Resnick Mike Ja i mój cień


Autor: Mike Resnick

Tytul: Ja i mój cień

(Me and My Shadow)

Z "NF" 10/92

To wszystko zaczęło się, kiedy...

Nie. Skreśl to.

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Prawdopodobnie nigdy się

nie dowiem.

Ale po raz drugi to się zaczęło, kiedy strzelił gaźnik

jakiejś ciężarówki, a ja padłem na chodnik z szybkością i

wprawą sportowca, co mnie diabelnie zaskoczyło, jako że

byłem łamagą od urodzenia - czy też od ponownych narodzin,

zależnie jak na to spojrzysz.

Wstałem, otrzepałem się i spojrzałem wokoło. Jakiś tuzin

przechodniów (choć czułem, jakby ich była setka) gapił się

na mnie i wiedziałem, co myśli każdy z nich: Czy ten facet

jest jakimś świrem, czy może to Wytarty? A jeśli to Wytarty,

to czy wcześniej go spotkałem. Czy jestem mu coś w i n i e n?

Oczywiście, nawet jeśli mnie wcześniej znali, teraz nie

byli w stanie mnie rozpoznać. Wiem coś o tym. Sam spędziłem

prawie trzy lata próbując odkryć, kim byłem, zanim zostałem

Wytarty - ale prócz tego, co zrobili z moim mózgiem, dali

mi nową twarz i starli odciski palców. Jestem nowym

człowiekiem: mam dwa lata, jedenaście miesięcy i

siedemnaście dni. Jestem (fanfary i trąbki, proszę!)

***William Jordan***. Nazwisko takie sobie, przyznaję, ale

to jedyne, które ostatnio posiadam.

Kiedyś miałem inne nazwisko. Powiedzieli mi, żebym się

tym nie przejmował, że wszystkie moje wspomnienia zostały

skasowane, że nie będę mógł wydobyć z pamięci najmniejszego

faktu, choćbym się starał nie wiem jak, choćbym nawet dostał

mały Pentotal od jakiegoś hipnotyzera. I po kilku tygodniach

musiałem im przyznać rację - co nie znaczy, że przestałem

próbować.

Wytarci n i g d y nie przestają.

Może lekarze i technicy z Instytutu mają rację. Może to

dla mnie lepiej, że nie wiem. Może świadomość tego, co

zrobiłem, doprowadziłaby moje Nowe Poprawione Ja do

samobójstwa. Ale coś ci powiem: cokolwiek zrobiłem,

cokolwiek zrobił k a ż d y z nas (o tak, mówię do innych

Wytartych, spędzamy mnóstwo czasu kręcąc się przy archiwach

i Biurach Osób Zaginionych, i nie tak trudno nas znaleźć),

byłoby łatwiej żyć ze wspomnieniami niż z niepewnością.

Na przykład:

- Życzę pani miłego dnia. Ładną mamy pogodę. Przepraszam,

że ośmielę się zapytać: czy przypadkiem nie zgwałciłem pani

córeczki cztery lata temu? A może zrobiłem z pani synów

pederastów? Rozszarpałem pani męża od krocza po szyję? Och,

tak sobie pytam; po prostu byłem ciekaw.

Zaczynasz chwytać problem?

Oczywiście, mówią nam, że jesteśmy wyjątkowi, żadni

tam pospolici przestępcy czy oszołomy; t a k i c h

pełne są więzienia.

Ach, uciechy w Instytucie! To doświadczenie samo w sobie.

- Zadbamy o twoją indywidualność - mówią, usuwając

boleśnie moje wspomnienia. (Zabawne: ból pozostaje długo po

zniknięciu wspomnień).

- Społeczeństwo potrzebuje ludzi z twoją energią i

ambicją - uśmiechają się, aplikując mojemu wstrząsanemu

drgawkami ciału miliony szoków elektrycznych.

- Miałeś dość siły, żeby przeciwstawić się systemowi -

podkreślają i rozrywają moją twarz na strzępy, by dać mi

nową.

- Z twoją energią bez dwóch zdań zajdziesz daleko, teraz,

kiedy na tym wspaniałym libido zaszczepiliśmy nową osobowość

i nowe sumienie - schlebiają mi, zastanawiając się, czy

wyszkolić mnie na dozorcę psiarni, czy noże na akwizytora

encyklopedii. (Wybierają kompromis i przemieniają mnie w

księgowego).

- Szczęściarz z ciebie, masz nowe nazwisko, twarz i

wspomnienia, pięćset dolarów w kieszeni i ciągle jeszcze swoją

energię i ambicję - mówią, instalując boleśnie ostatni blok

pamięci.

- A teraz idź i załatw ich na amen.

- Mówiąc w przenośni - dodają pośpiesznie.

- Aha, jeszcze jedno - wypychają mnie za drzwi Instytutu.

- Jesteśmy strasznie zajęci, Williamie Jordanie, więc nie

wracaj tu, chyba że zajdzie konieczność. KONIECZNOŚĆ.

- Ale dokąd mam pójść? - spytałem. - Co mam robić?

- Coś wymyślisz - zapewniają mnie. - W końcu miałeś dość

sprytu i siły, żeby przeciwstawić się naszemu systemowi

społecznemu. Chłopcze, zazdrościmy ci! A teraz spływaj;

czeka na nas robota - a może ci się wydaje, że jesteś

jedynym antyspołecznym mizantropem z manią wielkości, jaki

kiedykolwiek został Wytarty?

Najzabawniejsze, że mieli rację: większość Wytartych

świetnie sobie radzi. Może brzmi to dziwnie, ale my

n a p r a w d ę mamy więcej energii niż zwykli śmiertelnicy

tacy faceci, co to tylko chce lawirować pomiędzy

wierzycielami, aż przejdą na emeryturę i będą mogli

spokojnie odcinać kupony. Tak, tak, jesteśmy grupką

charakterniaków - tyle tylko, że żaden z nas nie wie,

dlaczego został Wytarty.

To fakt - ja sam nie miałem żadnego sygnału, dopóki nie

strzelił ten gaźnik. (Widzisz? Założę się, że myślałeś

"całkiem już o tym zapomniał". Nie ma siły, przyjacielu.

Wytarci nic nie zapominają - to znaczy, od momentu

opuszczenia Instytutu. Natomiast znaczną część swego czasu

poświęcają na to, by p r z y p o m n i e ć. Na próżno).

Wprawdzie moja pamięć została do cna wyczyszczona, ale

instynkty nadal działały normalnie, no i powiedziały mi

rzecz następującą: byłem trochę bardziej przyzwyczajony do

tego, że strzela się do mnie na ulicy niż zwykły

śmiertelnik. To na pewno niewiele na początek, ale

przynajmniej wynikało z tego, że natura mojego grzechu miała

więcej wspólnego z przemocą fizyczną niż, powiedzmy, z

wyrafinowanymi machinacjami bogaczy z Wall Street.

Więc poszedłem do biblioteki publicznej, wynająłem

kwadrans przy końcówce Centralnego Komputera i zabrałem się

do wystukiwania pytań.

WYMIEŃ WSZYSTKICH PRZESTĘPCÓW MIERZĄCYCH METR

OSIEMDZIESIĄT SZEŚĆ, KTÓRZY ZOSTALI UJĘCI I SKAZANI W NOWYM

JORKU POMIĘDZY A.D. 2008 I 2010.

***TAJNE.

Spodziewałem się tego. Ta informacja była tajna ostatnich

pięćdziesiąt razy, kiedy o nią pytałem.

WYMIEŃ WSZYSTKIE MORDERSTWA POPEŁNIONE PRZY UŻYCIU

PISTOLETU W NOWYM JORKU POMIĘDZY A.D. 2008 I 2010.

Na ekranie ukazała się lista, szesnaście nazwisk na

sekundę.

STOP.

Komputer przerwał wyświetlanie, a ja spróbowałem mniej

obszernego pytania.

NIE PODAJĄC ICH TOŻSAMOŚCI, POWIEDZ, ILU PRZESTĘPCÓW

ZOSTAŁO SKAZANYCH ZA WIELOKROTNE MORDERSTWO Z UŻYCIEM

PISTOLETU W NOWYM JORKU POMIĘDZY A.D. 2008 I 2010.

***TAJNE. Po czym kliknął i dodał: ALE TO BYŁ DOBRY

STRZAŁ.

DZIĘKUJĘ. CZY JAKIŚ WYTARTY ODKRYŁ KIEDYKOLWIEK SWOJĄ

TOŻSAMOŚĆ ALBO POWÓD, DLA KTÓREGO ZOSTAŁ WYTARTY?

JAK DOTĄD NIE.

CZY Z TEGO WYNIKA, ŻE TO JEST MOŻLIWE?

ODPOWIEDŹ NEGATYWNA.

WIĘC TO NIEMOŻLIWE?

ODPOWIEDŹ NEGATYWNA.

CO TO MA DO LICHA ZNACZYĆ?

ŻE NIC Z TEGO NIE MA WYNIKAĆ.

Spojrzałem na swój zegarek. Zostało pięć minut.

JESTEM WYTARTYM - zacząłem.

KTO BY POMYŚLAŁ.

Tylko tego brakowało - ironia ze strony komputera. One są

ostatnio za cwane.

NIEDAWNO ZAREAGOWAŁEM INSTYNKTOWNIE NA DŹWIĘK BARDZO

PODOBNY DO WYSTRZAŁU PISTOLETU, CHOĆ ŚWIADOMIE NIE MIAŁEM KU

TEMU POWODÓW. CZY Z TEGO WYNIKA, ŻE BROŃ PALNA ODGRYWAŁA

ISTOTNĄ ROLĘ W MOIM ŻYCIU, ZANIM ZOSTAŁEM WYTARTY?

***TAJNE.

TAJNE, NIE - ODPOWIEDŹ NEGATYWNA?

WŁAŚNIE.

Wstałem, choć pozostawały mi jeszcze trzy minuty do

dyspozycji.

Moim następnym przystankiem była księgarnia Doubleday na

Piątej Ulicy. Poszedłem prosto do działu kronik

kryminalnych, ale prawie natychmiast zrezygnowałem, widząc

sam rozmiar kronik dla Manhattanu za jeden dzień.

Zadzwoniłem do pracy, że jestem chory, a potem znalazłem

w książce wideofonicznej numer pewnej strzelnicy. Umówiłem

się, pojechałem chodnikiem Midtown do wejścia, wypożyczyłem

pistolet i zszedłem po schodach do dźwiękoszczelnej galerii

strzelniczej.

Zajęło mi parę minut, zanim się połapałem, jak ładować

amunicję, nie rokowało to najlepiej. Zważyłem w ręce

pistolet - najpierw w lewej, potem w prawej - z nadzieją, że

przyniesie to jakieś znajome uczucie. Nic z tego. Czułem się

niezręcznie i głupio, i przez następnych parę minut nie

poczułem się lepiej. Wycelowałem starannie w figurę

zawieszoną o jakieś piętnaście metrów przede mną i fatalnie

spudłowałem. Chwyciłem pistolet oburącz i jeszcze raz

chybiłem. Spudłowałem z prawej ręki i z lewej. Spudłowałem z

zamkniętym prawym okiem i z lewym, spudłowałem z otwartymi

obydwoma oczami.

Dobrze, jeśli tylko mój instynkt działał na moją korzyść,

to dam instynktowi szansę. Rzuciłem się na podłogę,

przetoczyłem dwukrotnie i szybko wypaliłem - no i

zestrzeliłem lampę pod sufitem.

To by było na tyle, jeśli chodzi o instynkt,

pomyślałem. Najwyraźniej człowiek, którym byłem,

czuł się swojsko kiedy uskakiwał przed strzałami, a nie gdy

strzelał.

Opuściłem strzelnicę, złapałem paru przyjaciół -

Wytartych - i spytałem ich, czy kiedykolwiek doświadczyli

czegoś podobnego do mojego małego rozbłysku deja vu. Jeden z

nich uznał to za zabawne - może uczynili go niegroźnym, ale

normalny to on chyba nie był - a pewna koleżanka przyznała

się do fal wzburzenia nachodzących ją, kiedy tylko słyszy

pewien marsz Johna Philipa Sousy, co nie było odpowiedzią,

jakiej poszukiwałem.

Wpadłem na lunch do lokalnej jadłodajni, spędziłem

następny bezowocny kwadrans w bibliotece z zaprzyjaźnionym

komputerem, a potem wróciłem do mojego bliźniaka z ciemnego

piaskowca. Podczas jazdy chodnikiem do domu toczyłem

bokserską walkę z cieniem, odskakiwałem od wyimaginowanych

przeciwników i sięgałem po nie istniejący rewolwer pod lewą

pachę, ale nie czułem się naturalnie, tylko wręcz głupio. Po

zejściu z chodnika i pokonaniu ostatniego odcinka drogi do

domu postanowiłem sprawdzić, czy potrafię otworzyć zamek bez

klucza, ale dałem sobie spokój po dziesięciu minutach, w

samą porę, bo przechodzący policjant patrzył na mnie krzywo.

Nalałem solidnego drinka - mieszkania Wytartych różnią

się rozkładem, wystrojem i pod wieloma innymi względami, ale

w każdym znajdziesz alkohol, jak również taśmy z tanimi

ćwiczeniami pamięci i z "Who's Who w świecie Zorganizowanej

Przestępczości" - i próbowałem, po raz kwadrylionowy,

wydobyć jakiś obraz z mojej przeszłości. Wojenna rzeź,

krzyki i błagania gwałconych ofiar, jęki masakrowanych

starców i dzieci, leżących w kałużach krwi w Central Parku,

wszystko to mełło się w młynie mojego umysłu - i wszystko

wydawało się kompletnie obce.

A więc nie umiałem strzelać, nie umiałem forsować zamków

i nic nie mogłem sobie przypomnieć. To z jednej strony.

Z drugiej był jeden, odosobniony fakt: uskakiwałem przed

kulami.

Ale gdzieś głęboko w bebechach (bo na pewno nie w mózgu),

wiedziałem, w i e d z i a ł e m, że człowiek, którym kiedyś

byłem, wrzeszczał mi bez słów do ucha, żebym padł, zanim

mój\jego\nasz cholerny, głupi łeb zostanie roztrzaskany.

Było to sprzeczne ze wszystkim, co powiedzieli mi w

Instytucie. Jakakolwiek komunikacja z moim dawnym ja miała

być wykluczona. Nawet w sytuacji, kiedy powietrze będą ciąć

kule.

Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany,

że to jest właśnie autentyczny nagły przypadek uprawniający

do odwiedzenia Instytutu. Więc włożyłem marynarkę i

wyszedłem. Nie miałem szans na złapanie taksówki - jak

przestraszone kury, nowojorscy taksówkarze chowają się z

pierwszymi oznakami zmierzchu - więc ruszyłem pieszo ku

chodnikowi East River.

Przeszedłem może dwie przecznice, kiedy spomiędzy domów

wyskoczył na mnie złowrogi człowieczek z załzawionymi

oczami, dziobami po ospie, haczykowatym nosem i paskudnie

wyglądającym nożem w ręce.

No cóż, trzy lata bez ataku rabusia na Manhattanie, to

jak 200 lotów nad Irakiem, Paragwajem, czy gdzie tam jeszcze

w tym miesiącu zwariowali. Widzisz, że nadeszła twoja kolej

i przyjmujesz wszystko, co ma się stać ze stoickim spokojem.

Więc podałem mu portfel, ale był w nim tylko pojedynczy

drobny banknot i kilka kart kredytowych sterowanych

brzmieniem mojego głosu. Tamten rzucił nagle portfel na

ziemię i wpadł w szał, deklamując wrzaskliwie, jak bardzo go

oszukałem.

Zacząłem się wycofywać, co chyba rozwścieczyło go jeszcze

bardziej, bo z przekleństwem pognał ku mnie unosząc nóż nad

głową, z wyraźnym zamiarem zatopienia go w mojej szyi lub

piersi.

Pamiętam, że pomyślałem: Ze wszystkich miejsc, w których

chciałbym umrzeć, Druga Aleja pomiędzy 35 i 36 Ulicą jest

ostatnim. Pamiętam, że miałem wołać pomocy, ale byłem zbyt

przerażony, żeby wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk.

Pamiętam widok opadającego noża, jak w zwolnionym tempie.

Następne, co dotarło do mojej świadomości to, że tamten

leży na plecach, ma obydwie ręce złamane, a z nosa tryska mu

krew jak z fontanny, ja zaś klęczę obok niego i mam właśnie

wbić czubek noża w jego gardło.

Zesztywniałem, starając się odtworzyć, co się stało,

kiedy z głębi mnie jakiś głos - wcale nie wściekły, ani

krwiożerczy, ale łagodny i uwodzicielski - wychrypiał: -

Zrób to, zrób to.

- Nie zabijaj mnie! - zajęczał mężczyzna, wijąc się pod

moimi rękami. - Proszę, nie zabijaj mnie!

- Będziesz miał frajdę - wyszeptał głos. - Zobaczysz.

Pozostałem jeszcze przez chwilę znieruchomiały, a potem

rzuciłem nóż i pobiegłem na północ, nie zważając na sygnały

uliczne i nie zwalniając, aż wpadłem na autobus blokujący

skrzyżowanie przy 42 Ulicy.

- Głupi! - szepnął głos. - Czyż nie ocaliłem ci życia?

Zaufaj mi.

A może to nie był żaden głos. Może tylko wyobrażałem

sobie, co by mówił, gdyby był.

W każdym razie postanowiłem w ogóle nie iść do Instytutu.

Przeczuwałem, że jeśli wpadnę tam bez tchu i brudny, cały

zbryzgany krwią bandyty, oni po prostu w y t r ą mnie po

raz drugi, zanim zdążę im powiedzieć, co się stało.

Toteż wróciłem do domu, wziąłem szybki Suchy Prysznic,

znalazłem w książce telefon dra Brozgolda i zadzwoniłem do

niego.

- Słucham - odezwał się po dwóch dzwonkach. Wyglądał

dokładnie tak, jak go zapamiętałem: wysoki i truposzowaty, z

czarnymi wąsami i krzaczastymi brwiami, taki typ faceta,

który nawet w świeżo odprasowanym ubraniu będzie wyglądał

niechlujnie.

- Jestem Wytartym - powiedziałem, przechodząc od razu do

rzeczy. - Pan pracował nade mną.

- Obawiam się, że mamy jakąś awarię na linii -

powiedział, zezując na monitor. - Nie dociera do mnie

wizja.

- To dlatego, że położyłem ręcznik na mojej kamerze -

wyjaśniłem mu.

- Przypuszczam, że zachodzi stan wyższej konieczności? -

spytał oschle, unosząc jedną ze swych zmierzwionych brwi.

- I owszem, zachodzi - odpowiedziałem.

- Dobra, panie X - mam nadzieję, że nie będzie pan miał

nic przeciwko takiemu zwracaniu się do pana - w czym

problem?

- O mało nie zabiłem dziś wieczorem człowieka.

- Naprawdę? - spytał.

- Czy nie jest pan zaskoczony?

- Jeszcze nie - odrzekł, kładąc przed sobą dłonie i

ściągając palce. - Muszę najpierw poznać szczegóły. Prowadził

pan samochód, napadł na bank, czy jak?

- Omal nie zabiłem człowieka gołymi rękami.

- Cóż, kimkolwiek pan jest, panie X, i kimkolwiek pan

b y ł - powiedział doktor, gładząc z zadumą swe nastroszone

wąsy - myślę, że mogę pana zapewnić, iż o m a l n i e

mordowanie prawdopodobnie nie było pańską specjalności.

- Pan nie rozumie - powiedziałem z uporem. - Zastosowałem

karate lub kung-fu, a n i e z n a m karate ani kung-fu.

- Kto mówi? - spytał nagle doktor.

- Nieistotne - odpowiedziałem. - Chciałbym tylko

wiedzieć, co u diabła się ze mną dzieje?

- Proszę posłuchać, naprawdę nie mogę panu pomóc nie znając

historii przypadku - powiedział doktor, starając się

stłumić w głosie nerwową nutę, co mu się niezupełnie

udało.

- Ja nie mam historii - powiedziałem. - Jestem jak nowo

narodzony - pamięta pan przecież.

- No to co stoi na przeszkodzie, żeby mi pan powiedział, kim

jest?

- Staram się dowiedzieć, kim jestem! - powiedziałem

niecierpliwie. - Jakiś głosik powtarzał mi, że zabijanie

ludzi to frajda.

- Jeśli stawi się pan w Instytucie z samego rana, zrobię,

co będę mógł - powiedział Brozgold nerwowo.

- Wiem, co może mi pan zrobić. To już raz się stało. Chcę

wiedzieć, czy to nie zaczęło się o d s t a w a ć.

- Absolutnie nie! - powiedział stanowczo. - Kimkolwiek

pan jest, pańska pamięć została totalnie wykorzeniona. Żaden

Wytarty nigdy nie osiągnął nawet cząstkowego przypomnienia.

- Więc jak udało mi się ciężko poturbować zawodowego

bandytę, który zaatakował mnie nożem?

- Ciało ludzkie pod najwyższą presją jest zdolne do

różnych rzeczy.

- Nie mówię o wyskakiwaniu na trzy metry w powietrze albo

przebiegnięciu czterdziestu metrów w cztery sekundy, gdy

kogoś goni dzikie zwierzę! Mówię o zrobieniu z przeciwnika

kaleki za pomocą trzech precyzyjnych ciosów.

- Naprawdę nie jestem w stanie odpowiedzieć na to tak od

razu. Jeśli wpadnie pan do Instytutu i zapyta o

mnie, ja...

- Tak? - zapytałem. - Usunie pan ten mały skrawek,

który został przeoczony za pierwszym razem?

- Jeśli nie chce pan zdradzić swojego nazwiska ani

przyjść do Instytutu - powiedział - to czego ode mnie pan

chce?

- Chcę wiedzieć, co się dzieje.

- Już mówiłem - rzucił oschle.

- I chcę wiedzieć, kim byłem.

- Nie możemy tego powiedzieć - odrzekł. Potem zamilkł i

uśmiechnął się przymilnie do kamery. - Oczywiście, być może

w tym wypadku zrobilibyśmy wyjątek, zważywszy naturę

problemu. Ale nie możemy tego uczynić, dopóki nie wiemy, kim

jest pan obecnie.

- Jakie mogę mieć gwarancje, że nie zostanę znowu

Wytarty?

- Masz moje słowo - powiedział z ojcowskim uśmiechem.

- Ostatnim razem też prawdopodobnie ktoś dawał mi słowo.

- Ta rozmowa staje się nudna, panie X. Nie mogę panu

pomóc, nie wiedząc, kim pan jest. Według wszelkiego

prawdopodobieństwa nic niezwykłego się z panem nie działo i

nie dzieje. A jeśli rozwija pan nową, przestępczą osobowość,

nie wątpię, że i tak niezadługo się spotkamy. Więc jeśli nie

ma pan nic więcej do powiedzenia, to wolałbym już skończyć.

Czeka mnie praca. - Zamilkł i spojrzał ostro do kamery. - Co

n a p r a w d ę pana niepokoi? Jeżeli rzeczywiście jest to

niewielkie przypomnienie, to dlaczego miałoby

ci to sprawiać przykrość? Czyż nie o tym zawsze marzyli

Wytarci?

- Głos - powiedziałem.

- Jaki głos? - naciskał.

- Nie wiem, czy mu wierzyć, czy nie.

- Ten, który ci mówi, żeby zabijać ludzi?

- Sprawia wrażenie, że w i e - powiedziałem cicho. -

Brzmi sugestywnie.

- O Boże - szepnął doktor i przerwał połączenie.

- Jesteś tu jeszcze? - spytałem głosu.

Odpowiedzi nie było, ale naprawdę jej nie oczekiwałem.

Nie było w pobliżu nikogo do zabicia.

Nagle poczułem się uwięziony, jakby ściany zaczęły się

zaciskać, a powietrze stawało się zbyt gęste, by oddychać,

więc znowu założyłem marynarkę i wyszedłem na spacer,

trzymając się z dala od Drugiej Alei.

Unikałem bardziej ruchliwych ulic, trzymając się dzielnic

mieszkalnych - w każdym razie na tyle mieszkalnych, na ile

to możliwe na Manhattanie - i parę godzin zeszło mi na

włóczędze bez celu i próbach analizy moich przeżyć.

W dwóch ciężarówkach strzelił gaźnik, ale nie padłem ani

razu. Minął mnie olbrzymi, czarny mężczyzna z rękojeścią

noża wystającą nachalnie zza paska, rzucając mi przeciągle,

twarde spojrzenie, ale nie rozbroiłem go. Przejechał obok

samochód policyjny, ale nie poczułem pokusy ucieczki.

W zasadzie prawie przekonałem sam siebie, że wprawdzie

doktor Brozgold nie był zbyt miły, ale miał absolutną rację:

moja wyobraźnia jest zbyt wybujała, kiedy nagle tandetnie

ubrana blond dziwka wyszła na ulicę i puściła do mnie oko.

- Ta - wyszeptał głos.

Moja trasa urwała się nagle, znieruchomiałem strasznie

zmieszany.

- Zaufaj mi - wychrypiał.

Dziwka uśmiechnęła się do mnie jak w transie.

Odwzajemniłem uśmiech i pozwoliłem jej zaprowadzić się na

górę, do skąpo umeblowanego pokoju.

- Cierpliwości - ostrzegł mnie głos. - Nie za szybko.

Delektuj się.

Ona zamknęła drzwi na klucz.

A jak zacznie krzyczeć? pomyślałem. Jesteśmy na trzecim

piętrze. Jak się stąd wydostanę?

- Odpręż się - powiedział głos, brzmiał łagodnie i

słodko. - Wszystko po kolei. Wydostaniesz się, nie ma

strachu. Zaopiekuję się tobą.

Teraz dziwka była naga. Znowu uśmiechnęła się do mnie,

wymruczała coś niewyraźnie, po czym podeszła i zaczęła

odpinać mi koszulę.

Wbiłem kciuk w jej lewe oko, usłyszałem trzask kości,

kiedy wciskałem jej pięść pod żebra, słuchałem jej wrzasku,

kiedy krawędź mojej dłoni opadła na jej kark.

A potem była tylko cisza.

- To było bajeczne! - jęknął głos. - Po prostu bajeczne!

- Nagle ogarnęła go troskliwość. - Czy tobie też było

dobrze?

Poczekałem chwilę, aż mój oddech wróci do normy, a fala

podniecenia ustąpi albo chociaż trochę opadnie.

- Tak - powiedziałem na głos.- Tak, to było przyjemne.

- A nie mówiłem? - powiedział głos. - Mogli zmienić

wspomnienia, ale duszę. Ty i ja zawsze to lubiliśmy.

- Czy my po prostu zabijamy kobiety? - spytałem

zaciekawiony.

- Nie pamiętam - przyznał głos.

- To skąd wiedziałeś, że mam zabić właśnie ją?

- Wiem, jak tylko je widzę - zapewnił mnie głos.

Przemyśliwałem nad tym, kiedy robiłem porządek w pokoju,

wycierałem klamkę chusteczką, starając się przypomnieć

sobie, czy dotykałem jeszcze czegoś.

- Oni usunęli twoje odciski palców - powiedział głos. -

Nie warto zawracać sobie głowy.

- W ten sposób nie zorientują się, że ścigają Wytartego -

powiedziałem. Rzuciłem ostatnie badawcze spojrzenie na pokój

i wyszedłem.

Wróciłem do domu, przykryłem ręcznikiem kamerę wideofonu

i połączyłem się z drem Brozgoldem.

- Znowu ty? - powiedział, kiedy stwierdził brak obrazu.

- Tak - odpowiedziałem. - Przemyślałem to, co pan

powiedział i przyjdę jutro rano.

- Do Instytutu? - upewnił się, z wyrazem olbrzymiej ulgi.

- Owszem. Punkt dziewiąta - odpowiedziałem. - Jeżeli pana

tam nie będzie, odchodzę.

- Będę - obiecał.

Odłożyłem wideofon, sprawdziłem jego adres w książce i

wyszedłem.

- Sprytnie - powiedział głos z podziwem, kiedy

pokonywałem dwadzieścia dwie przecznice w kierunku

mieszkania Brozgolda. - Nigdy bym na to nie wpadł.

- Prawdopodobnie dlatego cię złapali - szepnąłem w zimne

powietrze nocy.

Dotarcie do mieszkania Brozgolda zajęło mi prawie

godzinę. (Chodniki wyłączają dla oszczędności o ósmej).

Byłem dziwnie przekonany, że znajdę go w jednym z

czteropiętrowych, stuletnich budynków mieszkalnych; facet,

który ubierał się jak on i nie wiedział, do czego służy

grzebień, nie będzie marnował pieniędzy na apartament w

wysokościowcu, żeby zaimponować przyjaciołom. Odszukałem

numer jego mieszkania, potem poszedłem od tyłu, wgramoliłem

się po rachitycznych, drewnianych schodach na drugie piętro,

odliczyłem okna i kiedy natknąłem się na kuchnię ze stosem

około pięćdziesięciu książek na podłodze i czterodniową na

oko stertą nie zmytych naczyń w zlewie, wiedziałem, że to

tu. Nie byłem w stanie otworzyć zamka wytrychem lepiej

niż mojego własnego, ale drzwi były drewniane, starego

typu, więc w końcu naparłem na nie ramieniem i wyłamałem je.

- Kto tam - spytał Brozgold, wychodząc z sypialni w

piżamie. Wyglądał jeszcze bardziej niechlujnie niż zwykle.

- Cześć - powiedziałem rozpromieniony, wpychając go z

powrotem do sypialni. - Pamiętasz mnie?

Zamknąłem za sobą drzwi, żeby mieć pewność, że nikt nam

nie przeszkodzi. W pokoju panował stęchły zapach tytoniu,

albo to była stęchlizna ubrań w szafie. Meble - komoda,

biurko, podwójne łóżko, para szafek nocnych i krzesło -

musiały sporo kosztować, ale nie zaznały politury ani nawet

odkurzacza od dnia, kiedy je dostarczono.

Gapił się na mnie szeroko otwartymi oczami i rosnącym

wyrazem rozpoznania.

- Ty jesteś... ojej... Jurgins?

Johnson? Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć nazwiska.

To ty do mnie dzwoniłeś?

- Ja - powiedziałem, popychając go na krzesło . - A

nazywam się William Jordan.

- Jordan. Jasne. - Wyglądał na oszołomionego, jakby się

jeszcze całkiem nie obudził. - Co tu robisz, Jordan?

Myślałem, że spotykamy się w Instytucie jutro rano.

- Wiem, że tak myślałeś - odpowiedziałem poufale. -

Chciałem mieć pewność, że cała twoja obstawa będzie tam,

byśmy mogli odbyć prywatną pogawędkę właśnie tu i teraz.

- A teraz ty mnie posłuchaj, Jordan... - Doktor wstał.

Posadziłem go z powrotem mocnym pchnięciem.

- Właśnie po to tu przyszedłem - powiedziałem. -

Najpierw chcę usłyszeć, jakie były powody mojego wytarcia.

- Byłeś przestępcą - powiedział zimno. - Przecież wiesz.

- Jakie przestępstwo popełniłem?

- Tego nie mogę ci powiedzieć! - wrzasnął, starając się

ukryć rosnący strach za zasłoną złości. - A teraz wynoś się

stąd i...

- Ile osób zabiłem gołymi rękami? - spytałem pogodnie.

- Co?

- Właśnie zabiłem kobietę - powiedziałem. - Sprawiło mi

to przyjemność. Prawdziwą f r a j d ę. W tej chwili

zastanawiam się, jak przyjemne byłoby zabicie lekarza.

- Jesteś szalony - warknął.

- Niestety - odpowiedziałem - posiadam

zaświadczenia stwierdzającego, że stan Nowy Jork uznaje mnie

za całkowicie normalnego. - Uśmiechnąłem się szeroko. - Zgadnij,

kto to podpisał.

- Odejdź!

- Jak tylko mi powiesz to, co chcę wiedzieć.

- Nie mogę!

- Jesteś wciąż ze mną? - spytałem bezgłośnym szeptem.

- Jestem tu - powiedział głos.

- Przejmij kontrolę we właściwym momencie, bo sobie

złamię rękę - powiedziałem mu.

- Jestem gotów na każde życzenie - odrzekł głos.

- Może potrzebujesz dowodów moich umiejętności i mojej

szczerości - powiedziałem do Brozgolda, podchodząc do

komody.

Uniosłem dłoń wysoko ponad głowę i zacząłem ją opuszczać

na litą, drewnianą powierzchnię. Zadrżałem tuż przed

uderzeniem, ale nie bolało ani trochę - a po chwili blat i

dwie górne szuflady były rozłupane na dwoje.

- Dzięki - szepnąłem.

- Zawsze do usług.

- To równie dobrze mogłbyś być t y - powiedziałem,

odwracając się do Brozgolda. - I naprawdę, jeśli nie powiesz

mi tego, co chcę wiedzieć, to b ę d z i e s z ty.

- I tak mnie zabijesz - powiedział, drżąc ze strachu, ale

kurczowo trzymając się swojej linii.

- Zabiję cię, jeśli mi n i e powiesz. Jak powiesz,

obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy.

- Ile jest warta obietnica mordercy? - spytał z goryczą.

- To ty wyposażyłeś mnie w honor - zwróciłem uwagę. - Czy

zajmujesz się produkowaniem kłamców?

- Nie, ale nie zajmuję się też produkowaniem morderców.

- Chcę tylko wiedzieć, kim byłem i co zrobiłem. -

powtórzyłem cierpliwie. - Nie mam zamiaru znowu tego robić.

Potrzebuję tylko jakichś faktów, żeby zdusić w sobie ten

przeklęty głos.

- Dobrze, to mi się podoba - powiedział głos.

- Nie mogę - powtórzył Brozgold.

- Jasne, że możesz - powiedziałem, robiąc parę kroków w

jego stronę.

- To ci nic nie da - powiedział, był teraz na granicy

płaczu. - Wszystko na twój temat, najdrobniejszy fakt,

zostało utajnione. Nie będziesz w stanie pójść żadnym tropem

na podstawie tego, co ja wiem.

- Może nie będzie trzeba - powiedziałem. - Ile osób

zabiłem?

- Nie mogę.

Sięgnąłem ku małemu biurku i machnąłem ręką w dół.

Rozpadło się na dwoje.

- Ile? - powtórzyłem, wbijając w niego wzrok.

- Siedemnaście! - wrzasnął i łzy popłynęły po jego

twarzy.

- Siedemnaście? - powtórzyłem z niedowierzaniem.

- Przynajmniej o tylu wiemy.

Nawet mnie samego zdziwił ogrom tej kolekcji.

- Kim oni byli? Mężczyźni? Kobiety? - Nie odpowiedział,

więc zrobiłem ku niemu następny krok i dorzuciłem groźnie: -

Lekarze?

- Nie! - rzucił pośpiesznie. - Nie lekarze. Nigdy

lekarze!

- Więc kto?

- Każdy, za kogo zabicie ci zapłacono - wydusił w końcu.

- Byłem zawodowcem?

Przytaknął.

- Musiałem naprawdę lubić tę pracę, skoro zabiłem

siedemnaście osób - powiedziałem w zamyśleniu. - Jak mnie

złapali?

- Twoja dziewczyna doniosła. Wiedziała, że zostałeś

wynajęty, żeby zabić Carlo Castinerrę...

- Tego polityka?

- Tak. Więc policja wystawiła go na wabia i nakryła cię.

Wlazłeś prosto w ich pułapkę.

Potrząsnąłem smutno głową.

- Oto co się otrzymuje w zamian za zaufanie. A t o -

dodałem, spuszczając kant dłoni na jego kark i wydając z

siebie stęknięcie - dostajesz t y.

- To było nieetyczne - powiedział mój głosik. - Obiecałeś

nie robić mu krzywdy, jeśli ci powie to, co chciałeś

wiedzieć.

- Już raz komuś zaufaliśmy i popatrz, gdzie to nas

zaprowadziło - odpowiedziałem, chodząc po sypialni i

wycierając różne powierzchnie. - A co z tą dziwką? Czy ktoś

zawarł na nią umowę?

- Nie pamiętam - powiedział głos. - Po prostu miałem

frajdę.

- A jak wrażenia z zabijania dra Brozgolda? - spytałem.

- W porządku - powiedział głos po chwili zastanowienia. -

Całkiem dobrze. Przyjemnie było.

- Mnie też - przyznałem.

- No to wracamy do biznesu?

- Nie - powiedziałem. - Jeśli nauczyłem się czegoś jako

księgowy, to tego, że wszystko ma właściwy sobie schemat.

Jak popadniemy w znany, stary schemat, to skończymy z

powrotem w Instytucie.

- To co będziemy robić? - spytał głos.

- Och, będziemy nadal zabijać ludzi - zapewniłem go. -

Muszę przyznać, że to wciąga. Ale ja zarabiam więcej niż

wydaję, a nie sądzę, żeby dla ciebie pieniądze miały

jakiekolwiek znaczenie.

- Żadnego - powiedział głos.

- Więc teraz będziemy sobie zabijać kogo przyjdzie nam

ochota na różne przyjemne sposoby - powiedziałem. - Williama

Jordana uczyniono fanatykiem drobiazgów, więc sądzę, że

będzie nas dużo trudniej złapać niż wtedy, kiedy byłem tobą.

- Wycierałem komodę najdokładniej, jak umiałem.

- Oczywiście - dodałem, zabierając się do wycierania

biurka - uważam, że można by zacząć od Carlo Castinerry, na

konto starych czasów.

- Już się cieszę - powiedział głos, starając się stłumić

podniecenie.

- Liczyłem na to - powiedziałem oschle. - Poza tym to

będzie wyrównanie ostatniego rachunku z naszego poprzedniego

życia. Nienawidzę nie wyrównanych rachunków. To chyba moja

dusza księgowego.

Więc tak właśnie mają się teraz sprawy.

Ostatnie dwa dni spędziłem w biurze, nadganiając

zaległości. Nocami rozpracowuję dom Castinerry. Znam

wszystkie drzwi i okna, wiem jak wydostać się na ulicę przez

wyjście kuchenne, o której godzinie odchodzi służba, o

której gasną światła.

I w piątek, punkt siedemnasta, wyjdę z biura i pójdę na

obiad do szykownej francuskiej restauracji. Potem kopnę się

do tego, co zostało z dystryktu teatralnego i złapię ten

klasyczny kawałek Sondheima, który odgrzebali po latach.

A potem, z niewielką pomocą mojego cienia, wywiążę się z

dawno zaległej roboty na szacownym panu Castinerra.

Tylko tym razem załatwić to jak trzeba.

Ogólnie biorąc Wytarci to ludzie cholernie samotni. Nie

wyobrażasz sobie, jak miło znaleźć hobby, które można

dzielić z przyjacielem.

Przełożył Jacek Suchocki



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mike Resnick Opowiadania Ja i mój cień
Ja i moj marketing
Ja i mój pies, Piosenki dla dzieci
Ja i moj glos
Ja i moj ideal
Ja i mój kraj podręcznik uniwersalny dla dzieci do półtora metra wzrostu
Ja i mój głos
ja i mój głos
Resnick Mike 03 Prorokini
Resnick, Mike Lucifer Jones 01 Adventures
ja i mój głos 2
Resnick, Mike Between the Sunlight and Thunder
Resnick Mike Egzekutor

więcej podobnych podstron