Cartland Barbara Pachnący kwiat


BARBARA CARTLAND

PACHNĄCY KWIAT


Tytuł oryginału

The Fragrant Flower

Przekład

Krzysztof Dębnicki

0x01 graphic


Poświęcam tę książkę moim przyjaciołom z Hongkongu, szczególnie zaś George'owi Wrightowi Nooth, wieloletniemu zastępcy naczelnika policji, który pokazał mi Nowe Terytoria oraz zawiózł aż na samą granicę komunistycznych Chin.

Poświęcam ją także hotelowi Mandaryn, który moim zdaniem jest nie tylko najbardziej uroczym hotelem na świecie, ale ma również najlepszą obsługę oraz Kai-In Lo, asystentce naczelnego dyrektora, która przedstawiła mnie swojej przemiłej rodzinie, dzięki czemu miałam szansę posmakowania nadzwyczajnej kuchni chińskiej takiej jaką naprawdę znaleźć można tylko w prywatnym domu.


OD AUTORKI

Kontrowersje wokół orkiestry pułkowej w Hongkongu istotnie miały miejsce w 1880 roku. Opisy zatruwania chleba i sposobu, w jaki złodzieje wykorzystywali kanały odwadniające, są również autentyczne.

Izba Lordów wysłuchała 21 czerwca 1880 roku wyczerpującego raportu na temat chińskiego niewolnictwa i systemu poddaństwa domowego w Hongkongu. Ustalono, że prokurator generalny mylnie zinterpretował instrukcje dotyczące tych spraw, z drugiej zaś strony przewodniczący trybunału mocno przesadził w swojej prezentacji.

Sir John Pope-Hennessey był pierwszym gubernatorem Hongkongu, który traktował Chińczyków po partnersku. Jako pierwszy postanowił też skończyć z polityką dyskryminacji rasowej nowe zasady trafiły do instrukcji, którą kazał przygotować w 1886 roku.

Pomimo że jego oświecone poglądy wyprzedzały swoje czasy, jednocześnie był niezbyt dobrym administratorem i człowiekiem, z którym trudno się pracowało. Był skłócony ze wszystkimi podwładnymi i Ministerstwo Kolonii nie darzyło go zaufaniem.

W marcu 1892 roku został gubernatorem na wyspie Mauritius, gdzie, jak wcześniej w Hongkongu, wzbudził w stosunku do siebie uczucie silnej niechęci. Miał dobre pomysły, ale nie potrafił wprowadzać ich w życie we właściwy sposób.


Rozdział 1

1880

- Panno Azalio, przygotowałam sandwicze dla pana i zaraz zobaczę, czy uda mi się znaleźć Burrowsa, żeby mu je zaniósł.

- Proszę się tym nie przejmować, pani Burrows - odpowiedziała Azalia - niech pani usiądzie i da nogom wypocząć. Sama je zaniosę.

- Pozwolę sobie powiedzieć, panno Azalio, że rzeczywiście czuję się, jakby moje nogi nie należały do mnie, a jeżeli idzie o kręgosłup, to mam wrażenie, jakby był złamany przynajmniej w dwu miejscach.

- Więc proszę usiąść - nalegała Azalia. - Dość już się pani napracowała.

Było rzeczą okrutną zmuszanie Burrowsów, starszych już przecież ludzi, do przygotowania przyjęcia, które jej wuj, generał sir Frederick Osmund, wydawał wraz z żoną przed opuszczeniem Anglii. Burrowsowie, już bardzo starzy, wcześniej służyli u ojca generała aż do jego śmierci. Pozostali w domu w Hampstead jako służący i zapewne nie przypuszczali, by ktoś oczekiwał od nich ciężkiej pracy w tym wieku.

Jednak na dwa miesiące przed wyruszeniem do Hongkongu generał, jego żona, córki bliźniaczki i siostrzenica wprowadzili się do Battlesdon House. Wprawdzie zatrudniono dodatkową służbę, ale ciężar dyrygowania słabo opłacanymi i źle znającymi swoje obowiązki lokajami spadł na barki majordomusa Burrowsa, a mająca już prawie osiemdziesiąt lat pani Burrows musiała zająć się gotowaniem. Lady Osmund, przyzwyczajona do indyjskich służących, spełniających jej najdrobniejsze życzenia i opłacanych niezwykle nędznie, nie podjęła najmniejszego wysiłku przystosowania się do angielskich warunków.

Kiedy generał stacjonował w Camberley, wszystko było o wiele prostsze. Usługiwali mu ordynansi, a żony żołnierzy i podoficerów zakwaterowanych w rodzinnej części koszar były szczęśliwe, mogąc sobie dodatkowo zarobić.

W Londynie jednak wszystko wyglądało inaczej. Ponieważ lady Osmund była wyjątkową sknerą, mogli zaangażować tylko najmłodsze i najmniej doświadczone służące, które, jak powiadała pani Burrows, bardziej przeszkadzały niż pomagały.

To było nieuniknione, myślała Azalia. Kiedy padł projekt zorganizowania przyjęcia, powiedziała do lady Osmund:

- Pani Burrows nie poradzi sobie sama, ciociu Emilio. Nowa pomoc kuchenna jest niezbyt rozgarnięta, a pomywaczka, jak mi się wydaje, powinna raczej trafić do domu wariatów.

- Uzgodniłam już, że przyjdą dwie dodatkowe kobiety, by pomóc przy zmywaniu odrzekła lady Osmund.

- Ale jest mnóstwo pracy przy przyrządzaniu obiadu, a później jeszcze kolacji po balu - zwróciła uwagę Azalia.

Zapadła cisza. Potem lady Osmund z niemiłym błyskiem oczu oznajmiła:

- Skoro tak bardzo troszczysz się o panią Burrows, to chyba zechcesz udzielić jej pomocy.

Po chwili milczenia Azalia spytała cicho:

- Nie chcesz... abym była na balu, ciociu Emilio?

- Myślę, że twoja obecność byłaby całkowicie zbędna - odrzekła lady Osmund. - Wydawało mi się, że wuj przedstawił ci w sposób dostatecznie jasno twoje miejsce w tym domu. Muszę dodać, Azalio, że jest to pozycja, którą będziesz zajmować także po naszym przyjeździe do Hongkongu.

Azalia nie odpowiedziała. Była wstrząśnięta, że ciotka wyraża swoją niechęć wobec niej w sposób tak gwałtowny. Od dwóch lat doświadczała podobnego traktowania i nie spodziewała się lepszego. Lecz mimo to czuła się zraniona.

Przełknęła słowa protestu, w naturalny sposób cisnące się na usta. Od czasu kiedy dowiedziała się o nominacji wuja na stanowisko w Hongkongu, bała się, że mogliby jej ze sobą nie zabrać.

Tęskniła za Wschodem niewymownie. Brak jej było słońca, miękkich, monotonnych głosów Hindusów. Zapachów kwiatów i przypraw, kurzu i dymu płonących szczap, najbardziej zaś świadomości, że nie będzie musiała trząść się z zimna. Hongkong to co prawda nie były Indie, ale, mimo wszystko znajdował się na wschód od Suezu, kojarząc się Azalii ze złocistym blaskiem słonecznego raju.

Wydawało się jej, że to nie zaledwie dwa lata minęły, lecz cały wiek od czasu, kiedy wysłano ją do domu z Indii, oszołomioną śmiercią ojca i wydarzeniami, jakie po niej nastąpiły. Była z nim taka szczęśliwa. Po śmierci matki opiekowała się ojcem. Była jego gospodynią w kolejnych wojskowych bungalowach. które zajmowali tam, gdzie stacjonował jego pułk.

Przeniesienie do Prowincji Północno-Zachodniej bardzo cieszyło Azalię, pomimo że ojciec na całe miesiące pozostawiał ją samą. Często kierowano go do służby na granicy, w chwili gdy lokalne plemiona ogarniało wrzenie. Kiedy się uspokajało, mogła mu towarzyszyć. Najczęściej jednak kobiety odsyłano na bezpieczne tyły co również ją cieszyło. Miała wtedy ordynansów, którzy usługiwali jej rodzicom już od wielu lat. Razem z nią przebywały tam również żony i matki innych oficerów.

Kochała Indie, kochała wszystko, co związane było z tym krajem. Dni wypełniała jej nauka. Sama znajdowała nauczycieli albo też stawiała przed sobą różne zadania.

Naturalnie już wcześniej spotykała przy różnych okazjach znacznie starszego i bardziej dystyngowanego brata swego ojca. Generała sir Fredericka. Uważała wuja i jego żonę za sztywnych i pompatycznych. Jednak dopiero później miała się przekonać, jak bardzo niewiele wspólnego mieli ze sobą, jak bardzo osobowość i charakter sir Fredericka różniły się od charakteru jej ukochanego ojca.

Derek Osmund zawsze był wesoły i beztroski, lecz wszystkie sprawy związane z obowiązkami pułkowymi traktował poważnie. Cieszył się życiem, co powodowało, że wszyscy wokół cieszyli się nim również. W tej radości nie było nic z prymitywnej chęci użycia.

Jednocześnie był bardzo ludzki i Azalia pamiętała, że na powracającego z placu ćwiczeń majora zawsze czekały grupy Hindusów, niektórzy z ranami i stłuczeniami, inni skarżący się na problemy z oczami, ropiejącymi ranami albo chorymi dziećmi.

Miał niewielką wiedzę medyczną, ale współczucie i zrozumienie, które okazywał pacjentom oraz dobrotliwy sposób, w jaki bagatelizował ich obawy, powodowały że odchodzili szczęśliwi i przepełnieni nadzieją. Rzadko który lekarz potrafiłby zrobić to lepiej.

Nasze życie było takie cudowne - wspominała Azalia. - Kiedy jeszcze wszyscy, byli razem, matka mawiała: - „Tatuś ma urlop. Więc teraz będziemy mieć trochę zabawy! Co byś powiedziała o pikniku?”

Potem całą trójką ruszali konno nad rzekę, na szczyt wzgórza, albo do jakiejś prastarej jaskini, w której odkrywali kawałek historii Indii. Kiedy tak spoglądała wstecz, na czasy dzieciństwa, nie potrafiła sobie przypomnieć najmniejszej przykrości. Zawsze zasypiała z uśmiechem na twarzy.

Tragedia spadła na nich jak grom z jasnego nieba.

Jakże mogło do tego dojść? Och, Boże, jak mogłeś dopuścić, by coś takiego się stało? - szlochała nocami na statku, który uwoził ją coraz dalej od Indii, do zimnej i pogrążonej w wiecznym mroku, jak jej się zdawało Anglii.

Nawet teraz z trudem przychodziło Azalii uwierzyć, że wszystko to nie było częścią jakiegoś straszliwego koszmar. Nie była wcale pewna, czy nie przebudzi się za chwilę, by stwierdzić, że te dwa lata spędzone z wujem i ciotką są jedynie wytworem jej wyobraźni.

Wszystko było jednak prawdą: to, że jej ojciec nie żył. I to, że w domu wujostwa traktowano ją jak pariasa. Pogardzano nią i upokarzano na wszelkie możliwe sposoby - tylko dlatego, że generał nie potrafił wybaczyć swemu młodszemu bratu sposobu, w jaki zginął. Tatuś miał rację! Całkowitą rację! - powtarzała sobie. Czasami miała ochotę wykrzyczeć to wujowi w twarz, kiedy tak siedział u szczytu stołu zadowolony z siebie, a jednocześnie mówił do niej takim tonem, jakiego ona nie użyłaby nawet wobec psa. Czego powinna oczekiwać w Anglii, dowiedziała się dopiero po przyjeździe, kiedy wuj przeprowadził z nią rozmowę w swoim gabinecie.

Podróż morska wykończyła ją psychicznie i fizycznie. Listopadowe sztormy w Zatoce Biskajskiej powaliły większość pasażerów. Azalii jednak mniej przeszkadzały gwałtowne uderzenia wiatru i ostre przechyły miotające statkiem niż zimno. W ciągu lat spędzonych w Indiach przystosowała się do wysokich temperatur. Być może to rosyjska krew płynąca w jej żyłach pomagała jej znosić upały, których Anglicy czystej krwi nie byli w stanie wytrzymać. Matka Azalii była z pochodzenia Rosjanką, urodziła się jednak w Indiach. Był to jeszcze jeden powód, dla którego Azalia musiała cierpieć. Gdyż jej wuj nie uznawał żadnych innych nacji.

Kiedy jednak stała przed wujem w jego gabinecie, bardzo niewiele miała w sobie z urody swojej matki. Była przeraźliwie chuda i trzęsła się z zimna.

Z powodu nieszczęścia, które ją spotkało, prawie nie jadła na statku. Oczy miała opuchnięte od łez, a jej ciemne włosy, tak pięknie błyszczące w Indiach, teraz straciły połysk i elastyczność. Wyglądała żałośnie, ale jej powierzchowność w najmniejszym stopniu nie stępiła twardego wzroku wuja ani tonu jego głosu, tonu, w którym tak wyraźnie wyławiała nutę wrogości.

- Obydwoje zdajemy sobie sprawę - powiedział - że naganne i bezwstydne zachowanie twego ojca mogło zhańbić nasze rodzinne nazwisko.

- Tatuś postąpił słusznie - wyszeptała.

- Słusznie?! - Krzyk generała podobny był do wystrzału z pistoletu. - Słusznym nazywasz zabicie wyższego oficera. Zamordowanie go?

- Wuj przecież wie, że tatuś wcale nie zamierzał zabić pułkownika broniła się Azalia. To był wypadek! Próbował powstrzymać pułkownika od znęcania się nad kobietą! Przecież on najwyraźniej oszalał!

- Tubylka! - pogardliwie odparł generał. - Nie ma wątpliwości, że zasłużyła na to lanie.

- Nie była wcale pierwszą kobietą, którą pułkownik potraktował w taki sposób. Wszyscy świetnie znali jego perwersyjne okrucieństwo! - Jej głos zadrżał ze zgrozy, gdy przypomniała sobie, co się zdarzyło. W jaki jednak sposób miała wytłumaczyć tej surowej, podobnej do granitu figurze siedzącej przed nią, ile przerażenia było w kobiecym krzyku dobiegającym z bungalowu pułkownika? Krzyku, który wypełnił przerażeniem delikatną ciemność nocy.

Derek Osmund słuchał go przez jakiś czas. Kiedy jednak krzyk stał się jeszcze głośniejszy, zerwał się na nogi.

- Do diabła! zawołał. - To nie do zniesienia! Ta dziewczyna jest jeszcze prawie dzieckiem, a poza tym to córka naszego dhirzi.

Dopiero wówczas Azalia zdała sobie sprawę, kto krzyczy. Dziewczynka miała może trzynaście lat i przyszła razem ze swym ojcem, który był krawcem. Pomagała w szyciu i krojeniu. Potrafiła uszyć suknię w ciągu niecałej doby nie gorzej od ojca. Poprawiała oficerskie mundury, kroiła koszule. Azalia często z nią rozmawiała i nieraz zachwycała się jej pięknością, jej długimi ciemnymi rzęsami i łagodnymi oczami. Kiedy tylko w pobliżu pojawiał się mężczyzna. dziewczyna zawsze zakrywała twarz rąbkiem sari. Pułkownik jednak, chociaż zamroczony alkoholem, musiał dostrzec delikatny owal jej twarzy i lekko zarysowane wypukłości piersi, których sari nie potrafiło całkowicie ukryć.

Derek Osmund ruszył do bungalowu pułkownika.

Krzyki ustały. Azalia usłyszała podniesiony, rozwścieczony głos pułkownika, potem jeszcze jeden krzyk, po którym nastąpiła cisza. Dopiero znacznie później dowiedziała się, co się wydarzyło.

Jej ojciec zastał córkę krawca na wpół nagą. Pułkownik bił ją trzciną, co stanowiło wstęp do zgwałcenia.

- Czego tu szukasz, do diabła? - zapytał pułkownik, kiedy Derek Osmund pojawił się w drzwiach.

- Nie wolno panu traktować kobiety w taki sposób, sir!

- Chcesz mi rozkazywać, Osmund?

- Po prostu mówię panu, sir, że pana zachowanie jest nieludzkie. A poza tym stanowi zły przykład dla żołnierzy.

Pułkownik wlepił w niego wzrok.

- Wynoś się z mojego domu i pilnuj swoich własnych interesów! - wrzasnął.

- To także mój interes - odrzekł Derek Osmund. - Sprawą każdego przyzwoitego człowieka jest zapobieganie takiemu okrucieństwu.

Pułkownik roześmiał się. Był to ohydny śmiech.

- Wynoś się stąd, chyba że lubisz się przyglądać.

Ścisnął trzcinę. Po czym wyciągnął drugą rękę, aby złapać dziewczynę za włosy i rzucić na kolana. Jej plecy były sine od razów. Przy kolejnym krzyknęła ponownie, ale już znacznie ciszej. Traciła siły.

Wtedy właśnie Derek Osmund uderzył swego zwierzchnika. Trafił go w podbródek. Pułkownik, który wypił zbyt wiele przy kolacji i niezbyt mocno trzymał się na nogach. Upadł do tyłu uderzając głową o duży, kuty z żelaza postument stojący pod ścianą. Upadek nie byłby prawdopodobnie śmiertelny gdyby pułkownik był człowiekiem młodszym i mniej rozpustnym, o silniejszym sercu. Wezwany natychmiast lekarz pułkowy stwierdził zgon.

Azalia nie była pewna, co stało się później. Wiedziała tylko, że lekarz pułkowy - sprowadził sir Fredericka, który akurat zatrzymał się razem z gubernatorem prowincji w rządowej rezydencji niedaleko obozu.

Sir Frederick przejął sprawy w swoje ręce. Długo rozmawiał z bratem, który nie wrócił już do domu. Następnego ranka znaleziono Dereka Osmunda martwego poza terenem obozu. Azalii powiedziano, że kiedy ojciec ścigał dzikie zwierzę, zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Zdawała sobie dobrze sprawę, że gdyby się nie zastrzelił, stanąłby przed sądem wojskowym.

Z wyjątkiem sir Fredericka. lekarza pułkowego i jeszcze jednego wyższego oficera pułku nikt dokładnie nie wiedział, co zaszło. Oprócz Azalii naturalnie.

- Bezczelne zachowanie twojego ojca mogło sprowadzić hańbę na rodzinę, pułk i na kraj - mówił sir Frederick. - Dlatego też, Azalio, nigdy o tym nikomu nie wspomnisz, przez całe swoje życie. Czy to jasne?

Zapadło milczenie. Po chwili Azalia powiedziała cicho.

- Nie mam oczywiście najmniejszej ochoty opowiadać o tym obcym ludziom, niemniej pewnego dnia, kiedy wyjdę za mąż, mój mąż będzie zapewne chciał dowiedzieć się prawdy.

- Nigdy nie wyjdziesz za mąż!

Azalia spojrzała na wuja ze zdziwieniem.

- Czemu nie miałabym wyjść za mąż?

- Ponieważ jako twój opiekun nie wyrażę na to zgody. Musisz zapłacić za grzechy ojca milcząc. To, co się stało w Indiach, zabierzesz ze sobą do grobu.

Przez moment pełne znaczenie słów wuja nie docierało do Azalii. Po chwili sir Frederick dodał pogardliwie:

- Jesteś osobą wyjątkowo nieatrakcyjną i bardzo mało prawdopodobne, aby jakikolwiek mężczyzna zechciał się z tobą ożenić. Gdyby się jednak znalazł ktokolwiek dostatecznie bezmyślny, by poprosić o twoją rękę, odpowiedź będzie - nie!

Azalia wciągnęła powietrze i przez chwilę nie mogła znaleźć żadnych słów w odpowiedzi. Było to coś, czego się nigdy nie spodziewała. Miała dopiero szesnaście lat i choć nie doświadczyła jeszcze miłości, to przecież zawsze wierzyła, że pewnego dnia wyjdzie za mąż, będzie miała dzieci, a nawet być może, jako żona oficera, będzie nadal stanowić cząstkę pułku.

Wyrosła w jego cieniu, dumna była z tego, co znaczył dla ojca i ludzi, którymi dowodził. Pułk był częścią jej życia: konie, parady, przenosiny na nowe miejsca razem z artylerią, wozami wyładowanymi bagażem, żonami i rodzinami oraz mnóstwem „osób towarzyszących”, które były w równym stopniu częścią pułku, co sipaje. Budziła się rankiem przy dźwięku trąbki, a kiedy przychodził wieczór i opuszczano na noc flagę, słyszała melodię capstrzyku, jak echo wędrującą po kwaterze.

Pułk był jej domem, częścią życia. Wspominając chorągiewki łopoczące na lancach kawalerzystów i żołnierzy pogwizdujących przy swoich zajęciach, czuła bolesną samotność. Pewnego dnia - myślała - wrócę do Indii i znów będę cząstką tego wszystkiego.

A teraz wuj mówił, że w życiu nie czeka jej już nic innego oprócz przygan i obelg ze strony ciotki po kilkanaście razy dziennie.

Karano ją jednak nie tylko za winy ojca. Zarówno wuj jak i ciotka nie ukrywali, że nie lubią jej także z powodu matki Rosjanki.

- Nie wspomnisz nikomu o pochodzeniu swojej matki - napominał ją sir Frederick. - Wybór twego ojca był w najwyższym stopniu niewłaściwy. Wyrażałem swój brak zgody w sposób bardzo wyraźny.

- Dlaczego wuj uważał ten wybór za zły?

- Ponieważ nie należy mieszać ras, a Rosjanie nie są nawet Europejczykami! Twój ojciec powinien był pojąć za żonę jakąś porządną angielską dziewczynę.

- Czy wuj chce przez to powiedzieć, że moja matka nie była osobą porządną?

Sir Frederick zacisnął usta.

- Ponieważ twoja matka nie żyje. Powstrzymam się od wyrażenia swojej opinii w tej sprawie. Ale powtarzam, masz trzymać swoje rosyjskie pochodzenie w tajemnicy. W każdej chwili możemy znaleźć się ponownie z Rosjanami w stanie wojny na północno-zachodniej granicy. Nawet teraz, chociaż nie ma otwartego konfliktu. Podburzają przygraniczne plemiona, a ich szpiedzy przenikają wszędzie. Spojrzał z pogardą na bladą twarz dziewczyny i dodał cierpko. - Wstyd mi, że udzielam schronienia osobie, w której żyłach płynie ich zatruta, zdradziecka krew! Dopóki będziesz pozostawała pod moją opieką, nigdy nie wspomnisz imienia swej matki.

Początkowo Azalia była zbyt przybita, by rozumieć, co się z nią naprawdę dzieje. Ale w rok później, kiedy nie pozwolono jej kontynuować nauki, zauważyła, że nie jest niczym więcej niż domowym niewolnikiem, dodatkową służącą. W wieku siedemnastu lat, kiedy jej dwie kuzynki, Violet i Daisy, przeżywały swój zbliżający się pierwszy bal, ona spełniała funkcje pokojówki, szwaczki, sekretarki, gospodyni i osoby do wszystkiego. Teraz, w wieku osiemnastu lat. miała wrażenie, że całe życie przepracowała jako służąca i że nic już jej nie czeka, poza następnymi latami tej samej codziennej harówki.

Wtedy właśnie przyszedł rozkaz przenoszący generała z Aldershot do Hongkohgu. Azalia początkowo sądziła, że wujostwo zostawią ją w Anglii. Domyśliła się jednak, że wolą ja mieć na oku - śmierć jej ojca była tajemnicą zagrażającą generałowi, zbyt obawiał się, że Azalia może ją wydać. To oraz pochodzenie jej matki powodowało, że wujostwo trzymali ją z dala od swoich przyjaciół. Nie mogli co prawda zaprzeczyć, że jest ich bliską krewną, ale zawsze powtarzali, że jest nieśmiała i woli samotność.

- Ona nie interesuje się przyjęciami i tańcami - mówiła ciotka swojej przyjaciółce, która próbowała zaprosić Azalię razem z kuzynkami. Bardzo chciała wtedy wykrzyczeć, że to nieprawda, lecz rozumiała, że spowodowałoby to jedynie gniew wuja, a jej sytuacja pozostałaby i tak nie zmieniona.

Ale w Hongkongu będzie przynajmniej bliżej swoich ukochanych Indii. Znajdzie tam słońce, kwiaty i uśmiechniętych, przyjaznych ludzi. Te rozmyślania przerwała pani Burrows:

- Gdybyś była, panno Azalio, tak dobra i zaniosła kanapki do biblioteki... A poza tym w spiżarni stoi karafka whisky. Generał powiedział, żebyśmy ją podali dopiero pod sam koniec przyjęcia, bo inaczej goście wszystko wypiją. Wiesz, że lubi mieć whisky dla siebie!

- Tak, wiem, zabiorę ją także, naturalnie. Myślę, że pan Burrows czuje już reumatyzm w nogach, i nie chciałabym, aby czymkolwiek się jeszcze zajmował.

- Jesteś kochana, Azalio, naprawdę! Nie wiem, jak poradziłabym sobie z obiadem i kolacją bez twojej pomocy.

Była to całkowita prawda. Azalia bowiem, która stała się już doświadczoną kucharką, przyrządziła połowę dań obiadowych i prawie wszystkie potrawy kolacyjne.

- Całe szczęście, że już po wszystkim - powiedziała biorąc tacę z sandwiczami elegancko przybranymi pietruszką. - Jak tylko wrócę, wypiję z panią filiżankę herbaty, pani Burrows.

Ruszyła korytarzykiem prowadzącym z dużej kuchni do spiżarni.

Stary Burrows pozostawił ciętą w kwadraty szklaną karafkę z whisky na podręcznym stoliku, na srebrnej tacy. Azalia położyła talerz z kanapkami obok, po czym uniosła tacę. Z odległego salonu, skąd wyniesiono meble, by zrobić miejsce do tańców, dobiegały dźwięki muzyki. Był to duży pokój z prowadzącymi na ogród francuskimi oknami, które o tej porze roku były zamknięte.

Azalia mogła sobie jednak wyobrazić, jak wspaniały mógłby być ten salon latem, kiedy jest na tyle ciepło, że można wyjść do pachnącego ogrodu. Z okien spoglądała na zieloną dolinę, którą Constable uwiecznił na wielu swoich obrazach.

Ale ogród interesował ją szczególniej ponieważ wiedziała, że ojciec generała był znanym ogrodnikiem. Po odejściu z armii na emeryturę urządził bardzo piękny ogród, słynny w gronie znawców. Udało mu się wyhodować wiele nie znanych wcześniej w Anglii, egzotycznych roślin i kwiatów, które przysyłano mu z całego świata. Obsesja na punkcie roślin spowodowała, że pułkownik Osmund zarządził, by wszystkie jego wnuczki otrzymywały imiona związane z jakimś kwiatem.

- To typowe zauważyła kiedyś kwaśno lady Osmund. - Oczywiście twoja matka wybrała dla ciebie imię jak najmniej odpowiednie.

Azalia bardzo chciała odpowiedzieć, że imiona „Fiołek” i „Stokrotka” uważa za pospolite i raczej nieciekawe, ale po kilku miesiącach pod wspólnym dachem z ciotką wiedziała już, że bezpieczniej nie replikować.

Ciotka nie stosowała kar cielesnych, niemniej Azalia była zupełnie pewna, że nie miałaby nic przeciwko temu - często zresztą uderzała ją w twarz i szczypała boleśnie. Lady Osmund była wielką, potężną kobietą, Azalia zaś drobna i delikatna, toteż wynik ewentualnego fizycznego starcia byłby z góry przesądzony. Po tym, jak ciotka sprała ją kiedyś po twarzy aż policzki płonęły i poszczypała po rękach, Azalia uznała, że najrozsądniej jest się jej nie sprzeciwiać.

Teraz, śpiesząc korytarzem z tacą kanapek i karafką whisky, stanowiącą nieodłączny napój generała przed udaniem się na spoczynek, Azalia wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby mogła mieć nową suknię i brać udział w balu.

Wiedziała, że zaproszono bardzo niewielu młodych gości. Byli to tylko oficerowie albo synowie i córki rodzin, które ciotka uważała za ważne z towarzyskiego punktu widzenia. Gdybym to ja urządzała przyjęcie - pomyślała - zaprosiłabym wyłącznie przyjaciół... prawdziwych przyjaciół. Ale zaraz przypomniała sobie, że najprawdopodobniej nigdy - żadnych przyjaciół mieć nie będzie.

Weszła do gabinetu i zauważyła, że piecyk gazowy jest włączony. Płonący gaz dawał miękkie światło, ukrywające odrapane fotele i części dywanu wytarte przez lata używania. Wokół na ścianach znajdowały się półki z książkami. Azalia, chociaż nie miała zbyt wiele czasu, często potajemnie zabierała po kilka książek na górę do sypialni.

Niestety, czytanie do późna w noc w Hampstead było raczej nieprzyjemne z powodu straszliwego zimna. Violet, Daisy, oraz ciotka miały w swoich pokojach zainstalowane ogrzewanie, ale nie był to przywilej dostępny dla Azalii. Nawet kilka koców nie mogło jej rozgrzać, a nos siniał także przy zamkniętych oknach.

Postawiła whisky i kanapki na stole, po czym podeszła do ognia wyciągając ręce. Poczuwszy miłe ciepło, przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze wiszącym nad gzymsem kominka. Zmieniła się przez ostatnie dwa lata. Piersi wciąż miała jeszcze niewielkie, ale nie była już tak koścista jak niegdyś. Jak matka, miała twarz w kształcie serca i duże, zwracające uwagę oczy. Jej nienaturalna bladość wynikała z przepracowania oraz tego, że rzadko miała możność wychodzenia z domu. Ale też i niespecjalnie się paliła, by stawić czoło zimowym wichrom Hampstead Heath.

Przyglądała się sobie z uwagą. Nie wiedziała, czy jej ciemne włosy i duże, zatroskane oczy są atrakcyjne. Żałowała, że nie ma przy niej ojca, który mógłby powiedzieć, co o tym myśli. Odwróciła głowę od lustra i spojrzała na fartuch, w którym krzątała się przez cały dzień. Pod fartuchem miała sukienkę należącą kiedyś do Violet albo Daisy. Zawsze ubierały się identycznie. Najlepiej wyglądały w pastelowych odcieniach błękitu, różu i beżu, jej natomiast właśnie w tych kolorach było zupełnie nie do twarzy. Nie bardzo wiedziała czemu. Być może dlatego, że suknie były znoszone, wyblakłe od prania i nie najlepiej leżały na jej figurze.

- No cóż, w końcu nikt mnie teraz nie zobaczy powiedziała do samej siebie w lustrze, ale wymawiając te słowa usłyszała kroki zbliżające się do drzwi. Wiedziała, że jest raczej nieprawdopodobne, aby to był wuj, ponieważ nie mógł opuścić gości. Nie mając najmniejszej ochoty na spotkanie z obcymi, wsunęła się szybko za ciężką welwetową kotarę zasłaniającą okno. Gdy tylko zdążyła się ukryć, drzwi się otworzyły.

- Nie ma tu nikogo powiedział niskim głosem jakiś mężczyzna. - Usiądźmy na chwilę, George. Spełniliśmy nasz obowiązek, i to całkiem nieźle!

- To ty go spełniłeś, Mirvin.

Azalia domyśliła się natychmiast, kim są obaj mężczyźni, ponieważ sama wypisywała zaproszenia. Tylko jedna osoba spośród zaproszonych miała takie niecodzienne imię. Był to, lord Mirvin Sheldon, który przyjmując zaproszenie spytał, czy mógłby przyprowadzić przyjaciela, kapitana George'a Widcombe, mieszkającego razem z nim. Azalia doskonale wiedziała, że lady Osmund, zachwycona, że może gościć lorda, spełniłaby każde jego życzenie. Generał zaproponował zaproszenie Sheldona, gdyż, jak wyjaśnił żonie, zanim lord odziedziczył swój tytuł, służył w Indiach i sir Frederick znał go osobiście.

- Niegłupi młodzieniec - powiedział, kiedy ustalali listę gości. - Ale nigdy szczególnie za nim nie przepadałem. Ma przyjechać do Hongkongu.

- Czy będzie tam razem z nami? - w oczach lady Osmund błysnęło zainteresowanie.

- Będzie - odparł generał krótko. Z tonu jego głosu Azalia wywnioskowała, że wuj z jakiegoś powodu nie jest z tego zadowolony.

Teraz Azalia ukryta za kotarą usłyszała kapitana Widcombe:

- Wiesz co, Mirvin, doprawdy nie pojmuję, jak ty, z gzymsem kominka pełnym zaproszeń do naprawdę interesujących ludzi, mogłeś zgodzić się przyjść na to okropne parafialne przedstawienie!

- Nie usłyszałeś jeszcze najgorszego, George.

- A co może być gorsze? - spytał Widcombe. - O, widzę tu whisky. Napijmy się. Ten szampan był okropny!

- Co chcesz, stary, generałowie zawsze idą na taniochę!

- Mogę w to uwierzyć! My, w gwardii, jesteśmy nieco bardziej wybredni!

- Nie bądź takim snobem, George! - powiedział lord Sheldon. - Chociaż przyznam szczerze, że też wolałbym gorzałkę od tego musującego świństwa, które nam podano.

- Wiesz, Mirvin, nie spodziewałem się po tobie, że już pierwszego wieczoru po przyjeździe do Londynu zaprowadzisz mnie w takie miejsce! - roześmiał się kapitan.

- Chciałem, żebyś zobaczył, z czym będę musiał sobie radzić podczas podróży do Hongkongu.

- Wielki Boże! Chcesz powiedzieć, że podróżujesz razem z tą bandą?

- Wyobraź sobie, że tak. Naczelny dowódca złapał mnie któregoś dnia za guzik i powiedział, że generał będzie płynął na statku transportującym wojska, a ja mam podróżować „Orissą”, i że będzie mi nadzwyczaj wdzięczny, jeżeli zechcę zaopiekować się lady Osmund i jej córkami! Co mogłem odpowiedzieć?

- Mój drogi Mirvinie, ponieważ spotkałem tę damę, pozwól, że złożę ci moje najgłębsze i najszczersze kondolencje!

- Miałem nadzieję na spokojną podróż - gorzko powiedział lord Sheldon. - Mam mnóstwo pracy, a tu wepchnięto mi taki pasztet.

- Czemu, u diabła, naczelny dowódca tobie akurat zawraca tym głowę?

- Ponieważ zna powód, dla którego Ministerstwo Kolonii wysyła mnie do Hongkongu, a generał jest jednym z jego ulubieńców. W gruncie rzeczy dlatego właśnie otrzymał to stanowisko.

- Jestem pewien, że w lot je złapał - zauważył z ironią Widcombe. - Prawdopodobnie jej lordowska mość uznała to za wspaniałą możliwość podsunięcia tych swoich niezbyt rozgarniętych różowo-niebieskich bliźniaczek nie spodziewającej się niczego kolonii!

- Lady Osmund już mnie zdążyła wypytać o towarzyskie przyjemności czekające jej obie pociechy.

- Przypuszczam, że chodziło o to, jakich kawalerów do wzięcia tam spotkają! - zauważył Widcombe.

- Naturalnie - potwierdził lord Sheldon. Cóż może interesować pułkową matkę bardziej od wolnych oficerów niższego stopnia?

- Flota rybacka - zjadliwie mruknął kapitan.

- George, ja widziałem te młode Angielki w akcji. One nie zarzucają sieci. One chwytają, rozszarpują i pożerają. - Sheldon roześmiał się pogardliwie. - To pożerające ludzi tygrysiątka, każda z nich! Serce mi krwawi na samą myśl o tych młodziutkich oficerkach, których te afektowane stworzenia wciągną w swoje sidła!

- Doprawdy, Mirvin, nie namalowałeś szczególnie pociągającego obrazu!

- Bo naoglądałem się tego aż za dużo - odrzekł lord Sheldon. - Jeszcze nie służyłeś za granicą, chłopie, ale jak tak dalej pójdzie, szybko trafisz do Indii, żeby walczyć z Rosją.

- Myślisz, że będzie wojna?

- Myślę, że można by jej uniknąć - odparł lord Sheldon - ale władze są innego zdania. Wzmacniają nasze siły w Hongkongu na wypadek, gdyby Chińczycy wymyślili coś nieprzyjemnego, podczas kiedy my bylibyśmy zajęci gdzie indziej.

- A więc to dlatego tam jedziesz!

Bardzo bym chciał, żeby to był jedyny powód!

- Jest jeszcze inny?

- Prawdziwe kłopoty w Hongkongu mają czysto lokalny charakter - odrzekł lord Sheldon.

- Co masz na myśli?

- Chodzi o śmieszną, absurdalną kłótnię armii, to jest miejscowego garnizonu pod dowództwem generała Donovana, z gubernatorem. - Przerwał na moment, po czym mówił dalej: - Konflikt jest całkowicie dziecinny ale osiągnął już takie natężenie, że Ministerstwo Kolonii i Ministerstwo Wojny zdecydowały się wysłać mnie, żebym rozstawił strony po kątach i kazał im się wreszcie przyzwoicie zachowywać!

Kapitan Widcombe odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

- Nie do wiary! Wielki Boże, Mirvin, po wszystkich twoich osiągnięciach teraz chcą zrobić z ciebie niańkę?

- I jeszcze na dodatek oczekują, że będę pilotem biura Cooka dla lady Osmund i jej bliźniaczek polujących na mężów - dodał gorzko lord Sheldon.

- Jaki jest ten gubernator Hongkongu? - zapytał kapitan już poważniejszym tonem.

- Nazywa się Pope-Hennessey. Niedawno uzyskał szlachectwo. Wygląda na to, że to człowiek wielce nietaktowny, co zresztą stało się przyczyną, dla której generał Donovan wysłał już na niego kilkadziesiąt skarg do Ministerstwa wojny. - Lord Sheldon zaśmiał się niewesoło. - Nie uwierzysz, George, ale sprawy zaszły aż tak daleko z tego powodu, że dwudziestego szóstego maja, w dniu urodzin królowej pułkowa orkiestra tradycyjnie grywa na przyjęciu u gubernatora...

- Jak dla mnie, to brzmi rozsądnie!

- Może to tak wyglądać - zgodził się lord Sheldon - ale generał Donovan zdecydowanie odmówił udostępnienia orkiestry i zamiast tego zorganizował przyjęcie urodzinowe w koszarach!

Kapitan zaniósł się śmiechem.

- Nie, nie uwierzę! I właśnie ciebie wysyłają, żebyś rozwiązał ten skomplikowany problem?

- Jest jeszcze coś więcej - powiedział sucho lord Sheldon. - Sir John Pope-Hennessey prowadzi coś, co nazywają tam „polityką chińską”. Zreformował więziennictwo, zniósł karę publicznej chłosty i piętnowanie kryminalistów na karku.

- To musiało spowodować spore poruszenie.

- Jeszcze jakie! Co więcej. Pozwolił Chińczykom na wznoszenie domów tam, gdzie sobie tego życzą. Ale największe poruszenie spowodowało to, że zaprasza Hindusów, Malajów i Chińczyków na oficjalne przyjęcia. Ma nawet wśród nich osobistych przyjaciół!

- Dobry Boże, widzę, że masz na głowie towarzyską rewolucję.

- Coś w tym rodzaju - zgodził się lord. - Czy teraz dostrzegasz trudności, jakie przede mną stoją?

- A co na to Ministerstwo Wojny?

- Co za pytanie? Tubylcy powinni znać swoje miejsce. Musimy pokazać naszą wyższość, albo Bóg raczy wiedzieć, jak się to skończy!

- No cóż, mogę tylko powiedzieć, że ci nie zazdroszczę. Jeśli pozwolisz mi odpowiadać za bezpieczeństwo pałacu Buckingham, to możesz sobie zatrzymać cały ten Wschód, jeżeli o mnie chodzi!

- Jesteś zbyt wyspiarski, George, to twoja wada! Dobrze by ci zrobiło. Gdybyś objął służbę na jakimś wysuniętym posterunku Imperium. Mogłoby to poszerzyć twoje horyzonty myślowe. O ile przeżyłbyś to doświadczenie!

- Nie zamierzam podejmować takiego doświadczenia, jeśli nie zostanę do tego zmuszony - stwierdził kapitan.

Azalia usłyszała, jak wstaje z fotela.

- Dobra, Mirvin, opuśćmy już to mauzoleum i się zabawmy. Dowiedziałem się w klubie o nowym miejscu, gdzie mają najśliczniejsze i najrozkoszniejsze, zepsute gołąbeczki. Słyszałem, że wiele z nich to Francuzeczki, a one są znacznie weselsze i bardziej zabawne niż nasze angielskie panienki. Zapewniam cię.

- Wierzę na słowo - odparł lord Sheldon - ale jeśli o mnie chodzi, to idę do domu. Mam jeszcze mnóstwo pracy Nie mogę sobie pozwolić na marnowanie czasu, na uganianie się za jakimiś - Cypryjkami. Bez względu na to, jak bardzo byś je zachwalał!

- Wiesz, Mirvin, kłopot z tobą polega na tym, że jesteś za poważny! Jeśli nie będziesz uważał, to któregoś pięknego dnia obudzisz się w sidłach jakiejś bladolicej osóbki przed chwilą odstawionej od matczynej piersi!

- Nie mam najmniejszej ochoty na żeniaczkę, a ponadto, jak się znakomicie orientujesz będąc od lat moim przyjacielem, lubię zrywać kwiatki w pełnym rozkwicie.

- Kwiatek, z którym cię widziałem będąc ostatnim razem w Londynie, rozkwitał zaiste cudownie! Myślę, że każdy mężczyzna w tej restauracji ci zazdrościł!

- Dzięki, George! Miło mi, że odpowiada ci mój gust!

- Zawsze twierdziłem, że jest doskonały! - roześmiał się Widcombe.

Azalia usłyszała. jak obydwaj mężczyźni odstawiają szklanki i ruszają w kierunku drzwi. Była zadowolona, że już wychodzą. Postała jeszcze chwile za zasłoną. Po czym, poczuwszy zmęczenie. Postanowiła ostrożnie usiąść na podłodze. Podłoga nie była w tym miejscu przykryta dywanem i zaskrzypiała lekko. kiedy dziewczyna zmieniała pozycję. Wstrzymała oddech, ale rozmowa w pokoju nie zamilkła, co upewniło ją, że jej obecność nie została zauważona. Czekała cierpliwie na trzask zamykanych drzwi. Musiała koniecznie odejść od okna, była przemarznięta z powodu przeciągu i marcowego wiatru hulającego po całym domu i marzyła o ogrzaniu się przy ogniu. Kiedy jednak wysunęła się zza zasłony, jeden z mężczyzn wciąż znajdował się w gabinecie. Stał plecami do drzwi i patrzył prosto na nią. Azalia była pewna, że to lord Sheldon. Przez moment nie mogła się poruszyć, a potem jej oczy, rozszerzone strachem, napotkały jego wzrok.

- Myślę, że to, co usłyszałaś moja mała podsłuchiwaczko, przyda ci się do czegoś, nieprawdaż? Czy byłoby wielką impertynencją, gdybym zapytał, czemu cię to aż tak zainteresowało?

Azalia odetchnęła głęboko i odsunęła się od okna. Zasłony za nią opadły na swoje miejsce.

- Wcale nie zamierzałam podsłuchiwać... - powiedziała. - Schowałam się tylko... kiedy usłyszałam, że wchodzicie.

- Czemuż to? - zapytał ostrym tonem.

- Nie chciałam, żebyście mnie zobaczyli.

- Z jakiegoś szczególnego powodu?

Azalia wzruszyła ramionami.

- Nie jestem odpowiednio ubrana na przyjęcie.

- To jest oczywiste - rzekł lord, przyglądając się jej fartuchowi. - Jaką pozycję zajmujesz w tym domu?

Azalia nie odpowiadała. Więc po chwili zaczął mówić dalej:

- Robisz wrażenie zbyt kulturalnej jak na pokojówkę... Jesteś za młoda na gospodynię. Może jesteś osobą, którą poproszono o pomoc w zorganizowaniu przyjęcia?

Ponieważ Azalia nadal milczała, dodał:

- Możesz sądzić, że jestem nadmiernie ciekawski, ale muszę być podejrzliwy, szczególnie wobec atrakcyjnych młodych kobiet, przysłuchujących się rozmowom, których słyszeć nie powinny, w dodatku chowających się za zasłonami!

Azalia nadal nic nie mówiła, kontynuował więc nie spuszczając wzroku z jej twarzy:

- Nie wyglądasz mi na Angielkę. Jakiej jesteś narodowości?

Z tonu głosu i sposobu, w jaki się jej przyglądał, Azalia wywnioskowała, że podejrzewa ją o jakieś ukryte pobudki skłaniające ją do podsłuchania jego rozmowy z przyjacielem. Uznała, że nie ma najmniejszego prawa przepytywać jej w taki sposób.

- Zapewniam, milordzie powiedziała spokojnie - że zupełnie nie interesuje mnie, o czym mówiliście.

- Jaką mogę mieć pewność? - zapytał.

- Mógłbyś po prostu uwierzyć w to, co powiedziałam.

- Mógłbym - odparł - ale ponieważ byłem trochę nieostrożny podczas rozmowy mającej prywatny charakter, chciałbym wiedzieć, co myślisz na ten temat.

W jego sposobie mówienia było coś irytującego. Niepotrzebnie robił z igły widły. Rzeczywiście słuchanie rozmowy z ukrycia było naganne, ale z drugiej strony, gdyby chciał zachować się jak dżentelmen, mógł obrócić całą tę sprawę w żart i oświadczyć, że nie ma o czym mówić.

Stwierdziła, że jest bardziej przystojny i pociągający, niż to sobie wyobrażała, słuchając jego głosu dochodzącego zza zasłony. W jego szarych oczach było coś, co zbijało ją z tropu i budziło dziwne uczucie sprzeciwu, jakiego nigdy jeszcze dotąd nie zaznała w stosunku do mężczyzny. Uniosła dumnie głowę.

- Rzeczywiście interesuje cię to, milordzie?

Jej odpowiedź była wyzwaniem i lord Sheldon, tak właśnie ją rozumiejąc, odrzekł natychmiast:

- Ależ naturalnie! Czy jesteś na tyle szczera i odważna, by mi powiedzieć prawdę? Nie mógł wymyślić nic, co zirytowałoby Azalię w większym stopniu. Zawsze była dumna ze swojej odwagi, więc nie namyślając się długo powiedziała:

- Doskonale, powiem ci, milordzie. Myślę, że twoje uwagi na temat kobiet świadczą o tym, że Jesteś nieznośnie zarozumiały! Te natomiast, które dotyczyły Hongkongu. Są dokładnie takie, jakich mogłam oczekiwać od gruboskórnego Anglika, który uważa, że jedynym sposobem utrzymania jego dominującej pozycji jest stałe deptanie wszystkich tych, których niegdyś pokonał.

Zauważyła, że słowa te wywołały zdziwienie na twarzy lorda. Nie bacząc jednak na konsekwencje ciągnęła:

- Nie sadzisz, że byłoby może zmianą na lepsze, gdybyśmy my, Anglicy, zachowywali się życzliwiej, troskliwiej i miłosierniej w stosunku do innych narodowości. - westchnęła. - Czytając o Hongkongu zauważyłam, że lord Ronald Gower był głęboko zaszokowany wyniosłym stosunkiem wobec ludności orientalnej, jaki okazywali młodzi oficerowie Siedemdziesiątego Czwartego Pułku stacjonującego w koloniach.

Sheldon nie odezwał się. Sądząc, że jego reakcja wynika z poczucia wyższości, dodała ze złością:

- Nic dziwnego, że my, Anglicy jesteśmy tak bardzo nie lubiani wszędzie, gdziekolwiek się znajdziemy. Nie ma nikogo bardziej odrażającego dla innych nacji niż angielski cywil, naturalnie z wyjątkiem angielskiego wojskowego. Czy to nic dla ciebie nie znaczy, milordzie? Nie... jestem pewna, że gdybyś nawet słyszał, co mówił lord Ronald, to i tak nie przyjąłbyś tego do wiadomości.

- Mocne słowa! - wtrącił lord Sheldon, korzystając z tego, że Azalia przerwała na chwilę dla nabrania tchu. - Bardzo mocne, i chyba mógłbym odpowiedzieć w taki sam gwałtowny sposób. Zamiast tego jednak zacytuję chińskie przysłowie... - Spokojny ton jego głosu sprawił, że gniew Azalii opadł nieco. - ... „Słodka perswazja skuteczniejsza jest od mocnych uderzeń”.

Zamilkł na chwilę, uśmiechnął się, a potem, ku zaskoczeniu dziewczyny otoczył ją ramionami i przyciągnął ku sobie.

- Podoba mi się twoja odwaga powiedział. - Teraz zobaczmy. Czy zadziała słodka perswazja.

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Uniósł jej brodę i zaczął całować. Całkowicie zaskoczona, nie mogła się nawet poruszyć. Kiedy oparła mu ręce na piersi, by go od siebie odepchnąć, doznała nagle uczucia dziwnej konfuzji, coś cudownego wstąpiło w całe jej ciało. Było to uczucie, o którym nie marzyła nawet w snach, coś, co powstało w niej samej i stanowiło część jej jestestwa. Nie była w stanie się poruszyć, nie mogła oderwać swoich ust od jego. Poczuła, jak przyciska ją coraz silniej, ale nie potrafiła się uwolnić.

Gdzieś w zakątku mózgu zaświtała jej myśl, że być może to właśnie jest tym promykiem słońca. którego jej brakowało, tym kolorem i muzyką, za którymi tęskniła.

Kiedy Sheldon uniósł wreszcie głowę, spojrzała mu w oczy czując tylko odrętwienie - jej umysł nie należał już do niej, ale tak samo jak usta stał się częścią niego. Z jękiem uwolniła się z uścisku i na oślep, w dzikiej panice wybiegła z pokoju.

Rozdział 2

Jak mogłam mu na to pozwolić? Jak mogłam? Zadawała sobie to pytanie po tysiąc razy każdego następnego dnia. Nie miała zbyt wiele czasu na rozmyślania, pakowanie przed wyruszeniem do Hongkongu zajmowało jej bowiem cały czas. Mimo to pytanie pojawiało się raz po raz. Nienawidzę go! Nienawidzę! - myślała.

Lord Sheldon symbolizował wszystko to, czego ona i jej ojciec w żaden sposób nie akceptowali. Autokratyczny Anglik z tym jego poczuciem wyższości, pogardzający wszystkimi wokoło, nie szanujący żadnego narodu poza własnym. Nie powinna się była unosić, ale kiedy stała za zasłoną przysłuchując się rozmowie, czuła, że złość rośnie w niej jak wezbrana rzeka. Gdy zaś potem oskarżył ją o podsłuchiwanie, nie potrafiła się opanować i dała upust swojej niechęci. Spoglądając teraz na wszystko z pewnej perspektywy, pomyślała, że być może popełniła pewną niedyskrecję powołując się na lorda Ronalda Gowera. Notatki dotyczące jego poglądów znalazła w teczce, którą generał otrzymał z Ministerstwa Wojny w chwili -uzyskania nominacji na stanowisko w Hongkongu. Wiedziała, że nie miała prawa przeglądać prywatnych dokumentów wuja, tym bardziej że teczka była wyraźnie oznakowana: „Hongkong. Tajne i Poufne”. Kiedy jednak po powrocie z Aldershot generał zostawił ją niedbale na biurku, nie mogła przemóc ciekawości i zajrzała do środka. Wstępnie przejrzała dokumenty i nie potrafiła się powstrzymać przed przeczytaniem wszystkiego.

Do niej należało zapakowanie rzeczy generała w. zajmowanym dotąd domu i następnie wypakowanie ich po przeprowadzce do Battlesdon House w Hampstead. Jednym z obowiązków, jakie przyjęła na siebie, było odkurzanie i porządkowanie gabinetu generała w domu należącym niegdyś do jej dziadka, codziennie więc czytała nowe memoranda, informacje i notatki znajdujące się wśród dokumentów w teczce.

Większość korespondencji pochodziła od generała Donovana i związana była z jego skargami na nową politykę gubernatora, która podobno nie tylko rozwścieczyła wojskowych w kolonii, ale wywołała również wiele zaniepokojenia i złości pośród innych białych. Jedynie lord Ronald Gower krytykował wojskowych. A Ministerstwo Wojny zwróciło uwagę na jego punkt widzenia tylko dlatego. że zaszokowany prostacką arogancją oficerów Siedemdziesiątego Czwartego Pułku odmówił wyjazdu wraz z nimi do Japonii, gdzie mieli spędzić urlop.

Azalia wiedziała oczywiście, że wuj zamierza utrzymać twardy kurs generała Donovana.

- Donovan ma słuszność - powiedział żonie podczas posiłku, w obecności Azalii. - Będę kontynuować jego politykę ograniczania przestępczości surowymi represjami. Polityka „litości” prowadzona przez gubernatora okazała się całkiem nieskuteczna.

- W jakim sensie? - spytała lady Osmund tonem pozwalającym Azalii wnioskować, że nie jest naprawdę zainteresowana problemem.

- Od czasu kiedy gubernator dał się poznać jako człowiek słaby i sentymentalny, znacznie zwiększyła się liczba rabunków i podpaleń.

- Jakiego rodzaju przestępstwa najczęściej popełniają? - spytała Azalia, bardzo tym zainteresowana.

- Naturalnie najbardziej lukratywnym przestępstwem jest rabunek - odparł wuj - Chińczycy, będąc pomysłowym narodem, wykorzystują kanały odwadniające, którymi przedostają się do miasta. Przebijają ściany skarbców bankowych, sklepów jubilerskich i należących do większych kupców domów handlowych, nazywanych tam go-down.

- Wielkie nieba! - wykrzyknęła lady Osmund. - Mogą przecież w taki sposób przebić tunel nawet do Flagstaff House!

- Jesteś całkiem bezpieczna, moja droga - odrzekł generał oschle i mówił dalej: - Podczas włamania do skarbca Centralnego Banku Indii Zachodnich zrabowali dolary w banknotach oraz sztaby złota wartości jedenastu tysięcy funtów.

- Całkiem pomysłowo! - wykrzyknęła Azalia mimowolnie.

Wuj spojrzał na nią pogardliwie.

- Pomysłowo! Nie użyłbym tego słowa do określenia takich działań! Nie miej złudzeń, jak tylko przyjedziemy, będę - wnioskował o przywrócenie kary publicznej chłosty i wypalania piętna na karku! Postaram się też, aby „ludzkie więzienie” gubernatora stało się bardzo niewygodne dla tych kryminalistów!

- Czy wuj naprawdę wierzy, że tak brutalne metody będą skutecznie odstraszać od przestępstw?

- Już ja się o to postaram! - odparł generał groźnie.

Lady Osmund nie wyglądała na zainteresowaną. Była zbyt zaabsorbowana eleganckimi strojami, jakie zamierzała zakupić dla bliźniaczek, i obmyślaniem swoich wieczorowych toalet na oficjalne przyjęcia w Government House. Zamierzała w nich uczestniczyć bez względu na to, czy jej mąż zgadzał się z gubernatorem, czy też nie.

Government House był ośrodkiem życia towarzyskiego w każdej brytyjskiej kolonii. Azalia wiedziała, że ciotka była całkowicie pewna, iż właśnie tam Violet i Daisy poznają właściwych młodych mężczyzn, którzy staną się potem ich mężami.

Jednakże pewnego dnia lady Osmund wróciła do domu z herbatki u wdowy po poprzednim dowódcy garnizonu w Hongkongu nieco zaniepokojona.

- Czy wiesz, ca powiedziała mi lady Kennedy? - spytała generała.

- Nie mam pojęcia.

- Powiedziała mi, że Chińczycy podjęli próbę wymordowania wszystkich Brytyjczyków, dodając truciznę do chleba spożywanego na śniadanie! Czy to prawda?

Generał zawahał się przez chwilę, zanim odrzekł:

- Owszem, coś podobnego się zdarzyło, jednak to było dawno temu, w 1857 roku.

- Ale lady Bowring, której mąż był wówczas gubernatorem tej kolonii, wpadła w delirium i po przewiezieniu do Anglii zmarła.

- Wydaje mi się, że jest mocno dyskusyjne, czy śmierć lady Bowring była rzeczywiście wynikiem otrucia - odrzekł generał. - Z raportów Ministerstwa Wojny wynika, że spisek nie pociągnął za sobą żadnych przypadków śmierci, chociaż niektórzy uważali, iż zrujnowali sobie z tego powodu zdrowie.

- Ależ mój drogi, nie wolno nam udawać się razem z dziewczynkami do kraju, gdzie w każdym kęsie pożywienia może czaić się śmierć.

- Zapewniam cię, Emilio, że cała ta historia jest mocno przesadzona. W gruncie rzeczy tylko w jednej piekarni, którą europejskie panie domu miały za najlepszą, dosypywano arszeniku do razowego i białego pieczywa.

- To straszne! - zawołała lady Osmund.

- W zupełności się zgadzam - potwierdził generał. - Ale jestem pewien, iż kara wymierzona sprawcom będzie skutecznie odstraszała po wsze czasy.

- Nie wierzę! I nie zamierzam wystawiać życia dzieci ani mojego własnego na pastwę tych zbrodniczych Chińczyków.

- Zapewniam, Emilio, że twoje obawy są przesadzone.

- A piraci? - lady Osmund prawie krzyczała. - Lady Kennedy mówi, że stanowią stałe zagrożenie dla linii żeglugowych wokół Hongkongu.

- To prawda - przyznał generał.

- Dlaczego więc jeszcze nie położono temu kresu?

- Ponieważ kompletnie nic nie wiemy o bazach tych piratów ani o ludziach ich finansujących, chociaż pewne ślady prowadzą do Kantonu.

- Ale przecież marynarka mogłaby coś zrobić!

- Mamy kanonierki patrolujące port i linię brzegową; powołaliśmy specjalny Sąd do Spraw Piractwa oraz zabroniliśmy posiadania broni i amunicji na chińskich dżonkach.

- Jednak to nie daje wyników! - przerwała lady Osmund.

- Piractwo jest mniej niebezpieczne od rabunków i włamań, jakich dokonują uzbrojone bandy.

- Uzbrojone?! - krzyknęła przerażona lady Osmund.

- Niewątpliwie ośmiela ich łagodność polityki gubernatora.

- Więc musisz ją zakwestionować!

- Dokładnie to zamierzam uczynić - powiedział generał ponurym głosem.

- Doskonale. Nie postawię nogi w Hongkongu, dopóki tego nie zrobisz!

Uspokojenie żony kosztowało generała wiele wysiłku. Powtarzała cały czas, że nie chce jechać. Azalia obawiała się, że jeśli lady Osmund naprawdę będzie się upierać, to również ona pozostanie w Anglii.

Na szczęście powaga stanowiska, które generał miał objąć w Hongkongu, przeważyła nad obawami jego żony, wyjazd więc ostatecznie doszedł do skutku.

Azalia czytała o arszenikowym spisku i nawet mogła sobie wyobrazić przerażenie, jakie odczuwali Europejczycy w Hongkongu, kiedy pewnego styczniowego ranka w każdym domu przy śniadaniu prawie jednocześnie dał się słyszeć okrzyk: „trucizna w chlebie!” W teczce generała znajdował się raport dotyczący tego wydarzenia. Dowiedziała się z niego, że lekarze, sami w bólach, biegali wtedy od domu do domu, a „środki wymiotne były pilnie potrzebne każdej rodzinie”.

Azalię interesowały jednak nie tylko kłopoty będące udziałem Anglików w Hongkongu. Od dzieciństwa fascynowały ją Chiny, ten rozległy kraj, wokół którego narosło tak wiele tajemniczych legend i spekulacji. Wiedziała od matki, że Chińczycy byli wspaniałymi rzemieślnikami, od niej też dowiedziała się trochę o konfucjanizmie.

Jej dziadek, Iwan Charkoty, pisywał na tematy filozoficzne, co oczywiście wiązało się ze studiami nad religiami Wschodu. Pochodził z południa Rosji, gdzie klimat był ciepły, a ludzie przyjaźni, ale w stosunkowo młodym wieku wyruszył do Indii, ponieważ interesował się hinduizmem, szczególnie zaś jogą. Osiadł u podnóża Himalajów, pogłębiając swoją wiedzę oraz oddając się pisarstwu.

Podczas wizyty w Lahore poznał córkę rosyjskiego ambasadora w Indiach i zakochał się w niej bez pamięci. Po ślubie postanowili pozostać w Indiach, jako że obydwoje uwielbiali ten kraj.

Matka Azalii, ich jedyne dziecko, była piękna, pełna wdzięku i mądra. Jej uroda oszołomiła Dereka Osmunda, kiedy spotkał ją po raz pierwszy podczas wyprawy myśliwskiej. Mawiał do Azalii: „Zakochałem się w twojej matce już w chwili, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Była najpiękniejszą i najwdzięczniejszą istotą, jaką udało mi sil spotkać w całym moim życiu!”

Dopiero później dowiedziała się, że kochał nie tylko jej urodę, ale również dobroć, inteligencję i współczucie wobec innych ludzi, a nawet jej dziwny, emocjonalny mistycyzm. Europejczykom niełatwo zrozumieć tęsknotę za duchowością, właściwą ludziom Wschodu, mimo to jednak jej rodzice byli bardzo szczęśliwi ze sobą. Sięgając wstecz pamięcią, Azalia nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek się kłócili. Obydwoje kochali ludzi, obydwoje chcieli uszczęśliwić świat, w którym żyli, wspominała w chwilach samotności.

Matka nauczyła ją dostrzegać piękno nie tylko w kwiatach, ptakach i ośnieżonych górskich szczytach, ale również w kolorowych bazarach, w kalejdoskopie ludzi ze wszystkich zakątków Indii oraz religii tych, którzy dokonywali rytualnych kąpieli w Gangesie. Mama dostrzegała piękno wszędzie, myślała często Azalia i usilnie starała się pozbyć nienawiści do tego zimnego domu, w którym mieszkała wraz z wujem i ciotką, do ich szorstkich głosów, często okazywanej złości i sposobu, w jaki na nią patrzyli.

Starała się też, choć zawsze bezskutecznie, znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla pompatyczności wuja czy też ciotkowego złośliwego wyszukiwania dziury w całym. Głęboko zapadły jej w pamięć opowieści matki o chińskich mistrzach rzeźby w nefrycie, sztuce kultywowanej przez tysiące lat, malarstwie, bardziej finezyjnym od jakiegokolwiek innego w świecie. Wiedziała, że Chińczycy mają naturalne poczucie humoru i są niesłychanie uczciwi. Pozostawało to jednak w sprzeczności z opowieściami wuja o Chińczykach z Hongkongu. Jakże wspaniale byłoby zobaczyć to samej! Cały czas obawiała się jednak, że ciotka może zmienić zdacie albo że rozkaz z Ministerstwa Wojny w ostatniej chwili uniemożliwi im odpłynięcie.

Generał wyruszył dwa dni wcześniej na statku transportowym, przewożącym posiłki do kolonii. Jeszcze wtedy Azalia nie była pewna, czy jakaś choroba lub wypadek nie uniemożliwi im dotarcia do Tilbury, ale okazało się, że martwiła się niepotrzebnie.

Kiedy opuścili wagon kolejowy i ujrzeli zacumowany przy kei statek, jej serce zabiło mocniej. Była pełna podniecenia, jakiego nie odczuwała od czasu wyjazdu z Indii.

Lady Osmund przez dwa ostatnie dni przed odpłynięciem była wyjątkowo nieprzyjemna. Azalia miała wrażenie, że bez względu na to, jak bardzo by się starała, i tak wszystko będzie źle. Wcześniej zapakowane kufry miały zostać ponownie rozpakowane. Rzeczy, co do których podjęto decyzję, że mają pozostać, nagle okazywały się niezbędne, a zestaw strojów podróżnych bliźniaczek zmieniano po kilkanaście razy. Kiedy w końcu wyruszyli z Battlesdon House, Azalia była tak zmęczona, że obawiała się, iż zaśnie, zanim dotrą do stacji. Usadowiwszy się w powozie, ciotka wciąż jeszcze pytała o dziesiątki różnych rzeczy, które były już zapakowane, ona zaś uważała, że na pewno zostały w domu. Na szczęście Azalia miała dobrą pamięć.

- W okrągłym kufrze, ciociu Emilio - mruczała. - W kwadratowej skórzanej walizce! W metalowym kufrze! W walizce! - Ponieważ miała gotową odpowiedź na każde pytanie, ciotka wkrótce zamilkła. Bliźniaczki nic nie mówiły, czasem tylko chichotały cicho.

Były to urocze panienki, prawie identyczne z wyglądu. Jasne włosy, błękitne oczy i różowobiała cera czyniły z nich dwie klasyczne młode Angielki. Obie jednak, choć na szczęście nie każdy to zauważał, były niewiarygodnie głupie. Wyglądało na to, że nie interesują się niczym poza sobą nawzajem. Nawet młodzi mężczyźni, których lady Osmund im przedstawiała, wywoływali jedynie monosylabowe odpowiedzi i kaskady niemądrego chichotu. Któregoś dnia Azalia usłyszała, jak pewna „przyjaciółka” lady Osmund zauważyła zjadliwie:

- Na dwa ciała mają tylko jedną głowę, i to w dodatku niezbyt rozwiniętą!

Azalia musiała się zgodzić, że uwaga była słuszna. Mimo to lubiła swoje dwie kuzynki, one zaś również zawsze były dla niej miłe.

Wyglądały bardzo atrakcyjnie w nowych, bardzo eleganckich różowych sukniach podróżnych oraz ściśle dopasowanych żakietach oblamowanych futrem. Na głowach miały małe kapelusiki z satynowymi wstążkami wiązanymi pod brodą.

Azalia świadoma była różnicy pomiędzy swoim wyglądem i wyglądem bliźniaczek. Wśród ich rzeczy nie znaleziono niczego, w czym mogłyby podróżować, więc lady Osmund, chcąc zaoszczędzić na bratanicy męża, postanowiła dać jej swoją własną suknię podróżną, którą uznała za zły zakup. Wezwana do domu szwaczka próbowała dopasować strój. Azalia sama po niej potem poprawiła, ale nic nie było w stanie zmienić wyjątkowo nietwarzowego koloru sukni. Nienawidzę jej - powiedziała sobie, kiedy zobaczyła suknię ciotki leżącą na łóżku, gotową do założenia na drogę. Nagle ogarnęła ją tęsknota za pięknymi, czystymi kolorami, za miękkim jedwabiem i przezroczystą gazą strojów, jakie nosiła jej matka. Dla niej jednak pozostawała tylko brązowa suknia - albo perspektywa paradowania w marcowym deszczu i wietrze w jednej z cienkich, spłowiałych sukienek po Violet czy Daisy.

Nikt i tak nie zwróci na mnie uwagi, pomyślała z rezygnacją. A ponadto na pewno będę bardzo zajęta. Nie domyślała się jednak, jak bardzo.

Lady Osmund niedwuznacznie dała jej do zrozumienia, że skoro ma się cieszyć przywilejem podróżowania z nimi, będzie od niej oczekiwała spełniania obowiązków garderobianej.

- Wzięłabym dla ciebie kabinę drugiej klasy - powiedziała - ale mogłoby ci to utrudnić kontaktowanie się z nami. Masz wielkie szczęście, powinnaś być wdzięczna za możliwość podróżowania pierwszą klasą.

- Dziękuję, ciociu Emilio - odpowiedziała Azalia wiedząc, że takiej właśnie odpowiedzi się od niej oczekuje. Kiedy jednak zobaczyła swoją kabinę, miała już znacznie mniej podstaw do wdzięczności.

Lady Osmund oraz bliźniaczki miały zewnętrzne kabiny. Były one obszerne i jasne, a wyposażenie uzasadniało w całej pełni pochwalne hymny, jakie na ich temat wypisywała linia okrętowa P & O. Natomiast kabina Azalii, pozbawiona bulaja, była tak ciasna, że mogła być przeznaczona tylko dla służby albo na składzik. Ale jakie to ma znaczenie, mówiła sobie, skoro ta brzydka, prostodzioba łajba ma zawieźć ją do Hongkongu! Wiedziała dobrze, że linie żeglugowe były nadzwyczaj dumne ze swoich statków i przesadnie je reklamowały. Wuj zostawił na biurku broszurę, w której Azalia wyczytała, że „maszyny pracują tak gładko, iż trudno uwierzyć, że statek w ogóle się porusza”.

Na statku znajdowały się organy, galeria malarstwa i biblioteka zawierająca ponad trzysta książek. Azalia obiecała sobie, że bibliotekę odwiedzi jako pierwszą, skoro tylko będzie miała po temu sposobność.

Kiedy lady Osmund wspięła się po trapie, oświadczyła ochmistrzowi z wyższością, że jest gotowa obejrzeć kabiny jej przydzielone i ma nadzieję, iż ją usatysfakcjonują. Spytała też, czy lord Sheldon jest już na pokładzie. Była bardzo niezadowolona, że jeszcze się nie zjawił.

- Naczelny dowódca osobiście zobowiązał lorda Sheldona, aby się nami zaopiekował - oświadczyła ochmistrzowi. - Proszę więc łaskawie powiedzieć mu, by mnie powiadomił, jak tylko wejdzie na pokład.

- Tak jest, milady - odparł, a potem wypytał lady Osmund co do innych jej potrzeb w sposób tak uprzejmy i łagodny, że zgodziła się przyjąć kabinę oszczędzając mu komentarzy.

Kiedy tylko bagaże zostały wniesione na pokład, Azalia zdjęła żakiet i zabrała się do rozpakowywania. Najpierw zajęła się ubraniami ciotki, wieszając je starannie w garderobie, a potem wyjęła i poukładała przybory toaletowe, wykonane ze skorupy żółwia ozdobionej złotymi inicjałami E.O. Zajęło jej to trochę czasu i kiedy skończyła, wezwała stewarda, by zabrał puste walizki, po czym zaczęła rozpakowywać rzeczy bliźniaczek. Obie wyszły na pokład, aby nie stracić chwili odbicia od brzegu. Wkrótce dał się słyszeć gwizd i uderzenia gongów. Kiedy statek odbijał powoli od kei, kierując się w dół rzeki, ponad dudnienie silników wzbiła się muzyka orkiestry.

Azalia również chętnie wyszłaby na pokład, ale niewątpliwie zirytowałaby tym ciotkę. Będę miała okazję na zwiedzenie statku później, powiedziała sobie, zastanawiając się jednocześnie, jakie to książki znajdzie w okrętowej bibliotece. Jeszcze w Battlesdon House, sprzątając gabinet generała, trafiła na mały tomik o sztuce chińskiej wydany kilka lat wcześniej. Ośmieliła się zapakować książeczkę do swoich rzeczy, mając nadzieję na przeczytanie jej w podróży.

Kiedy wracała z Indii, miała wiele czasu. Czuła się jednak zbyt nieszczęśliwa, by zająć się czymkolwiek. Myślała tylko o śmierci ojca i o tym, że w przyszłości będzie musiała mieszkać z wujem, którego tak bardzo się bała. Teraz jednak kierowała się znowu do słonecznych miejsc, na Wschód, który dla niej zawsze był domem. Wiedziała, że wiele musi się deszcze nauczyć, żeby zrozumieć i docenić Hongkong. Szybko uczyła się języków obcych. Z matką rozmawiała po rosyjsku, w dzieciństwie usypiała przy rosyjskich kołysankach. Poza tym czytała i mówiła po francusku, a z indyjskimi służącymi od czasu, gdy nauczyła się mówić, rozmawiała w urdu.

Jej ojca krytykowano za rozmowy z sipajami i kulisami w ich języku. „Niech się nauczą angielskiego!” - mawiali inni oficerowie, ale Derek Osmund nie zwracał na to uwagi.

Muszę nauczyć się chińskiego, pomyślała Azalia. Nie bardzo jednak wiedziała, jak się do tego zabrać. Była też przekonana, że gdyby ciotka dowiedziała się o tym, nie byłaby zachwycona.

Lady Osmund i bliźniaczki wróciły do kabiny w świetnych humorach, kiedy Azalia kończyła opróżnianie ostatniego kufra.

- To uroczy statek, Azalio! - wykrzyknęła Violet. - Jest tu mnóstwo podniecających ludzi!

- Nie posunęłabym się aż tak daleko w swojej opinii - odrzekła lady Osmund karcąco. - Niemniej jednym z pasażerów jest lord Sheldon i postarajcie się być dla niego szczególnie miłe.

Siostry zachichotały, Azalia zaś odwróciła głowę, by ciotka nie dostrzegła, jak pąsowieją jej policzki. Nie miała odwagi nawet sama siebie zapytać, jak będzie się czuła przy ponownym spotkaniu z lordem. Jakże mogła pozwolić, by ją pocałował? I dlaczego, kiedy była w jego ramionach, nie walczyła, nie wyrywała się ani nie wzywała pomocy? Chyba musiał ją zahipnotyzować. Wtedy przypomniała sobie to dziwne, słodkie, niemożliwe do wyrażenia w słowach uczucie towarzyszące pocałunkowi.

To tylko moja wyobraźnia! - powiedziała sobie surowo. Ale jednocześnie mimo wszystko bardzo pragnęła, by to cudowne uczucie wypełniło ją jeszcze raz. On jest godny pogardy, samolubny, autokratyczny i całkowicie wstrętny - powtarzała w myśli. Cóż z tego, pomimo swego charakteru pobudził ją w sposób, którego zapomnieć nie potrafiła. Starała się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek w którejś z przeczytanych książek trafiła na opis czegoś równie skomplikowanego. Jak można było jednocześnie pogardzać mężczyzną i czuć w jego obecności to dziwne podniecenie duchowe i fizyczne? Jestem po prostu niedouczona i całkowicie pomieszało mi się w głowie, myślała, ale przecież była dość inteligentna, by zdawać sobie sprawę, że nie jest to właściwe wytłumaczenie.

- Kolacja będzie o siódmej - oświadczyła lady Osmund. Ostry ton jej głosu poderwał Azalię, która odpłynęła myślami bardzo daleko.

- Czy... mam zjeść kolację razem z wami, ciociu Emilio? - spytała pokornie.

- Myślę, że tak - odrzekła lady Osmund. - Ale oczekuję, że nie będziesz nadmiernie zwracać na siebie uwagi! Zresztą mało prawdopodobne, by ktokolwiek się tobą szczególnie zainteresował. - Zamilkła i przyglądała się siostrzenicy z niechęcią. Po chwili dodała: - Koniec końców nie możemy przecież udawać, że nie jesteś naszą krewną, chociaż nie jest to rzecz, z której bylibyśmy dumni. Od biednych krewnych jednakże oczekuje się pokory i podporządkowania, dlatego też nie podejmuj żadnych prób uczestniczenia w konwersacji, a już w żadnym razie nie zaczynaj mówić, jeśli ktoś nie odezwie się do ciebie pierwszy.

- Rozumiem, ciociu Emilio. - Wiedziała, że nie powinna pokazywać po sobie, iż tego rodzaju pouczenia nie przypadają jej do gustu.

Wróciła do swojej kabiny i zaczęła rozpakowywać własne bagaże. Miała ze sobą o wiele więcej różnorodnych ubrań niż kiedykolwiek - ponieważ Violet i Daisy otrzymały całkowicie nową wyprawę, ich poprzednie stroje przypadły Azalii. Były w dobrym stanie, dość nowe i nawet modne, niestety zbyt fantazyjne, pełne niepotrzebnych ozdóbek. Usunęła wprawdzie część riuszek, frędzelków, wstążek i kokardek, nic jednak nie mogła poradzić na pastelowe kolory strojów, źle wyglądające przy czerni jej włosów. To bez znaczenia mówiła sobie - skoro i tak, jak powiada ciocia Azalia, nikt na mnie nawet nie spojrzy.

Niemniej założyła suknię, która wydawała się jej najatrakcyjniejsza, pamiętając dobrze słowa matki, że najważniejsze jest pierwsze wrażenie. Po głowie błąkała się jej jeszcze inna myśl, której nie odważała się dopuścić do świadomości. Lord Sheldon, zanim ją pocałował w tak skandaliczny sposób, zapytał o jej pozycję w domu generała. Miał ją za zbyt kulturalną jak na pokojówkę, lecz pewnie nawet przez myśl mu nie przeszło, że w istocie rzeczy jest damą. No to się teraz zdziwi! Dowie się, że jest nie tylko damą, ale również bratanicą generała.

Nie była to co prawda okoliczność, którą Azalia osobiście uznałaby za szczególnie godną podkreślenia, sądziła jednak, że lord Sheldon ze swoim konwencjonalnym, ciasnym światopoglądem będzie pod wrażeniem wojskowej sławy wujka Fredericka. Rozmyślając nad tym, nieco staranniej niż zazwyczaj zajęła się włosami. Zwykle zwijała je w gruby kok i mocowała go szpilką na tyle głowy. Tego wieczoru postarała się wyglądać trochę modniej, ale wiedziała, że gdyby zakręciła loki jak kuzynki, spowodowałoby to bez wątpienia bardzo sarkastyczne uwagi ciotki.

Spoglądając w lustro stwierdziła, że być może nie wygląda szczególnie atrakcyjnie, lecz przecież nie przypomina wcale kulturalnej pokojówki ani osoby wezwanej do pomocy przy organizowaniu przyjęcia. Zastanawiała się, czy w oczach lorda ujrzy zaskoczenie. Trudno jej było zapomnieć, w jaki sposób patrzył na nią, wypytując dlaczego podsłuchiwała jego rozmowę z przyjacielem.

Jak on miał czelność mnie o to podejrzewać! - pomyślała z oburzeniem. Starała się przekonać samą siebie, że nienawidzi go tak bardzo, iż najchętniej dowiedziałaby się, że został ranny albo że fale zmyły go do morza. Ale pamięć przynosiła jedynie wspomnienie dziwnego, upajającego ciepła jego ust.

Pośpieszyła do drzwi. Musiała jeszcze ułożyć suknię ciotki, zapiąć guziki na sukniach bliźniaczek i wpleść wstążki w ich włosy.

Kiedy wreszcie były gotowe, lady Osmund ruszyła przodem. Ogon jej sukni, bogato zdobiony, zwijał się jak fale za rufą statku. Potem szły bliźniaczki trzymające się za ręce i jak zawsze chichoczące bez wyraźnego powodu. Azalia zamykała pochód.

Jadalnia pierwszej klasy robiła wielkie wrażenie. Pasażerowie siedzieli w fotelach, stoły nakryto białymi obrusami, nad wszystkim zaś czuwała cała armia kelnerów w białych marynarkach. W rogach sali ustawiono rośliny doniczkowe. Przy kapitańskim stole, gdzie naturalnie znajdowało się miejsce dla lady Osmund, z okazji pierwszej nocy na morzu ułożono dekorację z kwiatów i zielonych liści. Lady Osmund przypadło miejsce po prawicy kapitana, który jednakże był nieobecny, nadzorował bowiem z mostku bezpieczne wyjście statku w morze. Bliźniaczki usiadły obok matki, a dopiero potem Azalia. Jedno miejsce po jej prawej stronie było wolne. Pozostałe fotele przy stole kapitańskim zajmowali pasażerowie, których lady Osmund znała już wcześniej, inni zostali jej przedstawieni teraz. Mężczyźni wstali, gdy siadała, panie zaś kiwnęły uprzejmie głowami.

Uśmiechający się przymilnie do lady Osmund współbiesiadnicy zastanawiali się, na ile pożyteczna może się w przyszłości okazać znajomość z naczelnym dowódcą Hongkongu, miasta stanowiącego dla wielu pierwszy krok do ważniejszych pozycji.

Kelner pośpieszył z kartą dań. Lady Osmund zamówiła nie pytając o zdanie ani córek, ani Azalii. Sama piła wino, Azalia i bliźniaczki dostały wodę.

Podawano właśnie pierwsze danie, kiedy Azalia uświadomiła sobie, że obok znajduje się jakiś mężczyzna. Podniosła głowę i nagle poczuła, że serce w piersiach wali jej jak młot. Obok usiadł lord Sheldon. Kiedy pośpiesznie odwracała głowę, czuła wypełzające na policzki wypieki i sądziła, że musiał je zauważyć. Była zakłopotana, on przeciwnie, zupełnie swobodny.

- Dobry wieczór, panno Osmund! - powitał ją. Mam nadzieję, że cieszy się pani z powodu czekającej nas podróży? - Ledwie zadał to pytanie, nadszedł kelner z menu. Wszelka konwersacja była przez moment niemożliwa.

Lord Sheldon złożył zamówienie, po czym zajął się oprawną w skórę kartą win. Na koniec odwrócił się do Azalii.

- Czy dobrze znosi pani podróże morskie?

- Chyba tak - zdołała odpowiedzieć głosem, który wydawał się jej chłodny i spokojny, ale brzmiał raczej jakby nieco pozbawiony tchu. - Płynęłam już raz statkiem.

- Kiedy to było?

Zupełnie jakbyśmy rozmawiali na herbatce u wikarego, myślała, jednak walące serce utrudniało jej konwersację. Musiała uczynić prawie nadludzki wysiłek, by odpowiedzieć:

- Dwa lata temu... podczas powrotu z Indii.

Miała wrażenie, że lord Sheldon spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Z Indii? A więc zna pani ten kraj?

- To mój dom - odparła z wyzwaniem.

- Jak to? - Wydawał się być naprawdę zainteresowany.

- Moi rodzice tam mieszkali. Ojciec był w tym samym pułku, co i mój wuj.

Mówiąc te słowa zastanowiła się, czy aby nie powiedziała zbyt wiele. Pomyślała jednak, że wuj nie może oczekiwać ukrywania faktu, iż jej ojciec, podobnie jak jego ojciec i dziad, służył w jednostce, z którą Osmundowie byli związani od pokoleń. Ponadto nie miała czego ukrywać, z wyjątkiem sposobu, w jaki zginął. Wiedziała naturalnie, że takie pytania będą padać, ale od czasu jak zamieszkała u wujostwa, przebywała prawie w zupełnej izolacji. Nie chodziła na przyjęcia i nigdy nie przypuszczała, że któregoś dnia będzie prowadzić rozmowę taką jak ta - i to w dodatku z lordem Sheldonem!

- Zatem pani ojciec stacjonował w Lahore?

- Tak. - Azalia uznała, że najwłaściwszym sposobem samoobrony będzie odpowiadanie monosylabami. Sheldon może sobie pomyśleć, że jest umysłowo ociężała, ale przynajmniej nie będzie miał podstaw sądzić, że stara się go zdobyć.

Lord spróbował wina nalanego przez kelnera.

- Zawsze miałem Lahore za najpiękniejsze miasto w Indiach - rzekł w zamyśleniu. - Miasto róż.

Azalia nie odpowiedziała, bo wspomnienie róż w Lahore przyniosło ze sobą gwałtowny ból i tęsknotę za utraconym domem. Widziała matkę wracającą z ogrodu z całym naręczem kwiatów. Czuła ich zapach wiedząc, że ten obraz pozostanie na zawsze w jej pamięci, realniejszy od wszystkiego, co wydarzyło się później, gdy pozostawiła Indie za sobą.

- Gdzie jeszcze była pani w Indiach?

- W wielu miejscach - odrzekła lakonicznie, mając nadzieję, że się zniechęci i przestanie ją wypytywać.

- Jestem pewien, że widziała pani swoją imienniczkę na przedgórzu Himalajów. Nie sądzę, aby mogło być coś piękniejszego od kwitnących azalii z bielejącym w tle śniegiem na górskich szczytach.

Słowa te znów przywołały wspomnienia. Gdybyż tylko wiedział, myślała, ile nocy spędziła bezsennie, wspominając złote i czerwone, karmazynowe, różowe i białe azalie, tak bardzo chcąc z powrotem znaleźć się blisko nich. Spytała kiedyś matkę: „Dlaczego nazwałaś mnie Azalia, mamo?” - a ona odpowiedziała ze śmiechem: „Czyż można by znaleźć lepsze imię? Twój dziadek powiedział, że wszystkie jego wnuczki powinny otrzymać imiona kwiatów, więc kiedy się urodziłaś, najdroższa, ojciec wybrał ci to imię mówiąc, że będziesz równie piękna i pachnąca jak azalia”.

- Nie odpowiedziała pani na moje pytanie - przywołał ją do rzeczywistości lord Sheldon.

- Tak... widziałam je wiosną - odparła nie zdając sobie sprawy, że głos jej zadrżał.

Mężczyzna siedzący obok lorda Sheldona nawiązał z nim rozmowę, co dało Azalii czas na złapanie tchu i zebranie się w sobie. Skąd mogła przypuszczać, że będzie siedzieć obok mężczyzny, który całował ją w gabinecie wuja, a wcześniej miał za szpiega i służącą? Spojrzała na ciotkę zauważając jej poirytowanie. Lady Osmund kiwnęła na nią palcem, wstała więc i posłusznie podeszła.

- Zamienisz się miejscem z Violet - powiedziała ciotka ostro: - Nie ma powodu, by dziewczynki siedziały zawsze razem jak małe dzieci.

Azalia doskonale wiedziała, że to tylko pretekst, mający na celu odsunięcie jej od lorda Sheldona. Poczuła ulgę, gdyż wybawiało to ją z kłopotliwej sytuacji, było jej jednak trochę żal, że nie będzie mogła kontynuować rozmowy o Indiach. Tak czy inaczej, mówiła sobie, Sheldon najprawdopodobniej nie potrafiłby dostrzec piękna tego kraju. Zbyt byłby zajęty tyranizowaniem indyjskiej służby albo bezlitosnym musztrowaniem żołnierzy w upalny dzień. Ale kiedy opowiadał o azaliach, wyłowiła w jego głosie jakąś nutkę świadczącą o tym, że doceniał ich urok, że coś dla niego znaczyły. Czy mógłby ktokolwiek, pytała sama siebie, ujrzawszy podobne piękno, nie tęsknić za nim? Nawet ktoś tak uparty i pozbawiony wyobraźni jak lord Sheldon?

Posunęła się, aby Viołet mogła zająć jej miejsce. Chociaż Sheldon wciąż rozmawiał z mężczyzną obok, była przekonana, iż zauważył, co zaszło i wie, że zamiana była wynikiem zabiegów ciotki.

Ponieważ uznała, że nic nie mogłoby wyglądać posępniej od trzech dziewcząt siedzących rzędem przy stole w milczeniu, rozpoczęła konwersację z Daisy. „Musisz nauczyć się rozmawiać i słuchać, Azalio powiedziała jej matka, kiedy po raz pierwszy zezwolono dziewczynce na spożywanie posiłków w jadalni. - Nie istnieje nic nudniejszego od kobiety, nawet najpiękniejszej, która nie ma nic do powiedzenia i nie potrafi wysłuchać innych”. A kiedy Azalia, która wtedy była jeszcze bardzo młoda, poprosiła o wytłumaczenie, matka odparła: „Należy wykazywać szczere zainteresowanie innymi ludźmi: ich problemami, trudnościami, radościami i smutkami. Jeżeli zrozumiesz, że czują tak samo jak ty, zawsze znajdziesz przyjaciół. Przyjaźń, Azalio, pojawia się wówczas, kiedy dzielisz siebie samą z innym człowiekiem”. Azalia nigdy nie zapomniała tych. słów. Mimo że niełatwo jej było zaakceptować surowych oficerów i ich gadatliwe, rozplotkowane żony, traktowała wszystkich życzliwie, wysłuchując, co mieli do powiedzenia. Pamiętała, jak kiedyś ojciec ze złością mówił o żonie jednego z oficerów, stwarzającej wiele różnych problemów. „Cóż to za złośliwa baba! Nawet jeśli ma serce, to nikt tego jeszcze nie zauważył!” - „Przykro mi z jej powodu” - miękko powiedziała matka Azalii. „Przykro ci? - wykrzyknął Derek Osmund zdziwiony. - Ale czemu?” - „Ponieważ musi być bardzo nieszczęśliwa - odparła jego żona. - Pomyśl, jaką pustkę musi mieć w duszy, jeżeli nie ma nic światu do zaofiarowania prócz krytyki i złośliwości, i jak musi cierpieć, kiedy jest sama”. Azalia nie zapomniała, że wtedy jej ojciec, który przez chwilę spoglądał na żonę z niedowierzaniem, nagle objął ją, mówiąc: „Znalazłabyś usprawiedliwienie nawet dla samego diabła, kochanie!” - „A czemu by nie? W końcu biedak cały swój czas musi spędzać w piekle!” - Ojciec roześmiał się, ale Azalia często wspominała matczyne słowa.

Być może, mówiła sobie czasem, ciotka cierpi z powodu swojego zgorzknienia i okrucieństwa, chociaż trudno było uwierzyć, że unieszczęśliwianie innych, a przede wszystkim samej siebie, nie sprawiało jej radości.

Może generał, kiedy nikt go nie widzi, wcale nie jest taki pompatyczny i nadęty, ale właśnie pełen obaw, że się starzeje i że przy podziale stanowisk wyprzedzi go ktoś młodszy. Skąd mogę wiedzieć, myślała sobie, co tacy ludzie czują, jeśli z nimi o tym nie porozmawiam. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek mogłaby poufale pogawędzić z ciotką lub wujem, uznała to jednak za wysoce nieprawdopodobne.

Kolacja, składająca się z dużej liczby dań, z których żadne nie było szczególnie smaczne, dobiegła wreszcie końca. Lady Osmund wstała od stołu. Sheldon również podniósł się, gdy mijając go przystanęła na moment.

- Mam nadzieję, że będzie nam pan towarzyszył przy kawie w salonie - rzekła łaskawie.

- Wybacz mi, pani, ale czeka mnie sporo bardzo ważnej pracy.

- W takim razie dobranoc.

- Dobranoc, lady Osmund - odparł lord z ukłonem. Kiedy minęły go chichoczące bliźniaczki, jego wzrok spoczął na Azalii.

Obiecywała sobie, że nań nie spojrzy, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób poczuła się do tego zmuszona. Wyraz jego twarzy onieśmielił ją i wprawił w zakłopotanie.

- Dobranoc, panno Azalio - rzekł cicho.

Chciała odpowiedzieć, ale nie mogła znaleźć właściwych słów. Odwróciła się więc szybko i z gracją spłoszonej sarenki pośpieszyła za bliźniaczkami. Chciała jeszcze obejrzeć się, lecz nie miała odwagi. Dopiero przy schodach prowadzących do jadalni poczuła, że serce walące w piersiach jak oszalałe uspokaja się i że znów może mówić normalnie.

ROZDZIAŁ 3

Lord Sheldon niepewnym krokiem zbliżył się do stołu kapitańskiego w salonie, jadalnym. Nie było przy nim nikogo. Przy innych stolikach siedziało kilku zielonkawych na twarzy mężczyzn, którzy rezygnowali z większości dań proponowanych przez szefa kuchni. Poza tym salon był pusty.

To niewielkie zainteresowanie jedzeniem nie dziwiło, ponieważ od chwili opuszczenia Anglii morze było nadzwyczaj wzburzone.

- ”Orissa” niewiele więcej może zrobić, milordzie, co najwyżej stanąć na głowie! - powiedział steward w kabinie lorda Sheldona tego ranka. Kiedy to mówił, gwałtowny przechył rzucił nim przez kabinę tak, że zdołał zachować równowagę dopiero łapiąc się łóżka.

- Wyobrażam sobie, że większość pasażerów niezbyt się cieszy podróżą - zauważył Sheldon.

- Większość leży plackiem, milordzie, my zaś w związku z tym ledwo trzymamy się na nogach.

Lord Sheldon nie sprawiał swoją osobą wielu kłopotów. Dobrze czuł się na morzu. Po serii ćwiczeń fizycznych - był jedyną osobą na pokładzie zalewanym falami - wrócił do kabiny, korzystając ze sztormu jako pretekstu, żeby zabrać się do pisania. Pisanie na statku rzucanym falami było dość trudne, ale znacznie bardziej do przyjęcia od obowiązku zabawiania dam rozmową.

Od czasu pierwszej nocy na morzu ani śladu - lady Osmund, myślał z satysfakcją, zamawiając całkiem spory obiad. Była tym typem żony oficera, jakiego nie cierpiał, a jej aspiracje, jeżeli chodziło o niego samego, były całkiem oczywiste. Współczuł z góry każdemu, kto trafiłby w małżeńską sieć zarzuconą przez którąś z bliźniaczek. Abstrahując już od tego, że panienki nie grzeszyły rozumem, ktokolwiek wziąłby jedną z nich za żonę, zostałby natychmiast zdominowany przez lady Osmund i generała. Azalia zupełnie do tej rodziny nie pasowała. Nie spotkał jej od czasu pierwszej kolacji na pokładzie, sądził zatem, że podobnie jak pozostałe kobiety na „Orissie” stała się ofiarą sztormu.

Kiedy kelner, starając się utrzymać równowagę, podawał pierwsze ż zamówionych dań, Sheldon zauważył:

- Wygląda na to, że zbieram całą chwałę samotnie.

- Rzeczywiście, nie jesteśmy zbyt przepracowani przy tym stole, milordzie - odrzekł kelner. - Kapitan tkwi na mostku od wyjścia z portu i nie zjadł jeszcze ani jednego posiłku tu na dole. Pan i panna Osmund jesteście jedynymi pasażerami, którym mam przyjemność usługiwać.

- Panna Osmund...?

- Tak, milordzie, ale ona schodzi wcześniej. Nie jest to chyba zbyt towarzyska młoda dama, jeśli wolno mi tak powiedzieć.

Lord Sheldon nic nie odrzekł, zastanawiając się nad słowami kelnera. Poprzedniego dnia wydawało mu się, iż dojrzał niewyraźny zarys jej postaci, uznał jednak, że się myli, zauważył ją bowiem na pokładzie drugiej klasy. Czemu miałaby odwiedzać kogoś, kto nie podróżował tą samą co ona klasą?

Wchodząc na statek Sheldon znał listę pasażerów. Miał już taki obyczaj, że żądał od agenta żeglugowego przysłania spisu podróżnych wraz z biletem, aby się dowiedzieć, kto będzie mu towarzyszył w podróży. Przeczytawszy listę, rozszyfrował tożsamość Azalii. Naczelny dowódcą prosił go o opiekę tylko nad lady Osmund i jej dwiema córkami. Kiedy wreszcie znalazł te trzy osoby na liście, a pod nimi napisane: „Panna Azalia Osmund”, zrozumiał, jak bardzo naganne było jego zachowanie w gabinecie Battlesdon House.

Czy lady Osmund i generał mogli mieć córkę tak całkowicie różniącą się od sióstr? Jednak natychmiast po wejściu na pokład ochmistrz uświadomił go, jak się rzeczy mają.

- Lady Osmund pytała o pana, milordzie. Będzie wdzięczna, jeżeli zechce pan dać jej znać o swoim przybyciu. - Wskazał na plan statku przed sobą. Lady Osmund znajduje się w kabinie B, panna Violet i panna Daisy Osmund są w kabinie C, panna Azalia zaś po drugiej stronie korytarza, w kabinie J.

Lord Sheldon podążał wzrokiem za ręką ochmistrza wyjaśniającego umiejscowienie kabin, ten zaś, jak gdyby usłyszawszy nie wypowiedziane na głos pytanie, dodał:

- Panna Azalia Osmund jest tylko bratanicą generała, milordzie.

Azalia mogła być „tylko bratanicą”, niemniej nie wyjaśniało to wcale, dlaczego nie uczestniczyła w pożegnalnym przyjęciu generała w Battlesdon House i czemu miała na sobie fartuch służącej.

Była to tajemnica, a lord Sheldon kochał tajemnice. Podczas swego pobytu Indiach miał do wypełnienia znacznie ważniejszą misję niż ta, o której powiedział kapitanowi Widcombe. Wszyscy znający ten kraj oraz problemy, z jakimi stykała się armia brytyjska, wiedzieli, że Brytyjczycy stworzyli bardzo sprawny system szpiegowski, sięgający od przełęczy górskich na północy aż do południowych wybrzeży. Informacje przekazywali ludzie różnego stanu, których tożsamość zawsze okryta była tajemnicą. Rozpoznawali się wyłącznie według przydzielonych numerów.

Lord Sheldon miał kryptonim C-27. Kiedy kontaktował się z pewnym handlarzem koni z Pendżabu, znanym jako M-4, uzyskane informacje przekazywał dalej bankierowi z Peszawaru, występującemu jako R-19. albo muzułmańskiemu agentowi, zatrudnionemu w pewnym księstwie i posługującemu się kryptonimem N-46. System ten, zwany Wielką Grą, był jednym z najbardziej zadziwiających, tajemniczych i podniecających aspektów panowania brytyjskiego. Lord Sheldon zajmował w tej siatce ważną pozycję.

Instruktorzy nauczyli go, że najmniejszy błąd czy niedbałość może prowadzić do utraty życia, był zatem zawsze bardzo czujny i podejrzliwy. Azalia, choć wcale nie wyglądała podejrzanie, podsłuchiwała go w sposób, którego nie mógł uznać za całkiem niewinny. Domyślał się też, z jakiego źródła czerpała swoją wiedzę na temat poglądów lorda Ronalda Gowera. Po otrzymaniu instrukcji od sekretarza stanu do Spraw Kolonii, hrabiego Kimberly, oraz po poufnej rozmowie z szefem sztabu w Ministerstwie Wojny miał wgląd do wszelkich akt dotyczących Hongkongu.

Nigdy nie uważał sir Fredericka Osmunda za osobę gadatliwą, generał nie wyglądał też na człowieka, który omawiałby sprawy objęte tajemnicą państwową z kobietą, choćby była ona nawet jego bratanicą. Nie ulegało zatem wątpliwości, że skoro Azalia przeczytała tajne akta, co najwyraźniej miało miejsce, zrobiła to bez wiedzy wuja. Ale dlaczego? - pytał sam siebie. - I w jakim celu? Ponadto jej wygląd był niezbyt angielski, zwłaszcza w porównaniu z bladoróżowymi kuzynkami. Po kolacyjnym spotkaniu miał ochotę wysondować nieco dziewczynę, aby poznać przyczyny jej dziwnego zachowaniu. Ale na razie uznał, że nie musi się spieszyć i że zdąży przeprowadzić swoje małe śledztwo przed osiągnięciem Hongkongu. Po tym jednak, co usłyszał od kelnera, nie był wcale pewien, czy aby przypadkiem nie był nieco niedbały w próbach rozwikłania tej tajemnicy. Bądź co bądź, wiązało się to z tajnymi dokumentami wojskowymi.

Kiedy przeszukiwał w pamięci zawartość poufnej teczki, nie wydawało mu się, aby w długich depeszach i raportach generała Donovana znajdowało się coś szczególnie istotnego. Jednak obcy wywiad mógł znaleźć w nich interesujące informacje. Był zdecydowany dotrzeć do sedna sprawy, ale nie miał w zwyczaju rzucać się do przodu na oślep. Trudno mu też było uwierzyć, by Azalia była szczególnie skutecznym szpiegiem, nawet jeżeli rzeczywiście nim była. Hałas, jakiego narobiła kręcąc się za zasłoną, zupełnie dyskredytował ją jako agenta. Również strach na jej twarzy, kiedy wynurzyła się zza zasłony i dostrzegła, że nie jest sama w gabinecie, oraz niewątpliwa panika, w jaką wpadła uciekając po pocałunku, świadczyły wyraźnie o braku doświadczenia.

Lord Sheldon nie podjął trudu wytłumaczenia samemu sobie, dlaczego tak się zachował. Był to wynik impulsu, którego jednak wcale nie żałował.

Skończywszy obiad, postanowił udać się na pokład trzeciej klasy, aby dowiedzieć się, co słychać u żony sierżanta, który wypłynął do Hongkongu tydzień wcześniej. Sierżant służył w Indiach razem z Sheldonem i przed wyruszeniem w drogę poprosił lorda o widzenie. Jego żona dopiero co urodziła trzecie dziecko, więc z tego powodu nie mogli płynąć razem wojskowym transportowcem.

- Skąd wiedzieliście, że wybieram się do Hongkongu? - spytał Sheldon, kiedy sierżant przybył z Aldershot do jego mieszkania przy St. James.

- Pisali o tym w gazetach, milordzie, i jak tylko to przeczytałem, uświadomiłem sobie, że pan i moja żona będziecie podróżować tym samym statkiem. Niepokoję się o nią, będzie sama z dziećmi na morzu. Nie za dobrze znosi morskie podróże.

Lord Sheldon uśmiechnął się sam do siebie, myśląc o żonach innych wojskowych, które również nie za dobrze znosiły morskie podróże, po czym powiedział:

- Będę miał waszą żonę na oku, sierżancie. Mam też nadzieję, że pogoda nie będzie zbyt nieprzyjemna.

- O to właśnie chciałem prosić, milordzie. Ze mnie zresztą też żaden żeglarz.

Porozmawiali chwilę o starych czasach, po czym sierżant westchnął:

- Brak nam bardzo pana, milordzie. Ci z nas, co byli z panem w Indiach, żałują, że te czasy już się skończyły. Chociaż bywało i parszywie.

- Cóż, rzeczywiście.

- Czy nie tęskni pan za pułkiem, milordzie? Nie za bardzo mogę przyzwyczaić się do pana bez munduru.

- Brakuje mi go bardziej, niż potrafię to wyrazić odparł Sheldon szczerze. - I brak mi Indii. Obawiam się, że Hongkong wyda się nam trochę ciasnawy. To bardzo mała kolonia.

- Też tak myślę, milordzie. Ale mam nadzieję, że nie potrwa to długo i że będą z nami żołnierze z Indii. Czulibyśmy się bardziej swojsko.

- Na pewno. - Lord wiedział, że pewna liczba indyjskich żołnierzy zostanie wysłana do Hongkongu dla wzmocnienia tamtejszego garnizonu.

Zgodnie z przewidywaniami sierżanta, jego żona zapadła na chorobę morską i choć lord dbał jak potrafił o jej wygodę, opiekująca się nią stewardesa donosiła, że nie jest w najlepszym stanie.

Sheldon zszedł na pokład trzeciej klasy nie bez pewnych trudności spowodowanych kołysaniem i posuwał się wąskim korytarzem prowadzącym do kabiny zajmowanej przez panią Favel wraz z dziećmi. Pasażerowie trzeciej klasy na „Orissie” podróżowali w lepszych warunkach niż na wielu innych statkach, byli jednak dosyć stłoczeni. Poza tym śmierdziało tu ropą i zęzą, brakowało świeżego powietrza. Tylko poczucie obowiązku powodowało, że lord osobiście dowiadywał się u służby okrętowej o zdrowie pani Favel.

Odnalazł stewardesę bez trudu. Była zmęczoną kobietą w średnim wieku i wyglądała na strapioną, kiedy wychodziła z kabiny z miską, na widok której lord odwrócił wzrok.

- Zaraz wracam, milordzie - powiedziała znikając za drzwiami, zza których dobiegł szum wody. Wróciła po chwili uśmiechnięta, wycierając ręce.

Kobiety każdego stanu i w każdym wieku zawsze uśmiechały się do niego. Był nie tylko przystojny, miał też w sobie jakiś nieuchwytny wdzięk.

- Jak tam nasza pacjentka?

- Dziś nieco zdrowsza, milordzie: Bardzo też jest wdzięczna za tę butelkę brandy, którą pan przysłał.

- Mam nadzieję, że to choć trochę pomogło.

- Zawsze uważałam, że nie ma jak brandy. Niestety, milordzie, niewielu na tym pokładzie może sobie na nią pozwolić.

- Proszę mnie zawiadomić, kiedy pani Favel będzie miała ochotę na następną butelkę - odparł. - I proszę jej powiedzieć, że o nią pytałem.

- Będzie to dla niej zaszczytem, milordzie. Opowiadała mi, jak wielki podziw jej mąż żywi w stosunku do pana.

- Dziękuję. Czy jest jeszcze coś, czego by pani potrzebowała?

- Mamy wszystko, czego nam trzeba, milordzie. Modlę się tylko, żebyśmy wreszcie trafili na choć trochę spokojniejszą pogodę. Nigdy dotąd nie widziałam czegoś podobnego.

- Podejrzewam, że zawsze mówi pani to samo, kiedy trafi się sztorm.

Stewardesa roześmiała się.

- Chyba ma pan rację, milordzie. Nie pamięta się tego aż do następnego razu, dzięki Bogu! - Powiedziała to tak żarliwie, że Sheldon również się roześmiał. Kiedy już zbierał się do odejścia, przystanął na moment:

- Aha, a jak miewają się dzieci? - Mówiąc to zdał sobie nagle sprawę, że wokół nich jest całkowicie pusto. Podczas poprzednich wizyt widział, jak dzieci biegały po korytarzu, kłóciły się i pokrzykiwały na całe gardło, zagłuszając nawet hałas silników i uderzenia fal.

- Niemowlę czuje się dobrze, milordzie, natomiast dwojgiem pozostałych zajmuje się ta uprzejma młoda dama, która przez ostatnie dwa dni starała się je jakoś zabawić. Jest dla nas aniołem!

- Któż to taki?

- Nie znam jej imienia, ale jest pasażerką pierwszej klasy i sama zaproponowała, że przez kilka godzin dziennie zajmie się dziećmi. Uznałyśmy to za błogosławieństwo. To diablątka co do sztuki. Robiły tu straszny bałagan, gdy rodzice chorowali, a na dodatek są tak hałaśliwe, że z trudem dawało się słyszeć własne myśli!

- Gdzie są teraz? - spytał lord Sheldon z zainteresowaniem.

- W salonie drugiej klasy - odrzekła stewardesa. Jest to absolutnie sprzeczne z przepisami, ale przy takiej pogodzie, milordzie, któż zechciałby pisać listy?

- W rzeczy samej - odparł lord.

Z wnętrza jednej z kabin dotarł do nich krzyk: „Stewardesa!” - więc kobieta odwróciła się w tamtym kierunku.

- Już idę! - zawołała i z miską w ręku zniknęła w najbliższych drzwiach.

Lord Sheldon wspiął się schodami na pokład drugiej klasy, po czym przystanął zastanawiając się, w którą stronę skierować kroki. W końcu ruszył tam, gdzie, jak przypuszczał, powinien znajdować się salon drugiej klasy.

Druga klasa miała znacznie mniej udogodnień od pierwszej. Pasażerowie zasiadali w salonie przy długich stołach, ale byli mocno stłoczeni dla zaoszczędzenia miejsca. Był ładnie urządzony, choć między sofami i fotelami tylko z trudem można się było przecisnąć. Na zapleczu znajdował się niewielki pokój, w którym poszukujący ucieczki od gwaru mogli zająć się pisaniem listów albo rozegrać partyjkę w karty.

Lord Sheldon przemierzył salon w kierunku mniejszego pokoju i kiedy wyciągniętą ręką dotykał prawie klamki, usłyszał zza drzwi głos mówiący z udawaną szorstkością:

- A któż to spał w moim łóżeczku?

I zaraz w wyższej tonacji:

- Mamusia-niedźwiadek również zapytała: „Kto spał w moim łóżeczku?”. A dziecko-niedźwiadek pisnęło: „Któż to spał w moim łóżeczku - och, oto i ona!” Odezwały się radosne dziecięce popiskiwania, a narrator zakończył: - „Wtedy Złotowłosa przebudziła się i jak tylko potrafiła najszybciej zbiegła w dół po schodach, chroniąc się w ramionach swojej mamy”.

Kiedy Sheldon ostrożnie otworzył drzwi, by zajrzeć do środka, dobiegły go podekscytowane dziecięce głosiki. Azalia siedziała na podłodze z małym Chińczykiem w ramionach. Dziecko spało, jego długie rzęsy ułożyły się na okrągłej buzi w kształt przypominający dwa półksiężyce. Wokół dziewczyny siedziało w kucki albo na wpół leżało jakieś piętnaścioro czy szesnaścioro dzieci. Były jeszcze małe, niektóre biednie ubrane, ale wszystkie wyglądały na szczęśliwe i wcale nie zamierzały opuścić pokoju, mimo że bajka się skończyła.

- Co chciałybyście teraz robić? - spytała miękko Azalia.

- Zaśpiewać piosenkę z klaskaniem! - zawołał jakiś malec.

- Doskonale - powiedziała. - Ale ponieważ mały Dżam Kin śpi, ja nie będę mogła klaskać razem z wami. Zamiast tego będę podnosić jedną rękę... rozumiecie? - Rozległ się potwierdzający pomruk. - Świetnie, a więc kiedy uniosę rękę, uderzamy wszyscy w dłonie!

Lord Sheldon uśmiechnął się, widząc jak łatwo Azalia radzi sobie z dziećmi. Bardzo cicho zamknął drzwi, zamierzając odejść, nie chciał bowiem przeszkadzać dziewczynie i dzieciom. Po chwili jednak zamarł w miejscu. Azalia zaczęła śpiewać radosnym głosem jakąś ludową piosenkę - śpiewała po rosyjsku!

Pomysł zajęcia czymś dzieci należał do Azalii. Wraz z rozpoczęciem się sztormu oczekiwała, że będzie cały czas zajęta przy ciotce, ale lekarz okrętowy był przygotowany na burzliwą pogodę w Zatoce Biskajskiej. Kiedy tylko lady Osmund zaczęła zrzędliwie narzekać na złe samopoczucie, poczęstował ją syropem uspokajającym, którego dwie łyżeczki wystarczały, by spała przez większą część dnia.

Bliźniaczki, po ostrym napadzie choroby morskiej, leżały na kojach rozmawiając i wcale nie wykazywały chęci do wstawania. Nie potrzebowały Azalii do niczego poza praniem i prasowaniem ich koszul nocnych. Kiedy więc dowiedziała się od stewardesy o nawale pracy; jakiej przysparzali jej cierpiący na morską chorobę pasażerowie, zaoferowała swoją pomoc.

- Nie możemy na to pozwolić, panienko - powiedziała stewardesa. - Jest panienka pasażerką pierwszej klasy i ochmistrz wpadłby we wściekłość, gdyby do niego dotarło, że zwalamy na panienkę robotę.

- Wcale tego nie robicie - zapewniała Azalia. - W domu pracuję bardzo ciężko.

- Ale tam nie musi panienka za nic płacić, a podróż pierwszą klasą na „Orissie” upoważnia do wszelkiego komfortu.

- Na pewno znajdzie się coś, co mogłabym robić nalegała Azalia.

Stewardesa zawahała się.

- Nie sądzę, abym powinna wspominać o tym, panienko. Wiem, że będę miała z tego powodu kłopoty, jestem pewna, że tak!

- Obiecuję, że do żadnych kłopotów nie dojdzie, proszę tylko, by pani pozwoliła sobie pomóc.

- Chodzi o to, że drugą klasą podróżuje pewna chińska dama. Jest bardzo miła, ale bardzo się rozchorowała i nie może się zająć swoim maleńkim synkiem.

- Pomogę w opiece nad nim - powiedziała Azalia, zanim stewardesa zdążyła dokończyć.

- Jeśli tylko mogłaby się dobrze wyspać po popołudniu, czułaby się znacznie lepiej - ciągnęła stewardesa. - Ale wie pani, co wyprawia taki roczny malec! Raczkuje po całej kabinie, domaga się picia akurat wtedy, kiedy matka powinna wypocząć, stale czegoś chce.

- Czy ona podróżuje sama?

- Nie, razem z mężem, ale z niego straszne panisko! Ci chińscy mężczyźni! Nie zatroszczą się o żonę, przeciwnie, uważają, że to o nich należy się troszczyć!

- Tak, słyszałam o tym - odparła z uśmiechem Azalia. - Chciałabym ją zobaczyć.

- Nie wiem, czy panienka powinna - wahała się jeszcze stewardesa.

W końcu jednak Azalia postawiła na swoim. Pani Czang, ku jej wielkiemu zdziwieniu, była młodsza od niej. Mimo że z powodu choroby morskiej nie wyglądała najlepiej, Azalia uznała ją za jedną z najurodziwszych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkała.

Zaczesane do tyłu włosy, tak czarne, że aż prawie granatowe. odsłaniały piękne owalne czoło. Kruczoczarne brwi, skośne oczy i usta w kształcie łuku Kupidyna nadawały jej wygląd egzotycznej odaliski. Dżam Kin natomiast był najbardziej czarującym dzieckiem, jakie można sobie było wyobrazić. W swoich długich spodenkach i maleńkim atłasowym surduciku zapiętym pod szyję podobny był do laleczki. Nawet gdy siedział na kolanach Azalii, z trudem przychodziło jej uwierzyć, że to żywe dziecko.

Pani Czang mówiła po angielsku całkiem dobrze. Siedząc na podłodze jej kabiny i bawiąc się z Dżam Kinem, Azalia dowiedziała się, że pan Czang jest znacznie starszym od żony ważnym kupcem w Hongkongu. Z wyposażenia kabiny pani Czang i jej biżuterii wywnioskowała, że jej mąż jest bardzo zamożny. Zostali zakwaterowani na niższym pokładzie tylko dlatego, że nie było przyjęte, by Chińczycy podróżowali pierwszą klasą. Pan Czang jednakże wynajął trzy kabiny. Jedna była salonem, w którym przesiadywał samotnie podczas choroby żony, dwie pozostałe sypialniami.

Pani Czang była przerażona pomysłem Azalii zabrania Dżam Kina do salonu, aby ona mogła się trochę zdrzemnąć.

- Dżam Kin będzie przeszkadzać memu szlachetnemu mężowi - powiedziała. - On musi mieć spokój podczas pracy.

Azalia podejrzewała, że pan Czang oddawał się raczej samotnemu wypoczynkowi, wiedziała jednak, jak bardzo poddańczy był stosunek chińskich żon do mężów. Wszystko związane z komfortem małżonka było ważniejsze od nich i od dzieci. Wpadła więc na pomysł, że zabierze Dżam Kina do salonu okrętowego i tam się z nim pobawi.

Kiedy tak szli powoli, niepewnie trzymając się na nogach z powodu przechyłów, Azalia dostrzegła inne dzieci, hałaśliwie bawiące się na korytarzu. Wbiegały i wybiegały z kabin, krzyczały i sprzeczały się. Zagadnęła je, a kiedy się uciszyły, opowiedziała im historyjkę, której wysłuchały w głębokim skupieniu. Nadeszła stewardesa.

- Skąd tu taka cisza? - spytała.

- Obawiam się, że chyba przeszkadzamy - powiedziała Azalia. - Czy jest jakieś pomieszczenie; do którego moglibyśmy pójść?

Ostatecznie stewardesa zgodziła się, by gromadka wykorzystała salon drugiej klasy, chociaż było to niezgodne z przepisami.

- Ale nie wspomni o tym panienka nikomu? - spytała stewardesa.

- Oczywiście. Ze swej strony mam nadzieję, że pani utrzyma w tajemnicy przed moją ciotką, iż zajęłam się . dziećmi.

O to samo poprosiła stewardesę na swoim pokładzie.

- Niech się panienka nie martwi, nie będzie żadnych problemów - odparła tamta. - Po uspokajającym syropie doktora lady Osmund jest tak śpiąca, że nie przejęłaby się, nawet gdyby panienka spędzała czas z kapitanem na mostku!

- Zapewniam, że to bardzo mało prawdopodobne - uśmiechnęła się Azalia.

Ale zastanawiała się, czy byłoby to równie nieprawdopodobne w przypadku lorda Sheldona. Coś jej mówiło, że nie cierpiał z powodu choroby morskiej jak pozostali pasażerowie. Otworzywszy raz drzwi na pokład, by wpuścić trochę świeżego powietrza, dostrzegła go opartego o reling w zacisznym miejscu i przyglądającego się falom rozbijanym przez dziób. Szybko wtedy odeszła. Nie mam ochoty widzieć go ponownie - próbowała przekonać samą siebie. Kiedy się jednak głębiej nad tym zastanowiła, uznała, że to nieprawda. Nie była w stanie wymazać z pamięci ani jego, ani pocałunku.

Dlaczego jestem taka głupia? - myślała leżąc na wąskiej koi w swojej maleńkiej kabinie. Nie potrafiła zapomnieć uczuć, jakie Sheldon wówczas w niej wzbudził. Ponadto uczciwie się przed sobą przyznała, że jest jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała. W pułku ojca było wielu przystojnych oficerów i chociaż była jeszcze za młoda, by wzbudzać ich zainteresowanie, sama doskonale widziała, jak świetnie się prezentowali.

Jej ojciec również był pięknym mężczyzną. Matka zawsze patrzyła z zachwytem, kiedy występował w galowym mundurze albo gdy miał na sobie barwny strój wieczorowy zakładany z okazji uroczystych kolacji. „Ależ wyglądasz elegancko, kochanie! - mówiła wtedy. - Nie znam nikogo bardziej fascynującego od ciebie!”

Czy kiedykolwiek się zakocham? - zastanawiała się Azalia; gdy „Orissa” skrzypiąc przechylała się z burty na burtę. Ale zaraz przypomniały się jej słowa wuja: „Nigdy nie wyjdziesz za mąż”. To było dwa lata temu. Ciekawe, czy nadal uważał ją za tak nieatrakcyjną.

Azalia była świadoma, że bardzo się od tamtej pory zmieniła. Nie dorównywała oczywiście pięknością matce - nie byłoby to możliwe! - jednak trudno jej było uwierzyć, że nigdzie na świecie nie znajdzie mężczyzny, który by ją pokochał. Być może spotka go pewnego o dnia i wtedy obydwoje przeciwstawią się wujowi.

Na samą myśl o tym zadrżała.

Bała się sir Fredericka, wiedziała bowiem, że jeżeli jako jej prawny opiekun sprzeciwi się małżeństwu, nie będzie mogła go zawrzeć. Mama chciałaby, żebym wyszła za mąż, mówiła sobie. Rozmawiały przecież o małżeństwie. „Bardzo kochasz tatusia, prawda?” - zapytała wtedy, a matka odparła: „Całym sercem i całą duszą. Któregoś dnia sama się zakochasz i wówczas zobaczysz, jak to miało miejsce w moim wypadku, że pieniądze i pozycja społeczna mają niewielkie znaczenie. Liczy się tylko, by kochać i być kochaną!” W głosie i uśmiechu matki było coś takiego, co kazało uwierzyć, że znalazła w życiu rzecz szczególną i piękną. Miłość to piękno - powiedziała sobie teraz Azalia. Piękno, za którym tęsknię i które utraciłam wyjeżdżając z Indii.

Azalia bawiła się z dziećmi każdego popołudnia, czasami także rano. Morze zaczęło się powoli uspokajać, powietrze stawało się cieplejsze. Przez Cieśninę Gibraltarską wpłynęli na Morze Śródziemne.

Dorośli pasażerowie poczuli się lepiej, toteż stewardesa oświadczyła, że nie może dłużej pozwalać, aby dzieci z trzeciej klasy przebywały w salonie na pokładzie drugiej. Wobec tego Azalia prawie cały swój wolny czas spędzała w kabinie zaprzyjaźnionej pani Czang.

- Jakże mam ci dziękować za twoją dobroć dla mnie i Dżam Kina? - spytała pani Czang.

- Byłaś dla mnie taka uprzejma - odparła Azalia. - Czułabym się strasznie samotna; gdybym nie miała możliwości porozmawiania z tobą. - Na chwilę zamilkła, po czym ostrożnie powiedziała: - Zastanawiam się, czy mogę cię o coś zapytać...

- Pytaj, proszę.

- Chciałabym nauczyć się chińskiego - powiedziała Azalia - ale nie wiem, jak się do tego zabrać.

- Ja cię nauczę - odparła pani Czang.

- Nie, nie! Nie o to mi chodziło! Nie miałam najmniejszego zamiaru ci się narzucać. Myślałam, że może masz książkę lub jakąś broszurkę, coś bardzo prostego, co pozwoliłoby mi zrozumieć podstawy języka.

- Porozmawiam z panem Czangiem. Poczekaj tu. Młoda Chinka zostawiła Dżam Kina pod opieką Azalii, kiedy zaś po chwili wróciła, powiedziała podekscytowanym głosem:

- Chodź zobaczyć się z panem Czangiem!

Azalia chętnie z nią poszła. Bardzo pragnęła poznać jej męża. Często zastanawiała się, jakim jest człowiekiem. Pani Czang zaprowadziła ją do saloniku znajdującego się między dwiema kabinami sypialnymi.

W fotelu siedział mężczyzna wyglądający dokładnie tak, jak wedle wyobrażenia Azalii powinien wyglądać Chińczyk. Miał na sobie bogato wyszywany strój chiński, na nogach miękkie pantofle: Warkocz spływający na kark spod małej okrągłej czapeczki był gruby i prawie całkiem siwy, podobnie jak broda. Ma szlachetne rysy, pomyślała. Nagle poczuła przypływ zażenowania widząc, jak pani Czang pada na kolana; a później na twarz.

- Czcigodny mężu - powiedziała Chinka po angielsku - pozwól, że twa pokorna i nic nie znacząca żona przedstawi ci łaskawą i czcigodną angielską damę.

Pan Czang wstał z fotela i złożył niski ukłon. Szerokie rękawy chińskiego stroju zakrywały mu dłonie. Azalia dygnęła, choć ciotka nie pochwaliłaby dygania przed Chińczykiem.

- Jak mówi moja niewiele znacząca żona, ona i mój syn Dżam Kin są pani wielce zobowiązani, panno Osmund - powiedział doskonałą angielszczyzną.

- Było dla mnie dużą przyjemnością, panie Czang, móc trochę ulżyć pańskiej małżonce, gdy nękała ją choroba.

- Kobiety źle znoszą morskie podróże - odrzekł pan Czang. - Czy uhonorowałaby mnie pani, panno Osmund, siadając na tym nędznym i niewygodnym krześle?

Pomniejszanie wartości własnych rzeczy, jak wiedziała, było chińską cechą. ale linia P & O byłaby zapewne nieco zgorszona takim określeniem jednego z ich miękkich foteli. Kiedy usiadła, pani Czang podniosła się z podłogi i przycupnęła na niskim taborecie.

- Żona wspomniała, że chciałaby się pani nauczyć naszego trudnego języka... - Z tonu głosu wywnioskowała, że uważał zrealizowanie przez nią tego zamierzenia za wysoce nieprawdopodobne.

- Tak. Chciałabym umieć czytać oraz porozumiewać się z mieszkańcami Hongkongu. Jestem w połowie Rosjanką, więc być może będzie to dla mnie mniej trudne niż dla kogoś innego.

- Przekona się pani, że to trudny język. Jest wiele chińskich dialektów, ale w Hongkongu najpowszechniejszy jest dialekt kantoński.

- Więc chciałabym się nauczyć kantońskiego.

- Pierwotne chińskie znaki były zwykłymi hieroglifami, jak egipskie...

- Są bardzo piękne - powiedziała Azalia myśląc, że sprawi mu tą pochwałą przyjemność. Jednak wyraz twarzy pana Czanga pozostał nie zmieniony.

- Panna Osmund nauczy mnie lepiej mówić po angielsku - wtrąciła pani Czang. - A ja nauczę ją chińskiego, jeżeli czcigodny mąż pozwoli.

- Zezwalam - odparł spokojnie pan Czang.

Dwa albo trzy razy dziennie Azalia przekradała się więc na pokład drugiej klasy. Dowiedziała się, że jej nowa przyjaciółka ma na imię Kai In i jest trzecią żoną pana Czanga. Młoda Chinka była bardzo wyrobiona towarzysko, potrafiła wyszywać i cudownie malowała na jedwabiu. Obserwując, jak pisze od góry do dołu na grubym pergaminowym papierze, odnosiło się wrażenie, że chińskie znaki same wypływają spod jej palców.

W języku chińskim nietrudno o pomyłkę. Każda monosylaba ma kilka różnych znaczeń, w zależności od modulacji głosu. Azalia stwierdziła, że wyraz sing to zarówno budzić się, beznamiętnie, złość, powstać, ukarać, morela, figura - jak i wydmuchiwanie nosa z użyciem palców! Oznacza także „seks”. Na szczęście, zgodnie z oczekiwaniami, nauka chińskiej wymowy nie była dla niej aż tak trudna, jak mogłaby okazać się dla innej angielskiej dziewczyny. Miała niezły słuch.

Zanim przepłynęli Morze Śródziemne, lady Osmund była znowu na nogach. Nie przyjmując już uspokajającego syropu przepisanego przez lekarza, wynajdywała Azalii ciągle nowe zajęcia. Nie życzyła sobie jednak, by towarzyszyła bliźniaczkom podczas ich spacerów po zalanym słońcem pokładzie ani wówczas, gdy przesiadywały w salonie plotkując z pasażerami uznawanymi przez matkę za odpowiednie dla nich towarzystwo.

- Nie mogę długo zostać - powiedziała któregoś razu Azalia do Kai In. - Ciotka dała mi sukienkę do zacerowania i kilka chusteczek do wyhaftowania. Jeżeli zostanę, nigdy tego nie skończę.

- Pomogę - zaofiarowała pani Czang.

- Nie mogę na to pozwolić.

- Będziemy szyć i rozmawiać po kantońsku - nalegała pani Czang.

Nudne normalnie zajęcie stało się od tej chwili całkiem ciekawe. Okazało się także znacznie mniej męczące, kabina Azalii była bowiem tak ciemna, że już po krótkim czasie bolały ją oczy. Czasami pani Czang pytała o tyle spraw dotyczących życia w Anglii, o których Azalia musiała jej opowiadać, że znacznie praktyczniej było mówić po angielsku. Generalnie jednak konwersacja prowadzona była w języku chińskim.

- Powiedz to po chińsku - surowo rozkazywała pani Czang. Często śmiała się do łez, kiedy Azalia przekręciła coś tak, że nie nadawało się do powtórzenia.

- Wyszywasz coraz lepiej - pochwaliła ją pewnego wieczoru ciotka. - Myślałam sobie, że kiedy dobijemy do Fongkongu, mogłabyś wziąć trochę lekcji wyszywania. Byłoby to tańsze niż zatrudnianie Chinek. Teraz zastanawiam się, czy rzeczywiście te lekcje są ci potrzebne. - Wyjęła taki stos bielizny i sukien, na których życzyły sobie mieć haft lub aplikacje, że Azalia nie była pewna, czy uda jej się utrzymać narzucony przez panią Czang poziom.

W mesie lady Osmund pilnie baczyła, by Azalia nigdy nie siedziała obok lorda Sheldona. Miejsce to zawsze zajmowała Violet albo Daisy. Nie miały to większego znaczenia, ponieważ lord Sheldon przychodził na posiłki coraz później i z reguły kończyły już, kiedy się zjawiał. Azalię ciekawiło, czy rzeczywistą przyczyną nie było przypadkiem to, że z bliźniaczkami nie rozmawiało się łatwo, a mężczyzna po drugiej stronie był straszliwym nudziarzem.

Pewnego wieczoru, zamiast pójść spać, postanowiła pospacerować po pokładzie. Postępowanie takie ciotka uznałaby za nadzwyczaj naganne. Wieczór był jednak ciepły, a niebo pełne gwiazd i Azalia miała ochotę odetchnąć wilgotnym morskim powietrzem.

W Aleksandrii zrobili wycieczkę na ląd. Po powrocie, kiedy wypłynęli w dalszą drogę, coraz rzadziej widywali Sheldona. Azalia była przekonana, że specjalnie unika lady Osmund. Ciotka doszła do podobnego wniosku, obwiniając o to bliźniaczki.

- Czemu nie możecie być choć troszkę milsze? - pytała. - Lord Sheldon siedział obok ciebie podczas wczorajszej kolacji, Violet. Zauważyłam, że nie uczyniłaś najmniejszego wysiłku, by z nim porozmawiać. Dlaczego nie zapytałaś go o Hongkong albo o Indie, gdzie spotkał twego ojca?

- Co powinnam powiedzieć, mamo? - spytała bezradnie Violet.

- Poproś, żeby opowiedział ci o miejscach, w których bywał - odparła lady Osmund poirytowanym głosem. - Doprawdy, jaki jest sens wydawania tylu pieniędzy na wasze wspaniałe stroje, skoro nie robicie nic innego poza konwersowaniem ze sobą? - Patrząc na ich piękne, głupiutkie twarzyczki zwęziła oczy. - Jeżeli nie wykażecie więcej inicjatywy w kontaktach z ludźmi, to jedną z was odeślę z powrotem do domu.

Przez chwilę panowało milczenie, po czym siostry wykrzyknęły jednocześnie:

- Och nie, mamo! Nie możesz tego robić! Nie wolno ci nas rozdzielać!

- Powoli zaczynam wierzyć; że byłoby to najlepszą rzeczą. Będę musiała porozmawiać o tym z waszym ojcem. - Lady Osmund wyszła z pokoju, pozostawiając osłupiałe córki z kuzynką.

- Nie możemy zostać rozdzielone, nie możemy! - wykrzyknęły znów jednocześnie, spoglądając na Azalię. - Mama wcale nie mówiła tego poważnie, prawda?

Współczuła im bardzo, wiedząc dobrze, że nie wyobrażały sobie życia osobno.

- Powinnyście starać się, przynajmniej w obecności matki, rozmawiać i uśmiechać się do każdego młodego mężczyzny, którego wam przedstawi - poradziła.

- Nie mam nic przeciwko niektórym mężczyznom oznajmiła Daisy - ale lord Sheldon mnie odstrasza! Jest taki sztywny, a poza tym jest stary!

- Przypuszczam, że ma jakieś dwadzieścia dziewięć lat - powiedziała Azalia. - Albo może trzydzieści. Nie jest aż taki stary, Daisy.

- Dla mnie jest za stary - odcięła się Daisy. Azalia w duchu przyznała jej nieco racji.

Z ulgą przekonała się, że pokład jest pusty. Pasażerowie, którzy jeszcze nie poszli spać, grali w karty w salonie albo siedzieli w palarni obok baru. Azalia, przechodząc przed otwartymi drzwiami, słysząc dolatujący śmiech i podniesione głosy, pomyślała, że to najweselsze miejsce na całym statku. Podeszła do relingu i przechyliwszy się, obserwowała fosforyzującą, falującą wodę. Wydawało się, że odbijają się w niej gwiazdy. Niebo wyglądało na ogromne i bezkresne, jak gdyby rozciągało się aż do wieczności. Miało w sobie coś tajemniczego, coś, czego nigdy nie dostrzegała w Anglii.

Nagle usłyszała za sobą kroki. Nie oglądając się wiedziała, do kogo należą.

- Trudno panią spotkać, panno Osmund - w głosie Sheldona pobrzmiewała lekka nutka kpiny. Odwróciła się nieśmiało. W świetle księżyca widziała dokładnie jego twarz. Spoglądał na nią w ten swój charakterystyczny, badawczy sposób, znany jej od pierwszego spotkania.

- Gdzie się pani chowa? - zapytał. - Prosiłbym o odpowiedź na to pytanie.

- A dlaczegóż miałoby to pana interesować?

- Powiedzmy, że interesuje mnie ktoś, kto chowa się za zasłonami i zna rosyjski.

Azalia zamarła.

- S-skąd pan... t-to wie?

- A może powinienem raczej powiedzieć, że potrafi pani śpiewać po rosyjsku?

Zrozumiała, że wiedział o jej spotkaniach z dziećmi.

- Była to jedyna znana mi piosenka, w której dzieci uczestniczą klaszcząc.

- Stewardesy wychwalają panią pod niebiosa.

- Były przepracowane podczas sztormu.

- Dobrze znosi pani podróż morską?

- Najwyraźniej tak.

- Myślę, że nie jest pani zwyczajną osobą, panno Osmund. Co jeszcze interesuje panią, poza informacjami o Hongkongu, dziećmi wymagającymi opieki i być może Chińczykami?

- Skąd się pan o tym dowiedział?

- Mam swoje sposoby.

Najchętniej powiedziałaby mu, że nic go tu nie powinno obchodzić, ale jednocześnie przyszło jej do głowy, że gdyby wspomniał o tym ciotce, wpadłaby w niezłe tarapaty. Odparła więc cicho:

- Proszę... czy mógłby pan... nie mówić o tym cioci Emilii? Byłaby... bardzo zła.

- Boi się jej pani? Dlaczego?

- Moi rodzice nie żyją. Wujek zabrał mnie do swojego domu... ale tak naprawdę to wcale mnie nie chcą.

Lord Sheldon oparty o reling patrzył na morze.

- Czy bardzo trudno czuć się nie chcianą? - spytał

- Być utrzymywanym z łaski, a nie z miłości, to dość upokarzające - powiedziała Azalia nie zastanawiając się.

- Może pani być pewna, że nie zrobię niczego, co mogłoby panią skrzywdzić - zapewnił Sheldon. - Czy jednak nie ryzykuje pani nadmiernie?

Azalia myślała, że mówi o jej lekcjach chińskiego.

- Tatuś zawsze uważał, że jedną z najważniejszych rzeczy jest umiejętność porozumiewania się z ludźmi ich własnym języku. Z Hindusami rozmawiał w urdu albo jednym z dialektów. Dlatego przychodzili do niego swoimi problemami, a on im pomagał.

- Pani natomiast chciałaby pomagać Chińczykom? - Chcę ich poznać, zrozumieć, co myślą i czują.

Nagle przypomniała sobie niechcący podsłuchaną rozmowę i ogarnęło ją zniechęcenie. Po co to mówiła? Czyż nie słyszała na własne uszy, co lord Sheldon myśli o tubylcach? To wszystko dlatego, że jest noc, powiedziała sobie, a on ją tak znienacka podszedł. Szybko stanowiła naprawić ten błąd.

- Mówię... o czytaniu. Jest bardzo mało prawdopodobne, abym miała szansę rozmawiania... z Chińczykami, może z wyjątkiem służących.

Sheldon przyjrzał się Azalii.

- Nie musi się mnie pani obawiać.

- Wcale się nie obawiam! - odparła szybko, zdając sobie natychmiast sprawę, że nie mówi prawdy. Bała się go. Dlatego, że różnił się od wszystkich mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała; dlatego, że sama sobie wmówiła, iż go nie lubi. A przecież to właśnie jemu udało się obudzić w niej tak cudowne, nie znane dotąd uczucie.

- Bardzo... proszę - głos jej się załamał. Spoglądała na niego błagalnie, a jej oczy w ciemności wydawały się jeszcze większe. - Proszę... zapomnieć, o czym mówiłam. Nie myślałam... całkiem jasno.

- Jeżeli jest pani szczera, to przyzna pani, że mówiła prawdę.

- Czasem trudno powiedzieć, co, jest prawdą, a co nie - powiedziała myśląc o nim. - Może się wydawać, że jest ona czymś oczywistym i jednoznacznym, po czym okazuje się, że wcale nie.

- Czyżby, jak Chińczycy, próbowała pani dotrzeć do świata skrytego w cieniu świata? - Widząc pytanie w jej oczach, dodał: - To myśl stojąca za słowem, motyw znajdujący się za działaniem. Coś, co Chińczycy znają i rozumieją od zarania cywilizacji.

- Właśnie to starają się namalować - powiedziała miękko.

- I wyrzeźbić. Oni starają się tak również myśleć, czuć, żyć. To niezwykły naród.

Azalia spoglądała na niego ze zdziwieniem.

- I pan to mówi? Przecież powiedział pan...

Zamierzała zacytować, co mówił kapitanowi Widcombe'owi. Uświadomiła sobie jednak nagle, że mówiąc o „ukazywaniu wyższości białego człowieka”, Sheldon odpowiadał jedynie na pytanie kapitana Widcombe'a: „Co myśli o tym Ministerstwo Wojny?” Ależ byłam niemądra, pomyślała. W głosie lorda brzmiał wtedy ton kpiny, a ona tego nie zauważyła. Postanowiła jednak sprawdzić, czy się nie myli, zapytała więc ostrożnie:

- Mówi pan tak, jak gdyby... lubił Chińczyków.

- Podziwiam ich - odparł. - Czy pani wie, że drukowali papierowe pieniądze, kiedy my w Anglii wciąż jeszcze skakaliśmy po drzewach? - Przerwał na moment, po czym dodał: - Większość Chińczyków charakteryzuje przywiązanie do zasad, prawość i silne poczucie honoru.

Azalia splotła ręce.

- Tak właśnie mówiła mama, ale myślałam...

- Wiem dokładnie, co pani myślała, panno Osmund - uśmiechnął się lord. - Wyraziła to pani całkiem jasno podczas naszego pierwszego spotkania.

- Jest mi ogromnie przykro - powiedziała. - Było to z mojej strony bardzo niegrzeczne. - Nie odpowiadał, więc ciągnęła: - Nie powinnam być taka popędliwa. Ale gardzę takim stosunkiem... jaki niektórzy ludzie mają do innych narodów.

- Zgadzam się z panią.

- W takim razie mogę jedynie przeprosić za to, że... niewłaściwie zrozumiałam pana uwagę na temat tego mojego mimowolnego podsłuchiwania.

- Jest pani rozbrajająca, panno Azalio, ale jeśli o to chodzi, mam jeszcze sporo pytań.

- Jakich pytań? - spytała zdziwiona. W tym momencie przyszło jej do głowy, że zapewne zapyta, w jaki sposób zmarł jej ojciec. Był przecież w Indiach, gdzie plotka łatwo wędruje między żołnierzami i rozpływa się po bazarach, szczególnie kiedy dotyczy spraw wojska. „Być może usłyszał coś, co wzbudziło jego podejrzenia. Wiedziała oczywiście, że nie powinna dopuścić, by zadawał pytania, które nie spotkałyby się z aprobatą wuja. Sir Frederick powiedział przecież, że tę tajemnicę musi zabrać ze sobą do grobu. Wujostwo byliby wściekli, gdyby dowiedzieli się, że ktoś odkrył jej znajomość języka rosyjskiego.

Spojrzała w oczy Sheldona, oświetlone blaskiem księżyca. Przyglądał się jej w ten sam badawczy sposób, który już znała. Stał bardzo blisko. Zastanawiała się, czy nie zechce znów wziąć jej w ramiona i pocałować. Jeśliby to zrobił, sama z własnej woli wyznałaby mu wszystko, co tylko zechciałby wiedzieć. Uświadomiła sobie, że serce szaleńczo łomocze jej w piersiach, a całe ciało ogarnia dziwna słabość.

Zdawała sobie jednak sprawę z niebezpieczeństwa takiego stanu.

Wiele się już o niej dowiedział i z łatwością przyszłoby mu uzyskanie dalszych informacji. Jego wzrok działał hipnotycznie, paraliżując wolę. Przez chwilę wydawało się jej, że wyciąga ku niej rękę, ale może było to tylko złudzeniem. Wydała z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk i zanim zdążył jej przeszkodzić, odwróciła się i uciekła, tak jak to już raz zrobiła. Sheldon usłyszał odgłos jej kroków po pokładzie i trzaśnięcie drzwi. Został sam.

ROZDZIAŁ 4

Sheldonowi wydawało się rzeczą wprost niewiarygodną, że można być aż tak nieuchwytnym. Chciał porozmawiać z Azalią, rozwikłać tajemnicę, a przecież od czasu ich ostatniej rozmowy na pokładzie nie udawało mu się nawet znaleźć w jej pobliżu. Wielokrotnie podróżował na różnych statkach i nigdy nie potrafił skutecznie ukryć się przed natrętnymi kobietami poszukującymi jego towarzystwa i objęć. Czując się jak ścigany lis, często przeklinał niewielkie rozmiary statku, na którym tak trudno było mu się schronić. Azalia jednak najwyraźniej znalazła sposób, aby się od niego uwolnić.

Od stewarda w salonie restauracyjnym dowiedział się, że spożywała posiłki o bardzo nieregularnych porach, często też kazała je dostarczać do swojej kabiny. Nie zdawał sobie sprawy, że to lady Osmund całkiem rozmyślnie znajduje dziewczynie tyle pracy przy cerowaniu i wyszywaniu, by trzymać ją z dala od salonu jadalnego i od niego. Wciąż miała nadzieję, że lord skoncentruje swoje zainteresowanie na Violet lub na Daisy.

Podczas gorących, parnych nocy, kiedy sklepienie niebieskie zamykała panorama gwiazd, a statek posuwał się powoli po spokojnych wodach Morza Czerwonego i Oceanu Indyjskiego; Sheldon krążył po pokładach nadziei natknięcia się na Azalię. Na próżno.

Jak się spodziewał, wraz z wpłynięciem na spokojniejsze wody rodzice złożeni dotąd chorobą morską poczuli się lepiej i Azalia nie musiała się już zajmować ich dziećmi. Mimo to jednak często zaglądał do salonu drugiej klasy. Niestety salon zajęty był najczęściej -przez starców grających w wista, czasem trafiała się stara panna o wąskich, zaciśniętych wargach, opisująca w liście swoje przeżycia z podróży.

W końcu, kiedy Hongkong oddalony był już tylko o dwie doby podróży, lord przełykając dumę postanowił napisać liścik. Był krótki, zawierał jedynie pięć słów: Musnę się z tobą zobaczyć! Udało mu się wsunąć kopertę w szparę pod drzwi kabiny Azalii, gdy wszyscy byli na kolacji.

Oczekiwał odpowiedzi z niecierpliwością i - chociaż nie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą z niejaką obawą. Kiedy wrócił do siebie po kolacji, odpowiedzi wciąż jeszcze nie było. Dopiero późną nocą, po długim spacerze po pokładzie i oczekiwaniu w miejscu, gdzie spotkał Azalię po raz pierwszy, znalazł na podłodze kabiny kartkę. Zawierała jedno słowo: Nie!

Wpatrywał się w nią przez dłuższy czas, zaciskając wargi. Nie miał najmniejszego zamiaru się poddać. On, który tropił w Indiach rosyjskich agentów, który pokonywał niezliczone niebezpieczeństwa w trakcie swoich podróży, nie miał najmniejszej ochoty dać się pokonać tej ciemnookiej piękności.

Do diabła! - powiedział sobie. Dojdę, o co tu naprawdę chodzi, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Zdawał sobie jednak sprawę, że kiedy Azalia zamieszka już we Flagstaff House, lady Osmund będzie stanowić najcięższą barierę do pokonania.

Ostatniej nocy podróży zszedł na pokład trzeciej klasy, żeby pożegnać się z panią Favel. Jej wdzięczność za opiekę była ogromna.

- Nigdy więcej nie chcę widzieć morza, milordzie - oświadczyła. - A jeśli męża jeszcze kiedyś wyślą tak daleko, to nie pojadę z nim.

- Ależ pani Favel - uspokajał ją lord Sheldon - wie pani przecież równie dobrze jak ja, że sierżant nie poradzi sobie bez pani, a poza tym dzieci będą za nim tęsknić.

Kobieta próbowała protestować, ale robiła to bez przekonania i Sheldon był pewien, że kiedy przyjdzie jej towarzyszyć mężowi w następnej podróży, spełni swoją powinność. Dał jej trochę pieniędzy na prezenty dla dzieci, po czym zaczął wchodzić wąskimi schodami na pokład drugiej klasy. Postawił już nogę na stopniu, kiedy w głębi korytarza dostrzegł znajomą postać. Kierowała się w jego stronę. Poczekał chwilę, aby się upewnić, że to Azalia, po czym ruszył jej naprzeciw.

Szła ze schyloną głową, zamyślona. Zauważyła go dopiero wtedy, gdy zagrodził jej drogę. Wydała zduszony okrzyk zdziwienia.

- Starałem się panią spotkać. Dlaczego pani mnie unika?

Zamierzała mu powiedzieć, że wcale tego nie robi, że była po prostu bardzo zajęta, ale kiedy spojrzała mu w oczy, zrozumiała, że kłamstwo nie przejdzie jej przez gardło.

- Mamy sobie wiele do powiedzenia, Azalio. - Nie zauważyła nawet, że po raz pierwszy odezwał się do niej po imieniu.

- Muszę się... pakować...

- Pewien jestem, że już jest pani spakowana... a zresztą i tak nie ma to wielkiego znaczenia. Jak będę mógł się z tobą zobaczyć, kiedy już dopłyniemy do Hongkongu?

- To niemożliwe! Moja ciotka nigdy na to nie pozwoli, a poza tym... nie chcę się... z panem spotykać.

- Czy rzeczywiście?

Chociaż postanowiła sobie wcześniej, że nie będzie mu patrzeć w oczy, uniosła wzrok. Ponownie zalała ją fala dziwnej niemocy, wszelka myśl o ucieczce znikła. W głębi duszy czuła zresztą, że wcale nie ma ochoty uciekać. Przekonywała samą siebie, że ponad wszystko chciałaby się wreszcie od niego uwolnić, ale nie była w stanie wykonać żadnego ruchu, nawet oddychanie sprawiało trudność. Sheldon patrzył jej prosto w oczy. Czuła się jak zahipnotyzowana.

Zanim jeszcze wziął ją w ramiona, poczuła, że cała jak gdyby wtapia się w niego. Całował ją tak, jak kiedyś w gabinecie, teraz jednak był bardziej wymagający, bardziej natarczywy. Opętał ją, nie była już sobą.

Nie miała pojęcia, jak długo to trwało. Statek zniknął. Nie słyszała odgłosu silników, tylko muzykę dochodzącą z jej własnego wnętrza, będącą zarazem śpiewem wszechświata. Nie istniało nic, tylko to cudowne, ekstatyczne uczucie.

Czując jak jego ramiona obejmują ją coraz mocniej, usłyszała nagle ludzkie głosy i męski śmiech. Zmierzała ku nim hałaśliwa grupa pasażerów, którzy właśnie opuścili salon. Bardzo powoli i niechętnie, jakby sprawiało mu to cierpienie, Sheldon wypuścił Azalię z objęć. Rozdzielili się, stając po przeciwnych stronach korytarza.

Przechodzący pasażerowie przyglądali się lordowi z zainteresowaniem. Musiało ich być co najmniej kilkunastu. Kiedy wreszcie przeszli, okazało się, że Azalia zniknęła. Sheldon dojrzał tylko niewyraźny zarys jej sukni, gdy wbiegała po schodach prowadzących na pokład pierwszej klasy. Ruszył szybko w tym kierunku, chociaż wiedział, że było za późno.

„Orissa” wpłynęła do Portu Wiktorii wczesnym rankiem. Azalia po raz pierwszy w życiu zobaczyła Hongkong. Wiedziała o nim wszystko, czego mogła się dowiedzieć z rozmów z panią Czang, z opracowania historycznego znalezionego w bibliotece na statku i z tych informacji, jakich raczył udzielić jej wuj. Pamiętała, że Brytyjczycy zajęli Hongkong w 1841 roku, a w dwa lata później cesarz Chin scedował go na nich po wsze czasy.

Lord Palmerstone, ówczesny minister Spraw Zagranicznych, uznał okupację „za absolutnie przedwczesną”, mając Hongkong za „gołą, prawie nie zabudowaną wyspę”. Królowa Wiktoria, pisząc do swego wuja Leopolda, króla Belgii, uznała całą sprawę za dobry żart: Albert jest ogromnie rozbawiony tym, że staliśmy się właścicielami wyspy, uważamy nawet, że winno się mnie tytułować księżniczką Hongkongu - ma to być dodatek do właściwego tytułu!

Historia trwającej osiemnaście lat wojny opiumowej z Chinami była skomplikowana i nieciekawie opisana. Autorzy zwracali przede wszystkim uwagę na problemy administracji brytyjskiej w walce z handlem narkotykami.

Nic jednakże z tego, co czytała, słyszała lub oczekiwała nie mogło się równać z pięknem wyspy, o której generał pogardliwie mawiał, że jest „pryszczem na plecach Chin!” Kiedy „Orissa” powoli zbliżała się do kotwicowiska, Azalia zrozumiała, dlaczego Hongkong znaczy „Pachnący Port”.

Na mieniącym się złociście morzu kołysało się mnóstwo chińskich dżonek, których zwinięte brązowe żagle przypominały złożone skrzydła nietoperzy. Były tam poza tym jednomasztowce arabskie, promy, łodzie rybackie i statki handlowe z całego świata. Budynki nabrzeżne wybudowano w stylu przypominającym nieco włoski, co było typowe dla wszystkich europejskich kolonii w Chinach. Przypominały szkic ołówkowy w kolorze bladej sieny, podobnie, zresztą jak bryła wznoszącego się nie opodal brunatnobrązowego wzgórza. Szaleństwo kolorów u jego podnóża przyprawiło Azalię o zawrót głowy. Z opowieści pani Czang wiedziała, że to krzewy czerwonego jaśminu przybrane grubymi kremowymi liśćmi, poniżej zaś karmazynowe, purpurowe i złote azalie.

Gdy tylko „Orissa” rzuciła kotwicę, wysłano wojskową łódź dla przewiezienia na ląd lady Osmund wraz z towarzyszącymi jej osobami. Adiutant generała, wspaniale wyglądający w swoim białym uniformie, przedstawił się i odprowadził panie na pokład ze wszystkimi honorami należnymi ich pozycji. Odpłynęli w kierunku brzegu, odprowadzani zawistnym wzrokiem pozostałych pasażerów, którzy musieli jeszcze poczekać z zejściem na ląd.

- Generał ogromnie żałuje, że nie mógł przybyć osobiście, milady - powiedział adiutant z szacunkiem. - Ale jak chyba rozumiesz, pani, od samego przyjazdu jest nadzwyczaj zajęty.

- Spodziewałam się tego. Gdzie się teraz znajduje?

- O ile wiem, rozmawia z gubernatorem, sir Johnem Pope-Hennesseyem. Mają całą serię spotkań zaczynających się rankiem i trwających aż do późnych godzin wieczornych.

Przy kei Azalia ujrzała Chińczyków w szerokich kapeluszach kulisów, a poniżej kołyszące się na fali sampany, na których żyły i umierały całe rodziny. Chociaż oczekiwał na nie powóz zaprzężony w dwójkę koni, dziewczynę znacznie bardziej interesowały riksze. Po raz pierwszy usłyszała też dziwne, melodyjne narzecze kantońskie i używany przez rikszarzy żargon angielski nie zawierający głoski „r”, w którym nawoływali klientów pokrzykując:

- Liksza! Liksza!

Ruszyli od nabrzeża uliczkami tak wąskimi i ruchliwymi, że powóz z wielkim trudem posuwał się do przodu. Wśród przechodniów było wielu żołnierzy i marynarzy, portugalskich księży i zakonnic. Spostrzegła osłonięty szkarłatnymi zasłonami palankin, niesiony przez czterech silnych mężczyzn. Zauważyła również kilku mandarynów podróżujących rikszami. Rozpoznała ich po nefrytowych gałkach na czapkach i błyszczących atłasowych strojach wyszywanych złotą nicią. Z tym splendorem kontrastowała nędza dzieci w łachmanach, głodnym wzrokiem spoglądających na ulicznych sprzedawców i tych Chińczyków, których stać było na spożywanie swojego szik-an-czan, czyli obiadu.

Na straganach wisiały głowami w dół ryby z otwartymi paszczami i wybałuszonymi oczyma. Znajdowały się tam szczególnie wielkie okazy pochodzące z okolic Hainanu, leszcz morski wyróżniający się czerwonym guzem między oczyma, ryba jaszczurcza z paszczą pełną zębów, sola z Makao i ogromny węgorz szczupakowaty o zębach jak sztylety i gładkim, zwężającym się ciele. Pani Czang wiele opowiadała Azalii o ptakach Hongkongu. Widziała je właśnie w klatkach pomalowanych na złoty kolor. Największą popularnością wśród małych sklepikarzy cieszył się południowochiński żółto-zielony ptaszek, zwany Wielorybie Oko. „Radosne ptaszki rozpogadzają smutnych ludzi” - mówiła pani Czang. „Chcesz powiedzieć, że trzymają je tylko po to, by sprawić przyjemność kupującym?” - zapytała Azalia. „Zadowoleni klienci kupują więcej” - odparła na to pani Czang.

Ale najbardziej Azalia pragnęła zobaczyć błękitną srokę chińską. Pani Czang opisała, a nawet narysowała jej piękne błękitne skrzydła i ogon oraz czerwony dziób i łapy. „My wierzymy - powiedziała - że ten ptak przynosi szczęście. Wiele błękitnych srok - wiele szczęścia”. Azalia pomyślała, że nie jest to szczególnie prawdopodobne. Czuła, że kiedy już dojedzie do Flagstaff House, ponownie stanie się służącą do wszystkiego, bez końca lżoną i krytykowaną przez ciotkę.

Po drodze mijali nieprzebrane tłumy. Nigdy nie wyobrażała sobie, że tak wielu ludzi może zmieścić się na tak ograniczonej przestrzeni. Miała wrażenie, że domy chwieją się i pękają od ciężaru zamieszkujących je istot ludzkich. Powietrze wypełniały okrzyki, klapanie drewnianych butów oraz zapach przypraw. Jest dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam! - pomyślała. Nie sądziła jednak, że miasto okaże się aż tak piękne. Z wysokich domów zwieszały się długie kolorowe chorągiewki i proporce. Niektóre balkony oplatały pnącza. Dzięki portykom i kolumnadom domy sprawiały wrażenie przyjemnie chłodnych w gorących promieniach słonecznych spływających z rozżarzonego nieba.

- Ależ to śmierdzi! - zauważyła z niesmakiem lady Osmund, kiedy mijali coś przypominającego ogromny wózek dziecięcy, na którym jakiś Chińczyk gotował jednocześnie kilka potraw. Nikt nie odpowiedział, więc po chwili, jak gdyby szukając dziury w całym, oznajmiła: - Ci kulisi wyglądają komicznie w tych swoich ogromnych kapeluszach. Jak w miskach odwróconych do góry nogami!

Azalia bardzo chciała odpowiedzieć, że właśnie dzięki nim wszystko jest tak orientalne i podniecające, wiedziała jednak, że naraziłoby to ją tylko na pogardliwą uwagę ze strony ciotki.

Flagstaff House wyglądał jak każda inna brytyjska rezydencja kolonialna. Widziała ich bardzo wiele w Indiach, wszystkie robiły wrażenie zaprojektowanych według jednego wzoru. Były solidne i imponujące, bardzo angielskie, ich wnętrza mogłyby być przeniesione w każdym detalu z Camberley, Aldershot, Cheltenham czy Bournemouth. Stały tam takie same wypolerowane mahoniowe krzesła, w oknach wisiały kwieciste perkalowe zasłony, na ścianach wizerunki królowej i księcia małżonka, a podłogi pokrywały perskie dywany podrzędnej jakości. Na zewnątrz dokładnie tak samo próbowano stworzyć angielski ogród. Żona każdego kolejnego generała sadziła w maleńkich grządkach bratki, nagietki, astry i niezapominajki, mające przypominać rodzinne strony.

- Azalio - powiedziała sucho lady Osmund po przybyciu na miejsce - zabieraj się do rozpakowywania rzeczy.

- W domu jest sporo chińskiej służby, milady wtrącił pośpiesznie adiutant. - Jeżeli zechce mi pani przekazać swoje potrzeby, postaram się o więcej.

- Doskonale. Moja bratanica może ją nadzorować. W domu to właśnie robiła, więc będzie miała zajęcie. Sposób mówienia ciotki umocnił Azalię w przekonaniu, że bez względu na liczbę służących zatrudnionych we Flagstaff House lady Emilia zrobi wszystko, aby nie miała wolnej chwili.

Na szczęście wkrótce po przybyciu lady Osmund stwierdziła, że nie ma przynajmniej z tuzina niezbędnych rzeczy. Sama była zajęta obowiązkami towarzyskimi, kazała więc udać się na zakupy Azalii. Do towarzystwa dała jej starego chińskiego służącego, którego jak wszystkich innych zwano tradycyjnie „chłopcem”. Nazywał się Ah Jok. Azalia wiedziała, że bliźniaczki pojechałyby powozem pod ochroną adiutanta. Była jednak zadowolona z takiego obrotu sprawy, ponieważ dawało jej to większą swobodę.

Wyruszyli i Azalia zorientowała się, że Ah Jok zabiera ją do angielskich sklepów w Old Praya. Wytłumaczyła mu łamaną chińszczyzną, o co jej chodzi. Na jego szerokich ustach pojawił się prawie niedostrzegalny uśmiech, kiedy rozkazywał rikszarzom, aby jechali dalej w kierunku miasta. Wkrótce Azalia postanowiła zrezygnować z rikszy i ruszyła piechotą przez uliczki, tak wąskie i tak zawieszone wywieszkami i napisami, że światło słoneczne prawie zupełnie do nich nie docierało. Kierowała się w stronę prawdziwej chińskiej dzielnicy, o której wcześniej opowiadała jej pani Czang.

Znajdowały się tam maleńkie piekarnie, w których sprzedawano pyszne, świeżo wypieczone je-si-min bao - bułeczki nadziewane mielonym miąższem kokosowym. Obok piętrzyły się na straganach kolorowe piramidy owoców i wyrabianych z ciasta maleńkich zabaweczek - tygrysów, kotów, psów, kaczek. W uszach dziewczyny dźwięczały głosy sprzedawców zachwycających solone ryby, szczotki, kadzidła, żelatynę. Ah Jok wyjaśnił, że musieli wykupywać za pięćdziesiąt centów drewniane bilety uprawniające do prowadzenia handlu. Niektórzy z nich sprzedawali brązowe, płochliwe ptaszki zwane um-czum, które przenosili w dużych płaskich klatkach wyplecionych z liści palmowych. Inni zachwalali um-czun-don - maleńkie jajka przepiórcze, stanowiące cenny dodatek do chińskich zup. Na jednej z ulic pełnej dzieci koncertowali dwaj niewidomi muzycy. Jeden grał na tsin-hu - wiolonczeli o czterdziestocentymetrowym pudle rezonansowym, a drugi rytmicznie uderzał w pai-pan, drewnianą kołatkę, brzdąkając jednocześnie na ku-Czeng, chińskiej cytrze.

- To bardzo stara muzyka, Nan Jin - wyjaśnił Ah Jok. - Pierwsza informacja o niej pochodzi z czasów dynastii Sung.

Wszystkie zakupy Azalii obliczano na drewnianych liczydłach, które wymyślił Cziwhuni-Wen, specjalista od metalurgii sprzed niemal tysiąca lat. Chińczyk o szczupłych, delikatnych palcach przesuwał paciorki liczydła tam i z powrotem tak szybko, że przypominało to jakąś magiczną czynność.

Azalię zafascynowały chińskie apteki. Na półkach stały rzędy kwadratowych butelek wypełnionych różnymi specyfikami - wysuszonymi konikami morskimi z Zatoki Tonkińskiej, woreczkami żółciowymi niedźwiedzia z gór Tybetu i innymi egzotycznymi preparatami.

- Oto żmija z dżungli Kwangi - powiedział Ah Jok wskazując jakiś słoiczek. - A tu róg jelenia z lasów Mandżurii.

Pani Czang mówiła Azalii, że tego rodzaju specyfiki wykorzystuje się do przedłużenia życia i seksualnego pobudzenia. Są dla Chińczyków równie cenne jak mandżurski żeń-szeń, o którym powiadano, że leczy wszelkie schorzenia.

- Niektóre zioła znane są od pięciu tysięcy lat - powiedział Ah Jok, w odpowiedzi na co sklepikarz pokiwał aprobująco głową, po czym zademonstrował środki służące do obniżenia wysokiej gorączki i „oczyszczające ogień”.

Azalia czytała, że Chińczycy wierzyli w istnienie dwóch przeciwstawnych sił natury, jin i jang. Choroba świadczyła o braku równowagi w organizmie, zdrowieć oznaczało równowagę i harmonię. Sklepikarz potwierdził to, mówiąc:

- Serce - mąż, płuca - żona.

- On chce powiedzieć - wyjaśnił Ah Jok - że jeśli nie ma harmonii między tymi dwoma organami, powstaje zło.

Następnie pokazano Azalii słynne środki wzmacniające chińskich Galenów, sporządzane ze stalaktytów, suszonych skór kropkowanych jaszczurek, psiego mięsa, ludzkiego mleka, smoczych zębów i strużyn rogów nosorożca. Pomimo iż z trudem przychodziło jej uwierzyć w skuteczność wszystkich tych specyfików, wizyta w aptekach była tak interesująca, że z wielkim żalem uległa namowom Ah Joka do powrotu.

- Dziękuję ci, Ah Jok, bardzo dziękuję - powiedziała w domu.

- Czuję się zaszczycony, szlachetna pani - odparł szczerze.

Zrozumiała, że znalazła w nim przyjaciela.

Jedna z pierwszych rzeczy, jakich dowiedziała się w Hongkongu, związana była z lordem Sheldonem. Po opuszczeniu „Orissy” sama nie mogła się zdecydować, co tak naprawdę o nim myśli. Jej własne uczucia wprowadzały ją w stan oszołomienia i zawstydzenia, szczególnie po powtórnym pocałunku. Uciekła wtedy od niego, zamknęła się w kabinie, rzuciła na koję i trzęsła z ekscytacji. Nigdy nie podejrzewała siebie o tak emocjonalne reakcje. Dlaczego mnie pocałował? Czemu miałby mieć na to ochotę? - pytała samą siebie. Nie mogła uwierzyć, że była atrakcyjną dziewczyną.

Kiedy spotkali się po raz pierwszy, doskonale wiedziała, jak niepociągająco wygląda w starej sukni Daisy czy Violet. A jednak ją pocałował. Jego usta miały w sobie jakąś magiczną moc przenoszącą w cudowną, opromienioną blaskiem krainę. Niełatwo przychodziło jej jednak uwierzyć, że on sam mógł czuć podobnie. Jakże byłoby to możliwe, z jego doświadczeniem, tytułem, znaczeniem, pozycją towarzyską? Wystarczyłoby mu spojrzeć w kierunku jakiejkolwiek kobiety, aby ta z największą ochotą wpadła mu prosto w ramiona. Czemu więc właśnie ją całował?

Nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć.

Leżąc samotnie w ciemnej kabinie stwierdziła, że dał jej jednak coś, czego łatwo nie zapomni. Przynajmniej będzie wiedziała, czym jest pocałunek. I choć wspomnienie przeżytych chwil ekstazy spowodowało, że pragnęła ich jeszcze więcej, potrafiła sobie powiedzieć, że za szczęście zawsze trzeba płacić. Matka ją tego nauczyła: „Niczego nie ma za darmo, kochanie. Dostając należy również dawać, płaci się za wszystko, w taki czy w inny sposób”. A mimo to trudno jej było pogodzić się z myślą, że już nigdy więcej go nie ujrzy. Sądziła, że dał sobie z nią spokój po tym, jak zeszli na ląd, i że nie ma w ogóle mowy, aby kiedyś jeszcze się z nim zobaczyła. Natychmiast po przyjeździe do Flagstaff House lady Osmund całkiem niedwuznacznie dała jej do zrozumienia, że winna trzymać się w cieniu.

Drugiego dnia podczas obiadu, kiedy rodzina była przy stole, wuj powiedział:

- Lord Sheldon mnie rozczarował!

- Rozczarował? - spytała lady Osmund. - Czemuż to?

- Miałem wrażenie, że przyjechał tu, żeby ostatecznie wyjaśnić sprawę z gubernatorem, ale jak dotąd do żadnych wyjaśnień nie doszło.

- Co przez to rozumiesz?

- Wygląda na to - odrzekł wyraźnie zły generał - że Sheldon zgadza się z sir Johnem.

- Nie do wiary! Musisz się mylić!

Generał skrzywił się, rozmyślając nad niedawnym spotkaniem u gubernatora.

- Dlaczego sądzisz, że lord Sheldon bierze stronę sir Johna? - spytała lady Osmund.

- Dziś rano dyskutowaliśmy o panującym wśród tutejszych Chińczyków zwyczaju kupowania i sprzedawania młodych dziewcząt, które następnie zatrudnia się jako służbę domową.

- Bardzo rozsądny zwyczaj! - zauważyła lady Osmund.

- Też tak myślałem - odrzekł generał - ale gubernator zamierza go zakazać.

- Co za bzdura! Po co miałby się w to mieszać?

- Twierdzi, że ostatnio znacznie rozpowszechniło się porywanie młodych Chinek na eksport do nowych kolonii w Singapurze, a także do Kalifornii i Australii.

- Czy ma jakiekolwiek dowody?

- Udało mu się przekonać przewodniczącego trybunału, żeby ogłosił, iż nie ma żadnej różnicy między sprzedażą dziewcząt w charakterze służących a ich eksportem za granicę w niemoralnym celu.

- Zupełny nonsens! - oświadczyła lady Osmund.

- To samo mówił generał Donovan. Ale przewodniczący potwierdza informacje gubernatora z zeszłego roku o dziesięciu czy dwudziestu tysiącach niewolnic w Hongkongu.

- Wszystko to wydaje mi się być bardzo przesadzone.

- Dokładnie tak to określiłem - odparł generał. Poprosiłem o raporty w tej sprawie, ponieważ dotyczy ona nie tylko policji, ale również armii. Jednak, choć trudno w to uwierzyć, całą kontrowersją ma zająć się sekretarz stanu w Anglii.

- Na czyje życzenie? - spytała lady Osmund.

- Przecież to oczywiste! - ostro zareplikował generał. - Gubernator tego zażądał, a poparł go lord Sheldon.

- Niemożliwe!

- Jak dobrze wiesz - ciągnął generał - poinstruowano nas, żebyśmy się nie wtrącali w chińskie obyczaje i tradycje. Zwyczaj kupowania dziewcząt dla adopcji jest ściśle związany z całą ich obyczajowością.

- Może powinieneś porozmawiać z lordem Sheldonem prywatnie - zasugerowała lady Osmund. - Słyszałam, że gubernator ma wielki dar zdobywania poparcia dla swoich zwariowanych pomysłów, lord Sheldon zaś jest jeszcze młodym człowiekiem. Musi sobie przecież zdawać sprawę, że jego stanowisko zagraża bezpieczeństwu i harmonii w całej kolonii.

- Mówiłem o tym. Jestem całkowicie przekonany, że przewodniczący trybunału ogromnie przesadził w swoich wyliczeniach, natomiast gubernator zawsze przekręca wszystko w sposób służący jego interesom.

- Na mnie zrobił wrażenie czarującego - zauważyła lady Osmund.

- Potrafi taki być, kiedy ma w tym swój interes. A jednocześnie, zapewniam cię, moja droga, jest dwulicowcem. I wcześniej czy później popada w konflikt z każdym, kto z nim pracuje. - Generał zamilkł, po chwili zaś dodał pogardliwie: - Sheldon przekona się wkrótce, że postawił na złego konia!

- Niemniej, Fredericku, wydaje mi się, że nie byłoby złym pomysłem, gdybyś zaprosił go w tym tygodniu na kolację. Kiedy nas wczoraj odwiedził, odniosłam wrażenie, że był szczególnie uprzejmy wobec Daisy.

- Jeżeli bierzesz go pod uwagę jako potencjalnego zięcia - odparł generał wstając od stołu - to radzę, żebyś dała sobie z tym spokój.

- Ależ Fredericku, dlaczego? Czemu tak uważasz?

- Ponieważ, jak ci już mówiłem, Sheldon zachęca gubernatora do postępowania dokładnie przeciwnego moim zamysłom.

- To znaczy jakiego?

- Jest przekonany, że Chińczyków należy traktować dna zasadzie równości, do której nie mają prawa.

- Równości...? - powtórzyła za nim lady Osmund.

- Właśnie - potwierdził generał. - Czy wiesz, jak nazywają go Chińczycy? Dobrym Przyjacielem Numer Jeden! To najlepiej świadczy, jakim jest człowiekiem! - dodał z pogardą i opuścił jadalnię.

Azalii kręciło się w głowie. Powinna była wiedzieć, że lord Sheldon nie mógł być takim, za jakiego go początkowo miała. Jakżeby to mogło być możliwe, skoro wzbudził w niej tak cudowne uczucie, kiedy ich usta się spotkały? Ależ byłam głupia! - pomyślała. Czuła, że się czerwieni na wspomnienie tych wszystkich zarzutów, jakie mu stawiała.

W nocy nie mogła zasnąć zastanawiając się, czy kiedykolwiek będzie miała szansę powiedzieć mu, jak bardzo jest jej przykro, że tak opacznie zrozumiała to, co mówił kapitanowi Widcombe'owi. Najpewniej i tak nie miało to dla niego większego znaczenia, ale ona czuła się upokorzona z powodu popełnionego błędu i swojej własnej głupoty.

Była wzburzona i rozstrojona tym, co wuj powiedział przy obiedzie, i nie miała energii, żeby zabrać się do szycia, kiedy lady Osmund razem z bliźniaczkami pojechały powozem do Government House. Gubernator wydawał przyjęcie, na którym miała być obecna cała towarzyska śmietanka Hongkongu. Wyruszyli nie mówiąc jej nawet do widzenia. Stała samotnie w salonie i tylko adiutanci spoglądali na nią z pewnym zakłopotaniem. Wiedzieli już, jaka była jej pozycja, i zdawali sobie sprawę, że nawet najmniejsza próba uprzejmiejszego potraktowania Azalii powodowała niezadowolenie generała i jego żony.

Wróciła do pokoju na górze. Przez chwilę stała przy oknie, spoglądając ponad drzewami na błękitne wody zatoki i dalej jeszcze na Kowlun. Słoneczny blask lśnił złociście, lecz w jej duszy panował mrok. I wtedy właśnie się zdecydowała. Obiecała pani Czang, że kiedyś ją odwiedzi. Teraz miała nie tylko szansę ponownego ujrzenia przyjaznej twarzy, ale również poduczenia się chińskiego. „Przyjdź, jak tylko będziesz mogła! - zapraszała ją pani Czang. - Zawsze będziesz mile widziana w domu mojego męża”.

Była to odważna decyzja. Ciotka byłaby wściekła, gdyby się o tym dowiedziała.

Założyła kapelusz, wzięła małą parasolkę przeciwsłoneczną ozdobioną lamówką, niegdyś należącą do jednej z bliźniaczek, zeszła na dół i poprosiła służącego o sprowadzenie rikszy. Kiedy riksza sunęła najpierw aleją Flagstaff House, a potem wyjechała na ulicę, czuła, że zaczyna się przygoda. Rikszarz był bosy i miał podarte ubranie, ale biegnąc nucił piosenkę, nie wyglądał więc na nieszczęśliwego.

Dom pana Czanga znajdował się na zboczu wzgórza, trochę ponad eleganckimi białymi willami Europejczyków w dzielnicy Wiktoria. Był zbudowany w stylu chińskim, pokryty zieloną dachówką, i miał rzeźbione okapy ozdobione porcelanowymi smokami. Zapłaciła rikszarzowi wiedząc dobrze, że nie będzie jej stać na to, by czekał. Służący, cały w ukłonach, wprowadził ją do wnętrza. Rezydencja była imponująca i bardzo luksusowa, nawet jak na bogatego Chińczyka. Kai In Czang była zachwycona wizytą.

- Zaszczycasz nas swoją obecnością - powiedziała kłaniając się prawie do samej ziemi, ale za chwilę zapominając o ceremoniale radośnie podskoczyła uderzając w dłonie: - Miałam nadzieję, że przyjdziesz! Mam ci tak wiele do powiedzenia! Witaj!

Azalia obejrzała pokoje młodej Chinki. Mogłaby godzinami podziwiać obrazy na długich zwojach ozdabiające ściany, starożytną porcelanę i misternie rzeźbione wyroby z nefrytu. Nawet nie przypuszczała, że nefryt może mieć tak szeroką gamę kolorów - od czystej bieli, przez zieleń szmaragdową do ciemnej, prawie czarnej. Podziwiała półmisek odlany z brązu, ozdobiony figurami kotów.

- To dynastia Czou - objaśniła pani Czang. Kwitnący lotos był wyrzeźbiony tak misternie, iż wydawało się, że jego płatki poruszają się w delikatnym powiewie wiatru.

- A to z dynastii Czing - dodała Chinka.

Równie misternie wyrzeźbiono białą nefrytową butelkę ozdobioną rubinami i szmaragdami osadzonymi w złocie. Azalii jednak najbardziej spodobał się koralowy król Mu unoszący się ponad chmurami.

- Mój szlachetny mąż mówi, że nefryt pochodzi z niebios, uzdrawia ciało i zapewnia nieśmiertelność - powiedziała Kai In Czang.

- Nie jestem pewna, czy chciałabym żyć wiecznie - odparła Azalia - ale miło byłoby mieć przynajmniej niewielki kawałek tego kamienia.

- Ponadto nefryt trzyma z dala złe myśli - ciągnęła pani Czang - i przynosi szczęście.

- Koniecznie muszę mieć przynajmniej mały kawałek - powiedziała rozmarzona Azalia. Popatrzyła ponownie na nefryt, jakby rzeczywiście miał magiczną siłę mogącą rozwiązać trapiące ją kłopoty. - Jakież śliczne rzeczy zebrał pan Czang!

- On wiele kupuje, część sprzedaje, a najlepsze rzeczy zatrzymuje dla domu.

Kai In Czang niewiele wiedziała o zgromadzonych przedmiotach oraz ich wartości, ale jak wiele innych kobiet, lubiła mieć wokół siebie piękne rzeczy.

Służąca przyprowadziła Dżam Kina, jednak zaraz po przywitaniu został zabrany do łóżka.

- Co będziemy robić? - spytała Kai In Czang.

- Pokaż mi jeszcze inne wspaniałe rzeczy. które masz - poprosiła Azalia. - Jestem taka ciekawa!

- Pokażę ci moje stroje - odparła młoda Chinka. Z szaf i komódek wyjęła najcudowniej wyszywane tuniki, jakie Azalia kiedykolwiek widziała. Zakładało się do nich błyszczące. kolorowe spodnie z atłasu, zimowe płaszcze podbite sobolami i innymi drogimi skórami.

Kai In Czang miała teraz na sobie ciemnoszmaragdową tunikę i spodnie z pomarańczowego atłasu. Wychodząc z domu i na przyjęcia zakładała rozciętą z obu boków spódnicę, bogato wyszywaną z przodu i z tyłu, jak szata mandaryna.

- A co nosisz pod tuniką - spytała Azalia.

- Bardzo mało! Przymierz... to bardzo wygodne. - Azalia zawahała się, ale było coś ogromnie pociągającego w przymierzaniu tak pięknych rzeczy. Kai In Czang wybrała dla niej ciemnoróżową tunikę haftowaną w barwne kwiaty, z elegancką podszewką oraz bladozieloną lamówką przy szyi i dolnych rozcięciach. Azalii było do twarzy w ciemniejszych kolorach. Pastelowe odcienie sukien, które donaszała po Violet i Daisy, powodowały, iż jej skóra nabierała nieprzyjemnego, bladożółtego odcienia. Czuła się bardzo odważna zakładając różowe atłasowe spodnie, świetnie współgrające z tuniką. Zauważyła nagle, jak wielkie są jej stopy w porównaniu ze stopami Kai In Czang, której jak wszystkim Chinkom skrępowano je w dzieciństwie. Kai In Czang opowiedziała jej o tym jeszcze na statku. Tylko niewolnicom nie krępuje się stóp - mówiła. Azalia słuchała tego z przerażeniem. Krępowanie zaczyna się w ósmym roku życia, kiedy kości stóp są już na tyle twarde, że wytrzymują stały ucisk. Ból był nie do zniesienia, ponieważ stopa musiała zmieścić się do bucika długości siedmiu, dziesięciu centymetrów. - Krzyczałam płakałam całymi dniami i nocami - opowiadała Kai nie bez dumy.

- Kiedy ból ustał? - spytała Azalia.

- Po trzech, czterech latach! Ale szlachetny mąż uważa, że moje stopy są piękne!

- Jesteś bardzo dzielna! - stwierdziła wtedy Azalia, na co młoda Chinka tylko się uśmiechnęła.

- Teraz zaczesz włosy jak ja - powiedziała Kai In, kiedy Azalia już się przebrała. Rozpuściła długie włosy swojej angielskiej przyjaciółki, związała je różową wstążką i udekorowała szpilkami o pięknie rzeźbionych zielonych główkach.

- Jesteś bardzo piękna! - wykrzyknęła. - Musisz jeszcze włożyć kolczyki.

Strojenie się sprawiało Azalii ogromną radość. Z trudem przychodziło jej uwierzyć, że chiński ubiór mógł ją tak bardzo odmienić.

- Najlepiej ci do twarzy w zdecydowanych kolorach, nie takich bladych - zauważyła Kai In Czang i obie się roześmiały. Wyprostowawszy się, Azalia stwierdziła, że są bardzo do siebie podobne.

- Dwie Chinki! - powiedziała Kai In, jak gdyby czytając w jej myślach. - Nikt nie weźmie cię teraz za Angielkę!

- Jestem bardzo szczęśliwa będąc Chinką - uśmiechnęła się Azalia. W oczach Kai In mignęły figlarne iskierki. - Zróbmy kawał panu Czang - powiedziała. - Przedstawię cię jako moją chińską przyjaciółkę.

- Nie! Lepiej nie! - wykrzyknęła szybko Azalia, ale było za późno, Kai In wybiegła już z pokoju. Po chwili wróciła.

- Służący powiedział, że szlachetny mąż jest w swoim pokoju. Chodź ze mną. Zaskoczymy go!

Pociągnęła ją za sobą. Nie chcąc jej psuć zabawy, Azalia nie protestowała. Przebiegły przez dziedziniec oraz dalszą część domu, w której zgromadzono jeszcze wspanialsze skarby. Przed drzwiami z czarnego drzewa orzechowego ze wspaniałymi złotymi ornamentami stał służący. Otworzył je. Kai In weszła pierwsza, prowadząc Azalię za rękę.

- Ukłoń się jak ja - szepnęła.

Upadła na kolana, składając głowę na wyciągniętych rękach. Azalia zrobiła to samo.

- Szlachetny mężu, błagam o pozwolenie na przedstawienie szlachetnej przyjaciółki.

- Masz moją zgodę, żono.

Azalia spojrzała kątem oka na Kai In, która powoli wyprostowywała ciało, wciąż jednak klęcząc. Poszła za jej przykładem. Dopiero zerknąwszy nieśmiało na pana Czanga, ciekawa, czy aby natychmiast jej nie rozpozna, zauważyła, że nie jest sam.

Obok, na rzeźbionym hebanowym krześle, siedział lord Sheldon!

Rozdział 5

Przez chwilę czuła się jak sparaliżowana. Miała szaloną nadzieję, że lord Sheldon jej nie rozpozna. Ale pan Czang natychmiast zorientował się; że to tylko żart jego żony. Uniósł się z krzesła i skłonił przed Azalią.

- To wielki zaszczyt, że zechciała pani wejść w progi mego skromnego domu - powiedział. - Zawsze jesteś pani mile widziana!

Uświadomiła sobie, że lord Sheldon wpatruje się w nią ten swój przenikliwy sposób, co zawsze powodowało, że się czerwieniła. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Kai In Czang wykrzyknęła z udawaną złością:

- Domyśliłeś się! Domyśliłeś się, kim ona jest! Mój szlachetny mąż jest zbyt mądry, żeby dało się go oszukać! Wielka szkoda!

Zakłopotana Azalia zamierzała się już wycofać z pokoju, kiedy lord Sheldon odezwał się do pana Czanga:

- Czy mógłbym pomówić z panną Osmund na osobności?

- Ależ naturalnie, milordzie. Mój dom jest pana domem.

- Jestem pewien, że panna Osmund chciałaby obejrzeć pański piękny ogród - rzekł lord Sheldon. - Podobnie zresztą jak i ja. Powiadają, że to jedna z rzeczy, których w Hongkongu pomijać nie należy.

- Jest pan wielce łaskawy - odparł pan Czang. Ruszył przodem, zapraszając Azalię gestem, by poszła za nim. Nie miała wyboru, choć tak bardzo pragnęła uciec, schować się gdzieś. przebrać we własne ubranie. Najbardziej jednak pragnęła uniknąć pozostania z lordem Sheldonem sam na sam. Ale wiedziała również, że wszelkie protesty ośmieszyłyby ją i byłyby obraźliwe dla lorda. Szła więc spokojnie za gospodarzem przez piękny dziedziniec, potem pasażem aż dotarli do drzwi prowadzących do ogrodu. Pan Czang je otworzył i Azalia wraz z lordem Sheldonem znalazła się na werandzie, za którą rozciągał się ogród. Pojawienie się ludzi zakłóciło spokój ptakom buszującym w trawie. Zerwały się do lotu, pozostawiając po sobie tylko oszałamiające migotanie błękitnych piór.

- Błękitne sroki! - zawołała Azalia.

- Miejmy nadzieję, że przyniosą nam szczęście powiedział lord Sheldon.

Azalia uśmiechnęła się na wspomnienie tego, co mówiła o nich na statku pani Czang, i wyszeptała cicho:

- Bardzo potrzebuję szczęścia!

Ruszyli wijącą się ścieżką obrzeżoną pachnącymi słodko kwiatami. Azalia czytała, że ogrody chińskie charakteryzują się szczególną, jedyną w swoim rodzaju finezją projektowania. Słyszała, że nawet niewielki i niezbyt interesujący kawałek ziemi może pod ręką znawcy zamienić się w ogród pełen przestrzeni i wdzięku. Pan Czang okazał się znawcą doskonałym. Na dużym obszarze położonym na stoku wzgórza artystycznie rozplanowano kamienne górki, jeziorka porośnięte liliami wodnymi spinały wysokie mostki, szumiały strumyczki i małe wodospady. Kwiaty i kępy krzewów były harmonijnie dobrane pod względem kolorystyki i kompozycji. Róże, hortensje, peonie i azalie tworzyły wielki kolorowy dywan. Po drzewach i okapach gustownych małych pawilonów wspinały się pnącza o różnych odcieniach. Wokół kwitły drzewka morelowe, brzoskwiniowe i pomarańczowe, tworząc wręcz bajkową atmosferę. Białe kwiaty magnolii kontrastowały z głębokim błękitem nieba.

- Tu jest piękniej, niż mogłabym sobie wyobrazić! - wykrzyknęła Azalia. Odeszli trochę dalej od domu, podziwiając różowobiałe lilie wodne na połyskującej srebrzyście tafli stawu.

- Ogród jest bardzo piękny - zgodził się Sheldon. - Tak jak ty, pani, w tym chińskim stroju!

Spojrzała na niego zdziwiona niespodziewanym komplementem, ale zaraz odwróciła głowę, zauważywszy wyraz jego oczu. Drżała.

- Muszę cię widywać, Azalio. Powinnaś to zrozumieć.

- To... niemożliwe!

- Ale dlaczego? Czemu udajesz, że między nami nic nie zaszło?

- Bo nic nie może zajść!

- Dlaczego? Od czasu jak cię poznałem, stanowisz dla mnie zagadkę, której nie jestem w stanie rozwiązać. To nie może ,tak trwać!

Zapadła cisza. Azalia zaplotła dłonie, spoglądając na lilie wodne.

- Masz skórę jak kwiat magnolii - powiedział lord Sheldon. - Już teraz wiem, co mnie tak w tobie niepokoiło. - Urwał, ale ponieważ Azalia milczała, znów zaczął mówić: - Nosisz ubrania w niewłaściwych kolorach. Dopiero teraz... Róż tej tuniki zabarwia twoje włosy purpurą i powoduje, że skóra wygląda jak płatek kwiatu.

- Nie powinien pan... mówić mi... takich rzeczy.

- Czemu nie? Czemuż nie miałbym powiedzieć czegoś, co na pewno powiedziałby ci każdy inny mężczyzna, gdyby tylko miał sposobność.

- Ponieważ... nie powinnam tego słuchać. Wie pan, że mój wuj i ciotka nie pochwaliliby tego.

- Pewien jestem, że jeszcze bardziej by nie pochwalili tego, że jesteś tu ze mną w ogrodzie pewnego chińskiego dżentelmena - powiedział nie bez rozbawienia w głosie.

- Są moimi przyjaciółmi - odparła.

- Nie mogłaś lepiej wybrać. Pan Czang to człowiek niezwykły. Słyszałem o nim już w Anglii. Był jedną z pierwszych osób, które zamierzałem odwiedzić po przybyciu do Hongkongu. Ale traf chciał, że spotkaliśmy się już na „Orissie”.

- Czemu chciał go pan poznać?

- Potrzebowałem jego opinii w sprawie reform, które rząd zamierza wprowadzić, ale głównie szukałem pomocy w sprawie prywatnej. - Ujrzawszy zaskoczenie w jej oczach, uśmiechnął się. - Nie jesteś jedyną osobą, która zachwyca się pięknem chińskich rzeczy. Chciałbym uzupełnić moją kolekcję sztuki chińskiej, a nikt nie wie o tym więcej od pana Czanga.

- Część zbiorów widziałam w apartamencie pani Czang. Były wspanialsze, niż mogłam sobie ta wyobrazić.

- Powinnaś poprosić pana Czanga, żeby opowiedział ci historię niektórych przedmiotów ze swoich zbiorów. Być może ja też pewnego dnia będę mógł opowiedzieć ci historię tych znajdujących się w mojej kolekcji.

Odpowiedziała szybko:

- Jest to... coś, co się nigdy... nie zdarzy. Chcę być z tobą szczera, milordzie... muszę powiedzieć, że nie możemy... nawet zostać przyjaciółmi.

- Czemu nie? - spytał ostro.

- Ponieważ moja ciotka nigdy na to nie pozwoli, a pan już i tak obraził wuja, udzielając poparcia gubernatorowi. - pokręciła głową. - Jeżeli idzie o mnie, jest to zupełnie bez znaczenia, ale z powodów, których nie mogę wyjawić, wujostwo nie pozwalają mi mieć żadnych znajomych... mężczyzn... a już pana w szczególności.

- Dlaczego właśnie szczególnie mnie?

- Bo jest pan zbyt ważną osobistością... Ale nawet gdybyś nią nie był, panie, powinnam być trzymana z dala od ciebie. Jak już zauważyłeś... nie mogę mieć żadnego udziału w życiu towarzyskim ciotki.

- Zauważyłem - odparł. - Poinstruowałem sekretarza gubernatora, żeby upewnił się, iż zostałaś pani zaproszona na dzisiejsze przyjęcie. Kiedy twoja ciotka odmówiła w twoim imieniu, domyśliłem się, że skorzystasz z okazji, by odwiedzić swoich przyjaciół, państwa Czang.

- Przyszedłeś tu więc specjalnie, żeby się ze mną spotkać? - zapytała zdumiona.

- Był to najważniejszy powód, dla którego złożyłem panu Czang powtórną wizytę.

Azalia zaniemówiła z wrażenia.

- Spójrz na mnie! - powiedział tonem rozkazu.

Zamierzała to zignorować, ale nie potrafiła. Popatrzyła na niego: Stał z gołą głową na tle kwitnącego różowo drzewa migdałowego, emanowała z niego jakaś tajemnicza siła. Coś jednak różni go od innych mężczyzn, pomyślała. Nie był to wygląd ani sposób bycia, lecz coś głęboko ukrytego pod powierzchnią. Wiedziała, że Chińczycy byliby w stanie to coś odnaleźć.

- Czy naprawdę wierzysz, Azalio, że możemy zapomnieć o sobie po tym wszystkim co powiedzieliśmy sobie pocałunkiem?

Azalia poczuła, że się czerwieni. Nie mogła oderwać wzroku od jego oczu.

- Musimy... to zrobić - wyszeptała z wysiłkiem.

- Powiedz mi dlaczego. Powiedz mi prawdę, Azalio.

- Nie mogę. To moja... tajemnica.

- Tajemnice! Tajemnice! - wykrzyknął lord Sheldon z nutą złości w głosie. - Wciąż się nimi otaczasz, choć jestem przekonany, że nie ma po temu żadnej potrzeby. Oczy tak niewinne i czyste jak twoje nie mogą kryć tajemnicy, której należałoby się wstydzić.

Azalia westchnęła. Położył jej ręce na ramionach i odwrócił tak, by patrzyła mu w oczy.

- Powiedz mi, co ukrywasz? Muszę to wiedzieć.

Potrząsnęła głową.

- Jest to coś, czego nigdy nikomu nie mogę powiedzieć... a już najmniej tobie, panie.

- Doprawdy sądzisz, że pozbędziesz się mnie takim oświadczeniem? Sam odnajdę prawdę, Azalio.

- Nie! - krzyknęła. Odwróciła się gwałtownie i wyrzuciła z siebie ostro: - Zostaw mnie w spokoju! Niczego nie znajdziesz... niczego się nie dowiesz. Niczego! Odejdź i zapomnij o mnie!

- A czy ty zapomnisz o mnie?

Chciała mu odpowiedzieć, że tak, ale nie potrafiła. Słowa utkwiły jej w gardle. Wiedziała, że nigdy go nie zapomni. Była tego pewna. Serce waliło jej w piersiach jak młot. Czuła słabość, jaką zawsze powodowała jego obecność: A poza tym tak bardzo chciałaby znów poczuć jego gorące usta na swoich. Całe jej ciało wołało: „Pragnę cię! Pragnę cię!” Ale zdawała sobie sprawę, że on nigdy by nie zrozumiał, jak bardzo zakłócił jej spokój.

- Muszę już wracać! - krzyknęła nagle. - Robi się późno! Jeśli się dowiedzą, że nie było mnie w domu, zaczną zadawać pytania.

Lord Sheldon wyjął z kieszeni złoty zegarek. Uznał najwyraźniej, że brak czasu na argumenty, ponieważ powiedział:

- Zawiozę cię do domu.

- Nie możesz... - zaczęła Azalia.

- Wysiądziesz koło Flagstaff House i pójdziesz dalej pieszo. Jest bardzo mało prawdopodobne, aby twoja ciotka tak wcześnie wyszła z przyjęcia, ale ostatecznie nigdy nie wiadomo!

- Muszę się jeszcze przebrać! - zawołała Azalia.

Ruszyła z powrotem przez ogród, zadowolona, że jej stopy nigdy nie były krępowane, dzięki czemu mogła się szybko poruszać, gdy zaistniała taka konieczność. Kai In Czang czekała przy drzwiach do ogrodu.

- Jest już bardzo późno! - powiedziała Azalia. - Muszę się przebrać i pędzić do domu. Jeśli moja ciotka zorientuje się, że wychodziłam, będzie bardzo zła.

- Nie domyśli się, gdzie byłaś - pocieszyła ją pani Czang.

W sypialni Azalia zdjęła z siebie piękny chiński strój i ponownie założyła obcisły gorset oraz wyszukaną bieliznę, która teraz wydawała się jej gorąca i niewygodna.

- Kiedy znowu przyjdziesz? - spytała Kai In Czang.

- Jak tylko będę mogła. Zaraz... Właśnie przypomniałam sobie; że wuj zabiera jutro ciotkę i córki na obiad w Renown Bay. Mają wyruszyć wczesnym rankiem, ale ponieważ będzie musiał przeprowadzić tam jakąś inspekcję, wrócą dopiero późnym wieczorem.

- To wspaniale! - krzyknęła radośnie pani Czang. - Przyjdź do nas. - Po zastanowieniu jednak dodała: - Nie, mam lepszy pomysł. Popłyńmy dżonką obejrzeć zatokę! Jest cudowna! Odwiedzimy też wyspy!

- Naprawdę możemy?

Słyszała już, że wyspy były wyjątkowo piękne, poza tym bardzo chciała zobaczyć wnętrze chińskiej dżonki. Bogaci kupcy mieli specjalne, starannie wykończone. dżonki, których używali dla przyjemności, tak jak Anglicy swoich jachtów.

- Przyjdziesz tutaj czy na przystań? - zapytała pani Czang.

Azalia pomyślała przez chwilę. Ani tu, ani tam nie było zbyt bezpiecznie. Wiedziała dobrze, że nie powinna opuszczać Flagstaff House bez towarzystwa. Jeśli jednak powie, że idzie zrobić zakupy, będzie to lepiej przyjęte, niż gdyby przyznała, że zamierza odwiedzić dom Chińczyka.

- Spotkamy się na przystani.

- Będziemy cię szukać tam, gdzie są przycumowane duże dżonki.

Kiedy to mówiła, Azalia była już ubrana w swoją pastelową suknię. Założyła kapelusz i ucałowała Kai In Czang w policzek.

- Dziękuję, moja kochana.

- Jesteś dla nas bardzo łaskawa - odparła pani Czang. Azalia wyczuła, że poruszył ją ten przejaw czułości.

Lord Sheldon czekał na nią przy frontowych drzwiach. Azalia raz jeszcze podziękowała pani Czang i wsiadła do powozu. Służba miała na sobie liberię w barwach gubernatorskich, konie były wspaniale przystrojone, ale Azalia tego wszystkiego nie zauważała, całkowicie pochłonięta obecnością lorda Sheldona siedzącego obok niej. Wziął ją za rękę, kiedy ruszyli.

- Zamierzam zobaczyć się z tobą ponownie, Azalio powiedział. - I nic mi w tym nie przeszkodzi. Najlepiej będzie, jeżeli przestaniesz ze mną walczyć i pozwolisz mi samemu załatwić tę sprawę z twoim wujem i ciotką.

- Nie... proszę - błagała Azalia. - Proszę, nic im nie mów.

Nie odpowiedział, ale zauważyła, jak zacisnął usta, i z uczuciem rozpaczy zdała sobie sprawę, że bynajmniej nie zamierza jej posłuchać.

- Może mógłbym spełnić twoją prośbę - powiedział po chwili powoli - jeżeli zdradzisz mi ten twój straszny sekret, który powoduje, że nie jestem godzien być nawet twoim znajomym.

- Bardzo chciałabym to zrobić, ale nie mogę! To niemożliwe! W związku z tym... tak naprawdę... nie ma nic, co moglibyśmy... sobie powiedzieć.

- Myślisz, że się z tym pogodzę?

- Ależ musisz! A poza tym...

Ścisnęła jego dłoń, ale po chwili determinacja minęła i to, co zamierzała powiedzieć, ulotniło się bezpowrotnie.

- Nie ma żadnego „poza tym”, Azalio - wtrącił. Jesteśmy tylko my, ty i ja. Wiesz dobrze, jak wielu rzeczy musimy się o sobie dowiedzieć. Musimy się poznać, a tego nie da się zrobić podczas kilku skradzionych chwil.

Jadący w dół powóz zaczął zwalniać i w końcu stanął. Azalia rozpoznała zewnętrzny mur Flagstaff House. Pięćdziesiąt metrów dalej znajdowała się brama prowadząca na podjazd. Kiedy lokaj zaczął schodzić z kozła, lord Sheldon ucałował delikatnie jej dłoń.

- Spotkamy się ponownie, Azalio - powiedział cicho. - Zostaw wszystko mnie.

Poczuła jego ciepłe wargi na swojej dłoni i dreszcz zachwytu wypełnił jej ciało, ale lokaj otworzył właśnie drzwiczki powozu i musiała wysiąść. Tak wiele miała do powiedzenia Sheldonowi. Nie wysiadł razem z nią, zdjął tylko kapelusz i skłonił głowę. Lokaj wdrapał się z powrotem na kozioł i powóz ruszył. Azalia przypatrywała mu się, aż zniknął z oczu.

Idąc w kierunku bramy Flagstaff House wiedziała już, że kocha Sheldona.

Następnego ranka obudziła się bardzo podekscytowana. Nie pomyliła się sądząc, że cała rodzina wyruszy wcześnie. Śniadanie podano o siódmej trzydzieści i przed dziewiątą wszyscy wyjechali eskortowani przez czterech konnych żołnierzy. W drugim powozie jechali dwaj oficerowie sztabowi i adiutanci.

Poprzedniego wieczoru lady Osmund wróciła z przyjęcia u gubernatora w świetnym humorze. Violet i Daisy zostały bardzo dobrze przyjęte nie tylko przez miejscowe towarzystwo, lecz również przez kadrę oficerską. Uznano je za bardzo atrakcyjne panny, zresztą każda nowa twarz wzbudzała zainteresowanie wśród oficerów pułków stacjonujących poza krajem. Lady Osmund była zachwycona, ponieważ sir John Pope-Hennessey wyróżniał ją i traktował ze szczególną atencją.

- Bez względu na to, co o nim mówisz, Fredericku - oświadczyła przy kolacji - jest niezwykle czarujący.

- Potrafi być miły - zgodził się - ale jednocześnie kłóci się ze wszystkimi. Nie spotkałem jeszcze urzędnika, który by dobrze się o nim wyrażał. Moi podwładni opowiadali mi też o jego absolutnie skandalicznym zachowaniu w stosunku do generała Donovana. - Przerwał na moment, po czym dodał ostro: - Nie pozwolę się traktować w taki sposób!

- Pewna jestem, że sir John szanuje cię i podziwia, Fredericku.

- Jeden z urzędników w ministerstwie powiedział mi, że sir John zabałaganił finanse wszystkich kolonii, których był gubernatorem.

- Mimo wszystko jednak, Fredericku, nie kłóć się z nim, Hongkong to zbyt małe miejsce na dwa wojujące obozy, a poza tym, jeśli mam być szczera, lubię chodzić na przyjęcia do Government House. Pojutrze jemy tam kolację.

- Z przyjemnością pozostawię ci życie towarzyskie, Emilio. Ale nie ulegnę gubernatorowi w sprawach dotyczących prawa i porządku.

- Jestem przekonana, że rozwiążesz je sprawnie i szybko - odparła pojednawczo.

Azalii zdawało się jednak, że wszystkie te sprawy tak naprawdę niezbyt ją interesowały.

- Cudownie się bawiłyśmy, Azalio - zwierzyła się jej Daisy, kiedy oddaliły się dostatecznie daleko i jej matka nic nie mogła usłyszeć: - Oficerowie tak nam schlebiali, że aż śmiałyśmy się z tego.

- Co wieczór w piątki wydają tu bale - powiedziała Violet. - Będziemy tańczyć na otwartym powietrzu, wyobraź to sobie! - Przerwała na chwilę, a ponieważ była dobrą dziewczyną, dodała: - Uważam, że to bardzo nieuprzejmie ze strony mamy, że nie pozwoliła ci iść. Nie mogę zrozumieć, dlaczego trzyma cię w domu.

- Ma swoje powody - odparła Azalia myśląc, jak cudownie byłoby zatańczyć z lordem Sheldonem. W nocy uświadomiła sobie, że kocha go od momentu pierwszego pocałunku. Nie byłoby możliwe, aby jakiś mężczyzna wzbudził w niej stan tak cudownej błogości, gdyby go nie kochała. Od przyjazdu do Anglii tak bardzo potrzebowała miłości i czułości, że za rzecz absolutnie cudowną uznała już to, że w ogóle zwrócił na nią uwagę. Kocham go! Kocham go! - szeptała do poduszki, czując na ustach ciepło jego warg. Starała się nie myśleć o tym, jak zanurzyła się w jego objęciach na pokładzie. Było jej wstyd, że się nie opierała, ale wiedziała, że siła jego przyciągania była znacznie potężniejsza od siły jej woli. Należymy do siebie! - stwierdziła w duchu. Ale jednocześnie miała rozpaczliwą świadomość, że on wróci do Anglii i nigdy go już nie ujrzy. Być może będzie starał się z nią zobaczyć i może mu się wydawać, że to zorganizuje, wuj jednak zbyt obawiał się, że tajemnica śmierci jej ojca ujrzy światło dzienne, by zgodził się nawet na zwykłą znajomość, nie mówiąc o przyjaźni. Pomyślała; że głupio postąpiła nie korzystając z okazji, by więcej przebywać z lordem Sheldonem podczas podróży „Orissą”. Ale jednocześnie rozumiała, że instynktownie chroniła się przed cierpieniem. Podświadomie wiedziała, że jej miłość do lorda przyniesie tylko rozpacz i ból rozstania. Chciała uratować samą siebie, lecz nie udało się. Teraz była strasznie i beznadziejnie zakochana, pożądała Sheldona całą duszą i ciałem.

Wiedziała, że jest emocjonalnie podobna do swojej matki Rosjanki, że drzemią w niej głęboko ukryte namiętności, których opanowani Anglicy nigdy nie potrafią zrozumieć. Te namiętności wybuchały jasnym płomieniem, kiedy myślała o lordzie Sheldonie, i powodowały, że rumieniła się w myślach sama przed sobą. Kocham go! - powtarzała wiedząc, że gdyby kazał jej towarzyszyć sobie do Indii boso, zgodziłaby się bez wahania.

Ale zawsze, jak anioł zemsty z płonącym mieczem, stała przy niej pamięć o tajemnicy śmierci ojca i dyshonorze, jaki stałby się udziałem rodziny i pułku, gdyby prawda kiedykolwiek wyszła na jaw. Świetnie zdawała sobie sprawę, że brytyjscy arystokraci byli bardzo dumni ze swoich rodów i przodków. W rodzie lorda Sheldona również wysoko ceniono uczciwość i honor. Wiedziała doskonale, że gdyby z jego osobą związany był jakikolwiek skandal, jakaś niepochlebna plotka, jej ciotka bez wątpienia by o tym słyszała. Nawet generał, nie pochwalając jego nowoczesnych poglądów i sympatyzowania z gubernatorem, czuł wobec lorda niechętny podziw.

Myśli o małżeństwie nawet do siebie nie dopuszczała. Uznała za oczywiste, że gdyby nawet ją kochał - co już samo w sobie było nieprawdopodobne - nigdy nie poprosi jej o rękę. Jaki jest więc sens - pytała sama siebie - w potęgowaniu miłosnego cierpienia, skoro i tak nigdy nie będą mogli być razem?

Zainteresowała go, ponieważ zaskoczył ją na podsłuchiwaniu - może więc chciał ją ukarać za takie zachowanie? Poza tym na pokładzie „Orissy” nie miała wielkiej konkurencji. Pozostałe kobiety nie były szczególnie atrakcyjne, większości z nich zresztą towarzyszyli mężowie. Zaintrygowała go, i stąd zainteresowanie, jakiego najprawdopodobniej nie przejawiłby w innych okolicznościach.

Wyglądało to na całkiem sensowne wytłumaczenie, czuła jednak, że czegoś tu brakuje. Coś było między nimi, coś nie poddającego się żadnej analizie.

Kiedy tylko wujostwo wyjechali, przejrzała notatnik, w którym zapisała polecenia wydane wcześniej przez ciotkę. Większość rzeczy można było zrobić następnego dnia albo jeszcze później. Nie były pilne i Azalia wiedziała, że ciotka wydała je tylko po to, żeby dać jej zajęcie na czas ich nieobecności. Tym razem jednak gotowa była nie wykonać rozkazu.

Złapała kapelusz, zarzuciła na ramiona lekki szal i zbiegła po schodach do salonu. Z zadowoleniem zauważyła Ah Joka, któremu kazała natychmiast sprowadzić rikszę.

- Czy panienka chciałaby, żebym jej towarzyszył? - spytał w dialekcie kantońskim.

Nie musiała mu tłumaczyć, że w obecności wuja i ciotki powinni rozmawiać wyłącznie po angielsku. Instynktownie wiedział jednak, czego chciała, i używał kantońskiego, kiedy był pewien, że nikt ich nie słyszy.

- Jadę do sklepów na przystani - powiedziała. - Powiedz rikszarzowi, gdzie ma jechać i że zapłacę mu na miejscu. Wrócę inną rikszą, jak przyjdzie czas.

- Tak jest, panienko.

Nawet jeżeli Ah Jok był zdziwiony jej niezależnością, to nie okazał tego. Wykonał polecenie i już po kilku minutach Azalia zjeżdżała w dół. Rikszarz bardzo chciał pokazać, jaki jest dobry w swym fachu, i pędził tak szybko, jak tylko niosły go nogi. Minęli boisko do krykieta, imponujący Hongkong Club i pojechali dalej wzdłuż Old Praya do tej części portu, gdzie cumowały dżonki. Kiedy dotarli do największych łodzi, kazała rikszarzowi stanąć. Nie zdążyła nawet zapłacić, a już pochylał się przed nią w głębokim ukłonie służący.

- Szlachetny gość pana Czanga? - spytał śpiewnie.

Azalia skinęła głową. Służący zaprowadził ją kawałek dalej, do zacumowanej przy kei największej, najwspanialej prezentującej się dżonki. Była pomalowana na czerwono, rzeźbione zdobienia miała w kolorze złota. Rozwinięte żagle oznaczały gotowość do drogi.

- Udało ci się przyjść! - zawołała radośnie Kai In. - Martwiłam się, że coś cię zatrzyma.

- Nie, jestem - odparła Azalia, rozglądając się wokoło z zachwytem. Kai In złapała ją za rękę i zaciągnęła do środka, do dużego salonu z wygodnymi leżankami, jedwabnymi poduszkami i rzeźbionymi stołkami.

- Mój szlachetny mąż radzi - powiedziała Kai In - żebyś założyła chińskie ubranie.

Azalia zrozumiała, o co chodzi.

- Myślisz, że jeśli ludzie mnie zobaczą, będą się dziwić, co robię na dżonce?

- Angielskie damy nie pływają z Chińczykami wyjaśniła Kai In, choć nie było to potrzebne.

- Naturalnie. Nie pomyślałam o tym - uśmiechnęła się Azalia.

- Zaraz przyniosę ubranie i będziesz wyglądać jak ja.

Z salonu wchodziło się do sypialni. Podobnie jak w domu, tak i tutaj pan Czang wykazał się doskonałym gustem. Wyłożone boazerią ściany pomalowano na żółto, lakierowane meble były bogato rzeźbione. Na ścianach wisiały chińskie obrazy-zwoje. W niczym nie przypominało to wyposażenia żadnego innego statku. Azalia przebrała się szybko w wygodną chińską tunikę - tym razem czerwoną, wyszywaną pękami kwiatów jabłoni i przyozdobioną różowymi sznureczkami. Guziki przy kołnierzu i na rękawach wykonane były z różowego kwarcu. Spodnie również były tego koloru. Kai In nie zapomniała też o szpilkach do włosów z główkami z różowego kwarcu, kolczykach i bransolecie.

- Ależ to śliczne! - zawołała Azalia.

Chinka ułożyła włosy Azalii, a potem za pomocą maleńkiego pędzelka i proszku do czernienia rzęs zrobiła jej makijaż, delikatnie wydłużając oczy.

- Teraz wyglądasz jak rodowita Chinka - powiedziała.

Nie ma wątpliwości, że zupełnie zmieniłam swój wygląd, pomyślała Azalia. Wyglądała tajemniczo i pociągająco.

- Twoja szlachetna ciotka na pewno cię nie pozna! - zawołała wesoło Kai In.

Kiedy wyszły na pokład, stwierdziły, że wypływają z portu. Minęli kilka angielskich kanonierek i okręt wojenny, obserwowani przez opartych o relingi marynarzy. Azalia była przekonana, że żaden nie domyślał się, iż jest Angielką.

Bardziej jednak niż angielskie statki, dostojne dżonki czy pokraczne dhow cieszył ją widok sampanów wypełnionych po brzegi rodzinami. Kobiety przechylały się za burtę piorąc bieliznę. Jedna siedziała na dziobie karmiąc dziecko, druga skubała kurczaka. Przy burcie innego z sampanów znajdował się nawet spory kurnik. Wszystko to było takie ciekawe. Kai In zmuszała Azalię do mówienia po chińsku, kiedy dziewczyna zadawała pytania albo pokazywała rzeczy, które ją rozbawiły czy zainteresowały.

Wkrótce Hongkong i Kowlun pozostały daleko w tyle. Wiatr wiał prosto w żagle i dżonka ostro cięła wodę. Daleko za nimi, już w Chinach, wznosiły się wysokie góry, niektóre szczyty tonęły w chmurach. Azalia schroniła się przed palącymi promieniami słońca pod płócienny dach rozciągnięty nad pokładem. Dopiero kiedy pan Czang zszedł z mostka, skąd kierował wychodzeniem z portu, miała okazję wypytać go o skarby wchodzące , w skład jego kolekcji dzieł sztuki. Opowiedział jej o „niebiańskich koniach” i figurach strażników grobowcowych, o uskrzydlonych pucharach z okresu Han wykonanych z lakierowanego drewna oraz o ceramicznych figurach buddyjskich. Wyjaśnił również znaczenie niektórych legend i opowieści o chińskich bóstwach.

Tien How była Królową Niebios. Kiedy się urodziła, dziwna poświata pojawiła się na niebie, a pokój wypełniła cudowna woń. Po jej śmierci w młodym wieku cesarz z dynastii Sung ocalał jako jedyny podczas wielkiego sztormu na Morzu Żółtym. Jak się okazało, tylko na pokładzie jego statku znajdował się wizerunek bogini. Pan Czang opowiadał też o Kuan In, bogini miłosierdzia, do której modli się każdy Chińczyk. Kuan In była dobrą i łagodną boginią, którą kobiety często prosiły w modlitwie o syna. Uwielbiała bladoróżowe kwiaty lotosu, będące także ulubionym kwiatem Buddy. Sposób opowiadania pana Czanga był bardzo interesujący. Wszystko co chińskie, pełne było ezoterycznych znaczeń dla tych, którzy chcieli je odkryć. Rozumiała, że biedni Chińczycy, całe życie spędzający na sampanach i nie posiadający niczego ponad to, co mieściło się na łodzi, bardzo potrzebowali pomocy bogów mieszkających na szczytach wielkich, widocznych w oddali, ale niedostępnych gór.

Odpłynęli już dość daleko. Tak się przynajmniej wydawało Azalii. Pierwszy raz w życiu jadła prawdziwie chiński obiad. Na okrągłym stole służba rozłożyła pałeczki i postawiła kilka małych miseczek z ostrygami, fasolą sojową, sosem pomidorowym i octem. Następnie podano na tacy bawełniane serwetki zwilżone gorącą wodą różaną. Azalia wzięła swoją specjalnymi srebrnymi kleszczami przeznaczonymi do tego celu.

Posiłek rozpoczęła pachnąca jaśminem chińska herbata podana w maleńkich czareczkach. Potem pojawiły się różnego rodzaju przystawki. Następnie wniesiono kaczki i kurczaki duszone z nasionami lotosu, kasztanami i włoskimi orzechami, kulki mięsne zapiekane w cieniutkim cieście, młode ptaszki w maleńkich grzybkach i prosię niewiele większe od małego królika, o delikatnej chrupiącej skórce.

Azalia czuła, że już nic więcej nie jest w stanie zjeść, ale Kai In zapewniła, że zupa z płetwy rekina, która znalazła się właśnie na stole, jest wielkim „specjałem”.

- Na dużym przyjęciu - powiedziała Azalii po chińsku - przy zupie wznosi się toast na cześć gospodarza, mówiąc „Jam Seng”.

Czerwieniąc się lekko, Azalia uniosła czarkę z zupą w stronę pana Czanga.

- Jam Seng!

- Dziękuję ci, szlachetna Heung Far - odparł pan Czeng, a Kai In wyjaśniła, że po kantońsku znaczy to Pachnący Kwiat.

Zaraz potem na stole znalazł się wielki karp w słodko-kwaśnym sosie, a po nim słodycze. Wszystkie dania popijano słodkim winem ryżowym, podanym w maleńkich, porcelanowych czarkach.

Dla Azalii wszystko to było zupełnie nowe i niezwykłe. Podczas obiadu dowiedziała się jeszcze sporo o innych bóstwach, którym Chińczycy oddawali cześć. Jednym z nich był Pei Ti, Najwyższy Bóg Głębi Nieba, oraz Tai Kung, który od Dziewięciu Smoków Kowlunu uzyskał moc kształtowania pogody.

- On wywołuje tajfuny rzucając w powietrze garście grochu i potrafi ugasić pożar kubkiem wody - powiedziała Kai In, ale gdy to mówiła, oczy błyszczały jej figlarnie, i Azalia wcale nie miała pewności, czy młoda Chinka w to wierzy.

- Zawsze świętujemy urodziny Tai Kunga - mówił pan Czang. - Składamy mu ofiarę z pieczonej świni, odbywa się taniec lwa, ale największe szczęście zapewnia przyniesienie do domu kadzideł zapalonych w świątyni i postawienie ich w domowej kaplicy.

Azalia widziała w pokoju Kai In niewielki ołtarzyk, przed którym cały czas paliły się trzy kadzidła oraz kilka świec.

- Uważamy też, że bardzo ważne jest zaskarbienie sobie łask boga kuchni, Tso Kwana - ciągnął pan Czang. Jego przybytek znajduje się w każdym chińskim domu, najczęściej w niszy przy kuchni, i jest opisany złotymi hieroglifami na czerwonej tabliczce.

- Jeżeli ten wspaniały obiad zawdzięczamy Tso Kwanowi, to jestem gotowa zapalić mu mnóstwo trociczek uśmiechnęła się Azalia.

- Powiadają, że jest bardzo gruby i wesoły, co ma być wynikiem dostatniego życia - powiedział pan Czang. - Ale jest ważny, bo raz do roku odwiedza innych bogów i składa im raport o zachowaniu wszystkich członków danej rodziny.

Azalia roześmiała się.

- To musi być okropne: świadomość, że on spisuje wszystkie wasze słabostki i złe czyny

- Rzeczywiście, to bardzo niepokojące - zgodził się pan Czang. - Dlatego zanim Tso Kwan wyruszy w swoją podróż, w przeddzień nowego roku urządza się wielkie przyjęcie, na którym podaje się duże ilości miodu. Ma mu to zatkać usta...

- Mam nadzieję, że to skuteczna metoda! - zawołała Azalia.

- My też mamy taką nadzieję - powiedział pan Czang z lekkim uśmiechem i dodał: - Kiedy Tso Kwan wraca cztery dni później, wita się go mnóstwem smacznych potraw a jego obraz albo tabliczka powraca z honorami na swoje miejsce.

Po posiłku pan Czang wyszedł na pokład, panie zaś postanowiły wypocząć w chłodzie kabiny. Azalia, która prawie całą poprzednią noc przeleżała bezsennie myśląc o lordzie Sheldonie, trochę się zdrzemnęła. Po przebudzeniu stwierdziła, że dżonka stoi zacumowana do niewielkiego pomostu.

- Czy możemy zejść na ląd? - spytała.

Kai In potrząsnęła głową.

- Nie. Mój szlachetny mąż powiedział, że musimy zostać tutaj podczas ładowania towaru.

Azalia była trochę zdziwiona. Za burtą zobaczyła tragarzy wchodzących gęsiego po wąskim drewnianym trapie. Każdy niósł na głowie drewnianą skrzynkę. Przypuszczała, że wszystkie zawierają opium. Co tydzień przywożono do Hongkongu tysiące wielkich skrzyń indyjskiego opium. Każda ważyła prawie cetnar. Po przerobieniu na narkotyk za taką samą skrzynkę płacono sto czterdzieści funtów. Bardzo chciała zapytać pana Czanga, czy rzeczywiście załadowano opium, ale bała się wyjść na zbyt ciekawską.

Zakończono załadunek i dżonka ruszyła w drogę powrotną. Azalia stwierdziła ze smutkiem, że jej cudowny dzień dobiega końca. Tak wielu rzeczy chciała się jeszcze dowiedzieć, tyle nauczyć. Miała nadzieję, że pan Czang zejdzie do kabiny i da jej szansę zadania przynajmniej jeszcze kilku pytań. Na razie jednak stała na pokładzie przyglądając się, jak maleńkie wyspy znikają powoli z pola widzenia, patrzyła na rosnące w oddali góry Chin kontynentalnych i na dżonki sunące po błękicie morza jak wielkie leniwe ptaki.

Wciąż było bardzo gorąco i po chwili Kai In postanowiła zejść do salonu. Azalia niechętnie ruszyła za nią.

- Kiedy zbliżymy się do Hongkongu, koniecznie musimy wyjść na pokład - rzekła. - Chcę zobaczyć port i statki. To bardzo romantyczne miasto.

- Cieszę się, że lubisz Hongkong - powiedziała Kai In.

Nagle rozległ się huk wystrzału, a zaraz potem wrzaski, seria wystrzałów i przenikliwy krzyk. Azalia zerwała się na równe nogi.

- Co się dzieje? - zapytała i już chciała pędzić do drzwi, ale Kai In chwyciła ją za rękę.

- Nie! Nie! To niebezpieczne!

- Ale co? Co się dzieje?

- Piraci! - odparła Kai In.

Pociągnęła Azalię na otomanę i siedziały objęte, wsłuchując się w hałasy nad głową. Strzelanina ustała, krzyki ucichły. Teraz ktoś pokrzykiwał ostro i ochryple, wydając rozkazy. Czekały drżąc, a czas wlókł się w nieskończoność. W końcu drzwi otworzyły się gwałtownie, jakby uderzone taranem, i Azalia ujrzała owych piratów. Ubrani byli jak normalni Chińczycy, tyle tylko że przepasani szerokimi skórzanymi pasami, za którymi mieli zatknięte pistolety i noże. Pierwszy z piratów; a było ich z pół tuzina, spojrzał na młode kobiety z zaskoczeniem i rzucił przez ramię krótki rozkaz. Dwaj następni przeszli przez salon i otworzyli drzwi do sypialni. Azalia krzyknęła ze strachu, gdy dwóch innych napastników uniosło ją nagle z otomany. Kai In też została pochwycona. Kiedy Azalia próbowała walczyć, pirat przerzucił ją po prostu przez ramię głową w dół i ruszył po trapie na pokład.

Panował tam całkowity rozgardiasz. Jeden z masztów leżał złamany, żagiel opadł, przekrzywiając częściowo mostek. Na pokładzie leżał mężczyzna z czerwoną plamą na piersi, Azalia pomyślała więc, że musi być martwy. Marynarzom wiązano właśnie ręce na plecach, nigdzie jednak nie mogła dostrzec pana Czanga. Trudno jej było wiele zobaczyć wisząc głową w dół, zauważyła jednak, że inny napastnik niesie Kai In. Pirat przeskoczył przez burtę na zacumowany obok mniejszy statek. Mignęły jej przed oczyma towary zrabowane z dżonki, zwalone teraz na pokładzie: skrzynie z opium wcześniej załadowane na wyspie, wiadra, pędzle, naczynia kuchenne i cały stos innych nie znanych jej przedmiotów.

Chińczyk zaniósł ją pod pokład, do małej brudnej kabiny, i rzucił na kupę płótna workowego. Zanim zdołała złapać oddech, Kai In wylądowała obok. Obaj mężczyźni popatrzyli na nie obojętnie, po czym opuścili kabinę ryglując drzwi od zewnątrz.

- Co się dzieje? Dokąd nas zabierają? - spytała Azalia.

Kai In płakała, ukrywszy twarz w dłoniach.

- Zabili mojego szlachetnego męża - pochlipywała. - Nigdzie go nie widziałam. Na pewno nie żyje!

Azalia objęła ją.

- Wcale nie musi tak być.

- A nas sprzedadzą!

- Sprzedadzą...? - Azalia aż podskoczyła. - Co to znaczy?.

Zaraz jednak przypomniała sobie wieczorną rozmowę wuja z ciotką na temat porywanych kobiet, które następnie sprzedawano w niewolę domową albo w celach niemoralnych. To nie może być prawdą! - pomyślała. Wszystko przypominało koszmarny sen, wiedziała jednak, że ani ona sama, ani Kai In nic na to nie mogą poradzić.

Rozdział 6

Przez jakiś czas Azalia nie była w stanie nawet myśleć - miała wrażenie, że jej mózg wypełnia wata. Potem zdała sobie sprawę, że siedząca obok Kai In wciąż głośno szlocha, i zrozumiała, że powinna jej jakoś pomóc.

- Być może pan Czang jest bezpieczny - powiedziała. - Może nie zabili go, tylko wzięli do niewoli.

- Jeśli byłby w niewoli, zobaczyłabym go na pokładzie - odparła Kai In, nadal płacząc wtulona w ramię Azalii.

- Myślałam, że piratów dawno już zlikwidowano zauważyła cicho Azalia, sama do siebie.

- Piraci będą zawsze - szepnęła Kai In.

Azalia próbowała przypomnieć sobie, co czytała o piratach w książce pożyczonej z biblioteki okrętowej „Orissy”. Była to historia kolonii Hongkong. Autorzy szczególnie uwypuklili straty ponoszone przez miejscowych kupców na początku brytyjskiej okupacji, ale też podkreślali, że w ostatnich latach brytyjska marynarka wojenna rozproszyła pirackie flotylle. Przypomniała sobie, że w początku lat pięćdziesiątych wszystkie dżonki handlowe musiały być silnie uzbrojone, ponieważ piraci napadali na nie, jak tylko opuściły port. Brytyjczycy sądzili wówczas, że Hongkong stanowi główną bazę floty pirackiej i że lokalni kupcy dostarczają im broń i amunicję oraz pomagają w sprzedaży łupów. Podejrzewano nawet, że dobrze opłacani szpiedzy z domów handlowych i departamentów rządowych przekazywali im informacje o wartościowych towarach oraz, co jeszcze ważniejsze - o ruchach jednostek floty brytyjskiej i kanonierek policyjnych. Doszło nawet do bitwy morskiej między marynarką brytyjską i trzema tysiącami piratów na sześćdziesięciu czterech dżonkach, w wyniku której większość z nich została zniszczona. W zatoce Aberdeen w bezpośredniej bliskości Portu Wiktorii odbyła się potyczka pirackich dżonek z chińskimi kanonierkami.

Przypomniała sobie, że zgodnie z opisem jednej z potyczek brytyjska marynarka spaliła pod Sherifoo dwadzieścia trzy dżonki, zabijając tysiąc dwustu piratów. Straty Brytyjczyków wyniosły jednego zabitego kapitana i dziewiętnastu rannych marynarzy. Może ci piraci już tak nie mordują jak w dawnych czasach - pocieszała się. Utwierdziła ją w tym jeszcze jedna informacja zaczerpnięta z przeczytanej książki: kiedy gubernatorem został sir Richard Macdonnel, sytuacja zmieniła się tak dalece na lepsze, że między 1869 a 1870 rokiem nie przeprowadzono w Hongkongu ani jednego procesu o piractwo. Ale jednocześnie pamiętała strzały i człowieka leżącego na pokładzie z krwawą plamą na piersiach.

Nie ulegało wątpliwości, że dżonka pana Czanga została zaatakowana, a celem najwyraźniej był towar załadowany na wyspie. Było też jasne, że piraci nie spodziewali się, iż na pokładzie będą kobiety. Mimo to obawa Kai In, że mogą zostać sprzedane, nie była pozbawiona podstaw. Na samą myśl o tym Azalia zadrżała. Jak mogłyby uciec? Dokąd je zabierają? Czuła, że atłasowy materiał jej tuniki przesiąkł łzami Kai In. Ale Chinka już nie płakała tak gwałtownie jak na początku:

- Postaraj się być dzielna - poprosiła Azalia. - Chciałabym też, żebyś opowiedziała mi wszystko; co wiesz o porywaniu kobiet. Wolałabym być przygotowana na to, co może mnie czekać.

Kai In z wysiłkiem podniosła głowę z ramienia Azalii i maleńką jedwabną chusteczką, którą nosiła wewnątrz szerokiego rękawa, wytarła oczy. Zbyt była podniecona, by mówić w jakimkolwiek innym języku poza chińskim, więc zrozumienie jej nie było dla Azalii łatwe. Powoli jednak powstał obraz konfliktu pomiędzy chińskim obyczajem a brytyjskim prawem, konfliktu, którego podstawą były porwania kobiet i dziewcząt. Liczba spraw o porwanie, jakie trafiały przed brytyjskie sądy, rosła z roku na rok. Kidnaping stawał się coraz popularniejszy, gdyż cena płacona za dziewczęta poza granicami kraju sięgała często nawet trzystu pięćdziesięciu funtów.

- W Hongkongu płacą zaledwie czterdzieści pięć funtów - zauważyła pogardliwie Kai In.

Ponieważ było to tak dochodowe, zwabiano do Hongkongu kobiety pod różnymi pretekstami. Próba położenia kresu temu procederowi, jak zauważył generał, doprowadziła władze do konfliktu z miejscową ludnością, przywiązaną do obyczaju kupowania dziewczynek w celu adopcji albo jako domowe służące, zwanego mui tsai. Sytuacja ta jednak tak bardzo niepokoiła władze, że Anglicy postanowili stworzyć wraz z Chińczykami towarzystwo zapobiegania porwaniom. Z tych pomysłów w późniejszym czasie narodziła się inicjatywa założenia Stowarzyszenia Ochrony Cnoty.

- Mój szlachetny mąż uważa, że to dobry pomysł, i popiera Brytyjczyków. Obiecał nawet gubernatorowi, że da na ten cel pieniądze - oznajmiła Kai In.

Azalia bardzo chciała powiedzieć, że żałuje, iż stowarzyszenie jeszcze nie powstało. Powstrzymała się jednak w obawie, że Kai In znów zacznie szlochać.

- Może byłoby rozsądne powiedzieć piratom, że jestem Angielką? - spytała.

- Nie rób tego! To bardzo niebezpieczne! - zawołała Kai In. - Niektórzy piraci oszczędzają Chińczyków, ale zabijają Brytyjczyków. Lepiej udawaj Chinkę.

Nie było to głupie, choć Azalia wątpiła, żeby piratów dało się zbyt długo oszukiwać przy jej niepoprawnej chińszczyźnie.

- Ja będę mówić - powiedziała Kai In - a ty milcz.

Jak na razie jednak wyglądało na to, że żadna z nich nie będzie miała możliwości prowadzenia konwersacji. Statek, na którym zostały uwięzione, ruszył. Azalia wstała, żeby wyjrzeć na zewnątrz, lecz zaraz cofnęła się z okrzykiem przerażenia.

- Co się stało? Co takiego zobaczyłaś?! - zawołała Kai In.

Azalia chwilę milczała, ale w końcu zdecydowała się nie mówić prawdy. Znajdowali się około pięćdziesięciu metrów od dżonki pana Czanga, która właśnie płonęła. Dostrzegła płomienie liżące dolną część żagli i kłęby czarnego dymu bijące z salonu. Piraci mieli taki zwyczaj - zabierali ze zdobytego statku co się dało, po czym podpalali go, żeby zniszczyć dowód przestępstwa. Barbarzyńskie niszczenie tak pięknego i drogiego statku Azalia uznała za coś okropnego, ale jeszcze ważniejsze było pytanie, czy na dżonce ktokolwiek pozostał przy życiu. Na pokładzie nikogo nie było i zastanawiała się, co piraci zrobili z marynarzami, których wcześniej widziała ze związanymi na plecach rękami. Najłatwiej byłoby ich wyrzucić za burtę, wiedząc, że i tak nie będą mogli pływać, albo zamknąć pod pokładem, żeby tam spłonęli.

- Co tam zobaczyłaś? - ponownie spytała Kai In.

- Nic takiego - odparła Azalia spokojnie, odwracając się w jej stronę. - Martwi mnie, że oddalamy się od Hongkongu.

Żadna z nich nic nie mogła na to poradzić, nie było więc sensu dodatkowo rozstrajać Kai In. Azalia usiadła z powrotem na stercie szmat i powiedziała:

- Musimy być dzielne. Nie zyskamy nic, robiąc sceny i zrażając do siebie naszych porywaczy. Jak myślisz, dokąd nas zabiorą?

Kai In wzruszyła ramionami.

- Wszędzie dają duże pieniądze za chińskie dziewczyny.

- Zorientują się, że nie należę do wyższej klasy, kiedy tylko zobaczą moje stopy - stwierdziła Azalia.

- No to możesz być moją służącą.

Nie był to nawet najgorszy pomysł, ale i tak ze strony napastników Azalia mogła spodziewać się tylko najgorszego. Pozostawała jej tylko cicha modlitwa i nadzieja, że rzeczywistość okaże się mniej straszna od oczekiwań. Z zewnątrz dochodziły różne hałasy, spowodowane przypuszczalnie przez piratów przenoszących zrabowane towary gdzieś w okolice ich kabiny. Potem na pokładzie zapadła cisza, która wydawała się Azalii jeszcze straszniejsza niż poprzednie pokrzykiwania, rozkazy i przekleństwa. Słyszała stąpanie piratów nad kabiną, zupełnie inne od kroków marynarzy europejskich. Płynący statek poskrzypywał, żagle łopotały, fale rozbijały się o drewniane burty. Milcząca od jakiegoś czasu Kai In powiedziała nagle zdecydowanym tonem:

- Żaden mężczyzna nie może mnie dotknąć. Muszę umrzeć!

Azalia spojrzała na nią skonsternowana.

- Nie powinnaś tak mówić!

- Zabiję się - powtórzyła Kai In zdecydowanie. - Znacznie gorzej stracić honor, być znieważoną i utracić twarz!

- To nie jest sprawa utraty twarzy - odparła Azalia. - To by świadczyło, że utraciłaś wszelką nadzieję na ratunek. My w Anglii mówimy: „Póki życia, póty nadziei”.

- Nie ma nadziei. Jestem żoną człowieka honoru pan Czang wolałby, żebym umarła.

- Wcale nie możesz być tego taka pewna - zaprotestowała Azalia. Mówiąc to, zdała sobie sprawę, jak wiele znaczyło upokorzenie związane z utratą twarzy. Słyszała o Chińczykach, którzy raczej woleli głodować, niż podjąć degradującą w ich rozumieniu pracę. Niektórzy nawet podrzynali sobie gardło, ponieważ przegrali jakąś, często niewiele znaczącą, sprawę. W zachowaniu Kai In była godność, której nie zauważała wcześniej. Jednak niełatwo było odgadnąć jej emocje, ponieważ najczęściej miała obojętny wyraz twarzy. Teraz siedziała wyprostowana, patrząc przed siebie szparkami zmrużonych oczu.

- Proszę cię, Kai In, nie myśl o takich okropnych rzeczach. Poza tym nie możesz mnie tak zostawić! Umrę bez ciebie ze strachu!

- I tak nas rozdzielą, kiedy zostaniemy sprzedane odparła Chinka. - Muszę mieć nóż. Od noża łatwo się umiera.

- Nie, proszę! Nie mów tak. Tak nie można, odebranie sobie życia to rzecz bardzo niedobra.

- Chińscy bogowie nie gniewają się o to - odparła tamta. - Oni rozumieją ludzi.

Azalia użyła wszystkich argumentów, jakie przychodziły jej do głowy, by odwieść przyjaciółkę od myśli o samobójstwie, ale jej wysiłki okazały się bezcelowe. Miała wrażenie, że w ciągu tych kilku dramatycznych momentów Kai In nagle wydoroślała. Przestała być delikatną, słodką; rozpieszczaną żoną starszego mężczyzny, stając się nagle kobietą o surowych zasadach, świadomą znaczenia słowa „honor”. Azalia zrozumiała, że jeżeli Kai In zdecydowała się umrzeć, to nic nie odwiedzie jej od tego zamiaru.

Życie w Chinach nigdy nie było wiele warte, szczególnie życie kobiet. Noworodki płci żeńskiej miały szczęście, jeżeli zdecydowano się je wychowywać. Na obrzeżach wielu chińskich miast trafiały się napisy: „Zakazuje się topienia dziewczynek w tym miejscu”. Zbyt wiele córek było klęską dla rodziny. Często pozostawiano maleńkie dziewczynki na słońcu, żeby umarły same, albo duszono je i po cichu zakopywano w ziemi.

Wydawało się potwornością, żeby zaledwie siedemnastoletnia Kai In musiała umrzeć z własnej ręki, a jednak Azalia nie potrafiła pozbyć się myśli, czy wobec czekającego je losu nie było to najlepsze wyjście. Czy ona sama byłaby wstanie wytrzymać niewolę u Chińczyka, który traktowałby ją jak niewolnicę? Albo, co gorsza, zmuszał do niemoralnego prowadzenia się? Azalia była oczywiście niewinna, jak wszystkie - angielskie dziewczęta w jej wieku, ale wiele czytała i bywała w obcych krajach. Świetnie wiedziała, co pułkownik Stewart, którego jej ojciec zabił, zamierzał zrobić z córką ich dhirzi.

Nie było to zresztą pierwsze zdarzenie tego rodzaju. Plotki o sposobie życia pułkownika już wcześniej docierały do Azalii, pomimo że matka próbowała ją chronić przed zbyt wczesnym zetknięciem ze złą stroną życia. Dla indyjskich służących, z którymi rozmawiała, miłość była piękną rzeczą, darem bogów. Czcili sam akt płodności i dzięki temu dobrze rozumiała znaczenie symboli fallicznych w świątyniach i lingamów umieszczanych w niewielkich przydrożnych kapliczkach, w których wieśniaczki składały ryż i kwiaty jako dary dla bogów. Dzięki dzieciństwu spędzonemu w Indiach Kryszna, bóg miłości, był dla niej ucieleśnieniem zjednoczenia kobiety z mężczyzną. Hindusi byli moralni w sposób naturalny. Kobiety trzymali w odosobnieniu, czystość życia małżeńskiego zaś była nienaruszalna. Azalia miała nadzieję, że takie właśnie będzie jej własne małżeństwo.

Teraz jednak, o ile można było wierzyć Kai In, rysowała się przed nią zupełnie inna perspektywa. Zamiast czystości małżeńskiej czekało ją coś tak wstrętnego i poniżającego, że nawet nie była w stanie wyobrazić sobie tej otchłani upokorzenia, w jaką miała zstąpić. Kai In ma rację - pomyślała. - Ja też powinnam umrzeć! Jednak na samą myśl o tym słabość ogarniała całe jej ciało. Ale była również pewna, że gdyby pocałował ją teraz jakiś mężczyzna, czułaby się zbrukana. Prawo do tego miał jedynie lord Sheldon. Kochała go od pierwszej chwili, od momentu gdy nieoczekiwanie wziął ją w ramiona. Kiedy człowiek należy do drugiego nie tylko cieleśnie, ale także przez związek duchowy to właśnie jest miłością. Miłość to niewyobrażalna magia, przyciągająca dwoje ludzi tak, jak gdyby kiedyś w poprzednich wcieleniach stanowili duchową jedność. Musiałam kiedyś należeć do niego - myślała. - I dlatego nigdy nie będę mogła należeć do żadnego innego mężczyzny.

Siedziały we dwie na kupie brudnych szmat i każda obmyślała rodzaj śmierci, jaką sobie zada. A jeżeli się tylko zranię? - zastanawiała się Azalia. Próbowanie samobójstwa metodą Kai In byłoby niemądre. Chińczycy to eksperci w tej dziedzinie. Kai In będzie doskonale wiedziała, w którą część ciała wbić nóż, żeby śmierć nastąpiła natychmiast. Azalia miała lepszy sposób. Kiedy wyprowadzą ją na pokład, rzuci się do morza mając nadzieję, że nie zostanie uratowana. Większość Chińczyków nie umiała pływać. Zresztą do tradycji marynarskich wielu narodów należała właśnie nieumiejętność pływania - kiedy statek szedł na dno, lepiej było utonąć razem z nim, niż przedłużać agonię starając się utrzymać na powierzchni. Rzucę się za burtę! - myślała. - Pójdę pod wodę, zanim piraci się zorientują, w czym rzecz!

Nie potrafiła pływać, w Indiach kąpieli w dużych zbiornikach wodnych na obrzeżach wsi nie uważano za bezpieczne. A wuj byłby przerażony na samą myśl, że któraś z bliźniaczek albo ona mogłyby się pokazać nie ubrane w miejscu publicznym. Szybko umrę! - przekonywała samą siebie. Pocieszała się myślą, że chociaż nigdy więcej nie ujrzy lorda Sheldona, to on zapamięta ją taką, jaką widział poprzedniego dnia. „Jesteś taka piękna!” - powiedział w ogrodzie. Czuła jeszcze drżenie ciała, wywołane jego słowami. ,,Czy naprawdę wierzysz - powiedział później - że możemy rozstać się po tym wszystkim, co powiedzieliśmy sobie pocałunkiem?” Może wspomni ją kiedyś stojąc w ogrodzie równie pięknym jak ogród pana Czanga, albo kiedy promień słońca padnie na trzepoczące skrzydła błękitnych srok. „Miejmy nadzieję, że przyniosą nam szczęście” - powiedział. Szczęście odsuwało się jednak od niej, a w perspektywie była tylko śmierć w zielonych falach.

Nie mogąc wytrzymać własnych myśli, Azalia podeszła do okna. Chciała po raz ostatni zobaczyć przynajmniej płonącą dżonkę, ale statek piracki zrobił zwrot dla złapania wiatru w żagle i nie dostrzegła już nic poza odległym zarysem zielonej górzystej wyspy. Nie potrafiła jej umiejscowić. Mogli zawrócić w kierunku Chin albo mijać jedną z tych wielu wysp, obok których trzeba przepłynąć w drodze na ocean.

Kai In milczała. Azalia przypuszczała, że modli się do Kuan In, bogini miłosierdzia. O Boże - modliła się również - nawet jeszcze teraz możesz uratować nas przed... tym strasznym losem. Wydawało się jej jednak, że jej modlitwa jest zbyt słaba i mało skuteczna. Ale przypomniała sobie, co mówiła jej matka: modlitwy płynące prosto z serca zawsze są wysłuchiwane. Zwiedzały tego dnia świątynię w Indiach. Azalia była wtedy jeszcze bardzo młoda i przyglądając się modlącym się do Boga-Słonia Hinduskom w kolorowych sari spytała: „Mamusiu, jak one mogą myśleć, że ten śmieszny bóg z głową słonia może je usłyszeć?” - „Liczy się modlitwa. Azalio - odparła matka. - Jeżeli płynie prosto z serca, zostanie wysłuchana. Bóg może się ukazywać różnym ludziom pod różnymi postaciami, ale jest jeden, dla wszystkich”. Wtedy Azalia nie do końca potrafiła zrozumieć, co jej matka miała na myśli. Dopiero kiedy podrosła i poznała indyjskie religie, kiedy zdała sobie sprawę z podobieństw między hinduizmem, islamem i buddyzmem, zaczęła powoli rozumieć. Teraz była pewna, że Kuan In, bóstwo miłosierdzia, do którego modliła się Kai In, i Bóg, do którego ona sama wznosiła oczy, jest jednym i tym samym Bogiem.

- Proszę... proszę, pomóż nam - błagała wyobrażając sobie, jak modlitwa wzlatuje do nieba wysoko nad nimi.

Nagle gruchnął wybuch tak głośny, że zatrząsł całym statkiem. Azalia krzyknęła ze strachu i objęła ramionami Kai In, jak gdyby chcąc ochronić ją przed niebezpieczeństwem.

- Co... się dzieje? - wyjąkała przerażona Chinka.

Odpowiedź, której próbowała udzielić Azalia, utonęła w huku armatniego wystrzału. Tym razem był to ogłuszający grzmot. Ponowny wystrzał przekonał ją, że stali się właśnie celem ataku. Ale pocisk nie trafił w dżonkę i eksplodował w morzu obok burty. Woda chlusnęła ciężko na pokład, a potem strumieniami spływała przez luki i otwory strzelnicze. Azalia puściła Kai In i przebiegła przez kabinę. Spojrzawszy na zewnątrz, krzyknęła:

- To okręt! Brytyjski okręt!

Kai In patrzyła na nią przez dłuższą chwilę, jak gdyby nie pojmując tego, co właśnie usłyszała.

- Widzę banderę floty brytyjskiej! - krzyknęła Azalia. - Jesteśmy uratowane! Kai In... jesteśmy uratowane!

- Zabiją nas! - odparła Chinka. - Zabiją nas, zanim brytyjscy marynarze wejdą na pokład! - Nuta paniki brzmiąca w jej głosie przekonała Azalię, że mówi poważnie. W gruncie rzeczy było to całkiem prawdopodobne. Napastnicy będą sądzeni za piractwo, jeżeli jednak doszłoby do tego jeszcze oskarżenie o porwanie, wyrok musiałby być surowszy. Kiedy Azalia myślała o tym, usłyszała kroki na schodach prowadzących do kabin. Rzuciła się do drzwi. Znajdował się na nich rygiel - zwykły kawałek drewna wsuwany w zatrzask umocowany do ściany.

Zasunęła go.

Ledwo zdążyła to zrobić, kiedy po drugiej stronie ktoś odryglował drzwi, a potem starał się je wyważyć. Oparła się na nich całym ciałem, zdając sobie sprawę, o ile jest słabsza od mężczyzny próbującego dostać się do środka. Miała jednak nadzieję, że wraz z zasuwą będzie w stanie utrzymać się do czasu nadejścia ratunku.

Hałas na górze stał się ogłuszający. Po krótkiej serii strzałów usłyszała rozkazy wydawane po kantońsku, ale bardzo angielsko brzmiącym głosem. Człowiek po drugiej stronie wściekle szarpał drzwiami. Uderzał ramieniem, rygiel jednak nie poddawał się. W końcu napastnik zrezygnował i uciekł.

Ale już ktoś inny schodził po schodach z pokładu. Potem powiedział po. angielsku:

- Tu jest ładunek! No tak, opium, jak myślałem!

Pod Azalią ugięły się kolana. Wciąż napierała z całej siły na drzwi; chociaż wiedziała, że nic im już nie grozi.

Kai In siedziała nieruchomo na szmatach. Wyglądała jak kwiat w swojej barwnej tunice. Miała bladą twarz, jak gdyby wciąż gotowała się na śmierć, nie pojmując, że zostały uratowane.

- Lepiej zabierajmy stąd ten towar - powiedział ktoś na korytarzu: - Zobacz, czy nie ma kogoś w kabinach.

Trzęsącymi się rękoma Azalia odblokowała i otworzyła drzwi. Z drugiej strony stał oficer w białym mundurze, przyglądając się stosowi skrzynek zrabowanych z dżonki pana Czanga, - obok kilku marynarzy w białych bluzach i czapkach i błękitnych spodniach. Ktoś schodził właśnie pod pokład. Azalia odwróciła głowę. Przez chwilę stała jak zamurowana.

- Azalio! - zawołał Sheldon.

Rzuciła się prosto w jego ramiona. Było to jakby wejście do raju. Jej modlitwy zostały wysłuchane.

W kabinie lorda Sheldona na pokładzie HMS „Fury”, płynącego w kierunku Hongkongu, Azalia dowiedziała się, co naprawdę zaszło. W sąsiedniej kabinie Kai In siedziała przy mężu leżącym na koi z zabandażowaną ręką.

- Najpierw dostrzegliśmy płonącą dżonkę - powiedział Sheldon. - Jeden z marynarzy zwrócił na nią naszą uwagę. Kapitan Marriott natychmiast zaczął podejrzewać, że to robota piratów. „Rabują i podpalają powiedział mi: - Potem brak dowodów piractwa, nawet jeżeli przenieśli towar na własny statek”. Podeszliśmy więc do płonącej dżonki - ciągnął Sheldon. - Kiedy zbliżaliśmy się, kapitan Marriott powiedział: „Wydaje mi się, że to dżonka pana Czanga. Zawsze ją podziwiałem. Uważam ją za jedną z najpiękniejszych w całym porcie”. - Lord Sheldon mocniej objął Azalię i dodał: - Wtedy zacząłem mieć złe przeczucia...

- Myślałeś, że jestem na pokładzie?

- Robisz takie nieprzewidywalne rzeczy, że, nic mnie już nie zdziwi! - odparł... - Wiedziałem, że wcześniej czy później będziesz miała ochotę pożeglować po okolicy i nacieszyć się pięknem wysp.

- Ale skąd ty wziąłeś się na krążowniku? - spytała:

- Kilka dni temu postanowiłem przeprowadzić inspekcję niektórych okrętów. Kapitan Marriott otrzymał od gubernatora rozkaz eskortowania mnie. Zjedliśmy obiad na okręcie, obejrzeliśmy dwie kanonierki i właśnie wracaliśmy do portu... Dzięki Bogu zdążyłem na czas!

Azalia oparła twarz na jego ramieniu.

- Kai In uważała, że skoro piraci nas porwali, to... . zostaniemy sprzedane - wyszeptała.

- Powinnaś zapomnieć o tym, co mogłoby się stać - odparł cicho. - Taka rzecz może się przytrafić tylko raz w życiu. Marynarka tak skutecznie poradziła sobie z piractwem w ciągu ostatnich kilku lat, że podczas obiadu mówiono mi, iż kanonierki ostatnimi czasy nie mają prawie nic do roboty.

- Ci piraci byli... przerażający.

- Specjalnie zachowują się agresywnie - wyjaśnił lord Sheldon. - Dzięki temu Chińczycy spełniają każde ich żądanie.

- Ale strzelali do załogi na dżonce męża Kai In...

- Zabili jednego z marynarzy i poniosą za to karę.

- Dlaczego zranili pana Czanga?

- Stawiał opór, więc strzelili do niego. Miał szczęście, że kula przebiła tylko ramię: Wtedy zdał sobie sprawę; iż najrozsądniej będzie udawać zabitego. Upadł na pokład i zamknął oczy, więc nie zawracali sobie nim głowy.

- Dzięki Bogu! - zawołała Azalia, myśląc o swej chińskiej przyjaciółce. - A co stało się z resztą załogi? - spytała.

- Znaleźliśmy ich związanych na pokładzie pirackiego statku. Domyślam się, że większość przyłączyłaby się do piratów, ponieważ oni zawsze potrzebują wyszkolonych marynarzy. Kto odmawia w takiej sytuacji, nie ma wielkiej szansy przeżycia!

Azalia zadrżała.

- Wiem, że to było dla ciebie straszne - powiedział lord Sheldon. - Ale wolałbym, żebyś już przestała o tym myśleć. Jak powiedziałem, to się nigdy nie powtórzy, a ta banda piratów bez wątpienia zapłaci za swoje czyny.

- Porywanie jednak będzie trwało nadal...

- Do czasu - odparł. - Gubernator zamierza położyć temu kres, ja zaś będę go popierał w każdy możliwy sposób. - Uśmiechnął się. łagodnie: - Teraz mam bardzo osobisty motyw, żeby z tym walczyć. Patrzył na nią przez chwilę, po czym delikatnie uniósł jej brodę do góry. - Nigdy nie zrozumiesz, przez co przeszedłem, kiedy się dowiedziałem, że piraci wzięli cię do niewoli. Czy cię skrzywdzili?

- Nie - odparła Azalia. - Zanieśli nas pod pokład i zamknęli w kabinie. To stało się naprawdę przerażające dopiero w ostatnim momencie, kiedy Kai In pomyślała, że zechcą nas zamordować, zanim wejdziecie na pokład. Jeden z nich starał się otworzyć drzwi, ale zablokowałam je od wewnątrz.

- Byłaś bardzo odważna, kochanie - zauważył.

Wziął ją w ramiona i pocałował namiętnie, w sposób całkiem różny od poprzednich pocałunków. To dlatego, że się o mnie obawiał, myślała. Podniecenie i zachwyt, jakie ją ogarnęły, nie sprzyjały jednak rozważaniom. Tym razem jego usta były bardziej wymagające, bardziej natarczywe.

- Kocham cię! Boże, jakże cię kocham! - wykrzyknął lord Sheldon.

W szaleńczym porywie pokrywał pocałunkami jej czoło, oczy, policzki i delikatną skórę karku nad wysokim kołnierzem tuniki. Nie miała na sobie fiszbinowego gorsetu, dzięki czemu jej ciało poddawało się miękko pieszczotom. Przytulił ją tak mocno, że ich serca poczęły uderzać wspólnym rytmem, zdawało się; że zlali się w jedność.

- Kocham cię! - powtórzył. Spoglądając jej w oczy, na delikatny rumieniec, który zaróżowił policzki, i na ciepłą miękkość rozchylonych warg, zapytał łagodnie: - Kiedy zostaniesz moją żoną; najdroższa?

Te słowa były jak kubeł zimnej wody. Azalia zesztywniała i odsunęła się od Sheldona.

- Dlaczego nie? Przecież mnie kochasz. Wiem, że tak! Co się stało? O co tu chodzi?

- Nie mogę... wyjść za ciebie! Kocham cię każdą cząstką serca... całą duszą... ale nigdy nie zgodzą się,, żebym cię poślubiła!

- Co za nonsens! Czy znowu wracamy do twoich tajemnic? Czy one znaczą więcej od naszej miłości i tego, że należysz do mnie?

- Wybacz mi... Nie mogę ci wyznać swojej tajemnicy... A jednocześnie z jej powodu mój wuj... nigdy nie zgodzi się... bym została twoją żoną!

- Sam porozmawiam z generałem!

- To nic nie da!

- Jeżeli nie uzyskam jego zgody, ożenię się z tobą wbrew niemu! - powiedział twardo lord Sheldon.

- Jest moim opiekunem - odparła Azalia.

Obydwoje dobrze wiedzieli, że opiekun może nie tylko zaaranżować małżeństwo, ale również przeszkodzić w jego zawarciu. Dziewczyna pozostawała w całkowitej władzy opiekuna, tak jak we władzy rodziców. Azalia wciąż była niepełnoletnia, ale nawet gdyby skończyła już dwadzieścia jeden lat, to i tak generał mógł odprawić każdego kandydata do małżeństwa, nie zapytawszy jej nawet o zdanie. Sheldon milczał przez moment, a potem powiedział:

- Po raz pierwszy w życiu poprosiłem kobietę, żeby została moją żoną. Wcale nie miałem ochoty się żenić i chociaż przyznaję, że miałem sporo różnych romansów, to tak naprawdę, nigdy nie byłem zakochany. - Pocałował ją ostrożnie. Było to delikatne muśnięcie warg, którym potwierdzał swoją fascynację.

- Myślę, że pierwszej nocy, kiedy cię całowałem, miałem wrażenie, że przytrafiło mi się coś doskonałego i wyjątkowego. Nie mogłem potem zapomnieć smaku twoich ust i tego dziwnego uczucia... Czy nie mylę się sądząc, że czułaś wtedy to samo co ja? - spytał.

- To było cudowne - odparła Azalia. - Tak cudowne, że nie mogłam ci przeszkodzić... choć wiedziałam, że powinnam..: A potem z trudem przychodziło mi uwierzyć, że to wszystko naprawdę się zdarzyło. To było tak wspaniałe, że nawet nie wiedziałam... jak to opisać... samej sobie.

- Tak właśnie było - powiedział. - Cudowne uczucie, chociaż wmawiałem w siebie, że może to skutek generalskiej whisky, która była nadzwyczaj mocna!

- A... kiedy... znowu mnie ujrzałeś... - zaczęła Azalia.

- Wiedziałem już, że jesteś kobietą, na którą czekałem całe życie. Początkowo nie przyznawałem się nawet przed samym sobą, że chcę cię poślubić. Teraz jednak wiem, że nasze serca należały do siebie od samego początku. - Roześmiał się cicho. - Odurzyłaś i oszołomiłaś mnie, zresztą nadal to robisz. Musisz mi jeszcze wytłumaczyć, dlaczego przeczytałaś tajne dokumenty wuja, skąd znasz rosyjski i dlaczego unikałaś mnie na statku, bardzo zresztą skutecznie. - Ponownie odwrócił jej twarz do siebie i powiedział groźnie: - Jak mogłaś pozwolić, żebyśmy stracili tyle czasu na pokładzie „Orissy”? Przecież mogłem trzymać cię w ramionach i całować przez cały ten czas!

Ich usta ponownie się spotkały i po chwili Azalia czuła już tylko wzbierającą falę pożądania, płonący w ich ciałach ogień, który aż zapierał dech.

- Potrzebuję cię! - powiedział lord Sheldon swoim głębokim głosem. - Potrzebuję cię teraz, w tej chwili i przez całą wieczność. Jesteś moja, Azalio! Należysz do mnie!

- Tak, najdroższy - wyszeptała Azalia. - Czuję, że... należeliśmy do siebie w... poprzednich wcieleniach.

- Jestem tego pewien - odparł. - Dostatecznie długo mieszkałem w Indiach, żeby wiedzieć, iż nie ma lepszego wytłumaczenia ludzkich dążeń. Moje szczęście związane jest z tobą!

- A moje... z tobą.

- No więc wróciliśmy do punktu wyjścia - zauważył z uśmiechem. - Kiedy za mnie wyjdziesz?

- Nie rozumiesz - odrzekła żałośnie. - Nie mogę nic zrobić, żeby... Mogę tylko powiedzieć, że będę kochać cię całe życie... i w przyszłości... Ale nigdy nie pozwolą mi... zostać twoją żoną.

- Do diabła z przyszłością! - wykrzyknął lord - Sheldon. - Nie interesuje mnie nic poza dniem dzisiejszym! Pragnę cię i będę cię miał! Ja się tak, łatwo nie poddaję.

Może i próbowałaby jeszcze argumentować, ale ich usta ponownie się złączyły. Całował ją tak namiętnie, że straciła wszelką zdolność myślenia. Zniknął zupełnie świat zewnętrzny, pozostawała jedynie świadomość gorąca na wargach i pulsowanie całego ciała. Ściskał ją mocno w ramionach i dopiero kiedy z pokładu dobiegły głosy komendy, zdali sobie sprawę, że wpłynęli do portu... Z żalem uświadomiła sobie, że będzie musiała wrócić do Flagstaff House. Będzie też musiała wyjaśnić, gdzie była i dlaczego ma na sobie chińskie ubranie. Odsunęła się od Sheldona. Problemy, z którymi będzie musiała sobie poradzić, wydawały się jej nie mniej groźne od bandy piratów. Nie musiała tego mówić, sam to doskonale rozumiał.

- Wszelkie tłumaczenia biorę na siebie - oświadczył łagodnie. - Najważniejsze, że jesteś bezpieczna, i postaram się, żeby twój wuj to zrozumiał.

Azalia zadrżała.

- Może jeszcze... nie wrócili..: - zająknęła się, wiedziała bowiem, że to czcza nadzieja.

Słońce już zachodziło i musiało być dobrze po szóstej. Generał starał się nigdy nie wracać później niż o tej godzinie:

- Zostaw wszystko mnie! - powiedział lord Sheldon, nie mogąc powstrzymać się przed ucałowaniem jej czoła. Chociaż bardzo spieszyła się do Flagstaff House, nie odjechała, dopóki pan Czang nie został bezpiecznie przetransportowany na ląd. Przeniesiono go na noszach do powozu, Kai In szła za nim. Azalia ucałowała ją na do widzenia.

- Przyjdź do mnie szybko - poprosiła Chinka.

- Jak tylko będę mogła - odparła Azalia. - Ale i tak będziesz zajęta panem Czangiem.

- Mój szlachetny mąż żyje. Tylko to się liczy! - odparła Kai In przez łzy.

Azalia ponownie ją ucałowała. Świadoma niestosowności swego stroju, pożegnała się z kapitanem Marriottem dziękując mu za ratunek. Następnie u boku lorda Sheldona ruszyła zamkniętym powozem w kierunku Flagstaff House. Pełna obaw, co ją czeka w domu, wzięła Sheldona za rękę, czerpiąc siłę z ciepłego uścisku jego mocnej dłoni.

- Nie bój się - powiedział. - Wystarczy, jak mi, zaufasz. Obiecuję, że wszystko się dobrze skończy.

- Bardzo chcę ci wierzyć - odparła. - I ufam ci.

- Więc nie bądź taka zmartwiona, kochanie. Masz najpiękniejsze oczy, jakie widziałem kiedykolwiek w życiu, ale nie chcę, żeby była w nich ta straszna udręka. Masz być szczęśliwa i beztroska, i taką właśnie będziesz, nawet jeżeli osiągnięcie tego miałoby mi zająć całe życie.

Azalia złożyła głowę na jego ramieniu.

- Jest mi tak dobrze z tobą. Od śmierci ojca, przez ostatnie trzy lata, byłam taka nieszczęśliwa. Twoja miłość jest dla mnie jak wyjście z ciemnego tunelu na słoneczne światło.

- Jak umarł twój ojciec?

Zesztywniała. Nie spodziewając się tego pytania, nie miała przygotowanej odpowiedzi. Bezwiednie zacisnęła palce na dłoni Sheldona. Kiedy jednak zorientowała się, że on oczekuje odpowiedzi, wyjąkała:

- T-ty-fus... zz-ma-rł nn-na tyfus!

Lord Sheldon przyglądał się jej bacznie: Ale powóz zbliżał się właśnie do Flagstaff House i widać już było wartowników przy bramie wjazdowej.

- Chcę, żebyś zaraz poszła do łóżka - powiedział Sheldon. - Na dziś masz już dosyć przejść. Ja porozmawiam z twoim wujem. Idź na górę i połóż się spać. Jutro wszystko będzie dobrze.

Nie odpowiedziała, ale widział, że się boi. Coś mu mówiło, że ta tajemnica wiąże się z jej ojcem. Podczas całej swojej kariery, często niebezpiecznej, lord Sheldon ufał swojemu instynktowi i jeszcze nigdy się na nim nie zawiódł. Był pewien, że rozwiąże tajemnicę Azalii i wiedział, że dziewczyna zostanie jego żoną, ponieważ byli sobie przeznaczeni.

Powóz podjechał pod Flagstaff House. Kiedy lokaj schodził z kozła, żeby, otworzyć drzwiczki, Sheldon ponownie powiedział:

- Zrób, jak ci powiedziałem, Azalio. Idź prosto na górę do swojego pokoju.

Popatrzyła na niego ciemnymi oczyma, w których czaił się strach.

- Kocham cię - wyszeptała, po czym odwróciła, się i wysiadła z powozu.

Rozdział 7

Biegnąc przez hol i potem szerokimi schodami do swego pokoju, Azalia czuła na plecach zdziwione spojrzenia służby. Wychodzący właśnie z salonu adiutant również zwrócił na nią uwagę. Zdawała sobie sprawę, że w chińskim stroju musi wyglądać co najmniej dziwnie. Modliła się, żeby lord Sheldon znalazł dla całej sytuacji wytłumaczenie, które by nie rozwścieczyło nadmiernie generała.

Zamknęła drzwi od sypialni w nadziei, że przynajmniej częściowo uchronią ją przed burzą, jaka - czuła to zbiera się już na dole. Dopiero teraz zaczęła zastanawiać się nad konsekwencjami. Zatrzęsła się ze strachu na samą myśl o tym, co się stanie, gdy wuj i ciotka dowiedzą się o jej przyjaźni z państwem Czang i że towarzyszyła im w morskiej wycieczce. Ale poważniejszym problemem niż jej przyjaźń z Chińczykami była sprawa z lordem Sheldonem.

Teraz, kiedy była sama w pokoju, z trudem uświadomiła sobie, że właśnie się jej oświadczył. Głęboko w duszy modliła się, by choć trochę mu na niej zależało, bo przecież ona kochała go tak szaleńczo. Jednocześnie wiedziała, że Sheldon nie może poślubić kogoś tak mało ważnego jak ona, kogoś otoczonego jakąś mroczną tajemnicą. Jak mógłby ożenić się z osobą żyjącą w cieniu hańby, nie mogącą w dodatku wyjawić jej przyczyny? A jednak poprosił ją o rękę. Nie mogła powstrzymać drżenia na samą myśl, że coś tak cudownego jednak się stało.

A Sheldon powiedział, że nigdy się nie poddaje... Przeszła przez pokój i stanęła przy oknie wychodzącym na drzewa i dalej na błękitne morze z zielenią Kowlunu w tle. Jeszcze dalej wznosiły się szczyty gór w Chinach, oświetlone jaskrawą czerwienią i złotem zachodzącego słońca, zaiste najstosowniejsze miejsce na siedzibę bogiń i bogów. To było tak cudowne! Całkiem niespodziewanie Azalia poczuła przypływ odwagi. Czemuż to ktokolwiek miałby pozbawiać ją najpiękniejszych rzeczy w życiu? Czemu miałaby poddać się woli swego wuja i zaakceptować zakaz małżeństwa? Przecież jej rodzice chcieliby nade wszystko, aby była szczęśliwa. Wiedziała także, że jej matka nigdy nie pozwoliłaby generałowi sobą pomiatać.

Pamiętała dobrze, jak żartowała z pompatyczności wyższych oficerów i pretensjonalności ich małżonek, które uważały zniżenie się do poziomu żon młodszych oficerów albo nawet samych oficerów za uwłaczające. Rozbawiała Azalię i jej ojca, naśladując ich sposób mówienia, manierę, z jaką uroczyście wkraczały do pokoju - jakby były królowymi albo cesarzowymi, a nie jedynie żonami generałów lub gubernatorów prowincji, ważnych tylko przez te pięć lat sprawowania funkcji.

- Co za banda świętych krów - powiedziała pewnego razu. - Jesteśmy tak przytłoczeni ich ważniactwem, tak zastraszeni, że nie pamiętamy, iż po powrocie do domu utoną ponownie w zapomnieniu i nikt nie zechce nawet słuchać tych ich chaotycznych i tasiemcowych opowieści o Indiach!

- Masz rację, kochanie - odparł ojciec - ale jeżeli będziesz otwarcie głosić te rewolucyjne poglądy, to mnie zwolnią ze służby!

- No to osiądziemy w Himalajach - zaśmiała się matka - gdzie będziemy przebywać z mędrcami, joginami i fakirami. Poznamy wtedy rzeczy naprawdę ważne w życiu.

- Jedyną naprawdę ważną rzeczą w życiu, jeśli o mnie chodzi - odpowiedział - jest to, że cię kocham! Nie ma znaczenia, co ludzie mówią.. Tu, w naszym domu, tworzymy zgodną całość i nikt nie zdoła nas skrzywdzić.

Jakże się mylił!

Zmuszono go do samobójstwa. Wcześniej matka zmarła na cholerę, którą zaraziła się na bazarze, pomagając jednemu z chorych służących.

Mama przeciwstawiłaby się wujowi Frederickowi myślała Azalia. Wiedziała też, że nie powinna pozwolić, by tchórzostwo zabiło w niej tę cudowną miłość do lorda Sheldona. Odwróciła się od okna, rozebrała i wsunęła do łóżka, tak jak prosił. Dopiero kiedy poczuła pod sobą poduszki, zrozumiała, jak bardzo była zmęczona. Strach doznany podczas napadu na dżonkę, przerażenie na statku pirackim i perspektywa strasznego losu niewolnicy wyczerpały ją. Jedynym wspomnieniem jaśniejącym jak poranna gwiazda było pytanie lorda Sheldona: „Kiedy wyjdziesz za mnie, najdroższa?”. Już `sama myśl o nim - powodowała, że dreszcz rozkoszy przepływał przez jej ciało. Z zamkniętymi oczyma wyobrażała sobie, że Sheldon trzyma ją w ramionach, a jego usta przywierają do jej warg.

- Kocham go! Kocham go! - wyszeptała.

Jej miłość była głęboka i bezgraniczna, całkowicie należała do niego. Gdybym miała go nigdy więcej nie ujrzeć - pomyślała - żaden inny mężczyzna nie mógłby już nic znaczyć w moim życiu. Wiedziała, że matka, może z powodu swego szczególnego rosyjskiego mistycyzmu, kochała ojca w taki sam sposób. Taka miłość zdarza się wyłącznie raz w życiu i tylko do jednego mężczyzny. Jestem taka jak ona - myślała. - Będę kochała go aż do śmierci. Poza nim nie może być nikogo.

Już prawie zasypiała, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Przez chwilę sądziła, że to sen, ale pukanie powtórzyło się.

- Kto tam? - spytała przypomniawszy sobie, że się zamknęła.

- Chcę z tobą pomówić, Azalio.

Wuj mówił ostrym tonem. Usiadła z bijącym mocno sercem i nagłą suchością w gardle.

- Ja... jestem już... w łóżku, wuju Fredericku - odparła po chwili.

- Otwieraj drzwi!

To był rozkaz. Powstrzymując oddech, wstała z łóżka. Wzięła z krzesła cienki bawełniany szlafrok i założyła, zaciskając szarfę wokół wąskiej talii. Powoli, jak gdyby nogi odmawiały jej posłuszeństwa, podeszła do drzwi, przekręciła klucz i otworzyła.

Po drugiej stronie drzwi stał generał.

Był, w mundurze, z orderami na piersiach. Złoty szamerunek błyszczał w ostatnich promieniach słońca wpadających przez okno. Wuj wyglądał wyniośle i groźnie. Wszedł do pokoju zamykając za sobą drzwi. Azalia wycofała się, czekając ze strachem, co teraz zrobi.

- Jak sądzę, nie miałoby większego sensu, gdybym oczekiwał z twojej strony wyjaśnienia tego haniebnego zachowania?

- Bardzo mi... przykro, wujku Fredericku.

- Przykro? Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? Jak śmiesz, będąc gościem w moim domu, dawać się z Chińczykami! Gdzie poznałaś tych ludzi?

- Na... pokładzie... „Orissy”.

- I odwiedzałaś ich wiedząc, że nie pochwaliłbym tego?

- Są moimi. przyjaciółmi...

- Przyjaciółmi! - parsknął generał. - Jak możesz przyjaźnić się z Chińczykami, szczególnie znając moją pozycję w Hongkongu? Wiesz, jaki jest mój stosunek do tego, że gubernator przyjmuje ich u siebie.

- Uważam... że ma rację - powiedziała.

Była bardzo blada, ale patrzyła mu prosto w oczy bez strachu, nie okazując wewnętrznego wzburzenia.

- Jak śmiesz mówić do mnie w taki sposób! - krzyknął, mocno uderzając ją w twarz.

Azalia zachwiała się i dotknęła ręką policzka.

- I to po tym wszystkim, co dla ciebie uczyniłem! Przyjąłem cię do mojego domu, uznając za bratanicę, mimo że wstydziłem się zachowania twojego ojca i rosyjskiej krwi twojej matki... - Przerwał na moment, po czym dodał: - Mogłem się spodziewać, że dziecko z takiego związku będzie zadawać się z Azjatami, że poniży się, nosząc ich strój, i wmiesza mnie w skandal, który rozniesie się od Hongkongu do Londynu!

Znowu przerwał dla nabrania tchu, tym razem na dłużej. Potem powiedział:

- Czy możesz sobie wyobrazić, co będą mówić, kiedy wyjdzie na jaw, że moja bratanica, mieszkająca w moim domu, zakradła się na chińską dżonkę, trafiła w łapy piratów i została, niestety, uratowana przez marynarkę brytyjską? - Podkreślił słowo „niestety”. Jak gdyby odpowiadając na nieme pytanie Azalii, dodał: - Tak jest, chciałem powiedzieć „niestety”! Byłoby lepiej, o wiele lepiej, gdyby piraci cię utopili albo sprzedali w niewolę. Tylko na to zasługujesz!

Był tak gwałtowny, że mówiąc prawie wypluwał z siebie słowa: Azalia instynktownie cofnęła się, przejęta strachem.

- Nie dość ci było jednak zrobić ze mnie głupca! Odważyłaś się złamać zakaz, o którym cię poinformowałem zaraz po przyjeździe z Indii: Czy pamiętasz, co wtedy, powiedziałem?

Próbowała odpowiedzieć, ale żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Policzek, piekł ją od uderzenia. Drżała, miała jednak nadzieję, że wuj tego nie zauważy.

- Powiedziałem ci - ciągnął - że nigdy nie wyjdziesz za mąż. Że nigdy nie dam na to swojej zgody żadnemu mężczyźnie! A mimo to odważyłaś się zachęcać lorda Sheldona!

Po raz pierwszy od chwili; kiedy generał przekroczył próg pokoju, Azalia spuściła wzrok. Nie mogła patrzeć na jego zaczerwienioną z wściekłości twarz i słuchać tego, co zamierzał powiedzieć.

- Czy doprawdy sądziłaś - spytał - że pozwolę na to, by tajemnica przestępstwa twego ojca ujrzała światło dzienne? - Podniósł głos: - Nigdy! Nigdy nie pozwolę, by jakikolwiek mężczyzna poznał plamę na rodzinnym honorze. Myślałem, że zrozumiałaś, dlaczego musisz się podporządkować.

- Ale ja... kocham lorda Sheldona. Kocham go, a on kocha..: mnie.

Generał zaśmiał się nieprzyjemnie.

- Kochasz? A co ty wiesz o miłości? - zapytał. - Co zaś do Sheldona, to musiał kompletnie zwariować, żeby chcieć cię za żonę! Jedynym twoim atutem jest to, że jesteś moją bratanicą. A ja, jako twój wuj i opiekun, odmówiłem zgody temu natrętowi.

- Nie! - krzyknęła Azalia. - Nie pozwolę na to. Chcę wyjść za niego.

- Wygląda na to, że on też chce cię za żonę - uśmiechnął się szyderczo generał. - Ale nigdy za niego nie wyjdziesz!

- A dlaczego nie? Nie masz prawa temu przeszkadzać! - Azalia nagle odzyskała odwagę. - To niesprawiedliwe! Tatuś zapłacił za ten nieszczęśliwy wypadek. Dlaczego mam być karana za coś, co nigdy mnie nie dotyczyło? Mam prawo poślubić mężczyznę, którego kocham!

Mówiła to z determinacją, jakiej nigdy wcześniej nie wykazywała. Wiedziała jednak, że walczy nie tylko o szczęście własne, ale i lorda Sheldona.

- A więc chcesz mi się sprzeciwiać? - W głosie generała zabrzmiała nuta groźby.

- Chcę wyjść za lorda Sheldona!

Popatrzył na nią z namysłem i zacisnął wargi.

- Oświadczyłem Sheldonowi, że na ślub nie pozwolę - powiedział. - Ale nie przyjął tego do wiadomości. Dlatego usiądziesz teraz przy stole i napiszesz, że odmawiasz i nie chcesz już nigdy więcej go widzieć.

- Naprawdę chce wuj... żebym to napisała? - spytała z niedowierzaniem.

- Rozkazuję ci!

- Odmawiam. Nie napiszę kłamstwa, nawet po to, by wuja zadowolić! Chcę wyjść za niego... Kocham go!

- A ja dopilnuję, żebyś podporządkowała się mojej woli - oświadczył twardo generał. - Napiszesz ten list, dobrowolnie, czy też będę cię musiał do tego zmusić?

Azalia wyprostowała się.

- Nigdy mnie do tego nie zmusisz! - W jej głosie udało się słyszeć wyzwanie.

- Doskonale: Jeżeli nie zamierzasz usłuchać mnie po dobroci, zastosuję inną metodę!

Ruszył w jej stronę i dopiero teraz zobaczyła, że trzyma w ręku długą, cienką szpicrutę. Używał jej do konnej jazdy. Spojrzała na niego z wyrazem niedowierzania w oczach.

- Nigdy nie biłem moich córek - powiedział - ponieważ nie było takiej potrzeby. Ale gdyby była, wychłostałbym je tak, jak sam byłem chłostany będąc chłopcem i jak chłostałbym swojego własnego syna, gdybym go miał. - Przełożył szpicrutę do prawej ręki. - Daję ci ostatnią szansę. Napiszesz ten list, czy mam cię do tego zmusić?

- Nigdy go nie napiszę, bez względu na to, co byś mi zrobił!

Krzyknęła, kiedy generał niespodziewanie złapał ją za kark i rzucił na łóżko twarzą w dół. To niemożliwe! - pomyślała. Ale po chwili szpicruta ze świstem przecięła powietrze i wylądowała na jej plecach. Nadludzkim wysiłkiem zacisnęła usta. Uderzenia spadały jedno po drugim, przecinając cienką bawełnę szlafroka i muślin koszuli nocnej. Ich materiał zupełnie nie chronił przed razami elastycznego bicza, który w ręku generała stał się prawdziwym narzędziem tortury. Utraciła zdolność myślenia. Każdy cios wprawiał ją w dygotanie, ze strachem oczekiwała następnego. Całe ciało wypełniał ból rozchodzący się od szyi aż do kolan.

Nagle ból ustał. Usłyszała głos wuja dobiegający jak gdyby z daleka:

- Czy teraz zrobisz, co ci każę?

Nie mogła odpowiedzieć, więc po chwili znów usłyszała jego ostry głos:

- Albo napiszesz ten list, albo będę cię dalej bił. Wybór należy do ciebie, Azalio.

Zamierzała powiedzieć, że nigdy go nie napisze, ale nie była w stanie się odezwać ani nawet przypomnieć sobie, czego ów list miałby dotyczyć i do kogo miał być zaadresowany. Bicz znowu jej dosięgnął. Krzyknęła przeraźliwie.

- Napiszesz?

Miała wrażenie, że szpicruta potnie ją na kawałki.

- N-napiszę - wyszeptała z trudem, wiedząc, że dłużej nie będzie w stanie znieść bólu.

Czuła, że jej całe ciało stało się otwartą raną. Ból przy próbie wstania z łóżka był nie do wytrzymania. Generał złapał ją za rękę i brutalnie postawił na podłodze.

- Idź do biurka.

Potykając się i przytrzymując mebli, dotarła do biurka stojącego we wnęce okiennej. Udało jej się jakoś usiąść na krześle. Wpatrywała się bezmyślnie w bibularz, twarz miała mokrą od łez, chociaż wcale nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze.

Zniecierpliwiony generał otworzył bibularz, wyszarpnął kawałek czystego papieru i położył przed Azalią. Następnie zamoczył pióro w kałamarzu i podał jej.

- Pisz, co ci każę.

Trzęsły się jej ręce, miała kłopoty z utrzymaniem pióra.

- „Drogi lordzie Sheldonie...” - zaczął.

Zrobiła, co kazał, mając wrażenie, że jej mózg całkowicie przestał pracować. Z trudem napisała te trzy słowa.

- ”Nie zamierzam przyjąć pańskiej propozycji małżeńskiej... - dyktował sir Frederick - oraz nie zamierzam nigdy więcej pana widzieć”.

Odłożyła pióro.

- Nie - powiedziała drżącym głosem. - Nie mogę... tego... napisać! To nie jest... prawdą. Chcę... wyjść za niego. Chcę się z nim... spotykać.

Generał trzasnął wściekle szpicrutą w blat biurka.

- Chcesz; żebym cię bił, póki nie napiszesz? Nie miej złudzeń, Azalio. Nie będę miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Będę cię bił nie raz, ale dwa, trzy razy dziennie, aż napiszesz ten list. A tymczasem nie dostaniesz nic do jedzenia i picia. - Popatrzył z pogardą na jej zapłakaną twarz i drżące ręce. - Jak uważasz, długo będziesz mi się przeciwstawiać?

Azalia pojęła, że nic nie jest w stanie uczynić. Myśl o bólu napełniała ją przerażeniem. Wszystkie mięśnie na plecach paliły, a każdy ruch był męczarnią. Została pokonana. Wzięła pióro i chociaż jej pismo wyglądało jak naskrobane przez kurę pazurem, dokończyła podyktowany tekst.

- Podpisz!

Podpisała. Generał wziął kartkę, zabrał szpicrutę i podszedł do drzwi. Wyjął klucz z zamka i wyszedłszy, przekręcił go od zewnątrz.

Azalia jak zaszczute zwierzę doczołgała się do łóżka i wtuliła głowę w poduszkę.

Obolałe ciało nie pozwalało jej zasnąć aż do rana, kiedy niebo zaczęło różowieć rozjaśniając mrok sypialni. Musiała się jednak zdrzemnąć na chwilę, ponieważ obudził ją hałas otwieranych drzwi. Spojrzała z przestrachem myśląc, że może to wuj. Ale była to tylko chińska pokojówka, starsza kobieta służąca u wielu poprzednich generałów we Flagstaff House.

- Pani kazać panienka wstawać - powiedziała śpiewnie.

- Wstawać? Która godzina?

- Piąta, panienko.

- Dlaczego mam wstawać?

- Panienka jechać w drogę - odparła. - Ja zapakować rzeczy dla panienki w torba.

Próbując wstać, Azalia skrzywiła się z bólu.

- Nie... rozumiem - powiedziała po chwili.

- Lepiej panienka wstać - poradziła pokojówka albo pani być bardzo zła.

Zdawała sobie sprawę, że pokojówka nie jest w stanie jej nic wyjaśnić. Zastanawiała się, dlaczegóż to ciotka zrywa ją z łóżka o tak wczesnej godzinie i dokąd zamierza ją wysłać. Jeżeli miałaby udać się do kraju, to i tak spotka się z lordem Sheldonem po jego powrocie do Anglii. Była pewna, że nie będzie zadowolony z listu, który otrzyma, chociaż wątpiła, by uwierzył, że napisała go z własnej woli. Zastanawiała się, co też wuj mu naopowiadał. Powiedziała sobie jednak, że Sheldon kocha ją równie mocno jak ona jego i na pewno nie uwierzył w te wszystkie złe rzeczy, jakie musiał usłyszeć na jej temat. Była pewna jego miłości.

Zaczęła się ubierać, chociaż każdy ruch sprawiał ból. Fiszbinowy gorset przypominał średniowieczne narzędzie tortur, ale obawiała się, że nie zakładając go narazi się na gniew ciotki. Nawet cienki materiał halki urażał, dotykając pręg pozostawionych przez szpicrutę generała. Bolało też naciąganie sukni i zapinanie guzików. Upięła włosy w ciasny kok, po czym założyła mały gładki kapelusz i zawiązała tasiemki pod brodą. Uznała, że ciotka to pochwali.

Chińska pokojówka pakowała tymczasem do małej walizeczki jej bieliznę, grzebienie, szczotki, przybory do mycia, szlafrok i domowe pantofle.

- Co z moimi sukniami? - spytała Azalia. Pokojówka pokręciła głową.

- Ja pakować tylko to, co pani mówić. Nic więcej. Zaskoczyło to Azalię. Ciotka nie oczekuje chyba, że wróci do Anglii w jednej tylko sukni? A jeżeli nie jedzie do Anglii, to dokąd? Kiedy brała walizkę i rękawiczki, pokojówka wyszła z sypialni. Wróciła prawie natychmiast.

- Szybko! Pani czekać!

Zastanawiając się, o co tu chodzi, Azalia wyszła z sypialni: Ciotka czekała w korytarzu. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby się przekonać, jak bardzo była zła.

- Dokąd się wybieramy, ciociu Emilio?

- Dowiesz się, kiedy tam dotrzemy - usłyszała w odpowiedzi. - Nie zamierzam z tobą rozmawiać, Azalio. Twoje zachowanie napełnia mnie obrzydzeniem, ale skoro już musimy jechać razem, odbędzie się to w milczeniu.

- Dobrze, ciociu Emilio, ale... - Nim skończyła, lady Osmund odwróciła się do niej plecami i zaczęła schodzić w dół. Idąc, za ciotką dostrzegła zamknięty powóz stojący przed domem. Nagle poczuła przypływ strachu. Działo się coś, czego nie rozumiała. Dokąd ją zabierają? W jaki sposób lord Sheldon ją odnajdzie? Poczuła dziką chęć ucieczki. Odmówi wejścia do powozu, pobiegnie podjazdem i schroni się gdzieś - może u Czangów. Wiedziała jednak, że wuj nie zawaha się przed sprowadzeniem jej z powrotem do domu i że będzie miał do tego prawo.

Nie wolno jej było mieszać w to państwa Czangów. Zdawała sobie również sprawę, że zanim zdołałaby dotrzeć do ich domu, służba otrzymałaby rozkaz ujęcia jej i doprowadzenia z powrotem nawet siłą, gdyby zaszła taka potrzeba. Byłoby to ogromnie upokarzające. Zresztą z powodu bólu w plecach i tak nie byłaby w stanie daleko uciec.

Ciotka dotarła do holu i wyszła na zewnątrz, gdzie kilku Chińczyków czekało na polecenia. Jednym z nich był Ah Jok trzymający otwarte drzwiczki powozu. Natychmiast dostrzegła szansę przekazania wiadomości dla lorda Sheldona. Co powinna mu powiedzieć? Będąc już prawie u samych drzwi wejściowych, zauważyła na najniższym stopniu plamę błękitu. Przelatująca nad domem błękitna sroka musiała zgubić jedno ze swych piór. Azalia schyliła się i podniosła je. Kiedy ciotka wsiadała do powozu, wsunęła pióro Ah Jokowi do ręki, próbując bezskutecznie przypomnieć sobie, jak będzie „szlachcic” po kantońsku. Nie znajdując właściwego słowa, wyszeptała:

- Oddaj to angielskiemu mandarynowi.

Dłoń Ah Joka zacisnęła się na piórku. Kiwnął w milczeniu głową. Mimo iż starała się nie zwracać na siebie uwagi, kiedy znalazła się już w powozie; ciotka zapytała:

- Co powiedziałaś służącemu?

Drzwi zatrzasnęły się i ruszyli.

- Powiedziałam... powiedziałam mu do widzenia - odparła z wahaniem.

- Po chińsku? - Lady Osmund uderzyła ją po twarzy brzegiem wachlarza. - Nie masz prawa mówić do służących w jakimkolwiek języku poza angielskim! Czy twój wuj nie ukarał cię już dostatecznie za to bratanie się z Chińczykami?

Azalia milczała. Ciotka uderzyła ją w ten sam policzek, co poprzedniego dnia generał. Twarz piekła z bólu. Lady Osmund nie odezwała się już więcej.

Konie pędziły w dół. Spostrzegła, że zbliżają się do morza, oddalając od Old Praya. Z dala zobaczyła pomost używany przez kutry marynarki wojennej. Wokół jednego z nich kręcili się marynarze w białych mundurach, najwyraźniej czekając na nich. Wchodząc na pokład zauważyła - była pewna, że to nie przypadek - iż nie było na nim ani jednego Brytyjczyka. Załoga w całości składała się z Chińczyków. Dokąd mnie zabierają? Co zamierzają ze mną zrobić? - myślała w panice.

Usunięto pomost, ruszyły silniki i kuter wypłynął na błękitne wody portu. Płynęli w kierunku zachodnim. Kiedy mijali kilka małych wysepek, bardzo chciała zapytać, jaki jest cel tej podróży, ale nie odważyła się przerwać kamiennego milczenia ciotki. Lady Osmund siedziała wyprostowana, w najmniejszym stopniu nie interesując się mijanym krajobrazem. Dłoń zacisnęła na kościanym uchwycie parasolki przeciwsłonecznej. Wiedząc, że nie otrzyma odpowiedzi na żadne pytanie, Azalia. nawet nie próbowała ich zadawać. Dolatywały do niej jednak strzępy rozmów marynarzy i rozumiała niektóre słowa. Kiedy wsłuchała się uważniej, odniosła wrażenie, że jeden z nich powiedział coś, co brzmiało jak „cztery godziny”.

Jeżeli mają płynąć cztery godziny, to dokąd zmierzają? Opuścili Flagstaff House o piątej trzydzieści, dotrą więc do celu około wpół do dziesiątej. Wtedy usłyszała jedno słowo, które rozpoznała natychmiast. Słowo to było odpowiedzią na jej pytanie.

Makao! Czytała o tej portugalskiej kolonii leżącej na zachodnim brzegu ujścia Rzeki Perłowej. Makao leżało około sześćdziesięciu kilometrów od Hongkongu i było najstarszym europejskim posterunkiem na wybrzeżu Chin. Znajdowała się tam portugalska osada i biskupstwo rzymskokatolickie. Było to jedno z tych miejsc, które Azalia bardzo chciała zobaczyć, ponieważ sporo czytała o jego historii i wspaniałej architekturze. Dotąd uważała to jednak za mało prawdopodobne. Wuj nie miał tam żadnych obowiązków, ciotki zaś wycieczki krajoznawcze nie interesowały.

Pozostawało jednak pytanie: jeśli rzeczywiście tam płynęli, to po co? Starała się przypomnieć sobie, co znajduje się w Makao, ale przychodziło jej do głowy wyłącznie to, że jest ośrodkiem gier hazardowych. Co jeszcze? - pytała sama siebie, lecz nie potrafiła znaleźć odpowiedzi.

Słońce przesuwało się coraz wyżej. Robiło się gorąco, ciotka wachlowała się intensywnie. Azalia zaczynała żałować, że nie pomyślała o zabraniu własnego wachlarza. Zazwyczaj upał jej nie przeszkadzał, teraz jednak potęgujące się gorąco powodowało, że wciąż pulsujący policzek i poranione plecy bolały coraz bardziej.

Wpłynęli na pełną mułu, żółtawą wodę Rzeki Perłowej, tak bardzo różną od czystych, głębokich wód oceanu obmywającego Hongkong. Łodzią lekko zakołysało, lady Osmund wyjęła więc z torebki buteleczkę soli trzeźwiących. Azalia była ciekawa, czy ciotka zacznie wymiotować.

Daleko przed dziobem pojawiły się zarysy wąskiego basenu portowego z górującymi nad nim wieżami kościelnymi. Wokół wspaniałych osiemnastowiecznych barokowych domów kwitły drzewa. Kuter przybił do pomostu. Lady Osmund zeszła na ląd, nawet nie spojrzawszy na Azalię, która posłusznie ruszyła za nią. Przy kei czekał zamknięty powóz. Kiedy znalazły się w środku, Azalia wykrzyknęła z rozpaczą w głosie:

- Ciociu Emilio musisz mi powiedzieć, dlaczego tu jesteśmy! Muszę to wiedzieć! - A ponieważ lady Osmund milczała, dodała z determinacją: - Jeśli się tego nie dowiem, wyskoczę z powozu i ucieknę.

- Niczego takiego nie zrobisz - odparła ciotka, przerywając czterogodzinne milczenie.

- Więc dokąd jedziemy?

- Zabieram cię w miejsce, gdzie nauczą cię, jak się należy zachowywać. - W głosie ciotki zabrzmiała złośliwa nuta.

- To znaczy gdzie? W jakie miejsce?

- Uznaliśmy z wujem, że będzie to najlepszym rozwiązaniem zarówno dla ciebie jak i dla nas - odparła lady Osmund. - Staraliśmy się spełnić nasz obowiązek, ty zaś, Azalio, odpłaciłaś nam za to niewdzięcznością. Teraz zdecydowaliśmy się na podjęcie ostrzejszych kroków, aby zdarzenia dnia wczorajszego nigdy nie mogły się powtórzyć.

- Nie odpowiedziała ciocia na moje pytanie... Gdzie mam zamieszkać? I dlaczego w Makao?

Powóz, który zwolnił podjeżdżając pod górę, ostatecznie zatrzymał się. Azalia wyjrzała przez okno. Znajdowali się przed wysokim murem z ogromną drewnianą bramą nabijaną żelaznymi ćwiekami i niewielką kratą pośrodku. Początkowo sądziła, że to kościół. Kiedy przyglądała się bramie, starając się zrozumieć, o co chodzi, usłyszała głos lady Osmund:

- To klasztor Sióstr Pokutnic Maryjnych.

- Klasztor...?! - wykrzyknęła Azalia.

Z zaskoczenia nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Ciotka wysiadła z powozu.

Zanim zdążyła zadzwonić, otworzono drzwi. Najwyraźniej czekano na nie.

- Chciałabym widzieć się z matką przełożoną - powiedziała lady Osmund.

- Oczekuje pani - odparła furtianka.

Azalia usłyszała, jak potężne, ciężkie drzwi zatrzaskują się za nimi. Zakonnica poprowadziła je po wyłożonym kamieniami korytarzu. Była bardzo starą kobietą. Sądząc z wyglądu, musiała być Portugalką. Szły dość długo, a ich kroki, odbijały się w chłodnej ciszy panującej wokoło. Przecięły dziedziniec porośnięty zielonymi krzewami i ponownie weszły w bielony korytarz pozbawiony jakichkolwiek mebli. W końcu zakonnica zatrzymała się przed wysokimi drzwiami i zapukała. Ze środka zaproszono ich po portugalsku do wejścia.

W pokoju, wyposażonym tylko w kilka krzeseł o wysokich oparciach, dębowy stół pozbawiony ozdób i wielki krucyfiks na ścianie, siedziała zakonnica w białym habicie, przepasana różańcem.

- Czy siostra jest matką przełożoną? - spytała lady Osmund po angielsku.

- Tak, lady Osmund - odparła zakonnica w tym samym języku. - Proszę spocząć.

Lady Osmund usiadła przy stole. Zakonnica wskazała Azalii krzesło obok.

- Otrzymała pani list generała sir Fredericka Osmunda? - spytała lady Osmund.

- Wiadomość dotarła po północy. Siostra na dyżurze uznała, że to sprawa pilna, i przyszła z tym prosto do mnie.

- W istocie, była bardzo pilna. Myślę, że sir Frederick jasno wyraził, o co nam chodzi.

- Zrozumiałam z listu - powiedziała matka przełożona - że życzy pani sobie, aby bratanica po okresie nauki złożyła śluby zakonne.

- Tak, właśnie takie jest nasze życzenie - twardo powiedziała lady Osmund.

- Nie! - krzyknęła Azalia. - Nie zgadzam się! Nie zostanę zakonnicą!

Ani ciotka, ani zakonnica nawet nie spojrzały w jej kierunku.

- Jak już to wyjaśnił sir Frederick - zauważyła lady Osmund - nie ma innego wyjścia, jeśli chodzi o tę dziewczynę. Pisał zapewne o jej wykroczeniu i o tym, że nie mamy nad nią absolutnie żadnej kontroli?

- List sir Fredericka był bardzo wyczerpujący.

- Zatem mogę spokojnie zostawić ją w waszych rękach. O ile wiem, doskonale sobie siostra radzi z wyprowadzaniem na właściwą drogę panien, które z niej zboczyły.

- Już w wielu przypadkach odniosłyśmy sukces potwierdziła matka przełożona.

- Pozwolę sobie zatem stwierdzić, że mój mąż i ja jesteśmy ogromnie zobowiązani za zajęcie się tą dziewczyną. Jesteśmy pewni, że jej stan emocjonalny ulegnie tu poprawie.

- My natomiast jesteśmy wdzięczne za posag, który sir Frederick nam przekazał. Spożytkujemy go dla dobra zakonu.

- Jeszcze jedno... - dodała lady Osmund. - Nie zamierzamy więcej słyszeć o tej osobie. Nie musi zachowywać własnego nazwiska i, jak rozumiem, nie będzie pod nim zarejestrowana w księgach zakonnych.

- Oczywiście. Jesteśmy zamkniętym zakonem. Pani siostrzenica zostanie ochrzczona i przyjęta na łono Kościoła katolickiego pod takim imieniem, jakie dla niej wybierzemy. Od tego momentu przestanie posługiwać się swoim nazwiskiem.

Nie wierząc własnym uszom, Azalia spoglądała to na jedną, to na drugą kobietę. Układały między sobą całe jej przyszłe życie! Wstała, zamierzając skierować się do drzwi.

- Zostaniesz powstrzymana siłą, jeżeli spróbujesz uciec - powiedziała matka przełożona tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Azalia zatrzymała się i odwróciła głowę. Była bardzo blada i miała rozszerzone strachem oczy.

- Nie zostanę tu. Nie chcę być zakonnicą ani przechodzić na katolicyzm!

- Bóg i twoi opiekunowie najlepiej wiedzą, co jest dla ciebie najlepsze.

- Ale to, co zamierzacie ze mną zrobić, wcale nie jest dla mnie najlepsze. Nie mam zamiaru zostać waszym więźniem.

Lady Osmund wstała.

- To wszystko jest bardzo męczące i niepotrzebne - zauważyła. - Mąż i ja spełniliśmy nasz obowiązek. Nic więcej nie możemy uczynić. Pozostawiam tę niegodziwą dziewczynę w rękach siostry.

- Rozumiem, będę modlić się za nią. I również za panią, milady.

- Dziękuję - oświadczyła z godnością lady Osmund. Skierowała się do wyjścia. Mijając po drodze Azalię, nawet na nią nie spojrzała. Drzwi otworzyły się, zanim zdążyła dotknąć klamki.

Azalia odwróciła się do matki przełożonej.

- Proszę mnie posłuchać - błagała. - Proszę pozwolić mi wytłumaczyć, dlaczego zostałam tu przywieziona.

- Będzie na to wystarczająco dużo czasu później - odparła zakonnica. - A teraz chodź ze mną.

Wyszła z pokoju. Azalia, nie mając wielkiego wyboru, podążyła za nią. W korytarzu czekało kilka zakonnic, które miały najprawdopodobniej przeszkodzić jej, gdyby zdecydowała się spróbować ucieczki. Potem szły dość długo pustymi korytarzami, aż dotarły do rzędu drzwi z okratowanymi otworami, prowadzących do cel sióstr zakonnych. Jedna z zakonnic wyjęła klucz i otworzyła drzwi. Był to najmniejszy pokój, jaki Azalia kiedykolwiek widziała. Przez maleńkie okienko umieszczone wysoko pod sufitem widać było wyłącznie niebo. Pod jedną ścianą znajdowało się drewniane łóżko, na stole dzbanek i miednica. Na drugiej wisiał krucyfiks, a poniżej stało twarde krzesło.

- Oto twoja cela - powiedziała matka przełożona.

- Chciałabym jednak wyjaśnić... - zaczęła Azalia.

- Opowiadano mi już o twoim zachowaniu - przerwała zakonnica. - Wiem też, jak wiele cierpienia sprawiłaś tym, którzy chcieli być dla ciebie dobrzy. Będziesz tu w samotności przez sześć dni, masz więc czas na rozmyślanie o swoich grzechach. - Po chwili dodała z surowym wyrazem twarzy: - Pożywienie będzie ci dostarczane do celi. Nie masz prawa komunikować się z kimkolwiek z zewnątrz. Raz dziennie będziesz zabierana na dziedziniec na spacer. Po spacerze będziesz kontynuować rozmyślania o swoich grzechach i o nieśmiertelności duszy. Potem spotkamy się ponownie.

Skończywszy przemówienie, matka przełożona wyszła z celi zatrzaskując drzwi. Azalia usłyszała, jak przekręcano klucz w zamku i kroki oddalających się zakonnic cichnące w głębi korytarza. Zaległa cisza. W tej ciszy wydawało jej się, że słyszy, jak pęka jej serce.

Rozdział 8

To już piąty dzień - pomyślała Azalia, kiedy pierwsze promienie porannego słońca rozjaśniły pustą celę złocistym blaskiem. Równie dobrze mogło jednak minąć pięć miesięcy, pięć lat albo pięć wieków. Miała wrażenie, że trwa poza czasem i wszelką przyszłością, a momentami nawet, że w ogóle przestała istnieć.

Przepłakała całą pierwszą samotną noc w celi, przepełniona strachem i rozpaczą. W jaki sposób mogłaby się wydostać z tego aresztu, bardziej niedostępnego od jakiegokolwiek więzienia na świecie? Zdawała sobie sprawę, że siostry wybierające życie w zamkniętym zakonie umierały dla świata. Po przestąpieniu bramy klasztoru nigdy już nie miały kontaktu z rodziną i przyjaciółmi. Była pewna, że lord Sheldon w żaden sposób nie zdoła jej odnaleźć. Nawet jeżeli nie uwierzy w list, wymuszony przez wuja, nawet jeżeli otrzyma od Ah Joka pióro błękitnej sroki, to i tak stanie bezradny przed ścianą tajemnicy. Wiedziała, że siostry nie będą plotkować. A matka przełożona dołoży starań, by stała się anonimowym więźniem, jak tego domagał się wuj i ciotka. Przepełniał ją strach, że wcześniej czy później podda się, zostanie katoliczką i przyjmie śluby zakonne, ponieważ po prostu nie będzie miała innego wyjścia.

Dzień zaczynał się dla niej o piątej rano, kiedy wzdłuż pustych korytarzy klasztoru płynęło echo dzwonu: Słyszała, jak siostry śpieszyły na poranne nabożeństwo. Później dobiegały z oddali ich śpiewy i modlitwy. O szóstej stara zakonnica przynosiła miotłę i kubeł, pokazując Azalii - nie odzywała się ani słowem - że ma zamieść celę. Co drugi dzień musiała szorować drewnianą podłogę.

Pierwszego ranka po przebudzeniu ta sama zakonnica zabrała jej ubranie i położyła przy łóżku czarny bawełniany habit, tak bezkształtny i ohydny, że Azalia patrzyła nań z przerażeniem. Otrzymała bieliznę z grubego perkalu, która raniła jej nie do końca zagojone jeszcze rany na plecach. Koszula nocna uszyta była z takiego samego materiału, toteż po bezsennej godzinie w łóżku Azalia zdjęła ją postanawiając spać nago.

Poza tym otrzymała grube bawełniane pończochy i skórzane pantofle. Na głowę zakładała welon z cienkiego czarnego materiału wiązany przy karku. Nie mogła obejrzeć siebie, ponieważ w celi nie było lustra. W takim stroju nikt nawet nie pomyślałby o nazwaniu jej „Pachnącym Kwiatem”. Stara zakonnica dała jej gestami do zrozumienia, że włosy powinna upiąć w ciasny kok. Robiąc to przypomniała sobie, że po przyjęciu ślubów zakonnych zetną jej włosy i ogolą głowę. Jej kobieca natura buntowała się przeciwko temu.

Kiedy już sprzątnęła celę pod okiem zakonnicy, przynoszono jej śniadanie i zamykano drzwi, pozostawiając znowu samą. Posiłek składał się z czarnego chleba, stanowiącego podstawowe pożywienie europejskich wieśniaków, kawałka sera z koziego mleka i czasami kilku czarnych oliwek.

O dziesiątej zakonnice udawały się ponownie na długie nabożeństwo. O jedenastej zabierano Azalię na spacer po małym dziedzińcu otoczonym z dwu stron wysokimi murami. Na ich szczycie jak szlachetne kamienie błyszczały w słońcu kawałki potłuczonego szkła, niebezpieczna przeszkoda dla wszystkich, którzy chcieliby przedostać się przez ogrodzenie. Mury były wysokie i groźne, w pobliżu zaś nie rosły żadne drzewa. Azalia obejrzała mury z zainteresowaniem, ale doszła do wniosku, że bez względu na zręczność nikomu nie udałoby się ich pokonać.

Na dziedzińcu nie rosły kwiaty, było natomiast trochę dzikich kwitnących krzewów, które widziała również w Hongkongu. Miały niewielkie białe kwiatki przypominające lilie i słabo pachniały. Poza tym dziedziniec był zaniedbany, pokryty zbrązowiałą w słońcu trawą, mimo że lato dopiero się zaczynało. Zastanawiała się, czy otaczająca ją surowość i brzydota też miały być częścią kary.

Dokładnie o jedenastej trzydzieści odprowadzano ją z powrotem i zamykano w celi. Nie miała żadnego zajęcia poza oczekiwaniem na następny posiłek w południe. W jego skład wchodziła zupa jarzynowa, czasem z kawałkiem ryby, i niewielka miseczka ryżu. Dokładnie to samo otrzymywała na kolację o szóstej. Godziny między posiłkami wlokły się bez końca.

Gdybyż tylko pozwolono jej mieć książki, mogłaby przynajmniej zająć się czymś, a nie roztrząsać wciąż swoje nieszczęście. Wiedziała jednak, że było to częścią planu, co niedwuznacznie dała jej do zrozumienia matka przełożona: „Powinnaś rozmyślać nad swoimi grzechami i żałować za nie”. Postanowiła jednak, że nigdy nie będzie żałować swej miłości do lorda Sheldona. Siedziała w celi rozmyślając o nim. Być może on również zastanawia się, co się z nią dzieje, i opracowuje sposób, w jaki mogliby się ponownie spotkać. W nocy wyobrażała sobie, jak by to było, gdyby znalazła się w jego objęciach, a ich usta znów przywarły do siebie. Ale zaraz przypominała sobie, że już do końca życia będzie miała tylko wspomnienia. Wtedy chciała umrzeć.

Kai In Czang wolała raczej śmierć od utraty czci. Azalia wiedziała jednak, że nie zdobyłaby się na samobójstwo. Sama zresztą powiedziała Kai In, że pozbawianie się życia jest złą rzeczą - „póki życia, póty nadziei”, jak powiadają Brytyjczycy. Czasami, kiedy noc dłużyła się w nieskończoność, wyobrażała sobie, że lord Sheldon pomaga jej się przedostać przez mur i zabiera ją ze sobą na wolność. Ale praktyczna strona jej osobowości podpowiadała, że byłoby to całkiem nierealne. Nawet gdyby udało się jej podciągnąć na linie i uniknąć ostrych kawałków szkła, to bez wątpienia któraś z sióstr wypatrzyłaby ją z okien klasztoru.

- O Boże, pomóż mi - prosiła dzień po dniu i noc po nocy. - Uratowałeś mnie już raz, przysyłając na pomoc lorda Sheldona, chociaż wszystko wydawało się stracone. Wybaw mnie teraz od życia... które będzie gorsze niż... śmierć.

Czasem chciała krzyczeć, walić rękami w drzwi celi, ponieważ wydawało się jej, że ściany maleńkiego pomieszczenia zbliżają się ze wszystkich stron, ściskają ją i duszą. Przypuszczała, iż to rosyjska krew płynąca w jej tyłach powoduje, że jest taka gwałtowna. Jej ojciec zawsze był bardzo opanowany. Z jednym wyjątkiem kiedy przeciwstawił się brutalności pułkownika Stewarda dla uratowania dziewczynki - zawsze zachowywał dystans i dumę, która nie pozwalała mu okazywać emocji!

- Byłeś taki dzielny, tato - mówiła Azalia w ciemności. - Powstrzymałeś człowieka, który zachowywał się jak bestia! - Pochlipując szeptała dalej: - Miałeś również odwagę zastrzelić się, gdyż było to honorowym i właściwym wyjściem z sytuacji... Pomóż mi, tato! Pomóż mi, bo nie mogę już dłużej tego wytrzymać... Nie mogę!

Po trzech, czterech dniach rany na jej plecach zaczęły się goić i mogła już leżeć wygodnie w łóżku. Była pewna, że wuj pobił ją nie tylko za jej zachowanie, ale także za ojca i z powodu skandalu, którego tak bardzo się obawiał. Zastanawiała się, czy gdyby sprzeciwiała się mu dłużej, nie pobiłby jej do utraty przytomności. Tak bardzo chciał postawić na swoim. Nawet jeśli gardziła sobą za tak szybką kapitulację, to doskonale wiedziała, że nie byłaby w stanie opierać się bez końca, musiała się poddać. I tak poddałaby się po kilku kolejnych pobiciach, których nie byłaby w stanie wytrzymać ani fizycznie, ani psychicznie.

Czasami chodziła tam i z powrotem po celi nie mogąc usiedzieć w jednym miejscu. Jestem jak zwierzę w klatce! - myślała. Przypominała sobie, że po dłuższym przebywaniu w niewoli nawet najdziksze zwierzęta pokornieją i wpadają w apatię. Ile czasu trzeba, abym i ja przestała zwracać na cokolwiek uwagę? - rozważała ze strachem. Niemniej jednego była pewna: że myśl o lordzie Sheldonie zawsze będzie ranić jej serce jak sztylet.

- Kocham go! Kocham go! - szeptała. Jednocześnie zastanawiała się, czy nadejdzie taki dzień, w którym te słowa będą już tylko pustym dźwiękiem, kiedy ekstaza, jaką przepełniało ją wspomnienie jego uścisku, powoli zblednie i w końcu wyleci z pamięci. Panująca wokoło cisza i samotność napełniały przerażeniem, były nie do wytrzymania, Azalia czuła jednak, że kiedy upłynie tydzień jej ścisłego odosobnienia, sytuacja najprawdopodobniej jeszcze się pogorszy. Rozpocznie się nauka religii. Siostry powoli zniszczą jej wolę oporu i zdolność samodzielnego myślenia tak, że gotowa będzie przyjąć wszystko, co jej powiedzą.

Kiedy, jak zwykle o godzinie dziesiątej, w celi pojawiła się zakonnica z miotłą i wiadrem, Azalia bez słowa protestu wysprzątała celę, po czym po wyjściu siostry przez następne pół godziny wyczekiwała niecierpliwie spaceru.

Bardzo chciała wyrwać się na zewnątrz. Mogła tam przynajmniej cieszyć się świeżym powietrzem i ciepłem słonecznym. Z piękna świata dostępne dla niej było tylko niebo - czasem błękitne, innym razem szare i zaciągnięte. Tego poranka było spowite delikatną mgiełką, w której złociście migotały promienie słoneczne, zapowiadając nadchodzący upał. Popatrzyła w górę z nadzieją ujrzenia jakiegoś ptaka, ale niebo było zupełnie puste. Czyżby dzisiaj nawet taka drobna przyjemność mała mnie ominąć? - pomyślała. Przypomniała sobie maleńkie ptaszki, które chińscy sprzedawcy trzymali w klatkach przy wejściu do sklepu dla poprawienia humoru klientów, oraz stado odlatujących z trzepotem błękitnych srok, kiedy wraz z lordem Sheldonem weszła na werandę ogrodu pana Czanga. Sądziłam, że przyniosą mi szczęście! - wspomniała z żalem.

Myśląc o srokach, spostrzegła w końcu dziedzińca plamę błękitu, wyraźnie odcinającą się od zieleni trawy. Podchodząc bliżej zastanawiała się, czy nie jest to przypadkiem martwy ptak. Była to jednak tylko kupka błękitnych piór leżąca na trawie przy jednym z kwitnących krzewów. Kiedy się jej przyglądała, dobiegł ją cichy szept:

- Heung Far! Heung Far!

Zamarła sądząc, że ma omamy słuchowe, ale naraz z ogromnym zdziwieniem zauważyła wystającą zza krzaka rękę, która przynaglała ją gestem do podejścia. Przez chwilę stała nieruchomo. Wydawało się jej, że ręka wyrasta z cienia tuż przy ziemi. Po chwili usłyszała ponownie:

- Chudź, Heung Far! Chudź szybko!

Nie namyślając się, wpełzła pod krzak. Przywołująca ją ręka wystawała z otworu w ziemi znajdującego się tuż pod ścianą.. Poczołgała się do przodu. Ręka zniknęła w otworze.

- Chudź! Chudź! - ponaglał głos.

Wyciągnęła się do przodu z rękami przed sobą i wsunęła powoli w ciemność pachnącą świeżo zrytą ziemią. Otwór rozszerzył się, przechodząc w tunel wykopany tuż pod wysokim murem klasztoru. Serce zabiło jej w podnieceniu. Chociaż nic przed sobą nie widziała, słyszała ruchy kogoś pełzającego przodem. Zawahała się przez moment, ale zaraz poczuła dotyk ręki i szept:

- Chudź szybko! Chudź!

Ruszyła jak mogła najszybciej, pokonując opór grubego habitu i ciężkich butów. Pomacała ręką strop i stwierdziwszy, że został wzmocniony drewnianym oszalowaniem, pochyliła głowę.

- Teraz kanał burzowy - usłyszała, zauważając jednocześnie, że tunel się skończył, przechodząc w sporą rurę. Wewnątrz było dostatecznie dużo miejsca, ale gdyby była tylko trochę tęższa, tak jak przeciętna angielska dziewczyna, nie dałaby rady czołgać się za szczupłym Chińczykiem podążającym przodem.

Wewnątrz kanału panowały całkowite ciemności. Od czasu do czasu Chińczyk dotykał jej ręki, jak gdyby chcąc ją uspokoić. Wiedziała, że sam musi się czołgać tyłem, jej zaś pozostaje tylko poruszać się jego śladem. Pełzanie w ciasnej rurze było niesamowite i napełniało strachem, nie wymagało jednak na szczęście wielkiego wysiłku, opadała bowiem stopniowo w dół.

W pewnym momencie Azalia, mając trudności z oddychaniem, przeżyła chwilę paniki. A jeśli się udusi? Co będzie, jeśli się zaklinuje? Nie da rady się wycofać. A z przodu nie widać było końca drogi. Chińczyk milczał. Przypuszczała, że bał się pogłosu, jaki w takiej niewielkiej przestrzeni spowodowałby nawet zwykły szept. Wszystko było przesiąknięte zapachem wody deszczowej i gnijących liści. Czuła, że robi jej się gorąco.

Postanowiła oddychać powoli i głęboko, w końcu ta rura musi się gdzieś kończyć. Nabrała głęboko powietrza i poczołgała się w przód z nowym zapałem.

Nagle doleciał ją zapach morza, oddychanie stało się łatwiejsze. W tej samej chwili znad czarnej plamy głowy człowieka pełznącego przed nią dostrzegła promień światła. Chciało się jej płakać, ale powiedziała sobie, że nie jest to najlepsza chwila na słabość. Jeszcze nie była wolna. Najprawdopodobniej jej ucieczka została już odkryta. Zakonnice mogły znaleźć tunel i czekać na nich u wylotu kanału albo wysłać tam swoich ludzi.

Jej przewodnik, jak gdyby również zdając sobie sprawę z konieczności pośpiechu, ruszył do przodu jak wąż. Azalia podążyła za nim tak szybko, jak tylko pozwalał jej na to niewygodny habit. Nagle oślepił ją blask słońca. Ujrzała rozbłyszczone srebrem morskie fale.

Wyjrzała z otworu. Rura wychodziła z kamiennej ściany do morza, wysoko nad poziomem wody. Chiński przewodnik był już na dole, w kołyszącym się sampanie. Złapał Azalię pod ręce i pociągnął do siebie, drugi Chińczyk podtrzymywał ją w talii. Wyciągnęli ją z rury i postawili w łodzi. Na dziobie znajdował się jeszcze trzeci mężczyzna, trzymający umocowane na stałe do łodzi wiosło. Kiedy Azalia usiadła, naparł na nie i łódź ruszyła. Jeden z Chińczyków przykrył głowę dziewczyny szerokim kapeluszem, inny narzucił jej na ramiona kawał spłowiałego niebieskiego płótna. Zdawała sobie sprawę, że był to kamuflaż na wypadek, gdyby ktokolwiek wypatrywał ich z brzegu. Popatrzyła spod szerokiego ronda. Wysoko na wzgórzu stał klasztor, ponury, szary, napawający strachem. Nie dostrzegła wielu ludzi.

Sampan minął kilkanaście dżonek rybackich przycumowanych do nabrzeża, kierując się na otwarte morze. Daleko przed nimi dostrzegła statek parowy i zrozumiała, że do niego właśnie zmierzają.

Serce zabiło jej radośnie, ale jednocześnie nie była pewna, czy kapitan nie uzna, że powinien zwrócić ją wujowi. W tej samej chwili dostrzegła flagę na maszcie. Chińską! Statek był duży, zbliżając się słyszeli pracujące maszyny. Przy burcie wisiała już przygotowana drabinka sznurowa. Chińczycy w sampanie uśmiechali się, kiedy przybili do parowca.

- Dziękuję - powiedziała Azalia po kantońsku. Jestem bardziej wdzięczna, niż potrafię to - wyrazić! Dziękuję z głębi serca!

Chińczycy ukłonili się. Azalia bez trudu poznała, który z nich był jej przewodnikiem w kanale. Tak samo jak ona, całe ubranie, ręce i twarz miał pokryte ziemią. Nie było jednak czasu na martwienie się z powodu wyglądu. Zrzuciła kapelusz i ściągnęła z ramion niebieski bawełniany materiał. Obaj Chińczycy pomogli jej wdrapać się na pierwsze stopnie drabinki. Utrzymanie równowagi w ciężkich butach nie było łatwe, ale posuwała się jakoś w górę, zaciskając mocno dłonie na sznurze drabinki. Dwaj marynarze przechylili się przez reling i pomogli jej wejść na pokład.

Jeden z oficerów milcząc pokazał, żeby szła za nim. Otworzył kabinę na pokładzie pierwszej klasy. Azalia przekroczyła próg.

W kabinie stał lord Sheldon.

Przez chwilę nie mogła uwierzyć własnym oczom, że to nie sen, że to naprawdę on. Drzwi na pokład zamknęły się, lord Sheldon wyciągnął ręce. Azalia wtuliła twarz w jego ramię, czując jak łzy wypełniają jej oczy i spływają po policzkach. Nie mogła nad nimi zapanować, płacz wstrząsał jej całym ciałem.

- Już dobrze, kochanie! Już dobrze! Jesteś bezpieczna! - powtarzał Sheldon. Mówiąc to zdjął welon, który wciąż miała na głowie, i zrzucił na podłogę.

- Jestem... jestem taksa brudna! - powiedziała trochę nieskładnie.

- Nie przeszkadzałoby mi, nawet gdybyś była wysmarowana błotem od stóp do głów! Ale wiem, jak bardzo chcesz się umyć i przebrać. Wszystko, czego potrzebujesz, znajdziesz obok w kabinie. A potem, najdroższa, porozmawiamy.

Spojrzała mu w oczy. Policzki i rzęsy wciąż miała mokre od łez, ale na drżących jeszcze ustach pojawił się już uśmiech.

- Kocham cię - powiedział cicho, po czym zaprowadził ją przez kabinę do drzwi. - Wracaj szybko dodał, kiedy Azalia zamykała je za sobą.

Sąsiednią, kabinę urządzono po europejsku, chociaż dekoracje na ścianach były typowo chińskie. Przy jednej ze ścian znajdowała się toaletka z dużym lustrem. Spojrzawszy w nie, Azalia wydała okrzyk przerażenia. Miała brudną twarz, a ręce w opłakanym stanie. Habit pokrywało błoto i zwiędłe liście. Spinki nie trzymały już włosów spływających na ramiona. Nie mogąc na siebie patrzeć, w pośpiechu zrzuciła znienawidzone odzienie i nago weszła do umywalni, gdzie czekała już na nią zimna i gorąca woda.

Kiedy tylko Azalia stanęła na pokładzie, statek ruszył ostro do przodu. Oddalali się od Makao i więzienia, w którym miała spędzić resztę życia.

Po wyjściu z umywalni rozejrzała się po kabinie. Lord Sheldon powiedział, że znajdzie tam wszystko, czego będzie potrzebować. Otworzyła szafę i aż jęknęła z zachwytu. W środku wisiały trzy suknie. Jedna w kolorze ciemnoróżowym, z wydłużonym tyłem i krepowymi riuszami, dodatkowo przyozdobiona dużą atłasową kokardą w tym samym kolorze. Druga miała barwę zielonego nefrytu, co przypomniało jej kolekcję pana Czanga, trzecia zaś - najcudowniejsza, jaką kiedykolwiek widziała - była w odcieniu błękitnym. W szafie ułożono też artystycznie wyszywaną jedwabną bieliznę.

Nałożywszy bieliznę, uczesała włosy, zadowolona, że podczas czołgania się w rurze miała na głowie welon chroniący je od zabrudzenia. Potem wciągnęła ciemnoróżową suknię stwierdzając, że pasuje jak ulał. Skąd mógł wiedzieć? Jak się domyślił? - zastanawiała się.

Kiedy już była gotowa, przejrzała się w lustrze. Ciemny, głęboki róż sukni powodował, że jej skóra przypominała w odcieniu kwiat magnolii. We włosach migotały błękitne i purpurowe blaski, a oczy błyszczały jak gwiazdy.

Lord Sheldon stał przy oknie spoglądając na oddalające się Makao. Odwrócił się, kiedy weszła. Ich oczy spotkały się na długą chwilę. W końcu Azalia powiedziała łamiącym się głosem:

- Czy ja... śnię?

Lord Sheldon zbliżył się do niej i objął ją.

- Będę cię musiał przekonać, że to rzeczywistość.

- Jakim sposobem mnie znalazłeś? Skąd wiedziałeś... gdzie jestem?

Nic nie mówiąc, pochylił głowę szukając ustami jej warg. Azalia poczuła, jak przez jej ciało przebiegają dreszcze silniejsze niż kiedykolwiek. Śniła o tym, nie sądziła jednak, że taka cudowna chwila jeszcze się zdarzy.

Była bezpieczna! Była wolna!

Tak szaleńczo go kochała, że prawie stała się jego częścią. Jej usta należały do niego tak samo jak serce. Lord Sheldon uniósł głowę i westchnął.

- W życiu nie bałem się tak bardzo jak przez ostatnie dwie godziny. Nie wiedziałem, czy uda się ciebie stamtąd wyciągnąć. Siostry mogły przecież zmienić plany i nie wypuścić cię na spacer po dziedzińcu jak co dnia.

- Skąd... wiedziałeś?

Uśmiechnął się, sadzając Azalię na wygodnej sofie. - Mamy sobie wiele do powiedzenia - oznajmił. - Ale najpierw pozwól, że ci powiem, jak bardzo cię kocham. Pierwszą rzeczą, jaką mam zamiar zrobić, to ożenić się z tobą jak najszybciej!

- W jaki... sposób... da się to zrobić?

Zadrżała z obawy, że płyną do Hongkongu, gdzie lord Sheldon rzuci wujowi wyzwanie. Zrozumiał zapewne jej nie wypowiedziane obawy, ponieważ zaraz wyjaśnił:

- Płyniemy do Singapuru, kochanie. Weźmiemy ślub natychmiast po przybyciu. Nie mogę czekać dłużej!

- Czy możemy... pobrać się... bez zgody... opiekuna? - zapytała nerwowo.

- Biskup Singapuru to mój stary przyjaciel - odrzekł. - Jesteś sierotą, najdroższa, więc pewien jestem, że udzieli ślubu, jak tylko opowiem mu, co zaszło.

- Ale wuj Frederick... - zawahała się Azalia. Lord Sheldon uśmiechnął się.

- Myślisz, że generał będzie się sprzeciwiał naszemu małżeństwu, kiedy już będziesz moją żoną? Na jakiej podstawie? Musiałby oświadczyć publicznie, że sprzeciwia się temu z powodu tajemnicy, którą tak usilnie stara się zachować.

Azalia zadrżała i zacisnęła bezwiednie palce na dłoni Sheldona.

- Ale... tajemnica...

- Już nie jest tajemnicą, jeśli o mnie idzie - odparł łagodnie. - Wiem, najdroższa, jak zmarł twój ojciec.

- Jak się dowiedziałeś?

- Kiedy powiedziałaś, że zmarł na tyfus, od razu wydało mi się to podejrzane. - Uśmiechnął się dodając: - Nie jesteś najlepszą kłamczuchą, kochanie, ale pozwolę sobie zauważyć, że raczej się z tego cieszę.

- Ale... jak udało ci się... poznać prawdę?

- Obydwoje z wujem zapomnieliście, jak trudno w Indiach zachować cokolwiek w tajemnicy. Razem z nami płynęła „Orissą” żona i dzieci sierżanta z mojego pułku. Jego czteroletni synek i trzyletnia córeczka znajdowali się wśród dzieci, którymi opiekowałaś się podczas sztormu.

- Tak... pamiętam ich.

- Sierżant Favel stacjonował w tej samej części Indii co pułk twojego ojca. Powiedział mi, że w Hongkongu służy sipaj, który wcześniej był w pułku Dereka Osmunda.

Azalia baczniej popatrzyła na lorda.

- Ten sipaj opowiadał, jaką miłością i poważaniem cieszył się twój ojciec. Poinformował mnie, że obrzydliwe zachowanie pułkownika Stewarda nie było dla nikogo tajemnicą. Bardzo go też zdziwiło oficjalne oświadczenie, że twój ojciec postrzelił się przypadkowo podczas polowania. Powiedział: „Major kochał zwierzęta i nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek jakieś zabił przez wszystkie te lata, kiedy pod nim służyłem”.

Azalia wydała cichy okrzyk i schowała twarz w ramieniu lorda Sheldona.

- Wcale nie było aż tak trudno się zorientować, co naprawdę zaszło. Twój ojciec był bardzo dzielnym człowiekiem. Wuj nie miał najmniejszego prawa traktować cię w taki sposób. - W głosie Sheldona dało się słyszeć gniew.

Podniosła głowę i wyszeptała:

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że... wyrwałam się z tego... strasznego... więzienia!

- Powinnaś podziękować panu Czangowi. - Panu Czangowi...?

- To on odkrył, że zabrano cię do klasztoru w Makao. Dowiedział się też, że jeden z członków bandy odpowiedzialnej za przekopanie tunelu do jego magazynu odbył karę i wyszedł na wolność...

- Czołgając się w rurze przypomniałam sobie - zawołała Azalia - że wuj Frederick mówił coś o chińskich złodziejach, którzy włamali się do skarbca Centralnego Banku Indii Zachodnich, wykorzystując do tego celu kanały odwadniające!

- Pan Czang był przekonany, że jedynie w taki sposób będziemy mogli wydostać cię z klasztoru - powiedział lord. - Problemem było tylko, kiedy będziesz spacerować i czy będziesz sama.

- Jak udało ci się o tym dowiedzieć?

- Nikt nie zauważył obserwującego cię z dachu chińskiego chłopca. Robił to przez dwa dni. Poza tym mogliśmy się tylko modlić, żeby siostry nie zmieniły miejsca spaceru, no i żebyś nadal była sama.

- Bardzo sprytnie! - zawołała. - gdy usłyszałam, że ten Chińczyk mnie woła: Heung Far, Pachnący Kwiat, nie mogłam wprost uwierzyć.

- Dla mnie zawsze będziesz symbolizować wszystko, co najpiękniejsze w kwiecie. Dostałaś dobre unię, kochanie. Zawsze będę o tobie myśleć jak o „pachnącym kwiecie”. Mój kwiatuszku! Mój teraz i na zawsze!

W jego oczach zapłonął ogień.

- Opowiedz mi... wszystko. Domyślam się, że, to Kai In podała ci właściwy rozmiar moich sukien.

- Dostałem od niej sukienkę, którą uratowano z płonącej dżonki - wparł. - Pomogła mi też wybrać kolory, w których jest ci najbardziej do twarzy, oraz chińską bieliznę z czystego jedwabiu, jaką zawsze powinnaś nosić.

- Gdybyś tylko wiedział, jak wspaniale się w niej czuję po tych okropnych perkalowych koszulach nocnych. Pierwszej nocy w klasztorze przechodziłam istne tortury ze względu na moje plecy.

- Dlaczego bolały cię plecy? - zapytał zdziwiony.

- Wuj Frederick zbił mnie - odparła z wahaniem - by mnie zmusić do napisania tego listu.

- Niech go diabli! To już przekracza wszelkie granice! - wykrzyknął Sheldon. - Doskonale wiedziałem, że nie napisałaś tego z własnej woli, ale nie sądziłem, że posunie się tak daleko.

- Nie chciałam się zgodzić, ale okazało się, że jestem tchórzem.

- Jesteś najdzielniejszą osóbką, jaką kiedykolwiek spotkałem - zaprzeczył lord Sheldon. - Nie znam żadnej innej kobiety, mówię to poważnie, która zachowałaby się tak jak ty w trakcie porwania i która miałaby dość odwagi, żeby przeczołgać się przez tunel i kanał odwadniający. - Ucałował ją w policzek i dodał: - Twoje przejścia już się skończyły. Teraz będziesz szczęśliwa, kochanie. Będziesz beztroska i bezpieczna...

- I okropnie, strasznie, cudownie szczęśliwa! - dokończyła Azalia.

- Mówisz to poważnie?

- Wiesz, że tak. W klasztorze chciałam umrzeć, ale tylko dlatego, że myślałam, iż nigdy już cię nie zobaczę...

- Nie spodziewałem się, że można kogoś kochać tak bardzo, jak ja kocham ciebie! - powiedział obejmując ją mocniej ramieniem. - Tyle jeszcze rzeczy musimy razem zrobić.

Uśmiechnął się do Azalii i przygarnął ją mocniej do siebie. Po chwili zapytał:

- Czy sprawiłoby ci przyjemność, gdybyśmy spędzili nasz miodowy miesiąc w Indiach? Premier prosił, żebym sporządził raport o sytuacji w kilku księstwach indyjskich. - Dostrzegając w oczach Azalii błysk zachwytu, dodał: - No, oznaczałoby to oczywiście konieczność dość częstego spotykania się z różnymi maharadżami, gubernatorami i innymi ważnymi osobami, ale myślę, że znaleźlibyśmy dość czasu dla siebie. Bardzo chciałbym zobaczyć wreszcie te azalie, które rosną u podnóża Himalajów. Co ty na to?

Krzyknęła radośnie, zarzucając mu ręce na szyję.

- Wszystko, co przyjdzie mi dzielić razem z tobą, będzie cudowne i doskonałe! Było mi w Anglii tak zimno i źle. Być znowu w słońcu... bezpieczną...

- Zawsze będziesz ze mną bezpieczna. Właśnie dlatego, skarbie, z taką niecierpliwością oczekuję Singapuru, żebyś wreszcie została moją żoną.

Jego usta były bardzo blisko, a ona ponad wszystko na świecie pożądała teraz pocałunku. Wciąż się jednak wahała.

- Czy jesteś... zupełnie przekonany, że jestem tą, którą powinieneś mieć za żonę? - spytała. - Jesteś taką ważną osobą... Nie wiem, czy podołam...

- Na pewno, najukochańsza - odparł. - Nie ma w ogóle kwestii, czy jesteś tą, z którą powinienem się ożenić. Jesteś moja, do końca! Jesteśmy stworzeni dla siebie i chyba wiedzieliśmy o tym obydwoje od chwili, kiedy pocałowałem cię pierwszy raz w gabinecie. twojego wuja.

- Była to... najcudowniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła - wyszeptała.

- Dla mnie też - odparł Sheldon. - Ale, najsłodsza, to dopiero początek. Tyle jeszcze musimy się nauczyć o sobie nawzajem. Nasza miłość będzie wciąż rosła i rosła, aż wypełni cały świat - mój i twój.

Wstrzymała oddech. Wszystko, co mówił, współgrało z jej własnymi odczuciami, wiedziała też, że w jego słowach kryło się o wiele więcej - coś, co Chińczycy określiliby jako „świat poza światem”. Przez chwilę wpatrywała się w jego oczy, po czym powiedziała ciepło:

- Kocham cię! Zawsze będę taką... jaką chciałbyś, żebym była.

- Kocham cię! - odparł lord Sheldon. - Całe życie będę się starał, żebyś była szczęśliwa, najdroższa, mój najmilszy pachnący kwiatuszku.

Objął ją mocniej. Ich usta się spotkały. Ten pocałunek był ekstazą, uniesieniem, radością nie do opisania, czymś niewyobrażalnie wspaniałym i czarodziejskim. Otaczał ich czar morza, błękitnego nieba i słońca połyskującego na zboczach gór. Cały świat należał do nich, a oni do niego, stanowiąc część zachwycającej doskonałości, jaką jest miłość.

0x08 graphic

Smocze zęby - tak określa się w Chinach kości prehistorycznych zwierząt (przyp. tłum.).

Barbara Cartland

PACHNĄCY KWIAT

Strona nr 8

Strona nr 143



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cartland Barbara Pachnacy kwiat
Cartland Barbara Namiętność i kwiat
Cartland Barbara Podroz po gwiazde
Cartland Barbara Córka pirata
Cartland Barbara Princessa
Cartland Barbara Diona i Dalmatynczyk
Cartland Barbara Nie zapomnisz o miłości
107 Cartland Barbara Wyjątkowa miłość
Cartland Barbara Znak miłości
Cartland Barbara Forella
28 Cartland Barbara Światło bogów
Cartland Barbara Maska miłości
Cartland Barbara Poskromienie tygrysicy
Cartland Barbara Kobiety też mają serca
24 Cartland Barbara Klątwa klanu
Cartland Barbara Lwica i Lilia Rh
4 Cartland Barbara Raj odnaleziony
Cartland Barbara Najpiękniejsze miłości 66 Powrót syna marnotrawnego
75 Cartland Barbara Niezwykła misja

więcej podobnych podstron