NIE NA WSZYSTKO MOŻNA SIĘ ZGODZIĆ
(Gerhard Zwerenz)
Mieszkaliśmy na trzecim piętrze. Żyliśmy ze wszystkimi w zgodzie. Również z tymi z naprzeciwka, z Kowalskimi. Nie było być może między nami serdecznej przyjaźni, ale o nienawiści czy wrogości nie może być mowy. Aż do czasu, kiedy stara Kowalska pożyczyła od nas patelnię.
Matka upominała się o patelnię trzy razy. Wreszcie powiedziała Nowakowej na korytarzu, że stara Kowalska to zwykła flądra. Ktoś musiał o tym donieść Kowalskim, gdyż następnego dnia Mikołaj i Joachim napadli na mojego najmłodszego brata i pobili go dotkliwie.
Nie widziałem tego. Stałem w bramie, kiedy Jasiek z płaczem wracał do domu. Powiedział mi, kto go tak urządził. Miałem szczęście, bo właśnie stara Kowalska wracała z zakupów. Pobiegłem do niej, wyrwałem torbę z ręki i walnąłem Kowalską w głowę. Nawet nie zawołała o pomoc. Posypało się szkło, bo w torbie musiała być butelka z mlekiem.
I być może cała sprawa by się na tym skończyła, gdyby nie Kowalski, wracający z pracy nieco wcześniej niż zwykle. Oczywiście nie dałem się i uciekłem, ale on dorwał moją siostrę. Pobił ją i porwał na niej sukienkę. Słysząc płacz dziecka moja matka zaczęła rzucać w Kowalskiego doniczkami z okna.
Ponieważ nie chcieliśmy, aby nasze drogi krzyżowały się z drogami Kowalskich, dlatego Herbert, mój najstarszy brat, pracujący u optyka, zainstalował w oknie lunetę, aby ich obserwować. Wiedzieliśmy, widzieliśmy wszystko co się u nich działo.
Ale oni mieli lepszy pomysł, nie patrzyli na nas, tylko strzelali z wiatrówki. Na co było czekać? Zlikwidowałem ich stanowisko ogniowe przy pomocy pistoletu małokalibrowego, a na dodatek — wieczorem — wysadziłem w powietrze ich samochód.
Nasz ojciec, pracujący w liczącej się restauracji, w każdej sytuacji gotowy do pojednania proponował, byśmy po prostu poszli na policję i o wszystkim donieśli. Naszej matce to się jednak nie podobało, gdyż stara Kowalska opowiadała wszem i wobec, że my się kąpiemy dwa razy w tygodniu, a kosztami są obciążeni wszyscy mieszkańcy kamienicy. Postanowiliśmy zatem na rodzinnej naradzie, że sami rozprawimy się z Kowalskimi, a oprócz tego co by sobie pomyśleli sąsiedzi, gdybyśmy poszli na ugodę lub udali się na policję?!
Następnego ranka ciszę przeszył rozpaczliwy krzyk. Śmialiśmy się niemiłosiernie. Kowalski wpadł do dołu, który w nocy wykopaliśmy przed domem. Z odpowiedniej wysokości spadł na drut kolczasty. Wydostał się wprawdzie z niego, ale miał złamaną nogę. Może mówić o szczęściu, choć zabrało go pogotowie! Gdyby chciał wrócić z powrotem do domu, czekała na niego w bramie bomba plastikowa.
Około godziny dziesiątej Kowalscy zaczęli ostrzeliwać nasz dom z działka. Nie robili tego najlepiej, pociski trafiały obok. Wszyscy mieszkańcy naszego domu poczuli się zagrożeni i zaczęli szemrać na Kowalskich. Pan Jaworski dał nam klucze od piwnic.
Zeszliśmy wszyscy do piwnic i przygotowaliśmy wszystko i wszystkich na wybuch bomby atomowej. Coś takiego ćwiczyliśmy w czasie pokoju, mieliśmy więc wprawę. Moja matka z dumą w głosie mówiła:
— Wreszcie pokażemy Kowalskim!
Z okna piwnicy wystawiłem lufę naszego działa atomowego. Moja siostrzyczka nie mogła zapomnieć porwanej sukienki, zachęcała mnie serdecznie:
— Dalej! Ognia!
Nasze działo wypaliło, ale... w tym samym czasie wypaliło również działo Kowalskich.
Ulica przestała istnieć, wszyscy zginęli. Ale przecież nie można na wszystko się zgodzić....