67 Greene Jennifer Jak za dawnych lat


Jak za dawnych lat

Jennifer Green

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Wiesz, tato, martwię się o mamę.

Craig Reardon przykucnął przy kosiarce do trawy. Sprawdził poziom oleju w silniku.

- Już o tym rozmawialiśmy, Julie - odrzekł. - Nie obchodzi mnie, co robi twoja matka.

- Ale ona spotyka się z tym facetem...

- To już zupełnie mnie nie interesuje. Ciebie i twojego brata także nie powinno. Wasza matka ma prawo żyć tak, jak lubi.

Znów trzeba dolać oleju do tej cholernej maszyny. Co za piekielny dzień! Wszystko się wali. Poszedł do szopki z narzędziami. Córka nie odstępowała go ani na krok.

Odwrócił się tyłem do oślepiającego słońca i otworzył nową puszkę oleju.

- Z tym facetem z pewnością sobie nie poradzi.


Mówię ci, to naprawdę okropne. Jest o dwie tony cięższy od niej... Nie lubię go i boję się...

- Twoja mama wcale nie jest naiwna.

- On chyba chce jej coś zrobić - marudziła Julie.

- Kochanie, nikt nie zrobi twojej matce niczego, na co ona nie pozwoli. Nie ma takiej możliwości. Znokautuje każdego, kto tylko spróbuje ją skrzywdzić.

- A ciebie już kiedyś znokautowała?

- To dobrze.

- Tak? Co dobrze, synku? - Już wie. Kotlety z rusztu. Tak, to właśnie zaplanowała na obiad. Jeśli oczywiście uda jej się uruchomić opiekacz. Kiedy ostatnim razem używała tego złomu, opaliła sobie grzywkę i o mało co nie podpaliła domu.


- To dobrze, że tam nie jedziesz, bo tata chyba zapomniał, że to twoja kolej, i zaplanował sobie weekend w Chatce.

- Tak? To w porządku.

Chciała podejść do lodówki, ale szesnastoletni syn zastąpił jej drogę. Trzymał w dłoni karton mleka.

- To miło - powtórzyła nieprzytomnie Karen. Tym razem skierowała się w stronę kredensu. Syn ponownie zastąpił jej drogę.

- Nie obchodzi cię to?

- Daj spokój, Jonie. Już ci tłumaczyłam, że twój ojciec jest wolnym człowiekiem. Ma prawo do własnego życia i sam decyduje o tym, jak i z kim spędzi wolny czas. Nie musi o to pytać ani ciebie, ani Julie. I na pewno nie mnie.

- No, a jeśli ma kłopoty?

- Kłopoty to specjalność waszego ojca. Uwielbia je, ale doskonale potrafi sobie z nimi radzić. Czy możemy uznać ten temat za wyczerpany?

- To prawdziwa piękność. Ma długie nogi, włosy do pasa i fantastyczną figurę...

Młoda. To słowo użądliło jak osa. Karen potarła dłonią czoło. Chyba zaczyna się migrena. - Nie chcę więcej o tym słyszeć - oświadczyła stanowczo.

- Gdzie podziały się te cholerne ziemniaki? Przecież niemożliwe, żeby znów zapomniała je kupić.

Przeklęta torba z ziemniakami wreszcie się znalazła.

- Powiedziała Julie, że wróci z Chatki z obrączką na palcu.

- Z obrączką?

Karen wcale nie chciała rzucić torby z ziem­niakami na blat. Tak jakoś wyszło. Jak na złość, torba się rozdarła i ziemniaki rozsypały po całej kuchni. Odpowiednie zakończenie koszmarnego dnia.

Z każdym zakrętem Karen coraz bardziej od­dalała się od cywilizacji. W górach było chłodniej i spokojniej. Zniknęły miasta, drogi zrobiły się węższe. Jodły i świerki porastały strome zbocza, okalając zielonym pierścieniem szczyty gór. Powiet­rze stało się rzadsze i tak ostre, że zapierało dech w piersiach. Dostrzegła płynący w dolinie strumyk - takie malutkie, szybko poruszające się w promie­niach słońca diamenty - znak, że była już prawie na miejscu.

Minęła ostatni zakręt. Przez drogę przebiegł jeleń. W tym miejscu szosa się skończyła. Dzielące ją od Chatki pół kilometra jechała już wąskim leśnym duktem. Wystarczyłby moment nieuwagi, żeby stoczyć się w stromą przepaść.

Do diabła z przepaścią. Przejrzała się we wstecznym lusterku. Mimo bardzo pracowitego dnia udało jej się wczoraj wpaść jeszcze do fryzjera i kupić trochę nowych kosmetyków.

Nie, wcale nie widać po niej zdenerwowania. Wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać kobieta, która chce spędzić weekend na łonie natury. Ubrała się w koralową koszulową bluzkę, bo w tym kolorze najbardziej jej do twarzy, i w spodnie koloru khaki, bo bardzo wyszczuplają. Dotknięte różem policzki sprawiały wrażenie naturalnie zarumienio­nych, błyszczące wargi dałoby się wytłumaczyć obec­nością ochronnej szminki, a odrobina czarnego tuszu naturalnie przyciemniła koniuszki rzęs. Nikt przecież nie wie, że na co dzień rzadko kiedy tak dobrze wyglądają.

- Wspaniale - powiedziała do swego odbicia w lusterku. Mimo to piekielna zmarszczka wciąż nie i chciała zniknąć z czoła. Całe to gadanie o pewności siebie nie pomoże jej wyglądać młodziej niż na trzydzieści sześć lat.

Od czwartku imię „Diedre" prześladowało ją jak ból zęba, a wyobraźnia upiększyła jeszcze opisaną przez Jona kobietę. Taka, która ma na imię Diedre, musi być wysoka, smukła i rozwiązła. Craig nie traciłby czasu na byle kogo. Ta kobieta jest na pewno bardzo sprytna i fantastyczna w łóżku. A przede i wszystkim młoda.

Karen przygryzła wargę. Zbliżała się do Chatki.

Craig już przyjechał, jego biały dżip „Cherokee" stał przed gankiem. Pewnie jest tu od wczoraj. Z nią.

Zatrzymała samochód tuż za dżipem Craiga i wy­łączyła silnik. Cała trzęsła się ze zdenerwowania.


W końcu to na nią przypada kolej korzystania z Chatki w tym tygodniu, więc ma wszelkie prawo znaleźć się tutaj. Dzieci zawiozła do swoich rodziców. Przedtem też często wyskakiwała sama na parę godzin do Chatki, nie ma więc żadnego powodu, aby Craig podejrzewał, że jej pojawienie się tutaj jest czymś niezwykłym. W ostatniej chwili przypomniała sobie nawet o rekwizytach i wyładowała podróżną torbę jabłkami, wyglądała więc, jakby w nią zapakowano ubrania na dwa dni poza domem. Karen nie po­trzebowała żadnych ubrań. Przecież nie ma zamiaru zostać tu dłużej niż kilka minut. Dokładnie tyle czasu, ile potrzeba na ustalenie, że to Craig pomylił terminy, a nie ona, i na szybkie obejrzenie tej jego Diedre.

Chwyciła torbę i wysiadła z samochodu. Przecież wszystkie matki poświęcają się dla dzieci. Tamta kobieta zupełnie nic ją nie obchodzi. Od roku są z Craigiem rozwiedzeni, więc jeśli jej były mąż ma ochotę zadawać się z wyrachowaną egoistką, seksualną Amazonką, to jego sprawa. Ale jeśli ten związek okaże się trwały? Jeśli ta kobieta zostanie macochą jej dzieci? Wtedy będzie miała wpływ na ich życie. Karen chce ją tylko zobaczyć. Dla dobra dzieci. Co innego w takiej sytuacji może zrobić matka?

Wciągnęła brzuch, wyprostowała plecy i ułożyła twarz w pogodnym uśmiechu pewnej siebie, dojrzałej kobiety. Dostanie zawału, jeśli okaże się, że jeszcze nie wstali. Jest już prawie jedenasta. Bardzo się starała, żeby nie przyjechać za wcześnie.

Przeleciał nad nią kruk i pomyślała ponuro, że to zły znak. Przeświecające przez gałęzie drzew promie­nie słońca wyzłociły kamienistą ścieżkę. Zbudowany z surowego kamienia dom stał na wzgórzu, wznosząc się nad urwiskiem. Za kilka tygodni pożółkną osiki na podwórzu.


W tej chwili Karen czuła się jak bliska kuzynka tych drzew. Drżała, serce jej waliło jak młotem, dłonie miała wilgotne, wzrok wlepiony w drzwi Chatki.

Ten dom jest jedyną rzeczą, która ich jeszcze wiąże. Oboje są jego równoprawnymi właścicielami. Wprawdzie wszystkowiedzący adwokaci, prowadzą­cy sprawę rozwodową, przez wiele miesięcy tłuma­czyli im, jaka to skomplikowana sytuacja prawna. Tyle, że ani ona, ani Craig zupełnie się tym nie przejęli. Dzieci bardzo kochały Chatkę i żadne z rodziców nie chciało wyzbyć się prawa przywożenia ich tutaj. Z kalendarzem w ręku opracowali podział weekendów, tak żeby jedno drugiemu nie prze­szkadzało. Podzielili też między siebie obowiązki związane z dbaniem o dom. Craig nadzorował układanie nowego dachu i zawsze zostawiał na następny tydzień drewno na opał. Karen robiła generalne porządki i dbała o zaopatrzenie domku. Słowem, cały ten układ funkcjonował znakomicie. Może gdyby dzieci były starsze, podjęliby jakąś inną decyzję.

Na myśl o dzieciach zebrała się w sobie. Zresztą nie ma pojęcia, dlaczego jest taka zdenerwowana. Przecież za dziesięć minut już jej tu nie będzie, a przez dziesięć minut wszystko można wytrzymać.

Przeszła przez szeroki, kamienny ganek. Frontowe drzwi były uchylone, ale szyba wewnętrznych, oszklonych, była zupełnie nieprzezroczysta i nie dało się przez nią nic zobaczyć. Zawahała się, niepewna co ma zrobić, żeby wyglądać naturalnie w nienaturalnej, nieetycznej i w ogóle paskudnej sytuacji. Przecież szpieguje byłego męża.

Po raz setny usiłowała przekonać samą siebie, że nie znalazła się tu ze względu na Craiga, ale wyłącz­nie dla dobra dzieci. Energicznie zapukała we framugę drzwi - raz, ale głośno. Wsunęła głowę do środka.

- Craig? - zaskrzeczała jak żaba z chorym gardłem.

- Craig? - powtórzyła.

- Karen?

Pomyślała, że jest przeziębiony, bo jego głos też zabrzmiał bardzo dziwnie. Jej były mąż zazwyczaj mówił głębokim, gardłowym tenorem, a teraz odezwał się dziwnie sztucznym, zgrzytliwym barytonem.

Weszła do mrocznego wnętrza wprost z jasnego dnia i musiała przez chwilę przyzwyczajać oczy. Jednak bardzo szybko zdała sobie sprawę, że Craig dopiero przed chwilą wstał z łóżka. Stał koło pieca z szufelką w dłoni, odwrócony po usłyszeniu jej głosu. Włosy miał potargane, ubrany był jedynie w stare dżinsy.

Oderwała wzrok od jego opalonego, nagiego torsu i natychmiast zalała Craiga potokiem słów, które wylatywały jej z ust szybciej niż woda z górskiego źródełka.

- O Boże, nie wiem, co robić! Zobaczyłam twój samochód przed domem. Nie miałam zielonego pojęcia, że ty tu będziesz. Sądziłam, że to moja kolej na weekend w Chatce... - W domku były dwie sypialnie z oknami wychodzącymi na przepaść. Drzwi do obydwu były otwarte. Dostrzegła leżący na podłodze pusty śpiwór. Nie było na nim najmniejszego wy­brzuszenia, zdradzającego obecność zmysłowego damskiego ciała. Teatralnym gestem położyła rękę na sercu. - Dałabym głowę. Słowo.

Drzwi do łazienki także były uchylone, ale i tam nie zauważyła najmniejszego ruchu. W żadnej innej części domku nie dałoby się nikogo schować. Pokój dzienny był ogromny; właściwie był to i pokój, i kuchnia. W jednym jego końcu ustawiono kominek, a w drugim - piec na drewno. Pomiędzy wyłożonymi dębową boazerią ścianami były: ogromna kanapa, kilka lekkich krzeseł, indiańskie naczynia i tkaniny oraz antyczny stolik do gier, na którym zwykle rozgrywali partie szachów. Na krześle wisiała męska koszula, ale nigdzie nie dostrzegła ani śladu kobiety. W kuchennej części pomieszczenia wisiały rondle i garnki. Drzwi od schowka były wprawdzie zamknięte, ale Karen doskonale wiedziała, że jest tak zapakowany sprzętem sportowym i ubraniami, że żadne ciało już by się tam nie wcisnęło.

- Cholera! - Craig uderzył się dłonią w czoło. - To przecież twój weekend! Chyba pomyliłem daty. Miałem koszmarny tydzień. Tyle roboty. Po prostu nie spojrzałem w kalendarz. Bardzo przepraszam. - W porządku, nic się nie stało. Szczerze mówiąc, chętnie wyjadę. I tak nie powinnam była tu przyjeżdżać. Mam tylko kilka godzin i zostawiłam dzieci u ojca, a...

- Czy coś ci się stało w szyję, Karen?

- Jeśli zostawiłaś coś w samochodzie, to możesz to bez obaw przynieść.

Znów popatrzyła na niego badawczo. Na pewno coś mu dolega. Jej były mąż nigdy w życiu nie mówił takim głębokim barytonem.

- Zabrałam ze sobą tylko tę torbę. Przyjechałam na parę godzin. Nawet gdybym zostawiła coś w samo­chodzie, i tak bym tu tego nie przynosiła. Powiedziałam ci przecież, że zaraz wyjeżdżam. Mam mnóstwo roboty w domu i nie widzę powodu, dla którego ty nie miałbyś tu zostać... Czego szukasz?

- O nim, Karen. Do diabła! - Podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem.

Stanęła obok niego i oboje wyjrzeli na dwór. Słońce świeciło, lekki wietrzyk poruszał wierzchołkami drzew, przez podwórko przebiegła wiewiórka. Poza tym nigdzie nie było widać najmniejszego ruchu.

- O Boże! Pewnie, że nie. Nawet mi to nie przyszło do głowy. Po prostu usiłuję podtrzymać rozmowę. W końcu mogłeś tu kogoś zaprosić i... - Głos jej się załamał i oklapła jak przekłuty balonik. Nagle zdała sobie sprawę, że stała bardzo blisko byłego męża. Z trudem przełknęła ślinę. Odsunął się od niej tak szybko, jak ona od niego, jednak po raz pierwszy spojrzał jej prosto w oczy. Serce jej zatrzepotało niespokojnie. Nie uśmiechał się, ale w jego brązowych oczach zabłysły wesołe iskierki.

- Czy nie wydaje ci się, że źle się dzieje w państwie duńskim?

Skinęła głową.

- Myślałaś, że jestem tu z jakąś kobietą?

Niech go szlag trafi! Craig potrafi być dociekliwy.

Zapadło głuche milczenie.

- Diedre? - W jego tonie było coś dziwnego.

Karen przypomniała sobie, jak w pierwszej klasie wywaliła się jak długa na szkolnej zabawie. Teraz wstydziła się jeszcze bardziej niż wtedy.

- Zupełnie nie wiem, co dzieci chciały w ten sposób osiągnąć - powiedziała z namysłem - ale zabiję jedno i drugie, jak tylko wrócę do domu.

- Czy jadłaś śniadanie? Właśnie miałem zrobić sobie coś do jedzenia, a ty przecież dwie godziny spędziłaś za kierownicą. Zrób sobie małą przerwę, zanim znów wsiądziesz do samochodu. Wypij chociaż filiżankę kawy...

Propozycja była tak zaskakująca, że Karen miała wątpliwości, czy jest szczera.

- Naprawdę, nie chciałabym ci przeszkadzać.

- Wcale mi nie przeszkadzasz. Poza tym powinniśmy wspólnie zadecydować, co zrobić z naszymi pociechami.

Uśmiechnęła się leciutko. Ta sytuacja wprawiła ją w nie lada zakłopotanie, ale przynajmniej Craig też nie czuje się zbyt swobodnie. Spokojnie może zostać kilka minut, szczególnie że mają całkiem bezpieczny temat do rozmowy. Zawsze doskonale się rozumieli, kiedy chodziło o dzieci, chociaż zwykle rozmawiali o tym, co zrobić, żeby im było dobrze. Wspólne omawianie najbardziej dotkliwego sposobu zamor­dowania ukochanych latorośli wydało się Karen niesłychanie zabawną zmianą sytuacji. W końcu przyjechała tu tylko dla dobra dzieci.



ROZDZIAŁ DRUGI

Na śniadanie były naleśniki z jagodami. Karen zjadła siedem, Craig - pięć. Siedziała przy stole z jedną nogą podwiniętą pod siebie i z apetytem pochłaniała swoją ulubioną potrawę.

Przelotnie spojrzała mu w oczy, a potem szybko wbiła wzrok w filiżankę z kawą. Zupełnie niechcący powiedział do niej „Karo". Ot, wyrwało mu się to używane kiedyś zdrobnienie.

Craig zerwał się od stołu i szybko wstawił patelnię do zlewu. Przyjazd tutaj i ratowanie byłej żony przed jakimś rozpustnym Don Juanem to jeden z jego najgłupszych pomysłów. Zawsze celował w wykonywa­niu najgłupszych na świecie ruchów, kiedy w grę wchodziła Karen. W dniu, w którym podpisali doku­menty rozwodowe, w zasadzie stracił prawo zajmowa­nia się nią. Toteż wcale się nią nie zajmował... Do czasu, gdy ich piętnastoletnia córka nie opisała mu tego typa, z którym Karen się zadaje. Nikt, żadna kobieta na świecie nie była bardziej nieodporna na niewłaści­wych facetów, niż jego była żona. Zawsze tak było.

Kiedy jechał tu wczoraj wieczorem, osaczyły go wspomnienia. Dobrze, aż za dobrze pamiętał chwilę, w której zobaczył ją po raz pierwszy. To było pierwszego dnia w szkole na lekcji historii. Weszła do klasy i usiadła obok Ricka Willminga, z którym wtedy chodziła. Craig od razu wpadł po uszy. Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką w życiu widział. Wszystko wokół niej lśniło złotem: jej włosy koloru miodu, opalona skóra. Ale Kara nie zwracała na niego uwagi. Udało mu się pozbyć Willminga. Należała do klubu dyskusyjnego, więc i on się tam zapisał. Wciąż jednak traktowała go obojętnie.

Był gwiazdą futbolu. Wszystkie dziewczyny za nim szalały, ale nie Karen. Może dlatego, że miał opinię brutala. Chyba trochę się go bała, więc się zmienił. Zachowywał się grzecznie jak harcerz. Odprowadzał ją do domu, nosił za nią teczkę z książkami, dzwonił do niej co wieczór, ale nigdy - ani słowem, ani czynem - nie dał po sobie poznać, że w jego żyłach płynie gorąca krew. Po miesiącu, a był to najdłuższy miesiąc w całym jego życiu, zgodziła się wreszcie wyjść z nim wieczorem. Raz, na próbę, i tylko do kina. I to pod warunkiem, że wróci do domu przed dziesiątą. Zabrał ją na film Walta Disneya. A co innego mógł zaryzykować? Pięć minut po dziesiątej przed drzwiami jej rodzinnego domu pocałował ją na dobranoc. Był to bez wątpienia najdelikatniejszy i najbardziej niewinny pocałunek w jego życiu. Słowo harcerza, że tylko przypadkiem musnął dłonią jej pierś. Uderzyła go. Dostał prosto w oko małą, złotą piąstką...

- Craig, zostało jeszcze trochę kawy. Chcesz?

Podniósł głowę. Karen zbierała naczynia ze stołu i stała teraz za nim z dzbankiem w ręku.

- Niezupełnie - odparł. - Szczerze mówiąc, myślałem o pewnej przejażdżce kajakiem bardzo dawno temu i o chłopcu, popisującym się przed swoją dziewczyną opanowaniem i zręcznością, z jaką radził sobie ze wzburzoną wodą.

Opuściła głowę, a promienie słońca ozłociły jej włosy.

- O ile dobrze pamiętam, zmokliśmy wtedy trochę - mruknęła.

Wcale nie trochę. Oboje byli przemoczeni do suchej nitki. Kajak odpłynął, a oni wylądowali na jakimś brzegu, nie wiadomo gdzie. Innym razem namówił ją na wagary i urządzili sobie piknik. Jednak wszystko się wydało, a potem przez tydzień za karę zostawali po lekcjach w szkole. Następnym razem zebrał trochę pieniędzy, żeby zaprosić ją na elegancką kolację. Jednak właśnie tego dnia lało jak z cebra, a jego stuletni gruchot złapał gumę. Jej ulubiona biała sukienka pobrudziła się smarem, a co gorsza, starzy zrobili awanturę, że Karen spóźniła się do domu.

Karen nigdy nie miała żadnych kłopotów... dopóki nie poznała Craiga. Kochali się po raz pierwszy tego wieczoru, kiedy postanowił, że tym razem randka musi się udać. Wtedy już nie biła go po twarzy i nie waliła po łapach. Stało się to zimą, podczas mroźnej zamieci śnieżnej, a na tylnym siedzeniu jego samochodu było bardzo ciasno. Starał się zachować spokój i robić wszystko, jak trzeba. Ale nie wiedział, jak to trzeba robić, a był tak zwariowany na jej punkcie, że w ogóle nie mógł myśleć. Sprawił jej ból. Boże, wcale tego nie chciał! O mało nie umarł, kiedy zaczęła płakać.

Karen wytarła ostatni talerz.

- Prawie skończone. - Uśmiechnęła się do niego, a potem szybko odwróciła głowę.

Craig czuł, że ta sytuacja coraz bardziej ją krępuje. To jego wina. Powinien z nią rozmawiać, choćby o głupstwach, zamiast rozpamiętywać stare dzieje. Bardzo długo nie był z nią sam na sam. Albo były z nimi dzieci, albo nie byli razem.

Od lat na nią nie patrzył. To znaczy, nie przyglądał jej się tak naprawdę. Znał dobrze tamtą siedemnasto­letnią dziewczynę, którą kiedyś była, ale siedząca obok niego kobieta wydała mu się zupełnie obca. To przykre - wcale jej nie zna. Koralowa koszula i sportowe spodnie podkreślały jej wspaniałą figurę. Nawet zupełnie zwyczajne ubranie potrafi nosić z wdziękiem. Ma wrodzone poczucie elegancji. Jej twarz zachowała ten sam delikatny owal i klasyczne rysy, ale na czole pojawiły się pierwsze zmarszczki. Porusza się jak dojrzała kobieta, z taką pewnością siebie, jakiej nigdy nie miała nastoletnia Karen. Nie ma pojęcia, co mogłoby ją teraz rozbawić. Nie wie nawet, czy nadal uwielbia galaretki owocowe, i wcale nie chce wiedzieć, czy w łóżku z innym mężczyzną jest tak samo wspaniała, jak kiedyś z nim.

Wcale jej nie zna. Jest jeszcze piękniejsza, niż była. Wciąż złota - od prostych włosów do skóry o miodo­wym odcieniu - a jej niebieskie oczy to wciąż oczy tamtej delikatnej dziewczyny, którą kiedyś pokochał. Tamta dziewczyna wierzyła w niego, ufała mu i szła za nim wszędzie - niezależnie od tego, jakie kłopoty sprowadzał na nich oboje - bo go kochała. Dawno, dawno temu Karen kochała i pożądała go ponad wszystko na świecie. Boże, ależ oni się kochali...

Przeszył go ostry i dobrze znany ból. Gdzie to zgubili? Jakim cudem dwoje ludzi może zgubić tak rzadką, tak wyjątkową i wspaniałą miłość?

Karen odłożyła ścierkę.

- Gotowe - powiedziała radośnie. - Śniadanie było wspaniałe. Serdeczne dzięki, ale na mnie już czas. Nie martw się o dzieci. Pogadam z nimi.

- Ja też.

- Okay.

- Może powinniśmy uzgodnić sposób postępowania. To chyba jedna z tych spraw, w których musimy zaprezentować wspólne stanowisko.

Karen skinęła głową, ale popędziła do wyjścia, jakby jakiś potwór deptał jej po piętach. Na pewno wybiłaby szybę, gdyby szklane drzwi były zamknięte na klucz. Na szczęście nie były i wystarczyło je tylko lekko pchnąć. Jej stopy ledwie musnęły podłogę ganku, jakby nie mogły się zatrzymać w biegu. Usłyszała za sobą kroki Craiga. Najwyraźniej miał zamiar od­prowadzić ją do samochodu. Wolałaby, żeby tego nie robił.

Krew tętniła jej w żyłach. Nerwy miała napięte jak postronki. Śniadanie przebiegło w miłej atmosferze i to jej wina, że nastrój tak się zmienił. To ona zamilkła i zamiast podtrzymywać konwersację po­zwoliła, żeby zapadła głucha cisza. A potem ta cisza rozrosła się w mur nie do pokonania. Przynajmniej w jej odczuciu.

Nagle przyszła jej do głowy szokująca myśl, że jadła śniadanie z zupełnie obcym człowiekiem. Craig nie był już tym chłopcem, w którym się zakochała i za którego wyszła za mąż. Zupełnie nie zna tego wysokiego mężczyzny o szerokich barach i namiętnych, czarnych oczach.

Ileż to lat temu ostatni raz patrzyła na Craiga? Naprawdę patrzyła na niego? Zawsze był bardzo wysoki, szczupły, muskularny. Teraz jednak jego twarz poprzecinały zmarszczki, nabyte wraz z do­świadczeniem życiowym, a w ciemnoblond włosach pojawiły się nitki siwizny. W ruchach znać było spokojną siłę i onieśmielającą pewność siebie. Craig jako młodzieniec odznaczał się wybujałym temperamen­tem, nad którym zupełnie nie panował. Dorosły Craig też był bardzo pociągający. Wiedziała, że niewielu mężczyzn mogło się z nim zmierzyć w interesach, za to setki kobiet z radością wyzwałyby go na pojedynek w łóżku.

Jej stopy prawie nie dotykały trawy.

Skoro zaczęła sobie wyobrażać byłego męża w łóżku, to znak, że najwyższy czas stąd wyjechać. Co gorsza, te wyobrażenia skonkretyzowały się w wizję jedwab­nych prześcieradeł i jej samej w łóżku Craiga. Uświadomiła sobie nagle swoje potrzeby seksualne i przeraziła się samej siebie. Dzięki Bogu, Craig nie zdaje sobie z tego sprawy. Musi natychmiast uciec od byłego męża. Teraz. Szybko. Z prędkością odrzutowca. Gdyby tylko umiała latać...

To miało już nigdy nie sprawiać bólu. Przysięgała sobie, przecież przysięgała, że nie pozwoli, żeby ją jeszcze kiedyś bolało. Zarówno jemu, jak i jej rozwód przyniósł ulgę i wytchnienie. Nie będzie teraz reani­mować związku, który przysporzył jej tak wiele bólu. On na pewno też nie ma na to ochoty. Więc dlaczego wciąż kołaczą się po głowie pytania, na które nigdy nie dostała odpowiedzi? Dlaczego boli, jakby to była świeża, otwarta rana? Gdzie się podziała ich miłość? Jakim cudem dwoje ludzi mogło gdzieś zapodziać tak wielkie uczucie? Dobiegła do samochodu zasapana, bez tchu.

- Karen, czyżbym nie zauważył pożaru?

Weź się w garść, przywołała się do porządku. Zachowujesz się jak zupełna idiotka.

- Nie ma żadnego pożaru - powiedziała wesoło. - Po prostu przypomniałam sobie, że czeka mnie długa podróż. Muszę wracać do dzieci. - Chromowana damka drzwiczek samochodu była tuż, tuż. Ratunek na odległość wyciągniętej ręki.

Gdyby tylko Craig nie stał jej na drodze... Słońce muskało jego brązowe ramiona i opaloną szyję. Wcale nie miała zamiaru patrzeć mu w oczy, ale jak tu walczyć z polem magnetycznym. Jego przenikliwe spojrzenie padło na pobladłą twarz Karen. Dreszcz przebiegł jej po plecach.

- Czy powiedziałem coś, co sprawiło ci przykrość? - zapytał cicho.

Nie zauważył, że niechcący znów powiedział do niej „Karo". Udała, że nie usłyszała.

- O rany! Gdzie ja mam głowę! Dzięki. - Wyciągnęła rękę po torbę. Craig podniósł ją, by podać Karen, i o mało nie wyłamał sobie ręki.

- Dotknął zniszczonego materiału i popatrzył na nią pytająco.

Jedną z najgorszych przywar Craiga zawsze była i zawsze będzie niepohamowana ciekawość.

- Jabłka - powiedziała cicho Karen.

- Jabłka? Chyba sobie ze mnie żartujesz. - Otworzył torbę i zajrzał do środka. - Rzeczywiście, jabłka - stwierdził.

Dostrzegła w kącikach jego ust cień tego piekielnego uśmiechu, tak bardzo chłopięcego, prowokującego do grzechu... To był ten sam niebezpieczny uśmiech, który tak drażnił jej zmysły przed milionami lat. Jakim cudem wciąż tak na nią działa?

- To zupełnie logiczne, że włożyłam tam jabłka - powiedziała.

- Wiec mi wytłumacz, bo umieram z ciekawości. - Gdybym zapakowała ubrania, to by się pogniotły. A jabłka, no wiesz, wyglądają tak, jakby torbę wypełniały rzeczy na dwa dni. - Jasna cholera, policzki ma już czerwone jak burak. - Okay, okay, złapałeś mnie. Kłamałam. Wiedziałam, że tu będziesz, i wcale nie miałam zamiaru zostać. Przecież miałeś tu przyje­chać z kobietą.

Jakieś tajemnicze ogniki zabłysły w jego oczach. Przez otwarte okno wrzucił torbę na tylne siedzenie samochodu.

- Możesz jechać, ale za chwilę. Najpierw muszę ci podziękować.

- Podziękować?

- Narobiłaś sobie mnóstwo kłopotów. Musiałaś zapakować jabłka, jechałaś taki kawał drogi... Wygląda na to, że Jon Jacob odmalował ci prawdziwą wiedźmę połykającą mężczyzn.

- Nie - potrząsnęła głową. - Opowiadał o pięknej kobiecie, a ja zupełnie nie powinnam była się w to wtrącać. - Martwiłaś się o mnie.

- Wcale nie.

- Martwiłaś się - powtórzył cicho - i jestem ci za to wdzięczny.

Wcale nie oczekiwała tego i Craig najpewniej też nie mógł przewidzieć, co zrobi. Powoli zbliżył rękę do jej twarzy, pogładził ją po policzku, a po chwili jego dłoń ześlizgnęła się na szyję Karen. Zobaczyła jego ciemne oczy, w których odbijało się słońce. A potem poczuła jego usta. Delikatniejsze niż szept. Leciutko musnął jej wargi. Nie był to zawadiacki, prawie brutalny pocałunek chłopca ani dobrze znane mał­żeńskie zaproszenie do łóżka. Miał smak kawy, słodkich leśnych jagód i jeszcze czegoś trudnego do opisania. Dobrze znała to uczucie; powolne ześliz­giwanie się w podniecenie, niewysłowiony urok pożądania, nagłe zdziwienie...

Craig uniósł głowę. Zobaczyła na jego czole głęboką zmarszczkę i była zupełnie pewna, że ma teraz taką samą. Ich usta rozłączyły się w tym samym momencie. Oczekiwała, że Craig powie teraz coś sensownego. Chciała, żeby coś takiego powiedział.

- Niech to szlag trafi - powiedział zupełnie bez sensu i znów przywarł do jej ust.

Ujął jej twarz w dłonie i Karen nagle straciła oddech, przestała nawet myśleć. Jeden pocałunek, potem następny i jeszcze jeden. Podniecała się coraz bardziej, chociaż jeszcze chwilę wcześniej mogłaby przysiąc, że tego rodzaju uczucia dawno już w niej umarły i nawet zostały pogrzebane. To mi się tylko śni, pomyślała. To przecież nie może dziać się naprawdę. Ale ten sen okazał się bardzo realistyczny. Wilgotny, gorący język Craiga wdarł się między jej wargi. Czuła ciepło jego skóry, napięcie mięśni... Całował ją, jakby całe wieki za nią tęsknił, jak gdyby była zgubionym drogocennym skarbem, który wreszcie się odnalazł.

Zakręciło się jej w głowie, zachwiała się i o mało nie upadła. Oparła się na jego nagim ramieniu i zawrót głowy jeszcze się nasilił. Teraz już przywierali do siebie udami, a jej piersi dotykały jego torsu.

t i zupełnie niewłaściwe. Pamięć podsuwała ból i żal, rozdzierające ją jeszcze nie tak dawno z powodu tego ... właśnie mężczyzny. To nic trudnego odsunąć się teraz od niego.

Nigdy w życiu! Nie sądziła, że to uczucie kiedykolwiek wróci. - Myślała... Była zupełnie pewna, że tamten czar prysnął,

że nie potrafi już czuć czegoś takiego, że wszystko umarło sto lat temu. I wcale nie chodzi o pożądanie.

Najważniejsze, że znów żyje. Ożyła każda cząsteczka jej ciała.

Nikt inny tak na nią nie działał. Inni mężczyźni nawet nie zbliżali jej do tego wspaniałego uczucia.

Tylko Craig. Czary zdarzały się tylko z Craigiem. Ale nie przypuszczała, że on też może jeszcze coś takiego odczuwać.

Odsunął się od niej, spojrzał jej prosto w twarz i zaklął. Jak cień wszedł za nią na ganek, potem do domu. Przez cały czas mruczał pod nosem jakieś zupełnie nieistotne w tej chwili ostrzeżenia. Przerwał tylko na moment, żeby ją pocałować.

Szklane drzwi nie chciały same ustąpić, więc otworzył je przed nią. A ponieważ przy tej okazji zatrzymał się, żeby przytulić Karen, skrzydło drzwi z całej siły uderzyło go w tyłek. Wciągnęła go do pokoju. Zdawało się jej, że niczego poza nią nie widzi, i zaśmiała się głośno.

- Karo, to poważna sprawa. To przecież okropne. Nie powinno się nigdy zdarzyć.

- Więc przestań.

- Może w przyszły wtorek - mruknął - albo jeszcze później.

Rozpiął jej bluzkę i rozchylił. Chciał poczuć ciepło jej nagiego ciała. Jęknął. Próbował zabić ją wzro­kiem, chociaż przecież nie stało się nic ważnego. Jeszcze nie. Ale wiedziała, poznała to po rytmie swego serca, po sposobie, w jaki Craig na nią patrzył, że jeśli natychmiast nie przestaną, to coś się stanie. Musi go powstrzymać. Oboje muszą przestać. Na­tychmiast.

Zdjęła buty. Leżały na trasie z pokoju do sypialni, jak ślady stóp. Craig zmagał się z guzikami. Jej bluzka wylądowała na klamce, spodnie rzucone... nie wiadomo gdzie.

W sypialni było chłodniej i nie tak jasno. Szklane drzwi prowadziły na balkon, z którego rozciągał się widok na skaliste zbocza wąwozu. Podwójne łóżko wbudowane było w ścianę i zajmowało całą wolną przestrzeń pomiędzy spadzistymi skrzydłami dachu. Craig ominął rozłożony na podłodze śpiwór, w którym tej nocy spał, rzucił Karen na łóżko i natychmiast nakrył swoim ciałem.

Drażnił językiem rozpaloną skórę jej szyi. Końcami palców odnalazł zapięcie zwykłego bawełnianego stanika, odpiął je i uwolnił piersi. Pieścił je językiem, potem zębami. Przygryzł sutek. Jej ciało wygięło się. Mocno przywarła do niego.

Nawet przed sądem mogłaby przysiąc, że to ona jest odpowiedzialna za ich miłosny wybuch. Tylko Craig by w to nie uwierzył. Nigdy nie była lekkomyślna, chyba że z nim. Żaden inny mężczyzna nie pobudzał jej do perwersji, nie umiał zmienić grzecznej dziew­czynki w namiętną kochankę.

Craig był nieogolony i świeży zarost drażnił delikatną skórę Karen, wzmagał jej podniecenie. Jego język zostawił ognisty ślad w miękkim zagłębieniu między jej piersiami. Całował jej szyję i piersi tak, jakby umierał z głodu, a ona była sutym obiadem. I nic go nie obchodziło, czy po pierwszym daniu będą jeszcze inne.

Robił to już przedtem. Doprowadzał ją do granic zdrowego rozsądku. Ale chyba zapomniał, że nauczył ją prowadzić taką samą grę. Jej dłonie powędrowały w dół i przez jego płaski brzuch dotarły do kępy skręconych włosów, tuż nad zapięciem dżinsów. Zatrzask był mocny, wcale nie chciał się poddać. Wreszcie ustąpił i jednocześnie rozsunął kawałek suwaka.

Wtedy na moment znieruchomiała. Nie robiła nic, tylko patrzyła na Craiga. Potem zaczęła go delikatnie głaskać, najpierw szyję, potem wspaniale umięśniony tors, pępek i jeszcze niżej... Powoli, jakby odbywała niespieszną przechadzkę... Jeszcze niżej, do otwartego teraz suwaka dżinsów. Na minutę jej palce zniknęły w tym wycięciu... Na dwie minuty...

Zanim jeszcze wziął ją pod siebie, zobaczyła w jego oczach ten błysk. Usłyszała coś, ni to jęk, ni to śmiech, a potem poczuła, że przytrzymuje jej ręce.

- Właśnie, że chcesz. Uwielbiasz niebezpieczeństwo, Karo. Zawsze to lubiłaś.

Musiał puścić jej ręce, żeby ściągnąć z siebie spodnie. Zrobił to szybko, ale za to jej majteczki zdejmował bardzo powoli i zanim malutki kawałek materiału znalazł się na podłodze, wycałował całe jej nogi.

No więc, była wreszcie naga. On też. Świadomość tego faktu odbijała się w jego oczach, kiedy podziwiał piękne ciało Karen.

Aż do tej chwili sądziła, że jest zaślepiony, że poddał się pożądaniu, które tak nagle zaskoczyło ich oboje. Zawsze był agresywny, na początku nawet ją przerażał. Bała się jego rozmiarów, jego siły i zupełnie nieokiełznanego, typowo męskiego stosunku do seksu. Kiedy znalazł się w łóżku, przestawał myśleć. Zapach, widok, dotyk, dźwięk... Craig uwielbiał wszystko, co wiązało się z kobiecym ciałem, z uprawianiem miłości. Ale myliła się sądząc, że tym razem też zaślepiło go pożądanie.

Ułożył jej nogi wokół siebie, na wysokości bioder, a potem wziął ją, wypełniał powoli, głęboko... Nie był to wyścig do spełnienia. Craig był cały śliski od potu, mięśnie miał napięte, oczy pełne ognia. Całował ją delikatnie...

Czule odgarnął mokre włosy z jej czoła.

- Wydaje mi się, Karo, że czekasz na jakąś szaleńczą gonitwę, ale dostaniesz coś zupełnie innego.

Coś w jego głosie sprawiło, że zatrzęsła się cała. Znów ją pocałował i wsunął się w nią. Ich miłosny taniec odbywał się w tym samym, od lat dobrze znanym rytmie. Teraz jednak w uszach ryczał jej wiatr, który owinął się wokół nich, zamknął w ich własnym, intymnym świecie.

Nikt oprócz nich nigdy przedtem nie był zakochany.

Żadna para w całym kosmosie nigdy nie kochała się tak bardzo jak oni. Miłość fizyczna sprawiała im wiele przyjemności, ale zawsze oplatała ich magia, przedziwny czar, który sami stwarzali, dziki i słodki cud, który sobie wzajemnie dawali. Teraz, przy nim, znów poczuła tamten czar. Z nim... dotknęła nieba.




ROZDZIAŁ TRZECI

Craig otworzył oczy. W pokoju było cicho. Pro­mienie słońca leżały na drewnianej podłodze jak złote plamy. Było późne popołudnie. Słońce wpadało w okna tej sypialni tylko na chwilę, pod koniec dnia.

Pomyślał półprzytomnie, że chyba zasnął. Nie miał zwyczaju sypiać w ciągu dnia. Musiał być zupełnie wykończony, jeśli zasnął o tej porze. Powoli, jak przez sen, przypomniał sobie, co go tak wyczerpało, kto go tak zmęczył i jakiego fantastycznego użył sposobu. Odwrócił głowę.

Karen wciąż jeszcze miała ślady snu na policz­kach. Leżała zwinięta w kłębek, z kolanami pod szyją, i zawzięcie ssała kciuk. Wyglądała bardzo marnie.

Uniósł się na łokciu. W oczach Karen zabłysło przerażenie.

- O, nie! Ty już nie śpisz! Craig, to wszystko moja wina.

Powinien natychmiast wziąć się w garść, ale znacznie łatwiej to powiedzieć, niż zrobić. Wciąż jeszcze widział oczami wyobraźni rozpaloną Karen, przypomniał sobie, jak namiętnie się kochali, pomyślał, jak natural­ne, zupełnie naturalne było to, że leżała obok niego w łóżku.

- Karo...

- Słuchaj, to się zdarza wielu rozwiedzionym parom. Nie twierdzę, że z moralnego punktu widzenia jest to słuszne. Mówię tylko, że się zdarza. Ludzie się rozwodzą i potem nagle czują się bardzo samotni. Potrzeby seksualne nie zanikają na zawołanie. Wcale niełatwo jest znaleźć kogoś, kto cię rozumie, kto wie, jaki jesteś w łóżku. Obcy ludzie są okropni, więc kiedy wreszcie twój były współmałżonek...

- Karo... - spróbował znowu, ale bez skutku. Przerwanie potoku jej wymowy było tak samo niemożliwe, jak skok do pędzącego pociągu.

- Jest to, oczywiście, niewłaściwe, ale rozdzieranie szat niczego nie zmieni. Nie pozostałby na ziemi ani jeden żywy człowiek, gdyby ludzie popełniali samobójstwa z powodu każdego błędu. Nikt nie jest doskonały.

Craig pomyślał, że tylko jego była żona potrafi prowadzić dyskusję filozoficzną zupełnie nie ubrana i ze śladami jego zębów na całym ciele.

- A poza tym, nikt się o tym nie dowie, a my już nigdy więcej tego nie zrobimy - paplała. - Ani twoi rodzice, ani moi... Dzieci... To przecież one zaplanowały nasze spotkanie sam na sam. Ale nie pozwolimy, aby się to kiedykolwiek powtórzyło. A przede wszystkim, nie będzie już ku temu okazji. Tak więc możemy przyjąć, że był to odosobniony incydent. Tak?

- Tak.

Nagle zauważyła coś na jego ramieniu.

- O Boże! To ja ci to zrobiłam?

- Co zrobiłaś? - Dotknął dłonią barku. Pod palcami poczuł zadrapania. Nie żadne krwawiące rany, tylko draśnięcia cudownej kochanki, która już nie panuje nad swoimi odruchami. Teraz jego była żona także nie dawała się opanować. W zupełnie innym sensie, niestety...

- Ja tylko chciałabym, żebyś wiedział... - Z jej oczu wyzierał ogromny, bezdenny smutek. - Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić. Wystarczająco dużo bólu sprawiliśmy sobie dotąd. Jeśli masz do mnie żal o to, co się stało...

- Karo... - Chwycił ją za rękę. - Nigdy nie będę miał do ciebie żalu. Cokolwiek zrobisz. Bywałem czasem na ciebie wściekły, ale to zupełnie co innego. A jeśli idzie o to, że się kochaliśmy, to naprawdę nic mnie nie obchodzi, czy było to złe, czy dobre. Bardzo się cieszę, że to się stało, i niczego nie żałuję.

Jedyna rzecz, na jaką Karen miała teraz ochotę, to jak najszybsza ucieczka. Nagle zdała sobie sprawę z tego, że wciąż trzymają się za ręce, że leżą na tej samej poduszce w tym samym łóżku i że oboje są nadzy.

Zerwała się. Niecałe pięć minut później w zapiętej byle jak bluzce i z potarganymi włosami błyskawicznie znikała mu z oczu, pędząc w dół górską serpentyną. Usprawiedliwieniem tej gwałtownej ucieczki miał być powrót do domu, do dzieci. Musiała przecież poroz­mawiać z nimi na temat ich podstępnych planów połączenia własnych rodziców.

Konieczność powrotu do domu to dobre wy­tłumaczenie, ale Craig wiedział, że prawdziwy powód był zupełnie inny. Musiała natychmiast od niego uciec.

Stał w drzwiach i patrzył na znikający w oddali samochód. Przygładził dłonią włosy. Jeszcze dziś rano wyśmiałby każdego, kto by mu powiedział, że spędzi


dzień w łóżku ze swoją byłą żoną. Teraz nie było mu do śmiechu. Odwrócił się na pięcie, owładnięty nagłą potrzebą szybkiego opuszczenia tego miejsca. Zapakował resztę jedzenia, pozbierał swoje rzeczy, pozamykał okna.

Wrócił do sypialni, zdjął z łóżka prześcieradło i położył czyste, a na koniec zabrał się do układania narzuty.

W fałdach grubego materiału znalazł stanik Karen.

Nagle zupełnie zapomniał, że jeszcze przed chwilą tak bardzo się spieszył. Usiadł na łóżku i oglądał uważnie fragment damskiej bielizny. Był to zwykły, biały stanik bez koronek, rozmiar 34C. Nawet zakonnice noszą bardziej uwodzicielską bieliznę. Dawno temu żartował z niej, że nosi takie skromne staniki. Ale Kara nigdy nie próbowała poprawić swojej figury. Nigdy nie zależało jej na tym, żeby przyciągać wzrok obcych facetów.

Tkanina jeszcze pachniała jej ciałem i delikatnymi perfumami... Kapryfolium? Uwielbiała perfumy i uży­wała ich na co dzień. Zmieniała zapachy zależnie od tego, jaki miała danego dnia nastrój. Na jej toaletce stało ze dwadzieścia maleńkich flakoników. Kiedy miała ochotę pójść z nim do łóżka, używała Shalimara, a kiedy się czymś martwiła albo denerwowała, nieodmiennie skrapiała się jakąś lekką, spokojną wodą kwiatową. Jak na przykład kapryfolium.

Więc bałaś się tu przyjechać, Karo, pomyślał. I na pewno się nie spodziewałaś, że pójdziesz ze mną do łóżka.

Obudziło się w nim stare, dobrze mu znane poczucie winy. Zacisnął powieki. Tak, od samego początku poczucie winy barwiło jego stosunki z Karen. Przypom­niał sobie, jak po tamtej koszmarnej, nieudanej próbie kochania się solennie jej obiecał, że już nigdy więcej nie będą tego próbowali. Dotrzymał słowa. Przez całe trzy dni. Po lekcjach odprowadził ją do domu, a kiedy zorientował się, że jej rodzice gdzieś wyjechali i że na pewno nie wrócą przed szóstą... Następną rzeczą, którą zapamiętał, było łóżko z baldachimem, stojące w jej sypialni i jakieś wypchane zwierzątka przy­glądające się ich ekscesom. Dwa dni później spacero­wali po lesie, trzymając się za ręce i rozmawiając. Naprawdę tylko rozmawiali. Godzinę później szuka­li swoich ubrań rozrzuconych po okolicznych krza­kach.

Wtedy już miał prezerwatywy. Kupił je w innym mieście, gdzie nikt go nie znał. Zepsuł kilka w za­mkniętej łazience, bo nie chciał przy dziewczynie wyglądać na niedoświadczonego kretyna. Opanował w końcu tę technikę, ale było już za późno. Za pierwszym razem robili to przecież bez żadnego zabezpieczenia. Okres jej się spóźniał. Mieli iść do kina. Jeszcze teraz pamięta, jak przyjechał po nią, a ona wybuchnęła płaczem, gdy znalazła się w samo­chodzie. Nie dzień, ale cały tydzień spóźnienia. Była przerażona. Pocili się ze strachu przez następne dwa tygodnie, nie kochali się, jakby życie bez grzechu mogło cokolwiek naprawić. Udało się. Dostała wreszcie okres, ale wtedy już i jego, i jej rodzice zaczęli martwić się ich znajomością.

Tamtego roku w październiku Craig skończył osiemnaście lat, ale Karen dzieliło od osiemnastych urodzin jeszcze kilka długich miesięcy. Może gdyby nie zabraniano im spotykać się ze sobą, nie za­planowaliby romantycznej ucieczki do innego stanu.

Przyznano im stypendia do tego samego college'u. Craig obiecał jej, że jakoś dadzą sobie radę. Bóg wie, jakim cudem. Nie mieli ani grosza, nie mieli gdzie mieszkać, a rodzice nie chcieli z nimi nawet rozmawiać. Mimo to udało się im. Wynajęli pokój na poddaszu na terenie uczelni, znaleźli pracę, chodzili na zajęcia, żywili się masłem orzechowym i namiętną miłością. Mieli siebie i o nic innego nie dbali. Mieli miłość, która nigdy nie umrze.

Prezerwatywy zawiodły ich, kiedy Karen miała dziewiętnaście lat. Urodził się Jonathan Jacob, a w na­stępnym roku - Julie. Kara rzuciła naukę i chyba nigdy tego nie żałowała. Kochała swoje dzieci, męża i kochała życie, a Craig dałby się za nią zabić. Bóg świadkiem. Romantyczna gotowość do poświęcenia życia za ukochaną nie nadawała się, niestety, do jedzenia. Mleko dla niemowląt okazało się znacznie droższe niż masło orzechowe, a namiętną miłością nie dało się opłacić czynszu. Kara dorabiała pisaniem na maszynie. Craig nie mógł rzucić studiów, ale znalazł sobie i jeszcze jedną dodatkową pracę. I wtedy właśnie po raz ostatni widział swoją żonę. Dopiero dzisiaj, po dwunastu latach znów ją zobaczył. Craig patrzył tępo w sufit. Z tym niewidzeniem Karen to, oczywiście, przesada. Widywał ją, żył obok niej, nawet z nią sypiał. Wychowali razem dwójkę dzieci. Ale właśnie w tamtym okresie stracił Karen i do tej pory nie ma zielonego pojęcia, jak to się mogło stać. Przez całe lata zżerało go poczucie winy. To on uwiódł Karen, zanim naprawdę dojrzała do miłości. On wymyślił ten cały zwariowany ślub, kiedy oboje byli jeszcze zbyt młodzi na małżeństwo. Z jego winy nie mieli pieniędzy. To on odpowiadał... za wszystko. To przez niego zawsze popadali w kłopoty i dlatego właśnie on powinien się starać, żeby była szczęśliwa. Kłopot w tym, że przez cały czas sądził, iż to właśnie robi.

Zanim się obejrzał, mieli już dom, on był wice­dyrektorem do spraw handlowych u Hytecha i zarabiał mnóstwo pieniędzy, a dzieci były na tyle duże, że mogliby wreszcie znaleźć trochę czasu dla siebie. Zamiast tego wciąż się kłócili. Wstrętnie i ordynarnie. O głupie drobiazgi: kto ma skosić trawnik, przynieść bieliznę z pralni, który z kretyńskich programów telewizyjnych dzisiaj obejrzeć.

Czar ich miłości nie zniknął tak zwyczajnie. Został na śmierć zadeptany. W końcu Craig pojął, że Karen po prostu już go nie kocha. Rozwód nie sprawił mu bólu. Wspólne życie stało się nie do zniesienia i rozwód okazał się prawnym sposobem na uśmierzenie bólu. Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało. Potem jego życie toczyło się normalnie.

Jeśli rzeczywiście zadeptaliśmy na śmierć naszą miłość, pomyślał, to co się zdarzyło dziś rano, panie Reardon? Co się stało z Karen? Co się stało z tobą? I co macie zamiar teraz z tym zrobić?

W środę Karen wyszła z pracy punktualnie o piątej i wcześniej wróciła do domu. Podjeżdżając pod dom zauważyła, że trawnik jest skoszony, a worki ze śmieciami, zawiązane i równo ustawione, czekają na przyjazd śmieciarzy. Jon Jacob musiał się bardzo starać. Kuchnia powitała ją wyszorowanymi blatami i czystymi naczyniami. Nawet na kuchence nie było żadnych przypalonych kleksów. Julie też się na­pracowała. Przez tydzień odgrywali role idealnych dzieci.

Karen przebrała się w domowe ubranie. Pomyślała, że wychowanie dzieci to złożony proces naciskania właściwych guzików na chybił-trafił. Odbyła z nimi rozmowę na temat prób wyswatania jej z Craigiem. Nie krzyczała na nich ani nie ukarała. Powiedziała tylko, że bardzo ich oboje kocha, że rozumie, co czują, i że wszystkie dzieci z rozwiedzionych małżeństw chciałyby, żeby ich rodzice znów byli razem. Powie­działa, że jest jej przykro, ale w tym wypadku jest to zupełnie niemożliwe i nigdy się nie zdarzy. Prosiła, żeby nigdy więcej nie podejmowali takich prób, bo w ten sposób mogą tylko skrzywdzić ojca. Od tamtego dnia cały dom lśnił czystością, a oba potwory zmieniły się w aniołki.

Karen nigdy nie próbowała wzbudzać w dzieciach poczucia winy, nie uznawała takich metod wychowaw­czych. Najwyraźniej jednak raz na piętnaście lat można ten sposób zastosować, i to ze znakomitym rezultatem. Teraz Karen miała pewność, że żadne z nich już nigdy nie spróbuje zorganizować jej spotkania z byłym mężem. To ważne, bo wcale nie wiedziała, czy po tej pierwszej próbie uda jej się odzyskać równowagę.

- O, mama! Wróciłaś wcześniej.

- Cześć, skarbie. - Odwróciła się na pięcie. - Dzię­kuję, że wstawiłaś obiad, córeńko. - Przytuliła swoją młodszą latorośl. Julie wyrosła na piękną dziewczynę.

Miała śniadą cerę po ojcu, czarne włosy i ciemne oczy. Już od roku chłopcy wydzwaniali do niej, ale, jak dotąd, Julie nie poświęcała im wiele uwagi. Karen była z tego bardzo zadowolona. - Co w szkole?

- Nudy.

Karen zapewne doznałaby wstrząsu, gdyby kiedykol­wiek usłyszała inną odpowiedź. Był to pierwszy tydzień szkoły po wakacjach. Julie doskonale się uczyła i, chociaż za nic w świecie by się do tego nie przyznała, uwielbiała szkołę.

- Wszystko w porządku? Masz dobrych nauczycieli?

- Wszystko w porządku - powiedziała Julie z pew­nym zniecierpliwieniem. -Mamo, coś się stało - dodała po chwili wahania.

- No i ta czekoladowa bluzka z bawełny, którą tak bardzo lubisz... Nie wiedziałam, że tego się nie wrzuca do suszarki. Zdawało mi się, że uważnie przeczytałam przepis prania...

- Co się z nią stało?

- Może by weszła na pudla. Ale na małego. Prze­praszam cię bardzo.

- Nic nie szkodzi. To przecież tylko bluzka.

Najwyraźniej posiadanie chwilowo idealnych, dos­konałych i pracowitych dzieci musi mieć jakieś skutki uboczne, ale to nie było dla Karen najważniejsze. Może nawet stracić całą swoją garderobę, byleby jej aniołki zapomniały o swoich nierealnych nadziejach na ponowne małżeństwo rodziców.

- Cześć, mamo. Już jesteś?

Jon musiał się nachylić, żeby mogła go pocałować. Przez ostatnie trzy lata unikał wszelkich czułości, nawet matczynych, ale, dzięki Bogu, już z tego wyrósł. Był wyższy od niej o co najmniej dwadzieścia centy­metrów i najwyraźniej doszedł do wniosku, że matki zwykle przytulają swoje dzieci, a on jest już na tyle dorosły, że może to tolerować.

- Nic nie mów. Wiem, że umierasz z głodu. Zaraz będzie obiad. Co w szkole? Lekcje odrobiłeś?

- Dzwoniła babcia. Chce, żebyśmy przyszli na obiad w piątek. Rozmawiałem z Fitzem, będę u niego pracować po lekcjach.

Karen uważała, że Jon Jacob nie powinien tego robić. Musi się przygotować do egzaminów, a to wymaga dużo pracy. Nie może brać na siebie dodatkowych obciążeń, ale co można poradzić, jeżeli jego największym życiowym marzeniem jest zarabianie pieniędzy. Chce mieć własny samochód. I chyba bardziej mu to potrzebne niż powietrze.

- Daj spokój, mamo. Pogodzę obie rzeczy. Pozwól mi przynajmniej spróbować. Przecież zawsze mogę to rzucić, jeśli okaże się, że nie daję sobie rady ze szkołą.

- Jeszcze o tym porozmawiamy - powiedziała Karen.

Obiad zjedli szybko i jak zwykle narobili mnóstwo hałasu i bałaganu. Jon najwyraźniej miał nową dziewczynę, bo Julie dokuczała mu bez przerwy. Rozlało się mleko. Dzieci przysięgały, że mają uczulenie na dynię, takie samo, jakie zawsze miały na inne warzywa. Trzy razy dzwonił telefon - dwa razy do Julie. Karen domyśliła się, że to chłopcy, bo córka czerwieniła się jak burak i bardzo szybko kończyła rozmowę. Jeden telefon był do Jona. Synek mówił coś do słuchawki sztucznym barytonem i cały czas trzymał rękę w kieszeni. To na pewno ta nowa dziewczyna.

Jon najwyraźniej odziedziczył po ojcu wybujały temperament, co wprawdzie martwiło Karen, ale nie za bardzo. Będzie miała czas na zmartwienia, kiedy jej syn zainteresuje się jakąś dziewczyną na dłużej niż tydzień.

Zostawiła ich kłócących się, kto ma zmywać. Poszła do pokoju, włączyła telewizor i usiadła na kanapie. Pomyślała, że to wyjątkowo dobry tydzień. Dzieci zachowywały się nadzwyczaj spokojnie, szczęśliwe i pochłonięte własnymi sprawami. W pracy rzadko kiedy tak dobrze się układało. Jim, naczelny dyrektor firmy, bez uprzedzenia dał jej podwyżkę. Przebyła długą drogę od zwykłej maszynistki w hali maszyn do osobistej sekretarki i asystentki naczelnego dyrektora. Jim miał sześćdziesiąt trzy lata i miał prawo okazać się staromodnym szefem, wymagającym od sekretarki wyłącznie podawania kawy. Tymczasem przez wszys­tkie minione lata coraz bardziej wprowadzał Karen w przedsięwzięcia, których się bała, i obciążał ją odpowiedzialnością, której nie potrafiła udźwignąć. Teraz twierdziła, że i bez niego znakomicie po­prowadziłaby całą firmę, i tak było naprawdę. Zrobił jej wspaniałą niespodziankę tą nieoczekiwaną pod­wyżką.

Jeszcze raz powiedziała sobie, że tydzień minął znakomicie. Z jednym drobnym wyjątkiem. Ma zupełnie stargane nerwy. Musi się mocno trzymać, żeby nie chodzić po ścianach.

Wiatr poruszył firankami. Rozejrzała się po pokoju. Na górze były trzy sypialnie. Na dole - kuchnia, schowek, ogromny pokój dziecinny i ten mały, kwadratowy pokój. Było to jej sanktuarium, kryjówka, jedyne miejsce, w którym mogła chwilę odpocząć. Podłogę wyłożono kremowym dywanem, obicia mebli i zasłony były w kolorze łososiowym, ale poza tym nic w tym pokoju do siebie nie pasowało. Porcelanowy serwis prezentował jak najbardziej nowoczesne ame­rykańskie wzornictwo, za to wygięte w kształcie litery S siedzisko z kości słoniowej miało ponad sto lat. Nad rzeźbionym, okrągłym stołem, wykonanym w Bostonie w czasach wojny domowej, wisiał sur­realistyczny obraz przedstawiający górski krajobraz. Łososiowa kanapa była zupełnie nowa, a okrągła lampa ze zwisającymi wokół klosza kryształkami należała jeszcze do prababci Karen.

Karen doskonale wiedziała, że cały ten pokój jest w bardzo złym guście. Chomikowała tu wszystkie przedmioty, które lubiła, i jej się tu podobało.

Nic nie usprawiedliwiało jej podenerwowania. Wszystko jest w porządku! Od soboty powtórzyła sobie to zdanie chyba ze sto razy, jakby jakiś krasnoludek siedzący w jej głowie koniecznie chciał utrzymać ją w takim przekonaniu. Nic się nie dzieje, tłumaczyła sobie. Dzieci grzeczne, w domu panuje porządek. Twój świat wcale się nie zawalił w sobotę. Wszystko jest w najlepszym porządku.

Chciała się odprężyć. Oparła głowę na poduszce i w tej samej chwili ktoś zadzwonił do drzwi. Skrzywiła się, wstała z kanapy i nie wkładając kapci, poszła otworzyć. W drzwiach stał wysoki, chudy chłopak. Sprawiał wrażenie śmiertelnie przerażonego tym, że ośmielił się ją fatygować.

- Jon jest w kuchni albo w pokoju na dole - powiedziała i Roger błyskawicznie zniknął w głębi domu.

Sześć minut później dzwonek znów zawył i Karen jeszcze raz wstała z kanapy. Przed drzwiami stała panienka z taką warstwą makijażu na twarzy, jakby wybierała się do pracy na ulicę. Na gołe ciało włożyła ciasną bluzkę. Karen zauważyła w jej uchu jeszcze jedną dziurę. To już czwarta.

- Julie jest w kuchni albo w pokoju na dole - powiedziała.

Karen westchnęła ciężko. Za nic nie może zrozumieć tej Marty. Jakim cudem tak dziwacznie ubierająca się dziewczyna może być tak zupełnie pozbawiona pew­ności siebie.

- Na pewno się ucieszy, że przyszłaś, kochanie zachęcała ją Karen. - Wejdź, proszę.

Tak jak przedtem Rog, Marta posłusznie zniknęła w głębi domu.

Karen z powrotem usiadła na kanapie i w tej samej chwili znów ktoś zadzwonił do drzwi. O Boże, pomyślała, zanosi się na jeden z tych koszmarnych wieczorów, kiedy dzieciaki tłoczą się jak winogrona na kiści. Inni rodzice mają dość rozumu, żeby przewidzieć, że dzieci potrafią błyskawicznie przewrócić do góry nogami cały dom, więc nikt ich u siebie nie przyjmuje. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pozwala robić z własnego domu miejsca spotkań nastola­tków. Karen doskonale wiedziała, że wszyscy rodzice w sąsiedztwie uważają ją za naiwniaczkę. Rzeczywiście jest naiwna. Szła otworzyć drzwi po raz trzeci i myślała, czy ma w domu dość prażonej kukurydzy i chipsów. Zastanawianie się nad tym nie ma wprawdzie najmniejszego sensu, bo i tak zawsze im za mało...

- Są w kuchni albo... - urwała w pół słowa. Tym razem w drzwiach nie stał żaden wyrośnięty, zawstydzony młodzieniec, tylko wysoki mężczyzna w szarym garniturze. Zaschło jej w ustach, a serce zaczęło walić, walić i walić jak młotem. Pomyślała, że były mąż przyjechał tu prosto z pracy, bo ma na sobie krawat i wygląda na bardzo zmęczonego. Obrzucił ją obojętnym spojrzeniem. Chyba jest przepracowany, pomyślała.

Tak jak poprzedni goście, Craig także pomaszerował w stronę kuchni.

Karen nawet nie ruszyła się od drzwi. Pojawienie się jakiegokolwiek dorosłego w towarzystwie nastolat­ków mogło mieć tylko jeden skutek. Chwilę później przez korytarz przebiegł Roger i tylko raz się potknął, zanim dotarł do drzwi wyjściowych. Tuż za nim pojawiła się Marta. Oboje rzucili za siebie szybko:

- Do widzenia pani!

Karen wciąż stała przy drzwiach, a krasnoludek w jej głowie bezustannie powtarzał: „Nic ci nie jest, Karen. Wszystko w porządku”. Nic nie było w porządku. Od dnia, w którym kochała się z Craigiem, czuła się okropnie, a myśl o ponownym spotkaniu z nim napełniała ją przerażeniem. Była pewna, że będzie to trudna próba. Wiedziała, że poczuje wibrujące pomiędzy nimi przykre zawstydzenie. I tak też było. Serce jej waliło i krew uderzyła do głowy. Jej były mąż najwyraźniej nie odczuwał żadnego z tych śmiesznych objawów. Przedtem miliony razy wchodził do tego domu, zamieniał z nią kilka słów i znikał w głębi domu, żeby porozmawiać z dziećmi. Tym razem wszystko odbywa się przecież tak samo. Tak jakby ich sobotnie spotkanie nigdy nie miało miejsca. Poczuła ulgę, że tamta seksualna przygoda nie miała dla niego istotnego znaczenia.

To ogromna ulga, powiedziała sobie stanowczo. Boże! Przecież gdyby okazało się, że któremuś z nich jeszcze na tym związku zależy, to konsekwencje mogłyby być straszne. Dla wszystkich. Przecież nie można budować żadnych głupich nadziei na jednym spotkaniu. Seks to tylko... seks. Przecież pójście do łóżka jeden, jedyny raz niczego nie może zmienić. Decydując się na rozwód, spalili za sobą wszystkie mosty. Teraz już nie ma powrotu.

Już za chwilę, wmawiała sobie, już za moment będę mogła normalnie oddychać.


ROZDZIAŁ CZWARTY

Karen nie miała najmniejszego zamiaru podsłuchi­wać. Zbyt niespokojna, żeby z powrotem zasiąść przed telewizorem, sięgnęła po leżącą na stoliku książkę. To nie jej wina, że przez otwarte drzwi kuchni wyraźnie słychać było prowadzoną tam roz­mowę. Chciała odejść, bo przecież Craig ma prawo rozmawiać z dziećmi bez świadków, ale temat rozmowy był tak ważny, że nie potrafiła się oprzeć.

Dzieci dobrze wiedziały, że matka daje sobie czasami „wciskać ciemnotę", ale ojca nigdy nawet nie próbo­wały nabierać. Swoje stosunki z dziećmi Craig opierał na otwartości i bezwzględnej uczciwości.

Jeśli nawet Karen żywiła jakąś nadzieję, że so­botnie spotkanie w łóżku coś pomiędzy nimi zmie­niło, to podsłuchana rozmowa byłego męża z dzie­ćmi wyleczyła ją tak dokładnie, jak dentystyczne wiertło.

Karen słyszała, jak Jon nerwowo przełyka ślinę.

- Myśleliśmy, że kiedy pojawi się ktoś inny, jakiś narzeczony mamy albo twoja panienka, to wreszcie zrozumiecie, że wciąż bardzo wam na sobie zależy.

- I na ciebie to podziałało! - wybuchnęła Julie.

- Wiesz, że tak było. Nie zapomnę wyrazu twojej twarzy, kiedy powiedziałam ci, że mama może mieć kłopoty...

- Nie chciałbym, żeby którekolwiek z was kiedykol­wiek naraziło waszą matkę na podobne przeżycia. Zdenerwowaliście ją bardzo, wtrącając się w spra­wy, o których nie macie bladego pojęcia. - Jego głos złagodniał. - Słuchajcie mnie uważnie. Czy wydaje wam się, że bez żadnego powodu zdecydo­waliśmy się na rozwód? Czy naprawdę sądzicie, że narażalibyśmy i siebie, i was na ten cały koszmarny proces, gdybyśmy mogli jakoś sobie ułożyć wspólne życie?

Karen spojrzała na swoje dłonie tak mocno zaciś­nięte na książce, że aż palce jej zbielały. Pomyślała, że Craig zawsze miał niespotykany dar trafiania w samo sedno. To, co zdarzyło się między nimi w sobotę, taka krótka chwila zapomnienia, nie powinna jej była przesłonić przeszłości. Poruszyli przecież niebo i ziemię, ale nic to nie pomogło. Kochali się, ale to także nie pomogło. Nic nie pomogło. Po prostu, nie mogli już dłużej być małżeń­stwem.

Nagle gwałtownie zapragnęła zniknąć. Odwróciła się na pięcie. O sekundę za późno. Craig otworzył drzwi i zobaczył ją stojącą w halu.

Zaczerwieniła się jak panienka. Poczuła się jak złodziej sklepowy, złapany na gorącym uczynku.

- Ja tylko... - Pokazała mu książkę.

Położył palec na ustach i delikatnie pociągnął ją za sobą do drzwi wejściowych. Kiedy wyszli na ganek, zatrzymała się przy schodkach, ale Craig potrząsnął tylko głową i szedł dalej. Karen domyśliła się, że chce z nią porozmawiać na osobności, gdzieś, gdzie dzieci na pewno ich nie usłyszą. Craig pędził przez trawnik jak samochód wyścigowy. Zacisnęła usta i podreptała za nim. Sądziła, że będzie chciał jeszcze raz przekonać ją, że muszą zaprezentować dzieciom jednolite stanowisko w tej sprawie. Nie powinno to trwać dłużej niż pięć sekund. Kiedy on już wreszcie sobie pójdzie, Karen zabierze swoje stargane nerwy na górę, naleje do wanny ze dwa litry pachnącego płynu i co najmniej na godzinę zanurzy się w gorącej kąpieli. A może nawet na dwie godziny. Kąpiel na pewno dobrze jej zrobi. Dałaby sobie głowę uciąć, że jej ponury nastrój poprawi się z chwilą, gdy były mąż zniknie jej z oczu. A może uda się skrócić tę pięciosekundową rozmowę do trzech sekund?

Widziała, jak Craig znika za rogiem garażu. Po co on tam idzie? Nie mam tam przecież nic poza drewnem do kominka i wysokimi do kolan chwas­tami.

- Przepraszam cię, Karen - powiedział - ale musiałem znaleźć miejsce, w którym choćby przez kilka minut moglibyśmy zostać sami. Tak, żeby dzieci nie widziały, że jesteśmy razem.

No, to mu się udało. Ani Jon, ani Julie w żaden sposób nie zgadną, że ich odpowiedzialni rodzice schowali się za sąg drewna, pomyślała Karen.

- Nie powinniśmy ich angażować w nasze problemy. Skinęła głową, zupełnie zgadzając się tym razem ze zdaniem byłego męża. Zobaczyła, że Craig pod­nosi ręce i wyciąga je po nią. Zorientowała się, co się dzieje, dopiero wtedy, kiedy było już za późno. Chwycił ją za ramiona i pociągnął do góry, tak że musiała stanąć na palcach. Pochylił głowę, zasłania­jąc jej widok na zachodzące słońce, a potem jego usta dotknęły jej ust, przywarły do nich tak nagle, jakby ten pocałunek nie mógł zaczekać ani chwili dłużej.

Jej myśli rozsypały się jak confetti. Myślała, że Craigowi chodzi jedynie o dzieci. Sądziła, że uznał sobotnie intymne spotkanie w Chatce za niezdrowy, zupełnie błędny i nieodpowiedzialny wybryk. Liczyła na to, że Craig będzie mądrzejszy niż ona. Ale w jego pocałunku nie było ani krzty mądrości. Napierał na nią, jakby odczuwał głód i szukał na jej wargach czegoś do jedzenia. Było tak samo, jak w tamtą sobotę, tylko znacznie gorzej. Podniecający dotyk jego niecierpliwych dłoni, napięcie i dobrze znana radość z takiej bliskości ciał...

Dreszcz wstrząsnął całym jej ciałem. Ogarnął ją strach, ale taki słodki strach jak wtedy, gdy się skacze z wysokiej skały w czarną toń jeziora. Zanurzyła się w tej wodzie tak szybko i tak głęboko, że może już nigdy nie wypłynie na powierzchnię. Może już nigdy nie będzie oddychać. Wiedziała na pewno, że jeśli on przestanie ją całować, to ona już nigdy nie będzie oddychać.

- Karen.

Wróciła do rzeczywistości. To, co nie mogło się nigdy więcej wydarzyć, co nigdy więcej zdarzyć się nie powinno, co zdarzyć się nie miało - właśnie się zdarzyło. Nagle zapadła między nimi pełna napięcia cisza. Ujrzała w jego oczach mroczną pasję, widziała, jak zaciska szczęki, próbując się opanować.

- Drżysz cała - powiedział.

Skinęła głową. Ośmieszyłaby się, gdyby chciała zaprzeczyć. Trzęsła się jak galareta.

- Boisz się? Nie ty jedna. - Delikatnie pogłaskał ją po policzku. Opuścił ręce i wskazał jej stertę drewna.

- A może sobie tu usiądziesz - rzekł, opierając się o białą ścianę garażu - a ja postoję tutaj. I oboje zachowamy bezpieczny dystans, dopóki wszystkiego nie omówimy..

Udawanie dobrego humoru przyszło mu z pe­wnym trudem, ale Karen radośnie powitała pro­pozycję zachowania bezpiecznego dystansu. Przy­siadła na brzeżku dużej kłody i głęboko wciągnęła powietrze.

- Odpowiesz mi szczerze, jeśli cię o coś zapytam? Ale nie myśl, nie kombinuj, tylko odpowiedz od razu, bez zastanowienia.

Czekała, niepewna, czego się spodziewać.

- Chciałbym wiedzieć - zaczął, patrząc jej prosto w oczy - co się stało. Co naprawdę zepsuło się między nami. Niech mnie diabli porwą, jeśli wiem.

- Daj spokój, Craig. - Wbiła paznokcie w kłodę.

- Być może nawet udało nam się ukryć to przed dziećmi, ale żyliśmy jak pies z kotem, warczeliśmy na siebie i drapaliśmy się do krwi o każde głupstwo.

- To wiem. Pamiętam, jaki byłem wściekły. Ale chyba nie wiem... i nigdy nie wiedziałem, dlaczego właściwie byłaś na mnie taka zła.

Czuła drewnianą drzazgę wbijającą się w jej delikatną dłoń, widziała słońce zachodzące krwawo nad linią równo przyciętego żywopłotu. Innym kobietom mówienie o uczuciach nie sprawia tru­dności. Jej sprawia. Po rozwodzie jeszcze bardziej zamknęła się w sobie. Nie, nie potrafi otwierać zabliźnionych ran.

- Chociaż spróbuj. Dobrze, Karo? Spróbuj ze mną porozmawiać. Nie chcę ci sprawiać bólu, ale muszę to wreszcie zrozumieć.

Może gdyby tego od niej żądał, potrafiłaby mu odmówić, ale on prosił, a ona równie dobrze mogłaby go zapytać o to samo. Ona także spędziła wiele bezsennych nocy, próbując znaleźć odpowiedź na pytania bez odpowiedzi, liżąc rany, które nie chciały się zagoić. Bezradnie podniosła rękę. Nie patrzyła na niego.

- Nie chodziło o jedną sprawę. - Z trudem tylko powstrzymywała łzy. - To były miliony drobnych spraw, które nakładały się na siebie, nakładały i nakładały. - Ku jej ogromnemu zdumieniu hamowane tak długo uczucia wylewały się z niej teraz, jakby przerwała się jakaś potężna tama. - Zawsze stawiałam na pierwszym miejscu ciebie i dzieci. Nigdy mnie nie zmuszałeś, ja sama tego chciałam... Wszystko, czego pragnęłam dla siebie, zawsze musiało czekać. Ty skończyłeś studia, zrobiłeś dyplom, a ja nie. Mogłam pracować jedynie jako maszynistka. Wiem, wypraco­wałam sobie wreszcie jakąś pozycję, ale poświęciłam na to bardzo wiele lat. I przez te wszystkie lata pracowałam na pełnym etacie, próbowałam być dobrą matką, dbać o dom. Byłam oszczędna i skrzętna, a ty... Ty wcale tego nie zauważałeś. A raczej, w pewnym momencie przestałeś zauważać. Przestało ci na mnie zależeć. Czułam się, jakbyś po mnie deptał i uważał, że to wszystko po prostu ci się należy. Zrobiłeś oszałamiającą karierę, wszedłeś w nową fazę życia, a ja wciąż siedziałam w domu - tradycyjna żona, nudna jak stare przyzwyczajenia.

- Karo!

- Słucham?

- Byłem na ciebie wściekły, bardzo mnie zraniłaś, ale nigdy nie przestało mi na tobie zależeć. - Przetarł dłonią oczy i potrząsnął głową. Powoli, z namysłem, z kolei on zaczął rozdrapywać swoje stare rany. - Zdawało mi się, że nie dostrzegasz, jak ciężko pracuję, jak bardzo staram się wyglądać w twoich oczach na człowieka sukcesu. To ja wpakowałem cię we wszystkie kłopoty, kochanie. Teraz muszę to uczciwie przyznać. Kiedy wreszcie dopiąłem swego, ty zupełnie przestałaś się mną interesować. Wciąż miałaś na głowie tysiące innych spraw. Chodziliśmy nawet razem do łóżka, ale był to słomiany ogień. Potem miałaś na głowie zbyt wiele obowiązków, żeby w ogóle zwracać na mnie uwagę. Tak bardzo się starałem robić wszystko po twojej myśli...

Usłyszawszy echo własnych słów, Karen podnios­ła głowę. Czerwona kula słońca zniknęła z pola widzenia. Zapadł cichy wieczór i temperatura za­częła gwałtownie spadać - zapowiedź jesieni. Słysza­ła, że gdzieś trzasnęły drzwi, jakiś samochód nie mógł zapalić, sąsiad wołał kota... W domu zabłysły światła. W każdej chwili Jon i Julie mogą zacząć ich szukać.

A jednak nie mogła oderwać wzroku od oczu Craiga. Mieli za sobą wiele przeżytych wspólnie lat, historię błędów i krzywd, ale także historię miłości. Pewnie nie mogliby się tak bardzo ranić nawzajem, gdyby tak szaleńczo się nie kochali. Karen nigdy nie przypuszczała, że jego wieczny brak czasu i wspinaczka na szczyt mogą być w jakikolwiek sposób związane z nią, że jego pogoń za sukcesem była ofiarą składaną u jej stóp. Zawstydziła ją własna niewrażliwość. Przestraszyła się, że tak mało wie o człowieku, którego kochała całym sercem i duszą.

- Nie. - Przyjrzała mu się badawczo. - Ale teraz wszystko się zmieniło.

- Wiem.

- Dzieci przecież już wpadły na pomysł, żeby nas znów połączyć. Załamałyby się, gdybyśmy znów zaczęli się spotykać, a potem okazałoby się, że już nie umiemy razem żyć.... - Potrząsnęła głową. - Kiedy mieliśmy po siedemnaście lat, mogliśmy sobie pozwolić na działanie pod wpływem emocji i na brak od­powiedzialności. Teraz nasze postępowanie wpływa na życie innych ludzi, więc nie mamy już prawa niczego ryzykować.

- Oczywiście, że nie mamy prawa. - Nic już nie da się zrobić i my nic na to nie poradzimy. Zbyt wielka odpowiedzialność na nas ciąży.

- Więc udamy, że nic się nie stało - powiedział Craig.

- Właśnie tak.

- Nie ma innego wyjścia.

- Ano, nie ma.

- To wspaniale wygląda w teorii, Karo. Szczególnie, kiedy jesteś metr ode mnie. - Chociaż zapadł już zmrok, zauważyła w jego oczach błysk. - A co by się stało, gdybyś do mnie podeszła jeszcze bliżej? Mogłabyś mi wtedy pokazać, jak dobrze nam idzie udawanie, że ten pożar lasu w ogóle się nie zaczął.

Dzieci już spały. Karen bez wahania sięgnęła po zakurzoną butelkę burbona. Trzymała ją na specjalne okazje. Nalała alkohol do wysokiego, kryształowego kieliszka. Pierwszy łyk sparzył jej gardło, ale chciała wypić do dna. Musi przecież iść jutro do pracy, a to oznacza, że musi też zasnąć.

Weszła do wanny napełnionej ciepłą wodą z ogrom­ną ilością różanego płynu do kąpieli. Zapach kwiatów zawsze ją odprężał. Szczególnie zapach róż, taki subtelny i delikatny.

Nagle przypomniała sobie coś. Tysiące lat temu Craig przyniósł jej herbaciane róże. W tamtych czasach musieli się liczyć z każdym groszem. Miesz­kali w nieumeblowanym pokoju na poddaszu i ni­gdy nie mogli zapłacić w terminie rachunków za światło, ogrzewanie czy telefon. Kiedy kupowała sobie nową szminkę, czuła się jak złodziej. Wszyst­kie koszule Craiga miały poprzecierane kołnierzyki. A ten kretyn, ten cholerny kretyn, jej młody małżonek, przyniósł do domu róże. I to nie jedną różę, ale - zupełne szaleństwo - cały ich tuzin. Ogromnie jej się te róże podobały. Tak delikatnie pachniały...

Wstawiła je do kuchennego dzbanka, bo nie mieli żadnego wazonu. Róże były zamknięte w pączkach, ale następnego dnia płatki rozchyliły się i tak słodko j pachniały...

Samo wspomnienie tamtych róż sprawiło jej ból, spowodowało, że znów go chciała, że znów bardzo kochała Craiga.

Napij się, Karen, pomyślała. Coś musi cię wreszcie przywołać do porządku. Pij, pij.

Przełknęła kolejną porcję burbona i zanurzyła się w pienistej kąpieli. Skóra pomarszczyła się jej jak na suszonej śliwce, ale nie chciała jeszcze wychodzić.

Tamten czar, tamten diabelski czar znów do nich powrócił. Dobrze to wiedziała. I on też już wiedział. Julie i Jon wyszli na ganek, wołając: „mamo! tato!", a mimo to ten diabeł w szarym garniturze wcale nie chciał jej puścić. Trzymał ją, a spojrzenie jego oczu przyciągało ją mocniej niż magnes.

- Już wcale cię nie znam - przyznał.

- Ja też cię nie znam.

- To będzie jak pływanie w głębokiej wodzie, Karo. I to bez żadnej gwarancji, że gdzieś w pobliżu znajdzie się koło ratunkowe. Poprzednim razem nam nie wyszło. Nie udało się, chociaż tak bardzo się kochaliśmy.

Skinęła głową. Pamięta, że skinęła głową.

- Ale może spróbujmy. Tylko ty i ja. Jeśli będziemy bardzo ostrożni, to nikt się o tym nie dowie. - Bardzo starannie dobierał słowa. - Żadnych złudzeń. Oboje jesteśmy zbyt mądrzy, żeby dawać sobie jakieś obietnice bez pokrycia. Ale ja naprawdę chciałbym się dowiedzieć, kim ty teraz jesteś. Chciałbym po prostu widywać cię, rozmawiać z tobą. Co strasznego się stanie, jeśli poznamy siebie na nowo?

W tamtej chwili i w tamtym miejscu propozycja Craiga wydała jej się bardzo rozsądna. Kiedy sto­sunki między nimi się popsuły, straciła coś więcej niż męża. Straciła najlepszego przyjaciela. Wydawało jej się, że on o to jedno tylko teraz prosi: żeby mogli sprawdzić, czy przyjaźń między nimi jest jeszcze możliwa.

Wypiła kolejny łyk burbona, ale alkohol w niczym jej nie pomógł. Adrenalina pulsowała w jej żyłach szybciej niż startująca rakieta. Czuła już smak niebezpieczeństwa. Przypomniała sobie, jak prawie straciła rozum, kiedy okazało się, że jedynym wyjściem dla nich jest rozwód. Myślała sercem zamiast głową i dlatego tak głupio zgodziła się znów z nim spotkać. Ale bardzo się bała. Bała się, że nigdy nie uda im się na nowo zaprzyjaźnić. A jeszcze bardziej się bała, że może im się udać.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Karen poprawiła poduszkę, włożyła okulary i sięg­nęła po leżącą na nocnym stoliku książkę. Była prawie północ. Zdążyła przeczytać dwie strony.

Na dole coś zapiszczało, a potem całe stado słoni weszło po schodach. Za chwilę to samo stado zeszło na dół. Rozległ się jeszcze jeden pisk, od którego zadzwoniły szyby w oknach. Zaraz po nim usłyszała śmiech i chichoty rozbawionych panienek. Magnetofon ryknął ogłuszająco i natychmiast zamilkł. Po chwili z dziecięcej jaskini na parterze buchnął rock and roli. Hałas mógłby z łatwością obudzić umarłego.

- Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zaproszę na sobotę kilka koleżanek, mamo? - zapytała ją parę dni temu Julie. - Będziemy się cicho zachowywać. Obiecuję. Nawet nie zauważysz, że w ogóle jesteśmy w domu.

Karen przewróciła kartkę. Postanowiła, że dopiero za godzinę zajrzy do tego domu wariatów, wcześniej nie miałoby to najmniejszego sensu. Nie poradzi sobie, dopóki dziewczynki nie stracą swojej młodzień­czej energii.

Pochyliła się, żeby rozmasować stopy, i wtedy usłyszała jakiś dźwięk. Taki dziwny dźwięk, jakby grad uderzył o szybę. Nocne niebo było czyste, bez jednej chmurki. Dźwięk się powtórzył. Zmarszczyła brwi, zsunęła się na brzeg wielkiego, podwójnego łoża i odsunęła zasłonę. W szybie dostrzegła odbicie swojej twarzy. Padające zza pleców światło nie pozwalało dostrzec nic na zewnątrz. Zgasiła lampę i znów wyjrzała przez okno. Przykleiła nos do szyby i dokładnie w to samo miejsce uderzyła gruda ziemi. Odruchowo odskoczyła od okna. Westchnęła. Jest naprawdę tolerancyjna i wyrozumiała, nienawidzi \ odgrywać roli Baby Jagi, ale jest kilka zasad, których pod żadnym pozorem nie wolno w jej domu łamać...

Przygotowana psychicznie na solidną awanturę, otworzyła szeroko okno. Na trawniku nie było śladu po rozbrykanych piętnastolatkach. W świetle ulicznych latarni dostrzegła sylwetkę mężczyzny. Stał na trawniku z zadartą do góry głową.

Nawet nie pomyślała, że mogłaby się bać. Mimo ciemności widać było, że jest to cholernie przystojny, dobrze jej znany facet. Jego wysoka sylwetka o szero­kich ramionach wyraźnie odcinała się od oświetlonego blaskiem latarni trawnika.

Kiedyś już to przeżyła. Wspomnienie było tak silne, że Karen znów poczuła się jak siedemnastoletnia panienka, której zabroniono spotykać się z Craigiem. Mimo to on przyszedł i rzucił garść ziemi w okno, żeby ją wywołać. Wbrew swoim rodzicom, wbrew rodzicom Karen. Ona była zamkniętą w wieży królewną, a on - dzielnym rycerzem.

Otrząsnęła się z tamtego wspomnienia. Pod oknem stał dorosły mężczyzna, a nie chłopiec. Niebezpieczny mężczyzna, który wypełnił jej myśli erotycznymi marzeniami i nadzieją, w której spełnienie nie miała odwagi uwierzyć. Już od dwóch tygodni nie śpi z jego powodu. Boi się go. Zniszczył jej z takim trudem wypracowane poczucie równowagi, a teraz wydaje mu się, że ona powita go z radością.

Najwyraźniej jeszcze jej nie zauważył, bo znów się schylił. Wyobraziła sobie, jak sięga do klombu z kwiatami po jeszcze jedną garść ziemi. Szybko wychyliła się z okna i zasyczała:

- Psst

Wyprostował się. Jego ciemne oczy odnalazły ją w cieniu parapetu. Posłał jej uśmiech, który mógłby poruszyć piekło. Ten uśmiech zawsze powodował przyspieszone bicie jej serca. Cholera! Wciąż powo­duje. Ale Karen postanowiła nie przyznawać się do tego.

- Ja mam wyjść?

- Tak. Wyjdź do mnie. I postaraj się, żeby nikt cię nie zauważył.

Karen nie miała zamiaru nigdzie wychodzić, i to w dodatku bez istotnej przyczyny, ale Craig zniknął w mroku, zanim zdążyła mu to powiedzieć. Zirytowana zamknęła okno. Zawsze po kąpieli ubierała się w jakiś stary podkoszulek. Teraz też miała na sobie wypchane na kolanach spodnie i podkoszulek. Nie nałożyła bielizny ani butów, nie zrobiła makijażu. Przecież do pilnowania kilkunastoletnich panienek nie trzeba się koniecznie ubierać w wieczorową suknię. Poza tym jestem stanowczo za stara, pomyślała. Jestem za stara, żeby w środku nocy wyślizgiwać się z domu na spotkanie z mężczyzną, jak jakaś niedowarzona nastolatka. Ale ogromnieją ciekawiło, czego mógł od niej chcieć.

Czuła się bardzo niezręcznie, nawet głupio, ale włożyła buty, cichutko wyszła na podest schodów i spojrzała przez balustradę. Hol był zasłany śpiworami. Ktoś urzędował w kuchni, słyszała otwieranie i za­trzaskiwanie drzwi lodówki. Jednakże głównym źród­łem hałasu pozostawał pokój dzieci. Dochodziły stamtąd chichoty, głośny śmiech i rock and rollowa muzyka. Dziewczynki tańczyły.

Jak na razie, droga do drzwi wyjściowych była wolna. Tylko na chwileczkę, zapewniła Karen samą siebie.

Kiedy wyszła z domu, po Craigu nie pozostał nawet ślad. Powietrze było świeże i chłodne, noc cicha i nieruchoma, jak cmentarz o północy. Nerwowo zatarła dłonie. Może sobie poszedł, bo za długo się grzebała?

Craig mieszkał trzy domy dalej. O to też adwokaci robili straszne awantury podczas rozwodu. Uważali, że nie powinien kupować domu położonego tak blisko. Nie rozumieli, że skoro rodzice wspólnie opiekują się dziećmi, to dzięki takiemu rozwiązaniu mogą one chodzić do ojca nawet na piechotę. Prawdę mówiąc, robiły to prawie codziennie.

Teraz jednak na ulicy nie było ani ich dzieci, ani żadnych innych. Karen rozejrzała się i wreszcie zauważyła tylny błotnik białego dżipa Craiga, zapar­kowanego wprawdzie na ulicy, ale do połowy scho­wanego za płotem sąsiada. Co sił w nogach pobiegła do samochodu. Zupełnie nie wiedziała, po co ten pośpiech, i wcale nie była pewna, czy to spotkanie ma w ogóle jakiś sens.

Drzwi samochodu otworzyły się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko do nich podeszła. Zupełnie niespodziewanie dla samej siebie zaczęła się śmiać. Zza drzwi wysunęła się wielka dłoń, zacisnęła na przegubie jej ręki i zaczęła wciągać Karen do środka.

- Strasznie się grzebałaś. Wsiadaj, zanim któreś z nich nas wypatrzy.

- Kto ma nas wypatrzeć?

- Dzieci. - Craig oparł się o drzwi po swojej stronie samochodu. - Natężenie hałasu w moim domu grozi natychmiastowym ogłuchnięciem. I to z twojej winy. Gdybyś nie pozwoliła urządzić u siebie tego zwariowanego balu piżamowego, Jon na pewno nie przypomniałby sobie, że dawno już nie zapraszał do domu kolegów. Wciąż nie mogę uwierzyć, że dałem się na to namówić. Wsiadaj, wsiadaj!

- Ale ja...

Craig dobrze wiedział, że jest zdenerwowana. On też się denerwował, ale nie dał nic po sobie poznać.

Więc już do tego doszło, pomyślał Craig. Tak jak przypuszczał, zaaranżowane przez niego nieoczekiwane spotkanie w środku nocy zaskoczyło ją, i w tej chwili nie była tak zupełnie pewna, czy aby dobrze zrobiła, wychodząc z domu. Widać po niej wyraźnie, że jest bardzo spięta.

Karen znacznie się uspokoiła, gdy usłyszała, że chodzi tylko o kwadrans. Nawet rozsiadła się wygodnie na fotelu i przestała sprawiać wrażenie osoby, która za chwilę ucieknie.

- Co tak pachnie? - zapytała.

- Pizza. Do tego kilka puszek kukurydzy. Podkradłem chłopakom. Jesteś głodna? - Sięgnął po złożone na tylnym siedzeniu zapasy. - Dobrze by było, gdybyś była głodna. Nie dam rady sam tego zjeść. Podwójny ser, szynka, papryka i chyba z milion czarnych oliwek...

- Oliwki?

- Oliwki - powtórzyła cicho.

Zawsze je uwielbiała. Ale czarne, nie zielone. Którejś nocy, kiedy miał się urodzić Jon Jacob, Craig przeczesał całe miasteczko uniwersyteckie w poszukiwaniu ot­wartego sklepu, gdzie mieliby czarne oliwki. Kiedy tylko przywiózł je do domu, wyjadła cały słoik.

- Może kawałeczek - powiedziała nieśmiało. Zjadła cztery. Cała się upaprała serem i wszędzie było mnóstwo okruszków.

Nikt nigdy nie potrafił go tak rozśmieszyć jak Kara. Sklęła go, kiedy powiedział, że jest żarłoczna. Ulicą przejechał samochód, a oni skulili się, żeby ich nikt nie zauważył. Jak dzieci. Roześmiała się i śmiała się długo z tego tylko, że tłusta, czarna oliwka spadła mu na spodnie. Nie rozmawiali ani o dzieciach, ani o pracy. Po prostu... rozmawiali. O tym, że księżyc tak dziwnie wygląda. O chudym pręgowanym kocurze, który kiedyś szedł za nią aż do domu, i o tym, że oboje zupełnie nie znają się na fotografowaniu. Karen powiedziała, że chodzi na wykłady z historii Chin. Craig nie miał zielonego pojęcia, że ona interesuje się takimi sprawami, ona zaś nie wiedziała, że Craig ma coś wspólnego z lokalną polityką. Nie zgłębiali żadnego z tych tematów, nawet nie próbowali. Karen zupełnie naturalnie znajdowała więcej tematów do rozmowy niż on. To oczywiste.

Craig był bardziej niepewny i rozbity. Udało mu się przekonać samego siebie, że ma prawo i wszelkie powody, aby znów się z nią spotkać. Dwa tygodnie temu zapłonęło w nich pożądanie, jak suchy las płonie od pojedynczej zapałki. Taki sam czarodziejski wybuch spowodował ich pocałunek za garażem. Sądził, że rozumie, co się dzieje. Rozstali się, bo doprowadzali się nawzajem do szału. Rozwód przerwał ten zamknięty krąg nieporozumień, ale najwyraźniej okazał się tylko formalnością, opieczętowanym kawałkiem papieru. Ich związek nigdy się nie zakończył. Nie było żadnego podsumowania, odpowiedzi na zasadnicze pytania, żadnej spinającej tamte wszystkie lata klamry. Pomyś­lał, że gdyby spróbowali poważnie ze sobą poroz­mawiać, to wzajemne zrozumienie mogłoby im obojgu bardzo pomóc w życiu.

Przez szybę wpadł promień księżyca i tak oświetlił twarz Karen, że jej skóra wyglądała jak krem waniliowy. Rozciągnięty dekolt starego podkoszulka odsłaniał białą szyję. Kiedy się śmiała, wokół jej policzków trzepotały złote, jedwabiste pasma włosów. Pachniała damasceńskimi różami. Craig pamiętał, że już kiedyś czuł się podobnie. Siedzieli wtedy w cięża­rówce jego ojca, zaparkowanej w jakimś odludnym miejscu. Sama obecność Karen powodowała, że cały świat gdzieś zniknął. Zrobiło się późno i wiedział, że musi odwieźć ją do domu, ale zupełnie nie miał na to ochoty.

Pochłonęli całą pizzę. Craig wrzucił serwetki do pudełka i odłożył je z powrotem na tylne siedzenie. Karen wciąż jeszcze oblizywała palce. Wargi miała wilgotne od coli. Craig patrzył na nią i coraz lepiej rozumiał, że cała jego szlachetna motywacja, te wszyst­kie opowieści o „wzajemnym zrozumieniu" i „bliskości" nie są warte funta kłaków. Po prostu, chciał z nią być. Sam na sam, tak jak teraz. Nieważne, jakim kosztem.

- Dziewczynki pewnie nawet nie zauważyły, że wyszłam, ale nie masz pojęcia, jak one potrafią przewrócić dom do góry nogami...

- Wiem, wiem...

- To wstyd. - Położyła rękę na klamce, ale nie otworzyła drzwi. - To prawdziwy wstyd, że w naszym wieku musimy się tak potajemnie spotykać. To na pewno najbardziej tajemnicza pizza, jaką w życiu jadłam.

- Myślisz, że właśnie dlatego była taka dobra?

- Masz jakieś wątpliwości? - Roześmiała się. Nawet oczy miała uśmiechnięte. - Dzięki, Craig - dodała cicho.

Obiecał sobie, że jej nie pocałuje. Uznał, że przyzwoity mężczyzna dałby jej spokój. Karen boi się ponownego bólu, a on już i tak zbyt wiele razy wpędził ją w tarapaty. Jednak nachylił się nad nią, a Kara popełniła potworny błąd - nie odsunęła się. Nawet się nie poruszyła, kiedy ujął jej twarz w dłonie. Patrzyła na niego swymi, jakby rozjaśnionymi gorączką, oczami, w których wyczytał zarówno obawę, jak i pożądanie.

- Jeden, bardzo krótki. Ręce będę trzymał za plecami. Niech mnie piorun strzeli, jeśli to potrwa dłużej niż trzydzieści sekund.

Jakieś sto lat temu targował się z nią w podobny sposób... I ona wtedy tak samo nerwowo się śmiała.

- Zawsze się bezwstydnie zachowywałeś - upo­mniała go.

- Lubiłaś mój brak zahamowań i zawsze doprowa­dzałaś mnie do szaleństwa swoimi żartami. Tak mnie podniecałaś, że nic nie widziałem, jak w gęstej mgle. Karen... - Spoważniał. - To nie było tylko zwyczajne pożądanie. Wydawało mi się wtedy, że potrafię pozabijać wszystkie twoje smoki. Obiecałem, że się tobą zajmę i że będziesz bezpieczna. Naprawdę chciałem dotrzymać tej obietnicy. Cała różnica między tamtymi czasami i dniem dzisiejszym polega na tym, że jestem teraz starszy i zbyt dorosły, żeby obiecywać coś, nie mając pewności, że potrafię dotrzymać obietnicy.

Już nie musiał jej całować. To ona go pocałowała. Zrobiła to tak mocno i tak namiętnie, że ciałem Craiga wstrząsnął dreszcz.

Niedoświadczona dziewczyna oczekiwała obietnic, ta dorosła kobieta ceniła sobie uczciwość. Jej pocałunek wyraził to lepiej niż tysiąc słów. Była chora z bólu i zmęczona życiem w tamtym piekle pełnym błędów i nieporozumień. To właśnie chciała mu powiedzieć, głaszcząc go po włosach i obejmując mocno za szyję. Była przerażona tym, co się z nimi działo. I to chciała mu powiedzieć, przeciągając pocałunek, pieszcząc językiem jego wargi i zęby, czego dawna Karen nigdy nie ośmieliłaby się zrobić.

- Nigdy nie prosiłam, żebyś mi cokolwiek obiecywał - szepnęła. - Nie oczekiwałam żadnych deklaracji. Jeśli o to ci chodzi...

- Cicho - mruknął. Znacznie łatwiej sobie radził z tamtą dziewczyną, w której się kiedyś zakochał. Kobieta w jego ramionach była zmienna jak wiosenna pogoda. Kara nawet nie zdaje sobie sprawy, jak łatwo ją zranić. Jest wprawdzie starsza, mądrzejsza i bardziej zahartowana, a mimo to wciąż taka delikatna...

- O nic cię nie proszę.

- Wiem. - Dotknął jej policzka. Chciał ją głaskać, dotykać, obejmować... Wciąż drżała. Jej ciemnoniebies­kie oczy wyrażały pożądanie i wszystkie zaklęcia, w które już dawno przestała wierzyć.

Chwilę później już jej nie było w samochodzie. Patrzył za majaczącą w ciemnościach sylwetką. Wreszcie zniknęła we wnętrzu domu, a on wciąż jeszcze siedział i patrzył.

Na przednim siedzeniu dżipa, w środku nocy, pomyślał. Najwyższy czas zrozumieć, że jest zakochany we własnej byłej żonie. Zupełnie na nowo zakochał się po uszy w tej kobiecie, jaką stała się jego dawna Karen. W tej, którą stracił przez własne niedbalstwo i niewrażliwość. W jedynej kobiecie, która pewnie już nigdy nie uwierzy w żadną z jego obietnic. I to właśnie teraz, kiedy może z pełną odpowiedzialnością obiecać, że naprawdę się zmienił. Ale jak to udowodnić Karen?

Firma Craiga mieściła się o dwa kroki od U.S. Air Force Academy. Hytech projektował i produkował różne wymyślne urządzenia elektroniczne do samolo­tów najnowszej generacji. Nie żadną broń, tylko takie przyrządy na tablicę rozdzielczą, żeby pilot miał się czym zająć podczas lotu. Craig nigdy nie mógł pojąć, jakim cudem ta właśnie produkcja od wielu lat zapewniała firmie milionowe zyski. Roczny dochód Craiga wynosił kilkaset tysięcy dolarów, bo właściciel firmy uznał, że wiceprezes do spraw handlowych bardzo się zasłużył w powstaniu tak wielkich zysków.

W ten poniedziałek zupełnie nie mógł się zająć pracą. Po raz trzeci w ciągu pół godziny popatrzył na zegarek. Nie zwracał najmniejszej uwagi na zawalone papierami biuro. Papiery zaścielały cały gabinet. Ogromne fotele stały zsunięte pod ścianą, a na dywanie rozłożone były. schematy i wyniki badań porównaw­czych kilku ostatnich produktów firmy. Oczywiście, mógłby je porównać komputer, tyle tylko, że maszyna nie ma instynktu i nigdy nie będzie go miała, choćby nie wiadomo jak ją udoskonalić. Craigowi płacono właśnie za jego niezawodny instynkt. Zawsze przed podjęciem decyzji o wprowadzeniu na rynek nowego produktu musiał mieć przed oczami obraz tego przedmiotu.

Virginia, sekretarka Craiga, przezornie zamknęła drzwi na klucz, żeby najdrobniejszy nawet przeciąg nie zagroził porozkładanym na podłodze kartkom. Na jej zadartym nosie pyszniły się ogromne szkła w czerwonej oprawce. Wąską spódniczkę podciągnęła do kolan i wypinając potężną pupę, ostrożnie układała papiery. Ginny zawsze rozkładała plany na podłodze jego gabinetu. Od dziesięciu lat była jego sekretarką i należało to do jej obowiązków.

- No i co z tego? To już nie twój problem.

- Dobrze ci radzę, wykorzystaj swojego niewolnika, dopóki jeszcze tu jest. O piątej wychodzę. Umówiłam się z Haroldem na obiad. Będziemy zupełnie sami. Bez dzieci, bez teściowej. Dlatego właśnie, mimo że cię uwielbiam, nie mogę dziś zostać z tobą dłużej.

- Po prostu myślę - odpowiedział zgodnie z prawdą. Cały czas myślał o malutkiej laseczce dynamitu, jaką podłożył w jednym z biur na drugim końcu miasta. W każdej chwili mógł zadzwonić telefon.

Oczekując na ten telefon, zastanawiał się w stosunkami panującymi między nim i jego sekretarką. Kiedy zatrudnił Virginię, była pełna szacunku i trochę wystraszona, ale jego status pana i władcy nie trwał długo. Potem Ginny widziała go w gorszych momentach i przestał na niej robić wrażenie jego sześciocyfrowy roczny dochód i dziesiątki tytułów na drzwiach gabinetu. Może i jest troci szorstka, ale znakomicie prowadzi jego biuro i b rdzo lubi tę pracę. Craig tak uważał, bo nigdy na nic nie narzekała, ale w tej chwili nie b już tego taki pewien. Przypomniał sobie, jak dv lata temu mało brakowało, żeby Virginia złoży wymówienie. Bracken, taki picuś z księgowości zaczął ją napastować. Craig zwolnił go, kiedy tylko zorientował się, co się dzieje. Zrugał Virginię o to, że nie powiedziała mu o swoich kłopotach. Dziewczyna najpierw się obruszyła, a potem powiedziała, że takie rzeczy zdarzają się przecież w biurach i że chciała sama sobie z tym poradzić. A przecież Karen, tak samo jak Virginia, pracuje jako sekretarka szefa dużej firmy. Na pewno w ciągu tych wszystkich lat pracy jakiś biurowy Don Juan musiał się dostawiać także do niej. Tym bardziej, że Karen jest piękna i delikatna, nie taka zwyczajna jak jego Ginny.

Tak, teraz wreszcie zrozumiał, że Kara po prostu nie opowiadała mu o swoich problemach. Dzieliła się z nim radościami i sukcesami, ale kłopotów nigdy nie przynosiła do domu. Nigdy przedtem nawet nie przyszło mu do głowy, że ta praca nie daje jej satysfakcji.

Całe popołudnie chodziła mu po głowie jedna myśl. Dlaczego, kiedy jeszcze byli małżeństwem, nigdy nie posadził jej naprzeciwko siebie i po prostu nie zapytał, o czym myśli, czy ma jakieś marzenia, aspiracje zawodowe, czy jest szczęśliwa? Dlaczego nie interesował się takimi ważnymi problemami kobiety, która była jego żoną? Rozdzwonił się telefon i Craig zerwał się na równe nogi. Virginia popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

- Czekałem na ten telefon - powiedział. - Odbiorę w sekretariacie.

Musiał przebyć ocean papierów, żeby się tam dostać, Ale o tej porze w sekretariacie było pusto i mógł spokojnie rozmawiać.

- Reardon, słucham. - Udało mu się chwycić słuchawkę po trzecim dzwonku.

- To właściwa osoba - usłyszał. Mocno przycisnął słuchawkę do ucha. Uśmiechnął się zadowolony. Rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza niż przypuszczał. Znajomy kobiecy głos po drugiej stronie słuchawki był bardzo obrażony. - Posłaniec z kwiaciarni przyniósł mi bukiet - oznaj­miła sucho.

- Taak? - Zapomniał o Virginii, o biurze i papie­rach... Wyobraził sobie Karen. Zawsze bardzo staran­nie ubierała się do pracy. Włosy upinała w kok. Nosiła buty na wysokich obcasach (uwielbia wysokie obcasy) i eleganckie kostiumy. Na pewno wygląda wspaniale. Zawsze jest taka opanowana. Te nutki zdenerwowania w jej głosie mogła wywołać wyłącznie malutka laseczka dynamitu.

- Róże. Trzydzieści sześć róż. Trzydzieści sześć żółtych róż od jakiegoś Texa Lancera.

- Ten Tex musi być twoim oddanym wielbicielem - powiedział zimno Craig.

- Craig...

- Cholera! Mam drugi telefon! Nie mogę teraz rozmawiać, Karo. Zadzwonię do ciebie później.

- Odłożył słuchawkę i głośno się roześmiał. Pomyślał z satysfakcją, że jego była żona ma przed sobą cały długi tydzień takich irytujących niespodzianek. Dziś rano złożył w kwiaciarni zamówienie, które tylko zaczynało się od róż. Jutro Kara dostanie, naręcze kamelii od Clifforda Rinesa, w środę Basil Wickenford III przyśle jej orchidee, a w czwartek Gilbert Rafferty - fiołki. W piątek Quentin Forbes... Co, u licha, pośle jej Quentin Forbes? Takie jakieś cudaczne, bardzo kolorowe kwiaty. Właściciel kwiacia­rni powiedział mu, jak się nazywają, ale Craig nie miał głowy do nazw kwiatów.

Dawno już nie dawał Karen żadnych dowodów uznania. Craig dobrze wiedział, że dla zdobycia jej będzie potrzebował znacznie cięższej artylerii niż garść kwiatów. Nie chciała, żeby ją zdobywał. Nie chciała, aby ją znów ranił, i miała po temu uzasadnione powody. Wyszła za mąż za niewrażliwego egoistę. Błędy, które popełnił, ciążyły mu jak ołów, ale przecież zostały popełnione i są teraz integralną częścią ich przeszłości. Jego jedyna szansa to udowodnienie Karen, że stał się innym mężczyzną i że naprawdę już nigdy w życiu jej nie skrzywdzi.

Tym razem, obiecał sobie Craig, będę bardzo ostrożny. Na pewno nie napytam jej biedy. Teraz już zawsze będę uważał, żeby to ona była szczęśliwa.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Ktoś zapukał do drzwi.

- Julie! Możesz otworzyć? Nie mogę tego teraz zostawić - zawołała Karen znad stosu bielizny, którą, właśnie przeglądała.

- No pewnie.

Karen usłyszała, jak rzucona z impetem szczotka uderzyła o podłogę w kuchni. Julie z radością witała wszelkie przerwy w domowych zajęciach, zaplanowa­nych na sobotnie przedpołudnie. I nie ona jedna. Karen zdmuchnęła opadający na oczy kosmyk włosów i pochyliła się nad stertą ciuchów. Każda koszula, każda bluzka czy para spodni miały inny przepis prania. Na trzy osoby trzeba by co tydzień robić dziewięćdziesiąt siedem osobnych prań. Żarty, czy co?

Widziała, że córka obserwuje ich z ogromnym zainteresowaniem. Powitała Craiga uprzejmym ski­nieniem głowy, chociaż serce jej trzepotało jak ptak schwytany w sidła.

Przez cały tydzień ani razu nie udało jej się skontaktować z byłym mężem. Tylko w poniedziałek odebrał telefon i powiedziała mu, co sądzi o różach, ale to wszystko. Wypadło mu nagle bardzo wiele spotkań i w żaden sposób nie mógł z nią rozmawiać w pracy, a po południu miał takie mnóstwo zajęć, że zupełnie nie mógł odebrać telefonu w domu.

Te wszystkie cudowne, wspaniałe kwiaty... Craigowi musi na niej bardzo zależeć, skoro zadał sobie tyle i trudu. Chociaż w tej chwili nie wygląda jak starający się facet. Stare dżinsy, skórzana kurtka, ręce w kieszeniach zaróżowione od chłodnego porannego powietrza policzki. Stał w drzwiach z nogą wysuniętą do przodu, jakby nie miał odwagi wejść do domu bez jej pozwolenia, i bez najmniejszej emocji przyglądał się szczupłej sylwetce swojej byłej żony.

- Przepraszam, że ci zawracam głowę, Karen - powiedział uprzejmym, zupełnie obojętnym tonem - ale gdybyś mogła poświęcić mi kilka chwil... Jestem pewien, że masz na strychu nasze stare zeznania podatkowe. Byłbym wdzięczny, gdybyś pozwoliła mi do nich zajrzeć.

- Nie ma sprawy - odrzekła równie grzecznie.

- Co potrzebujesz?

- Tato! Co ty tu...

- Musimy znaleźć stare zeznania podatkowe - od­powiedział szybko synowi.

- Chyba są na strychu - dodała Karen.

W końcu korytarza znajdowały się małe drzwi prowadzące na strych. Karen nacisnęła klamkę. Craig przystanął na chwilę, żeby zamienić parę słów z synem, więc Karen poszła przodem.

Schody na strych były wąskie i źle oświetlone. Na górze były tylko dwa małe okienka, przez które przesączało się światło dnia. Nigdy nie wykończyli strychu. Wiatr dmuchał przez szczeliny, a zakurzone promienie słońca padały na podłogę z desek, zasłaną pudłami pełnymi jakichś rupieci.

Karen z obrzydzeniem patrzyła na ten bałagan: stare krzesła, dziecięce łóżeczko, połamany fotel na biegunach, jakiś zniszczony stolik i mnóstwo pudeł pełnych książek. Na tym strychu przechowywano wiele wspomnień, ale na pewno nie było tu zeznań podatkowych. Nigdy nie składali na strychu żadnych dokumentów dotyczących podatków. I Craig dosko­nale o tym wiedział.

Usłyszała, jak zamyka drzwi na dole, a potem idzie po trzeszczących stopniach. Wszedł na górę i nie zatrzymując się nawet na chwilę, podszedł prosto do niej. Już nie patrzył na nią obojętnie. Zniknęła też gdzieś jego układność.

Podkradł się do niej jak lew do świeżego mięsa, I pochyłu głowę i pocałował ją szybko. Pocałunek był,1] na tyle krótki, że można go było uznać za powitanie, ale dla niej trwał wystarczająco długo. Poczuła na piersiach dotknięcie zimnej skórzanej kurtki i ciepło jego ust na swoich wargach. Podniósł głowę, a na jego twarzy pojawił się szatański uśmiech.

- Dzień dobry, Karo - powiedział niewinnie. Serce jej waliło jak młot pneumatyczny i Karen bardzo się tego wstydziła. Oszukiwanie dzieci, potajem­ne spotkania...

No, oczywiście, nie mają przecież innego wyjścia. Przynajmniej jeśli chcą, aby dzieci nie budowały zamków z piasku...

Mimo wszystko źle się z tym czuła. Chociaż z drugiej strony, to uczucie było całkiem przyjemne. Przez cały ostatni rok żyła jak cnotliwa zakonnica. Już prawie zapomniała, jaką przyjemność sprawia robienie rzeczy zakazanych. Tylko jeden największy na świecie łobuz zawsze umiał ją skusić do złego. Ten sam, który w tej chwili tak mocno ją obejmuje.

- Craig... - Musi omówić z nim bardzo poważną sprawę. Już za chwilę na pewno sobie przypomni, o czym to miała z nim porozmawiać.

Jednak jej były mąż najwyraźniej zaplanował sobie zupełnie inną kolejność zdarzeń.

- Możemy tu zostać najwyżej dwadzieścia minut. - Craig usiadł na pudle z książkami i pociągnął Karen za sobą. - Coś ci przyniosłem. Po to właśnie przyszedłem. Ale najpierw kawa. - Rozpiął suwak skórzanej kurtki i wyciągnął nieduży termos. - Jest tylko jedna filiżanka. Musimy się podzielić. A potem prezencik...

Położył jej na kolanach prostokątny przedmiot opakowany w papier. Wpatrywała się w Craiga i nawet nie rzuciła okiem na paczkę.

- No, otwórz. Bo sam otworzę...

Przyglądał się, jak Karen odwija żółty papier, pod którym ukrył specjalnie dla niej wybraną książkę.

Wprawdzie tylko raz wspomniała, że chodzi na wykłady z historii Chin, ale kupił jej klasyczne dzieło o historii Chin, elegancko wydane, w skórzanej, tłoczonej złotem, oprawie.

- Chwyty poniżej pasa? O czym ty mówisz?

- I kwiaty, i książka są nieuczciwe. Nie potrzebuję żadnego zadośćuczynienia i nie powinieneś tego robić. - Przypomniała sobie wreszcie to, co przez cały tydzień chciała mu powiedzieć. - Dużo myślałam o tym, co powiedziałeś. O twoim poczuciu winy za to, że wciąż mnie pakowałeś w jakieś kłopoty. Otóż, zupełnie nie masz racji i nie potrzebujesz mnie za nic przepraszać. Przecież nie namawiałeś mnie, żebym poszła z tobą do łóżka, sama tego chciałam. I do tego, żebym z tobą uciekła, też mnie nie zmuszałeś. Nie jesteś i nigdy nie byłeś w najmniejszym nawet stopniu odpowiedzialny za żaden z moich błędów.

- W porządku.

- Nie, to nie jest w porządku. Miałabym ochotę cię udusić, gdybym wiedziała, że żyjesz z takim strasznym poczuciem winy w sercu. Wszyscy dobrze wiedzą, że oboje jesteśmy wyjątkowymi głupkami, ale ta głupota jest w takim samym stopniu moją chorobą, jak i twoją. Naprawdę nie musisz siebie o nic obwiniać ani pokutować za żaden grzech, którego i ja nie miałabym na sumieniu. Jednakowo odpowiadamy za wszystkie kłopoty, w jakie przez całe życie razem się pakowaliśmy. Zrozumiałeś to wreszcie?

- Karo!

- Tak? - Cały czas myślała o tym, że powinna mu pomóc pozbyć się tego bezsensownego poczucia winy. Rodzice Craiga prowadzili raczej beztroskie życie i w końcu rozwiedli się z powodu jakiegoś idiotycznego „wolnego związku". Craig nigdy o tym nie mówił, nawet wtedy, kiedy jeszcze chodzili do szkoły, ale Karen uważała, że to właśnie rodzice wzbudzili w nim to nadmiernie rozwinięte poczucie winy. Wprawdzie cieszył się opinią zimnego brutala, ale była to tylko poza. W głębi serca był zawsze gotów do poświęceń i ogromnie dużo od siebie wymagał.

Craig pogłaskał ją po policzku. Wybrała sobie nie najlepszy moment na roztrząsanie przeszłości. Miała przed sobą mężczyznę próbującego zwrócić jej uwagę na teraźniejszość.

- Nie chmurz się - polecił.

A ponieważ polecenie było zupełnie idiotyczne, więc się uśmiechnęła.

- To, że dałem ci książkę, nie ma nic wspólnego z poczuciem winy, kochanie. To tylko taki kaprys.

Bez podtekstów. I niech mnie diabli porwą, jeśli wiem, dlaczego Tex przysłał ci róże, ale moja męska intuicja podpowiada mi, że te kwiaty też nie miały nic wspólnego z poczuciem winy.

Oboje dobrze wiedzieli, że żaden Tex nie istnieje.

- A więc? - Karen dała się wciągnąć do gry. - Co ci podpowiada twoja męska intuicja? Dlaczego do­stałam tyle kwiatów od Texa i jego kumpli?

- To oczywiste. - Craig nagle przypomniał sobie o termosie. Otworzył go i wlał kawę do nakrętki.

- Jesteś piękną, utalentowaną i bardzo powabną kobietą. To rzadka kombinacja i każdy mężczyzna, który nie jest ślepy i głuchy, musi to zauważyć. Wcale mnie nie dziwi, że faceci uganiają się za tobą. Oszczędź mi, proszę, szczegółów. Szczerze mówiąc, wolałbym już więcej nie słyszeć o tych kwiatach.

Powiedział to wszystko bardzo poważnie, a przy tym nalewanie kawy tak go zaabsorbowało, że w żaden sposób nie mógł jej spojrzeć w oczy. Komplement sprawił Karen ogromną przyjemność, ale jeszcze więk­szą - widok Craiga, bardzo zajętego przeklętą nakrętką od termosu. Karen pomyślała, że po raz pierwszy w życiu widzi tego ogromnego jak dąb mężczyznę tak zakłopotanego. Nie sądziła, że naprawdę słuchał jej żalów na temat tego, że jej nie doceniał i że uważał ją za swoją własność. Ona także zapamiętała jego zwierzenia o poczuciu odpowiedzialności za popełnione przez nich błędy. Oboje słuchali tego, co mieli sobie do powiedze­nia. Nie przypuszczała, że to się jeszcze kiedyś zdarzy. Poczuła nagły przypływ wzruszenia...

- No dobrze - mruknęła. - Jeśli nie chcesz słuchać o kwiatach, przestanę o nich mówić.

- Świetnie.

- Musisz jednak wiedzieć, że chciałabym tę sprawę załatwić do końca. Gdybym tylko wiedziała, kto naprawdę przysłał mi te kwiaty, natychmiast rozebrałabym się do naga, zarzuciła na siebie jakiś welon i zatańczyła przed nim bolero. Trzeba przecież podziękować człowiekowi...

Craig o mało nie udławił się kawą. Podała mu serwetkę.

- Może uda ci się namówić Texa, żeby następnym razem dołączył do kwiatów swój adres - powiedział ponuro Craig.

i cię tu, na strychu. - Nie dał po sobie poznać, czy rzeczywiście tylko zażartował. - Chyba się przestraszyłaś, kochanie.

- Przestraszyłam się i wciąż jeszcze się boję.

- Odetchnęła głęboko. - Ale na pewno nic nam się nie uda, jeśli nie zdobędziemy się wobec siebie na szczerość. Albo oboje damy sobie stuprocentową ,f szansę, albo wcale nie ma sensu próbować. - Uśmiechnęła się. - Nie wiem, czy ta książka coś zmieni, Reardon.

Chciała odgarnąć z czoła pasmo włosów, ale Craig złapał ją za rękę.

- Do diabła z książkami! Tak właśnie było na początku, kiedy się poznaliśmy. Tylko my dwoje, i !sam na sam. Tym razem będziemy ostrożniejsi, Karo. I Patrzyła mu w oczy, czuła dotyk jego dłoni i doskonale wiedziała, że ostrożność jest ostatnią rzeczą, o jakiej jej były mąż w tej chwili myśli. W jego oczach płonął żar...

- No właśnie.

- Wracaj, skarbie.

Rozsądek kazał jej szybko stąd wyjść. Jeśli zostanie, Craig na pewno ją pocałuje. Szczerze wątpiła, czy skończyłoby się na jednym, krótkim pocałunku. A jeden dłuższy mógłby sprowadzić na nich prawdziwe kłopoty. Ma przecież ogromną praktykę w traceniu głowy dla Craiga. O tym nie może zapomnieć. Oboje zawsze robili wszystko na łeb na szyję. Nigdy wolniej. Szczególnie chętnie, gdy chodziło o seks. I o tym także musi pamiętać.

Może go nawet kocha. Może nigdy nie przestała go kochać. I może nawet tym razem by im się udało, ale popełnione kiedyś błędy skrzywdziły także innych ludzi. Szczególnie ucierpiały na tym ich dzieci, i to nauczyło ją ostrożności. Doświadczenia minionych lat zmusiły Karen do rozwinięcia w sobie poczucia odpowiedzialności.

Była już na trzecim schodku, gdy Craig dobiegł do poręczy. Miał diabelski uśmiech, którego porządna kobieta powinna się bać.

- Jeśli naprawdę chcesz mnie tu zostawić - zawołał - to może mi przynajmniej powiesz, jak miałaby wyglądać ta kolacja przy świecach.

Oczy mu błyszczały, jakby już widział Karen chłepczącą szampana z jego pępka. Ona też wyobraziła sobie taką samą scenę.

- No i co ja mam z tobą zrobić, Reardon - mruknęła.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

Zatrzasnęła za sobą drzwi, zostawiając go samego na strychu, i dopiero wtedy wybuchnęła śmiechem. Zawsze potrafił ją rozśmieszyć. Za to też go kochała. Jeszcze jedno ostrzeżenie, że już wpadła po uszy.

Jon zawsze uważał swoją siostrę za skrzyżowanie złośliwej odmiany cholery z koszmarnym potworem. Od dnia swoich urodzin wciąż go prześladowała. Wszyscy ją chwalili, zawsze miała bardzo dobre stopnie, ale oprócz tego była wścibska i bez przerwy grzebała w jego rzeczach. Ojciec uważał za oczywiste, że Jon ma na nią uważać w szkole, co wcale nie było łatwe, szczególnie od kiedy wyrosła na ładną dziew­czynę. Dwa razy musiał się bić ze starszymi od siebie chłopakami, którym wydawało się, że mogą bez przeszkód podrywać Julie. Jon nie cierpiał bójek. Jakim cudem dał się wmanewrować w rolę goryla swojej atrakcyjnej siostry?

Julie była przekleństwem jego życia, ale miała jedną pozytywną cechę: nie paplała. Nawet przyparta do muru potrafiła dochować tajemnicy. W trudnych chwilach zawsze trzymali się razem. On stał murem za nią, a ona zawsze brała jego stronę. Ten system szczególnie dobrze działał w ich stosunkach z rodzi­cami.

Julie wyjrzała przez okno.

- Co mama powiedziała? - zapytała, kiedy samochód odjechał. - Że dokąd jedzie?

- Po mleko.

Julie szybko przeszła przez kuchnię.

- Najwyraźniej po mleko - powiedział Jon.

- Tyle to i ja wiem. Jeśli przywiezie jeszcze litr mleka, otworzymy mleczarnię. Zauważyłeś, jak się ubrała? Białe spodnie, czerwony sweter...

Jon nie odpowiedział. O tym samym właśnie pomyślał.

- Jon, odkąd to mama tak elegancko się ubiera, jadąc po zakupy? Przynosi to mleko tylko dlatego, że nie chce, żebyśmy się czegoś domyślili. To jasne jak słońce.

Zanim zatrzasnęła drzwi lodówki, Jon zdążył jeszcze chwycić karton mleka.

- Powiedz chociaż, że też się martwisz.

- No dobrze. Też się martwię. Dziwnie się zachowuje, no i co z tego? Może nie chce, żebyśmy wiedzieli, co robi.

- O Boże, ależ ty jesteś głupi! - Julie westchnęła.

- Oczywiście, że nie chce, żebyśmy wiedzieli, co ona robi. A o co ja się martwię, idioto? Mama nigdy nie miała przed nami tajemnic. Jesteśmy przecież całym jej życiem.

- Mnie się wydaje, że to ma jakiś związek z tatą - powiedział z namysłem Jon.

- Bo ty chcesz wierzyć, że to o tatę chodzi. Ja też bym chciała w to wierzyć. A jeśli nie? Jeśli to jakiś obcy facet? A może ona naprawdę ma kłopoty i bardzo nas potrzebuje?

Kolejny łyk mleka utknął Jonowi w gardle, jakby to była grudka błota. Można się było tego spodziewać, siostrzyczka lubi dramatyzować. Jednak jego też ruszyło.

- Może i masz rację - mruknął - ale ja nie mam zamiaru się wtrącać. Nie chcę więcej awantur.

- A kto mówi o wtrącaniu się? Proponuję ci tylko, żebyśmy na nią uważali, upewnili się, że nic złego się nie dzieje, by w razie czego można jej było pomóc.

Jon musiał się z nią zgodzić. Nie miał innego wyjścia.

Jeszcze tydzień temu Karen martwiła się, że jej stosunki z byłym mężem wymykają się spod kontroli. Podczas kolejnych spotkań płomień pożądania rozpalał się coraz mocniej. Ta namiętność nie była niczym nowym, tylko oni byli zupełnie inni. On i ona, mężczyzna i kobieta, w życiu których już nic i nigdy nie będzie takie samo. Jej pociąg do Craiga przewyższał wszystko, co czuła kiedykolwiek przedtem, i to także bardzo ją niepokoiło. Zbliżenie seksualne, którego tak się obawiała, zbyt szybko stało się faktem. Nikt nie wie, jak to się dzieje, że potajemnym ko­chankom udaje się spotykać się mimo wszystko. Karen i Craig musieli się ukrywać jak złodzieje, żeby wykraść choćby godzinę na spotkanie.

Światła tańczyły za szybą samochodu, odbijały się w strugach deszczu. Wieczór był ciemny jak smoła, a na dodatek zimny, jesienny deszcz zacinał w okna.

Włączyła wycieraczki.

- Na pewno chcesz prowadzić? - zapytał Craig.

- Rozpadało się na dobre.

- Dam sobie radę, to już niedaleko.

- Naprawdę nie powiesz mi, dokąd jedziemy?

- W odludne miejsce. - Uśmiechnęła się do niego.

- Obiecuję, że nie spotkamy tam znajomych.

Szczerze mówiąc, trochę głupio się czuła, zawożąc go w to właśnie miejsce, ale nie miała wyboru. Bardzo chciała, raczej musiała, znaleźć się sam na sam z Craigiem. Skąd mogła wiedzieć, co naprawdę do niego czuje, albo co on czuje do niej, jeśli nie mieli możliwości wypróbować i sprawdzić swoich uczuć?

Zachowała jednak ostrożność i wykazała się poczuciem odpowiedzialności, bo zaproponowała, że spotkają się na neutralnym terenie, w miłym i bezpiecznym miejscu. Co więcej, ktoś ze znajomych zawsze może wpaść na nich w bibliotece, w muzeum czy w ustron­nym zaułku, a tam na pewno nikogo nie spotkają.

Nigdzie nie byli bezpieczni. O seksie w ogóle nie było co marzyć. Największym ich problemem było zachowanie tajemnicy, a szczególnie, zwodzenie włas­nych dzieci. W końcu to całkiem możliwe, że Jon Jacob pójdzie do delikatesów kupić wołowinę z ryżem albo, na przykład, umówi się ze swoją dziewczyną na randkę w muzeum. Julie za to często bywała w biblio­tece, chociaż, o ile Karen dobrze pamięta, nigdy nie chodziła tam wieczorem. Oddalenie się od miasta gwarantowało, że znajdą spokojne miejsce, w którym uda się porozmawiać. Żadne z nich jednak nie miało tak dużo wolnego czasu, żeby go tracić na daleką podróż.

Karen uwielbiała swoje dzieci. Craig także. Dałaby się za nie zabić i Craig też. Dziś jednak Jon Jacob miał randkę i nawet wziął w tym celu samochód Craiga, a Julie spędzała noc u koleżanki, rodzice mieli więc okazję spędzić ze sobą kilka spokojnych godzin. Karen zdecydowała się skorzystać z tej okazji.

- Coś mi się wydaje, że pamiętam ten zakręt - mruknął Craig.

Karen pomyślała, że powinien go bardzo dobrze pamiętać.

Asfalt lśnił w strugach deszczu jak mokry heban. Spojrzała przed siebie, potem we wsteczne lusterko. Nie było widać żadnego samochodu. Skręciła z równej drogi i zjechała na pobocze. Jedną z atrakcji Colorado Springs jest Ogród Bogów - ponad stuhektarowy park, który Indianie nazywali Czerwoną Ziemią. W tym miejscu znajduje się na prerii osobliwa góra. Erozja wyrzeźbiła w granicie fantastyczne kształty. Czerwona Skała wygląda jak wieża gigantycznej katedry. Natura stworzyła tu prawdziwe cuda, za każdym zakrętem oczekiwała turystów jakaś niespodzianka. Park zawsze zamykano na noc, jednakże jego granice nie były aż tak szczelne jak Fort Knox. Karen i Craig już wiele, wiele lat temu znaleźli niestrzeżony wjazd. Atrakcją tego miejsca było głównie to, że nielegalnie wjeżdżali do parku, a poza tym nikt im tam nie przeszkadzał, kiedy chcieli być sami.

Karen wyłączyła silnik i wygasiła światła. Na chwilę w samochodzie zrobiło się zupełnie ciemno. Craig odwrócił się na swoim siedzeniu, ale nie odezwał się ani słowem. W ogłuszającej ciszy słychać było jedynie stukające o blachę krople deszczu i gwałtowne bicie serca Karen.

- Nie umiałam wymyślić nic innego - poskarżyła się żałośnie. - W każdym innym miejscu dzieci mogłyby się na nas natknąć. To jedyne miejsce, jakie znam, gdzie nikt nas nie będzie szukał.

- Nie musisz się usprawiedliwiać - powiedział Craig.

- Przywiozłaś mnie tu, żeby się trochę popieścić.

- Nie...

- Hej, skarbie. Spróbuję jakoś znieść to, że się do mnie dobierasz. - To dramatyczne westchnienie było częścią odgrywanej właśnie komedii. - Mężczyzna musi robić to, co do niego należy.

- Przestań, ty erotomanie.

- Już dobrze, Karen. W porządku. Poświęcę swoją cnotę, ale robię to tylko dla ciebie. Nie chciałbym, żeby się rozniosło wśród znajomych, że idę do łóżka z każdą dziewczyną, która mnie o to poprosi... Ale trudno mi będzie wejść w nastrój, jeśli natychmiast nie przestaniesz się śmiać.



ROZDZIAŁ SIÓDMY

Jego żarty odniosły wreszcie skutek. Roześmiała się głośno, a razem ze śmiechem przyszło odprężenie. Bardzo się bała, co on sobie pomyśli.

Craig nie przyznał się, że widok tego miejsca niesamowicie na niego podziałał. Wydało mu się, że w samochodzie zaroiło się od starych wspomnień. To przecież w tym właśnie miejscu oboje poznali siłę pożądania. To tutaj odkryli nowy rodzaj bliskości. Kara nigdy nie potrafiła mówić o sobie, ale w tym jednym miejscu zawsze się przed nim otwierała. Craig miał nadzieję, że i tym razem pozwoli sobie na szczerość.

- Posłuchaj - powiedziała.

Lało jak z cebra. Błyskawica rozjaśniła horyzont. Srebrzyste światło zalało całą okolicę i park zamienił się na chwilę w baśniową krainę. Wysokie skały wyglądały jak wieżyczki ogromnego zamku z diamen­tami zamiast okien.

Karen wytarła zaparowaną szybę.

- Tu jest tylko skała i piasek - powiedziała cicho.

- Ale podczas burzy i w świetle księżyca zmienia się to w najpiękniejszy zakątek na ziemi.

Craig pomyślał, że ona też jest niewyobrażalnie piękna. Deszcz stukał o szyby. Kara nigdy nie uważała siebie za kobietę wrażliwą, ale on nigdy nie myślał o niej inaczej, jak o takiej właśnie ko­biecie.

Zadzwoniła do niego pięć minut po wyjściu dzieci z domu, a za następne pięć już była u niego. Nie traciła czasu na ubieranie się ani na makijaż. Miała na sobie dżinsową spódnicę, zapinany pod szyję sweter i jasny żakiet. Zdecydowanie za lekko się ubrała jak na taki chłodny i deszczowy wieczór.

Znów pochyliła się nad kierownicą i starła parę z szyby.

- Przestań oddychać, Reardon. Nic nie widzę.

- Tylko mój oddech ci przeszkadza? - Uśmiechnął się. - Ale nie otwieraj okna. Jesteś już wystarczająco zziębnięta.

- Nieprawda. Jestem cieplutka jak grzanka.

Uchyliła okno i machnęła ręką. Skorzystał z okazji i pochwycił szczupłą dłoń. Palce miała zimne jak sople lodu.

- Do głowy by mi nie przyszło - powiedziała przyłapana na kłamstwie - że we wrześniu może być tak zimno.

- Wszyscy w Colorado o tym wiedzą - zażartował.

O tej porze roku pogoda szybko się zmieniała i nigdy nie dało się jej przewidzieć. Wysoko w górach, gdzie stała ich Chatka, w której zaledwie kilka tygodni temu kochali się w ciepły, słoneczny dzień, teraz leżał już śnieg.

Craig pamiętał tamten dzień z najdrobniejszymi szczegółami. W stereo i w kolorze. Miał nadzieję, że Kara też nie zapomniała.

Nie wypuszczał jej dłoni. Karen spojrzała mu w oczy. Zobaczył w nich rosnące pożądanie. A przecież on tylko wkładał na jej skostniałe dłonie swoje stare rękawice z futerka.

Błyskawica znów oświetliła horyzont i fantastyczny widok za oknem odwrócił uwagę Karen.

- Nie będę.

- To tylko takie głupie marzenie. Nic wielkiego. I zupełnie nieciekawe...

- Powiesz wreszcie?

- Kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły, żadna z moich koleżanek nie chciała zostać nauczycielką.

Uczenie uważano za staromodny stereotyp kariery zawodowej kobiet. A ja zawsze chciałam robić coś, co miałoby związek z dziećmi i z historią... - Zamyśliła się na chwilę. - Przyglądałam się naszym dzieciom. One uważają, że nauka historii polega na zapamiętywaniu suchych dat, zupełnie nie mają do tego serca. Jestem przekonana, że gdyby uczono je historii we właściwy sposób, to na pewno by się zainteresowały. Historia to przecież głównie zapis błędów, których nie chcielibyśmy popełnić po raz drugi. Dzieci powinny wiedzieć, że wokoło istnieje wielki świat, inne kraje, inne wartości i kultury, inni ludzie, którzy mają takie same problemy jak my, ale całkiem inne pomysły na ich rozwiązywanie... - Zamilkła, jakby się przestraszyła tych niespodziewanych wynurzeń.

- I co dalej? - zapytał.

- Ja lubię dzieci - powiedziała, jakby chciała się bronić.


Przecież dobrze to wiedział. Jeśli w jakimś domu znalazłoby się sto osób i tylko jedno niemowlę, Karen instynktownie trafiłaby do niemowlęcia. Więk­szość rodziców w jej wieku jak ognia unika wszelkich spotkań swoich dzieci z rówieśnikami, ale drzwi domu Karen zawsze stały otworem przed nastolatkami. Dzieci zawsze do niej lgnęły.

Kara nie od razu zaprotestowała, a kiedy siedziała już na jego kolanach, było na to za późno. Naprawdę zmarzła.

- Nie masz na to czasu - dokończył za nią.

- Zgadłeś. Pracuję od ósmej do piątej, prowadzę dom, i co najważniejsze...

- I dużo czasu poświęcasz swoim rodzicom. Twoja matka nie może się bez ciebie obejść, szczególnie od czasu, gdy twoja siostra wyjechała do innego stanu.

Jeśli się to wszystko podsumuje, to aż dziw bierze, że znalazłaś teraz trochę czasu dla mnie. Nie mówiąc już o powrocie na studia...

Przechyliła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Uśmiechała się do niego oczami, ustami, całą sobą.

- Ale co? - przypomniała.

- Ale tak sobie pomyślałem, że powinniśmy prze- prowadzić badania na temat zmian w technice pieszczot w ciągu ostatnich piętnastu lat. Takie intelektualne doświadczenie dla potomności. Mogłabyś się poświęcić.

- To żałosny podstęp, Reardon.

Dobrze wiedział, ale Karen było to obojętne. Uśmiechała się bez strachu. Nie obawiała się pieszczot.

Iskra nie może podpalić skały, szczególnie w takich okolicznościach. Była tego pewna. Zupełnie pewna.

Craig jeszcze ją w tym upewnił. Nawet nie dotknął jej swetra. Włoski angory połaskotały go, kiedy położył wargi na jej szyi. Miała delikatną skórę, białą i pachnącą Shalimarem. Znał ten zapach. Ona może nawet tego nie pamięta, ale w niektóre noce pod kołdrą odnajdywał ten zapach w najbardziej nieocze­kiwanych miejscach.

Krew w nim zawrzała, jednak bez pośpiechu przesuwał usta po szyi aż do delikatnego płatka jej ucha. Jego język napotkał na drodze malutki kolczyk z perełką. Craig zręcznie zdjął go i zamknął w dłoni. Pieścił jej ucho, niechronione teraz żadnym obcym ciałem. Z piersi Karen wyrwało się westchnienie. Odnalazł w ciemności jej usta. Znów ją pocałował, tym razem mocniej. Rozległo się klaśnięcie, potem drugie. Zdjęła rękawiczki i rzuciła jedną po drugiej na tylne siedzenie.

Nie dotykała go, ale czuł, że ona pragnie to zrobić, tylko bardzo się boi.

- Nie umrę. Zrób to, Karo.

Wsunęła dłonie pod jego sweter. Ostrzegała. Aż syknął pod dotknięciem lodowatych palców. Jej ręce rozgrzały się, a potem aż rozpaliły od gorącej skóry jego brzucha. Pożądanie przeszyło go jak błyskawica. Bardzo tęsknił za dotknięciem jej dłoni. Brakowało mu ich jak kawałka duszy. Jej włosy przelewały mu się miedzy palcami jak płynne złoto. Znów ją pocało­wał. Głaskał ją i pieścił, aż dotarł do rąbka spódniczki. Karen wciąż trzymała dłonie pod swetrem Craiga.

W samochodzie było cicho. Tak cicho, że wyraźnie słyszał jej szybki oddech. Tak cicho, że słyszał szelest swoich dłoni przesuwających się po jej zamkniętych w jedwabnych pończochach nogach. Od kostki do kolana, a potem wyżej, na udo.

Poruszyła się. Jego kochanka. Zawsze tak trudno było ją rozbudzić, za to potem zupełnie niemożliwe stawało się jej uśpienie. Kara była niespokojna, niecierpliwa, podniecona... W ciemnym samochodzie, pod warstwą utrudniających życie ubrań, znalazł wreszcie jędrną skórę na jej udzie. Pozwoliła mu na to. Ale kiedy chciał zagłębić palce w szczelinę między jej nogami, zacisnęła uda.

- Nie, Craig... - szepnęła.

- Cicho... - Znów ją pocałował. - Jesteś całkowicie ubrana. Nie musisz się niczego obawiać. Zaufaj mi.

Namiętnie całował jej usta. Przez cienki materiał majteczek wyczuł ciepłą, jedwabistą wilgoć. Tylko jednego pragnął: dotykać Karen i dzielić z nią tę niesłychaną przyjemność. Poczuł jej przyspieszony oddech. Kara nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. On też nie.

Gdzieś daleko zagrzmiało. Ten grzmot znakomicie harmonizował ze stanem Craiga. Miał w kieszeni prezerwatywę, ale nie śmiał jej nawet wyciągnąć. Nie tutaj, nie teraz... Prawa stopa zupełnie mu ścierpła, ramię zesztywniało, a samochód był ostatnim miejscem, w jakim chciałby się w tej chwili znajdować. Chciał leżeć na szerokim, wygodnym tapczanie. I żeby Kara była przy nim. Całkiem naga. I żeby dało się zamknąć drzwi na klucz.

Wciąż pieścił, głaskał, dotykał jej przez cienki materiał. Pałał nienawiścią do tego materiału i myślał, że to wszystko przez nią. On tego nie zaplanował, chciał tylko namówić ją na długą rozmowę. Ale Kara opowiedziała mu tamto swoje marzenie i wtedy on pomyślał o tych pragnieniach, z których przez wszystkie


spędzone z nim lata zrezygnowała dla dobra dzieci i jego. Zawsze pozwalała mu na egoizm.

No więc, to jej własna, cholerna wina, że ma teraz kłopoty. Próbowała się jakoś wywinąć, ale nie mogła. Próbowała uwolnić ręce, i też jej się nie udało.

- Reardon. - To był ledwie dosłyszalny szept.

- Pozwól mi... - poprosił. Rozgrzała się i teraz jej skóra tak pięknie pachniała. Stłumił własne potrzeby i skoncentrował się wyłącznie na niej. - Pozwól mi, Karo.

Oczy jej błyszczały jak w gorączce. Widział w nich pożądanie i niespełnienie, i strach przed kolejną ryzykowną próbą. Kiedyś mu już przecież zaufała...

Całował jej nos, policzki, usta. Nie był tamtym chłopcem-egoistą i chciał, żeby o tym wiedziała i uwierzyła mu. Pochyliła głowę. Dotknął wargami tego miejsca na szyi, gdzie najsilniej bije puls. Karen nagle zwarła nogi, ściskając jego rękę. Krzyknęła, a jej ciało wyprężyło się w rozkosznym spazmie.

Craig zamarł. Jego mózg zarejestrował błysk jakiegoś żółtego światła, ale on zupełnie zignorował ten sygnał. Mgliście zdawał sobie sprawę, że czoło ma zroszone potem, jest napięty do granic wytrzymałości, a krążenie w lewej nodze zupełnie zanikło.

W tym momencie Kara odchyliła głowę do tyłu i cała reszta przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Zalała go fala czułości. Mokre włosy przykleiły się do czoła Karen. Delikatnie dotknęła jego policzka, jakby się czemuś dziwiła. Wciąż jeszcze oddychała nierówno, a jej oczy... O Boże, te jej oczy! Nie przypuszczał, że jeszcze kiedyś spojrzy na niego w ten sposób.

- To wszystko twoja wina - powiedziała oskarżycielsko.

- Mam nadzieję, że tak.

- Nie śmiej się ze mnie. Okropnie się wstydzę. To wcale nie były niewinne pieszczoty, Reardon. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłeś mi to w samochodzie.

- Naprawdę? - Chwycił ją za rękę. - Nie wyzbyłaś się swoich dawnych słabości, Karo?

- Naprawdę, to bardzo się boję - przyznała szczerze.

- Boję się, że stracę głowę dla kogoś, kogo już chyba zupełnie nie znam. Jesteś znacznie silniejszy niż tamten mężczyzna, za którego wyszłam za mąż. Silniejszy, bardziej pewny siebie... - przerwała. - I ciągnie mnie do ciebie bardziej niż przedtem. Ten dziwny czar...

To nie tylko pociąg fizyczny. Wolałabym, żeby chodziło wyłącznie o seks.

Jakiś biały, metaliczny kształt zamajaczył w ciem­ności przed nim.

- Karo...

- Przedtem nigdy nie mieliśmy dla siebie czasu.

Zapomnieliśmy, jak się rozmawia. Teraz już wiemy, jakie błędy popełniliśmy, więc kiedy jesteśmy razem...

Czuję wtedy coś cudownego. To takie uczucie, jakby wszystko wreszcie znalazło się na właściwym miejscu, jakby wszystko dopiero teraz zaczęło do siebie pasować. Nigdy przedtem niczego podobnego nie czułam...

- Kochanie...

- Jednak wciąż się boję. Boję się nas, boję się ciebie. Kiedyś byłeś moim księciem z bajki. Oczaro­wałeś mnie. Ale teraz już nie jesteśmy dziećmi, a ty, Reardon, wciąż próbujesz czarować. Zupełnie nie mam pojęcia, jak się zachowasz, kiedy rzeczywistość zapuka...

- Nie sądzę. - Pokręcił głową. - Twoja sierra to seryjny model w bardzo popularnym kolorze. Do tego pada i jest ciemno, a poza tym podejrzewam, że chwilowo jest zajęty... czym innym.

- Nasz syn jest za młody na takie rzeczy. - Jej matczyny radar już się nastawił na właściwe fale.

- Całkowicie się z tobą zgadzam.

- Jakim cudem znów nas to spotyka? Jestem już za stara na takie życie - powiedziała cicho. - Tym razem ty prowadzisz. - Zamienili się miejscami, trochę się przy tym obijając. - Jak najdłużej nie włączaj świateł.

Gaz do dechy i nie zatrzymuj się, dopóki nie wyjedziemy z parku.

- Tak jest, proszę pani.

W przymierzalni u Raftera wisiała na wieszaku halka z czarnej satyny i szkarłatna, krótka koszulka.

Przyszły do tego domu towarowego w centrum handlowym, żeby kupić Julie trochę nowych rzeczy. Córka weszła do przymierzalni z całym naręczem łaszków, a Karen dla zabicia czasu też wybrała sobie kilka ciuszków i poszła je przymierzyć. Kiedy jednak znalazła się w przymierzalni, pokręciła z niedowierza­niem głową. Ogłupiała, czy co? Zupełnie nie myśli o tym, co robi. Dlaczego nie przyjrzała się dokładniej temu, co wybiera? Szczerze mówiąc, musi sobie kupić trochę bielizny, ale tego rodzaju rzeczy w ogóle nie ma sensu przymierzać. Dotknęła jedwabistej haleczki i pomyślała, że jest zupełnie nie w jej stylu. A potem pomyślała, że okropnie się zakochała we własnym byłym mężu.

Od ich ostatniego „wypadu" minęły zaledwie dwa dni, a ona już ze sto razy zdążyła sobie powtórzyć, że sytuacja wcale nie była zabawna. Ryzykowała, że szesnastoletni syn przyłapie ją w kompromitującej ich w sytuacji. Nie był to powód do śmiechu. Zamknęła oczy. Pomyślała sobie, że nie wiadomo dlaczego lubi tego mężczyznę, na jakiego wyrósł jej były mąż. Lubi jego spokojną pewność siebie, subtelne poczucie humoru i miły uśmiech. Lubi patrzyć mu w oczy, lubi...

- Mamo. - Julie otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. -Ty naprawdę jesteś dziś jakaś dziwna... - Jej wzrok przesunął się od twarzy matki do wiszącej na wieszaku bielizny. - O raju! Chyba nie chcesz tego kupić?

Oczywiście, że nie. Karen miała to już na końcu języka. Raz jeszcze spojrzała na kuszące koronki. Są takie ładne... Całe życie była praktyczna i zbyt rozsądna, żeby pozwalać sobie na elegancką bieliznę. A może po prostu nigdy nie miała dość odwagi?

- Myślę, że jednak kupię... - powiedziała.

Zwykle rozdzielały się i osobno robiły zakupy. Paradowanie po ulicy z matką nie było w dobrym tonie. Tym razem jednak, kiedy tylko wyszły na ulicę, Julie dosłownie przykleiła się do Karen.

- Mamo... - Julie objęła ją za szyję. - Obiecaj, że nie będziesz miała przede mną tajemnic. Ja wiem, że to głupie, ale czy powiesz mi, jeśli zaczniesz się z kimś spotykać? Z jakimś facetem?

Karen pomyślała, że zrobi wszystko, żeby tylko nie zburzyć spokoju córki. Może nawet oszukiwać i kraść. W tym wypadku wystarczył jeden prosty wykręt.

Nagle w piętnastoletniej twarzyczce Julie zabłysły bardzo dorosłe oczy. Karen wcale nie miała ochoty usłyszeć tego jeszcze czegoś.

- Tak, na wszelki wypadek... No wiesz, żeby już I skończyć ten temat i w ogóle... Nie wyjdziesz za mąż za kogoś, kogo ja i Jon nie polubimy, prawda?

- Nigdy w życiu. - Karen mocno przytuliła Julie.

- Masz to jak w banku, kwiatuszku.

Uspokojona Julie natychmiast popędziła do sklepu muzycznego. Karen patrzyła w ślad za nią oczarowana i zupełnie rozbrojona tym łobuziakiem i światową kobietą w jednej osobie - własną córką.

Dopiero teraz skojarzyła, że dzieci ostatnio za­chowywały się trochę dziwnie. I te pytania Julie... Nie mogą przecież wiedzieć, że spotyka się z Craigiem. Są bystre i za bardzo spostrzegawcze, żeby udało się zachować to w sekrecie. Rozmowa z córką potwierdziła jej mocne przeko­nanie, że stosunki z Craigiem powinny nadal pozo­stać tajemnicą. Julie była bardzo zaborcza i opiekuń­cza w stosunku do matki i Karen wyczuwała w tym coś więcej niż naturalną, zdrową miłość córki. To jeden ze skutków rozwodu. Dzieci za bardzo przejęły się nią, Craigiem, i w ogóle problemami dorosłych. Nie wolno robić im nadziei na połączenie się rodzi­ców. Karen nie chciała po raz drugi ryzykować ich spokoju.

Chociaż z drugiej strony... Od kilku tygodni Craig nadskakiwał jej, jakby była jego narzeczoną. Przez te kilka tygodni cieszyła się radosną pełnią ponownie odkrywanej miłości. Wiele rzeczy świadczyło o tym, że Craig bardzo się zmienił. Nie da się zaprzeczyć, że ich nowy związek rozwija się w zawrotnym tempie, a ona nadal nie wie, co Craig naprawdę czuje. Chciał z nią być. Musiałaby nie mieć oczu, żeby tego nie zauważyć. Wszystkie ich kradzione wspólne chwile były zupełnie wyjątkowe, ekscytujące...

To właśnie tak bardzo ją niepokoiło. Ukrywanie się, zamykanie w małym świecie, przywołało tamten dawny czar, który odkryli, będąc jeszcze prawie dziećmi. Ożywianie starych wspomnień, trochę niebez­pieczny flirt, romantyczne, tajemnicze spotkania... Cholera, całymi latami oboje byli śmiertelnie poważ­nymi i nad wyraz odpowiedzialnymi „pracoholikami", więc nic dziwnego, że ta zabawa sprawia im ogromną przyjemność. Zabawa, a nie prawdziwe życie. Praw­dziwe życie to kłopoty, w których ugrzęźli przedtem. Błyskawica zapala się tylko na moment. Pioruny milkną, gdy codzienna rutyna nakazuje zrobić zakupy czy wynieść śmieci.

Najgłębsza rana, jaka została jej po rozwodzie, to poczucie klęski. Jej klęski w roli kobiety. Kochała Craiga, ale nie potrafiła go zatrzymać, chociaż wciąż była tą samą Karen, tą samą kobietą, z którą ożenił się siedemnaście lat temu.

Wysoko w górach rosną takie kwiaty, które za dnia wyglądają jak chwasty. Za to w księżycowe noce otwierają swoje płatki i oszałamiająco pachną. Te kwiaty bardzo przypominają ją i Craiga i ich tajemniczy romans w świetle księżyca. Skąd pewność, że jego uczucie jest wystarczająco silne, aby wytrzymać ostre światło dnia?



ROZDZIAŁ ÓSMY

Telefon zadzwonił po dziesiątej wieczorem. Karen odłożyła książkę i podniosła słuchawkę.

- Nic dziwnego. To nie jest dziewczyna, którą Jon Jacob może ci przedstawić. Chyba z rok łaziła za Jonem i wreszcie wymusiła na nim, żeby się z nią umówił. To była ich pierwsza randka, ale to właśnie ona zaproponowała, żeby zaparkować samochód w jakimś ustronnym miejscu. Z koloru twarzy twojego syna podczas tej opowieści mogłem wywnioskować, że gdy tylko się zatrzymali, rozłożyła się na nim jak prześcieradło na tapczanie.

- Cholera!

- To już teraz nieważne. Dobry Boże! Myślisz, że on... że oni...

Nie. Wydaje mi się, że śmiertelnie go wystraszyła.

Jon oświadczył, że teraz panuje AIDS, a to maleństwo zaliczyło już co najmniej szkolną drużynę piłkarską.

Twoje nauki nie poszły w las.

- No i co? I co? - ponaglała.

Słyszała, jak przekłada słuchawkę. Najwyraźniej sadowił się w ogromnym, skórzanym fotelu, stojącym w jego salonie.

- Trwało chwilę, zanim zdecydował się na prawdziwą męską rozmowę. Nie mógł tego już dłużej w sobie dusić. Pogadaliśmy szczerze i wtedy dopiero wyszedł z niego mężczyzna. Podobało mu się, że ta dziewucha tak się na niego napaliła. Chciała go, jak kobieta pragnie mężczyzny. Nigdy nie byłaś szesnastoletnim chłopcem, Karo, i nawet nie możesz sobie wyobrazić, jak takie coś potrafi uderzyć do głowy.

Karen usłyszała szelest na korytarzu i o mało nie dostała zawału na widok stojącej w drzwiach córki. Zakryła słuchawkę. Julie trzymała w ręku nadgryzione jabłko.

- Chciałam tylko zobaczyć, kto do ciebie dzwoni - usprawiedliwiła się. - Jest tak późno...

- To pan Macalvey - powiedziała Karen. - Dzwoni z biura. Nie może znaleźć dokumentów, nad którymi dziś pracowaliśmy. - Julie zmarszczyła nos i ułożyła buzię w bardzo współczującą minę. Ugryzła jabłko i pomachała ręką na dobranoc. Karen odczekała, aż córka pójdzie do swojego pokoju, i odsłoniła mikrofon.

- Macalvey, tak? - Craig musiał jednak coś usłyszeć.

- Jesteś już w łóżku, kochanie?

- Tak, panie MacaWey. - Przyjemny dreszcz przebiegł jej po plecach. Craig zadzwonił, żeby wtajemniczyć ją we wszystko, co udało mu się wyciągnąć od ich szesnastoletniego i szybko dojrzewającego syna. To naturalne poczucie wspólnoty sprawiło jej ogromną przyjemność, ale rozmowa na temat Jona Jacoba właśnie została zakończona. Głos Craiga brzmiał teraz jak rozkołysany saksofon w za­dymionym barze.

- I masz na sobie podkoszulek. Założę się, że nic więcej.

Rzeczywiście, ubrała się w podkoszulek, bez żad­nej bielizny pod spodem. Znów poczuła przyspie­szone bicie serca. To już drugi raz w tym tygodniu dzwoni późnym wieczorem i czaruje ją tym swoim głosem, a potem wrząca krew nie pozwala jej za­snąć.

- Mogę sobie wyobrazić twoje długie nogi wyciągnięte na prześcieradle. Kocham twoje nogi, skarbie. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak często o nich myślę. Wciąż sobie przypominam kształt twojej łydki, uda, dotyk twego ciała przez jedwabną pończochę. Masz pojęcie, jak bardzo mnie podniecasz?

Sama myśl...

Karen aż pisnęła. Tym razem w drzwiach sypialni stał Jon Jacob. Przycisnęła słuchawkę do piersi.

Jon Jacob wreszcie sobie poszedł. Karen ciężko opadła na poduszkę.

- Jesteś wstrętnym erotomanem. Cały dom się przez ciebie obudził i dlatego właśnie musimy skończyć tę rozmowę. Chcę tylko, żebyś wiedział... Dopadnę cię. Nie wiem jeszcze, jak i gdzie, ale na twoim miejscu już bym się bała.

Zanim odłożyła słuchawkę, usłyszała jeszcze jego śmiech. Chwilę później zgasiła nocną lampkę i po­kój pogrążył się w ciemności. Dzieci jeszcze nie spały. W łazience leciała woda, radio cichutko grało rocka. Minął dobry kwadrans, zanim zgasło światło w holu i dzieci poukładały się w łóżkach. Wreszcie zapadła zupełna ciemność i zapanował spokój.

Karen przytuliła do piersi poduszkę. Za nic nie mogła zasnąć. Czuła swoje nogi, ocierające się o chłodne prześcieradło. Piersi miała obrzmiałe i ciężkie. Wszystko przez niego... Ten wstrętny człowiek jest na tyle bezczelny, by wciąż przypomi­nać jej, jak gorsząco zachowała się wtedy w samo­chodzie. 1 najwyraźniej sprawia mu to ogromną przyjemność.

Wyszła z łóżka i podeszła do rozjaśnionego blaskiem księżyca okna. Zakochanie to cudowne uczucie, ale miłość, prawdziwą i trwałą miłość należy wypróbować w prawdziwym życiu. Czy Craig nadal będzie ją chciał, gdy zgasną fajerwerki? A właściwie, pomyślała, z czyjej winy fajerwerki przestały rozjaśniać nasz związek?

Przypomniała sobie niedawną rozmowę na temat Jona Jacoba. „Zupełnie bezradny w uścisku bezwstydnej dziewuchy". Craig tak powiedział. I jeszcze, że to „najskrytsze marzenie wszystkich chłopców".

Zwyczajne opowiadanie faktów z perspektywy młodego chłopca, ale sprawiło jej przykrość. Karen spędziła z Craigiem siedemnaście lat i przez cały ten czas nie wiedziała, że jego najskrytsze marzenie to uściski bezwstydnej dziewuchy. Tyle każda kobieta powinna wiedzieć o swoim mężu. Karen nigdy nie była bezwstydna. Nie miała po prostu takiej cechy charakteru. W ich związku zawsze Craig był stroną aktywną. Potem, kiedy już ją rozbudził, pozbywała się wszelkich zaha­mowań i zawsze kończyli razem, jednakowo roz­gorączkowani. Dlatego wydawało się jej, że nie jest ważne, kto inicjuje te zbliżenia. Teraz okazuje się, że jednak miało znaczenie. Monotonia zabija wszystko. Craig doskonale wiedział o jej nieustannej gotowości, ale nawet najbardziej płomienny uwo­dziciel może czasem poczuć zmęczenie rolą agre­sora. Stanowczo za mało uwagi poświęcała jego potrzebom.

Rzeczywiście bała się uwierzyć w uczucia, o któ­rych istnieniu Craig ją zapewniał. Na różne sposoby usiłował ją przekonać, że nie popełni już dawnych błędów. Teraz dotarło do niej, że ona też musi odnaleźć w ich przeszłości te momenty, kiedy to ona popełniała błędy.

Pozwoliła mu, żeby pełnił rolę głowy domu. Tak jej było wygodniej. Sama nieszczególnie się czuła jako osoba decydująca o wszystkim. Łatwo było obwiniać męża o to, że uważa ją za swoją własność, i jednocześnie siedzieć cicho i nie protestować. Łatwo było, cholernie łatwo, chować się w jego cieniu, bo on był silny, pewny siebie i odpowiedzialny. Ona nigdy nie miała dość pewności siebie.

Teraz sama musi znaleźć siły i odwagę, żeby o niego walczyć. Jeśli naprawdę go kocha.

Sekretarka wprowadziła Craiga do gabinetu. Pomyś­lał, że wolałby tłuc kamienie, niż znaleźć się choćby w pobliżu tego miejsca.

- Craig. - Był to rodzaj powitania, chociaż siedzący za biurkiem wysoki mężczyzna ani nie wstał, ani nie podał mu ręki. Sekretarka zamknęła drzwi. Zostali sami. Ojciec Karen wskazał mu jedno ze stojących przed biurkiem krzeseł. - Bardzo dawno z tobą nie rozmawiałem.

- Tak. - Craig usiadł. Nie mógł sobie przypomnieć, ile czasu minęło od jego ostatniej rozmowy z Waltem Hennesseyem. Już ponad rok ich kontakty ograniczały się do spotkań przy okazji podrzucania i odbierania dzieci od dziadków. Craig miał świadomość, że ojciec Karen jego obarcza winą za rozwód. To Craig od samego początku był sprawcą wszystkich zmartwień jego najmłodszej i ukochanej córki. Nigdy nie przepadali za sobą.

Karen była podobna do matki, Walt miał raczej kwadratową twarz. Był bardzo szczupły i kosz­towny garnitur, który miał tego dnia na sobie, wisiał na nim jak szmata. Garnitury po prostu źle na nim leżały. Walt wcale się nie przejmował swoim wyglądem. Był najlepszym adwokatem po­datkowym w całym stanie, mądrym, inteligentnym i znakomicie wykształconym. Miał też niezawodny instynkt.

Karen kochała ojca jak nikogo na świecie. Dlatego właśnie Craig zdecydował, że musi z nim porozmawiać w cztery oczy. Choćby nawet starszy pan powitał go z pistoletem.

Walt patrzył na niego ze spokojem policjanta, obserwującego zakutego w kajdanki przestępcę.

- Twoja córka zabiłaby mnie - zaczął Craig - gdyby wiedziała, że tu jestem, ale musisz wiedzieć, że znów się spotykam z Karen.

Cisza. Jedyna pociecha, że na biurku nie pojawiły się ani granaty, ani nawet pistolety pojedynkowe. Ojciec Karen cicho bębnił palcami w oparcie fotela.

- Tak, chyba to właśnie podejrzewałem. Nie zadzwoniłeś do mnie do domu, nie chciałeś się tam spotkać. Nie ma znów tak wielu powodów, dla których musiałbyś się ze mną spotykać w tym gabinecie. Erica zrobiłaby piekło, gdyby odkryła, że znów kręcisz się koło naszej córki.

Craig przygotował się na wszelkie możliwe reakcje Walta Hennesseya - z wyjątkiem współczucia.

- Rzeczywiście, o mało się nie załamałem - przyznał.

- Kiedy jeszcze chodziłem do szkoły - mówił z namysłem - byłem wspaniałym chłopakiem. Dobry sportowiec, przystojny, na tyle zdolny, że nie musi nawet zaglądać do książki, żeby mieć dobre stopnie. Żadnych problemów, może poza rozwodem rodziców. Ale w moim życiu brakowało głębi. Uważałem, że mogę mieć wszystko, czego tylko zapragnę. Tak mnie wychowano. Nie byłem zepsutym dzieckiem w tym sensie, że zawsze miałem wszystkiego za dużo. To życie mnie zepsuło, bo wszystko zbyt łatwo mi przychodziło. No więc, jeśli chciałbyś wiedzieć, to ja jestem winien rozpadowi naszego małżeństwa, a nie Kara. Byłem aroganckim samolubem i ją także uważałem za coś, co po prostu mi się należy.

Na biurku Walta zabrzęczał telefon. Nacisnął guzik i podniósł słuchawkę.

To pytanie poruszyło napięte do granic wytrzymało­ści nerwy Craiga.

- Ja ją kocham - powiedział cicho. Tylko takiej odpowiedzi mógł udzielić.

- Kiedy już oboje będziecie pewni - Walt mówił to wyraźnie odprężony - jeśli to w ogóle nastąpi, ja wezmę na siebie przekonanie Erici. A zanim to nastąpi, mogę wam od czasu do czasu zająć czymś dzieci. Wprawdzie są już „bardzo dorosłe" i coraz rzadziej mają czas dla dziadka, ale spróbuję im coś ciekawego wymyślić. Mecz futbolowy albo konną jazdę. Coś wymyślę.

- A ja ci kupię sznur - powiedział cicho Craig.

Można było przewidzieć, że na żadnym sygnaliza­torze w całym Colorado Springs nie zapali się ani jedno zielone światło, kiedy on się spieszy. Craig przycisnął pedał gazu w tej samej chwili, w której zgasło czerwone światło. Aż do Wildwood ruch nie zmniejszył się ani trochę.

W powietrzu czuć już było jesień. Słońce wyszło zza chmur i oświetlało domy ich osiedla. Było już siedem po dwunastej, a on umówił się z Karen u siebie w domu punktualnie o dwunastej. Żadne z nich nie mogło wyrwać z normalnego dnia pracy więcej niż pół godziny.

Przejrzał się w lusterku i zaklął. Wyglądał, jakby całe przedpołudnie walczył ze stadem wilków. Właś­ciwie to prawda, tyle że tym razem w roli wilka wystąpiła korporacja. Zahamował przed domem. Jej sierra już tu stała. Poprawił krawat, wyrzucił z kie­szeni trzy długopisy i notatnik, przygładził dłonią włosy. Jeszcze raz powtórzył sobie w myślach roz­mowę, jaką chciał przeprowadzić z Karen. Wciąż miał w pamięci wczorajsze spotkanie z jej ojcem. Walt nieoczekiwanie okazał wiele zrozumienia swe­mu zięciowi, obciążonemu zbrodnią pakowania jego córki w kłopoty. Zamiast odczucia wyraźnej ulgi, całą noc dręczyło Craiga poczucie winy. Dobrze wiedział, że stawia Karen w sytuacji bez wyjścia. Te kwiaty, prezenty, rozmowy telefoniczne, potajemne spotkania na strychu i w samochodzie. Wywierał na nią kuszącą seksualną presję. Ani na chwilę nie pozwalał jej zapomnieć o tym, że mogłoby im być dobrze razem. Naprawdę chciał ją mieć. Nie tylko w łóżku, ale w ogóle w życiu. Chciał ją mieć na zawsze.

Walt przypomniał mu, w jakim stanie była Karen przed rozwodem. Wtedy zupełnie straciła wiarę w siebie. Niezależnie od tego, jak bardzo ją kocha, jak bardzo jest pewny, że poprawa ich stosunków jest trwała, nie może ryzykować, że znów ją skrzywdzi. Naprawdę musi zwolnić tempo. Musi zwolnić i dać jej trochę czasu. Przecież minął dopiero miesiąc. Niemożliwe, żeby tak szybko mu zaufała.

Craig obiecał sobie solennie, że dzisiejsze spotkanie będzie zwyczajnym, sympatycznym lunchem we dwoje.

Wreszcie spokojnie porozmawiają. Tylko tyle. Zachowa się jak dżentelmen. Tym razem na pewno weźmie się w karby.

Przeskoczył dwa stopnie i znalazł się na ganku swego domu. Po rozwodzie Karen została z dziećmi w „ich" domu, a Craig kupił pierwszą z brzegu nieruchomość, jaką wystawiono na sprzedaż w sąsiedz­twie. Dom był mały i ciasny, ale kupował go wyłącznie z myślą o tym, żeby mieszkać jak najbliżej swoich dzieci. Bardzo poważnie traktował swoje obowiązki rodzicielskie. Rok temu nawet nie przyszłoby mu do głowy, że miał jeszcze jeden powód, żeby zamieszkać w sąsiedztwie: pragnienie bycia blisko Karen.

- Karen! - zawołał od progu.

Kiedy rano rozmawiali przez telefon, Karen po­wiedziała, że szefa dzisiaj nie będzie, więc może po drodze kupić coś do jedzenia w chińskim barze. Dobrze się złożyło, bo on przez całe przedpołudnie nie miał wolnej ani chwili.

Karen nie odezwała się. Już miał zawołać ponownie, gdy zauważył jej buty. Czarne szpilki z białymi noskami leżały na dywanie jak drogowskazy.

Stalowoszary dywan był tak samo ciemny jak salon jego domu. Ożywiały go jedynie należące do dzieci sprzęty elektroniczne. Poustawiał tu wszy­stkie produkowane przez swoją firmę urządzenia: wzmacniacze i kolumny, duży ekran telewizyjny, komputer z mnóstwem dysków i programów. On sam bardzo rzadko korzystał z tego pokoju.

Dzieci zawsze robiły tu bałagan. Julie zostawiła jakąś taśmę i błękitną bawełnianą koszulkę. Od czasu, gdy była tu po raz ostatni, leżały nietknięte w tym samym miejscu. Piłka futbolowa, na której osiadła już spora warstwa kurzu, słoneczne okulary i jakieś szkolne zeszyty należały do Jona Jacoba.

Ctaig rozejrzał się po tym bałaganie i zobaczył żakiet z czerwonego jedwabiu. Rzucony niedbale, zajmował jedyne wolne do niedawna krzesło.

Poszedł tym tropem. Następną część damskiej garderoby - gustowną i przesadnie skromną czarną sukienkę - znalazł w korytarzu łączącym salon z kuchnią. Sukienka leżała samotnie na dywanie.

Craig otworzył usta, żeby znów zawołać Karen, ale jakaś żaba, która nie wiadomo skąd znalazła się w jego gardle, przegryzła mu struny głosowe. Od­chrząknął. Nie pomogło. Nadal nie mógł wydobyć z siebie głosu.

Ostrożnie skierował się do kuchni. Była długa i wąska, od pokoju oddzielał ją barowy blat. Rano zawsze wypijał tu kawę, mimo że na całej powierzchni stołu walały się jakieś stare listy, projekty i narzędzia, które już dawno miał odłożyć na miejsce i ciągle zapominał. Przy blacie ustawiono wysokie barowe stołki.

Już zauważył, że przygotowała coś w rodzaju pikniku. Krewetki w sosie koktajlowym, mnóstwo malutkich kanapeczek, artystycznie ułożone warzywa, dzbanuszek wykałaczek. Między tym wszystkim stała czara z likierem wiśniowym.

- Wspaniale wygląda - powiedział.

- I wcale się nie napracowałam. Kłopot w tym, je przy jedzeniu palcami można się solidnie upaprać. Dla ciebie to żaden problem, bo jesteś w swoim domu i w razie czego po prostu zmienisz koszulę. Ja, niestety, nie mogę wystawiać swojej sukienki na tak wielkie ryzyko.

Z trudem oderwał wzrok od likieru. Karen próbo­wała mu logicznie wyjaśnić, dlaczego pozbyła się ubrania. Dobrze rozumiał, że nie chciała ryzykować powrotu do biura w zaplamionej sosem sukience. Przy takim jedzeniu rzeczywiście łatwo się ubrudzić.

- Siadaj wreszcie - zawołała. - Nie wiem, jak ty, ale ja miałam koszmarne przedpołudnie. Muszę trochę odpocząć, bo popołudnie zapowiada się jeszcze gorzej...

Craig usiadł na wysokim stołku i Karen postawiła przed nim mrożoną herbatę z cytryną.

- Gdzie trzymasz serwetki? - zapytała. - Nie mogę nic znaleźć w tej przeklętej kuchni.

Mimo to znalazła serwetki i znów przebiegła obok niego. Doleciał go zapach egzotycznych, podniecają­cych perfum. Nigdy przedtem nie używała tego zapachu. Przynajmniej nie dla niego.

- Dobrze... - Zmarszczyła czoło. Na moment przestała biegać. Stała z dłonią opartą na biodrze.

- Jeszcze czegoś nie dałam? A tak, już wiem!

- Zapomniałam o czymś... - Przelotnie spojrzała mu w oczy.

Miała na sobie halkę i pończochy. W zasadzie halka zakrywała tę samą powierzchnię jej ciała, co zwykła, od lat przez nią noszona bielizna, ale robiła to zupełnie inaczej. Koronkowy brzeg tej czarnej, satynowej halki sięgał do połowy uda. Lśniąca, śliska tkanina opinała ciało Karen, podkreślała biust i szczup­łą talię. Karen nie włożyła stanika i jej sutki wyraźnie odznaczały się na cienkim materiale. Z kształtu malutkich wypukłości w górnej części jej ud wywnioskował, że majtek też na sobie nie miała. Pończochy trzymały się na podwiązkach z czarnej satyny.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Karen... Chyba rzeczywiście za bardzo cię pospieszałem. To nieuczciwe...

Karen zanurzyła krewetkę w sosie i włożyła mu ją do ust.

Po raz pierwszy w życiu udało jej się do tego stopnia zbić go z tropu, że jąkał się i czerwienił. Cały ranek denerwowała się, że w ostatniej chwili zabraknie jej odwagi na to, co sobie zaplanowała. Odgrywanie rozpustnej kobiety, najskrytszego ma­rzenia Craiga, nie było wcale łatwe. Zbyt dobrze ją znał, żeby dał się zwieść. Bała się, że będzie się głupio czuła, że będzie głupio wyglądać, bo ta rola zupełnie nie była w jej stylu. Widząc, jak zareagował na jej widok, szybko nabrała pewności siebie. Pew­nie, że setki razy widział ją ubraną skromniej niż w halkę, ale nigdy przedtem nie prowokowała go w taki sposób.

Nie mając innego wyjścia, Craig połknął krewetkę.

- Uważaj na sos, kochanie - ostrzegła. - Jest bardzo ostry.

Założyła nogę na nogę. Zerknął na jej uda, potem na biust widoczny przez czarną satynę. Przed spot­kaniem z Craigiem Karen wpadła do Keastmana. Sprzedawali tam bardzo drogie perfumy. Wprawdzie nie mogła sobie na nie pozwolić, ale na ladzie stały próbki i, oczywiście, skorzystała. Trudno powiedzieć, czy Craigowi spodobał się zapach i widok, jaki zastał w kuchni, ale krewetkę przełknął z wyraźną trudnością.

- Karo - zaczął, rozluźniając krawat.


- Tak?

Odpięła hebanową spinkę i rozpuściła włosy. Rozsypały się na ramionach miodowozłotą kaskadą. Uśmiechnęła się do Craiga. Zamknął oczy, na czoło wystąpiły mu krople potu.

- Oczywiście, że masz. Przecież je uwielbiasz. Mają wyjątkowo łagodny smak. Szczególnie po tym ostrym sosie...

Craig otworzył oczy. Spojrzał na nią ostrym jak brzytwa wzrokiem. Mimo to włożyła mu do ust kawałek szparaga.

- Słowa są bardzo istotne w procesie porozumiewania się - zgodziła się z nim. Ale nie w tej chwili, pomyślała. Miała rację. Demonstrowała mu właśnie jeden ze składników, których poprzednim razem zabrakło w ich przepisie na małżeństwo.

Nawet jeśli ludzie bardzo mocno siebie pragną, codzienna rutyna zabija pożądanie, napięcie słabnie...

Przedtem też pewnie o tym wiedziała, ale nigdy nie chciało jej się przyjąć aktywnej postawy. Ani w łóżku, ani nigdzie indziej. Może bała się ośmieszenia w jego oczach?

Spojrzała na Craiga. Żyły na jego szyi pulsowały.

O Boże, pomyślała, nigdy już nie dam ci krewetek, Reardon.

- Karen...

-Tak?

Pokręciła przecząco głową.

- Specjalnie urządziłaś ten lunch. Najwyraźniej szukasz kłopotów.

Tym razem skinęła głową, potwierdzając jego domysły.

Nieświadoma niebezpieczeństwa sięgnęła po na­stępną wiśnię. Craig chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

Zatrzymali się na chwilę w holu, z dala od okien. Craig przytulił ją mocno do siebie. Jego ręce ślizgały się po czarnej satynie halki. Głaskał Karen po plecach, tulił do siebie. Obsypał ją gradem pocałunków, głębokich, namiętnych pocałunków, które odebrały jej zdolność logicznego myślenia. No, może niezupełnie, bo zdjęła z niego marynarkę i zaczęła rozpinać guziki białej koszuli. Popatrzyła mu prosto w oczy. Żar, jaki w nich zobaczyła, zaparł jej dech w piersiach. Nie była to zwykła żądza, ale prawdziwa, gorąca miłość w jej najczarowniejszym wydaniu. Tęsknota i od­danie mieszały się w nich z długo tłumionym pożąda­niem.

Świadoma, .że Craig na nią patrzy, Karen odpięła ostatni guzik jego koszuli. Dotknęła opalonej i po­rośniętej kędzierzawymi włosami piersi. Czuła, jak bardzo jest spięty. Kiedy jej palce dotarły do jego sutków, serce Craiga omal nie oszalało. A kiedy oplotła go ramionami i przywarła biustem do jego nagiej piersi, zaczął gwałtownie chwytać powietrze, jak wyrzucona na brzeg ryba. Dzielił ich tylko mały kawałek satyny.

- Czy sądzisz, że mam szansę - powiedział w chwili przerwy między pocałunkami, którymi obsypywał jej szyję - wziąć czynny udział w tym gwałcie?

- Bo nie. Postanowiłam. - Czuła, jak pieścił wargami jej ramię, i na chwilę zapomniała, co właściwie postanowiła. Wreszcie sobie przypomniała. - Postanowiłam, że zostaniesz bezradną ofiarą mojej namiętności. Może zechcę zmusić cię do cierpliwości jeszcze przez wiele, wiele godzin...

Przyciągnął ją do siebie i długo, namiętnie całował. Nie przerywając pocałunku, delikatnie popychał ją przed sobą w kierunku - sypialni. Zdjął jeden but, potem drugi, ale ani na chwilę nie przerwał pocałunku. W ten sposób dotarli do ogromnego łoża, zasłanego białą pościelą. Karen zauważyła, że jej ofiara chętnie współpracuje w porwaniu. Craig błyskawicznie zrzucił z siebie resztki ubrania i bieliznę.

Teraz przyszła kolej na nią. Craig zsunął z jej ramion cieniutkie ramiączka halki i jego oczom ukazał się niczym już nieosłonięty, jędrny biust Karen. Zsunął halkę niżej, na biodra, i pozwolił, aby śliska satyna sama opadła na podłogę u jej stóp. Miała na sobie jedynie pończochy i podwiązki z czarnej koronki. Po chwili już leżała na tapczanie. Craig okrył ją swoim ciałem i tysiącem pocałunków. Pieścił jej piersi, aż różowe sutki stwardniały jak kamyki. Rozpiął podwiązki i całując delikatnie jej nogi, powoli zsuwał pończochy. Rozpalił ją do białości.

Kochała się z nim ponad milion razy, ale nigdy nie przypominało to tego, co działo się z nimi teraz. Nawet tamten poranek w Chatce nie dorównywał ich dzisiejszym popisom. Przez całe tygodnie narastało w nich pożądanie, ale nie mieli okazji spotkać się w bezpiecznym miejscu, żeby nacieszyć się sobą i na nowo odkrywaną miłością.

Skóra Karen pokryła się kropelkami potu. Craig też był cały mokry. Dotknięcia jego palców nie ugasiły jej pragnienia i najwyraźniej potęgowały jego pożądanie. Pragnęła go z całego serca, czuła wyłącznie bijący od niego żar, wtapiający się w jej ciało.

Uniósł głowę. Popatrzył na jej mokre od potu włosy, na zaczerwienione od pocałunków wargi. Nie odrywając od niej oczu, otworzył szufladę nocnego stolika i wyjął stamtąd małą paczuszkę.

- Myślałaś, że cię narażę na takie ryzyko, kochanie? - wyszeptał.

Jego wargi dotknęły jej ust. Zmieścił w tym pocałunku ogromną tkliwość dla tego, co razem tworzyli i co mogliby wspólnie stworzyć.

Założył sobie jej ręce na szyję i wszedł w nią. W cudownym uniesieniu galopowali po równinach i górach niepowtarzalnych doznań.

- Kocham cię - szepnęła na moment przed ogarniającym ich spełnieniem.

Usłyszał. Chociaż przez cały ranek Craig tłuma­czył sobie, że nie powinien jej tak szybko ciągnąć do łóżka, teraz żałował, że nie namówił jej na to dużo wcześniej. Gdyby tylko wiedział, że już może mu powiedzieć te dwa słowa, które właśnie powie­działa.

Kara wtuliła się w niego jak zziębnięte kociątko. Pogłaskał ją po plecach. Czuł, że ona już naprawdę należy do niego. Był niebotycznie szczęśliwy. Przed jego zamkniętymi oczami znów przesunął się tamten widok: prowokacyjny uśmiech i ta przeklęta czarna haleczka. To przez nią stracił głowę i serce. Go­towość Karen do miłości wciąż przyprawiała go o zawrót głowy. Oddała mu się z taką swobodą, zapamiętaniem i szczerością. Kara mi ufa, pomyślał. Hola, hola! Jeszcze nie włożyłeś jej obrączki na palec, natychmiast przywołał się do porządku. Sło­wa wypowiedziane w miłosnym porywie to nie to samo, co normalne życie. Ale jeśli zachowa ogromną ostrożność, jeśli nie popełni już żadnego błędu, to może wzbudzi jej zaufanie i spowoduje, że Karen naprawdę uwierzy w ich wspólną przy­szłość.

Przeciągnęła się leniwie, ziewnęła. Nawet cienia zdenerwowania. Na wszelki wypadek mocniej ją przytulił.

- Pamiętasz naszą noc poślubną? - zapytał cicho.

- Katastrofa wspaniałych marzeń - mruknęła. Wcale nie była taka śpiąca.

- Nie, Karo, nie wszystko. - Pogłaskał ją po twarzy. - Na początku bardzo dobrze się bawiliśmy. Pamiętam, jak cię porwałem. I tę szaleńczą jazdę samochodem. Pamiętam, jak się denerwowałaś. Cho­ciaż muszę przyznać, że to nie tę część tamtej nocy pamiętam najlepiej...

- Porozmawiajmy raczej o pogodzie - zapropono­wała.

- Dokładnie pamiętam tę chwilę - Craig wcale nie chciał rozmawiać o pogodzie - kiedy już mieliśmy w rękach akt ślubu. Nasz związek był odtąd oficjalny, ale żadne z nas nie miało pojęcia, co z tym fantem zrobić. Nie mieliśmy dokąd pojechać, bo nie pomyś­leliśmy o tym, żeby wcześniej cokolwiek zaplanować. - Ostrożnie dotknął palcem jej policzka. - Nienawidziłaś tamtego motelu...

- Do końca życia nie zapomnę tamtych chwil.

Miałem osiemnaście lat i w swoją własną noc poślubną musiałem szukać otwartej apteki, żeby ci kupić podpaski...

Najwyraźniej miała już dosyć tego wyśmiewania się z niej. Uderzyła go poduszką. Zaczął ją delikatnie łaskotać, a ona w odpowiedzi usiadła mu na piersi i obiecała, że już go nie wypuści. Dotyk jej nagiego ciała obudził w nim nowe pragnienie. Tak wiele się zmieniło od tamtej nocy poślubnej. Chciał, żeby o tym pamiętała. Przeżyli ze sobą wiele złych i dobrych chwil, i to także chciał jej przypomnieć. Ku jego wielkiej radości okazało się, że ona też wszystko doskonale pamięta.

- Craig, ja... - Karen drżącymi palcami dotknęła jego policzka. Był zupełnie pewien, że właśnie uwierzyła w ich wspólną przyszłość i że chciałaby o tym porozmawiać. Niestety, spojrzała przypadkiem na budzik i czar prysnął... Jej tkliwy wyraz twarzy zmienił się w komiczne przerażenie.

- O rany! - zawołała.

Craig nie musiał patrzeć na zegarek, żeby zorien­tować się, że ich lunch trwał znacznie dłużej niż godzinę. Kara próbowała odsunąć się od niego, ale leniwym ruchem przyciągnął ją z powrotem do siebie. Nie ma mowy, żeby mu teraz stąd ucie­kła.

- Zadzwoń. Powiedz, że się czymś zatrułaś albo że właśnie rodzisz bliźnięta... Wymyśl coś. Kiedy ostatni raz brałaś wolny dzień?

- Biorę wolne dni tylko wtedy, kiedy dzieci chorują.

- Jesteś gorsza ode mnie, skarbie. Nawet taka parka zatwardziałych „pracoholików" jak my powinnaś sobie od czasu do czasu pozwolić na kilka wolnych godzin. Chyba mamy jeszcze coś do załatwienia?

Upewniwszy się, że Karen nigdzie nie pójdzie, Craig wstał z łóżka i skierował się do kuchni. Wrócił z czarą likieru wiśniowego w rękach. Karen spojrzała na wiśnie, potem na niego. Craig wyłączył telefon i zamknął drzwi.

Karen stała przed Chatką z rękami w kieszeniach kurtki. Patrzyła na znikające za krawędzią urwiska sylwetki trojga ludzi. Dzieci wybrały się z dziadkiem na wycieczkę. Raz do roku, zawsze na jesieni, jej rodzice spędzali jeden weekend w Chatce.

Przyjechali przed godziną. Podróż bardzo Karen zmęczyła. Potem jeszcze rozpakowywanie zapasów... Po raz pierwszy tego popołudnia miała chwilę dla siebie.

W oddali dźwięczał śmiech dzieci, popołudniowe słońce przeświecało przez gałęzie sosen. Wiatr przesy­pywał suche liście. Wystarczyło kilka chwil samotności, żeby oddała się marzeniom.

Bardzo jej brakowało Craiga. To zupełnie idiotyczne, pomyślała. Spotykają się teraz codziennie. Na pewno zobaczy go w poniedziałek. To tylko dwa dni. Powinna się cieszyć, że los zesłał jej to krótkie rozstanie. Musi przecież złapać oddech po szaleństwach ostatniego tygodnia.

Uśmiechnęła się do własnych myśli. Ten szatan Craig przysłał jej do domu skrzynkę likieru wiśniowego. To tylko jeden z jego oryginalnych pomysłów. Codziennie spotykali się na lunchu w jego domu. Zawsze zamykał drzwi na klucz i wyłączał telefon, po czym zajmował się nią, a nie jedzeniem. Miał niesa­mowity apetyt i bujną wyobraźnię. Nigdy przedtem nie była tak zaspokojona. Craig bardzo tego pilnował. Wracała do biura zupełnie wypluta. Tego też pilnował. Craig był w niej śmiertelnie zakochany. Mówił jej to bez przerwy: w łóżku, poza łóżkiem i przy najmniejszej okazji. W każdym razie wystarczająco często, żeby przekonać nawet kamień.

Drzwi domku trzasnęły głośno. Karen odwróciła się. Na ganku stała szczupła kobieta w dżinsach i swetrze. Karen pomyślała, że ona sama nigdy nie będzie taka piękna, jak jej matka.

- Poszli sobie? - zawołała Erica.

- Tak, ale zaraz wrócą. Wybrali się na krótki spacer. Ojciec obiecał, że będzie za pół godziny i rozpali ognisko.

Ojciec zwykle piekł kurczęta na ognisku i ziemniaki w popiele. Kobietom łaskawie zostawiał przygotowanie deseru.

- Skąd. Oboje znakomicie sobie radzą.

Weszły do domu i zaczęły nakrywać do obiadu. Erica rozłożyła papierowe talerze, Karen wyjęła z lodówki warzywa na sałatkę. Na dolnej półce zauważyła słoik z czarnymi oliwkami. Nagle okropnie zachciało jej się oliwek. Jak zagubionemu na pustyni podróżnikowi chce się wody. Zjadła dwie oliwki, po chwili jeszcze dwie.

- A więc jesteś chora. Dlaczego nie chcesz mi o tym powiedzieć? Pamiętasz, jak w zeszłym roku Samantha ukrywała przede mną tę swoją cystę...

Karen dobrze wiedziała, dlaczego jej starsza siostra nie chciała powiedzieć o tym matce. Erica Hennessey całe życie się zamartwiała. Szczególnie, gdy tematu do zmartwień dostarczały jej własne córki. Tym razem także nie obyło się bez serii niedyskretnych pytań. Starsze siostry w podobnych przypadkach szybko traciły cierpliwość, ale Karen nigdy. Matka zawsze musiała we wszystko wścibić nos. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tego, że jej dziewczynki mają już dorosłe dzieci.

Bogu dzięki, że dziadek z Jonem i Julie pojawili się na podwórku. Przesłuchanie zostało skończone.

Rozpalili ognisko na dworze i cała piątka z ape­tytem zajadała chrupiące, rumiane kurczęta. Ojciec usiadł koło Karen. Jak zwykle, bawił całą rodzinę opowieściami wędkarskimi, ale córce wydał się tro­chę zbyt gadatliwy. Chciała go nawet zapytać, czy coś mu przypadkiem nie leży na wątrobie, ale nie miała okazji. Nocny chłód zapędził ich w końcu do domu. Rozegrali partię kanasty, jednak górskie powietrze szybko ich zmorzyło. To Julie rozpoczęła koncert ziewania i ona też pierwsza się poddała. Reszta rodziny poszła za jej przy­kładem.

Karen wygasiła ogień na kominku. Słyszała, jak ojciec rozmawia z Jonem Jacobem. Potem śmiali się jeszcze, pewnie z jakichś męskich żartów... W końcu jednak wszyscy zasnęli i w Chatce zapadła cisza.

Karen nie spała. Cały wieczór prześladował ją jakiś dziwny niepokój. Narzuciła na siebie wełniany pled i wyszła na ganek. Noc była zimna, a powietrze tak ostre, że aż szczypało policzki. Góry wznosiły się w oddali jak duchy. Nad szczytami jaśniał blady sierp księżyca. Trzęsła się z zimna, ale zamiast schować się w ciepłej kuchni, wciąż stała i patrzyła.

Kilka godzin wcześniej puściła mimo uszu niedys­kretne pytania matki, teraz jednak zaczęły ją niepo­koić. Odkąd Karen sięgała pamięcią, matka zawsze o wszystko wypytywała. Dziś jednak ojciec także był dziwnie opiekuńczy... Na dodatek Jon Jacob żar­tował sobie z „anonimowego" prezentu w postaci skrzynki likieru wiśniowego, a Julie bez wyraźnego powodu znów zaczęła z nią rozmawiać o mężczyz­nach. Jeśli nawet jeszcze nie wiedzą nic o Craigu, to wkrótce się dowiedzą. W jej rodzinie nigdy żadna tajemnica nie mogła się długo utrzymać. Są ze sobą zbyt zżyci.

Karen zamknęła oczy i odetchnęła ostrym, górskim powietrzem.

Więc dlaczego im nie powiesz, pomyślała. On cię kocha, ty kochasz jego. Oboje marzycie o tym, żeby znów być razem. Co cię trzyma?

Dobrze znała odpowiedź na to pytanie. Zacisnęła palce na poręczy. Radość, jaką znajdowali w sobie wzajemnie, jest tak samo prawdziwa, jak bicie ich serc. Rozmawiają ze sobą tak, jak nie rozmawiali już od lat, a ich fizyczne zbliżenia... Zawsze wiedziała, że jest im dobrze w łóżku, ale to, co dawali sobie ostatnio, przerastało wszelkie poprzednie doświad­czenia. Mimo to ich związek nie jest naturalny. Żyją w wieży z kości słoniowej i Karen nie ma żadnej pewności, czy uczucie Craiga pozostanie niezmienione, gdy opadnie zauroczenie i radość z* odzyskanych wspomnień. Wielkie miłości mają tę obrzydliwą cechę, że umierają, gdy tylko dwoje ludzi zaczyna co rano myć zęby w tej samej łazience... Drzwi otworzyły się cichutko. Matka Karen wyszła na ganek. Zawinęła się w dużą kurtkę myśliwską ojca, na nogach miała ciepłe kapcie.

- Przeziębisz się, mamo - powiedziała Karen.

Erica odetchnęła chłodnym powietrzem, popatrzyła z obrzydzeniem na pokrywający trawę szron i upewniła się, że obie umrą na zapalenie płuc. Mimo tak potwornej groźby podeszła jednak do córki.

- Mamo...

- Zmieniłaś uczesanie i makijaż. W samym środku rozmowy nagle milkniesz i tak dziwnie się uśmiechasz.

Przegrałaś w kanastę, a przecież zawsze musisz oszukiwać, żebyśmy mogły wygrać... To musi być mężczyzna. Kochasz go?

Karen milczała. Matka nie patrzyła na nią, tylko przyglądała się szczytom gór oświetlonym księżycowym blaskiem.

- Samantha i June - odezwała się wreszcie Karen - bez kłopotów osiągnęły sukces zawodowy i szczęście w małżeństwie. Nigdy nie zrobiły niczego, co mogłoby cię zmartwić.

- W szkole miałam wprawdzie dobre stopnie, ale zupełnie nie wiedziałam, co chcę ze sobą zrobić. Oboje z ojcem poczuliście się dotknięci, kiedy uciekłam z Craigiem. Jeszcze bardziej przeżyliście nasz rozwód. Czułam się... Zawsze się tak czuję... Zawiodłam was.

- Idiotka. - Erica nigdy dobrze nie rozumiała swej najmłodszej córki, jednak instynkt macierzyński kazał jej nazywać rzeczy po imieniu. - Zawsze byłaś ulubienicą ojca. Nie zawiodłabyś go, nawet gdybyś kopała rowy...

Ich oczy spotkały się w ciemności. Po raz pierwszy w życiu nie rozmawiały jak matka z córką, ale jak kobieta z kobietą.

Kiepski żart, jednak wywołał uśmiech na twarzy Karen.

- Tylko musisz mieć pewność, kochanie. Nigdy więcej nie wiąż się z mężczyzną, dopóki zaślepia cię namiętność.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Craig... Wiem, że to głupio zabrzmi, ale... Czy mógłbyś się ze mną na serio pokłócić?

Aż upuścił ręcznik. Wyszedł spod prysznica, żeby odebrać telefon. Miał nadzieję, że to Karen dzwoni i jego nadzieja się spełniła, chociaż nie do końca. Sądził, że mimo późnej pory zadzwoni, żeby mu opowiedzieć, jak minął weekend w Chatce. Zupełnie nie spodziewał się takiej propozycji.

- Pokłócić? - zapytał kompletnie zaskoczony.

- Dobrze, domyślam się. Uważasz, że twój pomysł nie ma nic wspólnego z naszymi kłopotami, i na pewno masz rację. Przepraszam, że w ogóle o tym pomyślałem...

- Wcale nie mówiłam, że to nie ma nic wspólnego.

- Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że poczuł się, jakby zasypywał go ruchomy piasek. Nalał sobie kieliszek i szybko wypił. Pomyślał, że to głupi pomysł i że oddałby majątek za jakiś przewodnik po zakamarkach kobiecego umysłu. Kiedy rozstali się w piątek, Kaja była w doskonałej formie. Wszystko znakomicie im się układało. Cholera, musiało się wydarzyć coś, co ją przestraszyło.

- Craig? Jesteś tam jeszcze?

Karen nie lubiła zostawiać dzieci samych. Teraz jednak było bardzo późno i oboje dawno spali kamiennym snem, a Craig najwyraźniej bardzo chciał się z nią zobaczyć.

Ubrał się i przygotował kawę, a po chwili Karen zapukała do drzwi.

Nie było po niej widać, żeby doznała jakiegoś urazu. Tryskała energią. Zrzuciła z siebie płaszcz. Pod spodem miała dżinsy i za dużą koszulę flanelo­wą - strój do walki. Zdjęła buty i powędrowała prosto do salonu. Podwinęła rękawy. Nie miał odwagi się uśmiechnąć. Ależ go podniecała. Nie zdążyła założyć stanika i piersi kołysały się swobod­nie przy każdym jej ruchu. Mógł sobie wyobrazić mnóstwo rzeczy, jakie chciałby z nią w tej chwili robić, ale kłócić się...

- Zrobić kawę? - zapytał.

Nie teraz. Miała co innego na głowie.

- Byłeś egoistą. - Wyciągnęła w jego stronę oskarżycielski palec. - Tak cię pochłaniała praca, że zupełnie nie zwracałeś na mnie uwagi.

- Wiem, skarbie.

- Craig, Craig - westchnęła. - Nie wczułeś się w sytuację. Nie zgadzaj się ze mną. Broń się.

- Okay.

- W końcu przecież nie byłeś aż takim egoistą.

Połowa winy spada na mnie. Nigdy ci nie mówiłam, że coś się źle dzieje, więc skąd mogłeś to wiedzieć.

- Niecierpliwie machnęła ręką. - Zeszliśmy z kursu. Musimy znaleźć coś, co nas poróżni.

Craig okazywał dotąd anielską cierpliwość i wyro­zumiałość. Każdy mężczyzna to potwierdzi: wymyślanie kłótni z powietrza nie ma najmniejszego sensu. Licho wie, co ją naszło. Dwa dni z matką? A może to jeden z tych testów, które zamieszczają magazyny kobiece?

Przyjrzał się jej uważnie i wreszcie zrozumiał. Karen wcale nie miała większej ochoty na sztuczne kłótnie niż on sam, ale nie żartowała. Najwyraźniej po prostu się bała. Nie można o niej powiedzieć, że jest osobą apodyktyczną, ale ma charakterek. Oboje zawsze dusili w sobie wzajemne pretensje, a potem z najbłahszego powodu wybuchała awantura zupełnie nie­proporcjonalna do przyczyny. Kara dobrze zapamiętała tamte awantury. Teraz chce się upewnić, że już nigdy, przenigdy się nie powtórzą. Może on też tego potrzebował.

- Dobrze - powiedział Craig - jeśli chcesz się sprawdzić, to zaczynajmy. - Niech wie, że traktuje poważnie ją i jej pomysły.

Próbowali wielu tematów: sytuacja na Bliskim Wschodzie, jego matka, jej matka, polityka władz lokalnych, pieniądze... Ten ostatni temat powinien im umożliwić ostrą kłótnię. Craig nigdy nie liczył się z pieniędzmi, a Karen była oszczędna. Kroplą, która wtedy przepełniła kielich, była właśnie jakaś bezsen­sowna awantura o pieniądze. Tym razem jednak nawet ten żelazny temat ich nie poruszył. Oczywiście, mieli zupełnie inne poglądy, ale cholerny Craig teraz naprawdę słuchał jej argumentów. Nawet przyznał, że domowy budżet zawsze stanowi punkt zapalny. Nie kłócili się ze sobą, tylko rozmawiali. Różnica poglądów sprawiła tylko tyle, że rozmowa wydała im się interesująca.

- Ale nie za bardzo. Przecież moglibyśmy napisać książkę o awanturach na tematy finansowe. No już, przypomnij sobie, jak to było, kiedy ostatni raz naprawdę się na mnie wściekłeś.

- Właśnie je kupiliśmy. Jeszcze atrament, którym spisano umowę, dobrze nie wysechł. Zrobiłem remont silnika, polakierowałem... To była pierwsza luksusowa rzecz, na jaką mogliśmy sobie pozwolić. A ty go rozbiłaś na pierwszym z brzegu drzewie.

- O mało mnie nie zabiłeś.

- Plułeś ogniem.

- No pewnie. A najbardziej mnie wściekała twoja pewność, że bardziej się martwię o ten cholerny samochód niż o ciebie.

- Psujesz cały sens tego ćwiczenia. Mieliśmy się kłócić. Robię, co mogę, żeby cię wyprowadzić z równowagi.

- Udało ci się, kochanie. Jestem na ciebie wściekły.

- Odpinasz mi koszulę, a trudno to uznać za oznakę złości. Muszę ci coś powiedzieć. To ważne.

Czekałam na właściwy moment, ale ten właściwy moment nie bardzo chce nadejść, a muszę ci to powiedzieć.

Bardzo trudno było skierować jego uwagę na sprawy zasadnicze. Odpiął guziki jej koszuli i dotknął nagiego ciała. Karen też miała problemy z koncentracją. Udało im się przejść przez wzburzone wody. Żadnych czarów, nawet cienia zaślepienia... Karen nie posiadała się ze szczęścia. Zdecydowanie ujęła w dłonie jego twarz. Wiedziała przecież, że ważnych spraw nie wolno przemilczać.

Craig rozmawiał przez telefon, kiedy za drzwiami usłyszał głosy.

- Rozumiem, jest zajęty. Ale właśnie przejeżdżałam tędy, bo szef mi kazał załatwić jakieś drobiazgi... Muszę się z nim na chwilę zobaczyć.

- Jeśli nie ma dla mnie czasu, to po prostu zostawię to na jego biurku...

Poznał głos Karen i szybko skończył rozmowę. W tej samej chwili Virginia nacisnęła brzęczyk. Zdjęła palec z dzwonka dopiero wtedy, kiedy Craig ukazał się w drzwiach swego gabinetu. Uśmiechnęła się do niego.

- Pani Reardon chciała wyjść, nie spotkawszy się z panem - oznajmiła z niewinną miną. - Przecież może pan poświęcić trochę czasu na sprawy dotyczące własnych dzieci. Nie będę łączyć rozmów. Dziś jest tu taki dom wariatów, że chyba zamknę drzwi, żeby nie było słychać hałasu...

Zanim sekretarka skończyła swój wywód, Craig sam zamknął drzwi. Karen natychmiast odwróciła się do niego. Ubrała się dzisiaj w granatową sukienkę z białą kamizelką. Kurczowo ściskała w rękach dużą, żółtą torbę. Sukienkę już kiedyś widział, ale róż na policzkach - to było coś zupełnie nowego. I te iskierki w oczach także były nowością.

Ich stosunki bardzo się zmieniły od tamtego wieczoru, gdy Karen wpadła do niego z wariackim pomysłem, żeby się pokłócić. Ona też się zmieniła. Jaśniała od środka, a jej uśmiech był przeznaczony wyłącznie dla niego. Już nie ukrywała swego uczucia. Także swoją miłość przeznaczyła wyłącznie dla niego.

Teraz była niezmiernie podekscytowana. Przyciskała do siebie tę wielką, żółtą torbę i bardzo się tłumaczyła z niezapowiedzianej wizyty w jego biurze.

- Naprawdę nie chciałam ci przeszkadzać, ale wiesz przecież, że żadne z nas nie ma dziś czasu na lunch, więc... A to nie może czekać do jutra... Jedno z nas kończy dzisiaj trzydzieści siedem lat. Biedactwo, bardzo się zestarzałeś... Nie mogłam pozwolić, żebyś cierpiał samotnie... - Podeszła do niego szybko i mocno go pocałowała.

Nie powinno mnie to tak bardzo podniecać, pomyślał Craig. Fizyczne pożądanie mogłoby już nieco złagodnieć, a jednak nie złagodniało. To przez tę rozkwitającą na nowo miłość. Zawsze mu mało. Pomyślał z przerażeniem, że nawet w dziewięćdziesią­tym roku życia nie będzie miał dosyć Karen.

Ich wargi zwarły się w namiętnym pocałunku i Craigowi wydało się, że czas się zatrzymał, a świat zewnętrzny zupełnie zniknął. Kara już się go nie obawiała. Przyjmowała jego uściski jak stęskniona i oddana kochanka.

Wreszcie oderwała się od niego. Była zarumieniona i nie mogła złapać oddechu.

Uśmiechnęła się jednak i wyciągnęła z żółtej torby owiniętą kolorowym papierem paczkę z ogromną kokardą na wierzchu.

- Nie utrudniaj mi życia - powiedziała. - Wiem przecież, że jedyna rzecz, jakiej nienawidzisz bardziej niż przyjęć urodzinowych, to okazywanie radości z prezentów. Ale tym razem musisz jakoś wytrzymać. Masz tu taki drobiażdżek...

To wcale nie był drobiażdżek, tylko własnoręcznie przez nią zrobiony sweter. Tak się denerwowała, że nie mogła ustać w miejscu. Pomogła Craigowi przeciąg­nąć sweter przez głowę i spochmurniała.

- Zrobiłam za długie rękawy.

Przestała wreszcie zajmować się swetrem. Obejrzała Craiga od stóp do głów.

- Niech mnie diabli. Jesteś przystojny - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy. - Co ja mówię! Jesteś najbardziej seksownym mężczyzną na tym kontynencie. Zadziwiające. W twoim wieku...

Pogroził jej palcem.

- Naprawdę muszę już wracać do pracy - roześmiała się głośno. - Załatwiałam Jimowi sprawy w mieście, ale czeka na mnie, bo mamy jeszcze mnóstwo roboty.

Jednak nie protestowała zbytnio, gdy Craig oplótł jej ręce wokół swojej szyi. Jeśli oczekiwała pocałunku, to srodze się zawiodła. Po prostu, trzymał ją w ra­mionach, tulił do piersi... Pasowali do siebie jak klucz do zamka. Poczuł się, jakby odzyskał kawałek serca, który mu gdzieś zaginął. Już czas, pomyślał.

- Karo. - Trącił ją nosem w policzek. - Bardzo mi się podoba ten sweter. - Zobaczył, jak oczy jej się zamgliły z przejęcia. Żadne z nich nie myślało teraz o swetrze. - Ale jest jeszcze coś, co chciałbym dostać na urodziny.

- Co takiego?

- Kocham cię, skarbie. Chcę, żebyś mi pozwoliła wrócić do domu i oznajmić całemu światu, co do ciebie czuję. Chcę znów założyć ci obrączkę na palec. Chcę z tobą spędzić resztę naszego życia. Mam nadzieję... Myślę... Wiem, że ty też tego pragniesz.

Obawiał się, że zesztywnieje w jego ramionach, że się od niego odsunie, ale nic takiego się nie stało. Podniosła głowę i dostrzegł w jej oczach głęboką, prawdziwą miłość. Mimo to milczała.

- Boisz się reakcji dzieci?

- Ja jestem pewien.

Chciała coś powiedzieć, ale usłyszała głosy za drzwiami i odskoczyła od niego. Nastrój prysnął.

- Nie możemy teraz tego roztrząsać. No, nie patrz tak na mnie, proszę. Kocham cię, Craig. - Jej głos przycichł i stał się miękki jak aksamit. - Naprawdę cię kocham, i to bardziej niż przedtem. Nie sądziłam, że w ogóle potrafię tak kochać. Po prostu, chcę z tobą porozmawiać w cztery oczy, zanim ci odpowiem. Zgoda?

Craig pozwolił jej odejść. Następnego dnia bardzo tego żałował. Przez jedną noc stało się coś, co spowodowało, że Kara już nie chciała wpuścić go do swego życia. Nawet na chwilę.

Dzieci właśnie wyszły urządzić Craigowi przyjęcie urodzinowe. Ona też tam powinna być, jej miejsce jest przy nich. Są przecież rodziną. Karen słyszała, jak włączyło się ogrzewanie i jak zegar w kuchni odmierza czas. Jutro, pocieszyła się, wszystko się zmieni. Otworzyła lodówkę w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Znalazła kawałek sera i napoczętą miskę budyniu, ale na to nie miała ochoty. Z tyłu, za główką sałaty zauważyła słoik z oliwkami. To zupełnie wystarczy. Wzięła słoik, zatrzasnęła drzwi lodówki i z roztargnieniem sięgnęła po oliwkę. Po chwili po drugą.

Nie mogła się doczekać rozmowy z Craigiem. Wciąż prześladował ją zbolały wyraz jego twarzy, kiedy natychmiast nie przystała na propozycję ponownego małżeństwa. Zrobiła mu przykrość... O Boże, wcale tego nie chciała, ale w jego biurze byli jacyś ludzie, a ona musiała szybko wracać do pracy... Chciał od niej obietnicy i, oczywiście, dostanie ją. Z całego serca odda mu siebie, ale potrzebuje ciszy i spokoju, żeby mu o tym powiedzieć na swój własny sposób. Po drodze do salonu zjadła jeszcze kilka oliwek. Tak niedawno bała się, że kiedy znów zamieszkają razem, cały czar pryśnie. Myliła się. Ich związek jest teraz zupełnie inny. Nauczyli się porozumiewać się ze sobą. Oboje bardzo się zmienili. Te zmiany spowodowały, że stali się zdolni do jaszcze głębszej miłości. A jeśli idzie o czary... Karen wreszcie zrozumiała, że ten czar nie ma nic wspólnego z siłami nadprzyrodzonymi, że nie jest tylko jedną z odmian pożądania. Cała tajemnica w tym, żeby umieć znaleźć czas dla siebie. W każdej chwili sama może coś takiego wyczarować, jeśli tylko będzie wystarczająco pewna siebie i swojej miłości. Odrobina zalotności... Jutro mu powie. Tym razem będzie zupełnie inną żoną. Powie mu to podczas lunchu. Urządzą sobie długi i romantyczny lunch we dwoje. Ma nadzieję, że takie lunche będą jadali codziennie do chwili, gdy oboje skończą po sto dwadzieścia lat.

Wyjrzała przez okno. Dzieci powinny już niedługo wrócić. Sięgnęła po kolejną oliwkę, ale słoik był pusty. Zajrzała do niego, jakby nie dowierzała własnym palcom. Rzeczywiście zjadła wszystkie. Zawsze bardzo lubiła czarne oliwki, ale połykała je jak cukierki tylko wtedy, kiedy była w ciąży. Sama myśl o ciąży bardzo ją rozbawiła, ale tylko na chwilę. Przecież nie mogę być teraz w ciąży, pomyślała. Oboje bardzo uważali. Nie tylko jej powiedział, ale także udowodnił, że nie ma zamiaru nigdy więcej ryzykować, tak jak w młodości.

Mimo to Karen popędziła do łazienki. Nad umywal­ką wisiał kalendarz. Nie zawsze miesiączki były regularne, poza tym uważali przecież... Przypomniała sobie... O Boże! Tamten jeden raz... Pierwszy raz w Chatce... Żadne z nich nie przewidziało, że zwykły pocałunek może ich doprowadzić do całkowitego zapomnienia. Nie byli na to przygotowani. Kalendarz potwierdzał, że okres spóźnia się o dwa tygodnie. Usiadła na pokrywie sedesu. Kiedy pół godziny później Jon i Julie wpadli do domu, ona wciąż jeszcze tam siedziała. Dzieci były uradowane i rozgadane. Opo­wiadały, jak bardzo zaskoczyło ojca przyjęcie urodzi­nowe. Craig musiał się zdrowo namęczyć, bo dzieci mówiły, że zachwycał się obiadem, tortem i prezentami.

Karen słyszała swój śmiech, zachowała kontrolę nad czynnościami. Jutro dzieci idą do szkoły, a Julie musi jeszcze przejrzeć notatki przed klasówką z historii. Jon ma wynieść śmieci, a potem przez godzinę oboje będą oglądać telewizję w swoim pokoju, zanim wreszcie pójdą spać.

Karen zabrała się do zmywania.

- Mogłaś przyjść, mamo.

Odwróciła się. Właśnie teraz, kiedy tak bardzo potrzebuje chwili spokoju, to jedno okazuje się zupełnie niemożliwe. Jon Jacob z rękami w kieszeniach stał oparty o ścianę.

- Dokąd przyjść, kochanie?

- Masz. - Zupełnie zaschło jej w gardle.

- Nie musicie się krępować, jeśli chcecie gdzieś wyjść wieczorem, czy coś w tym guście. Nie musicie się nami przejmować - zapewnił. Ziewnął, powiedział, że weźmie prysznic i zaraz pójdzie spać, a potem poczłapał na górę.

Wreszcie została sama. Wydało jej się, że ściany kuchni zaczęły zbliżać się do siebie i za chwilę ją zgniotą. Jeśli nawet było w domu trochę tlenu, to jej płuca w żaden sposób nie mogły go wykorzystać.


Żołądek skręcał się i podskakiwał, jak tratwa na wzburzonym morzu.

Tak więc, pomyślała, nasza tajemnica przestała być tajemnicą. Właściwie to żadna niespodzianka. Przecież nie mieli szans na utrzymanie tego sekretu przez całą wieczność. Tak, ale ona ma teraz jeszcze jedną tajemnicę, i ta właśnie tajemnica wszystko zmienia. Zamknęła oczy. Była przerażona i zrozpaczona. W ciągu tych ostatnich dni przeżyli na nowo część swojej wspólnej przeszłości i byli z tym bardzo szczęśliwi. Jednak tego fragmentu przeszłości Karen nie potrafi znieść po raz drugi. Nie może mu tego znowu zrobić. Przeszli już przez to, dokładnie przez to samo, siedemnaście lat temu. Karen uwielbia dzieci, Craig też. Ale ciąża zupełnie zmienia najlepszy nawet związek, a nie planowana ciąża wymusza zmiany, zanim dwoje ludzi zdąży się do nich przygotować. Tak było wtedy i teraz też na pewno będzie tak samo.

Musi jak najszybciej pójść do lekarza. Apetyt na oliwki i spóźniony okres niczego jeszcze nie dowodzą, ale w głębi serca... Boże, to serce wciąż wali jak młot pneumatyczny... W głębi serca już wiedziała... Tej tajemnicy nie da się długo zachować.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Jim? Mówi Craig Reardon. Czy jest Karen?

- Jest, oczywiście. Poczekaj chwilę. - Ale chwile mijały i minęła cała minuta, zanim szef Karen znów się odezwał. - Na pewno tu była. Musiała wyjść do toalety, a ja nie zwróciłem na to uwagi. Powiem jej, żeby do ciebie zadzwoniła.

- Będę ci bardzo wdzięczny. Dzięki.

Craig odłożył słuchawkę. Jakiś kwadrans później zajrzała do niego Virginia. Przypomniała mu, tak na wszelki wypadek, że jest już piąta i że to piątek, po czym poszła do domu. Inni też już wychodzili. Nawet najbardziej zatwardziali „pracoholicy" w piątki kończyli pracę punktualnie. W kilka minut biuro opustoszało, a Craig wciąż siedział w swoim fotelu i czekał na telefon, który - zaczął to właśnie podej­rzewać - nigdy nie zadzwoni.

W ciągu czterech dni, jakie minęły od jego uro­dzin, zaledwie dwa razy rozmawiał z Karen, która odwoływała wspólny lunch i szybko się rozłączała pod byle jakim pretekstem. Nie mógł jej złapać w domu, bo kiedy zadzwonił, zawsze siedziała w wannie. Telefonował do pracy, a ona nagle znikała w toalecie albo po prostu nie dało się jej nigdzie znaleźć. Nie zadzwoniła do niego później ani razu. Oczywiście, bardzo możliwe, że naprawdę była bardzo zapracowana... Nie, zupełnie niemoż­liwe, pomyślał.

Craig przygładził włosy. Od kilku dni czuł ucisk w sercu i teraz też obleciał go strach. Nie mógł już dłużej udawać, że nic się nie stało. Najwyraźniej wydarzyło się coś okropnego. Może zbytnio nacis­kał na zalegalizowanie ich związku? A może ponow­nie przeanalizowała swoją przeszłość i zadecydowa­ła, że jednak nie zaryzykuje po raz drugi? Albo stwierdziła, że najzwyczajniej w świecie wcale go nie kocha.

Strach przed utratą Karen przygniótł go jak stutonowa skała. Tłumaczył sobie, że gdyby nawet Karen zmieniła zdanie, to zrobiłaby to zupełnie inaczej. Ucieczka nie była w jej stylu. Zawsze stawiała czoło przeciwnościom, czasami zbyt gwałtownie i bez zastanowienia, ale nigdy nie unikała trudnych sytuacji. Na pewno powiedziałaby, gdyby się rozmyśliła.

Chciałbyś w to wierzyć, Reardon, pomyślał. Ale prawda wygląda tak, że ona cię unika. Nie chce cię widzieć, ani nawet z tobą rozmawiać.

Czekał na telefon' od niej do szóstej, a potem poszedł do domu. Przygotował sobie obiad, ale i tak nie mógł nic jeść. Zaparzył kawę, ale zupełnie o niej zapomniał. Wykąpał się, ogolił, przebrał i włączył telewizor, ale zaraz go wyłączył. Nic nie pomagało. Czuł, że go roznosi. Tak czy inaczej, musi ją wreszcie dopaść.

Przez następne dwie godziny nie wypuszczał z ręki telefonu. W piątkowe wieczory dzieci zawsze gdzieś wychodziły, a więc ma doskonałą okazję zastać ją samą w domu. Telefon nie odpowiadał. Wreszcie tuż po jedenastej ktoś podniósł słuchawkę. Odezwał się zaspany męski głos i Craigowi serce podskoczyło do gardła. Przeżył koszmar, zanim rozpoznał głos teścia.

- Nie ma jej - powiedział Walt.

- Oczywiście, że jest. - Craig miał naprawdę dosyć tej zabawy w ciuciubabkę. - Jest przecież jedenasta wieczorem.

- Wiem, która jest godzina. - Walt zupełnie się rozbudził. - Myślałem, że wybraliście się gdzieś razem. Dzieciaki dopiero co wróciły do domu. Zostawiła mnie tu pod głupim pretekstem. Mam niby sprawdzić, jak działa ogrzewanie. Powiedziała matce, że w środku nocy nagle zaczyna syczeć. Nie sprzeciwiałem się, bo myślałem, że chcecie trochę pobyć razem. Więc jestem, sprawdzam ogrzewanie i jednocześnie robię za niańkę do dzieci. One oczywiście uważają, że są już wystar­czająco dorosłe... - Przerwał nagle. - Cholera! Jeśli ty nie wiesz, gdzie ona jest...

Wielkie słowa, a tymczasem opiekunowi ręce się trzęsą ze strachu. Od pierwszych słów starszego pana myśli Craiga pędziły z prędkością światła. Kiedy tylko odłożył słuchawkę, narzucił na siebie kurtkę i chwycił kluczyki od samochodu. Zatrzymał się przy aptece, potem na stacji benzynowej. Zatankował samochód i wlał w siebie filiżankę mocnej kawy. Potem pojechał w góry.

Noc była ciemna, bezksiężycowa, a droga o tej porze - zupełnie pusta. Wcisnął pedał gazu. Zwolnił dopiero na górskich serpentynach. Cierpiał na mdlącą huśtawkę nastrojów: od nadziei do przeraźliwego j strachu.

Właściwie nie okłamał teścia. Dobrze wiedział, gdzie jest Karen. Nie sprostowała przypuszczeń ojca, że ma randkę z Craigiem. To dobry znak. Karen nie wciągałaby ojca w spisek, mający jakikolwiek związek z facetem, którego za chwilę wyrzuci jak zbędny balast. A wiec dzieje się z nią coś złego. Coś bardzo poważnego i bardzo złego. Coś tak strasznego, że nie mogła się z nim spotkać, że musiała zostać sama, bez dzieci, że chciała po prostu zniknąć. Tylko jedna sprawa mogła ją tak okropnie wytrącić z równo­wagi. I jest tylko jedno miejsce na ziemi, w którym Karen chce się znaleźć, kiedy świat wali jej się na głowę.

O drugiej w nocy zaparkował swój samochód za jej sierrą. W Chatce nie paliło się światło, tylko nad kominem unosiła się cienka strużka dymu. Otworzył drzwi najciszej, jak potrafił.

Znalazł ją. Odetchnął z ulgą. Leżała w śpiworze na kanapie, zwinięta w kłębek, z kolanami pod brodą. Ogień na kominku dogasał i w jego słabym świetle włosy Karen wyglądały jak złoty jedwab. Przyjrzał się sińcom pod jej oczami. Musi być zupełnie wykończona, pomyślał. Zdjął buty i marynarkę, dorzucił drew do kominka i usiadł w ogromnym fotelu. Karen nawet się nie poruszyła. Pewnie i stado słoni by jej teraz nie obudziło. Jest zupełnie wyczerpana. Musiała sobie sama radzić z takim koszmarnym problemem. Zupełnie sama...

Patrzył na śpiącą kobietę i pomyślał, że przecież przysięgał nigdy więcej nie przysparzać jej kłopotów. Myślał o tych wszystkich sytuacjach, kiedy to chciał dobrze, i nic mu się nie udawało. Pomyślał też o tym, jak bardzo się boi, że ta jego złota dziewczyna może mu odmówić ostatniej szansy.

Karen obudziła się. Światło. Przez okna przesączało się bladożółte światło. Z paleniska buchał żar, a w całym pokoju panowało miłe ciepło. Rozejrzała się. Na stoliku zobaczyła płaskie pudełeczko. Serce zatrzymało się na chwilę, a potem ruszyło biegiem, na łeb na szyję. Pudełeczko zawierało test ciążowy. Obok pudełka zauważyła kolano w dżinsowych spodniach. Craig spał. Ramiona zgarbione, świeży zarost na policzkach, worki pod oczami. Musiał chyba poczuć, że mu się przygląda, bo natychmiast się obudził. Zamarła. Boże, co ona najlepszego zrobiła! Patrzył na nią z tak ogromną miłością... Jego spojrzenie wyrażało miłość, niepewność i strach. Poczuła się bardzo podle. Odwlekała rozmowę z nim tylko dlatego, że chciała go chronić, a tymczasem tak bardzo go zraniła.

- No - powiedział cicho - to chyba jednak mamy jakiś problem, skarbie. Tak jak kiedyś.

- Zgadłeś - wyszeptała.

Mimo to przez cały czas, kiedy była w łazience, Craig nie przestawał mówić. Słyszała skrzypienie drewnianej podłogi za każdym razem, kiedy przechodził koło drzwi.

- Powiedziałem ci, że to wszystko już było, Karo, ale obiecuję, że tamto już się nie powtórzy. To życie przeżyjemy zupełnie inaczej. Może dzieci urodziły nam się za wcześnie, ale to przecież nigdy nie stanowiło zasadniczego problemu. Nieszczęście polegało na tym, że zamieniliśmy nasze życie w bezsensowną gonitwę i biegliśmy tak szybko, że w końcu przestaliśmy dostrzegać siebie nawzajem. I na tym właśnie polega różnica. Jeśli się wie, co można stracić, to człowiek lepiej tego pilnuje. O Boże! Nie wytrzymam! Jeszcze nie skończyłaś?

- Jeszcze chwilę.

- Niezależnie od tego, czy jesteś w ciąży, czy nie, zatrudnimy pomoc domową, a ty wrócisz na studia.

Będziesz miała czas na wszystko, na co masz ochotę, Karo. Musisz przestać nas rozpieszczać, musisz nauczyć się egoizmu. Nawet gdybym miał cię do tego zmusić...

Zamilkł, kiedy Karen otworzyła drzwi łazienki. Bardzo ją wzruszyło wszystko, co mówił, ale jego widok przyprawił ją niemal o zawał serca. Głębokie zmarszczki na czole nie miały żadnego związku ze strachem przed ciążą... Ma mu bardzo wiele do powiedzenia, ale to może zaczekać.

Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Przypomniała sobie, ileż to razy stanowił jej jedyną podporę... Chciała, żeby wiedział, że teraz ona może być podporą dla niego.

Gdy tylko poczuł na sobie dotyk jej rąk, zaczął ją obsypywać gorącymi pocałunkami.

- Do licha! Myślałem, że już cię straciłem. Znowu. Karo, nie mogę cię znów stracić!

Ból w jego głosie przeraził ją, a jeszcze bardziej przerażająca była świadomość, że to ona jest przyczyną tego bólu. Pocałowała go. Najpierw delikatnie, a potem mocno.

Oszalałe serce Craiga powoli wracało do normy. A więc nie miała zamiaru zniknąć. Wreszcie w to uwierzył. Uścisk, w którym trzymał jej ramiona, rozluźnił się i przeszedł w pieszczotę. Wcale nie próbowała od niego uciec. Kiedy wreszcie w to uwierzył, jej różowa koszula nocna zsunęła się na podłogę i Craig przeniósł Karen przez próg sypialni.

- Kocham cię - powiedziała. - Bardzo cię kocham.

Ale słowa to nie wszystko, to stanowczo za mało. Pomogła mu pozbyć się ubrania. Ułożył ją na ogromnym tapczanie i położył się obok niej zupełnie nagi. Wiedział, jak ją pieścić, ale po raz pierwszy w życiu był taki spięty. Bał się i ten strach zabarwił jego pocałunki, zdominował niespieszne pieszczoty.

- Nie odejdziesz, prawda? - wyszeptał.

- Jeszcze z tobą nie skończyłem.

Groźba w jego głosie nie wydała jej się wcale straszna. Wprawdzie był silnym mężczyzną, ale teraz nawet nie miał siły otworzyć oczu. Karen wtuliła się w niego. Spełniłaby każde jego życzenie.

- Nie załatwiliśmy tamtej sprawy... - zaczął.

Popatrzyła na niego. Wcale nie był taki zmordowany, jak przypuszczała.

Otworzył oczy i nie odrywał od niej wzroku.

- Przeżyłem przez ciebie potworny tydzień, skarbie, a teraz chciałbym się dowiedzieć, dlaczego. Myślałem, że oboje już coś uzgodniliśmy. Miało nie być żadnych tajemnic.

- Nie obchodzi mnie, czy problem jest duży czy malutki, Karo. Kiedy następnym razem się przestraszysz, pozwól mi bać się razem z tobą. We dwoje zawsze raźniej.

- Dla mnie ma. - Spojrzała mu w oczy. - Craig... Ty zawsze wyciągałeś mnie z "tarapatów, zawsze najlepiej na świecie potrafiłeś rozwiązywać wszystkie problemy. Tym razem, po raz pierwszy, odkąd cię poznałam, nie miałeś takiego obowiązku. Przez ostatni tydzień bardzo dużo o nas myślałam. Osiemnaście lat temu śmiertelnie poważnie traktowaliśmy życie. Do­piero teraz potrafimy się naprawdę sobą cieszyć. Nie bawimy się w romans, tylko naprawdę go przeżywamy. - Próbował jej przerwać, ale położyła mu palec na ustach. - Znam cię, Reardon, i znam twoje rozbudowane poczucie odpowiedzialności. Gdybyś wie­dział, że jestem w ciąży, natychmiast byś mi włożył obrączkę na palec. Nie miałam zamiaru zastawiać na ciebie pułapki. Nie chciałam, żebyś jeszcze raz w życiu musiał się dla mnie poświęcać. Chcę, żebyś mógł po prostu cieszyć się naszym związkiem. Dopiero co zaczęliśmy się odnajdywać, na nowo poznawać... Przeraziłam się, że możemy to wszystko stracić. Cholera! Po prostu chcę, żebyś był szczęśliwy. Tym razem Craig położył jej palec na ustach.

- Uwodziłem cię, gdzie się tylko dało: na strychu, w samochodzie - powiedział miękko. - Używałem wszystkich niedozwolonych sztuczek, żeby cię tylko zdobyć. I to zanim jeszcze którekolwiek z nas choćby przelotnie, pomyślało o dziecku. Dobra o tym wiesz. W poniedziałek w moim biurze po prosiłem cię, żebyś wyszła za mnie za mąż. Wtedy także nie myślałaś jeszcze o dziecku. O tym te; powinnaś pamiętać.

- Pamiętam - szepnęła.

- Możliwe, że trochę przesadzam z tym chronieniem cię przed światem, ale coś mi się wydaje, że t] popadłaś w znacznie większą przesadę, próbują* chronić mnie. - Przytulił ją mocniej. - Dziecko to nie żadna pułapka, skarbie. Jeśli nawet teraz nie zagnieździ* się w tobie żaden człowieczek, to na pewno zrobi to w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Oboje przecież


kochamy dzieci, chociaż to nie ma teraz nic do rzeczy. Chcę dzielić z tobą życie, bo cię kocham, bo bez ciebie nic nie ma sensu, bo jesteś tą najwłaściwszą połówką mojej duszy. Czy dotarło to wreszcie do ciebie?

- Tak - szepnęła cichutko.

Pocałował ją mocno, namiętnie, a potem obdarzył ją tym swoim piekielnym, chłopięcym uśmiechem, przez który się w nim zakochała.

- A teraz, na miłość boską, czy byłabyś uprzejma wyjawić mi wynik testu ciążowego, zanim zupełnie oszaleję?

Aż krzyknął z radości. Ona też zaczęła się śmiać. Potem ucichli, a ich usta połączyły się w namiętnym pocałunku.

Ten pocałunek przypieczętował ich wspólną przy­szłość. Kochali się, pogubili, nauczyli się czegoś i odnaleźli się. Karen była zupełnie pewna, że teraz z łatwością potrafią dotrzymać danego sobie słowa.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
D067 Greene Jennifer Jak za dawnych lat
067 Greene Jennifer Jak za dawnych lat
Greene Jennifer Jak za dawnych lat(1)
Jennifer Greene Jak za dawnych lat
064 Miles Cassie Jak za dawnych lat
POWRÓĆMY JAK ZA DAWNYCH LAT dzień babci i dziadka
64 Miles Cassie Jak za dawnych lat
Powróćmy jak za dawnych lat s 97 2
POWRÓĆMY JAK ZA ?WNYCH LAT 2
napisz wypracowanie jak wyobrażasz sobie świat za 20 lat
WNIOSEK o odznacznia ZA WYSŁUGE LAT ROK 2013, fireman, OSP
Wizja Śremu za 100 lat, referaty i materiały, baśnie
opracowania z dawnych lat, Jon Elser - Sposoby tworzenia konstytucji
WNIOSEK o odznacznia ZA WYSŁUGE LAT ROK 14
Bułyczow Kirył [2] Było to za sto lat
WIERSZE Za tyle lat

więcej podobnych podstron