Clifford Fr Opozniony


FRANCIS CLIFFORD
OPÓŹNIONY
Przełożyła
HANNA OLĘDZKA
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1974
Wszyscy jesteśmy jak pływacy w morzu
Niesieni wielką przeznaczenia falą.
Co sama nie wie, w którą opaść stronę
I czy wyrzucić nas na jakieś brzegi,
Czyli w śmiertelne wpędzić nas odmęty.
My nic nie wiemy i próżne badania.
Dopiero przyszłość wszystko nam ukaże.
Mattbew Arnold
Raz jeszcze dla D...

Preludium
Nad południową Arizoną wstaje świt.
Spoza czerwonofioletowych wzgórz okalających wscho-
dnie krańce pustyni Sonoran wypływa oślepiające słońce.
Nielitościwe światło zalewa bezkresne pustkowie. Cienie
ślizgają się, rozpraszają, koncentrują za występami skal-
nymi i w nieckach piaszczystych wydm, kurczą się za wąt-
łą osłoną krzewów akacjowych, krzewów kreozotowych
i paloverde.
Gwiazdy szybko bledną i znikają. Ponad bezmiarami
pustego stepu kapryśnie włóczy się lekki wiatr. Nad
równiną, w stronę pojedynczo rozsianych wzgórz leci spó-
źniona sowa; mała prążkowana wiewiórka i lis pustynny
wracają do swoich nor. Po raz ostatni rozlega się wycie
kujota, a grzechotnik szuka, gdzie by się schronić.
Zarówno ścigający, który włóczył się nocą w poszuki-
waniu żeru, jak i ścigany zdążają do swoich legowisk;
zwierzęta dnia już są w ruchu.
Ociężale w powietrze wzbija się wielki sęp. Z gniazda
pośród kolczastych cholla wychynął strzyżyk. Z głazu na
głaz wysuwając co chwila elastyczny język śmiga pacior-
kooka jaszczurka.
Na wschodzie słońce wznosi się nad horyzont, piana
chmur traci zapożyczony blask. Na spieczonym piachu za
opuncją i olbrzymim saguaro gęstnieją cienie. I na wszy-
stkie strony rozciąga się bezkresna pustynia ginąca gdzieś
tam hen w lawendowej dali.
Punkt siódma. Los Angeles.
Mężczyzna otwiera oczy, z początku nie wie, gdzie się
znajduje. Patrzy w sufit, po czym podnosi głowę i ciągle
leżąc nieruchomo wpatruje się w gładką kamienną ścianę

naprzeciw. Wreszcie przypomina sobie, że wczoraj po po-
łudniu przyprowadzono go do celi i że dzisiaj ma odlecieć
do Nowego Orleanu, gdzie stanie przed sądem pod zarzu-
tem morderstwa.
Głowa opada mu bezwładnie, zamyka oczy, w żołądku
czuje czczość. Zalewa go nienawiść.
Północny zachód od Ajo. Poraniony ryś zwalił się bez-
władnie w cieniu padającym od kępy kolczastych cholla.
Przed dwiema godzinami, po całonocnej włóczędze przez
równiny w poszukiwaniu żeru, oberwał cięgi od stada dzi-
ków. Tylne nogi pogruchotane nigdy już go nie wyniosą
na skalną półkę, gdzie zwykł leżeć po całych dniach. Co
najwyżej będzie żył do południa. Ból i odrętwienie zajęły
miejsce rozpaczliwej wściekłości, która umożliwiła mu
pozbycie się prześladowców. Teraz mrówki poczuły już
krew, a ryś nie może nawet się obrócić, aby się z nimi
rozprawić.
Ósma piętnaście, sypialnia w mieszkaniu na trzecim pięt-
rze w Pasadena. Smukła szatynka, Laura Chandler, ubie-
ra się przed owalnym lustrem.
- O której odlatujesz, kochanie? - pyta mąż jeszcze le-
żąc w łóżku.
- Jak zwykle. O drugiej czterdzieści.
Chwila milczenia, potem mąż pyta znowu:
- Czy nocujesz w El Paso, czy też lecicie wprost do
Nowego Orleanu?
Laura zapina stanik.
- Zawsze zatrzymujemy się po drodze w El Paso.
W obie strony.
- Kilka razy wcaleście się nie zatrzymywali.
- To na wiosnę, mieliśmy wtedy próbny rozkład lotów.
- Zasmuconym wzrokiem obrzuca jego odbicie w lustrze.
- Wiesz o tym równie dobrze jak ja, George.
- Tak, tak, wiem. - Jest przystojny, barczysty, krótko
ostrzyżony i ma szeroką twarz o kwadratowej szczęce.
To znaczy, że jutro w nocy będziesz w Nowym Orleanie.
A z powrotem w domu... we czwartek, prawda?
Laura znowu obrzuca wzrokiem jego odbicie w lustrze.
Zaczyna nurtować ją jakieś podejrzenie. Tyle razy w osta-

tnich czasach odczuwała to przed lotem, nigdy jednak tak
ostro jak dziś.
Leżący w łóżku ziewa, jakby zaznaczając tym, że pyta-
nie, choć powtórzone, nie ma znaczenia.
- Czy tak, złotko czy znowu liczę według niewłaściwe-
go rozkładu?
- Tak, dobrześ policzył - odpowiada krótko. - Będę
z powrotem w czwartek wieczorem.
Bierze z poręczy krzesła niebieskozieloną mundurową
spódnicę i niemal z irytacją zaczyna ją wciągać przez gło-
wę.
Jak długo mężczyzna pozostaje wierny?
W powoli kurczącym się cieniu leży ryś, język wywiesił,
klatka piersiowa gwałtownie podnosi się i opada. Źrenice
na wpół zamkniętych oczu zmieniły się w dwie wąskie
szparki. Ból przechodzi w odrętwienie i zwierzę nie czuje
już, jak cała armia mrówek dobiera się do zakrzepłej krwi,
która zlepia mu brunatną sierść.
W małym skąpo umeblowanym domku na przedmieściu
Los Angeles-Glendale siedzą przy śniadaniu dwaj mężczy-
źni. Ten, który ma pomarszczoną twarz i siwe włosy, jest
prawie o trzydzieści lat starszy od drugiego. Zgiętym pal-
cem przesuwa od środka po koloratce, rozluźniając ucisk
spinki.
- A więc nadal nie masz absolutnej pewności?
- Nie mam, proszę księdza.-Ryszard Hayden z wolna
potrząsa głową. Piwne oczy, patrzące z mocno opalonej
twarzy, odzwierciedlają konflikt wewnętrzny, który drę-
czy go od wielu tygodni. - Może mam pewności na dzie-
więćdziesiąt pięć procent, ale nie na sto.
Ksiądz wzdycha i mówi cicho:
- Nic ci już nie mogę poradzić, Dick. Tylko będę się
modlić. Ale jedno ci powiem: dziewięćdziesiąt pięć pro-
cent to za mało, dziewięćdziesiąt dziewięć również. Mu-
sisz mieć sto procent pewności. W przeciwnym razie któ-
regoś dnia spostrzeżesz, że walczysz z sobą samym. Dla
każdego to źle, a dla kapłana może to się zakończyć klęską.
- Wiem o tym, proszę księdza.
9
Hayden przegarnia palcami krótkie czarne włosy. Czy
nie w tym leży istota tego, o czym swego czasu mówił mu
ksiądz rektor? Czy nie po to udzielono mu dwutygodniowe-
go urlopu, żeby sam wszystko przemyślał z dala od semi-
narium?
- Kiedy ma się odbyć wyświęcenie?
- Pod koniec miesiąca. Dwudziestego siódmego.
Ksiądz kiwa głową. Błękitne spłowiałe oczy patrzą
w dal. Wraca myślą do chwili - sprzed lat dziesięciu -
kiedy Ryszard Hayden zwierzył mu się, że chce zostać
księdzem. Wraca myślą dalej jeszcze, do czasów, kiedy sam
był w seminarium, i przypomina sobie tych kilku kolegów,
którzy, w miarę jak zbliżał się dzień wyświęcenia, wpada-
li w coraz większą rozterkę. Była to ich własna sprawa,
sprawa jakiegoś rozwiązania najbardziej osobistego dyle-
matu, tak jak teraz jest to sprawa Ryszarda.
Tyle miałby mu do powiedzenia, czuje jednak, że pew-
ne rzeczy lepiej pozostawić niedopowiedziane.
- Kiedy odlatuje twój samolot?
- Na lotnisku mamy być o drugiej. Autobus odjeżdża
o pierwszej trzydzieści z Los Angeles.
Niecałe cztery godziny, myśli ksiądz. Tak czy owak nie
mógłbym go przekonać w tak krótkim czasie - nawet gdy-
bym miał prawo próbować.
Pustynia coraz mocniej płonie pod wściekłym okiem
słońca. Spłowiały horyzont zaciera się i drga. Lekki nad-
ranny wietrzyk ustał zupełnie, powietrze stoi w miejscu
ciężkie i nieruchome.
Jest po dziesiątej. Rysiowi głowa opadła na bok, oczy
ma niemal zamknięte. Żyje jeszcze, ale nie widzi ani
wielkiego chudego zająca, który tuż obok kica przez rzad-
kie zarośla, ani nie słyszy uporczywego szczebiotu strzy-
żyka. Świat skurczył się dla niego do krwistoczerwonej
cichej plamy mroku, a mrówki przetrząsające metodycznie
dżunglę jego sierści są równie odległe jak czarny sęp,
który wzbija się w górę i kołuje wysoko nad spieczoną
słońcem równiną.
Duży parterowy dom nad plażą w Santa Monica, jede-
nasta piętnaście.

- Sam widzisz, Jimmy, że nie mogę odprowadzić cię
na lotnisko, żeby ci pomachać. Muszę być, jak wiesz, około
dwunastej trzydzieści w studio na ponowne zdjęcia. Do-
piero wczoraj mnie zawiadomili, przecież słyszałeś, co mó-
wiłam, dwa razy dzwoniłam, żeby przełożyli na później,
gdzieś po południu, ale nie mogą...
Mówiąca ma lat trzydzieści cztery, chociaż publiczność
jest przekonana, że dwadzieścia dziewięć. Jej prawdziwe
nazwisko brzmi Dexter, lecz publiczność zna ją jako Gail
Slade. Czerwonorude włosy, niemal sięgające ramion, zie-
lone oczy, blada gładka cera, figura stanowiąca jeden
z najcenniejszych skarbów wytwórni.
- Rozumiesz, Jimmy, prawda? Gdyby nie to głupie po-
wtarzanie zdjęć, pojechałabym i odprowadziła cię na sa-
molot jak zawsze.
Sztywno stojący przed nią chłopiec ma lat dziesięć.
Z twarzy jest podobny do matki - prawidłowe rysy, mały
nos i uszy - natomiast z krępej budowy ciała przypomina
ojca. Buntownicza czupryna jasna jest jak zboże.
Matka całuje go w policzek, opierając się ręką na jego
ramieniu.
- Wiesz, że wolałabym odwieźć cię niż jechać do studia,
prawda, Jimmy?
- Oczywiście - bez entuzjazmu odpowiada chłopiec.
- Beatson odwiezie cię Packardem, wszystko więc bę-
dzie w porządku. Zresztą... - chwilę jakby się waha -
twój ojciec ma cię spotkać w Tucson...
Chłopiec słucha jednym uchem. Już po raz czwarty
w ciągu dwóch lat poleci do Tucson, żeby spędzić tam trzy
miesiące z ojcem w myśl warunków ugody między żyją-
cymi w separacji rodzicami. I wbrew temu, co przed chwi-
lą powiedziała matka, dziś po raz trzeci odwiezie go na
lotnisko szofer.
Pewnego razu usłyszał, jak ojciec mówi z wściekłością:
"Słuchaj no, Gee - nigdy jej nie nazywał Gall - po-
wiem ci prosto z mostu. Zapamiętaj sobie, żeś poślubiła
mnie, a nie to przeklęte studio..." Teraz zaczyna rozumieć,
co miał na myśli ojciec. Zaczyna też rozpoznawać pewne
podobieństwo w schemacie tych co pół roku powtarzanych
pożegnań. Najpierw usprawiedliwienia. Później uroczyste
obietnice. Wreszcie prośby, żeby dać jej znać dokładnie,
jak się ma jego ojciec, co robi i z kim się widuje...
11

Z wyrazu twarzy matki wie, że zaraz zaczną się polece-
nia, i wie, że gdy znajdzie się w Tucson, ojciec zada mu te
same, z góry przygotowane, ułożone w kolejności pytania.
Jak ona się ma? Co robi? Z kim się widuje?...
Już jest zmęczony wiecznym odbijaniem go jak piłki,
przynależnością do ludzi oddalonych od siebie o pięćset
mil, tym, że wciąż się znajduje między młotem a kowa-
dłem. Nagle łzy napływają mu do oczu, a matka drama-
tycznym gestem obejmuje go i przyciska do siebie.
- No, no - mówi cicho kołysząc się na cienkich szpi-
leczkach. - Ja wiem, że nie chcesz jechać, kochanie. Ale
to nie potrwa tak długo i znów wrócisz do swojej mamy...
Dwadzieścia po dwunastej, gmach sądu w Los Angeles.
Henryk Franklinn, koło sześćdziesiątki, tęgi porucznik no-
woorleańskiej policji w towarzystwie oficera służbowego
ciężkim dudniącym krokiem idzie po korytarzu. Zatrzy-
mują się przed jedną z cel. W celi na pryczy leży człowiek
z rękami pod karkiem. Obraca głowę i patrzy na nich.
- Czeka was podróż, Boog - mówi oficer służbowy.
Ciężki klucz z trudem przekręca w zamku. Człowiek
na pryczy ani drgnie. Dopiero kiedy drzwi się otwierają
i Franklinn wkracza do celi, wlepia w niego z ironią bla-
doniebieskie oczy.
- No, Boog - mówi krótko oficer służbowy - rusz się
no teraz.
- Sam się ruszaj.
- Spokój tam! Rusz no się!
Franklinn wchodzi głębiej i staje koło pryczy.
- Jazda - mówi spokojnie. - Nie stawiaj się.
Z ust więźnia wydobywa się dziwny piskliwy chichot,
kołyszącym ruchem spuszcza nogi na podłogę. Na stojąco
jest o dobre sześć cali niższy od Franklinna. Proste ryżawe
włosy, jednodniowy zarost na brodzie. Lat ma około czter-
dziestu pięciu, ale wygląda młodziej. Drobne i równe zęby
pozostają zaciśnięte, nawet gdy się śmieje, a kiedy wyplu-
wa słowa, cienkie wargi nad nimi ściągają się jak u psa.
Ś-- Całą drogę opiekuje się pan mną, panie władza?
Franklinn potakuje. Na przegub prawej ręki więźnia
zakłada kajdanki sczepione z kajdankami na przegubie
Jego własnej lewej ręki.
12

- Czy więzień posiada jakąś własność osobistą?
- Nic nie ma - odpowiada oficer służbowy.
- To tylko, co macie na sobie, tak?
- Miałem spluwę - słowom tym znów towarzyszy nie-
samowity chichot - ale mi zabrali.
- To była ostatnia, żadnej spluwy już mieć nie będziesz
- mówi oficer służbowy.
Wargi Booga znów się ściągają:
- Wasze szczęście, panie władza.
- Jazda -rzuca spiesznie Franklinn. -- Ruszamy.
Na pustyni linia oddzielająca niebo od ziemi gubi się
jakby w rozmigotanej fali. Kaktusy, skarłowaciałe drzewa
i broniące od piaskowej zamieci krzewy tworzą żałosne sa-
dzawki cienia, rzucając wyzwanie obnażonemu słońcu. We
wszystkich kierunkach ciągnie się szarozielone i nierucho-
me posępne pustkowie. Żar wypalił melodię w gardzioł-
kach świegotliwych strzyżyków, cisza taka, że aż w uszach
dzwoni, ogarnęła wszystko.
Na wschodzie słońce tonie w plamach brudnych chmur.
Czarny sęp krąży pod nimi w gniewnej samotności. A na
rozpalonym do białości piachu pustyni leży martwy ryś.
Pierwsza trzydzieści pięć. Packard nie wydostał się jesz-
cze z miejskiego ruchu w Santa Monica. Beatson wie, że
gotów za wcześnie przyjechać na lotnisko, więc się nie spie-
szy. Bilet lotniczy ma w kieszeni. Chłopiec siedzi obok nie-
go, walizka leży w bagażniku. Beatson na chwilę odrywa
oczy od drogi i patrzy na drobną figurkę po prawej stro-
nie. Żal mu chłopca. Toż to prawie jak nadawanie paczki.
- Zabrałeś harmonijkę? - pyta.
Widzi, że wystaje ona chłopcu z kieszonki koszuli, ale ma
pretekst, żeby coś powiedzieć.
Chłopiec kiwa głową. Po chwili wyjmuje harmonijkę
i zaczyna grać. Wydobywa z niej powolną wibrującą me-
lodyjkę.
- Ładnie - zachęca szofer. - Naprawdę ładnie.
Przejęty grą chłopiec ze zmarszczką skupienia obserwuje
własne dyndające nogi. Pukiel włosów opadł mu na oczy,
13


nie widzi więc wielkiej tablicy reklamowej przy drodze,
na której Gail Slade w naszytej cekinami sukni wymierza
policzek swojej rywalce. Może lepiej, że jej nie dostrzega.
Bardzo podobna scena rozegrała się, kiedy po raz ostatni
miał sposobność widzieć razem matkę i ojca, a teraz nie
byłby najwłaściwszy moment przypomnienia o tym.
Laura Chandler ma już za sobą dwie trzecie drogi z Pa-
sadena na lotnisko. W dwadzieścia minut dotarła do cen-
trum Los Angeles, przyśpieszając tam, gdzie nie ma ogra-
niczenia szybkości, a teraz jedzie na zachód po Manchester
Avenue.
Wiele razy mówi sobie, że jeszcze mogłaby się usprawie-
dliwić i nie lecieć. Mogłaby zadzwonić na lotnisko, powie-
dzieć, że źle się czuje, zawrócić i znów znaleźć się w do-
mu. I wiele razy też zadaje sobie pytanie, co by jej z tego
przyszło. Niepodobna wiecznie siedzieć w domu. Tak czy
inaczej, jak nie za tydzień, to za dwa będzie musiała je-
chać po Manchester Avenue...
Zdejmuje mundurową czapkę, rzuca ją na siedzenie i po-
trząsa rozpuszczonymi włosami, kiedy dodaje gazu mija-
jąc jakiś stary zdezelowany wóz.
Nie wie o niczym konkretnym. A przecież, o ironio, jak-
by chcąc usprawiedliwić podejrzenia, niemal pragnie, żeby
coś było. Zaledwie jednak życzenie to przybierze w myś-
lach jakiś kształt, w udręce ucieka przed nim.
Boog siedzi sczepiony z Franklinnem w tyle policyjnego
wozu. Jeszcze pięć minut i skręcą w Redondo Boulevard.
Odkąd opuścili gmach sądu, żaden z nich się nie odezwał.
Odstawienie Booga do Nowego Orleanu jest ostatnią czyn-
nością służbową Franklinna przed odejściem na emeryturę
i chętnie by to miał już poza sobą. Po pierwsze męczy go
upał, po drugie nigdy nie lubił specjalnie zajęć tego ro-
dzaju. Nie czuje litości dla siedzącego przy nim człowieka,
ale wolałby raczej dostać jakieś inne zadanie. Może, myśli,
robię się miękki na starość.
Podaje papierosa więźniowi, który biorąc go wolną ręką.
- Postaram się wam nie dokuczać - mówi Franklinn.
Boog parska, ale nic nie odpowiada. - Będziemy razem
prawie dwa dni - Franklinn pstryka zapalniczką. - Może
być lepiej lub gorzej. Od was to zależy.
Boog wypuszcza kłąb dymu w dach samochodu i wyglą-
da przez okno. Patrzy ponuro na wszystko po drodze, po-
tem wybucha krótkim chichotem. Na górnej wardze perli
mu się pot.
- Nigdy jeszcze nie podlizywałem się glinie - mówi,
a Franklinn wzrusza ramionami.
Ryszard Hayden razem z czternastoma innymi pasażera-
mi jedzie autokarem linii lotniczych.
Nigdy by się tego nie spodziewał, ale tuż przed wyświę-
ceniem odkrył, że się waha. Zaledwie sześć miesięcy temu
wszystko było takie proste, przyszłość pewna jak wschody
i zachody słońca. Potem nagle i niespodzianie odkrył, że
go coś dręczy, jakieś ziarenko niepewności. Oparło się ono
pierwszym, raczej powierzchownym, próbom usunięcia,
uparcie sprzeciwiało się bardziej stanowczym atakom. I nie
tylko nadal tkwi w nim jak zadra to jakieś niepokonane
zwątpienie w samego siebie, ale i nie wykazuje oznak ka-
pitulacji.
Stara się na jakiś czas o tym zapomnieć. Ma nadzieję, że
z chwilą powrotu do seminarium wszystko samo się roz-
wiąże. Niestety te parę tygodni spędzonych zgodnie z zale-
ceniem w mieście rodzinnym razem z księdzem Stellą nie
posunęło go ani o krok naprzód.
Cienki welon mgły przesłania słońce. Niebo przybiera
ostry miedziany blask. Ponad wschodnim krańcem pustyni
długa pierzasta chmura wygina się i oddziela od gęstej ma-
sy innych chmur. Sroży się tam typowo letnia burza, która
wdziera się daleko w głąb Zatoki Meksykańskiej. Za kilka
godzin wyschnięta ziemia napije się na krótko aż do syta.
Tymczasem cierpi w ciszy wydana na pastwę okrutnego,
bezlitosnego słońca, i mila za milą jedynym znakiem życia
w tym pustkowiu jest unoszący się wysoko w niespokoj-
nym powietrzu czarny sęp.
15
"Transoceaniczne Linie Lotnicze. Lot numer 004. Lot nu-
mer 004. Pasażerowie do Tucson, El Paso, Austin, Houston
i Nowego Orleanu proszeni są o przejście..."
Pełen energii metaliczny głos zapowiadającego wypełnia
sale i bufety na dworcu lotniczym.
Na zewnątrz, na poplamionej olejem płycie, czeka DC-3.
Cysterna z paliwem już odjechała, bagaże i poczta znaj-
dują się w samolocie. Paru ludzi w granatowych mundu-
rach, z kaburami rewolwerów na biodrze stoi obok schod-
ków razem z kapitanem samolotu, który podpisuje jakieś
papiery. Pasażerowie dość bezładnym szykiem idą po roz-
żarzonej płycie. Suknie kobiet falują w dolatującym od
morza lekkim powiewie wiatru. Metalowy kadłub samo-
lotu lśni w słońcu jak mokra ryba.
Boog i Franklinn już są w środku. Przybyli dziesięć
minut wcześniej i siedzą w tylnej części tuż przy drzwiach
- na ostatnich miejscach po lewej stronie. Kiedy reszta
pasażerów wchodzi na pokład, Laura Chandler czeka w gó-
rze schodków. Ryszard Hayden, czwarty z kolei, zajmuje
jeden z połączonych foteli oddzielonych przejściem od sie-
dzącego z brzegu Franklinna. Uśmiecha się do jasnowło-
sego chłopca na sąsiednim miejscu.
- Jak się masz? Sam lecisz?
Przez drzwi tłoczą się dalsi pasażerowie. Laura Chandler
przybiera zawodowy uśmiech i kolejno wita wchodzących.
Jest punkt druga trzydzieści osiem.
Nawet na wysokości pięciu tysięcy stóp nie ma czym od-
dychać. Pasażerowie drzemią, popijają coś z plastikowych
kubków, przewracają lepkie kartki ilustrowanych czaso-
pism, ocierają szyje i twarze, flegmatycznie wyglądają
przez małe kwadratowe okienka. Wskazówki ich zegarków
dopełzły do czwartej czterdzieści pięć. Trzydzieści minut
temu przelecieli nad rzeką Colorado na północ od Yuma.
za niecałą godzinę powinni lądować w Tucson.
W tej chwili znajdują się tuż pod chmurami. Raz po raz
przedzierają się przez nisko wiszącą pianę. W pewnej chwili
czują, jak samolot kołysze i trzęsie, napotykając prądy
wstępujące. Niektórzy siedzą w zapiętych pasach. Mogą
widzieć przesuwającą się pod nimi zamgloną żarem pus-
tynie;. Zmniejszone przez odległość pojedynczo rozsiane
16

wzgórza i pasma gór, ciemniejsze niż reszta, przypominają
stąd pofałdowaną purpurową materię. Pomiędzy nimi roz-
pościera się ocean szarozielonych zarośli i całe połacie kro-
stowatej od kaktusów żółtozielonej jak gnój ziemi. Od
czasu do czasu udaje im się wyłowić wzrokiem bliznę wy-
schniętego łożyska rzeki. Niekiedy tam, gdzie w zagłębie-
niach nagich wydm piaszczystych zalegają cienie, widać
cętkowane czarno- i pomarańczowożółte skrawki ziemi.
Ale odkąd przelecieli nad rzeką Gila i minęli Welton, rzad-
ko kiedy napotykają ślad ludzkiego osiedla i to tylko na
krańcach pustyni.
Haydenowi kiwa się głowa. Siedzący obok niego chłopiec
na zapoconej od oddechu szybie pisze palcem swoje ini-
cjały. Nie dostrzega, że dwaj oddzieleni od nich przejściem
pasażerowie razem przeszli do tyłu ani że wróciwszy, ciąg-
le razem, jakoś niezgrabnie sadowią się z powrotem na
swoich miejscach. Nikt nie dostrzega tego oprócz Laury
Chandler. Z tacą pełną whisky, wody z lodem, puszek
piwa, musi zaczekać, aż Franklinn niezdarnie wciśnie się
za swoim podopiecznym. Wie, kim oni są, ale po raz pierw-
szy widzi kajdanki. Dostrzega też, że Boog przesyła jej
krzywy uśmieszek. Czuje, jak jego blade oczy wświdrowują
się jej w plecy, kiedy ostrożnie idzie do przodu.
Potem odstawiwszy pustą już tacę, Laura wchodzi do
kabiny pilota. Jak okiem sięgnąć, ciągną się szkaradnie na-
brzmiałe chmury.
Samolot prowadzi drugi pilot. Pozdrawia ją krótkim
uśmiechem.
- Pewno nas trochę pohuśta.
- Niedobrze wygląda - odpowiada marszcząc się
Laura.
- Nie dziwiłbym się, gdyby nas rzucało przez całą dro-
gę do El Paso - stwierdza, widząc, co się dzieje.
- Przynajmniej będzie jakaś odmiana - wtrąca kapi-
tan. - Zapomnieliście, co to jest latanie. - Grzbietem pie-
gowatej dłoni przesuwa po ustach. Potem odwracając gło-
wę, mówi do Laury: - Przypilnuj, żeby zapięli pasy, tak
na wszelki wypadek.
- Dobrze.
- Jak się zachowuje Boog?
- Boog?
Ten z policjantem.
- Dosyć spokojnie.
- Mam nadzieję, że i tak dalej będzie. - Odwraca się
do drugiego pilota. - No, Ralf. Teraz ja poprowadzę. Zej-
dę trochę niżej.
Północny zachód od Ajo. Rozprażone słońcem ścierwo
rysia szarpie sęp. Ślizgowym lotem nadciąga drugi, szero-
koskrzydły, łysogłowy, lądując koślawo przebiega z roz-
pędu kilka kroków. Milę dalej na zachód, lustrując wzro-
kiem pustynię, w naelektryzowanym. powietrzu kołuje je-
szcze jeden sęp.
Widząc, jak drugi ptak spada na zdobycz, sam gwałtow-
nie przechyla się pod ostrym kątem i zaczyna się spuszczać
w to samo miejsce. W tejże chwili porywa go jakiś zdra-
dziecki prąd powietrza, pozbawia równowagi i z ogromną
szybkością wciąga w pionowy spiralny wir...
Samolotem rzuca trochę, kiedy przebija się przez po-
szarpane pasmo chmur. Nagle skrzydeł i kadłuba czepiają
się ostre pazury. Potem - tak samo nagle - znikają...
W chwilę później niespodzianie sęp jest na wprost sa-
molotu... jakieś pięćdziesiąt jardów...
- Boże miłosierny!
Kapitan ściąga do siebie drążek sterowy. Ptak wznosi
się, ale dziób samolotu sunie za nim, jakby go miał na
muszce.
- Boże...
Trzepocąca masa znajduje się już w odległości dwudzie-
stu pięciu jardów. Potężne śmigła wsysają ją między sie-
bie, osiemdziesiąt funtów mięsa i piór leci niby wirujący
pocisk armatni i przy szybkości stu sześćdziesięciu mil na
godzinę wali w dziób samolotu. Pleksiglas pokrywa się
jakby szronem, zapada do środka. W ułamek sekundy
później straszliwy niczym szrapnel podmuch wiatru wy-
rywa pleksiglas z ramy. Przez ziejącą dziurę ptak, jak wes-
sany elektroluksem, wpada do wewnątrz.
Drugi pilot, z gardłem przebitym sześciocalową drzazgą
szyby, chwieje się na boki. Skrzydło ciągle szamocącego
się ptaka zasłania mu twarz. Kapitanowi z szarpanej rany
na czole strumieniem płynie krew. Siedzi sztywno. Gdzieś
tam do jakiegoś ciemnego zakamarka jego mózgu głębo-
ko, bardzo głęboko, dociera niejasno huk silników, ale ręce
18

opadły mu bezwładnie, a drążek sterowy kiwa się pochy-
lając nerwowo do przodu jak żywe stworzenie. Samolot
zaczyna opadać dziobem w dół.
Strzałka wysokościomierza drga wokół trzech tysięcy
sześciuset... Trzech tysięcy pięciu...
Wewnątrz samolotu Laura Chandler idzie przejściem
zalecając pasażerom zapiąć pasy. Nie przywiązuje wagi
do lekkiego wstrząsu, jaki przed chwilą szarpnął nimi. Do-
piero kiedy podłoga przechyla się coraz gwałtowniej, ogar-
nia ją fala przerażenia. Tylko kilku pasażerów zaczyna się
bać. Ale niepokój ich rośnie. Laura śpieszy naprzód, ledwo
utrzymując równowagę stara się nie okazywać trwogi.
Z trudem wciska się do kabiny pilota. Podmuch wichu-
ry uderza w nią, zatrzaskuje drzwi. Zobaczywszy, co się
dzieje, staje jak wryta. Własnym oczom nie wierząc, ogłu-
szona rykiem wdzierającego się powietrza, z przerażeniem
wpatruje się w upiorną walkę, a po plecach jej lodowatą
falą przepływa strach.
- Frank! Frank!
Głos jej ginie w huku silników. Potrząsa nim jak szalo-
na i wrzeszczy. Sama już nie wie, co robi.
- Frank, na miłość boską...
Dwa tysiące czterysta... Dwa tysiące trzy...
Odcięci od kabiny pilota niektórzy pasażerowie wpa-
dają w panikę. Jakaś kobieta zaczyna przeraźliwie krzy-
czeć. Jakiś mężczyzna gramoli się z fotela, przedziera ku
drzwiom kabiny, inny odciąga go z powrotem. Reszta sie-
dzi nieruchomo jak posągi.
- Szarpnij, Frank, do siebie, do siebie!
W przystępie rozpaczy Laura potrząsa barczystego kapi-
tana za ramiona. Nie słyszy jego jęków, ale widzi, Jak
najpierw zaczynają mu drgać kurczowo ręce, potem całe
ciało. Powietrze aż wibruje od unoszących się w nim piór.
Kartki dziennika nawigacyjnego trzepocą jak oszalałe. Wy-
cie wichury rośnie, głuszy gwałtowny ryk silników.
- Tysiąc siedemset... Tysiąc sześć...
- O Boże, Boże.
Kapitan mruga szeroko otwartymi oczami. Podnosi gło-
wę, ale ma błędne spojrzenie. W mózgu Laury przekręca
się jakiś kontakt. Przechyla się, łapie drążek sterowy, ciąg-
nie niewprawnie, ale ciągnie, boryka się z drążkiem. Pła-
cze, szlocha, słaba, wyzuta z resztek sił.
19
Tysiąc sto... Tysiąc... Dziewięćset...
Na skutek jej wysiłków kapitan jakby budzi się z odu-
rzenia, oślepły od krwi, po omacku wysuwa ręce do przo-
du, wykonując gorączkowo instynktowne ruchy.
Głos silników zmienia się i Laura po raz pierwszy sły-
szy okrzyk kapitana:
- Do tyłu!
Samolot spada w dół jak kamień. Laurę odrzuca od ka-
pitana. Chwyta za pręt nad głową, usiłując zachować rów-
nowagę, kiedy samolot się przechyla. Cętkowana ziemia
niespodziewanie jest już bardzo blisko.
- Do tyłu! - Kapitan z całych sił ciągnąc drążek stero-
wy porusza ustami, ale do Laury dociera tylko kilka ostat-
nich słów: - Obciążyć tył!
Laura chwilę szamoce się z drzwiami, wreszcie otwiera
je szarpnięciem. Oto nagle przed nią mnóstwo twarzy,
okrzyki przerażenia, jęki. Laura jest równie przerażona
jak pasażerowie. Zataczając się biegnie do tyłu i woła,
żeby zrobili to samo, ale już wie, że jest za późno.
Niemal wyrównany samolot leci z gwizdem trzydzieści
stóp nad ziemią, ścinając wierzchołki wysokiego kaktusa
saguaro. Jeszcze sto jardów i uderza w niskie zarośla, ciąg-
nąc za sobą gęstniejący pióropusz pyłu. Przez ułamek se-
kundy robi wrażenie, że zaraz się podniesie. Potem, dziw-
nie ciężki nagle, wali się na ziemię.
Gwałtowny gejzer piachu, straszliwy brzęk metalu. Sa-
molot pęka na dwoje tuż przed tylnymi drzwiami. Oder-
wany tył przewala się z boku na bok niczym konający
wieloryb, później wytacza się półobrotem z chmury pyłu,
torując sobie drogę przez rzadkie zarośla. Główna część
kadłuba z wyciem toczy się przez równinę gubiąc po dro-
dze swe wyposażenie. Kiedy z łoskotem opada w dół, roz-
trzaskując się o skałę, ćwierć mili dalej, tryska pod niebo
drugi gejzer piachu.
Chwila ciszy. Mały płomyczek palącego się oleju, potem
ogromny, trzaskający sucho słup płomienia.
Boog leżał na ziemi, zgięty we dwoje. W głowie mu hu-
czało i dudniło, mało czaszka nie pękła. Niewidzące oczy
wlepiał uparcie w wirujący mglisty pył. W pewnej chwili
obudziły się odruchy, zaczął mrugać. Stopniowo, w miarę
jak pył rzednął, a odrętwienie wyciekało z mózgu, uświa-
domił sobie, że w odległości kilku cali od jego twarzy
znajdują się czyjeś stopy. Szamotał się, żeby usiąść, ale nie
mógł wyciągnąć wykręconej do góry prawej ręki. Przez
kilka pełnych oszołomienia chwil próbował ją wyrwać,
aby się wyswobodzić. Potem obróciwszy głowę spojrzał
w górę i zobaczył Franklinna, który zwisł bezwładnie do
przodu - i wszystkie roztrzaskane fragmenty wypadków
nagle ułożyły się w całość. Po raz drugi już tego dnia
uświadomienie sobie rzeczywistości zinmą falą rozbiło się
nad nim, ale tym razem przyprawiło go o mdłości i pod
wpływem szoku oraz wściekłego bólu ściśniętego kajdan-
kami nadgarstka, obróciwszy się na bok, zaczął wymioto-
wać.
Franklinn usłyszał, że ktoś wymiotuje, i otworzył oczy.
W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że żyje. Nie mógł
też, wdychając wielkimi haustami gęste od pyłu powiet-
rze, pojąć, gdzie się znajduje ani co oznacza jakaś bolesna
nieruchomość lewej ręki. W głowie mu huczało jeszcze od
wrzasków i krzyków, i od towarzyszącego katastrofie
straszliwego trzasku. Nerwy zmieniły się w napięte brzę-
czące druty, a wszystko wydawało się pozbawione sensu.
Jedno pojął tylko: to, że wstać nie może, bo jest przypięty
pasem. Dopiero po chwili dotarło do niego, że on i Boog
nadal są sczepieni ze sobą.
Wciągnął nowy, pełen pyłu, haust powietrza, jak czło-
wiek zamroczony pijaństwem rozejrzał się niepewnie na
boki. Z pełnym oszołomienia zdziwieniem zobaczył, że
znajduje się jakby w jaskini, której poszarpana krawędź
przebiega w odległości kilku stóp przed nim. Za tą jaski-
nią zamiast gładkiego tunelu kadłuba, ujrzał rozległą pło-
wą pustynię, szarozielone zarośla i połamane pędy saguaro.
Potem zauważył coś innego. Para foteli z samego tyłu tuż
za przejściem sterczała również u wejścia do jaskini. Na
dalszym siedział jakiś chłopiec, wyprostowany nienatu-
21

ralnie i szary na twarzy. Zęby mu dzwoniły, poza tym nie
przejawiał oznak życia.
Franklinn wpatrywał się w niego bezmyślnie, jakby ni-
gdy go przedtem nie widział. Funkcjonowała tylko bezład-
nie jakaś mała cząsteczka jego mózgu. Tyle mógł pojąć,
tyle, nie więcej - że jemu samemu nic się nie stało, że
u jego stóp wymiotuje więzień, że reszta samolotu znikła.
Ale kiedy mrugając niepewnie patrzył na sztywną postać
chłopca, z wolna przyszło mu na myśl, że może jeszcze ktoś
ocalał. Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominał, zanim w
katastrofie utracił świadomość, była stewardessa przedzie-
rająca się w tył i wołająca coś, czego nie mógł dosłyszeć.
Co się stało z tą stewardessą? Co z resztą? Było około
dwudziestu pięciu pasażerów. A kto siedział obok niego na
fotelu w prawo od przejścia...? Usiłował sobie przypom-
nieć, ale było to jak rekonstruowanie przerwanego snu.
Zaczął gmerać przy klamrze, a kiedy pas opadł, sięgnął
po klucz od kajdanków. Palce mu drżały i kilka sekund
upłynęło, zanim udało się go wsunąć tak jak trzeba, ale
uwolniwszy własną rękę, przypiął kajdanki do metalowej
ramy siedzenia i wstał. Ziemia mu się zakołysała pod no-
gami, a w uszach szaleńczo dzwoniło jakby bzykanie ko-
marów.
Z oderwanej podobnej do jaskini tylnej części samolotu,
ponad szamoczącym się ciałem Booga, chwiejnie wydostał
się w ukośne światło słońca. Z trzech stron nie było nic
prócz pustyni. Potem, kiedy się niezdarnie obracał, w pew-
nej odległości zobaczył straszliwy kłębiący się dym, blask
płomieni i na połowie drogi w tymże kierunku sylwetkę
biegnącego człowieka. Pchnięty nowym strachem ruszył
niepewnie za nim.
Zaledwie minuta minęła, odkąd po raz pierwszy otwo-
rzył oczy.
Ryszard Hayden z coraz większym przerażeniem biegł
w stronę płonącego samolotu. Niebo nad nim roiło się od
krążących, trzepocących skrzydłami niespokojnych pta-
ków, tu i tam mijał rozrzucone po ziemi resztki zawartoś-
ci kadłuba. Nic jednak nie widział oprócz czarnego słupa
dymu i płomieni w odległości dwustu jardów.
Ostatnia nadzieja, która kazała mu biec na miejsce ka-
22
tastrofy, znikła. Obok miotających się języków ognia nikt
się nie ruszał. Nikt. Dokoła, pośród zarośli, paliły się małe
ogniska. Tam też nikt się nie ruszał. Hayden słyszał teraz
trzask pękającego metalu, skwierczenie i syk palących się
kaktusów. Wszystko wokół niego wibrowało od wściekłego
gorąca. Kiedy potykając się dotarł bliżej, zaczął odczuwać
żar i dobiegła go pierwsza ostra fala strasznego smrodu.
Jeszcze sto jardów i nadal nie zobaczył nikogo. Przebiegł
uważnie wzrokiem zarośla poza zasięgiem mniejszych og-
nisk, w nadziei, że a nuż teraz jeszcze jakimś cudem ktoś
się ukaże, że a nuż usłyszy czyjeś wołanie. Nie zobaczył
jednak nikogo: nic prócz wielkich czerwonych płatków
płomienia i języków czarnego dymu torujących sobie tu
i tam drogę.
Dalsze pięćdziesiąt jardów i nagle musiał stanąć z po-
wodu gorąca. Wyrzucił rękę w górę, jakby parując cios,
i spróbował podejść bliżej. Ale niewidzialna bariera żaru
kazała mu się zatrzymać w pewnej odległości. Potrząsnął
głową jak zwierzę otrzepujące się z wody i znów, tym ra-
zem pod innym kątem, spróbował podejść bliżej. Posunął
się zaledwie o pięć czy sześć jardów, zanim odpędziła go
nowa fala żaru. Dręczony rozpaczą i wahaniem okrążał
piekielne ognisko i dwukrotnie jeszcze ponawiał próbę.
Potem jakby nagle utracił całą siłę. Odwrócił się plecami
i zgięty we dwoje, krztusząc się gorącym powietrzem, nie
patrząc, wycofał się z zasięgu płomieni.
Po kilku sekundach, mrużąc oczy, obrócił się jednak
twarzą do ognia. Sczerniała bryła samolotu wynurzała się
z trzeszczących płomieni niczym pogięty krzyż i ten widok
ujrzany na nowo odebrał mu resztkę nadziei.
- Dobry Boże - wyszeptał ochryple. - Dobry Boże.
Nagle rozległ się straszny trzask i jedno skrzydło roz-
padło się na pół. Błyszcząca fontanna iskier wzbiła się
w górę, a dym i płomienie utworzyły wirujący huczący
słup.
Rozpoczął nowe okrążanie ognia, potykając się i cofa-
jąc przed piekącymi falami żaru, od których cierpła na
nim skóra. Przyprawiający o mdłości fetor zalepiał gardło
i nozdrza. Zdawał sobie jasno sprawę, że wszystkie te pró-
by na nic się nie zdadzą, ale właśnie to poczucie bezsilnoś-
ci kazało mu coś robić. Dokończył okrążenia, omijając z da-
leka miejsca spryskane palącym się olejem. Potem, kiedy
23

już miał skończyć rekonesans, ujrzał, że w oddali, na lewo
od niego, coś wije się na ziemi. Chwilę nie mógł uwierzyć,
że to istota ludzka. Kiedy tak się wahał, to coś znowu się
poruszyło jak ogromna poczwarka; pobiegł tam z obudzoną
na nowo nadzieją. Kiedy się jednak przybliżył, pod gardło
podeszła mu straszliwa fala mdłości, usuwając na chwilę
z jego serca wszelką litość.
Patrzył na Laurę Chandler.
Nigdy by jej nie poznał, gdyby nie spalone resztki mun-
duru. Przez ułamek sekundy myślał, że czarna od dymu
twarz jest twarzą Murzynki. W dwóch czy trzech miej-
scach ubranie tliło się jeszcze. Walcząc z ogarniającą go
odrazą, przykląkł na jedno kolano i jął zaciekle zrywać
zwęglone kawałki materiału. Klęcząc tuż przy niej zoba-
czył dokładnie straszliwe spustoszenia dokonane przez
ogień i roztrzaskanie się samolotu. Wszystkie zmysły kaza-
ły mu odwrócić oczy. On jednak pochylił się nad nią,
spiesznie przebiegając wzrokiem całe na wpół nagie ciało,
od poopalanych włosów do pozbawionych obuwia, czerwo-
no pręgowanych stóp. Nie wiła się już teraz, ale na widok
skurczonych w męce śmiertelnej palców jej nóg poczuł
przypływ litości.
W pierwszej chwili pomyślał, że należałoby ją podnieść
i odciągnąć od huku i okrutnych płomieni. Ale kiedy schy-
lił się niżej, chcąc wsunąć ręce pod jej drobne, krucho
wyglądające ciało, poczuł się nagle jakiś słaby i niezdecy-
dowany. Krew pulsowała mu w karku, nogi ugięły się pod
nim. Wstrząs i zgroza jęły zalewać go wezbraną falą, aż
poczuł, jak resztka sił wycieka z niego kropla po kropli.
Ciężko dysząc z rozpaczy powoli podniósł głowę i kątem
oczu zobaczył Franklinna idącego ku niemu przez zarośla.
Tęgi, ciemno ubrany, szedł w rozpiętej trzepocącej kurt-
ce, z nisko zsuniętym rondem kapelusza, z twarzą na wpół
odwróconą od ognia. Haydenowi w ogóle nie przyszło na
myśl, że ktoś jeszcze ocalał, ale był za słaby, żeby się
zdziwić. Czuł jedno tylko: ulgę, że już nie jest sam.
Usłyszał własne słowa:
- Tylko ona jedna.
Franklinn patrzył na niego z góry, chwiejąc się na tle
nieba. Hayden dostrzegł błysk przerażenia w jego oczach,
kiedy przesunęły się po młodej kobiecie. Zdawało się, że
upłynął dłuższy czas, nim przemówił:
24
- O Boże. - Zabrzmiało to niczym przewlekły jęk.
Potem Franklinn się odwrócił, zasłaniając twarz drżącą rę-
ką i spojrzał w stronę ognia. - Nikt więcej?
- Obszedłem dokoła - odparł Hayden. - Tylko ona je-
dna.
- Biedacy - mruknął Franklinn. - Boże, jakie to
okropne...
Wściekły trzask rozpalonego metalu przerwał mu w
pół słowa. Złośliwa kula płomienia nabrzmiała i pękła w
wielką różnobarwną fontannę. Obydwaj schylili się, kiedy
ponad nimi chlusnęło żarem.
- Trzeba ją stąd zabrać - krzyknął cofając się Fran-
klinn. Pot wysechł mu na twarzy równie szybko, jak wy-
stąpił. - Tutaj nie można jej zostawić.
Hayden podniósł się z trudem. W głowie miał zamęt, w
oczach czerwoną mgłę. Fetor napełniał mu gardło, i czuł,
że go zemdli, jeśli raz jeszcze spojrzy na leżącą na ziemi
niemą postać o zamkniętych oczach i kurczących się pal-
cach u nóg. Zobaczył, że Franklinn podbiega, schyla się,
żeby podnieść dziewczynę, potem zobaczył, że się waha,
a sam cały czas stał bezradnie, walcząc z obezwładniają-
cymi go mdłościami.
- Boże, ale źle z nią - westchnął Franklinn. - Tak
źle, że nie sposób wziąć jej na plecy. - Ogarnął Haydena
szybkim spojrzeniem, dostrzegając oblepioną piachem
poranioną twarz, zawalany smarem brzeg koloratki. Te-
raz go poznał. Kostki łamigłówki zaczynały układać się
w pewną całość. - Czy pan jest zdrów i cały?
Hayden skinął potakująco.
- Czy może mi pan pomóc ją podnieść? Tam gdzieś
z tyłu widziałem pled.
- Mogę.
Grubas poczłapał ciężko. Hayden obserwował, jak cho-
dzi niezdecydowanie z miejsca na miejsce niczym stary
pies, do którego słabo dociera jakiś zapach. Zobaczył, że
się schyla, odwraca i ze zwiniętym jak tłumok pledem pod
pachą śpieszy z powrotem. Nie oszczędzał siebie, bo kiedy
wrócił, twarz miał bladą, lśniącą od potu. Rozwinął gruby
pled podróżny. Rozłożyli go we dwóch na ziemi, obok
dziewczyny. Potem Franklinn uklęknął i delikatnie ją pod-
niósł. Sprawiała wrażenie kruchej jak spalony patyczek, ale
kiedy ją trzymał, czuł, że jest jakaś miękka, jakby nie mia-
25

ła w ciele ani jednej kostki. Kiedy kładł ją na pledzie,
opadły z niej strzępy zwęglonego materiału. Palce nóg
znieruchomiały teraz, przyłożył więc ucho do jej piersi.
Po chwili wstał. Wargi mu drżały.
- Serce bije jeszcze. - Z litością popatrzył na leżącą,
potem gwałtownie podniósł głowę. - Bierz pan za końce
przy nogach - powiedział i Hayden posłusznie wykonał
polecenie.
Była lekka. Podnieśli ją ostrożnie, trzymając za końce
pledu, a ona wisiała między nimi jak w hamaku. Ruszyli
teraz, zrazu niezgrabnie, nie w nogę. Hayden niemal za-
pomniał o istnieniu tylnej części samolotu, kiedy jednak
odeszli, tak szybko, jak mogli, od trzaskającego stosu, w od-
ległości kilkuset jardów, pośród gęstwiny saguaro, zoba-
czył wielki lśniący statecznik.
W mózgu otworzyła mu się nagle jakaś klapka i przy-
pomniał sobie, że to właśnie Franklinn siedział tuż za
przejściem.
- Co się stało? - zagadnął przez ramię. - Czemuśmy
spadli?
- Mnie pan pyta?
Usłyszał, że Franklinn spluwa. Chciał zrobić to samo, by
pozbyć się cuchnącego lepkiego fetoru, ale usta miał wy-
suszone jakby w piecu garncarskim.
Bezpośrednio przed katastrofą drzemał. Obudzony w mo-
mencie niepojętego okropnego hałasu ledwie zdążył się
połapać w sytuacji. Tylko co siedział na swoim miejscu,
instynktownie szukając klamer pasów bezpieczeństwa,
a w chwilę potem znalazł się w zaroślach, wyrzucony siłą
bezwładności przy akompaniamencie ogłuszającego trzasku
pękających wiązań. Kiedy po chwili przestał się toczyć
i zobaczył w oddali słup ognia oraz kłęby dymu, przyciąg-
nęło go to jak magnes. Natomiast teraz nasuwały się py-
tania, wybijające się ponad oszołomienie i słabość; setki
przeróżnych "dlaczego" i "z jakiego powodu" drżącymi
piąstkami biły go po nerwach, żądając jakiegoś uzasadnie-
nia nagłej śmierci, kalectwa i zdumiewającego cudu, że
został przy życiu.
Nagle dziewczyna stała się jakby ciężka. W połowie dro-
gi do oderwanego ogona samolotu przystanęli na chwilę
i położyli ją ostrożnie na ziemi między kępami krzaków.
Łapiąc oddech i ociekając potem, spojrzeli w tył na roz-
26

wścieczone płomienie. Ptaki wciąż jeszcze krążyły wysoko
ponad miejscem, gdzie wśród pustyni buchnął ogień,
a trzask drobnych wtórnych wybuchów dobiegał do nich
ostro w ciszy podobny do bezładnej strzelaniny karabino-
wej.
-Ś Dla nich nie było żadnego ratunku Ś- stwierdził gorz-
ko Franklinn. - Dla nikogo z nich. Nawet jeśli nie zginęli
w chwili kraksy. Żadnego ratunku. - Otarł usta. - Boże,
to straszne. Jeszcze tego nie mogę sobie... Musiało być
około dwudziestu osób... - Niektóre przypominał sobie
mgliście: jakichś kilka twarzy, jakąś kobietę w sukni
w kwiatki, czyjąś siwą głowę, widzianą z tyłu. - Czy pan
zdaje sobie sprawę? Dwadzieścia osób... Może więcej...
- Dwa razy obszedłem dokoła - powiedział Hayden.-
Nie było nikogo.
- I załoga. Razem prawie dwadzieścia pięć osób.
- ...Tylko ona jedna.
- Nie było dla nich ratunku, biedacy. - Grubas przeł-
knął ślinę. - A ona biegła na tył samolotu, kiedy myśmy
się oderwali, pamięta pan? Myślę, że ją wyrzuciło w osta-
tniej chwili, kiedy dziób uderzył o skałę. Musiało ją albo
rzucić przez palący się olej, albo też bryznęło na nią. -
Szybko prześliznął się wzrokiem po leżącej na pledzie nie-
ruchomej postaci i głos mu zadrżał. - Została zmiażdżona.
To nie tylko oparzenia. Teraz kiedy ją podniosłem... -
urwał. Wargi znów mu zadrgały. - Lepiej by było dla niej,
gdyby zginęła z tamtymi.
Hayden nic nie powiedział. Patrzyli na siebie.
- Lepiej, żeby umarła, powtarzam panu - obstawał
Franklinn, przestępując z nogi na nogę. Po chwili spuścił
oczy i nerwowo szarpnął rondo kapelusza. - Gotów pan?
- Oczywiście.
Podnieśli ją raz jeszcze i kołysząc niezgrabnie, szli przez
równinę, poruszając się w bolesnym niemym oszołomieniu.
A kiedy wreszcie okrążyli ogon samolotu, Hayden ze zdu-
mieniem odkrył, że już nie są sami.
Poprzez ogarniające fale mdłości niejasno wyobrażał
sobie, że Franklinna - podobnie jak jego - wyrzuciło
gdzieś daleko. Natomiast, nie wiadomo czemu, zapomniał
zupełnie o innych sąsiadach z samolotu, kiedy więc nie-
27
spodzianie zobaczył chłopca stojącego obok skulonego
Booga, poczuł przepływ pełnej niedowierzania radości.
Chłopiec nawet nie spojrzał na niego. Wzrok miał ut-
kwiony w pled, a wyraz zafascynowania i zgrozy na jego
twarzy kazał Haydenowi przesunąć się w lewo, aby mu
zasłonić straszny widok.
- Czy nic ci się nie stało? - spytał z niedowierzaniem.
Chłopiec wargi miał zaciśnięte, ale podniósł wzrok ku
niemu i skinął głową.
- Dobrze się czujesz, mały? - mruknął stojący opodal
Franklinn.
- Tak - odparł chłopiec niemal szeptem.
- Moją rękę diabli wzięli. - Boog zaklął z cicha. Wpa-
trywał się w nich ponuro szklanymi oczami skulony obok
fotela jak żebrak.
Franklinn, nie zwracając na niego uwagi, spytał Hay-
dena:
- Gdzie ją położymy? W środku czy tutaj w cieniu?
- W cieniu - odparł Hayden. - Najlepiej w cieniu.
Zupełnie już oprzytomniał. Nogi uginały się pod nim,
w uszach mu szumiało jak w muszli, ale uczucie mdłości
ustępowało. Na widok kajdanków, które dostrzegł, gdy
mijali Booga, kilka jeszcze kawałków układanki trafiło na
miejsce, kawałków, o których istnieniu nie wiedział.
- Moją rękę diabli wzięli, panie władza.
- Trzeba będzie z tym poczekać - odrzekł Franklinn.
- Zupełna klapa z nią.
- Niewykluczone - burknął Franklinn.
Położyli stewardessę delikatnie w ciemnej sadzawce cie-
nia, który padał od ogona samolotu. Zaraz potem Franklinn
wyrwał z foteli parę poduszek i zaniósł, żeby wsunąć jej
pod głowę.
- Niewiele więcej możemy zrobić - mówił sadowiąc się
w kucki koło niej, a pot kapał mu z czubka nosa. Im dłu-
żej patrzył na nią, tym bardziej chciał, żeby mu ktoś przy-
znał, że zrobili wszystko, co mogli. Jej miękkie bezwładne
ciało mieściło w sobie całą realność koszmaru. Nie było
dla niej, czuł to, żadnej nadziei, a przecież bezczynność
wydawała mu się zbrodnią. - Myślę, że teraz to pańska
sprawa jako księdza...
Hayden potrząsnął głową:
- Nie jestem księdzem.
28

- Myślałem...
- Jestem diakonem. Nie mam święceń.
- Hm - zapadło milczenie. - Czy jest jeszcze dla niej
jakaś nadzieja, zależy od tego, jak prędko nas znajdą. Czy
pan się chociaż domyśla, gdzie jesteśmy?
- Nie.
Franklinn spojrzał na zegarek, przyłożył do ucha.
- Stanął - stwierdził. - Która u pana?
- Piętnaście po piątej. - Czas jakby utracił swój kształt.
- Nie, siedemnaście.
- Za godzinę chyba będzie ciemno.
Grubasowi zatrzeszczało w kolanach, kiedy się podnosił.
Pchnął kapelusz na tył łysiejącej głowy. Chłopiec kręcił
się dokoła ocalałych siedzeń. Sprawiał wrażenie bardzo
małego i bardzo zmęczonego.
- Odejdź - powiedział łagodnie Hayden.
- On ma skaleczoną rękę.
- Kto?
- Tamten człowiek - powiedział chłopiec wskazując
Booga.
- A jak ty się masz, synku? - zainteresował się Fran-
klinn, zapomniawszy, że już raz o to pytał. - Naprawdę
nic ci nie jest?
- Nic.
- Niech go pan stąd zabierze - szepnął Hayden. Nie
chciał, żeby chłopiec zbliżył się do pledu. - Niech go pan
stąd zabierze.
Franklinn skinął głową.
- Chodź no - powiedział. - Zobaczymy, czy nie znaj-
dziemy czegoś.
- A co z tym człowiekiem? - nalegał chłopiec, szeroko
otwierając oczy.
- Zajmiemy się i nim także.
Gdzieś tam na pustyni, na tle ciemnych chmur, jak cho-
rągwie łopoczące w podmuchach elektrycznego wentyla-
tora, drgały płomienie. Hayden patrzył na nie chwilę,
mrugając od blasku, potem osunął się na ziemię obok ran-
nej stewardessy. Nawet teraz, kiedy już zdał sobie sprawę
z jej beznadziejnego stanu, czepiały się go jeszcze resztki
wątpliwości. Wszystko stało się tak szybko, że nadal trud-
no było w to uwierzyć. Słyszał, jak z tyłu za nim Boog
29

rozmawia z Franklinnem. Z oddali dobiegał go trzask og-
nia podobny do trzasku suchych gałązek.
Pochylił się niżej nad Laurą Chandler. Serce biło jesz-
cze.
"Myślę, że teraz to pańska sprawa" - powiedział Fran-
klinn. Zaczął się modlić.
Boog drgnął, kiedy opadły z niego kajdanki. Prawa ręka
zwisała bezwładnie, jak u pajaca.
- Boli, co? - z nutką współczucia burknął Franklinn.
Ani rusz nie mógł zrozumieć, jakim cudem jego własna
ręka nie odniosła szwanku. - Czy macie z czego zrobić
temblak? Na przykład pasek?
Boog potrząsnął głową, oblizał wargi. Ubrany był w bru-
natne spodnie i granatową kurtkę z błyskawicznym zam-
kiem. W kątach jego oczu bielał śluz.
Franklinn zdjął swój krawat, zawiązał na nim węzeł
i wsunął pętlę na szyję Booga.
- Tymczasem musi wam to wystarczyć.
Kurtkę miał rozpiętą i Boog dojrzał rzemienie kabury
i czarną kolbę rewolweru. Przez chwilę, przez chwilę tyl-
ko, gdyby to zrobił dostatecznie szybko, mógłby sięgnąć
po broń. Ale sposobność minęła niemal tak szybko, jak na-
deszła. Policjant już się oddalił.
Po raz pierwszy, odkąd ocknął się z omdlenia, coś innego
niż ból i znużenie pojawiło się w świadomości Booga. Oto
nagle obudziła się w nim nadzieja. I przebiegłość. Natych-
miast obawiając się, że Franklinn zauważy, iż wzrok jego
wędruje w ślad za niknącą mu z oczu kolbą rewolweru,
spojrzał w dół, na przegub swojej ręki, i zdrową ręką wsu-
nął ją w temblak. Czuł, jak połamane kości trą o siebie,
i pot zrosił mu czoło, ale rosnące podniecenie stępiło stra-
szliwy ból.
- Gdzie mniej więcej jesteśmy? - spytał nie podnosząc
wzroku.
- Nie mam pojęcia.
- Ile nas z tego wyszło? - Boog cały dygotał.
- Pięcioro - odparł Franklinn.
Pięcioro... Nie tak źle. Dzieciaka nie ma co liczyć. Ani
tej, którą przytaszczyli na pledzie. Zostaje tylko dwóch -
klecha i glina... Nie będzie tak trudno, niech no tylko po
raz drugi nadarzy się okazja zabrania spluwy.
Zerknął w górę ku Franklinnowi, mrużąc oczy pod świa-

tło i nerwowo zachichotał. Niech no tylko ten tłusty pata-
łach, policaj, znowu zbliży się do mnie...
- Jak tam druga ręka? - spytał Franklinn.
- W porządku.
Podniósł ją zapominając na chwilę o ostrożności. Gru-
bas skoczył znienacka i złapał go za rękę. Znowu poczuł
ucisk kajdanków i to go wprawiło we wściekłość. Cały
plan obrócił się wniwecz! Nim zdążył pomyśleć, został
znów przyczepiony do fotela. Spienioną falą zalała go złość,
począł się szamotać, usiłując się uwolnić.
- Skurwysynu! - wrzeszczał. Kajdanki dzwoniły o me-
talowe ramię siedzenia. - Ty skurwysynu!
- Nie mogę się z wami patyczkować. I tak mam dosyć
kłopotów - krótko powiedział Franklinn. Twarz miał sza-
rą jak popiół, podbródek zwiotczały i obwisły.
Boog splunął.
- A niech cię diabli!
Franklinn odwrócił się.
- Chodź - powiedział do chłopca. - Pójdziesz ze mną.
Omijając pled ruszył równolegle do pogrążonego w cie-
niu ogona samolotu. W oddali wciąż jeszcze tańczyły pło-
mienie i na widok ich przyśpieszył kroku. Chłopiec po-
dążył za nim, razem zbliżyli się do ognia. Na tle przesło-
niętego chmurą horyzontu wyraźnie rysowała się duża
ciężka sylwetka mężczyzny, który tak się poruszał, jakby
miał nogi obciążone ołowiem. Z odległości pięćdziesięciu
jardów nadal słyszeli przekleństwa miotane przez Booga
i wściekły grzechot kajdanków.
Dopiero po jakimś czasie Hayden zdobył się na świado-
mą modlitwę. Co pewien czas napływały bezładne frag-
menty, ale zostawały zmiecione niczym bańki powietrza
na powierzchni wiru. Dopiero teraz, kiedy się trochę uspo-
koił, udało mu się skupić myśli i wydusić z siebie jakieś
logicznie powiązane słowa.
W dotychczasowym jego doświadczeniu śmierć była
czymś schludnym, dostosowanym do pewnego wzoru. Przy-
ciemnione pokoje, milczące siostry zakonne, zmęczone po-
szarzałe twarze na nieskazitelnie białych poduszkach, ręce
ułożone równolegle na wywiniętym prześcieradle... świece
i zniżone do szeptu głosy. Sami umierający również byli

czymś dobrze znanym, umyci i obsłużeni, oddający swoje
dusze zgodnie z przepisami, kiedy w utkwionych oczach
powoli zaciera się krucyfiks, kiedy intonowane modlitwy
stają się coraz cichsze, a światło kurczy się i rozpływa
w nicość. Nigdy jednak nie przeżył czegoś takiego, nigdy
nie widział podobnie zmasakrowanego ciała.
Poczuł nagły skurcz mięśni w plecach. Ponad zamknię-
tymi oczami leżącej trzymał krzyżyk z kołyszącą się pętlą
czarnych paciorków i z całych sił starał się skupić myśli.
Kropelki potu z jego podbródka kapały smętnie na jej
zwęglone ubranie. Ze swego miejsca nie mógł zobaczyć
Booga, ale słyszał, jak klnie. Więzień walił wściekle kaj-
dankami o ramę fotela, a z ust wydobywało mu się teraz
jakieś zdławione skomlenie. Zachowywał się niemal jak
pies szalejący, aby go spuścić z łańcucha.
Hayden usiłował nie słyszeć. Przeniknął go dreszcz. War-
gi poruszały się, a przez głowę przelatywały zwroty zro-
dzone z odruchów wiary. Patrzył na ruinę twarzy, czatując
na najlżejszy przebłysk świadomości, widząc znowu ża-
łosne różowe łuki, tam gdzie niegdyś były brwi, stłuczenie
na lewej skroni, opalone resztki włosów, usta lśniące nie-
naturalnie jak cięta rana w poplamionej olejem twarzy.
I cały czas, kiedy wydobywał z pamięci kolejne modlitwy
i suplikacje, kiedy rwące się strzępy łaciny, jak skrzek
papugi, same wciskały się w jego milczący monolog, czuł,
że w stosunku do niej nie staje na wysokości zadania.
I zgroza zmroziła mu serce.
Nie miał pojęcia, jak długo pozostał przy niej. Po ja-
kimś czasie zaczął niejasno zdawać sobie sprawę, że Boog
przestał wrzeszczeć. Zamknął oczy i trzymając przed sobą
tak zaciśnięte ręce, że aż pobielały mu kostki palców, całą
duszą w rozpaczy zwrócił się ku Bogu. Kiedy wreszcie
spojrzał w górę, zobaczył, że Franklinn i chłopiec wrócili.
Płomienie za nimi nieco przygasły i trzepotały leniwie,
a połowę nieba przesłoniły chmury.
W odległości dwudziestu jardów od ogona samolotu Fran-
klinn kazał chłopcu zaczekać. Truchcikiem podbiegł do
Haydena, potrząsając głową jakby w odpowiedzi na jakieś
pytanie.
- Wszędzie moc porozrzucanych rupieci, ale nic więcej.
Hayden podniósł się z klęczek. Czuł się jak niespodzia-
nie wyrwany ze snu lunatyk, usiłujący pojąć, co się dzieje.
32

- Myślałem, że niektórych wyrzuciło dalej.
- Mieli zapięte pasy.
- E, co tam pasy. Myślałem, że niektórych wyrzuciło
dalej - powtórzył Franklinn. Powiedział to w taki sposób,
że zabrzmiało jak skarga.
Patrzyli na ogień. Więcej było teraz dymu niż płomienia.
Mniejsze ogniska już się wypaliły.
- Niech ich Bóg ma w swojej opiece - dodał ze znu-
żeniem Franklinn.
Hayden wsunął do kieszeni różaniec. Twarz paliła go jak
odarta ze skóry. Przesunął ręką po lewym policzku, oka-
zało się, że jest lepki. Na wpół zakrzepła krew zawalała
mu palce. Spojrzał na rozedrgany stos, pionowym słupem
bił teraz z niego dym i nie wołane napłynęły ku niemu
słowa łacińskie: "De profundis clamavi ad te, Domine, exa-
udi vocem meam..."
- Ciągle jeszcze nie da się podejść całkiem blisko -
mówił Franklinn. - Wkrótce może się da, ale teraz jeszcze
nie. Najpierw musimy się zająć dziewczyną. Nie tamtymi.
Dla nich w parę sekund było po wszystkim.
W głosach ich czuło się, że jeszcze nie otrząsnęli się
z szoku i mówili jakimś nienaturalnym wysokim tonem,
wyrzucając nierówno pojedyncze słowa. Spojrzeli na le-
żącą.
- Myśli pan, że będzie żyła?
Hayden wzruszył ramionami.
- Nie sądzę, ale bądź co bądź to niewykluczone.
- Ona jest zamężna - powiedział Franklinn. - Zau-
ważył pan obrączkę?
- Tak.
- No to mam nadzieję, że umrze. - Hayden czuł na
sobie wzrok Franklinna, nie spojrzał mu jednak w oczy. -
Nigdy bym nie uwierzył, że będę komuś życzyć śmierci.
Ale jej życzę. Życzę jej, jak Boga kocham. - Brudną chus-
tką obtarł spoconą twarz. Dotychczas trzymał się mocno,
robił, co mógł, ale teraz - na chwilę - jakby się załamał.
Wiedział o tym i usiłował wziąć się w garść, głos mu jed-
nak zadrżał: - To samo było z moim synem. Japoński mio-
tacz ognia dosięgnął go na Okinawie. Cały rok się męczył,
wreszcie serce nie wytrzymało...
Bardzo współczuję.
Franklinn odchrząknął.
-- Gdyby żył, to to nie byłoby życie. Takie jak on je
rozumiał. Pozszywali go i to tak wyglądało, jakby skórę
wywrócono mu na lewą stronę... Nie życzę jej tego. A z nią
jest gorzej, niż z nim było... o wiele gorzej.
Hayden nic na to nie powiedział. (Jaka była przyczyna
katastrofy? Dlaczegośmy spadli?...) Odeszli od stewardessy,
opuszczając cień padający od ogona samolotu i rozejrzeli
się wkoło. Na wszystkie strony ciągnęła się rozprażona
pustynia, horyzont cały skąpany był w bladej błękitnawej
mgle. Dotąd naprawdę jej nie widzieli, teraz zdali sobie
sprawę z jej ogromu, poczuli brzemię ciszy.
- Jak pan myśli, gdzie my jesteśmy?
Franklinn potrząsnął głową.
- Wiem tylko tyle, że około wpół do szóstej mieliśmy
być w Tucson. Już jest później. Kiedyśmy się rozbili? Pół
godziny temu? - spróbował zgadnąć.
- Tak mi się zdaje. A więc jesteśmy o jakieś pół go-
dziny lotu od Tucson.
- Sto mil?
- Coś koło tego.
Przez ten czas, kiedy rozmawiali, światło jakby trochę
przybladło. Na zachodzie było jeszcze słońce, zawieszone
ponad purpurowymi szczytami odległych wzgórz, ale nad
głowami ich i na wschodzie chmury były spłowiałe i dziw-
nie groźne.
Chłopiec przyłączył się do nich. Jego twarz oblepiona
pyłem przypominała teraz twarz klowna, a oczy były wiel-
kie i pełne zdumienia.
- Mój ojciec miał wyjechać na moje spotkanie - po-
wiedział.
- Gdzie, mój mały?
- W Tucson. Będzie się niepokoił.
- Wkrótce nas znajdą -Ś odparł Franklinn. - Nie przej-
muj się. Zaraz wyślą samoloty. Zawiadomią przez radio
port lotniczy, jak tylko określą, gdzie jesteśmy. - Podzie-
lał troskę Haydena o to, żeby znaleźć dla chłopca zajęcie,
z dala od Booga i okropnego widoku leżącej na pledzie
postaci. - Rozejrzyj no się trochę, dobrze? - Wskazał na
sterczący niedaleko wielki głaz. - Usiądź tam, dziecko, na
szczycie i krzycz, jak coś się pokaże. Nie potrwa to długo.
Chłopiec się zawahał, wreszcie odszedł, popatrując na
niebo. Franklinn powiedział cicho:
34

- To synek Dextera.
- Czyj?
- Dextera. Matka jest aktorką, Gail Slade. Chyba już
go kiedyś widziałem.
- Mówił, że jego ojciec...
- Żyją w separacji. - Podciągnął spodnie. Uda miał
obolałe i otarte w miejscu, gdzie parciany pas bezpieczeń-
stwa wżarł mu się w ciało, kiedy samolot rozpadł się
na dwoje. - Czy myśli pan, że nas znajdą przed zmro-
kiem?
- Jeśli tego nie zrobią, to po dziewczynie.
- Dla niej konieczny byłby helikopter. - Franklinn
przerwał, oblizał wargi. Potem dodał: - Nie do wiary.
Przed godziną ona i inni byli tam... - Znowu przypomniał
sobie niektórych - kobietę w kwiecistej sukni, siwowłose-
go pana o dwa miejsca przed nim; przede wszystkim jed-
nak myślał o Laurze Chandler chodzącej tam i z powrotem
po przejściu, smukłej, schludnej, uśmiechniętej. Zdumienie
na moment zamgliło mu oczy.
- Jaka była przyczyna katastrofy? - spytał Hayden po
raz trzeci czy czwarty. - Oto czego chciałbym się dowie-
dzieć.
- Ja również. Wszystko wydawało się cacy, a w chwilę
później...
Grubas odwrócił się w stronę ogona samolotu. Leżał ni-
czym resztki jakiejś olbrzymiej ryby wyrzuconej na bez-
ludne wybrzeże, nie lśniącej już teraz, ponurej w szarzeją-
cym świetle, jakby zbyt dawno poniewierała się na brzegu.
Dziwnie raził tutaj na tle krzewów, kaktusów i kamie-
nistej gleby, niczym przedmiot z innej epoki.
Z utworzonej przez poszarpany metal jaskini Boog wle-
piał w nich oczy. W coraz dłuższym cieniu statecznika le-
żąca Laura Chandler była już tylko pozbawioną świado-
mości wątłą powłoką cielesną.
-- Mieliśmy cholerne szczęście - stwierdził Franklinn -
pękło prawie pod naszymi stopami. Jeden jard dalej, a zgi-
nęlibyśmy z całą resztą.-Potem zniżając głos dodał: -
Boże, co za ironia losu. Pan, ja i ten dzieciak. I dziewczy-
na. I ten gość - Wciągnął powietrze. - Człowiek się za-
stanawia...
- Kto to?
- Boog. Zawodowy bandzior. Usiłując włamać się do
domu towarowego zabił policjanta. Czekają na niego w No-
wym Orleanie. Żeby ze wszystkich właśnie on...-Potrzą-
snął głową.-Ani rusz tego nie rozumiem.
Hayden wypluł trochę piasku lepiącego mu się do języ-
ka. Mógłby oznaczyć linię ich opadania po tym, jak naj-
pierw ścięty został wierzchołek wysokiego, rozłożystego
saguaro, później coraz to niższe jego pędy, aż w końcu
poorana i poryta ziemia dokoła miejsca, gdzie roztrzaskał
się, a wreszcie zamarł bez ruchu ogon samolotu.
Rzucił wzrokiem na niebo ku wschodowi, gdyż wydało
mu się, że usłyszał dudnienie. Patrzyli obydwaj nasłuchu-
jąc uważnie, ale nic nie było. Tylko jakieś małe ptaszki
zakreślały niewidzialne kręgi na tle nabrzmiałych chmur.
Boog śledził ich i wiedział o czym myślą. Przelała się
już przez niego fala gwałtownej, nie dającej się okiełznać
złości. Pełen napięcia zaczął snuć gorączkowe plany: obser-
wował, jak blednie światło, i pragnął, żeby zgasło, wytę-
żał słuch, żeby usłyszeć huk samolotów. Jedną miał okazję
i tę stracił. Musi wykombinować nową. Musi. I musi ją
wyzyskać, koniecznie; zanim poszukujący samolot ich znaj-
dzie, z pewnością zapadnie ciemność.
- Hej!
Franklinn z wolna odwrócił wzrok od nieba.
- O co chodzi?
- Muszę pójść w krzaki.
- A tam wam niedobrze?
Boog zadzwonił kajdankami o nóżkę fotela.
- Bez chichów śmichów, panie władza.
Franklinn chrząknął. Zawahał się, co robić, ale po chwili
niezdecydowania ociągając się ruszył do swego więźnia.
Boog obserwował, jak nadchodzi, ani na chwilę nie spusz-
czając oczu z jego twarzy. Wolnego, wolnego, stukało mu
w mózgu. Nie zmarnuj okazji... Trzymaj się.
Franklinn zapiął kurtkę, wyciągnął klucz i schylił się.
-- Mówiłem wam, że od was będzie zależeć...
- Uhm.
- Dobra, nic się nie zmieniło. - Jakoś złagodniał. -
Możecie pobyć na wolności, póki nie nadleci samolot, czy
też póki nie zrobi się ciemno, co będzie prędzej. Potem zno-
wu wam założę kajdanki.
Boog jakoś po psiemu ściągnął wargi.
- Dobra, dobra.,
36

- Ale niczego nie próbujcie - ostrzegł Franklinn. -
Daleko byście nie zaszli.
Rozległ się brzęk: kajdanki zostały otworzone. Boog
z trudem stanął na sztywnych nogach. Pełne tryumfu oczy
spotkały się z oczami Franklinna. Naiwniak, pomyślał,
Boże, co za naiwniak.
Odwrócił się, wykonując zdrową ręką takie ruchy, jakby
coś przekręcał kluczem, i w jakiejś euforii wpatrywał się
w udręczoną ziemię. Upojony wolnością czuł, jak w żyłach
szaleństwem pulsuje mu krew. Ani przez chwilę nie liczył,
że pójdzie tak gładko.
Paweł Dexter chodzi bez wytchnienia tam i z powrotem
po hallu recepcji lotniska w Tucson. Jest piąta czterdzieści
sześć i Dexter lekko zaczyna się pocić. Nigdy dotąd się
nie zdarzyło, żeby samolot, na który czeka, tak się spóźniał.
Pięć minut, no niech tam - ba> nawet dziesięć, uprzedzali
zresztą. Nigdy jednak nie dochodziło do dwudziestu.
Nie należy do tych, co się niepokoją, ale właśnie dzisiaj
czekanie działa mu na nerwy- To nie tylko upał czy fakt,
że zawsze jest trochę podniecony, kiedy Jimmy leci samo-
lotem. Cały dzień czuł jakiś dziwny niepokój, a od pół
godziny, kiedy w informacji po raz pierwszy powiedziano
mu, że o ile wiadomo, samolot wyleciał o czasie, ogarnia
go coraz większa trwoga.
Rzuca na podłogę niedopałek papierosa, rozgniata butem
i impulsywnie podchodzi do biurka. Stoi już przed nim
spora grupka ludzi, ale urzędniczka porozumiewa się
z nim wzrokiem ponad ich głowami.
- Jak dotąd nic, proszę pana.
Zaciska wargi. Urzędniczka odwraca się do kogoś inne-
go. Obserwuje ją szukając pociechy w spokojnym wyrazie
jej młodej twarzy i w niezmąconej rzeczowości wypowie-
dzi.
- Nie, proszę pani - słyszy - ale nie wątpię, że już
lada chwila nadamy przez megafony wiadomość.
Dexter patrzy na zegarek. Wskazówki jakby się nie ru-
szały. Robi mu się duszno. Odwraca się raptownie i przez
wahadłowe drzwi wychodzi na taras. Po raz trzeci, odkąd
37

samolot powinien był przylecieć, patrzy na zachód prze-
biegając wzrokiem okryte chmurami niebo. Ale teraz, kie-
dy chusteczką ociera szyję, drżą mu palce.
- Jak dotąd nic, proszę pana.
- Dlaczego, na miłość boską? Dlaczego?
"India Oskar 2-0-4, India Oskar 2-0-4. Mówi lotnisko
Tucson. Słyszycie mnie?... India Oskar 2-0-4. Proszę się
odezwać..."
Trzech mężczyzn bez marynarek patrzy na mapę ścienną
w biurze operacyjnym lotniska.
- O której dostaliśmy ostatnią wiadomość od nich?
- O piątej. Mieli zejść w dół o tysiąc stóp z powodu
chmur. - Szorstki palec uderza o mapę.
- I byli tutaj?
- Tak.
- Zgodnie z wytyczoną trasą - mówi trzeci. Marszcząc
czoło, odwraca się do tego, który mówił pierwszy. - Co
ty o tym myślisz, Joe?
- Sam nie wiem... Byli na dostatecznej wysokości.
- Radar dotąd jeszcze nic nie pokazał.
- Pogoda się psuje. Może napotkali przeciwne wiatry.
- Choćby nawet. I tak powinni być w powietrzu. I po-
winni już dolecieć...
- Wiem, wiem - energicznie przecina pokój i chwyta
słuchawkę stojącego na pulpicie telefonu. - Nic jeszcze?
- Głucha cisza - skrzeczy mu wprost w ucho głos
z wieży kontrolnej.
Człowiek przy pulpicie waha się. Nie może opanować
drżenia rąk. Po chwili bez potrzeby dodaje:
- No cóż, próbujcie dalej.
O szyby uderza nagle fala ciężkich kropli deszczu.
"Lotnisko Tucson do India Oskar 2-0-4. Słyszycie mnie?...
India Oskar 2-0-4. Podajcie mi swoje współrzędne..."
Centrum Los Angeles. George Chandler, trzymając nogi
na biurku, przechyla się w tył na obrotowym krześle. Biu-
ro oficjalnie zamknęło swoje podwoje dwadzieścia minut
temu; z wyjątkiem kilku gorliwców wszyscy poszli do
domu. Ruchem warg George Chandler przesuwa kawałek
zapałki z jednego kąta ust w drugi, słuchając jednocześnie
38

brzęczącego mu prosto w ucho uprzykrzonego sygnału.
Wreszcie sygnał milknie i odzywa się głos kobiecy:
- Halo.
- Sue?
- Kto mówi?
Chandler śmieje się z cicha i spuszcza nogi na podłogę.
- A zgadnij.
- George, jak się masz. - Sprawia wrażenie zadowo-
lonej. Głos jej traci poprzednią szorstkość. - Gdzie ty je-
steś?
- Ciągle jeszcze przykuty do biurka... Tak, tak, przy-
sięgam. Cóż robić, ktoś musi tkwić tutaj. - Znów się śmie-
je. - O której mam wpaść?
- Teraz, jeżeli chcesz.
- Zaczekaj godzinkę, złotko. Dobrze?
Głos podnosi się o całą oktawę:
- Godzinę?
- Muszę wziąć prysznic i przebrać się, kochanie. Stra-
szny dziś upał. - Podnosi wzrok na elektryczny zegar po-
nad szafkami pełnymi segregatorów. - Co byś powiedziała
na... siódmą?
Niemal widzi, jak wzrusza ramionami.
- Dobra. Ale nie później, bo zmarnujemy pół wieczora.
- Będę punktualnie. - Dwukrotnie przesyła jej niewi-
docznego całusa. - Pa, pa.
Odkłada słuchawkę. Bierze ręcznik z szuflady i wolnym
kroczkiem, pogwizdując, idzie przez opustoszałe biuro.
Za trzy minuty szósta. Beatson prowadzi teraz kremowy
wóz z podnoszonym dachem. Jeden z dyżurujących przy
bramie wytwórni filmowej policjantów uśmiecha się i mó-
wi: ,,Dobranoc pani" - ale Gail Slade nie zwraca na niego
uwagi. Ani myśli zwracać uwagi na kogokolwiek, nawet
na Beatsona.
- Jak dziś poszło, proszę pani?
- Tak sobie.
Ilekroć ona to mówi, Beatson wyczuwa, że prześladuje
ją jakiś pech. Nie zdarza się to często, ale nauczył się, że
kiedy tak jest, lepiej nie poruszać tego tematu. Po nieuda-
nym dniu pracy wstępuje w nią diabeł. Pamięta, w jaki
sposób czasami wylewała złość na tego swojego męża,
39


Uważnie włącza się w strumień pojazdów.
- Myślę, że już jest na miejscu, prawda, proszę pani?
Chlebodawczyni zapala papierosa, słucha jednym uchem.
- Kto?
- Jimmy.
Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.
Szofer nie dostrzega nic szczególnego w jej milczeniu.
- Samolot miał być w Tucson o wpół...
- Cicho tam - odpowiada szorstko. - Cicho, rozumie-
cie?
Zdziwiony obrzuca ją wzrokiem w swoim lusterku.
A więc to tym się gryzie... Do diaska, powinien był się
domyślić. Tak samo było z nią ostatnim razem, kiedy chło-
piec leciał do ojca - zastanawiała się, jak go powitano, co
oni obaj robią, o czym mówią. Ostatnim razem - i przed-
ostatnim. Po prawdzie, za każdym razem. I to nie o chło-
pcu myśli. Do diaska, wcale nie! Trochę trudno ją rozgryźć,
ale jak się dobrze przyjrzeć, toż to aż bije w oczy.
Burza przesuwa się na zachód. Przed godziną srożyła się
w Naco i Tombstone, potem w Benson i Nogales, teraz
w Tucson. Dokoła wschodnich krańców pustyni kłębią się
i przewalają czarne deszczowe chmury. Jeszcze godzina
i czoło burzy dojdzie do Ajo, zacznie tam lać.
Wysuszona gleba pustyni z zapartym tchem czeka na
ulewę. Cisza taka, że aż w uszach dzwoni, powietrze coraz
bardziej dławiące i gęste. Najlżejszy podmuch nie porusza
drobniutkich listków paloverde czy delikatnych gałązek
akacjowych, nic nie przerywa martwoty zielskiem poro-
słych bezmiarów pustyni.
Wszystko stoi tak sztywno jak kaktusy, a dokoła tu i tam
rozsianych głazów piasek pęka w nieruchome fale.
Starszawy człowiek o pałąkowatych nogach wjeżdża z
grzechotem do Ajo poobtłukiwanym jeepem i zatrzymuje
się przed pierwszym barem, jaki napotyka. W dwie minu-
ty później ociera z ust pianę z piwa.
- O Boże - mówi stłumionym głosem - ależ mi to było
potrzebne.
40

Barman przytakuje:
- Straszny żar dzisiaj.
- O tak. - Gość odpycha szklankę przez ladę. (Wy
byście zobaczyli, jak jest za miastem. - Podrzuca głową.
Tęgo mnie przypiekło, przyjacielu, ostatnimi dniami. Tom*
zbiera się na burzę. Myślę, że w sam raz zdążyłem.
- Tak i mnie się wydaje. Może wreszcie będzie czym
oddychać. - Barman wierzchem dłoni ścina pianę z piwa
- A gdzieście byli?
- Na zachodzie. Na zachodzie i wszędzie po trochu
- Szukacie czego?
- Można i tak to nazwać - przybysz wciągnął długi
łyk i czknął cicho.
- Nie rozumiem, czego tu szukać. Widzi mi się, że już
dawno wszystko tu wydłubali albo myślą, że tylko oni ma-
ją do tego prawo.
Odpowiada mu szczerbaty uśmiech.
- Zapłaciłem za piwo, prawda?
- Zwariować tu można. Przez dwie godziny nie ma do
kogo ust otworzyć. żeby choć człowiek mógł tu zobaczyć
coś ciekawego.
Przybysz osuszył swoją szklankę.
- Sam widziałem coś przed godziną. Dym.
- A cóż to ciekawego dym?
- Wielki słup dymu daleko za górami. Czarny jak smo-
ła.
Barman ociężale nachylił się do przodu, oparty na kości-
stych łokciach.
- A co to mogło być?
- Wyglądało, jakby się paliła ropa.
- Ropa, no, no.
- Tak to wyglądało. Wyobraźcie sobie, było dobre
dziesięć mil ode mnie, kiedy zobaczyłem ogień. Nie wia-
domo, co to się paliło. W głowę zachodzę. - Wzrusza ra-
mionami, odsuwa szklankę. - Boże, co za gorąc. Nie wiecie,
gdzie w tym mieście dostałbym pokój?
Lotnisko w Tucson, pięć po szóstej. Cały tłum oblega
informację. Zwykłe odpowiedzi już nie uśmierzają niepo-
koju. Samolot ma trzydzieści pięć minut opóźnienia i wszy-
scy domagają się jakichś wyjaśnień. Nerwowość staje się
41
zaraźliwa, udziela się, informatorka jest pod ostrzałem wie-
lu pytań naraz.
Oszklone drzwi zsuwają się za Pawłem Dexterem, od-
cinając go od odgłosów deszczu, i zgiełk z odległego końca
hallu rozbija mu się nad głową jak fala. W podnieconych
głosach czuje się panikę. Dexter kroczy posępnie przez
hall w stronę biurka i rozcina tłum, przepychając się do
przodu. W chwili gdy tam się przedostaje, dzwoni tele-
fon. Osaczona urzędniczka niemal radośnie odwraca się
po słuchawkę. Nagle na cały hall spada wyczekująca
cisza. Paweł Dexter słyszy, jak serce wali mu młotem.
- Informacja - mówi urzędniczka. Odwrócona jest do
niego plecami. Plecy te nic nie mówią.
- Tak, proszę pana.
Powtarza to pięć razy, ale Dexterowi również nic to nie
mówi. Musi zaczekać, aż odwiesi słuchawkę, lecz nawet
wtedy nic nie można wyczytać z jej twarzy.
_ No i co? - pyta ktoś, Dexter traci odwagę, kiedy ona
odpowiada:
_ Za kilka minut nadadzą komunikat. Jeżeli pan...
- Co za komunikat?
Chór głosów podejmuje pytanie. Odpowiedzi informa-
torki gubią się w hałaśliwym crescendo przerażenia. Pa-
weł Dexter przechyla się przez biurko i łapie ją za rękaw.
- O co tu w ogóle chodzi? - pyta.
Ledwie można dosłyszeć jej odpowiedź. Przerażenie ustę-
puje nagle irytacji.
_ Gdzie jest kierownik?
Urzędniczka waha się.
- Zaraz nadadzą komunikat.
- Do diabła z komunikatem! - wrzeszczy Dexter. _
Chcę się widzieć z kimś odpowiedzialnym. I to zaraz.
"India Oskar 2-0-4. Proszę się odezwać... India Oskar
2-0-4. Mówi lotnisko w Tucson. Proszę się odezwać..."
3
Chmury utworzyły jedną wielką zasłonę, zakrywając
trzy czwarte rozprażonej pustyni. Nisko na zachodzie, na
42


tle ostatniego skrawka cytrynowego jeszcze nieba, leży
olbrzymie żółtko słońca. Powoli, nieubłaganie, jak wsysa-
ne, przemieszcza się ono w kierunku postrzępionego hory-
zontu. Kiedy Boog obejrzał się nerwowo, zobaczył, że do-
tyka już do połamanej, otoczonej złotą obwódką zębatej
linii wzgórz i nadzieje jego znów trochę wzrosły.
Chory był od napiętego oczekiwania, aż mrok zapadnie,
oszołomiony od wytężania oczu i uszu, aby wyłowić wzro-
kiem lub słuchem samolot. Każda minuta trwała wieki ca-
łe, kiedy obserwował, jak słońce powoli zsuwa się w dół,
i starał się wyliczyć, kiedy nadciągnie burza; nasłuchiwał
ostrzegawczego dudnienia silników. I każda marudna,
przewlekająca się minuta potęgowała zdenerwowanie, kie-
dy tak czekał, aż się rozpętają żywioły.
Od momentu gdy Franklinn go uwolnił, znajdował się
w gorączkowym podnieceniu. Postanowił już, że skorzysta
ze sposobności, kiedy policjant podejdzie do niego z kaj-
dankami. W ciągu krótkich chwil radości z wyzwolenia
zredukował swoje plany do dwóch możliwości. Albo rzuci
się do ucieczki, albo wyrwie rewolwer - nie wiedział, co
wybierze, na nic się nie zda układanie planów z góry.
Wszystko będzie zależeć od oświetlenia i od odległości
między nim a Franklinnem. Jeżeli tylko uda mu się oddalić
na dwadzieścia jardów, nie budząc podejrzeń w gęstnieją-
cym zmroku, warto zaryzykować ucieczkę. Liczył, że zdoła
uciec przed policjantem, jeśli ten go nie zrani strzelając
za nim. Nie miał pewności co do Haydena, chociaż sądził,
że przy odrobinie szczęścia, w półmroku powinien by go
zgubić w labiryncie zarośli. Chłopiec się nie liczy.
Myśli te płynęły niespokojnym ukrytym nurtem, kiedy
obserwował, jak słońce dotyka krawędzią czerwonej jak
wino linii widnokręgu, i kiedy odwracając się zobaczył, że
daleko na wschodzie, na tle ciemnych chmur, zatrzepotała
błyskawica, i odwracając się znów zobaczył ślizgające się
po ziemi cienie dziwnych, czarno odcinających się od tła
kaktusowych pędów i kwiatów. Oczami łapczywie prze-
mierzał ogromne obszary zmierzchających jasnozielonych
równin. Zapomniał o wzbierającym bólu w złamanym nad-
garstku. Dłuższą chwilę patrzył na zachód, w stronę Me-
ksyku. To gdzieś tam, gdzieś poza zasięgiem jego wzroku,
poza morzem pustynnych zarośli, niskich pojedynczych
wzgórz i za najdalszą purpurową smugą horyzontu. Dwa
43
dni drogi - może więcej, może mniej; trzydzieści, czter-
dzieści, pięćdziesiąt mil. Mógł co najwyżej zgadywać. Ale,
o Boże, to tam, tak, właśnie tam.
Zaczął dygotać. Odebrać rewolwer będzie trudno, może
za trudno. Jeśliby Franklinn zapinał kurtkę tak, jak to ro-
bił ostatnio, i jeśliby znalazł się właśnie w pobliżu, to
powinno by mu się udać, Drugi sposób byłby lepszy -
ale pod warunkiem, że uda mu się oddalić od Franklinna,
i że się ściemni, i że nie odnajdzie ich żaden samolot...
Spojrzał na wątły pióropusz dymu wznoszący się z wy-
palonego kadłuba w odległości ćwierci mili. Jeden jedyny
płomień, jak gdyby poruszany lekkim wiatrem, nadal drgał
w martwym powietrzu. Gdzieś daleko, tam gdzie srożyła
się burza, znów zalśniła błyskawica; brudne chmury nieco
opadły.
Kiedy razem z innymi podniósłszy głowę przeszukiwał
niebo, poczuł w ustach gorycz wzbierających mdłości.
- Powinni się pospieszyć, jeśli chcą znaleźć nas przed
zmrokiem - powiedział Franklinn, kiedy zbliżył się do
niego Hayden, który czuwał dotąd przy stewardessie. -
Która godzina?
- Dwadzieścia po. - Pod wpływem gorąca i ciszy gło-
sy im zmatowiały. Grubas chrząknął.
- Jeszcze dwadzieścia i nas nie zobaczą, nawet jeżeli
znajdą się tuż nad nami. - Pot lśniącą warstwą pokrywał
mu twarz i zwiotczałą szyję. Niezgrabnie wachlował się
zdjętym kapeluszem. - A co z nią?
Hayden z wolna podniósł ramiona, ale po chwili znowu
się zgarbił.
- Czy pan myśli, że przetrzyma tę noc?
- Tutaj?
- Będziemy tu chyba tkwić. - Głośno wciągnął od-
dech. - Piekielna burza idzie górą. Za godzinę da się nam
we znaki, a nasze nadzieje na...
W odległości jakichś stu jardów zobaczyli coś, co ucie-
kało szybko, skacząc przez gęstwinę dużymi równymi su-
sami.
- Co to takiego, synku? - zawołał do chłopca.
- Zając.
Przez chwilę wszyscy czterej odwróciwszy głowy ob-
44

serwowali podskakujący kształt, dopóki nie znikł im
z oczu. Krajobraz znów stał się martwy, osamotnienie
wzrosło.
- Ja tak kombinuję - mówił dalej Franklinn - Je-
żeli jeszcze będzie jasno, to trudno, żeby nas nie znaleźli
- pokazał gestem. - Wrak samolotu i wszystkie te roz-
rzucone manele musi być widać z daleka na takim pu-
stkowiu. Ślepy chybaby nie dostrzegł także ogona, ale
muszą tu nadlecieć najdalej za kwadrans. Potem trzeba
będzie dawać sygnały...
- Jeszcze się trochę pali.
- Hm, tak, ale już wygasa. Trzeba będzie rozpalić no-
we ognisko. - Zsunął kapelusz na tył głowy. - Najgorzej
z tymi piekielnymi chmurami, lada chwila pewnie lunie,
a w razie deszczu figa z tego ognia i figa z nadziei na za-
palenie nowego ogniska. A to nie będzie letni deszczyk. -
Kątem oka dostrzegł, że Boog zrobił kilka powolnych kro-
ków w stronę głazu, na którym siedział chłopiec. Ruszył
tam niby to przypadkiem, a za nim Hayden. - Gdyby nie
burza, wszystko byłoby okay. Odnaleźliby nas z pewnością
w najgorszym razie w ciągu paru godzin, bez względu na
to, czy byłoby jasno, czy ciemno. Ale jeżeli deszcz im
przeszkodzi, będziemy tkwić tutaj aż do świtu.
Hayden obserwował brudne zasłony chmur wlokące się
ospale na północno-wschód poprzez zębatą linię wzgórz.
- Jeżeli tak, to ona umrze. - Prawą pięścią uderzył
kilka razy w odwróconą ku górze dłoń drugiej ręki. - Jak
daleko według pana jesteśmy od Tucson. Sto mil?
- Coś w tym rodzaju. Ale z powodzeniem może być
i więcej.
- Pół godziny lotu? Trzy kwadranse? - Zobaczył, że
Franklinn potakuje. - No to czemu marudzą? Jesteśmy tu
przeszło godzinę, chyba już powinno by się coś pokazać.
- Może nie tak zaraz dowiedzieli się o katastrofie.
- Co z naszym S.O.S.?
- Skąd pan wie, że nadaliśmy S.O.S.? Wszystko stało
się nagle.
- No to zwykła łączność radiowa. Czy nie byli w kon-
takcie?
Trochę wcześniej wróciwszy do dziewczyny, -przesył
krótki moment upartego niedowierzania, nowej fali odra-
zy. Kiedy jednak dłużej się w nią wpatrywał, serce Jego


z wolna napełniło się łzami, po czym odwrócił się rozgo-
ryczony, że nie może jej pomóc, zrozpaczony, że z jakichś
niewyjaśnionych powodów marnuje się cenne chwile.
- A radar. Co z radarem?
- Nie warto mnie pytać - odparł ze znużeniem Fran-
klinn. Kropla potu zwisała mu z końca nosa jak kropla
rosy. - Nie znam zasady jego działania. Ale wiem dobrze,
że samoloty latają prowadzone sygnałami radiowymi)
a więc oni muszą mieć linię kierunkową, wzdłuż której
nas szukają. - Po raz trzeci czy czwarty w ciągu pięciu
minut spojrzał na zegarek, zapominając, że jest stłuczo-
ny. - Która teraz?
- Wkrótce minie kwadrans.
- Dobra. Powiedzmy, że czekali dwadzieścia minut czy
cos w tym guście, od chwili kiedy powinniśmy byli dole-
cieć, nim zaczęli poszukiwania. Wiem, że samoloty miewa-
ły takie opóźnienia, a nikt sobie, o ile widziałem, nie wy-
rywał włosów z rozpaczy. A więc szukają nas równo pół
godziny. Właśnie tyle im trzeba, żeby tu dolecieć.
Hayden niecierpliwie wzruszył ramionami. Nie mógł
się powstrzymać od zadawania pytań.
- Tak samo jak pan nie chcę sterczeć tutaj - powie-
dział Franklinn. Bawiąc się rzemieniem od rewolweru
spojrzał szybko spod oka tam, gdzie stał Boog. - I jeszcze
jestem przecie odpowiedzialny za niego.
- Jeśli o niego chodzi, kilka godzin nie gra roli - od-
parł krótko Hayden. - A z nią trzeba się pośpieszyć.
- Dla niej lepiej byłoby, gdyby umarła, proszę mi wie-
rzyć, nie żartuję.
Hayden potrząsnął głową. Jakby tym gestem sprzeciwiał
się Franklinnowi.
Tak, tak, życie za wszelką cenę. - W głosie policjan-
ta brzmiało wzruszenie. - Połatać ich jakkolwiek, byle
żyli... - Żachnął się. - Sam pan nie wie, czego chce.
- Ona ma prawo...
- Prawo!
- Oczywiście, ma prawo. Takie samo jak pan i ja, takie
samo jak ten chłopiec tutaj i jak tamten człowiek Nie
wolno życzyć śmierci.
Nagle stali się sobie obcy, nerwowo rozdygotani jeszcze
po wstrząsie. Jeśli Boog usłyszał nawet, co mówili, nie
pokazał tego po sobie, natomiast siedzący na głazie chło-
46

piec odwrócił głowę, aby im się przyjrzeć. Głęboko w
chmurach ukazała się znowu sina błyskawica i rozległo
się przyprawiające o mdłości dudnienie grzmotu.
Wreszcie Franklinn spuścił zwilgotniałe nagle oczy.
- Przepraszam. - Odruchowo otarł sobie twarz. - Nie
chcę drażnić pana... Tyle tylko że... - Przerwał, wciąga-
jąc powietrze. Potem krótko ironicznie spytał: - A wie
pan, co zrobią z Boogiem, jak go dostaną? Nastawią mu
rękę, może pan być o to spokojny. Pierwsze, co zrobią, to
nastawią mu rękę... A potem, kogo jak kogo, ale jego
z pewnością czeka krzesło elektryczne.
Z mimowolnym westchnieniem potrząsnął głową, a
wzrok jego powędrował ponad gąszczem tam, gdzie wśród
połamanego saguaro leżał wrak samolotu. Ziemia traciła
barwę, zamazane cienie zlewały się z gęstniejącym mro-
kiem. Na zachodzie, ponad zębatą linią wzgórz, wciąż je-
szcze widać było złoty skrawek słońca, natomiast cytryno-
wożółty pas na niebie zwęził się do szerokości palca.
- Idziemy - powiedział nagle Franklinn. - Poszukaj-
my czegoś, co by się paliło. Hej, mały, zejdź no stamtąd.
Mamy dla ciebie robotę.
Chłopiec posłusznie zlazł z głazu i powlókł się ku nim.
Pod skorupą potu i pyłu widać było, że ma mocno podkrą-
żone oczy.
- Wy też musicie pomóc, Boog.
- A bo co?
- Zobaczycie. - Zwracając się do chłopca, dodał: -
Musimy rozpalić ognisko, zanim nadleci samolot, rozu-
miesz? Czujesz się na siłach, żeby pomóc?
- Nic mi nie jest. Tylko pić mi się chce.
- Nie wątpię. - Franklinn odruchowo nastroszył mu
jasny jak zboże kosmyk włosów. - Oto, co chcę, żebyś
zrobił. Rozejrzyj się, póki jest jeszcze dość jasno, i poszu-
kaj czegoś, co będzie się palić. Wszędzie znajdziesz mnóst-
wo różnych różności. Część ich będzie się palić.
Chłopiec oblizał wargi.
- Czy przylecą po nas dziś wieczór?
- Jeżeli deszcz im nie przeszkodzi... Nie martw się
mały. Wszystko, co znajdziesz, zwalaj na kupę w połowie
drogi między nami a wrakiem. - Przez ramię powiedział
do Haydena: - Idź pan z nim razem.
Hayden ruszył za chłopcem, ale zaraz przystanął.
47

- Powinniśmy ją przedtem umieścić pod osłoną. Na
wszelki wypadek. W ogonie, za siedzeniami jest miejsce.
- Dobrze, ale później. Zgoda?
Hayden zawahał się, wreszcie poszedł za chłopcem. Na
wschodzie chmury wlokły się niemal po ziemi. Niektóre
wzgórza, widoczne, kiedy patrzył na nie po raz ostatni,
teraz znikły. Gasła ostatnia iskra nadziei, a rozpacz ściska-
ła serce, kiedy odchodził przez zarośla, których kolce kale-
czyły mu nogi.
"Spraw, niech nadleci ten samolot - wyszeptał w pod-
nieceniu. Cisza drwiła z niego. - Dobry Boże, spraw,
niech teraz nadleci ten samolot."
Boog się nie poruszył, od kiedy Franklinn przemówił
do niego. Stał w odległości dziesięciu kroków od policjanta
opanowany gorączką niezdecydowania. Znajdują się za
blisko od siebie, o wiele za blisko, i jeszcze jest zbytjasno,
aby uciekać. Jeśli to właśnie ta chwila, to on nie jest go-
tów. A jednak...
Krew ciężko waliła mu w uszach.
- Czego pan chce, panie władza?
- Słyszeliście - odrzekł Franklinn. - Trzeba rozpalić
ognisko. Jedną rękę macie zdrową, pokażcie, co nią po-
traficie zrobić. - Pełen ulgi chichot zrozumiał jako wy-
zwanie. - Dacie radę - warknął. - No, do roboty i trzy-
mać się blisko.
Jakby huragan omiótł teren między dwiema częściami
samolotu, jakby kiedyś na tym pustkowiu ktoś obozował
i wszystko oprócz kilku żałosnych szczątków było teraz na
wpół ukryte pośród zarośli i kaktusów. Im bardziej się
zbliżali do wypalonego kadłuba, tym grubsza stawała się
warstwa różnych rzeczy, tym bardziej natarczywy ohydny
trupi zapach. Snuli się w półmroku rzucając na stos tra-
giczne plony: skulony jak zwierzę za pędem opuncji
płaszcz damski, zwisający ze zgiętego bocznego pędu sa-
guaro żółty krawat, wbity na gałąź krzaka jak kwiat ró-
żowy szalik... Ubrania, gazety, bagaż ręczny, kubki plasti-
kowe, kapelusze, pisma ilustrowane, para całych (o dziwo!)
okularów... Więcej tego było, niż Hayden czy Franklinn
sobie wyobrażali.
Pracowali bez planu - Boog i Franklinn razem, Hayden
48

i chłopiec każdy osobno - to pochylając się jak żniwiarze,
to przystając, by nasłuchiwać i zadarłszy głowy przebie-ć
gać wzrokiem coraz niższy pułap chmur. Kiedy ciemnieją-
cy horyzont niedostrzegalnie się skurczył, nic już nie mą-
ciło ciszy oprócz towarzyszących ich krokom lekkich od-
głosów - suchego szelestu ocierających się o ubrania za-
rośli, chrzęstu zwietrzałych kamieni pod nogami. Chociaż
raz poza zasięgiem ich wzroku rozległo się jakieś posępne
wycie, a przechodzący w odległości kilku jardów od Hay-
dena chłopiec bez wahania powiedział: - Kujot.
Raz po raz migały błyskawice, dobywając na chwilę z
szarzejącego tła jakieś cienie. Czuli się bardziej osamotnie-
ni niż kiedykolwiek przedtem, a zapach śmierci towarzy-
szył im wszędzie. Hayden usiłował trzymać chłopca możli-
wie jak najdalej od wraka, niepodobna jednak było całko-
wicie uciec od cierpkiego lepkiego fetoru. Wisiał mdlący
w martwym gorącym powietrzu, a każde nowe ich znale-
zisko, każdy przedmiot wydobyty z zarośli lub z wysuszo-
nej ziemi, były przypomnieniem tego, co się stało.
Chłopiec raz jeden tylko o tym wspomniał. Tuż przed-
tem, nim zawył kujot, spytał Haydena: - Wszyscy inni
nie żyją, prawda? - A Hayden, patrząc na drobną, do
twarzy klowna podobną twarzyczkę i duże wystraszone
oczy, tylko skinął głową i odszedł.
Gdziekolwiek Hayden się ruszył, szło za nim dziwne
poczucie nierealności. Jakby jakaś część jego mózgu roz-
paczliwie usiłowała odepchnąć całe brzemię wstrząsu, gro-
zy i rozpaczy ostatniej godziny, jakby uparcie wmawiała,
że się zaplątał po prostu w jakiś koszmar, który niebawem
zniknie. Półmrok wzmagał to wrażenie. W pewnej chwili
Hayden uwierzył niemal, że przeżywa jakiś okropny nie-
samowity sen. I dlatego, gdy fala odoru napełniła mu no-
zdrza przywracając poczucie rzeczywistości, rozejrzał się
dokoła z niedowierzaniem.
Nie widział teraz żadnej nadziei dla dziewczyny. Nadal
wierzył jednak, że może jakiś samolot ich odnajdzie, nim
się rozpęta burza, ale samo ustalenie miejsca ich pobytu
nie wystarczy. Musiałby ją stąd zabrać helikopter, a zbyt
trudno chyba oczekiwać, że ktoś na czas dotrze do nich -
nawet gdyby natychmiast ustalono, gdzie się znajdują. Kie-
dy znikła ostatnia resztka nadziei, utkwiło w nim jak cierń
uczucie wrogości w stosunku do ludzi odpowiedzialnych za
49

zorganizowanie ratunku. Pod wpływem niedorzecznego
rozgoryczenia zaczął oskarżać ich o skrajne niedołęstwo,
ba, obojętność. Włóczył się z miejsca na miejsce obolały,
szarpany sprzecznymi uczuciami, coraz bardziej przygnę-
biony widokiem stopniowego zaciskania się dokoła nich
złamanej obręczy horyzontu.
Po jakimś czasie, kiedy zdawało się, że już nic więcej
nie znajdą, zawołał chłopca i usiedli w kucki obok stosu,
odkładając osobno to, co sądził, że dobrze będzie się palić.
Dopiero teraz zauważył, że chłopiec ma na sobie dżinsy
i kraciastą koszulę. Boog i Franklinn w dalszym ciągu
snuli się dokoła wraka. Ostatnia malutka chorągiewka
płomienia zgasła, wypełzała teraz stamtąd tylko mglista
smuga dymu.
- Czy pan myśli, że nas odnajdą dziś wieczór? - spy-
tał chłopiec.
- Tyle wiem, co i ty.
- Policjant powiedział, że nas odnajdą.
- Może i tak powiedział. - Spojrzawszy w niespokojne
podkrążone oczy, złagodniał. - To już nie potrwa długo,
synku. Według naszych obliczeń jesteśmy w odległości
jakichś stu mil od Tucson, może trochę więcej. Stu dwu-
dziestu, stu trzydziestu, coś w tym rodzaju.
- Musi być bliżej do Ajo.
- Ajo? - Dla Haydena był to pusty dźwięk.
Chłopiec przytaknął.
- Gdzie jest Ajo?
- Dokładnie nie wiem, ale tam byłem. Byłem tam w.
zeszłym roku z ojcem.
- Czy to na zachód od Tucson? Z tej strony, gdzie my
jesteśmy?
- Tak, na pewno.
- Jak daleko na zachód?
Chłopiec odrzucił opadający mu na oczy kosmyk wło-
sów.
- Trudno mi...
- Tak z grubsza.
- Może sto. Przejeżdżaliśmy tamtędy samochodem, ale
nie zastanawiałem się, jak to daleko.
Hayden podniósł się sztywno. Istna łamigłówka, oczy-
wiście - ale przed chwilą Franklinn również zgadywał.
Może z lepszym wynikiem, niemniej jednak zgadywał. On
50

sam może się myli o dwadzieścia mil w tę czy tamtą stro-
nę, chłopiec może nawet myli się jeszcze więcej. A przecież
z tego, co powiedział, wynika, że chyba do Ajo jest dosyć
blisko. Przypomniał sobie, że widział z góry cienkie zielo-
ne żyły upraw, wdzierające się poprzez żółtawe stepy aż
na krańce pustyni, czasem nieoczekiwanie gdzieś w po-
bliżu widział też przytuloną mieścinę. Ajo musi być taką
osadą wyrastającą na skraju pustkowia. Przez chwilę da-
remnie usiłował umiejscowić ją gdzieś na mapie.
- Czy nie przypominasz sobie nic innego w pobliżu?
- Nie.
- A w tamtą stronę? - Ruchem głowy wskazał na po-
łudnie.
- Tam nic nie ma. Tylko pustynia.
- A stąd na zachód?
- Tak samo. Przynajmniej, o ile wiem.
Do tej pory wszystkie myśli Haydena skoncentrowane
były na Tucson, teraz podniosło go na duchu, że ich izo-
lacja nie jest tak absolutna, jak sądził. Ajo... Ajo... Na-
dzieja zakiełkowała znowu. Uchwycił się myśli, że skoro
tylko jakiś samolot nawiąże z nimi kontakt, ekipa ratow-
nicza przyjedzie przez pustynię. W głębi duszy wiedział, że
taka nadzieja to absurd, że nawet gdyby pomoc dotarła
do nich w ciągu paru najbliższych godzin, stewardessa
nie przetrzyma nigdy powrotnej podróży samochodem.
Ale było to lepsze niż brak wszelkiej nadziei, lepsze niż
bezradne czekanie, że burza odetnie ich od świata, czeka-
nie może aż do rana.
Spojrzał w stronę wraka. Tamci dwaj nadal tam krążyli
w szarosinym świetle.
- Pójdę teraz do ogona - powiedział chłopcu. - Zo-
stań tam, gdzie jesteś. Jeśli cokolwiek usłyszysz, zaraz za-
pal ogień, rozumiesz - Pogrzebał w kieszeni, rzucił mu
zapałki. - A kiedy policjant wróci, poproś go, żeby przy-
szedł do mnie.
Ruszył z wolna przez zarośla do miejsca, gdzie leżała
dziewczyna. Przez chwilę patrzył na nią i znów pod wra-
żeniem, że to jakiś koszmarny sen, poczuł, że zawodzą go
nerwy. Potem, kiedy klęczał wsłuchany w zająkliwe ci-
che bicie jej serca, raz jeszcze uzmysłowił sobie koniecz-
ność pośpiechu i zaczął modlić się na głos, żeby jak naj-
prędzej nadleciał samolot.
** 51

Boog ponownie zbliżał się do momentu decyzji. Odstęp
między nim a Franklinnem powiększał się po trochu. Oka-
zywanym w ciągu dziesięciu minut posłuszeństwem do te-
go stopnia uśpił podejrzenia policjanta, że dwukrotnie już
oddalał się ze dwadzieścia jardów, a Franklinn nie odwo-
ływał go z powrotem. Podczas tych dziesięciu minut grał
w kotka i myszkę, z tym, że to on sam był myszką, i po-
czątkowo ukradkiem, potem z rosnącym zuchwalstwem
stopniowo powiększał odstęp między sobą a policjantem.
Dwa razy już mógł uciec. Dwa razy już czuł jakieś
ssanie w dołku, a rwący ból z nadgarstka rozchodził się
gorączkowo po całym ciele. Dwa razy już właściwy mo-
ment minął.
Za pierwszym razem było zbyt jasno, zbyt duże ryzyko,
nawet przy dwudziestu jardach, nawet jeśli Franklinn
odejdzie gdzieś na bok... Potem, po kilku dziwnie długich
minutach, znowu wróciła szansa, i to w bardziej sprzyja-
jących okolicznościach. Już, już w najwyższym napięciu
miał rzucić się do ucieczki, w ustach mu zaschło, krew
pulsowała gwałtownie, kiedy niespodzianie w ułamku
sekundy rozświetlonej błyskawicą ujrzał samego siebie
bezpośrednio po ucieczce i aż się zatrząsł owładnięty lę-
kiem. Do tej chwili opętany był pragnieniem wyrwania się
na wolność. Wcale nie myślał, co nastąpi potem. Ból,
gniew, nienawiść i przebiegłość złożyły się na jakąś wy-
buchową siłę, która szukała sobie ujścia. Nagle jednak,
kiedy zalśniła niebieskawa błyskawica, a bezkresna pusty-
nia rozwarła się na wszystkie strony, zawahał się przed
wydaniem samego siebie jej wrogiej pustce, zawahał się,
a sposobność zatonęła w ogarniającej go wezbranej fali
przerażenia.
Teraz podczas krzątaniny tuż obok powyginanej muszli
ze sczerniałego metalu, odszedł jeszcze dalej od policjanta.
Franklinn znajdował się w odległości dwudziestu pięciu
jardów i osłaniał sobie twarz przed otaczającą wrak roze-
drganą ścianą żaru. Mieli wrażenie, że od tego żaru fetor
lepi im się do gardła i nozdrzy. Boog obserwując go spod
zmrużonych powiek zaczął przeszukiwać nieco dalej W
prawo. Jeszcze kilka kroków i rzuci się do ucieczki. Od-
wróci się i w nogi, w ten sposób, żeby wrak znalazł się
między nimi...
Wzbierał w nim niepokój, twardy jak zaciśnięta pięść;
52

głuchy łomot serca przypominał uderzenia kafara. Zo-
baczył, że Franklinn prostuje się i patrzy w niebo. Jeszcze
pięć czy sześć jardów... Tym razem ucieknie. O Boże, tak!
Światło trochę przygasło, właśnie tyle, ile chciał. Odciął
się od tego, co go czekało, od myśli o pustyni i dniach, któ-
re nadejdą. Przyszłość to najbliższe pół minuty; jeszcze
kilka kroków.
Drżąc przesunął się w prawo i udawał, że szuka czegoś
w zaroślach. Kątem oka zobaczył jakiś niski prostokątny
przedmiot zaryty w ziemię. Dojdź aż tam - powiedział
sobie...
Jakiś zwietrzały kamień chrupnął mu pod nogami.
Franklinn natychmiast się odwrócił.
- Dobra, Boog - powiedział. - Wystarczy.
Słysząc to Boog zlodowaciał. Długą jak cała wieczność
chwilę stał wrośnięty w ziemię, bez ruchu niczym posąg,
mobilizując wolę, by przerwać obezwładniający go czar.
W ociężałym ciele tliła rozpaczliwa wściekłość.
- Wystarczy - powtórzył Franklinn. - Na dziś dosyć.
Boog stał bez ruchu, gdyż czuł, że policjant utkwił wzrok
w jego plecach. W pewnej chwili usłyszał swój własny
głos:
- Tutaj jest drzewo.
- Zostawcie.
Starał się mówić zwyczajnie. Najspokojniej, jak mógł,
powiedział:
- Będzie się palić, panie władza. - Nawet teraz da ra-
dę uciec, jeśli zyska kilka jardów, jeśli na sekundę Fran-
klinn przestanie się mieć na baczności. - Dobrze będzie się
palić.
Franklinn szarpnięciem rozpiął kurtkę i zbliżył się kil-
ka kroków. Czemu nagle Boog zrobił się taki gorliwy?
Z wraka dobiegało ciche syczenie, a nad nimi ślizgał się
gorący smrodliwy opar niesiony powolnym prądem po-
wietrza.
- Co pan powiesz na to? - nalegał Boog.
- Niech tam. - Franklinn obserwował go bacznie. -
Ale potem czas skończyć.
Po czole Booga strumieniem ściekał pot. Nogi uginały
się pod nim. Podszedł do tego czegoś, co zaryte było w
ziemię. Skrzynia, mocno zwęglona drewniana skrzynia.
Zanim się schylił, żeby ją podnieść, obrócił się, Jakby
53

chciał, żeby Franklinn znalazł się naprzeciw niego. Skądś
z pustyni dobiegło żałosne wycie kujota, i Boog zobaczył,
że policjant odwraca wzrok w tamtą stronę. Następnym
razem, pomyślał... Wystający nad ziemię bok skrzyni prze-
wiązany był drutem na krzyż, ten zaś zakończony był pęt-
lą, i Boog pomacał go zdrową ręką. Podniósłszy oczy za-
uważył, że Franklinn trzyma pod lewą pachą mnóstwo róż-
nych rzeczy luzem, ale prawą rękę ma wolną, a kurtkę roz-
piętą. A to drań, pomyślał. Pod wpływem nienawiści zno-
wu poczuł wielkie napięcie nerwowe. Pociągnął gwałto-
wnie za pętlę, ale skrzynia ani drgnęła.
- Prędzej - rzucił Franklinn.
Boog znów szarpnął, jakby popchnięty niecierpliwością
policjanta. Drut oderwał się od drzewa, a Boog zatoczył
się w tył. Odrzucił drut i nachylił się, by odłamać palca-
mi bok skrzyni. Przede wszystkim należy zyskać trochę na
czasie w nadziei, że znowu coś odwróci uwagę Franklinna,
odwlekać, ile się da, chwilę, kiedy policjant odwoła go os-
tatecznie. Kiedy usiłował oderwać grubą nadpaloną deskę,
bliżej, ale słabo, zalśniła błyskawica. Poczuł, że bok skrzy-
ni zaczyna ustępować, przycisnął więc stopą jeden koniec,
żeby ją łatwiej podważyć. Rozległ się ostry trzask i odłu-
pał się duży kawałek drewna. Wstał trzymając w ręku ów
wyłamany kawałek.
Franklinn ani na moment nie spuścił go z oczu. Bardziej
stanowczo niż przedtem powiedział:
- Wystarczy!
Boog kopnął skrzynię, udając, że nie dosłyszał, i spie-
sznie przykucnął, żeby zebrać poodrywane i porozrzucane
kawałki. Przejechał ręką po szorstkich brzegach otworu,
gorączkowo szukając, skąd by się dało wyciągnąć coś do-
statecznie dużego, aby uspokoić coraz większą niecierpli-
wość policjanta. Wsunąwszy palce pod deskę wymacał
twardą gładką powierzchnię czegoś, co zawierała skrzynia.
Dotąd nie zastanawiał się wcale, co jest w środku, za to
teraz w pełnej zdziwienia chwili jego ciekawość wzrosła.
Opuszki palców przesunęły się gorączkowo po tym, co
znajdowało się w środku. Zbyt ciemno już było, aby zo-
baczyć dokładnie, zajrzawszy z bliska zorientował się je-
dnak, że w skrzyni leżą jakby dwie cegły, jedna obok dru-
giej, po czym palcami wymacał kształt obu prostopadło-
ścianów.

Ogarnięty podnieceniem, zapomniał, co ma do roboty.
Przez mgnienie oka ujrzał lotnisko, kiedy on i Franklinn
czekali w samolocie na przybycie współpasażerów. Zoba-
czył, jak z kapitanem rozmawiają dwaj policjanci, jak
wszyscy trzej idą do przodu, potem wysiadają i kapitan
podpisuje jakieś papiery. Wówczas nie wiedział, o co cho-
dzi, ale teraz wie. Tak, teraz wie!
To, czego dotyka, to przecież sztaby złota.
Franklinn coś powiedział, ale Boog tego nie dosłyszał.
W głowie mu dudnił jakiś zwariowany rytm. Smród, ból
pulsujący w ręku, pełne napięcia obmyślanie ucieczki -
wszystko to zmyła fala oszołomiającego podniecenia.
Oprzytomniał dopiero na widok zbliżającej się ku niemu
tęgiej postaci policjanta. Zerwał się, jakby się poczuwał
do winy, i zrobił kilka kroków do przodu, instynktownie
starając się trzymać tamtego z dala od skrzyni:
- Co się tu tak guzdrzecie, do diabła! - krzyknął Fran-
klinn.
Słowa docierały do Booga jakby poprzez wycie wichury.
Trząsł się niby w febrze i do niczego niezdolny chichocząc
ściągnął po swojemu wargi.
Franklinn zatrzymał się w odległości paru jardów.
- Pozwoliłem wam się oddalić przez dobroć, a nie po
to, żebyście ze mnie strugali wariata. - Obrzucił Booga
długim gniewnym spojrzeniem. Coś go zaniepokoiło w
dziwnym wyrazie oczu tamtego. - Zabierać, coście znaleź-
li, i jazda stąd - dorzucił szorstko.
Niecierpliwie odczekał, aż Boog zbierze kawałki drzewa.
Sam zebrał już wszystko, co mógł, a znużony gorącem
i otaczającym wrak smrodem nie pomyślał, żeby spytać,
co zawiera skrzynia. Chciał wrócić do Haydena i chłopca.
Dokoła poniewierało się moc rzeczy, na które w ogóle nie
warto było patrzeć. Będzie się palić czy nie będzie - a jeśli
nie będzie, to nie myśli zawracać tym sobie głowy. Do
diabła ze skrzynią. Uważał, że i tak dość już zebrali.
- Chodźcie.
Ruszyli poprzez zarośla, Boog trochę z przodu. Ogon
samolotu ledwo już był widoczny w półmroku, ale zoba-
czyli chłopca stojącego samotnie obok miejsca, gdzie szy-
kowali ognisko. Franklinn szedł ciężko i wciąż się potykał.
Dał z siebie wszystko, co mógł, i wszystkie siły jakby
z niego uszły. Idąc z otwartymi ustami chciwie łykał czy-
55
ściejsze powietrze, a po bladej twarzy o szerokich szczę-
kach pot lał się ciurkiem.
Boog słuchał mozolnego oddechu tuż nad swoim ramie-
niem. On sam szedł teraz lżejszym krokiem. Burza, która
na krótko wprowadziła zamęt w jego mózgu, już ucichła.
Upajała go myśl o złocie, trwające jeszcze w opuszkach
palców wspomnienie tamtego dotknięcia działało jak nar-
kotyk. Przed minutą był bliski ucieczki. Teraz plany jego
uległy zmianie, a utrudzony oddech Franklinna roz-
brzmiewał mu w uszach zwycięską fanfarą, kiedy zbliżał
się do miejsca, gdzie czekał chłopiec.
Postanowił zdobyć rewolwer.
- Tamten pan chce pana zobaczyć - powiedział chło-
piec.
Franklinn rzucił na stos naręcze zebranych odpadków -
trochę pism ilustrowanych, notes, torbę płócienną, plik ko-
lorowych prospektów, nylonową koszulę. Przypuszczał, że
koszula i torba będą się palić; czy wolno je palić, to już
inna sprawa. Ale tym się teraz nie przejmował. Myśl o sa-
molocie podtrzymywała go na duchu, nadawała walor
czynnościom, zmuszała do rozsądnych decyzji jego otępiałą
po przeżytym wstrząsie głowę. Dopóki wierzył, że nadleci
samolot, nadzieja pomagała okiełznać uczucie grozy, uspra-
wiedliwiała bezużyteczność tych poczynań. Teraz jednak
niespodziewanie nadzieja obróciła się wniwecz, a nie miał
w sobie nic takiego, co by powstrzymało zalew zmęczenia
i przygnębienia.
Spojrzał posępnie na burzowe chmury i na chwilę roz-
czulił się nad sobą. Nie będzie już samolotu. Zobaczył, jak
tkwi tu aż do rana, uwięziony z innymi w ogonie wraka,
czuwając przy okaleczonym, osmalonym ciele Laury Chan-
dler. Żywa czy martwa będzie tam nieuchronnie, napeł-
niając mrok swoją upiorną obecnością. Próbował zdławić
tę myśl, zanim go opanuje, ale nie mógł, i zobaczył, jak
to będzie w tym wraku, chłopiec tuż obok niej, Boog z tym
swoim wariackim śmiechem i ten klecha ze swoimi mod-
łami. Przez całą bez końca wlokącą się noc nic do roboty,
tylko czekać i rozważać raz po raz, co i jak się stało i dla-
czego, i zastanawiać się, co z żoną i czy jej już powiedziano,
czy może usłyszała o katastrofie przez radio. Boże, niepo-
56

dobna myśleć o tym, a jednak właśnie tak będzie, i poczuł
się nagle starszy, niż był naprawdę, i jednocześnie Jakiś
słaby.
- On jest tam - powiedział chłopiec.
A gdzież ma być, pomyślał opryskliwie. Gdzież mógłby
pójść?
Ruszył w stronę ogona zastanawiając się, po co Hayden
chce go widzieć. Przeszedł koło dziesięciu jardów, zanim
pomyślał o Boogu. Zbieranie łatwopalnych rzeczy było
skończone i zrobiło się niemal ciemno, toteż powinien był
przypiąć go do nogi siedzenia. Ale, kiedy stanął na wpół
odwracając się w miejscu, przygnębienie zmąciło mu roz-
sądek. Doszedł do wniosku, że najlepiej byłoby zacząć od
przeniesienia stewardessy pod osłonę; w przeciwnym razie,
wnosząc ją do środka, musieliby się gramolić przez Booga.
Nie myślał zbyt precyzyjnie, lecz i tak zdawał sobie spra-
wę, jak ryzykuje zostawiając Booga samego, choćby na
parę minut. Zawahał się chwilę, ale jakiś zmęczony za-
kątek jego mózgu uparcie nalegał, że nic złego z tego nie
wyniknie, że Boog niczego nie będzie próbował. Teraz nie.
Jeśliby zamierzał uciec, zrobiłby to wcześniej. Dosyć miał
sposobności...
Boog spoglądał na niego uważnie. Czuł, co tamtemu prze-
chodzi przez myśl, i zbierał wszystkie siły, aby działać, gdy
nadejdzie moment. Za wszelką cenę musi zdobyć rewol-
wer, ale jest lepszy sposób - pewniejszy - niż wyrwanie
go siłą. Z nagłym uczuciem ulgi zobaczył, że policjant znów
się odwraca i ociężale idzie dalej w stronę samolotu.
Odczekał dłuższą chwilę obserwując, jak masywna pos-
tać roztapia się w cieniu. Los ciągle mu sprzyja. Cisnął na
stos szczapy odłupane ze skrzyni, a chłopiec spojrzawszy
w górę przesłał mu szybki nerwowy uśmiech. Boog odpo-
wiedział mu grymasem.
- Co ty tam masz, szczeniaku?
- Gdzie?
- Tam. W kieszeni. - Poklepał się po piersi zdrową
ręką, przysuwając się parę kroków.
Chłopiec zerknął w dół.
- To?
- Tak.
- To harmonijka - powiedział.
57
Lotnisko Tucson, biuro Transoceanicznych Linii Lotni-
czych. Szósta czterdzieści pięć. Prawie pół godziny minęło,
odkąd Paweł Dexter zorientował się, jak przejść koryta-
rzem, i wdarł się do pokoju. Pracownicy lotniska zakomu-
nikowali mu już wszystko, co wiedzieli - dobre trzy lub
cztery razy. W głównym hallu na dole zorganizowano spe-
cjalny punkt informacyjny. Tam właśnie powinien był się
znajdować, ale nikt nie miał serca go wyprosić. Stoi przy
szerokim oknie, ręce ma głęboko w kieszeniach, ramiona
zgarbione i wpatruje się w deszcz zamazujący szyby.
Widzi odbicie pokoju i trzech mężczyzn bez marynarek,
i pilota z lecącego na zachód samolotu, który zameldował
się wcześniej. Widzi wielką tablicę, na której wypisane
są numery maszyn, godziny przylotu i odlotu oraz nazwi-
ska kapitanów. Co chwila na którymś biurku dzwoni tele-
fon i wtedy wszystko zamiera bez ruchu. Co chwila z są-
siedniego pokoju wpada urzędniczka z dalekopisem w rę-
ku. Wszystko to widzi w szybie okiennej. Kierownik -
ten, o którym mówią Joe - miota się przed mapą ścienną
jak zwierz w klatce. Rozmowy rwą się raz po raz i to
jeszcze podkreśla momenty ciszy. Minuta nie upłynie, że-
by ktoś nie zerknął niespokojnie na zegar nad pulpitem.
Jeden z urzędników nerwowo grzebie w pliku bagażowych
formularzy, inny coś notuje na liście pasażerów. W pokoju
szaro od dymu. Milczenie gorsze jest od mrukliwej wy-
miany pojedynczych słów. I nikt mu nic nie mówi, co się
stało.
Nagle czuje, że ani chwili dłużej już nie może czekać.
Bolesny skurcz żołądka staje się czymś nie do zniesienia.
Robi gwałtowny zwrot w tył.
- Jak długo jeszcze to będzie trwało? - Pytanie kieru-
je jakby do całego pokoju. Cztery twarze podnoszą się lub
obracają ku niemu, ale odpowiedzi nie dostaje. - Na miłość
boską, jak długo jeszcze?
- Niechże się pan nie denerwuje.
- Nie denerwować się - żachnął się obcierając chuste-
czką szyję. - Tym samolotem leciał mój syn, a panowie
mi mówią, żebym się nie denerwował.
- Przepraszam. Robimy wszystko, co możemy.
58

Sekundnik okrąża czterdzieści pięć podziałek, nim Dex-
ter odzywa się znowu. Pchnięty do tego udręką, rozgory-
czony i oszołomiony protestuje głośno:
- Przecież samolot nie rozwiewa się po prostu w po-
wietrzu.
- Ten rozwiał się. Żadnego S.O.S. W ogóle nic. Tyle
samo wiemy co i pan.
Mówili mu to już przedtem, lecz to nie pomaga. Odwra-
ca się znowu ku oknu, pokonany. Jakiś telefon przeraźli-
wie dzwoni. Człowiek zwany Joe dwoma susami dopada
pulpitu.
- Halo. - Długa pauza, słucha. Wszyscy zamarli bez
ruchu. - Dobra - mówi wreszcie i marszcząc brwi, od-
wiesza słuchawkę.
- No i? - pyta ktoś.
- Dotąd nic. - Patrzy przez pokój na Dextera. -
Dzwonili z kontroli. Jak dotąd żaden z szukających samo-
lotów nic nie znalazł.
George Chandler naciska dzwonek przy drzwiach. Na-
ciska go cztery razy w tanecznym rytmie, który odbija jego
nastrój. Dziewczyna każe mu czekać całą minutę, ale tego
się spodziewał. Zna ją niespełna parę tygodni, dopiero po
raz drugi przyszedł do niej do domu, poznał już jednak
manewry towarzyszące otwieraniu drzwi.
-- George - mówi z udanym zdziwieniem - wcześnie
przyszedłeś.
Tego się spodziewał również, podobnie jak tonu jej gło-
su. I szlafroka. I dekoltu.
- Hi, hi - wyszczerza zęby George, oczy z zachwytem
taksują dziewczynę. - Chcesz mnie nastraszyć czy ośmie-
lić?
- A bo to takie łatwe? - pyta dziewczyna demonstru-
jąc w uśmiechu zęby. - No, nie stójże tam, wejdź.
Wchodzi za nią do jasnego pokoju, który pamięta z po-
przedniej bytności. Pasiaste obicia i zasłony, pod nogami
włochaty dywan, całość bardzo elegancka.
- Przygotuj dla siebie coś do picia, nim się ubiorę. Dla
mnie też.
Wchodzi do sypialni. George Chandler słyszy, jak zrzuca
pantofle, potem, jak woła:
59
- A jak tam w biurze?
- Bajzel. Żrą się jak psy.
- Dosyć dobrze wyglądasz na tym wikcie.
- Jestem jaroszem.
Dziewczyna śmieje się, śmieje się szczerze. George wi-
dzi, że wieczór dobrze się zapowiada.
Hilda Franklinn stoi w progu swego domu na przedmie-
ściu Nowego Orleanu i macha ręką żegnając gościa. Jest
to kobieta pogodna, towarzyska, mniej więcej sześćdzie-
sięcioletnia i ma siwe puszyste włosy. Kiedy przeszło trzy-
dzieści lat temu mąż zobaczył ją po raz pierwszy, była
smukłą dziewczyną o pastelowej karnacji i kruczoczarnych
włosach, teraz jednak ma skłonności do tycia. Ostatnio
spostrzegła, że kiedy męża jej nie ma w domu, czas dłuży
się jej więcej niż dawniej. Czas zaczął się dłużyć już
wtedy, kiedy pod koniec wojny umarł ich syn, ale przez
kilka ostatnich miesięcy niekiedy wlókł się zupełnie jak
ślimak.
Chociażby dzisiaj na przykład. Ranek był tydzień temu,
popołudnie - dopóki nie przyszła Vera Barton - ciągnęło
się i ciągnęło bez końca. A teraz, kiedy Vera musi wrócić
do domu, żeby przygotować dla Steve'a kolację, czeka ją
pewnie długi, bardzo długi wieczór. Tyle, że to już ostatni
raz...
Macha ręką na pożegnanie i wchodzi do domu zamy-
kając za sobą drzwi. Henryk wróci z powrotem jutro wie-
czorem. W trzy dni później zakończy swoją służbę. Nie bę-
dzie już przymusowej rozłąki, nie będzie nagłych wezwań
i przerywanych posiłków, i budzenia po nocach, i niespo-
kojnego oczekiwania na jego powrót... Wydaje się to nie-
mal zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
Wchodzi do saloniku i siada obok radia w fotelu osło-
niętym bawełnianym pokrowcem. Wszystkie okna w po-
koju są otwarte. Radio gra cichutko. Muzyka symfonicz-
na...
Potem coś sobie przygotuję do jedzenia, myśli. Teraz
jest za gorąco. Bierze robótkę, zaczynają postukiwać dru-
ty. Jutro wieczorem, wzdycha radośnie. Jutro o tej porze
będzie tutaj - i już się nie będą rozstawać.
Muzyka cichnie i w tę ciszę wdziera się jakiś naglący
60

głos: "Nadajemy komunikat... Przed chwilą otrzymaliśmy
wiadomość, że samolot DC-3 należący do Transoceanicz-
nych Linii Lotniczych, który miał wylądować na lotnisku
w Tucson, jest opóźniony. Samolot ten udający się zgodnie
z rozkładem do Nowego Orleanu opuścił Międzynarodowy
Port Lotniczy w Los Angeles o 2.40 po południu. Ostatnia
wiadomość od niego była o godzinie 5 i lot odbywał się
normalnie. Na pokładzie znajdowało się dwudziestu sześciu
pasażerów i trzy osoby załogi... Poszukiwania w toku, ale
zła pogoda utrudnia wszelką akcję..."
Druty przestają się poruszać. Hilda Franklinn z wolna
kamienieje. Otwiera się w niej jakaś coraz to większa,
coraz straszliwszą pustką ziejąca otchłań, i Hilda nie sły-
szy, kiedy znów się zaczyna muzyka.
Glendale, Los Angeles, dochodzi siódma wieczór. Ksiądz
Vincent Stella siedzi wyprostowany przy biurku w oświe-
tlonym lampą zagraconym gabinecie. Dziesięć godzin mi-
nęło od chwili, kiedy razem z Ryszardem Haydenem jadł
śniadanie, sześć od chwili, kiedy uścisnęli sobie ręce, po
czym młody człowiek znikł za rogiem domu. Coraz boleś-
niej dręczy go myśl, że powinien był odegrać bardziej po-
zytywną rolę, naprawdę mu pomóc w rozwiązaniu jego
problemu.
Och, dosyć się nagadali, wałkowali ten temat na wszyst-
kie strony całymi wieczorami przez dwa tygodnie. Ale
przeważnie on sam był tylko słuchaczem, suflerem, cie-
niem spoza furty klasztornej. Nigdy sekundantem na rin-
gu, który szeptem daje naglące instrukcje walonemu pięś-
ciami zawodnikowi. Teraz czuje, że to właśnie powinien
był zrobić. Pokierować. Dać z siebie więcej, a nie tylko
kiwać głową i zadawać następne pytanie. Po to Ryszard
Hayden przyszedł do niego - tak jak przychodził do niego
w ciągu minionych dziesięciu lat, odkąd jego rodzice zgi-
nęli w tej okropnej katastrofie samochodowej.
"Jak ksiądz myśli, że powinienem postąpić?... Widzi
ksiądz, bardzo bym sobie cenił jego radę... Niechże mi
ksiądz powie, ksiądz, który mnie zna chyba tak jak nikt..."
Oto jak wyglądały zawsze te jego prośby o radę, czasem
ustne, czasem listowne. Ale od dwóch tygodni pytania po-
szły inną drogą.
61

"Jak to się stało, Ryszardzie? Czyś nie doszedł do ja-
kichś wniosków?... Co na to ksiądz rektor?... Czy już mie-
wałeś podobne rozterki przedtem, rozumiesz, jakichś parę
lat temu, nawet dawniej?..."
Aż do końca, aż do chwili sprzed sześciu godzin, uważał,
że nie powinien wywierać na niego jakiegoś wpływu. Te-
raz jednak, kiedy siedzi sam w ciszy swego gabinetu i za-
pala papierosa, zdaje mu się sprawą naglącą wyjść Ry-
szardowi naprzeciw i wypowiedzieć to, co jemu samemu
leży na sercu, to, po co, jak czuje, Ryszard Hayden przy-
szedł do niego i bez czego odszedł.
Nachyla się i z szuflady wyciąga kartkę papieru.
"Kochany Ryszardzie - pisze energicznym pochyłym
pismem. - Całe popołudnie myślałem o tobie, życząc Ci
szczęśliwej drogi i przetrawiając w myślach wszystkie te
sprawy, o których rozmawialiśmy, kiedy byłeś tutaj..."
Przerywa mrugając oczami w obronie przed dymem,
twarz ma pomarszczoną jak stary pergamin. Częściowo
znów bierze górę poprzednia niechęć do narzucania komuś
swojej opinii. Zza okna słabo bardzo dobiega odgłos uliczne-
go ruchu. Ksiądz Stella z piórem w ręku siedzi wpatrzo-
ny w ścianę. Po chwili znów zaczyna pisać.
Lekka bryza wieje od morza w Santa Monica, aż falują
zasłony, kiedy Gaił Slade schodzi po stopniach. Zadowolo-
na zatrzymuje się przy oknie na podeście i z zamkniętymi
oczami, z lekko podniesionym w górę podbródkiem pod-
daje się pieszczocie wiatru.
Jest w kiepskim humorze, kiedy termometr idzie w górę.
Zawsze wtedy wstępuje w nią jakieś licho, a dzisiaj było
zupełne piekło, zwłaszcza po południu w czasie kręcenia.
Wszystko było okropne - i światła, i Konrad Ross, anty-
patyczny jak nigdy. Ciągnące się w nieskończoność zdję-
cia, a potem na dobitek ordynarna kłótnia z Billem Thorn-
tonem.
Tych właśnie powrotów do domu w rozdrażnieniu wyła-
dowywanym, na kogo popadnie, Paweł nie mógł wytrzy-
mać...
Potem idzie do długiego wysokiego pokoju o wielkich aż
do podłogi oknach, w tej chwili szeroko otwartych. Drze-
wa na krańcach pociemniałego trawnika wyglądają jak
62

masa szarych chmur, spoza nich dobiega cichy werbel roz-
bijającej się na brzegu fali morskiej. Nalawszy sobie sher-
ry, Gail Slade popija je wpatrzona melancholijnie we
własne odbicie w lustrze nad zbyt ozdobnym gzymsem
kominka.
Wykrętem byłoby zwalanie wszystkiego na upał. Cza-
sem jest to powód rzeczywisty, jedyny. Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj Gail Slade czuje się zupełnie zgnębiona, rozbita.
Zrobiło się już odrobinkę chłodniej i nie ma tu reflekto-
rów, nie ma Konrada uparcie rozszczepiającego włos na
czworo, ale jej samopoczucie jest gorsze, niż było kiedy-
kolwiek. Dzięki Bogu, ma jakieś pół godziny do przybycia
Watermanów...
Spostrzega, że wzrok jej wędruje do fotografii w srebr-
nej ramce na gzymsie kominka. Zrobił ją pewien agent re-
klamowy, kiedy któregoś dnia Jimmy zaszedł do niej w
czasie pracy, pamięta, że kręcili właśnie końcowe sceny
"Pawiej rzeki". Dobre zdjęcie - chyba najlepsze jego-
zdjęcie, jakie posiada.
Dom dziś wieczorem wydaje się pusty. Zawsze tak by-
wa z początku. Dlatego zaprosiła Watermanów, chociaż
teraz, o ironio, żałuje tego... Otrzyma oczywiście listy, bę-
dzie parę telefonów. Ale nie powiedzą jej one dużo, nie
powiedzą tego, co chce wiedzieć naprawdę.
Im dłużej patrzy na fotografię, tym bardziej Jimmy
przypomina jej Pawła.
Franklinn zatrzymał się obok pledu, na którym leży
Laura Chandler. Półmrok skrył przed nim najgorsze.
- Jeszcze oddycha - powiedział Hayden nie czekając
na pytanie. Klęcząc koło niej dostrzegł podnoszenie się
i opadanie klatki piersiowej. Spojrzał w górę. - Zdawało
mi się, że przed chwilą słyszałem samolot.
- Akurat! - parsknął Franklinn.
- Jakby gdzieś na północy. - Nie pojmował, czemu
nie widzi samolotu, ale nie tracił resztek nadziei. - Pew-
no mi się wydawało.
- Już i tak jest za późno, nawet jeśliby właśnie nad-
63

lecieli. Popatrz pan na te chmury, w ciągu dwudziestu
minut nas zasłonią, nie zdążą więc wysłać tu helikoptera.
Hayden dostrzegał w nim wyraźną zmianę.
- Chłopiec sądzi, że możemy być blisko Ajo.
- Jak blisko?
- Trudno określić.
Franklinn znów parsknął i przesunął dłonią po suchych
wargach.
- Ajo! I cóż nam z tego przyjdzie?
- No, jeśli jakiś samolot przeleci nad nami dość wcześ-
nie, by zobaczyć nasz sygnał, to jakaś tamtejsza ekipa ra-
townicza może zdoła dotrzeć do nas samochodem.
- W deszcz?
Hayden wzruszył ramionami. Brudny brzeżek jego koł-
nierzyka wydawał się teraz śnieżnobiały.
- Przecież to zupełnie możliwe.
- Równie dobrze mógłby pan liczyć na pomoc z księ-
życa. Wie pan, jak wygląda taka burza? - urwał. -
Moim zdaniem jesteśmy dobre sto mil od jakiejkolwiek
miejscowości, o której w ogóle warto wspomnieć. Poza
tym wydaje mi się, że nie będzie żadnego samolotu, bo
żaden nie wystartował.
- Dlaczego?
- Dlatego, że przypuszczalnie deszcz unieruchomił
na ziemi wszystko w Tucson, właśnie wtedy, kiedy za-
mierzali rozpocząć poszukiwania.
Jaskrawa błyskawica nagle przecięła niebo. Na mgnie-
nie oka ze zdumiewającą dokładnością zobaczyli siebie na-
wzajem, dziewczynę i sterczący w górę statecznik. Później
zrobiło się jeszcze ciemniej, niż było przedtem.
Hayden podniósł się sztywno, rozdrażniony pełnym lo-
giki pesymizmem Franklinna.
- Gdzie jest Boog? - Spytał usiłując przekrzyczeć du-
dnienie grzmotu.
- Tam! - Franklinn ruchem głowy wskazał ogon,
który zasłaniał mu widok. - Z tyłu, tam, gdzie ma być
ognisko.
- Z chłopcem?
- Tak.
Później raz po raz Hayden wracać miał myślą do tej
chwili i zastanawiać się, co by było, gdyby wówczas po-
słuchał wewnętrznego ostrzeżenia.
64

- Nic nie zmaluje - dodał Franklinn. - Gdyby spró-
bował, daleko by nie zaszedł na tym cholernym pustko-
wiu.
Haydenowi nigdy by na myśl nie przyszło, że Franklinn
mówi po to, aby samego siebie przekonać. Ale kiedy tak
stał znużony, z rękami na biodrach, aż nazbyt pragnął
uwierzyć zapewnieniom Franklinna. Nie czuł się już na
siłach ponoszenia jakiejkolwiek odpowiedzialności i odpy-
chał od siebie chwilowy niepokój.
Patrząc na majaczące w mroku ciało dziewczyny, po-
wiedział:
- Resztę poduszek wsadziłem za siedzenie. Akurat wy-
starczy miejsca, jeśli ją położymy na ukos.
Franklinn chrząknął. Kiedy się schylili, aby podnieść
końce pledu, uderzyła ich w nozdrza ohydna woń spaleniz-
ny i raz jeszcze ogarnęło Haydena dojmujące poczucie
nierealności, będące tarczą przed falą wstrętu. Pocąc się
przydźwigali ją do wraka ogona i ostrożnie wsunęli uko-
sem przez odstęp między siedzeniami. W środku ciemno
było jak w studni i gorąco jak w piecu. Franklinn wcisnął
się zgarbiony i zaklął potknąwszy się o coś, co z brzękiem
potoczyło się po podłodze. Opuścili stewardessę ostrożnie,
wymacując stopami rząd poduszek, pod nogami chrzęścił
im piasek.
Franklinn, wyprostowawszy się, pociągnął nosem.
- Jak pan myślisz, co to było?
- Butelki z alkoholem, whisky albo gin... Coś, co było
w barze. Poprzednim razem kopnąłem coś szklanego.
Głosy brzmiały głucho w zamkniętej przestrzeni.
- Czyżby coś mogło się nie stłuc?
- Nie wiem. Chłopiec ma moje zapałki.
Franklinn pogrzebał po kieszeniach szukając zapalnicz-
ki. Mały płomyczek skoczył w górę i żebrowana pieczara
nabrała kształtu. W ostrym żółtym świetle dziewczyna
wyglądała straszliwie i oczy ich co prędzej od niej uciekły.
Podłogę zalegała gruba warstwa przedmiotów: monet, ban-
knotów dolarowych, tac z plastiku, kubków, potłuczonych
butelek. Tu i tam lśniły plamy wyschłego alkoholu. Obok
zamkniętych drzwi, tuż przy torbie podróżnej, którą wy-
buch wyrzucił z przedziału na bagaż, leżało kilka wcale
nie uszkodzonych blaszanek z piwem.
- Boże! - z przejęciem westchnął Franklinn. - Czło-
(65
wiek w głowę zachodzi, jakim cudem wyszliśmy z tego. -
Przysiadł chwiejnie na piętach podniósłszy do góry zapal-
niczkę i ustawił jedną obok drugiej trzy czy cztery puszki.
- Na myśl by mi nie przyszło, że coś takiego znajdzie-
my. - Zabrzmiało to, jakby odrobinę mniej był przybity.
- Weź pan resztę, dobrze?
Znaleźli w sumie siedem puszek i z brzękiem wydostali
się na zewnątrz. Teraz wydało im się tutaj niemal chłod-
no. Nagłą ciszę, jaka zapadła, w chwili kiedy pod stopa-
mi ich przestała zgrzytać metalowa podłoga, napełniły
ostre akordy gry na harmonijce dobiegające z daleka
w prawo od nich. Ze zdziwieniem spojrzeli po sobie, potem
tam, gdzie ułożyli stos rzeczy. Półmrok płatał im figle. To
widzieli tam Booga i chłopca, to ich nie widzieli. Tylko
muzyczkę wciąż było słychać słabiutką i jakąś niesamo-
witą w martwym powietrzu.
- Niech pan posłucha - powiedział Hayden.
- To ten mały.
- Nie o to chodzi. - Głowę zadarł w górę, rozchylił
wargi. - Niech pan posłucha! - Poprzez powolny rytm
melodii słyszał coś innego, jakiś ton głęboki, który zlewał
się z muzyką, podnosił się i opadał niczym stłumione chra-
panie. - Słyszy pan?
- Nie,
Hayden wstrzymał oddech, wytężył słuch. Dźwięk stop-
niał całkowicie. Przez mgnienie oka zatracił się w przy-
śpieszonym biciu jego serca, potem rozległ się znowu,
i tym razem Hayden zrozumiał, co to takiego.
- Samolot! -Głos mu się łamał z podniecenia. - To
samolot! - Upuścił puszki z piwem i zaczął biec w kie-
runku stosu. - Hej tam! - wołał. - Zapal ogień... Mały,
zapal no ogień!
Mgliście zdawał sobie sprawę, że za nim biegnie Fran-
klinn. Potknął się o opuncję i runął jak długi. Kiedy się
podnosił, gardłowe dudnienie silników napływało, zda się,
ze wszystkich stron jednocześnie. Tym razem niepodobna
było się mylić. Franklinn dogonił go ociężale, kiedy biegł
znowu wołając ochryple do chłopca. Ujrzeli dwie postacie
razem wyłaniające się z mroku. Muzyka umilkła, ale ocze-
kiwany błysk zapałki nie następował.
- Zapal ogień!
Nadal nic się jednak nie działo i dopiero kiedy znaleźli
66

się ze dwadzieścia jardów od stosu, z przerażeniem pojęli
przyczynę.
Zgiętą w łokciu ręką Boog w morderczym uścisku trzy-
mał chłopca za szyję.
- Wynocha stąd! - wrzasnął na ich widok.
Nogi chłopca młóciły powietrze. Franklinn przystanął
łapiąc oddech i niezdarnie sięgnął po rewolwer.
- Puść go na ziemię - rozkazał.
- Ani mi w głowie, panie władza!
Dudnienie samolotu stawało się coraz bliższe, wypełnia-
ło ciszę. Chłopcu wyrwał się zduszony okrzyk.
- Puść go! - Franklinn trzymał w ręku rewolwer.
Zrobił krok naprzód. - Ostrzegam was, Boog.
Boog zaśmiał się jakoś cienko.
- Podejdź no bliżej krok jeszcze, a kark mu skręcę. -
Zobaczył, że Hayden się poruszył. - Ty też wynocha! -
warknął i cofnął się. - Nie zbliżać mi się tutaj, jeden
z drugim.
Pięty chłopca wybijały werbel o nogi Booga, ręce szaleń-
czo czepiały się opasującego ramienia.
- Puść go! - Wrzasnął znowu Franklinn. - Bo strze-
lam.
Ukatrupisz dzieciaka, panie władza.
Franklinn zawahał się.
- Daję wam pięć sekund - powiedział ochryple.
Przez krótką chwilę jakby film się przerwał, żaden z
nich nie drgnął; nawet chłopiec. Kątem oka Hayden doj-
rzał pozycyjne światła samolotu nadlatującego nisko pod
chmurami. Jakby niespodzianie wyłonione z nicości.
- Pięć sekund, Boog... Nie żartuję.
- Spróbuj no tylko - zaśmiał się tamten.
Światła błysnęły czerwono i zielono, czerwono i zielono
ślizgając się przez ciemności w ich stronę, huk silników
niemal zagłuszył wszystko.
- Raz... - zaczął Franklinn. Nie mógł już się wycofać.
Chłopiec rzucał się jak ryba na wędce. Jego bekliwy
płacz szarpał Haydenowi nerwy.
- Puść go! - zawołał. - Puść!
- Dwa...
- Rzućcie spluwę, a puszczę dzieciaka.
Samolot był niewidoczny, ale światła jego przecinały
67
niski pułap chmur. Zanim Franklinn dobrnie do pięciu,
odleci.
- Trzy...
Liczył teraz w zwolnionym tempie. Kiedy dojdzie do
końca, przegra. Nie może strzelić, nie może też zrobić nic
innego. Ogarnięte popłochem myśli pędem przelatywały
mu przez głowę, oszalałe od wrzasku i narastającego dud-
nienia silników. Czuł, że cały autorytet wycieka z niego
jak jakaś lepka maź.
- Rzuć spluwę!
Światła błysnęły czerwono i zielono, niemal nad ich
głowami; powietrze zdawało się drgać. Nagle błyskawica
oświetliła scenę i w tejże chwili samolot niespodziewanie
znalazł się tuż, tuż, srebrzysty i biały, w ułamku sekundy
ujrzeli jakby brzuch i spód skrzydeł jakiegoś upiornego
ptaka.
- Cztery...
- Liczże sobie choć do jutra. Spluwa albo smarkacz.
Boog mocniej zdusił chłopca. Hayden zobaczył, że dziec-
ku drgają nogi, a krępe ciało wygina się w łuk i wiotczeje.
Odwracając się do Franklinna krzyknął prawie:
- A niechże weźmie ten rewolwer! - Grubas patrzył
na niego w oszołomieniu. - Rzuć pan!... Daleko nie zaj-
dzie, sam pan tak mówił.
Samolot już się oddalał. Narastający grzmot połknął ha-
łas silników, po czym znów go z siebie wyrzucił.
- Zrób, jak on mówi, panie władza.
- No prędzej - ponaglał gorączkowo Hayden - prę-
dzej!
Franklinn stał, zdawało mu się, że śni na jawie. Otworzył
usta, żeby coś powiedzieć, ale głosu nie mógł wydobyć.
Potem nagle jakby się skurczył, coś się w nim załamało.
Pokonany, z rezygnacją wzruszył ramionami i rewolwer
wyleciał w powietrze. Przejechał potem po ziemi, odbił
się o coś i wylądował niemal u stóp Booga. Chwilę tam
leżał. Nikt się nie ruszył. Wreszcie Boog zaczął chichotać.
Puścił chłopca, który upadł, a sam spiesznie schwycił re-
wolwer. Dudnienie samolotu już się oddalało. Chłopiec
podniósł głowę i zwymiotował. Kiedy obmacywał gardło,
włosy opadły mu na twarz. Ulga, jaką odczuł Hayden na
widok, że chłopiec się rusza, trwała krótko, trop w trop za
uczuciem ulgi szła trwoga. W ciągu kilku rozpaczliwych
68

sekund nic go nie obchodziło poza bezpieczeństwem chłop-
ca, ale teraz jak pchnięcie nożem ugodziła go myśl o ce-
nie, jaką za to zapłacili. Światła samolotu już się oddalały,
a przycichający pomruk silników wtórował echem jego
rozpaczy. Oskarżycielsko spojrzał na Franklinna. Gdyby
nie jego niedbalstwo, już by się paliło ognisko, a samolot
zatoczywszy półkole znów nadleciałby tutaj. Gdyby nie
Franklinn, byliby już na drodze do ocalenia, a dziewczy-
na miałaby jakieś szansę ratunku...
- Udało mu się! - rzucił z goryczą Hayden. Franklinn
nic nie odpowiedział, nie spojrzał na niego i ten brak od-
powiedzi jeszcze bardziej rozdrażnił Haydena, kazał za-
pomnieć o miłosierdziu. - Najgłupsze, co można było zro-
bić, to zostawić go samego z chłopcem. Co za durny po-
mysł!
Oszołomiony Franklinn raz jeszcze z wolna potrząsnął
głową, ale znów nic nie powiedział. Tym, który przemó-
wił, był Boog. Obszedł chłopca dokoła i przybliżył się nie-
co do nich, przyglądając się im obu ni to kpiąco, ni to po-
gardliwie. Aż cały się spocił, tak mu ulżyło.
- Co pan tam trzymasz, panie władza?
- Co ja trzymam?
- W ręku.
Franklinn spojrzał na puszkę z piwem, którą wciąż je-
szcze trzymał w lewej ręce, jakby nigdy jej dotąd nie wi-
dział, i z ponurą miną cisnął nią w kierunku Booga. Poto-
czyła się z głuchym chlupotem.
- Pytałem, co to.
Zapadła długa cisza przerywana tylko suchym kaszlem
chłopca. Samolotu nie było już słychać. Boog zbliżył się
znów o kilka kroków.
- Pytałem, co to - powtórzył ostro.
- Puszka z piwem - burknął Franklinn.
- Powtórzyć!
- Puszka z piwem.
- Teraz lepiej. Odpowiadać, jak pytam... Jasne?
Franklinn kiwnął głową.
- Jasne? - W głosie Booga czuło się ukrytą groźbę.
- Jasne - odparł Franklinn szurając nogami.
Chwila milczenia.
- Czy więcej jest tego?
69
Franklinn ociągał się z odpowiedzią, więc Hayden mruk-
nął:
- Chyba ze sześć puszek.
- Gdzie?
- Koło ogona.
- Nic więcej?
- O ile wiem, nic.
Book bawił się niedbale trzymanym rewolwerem.
- ładna zabawka, panie władza - skrzywił się w
uśmiechu. - Mogliście zrobić z niego lepszy użytek.
Franklinn nabrał tchu:
- Daleko nie zajdziecie. - Głos miał przepojony świa-
domością klęski. Powiedział to jak papuga, jakby wypo-
wiadał zaklęcie, mające bronić go przed najgorszym.
- Sami zobaczycie, jak daleko zajdę. Zobaczycie każdy
mój krok... A wiecie czemu?
Odpowiedziało mu milczenie.
- Wiecie?
- Nie.
- Bo pójdziecie ze mną.
Długo trwało, nim został zrozumiany.
- Z wami?
- Tak właśnie powiedziałem. - Boog splunął, otarł
z policzka nitkę plwociny. Spojrzał pogardliwie na Hay-
dena. - Pan także, panie ładny, pan, no i dzieciak.
Skądś z daleka przez mroczne teraz równiny dobiegło
wycie kujota. W głowie Haydena tłoczyły się chaotycznie
splątane myśli. Jedna z nich wreszcie oblekła się w py-
tanie:
- Dokąd? -Potem druga: - A co ze stewardessą?... Nie
można jej zostawić samej.
- Póki mam tę spluwę, panie ładny, mogę robić, co ze-
chcę.
- Ale... na miłość boską...
Boog mu przerwał:
- Dość tych bredni, nie nudzić! - Wymachiwał re-
wolwerem. - Wy, panie władza, jazda do ogona. Prędzej,
jazda! - Znów go zabolało w nadgarstku. Potem do Hay-
dena groźnie: - Stać mi tutaj! Spróbujcie tylko coś zro-
bić, cokolwiek, a oberwie chłopak. Macie być tutaj, ty
i chłopak, jak wrócę. Zrozumiano?
Hayden z rozpaczą spojrzał na Franklinna, ale ten już
70

odchodził. Jak skazaniec. Wsiąknął w mrok, a za nim
Boog. Hayden pozostał w miejscu, mrugając oczami, żeby
pozbyć się potu z powiek, i rozpaczliwie usiłując zdać so-
bie sprawę z sytuacji. Wszystko stało się tak szybko. W
gorzkiej chwili zrozumienia, że nie udało im się przekazać
samolotowi sygnału, dręczył się tylko tym, że z powodu
Booga dziewczyna będzie pozbawiona ostatniej szansy
ratunku. A nawet wtedy, kiedy Boog stał przed nimi i ba-
wił się rewolwerem, Hayden łudził się, że za kilka minut
tamten odejdzie, zostawiając ich własnemu losowi. Ale te-
raz...
Znowu rozległo się przerażające wycie kujota. Hayden
przypomniał sobie czekającą na nich pustkę i aż się
wzdrygnął. Po raz pierwszy, odkąd Boog zagarnął rewol-
wer, poczuł lęk - nie tylko o siebie, ale również o chłopca
i Franklinna. Nade wszystko jednak przerażała go myśl
o tym, co się stanie, jeśli dziewczyna w nocy ocknie się,
odzyska świadomość zalewającej ją śmiertelnej męki i nie
zobaczy przy sobie nikogo.
"Święty Michale Archaniele - modlił się żarliwym szep-
tem - broń nas w dniu bitwy, bądź nam tarczą przeciw
niegodziwościom i sidłom szatańskim..."
Nie wiadomo skąd nadleciał słaby podmuch, ostudził mu
pot na karku. Hayden wpatrywał się w mrok, nerwowo
wykręcając palce i czekając na pojawienie się Booga. Nie
mógł pojąć, czemu Boog zmusił Franklinna do odejścia;
niejasno wyobrażał sobie, że chciał, by mu policjant poka-
zał, gdzie jest reszta puszek z piwem, ale zbyt był zaprząt-
nięty myślą o tym, co ma dla nich w zanadrzu przyszłość,
żeby się nad tym specjalnie zastanawiać. Niepewność zże-
rała mu nerwy, jak kwas zżera metal.
Ledwo mógł zobaczyć chłopca, który jakoś stanął na no-
gi. Hayden zawołał do niego z cicha:
- Dobrze się czujesz?
- Tak.
- Chodź no tutaj... Na pewno nic ci się nie stało?
- Teraz już wszystko w porządku. - Chłopiec we-
tknął harmonijkę z powrotem do kieszeni koszuli. - On
nas zabierze ze sobą, tak?
- Słyszałeś, co powiedział.
- Dlaczego chce nas zabrać? - Drobna zadarta teraz
do góry twarzyczka pełna była przerażenia.
71

- Nie umiem ci odpowiedzieć. - Złapał chłopca za
drżące ramię. - Staraj się trzymać z daleka od niego, to
wszystko. Schodź mu z oczu, gdy tylko się da.
- A co z moim ojcem? - Tłumiony szloch zniekształcał
teraz słowa. - Czeka na mnie w Tucson. Będzie...
- Wiem, wiem. - Hayden z trudem przykucnął. Wal-
czył z pokusą powiedzenia mu, żeby uciekał i umyślnie
przypominał sobie okrucieństwo ostatniej groźby Booga.
- Staraj się tym nie przejmować. Zabiorą nas stąd, wkrót-
ce potem jak się rozwidni... Zobaczysz.
- A ta pani na pledzie? Co z nią będzie?
Pani na pledzie. Dobry Boże!
- Wszystko z nią będzie w porządku. - Usłyszał włas-
ną odpowiedź, która jednocześnie była modlitwą. - Wszy-
stko z nią będzie w porządku.
Dobiegła do nich woń śmierci niesiona natarczywym
prądem powietrza, napełniła im gardła, obudziła pamięć.
A wszędzie dokoła czuli milczenie pustyni, niczym milcze-
nie wstrzymującego oddech olbrzyma.
Na rozkaz Booga Franklinn sam siebie przymocował kaj-
dankami do nogi fotela. Oszołomiony obrotem spraw, odręt-
wiały i niezdolny już nawet do wyrzutów sumienia, zbyt
głęboko zraniony, żeby mógł jeszcze odczuć to ostateczne
upokorzenie. Głowa go bolała i zbierało mu się na wy-
mioty.
- Wiecie, dokąd idziemy, panie władza?
- Nie.
- Do Meksyku.
Niemal się tego spodziewał. Gdzieś w jakimś zakamarku
mózgu, zanim oszołomiła go porażka, liczył się z tym, że
nie może być daleko do granicy.
- A wiecie, co zabierzecie ze sobą? - Franklinn po-
trząsnął głową. - Złoto. - Rozpierała go chęć mówienia
o tym, zobaczenia miny policjanta. - Co wy na to? -
Nie otrzymał odpowiedzi. - Co wy na to, panie władza?
Sztaby złota. Za jakie pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
- Oszaleliście!
Na to Boog go uderzył. Uderzył mocno w usta pięścią,
w której ściskał rewolwer. Franklinnowi głowa zachwia-
ła się w tył i spadł mu kapelusz. Kołysał się z boku na
72

bok, jak człowiek zmożony utajoną zgryzotą, wargi mu
obrzmiały i paliły. Kiedy otworzył oczy, ujrzał że jest sam,
ale słyszał, jak Boog brnie przez mrok do tamtych.
Hayden usłyszał, że Boog nadchodzi i ręce jego opasały
ramiona chłopca instynktownym opiekuńczym gestem.
Złośliwe światło błyskawicy rozdarło posępną zasłonę
mroku i Boog ukazał się na chwilę w odległości dwudzie-
stu jardów. Jak zjawa. Na widok Booga idącego ku nim
samotnie Hayden odczuł nagły skurcz strachu.
- Gdzie policjant?
Boog znów był tylko ledwo dostrzegalnym kształtem,
cieniem cienia. - Zobaczycie. - Na tym, że kto inny bę-
dzie się teraz daremnie szamotać, polegał częściowo jego
tryumf, jego władza, którą dawała broń.
- Co mu się stało?
- Nic. Oszczędzaj się pan, panie ładny. Będziesz pan
jeszcze potrzebował swoich sił.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
- Czeka was praca, praca tragarzy. - Boog śmiał się
falsetem. Palce mu drżały, rozpierała go radość. Myśl
o złocie przyprawiała o zawrót głowy. Usiłując przekrzy-
czeć huk grzmotów, wrzasnął: - Będziecie nieść złoto,
zrozumiano?... Złoto!
Słowa zagubiły się, ale jego głos wznoszący się do try-
umfalnego crescendo rozbrzmiewał echem szaleństwa owej
chwili, kiedy to wyjąc jak zwierzę walił kajdankami o ra-
mę fotela. Haydenowi dreszcz przebiegł po plecach. Czuł,
jak chłopiec sztywnieje. Grzmot przetoczył się dudniąc
przez pustynię niczym spłoszone stado słoni i wokół nich
rozlała się cisza. Haydena uderzyła biel zębów Booga ob-
nażonych w zamierającym już chichocie.
- Pójdziemy na południe, my czterej. Przez granicę.
i słuchaj no pan, panie ładny. - Zbliżył się o krok, bawiąc
się rewolwerem. - Jeden kawał z twojej strony, a szcze-
niak dostanie kulkę. Jeden krok poza linię, to on oberwie.
Tak czy siak nie mam nic do stracenia, nie bądź więc pan
naiwny i nic sobie nie wyobrażaj... Zrozumiano?
Hayden tępo przytaknął. Zastanawiał się, dokąd idą. Dla-
czego? Dlaczego?
- No dobra. Jazda teraz i pamiętać, że będę miał szcze-
niaka na oczach.
Oszołomiony ruszył Hayden w stronę wraka. Nie mógł
72

pojąć, co ma na myśli Boog. Praca tragarza? Główna część
samolotu była wypaloną skorupą, najbliższa okolica zosta-
ła już przeszukana. Zbyt był jednak wstrząśnięty i przy-
gnębiony, by zgłębiać motywy tamtego. Jedno tylko już
biło w oczy - to, że odmowa współpracy skończyłaby się
katastrofą. Dopóki Boog ma rewolwer, oni nie mogą my-
śleć o żadnej akcji, żeby wzajemnie nie narazić się na nie-
bezpieczeństwo, a jedyna ich nadzieja wydostania się
z matni zależy od tego, co przyniesie poranek. Do tego
czasu muszą się podporządkować i wytrzymać - a także
postarać się coś zaplanować.
Znów zalała go fala goryczy, kiedy przypomniał sobie,
Jak bliscy byli ratunku, jak łatwo mogli uniknąć tego,
co się stało. W ślad za nią przyszła ta sama, pełna zgrozy
reakcja na myśl o porzuceniu Laury Chandler i przez uła-
mek sekundy - nim zdołał temu przeszkodzić - poczuł żal,
Że nie zginęła w chwili katastrofy.
- Trzymać się prawej - dobiegł go z tyłu głos Booga.
- Co z dziewczyną?
- A co ma być?
- Nie wolno jej zostawić samej. - Zanim usta otworzył,
wiedział, że to beznadziejne, a jednak nalegał: - Ktoś mu-
si zostać przy niej. Gdyby pan miał choć odrobinę...
- Myślisz pan, że ja się bawię, czy co, panie ładny? -
burknął Boog. - Jak pójdziemy, to pójdziemy razem, i nikt
tu nie zostanie, żeby rano im powiedzieć, którędyśmy po-
szli.
- Ale jeżeli dam panu słowo...
- Zamknij się!
Hayden zaciął zęby. Tylko czas traci. Wszyscy trzej
wpadali po ciemku na niewidoczne kępy zarośli i kaktusów.
Lekki wiatr, nieco już chłodniejszy, przyniósł czepiający
się wszystkiego zapach spalenizny. Niebawem pod nogami
począł im chrzęścić popiół i kawałki żużlu, ale jeszcze
nim zobaczyli ciemną bryłę wraka, poczuli ścianę żaru.
- W lewo teraz. Okrążyć z lewej. I nie tak szybko, do
diabla.
lloog ciągle rzucał rozkazy, a Hayden coraz bardziej
zdumiony zmieniał kierunek i okrążał, jak mu kazano.
Po kilku minutach Boog wrzasnął, by się zatrzymał. Wy-
ciągnąwszy szyję zdołał zobaczyć, jak Boog nagląco trąca
chłopca rewolwerem, żeby przesunął się w prawo. Uszli
74

kilka jardów, po czym stanęli. Boog kopnął coś leżącego
na ziemi, przysiadł spiesznie i natychmiast znów się pod-
niósł.
- Chodź pan i popatrz na to, panie ładny. - Głos mu
drżał.
Hayden zrobił krok naprzód, przykląkł na jedno kolano.
Widok skrzyni nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Zęby
zrozumieć, o co chodzi, wsadził rękę do środka, tam gdzie
oderwany był kawałek deski. Palce wyczuły odsłoniętą
powierzchnię metalu. Ciągle nic nie rozumiał. Dopiero kie-
dy złapał za górną sztabę i zdał sobie sprawę z jej ciężaru,
domyślił się, co zawiera skrzynia.
Spojrzał w górę.
- Złoto - powiedział ze zdziwieniem. Znalazł nagle
odpowiedź na wszystkie swoje pytania.
- Pewno, że złoto, przecież mówiłem. Tak powiedziałem
policajowi... Sztaby złota. - Dwie są na pewno, to spraw-
dził, ale w tak wielkiej skrzyni może być i cztery, nie
dwie. Chodząc tutaj i czekając w ciemnościach myślał cią-
gle o wymiarach skrzyni. Liczył na cztery sztaby. - Ko-
pnij, żeby się rozleciało - rozkazał. - Nogą.
Hayden zawahał się, nim to zrobił. Uderzenie mało nie
zwaliło go z nóg.
- Jeszcze go raz. Nie będę tu sterczał do rana.
Hayden walnął ze złością obcasem w zwęglony bok skrzy-
ni. Bez skutku. Za trzecim razem odskoczył kawał me-
talowej taśmy, za czwartym cała się oderwała. Schyliwszy
się niżej, zobaczył końce sztab sterczące z trocin.
- Dobra... Jazda teraz do szczeniaka.
Boog sam zbliżył się do skrzyni, odsunął nogą trociny.
Naprawdę cztery sztaby. Poniosło go szaleństwo. Na chwilę
myśli pognały w przyszłość, zapomniał o niepewności kil-
ku najbliższych nocy i dni, puścił wodze fantazji.
- Podnieś no jedną, panie ładny.
Hayden usłuchał, choć niechętnie. Prostokątna sztaba
miała niewiele ponad dziesięć cali długości. O ile mógł
ocenić na oko - jakieś trzy cale szerokości i może półtora
grubości. Gładka była niby szkło, cięższa nawet, niż sądził,
dobre dwadzieścia funtów.
- Teraz łap drugą, dla twego kolesia, tam z tyłu. A ty,
mały, bierz jedną. No, jazda! Prędzej!
Brali sztaby i podnosili, a trociny przesypywały im się
75

przez palce. Chłopiec przyciskał swoją oburącz do piersi.
Boog skinął, żeby odeszli, po czym sam przykląkł spiesz-
nie. Odłożywszy na chwilę rewolwer, ostatnią, czwartą
sztabę, wsunął w rozchyloną z przodu kurtkę. Zgrzytnęła
jak piła o rozpięty błyskawiczny zamek.
Podniósł się niezgrabnie z powodu tego ciężaru.
- No, chodźmy, pokażemy glinie, cośmy znaleźli. -
Podrzucił głową patrząc na Haydena, a głos jego zabrzmiał
ostro: - Pan idziesz pierwszy, tak jak szliśmy tutaj. Ten
sam porządek, te same warunki. Zrozumiano?
Bardzo daleko wydawało się do ogona. Ostatnie piętnaś-
cie minut zdruzgotało duchowo Haydena, zmuszając do
uległości, nadal jednak spokoju mu nie dawała myśl o po-
rzuceniu Laury Chandler. Na wszystko inne mógł się zgo-
dzić. Minęły już chwile pełnego grozy niedowierzania
i chwile zamętu zrodzone z powracającego poczucia niere-
alności. Mógł się zgodzić na ten trwający dwie godziny
koszmar - na wszystko począwszy od ogłuszającego mo-
mentu roztrzaskania się samolotu aż do teraz. Naprawdę
się to wydarzyło w całej swojej rozciągłości, a to, co się
dzieje teraz, jest tak realne i nieuniknione, jak zakorze-
niona, w jego zmysłach nadzieja, groza i rozpacz.
Od chwili kiedy w grę weszło złoto, mowy już nie ma
o próbach skłonienia Booga, żeby mu pozwolono zostać ze
stewardessą. Wszyscy trzej są mu teraz nieodzownie po-
trzebni - policjant, chłopiec i on sam. Praca tragarza...
Zwrot utkwił w pamięci jak zadra. Przekonać Booga, żeby
jednego z nich zostawił, to przekonać go, żeby wyrzucił
jedną sztabę. Wykluczone. Tak... Zostali oszukani, wszyscy
trzej oszukani i pokonani bez walki wskutek skrajnej głu-
poty i bezmyślności. Słusznie tak się stało, o Boże, tak!
Złoto jest równie realne jak zapach w jego nozdrzach,
a zapach równie realny jak rewolwer w ręku Booga, a re-
wolwer równie realny jak położone w ciemnej jamie ogo-
na osmalone, jakby okorowane ciało stewardessy. I z po-
wodu złota i rewolweru ona zostanie tam - sama - a oni
n ip mogą temu zapobiec.
,,Spraw, niech ona umrze - wołało znów jego serce. -
Sprnw niech umrze... teraz... zanim odejdziemy."
Lekki wiatr chłodził spocone ciała. Ciszę przerywało tyl-
ko szuranie butów i trochę sapiący oddech chłopca. Boog
zatrzymał ich obok miejsca, gdzie mieli rozpalić ognisko,
76

i zaczął wyciągać ze stosu płócienną torbę z rzemieniem.
Wszystko obmyślił - kto co będzie dźwigał i jak... Palił
go nadgarstek. Przez rękę co kilka sekund jakby przelaty-
wały iskry, ale nowe dlań poczucie władzy i ukazane przez
złoto upajające perspektywy kazały zapomnieć o bólu. Do
niedawna jeszcze ucieczka była jedynym celem, obsesją,
przesłaniającą wszystko prócz związanych z nią planów.
Ale teraz już nie! Niech no tylko minie kilka najbliższych
dni, co za możliwości gotuje mu przyszłość! Na myśl o tym
zachichotał cicho, oczarowany obrazami, które stawiała
mu przed oczami wyobraźnia.
Usłyszawszy śmiech Booga, chłopiec z przerażeniem moc-
niej przycisnął do piersi ciężką sztabę. Franklinn również
słyszał, jak Boog się śmieje. Wpatrywał się uparcie w mrok,
ale niemal stanęli przed nim, zanim ich zobaczył. W chwili
uderzenia w usta opuściła go częściowo rozpacz i na jej
miejsce zatliła się w nim tępa bezsilna wściekłość.
Boog pchnął chłopca prosto ku niemu, a sam stał szcze-
rząc zęby.
- Pamiętacie, co mówiłem, że będziecie dźwigać, panie
władza?
Franklinn z niechęcią kiwnął głową.
- No, co tam ma ten dzieciak? Dotknijcież!
Franklinn z wolna przesunął palcami po sztabie. Nic go
już nie dziwiło, ale wiele rzeczy teraz zrozumiał - między
innymi zainteresowanie Booga nadpaloną skrzynią. Z pa-
mięci, jak na urągowisko, wypłynęła chwila, kiedy patrząc
jeden na drugiego stali koło skrzyni.
- Jeszcze są trzy takie same - szydził Boog naigra-
wając się z nich. - I co wy na to?
- Nigdy się wam nie uda z tym odejść.
Prawie oczekiwał nowego uderzenia i zbierał wszyst-
kie siły na tę chwilę. Ale cios nie spadł. Tyle tylko, że
Boog z wściekłością splunął mu pod nogi.
- A kto mnie zatrzyma? Wy na ten przykład? Mowa
trawa, panie władza! No brać to, wy wszyscy. Pójdziecie,
gdzie ja wam każę i jak ja wam każę, a niech no który po-
myśli inaczej albo popróbuje jakichś figli, to ja już zrobię
porządek z pierwszym, który mi się nawinie. Nie życzę
sobie stracić ani kawałeczka, nawet za centa. Każdy cal
jest więcej wart dla mnie niż wy wszyscy do kupy. Pamię-
tać mi o tym, że nie idziecie na spacerek.
77
wiatr osłabł na chwilę. Skądś z południa dobie-
gało jakieś dziwne odległe ujadanie. Boog przeszedł majestatycznie parę kroków na bok
i zwrócił się do Haydena:
- Pan i policaj możecie nieść we dwóch trzy sztaby.
Nie mówię Jak macie to robić. A ty, mały, wsadź no puszki
z piwem do tej torby. Uważaj, żebyś żadnej nie zostawił,
a jak skończysz, przyjdź no tu bliżej do mnie. - Cisnął po-
gardliwie Franklinnowi klucz od kajdanków. - Zdejmij no
te bransoletki, mój ty cwaniaku. Czas, żeby z ciebie był
Jakiś pożytek.
Grubas podniósł się posępnie, wbił kapelusz na głowę.
Wziął sztabę od chłopca, potem z wyciągniętą ręką zwrócił
się do Haydena:
- Niech mi pan odda jedną.
- Dam radę. - Hayden potrząsnął głową.
- Nie - odparł Franklinn dziwnie stanowczym tonem.
Wyciągnął sztabę tamtemu spod pachy i wsunął sobie.
W głowie tłoczyły mu się myśli, które chciał wyrazić, ale
świadomość winy odebrała mu zdolność mówienia. Maja-
czył w mroku jak wielki niedźwiedź.
- Niechże pan zapomni o wszystkim - szepnął Hayden.
Franklinn powoli i wymownie wzruszył ramionami, jak-
by z jakimś ogromnym znużeniem. Gdzieś w głębi duszy,
spod gorączkowej kipieli wyrzutów sumienia, wychynął
niepokój o żonę.
- W drogę, panie władza - warknął Boog. - Ruszmy
się trochę.
Puszki z piwem stukały o siebie, kiedy chłopiec zarzu-
cał na ramię rzemień torby. Hayden po raz ostatni spojrzał
w cichą, czarną paszczę ogona samolotu. Dostrzegł tylko
fotele jak cztery grube krótkie zęby.
,,Boże, przebacz nam" - westchnął bezradnie.
Kiedy zaczęli iść rozwleczonym szeregiem, lekki wiatr
przyniósł pierwsze ukośne krople deszczu.
6
Dom Bartonów w Nowym Orleanie. Radio gra, ale już
nie nadają komunikatów.
To jego ostatnia podróż - mówi Hilda Franklinn.
78

Dwadzieścia pięć minut temu przebiegła na drugą stro-
nę ulicy, później przez pas trawy, a wreszcie ścieżką woła-
jąc: - Vera, Vera! -Ale kiedy wpadła do środka, tym,
który ją powitał, był Steve, jemu też pierwszemu wyją-
kała nowinę i Steve sprowadził z kuchni Verę, która wycie-
rając ręce w fartuch pytała:
- Co się stało, kochana, o Boże, co się stało?
Potem Vera objęła ją ramionami i poprowadziła do ka-
napy, a Steve podał koniak. Kiedy zaczęła płakać, Vera
pocałowała ją w policzek, a Steve zadzwonił na lotnisko,
gdzie usłyszał potwierdzenie wiadomości. Vera powiedzia-
ła wtedy: "Wszystko dobrze się skończy, zobaczysz, kocha-
nie. Prawda, Steve?" A Steve powiedział: "Z pewnością,
Hildo. Mogę się założyć..." I Vera powiedziała, że... a Steve
powiedział... Vera i Steve, Steve i Vera... aż wyczerpali
wszystkie odmiany i kombinacje współczucia i dodawania
otuchy i tylko pozostało przyciszone radio i straszliwa ago-
nia nadziei sprzed niespełna godziny.
Hilda trzyma w ręku pusty już kieliszek, ale nie czuje
ciepła: nic. Myśli jej są daleko, błądzą po jakimś wyima-
ginowanym rozpaczliwym pustkowiu.
- To jego ostatnia podróż - powtarza. Ś- Miał tylko to
załatwić i koniec.
Zaczyna znów płakać cicho, bez skargi. Ręka obejmująca
jej ramiona lekko ją ściska. Ponad jej głową Vera i Steve
wymieniają niespokojne spojrzenia.
George Chandler czeka na skrzyżowaniu na zmianę
światła, po czym skręca w drogę nadbrzeżną, dziewczyna
przytula się do niego, kiedy opony piszczą na zakrętach.
- Ejże! -woła śmiejąc się.- Dokąd jedziemy?
- Niespodzianka - odpowiada Chandler.
Przednie światła omiatają przydrożne tablice reklamowe
w białych ramach...
Coca-cola... Gail Slade w filmie "Krew.-" Transkonty-
nentalne Linie Lotnicze... Droga wije się doliną. Dalej znów
biegnie prosto.
Chandler mocniej naciska gaz.
- No, George - przymila się dziewczyna. - Powiedz mi.
- Sama zobaczysz.
Sposób ten nigdy go jeszcze nie zawiódł- Zaostrza ich
79

ciekawość, zwalnia od wszelkich wstępnych ceregieli. Prócz
tego, nie mówiąc już o wszystkim innym, najlepiej zejść
z utartej ścieżki.
- Jesteś niemożliwy - mówi dziewczyna. - Słuchaj, po-
wiedz mi już teraz. Jaka orkiestra?
- Szałowa.
- A występy?
- Takie jak nigdzie.
Obrzuca go z ukosa długim roześmianym spojrzeniem.
- O niczym nie zapomniałeś?
- Jedzenie... bajka.
- Jesteś niemożliwy. Nie wierzę, żeby istniał taki lo-
kal. No, George, dosyć żartów. Powiedz, jak się nazywa?
Ależ one na to lecą!
- Zaraz zobaczysz.
Droga wolna. W niecały kwadrans później George Chan-
dler wskazuje naszyjnik świateł przed nimi.
- Tam - mówi szczerząc zęby i głaszcząc ją ręką po
udzie. - Zadowolona?
- Jak dotąd tak.
- Będziesz musiała mnie przeprosić.
- Co też pan mówi, panie Czarodzieju? - Ale wyraźnie
nic nie ma przeciw poczynaniom jego ręki.
Znak drogowy - drewniany paluch - pokazuje w lewo
nazwę gospody wymalowaną staroangielskimi literami.
- Teraz już wiesz?
- Nie. Nigdy o tym nie słyszałam.
To dobrze... Skręca w wysadzaną drzewami aleję i wjeż-
dża na parking. Zajęty tylko w jednej trzeciej. To też do-
brze... Idą po jasno oświetlonych schodach, przez hall re-
cepcji, potem obok baru i wchodzą na wyłożoną płytami
werandę. Dobiega ich podmuch świeżego powietrza, a jed-
nocześnie głuchy łoskot morza, w mroku majaczą grzbie-
ty rozbijających się fal. Szybkie spojrzenie dokoła na za-
jęte stoliki, czy aby przypadkiem... Dobrze.
- Czy tam ci dogadza?
Dziewczyna przytakuje, idą przez werandę. Pasiasty pa-
rasol i przyćmione światło.
- No jak? - pyta przysuwając jej fotelik.
- Cudownie - mówi. - Często tu bywasz?
- Nie. - Potrząsa głową, - Nieczęsto.

Przypomnijmy sobie - kiedy po raz ostatni. Chyba ja-
kieś trzy miesiące temu.
Dexterowi serce jak ptak się trzepoce, ilekroć na pulpi-
cie zadzwoni telefon. W biurze operacyjnym lotniska są
trzy telefony, ale ważny jest tylko ten, na pulpicie. Tam
przekażą wiadomość, skoro tylko nadejdzie. Tyle się już
dowiedział. Telefon jest połączony z wieżą kontrolną.
W pokoju jest teraz tłoczniej: policja, urzędnicy portu
lotniczego, kapitan i załoga samolotu lecącego na zachód.
Pod sufitem kłębi się dym papierosów; w gorącym szarym
powietrzu pieką oczy. Dalekopisy przychodzą i odchodzą:
Los Angeles, El Paso, Austin, Houston, Nowy Orlean.
Telefony na biurkach rzadko leżą na widełkach. A Paweł
Dexter stoi w rogu pokoju przy oknie, głuchy na tłukącą
w szyby ulewę, ślepy na wszystko poza człowiekiem, któ-
rego nazywają Joe, chodzącym bez końca tam i z powro-
tem, tam i z powrotem obok pulpitu. Jego jednego nale-
ży obserwować.
Na środkowym biurku dzwoni telefon. Szepty przyci-
chają nieco, ale nie milkną całkowicie.
- Transoceaniczne Linie Lotnicze... Tak... Kto? Proszę
zaczekać. Hej, Joe! - Naglący ruch głowy. - Lepiej sam
przyjmij. - Joe podbiega, wyciąga rękę.
- Kto mówi?
- Ajo... Biuro szeryfa...
Joe mokrą od potu ręką chwyta słuchawkę.
- Dobra, no i co? - Długa przerwa. Głowy odwracają
się. Szepty milkną. - Gdzie? - pyta Joe. Potem: - O której
to było? - Nowa przerwa. - Możliwe, tak, tak, zaczekajcie
teraz, dobrze? - Zakrywa dłonią mikrofon i mówi do
urzędnika, który odebrał telefon: - Pewien gość z Ajo
widział dym na północo-zachód od miasta, trochę po pią-
tej piętnaście. Nie przejął się tym, póki nie usłyszał świeżo
nadanego komunikatu. A teraz zawiadom wieżę kontrolną.
Przerażenie ogarnia Dextera, wypędza go z ukrycia. Do-
piero kiedy cisza rozlała się na cały pokój, pojął, co mó-
wiono. Przepycha się gorączkowo między pilotami i staje
przy pulpicie. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Wiele osób
mówi jednocześnie. Odwraca się i idzie do środkowego
biurka. Joe prawie leży na biurku, chrząkając i coś śpiesz-

nie notując w bloku i od czasu do czasu odzywając się do
urzędnika dyżurującego przy pulpicie. Nie zwraca uwagi
na Dextera. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Mają waż-
niejsze sprawy do załatwienia. W odpowiedzi na pytania
otrzymuje co najwyżej potrząśnięcie głową lub krótkie:
"Nie mam nic do powiedzenia" czy też: "Niestety nic nie
wiem". Dzwonią inne telefony. Ktoś staje przy mapie
Ściennej, czerwonym ołówkiem zakreśla kółko. Jakiś głos
znad pulpitu mówi:
- Straszny deszcz leje nad Ajo i w jego okolicy.
Paweł Dexter czuje nagle, że dłużej już tego nie zniesie.
Chwyta za rękę przechodzącą urzędniczkę.
- Proszę pani - głos więźnie mu w gardle. - Mój sy-
nek leciał w tym samolocie. - Urzędniczka ze współczu-
ciem kiwa głową. - Czy jest tu jakiś telefon, z którego
mógłbym skorzystać? - Urzędniczka waha się. - Na mi-
łość boską, muszę zadzwonić... do żony, pani rozumie? -
Oczami błaga o litość.
- Proszę wejść do sąsiedniego pokoju - odpowiada
urzędniczka i Dexter ociężale idzie za nią.
Burza falami przesuwa się na zachód zrzucając w mrok
swój ładunek. Potop zalewa wyschnięte pustkowia. Poje-
dyncze wzgórza i piaszczyste płaszczyzny, wydmy i poszar-
pane szczyty - nic go nie uniknie. Woda wsiąka w spieczo-
ną ziemię, spływa ze skalistych górskich zboczy.
Na tysiącu tysięcy stoków szczelinami i parowami płyną
bezustannie potoki. Na tysiącu tysięcy zboczy drobne stru-
myczki łączą się z sobą, ściekają w kałuże na występach
skalnych, rozdzielają się i znów się spotykają dokoła gła-
zów. Płynąc pęcznieją i nabierają impetu, walą kaskadą
w dół z pionowych zwietrzałych skał, z łoskotem szaleń-
czo spadają po mniej stromych fałdach przedgórza, gubią
się wśród kamieni i wreszcie, znowu wyrwawszy się na
wolność, pędzą gwałtownie na dół w poszukiwaniu równin.
A na równinach, na ogromnych przestrzeniach między
pojedynczymi wzgórzami a pasmami gór, tworzą się wiel-
kie rozlewiska, bo i tam deszcz leje: leje tak, jakby burza
rozłupała niebo na dwoje.
82

Gail Slade ma właśnie prosić gości do jadalni, kiedy
dzwoni telefon. Krzywi się przesadnie.
- Nie ma spokoju na tym świecie! - wykrzykuje Wa-
terman.
- Pozwolicie, że odbiorę? - pyta aktorka.
- Oczywiście. Tylko raz dwa.
- Zaraz spławię tego kogoś.
Jest prawie pewna, że to Konrad; widocznie już się opa-
miętał. Albo on, albo Bili Thornton chce ją przeprosić.
Kto wie? Cuda bywają na świecie.
- Słucham.
- Gee.
Od roku już nie słyszała jego głosu. Zaniepokojona, ner-
wowo popatruje na siedzących z drugim końcu pokoju
Watermanów, podnosząc rękę do policzka. Ma dość przy-
tomności umysłu, by nie wymawiać jego imienia.
- Gee... to ty?
- Tak. - Głos brzmi tak wyraźnie, jakby Paweł Dex-
ter był w tym samym pokoju.
- Gee... Nie wiem, jak ci to powiedzieć... - Słyszy jego
oddech. - Czy wiesz, co podało radio?
- Radio? - pyta zaskoczona. - Nie.
- Bo... bo jest zła wiadomość, Gee.
Przerażenie chwyta ją za serce.
- Co ty mówisz?
Przez chwilę Dexter rozpaczliwie myśli, od czego by tu
zacząć. Potem mówi bez ogródek:
- Samolot, którym leciał Jimmy... był opóźniony i...
- Opóźniony?
- I gdzieś na zachód stąd spadł na pustynię.
Mówi dalej urywanym głosem. Gail Slade czuje zamęt
w głowie. Jest z nim sama w pokoju, coraz głębiej i głę-
biej pogrąża się w pełnym przerażenia odrętwieniu, ni-
weczącym wszelkie poczucie czasu i odległości. Stopniowo
coraz lepiej słyszy swój własny głos, zadający pytanie po
pytaniu, i łomot krwi w uszach.
- Lecę najbliższym samolotem - mówi. - Może dziś
wieczór. Albo rano... Najbliższym.
Chciałbym, żebyś tu była, Gee...
- Będę i... Paweł...
- Co takiego?
Zadzwoń, jeśliby coś...
83
- Ależ tak, tak.
Rozmowa skończona. Gail Slade odkłada słuchawkę i od-
wraca się blada jak śmierć.
- To Paweł - mówi. A potem dodaje straszną, nie do
wiary wiadomość:--Rozbił się samolot z Jimmym.
Głos jej drży. Watermanowie to dwie rozpływające się
plamy, które się. do niej zbliżają.
7
Sunęli jakoś niepewnie pojedynczym szeregiem, z Fran-
klinnem na przedzie. Hayden szedł drugi, chłopiec trzeci,
pochód zamykał Boog. Z początku deszcz tylko w nich lek-
ko uderzał. Przeniesiony podmuchem wiatru obrzucał ich
z ukosa mocnymi, ciepłymi bryzgami, które kłuły po twa-
rzach, uderzały o ubrania, niczym powoli spadające ciężkie
kawałki ptasiego łajna. Ledwie mogli się widzieć nawza-
jem i trzymali się blisko siebie, zachowując w obawie
przed mrokiem co najwyżej po parę stóp odstępu.
Przez jakieś dziesięć minut burza przetaczała się w od-
dali, podczas gdy oni parli naprzód za Franklinnem przez
rzadkie, cierniste, chwytające za nogi zarośla. Kierunek,
jaki nadawał, był bardzo niepewny, a jego krok ociężały.
Niepodobna było iść prosto. Od czasu do czasu błyskawica
spowijała okolicę jaskrawym kilkusekundowym magnezjo-
wym blaskiem, ukazując ich oczom białą jak sól pustynię,
rozciągającą się wokół niczym powierzchnia umarłej pla-
nety. Później nagle wszystko znowu nasycał mrok, a oni
jak ślepcy po omacku wchodzili w noc. Raz po raz, kiedy
wzmagał się wiatr ze wschodu, Boog wrzeszczał na Fran-
klinna, żeby szedł prędzej, żeby trzymał się tej czy tamtej
drogi, a ilekroć warknął, chłopiec niemal deptał Hayde-
nowi po piętach. Hayden słyszał jego przyśpieszony ryt-
miczny oddech tuż nad swoim ramieniem, tak jak chło-
piec słyszał oddech Booga, a Franklinn Haydena. Związy-
wało ich to fizycznie tak mocno, jakby byli sczepieni łań-
cuchem-
Bezczelność Booga rozpaliła posępną złość tlącą w ser-
cu Franklinna. Każdy wywrzeszczany rozkaz gmerał w niej
84

jak pogrzebaczem, aż wreszcie gorzkie języki buntu buch-
nęły płomieniem, po to tylko zresztą, aby skurczyć się
i zgasnąć. Nic nie mógł zrobić, musiał słuchać. Co najwyżej
mógł zmienić kierunek i zabłądzić albo jakoś stłamsić
wściekłość i wtedy obmyślić coś, co zmieniłoby ich położe-
nie.
Chyba rozum stracił, żeby zostawić tego bandytę samego
z chłopcem. Bóg raczy wiedzieć, co mu strzeliło do głowy...
Wspomnienie napełniało wstydem, rozpalało złość. Byle
żółtodziób pierwszy dzień na służbie tego by nie zrobił -
a on po trzydziestu pięciu latach! "Mamy coś łatwego dla
ciebie do roboty, Henry - powiedział uśmiechając się
Glen - spokojna, nie męcząca wycieczka lotnicza na wy-
brzeże i z powrotem, co ty na to?" O Boże, pomyślał ze
znużeniem, czemuż on nie wysłał kogoś innego? Co za ha-
niebny sposób zakończenia pracy.
Trzeba jakoś wykiwać Booga. Przez paręset pierwszych
jardów kusiło go, żeby wystąpić z szeregu i rzucić się na
Booga, w chwili gdy się z nim zrówna. Było dostatecznie
ciemno. Gdyby nie obecność chłopca, pewno by spróbował,
ale tak, jak sprawy stały, byłoby to zbyt ryzykowne. Boog
nie należy do ludzi, którzy cofnęliby się przed spełnieniem
swych gróźb. Za duża stawka... Nie. Grunt tłamsić wszys-
tko w sobie, a jednocześnie starać się coś wykombinować.
Wkrótce deszcz da się im we znaki, może wtedy jednak
będzie łatwiej. Mają jeszcze z dziesięć godzin ciemności
i przez ten czas mnóstwo rzeczy może się wydarzyć. Nie
mogą tak iść przed siebie nieustannie - bez jakiegoś pos-
toju. Może wtedy będzie jakaś okazja. A nuż, kiedy zacz-
nie padać na dobre, uda mu się znaleźć obok tego faceta
z tyłu, coś z nim uzgodnić. Teraz nie ma co o tym marzyć,
nawet szeptać nie sposób tak, żeby Boog nie usłyszał każ-
dego słowa...
Potykając się szedł naprzód. Ciężar sztab wrzynających
mu się w pachy ubliżał jego dumie; ostrym tonem rzucane
za jego plecami rozkazy rozpalały złość. Mimo usiłowań
niezdolny był jednak do stawiania czoła przyszłości dal-
szej niż kilka najbliższych sekund; najczęściej myśli mio-
tały się w pułapce, jaką zastawiło upokorzenie związane
z bezpośrednią przyszłością i z chwilą obecną. Raz jeden,
po paru minutach bolesnych rozpamiętywan, nagle pobie-
gły wstecz aż do wstrząsającego momentu rozbicia się sa-
85

molotu i przez pełną zaskoczenia chwilę daremnie usiło-
wał uświadomić sobie, że stało się to tak niedawno. Czas
utracił swój kształt; kolejne wypadki rozsypały się w ży-
wy kalejdoskopowy bezład. Jedynym obrazem spoistym
był obraz żony machającej z ganku, kiedy przed trzema
dniami odjeżdżał z domu. Każda myśl o niej stanowiła
podnietę, pobudzała na chwilę do jakiejś desperackiej
akcji, potem jednak z wszystkiego rezygnował i ogarnięty
rozpaczą ociężale brnął dalej w mrok.
- W prawo, policaj! Więcej w prawo i prędzej!
Hayden szedł za majaczącą przed nim barczystą postacią,
a za plecami słyszał drobne szurające kroki chłopca. Nad
głowami ich piszcząc przeleciała sowa, zdążała w stronę
pojedynczo rozsianych wzgórz. Wąż błyskawicy rozciął
chmurę, a w ślad za tym nierówną serią wybuchów prze-
toczył się. grom. Podnieśli oczy ku niebu, tylko Hayden
uparcie patrzył przed siebie. Nie mógł oderwać myśli od
dziewczyny pozostawionej przez nich we wraku. Poprzed-
nio, kiedy klęczał w pyle, czuł, że nie spełnił wobec niej
swego obowiązku. Bezdusznie klepane pacierze były częś-
ciowo mimowolną reakcją na grozę, która lodowatą powło-
ką opancerzyła mu serce. Widok dziewczyny i smród bi-
jący od niej tak poraziły mu zmysły, że opętała go myśl
o jej zmiażdżonym ciele - a nie o uwięzionej w nim duszy.
Niemo czepiająca się życia, sczerniała, czerwonymi pręgami
pokryta ruina domagała się czynów - a on nie mógł jej
nic ofiarować prócz słów. Nigdy modlitwa nie wydała mu
się tak nieadekwatna, poczucie zbędności tak przygniata-
jące... To był jakiś inny świat. Seminarium znajdowało się
w odległości tysiąca tysięcy mil, śniadanie z księdzem Stel-
lą było czymś, co się zdarzyło przed laty. A jednak kiedy
sobie przypomniał uczucie oszołomienia i wyjałowienia,
z jakim modlił się nad stewardessą, dopatrywał się w nim
Jakby echa owej mieszaniny zwątpień i niepewności, które
dręczyły go podczas kilku ostatnich tygodni.
Ale jeśli wtedy nie spełnił wobec niej swego obowiązku,
to wszystko nic w porównaniu z tym, co - wszyscy razem -
zrobili z nią od tego czasu. Usiłował usunąć z myśli jej
obraz, lecz było to niemożliwe. Odbił się na nich jak kal-
komania. Widział ją w świetle zapalniczki Franklinna, po-
środku całego mnóstwa różnych przedmiotów ze strzaska-
nego samolotu, podobną do szczątków niedopalonych w kre-
86

matorium. Zwalanie winy za to, co się stało, na policjanta
równałoby się ignorowaniu własnej odpowiedzialności
Mógł się nie zgodzić na opuszczenie jej. Mimo rewolweru
mógł zostać przy niej, i, do diabła z tym - tak jak teraz
mógłby się zatrzymać i powiedzieć, że niech no Boog sam
dźwiga swoje złoto. Mógłby... Jeśliby jednak sięgnął
w głąb swojej duszy i znalazł tę odwagę, co by z tego
przyszło? Ucierpiałby na tym chłopiec - na pewno. Chło-
piec to atut w ręku Booga, ale nie wolno go zmuszać, aby
ten atut wygrał - choć porzucenie Laury Chandler wydaje
się zbrodnią, a myśl, że bodaj na krótko odzyska świado-
mość, rozdziera Haydenowi serce. Ale dość tego... Najlep-
sze, czego teraz można się spodziewać, to tego, że ona już
nie żyje - co zaś, jak pojął z goryczą, równa się umyciu
rąk, ostatecznemu przyznaniu się do bankructwa.
Z tyłu za sobą słyszał płacz chłopca. Suchymi wargami
rzucił przez ramię:
- Uszy do góry, synku. Wszystko dobrze się skończy. -
Nie otrzymał odpowiedzi, tylko Boog parsknął cichym chi-
chotem i Hayden nagle zrozumiał, że go nienawidzi za
wszystko, co im zrobił.
Chłopiec był wystraszony. Pragnąc trzymać się możliwie
jak najdalej od Booga, w dalszym ciągu niemal deptał
Haydenowi po piętach. Wystraszony był od samego począt-
ku, od chwili, kiedy usiłował uwolnić się od pasa i zobaczył
Booga, jak wykręciwszy się w bok wymiotuje po drugiej
stronie tego, co zostało z przejścia. Ale wtedy to było co
innego. Oszołomiony, wytrzeszczał ze zdumienia oczy i po
przebytym wstrząsie czuł mrowienie w członkach, czemuś
jednak wszystko tamto wydawało mu się obecnie jakieś
nierealne - jak sen - jakby zamiast niego przeraził się
wówczas ktoś inny. Nawet obraz śmierci i spustoszenia był
złagodzony. Chociaż z pełnym zgrozy zafascynowaniem
wpatrywał się we wrak i widział niesioną na pledzie osmaloną postać, obecność Haydena i Franklinna dawała mu
poczucie bezpieczeństwa. I, choć to dziwne, Booga również.
Byli to żywi ludzie, z ciała i krwi. A kiedy policjant i ten
pan z wysokim kołnierzykiem powiedzieli mu, że wszystko
dobrze się skończy, on im uwierzył. Doszedł do wniosku,
że naprawdę już nie ma się czego bać, bo najgorsze jest
poza nimi, że to tylko kwestia godzin, zanim ich stąd za-
biorą i powiedzą ojcu, że może już przestać się niepokoić.
87
Teraz jednak wszystko zostało odwrócone do góry no-
gami. Znowu go ogarnęło wielkie oszołomienie, które tym
razem jednak nie przypominało snu. Cała sytuacja była
przerażająco realna, jak siniak na jego gardle, a Boog
groźniejszy niż wszystko, co się stało, razem wzięte. Do-
póki mógł, zwalczał swoje obawy, stopniowo owładnęły
nim jednak. Cień Haydena nie był pociechą, jak nie było
nią psie posłuszeństwo Franklinna wobec rozkazów Booga.
Coraz to bardziej bezradny i samotny czuł się w tych cie-
mnościach. I kiedy nagle opanowały go łzy, a Hayden po-
wiedział: "Uszy do góry, synku. Wszystko dobrze się skoń-
czy", z wściekłością potrząsnął głową i z całej siły zacisnął
powieki, jakby chcąc podkreślić, że już mu nie wierzy
i nie ufa.
Boog niespokojnie zerkał do przodu. Żadnych punktów
orientacyjnych, nie widać nawet linii horyzontu, nic, we-
dług czego mógłby określić kierunek. Kierował się instyn-
ktem, prowadząc ich ku przedgórzu na południo-zachód.
Widział w myślach główne pasmo górskie jak pofałdowany
lawendowej barwy aksamit i pamięć podpowiedziała mu,
że to nie dalej niż dziesięć mil. Gdyby nie deszcz, przy-
puszczalnie szybko by tam doszli, w trzy godziny, co naj-
wyżej cztery, i znaleźliby się poza równiną - przynaj-
mniej na jakiś czas. Przy tej pogodzie nie mógł nawet
określić, jak długo to potrwa. Burza nie będzie wiecznie
ich omijać. Poza tym, o ile pamięta, są dwa równoległe
pasma biegnące mniej więcej z północo-zachodu na po-
łudniowo-wschód, a między nimi bezmiar pustyni. W ra-
zie pecha mogą przejść środkiem i nie wiedzieć, gdzie się
znajdują. Natomiast jeśliby wschód słońca zastał ich na
otwartej przestrzeni, z pewnością by określono ich poło-
żenie, nim zdążyliby znaleźć jakąś kryjówkę. Dwóm lu-
dziom może by się to jakoś udało - czterem nie. Od świtu
będą krążyć dokoła samolotu. A wkrótce potem, kiedy już
obejrzą wrak na wszystkie strony i kiedy ktoś wyciągnie
wnioski, obława rozszerzy się i nabierze rozmachu. Będzie
im wtedy potrzebna możliwie najlepsza osłona, będzie im
potrzebny każdy jej skrawek. A na równinach nie ma jej
wcale.
Im więcej myślał o tym, co ich czeka, tym bardziej sta-
wał się niespokojny, tym częściej korygował domniemane
zbaczanie Franklinna z kierunku. Przy najlżejszym pot-
88

knięciu płomień bólu przeszywał rękę od nadgarstka aż po
ramię. Radosny nastrój tryumfu przybladł wobec świado-
mości, że niedługo już zacznie się polowanie.
Nikt nie oddychał mu nad karkiem, niczyje kroki nie
rozbrzmiewały mu za plecami. Raz jeden, zanim wrzasnął
na Franklinna, żeby przyspieszył kroku, odwrócił się jed-
nak i spojrzał w mrok.
Deszcz przyniesiony powiewem wiatru tylko ich opryskał
wielkimi kroplami i ustał nagle. Znów błyskawica rozcięła
mrok, który wyrzucił z siebie sztywne cienie jakichś kol-
czastych krzewów oraz samotnego saguaro wyglądającego
jak olbrzymi szary kandelabr. Nad ich głowami gwałto-
wnie przetaczał się grom. Uszli kilkaset jardów. Chłopiec
teraz zachowywał się cicho. Towarzyszył im jedynie głuchy
chlupot w puszkach z piwem, które chłopiec niósł w tor-
bie, i pod stopami chrzęst ziemi spragnionej deszczu. Tak
było przez kilka minut. Potem skądś z daleka, w lewo od
nich, usłyszeli, że znowu nadciąga deszcz.
Z początku przypominało to szelest liści wirujących na
wietrze w jakiejś starej alei. Zdawało się odległe, niegroź-
ne. Stopniowo wszakże szum się wzmagał, a ziemia jakby
drżeć poczęła, prawie tak, jakby gdzieś głęboko pod nimi
dudniła kolej podziemna. Huk crescendo przechodził w ryk.
Obok nich, kłując w twarze, przeleciała istna zamieć lodo-
watych żądeł. Potem, poprzedzone strasznymi grzmotami,
z siłą rozbijającej się fali runęły na nich potoki wody.
- Nie wyobrażajcie sobie, że możecie próbować jakichś
sztuczek! - darł się Boog. - Jazda naprzód, panie władza.
Pamiętać, że mam dzieciaka pod ręką i...
Reszta słów się zagubiła. Ulewa nadeszła z takim impe-
tem, że kiedy w nich uderzyła, aż się zatoczyli, a Fran-
klinn przystawał co chwila. Głowy trzymali schylone. W
ciągu kilku sekund włosy przylepiły im się do czaszek,
a rondo kapelusza policjanta oklapło mu nad uszami ni-
czym rozerwana rynna. Po kilku minutach ubrania zaczę-
ły przylegać do ciała, stawać się ciężkie.
Hałas ogłuszał. Nie był to deszcz taki, jaki kiedykolwiek
widzieli. Zdawał się niemal gęsty, zupełnie jakby zabłą-
dzili pod górską siklawę. Z początku padał ukośnie pod
niewielkim kątem, ale wkrótce jął walić pionowo. Zmru-
89
żonę oczy mogły dojrzeć co najwyżej zarys kołyszącej
się tuż przed nimi przemoczonej postaci. Po pięciu mi-
nutach nie mieli na sobie ani suchej nitki. Za każdym kro-
kiem czuli, jak bielizna oblepia im ramiona i biodra. Zie-
mia stała się miękka, papkowata, a ryk się pogłębił. Po
jakimś czasie człapali już przez płytkie bajorka. W pewnej
chwili plunęła na nich błyskawica, zarysowując na niebie
zawiłą siatkę rzeczną, na strzępy rozrywając noc. Przele-
ciała tak blisko, że usłyszeli jej lekki trzask, a chłopiec
wyrzucił w górę ręce, zatykając uszy i spiesznie się pochy-
lił, gdy ponad nimi oberwała się gwałtowna lawina grzmo-
tu. Boog szorstko pchnął go naprzód. Kiedy indziej w krót-
kim olśnieniu światłem błyskawicy Hayden zobaczył węża,
gdy ten z głową zadartą do góry jak oszalały sunął w kie-
runku zarośli. Zastanawiał się niejasno, czy ktokolwiek
jeszcze go zobaczył, ale on sam nawet nie odczuł strachu.
Ogłuszony już był hukiem i nieustannym bębnieniem desz-
czu. Słuch płatał mu przeróżne figle. Czasem ryk koncen-
trował się w samym rdzeniu jego mózgu, zaraz potem do-
biegał go ze wszystkich stron, rozchodził się promieniście
przez pustynię wielkim, coraz szerszym kręgiem.
Podobnie jak inni nie był w stanie myśleć logicznie.
Mrugając, z wciśniętymi w ramiona głowami, ściskając
sztaby złota, wpadając na siebie wzajem w potokach wody,
brnęli z wolna poprzez równiny. W pół godziny uszli może
pół mili. Franklinn zupełnie stracił poczucie kierunku. Parł
naprzód, a Hayden i chłopiec za nim, niedobitki pokona-
nego oddziału, trzej maruderzy, którzy nie pamiętają już,
dokąd idą - ani dlaczego. Od czasu do czasu, kiedy in-
stynkt ostrzegał Booga, że zbaczają z kierunku na połud-
nie, krzyczał ostro na nich od tyłu. Nikt go nie słyszał,
nawet chłopiec, dwukrotnie podbiegał więc naprzód wrze-
szcząc daremnie, bo niedosłyszalnie, i z wściekłością od-
wracał Franklinna we właściwym, jak sądził, kierunku.
Mogli coś zrobić wtedy - rzucić się razem na niego, ode-
brać rewolwer, przypuścić zgodny atak. Ale Boog był dla
nich zbyt szybki, zaledwie widzieli, jak przychodzi i od-
chodzi. Tak byli zresztą oszołomieni, że nie mogliby rozu-
mować, współpracować, podejmować razem jakiejś akcji.
Rzekłbyś od początku świata przetaczały się grzmoty i biły
pioruny, od których omal nie pękały im w uszach bębenki.
Prawie zapomnieli, czym jest cisza. Oblepieni przylegają-
90

cym do ciała odzieniem, z rozchylonymi wargami, usiłując
odwracać twarze od wprawiających w odrętwienie biczów
deszczu, brnęli dalej mimo rozlegającej się w mroku kano-
nady grzmotów.
Zatrzymali się raz tylko. W prawo od nich, biały jak
błysk flesza, jęzor błyskawicy nagle dotknął ziemi i w od-
ległości stu jardów coś eksplodowało niby pocisk. Potem
z wahaniem ruszyli dalej jak ludzie oszołomieni bezustan-
nym bombardowaniem.
Burza powoli sunęła na zachód. Mniej więcej po godzi-
nie przewaliła się nad nimi jej największa wściekłość.
Wciąż jeszcze padał ulewny deszcz, ale nie starał się już
stłuc ich na miazgę. Czasami, kiedy błyskawica jak nożem
rozcinała horyzont, widzieli migoczący bezmiar pustyni
i ciemne garby dalekich wzgórz. Poprzez gąbczasty syk
deszczu rozpoznawali odgłos swoich kroków i słaby chlu-
pot piwa w puszkach, słyszeli, jak Boog chrząka i spluwa.
Odgłosy poruszyły pamięć, zbudziły porażone odrętwieniem
mózgi. Przeszłość zlała się z teraźniejszością. A temu no-
wemu przebudzeniu towarzyszyła nowa fala niepokoju,
nienawiści i strachu.
- W prawo, panie władza - rozkazał Boog. - Właź tam.
Ziemia była teraz bardziej spękana, usłana pojedynczy-
mi niedużymi kamieniami, a od czasu do czasu trafiały się
kępy sięgających im do pasa zarośli, które Franklinn mu-
siał po omacku obchodzić. Czuł brzemię dźwiganych, z każ-
dą minutą coraz cięższych sztab. Nie był w najlepszej for-
mie, a grube nogi jakieś były chwiejne. Pod przemoczoną
do suchej nitki kurtką serce waliło dziwnie nierównym
rytmem. Zacisnął zęby i szedł dalej, odrzucając pokusę po-
proszenia Booga, żeby się zatrzymać. Myśli krążyły nie-
spokojnie w poszukiwaniu czegoś, co by odciągnęło uwagę,
ale nigdzie w żadnym kierunku nie znajdował ucieczki
przed świadomością groźnej dla niego sytuacji - oraz
jej przyczyn. Zamierzał korzystając z deszczu nawią-
zać rozmowę z Haydenem, ale to było wcześniej,
zanim jeszcze zaatakowała ich ulewa i wybiła mu
z głowy buntownicze myśli. Teraz czuł się wyczerpa-
ny, niezdolny planować lub działać. Myśli płynęły leniwie,
osiadały na mieliźnie. Po raz drugi, odkąd Boog zmusił
91
ich do marszu, stwierdził, że stara się nie myśleć o przy-
szłości. Jakby jego myślom, coraz bardziej nasiąkniętym
wodą, coraz więcej czasu było potrzeba, aby wypłynąć na
powierzchnię. Ból mięśni w rękach, ciężka praca serca,
osłabienie nóg - oto wszystko, z czym mógł się na razie
uporać.
Potem, kiedy odpoczną, będą mogli coś obmyślić. Ale
nie teraz, o Boże, nie teraz...
Wiele razy Hayden próbował nawiązać z nim kontakt.
Mówił najgłośniej, jak tylko się ośmielił. Nie był pewien
siły swego głosu, bo nadal dzwoniło mu w uszach, ale
Franklinn jakby nie słyszał. Raz poklepał Franklinna po
ramieniu, ale grubas tego nie zauważył. Innym razem nie-
mal się z nim zrównał i złapał go za rękę, ale policjant
tyle tylko, że zmienił trochę kierunek, jak pchnięta na
nowy tor mechaniczna zabawka. Błyskawica zalśniła w dali
i Hayden na chwilę zobaczył twarz jego z profilu - mocna
szczęka, pod nią fałdy wilgotnej, kredowobiałej skóry, je-
dno oko prawie zamknięte pod wymiętoszonym brzegiem
kapelusza. Chociaż jednak przytknął twarz do złamanego
ronda i zagadnął Franklinna naglącym szeptem, policjant
jakby nie zauważył nawet, że ktoś jest przy nim. Nie
uszło to natomiast uwagi Booga.
- Hej tam, na miejsce! - wrzasnął. -Mam oczy otwar-
te. Nie śpię.
Boog szedł w ciemnościach z rozchylonymi z bólu war-
gami. Przy byle potknięciu się o kamień odczuwał jakby
szarpnięcie w nadgarstku. Co chwila przesuwając rękę
próbował znaleźć wygodniejszą pozycję na temblaku, ale
mimo wszelkich zabiegów ból stawał się coraz gorszy.
Ostre bicze ulewnego deszczu zadawały mękę śmiertelną.
Wiele razy od tego czasu zaciskając w garści rewolwer,
niesłychanie ostrożnie przesuwał wierzchem dłoni po miej-
scu złamania. Miał takie uczucie, jakby dokoła kości zawią-
zano mu opaskę gorącej gumy. Przerażał go zasięg opuch-
lizny, niepokoił i dopingował do marszu. Liczył, że uszli
jakieś cztery mile, może i pięć. Cały czas trwania burzy
czepiał się rozpaczliwie jednej myśli: iść na południe.
Z grubsza rzecz biorąc, sądził, że mu się to udało. Zagadką
wszakże było, jak daleko zboczyli. Może uszli zaledwie
parę mil w linii prostej od punktu wyjścia?
Waga złota przestała już działać jak narkotyk, poczucie
92

władzy straciło urok nowości. Ledwie teraz powłóczył no-
gami, a ogień w nadgarstku wyciągał z niego wszystkie
soki żywotne. Daleki był jednak od tego, żeby zarządzić
postój. Muszą iść dalej... Dalej! Gdzieś tam, w odległości
trzech czy czterech godzin marszu, znajduje się przedgórze,
i dlatego teraz liczy się każdy jard.
- Która godzina? - spytał niespodzianie. - Hej tam,
klecho, która godzina?
Hayden zerknął niechętnie na świecącą tarczę zegarka.
- Dochodzi dziewiąta.
Dziewiąta... Później, niż myślał. Może uszli około pięciu
mil w sumie. Przez firankę deszczu, ponad kiwającą się
głową chłopca i za ciemnymi lśniącymi ramionami dwóch
mężczyzn, patrzył przed siebie i czekał, aż następna błys-
kawica na ułamek sekundy ukaże mu wzgórza.
Kiedy nadeszła, wydały mu się równie odległe jak przed-
tem.
Po następnych dwudziestu minutach deszcz zaczął nieco
słabnąć. Franklinn właśnie dochodził do kresu sił i czuł,
że nie może już zrobić kroku bez odpoczynku, kiedy nagle
ziemia zaczęła spod nóg mu uciekać. W ułamku sekundy
później odkrył, że zjeżdża na plecach po krótkim niemal
pionowym stoku. Dopiero kiedy ciężko klapnął w płytką
wodę i zaczął się gramolić, żeby wstać, zrozumiał, że znaj-
duje się w łożysku potoku. Nadal trzymał mocno pod pa-
chami obie sztaby, a kapelusz, choć przekrzywiony, jakoś
tkwił mu na głowie, natomiast w ustach działo się coś
bardzo złego. Przerażonym głosem wybełkotał coś, czego
Hayden, stojący chwiejnie na brzegu spadku, nie zrozu-
miał.
-. Co takiego?
- Zgubiłem zęby.
Nawet w tym momencie, po tylu straszliwych kolejnych
wstrząsach, niepokojach, potokach wody i zmęczeniu, ude-
rzył Haydena skrajny komizm tej sceny. Nie wiedział, co
powiedzieć. Boog podszedł do brzegu parę jardów w prawo
od miejsca, gdzie spadł Franklinn, i dokonał szybkiej
oceny sytuacji. Ciemny rów skręcał lekko na południo-za-
chód; o ile mógł osądzić, była w nim tylko woda deszczo-
wa, wzdłuż bliższego boku rozlana w sadzawkę.
- A jak tam jest pośrodku?
93
Franklinn klęcząc na jednym kolanie gorączkowo prze-
szukiwał dno.
- Pośrodku, pytam, gamoniu - warknął Boog.
- Zgubiłem górną protezę. - Dwóch zdań nie mógł po-
rządnie wymówić.
- Do diabła z tym. Włazić do środka i sprawdzić, czy
można iść tamtędy.
franklinn się zawahał, później podniósł się sztywno i ru-
szył na drugą stronę.
- W porządku - oznajmił wkrótce, niewyraźnie seple-
niąc.
- Okay. - Boog rewolwerem wskazał kierunek. - Jaz-
da, panie ładny... Nie tak szybko, szczeniaku, trzymaj się
blisko mnie.
Ześliznęli się kolejno z wysokiego brzegu, stopami wy-
orując w rozmokłej ziemi istne kanały. Franklinn przy-
wlókł się z powrotem, ciężko dysząc i ponowił poszuki-
wania. Ledwo odcinająca się w mroku postać miała jed-
nak w sobie jakiś patos i Hayden przyłączywszy się do
policjanta brodził po kałużach i namokłym piachu, póki
ich Boog nie odwołał.
- Są gdzieś tutaj - protestował Franklinn. Głos jego
utracił już resztki autorytetu. - To nie zajmie minuty.
Stojący obok Boog kopnął go z rozmachem.
- Już ci mówiłem przed chwilą, diabła mi do twoich
zębów - burknął złośliwie. - Łap sztaby i jazda.
Franklinn usłuchał, ale głowa mu się trzęsła. Zaraz
w szeregu za nim znalazł się Hayden, potem chłopiec.
Byli jak owce. Raz jeszcze poczuli ciężar odzienia, kiedy
podjęli swój wlokący się rytm. Skarpetki mieli kompletnie
przemoczone, w butach chlupotało, koszule piły pod pa-
chami, kalesony w kroczu. Iść było jednak trochę łatwiej,
przeważnie mieli pod stopami piasek, a tylko od czasu do
czasu trafiały się większe kamienie i kawałki drewna.
I co dziwniejsze, wydawało się odrobinę mniej ciemno.
Widzieli siebie nawzajem wyraźniej na tle względnie
jasnego dna łożyska. Nadal posępnie padał deszcz. Z obu
stron na odległość jakichś dziesięciu stóp widzieli przed
sobą czarne ściany brzegów, dalej łączące się z niebem.
Czoło burzy znajdowało się daleko na zachód, ale błyska-
wice raz po raz rozświetlały półkolem biegnący lewy brzeg,
94

tak że wyglądał jak łamacz, na którym właśnie rozbija się
fala.
Boog rad był, że idą łożyskiem. Trochę bardziej kręte,
niżby pragnął, z pewnością zaprowadzi ich wyżej, na
przedgórze. Uważał, że warto kilka mil nadłożyć, byleby
mieć pewność, że idą we właściwym kierunku. Za wszelką
cenę o świcie muszą znaleźć się na przedgórzu, a to naj-
pewniejszy sposób. Później, jeśli deszcz ustanie i pokaże
się kilka gwiazd, może uda im się przejść skrótem dokądś,
gdzie znajdą osłonę, ale teraz, kiedy noc ich oślepia, naj-
lepiej pozwolić się prowadzić.
Po rozpaczliwej niepewności co do kierunku w czasie
oberwania chmury przyjemnie czuć, że szczęście znów mu
sprzyja. Choć ciągle dokucza palący ból w nadgarstku,
teraz łatwiej go znosi - przynajmniej chwilowo.
Wszystko ułoży się dobrze. Wie o tym. Kilka dni jeszcze,
a znajdzie kogoś, kto mu opatrzy rękę. Pustynia nie może
ciągnąć się bez końca. Zatoka musi być nie dalej niż o sto
mil. Z chwilą przekroczenia granicy przestaną iść nocą,
wtedy, do diabła, to nie będzie miało znaczenia. Grunt
doprowadzić ich tam, gdzie trzeba.
Obserwował majaczący przed nim, do niedźwiedzia po-
dobny cień Franklinna. Przypływ pogardy wyładował się
w urąganiu:
- Jazda, dalej, stary. I wyrzuć ze łba myśli o służbie.
Ale Franklinnowi ani w głowie już były myśli o służbie.
Godzinę temu liczył, że jako staremu policyjnemu wydze
uda mu się nabrać Booga, żeby podczas odpoczynku popeł-
nił jakąś nieostrożność. Teraz wszakże tylko czekał na roz-
kaz postoju - aż uszy wytężał, ale z innego zgoła powodu.
Całe ciało od stóp do głów protestowało przeciw dźwiga-
niu złota i niezwykłym wysiłkom marszu. Posępne, coraz
gęściejsze chmury apatii zasnuwały myśli. Utrata górnej
szczęki upokarzała boleśnie, do reszty odbierała ducha.
Miał takie uczucie, jakby nogi nie należały już do niego.
Potykając się, sunął na nich żałośnie, zmuszony do ule-
głości biegiem wypadków, a przecież jednocześnie rozpacz-
liwie czepiał się głęboko gdzieś tkwiących w nim upartych
strzępów dumy, które nie pozwalały się poddać i prosić
Booga o odpoczynek. Upierał się przy nich przez jakieś
dalsze dziesięć minut człapiąc nieprzytomnie w deszczu.
Kiedy znienacka poczuł, że Hayden klepie go po ramieniu
95

zabiera mu jedną sztabę, nazbyt już był przybity i wy-
czerpany, żeby hociaż wykrztusić jakieś podziękowanie. Po
prostu na to przyzwolił, jak dziecko, które usypiając wy-
puszcza z rąk kurczowo trzymaną zabawkę.
Wziąwszy ten dodatkowy ciężar, Hayden natychmiast
pożałował swego postępku. Razem z tym, co dźwigał do-
tychczas, stanowiło to potworne obciążenie. Od kiedy roz-
szalała się burza, zdarzały się takie chwile, że z coraz wię-
kszym rozgoryczeniem wpatrywał się w plecy policjanta.
Teraz jednak miał to już poza sobą. Przez Ostatnie dwa-
dzieścia minut z litością słuchał, jak Franklinn ciężko
sapie i mruczy, obserwował, jak się coraz bardziej garbi...
W chwili gdy w śliskie zgięcie wolnej ręki jakoś wsu-
nął z trudem dwudziestofuntową sztabę, zaczęło mu świtać
w głowie, że odtąd to on będzie odpowiedzialny za wszys-
tko, co się stanie. Przedtem nigdy by się na to nie zgodził.
Teraz jednak, o dziwo, nie miał nic przeciw temu. Boog
najpierw przez Laurę Chandler, potem przez Franklinna
uczył go, czym jest nienawiść. Dźwigał ją teraz w sobie
niby ogromny, wzbierający wrzód. Poprzez szum deszczu
wsłuchiwał się w chlupoczące człapanie Franklinna, w
przyśpieszony krótki oddech chłopca. Od czasu do czasu
myślał o stewardessie; ilekroć wszakże zaczynał się zasta-
nawiać, co się z nią stało, odpychał jej obraz, bo przypo-
minanie tylko rozgoryczało go jeszcze bardziej, a nic nie
mógł zrobić, skoro dźwigał czterdzieści funtów i był już
u kresu sił.
Z trudem sprawdził, która godzina. Nadal jeszcze nie
było dziesiątej. Całe długie życie dzieliło go od poranka.
Nagle deszcz znów się rozpadał. Prawie jednocześnie
znaleźli się w miejscu, gdzie łożysko skręcało i pełne było
otoczaków oraz wyrzuconych przez wodę kawałków drew-
na. Wilgotne zbielałe szkielety gałęzi niewyraźnie maja-
czyły w mroku. Tu i tam woda tworzyła ciągnące się od
brzegu do brzegu czarne jak atrament bajorka; chlapali
na siebie i potykali się, wpadali jeden na drugiego. Hay-
den dwukrotnie stracił równowagę i upadł, przy tym za
drugim razem zatoczył się w tył i niechcący przewrócił
chłopca.
Gramolili się właśnie, kiedy Boog powiedział nagląco:
96

- Słuchajcie! - Powiedział to jakimś dziwnym głosem,
stojąc sztywno, z głową zadartą. - Co to za hałas?
Franklinn wciąż jeszcze błąkał się myślą w jakimś wła-
snym świecie, ale Hayden i chłopiec usłyszeli - głęboki
dudniący pomruk. Dochodził skądś prosto przed nimi. Znów
doznali wrażenia, że ziemia drży im pod nogami. Z każdą
sekundą hałas stawał się głośniejszy, ostrzejszy w tonie.
Stali we trzech i czekali w napięciu, patrząc z uwagą
wzdłuż koryta; chłopiec ręką osłaniał oczy. W odległości
kilkunastu jardów Franklinn ledwo był widoczny. On rów-
nież się zatrzymał zaskoczony odgłosem, i patrzył. Nagle
usłyszeli jego krzyk, zobaczyli, że się odwraca i jak sza-
lony biegnie do brzegu. W chwilę później zrozumieli przy-
czynę. W dół łożyska z rykiem gromu pędziła ku nim ścia-
na wody. Na ułamek sekundy wrośli w ziemię. Potem, jak-
by nagle przerażenie wyrwało ich z korzeniami, pognali
pędem i razem dopadli brzegu.
Woda rwała krętym łożyskiem niczym gruby, czarny ję-
zor, rozdzierała się o kamienie i skały. Pokryty pianą ko-
niec jęzora był od nich o dziesięć jardów, kiedy dotarli do
brzegu. Hayden najpierw cisnął sztaby, konwulsyjnym szar-
pnięciem rąk wyrzucając je w górę, potem sam skoczył jak
małpa, gwałtownie waląc kończynami w oślizłą ziemię.
Chłopiec znajdował się tuż obok, w lewo. Boog już prawie
się podniósł. Hayden usiłował dźwignąć się na rękach, ze-
ślizgiwał się, czepiał znowu. Huk wody go ogłuszał. Jakoś
udało mu się wciągnąć nogi. Natychmiast obróciwszy się
spróbował złapać chłopca za ręce. Gwałtownym ruchem wy-
chylił się poza krawędź, schwycił jedną z nich w nadgar-
stku, kiedy tuż obok z szumem i mlaskaniem wzdłuż brze-
gu przepłynęła spiętrzona fala. Na mgnienie oka chłopiec
zawisł w powietrzu, potem woda walnęła go po kolanach.
Zakołysał się na boki niebezpiecznym wahadłowym ru-
chem, który tak nim szarpnął, że Haydenowi omal rąk nie
wyrwało ze stawów. Otwarte usta, rozszerzone oczy, blada,
oblepiona włosami twarz wisiały tuż pod Haydenem, kiedy
powodziowa fala waliła w dół łożyska i czarną kipielą za-
lewała małemu nogi.
Powoli wytaszczył jednak chłopca poza obręb niebezpie-
czeństwa, na próżno usiłując przekrzyczeć huk, aby mu do-
dać otuchy. Wreszcie łapiąc oddech chłopiec znalazł się na
brzegu. Chwilę leżeli obok siebie spleceni nadal rękoma,
97

wielkimi haustami wciągając w płuca powietrze, podczas
gdy w ciemności kręciły się i wybuchały barwne plamy
świetlne.
- Skądże to tak sika, u diabła? - To drżącym jeszcze
z emocji głosem przemówił Boog; nie zwracał się zresztą do
nikogo specjalnie. Potem z nagłym niepokojem głośniej: -
Macie sztaby?
Hayden otworzył oczy i krztusząc się spojrzał w górę ku
niemu.
- Sztaby, panie ładny.
- Mam.
- Gdzie?
- Gdzieś na brzegu.
- Dobra, poszukać! - Potem jeszcze głośniej: - A wy,
panie władza?
Hayden usiadł. Zupełnie zapomniał o Franklinnie, ale te-
raz go zobaczył, plamę cienia w pewnej odległości od brze-
gu, obok pochylonego krzewu bawełny. Obawiał się, że
Franklinn powie, iż ma puste ręce.
- Macie sztabę?
- Tak.
Boog parsknął z zadowolenia. Obrzucił spojrzeniem potok.
Na wpół zanurzona gałąź minęła ich walcząc z falą jak to-
piący się człowiek. Boże, pomyślał, mogło tak stać się z na-
mi. W głowie mu się teraz nie mieściło, że ze złamanym
nadgarstkiem, z rewolwerem w drugim ręku i sztabą złota
pod pachą, jakoś jednak wydostał się na brzeg. Bądź co
bądź czegoś się nauczył - już nigdy w przyszłości nie pój-
dzie łożyskiem rzeki, choćby tam nie wiem co...
- W drogę, szczeniaku. Nie będziesz się tu całą noc wyle-
giwał! - Chłopiec leżał bez ruchu, tylko pierś mu falowała.
Boog szturchnął go nogą. - Jazda - rzucił ochryple. -
Wstawaj!
- Ledwo żyje - sprzeciwił się Hayden. - Proszę mu
pozwolić odpocząć.
- Ja tu rządzę, panie ładny. Myślałem, żeś pan to już
wbił sobie do głowy.....- Przerwał, nagle podejrzliwy, coś
sobie przypominając. - A gdzie te puszki z piwem? -
Zapadła krótka cisza. Chłopiec poruszył się niespokojnie. -
Gdzie one są? - Przez chwilę nic nie było słychać prócz
szumu płynącej wody. - Wstawać! - Znów szturchnął
98

chłopca nogą i ten z wolna usłuchał. - Wstawać! Co z pusz-
kami? Zgubiłeś? Co?
- Tak - zabrzmiała niedosłyszalna prawie odpowiedź.
- Ty... przeklęty szczeniaku. - Ton był jadowity. Boog
zrobił krok do przodu, podniósł rewolwer. - Dlaczego, do
diabła...
- Nie jego wina! - wrzasnął Hayden.
- Nie wtrącać się.
- Nie miał możliwości. - Nie dać się, pomyślał. - Czy
pan nie widzi, co się stało? Czy pan nie widział, że go omal
nie zmyło?
- Jasne, że widziałem. Ładny z niego harcerz. Aleś pan
wyniósł na brzeg złoto, policaj także. Dlaczego on nie ura-
dził kilku puszkom?
- Dlatego, że to dziecko.
- I to ma być powód, żeby mnie teraz wyschły bebechy,
tak?
- Nie jego wina... Niech no pan spojrzy, nawet but zgu-
bił. - Właśnie w tej chwili Hayden to spostrzegł. - Czy
pan sądzi, że to też zrobił umyślnie? - Stali twarzą
w twarz jak dwa majaczące w mroku straszydła w odle-
głości paru jardów od siebie. Chłopiec przysunął się tuż do
Haydena. Huk pędzącej wody głuszył miękki szum deszczu,
tłumił szorstkie podniesione głosy. - Moim zdaniem i tak
ma pan szczęście, żeś pan nie stracił tych sztab. Z łatwością
mogło się z nimi stać to samo.
- Gdyby tak się stało, panie ładny, tobyś tu nie stał
przede mną. Możesz pan wierzyć. - Boog splunął, otarł
usta. Potem do chłopca: - Teraz ty, szczeniaku, wyciągnij
no sztabę z mojej kurtki.
- Nie może pan żądać, żeby on...
- Mogę robić, co zechcę, odwal się pan raz na zawsze. No
jazda, bierz ją. Nie potrzeba mi pasażerów. - Chłopiec wy-
ciągnął sztabę. Zgrzytnęła o zamek błyskawiczny. Cofnął
się tak, żeby Boog go nie dosięgnął. - Zgub to, a już nic
więcej w życiu nie zgubisz. Teraz na miejsca i w drogę, wy
wszyscy.
Hayden niespokojnie popatrywał na lewą stopę chłopca.
Skarpetkę również zgubił.
- Masz chusteczkę?
- Chyba tak.
99

- Tu masz drugą. Zawiąż jedną pod piętą, a drugą do-
koła palców.
- Do diabła! - burknął Boog.
Chłopiec zawahał się.
- Zrób to - powiedział Hayden. W chwilę potem spy-
tał: - Czy myślisz, że teraz dasz radę? - Chłopiec uniósł
ku niemu brudną od deszczu twarz i skinął głową. Hayden
dźwignął swoje dwie sztaby, kołysząc je w rękach jak dziec-
ko, i niemal zaraz odezwał się ból. Spojrzał na Booga. -
Teraz jest gotów - stwierdził spokojnie.
Długą chwilę nic nie było słychać prócz głośno szorującej
korytem wody. Potem przemówił Boog:
- Nie podobasz mi się, panie ładny. Pamiętaj o tym.
Działasz mi na nerwy... No, jazda.
Ruszyli ociężałym krokiem, wpadając w ten sam nierów-
ny rytm. W pewnej chwili gdzieś daleko mignęła błyskawi-
ca, potem - razem z deszczem - burza stopniowo ucichła.
Mniej więcej po godzinie reszta chmur z wolna pociągnęła
na zachód i nagle zobaczyli, że na niebie są gwiazdy.
8
- Na pańskim miejscu postarałbym się trochę odpocząć.
- Odpocząć?
- Wiem, że to niełatwe, ale nic lepszego nie mogę pora-
dzić.
Człowiek, o którym Paweł Dexter wie, że ma na imię Joe,
przegarnia palcami rozwichrzoną czuprynę. Głos mu
ochrypł, stał się skrzekliwy.
- Do rana jeszcze bardzo daleko. Muszą zaczekać, aż się
rozwidni, rozumie pan?
- Rozumiem.
- Teraz nic nie mogą zrobić. - Czuje, że lepiej raz je-
szcze powtórzyć. - Jedyna wskazówka, jaką mieliśmy, to
len raport z Ajo o słupie dymu. Niepodobna tym się kie-
rować w czarnych jak smoła ciemnościach, a księżyc, i to
w ostatniej kwadrze, wzejdzie dopiero przed czwartą, nie-
wiele więc pomoże w poszukiwaniach, zarówno z powie-
trza, jak i z ziemi. Samolot to bardzo mały przedmiot w oko-
licy tego rodzaju przy najlepszej nawet pogodzie. - Wzru-
100

sza ramionami. - Doskonale rozumiem, co pan czuje, ale
doprawdy na pana miejscu poszedłbym do domu.
Dexter wytężonym spojrzeniem obejmuje duszny natło-
czony pokój. Jeszcze przychodzą i odchodzą dalekopisy, je-
szcze dzwonią telefony. Nie ma już jednak tego nerwowe-
go pośpiechu. Wszyscy, rzekłbyś, przygotowują się do dłu-
giego oblężenia.
- Niechże pan pomyśli - przedkłada Joe. - Mamy
w tej chwili jedenastą, sześć czy siedem godzin do wscho-
du słońca. Bez odpoczynku będzie pan do niczego. Nie ma
pan tu nic do roboty.
Nic. To właśnie najgorsze. Nic, tylko czekać i dalej się łu-
dzić, i palić papierosa za papierosem. Może najlepiej by-
łoby pójść...
Ś- Pan do mnie zadzwoni, jeśliby była jakaś wiadomość?
Zaraz?
- Natychmiast. Mógłby się pan i tutaj na czymś wyciąg-
nąć, ale...
- Nie, nie, dziękuję. -Ś Prostuje się z wolna, jak gdyby
na ramionach dźwigał ogromny ciężar. - Może chwilowo
pójdę do domu.
- To najlepsza rzecz, jestem pewien. Przebywanie tu-
taj działa panu tylko na nerwy.
Paweł Dexter patrzy na zegarek.
- Może więc na parę godzin... mniej więcej do czwartej.
Co pan sądzi? - Potrzebuje jakiegoś bodźca.
- Dobra myśl.
- Ma pan mój numer na wszelki wypadek?
-- Mam.
- No to dobrze. - Jeszcze się waha, ociąga z odej-
ściem. - Niech mi pan powie - mówi, chcąc unieść z sobą
coś, czego mógłby się tymczasem uczepić. - Czy pan na-
prawdę myśli, że są jakieś szansę?
Chwila ciszy. W przyległym pokoju nerwowo stuka da-
lekopis.
- Może nie jest tak źle.
- Oczywiście. - Dexter kiwa głową, starając się coś jesz-
cze wyczytać z twarzy tamtego. - Ale czy pan myśli...
- Nie mogę zgadywać. Pan wie tyle, co ja. Jak już mó-
wiłem, może nie jest tak źle.
- Oczywiście - potwierdza Paweł Dexter. Zabiera
101

z biurka kapelusz. - No cóż, w każdym razie dziękuję. -
Jego własny głos brzmi dziwnie obco.
Za jego plecami Joe rzuca mu pełne współczucia spoj-
rzenie. Biedaczysko...
Ksiądz Stella nagle uświadamia sobie, że pies cicho skom-
li w kuchni.
- Dobrze, dobrze - woła. - Idę.
Zamyka rozłożoną na kolanach książkę, podnosi się z fo-
tela, idzie do hallu. Pies słyszy i zaczyna drapać do drzwi
kuchennych.
- Dobrze - powtarza ksiądz. - Nie mogę prędzej.
Co wieczór o jedenastej wyprowadza psa - najpierw
w prawo, potem w lewo, po kilka bloków w każdą stronę.
A jeśli spóźni się o pięć minut, pies mu zaraz wypomina.
- Spokój, spokój - mówi, kiedy brązowy kundel wpada
do hallu ślizgając się na gładkim linoleum. - Masz, stary
zbóju, list do wrzucenia.
Pies chwyta list zębami.
- Jesteś punktualniejszy niż budzik. Wiesz o tym? -
mówi ksiądz. - Nie ganiaj jak wściekły, jak tylko wydo-
staniesz się na ulicę. Bardzo ważny list niesiesz, trzeba
ci wiedzieć, i nie chcę, żeby doszedł do Nowego Orleanu
w takim stanie, jakby na nim ktoś coś jadł.
Otwiera frontowe drzwi i pies ochoczo zbiega ze stopni.
Ksiądz idzie za nim powoli. Przenocują w El Paso. Chyba
tak mówił Ryszard? No cóż - o pół dnia tylko wyprzedzi
mój list.
Hilda Franklinn siedzi na kanapie w saloniku Bartonów.
Przesiedziała tu cały wieczór.
- Słuchaj, kochanie - mówi Vera. - Nie możesz wra-
cać na noc do domu. Pościelę ci tutaj albo jeśli wolisz Steve
przenocuje tutaj, a ty ze mną. Co byś wolała?
Hilda potrząsa głową. Zagryza dolną wargę. Zaciska za-
ognione oczy. Tak jakby nagle jej przypomniano, dlacze-
go nie jest u siebie w domu; dlaczego potrzebna jest tego
rodzaju decyzja.
- Jeśli będzie jakaś wiadomość, to zadzwonią tutaj. Ste-
ve z nimi to uzgodnił, prawda, Steve?
102

- Tak jest.
- No, kochanie. - Vera mówi łagodnie, ale stanow-
czo. - Może byś się już położyła. Czy wolisz spać u mnie?
- Nie będę spała, Vero. Ja...
- Rozumiem, ale musisz się wyciągnąć. Nie możesz tu
siedzieć do rana, kochanie. No... jak będzie?
- Pójdę z tobą. - Nie wytrzymam sama tego oczekiwa-
nia z godziny na godzinę. - Pójdę z tobą, jeżeli nie masz
nic przeciw temu.
Paweł Dexter zostawia wóz przed domem i idzie przez
wilgotny trawnik. Na niebie świeci kilka gwiazd, ale ich
nie dostrzega. Przekręca klucz w zamku i wchodzi. Nie
zdążył jeszcze drzwi zamknąć, kiedy dzwoni telefon. Nie
znajduje kontaktu, idzie więc po ciemku do telefonu, obi-
jając sobie nogi o jakieś krzesło.
- Pan Dexter? - pyta głos kobiecy.
- Tak. A kto mówi?
- Och, proszę pana, June Field. - Co za "June Field"?-
Starałam się złapać pana przed chwilą w porcie lotniczym,
ale powiedziano mi, że pan pojechał do domu.
June Field?...
- Jeśli pani jest z prasy - zaczyna ze złością - to...
- Jestem sekretarką pańskiej żony. Pani Slade kazała
mi się z panem skontaktować.
- O, bardzo przepraszam... I?
- Pani Slade prosiła powiadomić pana, że przyjedzie sa-
mochodem.
- Samochodem?
- Tak. Z Beatsonem. Wyjechali przed godziną. Pani
Slade mogła dostać bilet na samolot dopiero na rano, ale
ma nadzieję, że im się uda być u pana koło szóstej.
- Rozumiem... Jeszcze coś?
- Nie, to wszystko.
- Hm, cóż... dziękuję.
- Szalenie się zmartwiłam tą wiadomością, proszę pa-
na. To straszne.
- Dziękuję.
Odkłada słuchawkę. Znajduje wyłącznik i podchodzi do
barku. Ocierając twarz chusteczką, nalewa sobie dużą whis-
ky. Po zgiełku w biurze operacyjnym lotniska dom wydaje
203

się niewiarygodnie cichy i Paweł Dexter już żałuje, że dał
się namówić i wrócił. Czekanie w samotności jeszcze bar-
dziej będzie mu się dłużyć i jeszcze więcej czasu zostanie
dla i tak już rozpętanej wyobraźni.
Ma takie uczucie, jakby dostał cios w żołądek.
- O Boże - mówi w ciszy pokoju - spraw, żeby on
z tego wyszedł cało.
Orkiestra przechodzi w powolnego foxtrota: fortepian,
saksofon i cichutka, cichutka perkusja. George Chandler
pochyla się lekko ku dziewczynie.
- Zatańczysz?
Kiwa głową, uśmiecha się. George obchodzi stolik i idzie
za nią na parkiet. Są pierwsi i dobrze im się tańczy, gład-
ko i płynnie. Dwa razy dokoła i już jest kilkanaście par.
Z oddali, mieszając się z łagodnie szemrzącą perkusją, do-
biega ciche pulsowanie rozbijającej się fali. Płomiennie ru-
da śpiewaczka podchodzi do mikrofonu, cekiny lśnią w
plamie światła, niemal szeptem śpiewa liryczną piosenkę.
- Podoba mi się - mówi dziewczyna.
"To spóźnione spotkanie - śpiewa rudowłosa - przesą-
dziło mój los... - Wznosi ręce, perkusja wtóruje zająk-
liwie. - I już się nie odstanie..."
- A gdyby tak na tym skończyć? - pyta George Chan-
dler trochę stłumionym głosem.
- Co takiego?
- Niech to będzie ostatni taniec. Jak myślisz?
Przytakuje nucąc usłyszaną przed chwilą melodię. On
przytula ją mocniej. Nowe pary popychają ich ku sobie.
Przesuwają się o stopę tam, gdzie przedtem mieli dla siebie
jard, głowy ich się przytulają, policzek przy policzku.
Dziewczyna zamyka oczy, perfumy jej napełniają mu noz-
drza. Rudowłosa powtarza refren, pręży alabastrowe ra-
miona, wije się całym ciałem. Jeszcze mocniej przytuleni
robią kilka powolnych obrotów, dziewczyna poddaje się
tancerzowi, miękka i giętka. Saksofony biorą forte, a pia-
nista lewą ręką wybija kodę. Wreszcie ostatni brzęk cym-
bałów... Zapalają się wszystkie światła.
Poprzez oklaski Chandler słyszy, jak ktoś tuż przy nim
mówi wesoło:
- Sie masz, George!
104

Ogarnia go nagłe poczucie winy. Traci tupet. Ruth Dunn,
blondynka od nich z biura.
- Sie masz - odpowiada niezręcznie. - Wcale cię nie
widziałem.
- Siedzimy tam koło orkiestry. - Ruth aż szczerzy zęby,
oczy lśniące z ciekawości przenosi z niego na dziewczynę
i z powrotem. - O przepraszam. Pozwól, Ron Salvadori.
George kiwa głową niskiemu brunetowi.
- Miło mi poznać pana. - Parkiet pustoszeje. Kilka se-
kund dłuży mu się jak godzina. - Przyjemny lokal -
mówi rozpaczliwie, byleby wypełnić ciszę, i udaje, że nie
zauważa, jak dziewczyna ściska go za rękę. - Byliście tu
już kiedy?
- Nie. - Brunet gotów jest odejść, gotów zostać. - Ja
tu jestem po raz pierwszy.
Jeszcze kilka sekund. Blondynka w dalszym ciągu złośli-
wie szczerzy zęby.
- No cóż - mówi George Chandler, zmuszając się do
uśmiechu. - Jeszcze się zobaczymy.
Chwyta dziewczynę za rękę, chcąc ją stąd zabrać. Nie
uszli i dziesięciu kroków, kiedy dziewczyna się wyrywa.
- Ale ty masz maniery!
- Zapomniałem.
- Zapomniałem! - powtarza wyraźnie obrażonym to-
nem. - Czy nie jestem warta, żeby mnie przedstawić?
- Zapomniałem - powtarza ze złością Chandler.
Jutro w południe będzie go obgadywać całe biuro. Za
kilka dni wszystko dojdzie do Laury.
A niech to diabli!
Beatson cały czas niemal wydusza największą szybkość.
Przed maską ciągnie się bez końca posypana żwirem wstę-
ga szosy, przydrożne drzewa zlewają się w jednolitą ścia-
nę. Odkąd minęli granice miasta Los Angeles, wkrótce po
dziesiątej, rzadko schodzili poniżej największej dozwolo-
nej szybkości. Kiedy to było? - półtorej godziny temu,
godzinę i trzydzieści pięć minut, ostatni znak wskazywał
pięćdziesiąt osiem mil do San Diego. Potem przejechali
około stu pięćdziesięciu do Yuma, a potem drugie sto pięć-
dziesiąt do Tucson. Powiedzmy, w sumie, czterysta pięć-
dziesiąt...
105

Ona nie będzie o tym mówić. Jest dostatecznie spokojna,
dużo spokojniejsza niż ostatnimi czasy - taka jak wtedy,
kiedy po zerwaniu pan Dexter wrócił do Tucson sam. Ca-
łymi dniami milczała wówczas. A lepiej nie zmuszać jej do
rozmowy. Dla niektórych ludzi rozmowa to klapa bezpie-
czeństwa, ale nie dla niej. Zawsze wszystko tłamsi w so-
bie, zwłaszcza tym razem. Po raz pierwszy od wielu mie-
sięcy czuje, że siedzi za nim pani Dexter, a nie Gail Slade,
gwiazda filmowa.
Roztańczona ćma wpada w smugę świateł, odlatuje w bok
i znika. Opony piszczą, kiedy wóz bierze zakręt, ledwo,
ledwo trzymając się między białymi pasami. Pięćdziesiąt
siedem mil do San Diego...
Beatson potrząsa głową. Trudno uwierzyć w to, co się
stało. I pomyśleć, że niespełna dwanaście godzin temu Ji-
mmy siedział przy nim i grał na tej swojej harmonijce.
Boże! Człowiek czyta o takich rzeczach w prasie, ale kiedy
to dotyczy ludzi, których się zna i lubi... Taki fajny dzie-
ciak.
Beatson jeszcze bardziej przyśpiesza.
Przez oświetloną gwiazdami pustynię ostrożnie skrada
się kujot. W odległości stu jardów od ogona samolotu
zamiera w bezruchu z przednią łapą uniesioną nad ziemią
i podnosząc pysk węszy podejrzliwie.
Laura Chandler leży jak trup w ciemnej jaskini wraka.
Tylko lekkie falowanie klatki piersiowej świadczy, że jesz-
cze żyje. W tym ropiejącym, zrujnowanym ciele serce jesz-
cze pracuje, krew - choć słabo - jeszcze krąży w żyłach.
Ale teraz pod groteskową, całą w pręgach maską jej twa-
rzy, jakiś pojedynczy strzęp świadomości zaczyna wynu-
rzać się z niebytu. Powoli, nieskończenie powoli, wypływa
na powierzchnię, jak bańka, która toruje sobie drogę przez
oliwę, przecina warstwy zamętu i odrętwienia, zapuszcza
się w tępe początki bólu, którego, skoro raz ruszył, nic
już nie zatrzyma. Wznoszenie się trwa dalej. Z sekundy
na sekundę męka śmiertelna nabiera ostrości, rozprzes-
trzenia się, całkowicie ją ogarnia. Ciało zmienia się w go-
rejącą kulę ognia. W potłuczonej czaszce oszalała muzyka
odzywa się echem i echem echa. Wskutek słabego skurczu
mięśni drgają roztrzaskane członki.
106
Potem nagle Laura Chandler rozrywa parzącą powierz-
chnię świadomości. Na kilka chwil, długich jak życie ca-
ły jej mózg budzi się, walczy z rozpaloną do białości śmier-
telną męką. Laura przypomina sobie, co się stało. I jak
się to stało. I twarze widziane tuż przed katastrofą. I jazdę
samochodem na lotnisko. I dom. I George'a... Najlepiej
przypomina sobie George'a...
Potem wielką szkarłatną falą nadciąga ból, zalewa osta-
tnią iskrę życia. Kujot podnosi głowę i rzuca w niebo da-
leko po równinach rozchodzącą się skargę.
Wzgórza były już teraz wyraźnie widoczne, spiętrzone
bezładnie pod najdalej na południe wysuniętym gwiazdo-
zbiorem. Pustynia na wszystkie strony lśniła niesamowi-
tym srebrem, rozpostarta daleko, daleko, aż po najodle-
glejsze krańce horyzontu. W chwili ciszy między swymi
człapiącymi krokami słyszeli jakby cichutkie ssanie i bul-
gotanie, to ziemia spijała wilgoć. Odzież wciąż przylegała
do nich, rozgrzana i parująca. Uginali się pod ciężarem
sztab. Każde sto jardów było takie samo, prawie nie różni-
ło się od poprzedniego.
Hayden wpatrywał się w ciemne bryły wzgórz i usiło-
wał postawić się w położenie Booga...
Przez najbliższe sześć godzin nic mu nie grozi. Mowy
nie ma o żadnym pościgu ani o odnalezieniu ich, chyba,
że nad nimi przeleci samolot zrzucający flary. Wszy-
stko sprowadza się do tego, żeby oni trzej szli dalej z nim
razem. Niebezpieczeństwo nadejdzie razem ze słońcem,
kiedy znowu podjęte zostaną poszukiwania z powietrza.
Musi je przeczekać w ukryciu, dlatego tak mu zależy na
dojściu do wzgórz. Stąd wyglądają one jak gładka pio-
nowa ściana, ale z bliska okażą się z pewnością pofałdo-
wane, pokruszone i zwietrzałe na tysiące sposobów, i pew-
no mogłyby ukryć korpus wojska, a nie trzech mężczyzn
i dziecko. Z chwilą kiedy tam dotrze, będzie mógł się prze-
stać troszczyć o to, co się dzieje w ciągu dnia.
Tymczasem musi pilnować, żeby Franklinn nie zbaczał,
i starać się jak najprędzej wyjść z równin. Wytyczenie
107
kierunku stało się teraz dziecinną zabawką, a do przedgó-
rza musi być najwyżej parę godzin marszu: dojdą tam koło
drugiej. Boog nie zechce jednak zmarnować resztek nocy
na odpoczynek. Będzie ich poganiał, żeby przed świtem
odejść możliwie jak najdalej na południe. Zależy mu na
każdej mili. Przede wszystkim granica musi być już dość
blisko, a niepodobna ciągle obywać się bez wody. Może
w tej chwili woda nie wydaje się rzeczą wielkiej wagi,
ale wkrótce nią się stanie - to tylko kwestia czasu. Boog
już rozumie, że...
Hayden ze znużeniem roztrząsał te sprawy, usiłując od-
gadnąć myśli Booga. Dotąd nie pozwalał sobie tak daleko
zapuszczać się w przyszłość. Wszystkie jego nadzieje kon-
centrowały się - mgliście, ale uparcie - wokół świtu. Myśl
o świcie podtrzymywała go w czasie grzmotów, piorunów
i najgorszej ulewy. Czepiał się perspektywy dziennego
światła jak ostatniej deski ratunku, teraz jednak po raz
pierwszy zaczął mieć wątpliwości, co się może wydarzyć
o brzasku. Jeśli Boog ukryje ich gdzieś wśród wzgórz, sa-
molot może szukać ich do zmroku i nie znaleźć. I to nie
przez jeden dzień.
Przeraził się, kiedy zdał sobie z tego jasno sprawę. Go-
rączkowo zaczął szukać czegoś, co by przyhamowało ich
posuwanie się naprzód, ale niebawem zrezygnował. Boog
niewątpliwie przejrzy na wylot każdy jego wybieg. Rów-
nie dobrze mógłby próbować przechytrzyć lisa. W żadnym
wypadku nie uda im się wlec tak wolno, żeby jeszcze sześć
godzin być na pustyni. Za późno zaczął szukać wyjścia
z tej sytuacji. Może były jakieś szansę dawniej, nim do-
tarli do łożyska rzeki. Próbował wówczas nawiązać kon-
takt z Franklinnem, wprawdzie bez określonego planu
działania, ale z leniwą nadzieją, że jakoś uda im się coś
postanowić i razem wykonać. Policjant tak był wtedy
jednak załamany i zmęczony, że go w ogóle nie słyszał,
;i toraz jeszcze z nim jest gorzej.
Postanowił zastosować inną taktykę. Patrzył na poszar-
paną linię gór i zastanawiał się, co za nią leży. Czy znów
jakby wyprasowane żelazkiem pustynne płaszczyzny? Za-
czynały tlić w nim iskierki nadziei, rozpalały się jak pło-
mień świecy i znów gasły, kiedy stawiał się w położeniu
Booga i rozumował, że wolno im się będzie zapuścić na
równiny dopiero wtedy, gdy znów mrok zapadnie. W świe-
108

tle gwiazd rozglądał się na boki, obserwując piasek i zaro-
śla i zastanawiał się, czy mogą spotkać innych ludzi - ko-
goś, kto prowadzi badania górnicze, czy jakiegoś trapera,
czy też może Indian błądzących poza rezerwatem?... Myślał
o tym chwilę, potem zrezygnował. Nie ma co snuć takich
marzeń.
Na niebie ukazywało się coraz więcej gwiazd. Przeszli
ze ćwierć mili, chłopiec kulał, Franklinn powłóczył nogą.
Boog - na urągowisko - wydawał mu różne zbędne roz-
kazy. Hayden zaś w dalszym ciągu szukał jakiejś drogi wyj-
ścia, wałkował w kółko te same myśli jak człowiek, który
wertuje stronice książki w nadziei, że jeśli będzie szukać
dostatecznie długo, znajdzie to, o co mu chodzi.
Jedyne pewne rozwiązanie to rozbroić Booga. W prze-
ciwnym razie musieliby iść i iść - a nie potrafił sobie wy-
obrazić, jak daleko mógłby ich Boog tak pędzić - i liczyć,
że z biegiem czasu wszystko jakoś samo się rozwiąże. Ale
przypuśćmy, że się nie rozwiąże, przypuśćmy, że Boogowi
dopisze szczęście i że przejdą do Meksyku - ba, dotrą na-
wet do Zatoki Kalifornijskiej - co z nimi zrobi, kiedy wy-
pełnią swoje zadanie?... W tej chwili wygląda na to, że
nigdy nie dojdą do Zatoki - policjant już jest do niczego,
chłopcu brak jednego buta, nic nie mają do jedzenia, może
nie będą mieć wody - ale nie o to chodzi. Boog nie będzie
ich potrzebował wiecznie. Cóż więc się z nimi stanie, jeśli
nie zdołają przesłać sygnałów samolotowi lub nie odbiorą
rewolweru?
Od tych pytań zrobiło mu się zimno. Zagryzł wargi
i brnął między Franklinnem a chłopcem, łamiąc sobie gło-
wę, co robić.
Pustynia dziwnie piękna była w świetle gwiazd. On te-
go jednak nie widział.
- Nie idziemy na wycieczkę, panie władza.
Boog nie przestawał szykanować Franklinna. Krawat
wżerał mu się głęboko w napuchnięte przedramię i ból
jakby się rozszerzał na całe ciało. Mógł teraz stąpać ostroż-
nie, unikając wstrząsów powodowanych potykaniem się
o głazy i nagie kamienie, ale od stóp do głów przeszywał
go jakiś pulsujący ból. Gderanie stanowiło rozrywkę, uży-
wał więc na nich wszystkich, przeważnie jednak kozłem
109
ofiarnym był Franklinn. Urąganie mu sprawiało Boogowi
jakąś złośliwą rozkosz.
- Czy nigdy was nie uczyli chodzić, panie władza? Czy
też starzy policaje zawsze się rozbijają wielkimi samocho-
dami? Czy tak jest? - Chichotał przez zaciśnięte zęby. -
Co wy na to? Czy dlatego wyją te przeklęte syreny, żeby
każdy zmiatał z ulicy i żeby ci starzy nie musieli wysia-
dać i rypać piechty, jak im się śpieszy? - Nie spodziewał
się odpowiedzi, chociaż po każdym pytaniu robił pauzę. -
Założę się, żeście nigdy w życiu jednej mili nie przeszli.
Słyszycie mnie, panie władza? Założę się, żeście nigdy
w waszym parszywym życiu jednej mili nie przeszli... A ty
to myślisz, szczeniaku? - Lekko trącił rewolwerem chło-
pca w plecy. - Widziałeś, jak z rykiem syren jeżdżą po
mieście w swoich błyszczących wozach, widziałeś ich, co?
Oczywiście, żeś widział. Wszędzie, gdzie się pójdzie... -
Splunął. - Szkoda, żeście nie byli w wojsku, panie władza.
We Włoszech. Nauczyliby was wtedy chodzić, już to szkopy
tego by dopilnowały. Aleś ty był za stary, prawda? Tak,
tak, zapomniałem. Już wtedy byłeś za stary. Rozbijałeś
się po Nowym Orleanie na tylnym siedzeniu policyjnego
wozu i myślałeś, że jesteś Bogiem Wszechmocnym. Tak to
było. Tak, tak... No cóż, popróbuj no teraz poprosić o pod-
wiezienie, staruchu. - Ostatnie słowa nabrzmiały niena-
wiścią i pogardą całego życia. - Dalej no, popróbuj. Zo-
bacz, jak sobie dasz radę.
Wpatrywał się w oklapłego policjanta, obserwował jego
kaczy chód i złość w nim wzbierała, wylewała się, obej-
mując tych wszystkich, którzy nosili policyjny mundur
czy oznakę. Parszywy, śmierdzący policaj!...
Franklinn ledwie go słyszał. Głowę pełną miał szumu,
jakby się w niej roiły pszczoły, i głos Booga docierał do
niego skądś z daleka, słaby i zmącony. Nie starał się też
go słyszeć. Już go nie obchodziło, co o nim mówią. Raz, na
jakąś uwagę Booga, Hayden niemal wprost Franklinnowi
do ucha rzucił gniewną odpowiedź, ale Franklinn, nawet
na niego nie spojrzawszy, bez słowa powlókł się dalej.
Od momentu utraty zębów jakby przedwcześnie stał się
starcem. Gmerał niepewnie językiem po jamie ustnej, wy-
macując dziury w skurczonych dziąsłach. Wstrząs, trwoga.,
zmęczenie - wszystko to razem stopniowo osłabiło ducha,
ale dopiero utrata zębów załamała go doszczętnie. Odkąd
110

fala powodziowa wypędziła ich z łożyska rzeki, poruszał
się jak odurzony narkotykiem, nieświadom niczego poza
uprzykrzonym szumem w głowie i dźwiękiem dalekich
głosów. Niekiedy mózg gorączkowo zaczynał pracować
i Franklinn podniecał się na myśl o Boogu i o tym, co
się już stało, i jak do tego doszło. Zaledwie jednak myśli
poczynały jakoś wiązać się z sobą, znów się rozsypywały,
każda osobno. Oszołomiony, starał się wówczas na nowo
zgromadzić ich poszarpane strzępy, wiedząc, że są ważne
i że kiedy zbierze je wszystkie razem, będzie musiał coś
zrobić, coś innego niż ta obłędna, nie kończąca się wę-
drówka w stronę wznoszącej się ku gwiazdom linii wzgórz.
Za kwadrans pierwsza Boog spytał o godzinę i kazał im
się zatrzymać. Usłuchali bez słowa wpadając jeden na dru-
giego jak przetaczane wagony, a ziemia pod nimi zdawa-
ła się kołysać.
- Odsapniemy trochę.
Chłopiec osunął się tam, gdzie stał. Hayden przykląkł,
opuścił sztaby na ziemię i jak długi zwalił się obok niego.
Franklinn stał bez ruchu jak wół i rozwartymi oczami
patrzył na nich bezmyślnie spod złamanego ronda kape-
lusza.
- Siadaj, stary - powiedział Boog. - Czy jesteś równie
głuchy jak głupi?
Franklinn opuścił się, sapiąc głośno, i ugiąwszy grube
nogi opadł na plecy. Leżeli we trzech prawie w półkole,
a Boog obszedłszy ich dokoła, aby mieć ich wszystkich na
oku, przykucnął naprzeciw Haydena. Odzienie, nagle zim-
ne, stało się jakby za ciasne. Kurcz łapał za mięśnie ud.
Boog podparł się na łokciu i poczuł, że całe ciało przeszy-
wa pulsujący ból. Na czole od potu wystąpiły mu pryszcze.
Pragnął zwalić się na ziemię jak tamci, nie śmiał jednak
tego zrobić. Policaj już się teraz nie liczy, ale tamtych
dwóch musi obserwować, nawet dzieciaka. Instynktownie
przesuwał palcami po rewolwerze, ścierając z lufy łatki
wilgotnego żwiru. Jakoś udawało mu się nie zasnąć. Dotąd
przychodziło mu to nawet bez trudu, potem jednak będzie
gorzej. Wystarczy, jeśli kiwnie się parę razy, a jak amen
w pacierzu, otwarłszy oczy, zobaczy tuż przed sobą wylot
lufy.
Lekko zamglonymi oczami spojrzał na wzgórza. Dotąd
płaskie poczęły zmieniać się w bryły. Mógł dojrzeć teraz
111

u ich stóp srebrny puch roślinności i pofałdowane grzbiety
wyłaniające się z przypadkowych plam cienia. Jeszcze go-
dzina drogi. Jeszcze godzina i świetnie będą się mogli
ukryć, kiedy wstanie słońce. Nie czuł jednak pełni zado-
wolenia. Żałował, że tak się starał oddalić od miejsca
katastrofy. Gdyby trochę pomyślał, zrobiłby coś, żeby tak
wyglądało, jakby nikt nie ocalał - porozrzucałby całą tę
kupę zebranych maneli, przeniósłby dziewczynę tam, gdzie
być powinna, zamiast wystawiać ją na pokaz gotową do
pogrzebania. Nie zmyliłoby to nikogo na długo, tyle że
później zaczęliby go szukać... Mogło się jednak gorzej uło-
żyć. Szczęście i tak mu dopisuje całą drogę, jeżeli nie li-
czyć złamania ręki i zgubienia puszek z piwem.
Nagle rozdrażnił go widok leżących bezsilnie postaci.
__ Odsapniemy, powiedziałem. Nie mówiłem, że całą noc
będziemy kimać. Hej tam, szczeniak, do ciebie mówię.
Chłopiec usiadł z wolna, strachliwie zastanawiając się,
co się stanie. Od chwili, kiedy zgubił piwo, bardziej bał
się Booga niż przedtem.
- Masz jeszcze harmonijkę? - Ręka chłopca powędro-
wała do kieszeni koszuli. - Aha, widzę, że masz. To za-
graj coś do słuchu.
__ Nasypało się do niej piasku - powiedział chłopiec.
- No to co? Oczyść i zagraj.
Chłopiec spojrzał nerwowo na Haydena, jakby pytał:
"Czy mam grać?" A Boog się zaśmiał:
- Jazda, zagraj jakiś hymn temu klesze.
__ Czemu pan nie zostawi chłopca w spokoju? - Obru-
szył się Hayden.
Palce Booga ciaśniej objęły rewolwer. W milczeniu bacz-
nie dłuższą chwilę przyglądał się Haydenowi. Potem ści-
szonym głosem powiedział:
__ Jak pan nie będziesz uważał, panie ładny, to pan
przerwiesz mi o jeden raz za dużo... - I do chłopca:-Te-
raz posłuchajmy muzyki.
- Co mam zagrać?
__ Do diabła! - wybuchnął Boog. - Co umiesz. Byle
prędko!
Chłopiec ruchem głowy odrzucił z oczu kosmyk wło-
sów i zaczął grać. Po pierwszych taktach umilkł i wypluł
trochę piasku. Potem zaczął znowu, pochylony do przodu,
opierając łokcie na szeroko rozstawionych kolanach. Drżał
112

ze zmęczenia i tchu mu brakło. Wydobył jednak ton po-
wolny i wibrujący. Ten sam, co w samochodzie, kiedy Be-
atson odwoził go na lotnisko. Grał wtedy mocno pomagając
sobie rękami, aby spotęgować tremolo, teraz tyle tylko, że
wyciągnął melodię rzucając nerwowe spojrzenia w kierun-
ku Booga.
Boog trwał w tej samej pozie, wsparty na łokciu, spod
ściągniętych warg błyskały zęby.
- Co to za melodia, mały?
- Ja... ja nie wiem.
- Ładne. Naprawdę ładne.
Beatson powiedział wtedy to samo i chłopiec poczuł
w oczach gorące łzy, w chwili gdy sobie przypomniał, kie-
dy i gdzie to było. Całą noc gryzł się myślą o rodzicach,
a teraz ta melodia jakby boleśnie związywała go z nimi,
zalewała serce wielką tęsknotą. Czuł się straszliwie zagu-
biony i przelękniony i chociaż robił, co mógł, aby mruga-
niem pozbyć się łez, nie umiał ich powściągnąć. Wydusił
z siebie jakoś kilka taktów jeszcze, potem nagle objął dłoń-
mi głowę i rozszlochał się na dobre. Hayden spróbował
go pocieszyć. Objął ramieniem wstrząsane płaczem plecy
i przemówił do niego łagodnie, ale chłopiec tylko głębiej
zagrzebał głowę między kolana.
Spojrzawszy z urazą na Booga, Hayden mylnie wziął
jego wyszczerzenie zębów za uśmiech szyderczy:
- Świnia - rzucił gorzko.
- Masz pan coś jeszcze do powiedzenia?
- Mnóstwo rzeczy. - W oczach mu pociemniało z nie-
nawiści. - Ale nie myślę sobie języka strzępić.
- Powtórz pan.
Brzmiało to niemal uprzejmie.
- No, no, synku - powiedział spokojnie Hayden. -
Płacz nie pomoże. - Potem do Booga z nowym wybuchem
irytacji: - Wykluczone, żeby wam się udało uciec w ten
sposób. W końcu zapłacicie za to. Co do grosza.
- Na miłość boską, nie zawracaj pan głowy brednia-
mi o niebie i piekle...
- Dużo wcześniej zapłacicie za to, nie bójcie się.
Boog patrzył na Haydena, bawiąc się rewolwerem, jakby
w niego celował.
- Każdy z was, klechy jedne, jest taki sam, międlicie
W kółko te same pogróżki i całą tę zasraną bujdę. Raz tyl-
8 - Opóźniony
113

ko robicie się jak cukierek: wtedy, kiedy się dobierzecie
do gościa tam, gdzie chcecie, żeby był - czekającego w celi
śmierci na krzesło. Wtedy to wy jesteście fajni, naprawdę
fajni. - Splunął. - O Boże, mdłości mnie biorą na twój
widok, twój i całej waszej ferajny.
Hayden zmilczał. Czuł, jak serce bije mu młotem.
- A mnie mdłości złapały, jak tylko zobaczyłem, że
pan zdobył rewolwer.
- Słuchaj no, panie ładny, już mam po dziurki w nosie
tych kazań...
- Niczym by pan nie był bez rewolweru. Niczym! -
(I pomyśleć, że niedawno go żałował!) - Zwykłym face-
tem ze złamaną ręką...
- Milczeć! - wrzasnął Boog usiłując się podnieść.
- ...ale teraz okazało się, że pan jest najplugawszym
zbrodniarzem.
- Dosyć!-Rewolwer podniósł się w górę.
- No, strzelaj, strzelaj!- Hayden pocił się z wściekło-
ści i sam już nie wiedział, co mówi. - No niech cię paluch
nie swędzi. Pokaż, jaki jesteś twardy.
- Ostrzegam...
- A ostrzegaj sobie, ostrzegaj. Zastanów się, kto ci bę-
dzie dźwigał złoto, kiedy nas powystrzelasz. Zastanów się,
ile sztab będziesz musiał porzucić, ilekroć pociągniesz za
spust.
Z zaschniętymi ustami, dysząc ciężko, patrzył z dołu na
Booga. A tamci dwaj spoglądali na niego - Franklinn wy-
rwany z apatii krzykami, szklistym z oszołomienia wzro-
kiem, chłopiec przez plątaninę opadających na oczy wło-
sów. Zapadła długa cisza.
Wreszcie Boog warknął:
- Kogo pan myślisz nabrać, panie ładny? Nie jesteś
pan taki koniecznie potrzebny. Ani taki cwany. Chybaś
zapomniał, że teraz, jak dzieciak zgubił puszki, to sam
stracił robotę. Jak ktoś oberwie kulą w łeb, to tylko on.
Hayden, który wciąż jeszcze obejmował chłopca, poczuł,
że ten sztywnieje, i jego własny bunt skurczył się nagle
jak przekłuty balonik.
Wrócili do poprzedniego stanu, zmuszeni szantażem do
uległości, pobici.
114
W trzy minuty później znów szli dalej. Wzgórza z wolna
podnosiły się coraz to wyżej, zakrywały najniższe konste-
lacje gwiazd, a chłopiec, patrząc na ich bezmierny ogrom,
układał plany. Koniec z płaczem. Po ostatnim napadzie łez
był zupełnie wyczerpany i czuł pustkę w sobie, ale, o dzi-
wo! owe łzy odsłoniły jakieś nieoczekiwane zasoby energii.
Nagle postanowił, że przy pierwszej sposobności ucieknie.
Strach wyostrzył mu wyobraźnię, zrozumiał więc, że jeśli
nie spróbuje zrobić tego przed świtem, zapewne nigdy już
nie będzie miał innej możliwości.
Wlókł się dalej kulejąc, a ilekroć Boog smagał ich wy-
zwiskami, miał takie uczucie, jakby lodowate szpony dra-
pały go wprost po nerwach. Szorstki grunt kaleczył za-
bandażowaną stopę jak papier ścierny, mięśnie rąk piekły
pod ogromnym ciężarem sztaby. Odkąd Hayden wyciągnął
go z wody, chłopiec - wdzięczny - lgnął do niego i teraz
w miarę możności usiłował trzymać się tuż za nim, znaj-
dując w jego bliskości pociechę. Choć niełatwy to był ro-
dzaj pociechy. Poprzednio odstraszało go posłuszeństwo
Haydena wobec rozkazów Booga, odstraszało jak dezercja,
teraz natomiast niepokoiły chłopca jego buntownicze wy-
buchy. Ostatni go nawet przeraził. Kiedy śledził wykrzy-
wioną z wściekłości twarz Booga i groźne wymachiwanie
w ich kierunku rewolwerem, ogarnął go długotrwały spaz-
matyczny lęk; wtedy to właśnie, nagle opanowując łzy,
postanowił, że ucieknie.
Pustynia rozciągała się dokoła nich gładka w świetle
gwiazd, upstrzona przez niskie zarośla, pokryta gdzienie-
gdzie kępami splątanych ze sobą chaszczy, na których
skrzyły się krople deszczu. Tutaj daleko by nie zaszedł:
Boog natychmiast ruszyłby za nim. Ale za niecałą go-
dzinę, kiedy dotrą do przedgórza, sytuacja się zmieni. Bę-
dzie mieć wtedy dwa atuty w ręku - zaskoczenie i pofał-
dowany teren, a to, jak sądził, zrównoważy brak buta.
Odkąd myśli pobiegły tym torem, sama perspektywa
ucieczki zrobiła go ślepym na wszystko inne. Zagnieździła
się w nim głucha jakaś determinacja. Popatrywał niespo-
kojnie na idącego przed nim Haydena, obserwując jedno-
cześnie, jak wzgórza stopniowo stają się bardziej plastycz-
ne. Serce przyśpieszało swój rytm, kiedy układał w myśli,
jak to rozegra, a przede wszystkim, jak się pozbędzie sztaby.
Nie raz i nie dwa wybierał jakiś krzew, który by go zasło-
nił, w odległości dwudziestu czy trzydziestu jardów przed
nimi, i skupiał wszystkie siły na wyimaginowaną chwilę
ucieczki. Nie myślał o tym, co się stanie później - co zrobi,
jak spędzi czas aż do świtu. Obchodziła go jedna rzecz tyl-
ko, jedna jedyna: rewolwer. Widział w myślach, jak Boog
trzyma go luźno lewą ręką, i usiłował uzmysłowić sobie,
w którą stronę należy uciekać i jak daleko musi odbiec,
żeby znaleźć się poza zasięgiem pewnego strzału. Bał się
nie mniej niż przedtem, ale w zupełnie inny sposób. Wszys-
tkie zmysły jakby się zaostrzyły i, kiedy obserwował, jak
przybliżają się wzgórza, czuł, że stopniowo cały robi się
miękki jak z waty.
Obolałymi nogami stąpał w ślady Haydena, a sączony
przez zęby oddech Booga szedł za nim krok w krok.
Wysychająca powoli bielizna marszczyła się i ocierała
skórę. Pustynia wchłonęła już wilgoć, utraciła swój szklis-
ty blask. Blada, cicha i jakby martwa leżała w migotliwym
świetle gwiazd i kiedy tak się wlekli, znowu towarzyszyło
im skrzypienie butów. A kiedy przedzierali się przez za-
rośla, raz po raz słyszeli, jak coś się rusza w pobliżu, po-
tem zaś, skądś z zachodu, przygnębiająco zabrzmiało tęskne
wycie kojota.
Franklinn raz po raz potykał się, a oczy wbite miał
w ziemię, jak gdyby wciąż czegoś szukał. Nie porządkował
już myśli. Błąkały się one bez celu, jak piłeczki w dzie-
cinnym bilardzie, które potrącają niekiedy metalowe sztyf-
ty i staczają się w dół. To, co działo się w jego mózgu, po-
siadało jak gdyby zupełnie oddzielną, nie związaną z jego
ciałem, egzystencję. Nogi poruszały się same, niosąc go
naprzód w niezgrabnej pogoni za środkiem ciężkości jego
własnego ciała. Widział, jak obok niego kołysze się ziemia,
słyszał szum w uszach, czuł obezwładniający go ciężar szta-
by. Zlizywał słony pot kapiący z kącików ust i zdawał so-
bie sprawę z ostrego zapachu, jaki dobiegał z towarzyszą-
cych im krzewów kreozotowych. Myślami jednak był gdzie
indziej, przenoszony ospale z miejsca na miejsce to w prze-
szłość, to w przyszłość.
Jakiś czas była przy nim Hilda, uśmiechała się z sąsie-
dniego łóżka, wołała z kuchni ("Czy to ty, Henryku?"),
machała mu stojąc na ganku. Tom był tu również, wyele-
gantowany, przyszedł w mundurze w wilię zaokrętowania.
("Wspaniale wyglądasz, synku. Twoja matka i ja w życiu
116

nie widzieliśmy tak szykownego żołnierza.") I Glen był
również tutaj. (,,Co powiesz o miłej, ładnej wycieczce na
zakończenie?") Twarze i głosy przypływały i odpływały
bezładnie, jak we śnie. Zwęglone ciało stewardessy było
tu również, wtłoczone pomiędzy tamtych. Franklinnowi
myliła się ona ze zmasakrowanym przez japoński miotacz
ognia Tomem. A raz zobaczył zielony pejzaż wiejski No-
wej Anglii, zupełnie taki jak w Vermont ponad czter-
dzieści lat temu, a Hilda mówiła: "Wróćmy, Henryku. Co
ty na to? Wróćmy i zamieszkajmy tam, jak przestaniesz
pracować".
Obmacywał językiem miejsca po zębach. W nagłym prze-
błysku świadomości pomyślał o Boogu i o tym, co się sta-
ło, i czemu jest tutaj, i co musi robić. I natychmiast skądś
głęboko, spod wielu warstw nakładającego się na siebie
zmęczenia, odezwał się w nim głos bezsilnego protestu:
"Za stary - mówił głos. - Za miękki i za stary".
Boogowi obrzydło wreszcie pastwienie się nad Franklin-
nem. Szli długi odcinek w milczeniu, a kiedy przemówił,
to przeciw Haydenowi skierował swą złość. Biały brzeżek
koloratki działał na niego jak czerwona płachta.
- Czyś ty się kiedy przespał z kobitą, panie ładny?
Założę się, że nie. Co najwyżej znasz wszystko z drugiej
ręki, bo słuchałeś, co mówią dziwki, jak przyjdą do tego
twojego małego pudła, żeby pobajdurzyć o swoich kłopo-
tach. No nie? - Hayden nic nie powiedział. - Co ty z tym
robisz? No jazda, opowiadać, co wy, klechy, robicie, jak
się zamkniecie razem. Nie mówcie mi, że klęczycie przez
dwadzieścia cztery godziny dziennie.
Hayden zamknął na to uszy. Nienawiść przeżarła mu
serce jak rdza, a bał się, że jakiś nie dający się opanować
impuls z jego strony zgubi ich wszystkich. Od wielu go-
dzin już nie usiłował się modlić i teraz, chcąc odwrócić
myśli, jął rozpaczliwie klepać zdrowaśki, doszedł jednak
do wniosku, że jakby zwietrzały i nie niosą mu już pocie-
chy. Czuł się kompletnie pozbawiony Łaski, jak gdyby
skalany tym samym złem, które opętało Booga.
Myśli jego powlokły się wstecz po upiornym szlaku ich
wędrówki, zatrzymując się na chwili dojścia do łożyska
rzeki. Że też oni trzej nie przeprawili się na drugi brzeg
i nie odgrodzili wodą od Booga! Przyjrzał się w myśli tej
scenie, potem ją odepchnął, rozdrażniony, że tak oszukał
117
ich los. Cofnął się myślą dalej jeszcze, do dziewczyny,
którą położyli na wyrwanych z siedzeń poduszkach, lecz
teraz niespodzianie zamiast litości poczuł wzbierającą
w nim irytację. Gdziekolwiek myśl zwrócił, odczuwał tyl-
ko gorycz i irytację. Dopiero kiedy cofnął się dalej jeszcze,
do długich, ciągnących się aż do wczoraj tygodni spędzo-
nych w czyśćcu konfliktów i wątpliwości, nie odczuł żadnej
gwałtownej reakcji. W ogóle nic. Przekonany był wówczas,
że znalazł się na rozstajnych drogach, że stoi przed naj-
trudniejszą decyzją swego życia. Ale to było, zanim Boog
się w to wmieszał. Teraz nie ma już żadnych rozstajnych
dróg, po prostu ślepa uliczka. A jedyne problemy to re-
wolwer za plecami i konieczność przetrwania. Nic innego
już się nie liczy.
Spadła gwiazda i za poszarpanymi szczytami pogrążyła
się w nicość. Boog znowu bluznął drwiną, a Hayden stłam-
sił w sobie zniewagę, która rwała mu się na wargi. Idący
przed nim Franklinn mruknął coś, czego nie mógł zrozu-
mieć; patrzył na kołyszącą się postać grubasa uświadamia-
jąc sobie, że nawet teraz tli się w nim jeszcze resztka
współczucia.
Grunt począł falować i opadać. Wzgórza wznosiły się
nad nimi spękane i pomarszczone, zszywane z łat cienia
i światła gwiazd.
- Nie tędy, panie władza!... W lewo... W lewo, słyszy-
cie?
Pasmo gór biegło mniej więcej z północy na południe.
Zbliżali się ku niemu po przekątnej z północno-wschodu,
a teraz skręcali na południe, trzymając się krawędzi przed-
górza. Ku wschodowi w odległości może kilkunastu mil
za istnym morzem karłowatych zarośli wznosiły się inne
wzgórza, podobne stąd do długiego ciemnego grzebienia
wysokości jakichś paru cali.
Boog nie chciał piąć się w górę. Wystarczało, że w każ-
dej chwili może się ukryć. Nie ma sensu ukrywać się, póki
nie potrzeba. Tylko by to opóźniło tempo marszu. I tak
już idą teraz dwa razy wolniej. Nie narzekał jednak. Od
siedmiu godzin znajdowali się w drodze i sam ledwo żywy
był z wysiłku. Tylko myśl o poranku i o tym, co on przy-
niesie, kazała mu iść dalej, tak samo jak ból w ręku kazał
118

znęcać się nad tamtymi. Ciemności dawały mu odroczenie
wyroku, to zaś zbyt było cenne, żeby tego nie wyzyskać.
Równiny falami wdzierały się w zatoki i przylądki przed-
górza. Na łagodnych stokach w prawo od nich niby tote-
miczne słupy rosły kaktusy saguaro, a potem znów cho-
lla, opuncje i jeżówce wynurzały się spomiędzy paloverde
i jakichś wysilonych gałązek. Kiedy idąc gęsiego mijali
tu i tam wyłaniające się z fałd terenu wielkie głazy, mieli
wrażenie, że sami skarłowacieli.
Wyczerpanie i spękany falisty teren składały się na to,
że nie tylko szli jakoś zygzakiem, ale nie zachowywali
równych odstępów. To deptali sobie po piętach, to rozcią-
gali się w harmonijkę, tak że niekiedy było sześć do ośmiu
kroków między nimi. Chłopiec wlókł się uparcie za Hay-
denem, mocno trzymając wąską sztabę i niecierpliwie wy-
patrując stosownej chwili. Nie śmiał odwrócić głowy, żeby
Boog nie odgadł jego zamiarów, ale tak manewrował, żeby
popatrywać na niego spod oka. Czekał na skrawek wygod-
niejszego do ucieczki terenu i na to, żeby Boog pozostał
kilka jardów z tyłu. Musi to zbiec się w czasie, w przeciw-
nym razie nigdy się nie zdobędzie na takie ryzyko. Minęło
jeszcze pięć minut. Dziesięć... Piętnaście... A każda z nich
była śmiertelną męką rosnącego napięcia. Wnętrzności
zmieniły się w klatkę pełną trzepotu skrzydeł, a serce wa-
liło jak w źle naciągnięty bęben. Albo teren się nie nada-
wał, albo też Boog był za blisko, i chłopiec poczuł, że na
skutek zbyt długo trwającego napięcia, postanowienie jego
zaczyna się chwiać.
Szansa nadeszła raptem, w momencie gdy okrążali sa-
motną, do olbrzymiego zęba podobną, skałę. Franklinn
i Hayden już przeszli. Chłopiec, który podążał za nimi,
rzucił przez ramię szybkie spojrzenie. Na chwilę Boog
zniknął mu z oczu. Jakby go smagnęło biczem. Cisnął
sztabę i począł biec, kierując się w prawo, tam gdzie ziemia
przechodziła w łagodny stok. Zdobył może przewagę dwu-
nastu jardów, dwanaście jardów for, zanim od ochrypłego
wrzasku Booga zjeżyły mu się włosy. Spuścił głowę, gdyż
Strach chwytał go za pięty, a wbiegłszy na pochyłość, aż
się zatoczył. Rozluźnione chustki do nosa trzepotały dokoła
kostki jak szare brudne płomyki. Dawszy nura w gęstwinę
wysokich do pasa zarośli, przedzierał się przez nie, nie-
świadomy ciernistej chłosty, popędzany krzykiem klnącego
119
I pędzącego za nim bandyty. Przez kilka sekund odcięty
od świata rozpaczliwym szlochem własnego oddechu, my-
ślał, że się mocno odsadził od ścigającego, gdy nagle Boog
wrzasnął bardzo blisko. Grunt spłaszczył się, opadł gwał-
townie, wzniósł się znowu jak pochyłość dachu. Chłopiec
poczuł, żo kolana uginają się pod nim, i zaczął drapać się
na czworakach pod górę, łapiąc się każdej nierówności po-
wierzchni, spuszczając w dół lawinę kamyków. Chustki
zerwało. W miejscu, gdzie stok się kończył, wznosiło się
niczym drogowskaz pojedyncze saguaro, a tuż obok znaj-
dowała się kępa zarośli. Chłopiec biegł dalej, szlochający,
rozpalony gorączką. Czuł, że Boog już, już go dogania, lecz
nie mógł zmusić się do zwiększenia tempa. Potknął się
i omal nie upadł, tracąc znów kilka jardów, potem zaczął
lawirować między krzewami. Bliski był skrajnego wyczer-
pania. W oczach mu się ćmiło, z ust snuła się nitka śliny,
kiedy obiegał dokoła wielki głaz. Boog znajdował się teraz
już blisko, a jego krok dudnił niczym krok olbrzyma.
Chłopiec czuł, jak ze strachu kurczą mu się wnętrzności.
Zdobywając się na ostatni rozpaczliwy wysiłek, rzucał się
tu i tam, kluczył wśród zarośli, byle dalej.
Potem jednak niespodzianie Boog znalazł się tuż za nim.
Jeszcze nie zdążył z przerażenia zamknąć oczu, a już po-
czuł mocny cios w głowę i wszystko eksplodowało w mrok.
Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył schylonego nad
sobą Haydena. W pierwszej chwili nie pamiętał, co się
stało, ale pulsowanie w czaszce wkrótce przypomniało mu
o wszystkim. Poczuwszy mdłości, zamknął oczy, potem
znów je otworzył. Boog był tu również. Sylwetka widoczna
na tle nieba. A także i policjant.
- Jak się czujesz? - W świetle gwiazd twarz Haydena
przypominała srebrną maskę.
Chłopiec oblizał wargi. Podniósł głowę, zadrżał i znów
ją opuścił. Miał takie uczucie, jakby wybuchła w niej
bomba.
- Drugim razem strzelę do ciebie - powiedział Boog
skądś z daleka. - Spróbuj no znów jakiejś sztuczki, a prze-
strzelę na wylot. Co też ty sobie wyobrażasz, że taki chojrak
z ciebie.
Z wysiłku ręka paliła go żywym ogniem. Podszedł nieco,
120

ale zatrzymał się w pewnej odległości od Haydena, nadal
ostrożny mimo bólu.
- Teraz uszło ci na sucho. Wykręciłeś się-sianem, bracie.
Chłopiec patrzył na niego posępnie, obmacując głowę.
Mdliło go, potłuczony był i ociężały. Ale, o dziwo, już się
nie bał. Jakby w czasie ostatnich rozpaczliwych sekund
ucieczki opuściło go przerażenie. Nie było w nim miejsca
na nic poza gniewem, że tak wszystko spartolił.
Zapadła długa cisza. Boog stał dobrze widoczny na tle
nieba, repetując rewolwer, a Hayden go obserwował. Ob-
serwowali go wszyscy - nawet Franklinn, z otwartymi us-
tami, chwiejący się na boki z wyczerpania. Całą noc chło-
piec był dla Booga narzędziem szantażu. Dzięki niemu
trzymał ich w szachu. Czy dlatego nie użył rewolweru?
Hayden oniemiał. Na jakiś nie dający się wymierzyć
okres czasu zlodowaciał i wrósł w ziemię, śledząc wzro-
kiem, jak w świetle gwiazd dwie postacie gonią się i mio-
tają szaleńczo, oczekując lada moment błysku i huku wy-
strzału. Kiedy chłopiec rzucił się do ucieczki, na wskroś go
przeniknęło podniecenie, coraz mocniejszy dreszcz nadziei,
który zmienił się w strach, kiedy zobaczył, że Boog nie-
wątpliwie ma przewagę nad chłopcem. Nic nie mógł zrobić.
Kiedy ostatecznie znikli z pola widzenia, a tupot nóg umilkł
nagle, w dalszym ciągu nawet o cal się nie ruszył. Dopiero
kiedy na szczycie pagórka znowu zobaczył Booga i ten ka-
zał mu znieść chłopca na dół, poczuł takie odprężenie, że
aż się oblał zimnym potem, dopiero po chwili przezwycię-
żył bezwład.
Było to odprężenie dziwnego rodzaju, krótkotrwałe, ska-
żone domieszką egoistycznego rozczarowania, że dziecku
nie udało się uciec. Jeśliby mu się udało, on i Franklinn
mogliby się rozbiec. Boog nigdy by nie dogonił ich obydwu.
Po tym, co się stało, nadal trzymał ich w szachu. Jakaś
furtka zatrzasnęła się przed nimi - zanim nawet zdali so-
bie sprawę z jej istnienia - i myśl o tym, co ich jeszcze
czeka, dręczyła i przerażała tak samo, jak przedtem.
Odwrócił się ku chłopcu. Na bosej stopie, tam gdzie ją
poraniły kaktusy, widniały smugi krwi. Po chwili nie-
zdecydowania Hayden zdjął marynarkę i zaczął odrywać
rękaw. Boog obserwował go z krzywym uśmiechem.
- Praktyczny z was gość, panie ładny. Zawsze z głową
na karku.
121

Oddzieliwszy rękaw, Hayden zaczął zębami oddzierać
podszewki;. Poszło dość łatwo. Rozdarł ją na dwoje i więk-
szym kawałkiem owinął rozcięcia, potem złożył rękaw
w pół i wsunął pod stopę. Wreszcie podarł resztkę pod-
szewki na paski, po czym zabandażował ciasno nogę nad
podbiciem i dokoła kostki.
Z cieniem uśmiechu spojrzał w górę.
- No i jak?
- Świetnie - odparł chłopiec.
- Powinno się jakiś czas trzymać. - Wymienili spoj-
rzenia i Haydena zdziwił uparty błysk w oczach chłopca.
Nagle zapragnął mu powiedzieć wiele rzeczy, ale taki był
natłok tych myśli, że słowa nie chciały mu przejść przez
gardło. - Przemyj skaleczenie, jak tylko znajdziemy jakąś
wodę.
- Oczywiście.
- Podszewka jest chyba czyściejsza. A co z głową?
- W porządku - odparł chłopiec. A potem dzielnie, tak,
żeby Boog to usłyszał: - Gorzej się kiedyś rozbiłem.
Od wielogodzinnego patrzenia na to, jak Franklinn mięk-
nie, coraz to bliższy kompletnego załamania, i od widoku
szlochającego dziecka jego własny gniew i nienawiść,
i myśl o zemście stopniowo przybladły, wepchnięte mię-
dzy poczucie klęski i rozpacz, a dopiero niespodziewany
zryw chłopca wprawił go w chwilowe podniecenie.
Boog nie stracił ani słowa.
- Na twoim miejscu ja bym tam nie był taki chojrak,
szczeniaku. - Po czym zwracając się do nich wszystkich
dodał głośniej: - To jest ostatni raz. Ani myślę język
strzępić. Słuchać więc i wbić to sobie w wasze tępe łby.
Bardzo dużo w życiu nażarłem się czarnego chleba. Bardzo
dużo. Ale już więcej żreć go nie będę. Jest tego na pięć-
dziesiąt tysięcy w tych kawałkach i tylko to mnie obcho-
dzi. Na dodatek w Nowym Orleanie czeka na mnie sędzia.
Jeżeli sobie wyobrażacie, że będę słodki dla którego z was,
toście mnie jeszcze dobrze nie rozgryźli. Zapamiętajcie raz
na zawsze: drugi raz strzelę do dzieciaka czy którego z was,
niech no tylko zrobi jakąś głupotę. Ja nic nie mam do stra-
cenia. No... Jazda teraz. Dosyć czasu trwała ta zabawa
w niańki.
Dźwignęli się niezdarnie. Hayden z trudem wciągnął
122

marynarkę i schylił się, żeby podnieść sztaby. Zdawać by
się mogło, że ból ramienia gdzieś się przyczaił i tylko na
to czekał.
- Jak ci na imię, synku? - zapytał cicho. Trudno by
Św to uwierzyć, ale nadal byli sobie obcy: fakt pozostania
przy życiu był jednym ich wspólnym mianownikiem.
- Jimmy - odparł chłopiec - Jimmy Lee Dexter. -
Jakby podawał hasło. - Dziękuję za zrobienie opatrunku.
- Chodź no! - burknął Boog. -- Przestań się migdalić
do swego ojca spowiednika, i do szeregu. Stój tam. Teraz
chodź no tutaj. Bliżej.
Sunęli dalej na południe u stóp przedgórza, a ubranie
sztywniało na nich w miarę wysychania. Chłopiec, odkąd
miał porządnie owiniętą stopę, szedł lepiej niż wtedy, kie-
dy przewiązał ją sobie chustkami, ale był beznadziejnie
zmęczony. Głowę miał jakby dwa razy większą niż nor-
malnie, a w czaszce, ponad prawym uchem, waliło jak
młotem. Poruszali się teraz wolniej niż kiedykolwiek. Każ-
de sfalowanie terenu zdawało się dwukrotnie większe. Nie-
wielkie wzniesienia brali na zgiętych kolanach, wlokąc
stopy, a po pochyłościach schodzili z niezgrabną swobodą
pijaków przestępujących niewidoczne krawężniki. Boog już
ich nie popędzał. Sam był śmiertelnie zmęczony. Zaszli tak
daleko, jak tego pragnął, teraz wykorzystywał tylko re-
sztki nocnego mroku. Niebawem zostaną wydani na pastwę
słońca i dlatego nie wolno im zmarnować ani chwili.
Około czwartej wypłynął na niebo malejący już księżyc,
a kujoty, jeden z bliska od nich, inne z daleka, witały
go jak coś, czego dotąd nigdy nie widziały. Wąski był już
i niewiele dodał do światła gwiazd, ale przyozdobił ziemię
szarymi powykręcanymi sylwetkami kaktusów i paloverde.
Za ich zbliżeniem raz po raz dobiegały z zarośli jakieś
ciche ukradkowe szelesty. W pewnej chwili z kępy kol-
czastych cholla wyskoczył wielki królik i kicając znikł
z pola widzenia. Kiedy indziej na prawo od nich rozległo
się nagle pełne złości sapanie, a krzewy strąciły z siebie
ostatnie krople deszczu, kiedy coś ciemnego i zwalistego
popędziło w górę po zboczu.
Nie wiedzieli, co to było, nawet głów nie chciało im się
odwrócić. Po jednej stronie pasmo górskie biegło na połud-
123

nie jak kruszący się mur. Po drugiej, do powierzchni sreb-
rnego globu podobne płaszczyzny ciągnęły się na wschód
ku odległym fałdom wzgórz. Nie spojrzeli nawet ani tu, ani
tam. Niebo jaśniało od diamentowych punktów i niewiary-
godnie wspaniałej zamieci Drogi Mlecznej. Piękno jednak
nie docierało do nich. Każdy z nich widział tylko kilka naj-
bliższych jardów srebrną farbą pociągniętego gruntu i nogi
tego, kto go poprzedzał, potykające się i bez końca idące
naprzód pośród bezładu pustynnej roślinności. Ciężar sztab
stał się częścią ich egzystencji, zrósł się z miażdżącym na-
pięciem zmęczenia. Tylko Boog, który wlókł się z tyłu,
zdobywał się na pewien stopień czujności, ale nawet re-
wolwer mu już ciążył.
Franklinn miał w głowie jakąś mglistą pustkę. Ajo, No-
wy Orlean, Tucson, Los Angeles, Vermont - mogły nigdy
nie istnieć. Nie istniał czas. Nie było nic rzeczywistego.
Wszystko zmieniło się w jakiś bolesny niepojęty koszmar,
a jego własny astmatyczny oddech wydawał mu się stłu-
miony i daleki - prawie tak, jakby słyszał własne chra-
panie.
Tuż po piątej dotarli do wąskiej kamienistej dolinki.
Niby tępy koniec pokrytego białym nalotem języka sięga-
ła ona w odległości pięćdziesięciu jardów na lewo od nich
aż po gąszcz krzewów kreozotowych i kończyła się tam
nagle stromymi skałami. Boog kazał im w nią wejść. Przez
kilka minut szli dnem doliny i niebawem otoczyły ich gar-
by wzgórz. Wkrótce doszli do wody - kilku wielkich kałuż,
jedna obok drugiej, gdzie płytka woda lśniła jak kawałki
potłuczonego lustra.
- Postój - oznajmił Boog.
Nie zdążył skończyć, a już się zwalili na ziemię. Długi
czas nikt się nie ruszał. Hayden leżał na plecach. Miał
wrażenie, że ziemia pod nim faluje i gdzieś go unosi w dal.
Pewien był, że tylko na kilka sekund zamknął oczy, ale
kiedy znów je otworzył, wydawało się jaśniej. Z niedo-
wierzaniem sprawdził na zegarku: dwadzieścia pięć po
piątej. Poderwał się ze skurczem mięśni i niedaleko, ale
tak że nie mógłby go dosięgnąć, zobaczył Booga, opartego
o wielki głaz.
- Szafa gra, panie ładny. Jestem tutaj, a jakże - wy-
szczerzył zęby.-Wygląda, że raz dwa będzie jasno.
Hayden zerknął na niebo. Gwiazdy traciły swój blask.
124

Ranek, pomyślał tępo. Kilka godzin temu - zdawałoby się
kilka lat temu - podtrzymywał się na duchu myślą o po-
ranku, ale teraz czemuś nie mógł uwierzyć, że cokolwiek
przez to się zmieni.
Położył się znowu, szeroko otwartymi oczyma wpatrując
się w niebo, i uświadomił sobie, że znów myśli o Laurze
Chandler. Gwiazdy drżały i on drżał wraz z nimi.
10
Los Angeles, piąta trzydzieści. Biuro Transoceanicznych
Linii Lotniczych na Lotnisku Międzynarodowym. Łysy
mężczyzna nie golony od wczoraj siedzi przy biurku ze
słuchawką telefoniczną w ręku, na wpół odurzony rytmicz-
nym dzwonkiem sygnału. Czeka kilka minut obracając pa-
pieros poplamionymi nikotyną palcami.
Brzęczenie.
Telefonistka przerywa:
- Nikt się nie zgłasza.
- Niemożliwe.
Nie tylko on jeden jest zmęczony.
- Czy chce pan, żebym dalej dzwoniła?
Brzęczenie.
- Proszę spróbować za pół godziny. - Trze ręką oczy. -
Nie wiem, jak inaczej się z nim skontaktować. Mógł pójść
do domu. - Brzęczenie. - Albo do biura... Ma pani ten
numer, na wszelki wypadek?
- Chyba tak. Proszę poczekać, zajrzę do książki. - Ły-
sy mężczyzna bębni palcami po stole. - Tak, George Chan-
dler. Biuro Ubezpieczeń Przemysłowych? Tak. Mam.
- Dobra. Niech no pani spróbuje złapać go koło dzie-
wiątej w domu. Potem niech pani zadzwoni do niego do
biura. Nie wiem, może na przykład wybrał się gdzieś z ko-
legami.
Do sypialni Bartonów w Nowym Orleanie sączy się szary
świt, pokój staje się wyższy i głębszy. Za otwartymi okna-
mi martwa cisza, drzewa ani drgną, żadnego ruchu na
125
ulicach. W pokoju słychać tylko stłumiony oddech Very
Barton i ciche spieszne tykanie zegara.
Hilda Franklinn leży na łóżku i patrzy w próżnię. Parę
razy w czasie nocy już miała zasnąć, ześliznąć się w mie-
liznę drzemki, w coś, co nie było ani snem, ani jawą. Resz-
tę czasu wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w cie-
mny, pozbawiony kształtu pokój; rzucała się i kręciła pod
lekkim przykryciem, a w głowie niczym w jakimś dia-
belskim młynie wirowały myśli.
Vera czuwała, jak długo mogła. Bardzo to pomagało. Po-
magało to nawet wtedy, kiedy zasnęła; Hildę pocieszał sam
fakt, że ma ją przy sobie. Teraz jednak tak się jakoś stało,
że jej potrzeba czegoś więcej niż milczącej obecności.
Ciemność niepostrzeżenie odpływa z pokoju i Hilda coraz
bardziej lęka się, co przyniosą najbliższe godziny. Walczy
chwilę z tym lękiem. Potem ogarnia ją jakieś nerwowe ,
podniecenie, nagły przypływ słabości i strachu, łapie Verę
za ramię i niecierpliwie woła ją po imieniu.
Piąta czterdzieści. Tucson. Szofer zwalnia i patrzy uwa-
żnie na powoli przesuwające się domy. Był tu raz tylko
i to półtora roku temu. Poza tym w dzień wszystko wy-
gląda inaczej: większe, obszerniejsze. A Gail Slade nie
była tu nigdy. Nie ma więc jej po co pytać. Pierwsza je-
dnak dostrzega Dextera.
- O, to on - mówi raptem.
W odległości pięćdziesięciu jardów przed nimi ktoś ma-
chając rękami idzie przez trawnik przed domem. W świe-
tle reflektorów wydaje się bliżej, niż jest naprawdę.
- On - powtarza Gail Slade wychylając się do przodu
i spuszczając szybę.
Beatson lekko naciska pedał gazu. Podjeżdżają i zatrzy-
mują się naprzeciw domu, w chwili gdy Paweł Dexter
wbiega na chodnik.
- Gee?
- Paweł...
- Ja... Ja widziałem światła, kiedy byliście na drugim
końcu ulicy.
- Co słychać?
- Nic nowego. Nic, odkąd dzwoniłem. - Ledwo rozróż-
126

nia jej twarz. - Ciągle mieli jakieś przeszkody. To się stało
w fatalnej porze, godzinę przed zachodem słońca. Potem
była burza...
- Co mówią na lotnisku?
- Nie mają pojęcia, Gee. Wiedzą tyle, co i ja.
Chwila ciszy, potem lekki trzask: to Beatson wyłącza
silnik.
W ciągu wielu godzin przygotowywała się do tego mo-
mentu. Raz omal nie zadzwoniła do niego, kiedy zatrzymali
się przed stacją benzynową. Przestraszyła się jednak, kie-
dy teraz powiedział:
- Aż do rana nie mogą porządnie zacząć szukać, toteż
wcześniej niczego chyba się nie dowiemy. - Nachyla się,
zagląda do wozu. - Nie łudzili mnie, Gee. Bardzo przy-
zwoicie zachowują się w całej tej sprawie.
Samochód stoi, ale Gail Slade ma wrażenie, że ciągle
jeszcze jedzie, że ciągle jeszcze odczuwa jego nierówne
drgania i wciąż jeszcze ma w uszach szum silnika.
- Nic nie wiedzą, jak, dlaczego, kiedy i gdzie. Przy-
puszczają tylko, że to się stało gdzieś na wschód od Ajo.
Gail Slade kiwa głową.
- Czy pojedziemy teraz?
- Na lotnisko?
- Tak.
- Za jakieś pół godziny. Właśnie do nich dzwoniłem, za
jakieś pół godziny. Wejdź i napij się kawy.
- Dobrze. Chętnie się napiję.
Paweł otwiera drzwiczki i pomaga jej wysiąść. Po chwili
wahania obejmuje ją ramieniem i delikatnie całuje w poli-
czek. Jakby teraz dopiero spostrzega Beatsona.
- Jak się macie, Beatson!
- Dzień dobry panu.
- Wejdźcie. Musicie być okropnie zmęczeni. Ileście
przejechali, około pięciuset?
- Coś koło tego. - Gramoli się sztywno. Drzwiczki trza-
skają. Z drzew kapią pojedyncze krople. - Szczerze jestem
zmartwiony, proszę pana.
- Dziękuję.
Idą razem przez trawnik jeszcze wilgotny po deszczu,
a stopy ich zostawiają na trawie ciemne plamy.
127
Gdy ksiądz Stella otwiera drzwi, gazeta leży na schod-
kach. Zazwyczaj rzuca ją na stolik tuż przy wejściu, a bie-
rze znowu do ręki, kiedy wraca po mszy o szóstej. Ale
teraz, nim zdążył ją odłożyć, uwagę przyciąga nagłówek:
Zaginął samolot do Tucson. Potem drobniejszymi lite-
rami niżej: Słup dymu widziany w pobliżu Ajo. Potem
jeszcze drobniejszymi: Pośród 26 pasażerów znajduje się
morderca policjanta.
- Niemożliwe! - mówi głośno.
Opanowuje go przerażenie. Oczy prześlizgują się przez
trzykolumnowy artykuł. "Samolot DC-3 Transoceanicznych
Linii Lotniczych..." Nie odróżnia jednego samolotu od dru-
giego, ale zgadza się zarówno czas odlotu, jak i miejsce
przeznaczenia. "Ostatnią wiadomość z samolotu otrzyma-
no o godzinie 5 po południu i wszystko wtedy było w po-
rządku..." Przebiega oczami dalej... "Nie można jeszcze
stwierdzić, czy samolot się rozbił. Niewykluczone, że przy-
musowo lądował..." Sprawozdanie zwęża się do jednej ko-
lumny. Na końcu znajduje się spis nazwisk pasażerów
i załogi. Nazwisko Hayden rzuca mu się w oczy.
- Niemożliwe - powtarza ksiądz Stella.
Zapomina wrzucić gazetę do środka, zapomina zamknąć
drzwi. W oszołomieniu idzie ulicą. Kiedy wchodzi do za-
krystii, pozdrawia go czekający tam młody ministrant, ale
ksiądz tylko kiwa mu głową, nie mógłby się zdobyć na nic
więcej. W milczącym strapieniu, ogłuszony nowiną, wkłada
ornat. Rozlega się dzwonek i stary ksiądz idzie za chłop-
cem do ołtarza.
Prawie niepodobna się skupić na rytuale mszy. Bije się
w piersi, pochyla w pokłonie, odwraca się, klęka, roz-
kłada ręce - nie ma dla niego ucieczki. Po odczytaniu
Ewangelii zstępuje do balasek prezbiterium, aby odczytać
ogłoszenia parafialne. Kilkanaście osób rozproszonych po
ławkach, twarze blade i obojętne. Nagle pragnie podzielić
się z nimi swoim strapieniem, pokierować ich modlitwą,
wciągnąć ją do współpracy. Ale myśli jego pełne są jesz-
cze niedowierzania. Oblizuje spieczone wargi. Chwila mi-
ja. Zdobywa się tylko na wymówienie dobrze znanych
słów:
- Ta msza jest odprawiana w prywatnej intencji.
128

Siedmiu pasażerów powinno było wysiąść z samolotu
w Tucson. Trzykrotnie większa liczba przyjaciół i krew-
nych czeka na nich w głównej poczekalni lotniska. Jeden
z mężczyzn chodzi tam i z powrotem, z daleka od innych,
dwie starsze kobiety rozpytują urzędnika przy pulpicie.
Reszta siedzi stłoczona ciasno w nierównym półkolu krze-
seł, zbyt znużona, żeby się ruszać, zbyt dobrze zaznajomio-
na z faktami, żeby jeszcze zadawać pytania. Wszyscy oni
mają w sobie napiętą czujność ludzi czekających na egze-
kucję.
Należą do tych nielicznych zresztą osób w poczekalni,
które nie dostrzegają przechadzającego się z żoną Pawła
Dextera. Głowy odwracają się, kiedy wchodzą. Jakiś foto-
reporter próbuje nawet zrobić zdjęcie, wybiega naprzód
i przysiada jak małpa, ale flesz się nie zapala.
Dexter bierze żonę pod rękę. Idą na górę, a potem kory-
tarzem do biura operacyjnego lotniska. Myśl o siedzeniu
w poczekalni w ogóle nie przychodzi mu do głowy. Nie
chce przywilejów ani specjalnych względów, po prostu za-
przątnięty jest tylko jedną sprawą.
Otwiera na rozcież drzwi, wchodzą. Ta sama scena, ci
sami ludzie, w przyległym pokoju jąka się ten sam dale-
kopis. Człowiek imieniem Joe nadchodzi z drugiego koń-
ca pokoju, spod okna, potrząsa głową.
- Nic dotąd nie wiemy, proszę pana. - Jest trupioblady.
Dexter kiwa głową, bawi się kapeluszem. - Samoloty już
stąd odleciały, a trzy wystartowały z Ajo podczas ostatnie-
go kwadransa. Teraz to nie potrwa długo. Lotnictwo woj-
skowe cały czas współpracuje z nami.
- Rozumiem.
Przez wielkie okna widać, że na dworze jasno prawie
jak w dzień. Na szybie lśnią jeszcze ostatnie krople desz-
czu. Niby łzy. Dyżurujący mają zaczerwienione oczy od
dymu papierosów i niewyspania.
- To moja żona -- mówi Dexter. - Właśnie przyjecha-
ła z Los Angeles. Samochodem. Czy nie ma pan nic prze-
ciw...
- Nie, oczywiście, że nie. Miło mi poznać panią. -
Zbyt jest zmęczony, zbyt przejęty tym, co się dzieje, żeby
rozpoznać kogokolwiek. - Ale muszę państwa uprzedzić,
że to jest biuro operacyjne. Kiedy dostaniemy wiadomość,
wszyscy będziemy tutaj ogromnie zajęci. Możemy nie mieć

wiele czasu dla państwa, chyba państwo rozumieją, co
chcę powiedzieć.
- Oczywiście - odpowiada Gail. - Bardzo miło, że pan
stawia sprawę jasno.
- Wolelibyśmy jednak być tutaj - dodaje Dexter.
- Proszę bardzo.
Brzęczy telefon. Człowiek przy pulpicie podnosi słu-
chawkę, potem odkładając ją spogląda przez pokój ku Jo-
emu.
- Jeszcze nic - mówi.
Człowiek imieniem Joe garbi się nagle, ale zaraz znów
się wyprostowuje. Kącik ust drga mu nerwowo. Dexter
prowadzi Gail między biurkami do okna. Ktoś jej przynosi
krzesło...
- Wszystko dobrze się skończy, Gee, zobaczysz.
Podnosi wzrok, patrzy mu w oczy.
- Dziękuję, Pawle.
Szósta trzydzieści trzy. Jeden z wysłanych z Ajo samo-
lotów zwiadowczych wykorzystuje ostatnią falę wstępują-
cych prądów powietrznych w chwili, kiedy przelatuje nad
północnymi krańcami gór Growler. Przed nim - dziesięć
mil na zachód - nierówną linią wznosi się inne pasmo gór-
skie. Między nimi leżące pustynne równiny przypominają
olbrzymi błam zjedzonej przez mole lwiej skóry. Nic nie
przerywa monotonnej, równej, jakby żelazkiem wypraso-
wanej płaszczyzny. Nic oprócz...
Pilot sztywnieje, pcha do przodu drążek sterowy. Sczer-
niała łata jak cel na poligonie. W prostej linii przed nim.
Nie może nie trafić. Wyrównuje samolot w odległości pa-
ruset stóp, zmniejszając szybkość. Łata przybliża się, prze-
ślizguje pod jego lewym skrzydłem, ale teraz widzi tam
nie tylko bliznę na pustyni. Widzi powyginany krzyż wy-
palonego kadłuba i straszliwie okaleczałe saguaro. W chwi-
lę później rozróżnia sterczący w górę statecznik ogona
i głęboko wyorany ślad.
Przechyla się ostro i znów zaczyna podchodzić do celu.
Potem raz jeszcze, patrząc w dół, wyciągając szyję. Potem
wzbija się powoli i zaczyna krążyć.
W wieży kontrolnej w Ajo trzeszczy jego spokojny głos:
- Zlokalizowałem samolot, Jack... Rozpadł się na dwoje.
130

Główna część spalona doszczętnie, ale ogon nietknięty...
Nie ma żadnych oznak, żeby ktoś ocalał. - Nieświado-
mie przekazuje materiał do południowych nagłówków, ła-
miąc tym samym życie wielu ludziom na całej trasie z Los
Angeles do Nowego Orleanu. - Zaczekaj chwilę, to ci po-
dam współrzędne.
11
Znajdowali się w odległości szesnastu mil na południo-
-zachód i nie usłyszeli samolotu. Otaczała ich głęboka i nie-
zmącona cisza pustyni. Zwalili się na półki skalne, dokoła
płytkich sadzawek, w różnych dyktowanych zmęczeniem
pozach, sztywni jak obalone posągi. Nagle słońce podniosło
się i wysunęło spoza wschodnich wzgórz, ale we wgłębie-
niu, w którym leżeli, nawet go nie zobaczyli. Niebo prawie
bezbarwne spowijała cienka mgiełka, światło, choć słabe,
czyste było i jasne, a oni przyglądali się sobie wzajem
z tępą zwierzęcą ciekawością. Niemal tak jakby widzieli
siebie po raz pierwszy.
Całą noc Boog był głosem, groźbą, majaczącym w mroku
niewyraźnym kształtem. Nawet w świetle gwiazd ledwo
mogli rozróżnić rysy jego twarzy. Teraz go zobaczyli -
bladoniebieskie oczy, jasne jak piasek włosy, równe zęby.
Z rewolwerem na biodrze oparty o głaz obejmował zła-
many nadgarstek, a widoczna z rękawa granatowej kurtki
spuchnięta ręka przypominała cętkowaną, zbyt wypchaną
kiełbasę. Kiedy ją przesunął, tak go zabolało, że ledwie
dech złapał, a im się przypomniało, jak jego wargi ściąga-
ły się jakoś po psiemu, odsłaniając dziąsła. Od dwóch dni
nie ogolił się i rudawy jak rdza zarost plamił mu podbró-
dek.
- Przypomniałem sobie, panie władza, że macie papie-
rosy.
Dobrą chwilę trwało, nim Franklinn zareagował. Pogrze-
bał niepewnie w jednej kieszeni, potem w drugiej, zanim
rzucił wymiętoszoną paczkę. Upadła zbyt blisko i Boog
nogą przysunął ją do siebie.
- I ogień.
Franklinn jakby nie słyszał.
131

- I ogień, ty stary. - Słowo "stary" wymówił rozwle-
kle, z akcentowaną pogardą. - Ja nic nie mam, pamiętasz?
Tylko to, co na grzbiecie. - Splunął i z rozbawieniem do-
dał: - Nic, tylko jakieś osiemdziesiąt funtów złota i splu-
wę... Boże Ojcze! Chciałbym zobaczyć minę tego policaja
z Los Angeles.
Zapalniczka Franklinna upadła obok niego. Wytrząsnął
z p.iczki skrzywiony papieros i zapalił; dym leniwie wił
sio. w nieruchomym powietrzu. Potem wsunął chorą rękę
w rozchyloną teraz, na zamek błyskawiczny zapinaną
kurtkę i bacznie zlustrował wszystkich trzech po kolei. Nie
byli to już ci sami ludzie, którzy siedzieli z nim w samo-
locie, a upadek ich sprawiał mu rozkosz. Mimo nękającego
bólu patrzył na nich z pogardliwym uśmiechem.
W najgorszym stanie był Franklinn. Leżał na boku z gło-
wą opartą o zmiętoszone szczątki kapelusza. Nawet teraz,
po godzinnym odpoczynku, oddech miał jakiś skrzypiący,
jak coś, co potrzebuje naoliwienia. Twarz o zwiotczałej
bezzębnej szczęce pokrywała chorobliwa szara barwa wil-
gotnego kitu, oczy zapadły głęboko w podsiniałe oczodoły.
Deszcz mu pozlepiał w kosmyki rzadkie włosy, uwydat-
niając podobną do tonsury łysinę na szczycie czaszki. Spra-
wiał wrażenie zgarbionego starca. Jego język raz po raz
rozpoczynał od nowa gorączkowy przegląd podniebienia,
a bezmyślna, chmurna teraz twarz przybrała wyraz jakiejś
przerażonej tępoty.
Hayden nie widział jego twarzy, tylko skuloną worko-
watą bryłę ciała. Niełatwo mu już było wykrzesać z sie-
bie litość, czuł ją jednak wobec Franklinna. Przekręcił się
na bok i spojrzał w górę odczuwając przy tym ból we wszy-
stkich kościach. Lekka mgła rozpraszała się właśnie i uno-
siła przez puste niebo jak smuga kadzidła. Pomyślał prze-
lotnie o kaplicy w seminarium i zastanowił się, kto też
odprawia pierwszą mszę dzisiaj. Pewno ksiądz Harivel -
ton z gąbczastym nosem i sterczącym jak kamień jabłkiem
Adama. A jaki on mądry, niezwykle mądry - i do tego
obdarzony taką pewnością niezłomną, taką wiarą. Zaz-
drościł mu przez tych kilka ostatnich tygodni...
Myśli powędrowały dalej. Wczorajsze problemy wyda-
wały się równie odległe jak seminarium. Żółty motyl za-
trzepotał, zataczając mu się jak pijany nad głową, aż
132

Hayden poderwał się śledząc, dokąd leci, jakby to było
sprawą pierwszorzędnej wagi.
Chłopiec usiadł również i coś tam gmerał przy podwią-
zanej rękawem stopie. Nadawało mu to pozór włóczęgi,
poza tym nie był w najgorszej formie. Jasne pszeniczne
włosy już wyschły i, kiedy schylał głowę, kaskadą opadały
na twarz. Tylko bladość policzków i ciemne kręgi pod ocza-
mi wskazywały, co przeszedł w nocy.
Wymienili spojrzenia z Haydenem i na chwilę znów mię-
dzy nimi nawiązała się nić porozumienia. Hayden zaraz
odwrócił głowę, ale chłopiec dalej mu się przyglądał. Z je-
dną ręką okrytą rękawem koszuli zamiast rękawa mary-
narki i z podrapaną twarzą przypominał niemal zwalonego
przez burzę stracha na wróble. Chłopiec nie przyjrzał mu
się w samolocie, a potem, nim zrobiło się widno, zbyt był
przestraszony, żeby zauważyć, jak kto wygląda. Nie pa-
miętał tych ciemnych szorstkich włosów, cienkich warg
i ostrego nosa i nigdy by nie pomyślał, że jednym spojrze-
niem można przekazać tyle otuchy.
Stopniowo przybywało światła. Wzgórza wyłaniały się
z cienia, dostawały się w długie poziome promienie słońca.
Powietrze było chłodne, podstępnie chłodne, a deszcz od-
świeżył spłowiałe barwy skał, kaktusów i zarośli. Po obu
stronach rozlała się jakaś brunatna przełamana czerwień,
jakieś oliwkowozielone cienie - i pełna napięcia cisza. Na
niebie nic się nie poruszało, tylko mgła rozdzielała się
w wąskie pasma, ale zewsząd dokoła dobiegały ich pełne
ożywienia szczebioty niewidocznego ptactwa.
- Zagraj no tamto, smarkaczu.
Chłopiec nie czekał, aż mu powtórzą. Bunt do niczego by
nie doprowadził, tyle zrozumiał. Z kieszeni kraciastej ko-
szuli wyciągnął harmonijkę i zagrał tę samą melancholijną
melodię. Pamiętał, jak się nazywa: to z przedostatniego
filmu matki. W czasie gry oczy jego powędrowały do Boo-
ga, na którego patrzył z lekkim uczuciem tryumfu, że pa-
mięta tytuł i że mimo wszystko Boog nie wybił mu go
z głowy. W nocy by mu powiedział, jak się nazywa piosen-
ka, jeśliby w ogóle mógł myśleć o tym. Ale teraz nie. Nie-
nawidził Booga. Reakcja wobec brutalności i przemocy,
z którymi zetknął się po raz pierwszy w życiu, obudziła
w nim twardy opór. Piosenka nosiła tytuł "Płonąca głow-
nia". Nie wiedział, czy są do niej słowa, ale matka nuciła
133
chodząc po domu, kiedy nakręcała film, i melodia ta
przylgnęła do niego. Kiedy grał, myślał o matce, a także
i o ojcu, i znów w nim głęboko zapuścił korzenie tępy
jątrzący ból. Tym razem jednak obeszło się bez płaczu. Za-
wziął się, że Hayden nigdy więcej nie zobaczy jego łez.
Wątłą grę harmonijki połknęła cisza. Franklinn leżał na
boku, oczy miał zamknięte i z wyczerpania zapadał w sen.
Boock kącikiem ust wypuścił smugę dymu i zgasił niedo-
pałek o skałę. Hayden siedział oplótłszy rękami kolana
i obserwował, jak robi się coraz widniej i coraz bardziej
błękitnieje niebo.
Chyba musieli już do tej pory dojrzeć wrak samolotu.
Mieli na to dość czasu... W nocy wyobrażał sobie, że o świ-
cie niebo będzie rozbrzmiewać hukiem samolotów. Boog
przez ostrożność kazał im się schować na tę chwilę, ale
żeby tak coś usłyszeć - bodaj z bardzo daleka - położy-
łoby to kres uczuciu opuszczenia, które powoli zaczęło mu
się wkradać do duszy.
Pomyślał o Laurze Chandler, o wściekłym żarze i kłę-
bach dymu z płonącego kadłuba, wtedy gdy biegł ku nie-
mu, o syczącym pryskaniu palącego się kaktusa. Nie za-
przestał i teraz zadawać w myśli jałowych pytań. Czemu
spadli? Co rozpętało cały ten koszmar?
Boog zmusił ich, żeby szli przez godzinę. Sam ledwo
już trzymał się na nogach, kiedy zawołał, żeby stanęli,
ale choć odpoczynek dodał mu sił, jednocześnie rozkiełznał
całą noc dręczące go obawy przed bezlitosnym światłem
dnia. Chwilowo uważał, że jest względnie bezpieczny, ka-
zał im więc zejść w dół na granicę równin, gdzie iść było
łatwiej.
Franklinnowi chwila wytchnienia nic nie pomogła. Szedł
nierówno jak szczur lądowy na rozkołysanym statku. Tem-
po, w jakim się posuwał, nie odpowiadało Boogowi, wołał
tedy raz po raz, żeby przyspieszył kroku. Franklinn jednak
nie zwracał na to uwagi i po jakimś czasie Boog ze złością
powiedział Haydenowi, żeby szedł pierwszy.
Słońce podniosło się teraz na cal jakby ponad wzgórzami
okalającymi wschodnie krańce równin. Przedranny chłód
już się skończył. Znowu spływał z nich pot, kłuł szczecinę
zarostu, z ubrań parowała resztka wilgoci. Na prawo od
134

nich przedgórze załamywało się w nierówne fale na tle
panoramy wyższych gór, a odświeżone deszczem barwy
znowu poczęły płowieć. Na południe ciągnęły się równiny,
pokryte pleśnią rosnących na piachu zarośli i ginęły z oczu
gdzieś dalej, zamazane, wtopione w jasnolawendowy ho-
ryzont. Czasem spoza grzbietów górskich wylatywał jakiś
szerokoskrzydły ptak i szybował wysoko ponad pustynią.
Poza tym na niebie nic się nie działo, a na ziemi nic nie
było słychać oprócz pozbawionego rytmu chrzęstu, jaki to-
warzyszył ich krokom.
Szli dalej, i niepokój Haydena wzrastał. Raz po raz od-
wracał głowę przeszukując niebo; raz po raz wytężał słuch
wmawiając w siebie, że coś słyszy. Nic jednak nie było,
nic a nic. Raz, kiedy się obejrzał, Boog zawołał do niego
z drwiną:
- Nic jeszcze nie widać, panie ładny?... Nie martw się
pan, jeszcze coś przyleci. W końcu się połapią. - I par-
sknął śmiechem. - Bardzo ci to pomoże, bracie. Nie za-
wracałbym tym sobie głowy na twoim miejscu. To szuka-
nie pchły na psim grzbiecie.
Boog liczył się z tym, że o brzasku lub niemal wkrótce
potem ustalą miejsce wraka i że, zanim wyślą pierwszy
helikopter, minie dobre pół godziny, że chyba drugie pół
godziny przejdzie, zanim znowu podejmą poszukiwania.
Ale gdzie będą szukać?... To już zależy od ich sprytu. Chy-
ba tylko dwie rzeczy mogłyby być dla nich jakąś wska-
zówką. Po pierwsze, że on i Franklinn siedzieli w ogonie.
Ktoś z personelu lotniska mógł to zapamiętać, bo wsiedli
do samolotu pierwsi, zanim wpakowała się hurmem cała
reszta. Po drugie, że przepadło złoto. (Boże! Że też nie po-
wynosił stamtąd i nie porozrzucał resztek skrzyni...) Ci,
co ocaleli - w ich liczbie Franklinn - pewno wyruszyliby
na wschód. Na wschód lub też może na północ, w stronę
zamieszkałych okolic. Tam też, jak wyobrażał sobie, skon-
centrują poszukiwania - z początku. O ile, rzecz jasna,
nikt nie znalazł pustej skrzyni; w tym wypadku mogliby
sobie przypomnieć, co mówiono na lotnisku, i zacząć snuć
jakieś domysły. Wcześniej lub później tak się skończy, że
tamci uzależnią od tego całą akcję, ma jednak nadzieję, że
tymczasem zbyt będą zajęci szperaniem i w samym wraku.
i w miejscu, gdzie leży dziewczyna, i nawet na myśl im
nie przyjdzie, że ktoś chce przekroczyć granicę.
135
Zważywszy to wszystko, doszedł do wniosku, że pewno
mają godzinę zwłoki. Raz po raz oglądał się w tył. Niez-
byt się tym przejmował, że a nuż zaraz nadleci jakiś sa-
molot. Zdąży usłyszeć, a do kryjówki mają zaledwie kilka
jardów. Za to potem może być trochę gorzej. Chyba uszli
już połowę drogi do granicy, jeszcze dzień i noc - i po-
winni bezpiecznie znaleźć się po tamtej stronie. Trudno
jednak liczyć na to, że łańcuch górski, o który prawie się
ocierają, ciągnie się w nieskończoność. Wkrótce skręci na
wschód czy na zachód, czy też w ogóle się skończy i trzeba
będzie zrezygnować z osłony. Oczywiście może się ukry-
wać aż do zmroku, zanim ruszy przez pustynię. Ale trzeba
się liczyć z czasem. Nie są wyekwipowani do drogi. Po
pierwsze, wkrótce będzie dwadzieścia cztery godziny od
chwili, kiedy miał coś w ustach, po drugie - sprawa wody.
Cały dramat w tym, że nie tylko o sobie musi myśleć.
Ważne jest jedynie złoto, ale ktoś musi je dźwigać. Udało
mu się doprowadzić trzech tamtych aż tutaj, ale istnieje
jakaś granica ich wytrzymałości. Uświadamiał to sobie
i ich znużone człapanie przyprawiało go o wściekłość.
W swej zapiekłej złości chwilami podejrzewał ich o roz-
myślny opór.
Co chwila warczał na nich, jak ktoś, kto wyładowuje
złość na zaprzężonych do wozu zdrożonych koniach, a ta
ich niema bierność, kiedy sobie folgował, rozjątrzała go
tylko coraz bardziej.
Szli na południe, chłopiec utykał wskutek braku buta.
Hayden wiódł ich obok splątanej gęstwiny ciernistych krze-
wów i skupisk okrutnie uzbrojonych kaktusów. Słońce
znowu o parę cali wzniosło się w puste niebo i wyrastające
ze ścian zarośli cienie poczęły się kurczyć. Uginali się pod
ciężarem sztab. Spływali potem, który kłuł podrażnioną
skórę. Czekał ich bardzo długi dzień wędrówki, a jedyne,
co mogli zrobić, to jakoś to ścierpieć i przetrzymać -
i zachować bodaj resztki nadziei.
Mniej więcej w czterdzieści minut od chwili ponownego
ruszenia w drogę zobaczyli samolot. Hayden dostrzegł,
jak sunie bezgłośnie ze wschodu na zachód, ale niemal
zaraz doszło ich uszu dalekie dudnienie. Boog rozejrzał
się, nagle znów czujny.
- Na ziemię! - ryknął. - Padnij!
Obiegł ich dokoła i sam przyklęknął na jedno kolano.
136

- Na ziemię, policaj. I to już!
Mała plamka sunęła uparcie z prawa na lewo. Dość
daleko na północ i wysoko, zbyt wysoko, jak sobie uświa-
domił Hayden. Warkot silnika to słabł, to przybierał na
sile jak mruczenie kota. Jeszcze pół godziny i zniknie za
pasmem górskim, już go nie zobaczą.
- To dla ciebie zabaweczka, ty klecho - zachichotał
Boog. Nie spuścił oczu z samolotu. - Ulżyło? Lepiej ci te-
raz?
W milczeniu obserwowali samolot - Franklinn także,
z twarzą podniesioną w górę jak dziecko, które niechcący
wypuściło z ręki balonik. Malutki kadłub lśnił srebrzyście,
samolot hucząc leciał na zachód i znikł za kopiastym szczy-
tem. Hałas silnika od razu umilkł.
- E, nic takiego - powiedział Boog, myśląc głośno. -
Zwykły lot.
Hayden zagryzł wargi. Uczucie opuszczenia znowu się
wzmogło. Cóż oni tam sobie myślą w Tucson i w Ajo?
Posępnie ustawili się w szereg i Boog pognał ich dalej
jak stado.
Nie byli całkiem sami. Krok w krok towarzyszył im
natarczywy szczebiot strzyżyków, a od czasu do czasu -
nie zastanawiając się, co to takiego - słyszeli kucie dzię-
cioła pośród rzadko stojących kolumn saguaro. Razu pew-
nego wyskoczył z krzaków wychudły ptak pustynny i prze-
ciął im ścieżkę, przy czym tylne pióra ogona nastroszone
pod ostrym kątem sterczały w górę, a z dzioba zwisały
resztki węża. Krańce równin upstrzone były kopczykami
mrowisk i niekiedy obok nich z głazu na głaz śmigały ma-
łe szarobrunatne jaszczurki.
Hayden lazł naprzód trzymając po jednej sztabie pod
każdą mokrą od potu pachą, prześladowany charkoczącym
oddechem Franklinna, rad, że go nie widzi. Zmęczenie nie-
całkowicie sparaliżowało zdolność do wzruszeń, nie pozba-
wiło wrażliwości. Potrafił ścierpieć jakoś obelżywe inwek-
tywy Booga, jego płaskie, okrutne drwiny. Jeśli jednak
były one skierowane do Franklinna lub do chłopca, napeł-
niały go jakimś pełnym rozpaczy współczuciem, które sto-
pniowo prowadziło go do załamania. Coraz to bardziej,
w miarę jak mijało pierwsze zdumienie, skłaniał się do
wiary, że ocalenie od nich tylko zależy. Mimo to wzdra-
gał się postawić wszystko na jedną kartę w desperackiej
237

próbie odebrania rewolweru. Niemal wbrew woli czepiał
się resztek nadziei, że ich odnajdą, wygrzebywał je skądś
z głębi duszy w obawie, że inaczej litość, rozpacz i ślepa
nienawiść pchną go do nie przemyślanego czynu.
Jeszcze za wcześnie, przekonywał sam siebie. Ranek do-
piero się zaczął. Jeszcze czas... Czy nadlecą teraz, czy za
godzinę i tak nas nie zobaczą. Boog słusznie powiedział,
że to szukanie pchły na psim grzbiecie... Jeśli tak, to nie
ma co wyglądać ratunku z zewnątrz. Cóż więc pozostaje?
Jak go rozbroić? I co będzie, jeżeli się nie uda? Nie tylko
z nim, ale co będzie z tamtymi?
Roztrząsał to w myśli bez końca. Minął jeszcze kwa-
drans, a on uparcie czepiał się resztek nadziei. Tymczasem
niebo puste było i obojętne. A Boog znowu wyładowywał
swoją złość na Franklinnie.
Hayden próbował zmówić pacierz, ale nie mógł go do-
kończyć. Kimże są ci ludzie, że sprawa ich bezpieczeństwa
doprowadza go do jakiejś baraniej uległości? Przecież to
są obcy. Pierwszy lepszy policjant i pierwszy lepszy chło-
piec. Jeśliby usiedli gdzie indziej w samolocie, byłoby
dwóch innych ludzi, dwóch innych obcych. Czy czułby wo-
bec nich to samo? Czy fakt pozostania przy życiu pociąga
za sobą takie zobowiązanie? Wyczerpany i oszołomiony da-
lej się zastanawiał. Laura Chandler też była człowiekiem
obcym. Jednak teraz, kiedy myśli o niej, nęka go nie zgroza,
lecz świadomość, że umył ręce w tej sprawie. Czas może
rozwiać wspomnienie upiornego widoku, natomiast wstyd
zapuścił w nim głęboko korzenie, wżarł się w pamięć.
Obawiał się teraz, że jeśli nic się nie zdarzy, Franklinn
tego dnia nie przetrzyma. Policjant jest już tylko żałos-
nym wspomnieniem człowieka, który niewiele ponad dwa-
naście godzin temu tak dzielnie zachowywał się po rozbiciu
samolotu, wzbudził jego aktywność i podziw. Dopiero
w dziennym świetle Hayden zdał sobie sprawę, do jakiego
stopnia doszło wyczerpanie Franklinna, jak prędko stał się
ruiną. Jeszcze kilka godzin, a będzie u kresu sił. Noc była
dość okrutna, ale jeszcze gorzej zapowiada się dzień. Już
teraz słońce jest jedną wielką oślepiającą plamą, a na
równinach żar aż dusi. Powiedzmy, że Franklinn się zała-
mie i nie będzie w stanie iść dalej. Jak Boog na to zare-
aguje? Hayden usiłował myśl tę odepchnąć, widząc w niej
nową niebezpieczną pokusę, aby się zaangażować, a prze-
138

cież nie dawała mu ona spokoju. Niepodobna się łudzić,
co zrobi Boog. Z trudem, ale jakoś mógł się pogodzić z
wczorajszą ofiarą całopalną, natomiast roztrząsanie nie-
wątpliwej reakcji Booga w wypadku, jeśliby Franklinn
nie mógł iść dalej, na wskroś przejmowało go dreszczem.
Zmienił położenie sztab, myśląc nagle z goryczą, że gdy-
by nie one, Boog poszedłby własną drogą.
Słyszał, jak Franklinn się potyka. Co wie o nim? Syn
spalony na Okinawie. ("Tak wyglądał, jakby mu przeni-
cowano całą skórę." Dziwne, co człowiek pamięta.) Przy-
puszczalnie żonaty, choć o tym nie wspominał (a może jed-
nak?). Porucznik nowoorleańskiej policji, z wydziału kry-
minalnego... Cóż jeszcze? Z jakiegoś powodu powinien był
wiedzieć, łamał więc sobie głowę, wyławiając pierwsze
urywki rozmowy. Czy tamten syn był jedynakiem? Nie
jest pewien, czy Franklinn wspominał jeszcze o innych
dzieciach. Miał już właśnie przejść na emeryturę - tak,
coś mówił na ten temat...
Hayden zbierał okruchy faktów. Są sobie obcy, napraw-
dę obcy. Niecierpliwie spozierając na niebo, znowu przez
ramię zobaczył idącego za nim Franklinna i uderzył go
niemal starczy, martwy wyraz jego twarzy, otwarte usta,
obwisłe wargi, straszliwa chorobliwa bladość lśniącej od
potu skóry. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę, ale oczy
Franklinna pod zgniecionym rondem kapelusza były ja-
kieś szkliste, pozbawione nawet iskierki świadomości.
Obawy Haydena wezbrały na nowo. Po raz drugi odwrócił
głowę, a Boog zachichotał nie zrozumiawszy przyczyny
jego zdenerwowania. Franklinn trochę wychylił się poza
linię i odsłonił chłopca. Boog wlókł się na końcu, ostrożnie,
prawą rękę wepchnąwszy w rozpiętą kurtkę. Temblak
z krawata wyrzucił.
- Nic jeszcze nie ma, panie ładny?
Hayden ugryzł się w język, zanim odpowiedź oblekła się
w słowa. Kiedy rzucił w tył okiem, na idących za nim,
pomyślał, że chyba oszalał. Co to za ludzie? Spojrzał
znów na południe, poza pobrużdżone zielone kolumny sa-
guaro, ponad rozległymi obszarami równin i znowu w nim
się zagnieździł strach. Nagle pomyślał: Chłopiec też umrze,
nie tylko policjant. Umrzemy wszyscy.
Jimmy Lee Dexter. Wreszcie wie, jak się nazywa. Ojciec
w Tucson, a matka w Hollywood, w separacji, coś w tym
139

rodzaju mówił Franklinn. Widział Gail Slade kilka razy.
Rudowłosą Gail Slade. Czy chłopiec raz jest przy niej,
a raz przy ojcu? Chyba tak... Dobry Boże, po co wciągać
w to jeszcze innych obcych ludzi? Liczy się tylko wypru-
wające żyły brzemię dwóch sztab złota i rewolwer, pa-
mięć o Laurze Chandler, pustka na niebie, nieme kole-
żeństwo obcych ludzi i wezbrana jałową litością wście-
kłość, która rani go w serce, ilekroć na którego z nich
spojrzy lub usłyszy, jak Boog smaga ich drwiną... Prze-
szłość to sen rojący się od niewyraźnych gestykulujących
cieni. A jednak mimo wszystko owa przeszłość wdziera
się w jego myśli.
Zestawił dane dotyczące jego samego. Seminarzysta.
Najpierw subdiakon, teraz diakon, bliski wyświęcenia. Żad-
nych żyjących krewnych. Skończona trzydziestka... Lata
całe podporządkowywał się dyscyplinie, słuchał nakazów,
studiował liturgię, czytał, chodził na wykłady, odmawiał
modlitwy. Lata całe nie miał ani cienia niepewności, wa-
hania czy osłabienia podniecającego uczucia, że jest wy-
brany. W pewnej chwili niespodzianie, bez widomej przy-
czyny, odkrył w sobie małą okruszynkę wątpliwości, która
zatruła mu wszystkie myśli. Spadło to na niego nagle jak
nocny przymrozek. Inni, jeśli zatracali świadomość powo-
łania, to stopniowo, z biegiem czasu, przeważnie jednak
mieli po temu jakieś konkretne przyczyny, coś, czego
mogli dotknąć palcem. Ale z nim nie tak było. Najlepiej
to chyba zdefiniował, kiedy pewnego razu powiedział księ-
dzu rektorowi: "Chyba robię się jakiś wewnętrznie pusty".
Pusty, tak, to prawda. Wieloletnia żarliwość nagle się wy-
paliła. Czemu? Bóg jeden to wie. Może oczekiwanie i przy-
gotowywanie się trwało za długo? Czyż szczęśliwy narze-
czony nie waha się niekiedy i nie wycofuje w ostatniej
chwili po długotrwałym okresie narzeczeństwa?
Tak, kiedyś istniał problem tego rodzaju - daleko stąd
i dawno temu. W innym życiu.
Przeszukiwał znów wzrokiem niebo, ale nic nie było
widać, i nagle poczuł, że coraz bardziej upada na duchu.
Poranek tylko zawiódł ich i oszukał.
Boog gnał ich dalej. Słońce podniosło się o cal w górę,
a cienie skurczyły się, ściemniały, stały się ostrzejsze. To-
140

warzyszący im śpiew ptaków stopniał do odzywającego
się niekiedy świergotliwego szczebiotu strzyżyka. Pasmo
gór biegło dalej na południe i nic nie wskazywało, że się
skończy. Rzadkie wysokogórskie trawy miały już spłowiałe
barwy, niżej zaś, między łatami pustynnej roślinności,
ziarnisty grunt lśnił tak, jakby się pocił w coraz większym
skwarze.
Siódma trzydzieści. Siódma czterdzieści. Siódma czter-
dzieści pięć. Poza kilkoma wełnistymi obłokami zupełna
pustka na niebie. Boog nie był tym zbyt zdziwiony, tak
to sobie wyobrażał. Widać jak dotąd albo nie zauważyli
skrzyni, albo nie przywiązują do niej żadnego znaczenia.
Ale to się zmieni. Nie może liczyć, że szczęście ciągle bę-
dzie mu dopisywać. Niech no tylko porządnie pomyślą,
a będą wiedzieli, gdzie go szukać.
Nie pierwszy raz chce przejść przez granicę. Próbował
tego osiem lat temu, kiedy to on i Johnny Falgo w biały
dzień zrabowali pieniądze przeznaczone na wypłatę pobo-
rów w Albuquerque. Tak się złożyło, że dotarli tylko do
Las Cruces, ale policja nie zapomniała o tym... Dobrze bę-
dą wiedzieli, w jakim kierunku go szukać, a także - Boże
Ojcze - głupi nie są. Przecież to jego ostatnia możliwość.
Ogień w nadgarstku już się wypalił, obrzmiałe ciało pul-
sowało jednak gwałtownym piekielnym bólem, aż chwi-
lami odchodził od zmysłów. Raz, kiedy chłopiec potknął
się i upadł, podbiegł do przodu i w nagłym przypływie
spóźnionej, nie dającej się opanować wściekłości kopnął go,
żeby się podniósł, klnąc przy tym i wypominając zarówno
zgubione puszki z piwem, jak i próbę ucieczki. Niepodobna
było przewidzieć, co zrobi za chwilę, ale wtedy, kiedy był
względnie spokojny, usta mu się nie zamykały. Niedo-
rzeczne znęcanie się trwało więc dalej. Rzekłbyś bezustan-
nie musiał przypominać sobie, że ma nad nimi władzę.
Tyle tylko, że wtedy, kiedy jego wybuchy stawały się
rzadsze, Hayden odgadywał, że Boog jest bardziej zmęczo-
ny. Idąc na czele z takim samym prawie natężeniem nasłu-
chiwał rozkazu postoju jak dudnienia samolotu. Każdy
mięsień w jego ciele protestował, a głowę miał otępiałą ze
zmęczenia. Był też spragniony; wyschnięty aż do szpiku
kości - mimo że nim ruszyli, napił się wody, ile mógł
tylko, na zapas.
Wszyscy czterej straszliwie byli spragnieni, wszyscy czte-
141

rej wyczerpnni. Dużo czasu jednak upłynęło, nim Boog ka-
zał im wej4ć w splątaną gęstwę na przedgórzu, a jeszcze
więcej, nim znaleźli wśród skał nową kałużę.
Kiedy sio, tam zbliżali, spod nóg im uciekło pędem ja-
kieś mało zwierzątko. Zwalili się na ziemię, oklap-
nięci i obolali, i przyssali się do płytkiej, słońcem nagrza-
nej wody. Znajdowali się w odległości niecałych stu jar-
dów od krańca równin, ale dobrze byli ukryci i Boog czuł
się względnie bezpieczny. Uszli tym razem jeszcze ze trzy
mile, było więc lepiej, niż się spodziewał.
Z miejsca, gdzie leżeli, poprzez zasłonę z kaktusów i oc-
tillo widać było płaszczyzny drgające w niemej wrogości
aż po miękką zamgloną linię horyzontu. Ale ich ostrożna
uwaga skierowana była na niebo. Rozłożyli się pod różnymi
kątami - nasłuchując, zastanawiając się, zaprzątnięci swo-
im losem. Wszyscy oprócz Franklinna, rozwartymi oczami
wpatrzonego w przestrzeń, ogłuszonego nierównym łomo-
tem swego serca.
12
Punkt ósma. Trzy helikoptery usiadły dokoła miejsca
katastrofy. Z cienkimi zadartymi w górę ogonami przypo-
minają opite krwią komary. Na dużych kabinach z pleksi-
glasu skrzy się słońce. Pojedynczo lub po paru kręci się
w pobliżu grupka ludzi. Dwaj z nich stoją obok poszarpa-
nego wejścia do resztki wraka, gdzie na wyjętych z siedzeń
poduszkach leżą sczerniałe zwłoki Laury Chandler. Wolą
nie podchodzić zbyt blisko. Wyższy z nich przesuwa ręką
po czole, palcami obciera pot. Przyleciał przed dwudziesto-
ma minutami ostatnim helikopterem, który tu wylądował,
i po raz pierwszy ogląda to wszystko. Niejedno już w życiu
widział, a przecież jest głęboko wstrząśnięty. ,
- Co mówi lekarz, od jak dawna ona nie żyje?
- Nie spytałem.
- Musiała żyć przynajmniej jakiś czas jeszcze, inaczej
nie zanieśliby jej aż tutaj.
- Żywą czy umarłą wyraźnie chcieli ją umieścić pod
osłoną. Wkrótce potem musiała ich dosięgnąć burza. -
Niższy kaszle. - Osobiście sądzę, że jeszcze żyła. Niewąt-
pliwie mieli zamiar rozpalić ognisko, żeby dać znak, potem
742

zmienili zdanie w nadziei znalezienia jakiegoś ratunku.
- Możliwe. Ale chyba choć jeden z nich powinien był
zostać przy niej. - Znowu ociera pot, zbiera mu się na
mdłości. - Ruszmy się stąd trochę. - Przechodzi dwa-
dzieścia jardów i wciąga głęboko powietrze. - Boże, to mi
przypomina to, co się działo w Belsen.
- Może tylko ona jedna...
- Wyszła z tego?
- Tak.
Wyższy wzrusza ramionami.
- Minimum jedna osoba, maksimum cztery. - Ogląda
się na niskie siedzenia w ziejącej paszczy ogona. - Nie
wszystkie miejsca były zajęte, zależy więc od tego, jak
siedzieli. Ale ja stawiam na czworo. Tylne siedzenia by-
wają z reguły zajęte.
Towarzysz przytakuje, potem patrzy na drobne stąd po-
stacie, poruszające się w pobliżu głównej części wraka.
- Jakiś czas minie, zanim ustalą, ile ich było. - Robi
pauzę. - Nie ma wielkiej nadziei na zidentyfikowanie.
Ruszają znowu w kierunku najbliższego helikoptera. Uży-
wają go jako punktu łączności z radiem w Ajo. Kiedy
podchodzą, pilot wojskowy, ze słuchawkami na uszach,
kreśli coś w bloku.
- Co nowego?
- Samochody już wyruszyły. Wskazuje im drogę heli-
kopter.
- Nic więcej? Ani słowa na temat ocalałych?
- Jak dotąd nic. Ale z Los Angeles potwierdzili właś-
nie, że policjant i więzień siedzieli w ogonie.
- To by oznaczało minimum dwóch - mówi wyższy
mężczyzna. Mlaska językiem. - W głowę zachodzę, dokąd
oni poleźli. Do diabła, toż to czternaście godzin, a może
więcej...
- Któryś z nich może być pokaleczony - przerywa dru-
gi.- Albo obydwaj. Albo wszyscy... W ogóle straszna oko-
lica, na północ czy na wschód...
- O tak - dorzuca pilot. - Na południe i zachód także.
Wyższy nic nie odpowiada, tylko odwraca się i patrzy na
południe. Po chwili kiwa głową, jakby sam z sobą coś
uzgodnił. Potem rusza powoli w stronę wraka. Jego towa-
rzysz idzie z nim razem. Po drodze spotykają jeszcze jed-
nego członka ekipy ratowniczej.
143

- Co pan sądzi o tym, sir? - Młody jest i to "sir"
brzmi w jego ustach naturalnie.
Pokazuje im resztki spiętej na krzyż metalową taśmą
drewnianej skrzyni. Kiedy przechodzą one z rąk do rąk,
sączy się z nich cienka strużka trocin.
- Pusta?
- Tak, sir.
- Mocno zwęglona.
- I... rozbita potem. Proszę spojrzeć na ten świeżo od-
łupany kawałek deski... Czy nic nie leży w pobliżu?
- Nie, sir.
Wyższy mężczyzna kiwa głową, robi w tył zwrot i poś-
piesznym zamaszystym krokiem rusza w stronę punktu
łączności.
Dom Bartonów w Nowym Orleanie. Steve Barton spoty-
ka żonę, kiedy ona schodzi na dół.
- Właśnie słyszałem, Vera. - Mówi głosem cichym i peł-
nym napięcia, niemal szeptem.
- No i?
- Rozbił się. I podobno się spalił...
- O Boże! - Wyczytała to już przedtem z jego twarzy,
z jego ruchów, kiedy szedł przez pokój. A jednak...
- Mówili w radio, kiedyś ty poszła do niej na górę.
- O Boże, Steve... - Patrzy na niego bezradnie.
- Coś mówili, że niektórzy żyją. Robią poszukiwania,
ale nie wiadomo, ilu ich jest. Przynajmniej ja wiem tylko
tyle.
Vera osuwa się na najniższy stopień.
- Z uwagi na nią przyciszyłem radio i nie dosłyszałem
wszystkiego, byłem w kuchni na początku... Ale to źle
wygląda, kochanie.
Żona potakuje. Potem mówi:
- Będziemy musieli jej powiedzieć.
- Czy nie możemy trochę poczekać, dopóki nie podadzą
oficjalnej wiadomości?
Vera potrząsa głową.
- Nie mogę jej łudzić, Steve, sprawa jest zbyt poważna.
Niepewność ją zabija. - Wstaje, ociera ręką oczy. - To...
To wydaje się niemożliwe, nawet teraz.
- Słuchaj, poczekajże, najpierw zadzwonię na lotnisko.
144

Rusza do telefonu. - Podobno znają nazwiska... całą masę
szczegółów.
- Dobrze. - Potem w rozterce popatrując na schody do-
daje: - Nie pójdziesz zaraz do pracy, prawda? Zostaniesz
trochę w domu.
- Ależ tak. Nie kłopocz się o to.
W chwili kiedy sięga po słuchawkę, dzwoni telefon.
Lotnisko w Tucson, ósma dwadzieścia pięć.
- Czy pani nie wie, choć w przybliżeniu, które miejsce
zajmował pani synek?
- Nie. - Gail Slade ogląda się. - Odwoził go Beatson.
Pawle, może on będzie wiedział.
Dexter przytakuje.
- Niewykluczone... Poczekaj, zobaczymy, co on powie.
Przez zatłoczone biuro operacyjne lotniska przeciska się
do wyjścia, potem idzie korytarzem i schodzi do poczekal-
ni, gdzie każdy dźwięk odbija się głośnym echem. Pełno:
specjalny punkt informacyjny oblężony. Beatson czeka przy
głównym wejściu - ale Beatson nic nie potrafi powie-
dzieć.
- Nie, proszę pana - mówi. - Pan wie, jak to jest. Po-
machałem mu zza bariery, kiedy pasażerowie wychodzili,
ale gdzie usiadł - wzrusza ramionami - nie umiem po-
wiedzieć.
- Dziękuję. Nie myślałem, żeby...
- To znaczy, że jeszcze jest nadzieja?
Dexter waha się.
- Może i tak - odpowiada. Powtarza: - Może i tak.
Znowu w górę schodami, pomalowanym lśniącą farbą
korytarzem i do biura. Gail wyczekująco patrzy na niego,
kiedy przepycha się bokiem, torując sobie ramieniem dro-
gę-
- Nic nie wie, Gee - mówi, potem do siedzącego przy
biurku: - Zresztą skąd ktoś miałby wiedzieć. - W jego
głosie czuje się powściągane rozdrażnienie. - Z chwilą kie-
dy pasażer wsiada do samolotu...
- A może on pamięta, czy chłopiec wsiadł jako jeden
z pierwszych?
- Nie pytałem.

- To by mogło ułatwić. Niemal zawsze najpierw zaj-
mowane są tylne siedzenia.
- Tak, tak. - Dexter ociera twarz.-Pójdę raz jeszcze
i sprawdzę - mówi ze znużeniem.
Po niecałych pięciu minutach nieobecności wraca i z da-
leka Już mówi:
Zdaje się, że gdy wychodzili, był mniej więcej w środ-
ku grupy. - Drżącymi rękami szuka znów papierosa.-
Myślałem, że a nuż Beatson widział go w którymś z okie-
nek. Czasem to możliwe. Ale nie widział. Samolot był za
daleko i nie pod tym kątem, co trzeba. - Ogarnia go uczu-
cie skrajnego zniechęcenia. - Nic nam to nie da.
- Wszystkich o to pytamy, proszę pana. Obsługę na-
ziemną w Los Angeles... wszystkich.
- No tak, ale...
- To wszystko, co możemy zrobić chwilowo, dopóki
nie ustali się, gdzie są ocaleni. - Patrzy na ich ściągnięte
twarze, w tej chwili nienawidzi swego zajęcia. -Proszę mi
wierzyć, że wiem, jakie to dla obojga państwa straszne.
Oczy Gail nagle napełniają się łzami. Odwraca głowę,
szuka w torebce chusteczki. Paweł Dexter delikatnie bie-
rze ją za rękę, czuje, że słowa są bezsilne.
Ósma czterdzieści. Dwaj ludzie niosą Laurę Chandler na
noszach do czekającej sanitarki. Trzeci zagląda za siedze-
nia, tam gdzie leżała, odwraca poduszki, z głośnym szu-
raniem ciągnie jakiś but przez ściółkę plastikowych kub-
ków, kawałków szkła i dolarowych banknotów.
Wewnątrz jest taki zaduch, że nie pozostaje tam długo.
Ale kiedy już chce wyjść, coś niespodzianie przyciąga
jego uwagę. Zatrzymuje się, przechyla przez parę siedzeń
po prawej stronie i z zaciekawieniem patrzy na małe
kwadratowe okienko. Znajduje się ono w odległości paru
stóp od miejsca, gdzie się oderwał ogon, i gruby pleksiglas
wcale się nie stłukł.
Okienko teraz jest zakurzone, prawie matowe. Przez je-
go powierzchnię biegną na ukos słabo widoczne, do śladu
ślimaka podobne, palcem wypisane litery... J. L. D.
Centrum miasta Los Angeles: za dwie minuty dziewiąta.
Biura Zjednoczonego Przedsiębiorstwa Ubezpieczeń Prze-
146

mysłowych znajdują się na drugim piętrze, ale George
Chandler wsiada do windy. W ustach mu zaschło, oczy
ma lekko krwią nabiegłe, nie jest w najlepszej formie.
Wierzchem dłoni przeciąga po policzku, kiedy zasuwają się
drzwi windy. Do licha! Że też żadna baba nie ma w domu
uczciwej maszynki do golenia...
Drzwi otwierają się, George Chandler wysiada, przecho-
dzi do głównego biura. Przyszedł punktualnie co do mi-
nuty, ale inni go wyprzedzili. Prawie połowa biurek jest
zajęta.
- Sie masz, Pete... Sie masz, Sheila... - mówi automa-
tycznie w przejściu. Głowy zwracają się w jego stronę, ale
on nie dostrzega nikogo specjalnie. Rozgląda się za Ruth
Dunn. Jakoś musi zatrzeć to, co wydarzyło się ostatniej
nocy. Na biurku jego leży kartka: "Proszę się do mnie
zgłosić. Marshall". Przecież nie mogła o tym powiedzieć
Marshallowi. Zaskoczony idzie do biurka kierownika i za-
pinając marynarkę otwiera drzwi.
- Dzień dobry, Harry - mówi schrypniętym głosem. -
O co chodzi?
Harry Marshall ma około pięćdziesiątki, pulchny, łysy
i dobrotliwy. Przeczytał o wszystkim w gazecie przy śnia-
daniu i mocno się przejął. Laura była zawsze jego ulubie-
nicą: wspaniała dziewczyna. Przyjechał samochodem do
miasta wcześniej, tak, żeby na pewno przyjść przed in-
nymi, sam wystukał na maszynie polecenie. Przez kwa-
drans siedział u siebie w gabinecie nie wiedząc, czy Geor-
ge Chandler stawi się osobiście, czy zadzwoni do niego,
czy też w ogóle nie da znaku życia. Ale bez względu na to,
co zrobi, chce mu jakoś pomóc.
- George - mówi wstając - ja... nie umiem wyrazić,
jak mi przykro.
- Z jakiego powodu?
Harry Marshall patrzy na niego, waha się.
- Czy ty naprawdę nic nie wiesz?
-Ś O czym?
Na pulchnej twarzy maluje się oszołomienie i zakłopo-
tanie.
- Czyś ty nie widział gazet? Nie słuchał radia?
- Nie.
- Matko Boska!
George Chandler marszczy czoło.
147

- Co się takiego stało, Harry?
- Gdzieś ty był zeszłej nocy?
- W mieście - pada ostrożna odpowiedź.
- Ale gazety, człowieku! Czyś ty nie czytał nawet na-
główków?
- Już ci mówiłem, że nie. No, wykrztuś wreszcie, o co
chodzi?
- O Laurę. - Harry Marshall jąka się. - Laura... -
Dzwoni telefon, Marshall, rad temu, bierze słuchawkę. -
Kto? Tak, jest tutaj. - Pulchną ręką zasłania mikrofon.
- To z Transoceanicznych, George. Bo...
Urywa, pełnym znużenia ruchem wyciąga rękę ze słu-
chawką. Patrzy, jak George Chandler idzie ku niemu, i po-
jąć nie może, że tamten przyjmuje nowinę w ten sposób -
tak lekko.
13
Wkrótce po dziewiątej ujrzeli pierwszy helikopter. Szli
znowu niecałe pół godziny i Boog natychmiast kazał im
się zatrzymać i położyć. Jajowaty kształt mocno już się
oddalił na północo-wschód. Boog wolał jednak nie ryzyko-
wać. Helikopter brzęczał pracowicie jak pszczoła, która
zastanawia się, gdzie usiąść. Dwukrotnie w przeciągu mi-
nuty zawisł w powietrzu bez ruchu, później poleciał dalej,
jakby niezadowolony, i dudniąc skierował się daleko na
południo-wschód, ku niskiemu łańcuchowi wzgórz po
drugiej stronie równiny.
Boog obserwował, jak leci, i mrużył oczy od słońca.
Aha! - już wiedzą! Od dość dawna się tego spodziewał.
Helikopter zmniejszył się, prawie znikł. Rzekłbyś starły go
z nieba drgające fale upału. Boog jednak pomyślał: Wróci.
Zobaczymy więcej tych drani. I będą jeszcze inne, wszy-
stkich kształtów i wielkości...
Wezbrał w nim od dwóch miesięcy już dręczący go
strach, ten sam, co uczepił się go w Nowym Orleanie
i gnębił przez pięć stanów, przez całą drogę do Los Ange-
les. W więzieniu strach ten jakby zbutwiał, wyrodził się
w rozgoryczenie, ale od momentu gdy odebrał rewolwer,
znowu począł go nękać - nawet w owych pełnych tryumfu
148

chwilach oszołomienia złotem i poczuciem władzy. Całą noc
mu towarzyszył, a od świtu jeszcze się wzmógł. Dopiero
jednak widok helikoptera podziałał na Booga jak pchnięcie
ostrogą.
- Dobra!-krzyknął. - Wstawać, dalej... Na nogi! -
Irytował się, że są zbyt ślamazarni. Kopał Franklinna,
doprowadzony do szaleństwa jakimś bydlęcym brakiem
reakcji ze strony grubasa. - Ty, policaj, także.
Wprowadzeni w swój własny rytm, niezdolni byli przy-
spieszyć. Pierwszy Hayden, za nim Franklinn, potem chło-
piec, leźli potykając się w śmiertelnie bolesnej monotonii.
- Ty tam, trzymać się razem! - zawołał do Haydena
Boog. - Nie próbuj no wyłazić z krzaków. - Spojrzał
w tył, a potem na nich wszystkich. -Teraz słuchać! To nie
ostatni helikopter, jaki zobaczymy dzisiaj, i przylecą bli-
żej jeszcze. Jak nadlecą, sami szukajcie, gdzie się schronić,
i kładźcie się na płask, zrozumiano? Niech no jeden się
ruszy, a już nigdy żaden z was się nie ruszy, lepiej więc
mnie słuchać.
W głosie jego brzmiał jakiś niebezpieczny ostry ton,
nadający wciąż powtarzanej groźbie nowy okrutny posmak.
Nie wywołał jednak żadnej reakcji, równie dobrze mógłby
krzyczeć do trójcy głuchoniemych. Wlekli się dalej bokiem
skalistych, kaktusami porosłych stoków, a on szedł za nimi,
depcząc nieomal chłopcu po piętach. Nawet teraz uważał,
że warto by raczej zaryzykować i zwolnić kroku niż za-
puszczać się w przedgórze. Czeka ich jeszcze długa droga
- piekielnie długa droga - a czas działa przeciwko nim.
Samoloty to nie jedyna udręka. Jeśliby im się jakoś wy-
mykał do zachodu, miałby pewność nocnego odpoczynku.
Ale nie ma ucieczki przed głodem, pragnieniem, osłabie-
niem i bólem - nawet gdyby granica była tuż, tuż. Drogo
później zapłaci za każdą milę utraconą przez zbytnią ostroż-
ność.
Po kilku minutach wydało mu się, że znowu słyszy sa-
molot, ale choć przeszukiwał wzrokiem niebo, nic nie zo-
baczył. Potem, w momencie kiedy sam się oskarżał, że robi
się nerwowy, tuż przed nimi w górze dostrzegł helikopter
wynurzający się z mgiełki upału. Bliżej niż za pierwszym
razem, chociaż nadal zbyt daleko, żeby to miało być groź-
ne; kazał im się jednak zatrzymać i przypaść do ziemi.
Leżeli tedy na brzuchu i śledzili go spoza osłony bezlist-
149
nych krzewów. Leciał nisko, co najwyżej sto stóp nad
ziemią, wielkie poziome łopaty śmigła odbijały chwilami
fłońce, tworząc świetlny, migocący krąg. W pewnym mo-
mencie zawisł w powietrzu huśtając się jak zabawka na
niewidzialnej nitce, potem ruszył dalej. Boog popatrywał
to na nich, to na samolot. Basowy huk silnika przelewał
się nad nimi na przemian cichszymi i głośniejszymi falami.
Tuż koło nich wzbiły się w górę jakieś przestraszone ptaki,
chwilę krążyły, po czym odleciały. Dudnienie helikoptera
stawało się coraz bliższe, a jego spuchnięty nochal lśnił
w słońcu. Boog wiedział już teraz, że helikopter doleci do
przedgórza mniej więcej w odległości ćwierć mili na pół-
noc od nich. Z początku trudno było ocenić, którędy poleci,
obecnie jednak nie miał już cienia wątpliwości.
Hayden rozglądał się uważnie spoza ostro zakończonego
odrostu cholla i czuł, że znika ostatnia nadzieja. Zobaczył,
jak helikopter zawraca wprost nad skałą ze zwietrzałego
piaskowca, którą minęli niespełna dziesięć minut temu,
skręca ciasnym półkręgiem i wylatuje ponad równinę.
Znowu skierował się na południo-wschód, przelatując
ukośnie przed nimi. Przez gardłowe stękanie silnika prze-
bijał się dziwnie przykry odgłos towarzyszący ruchom jego
śmigieł, a w przezroczystej kabinie Hayden wyraźnie zo-
baczył dwie małe sylwetki, ciemne na tle słońca. Już
chciał zerwać się na równe nogi, machać, krzyczeć, wybiec
na otwartą przestrzeń... ale w zarodku zdusił pokusę. Re-
wolwer przygważdżał go do ziemi.
Różne myśli przelatywały mu przez głowę, zwalczając
się wzajem, wprawiając go w zamęt, aż wreszcie helikop-
ter odleciał od nich daleko i za późno już było na cokol-
wiek. Hayden leżał na spieczonej ziemi i czuł, jak bije
mu serce, jak cały spływa potem, rozgoryczony świadomoś-
cią, że wtedy, kiedy miał zrobić decydujący krok, zabra-
kło mu odwagi.
Pchły na psim grzbiecie... Zwrot ten mocno utkwił mu
w pamięci. Z wolna jednak zdał sobie sprawę, że jeszcze
może nieraz przyleci jakiś helikopter i będzie wisieć nie-
ruchomo w powietrzu w odległości rzutu kamieniem, do-
póki któryś z nich nie wykorzysta sposobności.
Postanowił dobrze przyjrzeć się obu swoim współtowa-
rzyszom. Twarzy chłopca nie mógł zobaczyć, natomiast
twarz Franklinna nosiła na sobie nadal to samo piętno,
150

głęboko wyryte piętno starości. Uzyskał potwierdzenie tego,
o czym już wiedział i co akceptował przez wiele godzin -
nie można liczyć, żeby policjant odegrał główną rolę.
I rzecz dziwna, poczuł się nagle roztrzęsiony i bezradny, jak
gdyby teraz dopiero pojął, że na niego i tylko na niego
spada całe brzemię odpowiedzialności.
Helikopter był już teraz mały jak pszczoła. Hayden wy-
chylając głowę rozejrzał się i popatrzył na Booga. Ten zaś
właśnie się podnosił nie spuszczając go z oczu. I Hayden
żywo uświadomił sobie, że Boog czyta w nim jak w otwar-
tej książce.
Helikopter leciał na południe między dwoma pasmami
gór, zbaczając to w prawo, to w lewo, przeszukując me-
todycznie cały teren po drodze. Nie przyleciał już tak
blisko jak wtedy, ale przyleciały inne. W przeciągu naj-
bliższego kwadransa zobaczyli jeszcze trzy inne, wyżej
tym razem, wyraźnie współpracujące ze sobą. Na króciutko
także ukazał się jakiś lekki samolot, lecący ponad równiną
w stronę granicy, ale Boog nie jego się obawiał, lecz heli-
kopterów.
Kilkanaście razy przed dziesiątą musiał szukać kryjów-
ki. Przeważnie okazywało się to zbyteczne, ale co najmniej
dwukrotnie jakiś helikopter węszył niebezpiecznie blisko,
wisząc dwieście lub trzysta jardów od miejsca, gdzie le-
żeli wszyscy czterej.
Boog nieodmiennie sadowił się tuż za Haydenem, dzie-
ląc z nim ten sam nakrapiany słońcem skrawek cienia, a je-
żeli niebezpieczeństwo trwało, utrzymywał ogień zaporo-
wy wywrzaskiwanych pogróżek. Hayden nic zupełnie nie
mógł zrobić. Wytężał wzrok, patrząc w górę przez rzadkie
zarośla, a jego mózg tracił kontrolę nad myślami. Za każ-
dym razem przeżywał dokładnie tę samą chaotyczną walkę
wewnętrzną i za każdym razem, kiedy helikopter już za-
wrócił i skierował się gdzie indziej, poddawał się tym
samym rozpaczliwym, niewczesnym żalom.
Mogłoby się to powtarzać bez końca cały ranek, gdyby
nie jednoosobowy helikopter, który kręcił im się niemal
wprost nad głowami. Cień jego przeciągał nad nimi za-
krywając słońce. Boog miał szczęście, że zdążyli przedtem
dotrzeć do miejsca, gdzie zarośla były względnie gęste;
151
przeżył jednak moment szalonego zdenerwowania i posta-
nowił odtąd zrezygnować z szybkości na rzecz bezpieczeń-
stwa.
Zaniepokojony - kazał im zawrócić ku przedgórzu. Oto-
czyły ich zaraz garby płowe jak lwia skóra, żółte jak na-
wóz., pokryte pojedynczymi głazami i smugami czerwona-
wego piachu, tu i tam nakrapiane kępkami nędznej wysi-
lonej zieleni. Z trudem pięli się po pochyłościach, chwiej-
nie schodzili po stokach, posuwali się między drobnymi
grzbietami i skałami głównego pasma górskiego. Tymcza-
sem słońce szło w górę. Boog starał się mieć je zawsze
w miarę możności przed swoim lewym ramieniem. Innego
sprawdzianu kierunku nie było. Nadal od czasu do czasu
dobiegało ich dudnienie helikopterów, ale echo górskie nie-
raz płatało im figle i nie zawsze byli pewni, gdzie lub jak
blisko są one. Od czasu do czasu widzieli któryś z nich -
wznoszący się podejrzliwie między skalistymi pagórkami
lub ze złością młócący powietrze ponad nagim grzbietem.
Przeważnie jednak niebo było puste, nawet wtedy, kiedy
wściekły ryk znienacka rozlegał się echem nad nimi, a zde-
nerwowany Boog kazał im kłaść się.
Coraz mocniej czuł, że na niego polują. Że wzgórza są
nie tylko kryjówką, ale i więzieniem. Już teraz żałował
łatwych do przejścia równin. Tutaj droga ich biegła tak
kręto, że Hayden wlókł się coraz wolniej. Boog popędzał
go wprawdzie bez przerwy, ale nic to nie pomagało. Hay-
den lazł noga za nogą, ze zmęczenia obojętny na wszystko.
uginając się pod ciężarem sztab. W wąskich głębokich do-
linach stało gorące, zastygłe powietrze, na stokach paliło
i oślepiało słońce. Skręcali to w prawo, to w lewo zależnie
od rzeźby terenu. Spływał z nich pot, a w gardłach im za-
sychało. Myślenie o wczorajszym deszczu było aktem sa-
moudręki, z tęsknotą jednak wspominali o nim. Skończyło
się już urąganie, nikczemne rzucanie za nimi obelg. Co
najwyżej czasem słyszeli warknięcie, żeby iść prędzej; o-
krzyk, żeby przypaść do ziemi.
Franklinn zataczał się w powolnej nieprzytomnej pogoni
za Haydenem, zagubiony w utajonym labiryncie dźwięków
i na wpół oślepiony ostrym szklistym blaskiem odbitego
od skały, przełupanego przez gąszcz światła. Pytająco
przesuwał językiem po wyschniętych dziąsłach, nie zębów
szukał jednak, lecz śliny. Oburącz przytulając sztabę do
152

piersi brnął przed siebie niczym człowiek, który prze-
żywszy trzęsienie ziemi trzyma kurczowo jakiś cenny ura-
towany przedmiot. Przez rozgorączkowany mózg przesu-
wały się mgliste obrazy okolicy jeziora Champlain - częś-
ciowo zapamiętane, częściowo imaginacyjne. Przez chwilę
ujrzał - i zielone piękne jezioro, i opasane żywopłotem
pastwiska, i pod drzewami stojące wielkie tłuste krowy
fryzyjskie, i głębokie, czyste, chłodne strumienie, biegnące
przez bujne falujące łąki. W chwilę potem mrugał, żeby
pot spłynął mu z oczu, i brnął w ślad za Haydenem przez
plątaninę cierni lub leżał na ziemi i patrzył bezmyślnie na
helikopter, który gdzieś w dali przeskakiwał od punktu
do punktu... I jedno, i drugie było całkiem nierealne.
Chłopiec z trudem parł za nim naprzód, kulejąc na pod-
wiązanej rękawem stopie. Prowizoryczna podeszwa wy-
strzępiła się już i zniszczyła, a prócz tego przywiązana była
coraz luźniej. Nie ośmielał się jednak przystanąć, aby ją
poprawić, gdyż bał się, że Boog znów go uderzy. W głowie
wciąż mu jeszcze łupało od tamtego ciosu, a upał i głód
wprawiały w stan odurzenia. Ledwo już dźwigał dwudzies-
tofuntową sztabę. Wlokąc się tak w ślad za Franklinnem,
raz po raz odczuwał, że w gardle duszą go łzy. Mozolne
człapanie wyczerpanego grubasa przerażało go, napełniało
odrazą. Ilekroć przed oczami ułudnie mignął mu helikop-
ter, chłopiec pogrążał się głębiej jeszcze w bolesne rozpa-
miętywanie własnej niedoli. Z jakimś dziwnym mętnym
odrętwieniem myślał teraz o rodzicach. Duszące w gardle
łzy były po prostu wynikiem nie kończącego się znużenia
i gdyby nie Hayden, nawet nie usiłowałby ich zwalczać.
Żałował, że nie jest bliżej, że oddziela go od Haydena po-
licjant. Niekiedy podczas odpoczynku gdzieś w ukryciu wy-
mieniali spojrzenia i łagodniejszy przez chwilę wyraz umę-
czonej o zaciśniętych wargach twarzy Haydena na nowo
dodawał chłopcu otuchy. Ilekroć się to zdarzyło, zawzięcie
postanawiał jeszcze czas jakiś iść dalej, ale niebawem,
w chwili gdy znów wstawali i odnajdywał siebie między
Boogiem a Franklinnem, wola jego słabła.
Słońce znów o cal się podniosło, cienie się skurczyły.
Ostatnie ptaki umilkły. A oni szli dalej przed siebie falis-
tym pustkowiem pośród spłowiałych zieleni i brązów. Nie-
bo ustroiło się w mosiężny blask. Sunęli przez kępy kru-
chych traw, płoszyli barwne roje motyli, wykręcali sobie
153

nogi na stromych skalistych stokach, kiwając się schodzili
do płytkich dolin. Puste żołądki protestowały, zdarta skóra
paliła ogniem. Ślizgali się i potykali w wysiłku zachowania
równowagi wykonując nogami niezgrabne marionetkowe
jakby ruchy. A każdy z nich, ilekroć się zatoczył, poprzez
szum w uszach słyszał popędzający głos Booga.
Minęło pół godziny, może więcej: czas utracił jakiekol-
wiek znaczenie. W końcu jednak Boog znalazł trochę cie-
nia i szorstko kazał im się zatrzymać.
Znajdowali się w szerokim wąwozie pośród skał i kar-
łowatych drzew. Od jakiegoś czasu nie było widać ani
słychać samolotu.
Nigdy nie zbliżyły się do nas, myślał gorzko Hayden.
Może raz - na skraju równin - ale to wszystko. A jeśli
nas nie zobaczyły wtedy, czy mogą zobaczyć nas teraz?
Przetarł oczy drżącymi rękami i popatrzył na wszyst-
kich kolejno. Sami obcy. Boog także. O nim również nic
nie wie. Nienawidzi go jednak z tą samą pełną pasji bez-
radnością, z którą lituje się nad tamtymi dwoma. Nie gra
roli, kim jest Boog - kim jest którykolwiek z nich. Wszys-
cy zginą, jeśli on mu nie odbierze rewolweru. Jakoś musi
to zrobić... nawet jeśliby przy tym miał zabić Booga.
Patrzył na niego jak zahipnotyzowany, przerażony tym
nowym aspektem swego dylematu. Nie do wiary, ale ni-
gdy dotąd nie przyszło mu to na myśl. Doszedł do tego mi-
mo woli, stopniowo, co godzinę odrobinkę bliżej, w miarę
jak rosła nienawiść, rozpacz i zmęczenie. Nosił w sobie ja-
kiś wir wewnętrzny modlitw, nadziei, innych obaw, i to
odwracało jego uwagę, zaślepiało. Aż do tej chwili... Od-
ruchowo przesunął zgiętym palcem po miękkim teraz
brzegu koloratki. Poprzedniego ranka służył księdzu Stelli
do mszy świętej, patrzył, jak błagalnie podnosi czyste białe
Ciało Chrystusa, z całego serca modlił się o wskazanie,
co z sobą zrobić. A teraz niewiele więcej niż o dzień później
leży pocąc się na pustyni i zmuszony okolicznościami za-
stanawia się nad popełnieniem morderstwa... Bez zmruże-
nia oka wpatrywał się w Booga i od rozważania tej okrop-
nej alternatywy jeszcze większy zamęt ogarnął jego za-
mroczony umysł.
154

- Przestań się pan gapić na mnie! - powiedział nagle
Boog.
Gorący pot zalał Haydenowi oczy. Boog rozpłynął się,
znikł. To niemożliwe. Niemożliwe. Nie śmie - nie wolno
mu - zastanawiać się nad tym... Wszystkie karty układa-
ją się na korzyść Booga. Nawet i ta.
- Nie gap się tak na mnie, słyszysz!
Boog opierał się o trędowaty pień drzewa, z nogami
w rozkroku, z rewolwerem na kolanach. Nie ufał tej ciszy
i czuł się w niej nieswojo. W dalszym ciągu patrzył na
niebo, rozglądał się wokoło, wytężał słuch. Irytowało go, że
Hayden jest świadkiem jego zdenerwowania. Ależ mu się
chce spać, o Boże! Powieki ma jak z ołowiu. Nie ośmielał
się ich jednak spuścić dłużej niż na sekundę. Musi się
obyć bez snu dzisiaj w dzień, dzisiaj w nocy, jutro, może
przez parę dni.
Obmacywał rewolwer, patrzył na sztaby złota. Franklinn
i chłopiec leżeli na skraju cienia. Nic nie było słychać
oprócz oddechu policjanta. Od skał wąwozu odbijały się
fale żaru. Boog wygniatał z języka ślinę, pracowicie roz-
prowadzał ją po jamie ustnej. Starał się zapomnieć o wo-
dzie, o jedzeniu, o czekających go dniach bez chwili odpo-
czynku, ale coraz bardziej rozprzestrzeniał się w nim niepo-
kój. Spróbował wyobrazić sobie, jak daleka jeszcze czeka
ich droga. Jedna wielka niewiadoma. Nic nie wie - i to jest
właśnie najgorsze. Dziwił się, że dokoła nagle przestały
huczeć samoloty. Chyba z kwadrans minął od chwili, kiedy
słyszał ostatni. Przychodziło mu na myśl to jedno tylko, że
poszukiwania skoncentrowano gdzie indziej. Niepodobna
uwierzyć, że tak wcześnie zostały odwołane, szaleństwem
byłoby myśleć, że sami o tym nie wiedząc mogli już prze-
kroczyć granicę.
Szaleństwem?... A jeżeli pasmo górskie przecina granicę?
Aż się poderwał i usiadł, ogarnięty dreszczem przelotnego
podniecenia. W tej chwili nie wiadomo skąd dobiegł ryk,
a nad głowami im śmignął cień. Nim zdążyli pojąć, co się
dzieje, już na niebie, w odległości niespełna pięćdziesięciu
jardów od miejsca, gdzie leżeli, zawisł helikopter.
- Nie ruszać się!
Ryk silnika zmienił w szept jego wrzask, a Franklinna
brutalnie przywołał do przytomności. Policjant obrócił się
i wytrzeszczył oczy, zdumiony i zaskoczony. Boog warknął
155
na niego. Hayden i chłopiec zamarli bez ruchu, tylko
serca im biły przyśpieszonym rytmem, a wzrok utkwili
w helikopter. Nic nie zapowiedziało, że się zbliża. Widocz-
ny z boku, unosił się jak ważka śmiertelnie blisko. Mieli
uczucie, że dość ręką sięgnąć, by go dotknąć. W przezro-
czystej kabinie widać było ciemnowłosego mężczyznę bez
kurtki, widać było ręce manipulujące przy urządzeniach
sterowych. Patrzył wszędzie, tylko nie na nich. Znajdowali
się za jego prawym ramieniem. Hayden z całej duszy pra-
gnął, żeby pilot odwrócił głowę, na usta rwał mu się
okrzyk: "Tutaj... Tutaj... Między tymi skałami..." Każda
sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Kiwał się cienki
ogon, śmigło wzbijało pył. Helikopter zaczął się oddalać.
Śledzili, jak z wolna rusza na północ wzdłuż wąwozu. Boog
poczuł taką ulgę, że aż się oblał zimnym potem, Haydeno-
wi serce skurczyło się z trwogi. Chłopiec leżał na brzuchu
w zasięgu cienia rzucanego przez drzewo. Impulsywnie
wyciągnął z kieszeni harmonijkę i chwilę trzymając ją
przed sobą, tuż przy ziemi, począł kręcić nią w słońcu.
Boog patrzył za helikopterem, na nich ledwo parę razy
rzucił okiem, nie dostrzegał więc tych poczynań. W pewnym
momencie chłopcu udało się i od chromowanych części
harmonijki odbił się blask słońca. Jak szalony jął nią ko-
łysać w przód i w tył trzymając ją tuż przed sobą.
W odległości siedemdziesięciu jardów świetlny zajączek
trafił pilotowi wprost do oka. Może nie zwróciłby na to
uwagi, ale manewr powtórzył się dwukrotnie, raz po raz.
Wyciągnął głowę. Strome ściany wąwozu były jednostaj-
nie nagie z wyjątkiem kupy głazów i kilku pochyłych
drzew. W chwili gdy obserwował wąwóz, znów dobiegł go
błysk, przesunął się przez to, na co patrzył, jak malutkie
światełko reflektora. Zaintrygowany pilot okrążył to miej-
sce. Skierował się ku skrawkowi nierównego terenu, wy-
patrując z natężeniem, choć bez wielkiej nadziei. Dość
miał już fałszywych alarmów: oślepiający blask robił sobie
zabawę z tego, co człowiek widział - lub co mu się zdawa-
ło, że widzi. Światło odbijało się pod różnymi nieprawdo-
podobnymi kątami... Ostrożnie przeleciał kawałek, tracąc
wysokość, schodząc do jakichś czterdziestu stóp. Był jeszcze
oddalony ze trzydzieści jardów od skał i jeszcze sam nie
wiedział, co o tym myśleć, kiedy światło znowu mrugnęło
mu prosto w oczy, i tym razem zobaczył więcej niźli bru-
156

natnoszarą płaszczyznę, usianą czarnymi jak atrament pla-
mami cienia.
Nagle wyraźnie zobaczył chłopca... Potem, niemal jed-
nocześnie, kogoś, kto zerwawszy się na równe nogi, wy-
biegł naprzód z cienia w słońce, z ręką podniesioną, jakby
go pozdrawiał.
Był to Boog. Strzelił w biegu dwukrotnie, raz po raz,
celując w plastikową kopułę. Przebiegł tak kilka kroków,
zatrzymał się i znów strzelił; dobrze strzelił mimo paniki,
mimo że użył do tego lewej ręki. Krzyczał. Helikopter za-
drżał. Przez krótką chwilę wisiał w miejscu rycząc, młócąc
śmigłem. Potem jakby z niego wyciekło życie zleciał nagle
jak winda w drapaczu chmur. Spadał równo, ale kiedy ude-
rzył w ziemię, coś w nim trzasnęło. Trysnęła w górę fon-
tanna żółtawego pyłu.
Boog przebiegł jeszcze kilka kroków, po czym odwrócił
się, wymachując rewolwerem. Ani myślał ryzykować.
- Ty... szczeniaku!... - Ledwo go mogli dosłyszeć. Sil-
nik jeszcze pracował. Wielkie łopaty śmigła jeszcze się
obracały. - Chodź no tu!
Chłopiec podbiegł spiesznie, przerażony tym, co zobaczył.
Boog pchnął go przed sobą, zmuszając, żeby zbliżył się do
helikoptera. W pleksiglasie były dwie dziury, każda oto-
czona szorstką siatką pajęczą. Podmuch powietrza targał za
ubrania, przypłaszczał włosy.
- Otwieraj drzwi.
Chłopiec wspiął się na palce, szarpnął za klamkę. Za
trzecim razem drzwi się odsunęły w tył. Pilot leżał zwalo-
ny na przyrządy sterowe. Twarz miał odwróconą ku nim,
oczy poruszyły się z wolna, jakby chciał im się przypa-
trzeć. Zdawało się, że chce coś powiedzieć. Krew plamiła
koszulę i brunatne spodnie, kapała na podłogę. Boog pa-
trzył na niego bez wzruszenia, owładnięty jedną myślą.
Potem cofnął się. Przez krótką okropną chwilę chłopiec
myślał, że każe mu wejść do kabiny. Zamiast tego Boog
kazał mu wrócić do tamtych dwóch, poganiając krzykiem,
żeby się pośpieszył. Hayden stał, Franklinn również -
zastygli w pełnym napięciu bezruchu, aktorzy czekający
na słowa suflera.
- Bierz złoto - powiedział chłopcu Boog. Potem roz-
wścieczony jego wahaniem: - Wszystko. Wszystkie cztery
kawałki.-Ani Hayden, ani Franklinn się nie ruszyli.-
157

Na miłość boską! - Sprawiał wrażenie ogarniętego szaleń-
stwem. Strzelił w ziemię tuż obok Haydena.-Do roboty!
Podawać!
Ułożyli sztaby jedne na drugich opierając je o pierś
chłopcu aż po brodę. Od ciężaru ugięły się pod nim kolana.
Z rewolwerem za plecami, kulejąc, ociężale powlókł się
do helikoptera. Było to niecałe trzydzieści jardów, ale chyba
nie doszedłby dalej.
- Pakuj złoto do środka! - ryczał Boog przekrzykując
gardłowy kaszel silnika.
Chłopiec zrobił, co mu kazano, nie śmiejąc spojrzeć
w twarz rannemu pilotowi, podnosząc po jednej sztabie
z miejsca, gdzie je upuścił. Kiedy wszystkie już były
w samolocie, Boog odwołał go na bok.
- Stój no przy drzwiach i nie ruszaj się.
Położył rewolwer na podłodze kabiny, zanim sam się
wciągnął do środka. Skoro się tam znalazł, złapał pilota
za ramię zmuszając, żeby oparł się plecami o poręcz. Pilo-
towi głowa chwiała się pijacko z boku na bok.
- Ruszaj!
Odpowiedzi nie było. Spod ciężkich powiek oczy pa-
trzyły na niego nie widząc. Boog uderzył w obojętną twarz,
potrząsnął bezwolnym ciałem.
- Ruszaj! Ruszaj no, ty!
Chłopiec nie mógł patrzeć na to i nie mógł zmusić się
do ucieczki. Zamknął oczy, bał się rewolweru, jak nigdy
dotąd. To, co się stało, to jego wina... Jego wina... Od
strony wąwozu Hayden i Franklinn przyglądali się tej sce-
nie, ale widzieli tylko pantomimę, jaką rozgrywały postacie
w kabinie. Poprzez kaszel silnika chłopiec słyszał szaleń-
cze wrzaski Booga, odgłosy uderzeń i szarpaniny. Trwało
to i trwało bez końca. Potem nagle silnik zagadał bezładnie
i zgasł, łopaty przestały się obracać. W nagłej ciszy głos
Booga zabrzmiał niesamowicie donośnie, aż piskliwy z
wściekłości. Chłopiec trwożliwie otworzył oczy. Naprzeciw
niego kołysała się z boku na bok głowa pilota. Z ust sączy-
ły mu się dwie bliźniacze strużki krwi. Na widok tej stra-
sznej maski śmiertelnej owładnęło nim przerażenie, ale
nadal nie mógł się ruszyć. Przyrośnięty do miejsca, opra-
wiony w ramę drzwi, czekał cały drżący, dopóki Boog nie
wydostał się na zewnątrz. Potem słabymi rękami ściskając
sztaby, niezdarny z troski o to, aby ominąć krew, zrobił, co

mu kazano, i wyciągnął je z kabiny. Strach dodał mu sił,
podniósł więc je z ziemi, osiemdziesiąt funtów naraz, po
czym zataczając się wrócił do Haydena i Franklinna.
Boog szedł za nim i pocił się. Zaognione oczy nieprzy-
tomne były i szalone. W gardle czuł wzbierające nudności.
Wymachując rewolwerem, odplunął.
- Rozdzielić mi to - rzucił szorstko. - I jazda.
Hayden wpatrywał się w niego.
- Czy on nie żyje?
- A panu co do tego, panie ładny?
-Ś Czy on nie żyje?
-Ś Jasne, że tak. Ulżyło panu? No, to jazda teraz, ru-
szamy...
Hayden spojrzał z daleka na bezwładną w przezroczystej
kabinie anonimową postać. Wszystko stało się tak błys-
kawicznie szybko, że w głowie mu się to nie mieściło.
Miał jakąś przytępioną wrażliwość. Mimo że sam był na-
ocznym świadkiem, w mózgu pieniło mu się niedowierza-
nie.
- Jazda! - znowu wychrypiał Boog.
Ruszyli przed siebie jak jeńcy wlokący się z pola bitwy.
W południe słońce rozpłynęło się w rozpalonym do białości
niebie i niebawem helikopter zniknął z pola widzenia -
jakby go nigdy nie było.
14
- Kanonik Northcott?
- Przy telefonie.
- Tutaj ksiądz Stella. Ależ źle słychać. Tak, tak
z Los Angeles...
Teraz, kiedy już może przejść do sedna sprawy, wydaje
mu się, że ma niewiele do powiedzenia. Nie liczy na to, że
się czegoś dowie. Wie tylko tyle, ile można się dowiedzieć
z gazet czy z radia, a więc rektor wie to samo.
- To tragedia, proszę księdza - powtarza z powagą
rektor. - Okropna tragedia. Czy ksiądz nic nowego nie
słyszał?
- Nic.
159


- Tutejsze radio nadało krótki komunikat z wiadomoś-
cią, że ktoś z pasażerów ocalał.
- Na lotnisku mówią o tym dość niejasno. - Powtarza
głośniej:-Na lotnisku... Tak...
- Radio wspomina o trzech czy czterech... Zagadkowa
sprawa, nie wiadomo, gdzie oni są, ale prawie ustalono
tożsamość trzech z nich, podano nazwiska, mają jednak
nadzieję, że jest jeszcze jeden.
- Jeden?
- Tak, ale nie wiadomo kto.
- Znikome szansę. - Ksiądz Stella odczuwa skurcz
w gardle, zamyka oczy.-Tylko jeden... Trudno mieć na-
dzieję.
- Pozostaje nam jeszcze modlitwa, proszę księdza. Nic
więcej nie możemy zrobić.
- Wiem, wiem.
- Dla nas wszystkich to był wielki wstrząs, toteż proszę
zrozumieć, jak gorąco my wszyscy współczujemy księdzu.
On był księdzu bardzo bliski.
- Dziękuję. - Ksiądz Stella trzęsącą się ręką przesuwa
po siwych włosach. - Myślę, że mógłby być księdzem...
- Jestem tego pewien.
- ...dobrym księdzem. - Brak mu słów, ale wydaje mu
się, że powinien mówić dalej. - Czuję, że chciał tylko
pchnięcia, rozumie ksiądz rektor? Czegoś, co by
znowu ustawiło go właściwie. Doszedł do wniosku,
że drepcze w miejscu. Ja... Ja nie myślę, żeby to było
coś poważniejszego, chociaż jemu się zdawało, że tak jest.
Po prostu chciał, żeby go popchnąć, chciał czegoś, co by
nim wstrząsnęło, wyrzuciło z koleiny, rozumie ksiądz rek-
tor, o co mi chodzi?
- Tak, i myślę, że ksiądz ma rację. Odniosłem to samo
wrażenie.
Przypominają mu się słowa Haydena.
- Był pewny w dziewięćdziesięciu pięciu procentach,
tak mi powiedział wczoraj.
- Nie miałem co do niego specjalnych wątpliwości,
proszę księdza. Zwłaszcza na przyszłość.
- Napisałem do niego wczoraj wieczorem... długi list -
mówi stary ksiądz. - Odeśle mi go ksiądz rektor z powro-
tem?
- Jeśli ksiądz sobie tego życzy.
160

Rozmowa dobiega końca, krótka wymiana słów przed
odłożeniem słuchawki. Ksiądz Stella wstaje zza biurka
i podchodzi do wiszącego na ścianie krucyfiksu. Pies wy-
nurza się spod stołu i wyczekująco ociera mu się o nogi.
Ksiądz wlepia wzrok w postać na krzyżu skręconą w męce.
"Jakże mogę Cię prosić o jednego, kiedy jest tak wielu?"
Kapitan Glen dwadzieścia lat temu poznał Hildę Fran-
klinn, długo przedtem nim męża jej przeniesiono do wy-
działu kryminalnego, zna ją i lubi, jak zresztą wszyscy;
siedzi teraz na brzegu krzesła, nerwowo tarmosi małe
czarne wąsiki. Nie umie załatwiać spraw tego rodzaju.
- Za wcześnie tracić nadzieję, Hildo.
Hilda Franklinn lekko podnosi ramiona, które zaraz
znów opadają. Gdybyż w to mogła uwierzyć! Nie może jed-
nak, czemuś nie może... Już tego ranka najpierw potwier-
dziły się jej obawy, a potem zostały przekreślone. Wie,
co to znaczy odzyskać nadzieję, poczuć najwyższe uniesie-
nie, po to tylko, aby w miarę mijania czasu i poznawania
jakoby rzeczywistych faktów, nadzieja ta poczęła się roz-
wiewać. Wszyscy są dla niej wyjątkowo dobrzy, ale cóż
stąd. Wiktor Glen siedzi tutaj i stara się w nią wmówić,
że są duże szansę ocalenia Henryka. Wcale tak nie jest
i Hilda wie o tym. Nie na próżno czterdzieści lat była żoną
policjanta...
Teraz łez jej już zabrakło. Czuje się jakaś wyjałowiona,
wyciśnięta. Nic już nie dociera do niej.
- Henryk to dzielny chłop - mówi Glen. - Jeden z naj-
lepszych.
Mimo czasu teraźniejszego brzmi to niemal jak nekro-
log i Glen urywa.
- Dziękuję, Wik.
- Wkrótce czegoś się dowiemy, zobaczysz. Chodzi tylko
o to, żeby określić, gdzie są. - Piwo, które mu nalała Vera
Barton, stoi nietknięte. Znowu tarmosi wąsiki. - Czy
mógłbym coś zrobić...?
- Dziękuję, Wik - cicho powtarza Hilda, odrzuca w tył
opadający pukiel włosów. Potem dziwnie jakimś dalekim
głosem mówi: - Nawet nie spróbowałeś piwa.
Glen potakująco kiwa głową, podnosi szklankę. Spoza
krawędzi jej patrzy na Hildę. Wydaje mu się, jak gdyby
161

Hilda zmalała, i serce napełnia mu litość. Jeśli raporty
są zgodne z prawdą, Henryk nie ma nawet jednej szansy
na sto - o ile Boog odebrał rewolwer (a to jest jedyne wy-
jaśnienie) - w tym wieku i w dodatku na pustyni... "Co
byś powiedział o miłej nie męczącej wycieczce lotniczej na
wybrzeże i z powrotem?" Nie zapomni tych swoich słów
aż do śmierci, tak jak nie zapomni twarzy Hildy w tej
chwili.
Boże, czemuż nie wysłał kogoś młodszego?
Katastrofa na pustyni. Kto ocalał? Czy zabójca policjan-
ta usiłuje uciec za granicę? Z rozbitego samolotu zrabowa-
no 60 000 dolarów w złocie... Czy syn Gail Slade jest za-
kładnikiem?... Poszukiwania na szeroką skalę nie dają wy-
ników... Rzekomo ocalało trzech ludzi, czy jest jeszcze
czwarty?...
Oto co grubym drukiem podają południowe gazety.
Tucson, dwunasta trzydzieści pięć.
- Zrobiliśmy już wszystko, co było w naszej mocy,
proszę pana, poza zrzuceniem spadochroniarzy. - Stoją
przed mapą ścienną w komendzie policji. - Może trzeba
będzie się na to zdecydować, ale chwilowo nic by to nie
dało. - Żylasta ręka oficera policji niemal przepraszająco
przesuwa się przez tysiąc mil kwadratowych pustyni. -
Niech no państwo spojrzą... Pierwsze zadanie to określić,
gdzie się znajdują. Dopiero potem będzie można obmyśleć,
jak ich wydostać.
Dexter potakuje.
Oficer policji zerka pytająco to na jedno, to na drugie.
- Czy państwo wiedzą, jak to tam wygląda na połud-
niowy zachód od Ajo?
- Leciałem tamtędy - mówi Dexter.
- No to pan zdaje sobie sprawę, jakie mają trudności.
- Z natury jest człowiekiem szorstkim, ale wyraźnie im
współczuje. Trze gładki podbródek. - Pozostało już tylko
pół dnia dziennego światła. Może mi pan wierzyć, że go
nie zmarnujemy.
- Z pewnością. - Dexter rozgniata papieros w popiel-
niczce. Przez chwilę bezradnie wpatruje się w mapę,
myśli o wielu rzeczach naraz. Nawet jeśli odnajdą oca-
162

lonych, nie ma pewności, że Jimmy jest wśród nich. Na-
dzieja opiera się na trzech literach wypisanych na zaku-
rzonej szybie... Nawet jeśli odnajdą...
Wreszcie mówi:
- Czy jest jakikolwiek sens, żebyśmy czekali tutaj?
- Nie, proszę pana.
- Moja żona musi odpocząć... Pan da nam znać, jak
tylko pan czegoś się dowie... Czegokolwiek.
- Oczywiście. Natychmiast.
- Dziękuję. - Odwraca się do Gail. - No co, idziemy?
Gail Slade ze znużeniem kiwa głową. Twarz szara pod
makijażem. Przechodzą przez pokój, policjant otwiera
drzwi.
- Jeszcze jest wcześnie - mówi chcąc im dodać otuchy.
- Proszę się nie zamartwiać, jeśli przez parę godzin pań-
stwo nic nie usłyszycie.
- Dziękuję - znów mówi Dexter.
Bierze Gail pod rękę. Idą powoli korytarzem, wychodzą
w bezlitosny blask słońca. Przyjechali samochodem poli-
cyjnym, ale Beatson pojechał za nimi i teraz na nich
czeka. On też wygląda na śmiertelnie znużonego. Sadowią
się z tyłu. Beatson zatrzaskuje drzwiczki.
- Na lotnisko? - pyta.
- Nie - odpowiada Dexter. I odruchowo dodaje:-Do
domu.
George Chandler nerwowo ociera pot z czoła. Z odle-
głości ośmiuset mil na północo-wschód matka Laury histe-
rycznie płacze mu prosto w ucho.
- Czemuś nie zadzwonił do mnie? - powtarza w kółko.
- Czemuś się nie skomunikował?
- Ja...
- Mogłeś...
- Ja...
- Chociaż tyle mogłeś zrobić, George... Czemuś ty...
- Niechże mama posłucha, ja dopiero teraz...
- Nie rozumiem... Że też ty mogłeś czekać aż...
- Cały czas staram się wyjaśnić. - Mówi teraz podnie-
sionym głosem. - O wszystkim dowiedziałem się dopiero
dziś rano. Przed trzema godzinami. - Chwila ciszy. Spo-
kojniejszym tonem wtrąca spiesznie: - Zeszłej nocy nie
*** 163

byłem w domu... Nie, nie, bynajmniej... Tak... Gdyby nie
to, tobym zadzwonił... Dopiero dziś rano, kiedy przysze-
dłem do pracy...
Widzi niewyraźnie swoje odbicie w szybie okiennej. Ca-
ły czas gdzieś w głębi duszy nurtuje go niepokój w związ-
ku z Ruth Dunn i z tym, co się wydarzyło zeszłej nocy.
Czy plotki doszły już do Marshalla i jak daleko to się ro-
zejdzie poza biuro.
- Nie. Ja... Musiałem wyjechać z miasta w pewnej
sprawie służbowej...
15
Boog gnał ich teraz jak szaleniec. Za wszelką cenę musi
odejść dalej. Helikopter to nie szpilka i trzeba się z tym
liczyć, że wkrótce nagonka odnajdzie ich ślad. Rozpacz
dodawała mu sił. Gnał ich wciąż bezlitośnie nie myśląc
o dalszych konsekwencjach. Oni zaś zastraszeni i wstrzą-
śnięci tylko co popełnioną przy nich nową zbrodnią chwie-
jąc się i kołysząc, pocąc się jak w łaźni, brnęli w niemym
posłuszeństwie przez oślepiające blaskiem wzgórza.
Nie tylko strach dręczył Booga, ale kipiała w nim go-
rycz, że nie udało się poderwać z ziemi helikoptera. W prze-
ciągu paru minut śmierć oszukańczo odebrała mu niemal
pewną szansę ucieczki. W niecałą godzinę mógłby się zna-
leźć - nie tylko po drugiej stronie granicy, ale gdzieś
w pobliżu Zatoki, wybrałby tam sobie miejsce, które by
jemu odpowiadało, i bezpiecznie ukryłby sztaby aż do cza-
su, kiedy udałoby mu się po nie wrócić...
Przeżuwał to z wściekłością, wlokąc się za tamtymi. Roz-
ważania poniewczasie do niczego nie prowadziły. Pomysł
ów nagle uderzył mu do głowy w chwili, kiedy chłopiec
otwierał drzwi kabiny, a on sam zobaczył, że pilot jeszcze
żyje. Cały czas, kiedy bił i kiedy groził rannemu, towarzy-
szyła mu ta wizja, z początku rzeczywista i namacalna, po-
tem coraz słabsza, drgająca jak kończący się film, która
potem zupełnie znikła, kiedy głowa pilota jak głowa ku-
kiełki chwiała się z boku na bok, a oczy białe i martwe
stygły w oczodołach.
W ciągu godziny mógłby być bezpieczny. Zamiast tego
164

wpadł okropnie, naprawdę okropnie. O, mój Boże! Zupeł-
nie nie słyszał helikoptera, póki nie zobaczył go nad gło-
wą. Wyskoczył nie wiadomo skąd. Gdyby się nie pośpieszył
ze spluwą, raz dwa miałby ich więcej na karku. Kręciłoby
się to-to dokoła jak muchy. Chwilowo ma spokój. W ciągu
ostatnich dziesięciu minut nawet ich nie słyszał. Nic to
nie znaczy - skurwysyny są gdzieś niedaleko, skaczą tak
jak tamten i wkrótce zaczną się zastanawiać, co się z nim
stało...
Raz się uratował, ale trudno liczyć, że znów mu się to
uda, jeżeli któryś zanadto się przybliży. Grunt odejść mo-
żliwie jak najdalej od zestrzelonego helikoptera, zanim na-
prawdę dobiorą mu się do skóry. Każda minuta odracza
wyrok.
- Prędzej! - wrzeszczał. - Ruszać się, do diabła!
Było zaledwie wpół do pierwszej, a on już pragnął, żeby
skończyło się popołudnie, żeby zapadł zmrok i szczęście
znów zaczęło mu sprzyjać.
Scena, jaka się rozegrała w wąwozie, nawet na zmąco-
nym umyśle Franklinna pozostawiła swój ślad. Wówczas
ledwo pojmował, co się dzieje. Długie godziny śmiertelne-
go wyczerpania sparaliżowały zupełnie jego spostrzegaw-
czość, obserwował tedy krótki dramat z beznadziejną tę-
potą człowieka pijanego. Teraz jednak, kiedy brnął ocię-
żale za Haydenem, w mózgu poruszyły się drobne jakieś
impulsy. Boleśnie, jakby myśli miał okaleczałe, odkrył, że
pamięta, jak Boog biegł naprzód z wyciągniętą ręką i strze-
lał w biegu. Chwila ta zastygła nagle w miejscu, niby osob-
na fotografia przeznaczona do tego, żeby mógł ją w duszy
kontemplować. Potem obraz zamglił się i znikł. Franklinn
znów się stopniowo pogrążył w stan znieczulającej apatii
i po omacku człapał za Haydenem, oszołomiony i uległy.
Ale scena w wąwozie mocno utkwiła mu w pamięci. Le-
żała gdzieś na dnie pod zakrzepłymi pokładami bólu i za-
mętu niczym odbitka fotograficzna.
Ohyda tego, co się stało, szła razem z chłopcem krok
w krok. Nie mógł się z niej otrząsnąć, jak nie mógł za-
pomnieć, że Boog depcze mu po piętach. Boog nagle stał
165

się potworem, rewolwer rzeczą przerażającą. Zobaczył, co
może zrobić rewolwer, i ilekroć Boog mu wymyślał, czuł,
że pod wpływem lodowatego dreszczu przerażenia jeżą mu
się na karku mokre od potu włosy.
Kiedy Hayden oglądał się do tyłu, chłopiec próbował
spojrzeć mu w oczy. Raz mu się to nawet udało, ale czło-
wiek idący na czele tak był pochłonięty obserwowaniem
nieba, że rzucił mu tylko przelotne spojrzenie. Zachęty,
której tak rozpaczliwie potrzebował, nie otrzymał. Poczuł
się samotny, wydany na pastwę lęku i niewygasłej w nim
jeszcze grozy, i łzy, z którymi walczył tak długo, zerwały
tamy cichym, ale wezbranym potokiem.
Mimo to, kiedy Hayden znów wyciągał szyję i niespokoj-
nie rozglądał się wokół, chłopiec odwracał się w inną stro-
nę, nie chcąc, by zobaczył, że płacze.
Chwilowo Hayden nie myślał ani o Franklinnie, ani
o chłopcu, nazbyt strapiony, żeby się nimi zajmować. Bru-
talna gwałtowność wydarzeń wtrąciła go w nagłą na wszy-
stko inne obojętną rozpacz. Sunął przed siebie w otuma-
nieniu, usiłując pojąć, że to, czego był świadkiem, było
morderstwem, że naprawdę w przezroczystej kabinie heli-
koptera leży trup. Po kilkuset jardach owładnął nim wy-
buch spóźnionej wściekłości. Odwróciwszy się zasypał
Booga stekiem wychrypianych wyzwisk. Były one równie
jałowe jak wygrażanie pięścią. Musiał wówczas na chwilę
przystanąć. Wszystko w nim dygotało, z ust wyrywały mu
się strzępy słów, okruchy nagromadzonych uczuć. Wreszcie
wściekłość minęła. Odwrócił się z powrotem i zrezygno-
wany ruszył dalej, wyczerpany na duszy i na ciele.
Powoli odzyskał pełną trzeźwość sądu. Podobnie jak
Boog myślał o zestrzelonym helikopterze i wkrótce niespo-
kojnie zaczął wzrokiem przeszukiwać niebo. Bał się wciąż
jeszcze. Niebezpieczeństwo Booga jest zarazem ich niebez-
pieczeństwem. Im bliższy jest ratunek, tym jest ono więk-
sze. Hayden łapał się na tym, że niemal boi się pojawienia
nowego, zbyt wścibskiego helikoptera.
Uszli może z milę nie robiąc przerw. Cisza była niesa-
mowita. Nawet chrzęst żwiru pod nogami i donośne sapa-
166

nie oddechów tłumił żar buchający jak z pieca. Przy byle
oznace załamania Boog starał się ich zmusić do przyśpie-
szenia kroku. Pragnienie wysuszyło mu gardło na papier
ścierny, a głos miał chropawy i nabrzmiały wściekłością.
Słychać w nim było jakby nutę szaleństwa, reminiscencję
tego, co się rozegrało w Śwąwozie, i to jego szaleństwo gnało
ich dalej. Osłabli z głodu i dźwigania straszliwych cięża-
rów, szli przecież dalej - upadając czasami, potykając się,
ślizgając, w przejmującej do szpiku kości męce wyczerpa-
nia, przewyższającej wszystko, z czym się zetknęli kiedy-
kolwiek w życiu.
W miejscach, gdzie po deszczu powinna by stać woda,
było sucho, ba, leżał nawet pył, jak gdyby od miesięcy
już deszcz nie padał. Spoconych ciał nie chłodził żaden po-
dmuch. Pot spływał z nich jak roztopiony wosk, ale wysy-
chał w słońcu. Kiedy kołyszącym się krokiem mijali zwie-
trzałe skały, z cienia w cień śmigały długoogoniaste jasz-
czurki. Innych oznak życia nie było. Ostre szpony kaktu-
sów darły ubrania. Teren podnosił się i opadał - pełen do-
łów, kęp roślinnych, porosły łamliwą trawą, szarozielony,
brunatnordzawy i żółty. Blask wżerał się w oczy, spalona
skóra napinała się ciasno. Nie uszli i stu jardów, żeby głos
Booga nie poprawiał kierunku, nie popędzał. I cały czas,
jak bojące się chlaśnięcia biczem zwierzęta pociągowe,
pamiętali o rewolwerze za plecami.
Po przejściu pierwszej mili wysoko nad sobą ujrzeli le-
cący na zachód helikopter. Mała brzęcząca jak owad plam-
ka. I znowu cisza. Szli dalej. Raz po raz Hayden szybkim
spojrzeniem obrzucał równiny. Przeważnie rozpościerały
się one w lewo od niego, niekiedy jednak widział je wprost
przed sobą, zamglone upałem jak z daleka oglądane mo-
rze. Przez chwilę sądził, że to skutek zmian kierunku mar-
szu, ale zauważył również, że kopulasty grzbiet stopniowo
się obniża. Przedgórze zdawało się niższe, pochyłości mniej
strome. Niebawem zrozumiał, że pasmo górskie się koń-
czy.
Przypomniał sobie, że rankiem podtrzymywał się na du-
chu nadzieją, że a nuż Boog okaże się na tyle nieostrożny,
żeby w biały dzień iść przez równiny. Ani marzyć o tym
teraz!
Opanowała go czarna rozpacz, Boog mógł raz zaryzyko-
wać, ale po tym, co się stało, drugi raz tego nie zrobi. Tak,
167

będą musieli przeleżeć gdzieś w ukryciu aż do zmroku.
Potem pójdą dalej. Nic się nie zmieni. Będą szli i szli, tak
jak iść mieli, aż przekroczą granicę i Boog ich wykończy.
Albo padną z wyczerpania, albo on ich zabije.
Tętniło mu w skroniach, mózg zda się obijał po całej
czaszce jak piłka. Usiłował jakoś usprawiedliwić pozorne
niedbalstwo poszukiwań, myśląc o labiryncie wzgórz i do-
lin, przez które przeszli, o wielkich obszarach otaczających
ich równin. Były też dwa inne pasma górskie, inne rozle-
głe morza wyrastających na piachu zarośli. Nawet odszu-
kanie strzaskanego helikoptera zajmie sporo czasu... a cóż
dopiero ich czterech! Dziwne, jak zaciekle usprawiedliwiał
w myśli tę niezmąconą ciszę! Kiedyś gorączkowo pragnął,
żeby niebo roiło się od samolotów. Teraz wynajdywał po-
wody ich nieobecności - jakby jakąś przestraszoną cząstką
duszy wolał ten spokój od nowego wstrząsu, który nastą-
piłby nieuchronnie, jeśliby Boog wpadł w pułapkę.
Zerkając w tył zobaczył tamtych - zapadniętą twarz,
rozgorączkowane oczy policjanta, chłopca, który kulał zgię-
ty we dwoje nad przyciskaną do brzucha sztabą, połysku-
jącą wykrzywioną z powodu blasku słońca twarz Booga.
Litość i nienawiść były jednak ze sobą nierozłącznie
związane. Podczas kilku sekund wygrzebał resztkę woli,
odkrył na nowo bodziec nadziei. Nie ma nic stracone-
go. Znajdzie jeszcze odpowiedni moment. Nie teraz. Póź-
niej. Kiedyś. Jakoś znajdzie. Bez względu na cenę...
Przez wąską szczelinę w poszarpanym, rysującym się
przed nimi na tle nieba, konturze górskiego pasma dos-
trzegał znowu zamgloną płaszczyznę równin i wlókł się ku
niej z jakimś dziwnym uczuciem gorliwości, jak wywia-
dowca wyruszający na rozpoznanie nieprzyjacielskiego te-
renu.
Wreszcie przez wąską rozpadlinę skalną dotarli do rów-
nin i weszli na długi gładki stok, gdzie saguaro wskazywały
drogę do nikąd, gdzie rosły jukki, strzelały pędy kaktusów
cholla i grubych agaw. W miarę obniżania się stoku za-
częły wychodzić im naprzeciw jakby pociągnięte lakierem
krzewy kreozotowe. Ciągnęły się jak okiem sięgnąć - na
południe, południo-wschód i wschód falując daleko w upa-
le niczym leniwym prądem unoszone wodorosty. Gdzieś
tam jest Meksyk.
Hayden zatrzymał się, z tyłu za nim Franklinn i chło-
168

piec wpadli jeden na drugiego. Boog pozostał w miejscu
i śledził od tyłu całą tę scenę. W prawo od nich ściana
skalna skręcała na południo-zachód, ćwierć mili dalej wy-
rzucała z siebie niski przylądek, po czym znów zawracała
i ginęła z oczu. Daleko poza tym przylądkiem wynurzał się
lawendowy profil innego pasma.
- Dobra - wychrypiał Boog. - Odpoczynek.
Wybrali wąski pasek cienia u stóp skały. Położyli się
tutaj skryci w gąszczu zarośli; mięśnie im drgały, oczy
mieli zamknięte, ziemia zdawała się podnosić i opadać
w rytm ich oddechu. Chłopiec przesunął się poza Frankli-
nna i zwalił na ziemię obok Haydena. Boog oparty o skałę
czuł, że aż parzy mu plecy, i ponad osłoną krzewów pa-
trzył w stronę horyzontu.
Uważał, że za blisko są od helikoptera - w najlepszym
razie o trzy mile, a może tylko półtorej w linii prostej.
Spytał Haydena o godzinę i oszacował z grubsza. Cztery
godziny do zachodu słońca... Musi odpocząć - ale niezbyt
długo. Pragnie wydostać się ze wzgórz - ale nie teraz
właśnie. Cztery godziny... Boże!
Zamglonym wzrokiem błądził po spłowiałym od słońca
niebie. Na południu zbierało się stadko małych chmurek,
poza tym niebo było puste. Potem spuścił wzrok niżej
i kwaśno przyglądał się równinom. Ciągnęło go w dwie
strony naraz, żałował, że nie zeszli dalej, niepokoił się, że
są zbyt blisko wąwozu. Nie jest jednak tak głupi, żeby dać
się zwieść ciszy i ruszyć w drogę. Zaraz nad nimi pojawią
się samoloty, a on nic zrobić nie może, musi leżeć tutaj
i niecierpliwie czekać, aż się ściemni.
Niedługo trwała cisza. Po chwili już dokoła południo-
wych krańców górskiego pasma jął krążyć helikopter.
Przeleciał niespiesznie z prawa na lewo niczym strażnik
przybrzeżny na patrolu. Daleko był od nich, ale Boog śle-
dził go bacznie, usiłując odgadnąć, czy szuka zestrzelone-
go helikoptera, czy też jest pierwszym z wielu, które prze-
patrują teren. Niepodobna było na to odpowiedzieć, nie-
bawem jednak, kiedy gdzieś z tyłu, poza zasięgiem ich
wzroku, zahuczał jakiś inny, a trzeci - zanim znikł - za-
czął penetrować przylądek, przestał mieć jakiekolwiek wąt-
pliwości. Trudno było pojąć, skąd tyle ich się bierze. Przez
godzinę lub może dłużej nieco jakby zapomniano o nich,
169


Teraz Jednak nagle w powietrzu aż dudnić zaczęło od ha-
łasu silników.
W pierwszej chwili Boog miał zamiar zaszyć się między
wzgórza, później jednak zmienił decyzję. Nic by na tym
nie zyskał. Gdzie indziej mogłoby być gorzej, a tu, gdzie
się teraz znajdują, są dostatecznie ukryci. Zresztą trzeba
przyznać, że niecałkowita izolacja posiada też pewien plus:
daje możność lepszej orientacji, co się dzieje. Dopóki wi-
dzi samoloty, to jeszcze nie jest tak źle. Najbardziej go iry-
tuje, kiedy nie wiadomo skąd biorą mu się nagle za ple-
cami i kiedy musi myśleć o tym, jak myszkują tu i tam
gdzieś dalej na północ. A on wie tylko tyle, że przy spo-
sobności mogą lądować w kilku grupach po to, by wypło-
szyć go na otwartą przestrzeń, gdzie szansa byłaby po ich
stronie. Było to możliwe i kiedy tak zaczął się zastanawiać,
o czym tamci myślą, jakie mają zamiary, czuł, że jego zde-
nerwowanie wzrasta... Zmiana miejsca nie pomoże - ani
teraz, ani później. Jaszczurkę dostrzegamy tylko wtedy,
gdy się rusza. Raz uległ panice i uciekł, ale jeśliby raz je-
szcze zrobił to samo, musiałby się pożegnać ze złotem. Na
pewno. Nie da sobie rady z nimi trzema, jeśli będą musieli
to iść naprzód, to gdzieś uskakiwać. Może sobie poradzi
z chłopcem i jedną sztabą - względnie z dwiema - ale
nie z wszystkimi. A on chce wszystkich tych sztab, co do
grama, co do najmniejszego okrucha tego, co one mu dać
mogą.
Patrzył na nie żarłocznie, rozważając po raz setny, jak
to będzie wtedy, kiedy najbliższe dni na dobre się skoń-
czą. Ponad równinami biegł wzrokiem w stronę Meksyku,
cały pogrążony w tych myślach. Dużo dałby za dokładną
wiadomość, gdzie się naprawdę znajdują, ale granica nie
może być już daleko. Jedna noc marszu chyba wystarczy,
żeby ją przekroczyć. Kilka godzin muszą jeszcze zaczekać
i jeśli się poszczęści, wyruszą dalej.
Jeśli się poszczęści... Siedział nasłuchując, jak jakiś sa-
molot lecąc na południe dudni ze złością, i wyobraźnia
jego znów zaczęła nerwowo pracować.
Każde zbliżenie się samolotu poruszało boleśnie pamięć
Franklinna. Leżał na boku ni to śpiąc, ni to czuwając,
umysł miał zamglony jakimś oparem. Całe długie nie koń-
770

czące się minuty pozbawiony był wszelkiej myśli. Niekie-
dy otwierał oczy i jakby ze zdumieniem spoglądał na lśnią-
cą równinę. Niekiedy zaś leżał z zamkniętymi oczami, nie
słysząc nic prócz głośnego łomotu krwi w uszach, nabiera-
jącego z wolna swoistego rytmu. Samoloty zbliżały się
i znów oddalały. Pamięć budziła się i znów usypiała. Ło-
mot krwi wypełniał chwile ciszy i stopniowo dostosowała
się do tego rytmu pewna myśl.
Musisz coś zrobić... Musisz coś zrobić... Musisz coś zro-
bić...
Usiadł z wolna. Zobaczył trzy twarze, skądś je zna, ale
skąd?... Przeszłość to biała plama. Rozejrzał się, oślepiony
blaskiem, drżącą dłonią osłaniając oczy. Do gardła pod-
chodziły mdłości. Spojrzał uważnie na siebie, zobaczył
brudne wymiętoszone ubranie, poszarpane cholewki bu-
tów. Przesunął ręką po brodzie, poczuł, że jest nieogolony.
Gdzie on jest? Co on tu robi? Co to za ludzie?
Zadrżał ogarnięty zawrotem głowy. Położył się, podparł
łokciem, a uparty rytm znów mu o czymś przypomniał.
Musisz coś zrobić... Musisz coś zrobić...
Skądś z daleka dobiegło dudnienie helikoptera. Fran-
klinn zmarszczył czoło, zastanawiając się, zadzierając głowę,
jak ktoś, kto stara się uchwycić przyniesioną wiatrem
melodię. Dudnienie stawało się coraz wyraźniejsze, bliż-
sze. W jego mózgu nadal dokonywał się wielki przewrót.
Usiadł, wychylony do przodu, i rozejrzał się.
- Spokój tam, panie władza! - wrzasnął Boog.
Franklinn spojrzał na niego. Musisz coś... W lewo od nich
jakiś cień przesunął się w dół po skale i przebiegł po stoku,
a jednocześnie helikopter warcząc wychynął spoza wzgórz.
Musisz coś...
Nagle sobie przypomniał. W myśli wykrystalizował się
pewien obraz. Przypomniał sobie wąwóz i Booga wybiega-
jącego z rewolwerem na otwartą przestrzeń. Czas niepoko-
jąco zaczął płynąć wstecz. Przypomniał sobie również i co
innego - i burzę nocną, i powodziową falę w łożysku rze-
cznym, i grę na harmonijce, i pozostawioną przez nich
stewardessę. Mnóstwo wspomnień wyskoczyło naraz - oto
chłopiec zwisa jak łachman ze zgiętego ramienia Booga,
oto sterczy w górę wielki statecznik, a Hayden pędzi jak
wariat do palącego się samolotu... Jakby mgła szła w górę.
Już wie, kim są oni wszyscy. I wie, co ma zrobić.
171


Helikopter odlatywał w lewo, oddalał się. Franklinn za-
czął się podnosić, ciężko dysząc, pomagając sobie rękami,
żeby wstać na nogi.
- Nie ruszać się! - W głosie Booga brzmiała nuta groź-
by. Zmienił trochę pozycję, mocniej ścisnął rewolwer.
Franklinn stanął wyprostowany. Ziemia kołysała się pod
nim z boku na bok. Wszystko miało niewyraźne, dziwnie
zamazane kontury, w głowie mu brzęczały druty telegra-
ficzne.
- Chcę, żebyś... - połykał słowa, zniekształcał, a brak
zębów przypominał o minionych upokorzeniach i długo
znoszonej klęsce. - Oddawaj rewolwer.
- Wolnego, panie władza.
- Oddaj no rewolwer. - Jakby w ustach miał czyjś
obcy język. Znajdowali się w odległości jakichś sześciu jar-
dów od siebie i Franklinn ruszył z wolna w stronę Booga.
- Słyszałeś, co powiedziałem?
Boog przylgnął do skały.
- Podejdź no bliżej, a zastrzelę.
- Rzuć go -powiedział Franklinn. Powiedział to tak,
jak człowiek mówiący przez sen. Ziemia chwiała mu się
pod nogami, ogarnęły go mdłości. Wyciągnął rękę: - Prę-
dzej!
Na twarzy Booga odmalowała się wściekłość.
- Czyś ty oszalał? Na miejsce...
- Aresztuję ciebie, Boog.
- Tylko spróbuj! - żachnął się tamten. Rewolwer chwiał
się z góry na dół. Minęła długa chwila. - No chodź, spró-
buj.
Franklinn przełknął ślinę. Zaczął pochylać się naprzód,
jakby utracił równowagę.
- Stój! - wrzasnął Hayden, ale Franklinn nie słuchał.
Jego nogi posunęły się o jeden krok, potem drugi i trzeci.
W pewnej chwili począł biec do Booga, rzucając się ku
niemu z wyciągniętymi rękami. Boog szarpnął w górę
rewolwer i strzelił. Franklinn złapał się za brzuch, okręcił
w koło jak obrońca łapiący mocno kopniętą piłkę. Chwilę
pozostał bez ruchu, potem zaczął się przechylać na bok, aż
zwalił się i zrolował na plecy. Zniekształcony kapelusz
spadł mu z głowy i potoczył się pod krzaki.
Hayden przyskoczył i rzucił się na ziemię obok policjan-
ta. Wsunął mu rękę pod głowę, uniósł ją lekko i zajrzał
172

w przymknięte z bólu oczy. Drugą ręką gorączkowo roz-
pinał i rozchylał koszulę. Zewsząd lała się krew. Oder-
wanymi kawałkami koszuli usiłował zatamować upływ
krwi, ale mu się to nie udawało. Potem zwinął własną
marynarkę i choć czuł, że to zupełnie zbyteczne, wepchnął
ją Franklinnowi pod głowę jak poduszkę, a jednocześnie do
niego przemawiał; sam wprawdzie nie wiedział, co mówi,
ale mówił i mówił chcąc, żeby ranny czuł, że ktoś jest przy
nim. Ani razu nie spojrzał na Booga. Hałas silnika odbijał
się od wzgórz, ale on go nie słyszał. Niczego nie był świa-
dom, prócz upiornej bladości twarzy Franklinna i wielkie-
go upływu krwi, którego nie mógł powstrzymać. Dobrych
parę minut musiało minąć, zanim zdał sobie sprawę, że
jego rozpaczliwa gadanina zamieniła się w modlitwę.
Franklinn nie słyszał ani samolotu, ani głosu Haydena,
nie zdawał też sobie sprawy z tego, że słońce razi go
wprost w oczy, ani że leży na rozpalonej ziemi. Głowę peł-
ną miał jakiejś dziwnej muzyki, jakichś żywych wirują-
cych barw. Stopniowo jednak barwy te poczęły płowieć.
Ból podnosił się coraz wyżej, wypełniał go całkowicie, jak
gdyby skądś z jakiegoś kurka wlewała mu się we wnę-
trzności śmiertelna męka. Rozprzestrzeniała się w nim cal
za calem. Nagle poczuł, że dźwiga go w górę unosząca go
z sobą fala odpływu. Otworzył oczy i spróbował przemó-
wić.
Hayden zobaczył, że mu się poruszają wargi. Nachylił
się nisko, ale oprócz głośnego łomotu serca nic nie usłyszał.
Przysiadł obok rannego policjanta, dopiero po kilku se-
kundach jednak pojął, że to biło jego własne serce i że
Franklinn nie żyje...
Później miało mu się zdawać, że nieskończenie długo sie-
dział w kucki przy ciele policjanta, wpatrzony w zwiot-
czałą, szarą jak ołów twarz. Górna warga zapadła się do
środka, a dokoła oczu i ust zarysowały się zmarszczki.
Nagle zrobił się stary, starszy niż był w rzeczywistości, ale
z minuty na minutę wyraz twarzy łagodniał. Ślady wyryte
przez życie stawały się mniej surowe, śmiertelna męka os-
tatniej minuty przeminęła. Sprawiał wrażenie spokojnego,
takiego, jakim Hayden nigdy go nie oglądał.
- Schować go teraz.
Boog w dalszym ciągu opierał się o skałę, w dalszym
ciągu w ręku luźno trzymał rewolwer.
173

Hayden wzniósł oczy ku niebu. Straszliwa rozpacz oczyś-
ciła go z wszelkich uczuć. Do cna był zmęczony, bez sił,
bez energii. Jak po gorączce. Przed dwiema godzinami
śmierć nieznajomego człowieka w kabinie helikoptera od-
czuł jak wstrząs, który doprowadził go do zrodzonej
z przerażenia, nie dającej się opanować wściekłości; od
wczoraj myśl o potwornej tragedii Laury Chandler napeł-
niała go udręką i wstydem. Natomiast teraz nic nie czuł.
Nic. Był pustym naczyniem, tylko w mózgu miał ołów.
- Zakryj go jakoś - powiedział Boog. - Nie chcę, żeby
zlatywały się tu sępy.
Hayden podniósł się. Oderwany kołnierz chwiał się jak
olbrzymi czarny jęzor. Gdzieś w pobliżu krążył samolot.
Ręce miał lepkie od krwi, zaczął więc je wycierać o uda.
W trakcie tego przyłapał spojrzenie chłopca ciągle skulo-
nego pod skałą. Odwrócił się i jakiś instynkt pchnął go
naprzód. Przeszedł kilka kroków i pochylił się nad nim.
- Lepiej mu teraz, synku - usłyszał swój własny głos.
- Lepiej mu teraz, wierz mi... Dużo lepiej. -Ś Chłopiec kiw-
nął potakująco głową, szeroko otwartymi oczami patrząc
w górę. - To był człowiek chory... bardzo chory. - Hayde-
nowi policzki lśniły od łez, a głos jego brzmiał niepewnie,
ale nic nie czuł. Nic. - Rozumiesz?
- Tak. - Chłopiec był wstrząśnięty i bezradny.
- No zostań tam, gdzie jesteś, i rób, co ci Boog każe. -
Na popękanych wargach czuł słony smak łez. Niemal ostro
dodał: - Niczego nie próbuj... Rozumiesz?
Chłopiec znów przytaknął.
- Dość już kazań! Do roboty! - wrzasnął Boog.
Hayden przyjrzał mu się, niezdolny nawet do nienawiści,
zastanawiając się apatycznie, co też zmieniło tego czło-
wieka w diabła, jaki wpływ wywarły chciwość, gruboskór-
ność i strach.
- Schować go jakoś, i to raz dwa!
- Czy pan myśli, że chcę go zostawić tam, gdzie jest
teraz? - gorzko spytał Hayden.
- Do diabła z tym, co myślisz. - Boog wymachiwał re-
wolwerem. - Do roboty. I jak usłyszysz samolot, przer-
wać. A ty, smarkaczu, chodź no tu bliżej.
Hayden wymienił znów z chłopcem pełne napięcia spoj-
rzenie i wrócił do zabitego. Pierwsze muchy już się zlecia-
ły. Odpędził je, padł na kolana i zaczął przetrząsać kiesze-
174

nie policjanta. A wszystkie jego gesty, niczym jakiś po-
kraczny pomocnik w zbrodni, małpował jego własny cień.
W jednej kieszeni pióro kulkowe i notes, w drugiej nic.
Portfel z kilkoma dolarami... trochę drobnych... legityma-
cja służbowa... Niewiele tego. Henryk Franklinn, wyczytał
w dowodzie, Henryk Franklinn. Wyjął mu portfelik i nie
zaglądając do środka razem z resztą rzeczy położył na
ziemi. Z notesu wystawała zżółkła fotografia pulchnej si-
wej kobiety, wepchnął ją z powrotem. Strzaskany zegarek
zostawił na zwiotczałym nadgarstku. Franklinn... Wpatry-
wał się w martwą twarz, prawie jakby oczekiwał, że teraz
kiedy zna nazwisko, będzie wyglądała inaczej. Ale za póź-
no, teraz już nic się nie zmieni.
- Tam go położyć - wskazywał Boog. - W tamtych
krzakach.
Koło nich, trochę poniżej, gęste zarośla tworzyły jakby
tunel. Hayden obszedł ciało i z trudem wsunął ręce pod
pachy. Za ciężkie było, aby je podnieść, toteż ciągnął je
powoli, z szacunkiem. Obcasy policjanta podskakiwały jak
młoteczki fortepianu. Wzbiły trochę pyłu, który podrażnił
Haydenowi nozdrza, przylepił się do tłustego potu. Wciąg-
nął Franklinna przez szczelinę w zaroślach, ułożył pod ni-
mi, rozprostował krępe nogi, złożył zwiotczałe ręce.
O wykopaniu grobu nie było mowy. Zaczął rozglądać
się szukając pojedynczych głazów, żeby ułożyć kopczyk.
Nie było ich dużo: przeważnie mocno tkwiły w twardej
jak cegła ziemi i musiał borykać się ciężko, żeby je wyr-
wać. Słaby już był i nic mu nie przychodziło łatwo. Cały
czas miał świadomość, że Boog i chłopiec go obserwują.
Kiedy nadleciał blisko jakiś helikopter, Boog wrzasnął
na niego nagląco, żeby się ukrył, i Hayden natychmiast
padł na ziemię, posłuszny ze względu na chłopca. Kiedy
zaś chcąc coś przynieść oddalił się jakieś dziesięć jardów,
Boog ostro zawołał: - Mam tu szczeniaka, pamiętaj! -
Poza tym pracował w ciszy, odurzony i trzęsący się z wy-
siłku, wewnętrznie odrętwiały, zaskoczony, że tak nagle
Franklinn zakończył życie.
Powoli ułożył kopczyk pod łukiem sklepienia, jakie tu
tworzyły zarośla. Zrobiwszy to, ukląkł w niskim wejściu
do tunelu i spojrzał na swoje prymitywne dzieło. Nie opo-
dal rosły jukka oraz młode wykręcone jak kandelabry sa-
guaro, i Hayden w swoim utrapieniu pomyślał, że może
275

to miejsce jest równie dobre jak inne, żeby czekać na
zmartwychwstanie.
Klęczał wpatrzony w kopczyk, ale czuł oczy Booga wbite
w sam środek swoich pleców. Franklinn, pomyślał, Hen-
ryk Franklinn... Pewne wspomnienie wdarło się w jego
myśli. Laura Chandler leżała na pledzie, a Franklinn mó-
wił: "Myślę, że teraz to pańska sprawa jako księdza..."
Nachylił się niżej, przeżegnał i prosto z serca popłynęła
modlitwa.
Wreszcie wrócił do Booga i chłopca i oparł się ciężko
o skałę. Upłynął kwadrans. Skrawek cienia, w którym
przebywali, pozostał chyba równie wąski, jak wtedy, kiedy
po raz pierwszy się tu schowali. Z ukrytego kopczyka,
pod którym spoczywał Franklinn, unosiły się już fale go-
rąca. Równiny drżały w oddali, od upału niebo lśniło jak
mosiądz. Za nimi, pośród wzgórz, bliżej i dalej buczały
samoloty.
Boog siedział podciągnąwszy pod brodę kolana, zamy-
ślony, niespokojny i żuł jędrny, do kraba podobny, kawa-
łek kaktusa, który przedtem zmiażdżył obcasem. Chłopcu
z wyczerpania głowa opadła na ramię Haydena. Nie spał,
choć mu przez ciało, jak śpiącemu psu przebiegały kur-
czowe drgawki. A Hayden patrzył na Booga i usiłował
policzyć, ile naboi zostało mu w rewolwerze. Odrętwienie
stopniowo znikło. Najpierw owładnął nim straszliwy nas-
trój apatii. Gdyby nie chłopiec, może by mu się poddał -
leżałby tu jak skazaniec z myślą zwróconą ku Bogu. Za-
prawiony był do tego. Nie kończący się łańcuch aktów
pokuty, rekolekcji, rozmyślań, bezbarwnych lat nauki
i dyscypliny przygotował go do tego - do tego, a nie do
przechytrzania mordercy, nie do ryzykowania cudzym
i własnym życiem. Ale tak jak sprawy stały, niemal wbrew
swojej woli, przyłapywał się na myśli o rewolwerze.
Ile razy Boog strzelał? Do Franklinna raz, a ile razy
w wąwozie? Cofnął się myślą dalej, do wcześniejszych wy-
padków, starał się sobie przypomnieć. Cztery?... Pięć?...
Wydawało mu się teraz, że było to gdzieś dawno temu,
gdzieś stąd daleko, cała scena zmniejszyła się, jakby ją
oglądał przez odwróconą lornetkę. Robił, co mógł, żeby
myśleć jakoś jaśniej, żeby od nowa w zwolnionym tempie
przeżyć cały ten wypadek; im dłużej jednak przedzierał
się przez to, co się wydarzyło kiedyś, tym większy czuł

zamęt. Jakoś nie mógł uwierzyć, że Boog siedzi tutaj trzy-
mając pusty rewolwer. A przecież był o krok od opętania
nadzieją, że tak jest właśnie.
Ponad głową chłopca spoglądał na Booga, patrzył na
piastowany troskliwie rewolwer. Ile razy użył go w sumie?
Nazbyt zmęczony był, nazbyt głodny, żeby myśleć jasno,
ale kilka minut obsesyjnie liczył. Trzyma ich tutaj rewol-
wer, a jeśli jest nie nabity - Boog jest bezsilny. Gdybyż
tylko mógł się upewnić! Śledził go bacznie, obezwładniony
wątpliwością. Nagle z całej duszy zapragnął porozumieć się
szeptem z chłopcem, spytać, co o tym myśli, ale Boog był
za blisko. Niewykluczone przecież, że są po prostu zastra-
szeni, lecz szansa na to jest rozpaczliwie znikoma. W głę-
bi duszy żywił przekonanie, że w rewolwerze pozostał je-
den nabój, ale czepiał się myśli o nie nabitym rewolwerze,
bo wiedział, że jeśliby tę myśl odepchnął, znowu popadłby
w bierny fatalizm. Od początku unikał robienia czegokol-
wiek z obawy, że a nuż plan się nie uda, i chłopca spotka
krzywda. Zobaczymy, co przyniesie poranek, mówił sobie.
Tymczasem nic nie robić. Jeszcze trochę wytrzymać. Dojść
do przedgórza. Zaczekać na równiny. Nie ryzykować jesz-
cze. Jeszcze nie. Jeszcze nie. Później. Dalej... Strach był
rzecznikiem ostrożności, a ostrożność kazała zwlekać - na-
wet wtedy, kiedy już przestał wierzyć w pomoc z zew-
nątrz. I to doprowadziło do śmierci Franklinna.
Samoloty przylecą i odlecą, ale niczego po nich już się
teraz nie spodziewa. Powinien coś zrobić - i to nim się
ściemni. Dopóki potrafi sobie wmawiać, że w rewolwerze
nie ma już naboi, łatwiej mu będzie zrobić to, co zrobić
musi. Jeśli znów będzie zwlekać i noc zapadnie, nim
podejmie jakieś ryzyko, zginą - obydwaj. Spojrzał na ze-
garek. Jeszcze ze trzy godziny do zmroku.
Dziwne, jak sprawnie funkcjonuje mózg, odkąd sobie wy-
znaczył ściśle określoną granicę czasu. W skalnej szczeli-
nie ponad głową Booga przebiegła szara jak popiół jasz-
czurka. Śmignęła językiem. W odległości niecałych pięciu
jardów od sztab złota pod rozprażonym kopczykiem spo-
czywa Franklinn. Zdawało się, że nie ma kresu okrucień-
stwu, chciwości i śmierci. Ale kiedy tak się zastanawiał,
co musi zrobić, nagle poczuł, że go opanowuje przemożne
umiłowanie życia, tęsknota, która na chwilę kazała zapom-
nieć o pragnieniu, głodzie i wyczerpaniu, po czym zaszyła
177

się w utajonej głębi jego "ja". Wszelkiego rodzaju wzru-
szenia wtłoczyły się w to przeżycie. A taki był ich napór,
że nagle duch w nim się wyzwolił, jakby opadły zeń
wszelkie więzy, chociaż Hayden nie mógł analizować tych
wzruszeń, jak nie mógł dotknąć palcem błękitnawego kręgu
horyzontu. Składały się na nie i jego stosunek do księdza
Stelli, i do Laury Chandler, do rektora, Franklinna, księ-
dza Harrivela, Booga, anonimowego pilota helikoptera i do
chłopca. Rzekłbyś ostatnie tygodnie, dnie i godziny zlały
się nagle w jedną długą chwilę objawienia, które zatarło
wszelki ślad zwątpień i niepewności.
Zamknął oczy i poddał się temu nastrojowi, świadom
ironii, że ów nastrój przychodzi w takiej chwili. Kiedy
znów spojrzał, nic się nie zmieniło. Boog nadal odpoczy-
wał oparty o skałę, żując kaktus i nerwowo obserwując
niebo, chłopcu nadal bezwładnie zwisała głowa. Hayden
impulsywnie otoczył ręką drobne spocone ramiona i opie-
kuńczo przygarnął do siebie drżące dziecko.
Jeżeli dobrze grę rozegra, ocali przynajmniej chłopca.
Minął wreszcie następny kwadrans. Skrawek cienia po-
szerzył się może o pół cala. Poza tym nic nie drgnęło.
Ból w nadgarstku do tego stopnia stał się cząstką jego
samego, że Boog niemal go nie zauważał. Marzył o śnie,
ostrożność nie pozwalała mu jednak zasnąć. Już dość miał
tego czekania. Z każdą minutą stawał się coraz bardziej
niespokojny. Raz po raz pytał Haydena o godzinę, ale czas
jakby stał w miejscu. Poza tym Boog milczał. Skończyły
się już żądania, żeby chłopiec grał na harmonijce, szyder-
cze uwagi, wybuchy nie usprawiedliwionych obelg. Przede
wszystkim zbyt był zdenerwowany, zbyt spragniony, aby
marnować energię na mówienie. Prócz tego jednak przez
zastrzelenie Franklinna złamał jakby główną sprężynę
swojej nienawiści i tym samym ostatecznie zaspokoił żą-
dzę władzy. Odkąd wyszli z wąwozu, coraz bardziej tracił
pewność siebie, a poczucie, że na niego polują, mocniejsze
było teraz niż kiedykolwiek przedtem. Helikoptery nie
usiłowały ich zlokalizować i od pewnego czasu nie nad-
leciał żaden samolot. Sądząc z pozorów, raczej był bezpiecz-
ny, nadal jednak toczyła go niepewność. W jakiś niejasny
sposób zdawało mu się, że coś się dzieje za jego plecami;
178

że jest więcej powodów do niepokoju, nie tylko troska
o to, żeby gdzieś się ukryć, dopóki dzień się nie skończy.
- Która teraz? - spytał ochryple.
- Trzecia czterdzieści.
Gdzieś hen wysoko pyszniła się jaskrawa plama słońca.
Boog usłyszał, jak nadlatuje nowy samolot, i palce same
zacisnęły się na rewolwerze. Spojrzał na zachód, tyle tylko
że zaciekawiony. Dopóki widzi samolot, jeszcze nie jest
tak źle, natomiast niespodziane dudnienie za plecami roz-
pętuje jego wyobraźnię. Czekał, aż helikopter młócąc śmi-
głami, ukaże się na niebie. Ryk był jednak niski, głęboki,
potężniejszy niż zwykle. Dwa, pomyślał niepewnie... Wy-
chylił się trochę do przodu, rozejrzał. Patrzyli wszyscy
trzej. Rzeczywiście, dwa samoloty, ale nie helikoptery ani
nie lekkie samoloty zwiadowcze. Duże i czarne transpor-
towce na tle żarem zamglonego nieba lecące wysoko nad
równinami mniej więcej obok siebie, a w odległości ćwierci
mili od nich.
Boog śledził je, bardziej zaintrygowany niż przestraszo-
ny. Aż do ostatka nie mógł pojąć, że mają z nim coś
wspólnego. Dopiero kiedy się znalazły w pobliżu kopulas-
tego skalnego przylądka i zobaczył, jak w powietrzu roz-
kwitają pierwsze spadochrony, niczym wrzód w żołądku
pękło przerażenie. Natychmiast zareagował. Padł na ko-
lana, skulił się i wycelował w chłopca rewolwer.
- Nie ruszać się! Żaden niech się nie rusza!
Przed nimi huczały samoloty. Tam, gdzie kończyły się
skały, wisiało na niebie kilkunastu spadochroniarzy: pod
grzybami spadochronów kręciły się podobne do lalczy-
nych figurki. Boog wpatrywał się w nie przez chwilę,
potem obrzucił spojrzeniem samoloty. Minęły ich teraz
mniej więcej na poziomie wschodniego krańca górskiego
pasma. Niczym barwne kłęby wybuchających pocisków
przeciwlotniczych zakwitł teraz drugi zrzut spadochronów.
Boog usiłował obserwować wszystkie naraz. W pobliżu
przylądka zaczynali lądować pierwsi skoczkowie. Zobaczył,
jak padają, toczą się i znów podnoszą, jak spadochrony
kurczą się i opadają. Następni już lądowali, powoli opada-
jąc w gorącym powietrzu. Samoloty zmieniały się w zdą-
żające na północ coraz to mniejsze plamki.
Owładnęło nim straszliwe przerażenie. Wszystko w nim
wołało, żeby uciekać, schwycić całe złoto i głębiej dać nura
179

we wzgórza. Rozpaczliwie starał się nie stracić głowy, nie
ruszyć się z miejsca. Gdzieś w lewo od nich wylądowały
już trzy czy cztery małe figurki, w prawo, w stronę przy-
lądka, szła cała grupa. Sekunda mijała za sekundą, a on
wahał się na skraju decyzji. Potem, w chwili kiedy już
miał tamtym rozkazać, żeby wstali, nadleciały helikoptery.
Było ich trzy, środkowy w odległości niecałych stu jardów.
Ten widok przygwoździł go do ziemi. Położył się na brzu-
chu, zmuszając chłopca, żeby się położył przy nim, wrzesz-
cząc na Haydena, żeby zrobił to samo. Środkowy helikop-
ter był tak blisko, że mógł odczytać na nim litery. Po
chwili helikopter wykręcił, znalazł się prawie nad ich
głowami i znikł. Kiedy przelatywał nad nimi, poczuli po-
dmuch zstępujący od śmigieł, zafalowały zarośla. Dwa
inne ciągle były widoczne, wyprzedzały tych, co szli pieszo.
Na niebie nie było już spadochronów. Boog popatrzył
w prawo i w lewo śledząc nadchodzących. Ci, co znajdo-
wali się na równinach, szli tyralierą tak jak to było przy-
jęte w piechocie. Druga grupa znikła za przylądkiem. Pat-
rzył uważnie przez zasłonę z zarośli przyciskając mocno
chłopcu rewolwer do żeber. Do gardła podszedł ohydny
smak mdłości, wstrząsały nim dreszcze. Szaleńczo pulsowa-
ło w nim pragnienie ucieczki, a przecież był jak odrętwiały.
Tamci znajdowali się teraz w odległości paruset jardów,
mali nadal jak karły, ale z każdym krokiem w górę po sto-
ku rośli. Przerażeniem napełniało go uczucie, że dokładnie
wiedzą, gdzie go szukać.
Nie spuszczając ich z oczu z wściekłością szepnął:
- Słuchaj no, panie ładny. Chcesz, żeby dzieciak żył,
to się nie ruszaj. Jedno głośniejsze słowo, jeden ruch,
a oberwie, tak jak policaj.
Przyłożył rewolwer chłopcu do karku, a Hayden poczuł
się cały miękki, jak z waty. W oczach chłopca wyczytał
pełne przerażenia błaganie, rzucił wzrokiem na tamtych.
Zbliżali się między zaroślami a wysokimi saguaro. Schylił
głowę, nie mógł patrzeć dłużej, bał się tego, co może zrobić
Boog, jeśli tamci ich znajdą: chciał, żeby ich znaleźli, i za-
razem nie chciał, i nigdy jeszcze nie był tak bezradny.
Widocznie zakryło ich jakieś wzniesienie terenu, ponie-
waż przestał ich widzieć. Ponad skałą przeleciał współ-
pracujący z nimi helikopter i skrył się we wzgórzach. Po-
za dudnieniem helikoptera, który był w kontakcie z grupą
180

za przylądkiem, nic nie było słychać. Czas jakby stanął
w miejscu. Skądś daleko, w lewo od nich, jakiś ptak wzbił
się w górę łopocząc skrzydłami. Chłopiec czuł, jak tuż koło
jego ucha drży lufa rewolweru. Serca biły im głośno. Ka-
pał z nich pot. Napięcie doszło do szczytu.
W pewnej chwili zgrzytnął o skałę jakiś but. Ktoś prze-
mówił. Na tło nieba widocznego przez siatkę zarośli wy-
płynęły niespodzianie głowy i ramiona - dwóch, trzech,
czterech ludzi. Najbliższy w odległości z grubsza dziesię-
ciu jardów od nich, a pięciu od miejsca, gdzie leżało ukryte
ciało Franklinna. Tupały kroki, chrzęściła skóra. Boog
wstrzymał oddech, czoło pokryły mu nabrzmiałe sznury
żył. Chłopiec oczy miał szeroko otwarte, nieruchome
z przerażenia. Odgłosy ścichły, Boog się jednak nie ruszał.
Żaden z nich się nie ruszył. Nawet wtedy, kiedy nabrał
pewności, że nagonka przeniosła się dalej, trwał jak wroś-
nięty w ziemię, tylko czuł, że mu usta drgają, a po plecach
strużką spływa pot.
Hayden z wolna podniósł głowę. Nic nie mógł zrobić
ani teraz, ani przedtem. Rewolwer był przy skroni chłop-
ca - nie jego. Cała z trudem wymuszona odwaga na nic
się nie zdała, wszystkie plany nic nie były warte. Co gorsza
męczyło go przeświadczenie, że rewolwer jest pusty.
Odwrócił się i w niemej udręce począł walić się pięścia-
mi w skronie.
16
Tucson, czwarta dziesięć po południu. Dexter wchodzi
cicho do pokoju, gdzie śpi jego żona. Rolety spuszczone.
Cały pokój skąpany w zielonym mroku. Zdjęła sukienkę
i otuliła się jego szlafrokiem. Wyczuwa jego obecność. Po-
rusza się i otwiera oczy ciężkie od środków nasennych.
- No i? - pyta stłumionym głosem.
Powieki jej opadają i znów się podnoszą. Przez sekundę
wpatruje się w niego jakimś nieobecnym wzrokiem. Potem
razem ze świadomością wraca przerażenie...
- Paweł... Która to godzina?
- Koło czwartej. - Potyka się o jej nieporządnie stojące
pantofle.
181
- Czwarta... - Jeszcze trochę jest odurzona, ale jej pe-
łen rozpaczy głos brzmi nagląco: - Czy coś się stało?
- Tak i nie. Nic się właściwie nie posunęło naprzód.
Przed chwilą rozmawiałem przez telefon.
- I co mówią?
Paweł Dexter ciężko sadowi się w nogach łóżka. Tusz
rozmazał się jej po twarzy. Musiała płakać we śnie.
- Jeden z szukających ich helikopterów został zestrze-
lony.
- Zestrzelony?
- Przez tego bandytę Booga. Pilot pewno go odnalazł,
może przeleciał blisko i...
- Czy widział, kto z nim jest? Czy byli tam inni lu-
dzie?
- On nie żyje, Gee. Chyba nie zdążył złożyć raportu. -
Nerwowo wyciąga papierosy. Częstuje.
Gail potrząsa głową.
- A więc jeszcze nie wiedzą?
- Nie... ale ściślej określili teren poszukiwań. Około
wpół do trzeciej znaleźli zestrzelony helikopter. Piętnaście
mil od granicy, między wzgórzami. Sądzą, że Boog odszedł
co najwyżej kilka mil stamtąd, i zrzucili tam spadochro-
niarzy, którzy będą próbowali wyłowić go przed zmro-
kiem.
Zalega milczenie. Dwa lata minęły, odkąd po raz ostatni
był w tym samym pokoju co ona, ale zapomniał o tym,
zapomnieli oboje.
- Mają na to kilka godzin - mówi Gail. - Co się sta-
nie... co się stanie, jeżeli to nic nie da?
- Nie płacz, Gee.
- Nawet nie wiemy, czy Jimmy jest tam. To właśnie
takie straszne. A nawet jeżeli jest... - Całym ciałem jej
wstrząsa dreszcz. - Boję się, Pawle.
Paweł Dexter pochyla się ku niej.
- Gee - mówi miękko.-Gee...
- Boję się o niego. Taki dzieciak. - Dławią ją łzy.-,
Gdybyśmy chociaż mogli coś poradzić.
-Ś Tamci robią wszystko, co mogą. - W sercu utkwił
mu oścień bólu. Nie wie, co powiedzieć. - Ciągle jest jesz-
cze nadzieja, Gee. Musisz w to wierzyć.
- Chcę wierzyć, Pawle. Chcę. Ale...-Patrzy na niego.
Wargi jej drżą, pomadka zupełnie się rozmazała, tusz plami
182

policzki. - Wszystko to nasza wina, Pawle. Gdybyśmy
byli razem...
Bierze ją w ramiona i pozwala się jej wypłakać.
Dom Bartonów w Nowym Orleanie.
- Nie, Steve. Nie, nic jeszcze nie wiem. - Vera okręca
palce sznurem telefonicznym. - Tak, tośmy słyszeli, ale od
tego czasu nic więcej.
- Jak ona teraz?
Vera Barton rzuca wzrokiem na siedzącą w drugim koń-
cu pokoju Hildę.
- Okay. - Mówi to pozornie lekkim tonem, w nadziei,
że mąż zrozumie. - Nie będziesz dziś pracować do późna,
co, Steve?
- Za niecałą godzinę jestem z powrotem.
- To dobrze - mówi Vera i znów ma nadzieję, że mąż
zrozumie, o co jej chodzi.
W chwili gdy odwiesza słuchawkę, w program radia
wdziera się jakiś głos:
"Przerywamy audycję, żeby podać ostatnie wiadomości
tyczące pościgu za ocalałymi rozbitkami samolotu, który
uległ katastrofie w Arizonie na zachód od Ajo. Jak już
naszym słuchaczom wiadomo, jeden z helikopterów bio-
rących udział w poszukiwaniach został zestrzelony, a pilot
zabity. Od tego czasu wzmożono pościg za osobnikiem naz-
wiskiem Boog. Nie tylko nasilono poszukiwania z powiet-
rza, ale również przed niecałą godziną zrzucono spadochro-
niarzy w punktach otaczających miejsce, gdzie zapewne
Boog się ukrywa. Według nie potwierdzonej dotąd hipotezy,
ów poszukiwany przez policję osobnik sterroryzował trzech
innych ocalałych rozbitków i trzyma ich pod groźbą rewol-
weru, z uwagi bowiem na ciężar sztab złota z DC-3 nie-
podobna przypuścić, że mógłby je przenieść jeden czło-
wiek... Wracamy do nadawanego programu".
Vera ścisza radio. Zmusza się do uśmiechu.
- No, to brzmi trochę lepiej. Przynajmniej wiedzą,
gdzie ich szukać. - Wszystko, co mówi, przychodzi jej z
trudem, ale w gorącym pragnieniu dodania otuchy stara
się mówić jak najwięcej. - Mam przeczucie, że nieza-
długo usłyszymy coś pocieszającego.
Hilda potrząsa głową.
183

- On nie żyje, Vero.
- Och, moja droga - woła Vera idąc do niej.-Nie
wolno ci tak mówić. Dlaczego...
- Bo to prawda. Ja to wiem.
- Jak ty możesz... Jakże ty możesz, moja droga, mówić
takie rzeczy? - strofuje łagodnie.
- Bo wiem. Całe popołudnie ja...
- Ależ, Hildo... Słyszałaś, co mówili przed chwilą. i co
mówił kapitan Glen, kiedy był tutaj... No, no. - Obejmuje
przyjaciółkę. Przemawia jak do dziecka. - Nie wolno ci
nawet tak myśleć...
Hilda Franklinn nie słucha. Niewidzącymi oczami patrzy
przed siebie. Henryk nie żyje. To samo było, kiedy w cza-
sie wojny umarł Tom: wiedziała o tym już od dawna, za-
nim nadeszło oficjalne zawiadomienie. Pewnego dnia przyj-
dą i powiedzą jej, jak to się stało z Henrykiem, kiedy
i gdzie, ale nikt jej nigdy nie powie, dlaczego tak się stało.
- To była jego ostatnia podróż - mówi szeptem, ciągle
wpatrzona przed siebie.-Mieliśmy wrócić do Vermont...
17
Długi czas Boog nie śmiał się ruszyć. Imaginacja wyol-
brzymiała najlżejszy hałas, nadawała mu specjalne zna-
czenie. Leżał przyciśnięty do ziemi, z przechyloną głową,
tylko oczy mu latały na wszystkie strony. Rewolwer ani
drgnął. Nawet wtedy, gdy usiadł wreszcie, trzymał rewol-
wer wycelowany w chłopca. Patrzył bacznie to ponad rów-
niny, to w stronę przylądka. Nikogo nie było widać i wszy-
stkie helikoptery zniknęły. Wiedział jednak, że nadal nie
jest bezpieczny.
Niewykluczone, że zarówno samoloty, jak i oddziały
lądowe powrócą. Może są również inne, na wschód i za-
chód od wąwozu, nie tylko na południe. Wyobrażał sobie,
że gdzieś za nim myszkują wśród wzgórz, i ta myśl szar-
pała mu nerwy. A kiedy sobie przypomniał, jak niebez-
piecznie blisko przeszli, aż cały się wzdrygnął. Dopóki ja-
sno - mowy nie ma nawet o chwili odpoczynku. Coś może
się zdarzyć przed zmrokiem, jeszcze jest ponad dwie go-
dziny...
Znów się położył. Ani myśli teraz ryzykować. Czytał
184

rozpacz w oczach Haydena i trzymał chłopca przy sobie,
z rewolwerem w odległości zaledwie kilku cali od jego
żeber. Raz cichym głosem ostrzegł: - Zapomnij, o czym
myślisz, panie ładny. Zapomnij, słyszysz? - Raz kiedy
w kopczyku obsunął się jakiś kamień, drgnął, jakby do-
tknął do przewodu pod napięciem. Poza tym się nie odzy-
wał i prawie się nie ruszał. Minuty wlokły się. Bardzo sła-
bo gdzieś z północy dobiegało głuche dudnienie samolotów.
Minął kwadrans. Pół godziny... Przeszukiwał wzrokiem
niebo, wypatrując helikopterów, zadzierał głowę, nasłu-
chując z natężeniem, czy nie usłyszy głosów lub ostrze-
gawczego chrzęstu żwiru. Minęła godzina. Fale żaru wciąż
jeszcze odbijały się od skał, ale słońce wędrowało, po tro-
chu słabło w miarę opadania ku zachodowi. Cienie rosły,
wypuszczały z kaktusów i zarośli długie i mocne pędy,
a ten skrawek cienia, w którym leżeli, poszerzył się do
sześciu stóp. Raz po raz śmigały obok nich jakieś małe
ptaszki, a do saguaro dobrał się dzięcioł.
Nadeszła i minęła piąta, piąta piętnaście, piąta trzydzieś-
ci... Dokoła kopczyka kręciły się uparcie roje much, ni-
czym ścieżka prochowa szła ku niemu kolumna mrówek.
Daleko na południu horyzont spływał purpurą krwi. Cie-
nie poczynały już się zacierać, a na zachodzie słońce że-
glowało po niebie wzorzystym jak wężowa skóra. Piąta
trzydzieści pięć, czterdzieści pięć, pięćdziesiąt pięć. Szósta...
Nigdy czas nie płynął tak wolno. Jasny pas horyzontu
pociemniał, zamknął się dokoła nich jak wolno tocząca się
fala. Niebo nad głowami miało barwę spłowiałego błękitu,
nisko natomiast, w prawo od nich, dzień wypalał się
w furii karmazynowego ognia. Skały utraciły swój szklisty
połysk, saguaro stały się tylko sylwetkami. Zaczął latać
nietoperz.
Chwilami słyszeli samoloty, ale ani jeden z nich się
nie przybliżył. Ani jeden. Leżeli w swojej kryjówce odręt-
wiali z bezczynności, a dla Booga każdy szmer był podej-
rzany, każda sekunda niosła w sobie groźbę. W miarę jak
opuszczało się słońce, jego nadzieje rosły, ale nadal się nie
ruszał. Ani myśli się narażać po to, żeby zyskać pół go-
dziny, ryzykować, że go zaskoczą, dlatego że mniej będzie
uważać. Nadal trzymał w ręku rewolwer, a palca ani na
chwilę nie zdjął ze spustu. Każda przelotna myśl Hayde-
185

I
na powtarzała się echem w jego głowie i cały czas trzymał
rewolwer wycelowany w chłopca.
Leżeli tak czekając, aż wreszcie Boog uznał, że już jest
dość ciemno.
- No, teraz się ruszcie - powiedział wreszcie.
Sztywni i zdrętwiali podnieśli się z trudem i obrzękłymi
rękami dźwignęli sztaby. Boog wziął tę, którą niósł dotąd
policjant, i kazał chłopcu wsunąć ją sobie w rozchyloną
kurtkę. Szybko odpływała resztka światła. Czas, jaki wyz-
naczył sobie Hayden, minął, a on nic nie zrobił. Nic.
A teraz nie może. Teraz Boog trzyma chłopca mocniej
w szachu niż kiedykolwiek przedtem, gdyż używa go jako
tarczy.
- Jazda - rzucił Boog wymachując rewolwerem.
Hayden ruszył żałośnie. Gdyby nie desant spadochronia-
rzy, jakoś by go zaatakował, rzuciłby się na niego, tak jak
to zrobił Franklinn, i albo wydarłby mu nie nabity re-
wolwer, albo zginąłby od ostatniej, jeszcze tkwiącej w nim
kuli. W obu wypadkach chłopiec miałby jakąś szansę. Do-
dawał sobie odwagi, żeby to zrobić, ale jednocześnie pos-
tanowił trochę czasu poświęcić na przygotowania, no, po-
wiedzmy odłożyć próbę o jakąś godzinę... Gdyby nie spa-
dochroniarze, już by teraz było po wszystkim. Czemuż
nam nie dadzą spokoju? - rozmyślał boleśnie. - Po co się
do tego mieszają?
Prowadził ich zboczem w dół. Boogowi zdawało się z po-
czątku, że każdy krzak to skulona postać. Napięty był jak
struna, pełen nagle podejrzeń, że ktoś leży za osłoną i czy-
ha na niego. Rozglądał się na wszystkie strony, niemal
oczekując zasadzki z każdej kępy kaktusów, zza każdej
skałki. Nic się jednak nie działo. Kiedy odeszli kawałek,
z wolna opuściło go napięcie.
Podczas tych kilku minut, nim dotarli do równin, wpadli
w ten sam człapiący rytm, a nim uszli ćwierć mili, ciężar
sztab stał się równie okrutny i bezlitosny jak zawsze. Star-
te do krwi miejsca pomiędzy udami paliły do żywego,
krew uderzała do głowy. Siły odzyskane w czasie popołud-
niowego odpoczynku szybko się wyczerpały. Niebawem
było tak, jakby nie mieli ani chwili wytchnienia, jakby
nie było takiego czasu, kiedy by nie brnęli w męce gdzieś
daleko przed siebie. Każdy mozolny oddech wzmagał jesz-
cze całodzienne pragnienie. Wyschnięte gardła paliły jak
186

rana, chociaż z ciał lały się strumienie potu, a wraz z po-
tem wyciekały resztki energii.
Wielka cisza objęła całą pustynię, ale nie trwała długo.
Gdzieś na wschodzie przerażająco zawył kujot, a nieba-
wem do chóru przyłączyły się dalsze. Raz po raz z obu
stron dobiegały ukradkowe odgłosy, a Hayden wiódł ich
poprzez mroczne morze krzewów. Ukazały się już pier-
wsze gwiazdy rozrzucone rzadko i blade, lecz za mało ich
było, żeby dawać światło. Pół godziny minęło, zanim roz-
błysły pierwsze konstelacje, godzina, zanim na niebie jęły
drgać żółte i lodowatobłękitne punkciki. Tymczasem sreb-
rny blask polakierował równiny, a idący ujrzeli oddaloną
od nich wiele mil na południo-zachód czarną poszarpaną
linię wzgórz.
Dręczył ich głód, ale Boog cierpiał więcej niż inni. Zje-
dzony kaktus przyprawił go o boleści. Okropne skurcze
kazały mu raz po raz kolbą rewolweru przyciskać żołądek.
Wlókł się z tyłu, prawa ręka zwisała bezwładnie, ciężar
sztaby pozbawiał go równowagi. Starał się podniecić myślą
o granicy, ponawiał obliczenia, jak daleko odeszli od miej-
sca katastrofy. Przypuszczał, że rano znajdą się w Meksy-
ku. Nie sądził, żeby w ogóle mieli się natknąć na żołnie-
rzy ochrony pogranicza. Mapa w jego głowie przedstawia-
ła się mgliście, niedokładnie, ale wyobrażał sobie, że w cią-
gu najbliższych dwóch dni uda mu się dotrzeć do wybrze-
ża. Odgradza go już tylko pustynia.
Myśl ta nie sprawiła mu radości. Przed dwudziestoma
czterema godzinami zajmował się rozważaniem, co chowa
dla niego w zanadrzu przyszłość, i to go podniecało, pchało
naprzód. Świadomość, że ma rewolwer, podnosiła wówczas
na duchu, posiadanie złota upajało. Rozmyślał o wolności,
nienawiści i władzy, a dwa lub trzy dni wydawały się
wówczas niczym. Teraz jednak już nie. Może się nie bać
samolotów i spadochroniarzy, natomiast pustynia będzie
mu towarzyszyć aż do końca. Nie ma ucieczki przed jut-
rzejszym słońcem, przed bólem, pragnieniem i męką. Prze-
raża go ta perspektywa. Gdzieś w głębi duszy utkwił
w nim lęk, a żaden z tych bodźców, które z początku kaza-
ły mu iść naprzód, nie jest już dość silny, aby jakoś w
nim ten lęk uciszyć.
Hayden mocno wyprzedzał tamtych dwóch - dziesięć do
piętnastu jardów. Ilekroć się obejrzał, widział, że Boog
187

i chłopiec zimjclujii się jeden tuż za drugim. Co pewien
czas zwalniał, niemal przystawał, ale odstęp między nim
a tamtymi wcale się nie zmniejszał. Z początku nie zda-
wał sobie sprawy, że Boog umyślnie przystaje. Po pewnym
czasie Jednak nie miał już co do tego cienia wątpliwości
i do cna utracił nadzieję, że Boog kiedykolwiek przestanie
być ostrożny. Wiódł ich tedy dalej poprzez gąszcz zarośli,
im dłużej zaś szli, tym większy zamęt panował w jego
myślach. Potykał się i zataczał pod nienawistnym brzemie-
niem dwóch sztab, a umysł jego coraz mniej się nadawał
do podjęcia decyzji. Raz po raz próbował jakoś opanować
myśli, ale myśli te snuły się bezładnie i zawsze prowadziły
donikąd. Wkrótce wszelkich prób zaniechał. Jednego tyl-
ko pragnął: odpoczynku, odpoczynku i wody. Rzekłbyś cia-
ło jego wydano na męki, a okrutny ogień wypalił mu gar-
dło.
Wreszcie Boog kazał im się zatrzymać. Hayden nie wie-
dział, ile czasu szli, bo zegarek stanął. Osunęli się ciężko
na ziemię, Boog i chłopiec razem, Hayden osobno, nieco
dalej. Pomiędzy rzadkimi krzewami piasek jeszcze był
mocno nagrzany po wściekłym upale. Samotny kojot rzu-
cał w niebo swoją tęskną skargę, Mleczna Droga unosiła
się niedorzecznie, niczym strzęp gazy. Ale umysły ich nie
rejestrowały tych rzeczy. Poruszał się tylko Boog. Oparty
na zdrowej ręce, męczony bólami, daremnie usiłował
zwymiotować resztki zjedzonego kaktusa. Chłopiec i Hay-
den leżeli bez ruchu; gdyby nie świszczący oddech, można
by myśleć, że już nie żyją. Nadmierny długotrwały wysiłek
pozbawił ich wszelkich wzruszeń. Szara bolesna mgła przy-
słoniła im mózgi. Przeszłość to szaleństwo katastrofy i roz-
paczy, przyszłość to coś bez wartości i nadziei. Dręczyły
ich niesprecyzowane myśli, drobne ukryte nurty strachu
i rozpaczy, nazbyt głęboko jednak pogrążeni byli w ciele-
snej udręce, żeby reagować. Dzielili ten sam posępny na-
strój pogodzenia się z klęską, a pożądali gorąco jednego
tylko, czegoś, co by im przyniosło ulgę w bólu i pragnie-
niu.
Niebawem znów byli na nogach, znów się kołysali i ku-
leli ciągnąc na południo-zachód. Zarośla przerzedziły się
teraz i czas jakiś brnęli po twardym piachu, białawym
w świetle gwiazd i pobrużdżonym jak brzuch wieloryba.
W absolutnej ciszy słychać było wyraźnie chrzęst towarzy-
188

szący ich krokom i od czasu do czasu atak wymiotów Boo-
ga. Umysły mieli odrętwiałe. Przecięli wyschnięte łożysko
strumienia, ale to nie poruszyło tak niedawnych wspom-
nień. Wzgórza przed nimi rosły, nabierały kształtu. Boog
kazał im skręcić nieco w lewo, tam, gdzie kończyło się pa-
smo górskie i widać było równą linię horyzontu. Znowu ich
otoczył ciągnący się mila za milą gąszcz krzewów kreozo-
towych. Godziny stapiały się z sobą, konstelacje okrążyły
niebo. I wreszcie Boog rozkazał im się zatrzymać.
Zatrzymywali się chyba kilkanaście razy, nim nastał
świt. Wyszli już spod osłony południowo-wschodniego
krańca wzgórz i zostawili je poza sobą. O brzasku znaleźli
się w istnym morzu zarośli otoczonym z daleka przez po-
jedyncze skaliste wzgórza. Drugie pasmo górskie biegło
daleko na południe. Ostatnich kilka mil było jedną nie-
przerwaną torturą, toteż Hayden i chłopiec nawet nie wie-
dzieli, co ich otacza. Nieprzytomni ze zmęczenia zwalili się
na ziemię. Tylko Boog nawet teraz zdołał się rozejrzeć.
Gdzieś w jakimś rozgorączkowanym zakamarku mózgu
gnieździła się jeszcze czujność, nie dająca pójść na dno
wola walki. Obserwował, jak gwiazdy bledną, a dziwnie
mizerny księżyc wznosi się w górę, zaledwie o pół godziny
wyprzedzając pojawienie się słońca, jak rozstępują się
z wolna szare horyzonty, a poprzez pustynię żałośnie na-
pływa światło i ziemia znowu nabiera barwy. Nigdzie ani
śladu granicy. Liczył, że zobaczy siatkę lub słupy - co-
kolwiek. Przekrwionymi oczami rozglądał się niespokojnie
dookoła, porażony strachem, że a nuż są jeszcze ciągle po
niewłaściwej stronie. Znajdowali się w płytkim zagłębie-
niu, jakby wyżłobionym przez spadły tu niegdyś meteor.
Mogliby się w nim chronić w ciągu paru godzin przed po-
rannym słońcem, ale zagłębienie szeroko otwierało się ku
niebu. Jak daleko jednak wzrok jego sięgał, nigdzie w pro-
mieniu paru mil nie było lepszego schronu.
Czekał, a światło przybierało na sile. Wkrótce zorientuje
się, gdzie jest. Nagonka nie będzie zwlekać, skoro świt za-
cznie na nowo poszukiwania. Nagonka. Chyba się już wy-
kręcił, ale wciąż nie jest tego pewien. Spuchniętym języ-
kiem przesuwał po sztywnej jak z niewyprawionej skóry
jamie ustnej. Bóle żołądka już się skończyły, lecz miał wra-
żenie, jakby mu brzuch rozerwało na dwoje. Z trudem
wyciągał szyję oglądając puste niebo. Słońce już- wzeszło,
189

a jego niższy brzeg wysunął się spoza horyzontu, aby zno-
wu palić i torturować.
Cisza poranna rozbrzmiewała bzykaniem owadów, nie-
bawem inny dźwięk przyciągnął jego uwagę. Z początku
nie potrafił go umiejscowić. Zesztywniał, rozejrzał się.
Przez chwilę nic nie zobaczył, wreszcie wyłowił jednak
wzrokiem cienką białą mglistą smugę wyraźnie na półno-
cy i wysoko, niezmiernie wysoko. Z wolna smuga wy-
dłużyła się ze wschodu na zachód i długo tam pozostała,
kiedy już rozdzierający dźwięk odrzutowca ucichł w od-
dali.
Mijały minuty, słońce szło w górę. Boog czekał. Fale
oszołomienia przyprawiały go o zawrót głowy, zaćmiewały
wzrok. Ale nic się nie działo. Jeśli poszukiwania trwają,
to gdzie indziej. Mglista smuga, nadal nietknięta, podobna
zabliźnionej ranie, tak pewnie zaznaczała tę linię, której
szukał, jak gdyby się przedarł przez nią podczas nocy.
Leżał oparty na łokciu. Jest w Meksyku. Wszędzie dokoła
niego aż po krańce świata rozciąga się pustynia i nawet
dotykanie sztaby złota, nawet myśl o trzech innych szta-
bach nie mogła powstrzymać rosnącego w nim przeraże-
nia.
Chłopiec ni to we śnie, ni to na jawie unosił się jakby
w jakimś marzeniu sennym, wyobrażając sobie, że siedzi
z matką i ojcem w otwartym samochodzie. Beatson pro-
wadzi, a Kim, ich terrier, jest razem z nimi, z nosem przy
szybie. (Musiało to być dawno temu, przecież Kim nie żyje
teraz - przejechany przed samą bramą studia. A ojciec
jeszcze wcześniej przeniósł się do Tucson, a więc było to
co najmniej dwa lata temu. Nie, chyba trzy lata temu, bo
wtedy jego ojciec obejmował matkę i razem śpiewali.
Śpiewali i śmiali się, a to się nie zdarzyło już od dawna.)
Jechali samochodem dokądś na wycieczkę mijając po dro-
dze gaje pomarańczowe. Nawet Kim myślał, że to zabawa,
bo ciągle kichał, kiedy wiatr wiał mu w nos, a potem
oszalał z kretesem i zaczął gramolić się na kolana liżąc ich
po twarzach. (Wiele lat z rzędu wszystko było zabawą,
a dlaczego to wszystko rozpadło się w gruzy, było tajem-
nicą, która raniła i zawstydzała coraz to więcej, w miarę
jak płynęły lata.) "Nie śpiewa pan, Beatson?" - spytał wte-
190

dy ojciec. "Oczywiście śpiewam, sir. Ale jak nie ma niko-
go." "No, teraz nie ma nikogo - przynajmniej nikogo, kogo
by to raziło. No, no, śpiewajże pan. Ty też, Jimmy." "Tak,
tak - śmiała się matka. - Wszyscy razem teraz... No da-
lej."
- No dalej - powiedział Boog.
Chłopiec poderwał się wpatrując w chwilowym oszoło-
mieniu w niebo. Potem napłynęła straszliwa rzeczywis-
tość, przynosząc ból i rozczarowanie, ale ból pojawił się
wcześniej - jeszcze nim otworzył oczy.
- Wstawać! - zakrakał Boog. - Rusz no się, panie ład-
ny-
Szli dalej. Dostrzegli wprawdzie kilka obłoków, ale za
małe były i rozproszone, żeby się po nich czegoś spodzie-
wać. Pojedyncze wzgórza na lewo od nich wyglądały jak
zepsute zęby trzonowe. Horyzont przypominał zamazaną
krechę. A taka cisza panowała dokoła, że gdy nad nimi
zatrzepotał skrzydłami wielki sęp, wyraźnie usłyszeli łopot
jego skrzydeł.
Czas mijał) Boog nadal trzymał chłopca przy sobie i uwa-
żał, żeby Hayden nie zbliżał się zbytnio. Chłopiec mocno
kulał teraz. Podściółka pod stopą bardzo już się zniszczyła
i za każdym krokiem jakby go ktoś dźgał rozpalonym że-
lazem. Ostatnie resztki potu cienką warstwą szkliły skórę,
piekły rozognione pory. Słońce wysuszało ów pot, parzyło
wystawione na jego działanie szyje i twarze, rysowało im
pod pachami Szare, słone półkręgi. Nawet gdy się znów
zatrzymywali, nie mieli gdzie skryć się przed nim. Blask
słońca rozszczepiał się na zaroślach, za którymi szukali
osłony, a gdziekolwiek odwracali głowy, przeszywały ich
na wskroś ostre groty palącego światła.
W przeciągu następnej godziny dwukrotnie robili po-
stoje, ale nawet one były męką śmiertelną. Boog rozpacz-
liwie rozglądał się za jakimś znośnym schronem, dokoła
jednak bardziej było pusto i płasko niż przedtem. Żar
i blask osiągnęły już takie natężenie, że czuł, jak umysł
zaczyna mu odmawiać posłuszeństwa, choć słońce znajdo-
wało się niewiele ponad jego ramieniem. Wreszcie dość
daleko od najbliższych wzgórz zobaczył nieduże skupisko
krzaków i odsłoniętą skałę i ochryple rzucił Haydenowi
rozkaz skierowania się w tę stronę. Było to w odległości
kilkuset jardów zaledwie, musieli jednak wytężyć wszys-
191
tkie siły, żeby tam dotrzeć. Kołysali się z boku na bok,
potykali, padali, jakoś się podnosili i parli dalej z utęsknie-
niem wyglądając, gdzie by się schronić przed rozpaloną
kulą. Nic poza tym nie miało znaczenia. Ciągnęli ku ska-
łom na kształt rozbitków ostatkiem sił brnących przez mie-
lizny do miniaturowego atolu. A kiedy dotarli do ukoś-
nych skrawków cienia, osunęli się bezwładnie, ciężko dy-
sząc i wijąc się na ziemi, bo powietrze, o które walczyli,
paliło im płuca.
Potem - a mogło to być w wiele godzin potem - usły-
szał Hayden głos Booga:
- Gdzie jest złoto?
Dotarło to do niego jakby przez głośny łomot fal.
- Gdzie jest twoja sztaba?
Hayden z wysiłkiem usiadł. Boog stał nad małym koły-
sząc się z nogi na nogę i rozglądając z wściekłością. Kop-
nął chłopca, aż ten oprzytomniał.
- Gdzieś podział złoto?
Twarz chłopca, który wpatrywał się w niego z dołu,
utraciła pod wpływem lęku wyraz otępienia. Boog znów go
kopnął jak szaleniec i głos podniósł do wrzasku. Owład-
nęła nim gwałtowna, nie dająca się okiełznać wściekłość.
Piskliwie wykrzykiwał pytania podkreślając kopniakiem
każde słowo.
- Ty - przeklęty - szczeniaku. Odpowiadaj - gdzieś
podział - złoto?
Na próżno chłopiec usiłował się zasłaniać rękoma. Pod-
niósł się na kolana i z zamkniętymi oczami, z otwartymi
ustami, obracał się wkoło, w miarę jak Boog go okrążał.
- Dość tego! - Okrzyk Haydena urwał się w połowie,
przeszedł w szept.
Boog zda się zapomniał o jego istnieniu. Z twarzą skrzy-
wioną wściekłością, wrzeszcząc, kopał chłopca raz po ra-
zie, ale nie miał dość siły, by mu naprawdę wyrządzić
krzywdę.
Szansa, w którą Hayden już zwątpił, nadeszła, chociaż
sobie tego nie uświadamiał. Nie myślał o rewolwerze ani
o tym, co się stanie, jeśli po niego sięgnie. Brutalność
Booga sparaliżowała pracę jego mózgu, ale raz jeden ciało
wyprzedziło myśl. Nim zdążył pomyśleć, poderwała go na
nogi bezradność chłopca. Instynktowny refleks pchnął go
naprzód. Boog stał bokiem, ale zobaczył, że Hayden się
192

zbliża. Zobaczył kącikiem oka i zrobił skręt, aby mieć na-
pastnika przed sobą, odwracając się razem z rewolwerem.
Nie zdążył jednak. Hayden najpierw uderzył go głową,
chwycił rękami za ramiona, pozbawił równowagi. Zwalili
się na ziemię, a Boog padając krzyknął z bólu. Rewolwer
wyleciał w powietrze. Tarzali się i tarzali, rzężąc, gdy
w czasie walki zasypywało im gardła chrzęszczącym py-
łem, sczepieni z sobą zawziętością bezsilnych rąk i nóg,
które żłobiły doły, kopały, szarpały.
Walczyli rozpaczliwie, obaj równie słabi. Potem z gwał-
townym wysiłkiem Hayden rzucił Booga na plecy, a gdy
ten upadł szeroko rozrzuciwszy nogi, kolanami przycisnął
mu ramiona do ziemi. Boog wyrywał się chwilę jak czło-
wiek na pal wbity, patrząc na niego przekrwionymi ocza-
mi szaleńca. Potem niespodzianie osłabł.
Hayden podniósł wzrok i zobaczył, że chłopiec trzyma
rewolwer. Ciężko dysząc obtarł przedramieniem usta, na
ręku zobaczył smugę krwi. Zrobiło mu się słabo, wszystko
nabrało jakichś dziwnych barw, okryło się drgającą mgieł-
ką. Nie ruszał się. Każda sekunda trwała wieki. Nie mógł
uwierzyć w to, co się stało. Skądś, nie wiadomo skąd, do-
biegał gorący podmuch powietrza, snuł się wokół nich,
a spośród skał i zarośli wzbijał się w górę piasek i nagle
zaczynał wirować w postaci małego przezroczystego stoż-
ka. Później podmuch ucichł i łagodny ziarnisty chrzęst
sypiącego się piasku zmieszał się na chwilę z charkotem
ich oddechów.
Chłopiec stał trzymając oburącz wojowniczo rewolwer.
Wreszcie Hayden podniósł się na nogi i odebrał go od nie-
go. W magazynku był jeden nie wystrzelony nabój... Wi-
dok ten wywołał w nim dziwne uczucie, złożone z ulgi
i wdzięczności, oszołamiające uniesienie. Nie ruszając się
z miejsca patrzył na powalonego Booga i, zanim głos od-
zyskał, poczuł, jak przez ciało przechodzi mu dreszcz.
- Wstawaj - powiedział do Booga. - Wstawaj i jazda
w cień.
Trudno mu było z początku pojąć, że to on ma teraz
władzę, że śmierć przestała być czymś nieuchronnym. Po-
wiedział chłopcu, żeby siadł za nim. Później sam usiadł
193

z rewolwerem wycelowanym w Booga i usiłował skupić
myśli.
Przez chwilę nie mógł zmusić mózgu do pracy. Ciągle
drżał jeszcze, ledwo zdolny pojąć, że to wszystko prawda.
Jednak rewolwer należy do niego - do niego i do chłopca
i ta myśl obdarza go tak długo oczekiwanym uczuciem
ulgi.
Patrzył daleko przed siebie. Co ma zrobić?... Potrząsnął
głową chcąc wprawić w ruch myśli, ale były one jakieś
nieruchawe, jakby rozleniwione i zatrute wyczerpaniem.
Muszą wrócić, to nie ulega kwestii. Drżał jednak na samą
myśl o natychmiastowym wydaniu się na pastwę słońca.
Jeśliby szli teraz, byliby wobec niego bezbronni przez całe
godziny, a przy ich osłabieniu gotowi by wówczas nie do-
żyć do wieczora.
Od piachu pustyni wszędzie aż po linię horyzontu bił
żar. Haydena kusiło, żeby zostać tam, gdzie byli, trzymać
się tego miejsca, dopóki jest cień. Wiedział jednak, że musi
oprzeć się tej pokusie. Bez wody prędzej by się załamali.
I jeszcze coś: a nuż poszukiwania będą trwały nadal, kiedy
znowu przekroczą granicę... Niemal wbrew jego woli ten
wzgląd przekonał go ostatecznie.
Mimo że język miał opuchnięty, powiedział chłopcu:
- W kieszeni spodni mam drugi rękaw od marynarki,
przywiąż go sobie jakoś pod stopą. - Potem spojrzał na
Booga, ciągle jeszcze zdumiony zmianą ról. - Zabieram was
z powrotem - oznajmił spokojnie. Nie było w nim niena-
wiści. - Odpoczniemy dziesięć minut, a potem wy pój-
dziecie pierwsi.
Boog nic nie odpowiedział. Z zamkniętymi oczami leżał
na boku i niesłychanie ostrożnie głaskał uszkodzony nad-
garstek. Piasek oblepiający mu szczecinę na brodzie przy-
pominał gąbczastą narośl. Siła napędowa, która pomagała
mu przetrwać, już się wyczerpała. W głowie roiło mu się
od nabrzmiałych złością i rozpaczą niepotrzebnych myśli,
ale nazbyt był wyczerpany, żeby jakoś je wykorzystać.
Został pobity i świadomość tego, co utracił, napełniała go
dojmującym poczuciem pustki. Bez rewolweru jest niepo-
zornym człowiekiem ze złamaną ręką. Niczym więcej.
Chłopiec aż się spocił podkładając niezgrabnie pod stopę
nowy zwinięty rękaw. W oczach miał łzy, łzy szczęścia.
Wszędzie dokoła nich udręczona ziemia lśniła w rosnącym
194

żarze. Hayden na chwilę odwrócił głowę i skierował wzrok
na północ. Tu i tam w zamazanej oddali sterczały poszar-
pane szczyty.
Zabolało go, gdy się podnosił, a ruchowi temu towarzy-
szyło kołysanie się czarnego śliniaka kołnierza. Rewolwer
w jego ręku dziwnie był nie na miejscu.
- Czy jesteście gotowi?
Chłopiec przytaknął.
- Co robimy ze sztabami?
Dwie sztaby leżały jedna obok drugiej, trzecia kilka jar-
dów dalej. Jeśliby nawet Hayden go o to spytał, chłopiec
nie potrafiłby powiedzieć, gdzie i kiedy zgubił swoją szta-
bę. Ale Hayden nie spytał.
- Czy pan chce, żebyśmy znów je dźwigali? - wyse-
plenił z niepokojem chłopiec, który ledwo mówił z braku
śliny.
- Nie - odparł stłumionym głosem Hayden. Z powodu
nich zginął Franklinn, porzucono Laurę Chandler... Nie
chcę już ich dotykać.-Nie - powiedział. - Zostaw je. Bo
i nas zabiją. - Potem odwracając się chwiejnie, powiedział
do Booga: - Mieliście dosyć czasu na odpoczynek... Teraz
w drogę.
Boog wstał bez słowa i kołysząc się ruszył naprzód. Za
nim Hayden, potem chłopiec. A w miarę jak wychodzili
z cienia, po kolei uderzało w nich słońce.
18
Dziesiąta czterdzieści pięć. Samolot zdążający na wschód
oddalił się od Międzynarodowego Lotniska o sto minut
lotu. Z prawej strony za samolotem pozostało Welton, dro-
ga numer 80 i tor kolejowy. Zaczynają się pod nim prze-
suwać zewnętrzne krańce pustyni Sonoran, szarozielone,
żółtozielone i koloru wysuszonego gnoju, lekko zamglone
upałem. George Chandler siedzący po lewej stronie spo-
gląda w dół, obserwując, jak pięć tysięcy stóp niżej zmie-
nia się krajobraz.
Transoceaniczne Linie Lotnicze oddały mu do dyspozycji
to miejsce. Jutro w Ajo zaczyna się śledztwo i konieczne
jest formalne stwierdzenie tożsamości...

Kapitan przechodzi powoli, zagadując po drodze do pa-
sażerów:
- Wszystko w porządku?... Świetnie... Pierwszy raz pan
leci tą trasą?... Tak, tak, minęliśmy Welton, a teraz będzie
zaraz Tacna... Tak, tak... Kilka minut przed czasem, na
wszelki wypadek... Dziś rano mamy odrobinkę wschodnie-
go wiatru... Ależ oczywiście, proszę spytać stewardessy,
kiedy następny raz będzie iść tędy.
George Chandler odwraca się od okna, gdy kapitan do-
chodzi do jego rzędu.
- Halo - mówi. - Nie wiedziałem, że to z panem le-
cimy.
- No tak. - Głos kapitana nie brzmi zbyt ciepło. Do-
strzega nowy czarny krawat. - Okropne to, co się stało.
Naprawdę okropne.
- Dziękuję.
- Wspaniała dziewczyna. Zawsze cieszyła się najlepszą
opinią. Wszystkim nam będzie jej brakować.
- Dziękuję - mówi George Chandler i potakująco kiwa
głową.
- No, to tymczasem.
Kapitan rusza dalej. Znów zagaduje po drodze:
- Tak, tak, to było Welton... Wszystko w porządku?...
Doskonale... Nie, proszę pani, ani jednej szansy na milion.
Trudno dokładnie powiedzieć, co było przyczyną, bo nie
znamy faktów. Podobno stado ptaków... Nie, absolutnie
nic, czym by się można przejmować... Dzień dobry... po raz
pierwszy pan leci tą trasą?
Stewardessa coś przygotowuje w kuchence. Wchodząc
tam dotyka jej ramienia, a ona rzuca mu uśmiech.
- Widzi pani tamtego gościa?
Odwraca się. - Którego?
- Tego dryblasa... trzeci, czwarty, piąty rząd od nas.
- Tak.
- To mąż Laury Chandler.
Stewardessa pracuje z nimi dopiero od miesiąca.
- Laury... Pan ma na myśli...
- Nie znała jej pani?
- Tylko ze słyszenia.
- Może pani żałować. Wspaniała dziewczyna. Prawdzi-
wa perła. Latała ze mną przez większą część roku.
- Jak on to przyjął?
196

- On? - Głos kapitana staje się ostry od sarkazmu. -
Lepiej chyba nie można. - Stewardessa przygląda mu się
z ciekawością. - Tak - powtarza kapitan. - Lepiej chyba
nie można... Słyszała pani, jaką straszną śmierć miała?
- Tak.
- No cóż, tylko Bogu dziękować, że umarła. Przynaj-
mniej w tym wypadku nie ulega wątpliwości, że to najlep-
sze rozwiązanie.
- Widać pan go dobrze zna.
- Czy go znam? O tak. Wszyscy na liniach go znają.
Jedyną osobą, która go nie znała, była Laura... Niech mi
pani da coca-coli.
Glendale, Los Angeles, punkt jedenasta.
Ksiądz Stella bierze list ze stołu w hallu. Stempel pocz-
towy jest nieczytelny, ale poznaje pismo rektora na ko-
percie. Zabiera list do gabinetu i siada przy biurku. Na
wystrzępionym bibularzu leży złożony egzemplarz ,,Exa-
minera" złożony tak, że jedna szpalta znajduje się pośrod-
ku. Odczytywał ją tyle razy wróciwszy po mszy z kościoła,
że umie prawie na pamięć, ale oczy jego przesuwają się
znów z wolna po najważniejszym ustępie.
"Nie ulega wątpliwości, że dzisiaj o świcie podjęte zos-
taną poszukiwania z powietrza i znowu będą skoncentro-
wane na tym terenie, gdzie wczoraj po południu zrzucono
grupy spadochroniarzy. Nie wyklucza się jednak, że w ra-
zie braku widoczności samoloty zostaną odwołane już przed
południem. Władze meksykańskie zostały poinformowane
o sytuacji, ale nawet jeśli Boog sam z innymi zdoła prze-
kroczyć granicę, rzeczoznawcy uważają zgodnie, że jest
bardzo małe prawdopodobieństwo, by wytrzymał następny
dzień bez jedzenia i wody. Wczoraj o 3 po południu
w miejscu katastrofy temperatura wynosiła w cieniu 116
stopni Fahrenheita. Próby identyfikacji ofiar trwają."
Palce starego księdza przecięły kopertę, zanim doczytał
do końca komunikat. Kanonik Northcott pisze krótko, ale
niewątpliwie napisze znowu obszerniej. Kończy: "Ksiądz
prosił, żebym odesłał list księdza do Ryszarda, robię więc
to. Nowiny, jak już wspomniałem, nie są pomyślne, ale -
jeśli taka jest wola Boska - jutro może przyniesie szczęś-
liwsze wieści".
197

List pisany przez księdza Stellę przypięty jest do listu
rektora. Otwiera go powoli: "Kochany Ryszardzie - czyta.
Całe popołudnie myślałem o Tobie, życząc Ci szczęśliwej
drogi, przetrawiając w myślach wszystkie te sprawy, o któ-
rych rozmawialiśmy, kiedy byłeś tutaj..."
Każde słowo zawiera teraz straszliwą ironię. Doczytaw-
szy do końca stary ksiądz siedzi chwilę nieruchomo, pra-
wie nie oddycha. Myśli tłoczą mu się do głowy, zalewa
go nowa fala żalu, samotny i bezradny pogrąża się w swo-
im smutku. Nawet postać na krzyżu, w którą się wpa-
truje, nie obdarza go teraz pociechą.
Wreszcie, przychodząc do siebie, drżącą ręką na kawałki
drze list i rzuca do kosza przy biurku. Ryszardowi nigdy
już to nie będzie potrzebne.
Tucson, jedenasta trzydzieści. Światło słoneczne zalewa
pokój, w którym siedzą Paweł i Gail. Ich twarze to szare
maski. Wszystko, dosłownie wszystko, mówi im o tym, że
na nic się nie zda to uparte czepianie się nadziei - prasa,
radio, policja, władze portu lotniczego... Ilekroć jednak za-
dzwoni telefon, ilekroć Paweł Dexter sięga po słuchawkę,
serce zaczyna mu bić szybciej, a Gail czeka napięta i wy-
prostowana, póki nie skończy się pierwsza wymiana słów.
Za każdym razem jednak słyszą równie beznadziejną, zde-
cydowanie negatywną odpowiedź: "Nic nowego. Nic, nic..."
Dexter gasi na wpół wypalonego papierosa i wstaje;
chodzi po pokoju. Tyle miałby do powiedzenia, gdyby
tylko mógł znaleźć słowa, tyle chciałby usłyszeć. Ale po
dwóch latach to nie takie łatwe. Niekiedy w chwili pełnej
napięcia ciszy ma świadomość, że Gail odczuwa to samo,
ale nawet teraz trudno przerzucić jakiś most ponad prze-
paścią, chociaż już trzymał ją w ramionach, chociaż już
wybiegał nadzieją w przyszłość, a ich niewypowiedziane
myśli coraz bliższe są przyjęcia faktu, że Jimmy nie żyje.
Nie żyje... Nadal trudno w to uwierzyć i jeszcze uparcie
przed tym się wzdraga. W głębi duszy wie jednak, że
trzeba będzie spojrzeć w twarz nieszczęściu. Niepodobna
dłużej ciągnąć tego, udawać przed sobą nawzajem...
- Chyba pójdę i zaparzę kawy - nerwowo mówi Gail.
- Pani Thorne zaparzy, Gee...
- Wolałabym sama... Muszę coś robić...
W chwili gdy się podnosi, dzwoni telefon. Przystaje.

- Wiem o tym - mówi Paweł. - Tak, tak. Kto... Och,
tak. Chwileczkę... To do ciebie, Gee. Twoja sekretarka.
Gail lekko zaciska usta.
- Halo, June... Nie, niestety nic nie wiadomo. Nie.
Dziękuję. Bardzo miło z ich strony...
Dexter słyszy metaliczny głos June mówiący z Holly-
wood, choć nie tak wyraźnie, żeby rozumiał słowa. Nas-
tępuje długa przerwa. Gail słucha. Potem gwałtownie wcią-
ga powietrze.
- Czego im się zachciewa? - W głosie czuć wyraźną
zmianę, ton zgorszenia i niedowierzania. - Czyż nie wie-
dzą, co się stało? I nadal oczekują, żebym ja... - Jakby
w oszołomieniu z wolna potrząsa głową. - Czy oni w ogóle
są bez serca? Za kogo mnie mają?... Nie, nie będę. Nie,
nawet pojutrze... Nie. Nie. Nie będę, nie będę - Jest bliska
płaczu, usta jej drżą - Tak, proszę im to wszystko powie-
dzieć. Proszę im powiedzieć to wszystko. Proszę powiedzieć
im, że nie wrócę - i to nie tylko pojutrze... Tak, możesz
powtórzyć moje słowa... Nie wrócę, nigdy. Skończyłam
z tym, rozumiesz? Skończyłam raz na zawsze.
Ciska słuchawkę. Chwila ciszy. Odwraca się ku niemu,
a do coraz szerzej rozwartych oczu napływają łzy.
- Pawle... - zaczyna bezradnie.
- Nie myślisz tego serio, Gee - mówi łagodnie Paweł.
- Myślę...
- Nie możesz... Przecież ty żyjesz tym.
- Teraz już nie. Nigdy tam nie wrócę. Nigdy. - Idzie
ku niemu, spokojna mimo łez. - Myślałam o tym, my-
ślałam od chwili, kiedyś do mnie zadzwonił wtedy wieczo-
rem. Tak jest, jak ci już wczoraj wieczorem mówiłam.
Nigdy by to nie spotkało małego, gdybyśmy nie poszli
każde swoją drogą. To nasza wina, moja, jeśli wolisz, i ja
nigdy sobie tego nie wybaczę.
- Jeszcze jest nadzieja, Gee.
- Nie, nie ma już nadziei i sam wiesz o tym. Oboje
wiemy. A nawet jeśliby była, nic to nie zmieni... Ja chcę
tu zostać, Pawle, uwierz mi. Z tobą.
Bez ciężaru złota, który paraliżował ruchy, z początku
iść było łatwiej; ani na chwilę od świtu nie szło im się
tak względnie dobrze. Szybko jednak osłabli. Niebawem zataczali się jak przedtem, mrużyli oczy od blasku, myśli
mieli otępiałe i ogarnięte zamętem.
Boog nie sprawiał kłopotu. Niekiedy spiesznie oglądał
się w tył, jakby chcąc sprawdzić, czy Hayden ma rewol-
wer. Wciąż był jeszcze przybity osobistą klęską i tak prze-
rażony obrotem sprawy, że przez to zupełnie uległy. Bez-
silna nienawiść gotowała mu się w sercu, jak wtedy, kiedy
to przed dwoma dniami obudziwszy się w Los Angeles,
zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje i co go czeka. Ale
teraz nienawiść skierowana była przeciw niemu samemu.
Że też tak zmarnował to, co usiłował osiągnąć! Ledwo
wlókł się przed Haydenem na ciężkich jak z ołowiu no-
gach, a każdy jard dawał mu się we znaki, uczuł, co to jest
znosić gwałtowne ataki słońca bez nadziei ani strachu,
które by go gnały naprzód, co to jest mieć rewolwer za
plecami, a nie w ręku.
Hayden trzymał się za nim blisko - choć nie za blisko.
Biernie przyglądał się zgrupowanym na horyzoncie za-
mazanym błękitnym wzgórzom i zastanawiał się, czy to
te same, wśród których odpoczywali ubiegłego popołudnia
i gdzie zrzucono oddziały spadochroniarzy. Nie mógł uwie-
rzyć, że od zachodu słońca zaszli tak daleko, i jego nastrój
oszołomienia i radości przygasał, kiedy na próżno wyglą-
dał, czy gdzieś bliżej od niego nie wyłoni się coś z mgieł-
ki upału.
Było jeszcze drugie pasmo górskie, ale na północo-za-
chód, i Hayden przypuszczał, że je minęli pod koniec nocy.
Wydawało się jednak, że jest jakby nie tam, gdzie być
powinno, zaczął się tedy niepokoić, czy idą we właści-
wym kierunku. Słońce znajdowało się tuż za jego prawym
ramieniem, wiedział więc, że wszystko powinno być w po-
rządku, a jednak podstępnie wracał niepokój. Kiedy pa-
trzył na rozległy półokrąg horyzontu, zdawało mu się, że
w przerażający sposób przypomina on drugą połówkę ho-
ryzontu za nimi. A rzadkie rozprażone zarośla ciągnące
się hen, gdzieś, pod spłowiałym od żaru niebem, wszę-
dzie wyglądały tak samo, bez względu na to, w którym
kierunku spoglądał.
Żadnego znaku granicznego. Nikt, zda się, nie rości pre-
tensji do takiego pustkowia. Odnalezienie granicy nie mia-
200

ło jednak żadnego znaczenia. Ważne było niebo i Hayden
obserwował je niespokojnie wypatrując upragnionych pun-
kcików gdzieś na północy, gdyż to oznaczałoby, że poszu-
kiwania trwają nadal, wytężając słuch, żeby bodaj z daleka
usłyszeć dudnienie helikopterów. Nadzieje jego zawisły
od tego, czy ich odnajdą teraz, a nie po upływie wielu
godzin. Od dwóch dni nic nie jedli, od wczoraj nic nie
pili, szybko więc opadali z sił. Tempo marszu jeszcze osła-
bło, palące promienie słońca wprawiały w stan bezmyśl-
ności, sunęły za nimi jak światło reflektora, skupiały się
na każdym z nich z osobna, aż na czaszkach kurczyła się
skóra, oczy ślepły od blasku. Nie mieli gdzie się schronić.
Jak okiem sięgnąć rozciągała się spalona monotonia, a oni
skazani byli na nią przez całą drogę tam, gdzie na zamglo-
nym z upału horyzoncie garbiły się wzgórza.
Parę mil uszli między kępami zarośli. Zrównali się nie-
mal z pasmem górskim w lewo od nich, a dalekie wzgórza
przysunęły się odrobinę bliżej. Niebo jednak wciąż było
puste. Nic się nie poruszało w jego bezmiarach i niepo-
kój Haydena wciąż się wzmagał. Idący obok niego chłopiec
kulał teraz jak nigdy dotąd. Od czasu do czasu Hayden
wykrztuszał słowo zachęty, ale przeważnie język znie-
kształcał to, co usiłował powiedzieć. Słońce zmierzało ku
zenitowi, a dokoła ich potykających się stóp kurczyły się
cienie. Im wyżej szło słońce, tym większa niepewność co
do kierunku ogarniała Haydena. Wątpliwości, którędy iść,
nękały go bezustannie, przyprawiały o rosnące wciąż prze-
rażenie.
Nowe pasmo górskie nabierało coraz bardziej plastycz-
nych kształtów zasłaniając nie kończącą się błękitnawej
barwy linię horyzontu i to wprowadzało go w jeszcze wię-
kszy zamęt. Usiłował je umiejscowić, ale nie zachował
w pamięci jego zarysów. Coraz bardziej był roztrzęsiony.
Już samo pilnowanie, żeby Boog szedł w stronę tych
wzgórz, według których ustalił z początku marszrutę, wy-
magało od niego niebawem największego wysiłku. Pusto
było na niebie i na ziemi rozciągającej się daleko, daleko
na spotkanie z niebem. Jednak wbrew logice pustkowia nę-
ciły go ku sobie z wszystkich stron, nalegały, żeby zmienił
kierunek. Zwalczał owe pokusy, w miarę jak się pojawiały,
wiedząc, że jeśli ulegnie, zginie. Z całą zaciekłością czepiał
201
się ostatnich resztek zdrowego rozsądku i usiłował nie
zbaczać z drogi.
Szli dalej. Samolotów nie było. Minuty rozciągały się
w godziny, jardy w mile. W południe słońce wyssało
z nich resztki potu, wysączyło z nich nadzieję i nienawiść,
wysuszyło wszystko prócz szpiku w kościach.
Teraz nie grało już roli, kto ma rewolwer.
Nagle ciszę przerwał głos Booga, Hayden jakby się ock-
nął z koszmarnego snu, a kiedy Boog się zatrzymał, omal
nie wpadł na niego.
- Woda! - wykrztusił Boog. - Woda! - szepnął zno-
wu, nie, raczej wychrypiał, jakby kto drutem drapał po
szkle.
Hayden z niedowierzaniem spojrzał tam, gdzie wska-
zywała drżąca ręka, nieco w prawo. I - nie do wiary! -
ujrzał w dali wodę, wielkie rozlewisko, błękitne i lśniące
w słońcu.
- Woda - znów wyszeptał Boog, chwiejąc się na no-
gach.
Zaczął iść ku niej. Hayden i chłopiec ruszyli za nim wy-
dając dziwne gardłowe odgłosy. Parli razem naprzód jak
spłoszone stado, o wszystkim zapominając, wszystko od-
rzucając w imię ukazującej im się przez zarośla wielkiej
lśniącej tafli błękitu.
A potem naraz wszystko zniknęło. Jakby wessane przez
słońce. I nic już nie widzieli oprócz drgających w upale
równin. Długa chwila minęła, nim zdali sobie sprawę, że
woda zniknęła; nim zataczając się przystanęli i poczęli ga-
pić się w zdumieniu tam, gdzie była przedtem. Słabi i oszo-
łomieni stali wpatrując się w to miejsce, własnym oczom
nie wierząc. Potem znów jeszcze, jakby za czyimś rozka-
zem, miraż uformował się po raz drugi, z początku jako
mała sadzawka, potem w sposób cudowny sadzawka rozla-
ła się daleko i szeroko w wielkie błękitne jezioro. Zdawało
się, że jest teraz bliżej, oni wahali się jednak, nim ruszyli.
Kilka sekund minęło i miraż zarysował się wyraźniej po-
przez smętne pustkowie. Ruszyli ku niemu podejrzliwie
i z początku szli z wolna, stopniowo wszakże wpadając
w człapiący trucht. W ciągu dziesięciu, dwudziestu, trzy-
dziestu jardów ciągle widzieli wodę. Potem słońce ją zni-
weczyło, zlizując złośliwie jednym gwałtownym palącym
podmuchem.
202

W każdego z nich wstąpiło szaleństwo. Chłopiec ręce za-
łamał w nagłym ataku rozpaczy i zwalił się na ziemię.
Tarzał się, zginał we dwoje, płakał. Hayden stał w miejscu
tak wyczerpany, że nic nie mógł zrobić, tylko patrzył gdzieś
w dal i mrugał jak głupiec. A Boog zaczął się śmiać.
Brzmiało to straszliwie, ni to warczał, ni to wył. Ściągnął
wargi ponad zębami, a całe ciało się zatrzęsło. Zdrową ręką
wykonywał słabe miękkie ruchy, chwiejąc się z boku na
bok, kiedy śmiech grzechotał mu w gardle.
Pod wpływem przerażenia Hayden oprzytomniał. Sła-
bym głosem rozkazał chłopcu wstać. Tracą czas na próżno.
__ Dość tego - powiedział do Booga. - Dość tego
i w drogę. - Wymachiwał rewolwerem. - W drogę - po-
wtórzył wskazując kierunek. Boog zachichotał i odwrócił
się. Chłopiec podniósł się chwiejąc wskutek zawrotu gło-
wy i dzielnie powlókł się u boku Haydena.
Szli ciągle na północ, prześladowani myślą o tym, co
jakby widzieli. A pustynia tylko czekała na nich pod nie-
bem, na którym nic się nie działo.
Raz po raz z ust Booga wydobywał się ten sam na wpół
zdławiony chichot, kiedy przechylając się na boki wiódł
dwóch pozostałych, ale tamci zbyt głęboko pogrążyli się
we własne swoje niedole i zbyt osłabli, żeby im to działało
na nerwy. Słońce rozłupywało im czaszki. Chwilami nogi
zdawały się tracić kontakt z ziemią, chwilami też od stóp
do głów wstrząsał nimi dreszcz. Tempo spadło do jakie-
goś rozlazłego pijackiego wleczenia się, a przecież chłopiec
z trudem im nadążał.
Pęcherze na zabandażowanej stopie otarł do żywego
i Hayden zmuszony był coraz częściej zarządzać postój.
Przez kilka minut kulili się za ledwo od ziemi odrosłą gęs-
twiną krzewów, z rękoma splecionymi ponad głowami,
z oczami zaciśniętymi w obronie przed okrutnym świa-
tłem. Potem Hayden, kierowany jakimś rozpaczliwym
przymusem, kazał im wstawać i iść dalej. Szli tedy znowu
i szli ku wciąż równej dalekiej linii horyzontu.
W końcu, po czasie, który zdawał się wiecznością, do-
tarli do szorstkiego skrawka terenu, gdzie na małej prze-
strzeni rosły wyższe krzewy i rzucały kapryśną siatkę
cienia. Położyli się tu na ziemi i przez czas jakiś słychać
było tylko, jak rozpaczliwie wciągają oddech. Potem Boog
leżąc z głową opartą na ręku zaczął chichotać.
Z wolna opanowywał go szaleńczy śmiech. Niespodzia-
nie podniósł się do pozycji klęczącej, rozejrzał szybko na
wszystkie strony i wstrząsany jakby paroksyzmem jakiejś
gwałtownej gorączki zerwał się na równe nogi. Oczy miał
zapadnięte. Obrzmiały nadgarstek zmienił się w purpuro-
woczarną kiełbasę, ale nie sprawiał mu bólu. Cały ból
skoncentrował się w głowie, wirował jak koło ogniste.
Przez krótką chwilę Boog chwiał się na tle nieba. Potem
nagle zaczął się oddalać.
- Stój!
Hayden poruszył wargami, ale nie wydobył się z nich
żaden głos. Zmusił się, żeby wstać. Boog znajdował się
już w odległości kilku kroków i sunął przez zarośla.
- Stój!
Wycelował rewolwer, choć nawet wtedy, gdy podnosił
rękę, wiedział, że nigdy go nie użyje. Boog szedł w dal-
szym ciągu, szybciej teraz. Obejrzał się i zobaczył, że Hay-
den ruszył w ślad za nim. Znów się zaśmiał i puścił się
biegiem. A Hayden za nim, wołając bekliwie, żeby stanął.
Nie miał dość siły, aby sprostać szaleńczemu potykaniu się
Booga, i po jakichś pięćdziesięciu jardach nogi odmówiły
mu posłuszeństwa i rymnął głową w dół na spotkanie
z własnym cieniem. Szamotał się nieprzytomnie, wreszcie
oparłszy się na łokciu jął wypatrywać go wśród równiny.
- Boog! - usiłował krzyknąć. - Boog!
Nawet jeśliby wołanie przyoblekło się w jakiś dźwięk,
Boog i tak by go nie dosłyszał. Już zmniejszył się do po-
łowy.
- Boog...
Na oczach Haydena, który go obserwował, Boog malał
coraz to bardziej, aż w pewnej odległości od nich stał się
podobny do drobnej jak lalka figurki. Potem rozedrgana
fala żaru przebiegła przez pustynię, starła go zupełnie
z pola widzenia i zniknął jak miraż.
Hayden spuścił głowę. Trudno by określić, jak długo
stał w miejscu, wreszcie się jednak ruszył. Nigdzie aż po
zamgloną krawędź widnokręgu nie było ani śladu Booga,
ani też jakiejś innej żywej istoty.
204

Otarł usta z piasku i rozejrzał się. Wciąż jeszcze prawą
ręką kurczowo trzymał rewolwer, ale wracając do chłopca
cisnął go w zarośla.
Chłopiec leżał skulony pod krzewem, tam gdzie go Hay-
den zostawił. Jakby nieświadomy tego, że Boog odszedł.
Spojrzenie miał jakieś mętne i ledwo wstał, zaraz znów
się zwalił. Trzy razy tak się podnosił i padał. Haydenowi
aż się serce krajało z rozpaczy, w której już nie było
miejsca na litość, i rozglądał się wokół, niczym w jakimś
zapamiętałym wołaniu, wreszcie się pochylił.
- Spróbuj wstać! - szepnął ostrym tonem.-Musisz
spróbować!
Chłopiec albo nie dosłyszał, albo też było mu już wszys-
tko jedno, nawet nie usiłował się ruszyć. Oczy mu się zam-
knęły, zdawało się, że zaśnie. W desperacji Hayden stanął
na czworakach i wciągnął go sobie na plecy, oplatając
własną szyję bezwolnymi rękami chłopca. Wyprężając się
szaleńczo, zmusił się do tego, żeby wstać. Brzemię pozba-
wiło go równowagi i przez kilka sekund zataczał się ciężko.
Po czym skulony jak małpa zadał gwałt swoim nogom
i powoli ruszył przed siebie.
Łatwiej byłoby umrzeć. Niebawem stracił wszelkie po-
czucie kierunku. Przez długie okresy czasu nie widział
nic prócz ziemi lśniącej przez skarłowaciałą plamą ich
własnych cieni. Zarośla ustąpiły miejsca obszarom zas-
chniętego spieczonego błota, potrzaskanego w nierówny
deseń koloru zwietrzałej musztardy. Potem znów były
krzaki, kaktusy, brunatne ostre kamienie. A dalej jeszcze
ciągnęły się znów równiny, na których gdzieniegdzie
z nagiej ziemi sterczały tylko suche trawy.
I ciągle, ciągle było słońce.
Chłopiec ciążył jak worek. Jego głowa chwiała się na
wysokości głowy Haydena, ręce wciąż opadały bezwładnie,
ciało zsuwało się. Hayden nie miał sił, aby go znów pod-
rzucić wyżej. Co kilka minut osuwał się na kolana i odpo-
czywał przed ponownym startem, i za każdym razem my-
ślał, że nigdy więcej już mu się to nie uda. Czasami, kiedy
tak lazł chwiejnie dalej, zdawał sobie niejasno sprawę, że
coś mówi do siebie, a raz był całkiem przekonany, że chło-
piec gra na harmonijce. Po jakimś czasie jednak przestał
odczuwać cokolwiek. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, za-
205

nim stracił na dobre przytomność, było to, że ramieniem
walnął w ziemię i że chłopiec stęknął jak uderzony
w brzuch.
Wiele godzin minęło zapewne. Słońce obeszło już trzy
czwarte nieba i Hayden mrugając powoli patrzył na nie
w otępieniu, usiłując pojąć, że żyje. Dopóki się nie ruszał,
nic nie czuł, ale kiedy wyciągnął rękę chcąc potrząsnąć
chłopcem, każdą komórkę jego ciała przeszył dojmujący
ból.
- Jimmy - usłyszał swój własny głos. - Jimmy.
Chłopiec stęknął. Powieki uniosły mu się na chwilę, uka-
zując przekrwione, pozbawione wyrazu oczy. Hayden cof-
nął rękę. Umysł dziwnie miał spokojny, izolowany od ciała
jakąś gorączkową apatią, niezmącony strachem, paniką czy
nadzieją. Uparcie wpatrzony w chłopca, złapał się na roz-
myślaniu, co się stanie wtedy, gdy umrą. Zapewne zlecą
się sępy. Potem może ktoś odnajdzie to, co z nich pozosta-
nie. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Czemuś
wydaje się to nieważne. Może odnajdą również Franklin-
na. Porucznika policji Henryka Franklinna. I Booga... Gdzie
teraz jest Boog? Nie żyje już lub, tak jak oni, leży gdzieś
oczekując, aż przyjdzie śmierć?... Pomyślał o nich czterech
rozsianych po pustyni podobnie jak szczątki różnych przed-
miotów - wśród których znalazło się i złoto, i rewolwer
- i pomyślał o stewardessie zastanawiając się, czy ona
też nie żyje.
Kimże są oni wszyscy?... I kim jest ten chłopiec? Istnieje
między nimi jakaś więź, choć prawie nie rozmawiali ze
sobą. Umrą razem, choć nadal są sobie obcy. Jedyny czło-
wiek o którym czegoś się dowiedział, to on sam. Dowie-
dział się o sobie wielu rzeczy, ale wszystkie oprócz jednej
nie przedstawiają dla niego wartości. Tę jedną roztrząsał
na wszystkie strony, postanawiając trwać przy niej aż do
końca. Mógł był zostać księdzem...
Chłopiec znów jęknął. ów słaby dźwięk przebił się przez
watę w mózgu Haydena. Pochylił się nad chłopcem, schwy-
cił go za ramię, a sama bezradność tego gestu zdawała się
przeciwstawiać ostatnim resztkom jego woli.
("Dla niej lepiej byłoby, gdyby umarła, proszę mi wie-
rzyć" - mówił wówczas Franklinn, patrząc na Laurę
206

Chandler. - "Ona ma prawo..." "Prawo!" "Oczywiście, ma
prawo. Takie samo jak pan i ja...")
Falą przez niego przepłynął bunt. Sam dobrze nie wie-
dząc, co robi, położył się i wciągnął sobie chłopca na plecy.
Nie wiadomo skąd przyszła siła. Podniósł się na kolana,
wstał. Ziemia przechylała się jak pokład statku w czasie
burzy, kiedy iść zaczął, ale dał sobie z tym radę, z tryum-
falnym westchnieniem, że idzie.
Słońce było już nisko, coraz to większe i czerwieńsze,
coraz bardziej spęczniałe, w miarę jak traciło swoją siłę,
a cień ich rozciągał się teraz daleko jak cień olbrzyma.
Hayden zapomniał, które wzgórza są które. Wszystkie zda-
wały się w niewłaściwych miejscach. Wszędzie dokoła nich
w gęstniejącym zmierzchu stworzenia, które żyją w dzień,
a śpią w nocy, zdążały do swoich legowisk, a te, co się
włóczą po nocach, już się ruszały. Ale on ani ich nie sły-
szał, ani nie widział. Jego świat był jedną wielką dzwo-
niącą ciszą. Uszedł bez nadziei ze sto jardów, a kiedy już
nie mógł iść inaczej, zaczął czołgać się na czworakach. Ni-
gdy się nie miał dowiedzieć, jak długo to trwało. Ale
w pewnej chwili poczuł, że chłopiec, którego niósł na ple-
cach, zesztywniał.
- Niech pan patrzy.
Podniósł oczy. Daleko skądś spoza równin zalśniło po-
marańczowo w półmroku pojedyncze malutkie światełko.
Potrząsnął głową; rozpaczliwie pragnął zobaczyć je wy-
raźniej, a jednocześnie bał się, że to ostatni błysk zacho-
dzącego słońca. I znów popatrzył. Jakimś cudem ujrzał
je znowu - a wraz z nim wiele innych światełek skupio-
nych u stóp jakichś wzgórz.
- Niech pan patrzy - powtórzył chłopiec.
- Widzę..". Widzę...
Zapiekło go w oczach jak od łez.
- O Boże - westchnął dziękczynnie. - O Boże...
Wstał. Zdumienie i ulga pchnęły go naprzód.
Z oddali mrugały ku nim światełka, malutkie niczym
świetliki. Długi czas mieli wrażenie, że wcale się do nich
nie zbliżają. Stopniowo jednak w miarę jak zmierzchało,
a lawendowy horyzont ciemniał przechodząc w barwę bzu
i purpury, zaczęli rozróżniać bryły jakichś niskich zabudo-
wań. A później podniósł się lekki wiatr i przyniósł z sobą
207
słabe zapachy oraz odgłosy ludzkich siedzib - drżącą za-
powiedź życia.
- Czy już teraz to wszystko dobrze się skończy? - cien-
kim dziecinnym głosikiem spytał chłopiec.
- Z pewnością - odrzekł Hayden zmuszając do marszu
zmordowane nogi i usiłując zrozumiale wymawiać sło-
wa. - Z pewnością to wszystko dobrze się skończy. Dla
nas obu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clifford Fr Cos do kochania
Clifford Fr Zatrzesla sie ziemia
Clifford Fr Zielone laki raju
Za opóźnienia w budowie Stadionu Narodowego – podwyżki o prawie 300 , trzynastki i wysokie premie
Additional Products fr
index fr
fr c24
Forsyth Fr Upior Manhattanu
1 1 2 N fr pl
fr c12
IWK V GB IT ES DE FR RUS 08

więcej podobnych podstron