20
- Promieniujesz jak reflektor - rzekła Argentynę, która otworzyła mi drzwi i
obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. - Chyba zdobyłeś to, co chciałeś? -
Zrobiła mi przejście, a gdy spostrzegła moje zakrwawione ubranie, kąciki jej ust
powędrowały w dół. - Na miłość boską...! Czy oprócz tego udało ci się cokolwiek
załatwić?
Potrząsnąłem głową. To nie miało być zaprzeczenie; próbowałem się po prostu
uwolnić od wrażenia, że jestem jednocześnie każdą osobą znajdującą się w
promieniu stu metrów. Skoncentrowałem się na Argentynę, poczucie ulgi szybko
przemieniło się w obrzydzenie, odprężenie, troskę, obrzydzenie... Ograniczyłem
zasięg, żeby znów odczuwać tylko samego siebie.
- Owszem - odparłem, idąc za nią korytarzem. W klubie było już trochę gości,
stali w grupkach rozrzuconych po całej sali. Udało mi się jednak wrócić, zanim
klub wypełnił się szczelnie. Nie byłem pewien, czy w obecnym stanie poradziłbym
sobie wobec takiej ilości umysłów.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - zapytała Argentynę ostrym tonem, kiedy
milczałem.
- Przepraszam - mruknąłem. - Muszę się z tym nieco o-swoić, to bardzo silne
środki. - Dotknąłem palcami głowy. -Zabieram swoje rzeczy i zmykam.
- Są na górze. Prysnę ci trochę pianoskóry na rękę. Nie podoba mi się ta
rana.
- Dzięki.
Teraz, kiedy byłem zdolny znów skoncentrować się na swoim ciele, poczułem
docierający z kilku miejsc piekielny ból. Poszedłem za Argentynę na górę do
długiego, przestronnego pomieszczenia stanowiącego jej prywatny apartament.
Pokój był na tyle duży, że mógł pomieścić wszystkie potrzebne jej rzeczy; stały
tu liczne szafy i komody. Wiele ubrań leżało w stosach na wierzchu. Niektóre
meble sprawiały wrażenie, jakby liczyły sobie znacznie więcej lat niż ich
właścicielka. Części strojów oraz ozdoby zapełniały niemal każdy skrawek
nadającej się do tego przestrzeni, na podłodze pod oknami stał cały szereg
najróżniejszych roślin w doniczkach. Kiedy weszliśmy do pokoju, z łóżka zsunęło
się jakieś zwierzątko o czerwonawym futerku i zniknęło pod szafą.
- Nie zwracaj uwagi na ten bałagan - powiedziała Argentynę, spostrzegłszy
zapewne zdumienie na mej twarzy. - Nigdy nie mogę się rozstać ze starymi
ciuchami. Chyba dlatego że przez wiele lat nie miałam nic, co mogłabym wyrzucić.
Skinąłem głową, przypomniawszy sobie, że pozbyłem się wszystkich żetonów.
- Trudno pokonać stare przyzwyczajenia - rzekłem.
- Siadaj. - Uśmiechnęła się wreszcie, wyjęła paczkę kam-fów z kieszeni bluzy
od dresu i włożyła sobie jednego w usta. Wyciągnęła opakowanie w moją stronę.
Nie miałem kamfa w ustach od wielu lat, od czasu śmierci Derę Cortelyou. Zawsze
mi się z nim kojarzyły. Ale dziś moje wspomnienia wydawały się odległe. Z
wdzięcznością skinąłem głową i Argentynę wyjęła mi jednego kamfa z paczki. Miała
na sobie obszerne szare spodnie, zebrane nad kostkami, i niebieską koszulę pod
luźną szarą marynarką z podwiniętymi szerokimi
rękawami. W uszach nosiła srebrzyste kolczyki wielkości kurzych jaj.
Włożyłem kamfa w usta i wbiłem zęby w jego koniec. Gdy zacząłem go ssać,
poczułem na języku coś ostrego, a zarazem
zimnego jak lód, co działało odprężające. Westchnąłem i usiadłem na łóżku - było
to jedyne miejsce w całym pokoju, gdzie można było usiąść. Czułem się tak
dobrze, że mógłbym za chwilę usnąć na siedząco, gdyby nie istniało jeszcze kilka
ognisk bólu w moim ciele. Dłoń piekła mnie i paliła, podobnie jak skóra na
żebrach. Odchyliłem do tyłu kurtkę i podwinąłem zakrwawioną koszulę. W tym
miejscu, gdzie widniały wypalone w ubraniu dziury, miałem na boku dużą
oparzelinę. Niewiele brakowało, bym został przedziurawiony na wylot.
- Cholera... - syknąłem z powodu tego, co się wydarzyło, jak i tego, czego
uniknąłem.
- Jezu - mruknęła Argentynę. - Coś ty robił, żeby zdobyć to świństwo?
Dokonałeś napadu z bronią w ręku? - Usiadła obok mnie z apteczką.
Zaśmiałem się krótko i pokręciłem głową.
- Dostawca Darica usiłował mnie zabić. Znalazłem się na linii ognia, nie
tylko broni. Może wiesz o czymś, czego mi nie
powiedziałaś?
Zmarszczyła brwi i po chwili pokręciła głową.
- Nie... ale jeśli chodzi o Darica, nigdy niczego nie można być pewnym. -
Sprawiała wrażenie zmęczonej. - Przykro mi. Rozbierz się, tę ranę też musimy
opatrzyć - dodała, otwierając apteczkę.
- Ta jest czysta, zabliźni się sama.
- Przestań się wygłupiać! - Pomogła mi ściągnąć kurtkę.
- Przepraszam za zniszczone ciuchy. Zapłacę ci za nie.
- Przestań się wygłupiać! - powtórzyła. Odchyliła koszulę i zamarła, gdy
spostrzegła stare blizny. Bezwiednie puściła koszulę. Spojrzała mi w oczy. -
Czyżbyś lubił, jak ci się zadaje ból?
Skrzywiłem się, zdumiony.
- Próbuję go na wszelkie sposoby unikać - wzruszyłem ramionami - ale czasem
po prostu się nie da...
Ponownie zerknęła w dół, jakby nieco zmieszana. Wyjęła z apteczki pojemnik
pianoskóry i zaczęła rozpylać środek na moim boku. Następnie odwinęła chustę z
mojej dłoni, zagry-
zając mocno kamfa, by uspokoić nerwy. Zerknęła na ranę i skrzywiona, odwróciła
głowę. Wciąż jeszcze krwawiłem, sam musiałem odwrócić wzrok.
- Nie poradzę sobie z tym - rzekła, kręcąc głową. - Zawołam Aspena, niech on
się tobą .zajmie. Studiował kiedyś medycynę, dopóki nie odkrył, że nie znosi
widoku chorych ludzi.
- Podniosła się.
- Mogę iść do centrum medycznego. Obejrzała się na mnie.
- A co im powiesz, kiedy cię zapytają, co ci się stało? Uśmiechnąłem się
krzywo.
- Mogę im powiedzieć to samo co Braedeemu, gdy wczoraj wieczorem zapytał,
skąd mam ranę na dłoni.
Mruknęła coś pod nosem i wyszła z pokoju. Sięgnąłem do skórzanej kurtki i
wyjąłem opakowanie plastrów. Wysunęło mi się z dłoni na podłogę. Kiedy
uklęknąłem, by je podnieść, mimo woli zerknąłem pod łóżko.
Czasami fakt, że widzi się lepiej od innych, wcale nie jest powodem do
zadowolenia. Wiele osób pewnie w ogóle nie zauważyłoby tego, co ja zobaczyłem w
ciemnej przestrzeni pod łóżkiem. Ujrzałem to jednak i domyśliłem się, co to
jest. A potem dostrzegłem inne rzeczy, które mogły służyć tylko do jednego: do
zadawania bólu.
Podniosłem się na nogi, zaciskając ręce na kurtce i skierowałem w stronę
drzwi; chciałem jedynie wynieść się stąd jak najszybciej. Nie zdążyłem jednak.
Do pokoju weszła Argentynę, prowadząc jednego ze swych wykonawców - tego, który
miał na piersi klawiaturę sensorową.
Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, chyba tylko dlatego, że ja na nią tak
patrzyłem. Usiadłem i wyciągnąłem rękę. Aspen ujął moją dłoń i zaczął delikatnie
obmacywać ranę.
- Chciałeś się przywitać z krokodylem, czy co? Możesz w ogóle ruszać palcami?
- Na razie nie - odparłem zirytowany, zdawało mi się, że to oczywiste.
- Aha. - Zmarszczył brwi, starając się przybrać minę pro
fesjonalisty. Nie było to jednak łatwe, kiedy miało się wygląd stojącej lampy. -
Pójdę po moje narzędzia, musimy to zaszyć. - Wyszedł pospiesznie z pokoju, nucąc
coś pod nosem przy wtórze syntezatora. Jedna połowa jego umysłu zajęta była
sprawami medycznymi, podczas gdy druga komponowała muzykę.
- Dlaczego patrzysz na mnie takim wzrokiem? - spytała Argentynę, kiedy tylko
Aspen znalazł się na korytarzu. Zawahałem się.
- Widziałem, co znajduje się pod łóżkiem. Jej twarz nie poczerwieniała pod
srebrzystą skórą, odebrałem jednak wrażenie krwi nabiegającej jej do twarzy.
- Daric - powiedziałem. - Daric...? - Nie bardzo wiedziałem, z jakiego powodu
czuję się tak, jakbym dostał pięścią w brzuch. - Pozwalasz, żeby ten łajdak ci
to robił?
- Nie. - Zaklęła pod nosem. - Nie! - Spuściła szybko głowę. - To ja mu to
robię.
- Dlaczego? - spytałem, lecz w tej samej chwili pojąłem, że przecież znam
odpowiedź. - Bo go kochasz - dodałem cicho, niemal szeptem.
Spojrzała na mnie.
- Powiedziałam Jirowi wczoraj, pamiętasz? „Jeśli już musisz, to lepiej
przyjąć to z rąk kogoś, kogo obchodzi twój los."
Może gdybym się bardzo postarał, uwierzyłbym temu wyjaśnieniu.
Odwróciła się do mnie tyłem i wyciągnęła następnego kamfa z paczki. Uniosła
głowę i spojrzała na moje odbicie w lustrze, jakby bała się popatrzeć mi prosto
w oczy. Po chwili znów spuściła głowę.
- Tak... - szepnęła. - On chyba... tak bardzo siebie nienawidzi. Nie wiem
jednak, z jakiego powodu. Czasami mnie przeraża. Robię to dlatego, że gdyby nie
ja, Bóg jeden wie gdzie by tego szukał i co by się z nim wówczas stało. -
Wytarła dłonie o brzeg bluzy, zostawiając na niej ślad charakteryzacji.
- Wszystko w porządku? - spytał Aspen, wchodząc do pokoju z walizeczką
lekarską.
- Ty zawsze wiesz, kiedy się zjawić - rzekła ciężko Argentynę, obracając się
w naszą stronę.
- Dziękuję za uznanie - odparł, usiadł na łóżku i otworzył torbę. - Dużo nad
tym pracowałem. - Postukał w połyskującą klawiaturę na piersi, która
odpowiedziała kilkoma dźwiękami.
Argentynę zaczęła czyścić swoją bluzę, natomiast Aspen zajął się moją ręką,
koncentrując na tym całą swą uwagę. Przykleił mi na nadgarstku plaster ze
środkiem uśmierzającym ból i po chwili całe przedramię zniknęło z mapy nerwów w
moim mózgu. Odetchnąłem z ulgą. Założył dziwaczne okulary z wieloma soczewkami i
zaczął oglądać ranę, szukając poważniejszych uszkodzeń.
- Hm... - mruknął po jakimś czasie, ściągając okulary. -Miałeś szczęście. Nie
jest uszkodzone nic ważnego. Zaraz to zaszyję.
Wyciągnął z torby kolejny przyrząd, z wyglądu miękki i wilgotny, niczym duży
ślimak. Owinął mi go wokół dłoni, zakrywając ranę. Mimo środków znieczulających
poczułem jakby bardzo silne ssanie.
- Trzymaj nieruchomo - rzekł, ściskając mi palce. -W porządku...
Ślimak nagle zmienił kolor. Aspen odkleił go i wrzucił do walizeczki. Spojrzałem
na silnie zaczerwienione brzegi rany:
była zamknięta.
- To wszystko, co mogę zrobić - rzekł, spryskując ranę pianoskórą. - Nie mam
lampy. Gdybyś chciał to szybko zlikwidować, powinieneś się gdzieś udać na zabieg
regeneracyjny.
Skinąłem głową.
- Dzięki. - Na próbę poruszyłem palcami. Mogłem je zginać, chociaż nie miałem
w nich czucia.
Aspen wstał i szybko wyszedł z pokoju, żegnając nas uniesioną w górę dłonią.
- Dziękuję - zwróciłem się tym razem do Argentynę. Wzruszyła ramionami.
- Twoje rzeczy są tu, w szufladzie komody. Ja muszę się przygotować do
występu. - Ruszyła w stronę drzwi, nie mając odwagi spojrzeć mi w oczy.
Chciałem ją zawołać, ale ugryzłem się w język. Znalazłem swoje ciuchy i
przebrałem się szybko. Zszedłem na dół, ciesząc się, że mogę ruszyć swoją drogą
i nie muszę z nikim więcej rozmawiać.
- Argentynę! Argentynę! - ryknął jakiś głos, zdolny chyba wywołać echo w
otwartej przestrzeni kosmicznej.
Zatrzymałem się i spojrzałem w głąb korytarza, skąd dobiegł głos. Zakręt
przesłaniał mi widok, wyczuwałem jednak obecność umysłów kilku osób
zgromadzonych tuż za rogiem.
- Hej,Cusp...
- Argentynę!
Doszedł mnie odgłos łomotania w drzwi.
Przeszedłem korytarzem i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Jeden z bramkarzy
klubu walił w drzwi garderoby Argentynę zakutą w stal pięścią, wykrzykując raz
po raz jej imię, podczas gdy wykonawcy symbu kręcili się wokół niego z szumem
niczym stado much, z podobnym zresztą efektem.
- Argentynę...!
Ktoś popełnił błąd i chwycił olbrzyma za ramię. Ten otrząsnął się i trzy
osoby padły na podłogę.
Nagle drzwi otworzyły się. Bramkarz cofnął się o krok, gdy Argentynę w swoim
wypłowiałym szlafroku wyszła
z pokoju.
- Cusp! - zawołała, starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać
ogarniającego ją przerażenia. - Co tu się dzieje? - Ruchem ręki wskazała ludzi
dźwigających się z podłogi.
Olbrzym warknął coś niezrozumiałego. Był jej największym fanem. Dosłownie.
- Dziękuję, ale nie... - rzekła łagodnie. - Wracaj pod drzwi i zajmij się
tym, co do ciebie należy. Muszę się przygotować, rozumiesz? - Usiłowała się
uśmiechnąć, próbując go odwrócić i popchnąć w stronę wyjścia.
Lecz opancerzona łapa chwyciła ją za nadgarstek, szarpnęła i zaczęła ciągnąć
korytarzem.
- Co robisz?! - krzyknęła Argentynę. Odczułem nagle falę jej bólu i
zaskoczenia oraz strach ogłupiałych i bezradnych wykonawców schodzących
olbrzymowi z drogi. Zamarłem, starając się coś wymyślić.
Niespodziewanie ktoś stanął w drzwiach garderoby i wyjrzał na korytarz. To
był Daric.
- Argentynę... - zawołał niepewnym głosem. Obejrzała się na niego, ogarnięta
paniką, i zachwiała się, szarpnięta przez Cuspa.
- Puść ją! - krzyknął Daric, ruszając w ich stronę.
Nawet jeśli Cusp go usłyszał, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Daric podbiegł do nich. Patrzyłem na to zdumiony, miałem wrażenie, że śnię.
Daric chwycił Argentynę za rękę ita w jednej chwili zdołała się uwolnić, jakby
Cusp trzymał jej dłoń tak delikatnie jak małe dziecko. Olbrzym stanął i zaczął
się powoli odwracać - tak jakby się obracała góra. Uniósł opancerzone ramię...
Nagle runął do tyłu i z takim hukiem walnął o podłogę, że aż zabolały mnie
zęby.
Wykonawcy gapili siew osłupieniu. Argentynę obróciła się powoli w ramionach
Darica i spojrzała na niego szeroko otwartymi, szklistymi oczyma.
- Wszystko w porządku? - spytał cicho. Nastroszył palcami jej włosy i
opiekuńczo przytulił ją.
Cusp zaczął wyć piskliwym głosem. Leżał zwinięty na podłodze jak komar po
dawce muchozolu. Argentynę spojrzała na niego, po chwili pokręciła głową, a jej
usta wykrzywiły się, jakby miała za chwilę wybuchnąć płaczem albo histerycznym
śmiechem.
- Hej, Daric - mruknął Aspen. - Jak tego dokonałeś, człowieku?
Daric spojrzał na niego i skrzywił się.
- Ja nic nie zrobiłem - parsknął. - On jest pijany - skłamał. - Zabierzcie go
stąd, do cholery. Wezwijcie policję.
Zostałem w ukryciu do czasu, aż Daric z Argentynę znik-nęli w jej garderobie.
Wykonawcy zebrali się wokół Cuspa, niczym fachowcy od noszenia trumien, i
zaczęli się przymierzać, jak by go wytaszczyć z korytarza.
Przywarłemplecami do ściany, oczy zaszły mi mgłą. Jak mogłem być aż tak
ślepy? Przecież to było oczywiste... Tylko Daric mógł być tym tekiem, którego
obecność wyczułem swego czasu. Był psionem, tak jak je go siostra!
Nie pamiętam, jak wyszedłem z klubu; nie pamiętam nawet, jak dostałem się do
budynku Zgromadzenia i odnalazłem czekającą na mnie Einear - zmęczoną, lecz
odczuwającą wyraźną ulgę na mój widok. Ani słowem nie nawiązała do tego, co jej
powiedziałem przed rozstaniem; miała także nadzieję, że i ja nie będę do tego
wracał. Nigdy. Obrzuciła spojrzeniem moją podrapaną twarz i spytała, co się
stało, czy miałem wypadek. Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem, w każdym razie
nie zadawała dalszych pytań.
Polecieliśmy skoczkiem z powrotem do posiadłości ta-Mingów. Einear usnęła,
zanim jeszcze opuściliśmy granice miasta, zostawiając mnie sam na sam z myślami,
które nieustannie krążyły wokół Darica. Daric, Daric... Tylko o nim potrafiłem
myśleć, nawet teraz, kiedy już odkryłem prawdę. Ciekaw byłem, jak to się mogło
stać; jak do tego doszło, że było ich dwoje - dwoje psionów, brat i siostra, z
tego samego pokolenia, w rodzinie, w której nigdy przedtem nie występowały
podobne zdolności. Jakim sposobem Daricowi udawało się ukrywać swoje zdolności
psioniczne przez tyle lat przed
wszystkimi? _.
Wiedziałem, dlaczego tak postępował - nietrudno to było zrozumieć. Krył się z
tym, ponieważ świetnie zdawał sobie sprawę z tego, co się działo z odmieńcami;
widział, jak cała rodzina traktowała Jule i co zrobiono jego matce tylko z tego
powodu, że Jule urodziła się psionem. Jego życie musiało być nieustannym
piekłem, jedno potknięcie oznaczało wykrycie -
a to z kolei stratę wszystkiego: pozycji, władzy, bogactwa, a może nawet
życia... miłości i opiekuńczych skrzydeł rodziny, oparcia oraz poczucia
bezpieczeństwa, do którego skrycie każdy dąży. Wszystko to przepadłoby w jednej
chwili, gdyby powstało w kimś choćby najmniejsze podejrzenie co do niego. Daric
byłby nadal tą samą osobą, a jednak w oczach tych, których zdanie liczyło się
dla niego, przemieniłby się z cudownego dziecka w wyrzutka, podczłowieka...
odmieńca.
Bez wątpienia stosował swe telekinetyczne sztuczki, lecz w taki sposób, by
nikt nie mógł niczego zauważyć. Na pewno popisywał się przed Argentynę,
wspominał jej o swych zdolnościach: musiał mieć kogoś, komu mógłby wyznać
prawdę, nawet jeśli robił wszystko, by z pozoru uchodzić za normal-niejszego od
normalnych ludzi...
Poczułem skurcz żołądka, kiedy uświadomiłem sobie, w jakim on straszliwym
stresie musiał żyć przez cały czas, jak silnie musiał kontrolować każdy swój
gest, każdą myśl. Ja byłem psionem całe życie, psionem szczęśliwym. Nie znałem
czegoś podobnego. Być może było tak, ponieważ w Starówce bez przerwy wiodłem
życie na samej krawędzi, niemal na każdym kroku stykałem się z rzeczami, które
mogły mnie ostatecznie złamać. To było prostsze, bezpieczniejsze; wymagało
jedynie znalezienia kryjówki w jakimś mrocznym zaułku, odosobnienia w granicach
narkotycznego, fantazyjnego świata, wewnątrz mego umysłu. Zetknięcie z
rzeczywistością nie było łatwe. Nigdy nie dokonałbym tego sam, wiedziałem, jak
podobna tajemnica może zjeść człowieka od środka. Strach, samotność, nienawiść,
które kumulowały się bez końca, nie znajdując żadnego ujścia. Bez wątpienia
Daric potrzebował wszystkiego, co tylko Argentynę mogła mu dać...
Można się było nad nim użalać. Ale jeśli pomyśleć, w jaki sposób jego sekret
obrócił się przeciwko wszystkim, którzy stanęli na jego drodze: przeciw Jule i
Jirowi, Einear, nawet przeciw Argentynę... jeśli wziąć pod uwagę, jak odnosił
się do mnie: jak do odmieńca... Wtedy litość skręcająca mi bebechy ponownie
ustępowała miejsca obrzydzeniu...
Obudziłem Einear, gdyż wylądowaliśmy przed domem. Wyglądała początkowo na
zmieszaną, lecz po chwili spojrzała na mnie z uwagą. Zrobiłem wszystko, by z
mojej twarzy nie można było odczytać ponurego napięcia.
- Idę prosto do swojego pokoju - powiedziała, nieco bardziej niż zwykle
drżącym głosem, choć starała się za wszelką cenę panować nad sobą. - Mam zamiar
spać, dopóki słońce mnie nie obudzi. Proponuję, byś zrobił to samo.
Skinąłem głową i ruszyłem za nią w stronę wejścia.
Mimo wieczornego chłodu i ostrego powietrza, którego nie czuło się w mieście,
Lazuli czekała na nas na werandzie. Spojrzała szybko na mnie, otwierając swój
umysł przed moimi myślami, i nagle wrażenie chłodu zniknęło. Zamieniła kilka
słów z Einear, kładąc jej delikatnie dłoń na ramieniu.
Mnie także przepuściła do środka, lecz jej myśli wybiegły naprzeciw moim,
jakby witały je z otwartymi ramionami pośród ciemności, bezskutecznie szukając
ich dotyku. U podnóża schodów zawahałem się i obejrzałem przez ramię; spojrzałem
na Lazuli, a po chwili zawróciłem i podążyłem za nią korytarzem.
Wprowadziła mnie do gabinetu Einear i zamknęła drzwi. Raz już byłem w tym
pokoju, lecz nawet nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć. Był wysoko sklepiony,
tak jak pozostałe pomieszczenia, wzdłuż ścian, stały regały z ciemnego drewna z
półkami za szkłem, wypełnionymi antycznymi książkami. Przyszło mi na myśl, że
chyba nikt nie przewracał kart tych ksiąg od stuleci. W kamiennym kominku płonął
ogień. W nozdrza uderzył mnie ciężki zapach dymu. Miałem wrażenie, że nawet
stojąc tu, przy drzwiach, czuję bijący od kominka żar. A może odczuwałem coś
zupełnie innego?
- Po co palicie f»gień? - zapytałem, próbując skierować swe myśli ku czemuś
innemu niż Lazuli. Nic z tego nie wyszło. - Przecież to niepotrzebne. - Ten dom
mógł być bardzo stary, stanowił jednak dzieło sztuki pod względem komfortu
wyposażenia. "Przed kominkiem stał długi mahoniowy stół - jedyny
sprzęt, jaki zapamiętałem z mojego poprzedniego pobytu w gabinecie. Jego blat,
inkrustowany złotymi gwiazdkami, przedstawiał mapę nieba. Lazuli oparła się o
niego, odwróciła i spojrzała na mnie.
- Nie. Pewnie, że nie - powiedziała cicho. - Ale ogień jakimś dziwnym
sposobem rozgrzewa duszę człowieka. - Wyciągnęła ręce w stronę płomieni. Miała
na sobie luźną aksamitną suknię koloru czerwonego wina, która odsłaniała jej
łydki i kolana.
Podszedłem do niej. Bardzo ostrożnie nawiązałem kontakt myślowy, kładąc
jednocześnie dłoń na jej ramieniu. Dotyk aksamitu pod palcami wywołał na moim
przedramieniu gęsią skórkę.
- Wszystko w porządku? - Lazuli obróciła się w moją stronę, ogarnął ją
niepokój. Kiedy ujrzała opatrunek na mojej dłoni i spostrzegła podrapaną twarz,
przyszło jej do głowy, że mógł mieć z tym coś wspólnego Charon. W końcu jej oczy
spoczęły na szmaragdzie, który wciąż nosiłem w uchu.
- Tak, nic mi nie jest - odparłem i uśmiechnąłem się. Ciszę gabinetu
wypełniały trzaski płomieni i szum wzlatujących w górę iskier. - A tobie?
Spojrzała mi w oczy, na jej wargach zaczął się rysować niewyraźny uśmiech;
ale to, co odczytałem w jej myślach, zalało mnie nagłą falą żaru.
- Co... cozJirem? Odwróciła głowę.
- Dziś rano czuł się już znacznie lepiej. Dzieci są w Pałacu Kryształowym.
Charon... nalegał, byśmy zjedli obiad z całą rodziną.
- A co z tobą?
- Chciałam się jeszcze z tobą zobaczyć. Nie wrócę dzisiaj na noc. - Ścisnęła
w palcach kosmyk kruczoczarnych włosów. - Charon pragnie, bym spędzała z nim
więcej czasu... -By spędzała z nim noce. Spuściła głowę, zapewne zdawała sobie
sprawę, że znam jej myśli i podzielam jej odczucia. -Muszę zaraz do nich
wracać... Powiedziałam, że źle się czuję.
- Na myśl o tym, że Charon będzie jej dotykał. Spojrzała znów na mnie. (Jestem
chora z tęsknoty) przekazały mi jej oczy.
- Lazuli... - Potrząsnąłem głową i spuściłem wzrok. Ostatniej nocy musieliśmy
się oboje pozbyć uczucia samotności. Nie powinno się było to wydarzyć; nie wolno
mi było dopuścić, by stało się to jeszcze kiedyś. Nie mogłem sobie na to
pozwolić. Uniosłem rękę i zacząłem odpinać kolczyk.
Lazuli chwyciła mnie za rękę. Była cała spięta, niczym łuk gotowy do strzału;
opierała się o stół usiany złotymi gwiazdkami, kierowana jakimś impulsem.
{Pragnę ci.) czytałem w jej myślach. {Dotknij mnie raz jeszcze.) Odciągnęła moją
dłoń, położyła ją na swej piersi i pociągnęła w dół po gładkim aksamicie.
Moje ciało ogarnął ogień; zrobiłem krok, pokonując resztki dzielącej nas
przestrzeni. Pocałowałem ją - gorąco i żarliwie, gdyż tak właśnie pragnęła być
całowana. Moja dłoń zsunęła się po aksamitnej sukni, dotknąłem krągłych-bioder
Lazuli, objąłem ją i z całej siły przycisnąłem do siebie. Na plecach czułem żar
ognia płonącego w kominku; moje myśli wypełnił za/jej pożądania i moje własne
podniecenie, gorętsze od ognia. Nie mogłem się już powstrzymać, zresztą nie
chciałem. Wiedziałem, że jestem naprawdę dobry, że mogę dać jej to wszystko,
czego pragnęła, a nawet więcej: że mogę sprawić, by ta piękna, niedostępna
kobieta pożądała mnie tak bardzo, że wszystko inne przestałoby się dla niej
liczyć. A to wyłącznie z powodu Daru, którym nie mogłem się posługiwać w
nieskończoność.,.
Położyłem ją na gwieździstym stole i kochałem się z nią mocno i żarliwie... a
ona otwierała przede mną najdalsze głębie swego umysłu, nazywała mnie swym
prawdziwym kochankiem, ogniem jej życia...
21
Następnego dnia wróciliśmy z Einear do pracy.
- Brak Philipy odczuwam tak, jakbym straciła część swego mózgu - powiedziała
mi Einear, kiedy szliśmy korytarzami kompleksu ZTF w stronę jej biura. - Nie
jestem pewna, czy dam sobie dzisiaj radę z robotą.
- Czy ona jest aż tak bardzo udoskonalona? - zapytałem zdziwiony, gdyż
sądziłem, że Jardan nie była scyberowana. Nie dysponowała takimi połączeniami
neuronowymi jak Einear.
- Nie. - Pokręciła głową, jakby nieco zmieszana. - Ale jest niewiarygodnie
zorganizowana. Wszystkie szczegóły w jej głowie są dokładnie usystematyzowane,
dzięki czemu nigdy nie robi z siebie głupca przy ludziach, a czasem potrafi
odnaleźć pewne dane nawet szybciej niż ja.
- Czemu pani sama nie podłączy się do całego systemu? Przecież ma pani takie
możliwości. Po co wykorzystuje pani kogokolwiek do zajmowania się tymi
drobiazgami?
Wzruszyła ramionami.
- Na dobrą sprawę jestem bardzo leniwa. Nie mam ochoty przez cały czas
kontaktować się z systemem, jak robi to choćby Natan Isplanasky. Lubię czasami
cofnąć się o krok i spojrzeć na wydarzenia dnia z perspektywy... namalować jakiś
obraz, odwiedzić nie znane mi miejsca. Dzięki Philipie miałam. .. mam na to
wszystko czas. - Jej uśmiech zniknął pod
natłokiem wspomnień, odczucia zaczęły ją przytłaczać: Phi-lipa, utrata, strach,
porażka, śmierć...
Musiałem się szybko wycofać, bo znowu mogłem posunąć się za daleko. Topalaza
działała, niemal aż za dobrze. Mój umysł zdolny był teraz prześwietlić myśli
każdego człowieka. Bardzo łatwo, wręcz za łatwo, mogłem dokonać tego w przypadku
kogoś, kogo dobrze znałem. Mogłem, nawet nie myśląc o tym, podchwycić jakiś
wątek myślowy i podążać za nim przez labirynt mózgu. Byłem w stanie znaleźć się
w samym środku myśli człowieka, nim zdołałby to spostrzec, o ile w ogóle by
cokolwiek zauważył... Głęboko wewnątrz, pośród najbardziej intymnych doznań.
Każdy człowiek skrywa pewne rzeczy, którymi nie chce się dzielić z innymi -
rzeczy, do których nawet sam nie zawsze chce się przyznać... Ja także.
Wiedząc,7 że jest to teraz bardzo proste, czułem się tak jak podczas
przyjęcia taMingów: miałem świadomość, że mógłbym okraść ich wszystkich z
zamkniętymi oczyma; wiedziałem jednak, że nie byłoby to właściwe. Derę Cortelyou
nauczył mnie przed śmiercią, że istnieje ważny powód, dla którego martwiaki się
nas boją. On posunął się za daleko, za bardzo chciał ich przekonać, że nie ma
zamiaru zrobić im nic złego. Pracował jako telepata syndykatu, a wszyscy
odnosili się do niego jak do śmiecia. Rubiy także posunął się za daleko, w inny
sposób. Władza uderzyła mu do głowy, traktował wszystkich tak, jakby byli jego
osobistą własnością. Obaj nie żyli. Gdzieś pośrodku między tymi dwoma postawami
wiodła ścieżka ku przetrwaniu, sposób na złapanie równowagi i przejście po
linie, z której upadek równałby się śmierci...
Szliśmy dalej w milczeniu.^
Kiedy dotarliśmy do biura, wywołałem w bazie danych notatki Jardan i
przejrzałem rozkład zajęć na kilka najbliższych/ dni, próbując się w tym
wszystkim rozeznać: spotkania, decyzje, materiały do wysłania albo odebrania;
tysiące drobiazgów, od których jeżyły się włosy wszystkim ważnym figurom; trzeba
było pamiętać o tym, że ten członek Zgromadzenia musi przestrzegać ścisłej
diety, inny zaś ma chorą babkę
i wypada go zapytać o jej zdrowie po jego powrocie z macierzystej planety; setki
informacji napływających z połowy obszaru Federacji, które były Einear potrzebne
i niezbędne każdego dnia, a które zmieniały się każdego dnia. Pojąłem szybko, co
Einear miała na myśli. Samo usystematyzowanie tych danych zajęłoby jej tyle
czasu, że nie starczyłoby już na jakiekolwiek analizy czy wnioski. Cóż z tego,
że nie lubiłem Jar-dan, podobnie jak ona nie lubiła mnie? Nabrałem dla niej
wielkiego respektu za to, co była w stanie zrobić mając tylko umysł zwykłego
człowieka.
Wbiłem sobie w pamięć dane Jardan i ruszyłem za Einear towarzyszyć jej w
codziennych bezustannych wędrówkach. Przemierzała korytarze budynku, spotykała
się z ludźmi w sprawach, które można było załatwić tylko osobiście; rozmawiała
kolejno z członkami Zgromadzenia na temat zbliżającego się głosowania.
- Jeśli zjawisz się osobiście, ludzie będą cię pamiętać -powiedziała mi w
którymś momencie. Dostrzegłem w jej oczach, że sama bardzo chciałaby w to
wierzyć.
Podpowiadałem jej nazwiska i najróżniejsze szczegóły, czerpiąc je wprost z
umysłów osób, z którymi się spotykała, jeśli nie znajdowałem tych rzeczy w swej
pamięci. Przesyłałem informacje prosto do jej świadomości w taki sposób, że
nieomal wierzyła, iż sama to wszystko pamięta. Zdawała sobie jednak sprawę z
mojej roli. Na początku zerkała na mnie, zdumiona, ale dość szybko się
przyzwyczaiła.
Niektórzy z jej rozmówców rozpoznawali mnie i prosili, bym zaczekał na
korytarzu. Ci mieli najwięcej do ukrycia. Zostawałem wtedy za drzwiami, ale to
nic tym ludziom nie dawało. Po wyjściu z każdego takiego spotkania Einear
patrzyła na mnie z coraz większą nadzieją, czekając na dalsze wskazówki. Ale
dopiero po kilkunastu wizytach zdobyła się na odwagę i zapytała:
- Czy robię jakieś postępy? Czy te spotkania do czegoś prowadzą?
Wzruszyłem ramionami i odwróciłem głowę.
- Może...
- Nie musisz mnie okłamywać - rzekła. Jej twarz emanowała smutkiem
zawiedzionej nadziei. - Mam rozumieć, że to nic nie daje.
Skinąłem głową.
- Tego się spodziewałam. Kiedy z nimi rozmawiam, powraca we mnie wiara, ze są
ludźmi. Ale to tylko końcówki systemów komputerowych. Gdyby byli ludźmi, może
bym ich zdołała przekonać, ale przecież to nie ludzie w ostateczności będą
głosować. - Uniosła rękę i potarła dłonią policzek, jakby chciała uścisnąć mi
dłoń i rozmyśliła się. - Po co zresztą cię pytałam...? - Pokiwała głową,
odczuwając nagle złość. Za tym wszystkim kryła się świadomość, że mimo
wczorajszych wydarzeń specjalna komisja skończyła analizować projekt
zniesieniakontroli i zaakceptowała go. Teraz już mógł zostać poddany pod
głosowanie w ciągu najbliższych dni. Einear zdawała sobie sprawę, że wyniki
głosowania nie będą po jej myśli, bez względu na to, co zrobi.
- Swoją drogą, dlaczego jest to aż tak ważne dla pani? -spytałem, nie mając
odwagi sięgnąć do jej myśli i samemu znaleźć odpowiedź. - Przecież nie chodzi tu
o rzeczy zasadnicze ani też o miejsce w Radzie... ,
Zerknęła na mnie z ukosa, jakby się obawiała, że mogę zrobić to, przed czym
się właśnie powstrzymywałem. Po chwili, kiedy nie odpowiadałem sobie sam na to
pytanie, odwróciła głowę i zwolniła kroku.
- Moi rodzice... - mruknęła, wracając myślami do wspomnień - byli odkrywcami
narkotyków z grupy pentatryptofe-nów.
Zmarszczyłem brwi.
- Pani rodzice? Zdawało mi się, że pentryptyna znana jest już od kilku
stuleci.
- Mniej więcej od stu pięćdziesięciu lat - odparła, kiwając głową. - W
przybliżeniu tyle samo żyli moi rodzice. Bardzo długo pracowali zawodowo.
Zsyntetyzowali bądź odkryli
większość biochemikaliów, z których ChemEnGen czerpie teraz zyski.
- I sądzi pani, że oni by nie chcieli, aby pentryptyna była wykorzystywana w
ten właśnie sposób? Jej oczy zwęziły się.
- Ich by to nie obchodziło. Może by się nawet ucieszyli... z uwagi na
dodatkowe zyski kompanii. - Zmarszczyła brwi, spoglądając w dół. Jej rodzice
byli odkrywcami bardzo wielu chemikaliów i jeśli zastanawiali się nad tym, jak
one mają być używane, do czego i przez kogo, to chyba nawet przez chwilę nie
ogarniały ich wątpliwości i mogli spać spokojnie. Einear nigdy nie była w stanie
ich zrozumieć ani też im wybaczyć.
- Co się stało? - zapytałem. - Z jakiego powodu podchodzi pani do tego
inaczej niż rodzice? Pokręciła głową.
- Nic się nie stało. Po prostu zawsze wierzyłam, że życie bez choćby odrobiny
odpowiedzialności przed całą ludzkością za własne postępowanie jest...
niemoralne, złe. - Westchnęła i odgarnęła z czoła kosmyk siwiejących włosów.
-Sądzę, że to kwestia charakteru.
- Prawie jak odmieniec - rzekłem cicho, wykrzywiając usta. Spojrzała na mnie.
- Tak - odparła - można to chyba tak nazwać. Podążyliśmy dalej. Po chwili
zrozumiałem, że nie zmierzamy na miejsce kolejnego spotkania, lecz wracamy do
jej biura.
- Powinien istnieć jakiś lepszy sposób - wtrąciłem. -1 pani musi go odkryć.
Nie odpowiedziała.
Wykonałem swoją pracę w biurze jak najszybciej i wyszedłem na spacer. Z
pierwszego napotkanego telefonu publicznego zadzwoniłem do Mikaha, włączywszy
przedtem ekran ochronny. Na ekranie pojawił się nieco rozmazany obraz jego
twarzy.
- Kocie-rzekł, skinąwszy lekko głową.-Musimy się jak najszybciej zobaczyć.
- Masz coś dla mnie?
- Chyba tak. Dziś wieczorem... ?
- W „Czyśćcu", przed rozpoczęciem przedstawienia.
- Dobra.
Jego twarz zniknęła z ekranu. Rozłączyłem się i poszedłem z powrotem
korytarzami, tym razem znacznie wolniej. Rozpuściłem swoje telepatyczne macki
niczym mgłę, prześlizgując się po powierzchni umysłów setek osób znajdujących
się w otoczeniu. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że szukam czegoś konkretnego,
aż to znalazłem: coś dotyczącego równocześnie Strygera i Darica. Stanąłem w pół
kroku i próbowałem się skoncentrować; kilka osób wpadło na mnie, mrucząc coś pod
nosem. Daric wychodził ze swego biura piętro niżej. Udawał się na spotkanie ze
Strygerem w celu przedyskutowania jakichś wspólnych interesów. Wczorajszej
debaty, wczorajszych wiadomości... Umysł Darica zawsze przypominał dłoń
zaciśniętą w pięść, lecz obecnie pogrążony był w stanie przypominającym
medytację. Trzymając się namiaru jego mózgu, dotarłem do najbliższej windy,
zjechałem na dół i ruszyłem jego śladem. Wspólne interesy... Cokolwiek ich
łączyło, powinienem był o tym wiedzieć, gdyż musiało to mieć związek ze
zniesieniem kontroli oraz Einear.
Stryger czekał w niewielkim pokoiku, zapewniającym maksimum odosobnienia i
bezpieczeństwa. Ja jednak dysponowałem idealnym, niewykrywalnym podsłuchem,
tkwiąc tele-patycznie w umyśle Darica. Pokój ten znajdował się w pobliżu dużej
sali widokowej, przez którą przelewały się tłumy turystów. Znalazłem tam
zaciszny kąt, gdzie mogłem poczekać, nie rzucając się w oczy. Na ścianie
naprzeciwko znajdowała się mozaika przedstawiająca ludzi zamieszkujących
Federację - mężczyzn i kobiety, młodych i starych, czerwonych, żółtych, czarnych
oraz białych. Ich oczy wbijały się we mnie spojrzeniami niemych sędziów. W tej
chwili tylko ja mogłem ocenić, czy to, co robię, jest właściwe czy niewłaściwe,
usprawiedliwione czy nie. Martwiaki. Po raz kolejny
spojrzałem na nich - na ich twarze, ich oczy... Po chwili jednak skoncentrowałem
się na śledzonym obiekcie.
Wytężyłem wszystkie zmysły, wysyłając je na otwarte dla mnie terytorium
umysłu Darica, które przypominało szereg strumyków zlewających się kolejno w
rwącą rzekę; pozwoliłem moim myślom wlać się w te nurty. Tak głębokie wniknięcie
w umysł innego psiona nie było łatwe, zwłaszcza że mózg Darica był chory, pełen
ruchomych piasków paranoi i nieprzebytych labiryntów biocybernetyki. Włożyłem w
to wszystkie swe zdolności, tym bardziej że znów dysponowałem nieograniczoną
mocą, a świadomość, że wszystko działa bez zastrzeżeń, pod moją całkowitą
kontrolą, napawała mnie zadowoleniem.
W jego umyśle nie znalazłem jednak nic, czego bym do tej pory nie wiedział
lub się nie domyślał. Daric miał być łącznikiem między Centaurem a Strygerem,
miał przekazywać mu instrukcje, sugestie, polecenia rady nadzorczej. Był tylko
jednym z informatorów, w dodatku niezbyt ważnym; Centauria-nie mieli swe wtyczki
w potężniejszych, liczących miliardy ludzi syndykatach. Teraz Stryger kiwał
głową i uśmiechał się, w duszy zaś dziękował Bogu, że ma takich przyjaciół i
doradców.
Przez cały czas słuchał Darica tylko jednym uchem, ja natomiast, będąc mocno
związany z umysłem Darica, bez trudu dostałem się między myśli Strygera;
musiałem jedynie przekroczyć tę niewielką, dzielącą tych dwóch przestrzeń, by
poznać jego odpowiedzi. Wyobrażał sobie, jak to będzie, kiedy dostanie do ręki
ostateczną broń pozwalającą mu sięgnąć po miejsce w Radzie Bezpieczeństwa i
zdobyć władzę...
Daric mówił bez przerwy - spokojnym, jednostajnym głosem. Z jego twarzy aż
biło wyrachowanie, pewność siebie i arogancja, a jego myśli lawirowały i wiły
się niczym ciało węża; poruszał rękoma, silnie się pocił... Wiedział równie
dobrze jak ja, że Stryger nienawidzi psionów. Umysł telepaty fascynował
Strygera, ale w taki, sposób, jak leżący na stole pi
stolet mógłby fascynować kogoś, kto myśli o morderstwie czy samobójstwie...
W końcu uznałem, że wystarczy. Nie dowiedziałem się niczego nowego, co
mogłoby pomóc Einear. Traciłem tylko czas, grzebiąc się w tym śmietnisku.
Zacząłem się wycofywać, powoli i ostrożnie, nie dopuszczając, by moje
obrzydzenie wyrwało się spod kontroli i zdradziło mnie. Daric nie był co prawda
telepatą, lecz jego umysł posiadał znacznie więcej zabezpieczeń przed
włamywaczami niż mózg normalnego człowieka.
Daric nagle zamarł, a w jego umyśle coś rozbłysło jasno niczym pochodnia. Ja
również zamarłem, po chwili zrozumiałem, że powodem tego nie była moja
nieostrożność, lecz próba sformułowania odpowiedzi na pytanie zadane przez
Strygera.
„Czy znalazłeś mi innego?" - brzmiało pytanie. Znów sięgnąłem do umysłu
Darica, wszedłem głębiej, przyglądając się uważnie i przesiewając fakty. Ciekaw
byłem, co mogło spowodować ów nagły wybuch paniki w jego mózgu. Czego Stryger
mógł chcieć, zadając to pytanie?
Czułem, jak w umyśle Darica rodzi się odpowiedź, niczym obraz nabierający
realnych kształtów w miarę wynurzania się z mrocznych głębin sadzawki, który
nagle pojawia się na powierzchni - tak wyraźny jak odbicie twarzy w lustrze.
„Nie, jeszcze nie... Mam trochę kłopotów... Nie mogę złapać kontaktu z moim
dostawcą... " Coś w jego umyśle zaczęło się miotać jak zwierzę schwytane w
pułapkę, próbując z całych sił wyrwać się na wolność. Weź mojego. Wykorzystaj
mojego... Nie, tego Daric nie mógł powiedzieć, nie mógł, nigdy, za nic w
świecie...
Pomyślałem, że chodzi o narkotyki. Pomyliłem się jednak. W głębszej warstwie,
pod wypowiedzianymi słowami, znalazłem przypadkowe obrazy Deep Endu, mrocznych
ulic i ciemnych transakcji, ale nie dotyczyło to narkotyków - nie tym razem.
Napięcie i przerażenie zacisnęły się na podobieństwo
łańcuchów wokół odczuć i zniszczyły je, zanim zdążyłem je rozpoznać.
Ciało i krew. Człowiek do wykorzystania. Stryger chciał, żeby Daric
dostarczył mu ofiarę, ale nie pierwszą lepszą - potrzebował psiona. Chciał
powtórzyć to, co robili już wcześniej.
Umysł Darica znowu wypełniły obrazy: wspomnienie krwawych szram na bladej
skórze, nabrzmiałych czerwonych blizn układających się z wolna w
nierozpoznawalny zarys czyjejś twarzy, krzyków wbijających się bólem w jego
umysł... Przerażenie... Pragnienie...
Wycofałem się nieco: nie potrzebowałem jego wspomnień. Miałem własne.
Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie wrzasnąć na cały głos w głowie Darica
- Wiem wszystko, ty łajdaku! - żeby nie wrzeszczeć tak do czasu, aż krew tryśnie
z jego oczu. Przerwałem kontakt; usłyszałem, jak wyrwało mi się ciche
przekleństwo, jakbym mówił do siebie przez sen. Spojrzenia postaci z mozaiki po
drugiej stronie sali wbijały się we mnie:
posępne, zaciekawione, szczęśliwe, smutne.
Zamknąłem oczy. Przemierzyłerh pustą przestrzeń i zagłębiłem się w mózg
Strygera. Teraz już wiedziałem, kim on naprawdę jest. Pojawiły się jednak
pytania, na które musiałem znaleźć odpowiedzi - wyjaśnienia potrzebne do tego,
byśmy mogli wszystko rozgraniczyć, Einear i ja. Błyskawicznie wtargnąłem głęboko
w jego umysł, czując się jak ostrze noża rozcinające ciało człowieka. On jednak
niczego nie czuł, był martwiakiem. Zacząłem przeczesywać jego mózg, broniąc się
zarazem przed jego myślami, odgrodzony wręcz antyseptycz-ną barierą. Chciałem
się dowiedzieć tylko dwóch rzeczy, niczego więcej. Bałem się go jak zarazy...
musiałem jednak zyskać pewność.
To nie on - nie on próbował zabić Einear. Pragnął zająć miejsce w Radzie;
sądził, że już je ma. Bóg był po jego stronie, Bóg nie mógł dopuścić do jego
porażki. Bóg musiał to dla niego zrobić. Nie musiał pomagać Bogu.
To nie on - nie on zaciągnął mnie kiedyś w Starówce do
wynajętego pokoju i wyżywał się na mnie. Ale robił to samo z innymi odmieńcami.
Pragnął tego również teraz, pragnął z całego serca, z powodu wczorajszych
wydarzeń: tego, że został złapany na kłamstwie, ośmieszony przez psiona, przeze
mnie, na oczach tak wielu ludzi. A Daric, pocąc się, jakby miał gorączkę, gotów
był mu w tym pomóc ze wszystkich sił.
Przerwałem kontakt. To nie Stryger! Zatem jak wielu było takich jak on, jak
ten, który mnie skatował? Tysiące? Miliony? Znowu, po raz ostatni, spojrzałem na
przedstawicieli ludzkości przyglądających mi się z oczekiwaniem.
- Idźcie do diabła! - mruknąłem i ruszyłem przed siebie.
22
- Muszę z tobą pogadać - rzekłem, zatrzymując się w wejściu do garderoby
Argentynę.
Siedziała przy zagraconym stoliku przed wielkim lustrem. Odwróciła się w moją
stronę. Wyraz zdumienia na jej twarzy zmienił się szybko w coś przypominającego
rozterkę.
- Ach, to ty. Czy to nie może zaczekać? Muszę się przygotować. - Tylko w
połowie wyglądała jak ta Argentynę, którą znała publiczność. Miała na sobie
suknię przetykaną połyskującymi włóknami optycznymi.
- Nie.
Odwracała się już z powrotem w stronę lustra, ale ponownie spojrzała na mnie,
zdumiona.
- W porządku - rzuciła. - Mów. - Sięgnęła po szczotkę i zaczęła czesać włosy.
Naelektryzowane srebrzyste kosmyki podnosiły się kolejno niczym ręce pogan w
stronę czczonego słońca.
Zdjąłem stos ubrań z plastikowego, twardego krzesła, obróciłem je i usiadłem.
- Chodzi mi o Darica.
Spoglądała w lustro. Nie poruszała głową, lecz jej odbicie zmieniało się
nieustannie, ukazywane pod różnymi kątami.
- Czyżbyś, kochasiu, postanowił ratować mnie przed samą sobą? - rzekła
spokojnie, chcąc się mnie pozbyć. . Zmarszczyłem brwi.
- Nie, mam zamiar jedynie powiedzieć ci prawdę. Wzruszyła ramionami, sięgnęła
po kolczyk z ogromnym sztucznym diamentem i zaczęła go zapinać.
- Dane jest psionem.
Kolczyk z brzękiem spadł na stolik; Argentynę skierowała całą uwagę na mnie.
- Bzdura! - Sięgnęła znowu po kolczyk i nie patrząc na mnie, zaczęła go
obracać w palcach, obserwując refleksy świetlne. - Jesteś tego pewien? - spytała
po chwili.
Skinąłem głową.
- Tylko ja mogłem to odkryć. On jest tekiem... telekinety-kiem. Właśnie
dlatego tak łatwo powalił Cuspa. Byłem przy tym, czułem jego oddziaływanie.
Spojrzała na swoje odbicie w lustrze.
- Ale przecież powiedział... On nigdy... Ja nie...
- Nie wie o tym nikt oprócz mnie. Nigdy nikomu nie mówił.
- Dlaczego? - Argentynę nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Zaśmiałem się.
- A jak sądzisz? Straciłby wszystko, gdyby rodzina dowiedziała się, że jest
odmieńcem-. Wiesz chyba, co zrobili z jego siostrą?
Powoli odwróciła się na krześle w moją stronę. Wyraz jej twarzy uległ
zmianie, lecz jej odbicie pozostało takie samo, jak zatrzymany kadr.
- Dlaczego mi to mówisz? - zapytała. - Chcesz się przekonać, czy ma to dla
mnie jakiekolwiek znaczenie? Jak zareaguję na wiadomość, że on mi nie ufa... i
że jest psionem?
- Może. - Spuściłem głowę.
- Naprawdę sądziłeś, że w ten sposób zdołasz odmienić to, co do niego czuję?
- Opanowywał ją coraz silniejszy gniew. - A więc nie ufa mi na tyle, żeby
powierzyć mi tajemnicę, której wyjawienie mogłoby zrujnować mu życie. Jest
odmieńcem. I co z tego? - Wycelowała we mnie srebrzysty palec. - W każdym razie
nie jest cholernym podglądaczem! -Miała na myśli mnie.
Pokręciłem głową.
- Psychicznym kieszonkowcem - poprawiłem.
- Co?
- Psychicznym kieszonkowcem, tak zostałem nazwany przez innych psionów w
instytucie w Quarro... - Uniosłem głowę i spojrzałem jej w oczy. - To prawda,
wykradałem ich myśli. Ale to jeszcze nie wszystko, co chciałem ci powiedzieć.
Czy znasz wizytatora Strygera?
Zawahała się.
- Chodzi ci o tego świętoszka, który chciałby wszystkich zbawić, który
pragnie przepchnąć ustawę znoszącą kontrolę nad produkcją narkotyków? Daric
czasami wspominał o nim...
Skinąłem głową.
- Stryger jest kontrkandydatem pani Einear do miejsca w Radzie
Bezpieczeństwa. Natomiast Centauńanie są jednym z wielu popierających go
syndykatów... Czy Daric mówił ci, że Stryger chorobliwie nienawidzi odmieńców?
Pokręciła głową.
- Daric jest łącznikiem między Centaurianami a Stryge-rem, przekazuje mu
instrukcje. - Musiałem pokonać swoje obawy, dając upust złości. - Poza tym
dostarcza mu wszystko, o co Stryger poprosi.
Argentynę ponownie zmarszczyła brwi.
- Co masz na myśli? - zapytała, pełna podejrzeń. - Czyżby Stryger używał
narkotyków?
- Nie, używa psionów.
Opadła jej szczęka; nie odezwała się nawet słowem.
- Pamiętasz tę dziewczynę, o której mi opowiadałaś? Tę, którą przyprowadził
tu Daric, pobitą do tego stopnia, że nie mogła mówić? Ona była psionem...
Z całej siły zacisnęła palce na poręczy krzesła, aż pobielały jej kostki.
- Daric? - spytała cicho. - Daric się do tego przyczynił? -Jej spojrzenie
niemal błagało, bym powiedział, że to nieprawda.
- Ta dziewczyna nie była jedyną - odparłem. - A Daric czasami oglądał te
przedstawienia.
- O Boże! - wyrwało się jej. Wyprostowała się na krześle, opuszczając dłonie
zaciśnięte w pięści. - Po co? - spytała odwracając się. - Jeśli on sam jest
psionem, to po co miałby to robić? - Oczekiwała ode mnie wyjaśnień.
Pokręciłem głową. Sam zadawałem sobie to pytanie, próbując przez całe
popołudnie znaleźć sensowną odpowiedź.
- Nie wiem. Dlaczego nie zapytasz go o to? - Wstałem z krzesła.
Argentynę zerwała z najbliższego wieszaka pierwszą lepszą bluzkę, mając
zamiar cisnąć mi ją w twarz, lecz tylko zmięła ją i rzuciła na podłogę.
- Po co mi to wszystko powiedziałeś? Niech cię cholera weźmie! Czego ty
chcesz ode mnie? Wzruszyłem ramionami.
- Mówiłem już: chciałem, abyś znała prawdę. Co z tym zrobisz, to już twoja
sprawa. - Ruszyłem w stronę drzwi.
- Jesteś parszywym gówniarzem! Wiesz o tym? Obejrzałem się. Wyglądała tak,
jakby krew miała jej za chwilę trysnąć z twarzy; lada moment mogła wybuchnąć
płaczem.
- Staram się - odparłem i wyszedłem.
W sali klubowej na dole zająłem miejsce przy stoliku, zamówiłem drinka i
przyglądałem się napływającym gościom, czekając na Mikaha. Zatrudnili nowego
bramkarza. Obawiałem się nawet, że podejdzie i każe mi się wynosić po tym, co
zrobiłem, ale nikt się mną nie interesował. W sali panował półmrok i było gęsto
od dymu. Wielobarwne strumienie światła laserowego przecinały ciemność, kreśląc
zwariowane parabole, które zbierały się na kształt chmur wysoko ponad moją głową
w rytm muzyki syntezatorów. Odchyliłem się na poduszkach i zapatrzyłem na to
fascynujące świetlne widowisko.
Po jakimś czasie wyczułem, że przez parkiet idzie w moją stronę Mikah. Usiadł
przy moim stoliku, miał na sobie czarny
zbrojony kombinezon; pasował do tego lokalu. Ja byłem w starych dżinsach i
porwanej koszuli. Zapakowałem je dziś rano do torby, domyślałem się bowiem, że
będę ich potrzebował.
- Cześć, odmieńcu - rzucił.
- Nie nazywaj mnie tak. Spojrzał zdumiony.
- Co cię gryzie?
Spojrzałem na swą pustą szklankę.
- Nic. A jaki ty masz problem?
- Jestem dewiantem. - Uśmiechnął się krzywo. - Czyżby ktoś utarł ci nosa? W
takim razie otrzyj sobie twarz z gówna, chłopie, i zapomnij o wszystkim.
Powinieneś był już do tej pory przywyknąć.
Pokręciłem głową.
- Nie o to chodzi. Chciałbym, żeby to był mój jedyny problem. - Rozwarłem
palce zdrowej ręki i położyłem ją płasko na stole.
Mikah zamówił sobie dńnka i rozparł się wygodnie na stercie poduszek. Kiedy
nie odzywałem się przez jakiś czas, wzruszył ramionami i spytał:
- Co się stało z twoją koszulą? Miałeś wczoraj aż tak namiętną kochankę?
Spojrzałem na długie rozdarcie na piersi i niemal zaśmiałem się,
wspomniawszy, jak ono powstało. Zaraz jednak przypomniałem sobie zeszły wieczór,
ogień i stół o blacie inkrustowanym w gwiazdki... Uniosłem rękę i dotknąłem
kolczyka ze szmaragdem. Nie miałem zamiaru go zatrzymywać;
w ogóle nie chciałem, żeby doszło do tego, co stało się wczoraj wieczorem...
Musiałem sobie wreszcie powiedzieć prawdę, że Lazuli jedynie wykorzystywała moje
ciało, by zapomnieć o tym, jak bardzo nienawidzi kontaktów ze swoim mężem. Może
nawet chciała mu się w ten sposób odpłacić? A ja jej na to pozwoliłem. Poszło
jej ze mną tak łatwo, jakbym miał mózg między nogami. Było mi głupio i czułem
się bezradny, kiedy na samo wspomnienie czerwonego aksamitu i złotawej skóry
Lazuli dostałem erekcji...
- Widzę, że komuś wpadłeś w oko - rzekł Mikah. - Zdaje się, że być sławnym to
dość zabawne. Odwróciłem głowę.
- Czy odkryłeś, z jakiego powodu jestem tak popularny, że nie znani mi ludzie
chcą mnie zabić? Pokręcił głową.
- O tym nie gada się na ulicy. W grę wchodzą ważniacy, a ci pilnie strzegą
swych tajemnic. Uniosłem wzrok, zaskoczony.
- Sądzisz, że to może mieć coś wspólnego z Einear? Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Ale miałeś rację co do DeAtha. To on miał największy udział w
tym, co stało się przedwczoraj. Ale dalej mur. Nie wiadomo, kto wynajął go do
pozbycia się pani Einear. Na dole nikomu nawet nie przyszłoby to do głowy,
wszyscy są po jej stronie.
Ciekaw byłem, co by powiedziała Einear, słysząc te słowa.
- Cholera - mruknąłem. - Sądziłem, że wiem... Podejrzewałem Strygera. Ale to
nie on.
- Strygera? - powtórzył cicho Mikah. - Tego plastikowego świętoszka? Naprawdę
myślisz, że byłby zdolny pozbyć się swoich przeciwników przy pomocy ludzkiej
bomby?
- Tak - odparłem. - Właśnie o to go podejrzewałem.
- Hm. - Wzruszył ramionami. - Słyszałem o nim, ale myślałem, że to tylko
gadanie. - W jego głosie czuć było ulgę. Chyba w jakimś stopniu przywróciłem mu
wiarę w człowieka. Nawet on mógł mi teraz opowiedzieć o działaniach Strygera na
rzecz czynienia dobra.
- Nie słyszałeś chyba najgorszego. Ale to i tak nic mi nie daje. - Potarłem
dłonią policzek. - DeAth chyba wie, kto mu zlecił robotę?
- Może nie wiedzieć. - Mikah pokręcił głową. - To para-noik, kryje swoich
klientów i swoją własną dupę. Zrobi wszystko za odpowiednią sumę, bez zbędnych
pytań, bez żadnych śladów. Żadnej odpowiedzialności, żadnego ryzyka.
- Jezu... - Czułem, jak rozczarowanie przeradza się we
mnie powoli w niechęć. Oznaczało to, że nawet gdybym zdołał sięgnąć do umysłu
DeAtha i przeszukać jego pamięć, i tak prawdopodobnie niczego bym się nie
dowiedział. - Gdzieś musiał przecież pozostać jakiś ślad. A co z numerem konta,
z którego przelano pieniądze?
Mikah zastanawiał się przez chwilę.
- Tak, to możliwe... Ale jeśli jego laboratorium to wielka śmiertelna
pułapka, to z pewnością prywatne konto ma uporządkowane jak wzorowy park. Nikt
przy zdrowych zmysłach by nie dopuścił, żeby zdradziły go tego typu dane.
Uderzyłem w stolik okaleczoną ręką, skrzywiłem siei syknąłem.
- Niech to cholera... Musi być na rynku ktoś na tyle dobry, żeby dać sobie z
tym radę. Chcę się włamać do tych pieprzonych danych. Kto jest w tym najlepszy?
Mikah trącił palcem srebrne kółko w nosie.
- Mówiłem już, że nikt przy zdrowych zmysłach... -Uśmiechnął się niewyraźnie.
- Może Snajper by ci pomógł? On potrafi robić takie rzeczy, że w głowie się nie
mieści. Nikt nie zna jego sposobów. Ale jego trzeba by długo przekonywać, to
naprawdę prawdziwy sukinsyn.
- Snajper? Wita gości z rusznicą czy co? Mikah zaśmiał się.
- Słyszałem, że jest trochę stuknięty, ale to chyba tylko plotki. Nie wiem.
Ma coś z jednym okiem.
- Z okiem? - powtórzyłem.
- Tak. Paskudnie to wygląda, cały czas mu ropieje. - Mówił poważnie.
- Czemu nie naprawi go sobie?
- Mówiłem ci, jest stuknięty. Ale to spec od systemów, o ile zgodzi się
współpracować. Podniosłem się.
- Chodź, przekonamy się.
- Zaraz - rzekł z wyraźnym rozczarowaniem. - Nie masz ochoty poczekać i
obejrzeć przedstawienie?
Spojrzałem na scenę, wciąż pustą i pogrążoną w ciemnościach, choć zebrał się
już wokół niej spory tłum.
- Widziałem już.
Mikah westchnął i wstał.
- Dobra.
Bez przygód przepchnęliśmy się przez tłum do wyjścia i pojechaliśmy metrem w
głąb zatoki.
Snajper mieszkał w znacznie obskumiejszej dzielnicy niż DeAth, położonej dużo
dalej, chociaż dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Przedarliśmy się między
kupami gruzu do zabarykadowanych żelaznych drzwi, tak wielkich, że mógłby przez
nie wjechać tramwaj. Wyglądało mi to na wejście do opuszczonego magazynu. Nie
widać było żadnych zabezpieczeń; nic też nie wskazywało na to, że ktoś tu może
mieszkać.
- Skąd wiesz, że on tu jest?-zapytałem.
- Nie rusza się stąd na krok. - Mikah uniósł pięść, żeby załomotać w drzwi;
po pierwszym uderzeniu odskoczył i zaklął głośno.
- Cholera! Są pod prądem! - Potrząsnął ręką, spoglądając na mnie; był
zakłopotany i rozwścieczony. - Masz jakiś pomysł? Przecież to ty chcesz się z
nim zobaczyć.
Obrzuciłem wzrokiem drzwi oraz olbrzymi, pozbawiony okien fronton budynku.
- Tak, zaraz go przywołam.
- On nie ma telefonu. Uśmiechnąłem się.
- Niepotrzebny mi telefon.
Mikah postukał się palcem w czoło.
- Myślisz, że się ucieszy?
- Nie mam nic do stracenia. - Wzruszyłem ramionami. Odchrząknął.
- Nie gniewaj się, ale przejdę na drugą stronę ulicy - rzekł. Na wypadek
gdyby Snajper zdecydował się powalić mnie trupem. Cofnął się, ale tylko o metr.
Założyłem ręce na piersi, wyprostowałem się i zacząłem się koncentrować.
Sięgnąłem telepaty cznie w głąb bezposta-
ciowej czerni, jaką jawiło mi się wnętrze magazynu, w poszukiwaniu tej samotnej
iskierki promieniującej energią żywego, ludzkiego umysłu. Gdzieś tam...
Znalazłem go. Nawiązałem kontakt. Minąłem pancerz wyglądającej jak pajęczyna
radiacji, szukając drogi w głąb splątanych myśli nieznajomego. Zaskoczyło mnie,
że nie znalazłem martwych, czarnych ścian nielegalnej biocybernetyki, na którą
spodziewałem się natknąć. Wnikałem głębiej, jak złodziej wkraczający do
pogrążonego we śnie domu, nie dbając o to, by wyciszyć echo swoich kroków. Byłem
przygotowany na to, że moje wtargnięcie będzie dla Snajpera wielkim
zaskoczeniem...
Nagle runęła na mnie fala surowej energii, porażając wszystkie włókna nerwowe
niczym strumień spolaryzowanego światła. Wycofałem się błyskawicznie, przerwałem
kontakt i zamknąłem swój umysł, barykadując go i chowając jakby za plątaniną
drutu kolczastego.
- Ach...! - Dopiero teraz usłyszałem mój głośny okrzyk zdumienia. Byłem z
powrotem na ulicy i gapiłem się na fronton budynku oczyma, które miały ochotę
wyjść mi z orbit. -Jezu! Nie powiedziałeś mi, że on jest telepatą!
Mikah cofnął się o kilka kroków, jakby uciekał ze strefy zagrożenia. Patrzył
na mnie okrągłymi oczyma, twarz mu tężała, w miarę jak zaczynał pojmować
znaczenie mych słów.
- Odmieńcem?! - krzyknął po chwili z niedowierzaniem. - Nie wiedziałem, że
jest odmieńcem!
Machnąłem ręką, chcąc go uciszyć. Szykowałem się na kolejny atak... ale ten
nie nastąpił. Powoli, bardzo ostrożnie, sięgnąłem ponownie myślami w tę
ciemność, szukając Snajpera. Zbliżyłem się niczym dłoń zaciśnięta w pięść
najbliżej, jak mogłem, do zasieków z drutu kolczastego chroniących teraz jego
umysł. Emanował z niego strach - tak silny, że odbierałem go prawie jak ból.
Snajper dysponował ogromnymi zasobami surowej energii psi, nie wiedział jednak,
jak z niej korzystać. Bez trudu znalazłem luki w jego obronie; łatwo mogłem do
niego sięgnąć. Miałem jednak wrażenie, że gdy
bym teraz przekroczył granicę, mógłbym go doprowadzić do szaleństwa. Musnąłem go
zaledwie, dałem mu poczuć obecność moich myśli, by przyciągnąć jego uwagę, po
czym się wycofałem. Chciałem, aby wiedział, że czekam, że nie mam zamiaru odejść
stąd, zostawiając go osamotnionego, tam, w ciemnościach.
Spojrzałem na Mikaha i pokręciłem głową, dostrzegłszy w jego oczach pytanie.
- Nic z tego. Miałeś rację, on jest na pół obłąkany. - Zerknąłem jeszcze raz
na pancerne drzwi oraz gładką, nie otynkowaną ścianę. - Ale wiem przynajmniej, z
jakiego powodu. Chodź, wynosimy się stąd.
Mikah pokiwał głową i wzruszył ramionami. Zgarbił się, pozostając nieco w
tyle, kiedy ruszyłem ulicą.
Nagle za nami rozległ się brzęk i głośny zgrzyt. Żelazne drzwi stanęły
otworem. Wyszedł zza nich dziwnie bezpostaciowy, niczym nie wyróżniający się
człowiek, ubrany w przypadkowo dobrane ciuchy. Nie miałem jednak trudności z
rozpoznaniem jego twarzy: w miejscu prawego oka widniała brzydka ropiejąca rana.
Odwróciłem szybko głowę.
- Kto tam? - zapytał chrapliwym tonem, jakby nie używał głosu od tygodni. -
Który to z was? - Przez chwilę myślałem, że jest całkowicie ślepy, że nas nie
widzi. Szybko jednak pojąłem, o co naprawdę pyta.
- To ja - odparłem, wysuwając się o krok do przodu. (Ja.) Przekazałem obraz
do jego ledwie otwartego umysłu tak ostrożnie i niepewnie, jakbym miał do
czynienia z kryształowym posągiem. Nie robiłem tego już od dłuższego czasu.
Jego umysł spazmatycznie zacisnął się na tym obrazie, niszcząc go. Po chwili
jednak znów się otworzył, powolutku, milimetr po milimetrze, jakby zapraszał
mnie do środka.
(Podejdź tu.) Wykonał niewyraźny ruch dłonią w postrzępionej rękawicy - na
wypadek gdybym nie odebrał jego myśli.
Podszedłem bliżej, nie bardzo mając na to ochotę, ale nie widziałem innego
wyjścia. Starałem się patrzeć mu prosto w twarz, lecz mimo woli moje spojrzenie
uciekało w bok, ile-
kroć dostrzegałem tę gnijącą ranę. Ciekaw byłem, dlaczego, do cholery, zostawił
ją w takim stanie. Zadałem sobie też pytanie, od jak dawna chodził w tym samym
ubraniu. Czułem bijący od niego smród, jeszcze zanim zbliżyłem się na tyle, jak
sobie życzył.
Przyglądał mi się, mrugając zdrowym okiem, jakby światło dzienne było dla
niego zbyt jasne. Kilkoma spojrzeniami ogarnąłem zarost i prawie całkowitą
łysinę, gdyż resztki włosów na głowie także golił. Cerę miał bladą i wodnistą,
przypominającą surowe ciasto, a zęby popsute. Trudno było powiedzieć, ile ma
lat; wyglądał na mężczyznę w średnim wieku, lecz wygląd o niczym nie świadczył.
Jego zdrowe oko miało tak intensywnie zieloną barwę jak szmaragd czystej wody.
Sięgnął dłonią do mojej twarzy. Omal nie skoczyłem do tyłu, kiedy dotknął
mnie niczym jadowity pająk. Zaraz jednak opuścił rękę, chciał się tylko
przekonać, czy nie jestem przywidzeniem.
(Telepata...?) zapytał. Skinąłem głową. (Czego... czego chcesz?) Mamrotanie
jego myśli w mej głowie wskazywało, że tego sposobu porozumiewania się także nie
używał od bardzo dawna.
(Potrzebuję pomocy. Chcę się włamać do systemu.) Jego umysł zacisnął się w
pięść, lecz dość szybko otworzył się z powrotem. (Czyjego?) (Nazywają go Doktor
Śmierć.)
Błyskawicznie chwycił mnie za koszulę na piersi, nie zdążyłem nawet
zareagować.
- Kto cię tu przysłał? - warknął, tracąc panowanie nad sobą i zrywając nić
bezpośredniego kontaktu. Odsunąłem jego rękę i nabrałem głęboko powietrza.
Czułem, że stojący za mną Mikah przestępuje z nogi na nogę, uzbrajając wszystkie
układy swego kombinezonu.
(Nikt mnie nie przysłał.) Otworzyłem przed nim swój umysł i pozwoliłem mu tak
długo tam grasować, aż mi uwie
rzył. (Potrzebna mi pewna informacja, którą zna jedynie De-Ath. Mogę
zapłacić...)
(Odejdź.) Odwrócił się ode mnie i ruszył w stronę drzwi. Zacisnąłem pięści...
(Zaczekaj! Od jak dawna tego nie odczuwałeś? Kiedy ostatni raz miałeś okazję
porozumiewać się z kimś w ten sposób...?)
Stanął i odwrócił się do mnie. Zmrużyłem oczy; wniknąłem głębiej w jego
umysł, pokonując wszelkie zabezpieczenia. Znalazłem to w jego pamięci:
wspomnienie dotyku, stów, których nie wypowiedziano, lecz po prostu... były.
Miało to miejsce tak dawno temu, tak niewiarygodnie dawno temu, że wydawało się
jakby snem... Jego jedyne oko było silnie zaczerwienione i załzawione; grdyka
poruszała się pod skórą szyi to w górę, to w dół. W końcu bezgłośnie, w myślach,
wyraził zgodę, ruchem dłoni nakazał mi iść za sobą i zniknął w głębi budynku.
Podążyłem za nim. Mikah trzymał się blisko mnie; nie dawał po sobie nic
poznać, zachowywał jednak najwyższą czujność.
- A to kto? - Snajper zatrzymał się nagle, blokując sobą wejście, i popatrzył
na Mikaha.
- Mój brat - odparłem. Mikah skrzywił się.
- Wcale nie jest do ciebie podobny - mruknął Snajper. Nie sprzeciwił się
jednak, odwrócił się i poszedł dalej.
Znaleźliśmy się w pogrążonej w ciemnościach, odbijającej echo naszych kroków
przestrzeni magazynu. Mikah trzymał się mojego rękawa, gdyż nic nie widział bez
soczewek noktowizyjnych. Wyczuwałem w nim odrobinę zawiści, że my możemy iść
swobodnie w całkowitych ciemnościach, a on nie.
Wreszcie przed nami pojawiło się światło. Snajper urządził sobie pokoik, swą
pustelnię, w samym środku przestronnego magazynu. Spodziewałem się czegoś
zupełnie innego, tymczasem ujrzałem pomieszczenie oświetlone pojedynczą
jarzeniówką, w którym panowała czystość i niemal ascetyczny porządkek. Stare
meble utrzymane były w dobrym stanie;
w kąciku stała przenośna kuchenka, a dalej pojedyncza konsola - takiego typu,
jaki można było spotkać niemal w każdym domu przeciętnego obywatela, używana do
codziennych zajęć. Mikah miał rację: nie było do niej podłączonego wi-deofonu.
Snajper nie miał nawet trywizora; doszedłem do wniosku, że nie z braku
pieniędzy, lecz z własnej woli.
Usiadł w antycznym fotelu na biegunach i sięgnął po coś do stojącego obok
pudełka. Ujrzałem parę długich drutów zaplątanych w coś, co przypominało
zniszczony sweter. Wprawnymi ruchami rozplatał cały ten galimatias. Wyczuwałem,
że Mikah usilnie stara się odgadnąć, czy nie jest to jakiś rodzaj broni.
Spojrzałem na niego i pokręciłem głową; odprężył się nieco.
Snajper odepchnął się nogą od podłogi, wprawiając fotel w ruch, i zaczął
szybkimi ruchami wplatać przędzę w osnowę, tworząc jasny kolorowy pas na
swetrze. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że on tka materiał, a nie
rozplata go. Fotel trzeszczał cicho, druty podzwaniały. Snajper nawet nie uniósł
na nas oczu, do tej pory ani razu nie zwrócił uwagi na gości.
Wszedłem dalej i usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na podłodze na wprost
niego.
(Co to jest?) spytałem w myślach, przyglądając się wprawnym ruchom jego
dłoni.
(Robótka.) W moim umyśle pojawił się obraz znanego od stuleci sposobu
splatania przędzy, który pozwalał uzyskiwać przeróżne materiały o setkach
rozmaitych wzorów.
(Po co ci to?)
(To sprawia mi przyjemność.) Zerknął na mnie i szybko spuścił głowę, kiedy
skrzywiłem się na widok jego twarzy. (Moje oko wygląda źle, prawda?)
Skinąłem głową.
(No i dobrze. Mam przynajmniej spokój.) Znaczyło to: ludzie mnie unikają.
(Możesz od tego umrzeć.)
Na jego twarzy pojawił się dziwny grymas, który dopiero
po chwili zidentyfikowałem jako uśmiech. W ten sposób mógłby się uśmiechać ktoś,
kto właśnie stwierdził, że buty przy-kleiły mu się do stóp.
(Nie, jeśli nie patrzę w lustro.) Ta ropiejąca rana to była tylko
charakteryzacja, kawał, trik.
- Ale numer! - mruknąłem i uśmiechnąłem się z ulgą. Patrzyłem na jego twarz,
wciąż nie mogąc w to uwierzyć. Mikah siedział sztywno na kanapie w drugim końcu
pomieszczenia, zdumiony przedłużającym się milczeniem.
(Jak się nazywasz?) zapytał po jakimś czasie Snajper.
(Kot.)
(Skąd pochodzisz?)
(Z Ardattee, z Quarro.)
Odebrałem jego zaniepokojenie; chyba spodziewał się czegoś innego - czegoś,
czego nie można by wyrazić słowami.
(Urodziłeś się z tym?)
Skinąłem głową.
(Tak myślałem.) Uśmiechnął się krzywo. (Dlaczego nie jesteś szalony?)
Natarczywie wpatrywał się we mnie, jednym okiem.
Spuściłem wzrok.
(Miałem po prostu szczęście.) Pomyślałem o Siebelingu. Czułem, jak Snajper
chwyta łapczywie te wspomnienia. Otworzyłem się jeszcze bardziej, wzmacniając
kontakt, pozwoliłem mu przebierać w swoich myślach oraz wspomnieniach i
znajdować odpowiedzi na jego pytania. Rzucił się na to wszystko niczym pies,
który złapał świeży trop. Mimo woli napiąłem wszystkie mięśnie, starając się nie
zniszczyć tego wzajemnego porozumienia i trzymać umysł otwarty.
Wreszcie Snajper chrząknął, zamrugał i wycofał się. Sięgnął ręką po swoją
robótkę. Znów poczułem obecność jego myśli... lecz jakby rozmyślił się i podjął
przerwaną pracę. Rozległo się na nowo podzwanianie drutów. Znowu odbierałem go
jak zasieki z drutu kolczastego, za którymi kryła się desperacja.
Czekałem, oddychając głęboko.
(Do cholery z tym!) pomyślałem w końcu, pokonując jego zabezpieczenia.
(Dostałeś ode mnie wszystko, czego chciałeś. A co ja będę z tego miał?)
Poderwał się na nogi jak rażony gromem. Spojrzał na mnie tym jednym,
zaczerwienionym i załzawionym okiem; wyciągnął w moim kierunku rękę. Sprężyłem
się, gotów w każdej chwili odskoczyć, ale on jedynie poklepał mnie lekko po
ramieniu i zaraz cofnął rękę. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co robić.
(Masz robotę do wykonania) pomyślał, jakby dopiero teraz to do niego dotarło.
Skinąłem głową. (Dlaczego nie zrobisz tego sam?) Dotknąłem palcami czoła. (Nie
jestem scyberowany.) Uśmiechnął się znowu w ten dziwaczny, smutny sposób, jak
gdyby tylko jemu i nikomu innemu w całym wszechświecie znany był jakiś sekret.
(Dlaczego wybrałeś mnie?) zapytał. (Z powodu tego?) Wskazał swoją głowę.
Sądził, że nikt nie zna jego tajemnicy, że nikt nie wie o jego zdolnościach
psionicznych.
(Nie.) Ruchem dłoni wskazałem Mikaha. (On mi powiedział, że ty jesteś
najlepszy, że tylko ty możesz to dla mnie zrobić.)
Znów skoncentrował się na swojej robótce; przez jakiś czas tylko w ciszy
podzwaniały druty. Mikah poruszył się niespokojnie na kanapie; pragnął jedynie
wynieść się stąd jak najszybciej.
(Czy możesz to zrobić? Możesz się włamać do systemu?) Odebrałem falę chłodnej,
bezkształtnej pewności siebie. Nawet nie musiał ubierać odpowiedzi w słowa.
Mikah nie kłamał.
(Zrobisz to?) (Po co?)
Znów zaczęły mi się napinać mięśnie. (Powiedziałem, że mogę zapłacić...)
(Po co...?) powtórzył. Chciał wiedzieć, dlaczego mi na tym tak zależy,
dlaczego chciałem uzyskać informacje.
Przekazałem mu wszystko w myślach. Nawet nie słyszał o ludzkiej bombie.
Odebrał cały przekaz, a ja czekałem w milczeniu, niemal licząc uderzenia serca.
Wreszcie uniósł głowę.
(To może być nawet ciekawe.)
Uśmiechnąłem się i rozluźniłem.
(Gdzie jest twój sprzęt? Trzymasz go w sąsiednim pokoju?) Rozejrzałem się
dokoła. Zauważyłem stos ubrań zrobionych na drutach leżący obok drzwi, nigdzie
nie było jednak urządzeń technicznych. Zdążyłem się poza tym przekonać, że w
głowie Snajpera nie ma układów biocybemetycznych. Jeśli nawet miał wmontowane
gniazdko bezpośredniej łączności, nie umiałem wykryć jego obecności.
Zachichotał cicho, zabrzmiało to jak kaszlnięcie. (Nie potrzebuję żadnego
sprzętu.)
Gówno... Zablokowałem swoje myśli, nim zdążył je odebrać. On naprawdę był
stuknięty. Łajdak.
- Zapomnijmy o całej sprawie... - Podniosłem się. (Naprawdę nie potrzebuję
żadnego sprzętu.) Tym razem w moim umyśle pojawił się czysty, klarowny,
przekonywający obraz.
Spojrzałem na niego z góry. (To niemożliwe...)
Pokręcił głową. (Chcą, żebyśmy właśnie tak myśleli, zresztą oni sami w to
wierzą. Ale mnie udało się dotrzeć do prawdy. Kilku innym też.)
(Dlaczego nie przekazałeś tego dalej?) (A powinienem? Co bym z tego miał, prócz
kłopotów?)
Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że miał rację. (Więc dlaczego
mi o tym powiedziałeś?)
(Ponieważ ty rozumiesz, co to oznacza. Wiesz, co znaczy być psionem i żyć z
tego, co się ukradnie.) Spuścił głowę. (A także dlatego, że jesteś dobry i może
będziesz mógł mi służyć pomocą.)
(Czy mam rozumieć, że pokażesz mi, jak to zrobić? Doko-
namy tego wspólnie?) Opanowało mnie podniecenie i zarazem lęk.
(Może.) Jego zdrowe oko zaszło mgłą. (Jak z twoją pamięcią?)
(W porządku.)
(To dobrze.) Odłożył na bok robótkę i podniósł się. (Najpierw musisz się
dużo nauczyć.) Podszedł do konsoli i włączył ją. Przez chwilę sądziłem, że już
zaraz zaczniemy wspólnie działać, lecz on wywołał jedynie katalog biblioteki.
- Gotowe? - zapytał nagle Mikah chrapliwym, pełnym zniecierpliwienia głosem,
aż obaj wzdrygnęliśmy się.
- Prawie - odparłem, unosząc dłoń. Omal nie zapomniałem, że muszę mu
odpowiedzieć na głos.
Snajper odwrócił się w moją stronę, w ręku trzymał przekaźnik. (Zapamiętaj te
dane. Dowiesz się z tego wszystkiego na temat funkcjonowania sztucznych mózgów.
To może uratować ci życie. Nie wracaj, dopóki nie opanujesz całej tej wiedzy.
Potem zobaczymy.)
Skinąłem głową, sięgnąłem po przekaźnik i wsunąłem go do kieszeni.
(Koniecznie mi go zwróć, mam tylko jeden.)
Przytaknąłem raz jeszcze.
Ruszył w kierunku wyjścia, bez słowa dając nam do zrozumienia, że mamy się
wynosić. Zatrzymał się nagle, wziął sporą część ubrań ze sterty przy drzwiach,
po czym wyszedł i zniknął w ciemnościach.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, Snajper stanął w drzwiach i cisnął stare
ubrania na chodnik obok wejścia.
- On to wyrzuca? - zapytał Mikah, jakby chciał sobie udowodnić, że tamten
jest stuknięty.
Snajper wzruszył ramionami. (Co z nim?) spytał, gapiąc się na Mikaha.
(To mój brat) wyjaśniłem po raz drugi.
Bez słowa zniknął w środku i zamknął drzwi. Mikah wciąż gapił się na stertę
ciuchów.
- Nie są mu potrzebne - powiedziałem, nie znajdując in
nego wytłumaczenia. - Ktoś tu po nie przyjdzie. - Poczułem nagle, że ubieranie
myśli w słowa i wypowiadanie ich na głos przychodzi mi z takim trudem, jakbym
wdrapywał się na wysokie wzgórze.
Mikah spojrzał na mnie z ukosa, po czym z wyraźnym wahaniem odwrócił się;
zaciekawienie walczyło w nim z narastającą irytacją. Przerzucił stertę różnych
rzeczy robionych na drutach, znalazł długi czerwony szal i owinął go sobie wokół
szyi. Ja sięgnąłem po zielono-brązowy sweter, który wylądował tuż u mych stóp, i
naciągnąłem go na porwaną koszulę. W grubym, ciepłym swetrze czułem się dobrze,
tym bardziej, że powietrze przenikał wieczorny chłód.
- To było najdziwniejsze piętnaście pieprzonych minut od chwili twojej
ucieczki z Żużla - odezwał się po jakimś czasie Mikah, kiedy szliśmy ulicą. Z
jego gardła wydobył się dziwny dźwięk; starał się odegnać od siebie przykrą
świadomość tego, że przy nas czuł się ślepy, głuchy, jakby niewidoczny.
- Mogło być gorzej. Spojrzał na mnie.
- Mogłeś czuć się tak cały czas - wyjaśniłem, dotykając tkwiącego za uchem
plastra.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie.
- Jak ci służą te środki, które dostałeś od DeAtha? - zapytał.
- Świetnie. Spełniają swoje zadanie. Skinął głową, ale nie uśmiechnął się.
- A co myślisz o tym swoim kumplu-odmieńcu? - Machnął końcem czerwonego szala
w stronę magazynu. - Zrobi to, o co go prosiłeś?
- Chyba tak. - Westchnąłem. Kamień spadł mi z serca, kiedy zrozumiałem, że
właśnie wykonałem najgorszą część zadania: zdobyłem zaufanie Snajpera. - Za
kilka dni będę musiał tu wrócić i znów się z nim spotkać. - Zawahałem się. -Nie
mów nikomu o tym, że jest telepatą.
Skinął głową.
- Co jest w tym przekaźniku, który dostałeś od niego?
- Nie mogę ci powiedzieć. - Dotknąłem kieszeni, w której miałem delikatną
siateczkę urządzenia. Zżerała go ciekawość, ale wzruszył jedynie ramionami.
- Nie ma sprawy.
Wiadomości krążące po ulicach przypominają kawałki układanki, w której zawsze
brakuje kilku elementów. Doszliśmy do stacji metra, rozmawiając o pogodzie. ,
- Wracasz do klubu? - zapytał Mikah, kiedy wsiedliśmy do wagonu, a szum
zasuwanych drzwi odciął nas od wspomnień o Snajperze.
- Nie dzisiaj. - Nie wiedziałem, kiedy znów będę miał możność ujrzeć
Argentynę ani co mógłbym jej powiedzieć po tym, co wyznałem jej dzisiaj.
- Ach, tak. - Mikah uśmiechnął się krzywo. - Zapomniałem, że jest pewna
namiętna osóbka, która czeka na ciebie.
Pociąg zaczął właśnie hamować przed następną stacją. Mikah wyszczerzył zęby w
uśmiechu.
- Na mnie też ktoś czeka. Do zobaczenia. - Zasalutował, odwrócił się i
gwiżdżąc coś pod nosem, ruszył w stronę wyjścia.
23
Kiedy wróciłem do domu, zastałem Jira siedzącego na schodach z twarzą ukrytą
w dłoniach. Jego oczy, jego myśli
wyrażały smutek.
- Ciocia zachorowała - powiedział. Zamarłem w pół kroku. Przyszła mi na myśl
trucizna lub substancje powodujące biokontaminację.
- Gdzie ona jest? W szpitalu?
Einear wyglądała normalnie, kiedy rozstawałem się z nią w biurze. Była co
prawda zmęczona i przygnębiona, ale nic poza tym. Odprowadziłem ją nawet do
strzeżonego, prywatnego skoczka, którym miała przylecieć prosto tutaj.
Jiro pokręcił głową.
- Jest w swoim pokoju, chyba usnęła. Po powrocie straciła przytomność, czy
coś takiego. Charon przysłał naszych lekarzy, żeby ją obejrzeli. Stwierdzili, że
to z powodu tych wszystkich. .. - urwał - wydarzeń. Rozumiesz? I dlatego że jest
stara. Dali jej jakieś leki i kazali odpoczywać.
Z ulgą skinąłem głową. Już wcześniej Einear znajdowała się w stanie głębokiej
depresji, teraz miała prawo czuć się jeszcze gorzej.
- Dzięki - rzekłem, wyminąłem go i ruszyłem schodami na górę. Przed drzwiami
obejrzałem się i zapytałem: - Czy twoja mama także jest tutaj?
Odwrócił się i spojrzał na mnie z ukosa.
- Po co? - spytał, trochę za głośno.
- Tak tylko pytałem. - Wzruszyłem ramionami, starając się nie dać po sobie
poznać, że ma to dla mnie jakieś znaczenie.
Poszedłem do swego pokoju, stanąłem przy oknie i zapatrzyłem się w dal. Byłem
zmęczony, piekła mnie zraniona ręka. Pomyślałem o tym, żeby jutro udać się do
centrum medycznego, jak radził Aspen. Wciąż nie mogłem się oswoić z myślą, że
dysponuję teraz wystarczająco dużym kredytem, by móc załatwić takie rzeczy.
Kiedy tak stałem, spoglądając w ciemność, zaczęło padać. Tu, w dolinie, padało
wyłącznie nocami: taMingowie zawsze umieli radzić sobie.
Usłyszałem, jak do pokoju wszedł Jiro; spodziewałem się jego wizyty prędzej
czy później. Smutek, który odczuwał, nie był spowodowany chorobą Einear, musiała
istnieć jakaś inna przyczyna. Odwróciłem się od okna, podszedłem do łóżka i
usiadłem.
- O co chodzi? - spytałem, chociaż byłem prawie pewien, że wiem, dlaczego
przyszedł. Otworzył usta, tłumił w sobie słowa.
- Ty...i moja mama... to znaczy... - Potrząsnął rękoma. - Czy ty... robiłeś
to z moją mamą?
Spuściłem wzrok na swoje palce leżące nieruchomo na kolanach.
- Chodzi ci o to, czy spędziłem z nią noc? - Spojrzałem mu prosto w oczy i
przytaknąłem ruchem głowy.
Zaczerwienił się; spodziewał się, że zaprzeczę, nawet gdyby to była prawda.
Dziwnym sposobem fakt, że nie wstydziłem się tego, spowodował, że to on poczuł
wstyd. Zamrugał szybko; wargi zaczęły mu drżeć.
- Chodź tutaj - powiedziałem. Zbliżył się z ociąganiem.
- Siadaj.
Usiadł na łóżku, zachowując pewną odległość, i wbił wzrok w podłogę.
- Skąd się dowiedziałeś? - zapytałem.
- Moja mama... Widziałem, jak wychodziła z twojego
pokoju wczoraj rano. Było bardzo wcześnie. Ona mnie nie spostrzegła; zachowywała
się tak... inaczej. - Głos mu się załamał.
- Czy pamiętasz, że gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, zachowywałeś się
niemal jak rajfur, wpychając ją mi w ramiona? Nie, wcale nie mam zamiaru
obarczać cię za to winą - dodałem, kiedy spojrzał na mnie, a w jego oczach
zabłysła wściekłość. - Tak po prostu wyszło... Zastanawiam się jedynie, dlaczego
cię to martwi. Dlatego że jestem tym, kim jestem?
Zacisnął mocno wargi i pokręcił głową.
Bardzo ostrożnie sięgnąłem do jego umysłu, szukając odpowiedzi, której nie
chciał mi udzielić.
- Aha, z powodu tego, co widziałeś w klubie Argentynę. -Do tego czasu był
taki sam jak inne dzieciaki, jego zainteresowanie seksem graniczyło niemal z
obsesją. Ale wtedy w ciągu pięciu minut dowiedział się znacznie więcej, niż
chciałby wiedzieć. - Czy sądzisz, że ja i twoja matka robiliśmy to samo? -
Czułem, jak piecze mnie twarz od jego bólu.
Skinął głową i znów się zaczerwienił.
- Jiro - rzekłem z ociąganiem - to, co tam widziałeś, to wcale nie był
stosunek. To nie był nawet seks, ale raczej gwałt. - Zerknął na mnie z ukosa. -
To różnica.
- Masz zamiar ożenić się z moją matką?
- Przecież twoja matka jest już mężatką. Zmarszczył brwi.
- Mogłaby się rozwieść. Nie kochasz jej... ? - Jego myśli wypełniły
najróżniejsze fantazje. Odwróciłem wzrok.
- Nie wiem, nie myślałem o tym.
- A ona nie kocha cię? Pokręciłem głową.
- Ona nie kocha nawet Charona. - Odebrałem nagle silną falę jego
rozczarowania. Nie przychodziło mi jednak do głowy nic, co mogłoby go nieco
uspokoić. - Sądzę, że kochała twojego ojca - dodałem po chwili. - Z pewnością
kocha cie-
bie i twoją siostrę. Jesteście dla niej o wiele ważniejsi niż cokolwiek innego w
życiu. Nie masz się czym martwić. - Mógłbyś być taki jak ja. Nie powiedziałem
tego jednak. Zastanawiałem się, jak by to było: urodzić się taMingiem, mieć
wszystko, czego dusza zapragnie... Nie potrafiłem sobie nawet tego wyobrazić.
Nie chodziło mi o sam fakt przyjścia na świat w bogatej rodzinie, ale o to, by
mieć tam kogoś, przez te wszystkie lata... kogokolwiek. Odwróciłem od niego
wzrok i popatrzyłem na swoje poznaczone bliznami ręce. Wstał powoli.
- Mama prosiła, żebym zapytał cię, czy... pomyślisz o niej dziś wieczorem.
- Tak - odparłem. - Pomyślę. Dobranoc, Jiro. Wyprostował ramiona, jakby
chciał za wszelką cenę wyglądać na mężczyznę, a nie na chłopca.
- Dobranoc, Kocie - rzekł, po czym wyszedł z pokoju. Siedziałem jakiś czas
bez ruchu, wsłuchując siew szum de-szczu. Nie chciało mi się spać, nie byłem też
w nastroju do rozmyślań o Lazuli. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje myśli
kierują się ku Einear. Martwiłem się o nią. Sięgnąłem telepatycznie i odnalazłem
ją: leżała w łóżku, ale tak jak mnie, nie chciało jej się spać. Środki
uspokajające, które zaaplikował jej lekarz, nie zdołały osłabić napięcia
wywołanego wysoką dawką adrenaliny we krwi. Nie myślała jednak ani o
wczorajszych wydarzeniach, ani o dzisiejszych, ani nawet o najbliższej
przyszłości. Trwała w dziwnym stanie, w którym wspomnienia przypominały odbicie
w mrocznym zwierciadle. Obrazy z tego wspaniałego popołudnia spędzonego z
ukochanym mężczyzną w Ogrodach Wiszących w Quarro napawały ją smutkiem - niemal
takim samym jak obraz roześmianej Talithy. Była uwięziona pośród swoich myśli,
nie mogła od nich uciec; wspomnienia zdawały jej się czymś słodszym od
wszystkiego, na czym mogła skoncentrować uwagę, choćby był to jedynie szum
deszczu...
Wstałem i wyszedłem z pokoju. Ruszyłem tonącym w mroku pustym korytarzem w
stronę jej sypialni. Ze szcze
liny pod drzwiami wypływała wąska smuga światła. Zapukałem.
- Tak...? - W jej głosie wyraźnie zabrzmiało zdumienie, które jeszcze silniej
odczułem telepatycznie.
- To ja. Kot. - Przez chwilę panowała cisza.
- Wejdź, proszę.
Drzwi nie były zamknięte; wkroczyłem do jej sypialni. Ulotniła się cała moja
pewność siebie. Einear spojrzała na mnie, unosząc poznaczoną cieniami twarz, i
uśmiechnęła się. Niemal odczuwała ulgę, że jestem przy niej.
Uśmiechnąłem się lekko, odczytawszy tę myśl. Próbowałem jednocześnie ułożyć w
głowie jakieś wyjaśnienie powodu mej wizyty.
- Jiro powiedział mi, że pani źle się czuje, madam. Chciałem tylko zapytać,
czy będę pani rano potrzebny i... dowiedzieć się, czy mógłbym teraz w czymś
pomóc.
- Owszem - odparła, przezwyciężając swój lęk. - Posiedź ze mną przez chwilę,
jeśli możesz. Najbardziej potrzebne mi teraz czyjeś towarzystwo, a jest to
jedyna rzecz, której dotąd nikt mi nie zaproponował. - Spuściła głowę, lecz po
chwili znów spojrzała mi w oczy. - Czuję się dziś straszliwie samotna i dziwne,
ale wcale się nie boję powiedzieć ci tego. Chyba dlatego że zdaje mi się, wiesz
o tym, i właśnie z tego powodu przyszedłeś. -Wpatrywała się we mnie, aż musiałem
opuścić głowę. - Dziękuję ci za to. - Pozbierała rozrzucone na kołdrze
fotografie bliskich jej osób, wśród których bezskutecznie usiłowała znaleźć
odrobinę pociechy.
Usiadłem na krześle obitym materiałem, wciąż bojąc się, że mógłbym coś stłuc.
Rozejrzałem się po pokoju. Lampa z abażurem z przydymionego szkła w kształcie
kwiatu napełniała sypialnię miękkim, ciepłym blaskiem. Umeblowanie było stare i
wytworne, podobnie jak większość sprzętów w innych pokojach. Spojrzałem na twarz
kobiety wyrzeźbioną na ściance biurka stojącego w przeciwległym końcu sypialni;
długie, rozpuszczone włosy spływały falą.
Przeniosłem wzrok na fotografie w dłoni Einear: Jiro i Talit-ha, Kelwin
taMing...
- Nigdy nie myślałam o tym, ale czasami to musi być szczęście być telepatą -
powiedziała Einear. - Móc wiedzieć, że druga osoba myśli o tobie, nawet gdy nie
można jej widzieć ani słyszeć.
- Czasami - odparłem. - Ale kiedy indziej to przypomina zaglądanie przez okno
do domu, w którym nie jest się mile widzianym. - Szczególnie w krainie ślepców.
Wzruszyłem ramionami. - Jak pani powiedziała kiedyś, wszystko wydaje się o wiele
piękniejsze, jeśli nie dotyczy nas bezpośrednio. - Biorąc pod uwagę to, kim
byłem, półczłowiekiem, pół-Hydrani-nem, nawet to było znacznie lepsze od każdej
alternatywy... lepsze od wszystkiego.
Einear uśmiechnęła się i pokiwała głową.
- Tak. Chyba tak. Jeśli jestem samotna, przynajmniej nikt nie narusza mojej
prywatności.
Odchyliłem się na oparcie krzesła, nieco zaskoczony jego nietypową krzywizną.
- Przebywanie w towarzystwie innych psionów nauczyło mnie, że odczuwa się i
jedno, i drugie, wspólnotę i samotność, w zależności od nastroju. To było jak...
- Odwróciłem głowę i zajrzałem w mroczne zwierciadło wspomnień. Teraz gdy z
perspektywy czasu próbowałem odnaleźć w nich jakiś sens, czułem jedynie
odrętwienie.
Przywołałem w myślach twarz Snajpera; nawet z nim, choć faktycznie był
stuknięty, wyglądało to wszystko znacznie prościej. Mogliśmy się porozumiewać
bez pomocy słów, po prostu przekazywać sobie myśli. Tak to powinno wyglądać - ze
wszystkimi. Chyba tylko tak porozumiewali się Hydra-nie, dopóki ludzkość nie
zniszczyła ich cywilizacji.
- Ludzie są tacy... - Starałem się znaleźć odpowiednie słowo; o ileż prościej
byłoby przekazać jej to w myślach.
- Patetyczni? - spytała cicho. - Czy to miałeś na myśli? Spojrzałem na nią,
lecz gdy tylko napotkałem jej wzrok, szybko odwróciłem głowę.
- A przecież ty żyłeś w ten sposób przez wiele lat, prawda? - zapytała. - Nie
mogłeś znać myśli innych osób. Sądzę, że nawet z tego powodu odczuwasz więcej
sympatii dla nas, niż my sami potrafimy w sobie wzbudzić... ale i więcej
litości.
Zamknąłem szybko oczy, kiedy poczułem, że coś nagle zadrżało i zapadło się w
mojej głowie.
- Nie wiem. - Pokręciłem głową. - Mogę tylko powiedzieć, że nikt z was nie
jest w stanie zrozumieć, jak to jest, kiedy odnajduje się w sobie pewne
możliwości po latach zawieszenia w próżni, a potem znowu się je traci. Przez te
wszystkie lata po prostu nie wiedziałem, co tracę. Teraz wiem aż za dobrze... -
Wreszcie zrozumiałem, dlaczego zdolności telepatyczne były dla mnie tak ważne:
ponieważ na dobrą sprawę były wszystkim, co posiadałem.
- Odzyskałeś je przecież - powiedziała, nieco zaskoczona. Pokręciłem głową.
- Gdy będę cały czas używał narkotyków, wypalę się do cna. Nie potrafiła tego
zrozumieć.
- Jeśli robisz to tylko ze względu na mnie, powinieneś przestać.
Znowu pokręciłem głową.
- Nie mogę.
- Nie chciałabym, żebyś...
- Nie mogę.
Spojrzała na mnie. Potarłem dłonią policzek.
- Proszę nie pytać. Chciałbym, żeby pani o tym zapomniała. - Podniosłem się z
krzesła.
- Nie mogę - odparła. Zamarłem w pół kroku.
- Jeśli jednak sobie życzysz, będę udawała, że o tym nie wiem. Gdybyś mógł
jeszcze przez jakiś czas zaszczycić starą, samotną kobietę swoją obecnością... -
Jej usta wygięły się w uśmiechu, wyrażającym na poły litość, na poły ironię.
Zacisnęła palce na fotografiach.
Usiadłem z powrotem, starając się nie dać po sobie poznać, że czuję się
parszywie.
- Jak to się stało, że nie ma pani dzieci? - zapytałem, patrząc na jej dłoń.
- Przecież była pani mężatką. Opuściła spojrzenie na hologramy.
- Zawsze sądziliśmy, że mamy jeszcze mnóstwo czasu. -Zamrugała, wpatrując się
w zdjęcie swego męża. - Czy to nie dziwne, że nawet drobiazg w najmniej
oczekiwanym momencie może pobudzić wspomnienia. Znajoma piosenka, jakiś widok...
Kiedy czasem wspominam moje życie z Kelwi-nem, odnoszę wrażenie, jakbym
zaglądała w pamięć zupełnie obcej osoby, do której zyskałam dostęp; że ta osoba,
której wspomnienia są tak wyraźne, w żadnym razie nie może być mną. To takie
straszne uczucie, czasami wręcz nie do zniesienia... Kiedy indziej równie
nieznośna zdaje się niemożność sięgnięcia do tych wspomnień. A najgorsze ze
wszystkiego jest to, że najwięcej bólu sprawiają najpiękniejsze wspomnienia.
- Tak, to prawda - szepnąłem.
- Opowiedz mi o swojej rodzinie - powiedziała, zmieniając temat. Uderzyło ją,
że do tej pory nawet nie wspomniałem o nikim bliskim. Obawiała się przez chwilę
tego, co powiem jej o sobie, ale zwyciężyła ciekawość, co się odczuwa, będąc
Hydraninem...
Zastanowiłem się.
- Nie ma o czym mówić. - Wzruszyłem ramionami i odwróciłem głowę. Kiedyś
myślałem o tym, żeby odnaleźć rodzinę matki, lecz po zabójstwie Rubiya
stwierdziłem, że nie miałoby to najmniejszego sensu: zabijając go, udowodniłem,
że nigdy nie potrafiłbym żyć w rodzime.
Einear zacisnęła wargi i nie pytała już.
- Kocie - odezwała się po dłuższej chwili - czy ty także, przeżywając w
myślach jeszcze raz jakieś straszne wydarzenie, odczuwasz, jakbyś zapadał się w
nieskończoną ciemność? - Spoglądała w bok. - Jeśli odczuwasz to samo, może
stanowi to dowód, że jesteś w olbrzymim stopniu człowiekiem i nie różnisz się
tak bardzo od nas. - Popatrzyła na mnie.
Wyczułem, że za wszelką cenę próbowała odnaleźć coś we mnie; a ja nie byłem
nawet pewien, czy to coś nadal istnieje.
Poczułem nagły przypływ złości, mimo woli spiąłem się wewnętrznie. Zmusiłem
się jednak, żeby na nią spojrzeć; dostrzegłem jej szczere zainteresowanie i
podziw, że jej sprawy stały się dla mnie aż tak bliskie... jakby chciała mnie
przekonać, że człowiek to nie jest tylko puste słowo.
- Siebeling twierdził... powiedział mi kiedyś, żebym nigdy nie udawał kogoś,
kim nie jestem. - Zerknąłem znów na swoje dłonie i zrobiło mi się żal, że nie
mam tak jak ona fotografii, które mógłbym teraz trzymać. - To znaczy... żebym
nie udawał, że naprawdę nie jestem człowiekiem. Większość odmieńców, których
znam, to ludzie w każdym calu, z jednym wyjątkiem... A nawet Hydranie, których
spotykałem, byli bardziej ludźmi, niż sami tego pragnęli.
- Tak samo większość ludzi jest w znacznie większym stopniu ludźmi, niż sami
by sobie tego życzyli - powiedziała cicho.
Uśmiechnąłem się lekko.
- Dziękuję... - Znowu się podniosłem.
- Za co? - spytała.
- Za przypomnienie mi, że gdyby ludzie i Hydranie nie mieli ze sobą tak wiele
wspólnego, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Zaśmiała się dźwięcznie; lubiłem jej
śmiech.
- Masz niezwykły sweter - rzekła, jakby dopiero teraz to zauważyła. - Gdzie
go znalazłeś?
- Leżał na ulicy. Dobranoc, madam.
- Dobranoc - mruknęła, odprowadzając mnie zdumionym spojrzeniem.
Wyszedłem na korytarz i uśmiechnąłem się na myśl, że zostawiłem jej coś, nad
czym mogła myśleć, nie zaprzątając sobie głowy przyszłością; coś, co mogło
odwrócić jej myśli od tej nocy wypełnionej samotnością i szumem deszczu.
Zanim doszedłem do swego pokoju, nie miałem się już nad czym zastanawiać.
Wyjąłem z kieszeni przekaźnik Snajpera i włożyłem go na głowę. Wyciągnąłem się
na łóżku, podłoży-
łem ręce pod głowę i zacząłem wypełniać puste miejsca w pamięci taką ilością
danych, jaką mogłem przetrawić za jednym zamachem. Po jakimś czasie wyłączyłem
urządzenie - zostało w nim jeszcze bardzo dużo informacji. Zamknąłem oczy,
skupiłem się na statycznym szumie swego umysłu i pozwoliłem obolałemu ciału
zapaść w sen.
Obudziłem się nagle po kilku godzinach. Leżałem spokojnie, pogrążony w szarej
nicości, wsłuchując się w deszcz. Przyszło mi na myśl, że ten monotonny szum
zdaje się napełniać mój umysł, tak jak Einear, tęsknotą i smutkiem. Chyba na
palcach jednej ręki mogłem policzyć chwile, kiedy miałem okazję słuchać szumu
deszczu. Dla mnie to był po prostu odgłos spadających kropel i nic więcej. W
mojej pamięci odżyły wspomnienia pierwszych chwil spędzonych na Ziemi; czułem
się wtedy strasznie obco, a zarazem tak, jakbym wracał do domu. Przypomniałem
sobie, co Einear próbowała mi udowodnić dziś wieczorem: że ludzka część mojej
osobowości ma swoje własne potrzeby i własną historię; że nie wszystko, co
odczuwam, jest powodem do wstydu. Zrozumiałem, że po raz pierwszy od dłuższego
czasu nie byłem rozgoryczony.
Później pomyślałem o Lazuli. Ciekaw byłem, czy także nie może zasnąć, leżąc w
łóżku Charona - nie sama, mimo to zawsze samotna, zasłuchana w szum deszczu.
Chciała, żebym o niej pomyślał... Zadałem sobie w duchu pytanie, czy właściwie
odebrałem to, co mi przekazała. Zastanawiałem się, czy ona także o mnie myśli,
czy tęskni za mną. Wiedziałem jednak, że jeśli nawet pomyślała o mnie, to
jedynie o moim ciele. Stanowiłem w jej życiu jedynie przygodę, musiała świetnie
zdawać sobie z tego sprawę...
Sądziłem, że za chwilę poczuję wściekłość, lecz moje myśli wróciły do tego,
jak dobrze było mi razem z Lazuli... Przecież niemal wszyscy całkowicie mnie
lekceważyli. Dlaczego więc miałbym się wściekać na to, że jakaś znudzona,
nieszczęśliwa piękna kobieta chciała przeżyć ze mną kilka miłych chwil, by
zapomnieć o czymś. Może na dobrą sprawę
powód, dla którego mnie pragnęła, nie był aż tak ważny; na pewno nie wtedy,
kiedy dotyk jej miękkiej, pachnącej perfumami skóry i jedwabistych włosów
rozsypanych na mojej piersi powodował, że zaczynało mi się mącić w głowie. Ale
to miało sięjuż chyba nigdy nie powtórzyć. Na pewno nie dzisiaj, na pewno nie w
ten sposób. Wmawiałem to sobie głównie, aby zapomnieć o Lazuli i ponownie usnąć.
Przekonywałem siebie, że wcale nie oszalałem na jej punkcie, i dochodziłem
nieodmiennie do wniosku, że jednak zwariowałem. Powtarzałem sobie, iż
wykorzystywała mnie jedynie... Jeśli naprawdę chciała, pomyślałem w końcu, bym
pomyślał o niej tej nocy, to mogę sprawić, że ona nigdy o tym nie zapomni.
Sięgnąłem myślami, rozciągnąłem sieć niewidzialnych nici ku światełkom
wypełniającym dolinę. Ujrzałem Pałac Kryształowy - nie znajdował się tak daleko,
bym nie potrafił dotrzeć do niego telepaty cznie. Wkroczyłem do jego wnętrza i
przemierzałem mroczną ciszę w poszukiwaniu znajomej iskierki światła.
Znalazłem ją, leżącą u boku Charona. Była pogrążona w niespokojnym śnie, w
którym dusiła się w pozbawionym okien pokoju. Przekroczyłem posępny żar
uśpionego mózgu Charona, nie zaglądając do niego, i skoncentrowałem się na
umyśle Lazuli. Wśliznąłem się w jej sen, cichutko jak złodziej... Poczułem
napięcie i dreszcz przenikający jej ciało, choć się nie obudziła. Ujrzała mnie
nagle w swoim śnie, w którym położyłem się obok niej; moje myśli zaczęły pieścić
jej ciało, tak jak kiedyś moje dłonie, budząc pożądanie. Wsączałem w jej nerwy
wszystkie doznania, których mogło jej dostarczyć moje ciało, poruszając się na
niej, wewnątrz niej...
W pewnej chwili Lazuli obudziła się. (Pragnęłaś tego) szepnąłem. (Prosiłaś
mnie...) Zacząłem ją uspokajać, by nie krzyknęła, lecz dała się ponieść swemu
pożądaniu. Czułem, jak narasta jej rozkosz, kiedy przesunęła dłońmi po swoim
ciele, tak jak ja przesuwałem po swoim. Wreszcie strumień białego żaru
spajającego nasze umysły eksplodował niczym
słońce, zostawiając nas osamotnionych w swoich ciałach, w swoich odrębnych
światach, które łączył jedynie monotonny szum deszczu.
Kiedy obudziłem się rano, wiedziałem znacznie więcej na temat sztucznej
inteligencji, niż chciałbym wiedzieć... natomiast o wiele mniej o tym, co się,
do cholery, mogło stać, że budzę się w skopanej, skotłowanej pościeli, jakbym
ganiał po całym łóżku za myszą, podczas gdy z polecenia taMingów miałem łowić
szczury. Ciekaw byłem, co Lazuli ma zamiar z tym począć - z tym, co łączyło ją i
mnie; czy faktycznie nie obchodziło jej, że Charon może się dowiedzieć; czy
naprawdę była aż tak głupia, czy aż tak nieszczęśliwa. A może nie obchodziło jej
to dlatego, że cokolwiek by się stało, nie dotknęłoby jej to...
Odrętwiały, nie mogąc zebrać myśli, wstałem z łóżka i ponownie sięgnąłem po
przekaźnik Snajpera. Wprowadziłem do pamięci tyle nowych danych, ile tylko
mogłem, usilnie starając sienie myśleć o tym, do czego zmierzam. Stwierdziłem,
że im szybciej opanuję wszystkie wiadomości, tym wcześniej będę mógł uzyskać
informacje, na których naprawdę mi zależało, i może nareszcie wynieść się stąd.
W końcu powlokłem się na dół, żeby znaleźć coś do jedzenia, jakoś przejść przez
dzisiejszy dzień.
Do jadalni z ociąganiem weszła Talitha, stanęła przy drzwiach i patrzyła, jak
nakładam sobie na talerz, jak zawsze, to co zostało po innych. Nie zwracałem na
nią uwagi, zbyt mocno szumiało mi w głowie. Wreszcie weszła głębiej i pociągnęła
za brzeg mego swetra.
- Chcę jeszcze-powiedziała.
- Masz bardzo zdrowe podejście, mała - odparłem. - Będzie z ciebie prawdziwy
taMing. - Nadal nakładałem sobie jedzenie na talerz.
- Chcę jeszcze winogron. - Zadarła głowę i spojrzała na mnie. Jej buzia
dorównywała urodą najpiękniejszym kwia
tom, lecz była równie bezosobowa. - Winogron... - powtórzyła z urazą i
pociągnęła mocniej za sweter. - Proszę. Podałem jej kiść winogron.
- Dziękuję - burknęła ponuro.
- Bardzo proszę. - Skinąłem głową. Czułem się jak łajdak.
- Ciocia obiecała, że pójdziemy dziś rano zbierać jagody! - oznajmiła,
napychając sobie usta wielkimi zielonymi owocami.
- Wspaniale - mruknąłem, pochłonięty łamaniem kromki chleba w istnej mgle
maszynowych kodów binarnych.
- Możesz iść z nami. Pokażę ci, jak się zbiera jagody, bo ty niczego nie
potrafisz robić prawidłowo. - Zaczęła mnie ciągnąć za rękę. - No, chodź...
Zaczerwieniłem się, uśmiechnąłem i pokręciłem głową. Przyszło mi na myśl, że
chyba nie mógłbym wymyślić nic gorszego na ten ranek.
- Jest kilka rzeczy, które muszę...
- Proszę, chodź z nami, Kocie - rzekła Lazuli, wchodząc do jadalni.
Kiedy tylko ją ujrzałem, natychmiast zmieniłem zdanie. Miała na sobie
przezroczystą suknię w delikatne roślinne wzory, a jaskrawobłękitny kostium pod
spodem w dziwny sposób uwydatniał wszelkie szczegóły, które miał zakrywać. Nie
powiedziała nic więcej, nie musiała; wystarczyło mi to, co krzyczały jej myśli.
Powoli skinąłem głową i przełknąłem ostatni kęs ostro przyprawionej
drożdżówki - miałem wrażenie, że jem plasti-kowąatrapę.
Do jadalni weszła Einear ze swoją konsolą malarską; ubrana była tak jak
zawsze, jak gdyby nie miała ochoty, by ktoś oglądał jej kształty. Kontrast
między tymi dwiema kobietami był tak ogromny, że wręcz bijący w oczy.
- Cóż, nie chcesz iść z nami...? - spytała, nie zauważywszy mego skinięcia
głową.
Ugryzłem się w język, żeby nie powiedzieć czegoś niesto-
sownego. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym, jak o tym, że oczy Lazuli wbijają
się we mnie tak natarczywie.
Tym sposobem znalazłem się w samym środku jesiennego lasu na stoku wzgórza
ponad prywatną doliną taMingów. Moją głowę wypełnił zapach wilgotnej ziemi,
świetnie pasujący do szumu strumienia danych wlewających się do mego umysłu.
Owoce, które Einear nazywała złotymi malinami, rosły na krzakach o niezbyt
dzikim wyglądzie wśród gąszczu liści i cierni. Zrywaliśmy je, nic poza tym.
Dłużył mi się czas. Przypominało mi to próby wyciągnięcia odpowiedzi z umysłu
Darica... a także wydobywanie rudy w kopalni na Żużlu:
zbieranie czegoś kruchego i doskonałego, wyrywanie tego z podłoża, do którego
było mocno przytwierdzone, gdy każdy niewłaściwy ruch wiązał się z odczuciem
bólu...
- Wygląda na to, że nie bawi cię to. Kocie - powiedziała Einear, zerkając na
mnie spod szerokiego ronda kapelusza. Sprawiała wrażenie szczęśliwszej i
znacznie bardziej zrelaksowanej niż kiedykolwiek dotąd.
Wzruszyłem ramionami.
- On w ogóle nie umie się bawić - wtrąciła Talitha. Za moimi plecami rozległ
się nieco chrapliwy śmiech Jira. - Dlatego muszę mu pomagać. - Zjadała zbierane
przeze mnie maliny szybciej, niż nadążałem je zrywać.
- W takim razie ja też mu pomogę. - Lazuli delikatnie wsunęła mi owoc do ust.
Był tak miękki jak jej skóra, soczysty, słodki i cierpkawy, rozpływał się na
języku. - Proszę -rzekła - nareszcie się uśmiechnąłeś. - Całe jej ciało, myśli
uśmiechały się do mnie nieustannie od chwili, kiedy ujrzała mnie dziś rano, a
zarazem emanowało z niej poczucie bezsilności. Jej zainteresowanie mną niczym
ciepły obłok pary powoli roztapiało lód danych wsączających się do mego umysłu.
- Czy wiesz, że śniłeś mi się tej nocy? - rzekła cicho. Jej oczy uśmiechnęły
się, kiedy dostrzegły mój lęk, a jednocześnie błagała mnie spojrzeniem o
jakikolwiek dowód, że nie był to sen.
(To nie był sen.) Dostrzegłem, że się czerwiem. Spuściłem
głowę i spojrzałem w bok; nie mogłem jej nic powiedzieć na głos, gdyż Einear
zbyt uważnie się nam przyglądała. Chciałem, żeby Lazuli opamiętała się; byłem
zakłopotany, przerażony... owym żarem pożądania, nad którym nie potrafiłem
zapanować, kiedy ona wyobrażała sobie, że jej dotykam; niczym jakiś demoniczny
kochanek zdolny posiąść ją nawet wtedy, gdy leżała u boku uśpionego męża, zdolny
przynieść jej zapomnienie tego, kim była i gdzie się znajdowała, zapomnienie
wszystkiego oprócz niewypowiedzianej rozkoszy kochania się w tak
niewiarygodny...
- No cóż - powiedziała Einear; uświadomiliśmy sobie, że trwamy oboje w
bezruchu i wpatrujemy się w siebie jak dwie przyciągane magnetycznie figurki -
chyba pójdę teraz trochę pomalować w dole zbocza. Bądźcie ostrożni... - Coś w
jej głosie sprawiło, że obejrzałem się na nią. - To dość ryzykowne. .. liście są
mokre, rozumiecie— Popatrzyła na mnie zwilgotniałymi, przypominającymi błękitne
szkło oczyma; wiedziała o wszystkim, domyślała się, co się dzieje, zdawała sobie
sprawę, co to znaczy być młodym, odczuwać samotność... balansować na linie nad
przepaścią. - Bądźcie ostrożni - mruknęła raz jeszcze, patrząc tym razem na
Lazuli.
- Chodźcie, dzieci... - Ruchem ręki zagarnęła Talithę i Jira.
- Mam dla was coś niezwykłego.
Lazuli popatrzyła za nią, na pół zakłopotana, na pół onieśmielona. Einear
oddalała się z dziećmi - celowo zostawiała nas samych, nie potępiała nas... lecz
stwarzała okazję. Talitha z głośnym piskiem pobiegła przodem, szurając nogami w
liściach, natomiast Jiro powlókł się z tyłu, zerkając na nas przez ramię; wyraz
jego twarzy bardzo przypominał minę matki.
Kiedy zniknęli nam z oczu, usiedliśmy obok siebie na kocu nie dotykając się.
Zacząłem snuć nić żarliwego kontaktu telepatycznego. Między długimi gorącymi
pocałunkami Lazuli wsuwała mi w usta maliny. Promienie słońca przesączały się
przez korony drzew, wzbudzając refleksy w jej włosach; zielone sklepienie nad
naszymi głowami przypominało żywe,
poruszające się okno z barwionego szkła. Spoglądając na nie, odniosłem wrażenie,
że ktoś to specjalnie tak zaprojektował. Przyszło mi na myśl, że na dobrą sprawę
chyba można było żyć szczęśliwie w takim otoczeniu...
Mój identyfikator zaczął popiskiwać, sygnalizując czyjeś wezwanie. Usiadłem,
zdumiony; sprawdziłem, czy ekran wizyjny jest wyłączony. Działał... musiał
przekazywać obraz od Bóg wie jak dawna. Nie włączałem go! Byłem tego pewien!
Lazuli pobladła; zakląłem pod nosem i szybko wyłączyłem wizję.
- Braedee... ? - spytałem chrapliwym głosem. Odbiornika również nie
włączałem, lecz mimo to usłyszałem jego głos:
- Szach i mat! Tylko tyle.
24
Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby przekonać Lazuli, że Braedee nas nie
wyda; nie wyjaśniałem jej jednak przyczyn. Wmawiałem sobie, że miał na myśli
jedynie to, że znów znaleźliśmy się w punkcie wyjścia: ponieważ teraz on miał
coś na mnie, tak jak ja na niego. Ta sytuacja była mu bardzo na rękę. Po tym
zdarzeniu ani Lazuli, ani ja nie mogliśmy już zapomnieć o otaczającej nas
rzeczywistości. Poszliśmy w dół zbocza usłanego złotymi liśćmi w poszukiwaniu
Eine-ar; nie dotykaliśmy się, niewiele też rozmawialiśmy.
Lazuli wróciła na noc do Charona, do Pałacu Kryształowego. Nie prosiła mnie
już, żebym o niej myślał, chociaż bardzo tego pragnęła. Nie zdołałem jednak
powstrzymać się od myślenia o niej, ale tym razem zachowałem myśli dla siebie.
Braedee nie skontaktował się ze mną po raz drugi, ja także go nie^szukałem.
Doszedłem do wniosku, że najpierw poczekam na informację, w której zdobyciu
Snajper obiecał mi pomóc.
Następnego dnia Einear uparła się, żeby wrócić do pracy;
ja również tego chciałem. Mój umysł przyswajał sobie już ostatnie wiadomości
udostępnione przez Snajpera. Wieczorem miałem być gotowy do złożenia mu kolejnej
wizyty. Rutynowe poranne obowiązki w biurze piekielnie mi się dłużyły. Nie
wiedziałem, czy to z powodu owej niezwykłej wiedzy, którą wbijałem sobie do
głowy, czy też dlatego, że to czyniło wszystko zbyt normalnym.
Dotrwałem jakoś do przerwy i mogłem wreszcie dać odpocząć swojemu mózgowi.
Nie uszedłem jednak nawet kilku metrów korytarzem, kiedy ktoś chwycił mnie za
ramię, szarpnął i obrócił. Daric! Nie czułem, że się zbliżał: musiał zamknąć
swój umysł przede mną.
- Ty łajdaku! - wrzasnął, przyciskając mnie do ściany, jakby oprócz nas dwóch
nikogo nie było w budynku.
Nie musiałem nawet sięgać poza bijącą z jego oczu wściekłość, by znać powód
takiego zachowania: Argentynę. Ale głębiej w nim tliło się coś jeszcze: w dużej
mierze owa furia wywołana była przerażeniem. Jedynym powodem, dla którego nie
dostałem w jednej chwili wylewu krwi do mózgu czy zawału serca, był fakt, że
Daric świetnie wiedział, iż nie zdołałby się przedrzeć przez moje zasieki
telepatyczne.
- Chodź ze mną! - Pociągnął mnie.
Pozwoliłem mu zaprowadzić się do tego samego pokoju, w którym poprzednio
rozmawiał ze Strygerem. Zamknął drzwi i odwrócił się do mnie.
- Ty gówniarzu! - syknął. - Dlaczego obróciłeś ją przeciwko mnie?
Powiedziała, że nie chce mnie więcej widzieć i że mam ciebie zapytać o powód.
Więc pytam: dlaczego?
- Ponieważ powiedziałem jej całą prawdę o tobie - odparłem.
- Jaką prawdę? - Wbijał we mnie spojrzenie, dłonie silnie mu drżały, mimo że
bardzo starał się zapanować nad sobą. -Przecież ona wie o mnie wszystko... -
Strach przybrał w nim jeszcze na sile. Nawet on sam obawiał się, że może dojść
do śmierci jednego z nas. - Do tej pory mnie akceptowała, dlaczego teraz miałaby
nienawidzić?
- Bo wie, w jaki sposób przysłużyłeś się Strygerowi. Powiedziałem jej prawdę
o tej dziewczynie, którą przyprowadziłeś do „Czyśćca". - Mówiłem tak twardym
głosem, że sam go z trudem rozpoznawałem. - Pamiętasz? Tę samą, którą Stryger
doprowadził do takiego stanu, że sam się bałeś jej śmierci. Była odmieńcem,
sprowadziłeś mu ją do bicia.
- Tylko tyle...? - Daric wyraźnie poczuł ulgę, odprężył
się. - I co z tego? - rzekł, wzruszając ramionami. - Nikt tej suki do niczego
nie zmuszał. Nie złożyła żadnej skargi. Na dłuższą chwilę zapadło milczenie.
- Jak się czułeś, Daric, oglądając te popisy kata? - zapytałem spokojnie. -
Podobało ci się? Czy ona była telepatą i pozwoliła ci odczuwać to wszystko? A
Strygerowi też się podobało? Co chciałeś osiągnąć? Naprawdę marzyłeś, by znaleźć
się na jej miejscu? Czy też chciałeś sobie pouźywać tylko przy okazji, wiedząc,
że Stryger jest takim samym martwiakiem jak inni i nigdy nie pozna twojej
tajemnicy... ?
Zbladł nagle.
- Jakiej tajemnicy? - szepnął.
(Jesteś jednym z nas) pomyślałem. (Jesteś jednym z nas, tekiem, psionem.)
Jego myśli runęły na mnie niczym jadowita żmija; zablokowałem telepatycznie
ten strumień i odesłałem go z powrotem, nim zdołał mi zrobić krzywdę. Uwięziłem
go wewnątrz jego umysłu.
(Nie możesz mi nic zrobić. Nie masz wprawy.)
W ogóle nie miał szans na doprowadzenie swych zdolności do takiej perfekcji,
nawet gdyby przeszedł długotrwały trening. Brakowało mu talentu. Będąc psionem w
swoim świecie, zabrnął w ślepą uliczkę, z której już chyba nie miał szans się
wydostać.
Odwrócił się i zatopił spojrzenie w przeciwległym krańcu pokoju.
- Nie! - szepnął. - Nie, nie, nie. To nieprawda! To niemożliwe! Nie! -
Oblizał wargi, po czym zakrył usta dłonią. Nie chciał dopuścić do siebie myśli,
że po tylu latach jednak do tego doszło. Odwrócił się w moją stronę. Czułem, że
zaczyna go ogarniać histeria. - Komu o tym mówiłeś? Argentynę? Powiedziałeś jej,
że...?
- Tak, powiedziałem. - Skinąłem głową, z radością patrząc na wyraz jego
twarzy. Chciał mnie uderzyć, chyba niczego innego tak bardzo nie pragnął w
życiu. Zrozumiał jednak, że go przejrzałem.
- Właśnie z tego powodu zerwała ze mną?
- Ani trochę jej to nie obchodzi - odparłem.
Między jego ślepą mnę wdarło się niedowierzanie.
- Kłamiesz. Powiedziałeś jej o tym specjalnie, żeby wywołać jej nienawiść...
- Tak, to prawda. - W końcu musiałem się kiedyś do tego przyznać, choćby
przed samym sobą. - Ale jej to nie obchodzi. Nie każdy jest fanatykiem. Jeśli
cię nienawidzi, to tylko dlatego że jesteś parszywym łajdakiem, a nie z powodu
twoich zdolności psionicznych.
Dlatego ie ty jesteś psionem... Jego myśli czarną burzą wypełnił obraz ojca:
potwora, którym można by straszyć dzieci - taki właśnie wizerunek wytrawiony był
w pamięci Darica.
- Komu jeszcze powiedziałeś... ?
- Nikomu.
Rozluźnił się nieco. (Może...) odczytałem w jego myślach:
może nie jest jeszcze za późno...
- Wybij to sobie z głowy - powiedziałem. - Nie możesz mnie zabić
własnoręcznie. Dowiem się, jeśli będziesz próbował kogoś wynająć. Argentynę
także nie może spaść włos z głowy. Pomyśl o mnie jak o puszce Pandory: jeśli
mnie zniszczysz, doprowadzisz siebie do ruiny.
Otarł usta drżącymi palcami.
- Ty skurwysynu! Ty odmieńcu! Czego chcesz? Forsy? Pokręciłem głową.
- Tego już mam aż nadto.
- Więc czego? - parsknął; w powietrzu zabłysły kropelki śliny.
Nie odpowiedziałem. Nigdy dotąd nie miałem nad nikim władzy. Dopiero
zaczynałem pojmować, co to oznacza... jakie to uczucie. Patrzyłem na niego,
pozwalając, by mój umysł napawał się mroczną, słodką radością, jednocześnie
dawałem mu do zrozumienia, jak łatwo byłoby mi go teraz zniszczyć. Traktował
mnie jak śmiecia - tak samo jak Jule, jak wszystkich, z którymi się stykał.
Infekował wszystkim życie ni
czym złośliwy wirus. Zniszczenie go byłoby tylko czynem dla dobra ogólnego.
Na chwilę rozwarłem osłonę telepatyczną i wniknąłem do jego umysłu, chcąc
poczuć ten strach, który musiał mu skręcać bebechy.
Wlał się w moje myśli gorzką, oślepiającą, powodującą skurcz żołądka falą.
Wyrzuciłem go natychmiast i odizolowałem umysł.
- Chcę... - przełknąłem ślinę - chcę, żebyś przestał usługiwać Strygerowi.
Jeśli jeszcze kiedykolwiek przyprowadzisz mu odmieńca, jesteś skończony. To
wszystko. - Odwróciłem się i ruszyłem do drzwi.
- Nie... - Jego dłoń ciężko spoczęła na moimramieniu. -Nie mów mi, że to
wszystko. To niemożliwe. Nie wierzę, że znasz prawdę i nie chcesz niczego w
zamian za dochowanie tajemnicy. Powiedz, czego ode mnie chcesz! - Potrząsnął mną
silnie, dygotał cały.
Stałem bez ruchu, wreszcie sięgnąłem do niego, czując jego uścisk. (Zostaw
mnie w spokoju.)
Puścił moje ramiona; ręce opadły mu bezsilnie. Stał na środku pokoju
dygocząc, z otwartymi ustami, zaśliniony. Zostawiłem go w tym stanie; wyszedłem
i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Nie chciałem wiedzieć, co ma zamiar dalej robić.
Wróciłem do biura Einear i usiadłem do pracy, ale nie potrafiłem się skupić.
Spotkanie z Darikiem jakby skruszyło cienką granicę między światłem a cieniem.
Mój umysł nie potrafił wyjść poza otaczającą mnie fantazję, poza świat, który
istniał tylko tak długo, j ak długo wierzyło się w jego realność. Znów zostałem
wciągnięty w ciemne sprawy nieodłącznie związane z takimi ludźmi jak Dane i
Stryger... takimi jak Mikah i Snajper... takimi jak ja. Siedziałem, gapiąc się
na ścianę, a przed oczyma miałem Starówkę, gdzie poznałem prawdę, że światło to
tylko złudzenie, jedynie ciemność trwa wiecznie - ta sama czerń, która istniała
przed narodzinami gwiazd i która miała pozostać na długo po ich wygaśnięciu.
Nie byłem w stanie wykonać najprostszego choćby zada-
nią. Cała praca Einear wydała mi się nagle mało znacząca i głupia, podobnie jak
jej wiara w ludzką naturę. Zacząłem więc bawić się terminalem, wypróbowując
świeżo zdobytą wiedzę. Chciałem się przekonać, czy potrafiłbym znaleźć na własną
rękę tajemne przejście Snajpera wiodące do innego świata. Nic z tego nie wyszło.
Rozumiałem technologię przechowywania danych i sposoby zamiany impulsów
elektronicznych w chemiczne, dzięki którym możliwe było włączanie żywych mózgów
do sieci informacyjnej. Nie potrafiłem jednak znaleźć jakiegoś zasadniczego
elementu, jakiegoś ogniwa łączącego oba światy. Po jakimś czasie poddałem się,
przyszło mi nawet do głowy, że chyba nie ma sensu spotykać się ze Snajperem po
raz drugi. Wiedziałem jednak, że mimo wszystko pojadę do niego.
Kiedy wreszcie dzień pracy dobiegł końca, udałem się metrem pod zatokę i na
piechotę bez przeszkód dotarłem do magazynu Snajpera. Miałem wrażenie, jakbym
stąpał po znajomym gruncie. Przywołałem Snajpera telepatycznie i wpuścił mnie do
środka.
- A gdzie twój brat? - spytał, jak zawsze podejrzliwy.
- Tam, gdzie powinien teraz być. - Nie prosiłem Mikaha, żeby jeszcze raz
przyjechał tu ze mną. Doszedłem do wniosku, że będzie lepiej, jeśli zrobię to
sam, nawet gdybym ryzykował życie.
Snajper rozluźnił się; wykrzywił usta jakby w grymasie bólu, ale to był
jedynie uśmiech ulgi. Zapomniałem przez te dwa dni, jak parszywie wygląda jego
oko. Teraz znów próbowałem o tym zapomnieć, kiedy oddawałem mu przekaźnik.
- Zapoznałem się z tym.
(Zobaczymy.)
Otworzyłem przed nim swój umysł i pozwoliłem mu wniknąć do środka i
sprawdzić, czy wszystkie dane zostały skopiowane w pamięci bez błędu.
Po chwili skinął głową.
(Zatem sądzisz, że jesteś gotów?)
Wzruszyłem ramionami, przypomniawszy sobie swoją samodzielną, nieudaną próbę
wykorzystania tej wiedzy.
(Ty nie wierzysz, że coś z tego wyjdzie!) przekazał, odczytując moje
wahanie. (Sam próbowałeś!) Zaśmiał się głośno, chrapliwie. (Pokaż mi, jak to
robiłeś.) Skinął głową w stronę konsoli stojącej w końcu pomieszczenia.
Podszedłem do niej, usiadłem i przyłożyłem elektrody do czoła; zerknąłem na
Snajpera.
Skinął głową, a ja poczułem, że utrzymuje ze mną stały kontakt. Powtórzyłem
to wszystko, co robiłem po południu, starając się odnaleźć coś realnego,
rozpoznawalnego w tym martwym strumieniu. Znów nic z tego nie wyszło.
(Nie, nie!) odebrałem w myślach jego krzyk. Szarpnięciem zerwał mi elektrody
z głowy.
- Wszystko robisz nie tak! - warknął na głos, ze zniecierpliwienia tracąc
panowanie nad sobą. _ Skuliłem się na dźwięk jego głosu.
- A więc jak powinienem...?
(Szukasz czegoś żywego, a to przecież nie jest żywe) przerwał mi w myślach.
- Masz do czynienia z martwym systemem, ty dupku! -wycedził powoli, jakby
traktował mnie jak szczeniaka. - To tylko system, nie znajdziesz w nim przecież
nikogo.
- Wiem, ale...
- Gówno wiesz, chłopaczku. Ten zapis nie nauczył cię jeszcze wszystkiego. Nie
rozumiesz najważniejszej rzeczy...
(Zaczekaj!) pomyślałem. (Nie mów mi. Mam na karku centauryj skie służby
bezpieczeństwa. Nie chcę o niczym wiedzieć, na wypadek gdyby mnie
prześwietlali.)
Zmarszczył brwi i pokiwał głową. (Pieprzę ich. Nie mogą nas teraz
usłyszeć...) Bardziej mu odpowiadało porozumiewanie się w ten sposób - mnie
również. (Nie ma w Sieci nic takiego, co by przypominało ciebie lub mnie.
Rozumiesz? Popatrz...)
Zademonstrował mi: Sieć nie korzystała z żadnego rodzaju znanej mi energii.
Rozróżniałem jedynie ogniste rozbłyski
struktur neuronowych, ponieważ w ten właśnie sposób psio-nicznie postrzegałem
drugą osobę. Teraz musiałem się nauczyć dostrzegać zupełnie inne spektrum i
rozpoznawać nowe typy struktur. (To nie przyjdzie do ciebie, ty musisz wyjść
naprzeciw. .. Zdarzało ci się chyba odbierać przypadkowe sygnały elektroniczne,
zwłaszcza w silnie ekranowanych pomieszczeniach, prawda?)
Skinąłem głową, przypomniawszy sobie ten cichy szum, który wyłowiłem,
przechodząc przez ekran ochronny pokoju.
(To znaczy, że odbierasz bardzo szerokie spektrum, nie powinno być z tym
żadnych problemów... Ale najpierw musisz się oduczyć poszukiwania znanych ci
obrazów.) Właśnie dlatego nigdy nie słyszałem, żeby któryś z psionów robił to
wcześniej - nikt nie domyślał się, że należy spojrzeć na to z te] strony. (Nawet
ludzie podłączeni do systemu od wewnątrz niczym się nie różnią od
elektronicznego strumienia danych. Sieć składa się z miliardów myszy...)
- Czego...?
(Zamknij się! Ludzkich myszy, głupku. Jest ich wiele miliardów pracujących
równolegle, w tym samym czasie, wyszkolonych jedynie do naciskania odpowiednich
przycisków i uruchamiania właściwych obwodów...) Ludzkie mikrokom-ponenty na
wejściu danych, końcówki adresowe, ustawiczne zmiany strumienia w rytm...
wykonywanych poleceń. (Rady nadzorcze syndykatów przygotowują tylko wytyczne i
spychają wszystko w dół. Resztę wykonują myszy. Pożerają ziarenka i idą do
swoich domków spać.) Nawet nie domyślają się istnienia tej superstruktury,
której część stanowią, a która bez nich nie mogłaby istnieć. Ludzkie umysły mają
ograniczone możliwości, ale są tanie, łatwo dostępne i łatwo wymienialne.
Wszędzie jest ich pod dostatkiem. A jeśli połączyć je w sieć, spiąć wszystkie
razem w jedną całość, owe cherlawe, powolne ludzkie mózgi tworzą coś
potężnego...
(Nadistotę) pomyślałem, przypomniawszy sobie słowa El-near. (Działającą we
własnym ekosystemie, wyposażoną w superumysł...)
(Właśnie.) Spojrzał na mnie, zdumiony, i pokiwał głową. (Całkiem nieźle...)
(Co?)
(Nie jesteś taki głupi, jak sądziłem.)
Przewróciłem oczami.
(Ale czy to znaczy, że syndykaty rzeczywiście istnieją? Wewnątrz sieci?
Naprawdę je widziałeś? Porozumiewają się ze sobą i walczą tak samo jak w realnym
świecie...?)
Zmarszczył brwi.
(Przecież już mówiłem, że istnieją, prawda? Ale w niczym nie przypominają
ciebie czy mnie. Nie grają w kierki, na miłość boską!)
(A może w szachy?) wtrąciłem, poirytowany.
Chrząknął.
(Porozumiewają się i układają plany, ale trwa to strasznie długo ze względu
na ich wielkość. Rozciągają się na wiele lat świetlnych, więc ich zegar musi bić
w zwolnionym tempie. Mają jakieś tam osobowości, zależne od tego, kto zasiada w
radzie, a także od całej populacji wewnątrz ich sieci. Na dobrą sprawę nie
nawiązywałem z nimi bezpośredniego kontaktu. Za to znam o wiele lepiej ich
podsystemy.)
(Znasz je...?) spytałem, zastanawiając się, jak on to rozumie.
(Tak. Jest przecież personel wykonawczy na tysiącach poziomów pośrednich. To
tak, jakbyś był szczurem grasującym w spiżarni i możesz wybierać do woli.)
Podsystemy miały być w założeniu pod ścisłą kontrolą, powiązane ze sobą,
niektóre jednak były tak skomplikowane, że mogły na boku kontaktować się ze
Snajperem, wykonując bez przerwy zaprogramowane funkcje. (Czują się osamotnione,
a im bardziej są niezależne, tym większe ponoszą ryzyko. Rozrastają się niczym
rak. Gdyby nie trzymały się cały czas w ukryciu, któryś technik prędzej czy
później by je unicestwił.) Pokręciłem głową.
(Jeśli to wszystko naprawdę istnieje, dlaczego nikt o tym
nie wie? Co robią specjaliści od cybernetyki? A członkowie rady? Przecież mają
tak wiele udoskonaleń...)
(Większość z nich domyśla się, ale nikt nie ma żadnych dowodów, ponieważ aby
je zdobyć, trzeba by się oderwać od infrastruktury. Przez drzewa nie widać lasu.
Tak jak powiedziałem, to tylko strumienie elektronicznych impulsów. Muszą się
rządzić własnymi prawami, w przeciwnym razie całe systemy przestałyby działać.
Czasami któryś podsystem robi coś zupełnie nieoczekiwanego, takie przypadki są
znane. Ludzie starają się kontrolować przepływ danych, ale nikt nie może ogarnąć
całości.)
(I chcesz mnie przekonać, że my tego dokonamy?) Ciekaw byłem, ile dałaby
Einear, żeby wysłuchać jego słów... Ile te wiadomości potwierdzające istnienie
czegoś, czego się domyślano, były warte dla techników cybernetyki? Odegnałem od
siebie te myśli. Snajper miał rację: ujawnienie tych szczegółów doprowadziłoby
jedynie do tego, że odmieńcy tacy jak my zostaliby poddani praniu mózgów.
Skinął głową w niemej odpowiedzi na pytanie, które odczytał z moich myśli.
(My nie musimy stosować się do ich reguł.)
(A czy te struktury mogą nas dostrzec?)
(Niektóre chyba tak. Większość tych, co krążą w sieci, nie może cię dostrzec
z takich samych powodów, z jakich ty nie możesz zauważyć ich. Tylko wtedy kiedy
przestaniesz myśleć o swojej doskonałości i przeprogramujesz się, by móc to
odczytać, dostrzeżesz indywidualne podsystemy - ciała, ręce, bebechy, układy
immunologiczne. One nie mogą w ten sam sposób widzieć ciebie.) Właśnie dlatego
nic nam nie groziło i można było bez. obaw pokonać wszelkie zabezpieczenia.
(Niektóre rozumne układy rozwinęły się na tyle, że mogą cię dostrzec. Lecz kiedy
znajdziesz się w ich granicach, sprawiają wrażenie, jakby im się to podobało.
Będziesz niczym duch grasujący we wnętrzu maszyny. Ale to działa w obie strony.
Możesz się wszystkiemu przyjrzeć, ale niczego nie zdołasz dotknąć; możesz zdobyć
wszelkie potrzebne dane, ale nie
dasz rady niczego w nich zmienić. Może tek potrafiłby tego dokonać, ale nie
my... Tyle że tek nie umiałby przeniknąć do wnętrza systemu.)
Skinąłem głową.
(Niczego więcej nie potrzebuję poza zdobyciem informacji. Powiedz, jak
zacząć...)
(Siedź spokojnie i zamknij się.) Pociągnął mnie za ramię z powrotem na
oparcie krzesła. (Jeszcze nie doszedłem do rzeczy najważniejszych. Czy wiesz, co
to jest labirynt?) 1 (Tak) pomyślałem. (Tak mi się zdaje. Coś zdumiewającego,
pełnego ślepych uliczek.)
Zaśmiał się.
(Byłeś kiedyś w czymś takim?)
(Nie.)
(A więc będziesz. Na dodatek w najgorszym ze wszystkich labiryntów.
Najtrudniejsze nie jest wcale zdobycie informacji, na których ci zależy, lecz
odszukanie ich, a następnie odnalezienie drogi powrotnej. Tam ściany bez przerwy
się przesuwają. Znalezienie wejścia danych DeAtha wcale nie będzie łatwe,
dlatego musimy wyruszyć razem. To podwoi szansę odszukania drogi powrotnej.)
(A jeśli jej nie odnajdziemy?)
(Będziemy po prostu siedzieć tutaj.) Skrzywił się. (Siedzieć bez ruchu, aż do
chwili śmierci. Jesteś gotów...?)
(Tak... Jasne.)
Nie zapytał nawet, czy się nie rozmyśliłem. I słusznie. Przysunął drugie
krzesło i usiadł obok mnie.
(Chwyć mnie za rękę) pomyślał, ale chodziło mu o to, żeby kurczowo trzymać
się go telepatycznie. (Powtarzaj to samo co ja. Cokolwiek się zdarzy, nie wolno
ci przerwać kontaktu. Rozumiesz?) Skinąłem głową, zadowolony, że chodzi mu tylko
o więź telepatyczną, a nie o pełne zespolenie. Jego umysł nie należał do tych, z
którymi miałbym ochotę dogłębnie się zapoznawać.
Przytknął jedną elektrodę do mojej skroni, a drugą do swojej.
(Po co nam to? Sądziłem, że tak naprawdę nie będziemy podłączali się do
systemu.)
(Nie będziemy) odparł (ale to pomoże ci odnaleźć właściwy adres, jakbyś
korzystał z układów naprowadzania.) Kiedy moją głowę wypełnił poddźwiękowy szum
linii bezpośredniego dostępu, poczułem, że Snajper zaczyna działać za
pośrednictwem mojego umysłu. Starałem się naśladować jego poczynania, jakbym
usiłował powtarzać kroki nie znanego mi tańca, on zaś koncentrował się i
przestrajał na zupełnie odmienne pasmo częstotliwości. Ciekaw byłem, w jaki
sposób po raz pierwszy udało mu się odkryć to wejście... i natychmiast znalazłem
odpowiedź w strumieniu jego myśli; odebrałem jego radość, jednocześnie świat
zewnętrzny zaczął zanikać. Snajper tak bardzo chciał odnaleźć inny świat,
odmienny od tego, w którym żył, gdzie nikt by mu nie przeszkadzał, że w końcu mu
się to udało. Niejako wywrócił swój mózg na lewą stronę i wcisnął go w głąb
elektronicznego kapelusza.
Poczułem, że zaczyna mi umykać w miarę narastania elektronicznego szumu.
Pogrążał się w tym odmiennym świecie zbyt szybko, bym mógł za nim nadążyć. W
każdej chwili groziło to całkowitym zerwaniem kontaktu...
(Uspokój się!) Dotarły do mnie wyraźnie jego myśli. (Nie walcz z tym i
przestań się tak cholernie starać! To jak zeń, chłopcze, możesz go osiągnąć
jedynie metodą prób i błędów. Skoncentruj się na swoim celu. Chcesz tych
pieprzonych informacji czy nie?)
Wyczułem, że pragnienie dotarcia do źródeł napełnia mnie nową energią.
Skupiłem się na potrzebnych mi danych. Zapomniałem o otaczającej mnie
rzeczywistości, widziałem wyłącznie to, co tak usilnie starałem się zdobyć, aż
zacząłem wierzyć, że to się uda...
I udało się. Nigdy przedtem nie widziałem ducha, a teraz byłem nim sam.
Żeglowałem gdzieś, gdzie nie było ani czasu, ani przestrzeni - a może właśnie w
ich głębinach, wewnątrz elektronowej skorupy kryształu pamięci, czy też niesiony
nurtem jakiejś rzeki impulsów... Dostrzegłem Snajpera,
w każdym razie coś podobnego do niego - mój umysł ubierał jego bliską obecność w
znane mi kształty. Pulsował jakąś dziwną, holograficzną łuną w rytm
przypominający bicie serca. Spojrzałem na siebie w dół, chociaż nie istniały tu
pojęcia dołu i góry, i ujrzałem swój własny holograficzny cień; dostrzegłem
połyskującą rękę wyciągającą się ku dłoni Snajpera, aż wreszcie uścisk połączył
nas w jedność, która nadal nie miała nic wspólnego z rzeczywistymi postaciami.
(Rozejrzyj się) przekazał, a jego słowa zadudniły we mnie głośnym echem.
(Zapamiętaj, ile się tylko da. Wszystkie ścieżki ulegną pewnym zmianom do czasu,
kiedy będziemy wracali. Musisz się nauczyć je wyczuwać.)
Usłuchałem go; trwałem w bezruchu, rozglądając się dokoła, i starałem się
opanować strach wywołany nie znanymi mi dotąd odczuciami. Początkowo otaczał
mnie jedynie biały szum, faktycznie przypominający popiskiwanie milionów
myszy... tak straszliwie bezosobowy, że aż przeraził mnie, gdy próbowałem
wcześniej sam tu wkroczyć. Ale teraz znalazłem się wewnątrz. Zmuszałem się, żeby
patrzeć na wszystko poprzez filtr umysłu Snajpera, szukając tych najwyraź-
niejszych spośród otaczających mnie wzorów. Udało mi się w końcu otworzyć oczy,
których istnienia u siebie nawet nie podejrzewałem. Patrzyłem, jak dzięki
Snajperowi niewidzialne staje się widzialnym, ukazując mi świat, którego
istnienia nikt się nawet nie domyślał.
Spoglądałem, jak wyłania się przede mną - rozedrgany, tworzący wzory o
nieustannie zmieniającej się gęstości i o różnych kształtach; krystaliczne
warstwy wznosiły się, rozwijały i przelewały, nabierając dla mnie coraz większej
realności, aż pojąłem, że ciągnie się to wszystko w nieskończoność, bez granic,
jak kiedyś myślałem o lodowcach pokrywających Żużel.
(Widzisz, gdzie jesteśmy? Tak, już dostrzegasz...) odpowiedział Snajper na
swoje pytanie. (Ruszamy.) Popłynął • przed siebie -jak gdyby istniały tu
kierunki i można było ruszyć do przodu.
Spoglądałem co chwila do tyłu, ciągnięty gdzieś w dal;
czułem się, jakbym miał głowę ze szkła. Ujrzałem smugę światła wiodącą łukiem w
górę poza zasięg wzroku - ślad naszej energii, który zostawał za nami, linia
życia, łącząca nas ze światem realnym. Stwierdziłem, że to niemożliwe, by mój
umysł rzeczywiście przebył taką drogę; ciekaw byłem, czy kiedykolwiek zdołam
wspiąć się po niej z powrotem.
Podążałem śladem Snajpera; nie byłem pewien, czy poruszam się o własnych
siłach, czy jestem holowany. Snajper znów zaczął się dostrajać do jakiegoś
strumienia danych, niczym wędrowiec szukający właściwej drogi. Błyszcząca smuga,
która znaczyła szlak naszego wtargnięcia, rozmywała się, rozwiewała,
bombardowana przypadkowo poruszającymi się cząstkami owego wewnętrznego kosmosu.
Dostrzegłem na naszej drodze innych wędrowców, ale były to tylko martwe
molekuły niesione niczym pył przez elektroniczny wiatr, który przenikał całą
sieć oplatającą system słoneczny. Fotony przemykały z nieznośnym piskiem,
znacząc w mym polu widzenia wielokolorowe kreski. Natomiast wyławiane
przypadkowo ze strumienia informacji bity przepełniały mnie czymś
niewiarygodnym, ni to żarem, ni to chłodem.
Skoncentrowałem się na dokładnym utrwaleniu w pamięci układu smug świetlnych,
abyśmy mogli je rozpoznać w drodze powrotnej. Wiadomości, którymi nakarmił mnie
Snajper, pozwalały mi teraz wyczuwać ledwie dostrzegalne pola, przez które
przemykaliśmy, i układać je w obrazy zapadające w pamięć. Mimo wszystko czułem
się tak, jakbym zrobił dyplom z geologii, podczas gdy potrzebowałem jedynie
dobrej mapy dróg. Nie kończące się warstwy strumieni informacyjnych syndykatów
połyskiwały ze wszystkich stron - niektóre zabezpieczone polami ochronnymi
niczym kryształowymi ścianami. My jednak płynęliśmy przez te niepokonane
bariery, jakby były to jedynie fantazyjne malowidła na jedwabiu. Z tych milionów
strumieni wypadały od czasu do czasu jakieś nieposłuszne trutnie, kręciły się w
kółko albo uderzały w bariery i ginęły w jednej chwili... lub też, wyjątkowo,
przebija
ły się przez nie i wpadały w płonące żarem energii jądra, których obecność w
głębi wyczuwałem.
Snajper mówił prawdę: nie byliśmy tu sami. Za pośrednictwem jego umysłu
wyczuwałem je - istnienia, które nie przypominały niczego, co dotąd znałem,
odbierane przez moją świadomość na podobieństwo muzyki docierającej poprzez
wypełniony majakami sen... Olbrzymie bity kłębiły się wszędzie dokoła,
przenikały warstwy informacyjne międzygwiezdnych syndykatów, ciągnęły siew
nieskończoność, jakby zamarły w pół kroku czy w pół słowa, czekając, aż z ich
gardeł przestanie wydobywać się jęk czy też ukształtuje się do końca jakaś myśl
w umyśle, który musiał być już w innym systemie gwiezdnym.
Raz czy dwa wyczułem, jak oczy, nie będące w zasadzie oczyma, obróciły się w
moją stronę, jakbym naruszył spokój jakiegoś podsystemu, który zdołał wykryć
moją obecność. Czułem, jak sięgają ku mnie czymś, co w zasadzie nie było umysłem
- sięgają ku czemuś absolutnie dla nich niepojętemu: ku istocie ludzkiej.
Czasami łowiłem ślady telepatycznego kontaktu, odbierałem nieme fale
pozdrowienia muskające przelotnie mój umysł. Raz także dostrzegłem w oddali coś,
co jeszcze bardziej różniło się od tych wszystkich istnień, przez które
przepływaliśmy - było jeszcze dziwniejsze, a zarazem bardziej znane.
(Co to jest? Tam?) zapytałem.
Wyczułem, że Snajper skoncentrował się na odbieranych przeze mnie wrażeniach.
(To RadaBezpieczeństwaZTF) odparł. Zdumiony, skręciłem w tamtą stronę, lecz
on pociągnął mnie z powrotem, jakbym nie miał własnej woli. (Daj temu spokój.
Ten byt posiada zbyt wiele wiadomości.) Nie wyjaśnił tego dokładniej, odebrałem
jednak, że nie ma sensu wypytywać dalej.
Wzory powtarzały się czasami, jakbyśmy kręcili się w kółko. Kiedy indziej
zamierały w bezruchu, gdy Snajper zatrzymywał się, szukając jakiegoś
drogowskazu... i po chwili znów zaczynały falować - nieśmiertelne, jak układy
moleku-
larne, w których wnętrzach zostały uwięzione, a przecież powoli zmieniające się,
niczym lodowce czy ruchome wydmy, w rytm zmian parametrów informacyjnych i
odnawiania struktury danych. Nie istniało tutaj poczucie czasu, nie było żadnych
doznań, którym można by przypisać jakieś znaczenie, które byłyby bardziej realne
od halucynacji. Mogliśmy do tej pory pokonać drogę o długości jednego mikrona,
jak i przebyć połowę odległości do Księżyca. W głębi mojej świadomości zaczął
narastać jakiś tępy ból... zwątpienie czy poczucie samotności albo równie dobrze
coś tak banalnego jak potrzeba oddania moczu przez ciało pozostawione w realnym
świecie... To narastało i narastało w miarę pokonywania kolejnych warstw
krystalicznej nicości... '
(Snajper!)
(Zamknij się!) Ten bezpośredni kontakt od razu poprawił mi samopoczucie,
chociaż zirytowałem go tym, że mu przeszkadzam. To miejsce przerażało go... a
mimo to tylko tutaj mógł odczuwać coś w rodzaju spokoju. W równym stopniu wolał
być tutaj, jak ja na zewnątrz, nie znosił jednak, by mu o tym przypominano.
(Snajper...) Przerwałem mu ponownie, gdyż ogarniał mnie coraz silniejszy
niepokój. (Kiedy to się skończy?)
(Zamknij się!) pomyślał. (Po prostu trzymaj się mnie i nie przeszkadzaj.)
Płynąłem dalej jego śladem, próbując się ponownie skoncentrować na rysowaniu
w pamięci mapy tej wielkiej nicości, choćby na wypadek gdyby Snajper zdecydował
się pozostać tu na zawsze. W rejonie, w którym się znaleźliśmy, matryca nie była
już tak gęsta, występowało znacznie mniej strumieni danych, a także mniej barier
na naszej drodze. Nie wiedziałem, co to oznacza, nie wiedziałem też, czy Snajper
po prostu nie zwariował. Niczego nie byłem pewien poza jednym; że jeśli się to
szybko nie skończy, wkrótce zacznę wrzeszczeć na cały głos...
(Tutaj) oznajmił w końcu, gdy zamierzałem się już poddać. (To tu nasz
doktorek chowa swoje tajemnice.)
Zdumiony, a zarazem odprężony, poczułem, jak kieruje moją uwagę w stronę banku
danych, który chciał mi pokazać:
zagęszczenia niczym nie różniącego się od innych, które mijaliśmy po drodze,
punkcika, oczka, niemal niezauważalnego w porównaniu z bankami większości
korporacji, które deformowały widmo. Było w nim jednak coś... jakaś niezwykła
gęstość, jakby w środku tkwił kłąb czerni, przez którą nie mogły przeniknąć
nawet moje oczy ducha.
(Zabawnie wygląda. Skąd wiesz, że to właściwy adres?)
(Masz na to moje słowo) przekazał Snajper.
(Myślisz, że to musi ml wystarczyć?)
Ponownie odebrałem falę jego irytacji.
(Posuwaliśmy się śladem programu zabezpieczającego od adresu jego
laboratorium poprzez kilkanaście fałszywych przystanków aż do tego miejsca. Tu
ślad się urywa, to prawdziwy bank.) Teraz odebrałem zadowolenie z siebie.
(Gdzie jesteśmy?)
W moim umyśle rozbrzmiał jakiś dziwny dźwięk - bezgłośny śmiech Snajpera.
(Masz na myśli świat rzeczywisty? Na stacji orbitalnej w przestrzeni
okołoksiężycowej. Lepiej nie patrz w dół.)
Skrzywiłem się.
(Dlaczego to tak wygląda? Jakby zamglone...)
(Bo to prywatne, strzeżone wejście. Większość portów wielkich syndykatów
sprawia wrażenie przezroczystych, gdyż olbrzymia część ich danych nie jest
chroniona, nie musi być. Wierz mi, najbardziej sekretne informacje spoczywają
pod grubą powłoką lodu, gdzieś daleko w głębi mroźnego jądra.)
(Mam jednak rozumieć, że to nie ma dla nas najmniejszego znaczenia, prawda?)
Coś w sposobie przekazywania przez niego myśli napełniło mnie niepokojem.
(Chyba tak. To, że nie widzisz wszystkiego wystarczająco jasno, oznacza, iż
zabezpieczenia DeAtha są o wiele lepsze od innych i że pokrywają większą część
widma impulsów elektronicznych. Ale my jesteśmy częścią tego widma, chłopcze.
Nie zapominaj o.tym. Ten układ jest zbyt specyficzny,
by traktować go jak coś żywego. Sam to dostrzegasz, jak widzę. Ale znakomicie
spełnia swoje zadanie. Niemniej pokonanie barier dla kogoś takiego jak ty nie
powinno stanowić problemu. Przecież masz wprawę w kradzieży. To bardzo podobne.
Musisz włamać się jak najlepszy fachowiec, nie zapominając o wszystkich
sztuczkach. Nie strać głowy. Postaraj się nawet nie kichnąć, bo jeśli
zaalarmujesz system, będzie mógł cię wytropić... Przejrzyj wszelkie zapisy, aż
znajdziesz to, czego szukasz. Potem zwiewaj.)
(Dlaczego mówisz tylko o mnie... Cholera! Przecież to ty jesteś
włamywaczem!)
(A ty psychicznym kieszonkowcem. Najlepiej wiesz, czego szukać, ja mógłbym
coś przeoczyć. Czemu się wykręcasz?)
(Ęo płacę ci za odwalenie najgorszej roboty...)
(Płacisz za możliwość poznania nowych sposobów. Najgorsze jest odnalezienie
właściwego adresu; to już zrobiliśmy. Teraz twoja kolej. Tylko utrzymuj kontakt,
nie strać go. Te wejścia danych są jak czarne dziury: mają tak wielką gęstość,
że gdy znajdziesz się w środku, możesz mieć kłopoty z odnalezieniem drogi
powrotnej. Możesz wyjść w zupełnie innym miejscu, całkowicie zgubić drogę i
nigdy nie wrócić tam, skąd wystartowałeś.)
(Wspaniale.)
Odebrałem jeszcze telepatyczne pożegnanie, po czym skierowałem uwagę w drugą
stronę, a moje spektralne ciało poczęło sunąć niczym protoplazma w stronę banku
tajemnic DeAtha. Zastanawiałem się, po co w ogóle rozpocząłem tę zwariowaną
wyprawę i co teraz zrobić, żeby ją szybko zakończyć, ale silniejsze było
pragnienie zdobycia tych informacji. .. Poczułem, jak nicość znika powoli, a ja
jestem wciągany, coraz szybciej i szybciej, aż zderzyłem się z bezbarwną,
pozbawioną kształtu ścianą, której zadaniem było powstrzymanie, zawrócenie czy
też zniszczenie wszystkiego, co mogła wyczuć albo zidentyfikować. Przesączyłem
się przez nią,
przez koncentryczne pierścienie spopielającej ciszy, i wniknąłem do wnętrza.
Znalazłem się w środku ula wypełnionego owadami - kipiącymi energią,
uganiającymi się za molekułami, które przelatywały przeze mnie, wykonującymi
idealnie zsynchronizowane ruchy jakby rytualnego tańca. Wciąż czułem połączenie
ze Snajperem, ciągnące się za mną niczym lina asekuracyjna, i podniesiony na
duchu, rzuciłem się niczym wiatr w głąb ukrytej duszy DeAtha. Pogrążyłem się w
gęstwinie kodów jak we mgle. Wiedza, którą przekazał mi Snajper, zamieniła
iskierki światła pośród ciemności w liczby, zestawienia, fakty - w prawdę.
W ciągu jednego uderzenia nie istniejącego serca przeszukałem zapisy DeAtha
pochodzące z wielu lat; przejrzałem wszystkie starannie usystematyzowane
szczegóły dotyczące tysięcy różnych sposobów zgładzenia człowieka. Starałem się
nie zatrzymywać na dłużej przy żadnej informacji; nie próbowałem ich zapamiętać,
to nie była moja sprawa, i tak nie mógłbym czegokolwiek tu zmienić. Byłem
jedynie duchem grasującym we wnętrzu maszyny. Naprawdę interesował mnie tylko
jeden zapis, 4otyczący zamachu na czyjeś życie. Szukałem dalej, wypatrując
właściwego ciągu danych, czy też czegoś, co by się wiązało z nazwiskiem
ofiary... Einear. Wciąż jednak nie mogłem nic znaleźć, chociaż wiedziałem, że
coś musi tutaj być.
Zdusiłem narastający we mnie lęk i zacząłem od początku. Zwracałem uwagę na
daty, miejsca wydarzeń, szczegóły zlecenia. .. Sięgałem do coraz to nowych
zapisów.
TaMing. To nazwisko eksplodowało we mnie niczym płomień. Dane. Ofiara.
Zgadzało się miejsce zamachu, czas, szczegóły... Ale nie o tego człowieka
chodziło. Daric! Nie Einear! Nikomu nie zależało na jej śmierci - jak powiedział
Mikah. Wszyscy pragnęli tego samego co ona. Lecz gdy po raz pierwszy wymieniłem
w Deep Endzie imię Darica, omal nie zginąłem. A więc to Daric miał zostać
zabity. To jego próbowano wyeliminować... Starano się tylko, by wyglądało to
jak zamach na Einear, dlatego że wcześniej już próbowano ją zabić... Patrzyłem,
jak fala mego niedowierzania odbija się echem od ścian i ginie w subatomowej
pieśni wypełniającej cały ul. Dane, ten stuknięty łajdak, który wszędzie,
gdziekolwiek się obróciłem, próbował zrujnować komuś życie. Ktoś wreszcie na
dobre zapragnął się go pozbyć. Gdybym nie stanął na przeszkodzie...
Wokół mnie zaczęło się coś dziać. Ściany, wznoszące się niczym krzywa
wykładnicza, zaczęły na mnie napierać. Cały ul ogarnęły konwulsje, jakbym
znalazł się we wnętrzu żołądka, którego receptory wykryły nagle obecność
trucizny. Pospiesznie wtłoczyłem do pamięci resztę danych, między innymi numer
prywatnego konta zleceniodawcy zamachu na Da-rica, po czym skoncentrowałem się
na linie ratunkowej łączącej mnie ze Snajperem.
(Cholera! Jasna cholera! Zabierz mnie stąd!) Próbowałem się uwolnić, zmienić
tak jak poprzednio w niewidzialny wiatr, ale ściany zbliżały się, jakby chciały
mnie zetrzeć na proch. Wpadłem do środka niczym wytrawny narciarz, droga
powrotna zaś przypominała wspinaczkę po błotnistym zboczu. Systemy ochronne
DeAtha zaczęły zagęszczać przestrzeń wokół mnie, próbując pochwycić intruza,
który wtargnął do tej pustelni.
Więź telepatyczna prowadząca na zewnątrz przestała nagle istnieć.
(Snajper!) wrzasnąłem, lecz mogłem tak krzyczeć w nieskończoność.
Bezpostaciowe, przytłaczające napięcie rosło, podsycając mój strach, starając
się mnie ogłupić na tyle, bym dał się schwytać.
Ogarnięty paniką, rzuciłem się przed siebie, rozcinając na ślepo odrętwiające
mnie fale energii. Uciekać - to jedno słowo powtarzałem w myślach jak modlitwę.
Pragnąłem się stąd wydostać, widząc, że spektrum mojej niewidzialności staje się
coraz węższe i węższe...
Wypadłem na zewnątrz. Znalazłem się znów pośród nicości. Byłem sam. Za mną
cytadela Doktora Śmierci jawiła się
mroczną plamą, niczym jądro osobliwości. Zdobyłem potrzebne mi dane, nie miałem
zamiaru już nigdy więcej przedzierać się przez te zabezpieczenia. W każdym razie
tutaj De-Ath nie mógł mnie wytropić. Nie zostawiłem za sobą żadnych śladów.
Zresztą nie potrzebowałem już przedostawać się tam. Miałem wszystko, czego mi
było potrzeba... a nawet więcej. (Snajper...?)
Nie było żadnej odpowiedzi. Przyszło mi na myśl, że układy zabezpieczające
DeAtha zdołały go pojmać; być może jednak znajdował się gdzieś w pobliżu, może
tylko zerwał więź telepatyczną, żeby ochronić swój umysł. Ostrzegał mnie przed
dwoma błędami, a ja popełniłem oba naraz: pozwoliłem, by system DeAtha mnie
dostrzegł, a potem straciłem kontakt. Teraz, rozglądając się dookoła, pojąłem,
że właśnie zrobiłem trzeci błąd: wydostałem się na zewnątrz w zupełnie innym
miejscu, niż wchodziłem do środka.
Ruszyłem przed siebie, szukając jakichś znajomych punktów. Starałem się
przeniknąć na drugą stronę cytadeli DeAtha albo też odnaleźć znane mi wzgórze
pośród nieskończonego pasma tonących w ciemnościach gór. Jeśli ta przestrzeń
miała trzy wymiary, były one zniekształcone; w dodatku ulegały zmianom, kiedy
starałem się w nich rozeznać, zamierały w bezruchu, gdy próbowałem je
odkształcić. Bez więzi łączącej mnie z umysłem Snajpera nie potrafiłem odnaleźć
wystarczającej ilości punktów orientacyjnych, żeby czegokolwiek być pewnym.
Jeśli on nadal gdzieś tutaj na mnie czekał, nie miałem chyba najmniejszych szans
odnaleźć go za mego życia.
Szukałem dalej, wypatrywałem jego blasku, wołałem go. Nie miałem pojęcia, ile
czasu upłynęło od chwili opuszczenia mego ciała, ile minut czy godzin tutaj
przebywałem; czy nie zaczynam odczuwać głodu, pragnienia, desperacji... Co się
tu ze mną stanie, jeśli moje ciało umrze...? Czy przestanę wtedy istnieć także w
tej przestrzeni, czy może będę się błąkał wiecznie, łowiąc przypadkowe okruchy
energii.
Ogarniała mnie coraz silniejsza panika, niemal trudno mi
się było skupić na widzianych jak przez mgłę obrazach. Snajper musiał mnie tu
zostawić, kiedy nasza więź uległa zerwaniu. Wyniósł się w diabły zapewne w
strachu przed reakcją systemów zabezpieczających DeAtha, może sądził, że nie
żyję. Teraz musiał już być gdzieś w połowie drogi do swego pokoju albo nawet
zdążył wrócić do swego ciała. Ciekaw byłem, co zamierza robić. Czy wróci tu i
zacznie mnie szukać? Niezbyt w to wierzyłem. A co pocznie z moim ciałem? Ciśnie
je na ulicę, tak jak niepotrzebne mu już ubrania? Wtedy nie miałbym żadnych
możliwości wyrwać się stąd...
Poczułem, że mój umysł zaczyna się rozpraszać, rozpływać w smugę nie
kontrolowanej energii. Ostatkiem sił pozbierałem się do kupy, za nic nie
chciałem poddać się i zniknąć, dać Snajperowi tej satysfakcji. Gdzieś pośród tej
otchłani w dole - nazwałem tak ten kierunek, gdyż Snajper powiedział, że
fizycznie znajdujemy się w przestrzeni okołoksięży-cowej - zdawało mi się, że
wyczuwam coś znanego, jakiś dziwny zbitek kryształów, który mógł być mózgiem
jednej ze stacji orbitalnych, które mijaliśmy po drodze. Dalej, jak przez mgłę
dostrzegałem blask energii sieci oplatającej całą Ziemię. Ruszyłem w tamtą
stronę, próbując się skupić. Nagle odzyskałem orientację, jakbym ujrzał przed
oczami mapę. Popędziłem z powrotem tam, skąd przybyliśmy.
Po naszym pobycie nie został nawet ślad, gdyż nie mogąc w tym świecie
dokonywać żadnych zmian, nie mogliśmy nic zostawić. Poruszałem się
instynktownie, na wyczucie, sunąc zakosami poprzez otchłań. Zauważyłem, że pola
energii stają się coraz bardziej wyraziste i coraz gęściejsze w miarę zanurzania
się w osnowę sieci informacyjnej Ziemi. Poczułem się pewniej. Było tu znacznie
więcej punktów orientacyjnych. Zaczynałem wierzyć, że mój wewnętrzny radar mnie
nie oszuka. Czułem się tak, jakbym posługiwał się noktowizorem, przez który
mogłem zerkać tylko kątem oka; jakbym żeglował w świetle błyskawic.
Raz po raz skręcałem w stronę zagęszczeń, których wzory wydawały mi się
znajome, po czym lądowałem w zupełnie
nie znanym mi miejscu; pędziłem w jakimś kierunku tylko po to, żeby później
zawracać. Wszystko dokoła zdawało mi się takie samo. Próbowałem zmienić się w
logiczną maszynę, która by analizowała, korygowała błędy, wyznaczała kurs...
Szukałem najdrobniejszych, dających się zidentyfikować elementów w tym szumie,
który wypływał z bezcielesnych banków danych syndykatów, oraz szepcie
zaintrygowanych mną podsystemów. Raz za razem musiałem przekonywać siebie, że
podążam we właściwym kierunku, że nie jestem już w tym samym miejscu co
poprzednio, że kiedy dotrę do jakiegoś punktu, będzie mi łatwo znaleźć wyjście.
Bez względu na to, co sobie wmawiałem,, miałem świadomość, że przebywam tu za
długo; a im dłużej błądziłem w tej otchłani, tym bardziej wydawała mi się ona
realna, tym łatwiej dochodziły do mnie nierozpoznawalne głosy duchów żyjących
tutaj. Zadawałem im pytania i otrzymywałem odpowiedzi wskazujące mi jakiś
kierunek, którego nie byłem w stanie odszukać... Miałem ochotę wrzeszczeć na
cały głos, myśląc o wydostaniu się stąd, jednak perspektywa pozostania na zawsze
w towarzystwie duchów maszyn napawała mnie takim przerażeniem, że wrzaski
wydawały się tak samo bezcelowe jak śmiech czy łzy...
Po raz tysiączny chyba skręciłem w stronę czegoś, co zdawało mi się znajome.
Nagle znalazłem się wewnątrz jarzącej się, przepełnionej szumem sfery systemu,
który nawet w tym otoczeniu sprawiał wrażenie niezwykłego. Rozpoznałem to, co
według Snajpera było mózgiem Rady Bezpieczeństwa ZTF. Trzymaj się od tego z dala
- powiedział... Ale ja nie miałem nawet pewności, jak się tu dostałem.
Próbowałem uciec stąd, zawrócić, wydostać się...
(Czego chcesz?) coś na podobieństwo głosu w kryształowym dzwonie rozległo
się we mnie i wszędzie dokoła.
(Snajper...?) pomyślałem, formułując jednocześnie pytanie i odpowiedź.
Wiedziałem, że to nie on: nie czułem obecności jego umysłu. Wydawało mi się, że
dostrzegam jakąś jaśniejącą postać, a raczej kilka, niczym zwierciadlane
odbicia.
(Chcesz odnaleźć Snajpera... ?) spytał głos. (Tak... ) szepnąłem, sparaliżowany
strachem. (O Boże! Boże! tak... proszę. Snajpera... proszę...) Patrzyłem,
odrętwiały, jak postacie zbliżają się do mnie wraz z narastaniem szumu, aż
wreszcie stały się bardziej realne ode mnie, a ja pojąłem, że jestem albo bliski
śmierci, albo utraty zmysłów.
Poddałem się, uległem owemu bezładnemu szumowi; zanurzyłem się w tym chaosie...
Nagle znalazłem się po drugiej stronie, jakbym przeniknął przez lustro;
miałem przeświadczenie, że jestem znów w tym wymiarze, z którego wyruszyłem.
Byłem połączony, niczym pępowiną, smugą światła z otwartym wejściem portu
komputerowego, który jaśniał i tętnił życiem, gotów przyjąć mnie. Istniała tylko
jedna smuga światła, nadal nie było śladu Snajpera. Nie wiedziałem, co się
stało; nie obchodziło mnie, co to oznacza. Poźeglowałem wzdłuż tego strumienia,
próbując wniknąć do jego wnętrza.
Nie zdołałem jednak. Czułem się tak, jakbym chciał przejść na drugą stronę
lustra. Dostrzegałem własne odbicie -cień energii psionicznej powracającej echem
ze swego źródła, która omijała mnie, jak gdyby nie rozpoznawała, że to jestem
ten prawdziwy ja, a nie mój lustrzany wizerunek. Odbijałem się od smugi światła
niczym ćma tłukąca się o osłonę ulicznej latarni. Nie wiedziałem, co robić.
(Snajper...!) Włożyłem wszystkie siły w wysłanie tego
jednego impulsu, panika i przerażenie nie znajdowały innego ujścia.
(O co chodzi, dzieciaku?) dotarły do mnie myśli Snajpera spokojnie
nawiązującego ze mną ponowny kontakt. Jego jaśniejąca postać pojawiła się u mego
boku, jakby nie ruszał się nigdzie na krok.
(Jezu! Gdzieś ty, do cholery, był?!) To pytanie eksplodowało między nami z
taką siłą, że nawet nie można było rozróżnić pojedynczych słów. Snajper
zrozumiał jednak mój przekaz.
(Tuż za tobą, przez cały czas) pomyślał. Próbowałem ode-
gnać od siebie myśl, że kryje się w tym drwina. (Sam znalazłeś drogę do domu. W
czym problem?)
(Nie mogę się stąd wydostać...) Teraz widniały przed nami dwie smugi
światła, dwa zwierciadlane odbicia: moje i jego. (Zabierz mnie stąd!)
(Nie ma sprawy.) Jego postać zaczęła drgać i rozpływać się, jakby miała za
chwilę zniknąć. Ze wszystkich sił uczepiłem się telepatycznych połączeń między
nami. (Nie walcz z tym!) krzyknął. (Rozluźnij się i wyskakuj!) Próbowałem
zastosować się do jego rady. Znowu poczułem, jakby mój umysł odwracał się na
lewą stronę i zaczynał się wsączać... (Pamiętaj, że tak naprawdę to nie jesteś
ty... Ty zostałeś na zewnątrz. Musisz się z tym pogodzić, zawierzyć
instynktowi...) Ujrzałem, jak jego postać rozpływa się w jednostajnym blasku,
oddalając jednocześnie ode mnie. Rozluźniłem się, próbując wykonać jego
polecenie, ale nie stracić też więzi; wtopić się w tę falę, pozwolić jej mnie
zagarnąć. Po chwili także zacząłem znikać i przekształcać się w ruchomą falę, w
którą on wcześniej się zmienił, zanikać w jej wnętrzu, tak jak on zniknął,
ponieważ zdawało mi się czymś znacznie gorszym zostać tu w całości, lecz
osamotniony, żywy lub nie, niż podążyć za nim w niebyt.
- Możesz się już obudzić - rozbrzmiał jakiś głos. Oczy miałem szeroko
otwarte, zajęło mi jednak dłuższą chwilę, żeby to zrozumieć, a później następną,
by pojąć, że naprawdę słyszałem wypowiedziane na głos słowa; że poruszam się,
obracam, oddycham zatęchłym powietrzem nory Snajpera, mam przed oczyma jego
ohydnie zniekształconą twarz, a nie jaśniejącą zjawę. Po policzkach ciekły mi
łzy, flegma z nosa spływała w otwarte usta. Otarłem twarz rękawem.
- Jezu... - wymamrotałem. - Chyba faktycznie wróciliśmy do prawdziwego
świata.
Snajper pociągnął nosem i poklepał mnie po ramieniu - takim samym nagłym
ruchem, jak zrobił to już przedtem.
- Grzeczny chłopiec - powiedział.
Odkleiłem elektrodę od skroni, wzdrygnąłem się i zerknąłem na ekran
identyfikatora. Przebywaliśmy tam niemal pięć godzin.
- Masz wszystko, czego szukałeś? - zapytał Snajper, wbijając wzrok w podłogę,
jakby kierował to pytanie do moich stóp.
Skinąłem głową.
- Nie powiem, żebym był ci wdzięczny. Gdzieś ty się, do cholery, podziewał?
Porzuciłeś mnie i nawiałeś, kiedy wpadłem w kłopoty. Mogłem się tam błąkać bez
końca...
- Byłeś bliski doprowadzenia nas obu do zguby. - Wzruszył ramionami,
podnosząc się z krzesła. - Ostrzegałem cię. Myślałem już, że DeAth połknął cię w
całości. Czekałem przez jakiś czas, aż wreszcie wyskoczyłeś. Nie z tej strony,
ale mimo wszystko w dobrym stanie. Nie uległeś panice. Odnalazłeś punkty
orientacyjne i wybrałeś właściwy kierunek. Zachowałeś zimną krew. - Powłócząc
nogami, skierował się do łazienki.
- Skąd, do cholery, możesz wiedzieć? - krzyknąłem głośniej, niż było
potrzeba. Stanął nad kiblem i obejrzał się na mnie. - Wrzeszczałem na całe
gardło, nigdzie cię nie było!
- Byłem, chciałem się tylko przekonać, czy dasz sobie sam radę.
- Dlaczego...?
- Ciekaw byłem, ile się nauczyłeś. A najlepszy sposób to pójście na żywioł.
Ja także nauczyłem się w ten sposób.
- Bzdura - rzekłem. - Po prostu mnie zostawiłeś...
- .. .w wodzie, żeby zobaczyć, czy nie utoniesz. A jednak pływałeś. Posuwałem
się twoim śladem całą drogę do domu. Bez przerwy byłem tuż za tobą, niemal
zaglądałem ci przez ramię. Kilka razy chciałem już nawiązać kontakt. Sądziłem,
że na dobre pomyliłeś kierunki, ale ty zawsze wracałeś na właściwą drogę. W
każdym razie nie zabłądziłeś. - Podszedł do mnie, zapinając spodnie. - Nie
mogłem uwierzyć, że wla
złeś do tej cholernej Rady Bezpieczeństwa, żeby dowiedzieć się o drogę do domu.
Myślałem, że zwariowałeś...
- Ja też - mruknąłem. Ciekaw byłem, czy naprawdę uzyskałem wtedy jakieś
wskazówki. Nie spytałem go jednak o to. Miałem wrażenie, że nawet nie chciałbym
znać odpowiedzi.
- Nieźle - rzekł, kiwając głową. - W porcie zachowałeś się jak amator, już
nigdy nie będę mógł się zbliżyć do DeAtha. Ale w ogóle nieźle. Może jeszcze
kiedyś skorzystam z twojej pomocy.
Poczułem, że krew nabiega mi do twarzy. Nie byłem pewien, czy on naprawdę
mnie chwalił, czy zwyczajnie kpił sobie ze mnie.
- Ilu ludzi do tej pory ci pomagało? Czy ktoś z nich błąka się tam do dziś?
- Nie, nikt. - Pokręcił głową. - Nigdy do tej pory nie spotkałem nikogo aż
tak głupiego, żeby mi uwierzył.
- Żebyś skonał! - Zacząłem się podnosić z krzesła. Chwycił mnie za rękę i
zacisnął palce. Wbił w moją twarz Spojrzenie tego jednego zdrowego oka.
(Nie bierz do siebie tego, co mówię) przekazał błagalnie w myślach. (Moje
usta są równie obrzydliwe jak oko. Wprowadziłem cię w to wszystko, dlatego że
widzisz we mnie coś więcej niż kawałek gówna. Popracuj jeszcze kiedyś ze mną,
zostań moim partnerem. Przekonasz się, czego można dokonać. Następnym razem
będzie łatwiej. To tak jak odkrywanie nieznanego lądu... Bez trudu mógłbyś się
wzbogacić.) Pokręciłem głową, na równi zdumiony, jak i niepewny. (Nie mogę.)
(Dlaczego?) Odebrałem silną falę jego rozczarowania. Wiele go kosztowała ta
propozycja, nie liczył się w ogóle z tym, że mogę ją odrzucić. Ze zdumieniem
stwierdziłem, że on mnie polubił. (Do diabła z tym...!) pomyślał, równie
wściekły na siebie, jak na mnie.
(Nie mogę, ponieważ żyję w pożyczonym czasie.) Dotknąłem palcami plastra za
uchem. (Jestem na narkotykach, bez nich nie mógłbym korzystać z energii psi. Nie
sposób ich
stosować w nieskończoność. Wkrótce stanę się znowu zwykłym martwiakiem.)
Zmrużył zdrowe oko, niemal je zamknął. (Aha... To znaczy, że dostali cię w
końcu... Martwiaki. Zgnoili cię. Zdaje się, że musiałeś być cholernie dobry.
Powinienem był się tego domyślić.) Odsunął się ode mnie, lecz jeszcze przez
chwilę czułem obecność jego myśli muskających mnie w taki sam sposób, jak
uprzednio klepał mnie po ramieniu.
- Zatem masz wszystko, czego potrzebowałeś? - Wycofał się na odległość
bezosobowych słów, jakby wstydził się dalej utrzymywać kontakt telepatyczny.
Czuł się zgnojony, tak samo jak ja: z powodu tego, kim byliśmy i w co mieliśmy
się zmienić... Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym ani chwili dłużej.
- Tak, prawie... - Przypomniałem sobie o nie rozwiązanej do końca zagadce
wśród wykradzionych danych. -Zdobyłem cyfrowe hasło, prawdopodobnie numer
tajnego prywatnego konta. Nie wiem czyjego. Będę musiał się tego dowiedzieć.
- Pokaż.
Pozwoliłem mu odczytać szereg cyfr z mego umysłu.
- To proste - parsknął i ruchem dłoni nakazał mi z powrotem zająć miejsce na
krześle. - Mogę ci zaraz pokazać, jak to odczytać.
- Nie, dziękuję...
- Chodź, zrobimy jeszcze jedną wyprawę. To ci dobrze zrobi. Zdobędziesz
więcej zaufania do siebie, a także pewność, że będziesz zawsze mógł tego dokonać
sam, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Znowu poczułem dotyk jego myśli, proszący,
wręcz błagalny.
- W porządku - odparłem, w dużej mierze tylko dlatego że tego pragnął, że nie
chciał czuć się samotny podczas wyprawy, skoro miał kogo zabrać ze sobą. Nie
chciał także pogrążać się znowu w samotności tego pokoju wcześniej, niż to było
konieczne. (W porządku.) Po części również dlatego, że miał rację.
Sięgnąłem po kubek, napiłem się trochę wody z kranu, po
czym znów zagłębiliśmy się w wewnętrzną przestrzeń. Tym razem poszło znacznie
łatwiej, nie musieliśmy zresztą wędrować aż tak daleko.
(Włamanie się do rejestru bankowego to kaszka z mlekiem) przekazał z uśmiechem
Snajper, kiedy zdołał już powiązać numer konta z hasłem bankowym oraz dalszymi
nu-merami kodowymi, za którymi kryły się olbrzymie sumy pieniędzy pochodzących z
anonimowych źródeł. Prawdopodobnie chodziło o którąś z Rodzin - nawet tutaj nie
mogliśmy się dowiedzieć niczego więcej. Oceniłem jednak, że to mi wystarczy. Tym
razem nie popełniłem żadnych głupich błędów, a Snajper utrzymywał więź
telepatyczną przez całą drogę tam i z powrotem. Znów miałem kłopoty z
wydostaniem się na zewnątrz, lecz tym razem pomógł mi i przepchnął mnie na drugą
stronę lustra, do świata rzeczywistego. Przetarłem oczy.
- Jak, do cholery, udało ci się za pierwszym razem znaleźć stamtąd wyjście?
Wzruszył ramionami.
- Po prostu się poddałem. Myślałem, że zabłądziłem na dobre. Zaniechałem prób
i szykowałem się na śmierć... - Na jego pobladłej twarzy pojawił się wyraz
dziwnej zaciętości. -Chyba właśnie tego mi było potrzeba i obudziłem się na tym
krześle.
- Tak - rzekłem. - Zdaje się, że rozumiem, co masz na myśli. - Podniosłem
się, a Snajper zerknął na mnie z dołu. -Cóż, muszę już iść...
Wzruszył ramionami. Stałem tak, usiłując znaleźć właściwe słowa pożegnania.
- Dziękuję. Za pomoc i za to... że mi zaufałeś, nauczyłeś mnie.
- Sądzisz, że mogę tego żałować? Pokręciłem głową.
- Więc rusz swą dupę i wynoś się stąd, kaleko. I tak poświęciłem ci za dużo
czasu. Skrzywiłem się.
- Zobaczymy się jeszcze - rzekłem i ruszyłem w stronę drzwi.
Nie podniósł się z krzesła; nie obejrzał się nawet na mnie, tylko rzucił
przez ramię:
- Chyba nie, jeśli to będzie ode mnie zależało. Obejrzałem się po raz
ostatni, kiedy stanąłem przy drzwiach. Spojrzałem na swój sweter.
(Robisz dobre rzeczy) pomyślałem, przesuwając po nim dłonią.
(A ty w nim dobrze wyglądasz, chłopcze.) Wciąż wbijał wzrok w ścianę.
Sam odnalazłem drogę przez tonący w ciemnościach magazyn i wyszedłem na
ulicę. Uszedłem już kilkadziesiąt metrów, kiedy dotarł do mnie jego przekaz:
(Noś go na zdrowie.)
25
Kiedy nacieszyłem się już poczuciem bezpieczeństwa w zatłoczonym, jasno
oświetlonym wagonie metra, wysiadłem, żeby zadzwonić do Mikaha. Odpowiedział mi
jednak automat. Nagrałem wiadomość, a potem zadzwoniłem do Braede-ego. Nie
znałem jego numeru, wybrałem więc pierwszy lepszy, spodziewając się, że
kontroluje wszystkie moje rozmowy.
- Braedee, muszę się z tobą zobaczyć - powiedziałem.
- Słucham? - odpowiedział nieznajomy mężczyzna.
Przerwałem połączenie i wskoczyłem do następnego pociągu.
Kiedy wysiadłem na stacji końcowej, czekało na mnie dwóch centauryjskich
gliniarzy. Nie mogli uwierzyć, że nie zaskoczył mnie ich widok... Przestali się
jednak dziwić, kiedy przypomnieli sobie, kim jestem.
Wsiadłem do skoczka i zagłębiłem się w fotelu, nie zwracając uwagi na to,
dokąd lecimy. Przetwarzałem w myślach świeżo zdobyte informacje i zastanawiałem
się, jak przekazać je Braedeemu. Kiedy oceniłem wreszcie, że jestem gotów stanąć
przed nim, wyjrzałem przez okno, spodziewając się u-jrzeć rozległy kosmodrom
Transportu Centaury j skiego, ciągnący się'w dal niczym wielkie pole lawy.
Ale mrok rozświetlał jedynie księżyc wiszący nisko na niebie, w dole zalegały
nieprzeniknione ciemności. Byliśmy już
poza granicami N'yuk, lecz nie lecieliśmy na wschód. Wyprostowałem się.
- Wracamy do posiadłości? - zapytałem. Gliniarze spojrzeli po sobie.
- Takie mamy rozkazy - odparł wyższy.
- Jest tam Braedee? - spytałem zaskoczony. Znów spojrzeli po sobie.
- Tego nie wiemy. Jeśli to naprawdę coś ważnego, to chyba czeka...
- Chyba? Sprawa dotyczy morderstwa, zamachu na życie jednego z taMingów... -
urwałem. - To nie Braedee was wysłał. - Ich zmieszanie powiedziało mi prawdę.
- Pan Charon rozkazał nam cię sprowadzić. - Nic więcej nie wiedzieli.
Widocznie Braedee musiał się skontaktować z Charonem po moim telefonie. To
było dość prawdopodobne. Charon pewnie też chciał znać nowe fakty. Ciekaw byłem,
jak zareaguje na te informacje. Nie martwiłem się tym jednak. Wzruszyłem
ramionami i opadłem z powrotem na fotel.
Wylądowaliśmy na zalanym strumieniami światła dziedzińcu zamku stojącego
samotnie na końcu doliny taMingów, tego samego, w którym odbywało się
posiedzenie rady nadzorczej. Gliniarze poprowadzili mnie przez muzealne sale do
niewielkiego - o ile w tym budynku jakiekolwiek pomieszczenie można było nazwać
niewielkim -pokoju. Pod jedną ze ścian znajdował się kominek, ogień był jednak
wygaszony i w pokoju panował chłód. Pomyślałem nagle o Lazuli, lecz teraz to jej
mąż czekał na mnie, siedząc w obitym czerwonym brokatem fotelu, który
przypominał tron. Przyszło mi na myśl, że kiedy jest sam, wyobraża sobie siebie
w nim jako króla całej Galaktyki.
Teraz nie był sam. Tak jak się spodziewałem, towarzyszył mu Braedee, ale był
także Daric... i Jiro. Wszyscy stali, przyglądając mi się uważnie z posępnymi
minami. Zawahałem się, zmieszany, lecz jeden z gliniarzy popchnął mnie do
przodu. Nie pozwól królowi czekać na siebie. Powoli zszedłem po
pięciu schodkach i ruszyłem po marmurowej mozaice podłogi w stronę Charona.
- Wystarczy, zostań tam - powiedział, kiedy znalazłem się , jakieś trzy metry
od niego. Zupełnie jakby nie chciał się ode mnie czymś zarazić.
Stanąłem, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą;
z każdą sekundą byłem coraz bardziej zakłopotany. W umyśle Braedeego, który
wpatrywał się we mnie, odczytałem obrzydzenie i rozczarowanie. (Ty głupi
łajdaku.) Vmysł Darica był jak zawsze nieprzenikniony, domyślałem się jednak, że
sam nie wie, czy ma być zadowolony, podniecony, rozbawiony, zlękniony czy
przerażony. Musiał rozważać różne warianty tego, co się miało za chwilę stać.
Jira jakby w ogóle tu nie było, był oszołomiony jak po silnym ciosie w żołądek;
przeżywał katusze psychiczne, nie fizyczne, a odpowiedzialny za to był wyłącznie
Charon.
- Zdobyłem kolejne informacje dotyczące pani Einear -powiedziałem. - Dlatego
dzwoniłem do Braedeego. Może
powinniśmy...
- Zamilcz! - warknął Charon. Powoli wstał z fotela i jakby wiedziony
bezwzględnym przymusem, podszedł do mnie.
Nagle w jego umyśle dostrzegłem twarz Lazuli. O mój Boże! Lazuli!...
- Chwileczkę-rzekłem, unosząc rękę.
Chwycił mnie za nadgarstek tą swoją na pół martwą ręką i spojrzał na moją
ranę pokrytą grubą warstwą pianoskóry, zwiększając siłę uścisku. Moje palce wiły
się bezradnie niczym macki uwięzionej ośmiornicy; odczuwałem coraz silniejszy
ból.
- Tak... - powiedział, patrząc mi prosto w oczy. - Powinieneś się bać. Wiem o
twoim romansie z moją żoną. - Uścisk stał się nie do zniesienia, próbowałem
wyrwać rękę. On myślał jedynie o tym, że odważyłem się dotykać ciała jego żony,
pieścić ją. -Pozwoliłem ci wejść do mojego świata, zaufałem ci, a ty
wykorzystałeś swój umysł, żeby ją uwieść...
Zacisnąłem zęby. Nie miało najmniejszego sensu przepra-
szać, próbować wyjaśniać czy zaprzeczać. Kierujące nim wściekłość i pogarda były
zbyt silne. Nienawidził psionów tak jak Stryger, tyle że miał konkretny powód...
- Ocaliłem jej życie!
Rozluźnił nieco palce. Zerknąłem pospiesznie w bok, spróbowałem odczytać...
Braedee? Spoglądał na nas jak ktoś, kto obserwuje walkę owadów, jego twarz była
tylko maską. To nie Braedee powiedział o nas Charonowi; on miał zbyt wiele do
stracenia. Dane? Wyglądał, jakby go przypiekano na wolnym ogniu: po części
cierpiał katusze, po części był w ekstazie. Nie, on także miał zbyt wiele do
stracenia. Jiro? Chłopak spoglądał na palce ojczyma zaciśnięte na mojej dłoni,
lecz chyba nawet ich nie widział. W środku skręcał się ze strachu o przyszłość
matki i swoją.
- Kto... ? - szepnąłem na pół świadomie.
- Moja żona mówi przez sen - wyjaśnił Charon, znowu dając się ponieść
nieposkromionej nienawiści. Słyszał, jak wołała mnie. Ale to mu nie wystarczyło,
to byt jedynie początek...
Zakląłem pod nosem, w niewielkim tylko stopniu z bólu. Domyśliłem się, że
używał tego swojego stalowego uścisku, by wydobyć prawdę z Lazuli, a potem
zrobił to samo wobec swej córki...
- Gdzie ona jest? Co zrobiłeś...?
- Odesłałem j ą na Eldorado.
Razem z Talithą. Poleciały obie. Zerknąłem na Jira, który został. Nagle
zrozumiałem wszystko.
- Ty łajdaku - mruknąłem, mrugając szybko.
- Wiń siebie - powiedział Charon. - Nie kazałem cię zabić tylko dlatego, że
masz zadanie do wykonania. Braedee? -Spojrzał na szefa Służb Bezpieczeństwa,
któremu też musiało się dostać. - Masz go w tej chwili stąd zabrać. On ma
zniknąć z mojego życia, z mojej sieci, z tej planety, najpóźniej do rana. -
Wyraz jego oczu powiedział Braedeemu, że dokładnie będzie pilnował wykonania
tego polecenia.
Braedee skinął głową, jak zwykle z kamiennym wyrazem twarzy, i utkwił spojrzenie
swych ciemnych oczu we mnie.
- Tak, proszę pana. Najpierw jednak chciałbym usłyszeć, co on ma nam do
powiedzenia.
Charon otworzył usta, jakby chciał się sprzeciwić. Zerknąłem na Darica, który
ledwie panował nad sobą.
- Tu chodzi o panią Einear... - dodałem szybko, nim Charon zdążył cokolwiek
powiedzieć - a także o pana Darica. -Pobudziłem ciekawość Charona. Chciałem jak
najszybciej powiadomić go, że wynajęci zabójcy czyhali na życie jego syna. -On
jest...
Przerażenie Darica eksplodowało w mojej głowie; sądził, że mam zamiar
powiedzieć coś więcej - coś, co zrujnuje mu życie.
- Dlaczego nie zapytasz Kota o Jule, ojcze - warknął. -Spytaj go, ile razy
spał także z twoją córką. Spytaj go, która z nich bardziej mu pasuje.
Zamarłem z otwartymi ustami. Uśmiech Darica odzwierciedlał gorzkie poczucie
triumfu. Charon spojrzał na moją rękę, którą wciąż ściskał w dłoni, przed oczyma
miał obraz swojej córki, żony i mnie związanego z nimi obiema... Zacisnął pięść.
W tej chwili gotów byłem wyznać mu wszystko na temat Darica: o jego
zboczeniu, narkotykach, o tym, że jest psio-nem... Wszystko. Ale jęk bólu, który
wypłynął z moich ust, nie zostawił już miejsca na jakiekolwiek słowa.
Wreszcie Charon puścił moją rękę. Nie czułem już nic, kiedy szarpnięciem
wyrwał kolczyk z mego ucha.
- Zmieniłem zdanie - zwrócił się do Braedeego. - Chcę, żebyś go zabił.
Uniosłem głowę i wstrzymałem oddech, kiedy dotarło do mnie znaczenie tych
słów.
Braedee nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
- Nie, proszę pana - odparł w końcu. - Pan wcale tego nie chce.
Charon zmarszczył brwi. Obrzucił spojrzeniem wszystkich obecnych w pokoju,
mnie również.
- Powiedziałem, że chcę, byś zabił tego odmieńca. Zajmij się tym natychmiast!
- Nie, proszę pana - powtórzył Braedee. - Proszę mi pozwolić, że rozprawię
się z nim na swój sposób.
- Do cholery! - wrzasnął Charon. - Masz robić, co ci każę!
- Tak, proszę pana... - Braedee uczynił krok w moją stronę. - Ale on jest
pełnoprawnym obywatelem, a to znaczy, że nie mogę zagwarantować, iż uda się
zachować w tajemnicy jego powiązania z pańską rodziną...
Charon wyprostował się, zacisnął pięści i popatrzył Brae-deemu prosto w oczy.
Po chwili spuścił wzrok.
Braedee podszedł do mnie. Prowadząc mnie w stronę drzwi, mruknął:
- Nic nie mów. Poczekaj.
Bez sprzeciwu wypełniłem to polecenie.
- W porządku - rzekł, kiedy skoczek, którym tu przyleciałem, wzbił się w
powietrze. - Teraz możesz mówić.
Spoglądałem w dół na pogrążoną w ciemnościach dolinę taMingów. Próbowałem
pokonać mdłości i zebrać myśli. Wreszcie popatrzyłem w ciemne, nieprzeniknione
oczy Brae-deego. Dwaj gliniarze, którzy mnie eskortowali, siedzieli z boku z
kamiennymi wyrazami twarzy. Braedee zrobił coś, co nas całkowicie od nich
odizolowało; nie mogli słyszeć naszej rozmowy.
- Dlaczego mnie po prostu nie zabiłeś? - spytałem w końcu.
Odwrócił głowę i spojrzał w okno.
- Bo nie przekazałeś mi jeszcze zdobytych informacji. -Mówił poważnie.
Wpatrywałem się w niego.
- Nie mam ci nic do powiedzenia - rzekłem. Przycisnąłem rękę do brzucha,
czując na skórze ciepłą wilgoć krwi płynącej z otwartej rany. - Żadnemu z was -
dodałem. Pragnienie wy
jawienia tajemnicy Darica zniknęło szybko, kiedy pojąłem, do czego by
doprowadziło wyznanie Charonowi prawdy. Nikt z obecnych w pokoju nie mógłby nic
zrobić, by ocalić mi życie. Chyba powinienem był się cieszyć, że skończyło się
to jedynie odnowieniem rany na dłoni.
- Przecież bardzo chciałeś spotkać się ze mną w środku nocy - parsknął
Braedee, jakby od tamtej pory nie zaszło nic, co mogłoby wpłynąć na zmianę
mojego zdania. - O co chodzi?
- Dowiedz się sam. Nie jestem ci już nic winien.
- Czyżbyś czuł się upokorzony? - spytał głosem pełnym obrzydzenia. - Czujesz
się jak ostatni głupiec? Bo powinieneś się tak czuć.
Przed oczyma stanęła mi twarz Lazuli.
- Ona naprawdę wyjechała? - zapytałem ze ściśniętym gardłem.
Skinął głową.
- Dlaczego więc Jiro został?
- Pan Charon stwierdził, że chce teraz więcej czasu poświęcać chłopcu, gdyż
jest on kandydatem do miejsca w radzie.
- Przecież Jiro nie jest jego synem.
- To nie ma żadnego znaczenia.
- Jiro go nienawidzi. Charon robi to jedynie, żeby ukarać Lazuli...
- To już nie mój a sprawa.
- Chyba jednak twoja. Nigdy się nie zastanawiałeś, do czego to wszystko może
doprowadzić?
- Gdybyś zajął się wyłącznie tym, do czego zostałeś zaangażowany, zamiast
robić ze swego pracodawcy rogacza, moglibyśmy teraz dyskutować.
Spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi, lecz szybko odwróciłem wzrok.
- Co chcesz ode mnie usłyszeć? - Poczułem, że się czerwienię.
Dźgnął palcem w moją zranioną rękę.
- Że zasłużyłeś na to, a nawet na coś gorszego. - Przez
chwilę miałem wrażenie, że ludzka połowa jego mózgu pomyślała choć raz o czymś
innym niż o jego własnym tyłku. Naprawdę troszczył się o tych ludzi; nie życzył
sobie, by stała im się krzywda, a już w szczególności nie ze strony kogoś, kogo
on im polecił jako zaufanego człowieka. Przełknąłem ślinę.
- Teraz chcę tylko jednego, tego samego co'Charon: zniknąć jak najszybciej z
jego życia. Wynieść się z tej parszywej planety, zanim będę musiał patrzeć na
światło dnia.
- A co z panią Einear? - spytał po dłuższej chwili. - Masz zamiar przekazać
mi, czego się dowiedziałeś, czy wolisz, żeby jakiś morderca pozbawił ją życia?
Powoli, jakby wbrew sobie, uniosłem głowę. Stwierdziłem, że muszę mu
powiedzieć - dla bezpieczeństwa Einear i dla spokoju swojego sumienia.
- To nie ona była rzeczywistym obiektem zamachu. - Bardziej poczułem, niż
spostrzegłem, że spiął się wewnętrznie. Odbierałem wyraźnie jego niedowierzanie
i zdumienie. -Ktoś próbował wykorzystać zamachy na nią, chcąc pozbyć się Darica.
Nikt nie wiedział, że to ty pozorowałeś tamte wypadki.
- Dańca? - powtórzył. - Jesteś tego pewien? Poderwałem się z fotela.
- Ajak myślisz, ty dupku?! Pani Einear jest bardziej bezpieczna niż metody
kontroli urodzeń. Trzymaj tylko Dańca z dala od niej, a pozbędziesz się
wszystkich problemów. - Pomyślałem, że te informacje powinny uczynić Einear
szczęśliwszą niż kiedykolwiek w ciągu tych szesnastu lat. Miałem przynajmniej
taką nadzieję.
Braedee milczał, próbując pohamować ogarniającą go wściekłość. Usiłował po
raz kolejny przeprogramować główne cele swojego działania.
- Dlaczego? - zapytał w końcu. Nie byłem pewien, czy przesłyszałem się, czy
może naprawdę w jego głosie zabrzmiał lęk.
- Ktoś z czarnego rynku go nie lubi. Może chodzi o narkotyki? Teraz wiesz już
tyle samo co ja.
Nie patrzyłem na niego; wyczuwałem, że zmarszczył brwi, miał ochotę zapytać
mnie, skąd wiem o tym, od kogo zdobyłem te informacje, jakimi sposobami... ale
duma kazała mu milczeć - duma oraz świadomość, że nawet z tej wiedzy nic by mu
nie przyszło, ponieważ ja byłem psionem, a on nie. A może także dlatego, że z
jego punktu widzenia czarny rynek znajdował się w nieco innym wymiarze. Istniały
pewne wspólne obszary zainteresowań - biznes to biznes - ale prawdziwi
kryminaliści nigdy nie byli obiektem jego zainteresowania. Wróg zawsze należał
do tej samej klasy, co on. Spojrzał na mnie: nawet ja byłem t innej klasy.
- Nie wyjeżdżasz jeszcze - powiedział.
Kopnąłem torbę z moimi rzeczami, która leżała pod fotelem.
- Czy mam rozumieć, że wolno mi dokonać wyboru? -spytałem kwaśno.
- Nie, nie możesz. Nadal pracujesz dla Centaura. Chcę, żebyś się dowiedział,
z jakich powodów Daric taMing znalazł się w kłopocie, bym ja mógł się tym zająć.
- Nawet więcej:
chciał, żebym mu powiedział, w jaki sposób ma się tym zająć. Daric był członkiem
rady nadzorczej i zasiadał w Zgromadzeniu. Był ponadto taMingiem. Zmiana
chronionego obiektu, z Einear na Darica, w niczym nie zmieniała pozycji Brae-
deego, nie miała żadnego wpływu na jego życie.
- A co z Charonem? - spytałem.
- On także nie ma żadnego wyboru.
- Nie będzie mu się podobało, że nie wsadziłeś mnie na najbliższy statek.
Możesz stracić pracę.
Braedee pokręcił głową. Straciłby pracę wtedy, gdyby Daric taMing lub Einear
zginęli. Musnął palcami znak na rękawie i wzruszył ramionami.
- Jeśli jego syn jest w niebezpieczeństwie, sądzę, że uda mi się znowu
sprawić, by zaakceptował mój punkt widzenia. Jeśli zaś nie... Charon taMing może
przewodniczyć radzie nadzorczej Centaurian, ale nie zarządza Transportem Centau-
ryjskim. Mało mnie obchodzi, czy mu się to spodoba, czy nie...
- Dobra... - Zacisnąłem palce na tyle, żeby przypomnieć sobie o bólu
promieniującym z dłoni. Czułem, jak coś niesamowitego, całkowicie obcego zwija
się w moim umyśle, kiedy pomyślałem o możliwej reakcji Charona na tę wiadomość;
o tym, jak on się będzie wił, kiedy pozna prawdę.
Braedee popatrzył na mnie ze zmarszczonym czołem.
- Powiedz mi - rzekł - czy naprawdę spałeś z jego córką?
- Nie! - Spojrzałem mu prosto w oczy. Nie odezwał się już.
- Dokąd lecimy? - zapytałem po pewnym czasie. Skoczek zaczął obniżać lot ku
połyskującym lekko, tonącym w mroku wieżowcom N'yuk.
- Wysadzę cię gdzieś w mieście. Nie jesteś już mile widzianym gościem w
posiadłości taMingów. Sądzę jednak, że uda ci się znaleźć coś odpowiedniego.
Zdaje się, że masz do tego talent. Będę czekał na wiadomości od ciebie.
Wysiadłem ze skoczka na jednym z publicznych parkingów, odwróciłem się i
spojrzałem na Braedeego.
- Powinieneś się chyba cieszyć, że jestem całkowicie pewien, że to nie ty
powiedziałeś Charonowi o mnie i Lazuli.
- To brzmi jak groźba. - Przekrzywił głowę. - Czyżbyś nadal chciał prowadzić
tę swoją gierkę... jedną ręką? - Wskazał moją zakrwawioną dłoń, jakby chciał mi
objaśnić niezrozumiałą puentę dowcipu.
Uniosłem dłoń i przycisnąłem ją do szyby na wysokości jego twarzy,
zostawiając krwawy ślad, żeby miał na co patrzeć w czasie drogi do domu.
Skrzywił się. Drzwi zasunęły się z cichym sykiem, na dobre odcinając mnie od
jego świata,
Stałem jeszcze przez chwilę i przyglądałem się, jak skoczek znika w
ciemnościach - nawet bez szczególnego powodu. Po prostu nie mogłem ruszyć ręką
ani nogą. Musiałem się jednak stąd oddalić. Zszedłem z parkingu i odnalazłem
budkę telefoniczną wyposażoną w ekran ochronny. Próbowałem się skontaktować z
Einear, ale nie mogłem uzyskać połączenia. Ciekaw bvłem, czy Charon nie
wprowadził blokady dla mojego kodu na linii bezpośredniego dostępu. Zadzwoniłem
do
Mikaha, lecz nie zastałem go. Ruszyłem przed siebie. Wsiadłem w pierwszy
tramwaj, jaki nadjechał. Kilkakrotnie się przesiadałem. Część drogi przebyłem na
piechotę, przemierzając dudniące echem moich kroków, wypełnione wielobarwnymi
hologramami poziomy miasta. Kilkakrotnie zatrzymywały mnie automaty, dopytując
się o ślady świeżej krwi. Za każdym razem powtarzałem jednak, że zmierzam
właśnie do centrum medycznego, i przepuszczały mnie. Nie trafiłem do żadnego
centrum, nawet go nie szukałem.
Po ulicach kręciło się nieco ludzi, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nocne
życie miasta, nawet takiego jak N'yuk, zamierało tuż przed świtem. Zawsze jednak
można było kogoś spotkać na ulicy. Ludzie spoglądali na mnie, odprowadzali mnie
wzrokiem, lecz w ich spojrzeniach nie było nawet odrobiny ciepła. Sięgałem do
umysłów mijających mnie osób, odczytywałem, dokąd zmierzali i skąd... Obawiałem
się, że łażą za mną, że mają za zadanie mnie śledzić; wmawiałem sobie, że nic
mnie to nie obchodzi. Nie odczuwałem ulgi nawet wtedy, gdy okazywało się, że
wcale się mną nie interesują. Byłem pośród nich chyba jedyną osobą, która nie
zmierzała do żadnego konkretnego celu, która niczego nie szukała.
Może właśnie dlatego znalazłem się nieoczekiwanie przed wejściem do „Czyśćca"
- dokładnie wtedy, kiedy granica między morzem a niebem zaczęła być widzialna, a
w górze rozlał się brzask nadchodzącego dnia.
Otworzyła mi Argentynę. Wyjrzała na zewnątrz i skrzywiła się, przecierając
zaspane oczy.
- Wracaj do domu. - Zaczęła z powrotem zamykać drzwi.
- Nie mam już domu-odparłem. Przez wąską szczelinę obrzuciła mnie zdziwionym
wzrokiem.
- Daric?
Pokręciłem głową.
- Charon.
- Z jakiego powodu? - spytała z niechęcią w głosie. Nie miałem zamiaru
ukrywać przed nią prawdy.
- Chciałbym... porozmawiać. - Tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
- Masz cholernie dużo tupetu - mruknęła. Otworzyła jednak szerzej drzwi i
ponownie wyjrzała na zewnątrz. - Czy to krew?
Skinąłem głową.
- Czyja? - Przemknęło jej przez myśl, że to krew Darica. Uniosłem rękę.
- Jezu... - mruknęła i wciągnęła mnie do środka. Aspen, prawie nie
przerywając sobie snu, po raz drugi zaszył mi ranę.
- Mówiłem ci przecież, żebyś coś z tym zrobił - mruknął. Wstał od
zaśmieconego stolika pośrodku pustej sali klubowej, a z jego piersi popłynęło
kilka taktów muzyki. - Mówię ci jeszcze raz... Tak jak mówiłem przedtem... Mówię
ci jeszcze raz... - Słowa zaczęły tworzyć rytm, a muzyka powoli ulegała zmianie,
kiedy w głowie Aspena zaczęła rodzić się piosenka. Nawiązałem z nim kontakt,
obserwując z dystansu akt tworzenia, podczas gdy Aspen kładł się z powrotem do
łóżka.
- Hej! - Argentynę strzeliła palcami tuż przed mymi oczyma. - Jesteś tu
jeszcze?
- Ach... zasłuchałem się- mruknąłem. Spojrzałem na nią, czując się tak,
jakbym został przyłapany na podglądaniu przez dziurkę od klucza.
- Swoją drogą, po coś tu przyszedł? - spytała z dziwnym napięciem w głosie,
nie wywołanym złością. - Masz dla siebie całe to pieprzone miasto. Nie jesteś
wyzerowany...
Wzruszyłem ramionami, gapiąc się w popielnicę pełną przeżutej herki, jakbym
chciał odczytać z tego tajemnicę wszechświata. Teraz kiedy mogłem wreszcie
usiąść i odpocząć, każdy nerw w mym ciele dygotał jak u owada, który przewrócony
próbuje się poderwać.
- Nie wiem - mruknąłem. - Chyba przez przypadek. - Zacząłem się podnosić.
Argentynę nagle zmieniła zdanie. Chwyciła mnie za rękaw swetra i pociągnęła z
powrotem na stertę poduszek.
- Może jednak pogadasz ze mną, świrze. Przecież mówiłeś, że o to ci chodzi. -
Oderwała przyklejony do krawędzi stolika używany plaster stymulatora i nakleiła
go sobie pośrodku czoła, pragnąc się nieco otrzeźwić. Uśmiechnąłem się lekko.
- To najpiękniejsza rzecz, jaką dziś od kogokolwiek usłyszałem - rzekłem,
zdumiony i jednocześnie wdzięczny. Wiedziałem, że w zwykłych warunkach nie
tknęłaby tego plastra.
Przeciągnęła się i pokręciła głową; stymulator zaczynał działać.
- Dlaczego Charon cię wyrzucił? Powiedziałeś mu prawdę o Daricu? - W jej
głosie pojawiły się nerwowe tony. Pokręciłem głową.
- Spałem z j ego żoną.
- Jezu! - Uderzyła się dłonią w czoło. - Ty musisz naprawdę nienawidzić
taMingów.
Uniosłem głowę, marszcząc brwi.
- Nie, to nie dlatego.
Przez dłuższą chwilę Argentynę wpatrywała się we mnie.
- I nie powiedziałeś mu nic o Dańcu? Pokręciłem głową.
- A masz zamiar to zrobić?
Nie odpowiedziałem, nie miałem żadnej pewności, co będę musiał zrobić, a
czego nie. W głowie szumiało mi coraz silniej, nie wiedziałem, z jakiego powodu.
Z trudem mogłem zebrać myśli.
- Dlaczego? - spytała, jakbym jej odpowiedział.
- Myślę, że by mnie zabił. Zaśmiała się.
- Który?
- Jak niejeden, to drugi. - Skrzywiłem się. Argentynę sięgnęła po tacę pełną
okruchów i wysypała
wszystko na podłogę. Truteń krążący wokół jej stóp przystą-
pił natychmiast do dzieła.
- A może zrobiło ci się go żal?
- Którego? Zawahała się.
- Obu.
Dotknąłem swej dłoni.
- Czemu miałbym ich żałować? - Każdy nerw w mym ciele wciąż drżał, mimo iż
byłem tak ociężały i wyciericzony, że sama myśl o zrobieniu ruchu paraliżowała
mnie.
- Dlatego że Charon utracił już jedno dziecko. - Odgarnęła włosy z czoła. - A
może dlatego że Daric dość już się wycierpiał?
- Bo są odmieńcami, on i Jule...? - Skrzywiłem się z bolą, gdy mimo woli
zacisnąłem skaleczoną dłoń w pięść. Pokręciłem głową. - Charon odesłał z Ziemi
Lazuli i Talithę, zatrzymał za to Jira, żeby jeszcze bardziej ukarać Lazuli.
- Aha - mruknęła. - Cholera. Biedny dzieciak. - Dobrze wiedziała, jak bardzo
Jiro nienawidzi ojczyma. - A co z tobą? Wyrzucił cię na dobre?
- Próbował, ale Braedee nie pozwolił mu się mnie pozbyć;
chce, żebym nadal pracował dla Centaura, czy to się Charonowi podoba, czy nie.
- Dlatego że uratowałeś Einear?
- Dlatego że odkryłem, że w ogóle nic jej nie zagraża. Argentynę spojrzała na
mnie, zdumiona. Wyjaśniłem wszystko, patrząc, jak wyraz jej twarzy powoli ulega
zmianie.
- Daric? - powtórzyła. - Ktoś z czarnego rynku pragnie śmierci Darica?
Dlaczego? Wzruszyłem ramionami.
- Właśnie tego mam się teraz dowiedzieć.
- Nic mu nie jest... ? - Zacisnęła palce na krawędzi stołu.
- Jest bezpieczny, jeśli o to ci chodzi, przynajmniej na razie. - Zachmurzyła
się. - Złapał mnie na korytarzu, po tym jak mu powiedziałaś. Wyznałem mu całą
prawdę. Pewnie dlatego nie czuje się dobrze.
- Uważa, że go znienawidziłam? - spytała cicho.
- A to nieprawda? Nie masz się jednak czym przejmować.
On dobrze wie, że gdyby próbował zranić ciebie albo mnie, to będzie to ostatnia
rzecz, jaką zrobi jako członek rady. Teraz zmarszczyła brwi.
- Do cholery, to nie jest...
- Aż tak bardzo za nim tęsknisz? - Domyślałem się, jaką pustkę musiała
odczuwać za każdym razem, gdy wspomniała Darica. - Za tą zarazą? Powinnaś czuć
ulgę, że się od niego
uwolniłaś.
- Sama nie wiem... Och, do cholery! Mam cię gdzieś! -Ukryła twarz w dłoniach,
z jej oczu popłynęły łzy.
- Przepraszam - mruknąłem. - Chciałem ci jedynie pomóc.
Wykrzywiła twarz.
- Przez ciebie czuję się jeszcze bardziej podle. Zachowujesz się tak, jakby
to wszystko było umotywowane i aż tak proste. Tą swoją logiką złamałeś mi życie
na pół. A teraz przychodzisz tu jeszcze raz i usiłujesz mnie przekonać, jak
bardzo cierpisz z tego powodu. Jeśli to wszystko jest aż takie proste, to czemu
nie umiałeś trzymać portek zapiętych na ostatni guzik przy Lazuli taMing? Czy
dzisiaj nadal wszystko w twoim życiu jest tak bardzo proste, ty kutasie?
Podniosłem się od stolika. (Przepraszam...) pomyślałem, wprowadzając ten
przekaz delikatnie do jej umysłu; nie ufałem sobie na tyle, by się posługiwać
słowami... słowa mogły oznaczać zupełnie co innego, niż chciałem powiedzieć,
albo
w ogóle nic.
Objęła głowę rękoma i zmrużyła oczy. Odszedłem jak najszybciej, starając się
nie potknąć; Parkiet zdawał się ciągnąć bez końca i był tak strasznie pusty,
podobnie jak cisza, która mnie żegnała. Korytarz prowadzący w stronę wyjścia
tonął w ciemnościach, tak jak moje myśli. Dotarłem do drzwi, kopnąłem w nie i
wyszedłem w szarawy brzask, z trudem stawiając nogi. Nawet ulica przede mną była
całkiem pusta.;.
- Kocie... - Głos Argentynę doszedł mnie kilkadziesiąt metrów od wejścia do
klubu. Obejrzałem się.
- Dokąd idziesz? Masz się gdzie zatrzymać? Wzruszyłem ramionami.
- Wynajmę sobie pokój. - Nie miałem pojęcia, dlaczego miałoby ją to
interesować. Zacisnęła mocno wargi.
- Możesz tu zostać, jeśli chcesz. Spojrzałem na nią z uwagą.
- Dlaczego?
Jej głośny chichot odbił się echem na opustoszałej ulicy.
- Bo nieszczęścia chodzą parami.
26
- Dobra - powiedział Mikah, opierając okute metalem łokcie na blacie stolika
w klubie.
Było wczesne popołudnie. Mikah wdarł się tu niczym chmura burzowa,
roztrącając bramkarzy. Nie miałem ochoty pytać go, co porabiał. Przekazałem mu
wszystko, co udało mi się odkryć.
- Mówisz, że według Snajpera idzie o Dańca taMinga -rzekł - że pani Einear w
ogóle ich nie interesuje? - Jego głowa kiwała się na boki, jakby była umocowana
na sprężynie. -To prawie jak solidny kopniak w dupę - parsknął.
- Tak, w moją. - Patrzyłem, jak palce mojej zdrowej ręki zabębniły po stole,
podświadomie liczyłem uderzenia. W końcu zacisnąłem pięść i złożyłem ją na
kolanie. - Centau-rianie nie wypuszczą mnie ze swoich łap, dopóki nie powiem im
wszystkiego: kto i z jakiego powodu chce go zlikwidować. Mam kilka szyfrowanych
numerów kont. Czy mógłbyś odnaleźć ich właściciela?
- Chyba tak. Daj mi tę listę, zobaczę, co się da zrobić. Przekazałem mu te
numery. Z trudem odtwarzałem je z pamięci, chociaż powinny były głęboko w nią
zapaść.
- Co się z tobą dzieje? - zapytał Mikah, marszcząc brwi, kiedy wyłączył
rejestrator umieszczony na przedramieniu. -Wyglądasz jak przepuszczony przez
maszynkę,
- Wyglądałbyś tak samo, gdybyś spał tylko dwie godziny
- odparłem. Obudził mnie wewnętrzny budzik o tej porze, kiedy zwykle wyruszałem
z panią Einear do pracy. Niełatwo było uwolnić się od tego. Mikah wzruszył
ramionami.
- Ta namiętna kobieta tak ci nie daje spać po nocach? Lepiej powiedz jej...
- Nie, to nie ona - rzekłem. ^
- Aha. - Pokiwał głową z wyraźną ulgą. - Więc może to przez te narkotyki? -
powiedział, dostrzegłszy moją ponurą minę. - Co się stało? Wyrzuciła cię, kiedy
twoje pięć minut dobiegło końca?
Tym razem w porannych wiadomościach nie było ani słowa na temat wydarzeń
ostatniej nocy. TaMingowie trzymali sprawę w ścisłej tajemnicy. Ciekaw byłem,
jak to wyjaśnili Einear. Spojrzałem na Mikaha, który gapił się na mnie z
zaciekawieniem.
- Jej mąż odkrył prawdę. Zaśmiał się krótko.
- I aż tak go to ruszyło... ?
Za jego plecami stanęła Argentynę, która właśnie wróciła z miasta. Wybawiła
mnie od wymyślania odpowiedzi na to ostatnie pytanie. Była ubrana tak, jakby za
chwilę miała wyruszyć na podbój świata.
- Uważasz, że to zabawne, że niektórzy ludzie interesują się jeszcze losem
najbliższych? - powiedziała nad głową Mikaha.
Ten skulił się, jakby to nie słowa, ale kamienie spadły na niego. Argentynę
spojrzała na mnie. Oczy Mikaha rozszerzyły się, kiedy rozpoznał jej głos, i
obejrzał się szybko na nią.
- Doprowadzasz do obłędu moich bramkarzy - dodała. Spojrzała na mnie, unosząc
w górę brwi, jakby oczekiwała wyjaśnień.
- To mój stary przyjaciel - powiedziałem i przedstawiłem ich sobie. Wymienili
uściski dłoni.
Dostrzegłszy srebrne kółko w nosie Mikaha, Argentynę zerknęła na mnie szybko.
Jej kciuk i palec wskazujący utwo
rzyły kółko, w które wszedł środkowy palec drugiej ręki. Było to nieme pytanie
skierowane do Mikaha: „Jak bardzo jesteście zaprzyjaźnieni?"
„Nie bardzo" - odparł Mikah w ten sam sposób. Pokręcił głową i trącił palcem
kółko w nosie.
- Jestem twoim fanem - rzekł. - Gdybyś kiedykolwiek potrzebowała zbrojnej
ochrony, daj mi tylko znać.
- Będę pamiętała. - Argentynę uśmiechnęła się lekko i zwróciła do mnie: - Z
ulgą obserwuję, że zacząłeś wreszcie obracać się wśród właściwych ludzi.
Zaśmiałem się.
- Tak, to prawda. - Spojrzałem na Mikaha. - A więc będziesz mógł to dla mnie
zrobić?
Ten zerknął na Argentynę, unosząc wysoko brwi. Skinąłem
głową.
- Jeśli nawet zdobędę te informacje, to co dalej? Pchniesz
je Centaurianom?
Wyczułem narastające w nim napięcie. Zajmowanie się tego typu sprawami
niezbyt było mu na rękę. Przysiągł mi braterstwo na śmierć i życie i teraz
zaczynał chyba tego żałować.
Pomyślałem o tym, co naprawdę chciałbym osiągnąć. Nie pragnąłem ani śmierci
Mikaha... ani tego, by za wszelką cenę uszczęśliwić Braedeego. Pokręciłem głową.
- Nie chcę żadnych kłopotów. Chcę tylko wiedzieć, na własny użytek, co się
naprawdę dzieje.
Mikah zgarbił się. Na połyskliwej czarnej powierzchni zbrojonego kombinezonu
zabłysły refleksy światła.
- Zobaczę, co się da zrobić. - Podniósł się, pospiesznie sypnął Argentynę
garść wytwornych komplementów, które zdumiały ją nie mniej niż mnie, po czym
odwrócił się i ruszył do drzwi.
- Stary przyjaciel? - spytała Argentynę, spoglądając za nim.
- Razem wydobywaliśmy rudę w kopalniach Federacji na Żużlu.
Zerknęła na mnie, a w jej wspomnieniach odżył widok szram okrywających moje
plecy.
- Ile ty masz lat? - spytała. Wzruszyłem ramionami.
- Jakieś dwadzieścia. A ty?
Zaśmiała się, lecz nie odpowiedziała. Miała dwadzieścia osiem.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- ODarica.
Spięła się nagle, kiedy zrozumiała, że jego los spoczywał w rękach takich
ludzi jak Mikah... jak ja.
- To wyłącznie jego wina - powtórzyłem chyba po raz setny. Spojrzała na mnie
uważnie.
- Co masz teraz zamiar robić?
- To zależy... od wielu rzeczy. - Nie wiedziałem, co mam zamiar robić, może
nawet nie chciałem tego wiedzieć. Mój umysł wypełnił na podobieństwo dawki
narkotyku strumień nie kontrolowanych obrazów: możliwości, błędy,
wspomnienia. ..
- Na przykład jakich? - Zacisnęła palce. Przez dłuższą chwilę nie mogłem
nawet dostrzec jej twarzy.
- Chociażby od takich, jak plany na najbliższą przyszłość dotyczące mojej
osoby. - Potarłem dłonią czoło, a następnie przesunąłem palcami po zakrwawionym
uchu, w miejscu, gdzie nosiłem kolczyk ze szmaragdem. Poczułem nagle straszliwą
pustkę w głowie, jakby ktoś zrobił kilka dziur w mej pamięci i wszystko stamtąd
wyciekło. - Muszę porozmawiać z Einear.
Wstałem i pospiesznie wyszedłem z klubu. Już na ulicy przypomniałem sobie, że
nawet się nie pożegnałem.
Zostawiono mi przynajmniej wolny wstęp do kompleksu biur Federacji. Chodziłem
tam i z powrotem korytarzami, jakbym wypełniał normalne, codzienne obowiązki.
Czułem się niemal jak ślepiec.
Wreszcie ktoś do mnie zagadał. Uniosłem głowę i zatrzymałem się tylko
dlatego, że nie mogłem iść dalej, gdyż zablokowano mi drogę. Przede mną stał
Stryger. Gapiłem się na niego, zdumiony. Miałem wrażenie, że dziwnym sposobem
sam go wydobyłem z mrocznych otchłani swoich myśli i zmaterializowałem.
- Co ty tutaj robisz? - spytałem głupio. Wychodził właśnie z biura Einear w
otoczeniu gromadki swoich zwolenników.
- Miałem zamiar spytać o to samo. - Był chyba jeszcze bardziej zaskoczony niż
ja. - Powiedziano mi właśnie, że nie jesteś już doradcą, że nawet odleciałeś z
Ziemi. - Wpatrywał się, jakby miał przed sobą ducha, jak gdyby nie mógł
uwierzyć, że może mnie dotknąć. Krew napłynęła mu do twarzy.
- Ktoś cię źle poinformował - odparłem. Znów mimo woli podziwiałem jego
wygląd. Pohamowałem się, ciarki mi przeszły po plecach.
- Powiedziano mi, że z „powodów rodzinnych"... - Jego spojrzenie przesuwało
się po mnie, jak gdyby oczy żyły własnym życiem, jakby chciały na zawsze
utrwalić wygląd mojej twarzy, pożyczonego ubrania, zabandażowanej dłoni. Kryły
się w jego wzroku zdumienie i podejrzliwość. Nie mógł się doczekać, kiedy zapyta
o to Darica. - Przyznaję, że byłem zaskoczony tą informacją. Wiem przecież, że
nie masz żadnej rodziny.
Przez dłuższą chwilę szukałem właściwego znaczenia jego słów. Nagle w mej
pamięci odżył obraz skatowanej dziewczyny. Właśnie to mu najbardziej
odpowiadało: zabawa w myśliwego i zwierzynę. Żadnej ochrony. Nikt na nią nie
czekał, nie szukał po ulicach, nie wzywał jej imienia... Niespodziewanie
znalazłem się na drugim końcu galaktyki, o połowę młodszy, gdzie także nikt nie
mógł mi pomóc, nie zostało nawet wspomnienie...
- Źle słyszałeś. - Ruszyłem przed siebie, zmuszając go do zejścia mi z drogi.
Roztrąciłem łokciami kilku fanatyków, którzy usiłowali wytknąć mi brak szacunku.
Wkroczyłem do biura Einear, jakbym nadal tu pracował. Nie oglądałem się,
dosięgnęła mnie jednak fala bezsilnej wściekłości Strygera.
- Ty kupo gówna! - powiedziałem na głos, nie chciałem przekazać mu tego
telepatycznie.
Ludzie, z którymi pracowałem przez kilka dni, spoglądali na mnie zmieszani.
Zresztą zawsze tak na mnie patrzyli. Zauważyłem wśród personelu nową twarz:
człowieka, którego nigdy przedtem nie widziałem.
- Muszę się z nią zobaczyć - oznajmiłem Gezie. Niemal w tej samej chwili
ekran ochronny w wejściu do gabinetu Einear zniknął. Wyglądało na to, że czekała
na mnie.
- Jesteś tu? - Zabrzmiało to tylko w części jak pytanie. Gestem nakazała mi
wejść do środka. - Wyjaśnij mi, proszę -powiedziała, kiedy znaleźliśmy się sam
na sam. - Nie zastałam cię dzisiaj rano, ale oczekiwały na mnie dwie wiadomości.
Pierwsza od Braedeego, która mówiła, że nie muszę się już martwić dalszymi
zamachami na moje życie. Druga od Charona, według której nie jesteś już moim
doradcą i odleciałeś z Ziemi.
- Z „powodów rodzinnych"? - spytałem. Skinęła głową i założyła ręce na
piersiach.
- A czy było tam wyjaśnienie, o czyją rodzinę chodzi? Bruzdy na jej czole
pogłębiły się nieco.
- Nikt nie odpowiada na moje pytania. Co się stało? Spuściłem głowę.
- Charon... Lazuli odleciała, odesłał ją. Dowiedział się o nas. - Uniosłem
wzrok.
Einear wyraźnie pobladła i odwróciła się, żeby nie patrzeć mi w oczy.
- Talitha odleciała z matką - dodałem.
- Jiro... - mruknęła. - Widziałam go dzisiaj rano. Nie odzywał się do mnie;
sądziłam, że to przez ciebie...
- Tak, przeze mnie - odparłem. - Charon zostawił go na Ziemi, żeby jeszcze
bardziej ukarać Lazuli.
Einear zasłoniła oczy dłonią, jakby chciała odciąć się od tego wszystkiego.
Zastanawiała się, czy mogła coś w tej sytuacji zrobić, czy miała prawo głosu...
Nie odzywałem się. Mój wzrok prześlizgiwał się po prostokątnym zarysie okna
za jej plecami, raz, drugi, trzeci... Zacisnąłem zęby i zamknąłem oczy.
Einear ciężko opadła na oparcie fotela.
- Och, Kocie... dlaczego... ? - Zacisnęła pięści. Na to również nie umiałem jej
odpowiedzieć. Uniosła głowę. Wyczułem, że wpatruje się we mnie. Starała się
odgadnąć, jaki naprawdę jestem; próbowała zrozumieć,
dlaczego nie umiem jej odpowiedzieć.
- Więc co tutaj robisz? - zapytała w końcu. Nie byłem pewien, czy chodzi jej
o biuro, czy w ogóle o Ziemię. Ona chyba też nie za bardzo wiedziała.
- Braedee nie wypuści mnie z rąk, dopóki nie dostanie wszystkiego, na czym mu
zależy. Musiałem się z panią zobaczyć, żeby wyjaśnić...
- Tu nie ma nic do wyjaśniania - ucięła. Pragnęła odegnać od siebie myśli o
cierpieniach Lazuli, o Jirze i o mnie... także o sobie. Lazuli i jej dzieci były
wszystkim, co miało dla niej znaczenie; wszystkim, o co mogła się troszczyć jako
kobieta.
- Einear... - powiedziałem - to znaczy... madam... Ta druga wiadomość, od
Braedeego, to prawda: jest pani bezpieczna. -Wyjaśniłem jej wszystko najlepiej,
jak umiałem. -To Daric znalazł się na celowniku, a Braedee ma pilnować, żeby on
nie kręcił się koło pani. Teraz już wszystko powinno być w porządku. - Sam
chciałem w to wierzyć, tak jak i ona.
I na chwilę uwierzyła. Wyczułem, że doznała ulgi, zanikł strach, a w jego
miejsce pojawia się wdzięczność. Wszystko będzie w porządku... - te słowa
rozbrzmiewały echem w jej umyśle.
Nagle wszystko to zaczęło znikać; była bezpieczna, nie zginęła... lecz cóż
jej zostało z życia? Spojrzała na fotografie stojące na biurku, choć równie
dobrze mogły się tam znajdować puste ramki.
- Niech pani przestanie myśleć w ten sposób, do cholery! Odwróciła szybko
głowę.
- Słucham?
- Niech pani przestanie o tym myśleć.
Westchnęła i spojrzała w bok, ogarnięta poczuciem winy.
- Czego chciał Stryger? - Zmieniłem temat, gdyż pragnąłem wyrwać ją z tych
posępnych myśli. Pokręciła głową.
- Nie wiem. Powiedział, że po prostu przechodził tędy.
- On nigdy nie robi nic bez powodu. Spojrzała mi wreszcie prosto w oczy.
- Wiem - odparła, zrezygnowana. Żałowała, że nie było mnie przy tym i nie
mogłem odczytać, czego naprawdę chciał. - Pytał o ciebie, kiedy zauważył twą
nieobecność. -Przyszło mi na myśl, że Daric musiał mu już przekazać nowinę. -
Może chciał się tylko nasycić swoim sukcesem? - Nieoczekiwana gorycz w jej
głosie była zaskoczeniem dla nas obojga; dwie dłonie połączyły się w uścisku.
Einear sama nawet nie wiedziała, kiedy zaczęła mi wierzyć.
- Więc sądzi pani, że on już ostatecznie zwyciężył? Wzruszyła ramionami.
- Syndykaty, którym zależy albo na zniesieniu kontroli, albo na Strygerze,
nie zmienią swoich zapatrywań. Wielu delegatów, którzy na dobrą sprawę nie są
zainteresowani, będzie głosować tak jak większość; doprowadzą do naszej porażki
tylko dlatego, że obchodzą ich wyłącznie własne sprawy. -Popatrzyła na fałszywy
obraz zewnętrznego świata za fałszywym oknem w ścianie gabinetu. - Są do tego
stopnia obojętni, że nie mogę do nich dotrzeć, nie mogę wpłynąć na nich i dać im
odczuć, jak ważna jest ta ustawa.
- Coś podobnego stwierdziła kiedyś Jule...
- Co takiego? - Odwróciła się w moją stronę.
- Że gdyby tylko mogła przekazać ludziom, co czuje, kiedy widzi, jak ranią
się nawzajem, może w końcu przestaliby to robić... - Potarłem policzek, czując
pod palcami szorstkość skóry. - A przecież członkowie Zgromadzenia są żywymi
ludźmi... To znaczy, że muszą mieć jakąś wrażliwość. Trudno jest dostrzec czubek
igły, madam, a koniec palca nie jest dużo większy. Ale nawet najtwardszy
sukinsyn wyskoczy w górę, jeśli dźgnąć go wystarczająco mocno. Musi pani w to
wierzyć, w przeciwnym razie nie siedziałaby pani tutaj.
Pokiwała głową, z lekka się uśmiechając.
- Jakoś ostatnio mam kłopoty ze znalezieniem wystarczająco ostrej igły. W
zasadzie zależy mi na miejscu w Radzie Bezpieczeństwa z jednego powodu: pojęcie
równości wszystkich istot na tym samym poziomie rozwoju jest jednoznaczne. Ale
jestem już zmęczona bezskutecznymi wysiłkami. -Ponure wizje przyszłości, które
odczytywałem z jej umysłu, powoli przesłoniły jej widok przed oczyma... Obrazy
nieustannej walki przeciwko zniesieniu kontroli, każdej chwili życia pod ścisłym
nadzorem taMingów, życia sterylnego i pustego. .. -Przypuszczam, że nie
zobaczymy się już nigdy wie-. čej - powiedziała. Czuła się tak, jakby właśnie
traciła ostatniego przyjaciela.
- Jeszcze tu jestem - odparłem, walcząc z tą pustką, która ogarniała mnie tak
jak ją. - Wciąż mogę być pani doradcą. Będę mieszkał w klubie Argentynę...
Powoli pokręciła głową i odwróciła wzrok.
- Charon... postarał się o innego doradcę dla mnie. Ty masz teraz inne
obowiązki, pracujesz dla Centaura. - Nie musiała mi o tym przypominać.
- Nie. Ja...
- Kocie - powiedziała miękko - nie ponosisz już za mnie żadnej
odpowiedzialności. - Spojrzała na moje oblicze: na ciemne zakola pod oczyma,
ściągniętą twarz o tępym wyrazie. - Proszę, zrób dla Braedeego to, co musisz, a
potem wyjedź, zanim Cemaurianie zrujnują ci do reszty życie. - Położyła dłoń na
moim ramieniu. (I zanim ty zrujnujesz jeszcze komuś życie.) Próbowała o tym nie
myśleć, nie chciała tego, lecz nie umiała się powstrzymać... Sądziła, że nie
zdołam tego odczytać.
Spuściłem głowę. W długiej chwili milczenia dokładnie obejrzałem sobie mój
mroczny obraz widziany jej oczyma. Nie mogłem zdobyć się na to, żeby pożegnać
się i odejść, nie w ten sposób.
- Madam... - rzekłem. Sięgnąłem zabandażowaną dłonią do jej ręki
spoczywającej na moim ramieniu i zacisnąłem pal-
če, aż oboje poczuliśmy ból. Po chwili puściłem, odczytując jej zdumienie. -
Pani jeszcze nie przegrała w głosowaniu, a Stryger jeszcze nie zasiadł w Radzie
Bezpieczeństwa. Przecież nie ma pani zamiaru poddać się przed czasem. I wie
pani, że ja także się nie poddam. Musi istnieć jakiś sposób, żeby dosięgnąć
Strygera. Bez względu na koszty... - Wykonałem niewyraźny ruch dłonią, jakby
gest przyrzeczenia.
Pokręciła głową, lecz zarówno z jej twarzy, jak i z myśli zniknęło nieco
chmur.
- Dobrze wiesz, jaka jest sytuacja... Ale tak, oczywiście, masz rację. Nie
poddam się. - Uśmiechnęła się krzywo, a ja znów poczułem zawsze obecny w niej
upór. - Jest takie stare powiedzenie: „To, co trzeba zrobić, z reguły da się
zrobić". Zostawmy tę rozpacz na kiedy indziej. - Uśmiechnęła się szerzej, choć
nie był to jeszcze ten uśmiech, który pamiętałem.
(Bez względu na koszty) pomyślałem, po raz ostatni nawiązując z nią kontakt.
Wyszedłem z gabinetu bez pożegnania. Minąłem salę ogólną, nie odzywając się do
nikogo; nawet nie spojrzałem na człowieka, który zajął moje miejsce.
Kiedy szedłem korytarzami budynku Zgromadzenia, ta odrobina ciepła, którą
zostawił jej uśmiech, zniknęła bez reszty i poczułem się fatalnie. Nie obiecałem
Einear, że postaram się dostać Strygera w swoje ręce... ale czułem się tak,
jakbym to zrobił. Ciekaw byłem, jak długo zajmie jej zrozumienie tego. Byłem,
jednak pewien, że. się nie podda. Pojęła znowu, jak bardzo ta sprawa jest dla
niej ważna. Żałowałem jedynie, że ja nie mogę tego odczuwać w ten sam sposób.
Wcale nie pragnąłem klęski Strygera z tego powodu, że służył jakiejś tam wyższej
prawdzie i sprawiedliwości ani też dla dobra całej pieprzonej ludzkości.
Chciałem go wyeliminować tylko dlatego, że wiedziałem, iż doprowadzi do zguby
każdego, o kogo nie miał się kto zatroszczyć... Dlatego że gdy spoglądał mi
prosto w oczy, bardzo pragnął, by mnie to już spotkało.
Einear miała rację: nikogo to nie obchodziło. Gdybym powiedział wszystkim, co
Stryger zrobił i jaki on jest naprawdę, nikt by mi nie uwierzył. Nawet gdybym
skontaktował się
z Niezależną Agencją Informacyjną, wygłosił mowę w ogólnej sieci, niczego by to
nie zmieniło. Losy głosowania były przesądzone. Mimo woli sięgnąłem
telepatycznie w bok, dotykając myśli mijających mnie osób. Te wszystkie
wyglądające na ludzi stworzenia były jedynie marionetkami w rękach takiego czy
innego syndykatu, wyszkolonymi do naciskania odpowiednich guzików. Wbiłem pięści
w kieszenie kurtki, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, dopóki nie
przeszył mnie ból w zranionej dłoni. Zakląłem pod nosem.
Dwoje przechodzących obok ludzi także zaklęło, a następnie potrząsnęło
głowami, spoglądając to na mnie, to na siebie; byli zmieszani i przerażeni.
Pojąłem, że nieświadomie przekazałem im mój ból. Poszedłem dalej, starając się
trzymać w ryzach.
Dotarłem do najbliższego przystanku tramwajowego, stanąłem i obejrzałem się
na masywną sylwetkę budynku, z którego przed chwilą wyszedłem. Popatrzyłem w
górę, gdzie wysoko nad moją głową przecinał on wyższy poziom miasta. Przyszło mi
na myśl, że wiele dałbym za to, by każdy pieprzony łajdak zasiadający w
Zgromadzeniu podskoczył w swym fotelu. Może gdyby każdy z nich musiał wybierać
między osobistą wolnością a męką porażki, zastanowiłby się kilka razy przed
dokonaniem wyboru...
Opuściłem wzrok, zaciskając palce zranionej ręki. Tym razem nikt w
najbliższym otoczeniu nie poczuł tego bólu: odzyskałem kontrolę nad sobą.
„ Gdyby tylko oni mogli poczuć to, co ja czuję..." - usłyszałem ponownie słowa
Jule. I oto nagle zrozumiałem, jak można wybrnąć z tej sytuacji; nasunęło mi się
jasne i klarowne rozwiązanie.
Nadjechał tramwaj. Ludzie dokoła zaczęli się przeciskać, to wysiadali, to
wsiadali, aż wreszcie tramwaj odjechał i zostałem sam - stałem w bezruchu, jakby
rażony gromem. Istniał sposób na zniszczenie Strygera. Sposób na to, by całe
Zgromadzenie poczuło się jak jego ofiara. Mogłem sprawić, by to przeżyli... Ale
najpierw ja sam musiałem przez to przejść.
27
-- Wyglądasz jak z krzyża zdjęty - oznajmiła Argentynę, kiedy wróciłem do
klubu.
Przestrzeń wokół niej wypełniły muzyka i tańczące obrazy, które po chwili
zniknęły. Zespół szykował się do wieczornego przedstawienia.
- Każdy wygląda tak, jak sam na to zapracuje - mruknąłem. Gdy popatrzyłem na
nią, przyszło mi do głowy, że El-near nigdy nie zgodziłaby się na mój plan,
choćby tylko dlatego że nie uznawała podobnych metod.
Argentynę machnęła ręką w stronę swojej grupy, dając znak na przerwę, i
zeskoczyła ze sceny.
- Coś poszło nie tak? - zapytała, stając przy mnie. - Spotkałeś się z panią
Einear?
Pokręciłem głową, spoglądając w dół.
- Niezupełnie. - Pewnie sam porzuciłbym ten plan, gdybym miał więcej czasu na
przemyślenie wszystkiego. Nie zdążyłem odpowiedzieć, kiedy mój identyfikator
zaczął popiskiwać. Włączyłem odbiór; usłyszałem głos Mikaha, uniosłem dłoń do
ucha i odsunąłem się od Argentynę, która nagle zmarszczyła brwi.
- Udało ci się czegoś dowiedzieć? - spytałem cicho. -Wiesz już, kto pragnie
śmierci taMinga?
- Wszyscy tego pragną.
- To znaczy kto?
- Prawie wszyscy, którzy się liczą. - Wyczułem jego wahanie: zastanawiał się,
jak mi to wyjaśnić. - Ta sprawa krzyżuje się z różnymi interesami.
- Jezu... Narkotyki? - zapytałem. Wydawało mi się to najbardziej
prawdopodobne, chociaż nie wierzyłem, by Dane był aż tak bardzo zaangażowany w
handel, żeby ktoś chciał się na nim zemścić.
- Chodzi ci o to, że taMing sam używa narkotyków?
- Tak.
Do tej pory sądziłem, że narkotyki to jeden z najmniej ważnych problemów
Darica. Teraz nie byłem tego taki pewien. Ale najważniejsze było dla mnie to, by
Dane żył jeszcze przez jakiś czas i pomógł mi załatwić Strygera. Jeśli cały
rynek zjednoczył się przeciwko niemu, mogłem mieć bardzo mało czasu.
- Cholera...! Możesz mi załatwić spotkanie z kimś, kto to kontroluje? Jest
ktoś taki, kto tym rządzi? Na dłuższą chwilę zapadła cisza.
- Chciałbyś zacząć negocjacje?
Dotknąłem dłonią policzka i wbiłem paznokcie w skórę.
- Tak. - Znowu nastała cisza. Nie musiałem sięgać do umysłu Mikaha, by poznać
jego myśli. Obawiał się, że doprowadzę do śmierci nas obu.
- A masz takie upoważnienia od Centaurian? - zapytał w końcu.
- Mam. - Nie dbałem o to, ile jest w tym prawdy. - To ważne. Nie zwracałbym
się do ciebie, gdyby nie miało to aż tak wielkiego znaczenia.
- Zobaczę, co się da zrobić. - Połączenie zostało przerwane. Opuściłem rękę i
spojrzałem na Argentynę. Stała bez ruchu z tym samym obojętnym wyrazem twarzy.
- Wszystko będzie w porządku - skłamałem, chcąc ją choć trochę uspokoić. -
Mógłbym ci zadać kilka pytań na temat obwodów twojego symbu? - Życie Darica nie
było jedyną rzeczą, która w tej chwili zaprzątała mi głowę - tym bar-
dziej, że nie byłem pewien, czy uda mi się dosięgnąć Strygera tym sposobem,
który wymyśliłem.
Argentynę popatrzyła na mnie zdumiona i zakłopotana.
- Nie teraz, dobrze? Właśnie nad tym pracujemy. Później pokażę ci wszystko,
co będziesz chciał. Może byś się trochę przespał? - Dźgnęła mnie palcem, jakbym
był jednym z pracujących tu trutni. Czułem, że jej uwaga kieruje się ponownie w
stronę grupy wykonawców, a moje plany zaczynają sypać się w gruzy. - Możesz
znowu skorzystać z mego łóżka.
- Znowu? - spytałem. Skrzywiła się.
- Spałeś w nim wczoraj.
Uświadomiłem sobie, że zupełnie nie pamiętam ani gdzie spałem, ani jak się
obudziłem, oprócz tego, że było strasznie późno.
- A gdzie ty spałaś?
- Lubisz sobie schlebiać. - Uśmiechnęła się szerzej. Po chwili pokręciła
głową. - Nie, bawidamku. Nie zgwałciłam cię, kiedy spałeś.
- Jesteś bardzo porządną dziewczynką.
Odwróciłem się i ruszyłem w stronę schodów. Tym razem nie pamiętałem nawet,
jak dotarłem do łóżka. Moje sny pełne były dziwacznej muzyki i dziwacznych
twarzy o rozszerzonych z przerażenia oczach.
Obudziło mnie silne potrząśnięcie za ramię. Usiadłem w łóżku, zlany potem;
otworzyłem oczy i odetchnąłem z ulgą. W półmroku sypialni Argentynę stał nade
mną Mikah.
- Kocie! - powtórzył to po raz dwunasty lub trzynasty.
- Tak? - wymamrotałem.
Puścił mnie, z głośnym jękiem opadłem z powrotem na poduszkę.
- Zawsze tak śpisz? - zapytał. Jakbym zapadał w śpiączkę. Przetarłem oczy.
- Nie - odparłem. - A dlaczego?
- Po prostu dziwię się, jak zdołałeś przeżyć tyle lat. - Rzucił mi moją
skórzaną kurtkę. - Wstawaj.
Nie zadał sobie trudu wyjaśnienia, dokąd mnie zabiera. Musiałem się tego sam
domyślać, kiedy schodziliśmy po schodach. Wyszliśmy na ulicę tylnym wejściem, o
którego istnieniu nawet nie wiedziałem. Ucieszyło mnie, że nie musimy się
przedzierać przez tłumy ludzi na dole, przez salę wypełnioną światłami i muzyką
odtwarzanego symbu.
Kiedy jechaliśmy metrem w głąb Deep Endu, Mikah udzielił mi kilku "wyjaśnień.
Udało mu się osiągnąć to, o co go prosiłem: nawiązał kontakt z kimś, kto mógł
udzielić mi kilku odpowiedzi. Nie miał jednak pojęcia, tak jak j a, jakie to
będą odpowiedzi. Nie odzywał się, gdy wyszliśmy na zalaną zielonym światłem
ulicę i ruszyliśmy w dół, prowadzeni silnym zapachem morza.
Kiedy dotarliśmy do śluz, ujrzałem czekających na nabrzeżu jego ludzi.
Zatrzymałem się, czując nagły skurcz żołądka. Mikah przeszedł parę metrów i
obejrzał się na mnie.
- Co oni tu robią? - spytałem.
Ogarnęło go zdumienie i irytacja, gdy dotarł do niego podtekst tego pytania i
dostrzegł wyraz mojej twarzy.
- Przepraszam... - mruknąłem, nim zdążył mnie zapytać, czy naprawdę
przypuszczam, że mógłby mnie zdradzić.
Wzruszył nieznacznie ramionami, jakby nie chciał okazać po sobie złości.
Wyciągnął w moją stronę otwartą dłoń, bez słowa demonstrując bliznę zaszytej
rany.
Spuściłem głowę.
- Przepraszam.
- Ściągnąłem ich tu tylko po to, by udowodnić Gubernatorowi, że nie jesteśmy
sami - rzekł, ruchem głowy wskazując swój oddział.
Domyśliłem się, że musiał uzyskać poparcie Rodziny, tylko w ten sposób mógł
doprowadzić do spotkania.
- Ale oni zostają tutaj - dodał - my wychodzimy na zewnątrz. - Spojrzał w
stronę śluz.
Pomyślałem o miliardach ton wody wiszących za cienką, przezroczystą ścianką
kopuły... i o tym, co będzie po tamtej stronie. Starałem się jednak nie dać nic
po sobie poznać. Ski-
nąłem głową, spoglądając na Mikaha. Przypomniałem sobie, jak byłem tu ostatni
raz, i popatrzyłem na ledwie widoczne stąd światełka połyskujące w wiecznym
mroku morskich głębin. Możliwe, że człowiek, z którym mieliśmy się spotkać,
chciał zachować jak najdalej idące środki bezpieczeństwa.
Kiedy zbliżyliśmy się do oddziału, jeden z ludzi Mikaha, budową nie
ustępujący bramkarzom pracującym w „Czyśćcu", podał nam obu stroje nurków.
- Nie umiem pływać - powiedziałem. Mikah zaśmiał się.
- Ja też. Nie przejmuj się, wszystko jest przygotowane. -Do podróży w jedną
stronę. Tego nie powiedział. Nie zapytałem o drogę powrotną; doszedłem do
wniosku, że skoro podjął dla mnie takie ryzyko, to jestem mu winien przynajmniej
to, żeby trzymać gębę na kłódkę. Mikah nie miał na sobie swego kombinezonu, lecz
i tak wydobył z ubrania kilkanaście sztuk broni, nim zaczął zakładać strój
nurka. Przyglądałem się mu, naśladując jego ruchy. Kiedy włożyłem hełm, jedna z
mniejszych śluz otworzyła się przed nami, zapraszając do środka. Mikah przekazał
jeszcze ruchami dłoni kilka pole-. ceń swoim ludziom, po czym ruszyliśmy.
Zaledwie śluza zasunęła się za nami, przestrzeń komory zaczęła wypełniać
zimna, spieniona woda; niemal w jednej chwili sięgnęła mi do szyi, a następnie
nad głowę, nim zdążyłem wstrzymać oddech. Nic nie przeciekało, nie czułem
nigdzie na skórze lodowatej wilgoci... Zacząłem oddychać głęboko, a po chwili
uniosłem się, jakbym nic nie ważył. Skrzela hełmu zaczęły czerpać tlen z wody i
powietrze, którym oddychałem, stało się kojąco chłodne. Tuż przed mymi oczyma
przepłynęła połyskująca srebrzyście ryba.
Wszystko w porządku? - spytał na migi Mikah.
Pokiwałem głową.
- Jeśli się startuje przy samym dnie, to nie sposób pogrążyć się głębiej. -
Jego uśmiech powiedział mi, że docierał do niego mój głos.
Po drugiej stronie śluzy czekała na nas niewielka łódź pod
wodna. Wewnątrz nikogo nie było; miałem przeczucie, że jej kurs został już
zaprogramowany. Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, właz zasunął się i - w luku
wypełnionym wodą -popłynęliśmy w ciemność.
Przypiąłem się pasami do siedzenia, Mikah zaś dryfował w wodzie, obijając się
to o sufit, to o ściany.
- Kim jest Gubernator? - spytałem w końcu, przypomniawszy sobie, co mówił
Mikah.
- To ktoś w rodzaju zaworu bezpieczeństwa. Rozumiesz, bierze sprawy w swoje
ręce, kiedy rynek ma jakiś większy problem. Występuje w imieniu wszystkich,
jeśli trzeba.
Skinąłem głową. Przed nami paliło się wyraźnie kilkanaście światełek, które z
nabrzeża były ledwie widoczne. Ciekaw byłem, ile znajduje się tutaj podobnych
kopuł i z jakiego powodu je tu rozmieszczono. Spojrzałem na Mikaha. Przyglądał
się wydzielonym terenom rozrywkowym, witrynom ekskluzywnych sklepów i prywatnym
posiadłościom. Popatrzyłem do tyłu. Poprzez mroczną toń dojrzałem łunę Deep Endu
połyskującego niczym szmaragd. Z zewnątrz wszystko wyglądało znacznie lepiej.
Odwróciłem głowę. Płynęliśmy w stronę jednej z oświetlonych kopuł. Zacząłem
dostrzegać kształty półkuli dryfującej po dnie morza, unoszonej powoli ruchem
osadów dennych. Nabrałem głęboko powietrza -wciąż nie mogłem się nadziwić, że
jednak nie utonąłem.
- Spotkałeś się kiedykolwiek z Gubernatorem? Mikah pokręcił głową.
- Nie. Umówiłem was na spotkanie przez odpowiednie kanały. Ichiba też
zainteresował się twoją sprawą. - Ichiba przewodził Rodzinie Mikaha.
- Czy oni wiedzą, że... jestem psionem? Wzruszył ramionami.
- Gubernator wie o tobie wszystko. Myślisz, że nie ogląda porannych
wiadomości?
Łódź skierowała się ku podstawie majaczącej niewyraźnie ściany kopuły,
wpłynęła w zwężający siętunel, zmierzając do serca prywatnej posiadłości
Gubernatora. Ciężka przezroczy-
sta śluza zamigotała na zielono i rozsunęła się przed nami. Nie było tu jednak
komory, z której wypompowywano by wodę. Wpłynęliśmy do przytulnego
błękitnozielonego pokoju zalanego wodą. W odległym końcu znajdowała się spirala
schodów prowadzących na górę.
- Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - odezwał się Mikah.
- Znalazłeś sobie rzeczywiście najlepszy moment, żeby o to pytać - mruknąłem,
ponownie czując lód w żołądku. Pojąłem, że mam tu rozmawiać zjedna z
najważniejszych osobistości w całej Galaktyce, mam się spotkać z kimś, kto
rządził całym podziemiem tej planety, a może nawet podziemiem całego układu
słonecznego. Jeśli miałem kogoś za to winić, to tylko siebie. Lecz nagle
ogarnęło mnie dziwne podniecenie, poczułem przypływ siły, pewności siebie...
jakby powodowało mną niezwykle mocne pragnienie, którego nie potrafiłem
określić... Uniosłem drżącą dłoń, lecz przez strój nurka nie byłem w stanie
dotknąć plastra za uchem.
Wypłynęliśmy przez otwarty właz łodzi; sprawialiśmy wrażenie bardziej
nieporadnych, niż się czuliśmy. Ruszyliśmy w stronę fontanny powietrza bijącej
pośrodku pokoju. Ściany pokoju wzdłuż wyłożone były białymi i niebieskimi
kafelkami, półkolem wokół rzeźby pośrodku stały meble. Były wykonane z plastiku,
mimo to zdawały się tak zimne i czyste, jakby wykonano je z lodu. Zerknąłem na
elektroniczny czujnik wewnątrz hełmu: woda we wnętrzu kopuły miała niemal
temperaturę krwi.
Zatrzymaliśmy się w oczekiwaniu i niemal w tej samej chwili poczułem, że ktoś
schodzi spiralnymi schodami w drugim końcu pokoju. Uniosłem głowę i przyglądałem
się powolnym, odmierzonym ruchom mężczyzny, który poruszał się tak, jakby
pomieszczenie wypełniało powietrze, a nie woda.
- Dobry wieczór - rzekł Gubernator.
Z jego uśmiechniętych ust nie wydobył się ani jeden bąbelek powietrza,
chociaż wyraźnie słyszałem jego słowa. Dopiero po chwili zrozumiałem, że musi
korzystać ze specjalne
go urządzenia nagłaśniającego, a mój kombinezon przenosi drgania wody. Nie można
było poznać po nim ostrożności, wyczuwałem ją jednak. Odebrałem także gwałtowny
dreszcz, który przemknął Mikaha, gdy Gubernator spojrzał na niego. Gubernator
nie był młody, chociaż wyglądał młodo. Ściśle przylegający do jego ciała
kombinezon podkreślał atletyczną budowę. Długie włosy wiły się wokół jego głowy
niczym wodorosty, a ich ciemny odcień znakomicie pasował do karnacji i koloru
oczu. Miał bose stopy. Spostrzegłem, że palce u rąk i nóg są nieco dłuższe niż u
normalnie zbudowanego mężczyzny i połączone cienką błoną.
Mikah wyciągnął ku niemu dłoń i przekazał na migi: Ichi-ba przesyła
pozdrowienia.
Gubernator uśmiechnął się nieco szerzej.
Pozdrowienia dla twojej Rodziny - przekazał w ten sam sposób. Skinął głową i
zbliżył się. Zaciekawiło mnie, gdzie miał ukryty balast, który pozwalał mu
poruszać się z taką swobodą. Możliwe, że było to zasługą jego kombinezonu. Za
uszami miał skrzela. Domyśliłem się, że pokoje nad nami są jednak wypełnione
powietrzem; wyczuwałem tam obecność ludzi, obserwatorów i strażników wiodących
normalny tryb życia. Jedynie Gubernator budową przypominał stworzenie
ziemnowodne.
Mikah stał obok mnie bez ruchu. Gubernator popatrzył na niego uważnie, nieco
zdumiony.
- Zostajesz?
Mikah skinął głową.
- Nie muszę ci chyba mówić, że narażasz się na niebezpieczeństwo, iż
usłyszysz za wiele. Mikah zerknął na mnie.
- Ruszaj - powiedziałem, lecz on pokręcił głową.
- Za późno - odparł, zwracając się do Gubernatora. Na migi wyjaśnił, że
chodzi o jego Rodzinę.
Gubernator obrzucił nas obu spojrzeniem, nic jednak nie powiedział.
- Siadajcie, proszę - rzekł po chwili. - Przepraszam za te niewygody.
-Wzruszył ramionami. Względy bezpieczeństwa.
Zrobiłem kilka kroków, starając się iść na tyle wolno, by nie sprawiać
jeszcze gorszego wrażenia. Zająłem miejsce na jednej z ławek. Usiłowałem
zachowywać się tak, jakby wszystko było dla mnie zupełnie normalne. Mikah usiadł
na ławce obok. Spoglądał na Gubernatora nerwowo, ale i z podziwem.
Ten musnął długimi palcami końce szerokiego szala owiniętego wokół szyi,
który w jednej chwili ożył. Domyśliłem się, że Gubernator miał bezpośrednie
połączenie z systemem komputerowym. Poza tym w szalu musiał znajdować się
czujnik wykrywacza kłamstw przystosowany do pracy w środowisku wodnym.
- A więc? - zwrócił się do mnie Gubernator, opuszczając ręce i splatając
dłonie przed sobą. - Rozumiem, że występujesz w imieniu taMingów. - W jego
głosie zabrzmiała ciekawość i niedowierzanie.
Kurczowo zacisnąłem dłonie na krawędzi ławki.
- Niezupełnie - odparłem po chwili. - W imieniu Centau-ryjskiej Służby
Bezpieczeństwa. Uniósł brwi.
- A z jakiego powodu mieliby wysyłać ciebie do nas? -spytał, akcentując słowa
„ciebie" i „nas".
- Bo jestem ich myszołapem - wyjaśniłem.
Zaśmiał się, kiedy odczytał znaczenie tego słowa.
- To brzmi dość wiarygodnie. -Przy okazji musiał sprawdzić, że nie kłamię.
-Zresztą pasuje do barokowej ksenofobii mentalności syndykatów. A jakaż to
urzędowa sprawa wymaga naszego spotkania? - W jego uśmiechu oprócz rozbawienia
odczytałem ironię.
- Sądzę, że pan już wie. Założył ręce na piersi.
- Chciałbym to jednak usłyszeć z twoich ust. Ja nie potrafię odczytywać
cudzych myśli.
A ja tak. Musiał doskonale zdawać sobie sprawę, że będzie
mu trudno cokolwiek ukryć podczas spotkania ze mną twarzą w twarz. Może miało to
oznaczać, że jego klienci są także zainteresowani negocjacjami? A może chodziło
jedynie o to, że tutaj byłoby mu znacznie łatwiej mnie zabić, gdyby nasze
rozmowy do niczego nie doprowadziły.
- Chcieliby się dowiedzieć, dlaczego próbujecie zabić Da-rica taMinga.
Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby o niczym nie wiedział. Przyszło mi na
myśl, że go zaskoczyłem. Pojąłem jednak szybko, że po prostu słuchał czegoś -
może głosu jakiejś osoby, z którą miał bezpośrednie połączenie. Wszyscy
zainteresowani tą sprawą prawdopodobnie przysłuchiwali się naszej rozmowie za
jego pośrednictwem, w bezpiecznym oddaleniu ode mnie i od siebie nawzajem.
- Proszę mi wyjaśnić, skąd przekonanie, że ktoś w ogóle pragnie śmierci pana
Darica taMinga. Zdawało mi się, że twoim zadaniem jest osłanianie pani Einear
przed zamachowcami. Czyżbyś nie był jej ochroną osobistą?
Mikah miał rację: wiedzieli o mnie wszystko. Nie domyślali się jedynie, że ja
znam prawdę.
- Owszem... ale ktoś, kto próbował wykończyć Darica, nie zdawał sobie sprawy
z jednej rzeczy: tak napraw de nie było żadnych zamachów na życie pani Einear.
Chodziło jedynie o spisek Centaurian mający na celu przejęcie całkowitej
kontroli nad nią i nad należącymi do niej akcjami ChemEnGena. Kiedy więc ludzie
z rynku próbowali dosięgnąć Darica, tak by wyglądało to na kolejny zamach na
panią Einear, wszystko wzięło w łeb. W ten sposób Centaurianie zrozumieli, że
ktoś próbuje wykorzystać stworzoną przez nich okazję.
Gubernator spuścił głowę i popatrzył na swoje stopy, chcąc ukryć fakt, że w
istocie zajęty jest wysłuchiwaniem przekazywanych mu opinii. Poczułem, że Mikah
spogląda to na mnie, to na niego, a w jego mózgu aż kipi od ciekawości,
podniecenia, strachu...
- To bardzo interesujące - odezwał się w końcu Gubernator. Zabrzmiało to
niemal jak przyznanie się, że całkowicie
zaskoczyłem wszystkich rządzących czarnym rynkiem. - Widocznie ktoś obrał
niewłaściwą drogę w labiryncie wewnętrznych rozgrywek syndykatów. Skąd jednak
Centaurianie mają pewność, że celem zamachu był Daric taMing?
Nabrałem głęboko powietrza i zdobyłem się na ten desperacki krok:
- Ja im to powiedziałem.
- Cholera... - szepnął Mikah, tak cicho, że ledwie go usłyszałem.
Gubernator pospiesznie uniósł głowę. Zerknął na Mikaha i przeniósł wzrok na
mnie. Przez chwilę jego uwaga skupiała się na czymś. Wyczułem, że napięcie
Mikaha sięga granic wytrzymałości.
- Skąd się o tym dowiedziałeś? - spytał Gubernator lodowatym tonem. Zmusiłem
się do uśmiechu.
- Jestem telepatą, w rozwiązywaniu takich zagadek jestem dobry. - Miałem
nadzieję, że blef będzie na tyle udany, iż nie zaalarmuje wykrywacza kłamstw i
nie zmusi tych, którzy mnie słuchali, do naciskania na mnie, kto mi pomógł w
dotarciu do prawdy. - Wiem, że usiłowaliście go zabić, nie wiem jedynie, z
jakiego powodu. Gliny chcą, żebym się tego dowiedział.
Zaciśnięte wargi Gubernatora wykrzywiły się w niewyraźnym uśmiechu.
- Dlaczego więc skontaktowałeś się ze mną? Wzruszyłem ramionami.
- Bo to najprostsze.
Zaśmiał się znów, z nosa wypłynęło mu kilka bąbelków powietrza.
- Chyba zdawałeś sobie sprawę, że wiesz za dużo, by czuć się tutaj
bezpiecznie. Mimo to prosiłeś o to spotkanie. Domyślam się więc, że masz coś w
zanadrzu.
Mikah spojrzał na mnie z głęboką nadzieją, że tamten ma rację. Podzielałem tę
nadzieję.
- Myślę, że mogę zaproponować wymianę informacji -
dodał Gubernator. - Ja powiem ci, dlaczego zależy nam na śmierci Darica
taMinga... a ty mi powiesz, czego chcesz.
Skinąłem głową.
Gubernator zacisnął palce na połyskujących końcach szala, przypominając sobie
chyba fakty.
- Pan Daric taMing jest od kilku lat jednym z najważniejszych odbiorców
narkotyków z czarnego rynku. Sam używa ich dużo, pośredniczy także w
transakcjach z innymi osobistościami syndykatów, z ludźmi, którzy chcieliby
zdobyć pewne specyfiki, a nie mają odpowiednich kontaktów. Udzieliliśmy mu
kredytu zaufania i zapewniliśmy przywileje, które należałoby uznać za
nadzwyczajne jak na osobę przychodzącą z tamtej strony. Pan Daric nie jest,
rzecz jasna, typowym członkiem Zgromadzenia... Przywileje zostały mu jednak
nadane tylko na tak długo, dopóki nie zawiedzie naszego zaufania ani w żaden
sposób nie będzie nam przeszkadzał w prowadzeniu interesów. Więcej,
zakładaliśmy, że będzie pamiętał o naszych interesach w trakcie głosowania w
takiej czy innej sprawie dotyczącej narkotyków...
Oto dowiedziałem się z kolejnego źródła, że Daric robił wszystko, by
uniezależnić się od swojej rodziny. Pojąłem też nagle przyczynę zamachu.
- Chodzi o głosowanie nad projektem zniesienia kontroli nad pentryptyną -
powiedziałem.
Gubernator powoli uniósł głowę, a włosy spłynęły mu na ramiona.
- To prawda...
- Gdyby ustawa o zniesieniu kontroli przeszła, stracilibyście źródło zysków.
- Pochyliłem się do przodu. - A on ją popiera. Jest gorącym zwolennikiem
Strygera i zniesienia kontroli, musi jednak zajmować takie stanowisko, bo ta
sprawa jest zbyt ważna dla jego rodziny, nie może wystąpić przeciwko niej. -
Może i Daric był szalony, ale na pewno nie do tego stopnia. - Dlatego chcecie
się go pozbyć. Zgadza się...?
- Dokładnie - odparł Gubernator nieco sztywnym tonem. Uniósł dłoń do czoła,
lecz szybko ją opuścił.
- Dlaczego nie odmówicie mu po prostu dostaw narkotyków? Musicie go zabijać?
Chcecie to zrobić dla przykładu czy może aż tak zalazł wam za skórę?
- Ani jedno, ani drugie. - Chyba poczuł ulgę, że znowu zacząłem zadawać
pytania, a nie samemu udzielać sobie na nie odpowiedzi. - Pan Daric okazał się
osobą, której nie można ufać, zwłaszcza w tych okolicznościach. Gdybyśmy po
prostu odmówili mu dostaw narkotyków, mógłby wykorzystać swe wpływy i sprawić
nam wiele kłopotu, nasyłając na nas federalne służby bezpieczeństwa. On zerwał
zawarte z nami porozumienie, a my nie możemy puścić takiej rzeczy płazem. To...
podważyłoby naszą wiarygodność.
Odchyliłem się na oparcie, chwiejąc się lekko zgodnie z ruchem wody.
Spojrzałem na fontannę, która tworzyła z banie-czek powietrza niezwykłe pejzaże
zmieniające się nieustannie, niczym strumień danych płynący poprzez zupełnie
odmienną rzeczywistość. Daric nie wiedział, że ludzie z czarnego rynku wydali na
niego wyrok. Zresztą o to chodziło. Trudno było zabić członka Zgromadzenia, tak
jakby to była mucha. Tym, że odkryłem prawdę i powiadomiłem Centaury) ską Służbę
Bezpieczeństwa, w znacznym stopniu pokrzyżowałem im szyki. I tak dopięliby
swego, bez względu na cenę, chyba że przedstawiłbym im wystarczająco mocne
argumenty przeciwko temu. Gdybym nie miał takich argumentów, zginąłbym pierwszy.
- Teraz twoja kolej - rzekł Gubernator.
Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem coś bardziej budzącego strach niż ten
uśmiech na jego twarzy.
Nie miałem pojęcia, czy moje kłopoty z oddychaniem spowodowane są jakąś
usterką stroju nurka, czy sposobem, w jaki Gubernator wbijał we mnie spojrzenie.
- Przybyłem tu, żeby zaproponować pewien układ. - Aż do ostatniej chwili nie
byłem pewien, co mam powiedzieć. Dopiero teraz pojąłem, że rozwiązanie sprawy
tkwi w mojej głowie już od chwili wyjścia z biura Einear. Nawet podczas snu
podświadomie dopracowywałem plan. Teraz chyba już
ostatnie kawałki układanki wpasowały się na miejsca. Zostało mi jedynie wyjaśnić
wszystko prosto, wyraziście, niemal tak samo jasno jak błyski ostrza noża,
którego dotyk prawie czułem na gardle. Nie miałem wyboru. Mogłem się tylko
łudzić nadzieją, że przekonam ludzi z czarnego rynku, nie mówiąc im wszystkiego,
iż oni także nie mają wyboru.
Gubernator wbijał we mnie natarczywe spojrzenie. Jego ciało także delikatnie
poruszało się na boki zgodnie z pływa-mi wody.
- Słucham - rzekł.
- Centaurianie pragną zachować Darica przy życiu... -Próbowałem ułożyć
wszystko w głowie. Argentynę też tego chciała. Pomyślałem, że to, co ja myślę,
nie ma w tym momencie żadnego znaczenia. Biznes to biznes, jak powiedział
Braedee.
- Tym gorzej dla nich - mruknął Gubernator. - My nigdy nie łamiemy raz danego
słowa.
- Ale głosowanie w sprawie zniesienia kontroli jeszcze się nie odbyło. Skinął
głową.
- Lecz według naszych ocen ustawa zostanie przegłosowana, bez względu na
nasze wysiłki. Wizytator Stryger ma znacznie większe wpływy niż my.
- On także jest marionetką w rękach syndykatów - rzekłem. - To dzięki nim
zyskał tak silną pozycję. Ale jemu zależy wyłącznie na miejscu w Radzie
Bezpieczeństwa, do którego kandyduje także pani Einear, i zdobędzie je z
pewnością, jeśli zniesienie kontroli zostanie przegłosowane. Wtedy przestanie
być marionetką i na dobre zacznie odgrywać rolę Boga.
Gubernator zmarszczył brwi i uciekł spojrzeniem w bok, wsłuchując się
ponownie w głosy tych, którzy nas słuchali.
~ To bardzo interesujące, ale wykracza poza zakres naszych zainteresowań.
- Chyba nie... - urwałem nagle. Przełknąłem ślinę i spróbowałem inaczej: -
Nie spodoba się wam sposób sprawowania przez niego rządów. On dąży do zniesienia
kontroli i zdo-
bycia władzy tylko po to, żeby zniszczyć takich ludzi jak wy czy ja. Obecnie
służby federalne prawie się warni nie interesują. Lecz jeśli Stryger zasiądzie w
Radzie, to czy nie zdobędzie takiego samego wpływu na niejaki obecnie wywiera na
zwykłych obywateli? Nawet szefCentauryjskiej Służby Bezpieczeństwa uważa, że
jego zamierzenia znacznie wykraczają ponad to, o czym wszyscy wiedzą.
Gubernator zmarszczył brwi. Kontynuowałem, czując, że rozbudziłem jego
wątpliwości:
- Sądzę, że istnieje jeszcze możliwość powstrzymania Strygera i
niedopuszczenia do zniesienia kontroli, szansa ukazania Strygera w takim
świetle, że wpłynie to na zmianę wyniku głosowania. - Zauważyłem, że w jego
oczach rozbłysły iskierki zaciekawienia. - Ale Daric musi pozostać przy życiu,
inaczej ten plan nie będzie mógł się powieść.
- „Nie będzie mógł się powieść"? - powtórzył Gubernator. - Nie, że się nie
powiedzie, tylko że „nie będzie mógł"? Przytaknąłem ruchem głowy.
- Z jakiego powodu uważasz, że tak łatwo można będzie zmienić opinię o
Strygerze? Zwłaszcza że zgodnie z twymi własnymi słowami on jest tylko
marionetką.
Zacisnąłem pięści.
- Bo jest tylko człowiekiem. Gubernator spuścił wzrok.
- Wyjaśnij to. Pokręciłem głową.
- Nie mogę... Nie wszystko nawet dla mnie jest jeszcze do końca jasne. Ale
Dane pełni rolę łącznika między Centau-rianami a Strygerem. Ma więc do odegrania
bardzo ważną rolę, w przeciwnym razie nic z tego nie wyjdzie.
- Centaur jest w to zaangażowany? - zapytał, spoglądając mi w twarz. - Nie
rozumiem. Przecież zniesienie kontroli zapewniłoby im dodatkowe, niebagatelne
źródło zysków.
- Ale śmierć Darica oznacza dla nich znacznie większą stratę: mogliby utracić
miejsce w Zgromadzeniu na rzecz jakiegoś innego syndykatu. Ponadto taMingowie
straciliby
członka rady nadzorczej. Pan Charon o wiele bardziej pragnie zachować syna przy
życiu, niż uzyskać dodatkowe dochody. - Przyszło mi na myśl, że to ostatnie nie
pokrywałoby się z prawdą, gdyby Charon dowiedział się wszystkiego o Daricu.
Gubernator milczał przez jakiś czas, wpatrując się w fontannę - pewnie nawet
jej nie dostrzegał. Wyraz jego twarzy ulegał zmianie na skutek odbieranych przez
niego zapewne
kilku naraz opinii.
- Nie... - odezwał się w końcu, obracając ku nam. - Jeśli nie przedstawisz
nam bardziej konkretnych propozycji, to za mało, by cofnąć rozkaz uciszenia
Darica taMinga.
Kurczowo zaciskałem palce na krawędzi ławki, nie chcąc dać po sobie poznać
desperacji. Gdybym powiedział mu wszystko, zapewne pomyślałby, że zwariowałem.
Nie byłem nawet pewien, czy nie miałby racji. Uzmysłowiłem sobie, że
Centaurianie nie mogą nic zaoferować ludziom z czarnego rynku w zamian za życie
Darica taMinga. Daric nie miał też dokąd uciec, nie pomogłoby mu nawet
wyzerowanie.
Istniała jednak szansa, że gdyby pozostawili go przy życiu, osiągnęliby swoje
cele, a ja miałbym to, do czego dążyłem:
Strygera. Gdybym zdobył się na odwagę...
- Proszę posłuchać - rzekłem. - Czy nie możecie wstrzymać się do czasu
głosowania? Czy nie warto zaczekać tych kilka dni? Jeśli Daric wypełni swą rolę
i zniesienie kontroli nie zostanie przegłosowane, zmazę tym samym winę wobec was
i być może wówczas nie będziecie musieli go zabijać... Ponadto zlikwidowanie go
w taki sposób, aby nikt was nie ścigał, będzie dość trudne. Jeśli natomiast
Daric zginie przed głosowaniem, wtedy nie będzie żadnych szans na utrzymanie
kontroli, co będzie dla was równoznaczne ze stratami. Cóż znaczy zatem kilka
dni...?
Gubernator stał niemal bez ruchu; czułem, że za pośrednictwem jego oczu
obserwuje mnie wielu ludzi.
- Ajeśli mimo wszystko zniesienie kontroli zostanie przegłosowane. ..? -
zapytał w końcu.
-'Wtedy będziecie mogli... uciszyć go. - Pochyliłem się
do przodu. Usiłowałem panować nad sobą, nie chciałem w takiej chwili wyglądać
jak głupiec.
- Zrobimy to - rzekł. - Z całą pewnością. Możesz mu przekazać, że ja tak
powiedziałem. - Zawahał się. - Jeśli chodzi o ścisłość, bieg wydarzeń może nas
zmusić nawet do tego, że bliżej zainteresujemy się dobrym zdrowiem wizytatora
Strygera...
Poczułem szum w uszach. Udało mi się jednak zachować spokój.
- To znaczy, że się dogadaliśmy. - Nie musiałem go o to pytać, miałem już
pewność. Głosy przekrzykujące się w jego głowie w końcu osiągnęły jednomyślność.
Zrobiłem kilka kroków i wyciągnąłem rękę w rękawicy.
Trącił ją lekko; poczułem jakby muśnięcie skrzydeł.
- Zgoda.
Mikah stanął przy mnie. Gubernator popatrzył na niego.
Pozdrowienia dla Ichiby - przekazał. - Powiedz mu, że ma bardzo dobrego
człowieka. Wysoko cenię sobie lojalność wobec przyjaciela.
Mikah skinął głową, nie mogąc się zdobyć na najlżejszy choćby uśmiech.
Gubernator spojrzał na mnie.
- Cieszę się z naszego spotkania. Było pouczające. Cieszę się także, że udało
nam się znaleźć wspólny język. Mam nadzieję, że twój plan się powiedzie. W
przeciwnym razie wszystkie zainteresowane strony miałyby poważne kłopoty... -
Opuścił wzrok, lecz szybko uniósł spojrzenie. - Jeśli wszystko się powiedzie,
być może zgodzisz się kiedyś pracować dla mnie.
O ile przeżyję.
- Rozważę tę propozycję - odparłem. Uśmiechnął się.
- Liczę więc na to, że zobaczę was obu. Dobranoc, panowie. - Odwrócił się i
ruszył schodami w górę, zatrzymując się na każdym stopniu. Kiedy zniknął nam z
oczu, w pokoju znów pojawiła się łódź.
Wpłynęliśmy do kabiny i po chwili łódź przebyła podwodną bramę. Mikah
westchnął - z ulgą, a może z żalem - spoglądając w tył. Po chwili obrócił się ku
mnie.
- Masz więcej zimnej krwi niż zdrowego rozsądku, bracie. Mimo to ci się
udało.
- Owszem.
- Nie wyglądasz jednak na zadowolonego.
- Bo nie jestem. - Zamknąłem oczy.
- Dlatego że jak ustawa przejdzie, ty też znajdziesz się na ich liście? - W
jego głosie zabrzmiała troska. Myślał o tym, że gdyby do tego doszło, nie będzie
miał najmniejszej możliwości przyjścia mi z pomocą.
Skrzywiłem się.
- Mam teraz inne zmartwienia - mruknąłem. Pokręcił głową i obejrzał się na
znikającą za nami w mrocznej toni prywatną kopułę Gubernatora.
- Zauważyłeś? Powiedział, że chce zobaczyć nas obu. -W jego głosie zabrzmiała
duma. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Tak, czuję się zaszczycony. - Otworzyłem jedno oko i spojrzałem na Mikaha.
- Jestem również wzruszony, że po wyjściu nie był zmuszony włączyć wysokiego
napięcia w tym podwodnym pokoiku.
28
Przed drzwiami „Czyśćca" natknąłem się na bramkarza, który wychodził właśnie
do domu po skończeniu pracy. Wykonał niewyraźny ruch ręką, który równie dobrze
mógł znaczyć: „Życzę ci miłego dnia", jak i „Mam cię w dupie", chociaż na dobrą
sprawę nie znaczył chyba nic.
Wszedłem do środka i wziąłem po drodze trochę resztek zostawionych na
stoliku. Nie byłem głodny, cokolwiek ugryzłem, smakowało jak śmieci. Mimo
wszystko pożywiłem się trochę, nie pamiętałem, kiedy ostatni raz jadłem. W sali
nie było nikogo. Argentynę i odtwórcy jej symbu stali zbici w gromadkę w głębi
sceny. Rozbrzmiewały jeszcze fragmenty utworów, które szybko cichły lub
przechodziły w inną melodię. Ruszyłem przez parkiet taneczny.
Wdrapałem się na scenę. Poczułem onieśmielenie, kiedy mnie dostrzegli, sześć
głów obróciło się w moją stronę. Klub był już zamknięty, nie spodziewali się
nikogo obcego; odpoczywali po trudach przedstawienia. Niektórzy byli do połowy
rozebrani, w swoim gronie nie czuli jednak skrępowania. • Speszyłem ich jedynie
tym, że wszedłem, kiedy łączyła ich jeszcze więź psychiczna. Nie byli już, co
prawda, całkowicie zespoleni symbem, ale nie stanowili jeszcze do końca
wyodrębnionych jednostek.
Zatrzymałem się.
- Przepraszam - rzekłem. - Przyjdę kiedy indziej.
- Zaczekaj chwilę-powiedziała Argentynę. Odwróciłem się. Usłyszałem jej kroki
na scenie, po chwili złapała mnie za rękę i obróciła twarzą do siebie.
Oczy miała jeszcze nieco szkliste, ale chęć poznania prawdy bardzo szybko
rozwiała mgłę zaćmiewającą jej myśli.
- Dokąd poszedłeś z tym swoim przyjacielem z czarnego rynku?
Spojrzałem na jej palce zaciśnięte wokół mojej ręki.
- Żeby uzyskać odroczenie egzekucji Darica. Ścisnęła mnie mocniej, zaraz
jednak rozluźniła uchwyt i opuściła rękę.
- Naprawdę? - spytała cicho, jakby lękała się mówić. Skinąłem głową.
- Na jakiś czas.
- To znaczy? - Zmarszczyła brwi.
- Jeśli Daric pomoże mi doprowadzić do klęski Strygera, to być może ludzie z
czarnego rynku zapomną o wyroku. Chcą jego śmierci, dlatego że pomaga Strygerowi
przepchnąć ustawę o zniesieniu kontroli. Jeśli poniosą z tego powodu straty,
wtedy jego obarczą winą.
Pokręciła głową z niedowierzaniem.
- Ludzie z rynku chcą doprowadzić do klęski Strygera?
- Nie. Ja chcę.
~ Ty...? - Zamrugała i zaśmiała się sztucznie.
Skinąłem głową.
- Trudno w to uwierzyć. - Machnęła ręką w moją stronę. - To zbyt
surrealistyczne... - Zaczęła się odwracać.
- Argentynę, zaczekaj. Potrzebuję twojej pomocy. - Musiałem wykorzystać
okazję, by zadać kilka pytań, których nie miałem sposobności zadać wcześniej. -
Pomóż mi!
Odwróciła się.
- Ja? - Coraz bardziej traciła poczucie realności. - W jaki
sposób?
- Chodzi o symb. Obiecałaś, że pokażesz mi, jak to działa.
- Tylko dla żartów. - Pokręciła głową. - Nie miałam za-
miaru wchodzić w to na seńo. Przecież sam mi mówiłeś, że nie chcesz żadnych
kłopotów.
- Żeby uratować Dańca... ?
Urwała i szybko odwróciła głowę.
- Jeśli chcesz wykorzystać symb, potrzebna jest zgoda całego zespołu. -
Odeszła i zaczęła cichą rozmowę z wykonawcami; dobiegały stamtąd ciche dźwięki
muzyki. Stałem, próbując zebrać myśli na tyle, bym mógł im wszystko wyjaśnić.
Po minucie Argentynę znów podeszła do mnie.
- Powiedzieli, że najpierw chcą znać całą sprawę. Ja także.
- Tak myślałem - odparłem.
- A więc chodź. - Skinęła głową.
Poszedłem za nią przez scenę, a następnie korytarzem aż do przytulnego
saloniku. Nie pasujące do siebie meble, które wyglądały tak, jakby zbierano je
po śmietnikach, kontrastowały ze ścianami pokrytymi wykładziną dźwiękochłonną.
Wszędzie poprzypinane były zdjęcia znanych wykonawców, natomiast na stołach
leżały rozrzucone niczym dziecięce zabawki dawne instrumenty muzyczne - takie,
których nie sposób było zespolić z ciałem ludzkim. Wszystko to jednak tworzyło
ciepłą, swobodną atmosferę, jakże odmienną od tego, co prezentowała sala klubu.
Odtwórcy otoczyli mnie kołem; jedni stali, inni usiedli, jeszcze inni
położyli się na zakurzonym dywanie, zachowywali jednak łączącą ich więź: dłonie
dotykały włosów, łokci, obejmowali się. Spoglądali na mnie coraz bardziej
przytomnym wrokiem. Wyczuwałem, że koncentrują się na odpowiednich ośrodkach
recepcyjnych w swoich mózgach, wychodząc z instynktownego, niemal
.automatycznego, wzmocnionego cyberelektroniką trybu działania kreatywnego.
Nigdy dotąd nie odbierałem podobnych wrażeń. Większość ludzi stosowała
wzmacniacze funkcji logicznych i dodatkowe obwody decyzyjne, natomiast rzadko
kto zwiększał zdolności twórcze.
- Jaktwojaręka?-zapytałAspen. Spojrzałem na swą dłoń.
- Jeszcze z niej korzystam.
Argentynę usiadła na kanapie obok Kiroku, flecistki.
- Dobra, chłopaczku - rzekła - mów, co masz do powiedzenia.
Spuściłem głowę; czułem, że wszyscy wpatrują się we mnie z uwagą, jakby mieli
oceniać mój występ.
- Wiecie chyba wszyscy, że zostałem wynajęty przez Cen-taurian do osobistej
ochrony pani Einear. Znacie pewnie także wizytatora Strygera. Mam zamiar
opowiedzieć wam teraz wszystko, co o nim wiem.
Przedstawiłem im tego gada, odarłszy go przedtem z pięknej skorupy.
Powiedziałem, jaki jest jego stosunek do psio-nów i do czego ma zamiar
wykorzystać zniesienie kontroli nad dystrybucją pentryptyny; czym ma zamiar się
zająć po zdobyciu miejsca w Radzie Bezpieczeństwa i jakim sposobem popierające
go syndykaty będą mogły zyskać na tym więcej, niż się spodziewają.
- Przypuszczam, że wiecie także co nieco o pani Einear. -Zerknąłem na
Argentynę. - Ona również kandyduje do miejsca w Radzie. Pragnie w niej zasiąść.
Nie ma jednak tak silnego poparcia jak Stryger... On zaś robi wszystko, by
wygrać z nią we współzawodnictwie. Wykorzystał nawet mnie. Wszystko wskazuje na
to, że zwycięży, a wtedy wszystkie władze Federacji będą traktowały odmieńców
jeszcze gorzej niż dotychczas... Ja jestem odmieńcem, więc sprawa ta dotyczy
mnie osobiście. Może to dla was nie jest aż tak ważne, może. to was nie
obchodzi...
- Hej, nikt tego przecież nie powiedział - mruknął Nocnik.
- Jak zamierzasz powstrzymać Strygera, skoro nawet pani Einear nie może sobie
z nim poradzić? - zapytał Aspen. -
Chcesz go zabić?
- Pewnie myśli, że nasze przedstawienia są aż tak kiepskie, że wykończą
Strygera - wtrącił ktoś inny.
Rozległy się śmiechy, zabrzmiała muzyka z syntezatora.
- To jeszcze nie wszystko - odezwałem się, gdy zapadła cisza. Znowu zerknąłem
na Argentynę i napotkałem jej spo-
jrzenie. - On nie tylko nienawidzi odmieńców. Lubuje się w zadawaniu im bólu.
Pamiętacie tę dziewczynę, którą przyprowadził tu Dane... ?
- To była robota Strygera? - spytał Aspen, zdumiony.
- Ona też była psionem? - wtrąciła Kiroku. Skinąłem głową.
- Dane pełni rolę łącznika między Centaurianami a Stry-gerem, jest też jego
dostawcą, sprowadza mu ofiary...
- Cholera... - mruknął ktoś.
- ...Zboczeniec?
- Daric... ? To znaczy, że...
- A co to wszystko ma wspólnego z nami? - zapytała Ra-ya, flecistka podobnie
jak Kiroku.
- Właśnie do tego zmierzam. - Potarłem dłonią szyję, gdyż coś mnie kłuło.
Raya wzruszyła ramionami.
- Skoro jest zboczeńcem, dlaczego tego nie rozgłosisz? Pokręciłem głową.
- To nie wystarczy. Członków Zgromadzenia nie tak łatwo poruszyć. Muszą
zobaczyć, co to znaczy. Chcę, żeby całe to pieprzone Zgromadzenie poczuło się
jak ofiary Strygera, w przeciwnym razie niczego nie zdołam osiągnąć. -
Zacisnąłem dłonie w pięści, sięgając jednocześnie do umysłów ludzi.
Rozbrzmiały ciche przekleństwa, wyrazy niedowierzania, nieskładne wymiany
zdań. Odtwórcy chwytali się za ręce, dotykali głów - zacieśniali łączącą ich
więź.
- Do cholery! - zaczęła Argentynę, lecz urwała nagle. -W porządku - podjęła
po chwili - możesz sprawić, że wszyscy poczują ból. A co to ma wspólnego z
naszym symbem? Nie jesteśmy ci do niczego potrzebni, przecież potrafisz
przekazać swe myśli wszystkim członkom Zgromadzenia naraz.
- Nie... - pokręciłem głową - nie o to chodzi. Gdybym zjawił się między nimi
i sprawił, żeby się aż porzygali, to by mnie po prostu usmażyli; potwierdziłbym
tym tylko, że Stry-ger miał całkowitą rację co do psionów. Raz już próbował mnie
wykorzystać przeciwko pani Einear. - Zmarszczyłem
brwi. - Muszę mieć nagranie, dowód na to, czym on się zajmuje. .. jak się to
odczuwa. - Znów spojrzałem na Argentynę.
- Sama powiedziałaś, że mógłbym przekazać ludziom wrażenie czynnego udziału w
twoim symbie, prawda? Czy mógłbym to nagrać i zrobić z tego przedstawienie?
Argentynę pochyliła się do przodu, zaciskając dłonie.
- O Boże... chcesz doprowadzić do tego, żeby Stryger torturował Darica?
- Darica...? - spytałem. Wyczułem, że spięła się, kiedy zrozumiała, iż
powiedziała za dużo. - Daric nie jest psionem.
- Starałem się sprawiać wrażenie zdumionego. Czułem, jak to zdziwienie wsącza
się w umysły otaczających mnie osób. Argentynę odchyliła się z powrotem na
oparcie kanapy.
(Jeśli nadal obchodzi cię choć trochę jego los, to lepiej postaraj się
uwierzyć moim słowom.) Syknęła, unosząc dłonie do czoła. Spojrzała na mnie
wzrokiem pełnym ulgi i wdzięczności.
- Oczywiście, że nie jest... - mruknęła. - To co chcesz? Mamy nagrać doznania
odmieńca katowanego przez Strygera? O to ci chodzi?
- Tak - odparłem. - Dokładnie o to.
- O Boże! Chyba naprawdę przewróciło ci się w głowie! Masz zamiar ściągnąć
jakiegoś biedaka z ulicy, który za marny grosz zgodzi się odegrać rolę ofiary
sadysty?
- Nie. - Pokręciłem głową. Czułem, że się czerwienię. -Mam już kogoś do tej
roli. Wpatrywała się we mnie.
- Kogo?
- Siebie.
Patrzyła na mnie, jakby spodziewała się, że zaraz wybuchnę śmiechem, jak
gdyby to był tylko głupi żart.
- O Boże... -jęknęła w końcu. - Naprawdę masz zamiar
to zrobić?
- A ty naprawdę myślałaś, że mógłbym wykorzystać kogoś innego do swojej
rozgrywki ze Strygerem? Nie jestem taki jak Daric. - Usiadłem obok niej na
kanapie i wytarłem spo-
cone dłonie o nogawki spodni. Cisza, która nagle zapadła, przytłaczała mnie.
- Powiedziałeś przecież... że potrzebny ci jest do tego Da-ric. Więc po co ci
on? - zapytała Argentynę. Spojrzałem na nią.
- On musi mnie podstawić. Stryger nie jest taki głupi. Nie mogę po prostu
pójść do niego i powiedzieć: „Powyżywaj się teraz na mnie, dobra?" To musi
wyglądać zupełnie normalnie. Jeśli Daric zaproponuje mu mnie na kolejną ofiarę,
wtedy Stryger na to pójdzie.
- Przecież pracujesz dla taMingów, dla Centaurian. Uratowałeś kilkoro z nich
- wtrąciła Argentynę. Jej myśli trzepotały się bezradnie niczym ptak uwięziony w
klatce.
- Już nie. Stryger wie o tym. Daric prawdopodobnie powiadomił go o tym, że
zostałem wyrzucony przez Charona. Uwiodłem panią Lazuli. Dla taMingów jestem
pieprzonym odmieńcem-gwałcicielem. -Jakbym słuchał obcego człowieka. - Nie mam
już przyjaciół w tym świecie... Żadnej ochrony... - Mimo woli uniosłem dłoń do
ust, lecz szybko opuściłem rękę. Zmusiłem się, żeby nie liczyć kamieni
szlachetnych na bluzce Argentynę. - Stryger nienawidzi mnie - mówił dalej obcy
człowiek chłodnym tonem. - Tak samo jak ja nienawidzę jego. Układ jest idealny.
- To czyste szaleństwo! - Argentynę podniosła się i odwróciła tyłem do mnie.
Przeszła w drugi koniec pokoju. Po chwili obróciła się i założyła ręce na
piersiach. - A jeśli on cię zabije?
- Nie jestem głupi. Zabezpieczę się odpowiednio, nie mam zamiaru dać się
załatwić. Chcę tylko, żeby wszyscy w Zgromadzeniu odebrali ten zapis jak
porządny kop w jaja. Nikt z nich jeszcze nigdy chyba naprawdę nie odczuwał bólu.
Niewiele będzie trzeba, żeby ich przerazić. - Zacisnąłem mocno wargi; nie mogłem
dłużej usiedzieć na miejscu. - Czy mogę zatem liczyć na waszą pomoc?
Nikt się nie odezwał... nikt nie powiedział: nie, odwracali jednak wzrok,
jakby nie mieli odwagi spojrzeć mi w oczy.
- Czego dokładnie od nas oczekujesz? - zapytała w końcu Argentynę.
- Żebyście mnie nauczyli, jak wykorzystać obwody sym-bu, aby zrobić to
nagranie. Chcę tylko pożyczyć wasz sprzęt na jeden wieczór. Nic więcej.
- Będzie ci potrzebne gniazdko bezpośredniej łączności. Skinąłem głową.
- Wiem. - Nie mogłem skorzystać z tajnego przejścia Snajpera, gdyż nie
potrafiłbym wówczas dokonać nagrania.
- Aspen... - Argentynę machnęła ręką w jego stronę. Aspen skinął głową,
podniósł się i wyszedł z pokoju po swoje narzędzia. Argentynę ponownie spojrzała
na mnie.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że może z tego nic nie wyjść. Mówiłam ci, że
zdolny byłbyś sprawić, aby ludzie to przeżywali... Ale nikt tego do tej poty nie
próbował. - Wzruszyła ramionami. Po części naprawdę się obawiała, że nic z tego
nie wyjdzie, po części lękała się, iż osiągnę swój cel.
Nie odzywałem się, byłem chyba jeszcze bardziej przerażony niż ona. Moje
palce wędrowały po kanapie. W szparze między siedzeniem a oparciem namacałem coś
twardego i wyciągnąłem to. Był to prostokątny kawałek zardzewiałego metalu o
ząbkowanej krawędzi. Obracałem przedmiot w palcach, wpatrując się w niego.
- Czy wiesz cokolwiek o funkcjach symbu? - spytała Argentynę,
zniecierpliwiona.
Uniosłem wzrok i pokręciłem głową.
Usiadła z powrotem i oparła się o ramię Kiroku, jakby miała pod głową
poduszkę.
- Jesteśmy wszyscy dość silnie scyberowani. Jeśli się nie mylę, tobie to
niepotrzebne, sam z siebie umiesz nawiązać bezpośredni kontakt z naszymi
umysłami... Działamy w ten sposób, że każdy wykonawca ma własny repertuar,
zapisane w pamięci utwory, a także nowe, tworzone na bieżąco kompozycje. Każdy
działa na własną rękę, starając się~wydobyć ze swego systemu jak najwięcej.
Każdy ma swoje ulubione frazy, osobiste, niepowtarzalne. Ale z pomocą urządzeń
sym-
bu możemy je układać w większą całość, a głównym celem udoskonaleń
cybernetycznych jest przyspieszanie naszych reakcji, byśmy mogli dostosowywać
improwizacje do zmian całości, byśmy nadążali za tymi zmianami, osiągając stan
zespolenia. - Kiroku spojrzała na nią, uśmiechnęła się i pocałowała j ą w ramię.
- Czasami układamy słowa i muzykę do wspólnego tematu, dopasowujemy się jak
ogniwa łańcucha. - Uniosła ręce i splotła palce. - Kiedy indziej zaś każdy
podejmuje odrębny temat i pozwalamy się zgrywać. - Rozplotła palce. - Wszystko
jednak wypływa ze wspólnego serca i wszystko musi się połączyć w jedno, w finale
zlać się w całość. Kiedy osiągamy harmonię, to tak jakbyśmy tworzyli kosmos,
rozumiesz? Jakbyśmy odtwarzali zapadanie się i rozszerzanie wszechświata,
naśladowali zmagania sił dośrodkowych i odśrodkowych, ruch planet i gwiazd... -
Zakreślała rękoma koła. Miałem wrażenie, że znajduje siew innym świecie, że
zapomniała już, komu i po co to wszystko tłumaczy, że szuka sposobów wyjaśnienia
czegoś, co stanowi w istocie niewytłumaczalną esencję jej życia. Wykonawcy
uważnie słuchali jej słów, ich umysły zagłębiały się w wizjach, jakby po raz
kolejny doświadczali objawienia.
- To tak jak zjednoczenie - mruknąłem.
- Co takiego? - spytała Argentynę, przypominając sobie o mojej obecności.
- Nie, nic. - Spuściłem głowę, nadal obracając w palcach kawałek metalu.
- Masz na myśli seks? - zapytała Kiroku i zachichotała. Pokręciłem głową,
nadal nie podnosząc wzroku.
- To jest możliwe tylko pomiędzy psionami, zresztą zdarza się dość rzadko.
Chodzi o całkowite otwarcie umysłu przed kimś innym aż do tego stopnia, jakby
się było jedną osobą w dwóch ciałach. - Pomyślałem o Jule; o tym, jak nasze
umysły podchwytywały wspólny płomień o nieokreślonych kolorach, rozpalając się
coraz bardziej... jak przez krótką chwilę odczuwałem, że czas zatrzymuje się w
miejscu, a pu
stka w mojej duszy zapełnia się odpowiedziami na wszystkie pytania, które mnie
kiedykolwiek nurtowały, zadowoleniem, zrozumieniem, miłością...
- Mnie się zdaje, że to jakby seks - rzekła Argentynę, uśmiechając się
dziwnie.
Uniosłem głowę. Chciałem powiedzieć coś, ale rozmyśliłem się.
- Mam wrażenie, że większość ludzi oglądających wasze przedstawienia nie
chwyta nawet połowy tego, co się naprawdę dzieje. Musieliby sami być
scyberowani, żeby móc dotrzymywać wam kroku.
Argentynę wzruszyła ramionami i skinęła głową.
- To prawda. Właśnie dlatego tamtego wieczoru w klubie tak ci zazdrościłam...
Ludzie czerpią z symbu tyle, ile mogą, a jeśli przy tym się dobrze bawią, to
chyba niczego więcej im nie trzeba. Zresztą w finale cała publiczność przestaje
się dla nas liczyć.
- A efekty wizualne, te wszystkie obrazy holograficzne, którymi zapełniacie
scenę? Skąd one się biorą?
- To zasługa Argentynę - odparł Jax. - Ona jest duszą zespołu i
urzeczywistnia swoje wizje, nadaje im kształt.
- Zamknij się! - rzekła Argentynę, odwracając głowę. Zaskoczyło mnie to, że
poczuła się zirytowana. Bała się, że zostanie sama na placu boju, odcięta,
odizolowana od reszty grupy; że zły los dosięgnie tylko jej, że mimo wszystko
ona może najbardziej ucierpieć.
- Każdy stara się zawrzeć to, co ma do powiedzenia. Ja tylko nadaję tym
wizjom kształt ostateczny, dobieram kolory, mieszam efekty optyczne. Ale
fragmenty marzeń pochodzą od każdego z nas.
Uświadomiłem sobie, że mówiła prawdę. Bez względu na stopień scyberowania nie
mogliby osiągnąć takich efektów, gdyby ludzka część ich umysłów, to ludzkie ego
broniło się przed tego typu współdziałaniem. Ciekaw byłem, czy osiągali tak
znakomite rezultaty dzięki odpowiednim układom cybernetycznym, czy też
właściwemu doborowi osobowości, które
zapewniały im realizację pierwszego, najtrudniejszego etapu aktu tworzenia.
Zastanawiałem się, jak długo utrzyma się ten zespół; jak długo tak róźniące się
charakterami osoby będą w stanie ze sobą współdziałać.
Aspen przyniósł walizeczkę z narzędziami i usiadł obok mnie.
- Pochyl się.
Mimo woli napiąłem mięśnie, gdy próbował sięgnąć do mojego karku.
- Odpręż się - dodał, przyklejając mi plaster ze środkiem uśmierzającym ból.
- Niczego nie poczujesz.
Nie tego się najbardziej obawiałem, nie powiedziałem jednak nic, tylko niżej
pochyliłem głowę. Rzeczywiście, nie czułem nic aż do chwili, kiedy przeszył mnie
delikatny dreszcz i poczułem coś w rodzaju cichego dzwonienia pod czaszką.
Przekłuwanie ucha było znacznie bardziej bolesne.
- Czujesz kontakt? - zapytał Aspen. Skinąłem głową.
- Świetnie. To znaczy, że jednak żyjesz. - Wręczył mi lusterko. - Witamy
pośród nas. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Odgarnąłem włosy i zmusiłem się, żeby popatrzeć. Musnąłem palcami warstwę
syntetycznej skóry na karku. Nic więcej nie było widać. Przyjrzałem się swemu
odbiciu, a zwłaszcza normalnym okrągłym źrenicom moich oczu. Tak, byłem jednym z
nich.
- Wypróbuj, czy działa -rzekł uśmiechnięty nadal Aspen. Widocznie zapomniał
już, do czego chciałem wykorzystać gniazdko i na jakie kłopoty gotów byłem się
narazić. A może po prostu dla niego nie było to aż tak ważne.
Przebiegłem wzrokiem twarze obecnych osób i zrozumiałem, że wszyscy czekają,
by cokolwiek poczuć... Pokręciłem głową.
- Nie chcę teraz niczego próbować. - Opuściłem oczy. — Powiedzcie mi tylko,
co mam zrobić, by osiągnąć cel, o którym wam mówiłem; jak utrwalić wszystkie
moje wrażenia i jak później przelać to do umysłów członków Zgromadzenia.
- Tego nie umiemy ci powiedzieć - odparła Argentynę, nieco zniecierpliwiona.
- Mówiłam ci już, nigdy czegoś takiego nie próbowaliśmy. Może postaraj się
nawiązać kontakt, byśmy sprawdzili, czy gniazdko działa. Poza tym obwody symbu
przystosowane są do odbierania obrazu i dźwięku, czasami także zapachu. Nigdy
jednak nie próbowaliśmy kodować czegoś takiego jak doznania cielesne. Nawet nie
wiem, czy w ogóle istnieje możliwość rejestracji czegoś tak
nieprzewidywalnego. .. jak ból. - Wymówiła to prawie jak przekleństwo. W głębi
ducha zresztą uważała, że sposób, w jaki chcę wykorzystać jej sprzęt, graniczy
niemal z profanacją. - Kto wie, czy nie będziemy zmuszeni do próby bezpośredniej
rejestracji impulsów nerwowych.
Pokiwałem głową. "
- To co mam robić? - spytałem, podnosząc się z kanapy.
- Zostań na miejscu. Usiadłem z powrotem.
- Nawiąż przez to gniazdko bezpośredni kontakt i spróbuj wsłuchać się w
muzykę.
Zrobiłem to: nagle moją głowę wypełnił straszliwy jazgot i huk, jakbym
pobudził do życia jakieś oszalałe, nieziemskie moce.
- Jezu...! -jęknąłem, zakryłem uszy dłońmi, by odizolować się od wzmożonego
ruchu na autostradach łączących mnie z umysłami siedzących dokoła ludzi, którzy
wpatrywali się we mnie rozszerzonymi oczyma. Powoli nieznośny szum słabł, kiedy
mój umysł z niezwykłym uporem, bit po bicie, dostrajał się do przekazu.
Zamrugałem, powoli przez szum zacząłem wyczuwać obecność wykonawców, dostrzegłem
ulgę na ich twarzach.
- Odczytuję ciebie... i ciebie... - Wskazywałem ich po kolei, w miarę jak ze
strumienia surowych danych wyłaniały się dźwięki poszczególnych instrumentów.
Widocznie na podstawie błysków w moich oczach wykonawcy pojmowali, iż zaczynam
wyodrębniać kolejne kanały łączności.
- A gdzie ty jesteś? - Spojrzałem na Argentynę, jedyną, której kanału nie
byłem w stanie odnaleźć.
- Ty jesteś na moim miejscu. Odgrywasz moją rolę: ducha symbu. Ja tylko
nasłuchuję, tym razem odczytując ciebie. Będziesz musiał odgrywać właśnie tę
rolę, jeśli chcesz zrealizować swój plan. Zostaniesz podłączony do mojej
konsoli.
- Mamy utrzymywać bezpośredni kontakt?
- Niezupełnie. Jakbyśmy mieli połączenie telefoniczne, nie mogę odbierać
twoich uczuć.
Skinąłem głową, chociaż niezbyt to wszystko rozumiałem. Musiałem jej zaufać,
nie miałem wyboru.
- Jak to odbierasz? - ciekawa była wrażeń psiona.
- Jakby szczury urządzały wyścigi w nogawkach moich spodni. Jak, do cholery,
ty to wytrzymujesz?
- Przyzwyczaiłam się. - Wzruszyła ramionami. - W każdym razie staram się nie
zwracać na to uwagi... - Odwróciła głowę, jakby chciała odegnać z oczu jakieś
dane elektronicznego wyświetlacza jej przystawki. Po chwili znów spojrzała mi w
twarz. Powoli położyła dłoń na czole. - Pamiętasz, kiedy mówiłam ci, że odczuwa
się to tak, jakbyś był z jedwabiu?
Skinąłem głową, tyle przynajmniej rozumiejąc.
- I co dalej?
- Połącz się z konsolą. Wyślij do wszystkich polecenia, każ im wzmocnić rytm,
zmienić frazę... coś prostego.
Tyle chyba potrafiłem zrobić. Nieporadnie zebrałem swoje myśli w jeden
ładunek i wysłałem go dość wyraźnymi kanałami w stronę oczekującego z
niecierpliwością szumu, tego widma danych cyfrowych, które nie wiadomo skąd
tkwiło przed mymi oczyma. System komputerowy symbu rozpoznawał tylko wąski
zakres poleceń i wąski zakres częstotliwości. Był całkowicie ślepy na całą
resztę. Miałem wrażenie, że porozumiewam się z kimś niespełna rozumu.
Przypomniałem sobie jednak, jak się czułem, pozbawiony możliwości korzystania z
energii psi, i doszedłem do wniosku, że to lepsze niż nic.
- Rozluźnij nieco więź - podsunęła Argentynę. - Przestań to traktować jak
porażenie prądem.
- Nie mam najmniejszego pojęcia o komponowaniu muzyki...
- Nie musisz - rzekła łagodnie. - To jest ich rola. Daj im tylko odczuć, co
chciałbyś usłyszeć. Nie jesteś na egzaminie. Spróbuj znaleźć w tym przyjemność.
Do tego to przecież służy.
Rozsiadłem się wygodnie na kanapie i pogrążyłem w przecinających się prądach
kilkunastu różnych rodzajów muzyki odtwarzanych jednocześnie w moim mózgu.
Pozwoliłem im wypełnić wszystkie moje myśli, starając się jednocześnie zapanować
nad nimi. Próbowałem osiągnąć taki stan, w którym kontrolowanie muzyki byłoby
niemal instynktowne. Poczułem drżenie mięśni próbujących znaleźć konsonans z
wlewającymi się w mój umysł dźwiękami. Zawsze lubiłem muzykę. W Starówce
słyszało się ją wszędzie, wylewała się przez drzwi i połamane okna obskurnych
klubów, schwytana w pułapkę, podobnie jak ja teraz. Był to jedyny element
Starówki, który pobudzał we mnie chęć do życia. Próbowałem sobie przypomnieć,
odtworzyć w pamięci melodie, które wówczas słyszałem. Stopniowo zapomniałem, kim
jestem, gdzie się znajduję i z jakiego powodu robię to wszystko. Starałem się
uformować to, co we mnie kipiało, na kształt dźwięków wypełniających noc w
Starówce i odbijających się echem od dachu tamtego świata. Nie koncentrując się
na melodii żadnego z wykonawców, wsłuchiwałem się w nie wszystkie, reagując na
kilkanaście różnych sposobów, chociaż starałem się nie reagować w ogóle...
Poczułem, że muzyka zaczyna się zmieniać, dopasowując do tego, co sprawiało
mi przyjemność; tworzyła jakiś rodzaj sprzężenia zwrotnego. W końcu zdobyłem nad
nią władzę;
zanurzyłem się w rzece dźwięków, czując, jak wszystkie prądy rozdzielają się i
odkształcają wokół mnie...
- Dobrze - mruknęła Argentynę. - W każdym razie masz instynkt. Spróbuj teraz
wywołać obraz.
- Jak? - spytałem, rozzłoszczony, że muszę się od tego oderwać i mówić
cokolwiek na głos.
- Tak samo jak kierujesz muzyką. Skoncentruj się na konsoli, przekaż jej
jakiś obraz: twarzy, przedmiotu znajdującego się w pokoju... A potem spróbuj
improwizować i zmieniać wizję.
Przesłałem w myślach najprostszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy: obraz
samego siebie poruszającego się w rytm muzyki, tak jak chciały tego wszystkie
mięśnie. Ujrzałem swój hologram, który pojawił się pośrodku kręgu symbu. Postać
zatańczyła - na ścianach, na suficie - stawała się coraz wyraźniejsza. Tańczyła
tak, jak ja tańczyłem przed laty przy dźwiękach muzyki pewnej parnej nocy w
Starówce. Zapatrzyłem się na ten obraz, zapomniałem całkowicie, że mam nim
kierować... aż nagle zafalował silnie, zapadł siei zniknął, a wypełniająca mnie
muzyka znów zaczęła się rozdzielać na odrębne strumienie.
- Cholera...
- Nie przejmuj się - powiedziała Argentynę. - To wymaga wprawy. Chciałbyś od
razu nauczyć się wciągać spodnie, jednocześnie przechodząc przez płot.
Uśmiechnąłem się w duchu; nadal czyniłem wysiłki, żeby ponownie zebrać to
wszystko i złożyć w harmonijną całość. Przenosiłem wzrok z jednej twarzy na
drugą, rozumiałem wreszcie, jak wielkiego wzajemnego zaufania, jakiej dyscypliny
i samokontroli wymaga ta sztuka od każdego z wykonawców. Zdolność myślenia
abstrakcyjnego stanowiła jedynie początek, a oni przecież nie korzystali z
umiejętności psionicznych.
- Spróbuj przekazać jakieś doznania.
- Próbuję... - odparłem, słuchając jej jednym uchem. Starałem się wniknąć
głębiej w ten sztuczny labirynt, nadal poszukując mojej zagubionej wizji.
- Chodzi mi o doznania fizyczne.
- Ach, tak... - Zerknąłem na swą zabandażowaną dłoń i zacisnąłem pięść.
Z tą nierzeczywistą siecią oplatającą mój umysł coś się stało - wrażenie bólu
popłynęło na zewnątrz i wróciło sześciokrotnie wzmocnione, aż jęknąłem na głos.
Wraz z jękiem ból znowu wyrwał się ze mnie i ponownie wrócił, jeszcze
silniejszy; sprzężenie zwrotne powodowało rezonans, nad którym nie umiałem
zapanować...
Nagle więź została zerwana: Argentynę wkroczyła do akcji. Opadłem na oparcie
kanapy, zachłystując się tą słodką, cichą pustką w mojej głowie, orzeźwiającą
niczym zimna woda.
W pokoju panowała głęboka cisza, nie rozległ się nawet najlżejszy szmer.
Dopiero po chwili odezwał się Nocnik:
- Cholera... człowieku, nie rób tego nigdy więcej. Raya objęła go ramieniem i
przytuliła do siebie.
- Nie będę - odparłem. - W każdym razie nie wam. Ponownie zapadła cisza.
Powoli wykonawcy zaczęli się podnosić, parami lub pojedynczo. Obejmowali się
ramionami i mamrocząc pod nosem słowa przeprosin, zaczęli wychodzić z pokoju. W
końcu zostaliśmy tylko ja i Argentynę.
- Chyba ci się uda - rzekła cicho. Pokiwałem głową.
- Trzeba tylko umknąć tego sprzężenia w otwartej, bezpośredniej więzi, usunąć
rezonans. Zaśmiałem się.
- Żeby całe Zgromadzenie Federacji nie postradało zmysłów. A więc w tej
chwili muszę się martwić jedynie o to, czy zdołam naciągnąć spodnie, przechodząc
jednocześnie przez płot, gnany przez Strygera.
Pokręciła głową i uśmiechnęła się krzywo.
- To nie jest problem, jeśli zależy ci tylko na tym, by nasz sprzęt
zarejestrował proste doznania... wykonał bezpośredni zapis tego, co czujesz. Z
łatwością dałeś sobie radę; wielu ludzi nie potrafi osiągnąć nawet tego. Masz
zadatki na profesjonalistę.
Uśmiechnąłem się.
- Jestem profesjonalistą.
- To fakt... - mruknęła, spoglądając w bok. Po chwili znów popatrzyła na
mnie. - Naprawdę powinieneś spróbować swych sił, poeksperymentować, zagrać z
nami. Dość szybko zyskałbyś wprawę, to widać. Chciałabym zobaczyć twoje
przedstawienie, poczuć coś zupełnie niepowtarzalnego... -urwała i spuściła
głowę; w klarowny obraz powstający w jej wyobraźni wkradła się niepewność.
Starałem się nie dać poznać po sobie, że odczytałem to. Podniosłem niewielki
kawałek metalu, który leżał obok mnie.
- Co to jest? - zapytałem, chcąc uwolnić się od jej myśli. Spojrzała na
przedmiot z wyraźną ulgą.
- Ach, to... Raya kupiła to kiedyś w jakimś sklepie ze starzyzną. Podobno
jest równie stare jak większość rzeczy, które tu widzisz... - Ruchem ręki
wskazała instrumenty porozkładane po całym pokoju. Uśmiechnęła się lekko. - Raya
nie potrafi przejść obojętnie obok żadnej starej rzeczy, która ma jakikolwiek
związek z muzyką. Czasem grywamy na tych instrumentach. A to się podobno nazywa
harfa.
- Sądziłem, że harfa ma długie struny, takie jak w fortepianie.
- To jest harfa ustna. Jeśli się dmuchnie w te zęby, powstaje dźwięk.
Spróbuj.
Dmuchnąłem i wydobyłem cały akord; kiedy wciągnąłem powietrze, rozległ się
odmienny akord. Dźwięk był chrapliwy, nieprzyjemny, poczułem, jakby ktoś chwycił
mnie za serce i ścisnął; kojarzył mi się z czymś, ale nie potrafiłem sobie
przypomnieć z czym. Położyłem instrument na kanapie i wstałem.
- Zatrzymaj to, jeśli chcesz - powiedziała Argentynę. Pokręciłem głową i
ruszyłem w stronę drzwi.
- Dokąd idziesz? - zapytała, jakby chciała się upewnić, czy wiem, co robię.
- Wracam do realnego świata - odparłem.
29
- Masz dostęp do systemu - oznajmił-Braedee, kiedy tylko wszedłem do jego
gabinetu. Pochylił się nisko nad blatem niczym śledczy węszący obecność
narkotyków. Jego biurko, podobnie jak na statku, miało kształt czarnego
sześcianu. -Wiesz, jaka kara grozi psionom korzystającym z układów
cyberelektroniki?
- Odpieprz się, Braedee. - Zmarszczyłem brwi i opadłem na krzesło. - Wiem o
tym lepiej od ciebie. - Miałem wrażenie, że nie mogą mi zrobić nic, czego bym
wcześniej nie doświadczył.
- Gdzie zdobyłeś nielegalne gniazdko?
- To nie ma znaczenia. Nie sądzę, żebyś chciał mnie wydać władzom. -
Stwarzałem mu okazję do zaprzeczenia; czułem się tak parszywie, że nawet
czerpałem radość z tego, iż mogłem mu się postawić. - Na razie jest mi ono
potrzebne. Pozbędę się go jak najszybciej. Noszenie tego świństwa jest dla mnie
wystarczającą karą. Nie wiem, jak wy, martwiaki, możecie z tym wytrzymać.
Gapił się na mnie, zdumiony. Po chwili wyprostował się i lekko wzruszył
ramionami; miało to znaczyć, że rezygnuje z dalszego szukania sensu w
poczynaniach socjopaty.
- Zobaczymy. - Pewnie sam zająłby się tym gniazdkiem, gdybym ja tego nie
zrobił. - Co udało ci się osiągnąć w sprawie Darica taMinga?
Odchyliłem się na oparcie krzesła, próbując pokonać suchość w gardle i
opanować pragnienie wodzenia oczyma wzdłuż ostrych jak brzytwa krawędzi czarnego
biurka. Spojrzałem w duże okno za plecami Braedeego wychodzące na centauryj ski
kompleks operacyjny w Longeye, dobrze widoczny w chłodnym, przejrzystym
powietrzu poranka - niemal równie rozległy, jak wznoszące się tam niegdyś
miasto. Spostrzegłem, że wystrój gabinetu, łącznie z wszystkimi kolorami, był
niemal identyczny jak w kajucie Braedeego na statku. Widocznie lubił takie
wnętrza. Popatrzyłem mu w oczy.
- Wiem, jak można ocalić życie Daricowi. Wyraz jego twarzy prawie nie uległ
zmianie, myśli zaś ułożyły się niemal na kształt wykrzyknika.
- Jak? - zapytał.
- Chyba ci się to nie spodoba. Mówiłeś Charonowi... panu Charonowi - dodałem
na widok jego zmarszczonych brwi -co się stało?
Skinął głową.
- On wie, że Daric jest w niebezpieczeństwie. Wie także, że nadal przebywasz
na Ziemi i pracujesz dla mnie.
- Jak to przyjął?
- Z niezwykłą wyrozumiałością. - Braedee zacisnął wargi. - A więc?.
Nie wiedziałem, jak mu to powiedzieć.
- Jeśli on pragnie zachować Darica przy życiu, projekt zniesienia kontroli
nad pentryptyną nie może zostać przegłosowany w Zgromadzeniu.
Braedee potrząsnął lekko głową, jakby obawiał się, że słuch go zawodzi.
Zacząłem od początku: opowiedziałem o narkotykach zażywanych przez Darica, o
jego powiązaniach z czarnym rynkiem, o tym, jak doszło do przekroczenia
niewidzialnej granicy i dlaczego jedyna droga powrotna jest tak skomplikowana.
Myśli kłębiące się w głowie Braedeego z każdym padającym słowem stawały się
coraz czarniejsze; pojął wreszcie, w jakiej sytuacji znalazł się Daric.
- To niemożliwe... - rzekł w końcu. Nie chodziło mu jednak o to, że mi nie
wierzy; nie widział możliwości wpłynięcia na wynik głosowania. Obrócił siew
fotelu tyłem do mnie i zapatrzył na rozległe pola kosmodromu, symbol imperium
cen-tauryjskiego. Pomyślał, że nawet gdyby wszyscy przedstawi-ciele Centaura
zmienili nagle zdanie w sprawie zniesienia kontroli, i tak nie zdołaliby wpłynąć
na decyzje innych syndykatów w stopniu wystarczającym, by uratować życie
Daricowi taMingowi. Jedynym sposobem wydawała mu się całkowita zmiana osobowości
Darica i wysłanie go gdzieś daleko stąd, choć niczego to jeszcze nie
gwarantowało. W efekcie groziła Centaurianom utrata miejsca w Zgromadzeniu, ta-
Mingom zaś utrata jednego głosu w radzie nadzorczej. Więc nawet gdyby Daric żył,
dla Centaura byłby i tak martwy.
- Może nie - wtrąciłem.
Obrócił się z powrotem twarzą do mnie.
- Co masz na myśli?
- Sądzę, że kluczem do sprawy jest Stryger. Odkryłem, jak podważyć jego
wiarygodność. Jeśli uda się strącić go z piedestału, projekt zniesienia kontroli
powinien upaść razem z nim.
- Stryger...? - mruknął Braedee. Jego oczy stały się szkliste: widocznie
odczytywał jakieś dane. - Centaur popiera starania Strygera o zajęcie miejsca w
Radzie Bezpieczeństwa -rzekł po chwili. - Podobnie jak projekt zniesienia
kontroli nad pentryptyną. - Zdawało mu się, że odsłania przede mną tajemnicę.
- Wiem o tym - odparłem. Ogarnęła go irytacja.
- Nie jesteśmy jedynym syndykatem, który zajmuje takie stanowisko.
- O tym też wiem.
Zaczął bębnić palcami po czarnym blacie biurka.
- Na jakiej podstawie s.ądzisz, że znasz słabe punkty Strygera?
- Każdy ma słabe punkty. - Spuściłem głowę. - On nienawidzi psionów.
Przez chwilę Braedee sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Myślisz, że z tego powodu może mieć poważne problemy? - Miał na myśli to,
że wielu ludzi zajmujących odpowiedzialne stanowiska darzyło psionów
nienawiścią.
Popatrzyłem mu w oczy.
- Ale on robi odmieńcom to, o czym cała reszta martwia-ków tylko marzy -
wyjaśniłem spokojnie.
Wyprostował się w fotelu, spoglądając na mnie z uwagą. Otworzył usta, lecz
stwierdził, że nie ma sensu zadawać mi retorycznych pytań. Domyślił się, o czym
mowa.
- Co masz zamiar zrobić? - spytał cicho.
- To już moja sprawa. - Zmarszczyłem brwi. Pokręcił głową.
- Nie, mogę do tego dopuścić.
- Daric będzie wprowadzony we wszystko, musi mi pomóc. Jeśli zależy wam na
jego życiu, powinniście mi zaufać. Zostawcie mi wolną rękę na załatwienie tego
do końca.
- A co ty będziesz z tego miał? - zapytał po chwili milczenia. Wzruszyłem
ramionami.
- Obiecaną forsę.
Pochylił się nad biurkiem i splótł palce na kształt piramidy.
- Co poza tym?
- Nie zrozumiesz tego... Świadomość, że Stryger nie znajdzie się wśród
sprawujących władzę nad całą ludzkością. - Nie zrozumiał, ale to nie miało
znaczenia. - Sam mówiłeś, że według ciebie Stryger jest fanatykiem, może nawet
szaleńcem; że nigdy nie będzie tańczył, jak mu się zagra...
Przytaknął ruchem głowy.
- Ale to moje osobiste zdanie. Będę musiał przedstawić tę sprawę całej
radzie. Centaurianie wiele by stracili, gdyby ustawa o zniesieniu kontroli nie
została przegłosowana. Jeśli rada nie wyrazi aprobaty, będę musiał cię
powstrzymać.
Nie odezwałem się.
Ci sami gliniarze, którzy doprowadzili mnie do gabinetu Braedeego, odwieźli
mnie z powrotem do miasta i wysadzili
na wysokości poziomu morza. Było samo południe, kiedy szedłem ulicami w stronę
„Czyśćca". Dopiero teraz zaczęła mnie opuszczać wściekłość, którą wyniosłem ze
spotkania z Braedeerń. A miałem jeszcze przed sobą rozmowę z Dari-kiem. Zdawało
mi się, że droga do niego usłana jest tłuczonym szkłem; musiałem się zresztą
wcześniej trochę przespać, żeby w ogóle być zdolnym do logicznego myślenia. Mój
umysł podpowiadał mi, że jestem podłączony bezpośrednio do słońca, ciało zaś
krzyczało, że mózg kłamie.
Natknąłem się na Argentynę w kocytarzu za salą klubu;
wyglądała na zatroskaną.
- Jiro jest tutaj.
- Jiro? - spytałem. - Czego chce?
Za jej plecami pojawił się Jiro, który wyszedł z garderoby. Jego biała bluza
była wysmarowana czymś, co wyglądało tak samo, jak śmierdziało, a połowę twarzy
pokrywała wielka czerwona plama. Przez chwilę sądziłem, że to makijaż, ale tym
razem nie był umalowany.
- Ktoś go napadł - wyjaśniła Argentynę.
- Chciałem się z tobą zobaczyć - zwrócił się Jiro do mnie. Łamiący się głos
świadczył wyraźnie o zmaganiach godności taMinga z chęcią płaczu.
- Jak mnie tu znalazłeś?
- Ciocia powiedziała, że można cię tu spotkać. Zerknąłem na Argentynę;
skinęła głową.
- Idźcie na górę.
Poszliśmy do jej sypialni. Jiro rozglądał się wielkimi oczyma, ogarnięty
zdumieniem. Bojaźliwie usiadł na brzegu łóżka.
- Dlaczego Argentynę nie chce więcej widzieć Darica? Przez chwilę
zastanawiałem się, co mu odpowiedzieć.
- Jest na niego wściekła.
- Wiele razy już bywała wściekła, ale teraz to co innego. Dane jest
zrozpaczony, w ogóle nie wychodzi z domu. Powiedział, że już nigdy Argentynę nie
wróci do niego, nawet gdyby zagroził, że popełni samobójstwo.
- Jezu! - mruknąłem. - Tego mi jeszcze było trzeba. -
Wyjrzałem przez okno. Przemknęło mi przez myśl, że powinien stracić wszelką
ochotę do samobójstwa, gdy się dowie, że ktoś pragnie mu w tym pomóc.
- Powiedział, że to wszystko przez ciebie. Spojrzałem z powrotem na Jira.
- Daric gada różne bzdury. Wydął wargi.
- Wiem, że...
- Jak ci leci? - wtrąciłem szybko, chociaż znałem już odpowiedź.
- Tęsknię za mamą. - Odginał palcami brzeg paska, na którym zaciskał dłonie.
-1 za Taiły.
- Ja także - powiedziałem. Sięgnąłem do dziury w uchu, sprawdzając
jednocześnie, czy plaster siedzi na miejscu. -Dlaczego tu przyszedłeś, Jiro?
- Bo nienawidzę Charona! Nigdy tam nie wrócę... -
Skrzywił się, czując ból spuchniętej twarzy. - Chcę zostać z wami.
Spojrzałem mu w oczy.
- I co będziesz robił?
- Możemy polecieć na Eldorado, odnaleźć moją mamę, a wtedy ty i ona...
- Nie - przerwałem mu spokojnym tonem. - Nie możemy. Musisz wracać do domu.
- Dlaczego nie możemy...? - Fala złości, rozczarowania, talu i strachu pokryła
mu czerwienią drugi policzek.
- Bo nie na tym polega życie. Charon cię powstrzyma, bez względu na to, co
zrobisz; a twoja matka wcale nie chce zrezygnować z nazwiska taMingów. Także ty
wcale nie chcesz odrzucić wszystkiego, co masz, i żyć tak jak ja... Aja dopiero
zacząłem żyć i nie jestem jeszcze gotów zaryzykować, że skończę z wypranym
mózgiem.
- Ale...
- Nie. Wracaj do domu, Jiro.
Uniósł się nieco i chciał mnie walnąć pięścią, lecz zrobiłem
unik i chwyciłem go za rękę. Zaczął drżeć na całym ciele i wolno opadł na łóżko.
Najdelikatniej, jak umiałem, dotknąłem palcami jego posiniaczonej twarzy.
Szarpnął się do tyłu.
- Masz szczęście, że tylko tyle ci się dostało. Ilu ich było? Spuścił głowę i
zaczerwienił się.
- Tylko jeden.
- Mimo wszystko masz szczęście.
- Próbowałem stosować wyuczone chwyty tychee, ale nie udało mi się.
,
- Nie miałeś ochrony osobistej?
- Zapomniałem ją włączyć. Pokręciłem głową.
- I uważasz, że mógłbyś na własną rękę wyruszyć w głąb Galaktyki, jeśli już
na drodze do klubu Argentynę zostałeś pobity i skradziono ci wszystko, co
miałeś?
- Mam własne konto... - Uniósł rękę, lecz nie było na niej paska
identyfikatora. Oczy mu się rozszerzyły, jakby stwierdził brak całej dłoni.
Syknął z niedowierzania, wreszcie jęknął cicho i opuścił rękę. - Och, nie...! -
Zaczął pospiesznie obmacywać kieszenie, szukając czegoś. - Miałem w kieszeni, a
on zabrał mi kurtkę! Przepadł! -Ręcznie robiony portfe-lik z płótna, prezent od
Einear, w którym trzymał holograficz-ne zdjęcie swoich rodziców. Widział go w
myślach tak wyraźnie, że mog-łem nawet rozpoznać szczegóły. Pochylił się do
przodu, przygarbił ramiona, ścisnął pięści między kolanami. Pociągnął raz i
drugi nosem, chcąc pohamować łzy. -Cholera! Cholera!
Usiadłem obok niego i otoczyłem go ramieniem.
- Jiro... - mruknąłem, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. - Jiro! -
powtórzyłem i dotknąłem palcami siniaka na jego twarzy. - Teraz już wiesz, co to
znaczy żyć na własną rękę, mając tyle lat co ty. Od kiedy pamiętam, żyłem
właśnie w taki sposób, całe moje dzieciństwo wyglądało podobnie.
- Chyba nie mogło być już gorzej - rzekł posępnym tonem.
- Czasami bywa o wiele gorzej.
Uniósł głowę. Odwróciłem spojrzenie, dostrzegłszy pytanie w jego oczach.
- Jak ja nienawidzę Charona! Nie masz pojęcia, jaki on jest...
Zerknąłem na swą zabandażowaną rękę.
- Owszem, chyba wiem. - Westchnąłem. - Nie chcę powiedzieć, że nie masz
powodów do nienawiści albo że nie cierpisz. Nikt nie twierdzi, że nie czujesz
się bardziej osamotniony niż kiedykolwiek. Charon jest łajdakiem, nam obu zrobił
takie rzeczy, o których chyba nigdy nie zapomnimy. - Zarówno w jego, jak i w
mojej pamięci pojawiła się twarz Lazu-li. - Ale nadal jesteś taMingiem, Jiro, w
dodatku bardzo młodym. To oznacza, że prędzej czy później prawdopodobnie
zdobędziesz wszystko, czego pragniesz. Twoja matka nie umarła, twoja siostra
również. Charon zapomni o tym, co się wydarzyło, i kiedyś znów będziecie wszyscy
razem. A gdy dorośniesz, sam zostaniesz członkiem rady, może nawet członkiem
Zgromadzenia. Charon nie będzie już kierował twoim życiem. Wtedy będziesz mógł
mu się odpłacić, o ile nie puścisz tego w niepamięć.
- Ale do tego czasu minie wiele lat... - Odsunął się ode mnie i wyprostował,
zdesperowany. - Jak mam wytrzymać tak długo?
- Tak samo jak ja - odparłem. - Żyjąc z dnia na dzień.
- Też coś! To beznadziejne! To nie jest żadne wyjście... -Powodował nim
jedynie bezrozumny upór.
- Podobnie jak ucieczka! -Potarłem zdrętwiałą rękę. Czego ty chcesz ode mnie?
Gdybym miał gotowe rozwiązanie każdego problemu, to czy siedziałbym teraz
tutaj...? Zachowałem to jednak dla siebie. - Posłuchaj... Twoja mama powiedziała
mi, że większość czasu spędzasz poza domem, w szkole. To prawda?
Powoli skinął głową.
- Nie będziesz więc musiał codziennie widywać się z Charonem. Przeżyjesz
jakoś. Masz przecież w szkole przy
jaciół, ludzi, których darzysz szacunkiem i od których możesz się wiele nauczyć.
Wykorzystaj to... Spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział.
- Każdy prędzej czy później musi wziąć swój los w ręce, inaczej jego życie
nie miałoby sensu. Ty będziesz po prostu musiał to zrobić wcześniej. Powinieneś
sobie jasno wypunktować, co jest dla ciebie najważniejsze, zakładając, że nie
masz rodziny, której mógłbyś w pełni zaufać i powierzyć swój los w jej ręce.
Masz tylko ciotkę... możesz w pełni zaufać cioci Einear.
Ponownie skinął głową; słuchał mnie z wytężoną uwagą. Nagle przypomniałem
sobie o czymś.
- A co z dzieckiem?
- Jakim dzieckiem? - spytał, zmieszany.
- Twoja mama mówiła, że niedługo będzie miała jeszcze jedno dziecko z
Charonem. Twój brat...
Jiro zamrugał, przypomniawszy sobie o tym.
- On będzie cię bardzo potrzebował - dodałem. - Musisz mu pomóc wszystko
zrozumieć.
Odwrócił głowę i popatrzył w okno. Wyczułem, że jego umysł w końcu powoli się
otwiera. Wstałem.
- Chodź. Lepiej, żebyś wrócił do domu, zanim Charon zacznie cię szukać. -
Ruchem ręki wskazałem drzwi.
- Kocie...?
- Słucham.
Przez chwilę trwał z otwartymi ustami, jakby lękał się coś powiedzieć.
- Czy ty kiedykolwiek... bałeś się, gdy byłeś dzieckiem... i nie miałeś
nikogo, kto by się o ciebie martwił? Spuściłem wzrok na wypłowiały dywan.
- Owszem. Bałem się przez cały czas. Niekiedy jeszcze teraz odczuwam ten
strach.
Podniósł się i popatrzył na swoją dłoń, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, ze
stracił identyfikator. Szok, poniżenie, wściekłość i żal znowu wypełniły jego
myśli. Uzmysłowił so-
bie, że nie zostało mu nic wartościowego, co mógłby zabrać z powrotem do domu.
- Martwisz się, jak Charon zareaguje na wiadomość, że straciłeś ident?
- Co straciłem?
- Identyfikator. Skinął głową.
- On... - Skrzywił się. - Nie dbam o to. Niech tam. To tylko pieniądze, a
tych nam nie brakuje... - Z jego twarzy zniknął wyraz zaciętości. - Ale
straciłem zdjęcie... moje zdjęcie, jedyne, jakie mi zostało... - Rozłożył
bezradnie ręce, lecz szybko je opuścił. Pociągnął nosem.
Nie mógł zapomnieć o hologramie w szmacianym portfe-liku.
- Gdzie zostałeś napadnięty?
- Koło przystanku tramwajowego.
- Chodź, przejdziemy się kawałek.
- Ale...
- Nie martw się, teraz nic ci nie grozi. Nie masz już nic, z czego można by
cię okraść.
Z wyraźnym ociąganiem zaprowadził mnie w to miejsce, gdzie został obrabowany.
Rozejrzałem się po ulicy. Wszędzie walały się śmieci, tylko gdzieniegdzie
zapakowane w foliowe worki czekały na wywiezienie.
- W którą stronę uciekł? Jiro wskazał przed siebie.
- Chodź, poszukamy w pojemnikach.
- W pojemnikach?
- Na śmieci - wyjaśniłem. - Nie każdy ma w domu spa-larkę. Złodziej na pewno
wyrzucił wszystko, co uznał za nieprzydatne. Mógł to zrobić gdzieś w pobliżu.
Popatrzył wzdłuż ulicy.
- Ty poszukaj. Ja nie będę grzebał w śmieciach. Dziecko z dobrego domu...
- Właśnie że będziesz, zasrańcu! - Dałem mu kuksańca
w bok. - Tylko ty wiesz, co straciłeś. Jeśli tak bardzo ci tego brak, to
będziesz szukał razem ze mną.
Spojrzał na mnie. Patrzyłem mu prosto w oczy, aż minęła mu złość. Wzruszył
ramionami, zmieszany, po czym skinął głową. Kiedy ruszyliśmy przed siebie,
wyczułem, że jego strach i poczucie własnej wartości szybko zanikają. Z każdą
chwilą coraz uważniej przyglądał się kupom śmieci.
- Tam...! - wykrzyknął nagle i rzucił się biegiem. Ze sterty śmieci pod
ścianą domu wystawało cośjaskrawe-go. Jiro wyciągnął dość elegancką pomarańczową
kurtkę, otrzepał ją i zaczął przeszukiwać kieszenie. Okazały się jednak puste.
Pochylił się i zaczął rozgarniać śmieci; po chwili odnalazł swoją torbę i kilka
drobiazgów, które następnie wrzucił do środka.
- Jest! - krzyknął głosem o dobrą oktawę wyższym niż normalnie. Zaśmiał się,
w triumfalnym geście machając zdjęciem nad głową. - Znalazłem! Znaleźliśmy
je...! - Ruszył z powrotem, roztrącając nogami puszki. - Udało się! Aż nie mogę
w to uwierzyć... - Zaśmiał się ponownie. - Rany! Dziękuję ci! Dziękuję...
-Wsunął zdjęcie do kieszonki bluzy, na wysokości serca. - Skąd wiedziałeś.
Kocie? Skąd miałeś pewność, że to powinno gdzieś tu być? Dlatego że jesteś psio-
nem?
Uśmiechnąłem się krzywo i zawróciłem.
- Nie. Dlatego że gdy sam kradłem, postępowałem właśnie w taki sposób. -
Ruszyłem z powrotem w stronę przystanku tramwajowego, nie oglądając się na Jira.
Szybko zrównał się ze mną i rozpostarł w rękach kurtkę. Przyglądał jej się
przez chwilę, po czym zmarszczył nos. Wreszcie cisnął ją na kupę śmieci, którą
mijaliśmy.
Złapałem kurtkę w powietrzu. Kilkadziesiąt metrów dalej wręczyłem ją
zaniedbanej dziewczynie, mniej więcej w tym samym wieku i tego samego wzrostu co
Jiro, ubranej w kombinezon Federalnej Pracy Najemnej. Przez chwilę stała z
otwartymi ustami, wreszcie uśmiechnęła się i ściskając
mocno kurtkę, pobiegła ulicą, jak gdyby obawiała się, że możemy zmienić zdanie.
- Była bmdna... - mruknął Jiro, patrząc za dziewczyną.
- Tak jak ty. - Trzepnąłem dłonią po plamach okrywających jego białą bluzę;
zrobiłem to nieco mocniej, niż powinienem. Skrzywił się, ale nic nie powiedział,
ruszając w stronę przystanku.
Po jakimś czasie nadjechał tramwaj. Jiro chciał się ze mną pożegnać, ale
pokręciłem głową i wsiadłem razem z nim.
- Pojadę z tobą do domu.
Zmarszczył brwi, w jego myślach pojawiła się troska i ożył na nowo strach.
- Charon powiedział...
- Muszę się zobaczyć z Dańkiem. Charon jakoś to przeżyje. - Opadłem na
siedzenie, gdy przypomniałem sobie nagle, jak bardzo jestem zmęczony. Mogłem
mieć tylko nadzieję, że nie popełnię wielkiego błędu... Po chwili uzmysłowiłem
sobie, że gapię się bezmyślnie na abstrakcyjny wzór zdobiący sąsiednią ławkę;
spuściłem głowę.
- Kocie? - rzekł Jiro, kiedy tramwaj zaczął nabierać szybkości.
- Słucham.
- Przepraszam. - Miał na myśli śmieci, a także swoją kurtkę.
Westchnąłem.
30
Okazało się, iż żaden z nas nie ma prawa wstępu do doliny taMingów. Jiro
zdołał jednak przekonać system ochrony, że musimy uzyskać zgodę na lądowanie.
Już w tym wieku miał w głowie sporo układów cyberelektronicznych.
Kiedy skoczek opadł na ziemię, ujrzeliśmy Charona czekającego na tarasie z
rękoma założonymi za plecami.
- Gdzieś ty był, do cholery? A co ty tu robisz, do diabła? -powitał każdego z
nas pytaniem. - Co się stało z twoim identyfikatorem, że zaalarmowałeś system
ochrony? - zwrócił się do Jira.
- Zostałem obrabowany - mruknął Jiro, wbijając spojrzenie w ziemię.
- Co? Mów jaśniej, na miłość boską...
- Zostałem obrabowany! - Jiro dumnie zadarł brodę. Charon pospiesznie obrzucił
wzrokiem jego posiniaczoną
twarz, brudne ubranie i zaciśnięte wargi.
Po jego obliczu przemknęły troska, strach i wściekłość.
Spojrzał na mnie, jakbym to ja był winien.
- Jest cały i zdrów - odparłem, ignorując minę Charona. -Przyszedł, żeby się
ze mną zobaczyć w „Czyśćcu". Po drodze skradziono mu identyfikator, to wszystko.
Charon poczuł tak silną ulgę, że omal nie jęknąłem. Stał, mierżąc wzrokiem
Jira, i przyciskał ręce do boków, jak gdyby toczył walkę z samym sobą. Dotarło
do mnie, że to nie złość
czy chęć zbicia chłopaka... ale pragnienie padnięcia na kolana, przytulenia go
do siebie i dziękowania Bogu, że nic mu się nie stało. Jiro stał odrętwiały,
odczytując w postawie Charona jedynie wściekłość; wpatrywał się w ręce ojczyma z
ledwie kontrolowaną paniką.
Charon nie drgnął jednak nawet; rozluźnił się nieco.
- Nigdy więcej nie rób czegoś podobnie głupiego - rzekł. - Mogłeś zginąć.
- Nie będę - cicho obiecał Jiro.
Wyczułem, że Charon nawiązuje kontakt z systemem: wysłał polecenie
unieważnienia kodów identyfikatora Jira. Miałem nadzieję, że jest już za późno,
że jakiś nędzarz zdołał wybrać wszystko z tego konta.
- Idź do domu - rozkazał, wskazując ruchem ręki wejście do Pałacu
Kryształowego. Jiro zawahał się, spojrzał na mnie i uśmiechnął się niepewnie.
- Dziękuję. - Poklepał się po kieszeni bluzy, w której schował hologram.
Skinąłem głową.
- Zobaczymy się jeszcze?
- Może - odparłem, nie chcąc mu obiecywać czegoś, czego nie mógłbym spełnić.
Patrzyłem, jak się oddala, drobny i osamotniony na tle połyskującej budowli.
Charon patrzył przez chwilę za Jirem, wreszcie spojrzał na mnie. Wyczułem, że
mój widok jest dla niego bolesny niczym rana zadana ostrym nożem. Nie mógł
uwierzyć własnym oczom: miał przed sobą człowieka, którego bezgranicznie
nienawidził; kogoś, kto zasmradzał mu życie i deprawował rodzinę. Byłem dla
niego rodzajem klątwy, żywą, chodzącą zniewagą... Psion... Lazuli i Jiro...
Dane... Jule... Czy sypiałeś także z moją córką? Ciekaw byłem, czy kiedykolwiek
zdobędzie się na odwagę zadać mi to pytanie.
- Wynoś się stąd! - rzekł nagle chrapliwym głosem, ruchem głowy wskazując
skoczka. Odwrócił się i ruszył w kierunku domu. Starał sienie myśleć o tym... o
tym wszystkim, co zrobił... o Jule... Daricu... psionach...
- Muszę się zobaczyć z Darikiem! - zawołałem, może nieco za głośno. Co znowu?
Stałem bez ruchu, moje myśli pomknęły jego śladem, starałem się nie zgubić tropu
owej nieoczekiwanej sekretnej myśli; podążyłem przez korytarze labiryntu mózgu
Charona, na zmianę .gorące i lodowate. Ile tajemnic podobnych do tej dotyczącej
Einear kryto się w głębiach j ego pamięci?
Odwrócił się nagle i spojrzał na mnie.
- Z Darikiem? - spytał. - Po co? - Nienawidził psionów, dwoje jego dzieci
miało jednak zdolności psioniczne i nikt na dobrą sprawę nie wiedział, jak do
tego doszło.
- Żeby porozmawiać o kłopotach, w jakich się znalazł -odparłem. - O tym, jak
go z nich wyciągnąć. - Odwróciłem jego uwagę, wnikając jednocześnie coraz
głębiej, aż znalazłem się bardzo blisko... Nie znał tajemnicy Darica. Byłem
jednak przekonany, że gdzieś w głębi j ego umysłu tkwi wyjaśnienie zagadki...
- Nie pozwolę, dopóki nie dowiem się wszystkiego. Odebrałem taką samą,
niewyraźną mieszaninę emocji, jaka ogarnęła go na widok Jira wracającego do
domu, tyle że znacznie silniejszą: troska, strach, wściekłość... a nawet coś, co
przy odrobinie dobrej woli można by nazwać miłością... do Darica, który mimo
wszystko był zupełnie normalny, chociaż przysparzał jedynie trosk...
- Nie, proszę pana. - Pokręciłem głową. - Nie mogę. Niech pan porozmawia z
szefem ochrony, on wyjaśni tę sprawę. .. - Mimo wszystko było mi go prawie
żal... Mimo tego, co uczyniono, żeby byli czymś więcej...
Chciał już powiedzieć mi, że mam się wynosić do diabła, ale dostrzegł w moich
oczach coś, co obudziło jego obawę.
- Jeśli pragnie pan zachować Darica przy życiu, proszę mi teraz pozwolić się
z nim spotkać. Bez żadnych warunków.
Odebrał te słowa jak policzek, w jego myślach pojawiło się uczucie zniewagi.
Wpatrywał się we mnie jeszcze przez jakiś czas, przetrawiając w duchu różne
odcienie lęku.
- W porządku - mruknął. - Możesz się z nim zobaczyć.
Ale potem wynoś się. - Odwrócił się na pięcie i mszył w stronę domu.
Dopiero w tej chwili znalazłem wyjaśnienie. Wiedziałem już, co Charon zrobił.
Wróciłem do skoczka jak lunatyk i zaprogramowałem lot do domu Darica.
- Daric! - zawołałem, stanąwszy przed zamkniętymi drzwiami. Na pewno był w
środku, wyczuwałem jego obecność. Chyba nawet patrzył na mnie i nasłuchiwał za
pośrednictwem systemów ochronnych. Nie odpowiadał jednak.' -Otwórz, musimy
porozmawiać! - Nie spodziewałem się, że " nie będzie chciał mnie widzieć. -
Chcesz umknąć śmierci? -Nadal nie było odpowiedzi. Rozejrzałem się dokoła.
Jego dom w niczym nie przypominał innych budynków w dolinie ani gdziekolwiek
indziej. Był wykonany z surowych bali drewna. Nie miał żadnych okien, istniało
tylko jedno wejście.
Namierzyłem Darica telepatycznie w tej pustelni, prześliznąłem się przez
wszystkie systemy ochronne, przez jego bariery myślowe...
(Nie chcesz się dowiedzieć, dlaczego jesteś takim odmień-cem jak ja i jak
twoja siostra?)
Drzwi otworzyły się.
Wszedłem do środka i ruszyłem długim korytarzem o gładkich ścianach z
żółtawego drewna. Drugie drzwi wychodziły na kwadratowe podwórze, otwarte,
zalane światłem słonecznym. Pośrodku znajdował się rodzaj ogródka: niewysokie
gęste krzewy o długich zielonych kolcach wyrastały z morza piasku i dużych
czarnych kamieni. Piach usypany był zresztą w taki sposób, by przypominał
sfalowane morze, a każdy czarny otoczak został umieszczony w takim miejscu, by
tworzyć dokładnie zamierzony efekt. Przypomniałem sobie wycieczkę na Pomnik...
Przez chwilę miałem takie samo wrażenie nierealności jak wtedy, gdy stałem na
powierzchni tamtej planety.
- To było bardzo sprytne - z ciemności dobiegł głos Darica. Rozsunął się
fragment ruchomej ściany i ujrzałem go po drugiej stronie podwórza. Miał na
sobie długi, pokryty wzorami czarny szlafrok, który świetnie pasował do
otoczenia. Za to wyraz twarzy Darica zupełnie nie pasował. Przybrał maskę
arogancji i pogardy, wiedziałem jednak, że nie potrafi znaleźć nic, by ukryć
strach, ciekawość, wściekłość i urazę, jakie ogarnęły go na mój widok. Był blady
i sprawiał wrażenie chorego.
- Skłamałeś, prawda? To, co wtłoczyłeś mi prosto do głowy na temat przyczyn,
dla których jestem psionem, to było kłamstwo? Powiedziałeś to jedynie po to,
żebym cię wpuścił, prawda?
- Nie - odparłem. - To nie kłamstwo. - Nie odzywałem się przez chwilę.
- Masz zamiar mi powiedzieć?
- To zależy od tego, czy jesteś dobrym słuchaczem. Przechylił głowę i
wykrzywił usta w szerokim uśmiechu.
- Aha, więc w końcu zdecydowałeś, czego chcesz ode mnie! Wiedziałem, że tak
będzie. - Myślał, że chcę go szantażować, znając jego tajemnicę.
- Owszem. - Skinąłem głową. - Jesteś dość bliski prawdy.
- Siadaj. - Wskazał niskie drewniane ławki stojące w centralnej części
podwórza. Jego ruch dłonią przypominał mi gest jakiej ś ważnej osobistości
zapraszającej przedstawicieli opozycji do otwarcia kolejnej rundy negocjacji.
Pojąłem, że w istocie czekają nas negocjacje, choć myśleliśmy o zupełnie różnych
rzeczach. Daric usiadł pierwszy i spojrzał na mnie z wyczekiwaniem.
Wyszedłem na zalane słońcem podwórze i zamrugałem, czekając, aż oczy oswoją
się z jaskrawym światłem. Po chwili usiadłem.
- Ile chcesz? - zapytał.
- To nie takie proste. Czy rozmawiałeś ostatnio z Braedeem? Jedyną
odpowiedzią było zdumienie malujące się na jego twarzy. Wiedział, dlaczego wciąż
przebywam na Ziemi. Wie-
dział także, iż bomba w ciele człowieka była przeznaczona dla niego. Nie miał
jednak pewności, czy go to obchodzi... Wniknąłem głębiej do jego umysłu, aż
znalazłem to niewzruszone, silne przekonanie o potrzebie utrzymania się przy
życiu za wszelką cenę; to samo, które zmuszało go do ukrywania swych zdolności
przez tyle lat.
- Wiem już, kto zorganizował zamach na twoje życie -powiedziałem.
Bez słowa wpatrywał się we mnie, dłonie spoczywające na kolanach zaciskały
się coraz silniej. Paznokcie wbijały mu się w skórę, aż poczuł narastający ból.
Nie wiedziałem nawet, że ma takie długie i ostre paznokcie.
- Ludzie z czarnego rynku - rzekłem.
- Z czarnego rynku? - spytał zdumiony.
- Uważają, że zacząłeś grać przeciwko nim. Wciąż patrzył na mnie w zdumieniu.
Według niego dwie odmienne strony jego życia były zupełnie oddzielone od siebie.
- Chodzi o narkotyki. Przeszył go dreszcz.
- Podobno obiecałeś im to i owo w zamian za dostarczanie ci towaru. Oni
uważają, że nie dotrzymałeś słowa.
- Kto tak uważa? - zapytał, starając się zyskać na czasie.
- Gubernator.
- Spotkałeś się z nim? - W jego głosie zabrzmiało niedowierzanie. - Jakim
sposobem?
- Mam przyjaciół w nieodpowiednich środowiskach. Milczał, nie mogąc uwierzyć
w to, co powiedziałem.
- Naprawdę chcą mnie zabić? - mruknął w końcu. - Dlaczego?
- W związku ze zniesieniem kontroli nad pentryptyną. Nie podoba im się, że
będziesz głosował za ustawą i że odgrywasz jedną z pierwszoplanowych ról u boku
Strygera.
Zmarszczył brwi.
- Przecież im to wyjaśniałem. Tłumaczyłem, że nie mogę sprzeciwiać się
interesom rodziny czy syndykatu. To zbyt poważna sprawa. Potencjalne zyski...
- Dla nich to straty - wtrąciłem. - Właśnie to ich niepokoi.
- Och, na miłość boską! - Odwrócił głowę, starając się zapanować nad sobą.
Wbił wzrok w czarne kamienie ułożone na piasku. - To absurd! Jakieś konsorcjum
degeneratów społecznych oczekuje ode mnie, że będę przedkładał ich interes nad
Centaura, grożąc, że w przeciwnym razie poniosę śmierć? - Szarpnął się w bok,
rozjątrzony.
- I urzeczywistnią tę groźbę. Już próbowali. Spojrzał na mnie.
- Bomba w ciele człowieka stanowiła pierwszy krok - dodałem. - Wiesz, z kim
ty zadarłeś, Daric?
Oczy powoli rozszerzały mu się, w miarę jak zaczynał pojmować, do czego
doprowadził.
- Uważasz, że dla nich to taka sama zabawa jak dla ciebie? Zagrozili nawet,
że mogą się dobrać do Strygera.
Skrzywił się, kiedy zacząłem mówić coraz głośniej: coś takiego nie powinno
mieć tu miejsca... Nic z tych rzeczy w ogóle nie powinno było się wydarzyć w
jego życiu.
- Więc dlaczego nie pozwolisz im spełnić tej groźby? -spytał posępnym tonem.
- Osiągnąłbyś w ten sposób wszystko, o czym marzysz, no nie?
Otworzyłem usta, lecz zaraz zamknąłem je. Nie było sensu pytać, czy naprawdę
wydaje mu się, że chciałbym mieć dwa trupy na sumieniu. Czemu miałbym mu się
zwierzać, że obchodzi mnie los Einear, że jej sprawa ma dla mnie znaczenie?
- Jeśli zniesienie kontroli zostanie przegłosowane, mnie także zabiją -
powiedziałem.
Odniosłem wrażenie, że zupełnie go to nie obchodzi.
- Powiedz Braedeemu - rzekł. - Otoczy mnie ochroną do czasu głosowania.
- Już mu mówiłem i podjął pewne działania. Ale ludzie z czarnego rynku nie
spoczną, dopóki cię nie dostaną. To dla nich sprawa... interesów. Chyba masz
jakieś pojęcie o interesach? - Próbowałem się uśmiechnąć. - Nawet Braedee zdaje
sobie z tego sprawę. Dobrze wie, że jeśli miałby cię ocalić, musiałby całkowicie
zmienić twą osobowość. Nie byłoby już
żadnego pana Darica taMinga ani członka rady, ani członka Zgromadzenia. I tak
byłbyś wyzerowany, czy martwy, czy żywy. .. o ile zniesienie kontroli zostanie
przegłosowane. Jego twarz przybrała trupio blady odcień.
- Tylko wtedy, kiedy zostanie przegłosowane? - spytał cicho.
Skinąłem głową.
- I tak zostanie przegłosowane... - Wbijał wzrok w pofalowane morze piasku
usłanego czarnymi kamieniami, obejmując dłońmi kolana. - Nic się już nie da
zrobić.
- Powinieneś przynajmniej spróbować - powiedziałem. Spojrzał na mnie. -
Musisz mi pomóc, jeśli chcesz uniknąć śmierci.
- Jak? - Z jego twarzy zniknął wyraz ponurej zaciętości i wyrachowania. Nie
obchodziło go już, co to oznacza dla Centaurian czy ojca. Patrzył teraz na mnie
człowiek, który pragnął jedynie przeżyć.
- Chcę udowodnić całemu Zgromadzeniu, że Strygerjest zboczony w swej
nienawiści do psionów. Chcę, żebyś mu powiedział, że może mnie dostać... Wiesz,
o co mi chodzi. -Odwróciłem wzrok, lecz po chwili zmusiłem się, by znów spojrzeć
mu w twarz. - Chcę zrobić pełny zapis tego, co czuje odmieniec, który wpadł mu w
łapy. Wykorzystam sprzęt Argentynę, a później odtworzę to w sali Zgromadzenia,
przed głosowaniem, żeby wszyscy się przekonali, kim on jest naprawdę. Czy on też
tam będzie?
Dane skinął głową, przypomniawszy sobie, że Stryger ma wygłosić ostatnie
słowo przed głosowaniem. Zastanowił się nad tym wszystkim.
- Świetnie. - Otarłem usta wierzchem dłoni, czując kropelki potu na górnej
wardze. Miałem wrażenie, że zostałem uwięziony w sześcianie o idealnie
symetrycznych ścianach zalewanym potokami światła słonecznego.
- Chyba nie wszystko zrozumiałem... - mruknął Daric, zakładając ręce na
brzuchu niczym zdychająca mysz. - Mamy oczernić publicznie Strygera w celu
osłabienia jego pozycji.
- Mniej więcej - odparłem.
- Tuż przed głosowaniem... Być może to wystarczy... A miejsce w Radzie
Bezpieczeństwa... - urwał nagle. Poczuł sięjak zdrajca, do którego w pełni
dotarła świadomość możliwych reperkusji jego czynu. - Jeśli to się powiedzie,
jego miejsce zajmie Einear. - Spojrzał na mnie z ociąganiem, jakby jego dwie
odmienne osobowości toczyły ze sobą walkę o tego człowieka, który chciał jedynie
przeżyć. Musiałem się upewnić, że zrobi wszystko zgodnie z planem.
- Chcesz znać prawdę o tym, dlaczego jesteś odmieńcem? - zapytałem.
Zacisnął pięści. Przynajmniej w tej chwili nie umiał ukryć twarzy pod maską
obojętności.
- Słucham - rzekł. Nim zdążyłem odpowiedzieć, dodał: -To sprawa Potrójnego G,
prawda? Przez małżeństwo... Udało im się jakoś wykorzystać tę kobietę... ukryć
jej wadliwe geny... - Miał na myśli swoją matkę. Cytował wersję Charona, w którą
chyba wszyscy uwierzyli.
Pokręciłem głową.
- Twoja matka nie miała z tym nic wspólnego. Każdy gen, i twój, i Jule, był
dokładnie sprawdzany przed waszym przyjściem na świat. Naprawdę sądzisz, że nikt
by nie zauważył defektu? To robota twojego ojca.
Patrzył na mnie z niedowierzaniem.
- Charona - rzekłem, zanim zdobył się na to, by zarzucić mi kłamstwo. - On to
zaplanował, on wprowadził dodatkowe geny. Nikt o tym nie wiedział.
- To szaleństwo - szepnął Dane. - Dlaczego miałby dążyć do zrujnowania
rodziny...?
- Wcale nie o to mu chodziło. Myślał o pewnym udoskonaleniu rodzinnego
wzorca, pragnął wynieść taMingów na jeszcze wyższe szczyty. Sądził, że stworzy
telepatów, których zdolności będą niewykrywalne. Chciał, żebyście zawsze byli o
krok w przedzie, zarówno w gronie Centaurian, jak i na zewnątrz.
Popatrzył na swoje ręce, swoje ciało, jakby oglądał je po raz pierwszy w
życiu.
- Ale mu sienie udało...?
- W każdym razie nie tego się spodziewał. Widocznie popełnił jakiś błąd.
Jakby ktoś chciał mieć artystę trywizyjnego, a zamiast tego otrzymał muzyka albo
tancerza.
Jule prawie osiągnęła poziom, o jakim marzył Charon. Była empatyczką,
odczytywała emocje i potrafiła przekazywać własne. Nie umiała jednak odbierać
ukształtowanych przekazów myślowych. Zresztą bez odpowiedniego treningu nie
potrafiła nawet identyfikować emocji, jakie odczytywała czy wysyłała. Umiała
także teleportować, co było znacznie łatwiejsze do opanowania, za to
przysparzało jej rodzinie tylko dodatkowych zmartwień. Była zniweczeniem planów
Charona, mimo to podjął następną, drugą próbę...
Dane zerknął na mnie, lecz szybko odwrócił wzrok.
- Dlaczego więc ją zabili? - Centaurianie, jego matkę. Przeszył go dreszcz.
- Może to był naprawdę wypadek. Daric, przecież ona zginęła wtedy, gdy byłeś
już na tyle duży, by pamiętać o jej śmierci, a wszyscy sądzili, że jesteś
normalny.
Spojrzał znowu na mnie, nieco bardziej przytomnym wzrokiem.
- Jak ci się udało zachować to w tajemnicy...? - zapytałem. - Przez cały
okres dorastania? - Ciekaw byłem, jak to w ogóle było możliwe, że jemu się
udało, a Jule nie.
- To dzięki Jule... Ona mi pomogła. - Zagryzł wargi.
- Przecież była wtedy małą dziewczynką. Skinął głową.
- Ale wiedziała już, że coś z nią jest nie tak, że z jakiegoś powodu ludzie
jej nienawidzą. Osłaniała mnie, broniła... nauczyła, jak ukrywać moje
zdolności... - Próbowała zaoszczędzić mu cierpień, przez które sama przeszła. -
Dlatego tak bardzo jej nienawidziłem. - Napięcie, nieustanny strach, udręka,
którą Jule musiała znosić, nie mając nawet pojęcia, jak to ukryć. Dane ją
właśnie za to wszystko winił. - Nie wie
działem, co mam robić... Tylko jej mogłem ufać, tylko ona potrafiła mi wszystko
wybaczyć. Dlatego zawsze zadawałem jej ból. Ale bez względu na to, jak bardzo ją
raniłem, czy też jak ona pragnęła mnie zranić, nigdy i nikomu nie wyjawiła mojej
tajemnicy... - W końcu zaczął jej nienawidzić nawet za to. Potrząsnął głową i
zamrugał.
Po chwili uniósł na mnie spojrzenie błyszczących oczu. Obaj mieliśmy
świadomość, że jest już za późno, żeby cokolwiek zmienić. Wiedzieliśmy też obaj,
że on nigdy mi nie wybaczy tego, że wyjawiłem prawdę Argentynę. Ale teraz jego
rozgoryczenie na ojca i Centaurian było mi jedynie na rękę. Przejrzał w myślach
krok po kroku cały plan, który mu przedstawiłem.
- Czy Argentynę wie o tym wszystkim...? O tym, że chcesz zbezcześcić jej
sprzęt? Skinąłem głową.
- I wyraziła zgodę?
- Tak.
- Einear powiedziała mi, że zatrzymałeś się w „Czyśćcu". - Zerknął na mnie z
ukosa, jakby na moment ogarnęła go żądza krwi.
- To prawda. - Wytrzymałem jego spojrzenie, unosząc nieco głowę.
- I chcesz, żebym przekazał Strygerowi, że może cię mieć? - powtórzył. Oczy
mu się ponownie rozszerzyły. Zagryzłem wargi aż do bólu.
- Musisz go przekonać. Powinniśmy zrobić to jak najszybciej, nim Zgromadzenie
zbierze się na głosowanie.
- Tylko tego ode mnie oczekujesz? - Odwrócił głowę.
- Prawdopodobnie tak.
- Z tym nie będzie żadnego problemu - mruknął. Spostrzegłem, że jego wargi
wyginają się w krzywym uśmieszku.
- Na dobrą sprawę... - spojrzał na mnie - to brzmi j ak niezły kawał.
31
Skoczek wzniósł się w powietrze, a ja patrzyłem na znikający w dole stojący
na otwartej przestrzeni dom Einear. Zapragnąłem powrócić, znowu znaleźć się
wśród tych kamiennych ścian, pójść korytarzami wypełnionymi zapachem minionych
epok... położyć dłoń na stole inkrustowanym gwiazdkami, błyszczącymi w świetle
płomieni, porozmawiać z Einear, powiedzieć jej o tym, co muszę zrobić...
Pomyślałem, że na pewno bym jej nie zastał. Wmawiałem sobie, że gdybym jej
powiedział, na pewno próbowałaby mnie powstrzymać. Ona by tego nie zrozumiała,
nie zgodziłaby się, abym cierpiał. Im mniej wiedziała o całej sprawie, tym
lepiej. Natomiast im mniej ja myślałem o rzeczach i ludziach związanych z tym
domem, tym lepiej dla mnie.
Kiedy wróciłem do „Czyśćca", zastałem Argentynę w jej garderobie. Nakładała
sobie na twarz maseczkę na noc. Odwróciła się do mnie; połowę twarzy miała
jeszcze srebrzystą,
druga natomiast odbijała światło niczym lustro. Zmrużyłem oczy.
- Z Jirem wszystko w porządku? - zapytała. - Jak zareagował Charon?
- W porządku. - Skinąłem głową. - W zasadzie nic się nie stało... Widziałem
się z Darikiem. Dogadaliśmy się, zrobi to, co trzeba.
Nie odpowiedziała; obrazowi Darica, który pojawił się w jej myślach,
towarzyszyło coś w rodzaju bezradnej tęsknoty.
- Stwierdził, że to prawie jak dobry kawał - dodałem. Przez jej umysł przemknęła
fala bólu. Zacisnęła wargi, by
nie nazwać mnie łajdakiem. Ścisnęła w palcach pasemko
włosów opadające jej na twarz.
- Rozmawialiśmy na ten temat - rzekła, mając na myśli swoją grupę. -
Zwłaszcza o sposobie, w jaki chcesz przekazać członkom Zgromadzenia
zarejestrowane doznania. - Potrząsnęła głową, błyski w jej oczach powiedziały
mi, że zaczyna czerpać przyjemność z utrudniania mi życia. - Nikt nie ma
pewności, że coś z tego wyjdzie... o ile w ogóle systemy są kompatybilne...
- Sieć to Sieć - mruknąłem, czując ciarki na plecach. -Wszystkie podsystemy
działają na tej samej zasadzie.
- Ale nie wszystkie bazują na tym samym, specjalistycznym oprogramowaniu -
przypomniała mi rzecz niemal oczywistą. - Zgromadzenie wykorzystuje głównie
programy obróbki danych, a nie programy sensoryczne. Niewykluczone, że ich
system nawet nie będzie w stanie odczytać informacji, którą masz zamiar za jego
pośrednictwem przekazać. Możliwe, że zdołasz uzyskać jedynie trójwymiarowy obraz
Stryge-ra, ale nie będą mu towarzyszyły żadne wrażenia... Co zrobisz, jak to nie
zadziała?
Zakląłem pod nosem.
- To musi działać... W jaki sposób się o tym przekonać? Możesz zrobić próbę?
Zaśmiała się sztucznie.
- Myślisz, że mamy wolny wstęp do sali posiedzeń...?
- Daric ma - odparłem. - On mi pomoże sprawdzić działanie systemu.
- A jeśli faktycznie nic z tego nie wyjdzie?
- Wtedy Daric będzie musiał mi pomóc w dopasowaniu programów.
Wyszedłem z garderoby, zostawiając ją z myślami, i poszedłem na górę. Miałem
wrażenie, że nie kładłem się od wie-
ków. Padłem na łóżko Argentynę i zaniknąłem oczy, wyczuwając delikatny ziołowy
zapach jej perfum. Pomyślałem, że gdyby udało mi się wykraść kilka godzin snu,
podczas gdy ona była na dole, w klubie, może wtedy nie czułbym się tak jak teraz
-jak ktoś, komu na siłę starają się wtłoczyć trochę oleju do głowy.
Kiedy się obudziłem, pokój był tak samo oświetlony. Zerknąłem na
identyfikator, chcąc sprawdzić godzinę... potem spojrzałem po raz drugi i
trzeci; nie mogłem uwierzyć, że przespałem niemal całą dobę. W dodatku czułem
się jeszcze gorzej niż przedtem. Zwlokłem się z łóżka i przykleiłem świeży
plaster za uchem. Zostało mi już tylko sześć sztuk.
Zszedłem na dół. Zastałem Argentynę, Aspena i Rayęprzy stoliku w dużej sali,
przyglądających się, jak tancerze w wielkiej bańce unoszącej się w powietrzu nad
ich głowami wykonują swój rutynowy taniec. Aspen i Raya wodzili palcami po
zwilżonych krawędziach szklanek, uzupełniając to przedstawienie dziwaczną,
pulsującą muzyką.
- Dlaczego mnie nie zbudziliście? - spytałem nieco zbyt natarczywym tonem.
Argentynę popatrzyła na mnie, zdumiona, i wyjęła kamfa z ust.
- Próbowałam - odparła - ale nic z tego nie wyszło. Odwróciłem głowę i
potarłem palcami policzek.
- Przepraszam - mruknąłem. Wzruszyła ramionami.
- Nie ma sprawy... Dzwonił najpierw Daric, a później Braedee.
Spojrzałem na nią.
- Czego chcieli?
- Dane jest w budynku Zgromadzenia - rzekła, starając
się zachować obojętny ton. - Przekazał, że Stryger zapalił się do tego pomysłu.
Próbowałem przełknąć gorzki kłąb, który nagle utkwił mi w gardle. Skinąłem
głową.
- Kiedy?
- Wieczorem, bezpośrednio przed głosowaniem. Pojutrze. Szum w mojej głowie
stał się tak głośny, że ledwie mogłem słyszeć dochodzące z zewnątrz dźwięki.
- Powiedziałam Daricowi, że będzie ci potrzebna jego pomoc w sprawdzeniu
kompatybilności systemów. Pewnie jest tam jeszcze, chyba możesz pojechać...
- Nie mogę. - Dotknąłem gniazdka na karku. - To zbyt ryzykowne. Wolę, żeby on
przyjechał tutaj. Spięła się, ale nie odezwała nawet słowem.
- A co z Braedeem? Czego on chciał?
- Nie powiedział.
Zmarszczyłem brwi i poszedłem do telefonu. Darica zastałem w jego biurze;
uśmiechnął się na widok mojej twarzy na ekranie.
- Argentynę przekazała ci wiadomość? Wszystko załatwione. Za dwa dni.
Powiedziałem Strygerowi, że masz zamiar odlecieć z Ziemi zaraz po głosowaniu. -
Sprawiał wrażenie, jakby nie mógł się doczekać tej chwili.
- Nie wszystko jest gotowe - odparłem. - Muszę mieć pewność, że system w sali
posiedzeń będzie potrafił odtworzyć ten zapis. Chcę, żeby ś przyjechał tu dziś
wieczorem i pomógł mi sprawdzić kilka rzeczy.
- W klubie...? - Zgarbił ramiona. - Oczywiście... zaraz wychodzę! - rzucił i
przerwał połączenie.
Stałem chwilę bez ruchu, chyba zarówno zaskoczony, jak i zaniepokojony. W
końcu zadzwoniłem do Braedeego, ale odpowiedział mi automat. Nie poprawiło mi to
samopoczucia. Zadzwoniłem więc do Mikaha.
Uśmiechnął się, ujrzawszy mą twarz na ekranie.
-- Kto tym razem próbuje cię zabić? - spytał. Nie wiedziałem, czy miał to być
żart.
- Wizytator Stryger.
Natychmiast spoważniał. Wyjaśniłem mu wszystko, zwłaszcza że miałem już
niemal całkowitą pewność, że uda mi się zrealizować plan. Uśmiech powoli znikał
z twarzy Mikaha.
- Ty chyba do końca postradałeś swój pieprzony rozum -rzekł wreszcie. -
Kocie, to wariactwo. Nie jesteś przecież niezniszczalny. On cię zabije!
- Nie zabije, jeśli ty zgodzisz się mnie osłaniać.
- Aha... - mruknął. Zawahał się i spuścił głowę, jakby przetrawiał wszystko w
myślach. - To inna rozmowa. Zarezerwuję sobie czas - rzekł, spoglądając znowu w
ekran. - Zadzwoń, kiedy będziesz znał wszystkie szczegóły.
Skinąłem głową i musnąłem palcami plaster za uchem.
- Mikah...?
- Co?
- Już nigdy nie staraj się dla mnie o topalazę, bez względu na to, jak bardzo
bym cię o to prosił.
- Dobra. - Przesłał mi jeszcze znak braterstwa, obejmując prawą dłonią lewą
pięść, po czym rozłączył się.
Kiedy ruszyłem z powrotem korytarzem, zza zakrętu wyłoniło się
niespodziewanie dwóch centauryjskich gliniarzy, którzy zastąpili mi drogę.
W pierwszej chwili miałem zamiar odwrócić się i uciekać, lecz oni byli na to
przygotowani: nie przebiegłbym nawet dwóch metrów, gdy zostałbym schwytany.
Stanąłem w miejscu.
- Braedee...?-zawołałem.
- Braedee chce się z tobą zobaczyć - rzekł jeden z nich. Mógł istnieć tylko
jeden powód, dla którego polecił mnie zgarnąć: rada centauryjska sprzeciwiła się
mojej akcji. Oznaczało to, że bardziej zależało im na Strygerze i zniesieniu
kontroli niż na życiu Darića.
- Nie mówię do ciebie - rzuciłem gliniarzowi. - Braedee... jestem gotów się
założyć, że mnie słyszysz. Odwołaj ich, w przeciwnym razie Charon dowie się o
wszystkim.
Za moimi plecami zadzwonił wideofon. Odwróciłem się i włączyłem ekran
ochronny. Pojawiła się twarz Braedeego.
- Zostaw mnie w spokoju - powiedziałem - w przeciwnym razie Charon dowie się
wszystkiego o tamtym zamachu bombowym. - On nie miał już mnie czym postraszyć,
ja zaś
wciąż miałem haka na niego. Przez dłuższą chwilę bez słowa wpatrywał się w
ekran.
- W porządku.
Zmarszczyłem brwi.
- Tak po prostu? Uśmiechnął się lekko.
- Mogę cię zostawić w spokoju, ale to nie znaczy, że ktoś inny nie będzie
strzegł Strygera. Centaur nie jest jedynym syndykatem, któremu zależy na dobrym
stanie jego zdrowia. Nie wszystko spoczywa w moich rękach.
- Do cholery, Braedee...! - urwałem, zaciskając kurczowo palce na krawędzi
aparatu. - Wiesz, kim on jest. Naprawdę sądzisz, że w interesie Centaurian leży
jego zwycięstwo?
- Ocena nie należy do mnie - odparł. - Ja tylko wykonuję rozkazy.
- Pewnie, że tak. - Odwróciłem głowę, nie mogłem zebrać myśli, patrząc mu w
oczy. - Posłuchaj... - rzekłem w końcu - a lepiej, żebyś słuchał uważnie, do
cholery! Dogadałem się z ludźmi z czarnego rynku, żeby zostawili Darića w
spokoju do czasu głosowania, ponieważ muszę skorzystać z jego pomocy. Jeśli
zniesienie kontroli nie zostanie przegłosowane, on będzie żył; jeśli ustawa
przejdzie, Daric zginie. Ale żeby zawrzeć, z nimi ten układ, musiałem ich
przekonać, że Stryger także stanowi dla nich zagrożenie. Ocenili więc, że jeśli
projekt zostanie przegłosowany, jego również będą musieli zabić.
Braedee wpatrywał się we mnie przez dłuższy czas rozszerzonymi oczyma, nie
powiedział jednak ani słowa.
Przerwałem połączenie i wyłączyłem ekran ochronny. Kiedy się odwróciłem, w
korytarzu nie było już nikogo.
Wróciłem do sali klubowej. Argentynę siedziała przy stoliku sama, nawet
tancerze zniknęli.
- Czego chcieli ci gliniarze? - zapytała.
- Niczego. - Z niepokojem zerknąłem w stronę drzwi. -Daric wkrótce tu będzie.
Spostrzegłem, że spięła się, a przez jej umysł przemknęło kilka różnych myśli
naraz.
- Niech to wszyscy diabli... - mruknęła. Rozsiadła się wygodniej na
poduszkach i odgarnęła włosy z czoła. Poczułem się tak, jakbym miał w żołądku
całe rojowisko robactwa.
- Argentynę...
- Nic się nie stało - rzekła zrezygnowanym głosem. - To wszystko moja wina.
Wzruszyłem ramionami i usiadłem naprzeciwko niej.
- Wybacz, że zajmowałem twoje łóżko przez cały dzień. Zaśmiała się.
- Nie myśl, że straciłam z tego powodu sen. Miałam do wyboru sześć innych
łóżek.
Trwało dłuższą chwilę, nim pojąłem, co właściwie miała na myśli.
- Zespół...? - Uzmysłowiłem sobie nagle, że chyba nigdy nie widziałem nikogo
z nich w pojedynkę. Zawsze trzymali się razem, parami czy trójkami, dotykając
się nawzajem podczas rozmowy.
- Tak. - Uśmiechnęła się, jakby rozbawiona moją naiwnością. -Wszyscy sypiamy
razem. To chyba naturalne, że utrzymując niemal bez przerwy więź umysłową,
staramy trzymać się jak najbliżej siebie. Stanowimy niemal rodzinę. -
Uśmiechnęła się szerzej. - Każdy grzech jest kuszący, a najbardziej kazirodztwo.
- Agdziew tym wszystkim jest miejsce dla Darica? - spytałem. - Czyżby on był
tylko do zadawania bólu?
Przestała się uśmiechać, choć nie wyczuwałem w niej jeszcze złości.
- Każdy z nas ma swoich prawdziwych kochanków poza grupą. W naszym gronie
byłoby to niezwykle męczące. A tak utrzymujemy związki trochę luźniejsze, ale...
chyba nieco trwalsze. - Spojrzała na swoje dłonie złożone w ten sposób, jakby
trzymała w nich bańkę mydlaną. Po chwili uniosła głowę. - Daric jest... był dla
mnie kimś wyjątkowym. Sposób, w jaki mnie dotykał... Potrafił dotknąć
niewiarygodnych
miejsc... - Zmrużyła oczy. Widocznie po raz pierwszy zrozumiała, dlaczego i
jakim sposobem był zdolny do tak niezwykłych pieszczot. - Był dla mnie taki
dobry... - Wstała od stolika, spoglądając w stronę drzwi. - Będę na tyłach razem
z całą grupą. Przygotujemy sprzęt do czasu jego przyjścia.
Usiadłem, czekając na Darica. Lizałem palce i wodziłem nimi po krawędzi
opróżnionej do połowy szklanki, aż wreszcie udało mi się wydobyć dźwięk.
Po jakimś czasie pojawił się Daric i szybkim krokiem podszedł do mnie.
Zatrzymał się przy stoliku, mina zrzedła mu nieco, kiedy spostrzegł, że nie ma
Argentynę.
- Rada nadzorcza Centaura nie wyraziła zgody na naszą akcję przeciwko
Strygerowi - powiedziałem, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę.
Zmarszczył brwi. Nie wiedział o tym, nie brał udziału w posiedzeniu. Ciekaw
byłem, jak głosował Charon, chociaż nie miało to większego znaczenia.
- Trzymam Braedeego na smyczy, ale on twierdzi, że inne syndykaty będą pilnie
strzegły Strygera - dodałem. - Nie wiem, czy Braedee może nam w czymkolwiek
pomóc. Uważasz, że to zmienia naszą sytuację?
Pokręcił głową, zacisnąwszy wargi. Odebrałem cień rozczarowania w jego
myślach.
- Nie - rzekł cicho. - Stryger ma swoje sposoby, ja także. Przypuszczam, że
Gubernator wyrazi zgodę na wykorzystanie ich kanałów łączności - to przecież
także ich interes. Stryger na pewno przybędzie na spotkanie.
Odwróciłem głowę.
- Na co jeszcze czekamy? - zapytał. - Chodź, sprawdzimy system. Musimy mieć
pewność, że wszystko gra... Kiedy spojrzałem na niego, uśmiechał się szeroko.
Prowadząc go na tyły klubu, odczytywałem narastające w nim napięcie. Czuł się
nieswojo, idąc moim śladem przez tak dobrze znane sobie pomieszczenia. Cała
grupa czekała na nas. Argentynę stała pośrodku, otoczona jakby żywym pancerzem;
zamrugała. Daric na jej widok zamarł w bezruchu.
Chyba na dobrą sprawę nie wierzył, że ją tu spotka. Powietrze jakby nagle
wypełniło się ładunkiem elektrostatycznym. Oboje wpatrywali się w siebie - oboje
pragnęli i jednocześnie
nienawidzili tego zbliżenia bez kontaktu, kontaktu bez zbliżenia. ..
Argentynę pierwsza spuściła wzrok, uciekając przed jego spojrzeniem. Zdawał
się jej jeszcze bardziej pociągający: wyższy, przystojniejszy...
- Cześć, Dane - rzuciła.
- Argentynę... - mruknął i urwał, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Oto sterownik. - Wyciągnęła ku niemu jakiś przedmiot spoczywający na
otwartej dłoni.
Daric podszedł bliżej i wziął urządzenie; napięcie wzrosło, kiedy ich palce
się zetknęły. Ułożył precyzyjnie niewielki sześcian na swojej dłoni, po czym
zacisnął ją, jakby chciał go zgnieść. Wiedziałem jednak, że jego ręka jest
scyberowana, podobnie jak dłoń Einear czyjego ojca.
- Włącz to - powiedział.
Argentynę uruchomiła aparaturę symbu. Twarz Darica przybrała niewyraźny
wyraz, gdy do jego mózgu popłynęły sygnały; sprawdzał odczyty, porównywał je z
czymś. Po kilku sekundach na jego twarzy odmalowało się zdumienie... Zmarszczył
brwi i zaklął pod nosem.
- Miałaś rację. - Spojrzał na Argentynę, nieco pobladły. Porównywał obwody
symbu ze swoim własnym oprogramowaniem. Coś się nie zgadzało.
- Czy w systemie sali Zgromadzenia można wprowadzić takie zmiany, żeby
wszystko grało? - zapytałem. Zaśmiał się, nadal skupiony nad jakimiś
szczegółami.
- Oczywiście, że można. To dość proste. Trzeba tylko zwiększyć szerokość
pasma przenoszonego przez obwody w sali posiedzeń. Ale przedtem musiałbyś
pokonać zabezpieczenia w systemie Federacji. Mogę cię zapewnić, że mógłbyś się
zestarzeć i umrzeć, nim zdołałbyś tego dokonać.
Argentynę wyjęła sześcian z jego ręki i wpatrzyła się w niego, ująwszy go w
dłonie.
- Ale można zrobić nagranie try wizyjne. I tak zostanie dokładnie utrwalone
to, co Stryger z tobą zrobi. Jeśli się przekaże nagranie Niezależnej Agencji
Informacyjnej, a oni to puszczą. ..
- Stryger zaprzeczy, powie, że to prowokacja, że materiał jest zmontowany. -
Pokręciłem głową. - Nikt w to nie uwierzy.
- On ma rację - wtrącił Daric, rozpinając wysoki kołnierzyk koszuli. -
Stryger nigdy nie zaszedłby tak wysoko, gdyby otaczającą go atmosferę można było
tak prostym sposobem zepsuć. - Zaczął chodzić po pokoju. - O Boże! Co mamy teraz
robić? Oni mnie zabiją, Argentynę!
Spojrzała na niego; na jej twarzy malowała się bezradność. Uniosła sterownik,
chcąc go włączyć do gniazdka ukrytego gdzieś w'tylejej głowy.
- Zaczekaj. - Wyciągnąłem rękę.
Z ociąganiem wręczyła mi niewielki sześcian.
- Spróbujemy jeszcze coś z tym zrobić. - Skinąłem głową w stronę Darica. -
Jest pewien sposób, który powinniśmy wypróbować. Ale musimy zostać sami.
Argentynę skinęła głową, powstrzymując się od pytań. Wykonawcy wyszli za nią
z pokoju, oglądając się na nas. Daric patrzył za nimi, wreszcie spojrzał na
mnie. Sprawiał wrażenie sparaliżowanego.
(Daric.) Sformułowałem wyraźny przekaz, żeby przyciągnąć jego uwagę. Jęknął
cicho i spojrzał mi w oczy.
- Czy możesz stąd nawiązać bezpośrednią łączność z systemem Federacji? Czy
potrzebny ci jakiś specjalny terminal? Dotknął ręką głowy, zirytowany i
zmieszany.
- Mogę nawiązać kontakt za pośrednictwem identyfikatora z dowolnego miejsca
na planecie. Dlaczego pytasz?
- Więc wybierzemy się razem na wycieczkę do wnętrza tego systemu, a ty
wprowadzisz niezbędne zmiany. Patrzył na mnie, jakby miał przed sobą wariata.
- Mówiłem ci już, że nie ma żadnego sposobu... (Dla nas jest.)
Szarpnął się do tyłu i wzdrygnął, przypomniawszy sobie, co nas łączy.
- Ależ to niemożliwe... wykluczone... Pokręciłem głową.
- Wiem, jak się dostać do środka. To dość proste, jeśli zna się odpowiednie
sposoby. Ale muszę cię zabrać ze sobą, ponieważ ja nie mogę niczego tam zmienić.
Ty mi pokażesz, czego należy szukać, a kiedy ja odnajdę właściwą sekwencję, ty
wprowadzisz zmiany.
Pokręcił głową, próbując wyobrazić sobie to, o czym mówię.
- Chcesz powiedzieć, że... może tego dokonać każdy psion... ? Ja również?
- Beze mnie nikt nie odnajdzie drogi; ja jestem oczyma, a ty narzędziem.
Potrzebujemy siebie nawzajem. - Wykrzywiłem usta w uśmiechu, który powinien był
przypominać jeden z grymasów Darica.
Gapił się na mnie, zagryzając wargi.
- Ale zabezpieczenia...
- Będziemy dla nich niewidzialni, nie wyczują nas, jeśli zachowamy
ostrożność. Będziemy się znajdować poza spektrum.
- To niewiarygodne... - mruknął. - Wiem, że nie żartujesz. Skąd ty znasz... ?
- To nie ma znaczenia. A jak skończymy, to lepiej zapomnij o wszystkim, jeśli
masz zamiar dalej uchodzić za człowieka.
Zachmurzył się; wykrzywił usta i usiadł na kanapie.
- Co więc mam robić?
Wręczyłem mu sterownik i zająłem miejsce naprzeciwko niego. Miałem nadzieję,
że wystarczy mi wiadomości, by tego dokonać. Przywołałem w myślach twarz
Snajpera...
- Połączę się z tobą, nawiążę kontakt myślowy, a kiedy ty
uzyskasz dostęp do systemu Zgromadzenia, ja wniknę do jego wnętrza, wciągając
cię za sobą. Daric wydął wargi.
- Jak długo to potrwa?
- Niedługo, o ile wszystko pójdzie gładko. - Zamknąłem oczy, odcinając się od
widoku jego twarzy, i wniknąłem do jego umysłu. Nawiązywałem pełny kontakt
najdelikatniej, jak potrafiłem, mimo to ogarnęła go fala strachu.
(Daric!) pomyślałem. (Musisz to zrobić, inaczej zginiesz!) Poczułem, że
zbiera się w garść, człowiek pragnący za wszelką cenę utrzymać się przy życiu
znowu brał górę. Obraz swego ojca przeplatany innymi wspomnieniami odbierał
niczym żółć podchodzącą do gardła.
- W porządku -rzekł posępnym tonem.-Wytrzymam to, skoro ty potrafisz.
(Nie mów. Wystarczy, że pomyślisz -ja cię usłyszę.)
(O Boże!) pomyślał.
(Włącz się do systemu.)
Nawiązał bezpośredni kontakt z komputerem Zgromadzenia. Nieustający strumień
danych wlał się do jego układów bioelektronicznych, zatapiając je w jaskrawym
świetle. Po chwili zaczął ulegać zmianie, przekształcając się w coś, co
świadomość Darica mogła odczytać.
(Skoncentruj się na tym, jak i gdzie należy wprowadzić zmiany w tym
systemie.)
Posłusznie zrobił to, o co prosiłem. Znowu sprawdzał i porównywał odpowiednie
fragmenty z układami symbu, przesyłając mi precyzyjnie sformułowane myśli. Po
chwili wiedziałem już, czego mam szukać.
(A teraz odpręż się i trzymaj mocno. Ruszamy w drogę.)
Przejście prowadzące przez jego umysł w głąb systemu przypominało szeroko
otwarte okno. W porównaniu z tym, co robiliśmy ze Snajperem, ten sposób był
znacznie łatwiejszy. Pociągnąłem Darica za sobą w strumień białego światła. Jego
duch przywarł do mnie, wręcz się przy kleił, zbyt przerażony, by pomyśleć o
zerwaniu więzi. Kanał bezpośredniej łą-
czności zaprowadził nas błyskawicznie do ukrytego serca systemu Federacji - do
tego niewidocznego świata, dzięki któremu świat realny mógł istnieć.
Przekraczanie kolejnych warstw strumieni danych przypominało wnikanie w głąb
słońca złożonego z coraz to gęściejszych powłok pulsujących energią. Odbierałem
wyraźne impulsy wywołane naszą wędrówką; warstwy światła/szumu/wibracji zdawały
się ciągnąć bez końca, wypełniając me zmysły wrażeniem zapachu palonego
cynamonu. Aż trudno było uwierzyć, że ta połyskliwa nieskończoność jest zaledwie
wewnątrzatomowym tańcem w rytm jakiejś pierwotnej muzyki, ograniczonym
przestrzennie do monokryształu telhassium wielkości mojego palca. Z trudem
przychodziło mi też pamiętać, dokąd właściwie zmierzamy i co mamy zamiar uczynić
po odnalezieniu celu.
Stwierdziłem, że nasza podróż dobiegła kresu: byliśmy w samym jądrze systemu
Zgromadzenia.
(Jesteśmy na miejscu) przekazałem Daricowi. Poczułem, że zdobył się na
odwagę i otworzył oczy.
(Jak tu gorąco...) pomyślał. Widocznie nie potrafił inaczej określić czegoś
aż tak niewiarygodnego, aż tak nie dającego się opisać. Wyczuwał jedynie to, co
go otaczało, lecz zmysły zawodziły w tym środowisku. Zacząłem szukać centrum
nerwowego, które mi opisał, zawierającego potrzebną sekwencję rozkazów.
Skoncentrowałem się na poszczególnych fragmentach, zacząłem wyławiać
charakterystyczne wzory, które Snajper nauczył mnie rozpoznawać i pojmować ich
znaczenie. Każda odrębna warstwa miała tutaj własny program zabezpieczeń,
wnikający w głąb strumienia danych jak sieć naczyń limfatycznych. Nerwowe
podsystemy odzywały się w moim mózgu i przenikały nasze fantomy jak ryby
przecinające toń; za każdym razem musiałem walczyć z chęcią wstrzymania oddechu.
Cieszyłem się, że Daric nie może tego widzieć. Wkradałem się między zapisy
Zgromadzenia...
(Mam!) przekazałem w końcu. Sekwencja, którą musieliśmy otworzyć, leżała
przede mną - klarowna i wyraźna -ściśnięta między programami ochronnymi.
Wniknąłem głę
biej w umysł Darica, kontaktując się bezpośrednio z centrami jego mózgu.
Otworzyłem się przed nim, pozwalając mu na ułamek sekundy spojrzeć moimi oczyma.
(Wprowadź zmiany...)
Wyczułem, że zdeterminowany, przystępuje do działania, walcząc z
przerażeniem. Energia, z jakiej ja nigdy nie potrafiłem korzystać, popłynęła
przez naszą uwspólnionąjaźń i zaczęła zmieniać czarne na białe, tak na nie,
otwarte na zamknięte.
Po chwili przed moimi oczyma pulsowała zupełnie odmienna sekwencja rozkazów -
ta właściwa, otwierająca nam drogę do realizacji mojego planu.
(Spójrz teraz) pomyślałem, chcąc ponownie ukazać mu wszystko za moim
pośrednictwem.
(Zabierz mnie stąd!) wrzasnął. Poczułem, że ogarnia go panika. Za wszelką
cenę chciał się uwolnić. W każdej chwili mógł uruchomić jeden z otaczających nas
systemów alarmowych, co skończyłoby się śmiercią nas obu. Wyciągnąłem go stamtąd
jak najszybciej.
Chyba jeszcze szybciej zerwałem kontakt myślowy. W ułamku sekundy
siedzieliśmy znowu naprzeciwko siebie, ze skupionymi twarzami, wpatrując się
szklanymi oczyma w pustkę, która nas rozdzielała.
- Udało się? - zapytał niewyraźnie, jakby miał kłopoty z mówieniem. - Teraz
wszystko będzie działało?
- Tak. - Skinąłem głową. - Myślę, że tak. Podniósł się na miękkich nogach.
- To niewiarygodne... - mruknął głosem pełnym respektu, wręcz nabożnej czci.
Objął głowę dłońmi... ogarnął go nagle lęk, że mogłoby mu się spodobać to, co
przed chwilą zrobiliśmy. - Muszę się napić. Czegokolwiek. - Spojrzał na mnie.
Odbierałem na zmianę słodkie i gorzkie fale jego ulgi i odprężenia. Podobało mu
się tym bardziej, im bardziej się bał. - Boże! Chyba bym się zabił na twoim
miejscu - rzekł. -Jak ty możesz z tym żyć?
Do pokoju weszła Argentynę; widocznie nasłuchiwała pod
drzwiami pierwszych odgłosów życia. Przez uchylone drzwi doleciał stłumiony gwar
głosów: sala klubowa wypełniała się przed wieczornym spektaklem.
- Udało się wam to zrobić? - zapytała, spoglądając to na mnie, to na Darica.
- Co się stało? - Była wyraźnie zakłopotana. Starała się ze wszystkich sił nie
patrzeć zbyt intensywnie Daricowi w oczy.
- Lepiej nie pytaj! - Daric ponownie objął głowę dłońmi, lecz zaraz opuścił
ręce. - Owszem, zrobiłem to.
Zmarszczyłem brwi, ale nic nie powiedziałem. Twarz Argentynę wyrażała ulgę
pomieszaną z niedowierzaniem.
- To dobrze - odparła. Zawahała się, jakby walcząc z myślami. - Zostajesz...
na przedstawienie?
- A chciałabyś? - spytał Daric, podchodząc do niej. Odczytałem z jego myśli,
że ogarnęło go niepohamowane pragnienie zastosowania wobec Argentynę swych
umiejętności, zrobienia czegoś, czego tak bardzo pragnęła. Delikatnie sięgnąłem
do jego umysłu na tyle tylko, by przypomnieć mu o mojej obecności, a
jednocześnie powstrzymać te żądze. Argentynę oderwała od niego wzrok i spojrzała
na mnie.
- Potrzebny mi sterownik symbu. Daric oddał jej sześcian i Argentynę wyszła
pospiesznie, odrętwiała tak fizycznie, jak i psychicznie.
Dane stał jeszcze przez chwilę, patrząc na mnie.
- Idę do sali, żeby się czegoś napić - rzekł. W jego głosie także odbierałem
napięcie. (/ zostaję na przedstawienie.) Świetnie zdawał sobie sprawę, że nie
tylko potrafię odczytać tę myśl, ale że zrobię to na pewno. - Idziesz ze mną? -
niespodziewanie zapytał.
- Nie - odparłem.
Pomyślał o tym, w jaki sposób odnosił się do mnie jeszcze kilka dni temu... a
także o tym, co Stryger miał ze mną zrobić za dwa dni. Zaczerwienił się nieco.
- A więc do zobaczenia w piekle - rzucił i wyszedł z pokoju.
Siedziałem na kanapie, starając się nie podążyć za jego
umysłem. Nie mogłem się jednak powstrzymać, gdyż cały czas myślał o mnie;
widział mnie w wyobraźni ze swoją macochą w łóżku i zastanawiał się, ile ona
miała z tego przyjemności. Miał nadzieję, że jego ojciec także to sobie
wyobraża. Myślał również o nagiej Argentynę...
Zerwałem kontakt, brzydząc się zarówno nim, jak i sobą. Ale obrazy nagich
ciał wciąż miałem przed oczyma. Argentynę... Lazuli... Ciekaw byłem, co teraz
porabia Lazuli. Znajdowała się zbyt daleko, bym mógł do niej sięgnąć;
przypomniałem sobie delikatną miękkość jej skóry, aż poczułem drżenie każdego
nerwu. Czy myślała o mnie, darzyła mnie nienawiścią...?
- Do cholery z tym - mruknąłem sam do siebie.
32
Daric wyszedł ostatni przed zamknięciem klubu. Odprowadziłem go wzrokiem,
chcąc mieć pewność, że nie zawróci ani nie zmieni zdania. Niewiele Już mogłem
zrobić, żeby sprawić mu przykrość.
Argentynę także spoglądała za nim, tłumiąc w sobie głęboko narastającą
tęsknotę. Zerknęła na mnie przez całą długość sali, czuła, że sięjej przyglądam.
Tego dnia jej przedstawienie było niezłe, ale dziwnie puste. Przez cały czas
myślami przebywała gdzie indziej, a ręce i nogi miała jak z ołowiu. Schodziła ze
sceny razem z całą grupą, obejmując ramionami dwoje odtwórców, jakby chciała
ukoić swe pragnienia w bezpiecznym towarzystwie przyjaciół. Wkrótce usłyszałem
ponownie muzykę dobiegającą z pokoju za kulisami - lecz tym razem zupełnie inną,
graną wyłącznie dla siebie.
Poszedłem za wykonawcami korytarzem, nie wiedząc dlaczego. Kiedy wszedłem do
pokoju, wszyscy spojrzeli na mnie, lecz w ich oczach dostrzegałem jedynie
akceptację: widocznie szybciej niż ja przyzwyczaili się do mojej stałej
obecności wśród nich. Tylko Argentynę na mój widok poczuła się trochę nieswojo.
- Pomyślałem, że może powinienem... nieco poćwiczyć -rzekłem, uprzedzając
słowa Argentynę, i dotknąłem gniazdka na karku. - Tak jak radziłaś... - Mój
umysł bronił się przed wszystkim, co wymagałoby choć najmniejszego wysiłku,
przed jakąkolwiek emocją; mimo to nawet komponowanie symbu było znacznie lepsze
od tej pustki, która wypełniała
mnie bez końca.
Niektórzy z wykonawców cicho wyrazili zgodę, odebrałem jednak ich zdumienie.
Odczuwali zmęczenie po przedstawieniu, lecz nadal utrzymywali silną więź i nikt,
nawet przypadkiem, do tej pory im w tym nie przeszkadzał. Argentynę skinęła
głową i wzruszyła ramionami. Odczytałem, że niechęć do mnie, niemal wbrew jej
woli, szybko wygasa.
Wszedłem w głąb pokoju i włączyłem się do obwodu. W moim umyśle rozwinęło się
dwuwymiarowe pole sztucznej energii psionicznej. Przez chwilę tylko przyglądałem
się i nasłuchiwałem, oparty o ścianę. Argentynę próbowała utkać z oddzielnych
kolorów i dźwięków światłopieśń, ukierunkowując przepełniający ją lęk na
poszukiwanie czegoś, czego do tej pory nie doświadczyła. Im bardziej wczuwałem
się w otaczające ją zmienne obrazy, tym bardziej czułem je we krwi; pobudzały we
mnie pragnienie włączenia się w nie zamiast pozostawania w roli widza.
- No dobrze - odezwała się w końcu Argentynę, zniecierpliwiona - wprowadź
swoje uczucia.
Jakbym ruszył do tańca. Starałem się za wszelką cenę nie potknąć i nie
zniszczyć wszystkiego. Koncentrowałem się na własnych uczuciach - radości,
tęsknocie, zazdrości - starałem się określić fizyczne doznania, które wywoływały
we mnie te emocje. Morze bodźców docierających do mego umysłu, zarówno od
wewnątrz, jak i/; zewnątrz, poczęło silniej falować. To odtwórcy reagowali na
takie impulsy, z jakimi do tej pory się jeszcze nie zetknęli. Ale ich
dezorientacja szybko mijała. Podobało im się to, Argentynę również.
Zebrałem to, co odczytywałem w nich, i wysłałem z powrotem, filtrując na tyle,
by sprzężenie zwrotne nie wyrwało mi się spod kontroli. Chciałem dać im coś od
siebie, jakiś dodatkowy wymiar poszukiwań, jakąś cząstkę mej duszy, w zamian za
to, co otrzymywałem od nich. Krążąc wokół ich energii, odnalazłem w końcu coś,
co mogło pochodzić wyłącznie
od Argentynę - coś stanowiącego część jej wizji, przy pomocy której kontrolowała
symb; coś bardziej realnego od rzeczywistości, a czego zawsze brakowało w ich
przedstawieniach, co było zbyt ulotne, by prosta siec sensoryczna symbu mogła to
przekazać. Poczułem też obecny w niej zawsze cień rozczarowania wywołanego tym,
że akt tworzenia nie mógł być kompletny...
Wyłowiłem z jej umysłu jakiś przypadkowy fantom i korzystając .z energii
psionicznej, nadałem mu kształt. Bez dalszych ingerencji przesłałem go do
obwodu. Nagła ciepła fala ogarniającej ich przyjemności wróciła do mnie niczym
żar słońca; owa wizja nabrała ostatecznej postaci. Argentynę wpatrywała się we
mnie jak zahipnotyzowana. Niespodziewanie poczułem się tak, jakbym stał się
częścią czegoś znacznie większego, po raz pierwszy trwało to na tyle długo, że
zapragnąłem to utrwalić w pamięci...
W niczym nie przypominało to zespolenia... Z niczym chyba nie można było tego
porównać. Miało jednak charakter dwustronnej więzi, było jakimś rodzajem
wspólnoty, której do tej pory nie znałem - takiej wspólnoty, którą odczuwała
wyłącznie ludzka strona mojej jaźni. Z trudem udawało mi się zachować
koncentrację, przyjmując tak intensywny przekaz. Ale wysiłki pozostania w
obwodzie opłaciły się. Zresztą po jakimś czasie stało się to o wiele łatwiejsze,
aż poczułem się tak dobrze i miałem wrażenie takiego odprężenia jak nigdy
dotąd...
W tej samej chwili ta druga, parszywa część mego umysłu przypomniała mi, w
jakim celu mam założone nielegalne gniazdko i po co w tym wszystkim biorę
udział. Wszelka radość zniknęła, a kontakt stał się dla mnie niczym kwiat
pożerany przez zarazę. Wyłączyłem się z obwodu, czując, jak więź psychiczna
powoli zanika.
Argentynę i wykonawcy uczynili to samo, stopniowo wychodząc z symbiozy, i po
jakimś czasie znowu byłem jedynie osamotnionym człowiekiem w milczącym kręgu
zaciekawionych osób.
- Dlaczego przerwałeś? - zapytała Argentynę.
- Miałem już dość.
- To było naprawdę świetne, zupełnie odmienne. ..-Wjej głosie znów pojawiło
się rozczarowanie, które jednak nie miało nic wspólnego ze mną. - Mogło być
znacznie lepiej... Popracuj jeszcze kiedyś z nami. Otwórz się zupełnie, niezbyt
mocno się zaangażowałeś...
Pokręciłem głową.
- No, Kocie - wtrącił ktoś inny - rozluźnij się.
- No, lunatyku...
- Tak, rozluźnij się.
- To znacznie lepsze od wszystkiego...
- Ale ja nie robię tego, żeby czerpać przyjemności! Dajcie mi, do cholery,
spokój! - Wyszedłem z pokoju, uciekając przed ich pytaniami i namowami.
Przez tylne drzwi wydostałem się na boczną uliczkę, stanąłem i przywarłem
plecami do ściany budynku. Musiałem to zrobić, gdyż nogi miałem jak z waty. Już
jutro... jutro wieczorem będę tylko ja i Stryger... Coś w moim umyśle wyło z
pragnienia, żeby stało się to jak najszybciej, ale to nie byłem ja. Dłonie
zaczęły mi drżeć, lecz na tym się nie skończyło. Po ramionach przebiegły
dreszcze, powędrowały dalej, aż w końcu trząsłem się cały, jakbym miał gorączkę.
Objąłem rękoma brzuch, czekając, aż ten atak minie.
Drzwi otworzyły się i na zewnątrz wyszła Argentynę - sama. Stanęła i
popatrzyła na mnie; jej suknia, jak żywa, rzucała w półmroku refleksy świetlne.
Po chwili sięgnęła do kieszeni i wręczyła mi kamfa; wetknąłem go miedzy wargi.
Wyjęła drugiego dla siebie. Niewiele to pomogło, ale przynajmniej przez jakiś
czas nie musieliśmy się do siebie odzywać. Zerknąłem na moje zniekształcone
odbicie w lustrzanej powierzchni okrywającej połowę jej twarzy i szybko
spuściłem wzrok.
- Przepraszam - rzekła, w końcu, także patrząc w ziemię. Pokiwałem głową, w
której narastał tępy ból. Wciąż z całej
siły zaciskałem ręce na brzuchu. Argentynę oparła się o ścianę tuż obok mnie i
spojrzała mi w twarz.
- Wiem, że czasami dajemy się schwytać we wnętrzu symbu; zamykamy się we
własnym świecie...
Odwróciłem głowę, wbijając zęby w kamfa. Niewielki krąg światła, w którym
staliśmy, wydał mi się nagle straszliwie sztuczny, kruchy i nierzeczywisty.
Otaczała nas noc, napierała ze wszystkich stron, a ja byłem jedynym człowiekiem,
który to odczuwał...
- Chodzi mi o to - dodała Argentynę - że kiedy odkrywa się nowy wymiar, taki
jak ten... pragnie się w nim pozostać, wejść głębiej, nie pozwolić mu zniknąć.
Zapomina się wtedy zupełnie o wszystkim, rozumiesz?
Nie odzywałem się. Nie zwracałem uwagi na jej słowa, miałem nadzieję, że
zaraz sobie pójdzie.
Nie odeszła jednak.
- Przez całe życie - kontynuowała - czułam, że to, co się we mnie dzieje...
Spojrzałem na nią w końcu, odczytując, że pragnie tego.
- Kiedy słyszę czyjeś imię, widzę kolor - mówiła. - Kiedy indziej dźwięki
muzyki powodują, że mam przed oczyma krajobrazy, których nigdy nie widziałam...
albo przypominam sobie coś, o czym nie myślałam od wielu lat, i wtedy mam
wrażenie, jakby to się wydarzyło wczoraj... I zawsze wszystko ma swój nastrój;
wywołują go kolory, widok morza, piosenka. Nie ma on nic wspólnego z charakterem
rzeczy ani z tym, co robię, ale mam wrażenie, że to wszystko ma duszę, która do
mnie przemawia. W głębi czuję to zawsze, lecz choćbym nawet bardzo się starała,
nawet wewnątrz obwodu symbu, nie potrafię przekazać komuś innemu wrażeń. Przez
całe życie dążyłam do tego, żeby ludzie odczuwali to samo co ja...
- Zerknęła w ciemności, lecz zaraz znów popatrzyła na mnie.
- Aż zjawiłeś się ty, który to potrafisz. Dokonałeś tego. Przez ciebie to stało
się dla mnie realne. - Dłonią w ozdobionej klejnotami rękawiczce chwyciła za
rękaw mojej kurtki. - Nie możesz tego tak po prostu przerwać. Dobrze wiem, że
nie to
chciałeś osiągnąć, nie na tym ci zależało i nie to jest dla ciebie
najważniejsze. Ale wiem także, że odczuwałeś z tego powodu radość. Może właśnie
tego ci naprawdę potrzeba... - Chwyciła mnie rękoma za ramiona.
Zrobiłem krok do przodu i całym ciałem przycisnąłem ją do ceglanego muru.
Objąłem dłońmi jej twarz, odgarnąłem srebrzyste włosy i przylgnąłem wargami do
jej ust.
Przez chwilę, zdumiona, próbowała się uwolnić, lecz zaraz uległa i rozluźniła
się. Jej dłonie zjechały po moich plecach;
przytuliła się do mnie. Wilgotne, ciepłe wargi coraz mocniej przywierały do
moich, aż nagle oboje naraz pojęliśmy, czego naprawdę chcemy.
Nie wiem nawet, w jaki sposób znaleźliśmy siew jej pokoju, na łóżku,
rozebrani na tyle tylko, by móc do siebie dotrzeć. Byłem już w niej, zanim na
dobre zrozumiałem, co się ze mną dzieje. Zacząłem się poruszać, coraz szybciej,
aż oboje mogliśmy zapomnieć o wszystkim poza rozkoszą. Osiągnęliśmy szczyt
rozkoszy z jakąś niezwykłą gwałtownością, niewiele mającą wspólnego z pieszczotą
ciał.
Stoczyłem się z niej i przez jakiś czas leżałem, dysząc ciężko. Miałem
wrażenie, że nie jestem już zdolny do najmniejszego ruchu. Argentynę leżała obok
mnie w milczeniu, spoglądając w sufit, na którym rozbłyskiwały wielobarwne
światła holoneonów wiszących nad ulicą. Wreszcie uniosła się na łokciu,
spojrzała mi prosto w oczy i uśmiechnęła się. Pocałowała swój palec wskazujący i
przeciągnęła nim wzdłuż mego policzka. Po chwili bez pośpiechu zaczęła ściągać
ze mnie resztę ubrania. Byłem zbyt zmęczony, by ją powstrzymać. Kiedy leżałem
już cały nagi, ona także się rozebrała. Wreszcie miałem okazję ujrzeć to ciało,
które podświadomie bardzo chciałem zobaczyć od czasu naszego pierwszego
spotkania w „Czyśćcu". Nie doznałem zawodu.
Położyła się na mnie i zaczęła mnie całować.
- Argentynę... - mruknąłem - nie mogę...
- Nie przejmuj się... - Pocałowała mnie znowu, wsunęła język w me usta. -
Wszystko w porządku.
Zasypywała pocałunkami całą moją twarz... oczy, uszy. Potem zjechała ustami
na szyję i pierś. Po chwili przekręciła mnie na brzuch i uklękła między moimi
szeroko rozrzuconymi nogami. Zaczęła palcami uciskać mi skórę na plecach, wzdłuż
kręgosłupa; masowała mi całe ciało, to gładząc, to znów ugniatając.
- Zaraz będziesz.., - rzekła cicho, a jej dłonie powędrowały w dół między
moje uda. Robiła takie rzeczy, na jakie żadna kobieta, z którą do tej pory
byłem, by się nie odważyła, każde jej dotknięcie sprawiało mi coraz większą
przyjemność. Poczułem, że zanurzam się w tym gorącym, ciężkim rytmie jej
pożądania, że zaczynam powoli odżywać, z każdym ruchem jej dłoni odzyskując
siły.
- Skąd masz ten tatuaż? - zapytała rozbawionym głosem, masując moje pośladki.
- Nie pamiętam - odparłem.
Zaśmiała się krótko i pocałowała rysunek.
Obróciłem się na plecy, wystawiając inne części ciała na ten kojący masaż.
Kiedy wreszcie otworzyłem oczy, nie mogłem wprost uwierzyć, że to wciąż jestem
ja. Argentynę uśmiechnęła się, podniosła na kolanach i z głośnym westchnieniem
usiadła na mnie. Pochyliła się do przodu, jej ciepłe piersi dotknęły mojej
skóry. Przywarła ustami do moich warg.
- Chcę wiedzieć, jak to czuje mężczyzna - szepnęła. Zaczęła powoli się
poruszać. - Daj mi odczuć to, co ty czujesz...
Nie było w niej nawet cienia strachu. Nie była taka jak La-zuli. Jej umysł
był równie otwarty jak ciało i nie mniej spragniony doświadczenia, którego nigdy
dotąd nie doznała.
Wniknąłem do jej umysłu, coraz głębiej i głębiej, czując żarliwe pożądanie;
tak samo coraz głębiej wchodziłem w jej ciało. Moje palce wędrowały po
srebrzystej skórze, po jej piersiach, brzuchu... Przekazywałem jej każde moje
odczucie, moją twardość i jej miękkość, przelewałem w nią chóralną pieśń
wszystkich nerwów mego ciała. Kiedy jeszcze bardziej otworzyłem umysł, by dać
jej odczuć to, co czuje mężczyzna, zacząłem jednocześnie odczytywać to, co czuje
kobieta, a owe doznania wsączały się do mego mózgu, podwajając rozkosz,
zwielokrotniając zarazem jej doznania. Czułem, jak j ej podniecenie narasta,
koncentrując się na miejscu, gdzie nasze ciała łączyły się ze sobą, co
zwiększało moje pożądanie. Każde dotknięcie, każdy ruch przybliżał nas do tego
momentu... Chciałem, żeby trwało to całą wieczność, bez przerwy zbliżając się do
końca, lecz nigdy go nie osiągając... Ale Argentynę nie mogła czekać. Jej żar
rozlał się po mym całym systemie nerwowym niczym fontanna jasnych gwiazd.
Poprzez więź umysłową dotarł do mnie jak błyskawica i ja także nie mogłem się
już powstrzymać. Krzyknąłem głośno, wpadając niczym oszalały wirujący meteor w
gorące morze naszego wspólnego wyzwolenia.
Po chwili, kiedy czułem, że zanikam, mięknę, staję się słaby, odnalazłem w
głębi mej świadomości nadal pulsujący żar psychiki Argentynę. Siedziała wciąż na
mnie, z odchyloną do tyłu głową, ze zmrużonymi i błyszczącymi oczyma. Zaczęła
się znowu poruszać, pieścić to, co ze mnie zostało, wodząc dłońmi po mojej i
swojej spoconej skórze, jakby spodziewała się, że niemożliwe wydarzy się raz
jeszcze. Ponownie odebrałem w sobie jej narastające podniecenie; wiedziałem już,
co to znaczy być gotowym i rozpalonym przez cały czas, bez przerwy; być tak
zachłannym, tak stęsknionym rozkoszy jak bezbrzeżne morze...
Doznania, które tworzyła, zaczęły wkrótce wypełniać pustkę we mnie.
Żonglowała naszymi wrażeniami tak, jak gdyby to były wizje, którymi karmiła
symb. Żądała, domagała się, bym pozwolił jej wykorzystać mój umysł i ciało do
zgłębienia tego, o czym do tej pory mogła jedynie marzyć. Znów poczułem, jak
zaczyna narastać w niej rozkosz i pożądanie;
pragnęła poczuć to zespolenie dwojga ludzi, połączenie się w jedną jaźń o dwóch
ciałach - tak różnych, a zarazem tak podobnych, że mogłyby uzupełniać się po
wieczność...
Z niedowierzaniem odebrałem, jak moje ciało odpowiada na te wyzwania,
ponownie narasta, wypełnia się żądzą, tak gorącą i nagłą, że niemal graniczącą z
bólem. Odczuła moje
niedowierzanie, ja zaś odczytałem jej zdziwienie i zaśmialiśmy się razem,
zaczynając od nowa. Tym razem krążyliśmy wokół centrum naszej wspólnej rozkoszy
bez pośpiechu, pozwalając, by każdy rodzaj doznania wędrował powoli wzdłuż
ścieżek kontaktu telepatycznego między nami, stopniowo narastał i zanikał.
Tym razem Argentynę była zadowolona, a nawet więcej -zaspokojona; moje
odczucie można by chyba nazwać wdzięcznością. Zsunęła się ze mnie, powoli i
ostrożnie, nie przerywając kontaktu. Przywarła do mnie całym ciałem, wtuliła
się, obejmując mą pierś ramieniem.
- Boże, to takie wspaniałe... - mruknęła. - Zostań we mnie... - Tym razem
chodziło jej tylko o to, bym utrzymał więź myślową, byśmy nadal trwali w
zespoleniu, powoli zapadając w sen, zbyt zmęczeni, żeby powiedzieć choć jedno
słowo.
Leżałem otępiały od namiętności, zastanawiając się, czy znajdę w sobie choć
tyle siły, by jeszcze oddychać. Pomyślałem o Lazuli. Kiedy przypomniałem sobie,
jak bardzo ona także tego pragnęła, poczułem, że głęboko we mnie znów narasta
bolesna pustka. Lazuli zbytnio się mnie bała, żeby posunąć się aż tak daleko,
tak blisko prawdziwego zespolenia, jak tylko było to osiągalne dla człowieka nie
dysponującego zdolnościami psionicznymi. Ciekaw byłem, czy mając więcej czasu,
mógłbym jej pokazać... Nie, nawet Argentynę nigdy by nie zdołała osiągnąć tego
poziomu. Nawet gdybyśmy z Lazuli potrafili zespolić się w jedno ciało, nigdy
byśmy nie potrafili połączyć się w jeden umysł.
33
Kiedy się obudziłem, Argentynę jeszcze spała - wciąż z ręką przerzuconą przez
moją pierś, jak gdyby żadne z nas w ogóle się nie poruszyło przez całą noc.
Musiało być już po południu, czułem się jednak tak, jakbym dopiero co usnął.
Zamarzyłem, żeby ponownie zapaść w sen, dać się pochłonąć... Ale nastał kolejny
dzień. A kiedy przypomniałem sobie, co to za dzień, poczułem się jak nadziany na
rożen. Wiedziałem, że już nie zasnę.
Wysunąłem się spod ciepłego ramienia Argentynę i delikatnie pocałowałem ją w
policzek. Uśmiechnęła się i zamrugała. Po chwili westchnęła przeciągając się.
- Jeszcze... - mruknęła, zamknąwszy ponownie oczy. Ubrałem się szybko,
przykleiłem świeży plaster i zszedłem na dół. Zastałem kilku wykonawców w
kuchni. Na mój widok unieśli oczy do nieba i uśmiechnęli się. Nocnik postawił
przede mną pełen talerz i podał mi kubek z kawą.
- Jedz - powiedział - bo jeszcze padniesz. - Uniósł wysoko brwi.
Uśmiechnąłem się krzywo, starałem się jednak okazać wdzięczność. Zjadłem parę
kęsów, omal się nie krztusząc, i zostawiłem resztę.
Poszedłem do wideofonu i zadzwoniłem do Darica, żeby jeszcze raz się upewnić,
iż wszystko załatwione. Potem zadzwoniłem do Mikaha i podałem mu szczegóły.
Kiedy skończyłem z nim rozmowę, poszedłem do pustej sali klubowej i usiadłem
przy stoliku. Nie miałem na nic ochoty... może jedynie na to, żeby już było
jutro. Po jakimś czasie do sali weszła Argentynę w szlafroku i usiadła obok
mnie. Poczułem gorącą falę pożądania, kiedy spojrzała na mnie. Jej myśli
powędrowały ku minionej nocy... jakby z ociąganiem wróciły do chwili obecnej i
znów pomknęły ku wspomnieniom. Kiedy spojrzałem jej prosto w oczy, odwróciła
szybko głowę. Gdy tak siedzieliśmy w świetle dnia, wspomnienia tego, co
robiliśmy w nocy, stały się dla niej zbyt realne, by wracać do nich myślami.
Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wydusić z siebie słowa. Mimo wszystko
bała się... straszliwie się bała, do tego stopnia, że nawet sama nie potrafiła
się przed sobą do tego przyznać.
Siedziałem, patrząc na nią; nie miałem odwagi odpowiedzieć na pytania,
których nie zadała. Gdzieś w głębi ducha bałem się nie mniej niż ona. Po chwili
sięgnęła za głowę, odłączyła sterownik symbu i wręczyła mi go.
- Domyślam się, że będziesz tego potrzebował - rzekła. -Dobrze by było, żebyś
nie nosił go cały czas, jest dość kruchy. Nie dajemy dzisiaj przedstawienia,
więc... Możesz go zatrzymać na całą noc... - urwała, jakby przeszył ją
niespodziewany ból.
Ująłem sterownik sztywnymi, pozbawionymi czucia palcami.
- Kiedy masz się spotkać z Darikiem? - Starała się opanować drżenie głosu,
wbijając wzrok-w swe palce zaciśnięte kurczowo na krawędzi stolika. Skrzywiłem
się.
- Za jakiś czas.
- Czy potrzeba ci jeszcze czegoś? Możemy coś dla ciebie zrobić? - Nadal nie
podnosiła głowy.
- Chciałbym mieć jakieś miejsce, gdzie mógłbym wrócić. Uśmiechnęła się.
- Tu możesz zawsze wrócić.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
W końcu Argentynę wstała, pocałowała mnie w czoło
i odeszła. Zostałem sam, ciesząc się samotnością, a jednocześnie nienawidząc
każdej sekundy upływającego czasu. Nie wiedziałem, dlaczego z takim trudem
przychodzi mi czekać, dlaczego nie mogę myśleć spokojnie o dzisiejszym
wieczorze. Załatwiłem wszystko: zapewniłem sobie ochronę, miałem się gdzie
wycofać. Nie musiałem nawet polegać na urządzeniach mechanicznych w razie
konieczności pomocy. Moje zdolności psioniczne działały bez zarzutu. Miałem
tylko zostać nieco zmaltretowany, nic więcej. Powinienem to . znieść. To była
moja gra i ja rozdawałem karty. Lecz za każdym razem, gdy pomyślałem o tym, co
mnie dzisiaj czeka, czułem w żołądku dziwną pustkę. Może działo się tak, dlatego
iż sądziłem, że już nigdy nie będę musiał się narażać na coś podobnego.
Odezwał się brzęczyk identyfikatora, aż podskoczyłem. Zastanawiałem się, czy
mam odebrać tutaj, czy iść do rozmównicy publicznej. Bałem się na myśl o tym, co
mogłem usłyszeć. Wreszcie podszedłem do wideofonu w korytarzu.
Twarz, którą ujrzałem na ekranie po włączeniu aparatu, była dla mnie takim
zaskoczeniem, że przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
- Natan Isplanasky - przedstawił się mężczyzna, jakby sądził, że go nie
rozpoznaję.
Nie odezwałem się słowem; nie miałem zielonego pojęcia, co powiedzieć.
- Einear powiadomiła mnie o... niepowodzeniu misji, którą zlecili ci
taMingowie. Martwi się o ciebie - rzekł takim głosem, jakby i on miał się czym
martwić.
Zmarszczyłem brwi, zadając sobie w duchu pytanie, czy Einear powiedziała mu o
wszystkim. Ciekaw byłem, o co mu naprawdę chodzi.
- Ona prosiła, żeby pan zadzwonił? - spytałem, nie mając pewności, które
uczucie weźmie górę we mnie: niechęć czy niedowierzanie.
- Nie - odparł. - Dzwonię tylko dlatego, żeby cię powiadomić, że nie
zapomniałem twoich słów.
- Jakich?
Wyglądał na zdziwionego.
- O Pracy Najemnej.
- Ach! - Spuściłem głowę i zaśmiałem się. - O to chodzi.
- Einear wyjaśniła mi przyczynę twego zachowania. Nadal chciałbym z tobą
porozmawiać. Uniosłem wzrok.
- Po co? - Miałem ochotę przerwać połączenie. Zacisnąłem dłonie, próbując się
opanować. Isplanasky nie odpowiedział na moje pytanie.
- Czy zechciałbyś spotkać się ze mną? Pokręciłem głową.
- Nie mogę.
- Nie możesz? - powtórzył, jakby obawiał się, że mnie źle zrozumiał.
- Nie mogę.
Zawahał się, po czym skinął głową.
- A gdybym ja przyjechał do ciebie? Możemy się także spotkać na mieście. Jak
wolisz.
- Naprawdę aż tak panu na tym zależy? Skinął głową.
- Nie mogę. - Spojrzałem w bok. - Mam coś bardzo pilnego do zrobienia. Nie
wiem, czy później będę zdolny...
- To dla ciebie coś ważniejszego od tej sprawy?
- Tak - odparłem. Dłonie zaczęły mi drżeć. Znów miałem ochotę się rozłączyć.
- Proszę posłuchać, zadzwonię, gdy tylko będę mógł.... najwcześniej, jak będę
mógł.
Przytaknął ruchem głowy.
- Dobrze. Będę czekał na wiadomość.
- Proszę powiedzieć Einear... że według mnie wszystko się ułoży. - Przerwałem
połączenie i oparłem się plecami o ścianę, czekając, aż ustąpi drżenie. Gdy
tylko poczułem, że stoję pewnie na nogach, wyszedłem z „Czyśćca", nie mówiąc
nikomu, dokąd idę, i ruszyłem na spotkanie z Darikiem.
Fronton jego domu w mieście był tak samo monotonny i bezpostaciowy jak
wszystkie tutejsze rezydencje wysokich
urzędników; sprawiał wrażenie, że kryje się za nim co najmniej tyle samo, ile za
obojętnym wyrazem twarzy właścicie-la. Przez jakiś czas stałem przed wejściem,
zalewany promieniami zachodzącego słońca, zbierając w sobie odwagę, by podejść
do drzwi. Mikah obiecał, że będzie mnie śledził, nigdzie go jednak nie
dostrzegłem. Musiałem wierzyć, że dotrzyma słowa. Podobnie jak musiałem wierzyć,
że nie stanie się nic, czego nie mógłbym znieść. W końcu ruszyłem przez pachnący
wanilią trawnik, nie wierząc ani w jedno, ani w drugie.
Drzwi otworzyły się, kiedy tylko stanąłem na wypolerowanych płytach ganku:
system ochronny zareagował na kartę magnetyczną, którą dostałem od Darica.
Gospodarz czekał na mnie, nerwowym gestem kazał mi wejść.
- Co robiłeś na zewnątrz przez tak długi czas, na miłość boską? - syknął, gdy
tylko drzwi zamknęły się za mną. -Przecież ktoś mógł cię zauważyć przed moim
domem.
- Nikt mnie nie obserwował - odparłem. W każdym razie nikt obcy. Nie śledziły
mnie nawet skanery służby bezpieczeństwa, chyba że ktoś wydał taki rozkaz.
Wyglądało jednak na to, że nasze spotkanie pozostało tajemnicą. W półmroku
rozejrzałem się dokoła, nerwowo zaciskając dłonie w kieszeniach kurtki.
Ascetyzm, który kazał Daricowi zamieszkać w tak skromnym domu posiadłości
taMingów, tutaj zaowocował bezosobowym wyposażeniem. Poczułem sięjak w klinice.
- Strygera tu nie ma?
- Oczywiście, że nie - rzucił Daric, zniecierpliwiony. -Jest jeszcze za
wcześnie. - Wejdź dalej.
Zapragnął odgrywać rolę gospodarza nie mniej, niż ja chciałem odgrywać rolę
gościa. Poszedłem za nim korytarzem do salonu, który przypominał ceramiczną
jaskinię. Pośrodku stał okrągły emaliowany stół, otoczony szeregiem niskich
krzeseł; z góry padał strumień słabego światła. Dane usiadł przy stole. Zająłem
miejsce naprzeciwko i spojrzałem na niego.
- Jak się miewa Argentynę? - zapytał niewinnie.
- Jest zadowolona - odparłem, chcąc go rozdrażnić.
Zmarszczył brwi. Nalał sobie jakiegoś trunku z karafki stojącej przed nim na
stole i upił nieco.
- Dlaczego nie zrezygnujesz z tej pozy ciężko pokrzywdzonego? - powiedziałem.
- Ona nic do ciebie nie ma. Nikt cię o nic nie oskarża.
Uniósł głowę. Odczułem wyraźnie ból, wściekłość i zawiść, które skręcały go w
środku. Wskazał mnie wyciągniętym palcem.
- Jesteś tylko bezimiennym łajdakiem. Nie ty będziesz mnie oceniał. Nie ty
będziesz tutaj, w moim własnym domu, mówił mi, co mam myśleć, co czuć albo czego
pragnąć!
Skrzywiłem się, gdy jego furia wlała się w moje zszargane nerwy. Wbiłem wzrok
w karafkę i kieliszki stojące na tacy, która powoli przemieszczała się wzdłuż
brzegu stołu. Gdzieś w głębi mebla pracowało jakieś urządzenie, które powodowało
ten ruch przypominający dry f kontynentalny. Spod z pozoru litego blatu
dochodziły lekkie wibracje, które niedostrzegalnie popychały wszystko w moim
kierunku. Patrzyłem jak zauroczony.
- Zwykła tektonika - mruknął Daric. Wybuchnąłem śmiechem.
Moje palce na krawędzi stołu drżały. Spojrzałem na nie i przypomniałem sobie
o dłoniach Darica, jak gdyby mogły one mieć coś wspólnego z moim ciałem.
Daric zerknął na mnie, już opanowany, a na jego twarzy malowało się coś
pośredniego między zdumieniem a obrzydzeniem.
- Mam cię w dupie, Daric! - powiedziałem.
- Napij się - zaproponował, gdy taca z karafką dotarła do mnie i zatrzymała
się.
Napełniłem kieliszek i popatrzyłem na niego uważnie. Wyczułem, że napięcie
Darica wzrosło, kiedy uniosłem kieliszek. Spojrzałem na Darica. Sięgnął po swój
kieliszek i pociągnął łyk wysokoprocentowego alkoholu. Trunek nie zawierał
niczego podejrzanego. Daric rozluźnił się, chociaż nie
wypiłem jeszcze ani kropli. Nic go nie obchodziło, czy opróżnię swój kieliszek,
czy nie.
Upiłem trochę. Płyn zapiekł w język, przetoczył się płomieniem przez przełyk
i wpadł do żołądka. Ulżyło mi, ale w takiej chwili chyba nawet kwas by mi
pomógł. Pociągnąłem drugi łyk.
Nagle poczułem, że coś się ze mną dzieje. Pokój zaczął mi wirować przed
oczyma i falować. Patrzyłem z niedowierzaniem.
- W tym trunku... nic nie było... więc jak...? - wydusiłem z siebie. Miałem
wrażenie, że to najdłuższa mowa, jaką kiedykolwiek wygłosiłem.
- Ale w kieliszku było. - Daric wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jego
twarz topniała w moich oczach. - Sam rozumiesz, że dla Strygera to musi wyglądać
wiarygodnie. Zaufaj mi.
Nie ufałem mu. Padłem twarzą na stół.
Kiedy odzyskałem przytomność, byłem już gdzie indziej. Policzek miałem
przyciśnięty do zakurzonej włochatej wykładziny podłogowej. Uniosłem głowę i
zamrugałem. Pod czaszką czułem tępy ból. Pokój zalewało jaskrawe światło;
nie był to już intymnie oświetlony salonik, w którym ja i Daric próbowaliśmy
ukryć przed sobą wzajemną nienawiść. Znajdowałem się w kwadratowym pokoju z
jednym tylko, twardym i poobijanym krzesłem oraz prymitywnym żelaznym łóżkiem z
wielkim pudłem na pościel. Drzwi tego pozbawionego okien pomieszczenia były
zamknięte. Zza ściany dobiegał odgłos pracującego wentylatora; przeciągłe, nie
kończące się wycie przypominające jęk torturowanej maszyny. Przez chwilę miałem
wrażenie, że jestem w Starówce. Pomyślałem, że to jakiś koszmar.
Nie byłem sam w pokoju. Daric stał oparty o drzwi, obok ujrzałem Strygera
ubranego w tak obskurny poplamiony płaszcz, że musiałem sięgnąć do jego umysłu,
żeby się upewnić, że to naprawdę on.
- Widzisz - rzekł Dane, zwracając się do któregoś z nas -oto i on.
Próbowałem się podnieść, lecz tylko padłem twarzą na dywan. Nie mogłem zmusić
rąk do uległości. Dopiero po chwili zrozumiałem, że są związane na plecach.
Obróciłem się na bok, uklękłem i w końcu wstałem. Gdy dźwigałem się na nogi, coś
szarpnęło mnie za stopę i omal ponownie nie upadłem. Spostrzegłem, że mam nogę
przywiązaną kawałkiem liny do ciężkiego łóżka.
- Ty skurwysynu! - syknąłem do Darica. Nie musiałem specjalnie udawać
przerażenia w mym głosie.
Uśmiechnął się, a drobne wzruszenie ramionami miało o-znaczać: To musiało
wyglądać wiarygodnie.
- Witaj, Kocie! - mruknął Stryger tak miękkim i ciepłym głosem, jakby czekała
nas przyjacielska pogawędka, jakbym wcale nie był związany niczym baranek
ofiarny. Zaczął ściągać z siebie obszerny płaszcz z kapturem, w którym wyglądał
na dwa razy szerszego w barach. Moja kurtka zniknęła, podobnie jak buty. Miałem
na sobie tylko koszulę i dżinsy - nie bardzo mogły mnie ochronić przed ciosami.
Przypomniałem sobie nagle o sterowniku symbu. Schowałem go do kieszeni kurtki, a
tej nie było nigdzie w pokoju. Zamarłem, próbując nawiązać kontakt. Usiłowałem
trzymać się w ryzach, nie chciałem dopuścić do siebie myśli, że nie zdołam
uzyskać połączenia. Ale znajomy strumień energii wlał mi się do mózgu niczym
światło reflektora. Ruszyłem śladem sygnału i odnalazłem sterownik... Znajdował
się w kieszeni Darica. Wziąłem głęboki oddech, potem drugi i trzeci. W końcu
jednym impulsem wysłałem, starając się pokonać wycie wentylatora, to wszystko,
co zostało pośród narastającego strachu z mojej koncentracji w poszukiwaniu
Mikaha.
Był na miejscu, gdzieś na zewnątrz, w pobliżu; dotarł tu, podążając moim
śladem. Dotrzymał słowa. Odebrałem dreszcz, który go przeniknął, gdy wysłałem mu
coś w rodzaju westchnienia ulgi. Przekazałem mu to, co widziałem, a także co ma
się tu wkrótce wydarzyć.
Przerwałem szybko kontakt, zrozumiawszy, że Stryger powiedział coś do mnie i
czeka na odpowiedź.
Prosił, żebym mu wyjaśnił, dlaczego Bóg zezwolił, bym
przyszedł na świat.
- Co takiego? - zapytałem, gdyż nawet odtworzywszy w pamięci jego pytanie,
nie potrafiłem znaleźć żadnej odpowiedzi.
Powtórzył pytanie.
- Bardzo mnie ciekawi twoje podejście do religii - dodał cicho. - Tak długo
musiałem czekać na tę okazję rozmowy z tobą. - Opierał się na swojej lasce,
która błyszczała w jaskrawym świetle. Wyglądał tak, jakby rzeczywiście spędził
połowę życia na wędrówkach, by w końcu odnaleźć tę cuchnącą norę - wyłącznie po
to, żeby porozmawiać ze mną o religii.
- Więc po co to wszystko...? - spytałem, czując, jak stalowa taśma, którą
chyba byłem spętany, wrzyna mi się w nadgarstki i zaciska coraz bardziej przy
każdym ruchu rąk. Starałem się nie patrzeć na Strygera, jakbym miał przed sobą
szaleńca.
Westchnął głośno.
- To konieczne... Moje zasadnicze pytanie brzmi: dlaczego ludzie i Hy dranie
są tak do siebie podobni, że może nawet zachodzić międzygatunkowa wymiana genów?
Dlaczego Bóg dopuścił, by nasze czyste stadko zostało skalane nienormalnymi
cechami? Po co przyszedłeś na świat, ty, półodmie-niec i degenerat spłodzony w
akcie sprzecznym z naturą? Jako ostrzeżenie? Jako przykład?
Czułem, że chce mnie rozdrażnić, podsycając zarazem swoją nienawiść.
- Nie ma żadnego Boga - odparłem. - Gdyby istniał, ty nie miałbyś prawa do
życia. - Zerknąłem na Darica. Stał wciśnięty w róg pokoju przy drzwiach, a jego
czoło pokrywały kropelki potu. Uśmiechał się. - Żaden z nas nie miałby prawa do
życia.
Stryger poruszył się błyskawicznie. Koniec laski wystrze-
lił, trafiając mnie w nogi. Jak kłoda zwaliłem się na podłogę. Leżałem przez
dłuższą chwilę, ból rozlał się po całym ciele. Wreszcie obróciłem się i
dźwignąłem na klęczki.
Stryger przyjął poprzednią pozycję, opierał się na lasce, jakby to ręka
boska, a nie jego cios powalił mnie z nóg. Zresztą był głęboko przekonany, że
uczyniła to ręka boska.
Podniosłem się na nogi, cofnąłem w stronę łóżka i usiadłem, wysyłając
jednocześnie statyczną falę myślową do jego umysłu. Nie mogłem zważać tylko na
to, że jestem związany.. Musiałem spróbować wszystkiego, co pomogłoby mi wyjść"
z tego spotkania bez szwanku. ;
- Mam rozumieć, że nie umiesz się zachowywać jak cywi-;
lizowany człowiek? - rzekł. Miękkość w jego głosie powoli;
zanikała, spod aksamitu wyłaniała się zaciśnięta pięść. - Sądzę jednak, że
potrafisz mi udzielić lepszej odpowiedzi.
Skrzywiłem się.
- Nie wiem, dlaczego przyszedłem na świat. Nie wiem, z jakiego powodu jestem
półodmieńcem. Może dlatego że moja matka została zgwałcona przez bandę
martwiaków.
Laska skoczyła w stronę mojej głowy; pochyliłem się i zrobiłem unik. Lecz
drugi cios spadł, nim zdążyłem odzyskać równowagę. Trafił mnie w tył głowy,
zwalając z łóżka. Wylądowałem twarzą na podłodze. Usiadłem, po chwili dźwignąłem
się na kolana i wreszcie wstałem; tym razem trwało to nieco dłużej. Z nosa
ciekła mi krew, wargi przypominały surowy befsztyk. Sięgnąłem do kanału
bezpośredniej łączności, który wciąż jaśniał i pulsował życiem w mym umyśle,
upewniając się, że płyną nim na zewnątrz najdrobniejsze szczegóły mego
samopoczucia.
(Dlaczego...?) pomyślałem, gdyż nie mogłem złapać oddechu, by powiedzieć to
na głos. Ciekaw też byłem, jak zareaguje. (Dlaczego chcesz się na mnie wyżywać?)
- Plugastwo! - wrzasnął. Jego laska z hukiem odbiła się od podłogi i
wylądowała na mojej piersi, po raz kolejny zwalając mnie z nóg. - Nigdy mnie nie
dotykaj tym swoim brudnym. ..! - urwał, nie mogąc wymówić tego słowa, i zatrząsł
się cały. Po chwili odezwał się głosem pełnym jakby szczerego żalu: - Nie chcę
tego robić.
Najgorsze było to, że jakaś część jego świadomości faktycznie się przed tym
wzbraniała. Spoglądałem, jak zbliża się powoli; wyciągnął do mnie rękę, jakby
naprawdę chciał mi pomóc wstać.
- Ale Bóg przekonuje mnie, że to konieczne. Ty sam udowodniłeś, że
zasługujesz na karę. Samo twoje istnienie jest bluźnierstwem... Cywilizacja
hydrańska była zepsuta. Oni wszyscy sadowili się na miejscu Boga i dlatego
musieli upaść. Utracili łaskę. Tylko ludzie czystej krwi są dziećmi Boga i
potrafią właściwie wypełnić przeznaczoną im rolę. Tylko Ziemia jest czysta.
Spojrzałem w górę; stał z rozrzuconymi szeroko ramionami, a białe, jaskrawe
światło otaczało go niezwykłą aureolą... Starałem się nie patrzeć na laskę.
- To kupa bzdur...
Tym razem trafił mnie w brodę. Poleciałem do tyłu i walnąłem głową w metalową
ramę łóżka; omal mnie nie zamroczyło. Dźwignąłem się z podłogi, chwytając się
łóżka, i padłem na cuchnący pianolitowy materac, ciężko dysząc. Miałem nadzieję,
że nie złamał mi szczęki. Czułem na skórze, grube jak moje przedramię pulsujące
bólem pręgi. Zastanawiałem się, jak do tego doszło, że tym razem byłem zupełnie
nie przygotowany na cios.
- Nie jesteśmy... - mruknąłem, po czym splunąłem, dziwiąc się, że mogę
jeszcze poruszać ustami. - Nie różnimy się od siebie. Hy dranie dotarli
wszędzie... Są w was... Jesteście mutantami... brakami... odrzutami,
śmieciem..,! - Po brodzie ciekła mi krew.
- Bądź przeklęty...! - szepnął, a w jego umyśle coś pękło, jak rozdzierane
prześcieradło.
Zrozumiałem nagle, zbyt późno, główną przyczynę jego lęków. Bał się, że mam
rację. W wizji, którą miał przed laty, kiedy wskutek wypadku przeżył śmierć
kliniczną - w wizji, w której według niego nawiedził go sam Bóg -jego jaźń od-
dzieliła się od ciała, uniosła ponad nie, aż wreszcie przekroczyła ten
niesamowity próg i nawiązała kontakt z umysłami ludzi toczących walkę o
uratowanie mu życia. Słyszał ich róż-',| mowy, czytał myśli; poznał nawet ich
najskrytsze tajemnice, | jak sam Bóg. A kiedy go uratowano, świadomość musiała |
wrócić do ciała, z którym była nieodłącznie związana. Po od- | zyskaniu
przytomności Stryger pojął, że nigdy nie będzie | miał już możliwości
kontaktować się z tą czystą, boską mo- j ca... ponieważ nie był psionem.
Poczułem w nim gorącą tę- ;
sknotę za Darem, z którym obcował tylko raz w życiu, oraz i, jego szaleńczą
nienawiść do wszystkich ludzi noszących Dar < w swych genach. O Boże...!
pomyślałem, żałując jednocześ- ' nie, że wezwałem jego imię.
':
- Sądzę, że... - mruknął, spoglądając na mnie oczyma :
pełnymi bezrozumnego smutku - że coś ci się za to należy. :
Końcem laski dźgnął mnie w brzuch, aż zgiąłem się wpół, | a następnie huknął
z całej siły w bok głowy, miażdżąc mi ucho. Leżałem bez ruchu, wciskając twarz w
zapleśniały pia-nolit, i słuchałem własnych jęków. Miałem nadzieję, że jeśli się
nie poruszę, da mi przez chwilę odpocząć. Krew płynęła mi po szyi i zalewała
oko. Nie mogłem jej nawet wytrzeć. Fatalnie, że każda rana głowy tak silnie
krwawi. Nic nie słyszałem na to ucho, w które mnie trafił - było pełne krwi.
Zastanawiałem się, dlaczego mam tyle kłopotów z odczytywaniem myśli Strygera.
Coś było nie w porządku. Możliwe, że sterownik symbu pochłaniał zbyt wiele mojej
energii. Ale to było najważniejsze, cała reszta nie miała żadnego znaczenia. Z
trudem jednak przychodziło mi pamiętać, dlaczego godzę się na to wszystko.
Usiadłem, dzwoniło mi w uszach. Po uderzeniu w żebra znowu spadłem z łóżka.
Tym razem nie zdążyłem się nawet obrócić, kiedy dostałem laską prosto w jaja.
Zwinąłem się z bólu; następny cios spadł na nerki.
(Dane...!) Próbowałem sformułować myśl, sięgnąć do jego umysłu, lecz nie
mogłem. Ból powodował, że traciłem kontrolę nad sobą. Ale ten ból wyciekał ze
mnie niczym krew
i wsączał się do ich umysłów. Ponownie rozległy się wrzaski Strygera. Zaczął
mnie okładać raz za razem, chcąc przerwać telepatyczny potok cierpienia.
- Dane! -jęknąłem, szlochając głośno. - Daric...!
- Wizytatorze... - rzekł Daric; miałem wrażenie, że jego dudniący głos
dobiega z bardzo daleka. - Wizytatorze! - powtórzył nieco głośniej, wyraźnie
przestraszony.
Jak przez mgłę zobaczyłem, że zbliżył się do nas, chwycił Strygera za rękę i
obrócił go ku sobie.
- On... jest mi na chwilę potrzebny...
Stryger zamarł w bezruchu i wytrzeszczył oczy, jakby w transie. Odsunął się
jednak i pozwolił Daricowi kucnąć obok mnie.
- Masz dość? - szepnął Daric. Skinąłem głową i zamknąłem oczy.
- Nie... - rzekł chrapliwym głosem. - Chyba jeszcze nie...
Otworzyłem szybko oczy. Daric przeciągnął palcem po moich zakrwawionych
wargach, wsunął go w usta i zaczął ssać, uśmiechając się promiennie. Po chwili
wyprostował się.
- A propos... - Podetknął mi dłoń pod oczy. Dostrzegłem, że coś trzyma w
palcach. - Sądzę, że to należy do ciebie.
Zmrużyłem oczy i dostrzegłem kawałek plastra. Ten sam, który miałem
przyklejony za uchem. Musiał mi go zerwać, gdy straciłem przytomność. Właśnie
dlatego moje zdolności psioniczne powoli zamierały.
Odrzucił plaster w kąt pokoju. Zakląłem i nieporadnie próbowałem uklęknąć,
żeby zobaczyć, gdzie upadł plaster. Ale Daric kopnął mnie w brzuch, powalając na
podłogę.
(Mikah...!) Włożyłem wszystkie siły w ten przekaz, błagając niebiosa, by
teraz, kiedy go naprawdę potrzebuję, mój Dar powrócił samoistnie. Ale cud się
nie zdarzył.
- Mikah...! - wrzasnąłem na głos. W tej samej chwili otrzymałem cios laską
Strygera i mój okrzyk przemienił się w jęk.
Próbowałem go kopnąć, odtoczyć się w bok, ale nic z tego
nie wyszło. Operował laską niczym artysta, zwłaszcza że leżałem bezbronny,
tarzając się po podłodze. Specjalnie celował w takie miejsca, by sprawić mi jak
najwięcej bólu, dosięgnąć wszędzie, gdzie tylko się da, ale za wszelką cenę nie
dopuścić, abym stracił przytomność. W którymś momencie więź telepatyczna w moim
umyśle wygasła do reszty. Uświadomiłem sobie, że nie mam już żadnej ochrony, że
jestem w nie znanym mi miejscu z dwoma mężczyznami, którzy bezgranicznie mnie
nienawidzili - którzy chyba niczego bardziej nie pragnęli niż mojej śmierci. To
wszystko trwało zdecydowanie za długo. Mój plan zawiódł. Stryger chciał mnie
zabić, a Daric pewnie tylko czekał, żeby oblizać zakrwawione zwłoki. Nikt by się
o niczym nie dowiedział...
W miarę narastania bólu nie zostało mi w końcu nic, czego mógłbym się
uchwycić, z wyjątkiem strachu, który przywoływał wspomnienia... Oto znów miałem
siedem czy osiem lat, mieszkałem na ulicy, chodziłem głodny i zziębnięty, a w
moim mózgu w miejscu wspomnień widniała wielka dziura. Człowiek, który czasami
dawał mi parę groszy, znowu mó-wił: „Chodzie mną". Sądziłem, że znam życie ulic,
że znam wszelkie reguły i wiem, co robię. Nigdy nie słyszałem żad-nych ostrzeżeń
przed tym mężczyzną. Gdy znaleźliśmy się w jego pokoju, ściągnął spodnie i
powiedział, czego ode mnie oczekuje. Odparłem, że nie zrobię tego, a jego twarz,
do tej pory uśmiechnięta i miła, w jednej chwili zmieniła się w wy-
krzywioną maskę wściekłości. Wyciągnął nóż, przyłożył mi go do gardła i rzekł:
„Zrobisz albo cię wbiję!" Zrobiłem to, wyjąc z obrzydzenia, sądziłem jednak, że
gdy skończę, pozwoli mi odejść. Nigdy nie słyszałem, żeby kogokolwiek zabił...
Nie pozwolił mi jednak odejść. Błagałem go, próbowałem się opierać, lecz on
pociął mnie nożem i ściągnął mi ubranie. Przywiązał mnie do łóżka i zaczął robić
to samo mnie. Mówiłem sobie, że to zboczeniec, gwałciciel nieletnich, i że to
wszystko nie ma najmniejszego znaczenia, dopóki jeszcze żyję. Ale sprawy
przybierały coraz gorszy obrót. Kaleczył
mnie, aż wrzeszczałem, a kiedy krzyczałem, zaczynał mnie bić, powtarzając, że to
moja wina, że to ja go sprowokowałem do robienia takich rzeczy. W końcu, cały
obolały i zakrwawiony, wytłumaczyłem sobie, że ta męka nie może trwać wiecznie.
On wtedy obrócił mnie na brzuch i położył się na mnie, nagim i bezbronnym pod
jego ciężarem. Zacząłem wyć, doznając takiego bólu, jakiego istnienia nawet się
nie domyślałem, bólu, jaki, jak mi się zdawało, rozrywał mi wnętrzności.
- O Boże! Przestań...! - Krzyczałem i krzyczałem, oczekując czyjejś pomocy,
ale nie było nikogo, kto usłyszałby moje wrzaski.
Trwało to bez końca. Moje krzyki zmieniły się w rzężenie,
szlochy skończyły wymiotami. W tym bezgranicznym cierpieniu pozostała jedynie
prawda... Oślepły z bólu, stojąc na krawędzi bezdennej, mrocznej otchłani
gotowej mnie pochłonąć, wiedziałem tylko tyle, że skąpany we własnej krwi, nigdy
nie zdołam się wydostać z tego pokoju, że, na Boga, umrę tutaj i wreszcie to się
skończy... już niedługo, skończy się w całkowitych ciemnościach...
Huk, który rozległ się w pokoju, dotarł także do mego koszmaru niczym
eksplozja. Zapadła nagle cisza, chociaż w myślach wciąż wrzeszczałem jak
opętany. Nie odczuwałem już ciosów, ale ból pozostał. Otworzyłem to jedno oko,
na które mogłem jeszcze widzieć, i zamrugałem, oślepiony. Rzeczywistość
roztoczyła się przede mną niczym obraz try-wizyjny. Stryger stał bez ruchu,
gapiąc się na coś z otwartymi ustami. W prostokącie wejścia, w którym nie było
już drzwi, dostrzegłem czyjąś sylwetkę. Daric próbował zniknąć, przyklejony do
ściany niczym pająk. Do pokoju wkroczył Mikah.
Zamarł na mój widok. Zmrużył oczy, a po chwili potoczył wzrokiem to w jedną,
to w drugą stronę. Nie mogłem dojrzeć wyrazu jego twarzy osłoniętej zbrojoną
maską. Uniósł w końcu głowę i popatrzył na Strygera.
- Widzę... - mruknął głosem pełnym wściekłości, spoglą-
dając to na Darica, to na Strygera - że znów wszedłeś mi w drogę, ty zawszony
odmieńcu...
Jakąś cząstką mego umysłu zdolną jeszcze do działania pojąłem, że chce mnie
osłonić, tak by wszystko wyglądało jak najbardziej wiarygodnie.
Stryger patrzył z niedowierzaniem; zaparło mu dech w piersi. Wyglądał, jakby
ujrzał diabła w ludzkiej postaci. Możliwe zresztą, że tak myślał. Może i miał
rację?
Z mego gardła popłynął ni to śmiech, ni to płacz...
Mikah podszedł do mnie.
Stryger zamknął wreszcie usta, kiedy zachwiał się, odepchnięty w bok.
Zrozumiał, że ma przed sobą tylko człowieka, a zarazem świadka... Uniósł
laskę...
Mikah dosięgną! go, prawie się nie odwracając. Stryger
zwalił się na podłogę jak kłoda. Mikah kucnął i wyciągnął do mnie rękę.
- Nie... proszę... - Słowom płynącym z mych ust towarzyszył strumyk krwi.
Moje ciało odruchowo szarpnęło się do tyłu; miałem wrażenie, że głowę wypełnia
mi tłuczone szkło.
Mikah cofnął rękę i podniósł maskę, bym mógł ujrzeć jego twarz.
- Kocie - rzekł - to ja, Mikah.
- Mikah... nie kłamałem...
- Kiedy? - Wyglądał na zdumionego.
- O uwolnieniu...
- Ach, tak. Rozumiem.
- Nie pozwól im... bić mnie więcej...
- Nie pozwolę - odparł, a po chwili dodał łagodnym tonem: - Nie jesteśmy na
Żużlu, już od wielu lat, bracie...
- Wiem... - mruknąłem, próbując unieść głowę. -Gdzie...?
- Gdzie jesteśmy? Poza granicami Deep Endu. - Uśmiechnął się słabo.
- Tak myślałem...
Skrzywił się nieco, czekając, aż odzyskam jasność myśli.
Wreszcie ściągnął czerwony szal z szyi, uniósł mi głowę i końcem otarł mi krew z
twarzy.
- Słyszałeś...? - zmusiłem się do mówienia, nie mając pewności, czy rozumie.
- Słyszałeś mnie...? - Gdzieś w głębi duszy zatliła się boląca tak jak całe
ciało iskierka nadziei.
- Czy słyszałem? - Pokręcił głową. - Nie słyszałem zupełnie nic po tym
pierwszym przekazie, który mi przesłałeś. Dlatego właśnie przyszedłem. To trwało
zbyt długo. Myślałem, że stało się coś złego...
Zakrztusiłem się. Ból piersi i żeber był tak silny, że gdy zakasłałem, znów
dostałem torsji. Mikah uniósł mnie, posadził i przytrzymał. Jęknąłem, gdyż każdy
skrawek mego ciała buntował się przeciwko pozycji siedzącej. Mimo wszystko było
to jednak lepsze od leżenia z poobijaną, zakrwawioną twarzą przyciśniętą do
brudnej wykładziny. Mikah sięgnął do więzów na moich rękach i aż syknął z
obrzydzenia.
- To Darica... - wymamrotałem, próbując obrócić głowę.
-Weź od niego...
Za moimi plecami coś strzeliło, sypnęły iskry; Mikah błyskawicznie poradził
sobie bez klucza. Stalowa taśma opadła na podłogę, a moje ręce zwisły bezwładnie
wzdłuż boków. Mikah oparł mnie niczym kukłę o ramę łóżka i odciął linę, którą
byłem przywiązany za kostkę u nogi. Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Darica.
Ten stał, przyciskając plecy do ściany, i patrzył to na nieruchome ciało
Strygera, to na nas.
- Co się stało? - Mikah zwrócił się do mnie, choć nie spuszczał z oczu
Darica. - Co zawiodło w twoim planie?
- To przez tego... dwulicowego łajdaka... - odparłem, także patrząc na
Darica. - Zabrał mi plaster... Nie mogłem...
- Głos mi się załamał. - Ty gównojadzie! Pewnie pozwoliłbyś mu...
- Chcesz, żebym zabił ich obu? - zapytał Mikah, podnosząc się powoli.
- Nie! - pisnął Daric. Wargi zaczęły mu drżeć. - Powstrzymałbym go. Kocie.
Jeszcze chwila... - Otarł twarz rękawem. - Jeszcze chwila... To musiało wyglądać
wiarygod-
nie... Widziałeś, że mam nad nim kontrolę. On nie jest martwy, prawda? -
Spojrzał na Strygera.
- Jeszcze nie - odparł Mikah - ale zaraz się tym zajmę. -Odwrócił się i
uniósł rękę.
- Nie...! - syknąłem. - Jezu! Nie... - Potrząsnąłem głową, rozchlapując na
boki krew. Mikah obejrzał się na mnie.
- Dlaczego, do cholery?
- Bo zrobiłbyś... z niego... pieprzonego... męczennika. -Podciągnąłem się i
upadłem na materac. Straszliwy wysiłek spowodował, że z trudem łapałem oddech.
Mikah czekał cierpliwie, aż znów będę mógł mówić. - Jeśli go zabijesz... on mimo
wszystko... zwycięży. Poza tym... chcę, żeby żył... Za mało by wycierpiał...
gdybyś go zabił.
Mikah skrzywił się, lecz opuścił rękę.
- Chciałem się tylko upewnić.
- O czym?
Posłał mi dziwne spojrzenie.
- Że robisz tak nie dlatego, że wiesz, jak on się teraz czuje. - Wyszczerzył
zęby w uśmiechu. - A co z nim? - Ruchem głowy wskazał Darica.
- Jest mi jeszcze potrzebny... do jutra. - Zerknąłem na Dańca. - Wiesz, co
masz robić. Jeśli tego nie zrobisz... sam cię zabiję.
W milczeniu skinął głową i oblizał wargi.
- Zabieraj go stąd - rzucił Mikah, wskazując nieprzytomnego Strygera.
- Jak...? - zapytał Daric. Sprawiał wrażenie, jakby to on został ogłuszony.
- Wyciągnij go.
- Ale... muszę mu przecież coś powiedzieć, kiedy się o-cknie... - Daric
popatrzył na mnie z miną wyrażającą bezradność. - Domyśli się, że coś...
- Powiedz mu po prostu... że mój kochanek... jest chorobliwie zazdrosny. -
Roześmiałem się, po czym zakląłem, gdyż śmiech powodował ból nie do zniesienia.
Dane skrzywił się i przez chwilę patrzył na mnie. Wreszcie skinął głową i
oderwał się od ściany. Zarzucił sobie ręce Strygera na ramiona. Spoglądałem, jak
klnąc pod nosem, próbuje wywlec go przez wyważone drzwi. Wyglądał jak kiepski
grabarz.
- Jeszcze nigdy nie zrobiłem czegoś podobnego - rzekł
Mikah, kiedy Daric nie mógł go już słyszeć.
- Czego?
- Nie puściłem nikogo żywego, kiedy powinienem go zabić jak psa. Jęknąłem.
- Ja też zrobiłem coś... co mi się do tej pory nie zdarzyło.
- Co?
- Zlałem się w gacie.
Uśmiechnął się i odwrócił w moją stronę, lecz natychmiast spoważniał. Mokra
plama na moich dżinsach była czerwona.
- Chodź, lepiej zabiorę cię stąd - rzekł, podchodząc do
mnie.
- Zaczekaj... Mikah, mój plaster... - Uniosłem rękę i dotknąłem krwawej
miazgi, w którą Stryger zmienił moje ucho. - Potrzebuję go... - Próbowałem się
podnieść, lecz nie mogłem. - Leży tam gdzieś. - Spojrzałem na Mikaha. - Pomóż
mi. Nie mogę...
- Nie możesz zebrać myśli, bo to bydlę rozwaliło ci czaszkę - rzekł,
marszcząc brwi. Odwrócił się i zaczął szukać na podłodze, aż znalazł plaster.
Przykleił mi go za drugim uchem.
- Teraz będzie wszystko w porządku - mruknąłem. Otarłem brodę drżącą dłonią.
Wstałem z łóżka i runąłem twarzą na podłogę.
Mikah podniósł mnie i przytrzymał na nogach.
- Jesteś do niczego.
Skinąłem głową, z oczu pociekły mi łzy. Nie mogłem nawet stać o własnych
siłach. Na podłodze przede mną leżała laska Strygera pokryta moją krwią.
- Mikah...
- Co?
- Czy to już naprawdę koniec?
Spojrzał na laskę i kopniakiem posłał ją w drugi koniec DO-koju.
r
- To koniec. Zabieram cię do domu.
34
Mikah w pierwszej kolejności zawiózł mnie do kliniki - takiej, w której nie
zadawano zbyt wielu pytań. Zatrzymali mnie tam aż do rana, sklejając i
opatrując; chcieli, żebym został, ale mnie czekały ważniejsze sprawy. Jedno
spojrzenie lekarza na wyraz twarzy Mikaha wystarczyło, by wypuścili mnie ze
szpitala.
Wróciliśmy do „Czyśćca". Na nasz widok Argentynę zamarła w połowie długości
korytarza, chwyciła poły bluzy i owinęła się, czekając, aż podejdziemy bliżej.
Gdy się zbliżyliśmy, zawołała:
- Aspen!
- W porządku. - Pokręciłem głową, powłócząc nogami z powodu wielkiej ilości
bandaży i zabójczej dawki środków przeciwbólowych. Argentynę spoglądała na mnie,
jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom.
- Już się nim zająłem - rzekł Mikah, kiedy za plecami Argentynę pojawił się
Aspen.
- Dane zabrał sterownik - wyjaśniłem.
- Pieprzę sterownik - odparła spokojnie. - Czy chociaż przydał ci się do
czegoś? Skinąłem głową.
- Dane zrobił wszystko, co obiecywał...?
- Wszystko... a nawet więcej - rzekłem kwaśno. - Miałaś od niego wiadomość?
Pokręciła głową, spoglądając wzrokiem pełnym niepewności. Po chwili zerknęła
na Mikaha.
- Muszę się dostać do budynku Zgromadzenia. - Chciałem się przekonać na
własne oczy, czy on tam będzie razem ze Strygerem, że wszystko jest gotowe.
- Nie możesz - rzekła Argentynę takim tonem, jakby uważała, że nadal jestem w
szoku.
- Wyjęli mi gniazdko. - Uniosłem rękę do głowy. Usunęli je w klinice. Zresztą
Stryger nieźle je pokiereszował, podobnie jak moją czaszkę. - Chcę tam być, żeby
wszystko widzieć.
- Będziesz widział, tak samo jak kilka miliardów ludzi -odparła. - Strażnicy
nie wpuszczą do środka nikogo bez specjalnej przepustki.
Zakląłem.
- Mam przecież prawo...
- Kocie - wtrącił Mikah - pomyśl, co się stanie, jak Daric odtworzy ten zapis
przez system Zgromadzenia. Złamałeś co najmniej kilka przepisów prawa Federacji.
Lepiej się tam nie pokazuj, chłopcze. Obejrzysz wszystko w trywizji.
Stałem przez chwilę, patrząc to na niego, to na Argentynę. Wreszcie uległem
pod wpływem ich logicznych argumentów.
- Dobra. - Nagle straciłem wszelką pewność, że chciałbym być obecny przy tym,
jak całe Zgromadzenie będzie doświadczało tego, co ja przeżywałem. - Tak chyba
będzie lepiej.
- Odpocznij trochę - rzekła Argentynę, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Masz
jeszcze kilka godzin czasu.
- Tak, powinienem odpocząć...
- Posklejali ci lampą wszystkie rany na głowie? - zapytał Aspen, wzrokiem
profesjonalisty obrzucając moją opuchniętą twarz.
Wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem tego, a może po prostu nie pamiętałem...
- Zrobili wszystko, co było można - wtrącił Mikah. -W szpitalu Soule'a
pracują nieźli specjaliści. Mają bardzo wiele podobnych przypadków.
Aspen skinął głową.
- Za kilka dni powinieneś się poczuć tak, jakbyś dostał nowe ciało - rzekł.
Sprawiał wrażenie co najmniej tak zadowolonego, jak gdyby to on mnie opatrywał.
- Ale nigdy nie zapomnę tego starego. - Odwróciłem się, czując, że w gardle
narasta mi kłąb goryczy, i ruszyłem dalej korytarzem.
Schody na piętro zdawały się ciągnąć w nieskończoność, jakby wiodły do
Księżyca. Z zasłoniętym jednym okiem miałem nawet kłopoty, żeby trafić na
pierwszy stopień. Mikah pomógł mi się na nie wdrapać i zaprowadził mnie do
pokoju Argentynę. Położyłem się na jej łóżku i zamknąłem oczy. Mimo silnej dawki
środków uspokajających i przeciwbólowych każdy mięsień mego ciała jeszcze
dygotał, jakby w oczekiwaniu kolejnych ciosów. Przez ostatnie trzy lata żyłem w
kłamstwie: łudziłem się, że jestem wolnym obywatelem ludzkiej Federacji,
posiadającym swój rozum i nazwisko oraz wszelkie prawa do odczuwania z tego
powodu dumy... Ale Stryger rozwiał te złudzenia - w ten sam sposób jak pewien
bezimienny zboczeniec porwał przed laty ubranie na mnie, udowadniając, że nie
jestem niczym więcej jak bezbronną ofiarą w pokoju bez wyjścia.
Przekręciłem się na brzuch i wtuliłem twarz w kojącą ciemność pościeli.
Usłyszałem, że Mikah wychodzi z pokoju, zostawiając mnie samego. Przy drzwiach
zawahał się, popatrzył na mnie, a po chwili zawrócił, podszedł na palcach i
usiadł na krześle przy łóżku. Uniosłem nieco głowę, otworzyłem zdrowe oko i
zerknąłem na niego; siedział, gapiąc się w okno. Bardzo ostrożnie sięgnąłem
telepatycznie do jego umysłu - tak żeby o tym nie wiedział. Chciałem jedynie
odczuć kontakt. Wkrótce, gdy poczułem się całkiem bezpieczny, zapadłem w sen.
Kiedy obudziłem się po kilku godzinach, Mikah nadal siedział przy mnie. W
pokoju była także Argentynę. Wymówiła cicho moje imię i przekazała, że w Sieci
rozpoczyna się transmisja z sali obrad. Czułem się już trochę lepiej niż przed
za-
śnięciem, lecz w skali od jednego do dziesięciu dałbym memu samopoczuciu minus
pięć punktów.
Udało mi się jakoś wstać i zeszliśmy do sali. Byli tu już wszyscy członkowie
zespołu oraz kilka innych osób pracujących w „Czyśćcu". Wyczuwałem ich
ciekawość, chęć spojrzenia na mnie, ale tylko zerkali i pospiesznie odwracali
głowy. Nikt nie miał odwagi popatrzeć mi prosto w twarz.
- Czy ktoś potrzebuje elektrody? - Jeden z bramkarzy wyciągnął w moim
kierunku urządzenie, gdy przechodziłem obok niego. Gdybym je założył,
odbierałbym znacznie lepszy, bardziej realistyczny obraz.
Pokręciłem głową.
Kiedy opadłem na poduszki przy stoliku, na ekranie widniał już trójwymiarowy
obraz sali posiedzeń Zgromadzenia Federacji. W tle pojawiał się od czasu do
czasu Shander Mandragora. Ukazywał widzom krótkie reportaże z przeszłości,
przedstawiał wszelkie kontrowersje, tak rzeczywiste, jak i wymyślone, przybliżał
zdarzenia, które poprzedziły dzisiejsze posiedzenie. Starał się skierować uwagę
publiczności na głosowanie, którego wynik, według niego, zdawał się przesądzony.
Wyjaśniał miliardom widzów wszelkie szczegóły, których na dobrą sprawę ani on,
ani oni nie rozumieli. Spoglądałem na ten korowód różnorakich scen i ludzkich
twarzy, próbując skupić się na delegatach, którzy w tle zajmowali swoje miejsca.
Wypatrywałem znajomych osób. Kamera pokazała Einear, która stała na podwyższeniu
przy mównicy. Poprosiła o udzielenie jej głosu i została wpisana na listę
mówców. Po niej Stryger zwrócił się z identyczną prośbą... Był tam: żywy,
czysty, jak zawsze doskonały. Oboje wrócili na swoje miejsca, jak świetnie
pasujące do reszty elementy układanki. Potrzebny był mi widok jeszcze jednej
twarzy.
- Dane - powiedziała Argentynę, wskazując go ręką, kiedy przesuwająca się
kamera pokazywała przedstawicieli Zgromadzenia. Był na swoim miejscu, choć
zniknął z ekranu, nim zdążyłem mu się przyjrzeć. Uspokojony nieco, rozparłem się
wygodniej na poduszkach, dając memu jedynemu spraw
nemu oku trochę odpocząć. Argentynę wcisnęła mi w zabandażowaną dłoń kubek z
jakimś gorącym, spienionym płynem. Opróżniłem go.
Wreszcie wszystkie przygotowania dobiegły końca i prowadzący posiedzenie
poprosił delegatów o włączenie się do wewnętrznego systemu. Usiadłem, gdy
wymieniał nazwiska mówców, wyjaśniając powody, dla których chcieli zabrać głos,
choć na dobrą sprawę nie miało to większego znaczenia. Jako pierwszą wywołał na
mównicę Einear. Powtórzyła te same argumenty, które wymieniała już w debacie
przed kamerami - nie było nic więcej do dodania. Wsłuchiwałem się w jej głos
pełen wyczuwalnego napięcia, choć Einear sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej;
próbowała walczyć z niebywałą inercją tak wielu ludzkich umysłów. Skończyła
wreszcie i na mównicę poproszono Strygera.
Spoglądałem, jak najazd kamery przybliża go na tle połyskliwych biało-
niebieskich zdobień sali. Jak zawsze otaczała go niezwykła aureola. Nie miał
przy sobie laski; jeśli nawet wydarzenia wczorajszego wieczoru odcisnęły na nim
jakiekolwiek piętno, nie można było tego dostrzec w sposobie jego poruszania się
czy też prezentacji urody. Może utwierdził się jedynie w przekonaniu, że Bóg
jest po jego stronie, że ta krucjata jest słuszna... że oto staje przed
możliwością zdobycia wszystkiego, czego pragnął. Spoglądałem na niego i czułem
się tak, jak gdyby patrzył na mnie; miałem wrażenie, jakbym spadał w przepaść...
Mikah pochylił się i trącił mnie lekko.
- Rozluźnij się - rzekł.
Nabrałem głęboko powietrza. Stryger wszedł na podwyższenie i zaczął mówić,
podczas gdy Shander Mandragora przypomniał wszystkim, że mówi on na głos nie
dlatego, żeby wywołać dodatkowy efekt, lecz ponieważ nie miał innej możliwości
komunikowania się z resztą Zgromadzenia... jak gdyby to była gwarancja, symbol
jego czystości i poświęcenia się sprawom zwykłych ludzi.
- Bo nigdy nie uda mu się zdobyć Daru - mruknąłem. -
A ponieważ nie ma żadnych szans, nie chce zadowolić się czymś podrzędnym.
Argentynę zerknęła na mnie.
- Sądziłam, że on nienawidzi psionów... - Spuściła oczy i odwróciła głowę,
gdyż nie potrzebowała innych dowodów niż wygląd mojej twarzy.
- Owszem, nienawidzi - odparłem. - Myślisz, że to niewystarczający powód do
nienawiści?
Patrzyłem, jak Stryger błogosławi wszystkich delegatów, nazywając ich
stróżami prawa i porządku... Powiedział, że staje przed nimi po raz ostatni, by
przemowie w imieniu tych niezliczonych istnień ludzkich stanowiących podstawę
egzystencji Federacji, a których potęga i mnogość umożliwia jej istnienie...
którzy liczą na właściwe decyzje podejmowane przez Zgromadzenie.
No już, Daric! pomyślałem. Teraz! Żałowałem, że dałem się namówić. Wolałbym
znajdować się tam osobiście. Stryger kończył już swą mowę, za minutę mogło być
za późno. Zaraz miało się zacząć głosowanie...
- Wiem, że zgodzicie się ze mną - rzekł Stryger, zaszczycając rzędy
wpatrujących się w niego delegatów szerokim uśmiechem - ponieważ mimo wszystko
pragniemy tego samego, w głębi ducha wszyscy jesteśmy do siebie podobni.
-Odwrócił się na podwyższeniu i ruszył w stronę swego miejsca.
- Nie! - krzyknąłem. - Nie! Ty łajdaku, ty dwulicowy...!
Mikah złapał mnie za rękę, gdy chciałem się poderwać na nogi.
Coś zaczęło się nagle dziać pośród ciszy zalegającej salę posiedzeń.
Podniosły się jakieś głosy, pomruk przypominający szum morza. W powietrzu
zmateńalizowały się nagle powiększone sylwetki: najpierw Strygera, potem moja.
Widocznie Daric musiał na własną rękę nawiązać wczoraj kontakt z obwodami symbu.
A więc jednak... stało się. Opadłem z powrotem na poduszki, patrząc, jak
kamery, które pokazywały w zbliżeniu twarz Strygera, teraz odjechały do tyłu,
żeby objąć całą sce
nerię. Stryger, stojąc na podwyższeniu, nagle jakby się skur-czył.'Jego wielki
trójwymiarowy obraz otworzył usta. Powtórzyłem słowa, które z nich popłynęły,
nim ktokolwiek z obecnych wokół mnie usłyszał je za pośrednictwem trywizji.
Prawdziwy Stryger zamarł w bezruchu, na jego twarzy malowało się zmieszanie.
Obraz i dźwięk wprowadzane były do systemu Zgromadzenia poprzez ogólnodostępną
sieć; nie mając żadnych udoskonaleń, Stryger nie mógł zrozumieć, na co patrzą
wszyscy delegaci i jakie słowa do nich docierają.
Odwrócił się i ruszył w stronę prowadzącego obrady. Stanął nagle,
dostrzegłszy w powietrzu nad sobą jakieś zamazane kształty. Stał w samym środku
obrazu, jakby nurzał się we mgle, i chyba nie mógł rozróżnić jego szczegółów.
Tuż za ' nim Einear i prowadzący posiedzenie wpatrywali się w projekcję z
rozszerzonymi oczyma. Spostrzegłem, że Einear zakryła usta dłonią, kiedy mnie
rozpoznała. Stryger zaś znalazł się nagle we wnętrzu własnej, powiększonej
postaci widzianej oczyma ofiary, na którą szerokim łukiem spadła jego laska.
Chciałem zamknąć oczy, widząc ten cios, ale nie mogłem. Patrzyłem, jak laska
dosięga celu, a cały obraz ulega zmianie w chwili uderzenia. Rozległ się głośny,
nieprzyjemny dźwięk. Kiedy dostrzegłem, co się ze mną stało, wbiłem zęby w
kostki zaciśniętej dłoni.
Towarzyszyły temu krzyki. Usłyszałem swój wzmocniony głos, gdy wyjaśniałem
Strygerowi powody, dla których nienawidzi psionów. Po chwili ujrzałem, jak mi
odpowiadał. Obraz trywizyjny podzielił się na połowy. W jednej części nadal
pokazywano holograficzną scenę bicia, w drugiej zaś widok z kamery omiatającej
salę i pokazującej ogarniętych paniką członków Zgromadzenia, którzy wpadali na
siebie, wrzeszczeli, wymiotowali, bądź to próbując odłączyć się od systemu, bądź
też uciec przed doznaniami bezlitośnie wlewającymi się im prosto do mózgów.
Prowadzący obrady wbiegł szybko na mównicę, odepchnąwszy na bok Strygera; starał
się zapanować nad zbuntowanym systemem i ogarniętymi paniką delegatami. Stryger,
który chwiejnym krokiem usunął
mu się z drogi, ujrzał wreszcie to, na co skierowane były oczy wszystkich: swą
własną powiększoną sylwetkę, która na oczach miliardów widzów robiła ze mnie
krwawą miazgę.
Nagle, równie nieoczekiwanie, jak się pojawił, obraz zniknął. Chyba
równocześnie przestał także docierać do systemu Zgromadzenia, ponieważ
zamieszanie i panika, jakie pokazywały kamery, zaczęły stopniowo zanikać.
Delegaci zajmowali z powrotem swoje miejsca, a natarczywe okrzyki i pytania
zastąpiły przekleństwa i wrzaski przerażenia. W ciągu minuty w sali posiedzeń
zapadła cisza. Trudno było powiedzieć, co się tam teraz dzieje, gdyż nawet
ekrany informacyjne zostały wyłączone. Pochyliłem się nad stolikiem i zacisnąłem
pięści, ignorując ból w obu dłoniach... Musiałem dokładnie widzieć, do czego to
doprowadzi, a siedząc tu, przed ekranem, czułem się odizolowany...
Stryger z piekielnym ogniem w oczach ruszył w stronę mównicy. Lecz nim zdążył
tam dojść, Einear zajęła już na niej miejsce, ściągając na siebie uwagę
delegatów oraz widzów transmisji. Prowadzący posiedzenie odsunął się, robiąc jej
miejsce, i usiadł w swoim fotelu.
- Wizytatorze Stryger - powiedziała Einear. Odsunęła się nieco, kiedy ten
stanął tuż obok niej, jakby się obawiała, że i ją zaatakuje. - W imię Boga, co
pan miał na celu, przekazując te koszmarne doznania mnie i wszystkim obecnym w
tej sali? - Głos jej drżał, była wyraźnie blada, dłonie zaciskała kurczowo na
krawędzi mównicy. - Co pan zrobił mojemu doradcy...?
- Ja...? - mruknął Stryger i uderzył się dłonią w piersi;
oczy miał rozszerzone z niedowierzania. - To nie ja tego dokonałem.
-Obserwowałem, jak próbuje zapanować nad sobą, co mu się zresztą dość szybko
udało. - Nie mnie należy za to oskarżać. To jakieś absurdalne bluźnierstwo
spreparowane w celu zniesławienia mnie...
Obok Einear stanął prowadzący obrady.
- Wizytatorze Stryger - mruknął, powstrzymując go wyciągniętą ręką. - Jestem
pewien, że można to wszystko w spo
sób sensowny wyjaśnić. Biorąc pod uwagę pańskie obecne i ewentualnie przyszłe
stanowisko w Radzie Federacji, sądzę, że wszyscy powinniśmy usłyszeć wyjaśnienia
z pańskich ust. Pani Einear... - Cofnął się, ustępując miejsca Einear; udzielił
jej prawa zadawania pytań.
Stryger nastroszył się i cofnął nieco, zrozumiawszy, że nie ma wyboru, że
musi stawić jej czoło.
- Oczywiście, nikt... nawet pani... - rzekł, przenosząc wzrok z prowadzącego
na Einear - nie może traktować poważnie czegoś tak łatwo dającego się
spreparować jak zapis Dywizyjny. Dwaj aktorzy odegrali swoje role, a zostali
ucha-rakteryzowani tak, by wyglądać jak ja i ten psion...
Kiedy go teraz słuchałem i patrzyłem na niego, niemal gotów byłem uwierzyć w
każde jego słowo. Ciekaw byłem, co się w tej chwili dzieje w jego umyśle.
Einear zesztywniała na dźwięk słowa „psion".
- Oczywiście, zapis trywizyjny można łatwo spreparować, lecz ja nigdy, w
całym życiu, nie doświadczyłam bólu podczas oglądania obrazu trywizyjnego. A
pan... ?
- Pani Einear - rzekł, starając się poprzez opanowanie udowodnić swą wyższość
- nie mam wątpliwości, że odczuwała pani cierpienie, widząc w podobnej sytuacji
kogoś pani bliskiego...
- Nie o tym mówię - przerwała mu Einear ostrym, lodowatym tonem. - Chodzi mi
o to, że każdym nerwem mego ciała odczuwałam fizyczny ból, jakbym to ja była
ofiarą, na którą spadały wszystkie pańskie ciosy.
- Ależ to absurd! - odparł, patrząc na nią jak na szaleńca.
- Możliwe - skinęła głową. Była wciąż blada i silnie poruszona. - Ale to samo
odczuwał każdy z obecnych na tej sali.
- Ja nic takiego nie czułem! - parsknął Stryger i powiódł wzrokiem po
skupionych, stężałych twarzach delegatów, jakby przypuszczał, że wszyscy
sprzysięgli się przeciwko niemu.
- To jasne, że pan tego nie czuł - rzekła z goryczą Einear. - Wizytatorze
Stryger, proszę nam wszystkim powiedzieć, dlaczego wybrał pan psiona na swoją
ofiarę.
Ten wodził wzrokiem po całej sali Zgromadzenia.
- Ja nie wybierałem psiona - odparł głośno, prawie krzykiem.
- Przecież pan sam go tak określił. Nie jako mego doradcę, kogoś znanego
również panu, lecz jako „psiona".
- To ktoś inny dokonał wyboru ofiary i całej tej scenerii, żeby mnie poniżyć,
zhańbić...
Twarz Einear powoli odzyskiwała kolory; jej błękitne oczy pojaśniały i
wyraźnie się ożywiły.
- Więc dlaczego ten ktoś, bez względu na to, kto to był, chciał nam pokazać,
jak pan maltretuje psiona? Ludzie o zdolnościach psionicznych nie należą do
tych, których cierpienia wzbudziłyby litość całego naszego społeczeństwa.
Dlaczego nie pokazano dziecka? Albo też staruszki?
- Nie mam pojęcia - mruknął Stryger, jakby naprawdę tego nie wiedział. - Może
wyłącznie z powodu głupoty... albo złych intencji. - Zerknął na Einear i szybko
odwrócił głowę. Po chwili uniósł oczy do nieba, jakby stamtąd oczekiwał pomocy,
jakby chciał znaleźć odpowiedź, dlaczego Bóg dopuścił, by coś podobnego mu się
przydarzyło.
Einear wpatrywała się w niego z uwagą.
- Mój doradca próbował mi kilkakrotnie powiedzieć, że pan chorobliwie
nienawidzi psionów - rzekła cicho. - Aż do tej chwili nie mogłam w to uwierzyć.
Usiadłem i uśmiechnąłem się lekko, choć nadal zaciskałem zęby.
- Pani doradca kłamał. Próbował mnie zniesławić w oczach wszystkich odbiorców
Sieci. - Znów popatrzył na Einear i krew nabiegła mu do twarzy. - Usiłował
wszystkich przekonać, że kłamałem...
- Bo pan kłamał na jego temat - wtrąciła Einear. - Czyżby pan zapomniał?
- To nieprawda. Bóg mi świadkiem... Może zostałem źle poinformowany, ale ja
nigdy nie kłamię. Bóg kieruje wszystkimi moimi poczynaniami...
- Nawet wtedy, gdy idziesz się wyszczać? - mruknęła obok mnie Argentynę.
Dokoła rozległy się stłumione śmiechy.
- Czy to Bóg panu przekazał, że każdy psion jest złym człowiekiem? - zapytała
Einear. Wszystkie kamery zwrócone były teraz na tych dwoje.
- Tak... - mruknął Stryger. - Właśnie tak, a doświadczenia całego
społeczeństwa wykazują, że są oni dewiantami o najsilniej zdegradowanych
umysłach, istotami, które mam nadzieję całkowicie wyeliminować poprzez
powszechne zastosowanie pentryptyny.
- Najsilniej zdegradowanych... - powtórzyła miękkim głosem Einear. - Pan
naprawdę w to wierzy, wizytatorze? Że wszyscy handlarze narkotyków są psionami?
Gwałciciele nieletnich? Płatni mordercy? Czyżby ci ludzie byli gorsi od kogoś,
kto zamierza zniszczyć cały naród, tak jak robili to nasi przodkowie, prowadząc
ze sobą wojny...? A wszystko to w imię Boga?
Stryger wbijał w nią spojrzenie. Spodziewałem się, że za chwilę padnie jakieś
wymyślne zaprzeczenie, które go ze wszystkiego oczyści, lecz usłyszałem zupełnie
co innego.
- Bóg... - mruknął po chwili Stryger - Bóg pokazał mi, kim oni są. Od czasu
kiedy to pojąłem, nie robiłem nic innego, jak wykonywałem wolę Boga. - Zmrużył
oczy. - Ale to wcale nie znaczy, że ja ich prześladuję. Mam jedynie zamiar
poprawić ich los.
Einear założyła ręce na piersiach, popatrzyła na nie, wreszcie pokiwała
głową, jakby rozważała w myślach dalszy tok rozmowy.
~ Z jakich to powodów nigdy nie zgodził się pan na żadne udoskonalenia,
wizytatorze? - zapytała lodowatym głosem.
Zdawało się, że diametralnie zmienia temat, ja jednak w to nie wierzyłem.
Stryger spojrzał na nią z ukosa.
- Ponieważ uważam, że jest to sprzeczne z naturą człowieka - odparł - z ową
czystą postacią, która zgodnie z moimi wierzeniami została wybrana dla nas przez
Boga jako for-
ma egzystencji. - Uniósł głowę, czując znany grunt pod stopami.
- Czyli że Bóg uważa udoskonalanie człowieka za zło? -W głosie Einear
zabrzmiało szczere zdumienie. Stryger zaśmiał się, rozrzucając szeroko ręce.
- Nie mówię, że jest to złe w każdym przypadku. Nasze społeczeństwo nie
mogłoby funkcjonować bez pomocy urządzeń technicznych. Wolą Boga było dać nam te
urządzenia, w przeciwnym razie nadal musielibyśmy się tłoczyć na powierzchni
jednej planety. Ale rzucanie wyzwania boskiej nieomylności i mocy w celu
wywyższenia się ponad Boga jest z całą pewnością złe.
- Uważa pan, że każdy psion właśnie to robi? O ile pamiętam, powiedział pan,
że hydrańska cywilizacja upadła, gdyż jej twórcy próbowali zająć miejsce należne
Bogu.
- Tak. - Skinął głową. - Właśnie tak uważam. Ja... powtarzałem to wiele
razy. - Przez jego twarz przemknął cień, kiedy zrozumiał, że omal się nie wydał,
przyznając, iż powiedział to podczas spotkania ze mną.
- Więc jak to możliwe, że starał się pan o zajęcie miejsca w Radzie
Bezpieczeństwa? - zapytała Einear. - Wymogiem na tym stanowisku jest posiadanie
wszystkich udoskonaleń, jakie tylko w chwili obecnej dostępne są istocie
ludzkiej. Z pewnością wszechwiedza i potęga, jaką skupiają w swych rękach
członkowie Rady, wykracza poza te granice, które według pana wyznaczył sam Bóg.
Zacząłem nerwowo bębnić palcami po stole, jakbym chciał skontaktować się w
ten sposób z Einear, nie mogąc dosięgnąć jej telepatycznie poprzez rozdzielający
nas gąszcz umysłów. Nawet ja nie dostrzegałem całej prawdy, nie rozumiałem aż do
tej chwili pewnych implikacji. Zrób to, pomyślałem. Zrób to, Einear!
Napięcie Strygera było wyraźnie widoczne.
- To zupełnie co innego. W celu kontynuowania boskiego dzieła, w ramach
Federacji...
- Cóż więc zamierzał pan uczynić, jeśli nie samemu
w efekcie odgrywać rolę Boga? - zapytała ostrym tonem Einear. - Tak samo jak
ludzie, których pan ewidentnie nienawidzi. Zmarszczył brwi, niczym pies zmuszony
do podjęcia decyzji, na którą z much zapolować najpierw.
- Jak pani śmie...
- A gdzie podziała się pańska laska, wizytatorze? - ponownie przerwała mu
Einear. - Ta sama, z którą pan nigdy się nie rozstawał, która według pańskich
słów była „symbolem wędrówki w poszukiwaniu prawdy"?
- Zostawiłem ją w domu - odparł. - To tylko kawałek drewna. Zawadzałaby mi
tutaj.
- Wydawało się, że nie miał pan najmniejszych trudności z posługiwaniem się
nią w torturowaniu mego doradcy. Stryger poczerwieniał.
- Nie jesteśmy na przesłuchaniu. To oszustwo, haniebne kłamstwo mające
zniszczyć mój presdż... On był pani doradcą. Może nawet zaplanowaliście to
wszystko razem... Żeby mnie zniszczyć, żeby wywalczyć miejsce w Radzie dla
siebie! - mówił coraz głośniej, uczepiwszy się kurczowo tej myśli. - Właśnie
tak, prawda? To pani! Pani dokonała tego zapisu. .. Pani przysłała swego doradcę
do mnie, wiedząc, że ja... A więc to jest fałszerstwo, oszustwo. Nic takiego nie
miało miejsca...
Urwał nagle; w sali posiedzeń zapadła martwa cisza, podobnie jak wokół mnie w
klubie.
- Już wkrótce się tego dowiemy - rzekła spokojnie Einear. Zamarła na chwilę,
wsłuchując się w jakąś informację, której on nie mógł odebrać, po czym skinęła
głową. - Prowadzący posiedzenie zarządził wykonanie analizy zapisu z sali
Zgromadzenia. Kody identyfikatorów obu postaci, które oglądaliśmy, należą do
mojego doradcy i do pana. Odkryto także ślady włamania do programów sterujących
w systemie Zgromadzenia. - Ponownie wbiła spojrzenie w Strygera. - W końcu
poznamy całą prawdę i wtedy będziemy wiedzieli dokładnie, co się wydarzyło.
Sądzę jednak, że każdy już w tej chwili zna
prawdę, wizytatorze Stryger. - Jej mina wyrażała bardziej smutek niż złość. -
Nawet pan.
- Nie - powiedział, zaczęły mu drżeć wargi. - Nie, to nieprawda. Ja nie chcę
skrzywdzić psionów. Chcę tylko czynić dobro. Przybyłem tutaj, żeby kontynuować
dzieło Boga. Chcę ich ocalić. Pozwólcie mi czynić dobro! Dajcie mi moc, żebym
mógł wprowadzić zmiany! Potrzebna mi władza! Potrzebna... - Zaczynał wrzeszczeć
na pogrążone w milczeniu Zgromadzenie i na nas wszystkich siedzących przed
odbiornikami. Jego twarz rosła, powiększała się, kiedy kamery bezlitośnie robiły
na niego najazd.
Zamknąłem oczy, słyszałem jego zachrypnięty głos krzyczący:
- Nie możecie mnie zatrzymać! Zostałem wybrany przez Boga i tylko Bóg może
mnie powstrzymać...
Nagle zapanowała cisza. Otworzyłem oczy. Ktoś zamknął Strygera wewnątrz pola
ochronnego. Przy mównicy ujrzałem kilku funkcjonariuszy, którzy próbowali
ściągnąć z niej wyrywającego się i opierającego Strygera.
Einear przyglądała się temu spokojnie, z zaczerwienioną twarzą i błyszczącymi
oczyma. Nie wyglądała jednak na uszczęśliwioną. Prowadzący podszedł do niej i
poddźwiękowo przekazał jakąś wiadomość, w taki sposób, by kamery nie mogły tego
uchwycić.
- Otrzymałem wniosek, aby zaplanowane na dziś głosowanie z powodu tego
nieszczęśliwego...
Einear obróciła się gwałtownie w jego stronę; wreszcie dostrzegłem na jej
twarzy rozdrażnienie, które tak bardzo chciałem zobaczyć. Podeszła do mównicy.
- Proponuję, żebyśmy przeprowadzili głosowanie, jak było to zaplanowane.
Proszę, żeby wszyscy państwo pamiętali, że to wizytator Stryger jest tym
człowiekiem, który złożył projekt ustawy znoszącej kontrolę nad dystrybucją
pentrypty-ny, który wierzy, że poprą państwo jego projekt, ponieważ „w głębi
ducha wszyscy jesteśmy do siebie podobni".
Odwróciła się, zeszła z mównicy i ruszyła w stronę swego
miejsca.
Dane taMing poparł wniosek Einear.
Wniosek został przyjęty.
W czasie niewiele dłuższym, niż zajęło formalne ogłoszenie głosowania,
okazało się, że projekt zniesienia kontroli nie uzyskał wymaganej większości -
zabrakło zaledwie trzech głosów, a jednym z nich był głos Darica taMmga.
35
Niewiele udało mi się zobaczyć z tego, co się później działo w sali
Zgromadzenia, gdyż cały klub wypełnił się nagle muzyką, okrzykami i wiwatami.
Nigdy bym nie przypuszczał, że kilkanaście osób jest w stanie narobić takiego
hałasu. Na ekranie widziałem twarz Einear - pokazywano zbliżenie osoby, która
zwyciężyła w tym współzawodnictwie. Jej twarz rozjaśniła się powoli w promiennym
uśmiechu, aż w końcu i ja się uśmiechnąłem, wreszcie zacząłem śmiać się i
krzyczeć, w przerwach łykając wino, które Mikah wlewał mi do gardła. Wracałem do
życia, moje poświęcenie nie poszło na mamę.
Prywatne przyjęcie trwało do czasu, aż klub otworzył swe podwoje, a wtedy
zaczęło się świętowanie publiczne, gdyż Argentynę wpuszczała do środka
wszystkich chętnych. Ze sceny płynęły światłopieśni, przerywane wiadomościami
try-wizyjnymi, w których obszernie informowano o wydarzeniach minionego dnia. W
pewnym momencie Argentynę rzuciła mi się na szyję, uścisnęła mocno i krzyknęła
do ucha:
- Patrz! Słuchaj!
Ujrzałem na ekranie twarz Darica, który udzielał wywiadu Shanderowi
Mandragorze. Daric wziął na siebie „wyłączną odpowiedzialność" za ową nielegalną
transmisję, która poraziła umysły wszystkich członków Zgromadzenia, wizytatora
Strygera zaś zmieniła z wybrańca licznych syndykatów w przestępcę.
- Panie Daricu - rzekł Shander Mandragora, przysuwając się do niego - podjął
pan nadzwyczajne środki w celu zdemaskowania wizytatora Strygera jako bigota i
niebezpiecznego fanatyka. Cóż skłoniło pana do tak kontrowersyjnych, nawet
nielegalnych działań mogących podważyć pańską pozycję i zrujnować dobrze
zapowiadającą się karierę?
Po twarzy Darica przemknęło coś, tak szybko, że większość ludzi pewnie tego
nawet nie dostrzegła. Przez krótką chwilę byłem gotów uwierzyć, że zrobił to
wszystko wyłącznie dla dobra ogólnego, że być może znajdzie w sobie tyle odwagi,
by wyznać publicznie prawdę o sobie. Lecz on znów przybrał minę męczennika.
- To była wyższa konieczność - odparł, zasłaniając się kłamstwem zawodowego
polityka. Patrzył wprost w trzecie oko Mandragory, a jednocześnie w twarze
wszystkich widzów we wszechświecie. Było to obliczone na zjednanie ich sobie.
Argentynę nie mogła oderwać od niego wzroku. -Współpracowałem z wizytatorem
Strygerem, byłem łącznikiem Centaura w sprawach dotyczących zniesienia kontroli.
Stało się dla mnie oczywiste, że jest to człowiek o niebezpiecznie chwiejnej
psychice. Wiedziałem jednak, że ze względu na swą niezwykłą wprost popularność
jest niemal pewnym kandydatem do zajęcia miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Kiedy
zrozumiałem, do czego to może doprowadzić, doszedłem do przekonania, że ktoś
musi go powstrzymać. Zdawałem sobie sprawę, że zważywszy jego popularność,
potrzebne są nadzwyczajne środki, by w sposób jednoznaczny skończyć z tą
parodią. Dlatego wybrałem tę właśnie metodę.
- A co z ofiarą? - spytał Mandragora. - Sam przeprowadzałem z nim wywiad,
kiedy uratował kilka osób przed krwawym zamachem na panią Ełnear Lyron-taMing.
Był jej doradcą. Czy pani Einear wiedziała o całej tej sprawie?
- Absolutnie nie. - Daric ledwie ukrywał zniecierpliwienie. - Poznałem go
dobrze, ponieważ mnie także uratował
wówczas życie. Zgodził się odegrać rolę ofiary, gdyż sam był przekonany, że
Strygerjest niebezpiecznym fanatykiem. Z jego strony był to akt najwyższej
odwagi. Ten biedny człowiek straszliwie ucierpiał za swoje przekonania. Znajduje
się teraz w odosobnionym miejscu i nie chce, żeby mu zakłócano spokój.
Zakląłem pod nosem, spodziewając się w każdej chwili u-jrzeć ten jego krzywy,
pogardliwy uśmieszek.
- On nie był wprowadzony we wszystkie szczegóły tego planu, rzecz jasna. Poza
tym, że zgodził się poświęcić, by w ten sposób...
- Ty zawszony kutasie! - mruknąłem.
Argentynę spojrzała na mnie i zmarszczyła brwi.
- Przecież on cię osłania, bierze całą winę na siebie. Nie rozumiesz tego?
Ochrania cię przed dochodzeniem. Wiesz, w jakiej sytuacji byś się znalazł, gdyby
on tego nie zrobił?
- Pokazuje figę Charonowi, zbierając całą śmietankę dla siebie - rzekłem
ociężale. Dotknąłem opuchniętej twarzy i skrzywiłem się. - Mam go w dupie, niech
się nażre... Ja osiągnąłem to, na czym mi zależało.
- Przecież nie musi tego robić, może mieć z tego powodu kłopoty. Czy ty w
żadnym jego działaniu nie możesz dostrzec śladu uczciwości?
- Nie, chyba że naprawdę zrobi coś uczciwie. - Pokręciłem głową. Zrobiło mi
się niedobrze. Argentynę odwróciła spojrzenie.
- Wiadomo powszechnie - rzekł Shander Mandragora -że Transport Centauryjski
zyskałby na zniesieniu kontroli znacznie więcej niż pozostałe syndykaty. Pan
jest członkiem ich rady nadzorczej, a przecież nie tylko zniesławił pan
wizytatora Strygera, lecz także głosował przeciwko zniesieniu kontroli. Co
spowodowało, że zajął pan stanowisko niezgodne z interesami własnego syndykatu?
- Szantaż - szepnąłem tak cicho, żeby Argentynę nie mogła mnie usłyszeć.
Dane wyprostował się i wyprężył ramiona.
- Są pewne rzeczy - oznajmił z godnością, jakiej się na
wet po nim nie spodziewałem - znacznie ważniejsze od pieniędzy.
- Na przykład własna skóra - dodał szeptem Mikah. Uniósł w górę szklankę. -
Twoje zdrowie, odmieńcu - rzekł i wypił resztę piwa. Następnie wstał,
przeciągnął się i otrząsnął, zasłaniając mi ekran trywizyjny. Przez cały czas
znakomicie panował nad sobą, mimo że pił bez przerwy od południa; albo miał
założony bocznik, albo głowę mocniejszą od wszystkich, których znałem. - Wygląda
na to, że wypełnił swoją część umowy, więc rynek będzie chyba musiał zrobić to
samo. - Wzruszył ramionami i spojrzał na mnie. - Mam wrażenie, że dzisiaj
wszyscy odnieśli zwycięstwo. Gubernator powinien jednak wysłać kogoś, żeby
przynajmniej nakopał mu nieco w dupę, żeby zrozumiał, ile ma szczęścia.
-Uśmiechnął się; myślał, że to chyba on sam powinien to zaproponować.
Argentynę zmarszczyła brwi, nie odezwała się jednak. Mikah wyciągnął do mnie
rękę i wymieniliśmy uściski dłoni.
- Na razie, dzieciaku - powiedział. - To była dobra robota. Uśmiechnąłem się
lekko i skinąłem głową. Nagle znów moje myśli powędrowały ku temu, o co bardzo
chciałem go prosić, chociaż przysiągłem sobie, że nigdy tego nie zrobię. Ale
wyraz jego oczu i to, co się za nimi kryło, po raz kolejny powstrzymały moją
prośbę. Spuściłem głowę, powtarzając sobie w duchu, że w opakowaniu mam jeszcze
trzy plastry oznaczone czerwonymi kropkami... Spojrzałem mu w twarz.
- Dziękuję. Uniósł rękę, pokazując mi bliznę.
- Na zawsze, bracie.
Pożegnałem go takim samym gestem i patrzyłem, jak wychodzi z klubu. Kiedy się
odwróciłem w stronę Argentynę, już jej nie było przy stoliku. Obok mnie siedział
nieznajomy z pokrytą łuskami skórą i długim rozdwojonym językiem chłeptał syrop
z miseczki. Zjadłem kilka bułek z mięsem, a gdy zacząłem odczuwać powracający
ból, zaaplikowałem sobie parę środków przeciwbólowych. Łuskowaty nieznajo-
my poprosił mnie do tańca, ale odmówiłem ruchem głowy. Ułożyłem się wygodnie na
poduszkach, oglądając nie kończące się powtórki fragmentów transmisji, wywiady i
komentarze, aż w końcu miałem tego dość.
Kiedy po raz trzeci słuchałem wywiadu z Darikiem, ten zjawił się w klubie.
Wyczułem jego obecność: umysł Darica znacznie różnił się od umysłów gości klubu.
Podążyłem za nim, gdy przepychał się przez tłum w stronę Argentynę, która stała
w bezruchu i patrzyła na jego obraz trywizyjny. Podszedł do niej. Zapragnął
przytulić ją i udowodnić zarówno jej, jak i sobie, że żyje i nie jest jej
obojętny... Nie zrobił tego jednak, zapanował nad sobą i delikatnie dotknął jej
ramienia. Odwróciła się. Wręczył jej sterownik symbu, mrucząc pod nosem słowa
podziękowania.
Wzięła od niego sterownik i włączyła do swego gniazdka. Zapytała go o
samopoczucie, powiedziała, że bardzo się cieszy, iż wszystko skończyło się
dobrze, czując zarazem pustkę w swoich słowach. Powiedziała mu również, jak
wyszedł w reportażu, wreszcie, jakby wbrew sobie, co czuje... Powoli wyciągnęła
do niego ręce, w końcu dotknęła jego piersi. Po chwili jej ręce zsunęły się w
dół, objęła go w pasie. Teraz, kiedy on także objął ją ramionami, nie było już
dla niej odwrotu. .. Jego myśli pomknęły ku tym sekretnym miejscom jej ciała,
gdzie tak bardzo pragnęła poczuć jego dotyk przez te wszystkie nie kończące się
dni.
Odwróciłem głowę i przerwałem kontakt. Nie umiałem powiedzieć, które z nich
wzbudza we mnie większe obrzydzenie ani też dlaczego nie byłem zaskoczony.
Zapatrzyłem się w obraz trywizyjny, czekając, aż Daric podejdzie do mnie
-wiedziałem, że to zrobi.
Kiedy wreszcie stanął przy moim stoliku, sam, promienny uśmiech zniknął z
jego twarzy, gdy tylko uniosłem wzrok. Wzdrygnął się na widok moich ran.
- Wynoście się stąd - rzucił ludziom siedzącym przy stoliku.
Ci pospiesznie wstali i odeszli. Usiadł.
- Jesteś teraz zadowolony? - spytał ze śmiertelną powagą.
- Wypełniłeś jedynie swoje zadanie. - Słowa z trudem przechodziły mi przez
gardło.
- A co z ludźmi z czarnego rynku? Czy oni to wszystko widzieli? Czy również
są zadowoleni? Nie będą już chcieli mnie zabić?
Wzruszyłem ramionami. Ten gest wywołał ból wszystkich mięśni ramion i klatki
piersiowej.
- Więc...? - zapytał, nie uzyskawszy odpowiedzi.
- Tak. Chyba tak.
Skinął głową, ale głębokie bruzdy na jego czole nie znik-nęły.
- A ty? Będziesz trzymał gębę na kłódkę? Zmarszczyłem brwi i dotknąłem palcem
warg pokrytych strupami.
- Przecież cię osłaniam! Wziąłem na siebie całą winę za wszystko, co się
stało, żebyś nie był za nic odpowiedzialny! Na miłość boską, chyba za to warto
było odnieść kilka ran? -Rozrzucił szeroko ręce. - W porządku. Byłem wściekły.
Chciałem, żebyś cierpiał tak samo, jak ja cierpiałem przez ciebie. Przyznaję
się. Nie miałem jednak zamiaru dopuścić do czegoś takiego. Sądziłem, że potrafię
go powstrzymać. Nie wiedziałem... On zawsze przerywał, zanim... - Musiał w końcu
przyznać, tak przede mną, jak i przed samym sobą, że ostatecznie nie umiał
powstrzymać Strygera, tak jak ja. Spuścił głowę, przypomniawszy sobie własny
strach towarzyszący świadomości, że Stryger wymknął mu się spod kontroli.
Nawet wolałbym, żeby mnie okłamał, ale on mówił szczerze. Gdy spojrzał mi w
oczy, odwróciłem głowę, próbując zebrać myśli. Nie mogłem mu powiedzieć, co
naprawdę mi zrobił... Gdybym mu to wyznał, jedynie mnie byłoby ciężej z tym żyć.
- W porządku - szepnąłem. - Jeśli chcesz żyć z tym kłamstwem, proszę bardzo.
Może nawet nie będę miał ci tego za złe. - Zrozumiałem, że jeśli on zostawiał
decyzję w moich rę-
kach, powinienem zdobyć się na to samo co on. Spojrzałem na niego zdrowym okiem,
o wciąż jeszcze okrągłej źrenicy. -Wiesz co? Kiedy oglądałem twój wywiad, przez
chwilę miałem wrażenie, że wyznasz całą prawdę, że może w końcu sam zrozumiałeś,
dlaczego zniszczenie Strygera było tak ważne i że fakt, iż miałeś w tym swój
udział, będzie miał dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. - Dotknąłem ręką głowy i
skrzywiłem się. - Ale widocznie był to tylko efekt wstrząsu mózgu. Spojrzał w
bok.
- Nie - rzekł po chwili. - Miałeś rację. - Przyjemność sprawiało mu
prowadzenie gry ze Strygerem, roztaczanie nad nim władzy, oszukiwanie go,
podobnie jak oszukiwał wszystkich w swoim otoczeniu. Wczoraj z rozkoszą patrzył,
jak Stryger mnie katuje. Rozbudzał w sobie taką samą nienawiść do mnie, lecz ta
w końcu sprawiła, że ból stał się zbyt osobisty; wniknęła w głąb jego duszy i
rozbiła ten mur kłamstw, który napawał go złudnym poczuciem bezpieczeństwa - ta
sama nienawiść, która mnie rozbiła fizycznie... Dostrzegł nie tylko całą prawdę
o Strygerze, lecz także o sobie, o wszystkich dręczących go koszmarach.
- W środku nocy - rzekł - kiedy próbowałem zaciągnąć tego zadufanego w sobie,
zboczonego kretyna w jakieś odosobnione i bezpieczne miejsce, choć robiłem to
jedynie dlatego, że za grosz nie był lepszy od innych... doznałem czegoś w
rodzaju olśnienia. Zapragnąłem ujrzeć nagle tego sukinsyna obnażonego i
bezbronnego w obliczu opmii publicznej;
nie tylko ze względu na mnie. - Zacisnął mocno palce na krawędzi stołu, zerknął
na nie i je rozprostował. - Ciotka była wspaniała, prawda? - Uśmiechnął się,
jakby dotychczas tego nie zauważył. - Wiesz, przez krótką chwilę w czasie
wywiadu próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, co by się stało, gdybym
powiedział wszystkim, że jestem psionem... - Spojrzał na mnie. - Ale na
szczęście to szybko minęło. Cieszę się, że wkrótce wyjeżdżasz. Nawet taka
odrobina prawdy bywa czasem bardzo niebezpieczna.
Uśmiechnąłem się. na tyle szeroko, na ile pozwalały mi po
ranione wargi. Zrozumiałem, że nigdy bym nie usłyszał z jego ust podobnych słów,
gdyby nie to, co się stało wczoraj.
- Co ci grozi za włamanie się do systemu Zgromadzenia? Jego brwi powędrowały
w górę.
- Pewnie posypią się na moją głowę jakieś formalnoprawne i polityczne śmieci.
Nie będzie to przyjemne. Ale chyba uniknę poważniejszych kłopotów. W końcu to
może nawet poprawić stosunki Centaura z władzami Federacji, zwłaszcza że miałem
na celu jedynie zdemaskowanie Strygera. Poza tym jestem taMingiem, chyba wiesz,
co to znaczy? - Uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramionami. - Koty i wysoko
urodzeni zawsze lądują na cztery łapy.
Zaśmiałem się.
- A co z twoim ojcem?
Spoważniał nagle. Odwrócił głowę, lecz nie odpowiedział. Ciekaw byłem, który
z nich w ostateczności bardziej mnie nienawidzi.
- Mimo wszystko nawet Argentynę mi przebaczyła. -Spojrzał znowu na mnie,
wykrzywiając wargi w głupawym uśmieszku. Mimo że zrobiłem wszystko, by zniszczyć
ich związek... Pomimo ze poznała jego tajemnicę. Na chwilę ogarnęło go
przerażenie, które szybko ustąpiło miejsca rozbawieniu. -Układ oparty na
wzajemnym zaufaniu. Kto wie, jak się to może skończyć? Chyba będę musiał być dla
niej milszy. - Zaśmiał się nerwowo i wstał od stolika. - Może nawet powinienem
ci podziękować. Mam jednak nadzieję, że nie spotkamy się już nigdy, Kocie. Nie
mówię, że chciałbym o tobie zapomnieć. - Zrobił krok, lecz zatrzymał się i
obejrzał na mnie. -Zachowałem sobie kopię tego zapisu z tobą i Strygerem. Mam
zamiar wykorzystywać ją dla własnej przyjemności. -Zaśmiał się, kiedy dostrzegł
wyraz mojej twarzy, i chciał odejść.
- Dane!
Stanął i spojrzał na mnie.
- Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć - rzekłem, starając się
panować nad głosem. - Zachowam dla siebie two-
ją tajemnicę, ale nim się dowiedziałem, że to ty jesteś lekiem, przekazałem
Braedeemu, że w rodzinie jest jeszcze jeden psion. - Tym razem ja się
uśmiechnąłem, gdy on zrobił głupią minę. - Chciałbym, żebyś o tym pamiętał.
Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, przełykając ślinę. Wreszcie znów się
uśmiechnął.
- No cóż, to miło z twojej strony - mruknął. - Jesteś takim samym człowiekiem
jak my wszyscy. - Odwrócił się i zaczął rozglądać za Argentynę.
Opadłem na poduszki i zamknąłem oczy.
- Nażryj się gówna i zdechnij - mruknąłem pod nosem.
Kiedy otworzyłem oczy, obraz trywizyjny znikał powoli ze sceny, zmieniał się
w mgiełkę. Argentynę ze swoją grupą zaczynała przedstawienie. Mówiła, co prawda,
że dzisiaj nie będą występowali; ciekaw byłem, które z wydarzeń wpłynęło na
zmianę jej decyzji.
Tym razem nie nawiązałem kontaktu, kiedy roztoczyła się przede mną feeria
świateł i dźwięków. Pozwoliłem swoim tradycyjnym zmysłom nasycić się
halucynogenną wizją sym-bu. Może i traciłem nieco ze wspaniałej sztuki
Argentynę, ale myślami przebywałem zupełnie gdzie indziej... Patrząc i
słuchając, pozwalając, by światłopieśń otaczała mnie i wciągała w swoją głębinę,
myślałem o tym, że prawdopodobnie po raz ostatni oglądam występ Argentynę. Nie
potrzebowałem jej już więcej, ona mnie także nie potrzebowała. Cokolwiek się tu
działo, dla mnie nie było już miejsca w „Czyśćcu".
Nie miałem gniazdka bezpośredniej łączności na karku. Dla niej i dla reszty
wykonawców nie istniałem na tej płaszczyźnie, na której przebywały obecnie ich
umysły. Wkrótce miałem być dla nich zaledwie jednym ze wspomnień. Nie
potrzebowałem jednak gniazdka, żeby nawiązać z nimi kontakt. Teraz, kiedy mogłem
jeszcze korzystać ze swego Daru, zapragnąłem go użyć. Moje myśli przebiły się
przez mgłę środków przeciwbólowych i odnalazły umysł Argentynę. Włączyłem się do
obwodu. Przesłałem im wszystko, co widziałem, podsycając nastrój Argentynę,
którym stero
wała wszystkimi wykonawcami naraz, a ich reakcje płynęły do niej z powrotem.
Robiłem zupełnie swobodnie to, do czego uprzednio potrzebowałem bezpośredniej
więzi z obwodami symbu... Wreszcie domyślili się mojej obecności, zrozumieli, że
nawiązałem z nimi kontakt po raz ostatni, ofiarowując im to, co najlepsze.
36
W ciągu następnych dni wiadomości pełne były pani EIne-ar Lyron-taMing, która
otrzymała nominację do miejsca w Radzie Bezpieczeństwa. Nie oglądałem ich,
ponieważ gdy się wreszcie położyłem do łóżka, spałem przez trzy dni pod rząd.
Kiedy w końcu stanąłem na nogach, ból minął na tyle, że mogłem wytrzymać bez
środków przeciwbólowych. Opuchlizna w dużym stopniu zeszła; kiedy spojrzałem w
lustro, miałem znowu wrażenie, że stoi przede mną ktoś, kogo znam. Odkleiłem
plastry i zdjąłem bandaż z oka. Wyglądało prawie jak oko Snajpera, ale
przynajmniej mogłem przez nie coś widzieć. Myślałem o Starówce i o tym, że
zostanę ślepy do końca życia. Co prawda, w szpitalu Soule'a obiecywali, że nie
zostaną żadne trwałe blizny, ale dopiero teraz mogłem się przekonać, że nie
kłamali. Dwoje zielonych oczu o okrągłych źrenicach omiotło uważnym spojrzeniem
każdy skrawek mego ciała, aż w końcu odwróciłem się od lustra.
Zszedłem na dół, przystając na każdym schodku. Gdy dotarłem do kuchni, wielki
na całą ścianę obraz Shandera Mandragory oznajmiał całemu światu, że wizytator
Stryger popełnił samobójstwo. Żołądek podszedł mi do gardła. Wypiłem kubek
zimnej kawy, którą nalałem z dzbanka stojącego na stole.
- Zostawił wiadomość - rzekł Aspen, spoglądając na
mnie. Otoczył ramieniem Nocnika. - Jakieś brednie na temat wędrówki do miejsca,
gdzie będzie się czuł potrzebny...
Przez chwilę myślałem, że to żart, lecz Aspen mówił poważnie.
- Myślisz, że naprawdę istnieje raj? - zapytał Nocnik.
- Nie wierzę w raj - odparłem. - Ale mam nadzieję, że istnieje piekło.
Obaj spojrzeli na mnie, nie powiedzieli jednak nic.
- Gdzie jest Argentynę? - zapytałem, chcąc przerwać milczenie.
Aspen spuścił głowę, poczułem jego zakłopotanie.
- U Darica.
Syknąłem pod nosem.
- Przykro mi, chłopie - rzekł Nocnik. - Nie bierz tego tak poważnie.
- On sam to powiedział - mruknąłem. - Koty i ludzie dobrze urodzeni zawsze
spadają na cztery łapy.
- Pani Einear próbowała się z tobą skontaktować - powiedział Aspen. -
Zostawiła całą stertę wiadomości.
Dosyć! Uśmiechnąłem się lekko. Wybij to sobie z głowy!
- Jakich wiadomości?
Powiedzieli mi po kolei, co się wydarzyło aż do jej nominacji. Pokiwałem
głową. Nie byłem zaskoczony, odczuwałem wyraźną ulgę.
- Powiedziała, że chce z tobą rozmawiać, jak tylko to będzie możliwe. Ma coś
bardzo ważnego. Wstałem od stołu.
- Dzięki.
Poszedłem do wideofonu i próbowałem się z nią połączyć, ale linia była
zajęta. Prawdopodobnie wszyscy w Galaktyce próbowali w tej chwili uczynić to
samo i miało to chyba potrwać jeszcze przez jakiś czas. Stałem przez chwilę w
korytarzu, próbując się odprężyć i jednocześnie wymyślić coś sensownego. W końcu
wybrałem numer Natana Isplanasky'ego. Jego twarz pojawiła się na ekranie niemal
natychmiast, kiedy podałem swoje dane. Popatrzył na mnie uważnym wzrokiem,
tak jak robili to wszyscy, ale spokojnie wysłuchał tego, co miałem do
powiedzenia. Gdy skończyłem, zachmurzył się nieco i przeciągnął dłonią po
brodzie.
- Nie wiem, czy to w ogóle możliwe - odparł. - Została dzisiaj podłączona, a
okres dopasowywania się nowego członka Rady jest dość trudny...
- Muszę się z nią zobaczyć - rzekłem. - Zostało mi tylko kilka dni. Wyglądał
na zaskoczonego.
- A co później?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie jestem pewien.
- Masz jakieś kłopoty z powodu tej afery ze Strygerem?
- Nie. - Pokręciłem głową.
- Dobrze się czujesz?
- Nie. - Pomyślałem, że to chyba dość oczywiste.
- Do cholery! - rzucił. - Nigdy już nie będę wiedział, czy gorsze jest to, co
mówisz, czy to, co pomijasz milczeniem. -Urwał, kiedy zaśmiałem się w głos, lecz
po chwili także się uśmiechnął. - Zobaczę, może uda mi się coś zrobić dla
ciebie.
Zadzwonił do mnie później tego samego dnia.
- Przyjedź do mego biura - powiedział. - Będę na ciebie czekał.
Fakt, że dotrzymał słowa, zaskoczył mnie chyba najbardziej ze wszystkiego, co
wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku tygodni. Skinąłem tylko głową i zaraz
wyszedłem z „Czyśćca".
Czekał na mnie przy wejściu do swego biura. Udawał, że nie razi go widok
mojej twarzy. Wprowadził mnie do środka.
- Einear dołączy do nas, jak tylko będzie to możliwe. -Wręczył mi otwartą
butelkę ze swoich zapasów tysiącletniego piwa. - Zasłużyłeś na to - rzekł. -
Trzeba mieć nerwy jak postronki, żeby czegoś takiego dokonać. Mieszkańcy
Federacji są ci winni znacznie więcej niż piwo. - Za to, że wytrąciłem Strygera
z orbity.
Spojrzałem na butelkę... by nie patrzeć Isplanasky'emu w oczy.
- Nie robiłem tego dla nich.
- No cóż - rzekł - niewiele rzeczy jest robionych z powodów, dla których
powinny być robione. - Poruszył się niespokojnie. - Jeśli już o tym mowa, ja
osobiście jestem ci także winien znacznie więcej niż piwo.
Uniosłem głowę.
- Za co?
- Za to, że mi wytknąłeś ślepotę. Einear w końcu powiedziała mi, co cię
spotkało w Kopalniach.
Pociągnąłem łyk piwa. Nie odzywałem się. Tym razem on spuścił głowę.
- Rozpatrywałem różne możliwości poszerzenia systemu, aby mieć bardziej
bezpośredni dostęp do wszystkich jego części. - Nie odwrócił wzroku, kiedy
spojrzałem mu prosto w oczy. - A także żeby móc otoczyć pełniejszą opieką moich
klientów. Nie wiem, czy to wystarczy, żeby dać choć najmniejszą satysfakcję
komuś, kto wiele ucierpiał. Mam jednak nadzieję, że to wystarczy, by zmiany były
odczuwalne. - Nie powiedział tego, o czym obaj wiedzieliśmy, chociaż każdy na
swój sposób: że on także był tylko jedną z myszy w tej machinie. Na dobrą sprawę
niewiele więcej mógł zrobić. Cały system to zupełnie co innego niż poszczególne
części.
A jednak zależało mu na tym, żeby wprowadzić jakieś zmiany. To, co spotkało
kogoś tak mało znaczącego jak ja, liczyło się dla człowieka, który urzędował w
prywatnym gabinecie na szczycie świata - na wierzchołku potężnej struktury ZTF.
Przywołałem w pamięci mój poprzedni pobyt w tym gabinecie i to, co wówczas
czułem. Teraz, odczytując niepokój, zniecierpliwienie i nadzieję w jego umyśle,
pojąłem nagle, że świadomość tego, co on czuje, ma dla mnie cholernie duże
znaczenie. Zrozumiałem także, jak wiele dla niego znaczył fakt, iż Einear jest
jego przyjaciółką.
- Witaj, Kocie!
Odwróciłem się na dźwięk głosu Einear. Zdumiało mnie,
że w najmniejszym stopniu nie wyczułem jej obecności. Stała za mną,
uśmiechnięta. Zrobiłem krok w jej kierunku, stanąłem w bezruchu i zamrugałem.
- Pani tu wcale nie ma. - Miałem przed sobą jedynie obraz, hologram. Wyglądał
bardzo realistycznie, lecz ja nie wyczuwałem bliskości jej umysłu. Stałem jak
zahipnotyzowany, wysyłając myśli coraz dalej i dalej w poszukiwaniu prawdziwej
Einear. - Gdzie pani jest? Nie mogę pani odnaleźć.
- Wiem o tym. - Jej uśmiech powoli zanikał, aż stał się prawie
niedostrzegalny. Nie umiałem powiedzieć, co się za nim kryje. - Obawiam się, że
to wszystko, co mogę zrobić. Jestem już wewnątrz Rady Bezpieczeństwa.
- Tak, wiem. Ale... - Pokręciłem głową. - Gdzie pani jest naprawdę?
Einear obróciła się w stronę Isplanasky'ego.
- Natan, nie wyjaśniłeś mu? Ten wzruszył ramionami.
- Sądziłem, że on wie.
- O czym? - spytałem, szykując się, by odczytać prawdę z jego umysłu.
- Czy możemy zostać na chwilę sami? - zapytała Einear.
- Oczywiście - rzekł Isplanasky. -1 tak miałem wracać do systemu. - Spojrzał
na mnie. - Do widzenia. Kocie. Życzę ci powodzenia. Wyjdziesz stąd sam, kiedy
skończycie rozmowę.
Przeszedł w drugi koniec pokoju, położył się na leżance i włączył do systemu,
tak jak wtedy, gdy go widziałem pierwszy raz. Leżał wyprostowany, całą energię
swego umysłu i ciała wlewając do Sieci. Znajdował się nadal w tym pokoju, mimo
to ja i Einear mieliśmy zapewnioną dyskrecję. Odwróciłem się w jej stronę i
zgarbiłem ramiona. Fakt, że miałem przed sobą Einear, chociaż nie czułem jej,
znacznie pogorszył moje samopoczucie.
- A więc zwyciężyliśmy - rzekła cicho, gładząc dłońmi długą szaroniebieską
suknię. Jej twarz wyrażała dumę, a nawet coś jeszcze głębszego. - Znalazłeś
jednak na tyle ostrą
igłę, by wszyscy delegaci Zgromadzenia podskoczyli w swych fotelach. To, co się
stało, jest tylko twoją zasługą, a nie Darica, prawda? Skinąłem głową.
- Ale gdyby nie pani, Stryger nadal miałby szansę zdobyć to, na czym mu
zależało. Cały mój plan mógłby spełznąć na niczym, gdyby nie pani udział. - Coś
ścisnęło mnie za gardło. Wiele wysiłku kosztowało mnie zachowanie obojętnego
wyrazu twarzy. Einear także spoważniała.
- W końcu to on sam wybrał swoje przeznaczenie... -Wiedziała już o
samobójstwie Strygera. Nie umiałem powiedzieć, czy ona naprawdę wierzyła w to,
że jego należy obarczyć całą winą, a nie nas. Sam zresztą nie umiałem tego
rozstrzygnąć w głębi duszy. - Po raz kolejny muszę ci serdecznie podziękować. -
Jej głos nabrał nagle mocy. Omiotła mnie spojrzeniem i zmrużyła oczy,
dostrzegłszy widoczne jeszcze ślady pobicia. - Gdybym wcześniej wiedziała o
Strygerze to wszystko, co teraz wiem, i o prawdziwej naturze Rady
Bezpieczeństwa... Gdyby on zajął moje miejsce, chaos wywołany przez jego
niestabilną psychikę byłby wręcz niewyobrażalny. - Zacisnęła mocniej dłonie. -
Ale gdybym wiedziała, do czego zamierzasz się posunąć i na co narazić, nigdy bym
ci na to nie pozwoliła.
- Właśnie dlatego zachowałem to w tajemnicy. - Pokręciłem głową, nie mając
odwagi powiedzieć jej więcej. - Ma-dam... dlaczego pani tu nie ma? Ze względów
bezpieczeństwa...?
- Jestem już wewnątrz Rady, Kocie - odparła, po czym zawahała się, jak gdyby
znalezienie właściwych słów miało dla niej olbrzymie znaczenie, czy też w jakiś
sposób przychodziło jej z trudem. - Jestem podłączona do systemu, tak jak Natan,
tylko że na stałe.
Patrzyłem na nią w zdumieniu, niezbyt rozumiejąc, co przed chwilą usłyszałem.
- Na stałe?
Skinęła głową. Zerknąłem na Isplanasky'ego.
- To znaczy, że pani nigdy nie będzie się mogła odłączyć?
- Nie, nigdy.
- Dlaczego? - spytałem cicho.
- Ponieważ Rada wymaga całkowitego poświęcenia. Utrzymanie kontroli nad każdą
siecią rozciągającą się w przestrzeni międzygwiezdnej jest zadaniem wręcz
niewykonalnym, a ZTF jest największą działającą siecią spośród wszystkich. W jej
wnętrzu istnieją systemy w systemach. Natan działa na jednym poziomie. Ja byłam
dotychczas na innym, znacznie niższym. Na każdym kolejnym poziomie o coraz
większej złożoności wymagane są coraz większe udoskonalenia, które pomagają
pokonać strukturalne ograniczenia umysłu ludzkiego, jednocześnie zwiększają jego
pojemność do tego stopnia, by mógł pochłonąć olbrzymi strumień danych i dokonać
jego analizy. Większość syndykatów nigdy nie osiąga najwyższego poziomu, muszą
dzielić swe operacje na części z powodu ograniczeń w szybkości komunikacji...
Jedynie ZTF funkcjonuje na tym poziomie, ponieważ musi uwzględniać wielką liczbę
czynników. Na tym właśnie poziomie uzależnienie jest na tyle złożone, że wymaga
podłączenia na stałe.
- Co się zatem stało... z panią? - rzekłem, przygryzając wargi.
- Moje ciało zostało zakonserwowane. Urządzenia doskonale się o nie
troszczą-.. Będzie żyło jeszcze od pięćdziesięciu do siedemdziesięciu pięciu
lat.
Usiłowałem zachować obojętny wyraz twarzy.
- A później?
- Później ponownie zwolni się miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Statut nie
pozwala członkom Rady urzędować po ich fizycznej śmierci.
Odwróciłem głowę od tego, co stało w pokoju, udając osobę, którą znałem.
- A co z Einear? To znaczy... Cholera, nie wiem, jak to wyrazić! - Uderzyłem
dłonią w udo, zakłopotany, i skrzywiłem się z bólu. - Nie wyczuwam pani. Czy
jest pani żywą
istotą, czy tylko projekcją danych? Czuje się pani jak człowiek? Czy w ogóle
pani cokolwiek odczuwa?
- Ależ tak... - mruknęła. - Chciałabym, żebyś sam tego doznał. Kocie. Ty
zrozumiałbyś ten stan o wiele lepiej niż większość ludzi, ponieważ masz
niezwykłe zdolności.
Skinąłem głową, wiedziałem, o czym mówi... chyba nawet znacznie lepiej, niż
sądziła. Może nawet dokładniej znałem ten stan niż ona, ale nie mogłem jej tego
powiedzieć.
- Niewykluczone, że przyjemnie byłoby złożyć tam wizytę, ale za nic nie
zgodziłbym się tam żyć. Uśmiechnęła się lekko.
- Ja dopiero zaczynam w pełni ogarniać, czym to naprawdę jest. Moje poczucie
własnej odrębności pewnie jest niczym innym jak fragmentem oprogramowania, o ile
się domyślam. A jednak w pewnym sensie nadal czuję się człowiekiem. Może zawsze
będę się tak czuła, gdyż przez cały czas działam jako odrębna jednostka i
kontaktuję się z istotami ludzkimi na wszystkich poziomach systemu, chociażby w
taki sposób, jak teraz przemawiam do ciebie. •
- I jak ja wyglądam w pani oczach? - zapytałem.
- Jakbym patrzyła z bardzo daleka - odparła, a w jej głosie zabrzmiał smutek.
- Może kiedyś z czasem moje poczucie przynależności do rodzaju ludzkiego
zaniknie. Może właśnie dlatego długość życia musi ograniczać czas trwania naszej
działalności. Ale tutaj, wewnątrz, nie jestem samotna, co, jak sądzę, pomoże mi
pamiętać o celu mojej egzystencji, a może nawet o tym, kim byłam. Jestem cząstką
Rady w sensie dosłownym. .. stanowimy jeden umysł.
Pomyślałem o tych świetlistych istotach, z którymi zetknąłem się wewnątrz
systemu Rady, kiedy zgubiłem drogę w wewnętrznej przestrzeni, przemierzając ją
razem ze Snajperem. Przeszedł mnie dreszcz, gdy wyobraziłem sobie, do czego by
doprowadziło włączenie Strygera do systemu. Przypomniałem sobie, jak odczuwa się
prawdziwe zespolenie. Hydranie potrafili sprzęgać swe umysły w jedną świadomość
złożoną z tylu jednostek, ile było potrzeba. Całkowite otwar-
cię umysłu przed drugą osobą zupełnie wykraczało poza zakres możliwości zwykłych
ludzi. Było to niezwykle trudne nawet dla kogoś posiadającego zdolności
psioniczne... nawet dla mnie. Myśląc o tym, poczułem, że ogarnia mnie dziwne
uczucie, podobne do zazdrości, nie umiałem jednak go określić.
- Czy pani wiedziała, że to będzie właśnie tak wyglądało? - Nie potrafiłem, a
może nie chciałem w to uwierzyć. - Czy wiedziała pani, że zwycięstwo oznacza
niemożność spotkania się z kimkolwiek twarzą w twarz, poczucia zapachu kawy,
namalowania obrazu czy pójścia na spacer do lasu? - W mojej pamięci odżyły
wspomnienia tego wszystkiego, z czego Einear czerpała radość.
- Tak. - Skinęła głową. - Wiedziałam o tym. Nie znałam wszystkich szczegółów,
bo nie mogłam ich znać. Nie da się tego opisać, używając ludzkich pojęć.
Zdawałam sobie jednak sprawę, że stąd nie będzie już powrotu.
- Ajednak dążyła pani do tego. - Nie musiałem nawet o to pytać, odpowiedź
była dla mnie aż nadto oczywista. - Nie bała się pani tego... zniknięcia?
- A czy ty nie bałeś się tego, co się z tobą stanie, kiedy zgodziłeś się
oddać w ręce Strygera?
- Owszem - odparłem. - Bałem się jak wszyscy diabli. Zaśmiała się.
- Ja także się bałam jak wszyscy diabli. Wiesz, Kocie, ktoś opisał proces
udoskonalania ludzkiego umysłu jako wlewanie po kropli barwnika do dzbanka,
potem wylewanie zawartości dzbanka do wielkiej kadzi i opróżnianie kadzi do
morza. Barwnik pozostanie tam na zawsze, bez względu na to, jak silnie
rozcieńczony. To prawie tak, jakby się widziało Boga we wszystkich rzeczach.
Sądzę, że to bardzo trafne porównanie, może to nawet klucz do naszego
przetrwania jako gatunku. Musimy zgodzić się być cząstką systemu, który sami
stworzyliśmy, taką jego częścią, która nam odpowiada, komórką, całym organem
albo... mam nadzieję, także duszą. Wystarczającym powodem jest fakt, że
uruchomiliśmy proces nie kończących się transformacji, czy nam się to podoba,
czy nie. Każdy postęp wiąże się z tęsknotą za tym, co zostawiamy za sobą, każdy
wybór oznacza, że musimy z czegoś zrezygnować, co tym samym wydaje nam się o
wiele piękniejsze.
Pokręciłem głową.
- A więc nie żałuje pani?
- Och... - Tym razem jej uśmiech sprawiał wrażenie nieco sztucznego. - Może
trochę. Tak jakby dusza tęskniła za utraconym ciałem. Mówiono mi, że ta tęsknota
przybierze na sile, ale z czasem zniknie, minie bez śladu. W tej chwili zostałam
sam na sam ze swymi wspomnieniami. A więc nawet wszystko to, czego żałuję, jest
dla mnie niezwykle cenne.
Odwróciłem od niej wzrok; ogarnęło mnie tak silne rozczarowanie, że wręcz nie
mogłem wydobyć z siebie głosu. Przyszedłem tu, żeby spotkać się z Einear, z żywą
i pełną uczuć kobietą, z którą tak wiele razem przeszliśmy... Chciałem zobaczyć
ją po raz ostatni, zanim narkotyki zeżrą mnie do końca i całkowicie utracę
zdolność kontaktowania się z nią, z jej umysłem, z jej duszą. Przez te cholerne
narkotyki spałem trzy dni. Bezpowrotnie minęła możliwość spotkania się z nią i
nigdy już nie będę miał takiej szansy.
- A co z tobą,? - zapytała.
- Czuję sięparszywie - odparłem, zaciskając dłonie. - Naprawdę parszywie.
- Jesteś zły?
Pokręciłem głową.
- A więc rozczarowany... ? Wzruszyłem ramionami.
- Boisz się mnie?
Odwróciłem się w jej stronę.
- Nie... - Potrząsnąłem głową. - Sam nie wiem - dodałem ochrypłym głosem. -
Czuję się zagubiony, bo nie mam pojęcia, czym pani teraz jest.
- Zatem prawdopodobnie czujesz to samo, co ja czułam podczas naszego
pierwszego spotkania - rzekła cicho. Spuściłem głowę.
- Szkoda, że pani mi tego nie powiedziała. Mógłbym się wówczas...
przygotować.
- Wygląda na to, że oboje mieliśmy pewne bolesne dla nas sekrety. Zresztą to,
co wiedziałam o prawdziwym charakterze Rady Bezpieczeństwa, jest objęte
tajemnicą i nie mogłam się tym z tobą podzielić. Ci, którzy znają prawdę,
uważają, zresztą nie bez racji, że urzędnicy Federacji, wszyscy działający na
rzecz ZTF, powinni wierzyć, iż kierują nimi w pełni roz-różnialne istoty
ludzkie. Starają się ... staramy się zachować to wrażenie. Ty poznałeś całą
prawdę. Mogłam ci to powiedzieć tylko dlatego, że wiem, iż można ci w pełni
zaufać.
Spojrzałem na holograficzny obraz Einear. Nie odzywałem się.
- Jest jeszcze jedna sprawa, którą pragnę z tobą przedyskutować - oznajmiła
silnym głosem. - Stanowisko w Radzie Bezpieczeństwa stawia mnie w niezręcznej
sytuacji. Kocie. Z punktu widzenia prawa nie jestem ani martwa, ani żywa.
Chciałam cię zobaczyć nie tylko po to, by się z tobą pożegnać, lecz także by
poradzić się ciebie w sprawie rozdysponowania mego majątku.
- Mnie? - spytałem, zdumiony.
- Mój majątek, włączając w to kontrolny pakiet akcji Chem-EnGena, powinien
przejść w ręce kogoś, komu ufam, na okres mojej... nieobecności. Chciałabym
ujrzeć ciebie w radzie zarządzającej majątkiem.
- Mnie? - powtórzyłem, coraz bardziej zdumiony. - Nie mam zielo... zupełnie
się nie znam na tych sprawach... Uniosła ręce.
- To nie jest konieczne. Philipa będzie przewodniczyła radzie, mając nadzór
nad wszystkimi bieżącymi sprawami. Ja potrzebuję do utworzenia rady jedynie
ludzi, którym mogę w pełni zaufać; ludzi, którym moje sprawy nie będą obojętne.
Zachowasz całkowitą swobodę prowadzenia takiego trybu życia, jaki sam
wybierzesz. Za to nigdy już nie będziesz musiał godzić się na szantaż takich
osób jak Braedee, zmuszających cię do wykonywania zadań, których nie znosisz.
Uśmiechnąłem się lekko.
- To wcale nie była aż tak zła praca... Ale dobrze. - Skinąłem głową. - Może
mi się to nawet spodoba. - Wolność. A nawet więcej niż wolność...
bezpieczeństwo.
Einear także się uśmiechnęła, kiedy spojrzałem jej w oczy.
- Czy znalazła już pani wszystkich kandydatów?
- A możesz kogoś zaproponować?
- Jule.
Zawahała się, lecz skinęła głową.
- Jiro.
Tym razem była wyraźnie zaskoczona. Po chwili uśmiechnęła się i ponownie
przytaknęła ruchem głowy.
- Dziękuję ci.
Wzruszyłem ramionami.
- Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie? Czy jest pani naprawdę szczęśliwa,
Einear?
- Tak - odparła bez chwili wahania. - Tak, jestem szczęśliwa.
- W takim razie wszystko w porządku. - Zaczerpnąłem głęboko powietrza.
- Co zamierzasz teraz robić? - zapytała. - Dla nas obojga ten czas próby
dobiegł końca. Pokręciłem głową.
- Sam nie wiem. Chyba wrócę na uniwersytet i zostanę tam do czasu, aż
zdecyduję, co zrobić z resztą swego życia. -Wykrzywiłem usta w nieprawdziwym
uśmiechu. Sięgnąłem ręką do plastra przyklejonego za uchem, zaciskając
jednocześnie zęby. - Ale najpierw muszę znaleźć jakieś miejsce, gdzie w zupełnej
samotności będę mógł nawrzeszczeć się do woli. - Chciałem, żeby zabrzmiało to
jak żart, ale mi się nie udało.
W jej oczach pojawiło się współczucie i ból, których nie mogłem odczytać z
jej umysłu. Po chwili jednak rozpogodziła się.
- Znam takie miejsce - mruknęła. - Nad brzegiem strumienia. Nikt ci tam nie
będzie przeszkadzał. Może to miejsce
przypomni ci także kilka pięknych chwil... Czy pozwolisz, żebym zrobiła to dla
ciebie?
Zaskoczony, chciałem powiedzieć już: nie, lecz moje myśli powędrowały w to
miejsce. Skinąłem głową. Niemal w tej samej chwili ogarnęło mnie przemożne
uczucie ulgi. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że przez cały czas trwałem w
strachu. Przetarłem oczy ręką.
- Do widzenia, Kocie - powiedziała Ełnear.
- Do widzenia, Ełnear. - Zrozumiałem nagle, że jej także nie mogę wyznać
prawdy. Uśmiechnąłem się. - Proszę o mnie czasem pomyśleć. Być może zdołam panią
usłyszeć.
Odpowiedziała uśmiechem i wyciągnęła rękę. Próbowałem nawet ją uścisnąć,
zanim obraz rozpłynął się w powietrzu.
Zaraz po zniknięciu Ełnear wyszedłem z biura Isplanas-ky'ego. Szedłem
korytarzami budynku Federacji po raz ostatni, zupełnie sam. Kiedy dotarłem do
sali muzealnej, zatrzymałem się w tłumie turystów, którzy oglądali mozaikę
przedstawiającą Ludzi Ziemi. Przez długi czas patrzyłem na twarze mozaiki i
ludzi wokół mnie. Twarze ludzi... Nie zrobiłem tego wszystkiego dla nich. Tak
powiedziałem Isplanasky'emu. Tym razem jednak nie było mi tak trudno patrzeć na
nie. Zmieniły się w jakiś sposób. A może to ja się zmieniłem?
- Witajcie - rzekłem w końcu.
Nikt się nawet nie odwrócił. Ruszyłem swoją drogą.
EPILOG
Mieszkałem w chacie na zboczu wzgórza - żeby znowu nauczyć się żyć ze sobą i
tylko ze sobą. Raz w tygodniu schodziłem do najbliższej wioski po zapasy
jedzenia. Była to niezależna komuna rzemieślnicza, nie żadna osada Federacji czy
osiedle syndykatu, jej mieszkańcy nie przejmowali się ani moim wyglądem, ani
tym, że nie wdaję się z nimi w żadne rozmowy. Nie miałem ochoty z nimi rozmawiać
czy chociażby słuchać brzmienia ich głosów. Równie dobrze mogli być
halucynacjami mojego chorego umysłu, gdyż nie potrafiłem już odbierać ich myśli.
Na początku nawet piętnastominutowe spotkanie pozbawione kontaktu myślowego
było dla mnie czymś trudnym do zniesienia: zaczynałem odczuwać głód. Często
przez cały dzień nie ruszałem się z pokoju. Gapiłem się na martwe, wypłowiałe
ściany, żałując, że nie są pomalowane na czarno. Odczuwałem wyłącznie ból - po
części fizyczny, lecz ten niewiele znaczył w porównaniu z mękami psychicznymi.
Czasami wrzeszczałem. Raz odważyłem się zadzwonić do Mika-ha, gotów błagać go na
kolanach o kolejną porcję tego, czego potrzebowałem. Ale go nie zastałem.
Przez cały czas leczyłem rany. Moje potłuczone ciało dość szybko doszło do
siebie, natomiast połamane kości zrastały się o wiele wolniej. Niekiedy czerń w
mym umyśle zaczynała przybierać różne odcienie szarości, co świadczyło o tym, że
moje oczy wewnętrzne przyzwyczajają się stopniowo do życia w zaciemnionym
pokoju. Po jakimś czasie zacząłem dostrzegać, jak wielkie mimo wszystko
nastąpiły we mnie zmiany od chwili przylotu na Ziemię. W końcu mogłem przyglądać
się bliznom pokrywającym moją twarz i całe ciało na tyle długo, by stwierdzić na
pewno, że zanikają... a jednocześnie wracać do wspomnień, które się z nimi
wiązały, na tyle chłodno, by móc wreszcie uwierzyć, że to, co się stało podczas
spotkania ze Strygerem, należało oceniać w zupełnie innych kategońach niż to, co
się wydarzyło kiedyś w Starówce. Zacząłem wierzyć, że tym razem nie było to
przypadkowe i pozbawione większego znaczenia cierpienie... Tym razem dokonałem
świadomego wyboru, poświęciłem się dla własnych przekonań, tym samym określając
tę znaczącą różnicę. I tak samo jak owo cierpienie, moje przetrwanie też nie
było przypadkowe. .. Tym razem naprawdę nie byłem sam, zagubiony w piekle.
Stopniowo doszedłem do przekonania, że nawet jeśli siedemnaście lat
spędzonych w Starówce było dla mnie rzeczywistością, to nie wpłynęły one na moje
obecne życie do tego stopnia, bym musiał się sam oszukiwać. Miało swoje dobre
strony, jak i złe. Nie byłem już niczyją ofiarą. Ale nie byłem już także
telepatą. Jedynym moim oszustwem w stosunku do siebie były narkotyki, których
używałem, by nie dopuścić do siebie prawdy. Jeśli chciałem żyć z Darem, musiałem
się teraz nauczyć żyć bez niego - bez względu na to, jak długo miało to trwać.
Mimo wszystko prawda stanowiła najbardziej gorzką pigułkę, jaką musiałem
kiedykolwiek przełknąć; doprowadziła do tego, że czułem gorycz za każdym razem,
gdy musiałem otworzyć usta, żeby wypowiedzieć choćby jedno słowo.
Dzień po dniu, wraz z zanikającym głodem narkotycznym, zaczynałem na nowo
odkrywać otaczający mnie świat. Słyszałem śpiew ptaków, czułem zapachy wilgotnej
ziemi i świeżej trawy, odkrywałem kolory kwiatów i nieba. Nauczyłem się grać na
harfie ustnej, którą dostałem od Argentynę, gdy pocałowała mnie po raz ostatni
podczas naszego pożegnania.
Obserwowałem, jak mija wiosna i w dolinie zaczyna królować lato, aż w końcu
zrozumiałem, że mogę się znowu cieszyć życiem; że mogę uważać cały ten świat za
moje dziedzictwo, za miejsce, w którym mam prawo do miłości - miejsce, do
którego chciałbym jeszcze kiedyś powrócić. W końcu pojąłem także wartość
podarunku, jaki otrzymałem od Einear.
Kiedy najgorszy ból wygasł już we mnie, a to, co zostało, nie było tak bardzo
dokuczliwe, kiedy mogłem sięgnąć myślami choćby na niewielką odległość, nie
natykając się na mur psychiki - zrozumiałem, że Jule miała rację, że pomagając
innym, pomogłem samemu sobie, a bagaż przeszłości stał się choć trochę mniej
uciążliwy.
Któregoś dnia poszedłem do miasteczka, chociaż nie musiałem tam iść.
Zapragnąłem usłyszeć czyjś głos. Poczułem nagle, że znów jestem człowiekiem,
jeśli nie Hydraninem... i że jestem gotów na nowo podjąć życie człowieka.
Skontaktowałem się z Braedeem i kazałem się zawieźć z powrotem tam, skąd mnie
porwał. Podczas lotu zajął się moimi oczyma. Żaden z nas nie powiedział
dziękuję, kiedy opuszczałem statek. Braedee stwierdził jedynie, że powinienem
nauczyć się grać w szachy, ja zaś odparłem, że wolę raczej kierki.
Uniwersytet wciąż krążył po tej samej orbicie, kończąc swą sesję na Pomniku.
W pokoju znalazłem czekającą na mnie taśmę - od Jule. Usiadłem w fotelu,
włączyłem odtwarzacz i kilkanaście razy obejrzałem nagranie jej uśmiechniętej
twarzy, nim wreszcie byłem gotów wyjść między ludzi i ponownie rozpocząć życie
studenta.
Moja nieobecność została usprawiedliwiona „problemami rodzinnymi". Miałem
sporo trudności z zachowaniem poważnego wyrazu twarzy, kiedy przy pierwszym
spotkaniu Kissindra Perrymeade powiedziała mi, że wyglądam na zmęczonego i że ma
nadzieję, iż moje rodzinne sprawy już się ułożyły. Spytała, czy nie chcę z nią o
tym porozmawiać. Odpowiedziałem, że nie. Przeprosiła mnie za to, co się stało
przed moim wyjazdem. Nie pamiętałem już, o co chodziło,
lecz nie pytałem. Zaproponowała mi współautorstwo pracy, którą właśnie kończyła
pisać na podsumowanie sesji, gdyż stwierdziła, że nie zdążę nadrobić zaległości.
W odpowiedzi pokręciłem głową; wciąż miałem kłopoty z wyłowieniem sensu w jej
słowach. Czułem się, jakby nie było mnie tu przez długie lata, chociaż minęło
tylko kilka miesięcy. Twarze mozaiki w sali muzealnej wydawały mi się bardziej
rzeczywiste niż Kissindra.
- Nie, wszystko w porządku...
- To tylko spłata długu - nalegała, nie rozumiejąc, jak mało mnie to
obchodzi. - To przecież twój pomysł wykorzystałam przy pisaniu pracy.
Powiedziałeś przed wyjazdem, że Pomnik jest faktycznym pomnikiem wystawionym
Śmierci...
- Ja tak powiedziałem? - zapytałem. Wreszcie pokiwałem głową, przypomniawszy
sobie tamte chwile. Pomyślałem o zachodzie słońca nad Złotymi Wrotami, o śpiewie
wiatru i o tym, co z niego odczytałem... - Tak, chyba masz rację... Zobaczymy
się później. - Odwróciłem się.
- Dokąd idziesz? - zapytała o wiele łagodniejszym tonem, niż można się było
spodziewać.
- Mam zamiar zrobić krótki spacer po powierzchni. Chcę... poczuć to jeszcze
raz, zanim odlecimy.
- Nie potrzebujesz kogoś do towarzystwa? Obejrzałem się na nią.
- A co z... - urwałem nagle. Eyal Chyba tak miał na imię jej chłopak... - Co
z Ezrą?
Skrzywiła się i pokręciła głową.
- Nie rozmawiamy od tygodni. Odwróciłem wzrok.
- Ja sam nie mam wielkiej ochoty na rozmowę.
- Nie szkodzi - odparła.
Wzruszyłem ramionami i przytaknąłem ruchem głowy. Polecieliśmy wahadłowcem do
Złotych Wrót i wyszliśmy na płaskowyż. Wstawał świt. Byliśmy sami w bladym
świetle poranka. Błyszczało jeszcze kilka jaśniejszych gwiazd, a łukowate Wrota
wznosiły się ciemne, ledwie widoczne na tle
nieba. Wiatr wciąż nucił swą żałosną pieśń w kamiennych labiryntach - tak jak
wówczas. Położyłem dłoń na kieszeni dżinsów, w której trzymałem harfę ustną,
przypomniawszy sobie wreszcie, z czym kojarzył mi się wydawany przez nią
dźwięk.
Odszedłem trochę od wahadłowca; piasek zgrzytał pod butami. Było dość zimno,
ucieszyłem się, że mam na sobie sweter Snajpera. Kissindra usiadła ze
skrzyżowanymi nogami na ziemi i patrzyła w milczeniu, zostawiwszy mnie sam na
sam z myślami.
Usiadłem na kamieniu przy krawędzi płaskowyżu. Zasłuchałem się i wczułem w
ten wiatr, czekając, aż promienie wschodzącego słońca sięgną łuku, zatapiając go
w złotym blasku. Pomyślałem o tym, jak powstała ta planeta, poskładana z różnych
szczątków i fragmentów, z której technologia tak dalece przewyższająca naszą, że
zdająca się wręcz magią, stworzyła istne dzieło sztuki. Pomnik klęsk, porażek i
rozwianych ztudzeń... Nie, to nie mogło być prawdą. Czekał tyle stuleci, aż
jakieś istoty żywe postawią na nim stopę. Nawet powietrze, którym oddychałem,
miało w sobie coś z cudu. Wszystkie prace, z jakimi się do tej pory zetknąłem,
twierdziły, że do stworzenia atmosfery odpowiadającej człowiekowi potrzebny jest
żywy ekosystem. Człowiek mógł tu jednak swobodnie oddychać, wędrować po całym
globie, czując się jak w domu... Nie mógł się jedynie osiedlić. To samo
dotyczyło Hydran. Ciekaw byłem, czy Hydranie wiedzieli o istnieniu tej planety,
czy dotarli tu i badali ten świat. Równie dobrze mógł on być zostawiony dla
nich, jak i dla ludzi. Pytanie, czy był on stworzony właśnie dla Hydran, nigdy
chyba nie padło pośród muzealnych murów...
Starałem się ze wszystkich sił pohamować uczucie goryczy wywołane tą myślą.
Nadal byłem półodmieńcem, chociaż nie miałem już zdolności telepatycznych. Byłem
tak samo poskładany z resztek i szczątków jak ten świat, tyle że nie miałem nic
wspólnego z dziełem sztuki. Obie moje połowy były do siebie niezwykle podobne -
z wyjątkiem tej jednej, drob-
nej rzeczy, stanowiącej zasadniczą różnicę: dwie istoty zupełnie inaczej
patrzyły na życie i na siebie. Zastanawiałem się, jak coś podobnego było w ogóle
możliwe, jakiż to kosmiczny żart doprowadził do takiego efektu. Przypomniałem
sobie nagle, że Stryger pytał mnie o to samo.
Nie mogąc dłużej znieść walki z tymi myślami, wyjąłem z kieszeni harfę ustną
i zacząłem grać na niej, próbując ułożyć dźwięki w jakąś melodię. Pieśń wiatru
zdawała się być dla mnie odpowiedzią, przywodziła na myśl sztukę symbu,
przypominała mi piękne chwile. Wróciłem mimo wszystko z tyloma miłymi
wspomnieniami, nawet się tego nie spodziewałem. ..
Pomyślałem o Einear, o tym, gdzie się znajdowała i czym była, o tym
wszystkim, co utraciła i co zyskała. Gdybym ja stanął przed takim wyborem, nie
miałbym żadnej pewności, na co się zdecydować... Ta część mego umysłu, która
bardzo pragnęła znowu być całością, hydrańska część, zazdrościła Einear; ale
ludzka część doskonale zdawała sobie sprawę, jak wiele by uległo zmianie, i ta
jedynie się bała. Wystarczająco ciężkie było życie z tym, co wiedziałem - ze
świadomością bycia jedną z setek miliardów komórek w ewoluującym su-permózgu
Federacji.
Mimo to fakt, że Einear zdobyła się na odwagę dokonania wyboru, że uczyniła
ten ostateczny krok, miał dla mnie wielkie znaczenie... był nie mniej ważny niż
to, co zrobiła, by pomóc mi przetrwać. To ona udowodniła mi istnienie pewnych
wartości ludzkich, obecnych w ludzkiej części mego umysłu, których istnienia
chyba nikt wcześniej nie byłby w stanie mi wykazać - wartości zasługujących
przynajmniej na odrobinę szacunku.
To samo uczynili budowniczowie tego globu. Zaciekawiło mnie, jacy oni byli,
zanim zniknęli z naszej płaszczyzny egzystencji setki tysięcy lat temu.
Powiedziałem Strygerowi, że nie wierzę w Boga; nie wierzyłem w takiego Boga,
jakim on go widział; nie wierzyłem w żadnego Boga, jakiego sam mógłbym
wymyślić... Ale cywilizacja zdolna zbudować taki
świat, a następnie zniknąć... mogła w pełni odgrywać rolę Boga, chociażby
poprzez ingerencję w układ genetyczny, przez zaszczepienie pewnych nasion i
zostawienie ich, by spokojnie wykiełkowały. Jedni mają, inni nie mają.
Eksperyment, kosmiczny żart... Następna generacja.
Hydranie pierwsi wyruszyli do gwiazd, lecz zbytnio polegali na swoim Darze i
zbyt delikatną utworzyli sieć. Kiedy Ziemianie ruszyli ich śladem, bez trudu
porwali telepatyczne nitki tej sieci jak pajęczynę. Hydranie nigdy nie
rozpoczęli procesu swojej transformacji, teraz nie mieli już na to szans. Może
dla nich wszystko było nazbyt proste, może nigdy nie potrafili zrozumieć, jak
wiele otrzymali... i jak wiele mieli do stracenia.
Ziemianie zbudowali swoją własną sieć, technologiczną, prymitywną, za to
bardziej trwałą. I oto wykorzystywali ją do nieuchronnej wspinaczki po stromo
wznoszącej się krzywej ewolucji... Znowu pomyślałem o Einear, o tych wybrańcach,
którzy stali na krawędzi niepoznawalnego... o tych wszystkich leżących u ich
stóp podsystemach zgrupowanych w systemy, o jednostkowych istotach ludzkich
tworzących rdzeń - duszę, jak nazwała to Einear - ewoluującej pseudo-istoty,
którą nazwano syndykatem, a która nieświadomie tworzyła swą przyszłość.
Możliwe, że ten ostateczny krok miał nigdy nie nastąpić, może dla ludzi był
on zbyt trudny; może wszechobecny strach przed Odmiennością, który zawsze
dominował w umyśle nie mogącym postawić się na miejscu innego umysłu, był
przeszkodą nie do pokonania. A może ów krok był możliwy, dlatego że ludzie tak
ciężko musieli walczyć o przetrwanie, że nigdy się nie poddawali, próbując
pokonać tę nieprzekraczalną dla nich przepaść rozdzielającą jeden umysł od
drugiego...
Zerknąłem na blizny widoczne jeszcze na moich dłoniach, a następnie znów
popatrzyłem na wstający świt. Cokolwiek miało się stać z rasą ludzką, Pomnik był
tu na zawsze -jak drogowskaz wskazujący kierunek ku niewyobrażalnej przy-
szłości. Nie jako nagrobek cmentarny, lecz jako pomnik śmierci Śmierci.
Usłyszałem cichy odgłos kroków za plecami i obejrzałem się. Kissindra stanęła
obok mnie.
- Kredyt za twoje myśli - rzekła cicho, niemal szeptem, z delikatnym, wręcz
zażenowanym uśmiechem. Pokręciłem głową i także uśmiechnąłem się lekko.
- Nie szastaj pieniędzmi.
. Założyła ręce na piersiach. Miała na sobie jedynie cienką bluzkę z krótkim
rękawem. Uświadomiłem sobie, że musi jej być zimno.
- Usiądź - rzekłem, czując się nagle jak samolubny drań. Usiadła obok mnie na
rozgrzewającym się z wolna kamieniu. Nie była spięta, nie wyczuwałem w niej ani
tęsknoty, ani oczekiwania. Udało mi się to odczytać; nie było to wiele, ale
zawsze coś.
Otoczyłem ją ramieniem, jedynie by jak przyjaciel ogrzać ją nieco. Przez
jakiś czas siedzieliśmy, patrząc, jak wstaje świt.