JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI
HERBATA DLA WIELBŁĄDA
czyli sprawy i sprawki detektywa McCoya
Wydawnictwo Literackie
2004
I
- Tylko się nie oddalaj.
- Boisz się?
Jodie rzuciła McCoyowi spojrzenie kogoś, kto nie tyle liczy na pomoc, co jej
bezwzględnie żąda, i to pod groźbą zemsty. Spojrzenie - cyrograf, podpisany
atramentem
wiążącym silniej niż krew. Obciągnęła spódniczkę i ruszyła lekkim krokiem w
kierunku
grupy rozmawiających biznesmenów, nad którymi wzgardliwym spokojem i elegancją
królował Jerry Springfield.
Już od trzech lat we dwoje próbowali go dopaść, nie zawsze godnie znosząc
tragiczne
porażki i podłe docinki kolegów. Dwadzieścia osiem zabójstw w ciągu czterech
lat.
Morderstw nie mieszczących się w wyświechtanym pojęciu zbrodni, popełnianych
wyłącznie
na trzydziestoletnich, eleganckich i jasnowłosych kobietach. Sprawca zabijał
zawsze w ten
sam sposób, przekłuwając serce jakimś szpikulcem czy bagnetem. Następnie
rozbierał swoje
ofiary, precyzyjnie pokrywał prawą połowę zwłok czarnym lakierem w sprayu i
wkładał w
ranę na piersi krótko przyciętą łodygę czerwonego goździka. Ciała odnajdowano w
parkach,
w różnych miastach całego kraju, ale morderstwa były popełniane gdzieś indziej.
Nie
wiedzieli więcej - na nic się zdały analizy prywatnych i służbowych podróży
bogatych
obywateli czy próby odnalezienia organicznych śladów oprawcy. Dopiero po
czterech latach
desperackich poszukiwań z niespodziewaną pomocą przyszedł im zwykły bubel,
fabryczna
niedoróbka.
Przed miesiącem doszło do kolejnego morderstwa. Choć jego rytuał nie różnił się
od
pozostałych, to w samym wykonaniu pojawiła się wyraźna nowość - prawa strona
zamordowanej kobiety była polakierowana niestarannie, tylko w trzech czwartych.
Myśleli
nawet, że to sprawka jakiegoś niechlujnego imitatora „Goździka”, zwiastun
makabrycznej
mody na morderstwa formuły black and white, ale po dwóch dniach, wieczorem,
Jodie
zadzwoniła do McCoya i kazała mu natychmiast przyjechać, ponieważ „od
zaprzyjaźnionej
policjantki z jednego z miast na północy” dostała właśnie świeży numer lokalnej
gazety,
„najciekawszy, jaki kiedykolwiek czytała”. Choć porucznik, jak zawsze o tej
porze, był już
pijany, jej podniecenie wyrwało go z czeluści domu. Wezwał taksówkę, wychylił
szklankę
whisky i ruszył. Kwadrans później trzymał przed sobą gazetę i zakreślony
fragment artykułu:
„Wczoraj doszło do niezwykłego napadu na sklep chemiczny na rogu ulic Bacona i
Hoppera. Około dziesiątej rano, zaraz po otwarciu, pojawił się nieskazitelnie
ubrany
mężczyzna w czerni i bieli...”
McCoy z udawanym niesmakiem odsunął od siebie gazetę.
- No nie?!... To jakiś pic! W czerni i bieli na skrzyżowaniu Bacona i
Hoppera???!
Na sztuce się nie znał, ale plakaty z wystaw Bacona, Hoppera - tuż obok
Rossettiego i
Klee - wisiały w pokoju Marty, otwierając w beżowych ścianach feeryczne okna,
więc
wiedział, że czerń i biel mają się do tych nazwisk jak czerwony goździk...
- Nie pieprz, czytaj dalej! - zniecierpliwiła się Jodie.
„...Zapamiętałem go dobrze, tacy tu nie przychodzą - mówi sprzedawca. - Zjawił
się
przedwczoraj, kupił puszkę farby. Wczoraj znowu przyszedł. Podszedł do mnie i
wysyczał, że
puszka była niepełna. Miał oczy jak żmija. Potem stanął przed półką z farbami i
strącił
wszystkie jednym ruchem laski, jak gdyby grał w golfa. I spytał, ile ma za to
wszystko
zapłacić...”
- Sprawdzałam, zapłacił kartą, rozumiesz?! Jerry Springfield, inwestor giełdowy!
-
wykrzyknęła, ale nazajutrz musiała powtórzyć mu wszystko, bo McCoy był w stanie,
który
pewni lekarze i adwokaci nazywają „pomrocznością jasną”, a który cechuje tylko
pozorne
uczestnictwo w zdarzeniach.
McCoy, siedząc przy barze, obserwował Jodie - widział, jak trzydziestoletnia
policjantka, elegancka i w jasnej peruce, zręcznie wplata się w krąg
biznesmenów, jak ze
świetnie udawanym oporem daje się zaprosić do tańca. Pił rozsądnie, lekkie
mieszanki
wermutu z wódką. Był w doskonałej formie. Po godzinie, kiedy Springfield zaczął
nawiązywać z Jodie niemal intymny kontakt, McCoy przypomniał sobie, skąd zna
nazwę
koniaku stojącego na półce dokładnie na wysokości jego wzroku. Było to nazwisko
pisarza,
którego książkę o facecie w amsterdamskiej knajpie czytała właśnie jego córka.
Poprosił
barmana o duży kieliszek „francuskiego autora”.
- Uuuuu, ciężka lektura - skrzywił się po wypiciu, a kiedy zobaczył, że Jodie i
„Goździk” zaczynają się szykować do wyjścia, poprosił o dużą piersiówkę whisky,
rzucił na
stół setkę i ruszył do drzwi. Wyszedł za nimi dosłownie po piętnastu sekundach,
widział, jak
wsiadają do samochodu, podniósł rękę, żeby wezwać taksówkę, powiedział coś do
kierowcy.
- Za tamtym autem - wybełkotał zabagnionymi ustami i poczuł, że skóra marszczy
mu
się na całym ciele. Był w domu, leżał w mokrej pościeli. Nie miał pojęcia, jak
się tu znalazł.
W sinym świetle zobaczył, że jest piąta rano.
- Kurwa! Nie, nie! - wrzasnął w poduszkę i wbił zęby w poszwę. Chwycił
słuchawkę.
Do kogo chciał dzwonić? Na komisariat? Do kapitana? Do Jodie?! W ubraniu, jak
leżał,
rzucił się do drzwi, zbiegł ze schodów na złamanie karku i wyszedł na ulicę.
Było pusto.
Przykucnął, wsadził sobie pięść do ust i zacisnął zęby, żeby nie wrzeszczeć.
Wrócił, włączył
radio, szukał nerwowo po całej skali, ale odbiornik ożywiał się tylko muzyką,
nie
przepuszczając ani jednego mówionego słowa. Nic - żadnych informacji. A przecież
bębniliby do upadłego, bez względu na porę. Spojrzał na zegarek - wskazówka
sączyła
sekundy powoli, jak kroplomierz tran albo olej. Przypomniał sobie o butelce
whisky, którą
wyniósł z klubu. Wypił zawartość do dna dwoma głębokimi łykami. Skóra znów mu
przyległa do kości, położył się, doczekał do szóstej z drżeniem, które dało się
znieść.
Pierwszy poranny dziennik zaczynał się od sensacyjnej wiadomości o aresztowaniu
słynnego „Goździka”. Sukces był dziełem porucznik Jodie Meyer, która minionej
nocy
zrobiła z siebie przynętę, zwabiła zbrodniarza, zgodziła się na nocny spacer po
lesie, a
następnie, w chwili gdy mężczyzna wyciągnął z rękojeści laski długi sztylet,
wyjęła pistolet,
zraniła go w rękę i zadzwoniła po pomoc.
„Dlaczego wybrała się pani sama na tak niebezpieczną akcję?” - pytał
dziennikarz.
„Po tylu nieudanych próbach już nikt nam... już nikt mi nie wierzył, że coś z
tego
wyjdzie”...
II
- „Jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, to nie nasrać ci w kartotekę. I pensja z
góry na
przyszły miesiąc, choć nie powinienem, bo przepijesz” - to ostatnie słowa, jakie
usłyszałem
od komendanta Folletta. Potem, kiedy wystąpiłem o licencję na prowadzenie
jednoosobowej
firmy detektywistycznej, dostałem od niego tylko jednego maila. Napisał, że
wyraża zgodę ze
względu na moją córkę, ale przez rok, co dwa tygodnie, mam się zgłaszać do
ambulatorium w
komendzie na badanie krwi i moczu. Odpłatne, bo przecież nie jestem już
policjantem, ale i
tak - jak napisał - „robi mi łaskę”. I jeśli tylko znajdą choć ślad alkoholu,
podrze licencję i
osobiście wystąpi o odebranie mi praw rodzicielskich. Więc nie będę wam mówił,
że jestem
tu z własnej woli. Jestem tutaj, bo muszę. Bo jeśli znowu się napiję, to stracę
córkę. A moja
córka straci dom, bo w tym mieście nie mamy nikogo, a od kiedy zginęła moja
żona, czyli od
czterech lat, dalsza rodzina w ogóle przestała się do nas odzywać. Ale i tak bym
tutaj nie
przyszedł, gdyby komendant nie kazał mi wziąć również udziału w dziesięciu
mityngach. A
teraz możecie mnie wyrzucić, bo - jak widzicie - jestem tu tylko po to, żeby
ratować własną
dupę.
Kiedy skończył, szybko przeniósł wzrok z podłogi na sufit, prześlizgując się
spojrzeniem po bezkształtnej masie wpatrzonych w niego twarzy jak po plamie
tłuszczu.
Krew napłynęła mu do policzków, poczuł sztywnienie karku.
- Witaj, przyjacielu. Wszyscy przychodziliśmy tutaj w ten sposób. I jeszcze
niejedno o
nas usłyszysz, od nas samych. Tylko przychodź. Możesz na nas li...
Zanim mężczyzna, który przedstawił się na początku mityngu jako „Carl
alkoholik”,
zakończył swoją deklarację, McCoy usłyszał gwałtowny aplauz, nienaturalnie
głośny, jak z
włączonego znienacka radioodbiornika. Mechanicznie spojrzał przed siebie i nagle
bezkształtna masa zaczęła się rozszczepiać w rysy przyjaźnie uśmiechniętych
twarzy -
kobiecych i męskich, starych i młodych, pięknych i oszpeconych, mniej lub
bardziej
przeciętnych, jak w tramwaju lub na ulicy. Nie zastanawiał się ani co znaczą te
brawa, ani
radosne słowa, które z trudem przedzierały się przez oklaski. Chętnie poddał się
nagłemu
przekonaniu, że na tych ludziach jego potworność nie robi najmniejszego
wrażenia, a jego
upadki mordą w kałuże, samozapalne wybuchy gniewu, rozpacze głębokie jak studnia
o
porosłych glonami krawędziach, zaniedbania z powodu dziwnie wydłużonego dystansu
pomiędzy łóżkiem a podłogą i niespełnione obietnice są częścią również ich
życia, że dobrze
wiedzą, co znaczy leżeć nosem w gównie, i że udało im się już zdobyć to, co jemu
samemu
wydawało się niemożliwe - wesołość pomimo druzgocącego poczucia winy. Kiedy
oklaski
zaczęły cichnąć, nabrał powietrza w płuca, ogarnął wzrokiem obecnych i
nieoczekiwanie dla
siebie powiedział:
- Mam na imię Steven, jestem alkoholikiem... Powiem głośniej. Jestem Steven,
alkoholik. Dziękuję.
Kiedy wrócił do domu, córka siedziała z nogami przełożonymi przez oparcie
fotela, ze
słuchawkami na uszach, i czytała Upadek. McCoy wyłączył wieżę i ujął Martę pod
łokieć tak
energicznie, że posłusznie zerwała się na równe nogi.
- Chodź. Znalazłem mały lokal po drugiej stronie ulicy. Może go wynajmę.
Powiesz,
czy ci się podoba.
Marta wzruszyła ramionami, położyła otwartą książkę na fotelu i schyliła się po
mokasyny.
- Naprawdę będziesz prywatnym detektywem? - spytała, kiedy wyszli na ulicę. - A
nie
możesz być w dalszym ciągu policjantem?
- Pokomplikowało mi się - mruknął McCoy.
- Wyrzucili cię?
- Mniej więcej.
- A masz pistolet?
- Zabrali.
- Nie boisz się, że ktoś cię zabije? Właściwie to jesteś sam...
- Co ty, zaczynam nowe życie. Bohaterów nie zabija się na samym początku.
- Nie znasz się, tato. Większość pisarzy to teraz postmoderniści, mogą cię
załatwić już
w trzecim rozdziale.
- Ale mordercy tego nie wiedzą. Oni czytają tradycyjne powieści, takich poniżej
trzystu stron nawet nie biorą do ręki.
- A co się stanie, jak znów zaczniesz pić? - spytała Marta.
- Nie zacznę.
Mówił tak wielokrotnie, pierwszy raz nazajutrz po pogrzebie jej matki. Przedtem
nie
obiecywał, bo chyba nie było takiej potrzeby. Owszem, czasami wracał późno, mama
się
niepokoiła, ale nie bardziej niż żony innych policjantów. Kiedy umarła, cztery
lata temu,
Marta miała jedenaście lat. Jej wspomnień z dzieciństwa nie zakłócał obraz
rodzinnych kłótni
czy choćby wymówek. I nagłe jezioro się zmarszczyło. Tak właśnie myślała o swoim
dotychczasowym życiu - jak o jeziorze ze zdjęcia, które ojciec trzymał na
biurku: biała łódka,
na łódce mama, tata i ona, pomiędzy brzegiem a zanurzonym w wodzie wiosłem
jasna,
nieruchoma płaszczyzna, za nimi stalowe fale, gęste jak łuski na ogromnej rybie.
- To tutaj - powiedział McCoy i stanął przed bramą, jakieś trzysta metrów od ich
domu, tyle że po drugiej stronie ulicy. Przycisnął guzik z napisem „studio” i
niemal od razu
usłyszeli trzask otwieranego zamka.
- Wejdę pierwszy - szepnął z czujnością starego policjanta.
Na końcu mrocznego korytarza stał tęgi, niski mężczyzna. Szybkim ruchem ręki,
bez
słowa, dodał gościom odwagi i skierował ich do uchylonych drzwi. Kiedy stanęli
na progu,
oniemieli z wrażenia. Oto otwarło się przed nimi niewielkie, mniej więcej
piętnastometrowe
pomieszczenie, wysokie chyba na sześć metrów, całe w ciemnym, wiśniowym drewnie
i
wyłożone po sufit książkami.
- Proszę wejść, zaraz to państwu wyjaśnię - rzekł właściciel, czując pewnie, że
taki
wygląd i taka zawartość biura na wynajem rzeczywiście wymagają szczegółowego
wyjaśnienia. Już w tych kilku słowach, jakie gospodarz zdążył wypowiedzieć,
można było
wychwycić obcy akcent, dziwacznie wydłużone brzmienia przedzielane nienaturalnie
twardymi spółgłoskami. Kiedy znaleźli się w środku, mężczyzna zamknął drzwi i
przedstawił
się:
- Nazywam się Carlo Ferrucci, jestem włoskim pisarzem. Mieszkam na drugim
piętrze, tutaj jest mój gabinet.
McCoy i Marta uważniej rozejrzeli się po wnętrzu. Oprócz wbudowanych w ścianę
regałów było tu tylko biurko z obrotowym krzesłem i dwa fotele rozdzielone
stolikiem.
Gdyby nie samochody, których tłumiony, lecz jednostajny szum przenikał do
środka, można
by pomyśleć, że znaleźli się w wiktoriańskim pałacu - właściciel, w ciemnym
wełnianym
garniturze i mięsistym jedwabnym krawacie, bez najmniejszego retuszu mógł pełnić
w nim
funkcję majordomusa.
- Chcę wynająć ten gabinet, ponieważ wracam do Włoch, w sprawach prywatnych. Na
dłużej. Po piętnastu szczęśliwych latach życia w tym mieście zdążyło się
uzbierać trochę
książek. Powiem krótko: bez sensu, żeby gabinet stał pusty, to wbrew mojemu
poczuciu
harmonii. Miesiąc temu informowałem komendanta Folletta, który jest kuzynem
mojej żony,
o tym zamiarze, a on zadzwonił wczoraj wieczorem z wiadomością, że jego dobry
znajomy,
czyli pan, szuka małego biura...
- Komendant?! To pan nie zadzwonił z ogłoszenia?
- Z ogłoszenia?! Miałbym wpuścić kogoś z ogłoszenia do moich książek?! Czy pan
wie, co ja tu mam? Hypnerotomachia Poliphili w oryginalnym wydaniu Manutiusa,
pierwszą
edycję Narzeczonych Manzoniego... Nie będzie się pan nudził. Mogę tu wpuścić
tylko kogoś,
kto ma tak żelazną rekomendację, jakiej udzielił panu nasz wspólny przyjaciel
Follett. Ale
jeśli już ktoś, jak pan, zasługuje na taką rekomendację, to mogę mu być tylko
wdzięczny za
opiekę nad moją świątynią. I od razu rozproszę wszelkie wątpliwości - płaci pan
tylko za
telefon, prąd i wodę. Za tym regałem jest kuchenka elektryczna, a za tamtymi
drzwiczkami
toaleta. I jeszcze jedno - jeśli będzie pan chciał zrezygnować, proszę po prostu
oddać klucze
Follettowi. A kiedy ja będę chciał wrócić, uprzedzę co najmniej na pół roku
wcześniej.
Zgoda?
McCoy i Marta stali jak zaczarowani.
- I jeszcze osobista prośba - powiedział po chwili nieco speszony Ferrucci. -
Słowa,
które przeczyta pan w tej bibliotece, proszę brać sobie głęboko do serca. Bo
wszystko, co tu
zostawiam, to wielka literatura, pisana z najgłębszej potrzeby... Musi pan
myśleć, że są one
skierowane wyłącznie do pana, i że mogą pana nie tylko zaciekawić czy rozbawić,
lecz
również ocalić. Bo życie na każdym kroku potrzebuje ratunku...
- Ale co pan ma konkretnie na myśli? - McCoy ogarnął wzrokiem tysiące tomów
poustawianych równiutko na półkach.
- Słowa, wszystkie słowa.
- Tata, ty to masz szczęście - westchnęła Marta, kiedy znaleźli się na ulicy. -
Tylko
niczego nie zawal!
- Trochę dziwny ten Ferrucci.
- Na facetów, którzy za długo siedzą w bibliotece, trzeba oczywiście zawsze
uważać.
Jest taka powieść o bibliotekarzu, który mordował zakonników, bo nie chciał,
żeby odkryli
pewną ważną książkę.
- Pożyczysz?
- Na pewno znajdziesz gdzieś na półce w swoim nowym biurze. Tylko nie śliń
palców.
III
Nazajutrz rano po spotkaniu z Ferruccim McCoy pobiegł na mityng i od razu dał
znak,
że chce mówić jako pierwszy. Opowiedział wszystko, co wydarzyło się w ciągu
minionych
dwóch dni: o tym, jak obiecał Marcie, że będzie się leczyć, o tym, jak zdobył
gabinet, za
który nie będzie musiał płacić przez jeszcze co najmniej dwa lata, wreszcie o
komendancie,
który co prawda wyrzucił go z pracy i jest na niego wściekły, lecz z daleka
pomaga mu na
każdym kroku - załatwił mu licencję i biuro. Mówił pół godziny albo i dłużej,
było mu lekko.
Po mityngu od razu rozpoczął urzędowanie. Przykręcił do drzwi mosiężną tabliczkę
z
wygrawerowanym napisem „Steven McCoy prywatny detektyw” stosowną kartkę umieścił
też na domofonie. Nie zdążył nawet nastawić wody na herbatę, kiedy usłyszał
dzwonek.
Otworzył bez pytania i wyszedł gościowi na spotkanie, mechanicznie przejmując
obyczaj
Ferrucciego.
- Detektyw McCoy? Nazywam się Rita Spitfire, polecił mi pana kapitan Follett...
Pierwsze zlecenie okazało się proste, znacznie poniżej jego kwalifikacji, lecz w
sytuacji, w której się znajdował, mógł być tylko wdzięczny byłemu przełożonemu
za kolejną
rekomendację.
Pani Spitfire, kobieta dojrzała, ładna, chyba potwornie bogata i raczej pusta,
chciała
lecieć do innego miasta na aukcję biżuterii. Upatrzyła sobie jakiś klejnot,
zamierzała go
wylicytować i od razu zabrać ze sobą do domu, więc potrzebowała ochroniarza.
Mieli lecieć
już za cztery godziny i wrócić nazajutrz wczesnym popołudniem, tuż po porannej
aukcji.
- Tysiąc dolarów z góry i za nic pan nie płaci. Proszę przyjechać taksówką o
czwartej
pod ten adres, od razu udamy się na lotnisko.
Gestem nie przyjmującym sprzeciwu wyjęła z torebki luźny plik banknotów i
wizytówkę, wstała i wyszła bez słowa.
To, że ktoś ich śledzi, McCoy zauważył już w chwili, kiedy ruszyli spod domu
Rity
Spitfire. Kierowca ciemnozielonego rovera chyba nawet nie próbował zachować
dyskrecji
albo był jakimś kompletnym amatorem. Detektyw widział go kątem oka na każdym
zakręcie,
ogon nawet nie starał się zmienić pasa ani zachować odległości.
- Ktoś nas śledzi? - spytała klientka.
- Najwyraźniej.
- Może to mój mąż, a raczej jakiś wynajęty przez niego detektyw. Jest strasznie
zazdrosny, nie ma się czym przejmować.
- Gdyby nie było się czym przejmować, nie zabierałaby mnie pani ze sobą.
- Racja.
Ogon ciągnął się za nimi do samego lotniska, ale w samolocie McCoy nie zauważył
nikogo podejrzanego. Dopiero na miejscu pojawił się zmiennik kierowcy rovera,
tym razem
w czerwonym triumphie - równie amatorsko co poprzednik (a może równie
nonszalancko,
celowo chcąc rzucić się w oczy) jechał za nimi do samego hotelu. Zatrzymał się
trzydzieści
metrów dalej, wyłączył silnik i wyraźnie zamierzał pozostać w samochodzie.
W hotelu McCoy zażądał dla siebie i dla pani Spitfire dwóch oddzielnych pokojów
z
niezależnymi wejściami, lecz połączonych wewnętrznymi drzwiami. Podczas kolacji
czuł na
sobie uważne spojrzenie starszego mężczyzny siedzącego przy stole w samym kącie
hotelowej restauracji.
- Czy jest coś, czego mi pani nie powiedziała?
- Niby co?
- Ktoś pani groził? Może ktoś inny ma wielki apetyt na klejnot, który chce pani
kupić?
Kobieta wzruszyła ramionami i zamówiła deser. Nie miała ochoty na rozmowę - była
głęboko obojętna na wszystko, co działo się wokół. „Aseptyczna”, tak McCoy
określił ją w
duchu.
Noc ciągnęła się w nieskończoność. Bliskość minibaru na cudzy rachunek,
wypełnionego małpkami z wódką, ginem i whisky przyprawiała go o przyspieszone
bicie
serca i ból głowy. Gdyby się napił, poczułby się lepiej, może by zasnął...
Otworzył książkę, którą wychodząc z biura wyjął bez zastanowienia z biblioteki.
„Nel
mezzo del cammin di nostra vita...” Cholera, wziął Boską komedię Dantego, i to w
oryginale.
Była druga w nocy - za późno, żeby zadzwonić do córki. Włączył telewizor. Przy
jakichś
pornosach, kazaniach i kreskówkach dociągnął do świtu. Czuł się jak na ciężkim
kacu, z tą
jednak różnicą, że nie wypił ani kropli.
- Udało się! Hajda pod prysznic! - wrzasnął w chwili, gdy pierwszy promień
słońca
przeszył dolną listwę okiennicy, i zaczął nowy dzień.
Aukcja potoczyła się zgodnie z najbardziej pomyślnym scenariuszem. Natychmiast
po
licytacji pani Spitfire odebrała stary atłasowy woreczek ze swoim skarbem,
pojechali na
lotnisko, wsiedli do samolotu i - nie obserwowani chyba przez nikogo - dojechali
szczęśliwie
do domu klientki.
- Dziękuję, do widzenia. Niech pan zapłaci, nie mam drobnych - rzuciła sucho
kobieta
i zatrzasnęła za sobą drzwiczki.
Kiedy wszedł do domu, włączył komputer i zajrzał do skrzynki mailowej. Miał
tylko
jedną nową wiadomość: „Przepraszam, że kazałem Cię śledzić, i to tak, żebyś o
tym wiedział,
byś nie popełnił żadnego głupstwa. Nie wierzę Ci jak psu, więc wolałem mieć Cię
na oku,
bądź pewny, że nie po raz ostatni. Ale wiem, że Ci się udało. Jestem zaskoczony
i gratuluję.
Bez odbioru. Follett”.
- A to kutas! - jęknął McCoy.
- Cześć tato! - Marta zrzuciła plecak, objęła go od tyłu za szyję i pocałowała w
policzek, nie starając się nawet powąchać jego oddechu. Trzeźwością pachniało od
progu.
IV
To dziwne, ale kiedy decydował się na pracę detektywa, McCoy nie myślał, jak
szmatławymi sprawami będzie się musiał zajmować. Śledzić wiarołomną żonę - on,
policjant
roku (to prawda, dziesięć lat wstecz, ale dyplom wciąż jeszcze wisiał w domu nad
biurkiem).
Kiedy zakładał swą jednoosobową firmę, miał tylko jeden cel - przetrwać. Ale
teraz, choć
minął zaledwie tydzień, wypadało się zastanowić, co to znaczy być detektywem.
- Tylko że zanim powierzę panu sprawę, chciałbym się dowiedzieć, ile to kosztuje
-
przed McCoyem siedział około trzydziestoletni mężczyzna o inteligentnym
wyglądzie
delikatnej rośliny oranżeryjnej.
- Umówmy się, że zapłaci pan po wszystkim, ile pan będzie mógł.
- Tylko uprzedzam: mam ograniczone możliwości finansowe... Jakieś dwa tygodnie
temu chciałem odwiedzić brata. Miałem już przejść przez ulicę i nagle zobaczyłem
moją żonę
- wychodziła z bramy domu, w którym brat ma atelier. Była nerwowa, rozglądała
się... Chyba
się bała, że ktoś ją rozpozna. Od tej pory mniej więcej co dwa dni mówi, że
idzie do chorej
koleżanki, a chodzi do niego. Wiem, bo dwa razy natychmiast po jej wyjściu
wezwałem
taksówkę i pojechałem pod jego pracownię - zjawiała się tuż po mnie.
- Próbował pan o tym z nią porozmawiać?
- Nie. Boję się.
- Czego?
- Że głupio zaprzeczy i niczego mi nie wyjaśni. Pewności, że mnie nie zdradza,
nie
zdobędę nigdy, więc wolę mieć pewność, że zdradza.
Dzień dobry, mówi McCoy. Mam niewielką firmę, chciałbym zamówić kalendarz
reklamowy z fotografiami. Czy robi pan takie rzeczy”?
- Zapraszam, zna pan adres?...
- Przyszedł pan trochę za wcześnie, mam jeszcze modelkę - brat Davida Prosta,
Paul,
nieco starszy i znacznie bardziej pewny siebie, wydawał się nie tyle stropiony,
co trochę
poirytowany, jak nauczyciel wywołany podczas lekcji przez woźnego do dyrektora
szkoły. -
Proszę jeszcze chwilę zaczekać.
Nie zaglądając za szeroką kotarę, fotograf ponaglił głośno, ale uprzejmie,
kogoś, kto
się za nią znajdował:
- Przepraszam cię, ale mam już gościa...
Niebawem spoza kotary wynurzyła się pani Frost - McCoy łatwo rozpoznał w niej
typ
męskiej, ale ślicznej brunetki ze zdjęcia, które otrzymał od „rośliny”.
Detektyw celowo przyszedł do atelier wcześniej, niż było to umówione. Kiedy żona
Davida Frosta wyszła z domu, żeby „odwiedzić chorą koleżankę”, mąż natychmiast
do niego
zadzwonił, więc McCoy był prawie pewny, że zastanie ją pod wskazanym adresem.
- Do jutra - powiedziała do szwagra. - To już chyba ostatni raz, prawda?
- Jeszcze pół godziny i masz to za sobą. O trzeciej, dobrze?
Rozmawiali swobodnie, niewiele robiąc sobie z jego obecności. Tu nie mogło
chodzić
o zdradę - ludzie, którzy ukrywają tak wiele, są za głośni albo za cisi, za
sztywni albo za
swobodni, a ci byli zwyczajni. Kiedy Mary Frost zamknęła za sobą drzwi, McCoy
postanowił
zaufać swojej intuicji i działać bez zbędnych ceregieli. Wszyscy aktorzy tej
dziwnej
inscenizacji wyglądali na porządnych ludzi, więc nie chciał wystawiać „rośliny”
na piekło
domysłów, których prawdopodobnie nie mógłby nigdy potwierdzić.
- Szczerość za szczerość - powiedział speszony fotograf, kiedy McCoy wyjawił
prawdziwy powód swojej wizyty. - Źle się stało, bo lepiej, żeby David nie
wiedział. Jest
zazdrosny prawie tak samo jak nasz ojciec. Ale to nie ma nic wspólnego ze
zdradą. To raczej
nieuczciwość, nieszczerość... Otóż dostaję różne zlecenia od firm. Robię zdjęcia
do
materiałów reklamowych, projektuję foldery. Ostatnio przyjąłem duże zamówienie
od pewnej
organizacji medycznej - będą wydawali album o pielęgnacji piersi, o sposobach
wczesnego
wykrywania raka, zalecanych stanikach itd. Mojemu bratu się nie przelewa, jest
językoznawcą, pisze doktorat. Kiedyś Mary pytała, czy nie mam dla niej jakiegoś
zajęcia, jest
informatykiem, więc chodziło o jakąś komputerową obróbkę. Jak pan zauważył, Mary
jest
piękną dziewczyną... Ma doskonałe piersi i cudowne, smukłe dłonie. Przyszło mi
więc do
głowy, żeby pozowała do tego albumu. Na zdjęciach widać tylko torsy i ręce, więc
nikt by się
nie zorientował. Może pan jakoś pomóc?
- Ale z wzajemnością. Panu chodzi o to, żeby o całej sprawie nie dowiedział się
brat.
Mnie chodzi o to, żeby o podejrzeniach pana Davida nie dowiedziała się jego
żona.
- Wchodzę w to! Powiem jej, że musi jakoś uzasadnić nagły przychód, zresztą
niemały. I to jak najszybciej, zanim mąż zapyta, jak się nazywa chora koleżanka.
David zjawił się w biurze McCoya nazajutrz rano. Był już całkiem „inną rośliną”
-
wiosenną, polną, w pełnym rozkwicie. Macierzanką lub chabrem.
- Miał pan rację, kretyn ze mnie i tyle. Prawdę mówiąc, dopiero teraz uwierzyłem
w
pańskie wczorajsze zapewnienia. Pewnie pan już wie (choć nie mam pojęcia, bo
przecież pan
sam nie chciał mi tego powiedzieć), ale i tak panu powiem: prawda jest taka, że
żona jest
informatykiem, brat poprosił, żeby założyła komputerowe archiwum jego
fotografii, jakąś
bazę, nie znam się na tym. Oboje postanowili sprawić mi niespodziankę - zarobiła
sześć
tysięcy. Dała mi, żebym urządził gabinet dla siebie i dla niej. Sama to
powiedziała, tuż po
pańskim telefonie. Pięćset dla pana. Kiedy pan wczoraj odmówił podania
szczegółów, miałem
dać dwieście.
Wyjął kopertę, położył na biurku i rozejrzał się po bibliotece.
- Przepraszam, miałem spytać już podczas pierwszej wizyty... Dlaczego trzyma pan
Baudouina de Courtenay pod „C”, a nie pod „B”?
„Nawet nie zauważyłem, że książki są ułożone alfabetycznie. Co ze mnie za
detektyw...”, pomyślał McCoy i włożył kopertę do kieszeni.
Kiedy Steven wracał do domu, jego uwagę przyciągnął szereg identycznych ulotek
powtykanych ukośnie za wycieraczki zaparkowanych wzdłuż ulicy samochodów. Na
każdej z
nich jakaś jasnowłosa piękność z okazałymi piersiami zapraszała do całodobowych
rozmów o
najgłębiej skrywanych pragnieniach. McCoy wziął jedną z reklamówek do ręki i
nagle zrobiło
mu się sucho w ustach.
- Blondynka, psia ją mać! - syknął przez zęby. - „Komputerowa obróbka”, szlag by
go
trafił! Baudouin de Courtenay, do ciężkiej cipy! Pod „D” powinienem go wsadzić!
V
Wolfgang Storm był absolutnie pewny, że jego siedemdziesięciopięcioletni syn
został
zamordowany. Z pogardą wypowiadał się o policjantach, którzy uwierzyli w wersję
rodziny.
- Wmówili im, że Manfred polerował oficerski kordzik Luftwaffe, osunęła mu się
ręka
i sam przebił sobie tętnicę udową. Drogi panie, powody do morderstwa miał każdy
z nas, ze
mną włącznie, ale nie będę o tym wspominał, bo musiałbym mówić źle o zmarłym, i
to o
własnym synu. I każda z dziewięciu najbliższych osób mogła to zrobić - wszyscy w
tym
czasie byliśmy w naszej willi przy ulicy von Kleista... pewnie ma pan von
Kleista, tyle tu
książek...
McCoy postanowił dodać sobie autorytetu.
- Powinien być gdzieś przy Baudouinie de Courtenay...
- Baudouin de Courtenay powinien być pod „B”, a nie pod „C”, a poza tym von
Kleist
jest na „K”, to Niemiec, właściwie Prusak... W każdym razie do willi z zewnątrz
nie mógł się
dostać nikt obcy, bo po podwórzu przez całą dobę biega osiem bulterierów, które
Manfred nie
bez powodu ochrzcił nazwiskami generałów III Rzeszy. Nie obchodzi mnie, jak pan
zamierza
poznać imię zabójcy, jego nazwisko na pewno brzmi Storm. Dla pańskiego spokoju
dodam,
że prawdę zachowam dla siebie. Ktokolwiek to był, rozumiem go doskonale. Jego
albo ją.
Do McCoya po raz pierwszy dotarł ten fascynujący wymiar nowego zajęcia - wolność
działania podlegająca wyłącznie kryterium skuteczności. Kiedy pracował w
policji, musiał
przede wszystkim przestrzegać przepisów, żeby w razie niepowodzenia wykazać się
regulaminowym działaniem. Teraz mógł robić, co chciał. Jako były policjant
okryty był
hańbą, jako detektyw nie zdążył jeszcze dorobić się marki. W sprawie o
domniemane
zabójstwo Manfreda Storma postawił na wariacki fortel i nie obawiał się
konsekwencji. Stanął
przed domem parafialnym i nacisnął guzik z napisem „Pastor Felix Strumph”. To
jedyna
osoba, którą musiał wtajemniczyć w swoje zamiary.
A nawet namówić do odegrania kluczowej i komicznej roli w ich realizacji. Mogło
być ciężko, ale w razie kłopotów zamierzał odwołać się do
narodowosocjalistycznej
przeszłości, która łączyła pastora ze zmarłym.
Zatrzymał się w odległości około stu metrów od grobu. Kiedy pastor stanął nad
świeżo otwartą jamą, McCoy ukląkł przed mogiłą jakiejś Patricii Woolf, zmarłej
tragicznie w
wieku dwudziestu ośmiu lat, która patrzyła na niego z owalnej fotografii
roześmianymi
oczami uczennicy kolegium. Ten wzrok przypomniał mu znajome spojrzenie, i to na
tyle
niespodziewanie i gwałtownie, że łzy napłynęły mu do oczu. W sytuacji, w której
się
znajdował, z tymi łzami było mu nawet do twarzy.
- Nie po niebieskich, a po zielonych pastwiskach - zagrzmiał pastor silnym
głosem
zaraz po krótkiej modlitwie - biegałby teraz Manfred Storm, gdyby nie zbrodnicza
ręka, która
dosięgła go wśród najbliższych...
Załamał głos i wsparł się na ramieniu pomocnika. Tłumek lekko się zakołysał.
- Choć pojęcie najbliższych trzeba dziś zrewidować. Cóż bowiem znaczy być synem,
córką, bratem, kuzynem, skoro więzy krwi nie przeszkadzają wydrzeć jej siłą,
podstępem,
nagim ostrzem sztyletu!
Zaczął krzyczeć, przenosząc wzrok z jednego żałobnika na drugiego. Członkowie
rodziny Storm, jak wywoływani do odpowiedzi, unosili po kolei głowy i patrzyli
na
duchownego - syn, córka, brat, kuzyn... Kiedy czarny tłumek osiągnął temperaturę
wrzenia,
pastor przypuścił ostateczny atak:
- Ale zbrodnia ma krótkie ręce, o wiele krótsze niż Boża sprawiedliwość, która
oto
współdziała dziś z ludzką. Śpij spokojnie druhu Manfredzie, pułkowniku Storm.
Kiedy na
wieku trumny usłyszysz werbel pierwszych grudek ziemi, zbrodniarz usłyszy szczęk
kajdanków, zatrzaskujących się na jego rękach!
W tej chwili, zgodnie z przewidywaniami McCoya, morderca Manfreda Storma, o ile
Manfred Storm w ogóle został zamordowany, powinien pęknąć, zrobić coś
nieostrożnego,
rzucić się do ucieczki. Ale nic takiego się nie działo, ponad grobami zawisła
cisza ciężka jak
zeppelin. I to nic oznaczało wielką wpadkę, obciach i wstyd. Jeżeli nawet
Wolfgang Storm
nie domyślał się, kto doprowadził do całej tej farsy, to na pewno powie mu o tym
pastor, żeby
samemu wytłumaczyć się z apokaliptycznych uniesień. W obliczu ciszy, która w
każdej
chwili mogła przerodzić się w eksplozję, pastor Strumph ogarnął obecnych
skruszonym
spojrzeniem, pochylił głowę i mamrocząc pod nosem, ruszył w kierunku bramy
cmentarza.
McCoy przykląkł raz jeszcze na grobie Patricii Wolf, żeby schować się przed jego
wzrokiem,
odczekał trzy minuty i podążył tym samym śladem.
- Taka brawura, no, no... - stuletni chyba Wolfgang Storm cedził każdą zgłoskę,
co
wróżyło odwlekany wybuch furii.
- Ogromnie mi przykro, ale wydawało mi się, że najłatwiej zaskoczyć sprawcę na
świeżo, w tak trudnej chwili - McCoy nie wiedział, gdzie podziać oczy.
- Ale pan w ogóle wie, co pan zrobił? Pan wie, że jest sprawcą zbrodni
doskonałej?
Nieumyślnej, ale jednak zbrodni. No więc już pan wie, co pan zrobił, czy nie?
- Zabiłem nieboszczyka po śmierci, zepsułem mu pogrzeb... O to panu chodzi? -
McCoy w panice starał się nadać słowom starca przenośne znaczenie.
- Głupi człowieku!... - zadudnił Storm zjednoczonym śmiechem całej rodziny
Buddenbrooków. - Czyli pan nie wie... Kiedy po pogrzebie wróciliśmy do domu,
byliśmy
wstrząśnięci... Domyślałem się, że to pan zaaranżował całe to przedstawienie,
potem
zadzwoniłem do pastora i on mi to potwierdził. W każdym razie dopiero po jakiejś
godzinie
zorientowaliśmy się, że Klara, moja młodsza córka, z nami nie wróciła.
Pomyśleliśmy, że
poszła jeszcze odwiedzić jakieś groby, ale niebawem zadzwonili z komendy i
powiedzieli, co
się stało... - Starzec mówił z wysiłkiem, patrząc detektywowi prosto w oczy. -
Podczas
pogrzebu stała trochę z boku i nagle musiała zasłabnąć, bo usiadła na jakimś
grobie. Nie
widzieliśmy jej, zasłaniała ją pionowa płyta. Poza tym wszyscy byliśmy wzburzeni
szaleństwem pastora... Zawał, lekarze mówią, że to trwało chwilę...
McCoyowi krew spłynęła do stóp.
- Ale nie mam żalu - ciągnął starzec. - W końcu pańska pułapka zadziałała...
Domyślałem się, że to Klara zabiła Manfreda, ona miała największe powody...
Biedna
dziewczyna, i tak była dzielna. Tyle lat po tym, co jej zrobił, pod jednym
dachem... Bałem
się, że sama odbierze sobie życie... Ale nie będę pana zanudzał. Może kiedyś...
Proszę, to
pańskie wynagrodzenie, mam nadzieję, że wystarczy.
McCoy nie miał odwagi o nic pytać. Po wyjściu starego Storma podszedł do autorów
na „C”, wyjął Baudouina de Courtenay i ustawił wśród autorów na „B”, tuż za
Baudelaireem.
„K” było za wysoko, żeby sprawdzić von Kleista.
VI
Dwa i pół tysiąca, które zarobił na pierwszych trzech sprawach, McCoy prawie w
całości oddał córce.
- Gdybyś utrzymał średnią, zarabiałbyś dziesięć tysięcy miesięcznie. Co dzisiaj
robisz?
- Pójdę do biura, zrobię sobie herbatę, przejrzę książki. Może ktoś zadzwoni.
- Jeśli chcesz, pojedziemy do mamy...
Jechali w milczeniu. Ciszy, której nie zakłócał nawet nierównomierny szmer ich
starej
fiesty, woleli nie przerywać. McCoy miał zresztą o czym myśleć. A raczej o kim.
W ciągu
tych czterech lat, jakie upłynęły od śmierci Beatrix, był na cmentarzu tylko dwa
razy. Licząc
przedwczorajszą sprawę Manfreda Storma - trzy. Do chwili, kiedy wyleciał z
policji, odsuwał
od siebie myśl o żonie, o morderstwie, o jego okolicznościach i o roli, jaką sam
w nim
odegrał. Łapczywie rzucał się w wir pracy, brał dyżury w zastępstwie kolegów, a
potem
zawalał sprawy jedna za drugą albo rozgrzebywał je i zostawiał, bo nie umiał
doprowadzić
niczego do końca.
Spojrzał na Martę - wydawała się pogrążona w mocnym, beztroskim śnie. Jak cztery
lata temu, kiedy spała przy martwej mamie.
- Co tak naprawdę pamiętasz? - odezwała się nagle, a jej myśli wyraźnie krążyły
wokół tamtej nocy.
- Opowiem ci wszystko, kiedy będziemy na miejscu - McCoy był winny córce tę
drzazgę prawdy, która w nim tkwiła. Wspólna wizyta na cmentarzu i nadzieja na
niezłą
przyszłość ich dwuosobowej rodziny stwarzały wyjątkową aurę do tej
najtrudniejszej
rozmowy.
Marta dobrze znała drogę, od razu było widać, że przychodzi tu często. Usiedli
pod
niewysoką topolą przed szarą, zadbaną płytą z napisem „Beatrix McCoy”. Ze
zdjęcia
umieszczonego na nagrobku patrzyła na nich młoda, uśmiechnięta kobieta o
długich, lekko
falujących włosach.
- Boję się o tym myśleć, a co dopiero mówić - powiedział po dłuższej chwili.
- Nie bój się. Kocham cię. Byłeś chory... to znaczy jesteś chory. Ja dużo wiem o
twojej chorobie, sporo na ten temat czytałam.
McCoyowi słowa wystrzeliły z ust razem ze szlochem, którego nawet nie próbował
hamować.
Łzy nabiegały z gardła i ze skroni, rozpulchniały nos i razem z katarem spływały
mu
na kolana.
Mówił wszystko, co podsuwała pamięć. A pamiętał niewiele. Tamtego wieczoru, w
czwartek 24 marca, wrócił z pracy po kilku piwach przedzielanych myślnikami
tequili.
Włączył telewizor. I potem ktoś zadzwonił. Ktoś chciał się z nim spotkać, i to
natychmiast.
Żona prosiła, żeby nie wychodził, mówiła, że się boi, że dostała jakiś dziwny
telefon. Wtedy
jeszcze wiedział, z kim jest umówiony, ale w barze już nie mógł sobie tego
przypomnieć.
Zdarzało mu się to często. Bywało, że sam dzwonił do kogoś, proponował
spotkanie, a potem
zza rogu sprawdzał, kto nadchodzi, bo nie pamiętał, z kim się umówił i po co.
Tamtego
wieczoru nikt do niego nie podszedł. Nic nie pił - wstydził się, bo w tym barze
znali go
wszyscy. Siedział jak na szpilkach, chciał, żeby ten ktoś pojawił się jak
najszybciej. Albo
żeby nie przyszedł przez kwadrans, który należy w takich sytuacjach odczekać.
- Wyszedłem. Żeby znaleźć bar, w którym nie byłem co najmniej dwa tygodnie,
musiałem iść chyba pół godziny. Follett mówił, że znał kiedyś jakiegoś konsula,
który robił
tak samo...
- Follett zmyśla. Przeczytał to w książce, masz ją pod wulkanem... to znaczy
masz ją
w bibliotece, widziałam. Albo obejrzał film.
- W każdym razie poszedłem do baru aż na dworzec. Pamiętam, że przysiadła się do
mnie jakaś kobieta, miała takie indiańskie rysy. Piłem dziwną słodkawą maź... Do
dziś mam
w ustach ten smak - smoła i stęchlizna...
Marta podniosła głowę, oczy zaczęły się jej rozszerzać. McCoy spojrzał pytająco.
- Mów, tato, mów.
- Nie było ludzi, świata, tylko ta Indianka - McCoy czuł się nagi, wstrząsały
nim
dreszcze. - Był również telefon, po który nie miałem siły sięgnąć, żeby
zadzwonić do domu.
Piłem szklanka za szklanką, dodając sobie odwagi, żeby podnieść słuchawkę.
Pociłem się
jakimś smarem, coś paliłem. Potem zasnąłem. Albo straciłem świadomość. Śniło mi
się całe
mnóstwo książek. I nagle na te książki, ustawione jedna na drugiej, wskoczył
jakiś koń.
Rozbryzgał je kopytami jak błoto, jak gnój. Ten gnój zaczął mnie zasypywać,
wpadał mi do
ust... Obudził mnie własny krzyk, w barze zostało tylko dwoje podróżnych...
Byłem prawie
trzeźwy, lecz strasznie lepki. W dłoni zaciskałem jakąś kartkę. Wsiadłem do
taksówki i
przyjechałem do domu... Drzwi były zamknięte tylko na klamkę. Poszedłem do
twojego
pokoju, żeby cię pocałować... Mama leżała na podłodze przy twoim łóżku.
Przestraszyłem
się, że jesteś chora, że czuwała przy tobie i zasnęła. Dopiero kiedy podszedłem,
zobaczyłem,
że zaciska dłonie na rękojeści... na nożu, który tkwił w jej brzuchu. Była
skulona jak embrion.
Ty spałaś spokojnie, uśmiechałaś się... Przez chwilę myślałem, że nie żyjesz.
McCoy usłyszał, jak z żołądka wydobywa mu się nieludzki skowyt. Zaistniał w
przestrzeni, po raz pierwszy w życiu tak dokładnie wiedział, gdzie jest. Od
tafli szarej płyty,
na którą patrzył chłodnymi oczami, zaczęło mu przenikać do serca zupełnie
nieznane ciepło.
- Czy Follett mówił ci coś jeszcze o tym konsulu? - spytała Marta już w
samochodzie.
- Na przykład?
- O koniu, o Indiance... O tej smole ze stęchlizną...
- Nie, dlaczego pytasz?
- A co było na tej kartce?
- Dziwne słowo: „Neves”. Może to imię tej Indianki? Jakiś śnieg?
- Nie! Wiedziałam! To siedem, seven, tylko czytane wspak.
- Czyli?
- Tata, do jasnej cholery! Ty wreszcie poczytaj te książki. Zacznij od „L”, jak
Lowry.
- Ciekawy?
- Aż sam się zdziwisz, jak bardzo.
VII
Lorca, Lowell, Lowell... Lowry stał tuż przed Loyolą, na przedostatniej półce.
McCoy
balansował na drabinie na wysokości około czterech metrów i niebezpiecznie
wychylał się po
jedną z dwóch książek opatrzonych tym nazwiskiem, kiedy usłyszał dzwonek.
„To chyba ocalenie przed złamaniem karku”, pomyślał, patrząc w dół. Zlazł z
drabiny,
nacisnął guzik i wyszedł na korytarz. Od razu rozpoznał gościa - w jego kierunku
zbliżał się
znajomy ze wspólnoty AA, „Malcolm alkoholik”.
- Nie ma tu podsłuchu? - spytał, zajmując fotel przed biurkiem McCoya.
- Daj spokój: czyste intencje, żadnych zagrywek. Tego mnie nauczyliście, tylko
tak
można trzeźwieć. Dawaj, masz jakiś problem?
- Z pieniędzmi.
- Długi?
- Długi, brak pracy... Krótko mówiąc, chcę cię orżnąć. Nie przerywaj, siedź na
dupie i
słuchaj, bo nie powtórzę.
Zazwyczaj serdeczny i wesołkowaty, Malcolm w jednej chwili przepoczwarzył się w
złowrogiego drania. Zmienił mu się nawet akcent. McCoy drgnął. Rzeczywiście,
powinien
przynajmniej nosić w kieszeni marynarki dyktafon.
- Tylko nie kombinuj - Malcolm stał się nerwowy i podejrzliwy. Ewidentnie
zamierzał
wykorzystać do końca efekt zaskoczenia, jedyną okazję, kiedy mógł być pewny, że
po
rozmowie nie pozostanie najmniejszy ślad. - Więc słuchaj, kurwa-żesz-twoja-mać.
Wiem
wszystko, bo sam opowiadałeś, jak na spowiedzi, o tej informatyczce, co to
mówiła, że pozuje
z gołymi cyckami do encyklopedii zdrowia, a reklamowała jakiś burdel. Mogę
powiedzieć jej
mężowi, mogę sprzedać materiał do tygodnika „No”. Już oni ją, kurwę, znajdą. Już
oni
wygrzebią te ulotki i będą mieli materiał na cały numer, z okładką i
rozkładówką. Na pewno
zainteresuje ich również sprawa tych szwabskich porachunków. Nie mówiąc już o
tym, że i
twoja historia jest, brachu, nie najgorsza. Na przykład to, jak zostawiłeś
kumpelę z policji z
mordercą, a komendant, zamiast oddać cię prokuratorowi, załatwił ci licencję
detektywa i
skombinował biuro. To by był przebój! Więc jeśli nie chcesz się wpierdolic po
uszy, a przy
okazji pociągnąć za sobą jeszcze paru osób, to dwadzieścia tysiączków. Na jutro.
W ciągu ostatnich tygodni wyrzuty sumienia McCoya rozrosły się do rozmiarów
głazu, który miażdżył w zarodku jego wrodzoną skłonność do nonszalancji. W
cieniu głazu
groźby Malcolma zabarwiły się najpierw na stalowo, potem na sino, wreszcie na
czarno. Co
za debil z niego! Jak on mógł opowiadać o wszystkim zupełnie nieznanym ludziom!
Ale
przecież tak trzeba - nie kisić w sobie niczego, tylko mówić, wyrzucać na
zewnątrz, żeby nie
zapić. Z troski o siebie wkopał ludzi, którzy powierzyli mu swoje tajemnice.
Podczas
mityngów nie wymieniał co prawda konkretnych osób, posługiwał się tylko
wyrwanymi
epizodami - tymi, które wyzwalały w nim złość, zmęczenie, niecierpliwość i
pragnienie
alkoholu. Ale bez wątpienia, przy odrobinie dobrej, czyli złej woli,
dziennikarze szmatławca
mogli dotrzeć do nazwisk. Coś w nim pękło.
- Łeb ci urżnę, skurwysynu! - wysyczał. - Tylko piśnij komukolwiek choć słówko.
- A spróbuj, chuju!
McCoy wyraźnie trafił na zawodnika z przeszłością szantażysty. I wiedział, że na
razie nie zdobędzie nad nim przewagi.
- Jutro o czwartej przychodzę po kasę. Nie ma kasy, masz problem.
- Skąd masz mój adres?
- Chuj cię to obchodzi - podsumował Malcolm i wyszedł.
McCoy nie posiadał żadnych oszczędności. Poza tym nie zamierzał ulec - miał we
krwi niezachwianą policyjną wiedzę, że dla szantażysty pierwszy sukces utwierdza
go w
przestępczej działalności, a tym samym staje się sposobem na długie i zasobne
życie. Nie
uwolniłby się od niego już nigdy.
Wyjął z biurka spis mityngów AA. Tak go uczono i wierzył, że to ma sens - nie
kręcić, tylko walić jak w dym do innych alkoholików i wyrzucać z siebie kłopoty.
„Przyprowadź ciało, rozum sam przyjdzie”, jak go uczyli.
- ...a szantażystą jest Malcolm, wielu z was pewnie go zna - zakończył swoją
opowieść. Postanowił go nie oszczędzać. Poza tym podejrzewał, że ktoś miał już z
nim
podobne przejścia i wie, co w takiej sytuacji robić.
- Jim, alkoholik. Przyjacielu, prosiłeś o radę, więc powiem ci, że każdy z nas
ma na
sumieniu rzeczy, których nie odkupi do końca życia. Na przykład ja jestem
profesorem fizyki,
a siedziałem za kradzież samochodu, pobiłem żonę, przepiłem prawie milion... Ale
nie
miałem wyjścia - musiałem zdecydować, czy chcę trzeźwieć, a więc zgodzić się z
tym, że
piłem i robiłem rzeczy nie do odrobienia. A skoro tak, to musiałem szczerze
uczestniczyć w
mityngach, ze wszystkimi konsekwencjami, bo jeśli nie, to spiryt dorwałby mnie
nieodwołalnie, bardziej bezlitośnie niż mafia czy jakiś tam szantażysta...
Czytałem w gazecie,
że prezydent jakiegoś państwa, chyba w Afryce, posługiwał się hasłem wyborczym
„Wybierzmy przyszłość”. Kiedyś myślałem, że to pusty slogan. Ale teraz myślę, że
to ma
sens: „Wybierzmy jedyną rzecz, w której możemy istnieć tak, jak chcemy”. Mądry
człowiek
ten prezydent. Kto wie, może też alkoholik?
Nazajutrz o wpół do trzeciej McCoy usłyszał stuknięcie w drzwi. Wyjrzał, nie
było
nikogo. Spojrzał za siebie - przez szczeliny skrzynki prześwitywała jakaś biała
przesyłka.
Wyjął pękatą kopertę z napisem „Pilne” i gorączkowo otworzył. Oblał go zimny
pot. W
kopercie było około dwudziestu zdjęć, fotograficzny zapis spotkania z Malcolmem.
Zrobiono
je ze znacznej wysokości, ale twarze były rozpoznawalne. W pierwszym odruchu
chciał
wybiec, ale usłyszał dzwonek. Malcolm widocznie znów chciał go zaskoczyć,
przychodząc
przed czasem. McCoy wyprostował się. Nie miał najmniejszych wątpliwości, jak
trzeba
działać.
- Pooglądaj sobie. A może chcesz posłuchać również zapisu rozmowy? - podał
szantażyście cztery zdjęcia, kiedy tylko ten stanął na progu.
- Ale z ciebie skurwysyn. Przecież mówiłeś... No cóż, proponuję remis... -
wybąkał i
wybiegł, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Remis?!... - McCoy wybuchnął śmiechem, ale po chwili zamilkł. - To co, jestem
w
ukrytej kamerze?! - zawołał do kogoś za ścianą. - Proponuję taką zabawę: ja
dziękuję za
wybawienie, a ty się ujawniasz, pasuje?!...
Nic się nie poruszało, nic nie szeleściło. McCoy zaczął uważnie przypatrywać się
zdjęciom, próbując odgadnąć, gdzie mógł być zainstalowany aparat. Miał problemy
z
orientacją, lewa własna zawsze myliła mu się z lewą rozmówcy, ale po niedługim
zastanowieniu wreszcie zrozumiał, że mówi do Lowryego. Zdjęcia były robione
mniej więcej
stamtąd, z drugiej półki od góry.
Miejsca, które McCoy nabożnie traktował jako owoce łaski i źródło siły, za
sprawą
alkoholika Malcolma w ciągu jednej chwili stały się dla niego przyczyną bardzo
poważnej
troski. Próba szantażu uświadomiła mu, że na spotkaniach wspólnoty AA nie może
mówić o
wszystkim, ponieważ jego sprawy dotyczą również innych osób, którym był winien
dyskrecję. Z kolei zdjęcia, które otrzymał od anonimowego wybawiciela, były
dowodem na
to, że we własnym biurze - w bibliotece, którą za darmo wynajmował mu Ferrucci -
był
obserwowany przez całą dobę.
- Hej ty, kimkolwiek jesteś! - zawołał, kierując wzrok w stronę Lowry'ego. -
Wychodzę, żeby się przejść i zastanowić. Wrócę za dwie godziny. Jeśli masz
jakieś
propozycje, napisz i zostaw w skrzynce.
Zadzwonił do domu.
- Marto, masz dla mnie godzinę? Pójdźmy do parku, muszę się ciebie poradzić.
Ostatni raz spacerował z córką po parku, kiedy miała sześć lat. Opowiadał jej o
różnych gatunkach drzew i wymyślał konkursy. „Czym się różni kijanka od żaby? A
dżdżownica od glisty? Ile kroków trzeba zrobić, żeby dojść do ogrodzenia?...”
Tym razem, po
dziewięciu latach, miał dla niej tylko dwie zagadki, ale szczerze liczył na
celną odpowiedź.
- No więc jeśli chodzi o AA - zaczęła Marta po chwili namysłu. - Jest to
problem, ale
nie beznadziejny. Czytałam, że istnieje coś takiego, jak grupy branżowe. Na
przykład wielu
alkoholików to znani aktorzy, dziennikarze i politycy. Głupio im opowiadać o
sobie przed
nieznanymi ludźmi, bo rzeczywiście na mityng mógłby przyjść jakiś paparazzi,
który chciałby
to potem opublikować. Spotykają się więc między sobą, mówią do osób równie
znanych, co
one, i nie mają oporów, bo wszyscy są w takiej samej sytuacji.
- Sugerujesz, że istnieje jakaś grupa AA prywatnych detektywów?
- Tego nie wiem. Ale jeśli nie, to ją załóż. Daj ogłoszenie do gazety w rubryce
„zdrowie”. Albo chodź na indywidualne spotkania do psychoterapeuty.
- Psychoterapeuta to chyba odpada. Grupa dobrze mi robi. Mówię ci, wydawało mi
się, że pewne rzeczy tylko mnie dotyczą, a okazało się, że nie jestem sam. To
pomaga.
- Na przykład?
- No nie wiem... Pamiętasz, że mieliśmy psa? Krótko, bo uciekł. Mama nie chciała
widzieć w domu alkoholu, więc kupiłem kundla. Niby po to, żeby chodzić z nim na
spacery, a
tak naprawdę, żeby przemycać mu za obrożą whisky. Specjalnie wybrałem takiego z
gigantyczną sierścią. Wychodziłem na spacer, kupowałem sześć albo siedem
buteleczek i
utykałem mu za obrożę. W domu wyłuskiwałem je, chowałem i czekałem, aż
zaśniecie, żeby
je opróżnić. I wyobraź sobie, że przedwczoraj na mityngu jakaś kobieta
powiedziała, że robiła
to samo. Od razu poczułem się lepiej. Coraz mocniej wierzę, że to choroba, a nie
jakaś
potworność.
- To już wiem, dlaczego pies uciekł.
- I zabrał ze sobą całą moją baterię piersiówek, był uzbrojony jak Zapata... No
dobra,
pomysł z ogłoszeniem jest dość niezwykły, ale może skorzystam. A co z gabinetem?
Mam się
wyprowadzić?
- Zostałbyś pomimo kamery?
- Gdybym nie był pewny, że to Follett, natychmiast oddałbym klucze. Ale to musi
być
Follett. No bo tak: on jest kuzynem żony Ferrucciego, prawda? Pewnie Ferrucci
zostawił im
drugi komplet kluczy. Kiedy dostałem pierwszą sprawę i pojechałem na aukcję z
panią
Spitfire, kazał mnie śledzić, żebym się nie upił, sam mi o tym napisał w mailu.
Stara się mnie
kontrolować, wie, że moja wpadka skompromitowałaby również jego samego. Na
przykład
Malcolm groził, że powie redakcji „No”, skąd mam licencję, więc Follett
zareagował, ujawnił
się. Musiał mi pomóc, żeby nie wpaść samemu. Właściwie to jestem pewny, że to on
umieścił
kamerę pomiędzy książkami. Przesadził, ale to trzyma się kupy. A jeśli tak, ma
to również
swoją dobrą stronę: przekonał się, że nie piję naprawdę. Gdybym pił, to w
biurze. Po prostu
wrócę i powiem mu do kamery...
... - Słuchaj, Follett! Chcę zostać, bo mi tu dobrze, jestem blisko domu, blisko
Marty.
Poza tym nie mam pieniędzy, żeby wynająć coś innego... - urwał i zmrużył oczy. W
miejscu,
gdzie przedtem widział Pod wulkanem, pojawiła się jakaś inna książka. Wszedł na
pierwszy
szczebel drabiny i wytężył wzrok. Na przedostatniej półce, tuż przed Loyolą,
stał Lowry, tyle
że w innym, miękkim wydaniu. W chwili, kiedy postawił stopę na trzecim stopniu,
usłyszał
znajome stuknięcie. Zeskoczył, podbiegł do drzwi, otworzył - w korytarzu nie
było już
oczywiście nikogo. Za to w skrzynce znowu bielała koperta.
„Jak się sam domyśliłeś, obiektyw był w grzbiecie Lowryego, na imieniu Malcolm.
Wyjąłem, zdemontowałem - nie masz już żadnego podglądu ani podsłuchu. Zniszczony
egzemplarz wymieniłem (tamtego wydania już nie znalazłem, musiałem kupić nowe,
mam
nadzieję, że Ferrucci się nie połapie). Oddaję też klucz zapasowy - jest na
biurku. Miej się
dobrze - F.”
- To Lowry też miał na imię Malcolm? - szepnął z niedowierzaniem McCoy i ruszył
w
stronę kuchenki, żeby zaparzyć sobie herbaty.
VIII
- Jeżeli pan mi pomoże, zapłacę... - Cucumber wprawił swoje gęste, siwe rzęsy w
konwulsyjny łopot - ...no z pięćset zapłacę...
- A jeśli nie pomogę, ale spróbuję - dwieście. To minimum za przyjęcie sprawy.
Northrop Cucumber, emerytowany notariusz, przyszedł do McCoya z niezwykle
delikatną sprawą. Delikatną jak mgiełka nad kwitnącą wiśnią. Pisał wiersze, a
ściślej rzecz
ujmując, uprawiał haiku, czyli „zwiewne jak bibułka, trzywersowe, pękające od
znaczeń,
obrazów i dźwięków płatki porannej rozkoszy” - tak się wyraził, próbując
wytłumaczyć
detektywowi, jak szlachetną i wyrafinowaną formą poetycką się para. Wiersze te
pisał od
dzieciństwa i pomieszczał w różnych lokalnych i ogólnokrajowych pisemkach dla
japonofilów. I właśnie teraz, w chwili gdy z pięciu tysięcy utworów, jakie
napisał w ciągu
czterdziestu dojrzałych lat życia, wybrał pięćset najcelniejszych, takich, które
zyskały sobie
miano „archaiku”, na jego drodze do sławy, niczym rozłożysty kaktus, wyrósł
plagiator.
- Archaiku? - powtórzył pytająco McCoy.
- W swojej antologii tak właśnie określił moje najlepsze utwory sam profesor
Tsugawa. „Archaiku, czyli arcydzieła haiku, a także haiku w archaicznej
formie”... A
plagiatorem jest niejaki Samuel Fox, emerytowany sędzia. Dwa lata temu
wymyśliłem
koncept, żeby drugi i trzeci wers rozpoczynać od rymujących się ze sobą wyrazów.
Daje to
fenomenalny efekt, pozostawia coś, jakby znak wodny na bibułce wiersza... Na
przykład:
Rzęsa wodna strąca łzę księżyca.
Żaby tkają swój rechot,
Graby stawom zazdroszczą rybich łusek.
Mocne, nieprawdaż? „Żaby - graby”: właśnie to zestawienie daje tak olśniewający
efekt. Otóż postanowiłem nie drukować tej rewelacji, ogłosić ją dopiero w mojej
wielkiej
księdze. Odkryciem podzieliłem się tylko z sędzią Foxem, bo się znamy,
pracowaliśmy
kiedyś razem, a on również pisuje coś, co - pożal się Boże - nazywa haiku.
- I co, ściągnął?
- Już po miesiącu w „Haikubraniu” znajduję, o, niech pan patrzy:
Żuraw nad krawędzią życiodajnej studni.
Odbicia swojego pić nie zamierza.
Życia za mało, żeby je z siebie chłeptać.
„Odbicia - życia”, rozumie pan?! I jeszcze do tego krótki komentarz, że, proszę
posłuchać: „...rym subtelnie wpleciony w obłok wiersza to jak rytm pociągu,
który z trudem
przebija się przez chaotyczną wściekłość burzy”. Nie dość, że ściągnął, bydlak,
to jeszcze
teorię dorabia. Nie mogę udowodnić, że byłem pierwszy, bo miałem to ogłosić
dopiero w
Całym życiu z haiku, czyli w moim wyborze. Mnie już nie chodzi o to, żeby się
przyznał, ale
żeby przestał tak pisać. Czy pan wie, jak trudno jest wymyślić coś nowego w
haiku?
- A próbował pan z nim porozmawiać?
- Pewnie, ale rzuca słuchawkę.
Profesor Tsugawa był wręcz po japońsku uprzejmy i cierpliwy.
- Oczywiście, nie da się tu nic udowodnić. Z haiku teraz każdy robi, co chce,
pogodziliśmy się już z utratą regularności sylab, tradycyjnych rekwizytów...
Codziennie na
świecie powstają tysiące utworów, więc w języku zrobił się tłok, chyba wszystko
już było.
Między nami mówiąc, Fox znany jest w środowisku jako złodziej konceptów, istny
kleptoman. Pojawia się jednak mały kłopot - zapożyczenia dotyczą wyłącznie
konstrukcji,
osnowy, na której można rozciągnąć wiersz. Ale reszta jest jego. I on naprawdę
ma
oryginalną wrażliwość. Proszę porównać wiersze, które pan przyniósł. Haiku
Cucumbera jest
imażowe, błahe. Haiku Foxa - poruszające, jego źródła biją w autentycznym
przeżyciu. To
jest tak, jak gdyby, używając zrozumiałych dla pana odniesień, jeden włamywacz
otworzył
kasę, a drugi ją opróżnił. Tacy jak Cucumber całymi miesiącami opracowują nowe
pomysły, a
Fox robi z nich dobre wiersze, mądre chwile. Ale - powiadam - ma talent, dlatego
nie potrafię
go potępić bez reszty.
- Cześć, tato! Są jakieś listy z dopiskiem „AA detektyw”, chyba odpowiedzi na
ogłoszenie.
Marta położyła koperty na biurku i spojrzała wścibsko na blat.
- Co ty, wiersze piszesz?
McCoy poczerwieniał.
- Nie, tak tylko, wymyślam koncept. Za pięćset.
Po chwili detektyw podszedł do telefonu.
- Sędzia Fox? Słynny Samuel Fox? Jestem nie tylko wielbicielem haiku, które
skromnie uprawiam, lecz również pańskiego talentu... Wydaje mi się, że
wymyśliłem coś
nowego, nowy zabieg... No nie wiem, bardzo liczę na pańską poradę...
Do salonu, którego ściany od podłogi po sufit obwieszone były japońskimi
rycinami o
tematyce erotycznej, zakradał się półmrok. Fox chodził to w jedną, to w drugą
stronę już od
przeszło godziny. Co kilka minut przystawał, wbijał wzrok w podaną mu kartkę,
przymykał
oczy, odchylał głowę do tyłu i mruczał pod nosem. Wreszcie stanął przed McCoyem
potrząsając głową.
- Nie, drogi panie. To się w ogóle kupy nie trzyma. Ale pomysłu gratuluję. Nie
mogę
pana utworów polecić żadnemu ze znanych mi pism, tym bardziej profesorowi
Tsugawie, ale
pozwoli pan, że zatrzymam kartkę. Wzrusza mnie każdy przejaw zainteresowania tą
formą.
McCoy, który nie mógł oderwać oczu od stojącej w kredensie karafki sake, tylko
na to
czekał. Już od kwadransa zastanawiał się, czy istnieje takie określenie jak
„wyjść po
japońsku”, i co to ewentualnie mogłoby oznaczać. Na słowa Foxa zerwał się na
równe nogi i
ukłonił się z mocno przesadzoną uprzejmością, niczym gejsza w filmie z Richardem
Chamberlainem.
Pomimo zrozumiałej ulgi, Cucumber wydawał się mocno zmartwiony. McCoy
postawił przed nim filiżankę z herbatą.
- Przecież osiągnęliśmy cel. Wiersze, które Fox zamierza ogłosić w
„Haikubraniu”, to
znak, że przestał pana naśladować.
Cucumber smutniał z chwili na chwilę.
- To żadna pociecha. I ani ja, ani pan nie mamy w tym żadnej zasługi.
- Nie rozumiem...
- Przecież on by nigdy nie przestał, gdyby nie znalazł czegoś lepszego. A
znalazł.
Albo wymyślił, ale trudno mi uwierzyć, bo przecież nigdy sam na nic nie wpadł.
Ale skąd on
to wziął?... Pokazał mi kilka haiku, ma ich podobno dwadzieścia... Ten jest
najlepszy, niech
pan posłucha:
Czuję piętno duszy. Smakuję lekkość ciała. Żałuję
nieśmiertelności. Radości szukam w nicości.
Herbata mnie brata ze skórą świata.
- Wstrząsające... Trzy rymowane wyrazy w każdym z trzech wersów. Trzy na trzy.
Trzy razy trzy... Rozumie pan?!
- Nie.
- Coś pan, za przeproszeniem, kręci. Niby pan nic nie wie o haiku, a ma tu całą
półkę
dzieł zebranych Basho w przekładach na wszystkie możliwe języki...
- Basho na „B”?
- Co za pytanie?! Pewnie, że na „B”, a na co? To pańskie honorarium: pięćset.
Cucumber rzucił kopertę na biurko i wyszedł z obrażoną miną, bez pożegnania.
„Pewnie właśnie to znaczy ulotnić się po japońsku”, pomyślał McCoy i zaczął
szukać
wzrokiem półek z autorami na „B”.
IX
Ogłoszenie, jakie McCoy zamieścił przed trzema dniami w ogólnokrajowym wydaniu
„Telescope” przypominało haiku:
AA detektyw szuka chętnych
do grupy branżowej AA.
Dopisek AA detektyw.
Pod spodem, niczym podpis pod wierszem, widniał oczywiście adres.
- Po co ci dopisek? - spytała Marta.
- Tak jest poważniej - odpowiedział McCoy. Czuł, że chce wywrzeć na anonimowych
kolegach wrażenie, którego sam nie potrafił określić.
Z dziewięciu listów, jakie otrzymał w odpowiedzi na anons, siedem pochodziło od
kobiet, dwa od mężczyzn. Nadawcy niewiele pisali o sobie, za to wszyscy
gratulowali
McCoyowi pomysłu na mityng detektywów alkoholików. Trudności z pogodzeniem
zawodowej dyskrecji i dobroczynnego w tej chorobie gadulstwa najlepiej wyraziła
„Lisa
alkoholiczka, lat 34”: „Śledztwa, prowokacje, podsłuchy, obserwacje - każde nowe
zadanie
mnie brudzi. Mam ochotę - pisała - zmyć z siebie krętactwa zdradzających i
zdradzanych,
błazenady oszustów i zazdrośników, uśmieszki deprawatorów i wiarołomców. Mam
ochotę,
potrzebę, nawet przymus, i wiem, jak się od nich uwolnić, jak je z siebie
spłukać, żeby
położyć się do łóżka i czekać spokojnie, co życie przyniesie dalej. Wiem, ale co
z tego? Idę
na mityng, mówię coś, łapię się na tym, że powiedziałam za dużo, że przyjaciele
z grupy
mogą zdemaskować mojego klienta, wycofuję się, kręcę, źle się z tym czuję, do
jednego
rozdrażnienia dokładam drugie, wracam do domu, próbuję odtworzyć w myślach, co
powiedziałam, czy byłam dyskretna... W sumie, zamiast ulgi, odczuwam rosnące
napięcie i
nie ma dnia, żebym nie pomyślała o dawnej przyjaciółce...”
O „dawnej przyjaciółce” myśleli też pozostali. Również McCoy, który codziennie
łapał się na tym, że ledwo wchodził do sklepu spożywczego, od razu spośród setek
towarów
na półkach wyłuskiwał regały z alkoholem i gapił się na nie jak dziewczynka z
zapałkami na
pieczone gęsi za zmrożonymi szybami sytych. Trzeba się było ratować jak przed
zarazą, bo
wpadka wisiała na włosku.
- Tato, masz w czym wybierać! - Marta miała poczucie dobrze wypełnionego
zadania.
Wpadła do mieszkania z rozognionymi policzkami i świecącymi oczami, w ręku
trzymała plik
turystycznych folderów.
- Już? Tak szybko? - poprzedniego wieczoru McCoy poprosił córkę, żeby wyszukała
jakieś odpowiednie miejsce na spotkanie. Alkoholicy detektywi, którzy
odpowiedzieli na
ogłoszenie, pochodzili z różnych miast. Musieli teraz sprawdzić, czy potrafią
sobie nawzajem
pomóc. Bo jeśli tak, to spotkania mogłyby stać się dobrym zwyczajem.
- Stary zamek zaadaptowany na centrum kongresowe, dawny klasztor kartuzów
przerobiony na sale seminaryjne uniwersytetu św. Malachiasza, dawne
stowarzyszenie
wioślarskie... Sam zobacz!
Stylowe i stylizowane mury zamków, klasztorów, pensjonatów, internatów, domów
pracy twórczej, domów rekolekcyjnych i sanatoriów, które reklamowały się w
przyniesionych
przez Martę folderach, łączył jeden ważny szczegół - wszystkie dosłownie tonęły
w zieleni.
Patrząc na nie, McCoy czuł, że serce zaczyna mu bić jak przed miłosnym
spotkaniem, że jego
płuca wypełniają się życiodajnym tlenem. Ogarnął go wręcz zapach liści, usłyszał
plusk
wody...
- Stowarzyszenie wioślarskie? Gdzie to jest?
- O, zobacz... - Marta wyjęła mu z dłoni jeden z folderów. - W Portford, dwie
godziny
drogi stąd, nad jeziorem. Jest również rzeczka. Posłuchaj: „W 1930 roku
kilkunastu
studentów i profesorów wydziału filologicznego miejscowego uniwersytetu
wyremontowało
własnym kosztem ruderę pobliskiego XVIII-wiecznego klasztoru Franciszkanów
Konwentualnych i powołało w nim Prerafaelickie Stowarzyszenie Wioślarskie.
Członkowie
Stowarzyszenia stawiali sobie za cel harmonijny rozwój fizyczny na drodze
regularnych
treningów wioślarskich oraz wymianę myśli wokół wybranych zagadnień
filozoficzno-
estetycznych...”
- Jadę! - wykrzyknął McCoy, któremu wydało się niemal, że już od dawna zna
dobrze
to miejsce i chciałby powrócić w zapomniane strony.
- Zaraz, zobaczmy, ile mają miejsc sypialnych... Jest! - Marta wzięła długopis i
zaczęła wypisywać z foldera bardziej praktyczne informacje. - „Dawna siedziba
Stowarzyszenia jest dzierżawiona przez Mary i Phileasa Dornów... Rezerwacja
przez
telefon... Dziesięć jednoosobowych pokoi z oddzielnymi ogródkami, rozchodzących
się
gwiaździście z centralnego refektarza, pełniącego również rolę sali obrad”.
Bomba!
McCoy nie musiał jej o nic prosić. Córka sama wykręciła podany w folderze numer,
w
ciągu pięciu minut ustaliła wszystkie szczegóły i zarezerwowała cały obiekt na
dwa tygodnie
- od najbliższej niedzieli, już za sześć dni. Za trzy dni, po wyrażeniu zgody
przez AA
detektywów, miała potwierdzić rezerwację. Usiadła do komputera, napisała list i
wydrukowała go w dziewięciu egzemplarzach.
- A jeśli ktoś się rozmyśli? - spytał McCoy.
- No to będziecie mieli jeden pokój wolny. Może pojadę z wami?
X
- Jestem pierwszy?
- Jest pan ostatni.
Małżeństwo Dornów stało przed nim zrośnięte niczym Filemon i Baucis. Każde z
nich
- pani Mary i pan Phileas - musiało mieć co najmniej po osiemdziesiąt lat. Byli
smukli, biali,
niemal przezroczyści, jak wtulone w siebie brzozy. Nie mieli zmarszczek - ich
starość
objawiała się daleko posuniętą utratą koloru.
W ogrodzie wokół małego neogotyckiego domku Dornów panowała tak głęboka cisza,
że stara siedziba Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego wydawała się
całkowitym
odludziem.
Na spotkanie AA detektywów Steven McCoy przyjechał umówionego dnia, względnie
wcześnie. Dochodziło południe. Spodziewał się, że pozostali, którzy musieli
przecież odbyć
drogę dłuższą niż on, przyjadą do Portford wieczorem.
- Za pozwoleniem, radzę się pospieszyć - powiedział pan Phileas z uśmiechem,
który
również pojawił się na twarzy pani Mary - niebawem wszyscy zasiądą do obiadu.
Poproszono
dzisiaj o wcześniejszą godzinę, ponieważ, jak nam powiedziano, goście pragną jak
najszybciej się poznać. Wspomniałem, że pan przyjedzie tuż przed południem, więc
dostosowano porę posiłku do terminu pańskiego przybycia.
„Poproszono, powiedziano, dostosowano... Anonimowość alkoholików wypłukała z
języka gospodarza formy osobowe” pomyślał McCoy, odbierając od Dorna mosiężny
klucz z
wielkim uchem. Pan Phileas ruszył, prowadząc za rękę małżonkę, której twarz
rozjaśniał
anielski uśmiech. Niczym dwugłowy ślimak, bezszelestnie sunęli żwirową aleją w
kierunku
stylowej bramy, McCoy podążał za nimi. Ciężka furta nadspodziewanie łatwo
ustąpiła pod
rachitycznym dotknięciem Mary i wtedy, spoza dwóch pochylonych ku sobie wierzb,
rosnących po przeciwległych stronach alei, wyłonił się osobliwy budynek:
wielokątne
baptysterium, świątynia ezoterycznych obrządków, wielki, stożkowe zwieńczony
bęben, do
którego niczym jaskółcze gniazda przylegały kaplice. Całość otoczona była dość
niskim
murkiem, który wyznaczał zewnętrzną granicę ogródków, przylegających do każdej
kaplicy.
Dornowie stanęli przed najbliższymi drewnianymi drzwiami w murze.
- Za tą furtką - powiedziała pani Dorn nieco patetycznie, gardłowo jak gołębica
- jest
pański ogródek, za nim jest pańska cela, za celą jest wspólny refektarz. Ten
jeden klucz
pasuje do furtki, do celi od strony ogrodu i do celi od strony refektarza. Kiedy
pan będzie
gotowy, proszę udać się do jadalni, tam wszyscy już na pana czekają. Za kwadrans
każemy
podać do stołu.
Przestrzeń, która otwierała się za drewnianą furtką, trudno było nazwać
ogródkiem.
Był to miniaturowy klasztorny wirydarz na planie rombu, otoczony podcieniami, z
kamienną
studnią na samym środku. Pomiędzy kolumienkami podcieni a kamienną cembrowiną
rosły
wysokie, rozłożyste krzaki szkarłatnych róż, w chłodzie krużganków bielały płyty
lapidarium.
McCoy odłożył lekturę inskrypcji na później. Przeszedł wąską alejką, która
biegła przez
środek wirydarza, otworzył drzwi prowadzące do celi i osłupiał po raz drugi w
ciągu kilku
minut. W białym pokoju, pachnącym wilgocią i świeżym wapnem, przy prawej ścianie
stało
wąskie żelazne łóżko i niewielkie biurko. Za biurkiem piętrzyły się tomy
oprawione w skórę z
tłoczonymi, złoconymi napisami. Jednak co innego zrobiło na nim niezwykłe,
całkiem nowe
wrażenie słodyczy na granicy omdlenia - niemal całą lewą ścianę pokrywało sześć
wielkich,
pionowych kartonów za szkłem, oprawionych w ciemnoniebieskie ramy. Widniały na
nich
kobiece postaci, a raczej sześć interpretacji tej samej kobiety, od wizerunku
krystalicznie
anielskiego do szatańskiego, poprzez różne kontaminacje dobra i zła, bieli i
czerni, czerwieni
i sieny. Były to bez wątpienia oryginały, rysowane kredką lub malowane
pastelami, pokryte
gdzieniegdzie grubymi warstwami złota. Wszystkie razem wywoływały wrażenie
dynamicznego korowodu, ruchomej metamorfozy, i wciągały oniemiałego McCoya w
powolny, lecz nieustępliwy wir tajemnicy. Zamknął oczy, zwrócił głowę w innym
kierunku i
dopiero wtedy je znowu otworzył. Za sześcioma kartonami był jeszcze jeden,
niewidoczny
dla niego dotychczas, panel - białe drzwi oznaczone mosiężną plakietką
siusiającego Bachusa.
Tylko tam jeszcze musiał się udać przed spotkaniem z towarzyszami profesji i
choroby.
Odstawił walizkę i poszedł - jak to się mówi - umyć ręce przed obiadem.
Lisa, Carla, Madeleine, Margaret, Susanne, Claudine, Rachel, Hugo...
- Steven, bardzo mi miło - McCoy wyciągnął rękę do ostatniego AA detektywa,
szpakowatego, szczupłego pięćdziesięciolatka w czarnej koszuli i beżowym
garniturze.
- Marc - mężczyzna, uśmiechając się serdecznie mocno uścisnął mu rękę. - Razem z
panem jest nas trzech, trzech mężczyzn i siedem kobiet, jak u Boccaccia. To
narzuca pewną
konwencję, zresztą całkiem interesującą.
- Co pan ma na myśli? - spytała Margaret.
- Może usiądźmy - odparł Marc. - Porozmawiamy przy jedzeniu, kamerdyner państwa
Dorn dopiero co podał do stołu... Prawdę mówiąc, wolałbym niczym nie urazić
naszych
zagadkowych gospodarzy, nawet opieszałością.
Zajęli miejsca przy dużym, dziesięcioosobowym stole. Na talerzach przed każdym z
biesiadników przygotowano skromne, wręcz mnisie porcje sera, jabłek i chleba,
puste
puchary i dzbanki z wodą.
- No cóż - powiedział Hugo - dopiero poznajemy tutejsze obyczaje, może to tylko
przekąska... Ale proszę, jesteśmy ciekawi twojej propozycji, Marc.
Marc ułamał chleb, ugryzł kawałek, nalał sobie wody do pucharu i wypił.
- Przepraszam, to było konieczne... Otóż bohaterowie Boccaccia codziennie, przez
dziesięć dni, opowiadali sobie różne historie na zadane tematy. Proponuję,
żebyśmy zrobili
podobnie. Ale nie przez dziesięć dni, tylko dzisiaj, późnym popołudniem, na
dobry początek.
Rozgośćmy się, wypocznijmy po podróży - być może nie tylko ja przejechałem dziś
pięćset
kilometrów. Rozejrzyjmy się po tym dziwnym miejscu i spotkajmy się, powiedzmy, o
szóstej.
W klinice, w której mnie odtruwano i gdzie odbyłem pierwszą terapię, ważnym
elementem
było wyznanie przed grupą największych swoich nikczemności, rzeczy, które
przeszkadzają
żyć z trzeźwym sumieniem. Mówiłem tam o wszystkim: o zdradach, świństwach,
problemach
rodzinnych, ale nie dotykałem kwestii zawodowych... Wszyscy mamy chyba ten sam
problem
i po to chyba chcieliśmy się spotkać. Na pewno każde z nas nosi w sobie jakiś
ciężar
związany z pracą, i przed nikim oprócz siebie nawzajem nie możemy się od niego
uwolnić.
Więc zróbmy to. Poznajmy się, a przy okazji rozpocznijmy wzajemną terapię. Jeśli
chcecie,
mogę mówić pierwszy.
Szczęknęły odstawiane puchary, odkładane sztućce i talerze. Rozległ się krótki,
energiczny, zgodny aplauz gości Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego.
Dokładnie o szóstej po południu otworzyły się drzwi celi jednego z dziesięciorga
AA
detektywów. Marc, autor propozycji spędzenia pierwszego wspólnego wieczoru na
opowiadaniu swoich najbardziej nikczemnych sprawek, podszedł do wolnego miejsca
przy
dziesięciobocznym stole. Westchnął, rozparł się łokciami i wbił wzrok w
jedenaste drzwi - te,
które nie prowadziły z refektarza do jednej z dziesięciu cel, lecz bezpośrednio
na zewnątrz.
XI
- Mam na imię Marc, jestem alkoholikiem. Nie wiem, czy to, o czym opowiem, jest
na
pewno najbardziej podłą rzeczą, jakiej się dopuściłem. Po prostu znacznej części
mojego
życia nie pamiętam. I strach przed tym, czego nie pamiętam, nie pozwala mi
spędzić w
spokoju ani jednej nocy, i to od pięciu lat, od kiedy nie piję. Jest bardziej
przykry od
wszelkiej znanej mi formy poczucia winy...
Zamilkł, pochylił głowę, zmarszczył czoło, zamknął oczy i zaczął swoją opowieść.
Toczyła się jak górski potok, bez chwili przerwy, bez najmniejszych ustępstw na
rzecz
bardziej wyrazistej emocji.
- Któregoś dnia przyszedł do mnie przyjaciel, Bill, najlepszy, jakiego miałem.
On i
Jolly, jego żona, mieli do mnie świętą cierpliwość. Kiedy piłem, często
odwiedzałem ich bez
uprzedzenia, na przykład w porze kolacji. Potem, kiedy zasypiałem w fotelu,
kładli mnie w
pokoju ich córki, a ona spała wtedy razem z nimi. Przyszedł więc kiedyś do mnie
i
powiedział, że ktoś pobił jego Charlene, miała wtedy piętnaście lat... Pojechał
w delegację,
zabrał ze sobą żonę. Kiedy rankiem po dwóch dniach nieobecności wrócili do domu,
ich
córka leżała na łóżku. Była otępiała, milczała, miała rozległy siniak na skroni.
Nie chciała nic
mówić, dopiero kiedy Bill zdecydował się wezwać policję, usiadła i okazało się,
że w ręku ma
nóż kuchenny. Oparła ostrze o brzuch i, jak powiedział, syknęła: „nigdzie nie
pójdziesz i
nikogo nie wezwiesz”. Kazała im się wynosić. Jolly została w domu, on przyjechał
do mnie
po pomoc, jako do detektywa i przyjaciela. Miałem kaca, wszystko mnie bolało,
poprosiłem,
żeby chwilę zaczekał. Poszedłem do ubikacji, wsadziłem rękę do spłuczki,
chowałem tam
czasem butelki. Znalazłem. Kiedy piłem, siedząc na klozecie, Bill wbiegł do
ubikacji ze
szlochem i krzykiem. Spojrzał na mnie i nagle zaczął uważać na słowa, jakby
zrozumiał, że
nie powinien mówić tego właśnie mnie. Ale najważniejsze już zdążył powiedzieć.
Okazało
się, że właśnie zadzwoniła Jolly, odebrał, bo tak się umówili, że w razie czego
zatelefonuje do
mnie. Powiedziała, że mała Charlene wyskoczyła przez okno, zginęła na miejscu.
Bill,
ściszając głos po początkowym wybuchu, powoli przestawał płakać, stygł, jak
gdyby przez tę
potworność przebijało się coś jeszcze okrutniejszego, jakaś myśl, która sama
torowała sobie
drogę w jego głowie i zaczynała nad nim panować. Dobiegł do umywalki, zaczął
wymiotować. Chciałem go podtrzymać, wyszarpnął się i wybiegł. Wołałem za nim,
ale na
mnie nie spojrzał. Po godzinie przyjechała policja. Wzięli mnie do ambulatorium,
pobrali
krew, odciski... Zrozumiałem, że to na żądanie Billa, że mnie podejrzewa. Jeden
z
policjantów powiedział, że dziewczyna została zgwałcona. Przestraszyłem się. Jak
mówiłem
na początku, zawsze bałem się tego, co mogło zdarzyć się w chwili, której nie
zapamiętałem.
Poprzedni wieczór należał do takich. Próbowałem uchwycić się jakiegoś szczegółu,
ale nic z
tego. Wypuścili mnie, wróciłem do domu. Piłem, odchodziłem od zmysłów.
Rozebrałem się,
położyłem nago na kamiennej podłodze w łazience. Najpierw na brzuchu, potem, z
książeczką do nabożeństwa, na plecach. Klepałem tępo litanie, godzinki,
różaniec. Chciałem
wstrząsu, który otworzyłby przede mną jakąś furtkę do własnej pamięci. Drżałem,
szczękałem
zębami. Wreszcie wykręciłem numer Billa. Odebrała Jolly, płakała, przepraszała,
mówiła, że
nawet nie pomyślała, że to ja, ale Bill był w szoku, i właśnie zadzwonili z
policji i materiał
pobrany ode mnie nie pokrywa się z tym, który zdjęto ze zwłok Charlene. Ale jest
ślad,
znaleźli niedopałek, pytali, czy ktoś ze znajomych pali chesterfieldy... Serce
łupnęło we mnie
tak mocno, że aż usiadłem. Odrzuciłem słuchawkę. Jak szczur, oświetlony przez
włączoną
znienacka latarnię, w mojej wyobraźni pojawił się nagle w całej okazałości mój
bliski
kumpel, adwokat, którego będę nazywał Iksem. Objawił się i pociągnął za sobą
cały korowód
wyrazistych obrazów poprzedniego wieczoru.
Chesterfieldy i on, ten kumpel, w mojej głowie łączyły się w nierozerwalną
całość.
Nie palił niczego innego. Kiedy szedłem do niego na whisky, a on mówił, żebym
kupił mu w
barze papierosy, nie miałem wątpliwości, o jakie chodzi. Poprzedniego dnia
spacerowałem z
nim po bulwarze, aż przyszło mi do głowy, że przecież za rogiem mieszkają Bill i
Jolly.
„Chodź, zobaczysz, jacy fantastyczni ludzie. Oni mnie kochają. Zobaczysz, będą
szczęśliwi!”
wrzeszczałem w pijackim uniesieniu. Zapomniałem, że wyjechali, a przecież mówili
mi, że
córka zostaje sama, więc jeśli czegoś będzie potrzebowała, to zadzwoni, żebym
pomógł. No
więc poszliśmy, a na progu przywitała nas Charlene. Była w domowej sukience, nie
spała.
„Oj, wujek, wujek”, powiedziała wesoło, i przypomniała, że rodzice wrócą dopiero
nazajutrz.
Staliśmy tylko w progu, pamiętam. Nie ma mowy, żeby adwokat zostawił w środku
jakiegoś
papierosa. Przeprosiłem, wyszliśmy, i wtedy, jak to pijany, któremu zepsuto
zabawę, więc
nagle ma wszystkiego dość, zatrzymałem taksówkę i pojechałem do domu. Co działo
się z
adwokatem, nie miałem pojęcia. Aż do tamtej chwili. Bo nagle zrozumiałem -
wrócił tam i
ona mu otworzyła, bo pewnie myślała, że jest ze mną, że coś jeszcze chciałem
powiedzieć...
Całkiem wytrzeźwiałem, zadzwoniłem do niego, poprosiłem, żeby przyszedł na
przystań, bo
otworzyli tam pływający pub na jachcie czy coś takiego... Nawet nie dałem mu
dojść do
słowa. Wbiłem mu nóż w serce, zaciągnąłem w krzaki, oderżnąłem łeb i wrzuciłem
do wody.
Reszta ciała znalazła się tam kilka minut później, ale najpierw podziurawiłem go
jak sito... Tą
najgorszą rzeczą, o jakiej chciałem powiedzieć, nie jest oczywiście zabójstwo
Iksa, lecz to, że
wprowadziłem go do domu Billa i Jolly, że wystawiłem mu Charlene. Umarła przeze
mnie.
Marc podniósł głowę. Był blady jak wapno, wargi miał prawie sine.
- Proszę o pięć minut przerwy. Chyba że chcecie kontynuować beze mnie.
Wstał i wszedł do swojej celi. Pozostali nie ruszali się z miejsca. Tylko McCoy
nie
zwlekał. Przypomniał sobie o telefonie komórkowym, który Marta kupiła mu przed
wyjazdem. Nie użył go ani razu. Wyszedł do ogrodu, stanął przy studni i wystukał
numer. Już
po pierwszym sygnale odezwał się wesoły, chochlikowaty głos:
- Dom detektywa McCoya, słucham.
- Tu detektyw McCoy, masz medal za czujną służbę - powiedział z czułością i
ulgą.
Kiedy McCoy wrócił do refektarza, Marc znów siedział na swoim miejscu, przed
dzbankiem z wodą i talerzem, na którym bielała pełniejsza niż przedtem gomółka
twarogu -
widocznie podczas krótkiej przerwy kamerdyner Dornów przyniósł kolację.
- Zaczynamy? - zapytał Marc, który wyraźnie odzyskał humor.
- To może ja... - odezwała się nieśmiało rudowłosa czterdziestolatka. McCoy nie
pamiętał, czy miała na imię Claudine, czy Susanne.
- Mam na imię Madeleine, jestem alkoholiczką...
„Syndrom Baudouina de Courtenay”, pomyślał McCoy, załamując ręce nad własną
pamięcią i spojrzał na Lisę, której list tak bardzo mu się podobał. Był
rozczarowany, że to nie
ona teraz zabiera głos, chciałby natychmiast dowiedzieć się o niej czegoś
więcej.
- Przede wszystkim - powiedziała Madeleine - dziękuję ci Marc za twoją opowieść,
bez niej byłoby mi trudno. Bardzo mi pomogłeś, miałam podobną historię.
Współczuję ci,
naprawdę... Więc piłam piętnaście lat, bez żadnej kontroli - pięć, nie piję od
dwóch. Mój
problem, którego pożałowałam już wiele razy, jest taki, że... że nie panuję nad
swoimi
uczuciami, nad pożądaniem... Po alkoholu staję się nimfomanką...
McCoya ogarnęło współczucie dla tej nieładnej kobiety, która mówiła na granicy
płaczu i wyraźnie czuła, że wypowiada kwestię, jaka w mniej wyselekcjonowanym
towarzystwie ściągnęłaby na nią mnóstwo niewybrednych kpin. Za grubymi szkłami
okularów kryła się twarz zniszczona przez alkohol, dziobata, z lekkimi
wybroczynami,
niestarannie przypudrowana. Twarz poczciwa, nic nie mówiąca, nijaka, wyblakła.
- Po alkoholu stawałam się agresywna... to znaczy rzucałam się na mężczyzn. W
ogóle
to nie jestem odważna, jestem bardzo nieśmiała. To alkohol robił ze mnie
stuprocentową,
pewną siebie kobietę. Na studiach wiele koleżanek, kolegów zresztą też mówiło
mi, że kiedy
piję, staję się ładna, ciekawa, mocna, jestem odważna, złośliwa i inteligentna.
Więc piłam.
Cały tydzień nic, smutek jak jesienne pole po żniwach, a w sobotę rzucałam się
głową w dół.
I miałam dużo mężczyzn. Moje kuzynki, takie ładne, bogate, kłóciły się ze swoimi
chłopakami, przeżywały długie okresy samotności, a ja co tydzień miałam kogoś na
noc... To
było dla mnie ważniejsze niż wszystko... Moi rodzice zginęli w wypadku, kiedy
miałam
dziewiętnaście lat, mieszkałam sama... No tak... Przy tym byłam bardzo
religijna, teraz już
nie, ale kiedyś... Budziłam się z kimś, komu się nie podobałam, kto rano patrzył
na mnie z
niedowierzaniem, że mógł mnie chcieć. To było okropne... A ja nic nie
pamiętałam, zbierałam
tylko z siebie ślady po mężczyznach. I natychmiast biegłam do kościoła,
spowiadałam się...
No, ale nie chcę wspominać całej historii, będziemy tu dziesięć dni, to jeszcze
wiele wam
opowiem... Licencję detektywa mam od pięciu lat. Trzy lata temu, kiedy po raz
kolejny
uparłam się, że nie będę piła, i nie piłam już dwa miesiące, i myślałam, że już
nigdy nie będę,
przyszła do mnie kuzynka. Ona nigdy nie szukała ze mną kontaktu, nigdy mnie nie
lubiła. No
i zjawiła się, może dlatego, że kilka dni wcześniej wpadłyśmy na siebie w
sklepie i zobaczyła,
że jestem trzeźwa... Przyszła i powiedziała, że zdradza ją mąż, że chce, żebym
dostarczyła jej
dowodów... Tego samego dnia, wieczorem, zadzwonił on. Poprosił o spotkanie,
zupełnie
zdębiałam. Powiedział, że chce się umówić w neutralnym miejscu, bo to delikatna
sprawa...
Zaproponował taką małą restaurację na przedmieściu. Nie znałam go, pobrali się
niedawno,
nie bywaliśmy u siebie... Kiedy przyszłam, już na mnie czekał, był miły,
nieśmiały,
wylękniony.
Mówił, że chce się poradzić, bo zdradza go żona, a przecież należę do rodziny,
jestem
detektywem, więc może im pomogę... Nic nie powiedziałam o jej wizycie,
słuchałam. Mówił,
że żona nie ukrywa swojego związku z innym mężczyzną, z kolegą z pracy, chce
rozwodu,
ale tak, żeby orzeczono jego winę, więc wielokrotnie groziła, że zmontuje dowody
przeciw
niemu. Gdybym miała mu zaufać, wówczas wyszłoby na to, że to przeze mnie kuzynka
chce
zdobyć te fałszywe dowody. Ale nie chciało mi się w to wierzyć, wiedziałam, że
jakoś muszę
to sprawdzić... Nagle wezwał kelnerkę, zamówił whisky, spytał, czy się napiję...
Pamiętam tę
myśl: „zmiękczę go, po alkoholu wyczuję, które z nich kłamie...” Teraz już wiem,
że to mnie
po prostu dopadło. On odpalił we mnie ten łańcuch i tylko szukałam pretekstu,
żeby wypić.
No więc zgodziłam się. Po dziesięciu minutach to ja zawołałam kelnerkę i
zamówiłam całą
butelkę whisky... Potem obudziłam się szarym świtem we własnym łóżku, nikogo
przy mnie
nie było. Noc na pewno spędziłam z mężczyzną, to się po prostu wie, ale nic nie
pamiętałam,
nawet tego, jak wyszliśmy z restauracji. Wzięłam prysznic, ubrałam się, poszłam
do biura. On
tam już na mnie czekał. Miał zdjęcia z naszej wspólnie spędzonej nocy. Widać
było wszystko,
jak w filmie pornograficznym. „Chciała dowodów, to je będzie miała. Nie musisz
ich zbierać
- proszę, są twoje”, powiedział. Spytałam, co zamierza. Zagroził, a raczej
wycedził
(pamiętam, był zimny, wręcz obojętny), że jeśli do tygodnia nie zapewnię kuzynki
o jego
wierności, a w dodatku jemu nie dam dowodów na jej zdradę, to przekaże te
zdjęcia żonie, a
dodatkowo wyśle je na policję, żeby zabrali mi licencję. Powiedział, że
następnego dnia rano
przyjdzie po odpowiedź. Wpadłam w panikę, od razu zaczęłam pić. Kupiłam sobie
butelkę
whisky, potem następną, wymiotowałam, bałam się, telepało mną. Piłam i piłam, i
nie
mogłam zasnąć, przekonana, że jeśli od razu przerwę ten łańcuch, jeśli jakoś
spełnię jego
żądania, to wszystko wróci na swoje miejsce i znowu przestanę pić. To było jak
gorączka.
Zabrakło mi whisky, wyszłam o szóstej rano, żeby pójść do hotelu, tam jest
zawsze otwarte.
Po drodze zatrzymali mnie dwaj chłopcy, znałam ich, miejscowi złodzieje.
Spytali, czy mogę
dać im trochę pieniędzy. I wtedy mnie olśniło. To było dla mnie oczywiste, że
nigdy mi się
nie uda sprowokować kuzynki do zdrady, a przecież tak naprawdę już
współpracowałam z jej
mężem, bo byłam pijana i chciałam, żeby znów do mnie przyszedł. I bałam się, że
spełni
swoją groźbę. Powiedziałam złodziejom, że mam dla nich robotę...
Madeleine zdjęła okulary. Głęboko osadzonymi oczami rozejrzała się wokół, jak
gdyby oczekiwała pomocy.
- Jeden miał ją zgwałcić, a drugi robić zdjęcia. Zapłaciłam im pół tysiąca,
zrobili to
jeszcze tego samego dnia, włamali się, kiedy tylko Frank... jej mąż... wyszedł
rano z domu do
pracy. Przekazałam mu „dowód”. Na miejscu już była policja, ale te dostarczone
przez niego
fotografie skompromitowały jej zeznania. Nikt jej nie uwierzył, policja uznała,
że została
złapana na gorącym uczynku, więc desperacko szukała usprawiedliwień i wymyśliła
sobie ten
gwałt... Otrzymał rozwód, ożenił się, do mnie już nigdy nie przyszedł. A ona...
- Madeleine
podniosła się gwałtownie, zaczęła odchylać się do tyłu, próbowała przytrzymać
się stołu,
bezwładnie zatoczyła koło i runęła na ziemię.
- Jestem lekarką, odejdźcie - zawołała Lisa, podbiegła do Madeleine i uklękła
tuż przy
jej głowie.
XII
- Proponuję przerwać na dzisiaj nasze posiedzenie, przynajmniej w tej formie, co
dotychczas - powiedziała Lisa, kiedy wyszła z celi Madeleine. - Nasza
przyjaciółka nie
powinna opuszczać już dzisiaj swojego pokoju, ale wszystko jest w porządku. Po
prostu, nie
może się teraz denerwować.
- Albo rozmawiajmy bez Madeleine - rzuciła Carla.
- Przepraszam, ale odradzam, jako lekarz - powiedziała delikatnie, ale stanowczo
Lisa.
- Marc przedtem prosił o przerwę, teraz Madeleine zasłabła... Widocznie nasze
organizmy
domagają się wypoczynku. Mamy za sobą podróż, mówimy o prawdziwych tragediach,
uwalniamy się od rzeczy, które ciążyły nam nazbyt długo. Zaczekajmy, jutro rano
przyjdźmy
na śniadanie z decyzją, czy chcemy kontynuować spotkania według tej samej
formuły.
Była w Lisie jakaś dyskretna, samoobjawiająca się mądrość. Przynajmniej tak to
widział McCoy, który patrzył na nią z rosnącym zainteresowaniem i ożywieniem.
Miała jasne
włosy sięgające ramion, ładną cerę, ciepły głos. Miała też smukłe, opalone
dłonie. McCoy był
pewny, że to poruszenie jej widokiem od samego początku ma charakter świeżej
czułości.
Wiedział, że wystarczyłoby dmuchnąć, a uczucie to znikłoby jak mydlana bańka.
Dlatego tym
chętniej je w sobie hołubił.
- Ale czy to nie jest nieuczciwe w stosunku do tych, którzy już mówili? -
zaoponowała
Claudine. - Przecież mieliśmy dowiedzieć się o sobie nawzajem rzeczy
tragicznych, co
oznacza, że również kompromitujących, mniej więcej w tym samym czasie. My wiemy
o
nich, czyli o Marcu i Madeleine, już dużo, oni o nas nic.
- Tak, przepraszam, to jest ważny powód - przyznała Lisa.
- Marc, co ty na to? - rzucił McCoy. - Właściwie dotyczy to głównie ciebie,
Madeleine
i tak nie uczestniczyłaby teraz w spotkaniu.
- W porządku, możemy przerwać - rzucił Marc i wszyscy uznali jego słowa za
ostateczną decyzję.
McCoy wstał i już miał podejść do Lisy, ale uprzedził go Hugo i zaproponował
lekarce spacer.
- To może wszyscy pójdźmy do parku, póki jest widno. Zobaczymy i poznamy okolicę
- powiedziała Lisa wesoło i naturalnie.
McCoy miał wrażenie, że tą propozycją chciała oddalić od siebie kłopotliwe tete
a tete
z Hugonem. Na widok porażki konkurenta odezwał się w nim męski spryt „podrywacza
na
wrażliwość”. Bez cienia wewnętrznej troski o Madeleine podszedł do Lisy i spytał
poufnym
tonem:
- Czy ona naprawdę może zostać sama?
- Masz rację - odpowiedziała Lisa z uśmiechem i niemal wdzięcznością - zajrzę do
niej i sprawdzę.
Kiedy wyszli, przywitał ich ptasi jazgot, który w ogóle nie docierał do nich
przedtem
przez drzwi refektarza. Na jesionach i wiązach rosnących w zagajniku za skwerem,
otwierającym się przed wejściem, odbywał się prawdziwy skrzydlaty wiec. Szli
przed siebie
w rozproszeniu. Kiedy stanęli na linii zagajnika, w zapadającym łagodnie
zmierzchu, za
drzewami, dostrzegli lśniącą niespokojnie taflę jeziora.
- Już się martwiłem, że Stowarzyszenie Wioślarskie nie miało gdzie pływać -
ledwie
McCoy zdążył powiedzieć swój dowcip, z refektarza dobiegł ich przeraźliwy krzyk.
Rzucili się do budynku i niemal wpadli w drzwiach na Madeleine, która w koszuli
nocnej wyraźnie zamierzała wybiec do nich na zewnątrz.
- Tam! - wykrzyknęła i wskazała ręką swój pokój.
- Hugo, Steven! - zawołał Marc i wbiegł razem z męską mniejszością AA detektywów
do celi Madeleine. Na podłodze, niczym biała zakrwawiona poduszka, leżała martwa
turkawka przeszyta sztyletem z drewnianą, inkrustowaną szmaragdami rękojeścią.
- Leżałam w łóżku, zaczęłam pisać list do przyjaciółki, i wtedy przez otwarte
okno
wleciał ten ptak. Jeszcze trzepotał skrzydłami. Kiedy podeszłam, turkawka
podniosła główkę,
odchyliła do tyłu i zamarła. - Madeleine była opanowana, szybko wróciła do
siebie po
początkowym szoku.
- Niczego nie słyszałaś? - spytał Hugo. - Żadnego szmeru na zewnątrz?
- Nie. Potem tylko spojrzałam za okno i zobaczyłam jakiś cień, wyolbrzymiony,
wyglądał jak mnich w kapturze. A może mi się tylko wydawało, może to cień
drzewa...
Krzyknęłam i pobiegłam do was po pomoc.
- Pójdę do Dornów i spytam, jak jesteśmy chronieni - powiedział McCoy.
- Idę z tobą - rzuciła Lisa.
Kiedy zapukali, drzwi otworzyła im pani Mary.
- Przyjaciółka miała przykre zdarzenie - powiedział McCoy. - Ktoś wrzucił przez
jej
okno przebitą sztyletem turkawkę.
Uśmiechnięta twarz Mary stężała.
- Męża nie ma, proszę przyjść później - odpowiedziała nadspodziewanie sucho jak
na
jej dotychczasowe anielskie obyczaje i zaczęła zamykać drzwi.
- Chwileczkę - Lisa oparła dłoń na klamce. - Nie czujemy się bezpieczni, ktoś
może
wejść do ogródków, a potem do naszych cel. Boimy się.
- Proszę się nie obawiać - usłyszeli za plecami studzienny głos starca. Pan
Phileas
nadciągał w paramnisiej opończy swoim ślimaczym krokiem. - Spróbuję wyjaśnić,
jak to się
mogło stać. A dzisiejszej nocy nie muszą się państwo bać. Proszę wrócić do
siebie, za pięć
minut spuszczę dziesięć psów, bardzo groźnych. Będą biegały na wolności wokół
zabudowania. O szóstej rano je przywołam, znowu zostaną uwięzione, a państwo
będą się
mogli swobodnie poruszać. Ale przed szóstą proszę nie wychodzić z zabudowania,
bo
zagryzą każdego, kogo spotkają.
- Prócz nas - dodała pani Mary, której oblicze znów rozjaśniło się anielskim
uśmiechem.
McCoy i Lisa szybko wrócili do budynku. Jako że cela McCoya była najbliżej, a
minęły już co najmniej trzy minuty, wrócili przez jego chiostro. Zamknął je
dokładnie od
ogrodu na klucz z dużym uchem.
- Zdążyliśmy - westchnęła Lisa i na znak ulgi żartobliwie położyła sobie rękę na
piersi. - Boże, co to? - spytała z komicznie odegranym przerażeniem na widok
sześciu
obrazów na ścianie celi McCoya.
- Jeszcze nie zdążyłem się przyjrzeć, ale myślę, że to ta sama kobieta w sześciu
wersjach.
W miarę jak przenosili oczy z lewego kartonu na kolejne etapy metamorfozy,
wykrwawione, alabastrowo anielskie piękno niewiasty nabierało coraz bardziej
niepokojącej
migotliwości zła. Lisa pochyliła się, żeby odczytać podpis pod ostatnim na
prawo, w pełni
szatańskim wariantem namalowanej kobiety.
- „Portford, 1938”. I jakiś bazgroł zamiast podpisu. Świetne pastele. Z
warstwami
farby, ze smugami brokatu, kuponami atłasu... Misterna robota.
- Namalował to pewnie któryś z prerafaelickich wioślarzy. Prerafaelickie
Stowarzyszenie Wioślarskie powstało w 1930 roku. W folderze była mowa o
studentach i
profesorach wydziału filologicznego, ale to musiał narysować jakiś zawodowy
artysta...
- I to wybitny - powiedziała wesoło Lisa. - Wiesz co? To zabrzmi jak pretekst...
Jeżeli
pozwolisz, to przyjdę dziś jeszcze do ciebie, żeby popatrzeć na te pastele.
Boże, chodźmy,
przecież musimy im powiedzieć, że nie mogą wychodzić na dwór, bo te bestie
jeszcze kogoś
zjedzą!
Lisa rzuciła się do drzwi.
- Stój, nie wychodź! - krzyknęła do Margaret, która wyciągała właśnie dłoń do
klamki
drzwi prowadzących na skwer. Kobieta powstrzymała gest, jak porażona prądem.
- Niestety, jesteśmy dziś więźniami tego klasztoru - wyjaśnił McCoy i zreferował
zebranym treść krótkiej rozmowy, jaką odbyli z panią Mary i z panem Phileasem.
- I wiecie co? - zaproponował na zakończenie. - Nie myślmy na razie o
obowiązkach
wobec innych, o tym, że Marcowi i Madeleine, którzy opowiedzieli już o sobie tak
wiele,
jesteśmy winni te najstraszniejsze prawdy o sobie. Zróbmy normalny mityng,
powiedzmy, co
nas boli w tej chwili... Mnie na przykład strasznie chce się jeść, potrzebuję
odrobiny
wesołości, ulgi. Napięcie, jakie nam zafundował morderca turkawki, jest nam
zupełnie
niepotrzebne, szkodzi naszemu zdrowiu.
Wszyscy z ulgą przyjęli propozycję McCoya, usiedli i rwali się do wypowiedzi - o
rzeczach niby to błahych, jak zmęczenie czy niepokój o bliskich, które jednak,
jeśli nie
zostałyby wysłowione, dla każdego z AA detektywów mogłyby się kiedyś okazać
zabójcze.
Opowieść Madeleine przypomniała wszystkim, jak podstępnie i gwałtownie alkohol
wyrywa
z pozornego uspokojenia i jak głęboko wciąga w wir najgłębiej zakopywanych
skłonności.
Kiedy głos zabrała Lisa, McCoy poczuł w sercu dawno niedoświadczane uczucie
słodyczy i
miękkości. Mówiła o tym, jak bardzo cieszy ją to spotkanie, o tym, że może być
tylko
wdzięczna pomysłodawcy wielodniowego mityngu alkoholików detektywów, że pobyt „u
prerafaelitów” traktuje również jak urlop, że wiele sobie obiecuje po zielonym
otoczeniu
„świątyni”, ma nadzieję na spacery po lesie, na wyprawy łódką po jeziorze, na
wzajemną
życzliwość i ciekawe rozmowy. Tylko McCoy nie zabierał głosu. Gdyby miał
powiedzieć, co
właśnie odczuwa, mógłby wiele zepsuć. „Co za dziecko ze mnie! - wyrzucał sobie w
duchu. -
Przecież znam ją dopiero od kilku godzin...”
Dante, Dante, Dante... Jak nie Dante Alighieri, to Dante Gabriel Rossetti, Dante
w
rysunkach Sandro Botticellego albo Dante, uczeń Plotyna... Grzbiety większości
książek,
które stały w celi McCoya na półkach za biurkiem, rozpoczynały się od imienia
Dante.
Niełatwo było odgadnąć, co się w nich kryje - wszystkie były oprawione w skórę,
na
grzbietach każdej z nich widniały złocone litery. Wziął do ręki jeden ze stu
woluminów, który
miał wypisany jedyny znany mu tytuł Boska Komedia. „Pewnie po włosku, jak w
bibliotece
Ferrucciego”, pomyślał sceptycznie. Tym razem jednak miał szczęście - trzymał w
dłoni
przekład złożony całkiem zrozumiałym językiem, dobrze zrymowany. Mniej więcej co
cztery
strony poszczególne sekcje, czyli - jak nazwał je autor - Pieśni poematu były
rozdzielone
czarno-białymi ilustracjami. Tylko jednej Pieśni przypisane były aż dwa
drzeworyty -
skrajnie różne, jak niebo i ziemia. Na jednym z nich, w delikatnie zasugerowanym
świetle
słońca, kobieta i mężczyzna czytali rozłożoną na jej kolanach książkę. Niemal
dotykali się
policzkami, twarze mieli skierowane delikatnie ku sobie, jego prawa dłoń,
zawieszona jeszcze
w powietrzu, nieuchronnie zmierzała do jej lewego łokcia. Po prawej stronie,
kobiecej, na
podłodze stał kosz wypełniony jabłkami. Po lewej, zwinięty w kłębek, wygrzewał
się w
słońcu wąż. Na drugiej ilustracji tych samych dwoje unosiło się w powietrzu,
miotały nimi
mięsiste korkociągi wichury. Ich twarze były przerażone, wyciągali do siebie
ręce, ale
pomiędzy ich ciałami, niczym nadprzyrodzony miecz, tkwiło ostrze niemożliwej do
przebycia
przestrzeni. McCoy spojrzał na tekst:
Czasem nad księgą zbiegło się spojrzenie
I zdejmowało z lic barwy rumiane -
Ale nas zmogło jedno okamgnienie.
Kiedyśmy doszli, gdzie usta kochane
Rycerz całował w nieowładnej chęci,
On, z którym nigdy już się nie rozstanę,
Drżący do ust mych przywarł bez pamięci;
Księga i pisarz Galeottem byli -
W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej...* [Dante, Pieśń piąta, s. 46-47, w:
Boska
Komedia, przeł. E. Porębowicz, Warszawa 1975]
Pod spodem był przypis: „Galeotto, czyli Gallehault, dzięki pośrednictwu którego
Lancelot mógł spotkać się z królową Ginewrą. Dzieło literackie jest jak ów
pośrednik, czyli
księga o zdradzie staje się również natchnieniem do zdrady. I źródłem śmierci -
za chwilę do
komnaty wbiegnie mąż Franceski i zabije kochanków za wiarołomstwo. Ledwie
poczuli smak
pocałunku, już stanęli po stronie potępionych na wieki...”
Z głębokiego przejęcia wyprowadziło McCoya delikatne stukanie.
- Proszę - powiedział półgłosem, lecz chyba wystarczająco donośnie, bo po chwili
w
otwartych drzwiach nieśmiało stanęła Lisa.
- Chciałam lepiej się przyjrzeć tym pastelom... A może przeszkadzam, przecież
czytałeś...
- Ale już dzisiaj nie będę - odpowiedział McCoy, i była to pierwsza literacka
parafraza, jakiej dopuścił się świadomie w ciągu całego swojego niezbyt długiego
przecież
jeszcze życia.
Lisa podeszła do ostatniego z sześciu obrazów na ścianie, schyliła się i zaczęła
patrzeć
na podpis.
- I co o tym wszystkim myślisz? - spytał McCoy, z trudem powstrzymując dłoń,
żeby
nie wśliznęła się w wąską szczelinę pomiędzy jej włosami a szyją.
- „Portford 1938”... Ale tych bazgrołów chyba się nie da odczytać.
McCoy ze wzruszeniem patrzył na jej smukłą, energiczną sylwetkę, z czułością
obserwował jej swobodne, naturalnie eleganckie ruchy. Lekko rozcięta z tyłu
spódniczka Lisy
odsłaniała zgięcie po wewnętrznej stronie kolana. Kiedy kucnęła, nad jej głową
ukazała się
cała szatańska sylwetka, a za nią pięć kolejnych, coraz mniej jaskrawych wersji
tej samej
kobiety, aż do jej anielskiego wcielenia.
- Miałem na myśli turkawkę, psy...
- To rzeczywiście niesamowite - powiedziała Lisa, zbliżając się do kolejnego
obrazu i
wpatrując się w jego najniższą część. Przez naciągniętą na plecach kremową
bluzkę delikatnie
przebijał jej kręgosłup. - Tu też jest napis: „Portford 1937” i znowu bazgroły.
Dwuwyrazowe,
pewnie podpis.
McCoy celowo do niej nie podchodził. Zaniedbane, trzymane przez kilka lat gdzieś
daleko, w ślepych arteriach serca, umysłu i ciała, pragnienie miłości nagle
rozkwitło w nim z
impetem wiosennej burzy. Chciał ogarnąć ją od tyłu kolanami i przesuwać
delikatnie wargami
po jej karku i obojczykach, za uszami, pragnął, żeby uprzedzała jego pocałunki,
odsłaniając
przed nim miejsca, którym jego usta były najbardziej potrzebne.
- Tu też - Lisa wpatrywała się już w trzeci obraz od końca. - „Portford 1936” i
bazgroły. Zobaczmy dalej... No tak: „Portford 1935”, „Portford 1934”. „Portford
1933”. I
bazgroły, bazgroły, bazgroły. Nie takie same, ale podobne, maźnięte tą samą
ręką.
Głos Lisy był wesoły, trochę zawadiacki. Po odczytaniu ostatniego napisu, pod
rajskim wariantem kobiety, wyprostowała się i zaczęła patrzeć w twarz anielicy.
- Najprościej - powiedział McCoy, z żalem myśląc o tym, że nie przykucnie już za
nią
- byłoby oskarżyć Dorna. Nie wydaje się, żeby ktoś jeszcze tutaj się kręcił. Ten
jego habit
pasowałby jak ulał do cienia, który Madeleine widziała za oknem. A poza tym co
za kretyn ze
mnie. Zgodziłem się na te psy, a teraz jesteśmy właściwie uwięzieni.
- Tak, ja też o tym pomyślałam. Przecież to idiotyczne: dziesięcioro alkoholików
chce
ze sobą rozmawiać, przejechali setki kilometrów, a siedzą zamknięci razem z
martwą
turkawką, z głowami pełnymi domysłów, podczas gdy dookoła nich biega stado
czworonogich morderców...
- Czyli - tym razem McCoy zmienił wątek, czując, że powinien zainteresować się
odkryciami Lisy - obrazy są datowane rok po roku, od 1933 do 1938. A bazgrołów
naprawdę
nie da się odczytać?
- Ja nie potrafię.
McCoy podszedł do Lisy, która przyglądała się fakturze migocącej na
zasznurowanym, śnieżnobiałym gorsecie anielicy i przykucnął przed napisem pod
drugim, nie
tyle anielskim, co wykrwawionym i trupim wizerunkiem kobiety. Myśl, że jego lewa
skroń
znajduje się niespełna pół metra od biodra Lisy, które nie przestawał obserwować
kątem oka,
ścisnęła mu serce. Wiedział, że jeśli tylko zrobi jakiś ruch w jej kierunku,
zepsuje wszystko,
będzie pogrzebany na wieki. Jedyną rzeczą, jakiej mógł oczekiwać od losu, była
jej
naturalność, taktowna bliskość. Spalona próba wzajemnej czułości wykopałaby
pomiędzy
nimi jakiś dół nie do przeskoczenia, ale coraz trudniej było mu jej nie podjąć.
Czuł, że za
chwilę przylgnie do zgięcia pomiędzy jej udem a brzuchem, że zatopi w nim twarz
i się
rozpłacze. Nagle, przez nabiegłą mu do oczu wilgotność, zobaczył jak pod lupą
wyraziste
litery napisu.
- Lisa! To nie dwa słowa, lecz trzy. Pierwsze jest króciutkie, wrośnięte w
drugie tak,
że trzecia litera tej hybrydy jest znowu duża. Zawijas na końcu pierwszego
wyrazu wplata się
w pierwszą literę drugiego, w wielką literę, która w tym połączeniu wygląda jak
mała.
W jednej chwili odżyła w nim cała grafologiczna wiedza, którą brylował w szkole
oficerskiej. Mówił i widział tak jasno, jak gdyby czytał z kartki kolegi prymusa
- siebie
samego nie podejrzewał, wskutek wieloletniej pracy nad upadkiem poczucia
osobistej
wartości, o umiejętność takiego czytania rzeczy pisanych, by znaczyły coś
więcej, niż widać
na pierwszy rzut oka.
- Ale co to za słowa? - figlarny głos Lisy nabrał temperatury.
McCoy poczuł, że opiera dłoń na jego ramieniu i przysiada tuż obok. Bliskość
biodra
zastąpiła gorąca bliskość jej pachnących włosów i policzka.
- „La Belle Dame”, pisane jako „LaBelle Dame”, ogon „a” jest początkiem zawijasa
„B”, stąd dwa, a nie trzy wyrazy...
- Jezu, masz Keatsa?! - Lisa cofnęła nagle dłoń z jego ramienia i rzuciła się do
półek z
książkami.
- Jest! - krzyknęła, biorąc do ręki jedną z książek po autorach na „D”. Szybko
przekartkowała niepokaźny tom, jeden z najszczuplejszych na półkach, zatrzymała
się w
połowie i zaczęła czytać: - „Przez łąkę szła jak zwid uroczy; / Włos miała
długi, stopę lekką /
I dzikie oczy [...] / Na siodło wziąłem i w objęciach / Trzymałem czar, co tak
mnie urzekł...”*
[John Keats, La Belle Dame sans Merci, s. 65, w: 33 wiersze, przeł. S.
Barańczak, Kraków
1997]
Odłożyła książkę, szybko wróciła do pierwszego, anielskiego wizerunku kobiety,
wspięła się na palce i zaczęła się wpatrywać w jej twarz. Tymczasem McCoy
podniósł
książkę i czytał głośno:
„Spoczęliśmy w jej skalnej grocie: / Wzdychała i spływała łzami; / Zamknąłem
dzikie,
dzikie oczy / Pocałunkami [...] / Śmiertelnie bladzi, w śnie wołali / Władcy,
Książęta i
Rycerze: / «Strzeż się - La Belle Dame sans Merci / W jasyr cię bierze!»„*
[Tamże, s. 65 i 67]
- To ona - westchnęła Lisa.
Podszedł do niej. Teraz oboje widzieli to samo: kobiecym aniołem z pierwszego
obrazu była Mary Dorn, młodsza i jaśniejsza, ale bezsprzecznie ta sama, równie
nieludzko
uśmiechnięta co żona pana Phileasa. I to ona patrzyła na nich z pozostałych
pięciu części
cyklu: topielica, wróżka, czarownica, wampirzyca, szatan. Na szkło, pod którym
znajdował
się trzeci wizerunek - wróżka - refleks księżyca nanosił napiętą twarz Lisy.
McCoy odczytał
to napięcie po swojemu - jako zastygłe na moment pragnienie, które ona również
skrywała od
lat, a teraz daremnie próbowała pogrzebać w szybkich słowach i ruchach, w
dociekaniu
strzępów prawdy o pochodzeniu i sensie oglądanych przedstawień. Wsunął palce w
jej włosy,
następnie splótł dłonie na jej szyi, oparł opuszki kciuków na kącikach jej ust,
pocałował ją w
prawą skroń. Miał wrażenie, że doskonale odgaduje jej wolę.
XIII
Spędzili razem całą noc. Cieszyli się sobą na wszystkie sposoby, jakimi mogli
wyrazić
tę niespodziewaną radość. Kochali się to gwałtownie, łapczywie, pospiesznie,
niemal z
obawą, że ktoś im przerwie, to znowu powoli, beztrosko, wpatrując się, całując
powieki i
kąciki ust, głaszcząc się nawzajem po policzkach i włosach. Kochali się wesoło,
czasami
wybuchali śmiechem, który nie wyrażał nic innego, jak tylko nadmiar czułości.
Nie zasnęli
ani na chwilę, czasami leżeli cicho obok siebie z zamkniętymi oczami, wsłuchując
się w
swoje spokojne oddechy. Zupełnie zapomnieli, że wokół dziwnego budynku, w którym
się
znajdowali, biega dziesięć morderczych psów, gotowych na najbardziej krwawe
rozkazy
dziwnej pary staruszków. Kiedy pierwszy ostry promień słońca przeszył listwy
okiennicy,
Lisa podniosła głowę.
- Psy pewnie poszły spać. Pora na nas. Dobranoc.
- Dzień dobry - odpowiedział McCoy i wtulił twarz w wewnętrzną stronę jej dłoni.
Lisa pocałowała go delikatnie w skroń, wstała, założyła bluzkę i spódnicę na
nagie
ciało.
- Za chwilę zobaczymy się znowu - powiedziała z uśmiechem i zatrzepotała dłonią
na
pożegnanie.
Kiedy McCoy się obudził, dochodziła prawie dziewiąta. Był zakochany, gotowy na
szczęście. Zerwał się z łóżka, szybko wziął prysznic, ubrał się i wyszedł do
refektarza. Tam,
oczywiście, wszyscy już byli, jedli śniadanie i naśmiewali się z psów i z tego,
że mimo
wszystko przeżyli tę noc, choć zapowiadało się na jakiś horror. Nawet Madeleine
żartowała z
zasztyletowanej turkawki, którą ktoś wrzucił jej wczoraj przez okno.
- Co z nią zrobiłaś? - pytał Marc.
- Zawinęłam w apaszkę i pochowałam przy studni. Uklepałam kopczyk, ale pewnie
przy pierwszym deszczu się rozmyje.
- No to kolejnych gości twojego pokoju czeka niespodzianka: szkielecik wylizany
do
bieli przez wodę - McCoy wtrącił się do prowadzonej przy stole rozmowy.
Kiedy tylko wszedł, Lisa uśmiechnęła się jasno. Było widać, że niczego nie
zamierza
przed nikim ukrywać.
- Jesteśmy wszyscy, więc chyba możemy zacząć - powiedziała Rachel.
- Mogę pierwszy? - spytał Hugo, i kiedy tylko McCoy usiadł na swoim miejscu,
natychmiast zaczął opowieść. - Detektywem jestem od ponad dwudziestu lat, przez
cały ten
czas piłem. Przestałem dopiero przed rokiem. Właściwie to zajmowałem się
wszystkim -
śledziłem, ochraniałem, szantażowałem w imieniu klienta, preparowałem dowody...
Jakoś się
rozeszło, że jestem dobry do brudnej roboty i ludzie przychodzili do mnie z
takimi wrednymi
sprawami...
McCoy prawie go nie słuchał. Siedział z półprzymkniętymi powiekami i sącząc
wodę,
odtwarzał obrazki minionej nocy. Delektował się myślą, że bohaterka tych obrazów
jest
blisko niego, że w każdej chwili mógłby wstać, ująć ją za ręce i pocałować w
wewnętrzną
stronę dłoni - miejsce, które roztkliwiało go szczególnie.
- ...Niestety - mówił Hugo swoim irytującym, pyszałkowatym głosem -
współpracowałem też z handlarzami narkotyków. Miałem kumpli w policji i czasami
udawało
mi się dowiedzieć, kogo obserwują, na kogo szykują jakąś akcję i mówiłem komu
trzeba, że
na jakiś czas powinien zniknąć. Szef gangu, z którym miałem układy, był
Meksykaninem.
Straszny, ale stylowy człowiek - zapraszał mnie czasem do siebie i proponował
różne
specjały, zarezerwowane, jak mówił, „dla wybranych” Jakieś cygara, lecz również
krople,
dziwne alkohole, trochę jak tequila, ale jakby maziste, o smaku smoły. To było
na swój
sposób fascynujące. Nalewał mi coś i potem zgadywał, a raczej przepowiadał,
jakich doznam
wizji... Że pojawi mi się na przykład łabędź albo koń... Pytał, czy może chcę,
żeby na tym
koniu był jeździec albo czy ma mieć wypaloną na sobie jakąś cyfrę, albo ma wpaść
do
biblioteki i stratować kopytami książki. I wszystko się sprawdzało, co do
szczegółu...
Koń niszczący kopytami książki, mazisty alkohol o smaku smoły - w jednej chwili
do
McCoya dotarło, że Hugo opowiada coś, co należy do jego życia. I to jeszcze jak!
Tyle
wysiłku włożył w odtworzenie wydarzeń tamtego dnia, kiedy została zamordowana
Beatrix,
że miał je w najbardziej uwrażliwionym zaułku pamięci. Doskonale pamiętał, że
cztery lata
temu, tamtego wieczoru, kiedy wyszedł, by z kimś się spotkać, udał się do baru,
pił dokładnie
taką ciecz, o jakiej mówił Hugo, a kiedy zasnął na stole, śniły mu się książki i
koń, który je
tratuje kopytami... Nawet się nie poruszył. Słuchał i po raz pierwszy od śmierci
żony poczuł,
że istnieje jakaś nić, która może prowadzić do wyjaśnienia jej tajemnicy.
- Pewnego razu - głos Hugo w jednej chwili stracił całą swoją pyszałkowatość -
Meksykanin zaproponował, żebym zrobił żart komuś z moich bliskich. Dał mi
ampułkę z
cieczą i powiedział, że wywołuje ona właśnie obraz konia w bibliotece,
wystarczyło dolać do
tequili... Moc tego człowieka robiła na mnie wrażenie, jakoś go podziwiałem,
taki żart wydał
mi się niezwykły... Sterować cudzymi snami, wizjami - nigdy przedtem się z tym
nie
spotkałem... Kupiłem tequilę i odwiedziłem moich rodziców. Ucieszyli się na mój
widok,
mama poszła do kuchni, żeby przygotować kolację. Wziąłem dwa kieliszki, do
tequili ojca po
kryjomu dolałem trochę cieczy z ampułki. Kiedy wypił, powiedziałem, żeby zamknął
oczy,
bo za chwilę zobaczy konia, który buszuje po bibliotece. Ojciec rzeczywiście
zamknął oczy,
po chwili zorientowałem się, że śpi. Miał siedemdziesiąt lat, zdarzało mu się
zasypiać w
fotelu, ale nie tak szybko. Byłem zawiedziony. Szybko zjadłem, co przygotowała
mama, i
wyszedłem... Wieczorem zadzwonił do mnie znajomy z policji i powiedział, że
ojciec
zamordował moją mamę. Podobno nic nie pamiętał, był po niewielkiej dawce
alkoholu, za
małej, żeby wywołała w nim spustoszenie... Ten łagodny, dobroduszny człowiek
mało mówił,
bez przerwy się uśmiechał, jakby nie słyszał lub nie rozumiał, co się do niego
mówi... Zadał
mamie szesnaście ciosów nożem... Po tym wszystkim stracił rozum, zupełnie nie
miał
kontaktu ze światem. Policja nie wiedziała, co z nim zrobić, umieszczono go w
szpitalu
psychiatrycznym, umarł dwa lata później... Kiedy poszedłem do Meksykanina,
oświadczył z
uśmiechem, że musiał pomylić fiolki... Nie miałem odwagi nic mu powiedzieć ani
donieść na
niego na policję. Miał straszne oczy, prawie same białka...
McCoy podniósł powieki. Jego twarz musiała bardzo się zmienić. Lisa patrzyła na
niego z troską, która graniczyła ze strachem.
Kiedy Hugo skończył, o głos poprosiła Claudine, niebrzydka, drobna brunetka o
nerwowych ruchach. Do McCoya nie dotarło jednak ani jedno jej słowo. Uśmiechnął
się tylko
do Lisy, żeby ją uspokoić, zamknął oczy i zaczął szybko myśleć o tym, co
usłyszał przed
chwilą.
Wrażenia minionej nocy, cała słodycz i wzruszenie, jakie jeszcze pół godziny
temu
niepodzielnie panowały nad jego emocjami, nie tyle go opuściły, co przemieściły
się do
odczuwalnych, lecz bardziej dyskretnych terytoriów jego serca. Miał o czym
myśleć -
zdarzenie z Hugonem to nie mógł być przypadek. Opisy wizji, jakie miewał po
substancjach
Meksykanina, odpowiadały dokładnie jego własnym z tamtego wieczoru, kiedy
zginęła
Beatrix. Czy Hugo i ten Meksykanin mogli mieć jakiś związek z jego koszmarem, z
morderstwem Beatrix? A może istnieje jakaś wiedza dostępna tylko wtajemniczonym,
ale
działającym niezależnie od siebie osobom, o środkach, które wywołują konkretne
wizje? Nie
jakieś tam halucynacje, lecz dokładnie zaplanowane obrazy? Substancje, które w
dodatku
prowadzą do z góry zaprojektowanych działań, jak morderstwo? McCoy nie miał
powodów,
żeby wątpić w wyznanie Hugona, a tym samym nie miał wątpliwości, że Meksykanin z
jego
opowieści potrafił sterować nie tylko myślami innych, lecz również ich odruchami
i
działaniami. Hugo podał swojemu ojcu kilka kropel mikstury, która kazała temu
łagodnemu
staruszkowi bestialsko zamordować żonę! Ten wątek z morderstwem przypomniał
McCoyowi
potworną myśl, która zrodziła się w nim natychmiast po znalezieniu zwłok Beatrix
- strach, że
to on sam ją zamordował. Marta, która dużo czytała o chorobie ojca, mówiła mu,
że podobne
przypuszczenia rodzą się u alkoholika natychmiast, z jakiegoś przypisanego tej
chorobie
dogłębnego poczucia winy. Zaniki pamięci to dla każdego pijącego przepastna
studnia
potworności, które mógł popełnić całkiem nieświadomie i bez żadnego związku z
trzeźwą
stroną jego temperamentu. Ta myśl nie mogła go wtedy nie dopaść i nie miała ona
nic
wspólnego z tym, że kochał Beatrix, że nigdy nawet nie podniósł na nią głosu. No
bo tak -
wrócił do domu po jakiejś bezsensownej nocy, której nie umiał odtworzyć, z głową
pełną
przerażających obrazów, i znalazł martwą żonę w pokoju śpiącej córki. I żadnych
śladów
włamania - obrazek rodzinnej idylli, gdyby nie to, że w brzuchu Beatrix tkwił
nóż.
W ciągu ostatnich trzech lat pracy w policji McCoy właściwie żył tylko czasem
teraźniejszym, bez pamięci. Kiedy słyszał od kolegów pochwały, że przeprowadził
jakąś
świetną akcję, że aresztował kogoś, kogo inni aresztować nie umieli, on sam na
ogół nie
pamiętał ani tej akcji, ani tego aresztowania. Pił przed pracą i w pracy, a
wszyscy przymykali
na to oko, bo podobno był ofiarny, inteligentny i odważny. Wszystko, co wtedy
robił,
odbywało się w jakimś ciasnym korytarzu świadomości, który nie był przeznaczony
do
przetrwania w pamięci. Że w tym korytarzu działał logicznie, to pewne. Ale nie
można było
wykluczyć, że za którymś razem mógł wymknąć się poza jego bariery na
niewyobrażalne
obszary z przyzwoleniem na zło. Ze strachem o to, że sam zabił Beatrix, uporał
się dzięki
kolegom z policji. Był pierwszym podejrzanym, więc go sprawdzili - absolutnie
wykluczając
jego udział. Nie znaleziono niczego. Jakiś zapach, który psy podjęły tylko do
bramy domu, i
jakiś obcy włos, nie wiadomo, czy należący do mordercy. Niepodważalne alibi dała
mu
właścicielka baru, w którym pił i zasnął na stole. Ale sama myśl, że w mrokach
prawdopodobieństw, jakie otwierała utrata kontroli nad pamięcią, istniała
również możliwość
morderstwa żony, była czymś, co czasami niespodziewanie go dopadało i mroziło mu
kości
aż do szpiku. Kochali się na pewno, i to żarliwie, choć bez wątpienia jego picie
odsuwało ją
od niego jako od męża przyjaciela, męża opiekuna, a także jako od męża kochanka.
Kiedy
zastanawiał się później, jak często spali ze sobą w ciągu ostatniego roku przed
jej śmiercią,
przypomniał sobie trzy takie sytuacje. I tylko jedną sensowną rozmowę.
„Cholera, dotrzeć do tego Meksykanina! Gdzie go szukać?” Mógłby zapytać Hugo,
ale przeczuwał, że tkwi on głęboko w całej tej sprawie albo przynajmniej otarł
się o
morderców Beatrix, więc wszelkie zainteresowanie wzbudziłoby natychmiast jego
podejrzenia. A może powinien zajrzeć do tej powieści, o której mówiła Marta, do
Pod
wulkanem?. Kiedy spytał ją, czy to ciekawa książka, odpowiedziała: „Aż sam się
zdziwisz,
jak bardzo”, czy jakoś podobnie. No nie, to bzdura, przecież ta książka była
pisana prawie pół
wieku temu. Co miała wspólnego z tamtym wieczorem? Choć z kolei mogła zawierać
informacje o tych substancjach, które wywołują konkretne wizje, o halucynacjach
i
sterowanym przez innych działaniu. Wydało mu się to równie przerażające, co
fascynujące -
że niektórzy ludzie wiedzą rzeczy, których istnienia sam nawet się nie domyśla.
Rzeczy, które
mogą dotyczyć najbardziej mrocznych zakamarków jego własnej historii...
Z zamyślenia wyrwała go cisza. Otworzył oczy - Claudine chowała twarz w
dłoniach,
wstrząsały nią dreszcze, może bezgłośny szloch.
- Claudine, pamiętaj, że jesteś wśród takich, jak ty - odezwała się Madeleine, w
odruchu szczerego współczucia nieco mniej brzydka niż zwykle. - Ani gorszych,
ani
lepszych...
- Przerwa - orzekł autorytatywnie Marc. - Chodź, Claudine, idziemy na spacer.
Mam
ochotę pochodzić po ogrodzie i lesie. Siedzimy tu z jakimś przedziwnym i
perwersyjnym
upodobaniem do jaskiniowego życia, a przecież dookoła jest zieleń, prężny duch
Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego! Rrrrany, jak mi się chce żyć! Kto
ze mną, to
za mną!
Wstał, wziął za rękę Claudine i ruszyli razem do wyjścia. Otworzył drzwi. Wpadł
do
wnętrza zgiełk ptaków, silny snop słońca i zapach trawy, który ogarnął nawet
najdalsze
zakamarki refektarza. McCoy zadrżał pod dotykiem zapuszczających się w jego
włosy
palców.
- Idziemy? - spytała wesoło Lisa.
- Pewnie - odpowiedział, i na oczach zdumionych AA detektywów wtulił usta w
wewnętrzną stronę jej dłoni.
Stojący na progu Marc odwrócił się.
- Co, mamy parę?! A mogę coś brzydko powiedzieć? - spytał z ostentacyjnym
oburzeniem. - Kurrrrwa, jak ja to lubię! Pijaki, jak ja was kocham!!!
McCoy w ciągu godziny opowiedział Lisie o sobie wszystko, co najważniejsze.
Zaczął, kiedy tylko wyszli z refektarza i skierowali się w zarośniętą alejkę po
prawej stronie.
Mówił o Beatrix, o jej delikatności i cierpliwej tolerancji, o jej stopniowej
rezygnacji i utracie
wiary, że on kiedyś przestanie pić. O Marcie, której dzieciństwa prawie nie
pamiętał. O tym,
jak przez cztery lata od śmierci mamy prowadzi ich wspólny, mały dom z
dojrzałością, jaką
dopiero teraz potrafił docenić. O całkiem dorosłej przyjaźni, która rozkwitła
nagle pomiędzy
nimi, kiedy go wyrzucono z policji, a raczej w chwili, kiedy zaczął chodzić na
mityngi AA.
Wreszcie o samej śmierci Beatrix, o tamtym wieczorze. O swoim lęku, że to on sam
ją zabił,
o wizjach i o tym, jak bardzo odpowiadały one halucynacjom z opowieści Hugo.
- Wszystko to, ten koń wśród książek, smolisty smak cieczy, która wydawała mi
się
tequilą... Liso, to nie może być przypadek. Albo Hugo zna sprawców tego
morderstwa, albo
autorów manipulacji, w którą zostałem wtedy wplątany, żeby wyjść z domu.
Powinienem
dotrzeć do tego Meksykanina, mordercy jego rodziców. Jeśli nawet on nie ma nic
wspólnego
ze śmiercią Beatrix, to może doprowadzić do grupy, kręgu osób, z których co
najmniej jedna
coś wie o zbrodni i o roli, jaką w niej sam odegrałem. To na pewno nieduża
grupa... Po raz
pierwszy w życiu słyszę o wywoływaniu takich wizji... To znaczy, że można
wywoływać
zaplanowane urojenia, a wręcz narzucać z góry zaplanowane zachowania. Taki
Meksykanin
wymyśla sobie, że będę widział, no nie wiem, konia w bibliotece albo kota w
worku, podaje
mi coś do picia, i tak się dzieje. Wymyśla sobie, że kogoś zabijam, i zabijam...
To właśnie
mnie tak przeraża. Że gdyby on zaplanował wtedy, żebym zabił własną żonę, to
pewnie bym
ją zabił... Tylko dlatego, że piłem wszystko, co śmierdziało alkoholem. Że byłem
takim
łatwym celem. Cholera, nawet trudno mi o tym myśleć... I tak się bałem, że to
ja... Nie
dlatego, że miałem na to ochotę albo byłbym do tego zdolny, ale dlatego, że w
przeszłości,
której się nie pamięta, mogło zdarzyć się wszystko.
- Kiedy Hugo opowiadał o tym Meksykaninie - powiedziała Lisa - natychmiast
przypomniało mi się Pod wulkanem...
- Tobie też?
- Pewnie! Ten koń z siódemką to przecież ten, który zabił Ivonne...
- Jaką Ivonne?
- No, byłą żonę konsula.
- Jakiego konsula?
- A w ogóle czytałeś tę książkę?
- Nie.
- To dlaczego spytałeś, czy mnie „też” przyszło do głowy Pod wulkanem?
- Bo ten tytuł od razu wspomniała Marta, kiedy tylko powiedziałem jej o mojej
wizji z
koniem. I o Indiance, siedzącej tamtego wieczoru ze mną w barze, i o kartce,
którą znalazłem
we własnej dłoni, z napisem „Neves”. Zasugerowała, że czytany wspak napis ten
znaczy
„Seven”, i że to coś znaczy...
- Ile lat ma Marta?
- Piętnaście.
- Niesamowita dziewczyna... Wracajmy, może w twojej bibliotece jest Lowry, to
poczytamy.
- Wracajmy, łatwo powiedzieć...
Rzeczywiście, już dawno zeszli ze żwirowej ścieżki. Znajdowali się na polance
otoczonej mieszanym zagajnikiem - sosnami, bukami i brzozami. McCoy objął dłońmi
głowę
Lisy i pocałował ją w oczy.
- Będziesz? - spytał.
- Będę.
Powrót okazał się łatwiejszy, niż się tego obawiał. Lisa bezbłędnie prowadziła
go za
rękę, chyba na skróty, przeskakując przez rozłożone na mchu i trawie martwe
drzewa, aż
nagle zza potężnego dębu wynurzył się Marc.
- Zaczęliśmy was szukać. Hugo jest z wami?
- Nie, dlaczego?
- Minęły dwie godziny, a umawialiśmy się na godzinną przerwę...
Nagle absolutną ciszę rozdarł krzyk. A raczej wołanie - pozbawione trwogi czy
jakiejkolwiek emocji, jak informacja czytana na dworcu kolejowym.
- Hugo jest tutaj! Nie żyje! - wołała Madeleine albo Rachel.
Pobiegli w kierunku tego głosu. Całkiem blisko budynku, niemal na wprost
wejścia,
za trzecim rzędem drzew, sześć AA detektywek, niczym panny żałobne, stało nad
strzępem
ludzkiego ciała.
- To psy - rzuciła Susanne do nadchodzących Lisy, McCoya i Marca.
McCoy zrozumiał, że z krwią, która wsiąkała w ziemię, ucieka szansa na
rozwiązanie
śmierci Beatrix. Nie czuł nic więcej, i ten fakt po kilku dniach miał go
zaniepokoić.
XIV
- Ręce przy sobie!
AA detektywów, którzy patrzyli na zmasakrowane zwłoki Hugona prawie
beznamiętnie, jak na prerafaelicką mistyfikację, wyrwała z otępienia potężna
komenda. Cała
dziewiątka odwróciła się równocześnie - studzienny głos, który dudnił jak
wydarty z piersi
atlety, należał do rachitycznego Phileasa Dorna. W obszernym, kremowym płaszczu,
w
kapturze, który tłumił resztki barw na jego popielatobeżowej twarzy, stał przed
budynkiem i
kierował w oszołomionych detektywów podwójną lufę wielkiej myśliwskiej strzelby.
McCoy dopiero po chwili zrozumiał, że złowrogi rozkaz jest skierowany
bezpośrednio
do niego - zorientował się, że całkiem bezwiednie wyjął właśnie z kieszeni
marynarki telefon
komórkowy, który przed wyjazdem dostał od córki. Bezwiednie, ale logicznie:
jeśli sprawa
martwej turkawki mogła być przedmiotem hobbystycznych dociekań, perwersyjnej gry
detektywów na urlopie, to śmierć Hugona, czyli jednego z nich, musiała znaleźć
swój finał na
policji. McCoy zdał sobie sprawę, że jeszcze przed chwilą półświadomie,
instynktownie
odtwarzał w pamięci numer telefonu kapitana Folletta. Tak, on by wiedział, co
zrobić, on by
zrozumiał to dziwne zgromadzenie detektywów alkoholików, on by przeszedł do
porządku
dziennego nad skomplikowanymi racjami, dla których zebrali się w tak ustronnym
miejscu, i
wyłuskałby mordercę nie tyle spośród psów, co spośród ludzkich cieni
Prerafaelickiego
Stowarzyszenia Wioślarskiego, pomiędzy którymi - co do tego McCoy nie miał już
żadnych
wątpliwości - należało go szukać. Śmierć Hugona, a raczej informacje, jakie
zagryziony AA
detektyw zdążył przekazać o sobie, o niesamowitym Meksykaninie i jego
narkotykach,
mogłaby również dać początek nowego, nieformalnego etapu ich współpracy - wokół
sekretu
śmierci Beatrix, który chyba zbyt pochopnie pięć lat temu uznali za nie
odgadniony.
- My nie żartujemy - zagrzmiał ponownie Dorn, zmierzając w kierunku osłupiałej
dziewiątki. - Prosimy wyjąć z kieszeni wszystkie przedmioty i położyć na trawie,
i to
natychmiast. Nie zawahamy się strzelić do każdego, kto będzie chciał zrobić
jakieś głupstwo.
Bracia, dopilnujcie, czy wszyscy państwo potraktowali moje słowa z powagą.
W odpowiedzi na to wezwanie rosnące wokół polanki sosny poruszyły się niczym las
birnamski i zaczęły przybierać ludzkie kształty. Okazało się, że pierwsza osoba
liczby
mnogiej, jakiej użył starzec, nie była retorycznym zwrotem, żadnym tam pluralis
majestatis
czy pluralis modestiae, ani wyrazem bezwzględnej tożsamości z małżonką, z którą
w oczach
McCoya pan Phileas tworzył dwugłową jedność. Spoza seledynowych, arkadyjskich
drzew
wynurzyło się pięć widmowych sylwetek, w paramnisich płaszczach, identycznych
jak habit
starego Dorna. Choć trudno było dojrzeć pod kapturami ich rysy, dało się
zauważyć, że byli
to mężczyźni w tym samym mniej więcej wieku co gospodarz. Każdy ze starców
trzymał
gotowy do strzału karabin, skierowany w grupkę oniemiałych AA detektywów.
McCoy poruszył się pierwszy. Trzymając telefon pomiędzy kciukiem i palcem
wskazującym, schylił się, położył aparat na ziemi, przysunął się do Lizy i ujął
oburącz jej
lewą dłoń.
- To wariaci. Jeśli coś masz, odłóż - szepnął, rozchylając tylko prawy kącik
ust.
Lisa w odpowiedzi musnęła skronią jego ramię.
- Ani słowa! - zadudnił Dorn. - A reszta państwa, proszę się pospieszyć, bo
zarządzę
egzekucję... rozkazu!
Po wyrazie „egzekucja” pan Phileas celowo zawiesił głos i uśmiechnął się z
nieskrywaną ironią. Teraz, kiedy stał tuż przed nimi, wyraźnie było widać jego
twarz - suchą i
białą, bardziej uduchowioną niż pogodną, bardziej inteligentną niż obłąkaną.
Głęboko
osadzone, błękitne, wodniste oczy patrzyły na McCoya z jakąś figlarną, nieludzką
w tej
sytuacji dobrocią.
Marc, Madeleine, Rachel, Carla, Margaret, Susanne, Claudine niemal równocześnie
zaczęli wyciągać z kieszeni rozmaite drobne przedmioty i kładli je tuż obok
telefonu
McCoya. Tym, co na McCoyu wywarło wrażenie jeszcze silniejsze od leśnych
starców, były
trzy maleńkie dyktafony, które pojawiły się na trawie. Wyjmując je z kieszeni,
Marc,
Madeleine i Margaret byli wyraźnie zmieszani. „Skoro teraz je mają - myślał - to
mieli je przy
sobie również podczas rozmów. A skoro je mieli, to pewnie były włączone...” Nie
wytrzymał.
- Kurwa, to nie tak miało być! - huknął wściekle i puścił dłoń Lisy. - Panie
Dorn... Bez
względu na to, jakie są wasze zamiary i o co w tym wszystkim chodzi, my sami
musimy coś
między sobą wyjaśnić. Czy pozwoli pan...
- Rozumiem pana, ale proszę się nie ruszać - powiedział: spokojnie pan Phileas i
skierował twarz do najwyższego z pięciu mnichów. - Bernardzie, proszę, zaspokój
ciekawość
pana McCoya.
Tykowaty „prerafaelita” podszedł do leżących na trawie przedmiotów. Cierpliwie
przewinął kawałek taśmy na dyktafonach Marca, Madeleine i Margaret i z każdego z
nich
odtworzył ostatni zachowany fragment. We wszystkich przypadkach nagranie
kończyło się na
wyznaniu Claudine.
- Dziękuję, Bernardzie - powiedział Dorn. - Jestem pewny, że pan McCoy usłyszał
już
wystarczająco dużo.
- To nie jest tak, jak myślicie - wybąkał Marc. - Ja nie planowałem tego
wykorzystać.
Chciałem się zabezpieczyć na wypadek... Przecież się nie znamy, kto wie, czy
między nami
nie ma szantażysty...
- Ja też - mruknęły chóralnie Madeleine i Margaret.
- Fiuty jesteście i tyle - warknął McCoy. - Cała trójka, pań nie wykluczając. A
jeśli
wolicie, to jesteście cipy, nie wykluczając Marca!
- O swoim podobieństwie do organów rodnych będą państwo mieli okazję jeszcze
porozmawiać - wtrącił pogodnie Dorn. - Niestety, z różnych powodów jesteśmy
zmuszeni
teraz was zatrzymać. Zatrzymać, czyli aresztować. I to nie tutaj, ale w bardziej
bezpiecznym i
zacisznym miejscu. Tam omówimy sytuację, w jakiej się państwo znaleźli. Czy
zostały
oddane wszystkie przedmioty? Bracia i tak jeszcze państwa przeszukają, a wtedy
to już
będzie za późno. Nie żartuję...
Lisa wyszła na środek polanki i wyjęła z kieszeni książeczkę wielkości dłoni.
- Ale proszę ostrożnie - powiedziała do starców. - To Życie nowe.
- O książkę może być pani bardziej spokojna niż o siebie - skwapliwie zapewnił
Dorn.
- A zresztą, skoro to Życie nowe, to proszę zachować... Jakie to wydanie?
- Florencja 1890.
- Sansoni, popularne i bez przypisów, ale przynajmniej nie ma błędów... Bracia,
zaprowadźcie państwa do łódek.
- Proszę za mną - powiedział Bernard, i AA detektywi ruszyli pod eskortą w głąb
lasu.
Szli w milczeniu wzdłuż migocącej za drzewami niespokojnej tafli jeziora.
Starzec,
który maszerował przed nimi, narzucał swoim niezgrabnym, lecz energicznym
krokiem
tempo zdecydowanie za szybkie dla ociężałej Susan, która jedną ręką wspierała
się na
ramieniu Marca, a drugą zataczała w powietrzu dramatyczne, urywane półokręgi.
- Może wolniej? My nie jesteśmy tacy młodzi - rzuciła złośliwie Carla.
- Jeszcze sto metrów i będziemy na miejscu - zadudnił jeden z czterech mnichów,
którzy eskortowali ich z boku.
Rzeczywiście, dwie minuty później odbili w lewo, na ścieżkę, która z lasu
niepostrzeżenie prowadziła nad wodę, i zaczęli się kierować do bladozielonej
niszy,
gwałtownie wrzynającej się w trzciny. Za pierwszym załomem zatoczki, z leśnej,
suchej
ściółki zeszli na trawiaste zbocze.
- Jak pięknie! - odezwała się Lisa idąca tuż przed McCoyem.
McCoy przez całą drogę patrzył na ślady jej stóp, myśląc o Marcie, która zapewne
niepokoiła się o nich. Teraz podniósł głowę. W połowie zbocza trawa przechodziła
w
szarozłotą plażę, z której niczym żylasta ręka pianisty wyrastał drewniany
pomost długi jak
spacerowe molo. Dopiero w chwili, gdy oderwał oczy od pomostu, zobaczył wielką
taflę
migocącego jeziora, spiętą brunatną obręczą porastającego je lasu, pośrodku
której z
delikatnych oparów wynurzała się wesoła kępa jasnej, soczystej zieleni. To ten
obraz tak
bardzo zachwycił Lisę. Musiała to być wyspa, albo cypel wyrastający z
przeciwległego
brzegu. Jego nasady nie było widać od ich strony. Przy gorszej pogodzie ta
sceneria mogła
być groźna - mogła wydawać się niedostępną, nieprzyjazną dla przybysza ostoją,
strzegącą
jakichś całkiem szczególnych porządków. Lecz rozkołysane lekkim wiatrem i
słońcem jezioro
szeroko otwierało swoje ramiona. Zapraszało i wskazywało do siebie całkiem
oczywistą
drogę - przy pomoście, na długich linach, skrzypiąc, kołysało się siedem
drewnianych łodzi.
Nagle z osłupienia wyrwał McCoya gwałtowny zgrzyt piasku i miękki tupot.
Obejrzał
się. Marc biegł energicznymi susami po brzegu, po chwili był już w połowie
skarpy. McCoy
spojrzał na Dorna. To była próba ucieczki.
- Proszę się zatrzymać, to na nic! - krzyknął starzec, młodzieńczym ruchem
włożył
dubeltówkę pod pachę, z całkowitym spokojem wyjął spod habitu długi rzemień,
podniósł z
piasku spory kamień, oparł o szersze miejsce na procy i z dawidową łatwością
wystrzelił go
za uciekinierem. Marc, któremu do szczytu skarpy brakowało najwyżej pięciu
kroków, padł
bezgłośnie na ziemię.
- Panno Liso, proszę zerknąć, czy naszemu przyjacielowi nie przytrafiło się nic
groźnego - rzucił pogodnie stary Phileas.
Lisa bez słowa zaczęła się wspinać na skarpę, reszta AA detektywów nie ruszała
się z
miejsc. Za kobietą ruszył tylko jeden z mnichów, kierując w nią bez skrępowania
lufę
gotowego do strzału sztucera. Zanim Lisa dotarła do Marca, ten usiadł na ziemi,
rozcierał
kark i spoglądał na palce, czy nie są zaplamione krwią. Lisa uklękła za nim,
odchyliła mu
włosy, kazała wykonać jakieś ruchy głową, wstała i zaczęła schodzić do pomostu.
Marc
podniósł się chwilę później i ze spuszczoną głową, pod eskortą starca w habicie,
ruszył jej
śladem.
- Nic mu nie będzie - powiedziała Lisa do wszystkich, po czym skierowała twarz
do
pana Phileasa. - Ale to było ryzykowne, kamień był duży...
- Ja nie ponosiłem tu żadnego ryzyka - odparł figlarnie, wręcz dobrodusznie,
Dorn. - I
proszę już nie próbować. Zapewniam, że ucieczka z tego miejsca nie może się
powieść.
Zresztą być może nic wam nie grozi... Nie wiem, dopiero zastanowimy się, co z
państwem
zrobić.
McCoy zdobył się na odwagę.
- Ale o co tak naprawdę chodzi? - spytał. - O Hugona, czyli o naszego
przyjaciela?
Jeśli psy wymknęły się wam spod kontroli, to nie jest to sytuacja nie do
odwrócenia.
Oczywiście nie mówię o Hugonie, którego już nie wskrzesimy, ale o waszej
odpowiedzialności. Żaden z was nie pójdzie do więzienia... Dostaniecie jakąś
karę, wysoką,
ale na tym cała ta ponura historia się zakończy. My nie wniesiemy oskarżenia...
McCoy zdawał sobie sprawę, że jego słowa przelatują gdzieś obok starców, że to
nie
chodzi o wypadek z psem. Czuł, że śmierć Hugona ściągnęła na mnichów strach
przed
ingerencją obcych w zamknięty świat Prerafaelickiego Stowarzyszenia
Wioślarskiego. Że
groźba interwencji policji burzy całą harmonię ich świątyni, ogrodu i lasu, ich
świata, który
przed AA detektywami odsłaniał coraz to nowe, nieoczekiwane i niepojęte
przestrzenie.
Jedno tylko nie pasowało do przeczuć - jeżeli starcy, wraz z panią Mary, nie
chcieli, żeby ktoś
burzył ich spokój, to dlaczego postanowili wynajmować swoją siedzibę? Dla
pieniędzy?
- Zapraszam państwa do łodzi - powiedział łagodnie Phileas, bagatelizując wywód
McCoya. - Trzy łodzie wystarczą, po trzy osoby w każdej, w dowolnych
konfiguracjach.
Tylko pan Steven i panna Lisa będą musieli się rozdzielić, bardzo mi przykro.
Lisa pomachała McCoyowi i wsiadła razem z Madeleine i Markiem do łodzi, w której
stał mnich o imieniu Bernard. Odwiązał linę, odepchnął się ręką od pomostu,
usiadł i zaczął
wiosłować w kierunku wysepki długimi pociągnięciami, atletycznie, jak
młodzieniec w pełni
sportowej kariery. Za nim odbiła od pomostu łódź z Susanne, Claudine i Rachel,
wreszcie
trzecia, w której oprócz McCoya siedziały Margaret i Carla.
„Szybciej, szybciej...” McCoy dopingował w duchu swojego wioślarza, stwierdzając
z
ulgą, że pod mocnymi ruchami wioseł ich łódź powoli zbliża się do łodzi
Bernarda. Pomimo
ewidentnego zagrożenia i troski o niepokój Marty, było mu lekko. W ciągu
minionego
kwadransa Dorn dwukrotnie nazwał Lisę „panną” - w ustach wytwornego
tradycjonalisty to
nie mógł być przypadek. Dorn, który rejestrował gości w chwili przybycia, po
prostu musiał
znać jej osobiste dane, choćby takie, jak stan cywilny... W chwili gdy łódź z
Lisa zaczęła
dobijać do wyspy, McCoy obejrzał się. Za nimi, w czwartej łodzi, samotnie
wiosłował Phileas
Dorn. Ze zsuniętym na kark kapturem, oszalałymi oczami i wzburzeniem na twarzy,
wyglądał
jak Charon z drzeworytu w Boskiej komedii, którą McCoy kilkakrotnie przeglądał w
swojej
celi. Ta zmieniona twarz, dotychczas pogodna i uduchowiona, nie zwiastowała
niczego
dobrego.
XV
Kiedy dno łódki Phileasa Dorna zazgrzytało o piasek, pozostali trzej starcy
unieśli
karabiny, a detektywi odruchowo przysunęli się do siebie. Dorn, niczym młody
chłopiec,
wyskoczył z łódki. Na jego twarzy widoczny był niepokojący rumieniec, jego oczy
wydawały
się rozpalone gorączką.
- Przepraszam - szepnął Marc, który był tuż przy McCoyu.
McCoy nawet na niego nie spojrzał. Stanął za Lisa, położył dłonie na jej
ramionach.
Włosy jej pachniały wilgotnymi wrzosami i wiatrem.
Nabrzeże, na którym się znaleźli, wyglądało jak sceneria z późnej, zmęczonej, a
przez
to chorej i niespokojnej fazy dziewiętnastowiecznego realizmu. Oprócz łodzi
Dorna do
palików poutykanych w krótką i wąską plażę przywiązanych było jeszcze pięć
łódek. Ich
większa część zanurzona była w wodzie, a uniesione dzioby wskazywały zarośla,
które nie
wyglądały jak zwykły zagajnik. Dopiero po chwili McCoy zorientował się, co
nadawało mu
soczysty wygląd, jak gdyby porastał wybrzeża Tahiti czy Martyniki. Ciemnozieloną
plamę
sosen i buków okalały, częściowo wtapiając się w naturalny las, trzy rzędy drzew
owocowych. Przeważały na ogół jabłonie - rozmaite ich gatunki, przeznaczone do
kwitnienia
i owocowania w różnych porach. Niektóre z nich były właśnie w pełnym rozkwicie,
ozdobione rozłożystymi kwiatami jak wielkimi kotylionami z krepiny, inne traciły
ciemne,
nadgniłe płatki, które wyglądały niczym wielkie rzęsy zwisające nad ranem z
wymęczonych
wielodniowym karnawałem oczu weneckich kurtyzan, a spośród nich wyłaniały się
zielone,
skromne drzewka pokornie wygięte pod ciężarem gotowych do zerwania owoców. Tak,
to
właśnie to - zdecydowana, pozornie pełna szacunku, lecz perwersyjna ingerencja
człowieka w
dzikość natury - robiło z tej wyspy czy cypla nierealny, urojony obraz raju na
ziemi.
- Lionel?... - rzucił pytająco jeden z mnichów.
- Prosiłem, żeby został z Mary - odpowiedział łagodnie prerafaelickiemu
konfratrowi
Dorn.
Dopiero wtedy McCoy przypomniał sobie, że na początku, oprócz Dorna, eskortowało
ich czterech mnichów, więc jeden musiał zostać po tamtej stronie.
- Za mną! - rzucił krótko Dorn do detektywów i ruszył w kierunku zarośli.
Kiedy po kilkunastu krokach doszli do zagajnika, otworzyła się przed nimi nie
tyle
leśna ścieżka, co prawdziwa, całkiem szeroka droga. Prymitywna, lecz zgoła
nieoczekiwana
w tym pozornie dziewiczym miejscu. Taka, jakie pozostawia się jeszcze tu i
ówdzie, żeby
nadać podmiejskim rezydencjom nuworyszy nieco wiejskiej patyny. Otwierała się
bez
uprzedzenia, odgrodzona od jeziora kurtyną ze zwisających gałęzi zwartej kępy
wierzb, a
potem prowadziła już prosto, pewnie wytyczając szlak przez mroczną gęstwinę.
Wędrówka trwała krótko. Nie mogło zresztą być inaczej - już z drugiego brzegu
widać
było, że są prowadzeni na bardzo niewielki spłacheć ziemi. Po kilku minutach
szybkiego
marszu mroczna droga rozjaśniła się i razem ze światłem do wędrowców zaczęły
docierać
jakieś trudne do zidentyfikowania odgłosy, aż wreszcie za lekkim łukiem oślepiło
ich słońce i
usłyszeli już całkiem rozpoznawalną fetę zwierzęcych tonów. Kiedy wyszli z
cienia, ich
oczom ukazał się nieoczekiwany, choć zapowiadany przez te fauniczne głosy widok.
Kamienna droga łagodnie wtapiała się w rozległą łąkę, na której, ujęte w
podkowę,
stały trzy oddzielne budynki. Dwa z nich miały charakter wyraźnie gospodarczy.
Trzeci,
nieco oddalony od reszty i porośnięty dzikim winem, był właściwie miniaturowym
zameczkiem - ceglaną jednopiętrową konstrukcją przykrytą spadzistym dachem, z
wieżą
zwieńczoną stożkowym miedzianym hełmem. Dokoła, na rozległej łące, pasło się
kilka kóz,
nieco dalej, za ogrodzeniem z żerdzi, stało kilkanaście białych i czarnych
owiec, a za nimi,
daleko, po przeciwległej stronie łąki, pod lasem, biegało siedem koni, w tym
jeden biały. Z
zameczku zbliżał się do nich kolejny, chyba najbardziej postawny i dziarski
starzec, ubrany
„po prerafaelicku”, czyli w długą opończę podobną trochę do habitu, trochę do
żebraczego
płaszcza. Na jego widok Dorn się zatrzymał.
- Proszę, żeby państwo poszli za braćmi do domu, a pana, detektywie McCoy,
zabieram ze sobą. Zechce pani wybaczyć... Pani towarzysz niebawem wróci i
przekaże, co
uzna za słuszne z tego, co za chwilę mu powiem... - ostatnie słowa skierował do
Lisy,
uprzedzając jej ewentualne pytania.
Steven uniósł lewą rękę Lisy i pocałował w wewnętrzną stronę dłoni.
Grupa ośmiorga AA detektywów oddaliła się w towarzystwie starców w stronę domu,
a po chwili McCoy ruszył milcząco za Dornem.
Dorn zatoczył lekki łuk wokół zabudowań, zmierzając w stronę pasących się koni.
Po
kilkunastu krokach zatrzymał się, odwrócił i zaczekał na McCoya.
- Usiądziemy sobie w tamtym szałasie - wskazał ręką niewidoczne dotychczas dla
McCoya drewniane schronienie.
Po dwóch minutach dotarli do przykrytych spadzistym dachem dwóch ław stojących
po przeciwległych stronach przepołowionego pnia. Dorn zajął bardziej zacienione
miejsce i
spojrzał na detektywa ze smutnym uśmiechem.
- Niech pan siądzie. Postanowiłem panu zaufać... Muszę panu zaufać, jeśli mamy
uniknąć czegoś potwornego... - był blady, w jego spojrzeniu można było wyczytać
błaganie o
pomoc, niezrozumiałe w sytuacji, w której się znajdowali.
- To trochę dziwne... - zaczął McCoy.
- Niech pan się, za przeproszeniem, nie wygłupia - przerwał łagodnie Dorn. -
Przecież
ja wiem, że to dla was musi być niepojęte. Proszę nie dawać wyrazu temu
zdziwieniu.
Niepotrzebnie wystawia pan na szwank szacunek, którego, proszę mi wierzyć, w
myślach
panu nie szczędzę. Więc proszę nie przerywać i słuchać...
Sięgnął za połę habitu, wyciągnął sporą piersiówkę i zdrowo pociągnął.
- Nie częstuję pana z oczywistych względów - powiedział i zaczął swoją dość
niezwykłą, a nie opowiadaną jeszcze nigdy nikomu opowieść.
- Musi pan, mój drogi, uzbroić się w cierpliwość, bo mam do opowiedzenia
siedemdziesięcioletnią historię. W wielkim skrócie, ma się rozumieć, a zresztą
niewiele tu się
działo w porządku, jaki zwykliśmy nazywać historycznym...
Phileas Dorn raz jeszcze pociągnął z butelki, wyprostował plecy i zamknął
niebieskie,
wodniste oczy. Jego twarz rozpogodziła się i nabrała lekkich rumieńców.
- Wszystko zaczęło się w 1930 roku. Miałem wtedy osiemnaście lat, byłem chłopcem
z wesołej, zielonej prowincji... Moi rodzice, dziennikarze pisma podróżniczego,
jeździli po
świecie, zwłaszcza po Ameryce Południowej. Nigdy nie zabierali mnie ze sobą,
więc
wychowywały mnie dwie babki, a także dziadek ze strony ojca. Mieszkaliśmy w
dużym domu
i, choć nigdy nie zastanawiałem się skąd, to pieniądze w naszym domu były na
zawołanie.
Potrzebny był koń, to kupowało się konia, potrzebny powóz, to obstalowywało się
u
stelmacha lub kupowało od znajomego handlowca. Kiedy wymyśliłem sobie, że
skrzydło
domu jest za małe, że chciałbym mieć własną oranżerię, to rozbudowano je w kilka
miesięcy i
zadaszono kutą miedzią... Nigdy nie chodziłem do szkoły. Przez kilka lat, do
szesnastego
roku życia, zajmował się mną pewien Francuz - powiedzmy, że nazywał się Julian
Sorel -
tłumacz rzymskich sielanek na swój sprośny język... Zresztą nie tylko tłumacz, i
nie tylko
sielanek... Pamiętam, że babki wylały go z hukiem za brak respektu dla naszego
stajennego.
Dorn zatopił się w myślach, jego twarz rozjaśniła się figlarnym, niemal
sztubackim
uśmiechem.
- Wtedy - podjął po chwili opowieść - nie mogłem tego zrozumieć. Był przecież
dystyngowanym panem, pachniał wodą kolońską i nosił piękne garnitury, wokół szyi
wiązał
czerwono-czarne apaszki w różne wzory, miał ich dziesiątki... Odkryłem go i
zrozumiałem
nieco lepiej dopiero po latach, kiedy wpadły mi w ręce jego przekłady. Kiedy
nieźle znałem
już francuski i łacinę i mogłem porównać je z oryginałem, a życie rozumiałem na
tyle
głęboko, by konfrontować je z literaturą. Dopiero wtedy zacząłem się domyślać,
na czym
polegał jego „brak respektu”. Boże, do dziś pamiętam, jakie to na mnie zrobiło
wrażenie...
Zna pan trochę poezję rzymską?
- Nie - odparł McCoy, któremu opowieść starca zaczęła sprawiać przyjemność, jak
lekcja z nigdy nie przerabianego, zgoła niepotrzebnego i nie poddawanego
kontroli
przedmiotu.
Dorn, rozgrzany alkoholem, miał wyraźnie ochotę oddać się translatorskiej
dygresji i
przez chwilę rozważał chyba stosowność takiego nawiasu, ale wreszcie, z
nieskrywaną
przykrością, powstrzymał język.
- Nie, nie będę zanudzał... Choć mógłbym godzinami, bo widzi pan, kiedy już
byłem
na uniwersytecie, napisałem nawet rozprawę o tych jego przekładach... On zmyślał
całe
wersy, dopisał osiemnaście satyr Marcjalisa, umieścił w poemacie Katullusa o
Attisie rzeczy,
których próżno by szukać w libertyńskich podręcznikach orgiastycznych. W dodatku
robił
przypisy, podawał źródła, powoływał się na nie istniejące rękopisy i wydania...
Nie wiem, czy
pan rozumie - pisał po francusku katullańskie wiersze, które tłumaczył na
łacinę, a potem
twierdził, że francuskie oryginały są tłumaczeniami. Kompletny wariat, ha, ha,
ha... No nic,
świeć Panie nad jego duszą...
- Już nie żyje? - spytał ze szczerą troską McCoy.
- A to dobre! - wybuchnął śmiechem Dorn. - Ja mam osiemdziesiąt osiem lat, więc
on
musiałby mieć ze sto trzydzieści. Ale ma pan rację, przecież nic nie wiem o
okolicznościach
jego śmierci, więc może żyje w jakimś swoim Portfordum, w otoczeniu pastuszków i
stajennych, owiec i klaczy, baranów i ogierów, kto wie, ha, ha, ha, a to
dobre...
McCoya wcale nie zawstydził ten śmiech, podobnie jak ignorancja nigdy nie
zawstydza ucznia w obecności niedościgłego mistrza, którego doskonałość z punktu
wyklucza
wszelką konfrontację. Dorn był w świetnym nastroju. Wesoły, prawie rubaszny -
żywa
ilustracja młodzieńca, jakim mógł być, mając dwadzieścia lat, kiedy jako student
czytał z
wypiekami wymysły swojego preceptora.
- Ale łaciny i francuskiego wyuczył mnie znakomicie... Potem na jego miejsce
wprowadziła się do nas guwernantka, neapolitanka... I jej zawdzięczam wiele już
nie tylko z
intelektualnego punktu widzenia... Pewnie pan myśli, że tracimy czas, że nie ma
to nic
wspólnego z sytuacją, w której się państwo znaleźli, ale grubo się pan myli,
zapewniam. Otóż
ta moja nauczycielka była prawnuczką znakomitego przedstawiciela pewnej
neapolitańskiej
grupy interpretatorów Dantego, bardzo wybitnego badacza, wielkiego przyjaciela
Rossettiego... Nie Dantego Gabriela Rossettiego, prerafaelity, ale Gabriela...
Nie będę
opowiadał o ich zapatrywaniach na Życie nowe, choć może by to pana nawet
zainteresowało,
skoro panna Lisa nosi tę książkę przy sobie... Zresztą to akurat nie jest ważne
dla mojej
opowieści. W wielkim skrócie i najdelikatniej powiem, że okazałem się dla niej
kimś takim,
jak stajenny dla mojego Francuza... Za pozwoleniem i nie uchybiając pannie
Lisie, nawet pan
nie przypuszcza, młody człowieku, jak wielkie pokłady perwersji mogą drzemać w
pięknych
wielbicielkach Dantego. Czy pan wie, że one wcale nie utożsamiają się z
Beatrycze, tylko z
Franczeską? Ale to pewnie pana nie interesuje...
- Szczerze? - spytał McCoy.
- Śmiało.
- Mógłbym słuchać pana bez końca, gdyby pozwolono mi choć przez chwilę
porozmawiać z córką, powiedzieć jej, że wszystko w porządku, usłyszeć, co u niej
słychać...
Jej niepokój o nas nie pozwala mi się skoncentrować.
Dorn sięgnął pod połę habitu i wyciągnął telefon komórkowy.
- Ufam panu, proszę dyktować.
Wystukał podany numer i wręczył McCoyowi aparat. Marta odebrała po pierwszym
sygnale.
- U mnie wszystko gra, nie musisz się martwić - powiedział szybko, jak gdyby w
strachu, że starzec mu wyrwie słuchawkę. Po raz pierwszy od dawna bardziej
zależało mu na
tym, żeby uspokoić córkę, niż żeby dowiedzieć się, czy ona sama nie ma kłopotów.
- A dlaczego miałabym się martwić? - roześmiała się Marta. - To ty powinieneś
się
martwić, to ja mam piętnaście lat.
- Nie dzwonię, bo...
- Przecież dzwoniłeś wczoraj, daj spokój. Trzymaj się, daj znać, kiedy będziesz
wracać...
McCoy nawet przez chwilę nie miał pokusy, żeby zasygnalizować Marcie, w jakiej
znalazł się sytuacji. Starcy byli gotowi na wszystko, ich wyobraźnia
przypominała głodnego
psa spuszczonego po latach z łańcucha. I ten pies pokazał już, co potrafi.
Kiedy McCoy rozmawiał przez telefon z Martą, Phileas Dorn doskonale bawił się
wspomnieniami. Jego surowa, chwilami dobroduszna, szlachetna twarz zmieniła się
-
przypominał teraz żarliwego uczestnika biesiady, upojonego nie tylko zażywanym z
piersiówki trunkiem, lecz również głębokim wzruszeniem. Zakończenie rozmowy i
zwrot
aparatu starzec musiał odebrać jako niemiłą ingerencję w żywy obraz pamięci, bo
natychmiast
sposępniał, zbladł i przez dłuższą chwilę nie umiał podjąć rozmowy. Wreszcie
golnął sobie
raz jeszcze i studziennym głosem, bez żadnej wesołości, zapytał:
- Na czym skończyłem?
- Kiedy miał pan szesnaście lat, zamieszkała w waszym domu guwernantka z
Neapolu, panna Rossetti...
- Nie - Dorn żachnął się nieprzyjemnie. - Żadna tam panna Rossetti, tylko
prawnuczka
wielkiego znawcy Dantego, który był przyjacielem Gabriela Rossettiego, ojca
Dantego
Gabriela... Taaak...
Phileas zamknął oczy, jego głos znów stał się ciepły i miękki.
- Boże, jaka ona była piękna... I widzi pan, podeszła mnie swoim Dantem.
Właściwie
to każdego można uwieść, tylko potrzeba na to czasu i sposobu. Ona czasu miała
aż nadto, a
sposób miała w głowie, we krwi, w najgenialniejszym poecie, jakiego kiedykolwiek
nosiła ta
ziemia. Nauczyła mnie na pamięć Życia nowego po włosku i wybranych pieśni
Boskiej
komedii. „Nie znasz włoskiego? - spytała już na pierwszej lekcji. - To dotknij
wargami moich
warg i powtarzaj za mną Donne ch'avete intelletto d'amore...” Miałem szesnaście
lat, byłem
posłuszny trochę ze strachu, trochę ze wstydu... Dobrze pamiętam, jak mnie
łaskotał jej
oddech, jak pieścił mi usta i język. Drżałem od tej włoszczyzny niczym pudło
rezonansowe
średniowiecznego instrumentu. A kiedy młode soki nie mogły się już we mnie
pomieścić i, na
ogół już przy szóstym wersie, uciekały w miejsce, którego patrząc mi w oczy nie
mogła na
szczęście dostrzec, mówiła: „Wrażliwy z ciebie chłopiec. Widzisz, jak głęboko
zapada poezja,
jak mocno zszywa duszę i ciało?”... Jednak po którejś tam lekcji, kiedy mój próg
wrażliwości
zaczął przesuwać się z szóstego wersu na ósmy, potem na dziesiąty, aż wreszcie
spoczął w
okolicach mniej więcej dwudziestej tercyny, panna... niech panu będzie, że panna
Rossetti, to
mi się nawet podoba... no więc panna Rosetti spuściła wzrok z moich oczu,
rozebrała mnie i
zaczęła wygrywać Dantego również na innych częściach instrumentu, którym byłem
przed
laty... Boże, nie ma już dziś takich kobiet... No, może jest, ale tylko jedna...
Dorn się zasępił.
- Cóż - podjął po dłuższej chwili - po prawie dwóch latach tej nauki pewnego
razu
babka ze strony matki zaskoczyła nas na równoprawnym już zgoła akcie recytacji.
Pamiętam,
że deklamowałem wtedy mojej nauczycielce na piersiach Balladę o więzieniu w
Reading
Oscara Wilde'a. Pannę Rossetti ekscytował szczególnie fragment „Każdy zabija
kiedyś to, co
kocha, nie każdy jednak życie za to daje...”, zresztą bardzo dantejski, z ducha,
z poczucia
sprawiedliwości, a także z pewnej sentencjonalności... No więc babka weszła i
wycedziła:
„Życia co prawda pani nie odbiorę, ale pracy to od tej chwili już pani nie ma”.
I wyszła,
pozwalając nam dokończyć balladę. Zresztą wcale się nie dziwię jej stosownemu
wyjściu -
pod nieobecność rodziców to ona powinna była zadbać o moje uświadomienie, a
dzięki
neapolitance mogła ten problem przemilczeć bez obaw o jakość moich przyszłych
dokonań...
Nic, po odejściu panny Rossetti myślałem, że świat dla mnie się skończył.
Znienawidziłem
babkę, napisałem do rodziców, że chcę mieszkać sam... W odpowiedzi przysłali mi
informację, kiedy i do kogo mam się zgłosić, żeby podjąć studia na wydziale
filologicznym
uniwersytetu świętego Michała. Trzy miesiące później - był to koniec lata roku
1930 -
pakowałem kufry, żeby pojechać w niedaleką, lecz bezpowrotną, jak się miało
okazać,
podróż. Tam moja neapolitanka przyszła mi z nieoczekiwaną pomocą, patronując na
odległość jak Beatrycze Dantemu. Otóż natychmiast po przybyciu na uniwersytet na
tablicy
komunikatów znalazłem ogłoszenie - student trzeciego roku poszukiwał kogoś do
konwersacji po łacinie i po włosku. Nie musiałem pracować, ale chciałem. Żeby
zasłużyć na
własny szacunek, a także po to, żeby jakoś wejść w ten zamknięty świat
wtajemniczonych i
mądrzejszych, jak mi się wydawało, ludzi. Studentem tym okazał się Francuz
imieniem
Bernard... Poznał go pan - to on przewijał taśmy z podstępnymi nagraniami
pańskich
towarzyszy...
- Mnich Bernard, ten olbrzym?! Ile on ma lat?
- Proszę go o to spytać przy najbliższej okazji. Chyba niemało... W każdym razie
Bernard okazał się znakomitym sportowcem, a przy tym subtelnym czytelnikiem
literatury
dawnej, członkiem grupy studentów starszych roczników, która od kilku miesięcy
spotykała
się, żeby chodzić na wycieczki po okolicy i tam, wśród natury, dyskutować o
książkach...
Otóż kiedy podczas jednej z pierwszych konwersacji Bernard spytał mnie, skąd
znam
włoski, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nauczyła mnie pewna uczona i piękna
neapolitanka, prawnuczka profesora... i tu wymieniłem nazwisko. Panu nie mogę go
zdradzić,
bo opowiedziałem, co mnie łączyło z tą panną, więc tym samym bym ją zdemaskował,
a
zrobić tego nie mogę, bo tym samym sprzeniewierzyłbym się zasadom moich
ukochanych
trubadurów... Kiedy Bernard usłyszał to nazwisko, jakby piorun w niego uderzył.
„Profesora
X - spytał z niedowierzaniem - przyjaciela Rossettiego?!” Kiedy potwierdziłem,
chwycił mnie
za rękę i zaciągnął biegiem - zapewniam, że fizycznie nie potrafiłbym mu się
sprzeciwić - do
profesorskiego skrzydła bursy. Nie wiem, czy był pan kiedyś na uniwersytecie
świętego
Michała - mieszkania profesorskie ciągną się szeregiem, każde z nich ma swój
ogródek...
Zatrzymał się przed piątą z kolei furtką i dysząc, powiedział: „To
nieprawdopodobne... Tylko
nic nie mów, nie odzywaj się... To niesamowity człowiek, musisz go poznać... A
on musi
poznać ciebie... Opowiesz mu dopiero, kiedy cię spyta...” I tak zaczęła się
najbardziej
niezwykła przygoda mojego życia, tym bardziej niezwykła, że trwa już
siedemdziesiąt lat, do
dzisiaj...
W fałdach habitu Dorna rozległ się dzwonek. Starzec wysupłał telefon z
niewidocznej
kieszeni i przytknął do ucha.
- Dziękuję, będziemy najpóźniej za pół godziny - powiedział i schował aparat.
- Czy coś się stało? - spytał McCoy.
- Pan Marc znów próbował ucieczki. A raczej próbował wyrwać strzelbę jednemu z
braci. Jest nieprzytomny, ale przeżyje. Chcąc uniknąć jakiejś tragedii, musimy
szybko podjąć
wspólne działania. Ale żeby je podjąć, musi pan się wszystkiego dowiedzieć. Będę
mówił już
w wielkim skrócie.
Nabrał powietrza w płuca i zaczął energicznie kolejny rozdział swojej historii.
Jego
nerwowość wpłynęła na stylistykę dalszej opowieści. Zrezygnował z płynnych
opisów na
rzecz urywanych zdań, pozbawionych nostalgii, która nadawała niezwykłą barwę
jego
głosowi. Nie, ta poetyka na pewno nie była właściwa dla siedemdziesięcioletniej
gotyckiej
historii, która w dalszym ciągu rozgrywała się w Portford. W ciągu piętnastu
minut McCoy
usłyszał rachityczny skrót zdarzeń, które układały się w materiał na co najmniej
czterogodzinny film Viscontiego lub Ivory'ego z Bergerem lub Ironsem w roli
głównej...
Zresztą z pewnych sygnałów detektyw mógł wnioskować, że sam Dorn, pomimo
klasztornego
oderwania od świata, miał pewną wiedzę z historii kina, a także precyzyjny
pogląd co do
tego, który reżyser nadałby najbardziej odpowiednie barwy jego opowieści.
- Gdyby miał pan ochotę to wszystko zobaczyć we właściwych tonacjach - wyszeptał
po którymś golnięciu - to proszę sobie wyobrazić film kręcony przez twórcę
Tess... Nie
chodzi o podobieństwo głównej aktorki do... Chodzi o ciężar obrazów... Kto wie,
może nie
bez znaczenia jest fakt, że reżyser pochodzi z tego samego kraju, z którego do
neapolitańskich
badaczy Dantego pielgrzymował pewien znaczny poeta, żeby kontynuować później swą
podróż do Ziemi Świętej?...
Tak czy inaczej, z tego, co mówił starzec, wynikało, że Bernard zaprowadził go
do
jednego z profesorów, niewiele starszego od studentów, Beniamina Swifta. Swift -
malarz i
eseista - był wybitnym badaczem markiza de Sade'a. Mocą nadzwyczajnej wymowności
oraz
aparycji umierającego anioła przyciągnął do siebie grupę słuchaczy, z którymi
spotykał się
codziennie w ramach stowarzyszenia „Laura aurea”. W grupie tej było dziewięcioro
osób, w
tym jedna dziewczyna. Na wiadomość, że Dorn zna prawnuczkę X, przyjaciela
Rossettiego,
zaczął go wypytywać o kulisy tej znajomości.
- Kiedy odrzekłem - mówił Dorn - że miała ona charakter intymny, dlatego nie
mogę
opowiedzieć o szczegółach, wpadł w szał. Wrzeszczał, że nie mam prawa zatajać
niczego, bo
w tym kryje się wierna pamięć Rossettiego, że dzięki niej może posiadłem klucz
do tajemnicy
Beatrycze...
Koniec końców Dorn opowiedział mu szczegóły relacji z neapolitanką i został
przyjęty do stowarzyszenia jako jego dziesiąty członek. Po dwóch miesiącach
Swift rzucił
uniwersytet i kupił własność w Portford - rozległy teren z jeziorem i ruinami
klasztoru - i
osiedlił się tam razem z siedmiorgiem studentów z jego kręgu, wśród których
znalazł się
również Dorn.
- To brzmi niedorzecznie - mówił pobladły „prerafaelita” - ale po to, żeby
zrozumieć
naszą decyzję, musiałby pan go znać. Każde jego słowo to było przykazanie
wiary... Zresztą
ci trzej, którzy postanowili pozostać na studiach, błagali go potem o przyjęcie
do „Laura
aurea”, ale na próżno. Dwaj z nich, w odstępie dwóch lat, popełnili później
samobójstwo,
trzeci spędził resztę życia w klinice psychiatrycznej...
Z opisu Dorna wynikało, że refektarz z celami, gdzie zatrzymali się AA
detektywi, był
miejscem rytualnych spotkań, a członkowie stowarzyszenia mieszkali w domkach,
które
musieli zbudować sobie sami - wszyscy oddzielnie, prócz Swifta. On zamieszkał z
jedyną
członkinią stowarzyszenia, z Mary. Jakiś rok po osiedleniu się w Portford
ekscentryczna siła
Swifta zaczęła przybierać wymiary szaleństwa.
- Zrozumieliśmy to później, kiedy najważniejsze już się wydarzyło - starzec
mówił
szybko, a wypowiadane słowa wyrzucał z siebie jak odłamki szkła z ugryzionej
nieopatrznie
szklanki. - Swift zawsze uważał, że de Sade pochodził w prostej linii od Laury.
To nic
nowego, sam markiz tak twierdził, ale ta myśl dosłownie zawładnęła naszym
mistrzem. W
pewnej chwili, podczas jednego ze spotkań, obwieścił, że nowym wcieleniem Laury
jest
Mary, i że od tego dnia to ona będzie naszym nauczycielem, a on tylko jej
pierwszym
kapłanem. Mary była piękną dziewczyną, ufną jak oswojona turkawka. Za skromną,
żeby
uwierzyć, że tkwi w niej nieśmiertelna dusza Laury, ale nie chciała mu sprawić
zawodu...
Od tego momentu opowieść Dorna potoczyła się szybko i nieuchronnie jak górski
wodospad. Z jego słów wyłoniła się historia nazbyt przerażająca, żeby w
pospiesznej relacji
ukazać całą złożoną kadencję tragicznych faktów. McCoy miał ogarnąć jej grozę
dopiero po
kilku dniach. Otóż Swift zaczął podtruwać swoich wyznawców jakimś kadzidłem,
które
zapalał pośrodku refektarza. Palone zioła obezwładniały ich wolę, a równocześnie
miały moc
rozbudzania erotycznej wyobraźni.
- Rano, zapalając węgle, mówił nam, czego zapragniemy wieczorem, i wieczorem
pragnęliśmy dokładnie tego, czego się po nas spodziewał - mówił Phileas, jakby
nie
dowierzając samemu sobie. - Dlatego, kiedy usłyszeliśmy to, co do państwa mówił
pan
Hugo...
Kiedy starzec wspomniał o Hugonie, McCoy zapragnął chwycić go za gardło i
wydusić z niego całą wiedzę o sztuce projektowania widzeń. Czuł, że w wyblakłym
dywanie
poszarpanych znaczeń pojawia się jednolita, nadwątlona, lecz nieprzerwanie
wijąca się nić,
która prowadzi do rozwikłania śmierci Beatrix. Ale milczał. Wiedział, że jeśli
zaatakuje, nić
pęknie i wtopi się w sukno. Oparł się o drewnianą ścianę szałasu, przymknął oczy
i słuchał
dalej.
Pod wpływem oparów rozsnuwanych przez Swifta nad Portford, Mary, kierowana
sugestiami swojego „pierwszego kapłana”, stawała się, według słów Dorna,
„dyrygentem
orkiestry na wiolonczelę i siedem smyczków” czyli, jak zrozumiał McCoy, orgii, w
której
członkowie stowarzyszenia łączyli się z nią w rozmaite „figury rozkoszy”.
Starzec nie wnikał w szczegóły. Opowieść, którą rozsnuwał przed detektywem,
sprawiała mu przykrość i zmieniała jego pogodną do niedawna twarz w tragiczną
maskę.
- To trwało od 1933 do 1938 roku - określił z zimną precyzją.
- Daty na obrazach... - skojarzył McCoy.
- No właśnie... Swift był świetnym malarzem, ale rzadko malował. A kiedy już coś
stworzył, wieczorem pokazywał swój obraz, po czym palił go na naszych oczach w
ognisku.
Pierwszym obrazem, jaki zachował, był portret Mary... ma pan go u siebie w
pokoju. Kolejny
namalował w rocznicę tego pierwszego, po roku następny... Tak powstało sześć
kartonów,
które pan dobrze zna. Dopiero z nich mogliśmy potem wyczytać, co tak naprawdę
działo się z
Mary. Popadała w szaleństwo, a Swift to widział i rejestrował. Wtedy wydawała
nam się
natchnioną kapłanką i nie widzieliśmy, jak cierpi. Podziwialiśmy ją, kochaliśmy,
ale sami
byliśmy zbyt obłąkani, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje... Pewnego
dnia, jesienią
1938, Mary przybiegła na spotkanie w refektarzu zakrwawiona, z maczetą, której
Swift
używał do cięcia gałęzi... Pobiegliśmy do ich domku, tego, w którym mieszka
teraz ze mną...
Zaszlachtowała go jak zwierzę... A raczej jak Salome świętego Jana, jego głowa
leżała na
srebrnej tacy z wygrawerowanym napisem „Erano i capei dbro a l'aura sparsi...”
Tak zaczyna
się jeden z sonetów Petrarki, opisujący Laurę... Swift kupił kiedyś tę tacę w
antykwariacie...
W jednej chwili wszyscy, to znaczy cała nasza szóstka, otrzeźwieliśmy.
Zobaczyliśmy całą
grozę tego, co robiliśmy, co zrobił z nas Swift, szaleństwa, któremu się
poddaliśmy, i
krzywdy, jaką wyrządziliśmy Mary... Była obłąkana i zrozpaczona...
Dorn wyprostował plecy, jak gdyby zrzucił z siebie worek z kwintalem zboża.
- Krótko mówiąc, drogi panie, pochowaliśmy Swifta i poprzysięgliśmy sobie, że
zabierzemy tajemnicę do grobu. Postanowiliśmy na zawsze pozostać w Portford,
byliśmy to
winni Mary, dla której grupa wielbiących ją mężczyzn stała się środowiskiem
naturalnym,
racją życia... Zmieniliśmy też nazwę, w ramach terapii zajęliśmy się sportem...
Z czasem
Mary nieco doszła do siebie. W 1952 roku spytała mnie, czy się z nią ożenię, i
tak
zamieszkaliśmy razem... O seksie od śmierci Swifta nie było już mowy, wszyscy w
ramach
ekspiacji ślubowaliśmy sobie czystość i, widzi pan, przez tych sześćdziesiąt lat
udało nam się
żyć w pełnej zgodzie, jak bracia. Mary poruszała się pośród nas jak widmo, była
szczęśliwa...
Aż przyjechaliście...
- To po co wynajęliście refektarz?
- Jedną z zasad prerafaelitów, którzy podobnie jak my wielbili Dantego, była
użyteczność, utrzymywanie się z pracy. Na początku tego roku gmina nałożyła
jednorazowy,
morderczy podatek na tereny przekraczające czterdzieści cztery hektary. Nie mamy
poodkładanych majątków, pozrywaliśmy więzi z rodzinami i znajomymi sprzed lat.
Jedyne,
co udało się nam osiągnąć, to zgodę gminy na spłatę zobowiązań w ratach. Jako że
zaczęło
brakować nam sił... proszę pamiętać, że najmłodszy z nas ma osiemdziesiąt siedem
lat...
postanowiliśmy zarabiać, wynajmując nasz domek... No i, bez urazy, od razu
trafili się nam
goście najgorsi z możliwych. Nie chodzi o to, że was potępiamy, ale wasze
doświadczenia
wskrzesiły przeszłość Mary... Kiedy panna Madeleine opowiedziała o tym, jak pod
wpływem
alkoholu budziła się w niej nimfomanka, Mary przestraszyła się... To ona
wrzuciła do jej celi
zasztyletowaną turkawkę.
- Ale skąd wiedziała...
Swift połączył swój domek z refektarzem systemem przewodów, które umożliwiały
mu podsłuch. Mary o tym wiedziała, my nie. Dowiedzieliśmy się dopiero po
wydarzeniu z
turkawką... No, a kiedy pan Hugo opowiedział dziś swoją ponurą historię o
projektowanych
widzeniach, coś w niej pękło i spuściła na niego psy... Krótko mówiąc, teraz
rozumie pan,
dlaczego nie możemy dopuścić, żeby zjawiła się tu policja... Nie pozwolimy, żeby
Mary
przeżyła wszystko od nowa, żeby została oskarżona o morderstwo Swifta... To my
sprawiliśmy, że ona jest, jaka jest. Fakt, że byliśmy sterowani przez Swifta,
nam samym nie
wydaje się okolicznością łagodzącą... Postanowiliśmy żyć tak, żeby już nigdy nie
spotkała jej
krzywda. Nie chcemy więc rozgrzebywać przeszłości... Rozwiązanie należy do pana,
a pan z
panną Lisa wydaje mi się najbardziej - proszę wybaczyć ten przymiotnik - trzeźwy
z całego
towarzystwa. Jeśli pan nie znajdzie jakiegoś wyjścia, proszę zrozumieć, że
będziemy musieli
was zabić...
XVI
Sytuacja prerafaelitów nie była więc lepsza od położenia AA detektywów. Starcy
mogli mieć pewność, że w spokoju dożyją późnych lat tylko pod trudnym do
spełnienia
warunkiem, że świat nie dowie się o ich istnieniu. Wiedzieli doskonale, że jeśli
historia
Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego przedostanie się na zewnątrz, będą
mogli
modlić się tylko o rychłą śmierć. Rozpoczną się śledztwa dotyczące zabójstwa
Beniamina
Swifta, przyjadą dziennikarze... Nie chodziło już tylko o biedną Laurę, czyli
panią Mary -
skrzywdzoną sześćdziesiąt lat temu staruszkę, która codziennie balansowała na
wąziutkiej
granicy pomiędzy obłędem a baśniowym poczuciem bezpieczeństwa. McCoy zdawał
sobie
sprawę, że w Portford, na wyspie, w rozproszonych po lesie eremach, w gotyckim
domku i
refektarzu, grupie niezwykłych ludzi udało się stworzyć niebywałą enklawę -
symbiozę
temperamentów, harmonię mądrości i zdrowia, twórczej natury człowieka i dzikiej
natury
przyrody. Sześciu mężczyzn, przytłoczonych ciężarem odpowiedzialności za
nieszczęście,
które spotkało ich ukochaną przyjaciółkę, miażdżonych wspomnieniem własnej
niewytłumaczalnej rozwiązłości, spowodowanej „naukami” profesora, postanowiło
oddać
całe swoje życie, by przeprowadzić Mary po bardzo kruchej kładce. Po to, żeby na
pół
obłąkana kobieta nawet przez chwilę nie poczuła, że pod jej stopami otwiera się
czeluść,
podjęli dożywotni trud doskonalenia charakterów, uczuć i myśli. Niepostrzeżenie
zmienili
duszę sadystycznej Laury w niebiańską Beatrycze, jałowe poczucie winy w ofiarną
przyjaźń,
wegetację pod ciężarem nie dającego się zmazać występku w pełne życie, w
dantejską
wędrówkę na szczyt góry czyśćcowej, którą usypali własnymi rękami. Tak, mieli
się czego
obawiać - w świetle fleszów ich nadludzka godność przybrałaby postać ponurego
wariactwa,
karykaturalnego zakonu lubieżnych starców i opętanej nimfomanią Zuzanny.
McCoy czuł, że jeśli zacznie opowiadać Dornowi o swoich wahaniach albo wchodzić
w układy, sprawa nie będzie miała końca. Stało przed nim jasne zadanie i
postanowił je
wykonać. A raczej dwa zadania naraz: wyprowadzić z tego czyśćca całą dziewiątkę
AA
detektywów i zagwarantować jego mieszkańcom, że nikt się o nich nie dowie.
Ryzykując, że
z ich halucynacyjnego doświadczenia nie wyciągnie żadnego wniosku, który
pomógłby mu
przybliżyć się do tajemnicy śmierci Beatrix. Poza tym - przyznawał szczerze w
duchu -
bardziej od mroków pijackiej przeszłości i niepamięci pociągała go radosna
zagadka Lisy.
- Chodźmy! - zawołał po dłuższym milczeniu, w jakie zapadli obaj rozmówcy.
Wstał, ujął Phileasa Dorna za łokieć i ruszyli w kierunku zabudowań. Szedł
najszybciej, jak umiał, żeby nie dać starcowi okazji do zadawania pytań i
mnożenia
wątpliwości. Słońce chyliło się już na ciemniejącym niebie, dalsza zwłoka
mogłaby tylko
przeszkodzić w szybkim rozwiązaniu sprawy.
Na widok McCoya i podążającego za nim Dorna, Bernard, który trzymał straż przed
budynkiem, wycelował w detektywa lufę. McCoy zatrzymał się.
- Muszę działać zdecydowanie, ale proszę mi ufać - powiedział, kiedy Phileas
zrównał
się z nim, ciężko dysząc. - I jeszcze jedno: czy Hugo miał rodzinę? Może pan
wie, przecież
przeglądał pan dokumenty podczas rejestracji.
- W dowodzie miał wpisany stan cywilny „kawaler”.
- Ojciec i matka nie żyją, sam o tym mówił, więc nie powinno być kłopotów -
wymruczał McCoy pod nosem.
- Wpuść - rzucił Dorn do strażnika.
Na widok McCoya wstały kobiety. Marc pozostał przy dużym stole, wspierając na
zaplecionych dłoniach obandażowaną głowę.
- Żadnych pytań - powiedział McCoy. - Jeśli chcemy wyjść żywi, i to jeszcze
dzisiaj,
musimy działać szybko.
Mówił pewnie, wywierając na detektywach i na pozostałych starcach wrażenie, że
odwołuje się do ustaleń powziętych z Dornem. Czuł, że Dorn jest na tyle
bezradny, iż
przyjmie każde rozwiązanie, które da mu szansę na zachowanie tajemnicy Portford,
i tylko
czeka na zdecydowane działanie McCoya - właśnie po to opowiedział mu historię
Stowarzyszenia, żeby otrzymać gotową receptę.
- Wyjdziemy stąd - mówił McCoy - pod warunkiem, że nikt z nas do końca życia nie
piśnie ani słowa o tym, co tu widzieliśmy i słyszeliśmy. Nie chodzi o nasze
wyznania. Ale o
cały ten świat, o naszych gospodarzy. Musimy zapomnieć o śmierci Hugona i
machnąć ręką
na jego zwłoki... Przepraszam za nonszalancję, zapomnijmy o formie, należy od
razu przejść
do sedna... Panie Dorn, żeby dać wam gwarancję i by moi koledzy zrozumieli, że
to nie
przelewki, potrzebuję tutaj was wszystkich.
- Jesteśmy wszyscy - odparł Dorn. - W ogóle jest nas siedmioro, wliczając Mary.
Tutaj
- pięciu, bo jeden z braci został z nią i nie powinien jej teraz opuszczać.
McCoy szybko przeliczył zakapturzone sylwetki w pomieszczeniu - z Bernardem,
który przed chwilą wszedł do środka, liczba się zgadzała.
- Dobrze, więc nie możemy pisnąć ani słowa. Ale nie wystarczy, że sobie to
obiecamy. Nie mogę nikomu ufać bezgranicznie, pokazała to najlepiej historia
dyktafonów.
Dlatego muszę zachować się trochę jak Pan Bóg i uczynić siebie gwarantem naszej
dyskrecji.
Na wszelki wypadek proszę pana Dorna, żeby sporządził dla mnie pełny wypis
waszych
nazwisk i adresów. Jeżeli ktokolwiek sypnie, daję słowo, że osobiście upomnę się
o
sprawiedliwość. Po prostu zabiję. Nie zawaham się - przecież za to, że wyjdziemy
stąd wolni,
mamy zapłacić milczeniem, więc jeśli je złamiemy, to koniec. Tak czy inaczej,
byłbym
naiwny, ufając danemu słowu. Jedyną gwarancją jest to, co daje gwarancję na
mityngach AA
- że zebrani wiedzą o sobie wszystko nawzajem. Dotychczas usłyszeliśmy opowieści
Marca,
Madeleine, Claudine oraz Hugona... tę ostatnią możemy zapomnieć. Razem z moją
pozostało
nam jeszcze sześć. To nie jest czas na prawdziwy mityng, na terapię, na
przyjaźń. To jest czas
na zimną szczerość. W tej chwili pozostała szóstka ma opowiedzieć swoje
historie, po kolei.
Nie całe, ale kompromitujący fakt, ten najgorszy. Ta szóstka ma nam dać podstawę
do
szantażu, w kilku zdaniach. Innego wyjścia nie ma. Nie tylko nam, ale również
naszym
gospodarzom, do których teraz zwracam się z prośbą: jeśli ktokolwiek dowie się
od nas o
waszym istnieniu, wykorzystajcie wiedzę, jaką macie o nas, najpotworniej, jak
tylko
umiecie... A teraz proszę o krótkie, trzyminutowe wypowiedzi. Zacznę od
siebie...
„Tylko co ja mam powiedzieć?” zadał sobie w duchu pytanie i spojrzał błagalnie w
rozszerzone zdziwieniem, granatowe oczy Lisy.
Z własnej winy znalazł się w fatalnym położeniu. Pomysł, żeby narzucić starcom
takie
a nie inne rozwiązanie, był nawet trafny - Dorn oczekiwał od niego zdecydowanego
działania.
Tylko pod warunkiem, że McCoy podejmie je szybko, gotowy był wypuścić ich żywych
z
terytorium Prerafaelickiego Stowarzyszenia Wioślarskiego. Niezły, choć
niemoralny, a nade
wszystko ryzykowny był również pomysł, żeby udzielić starcom gwarancji w postaci
kompromitujących informacji o samych AA detektywach. Informacji, które mogłyby
zostać
wykorzystane przeciwko nim w przypadku, gdyby postanowili opowiedzieć światu o
mieszkańcach Portford. A do tego jeszcze jego rola w tym wszystkim - to
najsłabszy punkt
całego planu. Kim bowiem siebie mianował? Egzekutorem?! Jeśli zobaczy kiedyś w
gazecie
tytuł „Średniowieczny epizod końca xx wieku” lub „Dantejskie sceny sadystycznego
bractwa”, będzie musiał zbadać, kto sypnął starców, i zabić zdrajcę?! Owszem, to
poważny
dylemat, ale miał on również zaletę - tę, że dotyczył przyszłości. Do palącej
teraźniejszości
należał inny problem - co ma w tej chwili powiedzieć? Zażądał od kolegów, żeby w
wielkim
skrócie przedstawili swoje najpotworniejsze detektywistyczne występki, chcąc
świecić
przykładem, oświadczył, że ogłosi swoją historię jako pierwszy. A teraz nie
wiedział, co ma
powiedzieć. Bo przecież jako detektyw nie zdołał zrobić jeszcze niczego złego.
Jako policjant
- owszem. Jako mąż, ojciec - również... Musiał działać szybko - starcy nie
powinni
zakwestionować układu, który przyjęli z wyraźną ulgą. Poza tym głupimi
wątpliwościami
żaden z detektywów nie może zburzyć jego planu.
- A skąd mamy mieć pewność, że wszyscy nie zaczną teraz kłamać? - spytał Marc.
- A stąd, że alkoholik alkoholika nie oszuka - McCoy wypalił prawdę zasłyszaną
na
mityngu AA. - Przecież sami wiecie...
I widocznie wszyscy mieli ochotę uznać tę kruchą gwarancję za rozstrzygającą, bo
nikt już nie oponował.
- Zabiłem żonę - powiedział po krótkiej ciszy, i na dźwięk tych słów zimno
przeszyło
go do szpiku kości. Postanowił jednak brnąć dalej w kłamstwie, zresztą nie miał
wyboru. Od
tego, czy jego wersja zabrzmi wiarygodnie, jako dobra podstawa szantażu,
zależało życie
całej dziewiątki. - Wyszedłem pijany, żeby spotkać się z jakimś klientem, nawet
nie
pamiętam z kim. Kiedy wróciłem, zaczęła mi robić wymówki, groziła, że zabierze
córkę i
wyprowadzi się do jej rodziców. Wziąłem nóż kuchenny i wbiłem jej w brzuch,
córka wtedy
spała. Byłem gliną, wiedziałem, jak usunąć ślady, sprawę uznano za nie
rozwiązaną.
Zaproponował zasady i sam je złamał, żądał uczciwości i skłamał. Od wszystkich
oczekiwał, że się wystawią na szantaż, a sam miał alibi...
„Jak dobrze, że kazałem mówić tak krótko”, pomyślał, i spojrzał na pozostałych.
Marc, Madeleine i Claudine mieli to już poza sobą... Boże, Lisa! Spojrzał na jej
twarz, nie
próbując się nawet domyślać, czy pobladłe wargi to skutek jego fałszywej
opowieści, czy
strach przed własną, prawdziwą
- Doprowadziłam do samobójstwa własną córkę - szepnęła Rachel. - A właściwie to
ją
zabiłam.
Ładna, ciemnowłosa czterdziestolatka rozgarnęła grzywkę, zamknęła oczy i nabrała
powietrza.
- Clarence miała szesnaście lat... Była zakochana... To był jej pierwszy
mężczyzna...
Nauczyciel, wychowawca. Nie mogłam znieść myśli, że dorosły facet, rozwodnik,
wykorzystuje jej naiwność... Prosiłam, tłumaczyłam, ale na próżno. Wychowywałam
dziecko
samotnie, jej ojciec jest sporo starszy ode mnie, bałam się, że moja samotność
powtórzy się w
jej życiu... Nie wiedziałam, jak postąpić, więc kiedyś, w pijackiej desperacji,
zrobiłam
facetowi serię zdjęć, zmontowałam, skleiłam w jakiś fotomontaż i pokazałam córce
jako
dowód jego zdrady... Wieczorem podcięła sobie w wannie żyły...
„Co ze mnie za świnia!”, pomyślał McCoy i znów spojrzał na Lisę.
- Myślałam - wysapała po chwili otyła Susan - że to wyznanie sprawi mi ulgę, że
opowiem o wszystkim w atmosferze przyjaźni, a tymczasem mam mówić w strachu...
To
niedobrze, to bardzo niedobrze... A więc im szybciej to powiem, tym lepiej...
Rachel, ja też
zabiłam syna, zadusiłam go własnymi rękami... Mój mąż był alkoholikiem jak ja,
piliśmy
razem... Po pięciu latach małżeństwa zaszłam w ciążę. Jeszcze tego samego
wieczoru, kiedy
go o tym poinformowałam, poszedł do innej kobiety... Zdradzał mnie przez cały
czas, a kiedy
urodził się Francis, zaczął grozić, że odejdzie... Modliłam się, żeby syn nie
płakał, bo kiedy
tylko zakwilił, mąż wpadał w szał, potem wychodził i pojawiał się dopiero
następnego
ranka... Któregoś dnia wrócił jakby odmieniony, przyniósł kwiaty. Francis spał,
zaczęliśmy
się kochać... Od razu uwierzyłam, że tak już będzie zawsze... I wtedy dziecko
zapłakało...
Mąż odwrócił się do mnie plecami i przykrył sobie głowę poduszką. Wstałam i
przydusiłam
Francisa Jaśkiem... Kiedy wróciłam do sypialni, mąż się ubierał... Już nigdy go
nie
widziałam...
- Żeby nie przedłużać tej komedii - niemal weszła jej w słowo Carla, której
bezceremonialność dała się zauważyć od początku ich pobytu u prerafaelitów - od
razu
powiem, że udusiłam swojego psa drutem... I proszę nie mówić - zaczęła
despotycznie
krzyczeć - że to niedobra opowieść na tę okoliczność, bo nie ma mnie czym
szantażować! To
śni mi się po nocach! Ten dyndający na zaciśniętej lince szczeniak, który patrzy
na mnie
wesołymi, matowiejącymi oczami... Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, to były jakieś
zapasy ze
sobą, ja tego nie rozumiem, to mnie przekreśla do dzisiaj, do końca życia!...
McCoy czuł, że posypały się wszystkie ustalone przez niego kryteria, że nie
chodzi już
o to, czy jakaś opowieść jest materiałem do szantażu, czy nie.
Ale o to, żeby przeżyć nie tylko ciałem, lecz także duszą.
- A ja - powiedziała Margaret, płynnie przejmując opowieść Carli, jak słowa
potwornej modlitwy recytowanej po kolei przez członków ponurej sekty - zabiłam
moich
rodziców, oboje... Ciągle przychodzili do mnie, przesiadywali w moim mieszkaniu
całymi
dniami, i uniemożliwiali mi picie... Nie mogłam już tego znieść, wreszcie
wpadłam na
pomysł, żeby ich postraszyć. Zapłaciłam żulom z okolicznych kamienic - mieli im
zabrać
portfele i powiedzieć, że to niebezpieczna okolica... Pobili ich do
nieprzytomności, rodzice
zmarli tego samego dnia w szpitalu...
McCoy nie odrywał oczu od Lisy. Teraz jej kolej, tylko ona pozostała ze swoją
historią. Lecz nie było wcale pewne, czy powie prawdę. Usłyszała przecież
właśnie od
nowego, ale bardzo już bliskiego przyjaciela opowieść, która odbiegała od tego,
co wyznał jej
na spacerze. Czy zrozumie, że skłamał teraz, nie przedtem? Czy zaufa, że miał
powody do
tego kłamstwa? Czy nie wykorzysta tej niejasności, żeby wymigać się zręczną
fikcją? Chciał
powiedzieć, że - choć znają się dopiero od wczoraj - bardzo ją kocha od lat, co
najmniej od
sześciu. Nie zdążył się nawet uśmiechnąć, kiedy Lisa uniosła głowę, a on
zobaczył jej piękną,
nienaturalnie zgaszoną twarz. Zaczęła mówić:
- Nie piłam alkoholu do dwudziestego czwartego roku życia, ani kropli -
powiedziała
w powietrze, do kogoś nad głową Dorna, po czym spojrzała McCoyowi w oczy i od
tej pory
mówiła już tylko do niego. - Na ostatnim roku studiów, podczas praktyk w
szpitalu, poznałam
George'a, ordynatora. Prawie dwadzieścia lat starszy ode mnie, miał żonę i
dwójkę dzieci.
Był mądry, ciepły, poświęcał mi wiele uwagi. Zresztą odnosiłam wrażenie, że
troszczy się o
wszystkich - o studentów, pacjentów, innych lekarzy, o personel. Tak czy
inaczej,
zakochałam się...
- Panno Liso... - wtrącił Dorn. - Przypominam, że to nie jest mityng. Brutalnie
mówiąc, chodzi o fakty, które by panią obciążały.
- Przepraszam - szepnęła i nie spuszczając oczu z McCoya, zaczęła mówić
szybciej, z
determinacją nauczyciela, który pomimo dzwonka chce wyczerpać rozpoczęty temat
lekcji. -
Po trzech miesiącach naszego związku zaszłam w ciążę. Zawsze wiedziałam, że to
nie może
skończyć się dobrze. Myślałam, że mogę pozostać na zawsze w jakimś bocznym
zaułku,
przycupnąć i cieszyć się z każdej wspólnie spędzonej wolnej chwili. Szanowałam
jego żonę,
jego miłość do dzieci... Postanowiłam nie mówić mu o tej ciąży i bardzo, jakoś
naturalnie,
chciałam stracić to dziecko. Dla osoby wierzącej, a byłam nią, aborcja jest nie
do przyjęcia.
Byłam hipokrytką, choć o tym nie wiedziałam. Rodzice nauczyli mnie praktykować
katolicyzm w niekwestionowany sposób. Chodziłam do kościoła, a związałam się z
żonatym
mężczyzną, życie poczęte było dla mnie święte, a uważałam za naturalne, że chcę
i muszę się
pozbyć płodu... Czytałam w podręcznikach i słyszałam na wykładach o kobietach,
które
roniły wskutek przepicia, a raczej torsji i zatrucia alkoholem. Pomyślałam, że
to dobry
sposób. Poszłam do baru, kazałam sobie podać butelkę bourbona i zaczęłam pić
całymi
szklankami. Znosiłam to świetnie, pewnie dlatego, że robiłam to po raz pierwszy.
Wypiłam
pierwszą butelkę, poprosiłam o koniak... Wreszcie stało się, zwymiotowałam.
Wzięłam resztę
do domu, piłam i zwracałam, znowu piłam, i tak w kółko. Kiedy się obudziłam,
byłam pewna,
że dziecko nie miało prawa tego przeżyć. Sprawdziłam - okazało się, że wciąż
jestem w ciąży.
Przez trzy miesiące upijałam się co wieczór, wymiotowałam do rana, potem szłam
na zajęcia
albo na praktyki, wracałam do domu, i znowu to samo. Nikt niczego nie widział, a
przynajmniej nie sygnalizował, że widzi. Mniej więcej dwa razy w tygodniu
przychodził
George, ale to tylko przesuwało porządek dnia o dwie godziny. Kiedy wychodził,
natychmiast
znowu zabierałam się do picia.
Wszyscy czuli, że Lisa przekracza ramy swojej opowieści, ale nikt nie przerywał.
Starała się być zdyscyplinowana, lecz wyraźnie zmierzała do jakiegoś celu i nic
nie było w
stanie jej zatrzymać.
- Kiedy minęły trzy miesiące, a dziecko wciąż żyło pomimo bezustannej,
codziennie
ponawianej próby aborcji, zrozumiałam, że nic nie stanie się ot tak, bez chwili
szczerości.
Musiałam sobie powiedzieć, że nie jestem takim człowiekiem, jakiego, myśląc o
sobie,
widziałam. Byłam w czwartym miesiącu, nikt już nie podjąłby się zabiegu...
Zresztą do
nikogo bym się z tym nie zwróciła... Któregoś dnia powiedziałam Gergebwi, że
wyjeżdżam
na trzy dni. Zamknęłam się w mieszkaniu, wypiłam całą butelkę koniaku i sama
zrobiłam
sobie zabieg. Wyciągałam z siebie moje dziecko po kawałku. Rozszarpane cząstki
kładłam na
gazecie i wyłam. Nie czułam bólu, tylko wściekłość, przerażenie, bo w końcu
widziałam, co
robię. Zobaczyłam samą siebie, dowiedziałam się od mojego martwego dziecka, kim
jestem.
Czułam się pijaczką, dziwką, wynaturzoną matką, czyli tym, kim byłam naprawdę.
Straciłam
przytomność, nad ranem obudziłam się w kałuży krwi. Nie chciałam wzywać lekarza,
dałam
sobie radę. Od tamtej pory piłam już bez ograniczeń, żeby nie myśleć.
- Panno Liso, wystarczy - szepnął Dorn.
- To jeszcze nie wszystko... George o niczym się nie dowiedział. Jedyna zmiana
to
taka, że zaczęłam pić przy nim. Jego to nawet bawiło. Miałam tylko jedno
postanowienie - już
nigdy nie zajdę w ciążę. Jakimś cudem skończyłam studia, obroniłam dyplom.
Pewnego dnia
zrobiłam sobie próbę, ot tak, w jakimś przypływie przeczuć lub strachu. I
zobaczyłam, że
znowu jestem w ciąży. Wydawało mi się to niemożliwe, przecież łykałam tabletki.
Zaraz po
tym, jak odczytałam wynik, zadzwonił George. Wybuchłam, powiedziałam, że
spodziewam
się dziecka. „Musisz usunąć” zadecydował i odłożył słuchawkę. Coś we mnie pękło,
poszłam
do szpitala, akurat on miał nocny dyżur. Kiedy mnie zobaczył, wyprowadził na
balkon
swojego gabinetu i zaczął szeptać złowrogo, że chcę zrujnować mu życie, że czas
z tym
skończyć, kazał mi się położyć, powiedział, że sam zrobi mi zabieg... A ja... po
prostu
popchnęłam go, nie wiem, skąd miałam tyle siły. Wypadł przez barierkę, to się
działo na
czwartym piętrze. Uciekłam. Wcale nie przejęłam się jego śmiercią... Żadnego
żalu,
przerażenia, nic takiego. Tylko wyzwolenie. I nieoczekiwana radość, że noszę w
sobie
dziecko. I wielkie postanowienie, że je urodzę, że zadbam o siebie, o nie, że je
wychowam
sama... Ze szpitala udało mi się wymknąć niepostrzeżenie. Nawet przy zwłokach
George'a na
chodniku nie było jeszcze nikogo.
Wróciłam do domu, ledwie doczekałam poranka. O świcie zadzwoniłam do koleżanki,
która specjalizowała się w ginekologii, powiedziałam, że muszę do niej
natychmiast przyjść.
Chciałam się upewnić, czy mam szansę urodzić zdrowe dziecko, czy nie
wyniszczyłam się tak
bardzo, żeby nie mieć nadziei... O George'u nawet nie myślałam... Okazało się,
że wcale nie
jestem w ciąży. To była zwykła pomyłka - z aptecznymi testerami tak bywa.
Dowiedziałam
się również, że w ogóle nigdy nie będę miała dzieci. „Co za rzeźnik ci to
zrobił?”, spytała po
badaniu znajoma...
- To wszystko, Steven - Lisa zwróciła się bezpośrednio do McCoya. - Wszystko i
nie,
bo kiedy opowiedziałeś mi o Marcie, o tym, jaka was łączy przyjaźń, o tym, że ma
piętnaście
lat, że niewiele brakowało, a byś ją stracił, to pomyślałam, że moja córka
byłaby teraz w jej
wieku. Podczas twojej opowieści w lesie, na tamtym brzegu, czułam, że ją
odzyskuję. Od tego
dnia, kiedy dowiedziałam się, że jestem bezpłodna, w myślach nazywałam ją
Beatrix,
imieniem twojej żony...
- Dość, panno Liso - przerwał zdecydowanie Dorn. - Jesteście wolni. Proszę nie
wątpić, że wykorzystamy całą tę wiedzę w przypadku, gdybyście komuś opowiedzieli
o
naszym istnieniu. Panie McCoy, mam nadzieję, że w razie czego spełni pan swoją
obietnicę i
pomoże w egzekucji wyroku. Adresy i dane wszystkich kolegów prześlę panu pocztą.
A teraz
już chodźmy, musimy wam pomóc opuścić to miejsce, i to natychmiast.
McCoy podszedł do Lisy, pochylił się i pocałował w wewnętrzną stronę lodowatej
dłoni. Jej drugą dłoń poczuł po chwili na głowie.
... - Dorn poprosił Bernarda, żeby zawiózł nas samochodem, jedynym, jaki mają do
dyspozycji, do miasteczka. Wystarczyły dwa kursy. To był stary ogromny packard.
Wszyscy
postanowili zatrzymać się w hotelu tuż koło dworca i dopiero wyruszyć porannymi
pociągami. My chcieliśmy jechać od razu, ale baliśmy się, że coś im strzeli do
głowy... Na
przykład że Marc się napije, wezwie policję i wyda starców. Zostaliśmy więc do
rana...
- Ale nie w hotelu - przerwała McCoyowi Lisa. - Chcieliśmy jeszcze porozmawiać z
Dornem, spytać, czy możemy jakoś im pomóc. Kiedy wszyscy rozeszli się do pokoi,
wróciliśmy do Stowarzyszenia.
- Jezu! I nie baliście się psów? Ani Mary Dorn? - Marta patrzyła na nich jak na
rozbitków, cudownie ocalałych z morskiej katastrofy, albo na wariatów,
opowiadających
nocne koszmary jak historie, które zdarzyły się naprawdę.
- Baliśmy się, dlatego wynajęliśmy samochód, żeby nie wysiadać - odparł McCoy. -
Ale Dorn czekał na nas przed bramą ogrodu. „Miałem nadzieję, że wrócicie”,
powiedział.
Poprosił, żebyśmy wysiedli, i ruszył w stronę neogotyckiego domku, w którym
mieszkał
razem z panią Mary... To niesamowite - McCoy zwrócił się do Lisy - ale od razu
czułem, co
się stało. W powietrzu był zapach wilgotnych liści, jak na jesiennych
pogrzebach... Albo -
spojrzał na Martę - na mszy żałobnej za mamę... Kiedy wnętrze kaplicy pachniało
jak
oranżeria z nieśmiertelnikami... U mamy grali Albinoniego, adagio. Kiedy czuję
ten zapach,
natychmiast przypomina mi się ta melodia... W każdym razie, kiedy podeszliśmy
bliżej,
zobaczyliśmy szerokie okno ze szlifowanych szybek, podświetlone od środka
ruchomymi
płomykami świecy. W pulsowaniu tego światła, jak zaprojektowane i wydobyte z
przesadną
dosłownością chińskie cienie, falowały profile pięciu mnichów, trzy po lewej i
dwa po prawej
stronie. Obie grupki były zwrócone do siebie wyostrzonymi twarzami jak szykujące
się do
walki sokoły. Pomiędzy nimi, na stole, leżała twarzą do góry jeszcze jedna
postać. Dorn
wpuścił nas do środka i wtedy zobaczyliśmy to samo, co na zewnątrz, tylko w
kolorze... Co ja
mówię, w jakim kolorze, bladzi starcy mieli na sobie białe habity, a pomiędzy
nimi na
czarnym blacie, też w białym habicie, leżała jeszcze bielsza, jak martwa
turkawka, Mary
Dorn...
- Pan Phileas podszedł do niej - podjęła opowieść Lisa - i wziął ją za rękę.
Wtulił się
mocno w wewnętrzną stronę jej dłoni, odchylił rękaw habitu i długo głaskał...
- ... łaskotał - poprawił McCoy.
- ...to prawda, łaskotał, po przedramieniu, po zgięciu pomiędzy ramieniem a
przedramieniem... Na twarzy pani Mary zastygł uśmiech, jak gdyby jego dotyk
wprawiał ją w
błogość. Potem złożył jej dłonie na brzuchu i stanął na wysokości jej głowy,
wsunął palce w
jej włosy i zaczął je przeczesywać jak mama, która głaszcze rozgorączkowane
dziecko.
Wtedy podszedł do nas Bernard i podał nam kartkę... Dokładnie nie pamiętam, ale
pismem
równiutkim było tam napisane mniej więcej tak... Steve, pamiętasz?
- Niedokładnie, mów ty.
- Zaczynało się od słów: „Phileasie, mój mężu i opiekunie, i wy bracia w moim
cierpieniu”... Wolę opowiedzieć, niż źle zacytować. Mary, bo list podpisany był
„Mary”,
dziękowała „za lata wierności wspomnieniu o Laurze, która została pochowana
razem z
mistrzem i mężem Beniaminem, i za żywą, czułą obecność przy Beatrycze”... I tu
widać było
jakby kleks, a raczej zakrętas postawiony pod wpływem nagłego skurczu dłoni, i
od tego
miejsca styl listu stawał się zupełnie inny, nowoczesny, pozbawiony tej całej
patyny, jaka
zdobiła jej sposób mówienia i bycia. Zdania były proste i krótkie, wyraziste,
dosadne...
„Wystarczy. Nie było żadnej Laury, nie było Beatrycze. Byłam ja, był mój obłęd i
wstyd.
Moje obłąkane nieszczęście i moje trudne szczęście, które właśnie się kończy”
Pisała, że po
śmierci Swifta życie, jakie prowadziła, było jedynym możliwym po tym, co się
stało. Przez
pół wieku udawała, że żyje w iluzji, bo cała ta gra, całe to „życie zastępcze”
wymagało od
niej konsekwentnej roli - rezygnacja rozbroiłaby czystość ich wspólnoty. Nie
mogła przyznać
się swoim braciom, że tylko odgrywa obłąkanie, żeby nie pozbawić ich podstaw
egzystencji.
„Wolałam - pisała - pozostawić nas wszystkich w jaskiniach własnych rachunków. I
byłam
szczęśliwa. Bo odkryłam, że życie, nie poddane sprawiedliwości ludzkiej ani
Bożej, a tylko
własnej, z ognia i wody naszych myśli i uczuć, jest możliwe. I że dane mi było
doświadczać
go razem z Wami, z ludźmi, którzy nie siłą przypadku, lecz indywidualnej woli,
byli gotowi
je podjąć”. „Było nas siedmioro - pisała na zakończenie - a siedmioro takich,
którzy decydują
się żyć na przekór regułom świata, to świat całkiem inny, sam w sobie. To życie
nowe,
jedyne. Kocham Was, do widzenia, Mary”...
- Dopiero wtedy - wtrącił McCoy - przyjrzeliśmy się miejscu, na którym Dorn
złożył
jej ręce. Była tam, na brzuchu, brunatna plama. Struga krwi, sącząca się ku jej
lewemu biodru,
prowadziła do leżącego na stole noża, tego samego, którym poprzedniego wieczoru
zabiła
turkawkę... Dorn podszedł do nas i poprosił, żebyśmy już poszli. Powiedział, że
chcą się
pożegnać... Dopiero teraz wydaje się nam to niejasne... Ja uważam, że chyba miał
na myśli
pożegnanie z Mary, Lisa sądzi, że mogło mu chodzić o zbiorowe samobójstwo.
- I co? - spytała Marta.
- I nic - odpowiedział McCoy. - Bez względu na to, co to miało znaczyć, reszta
życia
należy już tylko do nich.
- A wy?
- Co my?
- No, gdzie będziecie spali? - sprecyzowała ani brutalnie, ani figlarnie Marta.
- Może
dzisiaj połóżcie się na moim materacu, twoje łóżko, tato, jest do niczego. A
firma?
- Co firma?
- No, czy będziecie razem prowadzić firmę detektywistyczną? To chyba nie byłoby
złe... A zresztą, róbcie, co chcecie. Ja mogę się zająć reklamą.
XVII
Lisa poprosiła, żeby McCoy od razu pokazał jej bibliotekę.
- Masz na myśli biuro? - spytał. Powiedział Marcie, że później podejmą decyzje,
wziął
Lisę za rękę i poprowadził do drzwi.
- To dziwne, ale wszystko wygląda jak przed wyjazdem - powiedział, kiedy weszli
do
środka.
- Byłoby dziwne, gdyby w ciągu trzech dni coś się zmieniło - zauważyła Lisa.
Rzeczywiście, po pobycie u prerafaelitów McCoy czuł się tak, jak gdyby przeżył
całą
epokę. Ze zdumieniem stwierdził, że wszystkie książki stoją wciąż w takim samym,
alfabetycznym porządku, biurko jest w tym samym miejscu, że za tymi samymi
drzwiami jest
ta sama toaleta, za regałem kuchenka, a w powietrzu unosi się wciąż znajomy
zapach pleśni.
- Na jak długo Ferrucci wynajął ci bibliotekę?
- Na czas nieograniczony. Wyjechał do Włoch, żeby załatwić sprawy rodzinne, pół
roku przed powrotem ma uprzedzić.
- Ile płacisz?
- Nic, tylko bieżące rachunki.
- Czy są tu jakieś jego książki?
- Nie wiem.
- Ale to pisarz?
- Tak się przedstawił.
- No to zobaczmy.
Autorzy na „F” zajmowali górę regału, który stał po prawej stronie biurka. Lisa
przystawiła do półek drabinkę i zaczęła się wspinać po stopniach. McCoy patrzył
na delikatną
grę mięśni jej łydek, na zgięcie po wewnętrznej stronie kolana, na napiętą
skórę, która ukazała
się na chwilę pod uchyloną na biodrach bluzką.
- Jest! Kilka tytułów, po angielsku i włosku - zawołała Lisa. Lecz zanim
wyciągnęła
rękę po pierwszy z opasłych tomów Ferrucciego, McCoy podszedł do niej, chwycił
od tyłu za
biodra i wtulił twarz w spódnicę opinającą jej pośladki. Lisa obróciła się,
położyła mu dłonie
na włosach i przyciągnęła jego twarz do swojego podbrzusza. Kiedy McCoy dotknął
dłońmi
jej ud, nagle zastygła.
- Słucham panią? - spytała kogoś za jego plecami. McCoy obejrzał się. W
otwartych
drzwiach stała staruszka, cała w czarnych koronkach.
- Proszę mi pomóc - powiedziała boleśnie, głęboko, z poczuciem jakiejś
tragicznej
godności.
Czasu było mało, może za mało. Porywacz wyznaczył południe jako nieprzekraczalną
godzinę złożenia okupu - brakowało tylko kwadransa. Pani Stern nie miała już
siły płakać. Od
trzech dni żyła w śmiertelnej obawie o męża i, zdając sobie sprawę z własnej
niemocy,
wpadła w stan, który sama nazwała zobojętnieniem. A zgodnie z tym, co
powiedziała, sprawy
rzeczywiście układały się źle.
Przed trzema dniami jej mąż długo nie wracał od lekarza, do którego chodził co
miesiąc na badania kontrolne. Starsza pani niepokoiła się, bo miał prawie
osiemdziesiąt lat.
Był chory na cukrzycę i zdarzało mu się zasłabnąć na ulicy. Ale po dwóch
godzinach od
spodziewanej pory jego powrotu ktoś zadzwonił i powiedział, że mąż został
porwany, ale nic
mu się nie stanie, jeśli najpóźniej do godziny dwunastej w poniedziałek pani
Stern dostarczy
200 tysięcy dolarów.
- Na próżno mówiłam, że nie mam nawet tysiąca - smutno relacjonowała staruszka.
-
Ma być tyle i ani dolara mniej.
- Nie chciała pani zawiadomić policji?
- Porywacze natychmiast by go zabili, tak powiedział ten straszny człowiek.
- A dlaczego przyszła pani dopiero teraz?
- Próbowałam sprzedać nasze mieszkanie, ale nie udało się, więc już nie wiem, co
robić.
- Jeśli nie mają państwo pieniędzy, to dlaczego porwano właśnie pani męża?
- Nie mam pojęcia. Może ktoś skojarzył nazwisko i pomyślał, że jesteśmy
producentami tych odkurzaczy?
W piętnaście, a raczej już tylko w dziesięć minut trudno zaradzić nieszczęściu.
McCoy
wymyślił więc, że trzeba zyskać na czasie i zawieźć w wyznaczone miejsce pustą
walizkę.
Lisa miała pojechać od razu, znaleźć jakiś dobry punkt do obserwacji i czekać na
porywacza.
Miejscem tym był park przy skwerku Fitzgeralda, a dokładnie karmnik dla ptaków
przy placu
zabaw dla dzieci. Steven z panią Stern udali się tam trzy minuty później,
natychmiast po tym,
jak Marta przyniosła z mieszkania jego stary neseser.
McCoy włożył go do karmnika i spojrzał na zegarek - za minutę dwunasta.
Rozejrzał
się: po drugiej stronie placu bawiło się kilkoro dzieci w towarzystwie matek.
Siedziała też tam
Lisa i czytała książkę, chyba kieszonkowe wydanie Życia nowego, które zawsze
nosiła przy
sobie. Wcisnął ręce w kieszenie i wrócił do taksówki.
- Proszę jechać do domu i zadzwonić za godzinę do biura. Czy ma pani jakąś
wizytówkę?
Staruszka wyjęła stary bilet i zapisała na nim adres oraz numer telefonu. McCoy
zapłacił taksówkarzowi z góry, poprosił, żeby odwiózł panią Stern do domu, a sam
ruszył w
kierunku pobliskiego dworca.
Po dwudziestu minutach w kieszeni McCoya zadzwonił telefon komórkowy.
- Marta?
- Nie, Lisa. Marta podała mi numer. Posłuchaj, to wszystko nie trzyma się kupy.
Czy
masz adres pani Stern?
- Tak.
- To jedź do niej natychmiast. Kiedy już tam będziesz, zadzwoń, mój numer
wyświetlił ci się na telefonie.
- Dobrze, że dzwonisz, Liso. Chyba już pójdę, minęły prawie dwie godziny.
- Nie, czekaj. Mam przeczucie, że...
- O, właśnie idzie. Zadzwonię.
Pani Stern wracała do domu wolnym krokiem. Kiedy McCoy miał ją zawołać, nagle
przystanęła, zbladła, z młodzieńczą energią podbiegła do krawężnika i zaczęła
machać na
taksówki. Po minucie zatrzymał się wolny samochód. McCoy, niewiele myśląc,
złapał
następną taksówkę.
- Za tamtym fordem - powiedział do kierowcy, który wygodniej usadowił się w
swoim
fotelu i poczuł się w roli wytrawnego aktora biorącego udział w scenie pościgu.
- Marto, zadzwoń do Lisy i powiedz, żeby do mnie zadzwoniła, bo ja nie umiem
odczytać jej numeru z wyświetlacza
Po chwili odezwał się jego telefon.
- Lisa?... Wiem, ale nie umiem... Posłuchaj, jadę za nią. O, właśnie się
zatrzymała.
Jesteśmy w zaułku Borgesa. Zadzwonię... To znaczy zadzwoń, pa.
Nie rozglądając się, pani Stern opuściła taksówkę i pobiegła prosto do bramy pod
numerem 8. Otworzyła drzwi wejściowe. Puściła je za sobą i nie zauważyła, że
McCoy je
przytrzymał, zanim zdążyły się zatrzasnąć. W bramie usłyszał energiczne kroki po
prawej
stronie. Wszedł do klatki schodowej i próbował odgadnąć, dokąd podąża jego
klientka. Kiedy
usłyszał trzask zamykanych drzwi, wbiegł na piętro. Nacisnął klamkę tych po
lewej stronie -
nie ustąpiły. Na wprost schodów - podobnie. Drzwi po prawej otworzyły się łatwo.
Znalazł
się w ciemnym mieszkaniu, którego wnętrza mógł się tylko domyślać. Zastygł, po
chwili
dobiegł do niego szmer w pomieszczeniu na wprost długiego przedpokoju. „Raz
kozie
śmierć”, myślał, skradając się po skrzypiącej podłodze. W półmroku
pięćdziesięciometrowego salonu z opuszczonymi zasłonami pani Stern czyściła
kuchenną
ściereczką szkło na blacie biurka, za którym siedział potężny mężczyzna w szarym
garniturze.
Musiała poczuć, że ktoś na nią patrzy, bo odwróciła się powoli w kierunku
wejścia.
- Co pan tu robi? - spytała z wyraźną pretensją w głosie, który nie miał wiele
wspólnego z poprzednią bolesną godnością.
McCoy przyjrzał się uważniej mężczyźnie - jego głowa była bezwładnie odchylona
do
tyłu, a ręce przywiązane do oparcia fotela.
- To było tak naiwne, że aż mogło się udać - relacja, jaką Lisa składała
komendantowi
Follettowi, była krótka, lecz pełna i nie pozostawiała wiele na domysły. - Pani
Stern
zakochała się w młodszym o dziesięć lat sąsiedzie, panu Kolskym. On też ją
kocha, wiele
razy deklarował, że zamieszkałby z nią, gdyby nie pan Stern. Staruszka czekała
na śmierć
męża rok, dwa, trzy, ale ten nie dość, że nie chciał umierać, to wyraźnie
odzyskiwał energię.
Więc postanowiła mu pomóc. Przedawkowanie lekarstw albo ich niepodanie wydawało
się jej
proste do wyśledzenia. Postanowiła więc udać, że go porwano i że zrobiła
wszystko, żeby
dostarczyć wyznaczony przez siebie okup. A było to łatwe - pan Stern dostał
spadek i nie
powiedział o tym żonie. Po kryjomu kupił mieszkanie i postanowił zrobić jej
niespodziankę,
gdy je całkowicie urządzi. Ale staruszka była czujna. Dowiedziała się o jego
planie, i kiedy
mąż powiedział, że wyjeżdża na trzy dni po jakieś dokumenty z miejsca urodzenia,
doskonale
wiedziała, że tak naprawdę chce się zamknąć w nowym domu i ostatecznie
przygotować
wszystko do przeprowadzki. Nie musiała więc go nawet przetrzymywać na siłę -
wystarczyło
udać, że próbowała ratować męża przy pomocy prywatnych detektywów, a potem pójść
i go
zastrzelić. O mieszkaniu kupionym przez męża przecież miała prawo nie wiedzieć.
I może
wszystko by jej się powiodło, gdyby nie zapomniała pozacierać swoich odcisków.
Wróciła,
Steven pojechał za nią, i w ten sposób wpadła.
- Kazała pani McCoyowi jechać do niej zaraz po złożeniu niby okupu, czyli
nesesera.
Skąd pani wiedziała, że nie zastanie jej w domu?
- Nie wiedziałam, po prostu nie było innego punktu zaczepienia, tylko adres jej
zamieszkania.
- A dlaczego McCoy przysłał panią do mnie, dlaczego nie przyszedł sam?
- Powiedział, że tu kiedyś pracował, że był policjantem, więc jest mu
niezręcznie
wracać w roli detektywa.
- Czy teraz już zawsze będziecie pracować razem?
- Kto wie? Ta myśl coraz bardziej mi się podoba - uśmiechnęła się Lisa.
Zgodnie z umową, po wyjściu z komisariatu Lisa skręciła w prawo i przeszła sto
metrów. Tam, na wprost kiosku, stała stara fiesta McCoya.
- Follett dziwił się, dlaczego sam nie przyszedłeś.
- I co jeszcze mówił?
- Nic, tylko pytał. Na przykład o to, czy będziemy pracować razem.
- Z nim?
- Nie, ja z tobą.
- I o to właśnie miałem cię spytać. I nie tylko o to. Przecież ja w ogóle nie
wiem, jak
wygląda twoja sytuacja, w twoim domu, w twoim mieście...
- Jestem sama. Ale już nie chcę.
- I nikt na ciebie nie czeka?
- Klienci. Kilka niedokończonych spraw. Książki, płyty, paru przyjaciół. Wszyscy
wiedzą, że wyjechałam na dwa tygodnie, więc dziesięć dni może mnie tam jeszcze
nie być.
- A przeprowadziłabyś się... To znaczy, zamieszkałabyś ze mną?
- Teraz jestem pewna, że tak. I mamy dziesięć dni, żeby się zastanowić, czy to
dobry
pomysł.
Rozległ się dzwonek telefonu McCoya.
- Tato, dzwoniła jakaś pani Freeman. Prosiła o telefon.
Wystukał podany przez Martę numer.
- Dziękuję, że pan dzwoni. Jestem dyrektorką prywatnego przedszkola przy ulicy
Goldinga 7. Czy może pan przyjechać? Tylko proszę o dyskrecję, niech pan udaje,
że jest
rodzicem, który chce zapisać dziecko.
- Jesteśmy umówieni z panią Freeman - Lisa i McCoy naprawdę wyglądali jak
troskliwi rodzice. Zanim weszli za ochroniarzem do stylowej willi, rozejrzeli
się po ogródku i
przeczytali wywieszony na drzwiach „regulamin przedszkolaka”. Dość młoda
dyrektorka
czekała na nich w drzwiach gabinetu.
- Czy mogą państwo pokazać licencje? - spytała półgłosem, kiedy tylko zamknęła
drzwi.
Dokładnie przeczytała treść jednej i drugiej legitymacji, wskazała im krzesła i
usiadła
za biurkiem.
- Mam wielki problem. Bardzo proszę o dyskrecję. O milczenie, o zapomnienie o
całej
sprawie, jak już wszystko będziemy mieli za sobą.
Oczy pani Freeman straciły surowość, w jednej chwili stały się bezbronne, prawie
błagalne.
- Jestem osobą samotną, bezdzietną. Moja sytuacja życiowa jest efektem wydarzeń
z
przeszłości. Z biegiem lat rozumiałam je coraz lepiej, ale ich klątwa dopadła
mnie tak
naprawdę dopiero dziś rano. Jestem przerażona, nie wiem, co robić, proszę o
pomoc. Kiedy
miałam dwa lata, moja matka zginęła w katastrofie kolejowej. Wiem, katastrofy
kolejowe
zdarzają się rzadko. Czasami wydaje mi się, że pamiętam matkę, ale to raczej
niemożliwe.
Chyba widzę twarz kobiety, na którą składają się dziesiątki jej fotografii...
Nieważne. Nie
mam ochoty mówić o dzieciństwie. Powiem tylko, że ojciec, który się mną zajął,
wykorzystywał mnie seksualnie. Nie wiem, co się działo, kiedy byłam mała. Mam
wielkie
luki w pamięci i nigdy nie próbowałam ich zapełnić. Wiem, że wykorzystywał mnie
w
najbardziej ohydny sposób, kiedy byłam już nastolatką. Mając szesnaście lat,
uciekłam z
domu. Pojechałam do innego miasta, zostałam prostytutką. Brałam również udział w
filmach
pornograficznych. To trwało dwanaście lat. Przez cały ten czas wiedziałam, po co
to robię -
żeby kupić sobie dom, nie mieszkać z nikim, zdobyć niezależność. Dopiero w tej
chwili płacę
za przeszłość wielokrotną cenę, głównie obrzydzeniem i strachem, że ktoś mnie
rozpozna.
Zarobiłam dużo pieniędzy, kupiłam małe mieszkanie, odrobiłam zaległości w nauce.
Zdałam
maturę, skończyłam psychologię. Nie wydawałam na siebie, a podczas studiów
udzielałam
korepetycji, więc odłożyłam trochę pieniędzy. Wreszcie, razem z koleżanką ze
studiów, która
nie musi i nie chce pracować, bo jest bogata, kupiłyśmy tę willę i założyłyśmy
prywatne
przedszkole. Ona bierze połowę zysków, ja zajmuję się wszystkim. Przedszkole ma
dobrą
sławę, naszymi wychowankami są dzieci szanowanych i doskonale sytuowanych osób.
Jednak pewnego razu...
Pani Freeman zrobiła krótką przerwę i odchrząknęła.
- Pewnego razu pojawił się mój ojciec. Zrobił awanturę, której tylko cudem nikt
nie
usłyszał. Powiedział, że wie, co robiłam po ucieczce z domu i że opowie o tym,
jeśli nie
przyjmę go do pracy. Niczego nie umiał, był niewykwalifikowanym murarzem. Ze
strachu
podjęłam decyzję, której dziś żałuję jak niczego na świecie - zatrudniłam go
jako ochroniarza.
- Ten pan, który otworzył nam furtkę? - spytała Lisa, i oboje z McCoyem zdali
sobie
sprawę, że nawet nie zapamiętali wyglądu tego człowieka.
- Tak, to on... Jest tu od roku i, prawdę mówiąc, nie zachowuje się źle. Nie
mogę na
niego patrzeć, ale to inna sprawa... Czuję do niego wstręt fizyczny, ale muszę
to znosić.
Jednak dziś rano przyszła matka jednej z dziewczynek. Powiedziała, że córka nie
chce
chodzić do przedszkola, ponieważ boi się „pana dozorcy”. Tyle wiem, domyślam się
najgorszego. Ale muszę się upewnić. Nie spuszczam ojca z oczu, jestem wyczulona
na jego
zachowanie i niczego do tej pory nie zauważyłam. W stróżówce kazałam
zainstalować nawet
ukrytą kamerę...
Rozległ się dzwonek telefonu. Pani, raczej panna Freeman, odebrała, słuchała
chwilę i
zbladła.
- Tak, bardzo proszę, cały czas jestem u siebie - powiedziała i odłożyła
słuchawkę. -
Kolejna dziewczynka mówi to samo - powiedziała do pary detektywów. - No i co ja
mam
zrobić?
- Czy może mnie pani przedstawić jako kandydatkę na nową wychowawczynię? -
spytała spontanicznie Lisa. - Wchodząc, nie powiedzieliśmy, po co tu jesteśmy.
Zbliżała się trzecia, już niebawem po dzieci mieli zacząć przychodzić rodzice.
- To czego się dziś nauczyliście? - spytała Lisa sześcioosobową gromadkę, ale
nie
usłyszała odpowiedzi, bo do sali wszedł ojciec panny Freeman.
- Klaro, przyszła po ciebie mama - powiedział mężczyzna i uśmiechnął się mdło do
jasnowłosej pięciolatki.
Dziewczynka radośnie podbiegła do ochroniarza, przytuliła się do niego i wyszła.
Kiedy tylko drzwi się zamknęły, Lisa klasnęła w ręce i powiedziała do stojących
wokół niej
dzieci:
- Teraz nie ruszajcie się z miejsca. Kto poruszy się i odezwie jako ostatni,
dostanie
nagrodę - pobiegła do drzwi.
W prawym korytarzu nie zobaczyła nikogo, w lewym również. W dwóch salach na
wprost były inne grupy z wychowawczyniami. W toalecie - nikogo. Szatnia - pusta.
Wybiegła
do ogródka - ani żywej duszy. Zajrzała za domek krasnoludków, za pociąg, nawet
za śmietnik
- bez rezultatu. Krew uderzyła jej do głowy. Weszła bez pukania do gabinetu
dyrektorki.
Panna Freeman opierała się plecami o biurko, stojąc twarzą w twarz z ojcem, i
musiała
właśnie odbywać z nim gorączkową rozmowę, bo była pąsowa ze wzburzenia.
- Przepraszam pani dyrektor - powiedziała Lisa - szukam Klary.
- Klara już wyszła - powiedział ochroniarz.
- Nie zdążyłaby chyba...
- Panno Liso - odezwała się dyrektorka - sama widziałam, jak pani Jones zabrała
swoją córkę. Proszę wracać do dzieci.
Speszona i zdezorientowana Lisa opuściła gabinet i weszła do sali. Zamiast
skamieniałej grupy zastał ją widok, którego nie pamiętała z własnego pobytu w
przedszkolu.
Wszystkie dziewczynki ż grupy klęczały przed jednym z chłopców i płakały, a on -
czarnowłosy, dość drobny brzdąc - chodził przed nimi z długą, błyszczącą finką.
Drugi
chłopiec, wciśnięty w kąt, chlipał bezgłośnie.
- Pozarzynam was i powieszę! Błagajcie o litość! - wrzeszczał czarnowłosy malec,
dźgając powietrze przed twarzami to jednej, to drugiej dziewczynki.
Lisa bez wahania rzuciła się do niego, chwyciła za przegub i przewróciła na
podłogę.
Kiedy nazajutrz rano przyszli do przedszkola przy ulicy Goldinga 7, ojciec panny
Freeman otworzył im furtkę i bez słowa zaprowadził do gabinetu córki. Dyrektorka
nie była
już tak spięta jak poprzedniego dnia, wydawała się raczej zmęczona.
- Bardzo, ale to bardzo państwu dziękuję. A przede wszystkim pani.
- Prawie nie ma za co - odparła Lisa.
- Owszem, jest. Francis terroryzował grupę już od początku roku. Bez względu na
to,
kto ich pilnował, prędzej czy później udawało mu się skierować do którejś z
dziewczynek
jakieś złowrogie słowa. Wszystkie z tej gromadki, a także kilka z pozostałych
grup zostały
przez niego zastraszone. Bały się naprawdę, często pytały rodziców, czy mogą
zostać w
domu, wpadały w histerię.
- A dlaczego tak zgodnie mówiły potem, że to pani oj... że to ochroniarz?
- Bo się go nie bały. Dziwne, nie? Francis już jest pod opieką psychiatry, a mój
ojciec... Chyba rzeczywiście się zmienił, a raczej wygasł. No, ale to nie jest
już sprawa dla
detektywów. Ile jestem państwu winna?
- Dwieście.
- Dam czterysta, bo to jednak były dwie różne sprawy.
XVIII
- Dlaczego tak bardzo interesują cię książki Ferrucciego? - spytał McCoy.
- Bo jesteśmy u niego.
Tomy z nazwiskiem Ferrucci na grzbiecie stały na samej górze. Lisa wchodziła na
drabinkę powoli, przeglądając po drodze pierwszych autorów na „G” i ostatnich na
„F”.
Gautier, Fuller, Franciszek z Asyżu...
- Popatrz: raz, dwa, trzy, cztery... Dwadzieścia osiem wydań Pieśni słonecznej,
głównie z komentarzem Leo Spitzera.... O, proszę, dwa wydania w przekładzie na
angielski
Carla Ferrucciego. Jak ma na imię Ferrucci?
- Carlo.
- Więc to on... Zobaczymy, jak przełożył końcówkę:
Przez naszą siostrę Śmierć cielesną bądź pochwalony, mój Boże,
przed którą żaden żywy człowiek uciec nie może:
biada tym, których w grzechu śmiertelnym zastanie,
błogosławieni, którzy umrą w Twojej woli, Panie,
albowiem druga śmierć ich nie zmoże...
- Dobry przekład?
- Ładny. Do śpiewu, jak chciał święty Franciszek. Od jakiegoś czasu tłumaczy się
to
prozą, zupełnie bez sensu.
Lisa odłożyła książkę na półkę, stanęła na najwyższym szczeblu drabinki i
zaczęła
przyglądać się innym tytułom.
- Kiedy Ferrucci wynajmował mi bibliotekę, powiedział na koniec dziwne zdanie.
Coś, co zabrzmiało wariacko, ale teraz, po pobycie u prerafaelitów, po tym, jak
zobaczyłem,
jak oni poważnie traktują książki... zresztą ty też... no nie wiem...
- Ale co powiedział? - spytała Lisa, wyjmując z półki jeden z tomów.
- Tak dokładnie to sobie nie przypominam. Musisz spytać Marty, ona też to
słyszała, a
ma idealną pamięć... W każdym razie zalecał mi, żebym wszystkie słowa, jakie są
w tej
bibliotece, traktował poważnie, bo są one skierowane do mnie, a nawet wyłącznie
do mnie.
Mówił też, że te słowa mogą mnie nie tylko zainteresować, ale nawet ocalić.
- Właściwie to wszystkie jego tytuły brzmią tak, jak gdyby każdą książką chciał
kogoś
ratować. Takie metafizyczne poradniki.
- A dużo ich jest?
- Około dwudziestu. Ratunek w sylabie, Peryfraza śmierci, Dźwignia prawdy...
- A zrzuć mi Dźwignię... jeśli możesz. Intrygujący ten Ferrucci. Może w tych
książkach coś deklaruje, coś twierdzi. Bo pomyśl, to musi być nietypowy
człowiek. Nie
mieściło mu się w głowie, że jego biblioteka przez wiele miesięcy może stać
pusta.
Powiedział, że to przeczy jego poczuciu harmonii. I dlatego mnie do niej
wpuścił.
Lisa zdjęła z półki Dźwignię prawdy i przechyliła się na drabince, żeby ją
zrzucić w
rozłożone dłonie McCoya, kiedy rozległ się cichy zgrzyt.
- Jezu, popatrz! - zawołała Lisa i spojrzała w prawo. Oboje widzieli to samo -
niczym
magiczna furtka w pokrytym winoroślami murze ogrodu, ze stojącego na wprost
biurka regału
z książkami na „D” zaczął wysuwać się spory segment. Kiedy po upływie minuty
dwustronna
szczelina pomiędzy „furtką” a nieruchomą częścią regału urosła do szerokości pół
metra,
wędrujący segment zatrzymał się i lekko zakołysał.
- O, cholera! - szepnął z podziwem McCoy. - A włóż tę Dźwignię z powrotem...
- Jaką dźwignię?... A, Dźwignię...! - Lisa otrząsnęła się z osłupienia,
wyprostowała i
odstawiła opasły tom na miejsce. „Furtka” zadrżała i odbyła powrotną podróż, aż
wpasowała
się równiutko w regał. McCoy podszedł do ruchomego segmentu i dokładnie obejrzał
jego
obrzeża.
- W środku są same książki Dantego. I żadnego innego autora.
- A jakiś Dante jest również poza tą bramą?
- Dlaczego bramą?
- Nie rozumiem.
- Dlaczego powiedziałaś, że to brama?
- Bo się otworzyła.
- Ale jest mała. Ja w duchu nazwałem ją furtką.
- Bo w Boskiej komedii, prawie na początku, w Pieśni trzeciej, jest brama, i to
z
napisem.
- Jakim?
- „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy wchodzicie”.
- I tak wejdę... Nie, cały Dante siedzi w tej bramie. Wiesz co? Wyjmij tę
Dźwignię... i
zejdź z nią tutaj.
Lisa znów wzięła książkę i przy cichym akompaniamencie szurania odsuwających się
drzwi zeszła na dół. Zbliżyła się do stojącego obok bramy McCoya i wzięła go za
rękę.
- Trzymaj mnie - powiedziała i wsunęła głowę w szczelinę.
- Zaczekaj! - McCoy odciągnął ją gwałtownie. - Zablokujemy, żeby się za nami nie
zamknęło.
Podszedł do biurka, zdjął drewnianą nadstawkę na korespondencję i włożył
pomiędzy
ruchomą i nieruchomą część regału.
- Powinna wytrzymać. Zaczekaj, lepiej ja wejdę, ty zostań tutaj. Masz telefon
komórkowy? W razie czego zadzwonię ze środka.
- Mam, a ty?
- O, cholera, bym zapomniał.
McCoy znów podszedł do biurka, wziął telefon, pomachał Lisie z żartobliwie
udawanym lękiem, wsunął się w szczelinę i zanurzył w mroku.
Po upływie niespełna minuty Lisa spostrzegła smugę silnego światła, która
oświetliła
z wnętrza tył wysuniętego segmentu biblioteki.
- Liso, chodź tutaj! To jakieś wielkie jaja!
Lisa wśliznęła się za regał i zobaczyła przed sobą duży salon, przypominający
salę
konferencyjną jakiejś restauracji. W rogu po przeciwległej stronie był bar z
kilkudziesięcioma
butelkami trunków na półkach. Przy ladzie baru stało kilka wysokich taboretów, a
wzdłuż
ścian fotele. Pośrodku obszernej niszy znajdował się stół, a na nim popielniczka
z
kilkunastoma niedopałkami różnej wielkości i cztery szklanki z nie dopitą cieczą
koloru
whisky. McCoy podszedł do stołu, uniósł popielniczkę do nosa i powąchał.
- Świeże, jeszcze dymią - powiedział.
Uniósł szklankę. W nozdrza uderzył go silny odór stęchlizny i smoły. Ten sam,
który
zapamiętał z wieczoru, kiedy zamordowano Beatrix.
- Chodźmy stąd! - szepnęła Lisa.
McCoy posłusznie odstawił szklankę.
- Idź pierwsza i odłóż Dźwignię....
Lisa wsunęła się w szczelinę i zniknęła pomiędzy ruchomą częścią regału a
biblioteką.
Zanim poszedł w jej ślady, McCoy rozejrzał się po tajemniczym saloniku i
dostrzegł coś, co
przedtem umknęło jego uwadze. Tuż za barkiem widać było ciemnobrązową belkę
biegnącą
ukośnie do góry. Zrobił kilka kroków i mógł zajrzeć za bar - to nie była belka,
lecz
obramowanie wąskiego rzędu schodów, które prowadziły na piętro. Nad ostatnim
stopniem
otwierała się prostokątna czarna czeluść, jakieś wnętrze, z którego nie
dobiegały żadne
dźwięki. Nic, tylko głucha i chłodna dziura, jak wejście na strych, które
pamiętał z wiejskiego
domu swoich dziadków. Zawsze budziło w nim lęk i ciekawość. Poczuł teraz
wyraźnie smak
tamtego chłopięcego strachu i zaciekawienia - które stapiały się w
charakterystyczny stan
cierpkiego podniecenia. Czy ktoś patrzył na niego z tego wnętrza? A jeśli tak,
to czy się bał,
że zostanie odkryty, czy raczej liczył na jego straceńczą odwagę, żeby walnąć go
w głowę?
„Boże, Lisa!”, pomyślał, i rzucił się do szczeliny. Lisa stała na drabince z
książką w dłoni,
gotowa, by wsunąć ją na swoje miejsce.
- Nareszcie! Co tam robiłeś?
Odstawiła Dźwignię prawdy Ferrucciego na półkę i nie zdążyła jeszcze oderwać
dłoni
od książki, kiedy segment z Dantem drgnął i zaczął, wracać na swoje miejsce w
szeregu.
- Wyjdźmy stąd! - powiedział zdecydowanie McCoy. Lisa prawie zeskoczyła z
drabinki i bez zwłoki wyszła z biblioteki.
- To wy? - spytała Marta trochę zaskoczona ich wczesnym powrotem do domu.
- My - odparł McCoy. - Usiądź z nami, musimy się naradzić.
Lisa dokładnie opowiedziała jej o książkach Ferrucciego, o tym, że Dźwignia
prawdy
okazała się prawdziwą dźwignią, która w jakiś sposób otwierała tajne przejście
do saloniku, i
o samym pomieszczeniu.
- Te schody widział tylko Steven...
- Tak - McCoy wszedł jej w słowo. - Taka trochę bardziej solidna drabina.
- No, ale co jest nad nimi? - spytała rozemocjonowana Marta.
- Dziura, nie wiem.
- Kurczę, tato, nie wszedłeś? Co z ciebie za detektyw?
McCoy przez chwilę starał się zrozumieć, co go powstrzymało.
- A wiesz, dlaczego nie wszedłem?
- Nie wiem.
- Strach. A raczej przerażenie, jakieś głębsze. Bo zastanów się... Ty też,
Liso...
Zastanówmy się razem...
Do obrazu czarnej otchłani nad drabiną, który miał teraz wyraźnie przed oczami,
jak
szpilki do wielkiego magnesu w pracowni krawieckiej jego matki zaczęły
przyklejać się myśli
i strzępy informacji, które dotychczas bezładnie błądziły po peryferiach jego
logiki, pamięci i
wyobraźni.
- Posłuchajcie. To wszystko musi mieć ścisły związek ze śmiercią Beatrix... ze
śmiercią mamy. Kiedy weszliśmy do tego saloniku, na stole były dwie rzeczy,
które
świadczyły o niedawnej obecności może nawet kilku osób. Niedawnej, nawet sprzed
minuty,
z chwili kiedy zorientowali się, że mogą zostać odkryci.
- Ale jak mogli się zorientować? - spytała Lisa.
- Nie mówiłem ci, ale ja już byłem raz podglądany w bibliotece. Kiedyś ktoś
próbował
mnie zaszantażować i wtedy pomógł mi Follett. Podrzucił mi nagranie próby
szantażu. Dzięki
temu okazało się, że mnie obserwuje całą dobę. Kiedy chciałem się stąd wynieść,
obiecał, że
zdemontuje kamerę. Aha, ona była wbudowana w grzbiet książki, którą tak obie
lubicie, Pod
wulkanem... Jeśli podglądał mnie Follett, to może to zrobić również ktoś inny...
Choć to mniej
prawdopodobne, bo Follett mógł mieć naturalny dostęp do biblioteki, jest kuzynem
żony
Ferrucciego, więc chyba ma klucz zapasowy. Niby napisał, że mi go oddaje, ale
mógł
przecież dorobić kolejny.
- Napisał? To nie spotkałeś się z nim? - zdziwiła się Lisa.
- Nie, do skrzynki wrzucił mi kartkę... No tak, co za kretyn ze mnie. Napisał,
że klucz
zostawił na biurku. I zostawił, ale gdyby nie miał jeszcze jednego, to
wychodząc, nie
zamknąłby przecież za sobą drzwi.
- Chyba że wszedłby od środka - zauważyła Marta. - Na przykład przez tajną
„bramę”
w regałach.
- Genialna! Jesteś genialna! - zawołał McCoy.
- A skąd wiesz, że to był Follett? - spytała Lisa.
- Podpisał się na kartce.
- Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej kopertę, a z niej list.
- Cholera! Podpisał się tylko pierwszą literą, „F”...
- To dlatego pomyślałeś, że to Follett?
- Kiedy dostałem pierwszą sprawę jako detektyw, okazało się, że to on mi
podesłał
klientkę. A potem kazał mnie obserwować, czy nie robię głupstw, czyli czy nie
piję.
Pomyślałem więc, że opiekuje się mną w dalszym ciągu, i kiedy postanowiłem się
szczerze
rozmówić z ukrytą kamerą, to zablefowałem i mówiłem do niej per „Słuchaj
Follett”. A ta
kartka była odpowiedzią na moją przemowę.
- Ale my wiemy, że „F” to również Ferrucci - powiedziała Lisa.
- Może powiem coś głupiego - wtrąciła nieśmiało Marta - ale to, że biblioteka
może
być po prostu częścią mieszkania Ferrucciego, które, jak sam mówił, znajduje się
na drugim
piętrze, jest tak oczywiste, że aż o tym nie wspominacie?
- Prawdę mówiąc, nie przyszło mi to do głowy - odparł McCoy. - Pewnie dlatego,
że
biblioteka jest na parterze, czyli dzieli nas całe piętro.
Nagle zbladł.
- Jezu! Na pierwszym mieści się Centrum Etnograficzne „Quauhauha”, czy jakoś tam
inaczej...
Dostałem kiedyś przez pomyłkę list adresowany do nich, więc im zaniosłem.
- Quauhnahuac! - wykrzyknęła Marta. - Tak przecież nazywało się miasto konsula w
Pod wulkanem.
- A widzisz... Mówiłem ci, że tego wieczoru, kiedy zginęła mama, piłem w barze
przy
dworcu jakąś smolistą ciecz i że miałem halucynacje. Widziałem jakiegoś konia,
który
tratował książki kopytami. Powiedziałaś mi wtedy, a potem ty, Liso, również, że
coś
podobnego zdarzyło się konsulowi w Pod wulkanem... Następnie u prerafaelitów
Hugo, ten,
którego zagryzły psy Mary Dorn, opowiedział o potwornym Meksykaninie. Za jego
namową
zaaplikował on ojcu dziwną miksturę, doprowadzając go tym do szaleństwa. Ta
ciecz, którą
określił jako mazistą, o smaku smoły, z jego opisu wydała mi się porażająco
podobna do tej,
którą sam piłem wtedy w barze. Mówił, że Meksykanin potrafił sporządzić tytoń i
trunek
wywołujące konkretne wizje. W przypadku ojca Hugona miały wywołać obraz konia w
bibliotece, a sprawiły, że staruszek zamordował własną żonę... W grzbiet Pod
wulkanem
Follett, Ferrucci, czy jakiś inny „F” wbudował kamerę, w tajnym saloniku obok
biblioteki
znaleźliśmy jakieś dziwne papierosy i szklanki z cieczą, która pachnie jak
smoła, i jakby tego
było mało, okazuje się, że pomiędzy biblioteką a mieszkaniem Ferrucciego
znajduje się
stowarzyszenie „Quauhauha”... Wy pewnie myślicie, że ja ześwirowałem, bo
przecież to
wszystko równie dobrze mogło się dziać tylko w mojej głowie.
- Nie bardzo - powiedziała Lisa, kładąc mu dłoń na łokciu. - Twoja żona zginęła
naprawdę. Chyba również naprawdę istnieje ten Meksykanin...
- I Indianka, która była z tobą w barze i zostawiła ci kartkę z wyrazem „Neves”,
czyli
„Seven” - dodała Marta.
- Siedem, cyfrą, którą w Pod wulkanem miał wypaloną ten koń - uzupełnił McCoy.
- A jaką rolę w śledztwie w sprawie śmierci twojej żony odegrał Follett? -
spytała
Lisa.
- Pomógł. To znaczy jak najszybciej i jak najdyskretniej je umorzył.
McCoy stanął na drabinie, zdjął z półki Dźwignię prawdy Ferrucciego i chłodno
obserwował odsuwający się w regale segment. Spokojnie otworzył książkę.
Postanowił się nie
spieszyć - nie miał wpływu na nic, co działo się za biblioteką, na parterze, na
pierwszym i
drugim piętrze. Mógł zrobić tylko jedno - zdecydowanie wejść na ścieżkę, która
się przed nim
otworzyła, i pójść nią do końca, bez względu na to, co go na niej spotka. To
założenie
wyzwoliło w nim jakąś komfortową, relaksującą swobodę ruchów, dawało mu pewność
siebie
i - po raz pierwszy od lat - pozbawiało go strachu, który nosił w sobie jak
przyczajony ból
brzucha albo pragnienie, by jednym solidnym łykiem zatrzymać nagle cały korowód
sprzecznych obrazów i ujrzeć je od ich celu do samego początku, do pierwszej
zapowiedzi
wypadków. Był sam, poprosił Martę i Lisę, żeby zostały w domu i cierpliwie na
niego
czekały.
„I we mnie, i w tobie” - tytuł pierwszego rozdziału był jedynym zwrotem, jaki
został
zapisany w tej książce. Znajdował się w tytułach kolejnych stu rozdziałów i w
miejscu każdej
dosłownie strony. 30, 48, 126, 259, 321... Na 333 stronach dzieła podpisanego
przez Carla
Ferrucciego, „i we mnie, i w tobie” osuwało się z tytułu na pierwszy akapit,
ożywało z
ostatnią literą zwrotu, kończyło wers, zaczynało nowy, pędziło do przodu niczym
kostka
układanego żmudnie domina, przemykało ze strony na stronę, stawało się
powietrzem, wodą,
szeptem, aż na chwilę w tytule kolejnego rozdziału spowolniało swój pęd, jak
gdyby
gęstniejąc, i znów, z pędem kaskady, lawiny lub rumowiska opadało niżej,
porywało wzrok
McCoya, który przewracał kartki w jakimś obłędnym przymusie.
Znów mu się przez chwilę wydało, że coś dzieje się poza jego wolą, przypomniał
sobie te setki razów, kiedy w ciągu ostatnich tygodni odpędził od siebie
natrętny przymus
sięgnięcia po whisky lub wódkę. Wprawił się w ten sam stan rzeczowej odmowy, z
którym od
kilku tygodni podchodził do budzącej się z popiołów, codziennej pokusy.
Rzucił książkę na podłogę i podszedł do regału.
Już na metr przed nim poczuł zapach słodkiego tytoniu i smolistej tequili, które
zapadły mu w pamięć, sny, wyobraźnię i myśli.
Nawet przez chwilę nie wahał się, czy ma wejść.
Nie czuł żadnej obawy, a jeśli już, to jedynie o to, czy brama biblioteki się
zamknie i
nie wejdzie przez nią już nigdy, więc szybkim ruchem wśliznął się w szczelinę i
nawet nie
zdziwił się, kiedy zobaczył, że na jednym z foteli przy stoliku siedzi kapitan
Follett, jego
przełożony z policji, palący grubego papierosa i sączący brunatną ciecz z grubej
szklanki.
Co więcej, Follett też się nie zdziwił na jego widok, lecz jakby czekał na
niego, zgasił
papierosa, wstał, odwrócił się do McCoya plecami, ruszył w stronę schodków i
wszedł na
pierwszy stopień. McCoy wstąpił na schody tuż za nim, tyle tylko, żeby się o
niego nie otrzeć,
i kiedy w czarnej dziurze, która była pierwszym piętrem, zniknęły już stopy
Folletta, poczuł
chłód wionący z tej otchłani i nie zadał sobie pytania, skąd ten chłód ani czy
warto tam
wchodzić. Wypełniając wyraźnie czyjąś wolę, wszedł i kiedy znalazł się już nad
podłogą
pomieszczenia, które było dziurą, poczuł, że ktoś mocno chwyta go pod pachy,
wynosi na
górę, obraca wokół siebie i stawia twarzą do dwunastu mężczyzn siedzących na
wielkiej
skórzanej kanapie w kształcie podkowy; zobaczył, że ten ktoś, postawiwszy go,
sam podąża
do dwunastki, żeby usiąść pomiędzy nimi, na samym środku, i od razu było jasne,
że jest to
Meksykanin z opisu Hugona.
- To już koniec, McCoy - powiedział Follett, który siedział po prawej stronie
Meksykanina.
- Owszem, ale niech każdy z nas rozumie to słowo inaczej - odparł detektyw,
który z
błogą radością stwierdził, że całe życie otwiera się przed nim jak zrozumiała
księga, utkana z
doprowadzonych do końca wątków, przekonująca w każdym rozdziale i zdaniu.
- O, zaczęliśmy filozofować? - spytał zjadliwie Follett.
- To nie ma nic wspólnego z filozofowaniem - odparł, przyglądając się uważnie
twarzom pozostałej dwunastki i zatrzymując oczy na Ferruccim. - To
doświadczenie, które
właśnie przed chwilą ułożyło się w całość... Od kiedy jesteś uzależniony?
- Od czego?
- Od tego smrodu, od tego Indianina, od tego krążenia pomiędzy życiem a
książkami,
pomiędzy zapleczem biblioteki a grzbietami tomów, od uzależniania innych...
- To nie jest uzależnienie, Steven. Robisz błąd, jaki popełniają wszyscy
nawróceni
alkoholicy. Na każdego patrzysz jak na chorego, uzależnionego od substancji
mniej
namacalnych niż twoja wódka.
- Przestań, Follett. W tej rozmowie nie spotkamy się nigdy... Ja jestem takim
sobie
pijakiem o ograniczonej sile rażenia. Chlałem, narobiłem świństw, skrzywdziłem
mnóstwo
osób. I kiedy odstawiłem alkohol, wszystko od razu wróciło na swoje miejsce. Ale
z wami
jest inaczej - wy nie macie czego odstawić... To dziwne, prawda? Przez całe
życie uczyliśmy
się, ty i ja, jak na dobrych gliniarzy przystało, za pomocą reguł logiki
odczytywać życie, które
sami prowadziliśmy na przekór wszelkiej logice... Nic dziwnego, że nie umiałem
domyślić
się, kto zamordował Beatrix, próbując połączyć wszystkie wątki ze sobą. Tu nie
było wątków,
ale miazga. Poza tym nie było mnie. A teraz - proszę. Wystarczyło spojrzeć na
was jak na
siebie i odczytać wydarzenia w odwrotnym kierunku...
- Coś ci się pomyliło, Steven - wtrącił ostro Follett, wyraźnie czując się
odpowiedzialny za słowa dawnego podwładnego przed pozostałymi dwunastoma
mężczyznami na kanapie. - To ty jesteś przed sądem, nie ja... I wcale nie musisz
wierzgać.
Wprowadziliśmy cię na drogę odnowy, odbyłeś swój czyściec, teraz możesz być
jednym z
nas...
- Nie jestem przed żadnym sądem, ale już po wyroku. I bądź pewny, że recydywy
będę się wystrzegał jak ognia. Pewnie, że niczego wam nie udowodnię, nie mam
zamiaru. Ja
was po prostu tak zostawię.
- Nie możesz - odezwał się Ferrucci. - Musisz jeszcze wejść na piętro, do mojego
domu. Tam wszystko ci wyjaśnimy. Powiemy ci, kim teraz jesteś i czego od ciebie
oczekujemy.
- Gówno mnie obchodzą wasze wyjaśnienia. Szukałem kogoś, kto miał jakiś plan,
jakieś zadatki na potworność, diabelski pomysł, aż zobaczyłem w was siebie,
czyli wielki
muł, który żywi się własnym piachem i nie wie już, co do niego należy, a co jest
tylko
urojeniem, wirem, topielą. Zabiliście Beatrix, a kiedy stałem się szmatą,
postanowiliście niby
odkupić mnie, a tak naprawdę to pozyskać do, cholera wie, jakiej roboty, którą
pewnie
nazywacie misterium. A kiedy zobaczyliście, że mam szansę na nowe życie, sami
ujrzeliście
w tym swoją szansę - na to, żeby mi wmówić, że to dzięki wam, dzięki temu, że
doprowadziliście mnie do ruiny, że miałem się od czego odbić. Z niewyjaśnionego
morderstwa chcieliście zrobić własną zasługę. Gówno mnie obchodzi, który z was
trzymał
nóż, który go wbił w Beatrix, jak wam przyszło do głowy, żeby to właśnie mnie
tak załatwić,
a nie kogo innego. Mogę się tylko domyślać, że wybraliście najsłabsze ogniwo
widzianego
świata - typowanie ofiary znajduje się nawet w podręcznikach wiktymologii,
Follett, i wcale
nie wymaga żadnej wiedzy tajemnej. Wystarczy drugi rok szkoły policyjnej, marny
debilu.
Zresztą - wy sami tego nie wiecie, dlaczego to właśnie ja. Nikt tego nie wie.
- Skoro jesteś taki mądry, to skąd wiesz, że Lisa też nie jest podstawiona?
„Żadnych wahań”, McCoy przypomniał sobie w duchu obietnicę, którą od kilku
godzin do spotkania z Follettem powtarzał jak mantrę.
- Bo uprzedziłaby was, kutasy, że chcę was wysadzić w powietrze. Żegnajcie,
widma!
- wycedził, wyciągnął z trzymanego w kieszeni granatu zawleczkę, cisnął go
pomiędzy
mężczyzn, odwrócił się i, zeskakując w czarną dziurę, rzucił drugi granat za
siebie, a kiedy
zsuwał się po stopniach schodów na parter, poczuł, że otchłań nad nim rozrywa
potężna siła
eksplozji. Upadł na twarz, wsunął się w szczelinę biblioteki, ale nie przeszedł
przez nią, bo
regał był przekrzywiony od tego wybuchu, więc cofnął się, kopnął, przewalił
segment i brnąc
przez porozrzucane książki jak koń, wtargnął do biura, otworzył drzwi, wyszedł
do bramy, na
ulicę, wrócił do domu. Powstrzymał pytania Marty i Lisy ruchem ręki, wykręcił
numer i
szepnął:
- Jodie? Czy macie już zgłoszenie o wybuchu? Tam jest Follett, on nie żyje,
zginął w
akcji. Prosił mnie o udział w śledztwie przeciwko kuzynowi jego żony, bo
wynajmowałem od
niego biuro, zresztą z jego własnego polecenia... Nie, nie mam pojęcia, co się
tam działo,
jakaś sekta czy coś... Nie, nie wiem, dlaczego działał w pojedynkę, zabronił mi
mówić o tym
komukolwiek... Tak, pod trzydziestym trzecim, czekam.
XIX
- Steven?...
- O, jesteście... Trochę późno.
- Nie czułeś się samotny?
- Nie, czytałem. A wy?
- Byłyśmy z Martą „Pod Letą”...
- Czy to, co ja czuję, to... Nie chce mi się wierzyć...
- Wiesz, Marta jest teraz taka rozbudzona, taka chłonna... Chce wiedzieć
wszystko...
Pytała, skąd się bierze ta choroba, czy jest dziedziczna, jak to się zaczyna...
Chciałam, żeby
spróbowała razem ze mną. Bo my przecież wiemy, jak się z tego wychodzi. Poza tym
jestem
kobietą. Chciałam jej pokazać, że najważniejszą rzeczą jest nie pić następnego
dnia, że trzeba
wszystko zatrzymać dokładnie tam i dokładnie wtedy, kiedy się zaczęło. I jutro
zjem z nią
śniadanie, i nic, ani kropli alkoholu. I ona się nauczy, że tak trzeba... Przy
okazji dużo
rozmawiałyśmy, w ten jeden wieczór poznałyśmy się lepiej, niż tobie udało się ją
poznać od
tych kilku czy kilkunastu tygodni, kiedy nie pijesz...
Drzwi łazienki trzasnęły, do uszu McCoya doszedł odgłos torsji. Poczuł, że
wysychają
mu usta, że całe podniebienie, język i gardło oblepia pustynny piach. Objął
Lisę, wtulił się w
nią z całej siły, wplótł palce w jej włosy na karku, odchylił głowę, pocałował
jej prawe oko,
potem lewe i powiedział najspokojniej, jak tylko potrafił:
- Odejdź stąd raz na zawsze. Nie dzwoń i nie mailuj. Ani do mnie, ani do Marty.
Zniknij, skąd przyszłaś. Zapomnij o mnie. Natychmiast.
Rozluźnił ramiona i ruszył do łazienki. Marta wycierała twarz, spróbowała się do
niego uśmiechnąć.
- Tato, ja nie wiedziałam... - wyszeptała i przytuliła się do McCoya.
- Przepraszam, córeczko - zaszlochał.
Stali tak pół godziny, może dłużej. McCoyem co i raz wstrząsały wybuchy płaczu.
Kiedy weszli do gabinetu, zobaczyli skuloną na fotelu Lisę. Wyglądała jak
dziecko, które
zasnęło przed telewizorem. A raczej jak Beatrix, kiedy z nożem w brzuchu leżała
przy
łóżeczku Marty. Na stoliku była kartka zapisana konwulsyjnymi pociągnięciami
pióra. Marta
podała ją ojcu. McCoy podszedł do lampy i przeczytał półgłosem: „Przepraszam.
Pomóż,
proszę! Ja Was kocham!!!”
- I co teraz? - spytała Marta.
- Jak to co?! ...Tylko jak nie pójdę od razu na jakiś nocny mityng, to leżymy
wszyscy.
Kurrrwa, ta choroba chyba naprawdę nie zna żadnych świętości. Przykryj ją kocem
i idź spać.
Pocałował Martę w czoło, podszedł do Lisy i położył jej dłoń na policzku.
Wyglądała
jak martwa turkawka.