Francis Clifford
Zatrzęsła się ziemia
Przełożyła
ZOFIA KIERSZYS
Warszawa
Instytut Wydawniczy Pax 1977
Tytuł oryginału
THE TREMBLING EARTH
(g) Mrs. Josephine Thompson 1955
Obwolutę i okładkę projektował
Maciej Hibner
Redaktor techniczny
Adam Małaszewski
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1977
Wydanie II. Nakład 10.000+298 egz. Ark. wyd. 5; ark.
Printed In Poland by
O ile autorowi wiadomo, Alquena i Valandorra
nie istnieją. Jak również nie istnieje Anglo-Iberyj-
ska Agencja Turystyczna. Jak również nie istnieją
postacie przedstawione w tej opowieści. Jeżeli jest
inaczej, może to być tylko przypadek - ponieważ
opowieść tę wymyśliłem.
Fragment notatki z zeszłorocznej gazety:
Walencja, 5 sierpnia: Gwałtowne trzęsienie ziemi
nawiedziło dziś wczesnym rankiem część wybrzeża
morskiego w okolicach Castellon w Walencji. Epi-
centrum było prawdopodobnie w odległości kilku
mil od brzegu morskiego w rejonie dwóch małych
wiosek: Alquena i Valandorra. Trzęsienie ziemi
spowodowało sporo drobnych szkód, ale, jak wy-
nika z pierwszych doniesień, ofiar w ludziach nie
pociągnęło...
Z Przewodnika Anglo-Iberyjskiej Agencji
Turystycznej na rok bieżący:
Alquena i Valandorra: panująca w nich cisza
i spokój nie zmącony od wieków to typowa cecha
licznych nie zepsutych cywilizacją, uroczych wiosek
na tym odcinku wybrzeża Morza Śródziemnego.
Obie te osady są nieduże: Alquena, większa z nich,
liczy około 350 mieszkańców. Kościół San Juan,
wzniesiony w tej wiosce przed dwustu laty, jak-
kolwiek pod względem architektonicznym dosyć
interesujący (barok), nie ma szczególnie ciekawej
historii. W odległości mili na południowy zachód
od Alquena są jednakże dobrze zachowane rzym-
skie mury obronne, z pewnością warte obejrzenia...
Odchodząc powoli od ołtarza ku na pół otwar-
tym, okutym drzwiom zakrystii ksiądz Robredo
poczuł dziwną, niewytłumaczalną trwogę. To na-
stąpiło tak raptownie i tak bardzo był w owym
momencie oszołomiony, że nie miał kiedy swego
wrażenia zanalizować. Czas jak gdyby zatrzymał
się i został wessany gdzieś wstecz. Przez sekundę
ksiądz Robredo myślał, że to po prostu zawrót
głowy, bo jakoś szczególnie zadudniło mu w uszach.
Ale rozczochrany mały chłopiec, który mu służył
do mszy, obejrzał się przez ramię i pełen zdu-
mienia przestrach na jego twarzy świadczył, że on
również usłyszał ten dudniący odgłos.
Najwyżej dziesięć jardów było od środka ołta-
rza do drzwi zakrystii - może piętnaście normal-
nych spokojnych kroków. Ale ksiądz Robredo miał
uczucie, że nigdy do zakrystii nie dojdzie; że nie-
samowite wsteczne wsysanie się czasu przybiera
na sile: dudnienie przeszło w głuchy ryk, wśród
którego dał się słyszeć chyba krzyk kobiecy z dru-
giego końca kościoła. Ksiądz, chociaż gestem spró-
bował dodać chłopcu otuchy, poczuł skurcz prze-
możnego lęku. Chciał spojrzeć na zebranych w ko-
ściele wiernych, ale zbrakło mu silnej woli. Całą
jego uwagę przyciągały drzwi. Byle podejść do
nich, cóż, kiedy ta krótka droga wydłużała się
fantastycznie w nieskończoność. A potem z jakąś
straszliwą nagłością - jak gdyby coś trzasnęło -
czas znowu ruszył naprzód i czerwone kafle podło-
gi prezbiterium zaczęły uciekać spod nóg.
Ksiądz nigdy nie miał wiedzieć na pewno, co
działo się w następnej chwili. Mgliście sobie przy-
pominał, że zrobił ku drzwiom parę szybkich kro-
ków i sięgnął do białej kamiennej framugi, która
drżała najpierw pod jedną jego ręką, później pod
obiema, gdy uczepiony usiłował się oprzeć, i że
z oczami zmrużonymi stał jak pijany, a podłogę
przebiegały drgawki i wszystko wokół niego wi-
rowało. Wcale nie mógł zebrać myśli. Jakaś ma-
leńka cząsteczka jego mózgu trzepotała gorączko-
wo uporczywie w poszukiwaniu słów modlitwy,
ale reszta huśtała się sztywno w takt tego pie-
kielnego hałasu i gwałtownych drgań pod nogami
i pod dłońmi, formułując tylko jedno niedorzeczne
obsesyjne uczucie, że trzeba uważać, żeby ornat
się nie zabrudził. Nie był też pewny, jak długo
trwał tak przy tej framudze drzwi, jak gdyby go
przywiązano do słupa przed chłostą. Ale wresz-
cie - może po kilku sekundach, a może po kilku
godzinach, wtedy nie wiedział - podłoga i grube
kamienne ściany nagle znieruchomiały i, jeśli coś
trzęsło się nadal, to tylko jego ręce i nogi.
Z niewiarogodną ulgą pomyślał jak przedtem,
że to musiał po prostu być zawrót głowy, wkrótce
jednak do jego świadomości dotarły krzyki ludzi
w kościele, tupot i z bliska cichy płacz małego
ministranta. Dopiero wtedy mózg mu odtajał do-
statecznie, żeby wysnuć wniosek z tych wszystkich
oznak, i ledwie zaświtało wyjaśnienie najbardziej
oczywiste, ogarnęły go lekkie mdłości.
Gdy otworzył oczy, w powietrzu gęstniała biel
kurzu. Chłopiec skulony na podłodze zakrystii trzy-
mał się splecionymi pulchnymi rękami za ciemię.
- Ernesto! - zawołał ksiądz. - Jesteś ranny?
Chłopiec spojrzał na niego.
- Nie, proszę księdza proboszcza - pisnął nie-
pewnie.
- Na pewno nie?
- Tak, proszę księdza proboszcza. - Jego żół-
tawe zwykle policzki były teraz cynkowoszare,
zęby mu szczękały. - Co to było?
- Trzęsienie ziemi. - I natychmiast minęło
księdzu uczucie, że wszystko wokoło jest nierze-
czywiste. - Trzęsienie ziemi - powtórzył już gło-
śniej, ogromnie zdumiony i niespokojny.
Prawie biegiem ruszył od ściany na środek prez-
biterium, nie wiedząc, co spodziewa się tam za-
stać.
Poprzez biały tuman kurzu zobaczył dwadzieś-
cioro czy więcej ludzi, stłoczonych u drzwi za-
chodnich. Doznał wrażenia, że są daleko, ale ich
krzyki wypełniały cały kościół, więc znowu ogar-
nął go lęk. Rozejrzał się panicznie, zobaczył roz-
huśtaną lampę w sanktuarium i podbiegł, żeby ją-
zatrzymać -Ś po części dlatego, że musiał dla swe-
go lęku znaleźć jakieś ujście, a po części dlatego,
że pląsanie lampy tak w kółko i w kółko przypra-
wiało go o jeszcze większe mdłości. O ile mógł się
zorientować, kościół pozostał nietknięty. Taberna-
kulum - to sprawdził przede wszystkim - stało
nie uszkodzone i, co najdziwniejsze, świece na ołta-
rzu paliły się nadal, każda w swoim miejscu, ma-
łymi żółtymi płomykami, zupełnie równymi. Ale
przerażone głosy dolatujące od drzwi uświadomiły
księdzu, że wioska może nie miała takiego szczę-
ścia. Dotychczas o wiosce nie pomyślał. W samej
chwili trzęsienia ziemi przeżywał je tak, jakby
dotyczyło ono tylko jego i małego ministranta.
Później, gdy coraz głośniejsze hałasy z głębi koś-
cioła zaczęły nabierać sensu, jego mętne rozezna-
nie, co właściwie zaszło, ograniczyło się tylko do
gromadki wiernych w kościele. Dopiero teraz pojął,
9
jakie szkody mogą być na zewnątrz, i zaniepoko-
jony ruszył wąską środkową nawą ku wyjściu.
Zanim dobiegł do połowy drogi, sztywny w swym
białym ornacie, który częściowo przysłaniał gwał-
towność jego kroków, ostatni ludzie z tego ścisku
w drzwiach już wydostali się przed kościół. Ale
ich bezosobowe krzyki jeszcze dolatywały wśród
kurzu, bijącego w zmrużone oczy i na pół otwarte
usta, i nasuwały mu najstraszliwsze przypuszcze-
nia, gdy biegł tą, zdawałoby się, najdłuższą nawą
na świecie. Wybiegł w jaskrawą promienność słoń-
ca, tak zdenerwowany i napięty, jak gdyby po
przebudzeniu z jakiegoś okropnego snu nie wie-
rzył, że właśnie to, co widzi, jest rzeczywistością.
Kościół stał nieco ponad wsią. Jak zwykle
z drzwi zachodnich widać było najbliższe dachy
sterczące ukosem przy zarysie zbocza. Dalsze dachy
spływały w obie strony w dół - wzdłuż linii
głównej ulicy - wyglądając w pstrokatej łatani-
nie krajobrazu jak małe równiutko zaorane terasy
jaskrawoczerwonej ziemi. Tu i ówdzie jaśniały pro-
stokąty białych, niebieskich i żółtych ścian. Czarna
plama czubatych palm zaznaczała sam środek ryn-
ku. A za ostatnią poszarpaną frędzlą domów i da-
chów teren coraz niższy, coraz bardziej falisty
zanikał stopniowo we mgle wczesnego poranka,
hen nad morzem.
Ksiądz Robredo pełen był teraz zdumienia i nie-
wiary. W czasie swej na pozór nie kończącej się
przeprawy z prezbiterium do drzwi zdążył sobie
wyobrazić widok straszliwych zniszczeń, który go
czeka za drzwiami. Tymczasem to, co zobaczył,
było widokiem tak normalnym, że nadal nie wie-
dział, czy nie ulega złudzeniu. Wyprostowany jak
struna patrzył na wioskę mrugając nerwowo, usi-
łując wciągnąć świeże powietrze w płuca. Potem
10
dopiero poderwał głowę i skierował uwagę na
swoją uciekającą trzódkę.
Najzwinniejsi już zniknęli. Kilkoro dobiegało do
miejsca między dwoma domami, skąd dróżka w dół
prowadziła na wioskową ulicę. Ale, gdy ksiądz
tam spojrzał, oni też - czyjaś ręka wymachująca
w powietrzu, podrygujące głowy i ramiona - wy-
sunęli się z jego pola widzenia. Jeszcze tylko sześć
czy siedem starych kobiet, w rozsypce, z trudem
schodziło po zboczu.
Litość wzbudziły w księdzu ich swojskie bez-
barwne postacie, rozchybotane żałosnym swym po-
śpiechem jak trupa marionetek niezręcznie pocią-
ganych za sznurki. Pod wpływem nowych silnych
wzruszeń zapomniał o doznaniach własnych i zdjęty
nagle oburzeniem, że tamci zostawili te staruszki
zdane wyłącznie na siebie, pospieszył, żeby im po-
móc. Ledwie jednak przebiegł kilka kroków, zo-
baczył Rafaela Ariasa, kościelnego, który na swych
kabłąkowatych nogach biegł dróżką pod górę ku
niemu.
Kościelny, tak jak te kobiety drepczące w prze-
ciwnym kierunku, też był stary, ale w razie po-
trzeby mógł jeszcze pędzić z szybkością człowieka
znacznie młodszego. Przed chwilą to udowodnił,
chociaż tym razem nie dlatego, żeby to było po-
trzebne bliźnim. Razem z tamtymi wpadł w pa-
nikę; ale, gdy już ciężko przegalopował obok wy-
straszonych kobiet, odzyskał rozum na tyle, że za-
czął czynić sobie wyrzuty.
To zupełnie do mnie niepodobne - myślał -
zupełnie do mnie niepodobne. Aż taki dureń ze
mnie, że wziąłem nogi za pas jak oni wszyscy?
Powinienem zostać w kościele. - Cmokał i po-
nuro potrząsał głową. - Nawet w snach mi się
nie roiło, że dożyję dnia, w którym zachowam się
tak głupio.
11
Przez całą drogę pod górę nie przestawał sobie,
tego wypominać, w głębi duszy jednak wiedział,
że ta skrucha byłaby mniejsza, gdyby ksiądz pro-
boszcz nie czekał tam pod kościołem na jego po-
wrót. Bardzo żałował, że nie zdołał zawrócić nie-
postrzeżenie.
Może - dumał - nie doszłoby do tego, gdybym
nie stał akurat w kościelnych drzwiach, kiedy
wszyscy rzucili się do wyjścia. Miałem rozdać im
broszurki po nabożeństwie, ale na śmierć zapo-
mniałem przy tym wstrząsie i popłochu. Pamiętam,
jak myślałem tylko, że muszę uciekać do wsi z nimi
wszystkimi. Głupio, bardzo głupio. - Znów po-
trząsnął głową. - Gdyby nie oni, prawdopodobnie
zostałbym w kościele i ominęłoby mnie takie upo-
korzenie.
Był prostym starym człowiekiem, trochę jeszcze
oszołomionym, i z wrodzoną dumą usiłował bez-
wiednie swój postępek usprawiedliwić. Jeszcze
przed chwilą na wioskowej uliczce nie wiedział,
rozdygotany, ani co robi, ani dokąd ma iść. I rap-
tem oglądając się zobaczył, jak z kościoła wybiega
ksiądz Robredo. Na widok księdza przyszło opa-
miętanie, więc biegiem zawrócił, już dojmująco
świadom tego, co uczynił. CÓŻ, kiedy czuł, że za
późno jest na cokolwiek poza wstydem i pretensją
do samego siebie.
Ksiądz Robredo zaczął go wypytywać z odle-
głości co najmniej dwudziestu jardów:
- Co we wsi?
- To było trzęsienie ziemi - rzekł Rafael na
swoją obronę.
- Wiem, wiem. Są szkody? Został ktoś ranny?
- Ja nie widziałem.
- Daleko poszedłeś?
- Do końca dróżki.
- Tylko? Stamtąd niewiele przecież widać.
12
Twarz Rafaela lśniła od potu, gdy stanął przed
księdzem. Nagana za to, że uciekł nie dość daleko,
była ostatnią rzeczą, jakiej by się spodziewał.
- Pomyślałem, że lepiej wrócić tutaj, dlatego
nie poszedłem dalej.
- Jeżeli się nie mylę, kościoła to nie tknęło. -
Ksiądz Robredo nerwowo otarł kurz z kącików
oczu. - W każdym razie nie widzę nic, co trzeba
by natychmiast naprawić. Ale wieś to inna sprawa.
Zaraz musimy tam iść i zobaczyć.
Jeszcze mówiąc ruszył przed siebie. Rafael po-
słusznie szedł u jego boku. Broszurki nadal trzy-
mał w garści. Po chwili jednak przypomniał sobie
o tym i prędko wepchnął je do kieszeni marynarki.
Gdzieś daleko na ulicy krzyczał któryś z mężczyzn.
Ostatnie dwie starowiny w czarnych szatach mo-
zolnie docierały między kwitnącymi krzakami do
końca dróżki. Rafael wiedział, że ksiądz Robredo
gniewa się, bo przecież mógł ktoś zostać i starusz-
kom pomóc. Całą duszą pragnął ratować swój ho-
nor, wytłumaczyć księdzu, dlaczego tak pochopnie
biegł z tamtymi wszystkimi - uczynić to, zanim
dogonią obaj te maruderki, bo sama ich powolna
kulawa wędrówka dręczyła swym widokiem jego
sumienie. Ale trudno było wymyślić tak na pocze-
kaniu wiarogodny powód. Nagle z uczuciem ulgi
zauważył coś i zatrzymał się jak wryty.
- Księdza ornat, księże proboszczu! - wy-
krzyknął.
- Co?
- Księdza ornat. Ksiądz jest jeszcze w ornacie.
Ksiądz Robredo znieruchomiał. Potem lekko
uniósł ręce i popatrzył na zakurzony ornat z wy-
raźnym zdziwieniem.
- A jakże - stwierdził - a jakże.
Nie bardzo wiedział, co zrobić, i Rafael zobaczył
na jego pociągłej twarzy wyraz niezdecydowania.
13
Czuł się w obecności księdza nieswojo, znacznie
bardziej przejęty własnym poczuciem winy niż
ewentualnymi skutkami trzęsienia ziemi w wiosce
Alquena, toteż w mig - tym razem wyjątkowo -
skorzystał z okazji.
- Może będzie lepiej, jak ja pójdę naprzód,
a ksiądz proboszcz przyjdzie później, kiedy już
będzie mógł - zaproponował.
- Chyba. - Ksiądz Robredo z powątpiewaniem
kiwnął głową. Przypomniał sobie w dodatku, że
nie odmówił modlitwy po mszy. - No to idź,
Rafaelu. Ja za parę minut...
Patrzył jednak z wysoka ponad tym przysadzi-
stym, starym kościelnym, to w lewo, to w prawo
na pstrokatą panoramę wioski, jak gdyby po to,
by się upewnić, że wielki pośpiech nie jest ko-
nieczny; że naprawdę tam panuje spokój. Ale
w uszach jeszcze mu brzmiało echo panicznej wrza-
wy i tego zamieszania przy drzwiach kościoła, więc
ostatecznie uznał, że postąpiłby niewłaściwie, gdyby
zawrócił, nie dowiadując się przedtem, czy go tam
nie potrzebują.
- Nie - rzekł gwałtownie. - Pójdę z tobą...
przynajmniej do szosy. Potem zobaczymy.
Rafael niedostrzegalnie wzruszył ramionami, gdy
szli znowu przed siebie po zgrzytliwym żwirze,
i obrzeżona koronką alba księdza zaczęła trzepotać
i szeleścić. Pocieszał się tylko myślą, że gdy skręcą
w wioskową ulicę, ksiądz Robredo szybko zobaczy,
jak wiele innych osób również uciekło.
- W każdym razie - mamrotał Rafael pod no-
sem - miejmy nadzieję, że zobaczy.
Staruszki już zniknęły, i rad był z tego. Póki
widział ich rozchybotane postacie, wydawały mu
się żywym dowodem jego winy. Teraz nie tak już
zakłopotany przyśpieszał kroku, żeby co rychlej
uciszyć do reszty wyrzuty sumienia, pokazać księ-
14
dzu, że wszyscy inni stchórzyli.
Dotarli do miejsca, gdzie dróżka zwężała się po-
między bladoniebieskimi ścianami domów. Jakiś
pies niespodziewanie przebiegł przed nimi z pra-
wej strony na lewą: zza węgłów tych domów sły-
szeli gwar. Jeszcze chwila i przeszli ze żwiru dróżki
na twardą gładką nawierzchnię, głośno odstuku-
jącą ich kroki, zanim stanęli na rogu.
Nieco kręta wioskowa ulica rozbrzmiewała peł-
nymi podniecenia rozmowami. Może ze trzydzieści
osób stało w małych, odległych od siebie grupkach
i wydawało się, że wszyscy mówią jednocześnie,
do czego dołączały się jeszcze głosy ludzi w oknach
i w drzwiach. Dzieci z przejęciem zbierały poma-
rańcze, które rozsypały się wszędzie z wielkiej
sterty przy stacji benzynowej. Niedawny popłoch
minął już całkowicie: teraz następowała pierwsza
reakcja, odprężenie przejawiające się w tych roz-
mowach nienaturalnie głośnych i od czasu do czasu
w staccatach nerwowego śmiechu.
Ksiądz Robredo dziękując Bogu patrzył na po-
szczególne gromadki, na wspaniałą krzepkość ozdo-
bionych balkonami, pomalowanych farbą klejową
domostw, i na dzieci pochłonięte zbieraniem poma-
rańczy. Do tej chwili prawie nie śmiał mieć nadziei,
że tak to będzie wyglądało. Z radością w sercu,
powoli uczynił znak krzyża świętego.
- Bogu Najwyższemu dzięki - powiedział i aż
język mu się plątał przy tych słowach, tak wielkie
wzruszenie zaciskało mu krtań.
Stał tam z siwowłosym kościelnym może minutę.
Jakoś nikt ich nie zauważył. Trochę białego tynku
odpadło z wyższej części ściany urzędu pocztowego,
zostawiając w tym miejscu podobną kształtem do
kwiatu szramę zaschniętego muru: latarnia nad
drzwiami najbliższej kawiarni utraciła większość
swego szkła, które teraz migotało rozrzucone na
15
wydeptanym betonowym schodku. Ale nigdzie na
co najmniej pięćdziesiąt metrów wokoło nie widać
było żadnych innych szkód. Trzy rozszczebiotane
dziewczyny, trzymając się za ręce, odeszły od jed-
nej z gromadek i przyłączyły się do innej. W sło-
necznym blasku na fasady domów po wschodniej
stronie ulicy padały cienie domów stojących na-
przeciwko - prostokąty o barwie indygo; na jezdni
i w rynsztokach leżały pomarańcze jak złociste
kule; w górze z furkotem krążyły gołębie. Na całej
tej wąskiej ulicy panował jakiś nastrój przedświą-
teczny, i ksiądz uspokajając się po tym wielkim
nerwowym napięciu czuł, jak wszystko w nim
drży.
- To ja już wrócę - powiedział kościelnemu. -
Ty idź tymczasem na rynek i rozejrzyj się, co tam
słychać. Przyjdę niedługo.
Nadal niewiarogodne było dla niego to, że
Alquena nie ucierpiała, musiał więc sprawdzić, od-
wiedzić wszystkie jej zakątki. Ale na podstawie
tego, co zobaczył do tej pory, uznał, że może dalsze
sprawdzanie odłożyć jeszcze na pięć, dziesięć minut.
Gdyby powstały gdzieś poważne zniszczenia, ludzie
z pewnością już by o nich wiedzieli: złe nowiny
rozchodzą się szybko.
Rafael przytaknął księdzu. I w tej samej chwili
zobaczył, że z rynku nadchodzi ulicą strażnik
z Guardia Civil.* Przyłożył ręce do ust, i zawołał:
- Hej, guardia! Jak tam jest dalej?
Kilka głów odwróciło się w ich kierunku. Brzu-
chaty strażnik podsunął nieco wyżej karabin zwi-
sający mu z ramienia i ryknął w odpowiedzi:
- Mniej więcej tak samo jak tutaj, stary! -
Chciał dodać, że Rafael niepotrzebnie trząsł port-
* Guardia Civil - dosł. Straż Obywatelska, policja
reżimu gen. Franco. (Przyp. red.)
16
kami ze strachu, ale rozmyślił się ze względu na
obecność księdza Robredo. - Zadzwonię do Ca-
stellon i Alcala i powiem, niech tu nam nie przy-
syłają sikawek i żołnierzy! - Poczuł się nagle
bardzo ważny. Nieczęsto ludzie chcieli słuchać tego,
co miał do powiedzenia, więc teraz przemówił do
całej ulicy: - My w Alquena umiemy dawać sobie
radę, kiedy czasem ziemia się u nas zatrzęsie. No
nie, przyjaciele?
Ksiądz Robredo pospiesznie zawrócił do kościoła
idąc teraz pod słońce, które świeciło mu prosto
w oczy, nieomal kłuło roziskrzonym odblaskiem
krzemieni tkwiących w czerwonobrunatnym żwirze
stromej dróżki. Alba przy każdym kroku przy-
wierała mu do kolan, spodnie czepiały się, nogi
pracowały jak tłoki.
Biedny Rafael -Ś myślał - najbardziej jest prze-
jęty tym, że uciekał, kiedy zaczęło się to trzęsienie
ziemi. A przecież przejmować się nie powinien.
Łatwo jest ulec nastrojowi chwili, kiedy wszyscy
inni wokoło tracą głowy. Gdybym ja stał wtedy
przy drzwiach, na pewno bym uciekł także... co
do tego nie mam wątpliwości. Ale tego przecież
mu nie powiem. Najlepiej nic nie mówić, to on
wkrótce chyba zapomni. Zacny staruszek, i na-
prawdę byłem z niego dumny, kiedy zobaczyłem,
że wrócił.
Już niedaleko drzwi kościoła odżyły jednak
w księdzu niektóre z wcześniejszych obaw, usuwa-
jąc myśl o Rafaelu. Od tej strasznej, na pozór
wieki trwającej chwili, gdy czepiał się rozedrganej
ściany zakrystii, właściwie nie zrobił nic, tyle że
przeszedł nieduży kawałek doznając uczucia ulgi
na jednym rogu i zaraz znów się lękając, co mógł-
by zastać za rogiem następnym. Teraz, gdy wszedł
17
w chłód kościelnych drzwi, zląkł się przelotnie,
że może wbrew jego mniemaniu są w kościele
jakieś zniszczenia.
Z początku nie widział wiele. Dla oczu nie mo-
gących od razu oswoić się z mrokiem po jaskra-
wym blasku słońca to całe cieniste wnętrze było
jak jedna olbrzymia, mętnie zielona płachta. Ale
kilkakrotnym mruganiem strząsnął ze źrenic tam-
ten blask, i kościół stopniowo nabrał trzeciego wy-
miaru: wszystkie zarysy miały znów dobrze znane
kształty i koloryt. Pył już prawie osiadł, widoczny
teraz tylko w pięciu równoległych smugach słońca,
które padały ukośnie z okien o zamazanych kon-
turach. Wzrok księdza Robredo błądził po kościele.
Mosiężny wazon pełen kwiatów żółtych i różowych
na jednym z bocznych ołtarzy przewrócił się.
Ksiądz szybko przeszedł między dwoma rzędami
słomą wyplatanych krzeseł, ustawił wazon i prze-
tarł chustką mokrą plamę na hafcie obrusa.
Czyjś otwarty modlitewnik leżał przed ołtarzem,
obok czarny koronkowy welonik. Ksiądz podniósł
jedno i drugie i wrócił do środkowej nawy. Bliżej
prezbiterium zobaczył porzucony przez kogoś ka-
pelusz i też go podniósł i wziął pod pachę.
Zostawię te rzeczy na krześle przy drzwiach -
pomyślał - wtedy te osoby będą mogły je zabrać
nie potrzebując zgłaszać się do mnie. W tych oko-
licznościach może by wolały mnie nie pytać, i mu-
siałbym wiecznie to przechowywać.
Kolorowe drewniane figury Najświętszej Pa-
nienki i świętego Jana, patrona, wcale nie ucier-
piały... I nie ucierpiał gładki biały strop... Lampa
sanktuarium migotała czerwienią ciemną jak wino,
i ksiądz, spoglądając na nią, przypomniał sobie, że
unieruchomienie jej było pierwszym jego rozsąd-
nym odruchem po wstrząsie. Owa piekielna chwila
już wydawała się majakiem, więc dopiero wtedy,
18
gdy spojrzał na krągłe żółte płomienie świec na
ołtarzu, pomyślał, że przecież i Ernesto ją przeży-
wał. Dotychczas nie pamiętał o tym chłopcu, któ-
rego obowiązkiem było zgasić świece po mszy.
- Ernesto! - zawołał, znów zaniepokojony i ru-
szył nerwowo przed siebie.
Chociaż przypuszczał, że chłopiec wymknął się
drugim wyjściem, obawa nie ustała, dopóki nie
doszedł do drzwi zakrystii i nie zobaczył, że tam
nie ma nikogo. Sutanna i komża Ernesta leżały
czarno-białym kłębem na parapecie okiennym:
tylne drzwi pozostały uchylone.
Odetchnął przeciągle, z zadowoleniem i zaczął
zdejmować szaty liturgiczne. Kurzu w zakrystii
unosiło się więcej niż w prezbiterium i nawach;
kaszląc, otworzył tylne drzwi na oścież i stanął
tam, gdzie powietrze było czystsze.
Mieliśmy szczęście - myślał - naprawdę wiel-
kie szczęście. Wciąż jeszcze trudno mi w to uwie-
rzyć. Mogły przecież dziać się okropności. A tu
tymczasem Alquena najwyraźniej prawie tego nie
odczuła i w kościele też nic nie jest zniszczone.
Oczywiście, kurzu wszędzie sporo, ale co tam kurz
w porównaniu ze skutkami, jakie mogłoby to po-
ciągnąć.
Kiedyś, mniej więcej rok przedtem, oglądał
w kinie w Walencji kronikę filmową, która uka-
zywała skutki huraganu w Indiach Zachodnich.
Nieraz od tamtej pory się zastanawiał, dlaczego
właśnie kościół runął w gruzy, gdy - niemal tuż
obok - coś, co wyglądało na lokal nocny, stało
właściwie nienaruszone. A więc chyba Bóg nie
zawsze oszczędza domy swoje. Nie udawał, że ro-
zumie te sprawy, ale teraz, gdy przypomniały mu
się owe zdjęcia, poczuł ulgę i wdzięczność nagle tak
bezmierną, że upadł na kolana, zanosząc pokorne
modły dziękczynne.
19
W pięć minut później w sutannie wyszedł z za-
krystii, zgasił świece na ołtarzu i ruszył nawą do
zachodnich drzwi. Dochodziło dopiero pół do ósmej,
ale na czerwonych dachach wioski już drgała świe-
tlistość upału. Wyszedł przed kościół, odwrócił się
i spod ronda swego płaskiego kapelusza przyjrzał
się pobieżnie kunsztownej kościelnej fasadzie o bar-
wie ochry z wyblakłym posążkiem świętego Jana
we wnęce ponad skręconymi czarnymi kolumnami
portyku. Wszystko dobrze. Spojrzał wyżej na przy-
sadzistą przeładowaną ozdobami wieżę i ozdobną
również dzwonnicę. I wtedy mrużąc oczy przed
rażącym blaskiem zobaczył coś, co sprawiło, że ze-
sztywniał i wykrzyknął z przerażeniem ze zgrozą.
Ciężki dzwon oderwał się od swego zawieszenia.
Nie spadł z dachu tylko dlatego, że zatrzymała go
drewniana belka wciśnięta ukosem w niebieską
jak niebo szczelinę.
2
Honorato Montes, gdy trzęsienie ziemi nawiedziło
Valandorrę, był na brukowanym kocimi łbami po-
dwórku za domem. Pompował powietrze w tylną
oponę roweru. Zamierzał później, po śniadaniu po-
jechać do Alquena, żeby zobaczyć się z Marią.
Miał wolny dzień - inaczej popedałowałby na
rowerze w przeciwnym kierunku do biur fabryki
konserw dalej na wybrzeżu, gdzie pracował jako
urzędnik.
Rozmyślając później o tym trzęsieniu ziemi nie
przypominał sobie dudnienia, które je poprzedziło,
ani dziwnego uczucia, że czas się zatrzymał. Pierw-
szą rzeczą, jaką sobie uświadomił, było to, że ro-
20
wer grzechotał wściekle o ścianę i że kocie łby
roztętniły się u jego nóg, jak gdyby ziemia pod
powierzchnią była potężnie naładowana elektrycz-
nością. Tynk pękał i spadał ze ścian domu: da-
chówka trzasnęła w bruk podwórza tuż przy nim.
Z domu nie dolatywały odgłosy i nie słysząc ich
,poczuł tym większe osamotnienie. Ukląkł sztywno,
jak do modlitwy, zupełnie mimo woli, wbrew swoim
ostatnio przyjętym poglądom na praktyki religijne,
i klęczał tak, dojmująco świadom tego, co się dzieje,
a przecież bardziej zdumiony niż przerażony. Zo-
baczył pryskanie ziemi spomiędzy kocich łbów;
słyszał dźwięk dzwonka przy kierownicy roweru
daremnie gniewny w zderzeniu ze ścianą; zauważył
nawet spłoszonego ptaka, wzlatującego pionowo
znad dachu. A potem tak samo raptownie, jak się
zaczęło, skończyło się...
Wstał z klęczek - nagle niespokojny o rodzi-
nę - i wbiegł do niedużej kuchni. Ojciec, matka
i dwie jego siostry siedzieli wyprostowani przy
stole w ciszy i odrętwieniu.
Nic im się nie stało? Nic, odpowiedział ojciec
z taką godnością, na jaką tylko mógł się zdobyć,
nic im się nie stało. Rondel powoli zataczał się
po podłodze. Nie pokaleczeni?
- Nie - odpowiedział ojciec.
Na podłodze leżał też tekturowy kalendarz, który
spadł ze ściany.
- Na miłość boską - piskliwie dopytywała się
matka - co to właściwie było?
- Trzęsienie ziemi - odpowiedział Honorato
trochę niepewnie - trzęsienie ziemi.
Ojciec przytaknął z energią. Siostrzyczki roz-
płakały się. Matka przeżegnała się dwukrotnie,
ogromnie poruszona.
- Boże, przebacz nam - szepnęła.
21
- Dokąd idziesz? - zapytała matka niespo-
kojnie.
- Na dwór - odwrócił się gwałtownie ojciec. -
Zobaczyć, jakich szkód to narobiło.
Honorato wyszedł za ojcem.
- Dachówka zleciała z dachu... Upadła może
o krok ode mnie. - Kopnął tę dachówkę czubkiem
buta. - Nic poza tym.
- Jeżeli tylko to, naprawdę jesteśmy szczęś-
ciarze.
Ojciec odniósł się do tego obojętnie:
Szli przez podwórko trochę jak ludzie z głębi
lądu, którzy próbują znów stąpać po ziemi, wra-
cając z niezwykłej dla nich godzinnej wycieczki
morskiej. Byli zbudowani prawie jednakowo, obaj
średniego wzrostu, szczupli w pasie, barczyści, cho-
ciaż ubranie ich wyraźnie wskazywało, że jeden
jest urzędnikiem, a drugi pracuje na roli. Obaj
byli przystojni, z tym, że Honorato cerę miał nie
tak smagłą i -. jak zwykle zresztą - okazywał
większe opanowanie. Ojciec zaczął biegać niespo-
kojnie z jednego końca tego małego podwórka na
drugi, i oglądać dom pod każdym możliwym kątem.
- Tylko ta jedna dachówka odpadła - powie-
dział znów Honorato.
Ojciec puścił to mimo uszu. Jeszcze słaby z wra-
żenia dałby jednak wiele, żeby wykryć coś, co syn
przeoczył. Honorato ma zawsze rację. Wie za dużo:
potrafi odpowiedzieć na wszystko. Odkąd zaczął
pracować w tym biurze fabryki konserw, czyli od
czterech lat, zadaje się z ludźmi, którzy nabijają
mu głowę wszelakimi nowoczesnymi wymysłami.
Kłopotliwe to przecież, kiedy syn mówi z taką
pewnością siebie o rzeczach, jakich on, ojciec, pan
tego domu nie rozumie; i smutne, że z niejednego,
w co on przez całe życie wierzy, drwi chłopak o po-
łowę młodszy - przy matce i siostrach w dodatku.
22
- Zajrzę do domu - rzekł rozdrażniony i ru-
szył do kuchennych drzwi.
Gdy drzwi się otworzyły, Honorato usłyszał, jak
matka i siostry drżącymi, podniesionymi głosami
klepią zdrowaśki; zanim drzwi się zamknęły, już
wyszedł z podwórka w boczną wąską wśród wy-
sokich ścian uliczkę, która prowadziła na rynek.
Zirytowało go to, że ojciec nawet w takiej chwili
potrafi myśleć wyłącznie o swoim dobytku.
Przecież - myślał z gniewem - przecież on
widzi, że dom jest rzeczywiście nietknięty... i wie,
że matce i dziewczynkom nic się nie stało. A jed-
nak dopóki nie sprawdzi wszystkiego dziesięć razy,
Valandorra w ogóle nie będzie go obchodziła. Na
pewno. Jemu byłoby obojętne, nawet gdyby cała
wieś leżała teraz w gruzach...
Fakt, że Valandorra w gruzach nie leży, zgoła
nie zmniejszał jego irytacji, i dopiero gdy dotarł
prawie biegiem do rynku, wzięła w nim górę cie-
kawość. Ta boczna uliczka była właściwie zaułkiem
pomiędzy łuszczącymi się, tylnymi ścianami domów,
i nie spotkał na niej nikogo; nie zobaczył ani jed-
nej strąconej dachówki. Rynek też najwyraźniej
nie uległ zniszczeniu, chociaż panowała tam wrza-
wa i pozorne zamieszanie. Z przeciwległej strony
jakiś staruszek gonił cwałującego samopas osła
wśród mnóstwa rozgdakanych kur. Bliżej, w kręgu
palm w donicach wielki brązowy pies biegał nie-
przytomnie dokoła marmurowej fontanny.
- Honorato! - ktoś zawołał. - Jak tam u was?
Honorato odwrócił się na pięcie i zobaczył, że
to jego przyjaciel Jose.
- No - odpowiedział z wystudiowanym spoko-
jem - trochę zdenerwowania, ale żadnych poważ-
nych szkód. - I ponieważ zniszczone szare ubranie
Josego było pokryte pyłem, zaniepokoił się prze-
lotnie, zapominając, że Jose pracuje w piekarni.
23
- Ale ty... dobrze się czujesz?
- Dobrze - wyjąkał Jose w podnieceniu. -
Dobrze. To tylko mąka. Wracałem z pracy, kiedy
to się stało. Jesucristo! Myślałem, że ten cały bu-
dynek zwali mi się na głowę! - Sięgnął do kie-
szeni po papierosy. - Musiało być wielkie trzęsie-
nie gdzieś w okolicy. Ciekawe, co w Alquena.
Alquena! Przerażenie ogarnęło Honorata. Tylko
z ogromnym wysiłkiem zdołał powstrzymać się od
odejścia bez jednego słowa, od pognania do domu
po rower. Alquena to znaczy Maria. Honorato ko-
chał Marię, więc gdy dziękował Josemu za papie-
rosa, klął na siebie w duchu, że w takiej sytuacji
nie pomyślał o niej. Ale duma nie pozwalała mu
przejawić lęku o dziewczynę i odpowiedział, jak
mógł, najniedbalej:
- Tak samo chyba, jak tutaj. Wkrótce tam jadę.
- Z pewnością odczuli to trzęsienie. Może nawet
gorzej niż my.
Honorato zaczął się wycofywać:
- Możliwe.
Brązowy pies przestał biegać wokół fontanny
i teraz wąchał podejrzliwie wodę, staruszek i osioł
zniknęli w jednej z bocznych uliczek. Kobieta
w jaskrawoczerwonym szaliku trzepoczącym jej na
ramionach przebiegła na ukos przez rynek, histe-
rycznie szlochając.
- Te baby! - rzekł lekceważąco Jose. - Byle
drobiazg, a one latają i płaczą. - Stulając dłonie,
żeby zapalić papierosa, miał nadzieję, że Honorato
nie zobaczył, jak bardzo ręce mu drżą. Osiemnasto-
letni, o trzy lata młodszy od Honorata, czuł się
ważny, gdy tak stał i z nim rozmawiał, chociaż
wszyscy wokoło tylko biegali z miejsca na miej-
sce. - Byłem tam... przy przystanku autobusu...
w czasie tego trzęsienia. Jesucristo! Trzeba ci było
24
widzieć, jak się zakotłowało. Naprawdę, myślałby
kto, że to koniec świata.
Honorato nadal wycofywał się bokiem, ale Jose
sunął przy nim ze swoją opowieścią, podkreślając
tonem głosu i ruchami rąk, jakie to było trzęsienie
ziemi. W ferworze nie widział, że Honorato, który
duchem już był daleko na szosie do Alquena, wca-
le go nie słucha, toteż poczuł zdumienie i rozcza-
rowanie, gdy musiał tę opowieść przerwać.
- Czas już na mnie - powiedział Honorato
szorstko, bo w końcu już nie mógł się opanować. -
Dachówki nam pospadały z dachu, trzeba będzie
ojcu pomóc.
Odszedł od Josego niby to niedbale i spokojnie.
Ledwie jednak skręcił za róg uliczki, opuścił gło-
wę i popędził jak koń wyścigowy z tupotem nie-
omal grzmiącym między domami. Doznawał przy
tym niemiłego uczucia, że Jose doszedł za nim do
rogu i teraz patrzy na niego, ale już mu to było
obojętne. Wszystkie jego myśli krążyły wokół
Marii i ewentualnych skutków trzęsienia ziemi
w Alquena.
Na podwórku ojciec stawiał drabinę przy bocz-
nej ścianie domu.
- Pomóż mi - rzekł, nawet się na Honorata
nie oglądając.
Honorato szybko przykucnął obok roweru i za-
czął odkręcać pompkę. Wściekłość go ogarnęła wo-
bec faktu, że ojciec robi właśnie to, co mu posłu-
żyło za wymówkę, żeby uciec od Josego.
- Kiedy indziej - odpowiedział jeszcze bez tchu
po biegu. - Nie teraz.
- Kiedy indziej pomoc mi niepotrzebna -
warknął ojciec. - Chodź no tu i przytrzymaj dra-
binę.
- Nie. - Honorato gniewnie przymocował
pompkę pod poprzeczką. - Jadę do Alquena.
f
25
- Przedtem przytrzymasz mi drabinę. Rozka-
zuję ci.
- Nie!
- Rób, co mówię! - wrzasnął ojciec. Twarz
jego nabrała barwy mahoniu. - Drugi raz się do
ciebie nie zwrócę.
- Na pewno nie! - odwrzasnął Honorato. -
Bo mnie tu już nie będzie. - Odciągnął rower od
ściany i wskoczył na siodełko. - Jadę do Alquena
zobaczyć, czy u Marii wszystko w porządku. Są
ważniejsze rzeczy w tej chwili niż ojca głupia
dachówka. Myśli ojciec, że to trzęsienie ziemi na-
wiedziło tylko nasz dom i nic więcej?
Ruszył ostro po kocich łbach podwórka na ulicz-
kę. Dawno już nie był tak rozwścieczony jak teraz,
gdy zjeżdżał z rozpędu tą uliczką opadającą w stro-
nę rynku dosyć stromo, i wściekłość zagłuszyła
nawet jego niepokój o Marię. Złapał się na tym.
że pragnie, by Valandorra naprawdę bardzo ucier-
piała, bo wtedy ojciec, gdy w końcu pójdzie rozej-
rzeć się we wsi, poczuje wstyd. Dojeżdżając do
rynku patrzył uważnie w prawo i lewo, nieomal
z nadzieją, że zobaczy jakieś straszne szkody, któ-
rych przedtem nie widział. Ale chociaż przez chwilę
doznawał uczucia, że jakoś został oszukany, skoro
żadnych zniszczeń nie ma, fala jego gniewu trochę
opadła, jeszcze zanim wiedziony instynktowną lo-
giką pojął, że zniszczenia tutaj mogłyby oznaczać
zniszczenia i w Alquena. I ledwie mu przyszło to
na myśl, zaczął znów martwić się o Marię, przy
czym zawziętość, jaką w nim wywołała obojętność
ojca, jeszcze bardziej wzmagała lęk o nią.
Raz po raz musiał dawać sygnał dzwonkiem, pe-
dałując po rynku pełnym długich cieni, gdzie teraz
było jeszcze tłoczniej. Gromadki ludzi zbierały się
pod drzewami, na progach sklepów i kawiarń i na
jezdni. Stary niewidomy Maur siedział na swym
zwykłym miejscu przy drzwiach gospody, wyma-
chiwał chudymi rękami i jękliwym wrzaskiem lżył
cały świat. Jose stał przy dwóch dziewczynach
i chichotał z nimi nerwowo. Gołębie i kury dzio-
bały ziarno rozrzucone z koszyków tego hulającego
samopas osła, który teraz szedł potulnie ze swym
spoconym i rozgniewanym właścicielem.
Lawirując, Honorato objechał rynek wokoło
i chociaż patrzył wszędzie, tego, na co patrzył, nie
widział. Jakaś dziewczyna zawołała go po imieniu,
ale nawet nie odwrócił głowy. Szukał tylko skut-
ków trzęsienia ziemi zgoła nie uspokojony tym, że
poza kawałkiem szkła i tynku, żadnych śladów
poważniejszych zniszczeń nie było. "Musiało być
wielkie trzęsienie gdzieś w okolicy" - powiedział
Jose i teraz te słowa zaczęły Honorata dręczyć.
Valandorra już nie mogła być dla niego mierni-
kiem pozwalającym przewidzieć, co on zastanie po
tamtej stronie pasma wzgórz, które oddzielało obie
wsie od siebie.
Z rynku śmignął szybko wąską barwną uliczką
na szosę między zielonobrunatne blaski pól. Z dzie-
sięć osób zatarasowało drogę obok przedostatniego
domu wioski, ale zagrzechotał dzwonkiem i prze-
mknął się wyrwą, jaką niechętnie wtedy utworzo-
no. W przejeździe zobaczył, że frontowa ściana
tego domu jest rozłupana nierówno od góry do
dołu i że poręcz balkonu leży na ziemi.
Jechał jak nigdy dotąd, zygzakami od skraju
do skraju szosy, stojąc na pedałach, pokonując
wyboje. Szosa przed nim wiła się po długim zboczu
coraz bardziej stromo pod górę. Zapamiętale na-
ciskał pedały i aż chrząkał z wysiłku, tak uciążliwa
była ta jazda.
Kiedy dojadę na szczyt - myślał, zdenerwowa-
ny - będę mógł zobaczyć. Niewiele, co prawda,
26
27
ale w każdym razie dosyć, żeby poznać, czy tam
to się skończyło gorzej niż w Valandorra. Jeszcze
kilometr i będę mógł zobaczyć...
Z prawej strony widać było wzgórza w porannej
mgle jak brunatne cienie; z lewej słońce na nie-
bie wtoczyło się pomiędzy prążkowany szarością
podłużny obłok i zamazaną linię horyzontu. Pot
spływał z twarzy Honorata, wsiąkał w rozpięty
kołnierz jego koszuli, zalewał lepko całą pierś i ra-
miona. W połowie drogi pod górę płuca zaczęły
go palić, granatowa marynarka przylgnęła mu do
pleców. Raz po raz, z każdym nieomal obrotem kół
słyszał to, co powiedział Jose, aż stęknął w pewnej
chwili i zagryzł usta, gdy niespodziewanie przy-
szło mu do głowy, że gdyby nie był tak opętany
myślą o tej wyprawie na rowerze do Alquena,
mógłby przecież tam zatelefonować i dowiedzieć
się, zanim wyjechał z rynku. A potem podnosząc
wzrok stwierdził ku swojej uldze, że za dwie, trzy
minuty będzie już na samym szczycie wzgórza.
Wzniesienie stało się na tym odcinku łagodniejsze;
nie potrzebował zbytnio wytężać mięśni ud. Tędy
zresztą jeździł tysiące razy, i tylko teraz ta droga
wydawała mu się taka trudna i długa: bo też nigdy
dotąd nie chciał tak rozpaczliwie ujrzeć czerwo-
nych dachów Alquena, nigdy dotąd tak nie wy-
czekiwał chwili, gdy zacznie zjeżdżać szosą wijącą
się w dół.
W odległości paruset metrów od szczytu stała
na skraju szosy rozklekotana ciężarówka, ściętą
maską przypominająca buldoga. Potargany szofer
w bryczesach i pomarańczowej koszuli ubrudzonej
smarem dźwignął się spod przedniej osi, gdy Ho-
norato wrzasnął:
- Hola! Jak jest w Alquena?
Tamten odgarnął czarny wiecheć włosów przy-
słaniający mu oczy.
28
- W Alquena?
- Tak. - Honorato zahamował i przechylając
rower w bok, stanął jedną nogą na ziemi. - Bar-
dzo tam źle?
- Żle? - powtórzył kierowca tępo.
- No, w Alquena. W Alquena. Przecież musiał
pan tamtędy przejeżdżać po tym trzęsieniu.
- Trzęsieniu? Jakim trzęsieniu?
- Madre de Dios! Po tym trzęsieniu ziemi.
Kierowca wydął usta.
- Słuchaj no, czy przypadkiem nie zachciało
ci się ze mnie robić durnia... - zaczął, ale Hono-
rato przerwał mu pełen niedowierzania:
- To znaczy, że pan w ogóle nic nie odczuł?
- Oczywiście, coś odczułem... po cóż bym ina-
czej zatrzymał się tutaj? Poczułem szarpnięcie, luz
w kierownicy... Cud, że nie straciłem panowania
nad wozem. - Jego owłosione ręce zatoczyły dra-
matycznie zygzak: - Rzuciło mnie wte i wewte...
Cud, powiadam ci.
Honorato już wprawił pedały w ruch. Niepo-
trzebnie czas stracił.
- Przecież mówię, że było trzęsienie ziemi -
zniecierpliwiony, gotów był natychmiast jechać
dalej. - Valandorrę nawiedziło.
Kierowcy oczy się rozszerzyły.
- Trzęsienie ziemi - wymamrotał z powątpie-
waniem i powtórzył te słowa rozpamiętując owo
uczucie, jakiego doznał, gdy ciężarówka zadrżała
potężnie i kierownica odmówiła posłuszeństwa, po-
tem się zacięła i znów zakołowała mu w rękach. -
Caramba! To możliwe...
Honorato już nie zwlekał. Stał na pedałach unie-
siony nad siodełkiem i rower chybotał mu się
między udami nabierając mozolnie szybkości.
- Hej! - zawołał tamten głosem nagle ostrym,
29
ŚfsSlśfljp
niespokojnym. - A co w Tortosa? Tam też to
było?
- A bo ja wiem! - przez ramię odburknął Ho-
norato. - Nie wiem, co się dzieje za tym wzgó-
rzem nawet!
Idiota! - pomyślał. - Gdyby nie ten idiota,
byłbym już na szczycie.
Szosa, jak gdyby lekceważąc możliwość skrótu,
zakręcała bardzo szerokim łukiem poniżej równe-
go konturu wzgórza. Krew dudniła Honoratowi
w uszach, strugi potu kłuły go w skórę. Usłyszał
pomruk ciężarówki ruszającej na pierwszym biegu,
ale się nie obejrzał. Całą uwagę skierował na ów
punkt, gdzie już zupełnie równa szosa znikała za
ostrym zakrętem w prawo...
Dojeżdżając do tego zakrętu Honorato zahamo-
wał, mrugając, żeby z kącików oczu usunąć kurz.
Alquena leżała przed nim jak rozrzucone wśród
falującej zieleni sadów i warzywników maleńkie
kolorowe cegiełki. Stał tam, głośno wciągał po-
wietrze w płuca, wpatrzony w wioskę, która nie-
omal skakała mu w oczach z każdym walnięciem
jego serca, i usiłował dojrzeć dom Marii. Ale nie
mógł przecież - tak samo, jak nie mógł czerpać
pociechy z tego, co widział. Nadal dręczyły go
wątpliwości. Może tam jest i z dziesięć zburzonych
domów - trudno przecież to poznać z tak daleka;
i kto wie, czy te przemieszane maleńkie cegiełki
nie rozłupały się od góry do dołu nie inaczej niż
ten dom w Valandorra. Tylko kościół widać było
wyraźnie, z dachem rozmigotanym w słońcu jak
lusterko. Nie uszkodzony? Nie, zadecydował ostroż-
nie, nie uszkodzony zdaje się... chociaż to za da-
leko, żeby mieć pewność.
I wtedy przyszło mu na myśl, że Maria w czasie
tego trzęsienia ziemi musiała być chyba w kościele
na mszy. Wytężył wzrok jeszcze bardziej, gdy tyłku
0 tym pomyślał, ale dopiero po chwili wezbrało
w nim uczucie ulgi. Z oczami wlepionymi w kościół
zaczął zjeżdżać w dół krętą szosą wśród topoli.
Powietrze jedwabiście chłodziło mu spoconą twarz
1 szyję. Spod kół roweru wzlatywał czerwonawy
kurz; szprychy furkotały. I w swoim niepokoju
o Marię Honorato wcale się nie dziwił temu, że
z coraz większą nadzieją w sercu patrzy właśnie
na kościół. Przez tę chwilę wcale nie pamiętał, że
od pół roku nauczył się na ten kościół patrzeć jak
na symbol - symbol czegoś, co mogłoby nieodwo-
łalnie rozłączyć go z dziewczyną, którą kochał.
3
Ksiądz Robredo biegnąc dróżką na poszukiwa-
nie Rafaela minął Marię. Powiedziała mu, gdy
przebiegał, "dzień dobry", ale w przerażeniu i po-
śpiechu tylko skinął jej głową. Dokładniejsze oglę-
dziny dzwonu potwierdziły jego obawę: byle
wstrząs, a dzwon zwali się przez dach do kościoła.
Teraz więc biegł po Rafaela tym szybciej, że zda-
wał sobie sprawę, jaką wagę ma jego odkrycie
i jak bardzo jest wobec takiej sytuacji bezradny.
Nie był praktyczny i przez całe życie ubolewał nad
swą dziecięcą prawie nieporadnością w krytycznych
chwilach. Teraz ubolewał nad tym jak nigdy dotąd.
Z głośnym tupotem wbiegł w uliczkę i popędził
dalej na rynek; ludzie go zagadywali, ale reago-
wał tylko machinalnie, nawet nie zauważając, że
ciekawie mu się przyglądają. Dwadzieścia minut
już upłynęło od trzęsienia ziemi, toteż wszystkich
intrygował ten spóźniony objaw niepokoju.
Najwidoczniej - mówili między sobą - najwi-
30
31
doczniej ksiądz proboszcz jeszcze nie zdążył przez
ten cały czas pojąć, co to było. Czy może dowie-
dział się czegoś, o czym my jeszcze nie wiemy?...
Nie, na pewno nie - mówili. - Widzieliśmy prze-
cież, jakie są szkody... albo, jeżeli nie wszystko
widzieliśmy na własne oczy, to słyszeliśmy od in-
nych... Szkło i tynk, szyba w oknie kawiarni pękła,
stara seńora Cuesta ma skaleczone czoło, kilka da-
chówek pospadało z dachów. Poza tym nic abso-
lutnie, tyle że w domach pełno kurzu. Więc dla-
czego ksiądz proboszcz tak biegnie, jakby upiora
zobaczył?...
Ksiądz Robredo nic z tego nie słyszał. Myślał
nieustannie o belce dzwonu tkwiącej niepewnie
w dzwonnicy i wiedział tylko, że musi znaleźć
Rafaela natychmiast. Niewiele doprawdy trzeba by
mieć wyobraźni, żeby sobie przedstawić to spu-
stoszenie w razie, gdyby dzwon spadł. A może to
nastąpić lada moment. Ta możliwość przerażała
księdza, ale pojęcia nie miał, w jaki sposób temu
zaradzić i już samo to, że nie nasuwał mu się żaden
pomysł, wzmagało jego wzburzenie. Coraz prędzej
pędził w zapamiętaniu, coraz więcej wiary pokła-
dał w Rafaelu... Rafael będzie wiedział, co robić
Rafael na pewno będzie wiedział...
Zastał starego na rynku, przykucniętego przed
dwojgiem rozchichotanych brudnych dzieci. Na
widok księdza Robredo kościelny się wyprostował
i uśmiech zniknął z jego pomarszczonej twarzy.
Nie trzeba było mówić mu, że coś jest niedobrze:
jedno spojrzenie na zziajanego księdza wystar-
czyło.
- Co się stało, księże proboszczu?
- Dzwon - wykrztusił bez tchu ksiądz Robre-
do - dzwon się urwał...
- Urwał się...? - Rafael ściągnął brwi zadając
to pytanie.
32
i w
wad _ jest w
^ Urwała sIę? _ powt6l,y,
Ś-
Ł^r
Potem przez krótk, chwile milczeli obaj
w głowie.
mu
eenTa^tr^riSrwSa
sam z siebie. _ Ale \ZZlny
Pośpiechu. _ Mówię ci Rafael
najpilniejsza. Ee^^b^
^umzesz Musimy g0 zdjąć ]ak
Raczej opieszałość Rafaela
Vywołała te ostatnią uwagę i LU-T
* zdumiał, że umiał podsun^scS
cydowanie praktycznie. Kościelny IdT
msm
SpraWa'
razu
T
3-
Zatrzęsła się...
33
doczniej ksiądz proboszcz jeszcze nie zdążył przez
ten cały czas pojąć, co to było. Czy może dowie-
dział się czegoś, o czym my jeszcze nie wiemy?...
Nie, na pewno nie - mówili. - Widzieliśmy prze-
cież, jakie są szkody... albo, jeżeli nie wszystko
widzieliśmy na własne oczy, to słyszeliśmy od in-
nych... Szkło i tynk, szyba w oknie kawiarni pękła,
stara seńora Cuesta ma skaleczone czoło, kilka da-
chówek pospadało z dachów. Poza tym nic abso-
lutnie, tyle że w domach pełno kurzu. Więc dla-
czego ksiądz proboszcz tak biegnie, jakby upiora
zobaczył?...
Ksiądz Robredo nic z tego nie słyszał. Myślał
nieustannie o belce dzwonu tkwiącej niepewnie
w dzwonnicy i wiedział tylko, że musi znaleźć
Rafaela natychmiast. Niewiele doprawdy trzeba by
mieć wyobraźni, żeby sobie przedstawić to spu-
stoszenie w razie, gdyby dzwon spadł. A może to
nastąpić lada moment. Ta możliwość przerażała
księdza, ale pojęcia nie miał, w jaki sposób temu
zaradzić i już samo to, że nie nasuwał mu się żaden
pomysł, wzmagało jego wzburzenie. Coraz prędzej
pędził w zapamiętaniu, coraz więcej wiary pokła-
dał w Rafaelu... Rafael będzie wiedział, co robić,
Rafael na pewno będzie wiedział...
Zastał starego na rynku, przykucniętego przed
dwojgiem rozchichotanych brudnych dzieci. Na
widok księdza Robredo kościelny się wyprostował
i uśmiech zniknął z jego pomarszczonej twarzy.
Nie trzeba było mówić mu, że coś jest niedobrze;
jedno spojrzenie na zziajanego księdza wystar-
czyło.
- Co się stało, księże proboszczu?
- Dzwon - wykrztusił bez tchu ksiądz Robre-
do - dzwon się urwał...
- Urwał się...? - Rafael ściągnął brwi zadając
to pytanie.
32
- Właśnie. - W pośpiechu ksiądz nie potrafił
znaleźć odpowiedniego słowa. Zaczął gestykulo-
wać. - Jest w tym ukosie łuku. To drewno...
jarzmo dzwonu... ta część na czubku. Urwała się.
Wcisnęła.
- Urwała się? - powtórzył Rafael. - Wcisnęła
się?
Ksiądz przytaknął, głośno przełykając powietrze.
- W poprzek łuku.
- Ale jak to się urwała, kiedy się wcisnęła? -
zapytał kościelny, nieco oszołomiony.
- Tak, jak mówię... wcisnęła się. Lada sekunda
dzwon może rozbić dach.
Rafael podrapał się po krótkim szerokim nosie.
Jeżeli dzwon jest wciśnięty...
- Lada sekunda - obstawał ksiądz i głos mu
się trząsł ze zdenerwowania.
Potem przez krótką chwilę milczeli obaj.
- To może najlepiej będzie, jak ja pójdę i zo-
baczę - zaproponował Rafael, wiedząc z doświad-
czenia, że ksiądz Robredo im dłużej będzie usiło-
wał mu wyjaśnić, tym bardziej poplącze mu
w głowie.
- Tak, i to zaraz. Nie ma ani chwili do stra-
cenia. Wiatr może się zerwać albo dzwon spadnie
sam z siebie. - Ale kościelny jakoś nie okazywał
pośpiechu. - Mówię ci, Rafaelu, to paląca sprawa,
najpilniejsza. Kiedy zobaczysz dzwon, od razu zro-
zumiesz. Musimy go zdjąć jak najszybciej.
Raczej opieszałość Rafaela niż ocena sytuacji
wywołała tę ostatnią uwagę, i ksiądz Robredo sam
się zdumiał, że umiał podsunąć wyjście tak zde-
cydowanie praktycznie. Kościelny zdumiał się też,
chociaż z innego niż ksiądz powodu. Dotąd wyo-
brażał sobie, że proboszcz przesadza i że chodzi
tylko o jakieś drobne uszkodzenie dzwonnicy. Dla
człowieka nie mającego zręczności w rękach nawet
33
zawieszenie obrazka na ścianie jest wielką ope-
racją, i Rafael już dawno stwierdził, że ksiądz nie-
odmiennie wyolbrzymia trudności każdej roboty,
jaką mu zleca. Ale ta wzmianka o zdjęciu dzwo-
nu... to już coś, co stawia sprawę na ostrzu noża,
pomimo że to mówi ksiądz Robredo...
- To aż tak poważne?
- Przecież ci mówię. Najmniejszy podmuch wia-
tru może zrzucić dzwon.
Kościelny jeszcze się wahał:
- Tak znów często w sierpniu wiatru nie ma -
zastosował taktykę wymijającą.
- Ani też często nie ma trzęsienia ziemi. -
W głosie księdza zabrzmiało rozdrażnienie. - Słu-
chaj, Rafaelu, musisz wrócić do kościoła i sam zo-
baczyć. Z tego miejsca, z którego ja widziałem...
- Dzwon waży co najmniej dwieście kilo. Żeby
go zdjąć, trzeba mieć odpowiedni sprzęt. Tylko
jeden człowiek w Alquena mógłby to zrobić, to
znaczy seńor Oyas, budowniczy. Chociaż i dla niego
to bardzo trudne zadanie.
Ksiądz Robredo podrzucił głową:
- Zaraz z nim porozmawiam.
- To ksiądz nie pójdzie ze mną?
- Nie. Poszukam seńora Oyasa i spotkamy się
przy zachodnich drzwiach. No, pospiesz się! I kiedy
tam będziesz czekał, sam pomyśl, jak trzeba to
zrobić.
Maria klęczała w chłodnej bieli kościoła i oczy
miała przymknięte, łokcie na oparciu krzesła przed
sobą. Była sama, ale nie wiedziała o tym. Dla niej
zresztą równie dobrze wszyscy ze wsi mogliby
tu być obecni. W chwilach modlitwy zapominała
o świecie całym, a teraz właśnie się modliła. Nie
czuła, jak twarda jest kamienna podłoga, nie sły-
34
szała cichego szczękania paciorków różańca o krze-
Ś sło. Gdyby w kościele panował tłok - gdyby ciszę
przerywały szepty, kaszel, szuranie butami - też
by to jej nie sprawiało różnicy. Był to jeden z tych
rzadkich uroczystych momentów, gdy bez wysiłku
jej modły przebijały ową niewidzialną płytę re-
zonansową, która tak często chyba zatrzymywała
jej prośby i przyrzeczenia na ziemi, tylko odbija-
jąc z powrotem echo pragnień i żarliwych posta-
nowień.
Teraz modliła się, bo czuła bezbrzeżną wdzięcz-
ność za to, że Alquena ocalała i skutki trzęsienia
ziemi ograniczają się tylko do bardzo drobnych
szkód. Dziękowała też Bogu, że jej chora matka
nie doznała żadnych obrażeń, że ich dom pozostał
nienaruszony, że nikt we wsi nie ucierpiał. I mod-
liła się, żeby Bóg spełnił jej nadzieję, żeby tak
samo szczęśliwie skończyło się to dla innych gdzie
indziej, zwłaszcza dla Honorata i jego rodziny
w Valandorra.
- Oby Honoratowi nic się nie stało - szepta-
ła - Boże Wszechmocny, błagam Cię, oby żadne
nieszczęście nie spadło na niego i jego bliskich.
On jest zacny i może już wkrótce powróci na łono
Kościoła. Co nie znaczy, żeby obrócił się przeciwko
Kościołowi, tyle że od paru miesięcy zaczyna roz-
trząsać wszystko, w co kiedyś wierzył. To niektórzy
z tych młodych jego kolegów w biurze fabryki
konserw są temu winni - wyjaśniała Bogu na
wypadek, gdyby te fakty nie były Mu znane. -
Oni mu zamącili w głowie swoimi poglądami.
O Boże, spraw, żeby Honorato... poza tym, żeby
mu się nic nie stało... nie utracił swojej wiary.
Na chwilę przestała się modlić i otworzyła oczy.
Jeżeli on utraci wiarę, to ja utracę jego - po-
myślała. Cokolwiek do siebie nawzajem czujemy,
35
utracę Honorata. Bo taka sprawa by nas przecież
rozdzieliła...
Po raz pierwszy pozwoliła samej sobie przyznać,
że to, o czym wiedziała już od tygodni, jest praw-
dą. Z pośpiechem spróbowała odpędzić tę myśl,
znów przymykając oczy i pogrążając się w odma-
wianiu zdrowasiek. Ale daremnie. Chociaż usiło-
wała odzyskać nastrój swych poprzednich modlitw,
nie mogła nie myśleć o możliwości zerwania z Ho-
noratem. Stopniowo zapomniała, dlaczego przyszła
do kościoła; zapomniała, że było trzęsienie ziemi.
Podparła podbródek rękami i żałośnie wpatrywała
się w ołtarz, pełna sprzecznych uczuć, wcale nie
wiedząc, że w tej właśnie chwili po cichutku idzie
do niej nawą Honorato.
Honorato, zanim wszedł do kościoła, przystanął
w drzwiach dziwnie wzruszony widokiem jej wy-
prostowanej, klęczącej postaci. Aż go serce zabo-
lało, tak wielką poczuł ulgę po tej pełnej napięcia
długiej jeździe z Valandorra. Teraz prawie ośle-
piony pozornym mrokiem w kościele, nagle w ten
mrok wchodząc z blasku poranka, zbliżył się do
miejsca, gdzie ona klęczała, wyciągnął rękę i lekko
dotknął jej ramienia.
- Maria - szepnął.
- Honorato! - Odwróciła głowę i jej piwne
oczy rozszerzyło radosne zdziwienie. - Co ty tu
robisz?
Uśmiechnął się:
- Zgaduj, ale tylko raz.
Podniosła się z klęczek, a on szybko usiadł obok
niej.
- Odczuliście to trzęsienie ziemi? - zapytała.
- Owszem.
- Bardzo?
Honorato wzruszył ramionami.
36
- Niejeden tak by powiedział. Ja osobiście po-
trafię sobie wyobrazić gorsze rzeczy...
Lubi się chwalić - pomyślała.
- Nikt nie został ranny?
- Mnóstwo osób zachowuje się tak, jakby ich
gruchnęło. Ale naprawdę, o ile wiem, to nikt, cho-
ciaż patrząc na nich, nie uwierzyłabyś. Ale jak
tyś to przeżywała? I twoja matka?
- Ja byłam w jej pokoju... - Pieściła go wzro-
kiem. - Poprawiałam pościel na łóżku, kiedy to
się stało i...
- Nie byłaś na mszy?
Potrząsnęła głową.
- Dzisiaj nie. - Umilkła. I po krótkiej chwi-
li: - Skąd wiedziałeś, że teraz tu jestem?
- A gdzież indziej szukałbym ciebie? - Ze
śmiechem zaczął się z nią przekomarzać, ale zaraz
widząc, że ona lekko marszczy czoło, pożałował
tych słów. - Są szkody w Alquena?
- Trochę, ale nic poważnego. - Znów umilkła
na kilka sekund. - To ładnie, że przyjechałeś,
Honorato. .
- Zawsze przyjeżdżam, kiedy mam wolny dzień.
Przecież wiesz o tym.
- Wiem - powiedziała. - Ale nie tak wcześnie
rano.
- Byłem o ciebie niespokojny.
Z trudem mu przyszło to powiedzieć - pomy-
ślała. - On nie lubi przyznawać się do takich rze-
czy. Widzę pot na jego twarzy i szyi, więc spieszył
się bardzo, żeby tu jak najprędzej dojechać. I jego
oczy mówią mi więcej niż wszelkie słowa. Ale po-
mimo to przyjemnie mi słyszeć takie wyznanie...
Uśmiechnęła się do niego.
- No, już po naszym zmartwieniu.
- Tak. - Odpowiedział jej uśmiechem.
Rzeczywiście - pomyślał - ona jest bardzo
37
piękna. Chyba dotychczas nie uświadamiałem so-
bie, jaka jest piękna ani jak bardzo ją kocham.
Trzeba było aż trzęsienia ziemi, żebym zrozumiał...
Siedzieli przez parę minut rozmawiając szeptem,
opowiadając swoje wrażenia. Honorato nie wspo-
mniał o sprzeczce z ojcem i więcej nie mówił o nie-
pokoju dręczącym go w czasie jazdy z Valandorra.
Ale opowiedział, jak spotkał Josego na rynku i póź-
niej tego kierowcę ciężarówki na szosie. -Teraz to
go bawiło, i Maria śmiała się cicho, gdy przesad-
nymi ruchami rąk i minami odtwarzał reakcję kie-
rowcy, który się upierał, że to kierownica go za-
wiodła.
Wymachiwał rękami:
- Rzuciło mnie wte i wewte... Cud, że nie wy-
rzuciło z szosy... żałuj, żeś go nie widziała, Maria...
Przyłożyła palec do ust.
- Nie tak głośno, Honorato.
Skinął potakująco głową, po czym rozejrzał się
niecierpliwie. Zapragnął wyjść z kościoła.
- Możemy już iść?
- Za chwileczkę.
Nasunęła szafirowy szalik niżej na swe lśniące
czarne włosy, podniosła się lekko i uklękła. Ho-
norato nadal siedział i z niecierpliwością coraz
większą, z roztargnieniem patrzył na prezbiterium
tam, gdzie smuga słońca nad ołtarzem wyglądała
jak zakurzony pas tęczy.
- Honorato.
- Słucham.
Maria zwrócona do niego, wskazywała ręką
ołtarz.
- Podziękuj Bogu, zanim stąd wyjdziemy.
Przez chwilę nie odpowiadał, zaciął gniewnie
usta.
- Proszę cię.
Najprościej byłoby uklęknąć obok niej bez pro-
38
testu. A przecież z uporem - prawie wbrew
woli - zapytał:
- Za co mam podziękować?
- Za to, że w Alquena i w Valandorra nie stało
się tak, jak mogłoby się stać. - Wargi jej drżały,
w głosie brzmiała nuta rozdrażnienia. - Wiesz
doskonale.
Patrzyła mu w oczy.
- Skoro sobie życzysz - powiedział wreszcie
Honorato.
Niechętnie przyklęknął obok niej i ukrył twarz
w dłoniach. Udawał tylko, nawet nie próbując się
modlić. Gniewało go zarówno to, że ona go popro-
siła, jak i to, że niby uległy, przecież tej prośby
nie spełnia.
Gdyby tylko - myślał z oburzeniem - gdyby
tylko Maria pozwoliła mi decydować samemu. Im
bardziej ona mnie popycha, tym bardziej nie chcę
być popychany, a kiedy tak się dzieje, ani jej nic
po mnie, ani mnie nic po niej. Niedobrze zaczyna
być między nami...
Rafael nie znosił wysokości, więc perspektywa
wspinaczki na podest dzwonnicy bynajmniej mu
się nie uśmiechała. Ale gdy podszedł bliżej do koś-
cioła, stwierdził, że to konieczne. Ksiądz Robredo
miał rację. Dzwon wyraźnie się przekrzywił. Oczy-
wiście należało zobaczyć z bliska, czy naprawdę
sytuacja jest groźna. Najwidoczniej jeden koniec
belki wyskoczył z oprawy, ale Rafaelowi trudno
było zrozumieć, jak to się stało, że nie wyskoczył
i drugi, i wszystko razem - dzwon i belka - nie
runęło z dzwonnicy.
Nie ma co, muszę tam wleźć na górę - po-
myślał Rafael z żalem. Wzruszył ramionami i wy-
mamrotał :
39
- Lo que ha de ser, sera - czyli, co ma być,
to będzie.
Na dach wychodziło się klapą, do której prowa-
dziły spiralne żelazne schody w rogu kościoła od
północnego zachodu. Przy klapie tuż za płaską
nadbudówką zachodnią ustawiono ukośnie nad da-
chówkami stalową drabinę, sięgającą tylko do pod-
stawy niskiej pękatej wieży. Ksiądz Robredo nieraz
wyrażał pogląd, że architekt, który to zaprojekto-
wał, chociaż prawdopodobnie kochał Boga całym
sercem, bynajmniej dobrym architektem nie był,
i Rafael, teraz sobie słowa księdza przypominając,
chętnie by się pod nimi podpisał, gdy na swych
kabłąkowatych nogach zaczął włazić po tej dra-
binie.
Jako architekt - myślał - ten człowiek... kim-
kolwiek był... nie wiedział, co to choroba morska...
lepiej by został rybakiem.
Powyżej drabiny dojście do podestu dzwonnicy
było zupełnie pionowe - dwanaście szczebli
w równych odstępach wbitych w tylną ścianę wie-
ży. Rafael właził powoli - lewa ręka, lewa noga,
prawa ręka, prawa noga - starając się trzymać
jak najmocniej i sprawdzając na każdym szczeblu,
czy stoi pewnie w swoich sandałach ze sznurowy-
mi podeszwami, zanim ruszał ostrożnie dalej, przy
czym, żeby nie patrzeć w dół, nie odrywał oczu
od chropowatego muru wieży, który miał przed
sobą.
Wreszcie po bardzo długim, jak mu się wyda-
wało, czasie mógł podnieść głowę powyżej podłogi
dzwonnicy. Szczegółowych oględzin dokonywać nie
musiał. Głęboka, w kształcie miski, podmurówka
wokoło wyrwanej spiżowej oprawy odkruszyła się
i krótki stalowy czop belki wyżłobił w ściance od
wewnątrz wielką rozdrapaną bruzdę, coraz płytszą
na odcinku chyba sześćdziesięciu centymetrów.
40
Rafael dźwignął się ostrożnie na płaski parapet
za dzwonnicą. Nie miał odwagi stanąć prosto, więc
został na czworakach wśród odchodów ptasich,
usiłując myśleć tylko o dzwonie, udawać przed
samym sobą, że nie jest na wysokości ponad dwu-
dziestu metrów od ziemi. Ksiądz nie przesadzał.
O ile stary kościelny potrafił coś wywnioskować,
dzwon jeszcze się trzymał tylko dzięki temu, że
drugi czop tkwił w oprawie. Oderwany koniec
belki przechylonej pod kątem czterdziestu stopni
po prostu jeszcze oparty był lekko o ścianę.
To dziw nad dziwy, naprawdę dziw nad dziwy,
że dzwon nie spadł - myślał Rafael. - Cały ciężar
na jednym czopie, który na pewno już wysuwa się
z łożyska. Inaczej belka tak na ukos nie dotykałaby
muru.
Po raz pierwszy od czasu rozmowy z księdzem
Robredo na rynku Rafael poczuł przerażenie. Jego
wrodzona niechęć do wspinania się na podest
dzwonnicy sprawiła, że do tej chwili nie doceniał
prawdziwego niebezpieczeństwa. Ale teraz przy-
kucnięty na odległość ręki od dzwonnicy, raptem
ku wielkiemu swemu zdenerwowaniu uprzytomnił
sobie, że - tak, jak ksiądz proboszcz powiedział -
dzwon może oderwać się lada moment... niezależnie
od wiatru. Głupotą byłoby liczyć na to, że ciężka
belka, na której dzwon jest zawieszony, będzie na
jednym stalowym czopie trzymać się w nieskoń-
czoność. Połączony ciężar albo wyrwie ten czop
całkowicie, albo ni stąd, ni zowąd złamie go jak
gałązkę. I - jakkolwiek by się stało - skutek
byłby opłakany.
Nie wiadomo skąd nadleciała mewa; sfrunęła na
sztywnych szeroko rozłożonych skrzydłach i usiadła
pośrodku belki.
- Reina de los angeles! - wykrzyknął Rafael;
41
powieki mu zatrzepotały. - Tu nie miejsce dla
mnie.
Bardzo powoli i ostrożnie wycofał się na czwo-
rakach i opuścił nogi z parapetu szukając najwyż-
szego szczebla. Mewa patrzyła oczkami jak paciorki
z wyraźną pogardą. Szczeble na ścianie wieży i sta-
lowa drabina były nagrzane słońcem, aż za ciepłe
pod rękami starego w czasie tej mozolnej prze-
prawy z powrotem na dach. Jeżeli wspinaczka pod
górę wydawała mu się długa, to droga na dół była
dla niego chyba dwa razy dłuższa, ogromną więc
poczuł ulgę, gdy stanął już bezpieczny na spiral-
nych schodach. Zawrót głowy to uczucie dosta-
tecznie przykre, ale myśl o tym, że dzwon może
się urwać i spaść na niego, póki on jest na dachu,
była przez cały czas jeszcze okropniejsza. Teraz
zatrzymał się, żeby otrzeć pot z twarzy chustką
raczej przypominającą ścierkę, i dopiero potem
zszedł ze schodów na zimną podłogę kościoła.
Nie ma co, dzwon trzeba zdjąć - myślał. - I to
zaraz. Ale Bogu dzięki, to już nie moja praca.
Seńor Oyas się jej podejmie. Ja będę pomagał,
jak tylko potrafię... ale z dołu, z ziemi.
W pośpiechu przed wejściem na dach stary koś-
cielny nie zauważył Marii i Honorata, toteż idąc
od schodów do drzwi zdziwił się, gdy ich zobaczył
teraz. Przez parę sekund mrugał z powątpiewa-
niem. Zdumiony był zwłaszcza widokiem Honorata,
który podobno nie chodził na mszę w Valandorra
już od dwóch miesięcy. Ale ciekawość szybko go
opuściła, bo sobie uprzytomnił, że ci dwoje młodzi
w tylnej części kościoła przecież są narażeni na
niebezpieczeństwo. Dzwon, gdyby spadł, trzasnąłby
właśnie w to miejsce...
Podszedł do nich i dotknął ręki Honorata.
- Odejdźcie stąd - szepnął ochryple, z naci-
skiem.
42
Chłopiec i dziewczyna odwrócili głowy, ale ode-
zwała się tylko Maria:
- Dlaczego, Rafaelu?
- Dzwon się ledwie trzyma. - Rafael machnął
ręką ku górze. - To trzęsienie ziemi uszkodziło
dzwonnicę i teraz wisi tak niebezpiecznie, że może
zlecieć.
- Dzwonnica? - zapytał Honorato podnosząc
się z klęczek.
- Nie, dzwon. Więc albo przejdźcie naprzód
bliżej prezbiterium, albo w ogóle stąd wyjdźcie.
- Wyjdziemy - natychmiast zadecydował Ho-
norato.
Za kościelnym wyszli w jaskrawy, rozmigotany
blask słońca i z odległości kilku kroków od drzwi
kościoła odwrócili się i podnieśli głowy przysła-
niając oczy rękami.
- Tu chodźcie - powiedział Rafael - stąd
lepiej widać.
Mewa jeszcze nie odfrunęła z belki. Obłok jak
maźnięcie śmietaną sunął po niebie przez łukowaty
ażur wieżyczki, aż wyglądało na to, że i ona, i cała
fasada kościoła przechyla się powoli w bok.
- Co właściwie się stało?
- Jeden z tych czopów... ten na prawo, jak pa-
trzymy... wyłamał się z oprawy. Z jednego i dru-
giego końca belki jest taki czop, krótki żelazny
kołek, z łożyskiem zamocowanym w murze...
Marię nie obchodziły szczegóły.
- Naprawdę myślicie, że dzwon spadnie?
- Niestety, boję się, że tak.
- Ale tutaj z dołu niewiele można zobaczyć -
powiedział Honorato. - Więc skąd wiadomo...
- Byłem tam na górze. Pewnie jak amen w pa-
cierzu...
- I teraz czekacie, żeby się przekonać, czy macie
rację, czy nie macie racji?
43
Rafael potrząsnął głową:
- Ksiądz proboszcz już poszedł po seńora Oyasa.
Bo to sprawa dla fachowca. Możecie mi wierzyć
albo nie, ale ten dzwon waży całe dwieście kilo.
A z tym ptakiem na belce - pomyślał niespokoj-
nie - dochodzi chyba jeszcze kilogram obciążenia.
Seńor Oyas właśnie odjeżdżał do młyna, gdy
ksiądz zastał go na drugim końcu wioski. Ten
krzepki, o sinawym podbródku, podstarzały już
człowiek uchodził za najbogatszego mieszkańca
Alqueny. To, nawet jeśli zgadzało się z prawdą,
nie oznaczało wiele, faktem jednak jest, że przy-
najmniej miał rozklekotany samochód i zatrudniał
sześciu ludzi. Ilekroć ktoś w Alquena czy okolicz-
nych wsiach potrzebował budowniczego, nieod-
miennie zwracał się do seńora Oyasa. Tak już
trwało od dwudziestu lat z górą. Nie dlatego, żeby
seńor Oyas był szczególnie dobry w swoim fachu,
tylko po prostu z tej racji, że on jeden w tych oko-
licach ów fach reprezentował, a wzywanie innych
budowniczych z któregoś z miasteczek kosztowało-
by przecież znacznie więcej.
Pomimo dwudziestu lat takiej wyłączności seńor
Oyas zachował spryt i dbał o swoje interesy. Wie-
dział bezbłędnie, co może przynieść zysk, co zaś
nie może, a robota w młynie tego dnia właśnie za-
powiadała się korzystnie. Nad wyraz korzystnie.
Firma, do której młyn należał, miała dosyć pie-
niędzy, żeby płacić wygórowane ceny przedsiębior-
stwom budowlanym w miastach, i seńora Oyasa
wezwała tylko dlatego, że to była sprawa pilna.
A więc świetna dla niego okazja. Jego robotnicy
już tam pojechali ciężarówką. Uznał, że drobne
szkody w Alquena czy gdzie indziej - nawiasem
mówiąc w pierwszej chwili po trzęsieniu ziemi
44
bardzo go one rozczarowały - mogą jeszcze
czekać...
Palcem wydłubał z głębi jamy ustnej skórkę
winogrona tkwiącą między zębami, po czym wsiadł
do samochodu. Ledwie się wgramolił na pojedyn-
cze siedzenie i wcisnął brzuch za kierownicę, usły-
szał, jak ktoś go woła:
- Seńor Oyas!
- Tak? - Odwrócił głowę z niechęcią po to,
by zobaczyć zza rogu uliczki gorączkowo człapią-
cego księdza Robredo.
- Seńor Oyas! - zawołał jeszcze raz ksiądz Ro-
bredo obawiając się, że pomimo to samochód od-
jedzie. Bo budowniczy miał zeza, mógł więc w tej
chwili patrzeć wszędzie, niekoniecznie na niego.
- Słyszę, księże proboszczu. O co chodzi?
Czego on chce? - zdziwił się seńor Oyas, ziry-
towany. - Musi mnie zatrzymywać... właśnie dzi-
siaj ?
Ksiądz Robredo nie zwolnił kroku, dopóki nie
dobiegł do samochodu.
- Coś strasznego stało się w kościele - zaczął
i znowu, gdy z wysiłkiem łapał oddech, nie potra-
fił znaleźć właściwych słów, żeby dokładnie to wy-
tłumaczyć.
Budowniczy zadał mu kilka fachowo brzmiących
pytań, a on odpowiedział na nie najlepiej, jak
mógł, ale wiedział, że tylko marnuje drogocenne
minuty. Gadanie, gadanie, gadanie... tak samo było
z Rafaelem. Czyż nie lepiej od razu ruszyć do
kościoła i mówić o tym po drodze?
- To szalenie pilne, zapewniam pana. B-irdzo
byłbym wdzięczny, gdyby zaraz pan tam ze mną
pojechał.
Seńor Oyas zmarszczył brwi.
- Szkody są także we młynie, proszę księdza.
45
Powiedziano mi, że jeden z działów w ogóle jest
nieczynny, więc...
- Dwóch ludzi wystarczy, na pewno.
- Posłałem tam wszystkich, proszę księdza. -
Seńor Oyas spojrzał na zegarek, trochę po to, by
okazać swoje zniecierpliwienie, trochę dlatego, że
napotykając wzrok księdza poczuł się nieswojo. -
Ciężarówka w tej chwili chyba już dojeżdża do
młyna.
- W takim razie - ksiądz Robredo nie ustą-
pił - muszę pana prosić, żeby nam pan pomógł
osobiście. Rafael jest bardzo zdolny, ale potrzebu-
jemy pańskiej rady i pomocy. Niech mi pan wie-
rzy, nie prosiłbym, gdyby sytuacja nie była tak
poważna.
Seńor Oyas starannie nakręcił zegarek. Komuś
innemu bez ogródek kazałby z tą sprawą zaczekać
do późniejszych godzin dnia. Ale tu należało oka-
zać maksimum delikatności. Za parę tygodni
ksiądz Robredo będzie dawał ślub jego najstar-
szej córce, więc lepiej z nim nie mieć na pieńku.
Mądre de Dios! Że też nie odjechał o minutę
wcześniej...
- Bardzo mi trudno, proszę księdza. Jeżeli nie
pojadę do młyna, nie będę mógł zadecydować, co
i jak trzeba tam zrobić. - Wzruszył ramionami,
rozłożył ręce i zerknął na księdza. - Moi ludzie to
tylko robotnicy, ksiądz rozumie. Beze mnie nie
będą wiedzieli, jak zabrać się do tego remontu.
- Rafael i ja nie jesteśmy nawet robotnika-
mi - odpowiedział ksiądz Robredo surowo, przy
czym płaska pierś mu zafalowała. - Bez pana
jesteśmy zgubieni. I to chodzi o kościół, seńor
Oyas, a nie o jakiś młyn.
Budowniczy poruszył się niezgrabnie w samo-
chodzie, zsuwając kapelusz z zatłuszczoną wstążką
na tył głowy. Znowu zerknął na księdza, który
46
jednak ze względu na tego zeza uznał, że on pa-
trzy gdzieś dalej, w głąb uliczki.
- Więc może mi ksiądz jeszcze raz powie, w ja-
kim dzwon jest położeniu - powiedział z najwięk-
szą cierpliwością, na jaką umiał się zdobyć.
Ksiądz Robredo nie dał się zwieść tym spóźnio-
nym przejawem zainteresowania, wyczuwając już,
że cokolwiek powie, seńor Oyas zdecydował się
pojechać mimo wszystko do młyna. Powtórzył, co
zobaczył w dzwonnicy, ale znów niemile sobie
uświadomił swoją zwykłą bezradność. To, że od-
nalazł Rafaela, uspokoiło go na razie; widok sa-
mochodu budowniczego napełnił jego serce jeszcze
większą otuchą. Ale teraz niepewność powróciła
i ksiądz z trudem zbierał myśli.
Seńor Oyas zaczął kiwać głową, jeszcze zanim
ksiądz Robredo skończył mówić.
- Z opisu księdza nie sądzę, żeby była jakakol-
wiek prawdziwa przyczyna do niepokoju. Dzwon
z całą pewnością zaklinował się, inaczej spadłby
od razu w czasie tego trzęsienia ziemi.
- Nie mógłby pan spojrzeć na niego? - znów
zbił księdza Robredo z tropu zez seńora Oyasa.
- Nie ma potrzeby, proszę księdza. Wcale nie
ma potrzeby. Ja doskonale rozumiem, jak on się
zatrzymał. - Budowniczy uniósł brwi, jak gdyby
urażony tym, że proboszcz kwestionuje jego fa-
chowe rozeznanie. - Gdybym miał bodaj trochę
wątpliwości, pojechałbym tam i zobaczył... ksiądz
przecież wie. Ale na podstawie tego, co ksiądz po-
wiedział, ręczę, że dzwon wytrzyma, dopóki nie
będę mógł posłać tam robotników.
- Kiedy to będzie?
- Dzisiaj z pewnością... po południu... albo ju-
tro. Trudno mi powiedzieć, bo jeszcze nie wiem,
co jest do roboty we młynie.
- Jutro!?
47
Ksiądz się przeraził. Aż dławiło go to przera-
żenie. Przez ułamek sekundy seńor Oyas czuł lek-
ką obawę, czy w swej niecierpliwości nie przeho-
lował, jeśli chodzi o bezpieczeństwo dzwonu. Wie-
dział z doświadczenia, że ksiądz Robredo ma skłon-
ność do przesady. Rozsądniej jednak byłoby nie
wypowiadać swego zdania zbyt stanowczo, bo gdy-
by rzeczywiście coś się stało, następstwa by
to pociągnęło poważne...
- Jedną rzecz mogę księdzu zaproponować -
rzekł starannie dobierając słów. - Niech ksiądz
weźmie, co ksiądz zechce z mojego składu. Co
tylko ksiądz sobie życzy. Rusztowania, liny - za-
toczył krąg ręką. - Wszystko tam jest. I niech
ksiądz każe rozpocząć to, co chce ksiądz tam zro-
bić, a już my, kiedy tylko będę miał paru ludzi
wolnych, wykończymy to dla księdza.
Proboszcz zapatrzył się w niego bez wyrazu.
- Rafael mówi, że ten dzwon waży ponad
dwieście kilo... - zaczął bezradnie.
Seńor Oyas opancerzył swoje serce. Minuty
uciekały.
- W tych okolicznościach nie mogę doradzić nic
więcej. We młynie cały dział jest nieczynny.
I moi ludzie także, dopóki tam nie dojadę, czekają
bez roboty. Jeżeli to odwlokę, odwlokę także mój
powrót i udzielenie księdzu pomocy. - Logiczne,
pomyślał, że też mi to dopiero teraz przyszło do
głowy. Sięgnął do rozrusznika. - Naprawdę, pro-
szę księdza, staram się, żeby wszystkim dogodzić.
Wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł... może
ksiądz na to liczyć. Już za parę godzin chyba.
Tymczasem wszystko w moim składzie jest do dys-
pozycji księdza.
Ksiądz Robredo prawie go nie słyszał. Silnik za-
sapał głośno, prychnął i ożywił się. Seńor Oyas
nasunął kapelusz z powrotem na czoło i powie-
48
dział z uśmiechem dostatecznie, jak miał nadzieję,
. przepraszającym:
- Bardzo mi przykro, proszę księdza. Gdyby
I tylko ksiądz przyszedł o kwadrans wcześniej...
Samochód ruszył chybotliwie, wzbijając czer-
wonawoszary tuman kurzu. Ksiądz nawet nie
spróbował wyjść z tego tumanu, tylko stał tam
jeszcze z głową lekko pochyloną i większe czuł
zdumienie i żal wobec odmowy budowniczego -
jak również jej formy - niż rozpacz wobec powa-
gi sytuacji. Na chwilę wszechwładnie ogarnęła go
gwałtowna niechęć do tego człowieka. Ale potem,
gdy mgła kurzu opadła, jego oburzenie też minęło.
Znów w przygnębieniu, w poczuciu beznadziej-
ności, nie mógł zebrać myśli. Całą swoją ufność
ześrodkował przecież na osobie seńora Oyasa.
"Żeby zdjąć dzwon, trzeba mieć odpowiedni
sprzęt - powiedział kościelny. - Tylko jeden
człowiek w Alquena mógłby to zrobić. Chociaż
i dla niego to bardzo trudne zadanie..."
Odwrócił się powoli i ruszył w stronę rynku,
nagle zmęczony, przybity. Co my możemy zro-
bić? - żałośnie zadawał sobie pytanie. - Tylko
Rafael i ja... on, starowina, i ja, niedorajda. Jakże
zdołamy zdjąć dzwon, nawet jeżeli weźmiemy
wszystko, co trzeba, ze składu budowniczego? Taka
operacja wymaga zręczności i doświadczenia, my
tego przecież nie mamy. Co możemy zrobić ?
Im dłużej pytał siebie o to, tym bardziej niemożli-
we wydawało się znalezienie odpowiedzi.
Na ulicy było teraz prawie pusto. Po stronie za-
chodniej wyższe części otynkowanych domów -
kilka z balkonami, wszystkich z okiennicami
(otwartymi szeroko - niemiłosiernie odbijały blask
słońca. Mężczyźni poszli do codziennej pracy -
Śdo młyna i do sadów, i na pobliski tor kolejowy,
gdzie ten i ów pracował jako brygadzista; niektó-
49
rzy na kutry rybackie wypływające z sąsiedniej
wsi Murinda, inni do ogrodów warzywnych. Ksiądz
Robredo wiedział, że dopóki słońce nie zajdzie,
ludność Alquena będzie się składała nieomal tylko
z kobiet i dzieci, psów i kur.
One nie mogą pomóc - myślał z rozpaczą. -
Ale ci nieliczni pozostali mężczyźni może by po-
mogli. Guardia civil, na przykład; i Raimundo ze
stacji benzynowej. - Nabrał otuchy, gdy ten po-
mysł mu przyszedł do głowy. - Tak wcześnie je-
szcze nie zaczął się ruch w gospodach, więc chyba
i Manuel będzie gotów do pomocy. I Juanito... nie
dawniej niż wczoraj mówił, że interes idzie bardzo
kiepsko...
Przyspieszył kroku. Nadzieja odżywając zbudzi-
ła potrzebę natychmiastowego działania. Przede
wszystkim - doszedł do wniosku - poszukam
Manuela...
Rafael czekał z Marią i Honoratem, gdy ksiądz
Robredo dotarł do kościelnej dróżki. Szedł powoli,
jak gdyby mu nagle wiele lat przybyło. Nerwowa
energia, która pędziła go z miejsca na miejsce
w ciągu ubiegłej godziny, do cna się wypaliła,
więc już nic nie mogło w nim zagłuszyć rozpaczy
pełnej oszołomienia. Pięciokrotnie, odkąd seńor
Oyas odjechał, jego prośbę o pomoc odrzucono:
pięciokrotnie z sercem zamierającym słuchał wy-
krętów - wykrętów wszelkiego rodzaju. Teraz
nie miał do kogo się zwrócić i tym samym zgasła
ostatnia iskierka nadziei. Szedł nie odrywając oczu
od tej połyskliwie brązowej dróżki biegnącej przed
nim pod górę, bo nie miał odwagi znów spojrzeć
na dzwon, dopóki nie doda mu otuchy towarzystwo
kościelnego.
Rafael patrzył zdumiony. Przesunął się koło
chłopca i dziewczyny i ruszył na spotkanie księ-
dza.
50
- Gdzie seńor Oyas? - zawołał.
Ksiądz Robredo potrząsnął głową i tylko trzep-
nął bezsilnie rękami.
- Przyjdzie, księże proboszczu?
Ksiądz znów potrząsnął głową.
- Nie.
- Nie? - zdumiał się Rafael. - Dlaczego nie?
- Pojechał do młyna. Jego robotnicy także.
- Wszyscy?
- Wszyscy - odrzekł ksiądz.
Szli już razem; stary idąc bokiem, cały zwrócony
do księdza, dalej pytał:
- Co się stało we młynie, że to aż takie ważne?
Czy to istotnie ma znaczenie? - pomyślał ksiądz.
- Jeden z działów jest nieczynny - odpowie-
dział machinalnie. - Seńor Oyas zapewniał mnie...
- Seńor Oyas! - z oburzeniem warknął Ra-
fael. - Seńor Oyas, tłusty, bogaty obłudnik...
- Rafaelu! Nie masz prawa...
- Kiedy to prawda. On ma zeza nie tylko
w oczach, ale i w sercu. Ksiądz proboszcz mu wy-
jaśnił, co jest z dzwonem?
- Oczywiście.
- I pomimo to nie chciał przyjść?
- Przecież mówię - ksiądz Robredo już nie
potrafił opanować rozjątrzenia - że jestem tutaj
zdany wyłącznie na siebie!
Przeszli parę kroków w niezręcznym milczeniu.
Po chwili ksiądz powiedział:
- Przyjedzie, kiedy tylko będzie mógł. Tym-
czasem wolno nam wypożyczyć wszystko, co tylko
zechcemy, z jego składu.
Rafael chrząknął.
- Bardzo hojnie z jego strony. Żebrak niech
sobie wypisze czek na milion peset, tylko że nic
do jedzenia nie będzie za to mógł kupić. Nam
51
trzeba czegoś więcej niż sprzętu... Nam trzeba po-
mocy, silnych rąk, doświadczenia.
- Prosiłem ludzi, kiedy szedłem przez wieś.
- No i...?
- Są zajęci. - Ksiądz wzruszył ramionami.
Chciał być miłosierny. - Wiesz, jak to jest.
- Co z Raimundem? Z Manuelem?...
- Raimunda, Manuela, Juanita, i Alberta,
i strażnika... wszystkich prosiłem.
Rafael zamrugał z niedowierzaniem patrząc na
księdza, a potem podniósł kaprawe oczy ku niebu.
- Boże, Ty widzisz tę czarną niewdzięczność -
mruknął gniewnie przez zaciśnięte zęby.
Ksiądz Robredo, przygnębiony, nawet go nie
skarcił.
Chwilę kościelny walczył z pokusą, żeby pobiec
na rynek i jednak spróbować przekonać paru zdat-
nych do roboty mężczyzn, że ich pomoc jest nie-
zbędna. Ale zaledwie ta myśl przyszła mu do gło-
wy, uświadomił sobie jej daremność. Jeżeli księ-
dzu się nie udało, jakże mogłoby udać się jemu?
- La buena vida hace olvida al padre y a la
madre - powiedział cicho. - Szczęśliwy los za-
pomina o matce i ojcu. - I tymi słowami wzgar-
dliwie odrzucił pomysł zwrócenia się do samolub-
nych bliźnich. Jesteśmy teraz zdani tylko na sie-
bie - pomyślał. - To jest sprawa wyłącznie
nasza...
Podniósł głowę i skierował wzrok na dzwonni-
cę, gdy stanęli przed kościołem. Linia przekrzywio-
nej belki była jak wyzwanie; ale im dłużej tam
patrzył, tym bardziej udzielało mu się uczucie bez-
nadziejności i niemocy, które tak wszechwładnie
opanowało księdza. A jednak instynktownie szu-
kał jakiegoś praktycznego rozwiązania. I ponieważ
wiedział, że obowiązek podjęcia decyzji, co robić
52
dalej, spoczywa teraz na jego barkach, znalazł siłę,
żeby ukryć swoje przerażenie.
Dość długo nikt nic nie mówił i dopiero Maria,
nie bardzo się orientując, o co chodzi, w końcu
przerwała ciszę.
- Może ja bym w czymś pomogła, proszę księ-
dza?
Ksiądz Robredo jak gdyby zbudził się ze snu.
- Co?
- To robota dla mężczyzny, Mario - odpowie-
dział Rafael. - Dla trzech albo i czterech męż-
czyzn - rozmyślał głośno. - Trzeba ściągnąć
dzwon na dół, zanim sam zjedzie. Już ci to tłuma-
czyłem. Ale teraz są trudności, większe trudności.
Seńor Oyas i jego ludzie pracują o kilkanaście ki-
lometrów stąd i wszyscy we wsi są zajęci. Czyli
zostajemy tylko my, padre i ja. Normalnie, gdy-
byśmy we dwóch bodaj spróbowali poruszyć ten
dzwon, to byłoby czyste szaleństwo. Rzeczywiście
potrzebujemy do tego jeszcze dwóch... a już osta-
tecznie, ale to ostatecznie, jednego. Ale skoro niko-
go nie możemy dostać, nie mamy wyboru... ani
dużo czasu. Jakoś musimy zrobić to, co konieczne,
sami. Tylko pytanie jak?
Mówił szorstko, rzeczowo, a przecież Maria wy-
czuła jego niepokój. I na twarzy księdza Robredo
z białymi plamami pyłu, lepkiego od potu, z któ-
rymi ksiądz, gdy tak patrzył w górę, wyglądał tro-
chę jak błazen cyrkowy, widać było wielkie zde-
nerwowanie. Impulsywnie dziewczyna podeszła do
Honorata.
- Honorato, pomożesz? - zapytała szeptem.
- Ja? - Honorato osłonił się tarczą głupiego
uśmiechu. - Przedziwnych rzeczy wymagasz.
- Pomożesz im?
Naburmuszył się.
- Ja w tej wsi nie mieszkam - zaczął. - Są...
53
- Jeżeli kochasz mnie, to im pomożesz.
- Wiesz, że cię kocham.
- Więc pomożesz. Proszę.
Tylko mnie nie zmuszaj - myślał.
- Dlaczego ludzie z Alquena nie pomagają, kie-
dy chodzi o ich własny dzwon?
Tupnęła nogą.
- Słyszałeś, co Rafael powiedział. Są zajęci.
- Zajęci! - Lekceważąco odrzucił głowę do
tyłu. - Samoluby, leniuchy. Albo to, albo to...
ale nie zajęci. Tylko mi nie mów, że wszyscy tu-
taj...
Reszty nie dopowiedział. Poczerwieniał, nagle
sobie przypominając, jak - nie dawniej niż go-
dzinę temu - jego ojciec stał z drabiną na ich
podwórku w Valandorra i chciał, żeby on mu po-
mógł przymocować z powrotem tę dachówkę.
Przypomniał sobie także, jak rozzłościła go obo-
jętność ojca wcale się nie interesującego, co po
trzęsieniu ziemi słychać u innych. Teraz więc, tej
obojętności na przekór, raptownie zmiękł.
- Jeżeli mnie kochasz, zrobisz to, Honorato -
powtórzyła Maria.
Popatrzył na swoje nogi, wkręcił czubek buta
w ziemię. Kocham cię - myślał. - Jak bardzo
cię kocham, zrozumiałem dopiero dzisiaj. I zrobię
dla ciebie wszystko. Ale daj mi trochę czasu, że-
bym nie miał wrażenia, że mnie zmuszasz.
Czekała przypatrując mu się tak, jakby czytała
w jego myślach, odpowiadając na uśmiech, który
powoli uniósł mu kąciki ust i zmarszczył skórę
przy oczach.
- Kocham cię - rzekł wreszcie Honorato. -
I dlatego pomogę przy tym dzwonie.
Ręka w rękę odwrócili się do księdza Robredo
i Rafaela, ale ci dwaj i tak przecież nie uronili
z tej rozmowy ani słowa. Staremu kościelnemu
54
twarz pojaśniała, a ksiądz w tej swojej cyrkowej
lasce podszedł wzruszony z rękami wyciągnięty-
mi, żeby ich uściskać.
Godzina była teraz za piętnaście dziewiąta i ży-
cie w Alquena toczyło się już normalnie, w zwy-
kłym ospałym tempie. Cienie padały krótsze,
ostrzej zarysowane. Blady błękit nieba przybladł
jeszcze bardziej, upał wzrastał, rzadka perłowa
mgiełka sprzed godziny zupełnie się rozwiała. We
wsi kury z niezgrabną godnością chodziły po głów-
nej ulicy, dzieci baraszkowały w kałużach cienia
pod wystrzępionymi palmami na rynku. Kilka ko-
biet przeszło ulicą; ta i owa przystanęła z drugą,
żeby poplotkować. Inne sprzątały w domach z ja-
skrawymi, łuszczącymi się tynkiem fasadami, do-
konywały drobnych napraw nie czekając z tym
na powrót swoich mężczyzn. Od czasu do czasu
szczęknął łańcuch, skrzypnęło koło przy czerpaniu
wody z którejś z ogrodowych studni. Gdzieś grał
wesoło gramofon rozdzierając ciszę nieruchomego
powietrza importowaną muzyką jazzową, chrupką
i niedorzeczną.
Większość ludzi słyszała o dzwonie. Ciekawość
przywiodła gromadkę kobiet aż do połowy dróżki
kościelnej na szybki rekonesans. Reszcie wystar-
czało to, co im mówiono, i czemu wszyscy przyta-
kiwali z zadowoleniem: No to świetnie, że już się
tym zajmują ksiądz i Rafael, i Honorato, chłopiec
Marii - każdy też z lepiej poinformowanych uno-
sił brwi na wzmiankę o seńorze Oyasie. Ale mało
kto myślał o tym dłużej. Przecież nie może to być
55
nic poważnego, skoro nie została ta sprawa zle-
cona seńorowi Oyasowi - skoro on najspokojniej
w świecie gdzieś sobie pojechał.
- Herradura que chacotea clavo le falta - ktoś
powiedział i wzruszył ramionami. - Luźnej pod-
kowie potrzebny jest gwóźdź.
Nie rozumiejąc istoty sprawy można było uwa-
żać, że to jest właśnie takie proste. Zresztą wszy-
scy mieli swoje zajęcia. Niezależnie od trzęsienia
ziemi, doba trwa tylko dwadzieścia cztery godziny.
Wyłącznie ci, do których zwracał się ksiądz Ro-
bredo, czuli przelotne wyrzuty sumienia. A prze-
cież każdy z nich potrafił stwarzać takie pozory,
jakby całkowicie o rozpaczliwej sytuacji księdza
zapomniał. Strażnik siedział samotnie w rojącej
się od much kawiarni, wysysał coś głośno ze swe-
go zepsutego zęba i dumał, czy pośpiech, z jakim
zameldował o trzęsieniu ziemi, wpłynie na to, by
mu wreszcie dano awans, wyczekiwany już od
dziesięciu lat. Raimundo, właściciel stacji benzy-
nowej, oparty niedbale o zardzewiałą karoserię
bezpańskiego starego samochodu czekał bez entu-
zjazmu na poranny autobus do Walencji, który
miał obsłużyć swoją jedyną pompą. Manuel i Jua-
nito, i Alberto - sprzedawca owoców i warzyw
na rynku - cnotliwie zajmowali się drobiazgami
zazwyczaj przez nich lekceważonymi. I bynajmniej
nie dlatego, żeby którykolwiek z nich nie lubił
księdza, czy miał coś przeciwko Kościołowi. Każdy
przysiągłby z ręką na sercu, że księdza bardzo lubi
i że jest wiernym członkiem Kościoła Bożego. Czyż
nie chodzi na mszę świętą? Czyż nie przyjmuje
sakramentów? Czyż nie daje jałmużny? Z pewno-
ścią byli to pobożni ludzie. Ale ta sprawa z dzwo-
nem - to już wykraczało poza normalny bieg rze-
czy, to już wymagało fanatyzmu...
Maria wróciła do domu. W kościele nie mogła
się przydać, a matce była potrzebna. Poza tym
ściąganie dzwonu mogło trwać bardzo długo i cho-
ciaż bardzo chciała zobaczyć ostateczny sukces,
wolała uniknąć napięcia wyczekiwania. Przykro
jej było patrzeć na niepokój księdza Robredo i tę
patetyczną prawie ufność w możliwości Rafaela
i Honorata, i słuchać, jak ci dwaj niecierpliwie,
a nawet szorstko, odrzucają jego rady. A jasne
przecież było, że bardzo niepewni są rezultatu i że
ksiądz zdał się na nich z czystej. desperacji, bo
nie miał lepszego wyjścia.
- To szaleństwo - wyraził Rafael swój pesy-
mizm na krótko przed odejściem Marii. - Ale nie-
stety, konieczne... i nie możemy z tym czekać do
nocy, księżyc nam nie dopomoże.
Gdy Maria odeszła, Honorato zaczął się obawiać
skutków, jakie może za sobą pociągnąć jego
usłużność. Będzie mi głupio - myślał - jeżeli
wiadomość, że pomagałem przy dzwonie, dojdzie
do fabryki. A chyba dojdzie. Niejeden z tych,
z którymi pracuję, będzie się ze mnie nabijał.
Z tym potrafię dać sobie radę, ale nie dla wszyst-
kich to będzie temat do żartów. Ci poważniejsi
nie zrozumieją moich powodów. Będą dowodzić,
że więzi osobiste nie powinny wpływać na postę-
powanie człowieka. Dla nich to, co ja robię, jest
zdradą... - Zmarszczył lekko brwi, ściągnął usta.
- Ponieważ są moimi przyjaciółmi i ponieważ
ostatnio zaczyna mnie interesować ich sposób my-
ślenia, chcą, żeby jak najszybciej przyłączył się
do nich. Ale ja się nie dam popędzać... Coraz bar-
dziej komplikuje mi się życie... przede wszystkim
z Marią; teraz znów prawie na pewno z niektóry-
mi z moich kolegów. Coraz mocniej mnie ciągnie
57
to w tę, to w tę stronę, i nieraz już nie wiem sam,
w co właściwie wierzę. I teraz jeszcze ten dzwon
w dodatku...
Nie mogę okazywać, jaka mnie rozpacz ogarnia,
kiedy myślę, że mam tam znowu wleźć na górę -
powiedział sobie Rafael. - Uznania by mi to nie
zyskało, gdyby oni wiedzieli. Dla kościelnego taki
uchybek to tak samo jak dla marynarza choroba
morska. A już raz dzisiaj zachowałem się prze-
cież tak, że lepiej o tym zapomnieć. Jeżeli taka
jest wola Boża, że ten dzwon się obsunął, to moją
powinnością jest dołożyć starań, żeby został bez-
piecznie zdjęty. Ksiądz proboszcz liczy na Hono-
rata i na mnie, chociaż z całej duszy bym wolał,
żeby na mnie nie liczył. No, ale trudno, muszę
przyjąć, co Bóg zsyła, i wypełnić swoją powin-
ność...
Złote serce ma ten stary - myślał ksiądz Ro-
bredo. - Nigdy nie lubił wchodzić na wieżę
i dlatego nie zawsze zajmował się konserwacją
należycie. Jemu się zdaje, że ja o tym nie wiem,
ale przecież czytam w nim jak w otwartej księ-
dze, i właśnie dlatego... ponieważ widzę go takim,
jakim jest... podziwiam go tym bardziej. On to
zrobi z poczucia obowiązku. A ten Honorato... po-
może nam z miłości do Marii. Pobudka nie naj-
lepsza, ale z pewnością dobra. Tak czy owak, je-
stem mu niezmiernie wdzięczny, niezmiernie. Ra-
zem uchronimy kościół przed zniszczeniem. Mu-
simy uchronić. Ze mnie niedorajda i zdaję sobie
sprawę, że im tylko przeszkadzam, ale jeżeli mi
powiedzą, co mam robić, dołożę do tego swoją ce-
giełkę. Boże, bądź nam łaskaw, spojrzyj przychyl-
58
nym okiem na nasze wysiłki, kiedy będziemy opu-
szczać dzwon...
Było "zaledwie piętnaście minut po godzinie dzie-
wiątej, gdy już odbyli dwie wyprawy do składu
seńora Oyasa. Plon tych wypraw mocno ich roz-
czarował; wybór mieli ograniczony. Dziesięć drą-
gów od rusztowania, zwój długiej grubej liny,
kilka lin krótszych i blok do podnoszenia cięża-
rów zgromadzili już na ziemi przy drzwiach ko-
ścioła. Rafael i Honorato zdjęli marynarki, ksiądz
Robredo sutannę. Ksiądz owiązał głowę chustką
do nosa i teraz w połatanej koszuli i czarnych
spodniach wyglądał już nie jak cyrkowy błazen,
tylko trochę jak wychudzony pirat.
- Powiedz mi, Rafaelu, coście uplanowali.
Rafael przegubem ręki otarł sobie podbródek.
- Na początek powinniśmy wciągnąć te drągi
tam na górę, księże proboszczu. Potem po cztery
podłożymy z każdej strony dzwonnicy, dwa na
daszku i dwa pod spodem na wszelki wypadek,
i przywiążemy je przy murze tak, żeby się utrzy-
mały poziomo, równolegle do siebie. Ksiądz pro-
boszcz rozumie?
Ksiądz przytaknął nie odrywając wzroku od
dzwonu, usiłując sobie wyobrazić tę całą proce-
durę.
- Kiedy to zrobimy, zamocujemy jeszcze dwa
drągi... tak na krzyż... tuż przed frontem kościoła.
I do nich przywiążemy ten blok tak, żeby wisiał
pod nimi. - Rafael umilkł. Ten plan wydawał się
dosyć rozsądny... ale co innego słowa, co innego
czyny. - To nie będzie łatwe, księże proboszczu -
powiedział po chwili. - Musimy pracować bardzo
ostrożnie, żeby dzwon się nie zsunął, zanim bę-
dziemy to mieli gotowe.
59
- A jak już będzie gotowe?
- Wtedy oderwiemy ten drugi koniec belki.
- Ale przedtem przy wiążemy do dzwonu linę?
Honorato uśmiechnął się drwiąco, Rafael odpo-
wiedział cierpliwie:
- Naturalnie, księże proboszczu.
Ksiądz znów przytaknął, nie miał jednak pew-
ności, czy wszystko dobrze zrozumiał. W takich
sprawach nigdy się nie orientował.
-Ś A potem opuścimy dzwon ręcznie?
- Tak jest. Wykołysze się z dzwonnicy i za-
wiśnie pod tymi drągami.
- A my wszyscy trzej będziemy tam na górze?
- Tak. Tłumaczyłem już księdzu, że to jest
konieczne, bośmy przecież nie znaleźli dosyć liny
o odpowiedniej grubości, żeby można to było ro-
bić z ziemi.
Ksiądz Robredo znowu przytaknął. A potem na-
gle wskazał na drągi i jęknął:
- O czymś zapomnieliśmy.
- O czym?
- Że w żaden sposób ich nie wtaszczymy po
tych krętych schodach.
Rafael i Honorato wymienili spojrzenia.
- Nie ma potrzeby - powiedział Honorato tro-
chę niegrzecznie. - Wciągniemy je na górę prosto
z tego miejsca, gdzie teraz stoimy. Tylko tę linę
trzeba tam wtaszczyć.
- Aha. - Ksiądz nerwowo zacierał chude ręce,
jakby je mył niewidzialną wodą. - Rozumiem,
rozumiem. - I chyba po raz trzeci w ten poranek
zdobył się na jakiś cień uśmiechu. - No... jesteśmy
już gotowi?
- Tak - odpowiedzieli tamci.
Honorato odgarnął z czoła kędzior tłustych od
brylantyny czarnych włosów, który mu opadł na
oko. Rafael na pół odwrócony przeżegnał się.
60
- A więc - rzekł ksiądz Robredo z wysiłkiem,
żeby to brzmiało radośnie i było bardziej przeko-
nywające niż jego uśmiech - zaczynajmy.
Honorato stał w dzwonnicy i wciągał drągi je-
den po drugim. Minęło dwadzieścia minut, odkąd
wspiął się na podest, i lawirując pod przekrzy-
wioną belką dzwonu, przecisnął się pomiędzy
dzwonem i prawą ścianką na front, po czym rzu-
cił linę na dół Rafaelowi. Teraz tylko dwóch drą-
gów brakowało na parapecie. Każdy drąg po
wciągnięciu Honorato przesuwał pod belką tak,
by ksiądz z drugiej strony mógł dosięgnąć i pomóc
go dosunąć do tyłu. Były to grube z lekka spi-
czaste drągi długości około sześciu metrów. Z po-
czątku Rafael przywiązywał je liną pośrodku, ale
wtedy ich spiczaste końce kołysały się wyżej i Ho-
noratowi, gdy dociągał je w górę do dzwonnicy,
wielką trudność sprawiało zrównoważenie ich od-
powiednio. Teraz więc Rafael uwiązywał je przy
grubszym końcu tak, że podnosiły się prawie po-
ziomo, i Honorato już szybciej dawał sobie z nimi
radę. Ale nadal to była praca niezwykle trudna.
Miejsca miał bardzo mało. Wielkość dzwonu,
wbrew przewidywaniom, ograniczała ruchy Hono-
rata przy czym musiał bardzo uważać, żeby się
o dzwon nawet nie otrzeć. Wiedział, że krawędź
dzwonu ma nie dalej niż o krok za plecami i przez
cały też czas uświadamiał sobie bliskość krawędzi
parapetu przed sobą. Samo przebywanie na takiej
wysokości nie denerwowało go, ale co i raz buty
mu się ślizgały na zaskorupiałych odchodach pta-
61
sich, i w pewnej chwili, czekając na drąg podcią-
gnięty już do połowy swej drogi pod górę, omal
się nie potknął o zwój liny, który narastał u jego
stóp.
- Jeszcze dwa! - wrzasnął Rafael, gdy lina jak
wąż śmignęła znowu na dół. - Jest dla nich miej-
sce, czy trzeba z nimi poczekać?
Honorato przekręcił się ostrożnie i łypnął okiem
na księdza przykucniętego po drugiej stronie
dzwonu.
- Rafael pyta, czy mamy miejsce dla tych
dwóch pozostałych.
- Chyba tak. - Drągi leżały zapełniając prze-
strzeń pod belką dzwonu wzdłuż prawej ściany
dzwonnicy, przy czym ich grubsze, ścięte końce
wystawały daleko poza tylną krawędź podestu. -
Jest jeszcze miejsce na lewo od dzwonu. Tam nic
nie położyłem.
- Ksiądz zapomina, że ja muszę jakoś przejść
z powrotem - powiedział Honorato. Już chciał
zapytać, czy ksiądz Robredo myśli, że on jest pta-
kiem, ale rozmyślił się na widok zbolałej twarzy
księdza i zdławił ten swój sarkazm. - No, to da-
wać te drągi! - zawołał do Rafaela głosem meta-
licznym, dudniącym w dzwonnicy. - Najlepiej już
skończyć z tą częścią roboty. Gdzieś znajdziemy
dla nich miejsce.
Stary odchrząknął i zaczął owiązywać liną jeden
z tych dwóch drągów na jednej trzeciej długości
od grubszego końca. Honorato przechylony na bok,
ramieniem oparty o mur, patrzył w dół na małą
postać kościelnego, który sprawdzając teraz wy-
trzymałość pętli liny, wyglądał jak ryba w głębi-
nach skubiąca przynętę na haczyku.
To długa sprawa - myślał Honorato - nie mam
zamiaru tracić na to całego dnia. Wcześniej czy
później ludzie przyjdą ze wsi, żeby to zobaczyć,
62
a wcale sobie tego nie życzę. Chcę skończyć do
południa w najgorszym wypadku. Przyjechałem
przecież do Marii, a nie, żeby tracić czas przy tym
dzwonie...
Wysunął głowę:
- Seńor Oyas nie nadąża - zawołał głosem
wzmocnionym przez rezonans dzwonnicy. - Dre-
wniane drągi to sprzęt przestarzały. W Barcelonie
i w Walencji, i w Madrycie używa się do ruszto-
wań rur ze stali.
Rafael znów odchrząknął.
- Są lżejsze i mocniejsze niż drewno - cią-
gnął Honorato. - Gdybyśmy mieli takie rury,
odwalilibyśmy tę robotę dwa razy prędzej. - Do-
dał po chwili, rozdrażniony brakiem odpowiedzi:
- Cała Alquena nie nadąża. Zacofana we wszy-
stkim.
Rafael wyprostował się i pomachał ręką:
- Gotowe! - krzyknął.
Honorato umilkł, bo zbierał siły do wciągnięcia
drąga.
- Słyszeliście, co mówiłem? - wrzasnął po
chwili.
- Każde słowo! - Twarz kościelnego rozsze-
rzyła się w uśmiechu. - Ale teraz bądź tak dobry
i wciągnij ten przestarzały drąg. Chyba że wolisz,
żebyśmy zawieźli nasz dzwon do Walencji i tam
go opuścili za pomocą nowoczesnych urządzeń!
Ksiądz Robredo cichutko zachichotał - znajdu-
jąc zresztą w tym ujście dla swego zdenerwowa-
nia. Honorato usłyszał ten chichot i rozgniewał
się; uznał jednak, że będzie roztropniej zdławić
słowa cisnące mu się na usta. Zaczął ciągnąć linę,
przy czym szarpnął ją tak, że drąg podskoczył rap-
townie rozkołysany, jak gdyby samo to drewno
było przyczyną jego oburzenia. Wciągając linę da-
63
lej to prawą ręką, to lewą, aż się wzdrygnął, gdy
drąg dwukrotnie rąbnął o ścianę kościoła.
- Ostrożnie! - wrzasnął Rafael za tym dru-
gim razem. - Tam jest święty Jan.
Nie może święty na siebie uważać? - pomyślał
Honorato.
- Tak? - wrzasnął.
Odchylony do tyłu, stał w rozkroku przy linie,
której coraz więcej skręcało się na parapecie.
Strużki słonego potu sączyły mu się do oczu przez
brwi. Patrzył na maleńkie czarne wieżyczki topo-
li, zaznaczające bieg szosy za wsią i oczy go pie-
kły. A potem drąg raptownie ukazał się w jego
polu widzenia, i on wtedy przesunął się tyłem
w lewo, przyklęknął na jednym kolanie i wycią-
gnął ręce, jak tylko mógł najdalej przed siebie,
żeby pochwycić rozkołysany koniec drąga z da-
leka od prawej ścianki dzwonnicy. Długo to trwa-
ło, i gdy wreszcie tego dokonał, ręce mu zadrżały
pod ciężarem. Żaden z poprzednich drągów nie
był tak ciężki, przynajmniej takie on miał wraże-
nie... Mięśnie ramion mu pulsowały, żyła wystą-
piła na czoło. Drąg kołysał się powoli, koliście; ko-
niec drapał o parapet. Więc Honorato podniósł
ręce wyżej i wykręcił się od pasa w górę tak, że
nieomal całą twarzą był zwrócony do przeciwległej
ścianki dzwonnicy.
- Powoli! - doleciał niespokojny głos Rafaela,
dziwnie teraz daleki. - Powoli!
Honorato przygryzł mocno dolną wargę i nieco
opuścił ręce. Drąg zgrzytnął o brudny beton. Za-
ledwie niecała jedna czwarta znalazła się w dzwon-
nicy, i ani rusz nie wchodził głębiej. Nie dawał się
też utrzymać. Lina wpijała się Honoratowi w dło-
nie; ręce paliły go od tego wysiłku i naprężenia.
Głęboko w płuca wciągnął powietrze, ustawił się
i po sekundzie chwycił koniec drąga prawą ręką,
64
cały ciężar przenosząc chwilowo na lewą. Ale za-
brakło mu siły, i drąg wsparty o krawędź parape-
tu nagle się zahuśtał i poderwał tym ściętym koń-
cem w dzwonnicy. Honorato poczuł uderzenie w żo-
łądek pozbawiające go tchu, ale ścisnął teraz drąg
obiema rękami i ciężko oparł się na nim, żeby go
wyrównać. Ksiądz Robredo chyba westchnął po
drugiej stronie dzwonu. Mrugając, żeby usunąć pot
z oczu, Honorato zrobił sekundę przerwy, po czym
zaczął kołysać i wciągać drąg głębiej w dzwon-
nicę, kierując jego koniec pod belkę dzwonu.
- W porządku? - zawołał z dołu Rafael.
- W porządku - uspokoił ksiądz. Klęczał teraz
z rękami wyciągniętymi pod belką, żeby pomóc
przesunąć drąg do tyłu. - Wspaniale, Honorato.
Z tym było najtrudniej.
Honorato milczał. Rozdrażnienie nie minęło mu
całkowicie w czasie tej szamotaniny. Jeszcze jakoś
dziwnie w nim kipiało, tym bardziej że pot kłuł
go w plecy i palce mu pulsowały, gdy krew wy-
pełniała białe ślady odciśnięte przez linę. Dźwignął
drąg znowu, skierował końcem ku rękom księdza
Robredo i, ponieważ większa część drąga wreszcie
leżała bezpiecznie na podłodze dzwonnicy, zaczął
rozluźniać linę.
Robię to dla Marii - mówił sobie. - Nie dla
tego padre ani dla tego starego tam na dole. Na-
prawdę nic a nic mnie nie obchodzi, co będzie
z dzwonem. To oni się przejmują, a nie ja. To tylko
ich sprawa. A przecież beze mnie nie mogliby go
ściągnąć, więc w tej sytuacji powinni bardziej
liczyć się ze słowami. Jeśli już w ogóle może mnie
coś rozwścieczyć, to właśnie ograniczenie, jakie
oni okazali przed chwilą... kołtuńska ciasnota po-
jęć. Cóż złego jest w tym, że się chce nadążać z po-
stępem? - Ostatecznym szarpnięciem rozwiązał
linę. Wiedział, że nie odzyska spokoju, dopóki nie
65
sprecyzuje przyczyny swego rozdrażnienia. - To
Marii wina,, że jestem tutaj. Dla niej zrobię wszy-
stko, teraz już wiem, ale nie powinienem mieć pre-
tensji, bo przecież zgodziłem się pomóc. Tylko dla-
czego to musiało być w kościele?...
Zostawił drąg księdzu Robredo, który teraz mógł
już poradzić sobie sam, i bokiem posunął się do
przodu, rzucając linę na dół. Koniec liny pacnął
o ziemię u stóp Rafaela i wzbił obłoczek czerwo-
nawego kurzu.
- No, to następny - powiedział apatycznie Ho-
norato.
Rafael pochylił swój karłowaty cień, żeby owią-
zać liną ostatni z drągów.
Kiedy już i ten drąg wjedzie szczęśliwie na gó-
rę, także będę musiał tam wleźć - myślał sta-
ry. - Jeszcze bardziej mnie to gnębi, odkąd pa-
trzę, jak Honorato pracuje. Ten chłopak po prostu
robi cuda. No, ale miejmy nadzieję, że bodaj w po-
łowie tak dobrze będę się spisywał i że nie ule-
gnę tym moim głupim zawrotom głowy. Potrzebny
jestem tam na górze, nie da rady inaczej...
Z wieży widać już było morze. Rozciągało się za
nierównym skrajem lądu jak bezmierna niebieska
matowa tafla szklana. Tylko przy miękkiej mgli-
stej linii horyzontu miało barwę ciemniejszą, zna-
czył je krechami wiatr, cętkowały tu i ówdzie sta-
teczki rybackie. Wąski pas plaży nacierał, wpadał
raptownie w nieskończoność rozlanej zieleni i rdza-
wych brązów wybrzeża. I prosto z tego rozlewiska
wysuwały się, jak guzowate powykręcane palce,
szeregi odnóg górskich, które dalej w głąb lądu
ginęły w masywie wzgórz porosłych sosnami za
66
wsią Alquena. W mosiężnym blasku przedpołudnia
można było odróżniać poszczególne drzewa hen, na
tych wzgórzach, tak samo jak kleksy czerni, czer-
wieni i bieli, będące ludźmi przy pracy w sadach
i winnicach. Widoczność doskonała, gdzie okiem
sięgnąć, z wyjątkiem samej wioski, której koloro-
we dachy migotały tak wściekle, jak gdyby miały
rozpaść się i stopnieć pod żarem słońca.
Dochodziła godzina dziesiąta i na wieży praco-
wali tylko Rafael i Honorato. Dla trzech na po-
deście dzwonnicy zabrakło miejsca i to posłużyło
im za pretekst, żeby księdza Robredo wysyłać na
dół z różnymi poleceniami. Naprawdę jednak do
chwili ściągania dzwonu ksiądz Robredo był dla
nich niejako pasażerem. Potem miał się przydać,
ale tymczasem - i to coraz bardziej - przeszka-
dzał. Teraz poszedł do składu seńora Oyasa. Po-
trzebowali więcej liny - cienkiej liny, żeby po-
wiązać drągi razem - i ksiądz może wyczuwając,
co Rafael i Honorato myślą o jego wkładzie pra-
cy, sam zaofiarował się ją przynieść.
Honorato leżał na wypukłym daszku dzwonni-
cy. Z każdego rogu sterczał niski gruby ozdobny
filarek z małym krzyżem. Dzwonnica miała pra-
wie dwa metry szerokości i Honorato leżał na tym
zaokrąglonym daszku rozciągnięty, z nogami roz-
kraczonymi. Nagrzane dachówki paliły go przez
koszulę, ciemne półksiężyce potu powiększały
się pod pachami. Cztery drągi już umieścił na
szczycie, dwa z jednej i dwa z drugiej strony,
oparte o narożne filarki. Teraz musiał przywiązy-
wać te pary drągów do tamtych par w dzwonnicy,
które Rafael podnosił pod strop i przytrzymywał
dla niego.
Stary kościelny wstawał tylko wtedy, gdy to
było konieczne; inaczej albo siedział przykucnięty,
albo klęczał na jednym kolanie. Wstając, za każ-
67
dym razem doznawał wrażenia, że ten mały pro-
stokątny podest jeszcze bardziej maleje i jeśli
spojrzał przypadkiem w dół, grunt pod nogami
zaczynał mu się przesuwać z boku na bok. Toteż
w czasie dźwigania drągów w górę do Honorata
usiłował nie patrzeć, nie widzieć przesuwającego
się tła dzwonnicy. Nieustannie coś mu w głębi żo-
łądka trzepotało i mdliło go.
W tej chwili oparty plecami o prawą ściankę
dzwonnicy stał wyprężony i przytrzymywał drąg
pod stropem, podczas gdy Honorato ponad nim
szybko przywiązywał wystające poza dzwonnicę
końce tego drąga do drągów powyżej. Stojąc na
z lekka ugiętych, kabłąkowatych nogach, Rafael
już to usiłował zapomnieć, gdzie jest, już to wy-
liczał, jak długo jeszcze nie będzie mógł zejść
z wieży.
Raptem usłyszał odgłos niczym wystrzał z pi-
stoletu, więc otworzył oczy i odruchowo przywarł
mocniej do muru. Zdążył zobaczyć odpryski ka-
mienia ze ścianki obok zawieszenia dzwonu na
prawo od niego. Belka chyba drżała. Oblały go
zimne poty, ogarnęło uczucie jakiejś upiornej
pustki. Wszystko się w nim napięło, po czym zwiot-
czało, i sapnął, jakby usiłował przełknąć powietrze
po wydobyciu się z topieli.
- Co tam znowu? - W głosie Honorata nie za-
brzmiało nic oprócz ciekawości.
- Dzwon! - Rafael patrzył na dzwon jak spa-
raliżowany. - Dzwon się poruszył.
- Cristo! - Na daszku zaszurało i ukazała się
zwieszona głowa Honorata. - Bardzo?
- Nie. Ale poruszył się, i to wystarczy. Tro-
chę muru odpadło.
Honorato obejrzał kąt przechylenia belki. Wy-
glądała raczej tak samo jak przedtem: w najniż-
szym punkcie krawędź dzwonu znajdowała się
w odległości około czterdziestu centymetrów od
podłogi. Ale wierzył Rafaelowi. Sam słyszał ten
trzask, a teraz zobaczył odłamki muru. Na widok
starego, nadal jakoś poddańczo trzymającego drąg
pod stropem w wyprężonych rękach, nie mógł już
być obojętny.
- Zamienimy się na miejsca, jeżeli chcecie.
Rafael potrząsnął głową, aż trysnęły z jego twa-
rzy kropelki potu.
- Nie. Zostańmy tak, jak jesteśmy.
- Więc potem się zamienimy. Wasza praca
cięższa.
- Nie. - Dzwon przeraził Rafaela, ale myśl
o tym, że miałby leżeć na szczycie dzwonnicy,
przeraziła go jeszcze bardziej. Ś- Tak, jak jesteś-
my. Tylko pospiesz się. Nie mogę trzymać tego
drąga przez cały Boży dzień.
- Dobrze. - Honorato zniknął. Po chwili za-
wołał śpiewnie: - Gotowe. Możecie już go pu-
ścić.
Rafael dziękując Bogu odsunął się od dzwon-
nicy i przykucnął na podeście. Nie było czasu do
stracenia, ale wypocząć musiał. Nie mógłby pod-
nieść następnego drąga, gdyby nie odsapnął tro-
chę. W głowie mu tętniło i nawet gdy zamknął
oczy, wciąż mu w niej kołowało.
Długo jeszcze ten czop utrzyma belkę dzwonu?
- zastanawiał się. - Przy umocowaniu drągów
zejdzie nam jeszcze godzina albo i więcej. Jeżeli
dzwon się urwie, zanim to skończymy, ani chybi
ja zlecę razem z nim. Okropnie się zląkłem przed
chwilą, kiedy to trzasnęło, i ten chłopak wie, że
się zląkłem, ale już trudno, wolę, żeby wiedział
taką rzecz o mnie niż to, że mam głupie zawroty
głowy. Przypadłość zgoła nie licująca z powagą
starszego człowieka...
69
Może na pięć minut przed powrotem księdza Ro-
bredo doszedł do połowy dróżki przed kościołem
brzuchaty przedstawiciel Straży Obywatelskiej.
Nie on pierwszy tak przyszedł patrzeć z dyskret-
nej odległości, ale Rafael widząc go bardzo się
rozgniewał.
- Szukasz pracy, guardia? - zawołał.
Strażnik odpowiedział uśmiechem od ucha do
ucha, ukazującym braki w uzębieniu.
- Nie. Tylko patrzę, stary!
- Odważny jesteś, żeś przyszedł... A możeś wie-
dział, że księdza proboszcza tu nie ma?
- Ja nie boję się księdza proboszcza.
- Pewnie, że się nie boisz. - Rafael, gdyby był
gdziekolwiek indziej, splunąłby teraz. - Miałeś
nawet czelność mu odmówić, chociaż cię prosił.
Strażnik uniósł ramiona.
- Jestem na służbie. Trudno ode mnie żądać,
żebym pomagał przy dzwonie.
- Na służbie! Wybacz, ale na śmiech mi się
zbiera. Co ty robisz przez cały Boży dzień, poza
tym, że siedzisz na tyłku albo łazisz i napraszasz
się o kieliszek czy o papierosa? No, powiedz. I kie-
dy przez te wszystkie lata, odkąd tu jesteś, stało
się w Alquena coś takiego, czym musiałbyś się
zająć?
- Jestem na służbie - powtórzył strażnik prze-
bierając palcami po karabinie. - To sprawa za-
sady!
- Zasady! - prychnął Rafael. - A bo ty wiesz,
co to znaczy zasada? Raimundo także, i Manuel,
i tamci, wszyscy jesteście tacy sami... i seńor Oyas
też. A przecież to wasz kościół! Wasz dzwon!
- Słońce ci za mocno przygrzało głowę, stary!
Honorato przekręcił się na daszku dzwonnicy.
- Ale mnie nie przygrzało, guardia. Rafael ma
rację. A teraz zostaw nas, zanim ksiądz Robredo
70
tu wróci. Chyba że tak koniecznie chcesz nam po-
kazać, że jeszcze możesz mu spojrzeć w oczy. -
Wydął usta. - Tylko na mszy świętej nie zapomnij
być w niedzielę. To także jest służba, no nie?
Strażnik oburzony odwrócił się na pięcie i od-
szedł. Za jego tęgą oddalającą się postacią leciały
w powietrze docinki Honorata i Rafaela.
- Ksiądz proboszcz zaraz przyjdzie. Pospiesz się,
guardia! -Ś krzyczał Rafael.
- Kanciarz, świętoszek! - ryczał Honorato.
Gdy odszedł już daleko, popatrzyli na siebie.
Najpierw Rafael zachichotał, potem Honorato,
i nagle Rafael zapominając na chwilę, gdzie się
znajduje, poczuł, że dziwnie bliski jest mu ten
chłopak chichoczący z nim razem. Naprawdę -
pomyślał - jesteśmy braćmi w tej sprawie
z dzwonem. Kiedyśmy zaczynali, wcale bym w to
nie uwierzył. On tak ostro i zgryźliwie rozmawiał
z księdzem Robredo. Skarciłbym go porządnie,
tylko nie chciałem go zniechęcać. Ale teraz już wi-
dzę, że jesteśmy jak bracia, i czuję, że uda nam
się ściągnąć dzwon szczęśliwie. Nasi jedyni wro-
gowie to czas i nasza własna niezdarność.
Ksiądz jeszcze nie wrócił, oni jednak prawie nie
zauważali jego nieobecności. Całkowicie ich po-
chłaniało podnoszenie i przymocowywanie drą-
gów. Pracowali metodycznie w takim tempie, ja-
kie tylko można było bezpiecznie rozwinąć. Rafael
wciąż zerkał na kąt nachylenia belki dzwonu, Ho-
norato nasłuchiwał, czy nie rozlegnie się drugie
głośne chrupnięcie, które by oznaczało, że dzwon
znów zadrżał.
Raz od strony morza przyfrunęła mewa; rap-
townie wzleciała w górę, po czym niespodziewanie
wpadła do dzwonnicy. Rafael omal nie upuścił
71
drąga, który trzymał, tak się przestraszył, że mewę
spłoszy. Stał przez chwilę jak wryty, gdy prze-
rażona mewa trzepotała szaleńczo o dzwon, zanim
stamtąd wyfrunęła. Później zaczął podnosić drąg
do Honorata tak niefortunnie, że koniec drąga
uderzył w ozdobną dźwignię z kutego żelaza na
belce; z tej dźwigni właśnie łańcuch dzwonu zwie-
szał się przez otwór w podłodze dzwonnicy do
przedsionka kościoła. Uderzenie było bardzo lek-
kie i belka nawet nie drgnęła, ale Rafael znów
poczuł ucisk w żołądku i krew szybciej zatętniła
mu w uszach.
- Nie poruszył się, chociaż walnąłem - powie-
dział z ulgą i zdumieniem wobec tak pomyślnego
obrotu rzeczy, niemal jękliwie. - Słyszałeś?
- Słyszałem. I jeszcze czekam, żeby serce wró-
ciło mi na swoje miejsce. - Honorato wychylił się
z daszku i spojrzał. Zobaczył kark Rafaela po-
marszczony i spękany jak zniszczona brązowa gu-
ma. - Dajecie sobie radę?
- Tak. Ale przyznam szczerze, rad jestem, że
jeszcze tylko dwa drągi i koniec.
Rafael odetchnął z przeciągłym pogwizdem.
Zieleń i ciemne brązy kolistego podnóża wzgórz
ujęte łukiem dzwonnicy jak ramą łagodnie zako-
łysały się z boku na bok. Chciał od razu przykuc-
nąć, zacisnąć powieki, dotknąć twardego nieru-
chomego podestu rękami, ale Honorato czekał na
drąg, więc chwilowo było to niemożliwe.
- Co tam jest napisane na przodzie dzwonu,
Rafaelu?
Czarne plamki wirowały w różowoszarym świe-
tle. Stary poczuł, że ręce ma już wolne od ciężaru,
więc osunął się chwiejnie na jedno kolano, za-
krywając twarz dłońmi. Okropnie - pomyślał -
tym razem zakręciło mi się okropnie...
- To po łacinie - mówił Honorato.
72
- Co?
- Ten napis na dzwonie. Wypukłymi literami:
LAUDO DEUM VERUM PLEBEM VOCO. I to
PLEBEM VOCO jest niżej. Z tego miejsca mogę
to odczytać. Każde słowo jak drukowane.
Rafael potrząsnął głową.
- Ja tam nie wiem. - Trochę już odzyskał
równowagę, ale obawiał się, żeby chłopak nie
spostrzegł jego przypadłości i dlatego wolał go za-
gadać. - Powiedz mi, co to znaczy. Jesteś uczony.
- Ale to wasz dzwon, Rafaelu. Wy nim dzwo-
nicie. Odkąd pamiętam, wy nim dzwonicie.
- Robię to dłużej, niż ty pamiętasz, a przecież
naprawdę nie wiem. - Nie chciał się przyznać,
że nigdy nie oglądał frontowej części dzwonnicy
z bliska; że po raz pierwszy słyszy o napisie na
dzwonie. - Powiedz mi.
Honorato nie ukrywał zdumienia.
- Żartujesz chyba.
Na tej wysokości jakże bym mógł żartować -
pomyślał Rafael.
- Naprawdę nie wiem. - Spróbował zmienić
temat. - Gotów jesteś do następnego?
Honorato przytaknął i wyciągnął ręce. Kręgi
potu wokół jego ramion parowały od wściekłego
żaru dachówek.
Jego wcale to nie ciekawi? - zadał sobie pyta-
nie. - Nie rozumiem, jak człowiek, który pracuje
tu w kościele od tylu lat, nie zainteresował się, co
znaczy ten łaciński napis. Przecież nietrudno by-
łoby zapytać... ksiądz Robredo zaraz by mu prze-
tłumaczył. - W kącikach ust miał maleńkie, białe
kliniki kurzu zlepionego śliną. - To dziwne, ile
ludzi na świecie żyje obojętnie, bez żadnej cieka-
wości. Nawet ci, którzy rzeczywiście pytają o coś,
zadowalają się pierwszą lepszą odpowiedzią, jak
gdyby dociekanie było grzechem. A przecież cóż
73
złego może być w tym, że człowiek chce się uczyć?
Że próbuje przesiewać wszystko, co widzi i sły-
szy, żeby poznać prawdę?...
- Ta łacina nic wam nie mówi? - upierał się.
Rafael podrażniony tym, co uznał za nierozsąd-
ną natarczywość, odrzekł szorstko, prawie z gnie-
wem:
-Ś- A czy to ważne, co jest napisane na dzwonie?
Czy gdybym ja wiedział, on by ładniej dzwonił?
Bardziej śpiewnie? I czy to, że ja bym znał napis
na pamięć, mogłoby go uchronić od urwania się? -
Oczy mu błyszczały. - Jeżeli tak cię to męczy,
zapytaj księdza proboszcza. Ja tam mogę dalej nie
wiedzieć.
Honorato już otworzył usta, żeby dosadnie coś
palnąć, ale z jakiejś przyczyny zawahał się...
A niech mu tam! Przez chwilę spode łba patrzył
na starego. Potem odwrócił wzrok i z pasją dalej
wiązał końce drągów.
Dochodząc do kościoła ksiądz Robredo podnie-
sionym głosem zaczął się usprawiedliwiać, dlacze-
go tyle czasu mu zeszło. Wciąż jeszcze przepraszał,
gdy jego przystrojona chustką do nosa głowa zna-
lazła się na poziomie podestu dzwonnicy.
- W składzie zostało niewiele odpowiedniej
liny. Musiałem ją wyszukiwać. Te kawałki były
najdłuższe, jakie zdołałem znaleźć. - Z nadzieją
zaczął wywijać pękiem zgoła niepokaźnych zwo-
jów. - Chyba dosyć ich.
- Wystarczą - powiedział szorstko Honorato
z daszku dzwonnicy.
- Zatrzymało mnie po drodze parę kobiet, ina-
czej wróciłbym wcześniej. Mówiły mi, że bur-
mistrz tędy przejeżdżał. To trzęsienie ziemi po-
dobno nawiedziło niewielki obszar i wyrządziło
74
tylko małe szkody. Burmistrz teraz objeżdża oko-
licę.
- Bardzo mu się widać spieszy - zauważył Ra-
fael cierpko. - Jeżeli jeździ samochodem, w ogóle
żadnych szkód nie zobaczy.
- Spotkałem także Marię - ciągnął ksiądz gra-
moląc się na podest. - Obiecała przynieść nam
wkrótce coś do jedzenia. - Zasapany umilkł na
chwilę, wziął się pod boki i popatrzył na wysta-
jące drągi. - Sporoście przez ten czas zrobili.
- I dobrze, że sporo - rzekł Rafael. - Bo
dzwon dopiero co się poruszył. I tak samo jak na
początku liczy się każda chwila.
Ksiądz Robredo niespokojnie zmarszczył brwi.
- Długo wytrzyma?
Rafael wzruszył ramionami.
- Może jeszcze z godzinę. Może do południa,
jeżeli będziemy mieli szczęście, ale nie dłużej. Że-
byśmy tylko zdążyli, a najgorsze niebezpieczeń-
stwo już minie i będziemy mogli go odłączyć.
- Będziemy mieli szczęście, jeżeli zasługujemy
na nie - powiedział ksiądz tylko po to jednak,
by zarówno sobie, jak im dodać otuchy.
Chociaż oswoił się z widokiem przekrzywionej
belki, jego niepokoju bynajmniej to nie zmniej-
szało. Nawet dla niego, ignoranta w tej dziedzi-
nie, było oczywiste, że wielkiego ciężaru dzwonu
przecież w nieskończoność nie utrzyma jeden tylko
czop. Patrzył, jak Rafael dźwiga drąg do stropu
dzwonnicy. Stary kościelny stał z oczami zamknię-
tymi, ze ścięgnami na karku naprężonymi jak
sznurki pod zwiotczałą ogorzałą skórą, z rękami
drżącymi coraz bardziej.
- Daj mi, Rafaelu, ja teraz to zrobię - ksiądz
podszedł do niego, ale on tylko potrząsnął głową,
nawet nie otwierając oczu.
Markotnie ksiądz zrezygnował. Nie bardzo je-
75
stem przydatny - pomyślał skłonny przez chwilę
do litowania się nad samym sobą. - Powinienem
pomagać im więcej. Ale poza tym, że obciążę linę,
niewiele się przyczynię do opuszczenia dzwo-
nu... - Westchnął głośno. - A przecież może to
dobrze, że ci dwaj sami wykonują tę część zada-
nia. Konieczna jest szybkość, a oni robią to spraw-
nie. Ale tylko trzeba, żeby zerwał się wiatr,
a dzwon spadnie. Jeden podmuch wiatru by to
spowodował... albo jeszcze jedno trzęsienie ziemi...
Dotychczas nie brał pod uwagę tego, że trzę-
sienie ziemi mogłoby się powtórzyć, więc teraz,
gdy przypadkiem taka możliwość przyszła mu na
myśl, natychmiast ogarnęła go trwoga. Niebezpie-
czeństwo, na które kościół i oni byli narażeni, rap-
townie wyolbrzymiało; konieczność pośpiechu sta-
ła się jeszcze bardziej paląca. Wzburzony uznał,
że Rafael i Honorato marudzą z zamocowaniem
drąga wprost niewiarogodnie. Już chciał wybuch-
nąć, wyrazić swoje obawy, ale przeważyło nad zde-
nerwowaniem ciągłe poczucie własnej niemocy,
i nie powiedział nic.
- Proszę księdza - nie przerywając pracy za-
pytał Honorato - co znaczy ten łaciński napis na
dzwonie?
Gdyby wiatr miał się zerwać, chybabyśmy się
zorientowali - myślał ksiądz - ale co do drugie-
go wstrząsu ziemi... w żaden sposób. To mogłoby
nastąpić w każdej chwili. A przecież czy wolno
mi ich ponaglać, jeżeli sam nie potrafię dawać im
przykładu? Och, gdybym ja rzeczywiście coś r o-
bił.
Rafael odchrząknął.
- Honorato jest niezmordowany w tym swoim
łaknieniu wiedzy.
- Pewnie, że nie chcę żyć w ciemnocie.
- Więc, Panie Boże, ulituj się nad tobą. Sama
wiedza nie przynosi szczęścia.
- W takim razie powiedzcie mi, co przynosi.
- Ja tu jestem po to, żeby zdjąć dzwon, a nie
żeby ci wyjaśniać moje poglądy na życie. - Grunt
pod nogami znów zaczął się przesuwać Rafaelowi.
Stary przyklęknął więc na kolano. - Zapytaj księ-
dza proboszcza.
- Właśnie pytałem księdza, kiedy się wtrąci-
liście.
Ksiądz Robredo otarł pot kapiący mu z nosa
i usłyszał swój własny głos:
- Po łacinie to znaczy: "Chwalę prawdziwego
Boga, wzywam lud".
- No - zapytał Rafael z miną rozjątrzonego
ojca - już jesteś zadowolony?
- "Chwalę prawdziwego Boga, wzywam lud" -
Honorato zastanowił się nad tym związując razem
ostatnie z wystających drągów przy frontowym
łuku dzwonnicy. Po chwili powiedział: - To ładne
zdanie, chociaż ta druga część niezupełnie odpo-
wiada rzeczywistości.
- Nie wstyd tak mówić? - W głosie Rafaela
zabrzmiało znużenie.
Honorato wzruszył ramionami.
- Nie przypominam sobie, żebym dzisiaj rano
musiał się do kościoła przedzierać przez ciżbę ludu
z Alquena. Nie widziałem też, żeby tłumy leciały
na wezwanie do tej roboty.
Kościelny nieledwie z rozpaczą odwrócił się do
księdza.
- Honorato bardziej jest wygadany niż ja, księ-
że proboszczu. Niech ksiądz mu powie, że on nie
ma racji.
Ksiądz Robredo oderwał wzrok od oliwkowo-
zielonych wzgórz jak płócienna dekoracja w tea-
trze rozpiętym za rozmigotaną w upale wioską
77
i spróbował zebrać myśli. Właściwie nie słyszał
rozmowy Rafaela i Honorata. Z trudem ukrywał
niepokój, gdy tak patrzył na krajobraz wokoło,
wytężając oczy, jak gdyby spodziewał się dojrzeć
tam coś, co by potwierdziło bądź przekreśliło jego
obawy.
- A co Honorato powiedział? - zapytał dosyć
gwałtownie, bo zdumiał go i oburzył fakt, że stary
kościelny i ten chłopak mogą kłócić się ze sobą
w momencie równie krytycznym.
Honorato przekręcił się na daszku dzwonni-
cy tak, że kędzior znad czoła opadł mu prawie do
ust.
- Ja tylko mówiłem o tym łacińskim napisie,
proszę księdza. - W tym "proszę księdza" była
nuta niechęci. - Mówiłem, że jeżeli ten dzwon
wzywa lud, to jego wezwanie nie jest skuteczne...
przynajmniej w tej sytuacji.
- Wzywać a znajdować oddźwięk na wezwanie
to dwie zupełnie inne sprawy - rzekł machinalnie
ksiądz Robredo.
Rafael przytaknął z zapałem.
- Zresztą - dodał ksiądz czując, jak drżą mu
palce - przeoczyłeś fakt, że dzisiaj dzwon wezwał
ciebie.
Dzwon mnie nie wezwał - dowodził Hono-
rato sam sobie - w każdym razie nie tak, jak
jemu się zdaje. Przecież ja to robię dla Marii.
Teraz, kiedy tyle już zrobione, oczywiście zależy
mi na tym, żeby zdjąć dzwon szczęśliwie. Trochę
i dlatego, że mi żal tego bezradnego księżula,
a także i dlatego, że jakoś polubiłem tego starusz-
ka. Widać wyraźnie, że ma lęk wysokości, a jed-
nak wcale się nie uskarża. Podziwiam go za to
i będę mu pomagał ze wszystkich sił. Ale kiedy już
skończymy, ani mi się śni wysłuchiwać bzdur od
jednego czy od drugiego o powodach, dla których
to zrobiłem... i gadania w fabryce także nie ścier-
pię. Ta dzisiejsza praca jest dla Marii...
Ksiądz proboszcz obrotny w słowach - myślał
Rafael. - Tak szybko chłopaka uciszył... szybko,
a nie za szybko. Dios en cielo! Żeby w takim miej-
scu chciało się komu rozmawiać o takich rzeczach.
Dosyć mam na głowie i bez tego. Boże, spraw,
żebyśmy ściągnęli ten dzwon do południa, bo nie
wiem, czy będę mógł dłużej znosić tę gimnastykę
tutaj. Gdyby nie to, że jestem potrzebny, dawno
zlazłbym na dół, ale Honorato nie da sobie rady
sam, więc co by zrobił, gdybym ja już miał do-
syć? To wspaniały chłopak, zuch z niego, pomimo
że tak głupio gada. I to prawda, co ksiądz pro-
boszcz o nim powiedział. Teraz taka myśl trochę
go złości, widzę przecież, że złości go bardziej dla-
tego, że on już myśli, co niektórzy z jego zbziko-
wanych kolegów będą mówili, niż dlatego, żeby
się wstydził, że nam pomaga. Wstydzić powinni się
oni i tacy jak oni tam we wsi...
Właściwie bezmyślnie rozmawiałem z Honora-
tem - dumał ksiądz Robredo - a jednak to, co
powiedziałem, miało wydźwięk prawdy. Przez cały
dzisiejszy poranek usiłuję zrozumieć, dlaczego wo-
lą Boga było uszkodzenie tego dzwonu. Już nawet
się zastanawiałem, czy nie jest tak, że podobnie
jak my żywioły też mają wolną wolę daną od
Boga i postępują według własnego uznania, co
zresztą może jest właśnie tak zwanym "aktem
Bożym". Ale teraz chyba zaczynam widzieć słusz-
ność dawnej wiary, że niczego Bóg nie sprawia
79
bez celu. Na dobre wyjdzie ta praca dzisiejsza,
tego jestem pewny. Jaką formę owo dobro przy-
bierze, pojęcia nie mam, ale jakiś głos mi mówi,
że tak będzie... - Nasunął wilgotną, związaną ro-
gami chustkę głębiej na ostrzyżoną głowę. -
Nam pozostaje tylko przyjmować, co Bóg zsyła,
i starać się wyciągać z tego korzyść. Teraz to ro-
zumiem, a przecież ja, ksiądz, powinienem był
zrozumieć to wcześniej. Już nie mogę pozwolić,
żeby nerwy mnie ponosiły. Jeżeli nastąpi jeszcze
jedno trzęsienie ziemi, to trudno. W tym na pewno
będzie jakaś przyczyna. Nie ma tu co rezonować
i koniec.
Była godzina jedenasta, gdy Maria ukazała się
na dróżce kościelnej niosąc koszyk, w którym mia-
ła drugie śniadanie i wino dla nich trzech. Szła
z wdziękiem, i ciemne jej rozdzielone nad środ-
kiem czoła włosy lśniły jak emalia, metalowe oku-
cia sznurowadeł przy sandałach migotały w słoń-
cu za każdym razem, ilekroć wychodziła z małej
plamy własnego cienia. Honorato przerwał pracę,
żeby popatrzeć na nią, podziwiać lekkość i natu-
ralność każdego jej kroku, jej urodę, bo nawet
w codziennej bluzce i spódnicy wyglądała schlud-
niej i ładniej niż wszystkie dziewczęta, jakie znał.
- Hola! - zawołała podchodząc do kościoła. -
Jak idzie?
- Dobrze - odpowiedział. - Jeszcze godzina
i będzie po wszystkim.
Niespokojnie wlepiła wzrok w dzwonnicę, przy-
słaniając oczy dłonią.
80
- Kiedy zaczniecie opuszczać dzwon?
:-Ś Kiedy tylko przeciągniemy jeszcze dwa drągi
przez te, które są tutaj. - Nie mogła ich zobaczyć
stamtąd, gdzie stała, ale mówiąc podniósł ręce
i przeplótł trzy palce prawej wyciągniętym pro-
stopadle do nich palcem wskazującym lewej. Ś-
Tak je zamocujemy i blok do dźwigania umieścimy
pod spodem.
Skinęła głową i pokazała koszyk.
- Mam to wnieść na górę?
- Nie, Mario - odpowiedział ksiądz. - Zostań
tam. Ja po ten koszyk zejdę.
- Przyjmij ode mnie podziękowanie - zawołał
Rafael, gdy już odchrząknął. - Jak się czuje two-
ja matka?
- Lepiej. Dziękuję, Rafaelu. Niedługo już po-
winna znowu chodzić.
- To dobrze.
- Przyjmij podziękowanie od nas wszystkich,
Mario! - zawołał ksiądz. - I nie czekaj na mnie.
Postaw koszyk przy drzwiach. Zaraz schodzę.
- Jak sobie ksiądz proboszcz życzy. Honorato,
zobaczę się dziś z tobą po południu? - zawołała
Maria.
Honorato błysnął zębami w uśmiechu.
- A z kim, jak nie ze mną? - wrzasnął.
Uśmiechnęła się do niego, zanim odeszła, a po-
tem dwukrotnie obejrzała się przez ramię. Doszła
już prawie do końca dróżki, gdy Rafael zawołał:
- A powiedz im, co my sądzimy o nich wszyst-
kich w Alquena! - Ale nie dosłyszała tych jego
słów, więc tylko pomachała do niego ręką.
Spisują się doskonale - myślała. - Już nie są
tacy niepewni jak na początku, kiedy sobie ukła-
dali, w jaki sposób ściągnąć dzwon... Aż bałam się
patrzeć na nich, tak nie mieli przekonania ani
nadziei. Ale teraz nabrali ufności we własne siły,
widzę to. Wolałabym zostać, ale roboty mam dużo,
i zresztą może bym tylko przeszkadzała Honorato-
wi. Najlepiej mu teraz nie zawracać głowy... z okna
mojego pokoju będę patrzyła, jak się ta ich praca
posuwa... i wrócę później, już pod koniec. - W za-
dumie przebierała palcami mały złoty łańcuszek
z krzyżykiem, który nosiła na szyi. - Dumna je-
stem z Honorata. Kocham go od dawna i obym
była z niego dumna przez całe moje życie, ale
tego, że on tam pracuje w dzwonnicy z księdzem
proboszczem i Rafaelem, nigdy mu nie zapomnę...
choćby kiedyś Bóg wie czego jeszcze dokonał...
bo zdaję sobie sprawę, jak wiele zażądałam dziś
od niego.
- Teraz nie mamy czasu na jedzenie - powie-
dział Rafael, gdy Maria zniknęła. - Nie zaznam
spokoju, dopóki te drągi nie zostaną przeciągnięte
w poprzek i dzwon nie będzie uwiązany, gotowy
do ściągnięcia.
- Ja bym chętnie się napił - powiedział Ho-
norato. - Ale jeść wcale mi się nie chce.
- Tak czy owak, przyniosę ten koszyk -
oświadczył ksiądz Robredo bardzo pragnąc w czymś
przecież pomóc.
- I gdzie byśmy go tu postawili, księże pro-
boszczu? Niech ksiądz przyniesie tę butelkę,
i owszem, ale koszyk lepiej zostawić na dole. Ani
Honorato, ani ja nic teraz nie będziemy jedli.
Jeżeli ksiądz głodny, niech ksiądz zje sam... byle
nie tutaj na podeście.
Nigdy dotąd Rafael nie mówił do księdza tonem
tak kategorycznym, coraz trudniej mu jednak było
ukrywać nieustanne napięcie, w jakim zwalczał
każdy zawrót głowy. Pracował tak na wieży już
ponad godzinę i od tej upiornej denerwującej
82
chwili, gdy belka dzwonu jeszcze trochę się obsu-
nęła, wciąż dręczyła go obawa, że to może nastąpić
znowu.
Przez ten dzwon - myślał, patrząc jak ksiądz
Robredo posłusznie gramoli się na drabinę - siód-
me poty mnie oblewają. Na sam widok dzwonu
jestem cały mokry. Aż skręcają mi się wnętrzności,
i wszelka siła ze mnie uchodzi. Bogu Najwyższe-
mu dzięki, że już wkrótce będziemy to mieli za
sobą...
- Wezmę teraz pierwszy z tych drągów - po-
wiedział Honorato.
- Świetnie. - Stary podepchnął się przykuc-
nięty i ostrożnie wyciągnął jeden z pozostałych
drągów spod belki. - One będą musiały leżeć
w poprzek tamtych co najmniej o metr od frontu
dzwonnicy. Nawet dalej, jeżeli to możliwe. Dasz
temu radę?
Honorato tylko przytaknął. Sięgając po drąg,
który kościelny chwiejnie podniósł ku niemu, po-
wiedział, jak gdyby myślał głośno:
- Seńorowi Oyas jakoś się nie spieszy.
- Ach - Rafael oblizał zeschnięte wargi. -
Mnie to się zdaje, że zobaczymy tego jegomościa
nie wcześniej niż przed wieczorem. On ma serce
z metalu, z którego przetapia się pesety, a tutaj
przecież żaden magnes go nie przyciąga. Tylko
pluć na to, jak on z nami postąpił.
- Ale chciałbym, żeby tu przyszedł teraz. -
Drąg zgrzytnął o daszek dzwonnicy. - Z przy-
jemnością bym mu powiedział, że już jego pomocy
nie potrzebujemy.
- Ja bym mu to lepiej powiedział niż ty -
oświadczył stary bardzo poważnie. - Może nie
powinienem się do tego przyznawać, kiedy cały
kościół jest pode mną, ale tylko sobie wyobrażam,
83
jak by to było, gdyby on tu przyszedł, a tu dzwon
leci mu na tę durną głowę.
Honorato spojrzał z ukosa.
- Nawet po tej całej fatydze nie miałbym nic
przeciwko temu, żeby dzwon mu się rozbił o łeb -
powiedział.
Rafael, chociaż przed oczami świat mu wirował,
zachichotał głośno.
Lubię tego chłopaka - pomyślał. - Były chwile,
kiedy mnie rozpacz brała z jego powodu, ale im
dłużej z nim jestem, tym lepiej go poznaję.
Honorato wykręcił się na wypukłości daszku i po-
pchnął drąg przed sobą, jak gdyby płynął za kłodą.
Podnosząc jego końce, żeby nie dotykały niskich
narożnych filarków, toczył go dalej na drągi już
powiązane w dwóch partiach po cztery prostopadłe
do niego. Po przetoczeniu go tak może metr od
frontu dzwonnicy mógł tam dosięgnąć tylko czub-
kami palców, więc wziął kawałek cienkiej liny
w usta i poczołgał się po wąskiej kładce z czterech
drągów z prawej strony, ściskając je kolanami
i łokciami, dopóki nie podsunął tego poprzecznego
na odległość dostateczną od dzwonnicy. Potem za-
chowując najwyższą ostrożność zaczął go przywią-
zywać liną wychylony tak, żeby móc to robić od
spodu.
Rafaelowi, gdy spojrzał na Honorata, zrobiło się
słabo.
- Tiene nervios de hierro - wymamrotał, za-
słaniając twarz rękami. - On ma nerwy z żelaza.
Honorato wiedział, jak bardzo ryzykuje, ale
w obliczu konieczności nie pozwolił sobie nawet
na sekundę wahania, które tylko utrudniłoby mu
pracę. A teraz, gdy już to robił, nie miał czasu,
zaprzątnięty utrzymywaniem równowagi, myśleć
o skutkach obsunięcia się z tak znacznej wysoko-
ści. Leżał na drągach, mocno ściskał je kolanami,
i z drżeniem unosił tors, żeby swobodniej poru-
szać rękami. Kącikiem oka widział, jak dróżką
kościelną biegnie jakiś kundel-suka, język ma wy-
wieszony, wyschnięte sutki jej dyndają. Za wioską
izolator na jednym ze słupów telegraficznych bły-
skał w słońcu jak lusterko. W dali pomiędzy pier-
siami niedużych wzgórz rozmazana spirala czer-
wonawego kurzu zwiastowała autobus nadjeżdża-
jący od strony Vinaroz. Rejestrował to wszystko
z taką samą dziwnie wzmożoną, a przecież obo-
jętną, spostrzegawczością, jaką stwierdził u siebie
w czasie trzęsienia ziemi, ale te szczegóły stano-
wiły tylko tło - nieważne i już poza polem jego
widzenia - dla drągów i jego rąk zawiązujących
linę. Nic nie odrywało jego uwagi od tej roboty.
Krople potu kłuły go w skórę głowy: piekły pod
odparzonymi pachami. Pracował niezgrabnie zry-
wami rozdygotanych mięśni, wstrzymując oddech
i wciąż unosząc się lekko od pasa, gdy jego palce
gorączkowo skręcały linę i supłały, przeciągały ją
pod zachodzącymi na siebie drągami na wierzch
i znów pod spód, wyplatały z niej ósemki. Gdy
skończył to wreszcie, bokiem, ostrożnie zaczął się
wycofywać, dopóki nie klęczał bez tchu znowu na
daszku dzwonnicy, gdzie mógł już wytrzeć spoco-
ne, obolałe dłonie o spodnie na udach. A Rafael,
przykucnięty na podeście obok księdza ściskają-
cego butelkę wina w ręce, zdołał tylko potrząsnąć
głową i wymruczeć słowa podziwu:
- Hombre, hombre. Tobie pierwszemu wino się
należy, nie mnie.
Ksiądz Robredo podsunął butelkę:
- Napijesz się, Honorato?
- Nie.
- Mamy bardzo dużo.
- Później. Przedtem niech to zrobię do końca.
Im wcześniej, tym lepiej - myślał Honorato
85
zmęczony. - Kiedy ten blok do dźwignięcia znaj-
dzie się na miejscu i już nie będę musiał wyczy-
niać żadnych takich małpich sztuczek, wtedy sobie
wypiję... - Coś w sercu szeptało mu z nadzieją,
że może Maria widziała, jak on się naprężał nie-
bezpiecznie w powietrzu. - Madre de Dios! Wtedy
wypiję... do dna wszystko, co w tej butelce zo-
stanie.
Wybrał kawałek liny spośród innych kawałków
i natychmiast znowu się wysunął na drągi z lewej
strony. Stary kościelny i ksiądz czekali na podeście
bezradnie, z niepokojem obserwując każdy jego
ruch. Minuty wlokły się, ciszę zamącało jedynie
pochrząkiwanie Honorata, chrupkie zgrzyty drewna
o drewno i skrzypnięcia drągów pod jego ciężarem.
W pewnej chwili na dróżce zobaczyli drepczącą
mozolnie starowinę w czarnym szalu i ksiądz Ro-
bredo prawie poniewczasie zdając sobie sprawę,
że ona nie przyszła się pogapić, wrzasnął do niej,
żeby nie wchodziła do kościoła, dopóki dzwon nie
zostanie zdjęty.
- Później przyjdźcie, matko! - wołał jeszcze,
gdy posłusznie zawróciła. - Za godzinę mniej
więcej. Wtedy już nie będzie żadnego niebezpie-
czeństwa. - Ale z myślą o Honoracie szybko dodał
w duchu: Boże miłosierny, daj, żeby tak było.
O pół do dwunastej drągi, te dwa ostatnie, były
porządnie przywiązane w poprzek tamtych, i mię-
dzy nimi wisiał blok, już przewleczony dwuna-
stoma skrętami grubego stalowego drutu. Jeszcze
parę minut i dzwon będzie można ściągnąć. Rafael
wysłał księdza do kościoła, żeby odczepił łańcuch
dzwonu zwieszający się w kościele przez otwór
w dachu i łączący dźwignię belki ze sznurem do
dzwonienia.
86
- Trzeba do tego drabinki, proszę księdza -
krzyknął za proboszczem znikającym poniżej kra-
wędzi podestu. - Drabinka stoi przy drzwiach.
Nazbyt ufnie powierzył tę sprawę księdzu Ro-
Dredo, ale wiedział, że gdyby zszedł na dół, żeby
zrobić to własnoręcznie, nie zdołałby już zmusić
się do powrotu. Mdłości miał teraz straszliwe:
żołądku coś mu trzepotało jak ptak skrzydłami.
- I niech ksiądz nie szarpie łańcuchem, błagam
księdza! - zawołał.
Honorato zsunął się lekko z daszku dzwonnicy
i zaczął ocierać kciuk o zęby, próbując go ssać
czy ogryzać.
- Jeść ci się chce?
- Drzazga -Ś wyjaśnił Honorato. Skubnął na
sobie mokrą koszulę drugą ręką, po czym podniósł
z podestu butelkę z winem.
-Ś Ale pić za to... jeszcze jak. Mógłbym pić i pić
bez przerwy aż do zachodu słońca.
- Świetnie się spisałeś - pochwalił stary. Klę-
czał na jednym kolanie. - Cudownie. Bez ciebie
niewiele byśmy zdziałali. Kiedy patrzyłem, jak się
uwijałeś na tych drągach, dopiero zrozumiałem,
ileśmy na swoje barki wzięli... szaleństwem było
w ogóle zaczynać taką trudną robotę... i zrozumia-
łem, ile ci zawdzięczamy.
Honorato przechylił butelkę, aż to cienkie czer-
wone wino kapnęło mu na podbródek, pociągnął
pierwszy łyk i uśmiechnął się.
- Rosnę jak na drożdżach, kiedy mi tak po-
chlebiacie, staruszku.
- Ja nie pochlebiam. - Rafael potrząsnął gło-
wą trochę dla zaznaczenia swoich słów, trochę dla-
tego, że znów podest falował mu przed oczami to
w tę stronę, to w tamtą, i chciał, żeby to się skoń-
czyło. - Maria będzie z ciebie dumna.
Honorato odpowiedział wzruszeniem ramion.
87
- To dziewczyna jak się patrzy - ciągnął Ra-
fael. -Ś I ty dzisiaj ją podbiłeś.
- Tak myślicie?
Łańcuch zaszczękał cicho-w swoim otworze, więc
skierowali tam wzrok i umilkli znowu pełni na-
pięcia, kościelny z ustami rozchylonymi, Honorato
znieruchomiały w trakcie ocierania potu ze spo-
conej twarzy. Po chwili jeszcze patrząc na łańcuch
i belkę dzwonu Rafael rzekł:
- Przyjmij dobrą radę od starego. Nie utrać tej
dziewczyny teraz, kiedy ona jest twoja. W Alquena
lepszej nie znajdziesz i będziesz przez całe życie
żałował, jeżeli pozwolisz, żeby ci serce zapaćkał
ten mętlik, który masz w głowie.
- Sprzeczamy się czasem o to i owo, jeżeli to
macie na myśli.
- A kto się czasem nie sprzecza? - Rafael po-
drapał się w nos. Z jakiejś przyczyny wydawało
mu się, że stanowczo powinien mówić dalej, choćby
dlatego, że mówiąc nie odczuwał tak dojmująco
tych mdłości. - Ksiądz proboszcz mógłby to wy-
tłumaczyć lepiej... mnie brakuje słów. Ale jedno
potrafię powiedzieć. Kiedy ci się w głowie prze-
jaśni, zrozumiesz, że to właśnie Maria ma klucz do
prawdziwego szczęścia i zadowolenia. A ty przecież
na pewno tego szukasz.
Honorato pociągnął następny łyk z butelki.
- Szukam prawdy - oświadczył trochę pom-
patycznie, ale szczerze - czymkolwiek jest.
- Prawdy?! - Rafael zdławił kaszel, przy czym
policzki mu się rozdęły, oczy zaszły łzami. Ś- Hom-
bre, to już znajdziemy na pewno w dniu, kiedy
będziemy umierać... wszyscy znajdziemy. Od chwili,
kiedy zostajemy poczęci, jesteśmy wciąż i wciąż
w drodze do odkrycia prawdy, ale to droga bez
skrótów, na przełaj. Tej tajemnicy człowiek nie
wyjaśni samym tylko łamaniem sobie nad nią gło-
wy. Powinien mieć wiarę. - Stuknął się w czoło,
a potem w pierś. - Odpowiedź jest nie tam, tylko
tutaj... tutaj. Gdyby było inaczej, czyż taki stary
prostaczek jak ja miałby możliwość pójścia do
nieba?
Zaraz po powrocie księdza Rafael ostrożnie wy-
ciągnął łańcuch z otworu. Potem wszyscy trzej
pod jego kierunkiem przewiązali belkę po jednej
i po drugiej stronie dzwonu liną do opuszczania.
Przeciągnęli linę dwa razy - ksiądz Robredo
chciał przeciągnąć ją jeszcze raz dla pewności, ale
Rafael uparł się, że dwa razy wystarczy - przy
czym kółko dźwigu za jednym i za drugim razem
zgrzytało. Przez cały ten czas przykucnięci półko-
lem - zdenerwowani, naprężeni i niezręczni wsku-
tek nadmiernej ostrożności - drżeli z lęku, że
dzwon się poruszy i urwie. Ale dzwon wisiał wciąż
pod tym samym kątem, którego widok dręczył ich
od rana, i nawet gdy ksiądz przeciągając linę pod
belką, bezwiednie uderzył o niego knykciami, po-
łożenie to nie uległo zmianie. Aż w końcu odsu-
nęli się i popatrzyli na swoje dzieło, jak gdyby
jeszcze nie mieli pewności, że robota skończona
i że niebezpieczeństwo prawie zażegnane.
To Rafael odezwał się pierwszy, bo jego wielką
radość jednak przyćmiewała chęć zejścia jak naj-
szybciej z wieży.
- Jeszcze ostatnia rzecz, Honorato. - Chłopak,
teraz gdy napięcie zelżało, ogromnie znużony, spoj-
rzał na niego tępo. - Pomożesz mi przeciągnąć
ten koniec liny naokoło dzwonnicy. Bo dzwonnica
musi przejąć część ciężaru, kiedy odłączymy belkę.
Dzwon przecież zawiśnie, ledwie się wykołysze
spod drągów, wtedy sami go nie utrzymamy. No,
bierzmy się, żeby już skończyć.
89
Rozwinęli linę i Honorato przeniósł jej koniec
pod przekrzywioną belkę i przerzucił na zewnątrz
do Rafaela, który po dwukrotnych próbach złapał
go wreszcie i znów przekazał Honoratowi. Hono-
rato zasupłał linę chyba ze sześć razy, naciągnął
ją tuż przy murze i resztę jej zwinął w ciasny
kłąb. Potem ostrożnie pod belką wrócił tam, gdzie
stali ksiądz i Rafael.
- Teraz - rzekł z powagą Rafael zwilżając
językiem usta - teraz nadchodzi chwila, dla której
pracowaliśmy. To ksiądz proboszcz powinien wy-
trącić dzwon.
- Ja?
- Tak - odpowiedzieli Rafael i Honorato chó-
rem.
- Dobrze. - Ksiądz podszedł do dzwonnicy
i stanął wyprostowany.
- Mocno niech ksiądz kopnie. I zaraz się od
sunie, bo kiedy on się zakołysze...
Rafael i Honorato bokiem odsunęli się nieco.
Ksiądz Robredo podniósł prawą nogę i kopnął
podeszwą uważnie w sam środek belki. Belka za-
drgała, ale pozostała w miejscu.
- Mocniej - polecił Rafael. - I bardziej w pra-
wo.
Ksiądz kopnął ponownie, mocno tym razem, aż
chrząknął. Belka się trzęsła, z oprawy wzlecial
kurz.
Honorato parsknął śmiechem.
- Niewzruszona jak opoka - zaczął. - I po-
myśleć, że przez cały ranek...
Ksiądz Robredo kopnął raz jeszcze, głośno ude-
rzając butem o drewno. Z potężnym łupnięciem
czop belki wypadł z łożyska. Przez ułamek sekun-
dy dzwon, zanim się wykołysał na zewnątrz, trwa!
jak gdyby znieruchomiały w powietrzu pośrodku
dzwonnicy. I to właśnie wtedy - gdy oni trzej
90
przysłaniali oczy przed pyłem i odłamkami kamie-
nia i gipsu - wieża pod ich stopami zadrżała:
Alquenę nawiedziło drugie trzęsienie ziemi.
7
To nastąpiło ni stąd, ni zowąd. Honorato na
podeście rozhuśtanym pod nogami odruchowo
upadł na płask. Przez chwilę myślał, że to dzwon,
wysuwając się z donośnym brzdęknięciem spod
trzeszczącej ramy z drągów, tak wstrząsnął wieżą.
Możliwość następnego trzęsienia ziemi nie przy-
szła mu do głowy: całą uwagę skierował na dzwon.
Patrzył, jak dzwon osiąga granicę swego wahania
poza ramą, szarpie linę i ruchem wahadłowym po-
wraca. Wieża znów zadrżała. Pusta butelka po wi-
nie spadła z brzękiem na dach poniżej. Nie odry-
wając oczu od dzwonu, nie mając odwagi spojrzeć
gdzie indziej, Honorato przywarł do podestu jeszcze
bardziej. A potem nagle ten dziwny hipnotyczny
czar prysnął, gdy rozległ się krzyk, który sprawił,
że włosy zjeżyły się Honoratowi na karku.
Wykręcił szyję w lewo i zobaczył, jak Rafael
przewraca się i młócąc rękami rozpaczliwie, wy-
bijając na krawędzi podeszwami swych sznuro-
wych sandałów ostatni desperacki capstrzyk, spada
z podestu. Przez straszny, zdawałoby się, poza-
czasowy moment Honorato patrzył z niedowierza-
niem, a Rafael tyłem leciał w przestrzeń, uderzył
o pochyły dach, odbijając się jak worek, potrącił
rynnę i zniknął. Jeden z jego sandałów powoli
przekoziołkował po omszałych dachówkach.
- Rafael! - wrzasnął Honorato.
Gdy przekręcał się całym ciałem, rozhuśtany
91
dzwon po raz drugi omal nie musnął podestu, zie-
jąc swoim wnętrzem ponad miejscem, gdzie on
leżał. Ksiądz Robredo wpatrzony tam, skąd spadł
Rafael, podniósł się na klęczki. Krawędź dzwonu
uderzyła go poniżej prawej pachy i przewróciła
tak, że z głuchym stęknięciem osunął się bezwład-
nie i nogi zwisły mu za podest. Honorato szybkim
ruchem w bok spróbował księdza odwrócić, ale
proboszcz wyrwał mu się, doczołgał do samej kra-
wędzi i nieomal zeskoczył na szczeble.
Schodził z góry w jakiejś koszmarnej gorączce -
po szczeblach i z dachu po drabinie i po spiralnych
wewnętrznych schodach. Nie zachowywał żadnej
ostrożności, nie pamiętał o coraz ostrzejszym bólu
w piersi. Na pół oślepiony kościelnym mrokiem
dobiegł do drzwi, i znów oślepiony, tylko że już
blaskiem słońca, wypadł przed kościół.
Rafael leżał tuż za węgłem pod boczną ścianą
Leżał na wznak z nogami równo zsuniętymi, z rę
kami rozciągniętymi, jak gdyby został ukrzyżowa-
ny na tej ceglastoczerwonej ziemi. Ksiądz Robredo
ukląkł przy nim niezdarnie. Twarz starego miała
barwę garncarskiej gliny, przymglone kurzem pół-
koliste pasemka krwi z nozdrzy przekreślały mu
policzki. Ale oczy pozostały żywe, źrenice zwęziły
się, i gdy ksiądz pochylił nad nim głowę, po-
wieki drgnęły być może w wysiłku, żeby wyrazić
uśmiech.
- Jak ci jest, stary? - zapytał ksiądz ła-
godnie.
Lepki gulgot dobył się z głębi gardła Rafaela.
- To kręgosłup?
Jeszcze jeden gulgot. Dzwon wciąż bił nierówno,
jak gdyby walił młot ponad nimi.
On umiera - pomyślał bezsilnie ksiądz. - Ma
w ustach krew, musiał złamać kręgosłup. Podniósł
głowę i nieprzytomnie rozejrzał się wokoło. Zo-
92
baczył, że ktoś biegnie dróżką w stronę kościoła,
i z daleka chyba słyszał wołanie. Tak był oszoło-
miony nagłością tego wszystkiego, że nawet do-
wód - Rafael leżący na ziemi przed nim - wy-
dawał mu się jakiś nierealny. Nie ma czasu -
zadecydował, świadom swego obowiązku Ś- nie ma
czasu na nic... tylko na jedno.
Ujął Rafaela za prawą rękę i ścisnął ją.
- Czujesz, stary? Jeżeli tak, ściśnij mi palce.
Czuję - odpowiedziały palce.
- Rafaelu - rzekł ksiądz Robredo cicho, usi-
łując opanować drżące w głosie wzruszenie - czy
szczerze żałujesz za grzechy, które popełniłeś przez
całe swoje życie?
Znów słabe ściśnięcie palców w odpowiedzi.
Ksiądz Robredo z wysiłkiem przełknął ślinę. Myśli
się kłębiły, a on rozpaczliwie zdawał sobie sprawę,
że pamięć go teraz zawieść nie może.
-Ś Clementissime Deus, Pater misericordiarum
et Deus totius consolationis...
Rafael nie rozumiał tej łaciny, chociaż słuchał
świadom jej znaczenia. Bólu jednak nie czuł wcale
i wprost nie mógł uwierzyć, że umiera. Śmierć nie-
odłącznie kojarzyła mu się z bólem. A oto nie
tylko nic go nie bolało, ale nawet czucie jako takie
miał jedynie w rękach i w nogach. Prawie cały
był drętwy, zimny i drętwy. Wpatrzony w księ-
dza, chciał się skupić na tym, co ksiądz mówi, ale
nie wiadomo dlaczego myślał o tamtym popołud-
niu, gdy Mejias poniósł śmierć walcząc z bykiem
na arenie w Coruna. Dawno temu: szmat życia
temu, a może tak mu się tylko zdawało... i teraz
nie miał już nawet pewności, czy to był Mejias...
i czy właśnie w Coruna, jeśli już o to chodzi.
W ogóle trudno mieć pewność co do czegokolwiek,
ale tamta scena stanęła mu wyraźnie przed oczami. Rafa-
el przypomniał ją sobie, jakby to się działo wczoraj.93
Ze wszystkich walk byków, jakie oglądał, właśnie
tamtą zapamiętał najlepiej - chociaż skąd to
wspomnienie teraz, nie wiedział. Doprawdy, życie
jest bardzo dziwne...
- ...ut eius anima in hora exitus sui te iudicem
propitiatum inveniat...
Rafael spokojnie wpatrywał się w księdza Ro-
bredo słuchając potoku nieznanych słów. Proboszcz
stopniowo zaczął się odsuwać i przysuwać, a głos
dolatywał coraz bardziej stłumiony, jak gdyby za-
trzaśnięto pomiędzy nimi jakieś drzwi. Stary ko-
ścielny chciał poprosić proboszcza, żeby się zbliżył,
ale zdołał tylko wydać gulgot, bo krew napływała
mu do ust. A potem nagle proboszcz się zakołysał
w tył i w przód, jak gdyby był z gumy, w tył
i w przód, coraz prędzej i prędzej, i głos ucichł
zupełnie. Przez chwilę Rafael w ciszy, która się
wokół niego zamknęła, już wcale nie odrętwiały.
czuł ogromny ogarniający go ból. Fala tego bólu
rozeszła się raptownie z okolic jego kręgosłupa,
a przecież, zanim buchnęła do głowy, zdążył pojąć
co to oznacza... Ale ksiądz Robredo mówił dalej
prawie minutę, zanim pojął, że kościelny nie żyje.
Przerażeni trzęsieniem ziemi ludzie znowu wy-
legli z domów, rozbiegli się po rynku i wąskich
uliczkach. Maria stała w oknie swego pokoju, gdy
to nastąpiło - patrzyła na trzy figurki na kościel-
nej wieży. Chwytając się za poręcz łóżka, żeby
utrzymać równowagę, zobaczyła, jak jedna z tych
kukiełek spada z podestu dzwonnicy. Ręką bez-
wiednie stłumiła okrzyk na ustach i pełna grozy
usuwającej wszelką myśl o bezpieczeństwie wła-
snym, wybiegła z pokoju. U stóp schodów podłoga,
zadrgała raz jeszcze. Maria chwiejnie dotarła do
kuchni, gdzie matka, wyrwana ze snu hałasem
94
"i wstrząsami swego fotela na biegunach, zapytała
ją z rozdrażnieniem osoby chorej:
- Co się stało, Maria? Co się stało?
Jak gdyby z daleka Maria usłyszała własny głos,
ale jaką matce dała odpowiedź, nie wiedziała. Bie-
gła już do drzwi. Roztrąciła sznurową zasłonę z pa-
ciorków i popędziła ulicą w kierunku kościoła wy-
mijając nieprzytomnie innych, którzy rozbiegali się
na wszystkie strony albo stali jakby skamienieli
przed swoimi domami.
Jeden z nich spadł - łomotały jej myśli. -
Jeden z nich spadł...
Ddyń...yń - jąkał się dzwon i te dźwięki tętniły
w powietrzu. - Ddy...dyń!
Który to był?... Który to był?...
Ktoś w pośpiechu wpadł na nią i uderzył ją
w ramię, aż wykonała pełny obrót. Biegła dalej,
chociaż nogi się pod nią uginały; omal nie upadła
potykając się o jakieś małe dziecko, ale biegła,
biegła dalej. Lodowaty skurcz grozy jeszcze ściskał
ją w dołku jak zimne twarde imadło, część jednak
tej grozy już topniała, zamieniała się w falę trwogi
przed odkryciem.
Który, o Boże, który? To moja wina... Nie po-
winnam była w żadnym razie prosić Honorata,
żeby to zrobił...
Ddy...dyń!
Jeszcze więcej ludzi biegło i krzyczało.
Ddy...dyń!
Zza zakrętu przy kościelnej dróżce mogła wi-
dzieć dzwon. Na podeście dzwonnicy ktoś leżał.
Zatrzymała się raptownie, oddychając z trudem,
drżącymi rękami ocieniając oczy. Patrzyła jak przez
mgłę i nie poznawała, kto to leży, ale obawy jej
wzrosły, bo tam był tylko jeden człowiek. Roz-
paczliwie ruszyła dalej. I po chwili zaczął wyłaniać
się przed nią kościół i już widziała głowę i ra-
95
miona księdza Robredo w pasie cienia pod boczną
ścianą, widziała, że on przy kimś klęczy. W odle-
głości może trzydziestu metrów od niego przysta-
nęła znowu. Sił już nie miała w nogach i nie wie-
dząc, kto tam leży, nie mogła sobie zaufać na tyle,
żeby bodaj krok jeszcze zrobić w tę stronę.
- Kto to, proszę księdza? -Ś Z miejsca, w któ-
rym stała, nie widziała już podestu dzwonnicy.
Ksiądz utkwił w niej wzrok, ale nie odpowiadał.
Zupełnie tak, jakby jej nie było.
- Kto to? - krzyknęła histerycznie.
Jego usta się poruszyły, ale minął chyba długi
czas, zanim te słowa do niej dotarły.
- Staruszek - w końcu powiedział ksiądz gło-
sem bezbarwnym, jakimś dalekim. - Rafael... nie
żyje.
Maria podniosła oczy i teraz spojrzała na wieżę.
Znad krawędzi podestu patrzył na nią Honorato.
Pełna niedowierzania wlepiła wzrok w zarysy jego
głowy i ramion. Łzy napłynęły jej do oczu, oślepiły
ją. Uczucie ulgi i smutek zatrzęsły nią jak dreszcze,
szarpnęły nią całą, gdy podbiegła i rzuciła się na
klęczki przy zwłokach kościelnego.
Honorato nie widział jej nadejścia. Zorientował
się, że ona tam jest, dopiero gdy usłyszał jej roz-
paczliwy krzyk: "Kto to?" Do tej chwili leżał pła-
sko na podeście, oszołomiony potwornymi i roz-
łupującymi czaszkę dźwiękami dzwonu, znierucho-
miały podobnie jak żołnierz, który po raz pierw-
szy widzi rozrywanie się pocisku, po raz pierwszy
widzi rannych i zabitych. Rafael spadł, księdza tu
nie ma... zaledwie parę minut temu jeszcze tu obaj
byli, ale pojęcie czasu uległo jakiemuś wypaczeniu
wskutek wstrząsu i tego dzwonienia, i podmuchu
grozy... Rafael spadł zdzierając mech z dachówek
tam, gdzie odbił się o dach. Ksiądz Robredo, z twa-
rzą sinozieloną, nieprzytomną, zniknął. Teraz na-
stępowało coś jak przesilenie w raptownie śnią-
cym się koszmarze. Ale gdy Honorato tam leżał,
z głową w zgięciu łokcia, gdy rozkołysany z po-
świstami powietrza dzwon łomotem żelaznego serca
dźwięczał mu na trwogę i gdy płaszczyzna podestu
się chwiała, gdy drągi naprężały się i drgały, owa
powracająca sekwencja, którą zapoczątkował krzyk
przestraszonego Rafaela, nagle straciła cechy snu
i stała się uznaną, szpetną rzeczywistością. I już
słysząc, jak Maria wykrzykuje swoje pytanie, Ho-
norato wzdrygnął się i przekręcił, żeby wyjrzeć
na dół, żeby zobaczyć ją, świadom, że to się stało
naprawdę; że gdzieś pod ścianą kościoła Rafael po
tym strasznym upadku leży na ziemi. I łkanie
Marii nagle wybiegającej z pola jego widzenia,
znikającej za występem dachu, powiedziało mu, że
stary kościelny nie żyje.
Podniósł się sztywno i zaczął schodzić na dół;
żelazne szczeble paliły go w ręce. Dzwon kołysał
się już łagodniej, tak że serce nie za każdym razem
uderzało. Wiedząc, co go czeka na dole, zbierając
siły, żeby ten widok wytrzymać, Honorato schodził
powoli i jednak jakąś cząsteczką umysłu wciąż
jeszcze uparcie nie chciał uwierzyć. W jednej minu-
cie Rafael był tam na górze, niebezpieczeństwo
właściwie minęło, oni trzej triumfowali nieomal,
a już w następnej minucie...
- Dios - szeptał Honorato - jak to się mogło
stać?
Na to pytanie odpowiedziały mu tumany kurzu
w kościele, aż zatrzymał się na schodach zdumiony,
że to nie przyszło mu do głowy wcześniej. Potem
przeszedł przez kościół do drzwi i wybiegł w blask
słońca, i serce tłukło mu się w piersi - nielogicz-
nie, dopiero teraz, gdy pojął przyczynę nieszczęścia
i wrażenie owego wstrząsu odżyło; myśli jego były
kłębowiskiem bezpośredniej przeszłości i bezpośred-
niej przyszłości, grozy i rozpaczy w ciągu tych paru
sekund, przez które biegł za węgieł kościoła.
Ksiądz Robredo jeszcze klęczał przy zwłokach.
Ciszę zakłócał tylko szloch Marii przeciągły, jękli-
wy. Na widok Honorata dziewczyna chwiejnie
wstała z klęczek, z dolną wargą rozedrganą, ze
łzami ściekającymi w kąciki ust.
- On nie żyje, chico - powiedział ksiądz gło-
sem znów jakimś dalekim, nieomal bez przekona-
nia. - Nie żyje.
Honorato w milczeniu skinął głową. Nie chciał
patrzeć na Rafaela. Twarz starego, gładka już, nie
pomarszczona, pełna była spokoju, ale on wolał
nie przyglądać mu się zbyt długo. Nieraz widywał
zmarłych, ale nigdy tak jak teraz. Nigdy nie wi-
dział zmarłego bez sandała na jednej nodze, ani
łoża śmierci wśród zgniecionych, połamanych chwa-
stów, z muchami chciwymi krwi, zanim osuszy ją
słońce. I przecież nigdy nie leżał przed nim zmarły
ktoś, z kim on pracował jeszcze przed chwilą, ktoś.
kogo zaczął lubić i szanować...
Nagle już nie wytrzymał tej ciszy.
- Było jeszcze jedno trzęsienie ziemi - oświad-
czył, jak gdyby tylko on jeden to wiedział, jak
gdyby fakt, że on to wyjaśnia, mógł w dziwny
sposób stanowić pociechę. - Trzęsienie ziemi to
sprawiło... a nie dzwon.
Ani ksiądz, ani Maria nie odpowiedzieli. Cisza
znów nabrzmiewała, niejako zaciskając się wokół
nich. Przez pewien czas, który wydawał się bardzo
długi, trwali tak we troje przy zwłokach, każde
z nich zagubione we własnej głuszy uczuć, bliscy
sobie wzajemnie, bo połączeni tym wydarzeniem.
Aż w końcu trans przerwał ksiądz Robredo, od-
98
pędzając pełnym odrazy ruchem ręki dokuczliwą
muchę.
- Musimy go przenieść do kościoła - wyma-
mrotał, jakby głos miał z drewna. W jego głęboko
osadzonych oczach nie było żadnego wyrazu, ciem-
ne oczodoły nabrały barwy nieomal czarnograna-
towej przy bladości policzków. - Do zakrystii.
Ściągnął z głowy brudną chustkę z zasupłanymi
rogami i położył ją delikatnie na twarzy Rafaela.
Pochylając się nad zwłokami, podsuwając swe chu-
de ręce pod uda i ramiona, jęknął nagle i otworzył
usta, żeby złapać dech, gdy szarpiący ból przeszył
mu klatkę piersiową. Wielkie krople zimnego potu
wystąpiły na jego czoło.
- Ajajaj - wykrzywił się. Znieruchomiał, po
czym spróbował dźwignąć Rafaela znowu, ale tym
razem zabolało go jeszcze bardziej, aż cofnął ręce
i obie dłonie przycisnął niepewnie do żeber. -
Ajajaj.
Honorato, klęczący na jednym kolanie z drugiej
strony zwłok starego, podniósł oczy:
- Co księdzu?
- Tutaj. - Ksiądz Robredo trzymał dłonie,
jedna przy drugiej, poniżej pachy. - Tutaj mnie
bardzo boli... - mówił coraz ciszej, aż urwał. Osu-
nął się do tyłu i przysiadł. Spróbował znów podło-
żyć ręce pod zwłoki. Po chwili wyjęczał, ruchem
głowy wskazując Rafaela: - Nie mogę go dźwi-
gnąć.
- Dzwon księdza uderzył - stwierdził Hono-
rato. Wobec śmierci tak blisko, tuż pod ręką, nie-
zdolny był do współczucia.
- Tak... dzwon. - Ksiądz Robredo aż zamru-
gał z bólu przy wdechu. - Masz siłę przenieść go
sam? Nie możemy go tu zostawić.
Honorato przytaknął. Jeżeli muszę - pomy-
ślał - to muszę. Wziął kościelnego w objęcia, aż
99
cierpnąc, gdy podnosił te sflaczałe zwisające mu
z rąk zwłoki. Ruszył do drzwi nagle świadom, że
owo uczucie nierealności teraz ostatecznie go opu-
ściło. Jak gdyby tylko potrzebował dotknąć, mieć
tego zmarłego przy sobie, żeby ostatnie ślady nie-
dowierzania rozwiały się zupełnie. I już mógł po-
czuć gniew... igły wrogości wobec tych wszystkich,
którzy, jakkolwiek bezwiednie, do tej tragedii się
przyczynili. Skoncentrowało się to głównie wokół
osoby seńora Oyasa, a przecież objęło i innych,
samolubów, co rozzłościli staruszka w ten poranek.
Objęło strażnika i poszczególnych mieszkańców wsi
wymienianych przez kościelnego z taką pogardą,
gdy Honorato pracował z nim na wieży: Manuela,
i Alberta, i Juanita, i wszystkich im podobnych...
I jeszcze dalej - w ten jeden wielki akt oskarże-
nia włączyło przyjaciół Honorata z fabryki, którzy
by powiedzieli, że pomoc przy zdejmowaniu dzwo-
nu jest pogwałceniem zasady, ustępstwem pod na-
ciskiem więzi osobistych... Do diabła z ich zasa-
dami!
Zwłoki były ciepłe, czuł to przez zimną i wil-
gotną przepoconą koszulę Rafaela. Przelotnie spoj-
rzał na twarz przysłoniętą przez proboszcza chust-
ką do nosa i pomimo gniewu roztkliwił się. Ra-
faelu - pomyślał - staruszku. Teraz już znasz
odpowiedź na wszystkie pytania.
Sztywno stąpając ze swym ciężarem, przeszedł
przez prezbiterium. Z ołtarza wskutek trzęsienia
ziemi spadła jedna świeca. Mgła kurzu jeszcze wi-
siała w powietrzu. Ksiądz Robredo wyminął go
i otworzył drzwi zakrystii. Więc on wszedł i za
drzwiami w przymglonym świetle stanął:
- Gdzie, proszę księdza?
Lewą ręką ksiądz zgarnął jakieś szaty liturgicz-
ne z niskiej płaskiej komody. Prawa zwisała mu
przy boku.
100
- Tutaj - powiedział. - Na tym.
Honorato położył starego, a ksiądz zwinął su-
tannę w kłębek, żeby podsunąć ją jak poduszkę
pod jego głowę. Niezdecydowanie Honorato zaczął
się cofać ku drzwiom, już pełen współczucia dla
tego duchownego, który chociaż przywykły do nie-
okazywania wzruszeń, uodporniony po tylu latach
stawania raz po raz w obliczu śmierci, oto aż na-
zbyt wyraźnie przegrywał walkę ze swoimi ner-
wami. Łzy w oczach księdza Robredo nie były
łzami szarpiącego nim fizycznego bólu, a jednak
Honorato, przybity, zgnębiony własną żałością, nie
potrafił znaleźć nic - ani słowa, ani gestu - na
pociechę.
- Chyba... chyba pójdę już, proszę księdza -
zaczął. - Jeżeli nie...
Ksiądz potrząsnął głową.
- Nic tu nie trzeba, chico - szepnął zdławio-
nym głosem, nie patrząc na Honorata.
- To postaram się dokończyć z tym dzwonem...
- Tak. - Tym razem ksiądz skinął głową po-
twierdzająco, ale nie uświadamiał sobie, co mówi. -
Tak, zrób to. - Ramiona mu się trzęsły. - Zrób
to, chico.
Honorato przeniósł wzrok na Rafaela, a potem
znów spojrzał na księdza Robredo. Powiedział
o dzwonie bezmyślnie, po prostu, żeby coś powie-
dzieć, bo jakoś nie mógł odwrócić się na pięcie
i wyjść z zakrystii milcząc. Do tej chwili wcale
o sprawie dzwonu nie pamiętał, ale teraz - jak
gdyby tę propozycję wysunął ktoś inny, a on tylko
się zgodził - przypomniał sobie, że koniecznie
musi natychmiast wrócić na wieżę. Przez całe
przedpołudnie dzwon był wyzwaniem, i teraz nagle
to wyzwanie nabrało świeżej mocy, tym większej,
że Honorato jeszcze nieomal czuł ciężar Rafaela
101
w objęciach, i że widział go leżącego niedorzecznie
na komodzie, i że pojmował rozgoryczenie wezbra-
ne w niemym płaczu księdza Robredo.
Ja ten dzwon ściągnę - postanowił wyzywająco,
z gniewem ogarniającym go znowu, szukającym
nielogicznie ujścia. - Ściągnę go, choćbym miał
potem skonać. Wielkimi krokami szybko wyszedł,
ale przystanął w prezbiterium, i po paru sekun-
dach wahania zawrócił ku drzwiom zakrystii.
- Niech ksiądz pójdzie do lekarza, proszę księ-
dza - powiedział delikatnie, a przecież autoryta-
tywnie. - Bo prawdopodobnie ksiądz ma żebro
złamane.
Odpowiedzi nie było. Przeszedł szybko przez
pusty kościół stukając podeszwami butów o kafle
posadzki, już pogrążając się w medytacjach, jak
to powinno być zrobione, już rozważając, czy sił
mu wystarczy na to, by samodzielnie dać sobie
radę z dzwonem. Skierował się do schodów, gdy
przed zachodnimi drzwiami zobaczył zapłakaną
Marię. Przystanął w pół kroku.
- Maria.
- Tak, Honorato. - Oczy miała podpuchnięte
i czerwone.
- Idź do wsi i poszukaj doktora.
- Nie ma go we wsi - odpowiedziała. - We-
zwali go do porodu w Murinda, może z godzinę
temu. Widziałam, jak odjeżdżał.
- Więc zostaw wiadomość u niego w domu, że
padre jest ranny. I tam, gdzie padre mieszka. -
Machnął kciukiem za siebie. - On teraz jest przy
Rafaelu, ale doktor powinien go zbadać czym prę-
dzej, bo jego to bardzo boli.
Stała blada jak płótno i nieprzerwanie splatała
i rozplatała palce.
- Ty zostaniesz tutaj?
102
- Ja dokończę z dzwonem - powiedział.
- Ty co?
- Dokończę z dzwonem. - Wyszedł przed koś-
ciół i spojrzał w górę. - Odsuń się stąd, gdzie
stoisz... jesteś prosto pod nim. Wejdź tutaj.
Nie poruszyła się.
- Honorato, oszalałeś? Jak możesz...
- Chodź tutaj! - rozkazał.
Pozostawała na miejscu, bardziej przerażona jego
zamierzeniem niż wyzywająca, a on podszedł do
niej gniewnie i za rękę pociągnął ją pod portyk.
Wyrwała rękę z jego mocnego uścisku i spojrzała
spod zmarszczonych brwi.
- Co to znowu za bzdura.
- Żadna bzdura. Dzwon trzeba zdjąć...
- Sam jeden chcesz to zrobić? - Odrzuciła
głowę, łzy znów napłynęły jej do oczu. - Czy
śmierć Rafaela to nie dosyć? I to, co się stało
księdzu proboszczowi?... Dzwon jest już zabezpie-
czony, więc...
- Zabezpieczony!? - przerwał jej ostro. -
Jeszcze jeden wstrząs i to wszystko runie, może
cała dzwonnica też. - Nie był przygotowany na
sprzeciw i nie rozumiał, że ona się boi o niego. -
Przecież tego nie dokończyliśmy. Gdyby dzwon
.-padł teraz, rozwaliłby cały front kościoła...
- Ty tego nie możesz robić - przerwała z ko-
lei ona podnosząc głos w zapamiętaniu. - Nie
wolno ci!
- Mogę i zrobię. - Odwrócił się z wściekło-
ścią. - I ty mi nie będziesz rozkazywać!
- Honorato! - krzyknęła rozpaczliwie. Ruszyła
za nim. - Jeżeli wejdziesz tam na górę do dzwonu,
słowem się do ciebie nigdy nie odezwę...
- Tak?
- ...Nigdy!
103
Odwrócił do niej głowę:
- Myślisz, że to mnie powstrzyma? Ten stary
nie żyje, ksiądz jest ranny, a ty mi tak gro-
zisz?... Ha!
Wszedł na schody.
- Honorato... - zaczęła znów Maria, teraz gło-
sem błagalnym.
Nie słuchał. Z głośnym tupotem doszedł do
szczytu spiralnych schodów i wydźwignął się przez
klapę na dach. Słońce walnęło go żarem, aż uchylił
się odruchowo, jak gdyby przed następnym cio-
sem. Przez chwilę myślał, że Maria wciąż jeszcze
idzie za nim, ale w połowie drogi po szczeblach za
wieżą już wiedział, że ona została w kościele.
Gdy wgramolił się na podest, doznał wrażenia,
że dzwonnica teraz po wyciągnięciu z niej dzwonu
jest jakaś większa i jego buty szurają o kamienie
głośniej. Wiedział dokładnie, co zrobi, chociaż wcale
nie miał pewności, czy to mu się powiedzie. Lina
ukośnie przeciągnięta z bloku - strzępiasta szrama
na niebie - była mocno zahaczona o lewą ściankę
dzwonnicy. Przypuszczał, że narożniki tej ścianki
posłużą do osłabienia naporu i będzie mógł rozwi-
jając i naprężając linę regulować opuszczanie dzwo-
nu. W każdym innym wypadku by się wahał; roz-
ważałby, czy nie nazbyt pochopnie przyjmuje to
zadanie na swoje barki. Ale teraz, z zamętem
w głowie wskutek wstrząsu i rozpaczy, i gniewu,
po prostu czuł, jak coś nieodparcie popycha go do
czynu. Dopiero gdy spojrzał na ten zielonkawy,
pobrudzony przez ptaki dzwon, zwisający nieru-
chomo pod drągami, targnęła nim trwoga.
- Bądź dla mnie dobry, dzwonie - powiedział
głośno. - Teraz jestem sam jeden.
Prawie o tym nie wiedząc przeżegnał się. Potem
zaczął wytężać siły, żeby odwiązać linę.
104
6
Przywiązując linę do dzwonnicy zasupłał ją kil-
kakrotnie dosyć luźno, ale wskutek obciążenia
supły się zacisnęły. A teraz, gdy zmordowany roz-
luźniał w końcu ostatni z nich, lina śliska jak wąż!,
zaczęła się w tej pętli prawie niedostrzegalnie prze-
suwać, bo ciężar dzwonu sprawiał, że jej włókna
nie stawiały dostatecznego oporu.
- Dios! - Honorato odchrząknął, z pretensją
spojrzał na dzwon. - Taki jesteś wielki i mocny,
że mógłbyś być dzwonem katedralnym.
Oparty o linę pod ścianą, popatrzył na szczyt
dachu. Dzwon miał za sobą w odległości metra
mniej więcej od fasady kościoła. Lewą ręką ścisnął
linę przy pętli zahaczonej wokół tylnego narożnika
dzwonnicy i odchylił się w bok o jakieś trzydzieści
stopni. Pełną minutę zabrało mu rozluźnienie pra-
wą ręką tego ostatniego supła, przy czym lewą na
linie musiał coraz bardziej naprężać.
- Już! - pomyślał.
Wiedział, że gdy supeł zostanie rozwiązany, na-
stąpi raptowne, nieuniknione szarpnięcie, ale prze-
cież takiej gwałtowności się nie spodziewał. Lina
nagle, jak żywa, przekręciła go wściekle i wypro-
stowała, aż zgrzytnął zębami. Z punktu tarcia jej
o mur wzleciała chmurka kurzu; kółko dźwigu
zaskowyczało. Odchylił się do tyłu i mocno zaparł
obcasami w beton, żeby nie stracić gruntu pod
nogami. Usłyszał, jak serce dzwonu podryguje,
a potem lekko raz uderza, i ten dźwięk słaby,
cichy rozbrzmiał mu w czaszce jakimś straszliwym
grzechotem, jeszcze bardziej utrudniając desperacką,
walkę o utrzymanie się w dzwonnicy.
Wszystkich jego sił wymagało zawładnięcie liną.
Stopniowo, odchylony coraz dalej do tyłu, przy-
101
ciśnięty ramieniem do ściany zdołał jednak linę
unieruchomić i mocno ją przytrzymać.
- Dzwonie katedralny! - sapnął nieomal z po-
dziwem.
Mógł ją trzymać, ale - Cristo! - teraz w pełni
zrozumiał, czego się podjął. Napięta jest tak bar-
dzo, że nie sposób odjąć rękę bodaj na sekundę,
żeby ją na nowo zasupłać. Trzymać ją można -
przynajmniej na razie - ale ona nieuchronnie
i niemiłosiernie wciąż będzie ciągnęła, dopóki
dzwon nie dotknie ziemi, co nie mogłoby nastąpić
wcześniej niż za godzinę.
Wpadłem - pomyślał, i znów przelotnie strach
go obleciał. Ojej, rzeczywiście wpadłem...
Prawie położył się na linie oddychając głęboko.
Zdawał sobie sprawę, że z chwilą, gdy rozluźni
swój chwyt, już nie zbierze dość siły, żeby linę
znowu zatrzymać. Jakoś musi nad nią przez cały
czas panować, przyhamowywać o narożnik dzwon-
nicy jej zsuwanie się, popuszczać co najwyżej po
parę centymetrów. Ale zwlekał z rozpoczęciem tej
pracy, pełen obawy, że powtórzy się to, do czego
doszło przed chwilą.
Ściany dzwonnicy zasłaniały mu widok z jednej
i z drugiej strony. Przymknął oczy, usiłując pojąć,
jak wysoko jest nad ziemią. Piętnaście metrów?...
Dwadzieścia?... Zerknął na brązową, pstrą od smaru
linę zasupłaną u jego stóp, oszacował jej długość.
po czym spojrzał poniżej na szczyt dachu widoczny
od podstawy wieży. Ani jedno, ani drugie z tego.
co zobaczył, nie dodało mu otuchy, i tylko jęknął
na myśl, ile czasu potrzeba, żeby dzwon zjechał
bezpiecznie na dół. Godzinę? Aż prychnął. Zawsze
ten głupi optymizm! Raczej trzy godziny...
Zapasy z liną tak go zaprzątnęły, że ochłonął
z gniewu. Napierając na nią, mruganiem usiłując
usunąć pot z oczu, zobaczył w przebłysku ten
106
pusty, ogołocony z mchu kawałek dachu, o który
odbił się Rafael. Natychmiast odwrócił wzrok, ale
wspomnienie tamtej chwili oderwało jego uwagę,
i lina raptownym podrywem wyśliznęła się mu
z ręki. Chwycił ją, powstrzymał i znów nad nią
zapanował.
Ostrożnie! - skarcił siebie. - Uważaj tylko na
to, co robisz. Czasu będzie dosyć później, żeby
roztrząsać inne rzeczy...
Pierwsze próby popuszczenia liny były bezowoc-
ne. Za każdym razem wyglądało na to, że nad
sytuacją zapanuje dzwon. Po prostu Honorato nie
umiał osądzić, jak dalece można rozluźnić naprę-
żenie liny, żeby rozpocząć ten ruch miarowy, kon-
trolowany. Gdy zaczynał popuszczać tylko trochę,
lina ani drgnęła; popuszczał odrobinkę więcej, ru-
szała naprzód, nieomal wyrywając mu ręce ze sta-
wów. Po dziesięciu minutach takiej mordęgi zro-
zumiał, że musi znaleźć jakiś inny sposób. Uda już
bolały go nieznośnie, mięśnie ramion dygotały
zbuntowane - a przecież, o ile się orientował,
obniżył dzwon o jakiś metr zaledwie. Z wysiłkiem
odwracając głowę, widział tylko, że krawędź dzwo-
nu jest poniżej podłogi dzwonnicy.
- Rafaelu - mamrotał zaniepokojony - och,
gdybyś ty był tutaj. Ty byś wiedział, co robić.
I przyszła mu myśl do głowy: Może by spróbo-
wać powiększyć kąt, pod którym lina otacza na-
rożnik? To chyba byłoby rozwiązanie...
Ostrożnie odszedł od ściany, stawiając nogi spe-
cjalnie płasko, odchylając się do tyłu na ugiętych
kolanach. Żyły, brzydkie jak glisty, napeczniały
mu i tętniły na szyi: w pustej dzwonnicy bardzo
głośno huczał jego ciężki oddech. Już w połowie
drogi do drugiej ściany poczuł, że lina się- porusza.
Przy jego następnym kroku zadrgała gwałtownie,
107
a on wtedy niezdarnie cofnął się w prawo. Na-
tychmiast znieruchomiała.
Aha - pomyślał zadowolony z tego odkrycia. -
Więc tak to ma być. Będę mógł przynajmniej nad
nią panować, jeżeli zrobię to w ten sposób. Pytanie
tylko: czy długo wytrzymam taką zabawę w "kto
pociągnie mocniej"? Już jestem zmęczony, a ten
olbrzym na drugim końcu liny nigdy się nie zmę-
czy. Nigdy, dopóki istnieje przyciąganie ziemi...
Poszurał w bok, niepewny, jak daleko odszedł
poprzednio, zanim lina się poruszyła. Gdy znów
zaczęła sunąć, popuścił ją na parę centymetrów,
po czym zahamował ją tak samo, przywierając
mocno plecami do ściany. Spróbował wyliczyć, ile
razy trzeba będzie ten manewr powtórzyć. Sześć
czy siedem razy na każdy metr... a metrów jest
piętnaście do dwudziestu... Dios! A więc musiałoby
w sumie być sto czy nawet sto pięćdziesiąt razy.
Stęknął. Że też musiałem wpaść na taki pomysł.
Staruszek powiedział, że woli dalej nic nie wie-
dzieć. Teraz go rozumiem.
Fakt, że lina stopniowo żłobiła płytki karb w na-
rożniku dzwonnicy, pogłębiając pomiędzy dwoma
żółtymi kamiennymi blokami poziomą prawie lukę,
groził niebezpieczeństwem. Kurz wskutek tarcia
był nie tylko pyłem kamiennym, ale i pyłem star-
tych włókien, więc zachodziła obawa, że lina w któ-
rymś miejscu może się przetrzeć. Szybkie zerknię-
cie na jej kłąb jeszcze leżący na podłodze dzwon-
nicy nie uspokajały Honorata. Zaczął teraz żałować,
że nie obejrzał jej dokładnie w składzie budowni-
czego, gdy dobierali sobie sprzęt do tej roboty.
Popuścił linę i zahamował jeszcze kilka razy. Od
czasu do czasu kółko dźwigu skrzypiało i w pewnej
chwili coś głośno trzasnęło wśród drągów, aż za-
huśtał się uczepiony liny i bojaźliwie wykręcił
głowę, żeby zobaczyć, co się stało. Ale wszystko
108
najwyraźniej było w porządku i- jego zdenerwo-
wanie ustąpiło miejsca zadowoleniu, bo stwierdził,
że dzwonu wreszcie nie widać.
Musiał opaść jeszcze o jeden metr... jeżeli nie
więcej - pomyślał.
Nie miał pojęcia, jak długo przebywa w dzwon-
nicy. Cienie w niej świadczyły, że słońce nie jest
zbyt wysoko na niebie. I przecież zajęty był tylko
tą swoją szamotaniną. Po wstrząsie wskutek pierw-
szego szarpnięcia dzwonu otępiał na wszystko poza
tym. Tak dalece, jak kojarzyło się to z jego pracą,
potrafił myśleć o Rafaelu w sposób dziwnie zresztą
obojętny; i chociaż pamięć o rozpaczy księdza Ro-
bredo i wezbranej łzami groźbie Marii gdzieś tam
żyła w jego podświadomości, nie dopuszczał jej
do głosu, zamkniętej, odgrodzonej tętniącym bólem
mięśni, który czuł już w całym ciele.
Musiało przejść znowu pięć minut. Leżał na linie
pod ścianą, stękając i pocąc się, z rękami obolały-
mi i zdrętwiałymi, gdy tuż przed sobą przy końcu
podestu zobaczył pulchną, bladą twarz tego gru-
basa ze Straży Obywatelskiej. Tak był zdumiony,
że rozwarł trochę palce na linie, która od razu -
jak gdyby tylko czekała na chwilę jego nieuwa-
gi - ruszyła gwałtownie, zapiekła go w dłonie
i w palce i, gdy chwycił ją znowu mocniej, porwała
go do przodu tak, że boleśnie przeorał knykciami
po ścianie. Szorstkie kamienie kaleczyły, aż krzyk-
nął, aż mu się zebrało na wymioty pod wpływem
tego rozdzierającego bólu. Ale uchronić ręce ozna-
czałoby utracić panowanie nad dzwonem, więc już
wolał, żeby tarły o ścianę i krwawiły, i tylko tupał
nogami, szarpał się do tyłu, dopóki wreszcie nie
zatrzymał liny.
Przez chwilę, gdy ta męka była jak przypieka-
nie rozpalonym do białości żelazem, myślał, że
zemdleje. Łapiąc dech patrzył tępo na zamazaną
109
twarz strażnika i czekał, żeby wyłoniła się z mgli-
stej, mrocznej zieleni, przysłaniającej mu oczy. Za
jego plecami drągi skrzypiały złowieszczo; dzwon
wybijał jakiś pijacki takt.
- Czego wy tu chcecie, na Boga? - usłyszał
Honorato własne pytanie.
- Przyszedłem pomóc - zameldowała twarz bez
entuzjazmu.
Gniew ogarnął chłopaka.
- Coście powiedzieli?
- Przyszedłem pomóc - niepewnie powtórzył
strażnik. Już żałował, że uległ prośbom Marii. -
Rafael nie żyje, więc zdaje mi się...
Ś- Madre de Dios! Macie czelność mnie to po-
wiedzieć! - Ręce Honoratowi sztywniały z bólu,
ale mdłości minęły. W milczeniu patrzył na tę nie
ogoloną twarz przed sobą. - Więc... - odezwał
się po chwili - przyszliście pomóc?
Strażnik przytaknął. Gdy wszedł na schody, za-
wiesił karabin na ramieniu i teraz wylot lufy spy-
chał mu kapelusz na oczy, nadając pozory buń-
czucznej beztroski, zarówno fałszywe, jak śmieszne.
- A ja na waszą propozycję pluję - rzekł
Honorato z zawziętością. - I teraz wynocha stąd.
Strażnik poczerwieniał, oburzony.
- Licz się ze słowami, smarkaczu! - war-
knął. - Nie zapominaj, do kogo mówisz.
- Nie zapominaj! - Honorato wyprężył się
przy linie i wściekłość w nim jeszcze bardziej we-
zbrała. - O tym nie zapomnę nigdy. Przecież to
ty jesteś ten wałkoń brzuchaty, który mógł dzisiaj
rano przyjść nam z pomocą! Przecież to ty jeszcze
parę godzin temu powiedziałeś, że nie pomożesz,
boś na służbie! - Prychnął. - Ja nie mam takiej
krótkiej pamięci. Ani Rafael też by nie miał, gdyby
był tutaj... a byłby na pewno, gdyby ty i twoi
110
przyjaciele, tchórze, którzy tylko dużo gadają, po-
mogli proboszczowi od początku...
- Ostrzegam cię... - zaczął strażnik słabo.
- Ostrzegaj, ale z daleka! Tylko spróbuj wleźć
tu do mnie, a przydepczę ci ten twój ryj butem!
Nastąpiła długa chwila ciszy. Obaj patrzyli na
siebie spode łba.
- Zabijesz się, ty młody durniu! - mruknął
strażnik, próbując poprawić trójgraniasty kapelusz
na głowie.
- Co ciebie to obchodzi? Odkąd to tak się trosz-
czysz o cudzą skórę? - Honorato aż zadrżał ze
złości. - Zjeżdżaj już. Złaź mi z oczu. Wracaj na
swoją drogocenną służbę tam, gdzie możesz się
napraszać i żerować. Tutaj doigrasz się najwyżej
kopniaka w zęby...
- Zwariowałeś. - Strażnik splunął, czując
w głębi duszy ulgę, że nie musi zostać. - Pomy-
leniec zupełny. Nie przyszedłem tu, żebyś mnie
obrażał, więc teraz sam dawaj sobie radę. - Głowa
jego zniknęła, po czym ukazała się znowu. -
I jeżeli ci się zdaje, że potrafisz na własną rękę
ściągnąć ten dzwon na dół, to jesteś jeszcze bar-
dziej pomylony, niż myślałem.
- Wynocha stąd! - wrzasnął Honorato.
Słuchał, jak strażnik złazi ciężko z drabiny.
Wargi miał spieczone, w ustach cierpkość. Wierzchy
dłoni nabrały barwy szkarłatnej, zrobiły się jakieś
gąbczaste; a wśród odchodów ptasich na podłodze
błyszczały pieczęcie krwi. Nerwy w rękach dygo-
tały mu od ramion do łokci i w swoim znużeniu
uległ chwilowo rozpaczy, gdy ciągnąc linę uprzy-
tomnił sobie, że nadal skazany jest na tę samotną
walkę, że pogardliwie przecież odrzucił ofiarowaną
pomoc.
Żeby się pocieszyć, rzekł głośno:
- Dobrze zrobiłem, że odesłałem tego drania.
111
Rafael postąpiłby tak samo. - Podniósł oczy
i spojrzał na strop dzwonnicy. - Zrobiłem to ze
względu na ciebie, staruszku - pomyślał. - Byłeś
wart dziesięciu takich jak on, kiedy żyłeś... I gdyby
nie tacy jak on, nadal byś żył i pracował tu ze
mną teraz.
W piętnaście minut po tym drugim trzęsieniu
ziemi podniecenie w Alquena minęło. Nikomu nie
stało się nic złego: szkody stwierdzono nieznaczne.
Ale mieszkańcy wioski już się nie łudzili, że wię-
cej trzęsień ziemi nie będzie. Były dwa, dlaczego
nie miałoby nastąpić trzecie? I to nastąpić w każdej
chwili, wszyscy więc woleli pozostać na stosun-
kowo bezpiecznym rynku i wąskich, wypalonych
przez słońce uliczkach. Od skraju do skraju wioski
w kipiącym upale stali grupkami, bądź siedzieli
ludzie. Wielu starszych wyniosło sobie z domów
krzesła i stołki. Po rynku sztywno kroczyła czarna
koza; kot rozpędzał kury sprzed urzędu poczto-
wego, najwidoczniej dochodząc ni stąd, ni zowąd
do wniosku, że nie tam jest ich miejsce. Rozmowy,
żywe z początku wskutek zaniepokojenia, teraz gdy
reakcja nerwów minęła, cichły i stopniowo usta-
wały.
Właśnie wtedy Maria przyniosła wiadomość
o śmierci Rafaela. Powiedziała to tylko paru oso-
bom, ale jej słowa natychmiast przekazano dalej:
- Rafael się zabił...
- Kto?
- Rafael, ten stary. Spadł z dzwonnicy. I ksiądz
proboszcz ranny w dodatku. Ten młody Montes
z Valandorra próbuje ściągnąć dzwon sam jeden...
Gromadka ludzi natychmiast pospieszyła w stro-
nę kościoła i stanęła przy rogu ulicy gapiąc się na
dzwon zawieszony pod drągami. Niektórzy ruszyli
112
bliżej. Większość pozostała tam, gdzie była, jeszcze
z niedowierzaniem, ale ciszę już przerwał zgiełk
głosów.
- Słyszałem, jak bił dzwon, kiedy było to trzę-
sienie ziemi, ale nawet przez myśl mi nie prze-
szło...
- Rafael! Malo. Muy malo. Taki zacny czło-
wiek...
- Spadł, powiadacie? A co on tam robił na
górze?...
- Tak, tak. Ksiądz proboszcz rzeczywiście mnie
prosił, ale od razu wiedziałem, że to szaleństwo.
Tak też mu powiedziałem. Powinien był zaczekać
na seńora Oyasa...
- Maria strasznie boi się o Honorata. Słyszycie!
Dzwon teraz bije...
Dopiero w jakiś czas po odejściu strażnika Ho-
norato zorientował się, że ludzie patrzą z dołu.
Mógł ich tylko słyszeć, ale widzieć ich nie mógł,
bo nawet gdy odwracał głowę, migotały mu przed
oczami jedynie dachy wioski i majaczyły drzewa
jak eksplozje pocisków cętkujące grzbiet ciemno-
brązowego wzniesienia w dali. Na ogół ci gapie
milczeli, ale od czasu do czasu jakiś głos docierał
do jego roztętnionych krwią uszu, świadcząc o tym,
że oni tam są.
Słońce wytoczyło się już na środek nieba i pa-
rzyło go w plecy; koszula wysychała, ledwie ją
nawilżał pot. Już nie wiedział, ile razy zapierał
się nogami w podłogę dzwonnicy, ile razy wyczu-
wał ruch liny i słyszał jej zgrzytanie o coraz głęb-
szą bruzdę w kamiennym murze. Był zmęczony
straszliwie, jak nigdy dotąd w życiu, i całym jego
ciałem szarpał ból wskutek tego niemiłosiernego
napięcia.
8 - Zatrzęsła się... 113
Gdybyś tylko ty mógł wreszcie się zmęczyć -
przemawiał w myśli do dzwonu.
Słońce pod takim kątem wpadało do dzwonnicy,
że chyba dochodziła godzina druga. Z kłębu liny
leżącego u jego stóp spuścił już prawdopodobnie
sześć do siedmiu metrów, ale daleki był od wyli-
czania, ile jeszcze spuścić jej trzeba, żeby dzwon
dotknął ziemi. Chwilami przestawał wierzyć, że
to w ogóle jest wykonalne. Raz poczuł nadzieję,
gdy na ułamek sekundy lina zwiotczała, jak gdyby
nie chciała przejść przez wyżłobienie, ale już zaraz
znowu się naprężyła, wzbijając kurz i starte w pył
cząsteczki włókna, i znów szarpnęła, nieomal wy-
kręciła mu ręce; nadzieja zgasła, ledwie się zatliła.
Nic nie jadł od poprzedniego wieczora, tyle że
wypił parę łyków wina. Z każdą minutą coraz bar-
dziej słabł. Uczucie pustki i drętwota promienio-
wały z żołądka na całą klatkę piersiową. Głowę
miał teraz lekką jak balon.
- Już wiem, jak ty się czułeś, staruszku -
wymruczał w pewnej chwili, gdy minął mu huczący
zawrót głowy. - Mam tylko w Bogu nadzieję, że
nie będzie ze mną gorzej, niż jest teraz.
Przed nim na zachodzie wspaniała cynowokre-
mowa piana obłoków sunęła ponad najdalsze pasmo
wzgórz. Bliżej, tam gdzie szosa odbiegała od wy-
schniętego koryta strumienia, wir powietrzny wzbił
nagle słup kurzu.
Przedtem baliśmy się wiatru - pomyślał Hono-
rato patrząc, jak ten kurz, rozwiewany coraz sze-
rzej, zanika. - Baliśmy się, żeby wiatr nie poru-
szył dzwonu. Ale teraz mnie by się trochę wiatru
przydało; przydałoby mi się cokolwiek, co by mo-
gło wystudzić ten żar, który mnie pali w plecy...
bodaj tylko na krótką chwilę.
Nogi miał jak z waty, gdy przechodził ciężko
znów na drugą stronę dzwonnicy, oparty o linę,
114
trzymając ją dłońmi, na których bąble stały się
już jedną wielką raną. Kółko dźwigu skrzypnęło;
drągi zaprotestowały. Serce dzwonu brzdęknęło,
ale nie uderzyło. Jednocześnie doleciały szmery
z dołu, chrupot kroków na żwirze dróżki. Spojrzał
przez ramię, najbliższym jednak miejscem, jakie
mógł zobaczyć, było śmietnisko na nieużytkach,
dość daleko, może o sto metrów od kościoła.
W parę minut później rozbrzmiewał warkot samo-
chodu odjeżdżającego przez wieś. Kojarząc te dwa
odgłosy Honorato zastanowił się tępo, co oznaczają,
i po chwili jakoś doszedł do wniosku, że to prawdo-
podobnie księdza Robredo doktor zabrał do szpitala.
Chyba ze czterdzieści osób stało nierównym pół-
kolem przed kościelnym portykiem. Co kilka mi-
nut nadchodzili inni pojedynczo, po dwie osoby,
po trzy, żeby też stanąć, gapić się i czekać. Maria
była tam prawie od pierwszej chwili. Gdy tylko
zaniosła wiadomość o Rafaelu i o księdzu na ple-
banię i do domu doktora, pobiegła do matki, usta-
wiła dla niej fotel na biegunach w ich małym
ogródku, po czym popędziła z powrotem do koś-
cioła.
Minęło już półtorej godziny, odkąd wracając
spotkała na kościelnej dróżce niezadowolonego gru-
basa ze Straży Obywatelskiej.
- Myślałam, że pan tam pójdzie na górę do
niego - wykrzyknęła wtedy i chwyciła go w za-
pamiętaniu za rękę.
- Poszedłem - odpowiedział i splunął. - I ni-
komu nie radzę tego próbować. On jest jak dzikie
zwierzę... Przykro mi, Maria, ale zrobiłem wszystko,
co mogłem.
Sama by weszła na wieżę, gdyby ludzie jej tego
nie wyperswadowali. Z lękiem, przeżywając każdą
115
sekundę borykania się Honorata, patrzyła, jak
dzwon stopniowo ciężko opada ku ziemi. Jeśli odry-
wała oczy od dzwonu, to tylko po to, by patrzeć
na tę na pół przysłoniętą sylwetkę w dzwonnicy,
i opuściła głowę tylko w chwili, gdy z kościoła
wyszedł ksiądz Robredo. Zgarbiony, z twarzą po-
pielatą, proboszcz zatrzymał się i spojrzał w górę,
jak gdyby chciał zawołać coś do Honorata, ale
tylko bezsilnie potrząsnął głową i zaraz ruszył dalej
u boku doktora. Poza tym nic nie mogło odciągnąć
uwagi Marii. W ogromnym skupieniu prawie nie
zdawała sobie sprawy, że z obu jej stron gromadzi
się, milcząc, coraz więcej ludzi.
Minęła godzina trzecia. Honorato wiedział, że
długo już nie zdoła dzwonu utrzymać. Ledwie mu
sił wystarczało na to, by nie wypuścić liny, którą
trzymał z trudem nawet wtedy, gdy opierała się
o narożnik. W uszach mu nie ustawało dudnienie
ciche, jak gdyby bardzo dalekie, przed oczami
wszystko było rozmazane w dziwnej zielonkawej
szarości.
Jeszcze dwa razy linę odpowiednio popuścił, pra-
cując jak we śnie, i za każdym razem omal go to
nie zwaliło z nóg. Drętwota, z początku wewnętrz-
na, teraz ogarnęła go całego. Poruszał się jak pija-
ny, chwiał się przy linie, nie oddychał, tylko wsysał
powietrze. Myśli przelatywały mu przez głowę go-
rączkowo, w strzępkach, na chybił trafił krążyły
wokół tego, to owego z wydarzeń dnia, niepewne
niczym ćmy wokół świateł.
Rafael spada... Seńor Oyas... Ksiądz Robredo pła-
cze w zakrystii...
Nieskończonym szeregiem migały obrazy, ale Ho-
norato był już zanadto wyczerpany, żeby którekol-
wiek wspomnienie mogło go poruszyć.
116
Wczesnym rankiem po trzęsieniu ziemi jazda na
rowerze z Valandorra... Fragmenty rozmowy z Ra-
faelem... Ten guardia civil... Kierowca ciężarówki
na szosie... Rafael spada...
Jak ćmy obijały się niespokojne myśli, żadna
z nich jednak nie budziła w nim już uczuć. Ręce
i nogi pracowały automatycznie.
Kłótnia z ojcem z powodu tej dachówki, która
zleciała z dachu. To był dzień kłótni: zaczęło się
od tamtej, a już szczyt osiągnęło, gdy pokłócił się
z Marią - w czasie pomiędzy tymi kłótniami mnó-
stwo było zamętu, wątpliwości, bólu i rozpaczy...
Spróbował pobudzić się jeszcze raz do wysiłku.
- Daj mi siłę, żebym to skończył - wyszeptał
bez tchu, biorąc się w garść, oparty o ścianę. -
San Juan, dopomóż mi teraz, żebym nie zawiódł.
Zacząłem z tym dzwonem dla Marii... dlatego, że
kocham ją i ona chciała tego ode mnie. Więc
robiłem to dla niej, ale też i dla Rafaela, i dla
padre również... Ale Rafael nie żyje, a padre jest
ranny, a ja to teraz robię wbrew woli Marii... Za
bardzo jestem zmęczony, więc już nic nie rozu-
miem, ale jeśli istnieje jakaś przyczyna, dla której
to wszystko dzisiaj się stało, dopomóż mi, święty
Janie, dokończyć pracę, rozpoczętą przez nas
trzech.
Seńor Oyas, wjeżdżając po wybojach swym roz-
klekotanym samochodem do Alquena, spojrzał na
zegarek. W nie najlepszym był humorze. Ten dzień
się nie udał - nie przyniósł żadnego zysku. W mły-
nie drugie trzęsienie ziemi pomnożyło szkody spo-
117
wodowane przez wstrząs pierwszy, wobec czego
zarząd zdecydował się zwrócić do większego przed-
siębiorstwa budowlanego. Seńor Oyas tłumaczył,
groził, urągał - ale na próżno. Ci we młynie oka-
zali się nieugięci. Sprawa jest pilna, powiedzieli,
młyn musi pracować całą parą najpóźniej za dwa-
dzieścia cztery godziny. Owszem, ugoda była, gdy
seńora Oyasa zaraz po tym pierwszym trzęsieniu
ziemi wezwali, ale ponieważ on ze swoimi ludźmi
najwyraźniej nie ma możności ukończyć tej ro-
boty na czas...
-Ś Złodziejskie świnie - mruknął i zaczął roz-
glądać się w wiosce, mając nadzieję, że czeka go
kilka szybkich prac remontowych jako rekompen-
sata. Na pierwszy rzut oka jednak nie znalazł nic
obiecującego. Alquena wyglądała tak krzepko i nie-
zniszczalnie jak rano, gdy wyjeżdżał. Przejechał
powoli obok własnego domu, z ulgą stwierdził, że
wszystko tam w porządku, i hałaśliwie, okrężną
drogą skierował samochód na rynek. Parę minut
minęło, zanim uświadomił sobie fakt, że wieś wy-
daje się opuszczona. Zdumiało go to. Istotnie pora
dnia jeszcze odpowiednia na sjestę, ale to przecież
nie dlatego pusto jest na głównej ulicy: ludzie nie
zostawiają krzeseł w drzwiach ani też nie prze-
sypiają całego popołudnia, gdy na świat powracają
coraz dłuższe cienie.
Jesucristo - pomyślał i zaczął wysilać umysł. -
Co też mogło się stać?
Na rynku nie zobaczył nikogo; kramy pozosta-
wiono bez obsługi. Psy tylko spały w cieniu palm
i apatyczny osioł stał uwiązany pod ścianą. Poza
tymi ani śladu życia. Seńor Oyas, już bardziej nie-
spokojny niż zaciekawiony, dodał gazu, wjeżdżając
w drugi odcinek głównej ulicy za rynkiem.
Ktoś musi przecież być gdzieś tutaj - pomyślał.
Przy zbiegu ulicy i dróżki kościelnej wypatrzył
118
szarozielony mundur strażnika. Strażnik, ledwie
usłyszał warkot samochodu, ruszył w jego kie-
runku tak pospiesznie, że wręcz zatrwożyło to bu-
downiczego.
Zatrzymał więc seńor Oyas samochód i bokiem
wychylił się zza przedniej przymglonej kurzem
szyby.
- Na wszystkich świętych pańskich, co się tu
dzieje? Gdzie ludzie?
Strażnik wskazał głową:
- Tam.
W kościele? Dlaczego wszyscy mieliby teraz być
w kościele... o tej porze, po południu? - Czoło po-
fałdowało się seńorowi Oyasowi. - Co to takiego.
Madre de Dios! Dzwon! No, właśnie. - Zupełnie
zapomniał o dzwonie...
Tak szybko, jak zdołał, wytaszczył się z samo-
chodu. Bogu dzięki, nie przyjechał za późno! Fa-
talnie by to wyglądało, gdyby wrócił już po
wszystkim.
- Jak oni tam sobie radzą? - zapytał możliwie
jak najniedbalej.
- Oni?
- Ksiądz Robredo i stary Rafael...
- Hombre - przerwał mu strażnik. - A gdzie-
żeś się pan podziewał przez cały dzień? Rafael nie
żyje, a ksiądz proboszcz odjechał do szpitala...
Seńor Oyas spojrzał na niego zezem, z niedo-
wierzaniem.
- Nie żyje... Rafael nie żyje?
- No, mówię przecież. Spadł z wieży, kiedy było
to drugie trzęsienie ziemi. A ksiądz został wtedy
ranny. Dzwon ledwie zabezpieczyli... - Strażnik
wzruszył ramionami. - Akurat, zanim to się stało.
Długo milczeli obaj. Aż wreszcie, jak gdyby od-
powiadając na pytanie, seńor Oyas spróbował się
obronić:
119
- Nie powinni byli tego zaczynać beze mnie.
Strażnik splunął. Dziwną satysfakcję sprawiało
mu zakłopotanie wstrząśniętego seńora Oyasa.
- Dzwon by spadł przez dach, gdyby czekali.
Zresztą - dodał - pan podobno im powiedział,
żeby zaczynali z tym, co sobie wybiorą u pana
w składzie.
Budowniczy głośno przełknął ślinę. Nadal był tą
wiadomością oszołomiony.
- Kto tam teraz pracuje?
- Jeden tylko. Honorato Montes. Pracował od
samego początku. - Oczy zaiskrzyły się strażni-
kowi, zimne jak lód. - Ja na pana miejscu po-
szedłbym tam i mu pomógł.
- A jakże. - Budowniczy przytaknął z zapa-
łem. Rafael nie żyje, proboszcz w szpitalu... Boże,
co jesteś w niebiesiech! Ależ położenie. Może jed-
nak jeszcze się zdąży wyjść z tego z honorem. -
Słusznie. Pewnie, że to zrobię.
Razem ze strażnikiem doszedł do dróżki. Gdy
zobaczył tłumy ludzi przed kościołem, chrząknął
przerażony. Przez chwilę się wahał, po czym ruszył
w ich kierunku sam.
- Muszę pana ostrzec - powiedział strażnik. -
Ten chłopak jest jak raniony tygrys. - I opiera-
jąc się o karabin, patrząc w górę na dzwonnicę,
dodał niechętnie w myśli: Ale trudno, ja go jednak
podziwiam.
Seńor Oyas nie słyszał tej przestrogi. Wielkimi
krokami szedł już dróżką pod górę, świadom, że
głowy odwracają się w jego stronę. Dzwon, ciężko
rozchybotany na linie, wisiał nad kościelnymi
drzwiami o jakieś dwa, trzy metry od ziemi. Za-
dźwięczał słabo, jak gdyby obwieszczał przybycie
seńora Oyasa. Jeszcze więcej ludzi się obejrzało:
szeptano jego nazwisko. Wydawało mu się, że ta
dróżka przed nim długa jest nieskończenie.
120
- Hm - pomyślał podnosząc głowę - cała wieś
zbiegła się tu chyba.
Udawał, że nie widzi i nie słyszy tłumu, wpa-
trywał się tylko w rusztowanie z drągów. Gdy
podchodził do kościoła, ludzie rozstępowali się,
żeby mu zrobić przejście. Szedł pomiędzy nimi,
spocony, usta zaciskał, ale jeszcze żywił nadzieję,
że okażą zadowolenie z powodu jego przybycia.
Cóż, kiedy wyczuwał ich wrogość: milczeli, jakby
go oskarżali. Przy drzwiach odwrócił się, szerokim
ruchem zdjął z głowy kapelusz, rozłożył ręce.
- Przyjechałem najszybciej, jak tylko mogłem -
zaczął. - Ja...
Głos jego przebrzmiał. Wszyscy milczeli. Ogarnął
go lęk, jakiego nigdy w życiu dotąd nie odczuwał.
Nie potrafił tak stać przed nimi, więc odwrócił się
raptownie i uciekł w mrok kościoła. Ruszył po
schodach na górę, chyżo, zdumiewająco zwinnie
jak na człowieka w tym wieku i o tej tuszy; wylazł
na dach, podbiegł do drabiny, nadal tak, jakby go
ścigano, i zaczął się wspinać po nagrzanych szcze-
blach wieży.
Honorato słyszał tę wspinaczkę. W zielonkawej
mgle zobaczył głowę i ramiona budowniczego uka-
zujące się nad podestem. Oparty o linę, drżąc z wy-
czerpania, usiłował skoncentrować wzrok.
- Pan... - powiedział bezsilnie.
Seńor Oyas przytaknął, podniecony. Jego zezo-
wate oko patrzyło w drugą stronę dzwonnicy.
- Dopiero co wróciłem.
- Niech pan sobie oszczędzi tych tłumaczeń.
Jeszcze mogą się panu przydać dla innych, a mnie
tylko mdli, kiedy je słyszę. - Honorato już widział
go wyraźnie, widział ten sinawy podbródek po-
łyskliwy od potu jak glazura.
- Przyszedłem pomóc.
- Dobrze. Więc niech pan pomoże. Czekaliśmy
121
cały dzień na pana. - Budowniczy zaczął gramo-
lić się na podest, ale Honorato go powstrzymał. -
Guardia przy lazł tutaj, ale go odprawiłem. Pana
jednak przyjmuję. Wie pan, dlaczego?
- Nie.
Mgła znowu przysłoniła budowniczego. Wszystko
było płynne. W głowie Honoratowi dudniło.
- Dlatego... - Własny głos dolatywał do jego
uszu z odległości kilometrów. - Dlatego...
Poczuł, że lina ześlizguje się po narożniku i za-
czyna uciekać. Zrobił wysiłek, żeby ją ująć moc-
niej, szarpnąć do tyłu, tym razem jednak ona za-
panowała nad nim i smyrgnęła ogniem po jego
obolałych dłoniach. Kółko dźwigu zaskowyczało
wściekle, ale on tego nie usłyszał. Opadł bezwład-
nie na podłogę dzwonnicy, a pozostały kłąb liny
rozwijając się wystrzelił ponad głowę budownicze-
go w powietrze. Z dołu doleciał twardy metaliczny
łoskot, gdy dzwon trzasnął w ziemię, i zaraz jak
echo rozbrzmiały tam okrzyki.
Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą seńora
Oyasa.
- Co się stało?
- Wypuściłeś linę i dzwon zjechał, chłopcze. -
Seńor Oyas zobaczył jego przerażenie. - Wszyst-
ko w porządku. Spadł z wysokości tylko dwóch
metrów.
- Aha...
Honorato usiadł powoli. Mięśnie łydek i ramion
miał rozedrgane. Było mu jakoś mdło, pusto,
a przecież ogarnęło go dziwne uniesienie. Wrzawa
na dole dolatywała, jak gdyby brzęczały pszczoły.
Myślał, że nie zbierze dość siły, żeby wstać, a prze-
cież po chwili podepchnął się i stanął chwiejnie na
podeście, ruchem ręki odrzucając pomoc seńora
Oyasa.
Nigdy sobie nie przypomniał szczegółów scho-
122
dzenia wtedy na dół. Później pamiętał tylko ową
chwilę, gdy z drzwi kościelnych wynurzył się
w blask słońca.
- Ole! - wrzasnął ktoś i inni mu zawtórowali.
Powitały Honorata owacje i oklaski. Mrugając pa-
trzył niepewnie na otaczające go półkolem twarze
i czuł, że nogi nadal się pod nim uginają. A potem
nagle zobaczył, jak z gromady wybiega Maria z rę-
kami wyciągniętymi do niego.
- Honorato! - Zarzuciła mu ręce na szyję, po
czym cofnęła się o krok i wpatrzona w niego, ze
łzami w oczach, tylko raz po raz powtarzała jego
imię.
- Teraz już musisz się z nią ożenić, chico -
krzyknęła któraś z kobiet i śmiech wokoło zahu-
czał, jak gdyby rozbijała się potężna fala.
Maria zobaczyła jego ręce, czerwone, poharatane,
gąbczaste, i pościeraną skórę przedramion.
- Chodź ze mną do domu, Honorato - powie-
działa łagodnie. - Ręce muszę ci opatrzyć.
Przytaknął w odpowiedzi. Zrobię wszystko.
Wszystko, co ona zechce.
Dzwon stał z prawej strony, wbity brzegiem
w rozoraną ziemię, raptem jakiś niewiarogodnie
mały i nieważny. Oszołomiony wrzawą, Honorato
wzdrygając się lekko, gdy poklepywali go po ple-
cach, ruszył chwiejnie za Marią, wśród rozstępu-
jących się przed nimi ludźmi.
- Honorato!
Zatrzymał się, pełen zdumienia na widok ojca.
- Skąd ojciec tutaj? - usłyszał swoje pytanie.
Ojciec patrzył na niego z uśmiechem.
- Nowiny mają skrzydła. Usłyszałem o tym
wszystkim już dwie godziny temu i przyjechałem,
kiedy tylko udało mi się złapać ciężarówkę w tę
stronę.
- Nie widziałam pana - powiedziała Maria.
123
- Ani ja ciebie, dziewczyno. - Ojciec Hono-
rata zachichotał. - I ty, i ja mieliśmy oczy tylko
dla jednego, no nie?
Kilka osób zebrało się wokół dzwonu, nachy-
liło się nad nim, i mozolnie odczytywało napis:
LAUDO DEUM VERUM PLEBEM VOCO. Ktoś
przesylabizował to powoli, wodząc palcem po lite-
rach.
- Co to, przyjaciele, może znaczyć?
Ojciec położył rękę na ramieniu Honorata.
- Chico - rzekł z powagą - dumny jestem
z ciebie... tak dumny, że po prostu słów mi brak...
Mówię ci, że naprawdę tego, co tu dzisiaj zaszło,
ludzie długo nie zapomną... ani w Alquena, ani
w Valandorra, ani w całej, całej okolicy. Możesz
być tego pewny.
I we troje - Honorato pośrodku, Maria i ojciec
u jego boków - ruszyli ręka w rękę kościelną
dróżką po zboczu.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Izaj 57 w 20 TRZĘSIE SIĘ ZIEMIAClifford Fr OpoznionyClifford Fr Cos do kochaniaThe Day The Earth Stood Still [Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia] [1951] [napisy pl]Dzień W Którym Zatrzymała Się ZiemiaDzień w którym zatrzymała się ziemia napisyClifford Fr Zielone laki rajuDzień w którym zatrzyma się ZiemiaJames Maxlow Ziemia się rozszerza Ostateczny dowóddopoki ziemia kreci sieNiech sie radujÄ… niebiosa i ziemiaJak bronic sie przed mobbingiem frjak sie zaprezentowac[Audi A4 8E ] Zestaw naprawczy do luzujacej sie rolety w Avancie B6 i B7więcej podobnych podstron