Make up.
Lot był długi, ale ja, mając za sobą dwa puste, bezsensowne dni, zniosłam go bez problemów. Wręcz cieszyłam się, że wreszcie coś się dzieje. Może w końcu ruszymy do przodu i zbliżymy się do odnalezienia mojej córeczki. Wiedziałam, że Edward bardzo nam w tym pomoże. Jako jedyny potrafił czytać w myślach, co było ogromną przewagą pod naszej stronie, jako że Aro musiał wejść z kimś w kontakt fizyczny, aby poznać jego umysł. Z moim mężem mogliśmy dowiedzieć się znacznie więcej i to powtarzałam sobie przez całą drogę, aby odgonić od siebie myśli o zachowaniu tajemnicy.
Bałam się, okropnie się bałam. Tyle rzeczy w planie Carlisle'a mogło się nie udać... Edward mógł mnie nie rozpoznać, mogliśmy się ujawnić przed ludźmi, ktoś z Volturi mógł nas obserwować, mogło dojść do walki... A najgorsze było to, że nie potrafiłam w sobie wzbudzić przekonania o słuszności przywracania Edwardowi wspomnień. Bardzo chciałam go mieć przy sobie, niczego bardziej nie pragnęłam. Ale im bardziej za nim tęskniłam, tym większe miałam wątpliwości. Próbowałam się przekonać, że to nie egoizm przeze mnie przemawia, a wszystko, co robimy, jest dobre. Jednak wspomnienie słów mojego ukochanego powracało do mnie jak przewrotny chochlik: wampiry nie mają duszy... jestem potworem...
W końcu postanowiłam pomyśleć o tym podczas koncertu. Jeszcze się zastanowię i może wtedy, w ostatniej chwili dojdę do właściwych wniosków. Jeśli przekonam samą siebie, że postępuję prawidłowo - wykonam plan Carlisle'a. Jeśli nie... cóż, wprowadzę pewne zmiany...
Na lotnisku poradziliśmy sobie bez przeszkód. Wyglądało na to, że nawet jeśli ktoś nas śledził, nie dotarł za nami do Europy. Wynajęliśmy samochód, Porsche Cayenne, za kierownicą którego usiadł Emmett. Auto miało na wszelki wypadek przyciemniane szyby, ale Francja była tego dnia pochmurna, więc mogliśmy też swobodnie wychodzić na zewnątrz. Dzięki temu siedzieliśmy przy Robercie w restauracji w Rouen, gdzie zjadł obiad.
To wszystko były przemyślane, puste gesty. Miałam wrażenie, że jestem wypalona od środka, choć coś we mnie aż wyrywało się ku tak bliskiemu przecież Edwardowi. Z jednej strony nie mogłam doczekać się wieczora, a z drugiej bardzo się go obawiałam. Nie chodziło nawet o czyhające z każdej strony zagrożenia. Obawiałam się raczej tego, co sama mam zrobić mojemu ukochanemu...
Wczesny wieczór spędziłam powoli, starannie nakładając makijaż. Moje ruchy były rozmyślnie powolne, a myśli błądziły gdzieś daleko. Z każdym nałożonym na twarz okruchem pudru, kroplą błyszczyka czy pyłkiem cienia wyobrażałam sobie, że staję się kimś innym. Agentem. Że mam do spełnienia trudną, wymagającą precyzyjnego działania misję i jestem zaprogramowana tylko na wykonanie zadania. Przedstawienie musiało trwać, choćby serce mi krwawiło. Już wiedziałam, że nie zrealizuję planu Carlisle'a tak, jak on by tego chciał. Oczywiście, stanę przed Edwardem i pozwolę mu się dostrzec, ale jeśli on sam nie zareaguje, ja zaniecham dalszych prób. Carlisle chciał, bym podążyła za nim w takiej sytuacji do garderoby lub samochodu i tam przywróciła mu pamięć i uświadomiła całą sytuację, ale ja już podjęłam decyzję. Jeśli nie wystarczy ten jeden, krótki moment, to będzie dla mnie znak, że Edward nie chce wracać do prawdziwego życia. Nie będę miała serca pozbawić go złudzeń. Sama też dam radę, uczynię się silną, przypomnę sobie dawną potęgę i, jeśli będzie trzeba, sama wejdę do zamku Volturi, aby odnaleźć moją córkę. Na pewno nie zostawię jej tym potworom, ale też nie mogę żądać od Edwarda męki na całe życie. On nie nosił Renesmee pod sercem, nie czuł jej ciepła wewnątrz siebie. Na początku nawet jej nie chciał. Jeśli tak ma być, sama odzyskam swoje dziecko albo zginę, próbując.
Narysowałam na powiece cienką, czarną kreskę, po czym lekko roztarłam ją specjalnym aplikatorem. Już się zmieniałam. Już w najmniejszym stopniu nie byłam roztargnioną, wiecznie znerwicowaną Kahlan. Nie byłam też dawną Bellą. Dzisiejszego wieczoru ja, Isabella, mam do wykonania swoją misję. Bella nigdy by tego nie zrobiła...
Ostatnie muśnięcie przejrzystym błyszczykiem, ostatnie oprószenie idealnej cery najjaśniejszym pudrem. W lustrze widziałam wreszcie kogo innego. To ten ktoś miał pójść do Claude'a Sauvage i zniszczyć jego życie. To ten ktoś miał odwrócić się i odejść, gdyby Claude sam nie zdecydował się pamiętać...
Musimy wychodzić... - do mojego hotelowego pokoju wkroczyła cicho Esme. - Już czas.
Skinęłam głową i z kamienną twarzą wstałam sprzed toaletki. Za drzwiami czekał już Emmett. To z nim miałam dzisiaj pójść do sali współczesnego teatru, w której odbywał się koncert. Już wcześniej wykupiliśmy zamówione bilety, więc wystarczyło dojechać pod budynek. Kłębił się tam tłum fanów, którzy nie mogli sobie na takie bilety pozwolić, a także paparazzi, obstawa i całe mnóstwo innych ludzi. Mieszanina zapachów była dla nas odurzająca.
W sali było spokojniej, bo kulturalni goście po cichu zajmowali swoje miejsca i prowadzili dyskretne rozmowy. Nigdzie nie wyczuliśmy ani śladu woni obcego wampira, więc założyliśmy, że jesteśmy tu całkowicie incognito. Zajęliśmy swoje miejsca w rzędzie najbardziej jak to możliwe oddalonym od sceny. Tylko takie bilety pozostały w ostatniej chwili, ale nam to bardzo odpowiadało. Co prawda taka odległość nie stanowiła dla wampirzego wzroku Edwarda najmniejszego problemu, ale dla jego człowieczej postaci była nie do przebycia. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się odrobinę za szerokim filarem.
Koncert był przepiękny. Laurie Cross miała ujmujący, ciepły głos, niemal niemożliwie głęboki jak na dziewiętnastolatkę. Wibrował nam w uszach słodko i kusząco, choć przecież nasz słuch wychwyciłby każde niedociągnięcie. A gra Claude'a Sauvage, cuda, jakie wyczyniał z fortepianem były... perfekcyjne. Jednak mimo absolutnej doskonałości, to nie muzyka zajmowała nasze myśli przez całe te dwie godziny. Nie potrafiliśmy skupić się na niej tak, jak na to zasługiwała z jednego prostego powodu: gdy Claude Sauvage wyszedł na scenę i wszyscy bili mu szalone brawa, my... zobaczyliśmy Edwarda.
To było więcej niż pewne. Było jak uderzenie pioruna: czyste, błyskawiczne i absolutnie przemawiające. Nawet nie musieliśmy na siebie spoglądać, żeby wszystko wiedzieć. I choć spodziewałam się tego od jakiegoś czasu i nawet sama sobie wydawałam się przygotowana, to jednak był to szok. Mój cudowny, najukochańszy Edward, mój wspaniały mąż i ojciec mojej córeczki, miłość mojego życia, stał teraz kilkadziesiąt metrów ode mnie. Dzielił nas dystans, który mogłabym pokonać w ułamku sekundy, a musiałam siedzieć na swoim miejscu i całe dwie godziny spokojnie czuć, jak moje serce rozrywa się na strzępy, milimetr po milimetrze. Niczego bardziej nie pragnęłam, jak paść mu w ramiona i zostać tak do końca wieczności...
Sama nie wiem, jak wytrzymałam cały koncert. Muzyka mogła mi trochę pomagać, ale tak naprawdę czułam się przez nią jeszcze gorzej. Wracały obrazy Edwarda, grającego na fortepianie tylko dla mnie, nucącego moją kołysankę, która - teraz to dopiero usłyszałam! - przebijała przez każdy jego utwór. Oboje z Laurie dostali szalone oklaski, gdy tylko zniknęła z powietrza ostatnia, wibrująca nuta. Wtedy dopiero spojrzałam na Emmetta. Zobaczyłam w jego oczach ból i rozżalenie, a także tęsknotę za bratem, którego tak nagle utracił. Wtedy ucieszyłam się, że Esme tu jednak nie przyszła. Wpiłam się wzrokiem w Edwarda i nagle zobaczyłam, jak uśmiech niknie z jego twarzy, zastąpiony wyrazem zdziwienia. Czy mi się wydawało, czy przymknął na sekundę oczy i głęboko wciągnął powietrze do płuc? Kiedy rozchylił powieki, jego źrenice błyskawicznie omiatały pierwsze rzędy ludzi. Ale zaraz potem Laurie pociągnęła go za sobą za kulisy.
Wyszliśmy przed innymi, jeszcze zanim umilkły brawa. Zależało nam na prawidłowym ustawieniu przed teatrem, gdzie Claude Sauvage i Laurie Cross mieli rozdawać autografy. Kiedy wyszli, byliśmy już na ustalonych wcześniej miejscach.
Stałam sama, wśród tłumu. Umyślnie ustawiłam się tak, aby zakrywały mnie inne dziewczęta. Nie chciałam pchać się Edwardowi przed nos, bo to nie byłoby pozostawienie mu wyboru tylko jego brak. Jeśli miał mnie zauważyć, to tak się stanie, bez względu na to, co w tym celu zrobię. Teraz pozostaje już tylko czekać... Dostrzegłam Emmetta, obstawiającego mnie z bezpiecznej odległości. Opierał się o ścianę teatru i uważnie obserwował całe otoczenie, od czasu do czasu biorąc głębszy oddech i kontrolując zapachy. Ja miałam skupić się jedynie na zwróceniu uwagi Edwarda. I wiedziałam, że tego zadania nie wykonam poprawnie...
Kiedy wyszedł na ulicę, ogarnęła mnie przemożna chęć rzucenia mu się w ramiona. Tak po prostu, bez względu na wszystko, nie zważając na plan Carlisle'a ani tłum dookoła. Mogłabym to zrobić, bo napór fanów nie stanowił dla mnie najmniejszego problemu, ale... stałam w miejscu jak wmurowana, usiłując zapanować nad własnymi emocjami. Edward uśmiechnął się w bliżej nieokreślonym kierunku i pomachał do ludzi, a potem nagle wciągnął wieczorne powietrze do płuc i... znieruchomiał. Jego oczy zaś uważnie przeczesywały rzędy fanek. Skuliłam się w sobie. Jeszcze nie czas, jeszcze nie teraz... Odczekałam chwilę i dopiero wtedy znowu się wyprostowałam. Zauważyłam zdziwiony wzrok Emmetta, jednak zignorowałam go tak, jak ignorowałam właściwie wszystko inne, prócz tej jednej, jedynej postaci. Edward przechodził już powoli wyznaczoną przez barierki i ochroniarzy trasą, podpisując się na własnej płycie i na prospektach z koncertu. Był już zaledwie dziesięć metrów ode mnie i stale się zbliżał, a mi z emocji ciemniało przed oczami. Naprawdę nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Jakaś dziewczyna koło mnie krzyknęła miłosne wyznanie i niemal całym ciałem rzuciła się do przodu, ale napotkała na moją niezłomną barierę. Dla niej musiało to być niczym uderzenie o beton. Widziałam jeszcze, jak pocierała stłuczone ramię, a potem znowu przeniosłam wzrok na Edwarda. Już tylko siedem metrów...
Kiedy składał autografy, fanki mówiły do niego jedna przez drugą. Nie wiedziałam, czy może cokolwiek zrozumieć w tym gwarze, ale uśmiechał się cały czas i czasem komuś dziękował, po czym właściwie obojętnie przechodził dalej. Pięć metrów...
Laurie Cross szła z drugiej strony i właśnie mnie mijała. Nie zwróciłam na to uwagi, pochłonięta obserwacją Edwarda, ale dziewczęta wokół mnie ścisnęły się jeszcze bardziej. Chcąc nie chcąc, postąpiłam krok do przodu i teraz stałam już tylko za dwiema innymi młodymi kobietami, prawie nie chroniona od spojrzeń. Byłam już tak blisko Edwarda, że wystarczyłoby mocniej się wychylić i mogłabym sięgnąć ręką do skraju jego płaszcza. Doskonale wyraźnie widziałam każdy włosek na jego głowie i leciutkie spierzchnięcia na pięknych ustach. Dwa metry...
I wtedy drogi jego i Laurie Cross skrzyżowały się. Uśmiechnęli się do siebie i przeszli dalej, ale mi rozkrwawiło się serce. Ten uśmiech, dokładnie ten uśmiech, znałam bardzo dobrze. Do tej pory przeznaczony był wyłącznie dla mnie... Edward nigdy nie uśmiechał się w ten sposób do nikogo innego. Bo ten uśmiech znaczył: jesteś dla mnie najważniejsza...
On i Laurie Cross... Mogłam się tego domyślić. Dlaczego wcześniej nawet o tym nie pomyślałam?! Zajęta swoimi rozważaniami, nie zdawałam sobie sprawy, że przecież on też mógł się z kimś spotykać. Mój mąż! Mój ukochany, który nie widział poza mną świata, teraz był zakochany w ludzkiej kobiecie! To na nią patrzył w ten szczególny sposób i jej dłoni ulotnie, pieszczotliwie dotknął, gdy przechodzili obok siebie. Teraz patrzył już tylko na podpisywane kartki i płyty, ale w kąciku ust wciąż czaił mu się uśmieszek zadowolenia i spełnienia. Był człowiekiem z ludzką dziewczyną... Nie miałam prawa tego niszczyć...
Wiatr dmuchnął nagle, rozwiewając mi włosy i zasłaniając nimi twarz. To mnie obudziło. Odwróciłam się gwałtownie i przecisnęłam przez napierający tłum. Fanki Claude'a patrzyły na mnie jak na wariatkę, bo odchodziłam akurat w momencie, gdy on stał tuż przede mną, ale z radością zajęły moje miejsce przy barierkach, a ja wypadłam na pustą przestrzeń. Nie zdążyłam nawet głębiej odetchnąć, gdy dopadł mnie Emmett.
Co ty wyrabiasz?! - syknął. - Wracaj tam!
Nie miałam siły odpowiedzieć. Pokręciłam tylko głową i przymknęłam oczy, żeby opanować nagłe mdłości. Moje ludzkie słabości powróciły w tej chwili ze zdwojoną siłą. Czułam, że za chwilę albo zemdleję, albo zrobię coś potwornie głupiego. Na przykład gołymi rękami rozszarpię Laurie Cross na oczach setek osób i kamer telewizyjnych. Chłodne powietrze owiewało mi twarz, przynosząc nieznaczną ulgę, ale tak naprawdę marzyłam w tej chwili tylko o tym, żeby zniknąć. Nie z tego miejsca. Zniknąć całkowicie z powierzchni ziemi.
Bella! - warknął Emmett. - On zaraz odjedzie! Zrób coś do cholery!
On jest szczęśliwy... - wyszeptałam.
Tłum za moimi plecami falował i krzyczał, rozświetlany błyskami fleszy aparatów fotograficznych. Z drugiej strony przejeżdżała kolumnada samochodów. A Edward był szczęśliwy jako człowiek.
On nie jest sobą! - wysyczał Emmett, przyciskając się równolegle do mojego boku tak, że teraz też cały tłum przed teatrem miał za plecami. Pochylił nade mną głowę. - Musi sam wybrać, gdzie będzie szczęśliwy! I musi zrobić to świadomie!
Emmett, ja nie potrafię! - powiedziałam z bólem. - Dlaczego miałabym odbierać mu życie, którego zawsze pragnął?! Teraz, gdy jest człowiekiem, ma dziewczynę, sławę i wspaniałe perspektywy przed sobą? Dlaczego miałabym mu to odebrać?!
Bo on cię kocha... - rozległ się nagle za nami spokojny, jedyny na świecie głos. - I przyrzekł być przy tobie już na zawsze...
I tak po prostu - tak właśnie było.