Daruj sobie ten głupawy uśmieszek. To nie żarty. Jeśli nie potrafisz traktować sprawy poważnie, odeślę cię z powrotem. Nie damy ci szans na schrzanienie czegoś.

Westchnąłem.

- Jak to dobrze, że pan nie umie czytać w myślach. Cortelyou roześmiał się i potrząsnął głową. Siebeling zaś

tylko się odwrócił do Jule.


Wyszli razem, poszli do domu, którego ja nie miałem. Głowa mi puchła od informacji, czułem, że za najmniejszym ruchem mogą mi się przelać. Myślałem o spisku psychotroników w Koloniach Kraba; wyruszymy, żeby powstrzymać łajdaków; stanę się bohaterem i wejdę do historii. Spojrzałem na swoje dłonie, na puste przeguby, na których za kilka tygodni znajdzie się bransoletka z danymi... i na kciuk, który zrósł mi się krzywo po tym, jak kiedyś wziąłem się do obrabiania niewłaściwej kieszeni. Nieoczekiwanie bardzo się ucieszyłem, że mogę tu zostać, nie muszę wracać tam, gdzie mieszkałem.


Następnego dnia Goba i jego techniczni znów mnie zahipnotyzowali, żeby na sprawy, o których się dowiedziałem, położyć zasłonę na pół prawdziwych wspomnień. W ten sposób to, co wiem, będzie można wykryć tylko przy użyciu bezpośredniej telepatycznej sondy. A już dzień później Dere Cortelyou zaczął pracować ze mną intensywniej niż dotąd, zmuszając mnie do nauczenia się wszystkich sztuczek, które pozwolą mi odeprzeć bezpośredni telepatyczny atak. Wcale nie szło mi lepiej, ale teraz przynajmniej wiedziałem, po co to robię, łatwiej więc było przymuszać się do kolejnych prób.


A potem już na całego wszedłem w ten ich program naukowy: grałem w różne psychogry z innymi psychotronikami i razem z nimi czekałem, aż coś się wydarzy. Po krótkim czasie zacząłem marzyć, żebyśmy czekali tak całą wieczność. Czasem wydaje mi się, że był to najszczęśliwszy czas w moim życiu.


Z zaskoczeniem odkryłem, jak szybko przywykłem do Instytutu Sakaffe, bo przecież tak bardzo różnił się od wszystkiego, co znałem wcześniej. Miałem tu przyzwoite ubranie w swoim rozmiarze. Mogłem jeść, ile tylko chciałem i kiedy tylko chciałem. Miałem nawet swój własny pokój. Już nie zamykali mnie na noc, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Miałem własne, miękkie, czyste łóżko i nie chciałem niczego więcej. W naszym instytucie prowadzono też z tuzin innych programów, a pracownicy laboratoriów, kiedy już przywykli do mojego widoku, pozwalali mi się przyglądać. Albo mogłem godzinami siedzieć i oglądać trzy-de w którejś z sal klubowych, jeśli akurat miałem na to ochotę. Nawet nie brakowało mi narkotyków, bo wystarczyło spojrzeć w okno, a człowiek już czuł się jak po alindytynie. Czasem aż musiałem się uszczypnąć, by się upewnić, że to nie sen, że wszystko dzieje się naprawdę.


Lubiłem nawet myśleć o tym, co mam tu robić - widziałem na trzy-de takie wideo, „Pionierzy mgławicy", o kolonistach i górnikach w Koloniach Kraba, którzy budują sobie dom w dziczy. Na dalekich światach życie było ciężkie, ale ciekawe i nikogo tam nie obchodziło, kim byłeś przedtem, tylko kim chcesz być teraz. Tam człowiek mógł zacząć wszystko od nowa - może tym razem właśnie się uda. Myślałem sobie, że chyba warto spróbować; myślałem, że pojadę tam za część pieniędzy, które dostanę, kiedy skończy się ta nasza wojna. Cieszyłem się, że mamy im pomagać.


Ale najbardziej ze wszystkiego lubiłem pracować z innymi psychotronikami - nawet jeśli to oznaczało, że jestem jednym z nich. Praca była ciężka, a Siebeling dwoił się i troił, żeby nam ją jeszcze bardziej utrudnić, ale już nie myślałem jej rzucać. Zacząłem nawet być w tym dobry. Myślę, że byłbym dobry, nawet gdyby Siebeling się mnie nie czepiał. Chciałem być dobry - pewnie chciałem coś komuś udowodnić, a może tylko sobie samemu.


Mówiąc szczerze, nie miałbym szans bez pomocy Jule taMing. Po tym pierwszym dniu zawsze, kiedy tylko mieliśmy jakieś ćwiczenia ze sprzętem, trzymała się blisko i przerabiała ze mną wszystko tak długo, aż umiałem to na pamięć. Jakoś wydało mi się, że Cortelyou przejmie od niej pałeczkę, ale on się roześmiał i powiedział, że przecież wie, na czym teraz skupiam uwagę - to znaczy na Jule - więc równie dobrze mogę się tego trzymać. Skląłem go, czerwony na twarzy, i zrobiłem, jak radził.


Jule uczyła mnie korzystać z jednego urządzenia po drugim - uczyła mnie liter i symboli, które na różnych klawiaturach znaczyły to samo. Pracowała ze mną, dopóki prawie nie zrównałem tempa ze wszystkimi innymi.

- ... teraz tu, a potem tu - dotknąłem niewłaściwego kwadratu i ekran zapłonął na czerwono. - Cholera! - Odsunąłem się od klawiatury, potrząsając dłońmi w powietrzu.


Jule pochyliła się nade mną i dziesiąty raz z kolei wyczyściła ekran. Ciemne włosy musnęły moje ramię.

- Te dwie literki wyglądają prawie tak samo. Każdy mógłby się pomylić. Spróbuj jeszcze raz - powiedziała, tak samo spokojna i cierpliwa jak godzinę temu. Ona jakoś nigdy nie uważała mnie za idiotę.


Ale i tak czułem się kompletnym durniem.

- Nigdy sobie z nimi nie poradzę! Przecież one nic nie znaczą!


Wtedy raz jeden popatrzyła wprost na mnie.

- Jesteś zmęczony... Twój organizm aż skręca się z potrzeby snu. Dlaczego nie śpisz po całych nocach, kiedy wiesz, że następnego dnia trzeba wstać do pracy? - To nie była krytyka, lecz zwykła ciekawość.


Spiąłem się; wciąż jeszcze nie mogłem się przyzwyczaić, że Jule dokładnie wie, jak się czuję. Była nie tylko teleportantką, ale i empatką - wiedziała, co czują wszyscy dookoła, czy tego chciała, czy nie. Wbiłem chmurny wzrok we własne dłonie.

- Tak się już przyzwyczaiłem.


Na Starym Mieście nie spałem przez całe noce, ponieważ nocami zwalały się do nas tłumy, a przecież żyłem z tych tłumów. Teraz jednak nie zasypiałem, bo bałem się zasnąć.

Wiedziała, że nie mówię wszystkiego, ale odwróciła wzrok i nie naciskała. Sama też miała swoje strachy. Powyłączała całą aparaturę, mrucząc do siebie: „One nic nie znaczą... "

Poszedłem za nią na drugi koniec pracowni. Na dworze zmierzch poplamił już Quarro ciemnym fioletem; zapalały się pierwsze światła. Kilka pięter pod nami był ogródek na dachu, drzewa falowały w chłodnym wieczornym powiewie. Jule włączyła sobie inną konsoletę i zaczęła przy niej pracować, a ja stałem obok, zapatrzony w okno - tak blisko, że biodrem musnąłem jej biodro. I nagle nie mogłem powstrzymać myśli o tym, jak jest blisko, jak opadają jej włosy... Poczułem falę gorąca i zastanawiałem się, jak by to było, gdybyśmy...


Myśl, że ona wie dokładnie, co ja czuję, podziałała lepiej niż kubeł zimnej wody. Zwinąłem umysł w ciasny węzeł, zamykając tę myśl gdzieś w środku, i odsunąłem się o kilka kroków.


Zaskoczona, podniosła wzrok - albo wiedziała, co czułem, albo po prostu nagle zupełnie przestała mnie odczuwać. A ja wyglądałem przez okno, wyjmując z paczki kawałek kamfy i kołysząc się na obcasach.

- Kocie! - zawołała. Nie umiałem poznać, o czym myśli, ale przez moment dojrzałem na jej ustach coś jak cień uśmiechu. Kiedy stanąłem przy niej, nie patrzyła na mnie, ale powiedziała: - Ruszasz się jak tancerz, zwinnie i z gracją.

- Ja? - roześmiałem się zakłopotany. - To stąd, że przez całe życie muszę balansować na krawędzi. - Wepchnąłem ręce do kieszeni. Pierwszy raz w życiu ktoś zauważył we mnie coś dobrego. - Co to jest? - Kiwnąłem głową w stronę ekranu. Był to najprostszy typ ekranu z mało skomplikowaną konsoletą pod spodem. Na ekranie widniały jakieś trzy litery.

- To twoje imię. Dotknąłem ich ręką.

- Moje imię?

Pokiwała głową, a potem wskazując elektronicznym piórem kolejne litery, nazywała je:

- K-O-T. To razem Kot.

Powtórzyłem za nią wszystkie trzy dźwięki.

- Już widziałem takie litery. Znów pokiwała głową.

Ale teraz dopiero naprawdę coś znaczą. Wyciągnąłem rękę, cofnąłem, w końcu wziąłem od Jule pióro. Dotknąłem końcem ekranu - została jasna plama.

Ktoś wszedł do pokoju. Poczułem to, jeszcze zanim zobaczyłem... Siebeling, a z nim jakiś korba. Szarpnąłem się, wypuszczając z ręki pióro, i rozpaczliwie rozejrzałem się za drugim wyjściem.

Jule przytrzymała mnie za rękaw.

- W porządku. On nie przyszedł tu po ciebie. Chce się widzieć ze mną.

- Z tobą? - No tak, już sam widziałem, że wcale nie był z FKT, że miał na sobie mundur któregoś z konsorcjów. - Jule, czy czekają cię jakieś kłopoty?

Nie odpowiedziała. Podszedł do nas Siebeling, zostawiając korbę przy drzwiach. Jule zwykle zaczynała się uśmiechać na jego widok, ale tym razem jej twarz pozostała pusta i blada, a myśli pełne mroku.

- Jule, ktoś chce się z tobą widzieć - odezwał się Siebeling. Skinęła głową.

- Wiem. Ja nie chcę z nim rozmawiać, Ardan. Proszę, każ mu odejść...

- Myślę, że powinnaś z nim porozmawiać. - Siebeling mówił cicho, ale zabrzmiało to prawie jak rozkaz. - Nie powiedziałaś mi, że...

Wzięła z pulpitu pióro i wcisnęła mi do ręki.

- Masz - szepnęła. - Poćwicz. - Potem odeszła w stronę korby z rękoma splecionymi na piersi, z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na łokciach. Próbowała przytłumić własne napięcie, ale czułem je w powietrzu jak wyładowania elektryczne.

- Czego on chce? Chyba jej nie zaaresztuje, co? Siebeling popatrzył na mnie wściekle, jakbym ją obraził.

- Oczywiście, nie. Przyniósł jej tylko wiadomość od rodziny.

- Od jej rodziny? - W Jule było coś tak bardzo samotniczego, zawsze wydawało mi się, że tak jak ja nie ma nikogo. Siebeling był poza mną jedyną tu osobą, z którą rozmawiała. Między tymi dwojgiem już od samego początku zaczęło się coś dziać i wszyscy o tym wiedzieli, choć każdy udawał, że nie ma o niczym pojęcia. Niełatwo utrzymać coś w sekrecie przed bandą psychotroników, a Jule dopiero uczyła się kryć ze swoimi uczuciami. Dla nas to było tak, jakby wszystko wykrzyczała. Jeśli chciała się wiązać z Siebelingiem - jej sprawa, ale nie mogłem się powstrzymać od zdziwienia, co ona w nim właściwie widzi. - Wysłali do niej korbę? Czyje nosi kolory?

- Centauri Transport. To konsorcjum przewozowe, największe i jedno z najstarszych. -A rodzina taMing rządzi całym holdingiem. Jej rodzina... Ta myśl leżała na samym wierzchu jego umysłu, rozjarzona swym własnym zdziwieniem.

- Czy to znaczy, że jest bogata?

- A czy wygląda na bogatą? - wycedził. Wzruszyłem ramionami.

- Tutaj nie.


Wciąż jeszcze rozmawiała z tamtym korbą, skulona, emanująca jawną urazą. Poirytowany, odwróciłem się do ekranu i zacząłem kopiować litery.

- Co robisz? - warknął Siebeling, jakby złapał mnie na niszczeniu mienia.

- To co mi kazała.


K... O... T... Ręka mi drżała; ściskałem pióro tak, jakby miało za chwilę wyskoczyć mi z dłoni, a litery wyglądały jak kawałki sznurka. Zmusiłem się do zachowania spokoju. K-O-T. K-O-T. KOT KOT KOT To obraz mojego imienia. Szło coraz łatwiej. Opanowało mnie uczucie, jakiego nie doznałem nigdy wcześniej. Może to była duma.


- Strata czasu. - Siebeling wypluł z siebie słowa, które zniszczyły ją w okamgnieniu. W jego myślach zobaczyłem prymitywa i przestępcę, zielonookiego ulicznego śmiecia ze Starego Miasta, który tylko marnuje wszystkim czas.


Wściekłem się i już-już miałem zrobić coś, czego obaj byśmy potem żałowali. Ale wtedy wpadł pomiędzy nas wybuch innego uczucia Jule - rodzaj zdumionego sobą tryumfu, a potem echo tych samych odczuć, których zalążek poczułem przed chwilą w sobie. Szła w naszą stronę; korba już zniknął za drzwiami.


Raz jeden zdawała się nieświadoma panującego między nami napięcia. Była całkowicie skupiona na ironicznej myśli, że rodzina tylko wtedy wtrąca się do jej życia, kiedy wszystko w nim dobrze się układa. Jej szare oczy ożywiły się nagle i rozbłysły, kiedy powiedziała:

- Zostaję.

Twarz Siebelinga rozluźnił niespodziewany uśmiech, a jego ulga była również wyraźnie odczuwalna.

- Jesteś pewna, że...

- Tak - potakując wpadła mu w słowo. Teraz popatrzyła na mnie.

Siebeling chwycił ją za rękę, próbując odciągnąć, ale mu się wyrwała.

- Poczekaj.


Siebeling rzucił mi za jej plecami mroczne spojrzenie. Nie zareagowałem. Jule patrzyła na to, czego dokonałem na ekranie. Uśmiechnęła się na moment, jakby to był nasz wspólny tryumf, a mnie znów poczęła wypełniać duma. Wtedy Siebeling otoczył ją ramieniem - po raz pierwszy zrobił to w mojej obecności - i poszła z nim już bez sprzeciwu.


Wróciłem do swojej konsolety i powtórzyłem sekwencję, której mnie Jule uczyła. Zrobiłem to kilkakrotnie, bez błędów, a potem podszedłem do tamtego ekranu i jeszcze kilka razy napisałem swoje imię. Pomyślałem, że jutro poproszę Jule, by pokazała mi jeszcze jakieś inne słowa. Może dostałbym jakieś taśmy z instruktażem...


Cóż, potem już nie było więcej sprzętu, którego obsługi musiałbym się uczyć, a Siebeling jakoś zawsze miał dla Jule coś lepszego do roboty niż marnowanie czasu na mnie. Pozbawiony jej pomocy wróciłem do oglądania trzy-de, jak przystało prymitywom i śmieciom. No i zapomniałem, że miałem się czegokolwiek uczyć.


Ale nic się nie zmieniło w tym, jak odbieram Instytut Sakaffe. To, że jestem psychotronikiem, że pracuję z innymi psychotronikami, nie mogło się równać z niczym, co dotąd znałem. Nawet jeśli któryś z nich nazwał mnie w myślach „umysłowym kieszonkowcem" - kiedy pracowaliśmy razem, tworzyła się między nami więź. Bo wszyscy byliśmy tacy sami, a nie liczyło się nic poza tym. Jeśli wściekałem się na swój psychotroniczny talent, wiedziałem, że większość z nich rozumie, co czuję. Tylko że oni żyli z tym - i pewnie także tego nienawidzili - znacznie dłużej niż ja. Wiedziałem, że miałem szczęście, skoro udało mi się na tak długo go pogrzebać, i ta świadomość sprawiła, że żyło mi się teraz trochę łatwiej.


Myślę, że łatwiej było i innym, bo doświadczaliśmy wspólnych radości. Wydawało mi się, że niektórzy zaczynają mnie trochę lubić - na przykład Dere Cortelyou. Albo Jule. Tam, na Starym Mieście, najbliższy ludzki kontakt, jakiego doświadczyłem, to było dzielenie przez noc tego samego pokoju. Nie należałem nawet do żadnego gangu. Po raz pierwszy doznałem poczucia przynależności i nigdy bym nie przypuścił, że będzie mi z tym tak dobrze. Wreszcie miałem coś do stracenia. Czasem zaczynałem się bać, że uszczypnę się za mocno i obudzę na dobre.


4


- Masz! (Z tyłu... )

- Mam! (Dzięki. )

- Nie przerywajcie. Jeszcze raz!

- Dobra, dobra...

- Tutaj!

- Nie, tam! Wybuchy śmiechu.


Znów pracowaliśmy razem, uwikłani w coś, co Siebeling nazwał „żonglerką". Każde z nas miało korzystać ze swoich psychotronicznych uzdolnień, żeby zaskakiwać lub ostrzegać innych w czasie swobodnej, pozbawionej zasad gry. Rzucaliśmy w siebie przedmiotami i sami się przemieszczaliśmy, docieraliśmy do siebie nawzajem za pośrednictwem ciał i umysłów, coraz lepiej i płynniej nad sobą panując. Trenowaliśmy reagowanie na najróżniejsze bodźce tak, aby nie utracić przy tym skupienia i wewnętrznych umysłowych barier. (A niech to!) A także nie upuścić tego klocka albo miski.

(Mam cię!) - Mam cię!

Jeszcze głośniejsze wybuchy śmiechu.

- Dwadzieścia trzy! Jaki czas?

- Łap!

- Nad i pod... (Kot, uważaj!)


Przesłanie Jule rozświetliło mój umysł o sekundę za późno, bo stołek, który stał sobie spokojnie po drugiej stronie pokoju, zmaterializował się nieoczekiwanie tuż za moimi plecami. Zanim zdołałem się zatrzymać, już na niego wlazłem - poplątały mi się nogi i runąłem jak długi na posadzkę. Siebeling znów mi to robił. Był dobry, naprawdę dobry. O wiele za dobry. Leżałem na podłodze i myślałem pod jego adresem takie rzeczy, których nigdy nie odważyłbym się powiedzieć głośno, ale on miał umysł spleciony ciasno i nic do niego nie docierało. Ten drań nie czuł dosłownie nic - za to Jule czuła. Zobaczyłem, jak się krzywi, przeżywając mój gniew i mój ból. Ukłuło mnie poczucie winy i ze względu na nią postarałem się opanować.


Inni stali, przestępując z nogi na nogę. Odizolowałem się od ich mamroczących myśli.

- No, rusz się - polecił Siebeling, a z jego głosu zupełnie nie dawało się wyczytać, ile ma z tego uciechy. - Wstawaj, łamiesz rytm.

- A pan złamie mi kark! Dlaczego to zawsze muszę być ja?

- Bo masz najmniej doświadczenia - odparł cicho.

- Nie. Dlatego że pan zawsze musi się mnie czepiać! - Powolutku, ostrożnie wstawałem.

- Poświęcam ci więcej uwagi, bo tego potrzebujesz. To oczywiste, że tego potrzebujesz, inaczej byś się nie przewrócił. Przestań szukać dla siebie wymówek.

Wstałem rozcierając bolące miejsca i kopnąłem stołek w jego stronę. Patrzył na mnie tym swoim wzrokiem, który nauczyłem się rozpoznawać aż za dobrze - mrocznym, z domieszką czegoś, czego nie udało mi się nazwać; sam pewnie nie wiedział, dlaczego mierzi go sam mój widok. A wtedy znienacka spojrzał na Jule i nić napięcia między nami gwałtownie pękła. Spuścił oczy. Wzruszył ramionami i oświadczył:

- Na dziś wystarczy. Jutro znów nad tym popracujemy.

Machnął ręką w stronę drzwi po drugiej stronie sali, demonstracyjnie omijając mnie wzrokiem.

Usłyszałem, jak Cortelyou półgłosem mówi:

- Przestań się czepiać chłopaka, Ardan. Nie tego od ciebie potrzebuje. Sam sprawiasz, że z góry nastawia się na przegraną...

Poszedłem do wyjścia. Zacząłem się zastanawiać, czy to nie jest właśnie prawdziwy cel Siebelinga: ujrzeć moją przegraną.


Kiedy znalazłem się tuż przy drzwiach, doznałem nagłego niewyraźnego błysku - w myślach ujrzałem siebie jak w lustrze, które odbija obraz powstały w umyśle jakiegoś innego psychotronika. Ten obraz pochodził gdzieś spoza tej sali, nie wziął się z żadnego ze znanych mi umysłów. Zatrzymałem się, dotknąłem ręką głowy. Ktoś nas śledzi, ktoś czeka teraz w holu...


Wyszedłem, lecz nie czekał na mnie żaden obcy z umysłem płonącym chłodnym ogniem. Hol był pusty.

Wszedłem do pierwszej windy, która nadjechała, i natychmiast wprawiłem ją w ruch, zanim ktokolwiek zdążył nadejść.


Znalazłem się na najwyższym piętrze, w cichej klubowej salce na jednym ze szczytów budynku Instytutu Sakaffe. W całym gmachu było kilka takich salek, rozrzuconych tu i ówdzie, a ta była jedną z najmniej uczęszczanych, ponieważ nie było stąd widoku na ocean. Dziś niebo było załzawione, okryte czapą chmur, które kłębami brudnawej waty otoczyły strzeliste wieżowce Quarro. Nie było tu nikogo, co bardzo mnie cieszyło. Usadowiłem się na jednym z bezkształtnych siedzisk na samym środku salki i żeby pozbyć się wewnętrznego zesztywnienia, wyjąłem kawałek kamfy. Rozparłem się wygodnie, patrząc na rozdmuchiwane wiatrem smugi deszczu, ześlizgujące się po przezroczystych ścianach kopuły. Przedtem nie widywałem deszczu - no, może raz, na placu Domu Bożego. Był brązowawy i ciepły. Miałem odczucie, że Quarro szcza na mnie, i wcale mi się to nie podobało. Przypomniałem sobie, że przez długi czas nie miałem nawet pojęcia, jak wygląda niebo.


Przyszedłem tu po to, by się wyzłościć, ale jakoś zabrakło mi sił. Czułem tylko zmęczenie. Mój umysł był teraz otwarty, szary i pusty jak samo niebo. Przymknąłem oczy, wsłuchując się w delikatny stukot deszczu, ale przestrzeń za powiekami natychmiast wypełniła się obrazami ze Starego Miasta jak łzami, więc szybko otwarłem je z powrotem.

- A niech to! - uszczypnąłem się raz jeszcze, tak na wszelki wypadek.

- Kocie, wyjdź z tego deszczu.


To była Jule - znałem jej głos, znałem też prędki, nieśmiały szept jej myśli. Nie słyszałem wjeżdżającej windy, ale ona przecież nie potrzebowała wind. Obróciłem się na kanapie; rzeczywiście stała tam Jule, z półuśmiechem na twarzy, w ciemnym, miękkim jak welon ubraniu, z ciemnymi włosami splecionymi w gruby, długi do pasa warkocz. Pomieszczenie klubowe nagle wydało mi się cieplejsze i jaśniejsze.

- Jeszcze tu jesteś?

Wzruszyła ramionami, spoglądając po sobie.

- Świat to więzienie, a my sami sobie jesteśmy w nim strażnikami... Kiedy ostatnio się widziałam, wciąż jeszcze tu byłam.

Jule była poetką - a poezja, jak mówiła, to jakby rodzaj psycho, bo sprowadza obrazy do samej ich esencji. Czasem też mówiła jak poetka... tak niby żartem, żeby człowiek się nie obraził. Mnie wcale to nie przeszkadzało. Podeszła i usiadła obok, lecz nie za blisko. Przypominała cień - była zbyt bezcielesna, żeby mogła stać się intruzem. Wyglądało na to, że zawsze wie, co dzieje się u mnie w środku - czasem nawet lepiej niż ja sam -i czy ma zostać, czy sobie pójść.


Kiedyś, na samym początku, spytałem ją, jak to jest, kiedy człowiek może się teleportować.

Odpowiedziała wtedy: „Przydaje się, kiedy masz ochotę uciec od wszystkiego". Obraz, jaki jej się przy tym wymknął w myślach, był dla mnie ogromnym zaskoczeniem, nie mogłem wprost uwierzyć. Ale wiedziałem, że to prawda, więc po chwili zadałem jedyne pytanie, jakie mi w tej sytuacji pozostało: „Jule, co sprawiło, że się tu znalazłaś?" A ona, wiedząc, że już w połowie ukazała mi odpowiedź, odparła: „Którejś nocy próbowałam się utopić". Opowiedziała mi o wszystkim, jakby relacjonowała cudzą historię: jak to jakiś korba-telepata wyciągnął ją z sadzawki w parku. Całymi godzinami rozmawiał z nią potem, dlaczego tak nienawidzi własnego życia, a w końcu opowiedział jej o tym programie badawczym i że przyjmują tu psychotroników, którzy potrzebują pomocy. Kazał jej obiecać, że się tym zainteresuje, by miała się czego uchwycić. Dotrzymała słowa.


Opowiedziałem jej wtedy, jak ja się tu znalazłem - z mojego punktu widzenia. Punkt widzenia Korporacji Bezpieczeństwa znali już wszyscy. A liczyło się tylko to, że możemy rozmawiać - co mówimy, nie miało żadnego znaczenia, jakby istniało między nami tajne porozumienie, że nie będziemy się wzajem osądzać.

Ale nigdy nie wyznała mi, dlaczego chciała się utopić. Powiedziała tylko: „To się zdarza, kiedy ci już zabraknie wymówek, żeby tego nie robić. Teraz znów kilka sobie odświeżyłam".


Siedziała obok mnie wpatrzona w deszcz. Przyglądałem się profilowi jej twarzy i znów zaczęły mnie trapić pytania bez odpowiedzi. Nie chciałem szukać tych odpowiedzi w jej myślach. Nie bałem się, że mnie złapie, ale wiedziałem, jak nie znosi intruzów. Wiedziałem, jak ja bym się czuł na jej miejscu.

Do tej pory pozostała tak onieśmielona, że z rzadka tylko do kogoś się odzywała - z wyjątkiem Siebelinga. Nie miałem pojęcia, dlaczego lubi przebywać akurat ze mną, ale bardzo mnie to cieszyło. Za nic w świecie nie chciałbym tego popsuć.

- Twoje myśli były całe szare - odezwała się. - Dokąd cię zabrały? - Nadal wpatrzona była w deszcz.

Ciężko jej było patrzeć na kogoś przez dłuższą chwilę, bo, jak mówiła, oczy to okna naszych dusz.

- Na Stare Miasto. - Wzruszyłem ramionami, kręcąc swoim krzywym kciukiem, także wpatrzony w deszcz.

- Stare Miasto - powtórzyła półgłosem, przymknąwszy oczy. -Tutaj w Quarro nazywają je Zbiornikiem.

Może wiesz dlaczego?

- Nie, nie wiem - odwróciłem się do niej. - Może dlatego że jak już raz tam wpadniesz, nigdy się nie wydostaniesz.

- Zbiornik na ryby - westchnęła. - Zbiornik z pokarmem. - Wpatrzyła się we własne dłonie; paznokcie miała ogryzione niemal do krwi. - Kiedy byłam mała, ojciec zabrał mnie raz do sklepu zoologicznego.

Były tam setki różnych stworzeń, które płakały i wołały do mnie z głębi serca. Nie mogłam się zdecydować. Potem zobaczyłam rybki - całe dwie ściany pełne pięknych, żywych klejnotów i jeszcze jeden zbiornik, ukryty trochę z tyłu. W tym zbiorniku ściany pokryte były zielonym szlamem, a na wpół uduszone ryby tłoczyły się tuż pod powierzchnią wody albo leżały jak ogłuszone, czekając na śmierć.

Zapytałam sprzedawcę, dlaczego tak jest, a on mi odpowiedział, że to zbiornik z pokarmem, więc nie ma znaczenia, w jakich warunkach żyją. Ja czułam, jak one cierpią, a nikogo to nie obchodziło! Zaczęłam płakać, trzymając się za głowę. „Kupmy je, tatusiu, im jest tak źle, one cierpią... " Wszystkie zwierzęta i ludzie w sklepie też zaczęli płakać, bo zaraziłam ich swoim smutkiem. Ojciec strasznie się wstydził. - Głos jej nagle stwardniał. - Jego córka odmieniec znów upokorzyła publicznie całą rodzinę.

Nic mi wtedy nie kupił i już nigdy nie pozwolił mi mieć żadnego zwierzęcia. -Teraz w końcu popatrzyła na mnie. -Tyle mi właśnie wiadomo na temat zbiorników... Zawsze mi się wydawało, że gdyby tylko ludzie czuli to, co ja czuję, gdyby tylko wiedzieli, nigdy by... - urwała, pustym wzrokiem patrzyła gdzieś w przestrzeń.


Wbiłem się głębiej w miękkie siedzisko, pochyliłem ramiona i milczałem. Ostra końcówka kamfy zaszczypała mnie w język.


Oboje aż podskoczyliśmy na dźwięk wjeżdżającej na górę windy. Wyszedł z niej jakiś mężczyzna - wysoki, w średnim wieku, bogaty. Miał ciemne włosy uczesane w wyrafinowaną i kosztowną fryzurę, która doskonale pasowała do kosztownej, ręcznie kutej złotej obroży na szyi. Miał na sobie letni garnitur, podszyty pastelowym jedwabiem; jego ubrania miały tak prosty krój i tak doskonale leżały, że musiały zostać uszyte na miarę. Był niemal tak szczupły jak ja, lecz twarz miał piękną - ten typ urody pozostanie mu na całe życie.


A poza tym był martwy. Usłyszałem, jak obok mnie Jule bierze rozpaczliwy wdech, czując w myślach to samo co ja - absolutne nic. Nie... on nie jest martwy. On jest śmiercią.


- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - odezwał się, a nawet uśmiechnął, podchodząc bliżej. - Nazywam się Rubiy. -Skłonił się w stronę Jule, wykonując przy tym ceremonialne gesty, co pasowałoby bardziej przy spotkaniu w jakimś pałacu. Na mnie nawet nie spojrzał i byłem z tego bardzo zadowolony.


- Jest pan psychotronikiem - powiedziała cichutko Jule, bardziej do siebie niż do niego. Jej dłonie spoczywały nieruchomo na kolanach.

Tamten skinął głową.

- W istocie. Mamy więc ze sobą coś wspólnego.

Nagle ta jego martwość w moim umyśle się wyjaśniła: on po prostu nic z siebie nie wypuszczał. Ale to, co miał w głowie, nie dawało się nawet porównać z moją niewprawną obroną na oślep, był jednym z wybitnie uzdolnionych - opowiadał nam o nich Siebeling - na poziomie, o jakim nie mogliśmy nawet marzyć.

- Czy chce się pan zgłosić do tego programu badawczego? - zapytała Jule z nutą podziwu i lęku w głosie.

- Nie. - Uśmiechnął się uprzejmie, ale był to po prostu grymas warg. Opanował ciało w tym samym doskonałym stopniu, w jakim opanował umysł. Widywałem już podobną arogancję u niektórych mężczyzn na Starym Mieście. Wiedziałem, że lepiej schodzić im z drogi.

- Czego pan od nas chce? - spytałem w końcu, bo ktoś taki jak on nie robi nic bez powodu.

- Bezpośrednio i do rzeczy. - Wciąż się uśmiechał. Przysiadł na tapicerowanym parapecie, w należytej od nas odległości. -Słyszałem, co robi tu doktor Siebeling, i przyszedłem zobaczyć to na własne oczy.

A także zaoferować wam pracę. Jak widać, poszczęściło mi się w życiu bardziej niż większości psychotroników... - Machnął upierścienioną dłonią. Coś dziwnego było w jego sposobie mówienia, nie akcent, wprost przeciwnie: wszystkie słowa miały zbyt doskonałe brzmienie, jak gdyby obawiał się, że popełni jakiś błąd. - Moje uzdolnienia psychotroniczne zapewniły mi wszystko, czego mógłbym zapragnąć.

Ale nie zapomniałem przy tym, ile tacy jak ja muszą wycierpieć w naszym społeczeństwie. Tak więc przyszedłem tu, by dać wam szansę. Możecie pracować dla mnie... ze mną w pewnym przedsięwzięciu, które zapewni wam bogactwo, niezależność i władzę, o jakiej nigdy nawet nie śniliście.

Opanowałem atak śmiechu.

- Czy nie jest pan troszkę zbyt pewny siebie? Do czego używa pan swojej psycho, obrabia pan krypty na odległość? Zawały na zlecenie? - Przyszły mi na myśl plotki i straszne opowieści, rozmaite powody, dla których ludzie mogą nienawidzić psychotroników.

- Telekineza ma różne zastosowania. - Przymrużył zielone jak lód oczy. Nagle zacząłem się bać. Bałem się, że mogę mieć rację, bałem się tego człowieka. - Ale z żadnej z tych możliwości nie korzystam.

Moje przedsięwzięcia prowadzone są na zupełnie inną skalę.

Rzuciłem okiem na Jule, czując na plecach gęsią skórkę. Jej spojrzenie powiedziało mi, że już od dłuższej chwili czuje to samo co ja. Nagły błysk olśnienia utopiłem w myślowym szumie, zanim zdołało się przebić do świadomości: to jest to, na co czekaliśmy. Posłaniec od Żywego Srebra, psychotronika, na myśl o którym trzęsie się cała Federacja. Próbowałem sprawić, żeby to całe moje nagle rozdzwonione podniecenie wyglądało tak, jakby było reakcją na propozycję Rubiy'ego. Nie byłem pewien, czy nie próbuje nas odczytać ani czybym o tym wiedział, gdyby rzeczywiście próbował.

- Czy na to jeszcze nie za wcześnie? - Jule wyprostowała się nagle. - Przecież pan nawet nas nie zna.

- Przeciwnie. - Potrząsnął głową. - Już od jakiegoś czasu czynię prywatne obserwacje. Przyglądam się waszym talentom, przeprowadzam wywiady... Próbuję oszacować, kto będzie pasował, a kto byłby tylko zbędnym wydatkiem. Zdążyłem już zawęzić pole wyboru.

Zastanowiłem się, jak bardzo by je zawęził, gdyby wpadł do nas parę tygodni wcześniej i podsłuchał jedną z „sesji specjalnych", jakie musieliśmy przejść. Wypchnąłem tę myśl ze świadomości jak najszybciej. Nagle zdałem sobie sprawę, co to znaczy móc szpiegować całą gromadę psychotroników.

Spociłem się już na samą myśl. Ale jeżeli Rubiy nie zdołał dotąd dojrzeć prawdy w umyśle moim lub kogokolwiek z nas, to znaczy, że rzecz nie przedstawia się wcale tak prosto. Fałszywe obrazy, którymi naładowano nam pamięć, muszą spełniać swoje zadanie, a poza tym wcale nie tak łatwo wejść do umysłu innego psychotronika. Już ja mogłem coś na ten temat powiedzieć. Zacząłem być odrobinę mniej spięty.

- Posiada pan zdolność telepatii i telekinezy? - pytała Jule.

Rubiy skinął głową twierdząco.

- Jak również teleportacji. Jestem takim sobie genetycznym dziwadłem, nawet na tle innych dziwolągów...

Pomyślałem, że żaden człowiek nie potrafi tego wszystkiego naraz. Rubiy zaś dalej rozmawiał z Jule.

Mówiła tak cichutko, że ledwie słyszalnie. Zastanawiałem się, dlaczego wybrał właśnie ją, kogoś tak kruchego, że złamie się pod pierwszą lepszą presją...

- ... i jest pani, rzecz jasna, jedną z tych słynnych taMin-gów - mówił. Nie brzmiało to jak pytanie.

- Pani rodzina rządzi konsorcjum Centauri Transport. Rzadko spotyka się psychotronika o tak szlachetnym rodowodzie.

Jule zmarszczyła brwi.

- Zwykle dusi się ich zaraz po urodzeniu. - Jej gorzki sarkazm wymusił z Rubiy'ego nieszczery śmieszek. Rzuciłem okiem na Jule, nie dowierzając, że coś podobnego mogło paść z jej ust. Skręcała w dłoniach czarną tkaninę znoszonej spódnicy. - Jestem tylko daleką krewną. - Ale w jej myślach zatrzasnęła się jakaś brama, nawet ja wiedziałem, że kłamie. Rubiy także musiał o tym wiedzieć, podobnie jak musiał zdawać sobie sprawę, że bez względu na to, kim była kiedyś, obecnie jest nikim.

- Niemniej do tego, czym mamy się zająć, to doskonała referencja - powiedział mimo wszystko.

Nie zapytała dlaczego. Ja zapytałem. Rubiy w odpowiedzi tylko uśmiechnął się do mnie łagodnie.

- No dobra. - Podciągnąłem nogi pod siebie. - Dlaczego ja? Jeśli pan nas rzeczywiście obserwował, to pan wie, że jako telepata nie jestem wart, żeby na mnie splunąć. Mniej więcej tak samo przydałbym się panu, gdybym nie żył. - Nie byłem wcale pewien, czy tylko pytam, czy próbuję mu coś wyperswadować.

- Możesz sobie myśleć, że jesteś na tle reszty jakimś psychotronicznym idiotą, ale uwierz, twój potencjał jest o wiele potężniejszy niż cokolwiek, co zdołasz tutaj zobaczyć. - Nagle jego oczy zrobiły się jak dwa reflektory, a moje własne jak dwie okienne szyby.

Potrząsając głową, odwróciłem wzrok.

- Nie tak... nie tak sądzi Siebeling.

- Między tym, co sądzi doktor Siebeling, a tym, co naprawdę wie, zachodzi spora sprzeczność.

Jule stężała nagle, między brwiami pojawiła jej się drobniutka zmarszczka.

- Powinien pan mu o tym powiedzieć - odezwałem się.

- Właśnie mam taki zamiar. Ponieważ jest lekarzem -i z powodu innych uzdolnień - on także należy do moich „wybrańców". - Rubiy kiwnął głową, a jego twarz wykrzywiła się na chwilę jakąś mroczną wesołością. Stopą wybijał na dywanie bezgłośny werbel.

- Skąd ma pan pewność, że jestem taki świetny?

- To oczywiste: dowodzi tego twój talent do tworzenia osłon. Twoje oczy. Tę barierę potraumatyczną da się zburzyć. Tutejsi niekompetentni głupcy ledwie ją naruszyli. A potem twój umysł zabłyśnie jak gwiazda.

Moje oczy... Potarłem bliznę nad lewym okiem. Zmienił się na twarzy.

- Jesteś teraz w pewnym sensie pod nadzorem Korporacji Bezpieczeństwa. Nie spodobało ci się nagłe zainteresowanie ze strony werbowników Robót Kontraktowych. Czy to naprawdę tak źle w porównaniu ze Starym Miastem? Mówią: „Roboty Kontraktowe budują nowe światy". Dają ci kwalifikacje, zostajesz z gotówką. To szansa na ucieczkę z miejsca takiego jak Stare Miasto...

- Mówią też, że weselej umrzeć, niż mieszkać na Starym Mieście. Ale to wcale nie znaczy, że mi się chce zaraz spróbować. Na Starym Mieście przynajmniej wiem, czego mam się spodziewać.

- Rozumiem. - I rzeczywiście chyba rozumiał. Czułem to. - Czym się tam zajmowałeś?

- Przeważnie kradłem. Byłem złodziejem. A tutaj jestem tylko zwykłym umysłowym kieszonkowcem. - Skrzywiłem się szyderczo.


I wtedy po raz pierwszy poczułem, że jego umysł szuka kontaktu - nie żeby szpiegować, brać, ale żeby dawać - obrazy, które wymknęły się na wolność gdzieś z zakamarków jego pamięci, przez które chciał mi wyjaśnić, skąd tak dobrze rozumie... Wychwyciłem obrazki obszarpanego głodnego dziecka, któremu w głowie płonie psycho jak ogień, wyklętego przez swój dar, tak jak wielu innych psychotroników w wielu innych slumsach w zbyt wielu miastach na zbyt wielu planetach. Ale on nie był jak ta reszta - nie był wiecznym przegranym, nie był słabeuszem, sprzedawał swoją psycho każdemu, kto zapłacił, i robił wszystko, czego od niego chcieli. Dosłownie wszystko. A oni zawsze płacili, dobrze płacili, a jeśli nie, gorzko tego potem żałowali. Aż w końcu wydostał się ze slumsów i stał się bogaty, już nie potrzebował sprzedawać swych talentów. Ale nadal był do wynajęcia, choć teraz on dyktował warunki i brał tylko to, co mu się spodobało. Był najlepszy i lubił to udowadniać.


Siedział naprzeciw mnie, jego arogancja lizała nas jak bezbarwny płomień, a niebo za jego plecami jęknęło: Żywe Srebro. To on we własnej osobie - nagle zdjęła mnie pewność, że to nie mógł być nikt inny. Przyszedł tu, żeby osobiście nas powybierać, nie próbując nawet ukryć swej twarzy czy nazwiska.

Zrobił idiotów z Korporacji Bezpieczeństwa, wcale nie zdając sobie z tego sprawy.


Zatrzymał na mnie spojrzenie swych zielonych oczu, a ja zacząłem się zastanawiać, co takiego potrafi wyczytać z mej twarzy. Nie czułem jednak, żeby znów próbował dotknąć moich myśli.

- Interesuje cię moja oferta?

- Tak. - Sam nie dosłyszałem własnej odpowiedzi, ale pozwoliłem mu to wyczytać w swoich myślach. Jule także przytaknęła skinieniem głowy, ale ona odpowiadała tylko na pytanie zadane na głos.

- To dobrze. - Rubiy wstał. Audiencja dobiegła końca i nie wiadomo dlaczego wydawało się, jakby to on nas odprawiał, a nie sam wychodził.

- Będziemy w kontakcie. - A potem zniknął. Powietrze z westchnieniem wypełniło przestrzeń, którą zajmował jeszcze przed chwilą.

Długo siedzieliśmy patrząc to na tę pustkę, to na siebie nawzajem, zanim któreś odważyło się wreszcie odezwać. W końcu ja przerwałem ciszę.

- Żywe Srebro. To był on, Jule.

- Sam Żywe Srebro? Chcesz powiedzieć, że... - Jule urwała i rozejrzała się na boki, mocując się z własnymi myślami.

- Możesz spokojnie dokończyć, nawet jeśli nas słucha. Jeśli on ma zamiar dowiedzieć się, co tu się naprawdę dzieje, to lepiej niech się tego dowie już teraz - powiedziałem pragnąc niemal, żeby tak się stało. - Zanim będzie za późno... dla nas. - Przeciągnąłem palcem po gardle.

Skrzywiła się.

- Ten człowiek mógłby zabić kogoś, nie poświęcając mu jednej myśli, prawda?


Pokiwałem głową. „No, może jedną". Pamięć obrazów, które zobaczyłem w jego wspomnieniach, powstrzymała mnie przed wypowiedzeniem na głos tej uwagi. To człowiek z lodu -potrafi zrobić z innym dosłownie wszystko i się przy tym nie wzdrygnie. Może kiedyś były w nim jakieś uczucia - nawet zbyt wiele.

Widywałem już w życiu ten typ, widziałem, jak pęka pod naporem Starego Miasta i zamienia się w coś, co trudno byłoby nazwać człowiekiem. Podobni... czy rzeczywiście jesteśmy do siebie aż tak podobni?

- Chyba po raz pierwszy w życiu spotkałam prawdziwą nieludzką istotę. - Jule otuliła się ramionami, jakby nagle zrobiło jej się zimno.

- No to miałaś szczęście - mruknąłem. Nieludzką, obcą. Moje oczy... Co z tymi moimi oczyma?

- Powinniśmy odszukać Ardana. - Jule wstała. - Musimy mu powiedzieć...

Wzruszyłem ramionami.

- Rubiy najpewniej już to robi za nas.

- I tak nie uda nam się go zatrzymać. - Jule potrząsnęła głową. - Ale on nie powie Ardanowi, że jest Żywym Srebrem, Ardan nie będzie wiedział, z kim naprawdę ma do czynienia. Nie ma talentu do odczytywania...

- Nic mu się nie stanie. Rubiy nie będzie przecież próbował tu żadnych sztuczek. A Siebeling ma nosa do szumowin. - Założyłem ręce na piersi i popatrzyłem w bok. - Ciągle mi to powtarza.

Usiadła z powrotem.

- Nie mów tak. - Zaczęła odbierać moje uczucia, między jej brwiami znów pojawiła się cieniutka kreseczka. - Przynajmniej nie teraz. Jeśli teraz nie będziemy się trzymać razem...

Nie próbowałem niczego kryć. (To nie moja wina!)

- Siebeling zawsze zaczyna. Wiesz, że to nie ja... - Nagle zdałem sobie sprawę, co wygaduję. – Ty przecież o tym wiesz, Jule. Prawda?

- Tak, wiem. - Jej głos znów stał się ledwie słyszalny. - Ale spróbuj... spróbuj go nie nienawidzić, Kocie. On w środku cały krwawi, jest w nim coś smutnego, coś straszliwie głęboko... -Wyciągnęła przed siebie rękę, jakby chciała wydobyć to z powietrza. - Jeszcze nie wiem, co to jest, jest za bardzo strzaskane, zbyt głęboko ukryte. A coś w tobie... - Znów potrząsnęła głową, unikając mego wzroku. - On nie chce nic złego.

- Co za różnica? Czy dlatego ma prawo wykrwawiać mnie? - „Coś w tobie". „Coś w twoich oczach", powiedział Rubiy. Siebeling także o tym wspomniał, kiedy próbował mówić coś, czego nie chciałem słuchać. - Jule, co on mówił o moich oczach?

- Kto? - Sięgnęła do moich myśli, próbując nadążyć za zmianą w ich toku.

- Rubiy. No i Siebeling. Obaj o tym mówili, coś o moich oczach. Przecież „każdy psychotronik ma zielone oczy". - Przypomniały mi się oczy Rubiyego, zielone jak morska kra. - Nie? Podniosła na mnie swoje oczy - szare, z normalnymi, okrągłymi źrenicami - a ja nie odwróciłem spojrzenia.

- Och - powiedziała w końcu - wiem, że jest takie powiedzonko, ale do większości już się nie stosuje.

Już nie są koloru trawy jak twoje. Minęło sporo czasu i większość ma już teraz oczy piwne - zieleń przemieszana z innymi kolorami.

-A ty?

Uśmiechnęła się - chwilowy błysk metalu, który zaraz zniknął.

- Jestem taką sobie ciekawostką. Nikomu w rodzinie nawet się nie śniło... Moi rodzice byli pewni, że w ich krwi nie ma domieszek. Tak bardzo chcieli zapomnieć o początkach, kiedy Centauri Transport... Ale psychotronicy nie zawsze mają zielone oczy - niemal ze złością zmieniła temat. - Już nie. Dużo czasu minęło.

- Od czego?

- Od spotkania z Hydranami. Zacisnąłem pięści.

- Znasz tę historię... ? - zagadnęła, tak samo jak Siebeling, kiedy nie odpowiedziałem.

- Niezbyt dobrze - mówiłem teraz prawie tak cicho jak ona. - A co tam trzeba wiedzieć?

- No cóż... Kiedy ludzkość uzyskała napęd gwiezdny i zaczęła rozprzestrzeniać się coraz dalej od rodzinnego układu planetarnego, napotkała istoty humanoidalne na Beta Hydrae III, a także na kilku innych nadających się do życia planetach w tym samym regionie kosmosu. Były to kolonie unii międzygwiezdnej, która przeszła szczyt swego rozwoju na długo przed pojawieniem się tam ludzi. Z początku nie posiadaliśmy się z radości, że odkryliśmy inną inteligentną rasę, dowód na to, że nie jesteśmy we wszechświecie sami... No i że są oni istotami z natury dobrymi, pozbawionymi wszelkiej agresywności, więc nie stanowią zagrożenia dla Federacji Ludzkiej. Ale tak się zdarzyło, że byli psychotronikami. Z początku traktowano to jak jeszcze jedną ciekawostkę - ich społeczeństwa funkcjonowały na zupełnie innych zasadach i czerpały z zupełnie innych źródeł energii niż nasze. Wiele dowiedzieliśmy się od nich... aż w końcu ich zniszczyliśmy. Ale z początku był krótki okres pokojowego współistnienia, kiedy żeniliśmy się między sobą i z tych małżeństw rodziły się dzieci. Dzieci te zwykle dziedziczyły hydrańskie zdolności psychotroniczne, a także oczy, zielone jak trawa.

- Jak mogli mieć dzieci? Zaraz, zaraz... przecież Hydranie wcale nie byli ludźmi. Żaden człowiek nie żeni się z obcym. Czy to nie jest czasem wbrew prawu?

Dalej wpatrywała się w krople deszczu.

- Niektórzy się żenią. Tak zrobił Ardan. Prawo tego nie zabrania. Przez wieki wiele się zmieniło, głównie ludzkie nastawienie. A Hydranie bardzo ucierpieli z powodu tych zmian. Ale ci obcy muszą jednak być „ludźmi", Kocie, bo inaczej nie byłoby powiedzonka o zielonookich psychotronikach. Albo to raczej ludzie są „obcy". Niektórzy twierdzą, że mieszkańcy Ziemi to tacy Hydranie z defektem, mutanci, głuchoniemi. I że nasz brak zdolności psychotronicznych sprawił, że utraciliśmy prawdziwe człowieczeństwo.

- Gówno prawda - rzuciłem ze złością. Odpowiedziała mi lekkim wzruszeniem ramion.

- W każdym razie nadal mamy wielu psychotroników z piwnymi oczyma, nawet jeśli rzadko spotyka się zielonookich jak ty.

- Bo nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby mieć za syna półkrwi świra.


Poczułem, jak mi się przygląda. Przecież zawsze wie, po prostu nie może nie wiedzieć - więc dlaczego nic nie rozumie? Odwzajemniłem jej spojrzenie swoimi zielonymi oczyma obcego. Z myśli Jule odczytałem smutek i wstyd - cierpienie, zmieszanie, prośbę o wybaczenie. (Przepraszam, przepraszam, przepraszam!)

W jej oczach zabłysły łzy.

- Proszę cię, nie odbieraj tego w ten sposób! Zacieśniłem myśli, splotłem je ze sobą - żeby przestać ją odczuwać i żeby ona przestała odczuwać mnie.

Wzięła długi, urywany wdech, przyciskając dłoń do ust.

- Nie wiedziałeś, że masz w sobie hydrańską krew? Myślałam... jak mogłeś nie wiedzieć? Czy nikt nigdy... ?

- Jakoś miałem to szczęście - odparłem, potrząsając głową. Ale w pamięci zaczęły się łączyć ze sobą różne fragmenty wspomnień: te żarty, obrażliwe słowa, bezsensowne bicie -prawda, której sam nie dałbym rady zrozumieć. Nigdy bym na to nie wpadł. Może dlatego że nie śmiałem, nie miałem siły dźwigać kolejnego obciążenia, jeszcze jednego kamienia, który ściągał mnie w dół. Może przed tym właśnie kryłem się przez całe życie po ciemnych kątach, w nie kończących się dniach osamotnienia, w narkotykowych snach... To właśnie wyczuwali we mnie wszyscy, co na mnie polowali; to naznaczyło mnie na wieczną ofiarę.


Oczy Jule przybrały ten nieobecny wyraz co zawsze, kiedy chciała myśli zachować dla siebie. Tak więc siedziałem zagapiony w deszcz i myślałem o tym, że jestem... „No, to nawet pasuje - przy moim pechu".

I może to właśnie tłumaczyło mój pech. A może nawet wyjaśniało zachowanie Siebelinga - człowieka, który miał kiedyś hydrańską żonę, którego syn mieszaniec błąka się gdzieś po Galaktyce. Człowieka, który teraz wstydzi się swojej perwersji, nienawidzi sekretu zamkniętego w szufladach przeszłości. Bo kto mógłby nie nienawidzić czegoś takiego? Albo kogoś, kto mu o tym przypomina? Przecież sam mi nawet tak powiedział. A ja znów próbowałem to zlekceważyć. Ale tym razem nie było już ucieczki.


Winda zadzwoniła po raz drugi. Jule drgnęła, twarz miała ściągniętą w nieruchomą maskę. Drzwi rozsunęły się, przed nami stanął Siebeling. I nie potrzebowałem wcale czytać w jego myślach, by wiedzieć, że jest zupełnie wytrącony z równowagi. Bez słowa ruszył w naszą stronę. Twarz Jule ożyła i rozświetliła się; wychwyciłem w jej myślach gorzko-słodkie ukłucie, nieodłącznie związane z pojawieniem się Siebelinga.


Ale Siebeling wpatrzony był we mnie, a ja nagle zdałem sobie sprawę, że między nami pozostało coś do załatwienia.

- Ardan - odezwała się Jule - on tu był. Rubiy, ten facet, na którego czekaliśmy. Przyszedł tu, przedstawił nam swoją... propozycję. A Kot myśli, że on jest...

- Wam obojgu? Skinęła głową.

- Nam obojgu. Ja... on był...

- W takim razie ta sprawa musi poczekać - wpadł jej w słowo - aż omówimy sprawy bardziej osobistej natury. - Coś trzymał w ręku, teraz położył to na stoliku przed nami. Była to przezroczysta kula, która wyglądała jak kryształ, a wcale nim nie była; w środku zawisł uchwycony w locie złotozielony owad. -Śliczna zabaweczka. Skąd ją masz?


I wtedy już pojąłem swój błąd. Zupełnie zapomniałem o tej kuli.

- To... to nie jest moje.

- W to wierzę - rzucił z przekąsem. Potrząsnąłem gwałtownie głową.

- Chciałem powiedzieć, że nigdy przedtem tego nie widziałem. - Nie mogłem oderwać od niej oczu. Jak zawsze.

- Ach, więc zupełnym przypadkiem trafiła do kieszeni twojej kurtki?

- Niech pan posłucha, jeśli chce mnie pan nazwać złodziejem, niech pan to zrobi. Przecież tak właśnie pan myśli. - Zacząłem się zastanawiać, po co w ogóle tego ranka zawracałem sobie głowę wstawaniem z łóżka.

- W takim razie to właśnie mówię.

- Nie ukradłem jej! Tylko... pożyczyłem. Chciałem... popatrzeć, jak to działa. - Zastanowiło mnie, dlaczego prawda zawsze brzmi bardziej kłamliwie niż samo kłamstwo. Może dlatego że zawsze jest to tylko część prawdy. Wziąłem kulę, zgadza się, z jego biurka, kiedy rozmawiał ze mną drugi raz.

Zwędziłem ją jakby niechcący, prawie bezwiednie, wcale nie chciałem sobie jej zatrzymać. Ale nie oddałem... Nie mogłem. Kiedy się ją trzymało w rękach, w środku powstawały obrazy, jakich jeszcze nigdy nie widziałem - obrazy z jakiegoś innego świata. Gdy człowiek napatrzył się na jeden, tworzyła następny, a jeśli chciał popatrzeć jeszcze raz, tamten poprzedni wracał. Nigdy przedtem nie widziałem nic podobnego. Po prostu nie potrafiłem się tego wyrzec. Więc ją sobie zatrzymałem. Wiedziałem, że jeśli ktokolwiek się dowie, wpadnę w tarapaty, więc zablokowałem całą sprawę głęboko na dnie myśli.

Zbrodnia doskonała. Czułem, jak czerwienieje mi twarz.

Delikatnie położył rękę na kuli, a w środku pojawił się inny obrazek.

- Dlaczego? - rzucił ochryple. -Co?

- Dlaczego ją wziąłeś? - Nie to chciał powiedzieć. Jego umysł był teraz plątaniną płonących myśli, których nie potrafiłem odczytać, a większość z nich nie dotyczyła mnie... Aż nagle zrozumiałem: to coś należało do obcych, do Hydran. Należało do jego syna mieszańca. A ja mu to zabrałem.

Ty durniu, ty cholerny głupku!" Aż się wykrzywiłem.

- Dlaczego ją zabrałeś?

- Ja... ja.. - Jak miałem mu opowiedzieć, że stawała się w moich dłoniach taka ciepła, jak miałem powiedzieć mu o obrazach? Jak miałem powiedzieć mu o czymś, czego sam wcale nie rozumiałem? - Była taka ładna... spodobała mi się.

- Spodobała ci się.

- Tak, a bo... - ugryzłem się w język, siłą powstrzymując się od dopowiedzenia reszty. - No dobrze.

Wziąłem ją i zatrzymałem. Wiedziałem, że źle robię. Przepraszam. Nic już nigdy nie wezmę. Przysięgam.

W porządku? - Musiało być w porządku. Przecież nawet przyznałem, że zrobiłem źle. Czego jeszcze mógłby chcieć?

Wyszeptał jakieś imię. Imię jego żony. A jego żona nie żyła. Pamięć o niej wypełniał ból. Stał

wpatrzony w kulę i nie sądzę, żeby zdawał sobie sprawę, że powiedział coś na głos. A już na pewno nie chciał, żebym ja to słyszał. Podniósł na mnie wzrok.

- Nie powinna była na ciebie reagować. Przecież nawet byś nie zrozumiał... - Zabrzmiało to tak, jakby mnie o coś obwiniał.

Ale miał zamiar zabrać mi tę kulę. Wyciągnąłem rękę, dotknąłem jej palcami. Obrazek znów się zmienił. Złapał mnie za nadgarstek.

- Trzymaj łapy z daleka! Może myślisz, że bąknięte szybko przeprosiny uratują ci skórę za każdym razem, kiedy ci się coś „spodoba"? Nie ze mną. Jeżeli to najlepsze, na co cię stać, to nie nadajesz się, żeby tu dalej pracować. (I nigdy nie będziesz... )

- Nie ma pan prawa tak myśleć. - Wyszarpnąłem rękę. -Jestem tak samo dobry jak pan. I dość mam tego, jak mnie tu traktują!

Wziął kulę ze stołu.

- No to uważaj się za zwolnionego. Wynoś się, nie chcę cię tu więcej widzieć.

Nie wierzyłem. -Co?!

- Słyszałeś.

- Ale... - Jakoś udało mi się wstać, choć byłem cały odrętwiały. - Chyba obaj dobrze wiemy, dlaczego pan to robi, prawda? - Nie odpowiedział. Obejrzałem się na Jule. Była blada i miała wilgotne oczy, siedziała wpatrzona w swoje obgryzione paznokcie, jej dłonie drgały nerwowo. - Jule - szepnąłem, ale nie podniosła wzroku. - Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. - Położyłem rękę na jej dłoni i ten jedyny raz dotknąłem jej naprawdę, nie myślami. Zacisnęła spazmatycznie palce. Wiedziałem, że jej łzy nie dotyczą tego, co się teraz między nami dzieje. - Słuchaj, muszę iść. Ja... zobaczymy się później, co?

Nie odpowiedziała. Wcale nie oczekiwałem, że odpowie.

Kiedy się wyprostowałem, Siebeling wszedł między nas, zmuszając mnie, żebym się cofnął. Pochylił się, mrucząc coś do niej cicho. Wszedłem do czekającej wciąż windy i zjechałem na dół.



5



Winda zatrzymała się na tym piętrze co zawsze, bo rzuciłem liczbę odruchowo. Już prawie wyszedłem, żeby wrócić do swego pokoju, bo sądziłem, że nie pozostało mi nic innego, jak siedzieć tam i czekać.


Ale tylko stałem w drzwiach, wpatrzony w długi pusty korytarz. To już nie był mój świat. Siebeling mnie wyrzucił, a wkrótce zjawi się tu Korporacja Bezpieczeństwa, żeby ten fakt potwierdzić oficjalnie.

Przez cały czas wiedziałem, że to wszystko było za dobre, by mogło trwać - jak każdy inny sen.

Zacisnąłem pięści i nagle odrętwienie, które trzymało mnie twardo za gardło, puściło. Już po

wszystkim, wypieprzyli mnie. Nic nikomu nie jestem winien. I prędzej szlag mnie trafi, niż będę tu sterczał i czekał jak mięczak, żeby ułatwić im robotę. Drzwi znów się zamknęły, a ja zjechałem jeszcze niżej.


Wysiadłem w holu recepcji. Wysokie na trzy piętra ściany obwieszono draperiami, które wyciszały każdy dźwięk. Próbowałem iść pewnie, jakbym miał pełne prawo tu się znajdować, ale jeśli nawet nie bardzo mi się udało, nikogo to nie obchodziło. Sunąłem wśród zmiennego tańca ciał, starając się wierzyć, że wyglądam właśnie tak normalnie, jak sądzą wszyscy dookoła. W końcu dotarłem do wyjścia. Nie było tu straży, nie było nawet zwykłych, solidnych drzwi, które wypełniłyby łuk. Poczułem delikatne mrowienie, lekki sztuczny podmuch i już byłem na zewnątrz, wolny - na wielkim placu z fontanną, który nieraz widywałem z góry.


Wszystko to takie proste. Stałem w miejscu, ledwie pozwoliwszy sobie na oddech, i zastanawiałem się, dlaczego właściwie nie zrobiłem tego już wcześniej. Przez te długie tygodnie mogłem ot, tak sobie wyjść - gdybym tylko spróbował. Obejrzałem się za siebie przez otwarte wejście. Przeciągnąłem wzrokiem po gładkich lustrzanych ścianach Instytutu Badawczego Sakaffe i zastanowiłem się, gdzie też może się znajdować mój pokój. Spuściłem wzrok i nagle poczułem się oszołomiony, pusty w środku, zupełnie sam. I zrozumiałem, dlaczego nigdy przedtem nie próbowałem stamtąd wyjść - teraz, kiedy było już za późno.


Odwróciłem się i powędrowałem w głąb placu. Deszcz ustał, lecz w powietrzu nadal wisiała wilgotna mgła. Dotąd nie miałem okazji widzieć fontanny; kiedy ją mijałem, owiał mnie podmuch rozpylonych kropel. Wilgotny upał wydał mi się nie do zniesienia po chłodnych wnętrzach instytutu. Zdążyłem zapomnieć, jak gorąco jest latem i jak strasznie tego nie znoszę -prawie tak jak nie znoszę zimy. Ale tu przynajmniej nie było tego letniego smrodku, który sprawiał, że Stare Miasto w upały cuchnęło trupem.


Wszedłem w kanion między dwoma wieżowcami. Ulica była jaśniejsza niż znane mi ulice, a także o wiele cichsza, równiejsza i czystsza. Widziałem zaledwie kilku przechodniów -przeważnie sunęli ruchomymi chodnikami albo wchodzili lub wychodzili z budynków. Wysoko nad głową znajdowały się balkony dla latających taksówek oraz napowietrzne przejścia między wieżowcami, które łączyły je ze sobą jak nanizane na nitkę klejnoty. W przestrzeni między domami przemykały spiesznie mody, jedno- lub wieloosobowe. Spoglądając w górę nie potrafiłem dojrzeć szczytów budynków, nie potrafiłem nawet zgadnąć, jak są wysokie... Zacząłem myśleć o tym, jak by to było -polecieć w górę w tej mgle. Spuściłem wzrok i już go więcej nie podniosłem.


Szedłem tak przez wiele godzin, a moje myśli podobnie pałętały się bez celu. Utknąłem w ciszy, której wcale sobie nie wymyśliłem - wyglądało na to, że całe życie toczy się gdzieś w górze. Mgła znikła, niebo zaczęło się przejaśniać. Mrugnęło słońce, rozświetlając tysięcznymi odblaskami zwierciadlane ściany budynków, i oblało mnie deszczem promieni. Dookoła mnie kusiły zawieszone w powietrzu platformy wystawowe, reklamujące rzeczy, które można nabyć wyżej. Sprawiły, że stanąłem w miejscu i zacząłem nieprzytomnie gapić się na te wszystkie przedmioty, w których istnienie nawet teraz trudno mi było uwierzyć. Czasem ktoś wkładał rękę przez przejrzysty, połyskujący ekran zabezpieczający i dotykał któregoś z nich. Widać nie tylko ja nie wierzyłem własnym oczom.


Ale kiedy sam wyciągnąłem rękę, poczułem przed sobą ten ekran - choć miękki i uginający się, nie chciał mnie przepuścić. Szarpnąłem się w tył w obawie, że jakoś tam zdołał rozpoznać, kim jestem.

Przez chwilę jeszcze stałem nieruchomo, a serce waliło mi jak młotem. Nic się nie stało i w końcu dotarło do mnie, że nic się nie wydarzy. Uwierzyłem w końcu, że mógł wykryć we mnie tylko jedną różnicę: brak bransolety z danymi. To nie zbrodnia, po prostu „niewystarczające zasoby finansowe". Zauważyłem, że ktoś nabazgrał coś pisakiem na spodzie platformy - jedno krótkie słowo. Znałem wszystkie litery. Powiedziałem je po kolei na głos, a kiedy usłyszałem, co znaczą, wybuchnąłem śmiechem. Pomyślałem sobie o ścianach na Starym Mieście, pokrytych w całości takimi słowami. Niektóre z nich nabazgrałem osobiście, a nie miałem nawet pojęcia, co przepisuję, zresztą niewiele mnie to obchodziło. Chciałem po prostu zaznaczyć jakoś swoją obecność na tym świecie, który nie zauważał, że żyję. Dziwnie było pomyśleć, że i tu, na górze, są tacy, co czują to samo. Na sekundę przypomniałem sobie Jule.


Poszedłem dalej, z rękoma w kieszeniach; szukałem w nich żetonu kredytowego, kamfy albo czegokolwiek innego, mając przez cały czas obrzydliwą świadomość, że niczego tam nie znajdę. Wtem palcami wyczułem coś twardego - cukierek. Kiedy tylko mogłem, w stołówce napychałem sobie kieszenie tym cholerstwem. Jeden mi został. Zacisnąłem na nim palce, znów rozwarłem. Potem włożyłem go do ust i poczułem, jak się rozpuszcza, a mój język pokrywa ciemna, oleista słodkość.


Nie starczył na długo. Kiedy zniknął, zacząłem wdychać otaczające mnie zapachy. Tak samo jak na Starym Mieście były tu miejsca, w których dawali jeść. Nawet bogowie muszą jeść. Ale tu pachniało lepiej niż na Starym Mieście - może dlatego że tutaj z zapachami nie mieszał się jego odór, a może po prostu dlatego że byłem głodny. Głodny. Żołądek skręcał mi się z bólu. Łatwo było zapomnieć, jak to jest... Nie - zbyt łatwo było znów sobie przypomnieć. Ale nie mając na ręce bransoletki, nie ważyłem się nawet wejść do windy lub drzwi z obawy, że mnie nie wpuszczą.


Dzień miał się już ku wieczorowi, teraz dookoła więcej było pieszych, dorosłych i dzieci.

Zastanawiałem się, gdzie się podziewali przez cały dzień. Może tam, gdzie jest chłodniej. Robiło się coraz tłoczniej i głośniej - z trudem znajdowałem drogę wśród tłumu. W głowie brzęczało mi od natłoku cudzych myśli. Splotłem mur ochronny i utrzymywałem go zawzięcie. Nie czułem już absolutnie nic i mogłem zapomnieć, że kiedykolwiek byłem psychotronikiem.


Zapalały się pierwsze światła, a ja próbowałem sobie wmówić, że będzie tu teraz tak samo jak na Starym Mieście. Ale nie było muzyki. Muzyka to właściwie jedyna rzecz ze Starego Miasta, której mi czasem brak. W Instytucie Sakaffe płynęły czasem ze ścian jakieś piosenki, ale cienkie i bez czadu. Słuchając ich człowiek czuł się tak, jakby podali mu szklankę wody, kiedy ma właśnie ochotę na mocny browar... Zastanawiałem się, czy chodzę teraz po prawdziwej ziemi, czy też może gdzieś pod moimi stopami znajduje się Stare Miasto z jego hałasem, smrodem i mrokiem.


Przemyśliwałem, czyby w tym tłumie nie zwędzić komuś bransolety z danymi... Ale przecież nie byłem na Starym Mieście. Nie wiedziałbym nawet, w którą stronę wiać, a nawet gdyby mi się udało, nie czekałby na mnie żaden paser, żeby odkupić ją ode mnie za garść żetonów. Sam nigdy nie dałbym rady złamać kodu cudzej bransoletki, zanim właściciel się połapie i każe ją zablokować. W tym świecie byłem zupełnie zagubiony. Błąkałem się jak duch - moje miejsce było na Starym Mieście, nie tutaj. Jeśli miałem zamiar dalej chodzić wolno, powinienem myśleć, jak tam wrócić, dopóki nie zrobiło się na to za późno.


Wszędzie były jakieś znaki, ale nie umiałem ich przeczytać. Starając się wyglądać jak każdy przeciętny turysta, podszedłem do pierwszego lepszego przechodnia i zagadnąłem:

- Przepraszam, czy mógłby... eee... jak się dostanę na Stare Miasto?

Popatrzył na mnie trochę zezem i poczułem płynące od niego zaskoczenie, ale żadnych podejrzeń.

- Proszę wziąć powietrzną taksówkę - machnął pulchną dłonią w stronę najbliższego postoju.

Potrząsnąłem przecząco głową.

- Nie mam... To znaczy, chciałbym się tam dostać na piechotę.

- Na piechotę? - Zez zrobił się okrągły ze zdumienia. - To niemożliwe. - Wzruszył ramionami.

Otworzyłem usta, zamknąłem i minąłem go zasępiony.

- Niech pan weźmie taksówkę! - krzyknął jeszcze za mną. Poszedłem dalej tą samą ulicą, pytając po drodze innych ludzi i otrzymując zawszę tę samą odpowiedź, aż zrozumiałem, że oni naprawdę tak myślą, i zacząłem wszystkich nienawidzić. Cholera, samolubne skurwysyny... Ale musiałem próbować dalej. Musiałem wierzyć, że jeśli tylko uda mi się dotrzeć do Wiszących Ogrodów, to już dalej...

- Oj, przepraszam. -Wpadłem na jakąś starszą kobietę i wyciągnąłem rękę, żeby ją podtrzymać. Mruknęła coś, zaczerwieniona i zmieszana.

- Słucham? - rzuciłem odruchowo.

- Nic się panu nie stało, mój drogi? - Poklepała mnie po ramieniu.

- Mnie? - Omal nie wybuchnąłem śmiechem. - Zupełnie nic. Szukam... szukam Wiszących Ogrodów.

- Wiszących Ogrodów? - Pełnymi pierścieni palcami przygładziła fałdy strojnej jedwabnej szaty. Cała aż błyszczała od klejnotów, ale większość z nich była sztuczna, a ubranie wyglądało na znoszone. - Są bardzo daleko stąd. - Wskazała gdzieś na prawo ode mnie. - Dlaczego nie weźmie pan taksówki?


Powstrzymałem złość i powiedziałem:

- Chciałbym pójść na piechotę. To znaczy... - Nagle zorientowałem się, że czytam w spojrzeniu, jakim mnie obrzuciła, i widzę na samym wierzchu lekko podejrzliwe współczucie. -Tak... mam trochę za mało gotówki. Czy nie miałaby pani kilku wolnych żetonów? - Wyciągnąłem dłoń i zmusiłem się, żeby nie cofnąć jej z powrotem.

Współczucie nie zniknęło, tak jak to zwykle bywało na Starym Mieście - przeciwnie, zmarszczyło tylko mocniej jej twarz.

- Biedactwo. Nie, nigdy nie noszę przy sobie żetonów. Ale proszę otworzyć swój rachunek - sięgnęła do mojego przegubu - a ja przeleję panu jakąś niewielką sumę.

- Nie, nie. - Odsunąłem się. - Nie ma sprawy... W porządku, pójdę piechotą. - Udałem, że schylam się i coś podnoszę. -Proszę. Zdaje się, że to należy do pani. -I oddałem jej szpilkę z kamieniem, którą zwędziłem, kiedy na nią wpadłem - jedyną wartościową rzecz, jaką miała przy sobie.

- Och, dziękuję. Dziękuję! Proszę zaczekać!


Nie poczekałem, prawie biegłem, żeby nie słyszeć więcej jej wylewnej wdzięczności.


Próbowałem trzymać się kierunku, który mi wskazała, krążąc po wijących się jak węże ulicach i wciąż od nowa wypytując o Wiszące Ogrody. Oddalałem się od nich niemal tak samo często, jak się przybliżałem, i dochodziła północ, kiedy je w końcu znalazłem. Na stopach miałem już pęcherz na pęcherzu, a czułem się tak, jakbym przeszedł połowę drogi do najbliższej gwiazdy. Ogrody unosiły się nade mną i pode mną, taras za tarasem, szemrzące życiem przeniesionym z setki różnych światów i zebranym tu, w samym sercu Federacji. Ale niewiele udało mi się zobaczyć, bo wszystko spowijał gęsty mrok, a ja krążyłem po oblanych mdłym światłem napowietrznych chodnikach między nimi. Zresztą nie bardzo mnie obchodziły.

Chciałem tylko znaleźć się z powrotem tam, gdzie moje miejsce, i zapomnieć, że kiedykolwiek widziałem Quarro. W końcu dotarłem na najniższy taras, który otaczał wejście do studni. W jej dnie znajdował się plac Domu Bożego. Obchodziłem studnię wciąż dookoła, szukając ukrytych schodów czy choćby drabiny, która pozwoliłaby mi minąć ten niesamowity przedział powietrza poniżej. Ale nic nie znalazłem. Nie było żadnej drogi na dół, nie było powrotu.


Wychyliwszy się przez kruchą barierkę, widziałem w dole połyskującą wieżę Domu Bożego, a na placu dookoła niej poruszające się ludzkie sylwetki. Kiedy się tak przyglądałem, minęła mnie samotna taksówka jak lecąca w górę bańka, a za nią następna. Przesunęły się obok miejsca, w którym stałem, i odpłynęły w noc. Słyszałem tysiące rozwrzeszczanych głosów, muzykę, czułem nawet, jak w rozgrzanym powietrzu unosi się do góry znajomy smród, od którego skurczył się mój pusty żołądek. Wychyliłem się trochę bardziej, czując, że lekko wariuję, i zacząłem krzyczeć: „Na pomoc! Tu w górze!" - jakbym sądził, że ktokolwiek może mnie dosłyszeć. Jakbym sądził, że kogokolwiek mogłoby to obejść. Mój głos rozwiał się wśród dzielącej nas przestrzeni. Dla wszystkich na dole i na górze byłem tak samo duchem, jeszcze jednym spośród ogrodowych cieni.


Barierka ugięła się pod moim ciężarem. Szarpnąłem się do tyłu - jeszcze nie czułem się tak

zdeterminowany, żeby chcieć dostać się do domu za każdą cenę. Odwróciłem się plecami do Zbiornika, „... zbiornik z rybami, zbiornik z pokarmem... " Jestem jak ryba wyjęta z wody, usychająca ha powietrzu. Rzuciłem się na miękką trawę tarasowego zbocza i leżałem tak wpatrzony w czarną wysokość nieba, w gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy...


Czułem niemalże ulgę, kiedy jakiś korba z patrolu obudził mnie tuż przed świtem i zwinął za

włóczęgostwo.


Nie trwało długo, zanim bank danych Korporacji Bezpieczeństwa wypluł z siebie historię mego życia. Niewiele też zajęło im upewnienie się, że Siebeling już nie chce mnie u siebie, a Roboty Kontraktowe owszem. Ale ubrane na czarno sępy Robót przyjechały po mnie dopiero późnym popołudniem - kolejna przejażdżka nad Quarro, a ja patrzę na grzebień miasta rozpalony kolorami zachodzącego słońca. Potem mod przemknął nad zielonymi wodami zatoki do kompleksu budynków portu kosmicznego i w końcu pogrzebał nas żywcem w rozłożonych szeroko podziemiach holdingu Robót Kontraktowych.


Szedłem przez niezliczone korytarze, jeszcze gorsze niż na posterunku Korporacji Bezpieczeństwa, między ścianami koloru tłustego cementu. Zastanawiałem się, dlaczego wszystkie rządowe budynki zawsze muszą wyglądać jak więzienie. Może dlatego że nim są. Strażnicy wrzucili mnie do jakiejś celi, gdzie potem na zmianę nade mną pracowali. Na odchodnym rzucili mi jeszcze:

- A dla ciebie, uliczniku, mamy tu coś ekstra za kłopoty, których nam przysporzyłeś. Zaraz ci pokażemy, co cię jeszcze czeka. Miłego odbioru. -I poszli sobie, rechocąc złośliwie.


Wytarłem rozkrwawiony nos i obmacałem się dokładnie. Niczego mi nie złamali - miałem szczęście, że ich szefowie nie życzą sobie uszkodzonego towaru. Rozejrzałem się dookoła. Cela rozmiarem przypominała wnętrze szafy i nie było w niej nic prócz maty do spania, ubikacji i zlewu. Ale przynajmniej byłem tu sam. Powlokłem się do zlewu i złożonymi dłońmi nabrałem wody do picia. Potem usiadłem, oparłem się o ścianę i zacząłem myśleć o tym, kiedy dadzą mi coś zjeść, żeby nie myśleć o Jule, o Cortelyou i o wszystkim, co straciłem...


W celi pociemniało, a ściana naprzeciw mnie rozjarzyła się jak ekran trzy-de. Czyjś znudzony głos zaczął brzęczeć monotonnie:

-... planeta numer pięć przy błękitnobiałym słońcu, typ spektralny B-3-V, skatalogowana pod numerem S-1396. S-1396/5 nie ma nazwy, bo nie dało się wymyślić żadnej, która by do niej pasowała. W strefie nadającej się do zamieszkania klimat jest zmienny...


Głos gadał dalej, ale do mnie ledwie docierały słowa. Nagle w celi zrobiło się gorąco jak w parowej łaźni, dookoła rozniósł się smród gnijących roślin. Poczułem na ciele jakieś pełznące owady, potem ukąszenia, zerwałem się z krzykiem...


Przede mną sznur brudnych, spoconych postaci z wysiłkiem brnął po ziejącej czernią ścieżce przez splątane poszycie dżungli, co krok zapadając się po kostki w parującym błocie. Większość z nich przygięta była pod ciężarem niesionych na grzbietach koszy, kilku nielicznych zamiast koszy niosło strzelby obezwładniające. Nagle jeden z robotników potknął się, strażnik ruszył ku niemu, a wtedy coś, co wyglądało jak ładunek żółtego szlamu, opadło z uschniętego drzewa wprost na jego głowę. Sypnął snop iskier i to coś zsunęło mu się po plecach. Kiedy wylądowało na tkwiącym w błocie kolanie, krzyknąłem. Strażnik nie miał żadnej osłony. Zatkałem sobie uszy, ale mimo to wciąż słyszałem jego wrzaski.


Tymczasem scena się zmieniła. Ktoś inny był właśnie wleczony w mulistych wodach rzeki przez inne coś z przyssawkami. Po brunatnej wodzie rozlała się czerwona plama. Drugi robotnik próbował iść mu z pomocą, ale strażnik zdzielił go strzelbą w twarz. Robotnik upadł i teraz po jego twarzy polała się czerwień - trysnęła prosto na mnie. Zacząłem się drzeć, żeby ktoś to wyłączył, ale ciągnęło się w nieskończoność, okropieństwo za okropieństwem działo się tuż przede mną, dookoła mnie, a nawet na wskroś mnie, aż w końcu skuliłem się w kącie i waliłem głową w ścianę, próbując oślepić się i ogłuszyć...


Dopiero po długim czasie zdałem sobie sprawę, że już z powrotem jest jasno, cicho i chłodno. Ale ja dalej nie ruszałem się ze swego kąta. Nie miało znaczenia, że to, co oglądałem, nie było prawdziwe, bo przecież było prawdziwe tam, gdzie się wydarzyło, a tam właśnie mieli mnie zabrać. Niech szlag trafi Siebelinga! Niech szlag trafi psycho! Jeszcze wczoraj byłem jednym z nich, śmialiśmy się, a dzisiaj ja ruszam do piekła i nikogo z nich to nie obchodzi.


Światła znów pogasły. Znalazłem się przy drzwiach i waląc w nie pięściami krzyczałem:

- Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie stąd, wypuśćcie!


Nikt mnie nie słyszał. Zresztą nic więcej się nie działo, tylko panowała ciemność - może zresztą była już noc. Oparłem się na chwilę o zimną ścianę, potem powlokłem się z powrotem do swojego kąta, usiadłem i oświadczyłem:

- Wolałbym nie żyć.

Tego także nie było komu usłyszeć.


Następnego ranka byłem już znowu gotów wynosić się z tej celi. Strażnik, który przyszedł po mnie, wyszczerzył się złośliwie.

- Nie wyglądasz mi na wyspanego.

Nie odpowiedziałem, a on i to uznał za śmieszne. Kiedy prowadził mnie kolejnymi korytarzami, wciąż próbował nawiązać rozmowę. W końcu znalazłem się w wielkiej sali pełnej banków danych.

- Chłopak jest gotów na krótkie wakacje. S-1396. - Strażnik cisnął na biurko szpulę taśmy. Szczęściarz.

- Pieprz się - rzuciłem w końcu, żeby zamilkł. Uśmiechnął się i wykręcił mi rękę.

Siedząca za biurkiem kobieta o wąskiej twarzy wywołała odczyt na ekran i zapytała:

- Jest pan pewien? Nie mamy tam bezpośredniej linii, ledwie zwraca koszty. - Wyraźnie traktowała go z góry.

Strażnik spojrzał na nią wściekle. Doszedłem do wniosku, że teraz moja kolej się uśmiechnąć.

- Ale skoro się pan upiera... Rozmyśliłem się.

- Może pan przesłać go, powiedzmy, przez sektor Tillit. Zaobrączkuje pan go tutaj, a oni załatwią

transfery.

- Sektor Tillit? - Strażnik był wyraźnie zdziwiony, ale kiwnął głową. - Niech będzie.

Urzędniczka uśmiechnęła się dziwnie, a mnie coś zaczęło zastanawiać. Ona jednak włączyła jakiś sektor blatu biurka, na którym zobaczyłem obraz kartki z mnóstwem drobniutkiego druku.

- Proszę tu podpisać. - Wskazała mi kreskę na samym dole. -To pański oficjalny kontrakt, w którym godzi się pan pracować dla nas. Po upływie dziesięciu lat otrzymuje pan pięć tysięcy kredytu. Jeśli zechce pan wykupić się z kontraktu przed tym czasem, jest pan nam winien taką samą sumę.

- Jeszcze czego! Nie mam zamiaru podpisywać tego kawałka...

Strażnik wziął z biurka elektroniczne pióro i wcisnął mi w dłoń.

- Podpisuj albo złamię ci rękę. Podpisałem. Krzyżykiem.

Urzędniczka kiwnęła głową, lecz złapała mój kciuk i przycisnęła tuż obok. Zaraz zobaczyłem tam błękitny odcisk mojego palca.

- To do ubezpieczenia.

Siłą wepchnęła moją rękę do otworu w biurku. Szarpnąłem się, ale miała żelazny chwyt. Poczułem ostry, gwałtowny ból i już byłem pewien, że straciłem dłoń, lecz w rzeczywistości straciłem tylko wolność. W zamian otrzymałem szeroką na dwa palce obrączkę wokół przegubu. Przebierając palcami, dotknąłem jej lekko: była twarda i wciąż jeszcze ciepła. Związała się z piekącą teraz powierzchnią mojej skóry. Pomyślałem sobie, że nie takiej bransoletki spodziewałem się aż do wczoraj.

- Dzięki za cacuszko.

- Jest gotów. Proszę wziąć go do obróbki.

No i mnie obrabiali. Zabrali mi nowe ubranie i dali stary, znoszony kombinezon. Zastanawiałem się, czy ktoś już w nim umarł. Potem pytali, czy jestem ślepy, głuchy albo martwy. Odpowiadałem twierdząco, ale oświadczyli, że to i tak pytanie retoryczne - cokolwiek to miało znaczyć. Potem posłali mnie dalej, na kolejne zniewagi, szczepionki, upokorzenia, aż wreszcie znalazłem się z powrotem w swojej celi i tym razem nie miałem już żadnych kłopotów z zaśnięciem. Następnego dnia -a może jeszcze następnego - wywlekli mnie, upchnęli w ciężarówce wraz z resztą otumanionego ludzkiego ładunku i posłali na płytę

lądowiska.


Nigdy dotąd nie widziałem kosmicznego portu, a i teraz niewielką miałem możliwość mu się przyjrzeć. Niemniej jednak ścisnęło mnie w środku jakieś dziwne podniecenie, kiedy raz po raz udawało mi się uchwycić wzrokiem znikające zaraz fragmenty sieci energetycznej, sylwetki słupów trakcyjnych, przybudówki, suwnice... i statki. Próbowałem strząsnąć z myśli dławiący obłok panującej dookoła mnie rozpaczy i zacząłem chłonąć ten widok: oto statki, które latają do gwiazd, nie przypisane do jednego miejsca ani nawet jednego świata, podróżujące przez setki, tysiące lat świetlnych między jednym słońcem a drugim... Statki jak lśniące dyski, na bokach godło Centauri Transport... czekają gdzieś tutaj, żeby zabrać mnie z więzienia Starego Miasta, Quarro i Ardattee - do czegoś jeszcze gorszego.


Na pokładzie usadzono mnie w fotelu i przypięto pasami tak, że nie mogłem się ruszyć. Leżałem potem całymi godzinami, czekając, co będzie dalej. Wreszcie statek ożył i poszedł w górę. Nawet nie wiedziałem, czego mam się spodziewać. Może miałem szczęście, bo tamtym wcale nie zależało na tym, żeby uprzyjemnić nam naszą darmową przejażdżkę. Poczułem, jak ciało mi tężeje, opiera się i wrzeszczy, kiedy statek wydarł się z zaciśniętej pięści grawitacji, piął ku pustce siłą woli, mocniejszą niż powszechne prawo ciążenia.

Nie miałem przedtem pojęcia, jak to jest, kiedy statek odrywa się od Ardattee, jak wygląda z kosmosu moja planeta. Ale to nie miało już żadnego znaczenia dla mnie ani dla całej reszty.

A potem nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać dalej.


Nie wiedziałem, gdzie leży Sektor Tillit ani co to w ogóle znaczy. FKT wynajmowała Roboty Kontraktowe, żeby zapewnić sobie stałe dostawy niewykwalifikowanych robotników, których potem wykorzystywała do prac na całym obszarze Federacji. W systemie, w którym statek wyszedł z nadświetlnego skoku, nie było nawet przyplanetarnej kolonii, jak się okazało, tylko zwykła stacja orbitalna, przykuta grawitacją do pozbawionej życia, samotnej planetki. Ale to także nie miało już znaczenia. Tak naprawdę znaczenie miało wyłącznie to, co się wydarzyło, kiedy tam przybyłem.

Przez całe dnie czekałem leżąc w szarym, zatęchłym pomieszczeniu, gdzie garstka podobnych do mnie leżała wpatrzona w sufit - nie pozostała im już żadna nadzieja, nie czuli nawet smutku. Jedna ze ścian oferowała widok na złą, pełną blizn twarz tamtego obcego świata, który gapił się na nas z dołu. Godzinami siedziałem na podłodze przed szybą, gapiąc się w odwecie na niego. Umysł miałem tak pusty i wyjałowiony jak ten widok, a myśleć mogłem wyłącznie o czerwonej obrączce na nadgarstku - o tym, że nie ma jak jej ukryć i że dla mnie też nie ma nadziei.

Aż w końcu wszedł do nas strażnik, wywołał mnie, rzucił okiem na mój czerwony pasek.

- No dobra, obrączka, to masz być ty. Na górę. - Wskazał kierunek kciukiem.

- T-teraz? - wydusiłem drżącym głosem. Roześmiał się.

- A co myślisz?

Wyprowadził mnie na korytarz. Czekał tam drugi sęp, ale ten wyglądał mi na urzędnika.

- Nazywasz się Kot? - zapytał.

Kiwnąłem głową. A więc i tutaj o tym wiedzą? Zastanawiałem się, czy zadają sobie tyle fatygi z każdym, komu zdarzy się zdzielić werbownika.

- Mamy tu na ciebie specjalne zamówienie, obrączko.

Dotknąłem czerwonego paska, znów czując w głowie tamto robactwo, jeszcze raz zobaczyłem, jak ten żółty szlam odrywa się od drzewa...

Urzędnik odchrząknął.

- Jak rozumiem, potrafisz prowadzić wózki śnieżne?

- Co? - Popatrzyłem na niego w zdumieniu.

- Mam tu pilne zamówienie na kierowcę wózków śnieżnych od jednego z naszych agentów. W aktach zapisano, że masz odpowiednie kwalifikacje...

(Ktoś mu zapłacił, żeby mnie o to spytał. Chce, żebym powiedział „tak". )

Nie miałem zamiaru go rozczarować.

- Jeżdżę na nich przez całe życie. Jasne. - Z całą pewnością czuje, jak kłamstwo wylewa się przez moje myśli niczym woda przez sito. Ale co go to może obchodzić?

- Zaraz, przecież ciebie już przydzielono. - Patrzył na moją obrączkę zdziwiony i zmieszany. Tego nie było w planie. Wstrzymałem oddech. - Załatwię transfer.


Znów mogłem oddychać. Zaczęliśmy iść. Ma co do mnie wyraźne rozkazy. Ale kto może mieć tak mocne układy, żeby przekupić kogoś z FKT i podrobić akta?... No i kto może wiedzieć o moim istnieniu? Siebeling? Zmienił zdanie? Ale Siebeling nie wpakuje się w takie kłopoty, zresztą wcale by nie musiał. Próbowałem podsłuchać myśli urzędasa, lecz sam nie wiedział, dlaczego wysłano go tu właśnie po mnie.

Dowiedziałem się tylko, że ktoś zadbał, by mu się to opłaciło.


A tego, który na nas czekał, także widziałem po raz pierwszy w życiu. Nazywał się Kielhosa i był

agentem pracującym dla Górnictwa Federacyjnego - co akurat nic mi nie mówiło. Spojrzałem mu głęboko w oczy, ale nie znalazłem tam żadnego znaku, że mnie skądś zna, że mnie rozpoznaje; w myślach także nie odnalazłem nic takiego. Przyszło mi do głowy, że to może jakaś zwariowana pomyłka. Zacząłem się zastanawiać, gdzie tu mógłby być inny obrączka o imieniu Kot. I miałem nadzieję, że nie poślą biednego głupka na S-1396 zamiast mnie.


Kielhosa miał szczękę jak stalowe paści, a włosy szare jak poranek na Starym Mieście. I myślał, że wyglądam jak uliczny szczur, nie wierzył, że potrafię prowadzić wózek śnieżny. Rzucił mi kilka pytań o to, jak działają, a sęp zaczął wyglądać niewyraźnie. Wyczytałem w jego myślach odpowiedzi, jakie spodziewał się usłyszeć, i podałem mu je bez zmrużenia oka. Raz w życiu cieszyłem się, że jestem telepatą. Próbowałem się dowiedzieć, dokąd mnie zabierają, ale jego myśli zapchane były rozkładami, opóźnieniami, ostatecznymi terminami i szumowinami, przez które utknął tutaj i teraz się spóźni.


W końcu kiwnął głową i dał znak strażnikowi.


- Ten chyba będzie mi musiał wystarczyć. Przygotujcie go.


Strażnik odprowadził mnie z powrotem. Żałowałem, że nie miałem dość czasu, żeby uzyskać jasną odpowiedź, ale na Starym Mieście zawsze mówią: „Kto za dużo pyta, ten się w końcu dopyta biedy". Wszystko jedno gdzie jadę, bo chyba nigdzie nie może być gorzej niż na S-1396. Tak więc trzymałem gębę na kłódkę i niech się dzieje co chce.


Część druga

KRAB


6


Wszędzie dookoła lśniły gwiazdy. Odkąd sięgałem pamięcią, tkwiłem zagubiony wśród gwiazd - tylko piękne gwiazdy i noc. Poruszyłem się w chłodnym mroku i uderzyłem palcami w coś gładkiego. Sufit był jakieś pół metra nad moją głową. Obraz przed oczyma mi się zamazał, a kiedy zacząłem widzieć ostro, zorientowałem się, że te gwiazdy to tylko projekcja na suficie. I wtedy sobie przypomniałem, że znów jestem na jakimś statku, a także dokąd na nim lecę. Pomacałem się w ciemnościach po przestemplowanej obrączce; próbowałem się uśmiechnąć, ale miałem zdrętwiałą twarz.


Dali nam jakiś narkotyk, który zwalił mnie z nóg jeszcze na tamtej stacji. W ten sposób szykowali ludzi do długiej podróży - zmieniając nas w martwy ładunek. Nie pamiętam, jak dostałem się na ten statek; pewnie nikt nie zakładał, że mogę się rozbudzić, bo inni leżeli pode mną warstwami jak ciała w kostnicy. Ale przedtem też już się budziłem. Pamiętam, jak godzinami gapiłem się w gwiazdy, wciąż niezmienne, podczas gdy statek przygotowywał swoje wyliczenia do nadświetlnego skoku. Gdzieś tam w poprzednim życiu Dere Cortelyou opowiadał mi o tym, jak to długość skoku zależna jest od znajomości kształtu przestrzeni - jeśli człowiek coś źle obliczył, mógł bawić się w zgadywanki, gdzie potem wyskoczy. Raz widziałem, jak robimy skok - gwiazdy pogasły, a potem wróciły, zupełnie inne, jeszcze zanim zdołałem wypuścić oddech. Zastanawiałem się, czy wszystko poszło dobrze, aż nagle przypomniałem sobie, że każdy kolejny krok znaczy tyle, że coraz bardziej oddalam się od domu i od wszystkiego, co znam.

Zacząłem myśleć o tym, jak daleko lecimy i ile czasu to nam zajmie. Jedną rękę miałem przypiętą do pryczy, w żyłę sączyło się coś przez cienką rurkę. Nie byłem wcale głodny, nawet nie chciało mi się pić. Właściwie to niewiele czułem. Po prostu leżałem tak na pryczy i patrzyłem w gwiazdy - a raczej na ich obraz na ścianach statku. Nigdy nie przejaśniło mi się w głowie na tyle, bym zaczął się zastanawiać, po co one właściwie tam są. Czasami słyszałem kogoś z załogi, a raz jeden przyszedł, żeby nas posprawdzać. Kiedy mijał moją pryczę, udałem, że moja swobodna ręka ześlizguje się przez krawędź, i uderzyłem go w twarz. O mało co nie przeskoczył przez ścianę. Ale właściwie cały czas leżałem tu sam wśród cichej nocy i liczyłem gwiazdy, dopóki nie pomyliły mi się palce.

Zaczynałem je liczyć kolejny raz, gdy nagle wszystkie zgasły i znowu się zmieniły. Zobaczyłem przed sobą jakąś planetę, jakiś nowy świat. Długo wpatrywałem się w obrazek na ścianie, zanim zrozumiałem, na co patrzę. Światy mieszkalne były zawsze błękitne, tak jak Ziemia na godle Federacji. Widziałem Ardattee na zdjęciach - miękkie zarysy lądów, gładka, niebiesko-biała kula. Pamiętałem też jałowe czerwienie i brązy tamtej planety widzianej z orbity na przelotowej stacji kosmicznej. Świat, który miałem przed sobą, nie przypominał żadnej z nich i miałem poczucie, że wszystko jest tu jakoś inaczej. Wcale nie widziałem błękitów. I był taki jakiś... kanciasty. Między kłębami bladych chmur górskie szczyty wznosiły się stanowczo za wysoko - jak skórka na zeschniętym owocu. Byliśmy jeszcze na tyle daleko, że widać było zakrzywienie planety, ale między górami dostrzegłem wijące się doliny pełne złotawej zieleni. Atmosfera drżała i jarzyła się od światła, a za pasmami gór leżały wielkie płaszczyzny srebra, po słonecznej stronie rozpłomienione od blasku, jakby cała planeta była jednym wielkim klejnotem. W końcu zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę widzę to wszystko. A także do czego jestem im tu właściwie potrzebny...



Nie mogli mnie dobudzić. Nic nie pamiętam z lądowania ani też jak dostałem się do łóżka, w którym się potem ocknąłem - jak się okazało, w małym szpitaliku przy porcie kosmicznym. Był to znaczny postęp w stosunku do latającej kostnicy na statku, ale moje przebudzenie nie trwało na tyle długo, bym zdążył się nim nacieszyć. Techniczni w szpitalu oznajmili, że moje organy wewnętrzne mają szczególną budowę i dlatego narkotyk nie zadziałał w zwykły sposób, ale prawdopodobnie wkrótce dojdę do siebie.

I mieli rację. Przychodzi taki czas, że człowiek nie może więcej spać. Rozbudziłem się na dobre, a Kielhosa już na mnie czekał. Natychmiast przypomniało mi się, dlaczego chciałem już nigdy się nie obudzić. Nadszedł kres mojej podróży i kres mojej wolnej woli, a teraz stanę twarzą w twarz ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Byłem jedynym z rekrutów Kielhosy, który po wylądowaniu nie trafił od razu do kopalni i ten fakt wcale nie napawał go szczęściem. Kiedy wyprowadził mnie przed port kosmiczny, przeżyłem taki szok, że od razu zapomniałem o wszystkich swoich problemach. Miasto portowe to był tani duraplastik wzdłuż jednej błotnistej uliczki, ale otaczał je świat... prześliczny. Dookoła sterczały w niebo pojedyncze górskie szczyty jak palce dłoni, na której leżało miasto - coś jak tamte obrazki z „Pionierów mgławicy" na trzy-de. Ale to tutaj było prawdziwe, bo przecież ja byłem prawdziwy, a stałem tutaj, mając pod stopami twardą skorupę planety i wdychając świeże, wonne powietrze. Czułem się słaby i rozlazły, marzłem, a światło tu było dziwne, jakby przymglone. Ale wszystko to się nie liczyło. Obróciłem się raz, drugi i wybuchnąłem śmiechem, bo nie mogłem w to uwierzyć. Na dźwięk własnego śmiechu aż się wzdrygnąłem -nie śmiałem się już od tak dawna.

- Co cię tak śmieszy?

- Tu jest pięknie!

- W tej trującej dziurze? To rzeczywiście zabawne. Nie przyjechałeś tu podziwiać widoki, obrączka. Jesteś klasa pracująca, pamiętasz? Wystarczy mi już kłopotu z tym twoim odsypianiem w szpitalu. Lepiej żebyś okazał się tego wart. - Ruszył dalej. Podążyłem za nim, słuchając jednym uchem. - Uważaj, jak chodzisz, tutaj jest półtora naszej grawitacji. Dopóki się nie przyzwyczaisz, będziesz trochę niezgrabny.

- Po co wam kierowca wózków śnieżnych? - Może tylko na zimę, wprawdzie jest chłodno, ale nie widać żadnego śniegu. Szaleństwem byłoby wierzyć, że mój pech mnie opuścił, ale...

- Sam zobaczysz.

Już się więcej nie odzywałem.

Wyszliśmy za granice miasta. Biaława piaszczysta droga wiodła przez łąkę pełną rdzawej trawy upstrzonej żółtymi kwiatkami - a także kraterami. Niektóre pluły parą, niektóre były pokryte bladawym zaschniętym błotem. Największy nie miał nawet metra średnicy. W przodzie zobaczyłem świeżą wyrwę w ziemi, wokół której na więdnącej trawie zastygała skorupa białawego błota. W porywistym wietrze mieszał się zapach kwiatów i ostra woń siarki.

Po drugiej stronie łąki stał sinawy kamienny budynek. Tuż za nim ziemia kończyła się gwałtownym spadkiem - jak na końcu świata. Kiedy tam dotarliśmy, sam widok przyprawił mnie o ból serca. Wszystko prawdziwe: zielone góry, opadające w zie-lonozłote doliny, świetliste potoki wody rozbryzgujące się na szaroniebieskich kamieniach i spływające w dół aż do... Zamknąłem oczy, spojrzałem jeszcze raz.

Wzgórza kończyły się raptownie, a za nimi leżała już tylko rozległa płaszczyzna ciągnąca się aż po sam horyzont. Nie kończąca się płaszczyzna srebra, od której odbijały promienie słońca jak od metalu, bezlitośnie paląc nas w oczy.

- Czy to...?

- Śnieg - rzucił zza moich pleców Kielhosa.

Rozczarowanie ścisnęło mnie boleśnie w piersiach. Zakląłem pod nosem. Kielhosa potarł czoło - niechcący mu to przesłałem. Zamknąłem myśli na kłódkę i jeszcze raz popatrzyłem na góry. Nadal były zielone.

- Ale jak...? - Nawet ja wiedziałem, że to, co widzę, jakoś nie ma sensu.

- Ogrzewanie parowe, można by powiedzieć. Pod tymi górami panuje wielka aktywność wulkaniczna. -Wskazał gdzieś poza mnie. Zobaczyłem, że nad kilku najwyższymi szczytami zawisły w powietrzu kłęby dymu. - Popielnik to kawałek gwiazdy, która przed wybuchem była towarzyszką tutejszego słońca. W środku dalej jest tak gorąca, że roztapia skały. Tam gdzie ciepło przecieka ku powierzchni, ogrzewa ją, tworzy gorące źródła, gejzery i inne takie. Tamten strumień w dole mógłby cię oparzyć. Ale za tymi wzgórzami woda natychmiast zamarza. Temperatura nigdy nie podnosi się do zera.

Słuchałem nieuważnie.

- Kawałek gwiazdy... Mówi pan, Popielnik? Czy to Mgławica Kraba?

- A ty myślałeś, że gdzie jesteś, chłopcze? Myślisz, że cały ten śmietnik na niebie to skąd?

Spojrzałem w górę, w niebo koloru szafirów. Na całej powierzchni jak lśniąca pajęczyna rozpościerały się pozostałości po gwieździe, które zwano teraz Popielnikiem. Od słońca dostałem zeza, ale nie widziałem kręgu, tylko świetlny punkcik, który migał i połyskiwał zimnym bladym światłem jak lampa błyskowa. Miało tylko dziewięć tysięcy metrów średnicy - dlatego światło było takie przyćmione. Takie coś nazywają pulsa-rem. W myślach zadźwięczał mi głos Cortelyou: „Cztery tysiące pięćset lat świetlnych od nas..."

Tak więc koniec końców trafiłem na Kolonie Kraba. Popatrzyłem na obrączkę na swoim przegubie, a potem jeszcze raz na zielonozłotą dolinę pośród śniegu.

- Ładny widok - rzucił Kielhosa. Natrząsał się ze mnie. Splunąłem pod nogi.

Poszliśmy z powrotem w stronę kamiennego budynku. Z wierzchu pokryty był takim samym sinoniebieskim kamieniem, jaki wypychał się na wierzch z górskich zboczy - chyba według czyichś dziwnych poglądów miał służyć ku ozdobie. Nie mogłem zrozumieć, czemu popisują się kupą kamiennego gruzu. Wewnątrz wszystko było drewniane i to także sprawiało dziwaczne wrażenie, kiedy widziało się stację komputerową wbudowaną w ściany z desek. Włożyliśmy wyjęte z szafki kombinezony termiczne i przeszliśmy na drugą stronę budynku, na miejsce załadunku.

- A to co?

Kielhosa podszedł do wielkiej przezroczystej bańki, zawieszonej na stalowej linie.

- Kolejka linowa. Najtańszy sposób transportowania rudy na szczyt wzgórza. - Kiwnął na mnie. - Wsiadaj.

Złapałem się za krawędź czekającego na mnie wejścia. Pod moim dotknięciem drgnęła cała bańka, krucha jak kryształowe szkło. Szarpnąłem dłoń do tyłu i potrząsnąłem głową.

- O nie. Ja w to nie wsiądę...

Kielhosa wyrazem twarzy słał ostrzeżenia, żebym nie przysparzał mu dalszych kłopotów. Jeszcze raz przytrzymałem się krawędzi i wskoczyłem do środka. Stopa wprawdzie nie przeszła na wylot przez podłogę, ale cała bańka zakołysała się jak hamak, rzuciło mną do przodu. Zachwiałem się i opadłem ciężko na platformę. Kielhosa wkroczył do środka pewnie jak do własnego domu, a bańka ledwie przy tym drgnęła. Potem usadowił się po przeciwnym końcu, żeby zrównoważyć mój ciężar. Wewnątrz zobaczyłem przezroczysty kwadrat, a na nim światełka. Kielhosa przycisnął jakiś guzik, światełka zmieniły się z zielonych na czerwone.

Bańka podskoczyła, potem oderwała się od budynku i śmignęła w powietrze. Ziemia uskoczyła spod nas gwałtownie, już po chwili widziałem ją daleko w dole. Byliśmy zawieszeni między tymi pajęczymi wieżami dosłownie w niczym, nawet nie w modzie, ale w zwykłej bańce, która sunęła przed siebie...

- Gdzie twoja wiara w nowoczesny plastik, obrączka? - rzucił Kielhosa.

Wepchnąłem ręce w kieszenie i rozpaczliwie starałem się nic nie ważyć.

Uczułem niemal ulgę, kiedy w końcu stanąłem w zdeptanym błocku u stóp wzgórza. Ktoś jednak czekał już z wózkiem śnieżnym. Odezwał się na nasz widok:

- Masz to, po co pojechałeś?

- Mam go, Joraleman - skinął głową Kielhosa. Traktował Joralemana nie jak obrączkę, lecz jak równego sobie. Zastanawiałem się, kim on może być. - Załadowane?

- Wszystko. Jak chcesz, możesz sprawdzić listę. - Joraleman przeniósł wzrok na mnie. - Ten nowy kierowca będzie prowadził? Mam już potąd wykonywania podwójnych obowiązków.

Potrząsnąłem przecząco głową, ale Kielhosa oznajmił:

- Przecież po to tu jest. Masz szczęście, że tak szybko udało mi się załatwić zastępstwo. Niezbyt wielu kierowców ląduje w roboczych bunkrach.

Chciałem jakoś zmienić temat.

- Dlaczego nie używacie modów do przewożenia tego wszystkiego? Nie byłoby szybciej...?

- Zbyt chaotyczny układ prądów powietrznych i zbyt duża grawitacja. Chyba tylko jakiś psychotroniczny magik umiałby sprawić, żeby tu coś latało. - Joraleman wzruszył ramionami. Był potężnie zbudowany, wysoki, jeszcze niestary. Miał brodę i włosy prawie tak jasne jak moje, ale skórę jaśniejszą, upstrzoną piegami. Nie mogłem dojrzeć jego oczu za ciemnymi szybkami gogli, ale kiedy się uśmiechnął, to jakby nie uznał tego wcale za żart. - Już próbowaliśmy.

- Aha - powiedziałem tylko, bo przecież nie umiałem prowadzić także modów, nawet z moją psycho. Wtedy raczej nie czułem się jak żaden magik. - No tak, ja...

- Jedźmy już - kiwnął na mnie Kielhosa.

- Ciągle niezbyt dobrze się czuję. Czy mógłbym dzisiaj jeszcze nie prowadzić?

- Miałeś już tydzień wolnego. Można by pomyśleć, że próbujesz zyskać na czasie.

Ruszyłem więc w kierunku wózka. Wyglądał jak leżące bokiem na dwóch balonach pomarańczowe jajo. Ten widok wiele mi nie pomógł. Z bliska okazał się o wiele większy, niż myślałem. Wspiąłem się do kabiny kierowcy obok Joralemana i spojrzałem na tablicę rozdzielczą. Za nami siadł Kielhosa. Próbowałem wyłapać z ich myśli coś, co mogłoby mi pomóc, ale przeszkadzało mi w tym własne napięcie - nie mogłem uchwycić ani jednej wyraźnej myśli, która ocaliłaby mi skórę. Była tam klawiatura dotykowa, lecz symbole na niej nic mi nie mówiły. Na wpół zgadując, dotknąłem jednego i włączyłem silnik. Od razu poczułem się pewniej i dotknąłem drugiego. Nie udało się. Wózek zaskrzeczał straszliwie i wyskoczył w górę na jakiś metr. Kielhosa zepchnął mnie z fotela i szybko wyłączył silnik. Potem kopniakiem zwalił mnie na śnieg i obrzucił kilkoma przekleństwami, jakimi jeszcze nikt nigdy mnie nie wyzywał, a potem jeszcze wieloma takimi, którymi byłem już wyzywany nieraz.



Gdy wyczerpały mu się pomysły, kazał mi wstać, a Joraleman zapytał, czy kiedykolwiek przedtem prowadziłem wózek śnieżny. Teraz już nie było sensu kłamać, więc nie kłamałem. Kielhosa spojrzał na mnie dziwnie, a ja zrozumiałem, że w końcu wszystko sobie poskładał. Nie trzeba było do tego tęgiej głowy.

- Zdejmuj - wskazał moje rękawice. Zdjąłem. Z zimna zapiekły mnie dłonie. Obejrzał moją obrączkę.

- Przestemplowana.

Joraleman nachmurzył się. Odsunął gogle do góry i także przyjrzał się mojej obrączce, a potem mnie.

- Chciałeś się bawić w ryzykanta? Wzruszyłem ramionami.

Kielhosa złapał mnie za przód kombinezonu i podniósł pięść.

- Ty mały skurwysynu, pożałujesz, że kiedykolwiek...

- Daj mu spokój. - Joraleman ściągnął na dół pięść Kiel-hosy. Był wyraźnie zmęczony i zniechęcony. - Będzie miał dość czasu, żeby tego żałować, kiedy pójdzie do kopalni.

Kielhosa puścił mnie z ohydnym grymasem.

- Tego mi akurat najmniej potrzeba, żeby jakiś cholerny świętoszek szarpał mnie za sumienie, gdy muszę się użerać z tymi zwierzętami!

Ale mnie nie bił, jedynie potrząsał głową, a Joraleman leciutko się uśmiechnął.

Patrząc na Joralemana krzyknąłem:

- Mógłbym się nauczyć to prowadzić! Szybko się uczę! Tylko pokażcie mi, jak to działa.

Kielhosa otworzył drzwi do ładowni.

- Przykro mi, obrączka. Jak dotąd uczyłeś się o wiele za wolno. - Joraleman pchnął mnie w tamtym kierunku. - Właź.

Wspiąłem się na tył wózka. Póki mój wzrok nie przywyknął do ciemności, widziałem tylko, że jest tam ciemno, a dookoła wala się pełno drewnianych palet. Potem na tych paletach zobaczyłem rozciągniętych dwóch robociarzy. Pewnie wzięli ich ze sobą do załadunku. Jeden spał głęboko - nie obudził się nawet, kiedy trzasnęły zamykane za mną drzwi. Drugi gapił się na mnie czarnymi oczyma bez wyrazu. Obaj mieli niebieską skórę. Nigdy dotąd nie widziałem człowieka z niebieską skórą. Pierwsze moje słowa, jeszcze zanim zdołałem je pomyśleć, brzmiały:

- Skąd jesteście?

- Z piekła - odpowiedział cicho i zamknął oczy. Doszedłem do wniosku, że to musi wystarczyć mi za odpowiedź.



Wózek zastartował z szarpnięciem, rzucając mnie na drzwi. Osunąłem się na podłogę i tak już zostałem, podciągając kolana pod brodę, bo wszędzie indziej było tak samo niewygodnie. Jazda trwała długo. Jak się okazało, nie dość długo.

Z tego, co mówił mi Cortelyou, zapamiętałem, że Popielnik miał tylko sto dwadzieścia kilometrów średnicy, a jego powierzchnia nie przekraczała obszaru co większych wysp na Ar-dattee. Ale przyciąganie było tu półtora raza większe od standardowego, bo na Popielnik składały się same niesamowite rzeczy: związki pierwiastków obojętnych, supergęste skały z nieprawdopodobną strukturą kryształów, superciężkie pierwiastki, o których sądzono, że można je stworzyć tylko w warunkach laboratoryjnych. Wszystko to, co w naturze występuje tylko w samym sercu supernowej - tak jak tellazjum. Pewnie wydobywają też całą tę resztę, ale przewiezienie tego na planety Federacji ledwie zwróciłoby koszty całego przedsięwzięcia. Tylko dzięki tellazjum kręcił się tu cały interes.

Ruda tellazjum to był właśnie ten niebieskawy kamień, który widziałem na frontowej ścianie budynku za miastem. Stanowiła prawie połowę objętości planety, a pośród skały macierzystej leżały idealnie ukształtowane kryształy. Górnictwo Federacyjne może je tak sobie wydziobywać w nieskończoność. Albo raczej będą to za nich robić kolejne pokolenia obrączek. Aż piekło skuje lód... Obrączki twierdzą, że to się już stało. Przeklinają dzień, w którym FKT wylądowała na tym zakazanym gwiezdnym trupie, a ja niezadługo sam miałem się przekonać dlaczego.

Już wtedy się nad tym zastanawiałem, gdy jechałem ściśnięty i zesztywniały z zimna w zamarzniętej ładowni wózka, myśląc o tych niebieskich twarzach leżących kilka metrów dalej. Zapadła noc, bo noc i dzień nie trwają długo na takich małych planet-kach jak Popielnik. Kiedy pokonywaliśmy ostatnie kilometry, okryte kopułą zabudowania kopalni rozjarzyły się przed nami blaskiem jak słońce ukryte do połowy za śnieżnym polem.



Wzdrygnąłem się, wyrwany ze snów na jawie, zdumiony, skąd mogłem wydostać taki obrazek, skoro dookoła panowała teraz zamknięta na siedem spustów ciemność. Po chwili zorientowałem się, że dotarł do mnie z głowy Joralemana, wpadając w mój dryfujący tok myśli jak ciepła iskra. Nie był psychotro-nikiem, ale potrafił się bardziej rozluźnić i zarazem lepiej skoncentrować niż Kielhosa. Rozdmuchałem tę ciepłą iskierkę, pozwoliłem jej urosnąć i wypełnić na chwilę ciepłem moje myśli.

Wózek zatrzymał się raptownie, drzwi otworzyły z hukiem, a strażnicy z krzykiem wygnali nas na oświetlony reflektorami plac przed budynkami kopalni. Obrączka, który od początku spał, wcale się nie podniósł. Dwaj strażnicy powlekli go gdzieś na bok. Spróbowałem dosięgnąć jego myśli, nienawidząc siebie za to, że w ogóle próbuję... Nie był martwy, ale też nie udało mi się do niego dotrzeć. Zadrżałem.

A po chwili go zastąpiłem - wziąłem się z tym drugim nie-bieskoskórym do rozładunku palet z zapasami. Strażnik, który nas pilnował, miał coś w rodzaju elektrycznego pastucha -miękką połyskującą rózgę, której koniec palił jak kwas. Lubił z niej korzystać. Joraleman przez kilka minut stał, przyglądając się naszej pracy, potem odszedł gdzieś na drugą stronę placu. Kielhosa został i przyglądał się z wrednym uśmieszkiem, póki nie skończyliśmy.

Ledwie powłóczyłem nogami. Bolało mnie wszystko, kolana miałem jak z gumy od pracy w grawitacji, która o połowę przekraczała tę, do której przywykłem. Z tyłu na nogach miałem małe piekące bąbelki w miejscach, gdzie strażnik dotknął rózgą. Kiedy pognał nas w końcu tam, gdzie mieliśmy się teraz udać, ze wszystkich sił starałem się utrzymać w bezpiecznej odległości. Zewsząd otaczały nas migoczące światłami wieże, potem nie kończące się budynki działu obróbki, dźwigi, suwnice -ponure, mroczne miasto, wyrosłe na zamarzniętej pustyni... Mój nowy dom. Wreszcie zaświtały przed nami niskie, biało oświetlone budynki daleko w przodzie - ciche, anonimowe, ekskluzywne. Kierowaliśmy się w stronę jednego z takich budynków, ale ich widok jakoś nie napawał mnie otuchą, nie przywodził na myśl ulgi dla piekących nóg i zasapanego oddechu. Te budynki to tylko maska. Nie tam nas prowadzą, nie były dla takich jak my...

Mieli pogrzebać nas żywcem. Weszliśmy do jednego z budynków, który stał nieco na uboczu, a w środku strażnik zagnał nas do windy towarowej. Winda opadła w dół pionowego szybu, jakby miała nas zawieźć gdzieś w pobliże jądra Popielnika. Kiedy zatrzymała się, wysiedliśmy, gdzieś głęboko w samym sercu kamienia. Na przyciskach windy wytłoczono odciski palców - nie mógł jej uruchomić nikt niepowołany. Była to jedyna droga w górę i w dół.

Strażnik poprowadził nas przez długą, jasno oświetloną salę, pełną mat do spania, na których leżeli pokotem ludzie. Wszyscy mieli niebieską skórę. Pracujący ze mną obrączka zwalił się na najbliższą wolną matę. Kilku podniosło głowy, które po chwili opadły z powrotem. Zaczynałem rozumieć.

Tu mieliśmy spać albo przynajmniej starać się przespać. Małe czerwone punkciki w rogach sufitu to kamery monitorów. Nie było odrobiny prywatności, odrobiny spokoju, nie można się tu było ukryć inaczej jak tylko we śnie. Znalazłem sobie matę i położyłem się, czując, jak światło prześwieca natrętnie przez powieki. Dziesięć lat...! Przewróciłem się na brzuch i ukryłem twarz w ramionach, czekając na błogi stan nieświadomości. Na szczęście nie dał na siebie długo czekać. Śniłem o Instytucie Sakaffe, o miękkich łóżkach, dobrym jedzeniu, o śmiechu i o tym, że dotykam dłoni Jule taMing.

Ze snu wyrwał mnie czyjś kopniak. Jak mi się zdawało, minęła zaledwie godzina czy dwie. Wraz z setkami innych powlokłem się do sali jadalnej, gdzie połknąłem talerz jakiejś brei, która miała być śniadaniem. Potem zjechaliśmy w dół tej samej czarnej dziury, a ja szybko zacząłem się przekonywać o tym, jak przeraźliwie długo mogą się ciągnąć dni w piekle.



Na dnie szybu znajdowała się ogromna, wycięta w kamieniu komora, zamglona od pyłu, połyskującego żółto pod rzędami świateł. Ktoś wręczył mi hełm z latarką i coś ciężkiego, co okazało się przecinarką. Poszedłem za innymi ze swojej zmiany, brnąc przez siarczanego koloru mgiełkę niczym ślepiec. Wspięliśmy się po drabinach opartych o przeciwległą ścianę tej komory i weszliśmy w mroczną galeryjkę, do połowy wygryzioną w si-nobłękitnym kamieniu.

Zaczęli pracować i nikt przy tym nie odezwał się ani do mnie, ani do nikogo innego. Dźwięk pracujących przecinarek był zbyt głośny i zbyt huczący, żeby dało się przy nim coś słyszeć; wdzierał się w mózg, odbijał tysięcznym echem tysiąca innych przecinarek rozsianych po całym tym podziemiu. Nie ruszałem się z miejsca, próbowałem wykombinować, co właściwie mam robić. Zbliżył się do mnie strażnik, podniosłem na niego wzrok, a wtedy światło z mojego hełmu oświetliło dokładniej jego sylwetkę. W pierwszej chwili nie wyglądał mi na człowieka, ale zaraz zdałem sobie sprawę, że ma na twarzy maskę przeciwpyłową. Robotnicy nie mieli masek.

- Bierz się do roboty. - Jego słowa dotarły do mnie jako niezrozumiały mamrot, ale z łatwością mogłem się domyślić, co mówi.

Potrząsnąłem głową.

- Nie wiem jak.

Zaraz poczułem na żebrach dotknięcie rózgi, więc zdanie dokończyłem krótkim skowytem, uskakując pod ścianę i upuszczając przecinarkę.

- Niech pan poczeka, posłucha, dobrze? - zacząłem panikować widząc, jak ponownie unosi rękę. - Niech mi pan tylko powie, co mam robić!

Obrączka pracujący nieopodal złapał mnie za ramię i obrócił gwałtownym szarpnięciem ku sobie.

- Zamknij się i bierz to. - Wepchnął mi w dłonie przezroczystą srebrnawą tulejkę. Przytrzymałem ją, a on wrzucił do środka niebieski kryształ wielkości pięści i zamknął pokrywę. - Wrzuć mi to do torby na ramieniu. - Zrobiłem, jak kazał. Strażnik poprzyglądał się jeszcze przez chwilę, a potem ruszył dalej przed siebie.

- Dzięki - rzuciłem, czując, że mam miękkie kolana. Obrączka wzruszył ramionami, odsuwając z pofarbowa-

nej na niebiesko twarzy pozlepiane pasma niebieskoczarnych włosów.

- Niby za co? Potrzebuję nowego partnera i ty masz nim być. Rób wszystko, co ci każę, szybko i dobrze, inaczej sam rozwalę ci gębę. - Przerwał, zaniósł się głębokim kaszlem, splunął i dokończył: - Zrozumiano?

Był ode mnie większy, starszy i pewnie wciąż jeszcze silniejszy. Wsunął mi palce we włosy.

Kiwnąłem głową, zbyt zmęczony, żeby się kłócić czy buntować.

- Jak sobie życzysz.

Puścił. Ponieważ nie odezwał się więcej, zapytałem:

- Jak cię wołają?

Sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- Mika.

Nie zapytał o moje imię. W końcu sam mu powiedziałem:

- Kot. Jestem Kot.

- Zamknij się. Bierz przecinarkę i rób, co ci każę. Wziąłem przecinarkę i robiłem, co mi kazał.

I odtąd każdy następny dzień był dokładnie taki sam, aż w końcu przestałem odróżniać dzień od nocy, żywcem pogrzebany w tym grobowcu z sinoniebieskiego kamienia. Dzień po dniu zrywaliśmy kolejne warstwy rudy i wyrzucaliśmy na zewnątrz, szukając niebieskich bryłek kryształu, a wszystko ważyło tu o wiele za dużo, poczynając od moich własnych stóp, które ciążyły jak ołów. Rozbij kamień. Znajdź kryształ i wrzuć do tulejki, zanim załamie się jego struktura i odpadnie otaczająca go kamienna macica. Musieli używać do tego ludzi, bo robota była subtelna i brudna - maszyny zbyt łatwo się psuły, a tutaj, na końcu świata, trudno je było wymienić. Ciepłokrwiste ciała były tańsze niż zimne maszyny - kiedy jedna para rąk nie mogła już dłużej utrzymać przecinarki albo wyłuskać kryształu, zawsze znajdowała się następna para, żeby ją zastąpić, nawet dziesięć par, nawet całe setki - dla Górnictwa Federacyjnego nie miało żadnego znaczenia: żyjesz czy nie. Po jakimś czasie przestało to mieć znaczenie i dla mnie. Wszystko, co miało dla mnie w życiu jakiekolwiek znaczenie, skurczyło się do prostej konieczności przeżycia kolejnych kilku godzin łupania kamienia.

Potem trzeba było roztrzęsionymi rękoma przenieść jakoś z talerza do ust codziennie tę samą breję. Potem człowiek wlókł się do sali sypialnej i nadal głodny zwalał się na którąś z mat, żeby zapaść w podobny do śmierci sen pod nigdy nie gasnącymi światłami reflektorów. I tak człowiek próbował przebrnąć przez to wszystko ciągle od nowa: kolejna zmiana, jeszcze kilka godzin, jeszcze jeden dzień... Błękitny kopalniany pył wżerał się w oczy, nos i usta, w każdy por skóry, wywoływał kaszel. Wkrótce cała skóra robiła się niebieska, ale kogo to obchodziło, skoro nikt nie miał siły tego zeskrobać.

Wciąż miałem nadzieję, że jakoś do tego przywyknę i po jakimś czasie będzie mi łatwiej. Wcale nie było mi łatwiej. Popadałem tylko w coraz większe i większe zmęczenie - byłem zbyt zmęczony, żeby o czymkolwiek myśleć, żeby cokolwiek pamiętać... Ale po nocach wciąż jeszcze śnił mi się Instytut Sa-kaffe, psychotronicy i to, że robiliśmy razem coś wartościowego. Potem sen zawsze się zmieniał - stawałem się niewolnikiem, pełzającym w błocie, wykuwającym w błękitnym kamieniu własny grób, a nade mną stał z rózgą doktor Ardan Siebeling. Budziłem się z atakiem kaszlu, przepełniony nienawiścią, i zastanawiałem się, jak mogłem myśleć, że przychodząc tam przed czymkolwiek się uchronię.

Ale ja nie miałem ochoty być niewolnikiem, chciałem się stąd wyrwać - przecież musi być jakiś sposób. Wiedziałem, że aby się wydostać, należy wrócić w okolice portu kosmicznego, bo na Popielniku nie było poza nim nic. W pogodny dzień z podwórka przed budynkami kopalni można było dojrzeć Góry Zielone - jeśli tylko miało się dość szczęścia, by wyjść na powierzchnię. Sterczały pod niesamowitymi kątami jak najeżony skałami wiośniany brzeg, który przyzywał mnie do siebie zza siedemdziesięciu kilometrów zimy - lodowej pustyni, gdzie temperatura nigdy nie podnosiła się do zera, a śnieg zamieniał się w kwas, kiedy dotknął ludzkiej skóry.

Słyszałem także dziwne opowieści o tym, co dzieje się na zewnątrz kopuły, o „śnieżnych wypadkach", których nikt nie potrafił wyjaśnić. Obrączki twierdziły, że są tutaj „inni", którzy nienawidzą kopalni, ale nikt nie chciał przyznać, że to prawda. Mówiono także, że Popielnik jest „nawiedzony", że może wywołać obłęd, że tych na zewnątrz zwodzi tak długo, aż zgubią drogę i zamarzną... W końcu zacząłem wątpić we wszystko, co słyszałem.

Zresztą żadna z tych niebieskich twarzy nie mogła wyciągnąć mnie z czeluści piekielnej, więc po co w ogóle słuchać.

Był jeden sposób - i to dość prosty. Za każdym razem, gdy odwozili kolejną dostawę tellazjum, a przywozili zapasy, brali ze sobą dwójkę obrączek do ciężkiej roboty, tak samo jak wtedy, kiedy tu przyjechałem. Była to darmowa przejażdżka do miasteczka, a brali na nią zawsze tych z krótszym stażem, bo lepiej się prezentowali.

Sądziłem, że Kielhosa zniweczy mi każdą okazję na chwilową przerwę w pracy - ale chyba głupotą było myśleć, że aż tyle go obchodzę. Niemniej i tak nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu, kiedy pewnego dnia wywołano mnie do wyjazdu.

Mika i ja, z oślepłymi od światła dziennego, przekrwionymi oczyma, ładowaliśmy palety pełne kryształów i wstępnie obrobionych brył rudy. Pilnujący nas strażnik ziewał, oparty o wózek śnieżny. Mika przez cały czas kaszlał - spluwał przy tym na czerwono, czego nie zauważyłem przedtem w ciemnościach na dole. Wykonałem całą swoją robotę i jeszcze połowę jego, żeby strażnik nie dobrał nam się do grzbietów. Mimo to czułem się silny - niemal znów czułem się człowiekiem.

Już prawie kończyliśmy, kiedy pojawił się kierowca - tamten urzędas o nazwisku Joraleman. Gapił się na mnie przez chwilę, potem uśmiechnął się i rzucił:

- Święty Sarro, to ty! Przez ciebie, obrączko, mam sporo dodatkowej pracy. Nie znaleźliśmy nikogo, kto by dawał sobie radę z wózkiem śnieżnym tak jak ty! - Roześmiał się, a ja stałem, mrugając ze zdziwienia, zanim się połapałem, że żartuje. - Kielhosa to bystrzak, mały. Już dawno nikt go tak nie wyprowadził w pole. - Spoważniał. - Szkoda tylko, że nie na wiele ci się to przydało.

Wzruszyłem ramionami i przeciągnąłem językiem po wysuszonych od pyłu ustach, nie wiedząc, czy w ogóle oczekiwał jakiejś odpowiedzi. Bałem się sprawdzić, więc spróbowałem czegoś, o czym od miesięcy nawet nie pomyślałem: zapuściłem sondę w jego myśli. Na samym wierzchu była wyraźna ulga, że widzi mnie żywego. A poniżej coś, czego nie zawahałbym się nazwać poczuciem winy. To on zafundował mi tę przejażdżkę. Poprosił, żeby mu znaleźli akurat mnie. Zacząłem się zastanawiać, czemu, u diabła, go obchodzi, co się ze mną dzieje. Ale tylko zerknąłem za jego plecami na dalekie góry i otarłem twarz, niemal uśmiechnięty.

Strażnik dał nam kombinezony termiczne, zostaliśmy wepchnięci na stos palet, drzwi się za nami zamknęły. Poczułem, jak wózek rusza, potem przejeżdża przez komorę powietrzną kopuły.

Po chwili otwarłem kontrolne okienko. Nie było wystarczająco duże, by się przez nie przecisnąć, ale przynajmniej dawało trochę światła i jakieś zajęcie. Mróz zaszczypał mnie w nos i odrętwił twarz, ale kiedy już zacząłem patrzeć, nie mogłem oderwać wzroku. Nieskończona połać błękitnawej bieli wypaliła mroczne wyczerpanie, które zasnuwało cieniem moje myśli.



Bezustannie przełykałem ślinę, bo wciąż miałem sucho w ustach, bez względu na to, ile bym wypił.

- Popatrz, Mika. Na ten śnieg i niebo. Prawdziwy świat... -Głos mi się załamał. Odkaszlnąłem niebieską flegmę i otarłem usta. - Człowiek teraz może sobie przypomnieć, że wciąż jeszcze żyje. - Nie odpowiedział. - Nie chcesz popatrzeć?

- E tam. Można tylko oślepnąć, jak się patrzy na śnieg. A ty co, poeta jakiś, czy co? - Obrzucił mnie nieprzyjaznym spojrzeniem i poskrobał się pod połą kurtki.

Splotłem dłonie, czując pod palcami grubizny zrogowacia-łego naskórka.

- Nie będę więcej kopał rudy.

- Pieprzysz. Myślisz sobie, że uda ci się zwiać, kiedy dojedziemy do portu.

- Dlaczego tak uważasz? - gapiłem się za okno, czując, jak dookoła nas znów zamyka się ciasna przestrzeń ładowni.

- Każdy z początku tak myśli. Nawet ja kiedyś...

- A przy okazji, ile już tu jesteś? - chciałem jakoś zmienić temat.

- Bo ja wiem. Jaki mamy rok? Obejrzałem się na niego.

- Chyba dwa tysiące dwieście siedemnasty.

- O Boże! - wymamrotał. - Dopiero? Tylko pięć zasranych lat? - Zastanowiło mnie, dlaczego w kopalniach nigdy nie spotyka się nikogo, kto byłby blisko końca swoich dziesięciu lat. Mika dodał nagle twardo: - Posłuchaj no. Nawet nie próbuj uciekać. Joraleman może jest dla nas lepszy niż inni, ale ogłuszy cię tak samo szybko jak każdy. A gdy wrócisz potem do kopalni... widziałeś kiedy, co robią z tymi, co próbowali ucieczki?

- A gdyby mi się udało? - Przecież Joraleman prosił specjalnie o mnie.

- Nie uda ci się. A jeśli nawet, z planety już nie zwiejesz. Sprawdzają każdego, czy nie ma obrączki. To nie ma sensu. Słuchaj, jeżeli zrobisz coś głupiego, to odbije się też na mnie. Lepiej nie próbuj. - Znów urwał, zaniósł się kaszlem. - I zamknij-że okno, na litość boską. Pozamarzamy tutaj. - Wyciągnął się na kawałach rudy i zamknął oczy. - Idę spać... - I spał, niemal zanim zdołał dokończyć.

Sięgnąłem ręką, żeby zamknąć okienko, kiedy nagle świat zachybotał i uciekł nam spod stóp.


7


Zimno... ale zimno. Ręce miałem zupełnie zesztywniałe z chłodu, wyciągnięte gdzieś za głowę; reszty ciała zupełnie nie czułem. No, może z wyjątkiem głowy - ktoś chyba kopnął mnie w głowę, ale nie pamiętałem, żebym z kimś się bił, w ogóle nic nie pamiętałem.

Po chwili zacząłem sobie przypominać, że już od dawna nie jestem na Starym Mieście ani nawet na Ardattee. Otworzyłem oczy.

Leżałem na hałdzie palet, a wysoko w górze zobaczyłem niebo, zalane głębokim fioletem zmierzchu. Zorza przesuwała się z wolna nad dziurą wyrwanych drzwi wózka, mieszał się z nią mój zastygnięty w mgiełkę oddech. Westchnąłem, zachwycony spokojem nieba.

Ktoś jęknął. Podniosłem głowę, bo przypomniał mi się Mika, a zaraz potem wszystko aż do końca świata.

-Mika...?

Zacząłem podnosić się z wysiłkiem, kopniakami zrzucając z siebie połamane skrzynki. Zduszony trzask rozpadających się w środku kryształów budził we mnie słodki ból. Podciągnąłem się na rękach, po kolana zapadnięty w rumowisku skrzynek i palet. Mika leżał niedaleko, wyciągnięty na wznak, tylko częściowo przywalony bryłami rudy. Zdjąłem z niego to, co koniecznie trzeba było zdjąć, żeby go wydostać, ciesząc się w duchu, że musieliśmy załadować transporter do pełna. Funkcję podłogi pełniła teraz przednia ściana ładowni i gdyby ładunku było mniej, leżelibyśmy całkiem nim przywaleni.

Mika był nieprzytomny, ale oddychał, a kiedy sprawdziłem jego umysł, znalazłem go tuż pod samą powierzchnią. Nie słychać było nic prócz naszych oddechów. Zupełnie nic. Nie wiedziałem, co się dzieje z Joralemanem... No i co się przydarzyło nam wszystkim. Wyglądało na to, że wpadliśmy w jakiś rów.

Przyłożyłem dłoń do guza z tyłu głowy. Oczy spisywały mi się niezbyt dobrze, a przy tym mogłem myśleć tylko o jednej sprawie naraz. Zdecydowałem się więc, że pomyślę o tym, jak dostać się do przodu, do Joralemana. Jak wezwać pomoc. W kabinie kierowcy na pewno znajdę radio albo coś w tym rodzaju... Drzwi były rozwarte na oścież, a ja zdałem sobie sprawę, że ten fakt nie cieszy mnie tak bardzo, jak powinien. Zacząłem piąć się w górę, do wyjścia.

Kiedy tam dotarłem, cały wózek drgnął i przesunął się pode mną o kilka centymetrów. Zamarłem, serce znów czując w gardle, lecz wózek nie ześlizgiwał się dalej, podciągnąłem się więc przez otwarte drzwi na zewnątrz. Dookoła mnie rozpościerał się szeroki wachlarz śniegu wzdłuż długiej, wklęsłej lodowej ściany - śnieg załamał się pod naszym wózkiem i wepchnął nas w tę dziurę...

Zajrzałem za drzwi, na dół. A potem powoli usiadłem w śniegu, podciągając kolana pod brodę i obejmując je ramionami, żeby powstrzymać gwałtowny atak drżączki. Wózek zatrzymał się na samiutkiej krawędzi. Pod nim ciągnęła się zielona, zwężająca się ku dołowi studnia z zielonego półprzejrzystego lodu, zagłębiająca się na jakieś sto metrów lub więcej w jaskinie pełne mroku. Jedno pośliźnięcie, jedno przesunięcie, jeden fałszywy krok...

Po chwili moje ciało zaczęło się rozluźniać, zbyt zmęczone i obolałe, by w nieskończoność kulić się w kłębek. Umysł mniej więcej tak samo uwalniał się spod władzy ślepej paniki. Zacząłem ostrożnie sunąć do przodu, pełzłem roztrzęsiony, żeby jeszcze raz spojrzeć przez krawędź rozpadliny. Wstrzymałem oddech, widząc zwisającą nad przepaścią kabinę kierowcy. Nie było szans, żebym mógł się tam dostać, do Joralemana czy choćby do radia, nie zabijając przy tym nas wszystkich. Wycofałem się i przyszedł mi na myśl Mika. Dopóki jest nieprzytomny, lepiej niech zostanie tam, gdzie jest. Ale jeśli się ocknie...

Za nic nie mogłem się zmusić, żeby wleźć z powrotem do ładowni, nie śmiałem nawet dotknąć wózka. Nie mogłem też stać z założonymi rękoma, czekając, aż tu pozamarzamy. Zacząłem więc piąć się do góry, grzęznąc po kolana w śniegu.

Wyszedłem w końcu na powierzchnię, zdyszany i cały oblepiony białym pyłem. Zanim się otrzepałem, nabrałem garść w rękę i przyjrzałem mu się. Przedtem nigdy nie widziałem naraz więcej niż kilka płatków. Zamarznięta woda... Włożyłem je do ust. Wyplułem natychmiast, czując pieczenie i przypominając sobie poniewczasie, że tutejszy śnieg ma w sobie jakiś kwas.

Dźwignąłem się na nogi. Wysoko nade mną wyrastały Góry Zielone, ale znajdowały się po przeciwnej stronie rozpadliny. Tak więc równie dobrze mogły być na innej planecie. Ścisnęło mnie w gardle na myśl, jak niewiele brakowało... Obróciłem się i spojrzałem w kierunku, z którego nadjechaliśmy, osłaniając dłonią oczy przed krwawym blaskiem zachodzącego słońca. Ślad kół wózka niknął w oddali. Po zabudowaniach kopalni nie było ani śladu. Dookoła wył i zawodził wiatr, podrywając w górę spiralki suchego śniegu i osypując je z powrotem trochę dalej, kiedy jego głos przechodził już w ciche łkanie. Śnieżne pola połyskiwały jak szklana stłuczka. Nigdy dotąd nie widziałem tak wiele otwartej przestrzeni. Nigdy dotąd nie zagubiłem się samotnie w takiej ogromnej przestrzeni - zimnej, pustej i jałowej... tak straszliwie pustej. Zachwiałem się i zakryłem dłońmi oczy.

Ale nie wolno wpadać w panikę - nie wolno. Zmusiłem się do opuszczenia rąk. Zdałem sobie sprawę, że trzęsę się nie tylko ze strachu. Nie miałem pojęcia, jaka jest temperatura, ale z pewnością było zimno, a ponieważ słońce właśnie zachodziło, nie należało spodziewać się poprawy. Musiałem zachować zdrowy rozsądek i ruszać się, bo inaczej zamarznę. Poszedłem z powrotem po śladach wózka, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. Zlodowaciała skorupa wytrzymywała mój ciężar, tylko musiałem zachować ostrożność. Przecież to niewielki światek - choć w tej sytuacji trudno mi w to uwierzyć. Przecież nie mogę być tak znowu daleko od kopuły, gdzie jest ciepło i gdzie znajdę pomoc... Szedłem więc, trzęsąc się coraz bardziej.

Kiedy doszedłem do pierwszego szerokiego zakrętu, zauważyłem nagle coś dziwnego. Wychodziłem z błękitnego cienia rzuconego przez sterczący spłacheć lodu. Zatrzymałem się i popatrzyłem na jego zalaną słońcem ścianę, a w gardle zabolało od wciągniętego mroźnego powietrza. Wiatr czymś poruszył. Rozległa się słodka, rozdzwoniona muzyka, a na śniegu zatańczyły snopy tęczowych iskier. To nie może być prawdziwe. Potrząsnąłem rozpaczliwie głową. Przecież nie mogłem widzieć nic podobnego: lodowy ogród załamujący promienie zachodzącego słońca, fantastyczny las z lodowych kryształów, kolce, łezki, pajęczynki...

- To nieprawdziwe - szepnąłem, przypominając sobie rozmaite historie opowiadane przez obrączki. A może w tym świecie naprawdę straszy?

Podniosłem z ziemi kawał zbrylonego śniegu, gotowy rzucić nim w razie czego - i zaraz upuściłem go z powrotem. Wyszedłem ze swojej koleiny i zacząłem piąć się po wzgórzu, łamiąc stopami śnieżną skorupę, grzęznąc w niej i potykając się co krok, podchodząc coraz bliżej i bliżej. Dotarłem w końcu do lodowego lasu, zanurzyłem się w tęczę, opadając na kolana pod połyskliwymi konarami. Śmiały się, dzwoniły i coś mi wyśpiewywały. Podniosłem się z wolna, sięgając dłonią po ostateczny dowód na to, że nie straciłem zdrowych zmysłów...

Kiedy wyciągałem rękę, zobaczyłem tego drugiego, który stał jak moje własne odbicie za kruchym ogrodem kryształowych cierni. Ręka mi drgnęła i uderzyła w gałąź. Przebiła ją na wylot z odgłosem podobnym do brzęku rozbijanego szkła. Płonące lodowe drzazgi zasypały mi oczy. Wrzasnąłem, a obcy i wszystko dookoła zniknęło w ognistej mgle. Zacząłem trzeć pięściami powieki. Nagle poczułem na ramieniu czyjąś dłoń -jak najbardziej realną. Ktoś mnie obrócił i odciągnął mi ręce od twarzy. Popatrzyłem w tamtą stronę, ale nie widziałem przed sobą nic oprócz ognistej plamy.

Głęboko w głowie poczułem sondę obcej myśli. Nagle wszystkie moje zmysły otwarły się na oścież - a potem ktoś wepchnął mnie w ciemność.

Klęczałem na podłodze z surowego kamienia, wszystkie moje myśli nadal szukały swego miejsca wewnątrz czaszki. Przetarłem załzawione oczy i zakląłem.

Mika leżał na boku i gapił się na mnie. Miałem nadzieję, że nie wyglądam na tak przerażonego jak on.

- Ty - przełknął głośno ślinę - żyjesz?

- Jeśli ty żyjesz, to ja też. - Ale wcale nie byłem tego pewien. Patrząc gdzieś ponad Miką, znów poczułem guz z tyłu głowy. Niedaleko nas leżał Joraleman. Byliśmy w pomieszczeniu wykutym w niebieskim kamieniu, w którym nie było żadnych okien.

-Jak... jak długo... byłem w tym stanie? - „Drzewa... gdzie się podziały tamte drzewa?"

- Dopiero co się obudziłem. Gdzie my, u diabła, jesteśmy? Nic nie widzę.

Nie było tu nic do oglądania, ale nie chciało mi się go uświadamiać. Podniósł się do siadu i zaczął obmacywać stłuczenia, krzywiąc się i klnąc z bólu.

- To nie kopalnia. - Przez jedną obrzydliwą chwilę, kiedy przejaśniło mi się w oczach, wydało mi się, że jesteśmy z powrotem tam, skąd wyruszaliśmy. Teraz byłem już pewien, że jesteśmy gdzieś indziej. Ale gdzie? - Jak tam Joraleman?

- Bo ja wiem. Krwawi. Może nie żyje.

- No to czemu nie sprawdziłeś, do cholery?

- Bo sam byłem nieprzytomny, dupku. Podczołgałem się do Joralemana. Jasne włosy oblepiała mu

krew z rozciętego czoła, ale wyglądało na to, że mróz powstrzymał krwawienie. Kiedy nim potrząsnąłem, jęknął. Zauważyłem, że zniknął jego paralizator.

- Żyje.

- Szkoda. - Mika zatarł ręce.

- Przymknij się - rzuciłem, bo trapiło mnie niejasne poczucie winy. - Tylko on mógłby wiedzieć, co się nam przytrafiło, więc lepiej miej nadzieję, że będzie żył, przynajmniej dopóki nam tego nie wyjaśni.

Mika wzruszył ramionami. Jeszcze raz potrząsnąłem Jora-lemanem, a on jeszcze raz jęknął. Przy pasku miał pakiet pierwszej pomocy. Zajrzałem do środka, ale nie bardzo wiedziałem, co z nim począć. Znalazłem mokrą szmatkę w plastikowym opakowaniu; rozerwałem je i otarłem mu twarz.

Mika zajrzał mi przez ramię.

- Sporo krwi, nie ma co.

- Szkoda, że nie twojej - rzuciłem z obrzydzeniem. Odsunął się i znów zaniósł się kaszlem. Kiedy mu przeszło,

powiedział:

- Wiesz, z początku myślałem, że my trzej już nie żyjemy, a piekło wygląda jak Popielnik. Jezu, nie chciałem umierać, jeśli... - nie dokończył. - Widziałeś coś? Widziałeś, co się stało? Ja gówno pamiętam, tyle że się tu obudziłem.

Przysiadłem na piętach, a wszystko, co przedtem widziałem, zatańczyło na nowo w moich zmysłach.

- No? - Szturchnął mnie w ramię. Odsunąłem się od niego.

- Tak... - zacisnąłem wargi. - Wpadliśmy w wielką dziurę. Ktoś nas musiał stamtąd wyciągnąć. Nie mam pojęcia jak. -Ani kto. Któż jeszcze mógł tutaj być? Kogo właściwie widziałem w tej ostatniej sekundzie, zanim...



Joraleman powoli otworzył oczy i przez sekundę widziałem w nich czyste przerażenie. Widocznie odzyskał przedtem świadomość - na tyle długo, by wspomnienie widoku za przednią szybą wózka wryło mu się w pamięć jak smagnięcie bicza.

- Już dobrze - szepnąłem. - Jest pan bezpieczny. - Przez chwilę wpatrywał się w nas półprzytomnym wzrokiem, potem spróbował się podnieść. Zaraz opadł z powrotem i przeciągnął ręką po twarzy.

- A niech to wszyscy diabli...

- Żeby się przypadkiem nie sprawdziło - uprzedziłem. -Mocno pana boli?

Z początku nie odpowiedział.

- Moje żebra... Chyba coś złamałem. Kręci mi się w głowie - wybełkotał w końcu.

- Ma pan ranę na głowie.

- Pakiet pierwszej pomocy. Wyjmij takie wielkie białe tabletki... dwie.

Podałem mu. Pogryzł je i przełknął z wysiłkiem. Zaraz zaczął swobodniej oddychać i usiadł, tak jak my przedtem wodząc wzrokiem po otaczających nas ścianach.

Podniosłem się z wysiłkiem.

- Gdzie jesteśmy? I co się z nami dzieje?

- Nie wiem. - Przylepiał sobie plastry ze środkiem przeciwbólowym. Obrzucił mnie rozdrażnionym spojrzeniem. - Skąd mam wiedzieć, skoro wy nie wiecie?

Wzruszyłem ramionami. Wyciągnął do mnie rękę, więc pomogłem mu wstać. Rozglądał się dookoła, natężając wzrok, jakby było tu ciemno. Pewnie dla nich było ciemno. Ja miałem kocie oczy i widziałem w mroku. Podszedł do ściany, przeciągnął po niej ręką. Całe pomieszczenie było długie i wysokie, ale zaokrąglone po rogach jak zwykła dziura w litej skale. I nie było tu nic prócz niebieskawego kamienia. Kiedy przeniosłem wzrok nieco w bok, uchwyciłem blask kryształu tellazjum. Nie było tu okien i, jak sobie właśnie uświadomiłem, nie było też żadnych drzwi. W ścianach nie było w ogóle żadnych otworów... Pozwoliłem, by moje myśli prześliznęły się nad tym bez zatrzymywania, nie chciałem myśleć o braku powietrza, chciałem wierzyć, że skoro jakoś się tu dostaliśmy, musi też być jakiś sposób na to, żeby się wydostać. Pozostali także nie wspominali ani słowem o drzwiach. W wykutych w ścianie zagłębieniach płonęły niebieskawo dwie lampy, poza nimi nie było tu zupełnie nic.

- Przytulnie jak w domu - rzuciłem. Mika skrzywił się w brzydkim grymasie.

- Gdzieś ty się chował?

- Strachy. To musiały być one - mruknął Joraleman.

- Co? - Obejrzałem się na niego, Mika też. - Dobrze się pan czuje? Może powinien pan usiąść.

Potrząsnął przecząco głową.

- Teraz już dam sobie radę. - Potem nagle obrzucił nas chmurnym spojrzeniem, sięgnął do paralizatora i zmartwiał cały, kiedy nie znalazł go na miejscu.

- Czy... eee, domyśla się pan, gdzie jesteśmy? - spytałem, zastanawiając się w duchu, czy nie zgłupiał trochę od tej rany na głowie.

- Chyba tak. - Oparł się o ścianę i westchnął ciężko. - Jesteśmy „gośćmi" Strachów. Wózek nie wpadł w rozpadlinę tak przypadkiem. Coś mi się porobiło z instrumentami...

- Myśli pan, że to wszystko zrobiły nam duchy? - rzucił kwaśno Mika.

Joraleman parsknął krótkim śmieszkiem.

- Te Strachy to rdzenni mieszkańcy Popielnika.

- Nie wiedziałem nic o tubylcach - odezwałem się.

- Jasne. - Wzruszył ramionami. - Przecież nie będziemy tego rozgłaszać, kiedy mamy tu swoje kopalnie. Prawo zasiedzenia nie stosuje się tam, gdzie wchodzą w grę kultury rodzime. Ale Federacja potrzebuje tellazjum - a Strachy nie chciały się wynieść. FKT chwytała się wszelkich metod, żeby ich się pozbyć. Problem w tym, że wszyscy są psychotronikami. Potrafią się teleportować i czytać w myślach. I żyją pod ziemią. Z tego powodu trudno je zapędzić w kozi róg. - Wpatrzył się w litą ścianę przed nim i uśmiechnął się, choć wcale nie wyglądał, jakby mu było do śmiechu. - Na Siedmiu Świętych, nie wiem, po co w ogóle mówię wam to wszystko. Chodzi o to, że one nie mogą się z nami normalnie rozprawić. Z początku próbowały mało skutecznego sabotażu, ale to była tylko drobna uciążliwość -chyba nie miały właściwego sprzętu. Potem dosłownie zniknęły nam z oczu. A teraz...

- Dlaczego nie miałyby walczyć? - wtrąciłem. - Przecież to ich śnieżka. - W duchu pytałem się, co mnie to w ogóle obchodzi.

- Przecież wiem! Ale dlaczego akurat teraz? Właśnie dlatego potrzebujemy nowego kierowcy, mały. Poprzedni nie wrócił z ostatniej wycieczki do miasta. Ani jego wózek... - zawiesił głos. Na ułamek sekundy w jego oczach znów błysnęło przerażenie.

Potarłem się po ramionach.

- Dlaczego nazywacie je Strachami? - Przypomniałem sobie postać wśród lodowych drzew, którą nie do końca widziałem, i wykręcający zmysły chwyt, który wyrwał mnie ze śnieżnego ogrodu prosto w tę mroźną dziurę bez żadnych wyjść.

- Myślę, że „strachy" to pierwsze słowo, jakie człowiekowi przychodzi do głowy na ich widok. Od lat nikt już żadnego nie spotkał, ja oglądałem jednego tylko na holo. Ale można powiedzieć, że istnieje pewne podobieństwo do duchów: białe jak sama śmierć, takie jakieś wrzecionowate. Pojawiają się i znikają. I nic nie mówią - najwyraźniej mogą się porozumiewać tylko przez telepatię, choć o ile nam wiadomo, nie łączą się myślami z ludźmi.

- Słuchajcie, co nam przyjdzie z tego gadania? - Mika otarł twarz rękawem. - Tracimy czas. Musimy się stąd wydostać, zanim tu wrócą i nas pozabijają! - Głos mu zadrżał.



Joraleman wskazał ręką ściany, twarz mu stężała i poszarzała. Czułem, jak wzrasta w nim napięcie.

- Jeśli masz jakieś sugestie na temat tego, jak się stąd wydostać, obrączko, to chętnie ich wysłucham. Jeśli nie, trzymaj dziób na kłódkę i czekaj.

Nie wiedziałem, jak mocno jest ranny, ale utrzymywał spokojny ton głosu samą tylko siłą woli. Oplótł ramionami żebra i ostrożnie osunął się na podłogę.

Usiadłem rozcierając zbolałe z zimna dłonie, tęskniąc za kawałkiem kamfy. Psychotronicy... Telepaci... Ostrożnie zapuściłem badawcze nitki myśli. Wieki chyba minęły, odkąd ostatni raz używałem swojej psycho. Ciężko było się skupić; boleśnie odczuwałem szukanie przejść wśród ciemności, kiedy potykałem się o to, czego nie widać. Nie miałem ochoty tego robić, przecież nigdy tego nie lubiłem, wręcz nie znosiłem. Ale gdzieś tutaj... gdzieś tutaj... Tam!

- Hej, co wyrabiasz?

Coś pękło, a przede mną klęczał Mika.

- Jezu! Ty durny...

- Wyglądałeś, jakbyś umarł, kiedy tak siedziałeś z głupią miną.

- Odpieprz się. Myślę. - Zerknąłem na Joralemana. Miał zamknięte oczy, ale nie spał, modlił się. Tak bardzo chciał się wyplątać z tej kabały, że odczuwałem to prawie jak fizyczny ból, wtapiający się w rzeczywisty ból połamanego ciała.

- No to myśl, jak nas stąd wydostać, cwaniaczku. - Mika wstał i zaniósł się kaszlem. Jego strach trzaskał jak wyładowania elektryczne.

Wyrzuciłem ich obu z myśli. Kiedy to zrobiłem, przez sekundę poczułem czyjąś obecność. Rozluźniłem umysł, znów sięgnąłem nim przed siebie. Teraz już wiedziałem, gdzie mam zacząć, rozsnuwając niewidzialne nici, rzucając je na ciemne wody... Aż nagle - kontakt! - uczucia, dźwięki, obrazy. Oślepiający, obcy natłok myśli, rojący się i skręcający obrazy w mojej głowie jak tysiące oszalałych luster, dzwoniących i grzmiących, porażających każdy mój nerw.

Przerwałem kontakt. Siedziałem z zaciśniętymi mocno powiekami, wdzięczny za pustkę w głowie; nie chciało mi się nawet wracać w świat rzeczywisty. Ale przecież udało się. I wiedziałem, że jeśli tak, jeśli to potrafię - muszę znowu tam wrócić...

Tym razem szło prawie że łatwo, znałem już drogę w ciemnościach. Ale szedłem pomaleńku, nie tracąc panowania nad własnymi myślami, szykując blokady i obwodnice, które prze-filtrują nagły wybuch wrażeń i obrazów, zanim dotrze przed mój wewnętrzny wzrok. I rozumiałem już, że nie kontaktowałem się tylko z jedną obcą istotą. W niepojęty sposób skontaktowałem się z nimi wszystkimi - było tam więcej umysłów, niż mogłem zrazu pojąć. Patrzyłem przez tysiące oczu, wdzierałem się w tysiące prywatnych światów, podłączony do tak nieprawdopodobnie potężnej energii, że jeśli i tym razem nad nią nie zapanuję, gotowa wypalić mnie od środka. Zdołałem ledwie tknąć niesłychanych napięć płynących od życia w setkach istnień jednocześnie. Moje własne myśli rwały się i plątały bezradnie. Zacząłem walczyć, żeby uwolnić swój umysł... Aż nagle zdałem sobie sprawę, że wiedzą o mnie.

Zerwałem kontakt i próbowałem zniknąć. Ale podążyli za mną przez wszystkie przerwane złącza, a moje systemy obronne rozpadły się w pył, nie mieli przed sobą żadnej przeszkody. Tonąłem w obrazach...

Znalazłem się z powrotem w kamiennej celi, a nade mną pochylali się Joraleman i Mika. Piekła mnie twarz, a po chwili uświadomiłem sobie, że któryś musiał mnie trzasnąć.

- Jemu po prostu odbiło - pomstował Mika. - Gówno cholerne siedzi tu i gapi się, jakby miał widzenia, i jeszcze mi mówi, że „myśli", a potem zaczyna...

- Co z tobą, mały? - przerwał mu Joraleman. - Słyszysz mnie w ogóle?

Pokiwałem głową.

- Nawiązałem kontakt. Nawiązałem kontakt ze Strachami.

- A co, nie mówiłem? Odbiło mu - znów zaczął Mika.

- Nie odbiło mi! Jestem telepatą. Dostałem się do ich myśli, a oni to odkryli.

- Mówisz prawdę, obrączko? Umiesz czytać w myślach? Dowiedziałeś się czegoś?

- Tak, mówię prawdę. Ale było tego za dużo, wszystko było naraz. - Potrząsnąłem głową. - Wciąż jeszcze próbuję to pozbierać... - Podniosłem wzrok i spojrzałem nad jego ramieniem.

Dwoje ich stało teraz z nami w tym samym pomieszczeniu. Prawdziwe Strachy: kobieta z włosami jak chmura, z księżyco-wobiałą twarzą usianą siecią zmarszczek, i mężczyzna, który -przyszło mi do głowy - wyglądał prawie po ludzku. Mieli na sobie grube ubrania, podobne do naszych, ale jakieś bardziej zgrzebne. Poczułem, jak przeszukują nas telepatycznie. Usiłowałem wyłączyć swój umysł, żeby ani jedna myśl...

- To on! To jego szukacie! - wrzasnął Mika wskazując na mnie.


8


Obcy byli zaskoczeni - czułem wyraźnie ich zdumienie. Kiedy zaczęli się do nas zbliżać, wstałem i wycofałem się pod przeciwległą ścianę. Staruszka została na miejscu, obserwując dwóch pozostałych, mężczyzna zaś ruszył za mną. Obejrzałem się na Joralemana i Mikę, rzucając: „Zróbcie coś!", ale siedzieli z rozdziawionymi gębami, jakby to wszystko tylko im się śniło.

Mężczyzna zatrzymał się tuż przede mną, a ja nie mogłem odwrócić wzroku od jego oczu. Były zielone, całe zielone jak u kota. A kiedy nasze spojrzenia się spotkały, cały świat stanął w miejscu. Nagle nie byłem zdolny się poruszyć. Nie mogłem nawet myśleć, bo umysł miałem tak samo sparaliżowany jak ciało. Była tylko ściana za moimi plecami - jedyna rzecz nie przynależna do gniewu, który nie był mój, do tysiąca jasnych, roztrzepotanych strzępków obrazów, które dławiły teraz moje myśli. Naraz poczułem w głowie nagły cios skupionej jak ostry nóż myśli, która ruszyła zaraz na poszukiwanie mojej duszy...

(Czekaj, stój, czego chcesz?) Poczułem, jak wspomnienia rozdzielają się na dryfujące swobodnie fragmenty, jak rozdarty umysł staje otworem. Szukał w nim odpowiedzi na pytanie, którego treści nawet nie dane mi było poznać, a przecież nie mogłem go powstrzymać, nie mogłem go dosięgnąć... nie pamiętałem już nawet, jak to się robi. Nie pamiętałem nawet własnego imienia... Znikałem, rozpadałem się, czułem, jak się rozpływam...

W końcu rozerwał ostatnią z moich osłon, tak głęboko na dnie moich myśli, że nawet nie podejrzewałem jej istnienia. Aż tajemnica, otoczona tam nieprzeniknionym murem, wybuchła całą swoją potwornością krwi, agonii i krzyku. Wycofał myśli w obrzydzeniu. Na ułamek sekundy wypuścił mnie spod kontroli.

Spoiłem na nowo zapory, które zerwał, i zdławiłem okro-pieństwo, zanim zdołałem je nazwać. A potem przytrzymałem go - pozwalając, by moja wściekłość za to, co ze mną robi, wysnuła skądś moją własną, skupioną myśl. (K-O-T czyta się Kot.) Zacząłem wznosić na niej tarczę, pasmo za pasmem, która miała pomóc mi go stąd wygnać: „Nie miał prawa, nikt nie ma prawa mi tego robić". Poczułem zaskoczenie, ale nie należało do mnie. Potrząsnął moimi myślami, potknąłem się, ale... (Jestem Kot... Kot... I nie pozwolę...)

A wtedy on obrócił moje myśli na nice i kazał mi zobaczyć, z kim się mierzę: zobaczyłem, że przytrzymuje mnie moc ich wszystkich - nie tylko jego umysł, ale jego umysł pomnożony o setki innych. Wystąpiłem przeciwko nim wszystkim. Wszyscy byli teraz w jego myślach, sięgali do mnie przez jego oczy, trzymali mnie w uścisku... Jego oczy wypalały mi umysł jak dwa szmaragdy, jak zielony ogień, zielony lód, zielone jak trawa -zielone jak moje! (Nie! Nie róbcie mi krzywdy, jestem taki jak wy! Patrzcie na moje oczy, patrzcie na oczy, są zielone!)

Przestałem znikać. Zatrzymana w biegu sekunda ciągnęła się w nieskończoność, aż wreszcie rozsypana układanka moich wspomnień powróciła wirując, zapierając mi dech w piersiach, i znów stałem się całością. Ale zanim zdołałem cokolwiek zrobić, on - oni - znów sięgnęli przez oczy w głąb mnie. Stałem się ogniwem w łańcuchu, a oni powtórnie pootwierali moje myśli i wszyscy razem wtargnęli mi do głowy, jeszcze raz rozbijając mury, za którymi ukryłem swoje lęki - moje tarcze, moją broń, moje bezpieczeństwo, moje zdrowe zmysły. Zmusili mnie, bym stanął pośrodku nich nagi, bez żadnych osłon, i dali mi odczuć każdą chwilę każdego z osobna życia. W głowie rozszalał mi się ogień, cierpiałem, ale nie byłem w stanie zrobić nic innego, jak tylko im w tym dopomóc...

A potem, kiedy myślałem już, że dłużej tego nie zniosę, nagle się skończyło. Znów zostałem sam, przerwał się ten głęboki, całkowity związek, zamiast niego na powierzchni moich myśli zaczęły tworzyć się ciche przesłania. Odbywało się to w zupełnie inny sposób niż znany mi dotąd. Głos był głosami wszystkich, a zamiast słów tworzyły się wrażenia (To prawda... poznali moje oczy, już przez nie patrzyli, to wszystko prawda), a wśród nich przesuwały się uczucia, których nie pojmowałem. (Odnaleźli zwierciadło w moich myślach, zobaczyli własne oczy zamknięte w twarzy obcego. Jestem tym, który w końcu pomści wszystkie krzywdy...)

Ale ja nic z tego nie rozumiałem i wcale nawet nie chciałem zrozumieć. Pragnąłem, żeby wreszcie wynieśli się z mojej głowy. Mogłem myśleć tylko: (Niech was piekło pochłonie za to, co ze mną zrobiliście!) i rzucać im to prosto w twarz. (Każdy sobie myśli, że może we mnie grzebać jak w koszu na śmieci. Ale jestem człowiekiem, mam prawo ukryć jakąś cząstkę siebie przed innymi!)



Ich myśl dotknęła mnie znowu, delikatnie, splatając tysiąc głosów w harmonię z moim - uzdrawiały, spajały, pocieszały. Pokazały mi, że mój wstyd nie ma znaczenia, że przy nich nie mam powodu się wstydzić. Tak więc mój wstyd roztopił się zupełnie i zabrał ze sobą moją złość, mimo że wcale tego nie chciałem. A potem zdałem sobie sprawę, że zniknęły także bariery, które strach i gniew postawiły mi na drodze do daru, z którym się przecież urodziłem. Mój wewnętrzny wzrok był już czysty jak bezkresne niebo...

(Tylko przez nieświadomość przekroczyli granice mego ja. Teraz próbowali jakoś mi to wynagrodzić... Ale żaden z innych bezcześcicieli i żaden z ich niebieskoskórych niewolników nigdy dotąd nie wykazał daru prawdziwej wspólnoty. To ja byłem tym, którego im obiecano, ale nie spodziewali się, że będę zawieszony pomiędzy światami - ani człowiek, ani jeden z nich. Chcieli wiedzieć, dlaczego jestem inny. Jak do tego doszło?)

Potrząsnąłem głową. (Nie rozumiem. Sam nie wiem. Chyba tak się zdarzyło i już. Tak naprawdę wcale się nie różnimy, wszyscy jesteśmy tacy sami.) Przypomniało mi się, co mówiła Jule. (Wy i my. To dlatego jestem taki, jaki jestem.) To przyszło tak łatwo, sam nie wiem, co się wtedy ze mną działo.

Poczułem, jak głowę znów wypełnia mi ich obce zdumienie, potem błysk niesmaku, za nim fala niedowierzania. (Wszyscy tacy sami - wszyscy jednością? Ale przecież nie z tymi bezmyślnymi niszczycielami, tymi barbarzyńcami, którzy korzystają z pracy niewolników. Są gorsi od zwierząt. Wolą Jedynego jest, żeby ci, którzy wykopują święty kamień, zostali powstrzymani... żeby nie mogli więcej czynić zła...) Obraz w mojej głowie się zamazał - to nie była śmierć, ale nicość, jakby zniknęło wszystko, co kiedykolwiek znałem. (Jestem tym, którego im zapowiedziano. Obiecano im dawno temu, że pewnego dnia jeden z nich powróci spomiędzy gwiazd i zakończy ich pełne cierpienia wygnanie. Stanowiłem dowód, iż obietnicy dotrzymano, nadszedł czas.) Wtedy obcy przerwali kontakt - uwolnili mój umysł, lecz pozostawili wypełniony.

A ja stałem wpatrzony w tę ludzką-nieludzką twarz przed sobą i widziałem przez nią na wskroś. Bo przecież przez całe życie byłem jak półślepy, a teraz przejrzałem. Znów panowałem nad swoim umysłem, a on mimo to nadal pochłaniał widoki, myśli i uczucia, które nie były moimi własnymi - i to zupełnie bez wysiłku. Obce i ludzkie, zewsząd - a ja po prostu się w nich zanurzałem. Mój umysł rozpuszczał się z sykiem jak morska piana, aż w końcu ledwie byłem w stanie oddychać. Wtedy obcy zniknęli - w mgnieniu oka, jakby ich tu nigdy nie było. Kiedy odeszli, bezwolnie osunąłem się pod ścianę.

W końcu poczułem, że mogę wstać. Joraleman i Mika dalej stali bez ruchu. Podszedłem do Miki i walnąłem go tak, że poleciał na ziemię, choć doskonale wiedziałem, że wskazanie mnie obcym nie miało najmniejszego znaczenia.

- Ty pluskwo!

- Przykro mi, mały - odezwał się Joraleman. Sprawiał wrażenie oszołomionego. - Nic nie mogliśmy zrobić.

- Nieważne, czy teraz jest wam przykro - machnąłem ręką.

Mika już się pozbierał i zaczął iść w moją stronę, ale Joraleman go powstrzymał.

- Co ci zrobili? Co się w ogóle stało?

Próbowałem im opowiedzieć, co ze mną zrobili, ale było to zbyt intymne. Odwróciłem wzrok i w końcu powtórzyłem tylko to, co mi mówili.

- Słyszeliście?! - krzyknął Mika. - Chcą nas pozabijać! A jego nie. - Wpił się we mnie wściekłym spojrzeniem. - Czemu niby ty się masz z tego wywinąć? Ty wypierdku, niczym się od nas nie różnisz. Ci obcy nie są cywilizowani, a ty wcale nie jesteś ich krewnym. Jesteś tylko skundlonym świrem, ty sukinsynu! - Znów ruszył w moją stronę.



Popatrzyłem na Joralemana. Nic nie mówił, ale widziałem, że próbuje nie odbierać tego tak jak Mika. Zacząłem się odsuwać od nich obu.

- Przestań! - rzucił nagle Joraleman.

Mika zamknął się, ale ja nie przestałem się cofać. Poszedłem w kąt i usiadłem, obserwując ich z daleka. Joraleman przytrzymał ręką obolałe żebra i także powoli usiadł. Przylepił sobie kolejny plaster ze środkiem przeciwbólowym z pakietu. Mika stał w miejscu, wpatrzony we mnie, a oddech rzęził mu ciężko w tchawicy.

Umysł miałem nadal tak rozpłomieniony, jakbym był na narkotyku, choć odkąd obcy zniknęli, łatwiej mi już było go ogarnąć. Nadal odczuwałem wszystko, co myślą Joraleman i Mika, ich złość i strach - i to bardziej niż miałbym ochotę. Próbowałem wierzyć, że to nie ma znaczenia, że nie obchodzi mnie, co z nimi będzie. Ale...

- Słuchajcie, spróbuję się dowiedzieć, co dla nas szykują. Może to się na coś przyda.

Joraleman zaskoczony podniósł na mnie wzrok i niemal się uśmiechnął.

Zamknąłem oczy i pozwoliłem myślom wśliznąć się z powrotem w te obce wody, teraz spokojniej, próbowałem znaleźć to wszystko, co chcę wiedzieć, i przy tym nie utonąć. To byli Hy-dranie - bez najmniejszych wątpliwości, choć nie miałem pojęcia, skąd się wzięli tak daleko od reszty swojej rasy. Byli mi pokrewni - mój umysł się przed tym wzbraniał - znali mnie, nawet na mnie czekali! W głowie poczułem wybuch chłodnego zdumienia. Dlaczego? Skąd? I zaraz przyszła odpowiedź: (Bo istnieli po to, by chronić święty niebieski kamień tej planety.) Ruda tella-zjum. (Oni - ich przodkowie - ich bóg - są Jednością, a ruda to dla nich świętość, daje im życie i światło na tym zamarzniętym kawałku gwiazdy. Przodkowie, źródło ich ducha, odeszli stąd już dawno, ale powrócą - tak obiecano. A oni tymczasem podtrzymują swą uświęconą ufność i strzegą świętego kamienia.)



Pamiętali, jak odchodzili ich przodkowie, pamiętali wszystko. Ich pamięć nakładała na siebie wiek za wiekiem - każdy pojedynczy umysł był związany ze wszystkimi innymi, teraźniejszymi i przeszłymi - przez całe stulecia, całkowicie i swobodnie, bez żadnych zahamowań i przemilczeń... W zjednoczeniu, najwyższym stopniu jedności umysłu i duszy. Stanowili całość, w którą włączała się każda kolejna jednostka, by nigdy się nie wyodrębnić, bo każda jednostka nie była jednostką, lecz cząstką składową całości. Każdy obraz, jaki ktokolwiek z nich, żywy czy już nieżyjący, kiedykolwiek dzielił z innymi, zostawał na zawsze wpleciony w materię ich wspólnej umysłowości. Przez długie lata najstarsze obrazy zatarły się, spłowiały i zaczęły zmieniać znaczenie, aż w końcu nowo nadane znaczenia zupełnie zatarły stare.

Tak więc ujrzałem prawdę, choć wtedy jeszcze nie do końca ją pojąłem. Zrozumiałem, że Hydranie przybyli na Mgławicę Kraba na długo przedtem, zanim lśniący pył supernowej pojawił się nad Ardattee. Że przybyli tu z tego samego powodu co Federacja: szukali tellazjum na stygnącym kawałku gwiazdy. Założyli tu własną kolonię, a potem ich cywilizacja się załamała i Hydranie z Popielnika stracili kontakt z przodkami. Popielnik stawał się coraz zimniejszy, przybyli tu ludzie. Czas i nieprzyjazne warunki tak bardzo przerzedziły kolonię, że Hydranie przestali pamiętać, kim są naprawdę, a nawet po co tu przybyli. Ale nadal mieli jakieś pojęcie o niektórych sprawach. Tak więc nazwali tellazjum świętym kamieniem, ludzi - bezcześci-cielami, i czekali, czekali, czekali...

Byli ludem, który cały dokonał zjednoczenia. Ponieważ kiedyś, u szczytu rozwoju, ich cywilizacja zdolna była się zjednoczyć. Coś, co nawet dla dwojga istot ludzkich było swoistym cudem, dla Hydran stanowiło podstawę istnienia, było ich siłą, ich światem, ich Jednością... A kiedy dotknąłem prawdy w ich myślach, odczułem strach na sposób, w jaki nigdy przedtem nie było mi dane go odczuwać, strach przed czymś, czego nie dane mi było pojąć. Ponieważ było to coś, co niemalże mnie zniszczyło, a mimo to jakaś moja cząstka nadal pragnęła... Moja myśl zaczęła się cofać, ale zmusiłem ją, by zagłębiała się dalej.

(Teraz nareszcie wypełnił się czas - ich oczekiwanie, ich wygnanie dobiegało kresu. Przysłano im klucz do świata zbrodni, narzędzie do jego zniszczenia, tak jak od zawsze o tym wiedzieli.) To ja, mają na myśli mnie. (Teraz dotknie on ducha Jedności, który da im znak.) W głębi myślowej matrycy ujrzałem płomień...

Wpadłem z powrotem w świat realny.

- Co jest? - zapytał Joraleman.

- Chcą mnie spalić!

Mika zarechotał, celując we mnie palcem.

- Wolne żarty, gnojku...

- Dość, nie mamy czasu - przerwał mu ostro Joraleman. -Opowiedz, czego się dowiedziałeś. - Znów zwrócił oczy na mnie.

Opowiedziałem mu o wszystkim, co udało mi się zrozumieć.

- I jest tam takie miejsce, wypełnione niebieskim ogniem, ich święte miejsce. Myślą, że zostałem zesłany przez ich przodków, chcą, żebym tam wszedł i dał im znak. Prędzej szlag mnie trafi. Nie dam się spalić żywcem!

- A co się z tobą stanie, jeśli się nie zgodzisz? Co się wtedy stanie z nami?

Spuściłem wzrok.

- Nie czekałem, aż się tego dowiem. Ale oni wierzą, że ludzie to bezcześciciele.

Joraleman westchnął ciężko.

- Cholera... Mówiłeś, że ten ogień jest niebieski? Widziałeś go? Podaj kilka szczegółów.

- Płomienie wychodziły prosto ze ścian, z podłogi... Czekajcie. Widziałem jakieś kryształy, zupełnie jak tellazjum... były dosłownie wszędzie, całe setki.

- Tak jak w tej lampie?



Przypomniało mi się, że już przedtem wydała mi się jakaś dziwna. Teraz połapałem się w czym rzecz. Lampa to była miska, w której leżał kryształ, i ten kryształ świecił.

Joraleman przyniósł ją bliżej, poruszał się przy tym tak, jakby każdy krok sprawiał mu trudność.

- To kryształ tellazjum, one się palą. Święty kamień... Można było przypuszczać, że są religijnymi fanatykami. Te kryształy, skoncentrowane w większych ilościach, samoistnie się rozpadają, dlatego trzeba je wkładać w osłonięte pojemniki zaraz po wykopaniu. Jeśli dzięki nim świeci tamto święte miejsce, może masz jakąś szansę. Jak myślisz? Czy to będzie to?

- Tak, wygląda identycznie. Ale co za różnica? Zawsze to ogień.

Wyciągnął lampę w moją stronę.

- Przyłóż rękę.

- Jeszcze czego!

Na to on przeciągnął własną dłonią przez mrugające światło.

- Słyszałeś kiedy o zimnym ogniu? Większość promieniowania uwalnia się w postaci światła, nie ciepła. Nie sparzy cię. Trzymaj. - Jeszcze raz przysunął lampę.

Wstrzymałem oddech, zdjąłem rękawicę i wyciągnąłem rękę. Zaraz szarpnąłem ją z powrotem, ale nie poczułem gorąca, więc sięgnąłem raz jeszcze. Po chwili straciłem czucie w palcach. Wyciągnąłem rękę z ognia i mocno nią potrząsnąłem.

- No i co? - zainteresował się Joraleman.

- Moja ręka jest jak martwa. -Włożyłem z powrotem rękawicę, żeby rozgrzać końce palców.

- Jak długo jesteś w kopalni? - zapytał, a w głowie: (Za długo - mam niebieską skórę, nie wie, czy zdołam przyjąć aż tyle trucizny...)

- Jak to „trucizny"? - nie wytrzymałem. - Co ma się ze mną stać?

Obrzucił mnie zdumionym spojrzeniem. Nagle zrozumiał.

- No dobra, w takim razie... - Skrzywił się. - Ruda tellazjum jest radioaktywna. Poziom promieniowania ma niezwykle niski, lecz gromadzi się w ciele ludzkim jak kumulująca się trucizna, na przykład rtęć lub arszenik. Ale zimny ogień truje szybko, bo poziom radiacji jest znacznie wyższy. Tak więc to, co się z tobą stanie, zależy od tego, jak długo będziesz poddawany działaniu promieniowania. Jeśli załatwisz sprawę szybko, nic ci nie będzie. Jeżeli zmarudzisz, możesz nie wyjść z tego żywy.

Joraleman otarł twarz; pomimo chłodu był cały zlany potem. Odwróciłem się od niego, od naporu jego napięcia i bólu, i od kryształu, który mrugał niebieskim światłem w jego dłoniach.

- Ej! - Mika szarpnął Joralemana za rękaw kurtki. Joraleman skrzywił się z bólu i upuścił lampę. Kryształ im-

plodował, rozrzucając po podłodze tlące się niebiesko drobiny.

- Co nam z tego wszystkiego przyjdzie? - zrzędził Mika. -Pan tu tylko kombinuje, jak ten świr ma sobie ratować tyłek, ale on nic nie mówi, na co to się nam może przydać. Więc jak będzie?

Joraleman obrócił wzrok na mnie.

- Co racja, to racja.

Odwróciłem się od nich, czując, jak pozbawione okien ściany zaciskają się dookoła mnie. Zdjąłem rękawice i zacząłem rozcierać palce. Kiedyś odmroziłem je sobie na Starym Mieście i teraz bolały, kiedy zmarzły.

- No cóż, oni myślą, że będę dokonywał cudów. Jeśli się nie mylą, może zdziałam jakiś jeden dla nas wszystkich. - Zmusiłem się do uśmiechu.

Joraleman wyciągał właśnie z pakietu pierwszej pomocy jedną z tych wielkich białych tabletek, kiedy nagle sięgnął po coś zupełnie innego. Złapał mnie za rękę i położył na niej to coś z mocnym klaśnięciem. Zapiekło.

- Co to jest?

- Stymulant. Może ci się przyda.

A przecież wcale nie przekonywałem, że uda mi się go uratować.

- Dzięki.

- A co z nami, świrze? - Mika złapał mnie za przegub, aż wypuściłem rękawiczkę.

Spojrzałem w bok, bo znów coś czułem... Hydranie wrócili.

- Nie ma sprawy - rzucił wpatrzony w nich Joraleman. -Zrobisz, co będziesz mógł.

Kiwnąłem głową. Dwóch obcych już na mnie czekało. Położyli mi dłonie na ramionach. Mój umysł znów zaczął wypływać w to morze obrazów i upuściłem drugą rękawiczkę. Marzły mi ręce. Poczułem, jak na ustach budzi się uśmiech.

Usłyszałem, jak Mika mówi: „On chce z nimi iść", ale nie chciałem... nie chciałem... a właśnie że chciałem.



Widziałem ogień, jarzące się niebiesko płomienie. Zobaczyłem też Hydran, całe ich setki... Albo tylko czułem ich obecność, kiedy dryfowali rozszeptani w moich myślach i uderzali o brzeg mojego ja jak miotany wiatrem o ścianę pył, piach, śnieg czy podmuch. A może płomień...

Potem zdałem sobie nagle sprawę, gdzie jestem i po co tu się znalazłem, a mój umysł znów należał tylko do mnie. Stałem w miejscu, które przedtem widziałem myślami - wyglądało jak nisza w wielkiej jaskini ciemności. Jego przestrzeń wyznaczona była stosami niebieskich kryształów, ożywiona ich rozedrganym światłem. Wiedziałem już, co takiego mam zapamiętać: to nie jest miejsce należące do duchów ich przodków, ich bóg-jed-ność był jedynie zabobonem. Moje zadanie polegało na tym, by pogadać z niczym, wprawić je w dobry humor i mieć to z głowy.

Ale może się mylę. Bo teraz wróciły do mnie obrazy, które widziałem w umyśle Hydran, a gdzieś w głębinach moich własnych myśli coś drgnęło, coś się obudziło. Usychałem z tęsknoty za jednością ich dzielonego ze wszystkimi życia, ich stratę miałem za własną, pojąłem, że słusznie uznają mnie za swego, słusznie czekali, aż wrócę.

Bo przecież byłem Hydraninem, to moje prawdziwe dziedzictwo i powinienem składać tysięczne dzięki za to, że dane mi było w końcu wrócić... Osunąłem się na kolana i pochyliłem głowę w odpowiedzi na wezwanie tej obcej istoty we mnie. Pod nogami miałem miałem srebrny metal podłogi umieszczony tu w pradawnych czasach.

Lecz kiedy tak klęczałem, czułem, jak od kolan w górę pełznie po moich członkach martwota, i wiedziałem, że jeśli po-klęczę choć chwilę dłużej, już nie dam rady wstać. Z wysiłkiem dźwignąłem się na nogi, postąpiłem krok, potem drugi. Miałem poczucie, jakby robił to ktoś zupełnie inny. Jakoś zdołałem wyjść ze świętego miejsca, a mój lud już na mnie czekał. Fizycznie było ze mną tylko tych dwoje, kobieta i mężczyzna, ale reszta patrzyła na mnie ich oczyma. Tym razem mój umysł nie zatracił kształtu. (Zrobiłem, o co prosiliście...) - posłałem im myśl, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. Żołądek ścisnął mi nagły skurcz, więc przycisnąłem do brzucha obie ręce.

(Znak. Zimny ogień...) - uformowało się w mojej głowie z rodzajem nabożnego zachwytu.

Myślałem, że chodzi im o mój ból, ale po chwili coś przyciągnęło mój wzrok. Popatrzyłem w dół, na swoje ręce. Jarzyły się niebieskim światłem. Podobnie jak moja twarz. Potarłem rękoma o spodnie, ale zaraz przypomniałem sobie kopalniany pył, który plamił nam skórę. Opuściłem ręce i zacząłem się zastanawiać, jak długo to potrwa. Może za długo. (Co teraz będzie?) - zapytałem w myślach.

I zaraz przyszła odpowiedź: (Jesteś tym, którego nam obiecano. Ty jesteś kluczem, który otworzy nam wrota przyszłości.)

Oblizałem spierzchnięte wargi. Wyschnięty język sprawiał wrażenie spuchniętego. Rzuciłem w myślach ostrożnie: (A co z tamtymi dwoma?) i wyobraziłem sobie: (Joraleman i Mika).

(Czy moim życzeniem jest, aby ci z zewnątrz wrócili do swej osady?) - wyraźnie odczułem ich zaskoczenie.

(Tak! Nie róbcie im krzywdy. Wypuśćcie ich.) Byłem zaskoczony nie mniej od nich, kiedy zdałem sobie sprawę, że naprawdę obchodzą ich moje życzenia.

(Będzie, jak prosisz.)

(A ja?) Czuję wirujący w głowie powiew mocy, zastanawiam się, o ile jeszcze mogę ich poprosić. (Ja...)

Wpadli mi w sam środek myśli. (Moi strażnicy już na mnie czekają. Zaraz mnie do nich zabiorą.)

Z trudem przełknąłem ślinę. (Moi strażnicy? Kto? Jak...?)

Nie odpowiedzieli. Pozwoliłem się zabrać sprzed kapliczki. W skale wykuto tu szerokie, teraz już mocno wydeptane schody, jako że w dowód pokory przychodzili tu na piechotę. Za nami długo jeszcze skakał po ścianach błękitny poblask, zanim wchłonęła go ciemność. Schody wiodły w dół, do skalnej półki biegnącej wzdłuż ściany jaskini, a na jej skraju opadały prosto w nieskończoność. Na ścianie wyryto jakieś dziwne znaki. Ciekaw byłem, o czym mówią. Srebrzystoniebieska poświata z tyłu i z góry oświetlała nam drogę, wąską ścieżkę wzdłuż klifu, którego podnóże niknęło wśród niezgłębionych mroków. Sama myśl o wkroczeniu na nią przyprawiła mnie o mdłości. Pod nami nie było nic prócz ciemności, przed nami połyskiwało jak gwiazdy kilka iskier niebieskawego światła. Drżałem cały od chłodu i zastanawiałem się, czy sami Hydranie wiedzą, co jest tam daleko przed nami. A potem poczułem, jak znów wsysa mnie wir ich myśli...

- ...no, mały, słyszysz mnie? Spróbuj się skoncentrować. Trząsłem się - nie, to ktoś mną potrząsał. Joraleman, Mika.

- O rany, zostawcie mnie!

Siedziałem teraz oparty o ścianę w pomieszczeniu z niebieskawego kamienia. Szok - jestem człowiekiem, znów jestem wśród ludzi - zupełnie mnie obezwładnił.

- On się świeci - zauważył Mika. Spojrzałem na swoje dłonie.

- Oni myślą, że to jest znak... Jesteście wolni. Powiedzieli, że zabiorą was z powrotem do miasta.



- Mówisz poważnie? Naprawdę będziemy wolni? Skinąłem głową.

- Dzięki Bogu! - Zmarszczki strachu i napięcia na bladej twarzy Joralemana wygładziła ulga.

Myślał, że Bóg odpowiedział na jego modlitwy. A niech sobie myśli, co chce. Znów chwyciły mnie kurcze i wstrzymałem oddech.

- Oni... oni tu po nas przyjdą.

- Jak się czujesz? - zapytał, wyraźnie zmarwiony. Chyba uznał, że jestem w kiepskim stanie. Niewiele mnie to obeszło. Wtedy nic się nie liczyło, czułem się parszywie.

- Ej, świrze! - Mika pociągnął mnie za ramię, ale odwróciłem od niego twarz. Usłyszałem, jak pyta Joralemana: - Czy on umrze? - a w jego głosie zabrzmiało coś prawie jak wstyd.

- Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczony. I nie mów do mnie „świr".

Hydranie znów tu byli - nie musiałem nawet otwierać oczu, żeby to stwierdzić. Wstałem powoli i ruszyłem w ich stronę. (Czy... czy to już czas?)

Wydawało mi się, że kobieta kiwnęła głową, ale przecież nawet się nie poruszyła. Zakładała, że pójdę teraz z nimi, i obiecała: (Pozostali wrócą do swojej osady, tak jak o to prosiłem.)

Obejrzałem się.

- Zabiorą was teraz z powrotem.

- Czekaj chwilę - odezwał się Joraleman. - A ty gdzie pójdziesz?

- Z nimi.

- Nie możesz! Potrzebujesz pomocy lekarza.

- Mówiłem, nic mi nie jest - odparłem przygryzając wargę.

- Uwolnią cię z kopalni? Proszę, pozwól mi iść z tobą. Już dłużej nie mogę! Nie chcę zdechnąć w tej dziurze! - rozdarł się Mika. Na jego błękitnej twarzy malowało się najwyższe napięcie. Pamiętał wszystko, co Joraleman mówił o rudzie.



- Nie uwolnią mnie. Po prostu kazali mi ze sobą pójść. Nie mam wyboru. Powiedzieli, że ktoś tam chce mnie widzieć. Nie wiem kto ani po co. - Prawdę mówiąc, nawet bałem się zgadywać.

Mika spojrzał mi w twarz i przymknął oczy, jakby mi uwierzył. Dłonie zwinął w pięści.

- Gdybym wiedział, że mnie potem uwolnią, pozwoliłbym ci pójść. - Zakląłem się, że mówię prawdę.

Pokiwał głową.

- A, do diabła, w każdym razie warto było spróbować. Joraleman, wbrew temu, co się spodziewałem, wcale nie

wyglądał na wściekłego.

- Jak się nazywasz, obrączko? - zapytał cicho. -Kot.

Wyciągnął do mnie rękę, a ja z początku nie wiedziałem, o co mu chodzi. Potem wytarłem swoją o spodnie, ale dalej świeciła. Lecz on i tak ją uścisnął.

- Dzięki. I powodzenia, Kocie.

Czułem, jak Hydranie za mną robią się niespokojni, jak coraz natarczywiej mnie wzywają. Ruszyłem ku nim, chcąc mieć to już z głowy.

-Ej!

Obejrzałem się po raz ostatni. Mika wykonał jakiś dziwaczny gest.

- Powodzenia, Kocie.

- Wam też - szepnąłem. A wtedy zniknęli.



Staliśmy teraz w innej jaskini, tej, którą Hydranie uważali za miejsce spotkań. Tutaj także nie było żadnego wejścia. Kręciło mi się w głowie i wszystko mi się plątało, w środku czułem coraz silniejszy ból. Ale mimo to widziałem dookoła siebie rzeczy, które wyraźnie nie pasowały do jaskini - obce mi przedmioty, które ludzka część mojej natury rozpoznawała jako wytwory zaawansowanej techniki. A potem ktoś pojawił się znienacka po drugiej stronie pomieszczenia. Obraz był trochę rozmazany, więc z początku myślałem, że to tylko jakieś zwidy. Wyglądali jak ludzie.

Potarłem oczy pięściami i spojrzałem raz jeszcze. Nadal stali po drugiej stronie sali. Stał przy nich jeszcze jeden Hy-dranin, ale wiedziałem, że nie są więźniami - było ich ze trzech i wyraźnie patrzyli w moim kierunku. Próbowałem wykrzyknąć: „Jestem człowiekiem!", ale chyba nie usłyszał tego nikt poza mną.

Hydranie stojący przy mnie przekazywali tamtym: (Oto jestem tym, na którego czekali, ich obiecany, ich klucz. Posiadłem prawdziwy dar i otrzymałem znak. Dotarłem do nich cały i zdrów. Teraz wreszcie będą w stanie dotrzymać własnych obietnic.) Ta myśl kryła za sobą ostrą nutę.

Poczułem wtedy, że ktoś inny sięga do moich myśli - ludzka sonda. Nie próbowałem jej zablokować, a zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.

(To on. Dziękujemy wam. Teraz wszystko będzie przebiegać tak, jak obiecaliśmy.) To myśl jednego z ludzi, tego, który zapuszczał sondę.

Uderzył we mnie kolejny skurcz, aż zgiąłem się wpół. Poczułem, jak jeden z Hydran łapie mnie za ramię; jego palce miały uścisk jak stal.

(Nic mi nie jest... Puść.)

Uścisk rozluźnił się i znów mogłem się wyprostować, z rękoma przyciśniętymi do brzucha. Czułem, jak ten, który przedtem wymieniał myśli z Hydranami, pyta, co się stało. Ludzie ruszyli w naszą stronę.

W oczach przejaśniło mi się trochę, więc wreszcie mogłem dojrzeć ich twarze. Widziałem tylko jedną. Siebeling. Nagle wszystko stało się jasne. Tamten kontakt w Instytucie Sakaffe, od psychotroników, którzy rozrabiali w Koloniach Kraba... Już tu byli. A Siebeling, który wpakował mnie w to wszystko, był tutaj razem z nimi. Chciałem im powiedzieć, kim jest, żeby mu odpłacić. Ale nie mogłem już nadać kształtu słowom ani nawet myślom. Pamiętam tylko, że runąłem prosto w jego ramiona.


9


Potem nie było mnie przez długi, długi czas - śniłem narkotyczne sny, a moje ciało płaciło słoną cenę za wszystko, co mi się przytrafiło. Umysł odciął się całkowicie od chorób obolałego, bezradnego ciała, w którym był więźniem. Ale wewnątrz, za bezkształtnymi murami myśli, jakaś cząstka mej świadomości nadal wędrowała, miotana niespokojnie, nie chcąc poddać się snom, w które można zapaść na zawsze.

Tak więc unosiłem się wśród obcego, mrocznego wszechświata, budząc znienacka obrazy i wspomnienia, które rozpłomieniały się na chwilę niczym węgle przygasłego ogniska. Przemykało obok całe moje życie - w kawałkach, fragmentach - tak jak podobno dzieje się w chwili śmierci. Otwierały się i zamykały obwody moich nerwów, przepływały w nich jakieś prądy, przebiegały przesyłane wiadomości, czułem, jak w mózgu ciągle zmieniają się skomplikowane procesy chemiczne, dyktowane kolejnym wymogiem życia... Cały byłem tym wszystkim -wyczuwałem potrzeby i je spełniałem, sam biorąc udział w swym własnym zdrowieniu w sposób, o jakim nigdy przedtem nawet mi się nie śniło.

A może wszystko to był tylko sen, może te sny podlegały jakiemuś ogólnemu rytmowi, wymierzanemu przypływami i odpływami kosmicznego morza. Zatonąłem w tym morzu, kiedy Hydranie wzięli w posiadanie mój umysł, bym odrodził się innym człowiekiem. Odczułem doskonałe piękno ich jedności, kiedy bariery i mury walą się pod naporem leczniczej wspólnoty myśli. A pozostawiony sam sobie wśród własnej ciemności mój umysł tęsknił aż do bólu za tamtym poczuciem wspólnoty.



Zapuszczałem się coraz głębiej i głębiej, przeszukując przeszłość, żeby odnaleźć jakiś znak, jakiś drogowskaz - i nawoływałem w nieznane głosem, nad którym ledwie byłem w stanie panować.

I otrzymałem w końcu odpowiedź. Przeżywając od nowa własne życie, odnalazłem wspomnienia splątane z moimi własnymi, choć do mnie nie należały - jak przyciągnięte z drugiej strony podobieństwem, przebiły skorupę samotności, dały schronienie moim snom, a mnie ucieczkę od dręczących koszmarów. ..

Ręce, chude dziecięce rączki - moje ręce, usmarowane zgniłym owocem, rozrywające worki w pojemnikach na śmieci, wciskające do ust oślizłe kawałki - połykam, dławię się... Poranione, zakrwawione ręce - moje ręce - walą jakiegoś bezimiennego smroda, nieczułe od przerażonej żądzy krwi, bo odważył się nazwać mnie świrem, a jeślibym tego nie zrobił, reszta gangu otoczyłaby mnie zamkniętym kręgiem i rozdarła na strzępy. Kiedy leży bezwładnie na ziemi, odważam się zerwać mu kurtkę z grzbietu, bo jest mi potrzebna. Odważam się odwrócić plecami do reszty i odejść niepewnym krokiem, bo chrupnięcie kości i krew na jego twarzy przyprawiły mnie o mdłości, a przecież nie chcę od nich nic poza tym, żeby zostawili mnie w spokoju... Walę posiniaczonymi pięściami w ścianę domu w jakiejś obwieszonej soplami uliczce, przeklinając przy tym z bólu, przeklinając, bo ból nic nie pomaga, bo ciężar mojego życia to za dużo, i czasem tak chciałbym, tak chciałbym...

...tak chciałbym odlecieć. Stoję pod nocnym niebem na srebrzystym balkonie, okryte klejnotami ręce zaciskają się na obrośniętej bluszczem barierce - z pobielałymi kostkami, smukłe kobiece dłonie (to nie moje ręce, nie moje ciało, nawet nie moje wspomnienia - coś mi się zmieszało, poplątało). Spod siateczki z tyłu głowy wymknęło się kilka pasm długich lśniących włosów, przylgnęło do mokrych od łez policzków. Bezbronny umysł znosi tortury tysiąca ślepych uczuć i odczuć, ale nie ma ucieczki, bo za plecami mam przyjęcie w ambasadzie - pijani, rozwiąźli, samolubni, zachłanni, rozżaleni, nienawistni, roz-wrzeszczani.

...Przygryzam malowane czerwono usta, żeby powstrzymać krzyk, który zatopiłby to wszystko. Nie ma ucieczki, nie ma ucieczki, Boże, pomóż, proszę, proszę, niech ktoś mi pomoże... patrzę w puste niebo, pełne tylko gwiazd (obcych gwiazd, ktoś o imieniu Kot nigdy takich gwiazd nie widział). Zatracam się powoli w gwiezdnej chwale i czuję, jak w duszy zaczyna kiełkować ziarenko wiersza, aż wreszcie zapominam o wszystkim, nawet o łzach, w nagłej, dojmującej potrzebie, by obdarzyć ten wiersz życiem...

...Żyję, sunę tańcem przez rojną noc na Starym Mieście w rytmie serca nie milknącej muzyki, kręci mi się w głowie od wziętej przed chwilą działki, sunę zagarnięty ramionami, przyjęcie rozlało się po ulicach i nikt nie dba, kto się przyłączy do zabawy...

...Nie żyję. Gapię się i gapię na zapis przekazu, który wręczono mi w sterylnym korytarzu centrum medycznego, czytam wciąż od nowa te same słowa, które przecież nie mogą być prawdą. (Znów coś się zmieszało, poplątało - to nie moje oczy, po kociemu zielone oczy, bo przecież ledwie potrafią odcyfrować moje własne imię, to nie moje wspomnienie, nie moje życie.) Moje życie dobiegło kresu wraz z końcem czyjegoś życia - żona zaszlachtowana, a dziecka nie ma, nie ma... Wzrok mi się zamazuje, ściany dookoła padają, cały świat się rozpada, ucieka mi spod stóp... jestem zagubiony, zagubiony...

...Gubię się wśród nieskończonych połaci bieli, pod falującym niebem. ...Gubię się wśród oceanu ciał dwa razy większych ode mnie, nocą, na placu Domu Bożego. Biegnę, padam, płaczę, oszalały od ogni, które eksplodują w mojej głowie. Wykrzykuję światu swoją rozpacz, w końcu tracę głos, a pozostałość przeżytego koszmaru wypala się sama, zostawiając mi popioły zamiast myśli. Zanoszę się łkaniem na kolanach jakiejś obdartej staruchy, której już nigdy potem nie zobaczę, a ona mnie tuli, tuli i mamrocze coś bełkotliwym od narkotyków głosem, a to nie ten głos i nie te słowa - mój świat, moja przeszłość, nawet moje imię spopieliło się, zetliło, nie żyje. ...Leżę spokojnie w ramionach kogoś zupełnie innego, wiele lat później - to miękkie, słodko pachnące ramiona dziewczyny o imieniu Gallena. Dokonałem właśnie odkrycia, które zaparło mi dech w piersiach, i teraz leżę, nabrzmiały radością - i próbuję nie widzieć pustki w jej oczach, kiedy opowiadam jej, co dzięki niej czuję. „Gdzie to masz? - pyta nie patrząc na mnie. - Przecież obiecałeś". Wyjmuję garść swojej ucieczki i dzielę się z nią po równo. Leżymy potem razem i mówimy sobie, co się nam śni, aż w końcu nakrywa nas jej alfons i zrzuca mnie ze schodów...

...Jadę przez poszarzałe od deszczu Pasmo Latai z kobietą, którą kocham, na skolonizowanej planetce zwanej Timb'rellet, żeby dojechać do najdalej wysuniętej osady, która kiedyś była mi domem (ale nie moim domem, znów coś się zmieszało)...

...Mój dom, Stare Miasto. Naszyjnik osuwa się ukradkiem w moją dłoń, ostrze noża przecina sznurki brokatowego mieszka. Czyjaś dłoń łapie w uścisk mój nadgarstek, wygina mi kciuk, coraz bardziej i bardziej - ból, gwiazdy w oczach...

...Porzucam dom - wpływam biernie do wnętrza statku gwiezdnego, wszędzie dookoła znaki Centauri Transport. Poddaję się i kontratakuję - zostawiam za sobą rodzinę i życie, jakie znałem dotąd (ale to przecież nie moje życie, znowu coś się splątało) wraz z ich rozdzierającą umysł i serce obojętnością, ich niesmakiem, ich lękami. Przez cały czas wiem, że nie ma ucieczki, że to wszystko powlecze się za mną, przybierze nowe twarze, nowe myśli, będzie powoli wyżerać mi duszę, i tak aż do śmierci...

...Leżę na jakimś materacu w pokoju z tyłu opuszczonego domu, który daje schronienie kilkunastu innym złodziejaszkom i męskim zabawkom. Słyszę, jak wlewają się tu głosy z innego świata, roztrzęsiony gorączką zastanawiam się, czy teraz umrę i ile czasu upłynie, zanim ktoś to zauważy...




...Wyglądam przez ściany wieżowca korporacji, połyskujące, przejrzyste ściany jak szkło - tak samo przezroczyste, twarde i nieelastyczne jak umysły tych, którym służę (przecież nie ja, to nie moje wspomnienia). Gnę się pod ciężarem ich drwin, próbując im współczuć, próbując wygrać przez poddanie się, żeby zapracować na szacunek, który nigdy nie zagości w tych głowach martwych jak ścierwo...

...Wyglądam przez okna moich oczu (przecież nie moich oczu) na szeregi pustych twarzy, kuruję nie kończący się strumień poranionych umysłów w ciągnącej się przez całe życie pracy, która utraciła wszelkie znaczenie, bo odeszli już ci, którzy byli dla mnie najważniejsi, a z ich odejściem wszystkie okna pozamieniały się w ściany...

...Spoglądam w dół, na nocne wody jeziora, ciemne jak najciemniejsze zakamarki mojej duszy (przecież nie mojej duszy) -miękki plusk obiecuje spokój, zapomnienie, kres wszystkiego...

...Wyrwany z nieświadomości przez zaciskający się dookoła mnie gang... Skowyczę z żalu za nieświadomością, kiedy na moim ramieniu zaciska się pełna ciężkich, ostrych pierścieni łapa nieznajomego... Małe trzęsące się rączki, moje ręce, uniesione błagalnie w żebraczym geście... Żołądek kurczy się boleśnie z głodu... niebieski pył jarzy się światłem na mojej skórze... zielone ściany lodu... niebieskie kamienne grobowce... uliczki jak robacze korytarze, wiodące w nieskończoną ciemność podziemnego świata...

...Nagła jasność alei Snów, życie, muzyka i deszcz złota... Nagłym błyskiem w mój umysł wpadają myśli tysiąca innych żywych istot, niosąc wkład obcych doznań, od którego rozpadają się ściany mojego więzienia, i wypełniam się światłem, nigdy dotąd nie widziałem tyle światła, coraz jaśniejsze i jaśniejsze, wypala zalegający we mnie mrok. To jak transformacja, zupełnie inny świat...

Już dzień. Otwarłem oczy i wypełniły je promienie słońca - oślepiające, przepiękne, rozłożone warstwą ciepła na mojej twarzy. Zamknąłem oczy, potem znów otwarłem, wciąż nie mogąc uwierzyć... a to był zmierzch, od którego po łóżku kładły się długie, niebieskawe cienie jak płaczki. Z daleka dobiegła mnie muzyka, głosy i śmiechy. Widziałem tylko ściany i sufit, i miejsce, gdzie się zbiegały w szarawym kącie; własne ramiona tłuste od odżywczego żelu i czujnik przytwierdzony na środku piersi. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, ale czułem się nadzwyczaj spokojny i dumny, że budzę się tutaj, jakby to było miejsce, do którego udało mi się dotrzeć po bardzo długiej podróży. Westchnąłem i znów zapadłem w sen; tym razem już się nie bałem.

Promienie słońca wciskają mi się pod powieki. Wypłynąłem z nieświadomości w nowy dzień, poczułem na twarzy jego ciepły dotyk... To ludzki dotyk - mówi mi własny umysł. Otworzyłem oczy i patrzyłem, jak kontury pokoju stopniowo nabierają ostrości, a wraz z nimi i dłoń, która teraz odsuwa się ode mnie, i twarz - nie spodziewałem się zobaczyć jej nigdy więcej. (Jule?) Chciałem to powiedzieć, ale nie dałem rady, więc mój umysł powiedział to za mnie. Jule rozjaśniła się radosnym zaskoczeniem. Pochyliła się nade mną z zaczątkiem uśmiechu na twarzy.

Moja ręka drżała w powietrzu, dopóki Jule jej nie ujęła, zamykając tym samym obwody mojej rzeczywistości i własnej. (Tak, Kocie, tak!) Jej przesłanie rozświetliło mi myśli jak cud -bo przecież pozbyłem się już wszystkich zapór, których przedtem nie umiałem otworzyć. I nagle jasno zdałem sobie sprawę, jak strasznie za nią tęskniłem, a nigdy przedtem nie tęskniłem za nikim naprawdę. Głos uwiązł mi w gardle, nie mogłem wykrztusić ani słowa. Uczucie, którego nie byłem w stanie wyrazić słowami, buchnęło przez łączący nas most myślowy jak elektrowstrząs - jej ręka stężała w mojej i wyrwała się na wolność. Ale Jule nie wyrzuciła mnie ze swoich myśli. Podtrzymała je, zrównoważona, spokojna i przychylna, a dłońmi sięgnęła po stojącą na nocnym stoliku szklankę z wodą, którą przytknęła mi do ust. Pomogła mi się napić - w życiu nic jeszcze mi tak nie smakowało. Westchnąłem i upiłem kolejny łyk.

W nogach łóżka przytwierdzono przenośny szpitalny monitor, który nadzorował wszystko, co działo się w moim ciele, pokazując to na ekranie bezsensowną plątaniną linii. Odczytująca dane końcówka wciąż jeszcze leżała mi na piersi. Ale nie byliśmy w szpitalu i znów skądś dobiegła mnie muzyka i głosy - czegoś takiego nie słyszałem, odkąd opuściłem Quarro. Quar-ro... Pozwoliłem temu słowu wznieść się na powierzchnię moich myśli, pozwoliłem sobie uwierzyć, że znów będę mógł się tam znaleźć - bezpieczny, zadbany. Że skończył się mój pobyt w piekle i wszystko wreszcie będzie dobrze.

Jule odjęła mi od ust pustą szklankę. Opadłem z powrotem na poduszkę, a spierzchnięte wargi wykrzywił mi trochę głupawy uśmieszek. Samo patrzenie, jak Jule się rusza, to już czysta przyjemność - nawet w tych grubych portkach i ciężkich buciorach, w męskiej koszuli i chustce na głowie - pasłem oczy jej urodą i wdziękiem. Zacisnąłem palce, zabolały mnie wszystkie stawy jak jakiegoś staruszka. Były posiniaczone fioletowo--żółto, jakbym miał wewnętrzne wylewy. Podobnie wyglądały całe ręce. Ale wszystkie sińce wyraźnie zanikały - najgorsze miałem już za sobą. Przez chwilę zastanawiałem się, jak wygląda reszta mojego ciała, ale doszedłem do wniosku, że wcale nie mam ochoty wiedzieć. Przynajmniej nie byłem już niebieski.

- O Boże, ale mi się chce kamfy! - odezwałem się. Przez ramię Jule spływał ciężki czarny warkocz. Jej

uśmiech zabarwiła leciutka ironia, która zmarszczyła też kąciki oczu.

- Ciężki orzech do zgryzienia - powiedziała, a ja nie byłem pewien, czy chodzi jej o mnie czy o możliwości spełnienia moich życzeń.

Roześmiałem się, co zabrzmiało jak przedśmiertny char-kot.

- Miło wrócić.

- Trwa to już ponad dwa tygodnie. Przez moment nie byliśmy pewni, czy uda ci się wrócić. - Nie miała na myśli Quarro. Jej uśmiech znikł. Poczułem, że przypomina sobie, jak leżałem przedtem w szpitalu, zobaczyłem obraz samego siebie podpiętego do aparatury reanimacyjnej.

- Długa droga. - Przypomniałem sobie, jak się czułem, kiedy obudziłem się po raz pierwszy. - Ale już po wszystkim. - Wypełniło mnie zadowolenie, przelało się na zewnątrz.

W uczuciach, które dotarły do mnie od niej, coś się zmieniło.

- Kocie...

Z jej twarzy z wolna zacząłem odczytywać całą prawdę.

- Nie jesteśmy na Ardattee?

- Nie - potrząsnęła głową. - Nadal jesteśmy na Popielniku, w miasteczku portowym.

Opuściłem wzrok i zobaczyłem na nadgarstku wciąż przyrośniętą do skóry obrączkę. Zamknąłem oczy. Ciemnymi odmętami rozczarowania zalała mnie ponura prawda. Jule była tu, na Popielniku. A mogła znaleźć się tu tylko z jednej przyczyny -i to wcale nie po to, żeby mnie z czegoś wyciągać. Raczej po to, żeby jeszcze głębiej wepchnąć mnie w bagno. Jeśli ona tu jest, to znaczy, że naprawdę w podziemiach widziałem Siebelinga z Hydranami. A jeśli on tu jest, to musi tu być i Rubiy, w takim razie celem jego planowanego ataku jest federacyjne tellazjum - ta kopalnia, w której byłem i nadal jestem niewolnikiem. Przez Siebelinga. Tego Siebelinga, który z pewnością wie, co chciałem mu wykręcić. Tego Siebelinga, który tak mnie nienawidzi...

- Kocie... - Odczułem napięcie Jule.

- Zostaw mnie. - Patrzyłem w drugą stronę, dopóki nie wyszła. A potem, ponieważ było mi z tym łatwiej niż z nagą prawdą, wśliznąłem się z powrotem w jeszcze głębszy mrok.

Kiedy się znów obudziłem, w pokoju oprócz Jule był także Siebeling. Zamknąłem myśli i udawałem, że dalej śpię. Jeśli nawet monitor mnie wydal, Siebeling niczego nie zauważył. Leżałem nieruchomo, przysłuchując się ich rozmowie. Siebeling westchnął.

- Czy ludzie tacy jak my rodzą się z pewną skazą, uszkodzonymi obwodami, czy może jesteśmy zdrowi, normalni? I na ile uda nam się przywyknąć do życia w społeczeństwie, w którym ten dar nie jest powszechnym udziałem? Możemy co najwyżej mieć nadzieję, że się „wpasujemy". Nie ma tak naprawdę miejsca, do którego psychotronik mógłby się udać po pomoc. To właśnie chciałem robić w Instytucie Sakaffe...

- Gdyby wszyscy mogli być empatami albo telepatami, wtedy może nauczylibyśmy się naprawdę rozumieć jedni drugich, nie musielibyśmy patrzeć na świat przez pryzmat własnych lęków. Ale gdybyśmy naprawdę mieli wybór, nie bylibyśmy... -Poczułem w myślach Jule smutny uśmiech.

Siebeling zaśmiał się krótko, z goryczą.

- Gdyby na świecie istniała jakaś sprawiedliwość, nie mielibyśmy żadnych lotów międzygwiezdnych. Tak naprawdę nie byliśmy jeszcze gotowi na podbój Galaktyki. Ludzkość to plaga, a nie cywilizacja. Nigdy się niczego nie uczymy. Nigdy...

Odszukałem go myślami - wspominał żonę. Potem pomyślał o mnie i jego wewnętrzne napięcie zmieniło się w ból. Uniosłem powieki na tyle tylko, by móc się mu przyjrzeć spod rzęs.

- Cholera jasna, czasem wolałbym w życiu nie słyszeć o Instytucie Sakaffe! - Odsunął się od okna, a mnie oślepił nagły błysk słonecznego światła. -To było oszustwo, wyzysk... nieprzytomne ryzyko.

Jule podniosła się z miejsca, gdzie siedziała, w nogach łóżka.

- Pomogło nam bardziej, niż możesz przypuszczać, Arda-nie... Instytut uratował mi życie. - Mówiła głosem spokojnym i wyważonym, ale myśli miała przepełnione uczuciami.

- Cóż takiego nam dał, tobie czy innym? Wylądowaliśmy tutaj, utknęliśmy w samym środku konspiracyjnej siatki i czekamy, a czas ucieka... Czekamy, aż on wydobrzeje na tyle, żeby zdradzić nas wszystkich. - Mówił o mnie. - A ci, co mieli więcej szczęścia, po prostu wylądowali z powrotem tam, skąd przyszli, i znów toczą boje o przetrwanie. Byłem głupcem, bo wierzyłem, że potrafię cokolwiek zmienić, że stworzę coś trwałego. Nie jesteśmy zawodowymi szpiegami i nigdy nimi nie będziemy. Korporacja Bezpieczeństwa musiała zdawać sobie z tego sprawę -to tak jakby nas z góry spisali na straty. Powinienem był to przewidzieć... Mój Boże, jakże żałuję, że cię w to wciągnąłem. - Delikatnie położył dłonie na jej ramionach.

- Wcale mnie nie wciągnąłeś. Sama dokonałam wyboru. I nie żałuję. - Spojrzała mu prosto w oczy.

Spuścił wzrok, potrząsając głową przecząco.

- Ja też nie... To znaczy - żałuję i zarazem nie żałuję. Bo już samo to, że jestem tu z tobą, pozwala mi pamiętać, że poza mną istnieją inne istoty ludzkie w Galaktyce. A potem zaczynam wierzyć, że to, czy powstrzymamy Rubiy'ego, rzeczywiście ma jakieś znaczenie. Nie mogę się tobą nacieszyć, Jule. Jesteś jedyną, odkąd... Zbyt wiele dla mnie znaczysz i dlatego zaczynam się bać. Gdyby coś ci się stało... - Przyciągnął ją do siebie, otoczył ramionami. Odczułem ich wzajemną potrzebę i słodkie ukłucie lęku, które znaczyło każdą chwilę ich bliskości. Ich pocałunek zdawał się trwać wiecznie, wypalając piętno w moim mózgu, aż poczułem, jak całe ciało zaczyna reagować... Wtedy moje pożądanie przeistoczyło się w zazdrość i przerwałem kontakt.

Jule oderwała się od Siebelinga, mrucząc:

- Nic mi się nie stanie. Jeszcze nie teraz. Nie wiem, co przygnało mnie w to miejsce, ale to było słuszne.

Siebeling chciał jeszcze raz przyciągnąć ją do siebie, gdy wtem rozległ się wysoki brzęczyk. Siebeling zaklął, dłonią nakrył swoją bransoletę.

- Muszę wracać do szpitala. Dotknęła jego policzka.

Kiwnął głową, jakby przytaknął, i ucałował jej dłoń. Potem odwrócił się, żeby spojrzeć na monitor, a ja szybko zamknąłem oczy i postarałem się odprężyć. Jeśli nawet zobaczył coś zaskakującego, niczego nie dał po sobie poznać.

- Dojdzie do siebie - rzucił twardo. - To tylko kwestia czasu.

Wyszedł. Jule jeszcze została, ale jakoś nie mogłem się zmusić, żeby się do niej odezwać. Udawałem, że dalej śpię. Po chwili zniknęła, a powietrze zapadło się za nią z delikatnym poświstem.

Kiedy ujrzałem ją następnym razem, na jej twarzy malowało się duże napięcie i poczułem, że kiedy na mnie patrzy, w jej myśli wkrada się cień wątpliwości. Przez krótką chwilę nic nie pojmowałem. Ale zaraz przypomniałem sobie, co mówił o mnie Siebeling: „tylko czeka, żeby zdradzić nas wszystkich".

- Jule, nie musisz się mnie bać.

Wzdrygnęła się, dopiero po chwili jej twarz się rozluźniła i pojawił się na niej uśmiech.

- Wiem - powiedziała. I teraz naprawdę była już pewna. Usiadła przy moim łóżku, splotła dłonie i zajrzała mi w oczy. -Tęskniłam za tobą, Kocie, bardzo tęskniłam. Po tym... po tym, jak odszedłeś. Cieszę się, że znów cię widzę. - Jej myśli dotknęły moich i dały mi poznać, jak bardzo się cieszy. Teraz ja się uśmiechnąłem i chyba wiedziała dlaczego.

Odtąd widywałem już tylko ją, Siebelinga - nigdy. Spędzała ze mną cały czas, kiedy tylko udało jej się wyrwać z pracy, którą jej powierzono. Karmiła mnie zupą, ocierała mi twarz wilgotną szmatką, zawsze tak samo delikatna i cierpliwa. Zmuszała mnie, żebym przyznał, że będę żył, czy mi się to podoba, czy nie. Przez pierwsze dni nawet nie zadawałem jej pytań, bo jeszcze nie byłem gotów zmierzyć się z odpowiedziami. Chyba to rozumiała, a może miała własne powody, żeby nie mówić mi więcej, niż chciałem wiedzieć.



Po kilku dniach mogłem już usiąść, zobaczyć za oknem panoramę gór. Ale ciężkie zasłony prawie cały czas były zaciągnięte, bo dnie i noce na Popielniku są zbyt krótkie, w niczym nie przypominają standardowej doby. Większość ludzi rodzi się przystosowana do zasypiania i budzenia się w ten sam sposób jak na Ziemi, czego nie mogą zmienić tylko dlatego, że przenieśli się na inną planetę. Nie dałbym jeszcze rady dojść do okna, żeby samemu rozsunąć zasłony, ale Jule wciąż przynosiła do pokoju kwiaty i uspokajała mnie obietnicami wspólnych przechadzek, kiedy tylko będę w stanie utrzymać się na nogach.

A potem, któregoś wieczoru, czytała mi swoje wiersze z małego notesu, który przy sobie nosiła. Kiedy zaczynała czytać, czułem, jak zmaga się w środku z wątpliwościami, i pojąłem, że dzieli się ze mną czymś nadzwyczaj osobistym, nie wiedząc nawet, czy tego chcę i czy w ogóle potrafię to zrozumieć. Ale gdy już zaczęła, poczułem nagły wybuch lśniących obrazów, wprowadzający mnie w ukryte w nich uczucia. Kiedyś mówiła mi, że dla niej poezja to jak talent psycho, bo destyluje słowa i myśli w ich najczystszą formę. Czytała mi, a dystans między jej głosem i myślami z wolna się zmniejszał, słowa i myśli popłynęły razem w jednej jaśniejącej pieśni, potem w następnej. Wiele wierszy przesycało cierpienie, ale to jedynie czyniło je łatwiejszymi do zrozumienia. Nie sądzę, żeby znaczyły dla mnie dokładnie to samo co dla niej, ale może to nie ma żadnego znaczenia.



Pamiętam wczorajszy wieczór,

dookoła zamykała się noc.

Znam bez słów

każdy kamień i tyranię

żalu

oraz wszystkich składanych obietnic...

A może znam tylko

oślepiającą ciszę miliardów gwiazd

płonących niezmiennie -

chwałę kroczącego po niebie Strzelca



Kiedy jej słuchałem, zatraciłem się we własnych wspomnieniach i przez te wszystkie obrazy zobaczyłem nagle ją, Jule, przez filtr jej uczuć i moich: stoi drżąca na balkonie, dłonie zaciśnięte na obrośniętej bluszczem barierce, szeroko otwarte oczy wpatrują się w noc, w dalekie gwiazdy. Ta podwójna wizja zupełnie mnie oszołomiła, bo przecież znałem ją jako moje własne wspomnienie (ale przecież nie moje własne - coś zmieszało się, poplątało) wzeszłe z ciemnego podziemnego świata, w którym błąkałem się długo.

Jule przestała czytać, czuła, że moja uwaga przesuwa się gdzie indziej.

- O co chodzi?

Z początku nic nie odpowiadałem. Potem powiedziałem tylko:

- To wiele dla mnie znaczy.

Bałem się powiedzieć dlaczego - nie tylko z powodu wspomnień, które się we mnie odezwały, ale przede wszystkim dlatego, że w jednym z tych wspomnień nie wiedzieć jakim sposobem dzieliłem z nią tamten sekretny moment, kiedy rodził się w niej wiersz. Wiedziałem, że nie mam prawa znać tej sekretnej chwili, i nie chciałem Jule urazić.

Ale i tak uśmiechnęła się, zadowolona. Kazałem odczytywać sobie ten wiersz wciąż od nowa, aż w końcu znałem go na pamięć. I żałowałem, że sam nie mogę dać Jule nic w zamian, ani wiersza, ani w ogóle nic - bo wszystko, co przyszło mi do głowy, zdawało mi się tandetne i brzydkie w porównaniu z tym, co ofiarowała mnie.

Potem, kiedy już wyszła, leżałem wpatrzony w to jej wspomnienie zaplątane tak dziwnie w moje myśli, należące już do mnie tak samo jak do niej. Po chwili zaczęły wypływać i inne sceny z mojego życia: te, które - jak się domyślałem - także należą do niej, i kilka innych, których jeszcze nie potrafiłem przyporządkować. Przestraszyłem się, bo nie wiedziałem, co takiego mogli ze mną zrobić, kiedy leżałem nieprzytomny - aż nagle zrozumiałem, że sam to sobie zrobiłem.

Wreszcie zaczynałem wszystko pojmować - to, co się zdarzyło, kiedy Hydranie weszli mi do głowy, po prostu działo się dalej samo z siebie, tak jakby znaleźli tam coś, co tkwiło zamknięte w klatce, i wypuścili to na wolność. Podczas choroby mój umysł znalazł otwartą furtkę i po prostu wywędrował w najgłębsze partie umysłów innych ludzi, a przyszło mi to tak, jakbym to robił od zawsze, naturalnie jak oddychanie. W końcu stałem się prawdziwym telepatą. Zacząłem się zastanawiać, czy Hydranie zdają sobie sprawę z tego, co ze mną - a raczej dla mnie - zrobili, aż wreszcie zalała mnie fala dziwnej tęsknoty.

W ciągu wielu długich godzin, kiedy leżałem sam, zacząłem po trochu pracować nad opanowaniem tego, z czym mnie zostawili. Próbowałem tak rozciągać moją świadomą myśl, żeby ogarnąć nią to, czego dokonała moja podświadomość, ponieważ, czy tego chciałem, czy nie, posiadałem dar, a bez względu na to, co się będzie teraz ze mną działo, na pewno będzie mi potrzebny. Na początku szło mi ciężko, nie miałem pojęcia, jak nad nim panować. Byłem słaby, a mój talent tak potężny, że z początku wyglądało to tak, jakby ogon machał Kotem. Ale dzień po dniu szło mi coraz łatwiej.

Jule opowiedziała mi już, dlaczego słyszę muzykę. Ten ukryty pokój, w którym leżę, jest gdzieś w samym środku portowej osady, nad barem, stanowiącym jedyną dostępną tutaj rozrywkę. Nie mogłem sięgać myślami zbyt daleko - na to byłem jeszcze za słaby - ale spędzałem całe godziny na myślowej obserwacji tych, którzy bawili się pode mną, czułem ich nudę, frustrację, tęsknotę i strach. Czułem, jak emocje potężnieją albo blakną i zacierają się, czułem, jak się zmieniają, a wypełniające głowę obrazy sypią się jak mozaika w starych ruinach, kiedy topili smutki w alkoholu i narkotykach. Czasem śledziłem ich aż do samego stanu nieważkości, ponieważ jeszcze nie tak dawno dla mnie samego była to największa przyjemność.

Teraz już nie miałem żadnych problemów z tym, jak odróżnić psychotronika od martwej pałki. Normalny ludzki umysł był dla mnie rozproszonym bełkotem, a mój własny był jasny i ostry tak, że bez trudu mogłem wkradać się do ich umysłów jak złodziej, mogłem brać, co chciałem, a oni nawet nie mieli pojęcia, że ktoś ich odwiedził i okradł z myśli. Jeśli oczywiście miewali takie, które warto było kraść.

Większość martwych pałek związana była z kopalnią: strażnicy, techniczni, urzędnicy, którzy nie mieli bladego pojęcia o tym, że dzielą właśnie stół z psychotronikiem, który przybył na Popielnik, żeby ukraść im spod stóp świat. Bo teraz już większość mieszkańców osady stanowili psychotronicy. Jule mówiła mi, że Rubiy zastąpił swoimi ochotnikami, kogo tylko mógł. Ona i Siebeling przybyli tutaj razem - on pracował w miejscowym szpitalu, ona na lotnisku - a przedtem „zniknęli" na jakiś czas, gdzieś w Koloniach Kraba. Jej wspomnienia z tamtego okresu były bardzo osobiste i ciepłe, lecz otoczone jaskrawą obawą, jakby wprost bała się pomyśleć, ile znaczą dla niej tamte spędzone razem z nim chwile. Złapałem ulotny obrazek, który widziałem przedtem w niby-swoim wspomnieniu, ale to nie było też jej wspomnienie... To była rodzinna planeta Siebelinga. Zobaczywszy ją znowu w jej myślach, poczułem się samotny i zły.

Następny statek przywiózł tu Dere'a Cortelyou. Wymiana kadr na Popielniku odbywała się w bardzo szybkim tempie z powodu promieniowania radioaktywnego - nawet mimo kopuły, która wyłapywała większość radiacji z pulsara, poziom promieniowania na samym Popielniku był i tak o wiele za duży - a także z powodu dojmującej samotności i nudy. Ludzie Rubiy'ego przyśpieszali jeszcze ten proces strasząc martwe pałki psychotroniczną sugestią, wygrywając na negatywnym nastawieniu, które znajdowali gotowe w ich myślach.



Przyglądałem się, jak to robią, zaglądając do ich umysłów. Niektóre były splecione ściśle i zawsze chronione, tak że chcąc ocenić skalę ich talentu, musiałem skorzystać ze wszystkiego, czego się nauczyłem; inne niemal tak samo splątane i rozlazłe jak umysły martwych pałek. Większość psychotroników nie miała kryminalnej przeszłości, w każdym razie nie należeli do typu, jakiego się człowiek spodziewa w spisku przeciw reszcie świata. Ale większości z nich dane było poznać głód i gniew, a wszyscy bez wyjątku gotowi byli sami odebrać to, co Federacja była im dłużna.

Lecz żaden nie poznał tego, czego doświadczyłem ja, łącząc się z Hydranami. Zaczynałem z wolna rozumieć, że nie dorówna temu zjednoczenie między ludźmi. Żaden z psychotroników, których sondowałem, nie dorównywał mi też umiejętnościami. Żaden nawet nie próbował - nigdy nie czułem, aby którykolwiek z nich próbował złamać moje bariery, a teraz byłem pewien, że wiedziałbym, gdyby coś takiego zaszło. Nie byłem pewien tylko Rubiy'ego - pamiętałem, jak bardzo się go przeląkłem przy pierwszym spotkaniu. Jule powiedziała, że zniknął zaraz po tym, jak mnie odnaleźli, że opuścił planetę, a ona nie wie, kiedy wróci. Cieszyła się, że go nie ma, ja też.

Jule mogłem odnaleźć w każdej chwili i w dowolnej części miasta, bo zawsze pozostawała dla mnie otwarta, nasłuchując na wypadek, gdybym jej potrzebował. Byłem o wiele spokojniejszy, kiedy sobie uświadamiałem, że ona gdzieś tam jest, nawet kiedy jej nie widzę - ktoś cichy i dobry, kto trzyma nade mną straż, a nie tylko czeka, jak śmierć, aż przestanę się dłużej opierać. W ciągu tych dni wiele razy dotykałem myśli Jule, nie dając jej tego poznać. Kontakt z nią nie przypominał kontaktu z kimś obcym, wyglądało to bardziej jak sięganie do innych partii samego siebie. Ale nigdy nie zagłębiałem się w jej myśli ani też nie próbowałem brać niczego, do czego nie miałem prawa. Wystarczyło mi, że nasze myśli się ze sobą spotykają.



Po jakimś czasie zaczęły mi wracać siły i w końcu znowu mogłem próbować mierzyć się z życiem. A samotne leżenie w pokoju o czterech białych ścianach i jednym okienku, za którym widzi się ciągle ten sam niedosiężny widok, szybko człowieka nuży. Spotkania z Jule to jedyna rzecz, której wyczekiwałem z radością, nie mogłem więc nic na to poradzić, że w końcu zacząłem tęsknić za jej widokiem, za brzmieniem jej głosu, za miękkim westchnieniem powietrza, kiedy się materializowała przy moim łóżku. A teraz, kiedy stałem się prawdziwym telepatą, nie mogłem się powstrzymać przed rozmyślaniem, jak by to było: kochać się z kimś dzieląc z nim jednocześnie wszystkie myśli - każde pragnienie, każdą przyjemność, każdy ukryty na dnie duszy sekret...


10

(Kocie?)

Obróciłem się w samą porę, by zobaczyć, jak Jule pojawia się w swoim zwykłym miejscu: obok łóżka, w którym wciąż jeszcze miałem leżeć.

- Tu jestem.

Przyćmione słoneczne światło, przesączone przez listewki żaluzji, leciutko grzało mnie w kark.

Rozsypane w popłochu myśli zebrały się w poczucie ulgi, kiedy tylko mnie dostrzegła.

- Co tam robisz?

- Wyglądam przez okno. - Wzruszyłem ramionami jak gdyby nigdy nic. A przecież dotarcie z łóżka do okna zajęło mi bite pięć minut; szpitalna koszula, którą miałem na sobie, przemokła od potu.

Na powierzchni myśli Jule pojawiły się obiekcje - na pół gniewne, na pół niechętne. Nie fatygowała się, żeby wypowiedzieć je na głos, bo nie było to potrzebne.



Wstałem, nogi drżały pode mną. Poniosły mnie ledwie parę kroków, zanim się poddały. Jule podtrzymała mnie i pomogła dojść do łóżka. Przylgnąłem do niej trochę mocniej, niż to było konieczne.

- Jesteś chory - oznajmiła, tak jakby trzeba mi było o tym przypominać. Popchnęła mnie - delikatnie, lecz stanowczo -w dół, na łóżko. Zauważyłem, że nie ma już obgryzionych paznokci.

- Robię się chory, kiedy tylko pomyślę, że muszę tu leżeć jak własne zwłoki. - Serce waliło mi tak mocno, że ledwie słyszałem swoje słowa.

Ona na to tylko lekko zacisnęła usta.

- Bywają gorsze rzeczy. -Tak.

Zerknąłem na swoją obrączkę. Nakryłem ją ręką, przypomniawszy sobie czasy, kiedy o tydzień w łóżku błagałem niebiosa.

- Przyniosłam coś do zjedzenia. - Wskazała głową dwa talerze na nocnym stoliku, jeden dla mnie i jeden dla niej.

Nagle jakoś straciłem apetyt.

-Jule...

Uniosła pytająco brwi, siadając w nogach łóżka.

- Co ze mną będzie? - A więc w końcu o to zapytałem.

- Nie mam pojęcia - odparła cicho. Szczelniej otuliła się szalem. - Nie mam pojęcia, co będzie z nami wszystkimi. Ale Rubiy chce, żebyś tam wrócił, dlatego cię teraz przechowują. Szukał sposobu, żeby się do ciebie dostać, już od chwili kiedy dotarłeś na Popielnik.

- Do czego mu jestem potrzebny? Czy chodzi o to, co wiem na temat kopalni?

- Z całą pewnością - odparła kiwając głową. - Jego ludzie są na Popielniku już przez cały standardowy rok, a jeszcze nie udało im się przedostać za bramy kopalni. Czują się przyparci do muru. Zleceniodawcy zaczynają chyba tracić cierpliwość, a ci psychotronicy, którzy są tu najdłużej, muszą wkrótce się wynieść, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Nasza jedyna nadzieja zasadzała się w tym, że Rubiy'emu zabraknie czasu - sami jesteśmy ciągle pod obserwacją i nie zdołaliśmy zrobić nic, żeby mu przeszkodzić ani żeby posłać na zewnątrz jakieś ostrzeżenie. Teraz, kiedy ma ciebie, wszystko znowu się zmieniło. (Na gorsze.)

Nie dopowiedziała tego głośno.

- Kiedy Rubiy wróci... - Nie kryła niesmaku, jaki wywoływała w niej myśl, że znowu go zobaczy. Przypomniała sobie jego martwe oczy, penetrujące każdy najmniejszy skrawek jej ciała, jakby chciał obrać ją ze skóry i zapuścić sondę w duszę. Poniża ją - nie dlatego że jest podejrzewana o szpiegowanie, ale dlatego że nazywa się taMing. Wiedział, że urodziła się w bogactwie i luksusie, jakiego każdy by sobie życzył, ale mimo wszystko urodziła się psycłiotronikiem - i żadne pieniądze ani władza nie były w stanie zmyć tej plamy na honorze rodziny taMing. Nienawidził wszystkiego, co dlań symbolizowała i czego miała stać się dziedziczką, cieszył się z cierpienia, jakie jej dar przysporzył rodzinie taMing. I dawał wyraźnie do zrozumienia, że zabrał ją ze sobą wyłącznie z tego powodu, by mieć pionka w swej prywatnej rozgrywce ze śmiertelnymi bóstwami Federacji. Ale nie zamierzał zdradzić, na czym polega ta gra...

Skrzywiłem się i opuściłem wzrok, ale na głos zapytałem tylko:

- Gdzie jest teraz Rubiy? Otrząsnęła się z ponurych myśli.

- Sądzimy, że poleciał spotkać się ze zleceniodawcami. W tę sprawę wplątanych jest kilka konsorcjów, ale nie wiemy które. Zajmuje się tym kobieta o nazwisku Galiess... jego kochanka. Nic nam nie mówi, a Derezady nie potrafi jej odczytać.

- Jak to się stało, że Dere nie wpadł mnie odwiedzić? - Nie wskoczył mi nawet w myśli z krótkim (Cześć). Zacząłem się zastanawiać, czy i on mi już nie ufa.



- Ardan mu nie pozwolił. Nie pozwala nikomu na wizyty, dopóki nie nabierzesz sił.

Dopóki nie nabiorę dość sił, żeby ich zdradzić. Poczułem, jak ze złości cierpnie mi skóra. Wziąłem głęboki wdech i zapytałem:

- Co u Siebelinga?

Odwróciła wzrok i zaczęła skręcać w palcach kosmyk włosów. Niespodziewanie znów przypominała tamtą kobietę, którą poznałem w Quarro - przestraszoną i niepewną. Zrozumiałem, jak bardzo zmieniła się od tamtego czasu, odnalazła ufność we własne siły, władzę nad swoim psychotronicznym talentem i nad całym życiem. I w tej samej chwili zrozumiałem, że właśnie dzięki Siebelingowi zechciała spróbować jeszcze raz - i to nie dlatego że nauczył ją panować nad własną psycho, ale z powodu tego, co między nimi wyczuwałem; bo dzielili ze sobą wszystko i nawzajem leczyli swoje rany... Jeszcze raz dotknąłem tego miejsca w jej myślach i cofnąłem się jak oparzony. Nie mogła mi odpowiedzieć - nie mogła pogodzić tego, co do mnie czuła, z tym, co czuł do mnie Siebeling, i tym, co ona sama czuła do niego.

Opadłem na poduszkę. Wpatrywałem się w Jule, ale myślałem o Siebelingu... Aż w końcu, niezbyt zaskoczony, wyłapałem pasma myśli i zdałem sobie sprawę, że on tu idzie. Siebeling i ktoś jeszcze - psychotronik, telepata, którego umysłu nigdy jeszcze nie oglądałem od środka.

...Nie, widziałem! Jeden raz, gdzieś na granicy świadomości, tam, w podziemnym świecie Hydran. Podniosłem się z poduszki na sekundę przed otwarciem drzwi i patrzyłem, jak wchodzą.

- Nie powinieneś jeszcze wstawać - brzmiały pierwsze słowa Siebelinga. Pod kurtką miał lekarski kitel.

- Przecież nie wstaję - odpowiedziałem, nie patrząc na niego, tylko na nieznajomą. Bo okazało się, że to kobieta.

- Ale wstawałeś. - Siebeling wskazał ręką szpitalny monitor. - To urządzenie mówi mi wszystko o twoim stanie. Wracasz do zdrowia po zatruciu substancją radioaktywną i twoje ciało nie może jeszcze podejmować takiego wysiłku. Nie rób tego więcej, dopóki nie otrzymasz mojego wyraźnego pozwolenia.

Wargi zadrgały mi w grymasie gdzieś między złością a szyderstwem, ponieważ nie tak wyobrażałem sobie nasze spotkanie. Po chwili mój wzrok przyciągnęła do siebie nieznajoma. Spojrzałem na nią uważnie, zaskoczony. Powinna być w eleganckim salonie, a nie w zapyziałej osadzie na końcu świata. Miała na sobie długą, ciężką szatę - nic szczególnie wymyślnego, ale i tak wyglądała tu nie na miejscu. Rąbek szaty uwalany był błotem. Twarz kobiety cechował ten rodzaj ściśle zaplanowanej urody, jaki widywałem u bogatych paniuś, przyjeżdżających na Stare Miasto - chyba przeszła jakąś bardzo drogą kosmetykę. Z pewnością też cofnięto jej zegar biologiczny, i to niejeden raz, ale przede mną nie mogła ukryć prawdy. Była stara - jej myśli przypominały wilgotne, zatęchłe pokoje. A spojrzenie jej ostrych, niebieskozielonych oczu mówiło wyraźnie, że wszedłem jej w paradę, jeszcze zanim się poznaliśmy.

Poczułem w głowie jej sondę i wiedziałem, że to wyzwanie - rozpoznałem Galiess, kochankę Rubiy'ego i jego posłusznego owczarka. Pozwoliłem jej myśleć, że zajrzała mi wprost na dno duszy, nie pokazując przy tym nic. Wykorzystałem przeciw niej jej własną koncentrację, żeby się dowiedzieć, czego będzie szukała. Niewiele mi to dało - była dobrą telepatką. Ale mnie także nie zdołała złapać. A to znaczyło, że ja jestem lepszy -i miałem o jedno zmartwienie mniej. Udałem, że spuszczam wzrok i odwracam oczy, wiedząc, że tego właśnie oczekuje.

- Nazywam się Eva Galiess - oznajmiła zadowolona, nieświadoma, że to dla mnie żadna nowina. Nie dałem nic po sobie poznać. - A ty jesteś Kot. Zakładam, że już wiesz, kim jesteśmy, w jaki sposób cię tu ściągnęliśmy i po co. Czekaliśmy na ciebie bardzo długo.

- Nawet nie w połowie tak długo, jak to trwało dla mnie. - Zerknąłem na Jule, potem na Siebelinga. Jego myśli były jak lustrzana ściana. Siedziałem wyprostowany i starałem się mówić pewnym głosem, bo od dawna wiedziałem, że na terytorium wroga nie wolno okazać żadnej słabości. - Chyba wiem, do czego wam jestem potrzebny. Rubiy widzi dalej, niż przypuszczałem. - Potarłem obrączkę na przegubie. Skinęła głową.

- Tak, chodzi o kopalnię. Czas, jaki tam spędziłeś, sprawia, że warto cię chronić za każdą cenę... W tym na pewno się nie mylił. - W jej myślach mignął obraz Rubiy'ego, lecz natychmiast zniknął. - Spodziewam się, że dając ci pracę Roboty Kontraktowe nie zaskarbiły sobie twej lojalności.

- W każdym razie niewiele - roześmiałem się krótko. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie zerknąć na Siebelinga. Stał nachmurzony, a myśli ukrył w doskonałej klatce uwitej z półkłamstewek, które rozpoznawałem tylko dlatego, że sam znałem całą prawdę. Galiess już się zorientowała, że mamy do siebie uraz, ale jego widoczna niechęć miała tylko pokryć ten o wiele głębszy gniew i lęk oczekiwania na to, co za chwilę powiem. A ja oznajmiłem: - Powiedziałem Rubiy'emu, że w to wchodzę, i nie zmieniłem zdania. Słucham, co mam robić? - Szorstkość w moim głosie wcale nie była wymuszona.

- Na razie chcemy tylko, żebyś był posłuszny Siebelingo-wi. Nie oczekujemy ani nie żądamy od ciebie nic ponadto, dopóki nie powróci Rubiy. -Wymówiła jego nazwisko tak, jakby to było jedno z dziewięciu miliardów imion boga. -Ale do tego czasu będziesz już musiał wrócić do sił. Mam nadzieję, że twój powrót do zdrowia będzie się odbywał równie szybko jak dotychczas. - A w tym samym czasie jakaś głęboko skryta część jej umysłu, nad którą nie panowała, wyraźnie żałowała, że Hydra-nie mnie znaleźli, że mnie im oddali. Próbowałem wejść głębiej w jej myśli, zastanawiając się, co też ją tak gryzie, i mógłbym przysiąc, że wyczułem zapaszek zazdrości...



Posunąłem się za daleko. Nagle zorientowała się, że grzebię w jej myślach. Wykonała nagły kontratak, próbując przemknąć przez moje straże. Zwinąłem umysł w ciasny węzeł i kompletnie ją odciąłem. Wyglądała, jakby nie mogła w to uwierzyć. Potem odezwała się dużo mniej pewnie:

- Poinformowaliśmy już doktora Siebelinga, jak wiele dla nas znaczysz. Bez wątpienia zrobi wszystko, żebyś wrócił do sił.

- Rzuciła Siebelingowi ostre, ostrzegawcze spojrzenie.

Potem zwróciła się do Jule i wyraz jej twarzy uległ nagłej zmianie.

- Dlaczego nie jesteś na lotnisku, gdzie czeka cię robota? A może prawdziwa praca nie licuje z pani godnością, panno ta-Ming?

- Przyniosłam Kotowi posiłek. - Jule machnęła ręką w stronę talerzy. - Tak jak zawsze. - Słowa zabrzmiały miękko, głos spokojnie, bo niemal doskonale zablokowała narastającą w niej niechęć. Ale widziałem, jak w jej oczach błyska lodowaty chłód.

- Znajdę się na swoim stanowisku dokładnie wtedy, kiedy powinnam. Jeśli będą jakieś skargi pod moim adresem, niewątpliwie cię o tym powiadomią. - Udzielała tych odpowiedzi już nie po raz pierwszy. Galiess nie przepuściła żadnej okazji, żeby jej dopiec, a gniew Jule powiedział mi, że nie dawała jej po temu szczególnych powodów. Ponownie zaskoczony, dotknąłem myśli Galiess na tyle długo, by się zorientować, że i tym razem ciąży na nich Rubiy, że kopiuje wszystkie jego uczucia, jakby przeszła pranie mózgu; dzieli jego nienawiść i gniew wobec bogatych i mocnych tego świata, z których wywodziła się i Jule, i ona sama. Wycofałem się szybko.

- Pamiętaj, gdzie jesteś. I kim jesteś - rzuciła Galiess do Jule, zmierzyła nas jednym długim spojrzeniem i opuściła mój pokój.

Jule i Siebeling twarze mieli ściągnięte ponurą powagą, w ich oczach formowały się nie wypowiedziane pytania. Gdy byli pewni, że Galiess jest daleko, Siebeling znów zwrócił się do mnie, a ja mogłem myśleć już tylko o nim.



Złapał mnie za przegub, ten z przestemplowaną obrączką.

- Co ty tu robisz, do cholery? - jego słowa spadły na mnie ciężkie jak kamienie. Wcale nie spodziewał się, że odpowiem. Puścił moją rękę. Upewniłem się wtedy, że nie on zaaranżował mój transfer. Jule nadal siedziała w nogach łóżka z rękoma na podołku, zaciśniętymi mocno w pięści.

Oparłem się o wezgłowie łóżka, by nie dostrzegł, że nie mogę dłużej wysiedzieć.

- Nie wiem, czemu się pan gniewa. Po prostu doszedłem do wniosku, że wolę raczej zamarznąć, niż utonąć w błocie, a tylko taki dali mi wybór... Myśli pan, że przyleciałem na Popielnik specjalnie?

- Myślę, że ktoś tego dopilnował. - (Rubiy.) Nazwisko to zabrzmiało tak wyraźnie, jakby powiedział je na głos.

Otoczyłem palcami plastikową opaskę na przegubie.

- Tak, to by pasowało. Czy on ma aż tak mocne kontakty, że mógł to zrobić? - Podniosłem wzrok na Siebelinga, ale on wcale nie słuchał.

Odezwał się tak cicho, że z wysiłkiem wychwytywałem poszczególne słowa:

- Kiedy tylko zobaczyłeś Galiess, chciałeś jej natychmiast powiedzieć, kim jestem. Miałeś szansę... dlaczego z niej nie skorzystałeś?

Skrzywiłem się i zerknąłem na Jule. Ogryzała paznokieć.

- Ja... wtedy nie wiedziałem, co robię. Byłem chory. - Mówiłem niewiele głośniej od niego.

- Powinieneś już nie żyć... - mruknął.

Krew zaszumiała mi w uszach, ale powiedziałem tylko:

- Przykro mi, że pana rozczarowałem.

Pobladł gwałtownie, a ja zorientowałem się, że źle zrozumiałem. Jule pochyliła się ku mnie gniewna i rozżalona.

- Gdyby nie on, już byś nie żył, Kocie! Nikt poza nim tutaj nie miał pojęcia, co ci jest ani jak to leczyć. Zawdzięczasz mu życie.



- Może on też był mi coś winien - wysunąłem ku niej chudy nadgarstek z czerwoną obrączką.

Nic nie odpowiedzieli, a to, co znalazłem w ich myślach, także nie stanowiło odpowiedzi.

W końcu odezwał się Siebeling, z widocznym wręcz wysiłkiem:

- Chciałem tylko powiedzieć, że ponieważ jesteś pół-Hy-draninem, masz wyższą odporność na promieniowanie. I znacznie łatwiej powracasz do zdrowia.

- Wiem... - Opuściłem rękę, bo zrobiła się ciężka jak z ołowiu. - Mówią, że koty żyją dziewięć razy. - Wszyscy troje byliby o wiele bezpieczniejsi, gdyby pozwolił mi umrzeć. On też o tym wiedział. - Może zawdzięczam panu jedno moje życie.

Jule uśmiechnęła się, troszkę mniej spięta, ale Siebeling nadal trzymał się sztywno. Poczułem, że jego myśli zmieniają punkt skupienia.

- A reszty z nich nie mam zamiaru spędzić przy pracy dla Robót Kontraktowych! - odpowiedziałem, zanim zdążył sformułować pytanie. - Nie mam zamiaru wracać do kopalni. Lepiej niech pan o tym z góry zapomni. Słyszał pan, co mówiła Galiess - psychotronicy mnie potrzebują, Rubiy ma do mnie interes. Nie możecie nic na to poradzić. Jesteście całkowicie zdani na mnie.

- Jesteśmy zdani na ciebie? - Siebeling uniósł brwi w zdumieniu. - Czyli nadal chcesz z nami pracować? Po tym, co próbowałeś zrobić? - Nie umiałem określić, czy to zdumienie, czy sarkazm.

- Raczej po tym, co pan mi zrobił. - Uniosłem się z poduszki, oplatając ramionami kolana, żeby nie opaść z powrotem. Nagle zadzwoniło mi w głowie echo jego pytania i zacząłem się zastanawiać, skąd, u licha, mi się to wzięło. Czy rzeczywiście chcę dalej z nimi pracować? Czy ja zwariowałem? Przyszły mi na myśl chwile w kopalni, kiedy chętnie skręciłbym Siebelingowi kark.



Ale zaraz potem znów zerknąłem na Jule, która przycupnęła w nogach łóżka - zobaczyłem mediatora, który aż do bólu pragnie położyć kres naszym nieporozumieniom i złości. Przypomniałem sobie, jak mi pomagała, jak mi ufała, jak we mnie wierzyła. Przypomniałem sobie, jak Dere Cortelyou rzucał mi kamfę, a potem opowiadał o telepatii więcej, niżbym miał ochotę wiedzieć, no i o tysiącu innych spraw, żebym zrozumiał, dlaczego mu tak zależy... Przypomniało mi się, jak pracowałem z innymi psychotronikami w Instytucie Sakaffe, jak po raz pierwszy w życiu poczułem, że gdzieś przynależę, że w czymś uczestniczę.

A prawda raniła jak ostrze noża. Nieopatrznie związałem się z tymi ludźmi, moje życie splątało się z ich życiem. Tak jest zawsze - jeśli człowiek nie pozostanie z boku, to zaraz ma dodatkowy kamień u szyi, kiedy sam tonie. Ale jeśli los tak zechce -utoniesz tak czy inaczej i nic nie możesz na to poradzić... Przyszli mi na myśl Galiess z Rubiym, więc próbowałem sobie wmówić, że szaleństwem jest zaufać tej dwójce. Ale to w niczym nie zmienia faktu, że pracując dla nich mogłem wiele zyskać. A także bardzo wiele stracić, sprzymierzając się przeciwko nim z kimś, kto nie cierpi mnie aż do szpiku kości.

Zdałem sobie sprawę, że moje milczenie przeciągnęło się ponad miarę, kiedy usiłowałem to wszystko sobie przemyśleć. Powiedziałem więc w końcu:

- Tak, nadal chcę z wami pracować. - O mały włos nie dokończyłem na głos: „Przez całe życie byłem na przegranej pozycji. Po kiego grzyba się zmieniać?"

Ulga Jule dosięgnęła mnie jak jej uśmiech. Ale oczy Siebelinga nie zmieniły się ani na jotę, jego myśli także. Nie wierzył mi - nigdy mi nie ufał i nigdy nie zaufa.

- Jak na kogoś z takim doświadczeniem, kiepsko kłamiesz - mruknął.

- A pan paskudnie traktuje swoich pacjentów. - Opadłem z powrotem na poduszkę, pięści z pobielałymi od zaciskania kostkami opadły mi bezwładnie po bokach. - Słuchaj pan, guzik mnie obchodzi, co myślisz - rzuciłem wkładając w to resztkę sił, jakie mi zostały. - Tkwisz w tym po same uszy, a problem sam się nie rozwiąże. Mogę ci pomóc, jeśli mi tylko pozwolisz... bo jeśli nie pozwolisz, nie wyjdziesz żywy ze starcia z Rubiym. Siebeling obrócił się raptownie, a jego obrzydzenie zdzieliło mnie twardym ciosem tuż za oczami.

- Ty masz zamiar chronić nas przed Rubiym?

- Jestem teraz lepszym telepatą. Lepszym od Galiess. Wie pan, czemu tak szybko się jej pozbyłem? Po prostu dałem jej to odczuć.

Kolejny raz zmarszczył czoło. Zerknął na Jule, a ona na mnie - zaskoczona, ale jakby nie do końca.

- Jeśli to prawda, jesteś głupcem, że dałeś jej to odczuć -rzucił w końcu.

- Ona nic nie wie. - Wcale jednak nie dałbym głowy, czy Siebeling nie ma racji. Sięgnąłem po kubek z wodą, który stał na nocnym stoliku. Potem znów popatrzyłem prosto na niego. (I ty też możesz w to uwierzyć. Mogę cię zmusić, żebyś w to wierzył - jeśli zechcę, sprawię, że uwierzysz we wszystko.) Rozerwałem jego osłony i posłałem mu tę myśl prosto w nie strzeżony umysł. Aż skurczył się cały na zewnątrz, a wstrząs w jego myślach uderzył mnie tak mocno, że kubek wypadł mi z dłoni.

Jule wstała, żeby podnieść go z podłogi. Nalała mi wody, a potem odezwała się półgłosem do Siebelinga:

- Próbowałam ci powiedzieć. -W jej tonie nie było szorstkości, a przecież byłaby zupełnie na miejscu.

Nadal stał zachmurzony, zginał i prostował palce, w myślach szukał słów, by coś powiedzieć, a jednocześnie wciąż jeszcze szukał tam macek mojej sondy.

Ale ja już go puściłem. Blefowałem i nie mogłem sobie pozwolić na to, by mnie rozszyfrował. Jeszcze nie miałem w sobie dość sił, by go dłużej przytrzymać - nie miałem jeszcze dość sił, by choćby rozmawiać przez dłuższy czas. Lecz udało mi się ściągnąć na siebie jego uwagę i musiałem korzystać z tego, póki czas.

- Jak? - wykrztusił w końcu.

- To ci obcy, ci... Hydranie. - Podniosłem dłoń do czoła. -Weszli mi do umysłu i go zmienili. Jakoś uzdrowili... Wszyscy razem, w zjednoczeniu. Oni tak żyją - umysły mają stale połączone. I przez krótką chwilę ja też byłem połączony ze wszystkimi. To było... to było...

(Jak powrót do domu) - dopowiedziała myślą Jule.

Strzeliłem ku niej oczyma, bo ten obraz przemknął mi przez myśli jak świetlisty ptak. Spojrzałem z powrotem na Siebelinga, na pusty mur jego uraz.

- W jaki sposób weszli w związki z Rubiym? - spytałem. -I po co?

- Przypadkiem. Z początku nie mieli z tym nic wspólnego - głos mu jakby pociemniał. - Ale odkryli tu obecność ludzkich psychotroników, a Rubiy wplątał ich w swój plan tak dalece, jak tylko się dało, i wykorzystuje ich, opowiadając, że przybył, żeby im pomóc, żeby spowodować upadek kopalni.

- Przodkowie im obiecali... - mruknąłem. - Co tu w ogóle robią Hydranie? Jak się tu znaleźli? Czy wszyscy są tacy jak ci tutaj?

Siebeling uciekł przed moim spojrzeniem.

- Nie wiem - skłamał. W splątanej masie uczuć drgnęły jakieś stare wspomnienia.

- No, cholera, to dla mnie ważne. Wiem, że pan wie. Mówił pan kiedyś, że miał pan hydrańską żonę.

- Nie mam ochoty o tym rozmawiać. - Jego myśli słały ostrzeżenia, żebym trzymał się z daleka.

- Co jest, do diabła? Przecież nie proszę o pieprzoną historię pańskiego życia...

(Ależ prosisz) - wtrąciła milcząco Jule, tylko do mnie. (Inaczej się nie da).

(Co...?) Przeszedłem w bezpośredni kontakt, o ileż łatwiejszy niż mowa. Zobaczyłem, jak zmienia się wyraz twarzy Siebelinga, kiedy zdał sobie sprawę, co robimy. (Niby jak? Dlaczego on mnie tak nienawidzi, Jule?)

(Nie nienawidzi ciebie...)

(Właśnie że tak! Nienawidzi mnie od chwili, kiedy pierwszy raz zobaczył mnie na oczy. Cokolwiek próbuję zrobić, on zawsze pojmuje to na opak. Nigdy nic mu nie zrobiłem!)

(Nie ciebie nienawidzi.Tylko...)

(Tylko tego, kim jestem? Kundlowatego śmiecia?)

Nieruchomo potrząsnęła głową. ( Nie! To nie to, co myślisz.) A jej uczucia mówiły mi wyraźnie, że wcale tak o mnie nie myśli. (On utracił wszystko, Kocie. Jego żona i syn...)

(Co to ma wspólnego ze mną?)

(Bardzo dużo! Nie ciebie nienawidzi, tylko siebie!) I szybciej niż przesłałbym jej następne pytanie, sama pokazała mi na nie odpowiedź: pokazała mi Siebelinga takiego, jaki był w młodości, zaraz po szkole medycznej, tak zakochanego w swej dumnej, subtelnej żonie i zielonookim synu, że chciał swą miłość wykrzyczeć całemu światu.

(On ich kochał) - pomyślałem. (On ich naprawdę kochał...?)

Jego żona poświęciła życie walce o lepsze traktowanie Hy-dran przez Federację. Wróciła na swoją planetę w czasie kolejnej wędrówki któregoś konsorcjum, chcąc nieść pomoc swemu ludowi, zagrożonemu deportacją. Siebeling próbował ją powstrzymać, przerażony, że coś może się jej stać. To tylko zaogniło jej gniew - w końcu i tak wyjechała, zabierając synka. I umarła - był pewien, że zamordowana, ale nie miał na to żadnych dowodów. Nikt nie wiedział, czy chłopiec zginął razem z nią, czy został przetransportowany z resztą ich ludu, którą rozrzucono po kilkunastu należących do Federacji planetach, jakby byli tylko garstką pyłu na wietrze. Siebeling widział ciało żony, ale nigdy nie zdołał się dowiedzieć, co się stało z synem. Żaden Hydranin, którego udało mu się spotkać, nic o nim nie wiedział - a może tylko nie chcieli mu powiedzieć, a konsorcja zamieszane w tę sprawę nie wykazały najmniejszego zainteresowania. Siebeling już nie odnalazł syna.

(On siebie obwinia, myśli, że ich zawiódł, bo nie było go z nimi, bo jest... człowiekiem. Pamiętasz tę kryształową kulę, którą mu ukradłeś?) Zaśmiałem się bezgłośnie, Jule odwróciła wzrok. (Należała do jego żony i syna. To był hydrański przedmiot, nastrojony na ich hydrańskie myśli. Tylko ktoś bardzo do nich podobny mógł sprawić, że obraz się zmienił, tak jak ty to zrobiłeś. Twój widok przypomina mu o tym, co się stało, wytrąca go z równowagi, bo przypominasz mu...)

- Mojego syna? - wtrącił na głos Siebeling, rozbijając w kawałki mur ciszy, jaki utworzył się między nami.

Jule zamarła, zbladła i poczerwieniała, bo nagle zdała sobie sprawę, co zrobiła.

- Do diabła, Jule... - zaczął Siebeling. Szorstkość jego tonu przywodziła na myśl otwartą ranę; to był ból, nie złość. Bez względu na to, co miał ochotę jej wtedy powiedzieć, nie dokończył. Ale przemknęło między nimi coś nie wypowiedzianego, a tym razem to ja byłem tym, który pozostał na zewnątrz. Zmuszał się do zachowania spokoju, niemalże wbrew własnej woli. Kiedy znów na mnie spojrzał, opadłem w kąt, żałując, że nie mogę być niewidzialny. Wcale nie chciałem wiedzieć, nie mia-

łem ochoty wysłuchiwać tego, co za chwilę mi powie, tych usprawiedliwień, tych powodów, dla których... - Gdy w końcu zdałem sobie sprawę, że mój syn odszedł na zawsze - mówił - chciałem tylko zapomnieć. O tym, co się zdarzyło, o wszystkim. Już nie wierzyłem. Na długi czas przestałem nawet żyć. - Popatrzył na mnie tak, jakby raz wreszcie naprawdę mnie zobaczył. Poczułem, jak drgnęły we mnie skradzione mu wspomnienia. - Aż w końcu FKT zaoferowała mi udział w prawdziwym programie badawczym nad psychotroniką, który mógł pomóc psychotronikom tak, jak nikt nigdy nie był w stanie im pomóc. I wtedy spotkałem złodziejaszka ze Starego Miasta z telepatyczną amnezją, który zawsze mówił nie to co trzeba i robił nie to co trzeba, aż w końcu odesłałem go precz, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego to robię... Może miałem ci za złe, że przypominasz mi to, co chciało spoczywać w spokoju na dnie moich myśli. Może dlatego że istnieje pewne podobieństwo. Masz takie oczy i wiek mniej więcej się zgadza...

Przypomniałem sobie tę dziwną rozmowę, jaką odbyliśmy kiedyś w jego biurze, jeszcze w Instytucie Sakaffe.

- Nie. Myli się pan. Nigdy nie miałem żadnych krewnych - w każdym razie takich, którzy by mnie chcieli.

- Ale nie jesteś pewien. Powiedziałeś, że nie pamiętasz...

- Pamiętam. Pamiętam, że zawsze b-byłem sam. - Zacisnąłem powieki, żeby go nie widzieć. Poczułem, jak spycha mnie w stronę ostrego, mrocznego urwiska gdzieś na krańcu moich wspomnień, gdzie coś ohydnego tylko czyha, żeby ściągnąć mnie w dół.

(Przestań. Przestań!)

- Pokaż mi dowód - jego słowa zadzwoniły mi w głowie jak najcięższe dzwony.

Musiałem coś zrobić, żeby dał mi spokój, ale słowa tu nie wystarczą. Tak więc pokazałem mu jedyny dowód, jaki posiadałem: postrzępione fragmenty mego życia, które na krwawe strzępy rozedrą jego szalone podejrzenia. (Nigdy nie mieliśmy wspólnych wspomnień!) Pokazałem im obojgu, co znaczy przeżyć na Starym Mieście, tyle prawdy, że nie może być żadnych więcej pytań, pokazałem im ogień, popioły i krzyki...

Siedziałem z otwartymi szeroko oczyma, zapatrzony w Siebelinga.

- Myliłem się, przepraszam - wymamrotał, a jego wzburzone myśli kurczyły się z obrzydzenia nad tym, co zobaczył.

Ale ja już zdałem sobie sprawę, że to, co mu pokazałem, w rzeczywistości niczego nie dowodzi. Nagle poczułem nienawiść do samego siebie, że pozwoliłem mu widzieć choć tyle; spuściłem wzrok. W żaden sposób nie mogłem teraz spojrzeć Jule w twarz.



- Przepraszam - powtórzył Siebeling, trochę za szybko. Teraz jego myśli wypełniała ulga. Chciał w to wierzyć, cieszył się, że nie jestem jego synem. O tym tylko mógł teraz myśleć - zadowolony, że nie jego syn musiał żyć w ten sposób, nie obchodziło go, co przydarzyło się mnie...

- Ty draniu, wolałbym zdechnąć, niż być twoim synem! -Poderwałem się na łóżku. - Więc znowu nic o nim nie wiesz, co? Bo nie musiał żyć jak śmieć, bo nie jest niewolnikiem kopiącym gdzieś rudę tylko dlatego, że komuś nie spodobała się jego twarz? W takim razie mam nadzieję, że nigdy się nie dowiesz!

Uderzył mnie. Jule stała jak posąg, wpatrzona w nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu.

- Przez cały czas nie myliłem się co do ciebie - syknął Siebeling. A w myślach znów spychał to wszystko na samo dno. Wyszedł. Jule stała jeszcze przez sekundę wpatrzona we mnie, ale ból w środku stał się nie do zniesienia i zniknęła w końcu bez jednej pożegnalnej myśli.

(Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiesz!) - rzuciłem za Sie-belingiem, zanim opadłem z powrotem w rozkopaną pościel. Długo tak potem leżałem z miażdżącym bólem w piersiach.

11


Byłem już w połowie drogi na wzgórze, kiedy nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Udałem, że akurat chciałem na chwilę przy-siąść. Widok był niezły, tylko że nadal dało się zobaczyć miasteczko, a ja nie miałem ochoty teraz o nim myśleć - nie chciałem myśleć o tym pokoju o pustych ścianach, gdzie leżąc tyle czasu na plecach wryłem sobie w pamięć każde pęknięcie na suficie; ani o górnikach w barze na dole, tylko czyhających, by wypatrzyć obrączkę na moim nadgarstku; ani o psychotronikach czyhających, by wyśledzić każdą moją myśl; ani o porcie kosmicznym; ani o niczym, co wiązało się z ludźmi. Czułem się wolny od tego wszystkiego, chociaż moja wolność miała trwać ledwie godzinę. Pragnąłem tylko jednego: dojść na szczyt wzgórza. Ale przy grawitacji półtora raza większej od normy wciąż odnosiłem wrażenie, że pełznę, i nigdy nie dotarłbym tutaj bez kija w ręce i bez Dere'a Cortelyou przy boku. Przychodził, kiedy tylko mógł - „żeby oderwać się od własnych myśli", jak mawiał.

- Następnym razem - rzucił teraz, odczytując moją myśl.

- Tak, jasne - odpowiedziałem mu na głos, bo tak jak większość ludzkich psychotroników nie był przyzwyczajony do tego, że nie rozmawia się na głos, ani do tego, że otrzymuje odpowiedź, zanim jeszcze zadał pytanie. Dlatego ludzie tak rzadko dokonywali zjednoczeń. Otarłem czoło rękawem kurtki. „Jeśli będzie jakiś następny raz" - przemknęło mi przez głowę. Nie dałem mu tego usłyszeć, nie podzieliłem się tym, co już wiedziałem: w nocy wrócił Rubiy. Sam starałem się teraz o tym nie myśleć. Tak dobrze było znaleźć się tu z kimś spokojnym, normalnym, kto niczego ode mnie nie żądał.

Dere usiadł przy mnie. Oparłem się na łokciach, pod dłońmi poczułem gęsty jak aksamit mech. Była wiosna, w powietrzu pachniało nowym życiem; gałęzie drzew szeleściły w górze. Za złocistą zielenią młodych listków ciągnęło się bezkresne niebo. Sama tylko myśl o jego głębi, o jego bezkresie przyprawiała o zawrót głowy. W tej jednej chwili wszystkie moje zmysły rozkoszowały się doznaniami - bo nigdy przedtem nie trafiła mi się chwila taka jak ta, a ponieważ Rubiy już wrócił, miałem świadomość, że powinienem cieszyć się nią, póki jeszcze mogę. Żałowałem, że nie ma tu Jule albo że nie dzieli się teraz ze mną myślami, bym mógł poczuć, jak zakorzenia się w nich wiersz, jak się krystalizuje uczucie, by trwać potem wiecznie.

Ale umysł Jule już nie otwierał się przed moimi myślami ani przed moją potrzebą tak, jak to bywało do niedawna. Zanim poczułem się lepiej - jak sobie mówiła. Zanim powiedziałem to wszystko Siebelingowi. Wiedziałem o tym, więc trzymałem się z daleka od jej myśli i zakrywałem własne.

- Skąd się to wszystko tu wzięło? - zapytałem, żeby nie myśleć dłużej i żeby Dere nie zaczął się zastanawiać nad moim milczeniem. Wyciągnąłem rękę prosto w ten zielony widok przed nami. - Czy to tak po prostu się zdarzyło?

Roześmiał się, obracając w palcach jakąś gałązkę.

- Nie. Życie rzadko kiedy bywa takie proste. - Jego myśli zacisnęły się wokół tej ironii, na sekundę wystrzeliło z nich ogromne napięcie - tu, w tym miejscu mógł sobie na to pozwolić. Tak naprawdę to nawet on nie był tak do końca normalny i spokojny, musiał przecież odgrywać szpiega w gnieździe od-czytywaczy myśli. Zwłaszcza on nie mógł być spokojny. Miał całkowitą rację tam, na Ardattee, kiedy mówił, że niespecjalny z niego telepata. Ja, z moim nowym, ostrym wejrzeniem, wiedziałem o tym teraz lepiej niż on sam; patrzyłem, jak zmaga się ze sobą, żeby zatrzymać swoje myśli dla siebie, jak boi się, że nie da sobie z tym rady. Ale mimo wszystko to był dalej ten sam Dere i nie mógł pozostawić pytania bez odpowiedzi. - Każdy żywy gatunek, jaki tu widzisz, został przetransportowany na Popielnik skądinąd. - Wypluł resztkę kamfy i wyłowił z kieszeni następną porcję.

- Przez ludzi? - zapytałem, bo zaczynało mnie to wciągać. - Daj jedną - dodałem, wyciągając dłoń.

Potrząsnął przecząco głową.

- Według zaleceń lekarza. Wciąż jeszcze jesteś chory.

- Jutro mogę już nie żyć. Jak my wszyscy. - Pomachałem palcami. - No, daj.

Jego zaróżowiona z zimna twarz poszarzała lekko, ale wyjął z kieszeni następną kamfę.

Wsunąłem ją sobie do ust i zaśmiałem się krótko.

- Zabawne. -Co?

- To, jak Siebeling troszczy się teraz o moje zdrowie. A przecież guzik go obeszło, co się ze mną będzie działo w Robotach Kontraktowych.

Zerknął na moją obrączkę.

- Może myślał, że będzie ci u nich lepiej niż na Starym Mieście. - Jak zawsze gotów był wytłumaczyć i wybaczyć. - Roboty Kontraktowe budują światy. A każdy, kto nie ma zawodu, dostaje u nich szansę, żeby się go nauczyć. Widziałem, jak to działa na planecie Haddera - widziałem, jak robotnicy kontraktowi konsorcjów zostawali później w firmie na solidnych etatach. FKT skolonizowała Sephtat robotnikami z kontraktów rządowych, a teraz planeta jest niezależna, jest jednym z największych eksporterów...

Zakląłem i wpuściłem mu to w mózg wraz z potokiem wstrętnych wspomnień, które wypełniły mi głowę.

- „Buduje światy"?! Gówno prawda! Rozwala je i kaleczy, a używa do tego żywych ciał, bo są tańsze od maszyn!

Uniósł ręce do głowy, znów je opuścił, powolutku. Kiedy zobaczyłem jego twarz, zrobiło mi się przykro, ale nic po sobie nie pokazałem. Zamiast tego pozwoliłem, by to on powiedział mi, jak mu przykro, że nie wiedział, przez co przeszedłem, że to ja miałem rację, a on się mylił. Bardzo chciałem to od kogoś usłyszeć, choćby tylko od niego.

- Wiem - odezwał się. - Ardan jest zgorzkniały, twardy dla wszystkich dookoła, a zwłaszcza dla siebie. - To samo zawsze powtarza Jule. - Niełatwo go zrozumieć albo pokochać.

- Jule jakoś nie ma z tym trudności. - Odwróciłem wzrok, topiąc myśli w bezkresnej, pełnej westchnień zieleni gór.

- Jule ma dar, którego brakuje większości z nas. - Nie chodziło mu tylko o jej psycho. - A zarazem ma też swoje problemy.

Żułem dalej kamfę, wpatrzony w niebo: różnobarwne welony i wstęgi na tle coraz głębszego błękitu, aż w końcu dotarło do mnie coś, co leżało ukryte między słowami.

- To byłeś ty. Ty ją uratowałeś, kiedy chciała się utopić, to ty opowiedziałeś jej o Siebelingu, o Instytucie Sakaffe i badaniach?

Kiwnął raz głową i opuścił wzrok, a jego gładkie brwi zadrżały.

- Było ciemno. Ona mnie nie pamięta ani nie rozpoznaje. -Chciał przez to powiedzieć, że tak jest lepiej.

- Dobrze zrobiłeś.

Westchnął i zerwał kilka łodyżek mchu.

- A wracając do twojego pytania: nie, to nie ludzie przywieźli życie na Popielnik. Było już tutaj, czekało, kiedy przylecieliśmy... razem z tymi, którzy przywieźli je tu na długo przed nami.

- Masz na myśli Hydran? - Usiadłem, objąłem rękoma kostki. - Co oni tu w ogóle robią?

- Nie jestem pewien. - Wzruszył ramionami. - Nie jestem aż tak obznajomiony z historią ruchów kolonizacyjnych. Siebe-ling pewnie umiałby ci odpowiedzieć... - przerwał, widząc wyraz mojej twarzy. - No cóż, możesz zawsze... - jeszcze raz urwał. - Sprawdzę to dla ciebie. - Pracował tutaj doglądając zbiorów bibliotecznych.

- Tak, wiem... - uśmiechnąłem się półgębkiem, czytając w jego myślach. - Jeśli uda mi się z tego wyplątać, powinienem się wziąć za czytanie. - Roześmiał się. - Wiesz coś o Hydranach? Ci tutaj żyją w zjednoczeniu, o jakim mi kiedyś opowiadałeś. Przez cały czas. Czy wszyscy Hydranie są tacy?

- O ile mi wiadomo, nie. Ale wszyscy, w przeciwieństwie do ludzi, mają odpowiedni potencjał, bo każdy z nich posiada wszystkie psychotroniczne talenty, jakie udało nam się wykryć. Otrzymali nazwę „Hydranie", bo po raz pierwszy spotkaliśmy ich w systemie Beta Hydrae - ale ta nazwa zyskała drugie znaczenie, kiedy zorientowaliśmy się, co potrafią wyprawiać swoimi myślami. Beta Hydrae to gwiazda w konstelacji, którą na Ziemi nazwaliśmy Hydrą, a w ludzkiej mitologii Hydra to wielogłowy potwór.

Tego nie wiedziałem.

- Ale nie da się zaprzeczyć - ciągnął Dere - że są bardziej podobni do nas, niż mielibyśmy ochotę przyznać. Prowadzono badania, podczas których wyciągnięto wnioski, że ludzie to taka odmiana Hydran z defektem - tacy psychotroniczni głuchoniemi, umysłowe kaleki.

Poczułem, jak coś drgnęło mi w środku - mówił o istotach ludzkich jak o obcych, prawie jak o innej rasie.

- A co się potem stało? Jeśli taki Hydranin mógł zabić człowieka samą myślą, jak to się stało, że Federacja zagarnęła wszystkie ich planety?

Tak było, Hydranie żyli wśród ludzi jak coś gorszego - ci, którym dotąd udało się przeżyć.

Jego wzrok zamgliło poczucie winy.

- Nie umieją się bronić. - Otworzył umysł i wszystko mi pokazał: właśnie dlatego że mogą zabić myślą, hydrańskie umysły rozwinęły się tak, by temu zapobiec. Gdyby Hydranin zabił drugiego, zniszczyłby tym samym swoje wbudowane w umysł bariery ochronne, a wtedy telepatyczny szok umierania rykoszetem zabiłby zabójcę. Nie mogli popełnić żadnej zbrodni nie ponosząc pełnych jej konsekwencji. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie, jak to się dzieje, że Hydranie nie potrafią dotąd pozbyć się górników. I dlaczego stają się łatwą ofiarą za każdym razem, kiedy Federacja dojdzie do wniosku, że przyda jej się coś, co należy do nich.

Dere pokazał mi też, jak kiedyś sami mieli cywilizację międzygwiezdną, wyżej rozwiniętą od naszej - była tak odmienna, że ludziom zdawała się prawie magią. Oparto ją na psycho. Kiedy odkryliśmy Hydran, cywilizacja wyszła już ze szczytowego okresu rozwoju, a my czym prędzej zepchnęliśmy ją w okres załamania - zabierając po drodze wszystko, co mogło nam się przydać, całą resztę natomiast okrzyknęliśmy bezwartościowym śmieciem, jak przystało na wylęknionych barbarzyńców... (Widziałem tę historię dziejącą się na nowo w umyśle Dere'a, w słowa wplątane były obrazy:) Zburzyliśmy ich kulturę, zrujnowaliśmy ich światy, pozbawiliśmy życia miliony, a oni byli w stanie tylko składać petycje i protesty. To nie wystarczyło, żeby się uratować. (Przyszła mi na myśl żona Siebelinga.) A teraz nieliczni, resztki tej populacji, żyli na własnych światach jak obcy albo zostali zepchnięci na planety, których Federacja używała jako śmietników - między ludźmi, którzy ich zniszczyli i którzy nimi gardzili, bo nie umieli zabijać...

Pomyślałem teraz o mojej matce albo o moim ojcu, bo nie wiedziałem, które z nich było Hydraninem. Pomyślałem też o tym, które musiało być człowiekiem... Siedziałem, wsparty podbródkiem o kolana, patrząc w dół zielonego zbocza na dalekie, połyskujące śnieżne pola i przez dłuższą chwilę się nie odzywałem, bo w gardle czułem jakąś ogromną bryłę.

- Nie wiesz, co się z nimi stało? - zapytał w końcu Corte-lyou.

Moi rodzice. Zmierzwiłem myśli, zły, że zabrnąłem aż tak daleko.

- Wiem, że to gdzieś tutaj jest - odparłem dotykając czoła. - Po prostu nie pamiętam.

- Siebeling...

- Nie chcę gadać o Siebelingu - przerwałem mu, jeszcze zanim zdołał dokończyć myśl. Pomyślałem za to o Hydranach, którzy dzielili ze sobą wszystko i wszystko wiedzieli o sobie nawzajem, a nawet o mnie.

- Kocie, co się z tobą działo, kiedy byłeś wśród obcych? Bo coś się zdarzyło i nie potrzeba mi do tego Siebelinga, żeby się zorientować, że jesteś o sto razy lepszym telepatą niż dawniej.

Wzruszyłem ramionami.

- To ich dzieło. Nie mam pojęcia, jak to zrobili. Zmusili mnie, żebym się z nimi zjednoczył, i coś tak po prostu... wydostało się na wolność.

- Dokonałeś prawdziwego zjednoczenia? Jak to było? - mówił cicho, niemal zawstydzony. Jego myśli zalała nagła, beznadziejna tęsknota, a także zazdrość o to, w czym uczestniczyłem... i poczucie dominującej samotności, której w życiu nie spodziewałem się spotkać u kogoś poza sobą samym, a już zwłaszcza u niego. Ale może tkwiła w nim przez cały czas - może tkwi w każdym człowieku, jak ten głos, który woła i nigdy nie słyszy odpowiedzi. I może dla telepaty, który żyje jak jednooki w królestwie ślepców, samotność bywa najrozpaczliwsza.

- No... eee... - Wbiłem wzrok w ziemię; żałowałem, że nie mogę mu tego w jakiś sposób pokazać. Bo słowa przychodziły mi z trudem, były zbyt twarde, ciężkie i niezgrabne, nigdy i tak nie potrafiłem nimi przekazać, co czuję. -To było... jak wszystkie szczyty i wszystkie upadki, jakie miałem w życiu. Pomieszanie i jasność. Tysiąc głosów śpiewających naraz... Jak ocean, jak wir... to jakbyś tonął... - Rozłożyłem ręce. (Nie wiem, jak ci to powiedzieć.)

Uśmiechnął się półgębkiem.

- Jak się wtedy czułeś?

- Bałem się - tylko tyle udało mi się wykrztusić. Nie zdołałbym mu opowiedzieć, że czułem się tak dlatego, że wiedziałem, iż w ten sposób mogę zaspokoić wszystkie swoje potrzeby.

Był wyraźnie rozczarowany, ale zaraz odpędził w myślach to uczucie.

- Na ile dobra jest teraz twoja telepatia? Podniosłem na niego wzrok.

- Lepsza niż u wszystkich, których tutaj spotkałem. Uniósł w zdumieniu brwi.

- Lepsza niż u Rubiy'ego? Bo Siebeling twierdzi, że tak właśnie mu powiedziałeś.

Zacisnąłem wargi.

- Kazał ci się dowiedzieć? - spytałem. -Nie.

- No to powiem ci prawdę. Nie wiem, na ile jestem dobry w porównaniu z Rubiym. Nigdy nie czułem umysłu takiego jak ten. Jest jak mur.

- Twój umysł też jest teraz dla mnie jak mur, kiedy nie chcesz mnie wpuścić. A jest przejrzysty jak samo niebo, kiedy tylko masz ochotę się komunikować.

-Tak?

Obserwował mnie cokolwiek zbyt uważnie, a po chwili poczułem, jak luźna nitka jego myśli łaskocze moje... coś jak ulga, że nie znam jeszcze jego sekretu... Jego sekretu?! Spokojnie wniknąłem głębiej w jego myśli, biegnąc w ślad za tą pojedynczą myślą, nie starając się nawet kryć z tym, co robię. Próbował zamącić swoje myśli, odwrócić moją uwagę, skierować mnie w ślepe zaułki półprawd. Ale ja szedłem coraz dalej i dalej za tą prawdziwą, wyraźnie rozróżniałem ścieżki, które miałem zbagatelizować, i wybierałem te właśnie, czując jednocześnie, jak narasta w nim panika...

Aż wreszcie pojąłem. Prawda z impetem wbiła mi się w głowę.

- Dere, jesteś korbą?

Zgarbił się nagle. W końcu uszło z niego całe napięcie, które narastało tam już od całych miesięcy, a w głowie pozostało tylko tępe znużenie.

- A więc to widać.

- Chciałeś, żebym to zrobił... - rzuciłem trochę przepraszająco, trochę wyzywająco.

Nadal zgarbiony, kiwnął tylko głową.

- Dlaczego? To znaczy... ty korbą? Mówiłeś, że jesteś telepatą jakiejś korporacji.

- I każdy z was mi uwierzył. Jule i Ardan nadal w to wierzą. Niech tak będzie, dla ich własnego dobra. To, co wam mówiłem, nie było kłamstwem. To tylko nie była cała prawda. Rzeczywiście pracuję dla konsorcjum Seleusid. Ale jestem członkiem ich sił bezpieczeństwa, ich prywatnej armii. - W tych słowach zajaśniała duma, ale ta duma w środku cięła go jak ostrze. Prawdą było wszystko, co widziałem przedtem: ile kosztowało go dotarcie na to stanowisko i utrzymanie się na nim. I tak był płatną pluskwą, wykorzystywaną przez martwe pałki, które nigdy nie będą w stanie go pojąć.

- Jak wplątałeś się w to wszystko? Ktoś kazał ci się włączyć do programu?

- To był mój własny pomysł. FKT musiała się dowiedzieć, jak sobie radzić z psychotronikami, więc zapytali o to jednego z nich. Mnie. Powiedziałem im, że do zwalczania psychotroników potrzebują innych psychotroników. Pomyślałem, że w ten sposób będziemy mieli szansę im udowodnić, że także potrafimy być lojalnymi, użytecznymi i produktywnymi obywatelami...

- Ilu Hydran pomogłeś wykopać z ich własnych planet tym z Seleusidu, Dere?

Wtedy dopiero podniósł na mnie wzrok, a jego piwne oczy pozieleniały z gniewu; po chwili jednak znów uciekł spojrzeniem w bok. Wcale nie chciałem się dowiedzieć, czego musi się wstydzić.

- Niczego - odpowiedział hardo. - Niczego nie muszę się wstydzić.

(Ale za to masz czego się bać.) Nawet jeśli każdemu z nas się zdawało, że ma co kryć przed Rubiym, to była pestka w porównaniu z sytuacją Dere'a. A telepatą był niewiele lepszym niż ja byłem niegdyś.

- Co sobie myślałeś? Co miałeś zamiar zrobić, kiedy wplątywałeś się w tę awanturę z Rubiym? Co my wszyscy teraz zrobimy? Masz jakieś plany?

Nie przypuszczałem, że jego twarz może przybrać jeszcze bardziej ponury wyraz, a jednak przybrała.

- Rubiy to zawodowiec. Zadbał o to, żebyśmy zostali zupełnie odizolowani, zanim nas wysłał na Popielnik. Nie mogę wysłać żadnej wiadomości na zewnątrz, bo zawsze ktoś nasłuchuje. Nawet jeśli ich nie widać, można wyczuć... - Zacisnął pięści. - Ale trzeba jakoś ostrzec kopalnię albo FKT, i to szybko, zanim powróci Rubiy.

- Wiesz, co on planuje?

Przez chwilę znów nie był mnie pewien, ale zaraz znów się rozluźnił. Potrząsnął przecząco głową.

- Dlaczego mi ufasz? - zapytałem, bo właśnie zdałem sobie sprawę, że tak jest.

Wzruszył ramionami.

- Ponieważ teraz nie mam już żadnego wyboru. I dlatego że Jule ci ufa. Myślę, że gdybyś miał zamiar nas zdradzić, wszyscy byśmy dawno nie żyli... Wiem tylko tyle, że ty masz być tym od dawna wyczekiwanym kluczem, który pozwoli im przeniknąć do kopalni.

- W jaki sposób?

- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.

- Kiedy tam byłem, nie pokazali mi żadnych ukrytych przejść, jeśli to masz na myśli. Galiess nie będzie ze mną rozmawiać, dopóki nie wróci Rubiy, nie da mi szans, żebym ją odczytał, jeśli w ogóle wie.

- Cokolwiek by to miało być, są pewni, że tym razem się uda. Bóg jeden wie, jakie żądania postawią wtedy Federacji.

(I Bóg jeden wie, co stanie się z nami wszystkimi. To właśnie jest najgorsze, prawda? Wiesz, że jeśli ja potrafię wyczytać twój sekret, zrobi to i Rubiy. Kiedy wróci, a tobie nie uda się pokrzyżować mu planów, twoje życie nie będzie warte funta kłaków, i pewnie też życie każdego z nas...)

- Przestań, na litość boską! - Przez sekundę byłem niemal pewien, że mnie uderzy. - Przepraszam - wziął głęboki wdech - ale nie odpowiadaj za mnie na pytania, zanim jeszcze mi je zadasz!

O mało co nie wybuchnąłem śmiechem.

- Założę się, że nigdy nie przyszło ci do głowy, że kiedyś powiesz mi coś takiego. - A sam zdałem sobie sprawę, jak bardzo zacząłem polegać na swoim darze, jakbym wyhodował sobie trzecie oko, trzecie ucho.

Dere skrzywił się w niewyraźnym półuśmiechu. Pogmerał w kieszeniach, wyciągnął następną kamfę i włożył ją do ust.

- To pewne jak wszyscy diabli. Uczeń przerósł mistrza... -zawiesił głos. Podał mi drugą kamfę.

Wziąłem ją i przez chwilę obracałem w palcach. Potem, tak delikatnie jak tylko umiałem, powiedziałem:

- Dere, Rubiy już wrócił. Zamarł.

- Kiedy? Dawno?

- Wczoraj w nocy.

- O Boże... - jęknął. Nagle jego oczy stały się szkliste, poczułem, jak w mózgu otwierają mu się i zamykają jakieś obwody, ale co właściwie się działo, nie byłem w stanie zrozumieć. Krzyknął boleśnie, jakby coś rozdarło go od środka.

Szarpnąłem się do tyłu, nie wiedząc, co się z nim dzieje.

- Dere? - Dotknąłem jego ramienia. - Coś nie tak? Wzdrygnął się, więc cofnąłem dłoń. Otarł usta.

- Miałem... miałem przesłanie.

Przesłanie... ach, prekognicja. Prawie zapomniałem, że potrafi jeszcze coś oprócz telepatii.

- O czym? - Umysł miał dokładnie splątany od szoku, nie mogłem go odczytać.

- O śmierci. Mojej śmierci. Rubiy... - zająknął się. - Już za późno.

- Nie, wcale nie. Tylko boisz się, że tak jest. Prekognicja to wolny strzelec, sam mi o tym mówiłeś.

Ale on potrząsnął głową, śląc mi wzrokiem swój gniew.

- Nie tym razem. Jest w każdym obrazie. W każdym. I Rubiy. I ty także...

- Ja? - Poderwałem się z ziemi. - Nic ci nie zrobiłem. I nigdy nic ci nie zrobię, przysięgam. (Przysięgam!)

On też podniósł się na nogi. Poruszał się, jakby już był na pół martwy.

- Wiem, przepraszam - rzucił ochryple. - Muszę teraz pobyć trochę sam. - I powlókł się dalej na szczyt wzgórza, nie oglądając się za siebie. Jego ruchliwy cień towarzyszył mu jak mrok w jego myślach.

Ja zaś długo siedziałem na tym samym miejscu, sam w środku własnego mroku, aż wreszcie i niebo nad głową zaczęło ciemnieć. Wtedy wstałem, zdrętwiały i sztywny, i sam powędrowałem z powrotem w dół zbocza.


12


(Witaj , Kocie.)

Ten niespodziewany głos wewnątrz mojej czaszki zawrócił mnie, kiedy schodziłem po pochyłości. Straciłem równowagę, ale ktoś pochwycił mnie od tyłu i przytrzymał. Rubiy.

- Nie powinieneś chodzić sam tak daleko. Ledwie trzymasz się na nogach.

Uśmiechnął się, ale wyłącznie ustami. Nie zapomniałem tego uśmiechu. Zajrzałem w lodową zieleń oczu Rubiy'ego i ujrzałem bezdenną zieleń szczeliny w lodowcu - lśniącą, spowitą cieniami, śmiercionośną. Jego dłonie nadal spoczywały na moich ramionach, przytrzymując mnie na podobieństwo szponów drapieżnego ptaka, który trzyma u uścisku jakieś złapane nocą stworzonko, piszczące i wijące się bezradnie. Znałem już dotyk takich dłoni... Z całej siły wyszarpnąłem się z tego uchwytu i zatoczyłem do tyłu.

- Przestraszyłem cię? - Rozbawiony, wyciągnął ku mnie puste dłonie. Nie był odpowiednio ubrany na przechadzkę, jednak nie sprawiał wrażenia zziębniętego.

Przełknąłem ślinę.

- Do tego potrzeba czegoś więcej niż tylko „witaj". - Szok, wywołany tym spotkaniem, wymył mi z głowy wszystko, o czym myślałem przed chwilą. Bardzo się z tego cieszyłem. - Nie byłem sam. Byłem z Cortelyou.

- Wiem - odparł.

Nawet nie drgnąłem. Trzymałem umysł ścisle spleciony, pozostawiwszy ledwie kilka luźno zwisających końców, żeby nie myślał, że chcę coś ukryć.

- On dalej tam jest - wskazałem kierunek ruchem brody. - Zmęczyłem się - dopowiedziałem, zanim zdążył zapytać.

Spodobało mu się to - na chwilę jego twarz przybrała niemal ludzki wyraz.

- Jesteście przyjaciółmi, jak mi się zdaje. - Między jego słowami czaiło się coś, co mnie z kolei bardzo się nie spodobało.

- Tak. Chyba tak - odparłem pocierając kark.

- Z przyjemnością dowiedziałem się, że jesteś już na tyle silny, by wychodzić na spacery. Twój powrót do zdrowia wzmacnia moją wiarę w umiejętności Siebelinga.

- Tak, wkłada w to całe serce. Uniósł brew.

- Nie wydajesz się zaskoczony moim widokiem.

- A powinienem? - wzruszyłem ramionami. Dałem mu odczuć, że wiem, iż ostatniej nocy próbował się przedostać przez bramy mojego umysłu i powłączał urządzenia alarmowe.

Znów się uśmiechnął. Po swojemu, zimno.

- Ten telepata, którego poznałem w tobie wcześniej, by się nie zorientował. Ale powiedziano mi, że Hydranie uczynili dla ciebie to, czego nie zdołali zrobić ci głupcy na Ardattee. Galiess miała rację, jesteś dobry. Prawdę mówiąc, jesteś nawet lepszy od niej... Jak bardzo jesteś dobry?

Rzucił mi wyzwanie, iskrzył się od podniecenia, gorliwości, nadziei - z ociupinką ciemnej zazdrości.

Wprost nie mógł się doczekać, żeby zdjąć ze mnie miarę. Po to tu przyszedł, po to znaleźliśmy się sam na sam.

Obrzydził mnie ten pierwszy prawdziwy kontakt z jego uczuciami, pierwszy dowód, że jakieś w ogóle miewał.

- Bo ja wiem... Chyba wystarczająco dobry - bąknąłem głupawo. Wepchnąłem ręce w kieszenie i przestąpiłem z nogi na nogę. Mój umysł nie odpowiedział na jego wyzwanie; zawisło w powietrzu między nami.

(A nie mówiłem?) - usłyszałem jego myśl. Poprawił poruszony wiatrem kosmyk ciemnych włosów.

- Fałszywa skromność do mnie nie przemawia. Za to przemawia lojalność. Po tym, co tam przeszedłeś, wyobrażam sobie, że jesteś gotów pomóc nam przejąć kontrolę nad Górnictwem Federacyjnym.

Kiwnąłem głową.

- Sam tego dopilnowałeś - stwierdziłem ryzykownie. Wzruszył ramionami - lekkie drgnienie barku. Myśli miał

tak samo zimne jak spojrzenie oczu.

- Załatwił to Siebeling, w ten swój niezgrabny, niesprawiedliwy sposób. Ja tylko wykorzystałem okazję.

I jedno żywe ciało" - dodałem w myślach. Dłonie w rękawicach zacisnęły się mimowolnie.

- Teraz ja mam coś, co możesz wykorzystać. Dlaczego jestem taki ważny, na czym polega ten plan? - musiałem zapytać, choć właściwie nie spodziewałem się usłyszeć odpowiedzi.

A jednak odpowiedział.

- Dotąd brakowało klucza, który pozwoliłby nam się dostać do wewnątrz kompleksu kopalnianego. Zdołaliśmy dotrzeć aż tutaj, na tę planetę, i dobrze się ustawić w samym miasteczku. Ale ci z kopalni sprawdzają tożsamość zbyt ściśle, i zbyt dokładnie kontrolują zatrudniany tam personel. Tak więc nie możemy się posunąć ani o krok dalej. Nie możemy tam wejść, nie możemy się też teleportować. Nie można się teleportować do miejsca, w którym się nigdy przedtem nie było. - Mięśnie żuchwy stężały mu na moment i przez krótką chwilę odczułem jego wielomiesięczną frustrację. - Ale ty byłeś w środku, dzięki Robotom Kontraktowym. Tak więc będziemy w stanie ich zażyć od strony, z której niczego złego się nie spodziewają.

(Przez rurę kanalizacyjną) - pomyślałem. Zdałem sobie sprawę, że nadal nie odpowiedział na moje pytanie.

(No właśnie.) W myśli wśliznął mi się zimny śmiech.

- Ale ja nie potrafię się teleportować, nie umiem wrócić do kopalni. No i co wam z tego przyjdzie? - Mówiąc to, odczułem niejaką ulgę, bo naprawdę nie rozumiałem, jak...

Moja dłoń z nagłym szarpnięciem wyskoczyła z kieszeni, ale to nie ja ją szarpnąłem, on też mnie nie dotknął... Telekine-za. A więc to on - dłoń zawisła mi teraz wprost przed oczyma, ukazując obrączkę na nadgarstku.

- Możesz wrócić, kiedy tylko zechcesz.

Dalej byłem obrączką. Wystarczyło tylko komuś się do tego przyznać.

- Ale - brnąłem dalej, z całej siły starając się zachować spokojny ton - ale... to znaczy, załóżmy, że jestem w środku. Znów nie mogę się wydostać. Wy dalej jesteście na zewnątrz. Co komu z tego przyjdzie?

(Kocie.) Jego dłoń przybliża się i muska moje ramię. Jego umysł wysyła kojące fale, ale niczego nie ułatwiają. A potem czuję kolejny szept uczuć, jakieś echo tamtych obrazów, które pokazał mi w Quarro, mówiący mi, że (on rozumie, mogę mu zaufać, był tam, gdzie byłem ja, wie, przez co przeszedłem. Jesteśmy tacy sami...)

- Nie na zawsze. Tylko na dzień lub dwa. Tyle tylko potrzebuję, tylko tyle od ciebie żądam. Potem znów będziesz wolny, a Federacja będzie wtedy w naszych rękach... - Zaiskrzył między nami energetyczny ładunek jego wizji. - Umiesz dokonać zjednoczenia, już raz to zrobiłeś. -To nie było pytanie, wiedział przecież o Hydranach. Poczuł, że przyjąłem to do wiadomości, a po chwili zaczął mi wreszcie wyjawiać swój plan.

Miałem dać się złapać, żeby wzięli mnie z powrotem do kopalni. Kiedy już tam będę, Rubiy dokona zjednoczenia ze mną, użyje mnie jako punktu zaczepienia, żeby się teleportować do środka kopalni. Zna jej rozkład, więc chce dokonać sabotażu na systemie wentylacyjnym - wrzuci tam gaz, który pozbawi wszystkich przytomności, a wtedy kopalnie staną otworem przed resztą psychotroników, więc wejdą i je zagarną. A kiedy już przejmą kompleks kopalniany, zawładną także stacją rozdzielczą pola siłowego, które chroni Popielnik zarówno przed promieniowaniem, jak i przed atakiem z zewnątrz - tej niewidzialnej ściany siły elektromagnetycznej w otaczającym nas kosmosie. Wtedy wszystko będziemy mieli w ręku - naszym zakładnikiem będzie źródło najważniejszego surowca Federacji. Konsorcja, które wynajęły go tej roboty, sądzą, że robi to dla nich, ale się mylą...

Przepędził mnie ze swego umysłu, jakby nagle poczuł, że pokazał mi już dość, a może nawet zbyt wiele.

Z niedowierzaniem potrząsnąłem głową.

- To wszystko wygląda tak... prosto.

- Bo jest proste, kiedy mamy ciebie.

- Myślałem... słyszałem, że z tym zjednoczeniem nie jest tak znowu łatwo - w każdym razie dla ludzi.

- Dla przeciętnego ludzkiego psychotronika - owszem. Lecz ty i ja nie jesteśmy przeciętni. Nie miałeś żadnego kłopotu z tym, żeby zjednoczyć się z Hydranami.

- Nie miałem wyboru. Ale słyszałem, że musi istnieć potrzeba.

- Ja mam potrzebę - potrzebę, żeby wypalił mój plan! A kiedy nadejdzie ten czas, przekonasz się, że i ty odczujesz wystarczająco silną potrzebę, by zobaczyć kopalnie pod naszym butem... -Ton obietnicy w jego głosie sprawił, że poczułem się jeszcze gorzej.

- Dlaczego w ogóle musimy robić to zjednoczenie? Dlaczego ja nie mogę sam zrobić tego wszystkiego?

- Nie masz odpowiednich umiejętności i nie będziesz miał odpowiedniego sprzętu. A poza tym, być może, nie będziesz mógł się swobodnie poruszać. - Chciał, żeby cała chwała należała się jemu. Patrzył mi w twarz, badając reakcję. -Wykonaj swoją część z własnej woli i dobrze, a należycie cię wynagrodzę. Wierz mi, to dopiero początek. Przez całe życie nie miałeś nic, teraz będziesz miał wszystko...


Wezbrała we mnie moc - jego moc, moja moc, nasza wspólna. (To wszystko może być moje.) Rozpłomieniła się jak zarzewie pożaru, otumaniła mnie, napoiła energią... i pozostawiła pustym, równie nagle jak się pojawiła. (Jeśli będziesz lojalny.) Rubiy zostawił te słowa jak pieczęć na moich myślach.

Oszołomiony, potrząsnąłem głową, choć powinienem właściwie przytaknąć. I nie mogłem się powstrzymać, by nie myśleć o Cortelyou - nie byłem pewien, czy to Rubiy włożył mi go z powrotem w myśli, czy odezwało się moje własne poczucie winy.

- Kiedy... eee... kiedy mam tam wrócić? - zapytałem, żeby ukryć jakoś, co naprawdę myślę, ale pytanie to ledwie przeszło mi przez gardło.

- Wkrótce. Kiedy się upewnię, że jesteś gotów. - Nie miał na myśli stanu mojego zdrowia. Ale gdzieś na dnie umysłu był już pewien, że jesteśmy tacy sami. Znów wyciągnął ku mnie dłoń, jego palce prześliznęły się po zarysie mojego podbródka, potem osunęły lekko po ramionach. - Jesteś równie przystojny, co utalentowany.

Parsknąłem nerwowym śmieszkiem, zastanawiając się w duchu, dlaczego pierwszą osobą, od której to słyszę, musi być właśnie on.

- Galiess jest zazdrosna nie tylko o twoją telepatię, wiesz? - Jego myśli musnęły moje, a ja przypomniałem sobie, że Galiess jest jego kochanką.

- Zimno mi - rzuciłem, a była to szczera prawda, nagle przemarzłem aż do szpiku kości. - Powinienem wracać.

- Pójdę z tobą. - Delikatnie otoczył ręką moje ramiona.

- Dam sobie radę sam.

- Oczywiście. - Opuścił rękę, muskając przy tym moje biodro. - Potrzebujesz trochę czasu... żeby przemyśleć, co ci powiedziałem.

Skinąłem głową, a on zniknął. Upewniłem się, że nie ma go już także w moich myślach, zanim zacząłem schodzić w dół, pełen strachu przed czymś, czego nie potrafiłem nawet nazwać.


Gdy dotarłem do miasteczka, zaczęło się już ściemniać, choć była to dopiero połowa dnia. Na ulicach zapalały się rzędy jasnych świateł, lecz i one nie wystarczały, żeby powstrzymać noc. Cortelyou nadal siedział gdzieś na wzgórzu; mgliście wyczuwałem jego umysł, zamknięty i daleki. Po prawej stronie widziałem sylwetkę portu gwiezdnego, obrysowaną światłami wyżartego w zboczu lądowiska. Stały tam dwa wahadłowce, na obu rozpoznałem znaki Centauri Transport. Przyciągnięty widokiem statków, skierowałem się do wejścia.

Hol był prawie pusty. Na podłodze ułożono mozaikową podobiznę Mgławicy Kraba, a z jej centrum tryskała kolorowa fontanna jak serce eksplodującej gwiazdy - cała w czerwieniach i złocie. Ciemnoniebieskie ściany połyskiwały ukrytymi światełkami. Byłem zaskoczony, bo z zewnątrz budynek portu nie różnił się niczym od magazynowego baraku. Stałem, mrugając oczyma w tym zalewie jasności, aż w końcu pochwyciłem w myślach znajomy poszept i zrozumiałem, co mnie tu ciągnęło. Odnalazłem Jule myślami, jeszcze zanim wypatrzyłem - stała za ladą w mało widocznym kącie tego wielkiego pomieszczenia. Rozmawiał z nią ktoś w mundurze Centauri Transport. Z początku myślałem, że jakiś kolejny napalony kosmonauta próbuje ją poderwać. Jej irytacja paliła mnie jak rozżarzone igły.

Ale zaraz potem wręczył jej coś, co wyglądało jak wiadomość. Przeczytała, a jej umysł emanował gniewem, niedowierzaniem, podejrzliwością i jeszcze raz gniewem. Zwinęła kartkę i schowała do kieszeni. Nie słyszałem, co powiedziała pilotowi, ale w jej myślach odczytałem zimne „nie". A wtedy on po prostu ujął ją za ramię i próbował wyciągnąć zza lady. Jule otwarła umysł i pozwoliła facetowi dokładnie odczuć, co o nim myśli. Puścił jej rękę i cofnął się, jakby dała mu w twarz. Prawie biegiem oddalił się w stronę wyjścia, które wiodło na pas lądowiska.

Przeszedłem do stanowisk odprawy. Była tam tylko Jule. Aż się wzdrygnęła, kiedy w końcu mnie zobaczyła. Czuła się tak samo jak ja: roztrzęsiona i wyczerpana. Zrobiłem krok, żeby się oprzeć o ladę.

(Nie rób tego!) - usłyszałem w głowie jej głos i szybko się cofnąłem. (Twoja obrączka uruchomi system alarmowy. Trzymaj ją z dala od wszystkich przedmiotów.)

Zamarłem i aż ciarki mnie przeszły ze zgrozy. Powoli wyciągnąłem przed siebie lewą rękę, oparłem się na niej i udałem, że się odprężam. Prawą trzymałem w należytej odległości.

(Jule...)

Jej szare oczy posłały mi niemalże rozzłoszczone spojrzenie. Myślała o tym, co będzie, jeśli ktoś to zauważył.

- Nie powinieneś tu przychodzić, Kocie. Galiess... (Niech idzie do wszystkich diabłów!) Aż się skrzywiła.

- Przepraszam - mruknąłem. - Słuchaj... potrzebuję informacji.

Poczułem, jak się dziwi: czemu nie mogłem poczekać albo poprosić z daleka, myślami, daleko mniej ryzykując. A potem nagle już wiedziała dlaczego - jak zawsze.

- Kocie, tak mi przykro z powodu tego, co powiedział Ardan i czego ja nie powiedziałam. Byliśmy zaślepieni. Nawet kiedy się jest telepatą albo empatą, tak łatwo się pomylić. Prawda? Bo przecież przede wszystkim jesteśmy ludźmi, zawsze uwięzionymi za półprzejrzystą szybą egotyzmu. A to sprawia, że niesłychanie łatwo powiedzieć akurat to, czego się nie powinno.

- Ale ja się nie myliłem. -Tego się nie spodziewałem. Poczułem, jak dziwnie łatwo znów wzbiera we mnie tamten gniew. -Wiem, co myślał Siebeling. Wolałby, żeby jego syn nie żył, niż żeby miał być mną.

Potrząsnęła przecząco głową. (Nie! Posłuchaj raz tego, co próbuję ci powiedzieć.)

- Ardan wcale nie miał na myśli tego, że cieszy się, że nie jesteś jego synem. Cieszył się raczej, że jego syn nie musiał wycierpieć tego, co ty wycierpiałeś. Pozwoliłeś się źle odczytać.



Nie odpowiedziałem - przecież wtedy pozwoliłem sobie tylko powspominać.

- On nie wiedział, czym będzie dla ciebie kopalnia. Kocie, naprawdę nie wiedział. - Ona też nie wiedziała, wstydziła się teraz, że nie zrozumiała, że nawet przy swojej empatii nigdy nie dotrze tam, gdzie ja byłem.

Jej spojrzenie zadawało mi ból. Odwróciłem wzrok. Miałem to, czego tak chciałem - jej zrozumienie, ale między nami nie było wspólnoty, tylko mur. Miała rację. Ludzie nigdy nie będą w stanie odczuć wspólnoty ani zaufać tak jak Hydranie. Zawsze będą się bali, że zobaczą siebie.

Wiedziałem, że przygląda się uważnie mojej twarzy i myśli przy tym o sprawach, o których wolałbym, żeby nie myślała; że przeze mnie jest zła na siebie. Chciałem jej to jakoś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałem jak. Rzuciłem więc tylko:

- Rubiy już wrócił. - Spojrzałem Jule w twarz, by powstrzymać jej myśli.

Udało się znacznie lepiej, niż zamierzałem. Jej myśli splątały się w tak rozpaczliwy mur obronny, że prawie mnie przy tym zdusiły. Rozluźniła je z powrotem, chciała się odprężyć, lecz dalej miała się na baczności.

- Skąd wiesz?

- Właśnie z nim rozmawiałem. - Opuściłem wzrok na własną dłoń, zaciśniętą na krawędzi lady.

- Dlatego się boisz. - Nachmurzyła się lekko, bo nie tego się spodziewała. Poczułem, że próbuje odczytać coś, co nawet dla mnie było zbyt rozproszone, by dało się zrozumieć.

- Nie chodzi o to, że jest dobry, ani nawet o to, że mi powiedział, jak ma zamiar zająć kopalnią... - Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, ale nie przerywała. - Chodzi o coś jeszcze, co prawie udało mi się wychwycić: on chce czegoś więcej niż tylko tego, co mogę dla niego zrobić, on pragnie... mnie.

Jej zachmurzone spojrzenie teraz słało mi pytania.

- Tak, właśnie tak. To nic, z tym sobie poradzę. Ale jest coś więcej. Coś o wiele głębszego. Coś o wiele silniejszego, jakby chciał...

Mojej duszy" - dokończyłem w myślach, tylko dla siebie.

- Nie rozumiem tego i nie wydaje mi się, żebym miał ochotę zrozumieć. Bo to właśnie mnie tak przeraża, Jule. Bo... kiedyś byliśmy tacy sami, ja i on...

- I nadal możecie być? - Potrząsnęła przecząco głową, przekazując mi w myślach: (Nie bój się tego. Nie ma potrzeby.) -Tak naprawdę nigdy nie byliście tacy sami.

Przysiągłem sobie w duchu, że póki ona w to wierzy, będzie to szczera prawda... nawet jeśli sam sobie nie ufam.

- Mówiłeś, że Rubiy ci powiedział, w jaki sposób zamierza przejąć kopalnie. - Jej głos brzmiał tylko odrobinę głośniej niż myśl.

Kiwnąłem głową i pokazałem jej, co powiedział.

- A więc to prawda. Ma już to, czego potrzebował...

- Mnie.

Przez długą chwilę nie mogła nawet odpowiedzieć; miała tak silne poczucie bezradności, że prawie czułem jego smak.

- Kiedy... kiedy będziesz... kiedy to się stanie?

- Nie mam pojęcia. Wkrótce. - Nie mogę odmówić, bo Rubiy dobrałby się do nas wszystkich. Ale jeśli rzeczywiście wrócę... Nakryłem dłonią swoją obrączkę.

Jule wzięła głęboki oddech, znów przez dłuższą chwilę milczała. Myślała: (Znajdziemy jakieś wyjście, na pewno, znajdziemy jakiś sposób...)

- Czego chciał ten pilot Centauri?

- Nic takiego. Po prostu... Chciał, żebym odleciała z nim z Popielnika. Miał ze sobą przekaz od mojego ojca, w którym pisał, że jestem w niebezpieczeństwie. - Zacisnęła usta w wąską kreskę. Zastanawiała się, jak ją znaleźli, skąd mogli wiedzieć... chyba że wiedzieli o wszystkim... Przerwała snutą myśl, dość podejrzeń. - Mówiłeś, że potrzebne ci jakieś informacje. Jakie? -Tym razem sama wymusiła zmianę tematu. Rozpostarła palce na leżącej przed nią klawiaturze i starała się zachować spokój.

Zobaczyłem w jej myślach wystarczająco dużo, by darować sobie pytanie, dlaczego nie wysłała ostrzeżenia przez pilota. Ale jeśli rodzinie wciąż jeszcze zależy na jej bezpieczeństwie...

- A tak, informacje - powiedziałem, bo trzeba było coś powiedzieć, ale teraz zdałem sobie sprawę, że może to był rzeczywisty powód mojego przyjścia. - Jak często przylatują tutaj statki?

- Niezbyt często. Co kilka tygodni Centauri przysyła tu frachtowiec, zwykle z zaopatrzeniem i po ładunek tellazjum. W tym sektorze wszystkie loty kontroluje FKT, a oni starają się utrzymać Popielnik w jak największej izolacji. - Znów Centauri. Pomyślałem, że ona chyba wie o transportach więcej niż ktokolwiek inny na tej planecie.

- Ale teraz mamy na orbicie jakiś statek. Ten, którym przyleciał Rubiy.

Kiwnęła głową.

- Tak. Będzie jeszcze przez parę dni. Dlaczego pytasz?

- Dere... Derezady chce wiedzieć.

- Po co?

- Nie mówił. - Nie mogłem nic więcej wyjawić; jeśli się nie dowie, nie będzie cierpiała. - W jaki sposób ludzie dostają się na pokład? Ktoś obserwuje, sprawdza?

- Oczywiście. - Na jej czole, jak na powierzchni jeziora, pojawiła się drobna zmarszczka, która zaraz zniknęła.

- Nie pytam dla siebie - powiedziałem. Spuściła wzrok i kiwnęła głową.

- Strażnicy sprawdzają każdego pasażera, a wszyscy strażnicy to teraz ludzie Rubiy'ego, więc sprawdzają podwójnie, żeby się upewnić, czy Galiess nie ma nic przeciwko temu, by dana osoba odleciała. Ale on o tym wie.

- Czego potrzeba, żeby ich o tym przekonać?

- Nie wiem... A może zapytasz Galiess? - Jej głos zniżył się do szeptu, a oczy przemknęły gdzieś poza mnie, ostrzegawczo.

Okręciłem się na pięcie, prawie zapominając o obrączce, i zobaczyłem, że idzie ku nam Galiess. Miała na sobie ciężką kurtkę podobną do mojej i wyraz twarzy mówiący, że gdyby mogła, chętnie by mnie zabiła.

- Co tutaj robisz? - Złapała mnie za rękaw i jednym szarpnięciem odsunęła od lady. Ale nie próbowała włazić mi w myśli. - Zwariowałeś?

- Chciałem się tylko rozejrzeć. - Usiłowałem grać głupiego.

- Przestań kłamać. - Ale chodziło jej o to, że według niej napalam się na Jule. (Nie jesteś niewidzialny. Dopóki nosisz tę obrączkę, nie pchaj się ludziom w oczy!)

- Dobra. Nie denerwuj się tak. - Wepchnąłem ręce w kieszenie. - Słuchaj - zacząłem, próbując przejść na bezpieczniejszy grunt - Rubiy wszystko mi powiedział...

- Kiedy?

- Pół godziny temu.

(Już?) Poczerwieniała, z trudem przełknęła gorzką pigułkę.

- Nie mów o tym tutaj.

- Nie przejmuj się - wzruszyłem ramionami. - Powiedział, co mam dla niego zrobić. Jestem dla niego ważny. Chcę wiedzieć więcej o tym wszystkim i mam dość siedzenia w zamkniętym pokoju. Nie jestem waszym więźniem - dodałem, choć wcale nie byłem tego taki pewien.

Ale ona sztywno skinęła głową.

- Dobrze - mruknęła, choć jej myśli aż lepiły się od obrzydzenia. Miałem w nosie jej zdanie o mnie.

Jule była zaskoczona i zakłopotana. Jeszcze raz wzruszyłem ramionami.

Kiedy odchodziliśmy, Galiess obejrzała się na Jule.

- Jeden facet już ci nie wystarczy? - rzuciła, a w jej głosie zadźwięczała złośliwość ostra jak brzytwa. Roześmiałbym się, gdyby nie to, że wszystko, co wiedziałem o niej, o Rubiym i o sobie, jakoś odbierało mi ochotę do śmiechu.

Galiess poprowadziła mnie bocznymi uliczkami po całym miasteczku, jeśli można je tak nazwać, i przedstawiła po drodze kilku psychotronikom, którzy udawali sklepikarzy lub robotników. Nie powiedziała im, co mam zrobić, twierdząc, że to zagroziłoby naszym planom. Ale i tak czułem, jak podniecenie przepływa przez nich cienkim strumykiem; chyba wiedzieli, że zbliża się kres długiego wyczekiwania. Większość nie poświęciła mi wiele uwagi - dla nich byłem tylko kolejnym mózgiem do wynajęcia. Tylko jeden czy dwóch patrzyło mi w twarz odrobinę za długo.

Galiess pokazała mi także, co znajduje się pod miastem: sieć tuneli i opancerzonych pomieszczeń, wykopanych pod budynkami. Używano ich do przechowywania zapasów, niezbędnych do przeżycia górnikom i mieszkańcom osady - a teraz były pełne rzeczy niezbędnych, by ich uśmiercić: broni i rozmaitego sprzętu, przeszmuglowanego tu przez Rubiy'ego. Zadałem Galiess wszystkie możliwe pytania, jednocześnie szukając odpowiedzi na te, których nie mogłem zadać. Kiedy wreszcie skończyliśmy, byłem tak wyczerpany, że ledwie widziałem na oczy. Okazałem to, potykając się i zataczając. Wiedziałem, że jest zadowolona, sądziła, że postąpiła wedle życzeń Rubiy'ego, dając mi to, o co proszę - a jednocześnie każąc mi za tę wiedzę słono zapłacić.

Kiedy zostawiła mnie w moim pokoju, zwaliłem się w poprzek łóżka i leżałem tak przez godzinę, zanim odzyskałem siły na tyle, by zechcieć się poruszyć. Lecz warto było. Dowiedziałem się już, czego chciałem się dowiedzieć, i narobiłem jej sporo kłopotu, a ona nawet się o tym nie dowie. Ależ było łatwo! Wstałem i usiadłem przy oknie z napoczętą butelką dziwnego w smaku piwa, słuchałem płynącej z góry muzyki i podrzucałem w powietrze małe kółko, które jej ukradłem - coś, co dla Dere'a będzie biletem w świat. Miałem w ręku klucz i chcialem dać odpowiedź na wszystko - ale nie Rubiy'emu. A kiedy się dowiedzą, co zrobiłem, będą mi wdzięczni - Dere, Jule, a nawet Siebeling. Sam się przekona, że nie jestem tylko małym złodziejaszkiem z rynsztoka, jak o mnie sądził. A Jule...


Następnego dnia odnalazłem Dere'a na zapleczu biblioteki; siedział grzebiąc smętnie w talerzu. Wyglądał, jakby się zupełnie wypalił. Po tym koszmarnym śnie na jawie, jaki przeżył wczoraj, miałem trochę kłopotu, by namówić go kolejny spacer, ale przecież nie mogłem opowiedzieć mu, co zrobiłem, tutaj, przy tylu psychotronikach i martwych pałkach zmagających się z wirtualnymi pętlami. Większość z nich wariowała z nudów, a nie miałem zamiaru dostarczać im tematu do rozmyślań. Jeszcze nie teraz. Dokończyłem jedzenie na talerzu Derę'a i w końcu oznajmiłem mu w myślach: (No chodź, przecież mówiłeś, że chciałbyś uciec od tego wszystkiego...)

Jego ręce drgnęły na porysowanym drewnie półki, na której trzymał talerz z jedzeniem; myśli miał zupełnie splątane. Potem wstał i wymknęliśmy się razem tylnym wyjściem. Przez całą drogę na wzgórza upewniałem się, czy nikt nas nie śledzi, nawet myślą.

- Tu będzie bezpiecznie - oznajmiłem w końcu, przysiadając na wystającym z ziemi kawałku niebieskiej skały.

- Na co? - Kiedy wyjmował kamfę, palce mu drżały.

- Chcesz powstrzymać to, co się tu dzieje, Dere?

Nie odpowiedział - nie musiał. W końcu jednak rzucił:

- Wydaje ci się, że masz jakiś sposób? - niemal zmusił się, by zadać to pytanie, tak bardzo bał się rozczarowania.

- Jestem pewien - wyszczerzyłem w uśmiechu wszystkie zęby. - Na orbicie jest teraz statek. Wiem, jak możesz dostać się na jego wahadłowiec w porcie. Mam też to, czego ci będzie trzeba, żeby wszystko gładko poszło.

- Skąd się dowiedziałeś...?

- Łaziłem wczoraj z Galiess. Przeszukałem jej myśli. - Pokazałem mu małe kółko z brązu z kwadratowym otworem w środku. Pochodziło z rodzinnej planety Galiess, była tutaj jedyną, która nosi to przy sobie. - Używa tego jako swojego znaku rozpoznawczego. Daj to strażnikom w porcie i powiedz, że masz się dostać na statek. Powiedz, że przeprowadzasz specjalną kontrolę i dosłownie uwierz, że Galiess cię wysłała. Więcej nic już nie musisz robić, przepuszczą cię.

- Mój Boże... - Jego dłoń w rękawiczce zamknęła się wokół kółka. Włożył je do kieszeni jak bezcenny klejnot. - Jak... skąd je wziąłeś?

- Przeszukałem też jej kieszenie.

Nie mógł uwierzyć. Wzruszyłem ramionami.

- Nic szczególnie trudnego. Jestem w tym niezły. Miałem, hm, długą praktykę w zawodzie.

Roześmiał się - jeszcze nie widziałem go śmiejącego się tu, na Popielniku - i klepnął mnie w ramię. Nagle odmłodniał o jakieś dziesięć lat i pewnie tak też się poczuł.

- Jeśli przedostanę się na statek, będę mógł przesłać ostrzeżenie wprost do kopalni... A co z Galiess, nie spostrzeże się? - Poklepał się po kieszeni.

- Ma ich mnóstwo. Nie zauważy braku jednego. Ale sprawdź dobrze załogę statku, zanim im zaufasz. Niektórzy mogą grać na dwa fronty. Po prostu miej głowę na karku, i tyle.

Na twarzy pojawił mu się wyraz, którego nie potrafiłem odczytać - patrzył na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Zaczerpnął głęboko powietrza i zapytał:

- Czy ktoś jeszcze wie o tym? Ardan albo Jule? Powiedziałeś im o mnie?

Potrząsnąłem głową przecząco.

- Dobrze. I niech tak zostanie. To, o czym nie wiedzą, ich nie zaboli. Ty sobie z tym poradzisz. - Uśmiechnął się. - Czasem mi się wydaje, że ty jedyny z nas to potrafisz.

- Tak, jasne. - Pomyślałem o wczorajszym spotkaniu z Rubiym, zastanawiając się, czy powinienem opowiedzieć Dere'owi o mojej „rozmowie kwalifikacyjnej". Ale wspomnienie przeczuwanej śmierci tkwiło wciąż jeszcze tuż pod powierzchnią jego myśli, osłabiając samokontrolę. Bałem się naruszyć kruchą równowagę, bałem się, że straci wiarę w siebie.

- Tylko nie zapomnij powiedzieć FKT, po czyjej jestem stronie, kiedy przylecą nas z tego wydostać, dobra? - wyciągnąłem ku niemu nadgarstek, pokazując obrączkę. - Jak dotąd nie okazali wielkiej wdzięczności.

Znów się roześmiał.

- Nie martw się.

- Zawsze się martwię. - Opuściłem rękę.

(Dzięki tobie nasze kłopoty wreszcie się skończą.) Zwrócił do mnie uśmiechniętą szeroko twarz. (Dziękuję. Dziękuję.)

Teraz i ja się uśmiechnąłem. Czułem, jak mój uśmiech staje się coraz szerszy i coraz radośniejszy, bo kiedy ruszyliśmy z powrotem w dół zbocza, przyszło mi do głowy, że może wreszcie udało mi się zrobić coś dobrego.


13


Wciągnąłem na siebie sweter w pokoju na zapleczu portowego szpitala, kiedy tylko Siebeling mi obwieścił - z całym entuzjazmem salowego - że jestem już prawie zdrów. Nie podzielałem jego euforii. Wyjąłem kamfę i wetknąłem sobie do ust, wyłącznie po to, żeby zobaczyć, jak się krzywi. Podsunąłem mu paczkę - skrzywił się jeszcze bardziej i odmownie potrząsnął głową. I wtedy to się stało. Paczka wypadła mi z bezwładnych palców, bo zalała mnie nagła fala lodowatego przerażenia - nie mojego przerażenia (splątanie, pomieszanie), tylko kogoś, kogo znam aż za dobrze... Cortelyou!

-Źle się czujesz? - spytał zdziwiony Siebeling.

- Ja... ja... stało się coś złego.

- To widzę. Coś cię boli? Co...? - reszta słów zlała się w nic nie znaczący bełkot.

Zakryłem uszy rękoma.

- Cisza! Próbuję coś usłyszeć! -Ale przerażenie już zostało zdławione. Nie zostało nic, po czym mógłbym wyśledzić jego źródło wśród labiryntu umysłowego hałasu, jaki panował w szpitalu i znajdującym się poniżej porcie gwiezdnym. Port gwiezdny! Był niedaleko, a taki uczuciowy wybuch mógł oznaczać tylko jedno: Cortelyou próbował się przedostać na statek i coś poszło nie tak.

- Kocie! Kocie!!! - wrzeszczał do mnie Siebeling. Skupiłem się z powrotem na jego twarzy, zobaczyłem oczy, zobaczyłem, jak napięcie przechodzi w strach. Nie mogłem się nim zajmować. Wyszedłem szybko, zostawiając za sobą jego krzyki.

Prawie biegłem do portu, sięgając przed siebie myślami. Nie znalazłem ani Cortelyou, ani żadnej odpowiedzi na dręczącą mnie niepewność. Wypadłem do holu z mozaikową podłogą - nikt tutaj nie czuł nic dziwnego, nikt nie był wściekły, nikt nie czuł się zdradzony. Wtedy odnalazłem myśli Jule, zobaczyłem ją między ludźmi; pracowała, ale szept jej myśli powiedział mi, że też poczuła strach Cortelyou i że dzieje się coś złego.

Zanim zdołałem jej odpowiedzieć, ktoś już stał przy mnie. Rubiy. Przez chwilę zdawało mi się, że po prostu teleportował się w samym środku holu. Ale zaraz się zorientowałem, że wszedł normalnie jak wszyscy - tylko nie wyczułem, jak się zbliża. Jakimś cudem zdołałem zdławić panikę, która rozlała mi się po myślach na sam jego widok.

- Nie powinieneś tu przychodzić - rzekł. - Galiess ostrzegała cię przecież, że to niebezpieczne.

Próbowałem wzruszyć ramionami.

- Chciałem tylko zobaczyć się z Jule.

- Widuj się z nią w jakichś mniej publicznych miejscach. Chodź ze mną. Chcę, żebyś zobaczył się teraz z kim innym. Długo czekałem, żeby móc ci to pokazać. - Ujął mnie pod ramię. Poszedłem z nim, wiedząc, że nie mam innego wyjścia. Czy to możliwe, żeby nie wiedział nic o Derezadym? Wszystko w nim było puste jak bezchmurne niebo. Ale gdzieś w duchu wiedziałem, że nie będzie tak łatwo.

- Jesteś bardzo spięty - odezwał się. Zacieśnił chwyt na moim ramieniu.

- Z przyzwyczajenia.

Wyszliśmy z portu w wąską uliczkę. Wiatr wiał ostrzejszy niż zwykle, niebo pokrywały ciężkie ołowiane chmury. Uliczne latarnie ożywały z drżeniem, choć był to dopiero późny ranek. Przywiodły mi na myśl Stare Miasto... ale zaraz powróciła troska o Dere'a. Zdławiłem ją w zarodku. Doszliśmy do domu towarowego, który kilka dni temu pokazywała mi Galiess. Wyglądał na zamknięty, ale Rubiy otworzył zasuwę w drzwiach i weszliśmy do środka. Rzeczywiście był zamknięty, w środku nie zastaliśmy żywego ducha. Zeszliśmy na dół, w tunele z magazynami.

A tam czekała na nas Galiess z pistoletem w ręku oraz kilku psychotroników, których nie znałem - potężnie zbudowanych twardzieli, ubranych w mundury portowej straży. Między nimi stał trzymany na muszce Dere, jak nastroszony i sponiewierany ptak. Kiedy nasze oczy się spotkały, stanąłem jak wryty u podnóża schodów.

- Co jest...? - bąknąłem, żeby pokryć mdlącą falę strachu, bo przecież doskonale wiedziałem, „co jest".

Na mój widok Dere aż się zachwiał - w tej chwili jego przewidziana śmierć stawała się rzeczywistością. Strażnicy złapali go pod ręce i podtrzymali. Moje dłonie zacisnęły się kurczowo na szorstkim drewnie poręczy.

Rubiy odwrócił się, żeby zobaczyć moją reakcję. Poczułem też, jak myśli Galiess i dwóch strażników dobijają się do moich barier ochronnych.

- Co tu się dzieje? - z trudem powstrzymałem drżenie głosu. - Dere?


Dere, tylko się nie zdradź, nie zaprzepaść teraz wszystkiego, na litość boską!" Nie śmiałem podzielić się z nim w myślach własną siłą, próbowałem jedynie uwierzyć, że naprawdę nie mam pojęcia, co tu jest grane; przylgnąłem do swego zmieszania jak do koła ratunkowego, które miało ocalić mi życie. Starałem się wierzyć, że nie mogą jeszcze znać całej prawdy, bo inaczej wszyscy byśmy już nie żyli. Mięśnie twarzy zastygły mi w martwą maskę; czułem się tak, jakbym dostał szczękościsku.

Dere też mi nie odpowiedział. Świadomość, że oto stoi w obliczu śmierci, obróciła mu myśli w jeden jazgotliwy chaos... Zauważyłem, że sam go podsyca, wykorzystując własny strach, żeby zablokować informacje, którym nie powinien pozwolić się wymknąć. Nie na darmo był przez całe życie telepatą.

- Obawiam się, że Cortelyou odpowiada za więcej, niż chciałby ci się przyznać - odezwał się Rubiy. Pewność w jego głosie zaparła mi dech w piersiach.

- Nie łapię. - Potrząsnąłem głową. - Po co trzymacie go na muszce?

- Bo chciał się dostać do załogi statku, który stoi teraz w porcie, i ostrzec ich, przekazać nasze plany. Na szczęście zwrócił się do kogoś, kto pracuje dla mnie.

W moich myślach otworzyła się bezdenna dziura, choć przecież to właśnie spodziewałem się usłyszeć... „Mój pomysł, to był mój pomysł". Szybko wzbudziłem w sobie niedowierzanie i oburzenie.

- Dere, naprawdę to zrobiłeś? Po co? Przecież mogliśmy być bogaci... - wyrzucałem z siebie to, co powinienem teraz mówić, podczas gdy oczyma wyszukiwałem w jego twarzy oskarżeń. „Nie wrobiłem cię, przysięgam" - i tę myśl zdławiłem w samym zarodku.

Ale znalazłem odpowiedź, na jaką czekałem: wiedział o wszystkim, wcale mnie nie winił, byłem tylko narzędziem w rękach ślepego losu, nad którym nikt nie może zapanować...



- Dla wyższych celów, Kocie - odpowiedział pewniejszym już głosem, lecz jego twarz nadal miała kolor kredy.

- Nie powiedziałeś tylko dla czyich - wtrącił łagodnie Rubiy. - Derezady Cortelyou jest agentem Korporacji Bezpieczeństwa. Jego prawdziwą tożsamość poznałem jeszcze na Ardattee. Przywiozłem go tu, by mieć pewność, że w niczym nam nie zagrozi, i żeby sprawdzić, czy nie zdradzi jeszcze kogoś z Instytutu Sakaffe.

- Ponieważ jeszcze niczego się nie dowiedzieliśmy, czas najwyższy zrobić mu sondę. - Galiess obrzuciła mnie otwartym spojrzeniem, w którym wyczytałem jej absolutną pewność, że ja w tej zdradzie siedzę razem z Cortelyou i że Rubiy sam się o tym przekona, kiedy rozbierze jego umysł na części.

Wybałuszyłem oczy ze zdumienia. Zaszokowany tym, że Rubiy wiedział o Derezadym, udałem, że jestem - jak powinienem być - zaszokowany samą wiadomością.

- Dere, jesteś korbą? - Słowa zgrzytnęły w mojej pamięci, bo kiedyś przecież wypowiadałem je naprawdę. - Jak mogłeś dla nich pracować, przecież jesteś psychotronikiem!

Wyrwał się z uchwytu strażników i stanął z podniesioną głową.

- Tak, jestem agentem Korporacji Bezpieczeństwa. I jestem z tego dumny. - Po raz pierwszy zmierzył się spojrzeniem z Rubiym. - Robię co w mojej mocy, żeby dowieść, że psychotronicy też mogą wieść normalne życie między innymi ludźmi.

- Nazywasz to normalnym życiem? Wysługiwanie się prawu, które nas prześladuje? - twarz Rubiy'ego ożyła. - Jesteś tchórzem, pasożytem, zdrajcą! Nie jesteśmy normalnymi ludźmi i dla martwych pałek nigdy nimi nie będziemy! Jeśli chcemy sprawiedliwości, sami musimy ją sobie zapewnić!

- W takim razie sam odbierasz sobie człowieczeństwo. Nie możesz obarczać winą własnych ofiar. - Poczułem, jak myśli Cortelyou wypełniają się jakąś pozbawioną nadziei odwagą, tak samo jak myśli Rubiy'ego wypełniała teraz nienawiść. Dere rzucał wyzwanie Rubiy'emu, podsycał jego gniew, rozpłomieniał. - Niesprawiedliwość w odpowiedzi na niesprawiedliwość to wciąż tylko niesprawiedliwość, tylko jeszcze większa. Martwe pałki nie będą widzieć w nas zagrożenia jedynie wtedy, kiedy nie będziemy dla nich zagrożeniem. Pozwolą nam żyć normalnie, jeśli przestaną nas się bać. Musimy pracować nad tym w granicach prawa, to jedyny sposób. Tacy renegaci jak ty sprawiają, że inni wciąż się nas boją, a kara za wasze grzechy spada na nas wszystkich. - Dere napotkał moje spojrzenie i ręką drżącą z gniewu - lub strachu - wskazał na Rubiy'ego. Ale nic z tego, co mówił, nie było kierowane do mnie.

- To wcale tak nie wygląda! Ja to wiem i on także to wie! - Rubiy obrzucił mnie szybkim spojrzeniem. - Jeśli nie będziemy walczyć, zrobią z nami to samo co z Hydranami. Kot doskonale wie, jak to jest, kiedy człowiek musi pełzać, wlokąc na karku nienawiść całego świata. Nigdy nie miałby szansy na lepsze życie, bo jest psychotronikiem. Nawet jeśli to oznacza, że urodził się lepszy od nich. - A kiedy teraz na mnie patrzył, nie widział mnie: widział siebie samego. - Dlatego cię tu przyprowadziłem, Kocie. Nazywasz tego człowieka przyjacielem. A ja chcę, żebyś zobaczył, kim naprawdę jest - marionetką, zdrajcą własnego rodzaju, który chce, żebyśmy utracili wszystko, nad czym pracowaliśmy, wszystko, na co zasługujemy. Dałem mu wolną rękę, pozwoliłem działać, po to byś ty dobrze zrozumiał jego zbrodnię i karę, na jaką zasłużył. Czy teraz rozumiesz? -Ton jego głosu smagnął mnie jak bat.

Patrzyłem to na niego, to na Dere'a, a na piersi zaciskała mi się obręcz strachu. Skinąłem głową - tyle tylko mogłem wtedy zrobić, mając tę rozpaczliwą świadomość, że naprawdę rozumiem. Miał rację, a zarazem miał ją też Cortelyou. I obaj równie mocno się mylili. Skręcałem w dłoniach sztywną skórę paska u spodni.

- Sam wyznacz mu karę - odezwał się Rubiy cicho.

- Nie krępuj się, mały uliczniku! - wtrącił Dere. - Zawsze byłeś pijawką, zawsze szukałeś szybkiej forsy i najłatwiejszych wyjść. Obaj jesteście siebie warci. I tak mnie zabije. Powiedz mu to, co chce usłyszeć. Powiedz mu, że mam umrzeć! - A jego oczy, pod brwiami jak ptasie skrzydła, błagały: (Powiedz to, powiedz...)

- Zabij go. - Słowa te zapiekły mnie w ustach jak kwas. -Dobrze sobie zasłużył, zabij go!

Rubiy uśmiechnął się.

- Czekaj... - wtrąciła niespodziewanie Galiess.

Ale już było za późno. Poczułem nagły przypływ mocy, kiedy Rubiy smagnął energią psycho. Twarz Dere'a wykręcił grymas, myśli wypełnił mu strach i przerażone zdumienie. Wszystko to, czego człowiek dogrzebuje się na dnie koszmaru, rozjarzyło się w bieli i czerni agonii... A potem nagła pustka i Dere padł na ziemię.

Poręcz schodów wpiła mi się w grzbiet, bo osunąłem się na nią całym ciężarem, głuchy, ślepy i bezwładny. Zamarły we mnie zmysły, mój umysł zamknął się szczelnie, żeby odgrodzić mnie od jego śmierci. Powoli przytomniałem. Zobaczyłem Rubiy'ego - stał nad zwłokami Dere'a, uśmiechnięty jakimś nieludzkim uśmiechem. Swoją psycho zatrzymał serce w piersi Dere'a. Przed chwilą zabił człowieka w najbardziej osobisty sposób, jaki można sobie wyobrazić, a na jego twarzy nie widać było żadnego po tym śladu. Zablokował się tak doskonale, że nie czuł dokładnie nic. Nie! Coś jednak czuł: sprawiło mu to przyjemność.

Odwrócił się teraz do mnie, ale ja nie potrafiłem oderwać wzroku od Dere'a, czując pustkę w głowie tam, gdzie jeszcze przed chwilą był on. Już go nie czułem. Nie żył. Odszedł i nigdy już nie wróci. A wszystko to moja wina...

- Daj spokój żalom - odezwał się Rubiy. - Był twoim wrogiem.

- Był moim przyjacielem.

- Przyjrzyj mu się tylko! - Galiess nagle ruszyła w moją stronę, nadal trzymając w ręku pistolet. Wskazywała nim teraz na mnie jak palcem. Obok niej poruszyli się obaj strażnicy, a na ich puste, oszołomione twarze z wolna poczęło wracać życie. -Widać, że jest emocjonalnie zaangażowany! Jesteś głupcem, jeśli tego nie czujesz. Pozwoliłeś Cortelyou umrzeć bez sondy, kiedy mogłeś dowiedzieć się całej prawdy!

Rubiy odwrócił się teraz do niej — wyraźnie zły, lecz nie uczynił nic, by ją powstrzymać.

- Masz rację - powiedział rozkładając dłonie. - Oczywiście. Moja nauczycielka i przewodniczka, jak zawsze. Ale nadal możemy poznać całą prawdę, mamy przecież Kota. Pozwolimy, aby nam udowodnił, jak bardzo mylisz się co do niego. Nie masz nic do ukrycia, prawda, Kocie? - Znów zwracał się do mnie.

- Nie mam - szepnąłem.

- No to otwórz przede mną swoje myśli. - Przez cały czas tylko na to czekał. Zobaczyłem w jego oczach pożądliwy głód.

Zamknąłem powieki i skupiłem się na swoim wnętrzu. Przez chwilę wydawało mi się, że nie zdołam rozplatać zszarpanego muru moich barier ochronnych, bo tak strasznie nie mogłem znieść myśli o tym, co ma się za chwilę stać. Ale jeśli mu odmówię, umrę tak samo jak Dere i wszystko pójdzie na marne... Zmusiłem się, żeby rozluźnić i porozdzielać sploty moich myśli, ułożyłem poszczególne włókna w przejścia, opuszczając zapory jedna po drugiej i zapraszając go do środka.

W moją głowę wpełzły zimne macki cudzej myśli, ciężkie i niezgrabne - nie bawił się w delikatność. Zapuszczał sondy coraz dalej i głębiej w każdy sekretny zakątek myśli, wyciągał stamtąd sprawy, których nie miał prawa oglądać, pozwalał sobie ze mną, jakbym był jego własnością - nikim, nawet nie człowiekiem - tak samo jak to robili w Instytucie Sakaffe, tak samo nawet jak to robili Hydranie. A ja musiałem pozwolić, żeby mnie wykorzystywał... Nienawidziłem go przy tym bardziej niż kogokolwiek innego, nienawidziłem też siebie i swojej cholernej pomieszanej krwi - bo z jej powodu byłem tak dręczony.



A mimo to wciąż jakoś udawało mi się sprawić, bym nadal wierzył w kłamstwa, które kłębiły mi się teraz po głowie. Chciałem go zgubić gdzieś w gęstwie półprawd, splecionych tak, by skryć prawdę rzeczywistą. Wpuszczałem go to tu, to tam, aż wreszcie poczuł się zagubiony i oszołomiony, aż sam poczułem, że wreszcie się cofa...

Ale nadal miał wątpliwości. Spróbował więc raz jeszcze, nagłym potężnym atakiem, którym zdzielił mnie jak pięścią. Na pomoc skoczyły mu stare lęki i przez jedno długie jak wieczność okamgnienie nie panowałem nad sobą. Wymknęły mi się kłamstwa i zamazały wszystko inne, i nie wiem, czy nawet... A wtedy on dotarł do tych zamkniętych drzwi w tajemnym pokoju w najgłębszym zakamarku mojej duszy i usłyszał za nimi tamten krzyk. Próbował sforsować blokadę, ale nie mógł. Nie wpuściłbym go tam nawet za cenę życia. Po chwili, która ciągnęła się w nieskończoność, dał sobie spokój. Wiedziałem, że już ze mną skończył. Puścił mnie, sądząc, że poznał moje granice, że wziął wszystko, co było do wzięcia, w pełni zadowolony... Nadal był najlepszy.

A ja stałem u stóp schodów z rękoma zaciśniętymi kurczowo na barierce i stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że mój umysł znów należy tylko do mnie, że już po wszystkim. Już po wszystkim... Zwyciężyłem Rubiy'ego. A on przecież był najlepszy.

- Jest niewinny. Nie wiedział nic o prawdziwej tożsamości Cortelyou, żadne z nich nie wiedziało. - Słowa te dotarły do mnie jak z innego świata. Rubiy odgarnął mi włosy ze spoconego czoła. - Są szczerzy jak złoto. Zadowolona?

- Jeśli ty jesteś zadowolony... - odrzekła na to Galiess. Pistolet w jej ręku wyraźnie drżał.

Odwróciłem się i zacząłem wchodzić po schodach, nie czekając nawet na pozwolenie. Udało mi się przejść przez cały ten opustoszały, cichy sklep i wyjść na ulicę, zanim w końcu mój żołądek wezbrał falą mdłości.


14


Na dworze lało. Bębnienie deszczu o daszek osłaniający chodnik zdawało się wieścić koniec świata. Ledwie dotarły do mnie głosy bandy kopalnianych robociarzy, którzy ze śmiechem przetoczyli się obok mnie.

- Co z tobą, synu, nie umiesz już nawet utrzymać...

- Strzel sobie małego klina...

- Czy ja cię gdzieś...

Oderwałem się od tamtego budynku i pijackich zaczepek, ruszyłem chwiejnym krokiem przed siebie. Siekący ukosem deszcz przemoczył mnie do cna. Tak wyziębłem, że moje ciało odrętwiało zupełnie tak samo jak umysł. Nie miałem pojęcia, dokąd idę, aż w końcu otwarły się przede mną jakieś drzwi i ujrzałem Jule.

- Kot? - wpatrywała się we mnie, mrugając ze zdumienia, jakby myślami przebywała całe lata świetlne stąd. - Gdzie ty byłeś? Co... -A kiedy nie odpowiedziałem, odsunęła się na bok i wpuściła mnie do środka.

Był tam Siebeling, siedział na kanapie w obszernym pokoju, który stanowił całe jej mieszkanie. Kiedy mnie zobaczył, wstał. Raz jeden nie wadził mi jego widok - właściwie powinien tu być, powinniśmy dzielić ze sobą tę chwilę.

- Dere nie żyje.

(Nie żyje?! Nie żyje?! Nie żyje?!...) - przelatywało echem między moimi a ich myślami.

(Wiedziałam, coś wiedziałam...) Jule wykrzywiła się z bólu.

Siebeling usiadł z powrotem, jakby ugięły się pod nim nogi.

- Skąd wiesz? - Osłabł nawet jego głos.

- Byłem przy tym. - Głos mi drżał tak, że z trudem go rozpoznawałem. Oczy Jule powędrowały z powrotem do mojej twarzy. - Rubiy... zatrzymał... serce Dere'a, tak po prostu. - Strzeliłem palcami. - Ot, tak.


Jule ujęła mnie pod ramię i podprowadziła do krzesła. Przyniosła swoje chusty i szale i otuliła mnie nimi dokładnie, zanim sama usiadła naprzeciw.

- Dlaczego, Kocie? Co się stało w porcie? Ty też to poczułeś, widziałam, jak wchodzisz, widziałam, że wiesz. Ale zaraz zabrał cię Rubiy.

Przyciskałem dłonie do blatu, żeby powstrzymać ich drżenie. Stare blizny po bójkach odbijały bielą i srebrem na kłykciach.

- Kazał mi patrzeć. Dere... Dere próbował ostrzec załogę statku, który stoi w porcie... Tylko że oni wydali go Rubiy'emu! A Rubiy wiedział... przez cały czas wiedział, kim był Dere!

- Wiedział? (Wiedział?) Splątały się myśli i słowa. (A o nas, czy wie też o nas?)

(Nie!) - wysłałem im prawie mimo woli.

- Dere był korbą! To właśnie Rubiy wiedział - i nic poza tym!

Nie miałem dość sił, by trzymać z dala od siebie ich na wpół uformowane pytania, więc objąłem ich umysły swoim i pokazałem wszystko, żeby zrozumieli: jak Rubiy wykorzystał Cortelyou, wiedząc od początku, że w końcu będzie musiał go zabić. Jak specjalnie przyłapał go na zdradzie, żeby wypróbować moją lojalność. Jak Dere rozwścieczył Rubiy'ego na tyle, żeby zabił go bez uprzedniego sondowania, bo wiedział, co wtedy z nami by się stało...

Wypełniły mnie ich ulga i zrozumienie, zaraz jednak zastąpione przerażeniem i poczuciem winy. Zalał nas smutek, tonęły w nim nasze myśli.

- ...a oni tak po prostu pozwolili ci odejść? - zapytał Siebeling, kiedy znów mógł się skupić. - Nawet nie wypytał o twoją wersję, o nas?

- Wypytał. - Podniosłem na niego wzrok. - Żeby dowiedzieć się prawdy, sondował mnie. - Jeszcze raz zacisnąłem dłonie, a mimo to obrączka grzechotała obijając się o blat stołu.


- Po tym jak kazał ci patrzeć na jego śmierć? - Jule przykryła moje dłonie swoimi.

Kiwnąłem głową, bo w tej chwili nie mogłem ufać własnemu głosowi.

- Ja go wykiwałem, Jule. Utrzymałem z dala od nas. Nie mogłem pozwolić, żeby wygrał, po tym... po tym, jak Dere... -Mój umysł wciąż jeszcze go szukał i nadal nic nie znajdował. -Ale musiałem się przed nim otworzyć, żeby niczego nie podejrzewał. Nienawidzę, kiedy mi się to robi, nienawidzę! O Boże! To jak... jak... - Przygryzłem wargę i potrząsnąłem głową bezradnie. A ludzka cząstka mnie zaczęła się zastanawiać, jak Hydranie mogą wszystkim pokazywać całe swoje życie - każdej pierwszej lepszej bandzie obcych.

- Nie dzielą życia ze wszystkimi - mruknęła. - Nigdy nie łączą się z ludźmi, z obcymi. A ważne jest to, że są obdarzani intymnością, a nie z niej odzierani. Taka jest różnica między zjednoczeniem a... pogwałceniem. - Jej głowę wypełniły obrazy z przeszłości; oderwała się od moich myśli, puściła moje dłonie, zaczęła ogryzać paznokieć.

Złapałem ją za tę rękę i pociągnąłem do dołu. Dotknąłem jej myśli - dzielone uczucia rosły, znów ciepłe, jasne i mocne. W tej chwili zdałem sobie sprawę, że kiedy nienawidzę swego daru, to jakbym nienawidził ognia za to, że ktoś mnie kiedyś nim sparzył. I teraz już wiedziałem, że gdybym nawet miał wybór, nie chciałbym być inny.

- Pokonałem go - szepnąłem. - To najważniejsze. Pokonałem Rubiy'ego.

- Spodziewasz się, że w to uwierzymy? - wtrącił nagle Siebeling. Wpakował się myślami pomiędzy nas. - Rubiy cię sondował i niczego się nie dowiedział? Zastawił pułapkę na Dere'a i zamordował go tylko po to, żeby cię wypróbować? A niby dlaczego akurat ciebie? Dlaczego nie nas wszystkich?

- Bo... bo to ja jestem jego kluczem. Bo Dere był moim przyjacielem. Bo... - „Bo Rubiy mnie pragnie". - Do cholery, skąd mam wiedzieć?! - trzasnąłem pięścią w stół.

- Dużo łatwiej mi uwierzyć, że to ty wystawiłeś Cortelyou. Jule mówiła, że wypytywałeś o statki, podobno dla niego. A potem wyszedłeś z Galiess. - Obwiniał mnie, żeby nie obwiniać samego siebie.

- Dere bał się, że Rubiy odkryje, kim on naprawdę jest, i w ten sposób dowie się o nas. Musiał szybko nadać wiadomość. I ja mu pomagałem.

- I przez ciebie go zabili.

- Tak! - Zerwałem się z krzesła. - Ale tego nie chciałem! -A mimo wszystko wiedziałem, że to moja wina, moja... W głowie wciąż jeszcze ziała pustką dziura, którą do niedawna wypełniał ktoś, kto okazał mi więcej przyjaźni niż całe miasto tam, na Ardattee. Siadłem z powrotem i ukryłem twarz w dłoniach.

- Nie potrafisz nawet ukryć poczucia winy - rzekł z obrzydzeniem Siebeling. - Dlaczego tylko Cortelyou? Bo był z Korporacji Bezpieczeństwa? Dlaczego nie zdradziłeś nas wszystkich? A może już zdradziłeś, tylko jeszcze o tym nie wiemy. - Chwycił mnie boleśnie za ramię.

- Ty pieprzony draniu...! - Jednym obrotem wyszarpnąłem się z jego uchwytu, a dłonie zwinęły mi się w pięści.

Wtem między nami znalazła się Jule, przytrzymując mnie na miejscu. (Nie, Kocie, nie...)

- Przestań, Ardan! - Jej umysł stał się teraz dla mnie ochronną tarczą, absorbującą w siebie cały gniew Siebelinga i odwracającą jego bieg. - Nie powtarzaj starych błędów, nie w takiej chwili! On mówi prawdę!

On mówi prawdę" - zadźwięczały mi w głowie jak echo słowa Rubiy'ego i znów poczułem skurcz w żołądku.

- Przed chwilą sam twierdził, jakoby potrafił przekonać Rubiy'ego, że białe jest czarne. Może to samo robi teraz z nami.

Poczułem, jak przez chwilę jej umysł waha się i szuka.

- Nie, rana jest zbyt głęboka. Znam go. Tak głęboko nie mógłby mi skłamać. Mylisz się, Ardanie. - Głos jej się załamał. Stanęła z podniesioną wysoko głową, jakby spodziewała się ciosu. - On przyszedł tutaj po pomoc, spotkało go coś strasznego. Jeśli nie umiesz mu uwierzyć, uwierz przynajmniej mnie. Komuś musisz w końcu zaufać.

Siebeling wstał. Przewaliła się po nim fala ślepej wściekłości i nie byłem w stanie stwierdzić, kogo w tej chwili nienawidzi bardziej - mnie czy siebie.

- Nikt nie musi mi objaśniać, co jest prawdą! Prawdą jest to, że tkwimy w pułapce i ja nas w to wszystko wpakowałem... Przez niego nie ma już żadnej nadziei, żeby wyjść z tego cało! Zdradził Dere'a Cortelyou. Pomoże Rubiy'emu przejąć kopalnię i szantażować Federację, bo lojalny potrafi być tylko wobec siebie. Spodziewasz się po nim czegoś lepszego? Chcesz mu zaufać? To jakbyś popełniła samobójstwo. Ach, nieważne, bo kiedy do tego dojrzeje, zdradzi nas z łatwością, zdradzi ciebie i mnie! - Ruszył do wyjścia.

Jule zacisnęła palce na moim ramieniu, aż się skrzywiłem z bólu, ale nie odpowiedziała Siebelingowi ani słowem.

Stanął w drzwiach i odwrócił się do nas raz jeszcze. Wędrował wzrokiem ode mnie do niej i z powrotem, potem przez długą chwilę coś działo się tylko między nimi dwojgiem, w czym nie miałem żadnego udziału. Ale jego twarz pozostała taka sama.

- Nie potrzebuję. Nikogo nie potrzebuję. - Wyszedł i już nie wrócił.

Jule się ode mnie odsunęła. Opadłem zgarbiony na krzesło i zacząłem obmacywać kieszenie w poszukiwaniu kamfy. Znalazłem w końcu i gapiłem się na nią przez dobrą minutę, myśląc o Derezadym. Potem zmiąłem całą paczkę i cisnąłem w stronę drzwi.

- Cholera jasna! - Zerwałem się na równe nogi. - Nie chciałem, żeby tak się stało! Dere był przecież moim przyjacielem! Chciałem mu tylko pomóc. Dlaczego on mi nie wierzy?! Dlaczego nie może... - urwałem. Jule stała zupełnie nieruchomo, a ja pomyślałem, że nikt nigdy nie powinien odczuwać tego, co teraz widzę w jej oczach. Próbowała się opanować. (Jej uczucia były dla niej o wiele za mocne, zawsze były o wiele za mocne, a teraz...) Z jej myśli wylewał się strumień straszliwego cierpienia.

Zaczerpnąłem głęboko powietrza i zacisnąłem dłonie.

( co się stało? )

( Jule... mam się stąd wynieść? )

( nic ci nie jest? )

Spojrzała na mnie wzrokiem pełnym paniki. Spod jej rzęs wymknęła się łza.

Po chwili zanosiła się płaczem. (Nie rób tak!) Przytrzymałem się krzesła.

- Przepraszam.

- To... to nie twoja wina. On... on... Jak mogłam być taka ślepa!

Siebeling. To przez Siebelinga.

- Jule, on tak na serio nie myśli.

- Sam wiesz... co powiedział. I wiesz, że to prawda. On mnie nie potrzebuje. Nic go nie obchodzę.

- Nie, on na pewno wcale tak nie myślał. Przecież cię zna... - Potykałem się o słowa, taki bezradny, czułem się jak ostatni głupiec. - Lepiej niż ktokolwiek. - „Z wyjątkiem mnie".

- To prawda. On zawsze tak to czuł... odkąd stracił żonę i syna. Myślałam, że tym razem będzie inaczej, że ze mną będzie inaczej. Ale znów się pomyliłam! - Zagryzła wargi, wytarła łzy.

Otoczyłem ją ramionami. Przylgnęła do mnie, zawiesiła się na moim ramieniu, znów wybuchnęła szlochem. Jej smutek wypełnił mi umysł i stał się moim własnym, aż w końcu na jedno okamgnienie miałem ochotę się wyrwać. Ale wiedziałem, że sprawy zaszły już o wiele za daleko i że ja przynajmniej daję jej coś, na czym może się oprzeć.

- Nienawidzę całego świata - szepnęła, tak cichutko, że ledwie dosłyszałem.

Przytuliłem ją jeszcze mocniej i pocałowałem delikatnie lśniące, czarne jak północ włosy.

- Nie, Jule, nie mów tak.... Wszystko będzie dobrze. - Gardło miałem tak ściśnięte, że ledwie udawało mi się wydobyć słowa. Mój umysł akceptował jej potrzebę w ten sam sposób, jak jej umysł zawsze otwierał się przede mną - bez zbędnych pytań próbował jej pokazać, że nie jest sama, że nigdy już nie będzie musiała być sama...

Po chwili łkania ucichły. Przełknąłem ślinę i odezwałem się z trudem:

- Jule... Na Starym Mieście nie nauczyłem się żadnego wiersza, którego miałabyś ochotę posłuchać. A co powiesz na dowcip?

Jule odsunęła się ode mnie, jakby uznała, że postradałem zmysły, a ja uśmiechnąłem się szelmowsko.

- Co powiedziałby półtonowy szczur, gdyby umiał mówić?

- N-nie wiem.

A ja zahuczałem basem:

- Kici, kici, kici...

Zaniosła się chichotem, który szybko przerodził się w prawdziwy śmiech. I przez chwilę staliśmy tak śmiejąc się jak dwoje głupków, a po jej policzkach nadal płynęły krople łez. A potem, choć nie bardzo wiedziałem, czy mam do tego prawo, zapytałem:

- Chcesz o tym pogadać?

Zesztywniała na moment, ale skinęła twierdząco głową. Na powrót usiedliśmy przy stole. Jule ukryła twarz w dłoniach, przysłoniła się opadającymi czarnymi włosami. Dopiero wtedy zauważyłem bukiet polnych kwiatów, które przyniosła tutaj, by poczuć się trochę bardziej swojsko. Kwiaty więdły między nami w jakimś naczyniu z wodą. Pachniały wiosną.

Przez długą chwilę nic nie mówiła. Wyglądało prawie tak, jakby bała się na mnie spojrzeć.

- To głupie... ale trudno jest mówić o sobie... to idiotyczna historia.


W końcu otworzyła przede mną myśli i zaczęła wszystko mi pokazywać.

Wkraczałem w kolejne wspomnienia, które przede mną rozwijała - wspomnienia małej dziewczynki, która odczuwała zawsze o wiele za dużo. Musiała dzielić z każdym wszystkie jego uczucia, własnych uczuć nie potrafiła zatrzymać dla siebie... Wspomnienia o dorastaniu w luksusowym, pustym świecie, w którym przedmioty miały więcej znaczenia niż ludzkie życie, a ludzie, których dobrze znała, wcale się nią nie interesowali, byli sobie nawzajem obojętni... Świadomość, że samo jej istnienie jest dla nich źródłem upokorzeń, kolejnym ciosem, który odsunie ich od siebie jeszcze dalej. Uciekła, bo dłużej nie mogła żyć z własnym przerostem uczuć i ich uczuciową atrofią. Kolejne przeprowadzki, próba ucieczki od tego, przed czym ucieczki być nie może - przeżywała cudze rany, nienawiści i niedostatki, bo inaczej nie potrafiła. Przejmowała się ich bólem, bo inaczej nie potrafiła. I ciągle wykorzystywana, nieustannie zbierała kolejne rany. A chciała tylko znaleźć spokój i kogoś, komu mogłaby zaufać.

Wtedy wspomniała Siebelinga - naprawdę wierzyła, że to właśnie ten... Wstrząsnął nią szloch. (Bo to wszystko było takie prawdziwe...)

- Jule, czego ty się wstydzisz?

- Wszystkich od siebie odstręczam! Próbowałam się utopić, nawet ja nie potrafię z sobą żyć!

- To nieprawda. - Potrząsnąłem nią delikatnie za ramiona. - Nie ma w tobie słabości. Ludzie... nie powinni żyć wnętrzem innych, muszą mieć jakąś ochronę. Ale kiedy rodzisz się dziwolągiem, to jej nie masz i nikt inny nie jest ci jej w stanie zapewnić... To znaczy... To nigdy nie była twoja wina. Nie możesz się obwiniać za to, że taka się urodziłaś.

Nachmurzyła się.

- Wiem, co mówię, Jule - dodałem, choć nie byłem pewien, czy to prawda. - Posłuchaj mnie. To nie głupota starać się go kochać ani pragnąć jego miłości. Ostatnim głupcem jest tylko ten, kto kiedykolwiek pozwolił ci odejść.

Usłyszałem jej długie, drżące westchnienie.

- Siebeling nie wini cię za twój ból, za twoje cierpienie. Przecież sam pomógł ci się nauczyć, jak nie odczuwać wszystkiego dookoła i jak nie cierpieć z tego powodu. Przecież wie, jak ci z tym ciężko. - Jeżeli opinia Jule o nim była choć w połowie słuszna, to tak było rzeczywiście, ale w tamtej chwili trudno mi było nawet udawać, że wierzę w to, iż Siebeling jest człowiekiem.

Już prawie się uśmiechnęła, ale zaraz jej twarz wykrzywił grymas, jakby wciąż jeszcze nie wiedziała, co myśleć.

- On naprawdę nie chciał, Jule. Prawie odchodzi od zmysłów z powodu tego, co się tu dzieje. Nie umie sensownie myśleć, jest zbyt oszołomiony i za bardzo przytłoczony poczuciem winy. Czy nie to zawsze mi wmawiałaś? Założę się, że nawet nie wiedział, co mówi. - A ja też nie myślałem wiele o tym, co mówię, bo inaczej pewnie udławiłbym się własnymi słowami. Chciałem tylko mówić, mówić cokolwiek, co przyniosłoby jej ulgę i uspokojenie. - Jest wściekły, bo cię kocha, a obawia się do tego przyznać, bo się boi, że straci cię tak jak żonę.

Wstała.

- Czy to prawda...? - Cała aż się trzęsła.

- To wszystko prawda - odparłem po prostu, nie wiedząc wcale, skąd mam tę pewność i o kim właściwie teraz mówię, bo przecież... - Nie tylko on czuje coś takiego. - Zorientowałem się, co mówię, dopiero kiedy to usłyszałem; i dopiero kiedy to usłyszałem, zdałem sobie sprawę, że to święta prawda. (Kocham cię. Kocham cię.)

Sięgnęła ponad stołem i złapała mnie za ręce. Pocałowała mnie jeden raz - a moje myśli zapełniły jej uczucia, w jedynej chwili czułości, jaką dane mi było poznać.

- Dziękuję ci, Kocie... - szepnęła. - Jesteś najlepszym, jesteś jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego miałam w życiu. - I znów popatrzyła na mnie tymi swoimi oczyma jak burzowe chmury.

Jej ukochanym na zawsze pozostanie Siebeling. Kiedy to zrozumiałem, coś trzasnęło mi w środku jak odłamany kawałek jej własnego bólu. Nagle poczułem się znów pięciolatkiem, rozżalonym tak, że miałem ochotę się rozpłakać. Dlaczego właśnie on? Dlaczego to musiał być on, dlaczego nie ja? Ja nigdy nic nie miałem!

Ale miłość, jak mówią, jest ślepa, miłość jest szalona - miłość nie ma serca, więc musi z człowieka wydrzeć jego własne. Jule nauczyła mnie, jak nie być obojętnym - wiedziałem, że teraz już nigdy nie pozostanie mi obojętna. Znów wziąłem ją w ramiona, by tak przez chwilę poudawać, że jest moja. A potem rzuciłem na pożegnanie:

- Będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. Wyszedłem z jej mieszkania i ruszyłem w noc.


15


Włączyłem światło.

- Jak się tu dostałeś?! - Siebeling jednym skokiem zerwał się z fotela, na którym siedział bez ruchu w pogrążonym w ciemnościach pokoju. Widok jego twarzy wart był włożonego wysiłku.

- Taki złodziejski sekrecik. - Wykrzywiłem usta. - Zaraz zapytasz, czego tu chcę. Jestem tu dlatego, że w tej jaskini pełnej węży tylko na dwoje ludzi możesz liczyć, a oboje zostawiłeś z rozharatanym sercem. Przyszedłem tu zmusić cię, byś posłuchał wreszcie kilku słów prawdy, ty durny...

- Wynoś się.

- E-e. - Potrząsnąłem głową. Na jego widok znów obudził się we mnie gniew i żal. - Nie wyjdę stąd, dopóki wreszcie nie zrozumiesz.


Złapałem go za przód grubego swetra, pchnąłem na ścianę. Zaczął się wyrywać, ale przecież nie uczył się walczyć w ulicznych bójkach. Przydusiłem mu nerw - zaskowyczał i dał spokój szarpaninie.

- Zgadza się, doktorku. Mogę być bandytą, za jakiego mnie uważasz, jeżeli tylko mnie do tego zmusisz. Ale raczej mnie nie zmuszaj, bo wcale tego nie chcę. - Puściłem go i cofnąłem się parę kroków. - Chcę tylko, żebyś wreszcie posłuchał.

Oczy pociemniały mu ze zdumienia i nagłego strachu. Potarł się po karku.

- Dobra. Mów, co masz mówić. - Cofnął się do swojego fotela i przysiadł na nim, ale wcale się nie rozluźnił.

- Po pierwsze, mam zamiar jeszcze raz ci powiedzieć, że jestem po twojej stronie! - Nie próbowałem go nakłaniać, żeby mi uwierzył, nie tknąłem nawet jego myśli, bo tak bardzo był pewien, że użyję przeciw niemu swojej psycho. - Nie chcesz w to wierzyć, bo przecież wiesz najlepiej, dlaczego miałbym prawo popodrzynać ci sznurki. I wyobrażasz sobie, że wszyscy poza mną gówno mnie obchodzą... bo niby czemu miałoby być inaczej, co? Ty mnie nie obchodzisz, to pewne jak wszyscy diabli. Przez takich jak ty musiałem w to wierzyć. Ale na szczęście nie wszyscy są do ciebie podobni. Jule nie jest. I Dere nie był. A Rubiy... - zaczerpnąłem głęboko powietrza - ty nie masz pojęcia, co to za jeden, ty nic nie rozumiesz! Ja wiem. To człowiek z lodu, psychopata, ten facet jest więcej niż chory. Zamordował Dere'a i sprawiło mu to przyjemność, więc nie chcę, żeby mu uszło na sucho. Prędzej odciąłbym sobie rękę, niżbym zaczął dla niego pracować, czy nie możesz tego zrozumieć? Zrobię wszystko, co będzie trzeba, żeby go zniszczyć. I żeby się upewnić, że nigdy nie skrzywdzi Jule. Wszystko! Choćbym musiał przy tym ocalić ciebie. - Spuściłem wzrok. - Może nawet jestem ci to winien. - Znów spojrzałem na niego. - Nie chcę ci być nic winien.

Wbił się głębiej w fotel i patrzył na mnie ze złością.

- Myślisz, że wszystko już stracone, prawda? - mówiłem dalej. - Teraz, kiedy zabili Dere'a. Ty nas w to wpakowałeś i sądzisz, że właściwie jesteśmy już martwi. Myślisz, że to wszystko twoja wina. - Poczułem nagły przypływ poczucia winy, więc od razu wiedziałem, że mam rację. - Dlatego chcesz teraz puścić wszystko i wszystkich luzem, siedzieć tu w ciemnościach i czekać na koniec. Tak robisz przez całe życie, odkąd odeszli twoja żona i syn. Założę się, że byliby bardzo dumni widząc, co się z tobą stało i co ci zrobili...

Zatopił palce w miękkiej tapicerce fotela, jakby to było żywe ciało.

- No dobrze, mam dla ciebie jedno wyjście, skoro przestałeś sam już szukać. Tym razem tylko ja będę ryzykował. Rubiy wysyła mnie z powrotem do kopalni, ponieważ mi ufa. Sądzi, że się z nim połączę i pokażę mu, jak się dostać do środka. Ale ja spieprzę mu ten jego plan, bo kiedy się tam dostanę, uprzedzę ludzi Federacji. A potem przyjdą tu i was uratują, i wszystko będzie dobrze. Nie masz się czym martwić.

Wytrzeszczył na mnie oczy.

- Mój Boże! Gdybym tylko mógł ci uwierzyć...

- Spróbuj. - Zacząłem przemierzać tam i z powrotem niewielki fragment podłogi tuż przed jego nosem. - Ale dlaczego miałbyś mi uwierzyć? Przecież ty nie ufasz nawet Jule. Guzik cię ta dziewczyna obchodzi. Sprawiłeś, że się w tobie zakochała, a potem wmówiłeś jej, że jest niczym. I ty mówisz, że to ja jestem egoistą, ty pokręcony sukinsynu! Powinieneś popatrzeć do lustra. - Odwróciłem się do niego plecami. -W sekundę oddałbym cię w łapy Rubiy'ego, gdybym nie był pewien, że to zabije Jule. Ty draniu, wcale na nią nie zasługujesz, nie zasługujesz nawet, żeby żyć...

Urwałem, bo jego umysł krzyczał teraz ze wszystkich sił (Wiem! Wiem!...), a ja nieoczekiwanie zdałem sobie sprawę, że wszystko, co mi o nim opowiadała Jule, i to, co ja sam musiałem z kolei opowiedzieć jej, to szczera prawda - że widziałem to w nim od zawsze. Tak naprawdę nienawidził tylko siebie. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego ciągle żyje, kiedy zniszczono mu rodzinę. Cierpiał tak samo mocno jak wszyscy psychotronicy, których leczył, tylko że sam nie miał do kogo zwrócić się o pomoc, bo nikt nie rozumiał jego straty. W czasie swoich psychotronicznych badań w Instytucie Sakaffe próbował zrobić coś dobrego, co pomogłoby mu uwierzyć, że jednak ma prawo dalej żyć. A udało mu się tylko doprowadzić do śmierci porządnego faceta i uwikłać w beznadziejną sytuację siebie i Jule...

Bo jednak bardzo mu na niej zależało. Nawet gdybym był głuchy i ślepy, nadal miałbym tę samą pewność - jego uczucie było aż tak intensywne. Zranił ją, bo się bał. Bał się ją stracić, bał się, że będzie musiał stawić czoło jej śmierci, potem własnej. Zobaczyłem, jak mocno jej pragnie, jak chce przestać zadawać ból sobie i wszystkim dookoła. Tak bardzo się mylił. Ale to silne przyzwyczajenie: przestać walczyć, jeśli się zabrnęło w ślepy zaułek. A teraz, kiedy sądził, że nie ma już nadziei...

On też nic nie powiedział, jakby nie miał - jej - już nic do powiedzenia.

A ja, choć nadal chciałem go nienawidzić, nie mogłem. Dlatego że wejrzałem w jego myśli i zrozumiałem, co tam zobaczyłem. Nie byłem już wypalonym w środku nocnym łowcą, którego wepchnięto do jego biura tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkałem Jule, tak samo jak nie byłem już psychotronicznym głuchoniemym, odkąd spotkałem Hydran. W moim wnętrzu powróciło do życia coś więcej niż tylko dar. Zmieniłem się i, czy mi się to podoba, czy nie, nie potrafiłem teraz wiercić czubkiem noża w jego ranach, tak samo jak nie mogłem przestać kochać Jule... Zacisnąłem zęby.

- Ona będzie wiedziała, doktorku. Zawsze wie. Ale i tak sam jej powiedz. - Ruszyłem w stronę drzwi.

- Kocie, poczekaj! - zawołał za mną.

- Idź do diabła. - Wyszedłem.

Wróciłem na bezimienną ulicę, sunąc bezszelestnie jak nocny łowca; nie miałem ochoty, by dotykały mnie cudze myśli, a tym bardziej wzrok. Szedłem tak, bo nie mogłem się uspokoić - nie chciałem zostać sam ze wspomnieniami w moim pustym, martwym pokoju. Deszcz już ustał i niebo przejaśniało, pod nogami lśniły wszędzie kałuże jak rtęć. Ulice urywały się tuż za portem, ale ja poszedłem dalej, na wzgórza. Tam przez jedno popołudnie czułem się naprawdę wolny, tam ostatni raz widziałem uśmiech Dere'a.

Zaszedłem dalej niż kiedykolwiek przedtem. Światła wystarczało ledwie na tyle, by moje kocie oczy wyszukały drogę. Zatrzymałem się dopiero, kiedy i wspomnienia musiały dać mi odpocząć - po prostu osunąłem się na gąbczastą trawę na zboczu. Otaczał mnie tylko poszum drzew i syk pary z gorącego podziemnego źródła, przetykany cichuteńkimi głosami dzikich nocnych stworzeń. Żadnych ludzkich oczu, żadnych ludzkich myśli, które zakłóciłyby ten idealny spokój.

Chłodny powiew wiatru śmignął mi przez włosy. Wtedy zdołałem oderwać wreszcie wzrok od ziemi i pomyślałem sobie, że ilekroć dzieje się coś pięknego, zawsze brakuje słów, by to opisać. Mgławica Kraba rozciągała się na jaśniejącym z wolna niebie jak złota rybacka sieć na tle czarnego morza, marszczącego się wstęgami jutrzenki. Leżałem, wpatrzony w górę przez długi czas, pootwierałem na oścież wszystkie moje zmysły i wypuściłem umysł w kosmiczną czerń nocy. Miałem ochotę już nigdy się nie podnieść, żeby piękno wypełniło mnie do cna, bo taki byłem go zgłodniały...

Pasemko obcej myśli wplątało się w zwoje moich. W głowie zakotłowało mi się od ślepej paniki, próbowałem się chronić... Aż usłyszałem, jak ktoś mnie woła. Nie był to głos, lecz cały chór myśli. Nie ludzkich - hydrańskich. Wstałem i zacząłem przeszukiwać wzrokiem ciemność, gdy wtem zobaczyłem, że mam ich tuż wokół siebie - chyba z dziesięcioro, cichych jak duchy.


(Co... co tu robicie?) Zaglądałem w twarze jedna po drugiej, świadom, że ich oczy widzą mnie w ciemnościach równie wyraźnie, jak ich umysły czytają w moim. Zauważyłem parę białą jak albinosi, ale nie byłem pewien, czy w tym kręgu są i ci, których poznałem wcześniej. Trudno mi było skupić się na pojedynczych twarzach, skoro w myślach zupełnie nie potrafiłem ich od siebie oddzielić.

Zapytali: (Dlaczego jestem zdziwiony, że ich tu spotykam, na ich własnej ziemi, stworzonej przez ich przodków? Nie urodzili się, aby żyć w ciemnych czeluściach tej planety. Tęsknią za niebem i żywymi stworzeniami tak samo jak obce przybłędy, które im to ukradły.)

Spuściłem wzrok.

Pokazali mi, że przychodzą tu często w sekrecie (żeby zebrać to, co im potrzebne do żywienia i odziewania ciał... a także po to, czym żywią się ich dusze.)

Kiwnąłem głową i poluźniłem myśli, sięgając nimi na zewnątrz, by stać się cząstką tej całości. Ale tym razem nie zatraciłem siebie, kiedy zatonąłem w tym obrazie. Zjednoczyłem się z nimi, bo potrzebowałem współuczestnictwa w tym napełnianiu ducha, potrzebowałem tego bardziej niż kiedykolwiek.

A gdy się zjednoczyłem, nie mogłem powstrzymać dzisiejszych wspomnień, które przelały się przez mój umysł jak krew wzbierająca w ranie i wąską strużką wyciekły w morze ich uwspólnionych myśli, a oni mimo to się nie cofnęli. Głębokie wody pochłonęły mój żal, oczyściły go, przytrzymały w zawieszeniu, podczas gdy oni dzielili się ze mną swoją siłą.

Ale odczułem ich bolesne zaskoczenie i głębiej pod nim strach, kiedy dotarła do nich prawda o ludzkich psychotronikach, którzy obiecali im wybawienie... (Morderstwo - ludzcy psychotronicy zamordowali jednego spośród siebie i zmusili Obiecanego) to znaczy mnie, myśleli o mnie (żeby na to patrzył. Przecież są psychotronikami, jak mogli zrobić coś tak potwornego i przeżyć?)

(Są ludźmi, niejedno potrafią przeżyć) - pomyślałem.

A oni już pytali jedni drugich: (Jakżeż mogli nie dojrzeć...?) Dzieląc z nimi to pytanie, zobaczyłem, że w żaden sposób nie mogli się domyślić - bo chociaż są najlepszymi telepatami, jakich w życiu spotkałem, są tak otwarci, tak swobodnie się dzielą myślami, że nie posiadają żadnych mechanizmów obronnych - nie wiedzą nawet, czym jest kłamstwo. Nie znając nawet tego pojęcia, jak mieli odróżnić kłamstwo od prawdy? Rubiy musiał o tym wiedzieć i wykorzystał to przeciwko nim -wykorzystał ich tak, jak wykorzystywał wszystkich dookoła.

Wtedy oni zaczęli prosić mnie o odpowiedź. (Bo w niektórych częściach ludzkiego umysłu są rzeczy tak dziwne, że bardziej nawet niż obce... Była tam nieprawość, może nawet...) pojęcie tak zamazane, że niemal się zatraciło (oszustwo.) Potrafią się uczyć. Nie są głupcami, za jakich uważał ich Rubiy, a ja się z tego bardzo ucieszyłem.

Musiałem spróbować odkryć im prawdę pod warstwą kłamstw, pokazać, jak zostali zdradzeni, jak utracili nadzieję... (To trudne... ale macie rację. Nie mówili wam prawdy, oni... was oszukali. Nazywamy to kłamstwem. Ludzie ciągle tak robią, bo większość z nich nie potrafi czytać w myślach...) Wcale nie ukrywałem, co czuję do Rubiy'ego ani jak dobrze jest pokazać im prawdę, (...tak więc skłamali wam, żebyście nie wchodzili im w drogę, kiedy będą przejmować kopalnię. Zmącili sobie myśli fałszywymi obrazami, bo nie umieliście odróżnić ich od prawdziwych - tak im się przynajmniej wydawało. Czy coś z tego rozumiecie?) Pozwoliłem im wniknąć głębiej w moje myśli, gdzie próbowali uchwycić lepiej to coś, co nieustannie im się wymykało, a wtedy powróciło tamto słowo-uczucie.

(Teraz już rozumieją... Ale nie jest dla nich jasne, po co ci nowi obcy tu przybyli, jeśli nie po to, żeby dopełnić obietnicy.)

(No, chcą władzy.) Starałem się im pokazać, co znaczą w świecie ludzi te błękitne kryształki. (Jeśli opanują kopalnię, złapią za gardło FKT - tych, którzy rządzą Federacją Ludzką.)

Ale było to tak, jakbym wrzucił kamień w wodę, a na powierzchni nie powstały potem żadne kręgi. (Niezbyt jasne... nie było potrzeby... nie było powodu...) Jak gdyby nie mieli pojęcia, po co komu może być władza. Próbowałem sobie przypomnieć wszystko, co pamiętałem na temat władzy, żeby im pokazać po co. I chyba zrozumieli, bo nagle odczułem w głowie jakąś twardą i ostrą formę, która sprawiła mi ból. Sam dokładnie nie wiedziałem, o czym akurat myślę, kiedy zjawiło się wyraźne stwierdzenie: (Chcą po prostu zadać cierpienie wszystkim słabszym od siebie.) Pojąłem, że musieli zobaczyć w moich myślach wspomnienia z kopalni, sępy z Robót Kontraktowych i Stare Miasto.

(Tak, wydaje mi się, że mniej więcej o to chodzi. Ale władzy można użyć też do czynienia dobra...) Cóż, jakoś nie chciał mi wpaść do głowy żaden stosowny przykład.

Przez myśli przewinęło mi się uczucie graniczące z niedowierzaniem, szeptali między sobą: (Jakie kręte i wstrętne drogi umysłu obrali sobie ci obcy.) A mnie się przypomniało, co mówił Dere - że ludzie to mogą być tacy Hydranie z defektem.

Poczułem, jak nikną resztki ich nadziei. (W końcu zrozumieli, że ludzcy psychotronicy niewłaściwie wykorzystują swój dar, że mają zamiar wyrządzić tylko jeszcze więcej zła. Ale jeśli im się uda, co stanie się z obcymi, którzy teraz mają kopalnię?)

To pytanie zupełnie mnie zaskoczyło. (Nie wiem.) Doszedłem do wniosku, że Rubiy zechce zatrzymać przy życiu tych, co zarządzają kopalnią, żeby mieć w ręku dodatkowy atut. Ale potem pomyślałem o obrączkach - im nikt nie pomoże, bez względu na to, kto zwycięży.

(Widzą teraz, że wszystko to nikomu nie przyniesie nic dobrego.)

Jeszcze raz przejechałem wzrokiem po kręgu niewyraźnych twarzy, rozumiejąc, że nic im już teraz nie pozostało - że to, co nadawało znaczenie ich życiu, zostało zniszczone z powodów, których nawet nie rozumieli. Nie było sposobu, by mogli czemukolwiek zapobiec. Zniknął ostatni cień szansy, że ktoś ich uratuje, że rozpocznie się nowa era. Zrobiło mi się przykro, że musiałem im o tym powiedzieć - było mi przykro i wstyd.

(Ale oni wiedzą, że lepiej jest znać prawdę, dobrze też wiedzieć, że pod pewnymi względami okazali się mądrzy...) Krąg ich myśli zacieśnił się wokół mnie. Nawet jeśli nie jestem rozwiązaniem, które obiecali im przodkowie, byli mi wdzięczni za ukazanie prawdy.

Opuściłem wzrok na własne dłonie. A potem, ponieważ nie miałem nic do stracenia, pokazałem im, jak Siebeling i Jule pracują przeciwko Rubiy'emu, jak próbują go powstrzymać.

Słuchali. A potem zapytali: (Dlaczego chcę pomagać ludziom próbującym zachować miejsce, w którym zrobiono ze mnie niewolnika?)

Przez moment mój umysł próbował ich wykluczyć...

(Z powodu osoby, która jest dla mnie ważna) - odpowiedzieli sobie sami, a ja przekonałem się, że już wiedzą o Jule i reszcie, i o wszystkim, co się między nami wydarzyło.

(Tak. Jest dla mnie ważna.) Przez chwilę czułem, jak wzbiera we mnie stara, ludzka niechęć o to, że rozumieją za dużo. Ale tylko przez chwilę. (Tak więc widzicie, przydałaby się nam każda pomoc.)

W moich myślach zapadła teraz cisza. W końcu odezwali się jednak, ale powiedzieli tylko: (Muszą rozważyć te sprawy głębiej.)

Kiwnąłem głową. (Nie mam wam za złe. Nie jesteście nam nic winni.) Z wyjątkiem może zemsty - ale wiedziałem, że na to nie mogą sobie pozwolić. Czułem się pusty w środku, pozbawiony resztek nadziei. Kolana drżały pode mną i zacząłem się zastanawiać, jak długo już tak stoimy. Przekazali mi, że teraz nie mamy czego ze sobą dzielić z wyjątkiem żalu (a to nie przystoi w tym miejscu.) Ich realne postacie zamigotały. Poczułem, jak rozluźniają się więzy między ich myślami a moimi - wiedziałem, że za chwilę znikną i wrócą do swego ukrytego świata.


(Poczekajcie! Muszę was o coś jeszcze zapytać.) Ich obecność znów się nasiliła. (Musieliście przecież widzieć większość moich wspomnień, wtedy gdy... To znaczy, słyszałem, że umysł nigdy niczego nie zapomina, tylko czasem się nie pamięta, jak znaleźć to, czego się szuka. Muszę się dowiedzieć, co zdarzyło mi się dawno temu... A gdzieś pod spodem: chcę się dowiedzieć, kim byli moi rodzice, dlaczego...)

Znają mój sekret. Ale nie dadzą mi odpowiedzi. (Bo wiedzą też, że u obcych zapominanie ma swoją przyczynę - ma chronić umysł, który jest u nich osamotniony, niczym nie chroniony i długo się goi. A ja przyjąłem zwyczaje obcych, bo tak mnie wychowano, i muszę teraz z nimi żyć. Nauczyłem się zapominać, więc muszę się też nauczyć, że zapominanie ma swoją przyczynę. Niektóre sprawy lepiej pozostawić w spokoju.)

(Nie będą nam przeszkadzać. Cokolwiek uczynimy, ze względu na mnie nie będą się nam sprzeciwiać. Ale sam widziałem, jak jest naprawdę: nie mogą stanąć ani po jednej, ani po drugiej stronie. Muszą nad tym pomyśleć dłużej.)

Jeszcze raz kiwnąłem głową. Krąg ich myśli zaczął mnie delikatnie wykluczać, ale mój umysł nie miał ochoty ich puścić, nagle przerażony utratą kontaktu, który łagodził ból, tej liny ratunkowej, która łączyła mnie z moim ludem. Z takimi jak ja.

W końcu i tak go utraciłem. Nigdy nie byli moją wspólnotą. Zrozumiałem to, kiedy zniknęli z dźwiękiem przypominającym westchnienie. Moją prawdziwą wspólnotę utraciłem dawno temu i na zawsze, do końca już pozostanę człowiekiem. Poczułem się znów jak sierota - wstrętnie.

Schodziłem w dół, znowu sam, i zdjął mnie tak dogłębny chłód, jakbym umarł wraz z Dere'em. Po chwili dojrzałem światła miasteczka, a na śnieżnej równinie baraki kopalni. Przyszło mi do głowy, że zabudowania przypominają zastarzałą bliznę wśród zieleni wzgórz. Ludzie zniszczą wszystko, czego się dotkną. Ale nie miałem dokąd pójść, musiałem wrócić i zagrać z Rubiym w straceńczą partyjkę „Ostatniej Szansy". Nawet jeśli nikt mi nie pomoże czy choćby uwierzy, nawet jeśli Siebeling nadal uważa mnie za pluskwę, za wszawego mieszańca... nawet jeśli Jule nadal go kocha. Tak naprawdę to nigdy w życiu nie miałem przed sobą żadnego wyboru, podobnie jak nigdy nie byłem naprawdę młody.

16


Ktoś budził mnie, potrząsał za ramię. Czyjeś palce wbijały mi się w ciało, a czyjaś irytacja w mózg. Wypełzałem powoli z czarnej, pozbawionej snów czeluści - przez wspomnienia ze Starego Miasta, przez które zawsze wracam do rzeczywistości, przez kolejne warstwy czasu. Sięgnąłem na zewnątrz myślami, spodziewając się zastać obok Jule albo Siebelinga... zamiast nich znalazłem Galiess. A wtedy nagle dźgnęło mnie wspomnienie o tym, gdzie jestem i co się wczoraj stało, i natychmiast się rozbudziłem.

Podniosłem głowę. Kobieca sylwetka rysowała się cieniem na tle słonecznego blasku, nie mogłem dojrzeć twarzy, ale właściwie wcale nie musiałem jej widzieć. Zepchnąłem wspomnienia do ciemnej komórki i tam starannie zamknąłem, klarując resztę myśli. Nie będę teraz o tym myśleć, zwłaszcza nie teraz...

- Wstawaj - rzuciła, puszczając mnie natychmiast, jakby sam mój dotyk przyprawiał ją o obrzydzenie.

Zmarszczyłem brwi.

- A co ci przeszkadza, że śpię? Nie mam nic lepszego do roboty.

- Już masz. Usiądź i posłuchaj.

Podniosłem się powoli, ziewając tak, że omal nie odpadła mi szczęka. (Cały zamieniam się w słuch.) Zesztywniała.

- Rubiy już ci wyjaśnił, czego od ciebie oczekujemy. Udowodniłeś mu, że jesteś wystarczająco silny, udowodniłeś mu też swoją lojalność. - Ale nie jej. - Czas, żebyś odegrał swoją rolę. Zajęło mi dobrą minutę, zanim sobie skojarzyłem, że to, o czym ona mówi, oznacza powrót do kopalni.

- Już czas? Teraz, zaraz? - Przeciągnąłem palcami po starej, postrzępionej bliźnie na żebrach. - Skąd nagle taki pośpiech?

- A czego się spodziewałeś?! - warknęła. Znów zmarszczyłem brwi.

- Może tego, że będę miał szansę zadać komuś kilka pytań. Gdzie Rubiy?

- Nie twój interes. Masz się poddać na lotnisku i pozwolić się zabrać z powrotem do kopalni. Kiedy nadejdzie właściwa chwila, dokonasz zjednoczenia z Rubiym, który będzie tu czekał, otwarty na kontakt z tobą. Tyle właśnie od ciebie wymagamy i za tyle odpowiadasz. I tyle tylko masz wiedzieć.

- Skoro tak twierdzisz... -Wzruszyłem z rezygnacją ramionami. - Jeszcze tylko jedno pytanie: zdążę włożyć portki?

Wyszła z pokoju.

Szliśmy ulicą, która wiodła w stronę portu, krok w krok, ale wcale nie miałem wrażenia, że idziemy razem. Udawałem się tam sam, ona tylko miała tego dopilnować. Przejął mnie dreszcz, choć wcale nie było mi zimno. Zatrzymałem się przy frontowej rampie, przed przeszklonym wejściem do hali portowej, i obejrzałem się na pustkowie za plecami. Zieleń wzgórz zapiekła mnie w oczy, a ja przesuwałem wzrok w górę, aż wreszcie dotarłem do osnutego szarą pajęczyną nieba. Zastanowiło mnie, czy jeszcze będę je oglądał.

- Wiesz, co masz robić - rzuciła. - Będziesz stale obserwowany. I nie zapominaj: my jesteśmy twoją jedyną ochroną. Jeśli nie zrobisz, co ci każemy, jeśli nasz plan zawiedzie, zostaniesz tam niewolnikiem na resztę życia.

Opuściłem wzrok.

- Tak naprawdę wcale nie chcesz, żebym to zrobił, co? - powiedziałem, żeby stłumić uczucia, które wywołały we mnie jej słowa. - Słuchaj, jeśli masz ochotę, możesz w każdej chwili mnie zastąpić... - Z ironicznym grymasem wskazałem jej wejście.

W zwojach jej myśli aż zaiskrzyło. Ona rzeczywiście chciała pójść zamiast mnie - chciała zająć honorowe miejsce, które jej się należało, dokonać ostatecznego czynu, który odda Górnictwo Federacyjne prosto w ręce Rubiy'ego i zapewni im świetlaną przyszłość. To jej się należało - jej, nie mnie, bo prawie całe życie pracowała na jego przyszłe tryumfy - pracowała dla Rubiy'ego i z Rubiym, modelując go i ucząc, służąc mu i go czcząc. Był jej wytworem i jednocześnie jej bogiem. To ona wyciągnęła go z rynsztoka, kiedy był zwykłym rzezimieszkiem -wściekłym i bezsilnym, ale aż jarzącym się od talentów i możliwości. Nigdy nie umiała zapanować nad własnym życiem - on rozwiązał za nią ten problem. Wkrótce potem błagała, żeby ją wykorzystał, jak tylko mu się spodoba. Poświęciła życie, żeby go uczyć, żeby wspierać na drodze do sukcesu... Dobrowolnie uczyniła z siebie jego niewolnicę.

A teraz tak jej się odpłaca: doszedł do wniosku, że przeterminowały się jej użyteczność, jej talent, a także jego potrzeby względem niej... jego do niej miłość. Pozwolił się uwieść i odepchnął ją z powodu byle brudnego kundla o moralności zwierzęcia... Zaniedbała wszelkiej obrony; przez chwilę widziałem samo dno jej goryczy i myślałem, że tu, na ulicy, użyje przeciwko mnie swojej psycho.

Ale w mgnieniu oka się opanowała. Oddała całe życie w ręce Rubiy'ego - mógł je wedle życzenia wykorzystać lub wyrzucić. Każdą jego decyzję przyjmie wdzięcznie, bez sprzeciwu, tak jak to robiła zawsze... I nie ma znaczenia, jak bardzo jej się to nie spodoba ani jak bardzo mnie nienawidzi. Zacisnęła dłonie, jej usta zadrżały.

Poluzowałem własne zapory i wziąłem głęboki oddech -przez chwilę było mi jej prawie żal.

Obok przeszła para psychotroników z miasta, zezując ku nam z ukosa. Obróciłem się i bez słowa ruszyłem za nimi w stronę rampy.

Kiedy znalazłem się w środku, zatrzymałem się, czekając, aż wycieknie ze mnie cała nienawiść. Miałem teraz własne zmartwienia. Stałem wpatrzony w mozaikową supernową pod swoimi stopami i myślałem sobie, że bardzo pasuje do mojej obecnej sytuacji. Teraz wystarczyło tylko znaleźć kogoś, kto ochoczo zamieni mnie z powrotem w kopalnianą własność. Rozejrzałem się dookoła, bo nie wiedziałem, od czego zacząć. Nigdzie nie spostrzegłem żadnych strażników, którym mógłbym leżeć na sercu. Zaczynałem już myśleć, jakie to byłoby śmieszne, gdybym nie znalazł tu nikogo, kto chciałby mnie zgarnąć.

Wtedy przez podświetloną fontannę dostrzegłem Jule - rozmawiała z jakąś kobietą. Ruszyłem w jej stronę, bo chciałem ponieść ze sobą jej uśmiech, który doda mi odwagi.

Kiedy podszedłem do granatowej jak noc lady, Jule stała odwrócona w drugą stronę, zajęta rozmową. Bez zastanowienia wyciągnąłem rękę, żeby się oprzeć o blat. I wtedy nagle mój nadgarstek szarpnęła jakaś niewidzialna siła, która przypłaszczyła go do krawędzi. Przestraszyłem się: ręka tkwiła mi w jakiejś pułapce i nie mogłem nią poruszyć. Przy mnie po obu stronach lada rozjarzyła się na czerwono.

Kobieta przy Jule natychmiast zaczęła się cofać. Ja szarpałem się z uwięzioną ręką, wzrokiem napotkałem przerażone spojrzenie Jule. Zobaczyłem, jak przyciska ręce do piersi i z niedowierzaniem potrząsa głową. (Już za późno... za późno...) Rzuciłem okiem na uwięziony nadgarstek i świat wskoczył z powrotem na swoje miejsce - to obrączka. Nagle wszystko, co tutaj robiłem, nabrało jakiejś przerażającej realności i uderzyła mnie nagła myśl: A jeśli się nie uda?

Przestałem się szarpać, kiedy otoczyła mnie garstka portowych strażników z wymierzonymi we mnie paralizatorami.

- Ratunku! - szepnąłem, nie odrywając wzroku od Jule.

Przesłała mi smutny, bezradny uśmiech, a jeden ze strażników zakuł mnie w kajdanki. Potem kazali jej przycisnąć coś na konsolecie. Kiedy to zrobiła, moja ręka oderwała się od lady. Strażnicy wyprowadzili mnie z holu. Czułem myśli Jule, pełne wdzięczności. Wiedziała. Siebeling wszystko jej powiedział.

Dwaj strażnicy wprowadzili mnie do pustego biura, popchnęli na krzesło, jeden przejechał mi ręką po twarzy.

- Nie ma pyłu. Musiał być krótko w kopalni albo długo jest tutaj. Przypilnuj go, a ja pójdę to zgłosić.

Wyszedł. Ten drugi stanął za biurkiem, wycelował we mnie pistolet. Poprawiłem się na plastikowym krześle, próbując usadowić się nieco wygodniej, ale miało fatalny kształt, a i ja nie byłem w nastroju do relaksu. Pomyślałem o Jule, o tym, żeby sięgnąć do niej myślami, ale strażnik był telepatą, i to niezłym. Nie chciałem, żeby podsłuchiwał, był za blisko, więc czułem się skrępowany. Zmusiłem się, żeby o niej nie myśleć. Ale wtedy natychmiast przyszły mi na myśl kopalnie, a o tym także nie miałem ochoty rozmyślać. Jeszcze raz popatrzyłem na strażnika. Westchnął i przesunął pistolet.

- Ładna pogoda - rzuciłem, bo musiałem coś powiedzieć. Popatrzył na mnie trochę dziwnie.

- Jak ci się udało wydostać? Myślałem, że to niemożliwe. -Ale był przecież psychotronikiem, więc nie mogłem oprzeć się myśli, że wie doskonale, jak się tutaj znalazłem.

- Teleportowałem się.

Zmarszczył brwi. Obserwowałem, jak się zastanawia, umysł miałem otwarty i przejrzysty. Galiess nawet strażnikom nie powiedziała prawdy o mnie ani o tym, co mam zrobić. Chciała się upewnić, że nie będę traktowany ulgowo, że nikt mi zbytecznie nie zaufa. Ale przynajmniej nie musiałem się nią dłużej przejmować. Musiałem myśleć tylko o sobie, o tym, w jaki sposób zmuszę tamtych w kopalni, żeby mnie wysłuchali. Będzie tam Joraleman, a on jest w porządku i wie, co się wydarzyło. A kiedy już będzie po wszystkim, wypuszczą mnie, bo będą mieli dowód na to, że przez cały czas byłem agentem. No jasne, przecież muszą mnie wypuścić...

Otworzyły się drzwi. Wrócił tamten strażnik, prowadząc ze sobą Kielhosę. Zamknąłem oczy i zacząłem żałować, że jednak nie potrafię się teleportować.

Przejażdżka z miasta na śnieżne pustkowie wyglądała tak samo jak przedtem, tylko że tym razem miałem związane ręce, a Kiehosa był uzbrojony. Nie odezwał się ani słowem, ale wiedziałem doskonale, co myśli, więc może to i nawet lepiej. Był w mieście na przepustce. (To jego cholerne pieskie szczęście...) No cóż, ja w pewnym sensie też.

Miałem nadzieję, że kiedy dotrzemy do śnieżnego wózka, zobaczę Joralemana, ale się zawiodłem. Dwie obrączki ładowały zapasy, obserwował ich siedzący na jakimś pakunku strażnik. Kielhosa podszedł do niego.

- Macie miejsce dla jeszcze dwóch?

- Już wracasz? - Strażnik patrzył na niego z zaskoczeniem.

- Nie z własnej woli. - Kielhosa przesłał mi ponure spojrzenie. - Mam tu specjalną przesyłkę. Ile wam to jeszcze zajmie?

- Już prawie kończymy. - Strażnik wstał i przeciągnął się. Popatrzyłem na lśniącą w jego dłoni rózgę. - Chociaż musiałem sobie mocno nadwerężyć rękę. Wasze pokazowe sztuki nie przeciążają się zbytnio robotą. A ten skąd się wziął? Nowy rekrut? - Roześmiał się.

- Dla nich to jak święto. A ten... nie. Myślał szczurek, że tu można złożyć wypowiedzenie. - Potrząsnął mnie mocno za ramię. - Zgarnęli go na lotnisku.

Kątem oka dostrzegłem, jak obrączki podnoszą głowy. Kielhosa zadbał, żeby dosłyszeli. Przeraziły mnie ich błękitne twarze - już zdążyłem zapomnieć.

- Tak? A jak wam się wyrwał?

- To długa historia, nawet nie znam całej. Długo go nie było. Ale w końcu każdy z nich musi wyleźć z nory, jeśli przedtem nie zamarznie albo nie umrze z głodu.

- Dwadzieścia batów przekona każdego, żeby więcej nie próbował. - Strażnik zerknął na mnie i trzasnął znienacka rózgą.

A ja się zastanawiałem, jak mogłem być taki głupi. Strażnik odszedł, poganiając przed sobą obrączki z resztą pak w stronę drzwi ładowni. Po chwili usłyszałem zatrzaśnięcie drzwi. Kielhosa pchnął mnie w kierunku wozu. Wgramoliłem się do wnętrza kabiny i usiadłem na tylnym siedzeniu. Ledwie zmieściłem nogi. Kielhosa z przekleństwem pchnął mnie pod przeciwległe okno i sam usadowił się obok. Strażnik usiadł z przodu. Obrączka, który prowadził, obejrzał się teraz na mnie przez oparcie. Potem zapalił silnik, a ja zapatrzyłem się w śnieg za oknem, czując w żołądku kamień. „Ty pieprzony kretynie. Dwadzieścia batów..." Mój Boże, ile to w ogóle jest? Tyle co wszystkich palców u rąk i nóg. Ale ja przecież wcale nie próbowałem uciekać. Wracałem teraz, żeby powiedzieć im o spisku. Jestem po ich stronie - i muszę o tym pamiętać. Nie każą mnie bić, kiedy to zrozumieją. Obróciłem się na siedzeniu.

- Hej, Kielhosa...


17


Nie uwierzyli mi. Kielhosa zabrał mnie do dyrektorów kopalni. Stanąłem na nieskazitelnie białym dywanie i powiedziałem im wszystko, co wiem. Wysłuchali każdego słowa. A kiedy skończyłem, wybuchnęli gromkim śmiechem. Nie było tam nawet Joralemana, żeby mnie poparł - potem, kiedy już było za późno, wydobyłem od Kielhosy, że jeszcze jest w miasteczku. Dyrektorzy nazwali mnie kłamcą, widzieli we mnie tylko przestraszonego chłopaka, szczura w pułapce, który próbuje chronić własną skórę, i nic, co mówiłem, nie mogło ich przekonać, że jest inaczej. Naczelny kazał Kielhosie przypilnować, żeby wymierzono mi karę.

Kielhosa próbował mnie wybronić:

- Panie dyrektorze, myślę, że powinien pan wiedzieć, że to właśnie ten obrączka, który uratował życie szefowi zaopatrzenia Joralemanowi. Zaczekajmy, aż Joraleman wróci... - Zawahał się.

Twarz dyrektora pociemniała.

- Co? To on? Ten psychotronik, czytający w myślach? - Jego własne myśli wypełnił teraz strach. - Co pan sobie wyobraża, do cholery, że pan go tu przyprowadza i naraża nas na... Zabrać go stąd! I dodać mu do wyroku kolejne dziesięć za marnowanie naszego czasu.

Tak więc powędrowałem między dwoma strażnikami przez kopalniany plac, gdzie stały już setki przyglądających się w milczeniu ludzi. Biały odblask słońca na nieskończonych połaciach śniegu raził mnie w oczy i wydawało mi się, że już nie zdołam się dowlec do miejsca, gdzie stały inne obrączki. Wypędzili na powierzchnię wszystkie nieszczęsne, roztrzęsione niebieskie buźki, które akurat nie kopały rudy, żeby przyglądały się temu, co się będzie ze mną działo. Tak żeby inni nigdy nie próbowali tego, czego spróbowałem ja. (Ale przecież wcale tego nie zrobiłem!) Jeden ze strażników potrząsnął głową. Potknąłem się nie wiadomo na czym; przejście na drugą stronę placu zdawało się trwać wieki. Na tle rozjarzonej bieli widziałem twarze tych innych jak nawleczone na sznurek niebieskie paciorki. Znienacka przypomniałem sobie o Mice. Wiedziałem, że jeśli tu stoi, pomyśli sobie, że mu wtedy skłamałem. Paskudnie się z tym czułem, tak jakby to naprawdę miało jakieś znaczenie. Nie mogłem się zmusić, żeby poszukać go myślą, nie mogłem nawet patrzeć na te rzędy twarzy... Było za jasno, żeby cokolwiek zobaczyć.

Widziałem za to srebrzystoszary metalowy słup tuż przede mną. Próbowałem się wyszarpnąć, ale przykuli mi ręce nad głową. Poczułem na policzku gładki, zimny napór metalu, w ustach gorzkawy smak strachu. Ktoś rozerwał mi koszulę na plecach. Drżałem jak liść. Ktoś zaczął coś mówić, ale słowa wpadające mi do uszu jakby straciły sens, choć przecież były o mnie. Kątem oka widziałem strażnika, który czekał z jarzącym się łukiem rózgi. Przypomniałem sobie, jak to było, kiedy raz dostałem nią z całej siły, bo próbowałem się obijać na dole w kopalni. Próbowałem sobie wmówić, że to, co mnie czeka, wcale nie będzie dwadzieścia razy gorsze. A potem jeszcze dziesięć za to, że udawałem człowieka... Starałem się pamiętać, że mam liczyć, żeby zająć czymś myśli i żebym wiedział, kiedy to się skończy... O mój Boże, niech już wreszcie będzie po wszystkim! Ja...

- Zaczynać.

Nadlatująca w powietrzu rózga wydała przeciągły świst, a kiedy zderzyła się z moim grzbietem - ostry trzask. Piekący ból, jakby rozlał mi się po skórze gorący tłuszcz, od którego natychmiast zapomniałem o piekącym zimnie metalu na policzku. Próbowałem liczyć na głos „raz", ale się tylko zachłysnąłem, zazgrzytały mi zęby. Potem było „dwa", a ja próbowałem wtopić się w zimny metal słupa, kiedy po moim grzbiecie przepłynął kolejny strumień lepkiego ognia. Zdusiłem w sobie jęk. Usłyszałem znów wysoki śpiew rózgi, zebrałem się w sobie, żołądek ścisnął mi się gwałtownie i było „trzy". Przygryzłem wargę. Jeszcze raz i było „pięć". Nie, źle, „cztery". A może „siedem"? Nie mogłem liczyć na palcach, bo dłonie zacisnęły się kurczowo w pięści. Jeszcze raz - i już wiedziałem, że nie okażę się dzielny... Jeszcze raz - i to przestało być ważne. Ukryłem twarz w chłodzie słupa i wypuściłem z siebie krzyk, żeby w jedyny dostępny mi sposób uwolnić się trochę od bólu. Nie pozostało mi nic, tylko czekać, aż uderzy jeszcze raz i jeszcze... Wreszcie wydawało mi się, że już bardziej boleć nie może, a wtedy dostałem jeszcze raz. Zawisłem bezwładnie na słupie, kajdany wrzynały mi się w pokrwawione nadgarstki. Ledwie to zauważyłem. Wydawało mi się, że właśnie doświadczam, jak to jest, kiedy człowiek pali się żywcem. Zacząłem wymiotować. Myślałem, że zemdleję, ale w żaden sposób nie potrafiłem pozbyć się bólu... Całe moje życie zwinęło się w pętlę - ani początku, ani końca - będzie tak trwało wiecznie, a ja już na wieczność będę widział, słyszał i czuł to wszystko...

A potem się skończyło. Rozkuli mnie, odciągnęli na bok. Usłyszałem głos, którego nie poznawałem, jak wciąż jeszcze błaga ich, by przestali, głos, który nie może przecież należeć do mnie... Nie mogłem się utrzymać na nogach.

Potem mnie stamtąd zabrali. Czułem, jak wzdłuż linii niebieskich twarzy wloką się za mną mdłości i strach. Wszystko teraz wydawało mi się takie odległe jak widziana w lustrze gwiazda. Potem coś szarego i płaskiego uderzyło mnie w twarz -leżałem twarzą w dół na pryczy. Ktoś przykuł mi nogę do łóżka, a potem zostałem sam w pustej klitce. Ta cząstka umysłu, która zachowała odrobinę świadomości, odczuwała suche łkanie, rwące mi gardło.

Leżałem tak bardzo długo, obolały, słuchając własnych jęków. W końcu i to się urwało. Gdzieś na krańcach świadomości orientowałem się, gdzie jestem - w infirmerii, a raczej w jej części wydzielonej dla obrączek. Poza mną nie było tu nikogo. Cieszyło mnie to, bo wtedy nienawidziłem równo wszystkich na tym przeklętym świecie.

Minęło sporo czasu, zanim ktoś się tu pojawił. Głuchy odgłos czyichś kroków przemierzył całą salę, potem się zatrzymał. Ktoś wymamrotał: „O Boże!", dotknął mojego ramienia. Zakląłem i dłoń się odsunęła. Już zaczynałem mieć nadzieję, że znów jestem sam, ale usłyszałem:

- Przykro mi, mały. Przykro mi, że to się stało.

To był Joraleman. Miałem ochotę odpowiedzieć: „Mnie też jest przykro", ale po prostu nie miałem siły.

Odczekał dłuższą chwilę, zanim znów się odezwał.

- Wezwał mnie Kielhosa. Fatalnie wybrałeś sobie porę, wiesz? Musiałeś dać się zgarnąć akurat, kiedy mnie tu nie było? Oni też mogliby zaczekać, aż wrócę! Ale dlaczego musiałeś rozwścieczyć dyrekcję tą wariacką historyjką? Przecież chyba nie jest prawdziwa? -To w zasadzie nie było nawet pytanie.

Starałem się odwrócić głowę, żeby wydusić z siebie jedno słowo:

- Prawdziwa!

- Czekaj - przyklęknął. - Mam tu jakiś środek przeciwbólowy. - Odsunął na bok moją podartą koszulę jak najdelikatniej, ale i tak miałem wrażenie, że razem z nią odrywa mi skórę z grzbietu. Zawyłem, załkałem. Przez czerwony płomień cierpienia w głowie wyczułem jego obrzydzenie tym, co zobaczył. - Boże, nigdy nie mógłbym zostać lekarzem.

Wyraźnie zbierało mu się na mdłości. Wyłączyłem obraz tego, co widział. Na plecy spadł mi syczący strumień sprayu, na ułamek sekundy poczułem przeraźliwy mroźny chłód. Zimno rozpostarło się po plecach i zanikło, a razem z nim zanikł też palący płomień. Świat zaczął się rozciągać poza wąskie granice bólu. Podniosłem oczy.

- Dzięki - wycharczałem.

- Nie ma o czym mówić. - Odwrócił wzrok. - Słuchaj, muszę przyznać, że ta historia, którą słyszałem od Kielhosy, nawet dla mnie brzmi jak jakaś paranoja. Na miłosierdzie boże, czemu opowiadałeś takie rzeczy przed Radą Nadzorczą?

Potarłem oczy.

- Wtedy uznałem to za dobry pomysł. Kielhosa ich prosił, by poczekali na pana, próbował ich przekonać, żeby mnie nie karali.

Nie mogłem dłużej patrzeć mu w twarz, ale wyczułem na niej lekki półuśmiech.

- To mój przyjaciel, jest mi coś niecoś winien. A wie, co ci zawdzięczam. Poza tym nie wszyscy tutaj sądzą, że biciem porozwiązujemy wszystkie problemy. Co z tobą, myślisz, że będzie cię do śmierci nienawidził za tę sztuczkę ze śnieżnym wózkiem?

Jemu się to nawet wydaje zabawne. Ale po tym, co usłyszał dzisiaj, musiał chyba dojść do wniosku, że jesteś patologicznym kłamcą.

Jęknąłem.

- Może coś nam po drodze umknęło. Spróbuj mi to opowiedzieć jeszcze raz.

Usłyszałem, jak siada na sąsiedniej pryczy. Wciąż opadały mi powieki.

- Niczego więcej nie chcę... Musi mi pan uwierzyć, Joraleman, przecież pan wie, co się zdarzyło z tamtym wózkiem! Sam pan mówił, że to nie był wypadek. Czy pan im to powiedział? Wyglądało, jakby o niczym nie mieli pojęcia.

- Tak, opowiedziałem im, przynajmniej tyle, ile potrafiłem sobie przypomnieć... - urwał. -To było jak przypominanie sobie fragmentów snu. Niektóre były wyraźne, inne za mgłą. Nawet teraz nie potrafię sobie wszystkiego przypomnieć. Czasami z nagła powraca mi jakiś fragment. - Brzmiało to tak, jakby sam przestał wierzyć, że to się kiedyś działo naprawdę. - Ale problemy ze Strachami to nie to samo co terrorystyczny spisek w celu przejęcia kopalni.

- Czy nie pamięta pan, co się działo z tym wózkiem?

- Tak! Tak, tego przecież nie mógłbym zapomnieć. W każdym razie podałem to w raporcie. - Westchnął. - Oni stwierdzili, że to zwykła awaria sprzętu. Od miesięcy nie mamy tu uczciwego mechanika. - Przyszło mu na myśl, że nikt nigdy go o to nie wypytywał; nikt tu nigdy nie wierzył, że ktokolwiek mógłby zagrozić złożom tellazjum, że komukolwiek udałoby się tu przedostać.

- No, jeśli oni nawet panu nie wierzą... - Głos mi się załamywał. - Po co to w kółko opowiadać, skoro nikt nigdy nie uwierzy? Po co w ogóle próbować? Pieprzcie się, zawszone pętaki. Zasługujecie na wszystko, co się z wami stanie i niech mnie diabli, jeśli mnie to obejdzie. Jule zwariowała... Dlaczego musiała się zakochać akurat w Siebelingu? Dlaczego... - i zapadłem się w obłoki gdzieś na krawędzi snu.



Joraleman złapał mnie za ramię i potrząsnął.

- No, dalej, przynajmniej cię wysłucham. Spróbuj opowiedzieć mi całą resztę.

- Cholera! - zakląłem, a on natychmiast mnie puścił. - Zapytaj pan Kielhosę, on to słyszał. W portowym miasteczku jest teraz grupa psychotroników, którzy planują przejęcie kopalni... - Jakoś udało mi się zebrać myśli i opowiedzieć mu wszystko do końca. - ...a ja miałem tu wrócić, żeby Rubiy miał jakiś punkt zaczepienia do teleportacji. Planuje wszystkich zagazować, jego ludzie tu wejdą i opanują cały kompleks. Jeśli nie dokonam zjednoczenia, nie będą mogli nic zrobić, ale wtedy ci, z którymi współpracuję, zginą. Pomyślałem sobie, że jeśli zdołam was ostrzec, pomożecie... Pojedziecie do miasta i ich zgarniecie. Powiedziałem wszystko Kielhosie, ale on mi nie uwierzył, nikt mi nie uwierzył.

- Trudno naprawdę mieć im to za złe. Tę historię trudno byłoby przełknąć, nawet gdybyś był w policyjnym mundurze, a co dopiero z obrączką na ręce. Ale Kiel przypomniał sobie, że kiedy wykupywał twój kontrakt, działy się koło ciebie jakieś dziwne sprawki. Dlatego w ogóle zgodzili się ciebie wysłuchać. No i dlatego że uratowałeś mi życie.

- Jasne... Kiedy się dowiedzieli, kim jestem, z wdzięczności dodali mi kilka batów. - „Psychotronik, czyta w myślach, świr..."

Joraleman zmiesił w ustach przekleństwo, potem potrząsnął głową.

- Ignorancja jest matką strachu.

- A pan uważa, że się mnie nie boi? Nie ma pan nic do ukrycia?

Myśli mu zawirowały. Przez sekundę patrzył na mnie gniewnie, potem westchnął.

- Widzisz, w tym cały problem. Dla większości ludzi jedynym, który zagląda im w dusze, jest Bóg. A ta większość wolałaby, żeby nawet Pan Bóg miał przy tym trochę gorszy wzrok.

(Królestwo ślepców) - pomyślało mi się.

- Co mówiłeś? - Zamrugał i jeszcze raz potrząsnął głową.

- Nieważne.

- Jeśli pracowałeś... pracujesz z tymi agentami FKT, to skąd u ciebie w ogóle ta obrączka? Chyba tego nie zaplanowaliście?

- Nie. Wyrzucili mnie z grupy jeszcze na Ardattee.

- I przekazali cię Robotom Kontraktowym?

- Tak... To długa historia.

- Na pewno. Ale mimo to nadal im pomagasz - i jeszcze nam?

Nie odpowiedziałem.

- Dlaczego? Odwróciłem twarz.

- To sprawa osobista.

Joraleman przez dłuższy czas się nie odzywał. W końcu oświadczył:

- Pogadam z nimi.

Nie mogłem sobie przypomnieć, kogo ma na myśli. Wyszedł, ale ledwie to do mnie dotarło. Nikt mi nie pomoże, nikt nie wysłuchał świra-niewolnika. Zrobiłem wszystko, co mogłem, a jednak mi się nie udało, zmarnowałem naszą ostatnią szansę. Siebeling wpadnie w pułapkę, może oboje zginą, a ja na zawsze pozostanę niewolnikiem... Dłonie zwinęły się w pięści, a obrączka werżnęła się w opuchnięty nadgarstek. Plecy miałem jak ochłap żywego mięsa. Nie byłem bohaterem - byłem tylko mieszańcem, wyrzutkiem, który ledwie potrafi naskrobać własne imię. Jak mogłem się łudzić, że potrafię cokolwiek zmienić?

Odkąd po raz pierwszy ujrzałem Quarro i pojąłem, co to znaczy wieść wolne życie, każdy, kogo spotykam, zaraz zakuwa mnie w swoje łańcuchy - łańcuchy potrzeb, chciwości, winy. Poruszyłem stopą i usłyszałem brzęk kajdan przy kostce, przeraźliwie głośny w otaczającej mnie ciszy i pustce. Pół roku temu ledwie radziłem sobie z ciężarem własnego życia - jak, do cholery, mam teraz w pojedynkę zbawić Galaktykę? Całkiem sam... Przez całe życie jestem ciągle całkiem sam...

W końcu zasnąłem. A gdzieś pośród sennych mroków spotkałem tę, którą widywałem tylko od snu do snu, która znikała mi z pamięci, skoro tylko otworzyłem oczy. Była równie samotna jak ja, znała gorycz tych, co wszystko stracili; wędrowała teraz sama, na zawsze zatracona gdzieś w moich snach. Jej umysł dotykał niegdyś mojego z czułą miłością, gdzieś, kiedyś, w innym życiu; jej głos umiał sączyć nadzieję, której nie było już nawet w niej samej. Śpiewała mi do snu o tym, że wracamy do domu. .. Jej duch błądził po opuszczonych korytarzach moich myśli i pomagał mi odnaleźć siłę tam, gdzie już się jej nie spodziewałem; zmuszała mnie do życia, kiedy chciałem już tylko umrzeć. Imienia jej nigdy nie poznałem, bo ukryła je na samym dnie myśli. Twarz też zawsze kryła przede mną; nigdy jej sobie nie przypomnę, bez względu na to, jak bardzo bym za nią płakał, jak mocno bym jej potrzebował, choćbym wyciągał ręce w prośbie, by zamknęła mnie w ciepłym kręgu ramion...



Obudziłem się w ciemnościach. Zamrugałem, szarości poodpływały na swoje miejsca, ale nadal nie widziałem wyraźnie. Mój umysł oplatał się wokół czegoś, czego cała moja reszta jeszcze nie rozpoznawała. Coś wyrywało mnie ze snu tak jak wtedy, na ulicach, kiedy nadchodziła taka konieczność. Nasłuchiwałem w napięciu. Starałem się leżeć nieruchomo, dopóki się nie dowiem, dlaczego to robię.

Światła pogaszono na noc, ale miałem przeczucie, że do dnia już niedaleko. Wiedziałem, gdzie się znajduję, wiedziałem też, że oprócz mnie jest tu teraz ktoś jeszcze, śpi o kilka pryczy dalej. Poruszył się i zakaszlał. Poczułem, jak odrętwiała od snu ręka zaciska mi się w pięść. Poczułem też, jak coś liznęło mnie po krawędzi nerwów. To moje plecy, środek przeciwbólowy przestaje działać... A potem przypomniało mi się, o czym śniłem: w samym środku labiryntu koszmarów czuła myśl o niej i ta potrzeba, żeby jej dosięgnąć przez nieprzebyte dystanse czasu i przestrzeni, nieprzebyte bariery utraty. Dosięgnąć całą mocą, której nigdy nie wystarczy...

Aż w pewnej chwili wydawało się, że mocy mi wystarcza, a nawet jest nadto - cały mój umysł rozpłomienił się mozaiką nie nazwanych kolorów, które jaśniały i jaśniały coraz bardziej, wypełniając pustkę we mnie. Uzyskałem już wszystkie odpowiedzi, osiągnąłem spokój, zrozumienie i miłość.

Ale nie potrafiłem tego wrażenia zatrzymać; czułem, jak pasma rozplątują się, a kolory blakną. Rzuciłem na szalę ostatnie resztki sił, jakie mi jeszcze zostały, podsycając tę jasną wzorzystą materię wszystkim, co tylko dało się znaleźć, bo jeśli się teraz rozpadnie i pozostawi mnie z moją pustką, to nie będę w stanie tego znieść.

A jednak rozerwała się, leżałem oszołomiony w ciemnościach, nie wiedziałem, czy to był sen, i nawet nie chciałem wiedzieć. Ciało i umysł miałem wciąż napięte jak struna. Nasłuchiwałem i czekałem... właściwie na co?

- Kocie?

Zamarłem. Ostrożnie podniosłem głowę, próbując obejrzeć się przez ramię, ale z bólu pociemniało mi przed oczyma. Przy łóżku stała Jule w długiej jasnej koszuli. Jule. Widziałem jej twarz okoloną czarnymi włosami, rysującą się miękko na tle ciemności. Nie śmiałem mrugnąć, mimo że wzrok przesłaniały mi łzy bólu, bo wiedziałem, że kiedy mrugnę, ona zniknie. (Nie pozwól, żebym się zbudził. Zostań. Jesteś piękna. Jesteś taka piękna...)

Podeszła bliżej - dotknęła mojej dłoni. Złapałem ją za przegub - żywe ciało. Była tu naprawdę. Zamrugałem i po policzkach stoczyły mi się dwie łzy.

(Jak się tu dostałam?) Wpatrywała się we mnie i wyraźnie nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Potem rozejrzała się wśród otaczającej ją ciemności. (Nigdy tu nie byłam!) Wpadła w panikę. (To się dzieje naprawdę. Ale jak to możliwe, Kocie? Nigdy nie widziałam tego miejsca! Nie powinnam była się tu znaleźć!)

Głowa opadła mi na twardy materac. Odpowiedź nadeszła sama. (To zjednoczenie).

Jule odgarnęła mi włosy z czoła. (Masz aż tyle siły?)

To właściwie nie było pytanie, więc nawet nie próbowałem odpowiadać.

A ona uśmiechnęła się leciutko, klękając przy mnie. (Czegoś takiego nigdy jeszcze nie przeżyłam. Tak intensywne - aż przyciągnęło mnie tutaj, do ciebie. Myślałam, że takie rzeczy się nie zdarzają. We śnie słyszałam, jak mnie wołasz z daleka, ale to nie był sen i... Kocie, co się z tobą działo? Ból i taki strach...) Aż się wzdrygnęła. Jej wspomnienie przeszyło mnie na wylot. Zacisnąłem mocno dłoń na jej przegubie.

(Próbowałem im powiedzieć! Próbowałem, opowiedziałem im, co się dzieje, ale mi nie uwierzyli. Śmiali się ze mnie! Wychłostali mnie za ucieczkę. I za to, że jestem psychotronikiem...) Przełknąłem ślinę, bo znów poczułem falę mdłości. (Wszystko poszło nie tak. Joralemana nie było, a oni się śmiali... Nie chcieli słuchać, nie chcieli nawet poczekać. Robiłem wszystko, żeby ich przekonać...) Jule dotknęła palcami mojej twarzy i zatkała ten strumień myśli własnymi. Poczułem napływający od nich bolesny smutek.

Pochyliła się, usiłując dojrzeć moje plecy - musnęła je lekko i odskoczyła w popłochu, kiedy syknąłem. Po jej twarzy znienacka spłynęły strugi łez. Nasze oczy się spotkały - zobaczyłem jej źrenice tak czarne i ogromne, że otwierały się aż do samej duszy. Moje rany były jej ranami, a jej rany były moimi, nasze myśli splotły się na chwilę w idealnym zrozumieniu. Moje wargi odnalazły jej wargi, wspólnie smakowaliśmy słoność krwi i łez.

W tej samej chwili poczuliśmy obcą myśl, która wzbierała jak czarny dym we wspólnej przestrzeni naszych - Rubiy. Krucha więź strzaskała się w drobne kawałki, jakby była z kryształu, i nagle staliśmy się znów dwojgiem ludzi, którzy patrzyli na siebie w ciemności. Umysły mieliśmy czyste - kontakt Rubiy'ego prysnął wraz z czarem zjednoczenia. Ale oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co najistotniejsze: że w ogóle udało mu się dosięgnąć naszych myśli. Wiedział, co się stało.

- Zrobiliśmy to, czego on żądał od ciebie - szepnęła Jule, spuszczając wzrok. -Ale ty odnalazłeś moje myśli, nie jego.

- To nie była pomyłka.

- Ale on teraz wie, że też będzie mógł to zrobić.

- Nie, jeśli mu nie pozwolę. Jeśli ty nie wrócisz. Zostań tu, Jule, ty potrafisz ich przekonać, że to prawda!

- Nie mogę... Nie mogę zostawić tam Ardana. Jeśli nie wrócę, Rubiy będzie wiedział, że próbujemy go zdradzić, i Ardana zabije.

- Ale jeśli tam wrócisz...

- Muszę wrócić! Znajdę jakiś sposób! - Z emocji podniosła głos. - My też mamy własne plany. Ardan sądzi, że wie, jak...

Obrączka, który spał kilka łóżek dalej, znów się rozkaszlał. Usiadł, rzężąc ciężko, i popatrzył na nas.

- Ej, do cholery...

Jule zesztywniała, zerknęła na boki jak dzikie zwierzątko i... już jej nie było.

Moja ręka, która trzymała jej rękę, zwarła się w nagłej pustce. Ten drugi gapił się teraz przez pusty pokój wprost na mnie. Zamknąłem oczy, zatopiłem palce w krawędzi piankowego materaca i udawałem, że śpię. Usłyszałem, jak klnie i jak z trudem wciąga powietrze. Dotknąłem jego myśli - jeden wielki węzeł rozpaczy i niedoli. (Boże, żebym tylko nie zwariował, proszę, żebym tylko jeszcze nie zwariował...) A ponieważ to była moja wina, użyłem swoich myśli, żeby ukoić jego strach i pomóc zapomnieć, przynajmniej na chwilę... Odpłynął z powrotem w sen.

A ja przez dłuższy czas nie otwierałem oczu, czując pustkę we własnych myślach, aż w końcu usłyszałem, jak Jule woła mnie z daleka, i usłyszałem jej obietnicę.


18


Z nastaniem nowego dnia znów zjawił się na sali lekarz dyżurny. Otworzyłem oczy i przyglądałem się, jak bada tego drugiego. Obrączka zakaszlał i coś wymamrotał, ledwie przytomny. Medyk zaaplikował mu dawkę czegoś tam, a do mnie dotarło, jak myśli, że to i tak nic nie da. Słyszałem, że nie tak łatwo załapać się do infirmerii - dopóki człowiek się rusza, może pracować. Kiedy nie może się ruszać, jest już o wiele za późno na lekarzy. Salka nie była duża.

- Jak tam plecy? - Medyk stał teraz przy mnie. Nie pofatygował się, żeby je obejrzeć.

- Bolą. - Leżałem w bezruchu już od kilku godzin, bałem się nawet zbyt głęboko odetchnąć.

- I o to chodzi.

Zostawił mi jedzenie i wodę - na podłodze, gdzie nie mogłem ich dosięgnąć. Kiedy się odwrócił, wszedłem mu do głowy i dałem dokładnie odczuć, jak bardzo mnie boli. Usłyszałem jego skowyt i łomot jakiegoś upuszczonego na podłogę przedmiotu. Uśmiechnąłem się pod nosem.

Reszta tego dnia ciągnęła się jak żaden inny dzień w moim życiu. Próbowałem skupiać myśli na Jule, na tym, co zdarzyło się poprzedniej nocy i co Rubiy pocznie z tym fantem. Ale cały umysł wypełniała mi powoli czerwona mgiełka bólu, w końcu nie mogłem się skupić nawet na tyle, żeby się martwić.

Po czasie, który wydał mi się wiecznością, ktoś znów wszedł do naszej salki. Tym razem usłyszałem dwa głosy; jeden z nich należał do Joralemana.

- ...wbrew przepisom! - wrzeszczał medyk.

- Guzik mnie to obchodzi - oznajmił mu Joraleman. Zabrzmiało to tak, jakby stał tuż przy moim łóżku. Otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą jego nogi w rdzawych spodniach od munduru. - Sam to zrobię.

- Nie może pan leczyć pacjenta! - Medyk już dotarł tu za nim.

- No więc niech pan to zrobi. Niech pan wykona swój lekarski obowiązek, na litość boską. Biorę na siebie całą odpowiedzialność. - Joraleman był pełen obrzydzenia. Pchnął coś w stronę medyka, a potem usiadł w oczekiwaniu na sąsiedniej pryczy.

Medyk zbliżył się do mnie z jakimś ostrzem, ale zanim zdążyłem się szarpnąć wstecz, zaczął nim odcinać strzępy mojej koszuli. Leżałem nieruchomo, przygryzając z bólu wargi. Popryskał mi plecy środkiem przeciwbólowym, a potem czymś jeszcze, co pokryło oparzeliny jak miękka skóra.

Wziąłem głęboki oddech, potem jeszcze jeden, nie czując już bólu, który przedtem przygważdżał mnie do pryczy. Potem powoli poruszyłem zdrętwiałą ręką, wyciągnąłem ją przed siebie, później drugą.

- Daj temu zastygnąć - odezwał się medyk. - I nie rób gwałtownych ruchów. Co nie znaczy, że się gdzieś stąd wybierasz. -Szarpnął za łańcuch u mojej kostki. Potem wyszedł.

- Jak się teraz czujesz? - zapytał Joraleman.

- Lepiej niż pięć minut temu. - Spróbowałem uśmiechnąć się szelmowsko.

On też się uśmiechnął, ale dość mizernie.

- Tyle mogę dla ciebie zrobić, Kocie. - Wielkie dłonie ściskał między kolanami. - Ale to już właściwie wszystko. Próbowałem dzisiaj dostać się do nich, ale... -Rozłożył bezradnie ręce. - Nic z tego nie wyszło.

Pokiwałem głową, niespecjalnie zaskoczony.

- Co panu powiedzieli?

- Że się robię za miękki. - Zaśmiał się krótko, zamknął oczy na widok moich pleców.

- Co pan właściwie tutaj robi, Joraleman? Otworzył oczy.

- Taką mam robotę. Jestem tylko jednym z urzędników, jakoś muszę przetrwać do następnego transferu. Jeśli dotrwam do końca, będę miał wspaniały dodatek za pracę w ciężkich warunkach. A już mi niedużo zostało. - Westchnął. - Nie wszędzie jest tak jak tutaj.

- Jasne. - Popatrzyłem na swój nadgarstek, na obrączkę. -Ile jeszcze jestem winien za swój kontrakt?

Odczytał numer z mojej obrączki, a potem pomajstrował coś przy pilocie od komputera, który miał przy pasku.

- Wciąż jeszcze całe pięć tysięcy. Aż skończy ci się okres stażu.

- Wciąż jeszcze pięć tysięcy? - szepnąłem. - Przez całe swoje życie nie byłem nigdy wart więcej niż pięćdziesiąt.

Nie odpowiedział. Obrączka na drugim łóżku zaniósł się kaszlem.

Podciągnąłem się do krawędzi łóżka i sięgnąłem po jedzenie i wodę. Miałem spuchnięte, niezgrabne ręce, więc Joraleman pomógł mi jeść. Potem wstał.

- Muszę wracać do pracy. Jutro spróbuję znowu. Jeśli uda mi się dotrzeć do Tanake, on może wykaże więcej chęci, żeby mnie wysłuchać...

- Mam nadzieję, że będzie pan miał czas do jutra. Obejrzał się na mnie z twarzą zachmurzoną nagłym przestrachem. Ale potrząsnął tylko głową i wyszedł.

Ten drugi obrączka znów zaczął kaszleć. Kiedy mu przeszło, próbował podnieść się na rękach. Zaczął mówić: „Jak byłem...", ale zaraz zwalił się nieprzytomny na pryczę i nigdy się nie dowiedziałem, co chciał mi powiedzieć.

Leżałem więc i czekałem, aż wreszcie na cywilizowanych poziomach kompleksu kopalnianego zapadła noc. Wtedy, w poszukiwaniu Jule, wypuściłem myśli swobodnie na wody bezimiennego morza. W końcu odpowiedziała, tak jak obiecała mi to wczoraj. Wszystko nadal było w porządku. Pochwyciłem jasną wstążkę jej myśli i wplotłem w moje własne.

Poczułem, jak rozpoczyna się zjednoczenie. Ale tym razem nie była sama; wokół pasemek jej myśli oplótł się sznur myśli obcej, a kiedy jej umysł jednoczył się z moim, zjednoczenie stało się potrójne. I zanim zdołałem nadać kształt setkom pytań albo przerwać to, co się działo, jasne ciepło w mojej głowie rozpaliło się do białości. Rzeczywistość rozpadła się na kawałki, za powiekami wybuchły mi setki gwiazd. Potem kontakt nagle się przerwał, jak za poprzednim razem.

Tylko że teraz, kiedy powrócił mi wzrok, nie stała przy mnie sama Jule. Był z nią Rubiy, a ja zdałem sobie sprawę, że nasz czas dobiega końca. Twarz Jule pełna była cichej determinacji, twarz Rubiy'ego promieniała tryumfem. Ten tryumf pulsował we mnie jak krew w żyłach, a ja nagle mogłem myśleć tylko o tym, jak stanęło serce Cortelyou...

Jule uklękła przy mnie. Jej myśli dotknęły mnie miękko; wyrzuciła z nich wszystko, co nie było troską o mnie.

Myśli Rubiy'ego sfrunęły z gwiazd, kiedy na nas popatrzył. Skupił cały swój triumf i na siłę poił mnie własnym uniesieniem, aż w końcu musiałem wznieść mur, żeby się chronić. Gdzieś w tym szumie zaginęła mi Jule. Rubiy ukazywał mi mój własny udział w tym tryumfie: uznanie dla mojej mocy, aprobatę i dumę. (Czy ci nie mówiłem, że kiedy nadejdzie właściwy moment, odczujesz potrzebę i dokonasz zjednoczenia? Sprawdziło się, nawet jeśli nie wszystko poszło tak, jak to sobie zaplanował.)

Odczujesz potrzebę. Niespodziewanie przypomniałem sobie, dlaczego odczułem potrzebę, jak mi to zapowiedział. Uniosłem się na łokciu, a w pokryte bąblami plecy wgryzł się ból. On wiedział... On przez cały czas wiedział, co mi zrobią. Nie zdołałem ukryć wściekłości, nawet się nie starałem...

W myślach błysnęło mu zaskoczenie i zmieszanie, zaraz też zamknął się przede mną jak za naciśnięciem guzika. Nie miał pojęcia, o co jestem taki wściekły, o co mam do niego żal. (Cierpiałeś - niewielka to cena wobec czekającej cię nagrody. Wszyscy coś poświęciliśmy, żeby dojść do celu, a tylko głupiec jęczałby o taki drobiazg. Ból to nic takiego - naucz się go ignorować.) Wyglądało na to, że sam już nauczył się ignorować ból, tak jak każdy inny strzęp ludzkich uczuć, z jakim się urodził.


Nawet nie starałem się odpowiedzieć. Zerknąłem z ukosa na Jule, która stała obok z zaciśniętymi ustami i dłońmi zwiniętymi w pięści. Patrzyła na łańcuch, którym przykuto mnie do łóżka.

(Zdaje się, że zaczynasz pojmować.) Wyczułem irytację -popsułem mu czystą rozkosz chwili tryumfu. (Zrozumiesz lepiej, kiedy już będzie po wszystkim. Wtedy będziesz wiedział, że mam rację.) Zwrócił się znów do Jule. (Ale najpierw musimy doprowadzić do końca nasze sprawy z Federacją. Dyspozytornia systemów znajduje się na tym samym poziomie kompleksu. Stąd będziemy mogli dostać się tam z łatwością.) Zaczął się oddalać. Jule ruszyła za nim, sunąc sztywno, jakby prowadził ją na naprężonej linie.

(Czekaj!) - wrzuciłem mu w mózg. Przystanął. (Chcę iść z wami. Nie zostawiajcie mnie tutaj. Nie chcę leżeć bezsilnie, kiedy to nastąpi.) Starałem się wyglądać żałośnie. (Oni nienawidzą psychotroników.)

Nachmurzył się. (Tutaj będziesz najbezpieczniejszy. Tylko byś nam przeszkadzał. Wrócę po ciebie...)

(Nic mi nie jest!) Jakimś cudem udało mi się usiąść, choć z bólu zaparło mi dech. Cieszyłem się, że nie muszę błagać na głos. (Tak jak mówiłeś, mogę się nauczyć ignorować ból. Chcę tam być, kiedy... kiedy całkowicie zawładniesz kopalniami.) Wyciągnąłem ku niemu spuchniętą rękę, pozwalając sobie, żeby zadrżała leciutko.

Jego twarz rozchmurzała się z wolna.

Postawiłem stopę na podłodze, przy drugiej zagrzechotał łańcuch. Wbiłem w niego błagalny, wyczekujący, niemal rozmodlony wzrok...

Sięgnął ręką do mojej nogi, prześliznął po niej dłonią i w końcu nakrył metalową obręcz wokół kostki. Poczułem, jak skupia siłę umysłu... Obręcz spadła, a ja byłem wolny. Siedziałem przez chwilę z otwartą gębą, potem zwlokłem się z pryczy. Uderzyła mnie myśl, że życie potoczyłoby się dla mnie o wiele łaskawiej, gdybym urodził się telekinetą, nie telepatą. Roześmiałem się mimo woli.

Jule i Rubiy mieli na sobie górnicze uniformy, ponieważ wszystkie korytarze były monitorowane. Oboje byli uzbrojeni. Jule ukryła włosy pod hełmem strażnika; była na tyle wysoka i szczupła, że mogła uchodzić za mężczyznę. Rubiy zdjął własną kurtkę i pomógł mi ją włożyć. Nawet mimo warstwy sztucznej skóry, którą zaaplikował mi medyk, wydawało mi się, że nie zniosę bólu, który wraz z kurtką opadł mi na ramiona. Nie miałem innego wyjścia, jakoś musiałem go znieść. Zapiąłem kurtkę; ręce i twarz usiały mi grube krople potu. Jule obserwowała moje palce wzrokiem przepraszającym, a zarazem pełnym ulgi. W pojedynkę żadne z nas nie miało szans go powstrzymać, ale we dwójkę mieliśmy choć procent szansy, że się uda.

Kiedy wychodziliśmy z sali, zerknąłem na tego drugiego obrączkę. Nawet nie drgnął; jego umysł stoczył się już o wiele głębiej niż w zwykły sen. Szczęśliwiec czy pechowiec?

Przeszliśmy korytarzami bez najmniejszych przeszkód - tutaj nikt nie spodziewał się kłopotów, skoro zabezpieczenia na zewnątrz były tak doskonałe. Nikt się nami nie zainteresował, kiedy szliśmy w stronę dyspozytorni systemów. Na miejscu okazało się, że drzwi wejściowe zamknięte są na zamek identyfikujący. Rubiy przyłożył dłoń do tarczy, jakby naprawdę się spodziewał, że drzwi się otworzą. Skupił na niej swoją psycho - tak jak przedtem na moich łańcuchach - i po kilku sekundach drzwi rozsunęły się z cichym szumem. Zerknąłem na Jule, jej myśli wypełnił lękliwy podziw. Zastanowiłem się, czy Siebelingowi kiedykolwiek zaświtało, żeby wykorzystać w ten sposób swój dar.

Weszliśmy do środka. Natychmiast pozapalały się światła i ujrzałem przed sobą więcej monitorów, terminali i ekranów, niż w ogóle potrafiłem sobie wyobrazić. Jeżeli życie na Starym Mieście przypominało mi życie pasożyta w trzewiach jakiejś obcej istoty, to tutaj poczułem się jak wirus w mózgu. Nikt tu niczego nie pilnował - wszystko pilnowało się samo, nadzorowało samodzielnie własne systemy jak pogrążone we śnie ciało. A Rubiy wtargnął tu, żeby je zainfekować... No, a my przyszliśmy, żeby mu to uniemożliwić. Już niemal przestałem myśleć o swoich plecach.

Rubiy sunął wzdłuż ścian. Zupełnie o nas zapomniał, pochłonięty oglądaniem instrumentów i przycisków. Jule dotknęła paralizatora i przesłała mi pytające spojrzenie, nie śmiejąc nawet sformułować takiej myśli. Zerknąłem na broń, którą miał przy sobie Rubiy, potem jeszcze raz na jej broń. Jeśli mamy czegoś próbować, musimy to zrobić dokładnie w tej samej chwili. Nasza jedyna szansa to wziąć go przez zaskoczenie, a jednocześnie zmusić do rozdzielenia uwagi na nas dwoje, bo może wtedy jednemu z nas uda się go unieszkodliwić, zanim rozedrze nasze osłony i nas pozabija. Podniosłem dłoń (Czekaj!) i ruszyłem na pozór niedbale na drugą stronę sali. Rubiy wywoływał w terminalu jakieś dane. Kiedy przy nim stanąłem, skończył właśnie i ściągał z głowy sprzęt.

Zmusiłem się do uśmiechu.

- Jak idzie?

- Doskonale. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd jakieś błyszczące pakiety. - A teraz nasz ostateczny krok. - Ruszyłem za nim, kiedy przesunął się do innej sekcji konsolet i zaczął wystukiwać coś palcami na klawiaturze.

- Co to jest? - zapytałem, wskazując na pakieciki.

- Wpuścimy to do wentylacji. - Nie podniósł wzroku znad klawiatury.

- Wyglądają jak batoniki! - roześmiałem się.

- Nie polecałbym. Ta substancja to związek sodu, używany kiedyś szeroko jako środek znieczulający, a także jako „serum prawdy".

Zamarłem. Ręka opadła mi bezwładnie przy boku.

- Nie są pewnie zbyt smaczne - dodał śmiejąc się z własnego dowcipu.

Roześmiałem się odrobinę za głośno.

- Jak to działa? Ile czasu będą po tym spać? To przecież nie będzie się utrzymywać w nieskończoność... nie wycieknie? Co wtedy będzie?

- Ten gaz jest zupełnie nieszkodliwy. Możemy utrzymywać ich w tym stanie, jak długo będzie to nam potrzebne, aż opanujemy wszystko. Ten system to obieg zamknięty, tutaj gaz nie może wyciec. Oczyszcza i wpuszcza w obieg ciągle to samo powietrze.

- Nie oczyści go też z naszego gazu?

- Normalnie tak właśnie by się stało. Ale większość z tych systemów ma wbudowany regulator...

- Tak żeby można było nimi gazować ludzi?

Na krótką chwilę podniósł na mnie wzrok i widziałem wyraźnie, że zaczyna się irytować.

- Nie sądzę, żeby producent miał taki właśnie cel na myśli. - Znów wpatrzył się w ekran na konsolecie. - Używany jest do regulowania wilgotności, do ogólnego poprawiania odporności, do dezynfekcji, a to dość podobne działania.

- Aha. - Moja dłoń pełzła teraz złodziejskim ruchem, który był u mnie tak zautomatyzowany, że niemal już instynktowny. - Czy w takim razie my też nie zostaniemy zagazowani? -Palce zacisnęły się na chłodnym metalu.

- Umiem częściowo wyłączyć...

Wyszarpnąłem mu broń (Teraz, Jule, teraz!) próbując jednocześnie uskoczyć...

Ale moje nogi zawiodły. Potknąłem się, a w tym samym ułamku sekundy Rubiy rzucił mną o konsoletę. Usłyszałem krzyk Jule, kiedy paralizator sam wyrwał się z jej rąk. Przez chwilę widziałem niesłychaną wściekłość na twarzy Rubiy'ego, zanim potworny ból wygiętych pleców całkowicie zamazał mi wzrok, zanim ta sama wściekłość wdarła się w nasze myśli. Poczułem, jak od tego ciosu wzdryga mi się całe ciało, serce skurczyło mi się i traciło rytm, kiedy zaledwie zbierałem się do odparcia ataku. Ogłuszacz wypadł mi z rąk. Rubiy wyciągnął ręce ku...

Nagle poczułem, że obwody myśli przeciąża mi niesamowity ładunek psychoenergii, spychający na bok wszystkie moje bariery, zmuszający mnie do zjednoczenia - to nie Rubiy, nie Jule, nie żaden człowiek...

Hydranie. Połączona potęga ich umysłów wzbierała we mnie jak ładunek elektryczności w piorunie. Rubiy odpadł ode mnie, zmienił się na twarzy - zobaczyłem w nim jak w lustrze zmiany na mojej własnej: ani śladu poprzedniej furii, tylko zmieszanie i niedowierzanie. Widziałem jego moc - widziałem ją! - świeciła dookoła niego jak aureola, ale teraz nie mogła mnie już dosięgnąć. Widziałem Jule z twarzą ściągniętą przerażeniem, dookoła niej też promieniała aura. Całe to pomieszczenie jaśniało jakimś martwym światłem i rozbrzmiewało bezgłośnym szeptem. Już nie czułem bólu. Nie czułem się nawet człowiekiem - moja świadomość była jak piana na grzbiecie wznoszącej się wciąż wyżej i wyżej fali energii. Między palcami trzaskały mi ładunki elektryczne, włosy unosił niewidzialny podmuch...

Rubiy rzucił się przez pokój w stronę, gdzie przytulała się do ściany Jule, zbyt oszołomiona, by uciekać. Złapał ją w ramiona, trzymając przed sobą jak tarczę, bo nie wiedział, że nie mogę nic zrobić, żeby go powstrzymać.

A potem nagle coś wessało mnie w głąb mojego własnego umysłu, gdzie natychmiast zapomniałem o obojgu. Mogłem myśleć tylko o tym, gdzie teraz stoję - w kopalni Górnictwa Federacyjnego, w tym piekle ludzkiej niedoli, tortur i powolnej śmierci. Widziałem tylko, jak spędzam tu resztę swoich dni jako niewolnik, czułem jedynie ból pleców, cierpienie, poniżenie i zdradę... Aż nagle poczułem, że mam w sobie dość siły, by na zawsze położyć temu kres.

(Tak) - powiedziałem tam, gdzie tylko oni mogli mnie usłyszeć. (Tak, zrobię to.) Odpowiedzieli; ich myśli jeszcze raz otoczyły mnie kręgiem, a ich wizje spłynęły po mnie jak ożywczy deszcz. Wiedziałem też, że to, co mi pokazują, zostanie już ze mną na zawsze.

Wtedy wystrzeliła błyskawica - ze mnie, dookoła mnie, spode mnie... zewsząd. Chyba dostrzegłem jeszcze, jak Jule i Rubiy znikają razem, zanim wzrok wywrócił mi się na nice. Chyba pamiętam czyjś krzyk.

Potem przetoczył się grom, gdzieś głęboko pode mną, na niższych poziomach kopalni.


19


Do ust sączył mi się ciekły ogień, spływał strumyczkiem do gardła, wypełniał nozdrza oparami, od których zachciało mi się rzygać. Odruch wymiotny jak żelazna ręka wywlókł mnie z powrotem w rzeczywistość - jak nowo narodzone dziecię. Mrugałem bez końca i już zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie oślepłem, gdy nagle umysł otworzył mi się na światło.

- Co... co... gdzie ja jestem?

Joraleman stał nade mną, przypatrując mi się z takim wyrazem twarzy, jakby się spodziewał, że zaraz zapytam też: „Kim jestem?", a on nie bardzo wie, co ma mi odpowiedzieć.

- W moim biurze.

Leżałem na brzuchu na jakiejś kanapie, nade mną wisiał na ścianie holograficzny obrazek jakiegoś innego świata. Z początku myślałem, że to prawdziwy obraz. Wzrok znów mi się zaburzył, obraz przeszedł w negatyw, po chwili znów stał się normalny. Przyłożyłem dłoń do czoła. Miałem uczucie, że głowa zaraz rozpadnie mi się na dwoje.

- Trzymaj. -Wcisnął mi do ręki jakiś kubek, a ja skrzywiłem się, bo przeskoczyła między nami iskra elektryczna. - U nas nazywają to święconą wodą. Mówi się, że nawet przywraca życie umarłym.



Z trudem podniosłem kubek do ust i upiłem kolejny łyk. Jakbym się napił roztopionego ołowiu.

- Jeśli... - wykrztusiłem - jeśli człowieka najpierw nie zabije. - Napiłem się jeszcze, tym razem maleńkimi łyczkami. -Jak się tu znalazłem? Co się stało?

Przysiadł na rogu biurka i krzywiąc się pociągnął łyk z obciągniętej jakąś materią karafki. Wzrok dalej odmawiał mi posłuszeństwa - widziałem dookoła niego tęczowobladą aureolkę.

- Znalazłem cię parę godzin temu. Łaziłeś po korytarzach niby przedawkowany ćpun. Jak wielu innych w tym samym czasie... - Potrząsnął głową. - Rzeczywiście, mówiłeś prawdę. - Zaczynałem powoli dostrzegać, jak bardzo jest wstrząśnięty: jak ktoś, kto oglądał koniec świata. - Nie muszę chyba mówić, że dla wszystkich to był szok i kompletne zaskoczenie. Ale jak, do cholery, to się stało? Mówiłeś, że terroryści chcą nas po prostu przejąć... - Potarł czoło, mierzwiąc jasne włosy.

Nie odpowiedziałem mu, bo nie potrafiłem. Przymknąłem oczy, próbując skupić jakoś ten bolesny chaos, jaki miałem w środku. Ostatnie wspomnienia: pamiętam, że leżałem przykuty do pryczy... Rubiy... Jule... łańcuch odpada. Dyspozytornia, Rubiy przy komputerach, rzuca się na nas akurat, kiedy my mieliśmy się rzucić na niego... A potem coś obcego wypełnia mi głowę... moje ciało jak dzban pełen gromu... Otworzyłem oczy. - Nic się nie zdarzyło. To przejęcie, które planował Rubiy, się nie powiodło. Powstrzymaliśmy go, zanim użył gazu... - A potem Rubiy zniknął, a z nim Jule. Ten dziki płomień mnie przetworzył, stałem się jakby transformatorem, byłem świadom, że jeśli tylko wypowiem słowo, to go uwolnię...

- Ależ wcale ich nie powstrzymaliście, przecież wszystko zniszczyli! - Pociągnął jeszcze łyk z obciągniętej materią karafki.

- O czym pan mówi?

- Zawaliły się wszystkie podziemne korytarze. Niektóre są pełne rozpuszczonej skały. Cała kopalnia jest w ruinie. Dlaczego to zrobili? I jaką bronią... - przerwał. Sam też pociągnąłem solidny łyk.

- Czy... ilu ludzi zginęło?

- Nikt! I w tym właśnie tkwi zagadka, nikt nawet nie został ranny. - Otarł usta, a otaczające go tęczowe blaski rozsypały się i zatańczyły.

Westchnąłem ciężko i z tym westchnieniem uszło ze mnie napięcie.

- To nie należało do planu - wyjaśniłem. - Włączyli się Hydranie.

- Strachy? - Wyprostował się gwałtownie. - Dlaczego to zrobili?

- A jak pan myśli? - W końcu udało mi się usiąść; zakląłem, czując każde zakończenie nerwowe na plecach. Joraleman przyglądał mi się bez słowa, dopóki się nie opanowałem. - A jak pan myśli? - powtórzyłem, patrząc mu prosto w oczy. - Wiedzieli, co planuje Rubiy, bo im wszystko wyjawiłem. Powiedzieli, że muszą to sobie przemyśleć... No i przemyśleli. Zdecydowali, że mu przeszkodzą, a przy okazji załatwili też własne sprawy.

Potrząsnął z niedowierzaniem głową.

- Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego nie zrobili tego od razu, skoro i tak mieli to zrobić?

Bo czekali na swój punkt zaczepienia, na klucz... tak samo jak Rubiy. Aż w końcu odnaleźli mnie.

(Co ci się zdarzyło?) Ale nie zapytał na głos. Nagle zrozumiał, że wie. Spuścił wzrok.

- Wyższa sprawiedliwość - mruknął, pociągając kolejny łyk.

Pomyślałem, co by się ze mną stało, gdyby kiedykolwiek o tym komuś powiedział. A potem o tym, że nawet nie...

- Pan mnie chroni. Dlaczego pan mnie tu przyprowadził, zamiast wydać?

Podniósł wzrok i wykrzywił z gniewem usta.

- Bo miałeś rację. I dlatego że kiedy cię znalazłem, nie byłeś w odpowiedniej formie, by odpowiadać na mnóstwo pytań.

- Jak długo byłem w tym stanie? Zerknął na jakiś przedmiot na biurku.

- Będzie prawie pięć godzin.

Jule! Jule zniknęła razem z Rubiym... Z trudem dźwignąłem się na nogi.

- Muszę z kimś pogadać. Ktoś musi powstrzymać psychotroników w miasteczku. Rubiy tam wrócił, a on wie...

- Już ktoś się tym zajął. - Podniósł dłoń w uspokajającym geście.

- Naprawdę? - Aż się zachwiałem z wrażenia.

Kiwnął głową; jego kontury zamazywała świecąca mgiełka.

- Mieliśmy sygnał radiowy od kogoś o nazwisku Siebeling...

- Siebeling! - Usiadłem z powrotem. - Nic złego mu się nie stało?

- O ile mi wiadomo, nic. Dostaliśmy tę wiadomość zaraz po katastrofie. Twierdził, że wykorzystał przeciw psychotronikom ich własny plan. Wysłaliśmy tam oddział strażników. Mogą być z powrotem w każdej chwili, jeśli... - Na biurku odezwał się jakiś brzęczyk. Odwrócił się w tamtą stronę. - Joraleman - rzucił w stronę interkomu.

Przymknąłem oczy i wyłączyłem się, skupiając myśli na tym, co przed chwilą usłyszałem. Siebeling żyje i ma się dobrze. W takim razie musiał jakoś przechytrzyć Rubiy'ego, no i musi z nim być Jule. Chciałem ich poszukać, ale myśli miałem przepełnione hałasem, duszącą mgłą szoku, która zebrała się pod tą kopułą, płynąc z głów setek odrętwiałych ludzi; przepełnione białym szumem wywołanym moim własnym bólem. Dałem spokój daremnym wysiłkom i starałem się rozluźnić.

Joraleman podszedł do drzwi i powiedział coś, ale nie dosłyszałem. Zostawił mnie samego. Po chwili zapadłem w drzemkę.


Nie wiem, jak długo spałem. Obudziłem się akurat, kiedy otwierały się drzwi. Wiedziałem, czyją twarz w nich zobaczę...

- Kocie! - zawołał Siebeling. Dookoła niego też świeciła jasna aureola, tyle że dwa razy jaśniejsza niż Joralemanowa. Jego radość i ulga omal mnie nie oślepiły. Potarłem oczy i zdałem sobie sprawę, że to, co wokół niego widzę, wcale nie jest światłem.

A po chwili Siebeling już ściskał mnie jak odnalezionego po latach przyjaciela. Zawyłem i wyrwałem się z jego objęć, bo natychmiast ożyły wszystkie moje rany.

- Cześć, doktorku. Wyglądasz, jakbyś raz rzeczywiście cieszył się na mój widok.

Tylko pogłębiłem w nim poczucie winy; przeszło w czysty szkarłat. Skłamałbym, gdybym twierdził, że nie sprawiło mi to satysfakcji. Zaczerpnął głęboko powietrza i rzekł:

- Jule o wszystkim mi opowiedziała... Pozwolisz, że to obejrzę?

Rozpiąłem kurtkę i strząsnąłem ją z ramion, zgrzytając z bólu zębami. Usłyszałem, jak zachłystuje się na ten widok.

- Oparzenia drugiego i trzeciego stopnia, a oni tak to zostawili...?

- Bo o to chodzi. - Wciągnąłem kurtkę z powrotem, zanim zdążyłem pomyśleć, jak mnie to zaboli.

Siebeling obejrzał się na Joralemana z twarzą stężałą od gniewu.

- To barbarzyństwo. Jak mógł pan...

- To nie jego wina - wtrąciłem. - Powstrzymałby ich, gdyby mógł.

Siebeling, śmiertelnie poważny, pokiwał głową.

- Czy w takim razie pomoże mi pan zapewnić mu przyzwoitą pomoc medyczną?

Joraleman wpatrzył się we wzorki na dywanie.

- W zaistniałych okolicznościach to może być... trudne. -Podniósł wzrok, czerwieniąc się na twarzy.

Siebeling otworzył usta, by coś powiedzieć, ale w końcu zamknął je bez słowa.

- Gdzie Jule? Nie przyszła z tobą? - zmieniłem temat na taki, o którym miałem ochotę słuchać.

- Nie. - Siebeling obejrzał się teraz na mnie. - Nie ma jej tu? - Myśli zwinęły mu się w gwałtownym skurczu. - Gdzie Rubiy? Co się stało?

- Uciekł. Myślałem, że ty coś...? -Ale najwyraźniej on też nic.

- Mój Boże, gdzie oni są, do cholery?! -W jego głosie rozedrgała się panika. - Co on jej zrobił?

- Chyba coś mi świta - zaczął powoli Joraleman. - Słyszałem na zewnątrz, że straciliśmy kontrolę nad polem siłowym nad planetą. Nie reaguje na żadne przesyłane stąd polecenia, a dopóki nie reaguje, nie można się wydostać ani dostać na Popielnik. Tkwimy w pułapce jak muchy pod szklanką. Ktoś włamał się do komputera i poprzestawiał programy.

- Rubiy - orzekłem. - Majstrował coś przy komputerze w dyspozytorni. Ale gdzie jest teraz?

- Może być w stacji przekaźnikowej - odrzekł Joraleman. - Może operować wszystkim bezpośrednio stamtąd. W ten sposób trzyma w szachu całą tę planetę, i to w pojedynkę. - Jeszcze raz sięgnął do interkomu na biurku. - Chyba nadszedł już czas, żebyśmy znów porozmawiali z kimś z góry... Mówi Joraleman. - Dzwonił do Kielhosy; głosu, który mu odpowiedział, nie zapomnę do końca życia.

- ...skoro tak cholernie dużo wiedzą! - mówił Kielhosa.-Dlaczego nie powstrzymali ich wcześniej, jeżeli po to tu byli?

- Przypomnij sobie, co nam chłopak mówił: byli odcięci, nie mogli przekazać wiadomości... Nieważne, później uzupełnimy ci braki. Słuchaj, czy Tanake już wrócił do centralnej dyspozytorni? Tam się spotkamy. - Urwał na moment. - Jeszcze jedno, zrób mi przysługę. Obiecaj, że bez względu na to, co się okaże, będziesz trzymał gębę na kłódkę.

Kielhosa stęknął niechętnie.

- A więc to ten chłopak. Sam cholernie dobrze wiesz, że chłopak stanowi własność kopalni. Czy to on?

- Mam tu tylko dwóch agentów Korporacji Bezpieczeństwa. No to jak będzie, mam twoje słowo czy nie?

Długa chwila ciszy. W końcu Kielhosa odpowiedział:

- Masz. - Zaczął mówić coś jeszcze, ale rozmyślił się już na wstępie i zamiast tego dodał: - Daj mi piętnaście minut, Tanake jeszcze nie wrócił.

- Dobra. - Joraleman wyłączył się, a potem spojrzał na mnie. - Przynajmniej tyle ci jestem winien, Kocie... Możemy z nimi porozmawiać w centralnej dyspozytorni, to wam da szansę, żeby się wzajemnie doinformować.

Siebeling, spięty i wyraźnie zły, skinął głową. Joraleman uniósł ramiona w przepraszającym geście.

- Obawiam się, że nic więcej nie możemy zrobić. A tymczasem może się pan z nami napije? - Podsunął Siebelingowi kubek, miał ich mnóstwo na zatyczce od karafki. Usiadłem, a on nalał dla mnie. Pociągnąłem długi łyk, żeby jeszcze raz poczuć od środka tę drętwotę. Joraleman napełnił kubek Siebelinga i swój. - A przy okazji, jestem Meade Joraleman. Jestem tutaj szefem zaopatrzenia. Nie przypominam sobie, żebyśmy byli sobie oficjalnie przedstawieni.

- Ardan Siebeling. - Uścisnęli sobie dłonie, Siebeling wyraźnie starał się zachować spokój. Czułem, jak rozpaczliwie zastanawia się, co ma teraz powiedzieć, jak szuka czegoś, czym mógłby wypełnić myśli. - Szczerze mówiąc, nie wydaje się pan zbytnio przejęty tym wszystkim...

- To znaczy tym, że pomimo waszych wysiłków siedzimy teraz na kupie najdroższego gruzu w tej części Galaktyki? - Joraleman wzruszył ramionami i usiadł w fotelu za biurkiem. Trochę już bełkotał. - Mnie nic nie jest w stanie zaskoczyć, doktorze Siebeling. I muszę przyznać, że to nie jest mój pierwszy drink dzisiaj. Piłem za swoje wymówienie. Jedno, co w tym draństwie dobre, to że nie ma się po nim kaca. - Odchylił się do tyłu, wpatrzony w holo na ścianie. - Zanim mnie pan oskarży, że opuszczam tonący okręt, pragnę pana zapewnić, że ten pomysł to nie jest kaprys dzisiejszego popołudnia. Nurtuje mnie już od dłuższego czasu. - Zerknął w moją stronę.

- Wypiję za to - oznajmiłem i tak zrobiłem. Siebeling kiwnął głową. Joraleman odstawił kubek na

biurko.

- Powinniśmy wypić za pana. Jak, do cholery, udało się panu w pojedynkę pokonać armię psychotroników?

Siebeling popatrzył tylko na jego kubek. Kubek uniósł się o kilka centymetrów i zawisł w powietrzu, a potem delikatnie opadł na blat.

- No tak. - Joraleman potrząsnął głową.

Siebeling nawet się nie uśmiechnął. Wziął głęboki oddech i zmusił się do koncentracji, po czym opowiedział Joralemanowi o podziemnych tunelach i magazynach. Wpuścił im gaz do wentylacji - dokładnie tak samo, jak to mieli zamiar zrobić w kopalni - kiedy wszyscy zebrali się, by wysłuchać ostatnich rozkazów. Uwolnił garstkę pracowników kopalni, przetrzymywanych w mieście przez psychotroników, a oni pomogli mu sprzątnąć tych wszystkich, których nie załatwił gaz... Opowiadał całą tę historię tak, jakby wcale o niej nie myślał. Myślał przecież o Jule. Ja też.

Joraleman uśmiechnął się szeroko i jeszcze raz z niedowierzaniem potrząsnął głową.

- No to co się teraz będzie działo? Czy kopalnie zostaną zamknięte? - zapytałem tylko po to, żeby przestać myśleć o Jule.

- Przynajmniej na razie. Ale nie róbcie sobie nadziei, Federacja kręci się na tellazjum. Odbudują to, a im szybciej, tym lepiej. Czas to pieniądz.

- Ach, tak.

Wyciągnął do mnie kolejnego drinka, a ja go wziąłem.

- Za Strachy - oznajmiłem podnosząc kubek w górę.

Popatrzyli na mnie dziwnie.

- Żartuję. - Wypiłem, wpatrzony w swoją obrączkę.

- Za wyższą sprawiedliwość - dodał Joraleman z półuśmiechem.

Odstawiłem kubek, bo zrobiło mi się trochę niedobrze i przypomniałem sobie, że piję na pusty żołądek. Kolory wokół Joralemana i Siebelinga rodziły ból w mojej głowie. Pochyliłem się i spojrzałem na własne odbicie w błyszczącym blacie biurka. Było to najzwyklejsze odbicie, żadnych aureoli; wyglądałem jak świeżo wskrzeszony trup. Wokół oczu miałem ciemne smugi siniaków, jakby coś zdzieliło mnie po twarzy, a na górnej wardze zaschniętą krew po krwotoku z nosa, którego wcale sobie nie przypominałem. Odwróciłem wzrok.

Joraleman zerknął na zegar na swoim biurku.

- Możemy schodzić na dół, jeśli jesteście gotowi. - Siebeling skinął głową, był więcej niż gotowy. Joraleman popatrzył teraz na mnie. - A jak ty, mały?

Wzruszyłem ramionami i natychmiast tego pożałowałem.

- Chodźmy.

Poszliśmy do windy i zjechaliśmy kilka pięter niżej. Żałowałem, że nie do góry, ale nie dałem po sobie nic poznać.

W korytarzu przed centralną dyspozytornią czekało na nas kilku oficjeli. Wśród nich był i Kielhosa. Rzucił Joralemanowi wściekłe spojrzenie i mruknął coś pod nosem. Stanąłem za Siebelingiem i starałem się na nikogo nie patrzeć. Moim wewnętrznym wzrokiem widziałem wokół wszystkich świetliste aureole, migoczące jak wygwieżdżone niebo. Na ich tle aureola Siebelinga wyróżniała się jak samo słońce.

Joraleman przedstawił nas obecnym.

- Ja już cię gdzieś widziałem, chłopcze - odezwał się jeden ze strażników.

- Był pan kiedy aresztowany? - Wyprostowałem się z wysiłkiem. Zmarszczyłem brwi, on też. Nie odrywał ode mnie wzroku.



Joraleman przedstawiał nam właśnie kogoś o nazwisku Tanake. Kiedyś o nim mówił, że może zechcieć nas wysłuchać. Tanake patrzył na mnie tak, jakby naprawdę wierzył, że jestem z Korporacji Bezpieczeństwa. Jeśli nawet zastanowiło go, czemu mam na sobie górniczą kurtkę, nie pytał o nic. Skinąłem mu głową. Miał zupełnie białe włosy i poznaczoną zmarszczkami twarz; coś w jego rysach przywodziło mi na myśl Hydran. Obejrzałem się przez ramię na Kielhosę, ale już gdzieś zniknął. Zagapiłem się w miejsce, gdzie poprzednio stał, i próbowałem wesprzeć się na chłodnej ścianie korytarza. Ciało bolało piekielnie pod ciężarem kurtki, a jeszcze gorzej bolała mnie głowa. Wszyscy dookoła zadawali jakieś pytania, ale do mnie docierał tylko szum. Udzielanie odpowiedzi pozostawiłem Siebelingowi.

W końcu Kielhosa wrócił, za nim kilku strażników. Nogi się pode mną ugięły, ale zaraz dostrzegłem, że prowadzą między sobą grupę więźniów, a nie przychodzą mnie zgarnąć. Wśród więźniów była i Galiess, ukoronowana oślepiającym blaskiem. Popatrzyła na Siebelinga, potem na mnie, jakby nie było tu nikogo poza nami. Kielhosa prosił o pozwolenie na przesłuchanie ich w sprawie Rubiy'ego i planetarnej osłony. Tanaka wyraził zgodę. Pomyślałem o tym, co im mogą zrobić, żeby wydostać prawdę, i znów zmiękły mi kolana. Kielhosa dał znak strażnikom, którzy popędzili Galiess dalej. Kiedy mnie mijała, wbiła we mnie takie spojrzenie, jakiego nigdy dotąd nie widziałem u nikogo i jakiego nie chciałbym więcej u nikogo widzieć. Jej myśli wplątały się w moje: (Mówiłam mu, jaki jesteś, mówiłam, żeby się ciebie pozbył, ale nie chciał słuchać. Myślał, że wie wszystko, ale niczego nie rozumiał. A teraz go zniszczyłeś. Powinien był mnie słuchać...) Kontakt zniknął, Galiess też.

Spuściłem wzrok. Siebeling i cała reszta weszli już do centralnej dyspozytorni. Podążyłem za nimi. Spośród stert gruzu spoglądały na mnie monitory jak ślepe oczy, jak mózg zniszczonego ciała. Całe pomieszczenie promieniowało lekkim blaskiem - było tak, jakbym mógł teraz widzieć nawet siły życiowe maszyn.

Siebeling stał wśród techników, którzy usiłowali przywrócić łączność z polem siłowym. Miał energetyczną otoczkę trzaskającą iskrami, mówił podniesionym głosem, niecierpliwy i zły. Nie miałem siły stać tam i słuchać, więc podszedłem do ekranów monitorów nadzorujących. Próbowałem się oprzeć na metalowej obudowie, ale zaraz szarpnąłem się w tył, bo kopnęła prądem. Trzymałem więc ręce z daleka i obserwowałem jedną scenę za drugą: zwały pyłu, połamanego kamienia, poskręcanego metalu tam, głęboko pod pomieszczeniem, w którym teraz stałem. Wszędzie kręciły się już maleńkie ludzkie sylwetki, próbujące przywrócić porządek w tym chaosie. Zastanowiłem się, ile takich jak ja obrączek choćby raz stało kiedyś w tej sali. A potem natrafiłem na ekran, który pokazywał połacie śniegu poza kompleksem kopalni. Pomarszczona, lśniąca płaszczyzna leżała zimna i spokojna pomiędzy scenami z kataklizmu. Kopalniane światła zamieniły śnieg w miliony gwiazd, a w głębi pomarszczone niebo poznaczyło go ciemnym błękitem. Przyszła mi na myśl Jule, gdzieś tam daleko z Rubiym i nagle najważniejszą sprawą na świecie stało się nawiązanie kontaktu, odnalezienie jej, sprawdzenie, czego tamten chce. Wypuściłem umysł w ciemności.

On już tam na mnie czyhał. Jego umysł wczepił się w mój jak hak, a ja nie potrafiłem się wyrwać, podczas gdy on dawał mi wyraźnie do zrozumienia, o co mu chodzi. A wewnątrz jego przesłania zamknięty był jeszcze jeden umysł - myśli Jule...

Nagle tuż obok siebie dosłyszałem ostry szept Siebelinga.

- Kocie! - Jego głos wepchnął mnie z powrotem na salę. -Co się z tobą dzieje? Emanujesz myślami na zewnątrz, przestań! - Słowa były ciche, lecz wyraźne i natarczywe; jego myśli spychały mnie z powrotem w rzeczywistość, kazały mi pamiętać, z kim mamy do czynienia i co ci ludzie sądzą na temat psychotroników.


Pomachałem rękoma. (Posłuchaszże wreszcie?) Pozbierałem do kupy swoje myśli i powiedziałem:

- To Jule... chciałem powiedzieć: Rubiy! Rubiy ma ze sobą Jule. Pokazał mi właśnie, gdzie jest.

Siebeling odsunął się o krok.

- Wie wszystko - mówiłem dalej. - Wie, co się tutaj stało i co ty zrobiłeś. Czeka na nas przy przekaźniku. Jeśli nie przyjdziemy, zabije ją.

- Jesteś pewien?

- Jestem pewien. - Zacisnąłem dłonie.

- Jeden z terrorystów ma tę kobietę, której szukacie? -odezwał się ktoś ze mną.

- Tak - odrzekł Siebeling. - Rubiy, o którym panu opowiadałem, ten, który uciekł... - Odwracając się, wpakowałem się plecami na tamtego strażnika, który przez cały czas mi się przyglądał. Nie mogłem powstrzymać okrzyku bólu.

A jemu wszystko nagle poskładało się w całość i zanim zdążyłem się wycofać, już mnie miał.

- Panie dyrektorze! - Podciągnął mi rękaw. Czerwona obrączka paliła w oczy jak ogień.

- Cholera! - Odsunąłem się od niego.

- Później to wyjaśnimy. Mów dalej, co miałeś mówić - rzucił cicho Siebeling, jak gdyby nic się nie wydarzyło.

- Rubiy... - Ale w tej chwili nie byłem w stanie pamiętać nawet własnego imienia.

Joraleman sprawiał wrażenie bardzo zakłopotanego, a Tanake... Tanake powiedział tylko:

- Mów dalej, robotniku. - Wtedy zdałem sobie sprawę, że od początku przejrzał nas na wylot, wiedział, co ukrywamy, a próbował udawać, że nic nie wie. Ale teraz... - Przykro mi. -Popatrzył na mnie. Strażnik trzymał wyciągnięty paralizator, Tanake gestem nakazał mu odejść.

Pokiwałem głową i westchnąłem.

- Rubiy zdołał uciec, to szef terrorystów, on opanował pole siłowe. Chce nas - mnie i Siebelinga. Jeśli nie zrobimy, czego żąda, wyłączy całą powłokę.

Zrobiło się tak cicho, że można by było usłyszeć spadające piórko. Bez powłoki pola siłowego w ciągu kilku dni wszyscy by zginęli od promieni kosmicznych.

- On was po prostu zabije - odezwał się cicho Joraleman. -Co komu z tego przyjdzie?

- Nie jesteśmy tacy bezradni. Pamiętajcie, że też jesteśmy psychotronikami. Dajcie nam ostatnią szansę, spróbujemy złapać go w pułapkę. Pomóżcie nam, a wtedy my wam pomożemy.

Tanake założył ręce za głowę.

- A więc jeśli odpowiecie na jego wyzwanie, może pozwoli wam się zbliżyć na tyle, że zdołacie mu przeszkodzić. A jeśli wam się nie uda, czego potem zażąda ten szaleniec?

- Nie wiem - potrząsnął głową Siebeling.

- Mamy broń, która jest w stanie zniszczyć barierę ochronną wokół stacji kontrolnej, a także samą stację wraz ze wszystkimi, którzy się tam znajdują. Użyjemy jej, jeśli będziemy do tego zmuszeni.

Siebeling zastygł w bezruchu.

- Jeśli to zrobicie, możecie już nie odzyskać kontroli nad powłoką. -Wyczytałem tę obawę w myślach techników i wypowiedziałem ją na głos. - Chcecie aż tak ryzykować?

Tanake spojrzał na mnie zaskoczony, potem przeniósł wzrok na techników.

- Nie. Zależy mi raczej, żeby nie było niepotrzebnych ofiar. Zgoda, Siebeling, jeśli woli pan sam ponosić ryzyko, niech pan robi to po swojemu. Dostarczymy panu wszelki potrzebny sprzęt.

Wziąłem głęboki oddech.

- Robotniku - dodał po chwili - wydaje mi się, że potrafię przewidzieć twoje pytanie. Jak dotąd, marnie ci odpłacono za twój udział w tej sprawie. Chciałbym, żebyśmy mogli coś na to poradzić, ale teraz... W każdym razie teraz mogę cię zostawić pod nadzorem pana Siebelinga.

Skinąłem głową, zaciskając usta.

- Wolno ci w takim razie oddalić się razem z nim. Wydaje mi się, że jesteś mu potrzebny. - Doszedł do wniosku, że jeśli przeżyję, bez trudu sprowadzą mnie z powrotem. Ale miałem świadomość, że zrobi dla mnie, co tylko będzie mógł, i może to więcej, niż można by w tych okolicznościach oczekiwać.

- Życzyłbym sobie tylko, żeby sprawy potoczyły się szczęśliwiej dla wszystkich zainteresowanych. Udanych łowów.


20


Siedzieliśmy w wózku śnieżnym tylko we dwóch - Siebeling i ja. Pośród zapadających z wolna firanek nocy podążaliśmy szlakiem, który wiódł do Jule i Rubiy'ego. Tanake hojnie nas wyposażył. Dostaliśmy wszystko, o cośmy poprosili, nie wyłączając wózka śnieżnego. Siebeling wiedział nawet, jak się nim kieruje, nie wiedział tylko, dlaczego mnie wydało się to takie zabawne. Dopiłem kubek kawy z termosa i zerknąłem na niego kolejny raz.

- Chcesz trochę?

Wzdrygnął się, zaskoczony. Odmówił, nadal wpatrzony w ciemność przed sobą. Dookoła niego błyszczała aureola myśli. Nie odezwał się już od ponad godziny.

- Doktorku? - zaczepiłem go. Wreszcie spojrzał na mnie. -Widzę dookoła ciebie światło.

Popatrzył po sobie, potem znów na mnie.

- Co masz na myśli?

Nie miałem pojęcia, jak mu to wytłumaczyć.

- Nawet maszyny się świecą, odkąd Hydranie... zrobili tamto, w kopalni.

- W takim razie to wszystko prawda, co mi Joraleman opowiadał? Sądziłem, że trochę przesadza. (Że oszalał.) Hydranie skupili przez ciebie swoją energię telekinetyczną, żeby spowodować to całe zniszczenie? - Brzmiało to tak, jakby już prawie miał w to uwierzyć.

- Tak. - Podniosłem dłoń do czoła. - Wierz mi. Byłem tam, kiedy to się działo, a na dowód jeszcze mnie boli głowa. -Wcale nie zabrzmiało to jak żart.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? Mogłem ci coś na to dać. - Pozwolili mu opatrzyć moje rany na plecach, ale o głowie nie wspomniałem.

- Nie chciałem nic brać. Nie chcę żadnych narkotyków, mogłyby wpłynąć na mój dar, jeśli... kiedy będę musiał go użyć. Dam sobie radę z bólem. - Rzeczywiście, radziłem sobie, tutaj Rubiy się nie mylił. Odnajdowałem gdzieś samokontrolę, bo nie miałem innego wyjścia. Zastanawiałem się, czy nie mylił się też w sprawie naszego spotkania. - O mnie się nie martw.

Siebeling przyglądał mi się przez dobrą minutę.

- A ty widzisz teraz jakiś rodzaj energii?

- Tak właściwie to nie mogę powiedzieć, że widzę. Raczej odczuwam jak kolorowy dźwięk. Najbardziej u ludzi. Psychotronicy są jak małe słońca. - Zastanawiałem się, czy tak właśnie oglądają świat Hydranie, i przez chwilę pożałowałem, że nie mogę spojrzeć na siebie z zewnątrz. -To... bo ja wiem...

- Niewiarygodne! - Aż skręcał się z ochoty, by wziąć mnie do laboratorium i przebadać. - Nigdy o niczym podobnym nie słyszałem. Miałeś wielkie szczęście, że coś ci jeszcze w tej głowie zostało.

- Hydranie by mnie nie skrzywdzili. Poznali mnie, zaufali... - przerwałem, bo gardło ścisnęło mi się z żalu, kiedy przypomniałem sobie ostatnią wiadomość, jaką pozostawili mi w myślach. - Kiedy tylko mnie zobaczyli, wiedzieli, że jestem taki sam jak oni, mimo że pochodziłem z kopalni. - Mówienie o tym wreszcie przestało być trudne. - Wcale nie byli zdziwieni, że jeden z nich może nadejść z zewnątrz. Pamiętają to z dawnych czasów, choć ich najstarsze wspomnienia bardzo się już poplątały.


- Wiele ci dali. Dotknąłem dłonią czoła.

- Tak... Więcej nawet niż myślałem... Próbowali się ze mną zjednoczyć, od razu jak tylko mnie zobaczyli. Ale zjednoczenie z nimi naprawdę jest całkowite, a ja tego nie potrafiłem... Dalej nie potrafię. Zawsze są takie rzeczy, które chciałbym zatrzymać tylko dla siebie, nawet mimo że zrobili ze mnie prawdziwego psychotronika. Według nich to dlatego, że zostałem wychowany po ludzku. Ludzie nie potrafią się tak otwierać i oddawać, nie są dość silni.

- Nie chodzi tylko o to, że zostałeś wychowany po ludzku, jesteś po części człowiekiem. W tym samym stopniu co Hydraninem. - Jakby sądził, że potrafię o tym zapomnieć.

- Mój pech. - Zmarszczyłem brwi. - W każdym razie chociaż nie potrafiłem się całkowicie zjednoczyć, to prawie... Ale kiedy to się zdarzyło, zmieniło mnie, moją psycho... Zniszczyło wszystkie bariery... A w trakcie widziałem wiele z tego, co pamiętali. Czy wszyscy Hydranie są tacy? Czy wszystkim się dzielą? I co oni tutaj właściwie robią?

- Tak naprawdę niewiele wiem o tym ludzie. Nie sądzę, żeby ktokolwiek wiele o nich wiedział. Ta telepatyczna wspólnota, w jakiej żyją, wydałaby się przesadna nawet innym Hydranom. Izolacja i trudy życia wymusiły na nich tak silną więź, dzięki temu mogli przetrwać. Pozostali Hydranie w większości już dawno utracili zdolność grupowego ćwiczenia myśli. Gdyby moja żona była tak psychicznie odmienna ode mnie, nigdy nie bylibyśmy... Coś jednak pamiętam. Na przykład ta ich wiara w istotę boską... - Odchylił się w fotelu.

Tak więc gawędziliśmy sobie, żeby powstrzymać napór myśli - rozmawialiśmy o Hydranach z Popielnika i o tym, jacy niegdyś byli. O tym, jak to jest, kiedy żyje się w cywilizacji zjednoczonej tak, jak nigdy nie może zjednoczyć się Federacja Ludzka. O tym, jak po upadku całej cywilizacji Popielnik stał się domem i schronieniem dla hydrańskich kolonistów, aż w końcu stał się dla nich święty. O tym, po co przylecieli z tak daleka do Mgławicy Kraba.

- Hydranie byli górnikami? Też wykopywali tellazjum... Po co?

- Pewnie z tych samych powodów co my.

- Mój lud... - Poczułem, jak twarz wykrzywia mi bolesny grymas.

- Nic nie wskazuje na to, że korzystali z pracy niewolników - powiedział łagodnie Siebeling. - Szacunek dla wszelkich przejawów życia jest im tak samo wrodzony jak psychotroniczne zdolności, musi tak być, żeby ich chronić przed nimi samymi. Ale nie należy patrzeć na nich jak na jakichś jednowymiarowych świętych albo męczenników. Mają swoje niedoskonałości i dzielą z ludźmi całe szerokie spektrum emocji; tak samo jak my miewają swoje resentymenty i egoistyczne pobudki, choć może nie tak łatwo im ulegają. A ci, których tu spotkałeś, mieli dość czasu i powodów, by wykształcić w sobie izolacjonizm i ksenofobię. Wykorzystali cię - nawet jeśli odbyło się to za twoją zgodą - do własnych celów, tak samo jak próbował to zrobić Rubiy. Przyjmij swoje dziedzictwo, ale zrób to uczciwie. Nie odrzucaj człowieczeństwa w imię marzeń.

Nie odpowiedziałem, lecz chyba zrozumiał, bo nagle opuścił wzrok i zaczął myśleć o tym, że jestem pół na pół... jak jego syn. Ten syn, który nigdy nie usłyszy od niego takich słów. Myślał o tym, jak zmusiłem go, by pamiętał o swym nieszczęściu, by zobaczył, co zrobił ze swoim życiem. A on w podzięce sprawił, że moje życie stało się gorsze niż kiedykolwiek przedtem, skrzywdził mnie tak samo, jak skrzywdził Jule i wszystkich dookoła.

- Kocie, nie wiem, jak...

- Słuchaj, po prostu zapomnijmy o tym. Teraz to się nie liczy. - Zdałem sobie sprawę, że już naprawdę się nie liczy... Tak samo jak przestało się liczyć, że już nigdy nie dowiem się, czy naprawdę był moim ojcem.


Przez dłuższy czas się nie odzywał, a potem znowu zaczął mówić, jakby chciał mi coś wyjaśnić, ale wcale nie byłem pewien, czy naprawdę zwraca się do mnie.

- Kiedy człowiek czuje, że wszystko wokół jest chore, bez nadziei na wyleczenie, zamyka zwykle oczy - i umysł - żeby przestać cokolwiek widzieć. Nawet własne osobiste piekło jest przyjemniejsze niż piekło życia publicznego. - Chciał, żebym zrozumiał, dlaczego nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi, kiedy odsyłał mnie do Robót Kontraktowych.

- Pewnie tak. - Poczułem, że mi się przygląda. - Jule to wiedziała.

- Tak - szepnął. A w jego myślach znów pojawił się żal i strach, że ją utraci, jedyną osobę, z którą tyle miał wspólnego, jedyną kobietę, którą kochał tak mocno jak żonę. Jego żona: cała złocista - włosy, skóra... Była taka piękna... i też ją utracił. W tej chwili nie byłby chyba w stanie znieść wspomnień.

Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. A potem rzuciłem:

- Gwiazda spadła.

Tak mówiliśmy na Starym Mieście, kiedy komuś spalił się dom, kiedy dodatkowa dostawa żywności okazała się skażona... kiedy ktoś tracił wszystko. W pewnym sensie chciałem mu dać do zrozumienia, że wiem, jak to jest, ale to nie wystarczyło. Przypomniałem sobie, jak mi powiedział, że mu przykro. Chyba mówił to szczerze. Zastanowiłem się, co według mnie miał odczuwać.

- Jak wyglądał twój syn?

- Mój syn... - urwał i zaczerpnął głęboko powietrza. - Prawdę mówiąc, byłby bardzo do ciebie podobny.

- Szkoda, że nie mogę go poznać. Popatrzył na mnie i leciutko się uśmiechnął.

Wzeszło słońce, różnokolorowa noc wypłowiała w błękit. Już wiedziałem, choć nikt mi nic nie mówił.

- Zatrzymaj się, jesteśmy na miejscu. - Zerknąłem ponad tablicą rozdzielczą. Widać było tylko rozjarzony śnieg i niebo, ale mój wewnętrzny wzrok ukazywał mi źródło energii tak silne, że prawie czarne. Zmarszczyłem brwi. - Czy to jest pod ziemią? Wyraźnie czuję...

- Coś tam jest, bo wszystkie instrumenty zwariowały. Generator pola musi być przynajmniej częściowo nad ziemią, chyba otoczył je jakąś osłoną. Pewnie zaraz go zobaczymy. - Kurczowo zacisnął dłonie na kierownicy.

Pokiwałem głową.

- Słuchaj, przemyślałem sobie to wszystko. Pozwól, że wejdę tam pierwszy. I sam, dobrze?

-Ty?

- Tak. Zostań na zewnątrz i mnie ubezpieczaj. Nie wiemy, co on knuje, ale skoro to ma być zemsta, jest zdolny do wszystkiego. Pomyślałem sobie... że mnie pójdzie lepiej, bo jestem telepatą. Teraz już nie mamy szans wziąć go z zaskoczenia. Jeśli się rozdzielimy, nie dorwie nas obu od razu, tak jak wtedy mnie i Jule. - Wciągnąłem rękawice.

- Rozumiem... Dasz sobie radę?

- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. - I nie dowiem się, póki nie spróbuję. Ale pamięta, że już raz go pobiłem, wtedy, kiedy sondował mnie po śmierci Dere'a. Nie jest doskonały. To powinno nam się na coś przydać.

- Okpiłeś Rubiy'ego. - Wiedział od tym od dawna, ale dopiero teraz w to uwierzył.

- Widzisz, doktorku - wyszczerzyłem się w uśmiechu - nie taka ze mnie martwa pałka, jak by się wydawało. Jeśli udało mi się raz, może okpię go znowu. Dere zawsze mawiał, że w ten sposób psychotronicy wygrywają bitwy. To jak gra w „Ostatnią Szansę". - Ręka mi drgnęła, jakbym liczył wyimaginowane żetony; ze wszystkich sił chciałem uwierzyć w to, co mówię.

Siebeling nie odpowiedział. Zamyślił się nad nad moimi słowami, potem pomyślał o Jule, uwięzionej gdzieś tutaj. I z całego serca zapragnął być telepatą...

- W porządku.

Zaciągnąłem na twarz osłonę kaptura i otworzyłem drzwi.

- Czekaj. Obejrzałem się na niego.

- Chcesz spróbować się zjednoczyć? -Wydawał się niemal zakłopotany, jakby czuł, że nie ma prawa o to prosić.

- Tak... Nie. - Było to coś, czego musiałem dokonać sam, byłem to winien Rubiy'emu. I nadal nie byłem pewny, czy mogę się zjednoczyć z Siebelingiem, jeżeli nie będzie pomiędzy nami Jule. - Lepiej nie. Ale jeśli będę potrzebował pomocy -wyskoczyłem na śnieg - na pewno się zorientujesz!

- Bądź ostrożny. Nie ryzykuj zbytecznie.

- Przecież chodzi o życie Jule.

Przed sobą miałem tylko biały szum. Zacząłem iść w tamtą stronę.


21


Z początku nie było nic - a potem nagle już było, tuż przed moim nosem, jakby tkwiło tu przez cały czas. Stacja kontrolna powłoki. Chociaż wiedziałem, co jest grane, przestraszyłem się bardziej, niż powinienem. Stanąłem w miejscu, wstrzymując w płucach zaczerpnięte właśnie chłodne, jasne powietrze.

W pierścieniu wieżyczek stał budynek w kształcie przewróconej metalowej miski, oplecionej siecią kabli i drutów. Miska pokryta była lodem - kolejnymi marszczącymi się warstwami, roztajałymi i znów zamarzniętymi wzdłuż linii wysokiego napięcia, aż w końcu całość zaczęła wyglądać jak cukrowy zamek. Z okrytych srebrem wieżyczek zwieszały się sople jak zamrożone łzy. A dookoła wygrywał swoją rozmigotaną muzykę las kryształowych drzew. Ten widok zaparł mi dech w piersiach, ale zaraz przypomniałem sobie, gdzie jestem i że tutaj właśnie ten cały świat odcina się od reszty Galaktyki. Poszedłem do wejścia.


Zacząłem się zastanawiać, co ja tu właściwie robię. Jeszcze pół roku temu, na Starym Mieście, nikt nie byłby w stanie mnie do tego zmusić... nie było nikogo, dla kogo chciałbym to zrobić. Lecz przecież wcale nie chciałbym być teraz na Starym Mieście, bez względu na to, co się zaraz ze mną stanie. Bez względu na wszystko. Skupiłem myśli, wzniosłem wokół nich obronny mur, blokując świetlisty szum energetycznej powłoki i mego własnego sponiewieranego ciała. Teraz nic nie było już ważne - to tylko szum, a kiedy przestanę go słuchać, zniknie. W głowie nie czułem żadnych śladów, że ktoś próbuje się do niej dostać - ani Jule, ani Rubiy. Wyjąłem paralizator, a potem wszedłem do środka.

Po oślepiającej jasności śniegu korytarz wydał mi się zupełnie ciemny, ale nie dość ciemny jak na moje kocie oczy. Odrzuciłem kaptur i rozpiąłem kurtkę, żeby móc się swobodnie poruszać. W powietrzu czułem jakiś pomruk i coś jeszcze - trzaskający przepływ uwięzionych tu energii, od którego cierpła skóra. Nie mogłem powstrzymać myśli, że może to nie tylko energia powłoki siłowej. Ale nadal nie czułem dotyku cudzej myśli. Jakbym znajdował się tu zupełnie sam. Nie zezwalałem myślom ruszyć na poszukiwania, czekałem, aż Rubiy zrobi pierwszy krok. Aż w końcu zobaczyłem przed sobą światło, realne, które wypływało z jednego z pomieszczeń kontrolnych.

Dotarłem do drzwi i wszedłem w to światło. Zobaczyłem Jule - po prostu siedziała i czekała. Ale nie z własnej woli. Czarne włosy uniosły się w naładowanym elektrycznością powietrzu, kiedy zwróciła twarz w moją stronę. Usta miała otwarte, jakby próbowała mnie ostrzec, lecz nie mogła. Szare oczy przypominały oczy schwytanego w pułapkę zwierzątka.

- No cóż, Kocie. Okazuje się, że mimo wszystko jestem niezłym znawcą natury ludzkiej.

Podniosłem głowę. Rubiy siedział przed jakąś tablicą rozdzielczą, od której wychodziły niezliczone kable, oplatające dookoła ściany tego pokoju. Przywiodły mi na myśl sieci - sieci pajęcze, sieci myśli. Uniosłem paralizator i jak jakiś głupek z trzy-de rzuciłem:

- Rubiy, jesteś aresztowany. Jeśli się tylko ruszysz...

Paralizator wyszarpnął się własnowolnie z mojej dłoni i pofrunął w powietrze. Wylądował na konsolecie za plecami Rubiy'ego. Tak bardzo skupiłem się na ochronie przed myślowym atakiem, że zupełnie nie pilnowałem broni. Chciałem przełknąć ślinę, ale w ustach miałem zupełnie sucho.

- To nie będzie ci potrzebne. - Rubiy miał twarz tak samo jak zawsze spokojną i jak zawsze nie dało się z niej nic wyczytać, jakby nic nigdy nie mogło go dotknąć.

Wzruszyłem ramionami, próbując dopasować się do jego stylu.

- No to jestem. Czego chcesz?

- A więc naprawdę przyszedłeś ryzykować życie dla Jule taMing? Dla córeczki Centauri Transport?

Kiwnąłem głową, trzymając myśli zwinięte ciasno jak pięść. Ale on nadal nie próbował się do nich dobierać.

- A więc nawet i ty pracowałeś przez cały czas dla Korporacji Bezpieczeństwa. Wyrazy uznania dla nich. Dali ci bardzo pomysłowe przebranie.

- Dobre, bo dałeś się nabrać. - Dotknąłem obrączki.

- Na to wygląda... Ale ty nadal to nosisz. Musisz czuć wielką satysfakcję na myśl, że tak dobrze ci odpłacono za lojalność wobec Górnictwa Federacyjnego. - Uniósł brew.

Próbowałem się roześmiać, lecz śmiech uwiązł mi w gardle. Miał rację.

- Słuchaj, czego od nas chcesz?

- A czego ty chcesz, Kocie? Chcesz mnie uwięzić i zabrać z powrotem do kopalni jako swoją nagrodę? Po to przyszedłeś? Czy warto? Czy oni wszyscy są tego warci?

- Zamknij się. - Podszedłem do Jule i dotknąłem jej ramienia. Nie mogłem dotrzeć do jej myśli.

- Kocie. Teraz ja ci powiem, czego ja chcę...

Obejrzałem się i nagle zobaczyłem przed sobą prawdziwą twarz Rubiy'ego, ściągniętą napięciem i strachem; widział własne upokorzenie i czekającą go śmierć. A jego myśli stały przede mną otworem - opuścił wszystkie bariery.

Myśli te wbiły się w moje jak szpony: (Chcę się stąd wydostać! Pomóż mi, Kocie, tylko ty jeden to potrafisz! Jeśli mnie wydasz, zginą. Oni mnie zniszczą, a potem zniszczą i ciebie. Pomóż mi, a nauczę cię wszystkiego, co umiem. Zrobię z ciebie telepatę lepszego niż ja sam. Pracuj ze mną, a nadal będziesz mógł dostać wszystko, co ci obiecałem, wszystko, czego kiedykolwiek chciałeś!)

Podniosłem ręce do uszu, jakbym mógł w ten sposób wyciszyć w głowie jego głos. To wszystko kłamstwa, dlaczego miałby...? Ale postąpiłem o krok w jego stronę. Jule załkała bezgłośnie, jakby poczuła, że mu ulegam.

A on otworzył przede mną wszystkie swoje myśli i zobaczyłem, że to prawda. Przez cały czas przeczuwałem, że do tego właśnie mnie potrzebował, że właśnie to dla mnie przez cały czas szykował. Nie mógł uwierzyć, że tego nie rozumiałem - że Galiess już była dla niego za stara, że chciał kogoś nowego, utalentowanego, kogoś młodego. Galiess wiedziała, że wybrał mnie - dlatego miała do niego żal i dlatego czuła do mnie taką niechęć. Ale była lojalna, razem pomogliby mi, nauczyliby mnie wszystkiego... Przecież jestem dopiero początkującym. Osiągnąłem tak wyrafinowane wyniki z czystej ignorancji, nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, co potrafię.

Ani z tego, co zrobiłem. Nikt nigdy przedtem go nie oszukał. A ja go wykiwałem. Zrobiłem go na szaro, ja, półkrwi Hydranin, prawie dziecko - ale nie miał mi tego za złe. Podziwiał mnie. Gdybym mu teraz pomógł, moglibyśmy razem wydostać się z tej pułapki. Zabrałby mnie ze sobą, mógłbym się stać, kim tylko bym zechciał, mógłbym mieć wszystko.

A moja głowa wypełniła się obrazami, pokazującymi, jak by to było: różne planety, cuda, potęga, satysfakcja, świadomość, że będą teraz musieli prosić mnie...


Właśnie dlatego bałem się stanąć z nim twarzą w twarz. Bo teraz i ja tego zapragnąłem. Chciałem wiedzieć, co naprawdę potrafię zdziałać. Chciałem panować doskonale nad moim darem i móc się nim szczycić. Chciałem wiedzieć, jak to jest, kiedy ma się wszystko, za co można zapłacić, władzę, szacunek.... (Wszystko czego zapragnę? Wszystko?) Spojrzałem na Jule, pogłaskałem ją w nieśmiałej pieszczocie po plecach.

Zamarła, kiedy zrozumiała, ale potem oczyma, zanim się odwróciła, powiedziała mi, że rozumie. I że wie, że już nie ma nadziei.

(Jule, ja...) Cofnąłem rękę.

(Bierz ją, jeśli chcesz!) Rubiy wskoczył mi w myśli. (Wykorzystaj ją, przestań być takim głupcem! Nie wiesz, kim jest, nie wiesz, co znaczą taMingowie?! To jedna z najpotężniejszych i najbardziej zepsutych rodzin w całej Federacji! Centauri Transport to część kartelu, który wynajął mnie, żebym przejął Górnictwo Federacyjne! Przez cały czas pozwalałeś, by cię uwodziła. Po co? Zapomniałeś już o Starym Mieście, o slumsach Quar-ro? Nigdy nie dbała o takich jak ty, żaden z nich nie dba! Wszyscy są tacy sami - pasożyty, żyjące z konsorcjów, które żyją z rynsztokowych szumowin - takich jak ja i ty, uliczniku! My zawsze cierpimy, nasza krew się leje... bo oni pilnują, żeby nic się nie zmieniło. Bo tego im właśnie potrzeba. Dzięki nam kręci się system, dzięki naszemu cierpieniu i śmierci. Wykorzystują cię, zawsze cię wykorzystywali. Zacznij ich wreszcie nienawidzić...)

Tak jak on ich nienawidził. Dotknąłem jego nienawiści, czarnej goryczy, a gniew niczym lodowate diamenty rozorał mnie od środka. Na świecie nie ma światła, jest tylko pełznący głód, instynkt przetrwania. Mogłem im teraz zrobić, co tylko zechcę, na każdą karę sobie zasłużyli i mam pełne prawo...

Ależ nie mam żadnego prawa! Jestem tylko w połowie człowiekiem, a w połowie Hydraninem. Teraz w końcu pojąłem, co to znaczy - że w tej połowie żyją we mnie wszyscy inni Hydra-nie, ich obecność jest mi tak samo wrodzona jak instynkt. Ta wspólnota odrzuca ostateczną przemoc. Odebranie życia to zło nie do wybaczenia. Zniszczenie innego równało się zniszczeniu samego siebie.

- Nie... nie mogę. - Znów stałem obok Jule z umysłem rozdartym na dwoje, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Jule, która zawsze była tylko i wyłącznie Jule, która nigdy nie zrobiła mi nic złego, która pokazała mi tylko, że we mnie wierzy.

A jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że wszystko, co usłyszałem, to prawda, że druga moja połowa nienawidzi ludzkości za to, co mi zrobiła, co jemu zrobiła, za to, co od tak dawna robi z tyloma nam podobnymi... Że on ma prawo nienawidzić. Że byliśmy do siebie podobni - kiedyś.

Ale teraz już nie. Teraz widziałem wyraźnie, nienawiść i władza wykoślawiły go tak, że sam stał się jednym z tych, których tak bardzo nienawidzi. Nikt się dla niego nie liczył. Pragnął mnie tylko dlatego, że odnajdywał siebie w mojej twarzy. Dla niego nawet nie istniałem, nie różniłem się od lustra. Zaraz zniszczy to jedyne, co miało dla mnie jakieś znaczenie - co dzieliłem z Jule i Siebelingiem - i jeszcze do tego wykorzysta mnie. Wykorzysta mnie gorzej niż ktokolwiek przed nim, zniszczy mnie chorym z nienawiści umysłem... Jest szalony, muszę go unieszkodliwić.

Jego twarz to jedno wielkie kłamstwo. Zdałem sobie sprawę, że już za późno. Wpuściłem go za bariery ochronne umysłu, był już w środku.

Natychmiast go opanował.

Wtedy odczułem cały jego tryumf i miałem wrażenie, że zaraz umrę: trzymał mój umysł w złożonych dłoniach, mógł klasnąć i zgnieść go jak robaka - każdy następny oddech mogłem wziąć dlatego, że mi na to pozwalał. Czekał, aż odczuję to w pełni, aż zobaczę, jaki jest potężny, nikt go nie powstrzyma, szaleństwem było nawet próbować.

Pokiwał głową, uścisk wokół moich myśli odrobinę się rozluźnił.

- Wygląda na to, że ponownie źle cię oceniłem. Za pierwszym razem cię nie doceniłem i drogo mi przyszło za to zapłacić. Jak widać, przynajmniej nie powtórzyłem tamtego błędu. Teraz błąd był po twojej stronie, mieszańcu, straciłeś z oczu rzeczywistość. Rozczarowałeś mnie. Miałem nadzieję... Ale wybór masz prosty.

Tak więc wiedziałem, co będzie dalej. Wszyscy zginiemy. I wcale nie dlatego że pokrzyżowaliśmy mu plany, lecz dlatego że zraniliśmy jego pieprzoną dumę. Już on nam udowodni, że wciąż jest najmocniejszy, najlepszy. Nic innego mu nie pozostało, nie ma ucieczki, nie ma przyszłości, ale chociaż tyle może zrobić. Zaraz otrzyma ostateczną satysfakcję od całej naszej trójki, a zwłaszcza od jednego półkrwi obrączki, który wszystko mu popsuł...

(Siebeling!) Wezwałem go, choć wcale nie miałem zamiaru. Nie, tylko o nim nie myśl, on...

Rubiy uśmiechnął się. Wiedział już wszystko. (Ależ myśl sobie o nim do woli. Już idzie, za chwilę tu będzie. Zaczekamy na niego, to nie potrwa długo.)

Podniósł coś z konsolety, podszedł i włożył mi to w ręce. Chłód metalu. Kiedy przedmiot dotknął moich dłoni, wypuścił snop elektrycznych iskier, aż się wdrygnąłem. Pistolet laserowy. Starałem się udać zaskoczenie, ale nie bardzo mi wyszło. Przez całe swoje życie widziałem coś takiego ledwie kilka razy - nosiły je korby w czasie ulicznych zamieszek.

Spojrzałem Rubiy'emu prosto w oczy i już nie potrzebowałem pytać, co mam z tym zrobić. Ale obrazy i tak rozwinęły mi się w myślach - tam nie mogłem zamknąć powiek, żeby się przed nimi obronić. Zobaczyłem, jak przyciskam guzik, żeby zabić Siebelinga, potem Jule, a w końcu siebie. Nie będę w stanie go powstrzymać, oni też nie. Potrafi nas zmusić, żebyśmy siebie nawzajem... W myślach zobaczyłem, jak... Nie! Szarpnąłem pistolet w górę, próbując wycelować w niego.

A wtedy nagle gardło zacisnęło mi się tak, że nie mogłem złapać powietrza. Mijały sekundy, potem następne, potem jeszcze kilka, a paraliż nie ustępował. Pokój dookoła mnie zawirował. Nie mogłem dłużej utrzymać się na nogach, upadłem, w piersiach palił mnie ogień... Wtedy Rubiy puścił, a ja skuliłem się dysząc ciężko, z pochyloną głową, z zaciśniętymi mocno powiekami.

(Wstawaj.)

Jakimś cudem udało mi się wstać.

(Podnieś pistolet.)

Podniosłem.

Rubiy podszedł do mnie i złapał mnie za podbródek, zajrzał w oczy. (Tak, mógłbym was sam pozabijać, tak byłoby prościej. Ale w taki sposób sprawi mi to znacznie większą radość.) Puścił mnie. (Rozważ dobrze całą tę ironię losu, Kocie, póki masz jeszcze czas. Mnie wszystko wydaje się idealnie ułożone.)

(Ty draniu, nie będę dla ciebie zabijał, nie chcę... nie mogę.)

Wiedział, że nie mogę zabijać, bo jestem Hydraninem -wiedział, co się potem ze mną stanie. Ale wiedział też, że w końcu i tak zabiję, bo nie jestem Hydraninem do dna - nie jestem na tyle silny, żeby mu się oprzeć. Bo on był najlepszy, silniejszy niż każde z nas. Ale przecież nie od nas wszystkich! (Jule!) Tym razem udało mi się wymknąć, odnaleźć ją w mroku naszego myślowego więzienia, złączyliśmy się; jej myśli wpłynęły w moje.

Nasze dłonie złączyły się w uścisku, ale było to tak, jakbyśmy dotykali się opuszkami palców przez więzienne kraty. Mogliśmy to zrobić tylko dlatego, że tak zadecydował Rubiy, bo cieszyło go pociąganie za sznurki...

(Kocie!) Jej głos wypełnił moje myśli; wiedziała o wszystkim, co pokazał mi Rubiy. (Po co tu przyszedłeś? Nie jestem tego warta...) Poczucie winy było słabością, którą wykorzystał przeciwko niej Rubiy, tak jak przeciwko mnie wykorzystał moje poczucie winy i moją odmienność pół-Hydranina. Grał nami - używał każdego przeciwko każdemu; byliśmy muchami w jego pajęczynie i za każdym razem, kiedy się szarpnęliśmy, on tylko zaciskał ją mocniej wokół nas. (Jule, on nie może mnie zmusić, żebym tego użył.) Z całych sił starałem się w to uwierzyć, wiedząc jednocześnie, że Rubiy zna moje sekretne lęki i wie, jak je przeciw mnie wykorzystać.

Sięgnął myślą i przerwał nasz kontakt. Palce Jule prześliznęły się przez moje, dłoń opadła... Byłem sam.

Nadchodził Siebeling. Czułem, jak Rubiy skupia myśli w mojej głowie, żeby przejąć Siebelinga - odczułem to tak, jakbym jeszcze raz tracił własny umysł. Teraz miał nas wszystkich. Wbrew chęciom odwróciłem się w stronę drzwi i czekałem.

Siebeling wszedł w zasięg światła. Jego twarz przypominała twarz Jule - bezradna twarz człowieka schwytanego w pułapkę. Wodził wzrokiem od Jule do mnie, potem do Rubiy'ego, a potem znów do mnie. Trzymałem wycelowany w niego pistolet. W oczach widziałem oczywiste pytanie...

(Nie, nie chcę tego zrobić!) Ale nie mogłem się do niego przebić, upewnić go, tak jak nie mogłem już odnaleźć Jule. Patrzył na pistolet i rozumiał, że za chwilę zginie.

- Witam, doktorze Siebeling - kiwnął mu głową Rubiy. -Kółko się zamyka i możemy zakończyć całą sprawę. - Powiedział to na głos, nie wiedziałem, po co się fatygował. Poczułem, jak jego umysł zaczyna na mnie napierać, z początku delikatnie, potem trochę mocniej - miał mnóstwo czasu i chciał się tym wszystkim nacieszyć. Nie przypominało to bólu, nie było to nic, przeciwko czemu mógłbym walczyć albo chociaż to wychwycić. Po prostu pojąłem, że jeśli nie spełnię żądania, mój umysł rozpryśnie się jak szkło. Nie mógłbym tego zrobić... nie mógłbym... ale nie mogłem się oprzeć. Ręka zaczęła mi drżeć -patrzyłem na nią, a w tym czasie druga ręka już podnosiła się, żeby ją przytrzymać. Próbował zacisnąć mi palce na spuście... Teraz miałem już obie dłonie na pistolecie. Widziałem tylko Jule i Siebelinga. Byli mi najbliższymi osobami na świecie...

Przetrzymałem go. Moje palce zastygły w bezruchu, jakby same były z metalu, nie mógł zmusić mnie do strzału.


To nim wyraźnie wstrząsnęło. Władza nade mną trochę się zachwiała - wziął na siebie zbyt wiele, nie został mu już żaden zapas sił, nie mógł panować nad nami zbyt długo. Nie był bogiem - on też blefował! Rozdarłem jego pajęczynę i najpierw odnalazłem Siebelinga. (Zjednocz się ze mną!) Ale Siebeling mnie odepchnął, nie chciał się zjednoczyć. Myślał, że chcę go zabić. W myślach uformowały mi się słowa, jego słowa: (Ty mały, kłamliwy gnojku! Powinienem był wiedzieć, że nie wolno ci ufać!)

(Przestań!) Ręce zaczynały się trząść.

(Powinienem był wiedzieć... nie, ja... kim jesteś.) A zaraz za tym nadpłynęło wszystko, co kiedykolwiek o mnie myślał, jak mną gardził, jak odmawiał mi prawa istnienia. (Powinienem był wiedzieć.)

- Niech cię wszyscy diabli... - głos mi się załamał. (Nie, Kocie! To nie ja!) Wykrzywił twarz przerażeniem. Rubiy pchnął i wypaliłem.

Wtedy już wiedziałem, co zrobił, szarpnąłem ręką w bok, ale było za późno. Strumień energii uderzył w Siebelinga i rzucił nim o ścianę. Jule krzyknęła, wykrzyczała jego ból, a ten krzyk przetoczył się echem w mojej głowie.

A potem Siebeling zniknął zupełnie z moich myśli. Puste miejsce wypełniło się radosnym uniesieniem Rubiy'ego. To była sztuczka, kolejna sztuczka, a teraz Siebeling nie żyje. Zaskowyczałem i zachwiałem się na nogach, ale Rubiy, który władał całym moim ciałem, utrzymał mnie na miejscu. Poczułem, jak odwracam głowę, żeby spojrzeć na Jule. Na twarzy i w oczach miała zarazem wszystko i zupełnie nic.

- Przykro mi, Jule. Przykre mi, tak mi przykro... - Poczułem, jak ręce przemieszczają pistolet w jej stronę. Patrzyła na mnie jak zahipnotyzowana.

Zostało nas tylko dwoje - Rubiy wiedział, że może z nami zrobić, co zechce. Przyszła kolej na Jule. Już raz zmusił mnie do zabójstwa, a kiedy zabiję Jule, nawet nie będzie musiał się fatygować, żebym użył broni przeciwko sobie. Bo wtedy już nie będę chciał żyć.

Pod powiekami widziałem teraz Jule i to, co za chwilę jej zrobię - dla niego. Wiedziałem, że to, ile ona dla mnie znaczy, musi być silniejsze niż Rubiy, silniejsze od nienawiści. Teraz ważne było tylko, żebym to odnalazł, żebym odnalazł Jule... „Znajdź ją, znajdź ją, poza nią nic już się nie liczy..."

Aż w końcu ją znalazłem, złapałem, krzyknąłem: (Jule! Zjednocz się ze mną!) Znowu zamknęła się wokół mnie ciemność, ale wplotłem myśli Jule w ostatnią wiązkę światła, zmusiłem ją do zjednoczenia. Siła we mnie zachwiała się i zaczęła wzrastać, aż wreszcie była tak samo potężna jak zawsze, a potem nagle jeszcze potężniejsza, jak gdyby ktoś jeszcze... Pistolet wędrował tam i z powrotem, tam i z powrotem, jak schwytany w zmienne pole magnetyczne.

Rubiy całą mocą umysłu starał się nas rozdzielić, ale nasze myśli stały się jednością, stopione potężną potrzebą. Próbował zatrzymać nasze serca, ale nie potrafił nas dosięgnąć. Wysondował w moim mózgu ośrodek bólu i zerwał blokadę, którą tam nałożyłem - wrzasnąłem. Ale to nie miało znaczenia, tak naprawdę nic nie poczułem, cierpienie rozpłynęło się i wchłonęło, podzielone na dwoje.

Potem zmienił obiekt ataku - zaszedł mnie od tyłu i ściągnął prosto do piekła. A tym piekłem była moja własna twarz, odbita w jego oczach, moja własna śmierdząca gęba: Kot mieszaniec, Kot narkoman, złodziej, męska zabawka, Kot „wszystko za żeton" - zobaczyłem całe swoje parszywe, zmarnowane życie, odarte z kłamstw. Miotałem się w jego sieci, zapadając coraz głębiej w pułapkę, aż w końcu nie było się gdzie skryć... Od nowa przeżywałem całą brzydotę, dzięki której stałem się tym, kim jestem, a każde wspomnienie było ostre jak szarpiący wnętrzności głód... Przypomniałem sobie wszystko. Aż w końcu przyparł mnie do zaryglowanych drzwi na samym krańcu umysłu - do tej bariery, którą zbudowałem sobie na samym początku życia. Nie miałem już gdzie uciec, mogłem się tylko poddać albo się przez nią przedostać.

Przedostałem się - do czasów, których zupełnie już nie pamiętam, a w ciemność wlały się wspomnienia: „Śpij, mój malutki... śnij o gwiazdach i słońcu..." - to jej głos odgania śpiewem moje strachy. Wreszcie widzę jej twarz, tę twarz, która uśmiecha się tylko do mnie, mogę sięgnąć myśli, które dotykały moich z miłością. Teraz wszystko przestało się liczyć, trzymałem tę rękę, która dzierżyła wszystko... „Śnij o własnym świecie..." Jak mogłem zapomnieć tej twarzy?... „Śnij o życiu, śnij o czasach..."

A wtedy odpowiedział mi Rubiy, oderwał mnie od tamtej ręki... „śnij o mojej miłości..." kazał mi sobie uświadomić, dlaczego jej zapomniałem, kazał mi iść za tą myślą aż do końca piosenki, wspomnienia jedynego szczęścia, bezpieczeństwa, spokoju, miłości, jakich dane mi było w życiu zaznać. Znów zobaczyłem - umierają marzenia w zaułku na Starym Mieście, na czerwono zbryzganym śmiercią. Słyszałem jej krzyki; krzyki, na które nikt nie nadbiegł, krzyki w mojej głowie, które tylko ja mogłem słyszeć - ta agonia, ten koszmar... Płaczę i płaczę, bo chcę się wydostać. (Nie ma ucieczki, Kocie, tylko śmierć, jej śmierć, twoja śmierć... śmierć...) A Rubiy pokazuje mi, jak to się ma skończyć. (Jesteś nikim. Jesteś całkiem sam.)

(Nie.) Przeszłość umarła, a wraz z nią umarły moje sny. Ale nie byłem sam - byłem związany z zupełnie nowym życiem. Zjednoczyłem się bardziej niż tylko myśl z myślą, dusza z duszą, i wiedziałem, że już nigdy nie będę zagubiony i sam. Siła, nie tylko moja własna siła spowiła mnie światłem, ciepłym, czystym światłem, kształtując mnie, zmuszając, popychając - byłem teraz lustrem, rozjarzonym jasnym lustrem. (Nie ma ucieczki! Rubiy, nie ma ucieczki. Już wygraliśmy!) Poczułem, że przerażenie, jakim mnie usidlił, zwraca się przeciwko niemu. Aż złamałem go, usłyszałem, jak krzyczy: (Przestań, nie chcę umierać!)

Jednak pokazał mi prawdę, więc teraz chciałem się zemścić - mój umysł wyrwał się na wolność jak zbyt ciasno zwinięta sprężyna. Nie mogłem się oprzeć... pociągnąłem za spust. Pistolet szarpnął się w dłoni, Rubiy'ego zamazał mi strumień białobłękitnego światła...

Umarł. A jego śmierć była moją własną, w bólu agonii, który eksplodował jak gwiazda i unicestwił mi duszę wśród pękających teraz okowów światła...

Zrobiło się cicho. Jakby to miejsce, pełne przedtem najróżniejszych dźwięków, nagle zamarło. Wszystko ucichło. Słyszałem tylko własny oddech, przedzierający się ze świstem przez spierzchnięte gradło, i bicie mego serca. Jule podniosła się chwiejnie i długo wpatrywała się we mnie, po jej twarzy strumieniem lały się łzy. Nie umiałem poznać, o czym myśli, ale zaraz podeszła do Siebelinga. Kiedy przy nim uklękła, nagle zdałem sobie sprawę, że to było potrójne zjednoczenie, nie podwójne. Siebeling wiedział, co trzeba odpowiedzieć Rubiy'emu, i zmusił mnie, żebym to wykorzystał... Siebeling jeszcze żyje. Patrzyłem, jak Jule unosi mu głowę, usłyszałem, jak mówi: „Dziękuję, dziękuję, dziękuję..." Nie miałem pojęcia, komu tak dziękuje. Siebeling miał zamknięte oczy i wcale się nie poruszał.

Spojrzałem na Rubiy'ego, którego ciało leżało bezwładnie na podłodze - zamiast naszych ciał, zamiast mojego. Od pustki, w której przedtem znajdował się jego umysł, robiło mi się niedobrze. Upuściłem pistolet i wytarłem ręce o spodnie. Zastanawiałem się przy tym, co takiego się ze mną dzieje, przecież nieraz widywałem śmierć. Ale nigdy nie stała się z mojej winy, sam nigdy nie spowodowałem niczyjej... „Śmierć... Za dużo mam śmierci pod powiekami..."

Obejrzałem się z powrotem na Jule i Siebelinga, mrugając gęsto. Pozapinałem kurtkę, bo zrobiło mi się strasznie zimno, jakby sama śmierć wlała mi się w kości. W ustach czułem smak śmierci, jej zapach unosił się w powietrzu dookoła mnie. Bo przecież byłem Hydraninem - duszą i ciałem - a zabić znaczy popełnić niewybaczalne zło. Ale byłem też człowiekiem - duszą i ciałem - i bardzo chciałem zabić... Przyciągnąłem ręce do piersi w obronnym geście przeciwko tej śmierci, która stała obok, wypełniła korytarze jak elektrostatyczna chmura, była raną w moim wnętrzu. Mój umysł chciał uciec w popłochu, ale nie miał się dokąd udać, tylko w głąb siebie. Wzbierała we mnie panika.

Jule podniosła na mnie wzrok. Sięgnąłem myślą po jej łagodną myśl (Pomóż mi!), ale do kontaktu nie doszło. Pustka. Słowa wpadły w tę dziurę-nicość, którą zrobiłem z Rubiy'ego siłą umysłu i pistoletem. Tylko to widziałem, tylko to czułem i tylko o tym pamiętałem... Rana, krwawiąca nienawiścią i przerażeniem, rana, która się nigdy nie zagoi.

Teraz już nie mieli aureoli, nie mieli aury. I wtedy nagle zdałem sobie sprawę, że moje myśli już nigdy nie przekroczą tej bezkresnej ciszy, nie zdołają ich odnaleźć - już nigdy. Już się nie dowiem, czego mógłbym dokonać z moim darem. Bo zabiłem siebie, kiedy zabijałem Rubiy'ego... Umarliśmy razem. Moja psycho obróciła się w zgliszcza, odeszła, a z nią odeszło na zawsze wszystko, co dzięki niej zyskałem. Już nigdy nie będę telepatą, nigdy nie będę Hydraninem. Zabiłem i udało mi się przeżyć, a to będzie moja kara - żeby zamknęło się kółko, żebym znów stał się żywym trupem, ślepcem, samotnym i zdążającym donikąd... Tylko że tym razem będzie o wiele gorzej. Tym razem będę miał świadomość, co utraciłem.

Stałem drżący nad trupem Rubiy'ego, z rękoma przyciśniętymi do piersi, aż w końcu wybuchnąłem płaczem.

Jule teleportowała się z powrotem do kopalni, żeby sprowadzić pomoc. Gdzieś w ciągu tych kilku milczących godzin, kiedy jej nie było, Siebeling zaczął wołać mnie po imieniu. Przysiadłem obok i zacząłem słuchać słów, które wymykały mu się z ust jak gorące łzy spod moich powiek - prosił, żebym mu wybaczył, ale nie wiedziałem co; mówił, że mi to wynagrodzi, że sprawi, żebym znów stał się całością. Ale ja miałem w środku dziurę, więc te słowa nie mogły już niczego znaczyć. Po jakimś czasie zamilkł, ja przestałem płakać; siedziałem tuląc jego głowę na kolanach, a śmierć przyglądała nam się swoimi zielonymi jak lód oczyma.

W końcu Jule przyjechała po nas, miała twarz zapuchniętą i zmęczoną. Powiew chłodnego wiatru zza jej pleców zdzielił mnie jak policzek. Lekarze zajęli się Siebelingiem. Jule klęknęła przy mnie, lecz widziała tylko jego. Za nią stali jacyś ludzie, ale na nich nie patrzyłem wcale. Coś mówili, może chcieli, żebym wstał. Nie słuchałem. Siedziałem gapiąc się w przestrzeń, aż któryś w końcu trącił mnie stopą i poleciałem prosto na Jule. Złapała mnie, przestraszona.

- Kocie... gdzie ty jesteś? Kocie? O mój Boże... - Próbowali mnie odciągnąć, ale rzuciła im ostro: - Dajcie mu spokój!

Zaraz puściły mnie wszystkie ręce z wyjątkiem jej dłoni.

- Banda świrów, wszyscy są stuknięci - odezwał się któryś strażnik.

Nawet nie podniosła głowy, tuliła mnie tylko do siebie i pytała:

- Kocie, Kocie, co ci się stało? Otuliłem się szczelniej kurtką.

- Już ciebie nie czuję, Jule. Już ciebie nie czuję, przepadło. - W oczach miałem piasek. Myślałem, że łzy już mi się skończyły, ale teraz popłynęły od nowa. Całej Galaktyki byłoby za mało, żeby pomieścić mój ból. - Jestem całkiem sam. - Dostałem czkawki. Ktoś się roześmiał.

Jule otarła mi twarz rękawem i przytuliła mnie mocniej.

- Wiem, wiem - mówiła drżącym głosem. Potem wzięła mnie za rękę, wstałem i poszedłem za nią na zewnątrz.

Usiadłem w wózku śnieżnym, głowę oparłem na jej ramieniu, ręce miałem skute kajdankami.

- Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze... - szeptała wciąż, ale ja wcale jej nie czułem.

- ...to jakaś paranoja. Przecież nie możecie dalej go... Pamiętam kopalnie i ten znajomy-obcy pokój, gdzie Jule

stała nade mną, wykłócając się z kimś w mojej obronie:

- ...z tych taMingów, którzy przewożą waszą rudę. Mój kredyt jest dostatecznie wiarygodny...

Słowa nic już nie znaczyły, już nic nie czułem. Nikt nie robił mi żadnej krzywdy, przychodzili tylko i gapili się na mnie. Oni też nie byli już realni, więc nie miało znaczenia, że kilku z nich wygląda znajomo. Po jakimś czasie zauważyłem, że ręce mam wolne. Potem coś błysnęło na moim nadgarstku i coś stamtąd odpadło - czerwona obrączka. Ale na nadgarstku dalej było czerwono. Ktoś owinął go na biało. A ja z każdą chwilą odpływałem coraz dalej i dalej...



Cześć trzecia

SKRZYŻOWANIE DRÓG


22


Byłem człowiekiem, więc przeżyłem. Nawet wróciłem do domu, na Ardattee - skrzyżowanie dróg Federacji. Szare niebo, falujące w słońcu wieżowce i srebrzące się szkło - dzień po dniu wysiadywałem w kopule na szczycie Instytutu Sakaffe, gapiąc się na miasto za oknem, a tamci już się nauczyli, że nie należy mnie wtedy niepokoić. Techniczni poskładali mnie do kupy, a tym razem Siebeling osobiście dopilnował, by zrobili to jak należy. Użyli wszystkiego, czym dysponowali, żeby pogrzebać poczucie winy i pomniejszyć cierpienie, żeby naprawić mój rozdarty umysł. Kawałek po kawałku zapełniali w nim nicość, byli twardzi, cierpliwi i nie chcieli zostawić mnie w spokoju.

Siebeling. To on zmusił mnie do zabicia Rubiy'ego - nie miał innego wyboru. Już wtedy wiedział, co się ze mną stanie, i chyba teraz chciał mi to jakoś wynagrodzić. Tak więc rana zagoiła się w końcu, ale zostawiła blizny, na które nikt nie mógł nic poradzić. Blizny, które odcięły mnie od przeszłości, skauteryzowały włókna nerwowe, przez co wszystko, co mi się zdarzyło, zdarzyło się jakby komuś innemu. Wspomnienia, uczucia, talenty psychotronika, które kiedyś należały do mnie, znalazły się teraz za szklanym murem - widziałem je, lecz nie mogłem ich dotknąć.

Techniczni powiedzieli mi, że nie ma powodu, abym nie mógł znów stać się telepatą, ale byli w błędzie. Nie potrafiłem już emanować uczuć, straciłem orientację w przestrzeni, nie mogłem odnaleźć niczyich myśli. Nie wiedziałem nawet, jak mam zacząć. A kiedy ktoś usiłował przedostać się do mnie, zamykałem przed nim umysł natychmiast, nie potrafiłem inaczej. Zamykałem się nawet przed Jule. Za każdym razem, kiedy byliśmy razem, próbowała mnie dosięgnąć. Nic z tego. A kiedy w końcu uwierzyłem, że to się już nie zmieni, wstałem i wyszedłem; nie chciałem oglądać więcej ani jej, ani Siebelinga. Bo nie mogłem tego znieść.

Jule i Siebeling pobrali się, kiedy tylko wypuścili go ze szpitala. Pamiętam, jak byłem zaskoczony, gdy mi o tym powiedziała. Wtedy zdałem sobie sprawę, że już nigdy nie będziemy mogli być wszyscy razem. Czego właściwie się spodziewałem? Zadanie zostało wykonane, a oni się pobrali. To nie była żadna niespodzianka. Ale znaczyło dla mnie więcej, niż ważyłem się przyznać, i zabolało tak mocno, że Jule nigdy się o tym nie dowie. Od tak dawna ją kochałem, jednak miałem dość czasu, by się przekonać, że ona nie kocha mnie tak samo, jak kocha Siebelinga... A kiedy siedziałem tak całymi godzinami zapatrzony w niebo, w końcu zdałem sobie sprawę, że może i ja nie tak ją kochałem. Mieli przed sobą całe życie szczęścia - to im wynagrodzi wszystkie wcześniejsze cierpienia. Niczego chyba nie potrzebowali mniej niż odczytującego ich myśli Kota.

Zresztą i tak nie mogłem już odczytać ich myśli. Musiałem sam siebie szturchać, bym pamiętał, że ktoś jest ze mną w pokoju. I tego nie naprawi już żaden techniczny, bez względu na to, ile czasu spędzę w Instytucie Sakaffe. Moje akta w Korporacji Bezpieczeństwa zostały wyczyszczone, bliznę po obrączce zakrywała bransoletka danych. Poza tym nie miałem nic i doszedłem do wniosku, że czas wracać do domu.

Patrzyłem w okno, siedziałem w wygodnym skórzanym fotelu. Widziałem przed sobą wyrywające się w górę wieżowce, połyskujące blado wśród mgiełki zimowego śnieżku jak obrazek z książki z bajkami. Przypomniały mi się bezkresne pola srebra i kryształowe lasy na Popielniku.


Aż nagle wróciła mi pamięć o tej części miasta, której stąd nie widać. Tam nigdy nie widać kryształowych drzew ani nawet kołderki świeżo spadłego śniegu - tam zima to obrośnięte soplami rury ściekowe i brudna chlapa na placu Domu Bożego, odmrożenia i zapalenie płuc... Tam lodowaty wiatr od morza tnie przez znoszone ciuchy jak nóż i nikt nie pozwoli człowiekowi spać w cieple. Tam marzenia gniją, a ciemność wżera się w duszę jak robactwo... Stare Miasto. Dom, najmilszy dom. „Śnij o życiu, śnij o czasach..." Moja matka śpiewała o zniszczonych marzeniach - gdzieś w moich myślach, za murem ze szkła... Jeśli to była moja matka. Teraz już nigdy nie będę miał pewności. Spojrzałem na swoją zwiniętą w pięść dłoń złodzieja. „Och, ty świrze... Teraz naprawdę nie masz już nic. Nawet własnego rynsztoka". Zadrżały mi usta. Wepchnąłem w nie kwaśnego cukierka, zgryzłem. Od powrotu z Popielnika nie tknąłem kamfy, na jej widok zawsze zaczynałem myśleć o Derezadym. Biedny Dere... Szczęściarz Dere, uhonorowany po śmierci jak nigdy nie byłby za życia. Skończyły się wszystkie jego problemy. Potarłem oczy.

Ktoś wszedł do pokoju, wyczułem - nie, po prostu usłyszałem. Podniosłem głowę. Przede mną stali objęci Jule i Siebeling. Lewe ramię Siebelinga nadal tkwiło w bandażach.

- Witaj, Kocie.

Odruchowo uśmiechnąłem się na ich widok, lecz zaraz spoważniałem.

- Co tutaj robicie?

- Jak widzę, nic ci się nie poprawia?

- Nie. Już wam mówiłem, to się nie poprawi. - Odwróciłem wzrok z powrotem do okna. - Jakie jeszcze macie nowiny?

Stali tak przez chwilę, niewidzialni, po czym Jule zapytała:

- Czy dostałeś już list pochwalny z Korporacji Bezpieczeństwa?

- Masz na myśli to? - Wyciągnąłem z kieszeni zwinięty przekaz. Wstydziłem się poprosić, żeby ktoś mi go przeczytał, a potem całkiem o nim zapomniałem. Wygładziłem go teraz na kolanach i zobaczyłem, że na samej górze wydrukowano moje imię. - Czy to właśnie to?

Siebeling po prostu się roześmiał.

- Prawdopodobnie akurat tyle należy mu się uwagi. Uśmiechnąłem się.

- Nie chciałem, żeby spuchła mi głowa. A o czym to w ogóle jest? -W końcu przyznałem się przed sobą, jak bardzo cieszy mnie ich widok, i zaraz uszło ze mnie napięcie.

- W całej Galaktyce staliśmy się bohaterami dnia - i tyle mniej więcej trwała nasza sława. Ale przynajmniej wydusiliśmy od nich przyznanie, że psychotronicy zrobili też coś dla ocalenia Federacji, a nie tylko zrobili wszystko, żeby ją zniszczyć... - Usiedli i opowiedzieli mi znacznie więcej, niż chciałem wiedzieć o tym, co działo się później z naszego powodu. - ...Tak więc Galiess i reszta psychotroników posiedzą długo za to, co usiłowali zrobić, jeżeli oczywiście nie zostaną skazani na śmierć.

Zacząłem się zastanawiać, o ile sroższa będzie ich kara tylko z tego powodu, że są psychotronikami.

- A co z tymi, którzy ich wynajęli? Za Rubiym stały przecież konsorcja...

- Które? Już się tego nie dowiemy. Nawet Galiess nie znała jego kontaktów. - Siebeling oparł się o okienną szybę. - FKT ma pewne podejrzenia, ale żadnych dowodów. A nawet oni nie mogą nic zdziałać, jeśli nie są w stanie udowodnić winy ponad wszelką wątpliwość.

- Nie było dowodów? - Popatrzyłem na Jule, przypominając sobie, co oboje słyszeliśmy z ust Rubiy'ego na temat jej rodziny i Centauri Transport.

- Nie - odpowiedziała na pytanie, którego nie zadałem. -Są ważniejsze rzeczy. Niektórych więzów nie da się przerwać, nigdy nie można się całkiem uwolnić, choćby się bardzo chciało. I może to jest najwłaściwsze.

- Pewnie tak. - Znów przyszedł mi na myśl Dere. - Ale ocaliłaś im tyłki w pięknym stylu. Czy... czy coś się po tym zmieniło?

- Odrobinę. - Uśmiechnęła się leciutko. - Nie poprosili, żebym wróciła do domu i zajęła należne mi miejsce w zarządzie, ale ofiarowali solidne zadośćuczynienie za to, że będę się trzymać z daleka. Razem z tym, co jest nam winna FKT, oznacza to więcej, niż się spodziewają...

- Po prostu cię kupili - rzuciłem. Pokiwała głową i nic już nie powiedziała. Odchyliłem się w fotelu.

- A więc tak. To już koniec wszystkiego, co? - Dzięki nam Federacja nadal się kręci. Dzięki nam złoża tellazjum na Popielniku są bezpieczne. Dzięki nam dalej umierają obrączki, nad Hydranami prowadzi się „śledztwo" też dzięki nam... A Dere Cortelyou nie żyje. Wpatrzyłem się w na poły zakrytą bliznę na nadgarstku i poczułem, jak w myślach pojawiają się wszystkie moje nowo utworzone zasłony, żeby zakryć stary ból. Ja, wielki bohater... Zmiąłem list pochwalny i cisnąłem go na podłogę. - Pieprzcie się - rzuciłem tak cicho, że nikt nie mógł mnie dosłyszeć.

- Myślisz, że to, co zrobiliśmy, nie przyniosło nikomu nic dobrego? - zapytała nagle Jule.

- Bo ja wiem. - Wzruszyłem ramionami. - Jeśli to miało znaczyć, że ci, którzy rządzą wszechświatem, dostaną ode mnie, co chcą, to pewnie im się udało. Ale niczego nie zmieniliśmy.

- Coś jednak może zmieniliśmy. - Siebeling delikatnie wziął Jule za rękę. - I pamiętaj: dzięki nam Federacja jeszcze działa. A to oznacza, że nadal istnieje coś, co próbuje ograniczyć zakusy psychopatów takich jak Rubiy. Gdyby nic takiego nie istniało, Galaktyka miałaby się o wiele gorzej. Nędzy i cierpieniu nie byłoby końca.

Byłem zły, ale dosłyszałem dźwięczącą w jego głosie gorycz, więc zaraz zdałem sobie sprawę, ile kosztują go te słowa wobec tego, co Federacja zrobiła z jego rodziną.


- A przy okazji - znów patrzył poza mnie, w okno - Korporacja Bezpieczeństwa szuka kogoś na miejsce Cortelyou. Oferują nam sposobność, żebyśmy odwalili dla nich jeszcze trochę roboty.

- Ja to nie Dere. - Na chwilę przymknąłem powieki, próbując zobaczyć za nimi jego twarz. - A wy?

- Nie. - Patrzył teraz prosto na mnie. - Czyli też nie godzisz się na hipokryzję, nawet za cenę ratowania Galaktyki.

- Nie. Co w takim razie będziecie robić? Wrócicie do Kolonii?

Jule potrząsnęła przecząco głową.

- Planowaliśmy, że zostaniemy tutaj, w Quarro... - Za pieniądze, które dostali od jej rodziny i od FKT, będą pracować z psychotronikami. Nie tylko z tymi, którzy mają czym zapłacić, tak jak to przedtem robił Siebeling, ale ze świrami naprawdę potrzebującymi pomocy, tymi ze Starego Miasta, którym psychotroniczne zdolności rujnują życie. A jest ich wielu, bo bardzo trudno być jednocześnie człowiekiem i psychotronikiem.

Przyszedł mi na myśl syn Siebelinga, zastanawiałem się, czy mają nadzieję... Ale wtedy zdałem sobie sprawę, że jeśli nawet Siebeling nigdy nie odnajdzie syna, to i tak będzie robił coś, co jest warte zachodu. Uśmiechnąłem się.

- I dlatego właśnie tu jesteśmy, Kocie. Myśleliśmy sobie, że może zechciałbyś z nami pracować. -W jego twarzy widziałem coś więcej niż tylko zawodową ciekawość, ale nie potrafiłem tego uczucia odczytać.

- Pracować z wami? - Mina mi zrzedła. - Po czym odróżnicie mnie od pacjentów?

- Z twoimi zdolnościami psychotronicznymi nic złego się nie dzieje, tylko teraz kontrolujesz je aż za dobrze. Nie jesteś jeszcze gotów, by znów z nich korzystać. A ja tym razem nie mogę tu niczego zmienić, nawet nie mam prawa. Musisz sam dojść z sobą do ładu i tylko ty wiesz najlepiej, czego ci teraz trzeba.


Ale sądzę, że jeszcze będzie z ciebie telepata, kiedy minie czas potrzebny na ozdrowienie.

Dłonie zacisnęły mi się w pięści.

- Cieszę się, że to straciłem, i nie obchodzi mnie dlaczego. Wcale nie mam ochoty znowu... z powrotem! To za ciężko... -Myśleć, że odnalazłem wszystko, bo stałem się tym, kim się stałem i z tego samego powodu wszystko straciłem. W środku zerwał mi się gwałtowny ból, natychmiast zdławiony. Już nawet nie mam żadnych uczuć... Bo przecież ja już umarłem. - Na nic wam się nie przydam.

- Myślę, że nadałbyś się lepiej niż ktokolwiek inny. Bo bardziej niż inni pamiętasz, jak ciężko - a także jak wiele znaczy - być psychotronikiem. Nawet gdybyś miał nigdy więcej nie korzystać ze swego talentu, u nas zawsze się znajdzie dla ciebie miejsce - zakończył z uśmiechem.

Jule spojrzała mu w oczy, a on skinął głową i odsunął się na bok, zostawiając nas razem.

- Kocie. - Dotknęła mojej twarzy, w promieniach światła błysnęła jej obrączka. - Ja wiem... - Dłoń opadła. - Ale nie wszystko straciłeś. To, co nas do siebie zbliżyło, nadal jest silniejsze niż to, co nas od siebie oddziela. Między nami trojgiem nic nie może się zmienić. Zawsze będziesz wiedział, gdzie możesz nas znaleźć. Nieważne, z jakiego powodu przyjdziesz, ale przyjdź się z nami zobaczyć, proszę. Nie zapominaj o nas... -Odwróciła się ode mnie, jakby ją to zabolało.

Siebeling otoczył ją ramieniem. Sięgnął do kieszeni płaszcza i coś stamtąd wyjął. Wyciągnął do mnie rękę, podając mi to coś na otwartej dłoni. To była hydrańska kryształowa kula, którą mu ukradłem kiedyś, w poprzednim życiu.

Wziąłem ją od niego, powoli i niepewnie. Była ciepła, jak coś żywego - tak samo jak wtedy. W środku zakwitał jakiś nocny kwiat: płatki czarne jak północ, usiane srebrem jak milionami gwiazd.

- Obietnica - powiedział.


Otuliłem kulę dłońmi i spojrzałem na niego jeszcze raz. Nie mogłem wykrztusić słowa. W końcu udało mi się wydusić z siebie to jedno:

- Dzięki. Dzięki.

Kiwnął głową. Wyszli. Przy windzie Jule przystanęła i obejrzała się na mnie, a ja w jej głosie usłyszałem coś, czego nie mogłem już wyczuć w jej myślach:

- Nigdy nie dostajemy wszystkiego, czego byśmy chcieli, Kocie... Ale czasem dostajemy to, czego nam najbardziej trzeba.

Zadźwięczał dzwonek windy, i już ich nie było.

Nie było ich, a ja dopiero po dłuższym czasie zorientowałem się, że tym razem odeszli na dobre. Że teraz to, co zrobię ze swoim życiem, zależy tylko ode mnie. Byłem wolny, bogaty, byłem... znów nikim, jak zawsze, znów znalazłem się u punktu wyjścia. Dawno temu, gdybym był bogaty, ruszyłbym do kolonii, ale teraz pamiętałem zbyt wiele kłamstw, a na grzbiecie miałem same blizny. Kiedyś szukałbym ludu swojej matki, ale teraz i umysł miałem jak jedna wielka blizna i nie śmiałbym przed nimi stanąć - bo zabiłem, bo nie dość byłem Hydraninem. A w jeszcze wcześniejszym życiu przez miesiąc nie wychodziłbym z narkotyków...

Przeszłość nie żyje. Przeszłość powędrowała do muzeum. A cena za przywrócenie jej do życia była zbyt wielka... Nie potrafiłbym zapłacić po raz drugi, nie miałem tyle siły. Ale nie potrafiłem też zapomnieć. Na co mi w ogóle przyszłość, skoro nie mogę przestać tęsknić za przeszłością?

Jeszcze raz popatrzyłem na hydrańską kulę, ożywioną uchwyconym w niej światłem, potencjalną energią, obietnicą... I nagle przypomniałem sobie tamtą zastygłą chwilę w kopalni na Popielniku, kiedy Hydranie zostawili mi w myślach pożegnalne słowa. Pokazali mi przyszłość - swoją przyszłość i moją, już od tej chwili rozdzielone: ich przyszłość rozpłomieniła się w jednej chwili tryumfu i zaraz przerodziła w czerń, kiedy pojedyncze nitki prawdopodobieństwa przecierały się, przerywały, znikały jedna po drugiej.

A potem moja przyszłość - czerń i popiół, ale to nie koniec, tylko nowy początek. Nitki mojego życia plątały się, przecierały, ale nie przerywały. Tkając wątki mojego życia, zwielokrotniały się, potężniały, aż wreszcie miałem przed sobą tyle dróg co gwiazd na niebie. I kiedy zaczął mnie wypełniać smutek po stracie Hydran, szybko został wyparty ich nadzieją na mój nowy początek...

Jeszcze raz zacisnąłem ręce na kryształowej kuli. Nocny kwiat może w niej kwitnąć na zawsze, jeśli mu na to pozwolę, ale będą na mnie czekać rzeczy jeszcze dziwniejsze i jeszcze piękniejsze, niż potrafię sobie wyobrazić - będą czekać, aż je wyzwolę. Zamknąłem oczy, próbując się skupić, próbując je wywołać...

Kiedy znów otworzyłem oczy, nocny kwiat nadal tkwił na swoim miejscu. Nic się nie zmieniło. Jule miała rację: żyć znaczy nieustannie się rozczarowywać. Człowiek próbuje działać, ponosi klęski, ale wciąż od nowa próbuje, nie wiedząc nawet, czy kiedykolwiek dostanie to, czego tak bardzo pragnie. „Ale czasem dostajemy to, czego nam najbardziej potrzeba". Teraz miałem wszystko, czego mi trzeba, żeby zacząć od nowa, tym razem na godziwych warunkach. Tylko głupiec odrzuciłby taką szansę. To właśnie jest punkt, w którym krzyżują się przeszłość z przyszłością, i obie trzymam teraz w swoich rękach.

Nic się nie zmieniło - jak dotąd. Ale się zmieni. Kot żyje siedem razy. Jeszcze niejedno przede mną.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Vinge Joan D Psychotronik 01 Psychotronik
Vinge Joane D Królowa Zimy
Vinge Joane D Myszołap
Psychologia wykład 1 Stres i radzenie sobie z nim zjazd B
Psycholgia wychowawcza W2
Broń Psychotroniczna
Psychologia katastrof
Metody i cele badawcze w psychologii
Wstęp do psychopatologii zaburzenia osobowosci materiały
02metody badawcze psychologii spolecznej2id 4074 ppt
ustawa o zawodzie psychologa
Psychologia rozwojowa 1
Praca psychoterapeutyczna z DDA wykład SWPS