Mikolajewski Jaroslaw Herbata dla wielblada, czyli sprawy i sprawki detektywa McCoyaz 2


JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI

HERBATA DLA WIELBŁĄDA

czyli sprawy i sprawki detektywa McCoya

Wydawnictwo Literackie

2004

I

- Tylko się nie oddalaj.

- Boisz się?

Jodie rzuciła McCoyowi spojrzenie kogoś, kto nie tyle liczy na pomoc, co jej

bezwzględnie żąda, i to pod groźbą zemsty. Spojrzenie - cyrograf, podpisany

atramentem

wiążącym silniej niż krew. Obciągnęła spódniczkę i ruszyła lekkim krokiem w

kierunku

grupy rozmawiających biznesmenów, nad którymi wzgardliwym spokojem i elegancją

królował Jerry Springfield.

Już od trzech lat we dwoje próbowali go dopaść, nie zawsze godnie znosząc

tragiczne

porażki i podłe docinki kolegów. Dwadzieścia osiem zabójstw w ciągu czterech

lat.

Morderstw nie mieszczących się w wyświechtanym pojęciu zbrodni, popełnianych

wyłącznie

na trzydziestoletnich, eleganckich i jasnowłosych kobietach. Sprawca zabijał

zawsze w ten

sam sposób, przekłuwając serce jakimś szpikulcem czy bagnetem. Następnie

rozbierał swoje

ofiary, precyzyjnie pokrywał prawą połowę zwłok czarnym lakierem w sprayu i

wkładał w

ranę na piersi krótko przyciętą łodygę czerwonego goździka. Ciała odnajdowano w

parkach,

w różnych miastach całego kraju, ale morderstwa były popełniane gdzieś indziej.

Nie

wiedzieli więcej - na nic się zdały analizy prywatnych i służbowych podróży

bogatych

obywateli czy próby odnalezienia organicznych śladów oprawcy. Dopiero po

czterech latach

desperackich poszukiwań z niespodziewaną pomocą przyszedł im zwykły bubel,

fabryczna

niedoróbka.

Przed miesiącem doszło do kolejnego morderstwa. Choć jego rytuał nie różnił się

od

pozostałych, to w samym wykonaniu pojawiła się wyraźna nowość - prawa strona

zamordowanej kobiety była polakierowana niestarannie, tylko w trzech czwartych.

Myśleli

nawet, że to sprawka jakiegoś niechlujnego imitatora „Goździka”, zwiastun

makabrycznej

mody na morderstwa formuły black and white, ale po dwóch dniach, wieczorem,

Jodie

zadzwoniła do McCoya i kazała mu natychmiast przyjechać, ponieważ „od

zaprzyjaźnionej

policjantki z jednego z miast na północy” dostała właśnie świeży numer lokalnej

gazety,

„najciekawszy, jaki kiedykolwiek czytała”. Choć porucznik, jak zawsze o tej

porze, był już

pijany, jej podniecenie wyrwało go z czeluści domu. Wezwał taksówkę, wychylił

szklankę

whisky i ruszył. Kwadrans później trzymał przed sobą gazetę i zakreślony

fragment artykułu:

„Wczoraj doszło do niezwykłego napadu na sklep chemiczny na rogu ulic Bacona i

Hoppera. Około dziesiątej rano, zaraz po otwarciu, pojawił się nieskazitelnie

ubrany

mężczyzna w czerni i bieli...”

McCoy z udawanym niesmakiem odsunął od siebie gazetę.

- No nie?!... To jakiś pic! W czerni i bieli na skrzyżowaniu Bacona i

Hoppera???!

Na sztuce się nie znał, ale plakaty z wystaw Bacona, Hoppera - tuż obok

Rossettiego i

Klee - wisiały w pokoju Marty, otwierając w beżowych ścianach feeryczne okna,

więc

wiedział, że czerń i biel mają się do tych nazwisk jak czerwony goździk...

- Nie pieprz, czytaj dalej! - zniecierpliwiła się Jodie.

„...Zapamiętałem go dobrze, tacy tu nie przychodzą - mówi sprzedawca. - Zjawił

się

przedwczoraj, kupił puszkę farby. Wczoraj znowu przyszedł. Podszedł do mnie i

wysyczał, że

puszka była niepełna. Miał oczy jak żmija. Potem stanął przed półką z farbami i

strącił

wszystkie jednym ruchem laski, jak gdyby grał w golfa. I spytał, ile ma za to

wszystko

zapłacić...”

- Sprawdzałam, zapłacił kartą, rozumiesz?! Jerry Springfield, inwestor giełdowy!

-

wykrzyknęła, ale nazajutrz musiała powtórzyć mu wszystko, bo McCoy był w stanie,

który

pewni lekarze i adwokaci nazywają „pomrocznością jasną”, a który cechuje tylko

pozorne

uczestnictwo w zdarzeniach.

McCoy, siedząc przy barze, obserwował Jodie - widział, jak trzydziestoletnia

policjantka, elegancka i w jasnej peruce, zręcznie wplata się w krąg

biznesmenów, jak ze

świetnie udawanym oporem daje się zaprosić do tańca. Pił rozsądnie, lekkie

mieszanki

wermutu z wódką. Był w doskonałej formie. Po godzinie, kiedy Springfield zaczął

nawiązywać z Jodie niemal intymny kontakt, McCoy przypomniał sobie, skąd zna

nazwę

koniaku stojącego na półce dokładnie na wysokości jego wzroku. Było to nazwisko

pisarza,

którego książkę o facecie w amsterdamskiej knajpie czytała właśnie jego córka.

Poprosił

barmana o duży kieliszek „francuskiego autora”.

- Uuuuu, ciężka lektura - skrzywił się po wypiciu, a kiedy zobaczył, że Jodie i

„Goździk” zaczynają się szykować do wyjścia, poprosił o dużą piersiówkę whisky,

rzucił na

stół setkę i ruszył do drzwi. Wyszedł za nimi dosłownie po piętnastu sekundach,

widział, jak

wsiadają do samochodu, podniósł rękę, żeby wezwać taksówkę, powiedział coś do

kierowcy.

- Za tamtym autem - wybełkotał zabagnionymi ustami i poczuł, że skóra marszczy

mu

się na całym ciele. Był w domu, leżał w mokrej pościeli. Nie miał pojęcia, jak

się tu znalazł.

W sinym świetle zobaczył, że jest piąta rano.

- Kurwa! Nie, nie! - wrzasnął w poduszkę i wbił zęby w poszwę. Chwycił

słuchawkę.

Do kogo chciał dzwonić? Na komisariat? Do kapitana? Do Jodie?! W ubraniu, jak

leżał,

rzucił się do drzwi, zbiegł ze schodów na złamanie karku i wyszedł na ulicę.

Było pusto.

Przykucnął, wsadził sobie pięść do ust i zacisnął zęby, żeby nie wrzeszczeć.

Wrócił, włączył

radio, szukał nerwowo po całej skali, ale odbiornik ożywiał się tylko muzyką,

nie

przepuszczając ani jednego mówionego słowa. Nic - żadnych informacji. A przecież

bębniliby do upadłego, bez względu na porę. Spojrzał na zegarek - wskazówka

sączyła

sekundy powoli, jak kroplomierz tran albo olej. Przypomniał sobie o butelce

whisky, którą

wyniósł z klubu. Wypił zawartość do dna dwoma głębokimi łykami. Skóra znów mu

przyległa do kości, położył się, doczekał do szóstej z drżeniem, które dało się

znieść.

Pierwszy poranny dziennik zaczynał się od sensacyjnej wiadomości o aresztowaniu

słynnego „Goździka”. Sukces był dziełem porucznik Jodie Meyer, która minionej

nocy

zrobiła z siebie przynętę, zwabiła zbrodniarza, zgodziła się na nocny spacer po

lesie, a

następnie, w chwili gdy mężczyzna wyciągnął z rękojeści laski długi sztylet,

wyjęła pistolet,

zraniła go w rękę i zadzwoniła po pomoc.

„Dlaczego wybrała się pani sama na tak niebezpieczną akcję?” - pytał

dziennikarz.

„Po tylu nieudanych próbach już nikt nam... już nikt mi nie wierzył, że coś z

tego

wyjdzie”...

II

- „Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to nie nasrać ci w kartotekę. I pensja z

góry na

przyszły miesiąc, choć nie powinienem, bo przepijesz” - to ostatnie słowa, jakie

usłyszałem

od komendanta Folletta. Potem, kiedy wystąpiłem o licencję na prowadzenie

jednoosobowej

firmy detektywistycznej, dostałem od niego tylko jednego maila. Napisał, że

wyraża zgodę ze

względu na moją córkę, ale przez rok, co dwa tygodnie, mam się zgłaszać do

ambulatorium w

komendzie na badanie krwi i moczu. Odpłatne, bo przecież nie jestem już

policjantem, ale i

tak - jak napisał - „robi mi łaskę”. I jeśli tylko znajdą choć ślad alkoholu,

podrze licencję i

osobiście wystąpi o odebranie mi praw rodzicielskich. Więc nie będę wam mówił,

że jestem

tu z własnej woli. Jestem tutaj, bo muszę. Bo jeśli znowu się napiję, to stracę

córkę. A moja

córka straci dom, bo w tym mieście nie mamy nikogo, a od kiedy zginęła moja

żona, czyli od

czterech lat, dalsza rodzina w ogóle przestała się do nas odzywać. Ale i tak bym

tutaj nie

przyszedł, gdyby komendant nie kazał mi wziąć również udziału w dziesięciu

mityngach. A

teraz możecie mnie wyrzucić, bo - jak widzicie - jestem tu tylko po to, żeby

ratować własną

dupę.

Kiedy skończył, szybko przeniósł wzrok z podłogi na sufit, prześlizgując się

spojrzeniem po bezkształtnej masie wpatrzonych w niego twarzy jak po plamie

tłuszczu.

Krew napłynęła mu do policzków, poczuł sztywnienie karku.

- Witaj, przyjacielu. Wszyscy przychodziliśmy tutaj w ten sposób. I jeszcze

niejedno o

nas usłyszysz, od nas samych. Tylko przychodź. Możesz na nas li...

Zanim mężczyzna, który przedstawił się na początku mityngu jako „Carl

alkoholik”,

zakończył swoją deklarację, McCoy usłyszał gwałtowny aplauz, nienaturalnie

głośny, jak z

włączonego znienacka radioodbiornika. Mechanicznie spojrzał przed siebie i nagle

bezkształtna masa zaczęła się rozszczepiać w rysy przyjaźnie uśmiechniętych

twarzy -

kobiecych i męskich, starych i młodych, pięknych i oszpeconych, mniej lub

bardziej

przeciętnych, jak w tramwaju lub na ulicy. Nie zastanawiał się ani co znaczą te

brawa, ani

radosne słowa, które z trudem przedzierały się przez oklaski. Chętnie poddał się

nagłemu

przekonaniu, że na tych ludziach jego potworność nie robi najmniejszego

wrażenia, a jego

upadki mordą w kałuże, samozapalne wybuchy gniewu, rozpacze głębokie jak studnia

o

porosłych glonami krawędziach, zaniedbania z powodu dziwnie wydłużonego dystansu

pomiędzy łóżkiem a podłogą i niespełnione obietnice są częścią również ich

życia, że dobrze

wiedzą, co znaczy leżeć nosem w gównie, i że udało im się już zdobyć to, co jemu

samemu

wydawało się niemożliwe - wesołość pomimo druzgocącego poczucia winy. Kiedy

oklaski

zaczęły cichnąć, nabrał powietrza w płuca, ogarnął wzrokiem obecnych i

nieoczekiwanie dla

siebie powiedział:

- Mam na imię Steven, jestem alkoholikiem... Powiem głośniej. Jestem Steven,

alkoholik. Dziękuję.

Kiedy wrócił do domu, córka siedziała z nogami przełożonymi przez oparcie

fotela, ze

słuchawkami na uszach, i czytała Upadek. McCoy wyłączył wieżę i ujął Martę pod

łokieć tak

energicznie, że posłusznie zerwała się na równe nogi.

- Chodź. Znalazłem mały lokal po drugiej stronie ulicy. Może go wynajmę.

Powiesz,

czy ci się podoba.

Marta wzruszyła ramionami, położyła otwartą książkę na fotelu i schyliła się po

mokasyny.

- Naprawdę będziesz prywatnym detektywem? - spytała, kiedy wyszli na ulicę. - A

nie

możesz być w dalszym ciągu policjantem?

- Pokomplikowało mi się - mruknął McCoy.

- Wyrzucili cię?

- Mniej więcej.

- A masz pistolet?

- Zabrali.

- Nie boisz się, że ktoś cię zabije? Właściwie to jesteś sam...

- Co ty, zaczynam nowe życie. Bohaterów nie zabija się na samym początku.

- Nie znasz się, tato. Większość pisarzy to teraz postmoderniści, mogą cię

załatwić już

w trzecim rozdziale.

- Ale mordercy tego nie wiedzą. Oni czytają tradycyjne powieści, takich poniżej

trzystu stron nawet nie biorą do ręki.

- A co się stanie, jak znów zaczniesz pić? - spytała Marta.

- Nie zacznę.

Mówił tak wielokrotnie, pierwszy raz nazajutrz po pogrzebie jej matki. Przedtem

nie

obiecywał, bo chyba nie było takiej potrzeby. Owszem, czasami wracał późno, mama

się

niepokoiła, ale nie bardziej niż żony innych policjantów. Kiedy umarła, cztery

lata temu,

Marta miała jedenaście lat. Jej wspomnień z dzieciństwa nie zakłócał obraz

rodzinnych kłótni

czy choćby wymówek. I nagłe jezioro się zmarszczyło. Tak właśnie myślała o swoim

dotychczasowym życiu - jak o jeziorze ze zdjęcia, które ojciec trzymał na

biurku: biała łódka,

na łódce mama, tata i ona, pomiędzy brzegiem a zanurzonym w wodzie wiosłem

jasna,

nieruchoma płaszczyzna, za nimi stalowe fale, gęste jak łuski na ogromnej rybie.

- To tutaj - powiedział McCoy i stanął przed bramą, jakieś trzysta metrów od ich

domu, tyle że po drugiej stronie ulicy. Przycisnął guzik z napisem „studio” i

niemal od razu

usłyszeli trzask otwieranego zamka.

- Wejdę pierwszy - szepnął z czujnością starego policjanta.

Na końcu mrocznego korytarza stał tęgi, niski mężczyzna. Szybkim ruchem ręki,

bez

słowa, dodał gościom odwagi i skierował ich do uchylonych drzwi. Kiedy stanęli

na progu,

oniemieli z wrażenia. Oto otwarło się przed nimi niewielkie, mniej więcej

piętnastometrowe

pomieszczenie, wysokie chyba na sześć metrów, całe w ciemnym, wiśniowym drewnie

i

wyłożone po sufit książkami.

- Proszę wejść, zaraz to państwu wyjaśnię - rzekł właściciel, czując pewnie, że

taki

wygląd i taka zawartość biura na wynajem rzeczywiście wymagają szczegółowego

wyjaśnienia. Już w tych kilku słowach, jakie gospodarz zdążył wypowiedzieć,

można było

wychwycić obcy akcent, dziwacznie wydłużone brzmienia przedzielane nienaturalnie

twardymi spółgłoskami. Kiedy znaleźli się w środku, mężczyzna zamknął drzwi i

przedstawił

się:

- Nazywam się Carlo Ferrucci, jestem włoskim pisarzem. Mieszkam na drugim

piętrze, tutaj jest mój gabinet.

McCoy i Marta uważniej rozejrzeli się po wnętrzu. Oprócz wbudowanych w ścianę

regałów było tu tylko biurko z obrotowym krzesłem i dwa fotele rozdzielone

stolikiem.

Gdyby nie samochody, których tłumiony, lecz jednostajny szum przenikał do

środka, można

by pomyśleć, że znaleźli się w wiktoriańskim pałacu - właściciel, w ciemnym

wełnianym

garniturze i mięsistym jedwabnym krawacie, bez najmniejszego retuszu mógł pełnić

w nim

funkcję majordomusa.

- Chcę wynająć ten gabinet, ponieważ wracam do Włoch, w sprawach prywatnych. Na

dłużej. Po piętnastu szczęśliwych latach życia w tym mieście zdążyło się

uzbierać trochę

książek. Powiem krótko: bez sensu, żeby gabinet stał pusty, to wbrew mojemu

poczuciu

harmonii. Miesiąc temu informowałem komendanta Folletta, który jest kuzynem

mojej żony,

o tym zamiarze, a on zadzwonił wczoraj wieczorem z wiadomością, że jego dobry

znajomy,

czyli pan, szuka małego biura...

- Komendant?! To pan nie zadzwonił z ogłoszenia?

- Z ogłoszenia?! Miałbym wpuścić kogoś z ogłoszenia do moich książek?! Czy pan

wie, co ja tu mam? Hypnerotomachia Poliphili w oryginalnym wydaniu Manutiusa,

pierwszą

edycję Narzeczonych Manzoniego... Nie będzie się pan nudził. Mogę tu wpuścić

tylko kogoś,

kto ma tak żelazną rekomendację, jakiej udzielił panu nasz wspólny przyjaciel

Follett. Ale

jeśli już ktoś, jak pan, zasługuje na taką rekomendację, to mogę mu być tylko

wdzięczny za

opiekę nad moją świątynią. I od razu rozproszę wszelkie wątpliwości - płaci pan

tylko za

telefon, prąd i wodę. Za tym regałem jest kuchenka elektryczna, a za tamtymi

drzwiczkami

toaleta. I jeszcze jedno - jeśli będzie pan chciał zrezygnować, proszę po prostu

oddać klucze

Follettowi. A kiedy ja będę chciał wrócić, uprzedzę co najmniej na pół roku

wcześniej.

Zgoda?

McCoy i Marta stali jak zaczarowani.

- I jeszcze osobista prośba - powiedział po chwili nieco speszony Ferrucci. -

Słowa,

które przeczyta pan w tej bibliotece, proszę brać sobie głęboko do serca. Bo

wszystko, co tu

zostawiam, to wielka literatura, pisana z najgłębszej potrzeby... Musi pan

myśleć, że są one

skierowane wyłącznie do pana, i że mogą pana nie tylko zaciekawić czy rozbawić,

lecz

również ocalić. Bo życie na każdym kroku potrzebuje ratunku...

- Ale co pan ma konkretnie na myśli? - McCoy ogarnął wzrokiem tysiące tomów

poustawianych równiutko na półkach.

- Słowa, wszystkie słowa.

- Tata, ty to masz szczęście - westchnęła Marta, kiedy znaleźli się na ulicy. -

Tylko

niczego nie zawal!

- Trochę dziwny ten Ferrucci.

- Na facetów, którzy za długo siedzą w bibliotece, trzeba oczywiście zawsze

uważać.

Jest taka powieść o bibliotekarzu, który mordował zakonników, bo nie chciał,

żeby odkryli

pewną ważną książkę.

- Pożyczysz?

- Na pewno znajdziesz gdzieś na półce w swoim nowym biurze. Tylko nie śliń

palców.

III

Nazajutrz rano po spotkaniu z Ferruccim McCoy pobiegł na mityng i od razu dał

znak,

że chce mówić jako pierwszy. Opowiedział wszystko, co wydarzyło się w ciągu

minionych

dwóch dni: o tym, jak obiecał Marcie, że będzie się leczyć, o tym, jak zdobył

gabinet, za

który nie będzie musiał płacić przez jeszcze co najmniej dwa lata, wreszcie o

komendancie,

który co prawda wyrzucił go z pracy i jest na niego wściekły, lecz z daleka

pomaga mu na

każdym kroku - załatwił mu licencję i biuro. Mówił pół godziny albo i dłużej,

było mu lekko.

Po mityngu od razu rozpoczął urzędowanie. Przykręcił do drzwi mosiężną tabliczkę

z

wygrawerowanym napisem „Steven McCoy prywatny detektyw” stosowną kartkę umieścił

też na domofonie. Nie zdążył nawet nastawić wody na herbatę, kiedy usłyszał

dzwonek.

Otworzył bez pytania i wyszedł gościowi na spotkanie, mechanicznie przejmując

obyczaj

Ferrucciego.

- Detektyw McCoy? Nazywam się Rita Spitfire, polecił mi pana kapitan Follett...

Pierwsze zlecenie okazało się proste, znacznie poniżej jego kwalifikacji, lecz w

sytuacji, w której się znajdował, mógł być tylko wdzięczny byłemu przełożonemu

za kolejną

rekomendację.

Pani Spitfire, kobieta dojrzała, ładna, chyba potwornie bogata i raczej pusta,

chciała

lecieć do innego miasta na aukcję biżuterii. Upatrzyła sobie jakiś klejnot,

zamierzała go

wylicytować i od razu zabrać ze sobą do domu, więc potrzebowała ochroniarza.

Mieli lecieć

już za cztery godziny i wrócić nazajutrz wczesnym popołudniem, tuż po porannej

aukcji.

- Tysiąc dolarów z góry i za nic pan nie płaci. Proszę przyjechać taksówką o

czwartej

pod ten adres, od razu udamy się na lotnisko.

Gestem nie przyjmującym sprzeciwu wyjęła z torebki luźny plik banknotów i

wizytówkę, wstała i wyszła bez słowa.

To, że ktoś ich śledzi, McCoy zauważył już w chwili, kiedy ruszyli spod domu

Rity

Spitfire. Kierowca ciemnozielonego rovera chyba nawet nie próbował zachować

dyskrecji

albo był jakimś kompletnym amatorem. Detektyw widział go kątem oka na każdym

zakręcie,

ogon nawet nie starał się zmienić pasa ani zachować odległości.

- Ktoś nas śledzi? - spytała klientka.

- Najwyraźniej.

- Może to mój mąż, a raczej jakiś wynajęty przez niego detektyw. Jest strasznie

zazdrosny, nie ma się czym przejmować.

- Gdyby nie było się czym przejmować, nie zabierałaby mnie pani ze sobą.

- Racja.

Ogon ciągnął się za nimi do samego lotniska, ale w samolocie McCoy nie zauważył

nikogo podejrzanego. Dopiero na miejscu pojawił się zmiennik kierowcy rovera,

tym razem

w czerwonym triumphie - równie amatorsko co poprzednik (a może równie

nonszalancko,

celowo chcąc rzucić się w oczy) jechał za nimi do samego hotelu. Zatrzymał się

trzydzieści

metrów dalej, wyłączył silnik i wyraźnie zamierzał pozostać w samochodzie.

W hotelu McCoy zażądał dla siebie i dla pani Spitfire dwóch oddzielnych pokojów

z

niezależnymi wejściami, lecz połączonych wewnętrznymi drzwiami. Podczas kolacji

czuł na

sobie uważne spojrzenie starszego mężczyzny siedzącego przy stole w samym kącie

hotelowej restauracji.

- Czy jest coś, czego mi pani nie powiedziała?

- Niby co?

- Ktoś pani groził? Może ktoś inny ma wielki apetyt na klejnot, który chce pani

kupić?

Kobieta wzruszyła ramionami i zamówiła deser. Nie miała ochoty na rozmowę - była

głęboko obojętna na wszystko, co działo się wokół. „Aseptyczna”, tak McCoy

określił ją w

duchu.

Noc ciągnęła się w nieskończoność. Bliskość minibaru na cudzy rachunek,

wypełnionego małpkami z wódką, ginem i whisky przyprawiała go o przyspieszone

bicie

serca i ból głowy. Gdyby się napił, poczułby się lepiej, może by zasnął...

Otworzył książkę, którą wychodząc z biura wyjął bez zastanowienia z biblioteki.

„Nel

mezzo del cammin di nostra vita...” Cholera, wziął Boską komedię Dantego, i to w

oryginale.

Była druga w nocy - za późno, żeby zadzwonić do córki. Włączył telewizor. Przy

jakichś

pornosach, kazaniach i kreskówkach dociągnął do świtu. Czuł się jak na ciężkim

kacu, z tą

jednak różnicą, że nie wypił ani kropli.

- Udało się! Hajda pod prysznic! - wrzasnął w chwili, gdy pierwszy promień

słońca

przeszył dolną listwę okiennicy, i zaczął nowy dzień.

Aukcja potoczyła się zgodnie z najbardziej pomyślnym scenariuszem. Natychmiast

po

licytacji pani Spitfire odebrała stary atłasowy woreczek ze swoim skarbem,

pojechali na

lotnisko, wsiedli do samolotu i - nie obserwowani chyba przez nikogo - dojechali

szczęśliwie

do domu klientki.

- Dziękuję, do widzenia. Niech pan zapłaci, nie mam drobnych - rzuciła sucho

kobieta

i zatrzasnęła za sobą drzwiczki.

Kiedy wszedł do domu, włączył komputer i zajrzał do skrzynki mailowej. Miał

tylko

jedną nową wiadomość: „Przepraszam, że kazałem Cię śledzić, i to tak, żebyś o

tym wiedział,

byś nie popełnił żadnego głupstwa. Nie wierzę Ci jak psu, więc wolałem mieć Cię

na oku,

bądź pewny, że nie po raz ostatni. Ale wiem, że Ci się udało. Jestem zaskoczony

i gratuluję.

Bez odbioru. Follett”.

- A to kutas! - jęknął McCoy.

- Cześć tato! - Marta zrzuciła plecak, objęła go od tyłu za szyję i pocałowała w

policzek, nie starając się nawet powąchać jego oddechu. Trzeźwością pachniało od

progu.

IV

To dziwne, ale kiedy decydował się na pracę detektywa, McCoy nie myślał, jak

szmatławymi sprawami będzie się musiał zajmować. Śledzić wiarołomną żonę - on,

policjant

roku (to prawda, dziesięć lat wstecz, ale dyplom wciąż jeszcze wisiał w domu nad

biurkiem).

Kiedy zakładał swą jednoosobową firmę, miał tylko jeden cel - przetrwać. Ale

teraz, choć

minął zaledwie tydzień, wypadało się zastanowić, co to znaczy być detektywem.

- Tylko że zanim powierzę panu sprawę, chciałbym się dowiedzieć, ile to kosztuje

-

przed McCoyem siedział około trzydziestoletni mężczyzna o inteligentnym

wyglądzie

delikatnej rośliny oranżeryjnej.

- Umówmy się, że zapłaci pan po wszystkim, ile pan będzie mógł.

- Tylko uprzedzam: mam ograniczone możliwości finansowe... Jakieś dwa tygodnie

temu chciałem odwiedzić brata. Miałem już przejść przez ulicę i nagle zobaczyłem

moją żonę

- wychodziła z bramy domu, w którym brat ma atelier. Była nerwowa, rozglądała

się... Chyba

się bała, że ktoś ją rozpozna. Od tej pory mniej więcej co dwa dni mówi, że

idzie do chorej

koleżanki, a chodzi do niego. Wiem, bo dwa razy natychmiast po jej wyjściu

wezwałem

taksówkę i pojechałem pod jego pracownię - zjawiała się tuż po mnie.

- Próbował pan o tym z nią porozmawiać?

- Nie. Boję się.

- Czego?

- Że głupio zaprzeczy i niczego mi nie wyjaśni. Pewności, że mnie nie zdradza,

nie

zdobędę nigdy, więc wolę mieć pewność, że zdradza.

Dzień dobry, mówi McCoy. Mam niewielką firmę, chciałbym zamówić kalendarz

reklamowy z fotografiami. Czy robi pan takie rzeczy”?

- Zapraszam, zna pan adres?...

- Przyszedł pan trochę za wcześnie, mam jeszcze modelkę - brat Davida Prosta,

Paul,

nieco starszy i znacznie bardziej pewny siebie, wydawał się nie tyle stropiony,

co trochę

poirytowany, jak nauczyciel wywołany podczas lekcji przez woźnego do dyrektora

szkoły. -

Proszę jeszcze chwilę zaczekać.

Nie zaglądając za szeroką kotarę, fotograf ponaglił głośno, ale uprzejmie,

kogoś, kto

się za nią znajdował:

- Przepraszam cię, ale mam już gościa...

Niebawem spoza kotary wynurzyła się pani Frost - McCoy łatwo rozpoznał w niej

typ

męskiej, ale ślicznej brunetki ze zdjęcia, które otrzymał od „rośliny”.

Detektyw celowo przyszedł do atelier wcześniej, niż było to umówione. Kiedy żona

Davida Frosta wyszła z domu, żeby „odwiedzić chorą koleżankę”, mąż natychmiast

do niego

zadzwonił, więc McCoy był prawie pewny, że zastanie ją pod wskazanym adresem.

- Do jutra - powiedziała do szwagra. - To już chyba ostatni raz, prawda?

- Jeszcze pół godziny i masz to za sobą. O trzeciej, dobrze?

Rozmawiali swobodnie, niewiele robiąc sobie z jego obecności. Tu nie mogło

chodzić

o zdradę - ludzie, którzy ukrywają tak wiele, są za głośni albo za cisi, za

sztywni albo za

swobodni, a ci byli zwyczajni. Kiedy Mary Frost zamknęła za sobą drzwi, McCoy

postanowił

zaufać swojej intuicji i działać bez zbędnych ceregieli. Wszyscy aktorzy tej

dziwnej

inscenizacji wyglądali na porządnych ludzi, więc nie chciał wystawiać „rośliny”

na piekło

domysłów, których prawdopodobnie nie mógłby nigdy potwierdzić.

- Szczerość za szczerość - powiedział speszony fotograf, kiedy McCoy wyjawił

prawdziwy powód swojej wizyty. - Źle się stało, bo lepiej, żeby David nie

wiedział. Jest

zazdrosny prawie tak samo jak nasz ojciec. Ale to nie ma nic wspólnego ze

zdradą. To raczej

nieuczciwość, nieszczerość... Otóż dostaję różne zlecenia od firm. Robię zdjęcia

do

materiałów reklamowych, projektuję foldery. Ostatnio przyjąłem duże zamówienie

od pewnej

organizacji medycznej - będą wydawali album o pielęgnacji piersi, o sposobach

wczesnego

wykrywania raka, zalecanych stanikach itd. Mojemu bratu się nie przelewa, jest

językoznawcą, pisze doktorat. Kiedyś Mary pytała, czy nie mam dla niej jakiegoś

zajęcia, jest

informatykiem, więc chodziło o jakąś komputerową obróbkę. Jak pan zauważył, Mary

jest

piękną dziewczyną... Ma doskonałe piersi i cudowne, smukłe dłonie. Przyszło mi

więc do

głowy, żeby pozowała do tego albumu. Na zdjęciach widać tylko torsy i ręce, więc

nikt by się

nie zorientował. Może pan jakoś pomóc?

- Ale z wzajemnością. Panu chodzi o to, żeby o całej sprawie nie dowiedział się

brat.

Mnie chodzi o to, żeby o podejrzeniach pana Davida nie dowiedziała się jego

żona.

- Wchodzę w to! Powiem jej, że musi jakoś uzasadnić nagły przychód, zresztą

niemały. I to jak najszybciej, zanim mąż zapyta, jak się nazywa chora koleżanka.

David zjawił się w biurze McCoya nazajutrz rano. Był już całkiem „inną rośliną”

-

wiosenną, polną, w pełnym rozkwicie. Macierzanką lub chabrem.

- Miał pan rację, kretyn ze mnie i tyle. Prawdę mówiąc, dopiero teraz uwierzyłem

w

pańskie wczorajsze zapewnienia. Pewnie pan już wie (choć nie mam pojęcia, bo

przecież pan

sam nie chciał mi tego powiedzieć), ale i tak panu powiem: prawda jest taka, że

żona jest

informatykiem, brat poprosił, żeby założyła komputerowe archiwum jego

fotografii, jakąś

bazę, nie znam się na tym. Oboje postanowili sprawić mi niespodziankę - zarobiła

sześć

tysięcy. Dała mi, żebym urządził gabinet dla siebie i dla niej. Sama to

powiedziała, tuż po

pańskim telefonie. Pięćset dla pana. Kiedy pan wczoraj odmówił podania

szczegółów, miałem

dać dwieście.

Wyjął kopertę, położył na biurku i rozejrzał się po bibliotece.

- Przepraszam, miałem spytać już podczas pierwszej wizyty... Dlaczego trzyma pan

Baudouina de Courtenay pod „C”, a nie pod „B”?

„Nawet nie zauważyłem, że książki są ułożone alfabetycznie. Co ze mnie za

detektyw...”, pomyślał McCoy i włożył kopertę do kieszeni.

Kiedy Steven wracał do domu, jego uwagę przyciągnął szereg identycznych ulotek

powtykanych ukośnie za wycieraczki zaparkowanych wzdłuż ulicy samochodów. Na

każdej z

nich jakaś jasnowłosa piękność z okazałymi piersiami zapraszała do całodobowych

rozmów o

najgłębiej skrywanych pragnieniach. McCoy wziął jedną z reklamówek do ręki i

nagle zrobiło

mu się sucho w ustach.

- Blondynka, psia ją mać! - syknął przez zęby. - „Komputerowa obróbka”, szlag by

go

trafił! Baudouin de Courtenay, do ciężkiej cipy! Pod „D” powinienem go wsadzić!

V

Wolfgang Storm był absolutnie pewny, że jego siedemdziesięciopięcioletni syn

został

zamordowany. Z pogardą wypowiadał się o policjantach, którzy uwierzyli w wersję

rodziny.

- Wmówili im, że Manfred polerował oficerski kordzik Luftwaffe, osunęła mu się

ręka

i sam przebił sobie tętnicę udową. Drogi panie, powody do morderstwa miał każdy

z nas, ze

mną włącznie, ale nie będę o tym wspominał, bo musiałbym mówić źle o zmarłym, i

to o

własnym synu. I każda z dziewięciu najbliższych osób mogła to zrobić - wszyscy w

tym

czasie byliśmy w naszej willi przy ulicy von Kleista... pewnie ma pan von

Kleista, tyle tu

książek...

McCoy postanowił dodać sobie autorytetu.

- Powinien być gdzieś przy Baudouinie de Courtenay...

- Baudouin de Courtenay powinien być pod „B”, a nie pod „C”, a poza tym von

Kleist

jest na „K”, to Niemiec, właściwie Prusak... W każdym razie do willi z zewnątrz

nie mógł się

dostać nikt obcy, bo po podwórzu przez całą dobę biega osiem bulterierów, które

Manfred nie

bez powodu ochrzcił nazwiskami generałów III Rzeszy. Nie obchodzi mnie, jak pan

zamierza

poznać imię zabójcy, jego nazwisko na pewno brzmi Storm. Dla pańskiego spokoju

dodam,

że prawdę zachowam dla siebie. Ktokolwiek to był, rozumiem go doskonale. Jego

albo ją.

Do McCoya po raz pierwszy dotarł ten fascynujący wymiar nowego zajęcia - wolność

działania podlegająca wyłącznie kryterium skuteczności. Kiedy pracował w

policji, musiał

przede wszystkim przestrzegać przepisów, żeby w razie niepowodzenia wykazać się

regulaminowym działaniem. Teraz mógł robić, co chciał. Jako były policjant

okryty był

hańbą, jako detektyw nie zdążył jeszcze dorobić się marki. W sprawie o

domniemane

zabójstwo Manfreda Storma postawił na wariacki fortel i nie obawiał się

konsekwencji. Stanął

przed domem parafialnym i nacisnął guzik z napisem „Pastor Felix Strumph”. To

jedyna

osoba, którą musiał wtajemniczyć w swoje zamiary.

A nawet namówić do odegrania kluczowej i komicznej roli w ich realizacji. Mogło

być ciężko, ale w razie kłopotów zamierzał odwołać się do

narodowosocjalistycznej

przeszłości, która łączyła pastora ze zmarłym.

Zatrzymał się w odległości około stu metrów od grobu. Kiedy pastor stanął nad

świeżo otwartą jamą, McCoy ukląkł przed mogiłą jakiejś Patricii Woolf, zmarłej

tragicznie w

wieku dwudziestu ośmiu lat, która patrzyła na niego z owalnej fotografii

roześmianymi

oczami uczennicy kolegium. Ten wzrok przypomniał mu znajome spojrzenie, i to na

tyle

niespodziewanie i gwałtownie, że łzy napłynęły mu do oczu. W sytuacji, w której

się

znajdował, z tymi łzami było mu nawet do twarzy.

- Nie po niebieskich, a po zielonych pastwiskach - zagrzmiał pastor silnym

głosem

zaraz po krótkiej modlitwie - biegałby teraz Manfred Storm, gdyby nie zbrodnicza

ręka, która

dosięgła go wśród najbliższych...

Załamał głos i wsparł się na ramieniu pomocnika. Tłumek lekko się zakołysał.

- Choć pojęcie najbliższych trzeba dziś zrewidować. Cóż bowiem znaczy być synem,

córką, bratem, kuzynem, skoro więzy krwi nie przeszkadzają wydrzeć jej siłą,

podstępem,

nagim ostrzem sztyletu!

Zaczął krzyczeć, przenosząc wzrok z jednego żałobnika na drugiego. Członkowie

rodziny Storm, jak wywoływani do odpowiedzi, unosili po kolei głowy i patrzyli

na

duchownego - syn, córka, brat, kuzyn... Kiedy czarny tłumek osiągnął temperaturę

wrzenia,

pastor przypuścił ostateczny atak:

- Ale zbrodnia ma krótkie ręce, o wiele krótsze niż Boża sprawiedliwość, która

oto

współdziała dziś z ludzką. Śpij spokojnie druhu Manfredzie, pułkowniku Storm.

Kiedy na

wieku trumny usłyszysz werbel pierwszych grudek ziemi, zbrodniarz usłyszy szczęk

kajdanków, zatrzaskujących się na jego rękach!

W tej chwili, zgodnie z przewidywaniami McCoya, morderca Manfreda Storma, o ile

Manfred Storm w ogóle został zamordowany, powinien pęknąć, zrobić coś

nieostrożnego,

rzucić się do ucieczki. Ale nic takiego się nie działo, ponad grobami zawisła

cisza ciężka jak

zeppelin. I to nic oznaczało wielką wpadkę, obciach i wstyd. Jeżeli nawet

Wolfgang Storm

nie domyślał się, kto doprowadził do całej tej farsy, to na pewno powie mu o tym

pastor, żeby

samemu wytłumaczyć się z apokaliptycznych uniesień. W obliczu ciszy, która w

każdej

chwili mogła przerodzić się w eksplozję, pastor Strumph ogarnął obecnych

skruszonym

spojrzeniem, pochylił głowę i mamrocząc pod nosem, ruszył w kierunku bramy

cmentarza.

McCoy przykląkł raz jeszcze na grobie Patricii Wolf, żeby schować się przed jego

wzrokiem,

odczekał trzy minuty i podążył tym samym śladem.

- Taka brawura, no, no... - stuletni chyba Wolfgang Storm cedził każdą zgłoskę,

co

wróżyło odwlekany wybuch furii.

- Ogromnie mi przykro, ale wydawało mi się, że najłatwiej zaskoczyć sprawcę na

świeżo, w tak trudnej chwili - McCoy nie wiedział, gdzie podziać oczy.

- Ale pan w ogóle wie, co pan zrobił? Pan wie, że jest sprawcą zbrodni

doskonałej?

Nieumyślnej, ale jednak zbrodni. No więc już pan wie, co pan zrobił, czy nie?

- Zabiłem nieboszczyka po śmierci, zepsułem mu pogrzeb... O to panu chodzi? -

McCoy w panice starał się nadać słowom starca przenośne znaczenie.

- Głupi człowieku!... - zadudnił Storm zjednoczonym śmiechem całej rodziny

Buddenbrooków. - Czyli pan nie wie... Kiedy po pogrzebie wróciliśmy do domu,

byliśmy

wstrząśnięci... Domyślałem się, że to pan zaaranżował całe to przedstawienie,

potem

zadzwoniłem do pastora i on mi to potwierdził. W każdym razie dopiero po jakiejś

godzinie

zorientowaliśmy się, że Klara, moja młodsza córka, z nami nie wróciła.

Pomyśleliśmy, że

poszła jeszcze odwiedzić jakieś groby, ale niebawem zadzwonili z komendy i

powiedzieli, co

się stało... - Starzec mówił z wysiłkiem, patrząc detektywowi prosto w oczy. -

Podczas

pogrzebu stała trochę z boku i nagle musiała zasłabnąć, bo usiadła na jakimś

grobie. Nie

widzieliśmy jej, zasłaniała ją pionowa płyta. Poza tym wszyscy byliśmy wzburzeni

szaleństwem pastora... Zawał, lekarze mówią, że to trwało chwilę...

McCoyowi krew spłynęła do stóp.

- Ale nie mam żalu - ciągnął starzec. - W końcu pańska pułapka zadziałała...

Domyślałem się, że to Klara zabiła Manfreda, ona miała największe powody...

Biedna

dziewczyna, i tak była dzielna. Tyle lat po tym, co jej zrobił, pod jednym

dachem... Bałem

się, że sama odbierze sobie życie... Ale nie będę pana zanudzał. Może kiedyś...

Proszę, to

pańskie wynagrodzenie, mam nadzieję, że wystarczy.

McCoy nie miał odwagi o nic pytać. Po wyjściu starego Storma podszedł do autorów

na „C”, wyjął Baudouina de Courtenay i ustawił wśród autorów na „B”, tuż za

Baudelaireem.

„K” było za wysoko, żeby sprawdzić von Kleista.

VI

Dwa i pół tysiąca, które zarobił na pierwszych trzech sprawach, McCoy prawie w

całości oddał córce.

- Gdybyś utrzymał średnią, zarabiałbyś dziesięć tysięcy miesięcznie. Co dzisiaj

robisz?

- Pójdę do biura, zrobię sobie herbatę, przejrzę książki. Może ktoś zadzwoni.

- Jeśli chcesz, pojedziemy do mamy...

Jechali w milczeniu. Ciszy, której nie zakłócał nawet nierównomierny szmer ich

starej

fiesty, woleli nie przerywać. McCoy miał zresztą o czym myśleć. A raczej o kim.

W ciągu

tych czterech lat, jakie upłynęły od śmierci Beatrix, był na cmentarzu tylko dwa

razy. Licząc

przedwczorajszą sprawę Manfreda Storma - trzy. Do chwili, kiedy wyleciał z

policji, odsuwał

od siebie myśl o żonie, o morderstwie, o jego okolicznościach i o roli, jaką sam

w nim

odegrał. Łapczywie rzucał się w wir pracy, brał dyżury w zastępstwie kolegów, a

potem

zawalał sprawy jedna za drugą albo rozgrzebywał je i zostawiał, bo nie umiał

doprowadzić

niczego do końca.

Spojrzał na Martę - wydawała się pogrążona w mocnym, beztroskim śnie. Jak cztery

lata temu, kiedy spała przy martwej mamie.

- Co tak naprawdę pamiętasz? - odezwała się nagle, a jej myśli wyraźnie krążyły

wokół tamtej nocy.

- Opowiem ci wszystko, kiedy będziemy na miejscu - McCoy był winny córce tę

drzazgę prawdy, która w nim tkwiła. Wspólna wizyta na cmentarzu i nadzieja na

niezłą

przyszłość ich dwuosobowej rodziny stwarzały wyjątkową aurę do tej

najtrudniejszej

rozmowy.

Marta dobrze znała drogę, od razu było widać, że przychodzi tu często. Usiedli

pod

niewysoką topolą przed szarą, zadbaną płytą z napisem „Beatrix McCoy”. Ze

zdjęcia

umieszczonego na nagrobku patrzyła na nich młoda, uśmiechnięta kobieta o

długich, lekko

falujących włosach.

- Boję się o tym myśleć, a co dopiero mówić - powiedział po dłuższej chwili.

- Nie bój się. Kocham cię. Byłeś chory... to znaczy jesteś chory. Ja dużo wiem o

twojej chorobie, sporo na ten temat czytałam.

McCoyowi słowa wystrzeliły z ust razem ze szlochem, którego nawet nie próbował

hamować.

Łzy nabiegały z gardła i ze skroni, rozpulchniały nos i razem z katarem spływały

mu

na kolana.

Mówił wszystko, co podsuwała pamięć. A pamiętał niewiele. Tamtego wieczoru, w

czwartek 24 marca, wrócił z pracy po kilku piwach przedzielanych myślnikami

tequili.

Włączył telewizor. I potem ktoś zadzwonił. Ktoś chciał się z nim spotkać, i to

natychmiast.

Żona prosiła, żeby nie wychodził, mówiła, że się boi, że dostała jakiś dziwny

telefon. Wtedy

jeszcze wiedział, z kim jest umówiony, ale w barze już nie mógł sobie tego

przypomnieć.

Zdarzało mu się to często. Bywało, że sam dzwonił do kogoś, proponował

spotkanie, a potem

zza rogu sprawdzał, kto nadchodzi, bo nie pamiętał, z kim się umówił i po co.

Tamtego

wieczoru nikt do niego nie podszedł. Nic nie pił - wstydził się, bo w tym barze

znali go

wszyscy. Siedział jak na szpilkach, chciał, żeby ten ktoś pojawił się jak

najszybciej. Albo

żeby nie przyszedł przez kwadrans, który należy w takich sytuacjach odczekać.

- Wyszedłem. Żeby znaleźć bar, w którym nie byłem co najmniej dwa tygodnie,

musiałem iść chyba pół godziny. Follett mówił, że znał kiedyś jakiegoś konsula,

który robił

tak samo...

- Follett zmyśla. Przeczytał to w książce, masz ją pod wulkanem... to znaczy

masz ją

w bibliotece, widziałam. Albo obejrzał film.

- W każdym razie poszedłem do baru aż na dworzec. Pamiętam, że przysiadła się do

mnie jakaś kobieta, miała takie indiańskie rysy. Piłem dziwną słodkawą maź... Do

dziś mam

w ustach ten smak - smoła i stęchlizna...

Marta podniosła głowę, oczy zaczęły się jej rozszerzać. McCoy spojrzał pytająco.

- Mów, tato, mów.

- Nie było ludzi, świata, tylko ta Indianka - McCoy czuł się nagi, wstrząsały

nim

dreszcze. - Był również telefon, po który nie miałem siły sięgnąć, żeby

zadzwonić do domu.

Piłem szklanka za szklanką, dodając sobie odwagi, żeby podnieść słuchawkę.

Pociłem się

jakimś smarem, coś paliłem. Potem zasnąłem. Albo straciłem świadomość. Śniło mi

się całe

mnóstwo książek. I nagle na te książki, ustawione jedna na drugiej, wskoczył

jakiś koń.

Rozbryzgał je kopytami jak błoto, jak gnój. Ten gnój zaczął mnie zasypywać,

wpadał mi do

ust... Obudził mnie własny krzyk, w barze zostało tylko dwoje podróżnych...

Byłem prawie

trzeźwy, lecz strasznie lepki. W dłoni zaciskałem jakąś kartkę. Wsiadłem do

taksówki i

przyjechałem do domu... Drzwi były zamknięte tylko na klamkę. Poszedłem do

twojego

pokoju, żeby cię pocałować... Mama leżała na podłodze przy twoim łóżku.

Przestraszyłem

się, że jesteś chora, że czuwała przy tobie i zasnęła. Dopiero kiedy podszedłem,

zobaczyłem,

że zaciska dłonie na rękojeści... na nożu, który tkwił w jej brzuchu. Była

skulona jak embrion.

Ty spałaś spokojnie, uśmiechałaś się... Przez chwilę myślałem, że nie żyjesz.

McCoy usłyszał, jak z żołądka wydobywa mu się nieludzki skowyt. Zaistniał w

przestrzeni, po raz pierwszy w życiu tak dokładnie wiedział, gdzie jest. Od

tafli szarej płyty,

na którą patrzył chłodnymi oczami, zaczęło mu przenikać do serca zupełnie

nieznane ciepło.

- Czy Follett mówił ci coś jeszcze o tym konsulu? - spytała Marta już w

samochodzie.

- Na przykład?

- O koniu, o Indiance... O tej smole ze stęchlizną...

- Nie, dlaczego pytasz?

- A co było na tej kartce?

- Dziwne słowo: „Neves”. Może to imię tej Indianki? Jakiś śnieg?

- Nie! Wiedziałam! To siedem, seven, tylko czytane wspak.

- Czyli?

- Tata, do jasnej cholery! Ty wreszcie poczytaj te książki. Zacznij od „L”, jak

Lowry.

- Ciekawy?

- Aż sam się zdziwisz, jak bardzo.

VII

Lorca, Lowell, Lowell... Lowry stał tuż przed Loyolą, na przedostatniej półce.

McCoy

balansował na drabinie na wysokości około czterech metrów i niebezpiecznie

wychylał się po

jedną z dwóch książek opatrzonych tym nazwiskiem, kiedy usłyszał dzwonek.

„To chyba ocalenie przed złamaniem karku”, pomyślał, patrząc w dół. Zlazł z

drabiny,

nacisnął guzik i wyszedł na korytarz. Od razu rozpoznał gościa - w jego kierunku

zbliżał się

znajomy ze wspólnoty AA, „Malcolm alkoholik”.

- Nie ma tu podsłuchu? - spytał, zajmując fotel przed biurkiem McCoya.

- Daj spokój: czyste intencje, żadnych zagrywek. Tego mnie nauczyliście, tylko

tak

można trzeźwieć. Dawaj, masz jakiś problem?

- Z pieniędzmi.

- Długi?

- Długi, brak pracy... Krótko mówiąc, chcę cię orżnąć. Nie przerywaj, siedź na

dupie i

słuchaj, bo nie powtórzę.

Zazwyczaj serdeczny i wesołkowaty, Malcolm w jednej chwili przepoczwarzył się w

złowrogiego drania. Zmienił mu się nawet akcent. McCoy drgnął. Rzeczywiście,

powinien

przynajmniej nosić w kieszeni marynarki dyktafon.

- Tylko nie kombinuj - Malcolm stał się nerwowy i podejrzliwy. Ewidentnie

zamierzał

wykorzystać do końca efekt zaskoczenia, jedyną okazję, kiedy mógł być pewny, że

po

rozmowie nie pozostanie najmniejszy ślad. - Więc słuchaj, kurwa-żesz-twoja-mać.

Wiem

wszystko, bo sam opowiadałeś, jak na spowiedzi, o tej informatyczce, co to

mówiła, że pozuje

z gołymi cyckami do encyklopedii zdrowia, a reklamowała jakiś burdel. Mogę

powiedzieć jej

mężowi, mogę sprzedać materiał do tygodnika „No”. Już oni ją, kurwę, znajdą. Już

oni

wygrzebią te ulotki i będą mieli materiał na cały numer, z okładką i

rozkładówką. Na pewno

zainteresuje ich również sprawa tych szwabskich porachunków. Nie mówiąc już o

tym, że i

twoja historia jest, brachu, nie najgorsza. Na przykład to, jak zostawiłeś

kumpelę z policji z

mordercą, a komendant, zamiast oddać cię prokuratorowi, załatwił ci licencję

detektywa i

skombinował biuro. To by był przebój! Więc jeśli nie chcesz się wpierdolic po

uszy, a przy

okazji pociągnąć za sobą jeszcze paru osób, to dwadzieścia tysiączków. Na jutro.

W ciągu ostatnich tygodni wyrzuty sumienia McCoya rozrosły się do rozmiarów

głazu, który miażdżył w zarodku jego wrodzoną skłonność do nonszalancji. W

cieniu głazu

groźby Malcolma zabarwiły się najpierw na stalowo, potem na sino, wreszcie na

czarno. Co

za debil z niego! Jak on mógł opowiadać o wszystkim zupełnie nieznanym ludziom!

Ale

przecież tak trzeba - nie kisić w sobie niczego, tylko mówić, wyrzucać na

zewnątrz, żeby nie

zapić. Z troski o siebie wkopał ludzi, którzy powierzyli mu swoje tajemnice.

Podczas

mityngów nie wymieniał co prawda konkretnych osób, posługiwał się tylko

wyrwanymi

epizodami - tymi, które wyzwalały w nim złość, zmęczenie, niecierpliwość i

pragnienie

alkoholu. Ale bez wątpienia, przy odrobinie dobrej, czyli złej woli,

dziennikarze szmatławca

mogli dotrzeć do nazwisk. Coś w nim pękło.

- Łeb ci urżnę, skurwysynu! - wysyczał. - Tylko piśnij komukolwiek choć słówko.

- A spróbuj, chuju!

McCoy wyraźnie trafił na zawodnika z przeszłością szantażysty. I wiedział, że na

razie nie zdobędzie nad nim przewagi.

- Jutro o czwartej przychodzę po kasę. Nie ma kasy, masz problem.

- Skąd masz mój adres?

- Chuj cię to obchodzi - podsumował Malcolm i wyszedł.

McCoy nie posiadał żadnych oszczędności. Poza tym nie zamierzał ulec - miał we

krwi niezachwianą policyjną wiedzę, że dla szantażysty pierwszy sukces utwierdza

go w

przestępczej działalności, a tym samym staje się sposobem na długie i zasobne

życie. Nie

uwolniłby się od niego już nigdy.

Wyjął z biurka spis mityngów AA. Tak go uczono i wierzył, że to ma sens - nie

kręcić, tylko walić jak w dym do innych alkoholików i wyrzucać z siebie kłopoty.

„Przyprowadź ciało, rozum sam przyjdzie”, jak go uczyli.

- ...a szantażystą jest Malcolm, wielu z was pewnie go zna - zakończył swoją

opowieść. Postanowił go nie oszczędzać. Poza tym podejrzewał, że ktoś miał już z

nim

podobne przejścia i wie, co w takiej sytuacji robić.

- Jim, alkoholik. Przyjacielu, prosiłeś o radę, więc powiem ci, że każdy z nas

ma na

sumieniu rzeczy, których nie odkupi do końca życia. Na przykład ja jestem

profesorem fizyki,

a siedziałem za kradzież samochodu, pobiłem żonę, przepiłem prawie milion... Ale

nie

miałem wyjścia - musiałem zdecydować, czy chcę trzeźwieć, a więc zgodzić się z

tym, że

piłem i robiłem rzeczy nie do odrobienia. A skoro tak, to musiałem szczerze

uczestniczyć w

mityngach, ze wszystkimi konsekwencjami, bo jeśli nie, to spiryt dorwałby mnie

nieodwołalnie, bardziej bezlitośnie niż mafia czy jakiś tam szantażysta...

Czytałem w gazecie,

że prezydent jakiegoś państwa, chyba w Afryce, posługiwał się hasłem wyborczym

„Wybierzmy przyszłość”. Kiedyś myślałem, że to pusty slogan. Ale teraz myślę, że

to ma

sens: „Wybierzmy jedyną rzecz, w której możemy istnieć tak, jak chcemy”. Mądry

człowiek

ten prezydent. Kto wie, może też alkoholik?

Nazajutrz o wpół do trzeciej McCoy usłyszał stuknięcie w drzwi. Wyjrzał, nie

było

nikogo. Spojrzał za siebie - przez szczeliny skrzynki prześwitywała jakaś biała

przesyłka.

Wyjął pękatą kopertę z napisem „Pilne” i gorączkowo otworzył. Oblał go zimny

pot. W

kopercie było około dwudziestu zdjęć, fotograficzny zapis spotkania z Malcolmem.

Zrobiono

je ze znacznej wysokości, ale twarze były rozpoznawalne. W pierwszym odruchu

chciał

wybiec, ale usłyszał dzwonek. Malcolm widocznie znów chciał go zaskoczyć,

przychodząc

przed czasem. McCoy wyprostował się. Nie miał najmniejszych wątpliwości, jak

trzeba

działać.

- Pooglądaj sobie. A może chcesz posłuchać również zapisu rozmowy? - podał

szantażyście cztery zdjęcia, kiedy tylko ten stanął na progu.

- Ale z ciebie skurwysyn. Przecież mówiłeś... No cóż, proponuję remis... -

wybąkał i

wybiegł, zatrzaskując za sobą drzwi.

- Remis?!... - McCoy wybuchnął śmiechem, ale po chwili zamilkł. - To co, jestem

w

ukrytej kamerze?! - zawołał do kogoś za ścianą. - Proponuję taką zabawę: ja

dziękuję za

wybawienie, a ty się ujawniasz, pasuje?!...

Nic się nie poruszało, nic nie szeleściło. McCoy zaczął uważnie przypatrywać się

zdjęciom, próbując odgadnąć, gdzie mógł być zainstalowany aparat. Miał problemy

z

orientacją, lewa własna zawsze myliła mu się z lewą rozmówcy, ale po niedługim

zastanowieniu wreszcie zrozumiał, że mówi do Lowryego. Zdjęcia były robione

mniej więcej

stamtąd, z drugiej półki od góry.

Miejsca, które McCoy nabożnie traktował jako owoce łaski i źródło siły, za

sprawą

alkoholika Malcolma w ciągu jednej chwili stały się dla niego przyczyną bardzo

poważnej

troski. Próba szantażu uświadomiła mu, że na spotkaniach wspólnoty AA nie może

mówić o

wszystkim, ponieważ jego sprawy dotyczą również innych osób, którym był winien

dyskrecję. Z kolei zdjęcia, które otrzymał od anonimowego wybawiciela, były

dowodem na

to, że we własnym biurze - w bibliotece, którą za darmo wynajmował mu Ferrucci -

był

obserwowany przez całą dobę.

- Hej ty, kimkolwiek jesteś! - zawołał, kierując wzrok w stronę Lowry'ego. -

Wychodzę, żeby się przejść i zastanowić. Wrócę za dwie godziny. Jeśli masz

jakieś

propozycje, napisz i zostaw w skrzynce.

Zadzwonił do domu.

- Marto, masz dla mnie godzinę? Pójdźmy do parku, muszę się ciebie poradzić.

Ostatni raz spacerował z córką po parku, kiedy miała sześć lat. Opowiadał jej o

różnych gatunkach drzew i wymyślał konkursy. „Czym się różni kijanka od żaby? A

dżdżownica od glisty? Ile kroków trzeba zrobić, żeby dojść do ogrodzenia?...”

Tym razem, po

dziewięciu latach, miał dla niej tylko dwie zagadki, ale szczerze liczył na

celną odpowiedź.

- No więc jeśli chodzi o AA - zaczęła Marta po chwili namysłu. - Jest to

problem, ale

nie beznadziejny. Czytałam, że istnieje coś takiego, jak grupy branżowe. Na

przykład wielu

alkoholików to znani aktorzy, dziennikarze i politycy. Głupio im opowiadać o

sobie przed

nieznanymi ludźmi, bo rzeczywiście na mityng mógłby przyjść jakiś paparazzi,

który chciałby

to potem opublikować. Spotykają się więc między sobą, mówią do osób równie

znanych, co

one, i nie mają oporów, bo wszyscy są w takiej samej sytuacji.

- Sugerujesz, że istnieje jakaś grupa AA prywatnych detektywów?

- Tego nie wiem. Ale jeśli nie, to ją załóż. Daj ogłoszenie do gazety w rubryce

„zdrowie”. Albo chodź na indywidualne spotkania do psychoterapeuty.

- Psychoterapeuta to chyba odpada. Grupa dobrze mi robi. Mówię ci, wydawało mi

się, że pewne rzeczy tylko mnie dotyczą, a okazało się, że nie jestem sam. To

pomaga.

- Na przykład?

- No nie wiem... Pamiętasz, że mieliśmy psa? Krótko, bo uciekł. Mama nie chciała

widzieć w domu alkoholu, więc kupiłem kundla. Niby po to, żeby chodzić z nim na

spacery, a

tak naprawdę, żeby przemycać mu za obrożą whisky. Specjalnie wybrałem takiego z

gigantyczną sierścią. Wychodziłem na spacer, kupowałem sześć albo siedem

buteleczek i

utykałem mu za obrożę. W domu wyłuskiwałem je, chowałem i czekałem, aż

zaśniecie, żeby

je opróżnić. I wyobraź sobie, że przedwczoraj na mityngu jakaś kobieta

powiedziała, że robiła

to samo. Od razu poczułem się lepiej. Coraz mocniej wierzę, że to choroba, a nie

jakaś

potworność.

- To już wiem, dlaczego pies uciekł.

- I zabrał ze sobą całą moją baterię piersiówek, był uzbrojony jak Zapata... No

dobra,

pomysł z ogłoszeniem jest dość niezwykły, ale może skorzystam. A co z gabinetem?

Mam się

wyprowadzić?

- Zostałbyś pomimo kamery?

- Gdybym nie był pewny, że to Follett, natychmiast oddałbym klucze. Ale to musi

być

Follett. No bo tak: on jest kuzynem żony Ferrucciego, prawda? Pewnie Ferrucci

zostawił im

drugi komplet kluczy. Kiedy dostałem pierwszą sprawę i pojechałem na aukcję z

panią

Spitfire, kazał mnie śledzić, żebym się nie upił, sam mi o tym napisał w mailu.

Stara się mnie

kontrolować, wie, że moja wpadka skompromitowałaby również jego samego. Na

przykład

Malcolm groził, że powie redakcji „No”, skąd mam licencję, więc Follett

zareagował, ujawnił

się. Musiał mi pomóc, żeby nie wpaść samemu. Właściwie to jestem pewny, że to on

umieścił

kamerę pomiędzy książkami. Przesadził, ale to trzyma się kupy. A jeśli tak, ma

to również

swoją dobrą stronę: przekonał się, że nie piję naprawdę. Gdybym pił, to w

biurze. Po prostu

wrócę i powiem mu do kamery...

... - Słuchaj, Follett! Chcę zostać, bo mi tu dobrze, jestem blisko domu, blisko

Marty.

Poza tym nie mam pieniędzy, żeby wynająć coś innego... - urwał i zmrużył oczy. W

miejscu,

gdzie przedtem widział Pod wulkanem, pojawiła się jakaś inna książka. Wszedł na

pierwszy

szczebel drabiny i wytężył wzrok. Na przedostatniej półce, tuż przed Loyolą,

stał Lowry, tyle

że w innym, miękkim wydaniu. W chwili, kiedy postawił stopę na trzecim stopniu,

usłyszał

znajome stuknięcie. Zeskoczył, podbiegł do drzwi, otworzył - w korytarzu nie

było już

oczywiście nikogo. Za to w skrzynce znowu bielała koperta.

„Jak się sam domyśliłeś, obiektyw był w grzbiecie Lowryego, na imieniu Malcolm.

Wyjąłem, zdemontowałem - nie masz już żadnego podglądu ani podsłuchu. Zniszczony

egzemplarz wymieniłem (tamtego wydania już nie znalazłem, musiałem kupić nowe,

mam

nadzieję, że Ferrucci się nie połapie). Oddaję też klucz zapasowy - jest na

biurku. Miej się

dobrze - F.”

- To Lowry też miał na imię Malcolm? - szepnął z niedowierzaniem McCoy i ruszył

w

stronę kuchenki, żeby zaparzyć sobie herbaty.

VIII

- Jeżeli pan mi pomoże, zapłacę... - Cucumber wprawił swoje gęste, siwe rzęsy w

konwulsyjny łopot - ...no z pięćset zapłacę...

- A jeśli nie pomogę, ale spróbuję - dwieście. To minimum za przyjęcie sprawy.

Northrop Cucumber, emerytowany notariusz, przyszedł do McCoya z niezwykle

delikatną sprawą. Delikatną jak mgiełka nad kwitnącą wiśnią. Pisał wiersze, a

ściślej rzecz

ujmując, uprawiał haiku, czyli „zwiewne jak bibułka, trzywersowe, pękające od

znaczeń,

obrazów i dźwięków płatki porannej rozkoszy” - tak się wyraził, próbując

wytłumaczyć

detektywowi, jak szlachetną i wyrafinowaną formą poetycką się para. Wiersze te

pisał od

dzieciństwa i pomieszczał w różnych lokalnych i ogólnokrajowych pisemkach dla

japonofilów. I właśnie teraz, w chwili gdy z pięciu tysięcy utworów, jakie

napisał w ciągu

czterdziestu dojrzałych lat życia, wybrał pięćset najcelniejszych, takich, które

zyskały sobie

miano „archaiku”, na jego drodze do sławy, niczym rozłożysty kaktus, wyrósł

plagiator.

- Archaiku? - powtórzył pytająco McCoy.

- W swojej antologii tak właśnie określił moje najlepsze utwory sam profesor

Tsugawa. „Archaiku, czyli arcydzieła haiku, a także haiku w archaicznej

formie”... A

plagiatorem jest niejaki Samuel Fox, emerytowany sędzia. Dwa lata temu

wymyśliłem

koncept, żeby drugi i trzeci wers rozpoczynać od rymujących się ze sobą wyrazów.

Daje to

fenomenalny efekt, pozostawia coś, jakby znak wodny na bibułce wiersza... Na

przykład:

Rzęsa wodna strąca łzę księżyca.

Żaby tkają swój rechot,

Graby stawom zazdroszczą rybich łusek.

Mocne, nieprawdaż? „Żaby - graby”: właśnie to zestawienie daje tak olśniewający

efekt. Otóż postanowiłem nie drukować tej rewelacji, ogłosić ją dopiero w mojej

wielkiej

księdze. Odkryciem podzieliłem się tylko z sędzią Foxem, bo się znamy,

pracowaliśmy

kiedyś razem, a on również pisuje coś, co - pożal się Boże - nazywa haiku.

- I co, ściągnął?

- Już po miesiącu w „Haikubraniu” znajduję, o, niech pan patrzy:

Żuraw nad krawędzią życiodajnej studni.

Odbicia swojego pić nie zamierza.

Życia za mało, żeby je z siebie chłeptać.

„Odbicia - życia”, rozumie pan?! I jeszcze do tego krótki komentarz, że, proszę

posłuchać: „...rym subtelnie wpleciony w obłok wiersza to jak rytm pociągu,

który z trudem

przebija się przez chaotyczną wściekłość burzy”. Nie dość, że ściągnął, bydlak,

to jeszcze

teorię dorabia. Nie mogę udowodnić, że byłem pierwszy, bo miałem to ogłosić

dopiero w

Całym życiu z haiku, czyli w moim wyborze. Mnie już nie chodzi o to, żeby się

przyznał, ale

żeby przestał tak pisać. Czy pan wie, jak trudno jest wymyślić coś nowego w

haiku?

- A próbował pan z nim porozmawiać?

- Pewnie, ale rzuca słuchawkę.

Profesor Tsugawa był wręcz po japońsku uprzejmy i cierpliwy.

- Oczywiście, nie da się tu nic udowodnić. Z haiku teraz każdy robi, co chce,

pogodziliśmy się już z utratą regularności sylab, tradycyjnych rekwizytów...

Codziennie na

świecie powstają tysiące utworów, więc w języku zrobił się tłok, chyba wszystko

już było.

Między nami mówiąc, Fox znany jest w środowisku jako złodziej konceptów, istny

kleptoman. Pojawia się jednak mały kłopot - zapożyczenia dotyczą wyłącznie

konstrukcji,

osnowy, na której można rozciągnąć wiersz. Ale reszta jest jego. I on naprawdę

ma

oryginalną wrażliwość. Proszę porównać wiersze, które pan przyniósł. Haiku

Cucumbera jest

imażowe, błahe. Haiku Foxa - poruszające, jego źródła biją w autentycznym

przeżyciu. To

jest tak, jak gdyby, używając zrozumiałych dla pana odniesień, jeden włamywacz

otworzył

kasę, a drugi ją opróżnił. Tacy jak Cucumber całymi miesiącami opracowują nowe

pomysły, a

Fox robi z nich dobre wiersze, mądre chwile. Ale - powiadam - ma talent, dlatego

nie potrafię

go potępić bez reszty.

- Cześć, tato! Są jakieś listy z dopiskiem „AA detektyw”, chyba odpowiedzi na

ogłoszenie.

Marta położyła koperty na biurku i spojrzała wścibsko na blat.

- Co ty, wiersze piszesz?

McCoy poczerwieniał.

- Nie, tak tylko, wymyślam koncept. Za pięćset.

Po chwili detektyw podszedł do telefonu.

- Sędzia Fox? Słynny Samuel Fox? Jestem nie tylko wielbicielem haiku, które

skromnie uprawiam, lecz również pańskiego talentu... Wydaje mi się, że

wymyśliłem coś

nowego, nowy zabieg... No nie wiem, bardzo liczę na pańską poradę...

Do salonu, którego ściany od podłogi po sufit obwieszone były japońskimi

rycinami o

tematyce erotycznej, zakradał się półmrok. Fox chodził to w jedną, to w drugą

stronę już od

przeszło godziny. Co kilka minut przystawał, wbijał wzrok w podaną mu kartkę,

przymykał

oczy, odchylał głowę do tyłu i mruczał pod nosem. Wreszcie stanął przed McCoyem

potrząsając głową.

- Nie, drogi panie. To się w ogóle kupy nie trzyma. Ale pomysłu gratuluję. Nie

mogę

pana utworów polecić żadnemu ze znanych mi pism, tym bardziej profesorowi

Tsugawie, ale

pozwoli pan, że zatrzymam kartkę. Wzrusza mnie każdy przejaw zainteresowania tą

formą.

McCoy, który nie mógł oderwać oczu od stojącej w kredensie karafki sake, tylko

na to

czekał. Już od kwadransa zastanawiał się, czy istnieje takie określenie jak

„wyjść po

japońsku”, i co to ewentualnie mogłoby oznaczać. Na słowa Foxa zerwał się na

równe nogi i

ukłonił się z mocno przesadzoną uprzejmością, niczym gejsza w filmie z Richardem

Chamberlainem.

Pomimo zrozumiałej ulgi, Cucumber wydawał się mocno zmartwiony. McCoy

postawił przed nim filiżankę z herbatą.

- Przecież osiągnęliśmy cel. Wiersze, które Fox zamierza ogłosić w

„Haikubraniu”, to

znak, że przestał pana naśladować.

Cucumber smutniał z chwili na chwilę.

- To żadna pociecha. I ani ja, ani pan nie mamy w tym żadnej zasługi.

- Nie rozumiem...

- Przecież on by nigdy nie przestał, gdyby nie znalazł czegoś lepszego. A

znalazł.

Albo wymyślił, ale trudno mi uwierzyć, bo przecież nigdy sam na nic nie wpadł.

Ale skąd on

to wziął?... Pokazał mi kilka haiku, ma ich podobno dwadzieścia... Ten jest

najlepszy, niech

pan posłucha:

Czuję piętno duszy. Smakuję lekkość ciała. Żałuję

nieśmiertelności. Radości szukam w nicości.

Herbata mnie brata ze skórą świata.

- Wstrząsające... Trzy rymowane wyrazy w każdym z trzech wersów. Trzy na trzy.

Trzy razy trzy... Rozumie pan?!

- Nie.

- Coś pan, za przeproszeniem, kręci. Niby pan nic nie wie o haiku, a ma tu całą

półkę

dzieł zebranych Basho w przekładach na wszystkie możliwe języki...

- Basho na „B”?

- Co za pytanie?! Pewnie, że na „B”, a na co? To pańskie honorarium: pięćset.

Cucumber rzucił kopertę na biurko i wyszedł z obrażoną miną, bez pożegnania.

„Pewnie właśnie to znaczy ulotnić się po japońsku”, pomyślał McCoy i zaczął

szukać

wzrokiem półek z autorami na „B”.

IX

Ogłoszenie, jakie McCoy zamieścił przed trzema dniami w ogólnokrajowym wydaniu

„Telescope” przypominało haiku:

AA detektyw szuka chętnych

do grupy branżowej AA.

Dopisek AA detektyw.

Pod spodem, niczym podpis pod wierszem, widniał oczywiście adres.

- Po co ci dopisek? - spytała Marta.

- Tak jest poważniej - odpowiedział McCoy. Czuł, że chce wywrzeć na anonimowych

kolegach wrażenie, którego sam nie potrafił określić.

Z dziewięciu listów, jakie otrzymał w odpowiedzi na anons, siedem pochodziło od

kobiet, dwa od mężczyzn. Nadawcy niewiele pisali o sobie, za to wszyscy

gratulowali

McCoyowi pomysłu na mityng detektywów alkoholików. Trudności z pogodzeniem

zawodowej dyskrecji i dobroczynnego w tej chorobie gadulstwa najlepiej wyraziła

„Lisa

alkoholiczka, lat 34”: „Śledztwa, prowokacje, podsłuchy, obserwacje - każde nowe

zadanie

mnie brudzi. Mam ochotę - pisała - zmyć z siebie krętactwa zdradzających i

zdradzanych,

błazenady oszustów i zazdrośników, uśmieszki deprawatorów i wiarołomców. Mam

ochotę,

potrzebę, nawet przymus, i wiem, jak się od nich uwolnić, jak je z siebie

spłukać, żeby

położyć się do łóżka i czekać spokojnie, co życie przyniesie dalej. Wiem, ale co

z tego? Idę

na mityng, mówię coś, łapię się na tym, że powiedziałam za dużo, że przyjaciele

z grupy

mogą zdemaskować mojego klienta, wycofuję się, kręcę, źle się z tym czuję, do

jednego

rozdrażnienia dokładam drugie, wracam do domu, próbuję odtworzyć w myślach, co

powiedziałam, czy byłam dyskretna... W sumie, zamiast ulgi, odczuwam rosnące

napięcie i

nie ma dnia, żebym nie pomyślała o dawnej przyjaciółce...”

O „dawnej przyjaciółce” myśleli też pozostali. Również McCoy, który codziennie

łapał się na tym, że ledwo wchodził do sklepu spożywczego, od razu spośród setek

towarów

na półkach wyłuskiwał regały z alkoholem i gapił się na nie jak dziewczynka z

zapałkami na

pieczone gęsi za zmrożonymi szybami sytych. Trzeba się było ratować jak przed

zarazą, bo

wpadka wisiała na włosku.

- Tato, masz w czym wybierać! - Marta miała poczucie dobrze wypełnionego

zadania.

Wpadła do mieszkania z rozognionymi policzkami i świecącymi oczami, w ręku

trzymała plik

turystycznych folderów.

- Już? Tak szybko? - poprzedniego wieczoru McCoy poprosił córkę, żeby wyszukała

jakieś odpowiednie miejsce na spotkanie. Alkoholicy detektywi, którzy

odpowiedzieli na

ogłoszenie, pochodzili z różnych miast. Musieli teraz sprawdzić, czy potrafią

sobie nawzajem

pomóc. Bo jeśli tak, to spotkania mogłyby stać się dobrym zwyczajem.

- Stary zamek zaadaptowany na centrum kongresowe, dawny klasztor kartuzów

przerobiony na sale seminaryjne uniwersytetu św. Malachiasza, dawne

stowarzyszenie

wioślarskie... Sam zobacz!

Stylowe i stylizowane mury zamków, klasztorów, pensjonatów, internatów, domów

pracy twórczej, domów rekolekcyjnych i sanatoriów, które reklamowały się w

przyniesionych

przez Martę folderach, łączył jeden ważny szczegół - wszystkie dosłownie tonęły

w zieleni.

Patrząc na nie, McCoy czuł, że serce zaczyna mu bić jak przed miłosnym

spotkaniem, że jego

płuca wypełniają się życiodajnym tlenem. Ogarnął go wręcz zapach liści, usłyszał

plusk

wody...

- Stowarzyszenie wioślarskie? Gdzie to jest?

- O, zobacz... - Marta wyjęła mu z dłoni jeden z folderów. - W Portford, dwie

godziny

drogi stąd, nad jeziorem. Jest również rzeczka. Posłuchaj: „W 1930 roku

kilkunastu

studentów i profesorów wydziału filologicznego miejscowego uniwersytetu

wyremontowało

własnym kosztem ruderę pobliskiego XVIII-wiecznego klasztoru Franciszkanów

Konwentualnych i powołało w nim Prerafaelickie Stowarzyszenie Wioślarskie.

Członkowie

Stowarzyszenia stawiali sobie za cel harmonijny rozwój fizyczny na drodze

regularnych

treningów wioślarskich oraz wymianę myśli wokół wybranych zagadnień

filozoficzno-

estetycznych...”

- Jadę! - wykrzyknął McCoy, któremu wydało się niemal, że już od dawna zna

dobrze

to miejsce i chciałby powrócić w zapomniane strony.

- Zaraz, zobaczmy, ile mają miejsc sypialnych... Jest! - Marta wzięła długopis i

zaczęła wypisywać z foldera bardziej praktyczne informacje. - „Dawna siedziba

Stowarzyszenia jest dzierżawiona przez Mary i Phileasa Dornów... Rezerwacja

przez

telefon... Dziesięć jednoosobowych pokoi z oddzielnymi ogródkami, rozchodzących

się

gwiaździście z centralnego refektarza, pełniącego również rolę sali obrad”.

Bomba!

McCoy nie musiał jej o nic prosić. Córka sama wykręciła podany w folderze numer,

w

ciągu pięciu minut ustaliła wszystkie szczegóły i zarezerwowała cały obiekt na

dwa tygodnie

- od najbliższej niedzieli, już za sześć dni. Za trzy dni, po wyrażeniu zgody

przez AA

detektywów, miała potwierdzić rezerwację. Usiadła do komputera, napisała list i

wydrukowała go w dziewięciu egzemplarzach.

- A jeśli ktoś się rozmyśli? - spytał McCoy.

- No to będziecie mieli jeden pokój wolny. Może pojadę z wami?

X

- Jestem pierwszy?

- Jest pan ostatni.

Małżeństwo Dornów stało przed nim zrośnięte niczym Filemon i Baucis. Każde z

nich

- pani Mary i pan Phileas - musiało mieć co najmniej po osiemdziesiąt lat. Byli

smukli, biali,

niemal przezroczyści, jak wtulone w siebie brzozy. Nie mieli zmarszczek - ich

starość

objawiała się daleko posuniętą utratą koloru.

W ogrodzie wokół małego neogotyckiego domku Dornów panowała tak głęboka cisza,

że stara siedziba Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego wydawała się

całkowitym

odludziem.

Na spotkanie AA detektywów Steven McCoy przyjechał umówionego dnia, względnie

wcześnie. Dochodziło południe. Spodziewał się, że pozostali, którzy musieli

przecież odbyć

drogę dłuższą niż on, przyjadą do Portford wieczorem.

- Za pozwoleniem, radzę się pospieszyć - powiedział pan Phileas z uśmiechem,

który

również pojawił się na twarzy pani Mary - niebawem wszyscy zasiądą do obiadu.

Poproszono

dzisiaj o wcześniejszą godzinę, ponieważ, jak nam powiedziano, goście pragną jak

najszybciej się poznać. Wspomniałem, że pan przyjedzie tuż przed południem, więc

dostosowano porę posiłku do terminu pańskiego przybycia.

„Poproszono, powiedziano, dostosowano... Anonimowość alkoholików wypłukała z

języka gospodarza formy osobowe” pomyślał McCoy, odbierając od Dorna mosiężny

klucz z

wielkim uchem. Pan Phileas ruszył, prowadząc za rękę małżonkę, której twarz

rozjaśniał

anielski uśmiech. Niczym dwugłowy ślimak, bezszelestnie sunęli żwirową aleją w

kierunku

stylowej bramy, McCoy podążał za nimi. Ciężka furta nadspodziewanie łatwo

ustąpiła pod

rachitycznym dotknięciem Mary i wtedy, spoza dwóch pochylonych ku sobie wierzb,

rosnących po przeciwległych stronach alei, wyłonił się osobliwy budynek:

wielokątne

baptysterium, świątynia ezoterycznych obrządków, wielki, stożkowe zwieńczony

bęben, do

którego niczym jaskółcze gniazda przylegały kaplice. Całość otoczona była dość

niskim

murkiem, który wyznaczał zewnętrzną granicę ogródków, przylegających do każdej

kaplicy.

Dornowie stanęli przed najbliższymi drewnianymi drzwiami w murze.

- Za tą furtką - powiedziała pani Dorn nieco patetycznie, gardłowo jak gołębica

- jest

pański ogródek, za nim jest pańska cela, za celą jest wspólny refektarz. Ten

jeden klucz

pasuje do furtki, do celi od strony ogrodu i do celi od strony refektarza. Kiedy

pan będzie

gotowy, proszę udać się do jadalni, tam wszyscy już na pana czekają. Za kwadrans

każemy

podać do stołu.

Przestrzeń, która otwierała się za drewnianą furtką, trudno było nazwać

ogródkiem.

Był to miniaturowy klasztorny wirydarz na planie rombu, otoczony podcieniami, z

kamienną

studnią na samym środku. Pomiędzy kolumienkami podcieni a kamienną cembrowiną

rosły

wysokie, rozłożyste krzaki szkarłatnych róż, w chłodzie krużganków bielały płyty

lapidarium.

McCoy odłożył lekturę inskrypcji na później. Przeszedł wąską alejką, która

biegła przez

środek wirydarza, otworzył drzwi prowadzące do celi i osłupiał po raz drugi w

ciągu kilku

minut. W białym pokoju, pachnącym wilgocią i świeżym wapnem, przy prawej ścianie

stało

wąskie żelazne łóżko i niewielkie biurko. Za biurkiem piętrzyły się tomy

oprawione w skórę z

tłoczonymi, złoconymi napisami. Jednak co innego zrobiło na nim niezwykłe,

całkiem nowe

wrażenie słodyczy na granicy omdlenia - niemal całą lewą ścianę pokrywało sześć

wielkich,

pionowych kartonów za szkłem, oprawionych w ciemnoniebieskie ramy. Widniały na

nich

kobiece postaci, a raczej sześć interpretacji tej samej kobiety, od wizerunku

krystalicznie

anielskiego do szatańskiego, poprzez różne kontaminacje dobra i zła, bieli i

czerni, czerwieni

i sieny. Były to bez wątpienia oryginały, rysowane kredką lub malowane

pastelami, pokryte

gdzieniegdzie grubymi warstwami złota. Wszystkie razem wywoływały wrażenie

dynamicznego korowodu, ruchomej metamorfozy, i wciągały oniemiałego McCoya w

powolny, lecz nieustępliwy wir tajemnicy. Zamknął oczy, zwrócił głowę w innym

kierunku i

dopiero wtedy je znowu otworzył. Za sześcioma kartonami był jeszcze jeden,

niewidoczny

dla niego dotychczas, panel - białe drzwi oznaczone mosiężną plakietką

siusiającego Bachusa.

Tylko tam jeszcze musiał się udać przed spotkaniem z towarzyszami profesji i

choroby.

Odstawił walizkę i poszedł - jak to się mówi - umyć ręce przed obiadem.

Lisa, Carla, Madeleine, Margaret, Susanne, Claudine, Rachel, Hugo...

- Steven, bardzo mi miło - McCoy wyciągnął rękę do ostatniego AA detektywa,

szpakowatego, szczupłego pięćdziesięciolatka w czarnej koszuli i beżowym

garniturze.

- Marc - mężczyzna, uśmiechając się serdecznie mocno uścisnął mu rękę. - Razem z

panem jest nas trzech, trzech mężczyzn i siedem kobiet, jak u Boccaccia. To

narzuca pewną

konwencję, zresztą całkiem interesującą.

- Co pan ma na myśli? - spytała Margaret.

- Może usiądźmy - odparł Marc. - Porozmawiamy przy jedzeniu, kamerdyner państwa

Dorn dopiero co podał do stołu... Prawdę mówiąc, wolałbym niczym nie urazić

naszych

zagadkowych gospodarzy, nawet opieszałością.

Zajęli miejsca przy dużym, dziesięcioosobowym stole. Na talerzach przed każdym z

biesiadników przygotowano skromne, wręcz mnisie porcje sera, jabłek i chleba,

puste

puchary i dzbanki z wodą.

- No cóż - powiedział Hugo - dopiero poznajemy tutejsze obyczaje, może to tylko

przekąska... Ale proszę, jesteśmy ciekawi twojej propozycji, Marc.

Marc ułamał chleb, ugryzł kawałek, nalał sobie wody do pucharu i wypił.

- Przepraszam, to było konieczne... Otóż bohaterowie Boccaccia codziennie, przez

dziesięć dni, opowiadali sobie różne historie na zadane tematy. Proponuję,

żebyśmy zrobili

podobnie. Ale nie przez dziesięć dni, tylko dzisiaj, późnym popołudniem, na

dobry początek.

Rozgośćmy się, wypocznijmy po podróży - być może nie tylko ja przejechałem dziś

pięćset

kilometrów. Rozejrzyjmy się po tym dziwnym miejscu i spotkajmy się, powiedzmy, o

szóstej.

W klinice, w której mnie odtruwano i gdzie odbyłem pierwszą terapię, ważnym

elementem

było wyznanie przed grupą największych swoich nikczemności, rzeczy, które

przeszkadzają

żyć z trzeźwym sumieniem. Mówiłem tam o wszystkim: o zdradach, świństwach,

problemach

rodzinnych, ale nie dotykałem kwestii zawodowych... Wszyscy mamy chyba ten sam

problem

i po to chyba chcieliśmy się spotkać. Na pewno każde z nas nosi w sobie jakiś

ciężar

związany z pracą, i przed nikim oprócz siebie nawzajem nie możemy się od niego

uwolnić.

Więc zróbmy to. Poznajmy się, a przy okazji rozpocznijmy wzajemną terapię. Jeśli

chcecie,

mogę mówić pierwszy.

Szczęknęły odstawiane puchary, odkładane sztućce i talerze. Rozległ się krótki,

energiczny, zgodny aplauz gości Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego.

Dokładnie o szóstej po południu otworzyły się drzwi celi jednego z dziesięciorga

AA

detektywów. Marc, autor propozycji spędzenia pierwszego wspólnego wieczoru na

opowiadaniu swoich najbardziej nikczemnych sprawek, podszedł do wolnego miejsca

przy

dziesięciobocznym stole. Westchnął, rozparł się łokciami i wbił wzrok w

jedenaste drzwi - te,

które nie prowadziły z refektarza do jednej z dziesięciu cel, lecz bezpośrednio

na zewnątrz.

XI

- Mam na imię Marc, jestem alkoholikiem. Nie wiem, czy to, o czym opowiem, jest

na

pewno najbardziej podłą rzeczą, jakiej się dopuściłem. Po prostu znacznej części

mojego

życia nie pamiętam. I strach przed tym, czego nie pamiętam, nie pozwala mi

spędzić w

spokoju ani jednej nocy, i to od pięciu lat, od kiedy nie piję. Jest bardziej

przykry od

wszelkiej znanej mi formy poczucia winy...

Zamilkł, pochylił głowę, zmarszczył czoło, zamknął oczy i zaczął swoją opowieść.

Toczyła się jak górski potok, bez chwili przerwy, bez najmniejszych ustępstw na

rzecz

bardziej wyrazistej emocji.

- Któregoś dnia przyszedł do mnie przyjaciel, Bill, najlepszy, jakiego miałem.

On i

Jolly, jego żona, mieli do mnie świętą cierpliwość. Kiedy piłem, często

odwiedzałem ich bez

uprzedzenia, na przykład w porze kolacji. Potem, kiedy zasypiałem w fotelu,

kładli mnie w

pokoju ich córki, a ona spała wtedy razem z nimi. Przyszedł więc kiedyś do mnie

i

powiedział, że ktoś pobił jego Charlene, miała wtedy piętnaście lat... Pojechał

w delegację,

zabrał ze sobą żonę. Kiedy rankiem po dwóch dniach nieobecności wrócili do domu,

ich

córka leżała na łóżku. Była otępiała, milczała, miała rozległy siniak na skroni.

Nie chciała nic

mówić, dopiero kiedy Bill zdecydował się wezwać policję, usiadła i okazało się,

że w ręku ma

nóż kuchenny. Oparła ostrze o brzuch i, jak powiedział, syknęła: „nigdzie nie

pójdziesz i

nikogo nie wezwiesz”. Kazała im się wynosić. Jolly została w domu, on przyjechał

do mnie

po pomoc, jako do detektywa i przyjaciela. Miałem kaca, wszystko mnie bolało,

poprosiłem,

żeby chwilę zaczekał. Poszedłem do ubikacji, wsadziłem rękę do spłuczki,

chowałem tam

czasem butelki. Znalazłem. Kiedy piłem, siedząc na klozecie, Bill wbiegł do

ubikacji ze

szlochem i krzykiem. Spojrzał na mnie i nagle zaczął uważać na słowa, jakby

zrozumiał, że

nie powinien mówić tego właśnie mnie. Ale najważniejsze już zdążył powiedzieć.

Okazało

się, że właśnie zadzwoniła Jolly, odebrał, bo tak się umówili, że w razie czego

zatelefonuje do

mnie. Powiedziała, że mała Charlene wyskoczyła przez okno, zginęła na miejscu.

Bill,

ściszając głos po początkowym wybuchu, powoli przestawał płakać, stygł, jak

gdyby przez tę

potworność przebijało się coś jeszcze okrutniejszego, jakaś myśl, która sama

torowała sobie

drogę w jego głowie i zaczynała nad nim panować. Dobiegł do umywalki, zaczął

wymiotować. Chciałem go podtrzymać, wyszarpnął się i wybiegł. Wołałem za nim,

ale na

mnie nie spojrzał. Po godzinie przyjechała policja. Wzięli mnie do ambulatorium,

pobrali

krew, odciski... Zrozumiałem, że to na żądanie Billa, że mnie podejrzewa. Jeden

z

policjantów powiedział, że dziewczyna została zgwałcona. Przestraszyłem się. Jak

mówiłem

na początku, zawsze bałem się tego, co mogło zdarzyć się w chwili, której nie

zapamiętałem.

Poprzedni wieczór należał do takich. Próbowałem uchwycić się jakiegoś szczegółu,

ale nic z

tego. Wypuścili mnie, wróciłem do domu. Piłem, odchodziłem od zmysłów.

Rozebrałem się,

położyłem nago na kamiennej podłodze w łazience. Najpierw na brzuchu, potem, z

książeczką do nabożeństwa, na plecach. Klepałem tępo litanie, godzinki,

różaniec. Chciałem

wstrząsu, który otworzyłby przede mną jakąś furtkę do własnej pamięci. Drżałem,

szczękałem

zębami. Wreszcie wykręciłem numer Billa. Odebrała Jolly, płakała, przepraszała,

mówiła, że

nawet nie pomyślała, że to ja, ale Bill był w szoku, i właśnie zadzwonili z

policji i materiał

pobrany ode mnie nie pokrywa się z tym, który zdjęto ze zwłok Charlene. Ale jest

ślad,

znaleźli niedopałek, pytali, czy ktoś ze znajomych pali chesterfieldy... Serce

łupnęło we mnie

tak mocno, że aż usiadłem. Odrzuciłem słuchawkę. Jak szczur, oświetlony przez

włączoną

znienacka latarnię, w mojej wyobraźni pojawił się nagle w całej okazałości mój

bliski

kumpel, adwokat, którego będę nazywał Iksem. Objawił się i pociągnął za sobą

cały korowód

wyrazistych obrazów poprzedniego wieczoru.

Chesterfieldy i on, ten kumpel, w mojej głowie łączyły się w nierozerwalną

całość.

Nie palił niczego innego. Kiedy szedłem do niego na whisky, a on mówił, żebym

kupił mu w

barze papierosy, nie miałem wątpliwości, o jakie chodzi. Poprzedniego dnia

spacerowałem z

nim po bulwarze, aż przyszło mi do głowy, że przecież za rogiem mieszkają Bill i

Jolly.

„Chodź, zobaczysz, jacy fantastyczni ludzie. Oni mnie kochają. Zobaczysz, będą

szczęśliwi!”

wrzeszczałem w pijackim uniesieniu. Zapomniałem, że wyjechali, a przecież mówili

mi, że

córka zostaje sama, więc jeśli czegoś będzie potrzebowała, to zadzwoni, żebym

pomógł. No

więc poszliśmy, a na progu przywitała nas Charlene. Była w domowej sukience, nie

spała.

„Oj, wujek, wujek”, powiedziała wesoło, i przypomniała, że rodzice wrócą dopiero

nazajutrz.

Staliśmy tylko w progu, pamiętam. Nie ma mowy, żeby adwokat zostawił w środku

jakiegoś

papierosa. Przeprosiłem, wyszliśmy, i wtedy, jak to pijany, któremu zepsuto

zabawę, więc

nagle ma wszystkiego dość, zatrzymałem taksówkę i pojechałem do domu. Co działo

się z

adwokatem, nie miałem pojęcia. Aż do tamtej chwili. Bo nagle zrozumiałem -

wrócił tam i

ona mu otworzyła, bo pewnie myślała, że jest ze mną, że coś jeszcze chciałem

powiedzieć...

Całkiem wytrzeźwiałem, zadzwoniłem do niego, poprosiłem, żeby przyszedł na

przystań, bo

otworzyli tam pływający pub na jachcie czy coś takiego... Nawet nie dałem mu

dojść do

słowa. Wbiłem mu nóż w serce, zaciągnąłem w krzaki, oderżnąłem łeb i wrzuciłem

do wody.

Reszta ciała znalazła się tam kilka minut później, ale najpierw podziurawiłem go

jak sito... Tą

najgorszą rzeczą, o jakiej chciałem powiedzieć, nie jest oczywiście zabójstwo

Iksa, lecz to, że

wprowadziłem go do domu Billa i Jolly, że wystawiłem mu Charlene. Umarła przeze

mnie.

Marc podniósł głowę. Był blady jak wapno, wargi miał prawie sine.

- Proszę o pięć minut przerwy. Chyba że chcecie kontynuować beze mnie.

Wstał i wszedł do swojej celi. Pozostali nie ruszali się z miejsca. Tylko McCoy

nie

zwlekał. Przypomniał sobie o telefonie komórkowym, który Marta kupiła mu przed

wyjazdem. Nie użył go ani razu. Wyszedł do ogrodu, stanął przy studni i wystukał

numer. Już

po pierwszym sygnale odezwał się wesoły, chochlikowaty głos:

- Dom detektywa McCoya, słucham.

- Tu detektyw McCoy, masz medal za czujną służbę - powiedział z czułością i

ulgą.

Kiedy McCoy wrócił do refektarza, Marc znów siedział na swoim miejscu, przed

dzbankiem z wodą i talerzem, na którym bielała pełniejsza niż przedtem gomółka

twarogu -

widocznie podczas krótkiej przerwy kamerdyner Dornów przyniósł kolację.

- Zaczynamy? - zapytał Marc, który wyraźnie odzyskał humor.

- To może ja... - odezwała się nieśmiało rudowłosa czterdziestolatka. McCoy nie

pamiętał, czy miała na imię Claudine, czy Susanne.

- Mam na imię Madeleine, jestem alkoholiczką...

„Syndrom Baudouina de Courtenay”, pomyślał McCoy, załamując ręce nad własną

pamięcią i spojrzał na Lisę, której list tak bardzo mu się podobał. Był

rozczarowany, że to nie

ona teraz zabiera głos, chciałby natychmiast dowiedzieć się o niej czegoś

więcej.

- Przede wszystkim - powiedziała Madeleine - dziękuję ci Marc za twoją opowieść,

bez niej byłoby mi trudno. Bardzo mi pomogłeś, miałam podobną historię.

Współczuję ci,

naprawdę... Więc piłam piętnaście lat, bez żadnej kontroli - pięć, nie piję od

dwóch. Mój

problem, którego pożałowałam już wiele razy, jest taki, że... że nie panuję nad

swoimi

uczuciami, nad pożądaniem... Po alkoholu staję się nimfomanką...

McCoya ogarnęło współczucie dla tej nieładnej kobiety, która mówiła na granicy

płaczu i wyraźnie czuła, że wypowiada kwestię, jaka w mniej wyselekcjonowanym

towarzystwie ściągnęłaby na nią mnóstwo niewybrednych kpin. Za grubymi szkłami

okularów kryła się twarz zniszczona przez alkohol, dziobata, z lekkimi

wybroczynami,

niestarannie przypudrowana. Twarz poczciwa, nic nie mówiąca, nijaka, wyblakła.

- Po alkoholu stawałam się agresywna... to znaczy rzucałam się na mężczyzn. W

ogóle

to nie jestem odważna, jestem bardzo nieśmiała. To alkohol robił ze mnie

stuprocentową,

pewną siebie kobietę. Na studiach wiele koleżanek, kolegów zresztą też mówiło

mi, że kiedy

piję, staję się ładna, ciekawa, mocna, jestem odważna, złośliwa i inteligentna.

Więc piłam.

Cały tydzień nic, smutek jak jesienne pole po żniwach, a w sobotę rzucałam się

głową w dół.

I miałam dużo mężczyzn. Moje kuzynki, takie ładne, bogate, kłóciły się ze swoimi

chłopakami, przeżywały długie okresy samotności, a ja co tydzień miałam kogoś na

noc... To

było dla mnie ważniejsze niż wszystko... Moi rodzice zginęli w wypadku, kiedy

miałam

dziewiętnaście lat, mieszkałam sama... No tak... Przy tym byłam bardzo

religijna, teraz już

nie, ale kiedyś... Budziłam się z kimś, komu się nie podobałam, kto rano patrzył

na mnie z

niedowierzaniem, że mógł mnie chcieć. To było okropne... A ja nic nie

pamiętałam, zbierałam

tylko z siebie ślady po mężczyznach. I natychmiast biegłam do kościoła,

spowiadałam się...

No, ale nie chcę wspominać całej historii, będziemy tu dziesięć dni, to jeszcze

wiele wam

opowiem... Licencję detektywa mam od pięciu lat. Trzy lata temu, kiedy po raz

kolejny

uparłam się, że nie będę piła, i nie piłam już dwa miesiące, i myślałam, że już

nigdy nie będę,

przyszła do mnie kuzynka. Ona nigdy nie szukała ze mną kontaktu, nigdy mnie nie

lubiła. No

i zjawiła się, może dlatego, że kilka dni wcześniej wpadłyśmy na siebie w

sklepie i zobaczyła,

że jestem trzeźwa... Przyszła i powiedziała, że zdradza ją mąż, że chce, żebym

dostarczyła jej

dowodów... Tego samego dnia, wieczorem, zadzwonił on. Poprosił o spotkanie,

zupełnie

zdębiałam. Powiedział, że chce się umówić w neutralnym miejscu, bo to delikatna

sprawa...

Zaproponował taką małą restaurację na przedmieściu. Nie znałam go, pobrali się

niedawno,

nie bywaliśmy u siebie... Kiedy przyszłam, już na mnie czekał, był miły,

nieśmiały,

wylękniony.

Mówił, że chce się poradzić, bo zdradza go żona, a przecież należę do rodziny,

jestem

detektywem, więc może im pomogę... Nic nie powiedziałam o jej wizycie,

słuchałam. Mówił,

że żona nie ukrywa swojego związku z innym mężczyzną, z kolegą z pracy, chce

rozwodu,

ale tak, żeby orzeczono jego winę, więc wielokrotnie groziła, że zmontuje dowody

przeciw

niemu. Gdybym miała mu zaufać, wówczas wyszłoby na to, że to przeze mnie kuzynka

chce

zdobyć te fałszywe dowody. Ale nie chciało mi się w to wierzyć, wiedziałam, że

jakoś muszę

to sprawdzić... Nagle wezwał kelnerkę, zamówił whisky, spytał, czy się napiję...

Pamiętam tę

myśl: „zmiękczę go, po alkoholu wyczuję, które z nich kłamie...” Teraz już wiem,

że to mnie

po prostu dopadło. On odpalił we mnie ten łańcuch i tylko szukałam pretekstu,

żeby wypić.

No więc zgodziłam się. Po dziesięciu minutach to ja zawołałam kelnerkę i

zamówiłam całą

butelkę whisky... Potem obudziłam się szarym świtem we własnym łóżku, nikogo

przy mnie

nie było. Noc na pewno spędziłam z mężczyzną, to się po prostu wie, ale nic nie

pamiętałam,

nawet tego, jak wyszliśmy z restauracji. Wzięłam prysznic, ubrałam się, poszłam

do biura. On

tam już na mnie czekał. Miał zdjęcia z naszej wspólnie spędzonej nocy. Widać

było wszystko,

jak w filmie pornograficznym. „Chciała dowodów, to je będzie miała. Nie musisz

ich zbierać

- proszę, są twoje”, powiedział. Spytałam, co zamierza. Zagroził, a raczej

wycedził

(pamiętam, był zimny, wręcz obojętny), że jeśli do tygodnia nie zapewnię kuzynki

o jego

wierności, a w dodatku jemu nie dam dowodów na jej zdradę, to przekaże te

zdjęcia żonie, a

dodatkowo wyśle je na policję, żeby zabrali mi licencję. Powiedział, że

następnego dnia rano

przyjdzie po odpowiedź. Wpadłam w panikę, od razu zaczęłam pić. Kupiłam sobie

butelkę

whisky, potem następną, wymiotowałam, bałam się, telepało mną. Piłam i piłam, i

nie

mogłam zasnąć, przekonana, że jeśli od razu przerwę ten łańcuch, jeśli jakoś

spełnię jego

żądania, to wszystko wróci na swoje miejsce i znowu przestanę pić. To było jak

gorączka.

Zabrakło mi whisky, wyszłam o szóstej rano, żeby pójść do hotelu, tam jest

zawsze otwarte.

Po drodze zatrzymali mnie dwaj chłopcy, znałam ich, miejscowi złodzieje.

Spytali, czy mogę

dać im trochę pieniędzy. I wtedy mnie olśniło. To było dla mnie oczywiste, że

nigdy mi się

nie uda sprowokować kuzynki do zdrady, a przecież tak naprawdę już

współpracowałam z jej

mężem, bo byłam pijana i chciałam, żeby znów do mnie przyszedł. I bałam się, że

spełni

swoją groźbę. Powiedziałam złodziejom, że mam dla nich robotę...

Madeleine zdjęła okulary. Głęboko osadzonymi oczami rozejrzała się wokół, jak

gdyby oczekiwała pomocy.

- Jeden miał ją zgwałcić, a drugi robić zdjęcia. Zapłaciłam im pół tysiąca,

zrobili to

jeszcze tego samego dnia, włamali się, kiedy tylko Frank... jej mąż... wyszedł

rano z domu do

pracy. Przekazałam mu „dowód”. Na miejscu już była policja, ale te dostarczone

przez niego

fotografie skompromitowały jej zeznania. Nikt jej nie uwierzył, policja uznała,

że została

złapana na gorącym uczynku, więc desperacko szukała usprawiedliwień i wymyśliła

sobie ten

gwałt... Otrzymał rozwód, ożenił się, do mnie już nigdy nie przyszedł. A ona...

- Madeleine

podniosła się gwałtownie, zaczęła odchylać się do tyłu, próbowała przytrzymać

się stołu,

bezwładnie zatoczyła koło i runęła na ziemię.

- Jestem lekarką, odejdźcie - zawołała Lisa, podbiegła do Madeleine i uklękła

tuż przy

jej głowie.

XII

- Proponuję przerwać na dzisiaj nasze posiedzenie, przynajmniej w tej formie, co

dotychczas - powiedziała Lisa, kiedy wyszła z celi Madeleine. - Nasza

przyjaciółka nie

powinna opuszczać już dzisiaj swojego pokoju, ale wszystko jest w porządku. Po

prostu, nie

może się teraz denerwować.

- Albo rozmawiajmy bez Madeleine - rzuciła Carla.

- Przepraszam, ale odradzam, jako lekarz - powiedziała delikatnie, ale stanowczo

Lisa.

- Marc przedtem prosił o przerwę, teraz Madeleine zasłabła... Widocznie nasze

organizmy

domagają się wypoczynku. Mamy za sobą podróż, mówimy o prawdziwych tragediach,

uwalniamy się od rzeczy, które ciążyły nam nazbyt długo. Zaczekajmy, jutro rano

przyjdźmy

na śniadanie z decyzją, czy chcemy kontynuować spotkania według tej samej

formuły.

Była w Lisie jakaś dyskretna, samoobjawiająca się mądrość. Przynajmniej tak to

widział McCoy, który patrzył na nią z rosnącym zainteresowaniem i ożywieniem.

Miała jasne

włosy sięgające ramion, ładną cerę, ciepły głos. Miała też smukłe, opalone

dłonie. McCoy był

pewny, że to poruszenie jej widokiem od samego początku ma charakter świeżej

czułości.

Wiedział, że wystarczyłoby dmuchnąć, a uczucie to znikłoby jak mydlana bańka.

Dlatego tym

chętniej je w sobie hołubił.

- Ale czy to nie jest nieuczciwe w stosunku do tych, którzy już mówili? -

zaoponowała

Claudine. - Przecież mieliśmy dowiedzieć się o sobie nawzajem rzeczy

tragicznych, co

oznacza, że również kompromitujących, mniej więcej w tym samym czasie. My wiemy

o

nich, czyli o Marcu i Madeleine, już dużo, oni o nas nic.

- Tak, przepraszam, to jest ważny powód - przyznała Lisa.

- Marc, co ty na to? - rzucił McCoy. - Właściwie dotyczy to głównie ciebie,

Madeleine

i tak nie uczestniczyłaby teraz w spotkaniu.

- W porządku, możemy przerwać - rzucił Marc i wszyscy uznali jego słowa za

ostateczną decyzję.

McCoy wstał i już miał podejść do Lisy, ale uprzedził go Hugo i zaproponował

lekarce spacer.

- To może wszyscy pójdźmy do parku, póki jest widno. Zobaczymy i poznamy okolicę

- powiedziała Lisa wesoło i naturalnie.

McCoy miał wrażenie, że tą propozycją chciała oddalić od siebie kłopotliwe tete

a tete

z Hugonem. Na widok porażki konkurenta odezwał się w nim męski spryt „podrywacza

na

wrażliwość”. Bez cienia wewnętrznej troski o Madeleine podszedł do Lisy i spytał

poufnym

tonem:

- Czy ona naprawdę może zostać sama?

- Masz rację - odpowiedziała Lisa z uśmiechem i niemal wdzięcznością - zajrzę do

niej i sprawdzę.

Kiedy wyszli, przywitał ich ptasi jazgot, który w ogóle nie docierał do nich

przedtem

przez drzwi refektarza. Na jesionach i wiązach rosnących w zagajniku za skwerem,

otwierającym się przed wejściem, odbywał się prawdziwy skrzydlaty wiec. Szli

przed siebie

w rozproszeniu. Kiedy stanęli na linii zagajnika, w zapadającym łagodnie

zmierzchu, za

drzewami, dostrzegli lśniącą niespokojnie taflę jeziora.

- Już się martwiłem, że Stowarzyszenie Wioślarskie nie miało gdzie pływać -

ledwie

McCoy zdążył powiedzieć swój dowcip, z refektarza dobiegł ich przeraźliwy krzyk.

Rzucili się do budynku i niemal wpadli w drzwiach na Madeleine, która w koszuli

nocnej wyraźnie zamierzała wybiec do nich na zewnątrz.

- Tam! - wykrzyknęła i wskazała ręką swój pokój.

- Hugo, Steven! - zawołał Marc i wbiegł razem z męską mniejszością AA detektywów

do celi Madeleine. Na podłodze, niczym biała zakrwawiona poduszka, leżała martwa

turkawka przeszyta sztyletem z drewnianą, inkrustowaną szmaragdami rękojeścią.

- Leżałam w łóżku, zaczęłam pisać list do przyjaciółki, i wtedy przez otwarte

okno

wleciał ten ptak. Jeszcze trzepotał skrzydłami. Kiedy podeszłam, turkawka

podniosła główkę,

odchyliła do tyłu i zamarła. - Madeleine była opanowana, szybko wróciła do

siebie po

początkowym szoku.

- Niczego nie słyszałaś? - spytał Hugo. - Żadnego szmeru na zewnątrz?

- Nie. Potem tylko spojrzałam za okno i zobaczyłam jakiś cień, wyolbrzymiony,

wyglądał jak mnich w kapturze. A może mi się tylko wydawało, może to cień

drzewa...

Krzyknęłam i pobiegłam do was po pomoc.

- Pójdę do Dornów i spytam, jak jesteśmy chronieni - powiedział McCoy.

- Idę z tobą - rzuciła Lisa.

Kiedy zapukali, drzwi otworzyła im pani Mary.

- Przyjaciółka miała przykre zdarzenie - powiedział McCoy. - Ktoś wrzucił przez

jej

okno przebitą sztyletem turkawkę.

Uśmiechnięta twarz Mary stężała.

- Męża nie ma, proszę przyjść później - odpowiedziała nadspodziewanie sucho jak

na

jej dotychczasowe anielskie obyczaje i zaczęła zamykać drzwi.

- Chwileczkę - Lisa oparła dłoń na klamce. - Nie czujemy się bezpieczni, ktoś

może

wejść do ogródków, a potem do naszych cel. Boimy się.

- Proszę się nie obawiać - usłyszeli za plecami studzienny głos starca. Pan

Phileas

nadciągał w paramnisiej opończy swoim ślimaczym krokiem. - Spróbuję wyjaśnić,

jak to się

mogło stać. A dzisiejszej nocy nie muszą się państwo bać. Proszę wrócić do

siebie, za pięć

minut spuszczę dziesięć psów, bardzo groźnych. Będą biegały na wolności wokół

zabudowania. O szóstej rano je przywołam, znowu zostaną uwięzione, a państwo

będą się

mogli swobodnie poruszać. Ale przed szóstą proszę nie wychodzić z zabudowania,

bo

zagryzą każdego, kogo spotkają.

- Prócz nas - dodała pani Mary, której oblicze znów rozjaśniło się anielskim

uśmiechem.

McCoy i Lisa szybko wrócili do budynku. Jako że cela McCoya była najbliżej, a

minęły już co najmniej trzy minuty, wrócili przez jego chiostro. Zamknął je

dokładnie od

ogrodu na klucz z dużym uchem.

- Zdążyliśmy - westchnęła Lisa i na znak ulgi żartobliwie położyła sobie rękę na

piersi. - Boże, co to? - spytała z komicznie odegranym przerażeniem na widok

sześciu

obrazów na ścianie celi McCoya.

- Jeszcze nie zdążyłem się przyjrzeć, ale myślę, że to ta sama kobieta w sześciu

wersjach.

W miarę jak przenosili oczy z lewego kartonu na kolejne etapy metamorfozy,

wykrwawione, alabastrowo anielskie piękno niewiasty nabierało coraz bardziej

niepokojącej

migotliwości zła. Lisa pochyliła się, żeby odczytać podpis pod ostatnim na

prawo, w pełni

szatańskim wariantem namalowanej kobiety.

- „Portford, 1938”. I jakiś bazgroł zamiast podpisu. Świetne pastele. Z

warstwami

farby, ze smugami brokatu, kuponami atłasu... Misterna robota.

- Namalował to pewnie któryś z prerafaelickich wioślarzy. Prerafaelickie

Stowarzyszenie Wioślarskie powstało w 1930 roku. W folderze była mowa o

studentach i

profesorach wydziału filologicznego, ale to musiał narysować jakiś zawodowy

artysta...

- I to wybitny - powiedziała wesoło Lisa. - Wiesz co? To zabrzmi jak pretekst...

Jeżeli

pozwolisz, to przyjdę dziś jeszcze do ciebie, żeby popatrzeć na te pastele.

Boże, chodźmy,

przecież musimy im powiedzieć, że nie mogą wychodzić na dwór, bo te bestie

jeszcze kogoś

zjedzą!

Lisa rzuciła się do drzwi.

- Stój, nie wychodź! - krzyknęła do Margaret, która wyciągała właśnie dłoń do

klamki

drzwi prowadzących na skwer. Kobieta powstrzymała gest, jak porażona prądem.

- Niestety, jesteśmy dziś więźniami tego klasztoru - wyjaśnił McCoy i zreferował

zebranym treść krótkiej rozmowy, jaką odbyli z panią Mary i z panem Phileasem.

- I wiecie co? - zaproponował na zakończenie. - Nie myślmy na razie o

obowiązkach

wobec innych, o tym, że Marcowi i Madeleine, którzy opowiedzieli już o sobie tak

wiele,

jesteśmy winni te najstraszniejsze prawdy o sobie. Zróbmy normalny mityng,

powiedzmy, co

nas boli w tej chwili... Mnie na przykład strasznie chce się jeść, potrzebuję

odrobiny

wesołości, ulgi. Napięcie, jakie nam zafundował morderca turkawki, jest nam

zupełnie

niepotrzebne, szkodzi naszemu zdrowiu.

Wszyscy z ulgą przyjęli propozycję McCoya, usiedli i rwali się do wypowiedzi - o

rzeczach niby to błahych, jak zmęczenie czy niepokój o bliskich, które jednak,

jeśli nie

zostałyby wysłowione, dla każdego z AA detektywów mogłyby się kiedyś okazać

zabójcze.

Opowieść Madeleine przypomniała wszystkim, jak podstępnie i gwałtownie alkohol

wyrywa

z pozornego uspokojenia i jak głęboko wciąga w wir najgłębiej zakopywanych

skłonności.

Kiedy głos zabrała Lisa, McCoy poczuł w sercu dawno niedoświadczane uczucie

słodyczy i

miękkości. Mówiła o tym, jak bardzo cieszy ją to spotkanie, o tym, że może być

tylko

wdzięczna pomysłodawcy wielodniowego mityngu alkoholików detektywów, że pobyt „u

prerafaelitów” traktuje również jak urlop, że wiele sobie obiecuje po zielonym

otoczeniu

„świątyni”, ma nadzieję na spacery po lesie, na wyprawy łódką po jeziorze, na

wzajemną

życzliwość i ciekawe rozmowy. Tylko McCoy nie zabierał głosu. Gdyby miał

powiedzieć, co

właśnie odczuwa, mógłby wiele zepsuć. „Co za dziecko ze mnie! - wyrzucał sobie w

duchu. -

Przecież znam ją dopiero od kilku godzin...”

Dante, Dante, Dante... Jak nie Dante Alighieri, to Dante Gabriel Rossetti, Dante

w

rysunkach Sandro Botticellego albo Dante, uczeń Plotyna... Grzbiety większości

książek,

które stały w celi McCoya na półkach za biurkiem, rozpoczynały się od imienia

Dante.

Niełatwo było odgadnąć, co się w nich kryje - wszystkie były oprawione w skórę,

na

grzbietach każdej z nich widniały złocone litery. Wziął do ręki jeden ze stu

woluminów, który

miał wypisany jedyny znany mu tytuł Boska Komedia. „Pewnie po włosku, jak w

bibliotece

Ferrucciego”, pomyślał sceptycznie. Tym razem jednak miał szczęście - trzymał w

dłoni

przekład złożony całkiem zrozumiałym językiem, dobrze zrymowany. Mniej więcej co

cztery

strony poszczególne sekcje, czyli - jak nazwał je autor - Pieśni poematu były

rozdzielone

czarno-białymi ilustracjami. Tylko jednej Pieśni przypisane były aż dwa

drzeworyty -

skrajnie różne, jak niebo i ziemia. Na jednym z nich, w delikatnie zasugerowanym

świetle

słońca, kobieta i mężczyzna czytali rozłożoną na jej kolanach książkę. Niemal

dotykali się

policzkami, twarze mieli skierowane delikatnie ku sobie, jego prawa dłoń,

zawieszona jeszcze

w powietrzu, nieuchronnie zmierzała do jej lewego łokcia. Po prawej stronie,

kobiecej, na

podłodze stał kosz wypełniony jabłkami. Po lewej, zwinięty w kłębek, wygrzewał

się w

słońcu wąż. Na drugiej ilustracji tych samych dwoje unosiło się w powietrzu,

miotały nimi

mięsiste korkociągi wichury. Ich twarze były przerażone, wyciągali do siebie

ręce, ale

pomiędzy ich ciałami, niczym nadprzyrodzony miecz, tkwiło ostrze niemożliwej do

przebycia

przestrzeni. McCoy spojrzał na tekst:

Czasem nad księgą zbiegło się spojrzenie

I zdejmowało z lic barwy rumiane -

Ale nas zmogło jedno okamgnienie.

Kiedyśmy doszli, gdzie usta kochane

Rycerz całował w nieowładnej chęci,

On, z którym nigdy już się nie rozstanę,

Drżący do ust mych przywarł bez pamięci;

Księga i pisarz Galeottem byli -

W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej...* [Dante, Pieśń piąta, s. 46-47, w:

Boska

Komedia, przeł. E. Porębowicz, Warszawa 1975]

Pod spodem był przypis: „Galeotto, czyli Gallehault, dzięki pośrednictwu którego

Lancelot mógł spotkać się z królową Ginewrą. Dzieło literackie jest jak ów

pośrednik, czyli

księga o zdradzie staje się również natchnieniem do zdrady. I źródłem śmierci -

za chwilę do

komnaty wbiegnie mąż Franceski i zabije kochanków za wiarołomstwo. Ledwie

poczuli smak

pocałunku, już stanęli po stronie potępionych na wieki...”

Z głębokiego przejęcia wyprowadziło McCoya delikatne stukanie.

- Proszę - powiedział półgłosem, lecz chyba wystarczająco donośnie, bo po chwili

w

otwartych drzwiach nieśmiało stanęła Lisa.

- Chciałam lepiej się przyjrzeć tym pastelom... A może przeszkadzam, przecież

czytałeś...

- Ale już dzisiaj nie będę - odpowiedział McCoy, i była to pierwsza literacka

parafraza, jakiej dopuścił się świadomie w ciągu całego swojego niezbyt długiego

przecież

jeszcze życia.

Lisa podeszła do ostatniego z sześciu obrazów na ścianie, schyliła się i zaczęła

patrzeć

na podpis.

- I co o tym wszystkim myślisz? - spytał McCoy, z trudem powstrzymując dłoń,

żeby

nie wśliznęła się w wąską szczelinę pomiędzy jej włosami a szyją.

- „Portford 1938”... Ale tych bazgrołów chyba się nie da odczytać.

McCoy ze wzruszeniem patrzył na jej smukłą, energiczną sylwetkę, z czułością

obserwował jej swobodne, naturalnie eleganckie ruchy. Lekko rozcięta z tyłu

spódniczka Lisy

odsłaniała zgięcie po wewnętrznej stronie kolana. Kiedy kucnęła, nad jej głową

ukazała się

cała szatańska sylwetka, a za nią pięć kolejnych, coraz mniej jaskrawych wersji

tej samej

kobiety, aż do jej anielskiego wcielenia.

- Miałem na myśli turkawkę, psy...

- To rzeczywiście niesamowite - powiedziała Lisa, zbliżając się do kolejnego

obrazu i

wpatrując się w jego najniższą część. Przez naciągniętą na plecach kremową

bluzkę delikatnie

przebijał jej kręgosłup. - Tu też jest napis: „Portford 1937” i znowu bazgroły.

Dwuwyrazowe,

pewnie podpis.

McCoy celowo do niej nie podchodził. Zaniedbane, trzymane przez kilka lat gdzieś

daleko, w ślepych arteriach serca, umysłu i ciała, pragnienie miłości nagle

rozkwitło w nim z

impetem wiosennej burzy. Chciał ogarnąć ją od tyłu kolanami i przesuwać

delikatnie wargami

po jej karku i obojczykach, za uszami, pragnął, żeby uprzedzała jego pocałunki,

odsłaniając

przed nim miejsca, którym jego usta były najbardziej potrzebne.

- Tu też - Lisa wpatrywała się już w trzeci obraz od końca. - „Portford 1936” i

bazgroły. Zobaczmy dalej... No tak: „Portford 1935”, „Portford 1934”. „Portford

1933”. I

bazgroły, bazgroły, bazgroły. Nie takie same, ale podobne, maźnięte tą samą

ręką.

Głos Lisy był wesoły, trochę zawadiacki. Po odczytaniu ostatniego napisu, pod

rajskim wariantem kobiety, wyprostowała się i zaczęła patrzeć w twarz anielicy.

- Najprościej - powiedział McCoy, z żalem myśląc o tym, że nie przykucnie już za

nią

- byłoby oskarżyć Dorna. Nie wydaje się, żeby ktoś jeszcze tutaj się kręcił. Ten

jego habit

pasowałby jak ulał do cienia, który Madeleine widziała za oknem. A poza tym co

za kretyn ze

mnie. Zgodziłem się na te psy, a teraz jesteśmy właściwie uwięzieni.

- Tak, ja też o tym pomyślałam. Przecież to idiotyczne: dziesięcioro alkoholików

chce

ze sobą rozmawiać, przejechali setki kilometrów, a siedzą zamknięci razem z

martwą

turkawką, z głowami pełnymi domysłów, podczas gdy dookoła nich biega stado

czworonogich morderców...

- Czyli - tym razem McCoy zmienił wątek, czując, że powinien zainteresować się

odkryciami Lisy - obrazy są datowane rok po roku, od 1933 do 1938. A bazgrołów

naprawdę

nie da się odczytać?

- Ja nie potrafię.

McCoy podszedł do Lisy, która przyglądała się fakturze migocącej na

zasznurowanym, śnieżnobiałym gorsecie anielicy i przykucnął przed napisem pod

drugim, nie

tyle anielskim, co wykrwawionym i trupim wizerunkiem kobiety. Myśl, że jego lewa

skroń

znajduje się niespełna pół metra od biodra Lisy, które nie przestawał obserwować

kątem oka,

ścisnęła mu serce. Wiedział, że jeśli tylko zrobi jakiś ruch w jej kierunku,

zepsuje wszystko,

będzie pogrzebany na wieki. Jedyną rzeczą, jakiej mógł oczekiwać od losu, była

jej

naturalność, taktowna bliskość. Spalona próba wzajemnej czułości wykopałaby

pomiędzy

nimi jakiś dół nie do przeskoczenia, ale coraz trudniej było mu jej nie podjąć.

Czuł, że za

chwilę przylgnie do zgięcia pomiędzy jej udem a brzuchem, że zatopi w nim twarz

i się

rozpłacze. Nagle, przez nabiegłą mu do oczu wilgotność, zobaczył jak pod lupą

wyraziste

litery napisu.

- Lisa! To nie dwa słowa, lecz trzy. Pierwsze jest króciutkie, wrośnięte w

drugie tak,

że trzecia litera tej hybrydy jest znowu duża. Zawijas na końcu pierwszego

wyrazu wplata się

w pierwszą literę drugiego, w wielką literę, która w tym połączeniu wygląda jak

mała.

W jednej chwili odżyła w nim cała grafologiczna wiedza, którą brylował w szkole

oficerskiej. Mówił i widział tak jasno, jak gdyby czytał z kartki kolegi prymusa

- siebie

samego nie podejrzewał, wskutek wieloletniej pracy nad upadkiem poczucia

osobistej

wartości, o umiejętność takiego czytania rzeczy pisanych, by znaczyły coś

więcej, niż widać

na pierwszy rzut oka.

- Ale co to za słowa? - figlarny głos Lisy nabrał temperatury.

McCoy poczuł, że opiera dłoń na jego ramieniu i przysiada tuż obok. Bliskość

biodra

zastąpiła gorąca bliskość jej pachnących włosów i policzka.

- „La Belle Dame”, pisane jako „LaBelle Dame”, ogon „a” jest początkiem zawijasa

„B”, stąd dwa, a nie trzy wyrazy...

- Jezu, masz Keatsa?! - Lisa cofnęła nagle dłoń z jego ramienia i rzuciła się do

półek z

książkami.

- Jest! - krzyknęła, biorąc do ręki jedną z książek po autorach na „D”. Szybko

przekartkowała niepokaźny tom, jeden z najszczuplejszych na półkach, zatrzymała

się w

połowie i zaczęła czytać: - „Przez łąkę szła jak zwid uroczy; / Włos miała

długi, stopę lekką /

I dzikie oczy [...] / Na siodło wziąłem i w objęciach / Trzymałem czar, co tak

mnie urzekł...”*

[John Keats, La Belle Dame sans Merci, s. 65, w: 33 wiersze, przeł. S.

Barańczak, Kraków

1997]

Odłożyła książkę, szybko wróciła do pierwszego, anielskiego wizerunku kobiety,

wspięła się na palce i zaczęła się wpatrywać w jej twarz. Tymczasem McCoy

podniósł

książkę i czytał głośno:

„Spoczęliśmy w jej skalnej grocie: / Wzdychała i spływała łzami; / Zamknąłem

dzikie,

dzikie oczy / Pocałunkami [...] / Śmiertelnie bladzi, w śnie wołali / Władcy,

Książęta i

Rycerze: / «Strzeż się - La Belle Dame sans Merci / W jasyr cię bierze!»„*

[Tamże, s. 65 i 67]

- To ona - westchnęła Lisa.

Podszedł do niej. Teraz oboje widzieli to samo: kobiecym aniołem z pierwszego

obrazu była Mary Dorn, młodsza i jaśniejsza, ale bezsprzecznie ta sama, równie

nieludzko

uśmiechnięta co żona pana Phileasa. I to ona patrzyła na nich z pozostałych

pięciu części

cyklu: topielica, wróżka, czarownica, wampirzyca, szatan. Na szkło, pod którym

znajdował

się trzeci wizerunek - wróżka - refleks księżyca nanosił napiętą twarz Lisy.

McCoy odczytał

to napięcie po swojemu - jako zastygłe na moment pragnienie, które ona również

skrywała od

lat, a teraz daremnie próbowała pogrzebać w szybkich słowach i ruchach, w

dociekaniu

strzępów prawdy o pochodzeniu i sensie oglądanych przedstawień. Wsunął palce w

jej włosy,

następnie splótł dłonie na jej szyi, oparł opuszki kciuków na kącikach jej ust,

pocałował ją w

prawą skroń. Miał wrażenie, że doskonale odgaduje jej wolę.

XIII

Spędzili razem całą noc. Cieszyli się sobą na wszystkie sposoby, jakimi mogli

wyrazić

tę niespodziewaną radość. Kochali się to gwałtownie, łapczywie, pospiesznie,

niemal z

obawą, że ktoś im przerwie, to znowu powoli, beztrosko, wpatrując się, całując

powieki i

kąciki ust, głaszcząc się nawzajem po policzkach i włosach. Kochali się wesoło,

czasami

wybuchali śmiechem, który nie wyrażał nic innego, jak tylko nadmiar czułości.

Nie zasnęli

ani na chwilę, czasami leżeli cicho obok siebie z zamkniętymi oczami, wsłuchując

się w

swoje spokojne oddechy. Zupełnie zapomnieli, że wokół dziwnego budynku, w którym

się

znajdowali, biega dziesięć morderczych psów, gotowych na najbardziej krwawe

rozkazy

dziwnej pary staruszków. Kiedy pierwszy ostry promień słońca przeszył listwy

okiennicy,

Lisa podniosła głowę.

- Psy pewnie poszły spać. Pora na nas. Dobranoc.

- Dzień dobry - odpowiedział McCoy i wtulił twarz w wewnętrzną stronę jej dłoni.

Lisa pocałowała go delikatnie w skroń, wstała, założyła bluzkę i spódnicę na

nagie

ciało.

- Za chwilę zobaczymy się znowu - powiedziała z uśmiechem i zatrzepotała dłonią

na

pożegnanie.

Kiedy McCoy się obudził, dochodziła prawie dziewiąta. Był zakochany, gotowy na

szczęście. Zerwał się z łóżka, szybko wziął prysznic, ubrał się i wyszedł do

refektarza. Tam,

oczywiście, wszyscy już byli, jedli śniadanie i naśmiewali się z psów i z tego,

że mimo

wszystko przeżyli tę noc, choć zapowiadało się na jakiś horror. Nawet Madeleine

żartowała z

zasztyletowanej turkawki, którą ktoś wrzucił jej wczoraj przez okno.

- Co z nią zrobiłaś? - pytał Marc.

- Zawinęłam w apaszkę i pochowałam przy studni. Uklepałam kopczyk, ale pewnie

przy pierwszym deszczu się rozmyje.

- No to kolejnych gości twojego pokoju czeka niespodzianka: szkielecik wylizany

do

bieli przez wodę - McCoy wtrącił się do prowadzonej przy stole rozmowy.

Kiedy tylko wszedł, Lisa uśmiechnęła się jasno. Było widać, że niczego nie

zamierza

przed nikim ukrywać.

- Jesteśmy wszyscy, więc chyba możemy zacząć - powiedziała Rachel.

- Mogę pierwszy? - spytał Hugo, i kiedy tylko McCoy usiadł na swoim miejscu,

natychmiast zaczął opowieść. - Detektywem jestem od ponad dwudziestu lat, przez

cały ten

czas piłem. Przestałem dopiero przed rokiem. Właściwie to zajmowałem się

wszystkim -

śledziłem, ochraniałem, szantażowałem w imieniu klienta, preparowałem dowody...

Jakoś się

rozeszło, że jestem dobry do brudnej roboty i ludzie przychodzili do mnie z

takimi wrednymi

sprawami...

McCoy prawie go nie słuchał. Siedział z półprzymkniętymi powiekami i sącząc

wodę,

odtwarzał obrazki minionej nocy. Delektował się myślą, że bohaterka tych obrazów

jest

blisko niego, że w każdej chwili mógłby wstać, ująć ją za ręce i pocałować w

wewnętrzną

stronę dłoni - miejsce, które roztkliwiało go szczególnie.

- ...Niestety - mówił Hugo swoim irytującym, pyszałkowatym głosem -

współpracowałem też z handlarzami narkotyków. Miałem kumpli w policji i czasami

udawało

mi się dowiedzieć, kogo obserwują, na kogo szykują jakąś akcję i mówiłem komu

trzeba, że

na jakiś czas powinien zniknąć. Szef gangu, z którym miałem układy, był

Meksykaninem.

Straszny, ale stylowy człowiek - zapraszał mnie czasem do siebie i proponował

różne

specjały, zarezerwowane, jak mówił, „dla wybranych” Jakieś cygara, lecz również

krople,

dziwne alkohole, trochę jak tequila, ale jakby maziste, o smaku smoły. To było

na swój

sposób fascynujące. Nalewał mi coś i potem zgadywał, a raczej przepowiadał,

jakich doznam

wizji... Że pojawi mi się na przykład łabędź albo koń... Pytał, czy może chcę,

żeby na tym

koniu był jeździec albo czy ma mieć wypaloną na sobie jakąś cyfrę, albo ma wpaść

do

biblioteki i stratować kopytami książki. I wszystko się sprawdzało, co do

szczegółu...

Koń niszczący kopytami książki, mazisty alkohol o smaku smoły - w jednej chwili

do

McCoya dotarło, że Hugo opowiada coś, co należy do jego życia. I to jeszcze jak!

Tyle

wysiłku włożył w odtworzenie wydarzeń tamtego dnia, kiedy została zamordowana

Beatrix,

że miał je w najbardziej uwrażliwionym zaułku pamięci. Doskonale pamiętał, że

cztery lata

temu, tamtego wieczoru, kiedy wyszedł, by z kimś się spotkać, udał się do baru,

pił dokładnie

taką ciecz, o jakiej mówił Hugo, a kiedy zasnął na stole, śniły mu się książki i

koń, który je

tratuje kopytami... Nawet się nie poruszył. Słuchał i po raz pierwszy od śmierci

żony poczuł,

że istnieje jakaś nić, która może prowadzić do wyjaśnienia jej tajemnicy.

- Pewnego razu - głos Hugo w jednej chwili stracił całą swoją pyszałkowatość -

Meksykanin zaproponował, żebym zrobił żart komuś z moich bliskich. Dał mi

ampułkę z

cieczą i powiedział, że wywołuje ona właśnie obraz konia w bibliotece,

wystarczyło dolać do

tequili... Moc tego człowieka robiła na mnie wrażenie, jakoś go podziwiałem,

taki żart wydał

mi się niezwykły... Sterować cudzymi snami, wizjami - nigdy przedtem się z tym

nie

spotkałem... Kupiłem tequilę i odwiedziłem moich rodziców. Ucieszyli się na mój

widok,

mama poszła do kuchni, żeby przygotować kolację. Wziąłem dwa kieliszki, do

tequili ojca po

kryjomu dolałem trochę cieczy z ampułki. Kiedy wypił, powiedziałem, żeby zamknął

oczy,

bo za chwilę zobaczy konia, który buszuje po bibliotece. Ojciec rzeczywiście

zamknął oczy,

po chwili zorientowałem się, że śpi. Miał siedemdziesiąt lat, zdarzało mu się

zasypiać w

fotelu, ale nie tak szybko. Byłem zawiedziony. Szybko zjadłem, co przygotowała

mama, i

wyszedłem... Wieczorem zadzwonił do mnie znajomy z policji i powiedział, że

ojciec

zamordował moją mamę. Podobno nic nie pamiętał, był po niewielkiej dawce

alkoholu, za

małej, żeby wywołała w nim spustoszenie... Ten łagodny, dobroduszny człowiek

mało mówił,

bez przerwy się uśmiechał, jakby nie słyszał lub nie rozumiał, co się do niego

mówi... Zadał

mamie szesnaście ciosów nożem... Po tym wszystkim stracił rozum, zupełnie nie

miał

kontaktu ze światem. Policja nie wiedziała, co z nim zrobić, umieszczono go w

szpitalu

psychiatrycznym, umarł dwa lata później... Kiedy poszedłem do Meksykanina,

oświadczył z

uśmiechem, że musiał pomylić fiolki... Nie miałem odwagi nic mu powiedzieć ani

donieść na

niego na policję. Miał straszne oczy, prawie same białka...

McCoy podniósł powieki. Jego twarz musiała bardzo się zmienić. Lisa patrzyła na

niego z troską, która graniczyła ze strachem.

Kiedy Hugo skończył, o głos poprosiła Claudine, niebrzydka, drobna brunetka o

nerwowych ruchach. Do McCoya nie dotarło jednak ani jedno jej słowo. Uśmiechnął

się tylko

do Lisy, żeby ją uspokoić, zamknął oczy i zaczął szybko myśleć o tym, co

usłyszał przed

chwilą.

Wrażenia minionej nocy, cała słodycz i wzruszenie, jakie jeszcze pół godziny

temu

niepodzielnie panowały nad jego emocjami, nie tyle go opuściły, co przemieściły

się do

odczuwalnych, lecz bardziej dyskretnych terytoriów jego serca. Miał o czym

myśleć -

zdarzenie z Hugonem to nie mógł być przypadek. Opisy wizji, jakie miewał po

substancjach

Meksykanina, odpowiadały dokładnie jego własnym z tamtego wieczoru, kiedy

zginęła

Beatrix. Czy Hugo i ten Meksykanin mogli mieć jakiś związek z jego koszmarem, z

morderstwem Beatrix? A może istnieje jakaś wiedza dostępna tylko wtajemniczonym,

ale

działającym niezależnie od siebie osobom, o środkach, które wywołują konkretne

wizje? Nie

jakieś tam halucynacje, lecz dokładnie zaplanowane obrazy? Substancje, które w

dodatku

prowadzą do z góry zaprojektowanych działań, jak morderstwo? McCoy nie miał

powodów,

żeby wątpić w wyznanie Hugona, a tym samym nie miał wątpliwości, że Meksykanin z

jego

opowieści potrafił sterować nie tylko myślami innych, lecz również ich odruchami

i

działaniami. Hugo podał swojemu ojcu kilka kropel mikstury, która kazała temu

łagodnemu

staruszkowi bestialsko zamordować żonę! Ten wątek z morderstwem przypomniał

McCoyowi

potworną myśl, która zrodziła się w nim natychmiast po znalezieniu zwłok Beatrix

- strach, że

to on sam ją zamordował. Marta, która dużo czytała o chorobie ojca, mówiła mu,

że podobne

przypuszczenia rodzą się u alkoholika natychmiast, z jakiegoś przypisanego tej

chorobie

dogłębnego poczucia winy. Zaniki pamięci to dla każdego pijącego przepastna

studnia

potworności, które mógł popełnić całkiem nieświadomie i bez żadnego związku z

trzeźwą

stroną jego temperamentu. Ta myśl nie mogła go wtedy nie dopaść i nie miała ona

nic

wspólnego z tym, że kochał Beatrix, że nigdy nawet nie podniósł na nią głosu. No

bo tak -

wrócił do domu po jakiejś bezsensownej nocy, której nie umiał odtworzyć, z głową

pełną

przerażających obrazów, i znalazł martwą żonę w pokoju śpiącej córki. I żadnych

śladów

włamania - obrazek rodzinnej idylli, gdyby nie to, że w brzuchu Beatrix tkwił

nóż.

W ciągu ostatnich trzech lat pracy w policji McCoy właściwie żył tylko czasem

teraźniejszym, bez pamięci. Kiedy słyszał od kolegów pochwały, że przeprowadził

jakąś

świetną akcję, że aresztował kogoś, kogo inni aresztować nie umieli, on sam na

ogół nie

pamiętał ani tej akcji, ani tego aresztowania. Pił przed pracą i w pracy, a

wszyscy przymykali

na to oko, bo podobno był ofiarny, inteligentny i odważny. Wszystko, co wtedy

robił,

odbywało się w jakimś ciasnym korytarzu świadomości, który nie był przeznaczony

do

przetrwania w pamięci. Że w tym korytarzu działał logicznie, to pewne. Ale nie

można było

wykluczyć, że za którymś razem mógł wymknąć się poza jego bariery na

niewyobrażalne

obszary z przyzwoleniem na zło. Ze strachem o to, że sam zabił Beatrix, uporał

się dzięki

kolegom z policji. Był pierwszym podejrzanym, więc go sprawdzili - absolutnie

wykluczając

jego udział. Nie znaleziono niczego. Jakiś zapach, który psy podjęły tylko do

bramy domu, i

jakiś obcy włos, nie wiadomo, czy należący do mordercy. Niepodważalne alibi dała

mu

właścicielka baru, w którym pił i zasnął na stole. Ale sama myśl, że w mrokach

prawdopodobieństw, jakie otwierała utrata kontroli nad pamięcią, istniała

również możliwość

morderstwa żony, była czymś, co czasami niespodziewanie go dopadało i mroziło mu

kości

aż do szpiku. Kochali się na pewno, i to żarliwie, choć bez wątpienia jego picie

odsuwało ją

od niego jako od męża przyjaciela, męża opiekuna, a także jako od męża kochanka.

Kiedy

zastanawiał się później, jak często spali ze sobą w ciągu ostatniego roku przed

jej śmiercią,

przypomniał sobie trzy takie sytuacje. I tylko jedną sensowną rozmowę.

„Cholera, dotrzeć do tego Meksykanina! Gdzie go szukać?” Mógłby zapytać Hugo,

ale przeczuwał, że tkwi on głęboko w całej tej sprawie albo przynajmniej otarł

się o

morderców Beatrix, więc wszelkie zainteresowanie wzbudziłoby natychmiast jego

podejrzenia. A może powinien zajrzeć do tej powieści, o której mówiła Marta, do

Pod

wulkanem?. Kiedy spytał ją, czy to ciekawa książka, odpowiedziała: „Aż sam się

zdziwisz,

jak bardzo”, czy jakoś podobnie. No nie, to bzdura, przecież ta książka była

pisana prawie pół

wieku temu. Co miała wspólnego z tamtym wieczorem? Choć z kolei mogła zawierać

informacje o tych substancjach, które wywołują konkretne wizje, o halucynacjach

i

sterowanym przez innych działaniu. Wydało mu się to równie przerażające, co

fascynujące -

że niektórzy ludzie wiedzą rzeczy, których istnienia sam nawet się nie domyśla.

Rzeczy, które

mogą dotyczyć najbardziej mrocznych zakamarków jego własnej historii...

Z zamyślenia wyrwała go cisza. Otworzył oczy - Claudine chowała twarz w

dłoniach,

wstrząsały nią dreszcze, może bezgłośny szloch.

- Claudine, pamiętaj, że jesteś wśród takich, jak ty - odezwała się Madeleine, w

odruchu szczerego współczucia nieco mniej brzydka niż zwykle. - Ani gorszych,

ani

lepszych...

- Przerwa - orzekł autorytatywnie Marc. - Chodź, Claudine, idziemy na spacer.

Mam

ochotę pochodzić po ogrodzie i lesie. Siedzimy tu z jakimś przedziwnym i

perwersyjnym

upodobaniem do jaskiniowego życia, a przecież dookoła jest zieleń, prężny duch

Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego! Rrrrany, jak mi się chce żyć! Kto

ze mną, to

za mną!

Wstał, wziął za rękę Claudine i ruszyli razem do wyjścia. Otworzył drzwi. Wpadł

do

wnętrza zgiełk ptaków, silny snop słońca i zapach trawy, który ogarnął nawet

najdalsze

zakamarki refektarza. McCoy zadrżał pod dotykiem zapuszczających się w jego

włosy

palców.

- Idziemy? - spytała wesoło Lisa.

- Pewnie - odpowiedział, i na oczach zdumionych AA detektywów wtulił usta w

wewnętrzną stronę jej dłoni.

Stojący na progu Marc odwrócił się.

- Co, mamy parę?! A mogę coś brzydko powiedzieć? - spytał z ostentacyjnym

oburzeniem. - Kurrrrwa, jak ja to lubię! Pijaki, jak ja was kocham!!!

McCoy w ciągu godziny opowiedział Lisie o sobie wszystko, co najważniejsze.

Zaczął, kiedy tylko wyszli z refektarza i skierowali się w zarośniętą alejkę po

prawej stronie.

Mówił o Beatrix, o jej delikatności i cierpliwej tolerancji, o jej stopniowej

rezygnacji i utracie

wiary, że on kiedyś przestanie pić. O Marcie, której dzieciństwa prawie nie

pamiętał. O tym,

jak przez cztery lata od śmierci mamy prowadzi ich wspólny, mały dom z

dojrzałością, jaką

dopiero teraz potrafił docenić. O całkiem dorosłej przyjaźni, która rozkwitła

nagle pomiędzy

nimi, kiedy go wyrzucono z policji, a raczej w chwili, kiedy zaczął chodzić na

mityngi AA.

Wreszcie o samej śmierci Beatrix, o tamtym wieczorze. O swoim lęku, że to on sam

ją zabił,

o wizjach i o tym, jak bardzo odpowiadały one halucynacjom z opowieści Hugo.

- Wszystko to, ten koń wśród książek, smolisty smak cieczy, która wydawała mi

się

tequilą... Liso, to nie może być przypadek. Albo Hugo zna sprawców tego

morderstwa, albo

autorów manipulacji, w którą zostałem wtedy wplątany, żeby wyjść z domu.

Powinienem

dotrzeć do tego Meksykanina, mordercy jego rodziców. Jeśli nawet on nie ma nic

wspólnego

ze śmiercią Beatrix, to może doprowadzić do grupy, kręgu osób, z których co

najmniej jedna

coś wie o zbrodni i o roli, jaką w niej sam odegrałem. To na pewno nieduża

grupa... Po raz

pierwszy w życiu słyszę o wywoływaniu takich wizji... To znaczy, że można

wywoływać

zaplanowane urojenia, a wręcz narzucać z góry zaplanowane zachowania. Taki

Meksykanin

wymyśla sobie, że będę widział, no nie wiem, konia w bibliotece albo kota w

worku, podaje

mi coś do picia, i tak się dzieje. Wymyśla sobie, że kogoś zabijam, i zabijam...

To właśnie

mnie tak przeraża. Że gdyby on zaplanował wtedy, żebym zabił własną żonę, to

pewnie bym

ją zabił... Tylko dlatego, że piłem wszystko, co śmierdziało alkoholem. Że byłem

takim

łatwym celem. Cholera, nawet trudno mi o tym myśleć... I tak się bałem, że to

ja... Nie

dlatego, że miałem na to ochotę albo byłbym do tego zdolny, ale dlatego, że w

przeszłości,

której się nie pamięta, mogło zdarzyć się wszystko.

- Kiedy Hugo opowiadał o tym Meksykaninie - powiedziała Lisa - natychmiast

przypomniało mi się Pod wulkanem...

- Tobie też?

- Pewnie! Ten koń z siódemką to przecież ten, który zabił Ivonne...

- Jaką Ivonne?

- No, byłą żonę konsula.

- Jakiego konsula?

- A w ogóle czytałeś tę książkę?

- Nie.

- To dlaczego spytałeś, czy mnie „też” przyszło do głowy Pod wulkanem?

- Bo ten tytuł od razu wspomniała Marta, kiedy tylko powiedziałem jej o mojej

wizji z

koniem. I o Indiance, siedzącej tamtego wieczoru ze mną w barze, i o kartce,

którą znalazłem

we własnej dłoni, z napisem „Neves”. Zasugerowała, że czytany wspak napis ten

znaczy

„Seven”, i że to coś znaczy...

- Ile lat ma Marta?

- Piętnaście.

- Niesamowita dziewczyna... Wracajmy, może w twojej bibliotece jest Lowry, to

poczytamy.

- Wracajmy, łatwo powiedzieć...

Rzeczywiście, już dawno zeszli ze żwirowej ścieżki. Znajdowali się na polance

otoczonej mieszanym zagajnikiem - sosnami, bukami i brzozami. McCoy objął dłońmi

głowę

Lisy i pocałował ją w oczy.

- Będziesz? - spytał.

- Będę.

Powrót okazał się łatwiejszy, niż się tego obawiał. Lisa bezbłędnie prowadziła

go za

rękę, chyba na skróty, przeskakując przez rozłożone na mchu i trawie martwe

drzewa, aż

nagle zza potężnego dębu wynurzył się Marc.

- Zaczęliśmy was szukać. Hugo jest z wami?

- Nie, dlaczego?

- Minęły dwie godziny, a umawialiśmy się na godzinną przerwę...

Nagle absolutną ciszę rozdarł krzyk. A raczej wołanie - pozbawione trwogi czy

jakiejkolwiek emocji, jak informacja czytana na dworcu kolejowym.

- Hugo jest tutaj! Nie żyje! - wołała Madeleine albo Rachel.

Pobiegli w kierunku tego głosu. Całkiem blisko budynku, niemal na wprost

wejścia,

za trzecim rzędem drzew, sześć AA detektywek, niczym panny żałobne, stało nad

strzępem

ludzkiego ciała.

- To psy - rzuciła Susanne do nadchodzących Lisy, McCoya i Marca.

McCoy zrozumiał, że z krwią, która wsiąkała w ziemię, ucieka szansa na

rozwiązanie

śmierci Beatrix. Nie czuł nic więcej, i ten fakt po kilku dniach miał go

zaniepokoić.

XIV

- Ręce przy sobie!

AA detektywów, którzy patrzyli na zmasakrowane zwłoki Hugona prawie

beznamiętnie, jak na prerafaelicką mistyfikację, wyrwała z otępienia potężna

komenda. Cała

dziewiątka odwróciła się równocześnie - studzienny głos, który dudnił jak

wydarty z piersi

atlety, należał do rachitycznego Phileasa Dorna. W obszernym, kremowym płaszczu,

w

kapturze, który tłumił resztki barw na jego popielatobeżowej twarzy, stał przed

budynkiem i

kierował w oszołomionych detektywów podwójną lufę wielkiej myśliwskiej strzelby.

McCoy dopiero po chwili zrozumiał, że złowrogi rozkaz jest skierowany

bezpośrednio

do niego - zorientował się, że całkiem bezwiednie wyjął właśnie z kieszeni

marynarki telefon

komórkowy, który przed wyjazdem dostał od córki. Bezwiednie, ale logicznie:

jeśli sprawa

martwej turkawki mogła być przedmiotem hobbystycznych dociekań, perwersyjnej gry

detektywów na urlopie, to śmierć Hugona, czyli jednego z nich, musiała znaleźć

swój finał na

policji. McCoy zdał sobie sprawę, że jeszcze przed chwilą półświadomie,

instynktownie

odtwarzał w pamięci numer telefonu kapitana Folletta. Tak, on by wiedział, co

zrobić, on by

zrozumiał to dziwne zgromadzenie detektywów alkoholików, on by przeszedł do

porządku

dziennego nad skomplikowanymi racjami, dla których zebrali się w tak ustronnym

miejscu, i

wyłuskałby mordercę nie tyle spośród psów, co spośród ludzkich cieni

Prerafaelickiego

Stowarzyszenia Wioślarskiego, pomiędzy którymi - co do tego McCoy nie miał już

żadnych

wątpliwości - należało go szukać. Śmierć Hugona, a raczej informacje, jakie

zagryziony AA

detektyw zdążył przekazać o sobie, o niesamowitym Meksykaninie i jego

narkotykach,

mogłaby również dać początek nowego, nieformalnego etapu ich współpracy - wokół

sekretu

śmierci Beatrix, który chyba zbyt pochopnie pięć lat temu uznali za nie

odgadniony.

- My nie żartujemy - zagrzmiał ponownie Dorn, zmierzając w kierunku osłupiałej

dziewiątki. - Prosimy wyjąć z kieszeni wszystkie przedmioty i położyć na trawie,

i to

natychmiast. Nie zawahamy się strzelić do każdego, kto będzie chciał zrobić

jakieś głupstwo.

Bracia, dopilnujcie, czy wszyscy państwo potraktowali moje słowa z powagą.

W odpowiedzi na to wezwanie rosnące wokół polanki sosny poruszyły się niczym las

birnamski i zaczęły przybierać ludzkie kształty. Okazało się, że pierwsza osoba

liczby

mnogiej, jakiej użył starzec, nie była retorycznym zwrotem, żadnym tam pluralis

majestatis

czy pluralis modestiae, ani wyrazem bezwzględnej tożsamości z małżonką, z którą

w oczach

McCoya pan Phileas tworzył dwugłową jedność. Spoza seledynowych, arkadyjskich

drzew

wynurzyło się pięć widmowych sylwetek, w paramnisich płaszczach, identycznych

jak habit

starego Dorna. Choć trudno było dojrzeć pod kapturami ich rysy, dało się

zauważyć, że byli

to mężczyźni w tym samym mniej więcej wieku co gospodarz. Każdy ze starców

trzymał

gotowy do strzału karabin, skierowany w grupkę oniemiałych AA detektywów.

McCoy poruszył się pierwszy. Trzymając telefon pomiędzy kciukiem i palcem

wskazującym, schylił się, położył aparat na ziemi, przysunął się do Lizy i ujął

oburącz jej

lewą dłoń.

- To wariaci. Jeśli coś masz, odłóż - szepnął, rozchylając tylko prawy kącik

ust.

Lisa w odpowiedzi musnęła skronią jego ramię.

- Ani słowa! - zadudnił Dorn. - A reszta państwa, proszę się pospieszyć, bo

zarządzę

egzekucję... rozkazu!

Po wyrazie „egzekucja” pan Phileas celowo zawiesił głos i uśmiechnął się z

nieskrywaną ironią. Teraz, kiedy stał tuż przed nimi, wyraźnie było widać jego

twarz - suchą i

białą, bardziej uduchowioną niż pogodną, bardziej inteligentną niż obłąkaną.

Głęboko

osadzone, błękitne, wodniste oczy patrzyły na McCoya z jakąś figlarną, nieludzką

w tej

sytuacji dobrocią.

Marc, Madeleine, Rachel, Carla, Margaret, Susanne, Claudine niemal równocześnie

zaczęli wyciągać z kieszeni rozmaite drobne przedmioty i kładli je tuż obok

telefonu

McCoya. Tym, co na McCoyu wywarło wrażenie jeszcze silniejsze od leśnych

starców, były

trzy maleńkie dyktafony, które pojawiły się na trawie. Wyjmując je z kieszeni,

Marc,

Madeleine i Margaret byli wyraźnie zmieszani. „Skoro teraz je mają - myślał - to

mieli je przy

sobie również podczas rozmów. A skoro je mieli, to pewnie były włączone...” Nie

wytrzymał.

- Kurwa, to nie tak miało być! - huknął wściekle i puścił dłoń Lisy. - Panie

Dorn... Bez

względu na to, jakie są wasze zamiary i o co w tym wszystkim chodzi, my sami

musimy coś

między sobą wyjaśnić. Czy pozwoli pan...

- Rozumiem pana, ale proszę się nie ruszać - powiedział: spokojnie pan Phileas i

skierował twarz do najwyższego z pięciu mnichów. - Bernardzie, proszę, zaspokój

ciekawość

pana McCoya.

Tykowaty „prerafaelita” podszedł do leżących na trawie przedmiotów. Cierpliwie

przewinął kawałek taśmy na dyktafonach Marca, Madeleine i Margaret i z każdego z

nich

odtworzył ostatni zachowany fragment. We wszystkich przypadkach nagranie

kończyło się na

wyznaniu Claudine.

- Dziękuję, Bernardzie - powiedział Dorn. - Jestem pewny, że pan McCoy usłyszał

już

wystarczająco dużo.

- To nie jest tak, jak myślicie - wybąkał Marc. - Ja nie planowałem tego

wykorzystać.

Chciałem się zabezpieczyć na wypadek... Przecież się nie znamy, kto wie, czy

między nami

nie ma szantażysty...

- Ja też - mruknęły chóralnie Madeleine i Margaret.

- Fiuty jesteście i tyle - warknął McCoy. - Cała trójka, pań nie wykluczając. A

jeśli

wolicie, to jesteście cipy, nie wykluczając Marca!

- O swoim podobieństwie do organów rodnych będą państwo mieli okazję jeszcze

porozmawiać - wtrącił pogodnie Dorn. - Niestety, z różnych powodów jesteśmy

zmuszeni

teraz was zatrzymać. Zatrzymać, czyli aresztować. I to nie tutaj, ale w bardziej

bezpiecznym i

zacisznym miejscu. Tam omówimy sytuację, w jakiej się państwo znaleźli. Czy

zostały

oddane wszystkie przedmioty? Bracia i tak jeszcze państwa przeszukają, a wtedy

to już

będzie za późno. Nie żartuję...

Lisa wyszła na środek polanki i wyjęła z kieszeni książeczkę wielkości dłoni.

- Ale proszę ostrożnie - powiedziała do starców. - To Życie nowe.

- O książkę może być pani bardziej spokojna niż o siebie - skwapliwie zapewnił

Dorn.

- A zresztą, skoro to Życie nowe, to proszę zachować... Jakie to wydanie?

- Florencja 1890.

- Sansoni, popularne i bez przypisów, ale przynajmniej nie ma błędów... Bracia,

zaprowadźcie państwa do łódek.

- Proszę za mną - powiedział Bernard, i AA detektywi ruszyli pod eskortą w głąb

lasu.

Szli w milczeniu wzdłuż migocącej za drzewami niespokojnej tafli jeziora.

Starzec,

który maszerował przed nimi, narzucał swoim niezgrabnym, lecz energicznym

krokiem

tempo zdecydowanie za szybkie dla ociężałej Susan, która jedną ręką wspierała

się na

ramieniu Marca, a drugą zataczała w powietrzu dramatyczne, urywane półokręgi.

- Może wolniej? My nie jesteśmy tacy młodzi - rzuciła złośliwie Carla.

- Jeszcze sto metrów i będziemy na miejscu - zadudnił jeden z czterech mnichów,

którzy eskortowali ich z boku.

Rzeczywiście, dwie minuty później odbili w lewo, na ścieżkę, która z lasu

niepostrzeżenie prowadziła nad wodę, i zaczęli się kierować do bladozielonej

niszy,

gwałtownie wrzynającej się w trzciny. Za pierwszym załomem zatoczki, z leśnej,

suchej

ściółki zeszli na trawiaste zbocze.

- Jak pięknie! - odezwała się Lisa idąca tuż przed McCoyem.

McCoy przez całą drogę patrzył na ślady jej stóp, myśląc o Marcie, która zapewne

niepokoiła się o nich. Teraz podniósł głowę. W połowie zbocza trawa przechodziła

w

szarozłotą plażę, z której niczym żylasta ręka pianisty wyrastał drewniany

pomost długi jak

spacerowe molo. Dopiero w chwili, gdy oderwał oczy od pomostu, zobaczył wielką

taflę

migocącego jeziora, spiętą brunatną obręczą porastającego je lasu, pośrodku

której z

delikatnych oparów wynurzała się wesoła kępa jasnej, soczystej zieleni. To ten

obraz tak

bardzo zachwycił Lisę. Musiała to być wyspa, albo cypel wyrastający z

przeciwległego

brzegu. Jego nasady nie było widać od ich strony. Przy gorszej pogodzie ta

sceneria mogła

być groźna - mogła wydawać się niedostępną, nieprzyjazną dla przybysza ostoją,

strzegącą

jakichś całkiem szczególnych porządków. Lecz rozkołysane lekkim wiatrem i

słońcem jezioro

szeroko otwierało swoje ramiona. Zapraszało i wskazywało do siebie całkiem

oczywistą

drogę - przy pomoście, na długich linach, skrzypiąc, kołysało się siedem

drewnianych łodzi.

Nagle z osłupienia wyrwał McCoya gwałtowny zgrzyt piasku i miękki tupot.

Obejrzał

się. Marc biegł energicznymi susami po brzegu, po chwili był już w połowie

skarpy. McCoy

spojrzał na Dorna. To była próba ucieczki.

- Proszę się zatrzymać, to na nic! - krzyknął starzec, młodzieńczym ruchem

włożył

dubeltówkę pod pachę, z całkowitym spokojem wyjął spod habitu długi rzemień,

podniósł z

piasku spory kamień, oparł o szersze miejsce na procy i z dawidową łatwością

wystrzelił go

za uciekinierem. Marc, któremu do szczytu skarpy brakowało najwyżej pięciu

kroków, padł

bezgłośnie na ziemię.

- Panno Liso, proszę zerknąć, czy naszemu przyjacielowi nie przytrafiło się nic

groźnego - rzucił pogodnie stary Phileas.

Lisa bez słowa zaczęła się wspinać na skarpę, reszta AA detektywów nie ruszała

się z

miejsc. Za kobietą ruszył tylko jeden z mnichów, kierując w nią bez skrępowania

lufę

gotowego do strzału sztucera. Zanim Lisa dotarła do Marca, ten usiadł na ziemi,

rozcierał

kark i spoglądał na palce, czy nie są zaplamione krwią. Lisa uklękła za nim,

odchyliła mu

włosy, kazała wykonać jakieś ruchy głową, wstała i zaczęła schodzić do pomostu.

Marc

podniósł się chwilę później i ze spuszczoną głową, pod eskortą starca w habicie,

ruszył jej

śladem.

- Nic mu nie będzie - powiedziała Lisa do wszystkich, po czym skierowała twarz

do

pana Phileasa. - Ale to było ryzykowne, kamień był duży...

- Ja nie ponosiłem tu żadnego ryzyka - odparł figlarnie, wręcz dobrodusznie,

Dorn. - I

proszę już nie próbować. Zapewniam, że ucieczka z tego miejsca nie może się

powieść.

Zresztą być może nic wam nie grozi... Nie wiem, dopiero zastanowimy się, co z

państwem

zrobić.

McCoy zdobył się na odwagę.

- Ale o co tak naprawdę chodzi? - spytał. - O Hugona, czyli o naszego

przyjaciela?

Jeśli psy wymknęły się wam spod kontroli, to nie jest to sytuacja nie do

odwrócenia.

Oczywiście nie mówię o Hugonie, którego już nie wskrzesimy, ale o waszej

odpowiedzialności. Żaden z was nie pójdzie do więzienia... Dostaniecie jakąś

karę, wysoką,

ale na tym cała ta ponura historia się zakończy. My nie wniesiemy oskarżenia...

McCoy zdawał sobie sprawę, że jego słowa przelatują gdzieś obok starców, że to

nie

chodzi o wypadek z psem. Czuł, że śmierć Hugona ściągnęła na mnichów strach

przed

ingerencją obcych w zamknięty świat Prerafaelickiego Stowarzyszenia

Wioślarskiego. Że

groźba interwencji policji burzy całą harmonię ich świątyni, ogrodu i lasu, ich

świata, który

przed AA detektywami odsłaniał coraz to nowe, nieoczekiwane i niepojęte

przestrzenie.

Jedno tylko nie pasowało do przeczuć - jeżeli starcy, wraz z panią Mary, nie

chcieli, żeby ktoś

burzył ich spokój, to dlaczego postanowili wynajmować swoją siedzibę? Dla

pieniędzy?

- Zapraszam państwa do łodzi - powiedział łagodnie Phileas, bagatelizując wywód

McCoya. - Trzy łodzie wystarczą, po trzy osoby w każdej, w dowolnych

konfiguracjach.

Tylko pan Steven i panna Lisa będą musieli się rozdzielić, bardzo mi przykro.

Lisa pomachała McCoyowi i wsiadła razem z Madeleine i Markiem do łodzi, w której

stał mnich o imieniu Bernard. Odwiązał linę, odepchnął się ręką od pomostu,

usiadł i zaczął

wiosłować w kierunku wysepki długimi pociągnięciami, atletycznie, jak

młodzieniec w pełni

sportowej kariery. Za nim odbiła od pomostu łódź z Susanne, Claudine i Rachel,

wreszcie

trzecia, w której oprócz McCoya siedziały Margaret i Carla.

„Szybciej, szybciej...” McCoy dopingował w duchu swojego wioślarza, stwierdzając

z

ulgą, że pod mocnymi ruchami wioseł ich łódź powoli zbliża się do łodzi

Bernarda. Pomimo

ewidentnego zagrożenia i troski o niepokój Marty, było mu lekko. W ciągu

minionego

kwadransa Dorn dwukrotnie nazwał Lisę „panną” - w ustach wytwornego

tradycjonalisty to

nie mógł być przypadek. Dorn, który rejestrował gości w chwili przybycia, po

prostu musiał

znać jej osobiste dane, choćby takie, jak stan cywilny... W chwili gdy łódź z

Lisa zaczęła

dobijać do wyspy, McCoy obejrzał się. Za nimi, w czwartej łodzi, samotnie

wiosłował Phileas

Dorn. Ze zsuniętym na kark kapturem, oszalałymi oczami i wzburzeniem na twarzy,

wyglądał

jak Charon z drzeworytu w Boskiej komedii, którą McCoy kilkakrotnie przeglądał w

swojej

celi. Ta zmieniona twarz, dotychczas pogodna i uduchowiona, nie zwiastowała

niczego

dobrego.

XV

Kiedy dno łódki Phileasa Dorna zazgrzytało o piasek, pozostali trzej starcy

unieśli

karabiny, a detektywi odruchowo przysunęli się do siebie. Dorn, niczym młody

chłopiec,

wyskoczył z łódki. Na jego twarzy widoczny był niepokojący rumieniec, jego oczy

wydawały

się rozpalone gorączką.

- Przepraszam - szepnął Marc, który był tuż przy McCoyu.

McCoy nawet na niego nie spojrzał. Stanął za Lisa, położył dłonie na jej

ramionach.

Włosy jej pachniały wilgotnymi wrzosami i wiatrem.

Nabrzeże, na którym się znaleźli, wyglądało jak sceneria z późnej, zmęczonej, a

przez

to chorej i niespokojnej fazy dziewiętnastowiecznego realizmu. Oprócz łodzi

Dorna do

palików poutykanych w krótką i wąską plażę przywiązanych było jeszcze pięć

łódek. Ich

większa część zanurzona była w wodzie, a uniesione dzioby wskazywały zarośla,

które nie

wyglądały jak zwykły zagajnik. Dopiero po chwili McCoy zorientował się, co

nadawało mu

soczysty wygląd, jak gdyby porastał wybrzeża Tahiti czy Martyniki. Ciemnozieloną

plamę

sosen i buków okalały, częściowo wtapiając się w naturalny las, trzy rzędy drzew

owocowych. Przeważały na ogół jabłonie - rozmaite ich gatunki, przeznaczone do

kwitnienia

i owocowania w różnych porach. Niektóre z nich były właśnie w pełnym rozkwicie,

ozdobione rozłożystymi kwiatami jak wielkimi kotylionami z krepiny, inne traciły

ciemne,

nadgniłe płatki, które wyglądały niczym wielkie rzęsy zwisające nad ranem z

wymęczonych

wielodniowym karnawałem oczu weneckich kurtyzan, a spośród nich wyłaniały się

zielone,

skromne drzewka pokornie wygięte pod ciężarem gotowych do zerwania owoców. Tak,

to

właśnie to - zdecydowana, pozornie pełna szacunku, lecz perwersyjna ingerencja

człowieka w

dzikość natury - robiło z tej wyspy czy cypla nierealny, urojony obraz raju na

ziemi.

- Lionel?... - rzucił pytająco jeden z mnichów.

- Prosiłem, żeby został z Mary - odpowiedział łagodnie prerafaelickiemu

konfratrowi

Dorn.

Dopiero wtedy McCoy przypomniał sobie, że na początku, oprócz Dorna, eskortowało

ich czterech mnichów, więc jeden musiał zostać po tamtej stronie.

- Za mną! - rzucił krótko Dorn do detektywów i ruszył w kierunku zarośli.

Kiedy po kilkunastu krokach doszli do zagajnika, otworzyła się przed nimi nie

tyle

leśna ścieżka, co prawdziwa, całkiem szeroka droga. Prymitywna, lecz zgoła

nieoczekiwana

w tym pozornie dziewiczym miejscu. Taka, jakie pozostawia się jeszcze tu i

ówdzie, żeby

nadać podmiejskim rezydencjom nuworyszy nieco wiejskiej patyny. Otwierała się

bez

uprzedzenia, odgrodzona od jeziora kurtyną ze zwisających gałęzi zwartej kępy

wierzb, a

potem prowadziła już prosto, pewnie wytyczając szlak przez mroczną gęstwinę.

Wędrówka trwała krótko. Nie mogło zresztą być inaczej - już z drugiego brzegu

widać

było, że są prowadzeni na bardzo niewielki spłacheć ziemi. Po kilku minutach

szybkiego

marszu mroczna droga rozjaśniła się i razem ze światłem do wędrowców zaczęły

docierać

jakieś trudne do zidentyfikowania odgłosy, aż wreszcie za lekkim łukiem oślepiło

ich słońce i

usłyszeli już całkiem rozpoznawalną fetę zwierzęcych tonów. Kiedy wyszli z

cienia, ich

oczom ukazał się nieoczekiwany, choć zapowiadany przez te fauniczne głosy widok.

Kamienna droga łagodnie wtapiała się w rozległą łąkę, na której, ujęte w

podkowę,

stały trzy oddzielne budynki. Dwa z nich miały charakter wyraźnie gospodarczy.

Trzeci,

nieco oddalony od reszty i porośnięty dzikim winem, był właściwie miniaturowym

zameczkiem - ceglaną jednopiętrową konstrukcją przykrytą spadzistym dachem, z

wieżą

zwieńczoną stożkowym miedzianym hełmem. Dokoła, na rozległej łące, pasło się

kilka kóz,

nieco dalej, za ogrodzeniem z żerdzi, stało kilkanaście białych i czarnych

owiec, a za nimi,

daleko, po przeciwległej stronie łąki, pod lasem, biegało siedem koni, w tym

jeden biały. Z

zameczku zbliżał się do nich kolejny, chyba najbardziej postawny i dziarski

starzec, ubrany

„po prerafaelicku”, czyli w długą opończę podobną trochę do habitu, trochę do

żebraczego

płaszcza. Na jego widok Dorn się zatrzymał.

- Proszę, żeby państwo poszli za braćmi do domu, a pana, detektywie McCoy,

zabieram ze sobą. Zechce pani wybaczyć... Pani towarzysz niebawem wróci i

przekaże, co

uzna za słuszne z tego, co za chwilę mu powiem... - ostatnie słowa skierował do

Lisy,

uprzedzając jej ewentualne pytania.

Steven uniósł lewą rękę Lisy i pocałował w wewnętrzną stronę dłoni.

Grupa ośmiorga AA detektywów oddaliła się w towarzystwie starców w stronę domu,

a po chwili McCoy ruszył milcząco za Dornem.

Dorn zatoczył lekki łuk wokół zabudowań, zmierzając w stronę pasących się koni.

Po

kilkunastu krokach zatrzymał się, odwrócił i zaczekał na McCoya.

- Usiądziemy sobie w tamtym szałasie - wskazał ręką niewidoczne dotychczas dla

McCoya drewniane schronienie.

Po dwóch minutach dotarli do przykrytych spadzistym dachem dwóch ław stojących

po przeciwległych stronach przepołowionego pnia. Dorn zajął bardziej zacienione

miejsce i

spojrzał na detektywa ze smutnym uśmiechem.

- Niech pan siądzie. Postanowiłem panu zaufać... Muszę panu zaufać, jeśli mamy

uniknąć czegoś potwornego... - był blady, w jego spojrzeniu można było wyczytać

błaganie o

pomoc, niezrozumiałe w sytuacji, w której się znajdowali.

- To trochę dziwne... - zaczął McCoy.

- Niech pan się, za przeproszeniem, nie wygłupia - przerwał łagodnie Dorn. -

Przecież

ja wiem, że to dla was musi być niepojęte. Proszę nie dawać wyrazu temu

zdziwieniu.

Niepotrzebnie wystawia pan na szwank szacunek, którego, proszę mi wierzyć, w

myślach

panu nie szczędzę. Więc proszę nie przerywać i słuchać...

Sięgnął za połę habitu, wyciągnął sporą piersiówkę i zdrowo pociągnął.

- Nie częstuję pana z oczywistych względów - powiedział i zaczął swoją dość

niezwykłą, a nie opowiadaną jeszcze nigdy nikomu opowieść.

- Musi pan, mój drogi, uzbroić się w cierpliwość, bo mam do opowiedzenia

siedemdziesięcioletnią historię. W wielkim skrócie, ma się rozumieć, a zresztą

niewiele tu się

działo w porządku, jaki zwykliśmy nazywać historycznym...

Phileas Dorn raz jeszcze pociągnął z butelki, wyprostował plecy i zamknął

niebieskie,

wodniste oczy. Jego twarz rozpogodziła się i nabrała lekkich rumieńców.

- Wszystko zaczęło się w 1930 roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, byłem chłopcem

z wesołej, zielonej prowincji... Moi rodzice, dziennikarze pisma podróżniczego,

jeździli po

świecie, zwłaszcza po Ameryce Południowej. Nigdy nie zabierali mnie ze sobą,

więc

wychowywały mnie dwie babki, a także dziadek ze strony ojca. Mieszkaliśmy w

dużym domu

i, choć nigdy nie zastanawiałem się skąd, to pieniądze w naszym domu były na

zawołanie.

Potrzebny był koń, to kupowało się konia, potrzebny powóz, to obstalowywało się

u

stelmacha lub kupowało od znajomego handlowca. Kiedy wymyśliłem sobie, że

skrzydło

domu jest za małe, że chciałbym mieć własną oranżerię, to rozbudowano je w kilka

miesięcy i

zadaszono kutą miedzią... Nigdy nie chodziłem do szkoły. Przez kilka lat, do

szesnastego

roku życia, zajmował się mną pewien Francuz - powiedzmy, że nazywał się Julian

Sorel -

tłumacz rzymskich sielanek na swój sprośny język... Zresztą nie tylko tłumacz, i

nie tylko

sielanek... Pamiętam, że babki wylały go z hukiem za brak respektu dla naszego

stajennego.

Dorn zatopił się w myślach, jego twarz rozjaśniła się figlarnym, niemal

sztubackim

uśmiechem.

- Wtedy - podjął po chwili opowieść - nie mogłem tego zrozumieć. Był przecież

dystyngowanym panem, pachniał wodą kolońską i nosił piękne garnitury, wokół szyi

wiązał

czerwono-czarne apaszki w różne wzory, miał ich dziesiątki... Odkryłem go i

zrozumiałem

nieco lepiej dopiero po latach, kiedy wpadły mi w ręce jego przekłady. Kiedy

nieźle znałem

już francuski i łacinę i mogłem porównać je z oryginałem, a życie rozumiałem na

tyle

głęboko, by konfrontować je z literaturą. Dopiero wtedy zacząłem się domyślać,

na czym

polegał jego „brak respektu”. Boże, do dziś pamiętam, jakie to na mnie zrobiło

wrażenie...

Zna pan trochę poezję rzymską?

- Nie - odparł McCoy, któremu opowieść starca zaczęła sprawiać przyjemność, jak

lekcja z nigdy nie przerabianego, zgoła niepotrzebnego i nie poddawanego

kontroli

przedmiotu.

Dorn, rozgrzany alkoholem, miał wyraźnie ochotę oddać się translatorskiej

dygresji i

przez chwilę rozważał chyba stosowność takiego nawiasu, ale wreszcie, z

nieskrywaną

przykrością, powstrzymał język.

- Nie, nie będę zanudzał... Choć mógłbym godzinami, bo widzi pan, kiedy już

byłem

na uniwersytecie, napisałem nawet rozprawę o tych jego przekładach... On zmyślał

całe

wersy, dopisał osiemnaście satyr Marcjalisa, umieścił w poemacie Katullusa o

Attisie rzeczy,

których próżno by szukać w libertyńskich podręcznikach orgiastycznych. W dodatku

robił

przypisy, podawał źródła, powoływał się na nie istniejące rękopisy i wydania...

Nie wiem, czy

pan rozumie - pisał po francusku katullańskie wiersze, które tłumaczył na

łacinę, a potem

twierdził, że francuskie oryginały są tłumaczeniami. Kompletny wariat, ha, ha,

ha... No nic,

świeć Panie nad jego duszą...

- Już nie żyje? - spytał ze szczerą troską McCoy.

- A to dobre! - wybuchnął śmiechem Dorn. - Ja mam osiemdziesiąt osiem lat, więc

on

musiałby mieć ze sto trzydzieści. Ale ma pan rację, przecież nic nie wiem o

okolicznościach

jego śmierci, więc może żyje w jakimś swoim Portfordum, w otoczeniu pastuszków i

stajennych, owiec i klaczy, baranów i ogierów, kto wie, ha, ha, ha, a to

dobre...

McCoya wcale nie zawstydził ten śmiech, podobnie jak ignorancja nigdy nie

zawstydza ucznia w obecności niedościgłego mistrza, którego doskonałość z punktu

wyklucza

wszelką konfrontację. Dorn był w świetnym nastroju. Wesoły, prawie rubaszny -

żywa

ilustracja młodzieńca, jakim mógł być, mając dwadzieścia lat, kiedy jako student

czytał z

wypiekami wymysły swojego preceptora.

- Ale łaciny i francuskiego wyuczył mnie znakomicie... Potem na jego miejsce

wprowadziła się do nas guwernantka, neapolitanka... I jej zawdzięczam wiele już

nie tylko z

intelektualnego punktu widzenia... Pewnie pan myśli, że tracimy czas, że nie ma

to nic

wspólnego z sytuacją, w której się państwo znaleźli, ale grubo się pan myli,

zapewniam. Otóż

ta moja nauczycielka była prawnuczką znakomitego przedstawiciela pewnej

neapolitańskiej

grupy interpretatorów Dantego, bardzo wybitnego badacza, wielkiego przyjaciela

Rossettiego... Nie Dantego Gabriela Rossettiego, prerafaelity, ale Gabriela...

Nie będę

opowiadał o ich zapatrywaniach na Życie nowe, choć może by to pana nawet

zainteresowało,

skoro panna Lisa nosi tę książkę przy sobie... Zresztą to akurat nie jest ważne

dla mojej

opowieści. W wielkim skrócie i najdelikatniej powiem, że okazałem się dla niej

kimś takim,

jak stajenny dla mojego Francuza... Za pozwoleniem i nie uchybiając pannie

Lisie, nawet pan

nie przypuszcza, młody człowieku, jak wielkie pokłady perwersji mogą drzemać w

pięknych

wielbicielkach Dantego. Czy pan wie, że one wcale nie utożsamiają się z

Beatrycze, tylko z

Franczeską? Ale to pewnie pana nie interesuje...

- Szczerze? - spytał McCoy.

- Śmiało.

- Mógłbym słuchać pana bez końca, gdyby pozwolono mi choć przez chwilę

porozmawiać z córką, powiedzieć jej, że wszystko w porządku, usłyszeć, co u niej

słychać...

Jej niepokój o nas nie pozwala mi się skoncentrować.

Dorn sięgnął pod połę habitu i wyciągnął telefon komórkowy.

- Ufam panu, proszę dyktować.

Wystukał podany numer i wręczył McCoyowi aparat. Marta odebrała po pierwszym

sygnale.

- U mnie wszystko gra, nie musisz się martwić - powiedział szybko, jak gdyby w

strachu, że starzec mu wyrwie słuchawkę. Po raz pierwszy od dawna bardziej

zależało mu na

tym, żeby uspokoić córkę, niż żeby dowiedzieć się, czy ona sama nie ma kłopotów.

- A dlaczego miałabym się martwić? - roześmiała się Marta. - To ty powinieneś

się

martwić, to ja mam piętnaście lat.

- Nie dzwonię, bo...

- Przecież dzwoniłeś wczoraj, daj spokój. Trzymaj się, daj znać, kiedy będziesz

wracać...

McCoy nawet przez chwilę nie miał pokusy, żeby zasygnalizować Marcie, w jakiej

znalazł się sytuacji. Starcy byli gotowi na wszystko, ich wyobraźnia

przypominała głodnego

psa spuszczonego po latach z łańcucha. I ten pies pokazał już, co potrafi.

Kiedy McCoy rozmawiał przez telefon z Martą, Phileas Dorn doskonale bawił się

wspomnieniami. Jego surowa, chwilami dobroduszna, szlachetna twarz zmieniła się

-

przypominał teraz żarliwego uczestnika biesiady, upojonego nie tylko zażywanym z

piersiówki trunkiem, lecz również głębokim wzruszeniem. Zakończenie rozmowy i

zwrot

aparatu starzec musiał odebrać jako niemiłą ingerencję w żywy obraz pamięci, bo

natychmiast

sposępniał, zbladł i przez dłuższą chwilę nie umiał podjąć rozmowy. Wreszcie

golnął sobie

raz jeszcze i studziennym głosem, bez żadnej wesołości, zapytał:

- Na czym skończyłem?

- Kiedy miał pan szesnaście lat, zamieszkała w waszym domu guwernantka z

Neapolu, panna Rossetti...

- Nie - Dorn żachnął się nieprzyjemnie. - Żadna tam panna Rossetti, tylko

prawnuczka

wielkiego znawcy Dantego, który był przyjacielem Gabriela Rossettiego, ojca

Dantego

Gabriela... Taaak...

Phileas zamknął oczy, jego głos znów stał się ciepły i miękki.

- Boże, jaka ona była piękna... I widzi pan, podeszła mnie swoim Dantem.

Właściwie

to każdego można uwieść, tylko potrzeba na to czasu i sposobu. Ona czasu miała

aż nadto, a

sposób miała w głowie, we krwi, w najgenialniejszym poecie, jakiego kiedykolwiek

nosiła ta

ziemia. Nauczyła mnie na pamięć Życia nowego po włosku i wybranych pieśni

Boskiej

komedii. „Nie znasz włoskiego? - spytała już na pierwszej lekcji. - To dotknij

wargami moich

warg i powtarzaj za mną Donne ch'avete intelletto d'amore...” Miałem szesnaście

lat, byłem

posłuszny trochę ze strachu, trochę ze wstydu... Dobrze pamiętam, jak mnie

łaskotał jej

oddech, jak pieścił mi usta i język. Drżałem od tej włoszczyzny niczym pudło

rezonansowe

średniowiecznego instrumentu. A kiedy młode soki nie mogły się już we mnie

pomieścić i, na

ogół już przy szóstym wersie, uciekały w miejsce, którego patrząc mi w oczy nie

mogła na

szczęście dostrzec, mówiła: „Wrażliwy z ciebie chłopiec. Widzisz, jak głęboko

zapada poezja,

jak mocno zszywa duszę i ciało?”... Jednak po którejś tam lekcji, kiedy mój próg

wrażliwości

zaczął przesuwać się z szóstego wersu na ósmy, potem na dziesiąty, aż wreszcie

spoczął w

okolicach mniej więcej dwudziestej tercyny, panna... niech panu będzie, że panna

Rossetti, to

mi się nawet podoba... no więc panna Rosetti spuściła wzrok z moich oczu,

rozebrała mnie i

zaczęła wygrywać Dantego również na innych częściach instrumentu, którym byłem

przed

laty... Boże, nie ma już dziś takich kobiet... No, może jest, ale tylko jedna...

Dorn się zasępił.

- Cóż - podjął po dłuższej chwili - po prawie dwóch latach tej nauki pewnego

razu

babka ze strony matki zaskoczyła nas na równoprawnym już zgoła akcie recytacji.

Pamiętam,

że deklamowałem wtedy mojej nauczycielce na piersiach Balladę o więzieniu w

Reading

Oscara Wilde'a. Pannę Rossetti ekscytował szczególnie fragment „Każdy zabija

kiedyś to, co

kocha, nie każdy jednak życie za to daje...”, zresztą bardzo dantejski, z ducha,

z poczucia

sprawiedliwości, a także z pewnej sentencjonalności... No więc babka weszła i

wycedziła:

„Życia co prawda pani nie odbiorę, ale pracy to od tej chwili już pani nie ma”.

I wyszła,

pozwalając nam dokończyć balladę. Zresztą wcale się nie dziwię jej stosownemu

wyjściu -

pod nieobecność rodziców to ona powinna była zadbać o moje uświadomienie, a

dzięki

neapolitance mogła ten problem przemilczeć bez obaw o jakość moich przyszłych

dokonań...

Nic, po odejściu panny Rossetti myślałem, że świat dla mnie się skończył.

Znienawidziłem

babkę, napisałem do rodziców, że chcę mieszkać sam... W odpowiedzi przysłali mi

informację, kiedy i do kogo mam się zgłosić, żeby podjąć studia na wydziale

filologicznym

uniwersytetu świętego Michała. Trzy miesiące później - był to koniec lata roku

1930 -

pakowałem kufry, żeby pojechać w niedaleką, lecz bezpowrotną, jak się miało

okazać,

podróż. Tam moja neapolitanka przyszła mi z nieoczekiwaną pomocą, patronując na

odległość jak Beatrycze Dantemu. Otóż natychmiast po przybyciu na uniwersytet na

tablicy

komunikatów znalazłem ogłoszenie - student trzeciego roku poszukiwał kogoś do

konwersacji po łacinie i po włosku. Nie musiałem pracować, ale chciałem. Żeby

zasłużyć na

własny szacunek, a także po to, żeby jakoś wejść w ten zamknięty świat

wtajemniczonych i

mądrzejszych, jak mi się wydawało, ludzi. Studentem tym okazał się Francuz

imieniem

Bernard... Poznał go pan - to on przewijał taśmy z podstępnymi nagraniami

pańskich

towarzyszy...

- Mnich Bernard, ten olbrzym?! Ile on ma lat?

- Proszę go o to spytać przy najbliższej okazji. Chyba niemało... W każdym razie

Bernard okazał się znakomitym sportowcem, a przy tym subtelnym czytelnikiem

literatury

dawnej, członkiem grupy studentów starszych roczników, która od kilku miesięcy

spotykała

się, żeby chodzić na wycieczki po okolicy i tam, wśród natury, dyskutować o

książkach...

Otóż kiedy podczas jednej z pierwszych konwersacji Bernard spytał mnie, skąd

znam

włoski, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nauczyła mnie pewna uczona i piękna

neapolitanka, prawnuczka profesora... i tu wymieniłem nazwisko. Panu nie mogę go

zdradzić,

bo opowiedziałem, co mnie łączyło z tą panną, więc tym samym bym ją zdemaskował,

a

zrobić tego nie mogę, bo tym samym sprzeniewierzyłbym się zasadom moich

ukochanych

trubadurów... Kiedy Bernard usłyszał to nazwisko, jakby piorun w niego uderzył.

„Profesora

X - spytał z niedowierzaniem - przyjaciela Rossettiego?!” Kiedy potwierdziłem,

chwycił mnie

za rękę i zaciągnął biegiem - zapewniam, że fizycznie nie potrafiłbym mu się

sprzeciwić - do

profesorskiego skrzydła bursy. Nie wiem, czy był pan kiedyś na uniwersytecie

świętego

Michała - mieszkania profesorskie ciągną się szeregiem, każde z nich ma swój

ogródek...

Zatrzymał się przed piątą z kolei furtką i dysząc, powiedział: „To

nieprawdopodobne... Tylko

nic nie mów, nie odzywaj się... To niesamowity człowiek, musisz go poznać... A

on musi

poznać ciebie... Opowiesz mu dopiero, kiedy cię spyta...” I tak zaczęła się

najbardziej

niezwykła przygoda mojego życia, tym bardziej niezwykła, że trwa już

siedemdziesiąt lat, do

dzisiaj...

W fałdach habitu Dorna rozległ się dzwonek. Starzec wysupłał telefon z

niewidocznej

kieszeni i przytknął do ucha.

- Dziękuję, będziemy najpóźniej za pół godziny - powiedział i schował aparat.

- Czy coś się stało? - spytał McCoy.

- Pan Marc znów próbował ucieczki. A raczej próbował wyrwać strzelbę jednemu z

braci. Jest nieprzytomny, ale przeżyje. Chcąc uniknąć jakiejś tragedii, musimy

szybko podjąć

wspólne działania. Ale żeby je podjąć, musi pan się wszystkiego dowiedzieć. Będę

mówił już

w wielkim skrócie.

Nabrał powietrza w płuca i zaczął energicznie kolejny rozdział swojej historii.

Jego

nerwowość wpłynęła na stylistykę dalszej opowieści. Zrezygnował z płynnych

opisów na

rzecz urywanych zdań, pozbawionych nostalgii, która nadawała niezwykłą barwę

jego

głosowi. Nie, ta poetyka na pewno nie była właściwa dla siedemdziesięcioletniej

gotyckiej

historii, która w dalszym ciągu rozgrywała się w Portford. W ciągu piętnastu

minut McCoy

usłyszał rachityczny skrót zdarzeń, które układały się w materiał na co najmniej

czterogodzinny film Viscontiego lub Ivory'ego z Bergerem lub Ironsem w roli

głównej...

Zresztą z pewnych sygnałów detektyw mógł wnioskować, że sam Dorn, pomimo

klasztornego

oderwania od świata, miał pewną wiedzę z historii kina, a także precyzyjny

pogląd co do

tego, który reżyser nadałby najbardziej odpowiednie barwy jego opowieści.

- Gdyby miał pan ochotę to wszystko zobaczyć we właściwych tonacjach - wyszeptał

po którymś golnięciu - to proszę sobie wyobrazić film kręcony przez twórcę

Tess... Nie

chodzi o podobieństwo głównej aktorki do... Chodzi o ciężar obrazów... Kto wie,

może nie

bez znaczenia jest fakt, że reżyser pochodzi z tego samego kraju, z którego do

neapolitańskich

badaczy Dantego pielgrzymował pewien znaczny poeta, żeby kontynuować później swą

podróż do Ziemi Świętej?...

Tak czy inaczej, z tego, co mówił starzec, wynikało, że Bernard zaprowadził go

do

jednego z profesorów, niewiele starszego od studentów, Beniamina Swifta. Swift -

malarz i

eseista - był wybitnym badaczem markiza de Sade'a. Mocą nadzwyczajnej wymowności

oraz

aparycji umierającego anioła przyciągnął do siebie grupę słuchaczy, z którymi

spotykał się

codziennie w ramach stowarzyszenia „Laura aurea”. W grupie tej było dziewięcioro

osób, w

tym jedna dziewczyna. Na wiadomość, że Dorn zna prawnuczkę X, przyjaciela

Rossettiego,

zaczął go wypytywać o kulisy tej znajomości.

- Kiedy odrzekłem - mówił Dorn - że miała ona charakter intymny, dlatego nie

mogę

opowiedzieć o szczegółach, wpadł w szał. Wrzeszczał, że nie mam prawa zatajać

niczego, bo

w tym kryje się wierna pamięć Rossettiego, że dzięki niej może posiadłem klucz

do tajemnicy

Beatrycze...

Koniec końców Dorn opowiedział mu szczegóły relacji z neapolitanką i został

przyjęty do stowarzyszenia jako jego dziesiąty członek. Po dwóch miesiącach

Swift rzucił

uniwersytet i kupił własność w Portford - rozległy teren z jeziorem i ruinami

klasztoru - i

osiedlił się tam razem z siedmiorgiem studentów z jego kręgu, wśród których

znalazł się

również Dorn.

- To brzmi niedorzecznie - mówił pobladły „prerafaelita” - ale po to, żeby

zrozumieć

naszą decyzję, musiałby pan go znać. Każde jego słowo to było przykazanie

wiary... Zresztą

ci trzej, którzy postanowili pozostać na studiach, błagali go potem o przyjęcie

do „Laura

aurea”, ale na próżno. Dwaj z nich, w odstępie dwóch lat, popełnili później

samobójstwo,

trzeci spędził resztę życia w klinice psychiatrycznej...

Z opisu Dorna wynikało, że refektarz z celami, gdzie zatrzymali się AA

detektywi, był

miejscem rytualnych spotkań, a członkowie stowarzyszenia mieszkali w domkach,

które

musieli zbudować sobie sami - wszyscy oddzielnie, prócz Swifta. On zamieszkał z

jedyną

członkinią stowarzyszenia, z Mary. Jakiś rok po osiedleniu się w Portford

ekscentryczna siła

Swifta zaczęła przybierać wymiary szaleństwa.

- Zrozumieliśmy to później, kiedy najważniejsze już się wydarzyło - starzec

mówił

szybko, a wypowiadane słowa wyrzucał z siebie jak odłamki szkła z ugryzionej

nieopatrznie

szklanki. - Swift zawsze uważał, że de Sade pochodził w prostej linii od Laury.

To nic

nowego, sam markiz tak twierdził, ale ta myśl dosłownie zawładnęła naszym

mistrzem. W

pewnej chwili, podczas jednego ze spotkań, obwieścił, że nowym wcieleniem Laury

jest

Mary, i że od tego dnia to ona będzie naszym nauczycielem, a on tylko jej

pierwszym

kapłanem. Mary była piękną dziewczyną, ufną jak oswojona turkawka. Za skromną,

żeby

uwierzyć, że tkwi w niej nieśmiertelna dusza Laury, ale nie chciała mu sprawić

zawodu...

Od tego momentu opowieść Dorna potoczyła się szybko i nieuchronnie jak górski

wodospad. Z jego słów wyłoniła się historia nazbyt przerażająca, żeby w

pospiesznej relacji

ukazać całą złożoną kadencję tragicznych faktów. McCoy miał ogarnąć jej grozę

dopiero po

kilku dniach. Otóż Swift zaczął podtruwać swoich wyznawców jakimś kadzidłem,

które

zapalał pośrodku refektarza. Palone zioła obezwładniały ich wolę, a równocześnie

miały moc

rozbudzania erotycznej wyobraźni.

- Rano, zapalając węgle, mówił nam, czego zapragniemy wieczorem, i wieczorem

pragnęliśmy dokładnie tego, czego się po nas spodziewał - mówił Phileas, jakby

nie

dowierzając samemu sobie. - Dlatego, kiedy usłyszeliśmy to, co do państwa mówił

pan

Hugo...

Kiedy starzec wspomniał o Hugonie, McCoy zapragnął chwycić go za gardło i

wydusić z niego całą wiedzę o sztuce projektowania widzeń. Czuł, że w wyblakłym

dywanie

poszarpanych znaczeń pojawia się jednolita, nadwątlona, lecz nieprzerwanie

wijąca się nić,

która prowadzi do rozwikłania śmierci Beatrix. Ale milczał. Wiedział, że jeśli

zaatakuje, nić

pęknie i wtopi się w sukno. Oparł się o drewnianą ścianę szałasu, przymknął oczy

i słuchał

dalej.

Pod wpływem oparów rozsnuwanych przez Swifta nad Portford, Mary, kierowana

sugestiami swojego „pierwszego kapłana”, stawała się, według słów Dorna,

„dyrygentem

orkiestry na wiolonczelę i siedem smyczków” czyli, jak zrozumiał McCoy, orgii, w

której

członkowie stowarzyszenia łączyli się z nią w rozmaite „figury rozkoszy”.

Starzec nie wnikał w szczegóły. Opowieść, którą rozsnuwał przed detektywem,

sprawiała mu przykrość i zmieniała jego pogodną do niedawna twarz w tragiczną

maskę.

- To trwało od 1933 do 1938 roku - określił z zimną precyzją.

- Daty na obrazach... - skojarzył McCoy.

- No właśnie... Swift był świetnym malarzem, ale rzadko malował. A kiedy już coś

stworzył, wieczorem pokazywał swój obraz, po czym palił go na naszych oczach w

ognisku.

Pierwszym obrazem, jaki zachował, był portret Mary... ma pan go u siebie w

pokoju. Kolejny

namalował w rocznicę tego pierwszego, po roku następny... Tak powstało sześć

kartonów,

które pan dobrze zna. Dopiero z nich mogliśmy potem wyczytać, co tak naprawdę

działo się z

Mary. Popadała w szaleństwo, a Swift to widział i rejestrował. Wtedy wydawała

nam się

natchnioną kapłanką i nie widzieliśmy, jak cierpi. Podziwialiśmy ją, kochaliśmy,

ale sami

byliśmy zbyt obłąkani, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje... Pewnego

dnia, jesienią

1938, Mary przybiegła na spotkanie w refektarzu zakrwawiona, z maczetą, której

Swift

używał do cięcia gałęzi... Pobiegliśmy do ich domku, tego, w którym mieszka

teraz ze mną...

Zaszlachtowała go jak zwierzę... A raczej jak Salome świętego Jana, jego głowa

leżała na

srebrnej tacy z wygrawerowanym napisem „Erano i capei dbro a l'aura sparsi...”

Tak zaczyna

się jeden z sonetów Petrarki, opisujący Laurę... Swift kupił kiedyś tę tacę w

antykwariacie...

W jednej chwili wszyscy, to znaczy cała nasza szóstka, otrzeźwieliśmy.

Zobaczyliśmy całą

grozę tego, co robiliśmy, co zrobił z nas Swift, szaleństwa, któremu się

poddaliśmy, i

krzywdy, jaką wyrządziliśmy Mary... Była obłąkana i zrozpaczona...

Dorn wyprostował plecy, jak gdyby zrzucił z siebie worek z kwintalem zboża.

- Krótko mówiąc, drogi panie, pochowaliśmy Swifta i poprzysięgliśmy sobie, że

zabierzemy tajemnicę do grobu. Postanowiliśmy na zawsze pozostać w Portford,

byliśmy to

winni Mary, dla której grupa wielbiących ją mężczyzn stała się środowiskiem

naturalnym,

racją życia... Zmieniliśmy też nazwę, w ramach terapii zajęliśmy się sportem...

Z czasem

Mary nieco doszła do siebie. W 1952 roku spytała mnie, czy się z nią ożenię, i

tak

zamieszkaliśmy razem... O seksie od śmierci Swifta nie było już mowy, wszyscy w

ramach

ekspiacji ślubowaliśmy sobie czystość i, widzi pan, przez tych sześćdziesiąt lat

udało nam się

żyć w pełnej zgodzie, jak bracia. Mary poruszała się pośród nas jak widmo, była

szczęśliwa...

Aż przyjechaliście...

- To po co wynajęliście refektarz?

- Jedną z zasad prerafaelitów, którzy podobnie jak my wielbili Dantego, była

użyteczność, utrzymywanie się z pracy. Na początku tego roku gmina nałożyła

jednorazowy,

morderczy podatek na tereny przekraczające czterdzieści cztery hektary. Nie mamy

poodkładanych majątków, pozrywaliśmy więzi z rodzinami i znajomymi sprzed lat.

Jedyne,

co udało się nam osiągnąć, to zgodę gminy na spłatę zobowiązań w ratach. Jako że

zaczęło

brakować nam sił... proszę pamiętać, że najmłodszy z nas ma osiemdziesiąt siedem

lat...

postanowiliśmy zarabiać, wynajmując nasz domek... No i, bez urazy, od razu

trafili się nam

goście najgorsi z możliwych. Nie chodzi o to, że was potępiamy, ale wasze

doświadczenia

wskrzesiły przeszłość Mary... Kiedy panna Madeleine opowiedziała o tym, jak pod

wpływem

alkoholu budziła się w niej nimfomanka, Mary przestraszyła się... To ona

wrzuciła do jej celi

zasztyletowaną turkawkę.

- Ale skąd wiedziała...

Swift połączył swój domek z refektarzem systemem przewodów, które umożliwiały

mu podsłuch. Mary o tym wiedziała, my nie. Dowiedzieliśmy się dopiero po

wydarzeniu z

turkawką... No, a kiedy pan Hugo opowiedział dziś swoją ponurą historię o

projektowanych

widzeniach, coś w niej pękło i spuściła na niego psy... Krótko mówiąc, teraz

rozumie pan,

dlaczego nie możemy dopuścić, żeby zjawiła się tu policja... Nie pozwolimy, żeby

Mary

przeżyła wszystko od nowa, żeby została oskarżona o morderstwo Swifta... To my

sprawiliśmy, że ona jest, jaka jest. Fakt, że byliśmy sterowani przez Swifta,

nam samym nie

wydaje się okolicznością łagodzącą... Postanowiliśmy żyć tak, żeby już nigdy nie

spotkała jej

krzywda. Nie chcemy więc rozgrzebywać przeszłości... Rozwiązanie należy do pana,

a pan z

panną Lisa wydaje mi się najbardziej - proszę wybaczyć ten przymiotnik - trzeźwy

z całego

towarzystwa. Jeśli pan nie znajdzie jakiegoś wyjścia, proszę zrozumieć, że

będziemy musieli

was zabić...

XVI

Sytuacja prerafaelitów nie była więc lepsza od położenia AA detektywów. Starcy

mogli mieć pewność, że w spokoju dożyją późnych lat tylko pod trudnym do

spełnienia

warunkiem, że świat nie dowie się o ich istnieniu. Wiedzieli doskonale, że jeśli

historia

Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego przedostanie się na zewnątrz, będą

mogli

modlić się tylko o rychłą śmierć. Rozpoczną się śledztwa dotyczące zabójstwa

Beniamina

Swifta, przyjadą dziennikarze... Nie chodziło już tylko o biedną Laurę, czyli

panią Mary -

skrzywdzoną sześćdziesiąt lat temu staruszkę, która codziennie balansowała na

wąziutkiej

granicy pomiędzy obłędem a baśniowym poczuciem bezpieczeństwa. McCoy zdawał

sobie

sprawę, że w Portford, na wyspie, w rozproszonych po lesie eremach, w gotyckim

domku i

refektarzu, grupie niezwykłych ludzi udało się stworzyć niebywałą enklawę -

symbiozę

temperamentów, harmonię mądrości i zdrowia, twórczej natury człowieka i dzikiej

natury

przyrody. Sześciu mężczyzn, przytłoczonych ciężarem odpowiedzialności za

nieszczęście,

które spotkało ich ukochaną przyjaciółkę, miażdżonych wspomnieniem własnej

niewytłumaczalnej rozwiązłości, spowodowanej „naukami” profesora, postanowiło

oddać

całe swoje życie, by przeprowadzić Mary po bardzo kruchej kładce. Po to, żeby na

pół

obłąkana kobieta nawet przez chwilę nie poczuła, że pod jej stopami otwiera się

czeluść,

podjęli dożywotni trud doskonalenia charakterów, uczuć i myśli. Niepostrzeżenie

zmienili

duszę sadystycznej Laury w niebiańską Beatrycze, jałowe poczucie winy w ofiarną

przyjaźń,

wegetację pod ciężarem nie dającego się zmazać występku w pełne życie, w

dantejską

wędrówkę na szczyt góry czyśćcowej, którą usypali własnymi rękami. Tak, mieli

się czego

obawiać - w świetle fleszów ich nadludzka godność przybrałaby postać ponurego

wariactwa,

karykaturalnego zakonu lubieżnych starców i opętanej nimfomanią Zuzanny.

McCoy czuł, że jeśli zacznie opowiadać Dornowi o swoich wahaniach albo wchodzić

w układy, sprawa nie będzie miała końca. Stało przed nim jasne zadanie i

postanowił je

wykonać. A raczej dwa zadania naraz: wyprowadzić z tego czyśćca całą dziewiątkę

AA

detektywów i zagwarantować jego mieszkańcom, że nikt się o nich nie dowie.

Ryzykując, że

z ich halucynacyjnego doświadczenia nie wyciągnie żadnego wniosku, który

pomógłby mu

przybliżyć się do tajemnicy śmierci Beatrix. Poza tym - przyznawał szczerze w

duchu -

bardziej od mroków pijackiej przeszłości i niepamięci pociągała go radosna

zagadka Lisy.

- Chodźmy! - zawołał po dłuższym milczeniu, w jakie zapadli obaj rozmówcy.

Wstał, ujął Phileasa Dorna za łokieć i ruszyli w kierunku zabudowań. Szedł

najszybciej, jak umiał, żeby nie dać starcowi okazji do zadawania pytań i

mnożenia

wątpliwości. Słońce chyliło się już na ciemniejącym niebie, dalsza zwłoka

mogłaby tylko

przeszkodzić w szybkim rozwiązaniu sprawy.

Na widok McCoya i podążającego za nim Dorna, Bernard, który trzymał straż przed

budynkiem, wycelował w detektywa lufę. McCoy zatrzymał się.

- Muszę działać zdecydowanie, ale proszę mi ufać - powiedział, kiedy Phileas

zrównał

się z nim, ciężko dysząc. - I jeszcze jedno: czy Hugo miał rodzinę? Może pan

wie, przecież

przeglądał pan dokumenty podczas rejestracji.

- W dowodzie miał wpisany stan cywilny „kawaler”.

- Ojciec i matka nie żyją, sam o tym mówił, więc nie powinno być kłopotów -

wymruczał McCoy pod nosem.

- Wpuść - rzucił Dorn do strażnika.

Na widok McCoya wstały kobiety. Marc pozostał przy dużym stole, wspierając na

zaplecionych dłoniach obandażowaną głowę.

- Żadnych pytań - powiedział McCoy. - Jeśli chcemy wyjść żywi, i to jeszcze

dzisiaj,

musimy działać szybko.

Mówił pewnie, wywierając na detektywach i na pozostałych starcach wrażenie, że

odwołuje się do ustaleń powziętych z Dornem. Czuł, że Dorn jest na tyle

bezradny, iż

przyjmie każde rozwiązanie, które da mu szansę na zachowanie tajemnicy Portford,

i tylko

czeka na zdecydowane działanie McCoya - właśnie po to opowiedział mu historię

Stowarzyszenia, żeby otrzymać gotową receptę.

- Wyjdziemy stąd - mówił McCoy - pod warunkiem, że nikt z nas do końca życia nie

piśnie ani słowa o tym, co tu widzieliśmy i słyszeliśmy. Nie chodzi o nasze

wyznania. Ale o

cały ten świat, o naszych gospodarzy. Musimy zapomnieć o śmierci Hugona i

machnąć ręką

na jego zwłoki... Przepraszam za nonszalancję, zapomnijmy o formie, należy od

razu przejść

do sedna... Panie Dorn, żeby dać wam gwarancję i by moi koledzy zrozumieli, że

to nie

przelewki, potrzebuję tutaj was wszystkich.

- Jesteśmy wszyscy - odparł Dorn. - W ogóle jest nas siedmioro, wliczając Mary.

Tutaj

- pięciu, bo jeden z braci został z nią i nie powinien jej teraz opuszczać.

McCoy szybko przeliczył zakapturzone sylwetki w pomieszczeniu - z Bernardem,

który przed chwilą wszedł do środka, liczba się zgadzała.

- Dobrze, więc nie możemy pisnąć ani słowa. Ale nie wystarczy, że sobie to

obiecamy. Nie mogę nikomu ufać bezgranicznie, pokazała to najlepiej historia

dyktafonów.

Dlatego muszę zachować się trochę jak Pan Bóg i uczynić siebie gwarantem naszej

dyskrecji.

Na wszelki wypadek proszę pana Dorna, żeby sporządził dla mnie pełny wypis

waszych

nazwisk i adresów. Jeżeli ktokolwiek sypnie, daję słowo, że osobiście upomnę się

o

sprawiedliwość. Po prostu zabiję. Nie zawaham się - przecież za to, że wyjdziemy

stąd wolni,

mamy zapłacić milczeniem, więc jeśli je złamiemy, to koniec. Tak czy inaczej,

byłbym

naiwny, ufając danemu słowu. Jedyną gwarancją jest to, co daje gwarancję na

mityngach AA

- że zebrani wiedzą o sobie wszystko nawzajem. Dotychczas usłyszeliśmy opowieści

Marca,

Madeleine, Claudine oraz Hugona... tę ostatnią możemy zapomnieć. Razem z moją

pozostało

nam jeszcze sześć. To nie jest czas na prawdziwy mityng, na terapię, na

przyjaźń. To jest czas

na zimną szczerość. W tej chwili pozostała szóstka ma opowiedzieć swoje

historie, po kolei.

Nie całe, ale kompromitujący fakt, ten najgorszy. Ta szóstka ma nam dać podstawę

do

szantażu, w kilku zdaniach. Innego wyjścia nie ma. Nie tylko nam, ale również

naszym

gospodarzom, do których teraz zwracam się z prośbą: jeśli ktokolwiek dowie się

od nas o

waszym istnieniu, wykorzystajcie wiedzę, jaką macie o nas, najpotworniej, jak

tylko

umiecie... A teraz proszę o krótkie, trzyminutowe wypowiedzi. Zacznę od

siebie...

„Tylko co ja mam powiedzieć?” zadał sobie w duchu pytanie i spojrzał błagalnie w

rozszerzone zdziwieniem, granatowe oczy Lisy.

Z własnej winy znalazł się w fatalnym położeniu. Pomysł, żeby narzucić starcom

takie

a nie inne rozwiązanie, był nawet trafny - Dorn oczekiwał od niego zdecydowanego

działania.

Tylko pod warunkiem, że McCoy podejmie je szybko, gotowy był wypuścić ich żywych

z

terytorium Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego. Niezły, choć

niemoralny, a nade

wszystko ryzykowny był również pomysł, żeby udzielić starcom gwarancji w postaci

kompromitujących informacji o samych AA detektywach. Informacji, które mogłyby

zostać

wykorzystane przeciwko nim w przypadku, gdyby postanowili opowiedzieć światu o

mieszkańcach Portford. A do tego jeszcze jego rola w tym wszystkim - to

najsłabszy punkt

całego planu. Kim bowiem siebie mianował? Egzekutorem?! Jeśli zobaczy kiedyś w

gazecie

tytuł „Średniowieczny epizod końca xx wieku” lub „Dantejskie sceny sadystycznego

bractwa”, będzie musiał zbadać, kto sypnął starców, i zabić zdrajcę?! Owszem, to

poważny

dylemat, ale miał on również zaletę - tę, że dotyczył przyszłości. Do palącej

teraźniejszości

należał inny problem - co ma w tej chwili powiedzieć? Zażądał od kolegów, żeby w

wielkim

skrócie przedstawili swoje najpotworniejsze detektywistyczne występki, chcąc

świecić

przykładem, oświadczył, że ogłosi swoją historię jako pierwszy. A teraz nie

wiedział, co ma

powiedzieć. Bo przecież jako detektyw nie zdołał zrobić jeszcze niczego złego.

Jako policjant

- owszem. Jako mąż, ojciec - również... Musiał działać szybko - starcy nie

powinni

zakwestionować układu, który przyjęli z wyraźną ulgą. Poza tym głupimi

wątpliwościami

żaden z detektywów nie może zburzyć jego planu.

- A skąd mamy mieć pewność, że wszyscy nie zaczną teraz kłamać? - spytał Marc.

- A stąd, że alkoholik alkoholika nie oszuka - McCoy wypalił prawdę zasłyszaną

na

mityngu AA. - Przecież sami wiecie...

I widocznie wszyscy mieli ochotę uznać tę kruchą gwarancję za rozstrzygającą, bo

nikt już nie oponował.

- Zabiłem żonę - powiedział po krótkiej ciszy, i na dźwięk tych słów zimno

przeszyło

go do szpiku kości. Postanowił jednak brnąć dalej w kłamstwie, zresztą nie miał

wyboru. Od

tego, czy jego wersja zabrzmi wiarygodnie, jako dobra podstawa szantażu,

zależało życie

całej dziewiątki. - Wyszedłem pijany, żeby spotkać się z jakimś klientem, nawet

nie

pamiętam z kim. Kiedy wróciłem, zaczęła mi robić wymówki, groziła, że zabierze

córkę i

wyprowadzi się do jej rodziców. Wziąłem nóż kuchenny i wbiłem jej w brzuch,

córka wtedy

spała. Byłem gliną, wiedziałem, jak usunąć ślady, sprawę uznano za nie

rozwiązaną.

Zaproponował zasady i sam je złamał, żądał uczciwości i skłamał. Od wszystkich

oczekiwał, że się wystawią na szantaż, a sam miał alibi...

„Jak dobrze, że kazałem mówić tak krótko”, pomyślał, i spojrzał na pozostałych.

Marc, Madeleine i Claudine mieli to już poza sobą... Boże, Lisa! Spojrzał na jej

twarz, nie

próbując się nawet domyślać, czy pobladłe wargi to skutek jego fałszywej

opowieści, czy

strach przed własną, prawdziwą

- Doprowadziłam do samobójstwa własną córkę - szepnęła Rachel. - A właściwie to

zabiłam.

Ładna, ciemnowłosa czterdziestolatka rozgarnęła grzywkę, zamknęła oczy i nabrała

powietrza.

- Clarence miała szesnaście lat... Była zakochana... To był jej pierwszy

mężczyzna...

Nauczyciel, wychowawca. Nie mogłam znieść myśli, że dorosły facet, rozwodnik,

wykorzystuje jej naiwność... Prosiłam, tłumaczyłam, ale na próżno. Wychowywałam

dziecko

samotnie, jej ojciec jest sporo starszy ode mnie, bałam się, że moja samotność

powtórzy się w

jej życiu... Nie wiedziałam, jak postąpić, więc kiedyś, w pijackiej desperacji,

zrobiłam

facetowi serię zdjęć, zmontowałam, skleiłam w jakiś fotomontaż i pokazałam córce

jako

dowód jego zdrady... Wieczorem podcięła sobie w wannie żyły...

„Co ze mnie za świnia!”, pomyślał McCoy i znów spojrzał na Lisę.

- Myślałam - wysapała po chwili otyła Susan - że to wyznanie sprawi mi ulgę, że

opowiem o wszystkim w atmosferze przyjaźni, a tymczasem mam mówić w strachu...

To

niedobrze, to bardzo niedobrze... A więc im szybciej to powiem, tym lepiej...

Rachel, ja też

zabiłam syna, zadusiłam go własnymi rękami... Mój mąż był alkoholikiem jak ja,

piliśmy

razem... Po pięciu latach małżeństwa zaszłam w ciążę. Jeszcze tego samego

wieczoru, kiedy

go o tym poinformowałam, poszedł do innej kobiety... Zdradzał mnie przez cały

czas, a kiedy

urodził się Francis, zaczął grozić, że odejdzie... Modliłam się, żeby syn nie

płakał, bo kiedy

tylko zakwilił, mąż wpadał w szał, potem wychodził i pojawiał się dopiero

następnego

ranka... Któregoś dnia wrócił jakby odmieniony, przyniósł kwiaty. Francis spał,

zaczęliśmy

się kochać... Od razu uwierzyłam, że tak już będzie zawsze... I wtedy dziecko

zapłakało...

Mąż odwrócił się do mnie plecami i przykrył sobie głowę poduszką. Wstałam i

przydusiłam

Francisa Jaśkiem... Kiedy wróciłam do sypialni, mąż się ubierał... Już nigdy go

nie

widziałam...

- Żeby nie przedłużać tej komedii - niemal weszła jej w słowo Carla, której

bezceremonialność dała się zauważyć od początku ich pobytu u prerafaelitów - od

razu

powiem, że udusiłam swojego psa drutem... I proszę nie mówić - zaczęła

despotycznie

krzyczeć - że to niedobra opowieść na tę okoliczność, bo nie ma mnie czym

szantażować! To

śni mi się po nocach! Ten dyndający na zaciśniętej lince szczeniak, który patrzy

na mnie

wesołymi, matowiejącymi oczami... Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, to były jakieś

zapasy ze

sobą, ja tego nie rozumiem, to mnie przekreśla do dzisiaj, do końca życia!...

McCoy czuł, że posypały się wszystkie ustalone przez niego kryteria, że nie

chodzi już

o to, czy jakaś opowieść jest materiałem do szantażu, czy nie.

Ale o to, żeby przeżyć nie tylko ciałem, lecz także duszą.

- A ja - powiedziała Margaret, płynnie przejmując opowieść Carli, jak słowa

potwornej modlitwy recytowanej po kolei przez członków ponurej sekty - zabiłam

moich

rodziców, oboje... Ciągle przychodzili do mnie, przesiadywali w moim mieszkaniu

całymi

dniami, i uniemożliwiali mi picie... Nie mogłam już tego znieść, wreszcie

wpadłam na

pomysł, żeby ich postraszyć. Zapłaciłam żulom z okolicznych kamienic - mieli im

zabrać

portfele i powiedzieć, że to niebezpieczna okolica... Pobili ich do

nieprzytomności, rodzice

zmarli tego samego dnia w szpitalu...

McCoy nie odrywał oczu od Lisy. Teraz jej kolej, tylko ona pozostała ze swoją

historią. Lecz nie było wcale pewne, czy powie prawdę. Usłyszała przecież

właśnie od

nowego, ale bardzo już bliskiego przyjaciela opowieść, która odbiegała od tego,

co wyznał jej

na spacerze. Czy zrozumie, że skłamał teraz, nie przedtem? Czy zaufa, że miał

powody do

tego kłamstwa? Czy nie wykorzysta tej niejasności, żeby wymigać się zręczną

fikcją? Chciał

powiedzieć, że - choć znają się dopiero od wczoraj - bardzo ją kocha od lat, co

najmniej od

sześciu. Nie zdążył się nawet uśmiechnąć, kiedy Lisa uniosła głowę, a on

zobaczył jej piękną,

nienaturalnie zgaszoną twarz. Zaczęła mówić:

- Nie piłam alkoholu do dwudziestego czwartego roku życia, ani kropli -

powiedziała

w powietrze, do kogoś nad głową Dorna, po czym spojrzała McCoyowi w oczy i od

tej pory

mówiła już tylko do niego. - Na ostatnim roku studiów, podczas praktyk w

szpitalu, poznałam

George'a, ordynatora. Prawie dwadzieścia lat starszy ode mnie, miał żonę i

dwójkę dzieci.

Był mądry, ciepły, poświęcał mi wiele uwagi. Zresztą odnosiłam wrażenie, że

troszczy się o

wszystkich - o studentów, pacjentów, innych lekarzy, o personel. Tak czy

inaczej,

zakochałam się...

- Panno Liso... - wtrącił Dorn. - Przypominam, że to nie jest mityng. Brutalnie

mówiąc, chodzi o fakty, które by panią obciążały.

- Przepraszam - szepnęła i nie spuszczając oczu z McCoya, zaczęła mówić

szybciej, z

determinacją nauczyciela, który pomimo dzwonka chce wyczerpać rozpoczęty temat

lekcji. -

Po trzech miesiącach naszego związku zaszłam w ciążę. Zawsze wiedziałam, że to

nie może

skończyć się dobrze. Myślałam, że mogę pozostać na zawsze w jakimś bocznym

zaułku,

przycupnąć i cieszyć się z każdej wspólnie spędzonej wolnej chwili. Szanowałam

jego żonę,

jego miłość do dzieci... Postanowiłam nie mówić mu o tej ciąży i bardzo, jakoś

naturalnie,

chciałam stracić to dziecko. Dla osoby wierzącej, a byłam nią, aborcja jest nie

do przyjęcia.

Byłam hipokrytką, choć o tym nie wiedziałam. Rodzice nauczyli mnie praktykować

katolicyzm w niekwestionowany sposób. Chodziłam do kościoła, a związałam się z

żonatym

mężczyzną, życie poczęte było dla mnie święte, a uważałam za naturalne, że chcę

i muszę się

pozbyć płodu... Czytałam w podręcznikach i słyszałam na wykładach o kobietach,

które

roniły wskutek przepicia, a raczej torsji i zatrucia alkoholem. Pomyślałam, że

to dobry

sposób. Poszłam do baru, kazałam sobie podać butelkę bourbona i zaczęłam pić

całymi

szklankami. Znosiłam to świetnie, pewnie dlatego, że robiłam to po raz pierwszy.

Wypiłam

pierwszą butelkę, poprosiłam o koniak... Wreszcie stało się, zwymiotowałam.

Wzięłam resztę

do domu, piłam i zwracałam, znowu piłam, i tak w kółko. Kiedy się obudziłam,

byłam pewna,

że dziecko nie miało prawa tego przeżyć. Sprawdziłam - okazało się, że wciąż

jestem w ciąży.

Przez trzy miesiące upijałam się co wieczór, wymiotowałam do rana, potem szłam

na zajęcia

albo na praktyki, wracałam do domu, i znowu to samo. Nikt niczego nie widział, a

przynajmniej nie sygnalizował, że widzi. Mniej więcej dwa razy w tygodniu

przychodził

George, ale to tylko przesuwało porządek dnia o dwie godziny. Kiedy wychodził,

natychmiast

znowu zabierałam się do picia.

Wszyscy czuli, że Lisa przekracza ramy swojej opowieści, ale nikt nie przerywał.

Starała się być zdyscyplinowana, lecz wyraźnie zmierzała do jakiegoś celu i nic

nie było w

stanie jej zatrzymać.

- Kiedy minęły trzy miesiące, a dziecko wciąż żyło pomimo bezustannej,

codziennie

ponawianej próby aborcji, zrozumiałam, że nic nie stanie się ot tak, bez chwili

szczerości.

Musiałam sobie powiedzieć, że nie jestem takim człowiekiem, jakiego, myśląc o

sobie,

widziałam. Byłam w czwartym miesiącu, nikt już nie podjąłby się zabiegu...

Zresztą do

nikogo bym się z tym nie zwróciła... Któregoś dnia powiedziałam Gergebwi, że

wyjeżdżam

na trzy dni. Zamknęłam się w mieszkaniu, wypiłam całą butelkę koniaku i sama

zrobiłam

sobie zabieg. Wyciągałam z siebie moje dziecko po kawałku. Rozszarpane cząstki

kładłam na

gazecie i wyłam. Nie czułam bólu, tylko wściekłość, przerażenie, bo w końcu

widziałam, co

robię. Zobaczyłam samą siebie, dowiedziałam się od mojego martwego dziecka, kim

jestem.

Czułam się pijaczką, dziwką, wynaturzoną matką, czyli tym, kim byłam naprawdę.

Straciłam

przytomność, nad ranem obudziłam się w kałuży krwi. Nie chciałam wzywać lekarza,

dałam

sobie radę. Od tamtej pory piłam już bez ograniczeń, żeby nie myśleć.

- Panno Liso, wystarczy - szepnął Dorn.

- To jeszcze nie wszystko... George o niczym się nie dowiedział. Jedyna zmiana

to

taka, że zaczęłam pić przy nim. Jego to nawet bawiło. Miałam tylko jedno

postanowienie - już

nigdy nie zajdę w ciążę. Jakimś cudem skończyłam studia, obroniłam dyplom.

Pewnego dnia

zrobiłam sobie próbę, ot tak, w jakimś przypływie przeczuć lub strachu. I

zobaczyłam, że

znowu jestem w ciąży. Wydawało mi się to niemożliwe, przecież łykałam tabletki.

Zaraz po

tym, jak odczytałam wynik, zadzwonił George. Wybuchłam, powiedziałam, że

spodziewam

się dziecka. „Musisz usunąć” zadecydował i odłożył słuchawkę. Coś we mnie pękło,

poszłam

do szpitala, akurat on miał nocny dyżur. Kiedy mnie zobaczył, wyprowadził na

balkon

swojego gabinetu i zaczął szeptać złowrogo, że chcę zrujnować mu życie, że czas

z tym

skończyć, kazał mi się położyć, powiedział, że sam zrobi mi zabieg... A ja... po

prostu

popchnęłam go, nie wiem, skąd miałam tyle siły. Wypadł przez barierkę, to się

działo na

czwartym piętrze. Uciekłam. Wcale nie przejęłam się jego śmiercią... Żadnego

żalu,

przerażenia, nic takiego. Tylko wyzwolenie. I nieoczekiwana radość, że noszę w

sobie

dziecko. I wielkie postanowienie, że je urodzę, że zadbam o siebie, o nie, że je

wychowam

sama... Ze szpitala udało mi się wymknąć niepostrzeżenie. Nawet przy zwłokach

George'a na

chodniku nie było jeszcze nikogo.

Wróciłam do domu, ledwie doczekałam poranka. O świcie zadzwoniłam do koleżanki,

która specjalizowała się w ginekologii, powiedziałam, że muszę do niej

natychmiast przyjść.

Chciałam się upewnić, czy mam szansę urodzić zdrowe dziecko, czy nie

wyniszczyłam się tak

bardzo, żeby nie mieć nadziei... O George'u nawet nie myślałam... Okazało się,

że wcale nie

jestem w ciąży. To była zwykła pomyłka - z aptecznymi testerami tak bywa.

Dowiedziałam

się również, że w ogóle nigdy nie będę miała dzieci. „Co za rzeźnik ci to

zrobił?”, spytała po

badaniu znajoma...

- To wszystko, Steven - Lisa zwróciła się bezpośrednio do McCoya. - Wszystko i

nie,

bo kiedy opowiedziałeś mi o Marcie, o tym, jaka was łączy przyjaźń, o tym, że ma

piętnaście

lat, że niewiele brakowało, a byś ją stracił, to pomyślałam, że moja córka

byłaby teraz w jej

wieku. Podczas twojej opowieści w lesie, na tamtym brzegu, czułam, że ją

odzyskuję. Od tego

dnia, kiedy dowiedziałam się, że jestem bezpłodna, w myślach nazywałam ją

Beatrix,

imieniem twojej żony...

- Dość, panno Liso - przerwał zdecydowanie Dorn. - Jesteście wolni. Proszę nie

wątpić, że wykorzystamy całą tę wiedzę w przypadku, gdybyście komuś opowiedzieli

o

naszym istnieniu. Panie McCoy, mam nadzieję, że w razie czego spełni pan swoją

obietnicę i

pomoże w egzekucji wyroku. Adresy i dane wszystkich kolegów prześlę panu pocztą.

A teraz

już chodźmy, musimy wam pomóc opuścić to miejsce, i to natychmiast.

McCoy podszedł do Lisy, pochylił się i pocałował w wewnętrzną stronę lodowatej

dłoni. Jej drugą dłoń poczuł po chwili na głowie.

... - Dorn poprosił Bernarda, żeby zawiózł nas samochodem, jedynym, jaki mają do

dyspozycji, do miasteczka. Wystarczyły dwa kursy. To był stary ogromny packard.

Wszyscy

postanowili zatrzymać się w hotelu tuż koło dworca i dopiero wyruszyć porannymi

pociągami. My chcieliśmy jechać od razu, ale baliśmy się, że coś im strzeli do

głowy... Na

przykład że Marc się napije, wezwie policję i wyda starców. Zostaliśmy więc do

rana...

- Ale nie w hotelu - przerwała McCoyowi Lisa. - Chcieliśmy jeszcze porozmawiać z

Dornem, spytać, czy możemy jakoś im pomóc. Kiedy wszyscy rozeszli się do pokoi,

wróciliśmy do Stowarzyszenia.

- Jezu! I nie baliście się psów? Ani Mary Dorn? - Marta patrzyła na nich jak na

rozbitków, cudownie ocalałych z morskiej katastrofy, albo na wariatów,

opowiadających

nocne koszmary jak historie, które zdarzyły się naprawdę.

- Baliśmy się, dlatego wynajęliśmy samochód, żeby nie wysiadać - odparł McCoy. -

Ale Dorn czekał na nas przed bramą ogrodu. „Miałem nadzieję, że wrócicie”,

powiedział.

Poprosił, żebyśmy wysiedli, i ruszył w stronę neogotyckiego domku, w którym

mieszkał

razem z panią Mary... To niesamowite - McCoy zwrócił się do Lisy - ale od razu

czułem, co

się stało. W powietrzu był zapach wilgotnych liści, jak na jesiennych

pogrzebach... Albo -

spojrzał na Martę - na mszy żałobnej za mamę... Kiedy wnętrze kaplicy pachniało

jak

oranżeria z nieśmiertelnikami... U mamy grali Albinoniego, adagio. Kiedy czuję

ten zapach,

natychmiast przypomina mi się ta melodia... W każdym razie, kiedy podeszliśmy

bliżej,

zobaczyliśmy szerokie okno ze szlifowanych szybek, podświetlone od środka

ruchomymi

płomykami świecy. W pulsowaniu tego światła, jak zaprojektowane i wydobyte z

przesadną

dosłownością chińskie cienie, falowały profile pięciu mnichów, trzy po lewej i

dwa po prawej

stronie. Obie grupki były zwrócone do siebie wyostrzonymi twarzami jak szykujące

się do

walki sokoły. Pomiędzy nimi, na stole, leżała twarzą do góry jeszcze jedna

postać. Dorn

wpuścił nas do środka i wtedy zobaczyliśmy to samo, co na zewnątrz, tylko w

kolorze... Co ja

mówię, w jakim kolorze, bladzi starcy mieli na sobie białe habity, a pomiędzy

nimi na

czarnym blacie, też w białym habicie, leżała jeszcze bielsza, jak martwa

turkawka, Mary

Dorn...

- Pan Phileas podszedł do niej - podjęła opowieść Lisa - i wziął ją za rękę.

Wtulił się

mocno w wewnętrzną stronę jej dłoni, odchylił rękaw habitu i długo głaskał...

- ... łaskotał - poprawił McCoy.

- ...to prawda, łaskotał, po przedramieniu, po zgięciu pomiędzy ramieniem a

przedramieniem... Na twarzy pani Mary zastygł uśmiech, jak gdyby jego dotyk

wprawiał ją w

błogość. Potem złożył jej dłonie na brzuchu i stanął na wysokości jej głowy,

wsunął palce w

jej włosy i zaczął je przeczesywać jak mama, która głaszcze rozgorączkowane

dziecko.

Wtedy podszedł do nas Bernard i podał nam kartkę... Dokładnie nie pamiętam, ale

pismem

równiutkim było tam napisane mniej więcej tak... Steve, pamiętasz?

- Niedokładnie, mów ty.

- Zaczynało się od słów: „Phileasie, mój mężu i opiekunie, i wy bracia w moim

cierpieniu”... Wolę opowiedzieć, niż źle zacytować. Mary, bo list podpisany był

„Mary”,

dziękowała „za lata wierności wspomnieniu o Laurze, która została pochowana

razem z

mistrzem i mężem Beniaminem, i za żywą, czułą obecność przy Beatrycze”... I tu

widać było

jakby kleks, a raczej zakrętas postawiony pod wpływem nagłego skurczu dłoni, i

od tego

miejsca styl listu stawał się zupełnie inny, nowoczesny, pozbawiony tej całej

patyny, jaka

zdobiła jej sposób mówienia i bycia. Zdania były proste i krótkie, wyraziste,

dosadne...

„Wystarczy. Nie było żadnej Laury, nie było Beatrycze. Byłam ja, był mój obłęd i

wstyd.

Moje obłąkane nieszczęście i moje trudne szczęście, które właśnie się kończy”

Pisała, że po

śmierci Swifta życie, jakie prowadziła, było jedynym możliwym po tym, co się

stało. Przez

pół wieku udawała, że żyje w iluzji, bo cała ta gra, całe to „życie zastępcze”

wymagało od

niej konsekwentnej roli - rezygnacja rozbroiłaby czystość ich wspólnoty. Nie

mogła przyznać

się swoim braciom, że tylko odgrywa obłąkanie, żeby nie pozbawić ich podstaw

egzystencji.

„Wolałam - pisała - pozostawić nas wszystkich w jaskiniach własnych rachunków. I

byłam

szczęśliwa. Bo odkryłam, że życie, nie poddane sprawiedliwości ludzkiej ani

Bożej, a tylko

własnej, z ognia i wody naszych myśli i uczuć, jest możliwe. I że dane mi było

doświadczać

go razem z Wami, z ludźmi, którzy nie siłą przypadku, lecz indywidualnej woli,

byli gotowi

je podjąć”. „Było nas siedmioro - pisała na zakończenie - a siedmioro takich,

którzy decydują

się żyć na przekór regułom świata, to świat całkiem inny, sam w sobie. To życie

nowe,

jedyne. Kocham Was, do widzenia, Mary”...

- Dopiero wtedy - wtrącił McCoy - przyjrzeliśmy się miejscu, na którym Dorn

złożył

jej ręce. Była tam, na brzuchu, brunatna plama. Struga krwi, sącząca się ku jej

lewemu biodru,

prowadziła do leżącego na stole noża, tego samego, którym poprzedniego wieczoru

zabiła

turkawkę... Dorn podszedł do nas i poprosił, żebyśmy już poszli. Powiedział, że

chcą się

pożegnać... Dopiero teraz wydaje się nam to niejasne... Ja uważam, że chyba miał

na myśli

pożegnanie z Mary, Lisa sądzi, że mogło mu chodzić o zbiorowe samobójstwo.

- I co? - spytała Marta.

- I nic - odpowiedział McCoy. - Bez względu na to, co to miało znaczyć, reszta

życia

należy już tylko do nich.

- A wy?

- Co my?

- No, gdzie będziecie spali? - sprecyzowała ani brutalnie, ani figlarnie Marta.

- Może

dzisiaj połóżcie się na moim materacu, twoje łóżko, tato, jest do niczego. A

firma?

- Co firma?

- No, czy będziecie razem prowadzić firmę detektywistyczną? To chyba nie byłoby

złe... A zresztą, róbcie, co chcecie. Ja mogę się zająć reklamą.

XVII

Lisa poprosiła, żeby McCoy od razu pokazał jej bibliotekę.

- Masz na myśli biuro? - spytał. Powiedział Marcie, że później podejmą decyzje,

wziął

Lisę za rękę i poprowadził do drzwi.

- To dziwne, ale wszystko wygląda jak przed wyjazdem - powiedział, kiedy weszli

do

środka.

- Byłoby dziwne, gdyby w ciągu trzech dni coś się zmieniło - zauważyła Lisa.

Rzeczywiście, po pobycie u prerafaelitów McCoy czuł się tak, jak gdyby przeżył

całą

epokę. Ze zdumieniem stwierdził, że wszystkie książki stoją wciąż w takim samym,

alfabetycznym porządku, biurko jest w tym samym miejscu, że za tymi samymi

drzwiami jest

ta sama toaleta, za regałem kuchenka, a w powietrzu unosi się wciąż znajomy

zapach pleśni.

- Na jak długo Ferrucci wynajął ci bibliotekę?

- Na czas nieograniczony. Wyjechał do Włoch, żeby załatwić sprawy rodzinne, pół

roku przed powrotem ma uprzedzić.

- Ile płacisz?

- Nic, tylko bieżące rachunki.

- Czy są tu jakieś jego książki?

- Nie wiem.

- Ale to pisarz?

- Tak się przedstawił.

- No to zobaczmy.

Autorzy na „F” zajmowali górę regału, który stał po prawej stronie biurka. Lisa

przystawiła do półek drabinkę i zaczęła się wspinać po stopniach. McCoy patrzył

na delikatną

grę mięśni jej łydek, na zgięcie po wewnętrznej stronie kolana, na napiętą

skórę, która ukazała

się na chwilę pod uchyloną na biodrach bluzką.

- Jest! Kilka tytułów, po angielsku i włosku - zawołała Lisa. Lecz zanim

wyciągnęła

rękę po pierwszy z opasłych tomów Ferrucciego, McCoy podszedł do niej, chwycił

od tyłu za

biodra i wtulił twarz w spódnicę opinającą jej pośladki. Lisa obróciła się,

położyła mu dłonie

na włosach i przyciągnęła jego twarz do swojego podbrzusza. Kiedy McCoy dotknął

dłońmi

jej ud, nagle zastygła.

- Słucham panią? - spytała kogoś za jego plecami. McCoy obejrzał się. W

otwartych

drzwiach stała staruszka, cała w czarnych koronkach.

- Proszę mi pomóc - powiedziała boleśnie, głęboko, z poczuciem jakiejś

tragicznej

godności.

Czasu było mało, może za mało. Porywacz wyznaczył południe jako nieprzekraczalną

godzinę złożenia okupu - brakowało tylko kwadransa. Pani Stern nie miała już

siły płakać. Od

trzech dni żyła w śmiertelnej obawie o męża i, zdając sobie sprawę z własnej

niemocy,

wpadła w stan, który sama nazwała zobojętnieniem. A zgodnie z tym, co

powiedziała, sprawy

rzeczywiście układały się źle.

Przed trzema dniami jej mąż długo nie wracał od lekarza, do którego chodził co

miesiąc na badania kontrolne. Starsza pani niepokoiła się, bo miał prawie

osiemdziesiąt lat.

Był chory na cukrzycę i zdarzało mu się zasłabnąć na ulicy. Ale po dwóch

godzinach od

spodziewanej pory jego powrotu ktoś zadzwonił i powiedział, że mąż został

porwany, ale nic

mu się nie stanie, jeśli najpóźniej do godziny dwunastej w poniedziałek pani

Stern dostarczy

200 tysięcy dolarów.

- Na próżno mówiłam, że nie mam nawet tysiąca - smutno relacjonowała staruszka.

-

Ma być tyle i ani dolara mniej.

- Nie chciała pani zawiadomić policji?

- Porywacze natychmiast by go zabili, tak powiedział ten straszny człowiek.

- A dlaczego przyszła pani dopiero teraz?

- Próbowałam sprzedać nasze mieszkanie, ale nie udało się, więc już nie wiem, co

robić.

- Jeśli nie mają państwo pieniędzy, to dlaczego porwano właśnie pani męża?

- Nie mam pojęcia. Może ktoś skojarzył nazwisko i pomyślał, że jesteśmy

producentami tych odkurzaczy?

W piętnaście, a raczej już tylko w dziesięć minut trudno zaradzić nieszczęściu.

McCoy

wymyślił więc, że trzeba zyskać na czasie i zawieźć w wyznaczone miejsce pustą

walizkę.

Lisa miała pojechać od razu, znaleźć jakiś dobry punkt do obserwacji i czekać na

porywacza.

Miejscem tym był park przy skwerku Fitzgeralda, a dokładnie karmnik dla ptaków

przy placu

zabaw dla dzieci. Steven z panią Stern udali się tam trzy minuty później,

natychmiast po tym,

jak Marta przyniosła z mieszkania jego stary neseser.

McCoy włożył go do karmnika i spojrzał na zegarek - za minutę dwunasta.

Rozejrzał

się: po drugiej stronie placu bawiło się kilkoro dzieci w towarzystwie matek.

Siedziała też tam

Lisa i czytała książkę, chyba kieszonkowe wydanie Życia nowego, które zawsze

nosiła przy

sobie. Wcisnął ręce w kieszenie i wrócił do taksówki.

- Proszę jechać do domu i zadzwonić za godzinę do biura. Czy ma pani jakąś

wizytówkę?

Staruszka wyjęła stary bilet i zapisała na nim adres oraz numer telefonu. McCoy

zapłacił taksówkarzowi z góry, poprosił, żeby odwiózł panią Stern do domu, a sam

ruszył w

kierunku pobliskiego dworca.

Po dwudziestu minutach w kieszeni McCoya zadzwonił telefon komórkowy.

- Marta?

- Nie, Lisa. Marta podała mi numer. Posłuchaj, to wszystko nie trzyma się kupy.

Czy

masz adres pani Stern?

- Tak.

- To jedź do niej natychmiast. Kiedy już tam będziesz, zadzwoń, mój numer

wyświetlił ci się na telefonie.

- Dobrze, że dzwonisz, Liso. Chyba już pójdę, minęły prawie dwie godziny.

- Nie, czekaj. Mam przeczucie, że...

- O, właśnie idzie. Zadzwonię.

Pani Stern wracała do domu wolnym krokiem. Kiedy McCoy miał ją zawołać, nagle

przystanęła, zbladła, z młodzieńczą energią podbiegła do krawężnika i zaczęła

machać na

taksówki. Po minucie zatrzymał się wolny samochód. McCoy, niewiele myśląc,

złapał

następną taksówkę.

- Za tamtym fordem - powiedział do kierowcy, który wygodniej usadowił się w

swoim

fotelu i poczuł się w roli wytrawnego aktora biorącego udział w scenie pościgu.

- Marto, zadzwoń do Lisy i powiedz, żeby do mnie zadzwoniła, bo ja nie umiem

odczytać jej numeru z wyświetlacza

Po chwili odezwał się jego telefon.

- Lisa?... Wiem, ale nie umiem... Posłuchaj, jadę za nią. O, właśnie się

zatrzymała.

Jesteśmy w zaułku Borgesa. Zadzwonię... To znaczy zadzwoń, pa.

Nie rozglądając się, pani Stern opuściła taksówkę i pobiegła prosto do bramy pod

numerem 8. Otworzyła drzwi wejściowe. Puściła je za sobą i nie zauważyła, że

McCoy je

przytrzymał, zanim zdążyły się zatrzasnąć. W bramie usłyszał energiczne kroki po

prawej

stronie. Wszedł do klatki schodowej i próbował odgadnąć, dokąd podąża jego

klientka. Kiedy

usłyszał trzask zamykanych drzwi, wbiegł na piętro. Nacisnął klamkę tych po

lewej stronie -

nie ustąpiły. Na wprost schodów - podobnie. Drzwi po prawej otworzyły się łatwo.

Znalazł

się w ciemnym mieszkaniu, którego wnętrza mógł się tylko domyślać. Zastygł, po

chwili

dobiegł do niego szmer w pomieszczeniu na wprost długiego przedpokoju. „Raz

kozie

śmierć”, myślał, skradając się po skrzypiącej podłodze. W półmroku

pięćdziesięciometrowego salonu z opuszczonymi zasłonami pani Stern czyściła

kuchenną

ściereczką szkło na blacie biurka, za którym siedział potężny mężczyzna w szarym

garniturze.

Musiała poczuć, że ktoś na nią patrzy, bo odwróciła się powoli w kierunku

wejścia.

- Co pan tu robi? - spytała z wyraźną pretensją w głosie, który nie miał wiele

wspólnego z poprzednią bolesną godnością.

McCoy przyjrzał się uważniej mężczyźnie - jego głowa była bezwładnie odchylona

do

tyłu, a ręce przywiązane do oparcia fotela.

- To było tak naiwne, że aż mogło się udać - relacja, jaką Lisa składała

komendantowi

Follettowi, była krótka, lecz pełna i nie pozostawiała wiele na domysły. - Pani

Stern

zakochała się w młodszym o dziesięć lat sąsiedzie, panu Kolskym. On też ją

kocha, wiele

razy deklarował, że zamieszkałby z nią, gdyby nie pan Stern. Staruszka czekała

na śmierć

męża rok, dwa, trzy, ale ten nie dość, że nie chciał umierać, to wyraźnie

odzyskiwał energię.

Więc postanowiła mu pomóc. Przedawkowanie lekarstw albo ich niepodanie wydawało

się jej

proste do wyśledzenia. Postanowiła więc udać, że go porwano i że zrobiła

wszystko, żeby

dostarczyć wyznaczony przez siebie okup. A było to łatwe - pan Stern dostał

spadek i nie

powiedział o tym żonie. Po kryjomu kupił mieszkanie i postanowił zrobić jej

niespodziankę,

gdy je całkowicie urządzi. Ale staruszka była czujna. Dowiedziała się o jego

planie, i kiedy

mąż powiedział, że wyjeżdża na trzy dni po jakieś dokumenty z miejsca urodzenia,

doskonale

wiedziała, że tak naprawdę chce się zamknąć w nowym domu i ostatecznie

przygotować

wszystko do przeprowadzki. Nie musiała więc go nawet przetrzymywać na siłę -

wystarczyło

udać, że próbowała ratować męża przy pomocy prywatnych detektywów, a potem pójść

i go

zastrzelić. O mieszkaniu kupionym przez męża przecież miała prawo nie wiedzieć.

I może

wszystko by jej się powiodło, gdyby nie zapomniała pozacierać swoich odcisków.

Wróciła,

Steven pojechał za nią, i w ten sposób wpadła.

- Kazała pani McCoyowi jechać do niej zaraz po złożeniu niby okupu, czyli

nesesera.

Skąd pani wiedziała, że nie zastanie jej w domu?

- Nie wiedziałam, po prostu nie było innego punktu zaczepienia, tylko adres jej

zamieszkania.

- A dlaczego McCoy przysłał panią do mnie, dlaczego nie przyszedł sam?

- Powiedział, że tu kiedyś pracował, że był policjantem, więc jest mu

niezręcznie

wracać w roli detektywa.

- Czy teraz już zawsze będziecie pracować razem?

- Kto wie? Ta myśl coraz bardziej mi się podoba - uśmiechnęła się Lisa.

Zgodnie z umową, po wyjściu z komisariatu Lisa skręciła w prawo i przeszła sto

metrów. Tam, na wprost kiosku, stała stara fiesta McCoya.

- Follett dziwił się, dlaczego sam nie przyszedłeś.

- I co jeszcze mówił?

- Nic, tylko pytał. Na przykład o to, czy będziemy pracować razem.

- Z nim?

- Nie, ja z tobą.

- I o to właśnie miałem cię spytać. I nie tylko o to. Przecież ja w ogóle nie

wiem, jak

wygląda twoja sytuacja, w twoim domu, w twoim mieście...

- Jestem sama. Ale już nie chcę.

- I nikt na ciebie nie czeka?

- Klienci. Kilka niedokończonych spraw. Książki, płyty, paru przyjaciół. Wszyscy

wiedzą, że wyjechałam na dwa tygodnie, więc dziesięć dni może mnie tam jeszcze

nie być.

- A przeprowadziłabyś się... To znaczy, zamieszkałabyś ze mną?

- Teraz jestem pewna, że tak. I mamy dziesięć dni, żeby się zastanowić, czy to

dobry

pomysł.

Rozległ się dzwonek telefonu McCoya.

- Tato, dzwoniła jakaś pani Freeman. Prosiła o telefon.

Wystukał podany przez Martę numer.

- Dziękuję, że pan dzwoni. Jestem dyrektorką prywatnego przedszkola przy ulicy

Goldinga 7. Czy może pan przyjechać? Tylko proszę o dyskrecję, niech pan udaje,

że jest

rodzicem, który chce zapisać dziecko.

- Jesteśmy umówieni z panią Freeman - Lisa i McCoy naprawdę wyglądali jak

troskliwi rodzice. Zanim weszli za ochroniarzem do stylowej willi, rozejrzeli

się po ogródku i

przeczytali wywieszony na drzwiach „regulamin przedszkolaka”. Dość młoda

dyrektorka

czekała na nich w drzwiach gabinetu.

- Czy mogą państwo pokazać licencje? - spytała półgłosem, kiedy tylko zamknęła

drzwi.

Dokładnie przeczytała treść jednej i drugiej legitymacji, wskazała im krzesła i

usiadła

za biurkiem.

- Mam wielki problem. Bardzo proszę o dyskrecję. O milczenie, o zapomnienie o

całej

sprawie, jak już wszystko będziemy mieli za sobą.

Oczy pani Freeman straciły surowość, w jednej chwili stały się bezbronne, prawie

błagalne.

- Jestem osobą samotną, bezdzietną. Moja sytuacja życiowa jest efektem wydarzeń

z

przeszłości. Z biegiem lat rozumiałam je coraz lepiej, ale ich klątwa dopadła

mnie tak

naprawdę dopiero dziś rano. Jestem przerażona, nie wiem, co robić, proszę o

pomoc. Kiedy

miałam dwa lata, moja matka zginęła w katastrofie kolejowej. Wiem, katastrofy

kolejowe

zdarzają się rzadko. Czasami wydaje mi się, że pamiętam matkę, ale to raczej

niemożliwe.

Chyba widzę twarz kobiety, na którą składają się dziesiątki jej fotografii...

Nieważne. Nie

mam ochoty mówić o dzieciństwie. Powiem tylko, że ojciec, który się mną zajął,

wykorzystywał mnie seksualnie. Nie wiem, co się działo, kiedy byłam mała. Mam

wielkie

luki w pamięci i nigdy nie próbowałam ich zapełnić. Wiem, że wykorzystywał mnie

w

najbardziej ohydny sposób, kiedy byłam już nastolatką. Mając szesnaście lat,

uciekłam z

domu. Pojechałam do innego miasta, zostałam prostytutką. Brałam również udział w

filmach

pornograficznych. To trwało dwanaście lat. Przez cały ten czas wiedziałam, po co

to robię -

żeby kupić sobie dom, nie mieszkać z nikim, zdobyć niezależność. Dopiero w tej

chwili płacę

za przeszłość wielokrotną cenę, głównie obrzydzeniem i strachem, że ktoś mnie

rozpozna.

Zarobiłam dużo pieniędzy, kupiłam małe mieszkanie, odrobiłam zaległości w nauce.

Zdałam

maturę, skończyłam psychologię. Nie wydawałam na siebie, a podczas studiów

udzielałam

korepetycji, więc odłożyłam trochę pieniędzy. Wreszcie, razem z koleżanką ze

studiów, która

nie musi i nie chce pracować, bo jest bogata, kupiłyśmy tę willę i założyłyśmy

prywatne

przedszkole. Ona bierze połowę zysków, ja zajmuję się wszystkim. Przedszkole ma

dobrą

sławę, naszymi wychowankami są dzieci szanowanych i doskonale sytuowanych osób.

Jednak pewnego razu...

Pani Freeman zrobiła krótką przerwę i odchrząknęła.

- Pewnego razu pojawił się mój ojciec. Zrobił awanturę, której tylko cudem nikt

nie

usłyszał. Powiedział, że wie, co robiłam po ucieczce z domu i że opowie o tym,

jeśli nie

przyjmę go do pracy. Niczego nie umiał, był niewykwalifikowanym murarzem. Ze

strachu

podjęłam decyzję, której dziś żałuję jak niczego na świecie - zatrudniłam go

jako ochroniarza.

- Ten pan, który otworzył nam furtkę? - spytała Lisa, i oboje z McCoyem zdali

sobie

sprawę, że nawet nie zapamiętali wyglądu tego człowieka.

- Tak, to on... Jest tu od roku i, prawdę mówiąc, nie zachowuje się źle. Nie

mogę na

niego patrzeć, ale to inna sprawa... Czuję do niego wstręt fizyczny, ale muszę

to znosić.

Jednak dziś rano przyszła matka jednej z dziewczynek. Powiedziała, że córka nie

chce

chodzić do przedszkola, ponieważ boi się „pana dozorcy”. Tyle wiem, domyślam się

najgorszego. Ale muszę się upewnić. Nie spuszczam ojca z oczu, jestem wyczulona

na jego

zachowanie i niczego do tej pory nie zauważyłam. W stróżówce kazałam

zainstalować nawet

ukrytą kamerę...

Rozległ się dzwonek telefonu. Pani, raczej panna Freeman, odebrała, słuchała

chwilę i

zbladła.

- Tak, bardzo proszę, cały czas jestem u siebie - powiedziała i odłożyła

słuchawkę. -

Kolejna dziewczynka mówi to samo - powiedziała do pary detektywów. - No i co ja

mam

zrobić?

- Czy może mnie pani przedstawić jako kandydatkę na nową wychowawczynię? -

spytała spontanicznie Lisa. - Wchodząc, nie powiedzieliśmy, po co tu jesteśmy.

Zbliżała się trzecia, już niebawem po dzieci mieli zacząć przychodzić rodzice.

- To czego się dziś nauczyliście? - spytała Lisa sześcioosobową gromadkę, ale

nie

usłyszała odpowiedzi, bo do sali wszedł ojciec panny Freeman.

- Klaro, przyszła po ciebie mama - powiedział mężczyzna i uśmiechnął się mdło do

jasnowłosej pięciolatki.

Dziewczynka radośnie podbiegła do ochroniarza, przytuliła się do niego i wyszła.

Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Lisa klasnęła w ręce i powiedziała do stojących

wokół niej

dzieci:

- Teraz nie ruszajcie się z miejsca. Kto poruszy się i odezwie jako ostatni,

dostanie

nagrodę - pobiegła do drzwi.

W prawym korytarzu nie zobaczyła nikogo, w lewym również. W dwóch salach na

wprost były inne grupy z wychowawczyniami. W toalecie - nikogo. Szatnia - pusta.

Wybiegła

do ogródka - ani żywej duszy. Zajrzała za domek krasnoludków, za pociąg, nawet

za śmietnik

- bez rezultatu. Krew uderzyła jej do głowy. Weszła bez pukania do gabinetu

dyrektorki.

Panna Freeman opierała się plecami o biurko, stojąc twarzą w twarz z ojcem, i

musiała

właśnie odbywać z nim gorączkową rozmowę, bo była pąsowa ze wzburzenia.

- Przepraszam pani dyrektor - powiedziała Lisa - szukam Klary.

- Klara już wyszła - powiedział ochroniarz.

- Nie zdążyłaby chyba...

- Panno Liso - odezwała się dyrektorka - sama widziałam, jak pani Jones zabrała

swoją córkę. Proszę wracać do dzieci.

Speszona i zdezorientowana Lisa opuściła gabinet i weszła do sali. Zamiast

skamieniałej grupy zastał ją widok, którego nie pamiętała z własnego pobytu w

przedszkolu.

Wszystkie dziewczynki ż grupy klęczały przed jednym z chłopców i płakały, a on -

czarnowłosy, dość drobny brzdąc - chodził przed nimi z długą, błyszczącą finką.

Drugi

chłopiec, wciśnięty w kąt, chlipał bezgłośnie.

- Pozarzynam was i powieszę! Błagajcie o litość! - wrzeszczał czarnowłosy malec,

dźgając powietrze przed twarzami to jednej, to drugiej dziewczynki.

Lisa bez wahania rzuciła się do niego, chwyciła za przegub i przewróciła na

podłogę.

Kiedy nazajutrz rano przyszli do przedszkola przy ulicy Goldinga 7, ojciec panny

Freeman otworzył im furtkę i bez słowa zaprowadził do gabinetu córki. Dyrektorka

nie była

już tak spięta jak poprzedniego dnia, wydawała się raczej zmęczona.

- Bardzo, ale to bardzo państwu dziękuję. A przede wszystkim pani.

- Prawie nie ma za co - odparła Lisa.

- Owszem, jest. Francis terroryzował grupę już od początku roku. Bez względu na

to,

kto ich pilnował, prędzej czy później udawało mu się skierować do którejś z

dziewczynek

jakieś złowrogie słowa. Wszystkie z tej gromadki, a także kilka z pozostałych

grup zostały

przez niego zastraszone. Bały się naprawdę, często pytały rodziców, czy mogą

zostać w

domu, wpadały w histerię.

- A dlaczego tak zgodnie mówiły potem, że to pani oj... że to ochroniarz?

- Bo się go nie bały. Dziwne, nie? Francis już jest pod opieką psychiatry, a mój

ojciec... Chyba rzeczywiście się zmienił, a raczej wygasł. No, ale to nie jest

już sprawa dla

detektywów. Ile jestem państwu winna?

- Dwieście.

- Dam czterysta, bo to jednak były dwie różne sprawy.

XVIII

- Dlaczego tak bardzo interesują cię książki Ferrucciego? - spytał McCoy.

- Bo jesteśmy u niego.

Tomy z nazwiskiem Ferrucci na grzbiecie stały na samej górze. Lisa wchodziła na

drabinkę powoli, przeglądając po drodze pierwszych autorów na „G” i ostatnich na

„F”.

Gautier, Fuller, Franciszek z Asyżu...

- Popatrz: raz, dwa, trzy, cztery... Dwadzieścia osiem wydań Pieśni słonecznej,

głównie z komentarzem Leo Spitzera.... O, proszę, dwa wydania w przekładzie na

angielski

Carla Ferrucciego. Jak ma na imię Ferrucci?

- Carlo.

- Więc to on... Zobaczymy, jak przełożył końcówkę:

Przez naszą siostrę Śmierć cielesną bądź pochwalony, mój Boże,

przed którą żaden żywy człowiek uciec nie może:

biada tym, których w grzechu śmiertelnym zastanie,

błogosławieni, którzy umrą w Twojej woli, Panie,

albowiem druga śmierć ich nie zmoże...

- Dobry przekład?

- Ładny. Do śpiewu, jak chciał święty Franciszek. Od jakiegoś czasu tłumaczy się

to

prozą, zupełnie bez sensu.

Lisa odłożyła książkę na półkę, stanęła na najwyższym szczeblu drabinki i

zaczęła

przyglądać się innym tytułom.

- Kiedy Ferrucci wynajmował mi bibliotekę, powiedział na koniec dziwne zdanie.

Coś, co zabrzmiało wariacko, ale teraz, po pobycie u prerafaelitów, po tym, jak

zobaczyłem,

jak oni poważnie traktują książki... zresztą ty też... no nie wiem...

- Ale co powiedział? - spytała Lisa, wyjmując z półki jeden z tomów.

- Tak dokładnie to sobie nie przypominam. Musisz spytać Marty, ona też to

słyszała, a

ma idealną pamięć... W każdym razie zalecał mi, żebym wszystkie słowa, jakie są

w tej

bibliotece, traktował poważnie, bo są one skierowane do mnie, a nawet wyłącznie

do mnie.

Mówił też, że te słowa mogą mnie nie tylko zainteresować, ale nawet ocalić.

- Właściwie to wszystkie jego tytuły brzmią tak, jak gdyby każdą książką chciał

kogoś

ratować. Takie metafizyczne poradniki.

- A dużo ich jest?

- Około dwudziestu. Ratunek w sylabie, Peryfraza śmierci, Dźwignia prawdy...

- A zrzuć mi Dźwignię... jeśli możesz. Intrygujący ten Ferrucci. Może w tych

książkach coś deklaruje, coś twierdzi. Bo pomyśl, to musi być nietypowy

człowiek. Nie

mieściło mu się w głowie, że jego biblioteka przez wiele miesięcy może stać

pusta.

Powiedział, że to przeczy jego poczuciu harmonii. I dlatego mnie do niej

wpuścił.

Lisa zdjęła z półki Dźwignię prawdy i przechyliła się na drabince, żeby ją

zrzucić w

rozłożone dłonie McCoya, kiedy rozległ się cichy zgrzyt.

- Jezu, popatrz! - zawołała Lisa i spojrzała w prawo. Oboje widzieli to samo -

niczym

magiczna furtka w pokrytym winoroślami murze ogrodu, ze stojącego na wprost

biurka regału

z książkami na „D” zaczął wysuwać się spory segment. Kiedy po upływie minuty

dwustronna

szczelina pomiędzy „furtką” a nieruchomą częścią regału urosła do szerokości pół

metra,

wędrujący segment zatrzymał się i lekko zakołysał.

- O, cholera! - szepnął z podziwem McCoy. - A włóż tę Dźwignię z powrotem...

- Jaką dźwignię?... A, Dźwignię...! - Lisa otrząsnęła się z osłupienia,

wyprostowała i

odstawiła opasły tom na miejsce. „Furtka” zadrżała i odbyła powrotną podróż, aż

wpasowała

się równiutko w regał. McCoy podszedł do ruchomego segmentu i dokładnie obejrzał

jego

obrzeża.

- W środku są same książki Dantego. I żadnego innego autora.

- A jakiś Dante jest również poza tą bramą?

- Dlaczego bramą?

- Nie rozumiem.

- Dlaczego powiedziałaś, że to brama?

- Bo się otworzyła.

- Ale jest mała. Ja w duchu nazwałem ją furtką.

- Bo w Boskiej komedii, prawie na początku, w Pieśni trzeciej, jest brama, i to

z

napisem.

- Jakim?

- „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy wchodzicie”.

- I tak wejdę... Nie, cały Dante siedzi w tej bramie. Wiesz co? Wyjmij tę

Dźwignię... i

zejdź z nią tutaj.

Lisa znów wzięła książkę i przy cichym akompaniamencie szurania odsuwających się

drzwi zeszła na dół. Zbliżyła się do stojącego obok bramy McCoya i wzięła go za

rękę.

- Trzymaj mnie - powiedziała i wsunęła głowę w szczelinę.

- Zaczekaj! - McCoy odciągnął ją gwałtownie. - Zablokujemy, żeby się za nami nie

zamknęło.

Podszedł do biurka, zdjął drewnianą nadstawkę na korespondencję i włożył

pomiędzy

ruchomą i nieruchomą część regału.

- Powinna wytrzymać. Zaczekaj, lepiej ja wejdę, ty zostań tutaj. Masz telefon

komórkowy? W razie czego zadzwonię ze środka.

- Mam, a ty?

- O, cholera, bym zapomniał.

McCoy znów podszedł do biurka, wziął telefon, pomachał Lisie z żartobliwie

udawanym lękiem, wsunął się w szczelinę i zanurzył w mroku.

Po upływie niespełna minuty Lisa spostrzegła smugę silnego światła, która

oświetliła

z wnętrza tył wysuniętego segmentu biblioteki.

- Liso, chodź tutaj! To jakieś wielkie jaja!

Lisa wśliznęła się za regał i zobaczyła przed sobą duży salon, przypominający

salę

konferencyjną jakiejś restauracji. W rogu po przeciwległej stronie był bar z

kilkudziesięcioma

butelkami trunków na półkach. Przy ladzie baru stało kilka wysokich taboretów, a

wzdłuż

ścian fotele. Pośrodku obszernej niszy znajdował się stół, a na nim popielniczka

z

kilkunastoma niedopałkami różnej wielkości i cztery szklanki z nie dopitą cieczą

koloru

whisky. McCoy podszedł do stołu, uniósł popielniczkę do nosa i powąchał.

- Świeże, jeszcze dymią - powiedział.

Uniósł szklankę. W nozdrza uderzył go silny odór stęchlizny i smoły. Ten sam,

który

zapamiętał z wieczoru, kiedy zamordowano Beatrix.

- Chodźmy stąd! - szepnęła Lisa.

McCoy posłusznie odstawił szklankę.

- Idź pierwsza i odłóż Dźwignię....

Lisa wsunęła się w szczelinę i zniknęła pomiędzy ruchomą częścią regału a

biblioteką.

Zanim poszedł w jej ślady, McCoy rozejrzał się po tajemniczym saloniku i

dostrzegł coś, co

przedtem umknęło jego uwadze. Tuż za barkiem widać było ciemnobrązową belkę

biegnącą

ukośnie do góry. Zrobił kilka kroków i mógł zajrzeć za bar - to nie była belka,

lecz

obramowanie wąskiego rzędu schodów, które prowadziły na piętro. Nad ostatnim

stopniem

otwierała się prostokątna czarna czeluść, jakieś wnętrze, z którego nie

dobiegały żadne

dźwięki. Nic, tylko głucha i chłodna dziura, jak wejście na strych, które

pamiętał z wiejskiego

domu swoich dziadków. Zawsze budziło w nim lęk i ciekawość. Poczuł teraz

wyraźnie smak

tamtego chłopięcego strachu i zaciekawienia - które stapiały się w

charakterystyczny stan

cierpkiego podniecenia. Czy ktoś patrzył na niego z tego wnętrza? A jeśli tak,

to czy się bał,

że zostanie odkryty, czy raczej liczył na jego straceńczą odwagę, żeby walnąć go

w głowę?

„Boże, Lisa!”, pomyślał, i rzucił się do szczeliny. Lisa stała na drabince z

książką w dłoni,

gotowa, by wsunąć ją na swoje miejsce.

- Nareszcie! Co tam robiłeś?

Odstawiła Dźwignię prawdy Ferrucciego na półkę i nie zdążyła jeszcze oderwać

dłoni

od książki, kiedy segment z Dantem drgnął i zaczął, wracać na swoje miejsce w

szeregu.

- Wyjdźmy stąd! - powiedział zdecydowanie McCoy. Lisa prawie zeskoczyła z

drabinki i bez zwłoki wyszła z biblioteki.

- To wy? - spytała Marta trochę zaskoczona ich wczesnym powrotem do domu.

- My - odparł McCoy. - Usiądź z nami, musimy się naradzić.

Lisa dokładnie opowiedziała jej o książkach Ferrucciego, o tym, że Dźwignia

prawdy

okazała się prawdziwą dźwignią, która w jakiś sposób otwierała tajne przejście

do saloniku, i

o samym pomieszczeniu.

- Te schody widział tylko Steven...

- Tak - McCoy wszedł jej w słowo. - Taka trochę bardziej solidna drabina.

- No, ale co jest nad nimi? - spytała rozemocjonowana Marta.

- Dziura, nie wiem.

- Kurczę, tato, nie wszedłeś? Co z ciebie za detektyw?

McCoy przez chwilę starał się zrozumieć, co go powstrzymało.

- A wiesz, dlaczego nie wszedłem?

- Nie wiem.

- Strach. A raczej przerażenie, jakieś głębsze. Bo zastanów się... Ty też,

Liso...

Zastanówmy się razem...

Do obrazu czarnej otchłani nad drabiną, który miał teraz wyraźnie przed oczami,

jak

szpilki do wielkiego magnesu w pracowni krawieckiej jego matki zaczęły

przyklejać się myśli

i strzępy informacji, które dotychczas bezładnie błądziły po peryferiach jego

logiki, pamięci i

wyobraźni.

- Posłuchajcie. To wszystko musi mieć ścisły związek ze śmiercią Beatrix... ze

śmiercią mamy. Kiedy weszliśmy do tego saloniku, na stole były dwie rzeczy,

które

świadczyły o niedawnej obecności może nawet kilku osób. Niedawnej, nawet sprzed

minuty,

z chwili kiedy zorientowali się, że mogą zostać odkryci.

- Ale jak mogli się zorientować? - spytała Lisa.

- Nie mówiłem ci, ale ja już byłem raz podglądany w bibliotece. Kiedyś ktoś

próbował

mnie zaszantażować i wtedy pomógł mi Follett. Podrzucił mi nagranie próby

szantażu. Dzięki

temu okazało się, że mnie obserwuje całą dobę. Kiedy chciałem się stąd wynieść,

obiecał, że

zdemontuje kamerę. Aha, ona była wbudowana w grzbiet książki, którą tak obie

lubicie, Pod

wulkanem... Jeśli podglądał mnie Follett, to może to zrobić również ktoś inny...

Choć to mniej

prawdopodobne, bo Follett mógł mieć naturalny dostęp do biblioteki, jest kuzynem

żony

Ferrucciego, więc chyba ma klucz zapasowy. Niby napisał, że mi go oddaje, ale

mógł

przecież dorobić kolejny.

- Napisał? To nie spotkałeś się z nim? - zdziwiła się Lisa.

- Nie, do skrzynki wrzucił mi kartkę... No tak, co za kretyn ze mnie. Napisał,

że klucz

zostawił na biurku. I zostawił, ale gdyby nie miał jeszcze jednego, to

wychodząc, nie

zamknąłby przecież za sobą drzwi.

- Chyba że wszedłby od środka - zauważyła Marta. - Na przykład przez tajną

„bramę”

w regałach.

- Genialna! Jesteś genialna! - zawołał McCoy.

- A skąd wiesz, że to był Follett? - spytała Lisa.

- Podpisał się na kartce.

- Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej kopertę, a z niej list.

- Cholera! Podpisał się tylko pierwszą literą, „F”...

- To dlatego pomyślałeś, że to Follett?

- Kiedy dostałem pierwszą sprawę jako detektyw, okazało się, że to on mi

podesłał

klientkę. A potem kazał mnie obserwować, czy nie robię głupstw, czyli czy nie

piję.

Pomyślałem więc, że opiekuje się mną w dalszym ciągu, i kiedy postanowiłem się

szczerze

rozmówić z ukrytą kamerą, to zablefowałem i mówiłem do niej per „Słuchaj

Follett”. A ta

kartka była odpowiedzią na moją przemowę.

- Ale my wiemy, że „F” to również Ferrucci - powiedziała Lisa.

- Może powiem coś głupiego - wtrąciła nieśmiało Marta - ale to, że biblioteka

może

być po prostu częścią mieszkania Ferrucciego, które, jak sam mówił, znajduje się

na drugim

piętrze, jest tak oczywiste, że aż o tym nie wspominacie?

- Prawdę mówiąc, nie przyszło mi to do głowy - odparł McCoy. - Pewnie dlatego,

że

biblioteka jest na parterze, czyli dzieli nas całe piętro.

Nagle zbladł.

- Jezu! Na pierwszym mieści się Centrum Etnograficzne „Quauhauha”, czy jakoś tam

inaczej...

Dostałem kiedyś przez pomyłkę list adresowany do nich, więc im zaniosłem.

- Quauhnahuac! - wykrzyknęła Marta. - Tak przecież nazywało się miasto konsula w

Pod wulkanem.

- A widzisz... Mówiłem ci, że tego wieczoru, kiedy zginęła mama, piłem w barze

przy

dworcu jakąś smolistą ciecz i że miałem halucynacje. Widziałem jakiegoś konia,

który

tratował książki kopytami. Powiedziałaś mi wtedy, a potem ty, Liso, również, że

coś

podobnego zdarzyło się konsulowi w Pod wulkanem... Następnie u prerafaelitów

Hugo, ten,

którego zagryzły psy Mary Dorn, opowiedział o potwornym Meksykaninie. Za jego

namową

zaaplikował on ojcu dziwną miksturę, doprowadzając go tym do szaleństwa. Ta

ciecz, którą

określił jako mazistą, o smaku smoły, z jego opisu wydała mi się porażająco

podobna do tej,

którą sam piłem wtedy w barze. Mówił, że Meksykanin potrafił sporządzić tytoń i

trunek

wywołujące konkretne wizje. W przypadku ojca Hugona miały wywołać obraz konia w

bibliotece, a sprawiły, że staruszek zamordował własną żonę... W grzbiet Pod

wulkanem

Follett, Ferrucci, czy jakiś inny „F” wbudował kamerę, w tajnym saloniku obok

biblioteki

znaleźliśmy jakieś dziwne papierosy i szklanki z cieczą, która pachnie jak

smoła, i jakby tego

było mało, okazuje się, że pomiędzy biblioteką a mieszkaniem Ferrucciego

znajduje się

stowarzyszenie „Quauhauha”... Wy pewnie myślicie, że ja ześwirowałem, bo

przecież to

wszystko równie dobrze mogło się dziać tylko w mojej głowie.

- Nie bardzo - powiedziała Lisa, kładąc mu dłoń na łokciu. - Twoja żona zginęła

naprawdę. Chyba również naprawdę istnieje ten Meksykanin...

- I Indianka, która była z tobą w barze i zostawiła ci kartkę z wyrazem „Neves”,

czyli

„Seven” - dodała Marta.

- Siedem, cyfrą, którą w Pod wulkanem miał wypaloną ten koń - uzupełnił McCoy.

- A jaką rolę w śledztwie w sprawie śmierci twojej żony odegrał Follett? -

spytała

Lisa.

- Pomógł. To znaczy jak najszybciej i jak najdyskretniej je umorzył.

McCoy stanął na drabinie, zdjął z półki Dźwignię prawdy Ferrucciego i chłodno

obserwował odsuwający się w regale segment. Spokojnie otworzył książkę.

Postanowił się nie

spieszyć - nie miał wpływu na nic, co działo się za biblioteką, na parterze, na

pierwszym i

drugim piętrze. Mógł zrobić tylko jedno - zdecydowanie wejść na ścieżkę, która

się przed nim

otworzyła, i pójść nią do końca, bez względu na to, co go na niej spotka. To

założenie

wyzwoliło w nim jakąś komfortową, relaksującą swobodę ruchów, dawało mu pewność

siebie

i - po raz pierwszy od lat - pozbawiało go strachu, który nosił w sobie jak

przyczajony ból

brzucha albo pragnienie, by jednym solidnym łykiem zatrzymać nagle cały korowód

sprzecznych obrazów i ujrzeć je od ich celu do samego początku, do pierwszej

zapowiedzi

wypadków. Był sam, poprosił Martę i Lisę, żeby zostały w domu i cierpliwie na

niego

czekały.

„I we mnie, i w tobie” - tytuł pierwszego rozdziału był jedynym zwrotem, jaki

został

zapisany w tej książce. Znajdował się w tytułach kolejnych stu rozdziałów i w

miejscu każdej

dosłownie strony. 30, 48, 126, 259, 321... Na 333 stronach dzieła podpisanego

przez Carla

Ferrucciego, „i we mnie, i w tobie” osuwało się z tytułu na pierwszy akapit,

ożywało z

ostatnią literą zwrotu, kończyło wers, zaczynało nowy, pędziło do przodu niczym

kostka

układanego żmudnie domina, przemykało ze strony na stronę, stawało się

powietrzem, wodą,

szeptem, aż na chwilę w tytule kolejnego rozdziału spowolniało swój pęd, jak

gdyby

gęstniejąc, i znów, z pędem kaskady, lawiny lub rumowiska opadało niżej,

porywało wzrok

McCoya, który przewracał kartki w jakimś obłędnym przymusie.

Znów mu się przez chwilę wydało, że coś dzieje się poza jego wolą, przypomniał

sobie te setki razów, kiedy w ciągu ostatnich tygodni odpędził od siebie

natrętny przymus

sięgnięcia po whisky lub wódkę. Wprawił się w ten sam stan rzeczowej odmowy, z

którym od

kilku tygodni podchodził do budzącej się z popiołów, codziennej pokusy.

Rzucił książkę na podłogę i podszedł do regału.

Już na metr przed nim poczuł zapach słodkiego tytoniu i smolistej tequili, które

zapadły mu w pamięć, sny, wyobraźnię i myśli.

Nawet przez chwilę nie wahał się, czy ma wejść.

Nie czuł żadnej obawy, a jeśli już, to jedynie o to, czy brama biblioteki się

zamknie i

nie wejdzie przez nią już nigdy, więc szybkim ruchem wśliznął się w szczelinę i

nawet nie

zdziwił się, kiedy zobaczył, że na jednym z foteli przy stoliku siedzi kapitan

Follett, jego

przełożony z policji, palący grubego papierosa i sączący brunatną ciecz z grubej

szklanki.

Co więcej, Follett też się nie zdziwił na jego widok, lecz jakby czekał na

niego, zgasił

papierosa, wstał, odwrócił się do McCoya plecami, ruszył w stronę schodków i

wszedł na

pierwszy stopień. McCoy wstąpił na schody tuż za nim, tyle tylko, żeby się o

niego nie otrzeć,

i kiedy w czarnej dziurze, która była pierwszym piętrem, zniknęły już stopy

Folletta, poczuł

chłód wionący z tej otchłani i nie zadał sobie pytania, skąd ten chłód ani czy

warto tam

wchodzić. Wypełniając wyraźnie czyjąś wolę, wszedł i kiedy znalazł się już nad

podłogą

pomieszczenia, które było dziurą, poczuł, że ktoś mocno chwyta go pod pachy,

wynosi na

górę, obraca wokół siebie i stawia twarzą do dwunastu mężczyzn siedzących na

wielkiej

skórzanej kanapie w kształcie podkowy; zobaczył, że ten ktoś, postawiwszy go,

sam podąża

do dwunastki, żeby usiąść pomiędzy nimi, na samym środku, i od razu było jasne,

że jest to

Meksykanin z opisu Hugona.

- To już koniec, McCoy - powiedział Follett, który siedział po prawej stronie

Meksykanina.

- Owszem, ale niech każdy z nas rozumie to słowo inaczej - odparł detektyw,

który z

błogą radością stwierdził, że całe życie otwiera się przed nim jak zrozumiała

księga, utkana z

doprowadzonych do końca wątków, przekonująca w każdym rozdziale i zdaniu.

- O, zaczęliśmy filozofować? - spytał zjadliwie Follett.

- To nie ma nic wspólnego z filozofowaniem - odparł, przyglądając się uważnie

twarzom pozostałej dwunastki i zatrzymując oczy na Ferruccim. - To

doświadczenie, które

właśnie przed chwilą ułożyło się w całość... Od kiedy jesteś uzależniony?

- Od czego?

- Od tego smrodu, od tego Indianina, od tego krążenia pomiędzy życiem a

książkami,

pomiędzy zapleczem biblioteki a grzbietami tomów, od uzależniania innych...

- To nie jest uzależnienie, Steven. Robisz błąd, jaki popełniają wszyscy

nawróceni

alkoholicy. Na każdego patrzysz jak na chorego, uzależnionego od substancji

mniej

namacalnych niż twoja wódka.

- Przestań, Follett. W tej rozmowie nie spotkamy się nigdy... Ja jestem takim

sobie

pijakiem o ograniczonej sile rażenia. Chlałem, narobiłem świństw, skrzywdziłem

mnóstwo

osób. I kiedy odstawiłem alkohol, wszystko od razu wróciło na swoje miejsce. Ale

z wami

jest inaczej - wy nie macie czego odstawić... To dziwne, prawda? Przez całe

życie uczyliśmy

się, ty i ja, jak na dobrych gliniarzy przystało, za pomocą reguł logiki

odczytywać życie, które

sami prowadziliśmy na przekór wszelkiej logice... Nic dziwnego, że nie umiałem

domyślić

się, kto zamordował Beatrix, próbując połączyć wszystkie wątki ze sobą. Tu nie

było wątków,

ale miazga. Poza tym nie było mnie. A teraz - proszę. Wystarczyło spojrzeć na

was jak na

siebie i odczytać wydarzenia w odwrotnym kierunku...

- Coś ci się pomyliło, Steven - wtrącił ostro Follett, wyraźnie czując się

odpowiedzialny za słowa dawnego podwładnego przed pozostałymi dwunastoma

mężczyznami na kanapie. - To ty jesteś przed sądem, nie ja... I wcale nie musisz

wierzgać.

Wprowadziliśmy cię na drogę odnowy, odbyłeś swój czyściec, teraz możesz być

jednym z

nas...

- Nie jestem przed żadnym sądem, ale już po wyroku. I bądź pewny, że recydywy

będę się wystrzegał jak ognia. Pewnie, że niczego wam nie udowodnię, nie mam

zamiaru. Ja

was po prostu tak zostawię.

- Nie możesz - odezwał się Ferrucci. - Musisz jeszcze wejść na piętro, do mojego

domu. Tam wszystko ci wyjaśnimy. Powiemy ci, kim teraz jesteś i czego od ciebie

oczekujemy.

- Gówno mnie obchodzą wasze wyjaśnienia. Szukałem kogoś, kto miał jakiś plan,

jakieś zadatki na potworność, diabelski pomysł, aż zobaczyłem w was siebie,

czyli wielki

muł, który żywi się własnym piachem i nie wie już, co do niego należy, a co jest

tylko

urojeniem, wirem, topielą. Zabiliście Beatrix, a kiedy stałem się szmatą,

postanowiliście niby

odkupić mnie, a tak naprawdę to pozyskać do, cholera wie, jakiej roboty, którą

pewnie

nazywacie misterium. A kiedy zobaczyliście, że mam szansę na nowe życie, sami

ujrzeliście

w tym swoją szansę - na to, żeby mi wmówić, że to dzięki wam, dzięki temu, że

doprowadziliście mnie do ruiny, że miałem się od czego odbić. Z niewyjaśnionego

morderstwa chcieliście zrobić własną zasługę. Gówno mnie obchodzi, który z was

trzymał

nóż, który go wbił w Beatrix, jak wam przyszło do głowy, żeby to właśnie mnie

tak załatwić,

a nie kogo innego. Mogę się tylko domyślać, że wybraliście najsłabsze ogniwo

widzianego

świata - typowanie ofiary znajduje się nawet w podręcznikach wiktymologii,

Follett, i wcale

nie wymaga żadnej wiedzy tajemnej. Wystarczy drugi rok szkoły policyjnej, marny

debilu.

Zresztą - wy sami tego nie wiecie, dlaczego to właśnie ja. Nikt tego nie wie.

- Skoro jesteś taki mądry, to skąd wiesz, że Lisa też nie jest podstawiona?

„Żadnych wahań”, McCoy przypomniał sobie w duchu obietnicę, którą od kilku

godzin do spotkania z Follettem powtarzał jak mantrę.

- Bo uprzedziłaby was, kutasy, że chcę was wysadzić w powietrze. Żegnajcie,

widma!

- wycedził, wyciągnął z trzymanego w kieszeni granatu zawleczkę, cisnął go

pomiędzy

mężczyzn, odwrócił się i, zeskakując w czarną dziurę, rzucił drugi granat za

siebie, a kiedy

zsuwał się po stopniach schodów na parter, poczuł, że otchłań nad nim rozrywa

potężna siła

eksplozji. Upadł na twarz, wsunął się w szczelinę biblioteki, ale nie przeszedł

przez nią, bo

regał był przekrzywiony od tego wybuchu, więc cofnął się, kopnął, przewalił

segment i brnąc

przez porozrzucane książki jak koń, wtargnął do biura, otworzył drzwi, wyszedł

do bramy, na

ulicę, wrócił do domu. Powstrzymał pytania Marty i Lisy ruchem ręki, wykręcił

numer i

szepnął:

- Jodie? Czy macie już zgłoszenie o wybuchu? Tam jest Follett, on nie żyje,

zginął w

akcji. Prosił mnie o udział w śledztwie przeciwko kuzynowi jego żony, bo

wynajmowałem od

niego biuro, zresztą z jego własnego polecenia... Nie, nie mam pojęcia, co się

tam działo,

jakaś sekta czy coś... Nie, nie wiem, dlaczego działał w pojedynkę, zabronił mi

mówić o tym

komukolwiek... Tak, pod trzydziestym trzecim, czekam.

XIX

- Steven?...

- O, jesteście... Trochę późno.

- Nie czułeś się samotny?

- Nie, czytałem. A wy?

- Byłyśmy z Martą „Pod Letą”...

- Czy to, co ja czuję, to... Nie chce mi się wierzyć...

- Wiesz, Marta jest teraz taka rozbudzona, taka chłonna... Chce wiedzieć

wszystko...

Pytała, skąd się bierze ta choroba, czy jest dziedziczna, jak to się zaczyna...

Chciałam, żeby

spróbowała razem ze mną. Bo my przecież wiemy, jak się z tego wychodzi. Poza tym

jestem

kobietą. Chciałam jej pokazać, że najważniejszą rzeczą jest nie pić następnego

dnia, że trzeba

wszystko zatrzymać dokładnie tam i dokładnie wtedy, kiedy się zaczęło. I jutro

zjem z nią

śniadanie, i nic, ani kropli alkoholu. I ona się nauczy, że tak trzeba... Przy

okazji dużo

rozmawiałyśmy, w ten jeden wieczór poznałyśmy się lepiej, niż tobie udało się ją

poznać od

tych kilku czy kilkunastu tygodni, kiedy nie pijesz...

Drzwi łazienki trzasnęły, do uszu McCoya doszedł odgłos torsji. Poczuł, że

wysychają

mu usta, że całe podniebienie, język i gardło oblepia pustynny piach. Objął

Lisę, wtulił się w

nią z całej siły, wplótł palce w jej włosy na karku, odchylił głowę, pocałował

jej prawe oko,

potem lewe i powiedział najspokojniej, jak tylko potrafił:

- Odejdź stąd raz na zawsze. Nie dzwoń i nie mailuj. Ani do mnie, ani do Marty.

Zniknij, skąd przyszłaś. Zapomnij o mnie. Natychmiast.

Rozluźnił ramiona i ruszył do łazienki. Marta wycierała twarz, spróbowała się do

niego uśmiechnąć.

- Tato, ja nie wiedziałam... - wyszeptała i przytuliła się do McCoya.

- Przepraszam, córeczko - zaszlochał.

Stali tak pół godziny, może dłużej. McCoyem co i raz wstrząsały wybuchy płaczu.

Kiedy weszli do gabinetu, zobaczyli skuloną na fotelu Lisę. Wyglądała jak

dziecko, które

zasnęło przed telewizorem. A raczej jak Beatrix, kiedy z nożem w brzuchu leżała

przy

łóżeczku Marty. Na stoliku była kartka zapisana konwulsyjnymi pociągnięciami

pióra. Marta

podała ją ojcu. McCoy podszedł do lampy i przeczytał półgłosem: „Przepraszam.

Pomóż,

proszę! Ja Was kocham!!!”

- I co teraz? - spytała Marta.

- Jak to co?! ...Tylko jak nie pójdę od razu na jakiś nocny mityng, to leżymy

wszyscy.

Kurrrwa, ta choroba chyba naprawdę nie zna żadnych świętości. Przykryj ją kocem

i idź spać.

Pocałował Martę w czoło, podszedł do Lisy i położył jej dłoń na policzku.

Wyglądała

jak martwa turkawka.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ekonomia dla każdego czyli o czym każdy szanujący się obywatel, wyborca i podatnik wiedzieć powinni
Kanon dla harcerstwa czyli lektury, ZHP, Teoria
Przygody Mikołajka kl.4 (1), sprawdziany dla klasy IV szkoła podstawowa
Domki z herbatników, DLA DZIECI, Gotujemy dla dzieci
Ekonomia dla każdego czyli o czym każdy szanujący się obywatel, wyborca i podatnik wiedzieć powinni
Grzedowicz Jaroslaw Obol dla Lilith
Rozdział III Herbatka dla dwojga(1)
Fotografia dla początkujących czyli wiaderko pełne światła
Ponowoczesność jako nowa szansa dla Oświecenia, czyli o konieczności przezwyciężenia nowoczesności M
Ekonomia dla każdego czyli o czym każdy szanujący się obywatel, wyborca i podatnik wiedzieć powinni
Obiadek dla Any, czyli butterflies in the stomach
Herbatka dla Babci i Dziadka 2
Jarosław Marek Rymkiewicz O Mickiewiczu Czyli do czego jest Polska Polakom potrzebna

więcej podobnych podstron