ANDRZEJ PILIPIUK
AcLla
Kapitan Antonio Hererra leżał na tratwie i cierpiał. Światło padało ze wszystkich stron. Słońce stało jeszcze niewysoko, była może piąta rano, a już jego promienie przysparzały leżącemu najstraszliwszych męczarni. O wyciągnięcie ręki od niego leżał młody pirat Pablo. A w około kotłowały się rekiny. Tratwa na której leżeli miała trzy metry długości i dwa metry szerokości. Wykonana została z kilku rei i sporego ułamka masztu. Wznosiła się na dwadzieścia centymetrów ponad powierzchnię wody. Słonej wody. Co jakiś czas fale leniwie przewalały się przez nią górą i wówczas rany na ciałach leżących zaczynały boleć ździebko mocniej. Sól wyżarła ciało do kości. Słońce odparowywało kałuże wody i wówczas na deskach pojawiały się wykwity soli w postaci białego szronu. Na tratwie nie było ani kawałka szmaty, ani jednej deski. Nic z czego można by wykonać prowizoryczny daszek lub szałas chroniący przed promieniami słońca. Nie było też ani kęsa żywności poza baryłką paskudnej oliwy do kaganków. Oliwa ta paliła się znakomicie, ale niestety zanieczyszczona jakimś niezidentyfikowanym paskudztwem zupełnie nie nadawała się do picia. Woda skończyła się trzy dni temu, pożywienia nie mieli od samego początku. Od ostatniej bitwy. Do wieczora był z nimi stary Alonzo, były bosman, ale zobaczywszy na horyzoncie wyspę porośniętą bujną roślinnością rzucił się w jej stronę wpław i oczywiście nie zdążył przepłynąć trzech metrów, jak został rozdarty na strzępki i pożarty. Rekiny były głodne. Kapitan popatrzył na nie i zaklął szpetnie. Zazdrościł im. One przynajmniej mogły się napić paskudnej słonej wody do wypęku. On nie mógł ugasić pragnienia.
- To już chyba koniec - wychrypiał Pablo. - Nie dociągniemy do zmroku.
- Wczoraj też tak mówiłeś - powiedział kapitan. - Może zniesie nas na jakąś wyspę...
- Słońce rządzi wiatrem kapitanie. Musimy tu umrzeć. Wysuszy nas jak te nieszczęsne mumie w górach Potosi.
- Słońce niczym nie rządzi. Wszystko w rękach Boga. Naszego Boga... Nie ma innych bogów poza Nim.
- Może w starym świecie tak jest. Tu rządzą nami miejscowe demony. Gdzieś się zagubił Bóg w tym świecie.
- On nie opuści wiernego sługi - wycharczał kapitan.
- Zwłaszcza po tym kapitanie jak poderżnął pan gardło temu jezuicie w Porto de...
- Milcz.
- Zawarli umowę. A ja umrę tylko dlatego że znajduję się w twoim towarzystwie kapitanie!
- Co więc powstrzymuje cię aby mnie zabić? - kapitan nieznacznie wyciągnął kolbę pistoletu spod zwoju liny.
- Gdybym cię zastrzelił kapitanie zostałbym ukarany - wycharczał Pablo. - Musisz odpokutować swoje.
- Boże - zawołał kapitan w stronę nieba. - Byłem ci wiernym sługą. Odbyłem przez ostatnie dni pokutę za wszystkie moje uczynki. Wejrzyj na mnie łaskawie.
Patrzyło na niego tylko słońce. A ono milczało. Kapitan zamknął oczy.
* * *
Wspomnienia wypełzły ze swoich kryjówek jak szczury. Starał się zmienić tok myślenia, ale nie dał rady. Usiłował uciekać od tego wspomnienia ale ono wracało. Było punktem węzłowym. Wyznaczało moment w który popełnił błąd ostateczny. Musiał do tego wracać. Zamknął oczy i zasłonił je ramieniem. Stał na pokładzie zdobytego galeonu. Pokład zbryzgany był krwią. Pokrywały go ciała, odcięte kończyny, bryły rozbitego mózgu. Może tam w Europie przeprowadzano pierwsze nielegalne sekcje zwłok. Piraci lepiej niż lekarze orientowali się co człowiek ma w środku. To była całkiem niezła bitwa pomimo sporych strat w ludziach. Piraci i marynarze leżeli pospołu. Martwi. Statek był zdobyty. Z pod pokładu wywleczono właśnie dwie osoby. Grubego hiszpańskiego kupca i młodą dziewczynę. Była Indianką o jasnej skórze. Kapitan podszedł do kupca którego trzymało kilku rechoczących piratów. Pchnęli go na pokład tak że padł na kolana prosto w kałuże krwi. Nie było po nim widać lęku. Gdyby kapitan przyjrzał mu się bliżej być może spostrzegłby, że człowiek ten nie jest kupcem, mimo że chce za takiego uchodzić. Na twarzy pojmanego widać było lęk, ale oczy jego nie znały tego uczucia. Migotały w nich ognie kaganków głębokich więzień hiszpańskiej inkwizycji. Nie wyglądał jednak także na inkwizytora. Najpewniej był jednym z tych którzy zajmowali się tropieniem czarowników i heretyków. Jednym z tych, którzy nie znając lęku, pojawiali się zamaskowani na sabatch czarownic, spuszczali do głębokich lochów pomiędzy pełgające ognie dziwnych kultów. Przemierzali krużganki pałaców dawnych władców Kastylii w poszukiwaniu tych którzy pięć razy na dzień nieruchomieli w modlitwie zwróceni twarzami w stronę Mekki. Niejedno widział i zbyt wiele razy stawał w obliczu śmierci aby teraz przestraszyć się jakiegoś tam pirata. Nawet jeśli jego życie miało się w tej chwili zakończyć to zdziałał dość by zapewnić sobie godziwe miejsce w raju.
- Chcesz żyć? - zapytał kapitan.
- Nie - odpowiedział domniemany kupiec.
Piraci przestali rechotać. Wpatrywali się w zdumieniu.
- Niech twoi wspólnicy przygotują dziesięć tysięcy ośmiorealowych peso okupu - powiedział kapitan nie zwracając uwagi na słowa jeńca.
Dziesięć tysięcy peso... Wyłożenie od ręki takiej sumy byłoby dla Inkwizycji równie proste jak podniesienie jednego ziarnka z klepiska na którym świeżo ukończono młockę. Jednak jego życie nie miało tu żadnego znaczenia. Takich jak on było więcej. Dużo więcej. Cóż z tego że był zasłużony? Pieniądze mogły się przydać na inne cele. Był tego świadom i nie miał żalu do swoich przełożonych. Więcej nawet. Zapragnął oszczędzić im kłopotu i duchowych rozterek związanych z podejmowaniem decyzji.
- Już ci powiedziałem łajdaku, że nie obchodzi mnie czy będę żył czy umrę.
- To da się zrobić - kapitan wyciągnął sztylet, ale potem się zawahał. - Dlaczego?
- Zawiodłem zaufanie wicekróla. Pozwoliłem aby statek wpadł w wasze plugawe łapy.
Kapitan roześmiał się a jego sługusi usłużnie mu zawtórowali.
- Gdybyś naprawdę tak myślał to wysadziłbyś tą krypę w powietrze.
- Nie mogłem narażać życia moich ludzi.
Jego ludzie z wyprutymi bebechami i rozbitymi głowami leżeli naokoło.
- Powiedz mi jeszcze jedno przed śmiercią. Kim jest ta ślicznotka?
Jeniec zawahał się. Nic dobrego nie mogło spotkać ani jego ani dziewczyny. Ci piraci byli beznadziejnie głupi i ograniczeni. Z całą pewnością apelowanie do ich sumień było całkowicie zbytecznym strzępieniem sobie języka. Gdyby jednak odstawili ją gdzie trzeba jego misja nie byłaby zupełnie chybiona...
- To aclla.
- Ładnie się nazywa.
- To nie jest imię bałwanie tylko tytuł. Dziewica słońca. Boska małżonka tych dzikusów z gór Peru. Trzymają je jakby w klasztorach. Nie wolno im dotknąć mężczyzny.
Gdy kończył poczuł, ze powiedział trochę za dużo. Dziewica... Magiczne słowo które rozpalało umysły tych dzikusów bardziej niż rum.
- A to ciekawe - powiedział kapitan. - I po co wam ona?
- Mówi po hiszpańsku. Inkwizycja złożyła zamówienie na jedną taką. Chcą poznać szatana aby lepiej z nim walczyć. Należy ją dostarczyć do Hiszpanii. To bardzo ważne. Miejscowe szatany mają niezwykłą moc. A ona jest małżonką jednego z nich. Może nam dużo powiedzieć...
- Chyba podzielam ich gusta - powiedział Antonio. - Chętnie poznam ją bliżej. A ty kupcze...
- Zabij mnie.
- Nie, to by było zbyt proste. Skoro cierpisz tak bardzo z powodu plamy na honorze to nie będę cię na razie zabijał. Pocierp sobie jeszcze trochę. A ją prowadźcie do mojej kajuty. Lubię takie nieoswojone dzikie kotki.
- Nie zrobisz tego - powiedział powoli współpracownik. - Zabraniam ci. Gra toczy się o większą stawkę niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. Nie wchodź nam w drogę. To co chcesz zrobić jest dla ciebie śmiertelnie niebezpieczne.
- To ja jestem śmiertelnie niebezpieczny - wycedził przez zęby kapitan.
A potem pchnął kupca nożem. Drgające jeszcze ciało zepchnął za burtę. Dla rekinów. Wysłannik inkwizycji oddał swoje życie na deskach pokładu. Kapitan nigdy nie poznał jego imienia.
Dzika kotka była rzeczywiście nieoswojona. Pogryzła ręce kapitana do krwi i miotała przez cały czas najplugawsze przekleństwa jakie zdarzyło mu się w życiu słyszeć. Zrezygnował z prób oswajania jej. Związał ją i ogłuszył. Gdy już nasycił swoje żądze pchnął ją nożem. Nie umarła od razu.
- Mój boski małżonek przyjdzie po ciebie - wyszeptała po hiszpańsku.
Wyszeptała to z taką nienawiścią w głosie, że kapitan aż się wystraszył. Patrzył jej w oczy gdy umierała. Działo się z nimi coś dziwnego. Początkowo były po prostu pełne nienawiści. Potem pojawiły się w nich dziwne iskierki. Świeciły wewnętrznym blaskiem. Wybiegały z nich dziwne promienie, niczym promienie słońca a potem nagle zgasły w jednym ułamku sekundy stały się martwe jak dwie porcelanowe kulki. Ich światło czymkolwiek było zgasło. Kapitan poczuł lekki żal, że tak szybko ją zabił .Czuł teraz, ze nie nasycił się do końca. Dotknął jej ciała. Było jeszcze ciepłe.
- Tym razem będzie uległa - mruknął do siebie.
Nie było to tak przyjemne jak za pierwszym razem. Za szybko wystygła. Wyrzucił ją za burtę. Ostatecznie trup na pokładzie tylko zawadza a i rekiny muszą mieć jakąś rozrywkę. W chwili gdy jej ciało pogrążało się w wodzie słońce pociemniało. Ci którzy na nie popatrzyli tej chwili mówili później że pokryło się ciemnymi plamami.
* * *
Kapitan ocknął się. Ból powrotu do życia był straszny. Czuł każdy centymetr spalonej słońcem skóry. Zaczerpnął ręką trochę słonej morskiej wody i polał sobie głowę. Na włosach miał osad soli. Woda nie przyniosła mu ulgi. Przeciwnie. Wszystkie pęknięcia skóry miedzy włosami zapiekły żywym ogniem. Położył się na deskach.
- Chcę umrzeć - powiedział cicho.
Pablo wyglądający na nieboszczyka otworzył oczy.
- Zanim umrzesz musisz odpokutować - wychrypiał. - Będziesz płonął żywcem, aż światło ugotuje twoje mięso. A ja razem z tobą. Ale ja pójdę potem do nieba. A ty kapitanie znajdziesz się na pustyniach piekieł, samotny jak szatan, sam, tylko ze słońcem.
Pablo był dziwny. Ale też dziwnym miejscu się spotkali. Kiedyś okręt kapitana zawinął do bardzo dalekiego portu. Port nazywał się Murmańsk i leżał na całkowitym końcu świata. Ale ludzie byli tam bogaci a przy tym nie znali piratów. W tych czasach pamięć o wikingach wygasła już, a inni łupieżcy nie zawijali tam nigdy. Piraci udawali kupców, i nawet nieźle im to wychodziło, sprzedali znaczną część zrabowanych bogactw. Ale w mieście dowiedzieli się że niedaleko leży klasztor zamieszkały przez mnichów. Postanowili złożyć tam wizytę pewnej nocy. Zakonnicy nie stawiali oporu. Ginęli cicho po ciosami mieczy. Jedynym cennym przedmiotem w monastyrze był złoty krzyż w jednej z sal. Przed krzyżem stał specjalny stół na którym leżał rozpięty sznurami przyszły pirat Pablo. Nazywał się wówczas inaczej i myślał inaczej. Przez post i modlitwę przygotowywał się do przyjęcia wielkiej pieczęci - tajemnego rytuału pozbawienia męskości który przechodzili jedynie specjalnie wybrani mnisi. Jego jednego piraci oszczędzili a on wziął Biblię i ruszył z nimi na morze aby nawracać ich i w miarę możliwości sprowadzić na dobrą drogę. Nigdy nie wyleczył się z religijnych ciągot, ale trochę zmienił mu się bieg myśli. Bóg pogardzał handlem i lichwą. Bóg nienawidził skąpców gromadzących bogactwa. Bóg wyznaczył jego Pabla na swój miecz. Więc Pablo ochoczo wypełniał wolę Boga wypruwając flaki z handlarzy i ich pachołków. Oczyszczał ziemię z tego plugastwa. Prostował ścieżki Pana. I było mu z tym dobrze. Tylko czasami religijność wyłaziła z niego nagłymi gwałtownymi atakami.
- Zamilcz. Nie pójdziesz do nieba. Słyszysz?
- Jest metoda. Spalę się. Ogień oczyszcza wszystko. Ci których spaliła inkwizycja poszli do nieba. Wolni od swoich grzechów. Ja też tak pójdę ale najpierw chcę zobaczyć jak słońce przychodzi po ciebie.
- Zwariowałeś. Samobójstwo to grzech. Za to idzie się do piekła. I pójdziemy tam razem niezależnie od tego jaką śmiercią zginiemy. Czy tu na pokładzie czy od zębów rekinów. Pamiętaj ilu ludzi zamordowaliśmy wspólnie. Bóg nam tego nie wybaczy.
- Nawet jeśli kogoś zabiłem to wypełniałem jedynie wolę Boga. To On stawiał na naszej drodze te a nie inne statki. Dostarczał nam właśnie tych ludzi których mieliśmy ukarać za niemoralny i niezgodny z pismami tryb życia.
Twarz byłego mnicha była uduchowiona. Antonio wzdrygnął się.
On naprawdę w to wierzy - pomyślał.
- A potem nadejdzie dzień sądu. Pan osądzi cię piracie a ja będę stał obok Niego!
- Życzę spełnienia marzeń. Nie wstawisz się za mną?
- Nie.
- Fascynuje mnie teologiczny aspekt tej sprawy - wycharczał. - Ostatecznie nawet jeśli zabijałeś w imię Boga to co z twoją częścią łupów?
- To czego nie przepiłem wrzucałem do morza!
- Dureń!
Wysiłek mówienia był zbyt straszny. Głowa opadła mu bezwładnie na nasmołowane deski pokładu.
* * *
Siedział w szynku. Ściany zbudowano z kamieni przyniesionych przez wody rzek z serca Hiszpanii. Deski z których wykonano ławy i stoły pochodziły z rozbitych na skałach tego wybrzeża statków. Wina w Hiszpanii nigdy nie brakowało. Było tanie mocne i smaczne. Pablo siedział obok. Lali w gardła chłodny nektar. Katalońskie wino. Za trzy dublony kupili całą beczkę. Pili teraz wszyscy. Beczka była bardzo duża. Pili... Wreszcie sami zaczęli zamieniać się w wino. Ich krew zaczęła żywiej krążyć. Umysły rozpuszczały się w alkoholu. Wnętrza musowały i wyzwalająca się energia musiała znaleźć ujście. Minęło trochę czasu i wysypali się z tawerny. Szli całą gromadą na statek. To było małe miasteczko, i nie stacjonował tu żaden garnizon ale wieści o ich przybyciu z pewnością rozeszły się już odpowiednio daleko. Przed świtem musieli znaleźć się na morzu jeśli nie chcieli pozostać tu na zawsze z naszyjnikami garrot na szyjach. I wtedy spotkali trzy zakonnice. Zakonnice były młode a oni byli bardzo długo na morzu. Pościg, zdzieranie ubrania. Te cudowne krzyki pełne bólu i urażonej godności stopniowo coraz bardziej rozpaczliwe. Na ratunek przybiegł tylko jeden miejscowy palant z rapierem. Wyciągnęli z niego wnętrzności i zostawili go na bruku by skonał a potem zajęli się zakonnicami. Najwyższa rozkosz zaspokojenia najprymitywniejszych instynktów. Ta cudowna ulga. A potem noże w rękach. Tak pięknie błyszczały w słabym świetle księżyca. Gdzieś w oddali ktoś wzniósł do góry łuczywo aby przyświecić sobie na drodze i zaraz rzucił je na ziemię. Pozostały po nim tylko werble wybijane przez bose stopy na drewnianych brukach. Czerwona krew lejąca się do rynsztoka. Ciała wrzucono do kanału między nieczystości. Chrześćjański Bóg musiał już wówczas znienawidzić kapitana. A potem był jeszcze ten jezuita któremu podcięli gardło daleko, daleko aż na drugiej półkuli.
* * *
Pablo śnił o czym innym. Objawiło mu się Słońce. Paliło go w twarz swoimi promieniami. Zmieniało się. Chwilami było mężczyzną o jasnej jak płomień skórze, to znów stawało się tarczą z wypolerowanego złota. Bił od niego blask. Nieznośny blask.
- Dany był ci nóż w rękę. Dlaczego z niego nie skorzystałeś? - dobiegł go szept.
Głos był taki jakim powinien być głos Boga. Melodyjny szept z lusitańskim akcentem. Cichy ale jednocześnie groźny i potężny. Wykluczający wszelki sprzeciw.
- Ja nie wiedziałem że tak trzeba - odpowiedział. - Naprawię swój błąd.
- Jest już za późno. Grubo za późno. Moja małżonka nie żyje. A ty przy tym byłeś. Stałeś za jego plecami. Wystarczyło że wbiłbyś mu swój nóż w plecy. Głęboko po rękojeść.
- Nie jestem zdrajcą! - ośmielił się zaprotestować.
Płomień liznął jego twarz.
- Raz już zdradziłeś. Miałeś zostać sługą waszego Boga.
- Stałem się jego mieczem.
- Lubisz się usprawiedliwiać przed samym sobą. Ale twoje słowa nie zawierają treści. Są tylko bełkotem kogoś kto zszedł na złą drogę.
* * *
Ocknęli się aby cierpieć. Ból był potworny. Słońce stało prosto nad nimi. Na niebie nie było najmniejszej chmurki. Najlżejszy powiew nie mącił tafli wód. Może było gładkie jak stół. Jedynie płetwy rekinów wystające ponad wodę wywoływały niewielkie leniwe falki.
- Nie zniosę tego dłużej - wychrypiał kapitan.
Wstał chwiejnie na nogi. Skóra popękała mu w wielu miejscach od soli i teraz z ran pociekło trochę gęstej krwi.
- Słyszysz mnie ty zafajdana kulo ognia - wrzasnął wygrażając pięścią ku niebu. - Niech ci się nie wydaje że kapitan Antonio Hererra boi się zginąć od zębów rekina!
- Nie wygłupiaj się - powiedział Pablo nie otwierając przymkniętych oczu. - Nie uda ci się.
- Ja nie boję się niczego i nikogo. Nikt minie będzie dyktował jak mam umierać. Umrę w wodzie! W wodzie która jest chłodna i błękitna.
Skoczył z rozmachu prosto w fale. Zawrzało jakby wsadził kij w mrowisko. Rekiny nadpłynęły ze wszystkich stron. Pablo podczołgał się na brzeg tratwy i wpatrywał się. Widział wcześniej jak kilka rekinów walczy o jedno ciało. Zawsze go to fascynowało. Tym razem stało się coś innego. Rekiny pływały wokół kapitana obwąchując go jakby. Potem odpłynęły obojętnie i tylko jeden, największy wepchnął Antonia z powrotem na tratwę. Kapitan upadł na rozgrzane deski pokładu i znieruchomiał. Rekin odpłynął.
- Nie udało się kapitanie Hererra - zakpił Pablo.
- To nie możliwe.
- Słońce rządzi w tym świecie. Rekiny boją się zjeść tego co zostało przeznaczone mu na ofiarę.
- Nie jestem niczyją ofiarą.
- Kapitanie. Mamy baryłkę oliwy do kaganków. Polejmy się nią i spalmy. Uratujemy nasze dusze.
- Milcz głupcze. Słońce jest tylko planetą taką jak księżyc, tylko bardziej jasną. Mogą sobie te dzikusy śpiewać do niego litanie, nie nabierze przez to ani mocy ani rozumu. Wkrótce zniesie nas do brzegu.
- Słońce już ma moc. Poznaliśmy jego tchnienie w górach koło Potosi. Nie pamiętasz?
Głowa kapitana opadła na belki pokładu z takim impetem że stracił przytomność.
* * *
Mumie w górach Potosi pokryte były złotem. Obdzierali je, gnietli złotą blachę w złote kule i upychali w jukach. Blacha była cieniutka jak papier, ale przecież mimo wszystko coś ważyła. A jeśli zebrało się jej odpowiednio dużo to ważyła całkiem sporo. Do tego dochodziły jeszcze złote ozdoby. Zapędzili się do tej doliny zwabieni pogłoskami o El Dorado. Nie znaleźli wprawdzie złotego miasta, ale nie pogardzili tym cmentarzem. Było ich trzydziestu. Mieli konie muły, broń palną. Indianie obserwowali ich z daleka ale nie interweniowali. Było ich niewielu. Zbyt mało aby stawić opór bandzie rozzuchwalonych grabierzą piratów. A mumie nie umiały się bronić. Tylko słońce patrzyło na nich z góry. Spędzili w dolinie siedem dni. Ósmego dnia gdy obudzili się zrazu nie spostrzegli niczego dziwnego, ale potem przekonali się że coś stało się z wodą. Woda w jedynej sadzawce w promieniu trzydziestu kilometrów zmętniała. Zwierzęta które jej się napiły skonały w konwulsjach. Dopiero później odkryli porzucone w pobliżu naczynia wykonane z tykwy z resztkami szarobrązowej cieczy. Indianie musieli przyjść w nocy i zatruć wodę. Nie wrócili od razu. W ziemi czekało jeszcze tyle złota. Zostali do południa. Wreszcie ruszyli ku przełęczy. Nie mieli ani kropli w ustach od poprzedniego wieczora. Słońce prażyło z dziwną mocą. Cierpienie wywołane odwodnieniem było bardzo silne. Gdy dotarli na przełęcz okazało się że tamtejsza sadzawka została zawalona wielkimi głazami. W dolinie z pewnością były jeszcze inne źródła wody, gdzieś głęboko w szczelinach skał, w jaskiniach, oni jednak nie umieli ich odnaleźć. A potem dodatkowo zabłądzili. Wody nie było nigdzie. Trzeciego dnia zaczęły padać wycieńczone zwierzęta. Piraci próbowali pić ich krew ale ona nie gasiła pragnienia. Piątego dnia padł ostani muł. Dźwigali złoto na własnych ramionach. Szli przed siebie napędzani gorączką która promieniowała z bagaży. I padali jak muchy. Żaden z nich jednak nie odrzucił swojego brzemienia aby ulżyć sobie w wędrówce. Co więcej niektórzy zabierali część przynależną konającym towarzyszom. Nim zeszli z gór zostało ich sześciu.
* * *
Otworzył oczy. Południe jeszcze nie nadeszło. Ale powietrze już zamieniło się w ogień. Każdy jego łyk parzył przełyk. Kapitan sięgnął po pistolet aby skrócić sobie męki konania. Pistoletu nie było tam gdzie go zostawił.
- Szkoda zachodu Hererra - wychrypiał Pablo.
- Gdzie mój pistolet?
- Na dnie. Podobnie jak nóż. Przeszukaj tratwę a nie znajdziesz nic co mogłoby przydać ci się do popełnienia samobójstwa. Wszystko utopiłem.
- Ale dlaczego?
- Samobójstwo to grzech. Za to idzie się do piekła - powtórzył złośliwie słowa swojego zwierzchnika.
- Ty idioto. Uduszę cię własnymi rękoma.
- Za mało siły...
Antonio opadł bezsilnie na drewniane deski pokładu. Wola życia opuściła go. Nim ostatecznie pogrążył się w otchłaniach swojego umysłu dostrzegł jeszcze że Pablo bije pokłony wiszącej nad nimi ognistej kuli. Pablo, miecz Boga bił pokłony pogańskiemu bożkowi. Niewiele rzeczy było w stanie go zdziwić, ale ten widok wstrząsnął nim. Odpłynął w przeszłość. Miał dziesięć lat. Ma wzgórzach Katalonii biegał za spłoszonymi końmi. To było dobre miejsce. Dużo zielonej trawy. I wody. Woda... Zbiegał do niej. I nie mógł jej dosięgnąć. Gdy człowiek jest spragniony także we śnie nie może się napić...
* * *
Kolejny powrót do życia był jeszcze bardziej przykry niż poprzedni. Ból ciał był nie od zniesienia. Spróbował się poruszyć i ze zdumieniem stwierdził że nie może. Gdy leżał nieprzytomny Pablo rozkrzyżował go na deskach pokładu i przywiązał starannie za nadgarstki i kostki stóp. A ponadto zdarł z niego całe ubranie. Poszukał go wzrokiem. Pablo, wierny Pablo który nigdy go nie zawiódł, klęczał teraz kawałek dalej bijąc pokłony Słońcu.
- Wielka światłości ofiaruję ci życie mojego kapitana abyś zechciał zdjąć ze mnie część moich win wobec ciebie - zawodził.
- Rozwiąż mnie - zażądał Hererra.
- Niewielka to ofiara ale to wszystko co mam do zaoferowania.
- Rozwiąż mnie idioto!
Słońce milczało a potem na twarzy Pabla spoczął cień. Cień oblał jego postać tak że wydawała się stać w mroku. Wyraz twarzy byłego mnicha był dziwny. Wyglądał tak jakby spełniły się jego marzenia i ognisty demon przemówił do niego. Prowadził z nim dialog obiecując ściśle wypełnić jego wolę. A potem pociemniało wszystko. Tym razem kapitana nie nawiedziły żadne majaki. Gdy otworzył oczy było już popołudnie. Skóra jego przybrała intensywnie czerwony odcień. W głowie huczało mu coś na kształt wodospadu. Rąk ani nóg już nie czuł. Pablo siedział nieopodal. Wyglądał fatalnie. Skóra popękała mu i całą twarz pokrytą miał kroplami krwi. Zwłaszcza wiele było ich na czole i na skroniach. Przypominał Chrystusa.
- Dlaczego mi to zrobiłeś? - zapytał kapitan.
- Ty i tak musisz umrzeć. Gdy słońce cię zabierze ja będę wolny. Popłynę dokąd zechcę.
- Rozwiąż mnie. Przysięgałeś być mi wiernym...
- Nic już nie znaczą nasze dawne przysięgi. Zdychaj. szybko, szybko. Ja nie pociągnę dłużej niż do wieczora a muszę jeszcze się spalić by dostać się do raju. Słońce obiecało mi pomyślny wiatr.
- Może sam się spal a mnie rozwiąż...
- Słońce kazało mi złożyć cię w ofierze. Ty już i tak jesteś martwy. Światło przeniknęło twoją krew w chwili gdy posiadłeś tą nieszczęsną dziewuszkę. Już wówczas podpisałeś na siebie wyrok śmierci. Jej krew żąda pomsty.
Kapitan zaczął się zastanawiać. Ogień... Palono rzeczy zmarłych podczas zarazy. Ale czy miał moc zmazywania grzechów? Jeśli tak to pozostawało mu jedno. Wyrok na jego ciało był już prawie wykonany. Ale może można było uratować jeszcze duszę?
- Spalmy się razem. Nie zniosę dłużej tej męki - zaproponował.
- Cierp i raduj się tym cierpieniem, bowiem za bramą żywota czeka na ciebie Słonce i ono wyda na ciebie wyrok - głos Pabla był uduchowiony. Od wielu, wielu miesięcy nie słyszał go takim.
- Ty bydlaku! zaprzedałeś się pogańskiemu bałwanowi. Wykonujesz jego polecenia.
Pablo wzruszył ramionami. Był zupełnie spokojny. Jego spokój był ostatecznym wyrzeczeniem się życia. Odrzuceniem wszystkich jego aspektów. On wiedział że umrze. Ale najpierw dotrze na wyspę gdzie zbuduje sobie stos. A wiatr powieje gdy tylko kapitan Antonio rozstanie się z życiem.
- Powinna się tobą zająć inkwizycja - szepnął kapitan. - Zdradziłeś swoją wiarę dla zabobonów bandy dzikusów. przypomnij sobie pierwsze przykazanie które patriarcha Mojżesz dostał na górze Synaj...
- I co z tego?
- Złamałeś pierwsze przykazanie. Popełniłeś śmiertelny grzech. Za to idzie się do piekła.
- Chrzest przez ogień zmazuje gorsze grzechy. Nie przejmuj się moim losem. Wszystko w rękach Boga. Jeśli zechce to połączę się z Nim.
Hererra zaklął i tak skonał z przekleństwem na ustach. To trwało kilkanaście minut. Powiał wiatr i tratwa skierowała się prosto w stronę pobliskiej wyspy. Ofiara została dokonana.
* * *
Grupa Indian obserwowała ze zdumieniem jak do brzegu podpływa tratwa. Na tratwie przypłynęli dwaj biali mężczyźni. Jeden był martwy. Drugi także wyglądał na nieżywego ale gdy tylko tratwa dobiła do brzegu poderwał się raźno jakby w jego ciało wstąpiły nowe siły. Zbiegł na brzeg dźwigając na ramieniu baryłkę czegoś. Jeden z indian zaczął naciągać łuk ale wódz uspokoił go gestem.
- Zobaczymy co zrobi.
- Modliliśmy się do naszych bóstw o białego człowieka. Podobno biali ludzie są smaczni. Oto jest.
- Ja także o tym słyszałem. Zawsze będziemy mieli czas żeby go zabić i jeść. Nasze bóstwa przysłały go z jakimś przedmiotem. Ja takich nie znam. Zobaczymy do czego służy.
Biały wyglądał jakby przez ostatnie dni nie miał w ustach ani kropli wody, jednak obojętnie przeskoczył niewielki strumyk. Z lasu zaczął ściągać gałęzie i układać je w spory stos. Pracował kilka godzin. Indianie zaczynali się niecierpliwić. Wreszcie jednak stos był gotowy. Pablo polał suche gałęzie oliwą a potem wdrapał się na górę. Chichotał przy tym jak szaleniec. Zresztą był szaleńcem. To był dobry dzień. wymarzony wprost do tego aby udać się do nieba. Popatrzył do góry. Słonce wisiało nad jego głową. Zadowolone. Ukląkł i wyjął z kieszeni krzesiwo. Za chwilę jego grzeszne ciało ogarną oczyszczające płomienie. A jego dusza... Strzała cicho bzyknęła w powietrzu. Przeszyła jego serce na wylot. Zwalił się ze stosu upuszczając krzesiwo. W ostatniej chwili życia zrozumiał że ktoś tam na górze zdecydował się zamknąć mu ostatnią furtkę do odkupienia. Zeszło się całe plemię. To było wielkie święto. Rzadko zdarzało się tak, że ofiara gromadziła najpierw opał. Tubylcy upiekli go i zjedli. Potem przynieśli z tratwy tego drugiego. On był już nieco nadpsuty, poza tym jego mięso było bardzo przesolone, ale też dało się zjeść. Zadowolone Słońce zachodziło powoli. Na piasku w nieładzie leżały ogryzione kości dwu mężczyzn.
Formatowanie i korekta skanowania - Bogusław P. Marcela
6