Artur Baniewicz
Kopiec ku czci
Debren zauważył Margelinę dopiero, gdy podeszła bliżej. W kuźni walił młot, kury walczyły z warchlakami o dostęp do koryta, dzieci oberżysty ganiały z wrzaskiem dookoła, bawiąc się w pogan i rycerzy. Na otoczonym palisadą podwórzu panował hałas, do którego przyczyniał się sam Debren, siedząc na przyzbie i skrobiąc skorodowaną obręcz.
- Co to za złom? - zapytała spokojnie.
Zwykle taka była: opanowana, poważna. Niczym księżniczka. Debren nigdy nie widział prawdziwej księżniczki, ale odkąd pierwszy raz ujrzał Margelinę, tak właśnie je sobie wyobrażał.
- Ja... w bagnie znalazłem - i szybko dorzucił - Pani czarodziejko.
Wciąż zapominał. Ale ona też nie obnosiła się ze świeżo uzyskanym tytułem. Włosy opadające luźno na ramiona, lniana koszula i portki do pół łydki upodabniały ją z dala do bosonogiego pastuszka uzbrojonego w koślawą pałkę. Z bliska dostrzegało się szlifowany górski kryształ wieńczący posoch i oplatające stopy rzemyki delikatnych, wzorowanych na illeńskim antyku sandałów. Według Trepka na Południu kobiety nadal używały podobnych - tyle że nawet ladacznice nie miałyby odwagi łączyć tak frymuśnych sandałków ze spodniami.
Margelina była inna. Wszystkie dziewczyny trafiające do Akademii są inne, ale ona była taka, że po pięciu dniach wspólnej pracy Debrenowi nadal plątał się język. Zwłaszcza, że po dniach przychodziły noce, a dziewczyna spała tuż za ścianą. Kamienną, fakt, ale tkwił w niej trzycalowy grot od balisty i siatka pęknięć przepuszczała dźwięki. Na przykład brzęk kubka czerpiącego wodę z miednicy. Myła się co wieczór. Rano niekiedy też. A potem, jeśli upał dokuczył, jeszcze i w rzece. Kolejne dziwactwo, które zwykłą śmiertelniczkę, a i niejedną czarodziejkę, mogło kosztować zapapraną opinię.
- Konfraterko - poprawiła sucho. - Albo obywatelko czarodziejko. Panowie to na wojnach wyginęli.
Spojrzała na Debrenową obręcz. Poczuł lekkie muśnięcie mocy.
- Od ręcznego wózka - rzuciła lekceważąco. - Popularne tu były za królów. System feudalny utrzymywał naród w nędzy, a Kummonowie pozbawiali ludność zwierząt pociągowych. Na bagnie, mówisz? - Zmarszczyła brwi. - To przecież poza rejonem robót.
- Eee... no tak, pani... konfraterko, znaczy.
- Zdawało mi się - ciągnęła chłodnym tonem - żem się jasno wyraziła. Ani kroku za paliki. Po szóstym roku winniście wiedzieć - wskazała pas nadrzecznych zarośli na południu - że to za Nistryczem to Ośmiogród. Bratni wprawdzie, demokratyczny, ale... Słyszeliście o ośmiogrodzkich wampirach? Z winy tamtejszych feudałów namnożyło się ich i nadal problem stanowią. Rozmawiałam z gospodynią. Starszy syn nad rzekę łaził. I jak raz poszedł, to jeno skrwawiony łapeć został.
- Też o owym łapciu słyszałem - podchwycił. - I nie wydaje mi się, by to ośmiogrodzki wampir...
- Taki z was ekspert od biesów? - zakpiła. - Nie wiedziałam, że na biesiarśką praktykę was tu przysłali, konfratrze Debren. Radam słyszeć. Akurat się przyda. Nim wampirowi łeb zetniecie, poćwiczycie na pokrzywach, tych zza stodoły. Nie chcę, by i po konfratrze Lewachu jeno cuchnąca... och, przepraszam: skrwawiona ciżma nam ostała.
* * *
- A to wiedźma - śmiał się Trapenakis. - Pokrzywy? I co, wyciąłeś? - Debren bez słowa pokazał pokryty bąblami grzbiet dłoni. - Kosy nie mieli? Musiałeś sierpem?
Siedzieli w wysokiej trawie, wsparci plecami o palisadę. Debren wygarnął chlebową skórką resztki sosu i odstawił miskę. Przez chwilę wpatrywał się w pas purpury nad zachodnim horyzontem i jego odbicie w rozlewisku Husianki.
- To Czerwony Szlak. - Wzruszył ramionami. - Czambuły nadal tędy chadzają. I po staremu każdego rżną, kto pod kategorię zbrojnego podpada. A chłop z kosą podpada.
- Kpisz, Brenek? W kuźni widziałem z pół cetnara oręża.
- Tutaj Kummonowie kowali nie tykają. Za dużo kamieni, by na niepodkutym koniu wojować. A po co polową kuźnię ciągnąć? Myślisz, że czemu karczmarz kowalstwem dorabia tu akurat, gdzie opału i klientów jak na lekarstwo? Czemu zajazd nadal stoi? Bo kamienny i palisadą otoczony? Widziałeś ten grot w ścianie nad moim łóżkiem? Jeśli to jest to, co myślę, wystarczyło parę takich i cały dom...
Trapenakis wyszczerzył zęby.
- Gdyś po bagnach łaził, mistrzyni nam ów fenomen objaśniła. Wystaw sobie, że się tak w kummońskich masach ludowych solidarność klasowa objawia. Otóż po bokach trasy przemarszu, gdzie się jeno podjazdy posyła i gdzie nie arystokraci, a prości dziesiętnicy dowodzą, jeden lud drugiemu ludowi krzywdy nie czyni, bo i po co? Wszak już klasyk Margels wykazał naukowo, że wojny są wynikiem feudalnego ładu, narzuconego społeczeństwom wbrew ich woli.
- Nie lubisz jej? - zapytał Debren, ale znał odpowiedź.
- Margeliny? - Trepek spoważniał. - Psiakrew... Jeno mi nie mów, że ty ją...
- No coś ty? To czarodziejka. - Debren uciekł spojrzeniem w bok. - Prymuską roku była. Kudy mi do niej.
- I starościną. Przez cały tuzin lat studiów. Nie mówię, że przejechała przez Akademię na wazelinie. Żebyś widział, jak majstersztyk spuentowała... Halabardę hop, na wysokość drugiego krużganka, głowa na pniak, warkocz w bok, halabarda spada, ciach, warkocza nie ma, a ona ani draśnięcia... Komisję zatkało. Mało jej nie oblali. Ma talent. Ale dwanaście lat na takim stołku...
- Nie słyszałem, by donosiła. - Debren mrużył powieki, ciesząc się, że zachodzące nad stepem słońce wciąż wylewa tyle blasku. Mógł nadal bezkarnie ukrywać oczy.
- A niby jak? Nikt przy niej złego słowa o demokracji nie piśnie. Boże, Brenek... Samo imię... Margelina? Nawet w Sovro już tak nie chrzczą. Czytałem, że ostatni kopiec ku czci Margelsa usypali ćwierć wieku temu.
- Ona ma akurat tyle.
- A ty dziewiętnaście lat - głos Trepka stwardniał. - Jak zaliczymy praktykę, zostanie ci sześć do majstersztyku. A nie musimy zaliczyć. Lewach wpakuje nas w niezłe bagno, mówię ci. Więc choć ty daj sobie spokój z bagnami.
- To pobojowisko. W starorzeczu wciąż stoi woda, a gospodarzom zginęło paru pijanych gości i jeden trzeźwy dzieciak. Nic ci to nie mówi? W tym błocie...
- ...łajno znajdziesz - przerwał Trapenakis. - Archeolog jestem; wiem, co mówię. Od bitwy minęło prawie półtora wieku. Nawet jak się co wylęgło, dawno zdechło.
- Chłopaka oberżysty coś pożarło.
- Margelinę też coś pożera. Wzrokiem. - Debren poczuł, że się czerwieni. - Poniechaj jej, Brenek. Jak cię przyuważy, kryjącego się żabią modą w sitowiu, to faktycznie jako żaba skończysz. Nie zapominaj, że to już czarodziejka.
Zerwał się na nogi.
- Nie podglądam jej!
Na głowy spadł im kawałek próchniejącego częstokołu i pojawiła się młoda twarz ozdobiona sumiastym wąsem.
- Błąd, młodziku. - Lewach przeskoczył nad grzebieniem stępionych wiekiem pali, miękko wylądował obok.
Tak jak oni był w rajtuzach i uczelnianym kaftanie, tyle że jedwabnym i z jedenastoma, nie sześcioma gwiazdkami na piersi. Za pasem, zamiast drewnianej struganki zabezpieczonej gałką, tkwiła profesjonalna różdżka z kompozytów. Krótki miecz też wyglądał profesjonalnie.
- Błąd, że nie podglądasz - powtórzył. - Jedno, co u konfraterki Margeliny coś warte, to cycki i zadek.
Debren rzucił ponure spojrzenie, ale nie skomentował. Dziadek Lewacha był nadwornym rycerzem ostatniego z lelońskich królów, zaś on sam usiekł podobno w nielegalnych pojedynkach dwóch oponentów. No i czuć go było winem.
- Uważaj - Trapenakis uśmiechnął się. - Usłyszy i znów będziesz repetował.
- Szczam na tę kmiecą dziewkę - warknął Lewach i też się znienacka uśmiechnął. - A wiecie, młodziki, wczoraj faktycznie mało jej tych zamtuźnych sandałów nie ochrzciłem. Ulgę pęcherzowi daję, a tu obywatelka starościna z mroku się wyłania i pyta, czy w zamkach nie uczą, by gankowych słupów jak sobaka nie moczyć. To ja, że nie, bo w naszym kolumny mamy, a do sikania specjalną wieżę, z dziurą w podłodze. Ona na to, że kulturalny człek za stodołę chadza. Tom jej rzekł, że już wiem, czemu tak nad Nistrycz biega: by zadek poparzony pokrzywami chłodzić. Bo ktoś, kto kucać musi, za tutejszą stodołą...
- Nie godzi się! - nie wytrzymał Debren. - To łaj...
- Kazała mu te pokrzywy ściąć - wtrącił się szybko Trapenakis. - Widzisz, jakie ma bąble?
Rozeszło się po kościach. Nikt nikomu nie dał po pysku, Lewach nie dorzucił trzeciego trupa do kolekcji.
- Wybacz, młodziku. - Rozbawienia i satysfakcji było w wąsatej twarzy więcej niż skruchy. - Zaczęła się ciskać, że komu pokrzywy straszne, za ostrokołem może sobie ulżyć, tom jej zatkał gębę argumentem, iż sama zabroniła po ćmie za ostrokół łazić, bo ponoć biesy jakoweś grasują. No i proszę. Znalazła, widzę, sposób. Chytra chłopka.
Debren podniósł miskę i bez słowa ruszył w stronę bramy. Chciał zostać sam. Nie udało się.
- Czekaj! - Nie zwolnił, ale długonogi potomek rycerskiego rodu dogonił go bez trudu. - Głupio wyszło.
- Nieważne - zełgał Debren.
- W wojsku gorzej - mruknął Lewach.
Debren, zaskoczony, zerknął w bok. To zabrzmiało niemal... przyjaźnie?
- Byłeś w wojsku?
- Miesiąc jeno. W opozycji działałem, no i jak marszałek stan oblężenia w całym kraju wprowadził, to mnie capnęli. Demokracji, ślachcic, pobronita. Przed krewniakami, cośmy ich po wieżach hurtem intematowali. Łapta widły i do stajni. Wschód sankcje nałożył i nawet wideł brakło, tośmy gnój rękami... Szczęściem rodzina wykupiła. Sypie się ten zasrany ustrój; już nawet wroga klasowego zgnoić nie potrafią. Tyle że rok studiów diabli wzięli. Rektor chciał pomóc, ale Samorząd Kursancki zaopiniował negatywnie.
- Margelina? - zapytał cicho Debren.
- Kolektyw decydował. Sekretne głosowanie, ostoja demokracji. - Lewach uśmiechnął się krzywo. Wskazał gromadkę kopczyków w miejscu, gdzie jar Husianki spotykał rozległą dolinę Nistrycza. - Widzisz te górki między zaroślami?
- To... żeremia?
Kopce wznosiły się dwieście sążni na północ od palika znaczącego teren robót. Margelina zabroniła oddalać się poza wytyczony palikami obszar i w tym akurat miejscu Debren przestrzegał zakazu. Tam nie chodziła się kąpać.
- Głowę dam, że mogiły. Te, co to ich niby szukamy.
- Nie może być... Kto by trupy taki kawał nosił?
- Czego was uczyli o bitwie w ujściu Husianki? Bo za moich czasów program nawet nie wspominał, że taka była.
- No... żeśmy wygrali. Tyle właściwie.
- A że nasi wzięli odwet za spalone wsie i upiekli jeńców jak barany?
- Co?
- Aha, czyli dalej cenzura. No popatrz. A w kronikach już przebąkują. Sypie się dziadostwo; jeden resort z drugim nie umie już uzgodnić... Prawda jest taka: w 1299 szlachta z Lejczowszczyzny i wschodniego Pokresia rozbiła tu czambuł. Wielki, ośmiotysięczny. Wiosną, przy wysokiej wodzie, więc niewielu Kummonów za Husiankę uciekło. Jeńców wzięto z tysiąc. Już po bitwie nadciągnęła czerń i Kummonów upiekła. Po kolektywnym podjęciu decyzji właśnie.
- Czerń?
- Po dzisiejszemu: patriotyczne milicje włościańskie. Pijane w sztok, bo trzeźwy kmiotek za cholerę w otwartym polu Kummonom nie stanie. Prostak nigdy nie wygra uczciwej batalii w polu, bo tchórzostwo z mlekiem matki wysysa. Zakarbuj to sobie w pamięci, Debren. Rycerz nie dlatego lepszy, że w zbroi, ale że jaja ma pod ową zbroją. Dlatego łajno wyjdzie z naszej roboty. Ta ziemia skrywa chwałę feudałów i hańbę ludu, któremu nie chciało się nawet chrustu dźwigać, więc jeńców bliżej zarośli gnał i tam smażył. A potem, kto wie... może zżerał. Kmieć co ma, to przepije i na przednówku głodny. Marszałek o zgodzie narodowej prawi, o rozmowach przy stole, okrągłym nawet, by rycerskie tradycje uhonorować, ale do rozgrzebywania takich prawd Lelonia nie dojrzała. Więc nie usypią tu kopca ku czci bohaterów, bo bohaterowie niesłuszni. A ty uważaj, różdżkując po bagnach. Myślisz, że co się synowi gospodarza przytrafiło? Bies? Margelinowe bajania. Kordoniarze go nad Nistryczem ustrzelili. Było nie było, granica. Do Ośmiogrodu jeno głupek mógłby uciekać, ale odkąd Komitet Obrony Rycerstwa ulotki do ościennych demoludów przemyca, i tu z kusz szyją.
* * *
- Debren!!! - Ledwie ją słyszał, ale rozwidlak zadygotał mu w dłoni. Dżuma i syfilis. Spod bramy aż pod krawędź doliny. Musiała być wściekła. Pognał jak chart.
Stała we wrotach i faktycznie wzburzona.
- Zliżesz mi to czerwone łajno ze stodoły!!! - wrzasnęła. - Albo tak ci w rzyć nawkładam... !!!
Rozwidlona różdżka, przeznaczona do głębinowych sondowań, omal nie wyskoczyła mu zza paska. Na szczęście Margelina niczego nie zauważyła. Nie zapytała, co, do cholery, wyprawia z kosztownym sprzętem i nie dowiedziała się, że kursant Debren znów naruszył regulamin robót, przestrajając rozwidłak na wykrywanie biopasm. Tych, które towarzyszą agresji. Dobrze się stało. Może by go nie palnęła piorunem między oczy, ale z uczelni pewnie by wyleciał. I to zasłużenie, bo za haniebną niekompetencję.
Chciał wyskanować biesa-ścierwojada, w ostateczności ośmiogrodzkiego wampira - a wyskanował Margelinę.
Pognał w poprzek podwórza, zanurkował pod bieliźnianym sznurem, dostał po czole mokrymi kalesonami i wpadł w przesmyk między palisadą a stodołą. Jakaś osierocona pokrzywa zemściła się, parząc przez źle zacerowaną nogawkę rajtuzów, w nos uderzył smród odchodów. Ledwie to odnotował, zahipnotyzowany widokiem przecinającego ścianę napisu. Dobrze widocznego, bo zaschnięte łajno posłużyło jedynie za klej: barwę dała rdza. Wywrotowe hasła zawsze pisano na czerwono, w barwie feudałów. To zaś było wywrotowe:
A NA SZNURACH ZAMIAST GACI BĘDĄ WISIEĆ DEMOKRACI.
* * *
- A już myślałem, że cię polubiła - śmiał się w ciemności Trapenakis. - Coś o wylizywaniu krzyczała... I o pośladkach bodajże, o wkładaniu... Szczęściarz, pomyślałem.
Debren cisnął w niego poduszką. Głupio zrobił. Nie było czym zakryć głowy, gdy zaraz potem tkwiący w murze grot zawibrował, niosąc znajomy dźwięk.
Miedziany kubek zgrzytnął o bok miednicy, potem przez chwilę było cicho, a potem strugi wody przelały się przez wzgórza i doliny jej nagiego ciała, opadając z pluskiem do misy. Margelina schyliła się, znów napełniła kubek...
Widział ją oczami wyobraźni. I chciało mu się płakać.
* * *
Szarzało dopiero, a zarośla i oczerety przesłaniały szczegóły. Najpierw myślał, że Trepek ugrzązł w sięgającym ud błocie. Potem zobaczył ludzką czaszkę w jego rękach.
- Więc jednak. - Pochylił się, podniósł pozostawioną obok, ciżem skorodowaną obręcz. - Hełm, prawda?
- Czemuś mi nie pokazał? - Trapenakis mozolnie, ale nie zapadając się głębiej, ruszył w stronę brzegu.
- Myślałem, że to z koła - mruknął, odwracając wzrok.
- Z koła? Pogratulować! Właśnie odkryłeś nowy szczep skrzatów: jeżdżących furami! Do historii przejdziesz.
Debren zignorował podszyte szczerym gniewem złośliwości, podał kompanowi kij i pomógł wydostać się z błota. Kij nie był długi, więc Trapenakis zajrzał mu w oczy i błyskawicznie zrozumiał, w czym rzecz.
- Zaraz... Widziała obręcz? - Nie było odpowiedzi. - No pięknie! Dyplomowana absolwentka Wydziału Ziemi!
Z wypisaną na twarzy żądzą awantury ruszył ku oberży.
* * *
- Nie będziesz mnie uczył metalurgii, żółtodziobie.
- Głos Margeliny brzmiał spokojnie, jednak Debren nie dał się zwieść pozorom. Pchnął okute drzwi, bez odrobiny zapału wkroczył do biesiadnej. - A za łażenie bez zezwolenia za paliki...
- We wczesnowieczu Nistrycz tamtędy płynął! - Trapenakis trzasnął o stół zaciskaną w dłoni obręczą. - Skręcił równo w roku 1299! Tuż po bitwie! Połowa kronik skwapliwie to odnotowała jako kolejny znak, zapowiadający koniec świata! Tam powinniśmy szukać, a nie...
- Wykłady historyczne też sobie daruj.
- Pewnie - rzucił od niechcenia Lewach. Siedział obok, grzebiąc łyżką w jajecznicy. - Co tam historia. Stal ważna. Kto stalą lepiej włada, i historię odmieni.
Dziewczyna posłała mu lodowate spojrzenie, lecz niewiele więcej mogła zdziałać. Potrafiłaby zdzielić bezczelnego kursanta drewnianą łyżką w oko lub strącić mu na kolana glinianą miskę, dopóki jednak unikał metalowej zastawy, trudno było zrobić to subtelnie. A prostackie, siłowe zaklęcie bardziej ośmiesza mistrza niż strofowanego żaka.
- Historii nie sposób odmienić - rzucił niepewnie Debren. Zaczerwienił się pod wpływem trojga zdziwionych spojrzeń, jednak dokończył odważnie: - Jest, jaka jest.
- Chyba że, jak tu, rzeką spłynęła. - Margelina uśmiechnęła się krzywo. - I już nikt nie wybije z paru zakutych łbów ośmiotysięcznego czambułu.
- Był ośmiotysięczny! - warknął Lewach. - Kroniki...
- „Liczbę wrogów mnóż przez tuzin” - zacytowała. - Czyż nie taka reguła obowiązuje wczesnowiecznych kroniarzy, kursancie? - Trapenakis przytaknął odruchowo. - A te ciemniaki w dodatku końca świata właśnie wypatrywały, więc pewnie przez kopę mnożyły. Po mojemu, więcej jak setka chłopa po żadnej ze stron tu nie stanęła. Ścięli się przy brodzie, parę trupów do Nistrycza spłynęło i Nistryczem ku Żółtym Polom... Czas tu jeno tracimy.
- Przy brodzie w ujściu Husianki? - podchwycił Lewach. - Święta racja. Rycerze walczą czysto. Czyli nie w błocie. Powinniśmy sondować w jarze. Przy tych górkach.
Debren wyłapał jego wymowne spojrzenie. Dżuma i syfilis. Margelina tu rządziła, ale gdyby inni stanęli murem...
- Też czas stracimy - stwierdził nieoczekiwanie Trapenakis. Sięgnął do sakwy i postawił na stole ubłoconą ludzką czaszkę. - Z nim trzeba pogadać.
- Nie ma o czym. - Margelina wzruszyła ramionami. - No dobrze, mój błąd. Nie obejrzałam tej obręczy. Ale to jednak obręcz. Typowy stop kołodziejski. Dopiero potem na hełm przerobiona. Mówi ci to coś, prymusie Trapenakis?
- Ludowy hełm bojowy albo inaczej połokołka - odpowiedział spokojnie. - Rewolucyjny wynalazek Sovrojców. Nazwa stąd się bierze, że obręcz typowego koła wozu szlacheckiego starczała na dwa takie. Ówczesny slogan głosił, że jeden krwiopijca ośmiu wojowników o wolność opancerzy.
- Po naszemu: pustołebka - dorzucił Lewach, - Cały Viplan się z nich śmiał. Opaska, cztery paski metalu. Z dołu czasem jeszcze nity dali, ale górą już jeno drut na okrętkę. Blachy między żebrami ani skrawka. Przed cięciem to łajno od biedy czasem chroniło, ale strzała...
- Ówczesna strategia rewolucyjna nie zakładała ostrzałów - ujęła się za sovrojskimi wynalazcami Margelina. - Wiadomo: feudał wręcz wojuje. Strzelają poddani, którzy wszak przeciw armii ludowej walczyć nie będą. - Odchrząknęła, nieco zakłopotana. - Może tak do końca się owo założenie nie sprawdziło, ale nie o to chodzi. Rewolucja to rok 1367, a nas interesuje wczesnowiecze. XIII wiek.
- Mój program praktyki przewiduje sondowania nekropatyczne - powiedział twardo Trapenakis. - Możesz mi zakazać, ale jeno oficjalnym wpisem w księgę.
Niczego nie jadł i tylko dlatego nie zarobił miską w twarz: Debren wyczuł, że tym razem Margelina nie siliłaby się na subtelności.
- A sonduj sobie - warknęła. - I tak łajno z tego czerepu wyciągniesz. Szóstoroczniak smarkaty... Proszę bardzo. Debren, będziesz emisję w kulę pakował. Na trwały zapis. Niech i w Akademii się trochę pośmieją.
* * *
- Twój ojciec robi tarcze. Jesteś więc naturalnym...
- Groty - sprostował Debren.
- Nieważne - w głosie Lewacha zawibrowała nutka zniecierpliwienia. I szybko zgasła, skryta pod przypochlebnym uśmiechem. - To nawet gorzej. Tarcz także hołota używa, a porządny grot... O, porządnego, przeciwpancernego, kompatybilnego z magią byle wsiowy kowal nie wykuje.
Debren nie skomentował. Siedział przy piecu, na którym bulgotał krupnik, czerpał moc, pocił się i nie miał ochoty na pogawędki. Jeśli się ośmieszy przy Margelinie...
- W normalnym kraju fachowiec dobrze zarabia - ciągnął niezrażony Lewach. - A u nas co? Łajno. Syn grotnika w dziurawych ciżmach chadza.
- To... robocze. - Po czole Debrena pociekły dwa razy większe krople. Trochę z winy upału, trochę dlatego, że zdekoncentrował się, puścił moc, gdzie nie trzeba. Ale głównie ze wstydu. - Mam drugie w kuferku. Margelina magiczka, a też jeno...
- Nie łżyj. Toć widzę, że ci się nie przelewa. A czemu? Bo gówniana armia zamawia gównianą amunicję u gównianych kowali, a prawdziwy grotnik zbytu nie ma. Po co komu porządna strzała, skoro płatnerze też masówkę klepią i zbroję byle dureń z leszczynowego łuku dziurawi? Bez rycerzy grotnicy zginą, taka jest prawda. W jednym ten łajdak Margels miał rację. Każda klasa ma swój jasno określony interes i bronić go musi. A interes grotnika i rycerza jedną jadą furą. Naturalnymi sojusznikami jesteśmy. Bez nas na dziady zejdziecie. Demokracja wykończy rzemiosło. Zaś Margelina boso łazi, bo taka jej chłopska natura. I babska. Golizną świeci, bo pewnikiem czegoś chce od ciebie.
- O co ci chodzi?
- O prawdę. Jeno o to: o prawdę. Czarodziejem będziesz, a czarodziej, jak rycerz, ślubuje prawdy bronić.
- Toć nikogo nie okłamuję - bąknął Debren.
- I tak trzymaj. Choćby ci kto przed oczyma parą cudnych cycków kręcił. Pamiętaj: jeno prawda się liczy. Z naszej czwórki ty jeden kulę dobrze obsłużysz. Wpisz w nią caluśką prawdę, Debren. Choćby i kogo w ślepia kłuła.
* * *
Kula miała niską rozdzielczość i opóźnienie mierzone nie w momentach, lecz całych pacierzach: Akademia nie rozpieszczała praktykantów. Siedzący przy sąsiednim stole Trapenakis zaczął się już kiwać z wysiłku, z badanej czaszki szła para, a w krysztale - o ile to był kryształ, nie szklana podróbka - wciąż kipiały bezładne plamy koloru.
- Może zmniejsz dopływ - poradziła Margelina.
Debren posłusznie obniżył poziom empatii. Pomogło. Część sygnału, który płynął z odnalezionego w bagnie czerepu, a który mózg Trapenakisa wzmacniał i przetwarzał, rozpraszała się bezużytecznie, lecz w końcu kula zaczęła formować kształty.
... plecy, setki karków, ramion w burych kaftanach. Las. Las drzew i drugi: wideł, cepów, grabi byle jak przekutych na włócznie o zębatych grotach, łuków. Ludzkie głowy nabite na tyczki. Przeciska się między piechurami, tęczysko kuszy zawadza o bezlistne gałęzie. Z góry lecą iskry, niektóre drzewa płoną. Na zielono. I ludzie też. Ci leżący. Tłum, falując jak smagane wichrem jezioro, rozdeptuje płomienie, gasi w błocie i krwi, ale z góry wciąż...
- Spaprali, smarkacze. Co to niby ma być?
- Cicho, Margelina. Rozpraszasz młodych.
... mur stalowych jeźdźców, szeroki od mokradeł po skraj doliny. Bełt odlatuje, nakierowany wysoko nad pióropusze. Szarpnięcie, skłon, bosa stopa w strzemieniu kuszy, dłonie chwytające druciany splot cięciwy przez wyświechtany brzeg sukmany. I znów plecy, dziesiątki, setki, przekrzywionych, zmagających się z niewidzialnym ciężarem cięciw. Ognisty ścieg nad głowami, w dali stado szarych strzał skręca w górę znad zdobnych proporcami rycerskich kopii, odpływa w zakrytą pancernym murem dal...
Twarze. Tysiące. We wszystkich strach.
Polowa balista z trupem na przodku, wleczona przez spanikowane woły. Płomyki pełzają po olinowaniu i rogatych łbach, rozwarte w krzyku usta szczerbatego dziesiętnika. A w dali mur żelaznych jeźdźców. Nieruchomy. Niewzruszony.
...biegnie, pada. Kopyta wielkiego rumaka miażdżą grzbiet temu, co padł obok. Rycerz sam jeden gna środkiem uciekającego tłumu, nawet nie tnie, po prostu obala, tratuje. Raz tylko uderza mieczem, w babę, co z braku tchu staje i próbuje widłami... W napleczniku zbroi aż cztery strzały, ich czerwone lotki tańczą w rytm galopu, ale i tak na ziemię leci osobno baba, osobno jej palce. Jeździec, wlokąc widły tkwiące w końskim pancerzu...
* * *
Pomyślał, że idzie nad rzekę. Z nieba lał się lipcowy żar, a dogodne do kąpieli miejsce było tylko jedno. W każdym innym Nistrycz rwał tak silnie, że nurt poniósłby ryzykanta hen, w stepy, może nawet między kummońskie jurty. Mogła obejść bagno, kierując się ku brodowi na Husiance i udając, że ogląda teren poszukiwań, ale Margelina nie należała do nieśmiałych i parła do celu najprostszymi drogami.
Jak na czarodziejkę przystało. On, Debren, nigdy nie będzie dobrym czarodziejem. Rył bez sensu w tym błocie, zamiast po prostu pójść i wyznać...
Ze złością wbił motykę w ziemię.
- Kopiesz? - Stanęła na brzegu dołu. Mokry urobek wepchnął się jej między stopy a podeszwy sandałów, między drobne palce. Obok spoczywał niemal kompletny szkielet właściciela połokołki. Debren pomyślał, że wydłubany ze starorzecza czarnoziem cuchnie rozkładem, jest zimny i szorstki, jednak dziewczyna znosi spokojnie jego dotyk. A dotyku jego dłoni pewnie by nie zniosła. Dostałby w pysk. Takie są niewiasty. Okrutniejsze od najokrutniejszych bestii, lęgnących się na pobojowiskach.
- Trepek... kursant Trapenakis coś wysondował.
- Dziś? - Uśmiechnęła się sceptycznie. - Po tej rannej dawce nekropatii? O ile to w ogóle była nekropatia.
- Była - rzucił przez zęby. - Dobry jest.
- Za dużo z owej czaszki wyciągnął. - Spojrzała mu prosto w oczy najszczerszym z błękitów. - W kulę weszły cztery pacierze wizji. Jak brzytwa ostrych.
- Nie były aż takie... - zaczął i urwał.
Ktoś nadchodził, poprzedzany szelestem sitowia. Margelina mówiła teraz odrobinę szybciej. I miękko. Pierwszy raz miękko. Do niego. Aż mu w głowie zawirowało.
- Debren, zawalimy praktykę, kopiąc, gdzie popadnie. Wy możecie poprawiać, ale ja... Kto weźmie na staż magiczkę, co sny myli z nekropatią? Przez podświadomość z tą cholerną czaszką gadał. I pewnie przebicie zrobił. Jak złożę na wydziale kulę z takim zapisem... Wiesz, że reakcjoniści łby podnoszą, odkąd marszałek stan oblężenia zniósł. A na uczelniach są mocni. Połowa żaków to szlacheckie dzieci. Pośród wykładowców jeszcze gorzej. Więc takie jak ja tępią, gdzie mogą. Mam wrogów, Debren. Niewiastą jestem, mój dziadek krowy pasał. Nie zapomną mi tego. Twój ojciec pracą na życie zarabia i tego ci też nie zapomną, zasrane paniczyki. Jedną furą jedziemy. My, nisko rodzeni, - Popatrzyła mu głęboko w oczy. - Wybij mu ze łba kopanie tutaj.
Po raz pierwszy czegoś od niego chciała. Marzył o tym. A teraz musiał jej odmówić. Ale była przecież taka piękna... Więc jest także dobra, mądra. Zrozumie. Na pewno.
- Trepkowi już teraz proponują asystenturę - powiedział cicho. - Na szóstym roku. Naprawdę ma talent.
- Talent? - parsknęła. - Widziałeś, z czego w jego wizji strzelał nasz truposz? Toż to...
- AK 46 - oznajmił triumfalnie Lewach, wyłaniający się zza trzcin. Podobnie jak idący za nim Trapenakis, niósł motykę. - Arbalet Kalasza, gwarantowany zasięg 46 sążni przeciw standardowej kolczudze. Łajno prawda, sovrojska propaganda sukcesu. Taka sama legenda jak ta, że AK nigdy się nie zacina. Ale przynajmniej broń trudno z inną pomylić.
- Nie zacina się - bąknął Debren. - Mój tato mówi...
Nikt go nie słuchał. Dziewczyna pociemniała na twarzy.
- Nie wiem, o czym gadasz - warknęła.
- O bitwie, obywatelko czarodziejko.
- Tu nie było żadnej bitwy.
- A mój seans? - upomniał się Trapenakis.
- Iluzja. - Zmrużyła oczy, patrząc na Lewacha. - Pół mili jeźdźców, kopie w czterech szeregach. Tysiąc dwustu rycerzy albo więcej. Dodajmy pocztowych, a najmniej cztery tysiące się zbiorą. Cała armia. I machiny. Wiele.
- Pocztowych nie było - warknął Lewach.
- Tym bardziej byśmy o owej batalii słyszeli. O byle potyczce przez wieki każecie trubadurom po zamkach śpiewać, a tu tysiąc feudałów, bez pomocy służby, własnoręcznie... I nic, głucho? Masz mnie za kretynkę?
- A mogę mówić szczerze?
Motyka, którą trzymał na ramieniu, nagle pomknęła w dół, omal nie wyrżnęła żeleźcem w potylicę. W ostatniej chwili czarodziejka zreflektowała się, zmieniła znak zaklęcia. Drzewce znów wyszarpnęło się palcom i odleciało łukiem w zarośla. Lewach zastygł z dłonią na rękojeści miecza.
- Wiem, że Lewach iluzjonizm studiuje - powiedział spokojnie Trapenakis. - Ale nie było go, gdy czaszkę znalazłem. A i wtedy rycerzy widziałem. Pod lelońskimi proporcami. Całkiem nowoczesnych. Przełom XIV i XV wieku. To, czym z tyłu machiny waliły, też starsze nie było. Rozpryskowe baryłki z mazią płonącą na zielono. Przed Wojną Globalną w ogóle takich nie znali. Ten szkielet - zerknął na wygrzebane z ziemi kości - ma czterdzieści lat. Nie więcej.
Margelina zbierała przez chwilę argumenty.
- Seans nie zawsze ostatnie przeżycia trupa przywołuje - mruknęła w końcu. - Czasem dawne, a silniejsze. Wasz kusznik posrał się ze strachu w jakiejś wcześniejszej bitwie i właśnie jej wspomnienie odczytałeś. To, cośmy w kuli widzieli, to całkiem inny czas i miejsce. Nie ujście Husianki wiosną 1394.
Zdziwiony Debren zerknął na Lewacha. Nic mu ta data nie mówiła. Wąsacz, o dziwo, milczał. Marszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. Wyglądał na zaniepokojonego.
- Swój arbalet Kalasz skonstruował tuż przedtem. A tuż potem w Lelonii demokracja nastała. I już nigdy więcej tysiąc lelońskich rycerzy nie stanęło murem w polu. - Trapenakis postukał motyką w ziemię. - Tam coś jest, konfraterko, coś żelaznego. Nie mam ani ćwierci twojej mocy, ale tyle potrafię wysondować. I wykopię to.
- Jako przełożona praktyki, zabraniam - oznajmiła oficjalnym tonem Margelina.
- Na podstawie? - upomniał się Trapenakis.
- Zagrożenia życia. Jeśli zwłoki mają czterdzieści lat, wciąż możemy się natknąć na przetrwalniki ścierwojada.
- Studiuję archeologię. Uprawnienia do kopania w strefie zagrożonej przetrwalnikami robimy na czwartym roku.
- Tu giną ludzie - przypomniał nieśmiało Debren.
- Upiór. - Trepek wzruszył ramionami. - Albo wampir. Za dnia nieszkodliwe. Ale nie zatrzymuję. Sam się dokopię.
Dziewczyna bez słowa zeskoczyła do dołu, niemal otarła się o Debrena. Aż mu zawirowało w głowie: nigdy nie byli tak blisko. Jej koszula pachniała potem, ona sama resztkami mydła - szarego, ale i tak trudno dostępnego na kulejącym rynku - a jej kuse spodnie...
- Posuń się - burknęła. - To zakreślne.
Zakreślne zaklęcia wymagały ruchów rąk i przestrzeni. Lecz nie dlatego odskoczył jak oparzony. Pachniała kobietą, pragnął jej i było to dostatecznie silne, by nawet zajęta rzucaniem czaru magiczka mogła się zorientować.
* * *
Walczył z myślami, wyobraźnią, z sercem walącym jak szalone. Chyba wygrał, ale przegapił całe zaklęcie. Dopiero widok opiętych lnem pośladków uzmysłowił mu, że dziewczyna zrobiła swoje i wyłazi z dołu.
- Nic tu nie ma - mruknęła. - Wracamy do roboty. Przez was mamy zaległości, więc do zmroku nam zejdzie.
- Nie pójdziesz! - Debren demonstracyjnie zasunął rygiel. Kuźnia w obejściu chroniła oberżę przed Kummonami, ale na pograniczu nigdy nie było bezpiecznie i budynek mocno przypominał fortecę: okienka maleńkie, w każdej izbie okute drzwi. - Po cholerę? Margelina mówi...
- Że nic tam nie ma? Jakoś jej nie wierzę.
- Księżyc prawie w pełni! Jak to upiór albo wampir...
- Bezdomny upiór żyje góra ćwierć wieku, - Trapenakis rozsmarował resztkę czosnkowej pasty po ostrzu topora, wstał z zydla. - A ruin ani grot tu nie ma. Na wampira mam to - machnął bronią. - Więc z drogi, jeśli łaska.
Debren oparł się plecami o drzwi.
- Jeden szkielet - rzucił błagalnym tonem. Chciał szyderczym, ale nie wyszło. - Sovrojski strzelec z końca największej wojny. Wiesz, ile się taki wcześniej naoglądał?
- Lelońskiego rycerstwa stojącego ławą w dolinie rzeki, co przez step płynie? - zakpił łagodnie Trepek, - Niby gdzie? Znasz historię. Brenek z kalasza do nich strzelał, a oni w niego zielonym ogniem. Wiesz, jakie widełki datowania to daje? Nie lata, nie miesiące nawet. Tygodnie.
- To nie mógł być kalasz.
- Odsuń się, a za pól klepsydry ci go przyniosę.
- Tu nie było wielkiej bitwy. Nie w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Plotki chociażby...
- Brenek, powiedz: po co nas tu Akademia przysłała?
Debren posłał mu zdziwione spojrzenie.
- No jak to? Toć... chlubna karta... Kopiec ku czci mają sypać.
- Czyjej? Kogo dziś wczesnowiecze obchodzi? Margelsa jeszcze na świecie nie było, nikomu się walka klas nie śniła. Ale pisać umieli. Przestudiowałem, co znalazłem. Nie kroniki; nie tam się prawdy szuka. Rejestry, listy kupców... Osiem tysięcy poległych Kummonów, a ceny koni na całym Pokresiu zwyżkują? Broń droższa niż rok wcześniej? Kożuchy to samo? Co, łupy nagle przestali brać? Prawa ekonomii na łbie stanęły? Trubadur Sieńko poemat „Płomień i klinga” układa, fikcję jak cholera, zamiast opisem realnego sukcesu ducha w narodzie krzepić? - Trapenakis przerwał na chwilę. - Margelina ma rację: parę tuzinów jezdnych przy brodzie się starło. Nikogo to nie obchodzi. Opozycja udaje, że ją tak, bo sprawy nie dojrzały, by otwarcie mówić, że rzeź ziemiaństwa chce się tym kopcem uczcić. Rząd też udaje, bo jak tę bzdurę o ośmiu tysiącach Kummonów ośmieszy, to ludzie i w masakrę ziemian mniej będą wierzyć.
- Jakich znowu ziemian?
- Myślisz, że demokracja tak gładko w Lelonii nastała, jak w szkołach uczą? Łajno. Rżnęli herbowych, zwłaszcza tu, na kresach. Jak bydło. Front się parę razy przetoczył, wielu rycerzy Wehrleńczycy wytłukli, wielu Sovrojcy, oręż w okupację pokonfiskowano, ci, co przeżyli, nie mieli czym rodzin bronić... - Trepek znów milczał przez chwilę. - Ponoć wielki tabor uchodźców demokraci tu wyrżnęli wiosną 1394. Dzieci, niewiasty... Bez walki. Tysiące trupów. Góry całe.
Patrzyli sobie w oczy. W końcu Debren pokręcił głową.
- Banialuki KOR-u. Nie wierzę.
- Bo studiujesz, choć ojciec jeno grotnik? - W uśmiechu Trapka nie było szyderstwa. Raczej zrozumienie.
- Co? A... a żebyś wiedział. Państwo dało mi...
- Ale Margelina ci nie da - powiedział cicho Trapenakis. Odsunął na bok najpierw Debrena, potem zasuwę. - I dobrze. Bo to fanatyczka. Dlatego to ją przysłali. Demokracja dogorywa, a ona jedna nie chce tego przyjąć do wiadomości. Jest jak złoty smok: piękna, silna i skazana na wymarcie. Jeno by cię unieszczęśliwiła.
Wyszedł, a Debren nie próbował go zatrzymywać.
* * *
Siedziała w półmroku biesiadnej, wpatrzona w kulę. Na stole leżały szkic okolicy, księga i jej posoch. Kula połyskiwała anemicznie: aury rozproszonej bez pożytku mocy było dookoła więcej niż czytelnego obrazu na ściankach.
- Też spać nie możesz? - zapytała, nie unosząc głowy.
- Gorąco. Wody chciałem. A... wy, pani czarodziejko?
- Nie nazywaj mnie panią, Debren. Wiem: w Akademii to spowszedniało. Ale mamy jeszcze, do ciężkiej cholery, demokrację, prawda? A mnie obraża owa „pani”. Ojciec ma całe plecy w bliznach. Bo go jako gówniarza taka jaśnie pani bykowcem... Ja dzieci batem nie tłukę.
- Wybacz. To... z szacunku.
- Są lepsze sposoby, by okazać. Siadaj. Nie tam. Tu, przy mnie. Jak już przylazłeś... Nie idzie mi z tą durną kulą. Jak zrobić, żeby obraz zatrzymać i podostrzyć?
Obszedł stół. Na miękkich kolanach. Była w nocnej koszuli. Niby nic, większość ubogich kobiet nosiła je i za dnia. No, ale uzupełnione spódnicą. A ta jej lepiła się do ciała w paru miejscach. Niezależnie od tego, czy zlepiał pot, czy woda z szarym mydłem, Debrenowi huczało w głowie jak po dzbanie piwa. Obok. Chciała, by usiadł obok. Usiadł. Coś tam tłumaczył, manipulował przy kuli. Nie zapamiętał szczegółów. Raz i drugi otarła się o niego.
- ... że to całkiem spory las? A tu przecież nie ma lasu. Debren, mówię do ciebie.
Dżuma i syfilis. Oprzytomniej, głupku.
- Kiedyś był. Przy brodzie znaleźliśmy korzenie.
- Korzenie? - uśmiechnęła się. - Warstwę próchnicy. Ten las ścięli pewnie jeszcze kamiennymi toporami. Wiesz, ilu lat trzeba, żeby tak drewno unicestwić?
- Z pięćset - przyznał. - Ale jeśli to w kuli to prawda... Las podpalali. Może przedtem czar odwadniający...
- Wiesz, jakiej by trzeba mocy na taki szmat lasu?
- To tysiąc rycerzy - przypomniał niechętnie. Żałował, że przyszedł. - Taka armia miała pewnie wielu magów.
Wymruczała zaklęcie. Posoch stanął pionowo, jego kryształową głowicę rozjarzył biały blask. Pojaśniało.
- Tyle przeszukaliśmy. - Palec Margeliny powoli sunął po pergaminie, poczynając od niebieskich wideł Husianki i Nistrycza, a kończąc przed czernią domku symbolizującego oberżę. - Prawie dwa łany. I nic.
- Bieda panowała, jak to po wojnie. Każdy kawałek żelaza pewnie z pobojowiska zabrali.
- I każdy grot złamanej strzały, co w trupie utkwił? Nierealne. Zresztą mniejsza o metal. Mnie możesz nie ufać. Ale kości wy szukacie. Trepek, taki talent. I co?
- Jeśli głęboko pogrzebali... - zaczął niepewnie.
- Zapomniałeś, coś ze stodoły zmywał? „A na sznurach zamiast gaci... ” To nie to samo, co: „I na marszałka znajdzie się pałka”, choć opozycja jedno obok drugiego wypisuje. Hasło z gaciami starsze. Z tradycją. Feudałowie w ogóle nie grzebali zbuntowanego ludu. Wieszali, wbijali na pale, psom zostawiali do obgryzania. Na postrach.
- Więc może to nie rycerze wygrali.
- Widziałeś ten uciekający tłum? Kompletna panika. I ilu by ich musiało być, by w polu pokonać tysiąc pancernych wspieranych machinami i magią? Nie, Debren. Bosi, chudzi, w byle co zbrojni... Rycerze wytłukli ich, a niedobitków powiesili wzdłuż traktu. Jak gacie właśnie: po tuzinie, dwa na sznurze. Pętli nie trzeba wiązać. Owijasz szyję jednemu, następnemu... Czerwona gwardia szlachecka w czasie rewolucji w Sovro tak czyniła. W stepach walczyli, gdzie o drzewa trudno. Lin też mniej wychodziło, no i roboty.
- Pa... Margelina... To nie ja na stodole...
- Rdzę skrobałeś. - Nie patrzyła na Debrena. - Zły byłeś za te pokrzywy. Ktoś telekinezą runy kładł. Zręcznie. A Lewach to beztalencie. Dzięki herbowi przez Akademię brnie.
Nie była zła. Pomilczał, by zamknąć temat. Potem nieśmiało dotknął planu. Na wschód od symbolu oberży.
- Myślałem o tym. Machiny, co ogniem strzelały... Tu by stały. Warstwa próchnicy - przesunął palec na zachód, bliżej Husianki - dotąd sięga. Z machiny już doniesie. Powinniśmy sprawdzić za oberżą. Na obecność drewna. Machinerzyści kliny w ziemię wbijają. Część zawsze zostaje.
Szczęknęły zawiasy, do izby wkroczył Trapenakis. Na ramieniu dźwigał worek. Rzucił go pod sąsiedni stół, ciężko osunął się na ławę naprzeciwko Debrena. Był blady.
W kuli, wolno, jak zanurzony w gęstej mazi, ciężko opancerzony rycerz galopował przez środek umykającego tłumu. Dopiero teraz Debren zauważył, że jego hełm raz po raz uderza o końską grzywę. Jeźdźcy lżejszych formacji robili tak niekiedy specjalnie, unikając ostrzału. Ale rycerz...
Te strzały w napleczniku... Skuteczne. Był ranny. Jak drugi rycerz, widoczny w tle. Tamten też miał strzałę w plecach. I też czerwono opierzoną. A dalej jeszcze jeden.
- To AK 46 - powiedział, na pozór sam do siebie. - Doskonale zachowany. Cięciwa, nawet bełt w magazynku.
- Marnie wyglądasz. - Margelina dźwignęła się zza stołu. Sama też była blada. - Idźcie spać. Jutro pogadamy.
* * *
Debren, psiamać...
- Nie śpisz? Myślałem...
- Przestań, dobrze? Ona też może nie spać.
- Co? Nie wiem, o czym...
- A wiesz, czemu w koedukacyjnym dormitorium Wydziału Powietrza ścianę przebudowali w zeszłym roku?
- Zgłupiałeś?! - Debren aż usiadł. - Ja miałbym Margelce... Margelinie znaczy... znaczy mistrzyni... ?
- Nie, bo na WP nie studiujesz i tego zaklęcia nie rzucisz. Ale paru próbowało. Tyle że dla kawału, a nie...
- Grot wibruje! - walnął pięścią w ścianę, na szczęście za nisko. Nie poharatał ręki o sterczący czubek.
- Tamten z Powietrza też się tłumaczył jakimś gwoździem w ścianie. A fala taka poszła, że z czterech dziewczyn, co za ścianą spały, nie tylko jego luba, lecz także dwie pozostałe rozkoszy doznały tak intensywnej, że aż...
- Głupi jesteś! Badałem ten grot od balisty!
- Wibracją akurat?
- A niby czym?! W księgach ojca taki widziałem! Jak czar odpali, w wibracje wpada i spoiny w cholerę idą!
- Grot w murze wibruje? - zdziwił się Trepek. - Pierwsze słyszę o takowej broni.
- Bo historyczna już. I u nas prawie nieznana. Kummonowie ją przez jakiś czas stosowali. Przeciw Sovro i Lelonii rzadko, bo u nas z drewna wtenczas budowano.
Przez maleńkie okno-strzelnicę wpadała tylko odrobina światła, ale Debren dostrzegł, że i tamten siada na łóżku.
- Czekaj... czekaj, Brenek... Magiczny oręż? To drogi pewnie jak... I w oberżę go wpakowali, zamiast po prostu czerwonego kura pochodnią puścić? To znaczy...
- Ano znaczy. Lewach prawdę gadał: musieli się tu ostro rżnąć w 1299. Jak już Kummonowie z machin walą, to tysiące ich muszą być. I z drugiej strony też tysiące.
- Ale... to dlaczego... ?
- Bo ich spalili - powiedział cicho Debren. - Spalili jeńców. I już nie było czego kopcem czcić.
* * *
Coś uderzyło go w kolano. Otworzył oczy i zdrętwiał.
Strop płonął. Chyba od dawna: nad łóżkiem Trapenakisa ogień przegryzł poszycie i pełzał po spodzie belki.
- Gore!!! Trepek, wstawaj!!!
Sam od razu upadł, żelazna rura uchwytu pochodni zaplątała mu się między nogi. Dopiero wtedy rozpoznał zawalidrogę: w ścianie trzymały ją dwa haki, a jednak odpadła. Od ściany, za którą...
Zawrócił spod drzwi, niemal grzmotnął o mur. Bał się, że zostawi na nim skórę jak na rozgrzanej blasze. Bał się, bo gdyby przysmażyła się do kamieni, to znaczy, że tam, za ścianą... w izbie Margeliny...
- Zacięła się! Brenek, pomóż!
Trapenakis szarpał się z zasuwą. Debren nie pamiętał, by zamykali się na noc, ale teraz stalowy rygiel tkwił w obejmie i ani myślał puścić.
Ściana była zimna. A ona bezpieczna.
Złapał rurę. Trepek odskoczył, zrobił miejsce. Za pierwszym razem Debren chybił: było ciemno mimo wdzierającego się z góry ognia, bo dym wdzierał się jeszcze szybciej. Potem poszło lepiej, ale tylko jeśli idzie o celność. Rygiel, choć trafiany raz po raz, nie ustępował.
- Margelina!!! Lewach!!! Gospodarzu, cholera!!!
Żywioł hulał po poddaszu, zagłuszał odgłosy domu. o ile miał co zagłuszać. Debren pomyślał, że jego druh wydziera się wystarczająco głośno i jeśli nikt nie odpowiada, to po prostu dlatego, że nie ma kto odpowiadać.
Coś było w powietrzu. Nie potrafił tego nazwać, bo samego powietrza już prawie nie było. Dusili się. Trepek pierwszy padł na kolana, bliżej polepy, gdzie dało się jeszcze oddychać. Wycelował z różdżki w drzwi i rąbnął błyskawicą, ledwie Debren zeskoczył z linii czaru.
Huknęło, biel oślepiła Debrena. Kiedy odzyskał wzrok, Trapenakis leżał nieruchomo na wznak pośrodku izby, a w drzwiach czerniał szeroki na stopę otwór.
Debren, krztusząc się od dymu, wyszarpnął własną różdżkę spod poduszki. Miał pacierz, nie więcej. Oddychać mógł dłużej, alę czarować już nie.
Odgryzł gałkę bezpiecznika, na chybił trafił skierował różdżkę w górę, w miejsce, gdzie powinien tkwić grot pocisku kummońskiej balisty, i rzucił zaklęcie.
* * *
Oberżysta ze złością trzaskał ryglem, pokazując, jak gładko jęzor stalowego płaskownika przesuwa się przez obejmę.
- Chodzi! Ze strachu pogłupieliśta, żaki! I tera ścianę trza naprawiać! I wy za to zapłacita!
Ściana faktycznie wymagała jedynie naprawy, nie odbudowy: efekt wibracji rozszedł się tylko na łokieć od pobudzonego zaklęciem grotu. Dziura, którą Debren wybił chwilę później, tłukąc uchwytem pochodni, z trudem mieściła człowieka. Ledwie przepchał przez nią Trepka. Potem lunął deszcz. Dach szczęśliwie też ucierpiał, przepuścił więc zbawczą wodę. Kiedy przemoczona do suchej nitki Margelina wpadła do swej izby, znalazła ich leżących na łóżku w towarzystwie sterty gruzu i plamy wymiocin. Debren nie miał pewności, kto zapaskudził jej poduszkę. Niewiele zapamiętał.
- Wypaczone. - Czarodziejka lekko kopnęła drzwi. - Teraz chodzi, w nocy nie. Nie zawracajcie nam głowy.
- I za strop takoż! - Wzburzony gospodarz wskazał kikuty upalonych dźwigarów, plamę błękitu nieba w miejscu brakujących dachówek. - I za dach! Do sądu pójdę!
Bez schylania, samym zaklęciem poderwała leżący sążeń dalej uchwyt pochodni. Wpadł jej prosto w dłoń, omal nie zdzielił oberżysty w nos.
- Z tym? To powodzenia. Ciekawa jestem, jak się wytłumaczycie z pochodni, co to nocą na gości spadają i razem z łóżkiem ich palą.
Oberżysta spojrzał ponuro na końce zżartych korozją haków, podtrzymujących do niedawna rurę, splunął pod nogi i odszedł bez słowa.
- Pozwie nas? - Tak naprawdę nie obchodziło to Debrena. Miał na sobie jedynie kalesony, ale i to go nie martwiło. Myślał tylko o pustym łóżku, które znaleźli za ścianą.
- Jak spróbuje, wyślę mu rachunek za deszcz. - Bosa stopa w zwiewnym sandałku klapnęła beztrosko w środek czarnej kałuży. - Burza wisiała w powietrzu, ale w rachunek wpiszę, że przywołałam. Wiesz, ile to kosztuje?
Gospodarz chyba wiedział, bo zaszył się w kuźni, nie próbując nawet wyładowywać gniewu na Trepku. A mógłby łatwo: gość, który składa do kupy ludzki szkielet na karczemnym stole, sam się prosi o kłopoty.
Kiedy weszli do biesiadnej, Trepek, podobnie jak Debren odziany jedynie w kalesony, zaciskał kolejny węzeł. Nekromanci stosowali w charakterze stawów specjalne woski, substancję astralną i temu podobne. On użył sznurka. Debrena nie dziwiły kpiące uśmieszki obojga starszych magików. Po raz pierwszy zdawali się zgodni w jakiejś sprawie, ale też trudno było oczekiwać odmiennych opinii.
- W szoku jesteś - powiedziała łagodnie dziewczyna. - Nie dziwota: widziałam tę dziurę w drzwiach. Cud, żeś przeżył taki wydatek mocy. Leżeć powinieneś, a nie...
- Leżeć? - Trapenakis robił swoje, nie patrząc w jej stronę. - W izbie może? Gdzie następny rygiel się zatnie i następny pusty uchwyt pożar wywoła? Dzięki.
Debren przełknął z wysiłkiem ślinę. Wzeszło słońce, minęły trzy klepsydry, zapłakana gospodyni podała nawet śniadanie i w końcu ktoś przerwał niepisaną zmowę, nazwał rzeczy po imieniu. Stało się. Miał nadzieję, że się nie stanie, ale przecież wiedział, że to marzenie głupca.
- Każdy z nas potrafi namagnetyzować żelazo. Podpalić odpowiedni kawałek stropu też - wyliczała Margelina bez zdziwienia. Sprawiała wrażenie spokojnej.
- Aha - pokiwał głową równie spokojny Lewach. Asystował Trepkowi, siedząc obok z pucharem wina. - Czyli to ja?
- Fakty jeno wyliczam. A faktem jest, że gdyby nie mój deszcz, spłonęliby i chłopcy, i ty. Boście spali.
- Makowy opar też każdy kursant sporządzi? - uśmiechnął się. Po czym błyskawicznie spochmurniał. - Ty głupia chłopko, myślałaś, że nie wyczuję?!
- To mak? - zapytał Debren słabym głosem.
Lewach powoli uniósł się zza stołu.
- A niby czemu wszyscy tak twardo spali? I tylko jedna mistrzyni akurat na spacer się wybrała, pewnie w intencji obejrzenia uroczego wschodu słońca? Zabić ich chciałaś, suko. Mnie nikt wiary nie da. Ale synowi rzemieślnika? Synowi illeńskiego uchodźcy politycznego, co to mu tamtejsi feudałowie pół rodu wyrżnęli? Uwierzą. No to siup: nieszczęśliwy wypadek.
Trapenakis, ignorując wszystkich, wertował „Poradnik nekromanty”.
- Przywołała deszcz - przypomniał Debren.
- Jak uznała, żeś się zdążył upiec. A przywołała, bo marszałek już okrągły stół obstalował. Nie na rękę mu plotki o siostrzeńcu znanego opozycjonisty, co to go dziewka imieniem Margelina z dymem puściła. I to tutaj.
- Tutaj? - Posłała mu szyderczy uśmiech. - Czyli gdzie? Na zadupiu, o którym nikt nie słyszał?
Trapenakis odłożył księgę. Wyjął z worka kuszę poczerniałą od wilgoci i rdzy, ostrożnie położył obok wyciągniętego na stole szkieletu. Lewach wskazał go pucharem.
- No to teraz usłyszą. Chłopak ma talent.
Nikt nie skomentował. W armii lelońskiej AK 46 wciąż był najpopularniejszym z używanych arbaletów. W mgnieniu oka wszyscy rozpoznali broń. Była trochę dziwna: z metalową cięciwą i jakimś pudełkiem pod łożem, ale poza tym wszystko się zgadzało. Widzieli ją. W wizji Trepka właśnie.
- Dobrze - powiedziała Margelina. - Spróbuj, Trapenakis. A nuż ci wyjdzie. I wszyscy zobaczą, że to nie ja motyw miałam, jeno właśnie ten zasrany rycerzyk.
Lewach dźwignął się zza stołu. Powoli. Debren poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
- Po seansie, na podwórzu. Za równouprawnieniem bab i hołoty pyskujesz, suko. No to proszę. Pozywam cię. Stań mi jak mężczyzna i rycerz. Na śmierć i życie.
Margelina po prostu kiwnęła głową.
* * *
Kości palców powiązane sznurkami ryły deski stołu, piszczele drżały, wtłoczona w obręcz połokołki czaszka kiwała się na boki. Szkielet próbował wstawać. Debren widział to kątem oka - i nie znajdował czasu, by patrzeć.
Bo to w kuli było jeszcze dziwniejsze.
... brną skrajem starorzecza, po pas w błocie. Czasem ktoś zapada się na dobre, wrzeszczące usta zalewa czarna maź. Z prawej, bokiem, linia pancernej jazdy, ledwie o ćwierć strzału z łuku, lecz nikt nie strzela, nie do nich. Za rycerzami czworokąty biało odzianych łuczników przeplatane bateriami machin. Deszcz szarych pocisków opada ku czubkom kopii i jak kamień po wodzie, odbijając się od niewidzialnej tafli, skacze dalej, wprost na szeregi białej piechoty. Która już nie jest biała. Zbyt wielu łuczników krwawi i pada, zbyt wielu sięga do kołczanów, śle czerwono opierzone strzały na spotkanie nadlatującej śmierci. Krótkie łuki, zbyt słabe, by sięgnąć przeciwnika, wypluwają pociski. Dowódcy biegają wzdłuż linii, tłuką tych, co strzelali. Też tukami: nawet u dziesiętników nie widać innej broni. Nie ma też hełmów, pancerzy, tarcz...
...zaczynają ostrzeliwać skrzydło i część białych, feudalnych łuczników próbuje odpowiadać. Wybiegają z szyku, zwracają się ku mokradłom. Z tyłu armii feudalnej, z rzadkiej, lecz znów pancernej trzeciej linii rusza galopem grup o rycerzy, szarżuje na uciekinierów. Bo i uciekinierów coraz więcej. Katapulty i balisty walą w las ponad głowami nieruchomej jazdy, lecz z naprzeciwka każdą baryłkę i płonącą belkę mija setka szaro opierzonych strzał. Kolejne roty białych łuczników rozpadają się, dziesiątki trupów i rannych padają między trawy. Ku obu skrzydłom, i temu chronionemu wodą, i temu zamkniętemu urwiskiem rzecznej doliny, rozlewają się najpierw strumyki, potem rzeki spanikowanych mężczyzn. Trzecia linia rusza, rycerze płazują dezerterów, spychają z powrotem na przypisane przez wodza miejsce. Pod deszcz strzał, z których mało która chybia, bo niesione brzegiem pola siłowego lądują dokładnie w linii strzelców.
- Kmioty - Lewach bardziej jęczał, niż mówił. - Zasrane, tchórzliwe kmioty...
Na zachodzie płonie las. Kilka tysięcy wysuniętych przed linię drzew łuczników, procarzy i kuszników posyła w niebo pocisk za pociskiem, ale z tyłu, gdzie między ogarniętymi ogniem pniami czeka na szarżę zwarta masa ludowej piechoty, szyk pęka. Tłum zawraca, rusza w stronę brodu, obala na wpół złożony trebusz, miażdży oddział odwodowej jazdy, tratuje, co tylko żywe. Wszędzie pełno ognia.
- Jasna cholera... - To głos Margeliny, ociekający zdumieniem i niedowierzaniem. - O żeż ty...
Pierwsza linia, mur żelaznych jeźdźców, koni i kopii rusza leniwie, stępa. Gęsty, zwarty, nie do zatrzymania, choć podmokła łąka zwalnia marsz. Jakaś arkbalista zajeżdża z fantazją pod nosy rycerskich rumaków, obsługa odprzodkowuje, wali pociskiem prosto w poczet sztandarowy. Bełt wielkości dyszla mknie płasko sto sążni, po czym znienacka podrywa się, łagodnie, lecz wyraźnie. Zahacza o kopie, może nawet czub na hełmie, ale chybia szyku, odlatuje.
Bure masy demokratycznych strzelców odpływają w stronę lasu, śladem piechoty, w ogień. Setki ludzi płoną żywcem. Pierwsza linia rycerzy rusza do szarży, i wtedy...
... czerwień za jej plecami. Czerwień w plecach. Nieliczni pancerni z trzeciej linii wyżynają umykających łuczników. Dwa, może trzy tysiące tych, co zostali na pozycji, zaczyna strzelać do wszystkiego, co w blachach i na koniu. Do tyłu, gdzie zabijają ich pobratymców i w przód, w tysiąc napleczników z cienkiej blachy. Padają pokotem ludzie i konie. Obsługi machin, zdziesiątkowane tak samo jak łucznicy, wybijają w pośpiechu kliny, pakują pociski w łyżki napiętych do połowy katapult. Pierwsza baryłka, bardziej pchnięta niż wystrzelona, odbija się od ziemi i wybucha zielenią pośrodku pancernego szyku.
Jedne szeregi rycerzy zawracają, szarżują na białych strzelców. Inne, z rozpędu, suną dalej. Odsłaniają wielki, opancerzony tarczami wóz taborowy, z którego, po grzbietach zakutych w karaceny wołów, umykają czarodzieje. Szaro opierzone strzały demokratów w końcu zaczynają trafiać w konnych, ale nadlatuje ich teraz znikomo mało.
Gromadka pancernych odrywa się od masy, galopuje ku starorzeczu. Noga w strzemię kuszy, belt wyskakuje z magazynka, gładko układa się w korytku, strzał. Ktoś, wywijając kosą, rzuca się na spotkanie zdobnych herbami kirysów, ktoś wali się z siodła z czerwono opierzoną strzałą w karku. Noga w strzemię, szarpnięcie, palce spływają krwią od drucianej cięciwy, bełt wyskakuje z magazynka...
* * *
Nie było udeptywania ziemi, pośpiesznego chowania kur przez gospodynię. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż w rycerskich romansach przemycanych ze Wschodu. Lewach po prostu zanurkował pod ławę. I wynurzył się z drugiej strony pod postacią czterech identycznych Lewachów, wywijających mieczami i różdżkami.
Margelina skoczyła za słup, jej posoch plunął energią. Wachlarz ognia omiótł obu prawych Lewachów, przenikając przez ich z pozoru materialne ciała i eksplodując na ścianie. Okno wyleciało z hukiem. Jeden fantom znikł od pasa w górę, drugi zmylił krok i zamiast przeskoczyć nad stołem, wylądował pośrodku blatu, demaskując iluzję.
Pioruny z różdżek dwóch pozostałych pomknęły w stronę dziewczyny. Ten, który trafił, okazał się niegroźnym widmem. Przed drugim osłonił Margelinę słup. Rozwaliło go w drzazgi na długości dwóch łokci, a odłamki latały po całej biesiadnej, czarodziejka jednak ocalała. Powiewając rozprutą, zakrwawioną koszulą, rzuciła się między stoły. Debren zamarł z wrażenia na widok odsłoniętej piersi z sutkiem jak wielka malina. Trapenakis, dużo przytomniej, skoczył za szynkwas, zaczął wykrzykiwać zaklęcie.
- Śmierć demuchom! - zadudnił na pół przezroczysty rycerz, wyłaniający się ze ściany przy wylocie korytarza. Miejsce było dobrze dobrane, ktoś faktycznie mógł stamtąd wyskoczyć, i Margelina odruchowo postawiła tarczę antymagii na tamtym kierunku. Głupio: jedyny wróg-czarodziej znajdował się z przeciwnej strony. Widmo, zdeformowane zaklęciem neutralizującym, przedostało się jakoś na drugą stronę. Dwuręczny topór pomknął ku głowie dziewczyny.
Debren, jeszcze nie myśląc, wyszarpnął zza pasa różdżkę i rąbnął błyskawicą jednego z Lewachów, zamierzającego się na Margelinę zydlem. Lewach - jak się okazało: iluzja - dał się zmylić innej iluzji swego twórcy i zaczął obiegać rycerza, przesłaniającego mu ofiarę. Błyskawica Debrena trafiła w antał, stojący na szynkwasie. Pasma kiszonej kapusty rozleciały się po izbie. Trepek oberwał klepką w czoło.
Rycerz znikł, Lewachów znów było czterech. Dwaj skoczyli z mieczami ku stołowi, za którym klęczała Margelina. Błysnęło. Pierwszy dopadł dziewczyny i rozpłynął się, nim ostrze dosięgło ofiary. Drugi przebiegł parę kroków i dopiero wtedy, ciągnięty przez własny miecz, odleciał w kąt. Lewach, widać niepewny, czy jego przeciwniczka przegapiła wpadkę, skasował widmo i od razu wyczarował nową parę.
- Śmierć demuchom! - Kopnięte opancerzoną nogą drzwi z podwórza odskoczyły, błysnął miecz. - Niech żyje feudalizm!
Margelina pogubiła się: uderzyła jednego z Lewachów. Inna sprawa, że Debren też zareagował całkiem bezmyślnie, waląc telekinezą w zydel i posyłając go pod nogi intruza. Najpierw powinien przeskanować, sprawdzić, czy nie traci sił na kolejną iluzję.
Rycerz w rogatym hełmie okazał się realny. Potknął się, runął. Niestety, nie był sam na podwórzu: niemal po jego plecach wpadł do oberży następny, z toporem, i trzeci, przepasany czerwoną szarfą. Margelina wyciągnęła nóż, wycelowała, trzymając oburącz, i posłała w stronę wejścia zaklęciem magnetyzującym. Ostrze gładko jak bełt kuszy przebiło kirys topornika, znikło w fontannie krwi. Topornik padł. Czerwona Szarfa rozdwoił się, runął przez izbę, wznosząc miecz. Ten drugi, przewrócony zydlem, gramolił się z podłogi. Ze stropu, wywijając włochatymi odnóżami, sypały się widmowe pająki. Debren odskoczył z odrazą od pierwszych dwóch czy trzech, ale czar nie dał Lewachowi korzyści, bo Margelina zwyczajnie przegapiła paskudztwa.
Zebrała siły i cisnęła o ścianę całą trójką naraz: Czerwoną Szarfą, jego widmowym bliźniakiem i Rogatym. Chrupnął łamany kark, jeden czerwono przepasany znieruchomiał pod oknem, drugi pognał na Debrena. Debren posłał błyskawicę w szczelinę hełmu zdobnego rogami. Nie zobaczył efektu - widmowy Czerwona Szarfa przesłonił mu tamtego - ale zaraz potem Margelina chwyciła puchar Lewacha i poprawiła. Puchar był tylko posrebrzony, w środku z żelaza, więc pomknął jak pocisk z balisty i Rogatemu mimo zbroi urwało całe lewe ramię z barkiem włącznie.
Przebijany widmowym mieczem Czerwonej Szarfy, Debren zdążył pomyśleć, że dziewczyna przesadziła. Odwrócił się, ujrzał trzech Lewachów, prących pod prąd zaklęcia jak pod obalającą domy wichurę, niemal na czworakach. Potem jeden Lewach runął w tył, ciągnięty własnym mieczem, drugi wypuścił miecz, by nie dać się porwać. Trzeci pchnął czarodziejkę w sam środek brzucha.
- Nie!!!
W biegu cisnął zydlem, poprawił telekinezą. Nałożyła się na telekinezę Margeliny, ale Lewach-zabójca ani drgnął: zydel przeleciał przez niego na wylot. Nagie wszystko stało się jasne. Za późno.
Ten, który pozwolił mieczowi odlecieć, był tuż obok. Bez pasa z klamrą, bez kawałka metalu. Dziewczyna zdążyła go kopnąć, ale za słabo. Kościany nóż ugrzązł w jej obnażonej piersi zwieńczonej malinowym sutkiem.
Upadła. Debren przebiegł trzy kroki i też upadł, grzmotnięty niewidzialnym ciosem, którego nie umiał sparować. Gdyby nie słup, wyleciałby chyba na podwórze.
Gramolił się z podłogi, patrząc z nienawiścią na Lewacha. Jednego już tylko. Wąsacz wyciągnął Trepka zza szynkwasu, trzasnął w ucho, pchnął na środek izby. Panował nad sytuacją, nie musiał wspomagać się iluzją.
- Skąd... wiedziałeś? - Trapenakis spływał potem, nie potrafił wstać z klęczek.
Debren, też na czworakach, ruszył w stronę Margeliny. Leżała skulona, ściskając oburącz tkwiący w piersi nóż. Oczy miała otwarte, pełne łez. Lewach, słaniając się na nogach, podniósł miecz Rogatego.
- Nie wiedziałem. Ale jakem tego kalasza zobaczył w kuli... - Trącił zwłoki. - Na wszelki wypadek gołębia po nich posłałem. Zostaw ją, Debren. To już trup.
Debren nie słuchał. Z braku własnej, rwał zębami koszulę dziewczyny. Patrzyła na niego. Nie próbowała mówić.
- Ciebie oszczędzę. Grotnik to naturalny sojusznik rycerza. Ale ten illeński przybłęda nekrofil... Debren, czas tracisz. Suka zdycha. I przypominam, że upiec cię chciała.
- To ona? - Trepek oparł się o słup, przetarł czoło.
- A kto za paliki nie puszczał? Ja? Ja tu przyjechałem prawdę obnażać. Kopiec ku czci sypać. Jak wy.
- To po co ta jatka?
- Widziałeś to w kuli? Wozy magów? Odchylacze strzał na kirysach? Kształt poła? Wehrleński oręż z końca Globalnej. Nie żaden zdobyczny: najnowsze wynalazki, prosto z manufaktury. Ależ by demuchy z zachwytu piały. Oto feudały przebrzydłe, zamiast najeźdźcę gonić, broń od niego pobrały i dalej, własny naród rżnąć. I bratnią armię sovrojską, co wolność i demokrację na grotach sulic niesie.
- Pieprzysz. - Debren opatrywał pierś, nie mając odwagi wyciągać z niej noża. - Front już wtedy przeszedł. To nasza prywatna, domowa wojna.
- W prywatnej by tyle AK 46 nie strzelało. Też wtenczas nowinką były dla elitarnych formacji. A tu co? Lelońskie chłopstwo z setek szyje. W pustołebkach na łbach. To jawny dowód ingerencji sovrojskiej. Gdyby się kula z takim zapisem na Wschód dostała... To dlatego ich podpaliłaś, co?
- Nie - wyręczył dziewczynę Trapenakis. - Nie znaleźliśmy ani broni, ani kości. Nic. Wszyściutko uprzątnęli. Ten las... Nie cały płonął. A już za Husianką wcale. I co? Nie ma go. Bo, na stosy pogrzebowe poszedł. Oręż i popioły do rzeki rzucasz... Zostaw ją, Debren. Wiedziała, co robi. Głucho? O takiej bitwie? No pewnie, że głucho. Bo omal bez strat panowie nie wygrali. Rewolucja by z braku odważnych w zarodku zdechła, gdyby się wieść rozeszła. Jeno te salwy w plecy, gdzie ani pola, ani porządnej zbroi, ocaliły chłopską armię. Potem ci, co przeżyli, wytłukli bezbronnych łuczników. Ale przecież pamiętali, jak było. Więc potem demokraci ich... Trutką pewnie. Najprościej: w kocioł i po armii. Rycerze tchórzostwem się tu zhańbili, ale demokraci po stokroć...
- Tchórzostwem?! - Lewach stanął nad nim, złapał miecz oburącz. - Odszczekasz to, kundlu!
- A jak to nazwiesz? Do szarży nie szli, bo las, więc duże straty. Cofnąć się nie chcieli, bo dalej dolina szersza i demokraci by ich oskrzydlili, w okrążeniu trzeba by walczyć, do końca, albo my ich, albo oni nas, bez szansy odwrotu. Własnym łucznikom nic kromie łuków nie dali, a i to krótkich, marnych przeciw zbroi. Żeby się ani buntować, ani samodzielnie bronić nie mogli. To ma być odwaga?
- To taktyka! - Lewach zamierzył się mieczem. - Gówno się na sztuce wojennej znasz, trupofilu!. Odszczekuj albo ci poobcinam kawałek po kawałku...
Debren zerknął za jego plecy, na stół ze szkieletem. Potem w dół, w oczy dziewczyny. Nie mogła mówić. Ale patrzeć mogła. I nie patrzyła. Omijała go wzrokiem.
Wstał, zgarniając miecz tego z czerwoną szarfą.
- Lewach. - Tamten już wcześniej patrzył. Uważał na wszystkich. Na Debrena też. Mógł sobie mówić o naturalnym sojuszu, ale Debren nie był głupi. Był tylko głupio zakochany. - Rycerze nie mają jaj. Jeno zbroje.
Rzucił się w stronę drzwi, nie czekając na błysk wściekłości w oczach tamtego. Ale błysk, przynajmniej kątem oka, złowił. Klingi. Lewach pchnął Trepka i dopiero potem skoczył w pościg.
Konie rycerzy czekały pewnie gdzieś w zaroślach, najbliżej o ćwierć mili od oberży. Gdyby zgadł, gdzie, zdążyłby uciec. Ale nie o ucieczkę chodziło. Nie o życie. Nie bardzo chciało mu się żyć.
- Zaraz! - W głosie Trapenakisa był ból, ale chyba i dostatecznie dużo siły. - Zaraz, Brenek!
Dostał chyba w bark, mógł umrzeć, jeśli zamiast tamować krew... Cóż, trudno. Nie mieli wyboru. Gdyby nie stan oblężenia, Lewach byłby już pełnoprawnym czarodziejem. Dwóch żółtodziobów nie pokona w walce czarodzieja, w dodatku rycerza. Nie w uczciwej.
Zanurkował pod schnącą bieliznę, skręcił. Lewacha poniosło aż pod palisadę. Debren zawrócił, znów skręcił, zerwał z haków drabinę, zawieszoną na ścianie kuźni. Zdążył ją ustawić, nim wąsaty wypadł zza węgła.
- Stój, tchórzu!!!
Ledwie zdążył na górę. Miecz Lewacha zagwizdał, omal nie odrąbał mu pięty. Zastawił się własnym. Jęk metalu, szarpnięcie, rękojeść wylatuje z odrętwiałych palców. Przeskoczył krawędź dachu, kopnął drabinę. Tamten stał dopiero na pierwszym szczeblu, więc nie utrzymał, dostał drągiem po łbie, musiał podnosić. Miecz Debrena utkwił w klepisku tuż obok.
- Ty chamie! - Rycerz błysnął z dołu zębami. - Sprytnyś, ale wiesz, co ci da ten spryt? Wolniej będziesz umierał. Chciałem cię bez bólu, ale teraz...
Debren zerknął na ganek oberży. Nic. Dżuma i syfilis. Mógłby się pospieszyć. Na dachu można się trochę pobronić, ale Margelina umrze bez pomocy. Pewnie umrze i z pomocą, ale... I zasłużyła, by umrzeć. Ale...
- Masz jaja, Lewach? - Chciał płakać, a musiał kpić. - To oddaj mi miecz. Szanse się wyrównają. - Tamten bez słowa przystawił drabinę do ściany. - A gdzie rycerski honor?
- W rzyci.
- W rzyci - powiedział powoli Debren, wymownie spoglądając w bok - to zaraz będziesz miał co innego.
Lewach dotarł do połowy drabiny. Dopiero wtedy wyłowił kątem oka ruch na ganku. Przez chwilę wyglądał na mocno wstrząśniętego. Ale tylko przez chwilę.
Debrena to nie dziwiło. Szkielet prezentował się kiepsko. Lewa noga odpadła, pewnie przy napinaniu arbaletu. Szedł w ich stronę tylko dlatego, że podpierał się bronią. Parę palców też gdzieś pogubił. Obręcz źle dopasowanej połokołki zakrywała prawy oczodół. W miejscach połączeń kości połyskiwało żółtawo magicznymi spoinami, ale Trepek coś schrzanił i niektóre sznurki zaczynały się przepalać. Debren ocenił, że najdalej za pacierz kościotrup rozsypie się na kawałki. Lewach chyba myślał podobnie.
- Dzięki, Trapenakis! - krzyknął, szczerząc zęby. - To się druhowie uśmieją, jak będę opowiadał! - Uniósł twarz, posłał Debrenowi szydercze spojrzenie. - Ty głupku, na to liczyłeś? Kościanym ożywieńcem rycerza straszysz?
Debren próbował odepchnąć drabinę. Błysnęło ostrze. Znów omal nie stracił stopy. Odskoczył.
- On ma kuszę - rzucił przez zęby.
Lewach był już dwa szczeble od dachu. I nie spieszył się.
- Sovrojską tandetę. Na wskroś przerdzewiałą. Nawet jakby miał sakwę z bełtami, to by mu się spust zaciął. A nie ma sakwy. Trup jesteś, Debren. Bardziej niż on.
- Mój tato mówi, że AK 46 się nie zacina.
- W rzyć mnie możecie...
- A w prototypach magazynek dawali. Nie sprawdził się, ale dawali.
Szkielet oparł się o ścianę, by zrównoważyć brak nogi, wycelował i strzelił. Z mechanizmu zapadki odpadło coś dużego, od kościotrupa odpadł obojczyk i parę żeber. Krótki bełt przemknął nad podwórzem i ugodził Lewacha. W środek z grubsza.
Lewach runął z hukiem na ziemię i więcej się nie poruszył. Miał szczęście. Debren nie miał.
Musiał zejść, wrócić do oberży, opatrzyć Trepka. A potem siedzieć przy dziewczynie i trzymać ją za rękę.
Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela