Baniewicz Artur
Kopiec ku czci
Z „Nowa Fantastyka” nr 12(267) – grudzień 2004
Debren zauważył Margelinę dopiero, gdy podeszła bliżej. W kuźni walił młot, kury walczyły z
warchlakami o dostęp do koryta, dzieci oberżysty ganiały z wrzaskiem dookoła, bawiąc się w pogan i
rycerzy. Na otoczonym palisadą podwórzu panował hałas, do którego przyczyniał się sam Debren,
siedząc na przyzbie i skrobiąc skorodowaną obręcz.
- Co to za złom? - zapytała spokojnie.
Zwykle taka była: opanowana, poważna. Niczym księżniczka. Debren nigdy nie widział prawdziwej
księżniczki, ale odkąd pierwszy raz ujrzał Margelinę, tak właśnie je sobie wyobrażał.
- Ja... w bagnie znalazłem - i szybko dorzucił - Pani czarodziejko.
Wciąż zapominał. Ale ona też nie obnosiła się ze świeżo uzyskanym tytułem. Włosy opadające luźno
na ramiona, lniana koszula i portki do pól łydki upodabniały ją z dala do bosonogiego pastuszka
uzbrojonego w koślawą pałkę. Z bliska dostrzegało się szlifowany górski kryształ wieńczący posoch i
oplatające stopy rzemyki delikatnych, wzorowanych na illeńskim antyku sandałów. Według Trepka na
Południu kobiety nadal używały podobnych - tyle że nawet ladacznice nie miałyby odwagi łączyć tak
frymuśnych sandałków ze spodniami.
Margelina była inna. Wszystkie dziewczyny trafiające do Akademii są inne, ale ona była taka, że po
pięciu dniach wspólnej pracy Debrenowi nadal plątał się język. Zwłaszcza, że po dniach przychodziły
noce, a dziewczyna spała tuż za ścianą. Kamienną, fakt, ale tkwił w niej trzycalowy grot od balisty i
siatka pęknięć przepuszczała dźwięki. Na przykład brzęk kubka czerpiącego wodę z miednicy. Myła się
co wieczór. Rano niekiedy też. A potem, jeśli upał dokuczył, jeszcze i w rzece. Kolejne dziwactwo, które
zwykłą śmiertelniczkę, a i niejedną czarodziejkę, mogło kosztować zapapraną opinię.
- Konfraterko - poprawiła sucho. - Albo obywatelko czarodziejko. Panowie to na wojnach wyginęli.
Spojrzała na Debrenową obręcz. Poczuł lekkie muśnięcie mocy.
- Od ręcznego wózka - rzuciła lekceważąco. - Popularne tu były za królów. System feudalny
utrzymywał naród w nędzy, a Kummonowie pozbawiali ludność zwierząt pociągowych. Na bagnie,
mówisz? - Zmarszczyła brwi. - To przecież poza rejonem robót.
- Eee... no tak, pani.,, konfraterko, znaczy.
- Zdawało mi się - ciągnęła chłodnym tonem - żem się jasno wyraziła. Ani kroku za paliki. Po szóstym
roku winniście wiedzieć - wskazała pas nadrzecznych zarośli na południu - że to za Nistryczem to
Ośmiogród. Bratni wprawdzie, demokratyczny, ale... Słyszeliście o ośmiogrodzkich wampirach? Z winy
tamtejszych feudałów namnożyło się ich i nadal problem stanowią. Rozmawiałam z gospodynią. Starszy
syn nad rzekę łaził. I jak raz poszedł, to jeno skrwawiony łapeć został.
- Też o owym łapciu słyszałem - podchwycił. - I nie wydaje mi się, by to ośmiogrodzki wampir...
- Taki z was ekspert od biesów? - zakpiła. - Nie wiedziałam, że na biesiarską praktykę was tu przysłali,
konfratrze Debren. Radam słyszeć. Akurat się przyda. Nim wampirowi łeb zetniecie, poćwiczycie na
pokrzywach, tych zza stodoły. Nie chcę, by i po konfratrze Lewachu jeno cuchnąca... och, przepraszam:
skrwawiona ciżma nam ostała.
A to wiedźma - śmiał się Trapenakis. - Pokrzywy? I co, wyciąłeś? - Debren bez słowa pokazał pokryty
bąblami grzbiet dłoni. - Kosy nie mieli? Musiałeś sierpem?
Siedzieli w wysokiej trawie, wsparci plecami o palisadę. Debren wygarnął chlebową skórką resztki
sosu i odstawił miskę. Przez chwilę wpatrywał się w pas purpury nad zachodnim horyzontem i jego
odbicie w rozlewisku Husianki.
- To Czerwony Szlak. - Wzruszył ramionami. - Czambuły nadal tędy chadzają. I po staremu każdego
rżną, kto pod kategorię zbrojnego podpada. A chłop z kosą podpada.
- Kpisz, Brenek? W kuźni widziałem z pół cetnara oręża,
- Tutaj Kummonowie kowali nie tykają. Za dużo kamieni, by na niepodkutym koniu wojować. A po co
polową kuźnię ciągnąć? Myślisz, że czemu karczmarz kowalstwem dorabia tu akurat, gdzie opału i
klientów jak na lekarstwo? Czemu zajazd nadal stoi? Bo kamienny i palisadą otoczony? Widziałeś ten
grot w ścianie nad moim łóżkiem? Jeśli to jest to, co myślę, wystarczyło parę takich i cały dom...
Trapenakis wyszczerzył zęby.
- Gdyś po bagnach łaził, mistrzyni nam ów fenomen objaśniła. Wystaw sobie, że się tak w
kummońskich masach ludowych solidarność klasowa objawia. Otóż po bokach trasy przemarszu, gdzie
się jeno podjazdy posyła i gdzie nie arystokraci, a prości dziesiętnicy dowodzą, jeden lud drugiemu
ludowi krzywdy nie czyni, bo i po co? Wszak już klasyk Margels wykazał naukowo, że wojny są
wynikiem feudalnego ładu, narzuconego społeczeństwom wbrew ich woli.
- Nie lubisz jej? - zapytał Debren, ale znał odpowiedź.
- Margeliny? - Trepek spoważniał. - Psiakrew... Jeno mi nie mów, że ty ją...
- No coś ty? To czarodziejka. - Debren uciekł spojrzeniem w bok. - Prymuską roku była. Kudy mi do
niej.
- I starościną. Przez cały tuzin lat studiów. Nie mówię, że przejechała przez Akademię na wazelinie.
Żebyś widział, jak majstersztyk spuentowała... Halabardę hop, na wysokość drugiego krużganka, głowa
na pniak, warkocz w bok, halabarda spada, ciach, warkocza nie ma, a ona ani draśnięcia... Komisję
zatkało. Mało jej nie oblali. Ma talent. Ale dwanaście lat na takim stołku...
- Nie słyszałem, by donosiła. - Debren mrużył powieki, ciesząc się, że zachodzące nad stepem słońce
wciąż wylewa tyle blasku. Mógł nadal bezkarnie ukrywać oczy.
- A niby jak? Nikt przy niej złego słowa o demokracji nie piśnie. Boże, Brenek... Samo imię...
Margelina? Nawet w Sovro już tak nie chrzczą. Czytałem, że ostatni kopiec ku czci Margelsa usypali
ćwierć wieku temu.
- Ona ma akurat tyle.
- A ty dziewiętnaście lat - głos Trepka stwardniał. - Jak zaliczymy praktykę, zostanie ci sześć do
majstersztyku. A nie musimy zaliczyć. Lewach wpakuje nas w niezłe bagno, mówię ci. Więc choć ty daj
sobie spokój z bagnami.
- To pobojowisko. W starorzeczu wciąż stoi woda, a gospodarzom zginęło paru pijanych gości i jeden
trzeźwy dzieciak. Nic ci to nie mówi? W tym błocie...
- ...łajno znajdziesz - przerwał Trapenakis. - Archeolog jestem; wiem, co mówię. Od bitwy minęło
prawie półtora wieku. Nawet jak się co wylęgło, dawno zdechło.
- Chłopaka oberżysty coś pożarło.
- Margelinę też coś pożera. Wzrokiem. - Debren poczuł, że się czerwieni. - Poniechaj jej, Brenek. Jak
cię przyuważy, kryjącego się żabią modą w sitowiu, to faktycznie jako żaba skończysz. Nie zapominaj, że
to już czarodziejka.
Zerwał się na nogi.
- Nie podglądam jej!
Na głowy spadł im kawałek próchniejącego częstokołu i pojawiła się młoda twarz ozdobiona
sumiastym wąsem;
- Błąd, młodziku. - Lewach przeskoczył nad grzebieniem stępionych wiekiem pali, miękko wylądował
obok.
Tak jak oni był w rajtuzach i uczelnianym kaftanie, tyle że jedwabnym i z jedenastoma, nie sześcioma
gwiazdkami na piersi. Za pasem, zamiast drewnianej struganki zabezpieczonej gałką, tkwiła profesjonal-
na różdżka z kompozytów. Krótki miecz też wyglądał profesjonalnie.
- Błąd, że nie podglądasz - powtórzył. - Jedno, co u konfraterki Margeliny coś warte, to cycki i zadek.
Debren rzucił ponure spojrzenie, ale nie skomentował. Dziadek Lewacha był nadwornym rycerzem
ostatniego z lelońskich królów, zaś on sam usiekł podobno w nielegalnych pojedynkach dwóch
oponentów. No i czuć go było winem.
- Uważaj - Trapenakis uśmiechnął się. - Usłyszy i znów będziesz repetował.
- Szczam na tę kmiecą dziewkę - warknął Lewach i też się znienacka uśmiechnął. - A wiecie, młodziki,
wczoraj faktycznie mało jej tych zamtuźnych sandałów nie ochrzciłem. Ulgę pęcherzowi daję, a tu
obywatelka starościna z mroku się wyłania i pyta, czy w zamkach nie uczą, by gankowych słupów jak
sobaka nie moczyć. To ja, że nie, bo w naszym kolumny mamy, a do sikania specjalną wieżę, z dziurą w
podłodze. Ona na to, że kulturalny człek za stodołę chadza. Tom jej rzekł, że już wiem, czemu tak nad
Nistrycz biega: by zadek poparzony pokrzywami chłodzić. Bo ktoś, kto kucać musi, za tutejszą stodołą...
- Nie godzi się! - nie wytrzymał Debren. - To łaj...
- Kazała mu te pokrzywy ściąć - wtrącił się szybko Trapenakis. - Widzisz, jakie ma bąble?
Rozeszło się po kościach. Nikt nikomu nie dał po pysku, Lewach nie dorzucił trzeciego trupa do ko-
lekcji.
- Wybacz, młodziku. - Rozbawienia i satysfakcji było w wąsatej twarzy więcej niż skruchy. - Zaczęła
się ciskać, że komu pokrzywy straszne, za ostrokołem może sobie ulżyć, tom jej zatkał gębę argumentem,
iż sama zabroniła po ćmie za ostrokół łazić, bo ponoć biesy jakoweś grasują. No i proszę. Znalazła,
widzę, sposób. Chytra chłopka.
Debren podniósł miskę i bez słowa ruszył w stronę bramy. Chciał zostać sam.
Nie udało się.
- Czekaj! - Nie zwolnił, ale długonogi potomek rycerskiego rodu dogonił go bez trudu. - Głupio wyszło.
- Nieważne - zełgał Debren.
- W wojsku gorzej - mruknął Lewach.
Debren, zaskoczony, zerknął w bok. To zabrzmiało niemal... przyjaźnie?
- Byłeś w wojsku?
- Miesiąc jeno. W opozycji działałem, no i jak marszałek stan oblężenia w całym kraju wprowadził, to
mnie capnęłi. Demokracji, ślachcic, pobronita. Przed krewniakami, cośmy ich po wieżach hurtem
intematowali. Łapta widły i do stajni. Wschód sankcje nałożył i nawet wideł brakło, tośmy gnój rękami...
Szczęściem rodzina wykupiła. Sypie się ten zasrany ustrój; już nawet wroga klasowego zgnoić nie
potrafią. Tyle że rok studiów diabli wzięli. Rektor chciał pomóc, ale Samorząd Kursancki zaopiniował
negatywnie.
- Margelina? - zapytał cicho Debren.
- Kolektyw decydował. Sekretne głosowanie, ostoja demokracji. - Lewach uśmiechnął się krzywo.
Wskazał gromadkę kopczyków w miejscu, gdzie jar Husianki spotykał rozległą dolinę Nistrycza. -
Widzisz te górki między zaroślami?
- To... żeremia?
Kopce wznosiły się dwieście sążni na północ od palika znaczącego teren robót. Margelina zabroniła
oddalać się poza wytyczony palikami obszar i w tym akurat miejscu Debren przestrzegał zakazu. Tam nie
chodziła się kąpać.
- Głowę dam, że mogiły. Te, co to ich niby szukamy.
- Nie może być... Kto by trupy taki kawał nosił?
- Czego was uczyli o bitwie w ujściu Husianki? Bo za moich czasów program nawet nie wspominał, że
taka była.
- No... żeśmy wygrali. Tyle właściwie.
- A że nasi wzięli odwet za spalone wsie i upiekli jeńców jak barany?
- Co?
- Aha, czyli dalej cenzura. No popatrz. A w kronikach już przebąkują. Sypie się dziadostwo; jeden
resort z drugim nie umie już uzgodnić... Prawda jest taka: w 1299 szlachta z Lejczowszczyzny i
wschodniego Pokresia rozbiła tu czambuł. Wielki, ośmiotysięczny. Wiosną, przy wysokiej wodzie, więc
niewielu Kummonów za Husiankę uciekło. Jeńców wzięto z tysiąc. Już po bitwie nadciągnęła czerń i
Kummonów upiekła. Po kolektywnym podjęciu decyzji właśnie.
- Czerń?
- Po dzisiejszemu: patriotyczne milicje włościańskie. Pijane w sztok, bo trzeźwy kmiotek za cholerę w
otwartym polu Kummonom nie stanie. Prostak nigdy nie wygra uczciwej batalii w polu, bo tchórzostwo z
mlekiem matki wysysa. Zakarbuj to sobie w pamięci, Debren. Rycerz nie dlatego lepszy, że w zbroi, ale
że jaja ma pod ową zbroją. Dlatego łajno wyjdzie z naszej roboty. Ta ziemia skrywa chwałę feudałów i
hańbę ludu, któremu nie chciało się nawet chrustu dźwigać, więc jeńców bliżej zarośli gnał i tam smażył.
A potem, kto wie... może zżerał. Kmieć co ma, to przepije i na przednówku głodny. Marszałek o zgodzie
narodowej prawi, o rozmowach przy stole, okrągłym nawet, by rycerskie tradycje uhonorować, ale do
rozgrzebywania takich prawd Lelonia nie dojrzała. Więc nie usypią tu kopca ku czci bohaterów, bo
bohaterowie niesłuszni. A ty uważaj, różdżkując po bagnach. Myślisz, że co się synowi gospodarza
przytrafiło? Bies? Margelinowe bajania. Kordoniarze go nad Nistryezem ustrzelili. Było nie było, granica.
Do Ośmiogrodu jeno głupek mógłby uciekać, ale odkąd Komitet Obrony Rycerstwa ulotki do ościennych
demo-ludów przemyca, i tu z kusz szyją.
Debren!!!
Ledwie ją słyszał, ale rozwidlak zadygotał mu w dłoni. Dżuma i syfilis. Spod bramy aż pod krawędź
doliny. Musiała być wściekła. Pognał jak chart. Stała we wrotach i faktycznie wzburzona.
- Zliżesz mi to czerwone łajno ze stodoły!!! - wrzasnęła. - Albo tak ci w rzyć nawkładam...!!!
Rozwidlona różdżka, przeznaczona do głębinowych sondowań, omal nie wyskoczyła mu zza paska. Na
szczęście Margelina niczego nie zauważyła. Nie zapytała, co, do cholery, wyprawia z kosztownym
sprzętem i nie dowiedziała się, że kursant Debren znów naruszył regulamin robót, przestrajając rozwidlak
na wykrywanie biopasm. Tych, które towarzyszą agresji. Dobrze się stało. Może by go nie palnęła
piorunem między oczy, ale z uczelni pewnie by wyleciał. I to zasłużenie, bo za haniebną niekompetencję.
Chciał wyskanować biesa-ścierwojada, w ostateczności ośmiogrodzkiego wampira - a wyskanowal
Margelinę.
Pognał w poprzek podwórza, zanurkował pod bieliźnianym sznurem, dostał po czole mokrymi
kalesonami i wpadł w przesmyk między palisadą a stodołą. Jakaś osierocona pokrzywa zemściła się,
parząc przez źle zacerowaną nogawkę rajtuzów, w nos uderzył smród odchodów. Ledwie to odnotował,
zahipnotyzowany widokiem przecinającego ścianę napisu. Dobrze widocznego, bo zaschnięte łajno
posłużyło jedynie za klej: barwę dała rdza. Wywrotowe hasła zawsze pisano na czerwono, w barwie
feudałów. To zaś było wywrotowe:
A NA SZNURACH ZAMIAST GACI BĘDĄ WISIEĆ DEMOKRACI.
Ajuż myślałem, że cię polubiła - śmiał się w ciemności Trapenakis. - Coś o wylizywaniu krzyczała... I o
pośladkach bodajże, o wkładaniu... Szczęściarz, pomyślałem.
Debren cisnął w niego poduszką. Głupio zrobił. Nie było czym zakryć głowy, gdy zaraz potem tkwiący
w murze grot zawibrował, niosąc znajomy dźwięk.
Miedziany kubek zgrzytnął o bok miednicy, potem przez chwilę było cicho, a potem strugi wody
przelały się przez wzgórza i doliny jej nagiego ciała, opadając z pluskiem do misy. Margelina schyliła się,
znów napełniła kubek...
Widział ją oczami wyobraźni. I chciało mu się płakać.
Szarzało dopiero, a zarośla i oczerety przesłaniały szczegóły. Najpierw myślał, że Trepek ugrzązł w
sięgającym ud błocie. Potem zobaczył ludzką czaszkę w jego rękach.
- Więc jednak. - Pochylił się, podniósł pozostawioną obok ciżem skorodowaną obręcz. - Hełm, prawda?
- Czemuś mi nie pokazał? - Trapenakis mozolnie, ale nie zapadając się głębiej, ruszył w stronę brzegu.
- Myślałem, że to z koła - mruknął, odwracając wzrok.
- Z koła? Pogratulować! Właśnie odkryłeś nowy szczep skrzatów: jeżdżących furami! Do historii przej-
dziesz.
Debren zignorował podszyte szczerym gniewem złośliwości, podał kompanowi kij i pomógł wydostać
się z błota. Kij nie był długi, więc Trapenakis zajrzał mu w oczy i błyskawicznie zrozumiał, w czym
rzecz.
- Zaraz... Widziała obręcz? - Nie było odpowiedzi. - No pięknie! Dyplomowana absolwentka Wydziału
Ziemi!
Z wypisaną na twarzy żądzą awantury ruszył ku oberży.
Nie będziesz mnie uczył metalurgii, żółtodziobie. - Głos Margeliny brzmiał spokojnie, jednak Debren
nie dał się zwieść pozorom. Pchnął okute drzwi, bez odrobiny zapału wkroczył do biesiadnej. - A za
łażenie bez zezwolenia za paliki,..
- We wczesnowieczu Nistrycz tamtędy płynął! - Trapenakis trzasnął o stół zaciskaną w dłoni obręczą. -
Skręcił równo w roku 1299! Tuż po bitwie! Połowa kronik skwapliwie to odnotowała jako kolejny znak,
zapowiadający koniec świata! Tam powinniśmy szukać, a nie...
- Wykłady historyczne też sobie daruj.
- Pewnie - rzucił od niechcenia Lewach. Siedział obok, grzebiąc łyżką w jajecznicy. - Co tam historia.
Stal ważna. Kto stalą lepiej włada, i historię odmieni.
Dziewczyna posłała mu lodowate spojrzenie, lecz niewiele więcej mogła zdziałać. Potrafiłaby zdzielić
bezczelnego kursanta drewnianą łyżką w oko lub strącić mu na kolana glinianą miskę, dopóki jednak
unikał metalowej zastawy, trudno było zrobić to subtelnie. A prostackie, siłowe zaklęcie bardziej
ośmiesza mistrza niż strofowanego żaka.
- Historii nie sposób odmienić - rzucił niepewnie Debren. Zaczerwienił się pod wpływem trojga
zdziwionych spojrzeń, jednak dokończył odważnie; - Jest, jaka jest.
- Chyba że, jak tu, rzeką spłynęła, - Margelina uśmiechnęła się krzywo. - I już nikt nie wybije z paru
zakutych łbów ośmiotysięcznego czambułu.
- Był ośmiotysięczny! - warknął Lewach. - Kroniki...
- „Liczbę wrogów mnóż przez tuzin" - zacytowała. - Czyż nie taka reguła obowiązuje
wczesnowiecznych kroniarzy, kursancie? - Trapenakis przytaknął odruchowo. - A te ciemniaki w dodatku
końca świata właśnie wypatrywały, więc pewnie przez kopę mnożyły. Po mojemu, więcej jak setka
chłopa po żadnej ze stron tu nie stanęła. Ścięli się przy brodzie, parę trupów do Nistrycza spłynęło i
Nistryczem ku Żółtym Polom... Czas tu jeno tracimy.
- Przy brodzie w ujściu Husianki? - podchwycił Lewach. - Święta racja. Rycerze walczą czysto. Czyli
nie w błocie. Powinniśmy sondować w jarze. Przy tych górkach.
Debren wyłapał jego wymowne spojrzenie. Dżuma i syfilis. Margelina tu rządziła, ale gdyby inni
stanęli murem...
- Też czas stracimy - stwierdził nieoczekiwanie Trapenakis. Sięgnął do sakwy i postawił na stole
ubłoconą ludzką czaszkę. - Z nim trzeba pogadać.
- Nie ma o czym. - Margelina wzruszyła ramionami. - No dobrze, mój błąd. Nie obejrzałam tej obręczy.
Ale to jednak obręcz. Typowy stop kołodziejski. Dopiero potem na hełm przerobiona. Mówi ci to coś,
prymusie Trapenakis?
- Ludowy hełm bojowy albo inaczej połokołka - odpowiedział spokojnie. - Rewolucyjny wynalazek
Sovrojców. Nazwa stąd się bierze, że obręcz typowego koła wozu szlacheckiego starczała na dwa takie.
Ówczesny slogan głosił, że jeden krwiopijca ośmiu wojowników o wolność opancerzy.
- Po naszemu: pustołebka - dorzucił Lewach. - Cały Viplan się z nich śmiał. Opaska, cztery paski
metalu. Z dołu czasem jeszcze nity dali, ale górą już jeno drut na okrętkę. Blachy między żebrami ani
skrawka. Przed cięciem to łajno od biedy czasem chroniło, ale strzała...
- Ówczesna strategia rewolucyjna nie zakładała ostrzałów - ujęła się za sovrojskimi wynalazcami Mar-
gelina. - Wiadomo: feudał wręcz wojuje. Strzelają poddani, którzy wszak przeciw armii ludowej walczyć
nie będą. - Odchrząknęła, nieco zakłopotana. - Może tak do końca się owo założenie nie sprawdziło, ale
nie o to chodzi. Rewolucja to rok 1367, a nas interesuje wczesnowiecze. XIII wiek.
- Mój program praktyki przewiduje sondowania nekropatyczne - powiedział twardo Trapenakis. -
Możesz mi zakazać, ale jeno oficjalnym wpisem w księgę.
Niczego nie jadł i tylko dlatego nie zarobił miską w twarz: Debren wyczuł, że tym razem Margelina nie
siliłaby się na subtelności.
- A sonduj sobie - warknęła. - I tak łajno z tego czerepu wyciągniesz. Szóstoroczniak smarkaty... Proszę
bardzo. Debren, będziesz emisję w kulę pakował. Na trwały zapis. Niech i w Akademii się trochę
pośmieją.
Twój ojciec robi tarcze. Jesteś więc naturalnym...
- Groty - sprostował Debren.
- Nieważne - w głosie Lewacha zawibrowała nutka zniecierpliwienia. I szybko zgasła, skryta pod
przypochlebnym uśmiechem. - To nawet gorzej. Tarcz także hołota używa, a porządny grot... O,
porządnego, przeciwpancernego, kompatybilnego z magią byle wsiowy kowal nie wykuje.
Debren nie skomentował. Siedział przy piecu, na którym bulgotał krupnik, czerpał moc, pocił się i nie
miał ochoty na pogawędki. Jeśli się ośmieszy przy Margelinie...
- W normalnym kraju fachowiec dobrze zarabia - ciągnął niezrażony Lewach. - A u nas co? Łajno. Syn
grotnika w dziurawych ciżmach chadza.
- To... robocze. - Po czole Debrena pociekły dwa razy większe krople. Trochę z winy upału, trochę
dlatego, że zdekoncentrował się, puścił moc, gdzie nie trzeba. Ale głównie ze wstydu. - Mam drugie w
kuferku. Margelina magiczka, a też jeno...
- Nie łżyj. Toć widzę, że ci się nie przelewa. A czemu? Bo gówniana armia zamawia gównianą amu-
nicję u gównianych kowali, a prawdziwy grotnik zbytu nie ma. Po co komu porządna strzała, skoro płat-
nerze też masówkę klepią i zbroję byle dureń z leszczynowego łuku dziurawi? Bez rycerzy grotnicy zgi-
ną, taka jest prawda. W jednym ten łajdak Margels miał rację. Każda klasa ma swój jasno określony inte-
res i bronić go musi. A interes grotnika i rycerza jedną jadą furą. Naturalnymi sojusznikami jesteśmy. Bez
nas na dziady zejdziecie. Demokracja wykończy rzemiosło. Zaś Margelina boso łazi, bo taka jej chłopska
natura. I babska. Golizną świeci, bo pewnikiem czegoś chce od ciebie.
- O co ci chodzi?
- O prawdę. Jeno o to: o prawdę. Czarodziejem będziesz, a czarodziej, jak rycerz, ślubuje prawdy
bronić.
- Toć nikogo nie okłamuję - bąknął Debren.
- I tak trzymaj. Choćby ci kto przed oczyma parą cudnych cycków kręcił. Pamiętaj: jeno prawda się
liczy. Z naszej czwórki ty jeden kulę dobrze obsłużysz. Wpisz w nią caluśką prawdę, Debren. Choćby i
kogo w ślepia kłuła.
Kula miała niską rozdzielczość i opóźnienie mierzone nie w momentach, lecz całych pacierzach:
Akademia nie rozpieszczała praktykantów. Siedzący przy sąsiednim stole Trapenakis zaczął się już kiwać
z wysiłku, z badanej czaszki szła para, a w krysztale - o ile to był kryształ, nie szklana podróbka - wciąż
kipiały bezładne plamy koloru.
- Może zmniejsz dopływ - poradziła Margelina. Debren posłusznie obniżył poziom empatii. Pomogło.
Część sygnału, który płynął z odnalezionego w bagnie czerepu, a który mózg Trapenakisa wzmacniał i
przetwarzał, rozpraszała się bezużytecznie, lecz w końcu kula zaczęła formować kształty.
...plecy, setki karków, ramion w burych kaftanach. Las. Las drzew i drugi: wideł, cepów, grabi byle jak
przekutych na włócznie o zębatych grotach, łuków. Ludzkie głowy nabite na tyczki. Przeciska się między
piechurami, łęczysko kuszy
zawadza o bezlistne gałęzie. Z
góry lecą iskry, niektóre
drzewa płoną. Na zielono. I
ludzie też. Ci leżący. Tłum,
falując jak smagane wichrem
jezioro, rozdeptuje płomienie,
gasi w błocie i krwi, ale z
góry wciąż...
- Spaprali, smarkacze. Co
to niby ma być?
- Cicho, Margelina.
Rozpraszasz młodych.
...mur stalowych jeźdźców,
szeroki od mokradeł po skraj
doliny. Bełt odlatuje,
nakierowany wysoko nad
pióropusze. Szarpnięcie,
skłon, boso stopa w strze-
mieniu kuszy, dłonie
chwytające druciany splot
cięciwy przez wyświechtany
brzeg sukmany. I znów plecy,
dziesiątki, setki,
przekrzywionych,
zmagających się z niewi-
dzialnym ciężarem cięciw.
Ognisty ścieg nad głowami, w
dali stado szarych strzał
skręca w górę znad zdobnych
proporcami rycerskich kopii,
odpływa w zakrytą pancer-
nym murem dal...
Twarze. Tysiące. We
wszystkich strach.
Polowa balista z trupem na
przodku, wleczona przez
spanikowane woły. Płomyki
pełzają po olinowaniu i rogatych łbach, rozwarte w krzyku usta szczerbatego dziesiętnika. A w dali mur
żelaznych jeźdźców. Nieruchomy. Niewzruszony.
...biegnie, pada. Kopyta wielkiego rumaka miażdżą grzbiet temu, co padł obok. Rycerz sam jeden gna
środkiem uciekającego tłumu, nawet nie tnie, po prostu obala, tratuje. Raz tylko uderza mieczem, w babę,
co z braku tchu staje i próbuje widłami... W napleczniku zbroi aż cztery strzały, ich czerwone lotki tańczą
w rytm galopu, ale i tak na ziemię leci osobno baba, osobno jej palce. Jeździec, wlokąc widły tkwiące w
końskim pancerzu...
Pomyślał, że idzie nad rzekę. Z nieba lał się lipcowy żar, a dogodne do kąpieli miejsce było tylko jedno.
W każdym innym Nistrycz rwał tak silnie, że nurt poniósłby ryzykanta hen, w stepy, może nawet między
kummońskie jurty. Mogła obejść bagno, kierując się ku brodowi na Husiance i udając, że ogląda teren
poszukiwań, ale Margelina nie należała do nieśmiałych i parła do celu najprostszymi drogami.
Jak na czarodziejkę przystało, On, Debren, nigdy nie będzie dobrym czarodziejem. Rył bez sensu w
tym błocie, zamiast po prostu pójść i wyznać... Ze złością wbił motykę w ziemię.
- Kopiesz? - Stanęła na brzegu dołu. Mokry urobek wepchnął się jej między stopy a podeszwy
sandałów, między drobne palce. Obok spoczywał niemal kompletny szkielet właściciela połokolki.
Debren pomyślał, że wydłubany ze starorzecza czarnoziem cuchnie rozkładem, jest zimny i szorstki,
jednak dziewczyna znosi spokojnie jego dotyk. A dotyku jego dłoni pewnie by nie zniosła. Dostałby w
pysk. Takie są niewiasty. Okrutniejsze od najokrutniejszych bestii, lęgnących się na pobojowiskach.
- Trepek... kursant Trapenakis coś wysondował.
- Dziś? - Uśmiechnęła się sceptycznie. - Po tej rannej dawce nekropatii? O ile to w ogóle była
nekropatia.
- Była - rzucił przez zęby. - Dobry jest.
- Za dużo z owej czaszki wyciągnął. - Spojrzała mu prosto w oczy najszczerszym z błękitów. - W kulę
weszły cztery pacierze wizji. Jak brzytwa ostrych.
- Nie były aż takie... - zaczął i urwał.
Ktoś nadchodził, poprzedzany szelestem sitowia. Margelina mówiła teraz odrobinę szybciej. I miękko.
Pierwszy raz miękko. Do niego. Aż mu w głowie zawirowało.
- Debren, zawalimy praktykę, kopiąc, gdzie popadnie. Wy możecie poprawiać, ale ja... Kto weźmie na
staż magiczkę, co sny myli z nekropatią? Przez podświadomość z tą cholerną czaszką gadał. I pewnie
przebicie zrobił. Jak złożę na wydziale kulę z takim zapisem... Wiesz, że reakcjoniści łby podnoszą,
odkąd marszałek stan oblężenia zniósł. A na uczelniach są mocni. Połowa żaków to szlacheckie dzieci.
Pośród wykładowców jeszcze gorzej. Więc takie jak ja tępią, gdzie mogą. Mam wrogów, Debren.
Niewiastą jestem, mój dziadek krowy pasał. Nie zapomną mi tego. Twój ojciec pracą na życie zarabia i
tego ci też nie zapomną, zasrane paniczyki. Jedną furą jedziemy. My, nisko rodzeni. - Popatrzyła mu
głęboko w oczy. - Wybij mu ze łba kopanie tutaj.
Po raz pierwszy czegoś od niego chciała. Marzył o tym. A teraz musiał jej odmówić. Ale była przecież
taka piękna... Więc jest także dobra, mądra. Zrozumie. Na pewno.
- Trepkowi już teraz proponują asystenturę - powiedział cicho. - Na szóstym roku. Naprawdę ma talent.
- Talent? - parsknęła. - Widziałeś, z czego w jego wizji strzelał nasz truposz? Toż to...
- AK 46 - oznajmił triumfalnie Lewach, wyłaniający się zza trzcin. Podobnie jak idący za nim
Trapenakis, niósł motykę. - Arbalet Kalasza, gwarantowany zasięg 46 sążni przeciw standardowej
kolczudze. Łajno prawda, sovrojska propaganda sukcesu. Taka sama legenda jak ta, że AK nigdy się nie
zacina. Ale przynajmniej broń trudno z inną pomylić.
- Nie zacina się - bąknął Debren. - Mój tato mówi...
Nikt go nie słuchał. Dziewczyna pociemniała na twarzy.
- Nie wiem, o czym gadasz - warknęła.
- O bitwie, obywatelko czarodziejko.
- Tu nie było żadnej bitwy.
- A mój seans? - upomniał się Trapenakis.
- Iluzja. - Zmrużyła oczy, patrząc na Lewacha. - Pół mili jeźdźców, kopie w czterech szeregach. Tysiąc
dwustu rycerzy albo więcej. Dodajmy pocztowych, a najmniej cztery tysiące się zbiorą. Cała armia. I
machiny. Wiele.
- Pocztowych nie było - warknął Lewach.
- Tym bardziej byśmy o owej batalii słyszeli. O byle potyczce przez wieki każecie trubadurom po zam-
kach śpiewać, a tu tysiąc feudałów, bez pomocy służby, własnoręcznie... I nic, głucho? Masz mnie za
kretynkę?
- A mogę mówić szczerze?
Motyka, którą trzymał na ramieniu, nagle pomknęła w dół, omal nie wyrżnęła żeleźcem w potylicę. W
ostatniej chwili czarodziejka zreflektowała się, zmieniła znak zaklęcia. Drzewce znów wyszarpnęło się
palcom i odleciało łukiem w zarośla. Lewach zastygł z dłonią na rękojeści miecza.
- Wiem, że Lewach iluzjonizm studiuje - powiedział spokojnie Trapenakis. - Ale nie było go, gdy
czaszkę znalazłem. A i wtedy rycerzy widziałem. Pod lelońskimi proporcami. Całkiem nowoczesnych.
Przełom XIV i XV wieku. To, czym z tyłu machiny waliły, też starsze nie było. Rozpryskowe baryłki z
mazią płonącą na zielono. Przed Wojną Globalną w ogóle takich nie znali. Ten szkielet - zerknął na
wygrzebane z ziemi kości - ma czterdzieści lat. Nie więcej.
Margelina zbierała przez chwilę argumenty.
- Seans nie zawsze ostatnie przeżycia trupa przywołuje - mruknęła w końcu. - Czasem dawne, a
silniejsze. Wasz kusznik posrał się ze strachu w jakiejś wcześniejszej bitwie i właśnie jej wspomnienie
odczytałeś. To, cośmy w kuli widzieli, to całkiem inny czas i miejsce. Nie ujście Husianki wiosną 1394.
Zdziwiony Debren zerknął na Lewacha. Nic mu ta data nie mówiła. Wąsacz, o dziwo, milczał.
Marszczył brwi, zastanawiając się nad czymś. Wyglądał na zaniepokojonego.
- Swój arbalet Kalasz skonstruował tuż przedtem. A tuż potem w Lelonii demokracja nastała. I już
nigdy więcej tysiąc lelońskich rycerzy nie stanęło murem w polu. - Trapenakis postukał motyką w ziemię.
- Tam coś jest, konfraterko, coś żelaznego. Nie mam ani ćwierci twojej mocy, ale tyle potrafię wysondo-
wać. I wykopię to.
- Jako przełożona praktyki, zabraniam - oznajmiła oficjalnym tonem Margelina.
- Na podstawie? - upomniał się Trapenakis.
- Zagrożenia życia. Jeśli zwłoki mają czterdzieści lat, wciąż możemy się natknąć na przetrwalniki ścier-
wojada.
- Studiuję archeologię. Uprawnienia do kopania w strefie zagrożonej przetrwalnikami robimy na czwar-
tym roku.
- Tu giną ludzie - przypomniał nieśmiało Debren.
- Upiór. - Trepek wzruszył ramionami. - Albo wampir. Za dnia nieszkodliwe. Ale nie zatrzymuję. Sam
się dokopię.
Dziewczyna bez słowa zeskoczyła do dołu, niemal otarła się o Debrena. Aż mu zawirowało w głowie:
nigdy nie byli tak blisko. Jej koszula pachniała potem, ona sama resztkami mydła - szarego, ale i tak
trudno dostępnego na kulejącym rynku - a jej kuse spodnie...
- Posuń się - burknęła. - To zakreślne.
Zakreślne zaklęcia wymagały ruchów rąk i przestrzeni. Lecz nie dlatego odskoczył jak oparzony.
Pachniała kobietą, pragnął jej i było to dostatecznie silne, by nawet zajęta rzucaniem czaru magiczka
mogła się zorientować.
Walczył z myślami, wyobraźnią, z sercem walącym jak szalone. Chyba wygrał, ale przegapił całe
zaklęcie. Dopiero widok opiętych lnem pośladków uzmysłowił mu, że dziewczyna zrobiła swoje i wyłazi
z dołu.
- Nic tu nie ma - mruknęła. - Wracamy do roboty. Przez was mamy zaległości, więc do zmroku nam
zejdzie.
Nie pójdziesz! - Debren demonstracyjnie zasunął rygiel. Kuźnia w obejściu chroniła oberżę przed
Kummpnami, ale na pograniczu nigdy nie było bezpiecznie i budynek mocno przypominał fortecę:
okienka maleńkie, w każdej izbie okute drzwi. - Po cholerę? Margelina mówi...
- Ze nic tam nie ma? Jakoś jej nie wierzę.
- Księżyc prawie w pełni! Jak to upiór albo wampir...
- Bezdomny upiór żyje góra ćwierć wieku, - Trapenakis rozsmarował resztkę czosnkowej pasty po
ostrzu topora, wstał z zydla. - A ruin ani grot tu nie ma. Na wampira mam to - machnął bronią. - Więc z
drogi, jeśli łaska.
Debren oparł się plecami o drzwi.
- Jeden szkielet - rzucił błagalnym tonem. Chciał szyderczym, ale nie wyszło. - Sovrojski strzelec z
końca największej wojny. Wiesz, ile się taki wcześniej naoglądal?
- Lelońskiego rycerstwa stojącego ławą w dolinie rzeki, co przez step płynie? - zakpił łagodnie Trepek.
- Niby gdzie? Znasz historię, Brenek. Z kalasza do nich strzelał, a oni w niego zielonym ogniem. Wiesz,
jakie widełki datowania to daje? Nie lata, nie miesiące nawet. Tygodnie.
- To nie mógł być kalasz.
- Odsuń się, a za pół klepsydry ci go przyniosę.
- Tu nie było wielkiej bitwy. Nie w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Plotki chociażby...
- Brenek, powiedz: po co nas tu Akademia przysłała?
Debren posłał mu zdziwione spojrzenie. - No jak to? Toć... chlubna karta... Kopiec ku czci mają sypać.
- Czyjej? Kogo dziś wczesnowiecze obchodzi? Margelsa jeszcze na świecie nie było, nikomu się walka
klas nie śniła. Ale pisać umieli. Przestudiowałem, co znalazłem. Nie kroniki; nie tam się prawdy szuka.
Rejestry, listy kupców... Osiem tysięcy poległych Kummonów, a ceny koni na całym Pokresiu zwyżkują?
Broń droższa niż rok wcześniej? Kożuchy to samo? Co, łupy nagle przestali brać? Prawa ekonomii na
łbie stanęły? Trubadur Sieńko poemat „Płomień i klinga" układa, fikcję jak cholera, zamiast opisem
realnego sukcesu ducha w narodzie krzepić? - Trapenakis przerwał na chwilę. - Margelina ma rację: parę
tuzinów jezdnych przy brodzie się starło. Nikogo to nie obchodzi. Opozycja udaje, że ją tak, bo sprawy
nie dojrzały, by otwarcie mówić, że rzeź ziemiaństwa chce się tym kopcem uczcić. Rząd też udaje, bo jak
tę bzdurę o ośmiu tysiącach Kummonów ośmieszy, to ludzie i w masakrę ziemian mniej będą wierzyć.
- Jakich znowu ziemian?
- Myślisz, że demokracja tak gładko w Lelonii nastała, jak w szkołach uczą? Łajno. Rżnęli herbowych,
zwłaszcza tu, na kresach. Jak bydło. Front się parę razy przetoczył, wielu rycerzy Wehrleńczycy wytłukli,
wielu Sovrojcy, oręż w okupację pokonfiskowano, ci, co przeżyli, nie mieli czym rodzin bronić... -Trepek
znów milczał przez chwilę. - Ponoć wielki tabor uchodźców demokraci tu wyrżnęli wiosną 1394. Dzieci,
niewiasty... Bez walki. Tysiące trupów. Góry całe.
Patrzyli sobie w oczy. W końcu Debren pokręcił głową.
- Banialuki KOR-u. Nie wierzę.
- Bo studiujesz, choć ojciec jeno grotnik? - W uśmiechu Trapka nie było szyderstwa. Raczej
zrozumienie.
- Co? A... a żebyś wiedział. Państwo dało mi...
- Ale Margelina ci nie da - powiedział cicho Trapenakis. Odsunął na bok najpierw Debrena, potem
zasuwę. - I dobrze. Bo to fanatyczka. Dlatego to ją przysłali. Demokracja dogorywa, a ona jedna nie chce
tego przyjąć do wiadomości. Jest jak złoty smok: piękna, silna i skazana na wymarcie. Jeno by cię
unieszczęśliwiła.
Wyszedł, a Debren nie próbował go zatrzymywać.
Siedziała w półmroku biesiadnej, wpatrzona w kulę. Na stole leżały szkic okolicy, księga i jej posoch.
Kula połyskiwała anemicznie: aury rozproszonej bez pożytku mocy było dookoła więcej niż czytelnego
obrazu na ściankach.
- Też spać nie możesz? - zapytała, nie unosząc głowy.
- Gorąco. Wody chciałem. A... wy, pani czarodziejko?
- Nie nazywaj mnie panią, Debren. Wiem: w Akademii to spowszedniało. Ale mamy jeszcze, do
ciężkiej cholery, demokrację, prawda? A mnie obraża owa „pani". Ojciec ma całe plecy w bliznach. Bo
go jako gówniarza taka jaśnie pani bykowcem... Ja dzieci batem nie tłukę.
- Wybacz. To... z szacunku.
- Są lepsze sposoby, by okazać. Siadaj. Nie tam. Tu, przy mnie. Jak już przylazłeś... Nie idzie mi z tą
durną kulą. Jak zrobić, żeby obraz zatrzymać i podostrzyć?
Obszedł stół. Na miękkich kolanach. Była w nocnej koszuli. Niby nic, większość ubogich kobiet nosiła
je i za dnia. No, ale uzupełnione spódnicą. A ta jej lepiła się do ciała w paru miejscach. Niezależnie od
tego, czy zlepiał pot, czy woda z szarym mydłem, Debrenowi huczało w głowie jak po dzbanie piwa.
Obok. Chciała, by usiadł obok. Usiadł. Coś tam tłumaczył, manipulował przy kuli. Nie zapamiętał
szczegółów. Raz i drugi otarła się o niego.
- ...że to całkiem spory las? A tu przecież nie ma lasu. Debren, mówię do ciebie.
Dżuma i syfilis. Oprzytomniej, głupku.
- Kiedyś był. Przy brodzie znaleźliśmy korzenie.
- Korzenie? - uśmiechnęła się. - Warstwę próchnicy. Ten las ścięli pewnie jeszcze kamiennymi
toporami. Wiesz, ilu lat trzeba, żeby tak drewno unicestwić?
- Z pięćset - przyznał. - Ale jeśli to w kuli to prawda... Las podpalali. Może przedtem czar odwadnia-
jący...
- Wiesz, jakiej by trzeba mocy na taki szmat lasu?
- To tysiąc rycerzy - przypomniał niechętnie. Żałował, że przyszedł. - Taka armia miała pewnie wielu
magów.
Wymruczała zaklęcie. Posoch stanął pionowo, jego kryształową głowicę rozjarzył biały blask.
Pojaśniało.
- Tyle przeszukaliśmy. - Palec Margeliny powoli sunął po pergaminie, poczynając od niebieskich wideł
Husianki i Nistrycza, a kończąc przed czernią domku symbolizującego oberżę. - Prawie dwa łany. I nic.
- Bieda panowała, jak to po wojnie. Każdy kawałek żelaza pewnie z pobojowiska zabrali.
- I każdy grot złamanej strzały, co w trupie utkwił? Nierealne. Zresztą mniejsza o metal. Mnie możesz
nie ufać. Ale kości wy szukacie. Trepek, taki talent. I co?
- Jeśli głęboko pogrzebali... - zaczął niepewnie.
- Zapomniałeś, coś ze stodoły zmywał? „A na sznurach zamiast gaci..." To nie to samo, co: „I na
marszałka znajdzie się pałka", choć opozycja jedno obok drugiego wypisuje. Hasło z gaciami starsze. Z
tradycją. Feudałowie w ogóle nie grzebali zbuntowanego ludu. Wieszali, wbijali na pale, psom zostawiali
do obgryzania. Na postrach.
- Więc może to nie rycerze wygrali.
- Widziałeś ten uciekający tłum? Kompletna panika. I ilu by ich musiało być, by w polu pokonać tysiąc
pancernych wspieranych machinami i magią? Nie, Debren. Bosi, chudzi, w byle co zbrojni... Rycerze
wytłukli ich, a niedobitków powiesili wzdłuż traktu. Jak gacie właśnie: po tuzinie, dwa na sznurze. Pętli
nie trzeba wiązać. Owijasz szyję jednemu, następnemu... Czerwona gwardia szlachecka w czasie
rewolucji w Sovro tak czyniła. W stepach walczyli, gdzie o drzewa trudno. Lin też mniej wychodziło, no i
roboty.
- Pa... Margelina... To nie ja na stodole...
- Rdzę skrobałeś. - Nie patrzyła na Debrena. - Zły byłeś za te pokrzywy. Ktoś telekinezą runy kładł.
Zręcznie. A Lewach to beztalencie. Dzięki herbowi przez Akademię brnie.
Nie była zła. Pomilczał, by zamknąć temat. Potem nieśmiało dotknął planu. Na wschód od symbolu
oberży.
- Myślałem o tym. Machiny, co ogniem strzelały... Tu by stały. Warstwa próchnicy - przesunął palec na
zachód, bliżej Husianki - dotąd sięga. Z machiny już doniesie. Powinniśmy sprawdzić za oberżą. Na
obecność drewna. Machinerzyści kliny w ziemię wbijają. Część zawsze zostaje.
Szczęknęły zawiasy, do izby wkroczył Trapenakis. Na ramieniu dźwigał worek. Rzucił go pod sąsiedni
stół, ciężko osunął się na ławę naprzeciwko Debrena. Był blady.
W kuli, wolno, jak zanurzony w gęstej mazi, ciężko opancerzony rycerz galopował przez środek umy-
kającego tłumu. Dopiero teraz Debren zauważył, że jego hełm raz po raz uderza o końską grzywę.
Jeźdźcy lżejszych formacji robili tak niekiedy specjalnie, unikając ostrzału. Ale rycerz...
Te strzały w napleczniku... Skuteczne. Był ranny. Jak drugi rycerz, widoczny w tle. Tamten też miał
strzałę w plecach. I też czerwono opierzoną. A dalej jeszcze jeden.
- To AK 46 - powiedział, na pozór sam do siebie. - Doskonale zachowany. Cięciwa, nawet bełt w
magazynku.
- Marnie wyglądasz. - Margelina dźwignęła się zza stołu. Sama też była blada. - Idźcie spać. Jutro
pogadamy.
Debren, psiamać... - Nie śpisz? Myślałem...
- Przestań, dobrze? Ona też może nie spać.
- Co? Nie wiem, o czym...
- A wiesz, czemu w koedukacyjnym dormitorium Wydziału Powietrza ścianę przebudowali w zeszłym
roku?
- Zgłupiałeś?! - Debren aż usiadł. - Ja miałbym Margelce... Margelinie znaczy... znaczy mistrzyni...?
- Nie, bo na WP nie studiujesz i tego zaklęcia nie rzucisz. Ale paru próbowało. Tyle że dla kawału, a
nie...
- Grot wibruję! - walnął pięścią w ścianę, na szczęście za nisko. Nie poharatał ręki o sterczący czubek.
- Tamten z Powietrza też się tłumaczył jakimś gwoździem w ścianie. A fala taka poszła, że z czterech
dziewczyn, co za ścianą spały, nie tylko jego luba, lecz także dwie pozostałe rozkoszy doznały tak
intensywnej, że aż...
- Głupi jesteś! Badałem ten grot od balisty!
- Wibracją akurat?
- A niby czym?! W księgach ojca taki widziałem! Jak czar odpali, w wibracje wpada i spoiny w cholerę
idą!
- Grot w murze wibruje? - zdziwił się Trepek. - Pierwsze słyszę o takowej broni.
- Bo historyczna już. I u nas prawie nieznana. Kummonowie ją przez jakiś czas stosowali. Przeciw
Sovro i Lelonii rzadko, bo u nas z drewna wtenczas budowano.
Przez maleńkie okno-strzelnicę wpadała tylko odrobina światła, ale Debren dostrzegł, że i tamten siada
na łóżku.
- Czekaj... czekaj, Brenek... Magiczny oręż? To drogi pewnie jak... I w oberżę go wpakowali, zamiast
po prostu czerwonego kura pochodnią puścić? To znaczy...
- Ano znaczy. Lewach prawdę gadał: musieli się tu ostro rżnąć w 1299. Jak już Kummonowie z machin
walą, to tysiące ich muszą być. I z drugiej strony też tysiące.
- Ale... to dlaczego...?
- Bo ich spalili - powiedział cicho Debren. - Spalili jeńców. I już nie było czego kopcem czcić.
Coś uderzyło go w kolano. Otworzył oczy i zdrętwiał. Strop płonął. Chyba od dawna: nad łóżkiem Tra-
penakisa ogień przegryzł poszycie i pełzał po spodzie belki.
- Gore!!! Trepek, wstawaj!!!
Sam od razu upadł, żelazna
rura uchwytu pochodni
zaplątała mu się między nogi.
Dopiero wtedy rozpoznał
zawalidrogę: w ścianie
trzymały ją dwa haki, a jednak
odpadła. Od ściany, za którą...
Zawrócił spod drzwi, niemal
grzmotnął o mur. Bał się, że
zostawi na nim skórę jak na
rozgrzanej blasze. Bał się, bo
gdyby przysmażyła się do
kamieni, to znaczy, że tam, za
ścianą... w izbie Margeliny...
- Zacięła się! Brenek,
pomóż!
Trapenakis szarpał się z
zasuwą. Debren nie pamiętał,
by zamykali się na noc, ale
teraz stalowy rygiel tkwił w
obejmie i ani myślał puścić.
Ściana była zimna. A ona
bezpieczna.
Złapał rurę. Trepek
odskoczył, zrobił miejsce. Za
pierwszym razem Debren
chybił: było ciemno mimo
wdzierającego się z góry
ognia, bo dym wdzierał się
jeszcze szybciej. Potem poszło
lepiej, ale tylko jeśli idzie o
celność. Rygiel, choć trafiany
raz po raz, nie ustępował.
- Margelina!!! Lewach!!!
Gospodarzu, cholera!!!
Żywioł hulał po poddaszu,
zagłuszał odgłosy domu. O ile
miał co zagłuszać. Debren pomyślał, że jego druh wydziera się wystarczająco głośno i jeśli nikt nie odpo-
wiada, to po prostu dlatego, że nie ma kto odpowiadać.
Coś było w powietrzu. Nie potrafił tego nazwać, bo samego powietrza już prawie nie było. Dusili się.
Trepek pierwszy padł na kolana, bliżej polepy, gdzie dało się jeszcze oddychać. Wycelował z różdżki w
drzwi i rąbnął błyskawicą, ledwie Debren zeskoczył z linii czaru.
Huknęło, biel oślepiła Debrena. Kiedy odzyskał wzrok, Trapenakis leżał nieruchomo na wznak pośrod-
ku izby, a w drzwiach czerniał szeroki na stopę otwór.
Debren, krztusząc się od dymu, wyszarpnął własną różdżkę spod poduszki. Miał pacierz, nie więcej.
Oddychać mógł dłużej, ale czarować już nie.
Odgryzł gałkę bezpiecznika, na chybił trafił skierował różdżkę w górę, w miejsce, gdzie powinien
tkwić grot pocisku kummońskiej balisty, i rzucił zaklęcie.
Oberżysta ze złością trzaskał ryglem, pokazując, jak gładko jęzor stalowego płaskownika przesuwa się
przez obejmę.
- Chodzi! Ze strachu pogłupieliśta, żaki! I tera ścianę trza naprawiać! I wy za to zapłacita!
Ściana faktycznie wymagała jedynie naprawy, nie odbudowy: efekt wibracji rozszedł się tylko na łokieć
od pobudzonego zaklęciem grotu. Dziura, którą Debren wybił chwilę później, tłukąc uchwytem pochodni,
z trudem mieściła człowieka. Ledwie przepchał przez nią Trepka. Potem lunął deszcz. Dach szczęśliwie
też ucierpiał, przepuścił więc zbawczą wodę. Kiedy przemoczona do suchej nitki Margelina wpadła do
swej izby, znalazła ich leżących na łóżku w towarzystwie sterty gruzu i plamy wymiocin. Debren nie miał
pewności, kto zapaskudził jej poduszkę. Niewiele zapamiętał.
- Wypaczone. - Czarodziejka lekko kopnęła drzwi. - Teraz chodzi, w nocy nie. Nie zawracajcie nam
głowy.
- I za strop takoż! - Wzburzony gospodarz wskazał kikuty upalonych dźwigarów, plamę błękitu nieba w
miejscu brakujących dachówek. - I za dach! Do sądu pójdę!
Bez schylania, samym zaklęciem poderwała leżący sążeń dalej uchwyt pochodni. Wpadł jej prosto w
dłoń, omal nie zdzielił oberżysty w nos.
- Z tym? To powodzenia. Ciekawa jestem, jak się wytłumaczycie z pochodni, co to nocą na gości
spadają i razem z łóżkiem ich palą.
Oberżysta spojrzał ponuro na końce zżartych korozją haków, podtrzymujących do niedawna rurę,
splunął pod nogi i odszedł bez słowa.
- Pozwie nas? - Tak naprawdę nie obchodziło to Debrena. Miał na sobie jedynie kalesony, ale i to go
nie martwiło. Myślał tylko o pustym łóżku, które znaleźli za ścianą.
- Jak spróbuje, wyślę mu rachunek za deszcz. - Bosa stopa w zwiewnym sandałku klapnęła beztrosko w
środek czarnej kałuży. - Burza wisiała w powietrzu, ale w rachunek wpiszę, że przywołałam. Wiesz, ile to
kosztuje?
Gospodarz chyba wiedział, bo zaszył się w kuźni, nie próbując nawet wyładowywać gniewu na Trepku.
A mógłby łatwo: gość, który składa do kupy ludzki szkielet na karczemnym stole, sam się prosi o
kłopoty.
Kiedy weszli do biesiadnej, Trepek, podobnie jak Debren odziany jedynie w kalesony, zaciskał kolejny
węzeł. Nekromanci stosowali w charakterze stawów specjalne woski, substancję astralną i temu podobne.
On użył sznurka. Debrena nie dziwiły kpiące uśmieszki obojga starszych magików. Po raz pierwszy
zdawali się zgodni w jakiejś sprawie, ale też trudno było oczekiwać odmiennych opinii.
- W szoku jesteś - powiedziała łagodnie dziewczyna. - Nie dziwota: widziałam tę dziurę w drzwiach.
Cud, żeś przeżył taki wydatek mocy. Leżeć powinieneś, a nie...
- Leżeć? - Trapenakis robił swoje, nie patrząc w jej stronę. - W izbie może? Gdzie następny rygiel się
zatnie i następny pusty uchwyt pożar wywoła? Dzięki.
Debren przełknął z wysiłkiem ślinę. Wzeszło słońce, minęły trzy klepsydry, zapłakana gospodyni
podała nawet śniadanie i w końcu ktoś przerwał niepisaną zmowę, nazwał rzeczy po imieniu. Stało się.
Miał nadzieję, że się nie stanie, ale przecież wiedział, że to marzenie głupca.
- Każdy z nas potrafi namagnetyzować żelazo. Podpalić odpowiedni kawałek stropu też - wyliczała
Margelina bez zdziwienia. Sprawiała wrażenie spokojnej.
- Aha - pokiwał głową równie spokojny Lewach. Asystował Trepkowi, siedząc obok z pucharem wina.
- Czyli to ja?
- Fakty jeno wyliczam. A faktem jest, że gdyby nie mój deszcz, spłonęliby i chłopcy, i ty. Boście spali.
- Makowy opar też każdy kursant sporządzi? - uśmiechnął się. Po czym błyskawicznie spochmurniał. -
Ty głupia chłopko, myślałaś, że nie wyczuję?!
- To mak? - zapytał Debren słabym głosem. Lewach powoli uniósł się zza stołu.
- A niby czemu wszyscy tak twardo spali? I tylko jedna mistrzyni akurat na spacer się wybrała, pewnie
w intencji obejrzenia uroczego wschodu słońca? Zabić ich chciałaś, suko. Mnie nikt wiary nie da. Ale
synowi rzemieślnika? Synowi illeńskiego uchodźcy politycznego, co to mu tamtejsi feudałowie pół rodu
wyrżnęli? Uwierzą. No to siup: nieszczęśliwy wypadek.
Trapenakis, ignorując wszystkich, wertował „Poradnik nekromanty".
- Przywołała deszcz - przypomniał Debren.
- Jak uznała, żeś się zdążył upiec. A przywołała, bo marszałek już okrągły stół obstalował. Nie na rękę
mu plotki o siostrzeńcu znanego opozycjonisty, co to go dziewka imieniem Margelina z dymem puściła. I
to tutaj.
- Tutaj? - Posłała mu szyderczy uśmiech. - Czyli gdzie? Na zadupiu, o którym nikt nie słyszał?
Trapenakis odłożył księgę. Wyjął z worka kuszę poczerniałą od wilgoci i rdzy, ostrożnie położył obok
wyciągniętego na stole szkieletu. Lewach wskazał go pucharem.
- No to teraz usłyszą. Chłopak ma talent.
Nikt nie skomentował. W armii lelońskiej AK 46 wciąż był najpopularniejszym z używanych
arbaletów. W mgnieniu oka wszyscy rozpoznali broń. Była trochę dziwna: z metalową cięciwą i jakimś
pudełkiem pod łożem, ale poza tym wszystko się zgadzało. Widzieli ją. W wizji Trepka właśnie.
- Dobrze - powiedziała Margelina. - Spróbuj, Trapenakis. A nuż ci wyjdzie. I wszyscy zobaczą, że to
nie ja motyw miałam, jeno właśnie ten zasrany rycerzyk.
Lewach dźwignął się zza stołu. Powoli. Debren poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
- Po seansie, na podwórzu. Za równouprawnieniem bab i hołoty pyskujesz, suko. No to proszę.
Pozywam cię. Stań mi jak mężczyzna i rycerz. Na śmierć i życie.
Margelina po prostu kiwnęła głową.
Kości palców powiązane sznurkami ryły deski stołu, piszczele drżały, wtłoczona w obręcz połokołki
czaszka kiwała się na boki. Szkielet próbował wstawać. Debren widział to kątem oka - i nie znajdował
czasu, by patrzeć. Bo to w kuli było jeszcze dziwniejsze. ...brną skrajem starorzecza, po pas w błocie.
Czasem ktoś zapada się na dobre, wrzeszczące usta zalewa czarna maź. Z prawej, bokiem, linia
pancernej jazdy, ledwie o ćwierć strzału z łuku, lecz nikt nie strzela, nie do nich. Za rycerzami czworokąty
biało odzianych łuczników przeplatane bateriami machin. Deszcz szarych pocisków opada ku czubkom
kopii i jak kamień po wodzie, odbijając się od niewidzialnej tafli, skacze dalej, wprost na szeregi białej
piechoty. Która już nie jest biała. Zbyt wielu łuczników krwawi i pada, zbyt wielu sięga do kołczanów, śle
czerwono opierzone strzały na spotkanie nadlatującej śmierci. Krótkie łuki, zbyt słabe, by sięgnąć
przeciwnika, wypluwają pociski. Dowódcy biegają wzdłuż linii, tłuką tych, co strzelali. Też łukami: nawet
u dziesiętników nie widać innej broni. Nie ma też hełmów, pancerzy, tarcz...
...zaczynają ostrzeliwać skrzydło i część białych, feudalnych łuczników próbuje odpowiadać. Wybiegają
z szyku, zwracają się ku mokradłom. Z tyłu armii feudalnej, z rzadkiej, lecz znów pancernej trzeciej linii
rusza galopem grupa rycerzy, szarżuje na uciekinierów. Bo i uciekinierów coraz więcej. Katapulty i
balisty walą w las ponad głowami nieruchomej jazdy, lecz z naprzeciwka każdą baryłkę i płonącą belkę
mija setka szaro opierzonych strzał. Kolejne roty białych łuczników rozpadają się, dziesiątki trupów i
rannych padają między trawy. Ku obu skrzydłom, i temu chronionemu wodą, i temu zamkniętemu
urwiskiem rzecznej doliny, rozlewają się najpierw strumyki, potem rzeki spanikowanych mężczyzn.
Trzecia linia rusza, rycerze płazują dezerterów, spychają z powrotem na przypisane przez wodza miejsce.
Pod deszcz strzał, z których mało która chybia, bo niesione brzegiem pola siłowego lądują dokładnie w
linii strzelców.
- Kmioty - Lewach bardziej jęczał, niż mówił. - Zasrane, tchórzliwe kmioty...
Na zachodzie płonie las. Kilka tysięcy wysuniętych przed linię drzew łuczników, procarzy i kuszników
posyła w niebo pocisk za pociskiem, ale z tyłu, gdzie między ogarniętymi ogniem pniami czeka na szarżę
zwarta masa ludowej piechoty, szyk pęka. Tłum zawraca, rusza w stronę brodu, obala na wpół złożony
trebusz, miażdży oddział odwodowej jazdy, tratuje, co tylko żywe. Wszędzie pełno Ognia.
- Jasna cholera... - To głos Margeliny, ociekający zdumieniem i niedowierzaniem. - O żeż ty...
Pierwsza linia, mur żelaznych jeźdźców, koni i kopii rusza leniwie, stępa. Gęsty, zwarty, nie do
zatrzymania, choć podmokła łąka zwalnia marsz. Jakaś arkbalista zajeżdża z fantazją pod nosy rycerskich
rumaków, obsługa odprzodkowuje, wali pociskiem prosto w poczet sztandarowy. Bełt wielkości dyszla
mknie płasko sto sążni, po czym znienacka podrywa się, łagodnie, lecz wyraźnie. Zahacza o kopie, może
nawet czub na hełmie, ale chybia szyku, odlatuje.
Bure masy demokratycznych strzelców odpływają w stronę lasu, śladem piechoty, w ogień. Setki ludzi
płoną żywcem. Pierwsza linia rycerzy rusza do szarży, i wtedy...
...czerwień za jej piecami. Czerwień w plecach. Nieliczni pancerni z trzeciej linii wyżynają umykających
łuczników. Dwa, może trzy tysiące tych, co zostali na pozycji, zaczyna strzelać do wszystkiego, co w
blachach i na koniu. Do tyłu, gdzie zabijają ich pobratymców i w przód, w tysiąc napleczników z cienkiej
blachy. Padają pokotem ludzie i konie. Obsługi machin, zdziesiątkowane tak samo jak łucznicy, wybijają
w pośpiechu kliny, pakują pociski w łyżki napiętych do połowy katapult. Pierwsza baryłka, bardziej
pchnięta niż wystrzelona, odbija się od ziemi i wybucha zielenią pośrodku pancernego szyku.
Jedne szeregi rycerzy zawracają, szarżują na białych strzelców. Inne, z rozpędu, suną dalej. Odsłaniają
wielki, opancerzony tarczami wóz taborowy, z którego, po grzbietach zakutych w karaceny wołów,
umykają czarodzieje. Szaro opierzone strzały demokratów w końcu zaczynają trafiać w konnych, ale
nadlatuje ich teraz znikomo mało.
Gromadka pancernych odrywa się od masy, galopuje ku starorzeczu. Noga w strzemię kuszy, bełt
wyskakuje z magazynka, gładko układa się w korytku, strzał. Ktoś, wywijając kosą, rzuca się na spotkanie
zdobnych herbami kirysów, ktoś wali się z siodła z czerwono opierzoną strzałą w karku. Noga w strzemię,
szarpnięcie, palce spływają krwią od drucianej cięciwy, bełt wyskakuje z magazynka...
Nie było udeptywania ziemi, pośpiesznego chowania kur przez gospodynię. Wszystko wyglądało
zupełnie inaczej niż w rycerskich romansach przemycanych ze Wschodu. Lewach po prostu zanurkował
pod ławę. I wynurzył się z drugiej strony pod postacią czterech identycznych Lewachów, wywijających
mieczami i różdżkami.
Margelina skoczyła za słup, jej posoch plunął energią. Wachlarz ognia omiótł obu prawych Lewachów,
przenikając przez ich z pozoru materialne ciała i eksplodując na ścianie. Okno wyleciało z hukiem. Jeden
fantom znikł od pasa w górę, drugi zmylił krok i zamiast przeskoczyć nad stołem, wylądował pośrodku
blatu, demaskując iluzję.
Pioruny z różdżek dwóch pozostałych pomknęły w stronę dziewczyny. Ten, który trafił, okazał się nie-
groźnym widmem. Przed drugim osłonił Margelinę słup. Rozwaliło go w drzazgi na długości dwóch
łokci, a odłamki latały po całej biesiadnej, czarodziejka jednak ocalała. Powiewając rozprutą,
zakrwawioną koszulą, rzuciła się między stoły. Debren zamarł z wrażenia na widok odsłoniętej piersi z
sutkiem jak wielka malina. Trapenakis, dużo przytomniej, skoczył za szynkwas, zaczął wykrzykiwać
zaklęcie.
- Śmierć demuchom! - zadudnił na pół przezroczysty rycerz, wyłaniający się ze ściany przy wylocie
korytarza. Miejsce było dobrze dobrane, ktoś faktycznie mógł stamtąd wyskoczyć, i Margelina
odruchowo postawiła tarczę antymagii na tamtym kierunku. Głupio: jedyny wróg-czarodziej znajdował
się z przeciwnej strony. Widmo, zdeformowane zaklęciem neutralizującym, przedostało się jakoś na
drugą stronę. Dwuręczny topór pomknął ku głowie dziewczyny.
Debren, jeszcze nie myśląc, wyszarpnął zza pasa różdżkę i rąbnął błyskawicą jednego z Lewachów, za-
mierzającego się na Margelinę zydlem. Lewach - jak się okazało: iluzja - dał się zmylić innej iluzji swego
twórcy i zaczął obiegać rycerza, przesłaniającego mu ofiarę. Błyskawica Debrena trafiła w antał, stojący
na szynkwasie. Pasma kiszonej kapusty rozleciały się po izbie. Trepek oberwał klepką w czoło.
Rycerz znikł, Lewachów znów było czterech. Dwaj skoczyli z mieczami ku stołowi, za którym klęczała
Margelina. Błysnęło. Pierwszy dopadł dziewczyny i rozpłynął się, nim ostrze dosięgło ofiary. Drugi
przebiegł parę kroków i dopiero wtedy, ciągnięty przez własny miecz, odleciał w kąt. Lewach, widać
niepewny, czy jego przeciwniczka przegapiła wpadkę, skasował widmo i od razu wyczarował nową parę.
- Śmierć demuchom! - Kopnięte opancerzoną nogą drzwi z podwórza odskoczyły, błysnął miecz. -
Niech żyje feudalizm!
Margelina pogubiła się: uderzyła jednego z Lewachów. Inna sprawa, że Debren też zareagował całkiem
bezmyślnie, waląc telekinezą w zydel i posyłając go pod nogi intruza. Najpierw powinien przeskanować,
sprawdzić, czy nie traci sił na kolejną iluzję.
Rycerz w rogatym hełmie okazał się realny. Potknął się, runął. Niestety, nie był sam na podwórzu:
niemal po jego plecach wpadł do oberży następny, z toporem, i trzeci, przepasany czerwoną szarfą.
Margelina wyciągnęła nóż, wycelowała, trzymając oburącz, i posłała w stronę wejścia zaklęciem
magnetyzującym. Ostrze gładko jak bełt kuszy przebiło kirys topornika, znikło w fontannie krwi.
Topornik padł. Czerwona Szarfa rozdwoił się, runął przez izbę, wznosząc miecz. Ten drugi, przewrócony
zydlem, gramolił się z podłogi. Ze stropu, wywijając włochatymi odnóżami, sypały się widmowe pająki.
Debren odskoczył z odrazą od pierwszych dwóch czy trzech, ale czar nie dał Lewachowi korzyści, bo
Margelina zwyczajnie przegapiła paskudztwa.
Zebrała siły i cisnęła o ścianę całą trójką naraz: Czerwoną Szarfą, jego widmowym bliźniakiem i
Rogatym. Chrupnął łamany kark, jeden czerwono przepasany znieruchomiał pod oknem, drugi pognał na
Debrena. Debren posłał błyskawicę w szczelinę hełmu zdobnego rogami. Nie zobaczył efektu - widmowy
Czerwona Szarfa przesłonił mu tamtego - ale zaraz potem Margelina chwyciła puchar Lewacha i
poprawiła. Puchar był tylko posrebrzony, w środku z żelaza, więc pomknął jak pocisk z balisty i
Rogatemu mimo zbroi urwało całe lewe ramię z barkiem włącznie.
Przebijany widmowym mieczem Czerwonej Szarfy, Debren zdążył pomyśleć, że dziewczyna
przesadziła. Odwrócił się, ujrzał trzech Lewachów, prących pod prąd zaklęcia jak pod obalającą domy
wichurę, niemal na czworakach. Potem jeden Lewach runął w tył, ciągnięty własnym mieczem, drugi
wypuścił miecz, by nie dać się porwać. Trzeci pchnął czarodziejkę w sam środek brzucha.
- Nie!!!
W biegu cisnął zydlem, poprawił telekinezą. Nałożyła się na telekinezę Margeliny, ale Lewach-zabójca
ani drgnął: zydel przeleciał przez niego na wylot. Nagłe wszystko stało się jasne. Za późno.
Ten, który pozwolił mieczowi odlecieć, był tuż obok. Bez pasa z klamrą, bez kawałka metalu.
Dziewczyna zdążyła go kopnąć, ale za słabo. Kościany nóż ugrzązł w jej obnażonej piersi zwieńczonej
malinowym sutkiem.
Upadła. Debren przebiegł trzy kroki i też upadł, grzmotnięty niewidzialnym ciosem, którego nie umiał
sparować. Gdyby nie słup, wyleciałby chyba na podwórze.
Gramolił się z podłogi, patrząc z nienawiścią na Lewacha. Jednego już tylko. Wąsacz wyciągnął Trepka
zza szynkwasu, trzasnął w ucho, pchnął na środek izby. Panował nad sytuacją, nie musiał wspomagać się
iluzją.
- Skąd... wiedziałeś? - Trapenakis spływał potem, nie potrafił wstać z klęczek. Debren, też na
czworakach, ruszył w stronę Margeliny. Leżała skulona, ściskając oburącz tkwiący w piersi nóż. Oczy
miała otwarte, pełne łez.
Lewach, słaniając się na nogach, podniósł miecz Rogatego.
- Nie wiedziałem. Ale jakem tego kalasza zobaczył w kuli... - Trącił zwłoki. - Na wszelki wypadek
gołębia po nich posłałem. Zostaw ją, Debren. To już trup.
Debren nie słuchał. Z braku własnej, rwał zębami koszulę dziewczyny. Patrzyła na niego. Nie
próbowała mówić.
- Ciebie oszczędzę. Grotnik to naturalny sojusznik rycerza. Ale ten illeński przybłęda nekrofil...
Debren, czas tracisz. Suka zdycha. I przypominam, że upiec cię chciała.
- To ona? - Trepek oparł się o słup, przetarł czoło.
- A kto za paliki nie puszczał? Ja? Ja tu przyjechałem prawdę obnażać. Kopiec ku czci sypać. Jak wy.
- To po co ta jatka?
- Widziałeś to w kuli? Wozy magów? Odchylacze strzał na kirysach? Kształt pola? Wehrleński oręż z
końca Globalnej. Nie żaden zdobyczny: najnowsze wynalazki, prosto z manufaktury. Ależ by demuchy z
zachwytu piały. Oto feudały przebrzydłe, zamiast najeźdźcę gonić, broń od niego pobrały i dalej, własny
naród rżnąć. I bratnią armię sovrojską, co wolność i demokrację na grotach sulic niesie.
- Pieprzysz. - Debren opatrywał pierś, nie mając odwagi wyciągać z niej noża. - Front już wtedy
przeszedł. To nasza prywatna, domowa wojna.
- W prywatnej by tyle AK 46 nie strzelało. Też wtenczas nowinką były dla elitarnych formacji. A tu co?
Lelońskie chłopstwo z setek szyje. W pustołebkach na łbach. To jawny dowód ingerencji sovrojskiej.
Gdyby się kula z takim zapisem na Wschód dostała... To dlatego ich podpaliłaś, co?
- Nie - wyręczył dziewczynę Trapenakis. - Nie znaleźliśmy ani broni, ani kości. Nic. Wszyściutko
uprzątnęli. Ten las... Nie cały płonął. A już za Husianką wcale. I co? Nie ma go. Bo na stosy pogrzebowe
poszedł. Oręż i popioły do rzeki rzucasz... Zostaw ją, Debren. Wiedziała, co robi. Głucho? O takiej
bitwie? No pewnie, że głucho. Bo omal bez strat panowie nie wygrali. Rewolucja by z braku odważnych
w zarodku zdechła, gdyby się wieść rozeszła. Jeno te salwy w plecy, gdzie ani pola, ani porządnej zbroi,
ocaliły chłopską armię. Potem ci, co przeżyli, wytłukli bezbronnych łuczników. Ale przecież pamiętali,
jak było. Więc potem demokraci ich... Trutką pewnie. Najprościej: w kocioł i po armii. Rycerze
tchórzostwem się tu zhańbili, ale demokraci po stokroć...
- Tchórzostwem?! - Lewach stanął nad nim, złapał miecz oburącz. - Odszczekasz to, kundlu!
- A jak to nazwiesz? Do szarży nie szli, bo las, więc duże straty. Cofnąć się nie chcieli, bo dalej dolina
szersza i demokraci by ich oskrzydlili, w okrążeniu trzeba by walczyć, do końca, albo my ich, albo oni
nas, bez szansy odwrotu. Własnym łucznikom nic kromie łuków nie dali, a i to krótkich, marnych przeciw
zbroi. Żeby się ani buntować, ani samodzielnie bronić nie mogli. To ma być odwaga?
- To taktyka! - Lewach zamierzył się mieczem. - Gówno się na sztuce wojennej znasz, trupoFilu! Od-
szczekuj albo ci poobcinam kawałek po kawałku...
Debren zerknął za jego plecy, na stół ze szkieletem. Potem w dół, w oczy dziewczyny. Nie mogła
mówić. Ale patrzeć mogła. I nie patrzyła. Omijała go wzrokiem.
Wstał, zgarniając miecz tego z czerwoną szarfą.
- Lewach. - Tamten już wcześniej patrzył. Uważał na wszystkich. Na Debrena też. Mógł sobie mówić o
naturalnym sojuszu, ale Debren nie był głupi. Był tylko głupio zakochany. - Rycerze nie mają jaj. Jeno
zbroje.
Rzucił się w stronę drzwi, nie czekając na błysk wściekłości w oczach tamtego. Ale błysk, przynajmniej
kątem oka, złowił. Klingi. Lewach pchnął Trepka i dopiero potem skoczył w pościg.
Konie rycerzy czekały pewnie gdzieś w zaroślach, najbliżej o ćwierć mili od oberży. Gdyby zgadł,
gdzie, zdążyłby uciec. Ale nie o ucieczkę chodziło. Nie o życie. Nie bardzo chciało mu się żyć.
- Zaraz! - W głosie Trapenakisa był ból, ale chyba i dostatecznie dużo siły. - Zaraz, Brenek!
Dostał chyba w bark, mógł umrzeć, jeśli zamiast tamować krew... Cóż, trudno. Nie mieli wyboru.
Gdyby nie stan oblężenia, Lewach byłby już pełnoprawnym czarodziejem. Dwóch żółtodziobów nie
pokona w walce czarodzieja, w dodatku rycerza. Nie w uczciwej.
Zanurkował pod schnącą bieliznę, skręcił. Lewacha poniosło aż pod palisadę. Debren zawrócił, znów
skręcił, zerwał z haków drabinę, zawieszoną na ścianie kuźni. Zdążył ją ustawić, nim wąsaty wypadł zza
węgła.
- Stój, tchórzu!!!
Ledwie zdążył na górę. Miecz Lewacha zagwizdał, omal nie odrąbał mu pięty. Zastawił się własnym.
Jęk metalu, szarpnięcie, rękojeść wylatuje z odrętwiałych palców. Przeskoczył krawędź dachu, kopnął
drabinę. Tamten stał dopiero na pierwszym szczeblu, więc nie utrzymał, dostał drągiem po łbie, musiał
podnosić. Miecz Debrena utkwił w klepisku tuż obok.
- Ty chamie! - Rycerz błysnął z dołu zębami. - Sprytnyś, ale wiesz, co ci da ten spryt? Wolniej będziesz
umierał. Chciałem cię bez bólu, ale teraz...
Debren zerknął na ganek oberży. Nic. Dżuma i syfilis. Mógłby się pospieszyć. Na dachu można się
trochę pobronić, ale Margelina umrze bez pomocy. Pewnie umrze i z pomocą, ale... I zasłużyła, by
umrzeć. Ale...
- Masz jaja, Lewach? - Chciał płakać, a musiał kpić. - To oddaj mi miecz. Szanse się wyrównają. -
Tamten bez słowa przystawił drabinę do ściany.
- A gdzie rycerski honor?
- W rzyci.
- W rzyci - powiedział powoli Debren, wymownie spoglądając w bok - to zaraz będziesz miał co
innego.
Lewach dotarł do połowy drabiny. Dopiero wtedy wyłowił kątem oka ruch na ganku. Przez chwilę
wyglądał na mocno wstrząśniętego. Ale tylko przez chwilę.
Debrena to nie dziwiło. Szkielet prezentował się kiepsko. Lewa noga odpadła, pewnie przy napinaniu
arbaletu. Szedł w ich stronę tylko dlatego, że podpierał się bronią. Parę palców też gdzieś pogubił. Obręcz
źle dopasowanej połokołki zakrywała prawy oczodół. W miejscach połączeń kości połyskiwało żółtawo
magicznymi spoinami, ale Trepek coś schrzanił i niektóre sznurki zaczynały się przepalać. Debren ocenił,
że najdalej za pacierz kościotrup rozsypie się na kawałki. Lewach chyba myślał podobnie.
- Dzięki, Trapenakis! - krzyknął, szczerząc zęby. - To się druhowie uśmieją, jak będę opowiadał! -
Uniósł twarz, posłał Debrenowi szydercze spojrzenie. - Ty głupku, na to liczyłeś? Kościanym
ożywieńcem rycerza straszysz?
Debren próbował odepchnąć drabinę. Błysnęło ostrze. Znów omal nie stracił stopy. Odskoczył.
- On ma kuszę - rzucił przez zęby. Lewach był już dwa szczeble od dachu. I nie spieszył się.
- Sovrojską tandetę. Na wskroś przerdzewiałą. Nawet jakby miał sakwę z bełtami, toby mu się spust za-
ciął. A nie ma sakwy. Trup jesteś, Debren. Bardziej niż on.
- Mój tato mówi, że AK 46 się nie zacina.
- W rzyć mnie możecie...
- A w prototypach magazynek dawali. Nie sprawdził się, ale dawali.
Szkielet oparł się o ścianę, by zrównoważyć brak nogi, wycelował i strzelił. Z mechanizmu zapadki
odpadło coś dużego, od kościotrupa odpadł obojczyk i parę żeber. Krótki bełt przemknął nad podwórzem
i ugodził Lewacha. W środek z grubsza.
Lewach runął z hukiem na ziemię i więcej się nie poruszył. Miał szczęście. Debren nie miał.
Musiał zejść, wrócić do oberży, opatrzyć Trepka. A potem siedzieć przy dziewczynie i trzymać ją za
rękę.
Artur Baniewicz