Maria Molicka - BAJKA o małym wróbelku / "Bajkoterapia", Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2002
Mama prowadziła małego wróbelka do szkoły. Szedł tam dzisiaj pierwszy raz.
- Czego ja się będę uczył? - zastanawiał się.
- Wszystkiego, co przyda ci się w życiu - odpowiedziała tajemniczo mama, ale on tylko pokręcił łebkiem, bo w dalszym ciągu nic nie rozumiał.
- O, już jesteśmy - powiedziała mama, gdy stanęli pod wielkim dębem, naokoło którego było już wiele mam ze swoimi pociechami. Panował gwar nie do opisania. Nagle pojawiła się wielka pani Wróbel, nauczycielka w okularach na dziobie, i powiedziała donośnym głosem:
- Witam wszystkich nowych uczniów na pierwszej lekcji nauki fruwania!
Zwracając się do mam, dodała:
- Dzisiaj wasze pociechy już samodzielnie przylecą do domu, nie potrzebujecie po nie przychodzić. A teraz proszę mnie zostawić z dziećmi, bo chcę rozpocząć lekcję.
Rozległo się ciche klap, klap, klap. To dźwięk, jaki wydają dzioby, gdy dotykają się przy pożegnaniu. Po chwili mamy wróbelków odleciały.
Nauczycielka podchodziła do każdego z uczniów i pomagała mu się dostać na gałązkę dębu. Kiedy ostatni już był na drzewie, pani powiedziała:
- Proszę położyć się na brzuszku wygodnie, o tak, jak najwygodniej. Rozkładamy szeroko skrzydełka, oddychamy wolno, spokojnie. Przywieramy całym ciałem do drzewa. Czujemy zapach kory, miły powiew wiatru, odpoczywamy. Oddychamy miarowo i spokojnie. Wyobraźcie sobie, małe wróbelki, że powiew wiatru mógłby was unieść w powietrze tak, jak unosi liście. Czujecie się wspaniale. Proszę lekko poruszać skrzydełkami, raz, dwa, wolniutko, a teraz troszkę szybciej, raz, dwa...
Skrzydełka małego wróbelka jak skrzydła latawca lekko poruszały się.
- Odpychamy się nóżkami od gałązki i płyniemy w powietrzu, płyniemy razem.
Nasz wróbelek poczuł, że skrzydła same go unoszą. Obok niego, z boku i z tyłu, i nad nim fruwały inne wróbelki. Poruszał lekko skrzydłami i wzbijał się w górę, w błękit nieba. Czuł się tak lekko i swobodnie, było mu tak przyjemnie! Popatrzył w dół, wznosił się nad zielonymi koronami drzew. Dookoła rozciągał się piękny park.
Nie spiesząc się, w ślad za nauczycielką leciał w górę, do słońca. Ciepłe słoneczko wychyliło się zza chmurki i ciekawie spoglądało na wróbelki. Posłało promyczek, który ciepłym dotykiem przyjemnie go pogłaskał. Wróbelek wznosił się w górę, wyżej i wyżej. Czuł się lekko i swobodnie. Teraz przelatywał nad łączką, zatoczył koło, jedno, drugie i wolniutko sfruwał w dół. Był nad małym strumyczkiem, przy brzegu którego wygrzewał się na słoneczku zajączek. Sfrunął jeszcze niżej, nad samą taflę wody, zobaczył kolorowe rybki, jak wolno płynęły z nurtem, usłyszał, jak kumkają żabki: kum, kum, rozmawiając między sobą. Poczuł zapach łąki, kwiatów. Wciągał głęboko ten zapach w siebie. Sfrunął nad brzeg strumyka, usiadł na małym kamyczku, nachylił się i napił wody. Była zimna i orzeźwiająca. Posłuchał szemrzącego strumyka. Odpoczywał. Wiatr lekko muskał mu piórka. Postanowił zamoczyć łapki, wszedł do wody, popryskał się nią troszeczkę, jak to wróbelki mają w zwyczaju. Otrząsnął się i tysiące kropelek spadło na spragnione wody roślinki. Zrobił to raz i drugi, pokropił wszystkie kwiatki dookoła. Poczuł się rześko, czuł, że wstępuje w niego razem z tą zimną wodą energia.
Nagle usłyszał głos nauczycielki:
- Pora wracać!
Znowu rozpostarł skrzydła i z niezwykłą siłą wzniósł się wysoko, wysoko. Wzbijał się szybko, wznosił się jak samolot i krążył w powietrzu pełen sił i radości, że potrafi fruwać.
Tak skończyła się pierwsza lekcja nauki fruwania w szkole dla wróbelków. Jeśli będziecie chcieli tam wrócić, to możemy to zrobić jutro i zobaczyć, czego jeszcze uczą się ptaszki w swojej szkole.
BAJKA o małym niedźwiadku
Mały niedźwiadek szedł wolno przez las. Czuł ogarniające go zmęczenie, nóżki zrobiły się jakieś ciężkie i nie chciały odrywać się od ziemi. Rozglądał się dookoła, szukając miejsca do odpoczynku. Drzewa rosły tutaj rzadziej, słońce coraz swobodniej przeciskało się przez konary drzew, oświetlając wszystko dookoła.
Chyba niedaleko jest jakaś polanka, tam sobie odpocznę - pomyślał miś. I rzeczywiście, po chwili jego oczom ukazała się mała łączka otoczona ze wszystkich stron drzewami. Stanął na jej skraju i znieruchomiał z zachwytu: niskie krzewy, trawa, kwiaty jak kolorowy dywan rozkładały się u jego stóp. Na środku łączki zajączki, króliczki, ba, nawet myszki wygrzewały się w promieniach słońca.
Spojrzał na niebo. Było bezchmurne, słońce jakby wiedziało, że zwierzątka oczekują na jego promienie, bo świeciło bardzo mocno.
Miś wystawił pyszczek do słońca i poczuł, jak przyjemne ciepło obejmuje najpierw jego głowę, a potem całe ciało. Usłyszał lekki szum wiatru i brzęczenie owadów, które unosiły się nad kwiatami. Głęboko odetchnął. W nos wkręcał się delikatny zapach trawy i kwiatów.
Tutaj jest wspaniałe miejsce do odpoczynku - pomyślał, po czym położył się wygodnie na trawie, jak na kocyku, łapki podłożył sobie pod głowę. Zamknął oczy. Odpoczywał. Oddychał miarowo i spokojnie. Zrobił głęboki wdech, wciągnął powietrze przez nos, a po chwili wypuścił je. Powtórzył to jeszcze i jeszcze raz. Czuł, jak z każdym wydechem pozbywa się zmęczenia.
Był teraz przyjemnie rozluźniony, poczuł się ciężki i bezwładny. Jego głowa, brzuszek i nóżki były jak z ołowiu. Wtulił się w trawkę jak w kołderkę. Było mu bardzo wygodnie. Oddychał równo i miarowo, jego klatka piersiowa spokojnie w rytm wdechu i wydechu unosiła się i opadała, tak jak fale morskie, kiedy wolno i leniwie przybijają do brzegu. Poczuł się teraz tak dobrze! Delikatny wiaterek przesuwał się po całym jego ciele, rozpoczynając od czubka głowy aż po koniuszki łapek, zabierając z niego zmęczenie i napięcie. Robił to raz i drugi, powtarzał wiele razy.
Promienie słońca przyjemnie ogrzewały. Miś odpoczywał. Po chwili zasnął, a razem z nim zajączki, króliczki i nawet małe myszki. Zrobiło się tak cicho, że nie słychać było nawet brzęczenia pszczół. Słońce wolno szło po niebie.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się małe chmurki, rozpoczęły zabawę w chowanego, biegały po całym niebie, zagradzały drogę promyczkom, które płynęły na ziemię. Wiatr zaczął silniej dmuchać, łączka budziła się ze snu. Zabrzęczały pszczółki, które znowu zabrały się do zbierania miodu z kwiatków, ptaszki rozpoczęły swe trele, a motyle rozpościerając skrzydełka, unosiły się nad roślinkami.
Wtem jeden z nich, taki najmniejszy motylek usiadł na nosku niedźwiadka i w rezultacie niechcący go przebudził. Miś leniwie otworzył oczy. Przetarł je łapkami. Ziewnął raz i drugi, przeciągnął się.
Wiaterek tymczasem nagle zawirował, zatańczył i chłodnym powietrzem orzeźwił go. Najpierw dotknął jego łap. Wniknęła w nie ożywcza siła, miś poczuł, jakby zanurzył je w chłodnym strumyku. Ten przyjemny, orzeźwiający dotyk przenikał coraz wyżej i wyżej, jak prysznic ogarnął ciało, dając energię, przepełniając siłą.
Miś poruszył łapkami, główką, nóżkami. Wstał, otrzepał futerko, poczuł się odprężony i wypoczęty. Wiaterek wzmagał się, wiał coraz silniej, tańcząc po łące i zachęcając wszystkich do zabawy. W jego rytm pochylały się trawy, kwiatki, a nawet krzewy ruszały swymi gałązkami jak ramionami.
Cudownie wypocząłem - pomyślał miś. - Jutro na pewno tutaj powrócę, ale teraz już pora wracać do domu. Czeka tam przecież na mnie mama i przepyszny podwieczorek. W tym momencie pogłaskał się po brzuszku i ruszył energicznie, podskakując w rytm podmuchów, w kierunku swego domu.
BAJKA o MRÓWECZCE
Temat: niepowodzenia w nauce szkolnej.
Cel: zaakceptowanie siebie, kształtowanie pozytywnych cech (odwaga), docenianie osiągnięć własnych i innych osób, uwrażliwienie na rozumienie innych, kształtowanie empatii.
Mała mróweczka rozpoczęła naukę w klasie pierwszej. Od samego początku nie mogła sobie poradzić z zadaniami, jakie mają mrówki w szkole. Uczą się podnosić, a potem transportować różne rzeczy. Nauka jest ciężka, codziennie noszą na swych grzbietach patyki, listeczki, gałązki, poziomki, jagody, a także uczą się, jak je pakować, by się nie zniszczyły.
Mrówka była bardzo pracowita, bardzo chciała otrzymywać dobre oceny, ale co z tego - była bardzo malutka, taka tyciu, tyciusieńka i nie mogła udźwignąć tych wszystkich ciężarów. Inne silniejsze i większe dobrze sobie radziły, tylko ona zawsze zostawała w tyle.
Mrówki przezywały ją, wyśmiewały się z niej. Bardzo się tym martwiła, chodziła zasmucona. Bała się lekcji i tego, że nie udźwignie zadanego ciężaru i dostanie znowu jedynkę. Najchętniej by w ogóle nie chodziła do szkoły. Wstydziła się złych stopni i tego, że jest taka słaba. Koleżanki mrówki niechętnie się z nią bawiły, nawet nie chciały z nią siedzieć w jednej ławce.
Mijały dni. Pewnego razu przyjechała do szkoły komisja, każda mrówka została zmierzona, zważona. Najdłużej badano małą mrówkę; członkowie komisji oglądali ją, kręcili głowami, potem długo się naradzali, aż w końcu orzekli, że niektóre mrówki są za małe i muszą chodzić do szkół dla liliputów. One przecież już niedużo urosną, a w starszych klasach dojdą nowe przedmioty i ciężary będą jeszcze większe. Mrówki te przecież będą robotnicami. Postanowiono, że mała przejdzie do specjalnej szkoły, gdzie też jest nauka, tylko ciężary troszkę mniejsze, takie, które bez trudności udźwignie.
- Ona idzie do szkoły specjalnej dla liliputów! - wyśmiewały się inne mrówki.
- No to co z tego? - spytała pani Mrówa, nauczycielka. Nie umiały odpowiedzieć, ale dalej się wyśmiewały, zwracając uwagę, czy pani nie słyszy.
- Pójdę do innej szkoły - zadecydowała mróweczka - bo tutaj, jak widzę, mnie nie lubią.
Jak pomyślała, tak zrobiła. Nowa szkoła od razu jej się spodobała, była taka sama jak poprzednia, a jednak inna, ciężary do ćwiczeń były mniejsze, a i koledzy milsi. Już po kilku dniach mróweczka miała szóstki i piątki w dzienniczku. Znalazła tam przyjaciółki, takie same jak ona - małe mróweczki. Bardzo lubiła chodzić do tej szkoły, było jej tylko przykro, gdy spotykała kolegów z poprzedniej, którzy dalej się z niej śmiali, pokazywali palcami i przezywali.
Pewnego dnia przez las szedł groźny wielkolud, wymachiwał kijem na wszystkie strony i niszczył wszystko, co było na jego drodze. Natknął się na mrowisko i kijem zaczął wiercić w nim dziury. Ziemia zadrżała, zaczęły walić się w mrowisku domy, szkoły, wszystkie mrówki z przerażeniem patrzyły, jak ich praca jest niszczona. Trzeba się było bronić, więc solidarnie wszystkie razem zaatakowały intruza. Pogryziony, jak niepyszny uciekł, gdzie pieprz rośnie. Ucieszone mrówki wróciły do mrowiska.
Okazało się po chwili, że wiele domów i ulic zostało zniszczonych, a także cenne przedmioty, między innymi malutka złota korona królowej. Lament wielki zapanował w mrowisku. Przecież królowa nie może rządzić bez korony! Rozpoczęły się poszukiwania. Korony jednak jak nie było, tak nie było. Wszystkie tunele, poza jednym, zostały sprawdzone. Do tego ostatniego nikt nie mógł wejść. Tunel wił się głęboko w ziemi, był bardzo wąski, ciemny, niebezpieczny. Mógł w każdej chwili się zawalić i pogrzebać na zawsze śmiałka. Nikt więc nie próbował tam wejść.
Tylko mała mróweczka zdecydowała się na ten odważny krok. I po chwili już wąskim korytarzem schodziła niżej i niżej. Dookoła był mrok, czuła wilgotną ziemię. Wolno sprawdzała każdy odcinek drogi. Niczego poza ciemnością tam nie było. Jednak się nie zniechęcała, schodziła coraz głębiej. Zatrzymała się na chwilę, by otrzeć pot z czoła, i wtedy zobaczyła, że coś połyskuje. Pochyliła się. Znalazła koronę.
Ucieszona wracała jak na skrzydłach. Wszyscy ją podziwiali. To przecież dzięki jej odwadze królowa mogła z powrotem rządzić mrowiskiem, mrówki chodzić do szkoły, a robotnice pracować.
- Jesteś niezwykle dzielna - powiedziała królowa, wręczając jej order odwagi. Gratulacjom, uściskom nie było końca. A ci, którzy kiedyś się z niej wyśmiewali, teraz wstydzili się tego okropnie. Bo nie jest ważne, czy się jest dużym, czy małym; czy nosi się duże, czy małe ciężary. A co jest ważne?
BAJKA o PAJĄCZKU
Temat: odrzucenie ucznia przez grupę.
Cele: zobrazowanie, że naśmiewanie się, przezywanie, poniżanie jest złe, zaakceptowanie przez poniżanego swoich mocnych i słabych stron, budowanie poczucia własnej wartości, uświadomienie, że nikt nie jest lepszy od innych, uwrażliwienie na przeżycia emocjonalne, smutek innych.
Mały pajączek ciężko zachorował. Wiele dni przeleżał w szpitalu. Często myślał o swoich kolegach, tęsknił za nimi. Marzył o wspólnych zabawach, rozmowach, nie mógł się doczekać, kiedy wróci do domu i wreszcie pójdzie do szkoły.
- No, jesteś prawie wyleczony - powiedział pewnego dnia doktor. - Musisz się tylko jak najszybciej nauczyć chodzić o kulach, bo twoje nóżki jeszcze są bardzo, ale to bardzo słabe.
- E - pomyślał sobie pajączek. - To nic wielkiego, nauczę się tego, a potem wrócę do domu, do szkoły i będę już zawsze z moimi kolegami.
Wszystkie ćwiczenia wykonywał z wielką chęcią i energią, nieraz ścierał pot z czoła, przezwyciężał ból, ale się nie poddawał. Marzył o dniu, kiedy koledzy przyjmą go z powrotem do grupy. Opanował doskonale sztukę chodzenia o kulach, potrafił nawet chodzić sam, podpierając się jedną kulą. To był wielki sukces, cieszył się i lekarz, i pielęgniarki, i rodzice, a pajączek był wprost szczęśliwy, nie mógł się tylko doczekać, kiedy pójdzie do szkoły.
Nareszcie nastąpił ten długo oczekiwany dzień. Rodzice podwieźli go pod budynek, a dalej szedł sam, podpierając się kulą. Serce rozpierała mu radość, że już za chwilę będzie razem z kolegami. Wszedł do klasy i...
Najpierw zaległa cisza, a potem posypały się wyzwiska: kulas, kuternoga, niezgrabek - i śmiech, wytykanie palcami. Pajączek zagryzł zęby z bólu, płakał w środku, ale na twarzy nie pojawiła się żadna łza. Doszedł do ławki, usiadł. Jeszcze nigdy nie czuł się taki smutny, bez sił, zmęczony.
Od tej pory w szkole stał zawsze na uboczu, nie bawił się z innymi. Po szkole spędzał czas w mieszkaniu, nie wychodził na podwórko.
Minęło kilka tygodni. Nauczycielka - pani Pajęczyca - poinformowała uczniów, że odbędzie się w szkole wielki konkurs, rywalizacja między klasami na najpiękniejszą pracę, jaką tylko potrafią wykonać pajączki.
- Co to za konkurs, co to za zadanie? - pytały bardzo zaciekawione.
- A co pajączki potrafią robić najlepiej? - spytała pani.
- Oczywiście pajęczynę! - chórem odkrzyknęła klasa.
- Tak, zgadłyście - potwierdziła nauczycielka.
- Jest to bardzo ważny konkurs dla pajączków, bardzo - powtórzyła. - Brać się do pracy, bo za tydzień rozstrzygnięcie - dodała.
Przez cały tydzień pajączki zbierały się w grupki, dyskutowały, chwytały się za główki, bo każdy chciał zwyciężyć. Ostatniego dnia przyniosły swe prace i trwało niekończące się porównywanie. Tylko pracy naszego pajączka nikt nie oglądał. Miał ją zawiniętą w papier i tak ją oddał pani.
Po godzinie pani Pajęczyca wpadła do klasy jak bomba i z radością obwieściła:
- Praca ucznia z naszej klasy zwyciężyła!
- Kto, kto jest tym szczęśliwcem - poruszeni pytają jedni przez drugich.
Pani rozwinęła rulon i przed ich oczyma ukazała się cała utkana z promieni słońca sieć, mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy.
- Jaka piękna, cudowna - szepcą. - Ale, ale, proszę pani, to nie jest praca żadnego z nas - powiedzieli uczniowie, zawiedzeni.
- To jest pajęczynowa sieć naszego pajączka - powiedziała pani i podeszła do niego, całując go serdecznie.
- On, ten kuter... to niemożliwe - kiwały główkami.
- Tak pięknie tkać nie potrafi nikt - powiedziała pani. - Dzięki niemu nasza klasa wygrała konkurs i w nagrodę pojedziemy do grot zobaczyć najstarsze sieci pajęcze.
- Hurra, hurra! - rozległy się gromkie krzyki. Rzucili się wszyscy na pajączka, gratulując mu i ściskając go. Od tej pory już nikt go nie przezywał, przeciwnie - wszyscy chcieli się z nim bawić i uczyć, byli dumni z jego umiejętności.
Maria Molicka BAJKA o PSZCZÓŁCE / "Bajkoterapia", Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2002
Temat: co potrafię, do czego mam predyspozycje.
Cel: uświadomienie dzieciom, że rozczarowanie związane jest z oczekiwaniem sukcesu i że każdy ma do czegoś predyspozycje.
Daleko stąd, daleko, w królestwie zwierząt, żyła pośród innych mała pszczółka. Tym się jednak różniła od innych pszczółek, które latały po łąkach i spijały słodki nektar z kwiatów, że zapragnęła zrobić wielką karierę, występować w telewizji, być na pierwszych stronach gazet. Marzyła o wielkiej sławie. Pewnego dnia powiedziała do mamy:
- Zostanę modelką.
Mama najpierw się zdziwiła, a potem zaczęła tłumaczyć córeczce:
- Ależ kochanie, modelki mają takie długie nogi, są bardzo wysokie, a ty jesteś malutką pszczółką.
Pszczółka nie chciała tego słuchać i nie czekając, aż mama skończy, odleciała czym prędzej do szkoły dla modelek. Właśnie zaczynały się zajęcia. Sarenki i łanie biegały po wybiegu, przytupywały kopytkami, kręciły ogonkami, a nasza biedna pszczółeczka musiała uważać, by jej ktoś niechcący nie nadepnął. Na szczęście miała żądło i to ją uchroniło przed zadeptaniem. Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi.
Po kilku lekcjach sama stwierdziła, że to zajęcie nie dla niej. Zostanę piosenkarką, pomyślała, potrafię tak doskonale brzęczeć.
- Mamo - powiedziała - zmieniłam decyzję, zostanę piosenkarką.
- Ależ ty nie potrafisz śpiewać! Nie znasz nut - mówiła bardzo zmartwiona mama.
- Umiem za to pięknie brzęczeć - odparła pszczółka, wzruszyła lekceważąco ramionami i nie słuchając dłużej mamy, odleciała do radia.
- Pięknie brzęczę - powiedziała, wchodząc do studia.
- Doskonale - odparł redaktor słowik. - Właśnie dzisiaj mamy konkurs młodych talentów, stań w kolejce i tutaj, na tej kartce napisz swój repertuar.
- Repertuar... a co to takiego? - zdziwiła się.
- Zapisz tutaj, o tu - pokazał pazurkiem - piosenki, jakie zaśpiewasz.
- Mmmhhhhmmm - zamruczała niezadowolona pszczółka. I po chwili uzmysłowiła sobie, że nie zna żadnej piosenki, potrafi tylko brzęczeć.
Słowiki wyśpiewywały trele morele, skowronki nuciły smętne pieśni, nawet wróbelki dzióbkiem wystukiwały rytm i zawzięcie powtarzały słowa piosenek. Tutaj nie cenią prawdziwych talentów, pomyślała. Tylko się skompromituję, nie docenią mnie.
Czym prędzej odleciała do ula. A może zostać aktorką, najlepiej filmową? - zastanawiała się. - Tak, nadaję się do tego. Ale i tutaj okazało się, że liski, kreciki, a nawet niedźwiadki lepiej znają sztukę aktorską. Nasza pszczółeczka nie potrafiła zadeklamować wiersza czy zatańczyć.
Może zostać sławnym sportowcem? Zajączki biegają szybciej, koniki wyżej skaczą. Nie, do tego też się nie nadaje. Co ja nieszczęśliwa mam robić, jaki zawód wybrać? - głośno lamentowała. Przyleciały inne pszczółeczki, usiadły dookoła i spytały:
- Dlaczego nie chcesz zbierać miodu? Masz taki piękny ryjek, na pewno będziesz w tym znakomita. Chodź z nami.
Poleciały na piękną łączkę i po pracowitym dniu mała pszczółeczka zebrała garnek słodkiego nektaru.
- Jesteś w tym naprawdę wspaniała - pochwaliła mama. - Bardzo się cieszę, że moja córeczka jest takim dobrym zbieraczem.
Pszczółeczka spojrzała z dumą na garnek pełen po brzegi i też się ucieszyła. Potem pomyślała: Do tego się właśnie nadaję, to potrafię robić dobrze. Zadarła łebek do góry bardzo z siebie dumna i razem z innymi poleciała do ula.
Dom największy na świecie"
Wielka rodzina ślimaków żyła sobie na wspaniałej i smacznej główce kapusty. Wędrowały powoli z jednego liścia na drugi, ze swymi domkami na plecach, w poszukiwaniu nowych główek. Pewnego dnia młody ślimaczek powiedział do swego ojca: -Gdy będę duży, chcę mieć największy dom na świecie. -To co mówisz, jest bardzo nierozsądne - powiedział ojciec - pewne rzeczy są lepsze, gdy są małe. I opowiedział synkowi następującą historię: Pewnego razu żył sobie mały ślimak, który tak jak ty, powiedział do ojca: - Gdy będę duży, chcę mieć największy dom na świecie. - Pewne rzeczy są lepsze gdy są małe - odpowiedział ojciec. Postaraj się raczej, aby twój dom był zawsze mały i lekki do noszenia. Ale ślimaczek nie chciał posłuchać ojca. Ukryty w cieniu wielkiego liścia, zaczął wykręcać się i rozciągać: w jedną i drugą stronę. I tak jego dom coraz bardziej się powiększał. Wkrótce stał się tak wielki jak melon. Wszystkie ślimaki mieszkające w pobliżu mówiły: - Ty masz z pewnością największy dom na świecie. Pewnego dnia gromada motyli przelatywała w pobliżu. - Patrzcie!- powiedział jeden z nich. - Katedra! - Nie - zaprzeczył inny. - To jest wielki cyrk! Nadszedł dzień, gdy ślimaki zjadły wszystkie liście kapusty i dlatego postanowiły przenieść się na inną kapustę. Ale mały ślimaczek nie mógł się poruszyć. Jego dom był zbyt ciężki. Pozostawiono go samego, a ponieważ nie było nic do jedzenia, ślimaczek wkrótce umarł z głodu. Pozostał tylko jego wielki dom, który powoli się rozpadł. Gdy tata - ślimak skończył swą opowieść, mały ślimaczek miał oczy pełne łez. - Będę zawsze miał mały domek - pomyślał zdecydowanie. - Wtedy zawsze będę mógł iść tam, gdzie będę chciał! Mały ślimaczek był bardzo szczęśliwy, a gdy ktoś go pytał: - Dlaczego masz tak mały domek? - opowiadał historię o największym na świecie ślimaczym domku.
BAJKA O DWÓCH OŁÓWKACH / Temat: przyjaźń.
Cel: uświadomienie potrzeby przyjaźni, bezinteresownej chęci pomagania, budowanie zaufania, lojalności, stymulacja empatii (współczucia).
W pewnym piórniku leżały równo ułożone ołówki. Były kolorowe, tylko jeden był zwykły, szary. Tuż obok niego znajdował się wspaniały ołówek dwukolorowy: czerwono-niebieski. Ołówki zawsze przebywały razem, czy to leżąc obok siebie w piórniku, czy ścigając się i kreśląc wzory na papierze. Szary rysował kontury, a dwukolorowy wypełniał je barwami. Bardzo lubiły się tak razem bawić. Inne kolorowe chciały przyjaźnić się z dwukolorowym, ale on wolał szary i z nim spędzał czas.
- Co to za zwyczaje - szeptały oburzone - że dwukolorowy przyjaźni się z takim zwyczajnym! To nie wypada, nie wypada - powtarzały.
Ale dwukolorowy nie słuchał tego gadania, szarak zresztą też. Obydwa przecież bardzo się lubiły.
Aż pewnego dnia wydarzyło się straszne nieszczęście; dwukolorowemu złamały się grafity.
- Będzie do wyrzucenia, do wyrzucenia - szeptały ołówki, z satysfakcją przekazując sobie tę wieść.
Dwukolorowy bardzo się zasmucił, szarak jeszcze bardziej.
- Jak mu pomóc, co zrobić - pytał sam siebie. - Nie, nie pozwolę, by taki wspaniały ołówek, który jeszcze może tyle pięknych rzeczy narysować, został wyrzucony.
Wziął przyjaciela na plecy i pomaszerował szukać lekarza ołówków.Przyjaciele długo szukali pomocy. Szary ołówek był już bardzo zmęczony, co chwilę odpoczywał, ale nie ustawał w poszukiwaniach.
Nareszcie znalazły bardzo starą Temperówkę.
- Spróbuję wam pomóc - rzekła i bardzo ostrożnie zabrała się do pracy.
Delikatnie, by nie spowodować zniszczeń, skrobała, przycinała i w końcu zatemperowała.
- Uf, już po zabiegu - powiedziała. - Udało się, jesteś wprawdzie krótszy, ale dalej pięknie możesz rysować, co tylko zechcesz.
- Naprawdę ? - spytał z niedowierzaniem dwukolorowy.
- Pomogłam tobie, ale największą przysługę oddał ci twój przyjaciel - Szary Ołówek.
- E tam - powiedział Szarak zawstydzony tą pochwałą. - My jesteśmy prawdziwi przyjaciele, on nie zdradził naszej przyjaźni dla innych, kolorowych, więc ja... Tutaj zaczął się jąkać bardzo wzruszony.
Dwukolorowy nic nie powiedział, tylko przytulił się do niego. Wróciły razem do piórnika, by odpocząć po przeżyciach, a nazajutrz znowu rysowały razem.
Maria Molicka "Bajkoterapia", Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań 2002
Mrok i jego przyjaciele
„Mrok i jego przyjaciele” to przykładowa bajka psychoterapeutyczna. Pochodzi z ksiązki Marii Molickiej pt.: „Bajki terapeutyczne” wydanej przez wydawnictwo Media Rodzina Poznań 2002
Mały chłopiec leżał w łóżeczku. Było ciemno. Mrok rozkładał się na stole, suficie, krzesłach, segmentach i łóżku tak, jak rozkłada się tkanina położona na przedmiotach. Zamazywał ich kształty, jednocześnie je otulając. Mrok był tajemniczy, bo utrudniał rozpoznanie dobrze znanych przedmiotów. Pokój w świetle dnia był wesoły i kolorowy. Teraz natomiast miał barwę ciemnoszarą. Tego właśnie nie lubił chłopczyk leżący w łóżeczku: mroku, który zaczarowywał i odmieniał jego pokój. Zamknął więc oczy, nie chciał tego oglądać, ale zaciśnięte mocno powieki nie zmieniły niczego, bo on wiedział, że jeśli troszkę otworzy nawet tylko jedno oko, to znowu znajdzie się w tym swoim - nie swoim pokoju.
Cóż robić? - przemknęła mu myśl jak błyskawica. - Może zawołać mamę? E, nie, ona się będzie gniewała, że nie śpię lub powie: „Nic się nie bój, jestem obok w kuchni” i nie pozwoli zapalić światła. Może zawołać tatę? Także nie. On na pewno powie, że znowu coś wymyślam, by nie spać albo: „Taki duży chłopiec, a się boi”.
Właśnie to zdanie zawsze najbardziej go gniewało, bo po pierwsze, wcale nie czuł się duży. Mama przecież często powtarzała: „Mój ty maleńki mężczyzno”. Po wtóre, kto by się nie bał, kiedy nie można zobaczyć, gdzie się naprawdę jest i nie wiadomo, co się może zdarzyć? Może jednak zawołać tatę i podstępnie zapytać go o samochód? Tata zawsze lubi rozmawiać o samochodach. Kiedy już tu będzie i zacznie mówić o benzynie, motorze, cały ten mrok nie będzie taki straszny… Ale tato o tej porze nie będzie chciał rozmawiać; wieczorem jest zawsze taki oficjalny i nie znosi sprzeciwu.
Kogo by tu zawołać, z kim porozmawiać? - myślał głośno chłopczyk. Jego myśli wymknęły się spod kontroli i zabrzmiały w pokoju całkiem donośnie.
- Ze mną - odezwał się po chwili miły, matowy, chłopięcy głos. Wyłonił się z ciszy, jak dzień wyłania się z nocy. I zaraz zrobiło się przyjemnie, nie tak obco.
- Kto ty jesteś? - zapytał zdziwiony chłopczyk. Usiadł na łóżeczku i wpatrywał się w ciemność.
- To ja, Mrok - i po krótkiej przerwie dodał: - Mam taki ciemnoszary płaszcz i nim okrywam wolno wszystko: domy, ulice, lasy i pola. Po mnie przychodzi noc, a potem znowu witam dzień. Mam też bardzo miłych przyjaciół - to cienie. Jeśli chcesz, to poznam cię z nimi. Bo… bo ja nie mam twarzy i nie mogę ci się pokazać.
Chłopiec wyczuł smutek w jego głosie. Pomyślał szybko, że tajemniczy nieznajomy wcale nie jest straszny, a tylko smutny. Podjął więc decyzję.
- Mogę się z tobą zaprzyjaźnić. Nie musze cię widzieć. Wystarczy, że będziesz blisko, że będziemy rozmawiali, że będziemy razem.
- Tak? - z niedowierzaniem spytał Mrok.
- Oczywiście - odparł chłopiec.
- Bardzo się cieszę.
Teraz jego głos był inny; silny, pełen radości.
- Ja nie mam jeszcze przyjaciół, a tak bardzo bym chciał - powiedział chłopiec.
- Wiesz, poznam cię z moimi cieniami - zaproponował Mrok.
- Z cieniami? - zdziwił się chłopiec.
- Tak. Oni są niezwykli, mogą być wielcy jak wieżowce i po chwili tacy malusieńcy, że potrafią wejść do mysiej norki. Mogą stać się grubasami albo osobnikami cienkimi jak patyki. Mogą upodobnić się do ciebie, potem do stołu, do drzewa. Oni to potrafią. Potrafią wcielić się w każdą osobę, każdą rzecz.
- Och, jak bardzo chcę ich poznać! Gdzie oni są? - niecierpliwił się chłopiec.
- Tutaj jesteśmy - odpowiedział mu chórek złożony z dwóch głosów.
Chłopiec rozejrzał się dookoła, poszukując w mroku źródła tych głosów. Nagle z ciemności wyłoniły się dwie postacie, które były dwuwymiarowe, to znaczy miały tylko długość i szerokość. Jedna z nich była długa i chuda jak patyk, a druga pucołowata i okrąglutka jak piłka.
- Od razu was poznałem - mówił chłopiec. - Wasz przyjaciel Mrok bardzo dokładnie mi was opisał.
- My już dawno chcieliśmy ciebie poznać, ale to tej pory nam się to nie udawało. Tańczyliśmy czasem dla ciebie po ścianach, wyskakiwaliśmy zza drzwi lub okien, ale… ale ty nie chciałeś się z nami zaprzyjaźnić. Płakałeś albo wołałeś mamę lub tatę i było nam troszkę przykro z tego powodu - mówiły, wzajemnie przekrzykując się, jakby nagle chciały wszystko powiedzieć, nadrobić stracony czas. Chłopiec zawstydził się, że zachowywał się jak małe dziecko. Milczał. Cienie zrozumiały jego nastrój i zaczęły przekonywać:
- Nic się nie martw, to normalne, że się bałeś. Przecież nas nie znałeś. My też się boimy.
- Wy też? - zdziwił się chłopiec.
- Tak, my boimy się dnia! - krzyknęły.
- Dnia? Czy można bać się dnia? Wtedy jest tak pięknie, wszystko można zobaczyć, dotknąć, poznać.
- My mamy swój świat. Świat ciemności i przyjaciela Mroka. Widzimy może niedokładnie, ale to jest piękne, bo odkrywamy inny, tajemniczy świat, gdzie każda rzecz zmienia swój wygląd. Czasem jest ciemnoszara, czasem srebrzysta, czasem czarna. To też jest cudowny świat, który mógłbyś poznać razem z nami. Aha, zapomnieliśmy powiedzieć, dlaczego boimy się dnia. Bo światło nas przepędza i musimy się ukrywać, i czekać, aż znowu przyjdzie Mrok.
- A gdzie się ukrywacie? - spytał chłopiec.
- W rzeczach, na przykład w tym stole, w tym krześle - pokazał ręką jeden z cieni, ten bardzo chudy.
- Tak?
- Oczywiście - odpowiedziały cienie.
Ja boję się ciemności, a one dnia. Jakie to dziwne - myślał chłopiec. Zrozumiał, że jego lęk nie wynika z prawdziwego zagrożenia, jest wymyślonych. - Dzisiejszego wieczoru to odkryłem - cieszył się chłopiec.
- No dość tych rozważań. Wstawaj - powiedział Mrok. - Pójdziemy na spacer.
- Na spacer? - zdziwił się chłopiec.
- Tak, na spacer - odrzekł Mrok. - Ja was otulę swoim płaszczem, nie będzie zimno, nie będzie niebezpiecznie.
- Ale jak wyjdziemy z pokoju? - zmartwił się chłopiec. - Mama zamknęła drzwi i gdy usłyszysz skrzypienie podłogi, ruch klamki, to na pewno przyjdzie tutaj i nam zabroni.
- Nie będziemy otwierali drzwi.
- A jak wyjdziemy? - spytał chłopiec.
- Przez szparę w drzwiach - powiedziały cienie.
- Przez szparę? - powtórzył ze zdziwieniem chłopiec. - Ale ja się nie przecisnę.
- Mrok tłumaczył ci, że my cienie, jesteśmy ukryte w ciągu dnia w przedmiotach, w osobach, a w nocy ujawniamy się. Teraz ty też będziesz swoim cieniem.
- Zamienię się w cień? - spytał chłopiec.
- Nie musisz się zamieniać. On jest w tobie, tylko ty o tym nie wiedziałeś, bo w dzień się w tobie chowa, a wieczorem wychodzi. To znaczy, że on jest twój i jest trochę tobą. Proszę, spójrz na ścianę, widzisz go?
- Ależ tak!
- Cieszymy się, że to zrozumiałeś - powiedziały cienie.
- To głupie bać się siebie, a ja się bałem mroku i cieni - mówił chłopiec.
- Bo tego po prostu nie rozumiałeś. Często strach i lęk rodzą się z niezrozumienia, a gdy już się wie, to puf - i strachu nie ma - tłumaczyły cienie.
- Chodźcie już, chodźcie - zachęcał Mrok.
- Dobrze! - okrzyknęli jednocześnie i chłopiec i cienie.
Chłopiec wstał z łóżeczka i skierował się w stronę drzwi, zatrzymał się i powiedział:
- Jeszcze nie przedstawiliśmy się sobie. Mama mówi, że to niegrzeczne.
- Już naprawiamy ten błąd. Ja jestem długi Plim, a on - gruby Plam.
- A ja - pokazał paluszkiem na siebie chłopiec - Michu. Tak naprawdę to jestem Michał, ale bardzo lubię, gdy wołają na mnie Michu, bo zawsze potem mama albo tata całują mnie i głaszczą. Wasze imiona też są zdrobnieniami? - spytał Plima i Plama.
- Nasze imiona są stare. Ja jestem Pliniusz Starszy i dlatego wołają na mnie Plim.
- A ja Pliniusz Młodszy i dlatego mam zdrobniałe imię Plam.
- Aha - powiedział Michu, ale zaraz się poprawił i dodał: - Rozumiem.
- Idziemy - powiedział Mrok.
Wolniutko przecisnęli się przez drzwi, rozglądając się, czy ktoś nie nadchodzi. Przechodząc koło kuchni, Michał zerknął do środka. Mama zmywała naczynia, a tata czytał gazetę. Chłopcu przemknęła myśl, że zapomniał wyrzucić śmieci.
- Jutro z rana to zrobię - obiecał sobie. - Mama tak dużo pracuje, trzeba jej pomóc.
Nie było czasu na rozważania. Musiał dogonić kolegów. Dotarł do drzwi wejściowych. I tutaj, jak poprzednio, bez trudności przecisnął się przez szparę.
Na dworze wszystko było szare. Domy, ulice, drzewa, nawet niebo były samą szarością. Dzisiaj ta szarość nie budziła lęku. Był razem ze swoimi przyjaciółmi, odkrywał inny, szary świat. Świat, w którym króluje Mrok.
- Dokąd pójdziemy? - spytał.
- Teraz musimy tak się wydłużyć, by stojąc na chodniku, zaglądnąć na dach tego pięciopiętrowego budynku - powiedział Plim.
- Zajrzeć na dach mojego domu? Ależ to niemożliwe - stwierdził Michu.
- Wszystko jest możliwe, gdy jesteś z nami - odpowiedział Plam tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Podaj mi ręce.
Chłopiec w ich dłonie wsunął własne i wyczuł energiczny uścisk, później delikatne szarpnięcie i poczuł, że rozciąga się jak guma. Spojrzał na swoje nogi - były bardzo długie i nadal się rozciągały. Mijał okna kolejnych pięter tak szybko, jak winda jadąca w górę czy w dół. Był długi, tak bardzo długi, że opierając się stopami o chodnik, głową sięgał dachu. Przyjaciele widząc jego zdumioną minę, parsknęli śmiechem. Plam powiedział:
- Z czasem się przyzwyczaisz do tego i uznasz to za normalne.
- Normalne? Jak to możliwe? - zapytał.
- Przecież jesteś cieniem, swoim cieniem, a cień potrafi być malutki, wielki, olbrzymi i nie ma w tym nic dziwnego, jak nie jest dziwne, że wieje wiatr, zapada mrok, że kwiaty pachną i opowiadają nocą niezwykłe historie o ziemi, o tym, co jest tam głęboko, pod naszymi stopami.
Chłopiec zastanowił się. Ile dzisiaj zdarzyło się niezwykłości, ile rzeczy zrozumiał! On, który jeszcze niedawno bał się ciemności. Rozejrzał się dookoła - w mroku majaczyły kominy, niebo zlewało się z dachami, było cicho i spokojnie. Nagle pojawiła się kotka. Przybyła nie wiadomo skąd. Po prostu wyłoniła się z mroku.
- Jestem Klementyna i mieszkam tutaj - przedstawiła się chłopcu. - A tym kim jesteś? - spytała. Michał nie zdążył odpowiedzieć, więc Plim i Plam dokonali prezentacji.
- To nasz nowy przyjaciel Michu.
- Bardzo mi miło - powiedziała Klementyna i przed oczyma zgromadzonych przyjaciół wykonała piruet. Zrobiła to bardzo pięknie. Jej ruchy były zwinne, lekkie i pełne gracji.
- Jesteś tancerką? - zapytał Michu.
- Ach, jaki jesteś miły - powiedziała Klementyna i zakryła łapką pyszczek, chcąc w ten sposób ukryć zakłopotanie.
- Naprawdę tańczysz wspaniale!
- Czy chcesz, bym zatańczyła specjalnie dla ciebie?
- Tak - odpowiedział uradowany chłopiec i klasnął w dłonie.
Klementyna wyprostowała się, ukłoniła i rozpoczęła występ. W rytm lekkiego wiatru sunęła po dachu jak po parkiecie sali balowej, odchyliła głowę, rozpostarła ramiona, jakby tańczyła w objęciach fal powietrza. Zawirowała, a potem nagle zatrzymała się i wolno, obejmując i tuląc wiatr, kołysała się razem z nim. Chłopiec poczuł powiew wiatru i usłyszał jego delikatną muzykę. Otoczony płaszczem Mroku też zaczął tańczyć, początkowo nieśmiało, później coraz swobodniej, w rytm ciemności nocy. Chwycił łapki Klementyny i wirowali razem. Zmęczeni tańcem zatrzymali się. Klementyna pogłaskała go łapką po twarzy i poprosiła:
- Zapamiętaj tę noc.
Michu pokiwał głową.
- Nie mógłbym tego zapomnieć - szepnął.
Stali na wprost siebie i w jednej chwili Klementyna z baletnicy zamieniła się w zwyczajną kotkę biegającą po dachu.
- Lubię cię i taką - powiedział Michu. - Dziękuję za taniec.
- Pa - odpowiedziała kotka, a znikając w ciemnościach, krzyknęła:
- Odwiedzę cię kiedyś!
- Będę czekał! - odkrzyknął chłopiec.
- Pora wracać. Zaraz przyjdzie noc, piękna noc księżycowa. Nasz przyjaciel Mrok musi wracać do domu. Byłoby mu przykro odejść tak bez pożegnania.
- Dobrze - rzekł Michu, choć bez zbytniego entuzjazmu. Spodobało mu się być długim, zaglądać na dachy, mieć niezwykłych przyjaciół, ale zrozumiał, że powinien postąpić tak, jak radziły cienie. Ponownie chwycił je za ręce, poczuł lekkie szarpnięcie i tak szybko jak winda zjeżdża w dół, zaczął maleć. Powrócił do swoich poprzednich rozmiarów.
- Idziemy - powiedział Plim.
- A Mrok? - spytał Michu.
- On jest z nami. Cały czas otula nas swym płaszczem - wyjaśnił Plam.
Trzymając się za ręce, nasza trójka, podobnie jak poprzednio, przecisnęła się przez szpary w drzwiach. Wszyscy znaleźli się z powrotem w mieszkaniu Micha. Cichutko, na paluszkach przechodzili obok kuchni pokoju rodziców. Było ciemno i cicho. Śpią - pomyślał chłopczyk. - Jutro im wszystko opowiem.
Po chwili leżał już wygodnie w swoim łóżeczku.
- I co, podobało ci się? - spytał Mrok.
- O tak, dziękuję bardzo - powiedział chłopczyk, ziewając.
- Do jutra - rzekł Mrok.
- Do zobaczenia - powiedzieli równocześnie Plim i Plam.
Zasnął.
Rano obudziło go słoneczko zaglądające ciekawie przez okno, pocałowało czule i tańczącymi promieniami zachęcało do wstania. Chłopiec przetarł rękami powieki, przeciągnął się i wyskoczył z łóżka.
- Mamo, mamo! - zawołał.
Drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się ukochana mama. Wyciągnęła ręce do syna i powiedziała:
- Pora wstawać.
- Mamo, miałem wspaniały sen. Ja już nie boję się ciemności. Jak chcesz, to opowiem ci mój sen - mówił bardzo szybko i chaotycznie.
Nagle w oknie pojawił się ciemny kształt, mała kuleczka, która rozwinęła się i przybrała postać kotki. Oparła się o szybę i zajrzała do pokoju. Ich oczy spotkały się.
- O, Klementyna! - krzyknął chłopczyk i podbiegł do okna. Kotka wygięła grzbiet i wykonała wspaniały sus na sąsiedni balkon. Chce, żebym ją podziwiał - uznał. Z zamyślenia wyrwała go mama.
- I co ci się śniło, syneczku? - spytała.
- To właściwie nie był sen. To zdarzyło się naprawdę. Ja już nie boję się ciemności i mam przyjaciół: Mroka, Plima i Plama. I kotkę Klementynę.
- Wspaniale, opowiesz mi to w kuchni - przerwała mama. - Czeka tam na ciebie śniadanie.
- Do zobaczenia wieczorem - powiedział chłopiec, wychodząc z pokoju. Wiedział, że Mrok i cienie zostaną tu, czekając na jego znak.
Bajka relaksacyjna nr 1 - Maria Molicka
Słonko cały dzień świeciło, aż w końcu poczuło się bardzo zmęczone. Jego promienie stawały się coraz słabsze, coraz chłodniejsze słabiej ogrzewały ziemię. Zobaczyło w oddali małą górkę. Postanowiło schować się za nią i odpocząć. Wolno popłynęło po niebie w jej kierunku.
Gdy znalazło się za szczytem pagórka, poczuło się jeszcze bardziej zmęczone. Słonko ogarnęła senność. Obok przepływały małe obłoczki, jeden, drugi, trzeci.... Niewiele myśląc wskoczyło w sam środek puszystej, błękitnej chmurki. Wtuliło się w mięciutki obłoczek i poczuło przyjemne ciepło. Chmurka jak pierzynka otuliła je ze wszystkich stron. Było wygodnie, przyjemnie, bezpiecznie. Obłoczek unosił słonko i delikatnie kołysał. Z daleka dochodził delikatny śpiew ptaków, który jak kołysanka tulił do snu.
Słonko rozłożyło się wygodnie, odpoczywało. Oddychało równo, miarowo, spokojnie. Czuło się coraz bardziej senne i senne. Zamknęło oczy i popłynęło leżąc na obłoczku.. Płynęło i płynęło leżąc bezwładnie. Promienie całym ciężarem spoczęły na obłoczku. Obok płynęły chmurki jedna, druga, trzecia, nie spiesząc się, powoli. Słonko oddychało równo, miarowo, spokojnie. Powyżej był błękit, spod którego wyglądały migocące gwiazdki i śpiący księżyc zwinięty, jak rogalik. Poniżej znajdowały się pagórki porośnięte zielenią, a w dolinie leniwie płynęła rzeka.
Słonko zamknęło oczy i odpoczywało. Całe zmęczenie trudami dnia z wolna uwalniało się i spływało na chmurkę. Słonko stawało się coraz lżejsze i lżejsze, wymywało z siebie całe zmęczenie. A obłoczek robił się coraz cięższy i cięższy, coraz ciemniejszy i coraz większy. Aż stał się dużą chmurą, z której spadł deszcz. Krople, jak wielkie sople, spadały na ziemię: kap, kap, kap... Chmura pozbyła się niechcianego ciężaru i z powrotem stała się obłoczkiem.
Nie wiadomo skąd nagle pojawił się delikatny wiaterek. Podmuchał na chmurki, które zaczęły szybciej płynąć po niebie. I jeszcze szybciej i szybciej. Ze słonka ściągnął obłoczek jak pierzynkę. Wówczas słońce otworzyło oczy, ziewnęło, przeciągnęło się i wolno podniosło się z mięciutkiego obłoczka. Orzeźwiający wiaterek wiał coraz mocniej i mocniej. Zewsząd dochodził coraz głośniejszy śpiew ptaków.
Słonko ciekawie wyjrzało zza chmurki i zobaczyło, jak drzewa, krzewy wyciągają swe liście do nieba czekając na ciepłe promienie. Wiatr dmuchał na chmurki jak na dmuchawce, z coraz większą siłą, aż rozpierzchły się po całym niebie. Słonko poczuło się lekkie i rześkie.
Otrzepało z siebie resztki snu i pełne nowych sił zeskoczyło z obłoczka, który czym prędzej popędził za innymi. Zajaśniało pełnią blasku i znowu skierowało promienie na ziemię, obdarzając drzewa, kwiaty i krzewy swym ciepłem. Wokół zapanowała radość.
Bajka relaksacyjna nr 2. - Maria Molicka.
Ciężarowy samochód jedzie wysoko, wysoko w górach. Pnie się po autostradzie, to w górę, to w dół i znowu z wysiłkiem wspina się wyżej i wyżej. Ciężko pracuje silnik; szumi, stuka i dudni. Samochód jest bardzo zmęczony. Dzień i noc w drodze. Pędzi przed siebie dalej i dalej, szybciej, i szybciej. Słonko wolno chowa się za chmury, zaraz zapadnie zmrok. Ciężarówka wjeżdża do miasta. W oknach domów zapalają się światła, latarnie oświetlają drogę. Jest wieczór. Samochód zbliża się do celu podróży, do domu. Utrudzony jazdą po betonowych szosach, zmęczony hałasem, czeka na chwilę, kiedy będzie mógł zatrzymać się, wypocząć, odzyskać siły. O, już zajechał pod swój garaż. Hamuje z piskiem radości. Wolno wjeżdża do środka. Jest ciemno. Ciężarówka nieruchomieje, gasi światła, ucisza się z wolna warkot silnika. Opony ciężko opadają na podłogę jak na materac. Samochód układa się do snu. Nareszcie, po dalekiej podróży odpoczywa. Cisza tuli go do snu. Zasypia.
Śni, że jest na spacerze, jedzie bardzo wolno po małej wijącej się drodze, obok której rosną drzewa. Delikatny wiaterek muska maskę samochodu, głaszcze, a promienie słońca ogrzewają, tulą. Jest spokojnie, cicho i przyjemnie. Zewsząd dochodzi szum wiatru, drzew i cichej pracy silnika. Ciężarówka mija bez pośpiechu lasy, pola, zielone łąki i pasące się na nich zwierzęta, bujne lasy, i błękitne jeziora leżące w dolinie. Jest pięknie dookoła. To wspaniale być ciężarówką i podróżować po świecie.
Jedzie dalej, znowu mija lasy i pola, małe miasteczka, i wsie rozłożone dookoła. Dalej i dalej, wolno, nie spiesząc się, spokojnie. Rozpływa się gdzieś całe zmęczenie. Samochód mknie lekko, jakby fruwał po drodze.
Wtem pierwsze, ranne promyki wpadają przez bramę do garażu. Kierowca otwiera drzwi na oścież, światło wpada do środka garażu. Jest piękny, jasny dzień. Pora wstawać, czas na poranną kąpiel. Samochód przeciąga się, o tak, raz i drugi, i trzeci. I już po chwili czuje miłą pianę i ciepły strumień wody, który obmywa go z resztek snu. Opony nabierają powietrza, stają się silne, gotowe, by ruszyć w trasę. Samochód radośnie zapala silnik i z nową energią i zapałem, wypoczęty, rusza w drogę.
Ola idzie z koszykiem do lasu... Wieje leciutki wietrzyk... świeci słoneczko... dziewczynka słucha śpiewu ptaków... Patrzy na ogromne drzewa... Czuje zapach sosen... Zbiera żołędzie i liście dębowe... Widzi piękne grzyby... borowiki... rydze... Grzyby uśmiechają się do niej... Zabiera je ze sobą... Przechodzi obok strumyka... Słucha jak woda uderza o kamienie... Do strumyka podchodzi mały kotek... Ola uśmiecha się do kotka... Kotek nie boi się dziewczynki... Patrzy na nią przyjaźnie. Miauczy, miau... miau... miau... Oleńka wraca do domu... Kotek jej towarzyszy... Nie może się od niego uwolnić... Kotek wchodzi na podwórko... Ola daje mu mleczka... Siada i patrzy jak kotek pije mleko... Odpoczywa..... Jest cicho... przyjemnie... spokojnie.
Magdalena Świtała "Wieczorna opowieść"
II miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka relaksacyjna
Kolejny ciepły, letni dzień zbliża się ku końcowi. Wielką łąkę i las powoli otula, swymi delikatnymi dłońmi, aksamitny Pan Mrok. Spowija czernią i granatem, niczym lekkim tiulem, nasza wieś. Słońce chowa się powoli za horyzont, znacząc delikatną czerwienią linię nieboskłonu. Pojedyncze, małe chmurki leniwie snują się po wieczornym niebie. Kwiaty chylą kolorowe główki, a ich prawie przezroczyste płatki zamykają się z cichym trzaśnięciem. Spóźnione pszczoły z cichym, wibrującym w powietrzu brzęczeniem, odlatują do swoich uli. Żuki i mrówki skończyły na dzisiaj swoją pracę. Wystarczy dobrze się wsłuchać, żeby usłyszeć, jak z cichym tupotem małych nóżek, umykają do swoich domków, schowanych w trawie, w ziemi, albo wśród listowia.
Wieczorny wietrzyk delikatnie szeleści w trawie, porusza zielonymi liśćmi. Słychać senne ćwierkanie ptaków, które niespiesznie układają się do snu w swoich gniazdach. Gdzieś daleko zaszczekał pies. Nocą będzie pilnował domu swoich gospodarzy i ich spokojnego snu. Powoli gasną światła w domach, a drogę oświetlają maleńkie robaczki świętojańskie - świetliki. Zapalają swoje małe latarenki, małe punkciki jasnego światła w aksamitnym mroku.
Za chwilę wyruszy na wieczorne łowy kot, który lekko przebiega przez łąkę. Miękkie poduszki jego łap sprawiają, że porusza się prawie że bezszelestnie. Ze snu budzą się też ćmy, które rozpoczną nocną wędrówkę w poszukiwaniu światła. Jedwabiste, delikatne skrzydła tych owadów uderzają o siebie podczas pospiesznego lotu. Gdybyśmy zanurzyli się w las, usłyszelibyśmy pohukiwanie szarych sów, łagodne stukanie racic przebiegającego jelenia.
Schowały się już zające, śpią przytulone w swoich norkach. Za to jeże tuptają po łące, pewnie biegną do ogrodu. Z oddali, z lasu dobiegło ciche pochrząkiwanie dzików. Ich dalekie kuzynki - świnki, śpią już dawno w chlewiku. Za chwilę Pan Mrok zapali na nocnym, ciemnogranatowym niebie, srebrzyste migoczące gwiazdy i oświetli drogę spóźnionym wędrowcom lśniącym sierpem księżyca.
Spokój, cisza i mrok objęły we władnie las i łąkę. I wy przytulcie się do miękkiej poduszki i zaśnijcie. Ale najpierw posłuchajcie nocnej opowieści.
Michalina Gaszak "O kropelce"
III miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka relaksacyjna
Po błękitnym, wiosennym niebie płyną powoli białe, bieluśkie obłoki...mięciutkie jak wata cukrowa. Na jednym z nich mieszka malutka, maleńka Kropelinka. Codziennie w zabawach towarzyszy jej mnóstwo sióstr i braci malutkich jak ona- Kropelek i Kropinek.
W wesołych zabawach uderzają o siebie wydając dźwięki podobne do złotych dzwoneczków a gdy wiatr niesie tę melodię, wszystkie kropelki, nawet te z sąsiednich obłoczków, zaczynają tańczyć w kółkach trzymając się za ręce.
Codziennie słońce wita się promykami z każdą z kropelek z osobna a one odpowiadają mu tęczowym uśmiechem.
Tego dnia Kropelinka zasłuchała się w pięknej melodii i otulona promykami przyjaznego słońca zasnęła. To co się jej przyśniło było jej zupełnie obce. Śniła, że wraz z siostrami Kropelkami i braćmi Kropinkami, fruuunie daleko, daleko w nieznaną jej krainę. Ale Kropelinka nie bała się ani trochę, bo nawet jej mama wybrała się z nimi w tę radosną podróż.
Nagle, jak za sprawą czarów znalazła się w tajemniczym miejscu, a wszystkie kropelki rozbiegły się po tej zielonej gęstwinie. Maleńka Kropelinka już zaczynała się martwić kiedy dobiegły ją śmiechy i radosne okrzyki jej rodzeństwa:
- Kropelinko, Kropelinko- wołała jej starsza siostra- Baw się razem z nami, jesteśmy na łące!!!
Strach kropelki odpłynął wraz z podmuchem ciepłego wiatru. Poczuła wspaniały zapach, ale nim zdążyła zapytać skąd pochodzi, siostry zabrały ją na przejażdżkę na uśmiechniętej biedronce.
- Rozejrzyj się Kropelinko- powiedziała czerwona przyjaciółka- Zobacz jak tu kolorowo.
Rzeczywiście, z góry spoglądało na kropelki mnóstwo pachnących kwiatów, każdy z nich wystrojony w płatki innego koloru. Wszystkie wyglądały jak wróżki i obsypywały ją drobniutkim pyłkiem o zapachu tysiąca kwiatów.
Nagle do Kropelinki podleciał piękny motyli i zaprosił ją w podróż na sam czubek maku. Gdy już się tam znaleźli małej kropelce zaparło dech w piersiach. Wszystkie Kropelki i Kropinki jak perły rozświetlały łąkę. Tuż obok niej, jej bracia zrobili sobie ślizgawkę ze źdźbła trawy a trochę dalej siostry żeglowały na malutkim listku po niewielkiej kałuży.
Wszyscy się świetnie bawili, zewsząd słychać było radosne okrzyki. Tylko Kropelinka ciekawa była gdzie podziała się jej malutka chmurka i spojrzała wysoko, wysoko w górę.
Zamiast chmurki zobaczyła tańczące motylki, które przysłaniały całe niebo, a pokryte były plamkami w kolorach kwiatów. Mała bohaterka postanowiła poprosić jednego z nich o przysługę.
- Motylku, motylku!- wołała jak najgłośniej potrafiła.
Pośród tańczących motyli znalazł się jeden, który dosłyszał wołanie maleńkiej kropelki. Podleciał do niej delikatnie i zapytał w czym może pomóc.
- Proszę, zabierz mnie do domu!- odpowiedziała.
Motyl nie mógł odmówić ślicznej Kropelince i chociaż nie wiedział czy zdoła wzbić się tak wysoko, obiecał, że zabierze ją z powrotem na mięciutki obłoczek. Mała pasażerka usiadła pomiędzy skrzydłami, na których kolorowe wzory zdawały się ciągle zmieniać swoje kształty. Wydawało się jej nawet przez chwilę, że to słońce promykami przesuwa plamki na skrzydłach motyla, by rozbawić smutną kropelkę.
Motylek wzbijał się wciąż wyżej i wyżej a Kropelinkę tak znużyła ta podróż, że zasnęła...
Obudziła się na swoim obłoczku. Większość jej sióstr i braci pogrążeni byli jeszcze w śnie, wiatr kołysał nimi a słońce pilnowało, żeby nie pospadali z malutkiej chmurki.
Kropelinka zapytała mamy:
- A gdzie ten śliczny motylek? Już odleciał? Nie zdążyłam mu podziękować!
Mama z uśmiechem objęła zawiedzioną kropelkę a mała podróżniczka wcale nie czuła zmęczenia po tej niesamowitej wyprawie. Przeciągnęła się by zaraz śpiewając, w podskokach obudzić ze snu całe swoje rodzeństwo i zachęć do zabawy. Po chwili cała chmurka mieniła się kolorami, bo radosne kropelki wśród promyków słońca znów zaczęły swój taniec.
Bez tytułu
Nad brzegiem błękitnego morza na szerokiej, słonecznej plaży mieszkały ziarenka piasku. Dwoje z nich: okrągły, cytrynowy Ziarenek i wysoka, żółciutka jak słonecznik Ziarenka, było najlepszymi przyjaciółmi pod słońcem. Razem chodzili do szkoły i siedzieli w jednej ławce. Ziarenek umiał dobrze i szybko liczyć, a Ziarenka lubiła czytać książki i pisała piękne wiersze. Razem się bawili, razem odrabiali lekcje, w których pomagali sobie nawzajem, razem spędzali wakacje.
Pewnego dnia Ziarenek i Ziarenka postanowili popływać w morzu na materacach z liści. Dzień był wietrzny i wysokie fale zalewały liście, dlatego szybko powrócili na plażę. Susząc się w promieniach słońca Ziarenek spojrzał na przyjaciółkę i zobaczył, że jest jakaś blada i to od stóp do głów. Zdecydowanie nie przypominała żółciutkiej jak słonecznik Ziarenki.
- Może przestraszyła się fal? - pomyślał, ale nic nie powiedział.
Następnego dnia Ziarenka przyszła do szkoły jeszcze bledsza. Ziarenek przyglądał się jej z niepokojem. Przyjaciółka nie chciała biegać na przerwach ani grać w piłkę. Nawet pani spoglądała na Ziarenkę uważnie i postanowiła zatelefonować do jej rodziców.
Wieczorem Ziarenek postanowił odwiedzić koleżankę, żeby zapytać jak się czuje i czy wszystko jest w porządku. Wiedział, że jej rodzice wyjechali na kilka dni z wizytą do cioci na sąsiednią plażę i Ziarenką opiekuję się babcia.
- Jestem trochę zmęczona - przyznała Ziarenka - Pójdę dziś wcześniej spać i jutro wszystko już będzie dobrze.
Kiedy Ziarenek wyszedł, Ziarenka skuliła się w kącie swojego pokoju i rozpłakała. Tak naprawdę od kilku dni czuła się bardzo źle, ale bała się komukolwiek o tym powiedzieć. Nie wiedziała co robić i do kogo się z tym zwrócić. Nie chciała martwić swojej babci i przerywać wizyty rodziców u cioci. Postanowiła więc poczekać do następnego dnia. Może rzeczywiście wystarczy dobrze się wyspać?
Rankiem Ziarenka spojrzała przestraszona w lustro i ujrzała zupełnie obce, całkowicie białe ziarenko piasku. Podniosła do oczu rękę i przyjrzała się jej z uwagą.
- Hm - powiedziała - moja ręka pachnie jak cukierki, które mama kupuje w sklepie. - Podniosła do ust palec i polizała koniuszek.
- O nie! Nie jestem już ziarenkiem piasku! Zamieniłam się w ziarenko cukru! Co teraz będzie ? - jęknęła zrozpaczona. - Nie mogę iść taka biała do szkoły. Wszyscy będą się ze mnie śmiać. Założę na siebie kurtkę, spodnie, czapkę i buciki - pomyślała - i nikt nie zobaczy, że jestem taka biała.
Do szkoły dotarła tuż przed dzwonkiem i przemknęła szybko na swoje miejsce w klasie. Wszyscy spoglądali na nią ze zdziwieniem.
- Dlaczego jesteś tak grubo ubrana? Czyżbyś zapomniała, że mieszkamy w ciepłych krajach? - Ziarenek spoglądał na przyjaciółkę zaskoczony
Na szczęście pani właśnie weszła do klasy i Ziarenka nie musiała odpowiadać. Na przerwie szybko wymknęła się na boisko i usiadła samotnie. Podbiegł do niej najmniejszy w klasie Piasecznik, ale Ziarenka nie miała ochoty na zabawę i niegrzecznie odburknęła, żeby dał jej spokój. Podniosła się z miejsca, chcąc znaleźć inny spokojny kącik, a wtedy wpadły na nią rozpędzone ziarenka bawiące się w berka i strąciły jej czapkę. Wszyscy zamarli bez ruchu, wpatrując się w Ziarenkę.
- Jesteś cała biała - krzyknęła Piaskunka - Co ci się stało?
Ziarenka próbowała coś wyjaśnić, ale nagle podbiegł do niej mały Piasecznik i pociągnął noskiem.
- Pachniesz jak cukierki. Ależ ty nie jesteś już ziarenkiem piasku tylko wielkim ziarnem cukru - zawołał.
Ziarenka odskoczyły od koleżanki niepewne. Jeszcze nigdy nie widziały innego ziarenka piasku niż żółte. Poszeptały miedzy sobą i nagle zaczęły krzyczeć jedno przez drugie:
- Cukiernica! Worek cukru! Wielki gruby wór cukru!
Ziarenka skuliła się. Nie wiedziała jak wytłumaczyć ziarenkom coś, czego sama nie rozumiała i na co nie miała żadnego wpływu. Ziarenka nadal skandowały coraz wymyślniejsze i coraz bardziej złośliwe przezwiska, kiedy nadbiegł Ziarenek.
- Przestańcie - krzyknął. - Tak nie można. Ziarenka pewnie jest chora. Potrzebuje naszej pomocy.
Ale nikt go nie słuchał. Ziarenka okręciła się na pięcie i pobiegła z płaczem do domu, w którym czekali już na nią rodzice, zawiadomieni przez nauczycielkę. Od razu zabrali córeczkę do lekarza.
Pan doktor tylko spojrzał na Ziarenkę i od razu wiedział, co jej jest.
- Ziarenko - powiedział poważnie - jesteś teraz ziarenkiem cukru, bielutkim jak śnieg. Musisz o siebie dbać, jeść zdrowe rzeczy i dużo ruszać się na świeżym powietrzu. Kiedy będziesz czuła się słabo, zjedz kostki cukru, a kiedy będziesz czuła, że jesteś coraz słodsza, weź lekarstwo, które ci zapiszę. Jeśli będziesz o tym wszystkim pamiętała, będziesz mogła bawić się z dziećmi i robić to, co do tej pory.
- Nie będę mogła - zaszlochała - Dziś w szkole ziarenka śmiały się ze mnie.
- To dlatego - powiedział mądry pan doktor - że nie wiedziały co się z tobą dzieje. Wszyscy boimy się tego, czego nie znamy. Jeśli razem z panią wychowawczynią wszystko im wytłumaczycie na pewno zrozumieją.
- Może - Ziarenka miała duże wątpliwości.
Wieczorem długo nie mogła zasnąć. Myśli przelatywały przez głowę jedna za drugą.
- Nie jestem już ziarenkiem piasku, ale cukru. Teraz już na zawsze będę biała i słodka. Ale dlaczego akurat ja? Dlaczego mnie to musiało się przytrafić? Czy to dlatego, ze nie zawsze byłam grzeczna? Dlaczego nie można cofnąć czasu? Chciałabym się jeszcze raz urodzić.
Mamusia zajrzała do jej pokoju. Usiadła na łóżku, blisko córeczki, przytuliła ją mocno i powiedziała:
- Ziarenko, ja i tatuś kochamy ciebie taką jaką jesteś, żółtą jak słonecznik czy białą jak śnieg i zrobimy wszystko, żebyś dobrze się czuła i była szczęśliwa.
Ziarenka w objęciach mamy wreszcie poczuła się bezpiecznie i pomyślała, że może wszystko jakoś się ułoży.
Przez kilka dni Ziarenka nie chodziła do szkoły. Pani wychowawczyni wyjaśniła dzieciom w klasie, że Ziarenka jest teraz ziarenkiem cukru i będzie bardzo potrzebowała ich przyjaźni. Jednak kiedy Ziarenka wróciła do szkoły, okazało się, że niewiele ziarenek piasku naprawdę panią zrozumiało. Nadal wyśmiewano się z Ziarenki i nie chciano się z nią bawić. Tylko Ziarenek nadal był jej najlepszym przyjacielem, pomagał w matematyce i odwiedzał po lekcjach. Przyjaciółka robiła się jednak coraz bardziej cicha i skryta, nie chciała z nikim rozmawiać ani się bawić. Mamusia i tatuś bardzo się martwili, więc postanowili poprosić o radę doktora. Ten popatrzył na Ziarenkę uważnie i powiedział:
- Ziarenko, musisz znaleźć sposób, aby nie słyszeć przykrych słów. Kiedy ziarenka będą dla ciebie niemiłe, pomyśl o tym co najbardziej lubisz robić. Musisz nauczyć się nie zwracać uwagi na przykre słowa. Inaczej za każdym razem będzie cię bolało w sercu tak samo mocno.
Ziarenka pomyślała, że najbardziej lubi szum fal, dlatego po wizycie u doktora poszła na długi spacer. Nagle zobaczyła, że morze wyrzuciło pustą muszlę. W środku było tak przytulnie, cicho, ciepło i spokojnie, że Ziarenka postanowiła zostać tam do wieczora. Nakryła się wierzchem muszli i zasnęła. A kiedy wieczorem wyszła z muszli okazało się, że nie jest już biała tylko kremowa. Ziarenko cukru, którym była, zostało otoczone jakąś połyskliwą, jasną skorupką, w której odbijały się wesoło promyki słońca.
- Co się ze mną znowu stało? - pomyślała Ziarenka i popatrzyła uważnie na muszlę. - Ach, to była muszla perłopławu.
Jeśli ziarenko piasku dostanie się do środka muszli, staje się prawdziwą perłą. Niewielu ziarenkom piasku się to udaje i jest to powód do szczególnej dumy. Ziarenka uśmiechnęła się wesoło i wróciła do domu. Po drodze spotkała ziarenka ze swojej klasy, które patrzyły na nią ze zdumieniem. Wołały coś za nią, ale Ziarenka schowana bezpiecznie w swojej perle niczego nie słyszała. W domu słyszała jednak doskonale co mówili rodzice.
Nazajutrz w szkole okazało się, ze Ziarenka słyszy również bardzo dobrze panią i swojego przyjaciela Ziarenka.
- To fantastyczne - pomyślała. - Słyszę tylko ziarenka życzliwe i dobre a tych, które mówią niemiłe rzeczy i się ze mnie śmieją, nie słyszę.
Ziarenka była bardzo zadowolona, ale po kilku dniach okazało się, że perłowa skorupa staje się coraz grubsza i twardsza i coraz słabiej dochodzą do niej głosy rodziców, przyjaciela oraz pani wychowawczyni. Ziarenka poprosiła o radę doktora.
- Oj, Ziarenko - pan doktor pokiwał głową - tak było ci dobrze w tej perłowej skorupce, że chciałabyś się niej zamknąć pewnie na zawsze i rozmawiać tylko z wybranymi ziarenkami. Tak jednak nie można. Albo słuchasz i słyszysz wszystkich albo nikogo. Jeśli ranią cię przykre słowa, to raczej zrób tak, jak mówiłem na początku: myśl o rzeczach lub ziarenkach, które lubisz.
Doktor obiecał Ziarence, że pomyśli jak jej pomóc. Wieczorem poszedł naradzić się z wychowawczynią.
Następnego dnia pani przypomniała ziarenkom, że ostatnio ich lekturą była książka pod tytułem “Mały książę”.
- Dziś chciałabym - mówiła - abyście wyciągnęli kredki i bloki do rysowania i narysowali pracę zatytułowaną “Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Kto powiedział te słowa?
- Lis - odpowiedział Ziarenek.
- Masz rację Ziarenku. A teraz do dzieła. Każdy rysuje to co przyjdzie mu na myśl.
Dzieci bardzo długo zastanawiały się co narysować, ale kiedy zadzwonił dzwonek, wszyscy zdążyli skończyć pracę. Pani zebrała rysunki i obejrzała je dokładnie. Wybrała jeden i powiesiła na tablicy. Na jednym z nich, z daleka widać było tylko żółty kolor, a dokładnie pośrodku kartki tkwiła mała biała plamka. Dzieci podeszły bliżej, żeby zobaczyć dokładniej obrazek, tylko Ziarenka została na swoim miejscu. Z bliska na rysunku widać było setki, tysiące uśmiechniętych żółtych ziarenek piasku, a w środku smutne i przygnębione białe ziarenko cukru.
- To mój rysunek - zawołał Piasecznik.
- W taki razie - powiedziała pani - proszę, powiedz nam dlaczego właśnie to narysowałeś.
- Ja… - zaczął nieśmiało Piasecznik ze spuszczoną głową - przypomniałem sobie, że kiedy byliśmy mniejsi, Ziarenka czytała nam książki, bo ona już umiała, a my jeszcze nie. Pewnego razu przeczytała nam “Małego księcia”. Nie rozumiałem słów lisa. Ziarenka wytłumaczyła, że lis mówi o tym, że musimy nie tylko patrzeć, ale przede wszystkim zobaczyć. Zapomnieliśmy, że Ziarenka to nie jest zwykłe ziarenko zwykłego cukru, ale przede wszystkim nasza przyjaciółka, którą znamy od dawna i wszyscy lubimy. I to jest najważniejsze.
Ziarenka piasku słuchały z otwartymi buziami słów Piasecznika, a pani kiwała głową. Nagle wszyscy usłyszeli głuchy trzask i odwrócili się w stronę Ziarenki, która stała samotnie w głębi klasy. Zobaczyli, że na perłowej skorupie pokazała się szeroka rysa. Ziarenka podbiegły do koleżanki. Pierwszy nieśmiało dotknął perłowej okrywy Piasecznik.
- Ziarenko, byłem niemądry, że się z ciebie wyśmiewałem. Przepraszam cię bardzo.
Rysa powiększyła się znowu. Kolejne ziarenka piasku podchodziły do Ziarenki, przepraszały za swoje zachowanie i dotykały perły. Za każdym razem rysa poszerzała się, aż przy ostatniej Piaskunce rozpadła się na drobne kawałeczki. Wtedy wszystkie ziarenka zobaczyły uśmiechającą się przez łzy, ale szczęśliwą Ziarenkę. Ziarenkę białą jak śnieg, białą jak cukier, białą jak mewa, inną od wszystkich ziarenek piasku, a jednocześnie dokładnie taką samą jak one.
Piasecznik podszedł do obrazka wiszącego na tablicy. W ręce trzymał gumkę do mazania. Po chwili na rysunku Ziarenka uśmiechała się promiennie.
Bez tytułu
Myszka Basia mieszkała wraz ze swoimi rodzicami w norce na kukurydzianym polu. Była jeszcze bardzo małą myszką, nosiła czerwoną kokardkę zawiązaną na swym mysim ogonku i taką samą kokardkę wpiętą we włoski na samym czubku głowy. Co dzień rano mamusia odprowadzała ją do mysiego przedszkola, które znajdowało się na skraju lasu. Żeby tam dotrzeć musiały minąć wiele łodyg dorodnej kukurydzy, potem polną dróżkę, po której czasami przejeżdżały traktory albo wozy, które ciągnęły konie, a potem jeszcze troszkę wśród wysokich traw. Basia bardzo lubiła te codzienne spacery z mamą, bo wtedy mogła sobie z nią o wszystkim porozmawiać, opowiedzieć o tym, co jej się śniło albo zapytać dlaczego słońce jest takie żółte, a trawa taka zielona. Najbardziej jednak bała się tej drogi, po której jeździły pojazdy. Nigdy nie wiadomo, co nagle wyskoczy, zahuczy i przemknie gdzieś w nieznanym kierunku. Ale kiedy mamusia mocno ściskała Basię za łapkę, czuła, że choćby nawet na drodze pojawiło się stado groźnych smoków albo innych potworów przy mamie nic jej nie grozi.
Basia bardzo lubiła swoje mysie przedszkole. Panie przedszkolanki były bardzo miłe i wymyślały mnóstwo ciekawych zabaw. Najbardziej Basia lubiła zabawę w mysią królewnę. Oczywiście każda myszka chciała być królewną, ale panie za każdym razem wybierały kogo innego, żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony. Basi udało się zostać mysią królewną już trzy razy i była z tego powodu bardzo dumna.
Pewnego dnia, a było to niedługo przed Dniem Matki, panie przedszkolanki ogłosiły małym myszkom, że od następnego dnia będą zapraszały do przedszkola ich mamusie, żeby opowiedziały dzieciom o swojej pracy, o tym co najbardziej lubią robić i w ogóle, żeby każdy mógł się pochwalić swoją mamusią. Wszystkie małe myszki bardzo się ucieszyły.
- Moja mamusia przyniesie skarby, które przywiozła z dalekich podróży! - krzyczała myszka Funia, której mama była dziennikarką w mysiej gazecie i bardzo dużo podróżowała.
- A moja mamusia przyniesie kostium, w którym ostatnio zagrała rolę złej czarownicy! - krzyczał Kazio, którego mamusia była aktorką w mysim teatrze.
- Ja poproszę, żeby moja mamusia przeczytała bajkę, którą ostatnio napisała! - machała łapkami Jania. Jej mamusia była autorką książek dla małych myszek - To bardzo ciekawa bajka o mysim rycerzu Filipie!
- Moja mama pokaże jak maluje się obrazy! - cieszył się Poluś, którego mama była znaną mysią malarką.
Tylko Basia nie cieszyła się z pomysłu pań przedszkolanek. Jej mamusia nie była ani dziennikarką, ani aktorka, nie pisała bajek ani nie malowała obrazów. Mama Basi pracowała w domu: gotowała, prała, cerowała skarpetki, robiła na drutach, szykowała zapasy na zimę. Jeśli mama przyjdzie do przedszkola i opowie o swojej pracy, wszystkie myszki będą się śmiały z Basi, że ma taką zwyczajną, “nieciekawą” mamę. Więc kiedy inne myszki trzymały w górze łapki i krzyczały: “Proszę pani, proszę pani, może moja mama jutro przyjdzie do przedszkola!”, Basia usiadła cichutko w kąciku i marzyła o tym, żeby nikt na nią nie zwrócił uwagi. Ale pani Malwina, którą Basia najbardziej lubiła ze wszystkich pań przedszkolanek, uważnie popatrzyła na myszkę i głośno powiedziała:
- Może poprosimy, żeby jutro przyszła do nas mama Basi…
Basia skuliła się, jakby chciała się stać jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości była i cichutko pisnęła:
- Moja mamusia nie może jutro przyjść do przedszkola, bo wyjeżdża do cioci…
Pani Malwina powiedziała więc, że w takim razie zaprasza na jutro mamę Funi, a mamusia Basi przyjdzie innym razem.
Następnego dnia w przedszkolu pojawiła się mama Funi - bardzo wesoła mysia dziennikarka, która przyniosła ze sobą mnóstwo zdjęć ze swoich podróży. Na jednym z nich siedziała pod wielką palmą kokosową, na innym spoglądała z góry na wodospad, jeszcze na innym brnęła w ogromnych zaspach śniegu podczas podróży na Antarktydę. Pokazała małym myszkom kolekcję swoich wspaniałych kamieni z różnych stron świata. Myszki były zachwycone.
Potem do przedszkola przyszła mama Kazia, która odegrała przed dziećmi scenkę ze spektaklu o złej czarownicy i dobrej, szarej myszce, która szukała szczęścia. Nawet sam Kazio przestraszył się, kiedy jego mama przebrana za złą wiedźmę krzyknęła: “Zaraz zaczaruję was w obrzydliwe ropuchy!”. A potem były wielkie brawa.
Do przedszkola przyszła też mama Jani i czytała myszkom swoją nową bajkę. Wszyscy aż pyszczki pootwierali, taka była ciekawa. Była też mama Polusia, przyniosła ze sobą farby i sztalugę, każda z myszek mogła coś namalować jak prawdziwy malarz.
Któregoś dnia pani Malwina znowu zapytała Basię:
- Czy jutro twoja mama mogłaby nas odwiedzić?
Ale Basia pokręciła główką:
- Moja mama jest chora. Nie może wstawać z łóżka…
- Oj, to bardzo smutne! - zmartwiła się pani - Pozdrów mamusię od nas i życz jej szybkiego powrotu do zdrowia.
Oczywiście domyślacie się, że mama Basi wcale nie była chora, wprost przeciwnie, tryskała zdrowiem, szykując słoiczki i konfiturami na zimę.
Basia właśnie bawiła się małymi figurkami, które zrobił jej tatuś z sosnowych szyszek, kiedy do drzwi norki ktoś delikatnie zastukał. Mama wytarła zabrudzone łapki fartuchem i krzyknęła:
- Już, już, otwieram!
Odsunęła zasuwkę i obie z Basią ujrzały stojącą w progu panią Malwinę. W łapkach trzymała bukiet polnych kwiatów i słoiczek z sokiem. Na widok mamy Basi sprawiającej wrażenie zupełnie zdrowej, pani Malwina otworzyła pyszczek ze zdziwienia:
- Myślałam, że pani jest chora… Przyniosłam syrop malinowy, bo najlepszy środek na przeziębienia…
Ale mama Basi była równie zdziwiona jak pani Malwina:
- Ja miałabym być chora? - wzruszyła ramionami - Kto pani naplótł takich bzdur?
Obie spojrzały w stronę Basi, ale myszka już zniknęła za drzwiami mysiej spiżarni. Ukryła się tam i miała ochotę zniknąć na zawsze, byleby tylko nie patrzeć w oczy mamusi i pani Malwiny.
Tymczasem mama z panią Malwiną bardzo długo rozmawiały, Basia nawet nie słyszała, kiedy pani wyszła.
A nazajutrz… Nazajutrz Basia pomaszerowała do przedszkola razem z mamą. Mamusia zabrała ze sobą wiklinowy koszyczek, w którym schowała coś, czego Basia nie zauważyła. Kiedy wszystkie myszki siedziały już przy swoich stolikach, pani Malwina powiedziała;
Mamy dziś w przedszkolu gościa. Mama Basi przyniosła nam smakowite konfitury i miodek własnej roboty . Chce wam opowiedzieć o swojej pracy - bo mama Basi jest gospodynią domową. To bardzo odpowiedzialna i ciężka praca!
A potem było jak w bajce. Mama tak ciekawie opowiadała o tym, jak szykuje przetwory na zimę, jak gotuje pyszne konfitury, że wszystkie myszki słuchały jej z zapartym tchem. No i najważniejsze było to, że można było tych smakowitości spróbować. Bo mama Basi zabrała ze sobą do przedszkola koszyk pełen słoiczków z pysznymi konfiturami i słodziutkim miodkiem. Palce lizać!
- Ale ty jesteś szczęśliwa! - powiedział Kazio - Masz taką wspaniałą mamę…
- Ja bym chciała, żeby moja mama umiała robić takie pyszności… - westchnęła rozmarzona Jania.
A Basia zarumieniła się po sam czubek swojej czerwonej kokardki i bardzo, bardzo mocno przytuliła się do swojej mamusi.
Urszula Ferdynus "Żółwik"
III miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoedukacyjna
ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora: Sądzę, że można ją wykorzystać w sytuacji odrzucenia dziecka przez grupę lub wyśmiewania czy przezywania. Tekst zarówno dla grupy, jak i dla jednego dziecka.
Zapadał zmierzch. Morze szumiało kojąco i ogromna żółwica pomyślała, że to dobry czas, by złożyć jaja i zagrzebać je w nagrzanym piasku plaży. Powoli wyszła z wody i przesuwała się w stronę wysokiej wydmy. Zapadała się głęboko, męczyła się bardzo, ale wytrwale dążyła do celu. Wykopała dołek i złożyła w nim jaja, potem starannie je zasypała i mozolnie przesuwała się w stronę wody., by znów zanurzyć się w przyjaznych falach. Nie wiedziała, że przez cały czas obserwował ją lis i gdy tylko zniknęła w wodzie, podbiegł do gniazda, by porwać z niego żółwie jaja. Szybko wykopał jedno i wziął je do pyska. Wtem usłyszał jakieś głosy. Spłoszony błyskawicznie pomknął daleko na wydmy, gdzie miał swoją norę. Zakopał zdobycz w ciepłym piasku i ruszył na dalsze polowanie.
W nocy rozpętała się burza. Wiatr hulał po plaży i wydmach, przesypując piasek w każdą stronę i lis rano nie mógł odnaleźć miejsca, w którym zakopał jajko.
Mijały gorące dni. Pewnego dnia z jaj na plaży wykluły się malutkie żółwiki i natychmiast rozpoczęły wędrówkę w stronę wody. Podróż przez plażę zajęła im kilka godzin. Gdy wreszcie dotarły, z radością uczyły się pływać i zdobywać pożywienie. Tymczasem w głębi wydm z głębokiej norki wydostał się ich braciszek, porwany przez lisa. Nie widział morza, nie wiedział, jak się do niego dostać, ale coś kazało mu się kierować we właściwą stronę. Gorący piasek parzył jego małe łapki, słońce przypiekało miękką jeszcze skorupkę. Wspinanie się pod górkę było bardzo wyczerpujące, ale mały żółwik czuł, że musi dostać się tam, gdzie będzie bezpieczny i znajdzie jedzenie. Strasznie był głodny i zmęczony. Podczas, gdy jego szczęśliwe rodzeństwo baraszkowało w wodzie, on powoli sunął po piasku. Wędrował bardzo długo. Robiło się ciemno i zimno, potem znów jasno i gorąco, a on wciąż szedł. Kiedy już prawie opadł z sił, ujrzał morze i swoje pływające rodzeństwo. Ten widok dodał mu energii i szybko znalazł się nad brzegiem.
- Witajcie! - powiedział zdyszany.
Żółwiki popatrzyły na niego zdziwione.
- Nowy! Zobaczcie wszyscy! Cały w piasku! Skąd się wziąłeś?! - pytały zaciekawione.
- Przyczołgałem się stamtąd - wskazał głową zmęczony żółwik i nieśmiało dotknął pyszczkiem słonej wody. Nie wiedział, jak się zachować.
- O, boi się wody!!! Ty, nowy, a pływać umiesz?! - zapytał ze śmiechem jeden z żółwi.
- Nie wiem... A co to znaczy? - spytał zakłopotany żółwik.
Wszystkie żółwie zamilkły, a potem wybuchły śmiechem:
- Nie wie! Żółw i nie umie pływać! Ciamajda!
Małemu żółwikowi zrobiło się bardzo smutno. Próbował wyjaśnić, jak trudno było mu odnaleźć rodzeństwo, ale nikt go nie słuchał. Chciał wejść do wody, lecz potykał się ze zmęczenia i głodu. Inne żółwiki wciąż się śmiały, a jemu robiło się coraz bardziej przykro. Zanurzył głowę w wodzie, żeby nie było widać, że płacze. Potem wszedł dalej i dalej. Zaczął płynąć, ale wszyscy go wyprzedzali. Żółwiki ciągle się śmiały i dokuczały mu. Niektóre z nich specjalnie popisywały się swoimi umiejętnościami pływackimi, a żółwik wstydził się, że jest taki niezdarny. Coraz bardziej żałował, że udało mu się dotrzeć nad morze. Czuł się okropnie samotny.
Nagle z wody wychylił się stary żółw:
- Dlaczego śmiejecie się ze swojego braciszka? - spytał surowo.
- Zobacz, dziadku, jak on pływa! Wolno i dziwnie! Ciągle jest ostatni! Boi się i jest taki ślamazarny! - wołały rozbawione żółwiki.
- Niesprawiedliwie go osądzacie. Czy wiecie, ile wysiłku włożył w to, żeby tu dotrzeć? Żaden z was nigdy nie musiał tak długo czołgać się po piasku bez wody i jedzenia. Nie wiecie nawet, jakie to trudne! Zaczęłyście pływać wcześniej niż on i to, że udaje się wam to lepiej, nie jest waszą zasługą. Nie rozumiem, z czego jesteście takie dumne...- zakończył ze smutkiem.
Żółwiki zawstydzone umilkły, a niektóre ćwiczyły nurkowanie, żeby ukryć zmieszanie. Potem powoli podpłynęły do żółwika.
- Przepraszamy, nie gniewaj się. Nie pomyślałyśmy, że twoja droga do wody była taka długa i trudna...
Żółwik popatrzył na swoje rodzeństwo i nieśmiało się uśmiechnął.
- Będę musiał długo ćwiczyć, żeby pływać tak dobrze, jak wy...- wyszeptał.
- To nic!!! Pomożemy ci! - wołały żółwiki. - Zobaczysz, że razem nam się uda!
Żółwik krzyknął z radości i po raz pierwszy chętnie zanurkował.
- Dziękuję! - zawołał po chwili, wynurzając się z wody. - A ja wam za to opowiem, jak wyglądają wydmy...
Elżbieta Janikowska "Bajka o wigilijnej gwiazdce"
I miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoterapeutyczna
ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora: Dzieci bardzo często nie akceptują siebie, chciałyby być zupełnie kimś innym, wydaje im się, że wtedy byłyby szczęśliwe. Bajka pokazuje, że tylko będąc sobą można być szczęśliwym, a to co wydaje się nam szczytem marzeń często jest tylko ułudą.
Była sobie mała, wigilijna gwiazdka. Co roku w ten jedyny wieczór wychodziła na niebo i rozbłyskiwała, jak tylko potrafiła najpiękniej. Ale potem, przez dwanaście długich miesięcy musiała czekać, aż znowu przyjdzie wigilia Bożego Narodzenia. Mała gwiazdka wcale nie była z tego zadowolona. Często użalała się nad swoim losem:
- Dlaczego mogę pokazywać się ludziom tylko raz w roku? To naprawdę niesprawiedliwe! Tak bardzo chciałabym być kimś innym…
Pewnego razu, gdy stary, poczciwy księżyc rozgościł się na niebie, mała gwiazdka rozpoczęła swoje narzekania.
- Jaki ty jesteś szczęśliwy, że zawsze o zmierzchu zwiastujesz nadejście nocy!... - chlipała.
Sędziwy staruszek uśmiechał leciutko i pobłażliwie kiwał głową.
- Powiedz mi, w taki razie, kim chciałabyś być, moja mała przyjaciółko? - zapytał nagle.
Gwiazdka wzruszyła ramionami. Nad tym nigdy się nie zastanawiała. Wtem, tuż obok niej, zawirował, zamigotał i poleciał w dół płatek śniegu.
- Już wiem! - klasnęła w dłonie wigilijna gwiazdka - Chciałabym być śnieżynką! Pomyśl tylko, kochany księżycu, jakby to było wspaniale tańczyć w powietrzu, być leciutka niczym mgiełka, wirować na wietrze i lecieć hen, przed siebie, w daleki świat!
Księżyc zastanowił się chwilkę, a potem zwrócił się do gwiazdki:
- Usiądź na moim błyszczącym rogu. Zaraz sama się przekonasz, czy gwiazdki śniegu są naprawdę szczęśliwe…
I poszybowali w dół.
Rzeczywiście, spadające płatki śniegu wyglądały wspaniale! Pchane jakąś nieznaną siłą, odbijały się od siebie, omijały, krążyły, wznosiły w górę, opadały, a w końcu spadały na ziemię i ….. już nie były pięknymi gwiazdkami. Przejeżdżające samochody rozpryskiwały na boki mokre grudy brudnego, czarnego śniegu. Jakiś przechodzień brnąc po kostki w szarej mazi, ze złością narzekał:
- Fe, jaka okropna kasza!
Wigilijna gwiazdka skrzywiła się z niesmakiem. Księżyc uśmiechnął się i zapytał:
- Czy nadal pragniesz być śnieżynką?
- Nie! - gwałtownie zaprzeczyła gwiazdeczka - One wcale nie są szczęśliwe! Taki smutny los czeka każdą z nich. Już za nic w świecie nie chcę być płatkiem śniegu! Chciałabym być na przykład… na przykład…
Gwiazdka przymrużyła oczka i rozglądała się wokoło, jakby czegoś szukała. Nagle jej wzrok padł na błyszczące w oddali fabryczne światełko.
- Ojej! - krzyknęła - Księżycu, zobacz, tam jest coś ciekawego! Tak pięknie błyszczy! Polećmy tam na chwilę, proszę….
Księżyc bez słów spełnił życzenie swojej przyjaciółki. Wkrótce przez maleńkie okienko zaglądali do wnętrza fabryki. Człowiek w specjalnej masce, chroniącej jego oczy, spawał żelazną konstrukcję. Tysiące maleńkich iskierek wytryskiwało spod rąk spawacza.
- Ach…- rozmarzyła się wigilijna gwiazdka - Jakie piękne, maleńkie gwiazdeczki! Chciałabym być jedną z nich…
Tymczasem kolorowe ogniki szybowały w górę, początkowo splątane ze sobą, potem rozpryskiwały się na złociste drobinki, pokrzykiwały coś do siebie, migotały jeszcze przez chwilę i nagle…. znikały. Zupełnie jakby rozpływały się w powietrzu! Księżyc nie zdążył jeszcze o nic zapytać, gdy wigilijna gwiazdka krzyknęła:
- Nie, księżycu, już nic nie mów! Wcale nie chcę być jedną z tych gwiazdeczek!
- Tak też myślałem. - stwierdził spokojnie księżyc. I znowu poszybowali w górę.
- Właściwie, to sama dokładnie nie wiem, kim chciałabym być…- zmartwiła się gwiazdka.
Właśnie przelatywali nad osiedlem domków jednorodzinnych. Mimo, że było już późno, okna wszystkich domów jaśniały w mroku jaskrawymi światełkami. Księżyc zbliżył się do jednego z okien tak, aby jego towarzyszka mogła zajrzeć do środka. Mała wigilijna gwiazdka aż buźkę otworzyła ze zdumienia. W kącie pokoju stało ogromne, zielone drzewko. Wśród jego gałązek czerwieniły się czapeczki krasnoludków, błyszczały pękate bombki, szeleściły kolorowe cukierki. Porozrzucana wata sprawiała wrażenie, że drzewko okryte jest śniegową kołderką. Ale to, co najbardziej urzekło naszą gwiazdkę, znajdowało się na samym jego wierzchołku. Była to duża, błyszcząca, złocista gwiazda. Pyszniła się swym blaskiem, spoglądając na wszystko i wszystkich z góry.
- Już wiem, już wiem! - zapiszczała wigilijna gwiazdka - Księżycu, już wiem, kim naprawdę chciałabym być! Och, gdybym mogła być tą piękną, błyszczącą ozdobą na szczycie choinki! Każdy mógłby mnie oglądać i podziwiać. Jakże byłabym wtedy szczęśliwa…
Ledwie powiedziała te słowa, do pokoju wbiegła gromadka dzieci. Dwie dziewczynki z jasnymi lokami rozrzuconymi na ramiona podskakiwały wesoło, starszy od nich chłopiec z bujną, kruczą czupryną starał się je wyprzedzić, a na samym końcu dreptał ledwie jeszcze trzymający się na nogach berbeć. Popychając się nawzajem i śmiejąc podbiegły w stronę okna. Księżyc i gwiazdka gwałtownie unieśli się w górę.
- Mamo, tato! - usłyszeli nagle cieniutki głosik jednej z dziewczynek - Już jest! Nareszcie jest! Wigilijna gwiazdka świeci, pora zaczynać!
Dzieci z radością wskazywały na migoczącą na niebie gwiazdeczkę, podskakiwały z uciechy i przekomarzały, kto pierwszy ją zauważył. Do pokoju weszła kobieta, fartuchem ocierała mokre ręce. Na choince rozbłysły różnokolorowe lampki. Kobieta zerknęła przez okno.
- Rzeczywiście. - uśmiechnęła się - To wigilijna gwiazdka. Siadamy do stołu!
Księżyc i wigilijna gwiazdka długo jeszcze wpatrywali się w okno. Widzieli, jak matka i ojciec dzielą się ze swymi dziećmi opłatkiem jak składają sobie życzenia, wyciągają spod choinki prezenty. Długo jeszcze brzmiały im w uszach słowa głośno śpiewanej kolędy: “Lulajże, Jezuniu”.
- Wiesz, księżycu… - szepnęła w końcu gwiazdka - Zmieniłam zdanie. Już nie chcę być kimś innym. Pragnę być wigilijną gwiazdką, która zwiastuje ludziom radosną nowinę. Mój czas już się kończy, ale za rok pojawię się znowu…
Poczciwy księżyc nic nie powiedział, tylko z uśmiechem pokiwał swoją starą, sędziwą głową.
Agata Błażejewska (bajka bez tytułu)
II miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoterapeutyczna
ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora: Sytuacja, gdy dziecko jest niedoceniane przez grupę, jest przez nią odrzucane z powodu nieposiadania wyróżniających się zdolności i umiejętności. Bajka ma na celu uświadomienie dziecku, że dla funkcjonowania grupy mają znaczenie również te małe, drobne rzeczy, robione “bez publiczności”, a także to, że każdy posiada swoiste uzdolnienia i predyspozycje.
Daleko stąd, gdzieś na południu, tam gdzie góry pną się aż pod niebo, w Słonecznej Dolinie, mieszkały przeróżne zwierzątka. Żyła tam rodzina Niedźwiedzi, Koników, Dziobaków, Bobrów, Lisów. Był samotny Borsuk, Kokoszka prowadząca sklep, Sowa ucząca w szkole i wiele, wiele innych. Życie toczyło się tu powoli i szczęśliwie - dorosłe Zwierzęta pracowały, ich dzieci chodziły do szkoły, a w wolnym czasie bawiły się biegając po lasach i łąkach, których w okolicach było tak wiele.
Nadeszły wakacje. Pewnego dnia, bawiąc się wspólnie, Zwierzątka wpadły na pomysł: “Zróbmy cyrk w naszej Dolinie!” - krzyczały z entuzjazmem. Ze swoim pomysłem udały się do pana Lwa, który za czasów swej młodości występował w najznakomitszych cyrkach świata. Chciały go po prosić o pomoc w zorganizowaniu cyrku.
- Dobrze, pomogę wam - powiedział pan Lew, po tym jak Zwierzątka opowiedziały mu o swoich planach - tylko najpierw powiedzcie mi: co takiego każde z nas umie, co mogłoby pokazać w cyrku?
- Ja pięknie tańczę - powiedział mały Paw, obracając się na jednej nodze i rozkładając wachlarz swoich pięknych piór.
- A ja potrafię grać na mojej trąbie! - krzyknął Słoń i zatrąbił.
- A ja umiem robić różne magiczne sztuczki ze wstążkami i monetami - oświadczył Lisek.
- My świetnie radzimy sobie na wysokich drzewach i moglibyśmy robić popisy na huśtających się drążkach - równocześnie powiedziały dwa Szympansy-bliźniaki.
- Ja bardzo dobrze podrzucam piłkę i potrafię kręcić nią na nosie - dodała Foczka.
- A ja… ja umiem straszliwie warczeć i przeskakiwać przez różne przeszkody - zawarczał Tygrysek.
- A ty, Żabciu? Co takiego potrafisz? - zapytał pan Lew widząc, że Żabka nie odezwała się.
- Tak naprawdę to ja nie wiem… całkiem dobrze rechoczę, uwielbiam szyć, potrafię przyrządzać smaczne potrawy, ale… to nie są rzeczy, którymi można by pochwalić się w cyrku…
- To nic, Żabciu. - pocieszył ją pan Lew - Jest zadanie i dla Ciebie. Będziesz się opiekowała wszystkimi artystami, po prostu zostaniesz dyrektorem naszego cyrku. Do Ciebie należy najważniejsze zadanie - skoro lubisz i potrafisz szyć to będziesz przygotowywała różne stroje dla Zwierzątek. Będziesz im pomagała przygotować się do występów i będziesz pilnowała, kto, kiedy ma wyjść na arenę, dobrze?
- Dobrze! - odpowiedziała Żabka z zachwytem. Bardzo jej się podobała rola, jaką wyznaczył jej pan Lew. Była szczęśliwa, że może uczestniczyć w tej przygodzie. “Może nawet będę gotowała moim przyjaciołom pyszne obiadki?” pomyślała sobie.
- Teraz trzeba się zastanowić, gdzie można zrobić pierwszy występ. Ale to już nie dzisiaj. Wracajcie do domu, bo rodzice będą się martwić. Spotkamy się jutro i pójdziemy poszukać miejsca na cyrkowy namiot.
Wszyscy spotkali się następnego dnia. Nie musieli długo szukać. Nieopodal szkoły znaleźli ogromną, piękną łąkę.
- Myślę, że to doskonałe miejsce na nasz cyrk - powiedział Lew.
- Tylko skąd weźmiemy taki duży namiot? - złapały się za głowę Szympansy.
- Ja mogę uszyć… - cichutko zaproponowała Żabcia.
- To świetnie! W taki razie można już zacząć przygotowywać program artystyczny - powiedział śmiejąc się pan Lew.
Przygotowania ruszyły całą parą. Nie zajęły one Zwierzątkom zbyt wiele czasu, bo każde z nich tak bardzo chciało już występować, że poświęcało na próby całe dnie. Kiedy Żabcia skończyła szyć namiot, wszyscy wspólnymi siłami rozłożyli go na łące, a następnie roznieśli wszystkim mieszkańcom Słonecznej Doliny zaproszenia na występ, który miał się odbyć następnego dnia wieczorem. Wszystkie Zwierzątka bardzo się cieszyły na myśl o popisach przed publicznością. Żabcia też się cieszyła, że pomysł z cyrkiem się udał. Uszyła artystom przepiękne, kolorowe stroje, dla każdego inny. Pomyślała też o niespodziance dla wszystkich - przygotowała różne łakocie, którymi chciała poczęstować swoich przyjaciół po pierwszym występie.
Im bliżej był wieczór, tym bardziej wszystkie Zwierzątka odczuwały tremę. Denerwowały się i martwiły, czy wszystko pójdzie według planu. Bały się, że coś może im nie wyjść i publiczność będzie się śmiała. Żabcia również się martwiła, ale starała się uspokoić artystów. Podchodziła do każdego i mówiła, że wszystko na pewno się uda. Dodawała im w ten sposób odwagi. Pomogła wszystkim w przebieraniu się w przepiękne stroje. Wszyscy byli już gotowi. Cyrk pękał w szwach od nadmiaru widzów. Jako pierwszy na arenę wyszedł Paw - zatańczył z wdziękiem wachlując swoimi mieniącymi się piórami. Ukłonił się na koniec i przywitał publiczność. Po nim swoimi sztuczkami popisywał się Lisek - sprawiał, że z jednej wstążki robiły się dwie, że monety znikały w jego łapkach, a z kapelusza wylatywały gołębie. Widzowie byli zachwyceni! Foczka bardzo dobrze poradziła sobie z odbijaniem piłki płetwami i głową, i kręceniem nią na nosie. Później był jeszcze Słoń, który uraczył wszystkich utworami wykonanymi na swoje trąbie, Tygrysek, który przeskakiwał przez przeróżne przeszkody i obręcze, a na koniec Szympansy dały wspaniały popis na drążkach - 15 m nad publicznością! To był prawdziwy sukces! Wszystkie Zwierzątka były bardzo szczęśliwie. Żabcia po występie zaprosiła je na poczęstunek, który przygotowała.
- Myślę, że możemy ruszyć z naszym cyrkiem w trasę - powiedział pan Lew przełykając kolejny kawałek ciasta upieczonego przez Żabcię.
- Hurra! - krzyknęły uradowane tym pomysłem Zwierzątka.
I wyjechali ze Słonecznej Doliny. Jeździli po miastach, miasteczkach i wsiach, wszędzie byli przyjmowali bardzo ciepło, a na trybunach nigdy nie brakowało chętnych do oglądania wyczynów Zwierzątek. Dlatego występowały całymi dniami - wstawały wcześnie rano i późno chodziły spać. To były bardzo pracowite wakacje. Żabcia też miała dużo pracy - często wstawała wcześniej niż inni, żeby przygotować dla wszystkich śniadanie. Chciała, żeby mieli siły na występy, dlatego też zawsze gotowała im pyszne obiadki. Przesiadywała do późnych godzin nocnych szyjąc i reperując ich stroje. Zawsze była w szatni i pocieszała stremowanych artystów przed wyjściem na scenę, mówiła każdemu, kiedy jest jego kolej na wyjście na arenę. Jednym słowem - robiła dla cyrku bardzo dużo, jednak patrząc na swoich przyjaciół występujących przed publicznością, myślała: “oni są naprawdę niesamowici! Publiczność ich kocha i uwielbia patrzeć na ich popisy. Gdyby nie to, że potrafią robić takie rzeczy, nasz cyrk nigdy by nie powstał i nie przeżylibyśmy tylu wspaniałych przygód. A ja co tu robię? Nic, a nic - ciągle tylko szyję, albo gotuję… pan Lew mówił, że to ważna rola, ale ja mam wrażenie, że to bez sensu … równie dobrze mogłoby mnie tu nie być…”. Takie smutne myśli nie opuszczały Żabci przez cały dzień. W ogóle nie mogła się skupić na tym, co robiła. Przez to przesoliła zupę i nawet tego nie zauważyła.
Kiedy jej przyjaciele skończyli występ, zaprosiła ich na obiad.
- Bleeee, jak ta zupa okropnie smakuje! - krzyknął Lisek.
- Fuuuu, rzeczywiście - dodał Paw - Żabciu, skoro całymi dniami nic nie robisz, to mogłabyś się postarać ugotować dobry obiad!
- Przecież wiesz, że my ciężko pracujemy i zasługujemy na porządny posiłek, żeby móc odzyskać siły! - dorzucił swoje pretensje Tygrysek.
To przebrało miarkę. Żabci zrobiło się bardzo przykro. “A więc jest tak jak myślałam - nie jestem tutaj potrzebna, nic tak naprawdę nie robię dla naszego cyrku. Tak, to bez sensu, żebym tu dłużej została. Jeszcze dziś stąd wyjadę”. Jak pomyślała, tak zrobiła. Wsiadła na swój rower i odjechała.
A jeszcze tego samego dnia naszych artystów czekał bardzo ważny występ. Wszyscy tak bardzo byli tym przejęci, że nikt nawet nie zauważył nieobecności Żabci. Dopiero w szatni, przed występem, ale nie było już czasu na poszukiwania - zaraz musieli zacząć! Zwierzątka przebrały się w swoje stroje i czekały. Nikt nie wiedział, kiedy jest jego kolej. Foczce odpadł guzik od sukienki, Słoniowi rozpruły się spodnie, a Pawiowi nie miał kto ułożyć piór. Sytuacja nie wyglądała wesoło. Do tego jeszcze wszyscy czuli się tak strasznie stremowani!
Jak zawsze na arenę pierwszy wyszedł Pawik. Podczas gdy tańczył i wachlował swoimi nieułożonymi piórami, na scenę wpadł Lisek (myślał, że to już jego kolej) i zderzył się z tańczącym Pawiem. Na pomoc ruszył Słoń, ale w biegu jego spodnie rozpruły się do końca i plątały się mu pod nogami tak, że co chwilę się potykał i przewracał. Sytuację chciały uratować Szympansy - swoimi akrobacjami na wysokości próbowały odwrócić uwagę publiczności od tego, co działo się na arenie. Ale niestety - bez zjedzenia kolacji (nie miał jej kto przygotować) jedyną rzeczą, na jaką miały siłę, to zwykłe huśtanie się na drążkach. Tygryskowi też nie za dobrze poszło z jego przeszkodami, a Foczka tak się przestraszyła tego, że nikomu nic nie wychodzi, że w ogóle nie wyszła na arenę. Publiczność się śmiała, ale to nie był przyjemny śmiech.
Po wszystkim Zwierzątka zeszły z areny, a w szatni czekał na nich pan Lew.
- Co się z wami dzisiaj stało? Gdzie jest Żabcia? - zapytał zatroskany pan Lew.
Wszystkie Zwierzątka ze wstydu spuściły wzrok. Uświadomiły sobie właśnie, że to po tym, co powiedziały przy obiedzie, Żabcia zniknęła.
- Chyba byliśmy dla Żabci bardzo niesprawiedliwi. Powiedzieliśmy, że nic nie robi całymi dniami, choć to przecież nieprawda. Dzisiejsze wieczorne przedstawienie właśnie to pokazało - powiedział zawstydzony Tygrysek.
- Tak, bardzo potrzebujemy, żeby Żabcia była z nami. Żeby szyła nam stroje, mówiła kto kiedy ma wyjść na arenę… żeby nam dodawała odwagi i gotowała pyszne posiłki! - dodał Słoń.
- Hmmm… - powiedział pan Lew - Myślę, że dobrze by było, żebyście to samo powiedzieli Żabci. Chodźmy jej poszukać!
I poszli jej szukać. Znaleźli ją niedaleko cyrku. Siedziała smutna nad strumykiem i moczyła nogi w lodowatej wodzie. Bardzo się zdziwiła, kiedy zobaczyła swoich przyjaciół biegnących w jej stronę.
- Żabciu, Żabciu! Tak bardzo Cię przepraszamy! Dziś wieczorem zrozumieliśmy jak wiele przez cały czas dla nas robiłaś. Cyrk nie może bez Ciebie istnieć! - mówiły chórem Zwierzątka.
Żabcia poczuła się bardzo szczęśliwa i doceniona. “Więc jednak nie miałam racji uważając, że to, co robię w cyrku jest bez sensu” pomyślała pocieszona Żabcia.
Wakacje dobiegały końca. Nadszedł czas, aby Zwierzątka wróciły do Słonecznej Doliny. Smutno im było na myśl o tym, że to już koniec występów, dlatego na pożegnanie postanowiły zrobić jeszcze jeden pokaz w rodzinnej miejscowości. Wszyscy mieszkańcy Słonecznej Doliny zostali zaproszeni.
Występ dobrze się zapowiadał. I rzeczywiście - Zwierzątka dały wspaniały popis! To był naprawdę piękny występ na zakończenie działalności cyrku. Wszyscy artyści z uśmiechem na twarzy kłaniali się widzom, aż nagle poprosili o ciszę. Tygrysek wyszedł na przód i powiedział:
- Wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że nasz cyrk dostarczył Państwu tyle radości. Naprawdę wspaniale było występować przed tak cudowną widownią. Ale jest wśród nas jeszcze jedna osoba, która zasługuje na jeszcze większe brawa niż my - to Żabcia, nasza przyjaciółka i dyrektor naszego cyrku. Bardzo prosimy o gorące brawa dla niej, bez jej pracy na zapleczu cyrku, nigdy nie odnieślibyśmy takiego sukcesu.
Żabcia wyszła na arenę i została nagrodzona gromkimi oklaskami. Czuła się taka ważna! Cieszyła się, że przyjaciele docenili jej pracę. Teraz już nie miała wątpliwości, że to, co robiła dla cyrku miało dla innych znaczenie.
I tak to już jest, że najczęściej najważniejsze są te zwyczajne i proste rzeczy, które ktoś robi po cichu i bez publiczności.
Dorota Kurpińska "O igle co się zastrzyków bała"
II miejsce w konkursie bajkoterapeutycznym w kategorii bajka psychoterapeutyczna
ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora: Bajka może pomóc dziecku oswoić lęk przed zastrzykami
W przychodni jak zwykle Jaś zajął się misternym układaniem klocków w poczekalni. Miał nawet towarzysza niedoli, który w kolorowych pudłach wyszukiwał dla niego kolejnych klocków niezbędnych do skończenia konstrukcji. Od czasu do czasu pokichiwał i kaszlał pod nosem, ale uśmiechał się przy zabawie jakby nigdy nic. Mama wyrwała Jasia dokładnie w momencie ustawiania ostatniego ramienia wiatraka...prawie udało mu się skończyć. Weszli do gabinetu. Jaś i tutaj znalazł sobie zajęcie i z niezwykłą uwagą segregował kolorowe naklejki do kilku pojemniczków. Od czasu do czasu dochodziły tylko do niego skrawki rozmowy mamy z ciocią “doktor”. Coś o lekarstwach i jakiś zastrzykach. Jaś raz nawet zainteresował się i zapytał:
- Mamo, a co to jest zastrzyk?
Mama jakoś nie kwapiła się z odpowiedzią, więc ciocia “doktor” wyręczyła ją i powiedziała, że zastrzyk to taka para igły ze strzykawką, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki leczy dzieci.
Jaś zastanowił się chwilkę, ale potem chyba uznał, że jego to nie dotyczy, więc wrócił do zabawy naklejkami.
Po powrocie do domu mama wyciągnęła z torebki plik karteczek zapisanych drobnym maczkiem. Usiadła w fotelu, a Jasia posadziła sobie na kolanach.
- I co, teraz już możemy jechać do przedszkola? Kacper i robot czekają - Jaś wykrzywił buźkę w błagalnym grymasie.
- Jasiu kochanie, niestety nie możesz dzisiaj pójść do przedszkola. Ani dziś , ani jutro. Jesteś chory i nie możemy narażać twoich kolegów na to, że oni też zachorują. Rozumiesz?
Jaś najwidoczniej nie był zadowolony z takiej odpowiedzi, bo mama na widok jego zasmuconej miny przytuliła go mocniej i pocałowała w czoło. Nadal było gorące.
- Wiem, że to zrozumiesz. Musisz przez kilka dni zostać w domu. Ale mam pewien plan popatrzyła spod ciemnej grzywki na lekko zaciekawionego Jasia. - Jak tylko poczujesz się trochę lepiej, będziemy mogli zaprosić do nas Kacpra ze swoim robotem. Zadzwonię do mamy Kacpra i zaproszę ich razem.
- Tak, tak, tak - przerwał jej Jaś z niepohamowaną radością. - Zadzwoń, zaproś, teraz, teraz!!!
- Spokojnie, kochanie. Nie tak prędko. Teraz jesteś jeszcze chory. A żeby wyzdrowieć i poczuć się lepiej musisz dostać lekarstwa. A żeby lekarstwa szybciej podziałały, będziesz musiał przez kilka dni dostawać zastrzyki.
Jaś zmarszczył czoło na moment. Zastrzyki. Już gdzieś to słyszał. Hmmm. Tak, to coś o tej dziwnej parze. Igła i coś tam jeszcze.
- A jak to się połyka?
Mama z trudem opanowała śmiech.
- Jasiu, zastrzyków się nie połyka. Umówiłam się z ciocią “doktor”, że codziennie będzie do nas przychodzić pani Hania i to ona będzie ci robić zastrzyk.
- Robić zastrzyk? - powtórzył Jaś już z mniejszym entuzjazmem.
- Chyba muszę ci to wytłumaczyć. - mama poprawiła Jasia na kolanach - Zastrzyki nie są bardzo przyjemne. Nie każde dziecko musi je lubić i wiesz one o tym wiedzą. Dlatego przed każdą wizytą u dziecka strasznie się boją, czy dziecko będzie na ich widok płakać. A płaczu zastrzyki nie lubią najbardziej.
Mama chyba dostrzegła, że Jaś jest zmęczony tą nagłą porcją wiedzy i musi sobie wszystko przemyśleć.
- Połóż się tymczasem w swoim łóżeczku. Ja zrobię ci ciepłej herbaty i poczytam tę historię o smokach, chcesz?
- O taaaaak - odparł sennie Jaś.
Wtulił się w miękki kocyk i podczas gdy mama krzątała się w kuchni, obmyślał sprawę zastrzyków. Tylko jego powieki robiły się coraz cięższe i cięższe. I już właśnie miał zasnąć, gdy przy drzwiach rozległ się dzwonek.
- Dzień dobry pani Haniu. Jaś właśnie położył się na chwilkę. Może napije się pani najpierw herbaty? - mama przywitała kogoś w przedpokoju.
- A bardzo proszę, biegam tak od rana i kubek herbaty dobrze mi zrobi - Jaś usłyszał rezolutny głos kobiety. Pewnie to ta pani od zastrzyków - zdążył jeszcze pomyśleć Jaś.
Potem obie zniknęły w kuchni, a Jaś mógł powrócić do swoich myśli. Nagle Jaś usłyszał z początku cichy potem coraz bardziej zawodzący szloch. Był pewien, że dochodzi z przedpokoju, który przed chwilą opuściły mama z panią Hanią. Naraz szloch przerodził się w tak okropne zawodzenie, że nie sposób było, żeby kobiety w kuchni go nie usłyszały. A jednak nikt, zupełnie nikt na niego nie reagował. Jaś wysunął się więc spod koca i powoli, bardzo powoli podszedł do drzwi swojego pokoju, wychylił głowę do przedpokoju. Oprócz kilku par butów, stał w nim jedynie czarny, nieco zniszczony kuferek lekarski (widział taki kiedyś u cioci “doktor”). Poza tym nikogo, kto mógłby tak płakać.
- To dziwne - pomyślał Jaś - mógłbym przysiąc, że ten płacz dochodzi z kuferka. Nawet się trochę trzęsie.
Jaś nie zastanawiał się długo. Podreptał do kuferka, uchylił go delikatnie i powoli zajrzał do środka.
Płacz na moment przycichł, ale potem jakby powrócił ze zdwojoną siłą.
- Ciiiiiii, cicho - zasyczał Jaś do środka kuferka - przestań tak płakać.
Dopiero teraz dostrzegł na dnie kuferka malutką, cieniutką igłę, która trzęsła się okrutnie i przytulała się raz po raz do stojącej obok rurki. Wydawało się jakby ta nieco tylko grubsza i wyższa przezroczysta rurka pocieszała maleńką towarzyszkę z kuferka.
- Dlaczego robicie tyle hałasu i w ogóle kim wy jesteście? - zapytał Jaś strojąc srogą minę.
- Jestem strzykawka, a to jest igła, i przyszłyśmy tutaj na zastrzyk - odrzekła rurka, a igła znów zaczęła zawodzić. Trzęsła się przy tym tak okropnie, że cały kuferek trząsł się razem z nią.
- Ale dlaczego ona tak płacze - Jaś nie dawał za wygraną.
- Wiesz, to z emocji. Od naszych sióstr, które były już u innych dzieci słyszałyśmy opowieści jak wyglądają zastrzyki u dzieci. One nas nie lubią, nikt nas nie lubi. Dzieci płaczą na nasz widok i nie chcą nas... boją się nas - strzykawka też jakby zaczynała się rozklejać, więc Jaś szybko zapytał:
- Ale dlaczego? Ciocia “doktor” mówiła mi dzisiaj coś o was, ale nie do końca rozumiem, dlaczego nikt was nie lubi. Czego tu się bać, przecież jesteście takie małe - Jasiowi żal się zrobiło obu.
- No właśnie nie wiemy dlaczego - odezwała się wreszcie igła - Jak tylko pani Hania zakłada mnie na strzykawkę i zanurza w lekarstwie, dzieci zaczynają tak przeraźliwie płakać, że ja już na samą myśl o płaczu zaczynam się trząść. I wtedy jest jeszcze gorzej, bo trudno nam zrobić zastrzyk. - igła znów zaczęła łkać.
Jaś pomyślał przez moment i podjął decyzję.
- Zaraz, zaraz. Przestańcie. Przecież dzisiaj przyszłyście na zastrzyk do mnie, tak?
- No tak - igła i strzykawka odpowiedziały niepewnie razem.
- No, a ja nie płaczę na wasz widok, tak?
- Noo, tak - igła ze strzykawką patrzyły to na siebie to znów na Jasia, który mówił dalej.
- Przestańcie więc się mazać - tak mówi do mnie mama, gdy zaczynam płakać bez powodu - i posłuchajcie. Ja się was nie boję. A to do mnie przyszła pani Hania z zastrzykiem. I wcale nie chce mi się płakać na wasz widok. No chyba, że z żalu nad wami. Ale się powstrzymam, bo nie chcę byście znów zaczęły wydzierać się tak okrutnie. Poza tym chce mi się spać i nie chcę żeby mi ktoś przeszkadzał. - stanowczo powiedział Jasio - Nawet Zuzia z mojej grupy nie płacze tak głośno jak wy. Tego nie da się znieść - dodał jeszcze na zakończenie.
I poczłapał sennie do swego łóżeczka. Po drodze jeszcze przemknęła mu przez głowę myśl, że swoją drogą coś nie tak, żeby dziecko musiało uspokajać innych, podczas gdy dwie dorosłe osoby spokojnie gwarzą sobie w kuchni. Odszedł zostawiając zdziwioną igłę i jeszcze bardziej zdumioną strzykawkę w kuferku. Obie milczały.
...
Gdy znów się obudził zobaczył nad sobą dwie twarze kobiet. Jedna była mamą, druga..pewnie panią Hanią, bo w ręce trzymała strzykawkę z igłą. Poznał je od razu. Nie słyszał jednak tym razem żadnego płaczu.
- Kochanie, pani Hania przyszła na zastrzyk. Nic się nie bój - powiedziała mama spokojnie.
- Wiem, wiem, przecież wiem, że one nie mogą się mnie bać. Nie będę więc płakał - tymi słowami zwróciła się jakby do strzykawki i igły.
Mama z panią Hanią wydawały się trochę zaskoczone, ale nie dały na długo po sobie tego poznać. Pani Hania pochyliła się tylko nad Jasiem i po chwili powiedziała:
- Już po wszystkim. Byłeś Jasiu bardzo dzielny.
- Wy też - Jaś uśmiechnął się do strzykawki i igły. I mógłby przysiąc, że przez moment zobaczył nieśmiały uśmiech na jednej i drugiej.
Tylko mama przyglądała się baczniej Jasiowi i znów położyła rękę na jego czole. Uśmiechnęła się potem i dodała:
- Naprawdę dzielny jesteś Jasiu. Teraz spróbuj zasnąć, a ja odprowadzę panią Hanię do drzwi.
Jaś jeszcze przez moment wspominał rozmowę z igłą i strzykawką, i nadal dziwił się, dlaczego dzieci tak płaczą na ich widok. Przecież one są takie małe...
Iwona Czarkowska - Czarownica i straszne strachy
ZASTOSOWANIE BAJKI wg jej autora: Bajka może być pomocna w przełamywaniu strachu dziecka przed ciemnością. Pomoże też w tłumaczeniu dzieciom, że większość lęków jest tworem ich wyobraźni i mogą sobie łatwo z nimi poradzić.
Zupełnie niedawno niedaleko stąd, może nawet na tej samej ulicy, przy której stoi wasz dom, mieszkał sobie chłopiec o imieniu Staś. Był bardzo, bardzo odważny. Nie bał się szybko jeździć na rowerze. Potrafił wspinać się na najwyższe drzewa. A gdy pluszowy miś małej Alicji wpadł do wielkiej kałuży przed domem, Staś go wyciągnął i uratował. Wszystkie dzieci uważały, że jest najodważniejszy na świecie. Prawie tak samo odważny, jak tata Krzysia, który jest pilotem samolotu. Nikt na podwórku nie wiedział, że Staś bardzo boi się... ciemności. Gdy mama kładła go spać, zawsze prosił: - Zostań ze mną dopóki nie zasnę.
Bo wiedział, że wszystkie strachy boją się mamy i dopóki ona będzie w pokoju nie wyjdą spod dywanu, zza kaloryfera i nie wskoczą znienacka przez uchylony lufcik wprost do jego łóżka.
- I nie gaś światła mamusiu - przypominał jeszcze na wszelki wypadek. - I zostaw otwarte drzwi.
Pewnej nocy Staś obudził się. W pokoju nie było mamy, a lampka była zgaszona. Chłopiec ze strachu schował głowę pod poduszkę. Być może leżałby tak aż do rana, ale nagle usłyszał wesoły głos:
- Halo, halo! Co tam słychać pod poduszką?
Wyjrzał ostrożnie ze swojej kryjówki i rozejrzał się po pokoju. Zobaczył, że w fotelu na biegunach siedzi jakaś pani.
- Kto ty jesteś? - zapytał przestraszony.
- Mam na imię Matylda - odpowiedziała tajemnicza postać.
- Czy jesteś czarownicą? - dopytywał się Staś.
- Chwileczkę - Matylda zastanowiła się. - Nie, chyba jednak nie jestem czarownicą.
- Szkoda... - westchnął chłopiec.
- A do czego potrzebna ci jest czarownica? - dopytywała się pani, która nie była czarownicą.
- Poprosiłbym ją, żeby wypowiedziała zaklęcie, po którym wszystkie straszne strachy z mojego pokoju uciekną na zawsze - wyszeptał Staś. W tym samym momencie coś zaskrzypiało. Chłopiec pisnął: - Ratunku! To na pewno potwór, który mnie zaraz zje - i znowu schował się pod kołdrę.
Gdy po chwili odważył się wyjrzeć ostrożnie zobaczył, że Matylda stoi przy oknie.
- Nie bój się i podejdź tu - powiedziała. A gdy Staś stanął obok niej powiedziała: - Nie ma żadnego potwora. To tylko stare skrzypiące okno. Nie musisz się już bać.
- Może i tak - zgodził się niechętnie chłopiec. - Ale w szafie na pewno mieszka jakiś duch, który co noc stuka przeraźliwie.
Matylda podeszła do szafy i ku przerażeniu Stasia uchyliła ją szeroko. Ze środka wyskoczył... Nie, wcale nie duch, tylko mały kotek.
- Widzisz - roześmiała się Matylda. - To kiciuś stukał, bo bawił się w szafie twoimi butami. Czy w tym pokoju są jeszcze jakieś straszne strachy, czy rozprawiłam się już ze wszystkimi?
- Jest jeszcze jeden tam - Staś pokazał ręką za okno. - To musi być wilkołak, bo oczy mu się świecą w ciemności.
Matylda ku przerażeniu Stasia podeszła do okna i rozchyliła zasłony.
- Aaaaa - krzyknął przerażony chłopiec, bo nagle wilkołak znalazł się tuż, tuż...
- Otwórz oczy i spójrz - poprosiła Matylda.
Staś uchylił jedno oko. A ponieważ nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył, natychmiast otworzył również drugie oko. Po wilkołaku nie było śladu, a za oknem dwa neony oświetlały wielką reklamę na sąsiednim domu.
- Teraz na pewno nie ma tu już żadnych strasznych strachów. - powiedziała Matylda i okryła Stasia kołdrą.
- Ale, co ja zrobię, jak się znowu pojawią - przestraszył się Staś.
- Zrobisz to, co ja dzisiaj - odpowiedziała Matylda. - Sprawdzisz, co cię przestraszyło. Zapamiętaj: najbardziej boimy się tego, czego nie znamy. - odpowiedziała Matylda i znikła. W tym samym momencie Staś obudził się we własnym łóżku. Za oknem był już ranek. Chłopiec zerwał się na równe nogi i popędził do kuchni.
- Mamo, mamo - musiał koniecznie opowiedzieć komuś, co mu się przytrafiło. - W nocy...
Nagle zamilkł, bo obok mamy w kuchni zobaczył Matyldę.
- Przywitaj się Stasiu - powiedziała mama. - To moja przyjaciółka z czasów, gdy byłam taka mała jak ty. Teraz jest lekarzem.
Ale Staś i tak wiedział, że tajemnicza pani musi być czarownicą. Znała przecież zaklęcia, którymi przepędziła wszystkie straszne strachy z jego pokoju.
Stracholubek
Małgosia bardzo lubiła gimnastykę. Uwielbiała zabawy ze śpiewem, rzuty woreczkami do kosza czy czworakowanie. Nie mogła się doczekać lekcji wychowania fizycznego, to były jej ulubione zajęcia.
Pewnego dnia pani przyniosła na lekcje dwa drewniane płotki.
- Niedługo będą zawody. - powiedziała - Jedną z konkurencji będzie skok przez płotek. Musimy solidnie się przygotować.
Wszyscy bardzo się ucieszyli. Najgłośniej krzyczeli chłopcy:
- Super! Pokonamy wszystkich! Płotki to dla nas pestka!
I zaczęły się skoki przez płotki. Krzyś przeskoczył jak prawdziwy sportowiec, Marta trochę zaczepiła jedną nóżką, ale jakoś sobie poradziła, później skakał Maciek - on również nie miał kłopotu z pokonaniem płotka.
Wreszcie przyszła kolej na Małgosię. Dziewczynka zaczęła biec przed siebie w kierunku przeszkody i już, już miała podnieść wysoko w górę nóżkę, żeby przeskoczyć, kiedy nagle wydało się jej, że przed nią stoi nie drewniany płotek, lecz wielka, stroma góra. W żaden sposób nie uda się jej pokonać. Małgosia gwałtownie zwolniła, ale było już za późno, wpadła z impetem na stojącą przeszkodę, płotek przewrócił się, a dziewczynka razem z nim.
- Cha, cha, cha ! - rozległy się śmiechy - Ale łamaga! Takiego niskiego płotka nie potrafi przeskoczyć!
Małgosia leżała na podłodze i chociaż za bardzo się nie potłukła z jej oczu popłynęły łzy. Było jej wstyd, że dzieci śmieją się z niej, że wszyscy jakoś sobie poradzili, a ona wyłożyła się jak długa na podłogę.
- Co się stało?! - podbiegła do niej przerażona pani - Boli cię coś?
- Taaakkk… - skłamała dziewczynka - Chyba skręciłam nogę…
Ola i Madzia pomogły Małgosi dojść do pokoju pani pielęgniarki. Dziewczynka ciągnęła nogę za sobą, jakby rzeczywiście bardzo ja bolała.
Pani pielęgniarka pokręciła głową:
- Aż tak cię boli? Może zadzwonimy po pogotowie…
- Nie! - przestraszyła Małgosia - Już prawie nie boli!
Posiedziała trochę z okładem lodu na nodze i kiedy wróciła do klasy było już po lekcji wychowania fizycznego.
Następnego dnia był piątek, a w tym dniu dzieci nie miały w planie gimnastyki, więc Małgosia odetchnęła z ulgą. Już nie czekała na te lekcje z utęsknieniem. Bała się, że pani znowu każe skakać przez płotki.
Ale w poniedziałek dziewczynka musiała stawić czoła kolejnej lekcji wychowania fizycznego.
- Mamo! - poprosiła rano - Napisz mi zwolnienie z wuefu. Trochę boli mnie gardło…
Mama z niepokojem sprawdziła czoło Małgosi, czy przypadkiem nie ma temperatury i nie zaczyna się jakaś angina, ale ponieważ nic na to nie wskazywało, po prostu napisała karteczkę ze zwolnieniem.
Następnego dnia znowu był wuef i znowu Małgosia poprosiła mamę o zwolnienie.
- Chyba po lekcjach przejdziemy się do przychodni. - zdenerwowała się mama - Już drugi dzień boli cię gardło. Może to jakaś infekcja?
- Nie, nie, mamo - krzyknęła Małgosia - To tylko zwykły katar… Nic mi nie będzie…
Na następnej lekcji gimnastyki nie mogła już wykręcić się od ćwiczeń. Na szczęście okazało się, że tym razem będzie aerobic. Małgosia była wniebowzięta. Ćwiczyła tak solidnie i wytrwale, że pani ją pochwaliła i kazała przygotować ćwiczenia przy muzyce na następną gimnastykę. Wszystkie dzieci po lekcji podchodziły do dziewczynki i mówiły:
- Ale ty to masz szczęście! Na następnym wuefie zastąpisz panią!
A Małgosia rosła z dumy i ze szczęścia.
Po lekcjach dziewczynka wybrała się do parku na spacer ze swoim pieskiem - małym kundelkiem Rafikiem. Rafik bardzo lubił obwąchiwać wszystkie zakamarki po drodze, zaglądać w każdy kącik. Małgosia bała się, żeby piesek jej nie uciekł, więc prowadziła go na smyczy. Przechodzili właśnie koło sklepu z zabawkami i na wystawie dziewczynka zobaczyła wspaniały domek dla lalek. Przystanęła przed wystawą, choć Rafik próbował zmusić ją szarpaniem za smycz, aby iść dalej.
- Może poprosiłabym Świętego Mikołaja, żeby przyniósł mi taki domek na gwiazdkę? - pomyślała Małgosia - Jakby to było wspaniale gdyby moje lalki mogły w nim zamieszkać…
W tej chwili Rafik szarpnął mocniej za smycz, wyrwał ją z rąk Małgosi i pobiegł przed siebie.
- Rafik! Wracaj! - krzyknęła przerażona dziewczynka i rzuciła się w pogoń za swym ulubieńcem.
Ale piesek ani myślał się zatrzymać. Biegł przed siebie ile tchu w łapkach, tylko kosmate uszy trzęsły mu się na wszystkie strony. Minął przystanek, kiosk, mostek i skręcił w stronę rzeki. Małgosia biegła za nim, wciąż krzycząc głośno:
- Rafik! Rafik!
Nagle piesek wyskoczył w górę i jednym skokiem pokonał murek, który był na jego drodze. Małgosia nie zastanawiając się ani chwili wyskoczyła w górę, a kiedy była już po drugiej stronie murku szybko chwyciła smycz Rafika. Udało się, piesek był bezpieczny. Dziewczynka odetchnęła z ulgą i otarła dłonią spocone czoło.
Nagle:
- Buuu! Buuuu… - usłyszała za sobą cieniutki głosik.
Odwróciła się i zobaczyła siedzącego na murku małego skrzata. Włoski miał potargane, jakby nigdy w życiu nie używał grzebienia, ubrany był a zielony serdaczek i szerokie spodenki.
- Kim jesteś? - zainteresowała się Małgosia, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyła kogoś takiego - I dlaczego płaczesz?
Mały skrzat wytarł rękawem nosek i wybąkał:
- Jestem Stracholubek. Mieszkałem sobie spokojnie za twoim kołnierzem od czasu, kiedy przestraszyłaś się skoku przez plotek…Tak mi tam dobrze było… A dzisiaj, proszę, przeskoczyłaś murek zupełnie bez odrobiny lęku, chociaż jest on dużo wyższy od tego płotka w szkole. Już nie będę mógł mieszkać za twoim kołnierzykiem! Buuuu!
Małgosia popatrzyła na murek i z przerażeniem stwierdziła, że murek rzeczywiście jest o wiele wyższy od płotka, a ona przed chwilą przeskoczyła go, jakby był niewielkim progiem. I nawet się ani trochę nie bała. Kiedy po raz kolejny spojrzała na murek zauważyła, że zniknął też Stracholubek, tak jak jej lęk przed skokami.
Na następnej lekcji gimnastyki Małgosia sama poprosiła panią o skoki przez płotki. Pani wprawdzie trochę się zdziwiła, ale pozwoliła ustawić płotki. Małgosia wzięła rozbieg i ruszyła w stronę przeszkody. Kiedy była już bardzo blisko jej serduszko znowu ścisnęło jakieś dziwne uczucie i miała wrażenie, że znowu się boi. I wtedy wydało się jej, że widzi za płotkiem uciekającego Rafika, że słyszy jego głośne ujadanie. Zamknęła oczy, podskoczyła i… Była po drugiej stronie płotka!
- Brawo! - krzyknęła pani, klaszcząc w dłonie.
- Brawo! - krzyczały dzieci.
A Małgosia miała wrażenie, że przez moment widzi rozczochranego Stracholubka, jak zmyka pomiędzy płotkami gdzie pieprz rośnie.