Narzeczona mimo woli CAŁOŚĆ


0x01 graphic

„Narzeczona mimo woli”

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Alice Cullen często nieoczekiwanie wpadała do biura brata i Belli Swan wcale nie zdziwił jej widok. Uniosła oczy znad biurka i uśmiechnęła się do przyrodniej siostry swojego szefa. Alice jednym susem znalazła się przy niej i rzuciła na blat biurka ilustrowany magazyn.

- Zobacz, co tu mam! Na kolorowej okładce wielkie litery głosiły, że w środku numeru znajduje się lista „dziesięciu najbardziej atrakcyj­nych kawalerów w USA”.

- To egzemplarz sygnalny, w kioskach będzie dopiero jutro. Spójrz, co jest na piętnastej stronie!

Błysk w jej oku nie wróżył nic dobrego. Alice , wscho­dząca gwiazda działu reklamy, miewała pomysły działające na pracowników działu produkcji jak płachta na byka.

Bella rzuciła okiem na wskazaną stronę; lista wybrańców prezentowała się naprawdę okazale. Figurowali na niej: syn byłego prezydenta, milioner znany z telewizji, skandalizujący piosenkarz, pewien dopiero co rozwiedziony senator, aktor wybrany niedawno „najbardziej seksownym mężczy­zną roku”, sławny autor kryminałów, gwiazda koszykówki, a na ósmym miejscu...

Z ust Belli wyrwał się okrzyk.

- Edward Cullen!

Alice spojrzała na nią triumfalnie.

- Jak to się jutro ukaże, wszystkie kobiety w całym kra­ju rzucą się na mojego brata! Wyobrażasz sobie? Edward stanie się obiektem powszechnego pożądania!

Bella nie podzielała jej entuzjazmu. Pracowała w Cullen Corporation od ponad roku i zdążyła już poznać swego szefa na tyle, by wiedzieć, jak zareaguje na podobne „wyróżnienie” .

Edward całe życie poświęcił należącej do rodziny firmie i bynajmniej nie łaknął takiego rodzaju sławy. Fakt, że po ukazaniu się owej nieszczęsnej listy kobiety zaczną go ści­gać, nie mógł zyskać jego aprobaty.

Alice z wyraźną niecierpliwością przestępowała z no­gi na nogę.

- Jak myślisz, co on na to powie? Bella przez chwilę się zastanawiała. Rodzina Cullen'ów była nieprzewidywalna, nigdy nie można było mieć pew­ności, co im wpadnie do głowy i kto poniesie tego konse­kwencje. Nie wiedziała zresztą, jaką rolę w całej tej aferze odgrywa jej rozmówczyni.

- Może być niemile zaskoczony - powiedziała oględnie. - Pewnie wolałby się znaleźć na liście najlepiej prosperu­jących biznesmenów w kraju.

Alice skrzywiła się z niesmakiem.

- Firma! Firma! Tylko jedno mu w głowie! Najwyraźniej wyprowadzona z równowagi, zaczęła wielkimi krokami przemierzać sekretariat jak lew zamknięty w klatce.

Zupełnie jak jej brat, pomyślała Bella. Wszystkich człon­ków tej rodziny rozsadzała energia; stale musieli działać, być w ruchu. Ciekawe, jak się zachowują, kiedy się zbiorą w jednym miejscu... Na samą myśl o tym Bella, osoba opa­nowana i zrównoważona, czuła, jak ogarnia ją nieprzyjemny zawrót głowy.

- To nie człowiek, to robot! Mutant! - Podczas wędrów­ki od ściany do ściany Alice nie przestawała mówić. - Pracoholik! Przecież on nie ma żadnego życia osobistego, myśli tylko o interesach. W głowie ma komputer, a w sercu dyskietki. Nic do niego nie dociera, nie ma żadnych ludzkich uczuć. - Utkwiła w Belli baczne spojrzenie. - Widziałaś, żeby kiedyś okazał jakieś emocje?

Sekretarka z trudem zachowała powagę.

- Owszem, tego dnia, kiedy Jessica Stanley z laborato­rium badawczego przyprowadziła swoje bliźniaczki. To był tak zwany dzień otwarty i każdy mógł dziecku pokazać swo­je miejsce pracy. Jej córeczki postanowiły same przepro­wadzić kilka doświadczeń. Edward wszedł, kiedy właśnie posypywały się pudrem i polewały próbkami perfum. - Przełknęła ślinę, by się nie roześmiać na wspomnienie miny szefa. - Zaskoczył je, przestraszyły się i zrzuciły na podłogę półkę z próbkami. Edward był siny z wściekłości. Chyba wtedy doświadczał właśnie „ludzkich emocji”, tak przynaj­mniej myślę.

Alice wzruszyła ramionami.

- To się nie liczy, chodzi mi o sprawy firmy. - Zatrzy­mała się i znowu spojrzała na pismo leżące na biurku. - Dobrze wyszedł na tym zdjęciu, prawda? Chociaż to mój brat, muszę przyznać, że niezły z niego facet.

Bella przyjrzała się mężczyźnie na fotografii. Niebieskie dżinsy, białe polo ze znakiem firmy, wysoki, dobrze zbudowany, o silnie zarysowanej szczęce, zielonych przenikli­wych oczach i zmysłowych ustach - niewątpliwie musiał przykuć na dłużej spojrzenie każdej czytelniczki. Każdej bez wyjątku. Bella tego nie okazywała, ale od początku uważała swojego szefa za wyjątkowo atrakcyjnego mężczyznę.

Nigdy nie zapomniała pierwszego spotkania, kiedy to czternaście miesięcy temu zjawiła się u niego na rozmowie kwalifikacyjnej. Została przyjęta i przez kilka tygodni przy­zwyczajała się do jego obecności. Nigdy przedtem żaden mężczyzna nie działał na nią w ten sposób: najmniejszy jego gest, sam odgłos jego kroków - wprawiały ją w stan dziw­nego podniecenia. Serce biło jak oszalałe, ręce zaczynały drżeć, czuła, że się czerwieni. Na szczęście nikt nic nie za­uważył i mogła z udanym spokojem wysłuchiwać opowie­ści bardziej doświadczonych koleżanek o wszystkich sekre­tarkach nieszczęśliwie zakochanych w Edwardzie, które mu­siały odejść z pracy, niezdolne pogodzić uczuć z zawodo­wymi obowiązkami.

Bella nie zamierzała podzielić losu swych poprzedniczek. Przeczytała kilka książek na temat niebezpieczeństw, jakie niesie z sobą biurowy romans i wiedziała, że nie zaryzykuje utraty pracy z powodu fascynacji swym przełożonym. Z czasem emocje przygasły, serce na jego widok przestało jej bić jak szalone i mogła spokojnie poświęcić się pracy.

W pewnym sensie uodporniła się na jego urok; miała zresztą zbyt dużo zdrowego rozsądku, by popełniać błędy godne nastolatki. Zresztą, nawet gdyby chciała je popełnić, nie miała żadnych szans: Edward patrzył na nią nie widzą­cym wzrokiem, jak na jeden z biurowych sprzętów. Była szybka i niezawodna jak komputer albo faks, i o wiele sprawniejsza niż drukarka, która stale się psuła. Nie groziło jej z jego strony najmniejsze zainteresowanie i mogła się czuć całkowicie bezpieczna.

Alice nie zamierzała ustąpić.

- Został uznany za jednego z najbardziej atrakcyjnych facetów w USA - ciągnęła. - Pracujesz z nim po wiele go­dzin dziennie, jesteś samotna. Jakie on na tobie robi wra­żenie? Powiedz, ale szczerze...

Bella roześmiała się ze sztuczną swobodą.

- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Szczerość z jej strony byłaby niewybaczalną głupotą.

Nie miała złudzeń co do swojej sytuacji; od Edwarda dzie­liła ją przepaść. On wydawał jej polecenia, a ona skrupu­latnie je wypełniała, ale należeli przecież do dwóch różnych światów. Była wystarczająco mądra, by to wiedzieć i się z tym pogodzić.

- Bądź spokojna - dodała Bella. - Z mojej strony nic mu nie grozi.

- Ja wcale... - zaczęła Alice i urwała. W progu ukazał się Edward Cullen we własnej osobie, jeszcze przystojniejszy niż na fotografii. Przez moment stał bez słowa w drzwiach oddzielających sekretariat od jego ogromnego gabinetu, a potem przeniósł chłodny wzrok z Belli na siostrę.

- Słyszałem, jak tu rozrabiasz, strasznie głośno mówisz. Czyżbyś przyszła mi zdać sprawozdanie z jakichś nowych osiągnięć waszego działu? A może znowu wpadłaś na jakiś genialny pomysł, który okaże się kompletnym niewypałem? - W jego głosie brzmiała drwina, ale Alice wcale się tym nie przejęła.

- Mam mnóstwo genialnych pomysłów, ale na razie nic ci nie powiem. Muszę jeszcze dopracować szczegóły. Do­piero kiedy wszystko będzie zapięte na ostatni guzik...

- Zjawisz się tu, żeby uzdrowić atmosferę i wnieść po­wiew świeżego powietrza do tego zatęchłego, konserwatyw­nego biura? - przerwał jej brat zniecierpliwiony.

- Doskonale to określiłeś. Dodałabym jeszcze, że wasze metody działania są przestarzałe, zupełnie jakby od czasów Nixona nic się nie zmieniło. Wasz sposób prowadzenia ne­gocjacji...

Edward machnął ręką.

- Dla ciebie to bajki o żelaznym wilku, nie masz pojęcia o funkcjonowaniu dużego przedsiębiorstwa. Daj sobie spo­kój, siostrzyczko, i zajmij się swoją małą działką.

Bella w milczeniu asystowała przy tej rozmowie, przy­pominającej szybką wymianę piłek. Tych dwoje dzieliło coś znacznie więcej niż wiek i płeć. Należeli do zupełnie innych gatunków ludzi. Alice była otwarta i swobodna, Edward - zamknięty w sobie i sztywny. Rodzina uważała go za człowieka zagadkowego i nieprzeniknionego, a Bella - po kilkunastu miesiącach spędzonych u jego boku - widziała w nim kogoś, kto po prostu nie ma potrzeby okazywania uczuć i dzielenia się emocjami.

Jako introwertyczka doskonale to rozumiała i nieomyl­nie rozpoznawała. Sama była na dodatek nieśmiała i dość skryta. Edward natomiast odznaczał się pewnością siebie i stanowczością graniczącą z arogancją. Był też strasznie uparty i nieprzejednany. Nieraz widziała, jak skutecznie opiera się cudzej argumentacji i naciskom. Nikomu z człon­ków jego rodziny nigdy nie udało się go przekonać do niezwykle towarzyskiego trybu życia, jaki rodzina ta prowa­dziła.

W oczach Alice ukazały się niebezpieczne ogniki.

- Właśnie przeglądałyśmy sobie z Bellą ten oto popu­larny magazyn - oświadczyła z niewinną miną i podała bra­tu kolorowe pismo.

Bella spuściła oczy i zaczerwieniła się. Edward poczuł do niej coś w rodzaju sympatii i współczucia. Alice jak zwykle swoim trajkotaniem zawraca jej głowę i przeszkadza w wypełnianiu obowiązków. Wiedział, że Bella Swan nigdy nie pozwoliłaby sobie na czytanie jakiegoś szmatław­ca w godzinach pracy.

Jest taka akuratna, punktualna, dokładna i obowiązkowa. W niczym nie przypomina jego dotychczasowych sekreta­rek. Poczuł niemiły dreszcz na samo wspomnienie tego, co działo się przedtem, zanim zaczęła u niego pracować.

Bez przerwy znosił aluzje i uszczypliwe uwagi o swojej skłonności do wymiany personelu. Powszechnie panowała opinia o jego absurdalnych wymaganiach, sprawiających, że najbliższe współpracownice nie potrafiły zagrzać miejsca w jego biurze dłużej niż przez kilka tygodni. Pracownicy działu personalnego załamywali ręce i prześcigali się w pro­gnozach dotyczących tego, co nazywali „gorącym biurkiem Edwarda”. Stryj Jacob, stojący na czele korporacji, radził mu złośliwie, żeby zasięgnął porady psychologa i nauczył się, jak układać stosunki z personelem, by firma nie ponosiła kosztów nieustannych zmian.

- To kwestia umiejętności życia z ludźmi - mawiał sen­tencjonalnie, posapując z wyższością.

Edward nie sądził, że ma się czegokolwiek uczyć, a rady stryja wydawały mu się absurdalne. Jeśli ktoś nie potrafi się pogodzić z jego stylem pracy, wolna droga! Zresztą Jacob w roli specjalisty od stosunków międzyludzkich wydawał mu się komiczny.

- Zapiszę się do psychoterapeuty, jeżeli ty również to zrobisz - powiedział kiedyś Jacobowi i ten obraził się śmier­telnie.

Potem nastała Bella Swan i jego niepowodzenia się skończyły. Bella w lot wszystko chwytała, była dokładna, inteligentna i lojalna. Jej obecność sprawiła, że mógł prawie w ogóle nie opuszczać gabinetu, co było jego niedościgłym dotąd ideałem. Ponadto była spokojna, opanowana i nie rzu­cała się w oczy. Edward szczególnie doceniał jej sposób bycia: szara myszka w obszernym kostiumie i pantoflach na niskim obcasie w niczym nie przypominała sekretarek w obcisłych sweterkach i mini, które dotąd go prześlado­wały. Bella nie chciała na siebie zwracać uwagi i nikogo nie chciała w sobie rozkochać. Przychodziła najwcześniej ze wszystkich, wychodziła ostatnia, a w międzyczasie pra­wie nie podnosiła oczu znad papierów.

Teraz też siedziała za biurkiem, milcząca i opanowana, czekając, aż gwałtowna wymiana zdań pomiędzy rodzeń­stwem dobiegnie końca. Ciemne włosy miała ciasno zebrane w koczek z tyłu głowy, brązowe oczy spokojnie utkwione w Alice.

Edward nigdy się nie zastanawiał, czy Bella jest ładna. Nie była klasyczną pięknością, ale mogła się podobać. Nie jemu, oczywiście, tylko tak w ogóle... Edwardowi nie przyszłoby do głowy patrzeć na nią w ten sposób. Doceniał jej przydatność i ani przez chwilę nie planował zrobienia czegokolwiek, co mogłoby spłoszyć najlepszą sekretarkę, jaką kiedykolwiek miał.

Nie narzekał na brak kobiet. Miewał krótkotrwałe związ­ki, bez zobowiązań, których podstawową zaletą było to, że nie przeszkadzały mu w pracy.

- Zobacz, jacy przystojni faceci są na piętnastej stronie.

- Co mnie obchodzą jacyś faceci. - Edward wzruszył ramionami, słysząc głos siostry. - Nie zamierzam się upajać widokiem wysmarowanych tłuszczem kulturystów.

- Nie chodzi o żadnych kulturystów - parsknęła Alice. - Radzę ci rzucić okiem na tych panów, zwłaszcza jeden z nich jest bardzo interesujący.

Bella zamarła. Miała wrażenie, że widzi, jak ktoś wchodzi na jezdnię wprost pod rozpędzony samochód. Powinna go ostrzec, ale głos uwiązł jej w gardle. Zahipnotyzowana pa­trzyła, jak Edward otwiera magazyn na wskazanej stronie i przebiega wzrokiem nieszczęsną listę. Ciszę przerwał do­piero szelest upadającego na podłogę pisma. Magazyn wy­sunął się z rąk Edwarda i leżał teraz u jego stóp niczym konający ptak.

- Kto jest za to odpowiedzialny? - Głos Edwarda był martwy i obojętny, spojrzenie - lodowate; słowa padały wyraźne i ciężkie jak kamienie.

W tym pozornym spokoju czaiła się groźba. Bella wie­działa, że wybuch może nastąpić lada chwila. Widywała już u niego ten rodzaj zimnej wściekłości, kiedy coś w firmie szło nie tak jak trzeba. Znała ten ton i ponury, zwiastujący niebezpieczeństwo wzrok.

Alice chyba się nie zorientowała w sytuacji albo po prostu nic sobie nie robiła z gniewu brata.

- Fajne, prawda? Teraz będziesz jeszcze sławniejszy i wszystkie...

Spojrzał na nią niczym bazyliszek.

- To karygodne naruszenie mojej prywatności! Czy ty tego nie rozumiesz? Jeśli to twój pomysł, jeśli to ty wpadłaś na taki... chwyt reklamowy, jeśli to ty do nich zadzwoni­łaś...

Alice wzruszyła ramionami.

- Nie mam z tym nic wspólnego.

- To jak się tam znalazłem? Skąd mieli moją fotografię? Przecież ktoś im musiał ją dać!

- Nic im nie dawałam! Sami na to wpadli. Jesteś taki sławny, że to się musiało tak skończyć.

- Wiem, że to teraz bardzo modne zwalać winę na ofiarę - zaczął zdławionym głosem - ale może mi łaskawie wy­tłumaczysz, dlaczego sądzisz, że ponoszę odpowiedzialność za to... to...

Bella nigdy nie widziała jeszcze, żeby zabrakło mu słów. Alice brawurowo to wykorzystała.

- Zastanów się sam. Masz dwadzieścia dziewięć lat, je­steś samotny, przystojny i bogaty. Należysz do znanej ro­dziny i zajmujesz w rodzinnej firmie odpowiedzialne sta­nowisko. Z czasem pewnie zastąpisz swojego stryja na sta­nowisku generalnego dyrektora. Wszystko to sprawia, że jesteś bardzo łakomym kąskiem i dlatego właśnie znalazłeś się na tej liście.

Edward nie wyglądał na przekonanego.

- A zdjęcie? Może powiesz, że sam je wysłałem?

- Nie wiem, kto to zrobił. Może twoja matka wpadła na pomysł, żeby ogłosić wszem i wobec, jakiego ma wspaniałego syna, w nadziei, że jakaś dziedziczka ogro­mnej fortuny spadnie nam tu z nieba i dorzuci trochę zło­ta do rodzinnego kopczyka. Twoja mamusia, jak wiesz, bardzo lubi pieniądze i zrobiłaby niejedno, żeby je zdo­być.

Zachował kamienną twarz; stał teraz, górując nad obiema kobietami, i Bellę ogarnął lęk w obliczu emanującej od nie­go siły. Alice nic sobie z tego nie robiła.

- Nie zamierzam tracić więcej czasu na podobne głupoty - odezwał się po chwili milczenia. - Julio, czy mogłabyś wyprowadzić moją siostrę?

Odwrócił się i lekkim, lamparcim krokiem poszedł do swojego gabinetu, cicho zamykając za sobą drzwi. W po­koju zapanowała cisza, którą przerwała Alice.

- Może niepotrzebnie nagadałam na jego matkę, ale to przecież naprawdę stara czarownica, z którą nikt nie może wytrzymać. Poznałaś już Viktorię, prawda?

O tak, spotkała już kiedyś Viktorię, pierwszą żonę Carlisle'a, matkę Edwarda, Emmetta i Jane. Carlisle, adwokat i młodszy brat Jacoba, w rodzinnej korporacji zajmował się kontrakta­mi, patentami i wszystkim, co wymagało znajomości prawa oraz jego kruczków. Alice była córką Carlisle'a i Esme, jego drugiej żony, stanowiącej przeciwieństwo Viktorii. Bella nie zamierzała się wypowiadać na temat tej ostatniej. Jako osobie zatrudnionej w firmie, nie wypadało jej krytykować matki szefa.

Alice wcale na to nie czekała. Sama doskonale dała sobie radę z charakterystyką pierwszej żony ojca. .

- Nie wiem, jak to nieszczęsne rodzeństwo Edwarda może z nią stale mieszkać. Tatuś mi powiedział, że ona specjalnie zachodziła trzy razy w ciążę, żeby mieć się na kim wyżywać do końca życia i zagwarantować sobie opiekę na starość...

Na szczęście zadzwonił telefon i Bella z ulgą podnios­ła słuchawkę. Alice chwilę poczekała, a potem w pod­skokach opuściła sekretariat, zabierając z sobą kolorowe pismo.

Reszta przedpołudnia minęła bardzo pracowicie i kiedy koleżanki przyszły zabrać Bellę na lunch, zastały ją pogrą­żoną w papierach.

- Pora zrobić sobie przerwę - oznajmiła Lauren. - Dokąd idziemy? Może do Lyon Cafe, żeby sobie popatrzeć na japiszony podłączone do komórek. Co wy na to?

Bella zamrugała powiekami.

- To już tak późno?- Irina spojrzała na nią z wyrzutem.

- Tak się przejęłaś pracą, że nawet nie zauważyłaś. Trud­no, ale nawet niewolnik ma prawo od czasu do czasu coś przekąsić, i ten czas właśnie nadszedł.

Chodziły tak razem na lunch dwa, trzy razy w tygodniu i zawsze zabierały Bellę. Wstała zza biurka i wtedy właśnie wszedł Edward.

- Chciałam iść coś zjeść - wyjaśniła. Spojrzał na nią z mieszaniną zdumienia i niezadowo­lenia.

- Zjeść? - powtórzył tonem człowieka, który nigdy nie pozwala sobie na podobne fanaberie.

Koleżanki wymieniły znaczące spojrzenia.

- Tak, dokończę po powrocie - powiedziała. Nie jest niewolnicą i ma prawo do chwili odpoczynku.

Edward położył na jej biurku stos dyskietek.

- Trudno, poczekam z tym do twojego powrotu. - Od­wrócił się i zniknął za drzwiami gabinetu.

Kate zadygotała, jakby przeniknął ją na wylot mroźny powiew.

- Brr, jak zimno! Kiedy ten człowiek wchodzi, tempe­ratura spada poniżej zera. Prawdziwy sopel lodu.

Irina cicho zachichotała.

- Zrobiłby karierę, gdyby się przerzucił na produkcję mrożonek...

Bella stanęła w obronie swojego szefa.

- Ma dzisiaj niedobry dzień - powiedziała, nie wspo­minając o nieszczęsnej liście - i mnóstwo ważnych spraw na głowie.

Opuściły biuro i ruszyły korytarzem w stronę windy.

- A czy on w ogóle miewa dobre dni? - skrzywiła się Lauren. - Widziałaś, żeby się kiedyś uśmiechnął?

- Jest po prostu bardzo opanowany. - Bella znowu ujęła się za Edwardem. - To bardzo miły człowiek, kiedy się go lepiej pozna.

Kate nie wyglądała na przekonaną.

- Skoro tak mówisz... - powiedziała i zaraz się oży­wiła. - Zjedzmy lepiej coś na ulicy, dobrze? Przejdziemy się i zobaczymy, gdzie jest jakaś wyprzedaż!

Dopiero wieczorem, kiedy wracała do domu, Bella przy­pomniała sobie, co Alice mówiła o Viktorii Cullen, matce Edwarda rozwiedzionej z jego ojcem.

Bella do pracy jeździła autobusem, bo nie przysługiwał jej darmowy parking należący do konsorcjum, a miejsca postojowe w mieście były za drogie. Nie narzekała na komu­nikację miejską. Jeśli akurat nie miała nic do czytania, pa­trzyła przez okno i rozmyślała. Dzisiaj co prawda miała z sobą kryminał, ale położyła go na kolanach i pogrążyła się w myślach o Edwardzie.

Doszła właśnie do wniosku, że burzliwe, zakończone rozwodem małżeństwo rodziców mogło stać się powodem jego wrogiego stosunku do zalegalizowanego związku. Na tym punkcie Edward miał po prostu obsesję. Bella nigdy w życiu nie słyszała, by ktoś w ten sposób wyrażał się o in­stytucji małżeństwa. W ciągu ostatniego roku w rodzinie odbyły się trzy śluby, a Edward robił, co mógł, by swe uczestnictwo w tych podniosłych wydarzeniach sprowadzić do minimum. Za każdym razem - kiedy jego kuzynka Mary wychodziła za Garretta Valkova, kiedy jego brat Emmett żenił się z Rosali Hale i kiedy siostra Mary, Zafrina, poślubiała Randala Voltę - kazał Belli samej wy­bierać ślubne prezenty.

- Proszę kupić coś wedle swojego uznania. Mnie nie interesuje nic, co ma związek z tym smutnym obrzędem. - Mówiąc to, wręczał jej karty kredytowe. - I proszę nie liczyć się z kosztami - dodawał.

Nigdy też nie pytał, co kupiła dla nowożeńców. Bella miała nadzieję, że dokonywała słusznego wyboru. Utwierdzały ją w tym serdeczne podziękowania, które znajdowała w kore­spondencji Edwarda. Ona sama szczerze życzyła młodym pa­rom „wiele szczęścia na nowej drodze życia”. Edward nie podzielał jej optymizmu. Za każdym razem, kiedy dawała mu do podpisu kartki z życzeniami, które dołączała do prezentów, uśmiechał się złośliwie i mruczał coś pod nosem.

- Sami tego chcą i sami sobie będą winni - powtarzał. Słyszała już kiedyś podobne słowa: dotyczyły akrobatów ćwiczących na trapezach bez ochronnej siatki.

- Wolałbym raczej umrzeć, niż się ożenić - dodawał je­szcze.

Kiedy powtórzył to po raz trzeci, Bella zareagowała.

- Lepszy trup niźli ślub? - zapytała, leciutko się uśmie­chając.

- Tak. Lepszy trup niźli ślub - powtórzył zamyślony. - Bardzo trafna uwaga i... do rymu. To by się nadawało na hasło reklamowe. Trzeba by tym zainteresować Mary, ona jest specjalistką od marketingu.

- Ale ona już wybrała ślub - szepnęła Bella. - Dostała w prezencie dwa piękne srebrne lichtarze. Dwa miesiące te­mu wysłał jej pan życzenia wszelkiej pomyślności.

- Pamiętam, że coś podpisywałem, ale o lichtarzach nie miałem pojęcia i bardzo się z tego cieszę.

- Bardzo się jej podobały.

- W takim razie, skoro macie tak podobny gust, proszę w odpowiednim czasie kupić również coś dla potomka pań­stwa Valkov, o ile oczywiście do czegoś takiego dojdzie.

- Słyszałam, że już doszło - zauważyła Bella cicho. Bella ponadto słyszała, że specjalistka od marketingu i jej mąż, chemik zatrudniony w laboratorium firmy, są wprost nieprzyzwoicie szczęśliwi.

- Tak to właśnie wygląda - oświadczył Edward oskar­życielskim tonem. - Żenią się, a potem nie wiadomo po co mają dzieci. Niektórzy oczywiście robią to w odwrotnej kolejności, ale to niczego nie zmienia. Głupstwo pozostaje głupstwem.

Jego wywód wprawił ją w zakłopotanie. Nigdy przedtem tak szczerze nie rozmawiali o członkach jego rodziny i nie mogła się powstrzymać, by nie zareagować na jego pesy­mizm.

- Nie myśli pan, że pańska kuzynka i jej mąż kochają się i dlatego chcą mieć dziecko?

Spojrzał na nią z tak bezgranicznym politowaniem, jak­by właśnie się dowiedział, że jego nadworna sekretarka w wieku dwudziestu sześciu lat wierzy jeszcze w świętego Mikołaja.

- Miłość nie ma z tym nic wspólnego. Dziecko bywa wynikiem przypadku, nadmiaru wypitego alkoholu albo bu­rzy hormonów. Przyczyny zresztą bywają różne. Mary może doszła do wniosku, że dziecko mocniej przywiąże mę­ża do niej i do naszej firmy. Na pewno o tym pomyślała, ponieważ jest mądra i ma głowę do interesów. A Garrett też musiał dostrzec niewątpliwy związek między dzieckiem a pieniędzmi.

Bella uniosła na niego oczy.

- Myli się pan - powiedziała. - Nieraz widziałam ich razem. Od razu widać, że bardzo się kochają.

Edward zmarszczył brwi.

- Ludzie od niepamiętnych czasów wykorzystują dzieci dla swoich własnych, najczęściej materialnych, celów - oświadczył mentorskim tonem.

Nie mogła tego tak zostawić.

- Nie zawsze. Czy pańskim zdaniem nikt na świecie nie miewa dzieci z innych powodów niż własny interes?

Uśmiechnął się cynicznie i wzrokiem wskazał jej stos papierów leżących na biurku, tak jakby jej naiwne pytanie nie zasługiwało na odpowiedź. Nie zaskoczyło jej to, ro­zumiała stan jego duszy: jeśli wierzyć Alice, jego matka, Victoria Cullen, urodziła troje dzieci wyłącznie ze względu na pieniądze.

Rozumiała go, ale nie podzielała jego opinii. Głęboko wierzyła w miłość, małżeństwo i sens posiadania dzieci. Pochodziła z kochającej się rodziny i miała nadzieję, że kiedyś sama taką stworzy. Przypomniała sobie cudowne, razem spędzone lata. Matka, ojciec, Bella i jej młodsza siostra, Angela. Na myśl, że te czasy nigdy już nie wrócą, łzy napłynęły jej do oczu, żal ścisnął gardło. Pozostały jej tylko piękne wspomnienia. Ojciec zmarł z powodu komplikacji po operacji wyrostka, kiedy Bella miała sie­demnaście lat. W trzy lata później matka zginęła w wy­padku samochodowym, w którym Angela została ciężko ranna.

Myśl o siostrze sprowadziła ją z powrotem na ziemię. Dwudziestoletnia teraz Angela przebywała w centrum rehabilitacyjnym, gdzie powoli, kosztem ogromnego wy­siłku, próbowała przezwyciężyć kalectwo. Bella z czuło­ścią i dumą przywołała obraz swej małej siostrzyczki, która nigdy się nie poddawała i z pomocą rozlicznych specjalistów - fizjoterapeutów, logopedów, psychologów i foniatrów - dzielnie walczyła o powrót do świata nor­malnych ludzi.

Wszystkie plany Belli musiały poczekać; zdrowie Angeli było najważniejsze. Wysoka pensja w korporacji pozwalała na opłacenie jednego z najlepszych ośrodków rehabilitacyj­nych w kraju. Dlatego też Belli zupełnie nie raził pracoholizm szefa; nie miała w życiu nic poza pracą, codziennymi telefonami do siostry i cotygodniowymi wizytami w cen­trum rehabilitacyjnym.

Szczęśliwe małżeństwo z ukochanym i kochającym mężczyzną oraz ich poczęte z Miłości dzieci muszą po­czekać. Kiedyś na pewno znajdzie takiego mężczyznę. Albo on znajdzie ją.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Znowu worek listów do naszego gwiazdora! - Demetri, pracownik działu pocztowego, z zadowoloną miną wtaszczył sporych rozmiarów plastikowy wór do pokoju Belli i umieścił go obok dwóch innych na podłodze. - To nie wszystko, trzeba tu zrobić trochę miejsca, bo się nie zmieści.

Bella nie podzielała jego dobrego humoru.

- Pan Cullen nie będzie zadowolony... Demetri wzniósł oczy do nieba.

- Nie do wiary! Słyszałem, że go to złości, ale nie mam pojęcia dlaczego. Kumple z działu przesyłek też strasznie się dziwią. Gdyby tak do mnie pisały te wszystkie kobitki, byłbym w siódmym niebie.

Uważnie przyjrzała się niskiemu grubaskowi, który wy­glądał na więcej niż jego dwadzieścia lat i pomyślała, że do niego „te wszystkie kobitki” nie napiszą. Nie napisze ani jedna.

- Pan Cullen nie lubi rozgłosu - wyjaśniła. Demetri przytaszczył kolejny worek i przysiadł, by trochę odsapnąć. Zwykle po dostarczeniu przesyłki natychmiast wychodził, ale tego dnia wydawał się wyjątkowo rozmowny.

- Musieliśmy sprowadzić dwie nowe osoby do segre­gowania listów. - Obrzucił dumnym wzrokiem stojące na podłodze wory, jakby stanowiły jego własność. - Pracuję tu od pięciu lat i czegoś takiego nie widziałem. Zasuwamy jak szaleni.

Bella milczała, nie chcąc podsycać jego monologu.

- Musimy otworzyć każdą przesyłkę do pana Edwarda - ciągnął niezrażony Demetri. - Chyba że ma taki specjalny kod.

Bella skinęła głową. Żeby wprowadzić nieco ładu w cha­os wywołany nawałem listów od wielbicielek, poprosiła sta­łych klientów firmy o opatrywanie listów specjalnym ko­dem.

- Otwieramy nawet takie, na których jest napisane „do rąk własnych” albo „osobiście”. Pan Cullen kazał nam otwierać zwłaszcza takie. - Demetri konspiracyjnie ściszył głos. - Nieraz można w nich znaleźć niezłe... załączniki.

Bella drgnęła.

- Niesamowite, co te facetki tam wkładają! Jedna przy­słała mu majtki z wypisanym na wierzchu numerem swo­jego telefonu, druga takie czarne koronki, a jeszcze inna podwiązki! Nigdy takich nie widziałem, bo teraz wszystkie noszą rajstopy...

Bella uniosła głowę i spojrzała na niego karcąco.

- Mam nadzieję, że tę... bieliznę oddajecie do domów opieki.

Demetri uśmiechnął się obleśnie.

- Żaden szanujący się dom opieki nie wziąłby czegoś podobnego. To nie jest taka zwykła bielizna... Przesyłają też różne zdjęcia. To ci dopiero zabawa! Pan Cullen po­wiedział, że możemy sobie je brać i my z chłopakami tak robimy. Oglądamy sobie, a czasem się wymieniamy. Jones to nawet jedno sprzedał za dziesięć dolców! Dawał mi za moje dwadzieścia, ale figa! Takie cudo nie jest na sprzedaż!

Bella powstrzymała uśmiech i zerknęła na zegarek.

- Zrobiło się późno, a mam strasznie dużo pracy... Demetri niczego nie zauważył.

- Najlepsze są filmy wideo - mówił dalej podnieconym głosem. - Leży sobie taka facetka, cała goła, przeciąga się, oblizuje i takim schrypniętym głosem nawija, co mu zrobi, jak się spotkają. Do tego gra muzyka, palą się świece...

Bella zerwała się, omal nie przewracając krzesła.

- Muszę zanieść szefowi coś do podpisu, to pilne. Demetri z ociąganiem zaczął się zbierać do wyjścia.

- Proszę mu powiedzieć, że robimy wszystko, jak kazał. W workach są same listy, resztę sobie zabieramy.

Mogła sobie wyobrazić, z jakim entuzjazmem pracow­nicy działu przesyłek wykonują ostatnie polecenia szefa...

- No nie! Znowu przynieśli nowe! - Edward stał w drzwiach gabinetu i z obrzydzeniem spoglądał na worki.

- Demetri zapewnił mnie, że w środku są tylko listy. Wszystkie, jak to określił, „załączniki”, on i jego koledzy rozdzielili między siebie, zgodnie z pańskim poleceniem - wyjaśniła Bella.

- Tylko listy! - jęknął Edward. - Trudno sobie wyob­razić, co takie listy zawierają.

- Demetri mnie uświadomił. - Mówiąc to miała ochotę przygładzić jego ciemną czuprynę; na wszelki wypadek szybko splotła dłonie. - Bardzo sobie chwali pańskie ko­respondentki.

- To jakiś koszmar... - W głosie Edwarda zabrzmiało zmęczenie. Wszedł do sekretariatu, z trudem omijając worki. - Odkąd to świństwo pojawiło się w sprzedaży, nie mia­łem chwili spokoju. Kobiety dobijają się do mnie w dzień i w nocy. Musiałem zastrzec telefon, z domu wymykam się w przebraniu, wślizguję się do windy jak złodziej, nie mogę wejść do żadnej restauracji. Podają mi swoje wymiary, opo­wiadają najbardziej intymne sprawy, zupełnie jakbym...

Zarumienił się nagle jak mały chłopiec. Ogarnęło ją dziwne wzruszenie, ale zachowała kamienny wyraz twarzy.

- Demetri i jego ekipa robią, co mogą, żeby wziąć na siebie pierwszy impet. Mam na myśli fotografie i filmy, któ­re przechwytują i potem... sumiennie przeglądają.

Spojrzał na nią z wyrzutem.

- Nie ma w tym nic śmiesznego. Przecież w całej tej sprawie nie chodzi tylko o mnie. W grę wchodzi funkcjo­nowanie firmy, a to jest najważniejsze.

Bella skinęła głową.

- Owszem, trochę nam to utrudniło pracę. Cały system komputerowy na tym ucierpiał. Jest tak przeciążony, że od czasu do czasu się zawiesza.

- Wiem! - Edward zbladł z wściekłości. - Od trzech dni nie mogę się z nikim porozumieć! W takich warunkach przecież nie można pracować. To koszmar!

Miał rację; ona też odczuwała tego skutki.

- Kiedy mówiłem Alice, że umieszczenie mnie na tej idiotycznej liście stanowi naruszenie mojej prywatności, nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów katastrofy. Te stale zajęte telefony i zatkane faksy, te tłumy dziennikarzy że­brzących o wywiad! Te wszystkie stacje telewizyjne zapra­szające mnie do programów, indywidualnie albo w towa­rzystwie pozostałych dziewięciu idiotów!

Bella zrobiła minę wyrażającą przekorne zrozumienie.

- W towarzystwie zawsze raźniej... Istnieje nadzieja, że kilka wielbicielek rzuci się też na kogoś innego.

Chyba nie dostrzegł ironii w jej głosie.

- Co to za pocieszenie! Nie mogę tak żyć! Nie dość, że ja sam nie mogę się skupić na pracy, to jeszcze cała firma ma trudności, bo wysiada aparatura.

Przez chwilę krążył po pokoju jak lew w klatce, a potem nagle zatrzymał się przed biurkiem Belli.

- Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego one to robią? Spoważniała, rozumiejąc bezmiar zagubienia szefa.

- Publikując listę napisali, że tych dziesięciu wybrańców to książęta z bajki lat dziewięćdziesiątych - odezwała się poważnie. - Widocznie istnieje taka potrzeba i wiele Kobiet marzy o księciu z bajki, a kiedy dostaje jego adres, nie mo­że się powstrzymać i wybiega mu na spotkanie.

Edward skrzywił się z niesmakiem.

- Książę z bajki! Nonsens! Dzisiaj żadna dziewczyna nie chce być Kopciuszkiem! Też pomysł!

Bella spokojnie skinęła głową.

- Coś w tym jest. Książę z bajki jako recepta na życie rzeczywiście wydaje się ciut przestarzały, a co do Kopciu­szka... Zawsze myślałam, że to osoba patologicznie bierna i niezdolna do samodzielnego życia. Tylko że te kobiety, które do pana piszą, nie mają w sobie nic z Kopciuszka. Są energiczne i przebojowe i śmiało próbują szczęścia w konkursie na żonę Edwarda Cullen'a.

Wzruszył ramionami.

- Nie ma takiego konkursu i nigdy nie będzie żadnej żony Edwarda Cullen'a. Gdybym nawet kiedyś postanowił popełnić podobne głupstwo, na pewno nie będę szukał kan­dydatki w pocztowym worku. Nikt by tak nie postąpił! Na co one liczą w takim razie? Po co bombardują mnie listami?

- Nie tracą nadziei na szczęśliwy los.

- Nadzieja jest matką głupich i do takich należą nadawczynie tych listów.

Jego koncepcja wydała jej się nieco zbyt uproszczona.

- To nie tylko kwestia głupoty - powiedziała z namy­słem. - W wielu przypadkach w grę wchodzą też pewne ambicje.

Skrzywił się cynicznie.

- Dobrze znam tego rodzaju ambicje. Wszystko to po­twierdza tylko od dawna znaną mi prawdę, że kobietom zależy wyłącznie na pieniądzach i że zrobią wszystko, żeby je zdobyć.

- Zbytnie uogólnienie - odparła Bella z niespotykaną u niej stanowczością. - I nadmierny pesymizm.

Musiała bronić przedstawicielki swej płci przed zarzu­tem, że wszystkie bez wyjątku lecą na fortunę Edwarda i ro­dziny Cullen'ów. Gra słów sprawiła, że lekko uśmiechnęła się do siebie. Nigdy dotąd na to nie wpadła; nazwisko Edwarda wydało jej się nagle bardzo znaczące. Ale przecież „Cullen” oznacza również szczęście, los, a co za tym idzie - przeznaczenie.

Edward obserwował ją spod oka. Oparł się o ścianę i skrzyżował ręce. Uznała, że zanosi się na dłuższe prze­mówienie.

- Od wspomnianej reguły nie ma wyjątku, żadnego. Je­stem gotów podać bardzo dobry przykład. Otóż osobą, która wysłała do tego brukowca moje zdjęcie, okazała się moja rodzona matka. Sama się do tego przyznała i ani słowem nie wspomniała, że żałuje tego, co zrobiła. Po prostu za­dzwonił do niej jakiś dziennikarz, poinformował o artykule, a ona natychmiast kurierem przesłała mu zdjęcie. Kosztem przesyłki obciążyła mojego ojca.

Bella już o tym słyszała; wiedziała również, że Carlisle Cullen odmówił zapłacenia rachunku i odesłał go byłej żonie.

Ściany mają uszy; zresztą Carlisle i Victoria tak głośno kłócili się na korytarzu, że kto chciał, mógł ich usłyszeć.

Edward spuścił wzrok i utkwił go w podłodze.

- Chyba Alice miała rację, kiedy mówiła, że to wina mojej matki. Matka wprost mi oświadczyła, że zrobiła to, ponieważ uważa, że powinna się mną zainteresować jakaś miliarderka albo przynajmniej córka miliardera.

Spojrzał na Bellę, jakby czekał na komentarz. Teraz ona z kolei spuściła oczy.

- Nie bardzo się znam na obyczajach miliarderów - sze­pnęła - ale nie sądzę, żeby szukali partnerów na łamach gazet.

- Mamie to nie przeszkadza. Każdy sposób jest dobry, żeby zdobyć pieniądze. Słyszałem to już od niej, kiedy cho­dziłem do przedszkola. Czy twoja matka też ci mówiła takie rzeczy?

Bella zapatrzyła się w okno.

- Moja matka... Kiedy byłam w przedszkolu, rozma­wiałyśmy głównie o lalkach, zajączkach wielkanocnych i innych takich sprawach. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek rozmawiały o pieniądzach i ich znaczeniu w życiu człowieka.

- Doprawdy? Nie dawała ci rad, jak złapać bogatego męża? Nie uczyła cię, jak zredagować umowę przedślubną, żeby się ustrzec niespodzianek? Nie mówiła, ile karatów ma mieć brylant w zaręczynowym pierścionku i co robić, żeby oskubać faceta przed i po ślubie? Zawsze myślałem, że tego rodzaju sprawy matki omawiają z córkami od naj­młodszych lat.

~ Czy twoja matka rozmawiała o tym z twoją siostrą?

- Oczywiście, ale ta biedna romantyczna Jane nie chciała jej słuchać. Wbiła sobie do głowy, że znajdzie prawdziwą bezinteresowną miłość i osiągnęła tyle, że ukochany opuścił ją natychmiast, jak tylko się dowiedział, że zaszła w ciążę. Dla matki to była prawdziwa tragedia. Nie wiem, czy przejęła się tak faktem, że jej córka poszła do łóżka z facetem, który nie miał złamanego grosza, czy też tym, że zostanie babcią. Babcia Victoria nie lubi być babcią.

Bella widziała sześcioletniego synka Jane na fotografii.

- Przecież Cody jest taki śliczny... Edward nie krył złośliwego rozbawienia.

- Kati, córeczka mojego brata, też jest niebrzydka, co nie znaczy, że matka lubi swoje wnuczęta.

Wszystko się zgadza.

- Victoria Cullen nie pasuje do roli babci - rzekła ostroż­nie Bella. Nie zamierzała być nietaktowna, tak jej się tylko wymknęło.

- Święta prawda - zgodził się z goryczą Edward. - I trzeba przyznać, że robi, co może, żeby to podkreślić. Uważa się natomiast za bardzo dobrą matkę i jest przeko­nana, że wysyłając moje zdjęcie do gazety, spełniła swój macierzyński obowiązek. Zadbała o moją przyszłość. Oczywiście nie bezinteresownie; gdyby interes się udał, zażąda­łaby swojego udziału. Usta Belli drgnęły.

- Rodzaj opłaty manipulacyjnej... Edward uśmiechnął się smutno.

- Coś w tym rodzaju. - Ciężko westchnął. - Tak bardzo bym chciał, żeby to się już skończyło. Czuję się jak mysz w pułapce. Chciałbym znowu w miarę normalnie żyć i żeby mi dali święty spokój.

Jej wzrok wyrażał współczucie.

- To tygodnik. Za dwa dni ukaże się następny numer i czytelniczki rzucą się na nową ofiarę. Wystarczy po­czekać.

- Mam nadzieję, że tak będzie. - Spojrzał niechętnym wzrokiem na plastikowe worki. - Proszę zawiadomić dział przesyłek, że odtąd tego typu korespondencję mają kierować prosto do kosza. Nie ma co zagracać biurowych pomiesz­czeń tymi śmieciami. Większości prywatnych listów kiero­wanych do mnie mogą w ogóle nie otwierać.

Odwrócił się i poszedł do siebie, głośno zamykając za sobą drzwi. Od pewnego czasu tak właśnie robił. Dawniej, im bardziej był zdenerwowany, tym ciszej się zachowywał, w środku tłumiąc całą wściekłość. Teraz zaczął tracić kon­trolę nad sobą, tak jakby przestał panować nad rzeczywi­stością.

Bella zamyśliła się nad treścią prywatnej rozmowy, którą właśnie skończyli. Nigdy dotąd tak nie rozmawiali; to też stanowiło nowość. W pancerzu Edwarda zaczęły pojawiać się szczeliny... Przypomniała sobie, jak bardzo podniecało Demetriego i jego kolegów to, co Edwardowi wydawało się odrażające i nudne. Podobna obserwacja stanowiła dobry wstęp do porównawczej analizy zachowań ludzkich.

Kiedy znowu wróci do psychologii, może napisze coś na ten temat. Pracę można by zatytułować: „Jeden bodziec - wielość reakcji”. Bella nie wątpiła, że znowu podejmie przerwane studia psychologiczne, nie wiedziała tylko, kiedy to nastąpi.

Pewnego dnia, gdy Angela całkowicie wyzdrowieje, ma­rzenie Belli się spełni. Mimo że lekarze z wielką ostrożno­ścią wypowiadali się na temat powrotu Angeli do samo­dzielnego życia, Bella często wyobrażała sobie siostrę jako studentkę uniwersytetu. Sama zrobiła licencjat z psychologii i zamierzała podjąć studia magisterskie, by pracować z trudnymi dziećmi i młodzieżą, ale los chciał inaczej. Na razie...

Szybko otrząsnęła się z marzeń; doświadczenie nauczyło ją, że lepiej mocno stać na ziemi, niż bujać w przestworzach. Wiedziała, że wystarczy jedna chwila, by wszystko legło w gruzach, a życie całkowicie się zmieniło. Drogi naszego przeznaczenia są nieodgadnione i nie ma co się silić na ich poznanie.

Wspomnienie tragedii przywiodło jej na myśl matkę i poczuła do niej głęboką wdzięczność za to, że przed laty zmusiła ją do pójścia na kurs dla sekretarek. Tylko świa­dectwu ukończenia kursu, a nie licencjatowi z psychologii, zawdzięcza to, że pracuje teraz w wielkiej korporacji za cał­kiem godziwe wynagrodzenie.

Zadzwonił telefon i szybko go odebrała. Jakiś dzienni­karz przebił się przez zapory centrali i dotarł do osobistej sekretarki Edwarda. Natychmiast zasypał ją pytaniami o jego prywatne życie i nie dał się spławić suchym oświadcze­niem, że „żadnych komentarzy” nie udziela. W końcu Bella, czerwona z gniewu, rzuciła słuchawkę i poczuła niejaką ul­gę. Nic dziwnego, że nawet Edward nauczył się trzaskać drzwiami.

Mieszkała na terenie campusu z trzema koleżankami: Maggie, Renesmee i Senną, które studiowały na uniwersytecie w Min­nesocie.

Senna kończyła socjologię i od dwóch lat dzieliła pokój z Bellą. Maggie i Renesmee studiowały na wydziale aktorskim, a sprowadziły się do sublokatorskiego mieszkania dopiero w sierpniu tego roku. Kuchnia i salon stanowiły wspólny teren całej czwórki.

Niestety, w mieszkaniu była tylko jedna łazienka. W chwilach największego rozmarzenia Bella wyobrażała so­bie, że ma własną łazienkę tylko dla siebie: wannę, kabinę prysznicową, wieszak na ręczniki, może niewielką toalet­kę... szczyt marzeń.

Mieszkanie niczym nie różniło się od innych mieszkań wynajmowanych przez studentów ostatnich lat, którym nie podobało się życie w akademiku. Budynek nie był stary, a czynsz - niezbyt wysoki. To ostatnie zwłaszcza bardzo odpowiadało Belli i przesądzało o jej wyborze. Cała jej pen­sja szła na opłacenie pobytu siostry w ośrodku rehabilita­cyjnym. Ubezpieczenie pokryło co prawda koszty niemal rocznego leczenia w szpitalu, ale koszty rekonwalescencji ponosiła sama Bella.

Oddanie Angeli do domu opieki społecznej nie wcho­dziło w rachubę. Bella ani przez chwilę o tym nie myślała.

Tylko w wyspecjalizowanym ośrodku, pod opieką najlep­szych fachowców, Angela miała szansę odzyskać utraconą sprawność. W domu opieki społecznej czekałaby ją bezna­dziejna wegetacja. Bella bez wahania sprzedała rodzinny dom, umieściła siostrę w ośrodku, a sama przeniosła się do najtańszego mieszkania na terenie campusu.

Miała tylko dwadzieścia sześć lat, ale czuła się o wiele starsza od swoich koleżanek. Życie studenckie jej nie inte­resowało, a nocne imprezy i krzyki pod oknami nieraz wy­prowadzały z równowagi; wstawała przecież o szóstej rano, żeby zdążyć do pracy. Tego dnia wróciła do domu po ósmej; panująca w mieszkaniu cisza upewniła ją, że koleżanki gdzieś poszły. Zwykle wolny czas spędzały razem; nieraz Bella i Senna biegały wieczorami po okolicznych parkach albo robiły sobie wyprawy rowerowe. Dokoła pełno było zieleni, ścieżek i niewielkich jezior.

Bella stanęła przy oknie i zapatrzyła się w ciemność. Szkoda, że Senna wyszła, mogłyby pobiegać. Przez dłuższą chwilę zastanawiała się, w jaki sposób rozładować napięcie po ciężkim dniu. Jak na pierwszą połowę października było bardzo ciepło, ale panujący za oknem mrok miał w sobie coś niepokojącego. Czy gdziekolwiek na świecie kobieta może o zmroku przechadzać się sama? Czy nie jest to pro­wokowanie nieszczęścia?

Wzruszyła ramionami. Takie tam gadanie. Czuła się spię­ta i gotowa stawić czoło każdemu wyzwaniu. Przed dwoma laty skończyła kurs samoobrony i dotąd nie miała jeszcze okazji wykorzystać nabytych tam umiejętności. Zresztą oko­lica należała do spokojnych. Wszędzie o każdej porze kręcili się ludzie, zwłaszcza obok uniwersyteckiego teatru znajdującego się naprzeciw jej domu. Wydział teatralny miejsco­wego uniwersytetu regularnie wystawiał nowe sztuki, co wieczór skupiając przed wejściem tłumy młodzieży.

Przypomniała sobie, że Maggie i Renesmee wspominały, nad czym aktualnie pracują, ale wypadło jej to z głowy. Chyba jakaś komedia, w każdym razie coś lekkiego; Maggie występo­wała na scenie, a Renesmee zajmowała się oświetleniem. Trzeba je będzie poprosić o wejściówkę. Swoją drogą, ciekawe, czy kiedykolwiek uda jej się wyjść z pracy wystarczająco wcześnie, by zdążyć na pierwszy akt? Chyba jednak nie, przynajmniej nie w dającej się przewidzieć przyszłości. Naj­bliższe tygodnie rysowały się czarno...

Jak na filmie ujrzała ponownie kolejne sceny tego okro­pnego dnia. Poczta głosowa, przeciążona dźwiękową kore­spondencją do Edwarda, znowu się zawiesiła, paraliżując działanie firmy. Tym razem do akcji wkroczył sam wielki boss, prezes rady nadzorczej, Jacob Cullen.

Edward uczestniczył w kolejnym zebraniu i ofiarą wściekłości głównego szefa padła Bella. Lodowatym głosem, który przybierał specjalnie na takie okazje, Jacob polecił jej przekazać Edwardowi swą opinię na temat wydarzeń ostat­nich dni. Sformułował ją w sposób tak jadowity i arogancki, że Bella niemal fizycznie cierpiała, kiedy następnie kazał jej powtórzyć wszystko, słowo w słowo, żeby przypadkiem czegoś nie przekręciła!

Całe to doświadczenie wyprowadziło ją z równowagi. Po pierwsze, poczuła się, jakby wylano na nią kubeł pomyj, po drugie - fakt, że ktoś, choćby nawet rodzony stryj, mówił do Edwarda takie okropne rzeczy, zabolał ją tak, jakby do­tyczył jej samej. Nie przekazała Edwardowi słów stryja i przez resztę dnia zadręczała się myślą, co będzie, kiedy Jacob dowie się o jej niesubordynacji. Na szczęście nie po­kazał się już i nie sprawdził, czy stek obelg dotarł do ad­resata.

Potem było jeszcze gorzej. Do firmy zaczęły docierać zażalenia klientów, którzy z powodu awarii systemu kom­puterowego nie mogli złożyć zamówień ani skontaktować się w innych handlowych sprawach. Po południu zaś nade­szła katastrofalna informacja, że w porcie od pewnego czasu stoi ładunek komponentów niezbędnych do produkcji kos­metyków, o które to składniki bezskutecznie dobija się dział produkcji. Terminowa realizacja umów stanęła pod znakiem zapytania i korporacji po raz pierwszy od początków jej ist­nienia zagroziła perspektywa płacenia kar i odszkodowań oraz inne wymierne straty finansowe. W firmie panował stan nerwowego podniecenia.

Na domiar złego, pod gabinetem Edwarda wyrosła jak spod ziemi Alice, domagając się natychmiastowej inter­wencji w jakichś nie znoszących zwłoki sprawach, ale stan najwyższego wzburzenia, w jakim opuściła gabinet brata, wskazywał na kompletny brak zainteresowania tegoż dla jej problemów.

Zamęt trwał od rana do wieczora i wśród ogólnego za­mieszania nikt tak naprawdę nie pracował. No, może tylko Edward próbował coś robić, ale on potrafiłby kierować biu­rem nawet podczas sztormu na wzburzonym morzu. Porów­nanie to pojawiło się w umyśle Belli kilkakrotnie tego stra­sznego dnia, kiedy miała wątpliwą przyjemność pełnić rolę piorunochronu podczas burzy imienia Jacoba Cullen'a.

Najgorsze, że nie miała prawa zareagować; tego nie było w jej kontrakcie. Mogła tylko zacisnąć zęby i czekać, aż huragan minie. Nic dziwnego, że teraz nie mogła spokojnie usiedzieć sama w domu. Musiała coś zrobić, by rozładować nagromadzone w ciągu dnia napięcie. I niech się strzeże każdy, kto stanie jej na drodze! Niech tylko ktoś spróbuje ją zaatakować! Rozniesie go w proch! Szybko przebrała się w szorty i koszulkę z napisem „University of Minnesota”; założyła opaskę i ruszyła wprost w mrok październikowej nocy.

Natychmiast owiał ją lekki przyjemny wiatr, pod stopami zaszeleściły liście. Mogła się tylko domyślać, że są czer­wone, złote i brązowe. Jak liście z drzew, jakby za sprawą bryzy, zaczęło opadać z niej napięcie, myśli zaczęły płynąć wolno i spokojnie, zgodnie z rytmem nieśpiesznego, regu­larnego biegu.

Odetchnęła głębiej i skierowała się na brzeg rzeki. Cie­kawe, co teraz robi Edward. Wiedziała, że dawniej od czasu do czasu bywał w klubie sportowym i grywał z bratem w tenisa. Ale Emmett wyprowadził się z Minneapolis i obecnie mieszkał z żoną i córką na ranczu w Wyoming. Edward stracił partnera do tenisa; zresztą miejski klub sportowy po ósmej jest już zamknięty.

Są oczywiście inne sposoby odpoczywania po wytężo­nym dniu. Do tego wystarczy zaciszna sypialnia... Bella po­czuła, że się poci, i to chyba nie tylko z powodu przyśpie­szonego biegu.

Nie chciała myśleć o nim w ten sposób, ale nie mogła temu zapobiec w sytuacji, kiedy setki kobiet bombardowało go co dzień seksualnymi propozycjami... A on je wszystkie odrzucał!

Wcale nie dlatego, że nie lubił seksu albo był pod tym względem jakoś szczególnie wstrzemięźliwy. Bynajmniej! Jako jego sekretarka wiedziała, że spotyka się z kobietami. Przecież to ona rezerwowała im stoliki w restauracjach, za­mawiała bilety lotnicze na krótkie eskapady nad ciepłe mo­rza, przesyłała kwiaty. Edward zwykle kazał jej wysyłać róże, ogromne bukiety purpurowych róż. A potem... po nie­zbyt długim czasie musiała jego paniom odpowiadać przez telefon, że go nie ma, albo że jest zajęty, albo że właśnie wyjechał z miasta.

Przez te kilkanaście miesięcy wystarczająco dobrze poznała jego zasady. Po pierwsze, spotykał się tylko z jedną kobietą naraz. Nazywał to „okazjonalną monogamią”. Tego samego wymagał też od swojej partnerki. Po drugie, ograniczał znajomość do dość krótkiego, „bez­piecznego” okresu. Głównie po to, by uczucie nie roz­winęło się zbytnio i nie miało szans przerodzić się w coś trwałego. Po trzecie, kiedy już postanowił zerwać, zrywał definitywnie i nie mogły jego decyzji zmienić ani uparte telefony, ani nawet wizyty. A jeśli stroną zrywającą była kobieta, nigdy nie nalegał, by zmieniła zdanie. I chyba zanadto się tym nie przejmował.

Bella kiedyś usłyszała pewien komentarz z ust jednej z pań, które postanowiły „powiedzieć mu do widzenia, zanim on to zrobi”. Brzmiał on następująco: „Edwardowi wydaje się, że wszystko może. Sądzi, że wolno mu kierować czyimś życiem tak jak sprawami firmy. W ten sposób nie znajdzie żadnej wartościowej kobiety. Myślę, że lepiej jest dla niego pracować, niż go kochać.”

Bella zachowała dyskretne milczenie, co nie znaczy, że w duszy nie skomentowała tych słów. Pracować z Edwardem było całkiem nieźle, ale kochać się z nim musiało...

W tym miejscu przerwała, bo kiedyś postanowiła nie komplikować sobie życia. Rozumiała te wszystkie kobiety, których listy wypełniały wory i biurowe kosze. Za to one nie rozumiały jego: sam fakt, że wychodziły mu naprzeciw, automatycznie je dyskredytował w jego oczach. Edward nie pozwalał się wybrać, to on wybierał; nie był łowną zwie­rzyną, był myśliwym.

Spostrzegła, że nie ona jedna tego wieczoru postanowiła się przebiec. Raz po raz mijała pojedyncze osoby lub pary, lecz kiedy nagle z mroku wyłoniła się znana, wysoka syl­wetka, gwałtownie zwolniła kroku. Niemożliwe! Czyżby wyobraźnia płatała jej figle! Za długo o nim myślała i teraz wydaje jej się...

Ciemnowłosy mężczyzna w niebieskich szortach i spor­towej koszulce nie był jednak wcale wytworem jej imaginacji. Stał przed nią Edward Cullen we własnej osobie i patrzył na nią zdumionym wzrokiem.

ROZDZIAŁ TRZECI

Przez chwilę tkwili tak naprzeciwko siebie bez słowa, jakby bali się spłoszyć zjawę.

- Bella?

Głos Edwarda był cichy i niepewny. Nie wierzył włas­nym oczom. Ta zadyszana dziewczyna w szortach i przepoconej koszulce w niczym nie przypominała jego niena­gannie ubranej sekretarki, którą widywał codziennie w swo­im biurze.

Bella szybkim ruchem przyczesała niesforne kosmyki, wymykające się jej spod opaski. W pracy zwykle nosiła włosy spięte w staroświecki mały kok z tyłu głowy.

Nigdy dotąd nie zauważył, jakie ona ma piękne uszy; drobne, kształtne, lekko zaróżowione, z maleńkimi złotymi kolczykami. Nie mógł od nich oderwać wzroku. Nie to, żeby nigdy dotąd nie widział jej uszu, nie, po prostu nigdy do­tychczas nie spostrzegł, jakie są śliczne. I nie miał pojęcia, że Bella nosi kolczyki. I ma taką ładną szyję...

Bella nerwowym ruchem uniosła dłoń, jakby chciała się zasłonić przed jego wzrokiem. Poczuł się głupio; gapi się na nią jak jakiś wampir spragniony krwi! Co się z nim dzie­je? To wszystko wina tej cholernej listy i całej tej kretyń­skiej korespondencji. Wydarzenia ostatnich dni wytrąciły go z równowagi.

- Cześć, Edward. - Bella swobodnie zwróciła się do nie­go po imieniu, tak jakby niezwykła sytuacja, w jakiej doszło do ich spotkania, wymagała niecodziennego zachowania.

Nigdy jeszcze nie widzieli się poza miejscem pracy. Miała wrażenie, że ściśle określone reguły, których tam przestrzegają, tutaj przestają obowiązywać. Strój ich obojga jeszcze to podkreślał. Edward w szortach i sportowej ko­szulce w niczym nie przypominał jej szefa ubranego w ele­ganckie garnitury.

Jego nowy strój ukazywał również zupełnie nieznane ce­chy jego osoby. Muskularne, opalone ramiona, mocne nogi, szczupłą, ale silną i wysportowaną sylwetkę. Oderwała od niego wzrok, czując dziwną suchość w ustach. Szkoda, że nie wzięła butelki z wodą. Choć do tej pory wcale nie czuła pragnienia...

- Tak sobie biegasz, dla sportu? - wykrztusił wreszcie Edward i natychmiast poraziła go oczywista głupota włas­nego pytania.

Nie, ona wcale nie biega dla sportu, wyszła tak sobie w szortach i tenisówkach, i właśnie czeka na autobus! Po­czuł się jak idiota, on, który nigdy nie pozwalał sobie na najmniejszy błąd i tego samego wymagał od innych. Nie zdziwiłby się, gdyby w odpowiedzi Bella wybuchnęła śmie­chem. Alice na jej miejscu wzniosłaby oczy do nieba i prychnęła mu prosto w nos: „Genialne, jak na to wpadłeś, braciszku?”

Jednak jego wzorowa sekretarka nie zawiodła go i tym razem.

- Tak, postanowiłam pobiegać, żeby się trochę odprężyć. Miałam ciężki dzień - odparła miłym, spokojnym głosem.

Edward poczuł się znacznie pewniej. Świat powrócił w zwykłe koleiny; odpowiedź Belli sprowadziła ich znowu na dobrze znany obojgu, bezpieczny teren biura i spraw za­wodowych.

- Doskonale to rozumiem - powiedział z widoczną ul­gą. - Ja też chciałem trochę odetchnąć.

Ruszyli truchtem przed siebie, wymieniając uwagi o po­szczególnych wydarzeniach dnia i dowcipkując na temat ostatnich niefortunnych wydarzeń w firmie. Bella napomk­nęła nawet o wizycie Jacoba i niemal dosłownie powtórzyła Edwardowi jego wypowiedź.

- Po prostu gotował się z wściekłości, a przy okazji mnie też się nieźle dostało - zakończyła.

Edward spojrzał na nią z boku, nie przestając biec.

- Biedna Bella! Strasznie mi przykro. Mam nadzieję, że nie wzięłaś tego do siebie.

- Skądże! Nigdy nie uwierzyłabym, że ktoś może mnie nazwać infantylną idiotką!

- Tak ci powiedział? - Edward oburzył się nie na żarty. - Rozumiem, że był na mnie wściekły, ale to go nie upo­ważnia do obrażania ciebie.

- Trudno, stało się.

Nie zamierzała dyskutować z nim o prezesie rady nad­zorczej ani zabierać głosu na temat ich rodzinnych niepo­rozumień! W ogóle nie powinna była wspominać o awan­turze, jaką jej zrobił Jacob, ale mrok i konwencja przyjaciel­skiej rozmowy niepotrzebnie rozwiązały jej język.

- Nie ma o czym mówić - dodała, chcąc zbagatelizo­wać całą sprawę. - Ja już o wszystkim zapomniałam.

Edward zmarszczył brwi.

- Trudno w to uwierzyć. Znam stryja i jego niewypa­rzony język; nawet mnie nieraz trudno jest się pozbierać po tym, co od niego usłyszę. Wyobrażam sobie, co wyga­dywał o mnie, skoro ciebie nazwał infantylną idiotką. Mo­żesz mi powtórzyć?

Bella przecząco pokręciła głową.

- Nie ma sensu. Edward zapatrzył się przed siebie.

- Chyba masz rację. Nie zamierzam go tłumaczyć, ale wiem, że Jacob przeżył straszne chwile po śmierci mojej bab­ki. W tragicznych okolicznościach stracił matkę, a do tego musiał stanąć na czele firmy. Czuł się za wszystko odpo­wiedzialny, a mój ojciec bynajmniej mu nie pomógł, zado­wolony, że to nie na jego barki spada taki wielki ciężar. Nareszcie starszy brat mu się do czegoś przydał.

Bella milczała; wiedziała, że stosunki między braćmi po­zostawiają wiele do życzenia, a śmierć matki, zamiast ich ze sobą pogodzić, jeszcze bardziej ich podzieliła.

Nagły zgon przeszło siedemdziesięcioletniej Heidi Cullen wstrząsnął posadami korporacji i całej rodziny. Zyski firmy zaczęły gwałtownie spadać, a konflikty pomiędzy ludźmi - pogłębiać. Bella znała okoliczności śmierci nestorki rodu z gazet, biurowych plotek i strzępów rozmów po­szczególnych członków rodziny, którzy przewijali się przez sekretariat w drodze do gabinetu Edwarda.

Heidi zginęła w katastrofie lotniczej w Brazylii. Piloto­wany przez nią samolot roztrzaskał się w tropikalnej dżun­gli, a jedyne znalezione na miejscu wypadku zwłoki ziden­tyfikowano jako zwłoki Heidi. Rodzina jeszcze nie podniosła się po tym strasznym ciosie.

- Miałam przyjemność widzieć kilka razy twoją babkę - powiedziała cicho. - To była niezwykła osoba. Mądra, dobra i dynamiczna. A jaką nadzwyczajną miała pamięć! Znała imiona wszystkich pracowników i dla każdego miała chwilę czasu i dobre słowo.

Edward uśmiechnął się do wspomnień.

- Tak, babcia właśnie taka była. Dostałem od ciebie list kondolencyjny po jej śmierci i nie podziękowałem ci...

- Wcale na to nie liczyłam. Chciałam tylko, żebyś wie­dział, jak bardzo ją szanowałam i jak bardzo ci współczuję. Na pewno strasznie ci jej brak.

- Staram się zbytnio nie rozczulać. Praca to najlepszy środek na...

Zdławiony głos odmówił mu posłuszeństwa.

- Na rozpacz - dokończyła za niego. - Owszem, praca to świetne lekarstwo.

Nie dodała, że nieraz rozmowa z przyjacielem też może sprawić człowiekowi pewną ulgę.

- Jak rozumiem, wszyscy w waszej rodzinie je stosują - dodała łagodnie.

- Tak, tylko że wuj Jacob ma jeszcze inne problemy, które nie mają nic wspólnego z odejściem mojej babki.

Czuł ulgę, rozmawiając z nią o wszystkim, co tłumił przez długie miesiące. Miał do niej zaufanie, przy niej czuł się bezpiecznie. Znał ją na tyle, żeby nie mieć najmniejszych wątpliwości co do tego, jak bardzo jest lojalna.

- Podobno przechodzą z Tanyą kryzys małżeński. Z charakterem Jacoba trudno o kompromis, a Tanya jest podwójnie nerwowa, bo dzieci wyfrunęły i cierpi na syn­drom pustego gniazda.

- Wiele kobiet ma ten problem. Trudno jest się pogodzić tym, że w pewnej chwili dzieci opuszczają rodzinny dom.

- W głosie Belli zabrzmiało zrozumienie i współczucie.

- Nie wszystkie. Na przykład moja matka nie posiadała się z radości, że ma nareszcie gniazdo tylko dla siebie - oświadczył Edward z goryczą. - Tanya jest zupełnie inna, nagle poczuła się stara i niepotrzebna. Weszła w okres przejściowy, zaczęła robić bilans zysków i strat i wyszło jej, że to z winy Jacoba przerwała studia, wyszła za niego i zajęła się dziećmi. Zupełnie jakby ktoś ją do tego zmusił! Przecież nikt jej nie przystawił pistoletu do głowy, sama tego chciała!

Parsknął ironicznym śmiechem; nie było wątpliwości, co myśli o niewczesnych zachciankach żony Jacoba. Bella jed­nak nie na darmo w swoim czasie studiowała psychologię.

- Czy twoja ciotka nigdy nie myślała, żeby wrócić na studia, teraz, kiedy odchowała dzieci? Wiele osób tak robi. Czytałam, że są wśród nich nawet siedemdziesięcioletnie panie.

Edward z uśmiechem zwrócił ku niej głowę.

- Musisz z nią o tym pogadać. Tanya będzie zachwy­cona. Ma tylko pięćdziesiąt dwa lata, a to wedle twoich kryteriów, jak widzę, bardzo mało...

Bella przypomniała sobie piękną zadbaną blondynkę w si­le wieku, zamożną i mającą oparcie w jednym z najbogat­szych mężczyzn w kraju. Miała dzieci i wnuki i wcale nie wyglądała na sfrustrowaną kobietę w wieku przejściowym.

- Wygląda na zupełnie pogodzoną z losem - szepnęła. - Trudno zresztą się temu dziwić.

Edward skrzywił się złośliwie.

- Jak mówi przysłowie, pieniądze szczęścia nie dają - rzekł sentencjonalnie. - A do tego podobno pieniądze to nie wszystko. Moja matka oczywiście uznałaby to za bzdurę, bo jest całkiem przeciwnego zdania.

Bella uśmiechnęła się łobuzersko.

- Ludzie mówią też, że pieniądze to co prawda nie wszystko, ale i tak całkiem sporo. Inni dodają, że wcale nie zależy im na pieniądzach, tylko na tym, co za nie można kupić.

Wybuchnęła dźwięcznym śmiechem i Edward znowu poczuł się jakoś dziwnie. Czy ta prześliczna, wesoła dziew­czyna u jego boku to naprawdę poważna i przygaszona Bella Swan? Nic z tego nie rozumiał. Jak mógł dotąd nie za­uważyć jej urody?

Zerknął z boku na zgrabną sylwetkę biegnącej dziew­czyny, na jej drobne piersi, smukłe nogi... Na to wszystko, co w pracy kryła przed ludzkim wzrokiem pod workowatą garsonką i luźnymi bluzkami. Chciał się na nią napatrzyć za wszystkie czasy. Lekko zwolnił i przepuścił ją przodem; Bella od tyłu wyglądała równie wdzięcznie i poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Nagle przystanęła i spojrzała na niego pytająco.

- Kurcz w łydce - wyjaśnił szybko, nadrabiając dzie­lącą ich odległość.

Przez chwilę biegli dalej w niekrępującej ciszy.

- Posłuchaj... - odezwał się wreszcie Edward.

- Tak?

- Chciałem cię przeprosić za to, co ci powiedział Jacob. On łatwo wpada w złość i potem szybko o wszystkim za­pomina. Bardzo bym chciał, żebyś mu wybaczyła.

- Już o wszystkim zapomniałam - zapewniła go Bella. - Znasz go lepiej niż ja i jakoś sobie z nim radzisz.

Za nic nie chciała rozmawiać o jego rodzinie.

- Tak, jakoś sobie z nim radzę - powtórzył. - Nieraz to, co mówi, rani mnie, ale staram się go zrozumieć. Jest ostry i wymagający. Znam to, w sumie jesteśmy do siebie podobni.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Też tak myślisz, prawda? Jesteśmy podobni?

- Powiedzmy, że ty nikogo nie nazwałbyś tak pochopnie infantylnym idiotą - odparła wymijająco.

- Na pewno nigdy bym nie użył tego określenia w sto­sunku do ciebie.

- A gdyby chodziło o sekretarkę Jacoba? Wytrzymał jej uważne spojrzenie.

- To zależy... Oboje wybuchnęli śmiechem. Jak ona się ładnie śmieje, pomyślał. Ma taki ciepły, serdeczny śmiech. Nic wspólnego z tymi telefonicznymi pomrukami, co to niby mają działać na zmysły. Mimo woli otrząsnął się na samo wspomnienie. Nic dziwnego, że nie znał jej śmiechu, ostatnio w pracy nie mieli wiele powodów do radości.

- Uwaga! Krzyk Belli wyrwał go z zamyślenia. W tej samej chwili Edward spostrzegł grupkę dziewcząt podążających w ich stronę. Były bardzo młode i chyba nieco pijane. Nagle wzrok jednej z nich padł na wysoką sylwetkę mężczyzny w niebieskich szortach.

- O rany! To przecież on! Ten facet z gazety! Najfaj­niejszy wolny facet w naszym pięknym kraju!

Bella przypomniała sobie widziany kiedyś film o Beat­lesach; kiedy w 1964 roku odwiedzili Nowy Jork, dziew­częta tak samo szalały na ich widok.

- Z nieba nam spadł! Edward struchlał. Postanowiła go bronić, a przy okazji również samą siebie przed nieobliczalnymi nastolatkami. Lekko wysunęła się do przodu. Wiedziała, że najlepszą obroną jest atak i że trzeba jak najszybciej objąć prowadzenie. Zwróciła spokojną twarz ku najbardziej rozwrzeszczanej dziewczynie.

- Wy naprawdę myślicie, że to jeden z tych facetów? Który? Edward Cullen? Dobre sobie! Demetri, one cię wzię­ły za takiego jednego milionera!

Spojrzała na stojącego krok za nią Edwarda.

- Myślą, że to ty jesteś Edward Cullen! - Znowu spoj­rzała prowodyrce w oczy. - To Demetri, mój brat. Pracuje w firmie tego waszego idola, w dziale pocztowym.

Na twarzy dziewcząt odmalowało się rozczarowanie.

- W dziale... pocztowym? To nie jest Edward Cullen? Bella roześmiała się z wyższością.

- Jaki tam z niego Edward Cullen! On mu tylko przy­nosi listy! Naprawdę jest do niego podobny?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Gdzie tam! Tamten jest zupełnie inny. Taki... no, wy­gląda jak milioner. A ten tutaj wygląda jak listonosz.

Bella spoważniała.

- To bardzo dobry zawód. Demetri całkiem nieźle zarabia, ma premię, ubezpieczenie, a na Boże Narodzenie zawsze dostaje bony. A do tego on też jest wolny, jeszcze nie ma dziewczyny.

Zachęcającym wzrokiem obrzuciła otaczające ją wianu­szkiem młode twarze.

- Może by tak któraś z was... Dziewczęta zachichotały; widać było, że facet, któremu siostra szuka dziewczyny, nie jest w ich typie.

- Wolałybyśmy Edwarda albo kogoś podobnego - wy­dęła wargi jedna z nich.

- Ale Demetri tak naprawdę jest do niego bardzo podobny - nie ustępowała Bella. - Można nawet się pomylić i...

- Tak się pomylić to może tylko Wendy. - Druga z dziewcząt palcem wskazała winowajczynię, która pierw­sza rozpoznała Edwarda. - Ale ona jest tak pijana, że wzię­łaby chłopaka od pizzy za Toma Cruise.

Nie wdając się w dalszą dyskusję, odeszły, zostawiając Bellę i Edwarda samych.

- Demetri? Dlaczego właśnie Demetri? - W głosie Edwarda zabrzmiał lekki wyrzut.

- To pierwsze imię, jakie mi przyszło do głowy - wy­jaśniła Bella. - Ale tak naprawdę, to robisz się do niego coraz bardziej podobny. Masz teraz takie samo cielęce spoj­rzenie. Jeszcze chwila, a zaczniesz się ślinić na sam widok koperty z listem od wielbicielki Edwarda.

- Ślinić na widok koperty od wielbicielki...

Jednocześnie wybuchnęli śmiechem i ruszyli przed sie­bie wolnym krokiem. Nie mieli ochoty biegać, byli już tro­chę zmęczeni. Woleli porozmawiać i pożartować.

- Kim ty naprawdę jesteś? - Bella zrobiła wielkie oczy.

- Na pewno nie Edwardem Cullenem. Znam go, jest mo­im szefem - ciągnęła z komicznym przejęciem. - Jesteś chyba jakimś posłańcem, może masz na imię Demetri?

- Wolę być posłańcem - odparł tym samym tonem - niż infantylnym idiotą, chociaż muszę przyznać, że gdyby Jacob zobaczył nas w tej chwili, nie pożałowałby nam ostrzej­szych epitetów.

- Ty nigdy nie zachowujesz się jak idiota, a już na pew­no nie infantylny.

- Mam nadzieję. Esme, moja macocha, mówi nawet, że jestem nad wiek poważny i nigdy się nie uśmiecham.

- Przez ostatni rok nie miałeś wielu powodów do radości - szepnęła Bella.

- To prawda. Raz po raz waliły się na nas nieszczęścia, od drobnych niepowodzeń po prawdziwe katastrofy. W la­boratorium ktoś podłożył ogień, Heidi zginęła w katastrofie, a mojej kuzynce Zafrina napatoczył się ten dureń, jak mu tam, Randall.

- Przynajmniej to ostatnie nieszczęście dobrze się skoń­czyło - spróbowała go pocieszyć Bella. - Zafrina wyszła przecież za swojego ochroniarza.

Edward wzruszył ramionami.

- Też mi szczęście. Małżeństwo! Osobliwy punkt wi­dzenia.

Bella ugryzła się w język. Było to znacznie łagodniej po­wiedziane niż: „Lepszy trup niźli ślub”.

- W interesach też nam się nie wiodło - westchnął Edward. - Akcje naszego przedsiębiorstwa spadają, a ten do­tąd nie wyjaśniony pożar w laboratorium... Temu, kto to zrobił, udało się skutecznie spowolnić nasze prace nad „eli­ksirem młodości”. - Uśmiechnął się smętnie. - Tak to się miało nazywać.

Bella wiedziała, że w laboratoriach firmy od lat przeprowadzano doświadczenia nad nowym kosmetykiem. Tra­gicznie zakończona podróż Heidi do Brazylii miała właśnie na celu sprowadzenie pewnego bardzo rzadkiego składnika potrzebnego do produkcji. Wyglądało na to, że po latach powodzenia i niczym nie zmąconych sukcesów nad rodziną zawisła jakaś klątwa.

- A na domiar złego - ciągnął jej towarzysz - zostałem ogłoszony jednym z najbardziej atrakcyjnych kawalerów w kraju i mimo woli stałem się obiektem zupełnie niechcia­nego, ale za to męczącego zainteresowania.

- I powodem wysiadki systemu komputerowego firmy - nie mogła się powstrzymać Bella.

- O ile wiem, zawiesiła się tylko poczta głosowa. - Spojrzał na nią, jakby chciał sprawdzić, czy bardzo ją to bawi. - Nie tylko firma na tym ucierpiała, ja osobiście też - dodał tonem wyjaśnienia.

- Doskonale o tym wiem, miałam przecież przyjemność rozmawiać z tymi paniami przez telefon, czytałam też nie­które faksy...

Zupełnie jakby nie doceniała grozy sytuacji. Pełen wyż­szości ton jej głosu sprawił, że Edward dodał:

- Sama widziałaś przed chwilą, że o mało mnie nie roze­rwały na strzępy. Swoją drogą, musiały być nieźle wsta­wione, skoro się nabrały na tę twoją bajeczkę.

- Może tak, może nie.

- Ja naprawdę okropnie się męczę. Nie mogę tego dłużej znieść. Wyszedłem pobiegać, bo już nie wytrzymuję w do­mu. Tam też dochodzą listy, a nie mam Demetriego i jego kumpli, żeby wzięli je na siebie.

Zaczął biec i Bella dotrzymała mu kroku.

- Te kobiety sterczą pod moim domem. Wymykam się w przebraniu mechanika samochodowego, mam zaprzy­jaźniony warsztat i jego właściciel rozumie moją sytuację. Razem z synem współpracują z nami od lat i dostarczyli mi przebranie.

Bał się zobaczyć jej minę, ale z głosu wywnioskował, że jeśli chciał ją wzruszyć swoim losem, to celu nie osiągnął.

- To musi być naprawdę świetny strój. Dali ci też wąsy i ciemne okulary? - zapytała niewinnie.

Chyba sobie z niego kpiła, ale pewności nie miał. Trud­no, dziś musi brać wszystko za dobrą monetę.

- Poważnie myślałem, czy ich sobie nie kupić.

- Mógłbyś też kupić perukę. Co myślisz o długich, jas­nych włosach, takich, jakie noszą te chłopaki z kalifornij­skich plaż? Nikt by cię nie poznał.

Przystanął i bacznie się jej przyjrzał.

- Widzę, że sobie ze mnie stroisz żarty. Robisz to bardzo dyskretnie, mówisz jedno, a sens jest inny. Dopiero teraz to spostrzegłem. Chciałbym cię o coś zapytać: czy to znaczy, że przez cały ostatni rok kpiłaś sobie ze mnie?

Bella zrobiła przestraszoną minkę.

- Nigdy bym nie śmiała. Zresztą my, infantylne idiotki, nie jesteśmy zdolne do takich subtelności.

Edward roześmiał się; ku jego zaskoczeniu cała ta roz­mowa bardzo mu się podobała. Zupełnie jakby nareszcie ktoś, otwarcie sobie z niego żartując, traktował go... naj­zupełniej serio.

Dotarli do parkingu i trzeba było się pożegnać.

- Odwiozę cię do domu. - Edward otworzył przed nią drzwi srebrnego volvo.

- Dziękuję - powiedziała Bella.

- Kobieta nie powinna sama chodzić po zmroku. - Do­piero wypowiadając ten banał, zdał sobie sprawę, jak bardzo mu zależy na bezpieczeństwie tej dziewczyny. - Nie po­winnaś wychodzić o tej porze, ktoś cię może napaść.

- Dwa lata temu skończyłam kurs samoobrony - wy­jaśniła spokojnie. - Nie lubię się bać ani ograniczać swoich poczynań, wolę mieć pewność, że sama skutecznie potrafię się obronić.

Jej brawura nie zyskała jego aprobaty.

- Nie uczyli cię na kursie, że pierwszą zasadą bezpie­czeństwa jest unikać niebezpiecznych sytuacji? Jeśli tego nie wiesz, możesz nabrać złudnego poczucia, że kilka po­znanych na kursie chwytów całkowicie ci wystarczy, a to nieprawda. Przyrzeknij mi, że nie będziesz biegała sama po ciemku.

Mruknęła pod nosem coś niezbyt zrozumiałego, ale nie chciał dalej roztrząsać tematu. Zresztą to nie jego interes, jest dorosła i może sobie robić co chce...

Spojrzał na jej zaczerwienioną od biegu buzię okoloną ciemnymi włosami wymykającymi się spod opaski, i wydała mu się śliczna.

- Może pojedziemy coś zjeść albo się czegoś napić? - zapytał ku swojemu zaskoczeniu; nigdy dotąd nie zacho­wywał się tak spontanicznie.

Bella spojrzała na swoje szorty.

- W takim stroju? Przecież ludzie pouciekają na nasz widok.

- Na twój nigdy nikt nie ucieknie, ale co do mnie... W takim razie podjedźmy gdzieś, gdzie dają jedzenie do samochodu. Zjemy jakąś kanapkę, napijemy się czegoś zim­nego i jeszcze chwilę pogadamy.

Widziała, że mu na tym zależy, ale wolała wracać.

- Bardzo dziękuję, może innym razem. - Spojrzała na zegarek. - Na mnie naprawdę już czas.

Zbliżała się pora codziennego telefonu do Angeli. Właś­nie dzisiaj musi zadzwonić do niej punktualnie, bo siostra tego wieczoru - razem z innymi młodymi pacjentami - ogląda w telewizji pewien program dla młodzieży. Zasiadają przed telewizorem z prażoną kukurydzą i napojami, zupeł­nie jakby znajdowali się w domu albo w gościnie u przy­jaciół. Bella wiedziała, jak bardzo jest to istotne w tego ro­dzaju terapii. Angela od tak dawna żyła pozbawiona towa­rzystwa rówieśników, że nie można tracić najmniejszej oka­zji wyrównania tych braków.

Z rozpaczą obserwowała spadek sił psychicznych i inte­lektualnych siostry. Bezpośrednio po wypadku Angela znaj­dowała się na umysłowym poziomie kilkuletniej dziewczyn­ki, a zaburzona percepcja pozwalała jej na oglądanie i re­agowanie na programy przeznaczone dla dzieci z zerówki. Teraz wszystko się zmieniło. Bella uśmiechnęła się do siebie na myśl o tym, że siostra ma przyjaciół i zdaje się wracać do normalnego świata.

- Musisz mi pokazać drogę do swojego domu - powie­dział Edward. Ciekawe, dlaczego musi wracać... Czy na­prawdę ma coś pilnego do zrobienia, czy też po prostu chce jak najszybciej uwolnić się od jego towarzystwa?

Zdawał sobie sprawę z niedorzeczności tej sytuacji. On, Edward Cullen, za którym uganiają się kobiety z całego kraju i ślą do niego listy, w których szeroko rozpisują się na temat tego, co mogą dla niego zrobić, nie jest w stanie zainteresować sobą własnej sekretarki na tyle, żeby się ła­skawie zgodziła napić z nim coli na parkingu.

Nie jest się prorokiem we własnym kraju, pomyślał z go­ryczą, i nie jest się panem i władcą poza własnym biurem. Przecież to naturalne, że Bella, przestając z nim po wiele godzin dziennie, ma go dość i woli wolny czas spędzić z kimś innym. Rozumiał to, ale z niewiadomych powodów nie mógł się z tym pogodzić. Żeby przerwać panujące w sa­mochodzie milczenie, włączył radio. Właśnie trwała trans­misja meczu baseballowego. Edward nie kibicował żadnej z drużyn, ale wolał to niż tę krępującą ciszę.

Bella cichym głosem powiedziała mu, gdzie ma skręcić. Podjechali pod dom. Otworzyła drzwi, zanim na dobre za­hamował, wyskoczyła z samochodu i pobiegła w stronę wejścia.

- Do widzenia i dziękuję! - usłyszał jeszcze.

Jej nagłe zniknięcie miało w sobie coś denerwującego. Edward spojrzał na ciemne okna budynku, pod którym się znalazł. Ciekawe, gdzie ona mieszka? Czy sama, czy z kimś? Bella nigdy nie rozmawiała o swym prywatnym ży­ciu; przynajmniej nie z szefem. Nigdy mu nie przyszło do głowy pytać ją o to, a ona jakoś nie miała ochoty na zwie­rzenia.

Wracał do siebie zatłoczonymi ulicami, rozmyślając o tym, co go spotkało; nawet nie zauważył, kiedy znalazł się przed luksusowym wieżowcem, gdzie zajmował nowo­cześnie urządzony penthouse. Z niechęcią sięgnął po prze­branie leżące na tylnym siedzeniu. Na szczęście, jego prześladowczynie chyba się zniechęciły i nic mu nie groziło.

Szybko przemknął się do środka i wśliznął do prywatnej windy docierającej do mieszkania na najwyższym piętrze. Otworzyła się wprost przed jego drzwiami. Po lewej stronie, za szklaną ścianą rozpościerał się wspaniały widok na miasto i rozjaśnione światłami niebo.

Edward nawet nie spojrzał w tym kierunku.

ROZDZIAŁ CZWARTY

W końcu ukazał się następny numer sławetnego maga­zynu i lista najbardziej atrakcyjnych kawalerów w USA straciła na aktualności. Telefony od telewizyjnych prezen­terów ustały, prasa nieco się uspokoiła. Liczba listów też trochę zmalała.

Gazety o krajowym zasięgu przestały się interesować Edwardem, czego nie można było, niestety, powiedzieć o prasie lokalnej. Edward zmienił numer domowego tele­fonu, natychmiast go zastrzegł i włączył na stałe automa­tyczną sekretarkę; odtąd wielbicielki mogły dzwonić do nie­go tylko do pracy i bez skrupułów z tej okazji korzystały.

Do akcji włączyły się też lokalne media, nieustannie za­sypując rzecznika prasowego firmy pytaniami o życie pry­watne i upodobania najsłynniejszego z przedstawicieli rodu Cullen'ów.

- Jeden jedyny wywiad i już mnie nie ma - oświadczyła stanowczo Charlotte Black z telewizyjnego programu trzecie­go, nie zrażając się żadnymi trudnościami.

Jakoś udawało jej się przedrzeć przez wszelkie zapory, rozliczne recepcjonistki i sekretarki, i codziennie bombar­dowała telefonami Bellę Swan. Jej upór i natarczywość doprowadzały Bellę do szaleństwa, przy czym nie mogła nie podziwiać skuteczności działań energicznej dziennikarki.

Charlotte Black z tupetem oświadczyła, że nie zamierza re­zygnować z upragnionego wywiadu i że nie ustąpi, dopóki go nie uzyska.

- Naprawdę robię, co mogę - odparła zmęczonym gło­sem Bella. - Pan Cullen wie o wszystkich pani telefonach.

- I co mówi?

- Powtarza wciąż, że nie zgadza się na wywiad, napra­wdę bardzo mi przykro.

- Czy on nie rozumie, że unikając nas, powiększa tylko zainteresowanie swoją osobą? - W głosie Charlotte zabrzmiała wyższość zawodowca. - Proszę sobie przypomnieć, jak było z Peterem Romari. Dziennikarze go oblegali, bo żadnemu nie chciał udzielić wywiadu. Widzę, że Edward Cullen sto­suje te same metody.

Bella westchnęła.

- To nie są żadne metody, on po prostu chce, żebyście go zostawili w spokoju.

- Nie ma mowy. A jak tam wasza poczta elektroniczna i głosowa? Jeszcze działa?

- Na szczęście, tak. - Bella wzdrygnęła się na przypo­mnienie wizyty Jacoba tego dnia, kiedy zawiesił się system. - Od pewnego czasu mniej osób się do nas dobija. Myślę, że zainteresowanie Edwardem nareszcie słabnie.

- Nie łudź się, kochanie - rzekła zagadkowo Charlotte i roz­łączyła się.

Bella szybko zapomniała o całej rozmowie i do południa spokojnie pracowała. Potem nieoczekiwanie tyle osób chcia­ło zostawić wiadomość w skrzynce głosowej Edwarda, że system padł. Znowu! Zaraz potem, zupełnie jakby nagle wszystkie maszyny solidarnie zastrajkowały, zawiesił się system komputerowy całej firmy. Edward wściekły wezwał Bellę do siebie.

- Jestem pewna, że to ta dziennikarka maczała w tym palce - wyznała cicho Bella. - Nie zwróciłam uwagi na to, co powiedziała na zakończenie naszej rozmowy, ale teraz już wszystko rozumiem. To była groźba. Chciała nam po­kazać, do czego jest zdolna. Myślę, że nie przestanie nas dręczyć, dopóki pan... dopóki nie udzielisz jej wywiadu.

Edward zacisnął pięści.

- Nie ma mowy! Nigdy nie ugnę się przed szantażem tych telewizyjnych hien! Ja im... my im jeszcze...

W tej samej chwili po korytarzu przetoczył się grzmot; to Jacob Cullen zdążał w kierunku biura swego bratanka.

- Edward, do cholery! Zaraz chyba szlag mnie trafi! Bella zadrżała ze strachu; ciężkie kroki były coraz bliżej.

Przypomniała sobie Wyrwidęba i Waligórę z bajki; miała wrażenie, że któryś z nich zaraz tu wtargnie i połamie im kości...

- Najlepiej zamknijmy się w szafie - szepnęła niezu­pełnie żartem. - Może nas nie zauważy...

Edward lekceważąco machnął ręką.

- Nie bój się, dam sobie z nim radę. Jacob przestąpił próg sekretariatu. Ziemia drżała pod jego nogami, drzwi dzielące go od gabinetu Edwarda nagle wy­dały się bardzo wiotkie... Może Edward nie bał się włas­nego stryja, ale Bella umierała ze strachu. Z nadzieją w oczach spojrzała w stronę biurowej szafy. Było już jednak za późno. Drzwi dzielące gabinet od sekretariatu rozwarły się jak za podmuchem huraganu i Jacob wpadł do środka.

- Zdajesz sobie sprawę z tego, co te twoje... wielbicielki robią! Ale będziemy mieli straty! Czy ty w ogóle masz pojęcie...

Gwałtowna tyrada płynęła jak górski potok po kaskadach z kamieni. Edward stał bez ruchu i czekał, aż amunicja wu­ja się wyczerpie. Bella przykleiła się do ściany, próbując przeniknąć przez nią na zewnątrz, tam, gdzie nie było ze­psutych komputerów ani stryjów Jacobów.

Potem głos zabrał Edward. Najpierw próbował jakoś za­łagodzić sprawę, potem wszystko zracjonalizować, a w koń­cu, kiedy przeciwnik okazał się głuchy na wszelkie argu­menty - przeszedł do kontrofensywy. Nie na darmo byli rodziną; znali swoje słabe punkty, uderzali celnie i bardzo boleśnie.

Bella miała wrażenie, że za chwilę zaczną się obwiniać o suszę w Afryce, fatalne zbiory ryżu w Chinach i zbyt późne obalenie muru berlińskiego... Poczuła, że ból głowy zaczyna rozsadzać jej skronie; nigdy w życiu nie cierpiała na migrenę, ale teraz właśnie miała przeżyć jej atak po raz pierwszy.

Jacob zrobił krok do przodu; jego kark spurpurowiał. Je­szcze sekunda, a skoczą sobie do gardła.

- Podobno wydzierasz się na mojego syna. - W progu stanął Carlisle Cullen i złym wzrokiem obrzucił brata.

Bella zrozumiała, że któraś z urzędniczek nie wytrzymała i wezwała na pomoc ojca Edwarda. Żołądek podszedł jej do gardła. Rozpoczynała się trzecia wojna światowa, a ona stawała się tego mimowolnym świadkiem.

- Przez tego twojego synalka firma praktycznie przestała działać. Te jego zwariowane baby puszczą nas z torbami! - Jacob z wysuniętą szczęką ruszył w stronę brata. - I to nie po raz pierwszy! Nie po raz drugi ani trzeci... tylko piąty! Wszystko wytrzymałem, ale każda cierpliwość ma swoje granice! Jako szef rady nadzorczej i osoba odpowie­dzialna za to, co się tutaj dzieje, muszę ukrócić te idiotyzmy!

- To nie wina mojego syna, że kobiety za nim szaleją. - Carlisle z udanym spokojem wytrzymał natarcie brata.

- Tato, proszę, daj spokój. - Edward wyraźnie nie po­trzebował pomocy ojca. - Damy sobie radę sami.

Carlisle nie zamierzał ustępować.

- Każdy ojciec w podobnej sytuacji zachowałby się tak samo - oświadczył wojowniczo. - Doskonałe wiem, do cze­go Jacob jest zdolny, wystarczy spojrzeć na jego syna. Omal nie wykończył biednego Aleca. Nie pozwolę, żeby się teraz znęcał nad tobą.

Jacob gwałtownie zbladł. Aluzja do jego ojcowskiego fia­ska była ciosem poniżej pasa.

- Tato, to nie ma nic wspólnego z Alekiem - zaopo­nował Edward. - Zresztą ani on, ani ja nie jesteśmy już chłopcami i sami ponosimy odpowiedzialność za własne czyny. Odpowiedzialność za to, co dzieje się obecnie z sy­stemem łączności naszej firmy spada wyłącznie na mnie. Stałem się mimo woli przyczyną zakłóceń i Jacob ma rację, winiąc mnie za to, co się stało.

- Mam ochotę cię zastrzelić! - ryknął Jacob. Carlisle zrobił krok do przodu.

- Tylko spróbuj coś mu zrobić, a ja... Jacob zacisnął pięści.

- Co ty mi możesz zrobić? Ty... Bella zamknęła oczy, by nie widzieć, jak bracia rozszar­pują się na kawałki. To się musi skończyć masakrą.

- Posłuchajcie... - próbował uspokoić ich Edward.

- Z drogi - warknął Jacob.

- Od dawna mu się należało - syknął Carlisle.

W tej samej chwili pomiędzy zacietrzewionych męż­czyzn wśliznęła się wysoka kobieta z długimi ciemnymi włosami.

- Wyglądacie jak dwa koguty. Bardzo proszę, uspokój­cie się i zostawcie sobie coś na potem. - Emili Cullen, młodsza siostra obu braci, położyła wąskie dłonie na ich ramionach. W oczach miała smutek; w jej głosie brzmiało rozczarowanie.

Bella odetchnęła z ulgą. Co za szczęście, że Emili zja­wiła się właśnie teraz! Mogłoby przecież naprawdę dojść do rozlewu krwi i Edward nic by na to nie poradził. A ona mogłaby potem najwyżej zadzwonić po pogotowie, by za­brało rannych z pola bitwy.

- Nie wtrącaj się, Emili - burknął Jacob, ale opuścił pięści.

Carlisle zrobił to samo.

- Znęcał się nad moim chłopakiem - wytłumaczył sio­strze. - Nie wystarczy mu, że zniszczył własnego syna i wy­gryzł go z firmy. Teraz chce to samo zrobić z Edwardem, ale... niedoczekanie jego.

Edward z rozpaczą spojrzał na stryjenkę.

- On nie jest w stanie zrozumieć, że przestałem już być małym chłopcem. Tato, ja mam dwadzieścia dziewięć lat i sam potrafię się bronić. Nikt mnie znikąd nie wygryzie. Bardzo ci dziękuję za pomoc, ale wracaj już lepiej do siebie i udziel komuś jakiejś porady prawnej albo czegoś tam.

Carlisle powiódł wzrokiem od syna do brata.

- Jednym słowem, stajesz po jego stronie, tak? Rozu­miem, Jacob jest prezesem, a ja tylko jednym z jego zastęp­ców. Brawo, synu! Jesteś taki sam jak twoja matka, wyra­chowany i podły! - Wypadł z gabinetu, jakby go diabeł go­nił.

- Edward jest zupełnie inny niż ta wiedźma Victoria! - wrzasnął Jacob i pobiegł za bratem. - Najwyższy czas, żebyś to zrozumiał! Edward od lat pracuje w firmie i nikt nigdy nie zarzucił mu, że robi coś z wyrachowania! Jest uczciwy do szpiku kości! Co z ciebie za ojciec, że tak go traktujesz! Nic dziwnego, że Emmett uciekł od ciebie na drugi koniec świata! Tam w Wyoming ma przynajmniej trochę spokoju!

Kłótnia przeniosła się na korytarz, a jej odgłosy jeszcze przez pewien czas dobiegały z podestu przy windach, by w końcu ucichnąć w dwu osobnych szklanych klatkach, którymi bracia pojechali każdy do swego biura.

Emili, Edward i Bella przez dłuższą chwilę milczeli.

- Lubię do was przychodzić - odezwała się wreszcie Emili. - Miło jest zobaczyć, jak rodzina zgodnie sobie pracuje.

- Wpadłaś w samą porę, ciociu Emili - rzekł z uśmie­chem Edward. - Nie mogłaś lepiej trafić.

Była od niego o cztery lata starsza i uwielbiał nazywać ją „ciocią”. Od dzieciństwa bardzo się przyjaźnili.

- Wpadłam zabrać Alice na lunch - wyjaśniła Emili - i usłyszałam, jak oni się tutaj awanturują. Okropne, zu­pełnie jak mali chłopcy. Nie wiem, co by zrobiła mama, gdyby ich tak zobaczyła.

- Nic by nie zrobiła. Była przyzwyczajona do ich kre­tyńskich zachowań.

Emili spojrzała na Bellę i uśmiechnęła się do niej ser­decznie.

- Biedna Bella! Aż zbladła! Musiałaś się strasznie przejąć tą gorszącą sceną!

Bella odlepiła się od ściany. Było jej przyjemnie, że Emili pamięta jej imię, choć widziały się tylko dwa razy. Victoria nigdy w życiu nie zadałaby sobie tyle trudu, by za­pamiętać, jak ma na imię sekretarka syna.

- Bardzo mi miło znów panią zobaczyć, panno Cullen - powiedziała uprzejmie.

Emili pisała powieści i Bella bardzo ją ceniła.

- Mów mi po imieniu albo nazywaj mnie ciocią Emili, jak wolisz - uśmiechnęła się jej rozmówczyni. - Tylko, bła­gam, nigdy nie nazywaj mnie panną Cullen, dobrze? Można spytać, o co tym razem moi bracia omal się nie pobili?

Edward pokrótce opowiedział jej, o co poszło.

- Ojciec oczywiście dolał tylko oliwy do ognia - za­kończył z westchnieniem. - Musiał wspomnieć o Alecu, a to, jak wiadomo, działa na stryja jak płachta na byka. Nie może się pogodzić z tym, że jego syn nie chce pracować w firmie. Odgryzł mu się, wypominając ucieczkę Emmetta, i nieszczęście gotowe.

- Trzeba przyznać, że Emmettowi w sumie się udało - zauważyła Emili. - Ma żonę, dziecko, żyje sobie na far­mie, którą dostał od mamy, i dobrze mu się powodzi.

Edward uśmiechnął się niewesoło.

- Jacob mniej więcej właśnie to powiedział, tylko włas­nymi słowami. Według niego Emmett dlatego żyje teraz jak człowiek, bo mu się udało uciec od niszczącego wpływu ojca.

Bella westchnęła.

- Najgorsze były te wszystkie zwroty akcji... Czuła się, jakby właśnie się wydostała z diabelskiego młyna; huczało jej w głowie od podniesionych głosów i na­głych zmian sytuacji. W jednej chwili Jacob krzyczał na Edwarda, zaraz potem bronił go przed Carlisle'em, a ten z kolei napadał na syna, w którego to obronie przed sekundą kru­szył kopie.

U niej w domu działo się inaczej i wciąż nie mogła się przyzwyczaić do nerwowego sposobu życia swoich szefów, gdzie wszystko było szybkie, ulotne, zmienne i podminowane. Cullenowie krzyczeli, kłócili się, mó­wili sobie okropne rzeczy, oskarżali się o najgorsze czy­ny, a w chwilę potem dawali dowody niespotykanej so­lidarności i lojalności wobec siebie. U niej w rodzinie wszyscy bardzo się kochali i nikt nikomu świadomie nie sprawiał przykrości.

Emili ze zrozumieniem spojrzała na Edwarda.

- Dobrze, w takim razie pójdę z nimi pogadać. Z każ­dym z osobna - uściśliła, widząc przerażony wzrok Belli. - Pewnie siedzą teraz w swoich gabinetach i ani im w gło­wie zapalić fajkę pokoju. Jeśli spotkasz Alice, powiedz jej, że tu byłam.

Edward przez chwilę spoglądał w ślad za smukłą syl­wetką ciotki w długiej, powiewnej szacie.

- Emili jest cudowna - odezwał się po chwili. - Ma w sobie tyle ciepła i spokoju. Na pewno uda jej się ich po­godzić, może nie zaraz, ale niedługo. Podadzą sobie ręce i... do następnego razu.

Jeśli to prawda, należy jej się pokojowa Nagroda Nobla, pomyślała Bella, ale zachowała to dla siebie. Gdy zamierzała opuścić gabinet szefa, nadeszła Alice.

- Nie odchodź - poprosiła złowrogo. - Nie zostawiaj mnie sam na sam z moim bratem, bo mogę go zamordować.

Bella uśmiechnęła się słabo. Nie wiedziała, czy przeżyje kolejne starcie.

- Potrzebujesz świadka czy raczej kogoś, kto cię po­wstrzyma przed popełnieniem zbrodni? - zapytała z płonną nadzieją na rozładowanie napięcia.

I rzeczywiście, nic takiego nie nastąpiło.

- O co chodzi? - sucho zapytał Edward siostrę. Obrzuciła go złym wzrokiem.

- Może mi wyjaśnisz, dlaczego te cholerne komputery znowu odmówiły posłuszeństwa! Straciłam przed chwilą trzy strony tekstu, nad którym pracowałam przez całą noc! Znikły, rozumiesz? Rozpłynęły się w powietrzu!

Jeśli oczekiwała współczucia, srodze się zawiodła.

- Nie wpadło ci do głowy, że trzeba zapisywać każdą stronę na dysku? Wtedy, w razie czego, straty są mniejsze.

Spokój w jego głosie nie wróżył nic dobrego.

- W takich warunkach jak ostatnio musiałabym chyba zapisywać każde słowo - odcięła się Alice. - Mam tego dosyć!

- Doprawdy? Przecież to takie śmieszne! - W głosie Edwarda zabrzmiała drwina. - To świetna zabawa. Wysia­dają komputery, znikają teksty, ludzie się wściekają, czy mo­że być coś zabawniejszego?

Alice miała taką minę, jakby go chciała uderzyć. Po­nieważ „cioci Emili” w pobliżu nie było, Bella postanowiła sama rozładować sytuację.

- Przed chwilą była tutaj Emili - oznajmiła. - Chciała cię wziąć na lunch. Gdzie się wybierzecie, jak myślisz? Byłaś już w Black Forest? Mają tam cudowne desery.

Rodzeństwo spojrzało na nią osłupiałym wzrokiem.

- To może ja już lepiej sobie pójdę... - Bella zrobiła niepewny krok w stronę drzwi.

Alice powstrzymała ją ruchem dłoni.

- Zostań, proszę. Skoro mój braciszek jest dziś taki cięty, wolę porozmawiać z tobą. Podobno jego wielbicielki znowu odcięły nas od świata, zatykając system swoimi westchnie­niami. Nic z tego nie rozumiem, przecież ta cała historia z listą supermenów już się skończyła.

- Niezupełnie. Charlotte Black w dalszym ciągu nie daje nam spokoju - westchnęła w odpowiedzi Bella.

- Ta z trójki? Hiena o spojrzeniu bazyliszka? Edward skinął głową.

- Jakbyś zgadła. Alice przez chwilę milczała, słuchając brata i Belli, wprowadzających ją w szczegóły aktualnej sytuacji.

- Zgadzam się z Bellą - powiedziała w końcu. - Mu­sisz tej babie udzielić wywiadu, w przeciwnym razie nigdy się nie odczepi ani od ciebie, ani od nas.

- Nie mam zamiaru. Przecież to zwyczajny szantaż.

- A jak będzie nam tak codziennie blokować kompute­ry? - zapytała retorycznie Bella.

Dobrze wiedziała, co się wtedy stanie. Jacob i Carlisle po­zabijają się i nastąpi koniec świata.

Alice zaczęła nerwowo chodzić po pokoju.

- Musi być jakieś wyjście - mruczała do siebie. - Przecież nie możemy pracować ze świadomością, że lada chwila wysiądzie nam komputer.

- Tym wyjściem na pewno nie jest ustępstwo - oświad­czył Edward. - Jeśli zgodzę się na jeden wywiad, następ­nego dnia będę musiał udzielić dziesięciu kolejnych. Nie możemy zrobić nic gorszego, jak znowu zwrócić uwagę opi­nii publicznej na moją osobę, na to, że wciąż jeszcze jestem kawalerem.

Alice zatrzymała się, jakby nagle wrosła w ziemię.

- Mam! Znalazłam! I o to chodzi! - Przysiadła na biur­ku brata i zamachała nogami. - Wpadłam na cudowny po­mysł! Edward, udzielisz tej babie wywiadu. Zrobisz to w taki sposób, że raz na zawsze uwolnisz się od niej i od tej całej reszty. Uratujesz swoją skórę, a przy okazji nas, a na tym ci chyba zależy.

- Oczywiście. Myślisz, że mnie bawi, że tropią mnie jak zająca, że wysiadają komputery, a stryj Jacob obiecuje, że mnie zastrzeli? Zrobię wszystko, żeby z tym skończyć.

Alice spojrzała mu prosto w oczy.

- W takim razie masz tylko jedno wyjście. Musisz ogło­sić swoje zaręczyny! Dzwoń do Charlotte i powiedz, że chcesz jej udzielić wywiadu, w którym przekażesz całemu Minne­apolis i reszcie świata, że zamierzasz się ożenić. W ten spo­sób raz na zawsze uwolnisz się od tego stada kobiet.

Entuzjazm Edwarda osłabł.

- Zawiodłaś mnie, siostrzyczko. A już podejrzewałem, że naprawdę coś wymyśliłaś. Nie zamierzam się zaręczać, ani tym bardziej żenić.

Bella ze zrozumieniem skinęła głową.

- Lepszy trup niźli ślub, zawsze tak mówiłeś. Innymi słowy lepsze łoże śmierci niż małżeńskie.

Alice roześmiała się głośno.

- Nic nie zrozumiałeś. To nie będą prawdziwe zaręczy­ny, to będzie tylko na niby. Umówisz się z kimś, kto zgodzi się grać twoją narzeczoną przez jakiś czas, do momentu, kiedy ludzie zapomną o tej absurdalnej liście. Radzę ci się zastanowić, Charlotte Carlisle zawiadomi wszystkie chętne ko­bietki w całym mieście, że zwierzyna wymknęła im się z rąk. Dadzą ci święty spokój i znowu będziesz mógł sobie pracować do woli, a do tego będziesz miał sprawny system komputerowy.

Edward otworzył usta, by zaprotestować, ale zamknął je i zaczął przeżuwać pomysł młodszej siostry.

- Może coś w tym jest... Ale to nie do zrobienia.

- Dlaczego nie?

- Skąd ja wezmę tę tymczasową narzeczoną? To musi przecież wyglądać bardzo wiarygodnie, żeby Charlotte dała się nabrać.

- Racja - wtrąciła Bella. - Ona jest bardzo przebiegła. Nie kupi byle czego, zaraz wywęszy podstęp.

Alice powiodła po nich triumfalnym spojrzeniem.

- I o to chodzi! Musimy jej dostarczyć towar pierwsza klasa! Narzeczona Edwarda to powinien być ktoś naprawdę na poziomie. Po pierwsze, musi się zgodzić na cały ten plan, a po drugie, musi rozumieć powagę sytuacji. Żeby wszystko wyglądało prawdopodobnie, musi to być ktoś, kto od dawna jest niedaleko ciebie - wymownie spojrzała na brata - ale dotąd nie wysuwał się na pierwszy plan. Ro­zumiesz?

Ich oczy spotkały się i Edward gwałtownie zamrugał powiekami. W gabinecie zapanowała cisza.

- Myślałam, że jesteś bardziej bystry, braciszku. - W głosie Alice zabrzmiało rozczarowanie. - Naprawdę nie wiesz, o kogo chodzi? Mam ci przeliterować imię?

Edward gwałtownie poczerwieniał.

- Myślę, że nie...

- B - E - L - L - A - wyraźnie wysylabizowała Alice.

- Nie powinniśmy tego mówić, zanim nie zapytamy jej o zdanie - rzekł rozpaczliwie Edward.

Bella, która właśnie poważnie się zastanawiała, jakie imię spośród znanych jej kobiet wytypować, skierowała na nich osłupiały wzrok.

- Gratulacje, moja droga! - zawołała Alice. - Właś­nie zostałaś mianowana tymczasową narzeczoną Edwarda.

- Kto? Ja? Edward spojrzał na nią z góry.

- Zgadzasz się, prawda? Zabrzmiało to zupełnie jak służbowe polecenie, którym w istocie było. Miał prawo mówić do niej takim tonem w służbowych sprawach, ale to nie była służbowa sprawa. Postanowiła się bronić.

- Nie mówicie tego serio!

Rozejrzała się rozpaczliwie, ale znikąd nie nadeszła po­moc. Rodzeństwo wymieniło spojrzenia i Bella zapragnęła uciec stąd jak najdalej. Sprzymierzyli się przeciwko niej i przy tak zmasowanym ataku nie miała żadnych szans.

- Mówimy całkiem serio - łagodnie zapewniła ją Alice. - Jesteś idealną kandydatką. Spełniasz wszystkie wa­runki.

Bella postąpiła krok do tyłu.

- Wszystkie oprócz jednego. Nikt nie uwierzy, że Edward się ze mną zaręczył. Nigdy nigdzie nas nie widywano, nigdy nawet razem nie zjedliśmy lunchu.

Znowu się cofnęła i ponownie poczuła za plecami ścia­nę; nie było odwrotu. Czuła się jak zwierzę w potrzasku. Oni chyba nie sądzą, że ona się zgodzi na ten szalony plan?

Edward zmarszczył brwi.

- Ona ma rację, nikt nas nigdy razem nie widywał, a gdyby rzeczywiście łączyło nas coś tak poważnego, firma huczałaby od plotek.

Alice zamyśliła się.

- To prawda, tutaj nic się nie ukryje. Ściany mają uszy, a parapety oczy.

Bella prawie odetchnęła z ulgą.

- Gdyby coś... między nami było, wszyscy dawno by o tym wiedzieli...

Alice jednak nie pozwoliła jej się długo łudzić.

- Mogliście być bardzo dyskretni. To, że nikt was razem nie widywał, świadczy o powadze waszego związku. Utrzy­mywaliście go tak długo w tajemnicy w obawie przed plot­kami. Udało wam się i nikt w firmie ani przez chwilę nie podejrzewał, jak bardzo się kochacie.

- Nawet my sami... - wtrąciła Bella, ale Alice nie zwróciła na nią uwagi.

- Dopiero ta afera z listą kawalerów - ciągnęła w na­tchnieniu, uskrzydlona własnym planem - sprawiła, że po­stanowiliście się ujawnić.

Edward usiadł za biurkiem.

- To całkiem sensowne - rzekł z uznaniem. - To się nawet może udać. Oboje z Bellą jesteśmy dość skryci i nie lubimy o sobie mówić. Jest też logiczne, że postanowiliśmy przeczekać, aż to szaleństwo z listą się przewali, i dopiero wtedy ogłosić zaręczyny.

Zupełnie jakby zabierał głos na zebraniu działu pro­dukcyjnego! Tylko że tym razem była mowa o zaręczynach, o ich zaręczynach! Poczuła dreszcz i pomyślała, że zaraz zemdleje.

- Nikt w to nie uwierzy - powiedziała drżącym, zmie­nionym głosem. - Rozmawiałam z Charlotte Black niemal co­dziennie. Ona natychmiast się domyśli, że wpadliśmy na to w ostatniej chwili, żeby się ratować.

Poczuła na sobie chłodne spojrzenie zielonych oczu.

- Jak? - Edward tak właśnie patrzył, kiedy ktoś miał inne zdanie w interesach. - Charlotte jest może dobrą dzien­nikarką, ale nie jest jasnowidzem. Tylko od ciebie zależy, jak jej wszystko przedstawisz. Jeśli zrobisz to umiejętnie, uwierzy i jeszcze na dodatek będzie podziwiać twój spryt.

- I tak wszystko dobrze się skończy - odetchnęła z wyraźną ulgą Alice. - Czy mogę wam pogratulować jako pierwsza? Jesteście prześliczną parą.

Bella uniosła ręce, jakby chciała odepchnąć ich od siebie.

- Ja... nie potrafię! Nie mogę! To bez sensu. Musicie znaleźć sobie kogoś innego.

Poczuła na sobie ich baczne, skupione spojrzenia, i ru­szyła w stronę drzwi.

- Przepraszam, ale mam pilną pracę, muszę iść. Na ustach Alice ukazał się drwiący uśmiech.

- Swoją drogą to bardzo ciekawe. Tysiące kobiet bombarduje cię telefonami i listami, a twoja własna sekretarka ucieka od ciebie jak od zarazy. Ciekawe dlaczego? Edward lekko się skrzywił.

- Nie mam pojęcia. -Belli zrobiło się głupio.

- To nic nie znaczy - zapewniła. Miała wrażenie, że stąpa po stalowej linie, wysoko nad głowami tłumu... Jeszcze chwila, a zachwieje się i spadnie. Edward jest jej szefem, pracuje u niego i wiele swoją od­mową ryzykuje. Postanowiła sprawę załagodzić.

- Ja nie umiem kłamać. Zrobię taką minę, że wszystko zaraz się wyda. Jeśli komuś powiem, że właśnie zaręczyłam się z Edwardem, roześmieje mi się w twarz.

Alice spoważniała.

- Nie rozumiem dlaczego. Ja bym się wcale nie zdziwiła, gdyby Edward się w tobie zakochał.

- To równie prawdopodobne - broniła się dalej Bella - jak to, co pokazują w Archiwum X. Zresztą każdy, kto choć trochę zna Edwarda, zna też jego poglądy na temat mał­żeństwa. Dlaczego nagle miałby zmienić zdanie?

- Pojawiłaś się w jego życiu i od tej chwili wszystko się zmieniło, to bardzo proste - łagodnie, jak dziecku, wy­jaśniła jej Alice.

- Nagle postanowiłem się ożenić i żyć długo i szczę­śliwie - sarkastycznie dokończył Edward.

- A do tego mieć dzieci, oczywiście z sobie tylko zna­nych powodów - rzekła z ironią Bella. Jego opinie na temat małżeństwa i potomstwa zawsze wyprowadzały ją z rów­nowagi, toteż teraz nie mogła się powstrzymać. - Jak ty sobie w ogóle wyobrażasz odegranie roli człowieka zamierzającego się ożenić, skoro nawet nie potrafisz o tym po­ważnie mówić?

- Brawo, bardzo słuszna uwaga - odezwała się z po­dziwem Alice. - Trzeba nad sobą popracować, Edward. Mu­sisz się nauczyć czule spoglądać na narzeczoną, przybierać odpowiedni ton, kiedy się do niej zwracasz, cieszyć się, że w końcu spotkałeś odpowiednią kobietę. Od czasu do czasu zażartować na temat swoich dawnych opinii i wyrazić prze­konanie, że głęboko wierzysz w waszą szczęśliwą przy­szłość.

- On tego nigdy nie zrobi! - wyrwało się Belli. Brzmiąca w jej głosie pewność zdenerwowała Edwarda.

Co ona może o nim wiedzieć?

- Zapewniam cię - oznajmił, patrząc w przestrzeń - że zrobię wszystko, co może się przyczynić do sprawnego funk­cjonowania naszej firmy. Jeśli dla jej dobra konieczne jest, żebym odegrał rolę szczęśliwego narzeczonego, zrobię to. Zrobiłbym znacznie więcej, gdyby tego ode mnie wymagała sytuacja.

Wstał zza biurka i ruszył ku niej, niebezpiecznie zmniej­szając dzielącą ich odległość. Miał na sobie elegancki gar­nitur i koszulę z nieodłącznym krawatem. Bella zamrugała powiekami. Ze zmęczenia wyobraźnia zaczęła płatać jej fi­gle. Przed oczami stanął jej Edward taki, jakiego ujrzała wtedy, w parku, w krótkich spodenkach i sportowej koszul­ce. Zobaczyła jego długie nogi, opalone ramiona, szeroką klatkę piersiową. Zadrżała i spuściła wzrok. Edward był co­raz bliżej, a ona nie wiedziała, jak się zachować.

- Nigdy nie poddawałam w wątpliwość - zaczęła drżą­cym głosem - twojego przywiązania do firmy, ale nie tylko ty masz zagrać w tej niezwykłej... psychodramie. Mnie by­łoby bardzo trudno przekonać moich przyjaciół, że się z tobą zaręczyłam.

Wyobraziła sobie, jak podczas lunchu powiadomi o tym fakcie Lauren, Kate i Irinie. Albo swoje współlokatorki.

- To zupełnie niemożliwe. Edward jakby nie słyszał jej słów.

- Ciekawe, co cię powstrzymuje. Może chodzi o... męż­czyznę? Czy jest w twoim życiu mężczyzna, któremu mo­głoby się nie spodobać, że zamierzasz wziąć udział w tym... spektaklu?

Wystarczyło przytaknąć i wszystko się skończy. Można przecież na poczekaniu wymyślić jakiegoś osiłka, który do­stanie szału, gdy się dowie, że jego dziewczyna go rzuciła.

- Tylko pamiętaj, przed chwilą powiedziałaś, że nie po­trafisz kłamać - przypomniał jej od niechcenia. - A ja nie bardzo chciałbym dalej zatrudniać kogoś, kto mnie oszukuje. Nie potrafię pracować z osobą, do której nie mam zaufania.

Wszystko jasne. Jeśli skłamie i kłamstwo się wyda, może się pożegnać z posadą. I co wtedy stanie się z Angelą? Prze­cież los siostry leży w jej rękach.

Nie, takie rozwiązanie w ogóle nie wchodzi w rachubę. Musi u niego pracować, bo tylko w ten sposób będzie mog­ła w dalszym ciągu opłacać pobyt Angeli w ośrodku reha­bilitacyjnym.

- Nie, w moim życiu nie ma mężczyzny - powiedziała z wysiłkiem. Nie ma i na razie nie będzie. Czasy randek bezpowrotnie się skończyły.

- W takim razie - usłyszała głos Edwarda i ujrzała jego kamienną twarz - nic nie stoi na przeszkodzie i możemy nasz plan wprowadzić w życie. Jakiś zazdrosny facet mó­głby wszystko skomplikować, a tak mamy wolną drogę.

Pomyślnie zakończył negocjacje i mógł się udać na za­służony odpoczynek, ale przedtem musiał jeszcze wydać dyspozycje sekretarce.

- Bello, zadzwoń zaraz do Charlotte Black i umów mnie z nią na wywiad. Może być pojutrze.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Przez chwilę milczała, przestępując z nogi na nogę. Wy­dawało jej się, że stoi na skraju przepaści, w którą zaraz ją strąci telefon do Charlotte Black. Alice zauważyła, co się z nią dzieje.

- Edward - zwróciła się do brata - nikt nie poddaje w wątpliwość twojego zaangażowania w sprawy firmy, ale musisz spojrzeć na to z punktu widzenia Belli. Przecież ona z tego nie będzie miała nic, oprócz pewnych niedogodności.

Edward spochmurniał; opór sekretarki bardzo mu się nie podobał. Zupełnie jakby ją prosił o coś strasznego, a prze­cież chodzi tylko o osiągniecie konkretnego celu. Plan Alice pozwoli im raz na zawsze przegnać te wszystkie stra­szne kobiety, ustaną maile i telefony, dziennikarze się od­czepią, do biura wróci spokój i firma będzie mogła nareszcie znowu prawidłowo działać. Czy dla tak szczytnego celu nie warto poświęcić nieco czasu i - przestać kaprysić?

Obrzucił wzrokiem drobną sylwetkę Belli. Obszerny sza­ry kostium i biała, pod szyję zapięta bluzka starannie ma­skowały jej kobiece kształty. Do tego te półbuty... Szkoda, że na dodatek nie nosi ortopedycznego obuwia. Przecież nawet jego babka by się tak nie ubrała! Zwłaszcza ona! Heidi odznaczała się wyrafinowanym gustem. Stłumił ból na samo jej wspomnienie i opanował irytację wywołaną ubiorem Belli.

- Bella Swan u nas pracuje i powinno jej zależeć na sprawnym funkcjonowaniu biura. To chyba nie są absur­dalne wymagania?

Bella z zapałem przytaknęła, ale Alice z dezaprobatą pokręciła głową.

- Całe to przedstawienie będzie od niej wymagało pracy po godzinach. Po oficjalnym ogłoszeniu zaręczyn będziecie musieli zacząć razem bywać, żeby to wszystko wyglądało prawdopodobnie.

- Przypuśćmy, że jesteśmy takimi narzeczonymi, którzy nade wszystko preferują własne towarzystwo. Co wtedy?

Bella przymknęła oczy i poczuła, jak serce wędruje jej do gardła. Jak to by było, gdyby naprawdę się zaręczyli i spędzali razem wieczory, ona i Edward... Sami, tylko we dwoje.

Poczuła na sobie jego uważne spojrzenie i natychmiast wróciła na ziemię.

- Posłuchaj, Edwardzie - rzekła stanowczym głosem Alice. - Jeśli ten plan ma wypalić, musisz przekonać ludzi, że coś się w twoim życiu zmieniło, musisz pokazać, że na­prawdę ci na Belli zależy. Będziesz ją zabierał do teatru, na kolacje, do przyjaciół. Oczywiście nie co wieczór, w taką zmianę nikt nie uwierzy, ale co jakiś czas, powiedzmy, raz na tydzień.

Edward z rezygnacją skinął głową.

- Masz rację. Bello, zarezerwuj nam jakiś stolik w re­stauracji i bilety na jakiś spektakl.

- Mam też sobie wysłać róże?

Alice wybuchnęła śmiechem.

- Jak widzę, to stara piosenka. Kolacja w restauracji, wypad do teatru i róże... Rozumiem, ale tym razem nie chodzi o pierwszy lepszy romans, tylko o poważne zarę­czyny, a to wymaga więcej starań i czasu. A ponieważ, jak rozumiem, zakres obowiązków Belli nie obejmuje tego ro­dzaju czynności, trzeba to będzie jakoś załatwić.

Edward uśmiechnął się cynicznie. Ciekawe, jak ona za­reaguje na sugestię Alice? W takim układzie nie będzie już mowy o przysłudze wyświadczonej firmie czy szefowi, ale o dodatkowy zarobek, i to niemały.

Trzeba było tak zacząć od razu! Perspektywa sowitego wynagrodzenia na pewno skuteczniej przełamałaby opory jego sekretarki niż to całe gadanie o interesie firmy. Każda kobieta zrobi wszystko dla pieniędzy. Jak on, rodzony syn Victorii Cullen, mógł zapomnieć o starej prawdzie, że każdy zrobi wszystko za pieniądze, zależy tylko za jakie... Ta re­guła nie znosi wyjątków; nie należy do nich nawet Bella Swan.

Bella czytała w jego myślach; nie musiała patrzeć mu w oczy, żeby wiedzieć, co myśli. A gdyby tak teatralnym gestem odrzucić jego finansową propozycję? Pokazać, że nie wszystko można mieć za pieniądze! Nauczyć go, że są jeszcze inne wartości i że jej, Belli Swan, nie można kupić?

A może po prostu spokojnie i z godnością oświadczyć, że jest w stanie pracować po godzinach i grać rolę jego na­rzeczonej w ramach swoich obowiązków służbowych, nie domagając się żadnego dodatkowego wynagrodzenia? Tak czy owak, rozbije w proch tę jego nędzną teoryjkę, że pieniądze rządzą światem! Uśmiechnęła się do siebie i wtedy usłyszała jego donośny głos.

- Alice ma rację. Sporządzimy odrębną umowę na... na prace zlecone. Nie masz nic przeciwko temu, prawda? Trzeba tylko ustalić wysokość twoich zarobków. Co byś po­wiedziała na...

Specjalnie zawiesił głos, żeby pozwolić dojrzeć jej chci­wości. Ciekawe, na ile się wyceni taka Bella Swan?

- Pięćdziesiąt tysięcy dolarów - oświadczył i ujrzał zdumienie w jej oczach.

- Trzeba przyznać, że jesteś dość szczodry. - W głosie Alice zabrzmiało zaskoczenie.

- Nie bój się - uspokoił ją natychmiast. - Nie wezmę tych pieniędzy z funduszy firmy. Sam zapłacę Belli za przy­sługę, jaką mi wyświadczy.

Słyszała drwinę w jego głosie i widziała ją w jego oczach. Edward prowadził teraz własną grę; grał przeciwko tym wszystkim kobietom, które przez całe życie utwierdzały go w przekonaniu, że pieniądze są dla nich najważniejsze i Bella wiedziała, że jeśli się zgodzi przyjąć ofiarowaną jej sumę, Edward wygra.

Musiała jednak ją przyjąć. Nie mogła pozwolić sobie na luksus odmowy, nie mogła odrzucić jego propozycji. Gdyby nie Angeli, z przyjemnością i pogardą wzruszyłaby ramionami na jego pięćdziesiąt tysięcy dolarów i okrasiła swoją odmowę jakimś zgrabnym i złośliwym zdaniem. Nie wolno jej jednak ulec pokusie. Angeli jeszcze przynajmniej przez rok musi przebywać w ośrodku, a te pieniądze po­zwolą jej uczestniczyć w wycieczkach i innych imprezach, za które trzeba dodatkowo płacić.

Wiedziała, że musi tak zrobić; byłoby czystym egoizmem unosić się teraz godnością i honorem. Edward spojrzał na nią z triumfem.

- Jak rozumiem, możemy szykować umowę? Zaraz wezwę Aro. Połowę dostaniesz zaraz po podpisaniu kon­traktu, a resztę, jak ta farsa się skończy. To znaczy, kiedy zerwiemy zaręczyny z powodu odmienności charakterów.

Mówił teraz do niej zupełnie innym tonem. Nic dziw­nego, przecież właśnie się dowiedział, że można ją kupić. Przez chwilę chciała mu powiedzieć o Angeli, ale zrezyg­nowała. Nie będzie się posługiwać nieszczęściem siostry, by podnieść swe notowania w oczach Edwarda. Ale to ona sama utwierdziła go w przekonaniu, że można ją kupić za określoną cenę. Poczuła, że palą ją policzki. Trudno, nie zrezygnuje z Angeli z powodu fałszywie pojętej dumy.

- Tak - odparła spokojnie - możemy szykować umowę. I bardzo ci dziękuję za hojność.

- To nie będzie wcale łatwo zarobiony grosz - jowialnie wtrąciła Alice. - Żeby zagrać rolę narzeczonej tego po­nuraka, trzeba mieć wielkie zdolności aktorskie.

- Wielkie zdolności wymagają wielkich pieniędzy. - Edward uśmiechnął się zjadliwie. - Czy sądzisz, że to wy­starczy? - zapytał, zwracając się do Belli. - Czy coś jeszcze dorzucić? Wszystko będzie odtąd w twoich rękach. Jeśli ze­chcesz, możesz mnie zdemaskować w jednej chwili i po­wiedzieć wszystko dziennikarzom. Zastanów się dobrze, czy ta suma ci wystarczy?

Starała się go zrozumieć. Jako psycholog wiedziała, że toksyczni rodzice mogą zatruć umysł człowieka do tego sto­pnia, że przez całe życie będzie rozumował tak, jak go nauczyli. Nie miał jednak prawa igrać z nią, jak to teraz robił, napawając się posiadaną władzą. Postanowiła nie dać mu satysfakcji i nie okazać, jak bardzo ją obraził.

- Tak, wystarczy - powiedziała spokojnie. - Przyjmuję twoje warunki.

Alice, nieco zdumiona napięciem panującym między bratem a Bellą, postanowiła przejść do rzeczy.

- W takim razie, zabieramy się do roboty. Po pierwsze, musimy nasz plan utrzymać w tajemnicy. Jeśli dowie się ktoś jeszcze, wszystko się wyda.

- Zaraz zadzwonię do Volturii- oświadczył Edward. - Chcę, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik od stro­ny prawnej. Mógłbym prosić o to ojca, ale on natychmiast wszystko wygada. Do Aro mam absolutne zaufanie.

- Ja też. - Alice spojrzała na Bellę, jakby ją chciała włączyć do rozmowy. - Wszyscy mamy do niego zaufanie. Aro Volturii jest nie tylko naszym adwokatem, jest prawie członkiem rodziny. Wygląda strasznie surowo, ale to uroczy człowiek.

Bella widywała już Aro Volturii i mogła stwierdzić, że wyglądał naprawdę surowo, ale nie miała pojęcia, czy był uroczy. Nie znała go od tej strony; może przy niej po prostu się nie wysilał.

Edward i Alice zaczęli omawiać dalsze szczegóły pla­nu. Belli to nie interesowało; była przecież nic nie znaczącym pionkiem na szachownicy. Zaczęła myśleć o Joannie i to przyniosło jej pewną ulgę.

Dziwne wrażenie, że uczestniczy w czymś nierzeczywi­stym, ogarnęło ją znowu następnego dnia podczas spotkania z adwokatem; doszło do niego po pracy, w sali konferen­cyjnej położonej w końcu korytarza. Aro Volturii, wład­czy sześćdziesięcioletni prawnik z grzywą siwych włosów, na wstępie obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem. Następnie wyjął z teczki plik papierów i położył je przed Bellą.

- Proszę przeczytać i trzy razy podpisać w zaznaczo­nych miejscach - powiedział sucho.

Bella rzuciła okiem na leżące na stole kartki.

- Nie muszę tego czytać.

Była głodna i zmęczona i chciała jak najszybciej skoń­czyć tę komedię. Nie zamierzała studiować tych papierzysk.

- Proszę mi tylko pokazać, gdzie mam podpisać - do­dała znużonym głosem. - Podpiszę, gdzie trzeba i na tym koniec.

- A potem pozwiesz nas do sądu i zażądasz odszkodo­wania za umowę podpisaną w warunkach urągających po­prawności prawnej, tak? - warknął Edward. - Masz nas za idiotów?

Poczuła na sobie uważne spojrzenie adwokata i ze zdzi­wieniem spostrzegła, że Aro Volturii się uśmiecha.

- Proszę nie odpowiadać - ostrzegł ją. - Oskarży panią o zniesławienie.

- I wygram - oświadczył Edward takim tonem, że jego własny adwokat z westchnieniem wzniósł oczy do nieba. - Nie wolno bezkarnie obrażać ludzi.

Cały dzień był nieznośny. Czepiał się wszystkiego, kry­tykował każdy jej gest. Wszystko, co robiła lub proponowała zrobić, było nie tak jak trzeba. Zupełnie jakby pierwszy dzień pracowali razem i wątpiąc w jej umiejętności, musiał naprawiać jej rozliczne gafy. Nie zamierzała dłużej tolerować jego zachowania, przynajmniej nie teraz, po godzinach pracy. Spojrzała na niego z wyższością.

- Doprawdy? Nie wiedziałam. To coś zupełnie nowego. Jak ty na to wpadłeś?

Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w ścianę, jakby gładka biel była dla niej znacznie bardziej interesująca niż wykrzy­wiona gniewem twarz szefa. Mecenas Aro niespokojnie poruszył się na krześle.

- Pani pozwoli, że pokrótce streszczę jej ten dokument - rzekł pojednawczo, zupełnie jakby rozumiał powody jej zniecierpliwienia.

Edward na chwilę opuścił pokój i Bella ze Arem zostali sami.

- Spędziliśmy wczoraj nad tym cały wieczór. Nic dziw­nego, że Edward nie chce tego jeszcze raz słuchać.

Bella pokiwała głową ze zrozumieniem. Groźny Aro Volturii wydał jej się nagle całkiem miły. Pobieżnie przejrzeli kolejne strony kontraktu; sporządzony perfekcyjnie, szcze­gółowo obejmował wszystkie ewentualności, zabezpieczając interesy obu stron. Bella, za wymienione w odpowiednim punkcie wynagrodzenie, zobowiązywała się do wykonania określonych czynności. Wszystko, co wykraczało poza nie, miało być objęte ekstra gratyfikacją. W przypadku zaś, gdy­by ujawniła komuś, że jej zaręczyny z Edwardem są farsą, musiałaby zwrócić całą otrzymaną sumę oraz zapłacić karę za niedotrzymanie warunków umowy.

Edward zajrzał do sali, a ujrzawszy, że skończyli już lekturę, wszedł do środka. Obrzucił Bellę wyniosłym spo­jrzeniem.

- I co ty na to?

- Doskonała robota. Kontrakt przewiduje wszystkie okoliczności.

Aro Volturii pośpieszył z wyjaśnieniami.

- Zawsze się tak robi. Sprawy finansowe między dwoj­giem ludzi wymagają pewnej... hm, dokładności. Zwłaszcza wyraźnie widać to przy rozwodach, chociaż Edward nigdy nie dał mi takiej szansy. Od tej historii z Chelsea Weber jakoś nie myśli o małżeństwie. - Starszy pan zmarszczył krzaczaste brwi i spojrzał na Edwarda. - Powinieneś nare­szcie zmienić zdanie, nie wszystkie kobiety są takie jak two­ja matka i Chelsea. Na przykład, pani Swan. Pracujesz z nią od ponad roku i nie zauważyłeś, że jest zupełnie inna?

Edward milczał. W sali zapanowała krępująca cisza.

- Kto to jest Chelsea Weber? - zapytała Bella.

- Nie powinno cię to obchodzić - sucho odparł Edward, ale jego adwokat był innego zdania.

- Oczywiście, że powinno, skoro ma zostać twoją na­rzeczoną. Kiedyś ktoś ją może o to zapytać, w sumie to był przecież głośny romans. Mogę się założyć, że prędzej czy później dotrą do niej jakieś żarty na ten temat. Bella musi wiedzieć o wszystkim, jak na prawdziwą narzeczoną przystało.

Edward dłuższą chwilę zwlekał.

- Dobrze - oświadczył w końcu. - Przed laty miałem romans z kobietą nazwiskiem Chelsea Weber. Nie ma to w tej chwili większego znaczenia, ale skoro Aro przy­wiązuje do tego tak wielką wagę, bardzo proszę, mówię, jak było.

Mówił nie patrząc na nią, ona jednak patrzyła prosto na niego.

- Mam nadzieję, że nikt nie będzie mnie szczegółowo odpytywał z tego rodzaju historii - powiedziała.

Aro zadumał się na chwilę.

- To była bardzo piękna kobieta - rzekł takim tonem, jakby nadal widział ją przed sobą - ale nade wszystko kochała pieniądze. Zamiast serca miała bankowy sejf, a w oczach złote monety. Biedny Edward miał wtedy dwa­dzieścia jeden lat, Chelsea była pięć lat od niego starsza. Oczarowała go i omotała, a on w swojej młodzieńczej na­iwności zaufał jej. Przez pewien czas byli zaręczeni.

Edward obrzucił go piorunującym wzrokiem.

- Mógłbyś się łaskawie zamknąć? Belli to nie obchodzi. Podpiszmy wreszcie te papiery i chodźmy do domu.

Bella nie mogła od niego oderwać wzroku; cała ta historia zafascynowała ją i sprawiła, że opary nierzeczywistości jak­by się rozwiały.

- Miałeś tylko dwadzieścia jeden lat? I zaręczyłeś się z kobietą o pięć lat starszą? - W jej głosie zabrzmiało nie­dowierzanie.

Przypomniała sobie nieopierzonych studentów z są­siedztwa i myśl, że ona albo któraś z jej koleżanek mogłaby się związać z kimś tak dziecinnym, wydała jej się niepra­wdopodobna.

- To nie trwało długo. - Edward wyraźnie próbował zbagatelizować rewelacje Aro. - Zaręczyliśmy się po kilku tygodniach znajomości, a potem to... nieporozumienie się skończyło.

- Ale sporo cię kosztowało - prychnął Aro. - Kiedy Edward, jakby to powiedzieć, wreszcie się na niej poznał i zrozumiał, o co jej naprawdę chodzi, postanowił się z nią rozstać, ale ona niełatwo dała za wygraną. Wystawiła nam słony rachunek za swoje zawiedzione nadzieje, szkody psy­chiczne i zmarnowane życie. Poradziłem Edwardowi zapła­cić jej, ile żąda, i odczepić się od niej raz na zawsze. - Postukał wiecznym piórem w lśniący blat wielkiego stołu. - Swoją drogą ciekawe, ilu jeszcze facetów oskubała do tej pory...

- Pewnie wyspecjalizowała się w czarowaniu niedo­świadczonych dwudziestolatków... - rzekła cicho Bella.

Aro skinął głową.

- Chyba tak. Tylko bardzo młody człowiek mógł się na­brać na jej sztuczki. Dla mnie od początku wszystko było jasne.

Aro uśmiechnął się.

- Słuszna uwaga. Panna Weber bardzo pasuje do swe­go imienia, albo ono do niej.

Edward postanowił przerwać ich uczone dywagacje.

- Jej imię nie ma tu nic do rzeczy, nie to było dla mnie ważne. Miałem dwadzieścia lat i koniecznie chciałem wie­rzyć, że nie wszystkie kobiety lecą tylko na pieniądze.

Aro ze zrozumieniem kiwnął głową.

- Tak jak twoja matka.

- I dlatego wybrałeś znacznie od siebie starszą kobietę, wyraźnie zainteresowaną materialnym aspektem sprawy? - Bella przez chwilę w milczeniu wpatrywała się w Edwarda. To wszystko wyglądało jak przykład z podręcznika dla stu­dentów pierwszego roku psychologii. - Myślę, że chodziło o coś zupełnie innego. Chciałeś sobie dowieść, że wszystkie kobiety są właśnie takie jak twoja matka, dlatego wybrałeś Chelse, która była tak bardzo do niej podobna. Wszystko to, oczywiście, podświadomie.

Edward skrzywił się z niesmakiem.

- Bardzo proszę, nie udawaj znawczyni ludzkiej duszy. Taka domorosła psychologia jest, według mnie, po prostu komiczna. Zwłaszcza u kogoś, kto nie ma o tych sprawach pojęcia.

Ona nie ma pojęcia o psychologii! On chyba niezbyt dokładnie czytał jej papiery!

- Zrobiłam licencjat z psychologii - zaprzeczyła z god­nością - i przez rok odbywałam praktyki w poradni.

- Tym gorzej. Powierzchowna wiedza jest gorsza niż niewiedza.

Aro podniósł dłonie uspokajającym gestem.

- Przestańcie, Edward nie lubi o tym mówić. Nikt nie lubi, jak mu przypominać, że dał się wyprowadzić w pole. Dość już o tym. Przejdźmy teraz do sprawy pierś­cionka...

- Jakiego pierścionka? - spytała zdezorientowana.

Nie bardzo wiedziała, o co chodzi; w kontrakcie nie by­ło mowy o żadnym pierścionku. Gdy mecenas Aro wyjął z teczki następny plik papierów, jęknęła.

- Znowu jakieś dokumenty? Traktat wersalski był chyba mniej skomplikowany...

Aro spojrzał na Edwarda.

- Masz pierścionek?

- Jest w biurku, zaraz go przyniosę. Gdy wyszedł, prawnik spojrzał na Bellę z prośbą w oczach.

- Trzeba go zrozumieć. Jest taki czujny i podejrzliwy, bo już raz się sparzył.

Uśmiechnęła się z goryczą.

- Są jednak granice, za którymi zaczyna się paranoja.

- Pochyliła się ku niemu i lekko ściszyła głos. - Ale to nieważne. Chciałabym z panem porozmawiać o czymś in­nym, to bardzo osobista sprawa. Honorarium proszę sobie potrącić z sumy, która jest dla mnie przewidziana w umo­wie.

Aro Volturii cofnął się skonsternowany.

- Nie mogę reprezentować w jednej sprawie obu stron, to byłby przypadek konfliktu interesów.

- Nie wchodzi w grę żaden konflikt interesów - uspo­koiła go Bella. - Chciałam tylko prosić o przekazanie prze­widzianej dla mnie sumy wprost na konto ośrodka reha­bilitacyjnego, w którym przebywa moja siostra. Na wszelki wypadek, gdyby coś mi się stało, wolałabym, żeby te pie­niądze już się tam znajdowały.

Na zwykle nieprzeniknionej twarzy Aro Volturii po­jawił się cień zdziwienia. Bella pobieżnie wprowadziła go w swoje rodzinne sprawy, chcąc wszystko załatwić przed powrotem Edwarda.

- Zrobię to z przyjemnością i bez dodatkowych opłat - oznajmił adwokat poważnie i spojrzał na Bellę z sympatią.

- Myślę jednak, że powinna pani powiedzieć Edwardowi o siostrze i o obowiązkach, jakie ma pani względem niej. On nie ma o niczym pojęcia.

Bella skinęła głową.

- Rozumiem. Jest przekonany, że doskonale zna powody mojej decyzji. Widzi we mnie chciwą babę, gotową zrobić wszystko dla pieniędzy. Można powiedzieć, że coś w tym jest, prawda?

- Nic podobnego! - zaprzeczył Aro. - Edwardowi bardzo by się przydała taka lekcja. Dowiedziałby się, że nie wszystkie kobiety lecą na pieniądze, że ludzie miewają jeszcze inne motywy działania i że na świecie istnieje coś takiego jak współczucie, bezinteresowna miłość i między­ludzka solidarność. To doskonała okazja, żeby mu udowod­nić, że nie ma racji.

Bella dumnie uniosła głowę. Nie zamierza wykorzysty­wać rodzinnej tragedii po to, by prostować ścieżki tego za­patrzonego w siebie faceta.

- Nie - oświadczyła. - Nie ma żadnego powodu, żeby mu mówić o Angeli, jej też nie wspomnę o tej historii. W ośrodku pacjenci oglądają tylko pewne określone pro­gramy telewizyjne. Uprzedzę lekarzy, żeby jej nic nie mówili o moich zaręczynach.

- Nie wolno sugerować, że to tylko pozorne - ostrzegł ją Aro.

Uśmiechnęła się do niego.

- Mój adwokat uprzedził mnie już o odpowiedzialności karnej w przypadku, gdybym komukolwiek wyjawiła tę tajemnicę.

- Żałuję, że Edward nie może poznać prawdy - wes­tchnął Aro, zbierając papiery. - Dobrze by mu to zro­biło. Przy okazji, bardzo przepraszam za część punktów tej umowy. Zdaję sobie sprawę, że są obraźliwe, ale mój klient bardzo nalegał na niektóre sformułowania. Muszę przyznać, że jest, jakby to powiedzieć, uczulony na pewne sprawy. Kobiety i pieniądze... Sama pani zresztą rozumie, miał przykre doświadczenia i do tej pory nie potrafi ich prze­zwyciężyć. Teraz, kiedy dowiedziałem się o siostrze i lepiej rozumiem pani sytuację, jestem pełen...

- Jako mój adwokat jest pan zobowiązany do zachowa­nia tajemnicy - przerwała mu Bella. - Proszę ani słowem nie wspominać mu o Angeli.

Adwokat głęboko westchnął.

- Dobrze, ale wolałbym mieć pani pozwolenie na... Przerwał na widok wchodzącego Edwarda.

- Oto pierścionek. - Edward położył safianowe pude­łeczko przed Bellą.

Ponieważ po nie sięgnęła, sam je otworzył i wyjął złoty pierścionek z wielkim rubinem.

- Dostałem go od babki, dała mi go dla mojej przyszłej żony, a ponieważ nie zamierzałem się żenić, a sam go nosić nie mogę... - Uśmiechnął się złośliwie. - Przeleżał u mnie, a teraz jest jak znalazł. Cała rodzina wie, że go dostałem, więc musi się znaleźć na palcu mojej narzeczonej. Przy­mierz, trzeba będzie go chyba dopasować.

Wzięła od niego klejnot, nie mogąc powstrzymać drżenia dłoni, i wsunęła na serdeczny palec lewej ręki.

- Niesamowite! Zupełnie jakby zrobiono go dla niej! Edward chłodnym wzrokiem obrzucił swego adwokata.

- Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, to po prostu naj­częściej spotykany rozmiar. Przejdźmy do rzeczy.

Ruchem dyrygenta kierującego orkiestrą sięgnął po ko­lejne papiery i zaczął je przeglądać. Wzrok, jakim obrzucał kartki, pozwalał przypuszczać, że nieprędko skończy.

- Jestem strasznie głodna... - jęknęła Bella, ale nie ra­czył nawet na nią spojrzeć.

W końcu pozwolił Arowi streścić jej aneks doty­czący pierścionka zaręczynowego. Klejnot pozostawał jego wyłączną własnością i Bella miała go zwrócić, gdy tylko komedia z zaręczynami się skończy. Gdyby próbowała go zatrzymać albo uzyskać jakąś sumę za jego zwrot, zobo­wiązana jest oddać w całości sumę otrzymaną za wymie­nioną w umowie „przysługę”. Bella bez słowa złożyła swój podpis we wskazanych miejscach.

- Zupełnie jakbym załatwiał sprawy twoich rodziców, Edward - mruknął Aro. - Pełne zabezpieczenie wszel­kich roszczeń, kary pieniężne, zadatki i nadpłaty... Nie mo­gę powiedzieć, że mi się to podoba, ale ty jesteś do takiego języka przyzwyczajony od dzieciństwa.

- Takie sprawy przechodzą z pokolenia na pokolenie - szepnęła Bella, znowu przypominając sobie studia.

Edward spiorunował ich wzrokiem.

- Nie bardzo mi się podobają te wasze uwagi. Jeszcze mniej podobała mu się sympatia, jaka się między nimi nawiązała; wyczuł to zaraz po powrocie do sali. Śmie­szne, ale czuł się tak, jakby nagle wyrzucili go poza nawias całej sprawy. Wiedział, że to niemożliwe, ale przykre uczu­cie nie ustępowało.

- Aneks został tak sformułowany - wyjaśnił nie wia­domo komu, bo przecież nie Arowi, który sam spo­rządził dokument, ani Belli, bo nie wydawała się tym zain­teresowana - ponieważ nie chcę mieć kłopotów, kiedy ta cała komedia się skończy. Moja babka chciała, żeby ten pierścionek pozostał w rodzinie, więc zamierzam go po­tem podarować którejś z moich sióstr albo siostrzenic z zastrzeżeniem, że ma być dziedziczony w linii żeńskiej. W ten sposób wszystko odbędzie się zgodnie z wolą babki.

- O jednym tylko zapominasz - zauważył lekko roz­drażniony Aro. - Heidi życzyła sobie, żeby go nosiła twoja żona. Miała nadzieję, że kiedyś znajdziesz kobietę, którą pokochasz i której zaufasz. Znała twoje poglądy i uprzedzenia, a fakt, że ci dała ten pierścionek, ma wy­mowę symboliczną. Zależało jej na twoim życiu, a nie na tym, żeby ten pierścionek pozostał w rodzinie.

- A mnie zależy właśnie na tym - oznajmił Edward. Aro zacisnął wargi.

- Gdyby Heidi chciała go dać twoim siostrom - syknął - zrobiłaby to sama. Ten pierścionek jest przeznaczony dla twojej żony, a z czasem dla twojej córki.

Bella w milczeniu patrzyła na ciemną bruzdę rysującą się na czole Edwarda, jego posępne spojrzenie i determi­nację. Heidi Cullen musiała być nie lada optymistką, jeśli naprawdę wierzyła, że pewnego dnia jej wnuk kogoś poślubi. Perspektywa, że na świecie wkrótce zapanuje powszechna miłość i pokój, wydała jej się nagle bardziej realna...

Edward wyjątkowo całkowicie się z nią zgadzał.

- Niektóre prezenty mojej babki, niestety, bywały chy­bione, i tak właśnie jest w przypadku tego pierścionka. Chociaż trzeba przyznać, że nieraz miała wyjątkowe wy­czucie. Na przykład, kiedy podarowała mojemu bratu to ran­czo w Wyoming. Emmett znalazł tam swoje miejsce na ziemi.

Aro spojrzał na niego spod oka.

- Emmett przede wszystkim znalazł odpowiednią kobietę, i tego właśnie dla ciebie pragnęła twoja babka.

Edward uśmiechnął się cynicznie.

- Jak na prawnika, zrobiłeś się strasznie romantyczny. Może dlatego tak świetnie zgadzacie się z Bellą. Ona też wierzy w miłość, która przywraca sens życiu, prawda, Bello?

- Tak - odparła łagodnie - a jeśli to nie pomaga, trzeba stosować terapię grupową. - Potem przeniosła wzrok na Aro . - Jeśli to wszystko, to chciałabym już iść do domu.

Prawnik skinął głową. Bella zdjęła z palca pierścionek i włożyła go z powrotem do pudełka.

- Będę go nosiła tylko w twojej obecności - rzekła do Edwarda. - Obawiam się, że mogłabym go zgubić albo usz­kodzić.

Wstała, skinęła im głową i wyszła.

- Jaka ostrożna, widać, że nie zmarnuje ani grosza z for­tuny, na którą się załapała - mruknął złośliwie Edward, spo­glądając za nią.

Aro przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Gdybyś był naprawdę tak bystry, za jakiego się uwa­żasz - powiedział w końcu - zrobiłbyś, co trzeba, i babka byłaby z ciebie zadowolona.

Edward zauważył, że Aro mówi o Heidi w taki spo­sób, jakby wcale nie umarła. Sam przez wiele tygodni tak właśnie myślał, nie mogąc się pogodzić z jej śmiercią. Wie­dział, że Heidi, kiedy owdowiała, bardzo zaprzyjaźniła się ze Arem. Edwardowi nagle zrobiło się żal starego ad­wokata.

Wziął ze stołu pudełko i zapatrzył się w rubinowy ka­mień. Kto by pomyślał, że jego babka, kobieta przedsię­biorcza, trzeźwa i mocno stąpająca po ziemi, podaruje mu pierścionek w nadziei, że znajdzie prawdziwą miłość...

Skrzywił się.

- Właśnie zrobiłem, co trzeba, mój drogi - wycedził. - Z taką umową nic mi nie grozi, a Bella jest wystarczająco mądra, żeby to wiedzieć i nie próbować żadnych sztuczek.

Aro Volturii schował papiery do teczki i głośno za­trzasnął zamek.

- Jesteś głupi jak but, mój drogi - powiedział z prze­kąsem i szybkim krokiem opuścił salę konferencyjną.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Czy Bella powiedziała, dlaczego zgodziłem się na ten wywiad? - zapytał Edward, kiedy Charlotte Black wraz z ob­juczonym sprzętem kamerzystą zjawili się w jego aparta­mencie.

Charlotte spojrzała na niego zaczepnie; jej nieskazitelna blond fryzura, przylegająca do głowy niczym hełm, robiła wrażenie czegoś, co oprze się każdemu sztormowi.

- Owszem. Wspomniała, że się zaręczyliście i nasza rozmowa ma zakończyć całą tę historię z listą kawalerów.

- Tak, chcę raz na zawsze skończyć z tym absurdem. Stanowczość jego głosu mało ją obeszła.

- Czy właśnie dlatego postanowiliście tak nagle się za­ręczyć?

Edward osłupiał; ta niesamowita kobieta ledwo weszła w progi jego domu, a już zadała mu najtrudniejsze pytanie.

- Oczywiście, że nie - odparł opanowanym głosem. - Bardzo to obraźliwe podejrzenie wobec nas. Powody na­szych zaręczyn są takie, jak zwykle w podobnych przypad­kach, ale o tym dokładniej powiemy w czasie wywiadu.

Kamerzysta zaczął rozkładać w salonie przyniesiony sprzęt; Charlotte zamilkła. Płynęła minuta za minutą. Edward spojrzał na zegarek.

- Bella już tu powinna być. Nie wiem, dlaczego się spóźnia. - Zaczaj nerwowo przemierzać wielką przestrzeń salonu, śledzony rozbawionym wzrokiem tamtych dwojga.

- To do niej zupełnie niepodobne. - Edward znowu zerknął na zegarek, ale ze zdenerwowania prawie nie widział cyfr.

- Bella wcale się nie spóźnia - zlitowała się nad nim wreszcie Charlotte. - To my przyszliśmy nieco wcześniej, żeby się przygotować. Zwykle się spóźniamy, ale ta sytuacją jest wyjątkowa. Nie myślałam, że to będzie dla gospodarza takie kłopotliwe.

- Kiedy się umawiam - wycedził Edward przez zęby - zamierzam rozpocząć spotkanie punktualnie. Nie później i nie wcześniej, tylko dokładnie o umówionej godzinie!

Charlotte obrzuciła go znudzonym wzrokiem.

- Przepraszamy za pośpiech - rzuciła. - Bardzo mi przykro.

Wcale nie było jej przykro i doskonale o tym wiedział, dlatego rozzłościł się jeszcze bardziej.

- Może w takim razie na kilka minut wyjdziemy i wró­cimy o umówionej porze? - zapytała Charlotte tonem, jakim zazwyczaj mówi się do rozkapryszonego, niezbyt rozgar­niętego dziecka.

Edward zauważył drwiące spojrzenie kamerzysty i przez chwilę się zastanawiał.

- Nie ma takiej potrzeby - oświadczył wreszcie. - Mo­żecie tutaj zostać, a ja pójdę do swojego gabinetu.

Wychodząc, usłyszał jeszcze jęk Charlotte.

- Ale maruda! A do tego jak potrafi się opanować!

Przez chwilę dumał, jak się ustosunkować do tej naj­krótszej charakterystyki swojej osoby. Może i jest „maru­dą”, która potrafi się świetnie opanowywać, ale też i sytuacja trafiła mu się niecodzienna. Ten cały wywiad i te nieszczęs­ne wymuszone zaręczyny każdego normalnego człowieka wyprowadziłyby z równowagi. To Bella umówiła ich dzisiaj na wywiad, ale pomysł, żeby wszystko odbyło się u niego w domu, wyszedł od Alice.

- Jeśli będziecie z nią rozmawiać w biurze, natychmiast wejdziecie w swoje role i w dalszym ciągu będziecie se­kretarką i szefem - oświadczyła Alice. - A tak, w bar­dziej prywatnym miejscu, może uda wam się odegrać rolę zakochanych.

Zgodził się dla świętego spokoju, ale teraz, kiedy ta te­lewizyjna harpia w hełmie jasnych włosów wtargnęła do jego domu, robiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, że będzie musiał przed nią udawać zakochanego! Oni będą grali komedię, a ta koszmarna baba będzie oceniała stopień ich wiarygodności! Otarł czoło chusteczką. Nie miał pew­ności, czy się sprawdzi w roli narzeczonego.

Fakt, że ekipa telewizyjna przybyła z dwudziestominutowym wyprzedzeniem, jeszcze wszystko pogorszył. Stracili z Bellą jedyną okazję przygotowania się do wywiadu, omó­wienia pewnych kwestii, wejścia w rolę. Będą musieli im­prowizować...

Dreszcz przebiegł mu po plecach. W pracy też nie mieli czasu niczego omówić. Od rana siedział na zebraniu i wy­szedł z biura w godzinę po Belli. Sięgnął do kieszeni ma­rynarki i wyjął safianowe pudełeczko. Bella będzie musiała tak jakoś włożyć pierścionek, żeby ta podejrzliwa baba ni­czego nie zauważyła. W przeciwnym razie zaraz zacznie się zastanawiać, dlaczego jego narzeczona nie nosi pier­ścionka stale.

Swoją drogą, ciekawe dlaczego Bella powiedziała, że bę­dzie nosić pierścionek tylko w jego obecności? Z jakiego powodu tak się uparła? Te jej tłumaczenia, że boi się go zgubić albo uszkodzić, są po prostu śmieszne. Gdyby w ogóle istniała taka ewentualność, umieściłby odpowiedni punkt w umowie. Nie zrobił tego, bo wie, jak jego sekre­tarka jest sumienna. Przez czternaście miesięcy wspólnej pracy niczego nie zaniedbała i...

Rozległ się dźwięk dzwonka i Edward wypadł z gabi­netu jak bomba.

- To Bella! - krzyknął w stronę Charlotte i kamerzysty i sam zauważył, z jak ogromną ulgą to uczynił.

- To ona nie ma klucza? - zapytała niewinnie Charlotte. Właściwie go nie zaskoczyła; z jej strony spodziewał się wszystkiego. Przyszła przecież tutaj, żeby podglądać i śle­dzić każdy jego gest i zadawać właśnie tego rodzaju pod­chwytliwe pytania. Przez sekundę zastanawiał się, co by uczynił, gdyby cała ta sytuacja była prawdziwa. Nie mógł wykluczyć, że - mimo początkowego sprzeciwu - dałby swojej narzeczonej klucz do mieszkania.

- Bella niedawno zgubiła swój klucz - odparł swobod­nie, zachwycony własnym refleksem. - Właśnie zamówili­śmy nowy.

- Pewnie go jej odebrał, żeby nie przychodziła za późno ani za wcześnie... - usłyszał komentarz Charlotte, kiedy ruszył ku drzwiom.

Wywiad się jeszcze nie zaczął, a ta kobieta już jest do niego wrogo nastawiona. Otworzył drzwi i w progu ujrzał Bellę.

- Witaj, kochanie! - Zarzuciła mu ręce na szyję i mocno się do niego przytuliła.

Edward, nie przygotowany na takie powitanie, stał jak przysłowiowy słup soli.

- Zobacz, ten to potrafi być wylewny... - dobiegło go z salonu i jednocześnie Bella zaczęła mu szeptać coś do ucha.

- Zobaczyłam ich samochód przed domem - zrozumiał przez szum w uszach. - A teraz pocałuj mnie na niby.

Nie wiedział, jak się kogoś całuje na niby, więc objął ją i zaczął całować naprawdę. Poczuł dotyk jej piersi i za­pach perfum. Rozpoznał produkt własnej firmy, ale nerwy nie pozwoliły mu na razie ustalić dokładnej nazwy. A prze­cież jako szef działu produkcyjnego znał zapachy, kolory i opakowania wszystkich perfum jak własne nazwisko. Problem w tym, że gdyby go ktoś teraz zapytał, jak się na­zywa, nie bardzo potrafiłby odpowiedzieć.

Trzymał w ramionach drobne ciało Belli, całował jej usta i czuł, jak fala pożądania ogarnia jego ciało. Była taka pięk­na i tak niesamowicie kobieca. Nie panując nad sobą, zaczął gładzić jej plecy. Bella wyprężyła się i poczuł, jak żar wy­pełnia jego serce. Oderwała się od niego nagłym ruchem i został samotny i pusty, jakby go opuściła organiczna część jego istoty.

- Witaj, Charlotte! - krzyknęła Bella tak entuzjastycznie, jakby widok dziennikarki był spełnieniem jej najskrytszych marzeń.

Szybkim krokiem podeszła do kanapy, a Charlotte i kame­rzysta wstali, by się z nią przywitać.

- Czuję się, jakbym cię znała od bardzo dawna - ciąg­nęła Bella. - Tak często w ostatnim czasie rozmawiałyśmy przez telefon.

Spojrzała na stolik obok kanapy i malowniczo rozrzu­cone na nim ilustrowane pisma o sztuce, tak jak je tam umieścił dekorator wnętrz. Całe mieszkanie Edwarda, wy­muskane i bezosobowe, robiło wrażenie dekoracji. Mogłaby się założyć, że Edward, odkąd się wprowadził, nie przesunął ani jednego mebla.

Interesowała go tylko praca i firma.

- Czy Edward zaproponował wam coś do picia? - za­pytała uprzejmie, wchodząc w rolę gospodyni.

Nigdy przedtem nie była niczyją narzeczoną, ale chyba narzeczone w takich sytuacjach tak właśnie się zachowują...

- Nie - odparła Charlotte. - Zrobiliśmy błąd, przychodząc dwadzieścia minut za wcześnie, i gospodarz miał ochotę za­proponować nam jedynie, żebyśmy się jak najszybciej wy­nieśli do diabła.

Bella powiodła wzrokiem od Charlotte do Edwarda.

- Strasznie mi przykro. Przepraszam, że przyszłam tak późno.

- Trudno, stało się. - Charlotte zmrużyła oczy. - W ten spo­sób zdobyliśmy pierwszą informację o Edwardzie Cullenie. Wiemy już, że jest obsesyjnie punktualny i tego samego wymaga od innych.

- To cecha wszystkich dyrektorów - szybko wyjaśniła Bella. - Nie można kierować wielkim działem, jeśli się nie posiadło tej umiejętności. Sama musisz coś o tym wiedzieć.

- Dobra odpowiedź, brawo - pochwaliła ją nieco iro­nicznie dziennikarka.

- Czego się w takim razie napijecie? - Bella wróciła do roli gospodyni. - Co możemy im zaproponować, Edward?

Słyszał jej głos, widział jej pytające spojrzenie, a mimo to nadal stał bez ruchu. Kontakt z ciałem Belli, a przede wszystkim jego reakcja na jej dotyk, całkowicie go obez­władniły. Ta rozgadana, pewna siebie, śliczna kobieta, która tak swobodnie radziła sobie z tymi telewizyjnymi gadami, w niczym nie przypominała spokojniej, wyciszonej Belli, którą znał.

Patrzył na nią, nie wierząc własnym oczom. Bella w krót­kiej spódniczce i obcisłej bluzce wyglądała jak modelka. Buty na wysokich obcasach nieco ją podwyższały i jeszcze wysmuklały jej zgrabną sylwetkę. Dawno nie widział tak atrakcyjnej kobiety, a na pewno nigdy żadna tak go nie pod­niecała. Zupełnie jakby jej dotyk obudził go do nowego życia i krew zaczęła szybciej krążyć mu w żyłach. Porów­nanie z wiosną, która nadeszła wreszcie po bardzo długiej i mroźnej zimie, narzucało się samo...

Niezręczna cisza i naglące spojrzenie Belli wyrwały go z letargu. Nie potrafił jednak odpowiedzieć, bo zapomniał, o co pytała.

- Może coś zimnego? Mrożona herbata albo jakiś sok? - W uprzejmym głosie Belli pojawił się lekki niepokój.

Edward nie mógł oderwać od niej wzroku. Przy ogólnym zaskoczeniu i oczarowaniu dopiero teraz spostrzegł, że Bella również zmieniła fryzurę. Zamiast tego koszmarnego koczka miała teraz rozpuszczone włosy, ujmujące w ramę jej śliczną twarz.

- Napijmy się byle czego i zaczynajmy - oświadczyła energicznym tonem Charlotte, zdumionym spojrzeniem wodząc za wzrokiem Edwarda. - Najpierw Ken zrobi ogólny widok salonu z najazdem na okno, żeby ująć ten fantastyczny wi­dok miasta z tymi światłami, potem kamera pójdzie na kominek i wreszcie zsunie się na was, siedzących na kanapie. Edward, bądź łaskaw...

Bella wstrzymała oddech. Edward wciąż stal w progu salonu jak pogrążony w hipnotycznym śnie. Dlaczego on nic nie mówi? Ona robi, co może, żeby to jakoś wypadło, a on stoi w drzwiach i patrzy na telewizyjną ekipę w takim osłupieniu, jakby Charlotte i Ken byli parą kosmitów, którzy nagle spadli z nieba.

- Tak, teraz albo nigdy - powiedział bez sensu i ruszył ku nim. Miał na sobie ten sam garnitur co w pracy, śnież­nobiałą koszulę i jedwabny krawat. Wyglądał niesłychanie elegancko i kompletnie nieprzystępnie.

Bella spojrzała na Charlotte; z twarzy dziennikarki wyczy­tała, że nie jest dobrze. Taka stara wyga jak Charlotte Black nigdy się nie nabierze na coś takiego. Na pierwszy rzut oka widać, że ktoś taki jak Edward Cullen znajduje się całko­wicie poza zasięgiem kogoś takiego jak Bella Swan. Jest zbyt przystojny, za bogaty i zbyt wymagający, żeby się związać z taką szarą myszką. Zrobiło jej się nagle strasznie przykro.

Kamera ruszyła i Edward usiadł obok Belli na kanapie.

- Trochę jestem zaskoczony tym wywiadem - rzekł opanowanym już głosem. - Przepraszam, jeśli byłem nie­zbyt uprzejmy.

Ujął rękę Belli i lekko ją uścisnął. Bella drgnęła. Wtedy, podczas ich „czułego” powitania w drzwiach, była zbyt spięta i zdenerwowana, żeby cokolwiek odczuwać. Teraz dotyk Edwarda sprawił, że serce zaczęło jej bić jak szalone; nie mogła powstrzymać drżenia.

Edward wyczuł jej przerażenie i napotkał czujny wzrok Charlotte. Patrzyła na nich jak syty kot, który spokojnie czatuje na mysz, bo i tak wie, że nieszczęsna, prędzej czy później wysunie się z norki i wpadnie w jego łapy.

Niedoczekanie! On nie jest bezbronną myszką i nie sta­nie się łupem tej telewizyjnej harpii! Nie na darmo pochodzi z potężnej rodziny; Cullenowie nigdy się nie poddają! Bella zrobiła dobry początek, a teraz on poprowadzi batalię do zwycięskiego końca. Zdecydowanie objął ramieniem swoją „narzeczoną”.

- Oboje z Bellą bardzo cenimy sobie prywatność. Roz­mowa przed kamerami o naszych sprawach bardzo nas pe­szy. Prawda, kochanie?

Uniósł jej rękę i leciutko ucałował koniuszki palców.

Jeśli chcesz dobrze zagrać, musisz wejść w skórę tej oso­by i po prostu się nią stać, przypomniała sobie Bella wska­zania swojej współlokatorki. Maggi nauczyła się tego w szkole teatralnej i dziś wieczorem przekazała część swojej wiedzy Belli.

- Aktor musi wejść w rolę całym sobą - oświadczyła patetycznie Maggi. - Musi myśleć, oddychać, ruszać się i żyć jak postać, którą gra. Przestaje być sobą i staje się innym człowiekiem.

Na szczęście, zaabsorbowana własnymi słowami, nie za­pytała Belli, skąd to jej nagłe zainteresowanie aktorskimi technikami.

Maggi ma rację, przemknęło Belli przez głowę. Kiedy wcho­dziłam, nie byłam sobą, wczułam się w rolę i dlatego tak dobrze mi poszło, a teraz znowu stałam się dawną Bellą i dlatego tak się boję. Muszę odrzucić starą skórę i stać się innym człowiekiem - narzeczoną Edwarda.

A jego narzeczona musi być przede wszystkim osobą pewną siebie i doskonale nad sobą panującą. Wzięła głęboki oddech i... weszła w rolę. Wytrzyma w niej tak długo, jak będzie trzeba; będzie narzeczoną Edwarda przez cały czas pobytu tych ludzi w jego mieszkaniu.

Uniosła dłoń Edwarda i przytuliła ją do policzka.

- Wolimy być sami - szepnęła czule. - Sami, tylko we dwoje...

Tę kwestię przejęła żywcem z jakiegoś ilustrowanego pisma o sławnych ludziach. W oczach Charlotte dostrzegła znie­cierpliwienie; prawdopodobnie dziennikarka czytała ten sam magazyn.

- Nasi widzowie na pewno są ciekawi, jak się poznaliście. Bella i Edward wymienili znaczące spojrzenia.

- Ty im opowiedz, Bello.

- Nie, sam im opowiedz. Ty to zrobisz najlepiej, Edwardzie.

Obdarzyła go uśmiechem, jaki zwykle mają żony pre­zydentów tuż po wygranych wyborach. Była w nim miłość, podziw i bezwarunkowe oddanie.

Edward poprawił się na kanapie.

- Jak wiadomo, Bella pracuje u mnie - zaczął. Miał na­dzieję, że wyręczy go i sama opowie jakąś bajeczkę; chyba wystarczająco dużo jej zapłacił, żeby nie musieć teraz na poczekaniu wymyślać jakichś bzdur. - Przyszła do mnie - ciągnął pewnym głosem - na rozmowę wstępną, miała bar­dzo dobre kwalifikacje, więc ją zaangażowałem. Potem... zaczęliśmy pracować i tak jakoś, z miesiąca na miesiąc... w końcu się zaręczyliśmy.

Spojrzenie Charlotte powiedziało mu, że sprawdzian wypadł słabo.

- I to wszystko? Dosyć to prozaiczne.

Szkoda, że nie wziął przedtem kilku lekcji u Meggi. Zu­pełnie nie potrafi wczuć się w rolę i gotów jeszcze zawalić całe przedstawienie. Bella postanowiła wziąć sprawy w swo­je ręce.

- Edward trochę to wszystko uprościł - zaszczebiotała. - Trudno mu o tym mówić, ale ja powiem ci, jak było, Charlotte. Będę z tobą zupełnie szczera: zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Kiedy go zobaczyłam, wiedziałam, że spotkałam mężczyznę swojego życia. Gdy mnie przyjął, byłam w siódmym niebie, bo wiedziałam, że odtąd będę go mogła codziennie widywać.

Edward zwrócił ku niej wzrok. Jakie ona ma piękne oczy, brązowe, i takie długie ciemne rzęsy... Kiedy tak na niego patrzy, nie można nie wierzyć w jej słowa... Omal nie zerwał się z kanapy, przerażony tokiem własnego my­ślenia.

- A Edward? - zapytała Charlotte. - U niego to też była mi­łość od pierwszego wejrzenia?

- Nie - zaprzeczyła ze smutkiem Bella. Nie chciała przesadzać; są granice wiarygodności, takie rzeczy nie zdarzają się nawet w tych pięknych romansach, które pisuje Emili Cullen.

- Tak - przytaknął w tej samej chwili Edward.

- Tak czy nie? Zdecydujcie się, proszę. - Charlotte wyraźnie się ożywiła.

„Narzeczeni” spojrzeli na siebie przeciągle.

- Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia, ale nie dałem tego po sobie poznać - wyjaśnił Edward.

Dlaczego ona robi taką minę, jakby nie mogła w to uwierzyć? Przecież ta dziennikarka natychmiast to zauważy i sa­ma nabierze wątpliwości!

- Dziś po raz pierwszy się do tego przyznaję - dodał, chcąc jakoś uprawdopodobnić niedowierzanie Belli.

- To bardzo miło, że tak mówisz, ale to nieprawda - stanowczo zaprzeczyła Bella.

We wszystkim trzeba zachować umiar, nie wolno prze­dobrzyć ani przeciągnąć struny. Przecież to zupełnie nor­malne, że taka szara myszka jak Bella Swan od pierw­szego wejrzenia zakochuje się w swoim atrakcyjnym szefie; natomiast to, że on od razu traci głowę na jej widok, zakrawa na czystą fantazję.

- Edward, wspominając nasze pierwsze spotkanie, na­kłada swoje obecne uczucia na ówczesne emocje - wyjaś­niła. - To się często zdarza, w psychologii mają na to nawet jakąś specjalną nazwę. Polega to na tym, że ludzie koloryzują przeszłość, bo teraźniejszość narzuca im wizję dawnych wydarzeń. Tak naprawdę nie zakochał się we mnie od razu, tylko po kilku miesiącach.

- To nie jest żadne koloryzowanie przeszłości. - Edward nie zamierzał pozwalać jej na jakieś tam psychologizowanie. - Ja chyba sam wiem najlepiej, kiedy się zako­chałem, a zakochałem się od pierwszego wejrzenia. - Miał ochotę jak najszybciej z tym skończyć. - Pamiętam nawet, jak byłaś wtedy ubrana. Miałaś na sobie szary kostium, białą bluzkę i półbuty, a uczesana byłaś w taki okropny koczek, którego po prostu nie znoszę!

Nic oczywiście nie pamiętał; nic dziwnego, tego dnia prze­słuchiwał kilkanaście kandydatek. Opisał po prostu jej zwykły, codzienny ubiór, taki w jakim zawsze widywał ją w biurze.

- A co ci się nie podoba w moim uczesaniu? - Bella spojrzała na niego z niekłamanym zdumieniem.

Wyznał to tak szczerze, że albo naprawdę nie cierpi jej biurowej fryzury, albo jest świetnym aktorem...

- Nie znoszę takich koczków, lubię rozpuszczone włosy.

Objął ją mocniej i przytulił. Poczuła jego udo przy swo­im i lekko się poruszyła; Edward wzmocnił uścisk. Biło od niego ciepło i siła.

- Taka fryzura - próbowała się bronić Bella - jest bar­dzo praktyczna w pracy.

- Jak to się stało - zabrała głos wyraźnie rozbawiona Charlotte - że zakochałeś się w kimś, kto wyglądał tak mało atrakcyjnie, jak to właśnie opisałeś?

- To bardzo proste. Zakochałem się w niej dlatego, że była inna i nie próbowała zwracać na siebie uwagi seksow­nym ubraniem. W przeszłości miałem tego aż nadto. Od pierwszej chwili zrozumiałem, że Bella traktuje swoje obo­wiązki poważnie, że przyszła do mnie pracować, a nie mnie uwodzić.

- I takie to na tobie zrobiło wrażenie - powiedziała z na­mysłem Charlotte - że się jej oświadczyłeś...

Nie musiała nic dodawać, cała ta historia nie trzymała się kupy.

- Tak - skinął głową Edward. - Tak właśnie było. Zupełnie jakby wprowadzał na rynek nowy produkt i z nie­pokojem czekał na opinię ekspertów.

Charlotte nie spuszczała z niego oka.

- Jednym słowem - wycedziła - dotąd byłeś otoczony wampami i nic cię nie brało, a dopiero kiedy w twoim biu­rze pojawiła się skromna panienka, taki Kopciuszek...

Bella przypomniała sobie niedawną rozmowę z Edwardem i postanowiła zabrać głos.

- Tylko nie to, błagam! W dzisiejszych czasach żadna kobieta nie zgodziłaby się na rolę Kopciuszka! Nie mówiąc o tym, że nie ma już książąt z bajki, pięknych i bogatych.

- Uważasz, że nie jestem piękny ani bogaty? - Edward uśmiechnął się z udaną swobodą.

Spojrzała na niego tkliwie.

- Nie o to chodzi, kochanie. Chciałam tylko powiedzieć, że wtedy, kiedy ty widziałeś we mnie samą skromność i pro­stotę, ja robiłam, co mogłam, żeby cię uwieść.

Roześmiał się, tym razem szczerze, na samą myśl o skłonnościach Belli do uwodzenia kogokolwiek.

- Nie zagrzałabyś u mnie długo miejsca, gdyby rzeczy­wiście tak było!

Poczuł do niej coś w rodzaju wdzięczności za to, że tak bardzo się stara dobrze wypaść w narzuconej sobie roli. Przytulił ją do siebie i omal nie pocałował w czoło. Bella poczuła zapach płynu po goleniu, „Drzewo Sandałowe” fir­my Cullen, i zakręciło jej się w głowie.

Może to tylko sen? To nie może być rzeczywistość! Ale przecież tak jest: siedzi tutaj obok niego, czuje, jak Edward ją przytula, a wszystkie jej zmysły dają znać, że bardzo in­tensywnie reagują na jego obecność. Może za bardzo wczuwa się w rolę? Dobrze zagrać określoną postać to jedno, ale zamienić się w nią i każdym nerwem odczuwać prze­widziane scenariuszem Emocje to zupełnie co innego! To bardzo niebezpieczne, można przekroczyć linię dzielącą rze­czywistość od fikcji i...

To bicie serca, te rumieńce, te drżące dłonie i budzące się pożądanie należą do repertuaru przeżyć narzeczonej Edwarda, a nie do Belli Swan , jego sekretarki, która dorabia po godzinach, siedząc tutaj na kanapie w jego mieszkaniu przed kamerą telewizyjną. Chyba powinna zrobić sobie prze­rwę i pozbierać rozproszone myśli.

- Strasznie chce mi się pić, przepraszam, ale wezmę so­bie szklankę wody.

Zerwała się, umykając z objęć Edwarda. Doskonały po­mysł z tą szklanką wody, chociaż pewnie zimny prysznic byłby lepszy...

Edward spojrzał w ślad za Bellą, wybiegającą z pokoju poza zasięg kamery, i również wstał.

- Przepraszam - rzucił swoim gościom - zaraz wracam. Przygotuję wam coś do picia.

Dogonił Bellę w drodze do jadalni. Pomieszczenie to, w porównaniu z gigantycznych rozmiarów salonem, było niewielkie. Pośrodku królował stół i sześć krzeseł w orien­talnym stylu. Pod ścianą stała wielka, stylizowana klatka dla ptaków. Bella odwróciła wzrok.

- Niepotrzebnie za mną szedłeś - szepnęła. - Sama zna­lazłabym kuchnię. Musi przylegać do jadalni.

Edward skinął głową.

- Wyszedłem, bo nie byłem w stanie zostać sam na sam z tą harpią i tym jej uśmiechniętym rekinem. Oni czują za­pach krwi. Wyczuli go, zanim przyszłaś i teraz tylko idą tropem rannej zwierzyny. Chodź, kuchnia jest tutaj...

Bella rozejrzała się po sterylnie czystym biało-niebieskim pomieszczeniu, niezbyt udolnie okraszonym elementami mającymi przywodzić na myśl tradycyjne amerykańskie ku­chnie. Po modernistycznym salonie i orientalnej jadalni, folklor w kuchni robił wrażenie, jakby całe to wnętrze pro­jektował ktoś... paranoidalnie eklektyczny.

Uśmiechnęła się do siebie; chyba trafiła w sedno.

- Co tak patrzysz? - W głosie Edwarda zabrzmiało coś w rodzaju urazy. - Zupełnie jakbyś nagle wylądowała na Księżycu.

- Po prostu zachwycam się wystrojem twojego miesz­kania. Każdy kolejny pokój to prawdziwa niespodzianka.

Edward westchnął.

- Rozumiem, nie musisz mówić nic więcej. Rzadko mie­wam gości, więc już zapomniałem, jakie to wrażenie robi na ludziach. Jesteś bardzo miła, że nazywasz to niespodzian­ką, ja bym to raczej nazwał... schizofrenicznym eklekty­zmem. To dzieło mojej matki.

- Nie wiedziałam, że twoja matka jest dekoratorem wnętrz.

Swoją drogą, musieli mieć podobne estetyczne upodo­bania, skoro niemal identycznie określili wystrój jego apar­tamentu.

- Nie jest, ale ma mnóstwo przyjaciół dekoratorów. Przyjaznych uczuć starczyło jej akurat na urządzenie jed­nego pomieszczenia. Potem dekorator odchodził, a na jego miejsce wkraczał inny, zaopatrzony w nową koncepcję. Po­tem wreszcie ich przegnałem i zostało tak, jak widzisz.

- Bardzo interesujące...

- Alice mawia, że moje mieszkanie przypomina jej odpowiedni dział domu towarowego. Dziękuję, że nie za­pytałaś, dlaczego pozwoliłem matce je urządzać.

Nie miała zamiaru pytać go o takie delikatne sprawy, ale Edward i tak jej to wyjaśnił.

- Moja matka jest świetnym manipulatorem. Potrafi w ciągu sekundy przejść od zachwytu do rozpaczy i z po­wrotem, i tak człowieka skołować, że nie wie, na jakim świecie żyje. Postanowiłem na wszelki wypadek dać jej wolną rękę i do niczego się nie wtrącać. Niech sobie robi, co chce, bylebym tylko miał spokój. Przez kilka miesięcy mieszkałem w hotelu, ona sobie tu buszowała i było cu­downie. Kiedy było już po wszystkim, Emmett i Jane błagali mnie, żebym sobie kupił nowe mieszkanie i pozwolił mamie je urządzać; w ten sposób mielibyśmy znowu kilka miesięcy spokoju.

Bella uprzejmie się uśmiechnęła; to, że mówił do niej w ten sposób o matce, nieco ją krępowało.

- Gdzie są szklanki? - zapytała, chcąc zmienić temat.

- Nie lubisz, kiedy się ktoś naigrawa z własnej matki, nawet jeśli jest nią Victoria Cullen?

- Coś w tym rodzaju - przytaknęła.

- Sama nigdy nie mówisz o swojej rodzinie, dopiero teraz zwróciłem na to uwagę. Ty znasz moją matkę, ojca, niemal wszystkie rodzinne historie, a ja nic o tobie nie wiem. Nic nie wiem o twoim życiu, prócz tego, że po pracy lubisz sobie pobiegać nad rzeką i kiedyś ukończyłaś kurs samoobrony, dzięki czemu czujesz się po ciemku zupełnie bezpieczna.

Nic nie wskazywało na to, że poda jej szklankę, toteż Bella zaczęła otwierać kolejne szafki. W końcu nalała sobie wody i wypiła ją wielkimi łykami.

- Muszę coś o tobie wiedzieć - nie ustępował Edward - na wypadek, gdyby Charlotte mnie zapytała. Słabo bym wy­padł w roli narzeczonego, gdybym nie miał na ten temat nic do powiedzenia. Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie spot­kałem kobiety, która by tak mało o sobie mówiła.

Bella spuściła oczy; widziała teraz nienagannie lśniącą podłogę kuchni.

- Nie mam wiele do powiedzenia. Moi rodzice nie żyją, mam jedną siostrę. Pragnę kiedyś zostać psychologiem i pra­cować z nieprzystosowaną młodzieżą oraz dziećmi. Na razie jestem sekretarką w Cullen Corporation.

Wyraźnie go to poruszyło.

- Jesteś za młoda, żeby tak... być zupełnie sama. Spojrzała na niego ze spokojem w oczach.

- Jestem dorosła, mam dwadzieścia sześć lat i nie je­stem sama. Mam siostrę, która mieszka niedaleko, pod Min­neapolis.

Edwardowi przyzwyczajonemu do wielkiej, rozgałęzio­nej rodziny, zrobiło się jej żal.

- Bardzo ci współczuję, a kiedy twoi...

- Dziękuję ci - przerwała mu uprzejmie. - To miło z twojej strony.

Pojął, że Bella nie zamierza kontynuować tej rozmowy. Przez dłuższą chwilę stali naprzeciwko, patrząc na siebie w milczeniu. Pierwszy odezwał się Edward.

- W takiej sytuacji to zrozumiałe, że musisz sama za­dbać o siebie i zapewnić sobie fundusze. - Z doświadczenia wiedział, że kiedy nie ma o czym mówić, zawsze można wspomnieć o pieniądzach. - Aro mógłby ci pomóc tak ulokować otrzymaną sumę, że przyniosłaby dodatkowy do­chód. Porozmawiaj z nim, jest pod tym względem wyjąt­kowo uzdolniony.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Dziwne, że mnie nie namawiasz, żebym wszystko zainwestowała w twoją firmę.

- Doskonały pomysł, jak mogłem na to nie wpaść? Każ­dy inwestor liczy się na wagę złota. - Zagubiła się i nie mogła dociec, czy Edward mówi poważnie, czy ironizuje.

- A nasza firma ostatnio miewa kłopoty z inwestycjami, ze zbytem, z...

- Jesteście tam czy zniknęliście? Hej, odezwijcie się!

- Tubalny głos Charlotte dotarł do nich, z czeluści apartamentu.

Bella wpadła w panikę.

- Ona nas szuka! Chyba już jest w jadalni!

- Owszem, burza nadciąga... Bella niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę.

- Co robimy? Nie przygotowaliśmy im nic do picia. Po­myśli, że się tu namawiamy.

Edward zachował kamienny spokój.

- Nie zamierzałem nic im przygotowywać. Zresztą w domu nic nie mam. Nie miałem przyjmować gości, przy­szli tu na wywiad.

Bella spojrzała na niego z lękiem.

- Przecież im powiedziałeś, że idziesz pomóc mi zrobić coś do picia. Co ona sobie pomyśli? Zaraz coś wykombinuje. Musimy szybko znaleźć jakieś wyjaśnienie.

Edward wzruszył ramionami.

- Nie zamierzam niczego szukać. Mam lepszy pomysł. W jego zielonych oczach dojrzała dobrze znany błysk.

Zawsze tak patrzył, kiedy jakiś produkt jego firmy odnosił na rynku zwycięstwo nad rywalem albo kiedy przebijał w dyskusji argumenty stryja czy ojca i musieli przyznać mu rację. Wiedziała, że takie same ogniki zapalą się w jego oczach, kiedy pewnego dnia stanie na czele korporacji i za­siądzie na miejscu Jacoba za konferencyjnym stołem. Edward Cullen miał plan i był pewien zwycięstwa...

- Zaraz ich przekonamy, że kiedy zostajemy sami, ro­bimy to, co robią wszyscy w naszej sytuacji: korzystamy z okazji. Pokażemy im taką scenę, że stracą wątpliwości. Jesteś gotowa?

Ruszył ku niej z taką determinacją, że instynktownie cof­nęła się o kilka kroków. Wyczuła blat i zatrzymała się. Edward oplótł ja ramionami i uwięził w uścisku.

- Ja... Posłuchaj, ja... - szepnęła. Nie powiedziała nic więcej, bo zamknął jej usta poca­łunkiem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Na sekundę wstrzymała oddech. On ją całuje! Całuje ją naprawdę! Ze zdumienia nie odpowiadała na jego pocałunki. Zresztą on tego nie oczekiwał; grał tylko scenę z przygoto­wanego przez nich przedstawienia. W miarę, jak głos Charlotte się zbliżał, pocałunek Edwarda stawał się coraz bardziej na­miętny.

- Zaraz tu wejdzie - szepnął w końcu. - Nie stój jak manekin. Czy mogłabyś się trochę przyłożyć?

- Tak... Spojrzała w jego zielone oczy i znajomy błysk uspokoił ją. Wszystko jest normalnie. Jej szef wypełnia swoje obo­wiązki i tego samego oczekuje od niej. Przecież powiedział, że dla dobra firmy gotów jest zagrać każdą rolę, nawet za­kochanego mężczyzny. Swoją drogą trzeba przyznać, że świetnie to wymyślił; Charlotte zobaczy, że się całują i nie będą musieli jej tłumaczyć, dlaczego nie przygotowali jeszcze nic do picia.

- Obejmij mnie - polecił Edward. - Niech ta żmija się napatrzy.

Chodzi tylko o to, żeby Charlotte uwolniła go od wielbicie­lek. Bella podpisała kontrakt i ma wypełnić warunki umowy. Objęła go, gotowa ciągnąć dalej grę.

- Jesteś strasznie spięta...

Na swój sposób podniecało go w niej również i to, że tak się ociąga. Miało to swój urok. Po raz pierwszy w życiu trzymał w ramionach kobietę, która była z nim jedynie z obowiązku.

- Odpręż się, niedługo skończymy... - W jego głosie zabrzmiało rozbawienie.

Przylgnęła ustami do jego ust i objęła go za szyję. To nie jest znowu takie strasznie trudne, nie ma czego się bać. Mężczyzna, którego całuje, gra komedię i ona też tylko gra przed widownią złożoną z Charlotte i tego operatora. Ta myśl przyniosła jej ulgę. Nagle Edward znowu oderwał od niej wargi.

- Słyszysz coś? Poczuła jego dłonie na plecach.

- Nie - odszepnęła. - Może sobie poszli. Jego dotyk działał na nią kojąco; strach ustąpił, odprężyła się nieco.

- Może się wynieśli - mówił cicho dalej - i wzięli ze sobą te swoje graty. Przy okazji mogliby zabrać i moje.

Bella zachichotała.

- Zwłaszcza tę gustowną klatkę na ptaki z jadalni. Edward skrzywił się komicznie.

- Nic się nie znasz na sztuce. Przecież to dzieło sztuki, jego miejsce jest w galerii.

- Właśnie.

- Miałem nadzieję, że nie zauważysz tej cholernej klatki.

- Tego nie można nie zauważyć, ale do tej pory taktow­nie milczałam.

- W nagrodę dostaniesz ją na własność. Bella wzdrygnęła się.

- Nie! Błagam, tylko nie to! Może ta klatka to zemsta dekoratora za to, że powierzono mu wystrój tylko jednego pokoju?

- Zawsze tak myślałem.

Spojrzał na jej zarumienioną twarz. Bella z brązowymi roz­jaśnionymi oczami i lekko rozchylonymi ustami wydała mu się prześliczna. Poczuł, jak jego ciało wymyka się spod kon­troli, a świadomość zaczyna rejterować. Bliskość tej dziew­czyny sprawiała, że cały zamieniał się w dotyk. Rozchylił ustami jej wargi i zaczął ją całować inaczej niż dotąd. Bez zastanowienia mu odpowiedziała. Zapomnieli o całym świe­cie i o tym, jaką rolę przypadło im w nim odgrywać. Nie grali już żadnej roli i nie występowali w żadnej sztuce.

- A mam was! Tutaj jesteście, robaczki! Triumfalny wrzask Charlotte sprawił, że odskoczyli od siebie jak para nastolatków, przyłapanych przez dyrektora szkoły. Kamera pracowała; Billy kręcił jak szalony.

- Przestańcie filmować. - Edward machnął ręką, ale operator zatrzymał kamerę dopiero na polecenie szefowej.

Bella oparła się o blat. Nogi się pod nią trzęsły, bała się spojrzeć na Edwarda. Utkwiła wzrok w dziennikarce, która przypatrywała się im z rosnącym zainteresowaniem.

- Nie bójcie się, nie pokażemy tej sceny. Nadamy tylko krótki pocałunek. Emitujemy w porze najwyższej oglądal­ności, nie możemy gorszyć staruszków i dzieci.

- Nie robiliśmy nic zdrożnego, my tylko... - Co miał jej powiedzieć? Że pocałunek, który przygotował specjalnie dla kamery, wymknął mu się spod kontroli, bo w zetknięciu z ciałem Belli przestawał nad sobą panować?

Napotkał wzrok swojej sekretarki i poczuł do niej coś w rodzaju złości. Jak ona to robi? Żarty się skończyły: to, co przed chwilą zaszło między nim a Bellą, było rzeczywiste aż do bólu. Ta świadomość wzbudziła w nim nie znany do­tąd lęk.

Kiedy ostatnio w ten sposób całował kobietę? Z mgły wspomnień wyłoniła się Chalse... Ale wtedy był nieopierzonym młodzieńcem, a ona - wyrachowaną i doświadczo­ną uwodzicielką. Teraz jest dojrzały i dorosły; wie, że po­całunek - nawet bardzo namiętny - nic nie znaczy. Czło­wiek zawsze, w każdej sytuacji, jest w stanie nad sobą za­panować. Nic takiego jak szał zmysłów nie istnieje. Przy­najmniej w jego życiu! Przygotował tylko scenę dla tej dziennikarki... Wcale nie pragnie tej dziewczyny...

To tylko jego ciało, ale on nie pozwoli, by ciało mówiło mu, co ma robić. Nie pragnie Belli i dowiedzie tego. Od czego silna wola?

- Dam wam trochę czasu na zebranie myśli - oświad­czyła Charlotte - i zadam jeszcze kilka pytań.

Edward nie odezwał się i Bella przejęła prowadzenie.

- Bardzo nam przykro - powiedziała lekko schrypnię­tym głosem. - Trochę nas zaskoczyłaś...

- Zauważyłam - przerwała jej Charlotte. - I dajmy sobie spokój z zimnymi napojami. Dokręcimy jeszcze kawałek i zostawimy was w spokoju. Możemy zaczynać?

Edward zmarszczył brwi.

- Kiedy ma się odbyć ślub? Milczał, jakby nie rozumiał pytania.

- Kiedy ślub? - powtórzyła Bella, straciwszy nadzieję, że Edward przyjdzie jej z pomocą. - Jeszcze nie ustaliliśmy daty. - Przysunęła się do niego i lekko dotknęła go stopą w pantofelku na wysokim obcasie. - Chcemy się nacieszyć naszym narzeczeństwem - dodała sztucznie ożywionym to­nem. - Prawda, Edward?

Jej bliskość działała na niego jak środek podniecający, utrudniający zebranie myśli. Edward stał, wsłuchany w pul­sowanie swojego nowo odkrytego ciała. Miał ochotę znowu wziąć ją w ramiona i unieść gdzieś daleko stąd, poza zasięg kamer i czujnego wzroku Charlotte.

- Prawda, Edward? - powtórzyła z rozpaczą w głosie Bella.

Nie miał pojęcia, o czym ona mówi.

- Tak, kochanie, oczywiście.

Czuła emanujące z niego podniecenie i wiedziała, że po­sunęli się za daleko. Sprawy wymknęły im się z rąk i po­jawiło się ryzyko przegranej. Postanowiła do tego nie do­puścić. Ogromnym wysiłkiem woli spojrzała w obiektyw i odpowiedziała na pytanie dziennikarki:

- Nasz ślub odbędzie się w czerwcu. Wiem, że to stra­sznie banalne, bo wszyscy tak robią, ale ja zawsze marzy­łam, żeby wyjść za mąż u progu lata.

Charlotte spojrzała na nią ze zrozumieniem.

- Macie jeszcze sporo czasu, żeby sobie wszystko przy­gotować. Czy mogłabyś nam uchylić rąbka tajemnicy, jak to sobie wyobrażasz?

Bella poczuła, że ją korci, by sobie trochę pożartować. Może w ten sposób uda jej się zmniejszyć grozę sytuacji?

- Tak... - zaczęła z udanym wahaniem - chyba mo­gę. .. chociaż to trochę ekstrawaganckie.

Stojący tuż obok Edward zesztywniał, nie wiedząc, cze­go się spodziewać. Skoro jednak scedował na nią odpowiedzialność za rozwój wypadków, musi ponieść tego konse­kwencje.

Bella czarująco uśmiechnęła się do dziennikarki.

- Znam Edwarda i spodziewałam się, że zechce mieć bardzo uroczysty ślub, no wiesz, tłumy gości, bal w ogro­dach, orkiestra, wspaniale zastawione stoły, może nawet loty balonem.

Billy zerknął spoza kamery.

- Jak będziecie to wszystko chcieli nakręcić, polecam swoje usługi. Oprócz telewizji, robię też filmy z różnych rodzinnych uroczystości, wesela, komunie, konfirmacje, wszystko. Proszę, oto mój bilet wizytowy.

- Nie załatwiaj prywatnych spraw w czasie pracy - zga­niła go Charlotte, ale się nie przejął. Taka gratka jak ślub Edwarda Cullena wart jest kilku słów nagany szefowej. To wydarzenie roku i wielka forsa.

Bella wzięła od niego wizytówkę i spojrzała na Charlotte.

- Masz jeszcze jakieś pytania?

- Wybraliście już pierścionek? - spytała dziennikarka. Edward ocknął się z letargu i sięgnął do kieszeni. Wyjął safianowe pudełeczko i otworzył je.

- Dostałem go od babki dla mojej żony - wyjaśnił. - Trzeba go było dopasować do palca Belli - skłamał gładko - ale jest już gotowy.

Billy zrobił zbliżenie i Edward wsunął pierścionek na palec „narzeczonej”. Charlotte zadała jeszcze kilka pytań i wy­wiad się skończył. Bella odprowadziła gości do windy, a Edward ograniczył się do chłodnego pożegnania i został w mieszkaniu.

- Teraz, kiedy już nie nagrywamy - rzekła Charlotte do Belli, kiedy czekały na windę - chciałam cię prywatnie o coś spytać. Zamierzacie tutaj mieszkać po ślubie?

- Chyba tak. - Bella była zbyt wyczerpana, by na po­czekaniu opracować jakieś efektowne kłamstwo, dotyczące całkiem nierealnego miejsca ich wspólnego zamieszkania.

Charlotte wzniosła oczy do nieba.

- Radzę ci wyrzucić wszystko na śmietnik i urządzić to po swojemu. Nigdy nie widziałam równie koszmarnego wnętrza, a możesz mi wierzyć, że widziałam już niejedno. Najlepsza jest ta klatka na ptaki w jadalni! Spal to pas­kudztwo jeszcze przed ślubem.

Bella zrobiła skromną minkę. Nie mogła się powstrzy­mać, żeby znowu sobie nie „ulżyć”.

- Mam na to wielką ochotę, ale nie mogę. Edward jest do niej bardzo przywiązany...

Charlotte, niby taka przebiegła i sprytna, gładko przełknęła jej wyznanie.

- Rozumiem - oświadczyła ze współczuciem. - Tak to bywa. Można mieć wielkie pieniądze, ale za grosz gustu.

- Święte słowa - z powagą przytaknęła Bella. Nadjechała winda i ekipa telewizyjna weszła do środka.

- Nadamy ten wywiad jutro o wpół do szóstej. Zawia­dom znajomych, niech oglądają nasz program! - zdążyła jeszcze krzyknąć Charlotte, zanim zasunęły się drzwi.

Jednocześnie otworzyły się drzwi apartamentu Edwarda. Czyżby stał za nimi i podsłuchiwał, czekając aż tamci sobie pójdą? No właśnie.

- Ja jestem niezwykle przywiązany do tej klatki? - Skrzywił się z niesmakiem. - Bardzo to nieładnie z twojej strony, moja droga.

- Nie mogłam się powstrzymać. - Bella wśliznęła się do mieszkania, starannie unikając kontaktu ze stojącym w progu Edwardem. - Zostawiłeś mnie z nią sam na sam, więc musiałam jakoś się odegrać.

- Przez cały czas sobie używałaś. „Edward na pewno zaprosiłby tłumy, przyjęcie w ogrodach, orkiestra, może na­wet loty balonem”! Szkoda, że nie powiedziałaś, że tańczące słonie są też w moim stylu.

Bella o mało nie parsknęła śmiechem.

- Zupełnie zapomniałam!- Nie podzielał jej rozbawienia.

- To wcale nie jest śmieszne. Nigdy by mi nie przyszło do głowy organizować lotów balonem. - Mimo to lekko się uśmiechnął. - Co do orkiestry...

- Miałam powiedzieć, że chodzi o damską orkiestrę, ta­ką, jakie bywały w ubiegłym stuleciu w Wiedniu...

- Na szczęście nie zdążyłaś. Już sobie wyobrażam, jak po tym programie zaczną się telefony od tych wszystkich speców od przyjęć weselnych, ze specjalnym uwzględnie­niem baloniarzy i muzyków. A to wszystko przez ciebie... - Ostatnie zdanie powiedział dziwnie łagodnie i objął ją w pasie.

- Ale za to uratowaliśmy nasze biurowe faksy i kom­putery - powiedziała zmieszanym głosem, próbując wysu­nąć się spod jego ramienia. - Ilu może być tego rodzaju specjalistów w Minneapolis? Przecież nie tak znowu wielu?

Zbliżył ku niej twarz.

- Zawsze byłaś taka poważna. Nie przypuszczałem, że tak lubisz żartować.

Wiedziała, że zaraz ją pocałuje, i bardzo tego pragnęła.

- Ja też nie. Podziałał tak na mnie rozwój sytuacji.

- Na mnie rozwój sytuacji też podziałał. Zaczął ją całować tak gorąco, jakby wejście Charlotte wcale im nie przerwało i nadal znajdowali się w oku cyklonu, któ­ry ogarnął ich w kuchni. Zupełnie jakby spotkali się po wie­lu latach poszukiwań i musieli się sobą nasycić. Jakby dwie połówki tej samej istoty odnalazły się, by odtąd stanowić jedno.

Edward rozpiął jej bluzkę i dotknął piersi. Widziała, jak traci panowanie nad sobą i czuła jego podniecenie. Sama znajdowała się w podobnym stanie. Pędzili ku spełnieniu i nic nie mogło ich powstrzymać...

Nagłym ruchem wyrwała się z jego ramion i stała teraz przed nim, ciężko oddychając. Co ona robi? Przecież jeszcze chwila, a skończą w łóżku! Ale czy nie tego właśnie pra­gnie? Resztkami świadomości przywołała się do porządku. Przypomniała sobie ostatnio wypożyczoną z biblioteki książkę. Nosiła tytuł: „Dwanaście najgłupszych rzeczy, jakie może zrobić kobieta, żeby sobie zmarnować życie”. Nie zdą­żyła jej jeszcze przeczytać, ale była pewna, że romans z sze­fem znajduje się na jednym z pierwszych miejsc wspomnia­nej listy. Sfingowane narzeczeństwo też pewnie byłoby wy­soko ocenione przez autorów książki, gdyby oczywiście ktoś wpadł na coś podobnego.

Spojrzała na rubin na swoim palcu i wydał jej się sym­bolem dwuznacznej sytuacji, w której się znalazła. Oszuki­wać telewizyjną dziennikarkę i wszystkich widzów progra­mu trzeciego - to jedno, a oszukiwać samą siebie - to zu­pełnie co innego.

Erotyczne zabawy z fałszywym narzeczonym - bez świadków i kamer - to bardzo niebezpieczny eksperyment; tym bardziej jeśli się wie, co „narzeczony” myśli o „narze­czonej”. A ona dobrze to wie. Gdyby przypadkiem zapo­mniała, ma przecież kopię umowy i zawsze może sobie od­świeżyć pamięć.

Ponadto w księgarniach nie brakuje książek o mężczy­znach ogarniętych obsesją, że każda kobieta dybie na ich pieniądze i próbuje ich oskubać. Nigdy nie szukała takich publikacji, bo nigdy nie miała do czynienia z kimś takim. Nie musiała brać do ręki książek, które radziły „Jak kochać mężczyznę organicznie niezdolnego do odwzajemniania uczuć”.

Edward patrzył na nią bez zmrużenia powiek.

- Chodź tutaj - zażądał.

Mało brakowało, a posłuchałaby jego rozkazu i znala­złaby się znowu w jego ramionach, gotowa „zmarnować so­bie życie”.

- Muszę wracać do domu! - powiedziała nagle i pod­biegła do kanapy po torebkę.

Edward podążył w ślad za nią. Tym razem nie próbował nawet sobie wmawiać, że jej nie pragnie; pożądał jej każdym nerwem swego ciała. Patrzył, jak Bella podchodzi do kanapy i bierze torebkę, jak jej piersi rysują się pod obcisłą bluzką. Widział jej usta nabrzmiałe od pocałunków i przypomniał sobie ich smak. Pragnął jej tak bardzo, że gotów był za­trzymać ją siłą. Nie był przyzwyczajony do sytuacji, które go przerastały i nigdy dotąd sobie tego nie uświadamiał. Zwykle, kiedy czegoś pragnął, po prostu to dostawał; jego credo brzmiało: rozpoznać sytuację, stawić jej czoło i roz­wiązać problem.

Obecną sytuacje rozpoznał i jakoś próbował stawić jej czoło, ale rozwiązanie problemu nie wchodziło w rachubę, bo niby jak miał go rozwiązać? Bella tkwiła już pod windą i rozpaczliwie naciskała przycisk. Nie obejrzała się, ale wie­działa, że Edward wyszedł za nią i stoi obok w małym ko­rytarzyku.

- Nie można jej wezwać, nie znając kodu - rzekł chłod­nym tonem. - Trzeba najpierw wystukać numer.

Bella nie oderwała wzroku od drzwi windy.

- W takim razie zrób, co trzeba, bardzo proszę. Nie poruszył się.

- Przyjechałaś samochodem? - zapytał. Skinęła głową. Jak wezwać tę przeklętą windę, przecież tutaj nie ma nic poza tym jednym jedynym przyciskiem!

- Gdzie zaparkowałaś? - pytał dalej.

- Na parkingu, w środku - odparła zniecierpliwiona. - Edward, proszę, wezwij windę!

- Na którym poziomie?- Nie wytrzymała; zwróciła się ku niemu i wybuchła:

- Jakie to ma znaczenie? Co się tak wypytujesz? Chcę się stąd wydostać! Zaraz! Słyszysz?

Zachował kamienny spokój.

- Wcale cię nie wypytuję, po prostu z tobą rozmawiam. Jego opanowany głos miał się nijak do miotających nim uczuć, z których najsilniejsze było pożądanie. Pragnął tylko zabrać ją z powrotem do mieszkania i rzucić na łóżko.

Bella stała naprzeciw niego; to, co się działo, było nowe i przerażające i miała nadzieję, że uda jej się stąd uciec, zanim stanie się coś nieodwracalnego. Nie mogła stać tak przy nim i rozmawiać, chciało jej się płakać, krzyczeć, walić w niego pięściami, a przede wszystkim... jak najszybciej znaleźć się znowu w jego ramionach.

- Myślę, że powinniśmy spokojnie pomówić o tym, co się dzisiaj wydarzyło - zaczął, ale mu przerwała.

- Nie ma o czym mówić. Udało nam się wyprowadzić Charlotte w pole i koniec. A teraz przywołaj windę.

Ogarnęła go wściekłość.

- Skąd ten pośpiech? Zapłaciłem ci za czas. -Obraził ją, tak jak zamierzał.

- Czas pracy upłynął, kiedy dziennikarze opuścili twój dom. Możesz mnie uważać za płatną dziwkę, ale...

- Nigdy tego nie powiedziałem! Nigdy mi to przez myśl nie przeszło! - krzyknął tak głośno, że sam się przestraszył własnego głosu.

Znowu odwróciła się do niego plecami i utkwiła wzrok w drzwiach, za którymi miała ukazać się winda.

- W takim razie dobrze. Skoro tak koniecznie musisz iść, idź sobie!

Wbiegł do mieszkania, wystukał odpowiedni numer na tabliczce w korytarzu i winda natychmiast ruszyła. Jej szmer zbiegł się z hukiem zatrzaskujących się za Edwardem drzwi.

Bella wskoczyła do windy i w tej samej chwili zauważyła rubin na swoim palcu. Nie oddała mu tego nieszczęsnego pierścionka! Trudno. Rozpaczliwie wcisnęła guzik wiodący na odpowiedni poziom garażu. Poszło po prostu wspaniale, pomyślała. Nie tylko obraziłam szefa, ale na dodatek po­rwałam pierścionek jego babki i on pewnie umiera ze stra­chu, że go straci.

Wyskoczyła z windy i szybkim krokiem poszła w stronę samochodu. Jej poczciwy, brązowy ford wydał jej się nagle upragnionym schronieniem.

- Poczekaj! W pustym garażu rozległy się kroki; były coraz szybsze i coraz bardziej wyraźne. Serce podeszło jej do gardła Zerk­nęła na ogromny rubin na swoim palcu i potykając się, ruszyła biegiem ku smudze światła padającej z otwartych drzwi.

- Nie uciekaj! Poczekaj!

Rozpoznała głos Edwarda i odetchnęła z ulgą. Odwró­ciła się i ujrzała, jak ku niej idzie. Z trudem zdołała wy­krztusić pierwsze słowa:

- O Boże! Jak to dobrze, że to ty! Ruszyła ku niemu, jakby zapomniała, że jeszcze przed chwilą pragnęła od niego uciec.

- Jak dobrze, że sobie o nim przypomniałeś - dodała, zdejmując z palca pierścionek. - Kompletnie zapomniałam, zauważyłam go dopiero w windzie i...

Edward zamknął rękę na jej dłoni.

- Nie chodzi mi o pierścionek - powiedział zdyszanym głosem. - Postanowiłem odprowadzić cię do samochodu, automat wskazał mi, na którym poziomie wysiadłaś. Po­myślałem, że w pustym garażu...

Spojrzała na niego z wahaniem.

- Nie musiałeś tego robić, ale dziękuję. Przy okazji mo­gę ci zwrócić twoją własność.

Zupełnie jakby jej nie słyszał.

- Jest obowiązkiem mężczyzny odprowadzić kobietę do domu, a ponieważ przyjechałaś tutaj swoim samochodem, postanowiłem chociaż odprowadzić cię do garażu. Tak bę­dzie bezpieczniej.

Uśmiechnęła się nie bez złośliwości.

- Zwłaszcza kiedy mam przy sobie twój rodowy klejnot. Lekko się skrzywił.

- Mam trochę dość tego przerzucania się tym pierścion­kiem. Najlepiej będzie, jeśli go sobie zatrzymasz.

Razem podeszli do samochodu, trzymając się za ręce.

- Co ty na to? - zapytał. Jej rękę i pierścionek zamknął w swojej dłoni.

- Nie mogę, naprawdę nie mogę, zrozum. Ten pierścio­nek jest więcej wart niż cały mój majątek, nie mogę brać na siebie takiej odpowiedzialności. Gdyby się z nim coś sta­ło, nigdy bym ci nie zwróciła... - Urwała. - A teraz muszę już jechać.

Spojrzał na jej skromny samochód i pomyślał, że w je­go rodzinie samochody wymienia się co kilka miesięcy, a muzealne egzemplarze skupuje się do kolekcji. To, co miał teraz przed sobą, nie nadawało się jednak do żadnych zbiorów.

- Miły masz samochodzik - bąknął. - Taki... czysty. Teraz, kiedy już masz pieniądze, pewnie kupisz sobie coś nowego.

Nigdy o tym nie myślała; zamierzała jeździć swoim plymouthem tak długo, jak się da, a potem ewentualnie za­mienić go na inny używany pojazd.

- Te pieniądze przeznaczę na podróż dookoła świata - zażartowała. - Samochód kupię dopiero następnym razem, kiedy jakiś zdesperowany milioner zaangażuje mnie do roli swojej narzeczonej na niby.

Edward obruszył się.

- Zdaje się, że w ten niezbyt miły sposób dajesz mi do zrozumienia, żebym się nie wtrącał w twoje sprawy i po­zwolił ci wydać te pieniądze, jak chcesz.

Wyswobodziła dłoń i sięgnęła do torebki po kluczyki.

- Możesz mi wierzyć, że chciałam być miła. W każdym razie, próbowałam.

Z pierścionkiem w dłoni patrzył, jak Bella otwiera sa­mochód. Poza biurem była zupełnie inna. Przeistoczyła się: opadała z niej ochronna skorupka sumiennej sekretarki i wyłaniał się piękny, barwny motyl, który fruwał sobie, gdzie chciał. W biurze musiała wykonywać jego polecenia, tutaj nie zamierzała nawet słuchać jego rad. Teraz uśmiech­nęła się i musiał zrobić to samo.

- Chyba udało nam się przekonać Charlotte, jak myślisz? - zapytał, powracając na bezpieczny grunt.

- Mam nadzieję. Ostatecznie przekonamy się jutro, kie­dy zobaczymy wywiad w telewizji.

Edward przejechał ręką po włosach.

- Tak, od tego wszystko zależy. Trzeba będzie zawia­domić kilka osób. Jutro z rana dam ci listę. Powiesz im, że mają obejrzeć wywiad w programie trzecim o wpół do szóstej. Zawiadomimy całą moją rodzinę, kilku przyjaciół i znajomych. W ten sposób nie będę musiał rozmawiać z każdym oddzielnie.

- To niezbyt tradycyjny sposób zawiadamiania bliskich o swoich zaręczynach - zauważyła Bella. - Ale trzeba przy­znać, że same zaręczyny też są dość nietypowe.

Patrzył, jak wsiada do samochodu.

- Tak, dość nietypowe - powtórzył w zamyśleniu. Gdyby było inaczej, nie stałby tutaj i nie patrzył, jak Bella wsiada do tej swojej puszki po sardynkach. Gdyby było inaczej, nosiłaby na palcu pierścionek po jego babce, zamiast się zastanawiać, czy starczy jej pieniędzy, żeby mu zwrócić równowartość w przypadku zguby. Ale przede wszystkim, gdyby to były normalne zaręczyny, zostałaby u niego na noc. Nigdy by jej nie puścił, a ona wcale nie chciałaby uciekać.

Poczuł, że w miarę jak Bella oddala się od niego, powraca dawny spokój. Mały brązowy samochodzik ruszył w stronę bramy i z Edwarda zaczęło opadać napięcie. Zupełnie jakby spadała gorączka i wracała nadzieja na wyzdrowienie.

Przecież w sumie wypadli świetnie, odegrali swoje role po mistrzowsku. Udało się, udało, powtórzył w myślach jak zaklęcie i skierował się do pustego mieszkania na ostatnim piętrze.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Następnego dnia rano Bella skontaktowała się z osobami wymienionymi w spisie, który dostarczył jej Edward. Zgod­nie z jego prośbą nie wspomniała, czego dotyczy udzielony przez jej szefa wywiad. Z reakcji rozmówców mogła wnios­kować, że ich zdaniem chodzi tu o reklamę jakiegoś nowego produktu firmy.

Sekret znali tylko Alice i Aro Volturii. Prawnik oświadczył, że zamierza obejrzeć program, a Alice z ogromnym entuzjazmem zapewniła, że nie ruszy się z do­mu, a na dodatek nagra wszystko na kasetę.

Edward cały dzień spędził w Chicago i Bella widziała go tylko przez chwilę, kiedy wpadł do biura po jakieś do­kumenty. Nie poświęcił jej więcej uwagi niż lampie czy kse­rokopiarce.

Rozmowa ze współlokatorkami okazała się trudna; może nawet trudniejsza, niż Bella przypuszczała. Na wszelki wy­padek powiadomiła koleżanki o wszystkim dopiero kilka minut przed audycją.

- Zaręczyłaś się z szefem? - Maggie zrobiła wielkie oczy. - Nie wiedziałam, że się spotykacie!

- Nawet mi do głowy nie przyszło, że w ogóle masz kogoś! - rzekła osłupiała Renesmee. - Opowiedz nam coś o tym ściśle tajnym romansie!

Bella czuła się niewyraźnie; było jej głupio oszukiwać koleżanki, o wiele łatwiej szło jej Charlotte . Nagle zrozumia­ła, dlaczego politycy z taką łatwością kłamią przed kame­rami. Niespodziewanie Senna puściła do niej oko. No, tak, Senna nie da się oszukać; mieszkają razem od dwóch lat i do­brze się znają. Senna nigdy nie uwierzy w te nagłe zaręczyny rodem z bajki. Kompletnie się zagubiła, ale Senna natychmiast przyszła jej z pomocą.

- Skąd możecie wiedzieć - zwróciła się do dwóch po­zostałych kobiet. - Mieszkacie z nami dopiero od sierpnia. Nic dziwnego, że nie wiecie, że Bella spotykała się z Edwardem już w zeszłym roku. Potem, na wiosnę, coś się mię­dzy nimi popsuło, prawda, Bello? Poszło chyba o to, że on nie bardzo chciał się żenić... Widocznie zmienił zdanie.

Bella rzuciła jej dziękczynne spojrzenie. Postanowiła, że wykorzysta tę bajkę w biurze, gdyby któraś z koleżanek wy­kazała nadmierne zainteresowanie sprawą. A tego mogła być pewna. Ciekawe, czy uwierzą...

- Nic nie mówiłam, bo nie chciałam zapeszyć - wy­krztusiła. - Nie wiedziałam, czy coś z tego wyjdzie...

Jej zmieszanie wypadło bardzo naturalnie i Renesmee na­tychmiast się z nią zgodziła.

- Święta racja! W takich przypadkach lepiej uważać i nie gadać zbyt wcześnie.

Senna zamyślonym spojrzeniem powiodła po koleżankach.

- Sama nie wiem, co powiedzieć. Może później...

Bella wiedziała, że Senna znajdzie odpowiednie słowa, tyl­ko muszą zostać same. Tak też się stało. Kiedy Maggie i Renesmee udały się do teatru, usiadły w salonie z kubkami herbaty w dłoniach.

- Bardzo ładny program zrobiła ta Charlotte Black o tobie i twoim... narzeczonym - zaczęła Senna. - W tego rodzaju audycjach nigdy trochę fikcji nie zawadzi, zawsze tak my­ślałam. Oboje zresztą świetnie zagraliście wasze role, gra­tuluję. Kiedy już skończysz pracować w tym biurze, nie idź na psychologię. Szkoda czasu, masz prawdziwy talent aktor­ski. Wal od razu do szkoły teatralnej, możesz uczyć nawet zawodowych aktorów.

Bella spokojnie wysłuchała jej perory.

- Dziękuję, że mnie nie wydałaś - powiedziała. - Maggie i Renesmee nie mogą nic wiedzieć. Nikt nie może wiedzieć, że to fikcja, oprócz mnie, Edwarda i jego siostry, która to wszystko wymyśliła. No i oczywiście adwokata.

- Możesz być pewna, że nie pisnę słowa, chociaż muszę ci powiedzieć, że chyba upadłaś na głowę, że się dałaś wciągnąć w taką aferę. Tacy bogaci ludzie, wiesz...

Senna miała niezbyt dobre mniemanie o wyższych war­stwach społecznych, bo zbyt długo pracowała z niższymi. Jako pracownik socjalny miała na co dzień kontakt z róż­nymi sytuacjami i orientowała się, do czego można wyko­rzystać pieniądze.

- O co im chodzi? O jakieś odszkodowanie? Co tam wykombinowali? - zapytała z pogardą.

Bella uśmiechnęła się.

- Przysięgam, nie ma w tym nic nielegalnego.

Opowiedziała jej o liście dziesięciu najbardziej atrakcyj­nych kawalerów i o nieszczęściu, jakie to ściągnęło na fir­mę. Nie ukryła przed przyjaciółką, że podpisała umowę, na mocy której ma otrzymać pokaźną sumę za udział w zarę­czynowej komedii. Senna zmarszczyła brwi.

- Nie trzeba było nic podpisywać - oświadczyła. - Wte­dy mogłabyś ich szantażować i wyciągnąć od nich tyle for­sy, że starczyłoby na kupienie tego całego ośrodka dla Angeli. Chociaż... z takimi ludźmi lepiej nie zaczynać. Za­dzwonią, gdzie trzeba i znikasz, jakby cię nigdy na świecie nie było.

Bella wzruszyła ramionami.

- Daj spokój, przecież to nie gangsterzy. Edward mi zaproponował tę... transakcję i dobrowolnie wyraziłam na nią zgodę. A teraz przyrzeknij, że nikomu nie piśniesz ani słowa.

- Przyrzekam, ale tylko dlatego, żebyś nie musiała płacić temu facetowi odszkodowania i innych tam kar, które na pewno umieścili w swojej umowie. - Senna nagle spoważ­niała. - Czy ty się zastanowiłaś nad konsekwencjami tej sprawy? - Ponieważ Bella milczała, Senna dodała: - Widzia­łam na ekranie, jak on na ciebie patrzył. On ciebie pragnie, ma to wypisane na twarzy. Musisz uważać. Jeśli bogaty czło­wiek czegoś pragnie, zrobi wszystko, żeby to dostać. Musisz być bardzo ostrożna i nie zostawać z nim sama.

- Edward nigdy... - słabo zaprotestowała Bella.

- Owszem. Edward przy pierwszej okazji - przerwała jej bez pardonu koleżanka. - Widziałam to wyraźnie, kamera nie kłamie.

Wszystko wskazywało na to, że inni widzowie odnieśli podobne wrażenie. Zachowanie „narzeczonych” było tak su­gestywne, że wszyscy nagle zapragnęli pogratulować im za­ręczyn. Telefony zaczęły się już następnego dnia od świtu, ale na szczęście system komputerowy tym razem nie doznał uszczerbku. Przyjaciele i znajomi życzyli młodym wszystkiego, co najlepsze, dopytywali się o szczegóły, żartowali, dawali dobre rady i wyrażali zdumienie, że tak długo udało im się zachować tajemnicę.

Przed południem Edward wezwał ją do gabinetu.

- Zupełnie nie można pracować - poskarżył się. Spojrzała na niego nieśmiało. Edward nie przypominał tego szalonego mężczyzny, który ją całował wtedy wieczo­rem. Wyglądał na znudzonego całą tą historią.

- Dzisiejszy dzień jest najgorszy, potem będzie już tylko lepiej - pocieszyła go. - Jutro ludzie o nas zapomną i bę­dzie można spokojnie pracować.

- Mam nadzieję. Próbował na nią nie patrzeć, ale coś go samo ciągnęło.

Zauważył, że Bella ma rozpuszczone włosy, tak jak lubił. Przypomniał sobie tamte pocałunki i zdał sobie sprawę, że przez cały czas ani na chwilę nie przestał o niej myśleć. Myślał o niej podczas podróży do Chicago, w czasie lotu i potem, kiedy jechał do miasta. W nocy prawie nie zmrużył oka, wyobrażając sobie to, do czego między nimi nie doszło. Bella zerknęła na pierścionek, który miała na palcu.

- Całe procesje przychodzą go oglądać. Nie wiem, czy Lauren, Irina i Heidi naprawdę uwierzyły w te zaręczyny - dodała. - To moje najbliższe koleżanki z pracy.

- Na pewno uwierzyły - zapewnił ją Edward. - Niko­mu nie przyjdzie do głowy, że to wszystko jest tylko farsą.

Bella uśmiechnęła się smutno.

- Tak, to jeszcze mniej prawdopodobne niż nasz pota­jemny romans.

Edward skinął głową.

- Tylko Alice mogła wymyślić coś podobnego.

Bella głęboko odetchnęła.

- Jak miło móc z kimś szczerze o wszystkim porozma­wiać. Nie wiem, jak sobie radzą szpiedzy, przecież stale się maskując, można chyba zwariować. Nie wyobrażam sobie życia w nieustannym kłamstwie.

- Mam nadzieję, że my zawsze będziemy wobec siebie szczerzy - powiedział i spojrzał jej w oczy.

Leciutko rozchyliła usta, by coś powiedzieć, a on poczuł, jak wraca tamto napięcie, zapowiedź tego, co nigdy nie na­stąpi. Odchrząknął.

- Masz... ładną sukienkę - wykrztusił. - Zawsze do pracy wkładałaś te swoje garsonki albo tę ciemnozieloną suknię nadającą się najwyżej na pogrzeb.

Spojrzała na niego lekko urażona.

- Nic ci się we mnie nie podoba. Ani moje uczesanie, ani moje stroje. Może czas anulować tę naszą umowę?

- Mam inny pomysł. Zaraz powiem ci jakiś komple­ment. Bardzo ci dobrze w tej nowej sukience.

- Serio? Sukienka była krótka, obcisła i cała w czarno - żółte pasy.

Bella kupiła ją na wyprzedaży i nigdy jeszcze nie pokazała się w niej w pracy.

- Kupiłam ją okazyjnie w zeszłym roku - wyznała - ale dotąd jej nie nosiłam. Moje współlokatorki mi powie­działy, że po wczorajszej audycji powinnam... jakoś inaczej wyglądać. - Przygryzła wargi i nagle się zmieszała. - Może nie jest najpiękniejsza - dodała szybko, jakby chciała ukryć zdenerwowanie. - Wyglądam w niej jak pszczółka Maja, prawda?

- Jak kto? - Edward przypomniał sobie bohaterkę kreskówki i zaśmiał się cicho. - Nie przyszło mi to do głowy, ale może rzeczywiście... Bella posmutniała.

- Wiedziałam. Nie wolno kupować rzeczy, które są prze­cenione o siedemdziesiąt pięć procent. Są takie tanie, bo nikomu się nie podobają.

Edward spoważniał.

- Bez względu na to, do kogo jesteś w niej podobna, jest ci w niej ślicznie i doskonale na tobie leży.

Dotknął jej ramienia i zsunął dłoń niżej. Bella wstrzy­mała oddech i uniosła na niego oczy.

- Postanowiliśmy osobiście złożyć wam gratulacje! - rozległ się w progu tubalny głos Carlisle'a.

- Dzień dobry, tato - rzekł Edward, odsuwając się od Belli. - Bardzo prosimy.

Bella wstała i stanęła pod oknem jak najdalej od niego. Czuła na twarzy ciepło jesiennego słońca. Perspektywa trzydziestego piętra wydała jej się nagle niezwykle kojąca. Świat, oglądany z tej wysokości, nabierał właściwych proporcji.

Kiedy jednak do pokoju po kolei weszło czterech przed­stawicieli rodu Cullen'ów, z rozpaczą pomyślała o spado­chronie. Tymczasem Carlisle, Esme, Jacob i Tanya stanęli wo­kół nich.

- Edward, tak się cieszę! - Esme serdecznie ucałowała pasierba, a Carlisle uroczyście uścisnął dłoń syna.

Tanya skierowała się ku Belli.

- Kochanie, jestem taka szczęśliwa z powodu waszych zaręczyn.

Bella uśmiechnęła się nerwowo.

- Edward ma niesamowite szczęście! - zaryczał Jacob. - Udało ci się chłopie! Ta dziewczyna to prawdziwy skarb! Piękna, mądra, pracowita...

Trochę się zagalopował; Bella wiedziała, że pamięta, jak ją nazwał kilka dni wcześniej i postanowiła przerwać tę litanię.

- Bardzo dziękuję, panie prezesie. Jacob objął ją w niedźwiedzim uścisku.

- Skończmy z tym „panem prezesem”. Mów do mnie Jacob albo, jeśli wolisz, stryjaszku Jacob!

Wiedziała, że nigdy nie nazwie go stryjaszkiem; Jacob na zawsze zostanie dla niej „panem prezesem”. Carlisle jak zwykle nie dał bratu przemawiać zbyt długo. Niemal siłą wyrwał Bellę z jego ramion i poczuła się jak kość, o którą walczą dwa rottweilery.

- Postanowiliśmy z Esme uściskać naszą przyszłą sy­nową - oświadczył i zaciągnął ją tam, gdzie stała Esme z Edwardem.

- Strasznie się cieszymy z waszych zaręczyn - oznaj­miła ciepło Esme. - W telewizji wyglądaliście cudownie. Od razu widać, jak jesteście w sobie zakochani!

Próbowali na siebie nie patrzeć, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

- Doskonała robota, Edward - pochwalił bratanka Jacob. - Taka reklama! Założę się, że teraz ludzie rzucą się na nasze kosmetyki. Zwłaszcza kobiety będą je kupowały w nadziei, że może też usidlą swoich szefów.

Tanya wzruszyła ramionami.

- Jesteś nietaktowny, a do tego rozumujesz jak prawdzi­wy wróg kobiet.

Spojrzała na „młodą parę”, a w jej oczach błysnęły szmaragdowe ogniki. Tanya była piękna, ale Bella miała wra­żenie, że niezupełnie szczera.

- Wybacz mu, proszę, Bello - mówiła dalej melodyjnym głosem. - Nigdy nie umiał się zachować, gafy to jego spe­cjalność. Wszyscy dobrze wiemy, że nie miałaś potrzeby „usid­lać” Edwarda. Czasy się zmieniły i kobieta nie potrzebuje męż­czyzny, żeby żyć pełnią życia. W moich czasach było inaczej. Myśmy musiały wychodzić za mąż, ale moje córki...

- Nie przesadzaj, moja droga - sapnął Jacob. - Nikt cię do niczego nie zmuszał. Sama oddałaś się w niewolę i żyłaś w niej jak królowa przez wiele lat. Fałszujesz własną prze­szłość, a to nieładnie.

Tanya spojrzała na męża wzrokiem bazyliszka. Bella ze­sztywniała. Zaraz zaczną się kłócić i rozpęta się awantura. Instynktownie postąpiła w stronę Edwarda, jakby chciała u niego szukać ochrony. Wyczuł to i postanowił interwe­niować.

- Jak wiecie, podarowałem Belli pierścionek Heidi - oświadczył i na dowód uniósł dłoń „narzeczonej”, pokazując wielki rubin.

Zebrani uciszyli się.

- Tak, to pierścionek mamy - przyznał cicho Jacob. - Pamiętam, jak go nosiła.

- Szkoda, że nie ma jej tutaj i nie może się cieszyć two­im szczęściem, synu - zawtórował mu Carlisle.

Kłótnia była zażegnana. Bracia przez chwilę milczeli, pogrążeni we wspomnieniach.

- Przyrzekam, że nic mu się nie stanie - rzekła z wa­haniem Bella. - Będę o niego bardzo dbała.

- Wiem, kochanie. - Edward niechętnie puścił jej rękę i spojrzał na obecną w pokoju rodzinę. - Bella tak się boi, że coś mu się stanie, że nie chce go na noc zabierać do domu.

Nie dodał nic więcej, ale pomyślał, że jeśli upór Belli pod tym względem nie zmaleje, będzie musiał kazać Arowi dopisać do aneksu punkt zwalniający ją z finanso­wej odpowiedzialności za pierścionek. Ta myśl przypomnia­ła mu wczorajsze spotkanie z adwokatem. Volturii jakoś dziwnie się zachowywał; był zniecierpliwiony i złośliwy i napomknął coś o „hipokrytach, którzy uważają się za szczyt uczciwości, a tak naprawdę są pokręceni i mają ma­nię prześladowczą”. Nie powiedział tego wprost, lecz Edward odniósł nieprzyjemne wrażenie, że adwokat ma na my­śli właśnie jego.

- Wszystkie kobiety boją się o swoje klejnoty - oświad­czyła Tanya. - To normalne. Wystarczy dobre zabezpieczenie i po kłopocie. A co ty masz, Bello? Sejf czy kamery? Dobrze zamaskowany sejf i sprawna agencja ochrony w zupełności wystarczą.

Bella spojrzała na nią bez mrugnięcia powieką.

- Mamy z koleżankami w korytarzu kij bejsbolowy - wyjaśniła. - Jak dotąd nigdy nie był potrzebny.

Poczuła na sobie wzrok całej rodziny i zachwiała się. Nie spodziewała się aż takiej reakcji.

- Dlatego wolę, żeby pierścionek w nocy znajdował się u Edwarda - dodała szybko. - U niego jest bez­pieczny.

Esme nie spuszczała z niej przerażonych oczu.

- Ale chodzi o ciebie, kochanie! Kij bejsbolowy to nie jest najlepsze zabezpieczenie. Przecież nie martwimy się o pierścionek, tylko o ciebie! Carlisle spojrzał na syna.

- Esme ma rację. Nie możesz pozwolić, żeby twoja narzeczona tak się narażała.

- Mogą ją przecież porwać! - ryknął Jacob. - To bardzo łakomy kąsek!

Zupełnie jakby ziemia zatrzęsła się jej pod nogami.

- Nikt mnie nie porwie - odezwała się cicho. - Po co miałby to robić? Mieszkam w bardzo bezpiecznej okolicy, tuż przy campusie, niedaleko...

Urwała, bo teraz zaczęli mówić wszyscy równocześnie. Zupełnie jakby oświadczyła, że mieszka na terenie murzyń­skiego getta.

- Nigdy bym nie przypuszczał, że mój syn będzie tak lekkomyślny, żeby pokazywać swoją narzeczoną w telewizji i nie zapewnić jej bezpieczeństwa - oświadczył Carlisle.

Brat nieoczekiwanie całkowicie go poparł.

- Każdy bandyta w mieście może w każdej chwili zdo­być jej adres i zaczaić się na nią! - zagrzmiał Jacob.

- Czy ktoś cię śledził, kiedy jechałaś dziś do pracy? - spytał Carlisle tonem zawodowego detektywa.

- Nie wiem. Autobus był zatłoczony, nic nie widziałam - szepnęła Bella.

- Ona jechała autobusem! - zawołała Tanya. - Przecież to strasznie niebezpieczne!

Bella zrozumiała, że ma do czynienia z tym, co w psy­chologii społecznej nazywa się nieporozumieniem kulturo­wym. Ludzie należący do różnych kręgów kulturowych zu­pełnie inaczej pojmują te same zjawiska. To, co dla jednych jest bezpieczne i zwyczajne, drugim może się wydawać obce i groźne.

- Wiem, że należy uważać - odezwała się. - Kiedy by­łyśmy z siostrą małe, mama kazała nam się nauczyć na pa­mięć wszystkich sytuacji, których należy unikać. Uczono nas tego w szkole.

- Bardzo dobrze - pochwalił ją Carlisle - ale teraz wy­magasz dodatkowego zabezpieczenia. Jesteś narzeczoną Edwarda i to sprawia, że stałaś się łatwym celem. Wszyscy cię znają.

Esme wzięła ją za rękę.

- A może byś do dnia ślubu zamieszkała z nami - za­proponowała. - Mamy wielki dom, nie czułabyś się skrę­powana, a nam byłoby z tobą bardzo dobrze.

- Doskonały pomysł! - Oczy Tany rozbłysły.

- Ja... nie mogę... - wykrztusiła, pragnąc uciec stąd jak najdalej. Gdyby tak ziemia się rozstąpiła pod jej no­gami...

Edward bacznie obserwował jej reakcje.

- Tak mi ją wystraszycie, że zaraz ze mną zerwie ~ po­wiedział poważnym tonem.

Może on też już ma dość tej komedii i pragnie się wy­cofać? Postanowiła natychmiast z tego skorzystać.

- Tak, tak - powiedziała szybko. - Bardzo proszę, zwracam ci pierścionek.

Śmiech obecnych uświadomił jej, że się pomyliła.

- Ma dziewczyna poczucie humoru! - Jacob klepnął się w udo. - Szczęściarz z ciebie, stary!

Edward spokojnie przytaknął.

- Owszem, mam szczęście i bardzo dowcipną narzeczoną. Bella uwielbia żartować. - Objął ją i przytulił. - A teraz, kochanie, włóż swój pierścionek. Bardzo to było zabawne. Posłuchała go bez słowa; tu, w biurze, jest tylko jego sekretarką i musi wypełniać polecenia. Zerknęła na ru­bin; zupełnie jak kamień, jak kula u nogi więźnia, z tą tyl­ko różnicą, że noszona na palcu. W sumie na jedno wy­chodzi.

- Nie chcieliśmy cię przestraszyć. - Esme pogłaskała ją uspokajająco po ramieniu. - Chodzi nam tylko o twoje bezpieczeństwo.

Jacob przybrał napuszoną minę.

- Musisz wiedzieć, że jeśli chodzi o porwania, mamy niestety pewne doświadczenia. W dzieciństwie została po­rwana moja młodsza siostra. Mimo zapłacenia okupu nigdy się nie odnalazła. Została tylko jej bliźniaczka, Linda.

Bella nie kryła zgrozy.

- To straszne! Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach!

- Byliśmy wtedy małymi chłopcami, ale nigdy tego nie zapomnieliśmy - dodał Carlisle. - Nasi rodzice od tamtej pory bardzo się zmienili.

Esme czule objęła męża.

- Nic dziwnego. To koszmar tak nagle stracić dziecko. Edward - zwróciła się do pasierba - przepraszam, że tak pa­nikujemy, ale teraz, po śmierci Heidi, boimy się kolejnych tragedii w rodzinie.

Jacob napuszył się i przybrał prezesowską minę.

- Musisz podjąć odpowiednie kroki, żeby zapewnić swojej narzeczonej maksimum bezpieczeństwa - oświad­czył. - Ale rozumiem, że nie macie ochoty mieszkać z rodzicami. Doskonale pamiętam, jak się czuje człowiek młody i zakochany...

Urwał i tęsknie spojrzał w stronę żony. Tanya udała, że tego nie zauważa.

- Wszyscy jesteśmy dorośli i rozumiemy takie sprawy - dorzucił Carlisle. - Dlatego proponuję, żeby Bella zamiesz­kała z tobą, Edward. Przecież i tak niedługo się pobierzecie.

Esme poparła męża.

- W ten sposób Bella będzie bezpieczna. Edward przeciągle spojrzał na „narzeczoną”, która błagała go wzrokiem, żeby coś zrobił.

- Może macie rację - odparł z namysłem. - Najlepiej będzie, jeśli zamieszkamy razem.

- Czy ty zwariowałeś?

Jeszcze dobę wcześniej nie pozwoliłaby sobie na podob­ny wybuch, ale wydarzenia ostatnich godzin zmieniły mię­dzy nimi wszystko i zwykły takt Belli gdzieś się ulotnił. Nie byli już szefem i sekretarką, tylko parą konspiratorów, od których zależy powodzenie akcji. I właśnie przed chwilą jedno z nich popełniło niewybaczalny błąd.

Ze zdenerwowania zaczęła szybkimi krokami przemie­rzać gabinet i dopiero po chwili zorientowała się, że to robi. Zachowanie tej rodziny chyba rzeczywiście jest zaraźliwe...

- Nie zamierzam z tobą mieszkać! Dlaczego im powie­działeś, że się do ciebie przeprowadzę?

Edward przysiadł na biurku, czego dawniej nie robił.

- Bo ich znam - odparł spokojnie - i wiem, że się nie odczepią, jeśli nie postawią na swoim. Nigdy by stąd nie wyszli, gdybym im nie obiecał zapewnić ci bezpieczeństwo. A tak, opuścili nas w mgnieniu oka.

- Mam nadzieję, że się nie obrazili, że nie chcieliśmy iść z nimi na lunch.

Edward po prostu stanowczo odmówił w imieniu ich obojga, wyjaśniając, że są już umówieni, co oczywiście nie odpowiadało prawdzie.

- Wyczułem, że nie marzysz o uroczystym posiłku w gronie mojej rodziny.

Miał rację; Bella na samą myśl o podobnej perspektywie poczuła, jak przebiega ją dreszcz. Na razie miała jego ro­dziny po uszy.

- Czy teraz będziemy musieli udawać, że się do ciebie przeprowadziłam? - spytała z niepokojem. - Moja matka słusznie mi zawsze mówiła, że jedno kłamstwo pociąga za sobą drugie i dlatego nie warto kłamać. Bóg jeden wie, co teraz będziemy musieli wymyślać!

Edward usiadł za biurkiem i przechylił się w fotelu.

- Głupio wyszło z tym porwaniem. Skąd im to właści­wie przyszło do głowy?

- Jak to skąd? - parsknęła oburzona. - Przecież sam im powiedziałeś, że boisz się o pierścionek!

- Wcale nie boję się o pierścionek i nigdy nic takiego nie mówiłem - zaprzeczył z niesmakiem. - To ty wyrwałaś się z tą opowieścią o kiju bejsbolowym i okropnie ich wy­straszyłaś.

- Przecież dodałam, że nie miałam potrzeby go użyć.

- Tak czy inaczej, to właśnie wtedy stryj Jacob zaczął mówić o porwaniach dla okupu. Miał zresztą rację. Jako moja narzeczona jesteś łakomym kąskiem dla porywaczy.

Spojrzała na niego twardo i nieustępliwie.

- Nie ma o czym mówić. Nie zamierzam nigdzie się przeprowadzać i nikt mnie nie porwie. I wcale nie jestem twoją narzeczoną, zapomniałeś?

- Nie, pamiętam o tym, ale dokoła nie brakuje szaleń­ców, którzy o tym nie wiedzą. Program telewizyjny był bar­dzo przekonujący i wszyscy są zdania, że jesteśmy w sobie zakochani - dodał z wyraźnym przekąsem i roześmiał się.

- Nie ma w tym nic śmiesznego! - zaprotestowała. - Czuję się okropnie, kiedy tak okłamuję twoją rodzinę. Wy­prowadzić w pole jakąś telewizyjną dziennikarkę to zupełnie co innego, można to zrobić, żeby ratować firmę, ale oszu­kiwać koleżanki albo twoich rodziców... Czuję się podle. To, co robimy, jest obrzydliwe.

- Rozumiem, że nie jesteś wyznawczynią teorii o celu, który uświęca środki. Albo przynajmniej za taką się uważasz.

Jego spokojny głos sprowadził ją na ziemię. Przecież ratowanie zdrowia Angeli jest właśnie tym celem, a środ­kami jest to wszystko, co właśnie z taką stanowczością po­tępiła. Spuściła głowę.

- Przykro mi, ale czasy, kiedy nawet by mi to nie przy­szło do głowy, dawno już minęły - przyznała ze smutkiem.

Edward wyprostował się.

- Ja nawet nie pamiętam takich czasów. Zawsze byłem dorosły.

- Najgorsze, że chyba wcale nie przesadzasz. - Bella ści­szyła głos. - Trudno jest być synem Carlisle'a i Viktorii i nie być cynicznym.

- Powiedzmy, praktycznym. A skoro o mamie mowa, to należy się spodziewać jej wizyty. Ponieważ nie zadzwoniła zaraz po programie, prawdopodobnie chce mi pogra­tulować osobiście. Bella jęknęła.

- Tylko nie to! Nie jestem przygotowana na rozmowę z twoją matką! Przecież jej ukochany syn właśnie się za­ręczył, a ja, w tej sukience...

- Nie „ukochany”, tylko „najbardziej atrakcyjny pod względem handlowym” - poprawił ją z uśmiechem. - A ty w tej sukience z przeceny bardzo miło wyglądasz. Zupełnie jak pszczółka, która kręci się wokół kwiatka...

Przystanęła i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Zdumiewasz mnie. Jak możesz żartować w takiej sy­tuacji?

- Odpręż się. Gdzie się podziało twoje poczucie humoru, które przed chwilą tak zachwalałem?

- Mam poczucie humoru, kiedy dzieje się coś naprawdę śmiesznego, a w tym nie widzę nic... Ojej, co ty robisz?

Edward wstał, chwycił ją i posadził sobie na kolanach. Było to tak niespodziewane, że Bella nie zdążyła wydać z siebie głosu. Ich twarze nagle znalazły się bardzo blisko siebie. Widziała jego ciemny zarost i twardą linię podbród­ka. Jego zielone oczy przybrały znany jej już wyraz i po­czuła suchość w ustach.

- Mówiłaś coś? - spytał, przytulając ją mocniej.

- Edward... - szepnęła ze skargą w głosie, ale stłumił ją pocałunkiem.

Odpowiedziała na niego bez zastanowienia, ogarnięta jedną tylko myślą: żeby nie przestał jej całować. Zupełnie jakby od tego zależało jej życie. Zalała ją fala pożądania. Nie wiedziała, czy prosić go, by natychmiast przestał, czy zachęcać, by posunął się dalej. Edward nie czekał na za­chętę; czuła jego dłonie wszędzie i wszędzie, pod jego do­tykiem budziła się w niej nieznana dotąd rozkosz. Oboje stracili poczucie czasu i miejsca. Edward chciał ją rozebrać i wziąć tu, teraz. Jej dotyk doprowadzał go do szaleństwa.

- Tak bardzo cię pragnę...

- Ja też...

Usłyszała swój głos, niczym echo wtórujący jego gło­sowi. Fotel przy biurku zrobił się za ciasny i Edward tęsk­nym wzrokiem spojrzał w stronę stojącej w rogu kanapy. Podniósł się z Bellą w ramionach i przeniósł ją tam. W jej zamglonych oczach dostrzegł odbicie swojego pożądania. Drzwi do gabinetu otworzyły się, ale nie spostrzegli tego. Nie widzieli, jak Alice wchodzi do środka i patrzy na nich w osłupieniu. Usłyszeli dopiero jej zduszony krzyk.

- Co wy...! Edward uniósł głowę i spojrzał na siostrę. Miała okrągłe ze zdumienia oczy i otwarte usta.

- Puść mnie! - szepnęła Bella. Jej schrypnięty głos sprawił, że Edward tylko ciaśniej oplótł ją ramionami. Nie był w stanie oderwać się od niej; nieważne, czy ktoś ich widzi, czy nie. Czuł, jak całe jego ciało drży od niespełnienia.

- Przepraszam, powinnam była zapukać - powiedziała Alice, odzyskawszy głos. - Nie myślałam... Nie przy­szło mi do głowy, że możecie tutaj, w biurze, robić takie rzeczy...

- Cicho bądź! I wyjdź stąd! - rzekł Edward stłumio­nym głosem.

Alice nie należała do osób, które robią to, czego się od nich żąda, kiedy nie mają na to ochoty, a tym razem - nie miała. Zamknęła drzwi i podeszła do kanapy.

- Na przyszły raz albo zamykajcie drzwi - poradziła im - albo postawcie kogoś na czatach. Gdybym to nie była ja, tylko ktoś inny... Macie szczęście.

Edward spojrzał na nią morderczym wzrokiem.

- Nie nazwałbym tego w tej chwili szczęściem... Zwolnił uścisk i Bella, korzystając z okazji, wymknęła mu się i schroniła w łazience przylegającej do gabinetu. Edward usiadł i przeczesał ręką włosy. Jego ciało potrzebo­wało trochę więcej czasu niż umysł, żeby wrócić do rze­czywistości. Alice przysiadła obok niego.

- Ja chyba naprawdę umiem robić czary - zachichotała.

- Kto by pomyślał, że wy naprawdę... Brat spojrzał na nią z wyższością.

- Dałaś się nabrać, moja droga. Usłyszeliśmy, że idziesz, i odegraliśmy tę scenkę specjalnie dla ciebie. Postanowili­śmy na tobie wypróbować nasze umiejętności. Wiemy, że jeśli oszukamy ciebie, to znaczy, że uda nam się z całym światem. Jak widzę, możemy sobie pogratulować.

Bella, doprowadzając w łazience ubranie do porządku, słyszała każde słowo. Gdyby tylko mogła uwierzyć w to, co mówił siostrze tym ironicznym tonem... Nie mogła jed­nak wierzyć, bo tylko ona jedna wiedziała, co działo się z nimi przed chwilą. Tylko ona znała ogrom namiętności, która powaliła ich swoją siłą. Przecież gdyby nie nagłe wtargnięcie Alice, leżeliby teraz na tej kanapie i...

Odepchnęła od siebie osaczające ją obrazy. Szybko przy­czesała włosy, starając się nie widzieć w lustrze swej za­rumienionej twarzy, nabrzmiałych ust i rozszerzonych źrenic. Tymczasem Edward raz po raz spoglądał na zamk­nięte drzwi do łazienki.

- Nie próbuj mnie oszukiwać, Edward. - Alice pobła­żliwie poklepała go po ramieniu. - Uważam, że bardzo do­brze się stało, że się w niej zakochałeś.

Podskoczył, jakby go ukłuła igłą.

- Nie bądź śmieszna! Wcale nie jestem zakochany! Drzwi od łazienki otworzyły się i w progu stanęła Bella.

Spojrzał na jej nabrzmiałe wargi i mimo że była już ubrana, ujrzał w myślach to, co kryło się pod sukienką. Tlące się węgielki pożądania buchnęły płomieniem. Jednocześnie po­czuł wściekłość, że tak się daje prowokować. Uznał, że nig­dy dotąd nie znalazł się w równie skomplikowanej i trudnej sytuacji.

- Idę coś zjeść - oświadczyła Bella chłodnym, opano­wanym głosem i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia.

- Idź z nią - poradziła bratu Alice.

- Nie! - krzyknęli jednym głosem „narzeczeni”.

- Po lunchu idę jeszcze po zakupy - dodała Bella. Nie miała ochoty ani jeść, ani chodzić po sklepach, ale musiała coś zrobić, by natychmiast znaleźć się daleko od Edwarda. Jego obecność nadal była dla niej groźna.

- Muszę sobie zrobić godzinkę przerwy. Obowiązki na­rzeczonej są bardzo wyczerpujące... - oznajmiła znacząco.

We wzroku Edwarda dostrzegła wściekłość.

- Zrób sobie dwie godziny wolnego. Można się udusić od tego udawania, wiem coś o tym.

Alice powiodła po nich obojętnym wzrokiem.

- Dobrze wam radzę, uciekajcie stąd, nieważne razem czy osobno. Victoria jest w firmie i chyba tu nadciąga. Właśnie z tym do was przyszłam, chciałam was ostrzec. Najpierw posiedziała w dziale prawnym, żeby trochę podręczyć tatę, ale na szczęście już wyszedł na lunch. Poprosiłam wtedy Caroline, żeby ją zagadała, i przybiegłam tutaj. Caroline to cwana sztuka, ale jak długo można bawić rozmową kogoś takiego jak Victoria? Zmykajcie jak najszybciej. Chyba że wolicie odegrać kolejną małą scenkę, tym razem specjalnie dla mamusi...

- Dzięki, już mnie tu nie ma - rzekła Bella, znikając za drzwiami i kierując się w stronę klatki schodowej. Wie­działa, że Victoria Cullen nie poniży się do wchodzenia po schodach.

Dopiero na dwudziestym szóstym piętrze wsiadła do windy i nie zauważona przez nikogo wymknęła się z bu­dynku. Edward jednak nie miał takiego szczęścia. Victoria dopadła go, kiedy czekał na podeście przy windach.

- Co ja słyszę! Zaręczyłeś się ze swoją sekretarką! - krzyknęła i energicznym ruchem ujęła syna pod ramię.

Lawina słów pociągnęła go za sobą i ogłuszyła.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Następnego dnia rano Bella skontaktowała się z osobami wymienionymi w spisie, który dostarczył jej Edward. Zgod­nie z jego prośbą nie wspomniała, czego dotyczy udzielony przez jej szefa wywiad. Z reakcji rozmówców mogła wnios­kować, że ich zdaniem chodzi tu o reklamę jakiegoś nowego produktu firmy.

Sekret znali tylko Alice i Aro Volturii. Prawnik oświadczył, że zamierza obejrzeć program, a Alice z ogromnym entuzjazmem zapewniła, że nie ruszy się z do­mu, a na dodatek nagra wszystko na kasetę.

Edward cały dzień spędził w Chicago i Bella widziała go tylko przez chwilę, kiedy wpadł do biura po jakieś do­kumenty. Nie poświęcił jej więcej uwagi niż lampie czy kse­rokopiarce.

Rozmowa ze współlokatorkami okazała się trudna; może nawet trudniejsza, niż Bella przypuszczała. Na wszelki wy­padek powiadomiła koleżanki o wszystkim dopiero kilka minut przed audycją.

- Zaręczyłaś się z szefem? - Maggie zrobiła wielkie oczy. - Nie wiedziałam, że się spotykacie!

- Nawet mi do głowy nie przyszło, że w ogóle masz kogoś! - rzekła osłupiała Renesmee. - Opowiedz nam coś o tym ściśle tajnym romansie!

Bella czuła się niewyraźnie; było jej głupio oszukiwać koleżanki, o wiele łatwiej szło jej Charlotte . Nagle zrozumia­ła, dlaczego politycy z taką łatwością kłamią przed kame­rami. Niespodziewanie Senna puściła do niej oko. No, tak, Senna nie da się oszukać; mieszkają razem od dwóch lat i do­brze się znają. Senna nigdy nie uwierzy w te nagłe zaręczyny rodem z bajki. Kompletnie się zagubiła, ale Senna natychmiast przyszła jej z pomocą.

- Skąd możecie wiedzieć - zwróciła się do dwóch po­zostałych kobiet. - Mieszkacie z nami dopiero od sierpnia. Nic dziwnego, że nie wiecie, że Bella spotykała się z Edwardem już w zeszłym roku. Potem, na wiosnę, coś się mię­dzy nimi popsuło, prawda, Bello? Poszło chyba o to, że on nie bardzo chciał się żenić... Widocznie zmienił zdanie.

Bella rzuciła jej dziękczynne spojrzenie. Postanowiła, że wykorzysta tę bajkę w biurze, gdyby któraś z koleżanek wy­kazała nadmierne zainteresowanie sprawą. A tego mogła być pewna. Ciekawe, czy uwierzą...

- Nic nie mówiłam, bo nie chciałam zapeszyć - wy­krztusiła. - Nie wiedziałam, czy coś z tego wyjdzie...

Jej zmieszanie wypadło bardzo naturalnie i Renesmee na­tychmiast się z nią zgodziła.

- Święta racja! W takich przypadkach lepiej uważać i nie gadać zbyt wcześnie.

Senna zamyślonym spojrzeniem powiodła po koleżankach.

- Sama nie wiem, co powiedzieć. Może później...

Bella wiedziała, że Senna znajdzie odpowiednie słowa, tyl­ko muszą zostać same. Tak też się stało. Kiedy Maggie i Renesmee udały się do teatru, usiadły w salonie z kubkami herbaty w dłoniach.

- Bardzo ładny program zrobiła ta Charlotte Black o tobie i twoim... narzeczonym - zaczęła Senna. - W tego rodzaju audycjach nigdy trochę fikcji nie zawadzi, zawsze tak my­ślałam. Oboje zresztą świetnie zagraliście wasze role, gra­tuluję. Kiedy już skończysz pracować w tym biurze, nie idź na psychologię. Szkoda czasu, masz prawdziwy talent aktor­ski. Wal od razu do szkoły teatralnej, możesz uczyć nawet zawodowych aktorów.

Bella spokojnie wysłuchała jej perory.

- Dziękuję, że mnie nie wydałaś - powiedziała. - Maggie i Renesmee nie mogą nic wiedzieć. Nikt nie może wiedzieć, że to fikcja, oprócz mnie, Edwarda i jego siostry, która to wszystko wymyśliła. No i oczywiście adwokata.

- Możesz być pewna, że nie pisnę słowa, chociaż muszę ci powiedzieć, że chyba upadłaś na głowę, że się dałaś wciągnąć w taką aferę. Tacy bogaci ludzie, wiesz...

Senna miała niezbyt dobre mniemanie o wyższych war­stwach społecznych, bo zbyt długo pracowała z niższymi. Jako pracownik socjalny miała na co dzień kontakt z róż­nymi sytuacjami i orientowała się, do czego można wyko­rzystać pieniądze.

- O co im chodzi? O jakieś odszkodowanie? Co tam wykombinowali? - zapytała z pogardą.

Bella uśmiechnęła się.

- Przysięgam, nie ma w tym nic nielegalnego.

Opowiedziała jej o liście dziesięciu najbardziej atrakcyj­nych kawalerów i o nieszczęściu, jakie to ściągnęło na fir­mę. Nie ukryła przed przyjaciółką, że podpisała umowę, na mocy której ma otrzymać pokaźną sumę za udział w zarę­czynowej komedii. Senna zmarszczyła brwi.

- Nie trzeba było nic podpisywać - oświadczyła. - Wte­dy mogłabyś ich szantażować i wyciągnąć od nich tyle for­sy, że starczyłoby na kupienie tego całego ośrodka dla Angeli. Chociaż... z takimi ludźmi lepiej nie zaczynać. Za­dzwonią, gdzie trzeba i znikasz, jakby cię nigdy na świecie nie było.

Bella wzruszyła ramionami.

- Daj spokój, przecież to nie gangsterzy. Edward mi zaproponował tę... transakcję i dobrowolnie wyraziłam na nią zgodę. A teraz przyrzeknij, że nikomu nie piśniesz ani słowa.

- Przyrzekam, ale tylko dlatego, żebyś nie musiała płacić temu facetowi odszkodowania i innych tam kar, które na pewno umieścili w swojej umowie. - Senna nagle spoważ­niała. - Czy ty się zastanowiłaś nad konsekwencjami tej sprawy? - Ponieważ Bella milczała, Senna dodała: - Widzia­łam na ekranie, jak on na ciebie patrzył. On ciebie pragnie, ma to wypisane na twarzy. Musisz uważać. Jeśli bogaty czło­wiek czegoś pragnie, zrobi wszystko, żeby to dostać. Musisz być bardzo ostrożna i nie zostawać z nim sama.

- Edward nigdy... - słabo zaprotestowała Bella.

- Owszem. Edward przy pierwszej okazji - przerwała jej bez pardonu koleżanka. - Widziałam to wyraźnie, kamera nie kłamie.

Wszystko wskazywało na to, że inni widzowie odnieśli podobne wrażenie. Zachowanie „narzeczonych” było tak su­gestywne, że wszyscy nagle zapragnęli pogratulować im za­ręczyn. Telefony zaczęły się już następnego dnia od świtu, ale na szczęście system komputerowy tym razem nie doznał uszczerbku. Przyjaciele i znajomi życzyli młodym wszystkiego, co najlepsze, dopytywali się o szczegóły, żartowali, dawali dobre rady i wyrażali zdumienie, że tak długo udało im się zachować tajemnicę.

Przed południem Edward wezwał ją do gabinetu.

- Zupełnie nie można pracować - poskarżył się. Spojrzała na niego nieśmiało. Edward nie przypominał tego szalonego mężczyzny, który ją całował wtedy wieczo­rem. Wyglądał na znudzonego całą tą historią.

- Dzisiejszy dzień jest najgorszy, potem będzie już tylko lepiej - pocieszyła go. - Jutro ludzie o nas zapomną i bę­dzie można spokojnie pracować.

- Mam nadzieję. Próbował na nią nie patrzeć, ale coś go samo ciągnęło.

Zauważył, że Bella ma rozpuszczone włosy, tak jak lubił. Przypomniał sobie tamte pocałunki i zdał sobie sprawę, że przez cały czas ani na chwilę nie przestał o niej myśleć. Myślał o niej podczas podróży do Chicago, w czasie lotu i potem, kiedy jechał do miasta. W nocy prawie nie zmrużył oka, wyobrażając sobie to, do czego między nimi nie doszło. Bella zerknęła na pierścionek, który miała na palcu.

- Całe procesje przychodzą go oglądać. Nie wiem, czy Lauren, Irina i Heidi naprawdę uwierzyły w te zaręczyny - dodała. - To moje najbliższe koleżanki z pracy.

- Na pewno uwierzyły - zapewnił ją Edward. - Niko­mu nie przyjdzie do głowy, że to wszystko jest tylko farsą.

Bella uśmiechnęła się smutno.

- Tak, to jeszcze mniej prawdopodobne niż nasz pota­jemny romans.

Edward skinął głową.

- Tylko Alice mogła wymyślić coś podobnego.

Bella głęboko odetchnęła.

- Jak miło móc z kimś szczerze o wszystkim porozma­wiać. Nie wiem, jak sobie radzą szpiedzy, przecież stale się maskując, można chyba zwariować. Nie wyobrażam sobie życia w nieustannym kłamstwie.

- Mam nadzieję, że my zawsze będziemy wobec siebie szczerzy - powiedział i spojrzał jej w oczy.

Leciutko rozchyliła usta, by coś powiedzieć, a on poczuł, jak wraca tamto napięcie, zapowiedź tego, co nigdy nie na­stąpi. Odchrząknął.

- Masz... ładną sukienkę - wykrztusił. - Zawsze do pracy wkładałaś te swoje garsonki albo tę ciemnozieloną suknię nadającą się najwyżej na pogrzeb.

Spojrzała na niego lekko urażona.

- Nic ci się we mnie nie podoba. Ani moje uczesanie, ani moje stroje. Może czas anulować tę naszą umowę?

- Mam inny pomysł. Zaraz powiem ci jakiś komple­ment. Bardzo ci dobrze w tej nowej sukience.

- Serio? Sukienka była krótka, obcisła i cała w czarno - żółte pasy.

Bella kupiła ją na wyprzedaży i nigdy jeszcze nie pokazała się w niej w pracy.

- Kupiłam ją okazyjnie w zeszłym roku - wyznała - ale dotąd jej nie nosiłam. Moje współlokatorki mi powie­działy, że po wczorajszej audycji powinnam... jakoś inaczej wyglądać. - Przygryzła wargi i nagle się zmieszała. - Może nie jest najpiękniejsza - dodała szybko, jakby chciała ukryć zdenerwowanie. - Wyglądam w niej jak pszczółka Maja, prawda?

- Jak kto? - Edward przypomniał sobie bohaterkę kreskówki i zaśmiał się cicho. - Nie przyszło mi to do głowy, ale może rzeczywiście... Bella posmutniała.

- Wiedziałam. Nie wolno kupować rzeczy, które są prze­cenione o siedemdziesiąt pięć procent. Są takie tanie, bo nikomu się nie podobają.

Edward spoważniał.

- Bez względu na to, do kogo jesteś w niej podobna, jest ci w niej ślicznie i doskonale na tobie leży.

Dotknął jej ramienia i zsunął dłoń niżej. Bella wstrzy­mała oddech i uniosła na niego oczy.

- Postanowiliśmy osobiście złożyć wam gratulacje! - rozległ się w progu tubalny głos Carlisle'a.

- Dzień dobry, tato - rzekł Edward, odsuwając się od Belli. - Bardzo prosimy.

Bella wstała i stanęła pod oknem jak najdalej od niego. Czuła na twarzy ciepło jesiennego słońca. Perspektywa trzydziestego piętra wydała jej się nagle niezwykle kojąca. Świat, oglądany z tej wysokości, nabierał właściwych proporcji.

Kiedy jednak do pokoju po kolei weszło czterech przed­stawicieli rodu Cullen'ów, z rozpaczą pomyślała o spado­chronie. Tymczasem Carlisle, Esme, Jacob i Tanya stanęli wo­kół nich.

- Edward, tak się cieszę! - Esme serdecznie ucałowała pasierba, a Carlisle uroczyście uścisnął dłoń syna.

Tanya skierowała się ku Belli.

- Kochanie, jestem taka szczęśliwa z powodu waszych zaręczyn.

Bella uśmiechnęła się nerwowo.

- Edward ma niesamowite szczęście! - zaryczał Jacob. - Udało ci się chłopie! Ta dziewczyna to prawdziwy skarb! Piękna, mądra, pracowita...

Trochę się zagalopował; Bella wiedziała, że pamięta, jak ją nazwał kilka dni wcześniej i postanowiła przerwać tę litanię.

- Bardzo dziękuję, panie prezesie. Jacob objął ją w niedźwiedzim uścisku.

- Skończmy z tym „panem prezesem”. Mów do mnie Jacob albo, jeśli wolisz, stryjaszku Jacob!

Wiedziała, że nigdy nie nazwie go stryjaszkiem; Jacob na zawsze zostanie dla niej „panem prezesem”. Carlisle jak zwykle nie dał bratu przemawiać zbyt długo. Niemal siłą wyrwał Bellę z jego ramion i poczuła się jak kość, o którą walczą dwa rottweilery.

- Postanowiliśmy z Esme uściskać naszą przyszłą sy­nową - oświadczył i zaciągnął ją tam, gdzie stała Esme z Edwardem.

- Strasznie się cieszymy z waszych zaręczyn - oznaj­miła ciepło Esme. - W telewizji wyglądaliście cudownie. Od razu widać, jak jesteście w sobie zakochani!

Próbowali na siebie nie patrzeć, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

- Doskonała robota, Edward - pochwalił bratanka Jacob. - Taka reklama! Założę się, że teraz ludzie rzucą się na nasze kosmetyki. Zwłaszcza kobiety będą je kupowały w nadziei, że może też usidlą swoich szefów.

Tanya wzruszyła ramionami.

- Jesteś nietaktowny, a do tego rozumujesz jak prawdzi­wy wróg kobiet.

Spojrzała na „młodą parę”, a w jej oczach błysnęły szmaragdowe ogniki. Tanya była piękna, ale Bella miała wra­żenie, że niezupełnie szczera.

- Wybacz mu, proszę, Bello - mówiła dalej melodyjnym głosem. - Nigdy nie umiał się zachować, gafy to jego spe­cjalność. Wszyscy dobrze wiemy, że nie miałaś potrzeby „usid­lać” Edwarda. Czasy się zmieniły i kobieta nie potrzebuje męż­czyzny, żeby żyć pełnią życia. W moich czasach było inaczej. Myśmy musiały wychodzić za mąż, ale moje córki...

- Nie przesadzaj, moja droga - sapnął Jacob. - Nikt cię do niczego nie zmuszał. Sama oddałaś się w niewolę i żyłaś w niej jak królowa przez wiele lat. Fałszujesz własną prze­szłość, a to nieładnie.

Tanya spojrzała na męża wzrokiem bazyliszka. Bella ze­sztywniała. Zaraz zaczną się kłócić i rozpęta się awantura. Instynktownie postąpiła w stronę Edwarda, jakby chciała u niego szukać ochrony. Wyczuł to i postanowił interwe­niować.

- Jak wiecie, podarowałem Belli pierścionek Heidi - oświadczył i na dowód uniósł dłoń „narzeczonej”, pokazując wielki rubin.

Zebrani uciszyli się.

- Tak, to pierścionek mamy - przyznał cicho Jacob. - Pamiętam, jak go nosiła.

- Szkoda, że nie ma jej tutaj i nie może się cieszyć two­im szczęściem, synu - zawtórował mu Carlisle.

Kłótnia była zażegnana. Bracia przez chwilę milczeli, pogrążeni we wspomnieniach.

- Przyrzekam, że nic mu się nie stanie - rzekła z wa­haniem Bella. - Będę o niego bardzo dbała.

- Wiem, kochanie. - Edward niechętnie puścił jej rękę i spojrzał na obecną w pokoju rodzinę. - Bella tak się boi, że coś mu się stanie, że nie chce go na noc zabierać do domu.

Nie dodał nic więcej, ale pomyślał, że jeśli upór Belli pod tym względem nie zmaleje, będzie musiał kazać Arowi dopisać do aneksu punkt zwalniający ją z finanso­wej odpowiedzialności za pierścionek. Ta myśl przypomnia­ła mu wczorajsze spotkanie z adwokatem. Volturii jakoś dziwnie się zachowywał; był zniecierpliwiony i złośliwy i napomknął coś o „hipokrytach, którzy uważają się za szczyt uczciwości, a tak naprawdę są pokręceni i mają ma­nię prześladowczą”. Nie powiedział tego wprost, lecz Edward odniósł nieprzyjemne wrażenie, że adwokat ma na my­śli właśnie jego.

- Wszystkie kobiety boją się o swoje klejnoty - oświad­czyła Tanya. - To normalne. Wystarczy dobre zabezpieczenie i po kłopocie. A co ty masz, Bello? Sejf czy kamery? Dobrze zamaskowany sejf i sprawna agencja ochrony w zupełności wystarczą.

Bella spojrzała na nią bez mrugnięcia powieką.

- Mamy z koleżankami w korytarzu kij bejsbolowy - wyjaśniła. - Jak dotąd nigdy nie był potrzebny.

Poczuła na sobie wzrok całej rodziny i zachwiała się. Nie spodziewała się aż takiej reakcji.

- Dlatego wolę, żeby pierścionek w nocy znajdował się u Edwarda - dodała szybko. - U niego jest bez­pieczny.

Esme nie spuszczała z niej przerażonych oczu.

- Ale chodzi o ciebie, kochanie! Kij bejsbolowy to nie jest najlepsze zabezpieczenie. Przecież nie martwimy się o pierścionek, tylko o ciebie! Carlisle spojrzał na syna.

- Esme ma rację. Nie możesz pozwolić, żeby twoja narzeczona tak się narażała.

- Mogą ją przecież porwać! - ryknął Jacob. - To bardzo łakomy kąsek!

Zupełnie jakby ziemia zatrzęsła się jej pod nogami.

- Nikt mnie nie porwie - odezwała się cicho. - Po co miałby to robić? Mieszkam w bardzo bezpiecznej okolicy, tuż przy campusie, niedaleko...

Urwała, bo teraz zaczęli mówić wszyscy równocześnie. Zupełnie jakby oświadczyła, że mieszka na terenie murzyń­skiego getta.

- Nigdy bym nie przypuszczał, że mój syn będzie tak lekkomyślny, żeby pokazywać swoją narzeczoną w telewizji i nie zapewnić jej bezpieczeństwa - oświadczył Carlisle.

Brat nieoczekiwanie całkowicie go poparł.

- Każdy bandyta w mieście może w każdej chwili zdo­być jej adres i zaczaić się na nią! - zagrzmiał Jacob.

- Czy ktoś cię śledził, kiedy jechałaś dziś do pracy? - spytał Carlisle tonem zawodowego detektywa.

- Nie wiem. Autobus był zatłoczony, nic nie widziałam - szepnęła Bella.

- Ona jechała autobusem! - zawołała Tanya. - Przecież to strasznie niebezpieczne!

Bella zrozumiała, że ma do czynienia z tym, co w psy­chologii społecznej nazywa się nieporozumieniem kulturo­wym. Ludzie należący do różnych kręgów kulturowych zu­pełnie inaczej pojmują te same zjawiska. To, co dla jednych jest bezpieczne i zwyczajne, drugim może się wydawać obce i groźne.

- Wiem, że należy uważać - odezwała się. - Kiedy by­łyśmy z siostrą małe, mama kazała nam się nauczyć na pa­mięć wszystkich sytuacji, których należy unikać. Uczono nas tego w szkole.

- Bardzo dobrze - pochwalił ją Carlisle - ale teraz wy­magasz dodatkowego zabezpieczenia. Jesteś narzeczoną Edwarda i to sprawia, że stałaś się łatwym celem. Wszyscy cię znają.

Esme wzięła ją za rękę.

- A może byś do dnia ślubu zamieszkała z nami - za­proponowała. - Mamy wielki dom, nie czułabyś się skrę­powana, a nam byłoby z tobą bardzo dobrze.

- Doskonały pomysł! - Oczy Tany rozbłysły.

- Ja... nie mogę... - wykrztusiła, pragnąc uciec stąd jak najdalej. Gdyby tak ziemia się rozstąpiła pod jej no­gami...

Edward bacznie obserwował jej reakcje.

- Tak mi ją wystraszycie, że zaraz ze mną zerwie ~ po­wiedział poważnym tonem.

Może on też już ma dość tej komedii i pragnie się wy­cofać? Postanowiła natychmiast z tego skorzystać.

- Tak, tak - powiedziała szybko. - Bardzo proszę, zwracam ci pierścionek.

Śmiech obecnych uświadomił jej, że się pomyliła.

- Ma dziewczyna poczucie humoru! - Jacob klepnął się w udo. - Szczęściarz z ciebie, stary!

Edward spokojnie przytaknął.

- Owszem, mam szczęście i bardzo dowcipną narzeczoną. Bella uwielbia żartować. - Objął ją i przytulił. - A teraz, kochanie, włóż swój pierścionek. Bardzo to było zabawne. Posłuchała go bez słowa; tu, w biurze, jest tylko jego sekretarką i musi wypełniać polecenia. Zerknęła na ru­bin; zupełnie jak kamień, jak kula u nogi więźnia, z tą tyl­ko różnicą, że noszona na palcu. W sumie na jedno wy­chodzi.

- Nie chcieliśmy cię przestraszyć. - Esme pogłaskała ją uspokajająco po ramieniu. - Chodzi nam tylko o twoje bezpieczeństwo.

Jacob przybrał napuszoną minę.

- Musisz wiedzieć, że jeśli chodzi o porwania, mamy niestety pewne doświadczenia. W dzieciństwie została po­rwana moja młodsza siostra. Mimo zapłacenia okupu nigdy się nie odnalazła. Została tylko jej bliźniaczka, Linda.

Bella nie kryła zgrozy.

- To straszne! Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach!

- Byliśmy wtedy małymi chłopcami, ale nigdy tego nie zapomnieliśmy - dodał Carlisle. - Nasi rodzice od tamtej pory bardzo się zmienili.

Esme czule objęła męża.

- Nic dziwnego. To koszmar tak nagle stracić dziecko. Edward - zwróciła się do pasierba - przepraszam, że tak pa­nikujemy, ale teraz, po śmierci Heidi, boimy się kolejnych tragedii w rodzinie.

Jacob napuszył się i przybrał prezesowską minę.

- Musisz podjąć odpowiednie kroki, żeby zapewnić swojej narzeczonej maksimum bezpieczeństwa - oświad­czył. - Ale rozumiem, że nie macie ochoty mieszkać z rodzicami. Doskonale pamiętam, jak się czuje człowiek młody i zakochany...

Urwał i tęsknie spojrzał w stronę żony. Tanya udała, że tego nie zauważa.

- Wszyscy jesteśmy dorośli i rozumiemy takie sprawy - dorzucił Carlisle. - Dlatego proponuję, żeby Bella zamiesz­kała z tobą, Edward. Przecież i tak niedługo się pobierzecie.

Esme poparła męża.

- W ten sposób Bella będzie bezpieczna. Edward przeciągle spojrzał na „narzeczoną”, która błagała go wzrokiem, żeby coś zrobił.

- Może macie rację - odparł z namysłem. - Najlepiej będzie, jeśli zamieszkamy razem.

- Czy ty zwariowałeś?

Jeszcze dobę wcześniej nie pozwoliłaby sobie na podob­ny wybuch, ale wydarzenia ostatnich godzin zmieniły mię­dzy nimi wszystko i zwykły takt Belli gdzieś się ulotnił. Nie byli już szefem i sekretarką, tylko parą konspiratorów, od których zależy powodzenie akcji. I właśnie przed chwilą jedno z nich popełniło niewybaczalny błąd.

Ze zdenerwowania zaczęła szybkimi krokami przemie­rzać gabinet i dopiero po chwili zorientowała się, że to robi. Zachowanie tej rodziny chyba rzeczywiście jest zaraźliwe...

- Nie zamierzam z tobą mieszkać! Dlaczego im powie­działeś, że się do ciebie przeprowadzę?

Edward przysiadł na biurku, czego dawniej nie robił.

- Bo ich znam - odparł spokojnie - i wiem, że się nie odczepią, jeśli nie postawią na swoim. Nigdy by stąd nie wyszli, gdybym im nie obiecał zapewnić ci bezpieczeństwo. A tak, opuścili nas w mgnieniu oka.

- Mam nadzieję, że się nie obrazili, że nie chcieliśmy iść z nimi na lunch.

Edward po prostu stanowczo odmówił w imieniu ich obojga, wyjaśniając, że są już umówieni, co oczywiście nie odpowiadało prawdzie.

- Wyczułem, że nie marzysz o uroczystym posiłku w gronie mojej rodziny.

Miał rację; Bella na samą myśl o podobnej perspektywie poczuła, jak przebiega ją dreszcz. Na razie miała jego ro­dziny po uszy.

- Czy teraz będziemy musieli udawać, że się do ciebie przeprowadziłam? - spytała z niepokojem. - Moja matka słusznie mi zawsze mówiła, że jedno kłamstwo pociąga za sobą drugie i dlatego nie warto kłamać. Bóg jeden wie, co teraz będziemy musieli wymyślać!

Edward usiadł za biurkiem i przechylił się w fotelu.

- Głupio wyszło z tym porwaniem. Skąd im to właści­wie przyszło do głowy?

- Jak to skąd? - parsknęła oburzona. - Przecież sam im powiedziałeś, że boisz się o pierścionek!

- Wcale nie boję się o pierścionek i nigdy nic takiego nie mówiłem - zaprzeczył z niesmakiem. - To ty wyrwałaś się z tą opowieścią o kiju bejsbolowym i okropnie ich wy­straszyłaś.

- Przecież dodałam, że nie miałam potrzeby go użyć.

- Tak czy inaczej, to właśnie wtedy stryj Jacob zaczął mówić o porwaniach dla okupu. Miał zresztą rację. Jako moja narzeczona jesteś łakomym kąskiem dla porywaczy.

Spojrzała na niego twardo i nieustępliwie.

- Nie ma o czym mówić. Nie zamierzam nigdzie się przeprowadzać i nikt mnie nie porwie. I wcale nie jestem twoją narzeczoną, zapomniałeś?

- Nie, pamiętam o tym, ale dokoła nie brakuje szaleń­ców, którzy o tym nie wiedzą. Program telewizyjny był bar­dzo przekonujący i wszyscy są zdania, że jesteśmy w sobie zakochani - dodał z wyraźnym przekąsem i roześmiał się.

- Nie ma w tym nic śmiesznego! - zaprotestowała. - Czuję się okropnie, kiedy tak okłamuję twoją rodzinę. Wy­prowadzić w pole jakąś telewizyjną dziennikarkę to zupełnie co innego, można to zrobić, żeby ratować firmę, ale oszu­kiwać koleżanki albo twoich rodziców... Czuję się podle. To, co robimy, jest obrzydliwe.

- Rozumiem, że nie jesteś wyznawczynią teorii o celu, który uświęca środki. Albo przynajmniej za taką się uważasz.

Jego spokojny głos sprowadził ją na ziemię. Przecież ratowanie zdrowia Angeli jest właśnie tym celem, a środ­kami jest to wszystko, co właśnie z taką stanowczością po­tępiła. Spuściła głowę.

- Przykro mi, ale czasy, kiedy nawet by mi to nie przy­szło do głowy, dawno już minęły - przyznała ze smutkiem.

Edward wyprostował się.

- Ja nawet nie pamiętam takich czasów. Zawsze byłem dorosły.

- Najgorsze, że chyba wcale nie przesadzasz. - Bella ści­szyła głos. - Trudno jest być synem Carlisle'a i Viktorii i nie być cynicznym.

- Powiedzmy, praktycznym. A skoro o mamie mowa, to należy się spodziewać jej wizyty. Ponieważ nie zadzwoniła zaraz po programie, prawdopodobnie chce mi pogra­tulować osobiście. Bella jęknęła.

- Tylko nie to! Nie jestem przygotowana na rozmowę z twoją matką! Przecież jej ukochany syn właśnie się za­ręczył, a ja, w tej sukience...

- Nie „ukochany”, tylko „najbardziej atrakcyjny pod względem handlowym” - poprawił ją z uśmiechem. - A ty w tej sukience z przeceny bardzo miło wyglądasz. Zupełnie jak pszczółka, która kręci się wokół kwiatka...

Przystanęła i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Zdumiewasz mnie. Jak możesz żartować w takiej sy­tuacji?

- Odpręż się. Gdzie się podziało twoje poczucie humoru, które przed chwilą tak zachwalałem?

- Mam poczucie humoru, kiedy dzieje się coś naprawdę śmiesznego, a w tym nie widzę nic... Ojej, co ty robisz?

Edward wstał, chwycił ją i posadził sobie na kolanach. Było to tak niespodziewane, że Bella nie zdążyła wydać z siebie głosu. Ich twarze nagle znalazły się bardzo blisko siebie. Widziała jego ciemny zarost i twardą linię podbród­ka. Jego zielone oczy przybrały znany jej już wyraz i po­czuła suchość w ustach.

- Mówiłaś coś? - spytał, przytulając ją mocniej.

- Edward... - szepnęła ze skargą w głosie, ale stłumił ją pocałunkiem.

Odpowiedziała na niego bez zastanowienia, ogarnięta jedną tylko myślą: żeby nie przestał jej całować. Zupełnie jakby od tego zależało jej życie. Zalała ją fala pożądania. Nie wiedziała, czy prosić go, by natychmiast przestał, czy zachęcać, by posunął się dalej. Edward nie czekał na za­chętę; czuła jego dłonie wszędzie i wszędzie, pod jego do­tykiem budziła się w niej nieznana dotąd rozkosz. Oboje stracili poczucie czasu i miejsca. Edward chciał ją rozebrać i wziąć tu, teraz. Jej dotyk doprowadzał go do szaleństwa.

- Tak bardzo cię pragnę...

- Ja też...

Usłyszała swój głos, niczym echo wtórujący jego gło­sowi. Fotel przy biurku zrobił się za ciasny i Edward tęsk­nym wzrokiem spojrzał w stronę stojącej w rogu kanapy. Podniósł się z Bellą w ramionach i przeniósł ją tam. W jej zamglonych oczach dostrzegł odbicie swojego pożądania. Drzwi do gabinetu otworzyły się, ale nie spostrzegli tego. Nie widzieli, jak Alice wchodzi do środka i patrzy na nich w osłupieniu. Usłyszeli dopiero jej zduszony krzyk.

- Co wy...! Edward uniósł głowę i spojrzał na siostrę. Miała okrągłe ze zdumienia oczy i otwarte usta.

- Puść mnie! - szepnęła Bella. Jej schrypnięty głos sprawił, że Edward tylko ciaśniej oplótł ją ramionami. Nie był w stanie oderwać się od niej; nieważne, czy ktoś ich widzi, czy nie. Czuł, jak całe jego ciało drży od niespełnienia.

- Przepraszam, powinnam była zapukać - powiedziała Alice, odzyskawszy głos. - Nie myślałam... Nie przy­szło mi do głowy, że możecie tutaj, w biurze, robić takie rzeczy...

- Cicho bądź! I wyjdź stąd! - rzekł Edward stłumio­nym głosem.

Alice nie należała do osób, które robią to, czego się od nich żąda, kiedy nie mają na to ochoty, a tym razem - nie miała. Zamknęła drzwi i podeszła do kanapy.

- Na przyszły raz albo zamykajcie drzwi - poradziła im - albo postawcie kogoś na czatach. Gdybym to nie była ja, tylko ktoś inny... Macie szczęście.

Edward spojrzał na nią morderczym wzrokiem.

- Nie nazwałbym tego w tej chwili szczęściem... Zwolnił uścisk i Bella, korzystając z okazji, wymknęła mu się i schroniła w łazience przylegającej do gabinetu. Edward usiadł i przeczesał ręką włosy. Jego ciało potrzebo­wało trochę więcej czasu niż umysł, żeby wrócić do rze­czywistości. Alice przysiadła obok niego.

- Ja chyba naprawdę umiem robić czary - zachichotała.

- Kto by pomyślał, że wy naprawdę... Brat spojrzał na nią z wyższością.

- Dałaś się nabrać, moja droga. Usłyszeliśmy, że idziesz, i odegraliśmy tę scenkę specjalnie dla ciebie. Postanowili­śmy na tobie wypróbować nasze umiejętności. Wiemy, że jeśli oszukamy ciebie, to znaczy, że uda nam się z całym światem. Jak widzę, możemy sobie pogratulować.

Bella, doprowadzając w łazience ubranie do porządku, słyszała każde słowo. Gdyby tylko mogła uwierzyć w to, co mówił siostrze tym ironicznym tonem... Nie mogła jed­nak wierzyć, bo tylko ona jedna wiedziała, co działo się z nimi przed chwilą. Tylko ona znała ogrom namiętności, która powaliła ich swoją siłą. Przecież gdyby nie nagłe wtargnięcie Alice, leżeliby teraz na tej kanapie i...

Odepchnęła od siebie osaczające ją obrazy. Szybko przy­czesała włosy, starając się nie widzieć w lustrze swej za­rumienionej twarzy, nabrzmiałych ust i rozszerzonych źrenic. Tymczasem Edward raz po raz spoglądał na zamk­nięte drzwi do łazienki.

- Nie próbuj mnie oszukiwać, Edward. - Alice pobła­żliwie poklepała go po ramieniu. - Uważam, że bardzo do­brze się stało, że się w niej zakochałeś.

Podskoczył, jakby go ukłuła igłą.

- Nie bądź śmieszna! Wcale nie jestem zakochany! Drzwi od łazienki otworzyły się i w progu stanęła Bella.

Spojrzał na jej nabrzmiałe wargi i mimo że była już ubrana, ujrzał w myślach to, co kryło się pod sukienką. Tlące się węgielki pożądania buchnęły płomieniem. Jednocześnie po­czuł wściekłość, że tak się daje prowokować. Uznał, że nig­dy dotąd nie znalazł się w równie skomplikowanej i trudnej sytuacji.

- Idę coś zjeść - oświadczyła Bella chłodnym, opano­wanym głosem i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia.

- Idź z nią - poradziła bratu Alice.

- Nie! - krzyknęli jednym głosem „narzeczeni”.

- Po lunchu idę jeszcze po zakupy - dodała Bella. Nie miała ochoty ani jeść, ani chodzić po sklepach, ale musiała coś zrobić, by natychmiast znaleźć się daleko od Edwarda. Jego obecność nadal była dla niej groźna.

- Muszę sobie zrobić godzinkę przerwy. Obowiązki na­rzeczonej są bardzo wyczerpujące... - oznajmiła znacząco.

We wzroku Edwarda dostrzegła wściekłość.

- Zrób sobie dwie godziny wolnego. Można się udusić od tego udawania, wiem coś o tym.

Alice powiodła po nich obojętnym wzrokiem.

- Dobrze wam radzę, uciekajcie stąd, nieważne razem czy osobno. Victoria jest w firmie i chyba tu nadciąga. Właśnie z tym do was przyszłam, chciałam was ostrzec. Najpierw posiedziała w dziale prawnym, żeby trochę podręczyć tatę, ale na szczęście już wyszedł na lunch. Poprosiłam wtedy Caroline, żeby ją zagadała, i przybiegłam tutaj. Caroline to cwana sztuka, ale jak długo można bawić rozmową kogoś takiego jak Victoria? Zmykajcie jak najszybciej. Chyba że wolicie odegrać kolejną małą scenkę, tym razem specjalnie dla mamusi...

- Dzięki, już mnie tu nie ma - rzekła Bella, znikając za drzwiami i kierując się w stronę klatki schodowej. Wie­działa, że Victoria Cullen nie poniży się do wchodzenia po schodach.

Dopiero na dwudziestym szóstym piętrze wsiadła do windy i nie zauważona przez nikogo wymknęła się z bu­dynku. Edward jednak nie miał takiego szczęścia. Victoria dopadła go, kiedy czekał na podeście przy windach.

- Co ja słyszę! Zaręczyłeś się ze swoją sekretarką! - krzyknęła i energicznym ruchem ujęła syna pod ramię.

Lawina słów pociągnęła go za sobą i ogłuszyła.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Fajnie jest tak być narzeczoną szefa...

Bella usłyszała to od jednej z młodych recepcjonistek, kiedy po południu wróciła do pracy. Zgodnie z sarkastyczną uwagą Edwarda wzięła sobie dwie godziny wolnego, by nieco odetchnąć i uporządkować myśli. To pierwsze udało jej się zrobić; drugie okazało się, niestety, zupełnie niewy­konalne.

Spacerowała po mieście, nie widząc sklepów i automa­tycznie przeżuwając kanapkę z zapiekanym serem, całko­wicie pozbawioną smaku. Na każdą myśl o Edwardzie jej ciało reagowało podnieceniem i niepokojem. Nie rozumiała siebie i gubiła się. Próba uszeregowania faktów skończyła się klapą. Pracowała u niego od kilkunastu miesięcy i... nic. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, by w jakikolwiek sposób zmienić rodzaj łączących ich stosunków. Ona sie­działa w sekretariacie; jego miejsce było w gabinecie szefa.

Świat był uporządkowany i prosty.

Potem pojawiła się Alice z tym swoim szalonym po­mysłem. Niby się zaręczyli i zaczęli grać parę. Zgodnie z wymogami roli, wymienili pierwszy pocałunek i... tama została przerwana. Tak jakby od dawna tylko na to czekali. Pragnęli być ze sobą, dotykać się, całować, i nie tylko. Za­drżała z podniecenia i wstydu. Przecież ona nie tylko odpowiada na pieszczoty Edwarda, nie tylko chętnie im ulega; ona go zachęca, wykazując inicjatywę, o którą nigdy się nie podejrzewała! Co teraz będzie? Edward wyraźnie dał jej do zrozumienia, że nie miałby nic przeciwko romansowi w ramach ich narzeczeńskiej umowy. A ona językiem ciała odpowiedziała mu, że i ona nie miałaby nic przeciwko temu.

W ich obecnej sytuacji, jak w lustrze, ujrzała powtórze­nie jego dotychczasowych związków z kobietami. Szybki seks w krótkim czasie. Co dla niego jest normalne, dla niej może się okazać katastrofalne w skutkach. Jeśli pozwoli, by instynkt wziął górę nad rozsądkiem i wda się w romans z szefem, jak potem będzie mogła nadal z nim pracować?

Cała afera prędzej czy później dobiegnie końca; to oczy­wiste. Znała Edwarda na tyle, by nie mieć co do tego naj­mniejszych wątpliwości. Ten mężczyzna nigdy na dłużej nie zwiąże się z żadną kobietą i nie wolno jej się oszukiwać, że zrobi dla niej wyjątek. Kontrakt tego nie przewiduje; w każdej chwili może to sprawdzić, punkt po punkcie.

Nigdy w życiu nie była tak zagubiona. Zawsze uważała się za osobę niezdolną do seksu z kimś, kogo nie kocha. A dziś o mało nie oddała się Edwardowi w jego gabi­necie. ..

A przecież nie kochała go; chciała się z nim tylko ko­chać, bo wzbudził w niej pożądanie! Jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. On doskonale wie, jakie uczucia w niej wy­wołuje, i jest gotów w każdej chwili je zaspokoić, a potem - do widzenia. Taki zwykły biurowy romans, kończący się z chwilą, kiedy szef da do zrozumienia, że ma już dość.

Miała świadomość, że jeśli ulegnie Edwardowi i włas­nym zmysłom, śmiertelnie się zakocha w mężczyźnie, dla którego jest tylko przedmiotem. Banalność sytuacji poraziła ją. Wyobraziła sobie, że „potem” jak zwykle codziennie przychodzi do pracy, widuje Edwarda, rozmawia z nim o biurowych sprawach, wykonuje jego polecenia. Kocha go, ale nie może go mieć. Wysyła kwiaty jego kobietom i re­zerwuje stoliki w restauracjach... Oczyma wyobraźni ujrza­ła bukiety róż...

Nigdy tego nie zniesie! Nie trzeba studiować psycho­logii, by wiedzieć, że jedynym sposobem uniknięcia cier­pienia jest unikanie sytuacji mogących je wywołać. A to oznacza rezygnację z pracy. Rozwiązanie narzuca się sa­mo. Romans z Edwardem jest równoznaczny z utratą pracy, co w jej przypadku nie wchodzi w rachubę. Nie w sytuacji, kiedy ma chorą siostrę. Dla Angeli gotowa jest zrobić wszystko, a zatem nie wolno jej narażać się na utratę pracy. To z kolei zakłada natychmiastowe prze­rwanie tych erotycznych gierek, które tak im obojgu przy­padły do gustu. Koniec ze znaczącymi spojrzeniami, ko­niec z pocałunkami, koniec z...

- Jak to miło z twojej strony, że raczyłaś nas znowu zaszczycić swoją obecnością. - Drwiący głos Edwarda wy­rwał ją z zamyślenia.

Podskoczyła; była tak pogrążona w myślach, że nie za­uważyła, kiedy wszedł. Wstała i stanęła za krzesłem w bez­piecznej odległości od nieprzyjaciela.

- Mówiłeś, że należą nam się dwie godziny przerwy - przypomniała mu.

- Doskonale wiesz, że tak nie myślałem. Musiałem tak powiedzieć po tej twojej uwadze, że musisz odetchnąć od pełnienia uciążliwych obowiązków narzeczonej.

- Nie zapominaj, że to ty dusisz się od tego udawania... Czyżbyś żartował?

- A jak myślisz? Patrzył na nią tak jak wtedy, na sekundę przed wejściem Alice. Bella przywołała przed oczy obraz Angeli, jakby miał ją ochronić i dodać siły.

- Myślę, że omal nie popełniliśmy strasznego głupstwa. Musimy zapomnieć o tym, co się działo, zanim Alice nas... zaskoczyła - odparła dzielnie.

- I ostatnie dwie godziny spędziłaś na przekonywaniu samej siebie, że tak właśnie należy postąpić?

- Tak.

On również, po krótkiej, ale gwałtownej i bardzo wy­czerpującej wizycie matki, próbował odzyskać równowagę. Przypomniał sobie swoją dobrą, starą zasadę: nigdy nie łą­czyć pracy z rozrywką. Seks i praca to dwie różne sprawy i należą do dwóch osobnych sfer życia. Przecież właśnie dlatego zwalniał urzędniczki, które tego nie rozumiały. Ro­mans z własną sekretarką to granat o opóźnionym zapłonie.

Kiedy jednak usłyszał słowa Belli zawiadamiającej go o swoim postanowieniu, poczuł, jak budzi się w nim coś, czego dotąd nie dostrzegał. Dziwna pierwotna siła kazała mu zapomnieć o rozsądku i logice. Pragnął porwać w ra­miona stojącą przed nim kobietę, zanieść ją do siebie i zno­wu usłyszeć jej schrypnięty głos wymawiający jego imię...

Nagle otrząsnął się, wspomagany przez resztki zdrowego rozsądku. Nigdy żadne emocje nie będą nim rządziły! Za­wsze będzie kontrolował swoje życie! Tak było dotychczas i tak będzie teraz! Uśmiechnął się drapieżnie.

- Całkowicie się z tobą zgadzam - rzekł dobitnie.

Bella patrzyła na niego, ogarnięta rosnącym lękiem.

- Całkowicie się z tobą zgadzam - ciągnął. - Nie je­steśmy aktorami z Hollywood, żeby mieszać życie z fikcją. Innymi słowy, nie dla nas romans na zlecenie. Jesteśmy za mądrzy, żeby wykraczać poza ustalenia wiążącego nas kon­traktu.

Bella oparła się o biurko. Tego rodzaju rozmowę potrafiła kontynuować.

- Mamy zresztą więcej szczęścia od aktorów. Sceną na­szej sztuki jest biuro, a nie jakieś romantyczne miejsce w ro­dzaju Tahiti czy Paryża.

Zacisnęła dłonie na oparciu krzesła. Pierścionek zarę­czynowy błysnął w promieniach słońca.

- Właśnie tak. - Skinął głową Edward. - Pracować bę­dziemy zupełnie normalnie, a odgrywać komedię będziemy tylko przy ludziach. Wtedy będziemy udawać szaleńczo za­kochaną parę. A teraz do roboty.

Odetchnęła z ulgą i zasiadła za biurkiem.

- Co też mamy po południu... - Głos Edwarda był ofi­cjalny. - Zadzwoń do Waszyngtonu do Kajusza i poproś, żeby się ostatecznie ustosunkował do sprawy tych zapowie­dzianych dostaw. Kiedy poda dokładną datę, wprowadź ją do mojego rozkładu zajęć.

Znowu był tym rzeczowym, sprawnym szefem, któ­rego znała od tak dawna. Z ulgą powitała jego „powrót”; wszystko znalazło się na swoim miejscu, zagrożenie gdzieś zniknęło. Tego właśnie chciała. Tak właśnie mu­siało być.

- Jeszcze jedno - dodał Edward, stając w drzwiach. - Zarezerwuj dla nas stolik na jutrzejszy wieczór. Alice sądzi, że musimy się pokazać, i chyba ma rację. Narzeczeni tak zwykle robią.

- Chodzi o jakiś konkretny lokal? - zapytała chłodno. Mimo wszystko sprawiła mu przykrość. Bardzo tęsknił za jej poprzednim wcieleniem, za uśmiechniętą, zarumie­nioną Bellą z oczami błyszczącymi z podniecenia. Tak jed­nak musi być; ustalili reguły i nie wolno mu się z nich wy­łamywać.

- Wszystko mi jedno - rzucił. - Wybierz sama. Jak zwykle, nie licz się z kosztami. To ma być coś ekstra.

Zniknął w gabinecie i Bella została sama.

- Nie licz się z kosztami, coś ekstra, jak zwykle - po­wtórzyła do siebie szeptem.

Zabrzmiało to jak rozkaz znudzonego pana i władcy. Jak zwykle... Edward zwykle bywał w lokalach całkowicie nie­dostępnych dla takiej szarej myszki jak ona. Próbowała sku­pić się na ekranie komputera, ale nie potrafiła.

To jego Jak zwykle” dziwnie ją prześladowało i dener­wowało. A do tego jeszcze: „nie licz się z kosztami”! In­nymi słowy: „możesz sobie pohulać i wybrać najdroższy lokal w mieście, gdzie z pewnością nigdy byś nie weszła, gdyby nie ja”.

Obrzydliwe i upokarzające. Co on sobie myśli?

Po załatwieniu zleconych jej spraw nieco ochłonęła. Może Edward wcale nie zamierzał jej obrazić? Może to tylko tak wyszło? Jest tak zdenerwowana, że w każdym jego słowie, najbardziej nawet niewinnym, węszy pod­stęp.

Tak czy owak, Edward zamierza po raz kolejny powtó­rzyć „stary numer”. Ile już razy spędzał wieczór z kobietą w ekskluzywnej restauracji? Sto? Tysiąc? Postanowiła, że ten wieczór będzie wyjątkowy, i to nie tylko dla niej.

Jak to on powiedział? „Wszystko mi jedno, sama coś wybierz”. Oczywiście, nie powiedział tego dosłownie; są­dził, że Bella zrozumie to właściwie i zamówi im stolik w jednej z tych eleganckich restauracji, w których nigdy dotąd nie była. Może nawet się przestraszy, że to dla niej za wytworne miejsce. „Sama coś wybierz”, powtórzyła w myślach i postanowiła naprawdę to zrobić.

Następnego wieczoru przyjechał po nią przed siódmą. Było ciepło i studenci tłumnie wylegli na uliczki campusu i alejki pobliskiego parku. Na parapetach siedziały dziew­częta, wystawiając twarze do zachodzącego słońca.

Patrzył na nich jak na istoty z innej planety. Byli tacy weseli, beztroscy i odprężeni... Przypomniał sobie własne studia i samokontrolę, jaką narzuciło mu wychowanie i to, co uważał za własny wybór. Chyba nigdy w życiu nie wa­łęsał się po parku, kopiąc liście spadające z drzew...

Drzwi otworzyła mu ciemnoskóra dziewczyna w obci­słych legginsach i takiej samej koszulce.

- Ach, to ty. Jesteś szefem Belli. Edward uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Tak, ale jestem również jej narzeczonym. Senna parsknęła śmiechem.

- Racja! Zapomniałam. Nie zaprosiła go do środka. Stali w progu i dziewczyna bacznie mu się przyglądała.

- Przyjechałem zabrać Bellę na kolację - wyjaśnił uprzejmie. - Mogłabyś jej powiedzieć, że przyszedłem?

Senna otaksowała go wzrokiem.

- Wybierasz się w tym stroju? Miał na sobie nowy garnitur, który włożył specjalnie na ten wieczór; po powrocie z pracy zdążył jeszcze się prze­brać, ogolić i wziąć prysznic, zanim zapukał do mieszkania Belli.

- Zresztą, jak chcesz - dodała obojętnie Senna. - Sam so­bie będziesz winien. Jak się spocisz, najwyżej oddasz ubran­ko do pralni. - Cofnęła się i wpuściła go do środka. - Bella! Ten twój właśnie przyszedł!

Zupełnie jakby anonsowała, że chłopak z przeciwka wpadł, żeby zabrać ją na colę. Zniknęła w głębi mieszkania, a Edward rozejrzał się po saloniku. Stara kanapa, krzesła, stolik, telewizor; wszystko, poza tym ostatnim, kupione na jakiejś garażowej wyprzedaży. Dlaczego ona tu mieszka? Przecież przy jej zarobkach mogłaby sobie wynająć coś lep­szego. To dobre dla biednych studentów, a nie dla sekretarki zatrudnionej w wielkiej korporacji. Może po prostu odpo­wiada jej atmosfera?

Nagle sobie uświadomił, jak niewiele o niej wie. Nigdy mu nie przyszło do głowy pytać ją o cokolwiek.

Bella weszła do pokoju i jego myśli rozpierzchły się jak fale jeziora poruszone nagle rzuconym kamieniem. Miała na sobie dżinsy i bawełnianą koszulkę; rozpuszczone włosy spadały jej na ramiona. Uśmiechnęła się do niego i poczuł, jakby padł na niego promień słońca. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, jak bardzo odmiennie są ubrani. Zupełnie jakby się wybierali w dwa różne miejsca.

- No to idziemy - usłyszał energiczny głos koleżanki Belli. - Strój nie jest ważny. Każdy włożył, co tam miał, a pan Cullen wystroił się jak na bal, bo zawsze wszystkim narzuca swój styl.

Spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na Bellę.

- To chyba jakieś nieporozumienie - wycedził. Wiedział, że Senna tylko czeka, żeby się zdenerwował, i specjalnie go prowokuje. Postanowił nie dać jej satysfak­cji. Te jej odzywki: „pan Cullen” i „zawsze wszystkim na­rzuca swój styl” bardzo go uraziły.

Swoją drogą ciekawe, czy Bella podziela jej zdanie i też widzi w nim faceta, który zawsze robi, co chce i nigdy z ni­kim się nie liczy? Przecież on wcale taki nie jest!

- Powiedziałeś, że mogę wybrać miejsce, gdzie spędzi­my wieczór - wyjaśniła Bella. - Postanowiłam, że pójdzie­my na festyn z okazji jesiennego święta sztuki. Senna pójdzie z nami, chyba nie masz nic przeciwko temu?

- Oczywiście, że nie - oświadczył sztywno. - Chociaż chyba jeszcze nas sobie nie przedstawiono.

Bella machnęła ręką.

- Nie szkodzi, ona i tak wszystko wie. Senna, to Edward, Edward, to Senna. Nie musimy się zgrywać, ona się domyśliła, jak jest naprawdę.

Edward przestał uprzejmie się uśmiechać.

- Przecież się umówiliśmy, że nikt nie pozna prawdy przed czasem. Tylko my...

- Nie tylko! - przerwała mu Senna. - Sekret zna twoja siostra i twój adwokat, a to już dwoje z twojej strony. Wy­pada chyba, żeby i Bella miała kogoś wtajemniczonego, na wszelki wypadek.

Miała rację, ale nie zamierzał przyznać, że trafiają do niego jej argumenty. To, co powiedziała, podkreśliło jeszcze fakt, że on i Bella są w tej sprawie „stronami”, że grają w przeciwnych drużynach, a przecież powinni być solidar­ni! Tak przynajmniej myślał, ale Bella najwyraźniej uważała inaczej. Wtajemniczyła we wszystko tę dziewczynę, bo mu nie ufała i chciała się zabezpieczyć. Zabolało go to.

- Senna jest bardzo dyskretna, nie bój się - pocieszyła go Bella. - Dochowa tajemnicy tak samo jak Alice i Aro.

Senna zamruczała coś pod nosem, ale ją usłyszał.

- Jestem bardziej godna zaufania niż ci bogacze, którym się wydaje, że mogą bezkarnie kłamać, bo mają pieniądze.

Bella uciszyła ją wzrokiem.

- Przestań, proszę. Chyba możemy już iść. Festyn gotów się rozpocząć bez nas, a w tym roku jest podobno wyjąt­kowo atrakcyjny. Słyszałeś już o nim, prawda?

Pokręcił głową. Nie słyszał o żadnym jesiennym festynie sztuki, a nawet gdyby, to i tak by na niego nie poszedł.

- Mam nadzieję, że oprócz dzieł sztuki będzie tam coś do zjedzenia - powiedział zrezygnowanym głosem.

- Jasne! - potwierdziła Bella. - Nasze koleżanki już tam były i mówią, że w tym roku jest więcej jedzenia niż ob­razów!

Nie wyglądał na zachwyconego.

- Już sobie wyobrażam. Pewnie frytki, tłuste kiełbaski i zapiekanki, a do tego gazowane napoje w puszkach. Oczywiście, żadnych jarzyn i owoców... No i pewnie gęste sosy, od których lepią się ręce i ubranie.

Belli zaświeciły się oczy.

- Cudownie! Idźmy już! Jestem strasznie głodna! Wyszli z domu i pieszo ruszyli w stronę zamkniętego dla ruchu obszaru, gdzie odbywał się festyn. Samochód Edwarda został na parkingu przed domem Belli, wzbudzając zainteresowanie studentów.

- Mogłaś mnie uprzedzić o zmianie planów - szepnął do ucha Belli, kiedy Senna wysforowała się do przodu.

- Przecież wcale mnie nie pytałeś, dokąd idziemy - od­rzekła wesoło. - Myślałam, że ci naprawdę wszystko jedno. Gdybyś zapytał, powiedziałabym ci z przyjemnością.

Jej radość miała w sobie coś zaraźliwego; Edward po­czuł, że drgają mu kąciki ust.

- Wyobrażam sobie, jak świetnie się bawisz, kiedy wi­dzisz mnie, jak w garniturze podążam na jakąś jarmarczną wyżerkę.

- O, przepraszam, to nie jest jakaś jarmarczna wyżerka - poprawiła go ze śmiechem - tylko festiwal sztuki.

- Wyobrażam sobie tę sztukę - uśmiechnął się niemra­wo - wśród hamburgerów i bitej śmietany.

Bella spojrzała na niego z udaną powagą.

- Sztuką jest wszystko, podobnie jak poezją. Nawet hamburger i bita śmietana, wszystko zależy od punktu wi­dzenia.

Weszli na teren festynu i Edward rozejrzał się po eks­ponatach.

- Właśnie czegoś takiego się spodziewałem - jęknął. Bella wskazała mu palcem jakieś czarne straszydło.

- Zobacz, jaki piękny ptak! I duży! W sam raz do twojej klatki w salonie.

Spojrzał na nią błagalnie.

- Daj spokój mojej klatce, proszę. Senna spotkała znajomych i odeszła, machnąwszy im ręką na pożegnanie.

- Baw się dobrze, sztywniaku! Smacznego! Edward pytająco spojrzał na Bellę.

- Ona mnie nie lubi, prawda? I wie, że nie znoszę ta­kiego jedzenia.

Bella spojrzała na niego niewinnym wzrokiem.

- Jak możesz tego nie lubić? Przecież to wspaniałe. Podeszła do najbliższego stoiska i kupiła sobie wielką bułę napełnioną kawałkami pieczonego kurczaka, roztopio­nym serem, grzybami, cebulą, sałatą i pomidorami i polaną gęstym białym sosem. Edward wzdrygnął się z obrzydze­niem.

- Nawet jako dziecko nie jadałem w takich miejscach. - Zafascynowany patrzył, jak Bella wbija zęby w giganty­czną kanapkę, a sos cieknie jej po palcach.

Sięgnął po papierową serwetkę i wytarł jej rękę.

- Pamiętam, jak ojciec kiedyś zaprowadził nas do parku i kupił nam kukurydzę. Zemdlił mnie już sam zapach. Je­szcze dzisiaj robi mi się niedobrze, kiedy to wspominam.

Bella zaśmiała się głośno.

- Biedny Edward! Przepraszam, nie wiedziałam!

- Naprawdę? Wsunął palce za pasek jej dżinsów i usunął ją z drogi małego chłopca, który szedł prosto na nich, zasłonięty chmu­rą waty cukrowej. Gdy niebezpieczeństwo zderzenia minęło, nie zabrał ręki. Przeciwnie - przyciągnął Bellę bliżej siebie i niemal słyszała bicie jego serca.

Poczuła płyn po goleniu dobrze znanej sobie firmy i cie­pło bijące od Edwarda. Dotykał jej skóry pod koszulką, wprawiając ją w stan bliski omdlenia. Wiedziała, że powin­na kazać mu przestać, usunąć się daleko poza zasięg jego dłoni, ale nie potrafiła tego zrobić. Całe jej ciało buntowało się przeciwko rezygnacji z bliskości Edwarda. Pragnęło go jak jakiegoś życiodajnego soku, o którego istnieniu dotych­czas nie miała pojęcia. Zagłuszyła szept rozsądku i przytu­liła się do niego. Wiedziała, że wystarczy zwrócić ku niemu głowę, by napotkać jego usta. Tak bardzo pragnęła go po­całować...

- Zimno ci? - spytał, kiedy drgnęła. Parsknęła krótkim, nerwowym śmiechem.

- Nie. Przybliżył usta do jej ucha.

- Gorąco? Nie musiała odpowiadać; wiedział, że jest jej gorąco, podobnie jak jemu, że ten buchający od nich żar ma inną naturę i nie ma żadnego związku z ciepłem jesiennego wie­czoru. Zapragnął nagle znaleźć się z nią sam na sam, daleko od tego tłumu, dymiącego jedzenia i koślawych eksponatów. Rozmyślania na temat powiązań pomiędzy prawdziwym ży­ciem a fikcją i wnioski, do których jeszcze tak niedawno doszedł, dotyczące zakazu łączenia życia prywatnego z pra­cą - rozpłynęły się bez śladu. Nie liczyło się nic poza Bellą.

- Posłuchaj... - zaczął, ale nie było mu dane skończyć. Z naprzeciwka nadchodziła właśnie Leah, bliźniacza siostra Zafriny, córka Jacoba i Tany.

- Czy to naprawdę ty, czy mam halucynacje? - W głosie Leah zabrzmiało radosne zdumienie. - Co ty tu robisz?

- Witaj, Leah, miło cię spotkać. To naprawdę ja. - Skłonił się lekko i spróbował się uśmiechnąć.

Leah przyjrzała mu się rozbawionym wzrokiem.

- A już myślałam, że to twój sobowtór. Kto by pomyślał? Edward na festynie sztuki nowoczesnej... Nie mów, że jedzenie tutaj też ci smakuje.

- Myślałem, że jesteś w Wyoming, Leah - odparł wy­mijająco. - Co za miła niespodzianka widzieć cię tutaj.

Nie puścił Belli, jakby się bał, że skorzysta z chwili nie­uwagi i ucieknie.

Leah mrugnęła okiem.

- Dla mnie to też dość niespodziewane spotkać tutaj ciebie, drogi kuzynie. Bardzo ci do twarzy w dymie z ham­burgerów i hot dogów, że nie wspomnę o wspaniałym aro­macie pieczonych jabłek, cukrowej waty i wielosmakowych lodów. - Zwróciła roześmiane spojrzenie ku Belli. - To ty go tu przyprowadziłaś? W takim razie wierzę, że jest w to­bie zakochany na zabój.

- Mój wpływ nie jest aż tak wielki. Edward przebywa tutaj ciałem, ale jego duch znajduje się zupełnie gdzie in­dziej. Nawet nie skubnął tych wszystkich pyszności.

Leah, bliźniaczkę Zafrinę, znała z opowieści. Mimo ogromnego fizycznego podobieństwa, kuzynki Edwarda pod względem charakteru stanowiły całkowite przeciwień­stwo. Leah była doskonałym pilotem, a ponieważ po bab­ce odziedziczyła rodzinną flotyllę powietrzną, zarządzała lotniskiem w Wyoming. Wysoka i rudowłosa jak Zafrina, miała krótko obcięte włosy i chłopięcą, zwinną sylwetkę. Nosiła sprane dżinsy i wyblakłą koszulkę. W przeciwień­stwie do siostry nie używała tuszu ani pudru, a piękne oczy, które Zafrina starannie malowała, wykorzystując przy tym całą paletę kosmetyków rodzinnej firmy, z twarzy Leah spoglądały na świat spokojnie i z dystansem.

- Słyszałam o waszych zaręczynach, ale jeszcze nie miałam okazji spotkać twojej narzeczonej. Edward, masz nas natychmiast ze sobą poznać - oświadczyła Leah. Edward dokonał prezentacji.

- Zafrina mówiła mi, że razem pracujecie. Od kiedy z sobą chodzicie? I jak wam się udało utrzymać to w ta­jemnicy?

Ostatnie pytanie skierowała do Belli; zbyt dobrze znała swego małomównego kuzyna, by przypuszczać, że zdradzi jej szczegóły. Bella spróbowała sobie przypomnieć, co na ten temat mówiła przed kamerą, ale na próżno. Ten pierwszy wieczór odpłynął jak sen.

- Jak to się zaczęło, Edward? - Spojrzała na niego py­tająco. - Nic nie pamiętam, zupełnie jakbyśmy zawsze byli razem.

Nawet nie drgnął.

- To chyba była miłość od pierwszego wejrzenia - wy­jaśnił opanowanym tonem. - Tak teraz oboje uważamy, a co do utrzymania naszego związku w tajemnicy, to po prostu byliśmy bardzo dyskretni. Teraz ty powiedz nam coś o so­bie. Całe wieki cię nie widziałem. Kiedy przyjechałaś do Minneapolis?

Leah posmutniała.

- Wczoraj. Zafrina mnie wezwała. Uważa, że powin­nyśmy pogadać z rodzicami. Coś się między nimi psuje i trzeba to omówić. - Lekko ściszyła głos. - Rzeczywi­ście, nie jest dobrze. Dziś rano przy śniadaniu odnosili się do siebie tak chłodno jak dalecy znajomi, którzy ledwo się poznają.

Bella poczuła się niezręcznie w sytuacji, w której ktoś nagle zaczyna mówić o bardzo intymnych sprawach innych ludzi. Leah uważała, że przy narzeczonej kuzyna nie musi się krępować, ale Bella przecież była obca. Edward chyba tak nie myślał.

- To przykre - powiedział cicho. - Bardzo bym nie chciał, żeby to się skończyło jak w przypadku moich ro­dziców. Ale chyba może do tego dojść. I tak strasznie długo razem wytrzymali. - Wzdrygnął się, jakby wspominał coś niesłychanie przykrego. - Przecież małżeństwo to katorga! Co za koszmarna instytucja. Zupełnie nie rozumiem, jak ktoś może znosić podobny układ!

W oczach Leah ukazało się zdumienie.

- Bardzo ciekawe rzeczy mówisz, Edward. Dziwny punkt widzenia jak na kogoś, kto zamierza się ożenić... To musi być bardzo przykre dla Belli, słyszeć takie rzeczy.

Współczującym spojrzeniem obrzuciła narzeczoną brata.

- On tak mówi z przyzwyczajenia, naprawdę myśli zu­pełnie inaczej - ratowała sytuację Bella.

Oboje wiedzieli, że coś trzeba zrobić. Tylko co?

- Trudno jest tak nagle zmienić zdanie - zaczął nie­zręcznie Edward - ale ostatnio patrzę na wszystko zupełnie inaczej.

- Edward nieraz tak coś powie bez zastanowienia - do­dała Bella - zupełnie jakby zapomniał, że jego ojciec od wielu lat żyje w szczęśliwym związku z drugą żoną, a moi rodzice bardzo długo byli niezwykle dobrym małżeństwem.

Leah uniosła brwi.

- Powinieneś nad sobą pracować, Edward. Taki stereotyp jest bardzo szkodliwy, może nawet stać się drugą naturą człowieka.

- Będziemy nad tym pracować - zapewniła ją Bella.

Edward zrobił zniecierpliwiony gest.

- Doskonale nam się tutaj gawędzi, ale może pójdziemy gdzie indziej.

- Dziękuję, ale nie mogę - odparła Leah. - Jestem tu z przyjaciółmi i po festynie wybieramy się do kina. - Uważnie przyjrzała się kuzynowi, jakby dopiero teraz za­uważyła jego strój. - Dziwnie wyglądasz. Ten ciemny gar­nitur na tej...

Przerwał jej i uniósł dłonie obronnym gestem.

- Wiem, nic już nie mów. W oczach Belli rozbłysły diabelskie błyski.

- Graliśmy w fanty. Ja wygrałam i kazałam mu włożyć to ubranie na dzisiejszy wieczór. Myślałam, że się załamie i tego nie zrobi, ale on jest twardy...

- Jak coś powiem, to już powiem, kochanie - podchwy­cił Edward.

Leah podskoczyła z podniecenia.

- Każ mu zjeść porcję frytek z ostrym sosem, a potem pieczone jabłko na patyku, błagam! I duże, ogromne lody! Takie, żeby mu się roztopiły w ręku!

Edward spojrzał czule na „narzeczoną”.

- Ona nie chciała mnie zabić, tylko dać mi nauczkę, prawda?

Spojrzała mu w oczy, a potem przeniosła wzrok na jego usta i w powietrzu zrobiło się duszno od upału.

- Wygrałaś, Bello - powiedział i teraz on zawisł spoj­rzeniem na jej ustach, niemal czując ich smak. - Wygrałaś - powtórzył dziwnym głosem. - Następnym razem - dodał normalnym już tonem - sam zarezerwuję stolik. Nie zlecę tak odpowiedzialnego zadania mojej sekretarce.

Leah pokręciła zgrabną główką.

- Chyba nie do końca wszystko rozumiem, ale trudno... Mam zresztą wrażenie, że wolicie zostać sami. Poszukam moich znajomych i pójdziemy sobie na ciacha. Słyszałam, że macie tutaj najbardziej tłuste i słodkie ciastka na świecie.

- Wolałbym się zabić, niż dotknąć jednego z tych lep­kich świństw - skrzywił się Edward. - To naprawdę może człowiekowi zaszkodzić, przecież oni w tych budach na pewno nie myją rąk i...

Leah zaniosła się głośnym śmiechem.

- To mi coś przypomina! Pamiętasz, jak pojechaliśmy wszyscy do Disneylandu? Ja i Zafrina miałyśmy osiem lat, a ty, Edward, dwanaście. Co wieczór musieliśmy chodzić do restauracji, bo za żadne skarby nie chciałeś jadać w McDonaldzie. Byłeś taki mały, a już musieliśmy ci ustępować!

Bella skinęła głową.

- To mu zostało. On potrafi sprawić, żeby ludzie robili, co chce.

Nie dodała, że potrafi również uzależnić ludzi od siebie w każdym sensie: psychicznym i fizycznym, bo to by ją zaprowadziło za daleko. Odsunęła się od niego i wzrokiem poszukała koleżanki.

- Gdzie się podziała Senna? Koleżanka była jej teraz bardzo potrzebna; jej trzeźwy umysł i zmysł krytyczny; jej przenikliwość i stanowczość. Senna od razu podejrzewała, że ta zabawa w narzeczoną może się okazać dla Belli bardzo kosztowna.

- Moja koleżanka gdzieś tu była, ale teraz jej nie widzę - wyjaśniła kuzynce Edwarda.

- Pewnie bierze udział w jakichś zawodach - odrzekła Leah. - Ja też się zmywam. Bardzo się cieszę, że cię po­znałam, Edward naprawdę ma szczęście. Gratuluję ci, kuzynie. - Pocałowała go w policzek i lekko klepnęła w ramię. - Trzymaj się, stary. Pojutrze wracam do siebie, ale na pewno się zjawię na waszym przyjęciu zaręczynowym. Nigdy bym sobie nie darowała, gdybym tego nie zobaczyła.

Zwinnym ruchem wmieszała się w tłum i zniknęła. Bella i Edward stali nieruchomo i patrzyli na siebie wzrokiem pełnym zaskoczenia i grozy.

- Zaręczynowe przyjęcie... - jęknęli wreszcie uniżono.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Po raz kolejny przemierzył nerwowym krokiem gabinet.

- Za nic nie ustąpią - rzekł zrezygnowanym głosem.

- Dla nich to równie ważne jak Święto Dziękczynienia albo coś w tym rodzaju. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ciotka i Esme tak się uwzięły. Uparły się, że urzą­dzą nam zaręczynowe przyjęcie i nie popuszczą. Już spo­rządziły listę gości. Ustaliły też termin: piątek, w przed­dzień Halloweenu.

- Wobec tego powinniśmy chyba wziąć w tym udział.

- W głosie Belli też nie było śladu entuzjazmu. Siedziała za jego biurkiem, dziękując w duchu za to, że kiedy Edward wezwał ją do gabinetu, spacerował już od ściany do ściany i jego fotel nie był zajęty. Nie wytrzyma­łaby długo na stojąco w tych nowych butach na bardzo wy­sokich obcasach. Sama nie wiedziała, dlaczego uległa na­mowom Alice i kupiła je, rezygnując z wygodnego obu­wia noszonego dotychczas. Alice zaciągnęła ją do naj­droższego magazynu w mieście i niemal zmusiła do nabycia tego czegoś, w czym Bella czuła się jak na szczudłach, a wy­glądała - podobno - rewelacyjnie.

Od jej pseudozaręczyn z szefem minęły już dwa tygo­dnie i miała dość czasu, by zrozumieć, że pozycja narze­czonej Edwarda związana jest z pewnymi towarzyskimi obowiązkami. Pod tym względem Alice okazała się nie­ubłagana.

- Musisz zmienić swój wizerunek - oświadczyła pew­nego dnia. - Nie chciałabym cię urazić, ale to, co nosisz w pracy... Mówiąc wprost, nie możesz się tak ubierać!

- Co ci się nie podoba w moim stroju? - odparowała bezceremonialnie Bella.

Od czasu „zaręczyn” nieświadomie traktowała Alice raczej jak kogoś z rodziny, a nie jak przyrodnią siostrę swo­jego niedostępnego szefa. Zresztą, przecież już sama wpro­wadziła pewne zmiany w swoim wyglądzie. Nie czesała się w upiorny koczek, tylko nosiła włosy rozpuszczone. Nie za­mierzała jednak wyrzucać pieniędzy na nowe ubrania tylko dlatego, że przez jakiś czas ma grać rolę narzeczonej.

- Uważam, że jestem bardzo odpowiednio ubrana - do­dała.

Oboje, Edward i Alice, wymownie spojrzeli na jej beżową garsonkę i nieodłączną białą bluzkę.

- Posłuchaj - odezwała się Alice - twój strój jest bar­dzo odpowiedni dla pięćdziesięcioletniej kobiety. To znaczy, nie dla każdej, bo ani moja matka, ani ciotka Tanya nigdy w życiu nie włożyłyby czegoś podobnego, a mają ponad pięćdziesiąt lat. Innymi słowy, tak jak ty teraz, mogłaby się ubierać siedemdziesięciolatka.

Bella roześmiała się; skłonność Alice do przesady za­wsze ją bawiła.

- Przyznaję, że moje stroje może rzeczywiście nie są specjalnie atrakcyjne, ale mam wrażenie, że są idealne do pracy. Zapytaj Edwarda, co sądzi o tych sekretarkach, które latają po biurze w mini i obcisłych bluzeczkach.

Alice nawet nie spojrzała na brata.

- Jestem pewna, że bardzo by chciał, żebyś tu latała w mini i bardzo obcisłej bluzeczce. Co to za narzeczona, która się ubiera jak stara baba!

- Nie jestem jego narzeczoną, zapomniałaś? Edward odchrząknął i niespodziewanie zabrał głos.

- Muszę w tym miejscu przyznać rację Alice. O tym, że nasze zaręczyny są... na niby, wiemy tylko my i trzy inne osoby. Cała reszta jest przekonana, że to prawda. Trochę dziwnie wygląda, że moja narzeczona ubiera się tak... jak by to określić...

Alice natychmiast wybawiła go z kłopotu.

- Mało seksownie! Otóż to! Przecież to oczywiste, że musisz z tym coś zrobić. Jesteś śliczna, zgrabna, masz cu­downe nogi i wszystko zakrywasz, zupełnie jakbyś chciała się oszpecić. Ale teraz z tym koniec! Idziemy po zakupy!

- Nie zamierzam nic kupować - uparła się Bella. - Ubrania wysypują mi się z szafy.

Edward wyjął kilka kart kredytowych i wręczył je sio­strze.

- Trzeba chyba zmienić zawartość tych szaf - oświad­czył. - Alice, zaprowadź ją do jakiegoś sklepu.

Nie musiał tego dwa razy powtarzać.

- Tak jest, szefie! - Alice chwyciła Bellę za rękę i po­ciągnęła ku drzwiom. - Już nas nie ma!

- Jeszcze nie widziałam, żebyś tak chętnie wykonywała jego polecenia - mruknęła do niej Bella, lecz więcej się nie opierała.

Spędziły bardzo pracowity dzień i garderoba Belli wzbo­gaciła się o kilka kostiumów i sukienek, które, łącznie z odpowiednimi dodatkami, stanowiły wierne odbicie „strojów dla kobiet pracujących” prezentowanych przez najlepsze modelki. Rzeczone modelki nigdy oczywiście nie były w prawdziwym biurze, a same stroje miały w sobie tyle szyku i kokieterii, że do żadnego biura nie pasowały. Ku zaskoczeniu Belli Edward był zachwycony. On, który do niedawna wyrzucał każdą sekretarkę, która „się stroiła”, te­raz wprost rozpływał się w komplementach. Najwyraźniej inną miarę przykładał do ubrań swych urzędniczek, a inną do strojów swej narzeczonej. Nawet jeśli była to tylko „na­rzeczona na niby”.

Teraz wszystko wskazywało na to, że na dokładkę grozi im zaręczynowe przyjęcie, i to wcale nie na niby. Edward z lekką urazą spojrzał na skuloną w fotelu Bellę.

- Jakoś nie słyszę entuzjazmu w twoim głosie. Mówisz o tym przyjęciu jakoś tak... z dystansem.

- Może dlatego, że to strasznie odległe. Mamy jeszcze dziesięć dni i nie bardzo wierzę, że to prawda. Zupełnie nie mogę sobie siebie wyobrazić na balu w waszej rezy­dencji. To dla mnie równie nierealne jak zaproszenie na ko­lację w Białym Domu czy coś takiego.

- W naszej rezydencji? - powtórzył Edward. - Nigdy w ten sposób o tym nie myślałem.

- Wszyscy tak to widzą, wszyscy spoza waszej rodziny. Wasza posiadłość jest w Minneapolis synonimem luksusu i bogactwa. Prawdę mówiąc, zawsze marzyłam, żeby to zo­baczyć na własne oczy. Tyle się nasłuchałam...

W jej głosie zabrzmiał tłumiony żal.

- Przecież zapraszałem cię na dwa ostatnie weekendy - rzekł Edward urażony - ale odmówiłaś.

Nie rozumiał, dlaczego Bella tak uparcie odrzuca jego zaproszenia. Po prostu oświadczała, że w soboty i niedziele jest bardzo zajęta, i nie podawała żadnych dodatkowych wy­jaśnień. Na tym punkcie była nieustępliwa.

Nawet Esme i Tanya miały z nią sporo kłopotu. Po­czątkowo chciały urządzić przyjęcie w sobotę, ale Bella tak stanowczo zaprotestowała, że obie kobiety, bynajmniej nie grzeszące brakiem stanowczości i zaprawione w niejednych trudnych negocjacjach, ustąpiły i przyjęcie zostało wyzna­czone na piątek. Zupełnie inaczej potraktowały Edwarda, gdy próbował je przekonać, że nie chce żadnego przyjęcia.

- Nie ma o czym mówić, mój kochany, to po prostu nasz obowiązek - sucho oznajmiła ciotka, a Esme nie zrobiła nic, żeby stanąć po jego stronie.

- To bardzo ważne, żeby wszyscy wiedzieli - powie­działa zamiast tego - że popieramy wasz związek i akcep­tujemy wasze plany. A ponieważ Bella nie ma rodziny, tym bardziej my musimy zadbać o odpowiednią oprawę. Sterling mi powiedział, że w tragicznych okolicznościach straciła ro­dziców.

Foster nie powiedział nic więcej, ale ta krótka informacja wystarczyła, by zelektryzować niemal całą rodzinę. Wszyscy - oprócz Victorii, oczywiście - byli bardzo podnieceni sytu­acją: mała biedna sierotka Bella, ciężko dotąd borykająca się z losem, spotyka nagle mężczyznę, którego krewni przyj­mują ją z otwartymi ramionami i otaczają ciepłem i dobro­bytem. Zupełnie jak w bajce...

Tylko Victoria nie mogła się pogodzić z faktem, że jej syn traci ostatnią nadzieję poślubienia dziedziczki wielkiej fortuny. Nie przeszkadzało jej, że na widnokręgu jak dotąd nie pojawiła się żadna miliarderka; głęboko wierzyła, że wy­marzona partia istnieje gdzieś i wystarczy tylko poczekać, żeby ją znaleźć.

- Wiesz, że w weekendy nie mogę - odparła Bella. - Wszystkie soboty i niedziele mam zajęte.

- A co wtedy robisz?

- Nie mogę ci powiedzieć. Nie dość, że ma jakieś tajemnicze zajęcia, to jeszcze na domiar wszystkiego uważa, że on nie jest godzien dostąpić zaszczytu i dowiedzieć się, co robi jego narzeczona we wszystkie weekendy. Jakoś przy tym nie pomyślał, że Bella wcale nie jest jego narzeczoną, i wolał dłużej nie zastana­wiać się nad faktem, dlaczego tak bardzo go zabolało, że coś przed nim ukrywa.

Ani dlaczego właściwie tak bardzo mu zależy, by Bella spędzała z nim soboty i niedziele, no i przede wszystkim miała do niego zaufanie? Starał się o tym nie myśleć, ale podejrzenia nie dawały mu spokoju. Może Bella w weeken­dy spotyka się z jakimś mężczyzną, z którym związek utrzy­muje w tajemnicy? Z człowiekiem, którego naprawdę kocha i szanuje i który nie musi jej płacić, żeby poświęcała mu swój czas? Były to tak nieprzyjemne i frustrujące myśli, że postanowił ich unikać.

Włożył ręce do kieszeni spodni i przyjrzał się siedzą­cej za jego biurkiem kobiecie. Miała na sobie ciemno­zielony kostium „z tych nowych”, cudownie podkreśla­jący zieleń jej oczu. Te nowe, dobrze uszyte stroje pod­kreślały także wdzięk i smukłość jej figury. Przypomniał sobie chwile bliskości między nimi, przez głowę prze­mknęły mu szalone obrazy. Klimatyzowane pomieszczenie wydało mu się nagle duszne, więc nerwowym ruchem rozluźnił krawat.

Znowu ruszył w obchód od ściany do ściany. Wiedział, że wieczorem będzie musiał przepłynąć kilkanaście basenów i przebiec niejedną milę, by rozładować napięcie. Poczuł nagle złość do tej kobiety. Jak ona może tkwić tak spokojnie w jego fotelu, jakby nigdy nic! Ani przez chwilę nie myśli o tym, co między nimi zaszło! Ostatni raz dotknął jej ciała na tym koszmarnym festynie; przyciągnął ją do siebie, a ona przylgnęła do niego bez oporu, jakby to było zupełnie nor­malne. Od tamtej pory jednak trzymała się od niego z da­leka. Kiedy się zbliżał, cofała się, tak jakby nieustannie czu­wała nad tym, by utrzymać go w bezpiecznej odległości. Czego ona tak się boi? Ostatnio mieli dużo pracy i wiele godzin spędzali razem, co sprawiało, że sytuacja stawała się trudna do zniesienia. Przynajmniej dla niego.

Teraz, gdy zapraszał Bellę na kolację, sam rezerwował stolik w restauracji. Robiła wrażenie zadowolonej, świetnie się bawiła, a on po raz któryś przekonywał się. jak mu z nią dobrze. Była błyskotliwa i inteligentna i wieczory w jej to­warzystwie zaliczał do bardzo udanych. Tak, „udanych”. Jedli kolację, rozmawiali, żartowali, poza tym nic. Ani uści­sku dłoni, ani spojrzenia w oczy, ani jednego czułego słowa. Odwoził ją potem do domu i żegnali się pod drzwiami. Cha­dzali również razem na lunch, z podobnym rezultatem. Ga­wędzili o kolegach i biurowych sprawach, jak kumple wy­mieniali ploteczki i żartowali.

Wszystko to powinien uznać za normalne i naturalne, bo przecież tylko pracowali razem. Edward musiał to sobie powtarzać kilka razy dziennie. Próbował sobie nawet wmówić, że jest jej bardzo wdzięczny, że z takim taktem i sub­telnością traktuje ich nieprawdziwe zaręczyny. Cóż gorszego w takiej sytuacji niż kobieta, która starałaby się wykorzystać okazję i przekroczyć granicę oddzielającą fikcję od rzeczy­wistości?

Pomiędzy nim a Bellą wszystko zostało dokładnie uz­godnione i teraz wystarczy tylko trzymać się punktów umo­wy i szczęśliwie dotrwać do końca. Musiał przyznać, że Bella zachowuje się bez zarzutu.

- Teraz idę poćwiczyć. - Rzucił te słowa jak wyzwanie i szybkim krokiem opuścił gabinet.

Bella popatrzyła za nim ze zdziwieniem i smutkiem. Szkoda, że nie ma ochoty z nią porozmawiać. Powoli wstała z fotela i poszła do sekretariatu. Oczywiście, to wszystko odbywa się na niby, ale mógł z nią przecież zamienić kilka słów na temat tego przyjęcia. Bardzo lubiła z nim rozma­wiać, lubiła z nim przebywać, lubiła być blisko niego. Tak bardzo to lubiła, że kiedy mogła, starała się unikać tej bli­skości. Każdej nocy przypominała sobie jego dotyk i trwała godzinami nieruchomo, z oczami wbitymi w sufit.

Przypomniała sobie wszystkie wieczory spędzone z nim w restauracjach. Edward wypełniał tylko towarzyskie obo­wiązki, ale ona czuła się przy nim szczęśliwa. Od czasu do czasu mówiła sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę, i zamierała ze szczęścia u jego boku, wśród świec, dobrego wina i wykwintnych potraw.

Potem przywoływała się do porządku; musi być silna. Musi ignorować sygnały, jakie dawało jej ciało, kiedy Edward obok niej siedział. Powtarzała sobie, że ta chemia mię­dzy nimi, to poczucie wspólnoty i równości, są krótkotrwałe. Sen wkrótce się skończy. Na szczęście, soboty i niedziele mogła spędzać z Joanną, odpocząć nieco od nieustannego napięcia i zyskać nowe siły. Edward zresztą wystawiał ją swoimi zaproszeniami na nie lada pokusy. Tego dnia, gdy ją zaprosił na jacht i musiała zdecydować, czy jechać do siostry, czy przyjąć jego zaproszenie, wiele się dowiedziała o samej sobie... W końcu je odrzuciła i pojechała do Angeli, ale od tej pory musiała bardzo się pilnować.

Edward spędza z nią tyle czasu, bo chce, by ich „zarę­czyny” wyglądały normalnie, by ludzie widywali ich razem i nikt nie nabrał podejrzeń. Ona godziła się na to, bo musiała mieć pieniądze na opłacenie leczenia siostry. Takie są fakty i dla własnego bezpieczeństwa nie powinna o tym zapomi­nać. Nawet gdyby bardzo chciała...

Usiadła za biurkiem i zaczęła przeglądać papiery. Tu wszystko jest w porządku; odbiorcy produktów firmy wy­rażali zadowolenie i zapowiadali dalsze umowy. Bella po­stanowiła wziąć to za dobrą monetę i cieszyć się, że przy­najmniej życie zawodowe układa się dobrze.

Pod jasno oświetloną rezydencję raz po raz zajeżdżały limuzyny z gośćmi przybyłymi na przyjęcie wydane z oka­zji zaręczyn Edwarda i Belli. W sali balowej grała orkiestra i kilka par kręciło się na parkiecie, podczas gdy inni goście przechadzali się po ozdobionych kwiatami salonach.

Edward mocno ujął Bellę pod ramię i ruszył z nią w tłum, zatrzymując się i przedstawiając jej ludzi, których nazwiska znała z korespondencji, ale nigdy nie przypusz­czała, że może ich poznać osobiście. Absurdalność sytuacji docierała do niej jak przez mgłę; jej pobyt w tej posiadłości w roli narzeczonej syna gospodarzy był tak nierzeczywisty, że nie mogła go traktować poważnie. Jak zahipnotyzowana sunęła przez ogromny salon z dłonią gotową do uścisków i miłym uśmiechem przylepionym do twarzy. Realne było tylko silne ramię podtrzymującego ją mężczyzny.

Znowu grała rolę narzeczonej Edwarda, ale tym razem to była prawdziwa gala, wielki spektakl, w kostiumach i przy wypełnionej do ostatniego miejsca widowni. Przy­pomniała sobie słowa Jen: „Aktor, kiedy jest na scenie, prze­staje być sobą i staje się osobą, którą gra”. Z rodziną Edwarda poszło jej zresztą całkiem nieźle; przywitała się z je­go ojcem i Barbarą, z jego stryjem i Eriką, serdecznie i bez przymusu, tak jakby to zrobiła prawdziwa narzeczona. Czu­ła, że ją polubili i było jej głupio, że ich oszukuje. Miała nadzieję, że nigdy niczego się nie dowiedzą i uwierzą w ich zerwanie, kiedy przyjdzie kończyć tę farsę. Wolała, by po­myśleli, że Edward ją rzucił, niżby mieli się dowiedzieć, iż oboje grali przed nimi komedię.

Dla Edwarda to przyjęcie było jednym z wielu organi­zowanych w rodzinnym domu. Między jednym uśmiechem a drugim dzielił się z Bellą swoimi odczuciami.

- Nie znoszę tych spędów, zwłaszcza na taką skalę. Nie­nawidzę tych wszystkich żarcików i głupawych rozmów. - Urwał, bo podeszła do nich kelnerka ze srebrną tacą. - Te wszystkie kelnerki w białych fartuszkach, ta cała pompa, ohyda... Wolałbym już hot doga i lody na patyku, jak na tym twoim festynie.

Ze zbolałą miną sięgnął po kieliszek szampana. Bella spojrzała na niego uważnie. Nie wiedziała, czy był to jego czwarty czy piąty kieliszek, ale na pewno nie był pierwszy, skoro Edward tak entuzjastycznie wypowiadał się na temat specjałów serwowanych na straganach. Szybko wypił i od­stawił pusty kieliszek na kolejną mijaną srebrną tacę.

- Chyba zapomniałeś, jak tam było okropnie, na tym festynie - szepnęła mu Bella do ucha.

- Przynajmniej wszystko było autentyczne - powiedział z grymasem. - Nie to co tutaj.

- Czuję się, jakbym grała w filmie.

- Albo w teatrze. Występujemy w sztuce pod tytułem „Życie rodzinne w rezydencji państwa F.”, akt pierwszy, scena pierwsza.

Roześmiał się nieco zbyt głośno, lecz Bella mu nie zawtórowała. Rezydencja państwa F. to była poważna sprawa. Zanim nadeszli goście, Edward pokazał jej swoje włości; grali sztukę na rzeczywiście imponującej scenie. Ogromny biały dom w stylu kolonialnym, z balkonami, werandami i wielkimi szklanymi drzwiami, z tyłu kort te­nisowy i basen; tuż obok błękitne wody jeziora i przystań jachtowa.

Flotylla rodziny Edwarda wprawiła Bellę w osłupienie. Motorówki, jachty, łodzie i kajaki, a w domku na przystani narty wodne i deski do surfingu wzbudziły w niej żal, że nie może spędzać tu weekendów. Po raz kolejny musiała sobie przypomnieć, jak ważne dla Joanny i dla niej samej są cotygodniowe wizyty w centrum rehabilitacyjnym.

Siedziba widziana od środka wyglądała równie okazale. Bellę zachwycił zwłaszcza widok antycznych mebli i stare obrazy, nie brakowało również perskich dywanów i dziel impresjonistów. Była biblioteka, pomieszczenie do gry w bi­lard, sala koncertowa i oranżeria z gęstwiną egzotycznych roślin. W prywatnej części domu komfort walczył o lepsze z luksusem.

W sumie naliczyła dziesięć sypialni z przyległościami, rzewnie wspominając trzypokojowe mieszkanie swoich ro­dziców, zajęte teraz przez inną zapracowaną rodzinę z dwoj­giem dzieci. Cały jej rodzinny dom mógł się łatwo zmieścić w holu siedziby Edwarda. A pokój, który obecnie zajmo­wała, nie wypełniłby nawet połowy powierzchni tutejszej łazienki!

Znowu z całą siłą uderzyła ją myśl o dzielących ich róż­nicach. Ona i Edward żyli w dwóch światach. Ich zaręczy­ny stawały się przez to jeszcze bardziej absurdalne i gro­teskowe. Zupełnie jakby się urodzili na innych planetach, oddalonych od siebie o całe lata świetlne.

Kiedy Tanya i Esme zapytały ją, kogo chce ze swej strony zaprosić na przyjęcie, odparła, że nikogo i nie udzieliła im żadnych wyjaśnień. Nie zamierzała nikogo wciągać w tę grę, a Senna sama ją uprzedziła, że „nigdy nie weźmie udziału w tej żałosnej farsie”. Nikt na to nie zwrócił uwagi; nikt nie ko­mentował braku gości zaproszonych przez Bellę, nikt nie pod­dawał w wątpliwość samego faktu zaręczyn. Wszyscy się uśmiechali i składali im najlepsze życzenia. Niektórzy męż­czyźni klepali Edwarda po plecach i ze słowami: „Ty to masz szczęście, stary” popatrywali na narzeczoną. Wszystko to było strasznie dziwne i niezrozumiałe.

Bella wypiła drugi kieliszek szampana podany jej przez Edwarda i zdziwiła się, jakie to dobre. Piła już parę razy szampana, ale zawsze wydawał jej się niesmaczny; tym ra­zem miała wrażenie, że obłok bąbelków przyjemnie pieści jej podniebienie.

- Mam wrażenie, że zaraz pęknie mi maska od tych uśmiechów - rzucił Edward - a jeśli jeszcze raz ktoś bły­skotliwie napomknie o Kopciuszku, to nie ręczę za siebie. Nie jesteś zahukanym dziewczątkiem, które potrzebuje cu­downej interwencji matki chrzestnej, żeby iść na bal.

- Wszyscy są dla mnie bardzo mili - zauważyła Bella. - Chociaż jeśli chodzi o bajki, bardziej odpowiednia wydaje mi się jednak „Alicja w krainie czarów”.

- A teraz uczestniczymy właśnie w podwieczorku Zwa­riowanego Kapelusznika...

Bella uśmiechnęła się lekko.

- Może i jest w tym coś z Kopciuszka... Chyba się obu­rzysz, jeśli cię porównam z matką chrzestną z bajki, ale twoja karta kredytowa ma podobną moc co czarodziejska różdżka.

Spojrzała na swą wieczorową suknię, ciemnoczerwoną, wydekoltowaną i bardzo obcisłą. Alice i Edward jedno­głośnie zaprotestowali, kiedy im się pokazała w swojej „ma­łej czarnej”, w której występowała na każdym balu w cza­sach studenckich, i oświadczyli, że absolutnie nie nadaje się na dzisiejszy wieczór. Edward natychmiast wyciągnął kartę kredytową, a na głośne protesty Belli odparł, że kupienie jej sukni na przyjęcie zaręczynowe należy do jego obowiąz­ków i że gotów jest wezwać Fostera, by sporządził odpo­wiedni aneks. Bella, w obawie przed kolejnym posiedzeniem z adwoHeidim, ustąpiła i pozwoliła mu na zakup sukienki.

- Wyglądasz w niej przepięknie. Edward obrzucił ją zachwyconym wzrokiem. Rubin na palcu Belli, doskonale współgrający z odcieniem jej sukni, rzucał ciepłe blaski, skupiając na sobie uwagę patrzącego i przywołując niezapomnianą postać ofiarodawczyni. Jed­nak nie tylko; myśli Edwarda zajmowała przede wszystkim Bella. Jej obecność pobudzała jego zmysły. Ślizgające się po niej spojrzenia innych mężczyzn denerwowały go i prowokowały. Bał się, że za którymś razem nie zdoła się powstrzymać i wywoła skandal. Poczuł jej dłoń na ra­mieniu.

- Zobacz, przyszła ciocia Emili. - W głosie Belli za­brzmiała niekłamana radość; nareszcie jakaś znajoma, przy­jazna twarz. - Tam stoi, widzisz?

Nic nie widział, nikogo nie chciał widzieć; poczuł, że brakuje mu powietrza. Bella od wielu dni nie dotykała go i teraz jej palce na jego ramieniu wywołały falę wspomnień. Nie miał ochoty na żadne rozmowy, nawet ze swą ulubioną ciotką.

Bella jednak nawiązała już z nią kontakt wzrokowy i Emili ruszyła w ich kierunku. Towarzyszył jej muskularny mężczyzna, detektyw Gabriel Newton, któremu Emili powierzyła zbadanie okoliczności katastrofy, w której zgi­nęła Heidi. Gabriel zajmował się również nie wyjaśnionym dotąd pożarem w laboratorium firmy. Wyglądał na kogoś, kto niejedno już w życiu widział i nic nie jest w stanie go zaskoczyć.

- Wyglądasz cudownie, Bello. - Emili spojrzała na nią z zachwytem. - Zupełnie jak...

Edward przerwał jej ruchem dłoni.

- Błagam, tylko nie wspominaj o Kopciuszku...

- Nawet mi to do głowy nie przyszło - obruszyła się Emili. - Myślałam raczej o Pięknej i Bestii.

Przedstawiła Belli Gabriela, starannie podkreślając, że jest wynajętym przez nią detektywem, a nie jej prywatnym znajomym.

- Rozumiem - odrzekła Bella. - Jest pan tu służbowo? Detektyw zmarszczył brwi.

- Niezupełnie. Nie wyglądał na rozmownego i rzeczywiście nie dodał nic więcej. Zamienili jeszcze kilka słów z Rebeką i odpły­nęli dalej.

- Dzisiejszy wieczór nie jest wcale taki okropny, jak się spodziewałam - wyznała Edwardowi Bella. - Pamię­tam z dawnych lat pewną naprawdę okropną randkę. Chłopak nie odezwał się do mnie przez cały wieczór. Wy­mamrotał „cześć”, kiedy po mnie przyszedł i potem nic, ani słowa. Cały ciężar rozmowy musiałam wziąć na sie­bie, a jak wiesz, nie należę do osób specjalnie gadatli­wych.

Edward wychylił kolejny kieliszek szampana.

- Nie powiedziałbym. Ze mną zawsze starasz się mieć ostatnie słowo.

Bella też opróżniła swój kieliszek.

- To zupełnie co innego. Ty jesteś moim szefem, a to tutaj to wcale nie jest randka. Między nami nie może być mowy o... No wiesz, nie mamy obowiązku...

Zaplątała się, a on wcale nie zamierzał jej pomóc.

- Czy wobec innych mężczyzn, z którymi się spotykasz, masz jakieś erotyczne obowiązki? - zapytał i oczy mu się zwęziły.

- Nie! To nie tak! - krzyknęła Bella i zaczerwieniła się po nasadę włosów. - Miałam na myśli co innego. Chciałam powiedzieć, że czasem ma się obowiązek podtrzymania rozmowy, żeby dobrze wypaść, że trzeba coś mówić, nawet jeśli się nie ma na to ochoty...

- Czy mógłbyś mi przedstawić swoją milutką narzeczo­ną? - rozległ się ociekający fałszywą słodyczą głos Victorii Cullen.

Bella odetchnęła z ulgą; Edward zesztywniał.

- Skoro mowa o braku ochoty - szepnął jej do ucha - będziesz teraz miała okazję się przełamać.

Esme i Carlisle nie byli zachwyceni perspektywą zapro­szenia Victorii, Edward jednak uznał, że na przyjęciu zarę­czynowym nie może zabraknąć jego matki. Dobrze wiedział, czego się można po niej spodziewać, ale nie chciał robić jej afrontu.

Automatycznie zwrócili się ku niej, przywołując na twa­rze sztuczne uśmiechy.

- Znasz już Bellę, mamo - syknął Edward. - Wielokrot­nie widziałaś ją w biurze.

Victoria otaksowała Bellę wzrokiem.

- Twoja sekretarka była szarą myszką - wycedziła - a ta tutaj jest zupełnie inna. Pewnie dlatego jej nie poznałam.

Przez dłuższą chwilę nie spuszczała z niej bacznego spojrzenia. Jej wieczorowy strój, błyszczący i rzucający się w oczy, w niczym nie przypominał wytwornych, gustow­nych sukienek Esme i Tany. Victoria była obwieszona bi­żuterią, a jej ciężkie od bransolet dłonie robiły wrażenie martwych ptaków złapanych w złote sidła. Bella postanowiła być miła dla matki Edwarda.

- Witam - powiedziała z szerokim uśmiechem. - Miło panią zobaczyć, pani Cullen.

Wiedziała, że Victoria w ćwierć wieku po rozwodzie nadal lubi, by ją tak nazywać. Teraz uniosła dumnie głowę, perły w jej uszach zalśniły.

- Jesteś w ciąży? - zapytała obcesowo.

- Mamo! - Oczy Edwarda aż pociemniały. - Zabra­niam ci...

- Nie jestem - przerwała mu szybko Bella.

- Mnie nie oszukasz. Ja nie jestem taką hipokrytką jak tamte dwie, Tanya i Esme, co to robią słodkie minki i uda­ją, że nic nie podejrzewają. Wszyscy tak myślą, ale tylko ja jedna mam odwagę powiedzieć to głośno. Dlaczego niby Edward miałby się żenić ze swoją sekretarką czy kim tam jesteś? Pytam, bo chcę wiedzieć, kiedy dziecko się urodzi. Znowu przecież mam zostać babcią! Po raz drugi!

W jej głosie zabrzmiała prawdziwa rozpacz. Bella stra­sznie się zmieszała.

- Nie jestem w ciąży. Myśmy z sobą wcale nie spali. Victoria zmrużyła oczy.

- Tak to sobie wymyśliłaś? Znakomity pomysł, a taka z ciebie cicha woda! Udawałaś szarą myszkę, żeby go wziąć na niewinność! Nie dałaś mu przed ślubem, żeby go złapać na męża! Takiemu zblazowanemu facetowi musi się bardzo podobać taki numer. To podniecające widzieć, jak brzydkie kaczątko zmienia się w pięknego łabędzia!

- Mamo, przestań! - Edward posiniał z wściekłości.

- Ani myślę! Powiem wszystko, do końca! Jestem twoją matką i mam prawo, a nawet obowiązek ostrzec cię przed tą kobietą! Gra przed tobą komedię, a ty dajesz się nabrać. To kuta na cztery nogi dziwka, co udaje skromnisię. Z takim wyglądem może z każdym facetem zrobić wszystko...

Victoria utkwiła wzrok na wysokości piersi Belli.

- Nieźle ją ubrałeś. Ta sukienka musiała cię sporo ko­sztować. Wiem, kto za nią zapłacił, przede mną nic się nie ukryje. Ta głupia Alice opowiedziała Jane o wyprawie z Bellą po zakupy, i jak to ochoczo za wszystko płaciłeś. Swoją drogą bardzo się dziwię, bo od czasu Chelse byłeś bardzo ostrożny z kobietami.

Edward uniósł dłonie, jakby osłaniał się przed ciosem.

- Mamo, to nie ma nic wspólnego z obecną sytuacją.

- Może nie, a może tak. - Victoria skrzywiła się i po­gardliwie spojrzała na narzeczoną syna. - Omotałaś całą ro­dzinę, moja panno, nie poszłaś z nim do łóżka, a dał ci już nawet pierścionek swojej ukochanej babki! Wyższa szkoła jazdy, ale po moim trupie! Nigdy za niego nie wyjdziesz. Każę mojemu adwokatowi prześwietlić cię na wylot, zaan­gażuję detektywów! Oni już znajdą w twoim życiu co trze­ba. A przy okazji, mogłabyś nauczyć tych swoich sztuczek moją córkę Jane, niechby sobie też złapała jakiegoś bogatego chłopa!

Bella milczała. Potok pełnych jadu słów, wydobywający się z ust Victorii, powalił ją i obezwładnił.

- Nic nie rozumiesz, mamo. - Głos Edwarda był suchy i opanowany. - Jak zwykle zresztą. Bardzo proszę, przeproś Bellę i zapomnijmy o wszystkim.

Victoria wybałuszyła wymalowane oczy.

- Ja mam ją przeprosić! Za co, jeśli wolno zapytać? Mogę jej najwyżej pogratulować, że spotkała takiego osła jak ty i że jest wystarczająco sprytna, żeby to wykorzy­stać.

- Ciociu! Cioteczko! - Leah płynnym ruchem wśli­znęła się pomiędzy nich i otoczyła Victorię ramieniem. - Jak dobrze cię widzieć! Cudownie wyglądasz, jak zresztą za­wsze!

Znad ramienia ciotki mrugnęła znacząco do Edwarda i Belli; najwyraźniej nieprzypadkowo zjawiła się w samą porę.

- Masz tak wspaniale dobraną suknię do koloru oczu! - tokowała dalej Leah. - Świetnie ci w niebieskim!

- To mój ulubiony kolor - łaskawie zgodziła się „cioteczka”. - Ty też ładnie wyglądasz, kochanie, jesteś taka dziewczęca i naturalna. Widziałam też twoją siostrę. Ta jej suknia nadaje się może na wybieg, ale nie na taką rodzinną uroczystość. Ty za to zawsze jesteś tak skromnie ubrana. To godne pochwały, że kupujesz wszystko na wyprzedaży. Ja też lubię rzeczy proste i zwyczajne...

Leah z anielskim spokojem słuchała wywodów ciotki.

- Dziękuję, ciociu - odparła. - A teraz opowiedz mi, co u ciebie słychać. Nie widziałam cię od mojego wyjazdu do Wyoming.

Victoria skrzywiła nos, jakby coś brzydko zapachniało.

- Wyoming! - powtórzyła z niesmakiem. - Jak ty możesz mieszkać w takim miejscu? Przecież to okropne. Emmett też się tam przeprowadził, choć nie rozumiem dla­czego. Nie przyjechał nawet na przyjęcie z okazji zarę­czyn brata.

- Emmett jest bardzo zajęty - wtrącił Edward. - Dzwonił do mnie i wszystko mi wytłumaczył.

- Wyoming jest piękne, cioteczko - zaszczebiotała Leah. - Mam nadzieję, że kiedyś wpadniesz do mnie w od­wiedziny. - Zerknęła na Edwarda i Bellę. - Idźcie do gości, a my tu sobie jeszcze trochę pogawędzimy.

Victoria nie zaprotestowała i Edward szybko odciągnął Bellę na bok.

- Leah jest nadzwyczajna - powiedział, popatrując z daleka na kuzynkę, pogodnie znoszącą wywody Victorii. - Zawsze pojawia się we właściwym momencie, kiedy trze­ba kogoś ratować.

- Wygląda na osobę, która równie dobrze sobie radzi na lądzie, jak i w powietrzu. Zawsze pewnie trzyma stery. Twoja matka chyba nawet ją lubi - dodała z wahaniem, nie­pewna, czy można zaryzykować twierdzenie, że Victoria ko­goś lubi.

Edward zamyślił się.

- Tak, chyba tak - odparł po chwili. - Leah zawsze była dla niej miła, a matka czuła, że nie musi się jej bać, bo niczym jej nie zagraża. Leah była niezależna, szybko nauczyła się pilotażu i odfrunęła do Wyoming. Za to jej siostra naraziła się mojej matce. Zafrina zawsze chciała być w centrum zainteresowania, obnosiła się ze swoją urodą i strojami, a w końcu została modelką. W oczach mojej matki to niewybaczalne.

Bella przypomniała sobie historię o Królowej Śniegu i jej stłuczonym lustrze i uderzyła ją psychologiczna głębia baśni Andersena.

- Niektóre kobiety wszędzie węszą rywalkę - szepnęła w zadumie. - Bez względu na wiek.

- A ty? Pytanie padło nieoczekiwanie i Bella ze zdziwieniem uniosła oczy na Edwarda.

- Ja nie. Dlaczego?

- Jesteś odporna na zazdrość i widok pięknej kobiety uwieszonej u mojego ramienia nic by cię nie. obszedł? - raczej stwierdził, niż zapytał Edward.

Rozmowa z nim tego dziwacznego wieczoru, gdzie baś­nie przeplatały się z rzeczywistością, stawała się trudna.

- Nie mam prawa być o ciebie zazdrosna - wyjaśniła. - Ale widok kobiety uwieszonej teraz u twojego ramienia pewnie niejednego by zdziwił, wziąwszy pod uwagę, że to jest nasze przyjęcie zaręczynowe.

Nie wyglądał na zadowolonego. Spochmurniał i za­patrzył się gdzieś daleko, ponad jej głową. Bella nie wie­działa, co powiedzieć. Może on zwykle po kilku kielisz­kach tak dziwnie się zachowuje? Na szczęście tuż obok jak spod ziemi wyrosła Alice i wszystko znowu zaczęło wi­rować.

- Jak się macie, narzeczeni! Widziałam, jak Leah ura­towała wam życie, lądując prosto w ramionach Victorii, Zdą­żyła ci dokuczyć przyszła teściowa, co, Bello?

Bella uśmiechnęła się z wysiłkiem. Lepsza już ta niemą­dra paplanina Alice niż wywody Edwarda.

- Pogratulowała mi sprytu i przebiegłości. Uważa, że chytra ze mnie sztuka, skoro udało mi się usidlić jej syna.

Alice wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.

- To niesamowite! Taka pochwała ze strony prawdziwej mistrzyni manipulacji powinna bardzo ci pochlebić.

Spojrzała na zasępionego Edwarda.

- Co tak nic nie mówisz? Dlaczego nie skaczesz z ra­dości? Przecież nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, że to komedia. A ty robisz minę, jakbyś...

- Powiedzmy, że muzyka mi nie odpowiada - przerwał jej Edward. - Grają, jakby chcieli, a nie mogli. Skąd oni ich wytrzasnęli? Piętnasty raz tłuką ten sam kawałek i wy­dzierają się, aż uszy bolą.

Alice spojrzała na niego podejrzliwie.

- A może ty jesteś chory? Mówisz zupełnie jak dziadek, on też nie lubił takiej muzyki. - Zwróciła głowę ku Belli. - Nasz dziadek, Ben, mawiał, że od czasów Gershwina nikt nie napisał dobrej muzyki.

- Coraz częściej myślę, że dziadek miał rację - oświad­czył Edward.

- On nie lubi takiej muzyki - wyjaśniła Bella. - Jest dla niego za... młodzieżowa.

- Co nie znaczy, że musi tak marudzić. Zaraz coś na to zaradzimy. - Alice klepnęła brata w ramię. - Dzisiaj twój wieczór, braciszku! Lecę załatwić ci coś strawniejszego. Pomknęła w stronę orkiestry i zostali sami. Edward stał zapatrzony gdzieś przed siebie, a Bella była zupełnie zbita z tropu. Niemożliwe, żeby to orkiestra wyprowadziła go z równowagi. Zerknęła na niego niepewnie.

- Masz teraz taką minę - odezwał się drwiącym głosem - jak na jednej z tych twoich nieudanych randek. Czyżbym niedostatecznie bawił cię rozmową?

- Pewnie się starasz, ale ja nie wszystko do końca ro­zumiem. Nie wiem, na przykład, dlaczego nagle tak się roz­złościłeś. Co ja takiego zrobiłam?

Nie odpowiedział, bo z drugiego końca sali przez mi­krofon popłynął głos.

- Właśnie się dowiedzieliśmy, że przyszły pan młody ma specjalne życzenie. A zatem od Edwarda dla Belli...

Kojąca, romantyczna muzyka wypełniła salę. Goście umilkli, rozległy się szepty, ktoś poprosił, by narzeczeni wy­szli na środek sali i zatańczyli.

- Ja ją zabiję... - syknął Edward.

- Mogło być gorzej - odszepnęła mu Bella. - Mogła ich poprosić, żeby znowu zagrali twój ulubiony szybki kawałek albo zaczęli rapować.

Edward jęknął i zaprowadził Bellę na parkiet.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Nareszcie zagrali coś ładnego, to ulubiona melodia Bena. - Aro Volturii stał na werandzie i patrzył przez szybę na tańczącą parę. Gęste zielone rośliny kryły go przed wzrokiem gości zebranych w sali balowej.

Obok niego stała Heidi, prawdziwa Heidi Cullen z krwi i kości. Wbrew temu, co powszechnie sądzono, wyszła cało z katastrofy lotniczej i - za namową Aro Volturii - ”udawała martwą”, postanawiając na jakiś czas zniknąć z pola widzenia. Wszystko wskazywało na to, że ktoś ce­lowo spowodował wypadek nad tropikalną dżunglą i dla bezpieczeństwa nestorki rodu lepiej było rozgłosić wiado­mość o jej śmierci.

- Prawda, że śliczna z nich para? - Heidi jak zaklęta wpatrywała się we wnuka i jego narzeczoną. - Nigdy dotąd nie widziałam, żeby Edward tak patrzył na jakąś kobietę - ciągnęła. - On się zakochał. Oszalał na jej punkcie i bardzo się z tego cieszę, bo ona bardzo mi się podoba. A co ty o tym myślisz, Aro?

- Niestety, Edward jest strasznie uparty - z sarkazmem w głosie odparł adwokat.

- Chyba jesteś niesprawiedliwy - obruszyła się Heidi. - Edward jest przede wszystkim niezwykle inteligentny, rozsądny i...

- Nie to miałem na myśli - przerwał jej. - Przyznaję, że ma głowę do interesów, ale jeśli chodzi o kobiety, nie potrafi odróżnić tombaku od szczerego złota. Jak widzę, łą­czysz pewne nadzieje z Bellą; nie chciałbym, żebyś się roz­czarowała. Moim zdaniem nic z tego nie będzie, przeszkodą jest ta idiotyczna umowa.

Heidi ze zrozumieniem pokiwała głową.

- Z tego, co mi powiedziałeś, wnioskuję, że w tym kon­trakcie może się znajdować coś obraźliwego.

- Delikatnie mówiąc... - w głosie adwokata zabrzmiała gorycz - on cały jest obraźliwy i jest mi wstyd, że czę­ściowo ponoszę za to odpowiedzialność. Gdybyś go prze­czytała... Bardzo dobrze, że nie znasz treści. To prawdziwe arcydzieło cynizmu i ja na miejscu Belli podarłbym go, rzu­cił strzępy w twarz Edwardowi, a przy okazji powiedział­bym mu kilka słów prawdy. Ale ona nie może tego zrobić, bo ma na swoim utrzymaniu kaleką siostrę.

- O ile wiem, byłeś w tym ośrodku i wszystko spraw­dziłeś. Też od razu jej nie uwierzyłeś, więc nie zarzucaj Edwardowi, że jest podejrzliwy i chce się zabezpieczyć. Nigdy nie uwierzę, że mój wnuk jest cyniczny!

- Jestem jego prawnikiem i należy do moich obowiąz­ków dbanie o jego interesy. - Aro przybrał obronną po­stawę. - Pojechałem do tego ośrodka rehabilitacyjnego i przekonałem się, że Bella nie kłamie. Jej młodsza siostra wyszła z wypadku w strasznym stanie i wymaga długiego leczenia. Bella staje na głowie, żeby sprostać jej potrzebom. Pracownicy ośrodka nie mogą się jej nachwalić, po prostu nie mają słów. Wszystko, co zarabia, przekazuje na leczenie.

W oczach Heidi ukazały się łzy.

- Biedne dziecko - szepnęła. - Biedna mała, spotkała ją taka straszna tragedia.

- Bella przezwyciężyła zły los - rzekł z emfazą Aro. - Jest również w pewnym sensie moją klientką i jestem z niej dumny.

Heidi uśmiechnęła się.

- Jest silna, szlachetna i mądra. To idealna kobieta dla mojego wnuka.

- Bella jest aniołem, a twój wnuk traktuje ją jak po­łączenie Victorii z Chelse - odparł z goryczą Aro. Wi­dać było, że bardzo Bellę lubi. - Może kiedyś przejrzy na oczy i zrozumie, kim ona jest. Może nawet zrozumie, że ją kocha, ale wtedy na wszystko będzie już za późno. Prócz tych cnót, które wymieniłaś, Bella jest jeszcze bar­dzo dumna i nie pozwoli się źle traktować, nikomu, nawet Edwardowi.

- A może ona go kocha? - spytała Heidi z nadzieją.

- Miłość nieraz nie wystarczy. Przyznaję, że ta historia z Bellą jest najlepszą rzeczą, jaka się mogła przytrafić Edwardowi, ale on się tak okropnie zachowuje, że żadna po­rządna kobieta tego nie zniesie.

Heidi zmarszczyła brwi.

- Uwziąłeś się na niego, Aro. Sądzę, że pomimo wszystkich krzywd, jakie mu wyrządzili rodzice i ta jego pierwsza miłość, Edward ma dość rozsądku, żeby rozpoznać prawdziwy brylant.

- Ostatnio, kiedy nie masz nic do roboty, czytasz za dużo romansów i za dużo oglądasz filmów - wzruszył ra­mionami Aro. - Twój Edward jest zgorzkniałym czło­wiekiem i...

- Koniec - przerwała mu Heidi - ani słowa więcej o moim wnuku. Nie chcę nic więcej słyszeć.

Zbliżyła się do szyby i spojrzała na młodą parę. Edward i Bella tańczyli, zapatrzeni w siebie.

- Już wkrótce - zaczęła Heidi prawie szeptem - wszyst­ko stanie się prawdą i Edward każe ci podrzeć ten głupi kontrakt. Jestem tego pewna - zakończyła mocnym głosem i Aro poznał ton dawnej Heidi Cullen.

- Bardzo bym tego pragnął, ale...

- Nie ma żadnego ale! - Heidi raptem skuliła się i cof­nęła. - Chyba mnie zobaczył!

Aro chwycił ją za ramię.

- Tylko tego brakowało. Mówiłem ci, żebyś tu nie przy­chodziła, ale jak zwykle, nie chciałaś mnie słuchać. Uparłaś się i...

- Cicho bądź! Zrobiłeś się ostatnio strasznie nerwowy. Aro szarpnął ją i odciągnął od okna.

- Musimy uciekać! Jak ja mogłem się zgodzić na takie szaleństwo. Sterczeć w oknie i gapić się na salę! Te twoje pomysły kiedyś nas zgubią. Zupełnie jakbyśmy grali w ja­kimś filmie.

Heidi nie stawiała już oporu.

- Idę już, idę, tylko przestań marudzić. Bardzo się cieszę, że tu dzisiaj przyszłam, chociaż muszę ci przyznać, że to bardzo ryzykowne. Je­śli Edward naprawdę mnie spostrzegł... Nie, to niemo­żliwe.

Edward nagle przestał tańczyć i przez chwilę stał jak skamieniały. Dokoła nich pary wirowały w zwolnionym tempie, mijały ich zdziwione twarze, a on... zobaczył swoją babkę w oknie!

- Co się stało? - Bella zbliżyła ku niemu zaniepokojoną twarz. Jej ramię nadal spoczywało na jego karku.

- Obejmij mnie mocniej - szepnął i natychmiast przy­lgnęła do niego całym ciałem.

W tańcu stanowili jedność i tego właśnie pragnął przez ostatnie tygodnie. Kołysać ją w ramionach, tulić, całować, słyszeć przyspieszony oddech i czuć drżenie. W duszy po­dziękował dziadkowi, że to pośrednio za jego sprawą może teraz obejmować Bellę. Gdyby nie ta muzyka, jeszcze długo nie dostąpiłby tego szczęścia...

Kiedy tylko poczuł ją tak blisko przy sobie, złe słowa matki odpłynęły gdzieś daleko. Na początku zarzuty Victorii rozgniewały go. Wiedział, że matka się myli; Bella nie jest ani chytra, ani przebiegła, a jej skromność i prostota wcale nie były kamuflażem. Potem pojawiły się podej­rzenia...

Raz zasiane zło pęczniało w jego myślach i zajmowało coraz więcej miejsca. A może Victoria ma rację? Przypomniał sobie, jak Bella gorąco odpowiedziała na jego pieszczoty na samym początku ich „narzeczeństwa”. Dopiero potem zaczęła przed nim uciekać. Czyżby to była taktyka? Jeśli tak, to skuteczna. Myślał o tej kobiecie bez przerwy, pragnął jej w dzień i w nocy. Co ona planuje? Może rzeczywiście chce się za niego wydać?

Wystarczyła jedna sukienka, a z szarej myszki prze­kształciła się w niezwykle atrakcyjną kobietę, za którą oglą­dają się mężczyźni. Zupełnie jakby zrzuciła przebranie i znowu stała się sobą. Jaka jest prawdziwa twarz Belli? Czy kiedykolwiek ją pozna? Jedno jest pewne: zafascynowała go i jeśli o to jej chodziło, w pełni zrealizowała swój plan. Takie właśnie myśli przebiegały mu przez głowę, kiedy podeszła do nich Alice i zapytała, dlaczego ma taką po­nurą minę. Odparł, co mu ślina na język przyniosła, nie mógł powiedzieć prawdy; zresztą, naprawdę nie znosił takiej muzyki. Kiedy jednak rozległy się powolne dźwięki zamó­wionej dla niego melodii i objął Bellę, wszystko się zmie­niło. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Miał dość ciągłej ucieczki, miał dość tego, że niby ma Bellę, ale tak naprawdę jej nie ma. Teraz była przy nim, kołysał ją w ramionach i nikt nie mógł mu jej odebrać. Wtedy właśnie... zobaczył w oknie twarz babki! Heidi stała i patrzyła, jak tańczą.

- Co ci się stało? - Bella uniosła na niego oczy. Stali na środku sali, kurczowo objęci. Edward zwolnił uścisk, odsunął się nieco i przesunął dłonią po włosach.

- Czy ja wyglądam na człowieka, który właśnie zoba­czył ducha? Chyba za dużo wypiłem.

- Wypiłeś kilka kieliszków szampana, i to w dość szyb­kim tempie. Niedobrze ci?

- Nie... Ale chyba zwariowałem. Wydawało mi się, że widzę w oknie Heidi. Stała tam i patrzyła na nas.

Bella poważnie się zaniepokoiła.

- Po prostu stale o niej myślisz - powiedziała spokoj­nym głosem, jakby mówiła do dziecka. - To naturalne. Nie możesz pogodzić się z jej śmiercią, a ta muzyka przypo­mniała ci twoich dziadków. I jednak coś niecoś wypiłeś.

- Nie jestem pijany! - zaprotestował, a potem zwiesił głowę. - Chociaż może rzeczywiście...

Spojrzał w okno, gdzie przed chwilą majaczyła twarz Heidi, ale nikogo nie dostrzegł. Poczuł dojmujący ból. Heidi stała tam jak żywa, z uśmiechem patrząc na niego i Bellę... Gdyby tak naprawdę mogła tu być i cieszyć się z jego zaręczyn! Na pewno tańczyłaby teraz ze wszystkimi, a mo­że nawet kazałaby znowu zagrać któryś z tych utworów, które on uważał za „kocią muzykę”. Tak bardzo za nią tęs­knił...

- Musisz coś zjeść i napić się mocnej czarnej kawy - usłyszał cichy i czuły głos Belli.

Pokręcił przecząco głową. Był zanadto roztrzęsiony, żeby myśleć o tak prozaicznych rzeczach jak picie i jedzenie­ - Nie chcę tu być. Ten hałas, to wszystko, tu jest za dużo ludzi... Chodźmy stąd.

Wziął ją za rękę i wyprowadził z sali. Pomyślała, że chce iść na werandę; świeże powietrze na pewno dobrze by mu zrobiło. On jednak zaprowadził ją na szerokie schody wio­dące na piętro. Gdy nagle się zachwiał, podtrzymała go i ob­jęła wpół. Poczuła, że Edward opiera się na niej całym cię­żarem.

- Bardzo bym chciał, żeby to była prawda. Gdybym tak mógł ją rzeczywiście zobaczyć... tam za oknem...

Dostrzegła w jego oczach ból i serce zabiło jej z żalu Dobrze wiedziała, co znaczy tęsknić za kimś, kto nigdy już nie powróci.

- Może to naprawdę była ona - szepnęła. - Może zjawił się tu jej duch? Takie rzeczy się zdarzają.

Uśmiechnął się do swych wspomnień.

- Moja babka nigdy nie stanęłaby tak skromnie za ok­nem. Nie znałaś jej. Ona zrobiłaby coś znacznie bardziej efektownego. Wleciałaby do salonu i przysiadła na żyrandolu, albo coś w tym rodzaju. Miała ogromne poczucie hu­moru.

Weszli na piętro i ruszyli przed siebie długim, jasno oświetlonym korytarzem.

- Dokąd idziemy? - zapytała Bella.

- Kto to może wiedzieć - odparł filozoficznie. - Czło­wiek nigdy nie wie, co go czeka.

- Mam na myśli, dokąd idziemy konkretnie teraz - spro­wadziła go na ziemię. - Nie chodzi mi o wielkie problemy egzystencjalne. Czego szukasz?

Edward otworzył przed nią drzwi.

- Pokoju, w którym sypiam, kiedy tu jestem. Podeszła do nocnej lampy stojącej przy łóżku i zapaliła ją. Edward zamknął drzwi na klucz.

- Widok babki na tym przyjęciu - zaczął powoli - przy­pomniał mi coś. Heidi zawsze mówiła, że najważniejszą rze­czą w życiu jest... wiesz co?

- Co?

- Wiedzieć, czego się naprawdę chce i robić to. Za­wsze tak żyła. Nigdy nie czekała, aż coś samo przyjdzie, szła i brała to, co uważała za istotne. Nigdy nie pozwa­lała, żeby niepewność i wątpliwości osłabiały ją i spro­wadzały z raz obranej drogi. Gdyby naprawdę tutaj była, kazałaby mi zastanowić się, czego naprawdę chcę, i zro­bić to.

- Przecież ty też taki jesteś, stanowczy, zdecydowany. Wszyscy w firmie uważają cię za...

Usiadł na łóżku i jednym ruchem zrzucił buty.

- Pewnie się zdziwisz, ale tym razem wyjątkowo nie myślałem o pracy. Nawet mi to do głowy nie przyszło.

Skinęła głową i spojrzała na telefon stojący na stoliku.

- Połóż się teraz i wypocznij, a ja zadzwonię po taksów­kę, żeby mnie odwiozła. Poczekam na dworze. Nikt mnie nie zauważy, wszyscy doskonale się bawią.

Zdjął marynarkę i krawat i rzucił je na podłogę.

- Tak, moja obecność na tym przyjęciu jest absolutnie zbędna. Goście świetnie dają sobie radę beze mnie.

- Tak, a ty masz jutro wcześnie rano ważne posiedzenie musisz być wypoczęty.

Ściągnął skarpetki i rozpiął pasek.

- Doskonale mnie znasz. Sięgnęła po telefon.

- Jaki numer mam wykręcić, żeby wyjść na zewnątrz? Tak jak w hotelu czy... Co ty robisz?

Stanowczym ruchem wyjął jej z ręki słuchawkę.

- Nigdzie nie pójdziesz - rzekł i rozpiął koszulę.

- Edward, ja muszę... Nie myślisz chyba...

- Rzeczywiście, nie myślę. Znudziło mi się myślenie, ostatnio za dużo tego było. - Chwycił ją za ręce. - Umów­my się, że odtąd nie będziemy myśleć.

- Znowu jakaś umowa? - próbowała żartować. - Mamy wezwać Aro, żeby wszystko ładnie spisał, punkt po punkcie?

Nie zwolnił uścisku i poczuła się jak w potrzasku.

- Damy sobie radę bez niego. Sami, we dwoje. Przyciągnął ją do siebie tak gwałtownie, że sprawił jej ból. Przestraszyła się, ale nie wyrwała. Trochę dlatego, że wiedziała, o ile jest od niej silniejszy, a trochę dlatego, że nie miała na to ochoty.

- Bello, proszę... - szepnął.

- Wcale nie byłeś pijany, tylko udawałeś. Mogłeś sam wejść po schodach...

- A ty wmówiłaś sobie, że musisz pomóc nieszczęsnemu pijanemu idiocie dotrzeć do łóżka. Jaka ty jesteś dobra i lo­jalna...

Był prawie nagi i mogła bez przeszkód błądzić dłońmi po jego ciele. Zsunął ramiączka jej sukienki i zdjął jej maleńki czerwony biustonosz. Odrzuciła głowę do tyłu, zamknęła oczy i pozwoliła mu całować swe ciało. Gdy ponownie uniosła po­wieki, leżeli na łóżku prawie nadzy. Ona miała na sobie tylko czerwone majteczki i pantofelki na wysokim obcasie, a on - niebieskie bokserki. Nie pamiętała, kiedy zrzucili z siebie ubra­nie. Wszystko wydawało się takie naturalne i zgodne z po­rządkiem świata: ona i Edward, razem w łóżku.

- Jaka ty jesteś piękna... Uniósł się na łokciu i namiętnym spojrzeniem ogarnął jej ciało. Wygięła się i zarzuciła mu ręce na szyję. Nareszcie byli razem; mógł na nią patrzeć, dotykać jej, robić to, na co czekał przez całe życie. Jego dłoń zsunęła się w dół i Bella wstrzymała oddech.

- Wszystko masz dobrane kolorystycznie - szepnął Edward, dotykając jej majteczek.

- Sama sobie dobrałam bieliznę - odrzekła zaczerwie­niona. - Wystarczy, że kupujesz mi sukienki. Nie chcę, że­byś na dodatek płacił za moje...

- Ale ja chcę, żebyś miała ładne rzeczy, chcę ci dać wszystko, czego tylko zapragniesz.

Zwykle swoim kochankom kupował tylko kwiaty.

- Ja chcę... tylko ciebie. - Poczuła, jak jej oczy napeł­niają się łzami. - Tylko ciebie, nic więcej.

Kochała go i bardzo chciała mu to powiedzieć, ale nie mogła. Edward nie lubi słów. Zbyt dużo ich słyszał i prze­stał przywiązywać do nich wagę. Postanowiła dowieść mu, co naprawdę czuje, i włożyła w pocałunki całą swą miłość.

- Edward, proszę cię...

Prosiła go o miłość; o to, żeby zrobił to, czego tak pra­gnęła. Świat, który eksplodował wokół niej, był jak z dawna oczekiwany dar. Edward tulił ją w ramionach i delikatnie ją całował. Rozkosz wracała falami, niczym chemiczna re­akcja łańcuchowa. Bella otworzyła oczy i napotkała jasne spojrzenie Edwarda. Patrzył na nią! Przez cały czas na nią patrzył! Widział jej dziką, zwierzęcą rozkosz. Odwróciła ze wstydem oczy.

- Nigdy... - szepnęła przerywanym głosem - nigdy do­tąd nie przeżyłam czegoś podobnego. Nie wiem, co powie­dzieć.

- Nic nie mów, mnie nie musisz się wstydzić. - Przytulił ją jeszcze mocniej i pocałował w czoło.

Czuł się cudownie; miał uczucie wielkiej siły, dzięki Któ­rej dał tej kobiecie rozkosz, jakiej nigdy nie zaznała. Ujął jej podbródek i spojrzał głęboko w oczy.

- Jesteś przepiękna, kochanie. Wstyd, że widział ją w czasie orgazmu, nagle gdzieś zniknął. Nie wstydziła się Edwarda i nie wstydziła się jego ciała. Pragnęła tylko, żeby i on doświadczył tego, co stało się jej udziałem.

- Nie mogę dłużej czekać, kochanie... - powiedział i spostrzegła, że sięga do szufladki po prezerwatywę.

Zafascynowana patrzyła na jego ciało, nie wiedząc, czy ma mu powiedzieć, że jest jej pierwszym kochankiem.

Otworzyła się przed nim bez słowa, oddając się tej niezwy­kłej chwili, w której nie było już praktycznej, rozsądnej Belli, tylko bohaterka cudownej bajki i jej wymarzony książę. Przecież Kopciuszek na jej miejscu postąpiłby tak samo...

- Ja też nie chcę dłużej czekać - westchnęła głęboko. - Teraz, proszę...

Mogła to zrobić tylko z kimś, kogo kochała tak bardzo jak jego. A jeśli myślała, że przed chwilą zaznała pełnej rozkoszy, to bardzo się myliła. Świat w środku niej rozpadł się na tysiące kawałeczków, które niczym maleńkie lusterka odbiły rozkosz jej partnera i Bella głośno krzyknęła jego imię. Potem oboje z wolna opadli w przytulne gniazdo sple­cionych ramion, do swojej intymnej przystani.

Wkrótce oddech Edwarda stał się równy i spokojny i Bella ucieszyła się, że zasnął. Uśmiechnęła się do siebie ra­dośnie. Nikt nie mógł odebrać jej tego, co właśnie przeżyła, i nie zamierzała teraz myśleć o niczym, co mogłoby sprawić ból. Zostali kochankami, razem zaznali szczęścia i cokol­wiek się stanie, nigdy nie będzie tego żałować.

Przymknęła oczy, rozkoszując się bliskością Edwarda; teraz należał do niej. Otuliła go w myślach swoją wielką miłością, i zasnęła.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Telefon zadzwonił w chwili, kiedy nalewała sobie do kubka zupę pomidorową.

- Bella! - wrzasnęła Senna. - Ten twój dzwoni co godzinę i dopytuje się o ciebie. Nie mówiłam mu, gdzie jesteś!

Powiedziała coś do słuchawki i przekazała ją koleżance. Bella poczuła, jak pulsują jej skronie. Przez cały dzień my­ślała tylko o nim i tak strasznie chciała go zobaczyć...

Rano obudziła się o szóstej i ze zdumieniem spostrzegła, że leży obok Edwarda w jego sypialni w rezydencji. Zer­wała się. Jest sobota; musi wracać do siebie, wziąć prysznic, przebrać się i szybko jechać do Angeli. Na Halloween w ośrodku zaplanowano wspólny poczęstunek, liczne gry i zabawy. Nie wolno jej sprawić zawodu siostrze.

Cichutko zbiegła na dół i wezwała taksówkę. Ogromne domostwo spało spokojnym snem. Teraz dochodziła dzie­wiąta wieczór, a ona była z powrotem w domu po długiej wizycie u siostry w ośrodku. Edward dzwoni i musi z nim porozmawiać.

Dźwięk jej głosu sprawił, że przez chwilę dławiło go w gardle. Od chwili przebudzenia myślał tylko o Belli. Mi­jała godzina za godziną, a jej nie było. Najpierw go to zdzi­wiło, potem zaniepokoiło, a w końcu zirytowało. Następnie znowu pojawił się niepokój. Teraz, kiedy wreszcie mógł z nią rozmawiać, postanowił okazać się jej godny. Skoro ona prowadzi jakąś grę, on nie będzie gorszy.

- Może byśmy się spotkali, co ty na to? - zapytał swo­bodnym tonem, dziękując losowi, że Bella nie może widzieć jego białej ze zdenerwowania twarzy i drżących rąk.

- Teraz, zaraz? - zapytała niepewnie.

- Za jakieś piętnaście minut. Spojrzała na swe wytarte dżinsy i spraną koszulkę, dobre na zajęcia w ośrodku, ale nie na wieczór z Edwardem.

- Może być za dwadzieścia?

- Dobrze, będę za pół godziny - odparł nonszalancko, chociaż chciał ją zobaczyć natychmiast.

Jeśli ona mogła spędzić cały dzień bez niego, bez słowa wyjaśnienia, on też jej pokaże, jak mało mu na niej zależy!

W pół godziny później pukał do jej drzwi. Bella zdążyła się przebrać w krótką spódniczkę i sweterek i rozpuścić; ze­brane w koński ogon włosy. Chciała mu się rzucić na szyję, ale mina Edwarda odebrała jej na to ochotę. Jechali potem przez mokre od deszczu ulice, wymieniając banalne uwagi o pogodzie.

- Gdzie pójdziemy? - zapytała w pewnej chwili.

- Do mnie - odparł krótko. - Czy masz coś przeciwko temu?

- Nie - odparła z wahaniem. - Tylko że jutro muszę być o dziesiątej w domu.

Niedzielne wizyty w ośrodku zaczynały się w południe i kończyły o osiemnastej.

- Odwiozę cię w porę, przyrzekam. Czekała, aż Edward zapyta, dlaczego musi wracać do domu w niedzielę rano i gdzie była przez cały dzień. Zamierzała powiedzieć mu prawdę; Joanna stanowiła część jej życia i nie chciała niczego przed nim ukrywać. Edward jed­nak o nic nie zapytał. Może tak i lepiej; mógłby ją podej­rzewać o manipulację. Jego matka zwykle posługiwała się swymi dziećmi, by osiągnąć to, czego chciała. Bella nigdy nie pozwoliłaby, by ktoś podejrzewał, że wykorzystuje do swych celów tragedię rodzinną. Jej stosunki z Edwardem były jeszcze zbyt świeże, żeby je wystawiać na próbę.

Gdy dotarli do jego mieszkania, Edward przyrządził drinki. Bella umoczyła usta, a on odstawił szklankę na stolik i usiadł, nie spuszczając oczu ze swojego gościa.

- Zaprosiłem cię tutaj, bo... - zaczął i urwał. - Przez cały dzień chciałem cię zobaczyć. Teraz, kiedy tu jesteś...

Bella również odstawiła szklankę i wstała.

- Teraz, kiedy tu jestem... To co? Przez chwilę na siebie patrzyli, a potem nagle rzucili się sobie w ramiona i zaczęli się całować, tak jakby przez całe życie czekali na tę chwilę. Kanapa w salonie doskonale zastąpiła im łóżko.

- Teraz nic się nie liczy - rzekł Edward później, zmę­czony, lecz zadowolony. - Ani nasza umowa, ani moja ro­dzina, ani firma... Nic nie jest ważne, kiedy jesteśmy razem.

Bella pogładziła go po plecach.

- Tak...

Oboje mieli wrażenie, że znajdują się we własnym świe­cie, do którego nikt nie ma dostępu. Przebywali w nim przez całą noc, a kiedy wreszcie rano powrócili do rzeczywistości, czuli się jak wygnani z raju.

W drodze powrotnej oboje milczeli. Edward odwiózł ją do domu i nie poprosił, by z nim została, mimo że bardzo tego pragnął. Gdyby powiedział choć słowo... Usłyszałby wszystko. Po tym, co stało się tej nocy, nie chciała nic przed nim ukrywać, bała się tylko, że źle ją zrozumie. Ale on o nic nie pytał; pewnie było mu wszystko jedno, co ona robi, kiedy nie jest z nim w łóżku. Kochali się ze sobą, ale to nie znaczy, że ich układ przestał obowiązywać. Byłaby szalona, gdyby myślała, że Edward się w niej zakochał tyl­ko dlatego, że się z nią przespał. Kobieta, która nie potrafi odróżnić seksu od miłości, jest godna pożałowania i Bella nigdy taka nie będzie. Nie na darmo studiowała psychologię. Kocha go, ale on nie kocha jej. Prawda bywa bolesna, co nie znaczy, że należy przed nią uciekać.

Meggi i Renesmee uczyły się roli w swoim pokoju, a Senna i Bella tkwiły u siebie nad książkami. Po dziewiątej wieczorem ktoś nagle zastukał do drzwi.

- Mam nadzieję, że to nie któryś z tych ich komedian­tów... - Senna uniosła oczy do nieba, głową wskazując pokój „aktorek”.

Głos Edwarda rozwiał jej wątpliwości.

- Powiedziano mi, że jesteś w domu. - Wszedł do po­koju bez pukania. - Chciałem porozmawiać.

Senna spojrzała na niego z pogardą.

- Czy wy, bogacze, zawsze w ten sposób wchodzicie do cudzego mieszkania? Przypominam, że to jest nasza sy­pialnia i mogłyśmy być w dezabilu.

Edward nieco się stropił.

- Przepraszam - mruknął.

Podszedł do łóżka, na którym leżała Bella, i głośno od­czytał tytuł trzymanej przez nią książki.

- „Nienawidzę cię. Błagam, nie opuszczaj mnie”. Bar­dzo ciekawe, i jakie konsekwentne... Uśmiechnęła się do niego.

- Nieraz tak bywa. Sprawił jej ogromną radość swoim przyjściem; on też wyraźnie się cieszył, że ją widzi.

- Może byś pojechała do mnie na noc? Jutro rano razem pójdziemy do pracy. - Lekko ściszył głos, spod oka popa­trując na Sennę. Zawsze bardzo go krępowała.

Bella natychmiast odłożyła książkę.

- Doskonały pomysł.

Senna milczała, ale w jej oczach można było wyczytać na­ganę. Nic sobie z tego nie robili; zbytnio się śpieszyli do swojego małego świata.

Ten weekend posłużył im za wzór i tak odtąd spędzali wszystkie soboty i niedziele. Bella jak dawniej jeździła do Angeli, a wieczorem Edward zabierał ją do siebie. Zgodnie z milczącą umową, żadne z nich nie poruszało tematu do­tyczącego weekendowych zajęć Belli. Nie tylko to jednak było powodem utrzymującego się między nimi napięcia. Oboje z czasem zauważyli, że ich znajomość przybiera no­wy, nie przewidziany charakter. Zdali sobie sprawę, że do­skonale się ze sobą czują, zarówno w pracy, jak w życiu prywatnym.

Spędzali razem prawie wszystkie wieczory. Chodzili na spacery, na koncerty, do teatru. Ćwiczyli w zaimprowizo­wanej sali gimnastycznej, którą Edward urządził w swojej ogromnej sypialni. Biegali nad rzeką i spotykali się z jego znajomymi i rodziną. Oboje najbardziej lubili spokojne wieczory w mieszkaniu Edwarda. Czytali wtedy książki albo oglądali telewizję. Szybko odkryli, że śmieszą ich i nudzą te same rzeczy. Każda ich noc była niczym noc poślubna. Od czasu do czasu ktoś pytał ich o termin ślubu. Bella zwykle odpowiadała, że go jeszcze nie ustalili, bo bardzo dobrze się czują w roli narzeczonych. Pytania te jednak uz­mysławiały jej, że wszystko jest nieprawdziwe i że grają komedię. Edward w ogóle nie odpowiadał na podobne py­tania - czuł się z Bellą bardzo szczęśliwy. Wszystko w niej było fascynujące i fascynacja ta wcale nie malała z czasem. Pragnął jej coraz bardziej, nic go w niej nie nużyło ani nie denerwowało, a sprawę nieszczęsnych weekendów wolał odłożyć na potem. Kiedy jednak zaprosił ją do rodziców na Święto Dziękczynienia i Bella odmówiła, poprosił o wy­jaśnienia.

- Dlaczego nie możesz spędzić z nami tego dnia?

- Bo już obiecałam siostrze. Odwrócił się do niej plecami i zapatrzył w okno.

- Siostrze... - powtórzył ze złością. - Nigdy nie mó­wiłaś, że masz siostrę, nigdy dotąd jej nie odwiedzałaś...

Bella westchnęła.

- To, że nigdy o niej nie mówiłam, nie oznacza, że nie utrzymuję z nią kontaktów.

Dzwoniła do niej każdego wieczoru i wcale tego przed nim nie kryła. To on nigdy nie pytał, z kim rozmawia. Po prostu nic go to nie obchodziło. Kiedy zapominała o pra­wdziwej naturze ich związku, ta świadomość sprowadzała ją na ziemię. Edward z nią pracuje i z nią sypia, ale nie kocha jej i nigdy nie pokocha.

- Cała rodzina na nas czeka. Jest tylko jedno wyjście:

powiesz siostrze, że nie możesz z nią spędzić tego dnia, bo masz inne plany.

Gdyby oświadczył to mniej władczym tonem, powiedzia­łaby mu wszystko i poprosiła, żeby pojechał z nią do sio­stry. On jednak zachował się jak szef wydający polecenia pracownicy, od której oczekuje tylko posłuszeństwa.

- W takim razie - odrzekła, powstrzymując łzy - to ty powiedz swojej rodzinie, że mam inne plany. - Nie wolno mu pokazać, że płacze. - Może to i lepiej, przygotujemy w ten sposób grunt pod zerwanie zaręczyn. Chyba już naj­wyższy czas, żeby się dowiedzieli, że coś się nam nie układa, w ten sposób unikną szoku. Do tej pory graliśmy tak świet­nie, że byłoby szkoda zepsuć ostatni akt.

- Tak, szkoda... - powtórzył, nadal patrząc w okno. Zerwanie... Nigdy dotąd o tym nie myślał; dziwne, ale perspektywa rozłąki bardzo go zabolała. Wiedział, że z chwilą, gdy zerwą „zaręczyny”, Bella odejdzie od niego naprawdę. Nie chciał do tego dopuścić, a ona musiała o tym wiedzieć i pewnie próbuje to wykorzystać. Odwrócił się ku niej, ale z jej twarzy nic nie wyczytał. Może matka miała jednak rację; może Bella jest sprytna i wyrachowana...

- Masz rację - wycedził. - Jedź sobie, dokąd chcesz, a ja im zasugeruję, że coś się między nami psuje.

„Jedź sobie, dokąd chcesz...” Nawet nie zapytał, jak jej siostra ma na imię i ile ma lat; nic go to nie obchodzi.

Wieczorem, kiedy zaczął się zbierać do domu, Bella po­wiedziała, że nie jedzie z nim, bo woli wracać do siebie.

Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.

- Doskonale, a gdybyś się rozmyśliła, to zadzwoń. Wolałaby chyba sobie uciąć rękę, niż sięgnąć po telefon i prosić, by ją zabrał do swego łóżka. Uniosła dumnie głowę i nie raczyła odpowiedzieć.

Podróż autobusem okazała się koszmarna. Był straszny tłok i dusiła się od upału; chyba zbytnio się przyzwyczaiła do klimatyzowanego samochodu... Do domu dotarła ledwie żywa, a rano obudziła się w strasznym stanie. Dowlokła się do łazienki i osunęła na posadzkę, plecami oparta o wannę. Tak właśnie zastała ją Senna.

- Jesteś zielona jak te kafelki - oznajmiła.

- Okropnie się czuję - jęknęła Bella. - To ten wczoraj­szy autobus, pewnie zatrułam się spalinami.

Senna przyjrzała jej się uważnie.

- Rzadko cię ostatnio widywałam, ale bardzo się zmie­niłaś. Coś mi to przypomina... Kobieta tak wygląda, kiedy jest w ciąży. Może ty jesteś w ciąży?

Bella raptownie usiadła i zakręciło jej się w głowie. Po­czuła narastające mdłości.

- To... niemożliwe... Bardzo uważaliśmy... Senna pokręciła głową.

- Nie ma stuprocentowych środków antykoncepcyjnych, kochanie. Kiedy miałaś ostatnią miesiączkę?

Bella zbyt źle się czuła, by się krępować odpowiedzią.

- Nie miałam miesiączki od początku października, ale nie zwracałam na to uwagi. Myślałam, że prezerwa­tywa...

- Jedyną absolutnie skuteczną metodą zapobiegania cią­ży jest sterylizacja albo wstrzemięźliwość - oświadczyła mentorskim tonem Senna.

Bella przymknęła oczy.

- Senna, ja nie mogę być w ciąży... To pewnie grypa...

- Czas pokaże. Na razie zaprowadzę cię do łóżka i dam ci kilka herbatników, żebyś nie miała pustego żołądka.

Nieco później Bella zadzwoniła do pracy z informacją, że jest chora. Herbatniki nieco złagodziły mdłości, co świad­czyło, że w grę raczej nie wchodzi grypa, ale Senna tego nie skomentowała.

Edward przyjechał do niej po pracy. Cały dzień miał zepsuty, nie przestawał o niej myśleć. Czy naprawdę jest chora, czy tylko udaje? Kiedy się zjawił, stała przed domem z Maggi i Renesmee i innymi koleżankami. Była nieco bledsza, ale wyglądała przepięknie. Siłą się powstrzymał, żeby jej nie porwać prosto do swojego domu. Wcale nie wygląda na chorą, podpowiedział mu jakiś zły głos. Zahamował, przez chwilę przyglądał się roześmianej grupie, a potem odjechał.

- Czy to był Edward? - zapytała Maggi.

- Nie wiem, nie zauważyłam - skłamała Bella i serce zabiło jej jak szalone.

Następnego dnia czuła się jeszcze gorzej. Ledwo prze­żyła podróż autobusem i dowlokła się do toalety. Zanim Edward przyszedł do pracy, zwymiotowała już dwa razy. Spoj­rzał na nią, mijając jej biurko. Miała na sobie jeden z tych swoich koszmarnych kostiumów i pomyślał, że postanowiła go ukarać.

- Niedobrze wyglądasz - oświadczył. - Jesteś blada i masz sińce pod oczami. Może cię odwieźć do domu?

Bella powoli zwróciła ku niemu głowę, bo każdy gwał­towniejszy ruch mógł zaburzyć jej chwiejną równowagę.

- Nie, dziękuję, nic mi nie jest.

- Jeśli jesteś chora, powinnaś się położyć, jeszcze kogoś zarazisz.

Utkwiła wzrok w ekranie komputera.

- Nie martw się, to nie jest zaraźliwe.

- W takim razie, co ci jest? Może się czymś zatrułaś'? - Jego głos nagle złagodniał.

Omal nie parsknęła śmiechem, lecz milczała. Edward poczuł, jak ogarnia go złość. Dwie noce bez Belli wypro­wadziły go z równowagi, i ona dobrze o tym wie. Wszystko sobie zaplanowała, żeby zaręczyny na niby zamienić na pra­wdziwy związek, którego celem był ślub! Zaklął w duchu i pomaszerował do swojego gabinetu.

Po południu zjawił się Jacob. Poprosił Bellę, żeby z nim poszła do Edwarda, bo ma im obojgu coś do zakomuniko­wania. Chciała się wykręcić, ale obaj bardzo nalegali, by została.

- Zamierzamy z Tanyą się rozejść - wypalił bez wstę­pów stryj, kiedy w trójkę znaleźli się w gabinecie. - Od pewnego czasu nie bardzo nam się układa, a dłużej nie chce­my udawać.

Bella doskonale to rozumiała; udawanie to ciężka sprawa.

- Bardzo mi przykro - szepnęła. Edward uniósł brwi.

- Naprawdę chcecie się rozstać? - Nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo mu zależy, by do tego nie doszło. - Miałem nadzieję, że to tylko... przejściowe trudności. - Od­chrząknął. - To przecież bardzo poważna decyzja po tylu latach. Macie dzieci, wnuki...

Jacob zamrugał powiekami.

- Nic się nie da zrobić, ale bardzo was proszę, nie chciał­bym, żeby nasze sprawy zaciążyły nad waszymi planami. To, że my... to nie znaczy, że małżeństwo...

Edward poczuł, jak rozżalenie zamienia się w nim w złość; powrócił dawny cynizm.

- Nie wysilaj się, sam wiem, co to warte. My z Bellą też myślimy o zerwaniu zaręczyn.

Jacob podskoczył.

- Nie róbcie tego! Nigdy nie widziałem, żebyś był taki szczęśliwy jak teraz, odkąd ty i Bella... - Jacob wyglądał na szczerze zmartwionego.

- To pozory - rzekł Edward. - Ty z Tanyą też robiliście wrażenie szczęśliwych. Masz rację, nie należy udawać.

W ciągu dnia Edwarda nieustannie odwiedzali członko­wie rodziny. Bella nie uczestniczyła w tych rozmowach. Kie­dy ją mijali, spoglądali na nią ze współczuciem jak na ko­lejną ofiarę Edwarda. Musiał im powiedzieć o planowanym zerwaniu zaręczyn. Wieczorem tego samego dnia Bella prze­prowadziła test ciążowy i wynik okazał się pozytywny.

- Jestem w ciąży - powiedziała martwym głosem do przyjaciółki. - Senna, co ja mam teraz zrobić?

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Senna widziała tylko jedno wyjście.

- Musisz jak najszybciej wszystko mu powiedzieć. Od­wlekanie tej rozmowy tylko pogorszy sprawę.

Bella wiedziała, że przyjaciółka ma rację. Codziennie ra­no wychodziła do pracy z mocnym postanowieniem, że mu powie, ale w ostatniej chwili zawsze się wycofywała. Edward był wobec niej chłodny i wyniosły. Jak miała mu prze­kazać „radosną” nowinę, że jest w ciąży? Przecież nawet nie umiała mu powiedzieć o Angeli wtedy, gdy ich stosunki wyglądały zupełnie inaczej. Zresztą, zawsze radziła sobie sama.

Święto Dziękczynienia jakoś minęło; Bella spędziła je z Angelą w ośrodku, a Edward ze swoją rodziną. Następ­nego ranka zjawił się w biurze jeszcze bardziej ponury niż zwykle.

- Wszyscy o ciebie pytali - oświadczył z wyrzutem. Był pierwszy dzień grudnia i płatki śniegu wirowały już w powietrzu. Bella jeszcze niezupełnie doszła do siebie po porannej podróży zatłoczonym autobusem.

- Przyjechał Emmett z rodziną. Chcieli poznać moją narzeczoną i bardzo się dziwili, że weekend spędzamy osobno. Dzwoniłem do ciebie, ale nikt nie odbierał.

- Nie było mnie w domu.

Jej spokojna odpowiedź wyprowadziła go z równowagi.

- Domyśliłem się. A gdzie, do cholery, byłaś?

- Poza domem.

- Ach tak? Nie masz mi nic więcej do powiedzenia? Bella uśmiechnęła się smutno. Miała mu do powiedzenia o wiele więcej, ale to nie była odpowiednia chwila.

- Mam wrażenie, że nie chciałbyś słuchać... - Urwała.

- Mam dzisiaj dużo pracy, więc zostaw mnie w spokoju, Edwardzie.

Obrzucił ją jadowitym spojrzeniem.

- Mówisz mnie, swojemu szefowi, że masz dużo pracy i żebym cię zostawił w spokoju?

Siedziała przed nim drobna i blada, w tej swojej przy­długiej szarej sukience, z włosami ściągniętymi do tyłu, tak jak tego nie znosił. Na pewno zrobiła to specjalnie, to dalszy ciąg tych jej gierek. Ucieka przed nim, nie nosi rzeczy, które jej kupił, traktuje go gorzej niż on posłańca. Myśli, że go nabierze na takie sztuczki, że on złamie się i przyjdzie że­brać o jej jeden uśmiech. Będzie się czołgał u jej stóp i bła­gał o jeszcze jedną noc i żeby wszystko znowu było tak jak przedtem. Ale właściwie, co się stało?

- Dlaczego my się tak zachowujemy? - zapytał nagle.

- Jak to się stało, że jesteśmy wrogami? Bella zacisnęła dłonie.

- Powiedziałam, że spędzę Święto Dziękczynienia z sio­strą - wyjaśniła - i ty się na mnie obraziłeś.

- Wcale się nie obraziłem. To ty od tamtej pory zacho­wujesz się jakoś dziwnie, jak sopel lodu.

- Zachowuję się tak, bo... - już miała mu powiedzieć o wynikach testu, ale ugryzła się w język.

- Bo co? Bo twój plan się nie udał? - spytał złośliwie.

- Nie rozumiem, o czym mówisz, a teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym wrócić do pracy.

- Przypominam ci, że to ja decyduję, kiedy masz pra­cować, a kiedy nie. Zresztą, ja wszystko wiem.

Bella gwałtownie zbladła.

- Wiesz... Jak się domyśliłeś?

- Mam pewne doświadczenie w tych sprawach, moja droga.

- Jesteś... na mnie zły?

- Owszem, jestem zły, bo nie znoszę manipulowania. Przez całe życie widziałem, jak moja matka manipuluje ludźmi i przyrzekłem sobie, że nigdy nie pozwolę, żeby ktoś mnie wykorzystywał.

Ogarnęła ją nagła panika i rozpacz.

- Ale ja tego wcale nie zaplanowałam! Teraz mówili jednocześnie.

- Oczywiście, że to zaplanowałaś. Kiedy postanowiłaś zamienić nasze udane zaręczyny na prawdziwe, zaczęłaś ro­bić wszystko, żeby dopiąć swego.

Poczuła w oczach łzy.

- Kobieta nie zachodzi w ciążę sama! Oboje sądziliśmy, że jesteśmy zabezpieczeni. Przyznaję, że częściowo to moja wina, ale nie wolno ci uważać, że tylko ja ponoszę za to odpowiedzialność!

Zapadła cisza. Stali i patrzyli na siebie, jakby widzieli się po raz pierwszy w życiu.

- Jesteś... w ciąży? - spytał w końcu ze zdumie­niem.

- Przecież powiedziałeś, że wiesz.

- Miałem na myśli twój plan, te sztuczki, które mnie do ciebie przywiązały...

- Moje sztuczki? Uważasz, że to były... moje sztu­czki?

- A na wszelki wypadek, gdyby nie dały rezultatu, jak słyszę, postanowiłaś się zabezpieczyć. Zastosowałaś najstar­szy sposób usidlenia mężczyzny i złapania go na męża. Nie doceniałem cię, moja droga!

Była bliska omdlenia; nie miała czym oddychać, strużka potu spłynęła jej z czoła.

- Oskarżasz mnie, że celowo zaszłam w ciążę, żeby cię... złapać! Ciekawe, jak ja to zrobiłam? Przekłuwałam twoje prezerwatywy? A może stosowałam przeterminowane środki antykoncepcyjne, żeby cię wyprowadzić w pole? Jak sobie to wyobrażasz? Przecież byłeś przy tym, ty, niewinna ofiara!

Spojrzał na nią wrogo.

- Jak widzę, masz mnóstwo pomysłów. Dorzucę jeszcze jeden. Co tydzień gdzieś wyjeżdżałaś, więc może to twojemu kochankowi zawdzięczam prezent, który właśnie usiłujesz mi wręczyć.

Mówiąc to, zdawał sobie sprawę ze swojej nikczemności. Słowa padły między nich, ciężkie jak kamienie. Bella cicho jęknęła, a potem zdjęła z palca rubinowy pierścień i poło­żyła go na biurku.

- Jeśli naprawdę sądzisz, że jestem zdolna do czegoś podobnego, to znaczy, że nigdy mnie nie znałeś. Od tej chwili ja nie chcę znać ciebie.

Chwyciła torebkę i wybiegła. Edward stał przez chwilę, nie wiedząc, co robić. Wściekłość gdzieś odeszła, pozostał niesmak i niezadowolenie z siebie. Potem złapał pierścio­nek i wypadł na korytarz.

- Bello! Poczekaj! Winda właśnie się zamknęła i wolno zaczęła sunąć w dół. Powoli wrócił do swego gabinetu. Bella słusznie się obraziła. Trzeba jej dać trochę czasu, zadzwoni do niej wie­czorem, a może nawet pojedzie. Zdecydowanie posunął się za daleko z tym absurdalnym oskarżeniem. Bella co prawda w każdy weekend gdzieś jeździła, ale nie wierzył, że spo­tyka się z kochankiem. Dlaczego to powiedział? Oślepiła go zazdrość i stracił głowę...

Na widok wchodzącego Ara prawie jęknął. Tylko jego tu brakowało!

- Słyszałem, że urządziłeś awanturę i Bella wybiegła z płaczem... - Adwokat spojrzał na niego niezbyt przyjaźnie.

Edward wzruszył ramionami.

- Nie robiłem żadnej awantury.

- O co się pokłóciliście? Edward zmarszczył brwi. Co on sobie wyobraża?

- To sprawy osobiste, dotyczą tylko Belli i mnie.

- Słyszałem, że wyszła stąd bez pierścionka. Edward zaczął chodzić po pokoju.

- Czy ludzie nie mają naprawdę nic lepszego do roboty, niż podglądać i szpiegować innych?!

Aro pokiwał głową.

- A więc to prawda. Między wami wszystko skończone.

- Nieprawda! Wcale nie skończone! Edward usłyszał swój krzyk i opanował się. Usiadł za biurkiem i z pozornym spokojem spojrzał na prawnika.

- Po to tu przyszedłeś? Roznosić biurowe plotki?

- Niestety, nie tylko. Aro potarł dłonią czoło.

- Mam kilka wiadomości, a wszystkie niezbyt dobre. Jak wiesz, po ogłoszeniu separacji Jacoba i Tany nasze akcje znowu spadły. Taka wiadomość nigdy nie służy firmie. Ostatnio mieliśmy kilka wpadek i nasi inwestorzy zaczęli brać na przeczekanie. Wizerunkowi firmy na pewno zaszko­dzą dalsze pogłoski o waszych... rodzinnych problemach.

Edward prawie go nie słuchał. Przed oczami stale miał wykrzywioną bólem twarz Belli. Obraził ją i skrzywdził. Po­winien teraz kupić tuzin czerwonych róż i jak najszybciej do niej pojechać.

- Co ty na to, Edward? - Aro spojrzał na niego pytająco.

- Przepraszam, czy mógłbyś powtórzyć?

- Wcale mnie nie słuchałeś, myślami byłeś daleko. Mam nadzieję, że przy Belli. Jeśli ją stracisz...

- Nie stracę jej. W jego głosie zabrzmiała pewność, której wcale nie miał.

- Mam nadzieję. - Aro zmienił temat.

Edward jakoś nie mógł się skupić. Po raz pierwszy spra­wy firmy zeszły na dalszy plan. Potrzebował Belli, musiał uzyskać jej przebaczenie i odzyskać jej miłość. Zamienić zaręczyny na niby w prawdziwe małżeństwo. Nie ma co zwlekać, Bella przecież oczekuje dziecka. Jego dziecka!

- Przepraszam cię - powiedział wstając - ale muszę wyjść. Dziękuję za informacje, wszystko sobie przemyślę.

Aro wcale się nie obraził.

- Idź do niej, idź. I nie pozwól jej odejść. Edward uśmiechnął się.

- Tego możesz być pewny. Po drodze zatrzymał się w kwiaciarni i kupił dwanaście długich czerwonych róż. Nie zauważył, że małego samo­chodu nie ma na parkingu i dopiero kiedy zapukał do drzwi, zorientował się, że Bella gdzieś pojechała. Dokąd? Nie miał pojęcia.

Pojechała do ośrodka, chociaż tego dnia wcale nie była umówiona z siostrą. Musiała zobaczyć Angelę; od trzech lat, które upłynęły od śmierci ich matki, nigdy nie czuła się jeszcze tak potwornie samotna.

Nagle jej smutek zamienił się w złość. Edward oskarżył ją, że ma kochanka! Że jest w ciąży z innym mężczyzną! Dał jej do zrozumienia, że uważa ją za dziwkę. Płatki śniegu wirowały w powietrzu i widziała je przez łzy. Co ona zrobi z dzieckiem? Edward na pewno go nie uzna, trzeba będzie zrobić test DNA. A potem... jakie życie będzie miało dziec­ko bez ojca? Senna uświadomiła jej wszystkie prawa i mo­żliwości kobiety w takiej sytuacji, ale Bella widziała tylko jedno wyjście: urodzić i wychować dziecko. To przecież nie tylko dziecko Edwarda, to przede wszystkim jej dziecko, wnuczek albo wnuczka jej rodziców, przedłużenie ich życia.

Poczuła, jak ogarnia ją spokój, tak jakby ta myśl przyniosła z sobą coś kojącego. Urodzi dziecko, zapewni ciąg­łość swojej rodzinie. Miłość jej matki i ojca nie zgaśnie, będzie trwała we wnuku, którego nigdy nie zobaczą. Angela zostanie ciocią, będzie miała swoje miejsce w rodzinie... Bella uśmiechnęła się przez łzy. Angela uwielbia dzieci, na pewno bardzo się ucieszy.

Da sobie radę; będzie dobrą matką, bo sama miała naj­lepszą matkę na świecie. Wychowa swoje dziecko na szczę­śliwego, dobrego człowieka, i w ten sposób spłaci dług, jaki sama zaciągnęła u swoich rodziców. A co z pieniędzmi? Skąd weźmie na to wszystko fundusze? Szybko odsunęła od siebie strach. Dotąd jakoś dawała sobie radę; tak samo będzie teraz. Wjeżdżała na teren ośrodka spokojna, ufnie patrząca w przyszłość.

Siedział i czekał w samochodzie zaparkowanym przed domem Belli. Kiedy dostrzegł Sennę, wyszedł jej na spotkanie.

- Nie wiesz, gdzie może być Bella? Spojrzała na niego chłodno.

- A o co chodzi?

- Dobrze wiesz. O dziecko.

- Biedna Bella, nie zasłużyła sobie na takiego drania jak ty. - Spojrzała na niego ostro.

Znał niewyparzony język tej dziewczyny i był gotów znieść wszystkie obelgi. Należało mu się. Tym razem jednak dowiedział się wreszcie o istnieniu Angeli.

- Bella tylko dlatego zgodziła się na tę waszą kretyńską umowę - podsumowała Senna z pogardą. - Potrzebowała pie­niędzy na leczenie siostry.

- Dlaczego mi o tym nie powiedziała?

- Widocznie nie miała do ciebie zaufania. On też jej nie ufał. Nigdy nie był wobec niej szczery.

- To wszystko moja wina - przyznał z goryczą. Senna skinęła głową.

- Jasne, że twoja. Jesteś bogatym, egoistycznym dur­niem.

Nie szczędziła mu obelg, ale wpuściła go do mieszkania, gdzie znaleźli kartkę od Belli.

- Pojechała do Angeli - oświadczyła Senna. - Ciekawe, co teraz zrobisz. Pojedziesz za nią, czy wrócisz do siebie i będziesz się nad sobą użalał.

- Jadę do niej. Senna spojrzała na niego znacząco.

- Nie pójdzie ci łatwo. Tej sprawy nie rozwiążesz za pomocą książeczki czekowej.

Nie wiedzieć czemu, ta myśl wyraźnie ją ucieszyła.

Do ośrodka dotarł dopiero po godzinie. Padał śnieg i mu­siał jechać bardzo wolno. W rejestracji powiedziano mu, gdzie znajduje się pokój Angeli Swan. Z bijącym sercem zbliżył się do drzwi. Pokój był pusty!

- Angela jest w sali koncertowej - powiedziała pielęg­niarka, wskazując mu drogę.

Bella siedziała na widowni i patrzyła na scenę, gdzie trwała próba koncertu w wykonaniu kilku młodych pacjen­tów. Angela grała na dzwoneczkach; z wysiłkiem uderzała w oznaczony kolorem dzwonek w odpowiedniej chwili. Jej ruchy były powolne, a wyraz napięcia na twarzy świadczył o ogromnej koncentracji. Bella przypomniała sobie łatwość, z jaką jej mała siostrzyczka grywała na pianinie kolędy przed wypadkiem.

Edward stał z tyłu w głębokim mroku, czekając na od­powiedni moment. Zanim nadszedł, śnieg rozpadał się na dobre. Parking zasłoniła drżąca kurtyna bieli i Bella z tru­dem zaczęła torować sobie drogę do samochodu. Chwile spędzone z siostrą przyniosły jej ukojenie, ale teraz znowu poczuła lęk. Co przyniesie jutro? Przecież nawet nie wie, czy jeszcze ma pracę...

- Bello! Stanęła jak wryta w śniegu. Rozpoznała głos Edwarda i przestraszyła się, że padła ofiarą halucynacji.

- Bello, poczekaj!- Miłość i gniew zlały się w jedno i nie wiedziała, czy ma ochotę rzucić mu się w ramiona, czy cisnąć mu w twarz śniegową kulę. Nie byłaby jednak sobą, gdyby uległa im­pulsowi. Stała i czekała, aż Edward podejdzie.

- Kochanie... - zaczął.

- Kochanie? Chyba mnie z kimś pomyliłeś. Ja przecież chcę cię wrobić w cudze dziecko, zapomniałeś?

- Chciałbym cię przeprosić, ja...

- Nie zamierzam tego słuchać. Odwróciła się i ruszyła do samochodu.

- Wiem, że niełatwo mi przebaczysz, ale bardzo cię pro­szę, wybacz mi, zachowałem się podle. Jesteś dobra i wspa­niałomyślna i...

- Znam to. - Uniosła oczy do nieba. - Nieraz słysza­łam, jak opowiadasz bajki naszym klientom.

- To nie bajki, ja cię kocham. Wiem, że długo zwleka­łem, ale teraz wyznaję ci miłość. Przyjmij ten pierścionek, tym razem na znak prawdziwych zaręczyn, tak prawdziwych jak nasze dziecko.

- Nie chcę pierścionka, nie chcę mieć z tobą nic wspól­nego.

- Pobierzmy się, zaraz. Polecimy do Las Vegas...

- I weźmiemy ślub w kolorowej budzie z przebranym Elvisem. Nie, dziękuję.

- W takim razie trochę poczekamy i Esme urządzi nam najwspanialszy ślub stulecia.

Bella nie raczyła na niego spojrzeć.

- Nigdy. Znam twoje poglądy na temat małżeństwa.

- Bardzo się zmieniłem, uwierz mi.

- „Lepszy trup niźli ślub”. Nic ci to nie mówi? - Do­szli do samochodu i nerwowo sięgnęła do torebki po klu­czyki. - Nie zamierzam uczestniczyć w żadnej nowej ko­medii.

- Tym razem wszystko będzie na serio, przysięgam.

- Nie zamierzam żyć w wiecznym kłamstwie, wśród po­dejrzeń i wyrzutów. Słyszałam, co sądzisz o związkach wy­muszonych nieprzewidzianą ciążą. Nie zamierzam żyć w jednym z nich. O Boże!

Wyszarpnęła kluczyki z torebki i upuściła je wprost w śnieg. Edward podniósł je i schował do kieszeni.

- Odwiozę cię do domu, a jutro rano przyślę kogoś po twój samochód.

- Sama pojadę do domu, oddaj mi kluczyki!

- Nie ma mowy, kochanie. Pójdziesz grzecznie ze mną, czy mam cię zanieść?

Rzuciła się na niego, chcąc odebrać mu kluczyki, i Edward uwięził ją w ramionach.

- Puszczaj!

- Nigdy w życiu. Bello, kocham cię. Wiem, że przez swój cynizm omal wszystkiego nie zepsułem i błagani, daj mi szansę.

Uniosła na niego oczy.

- Kochałeś mnie i mówiłeś takie straszne rzeczy?

- Miłość to dla mnie coś nowego. Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje.

- A teraz nagle zrozumiałeś i zapragnąłeś świetlanej przyszłości u mego boku?

Roześmiała się drwiąco; Edward drgnął.

- Nie popełniaj mojego błędu, Bello. Pozwól mi się ko­chać i bądźmy szczęśliwi tak jak twoi rodzice.

Oczy Belli napełniły się łzami.

- To nie fair mówić o nich teraz, kiedy właśnie widzia­łam się z siostrą.

- Wiem, kochanie, ale walczę, jak umiem, bo tu chodzi o moje życie. Bez ciebie popadnę w autodestrukcję, jak to się u was nazywa w psychologii, i będziesz mnie miała na sumieniu.

- Widzę, że rzeczywiście wszystkie chwyty są dozwo­lone.

Uniosła głowę i przez chwilę wpatrywała się w niego uważnie.

- Najlepszych jeszcze nie zastosowałem... - szepnął. Białe płatki wirowały, otulając ich gęstą zasłoną. - Pozwól mi się zawieźć do domu.

Powiedział to tonem człowieka gotowego na wszystko. Poczuła się nagle bardzo zmęczona; nie miała siły dłużej się opierać.

- Jak zwykle twoje na wierzchu. Edward Cullen za­wsze musi mieć rację...

Jechali w milczeniu i w ciszy padającego śniegu. Bella oparła głowę i przymknęła oczy.

- To był strasznie długi, ciężki dzień...

- Zaraz pójdziesz do łóżka...

- Ale u siebie! - Uniosła głowę i spojrzała na niego.

- Nie zamierzam... - zaczęła.

- Czy postanowiłaś mi przebaczyć, bo mnie kochasz?

- zapytał nieoczekiwanie.

- Nieważne. Nawet jeśli cię kocham, i tak w to nie uwierzysz. Chcę jechać do domu, nie jesteś mi potrzebny. Może tylko poproszę cię o referencje, kiedy będę szukała pracy.

Roześmiał się.

- Nie będą ci potrzebne, zawsze będziesz pracowała tyl­ko u mnie, będziesz kochała tylko mnie i wyjdziesz tylko za mnie. Potem będziemy razem wychowywać nasze cu­downe dzieci, które będą najbardziej kochanymi dziećmi na tej planecie.

Poczuła, że łzy płyną jej po policzkach.

- Przestań. Nie mogę z tobą walczyć, kiedy mówisz ta­kie miłe rzeczy.

- Do końca życia nie zamierzam robić nic innego. - Ujął ją za rękę. - Wybacz mi, wybacz, proszę, moją podłość i głupotę.

Bella sięgnęła po chusteczkę i głośno wytarła nos.

- Zarzuciłeś mi, że mam kochanka, a ja miałam tylko ciebie. Nie zauważyłeś?

Edward spoważniał.

- Zauważyłem. I będę cię za to kochał do końca życia.

- Śnieżyca zamieniła się w szalejącą zawieruchę. - Jutro nie pójdziemy do pracy; cały dzień” spędzimy w łóżku - dodał.

Bella nie odpowiedziała; w milczeniu weszli do jego mieszkania.

- Czy postanowiłaś się do mnie nie odzywać? Spojrzała na niego uważnie.

- Zastanawiam się nad tym wszystkim, co mówiłeś - odparła.

Objął ją i mocno przytulił.

- Kocham cię i zawsze będę cię kochał. Lekko pocałował ją w usta.

- Ja też cię kocham - szepnęła. - Kocham cię od dawna, ale nigdy nie myślałam, że ty też możesz mnie kochać.

Wziął ją w ramiona i zaniósł do sypialni.

- Muszę jeszcze gdzieś zadzwonić - powiedział nagle i sięgnął po słuchawkę. - Aro? Tak, to ja. Mam do cie­bie prośbę, podrzyj tamten kontrakt, dobrze? Zamierzamy się z Bellą pobrać. Co? Nie, nie będziemy spisywać żadnej przedślubnej umowy. Nasze małżeństwo nigdy się nie roz­padnie.

Odłożył słuchawkę i wziął Bellę w ramiona.

- Bez umowy? - Spojrzała na niego z niepokojem. - Ja tak nie mogę, będziesz potem żałował.

- Boisz się, że w razie czego zażądam połowy twojej wspaniałej limuzyny? Nic z tego, kochanie, musisz ponieść takie samo ryzyko jak ja.

Zarzuciła mu ręce na szyję.

- Ja tylko nie chcę tych wszystkich podejrzeń i niepo­rozumień. Pomyśl, co powie twoja matka, kiedy usłyszy, że nie zawarliśmy umowy przedślubnej.

- Nic mnie to nie obchodzi, ale ty musisz się przygo­tować na rozliczne komplementy ze strony Victorii.

- Dla ciebie zniosę wszystko. Naprawdę tak myślała. Bardzo go kochała; prędzej czy później przebaczy mu jego słowa i zawsze będą razem.

- Aro serdecznie nam gratuluje - dodał Edward. - Cieszy się, że nie jestem takim idiotą, za jakiego mnie uważał.

Bella roześmiała się. Zaręczyny na niby się skończyły. Zaczynali pierwszą wspólną noc prawdziwej miłości.

EPILOG

- Na szczęście, zgodziła się za niego wyjść bez umowy przedślubnej. - W głosie Aro brzmiała wyraźna ulga. Napełnił dwa kieliszki i jeden z nich podał Heidi. - Przekonywała go do ostatniej chwili, ale on nie ustą­pił. Kto by przypuszczał... a tak się upierał przy tej po­przedniej umowie.

- Edward się zakochał - przerwała mu Heidi - a to wszystko zmienia. Tak bardzo chciałam być na ich ślubie.

- To była zupełnie prywatna uroczystość. Tylko oni dwoje, świadkowie i pastor.

- Mam nadzieję, że ta romantyczna historia wywrze ja­kieś wrażenie na Jacobie i jego żonie.

Aro skrzywił się.

- Nie ma mowy. Zachowują się, jakby ich diabeł opętał.

- Marzę o tym, żeby spędzić z nimi Boże Narodzenie. Adwokat uśmiechnął się.

- Coś wymyślimy. Skoro Święty Mikołaj może się wśli­znąć przez komin, Heidi Cullen też to potrafi. Nie wiem tylko, czy zbierze się cała rodzina. Leah pewnie zostanie w Wyoming, nie opuści swoich samolotów.

- Dobrze zrobiłam, że jej dałam lotnisko. W ogóle moje prezenty były bardzo dobrze dobrane, prawda? Na przykład ten pierścionek z rubinem dla Edwarda.

- Cudowny. - Aro kiwnął głową. - Wiem, że wy­jątkowo lubisz komplementy, więc pozwól, że ci pogratuluję przenikliwości.

- Pozwalam - łaskawie zgodziła się Heidi i razem ze swym doradcą wzniosła toast za szczęście i powodzenie wszystkich swych dzieci i wnucząt.

Strona1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
0463 Browning Dixie Narzeczona mimo woli
Palmer Diana Ojciec mimo woli
Ewans Lawrence Watt Legendy Ethshar 03 Wódz mimo woli
James Sophia Księżna mimo woli
Transfer mimo woli Polskie i niemieckie nauki o człowieku w pierwszej połowie XX wieku
Roberts Alison Bohater mimo woli 2
63 Hawkins Karen Porwanie 01 Zakochani mimo woli(1)
Doktor Jan Benjamin z Piotrkowa Tryb Żyd, herrnhuter i misjonarz mimo woli
Palmer Diana Blake Donovan 02 Ojciec mimo woli
5 Palmer Diana Ojciec mimo woli
Jordan Penny Kochanek mimo woli
063 Karen Hawkins Zakochani mimo woli (Porwanie 01)

więcej podobnych podstron