Roger Zelazny Kraina Przemian POPRAWIONY


Roger Zelazny

Kraina Przemian

Przełożyła Małgorzata Pacyna

1.

Siedmiu mężczyzn pobrzękiwało kajdankami, do których przymocowano łańcuchy. Każdy łańcuch przytwierdzony był do osobnego kołka wystającego z wilgotnej ściany kamiennej komnaty. W maleńkiej niszy, na prawo od wejścia płonęła słabo lampka oliwna. Tu i ówdzie z wysokich ścian zwisały puste łańcuchy i kajdany. Podłogę pokrywała brudna słoma, zewsząd dolatywał silny odór. Wszyscy mężczyźni nosili długie brody, ubrania ich były w strzępach. Blade twarze żłobiły głębokie bruzdy. Oczy utkwili w drzwiach. Przed nimi tańczyły lub migotały w powietrzu jaskrawe kształty, przenikały przez potężne mury i pojawiały się w przeróżnych miejscach. Niektóre z nich były czystą abstrakcją, inne przypominały przedmioty naturalne - kwiaty, węże, ptaki, liście - stając się w zasadzie ich niedoskonałą kopią. Z końca lewego rogu uniósł się i odpadł bladozielony wir strząsając na podłogę tabuny karaluchów. W chwilę potem rozległo się w słomie chrobotanie i mysia gromada przystąpiła pędem do uczty. Gdzieś zza drzwi doleciał niski śmiech, ktoś zbliżał się do nich nieregularnym krokiem.

Młody mężczyzna o imieniu Hodgson, który - gdyby nie brud i wychudzenie byłby nawet przystojny, strząsnął z oczu długie, kasztanowe wło­sy, oblizał wargi i wbił wzrok w błękitnookiego mężczyznę po prawej stronie.

- Tak szybko? - mruknął chrapliwie.

- Trwało to dłużej niż ci się zdaje - odparł ciemnowłosy mężczyzna. - Obawiam się, że nad­szedł czas na jednego z nas.

Jasnowłosy młodzieniec zaszlochał cicho. Dwaj pozostali rozmawiali szeptem.

W drzwiach pojawiła się wielka, purpurowo-szara, szponiasta dłoń. Kroki umilkły, rozległ się ciężki oddech przerywany głośnym chichotem. Otyły, łysy mężczyzna stojący po lewej stronie Hodgsona wydał z siebie przeraźliwy wrzask.

Ogromna, niewyraźna postać wśliznęła się przez drzwi, jej oczy - lewe w kolorze żółtym, prawe w kolorze czerwieni - chłonęły światło migoczącej lampy. Chłodne powietrze komnaty oziębiło się jeszcze bardziej, gdy stwór pochylił się, uderzając kopytem wykręconej do tyłu lewej nogi w przykrytą słomą kamienną posadzkę, podczas gdy szeroka, płetwowata stopa ciężkiej, pokrytej łuskami nogi prawej przekroczyła próg. Wyciągnięte do przodu długie, silnie umięśnione ramiona dotknęły podłogi, szpony przesunęły się po posadzce. Monstrum spojrzało na skazańców, a otwór w prawie trójkąt­nym pysku przybrał kształt uśmiechu, odsłaniając szereg żółtawych zębów.

Stwór przeszedł na środek komnaty i zatrzymał się. Spadł na niego deszcz kwiatów, a on udając irytację odsunął je na bok. Był całkowicie po­zbawiony owłosienia, miał twarde jak skóra ciało pokryte łuskami w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Nie sposób było określić jego płci. Jego język wysunięty do przodu miał ciemnoczerwoną barwę i rozwidlone końce.

Zakuci w kajdany mężczyźni zamilkli i zamarli w nienaturalnym bezruchu, kiedy zaczął błądzić po nich swymi dziwacznymi oczami - raz, i drugi...

Nagle poruszył się z niezwykłą szybkością. Sko­czył do przodu, a jego prawa łapa wysunęła się gwałtownie, chwytając grubasa, który wrzasnął przed chwilą. Paszcza potwora zacisnęła się na jego szyi, krzyk umilkł. Mężczyzna próbował walczyć przez chwilę, ale stracił siły i zginął w uścisku.

Podnosząc głowę potwór zarechotał i oblizał wargi. Jego wzrok spoczął na miejscu, z którego pochwycił swą ofiarę. Wolnym ruchem przeniósł swój ciężar na lewą stronę, a prawą łapą sięgnął po rękę, która wciąż wisiała w kajdanach przy ścianie. Na leżące na podłodze szczątki nie zwrócił naj­mniejszej uwagi.

Odwrócił się i powlókł się w kierunku wyjścia pogryzając po drodze kość. Zdawał się nie zauwa­żać błyszczącej ryby, która płynęła w powietrzu, ani też innych obrazów pojawiających się, to znów znikających nad nim, pod nim, obok niego ścian ognia, smukłych jak igła drzew, potoków błotnistej wody, połaci topniejącego śniegu...

Pozostali więźniowie przysłuchiwali się głuchym, miarowym odgłosom jego kroków. W końcu Hodgson odchrząknął.

- Oto mój plan... - zaczął.

* * *

Semirama przykucnęła na kamiennej krawędzi lochu i opierając się na jej brzegu pochyliła się do przodu. Długie, czarne włosy miała starannie upię­te, a dziesiątki złotych bransoletek błyszczało na jej bladych rękach w nikłym świetle. Miała na sobie żółty, skąpy strój. Pomieszczenie wypełnione było ciepłem i wilgocią. Z wydętych ust wydobyła się seria szczebiotów. W różnych miejscach lochu nie­wolnicy wsparli się na swych łopatach i wstrzymali oddech. Kilka kroków za nią, po prawej stronie stał Baran o Trzech Dłoniach - wysoki, pękaty męż­czyzna; kciuki wsunął za wysadzany ćwiekami pas, a obrośniętą głowę pochylił na bok, jakby nie zrozumiał znaczenia wydanego dźwięku. Utkwił wzrok w jej na wpół obnażonych pośladkach, tam też koncentrowały się jego myśli.

Jaka szkoda, że jest ona tak niezbędna przy tej operacji i ani trochę nie zwraca na mnie uwagi pomyślał. - Szkoda, że muszę traktować ją z sza­cunkiem i uprzejmością, zamiast, powiedzmy, zuch­wale i z przemocą. Praca z nią byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby była brzydka. Tak czy inaczej, przyjemnie na nią popatrzeć, a być może pewnego dnia...

Zakołysała się na piętach i przerwała szczebiot, który wypełnił cuchnącą komnatę. Baran zmarsz­czył nos, gdy wraz z ciągiem powietrza dotarł do niego nieprzyjemny zapach. Wszyscy trwali w ocze­kiwaniu.

Loch wypełniły głębokie odgłosy pluskania, a głuchy łomot wstrząsnął podłogą. Niewolnicy cofnęli się pod ścianę. Spod sklepienia zaczęły opadać ogniste płatki. Otrzepując swój strój, Semi­rama zanuciła wysokim głosem. Ognisty deszcz ustał natychmiast i coś w głębi lochu zaćwierkało w odpowiedzi. Komnata oziębiła się wyraźnie. Baran westchnął.

- Nareszcie... - wymamrotał.

Przez długi czas dźwięki dochodzące z lochu nie ustawały. Semirama natężyła się, by odpowiedzieć lub je przerwać. Jednak starania jej okazały się daremne, gdyż obce dźwięki unosiły się nadal, zagłuszając odgłosy, które wydawała. W ciągu kilku chwil przyszło kolejne uderzenie, nad lochem uniósł się jęzor ognia, zamigotał i zgasł. W złocistej poświacie pojawiła się na moment twarz - długa, skręcona, przepełniona bólem. Semirama wycofała się z lochu. Komnatę wypełnił dźwięk przypomina­jący uderzenie wielkiego dzwonu. Nagle spadły na nich setki żywych ropuch, skacząc wpychały się do lochu i wdrapywały się na wysokie kopce eks­krementów, w których pracowali niewolnicy, a na­stępnie umykały odległym wyjściem. Tuż obok spa­dła na ziemię bryła lodu wielkości dwóch mężczyzn.

Semirama uniosła się powoli, zrobiła krok w tył i odwróciła się w stronę niewolników.

- Nie przerywajcie pracy - nakazała.

Mężczyźni zawahali się. Baran rzucił się do przodu i chwycił za najbliższe ramię i udo. Uniósł jednego z łudzi do góry i pchnął go z całej siły przed siebie, w głąb lochu. Krzyk, który nastąpił, nie trwał długo.

- Zakopcie to ścierwo! - ryknął Baran.

Pozostali w pośpiechu wracali do roboty, kopiąc gwałtownie w cuchnących hałdach i wyrzucając odchody na brzeg mrocznego otworu.

Baran odwrócił się nagłe, gdy poczuł na ramieniu dłoń Semiramy.

- W przyszłości panuj nad sobą! - napomniała go. - Siła robocza jest kosztowna.

Otworzył usta, zamknął je i skinął głową.

Kiedy mówiła, zanikały ciężkie pluski, milkły trele.

- Z drugiej strony, on prawdopodobnie z zadowoleniem przyjął tę zmianę. - Na jej pełnych ustach pojawił się uśmiech. Poprawiła strój.

- Co tym razem miał do powiedzenia?

- Chodź - nakazała.

Okrążyli loch, minęli stertę topniejącego lodu i sklepionym przejściem dostali się do niskiej galerii. Dziewczyna podeszła do szerokiego okna i za­trzymała się, podziwiając błyszczący we mgłę pora­nek. Podążył za nią, stanął obok splatając na plecach dłonie.

- I co? - spytał w końcu. - Co Tualua miał do powiedzenia?

Ale ona nadał przypatrywała się migocącym kolorom i zmieniającym się w serpentynach mgły skałom.

- On jest całkowicie irracjonalny - odezwała się.

- A nie wściekły?

- Od czasu do czasu. To przychodzi i odchodzi. Ale nie w tym rzecz. To cecha jego natury. Ten gatunek zawsze miał żyłkę do szaleństwa.

- Przez wszystkie te miesiące tak naprawdę nie próbował nas ukarać?

Uśmiechnęła się.

- Nie bardziej niż zwykłe - powiedziała. - Ale jego podopieczni zawsze dbali o jego zwyczajową niechęć do gatunku ludzkiego.

- Jak mu się udało ich złamać?

- Szaleństwo wyzwała jakąś siłę i zmienia pogląd na sprawę.

Baran postukał nogą.

- Jesteś ekspertem, jeśli chodzi o Starszych Bogów i ich krewnych - stwierdził. - Jak długo to może potrwać?

Potrząsnęła głową.

- Trudno powiedzieć. To może trwać bez koń­ca. Może skończyć się w tej chwili albo za jakiś czas.

- A my nic nie jesteśmy w stanie zrobić, by... przyśpieszyć jego regenerację?

- Może uświadomi sobie swój własny stan i zaproponuje jakieś lekarstwo. To się czasami zdarza.

- W dawnych czasach miewałaś z nimi podobne problemy?

- Tak, i sposób postępowania był taki sam. Muszę regularnie z nim rozmawiać, próbując do­trzeć do jego drugiego ja.

- A tymczasem - odezwał się Baran - on może nas wszystkich zabić samą swą magiczną wściekłością.

- Niewykluczone. Musimy mieć się na baczności.

Baran prychnął.

- Na baczności? Jeśli obróci się przeciwko nam, nie będziemy w stanie niczego zrobić, nawet stąd czmychnąć. - Tu wykonał posuwisty gest w kie­runku okna. - Co mogłoby przedostać się przez tak opustoszałą krainę?

- Więźniowie.

- To było kiedyś, gdy działanie nie było tak silne. Czy chciałabyś się tam dostać?

- Gdyby nie było innego wyjścia - odparła.

- A lustro - podobnie jak pozostała magia - nie działa właściwie - ciągnął. - Nawet Jelerak nie może nas dosięgnąć.

- Może ma w tej chwili inne zmartwienia. Któż to wie?

Baran wzruszył ramionami.

- Tak czy inaczej - powiedział - skutek jest taki sam. Nic się stąd nie wydostanie, nic tu nie dotrze.

- Ale założę się, że wielu próbuje się dostać. Dla każdego czarownika to miejsce jest prawdziwą gratką.

- Byłoby, gdyby można było przejąć nad nim kontrolę. Oczywiście nikt z zewnątrz nie ma pojęcia, gdzie tkwi błąd. To byłby ryzykowny krok.

- Jednak mniej ryzykowny dla tych znajdujących się w środku, prawda?

Oblizał wargi i utkwił w niej wzrok.

- Nie jestem pewien, czy cię rozumiem...

W tej chwili ze stajni wyszedł jeden z niewolników i minął ich pchając taczki wypełnione końskim nawozem. Semirama zaczekała, aż zniknie.

- Obserwuję cię - rzekła. - Potrafię czytać w twoich myślach, Baran. Czy naprawdę uważasz, że mógłbyś otrzymać to miejsce wbrew swemu panu?

- Semiramo, on się kończy. Już stracił część swej mocy, a Tualua jest tego kolejnym przykładem. Jestem przekonany, że jest to możliwe, ale nie mógł­bym uczynić tego w pojedynkę. Od wieków nie był tak osłabiony.

Zaśmiała się.

- I ty mówisz o wiekach? O jego sile? Chodziłam po tym świecie, gdy był o wiele młodszy. Panowałam na Głównym Dworze Zachodu w Jandarze. Znałam Jeleraka, kiedy walczył z Bogiem. Czym wobec tego są te twoje stulecia?

- Ale Bóg przeklął go i oszpecił...

- On jednak przeżył. Nie, realizacja twego marze­nia nie byłaby łatwym zadaniem.

- Widzę - powiedział - że cię to nie interesuje. W porządku. Pamiętaj tylko, że istnieje ogromna różnica między marzeniem a czynem. A ja nigdy przeciwko niemu nie wystąpiłem.

- Nie ma potrzeby, bym informowała go o każ­dym błahym słowie, które wypowiadamy - od­rzekła.

Odpowiedział westchnieniem.

- Dzięki ci za to - szepnął. - Ale byłaś królową. Czy nie pragniesz raz jeszcze takiej wła­dzy?

- Władza mnie znudziła. Wdzięczna jestem za to, że żyję po raz drugi. Jemu to zawdzięczam.

- Wezwał cię tytko dlatego, bo potrzebował kogoś, kto potrafi rozmawiać z Tualuą.

- Wszystko jedno...

Stali tak przez chwilę wyglądając przez okno. Mgły zniknęły, a ich oczom ukazały się mroczne kształty samousuwające się nad jaśniejącym, piasz­czystym gościńcem. Baran przesunął dłonią w pra­wą stronę okna, a obraz przysunął się ku nim, aż znalazł się w odległości kilku kroków: dwóch ludzi z jucznym koniem zapadało się w ziemię.

- Ciągle nadchodzą - zauważył Baran. - To czarownik i jego uczeń, mogę się założyć...

Na ich oczach chmara czerwonych skorpionów, każdy wielkości ludzkiego kciuka, pomknęła po piasku w kierunku poruszających się postaci. Wi­dząc je zatapiający się mężczyzna na przedzie wykonał powolny, posuwisty gest. Wokół postaci wyłonił się krąg płomieni. Skorpiony zwolniły, cofnęły się i zaczęły krążyć po jego obwodzie.

- Tak. Teraz zaklęcie się udało - pokiwał głową.

- Czasami się udaje - odrzekła. - Siły Tualui układają się w bardzo dziwaczne wzory.

Po chwili skorpiony rzuciły się w kierunku pło­mieni, a ciała tych, które spłonęły, utworzyły mosty dla pozostałych. Tonący czarownik raz jeszcze uniósł dłoń i w płomiennym kręgu pojawił się drugi krąg. Po raz wtóry skorpiony poniechały na krótko ataku. I znów ruszyły na ogień pokonując kolejną przeszkodę. Tymczasem większość z nich przedzierała się przez piach, by dołączyć do pierwszej fali. Czarownik podniósł rękę i wykonał następny gest. Płomienie buchnęły na obrzeżach trzeciego kręgu. W tym momencie falujące mgły zaćmiły cały widok.

- Do diabła! - rzucił Baran. - Akurat wtedy, gdy zaczynało być ciekawie. Jak myślisz, ile kręgów zdoła utworzyć?

- Pięć odpowiedziała. - Takie były jego możliwości.

- Sam pomyślałem o czterech, ale być może masz rację.

Nastąpiło małe zakłócenie. Gdzieś z oddali dochodził cichy, głuchy odgłos człapania.

- Jak to wyglądało? - zapytał po chwili.

- Co?

- Śmierć. A potem powrót do życia po tak długim czasie. Nigdy o tym nie mówisz...

Odwróciła wzrok.

- Może myślisz, że ten czas spędziłam w jakimś straszliwym piekle? A może w miejscu radości? Że to wszystko jest teraz dla mnie tajemnicze, niereal­ne? Że nic się nie wydarzyło? Po prostu pusta ciemność?

- Wszystko to przyszło mi kiedyś do głowy. A więc jak to było naprawdę?

- W rzeczywistości było inaczej - odparła. - Uległam licznym reinkarnacjom. Niektóre były bardzo ciekawe, inne raczej nudne.

- Naprawdę?

- Tak. W przeszłości byłam służką w królestwie położonym daleko na wschodzie i tam wkrótce zostałam sekretną faworytą króla. Kiedy Jelerak przywrócił do życia moje prochy i natchnął je duchem, tamta biedna dziewczyna postradała zmy­sły. Mogę jedynie dodać, że stało się to w najmniej odpowiednim momencie - gdy radowała się piesz­czotami władcy.

Przerwała na moment.

- Ale on nigdy tego nie zauważył - zakoń­czyła.

Baran przesunął się, aby spojrzeć jej w twarz. Śmiała się.

- Zauważyłeś to. Tak. Cieszę się, że jestem tu być może jedyną osobą, która wie coś na temat tych złożonych spraw.

- Dziwka! - parsknął. - Zawsze pełna drwin. Nigdy nie dajesz jasnych odpowiedzi!

Odgłos nadchodzących kroków wzmógł się.

- Patrz! Widać teraz wyraźnie! Zakreśla już szósty krąg!

Baran zaśmiał się po cichu.

- Oto i on. Z trudem porusza ręką. Nie wiem, czy uda mu się wpisać w kolejny krąg. Możliwe, że zapadnie się, zanim do niego dotrą. Zdaje się, że grzęźnie teraz szybciej.

- Raz jeszcze spowija go mgła! Nigdy się nie dowiemy...

Odgłos stąpania wzmógł się, a oni zdążyli obrócić się, by ujrzeć purpurowego stwora o przekrzywio­nych oczach i z łapami wyciągniętymi w kierunku komnaty, którą przed chwilą opuścił.

- Nie wchodź tam! - krzyknęła w mabrahoring. - Baran! Zatrzymaj go! Nie będę odpowiedzialna za to, co się stanie, jeśli demon przeszkodzi Tualui! Jeśli to miejsce zostanie oderwane...

- Stop! - wrzasnął Baran wykonując obrót.

Ale demon trzymając przy pysku podejrzany przedmiot pochylił się nad kupą nawozu i popędził w głąb jaskini.

Moment później tuż przed nim otwarła się pusta przestrzeń wydając dźwięk przypominający roz­rywające się sukno, odkrywając niewielki skrawek absolutnej ciemności. Demon zatrzymał się i przy­padł do ziemi.

W ciemnym otworze coś się poruszyło. Wynurzy­ła się z niego niezwykłe biada dłoń. Demon drgnął, by zrobić unik i wycofać się, ale dłoń była szybsza. Wystrzeliła w górę, chwyciła go za szyję i uniosła nad podłogą. Wykonała kolejny ruch, a ciemna przestrzeń popłynęła nad kopcem, przez jaskinię, za wrota i wzdłuż galerii.

Zbliżyła się do Barana i Semiramy opuszcza­jąc stwora u stóp mężczyzny. Następnie Dłoń zniknęła w ciemnościach, a towarzyszył temu roz­dzierający dźwięk. Po chwili powietrze znowu by­ło spokojne.

Semirama z trudem chwytała powietrze. Nie mogła znieść widoku ludzkiej nogi, zżartej do połowy, którą demon trzymał w swej łapie.

- Znowu był u więźniów! - wrzasnęła. - Po­znaję ten tatuaż! To Joab, gruby czarownik ze Wschodu.

Baran kopnął skulonego potwora w zadek.

- Nie wchodź do tej komnaty! Trzymaj się z dala od lochu! - krzyknął w języku mabrahoring, grożąc pięścią. - Jeśli po raz wtóry zbliżysz się do tego miejsca, spadnie na ciebie gniew Dłoni!

Kopnął ponownie, powalając potężnego stwora na ziemię. Potwór zaczął łkać, ściskając kurczowo nogę.

- Rozumiesz?

- Tak - zaskomlał w tym samym języku.

- Zatem pamiętaj moje słowa - i znikaj mi z oczu!

Demon pognał w kierunku, z którego przybył.

- Ale więźniowie... - wtrąciła Semirama.

- Co z nimi? - zapytał Baran.

- On nie może uważać ich za swoją prywatną spiżarnię.

- A dlaczego nie?

- W ręce Jeleraka muszą być oddani bez usz­czerbku, by osobiście wymierzył im sprawiedliwość.

- Wątpię. Nie są aż tak ważni. A jeśli chodzi o ścisłość, to trudno mu będzie wymierzyć gorszą karę.

- Mimo wszystko... oni są praktycznie jego więźniami. Nie należą do nas.

Baran wzruszył ramionami.

- Wątpię, aby kiedykolwiek wyznaczył nam takie zadanie. A jeśli do tego dojdzie, biorę na siebie pełną odpowiedzialność.

Przerwał, a po chwili dodał:

- Nie jestem pewny, czy w ogóle powróci. A ty?

Odwróciła się, by ponownie spojrzeć na mroczny krajobraz za oknem.

- Nie mam pojęcia. A jeśli o to chodzi, nie wydaje mi się, by miało to jakieś znaczenie, przy­najmniej w tej chwili.

- A czym ta chwila różni się od pozostałych?

- Jest zbyt wcześnie. Tym razem nie ma go dłużej niż poprzednio.

- Oboje wiemy, że coś przytrafiło mu się w Ark­tyce.

- Bywał już w gorszych opałach. Jestem pewna. Byłam tam wcześniej, pamiętasz?

- Przypuśćmy, że nigdy nie powróci?

- To akademickie pytanie, o ile Tualua nie odzyska świadomości.

Oczy Barana zabłysły i zamrugały.

- A jeśli jutro twój pupilek wróci do zdrowia?

- Zaczekaj zatem do jutra!

Baran prychnął, odwrócił się na pięcie i maje­statycznie podążył tam, gdzie zniknął potwór. W tym czasie Semirama zaczęła liczyć na palcach. Zatrzymała się na sześciu. W jej oczach pojawiły się łzy.

* * *

Kraj był górzysty, dokoła roztaczała się bujna, wiosenna roślinność. Meliash siedział na niewielkim pagórku, oparty o stok piecami. Przed nim stała wbita w ziemię hebanowa różdżka. Patrzył nieruchomo w dal, tam gdzie mgły, zaróżowione światłem porannego słońca, przepływały nad za­czarowaną krainą, odsłaniając coraz to nowy wi­dok. Był barczystym mężczyzną o brązowych wło­sach. Jego pomarańczowe szaty były zadziwiająco bogate jak na miejsce i okoliczności. Szyję zdobił złoty łańcuch, na którym wisiał błękitny kamień w kolorze jego oczu. Za nim kręcili się po obozowi­sku dwaj słudzy przygotowując poranny posiłek. Wolno pochylił się do przodu i położył palce na róż­dżce. Nadał patrzył bezmyślnie w przestrzeń. Raz po raz przenosił wzrok na wirujące mgły i kołyszą­ce się fale cieni. W końcu zamarł w bezruchu i na­słuchiwał. Po chwili szepnął coś cicho i czekał. Ode­grał tę scenę kilka razy, a następnie wstał i ruszył w stronę obozowiska.

- Przygotuj dodatkowe nakrycie do śniada­nia - nakazał służącemu - ale jadła ma być dla kilku osób. Niech będzie gorące. Zapowiada się ciekawy dzień.

Mężczyzna odburknął coś, ale wysypał warzywa z worka i zaczął je obierać. Potem podał je drugie­mu, który wkroił je do rondla.

- Dodaj trochę mięsa.

- Ale zapasy się kończą - odezwał się mały człowieczek z wyblakłą brodą.

- Zatem któryś z was musi dziś zapolować.

- Nie podobają mi się te lasy - zabrał głos drugi - chudy mężczyzna o ostrych rysach i bardzo ciemnych oczach można tu pewnie spotkać wilkołaka albo jakiegoś zabłąkanego złoczyńcę.

- Te lasy są bezpieczne - zapewnił Meliash.

Niższy mężczyzna zaczął kroić mięso.

- Kiedy przybędzie twój gość? - zapytał.

Meliash wzruszył ramionami i odszedł, kierując się ku wzgórzu za obozowiskiem.

- Nie potrafię ocenić, ile czasu zajmie mu podróż. Ja...

Coś się poruszyło i tuż przed nim, obok krzywego drzewa pojawił się zielony but. Potem drugi...

Stanął i podniósł głowę. Wysoka postać odwró­cona była tyłem do słońca...

- Dzień dobry - powiedział, zasłaniając przed słonecznym blaskiem oczy. - Jestem Meliash, strażnik Zakonu w tym sektorze.

- Wiem - padła odpowiedź. - Witam cię, Meliashu!

Postać ruszyła bezszelestnie. Szczupła kobieta o jasnych włosach i jasnej cerze, o zielonych oczach i delikatnych rysach, odziana była w płaszcz, pas, czarną bluzę i bryczesy. Miała na sobie skórzaną kamizelkę, a głowę jej zdobiła przepaska w kolorze butów. U pasa wisiały czarne, ciężkie rękawice, krótki miecz i długi sztylet. W lewej ręce trzymała lekki łuk bez cięciwy, wykonany z czerwonego drzewa, którego Meliash nie był w stanie nazwać. Rozpoznał jednak ciężki, czarny pierścień z zielo­nym deseniem, który miała na drugim palcu. Nie czekając na rozpoznawczy znak Zakonu, klęknął na jedno kolano i pochylił głowę.

- Pani Marinty... - szepnął.

- Wstań, Meliashu - odezwała się. - Jestem tu w sprawie, w której posłużysz za świadka. Mów do mnie Arlata.

- Chciałbym cię od tego odwieść, Arlato - rzekł, podnosząc się - ryzyko jest ogromne.

- Podobnie jak i zysk - odpowiedziała.

- Zjedz ze mną śniadanie - zaproponował - a coś ci o tym opowiem.

- Już jadłam - powiedziała, kierując się ku obozowisku - ale chętnie z tobą porozmawiam.

Dotarli do drewnianego stołu po południowej stronie ogniska i usiedli na ławie.

- Czy mogę już podawać? - spytał młodszy sługa.

- Napijesz się herbaty? - zaproponował Meliash.

- O, tak.

Kiwnął na służącego.

- Dwie herbaty.

Zanim napój zaparzono, nalano do filiżanek i przyniesiono, siedzieli w milczeniu, patrząc na zachód i obserwując spowitą w mgły Krainę Prze­mian.

Gdy delektowała się herbatą, on również pod­niósł swą filiżankę i pociągnął łyk.

- Dobra, zwłaszcza w tak chłodny poranek.

- Świetna na każdy poranek. Doskonały napar. Dziękuję.

- Dlaczego chcesz udać się do tego miejsca, pani?

- Dlaczego? W nim tkwi moc.

- O ile wiem, posiadasz już znaczną moc, nie mówiąc już o bogactwach o bardziej przyziemnym charakterze.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

- Myślę, że masz rację. Ale moc zaklęta w tym niezwykłym miejscu jest ogromna. Przejąć władzę Starszego... Możesz nazwać mnie idealistką, ale to mogłoby dać tyle dobra. Byłabym w stanie uwolnić świat od wielu nieszczęść.

Meliash westchnął.

- Dlaczego nie możesz być tak samolubna jak pozostali? - zapytał. - Wiesz przecież, że część mojej pracy tutaj polega na zniechęcaniu do takich wypraw. Ale w tym przypadku twoja determinacja nie ułatwia mi zadania.

- Znam stanowisko Zakonu. Twierdzisz, że Jelerak może powrócić w każdej chwili. Obecność intruzów może wywołać incydent, w który zamie­szany zostanie cały Zakon. Jesteś świadkiem bez skazy, podobnie jak czterech innych przypisanych do tego miejsca. Aby zadowolić Zakon składam przysięgę, że działam na własną odpowiedzialność. Czy to wystarczy?

- Technicznie, tak. Ale nie do tego zmierzałem. Nawet jeśli uda ci się przedrzeć, zamek ma swój własny system obronny. Agenci władcy są praw­dopodobnie postawieni w stan pogotowia. A poza wszystkim, poważnie wątpię, aby ktoś ze Starszych zmuszony został do czynienia dobra, kiedy uda ci się przejąć nad zamkiem kontrolę. Są zepsuci do szpiku kości i najlepiej zostawić ich w spokoju. Pani, wróć do Krainy Elfów. Okazuj miłosierdzie w prostszy sposób. Uważam, że nawet jeśli ci się uda, przegrasz.

- Wszystko to słyszałam już wcześniej - stwie­rdziła - i dokładnie to przemyślałam. Dzięki za twą troskę, ale jestem zdecydowana.

Meliash pociągnął łyk herbaty.

- Próbowałem - odezwał się w końcu. - Jeśli cokolwiek ci się tutaj stanie, pośpieszę ci z pomocą. Ale niczego nie mogę obiecać.

- O nic nie prosiłam.

Dokończyła herbatę i wstała.

- Ruszam.

Meliash podniósł się z miejsca.

- Po co ten pośpiech? Jeszcze wcześnie. Później będzie ciepłej i widniej. A może nadejdzie jeszcze jakiś śmiałek. We dwójkę będziecie mieli większą szansę.

- O nie! Bez względu na to, co to jest, nie mam zamiaru się z nikim dzielić.

- Jak sobie życzysz. Chodź, odprowadzę cię na skraj kręgu.

Ruszyli przez obozowisko w kierunku miejsca, gdzie trawa była coraz rzadsza. Kilka kroków dalej listowie bieliło się trupią bielą.

- Proszę - rzekł wykonując gest dłonią. - Około dwóch mil szerokości, prawie w kształcie koła. Najwyższe miejsce w zamku, gdzieś pośrodku. Pięciu przedstawicieli Zakonu stacjonuje na jego obwodzie w równych odległościach od siebie - ich zadaniem jest badanie skutków, udzielanie porad i obserwacja. Jeśli będziesz musiała użyć czarów, przekonasz się, że nie osiągniesz zamierzonego efektu. Moc ich będzie rosła i malała, może cał­kowicie zaniknie, może coś ją zakłócić. Być może otoczą cię stwory nieszkodliwe lub przeciwne, może pochłonie cię sam krajobraz. Trudno przewidzieć, jak wyglądać będzie twoja podróż. Nie wierzę jed­nak, aby komukolwiek się to udało. A gdyby nawet tak było, nic się przez to nie zmieniło.

- Przypisujesz to wewnętrznym obrońcom?

- To bardzo prawdopodobne. Wydaje się, że sam zamek pozostaje nienaruszony.

- Oczywiście - odpowiedziała, patrząc mu w oczy - ale nie można wyciągać żadnych wnios­ków, patrząc jedynie na stan zamku. W niczym nie przypomina on innych budowli.

- Nigdy nie miałem pewności, choć być może tkwi w tym jakaś prawda. Bractwo, a właściwie Zakon, właśnie to sprawdza.

- Cóż, doskonale to wiem. Mogłam oszczędzić ci kłopotów. Czy wiesz, kto nim zawiadywał, kie­dy to się stało?

- Tak. Ktoś o imieniu Baran o Trzech Dło­niach. Był członkiem Zakonu i cieszył się poważa­niem do chwili, kiedy przeszedł na stronę Jeleraka.

- Słyszałam o nim. Wydaje się, że jest jednym z tych, którzy sami sięgają po władzę, gdy tylko nadarzy się okazja.

- Być może próbował i taki był tego skutek. Sam nie wiem.

- Myślę, że wkrótce się tego dowiem. Masz dla mnie jakąś radę?

- Nie bardzo. Przede wszystkim, musisz za­stosować jakieś zaklęcie ochronne.

- To już zostało zrobione.

- W czasie swej podróży zwracaj uwagę na fale zakłóceń. Będą krążyć wokół ciebie, na zewnątrz, nabierając siły. W zależności od intensywności mogą przepływać obok od jednego do trzech razy. Ich tempo to tempo przybrzeżnych fal oceanu w pogodnym dniu. Wraz z nimi wszystko będzie się zmieniać, a największe zagrożenie ich czarów przy­płynie na ich grzbiecie.

- Jak długo mogą trwać?

- Nie byliśmy w stanie tego określić. Mogą zdarzyć się długie okresy ciszy, mogą pojawić się gwałtownie jedna po drugiej. Zjawiają się bez ostrzeżenia.

Zamilkł, a ona rzuciła mu ukradkowe spojrzenie. Odwrócił głowę.

- Tak? - spytała.

- Gdybyś została pokonana - odezwał się - gdybyś nie mogła się wycofać tub posunąć się naprzód, gdyby nie udała ci się przeprawa, byłbym wdzięczny, gdybyś zechciała skorzystać z jednego ze środków pozostających do dyspozycji Zakonu i poinformowała mnie o wszystkich szczegółach.

Spojrzał na stojącą obok różdżkę.

- Kiedy śmierć zajrzy mi w oczy, a będę mieć jeszcze siłę, w twoich archiwach pozostanie jakiś ślad - odrzekła. - A może wykorzystasz to w inny sposób, o ile dotrze do ciebie moje przesłanie.

- Dziękuję - ich oczy spotkały się. - Mogę jedynie życzyć ci dużo szczęścia.

Odwróciła się tyłem do Krainy Przemian i za­gwizdała cicho trzy razy.

Meliash odwrócił się i ujrzał białego konia ze złotą grzywą, który wybiegł z lasu za obozowis­kiem. Z wysoko uniesionym łbem ruszył w ich stronę.

Meliash wstrzymał oddech na widok przepięk­nego stworzenia.

Kiedy koń podbiegł do dziewczyny, przytuliła się do jego łba i przemówiła doń w języku Elfów. Potem szybko wskoczyła na jego grzbiet i po raz wtóry spojrzała na Krainę Przemian.

- Ostatnia fala pojawiła się przed wschodem słońca - rzucił - przez jakiś czas wszystko widać było bardzo wyraźnie za tymi dwoma pomarańczowymi szczytami po prawej stronie. Za chwilę ujrzysz je, tak mi się przynajmniej zdaje.

Zaczekali, aż lekki wiatr rozwiał mgły, a ich oczom ukazały się wyraźnie pierwsze skaliste wierz­chołki.

- Spróbuję - zadecydowała.

- Lepiej ty niż ktokolwiek inny.

Pochyliła się do przodu i szepnęła coś cicho. Koń zatopił się w bladej krainie. Po kilku chwilach zniknęli z pola widzenia.

Meliash zawrócił w kierunku obozu, dotykając po drodze ciemnej różdżki. Zatrzymał się nagle, przeciągnął po niej palcami, zmarszczył brwi i przy­kucnął.

Otworzył skórzany mieszek przywiązany do pa­sa, wyciągnął zeń mały, żółtawy kryształ, uniósł go ku górze i wypowiedział kilka słów. Z jego głębi wydobyła się twarz starca z długą brodą.

- Tak, Meliashu? - dotarły do niego słowa.

- Mam dziwne wibracje - oświadczył. - A ty?

- Czy nadchodzi kolejna fala?

Stary mężczyzna potrząsnął głową.

- Nic takiego nie ma u mnie miejsca. Nie.

- Dziękuję. Wywołam Tarbę.

Wypowiedział jeszcze jakieś słowa, twarz starca zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się głowa ciemnoskórego mężczyzny w turbanie.

- Co słychać w twoim sektorze? - zapytał.

- Spokojnie - odparł Tarba.

- Czy sprawdzałeś ostatnio swoją różdżkę?

- Mam ją tu przy sobie. I nic.

Porozumiał się jeszcze z pozostałymi strażnika­mi - starszym mężczyzną o wystających szczękach i jasnobłękitnych oczach oraz młodzieńcem o po­oranej zmarszczkami twarzy. Ich odpowiedzi były takie same.

Wkładając kryształ do sakiewki, po raz wtóry ogarnął wzrokiem Krainę Przemian, ale żadna nowa fala nie nadpłynęła. Dotknął swej różdżki i doszedł do wniosku, że wibracje, które tak go niepokoiły, zniknęły.

Wrócił do obozowiska, zasiadł za stołem, pod­parł się pięściami i przymknął oczy.

- Czy zjesz teraz śniadanie? - spytał młodszy sługa.

- Niech się jeszcze gotuje - odrzekł Meliash. - Przynieś mi jednak więcej herbaty.

Po chwili rozlał trochę napoju na blat stołu i palcami zaczął nakreślać jakieś wzory. Zamek, a więc... Wokół niego pentagram strażników, za­tem... Wydobywające się na zewnątrz spiralne fale, powstające przede wszystkim na zacho­dzie...

Na rysunku pojawił się cień, więc podniósł wzrok. Obok niego stał ciemnowłosy młodzieniec średniego wzrostu, o ciemnych oczach i uśmiechu przylepionym do ust. Miał na sobie żółtą tunikę i czarne, futrzane getry. Pas i klamra jego płaszcza wykonane były z brązu. Nosił krótką i starannie przystrzyżoną brodę. Gdy napotkał wzrok Meliasha, kiwnął głową i uśmiechnął się.

- Wybacz. Nie słyszałem twoich kroków - odezwał się Meliash.

Spojrzał na służących, ale ich uwaga skupiona była na czymś innym.

- Ale wiedziałeś o mym przybyciu?

- Z grubsza. Zwą mnie Meliash. Jestem tu strażnikiem Zakonu.

- Wiem. Jestem Weleand z Murcave. Pragnę przemierzyć Krainę Przemian i uzyskać prawo do Zamku Wieczności, który leży w jej środku.

- Wieczności...?

- Niektórzy z nas znają jego nazwę.

Wymienili między sobą znak Zakonu.

- Usiądź - poprosił Meliash. - Zjedz ze mną śniadanie. Ciepły posiłek dobrze ci zrobi.

- Dziękuję, ale nie. Jadłem już.

- Czarkę herbaty?

- Wolę nie tracić czasu. Wybrałem długą dro­gę.

- Obawiam się, że niewiele ci o niej mogę opowiedzieć.

- Wiem wszystko, co na ten temat wiedzieć powinienem - odpowiedział Weleand. - Chciał­bym jedynie zasięgnąć wieści, jak duży panuje na niej ruch.

- Jesteś dziś drugi. Pełnię tu służbę od dwóch tygodni. Będziesz dwunastym, który chce przemie­rzyć ten szlak. Nasze archiwa mówią o trzydziestu dwóch takich śmiałkach.

- Czy któremuś z nich się udało?

- Nie wiem.

- Świetnie.

- Przypuszczam, że nie uda mi się zmienić twoich planów?

- Jestem pewien, że zobowiązany jesteś do takiego postępowania. Ale czy ktokolwiek cię po­słuchał?

- Nie.

- Masz zatem odpowiedź.

- Doszedłeś do wniosku, że moc, którą można zdobyć, warta jest ryzyka. Co byś z nią zrobił, gdy­by ci się udało?

Weleand pochylił głowę.

- Co bym zrobił? - szepnął. - Naprawiłbym wszystkie krzywdy. Przemierzyłbym cały świat wzdłuż i wszerz, walcząc z niesprawiedliwością i nagradzając cnotę. Uczyniłbym z tej krainy lepsze miejsca do życia.

- A jaki miałbyś z tego zysk?

- Satysfakcję.

- No, cóż. Myślę, że o to chodzi. Tak, oczywiś­cie. Naprawdę nie chcesz herbaty?

- Nie. Muszę już ruszać. Chcę zdążyć przed zapadnięciem mroku.

- A zatem powodzenia.

- Dzięki. Ale chwileczkę, czy wśród tych trzy­dziestu dwóch, o których wspomniałeś, znajdował się wysoki mężczyzna w zielonych butach, podró­żujący na metalowym rumaku?

Meliash pokręcił przecząco głową.

- Nie. Nikt taki się tu nie pojawił. Jedyne buty Elfów jakie widziałem, nosiła kobieta - i to nie tak dawno.

- A któż to mógł być?

- Arlata z Marinty.

- Naprawdę? To ciekawe.

- Zapomniałem, skąd pochodzisz.

- Murcave.

- Obawiam się, że nie znam.

- To małe hrabstwo, daleko na wschodzie. Mam swój mały udział w uczynieniu tego miejsca szczęśliwym.

- Oby takim pozostało - stwierdził Meliash. - Metalowy rumak, mówisz?

- Tak.

- Nigdy takiego nie widziałem. Myślisz, że może tu nadjechać?

- Wszystko jest możliwe.

- A czym jeszcze się on wyróżnia?

- Jestem pewien, że to jeden z naszych tajem­nych braci, biegły w Sztuce. Gdyby mu się udało, trudno sobie wyobrazić, jakie szkody mógłby wy­rządzić.

- Zakon nie będzie decydował, kto może pod­jąć się tej próby.

- Wiem. Ale nikomu nie wolno rezygnować z udzielenia dobrych rad wskazówek, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

- Myślę, że wiem, Weleandzie.

- ... a na imię ma Dilvish.

- Będę pamiętał.

Na twarzy Weleanda pojawił się uśmiech. Sięgnął po bogato zdobioną laskę, która stała oparta o drzewo. Meliash nie zauważył jej wcześniej.

- Muszę już ruszać. Życzę ci dobrego dnia, strażniku.

- Nie masz żadnego wierzchowca ani zwierzę­cia pociągowego?

- Moje potrzeby są niewielkie.

- Szczęśliwej podróży. Weleandzie.

Mężczyzna odwrócił się i pośpieszył w stronę Krainy Przemian. Nie spojrzał za siebie. Po chwili Meliash wstał i popatrzył, jak znika we mgle.

2.

Hodgson naprężył łańcuchy. Wrzynały się w jego dłonie i kostki, choć w ciągu miesiąca, który spędził w więzieniu, stracił na wadze odpowiednią ilość kilogramów. Dużym palcem prawej nogi rysował linię na piaszczystej posadzce, łącząc ją z linią wyrytą przez sąsiada z boku. Następnie wygiął się i zawisł w łańcuchach, z trudem chwytając oddech.

Po przeciwnej stronie, obok wejścia, Odil - któ­ry był niższy od pozostałych - w podobny sposób starał się namalować figurę w swojej części dia­gramu.

- Pośpiesz się! - krzyknął czarnoksiężnik Derkon, który wisiał po prawej stronie Hodgsona. - Chyba zbliża się jeden z nich.

Dwaj pomniejsi magowie, przykuci do tej samej ławy pod ścianą z lewej pokiwali głowami.

- Być może powinniśmy to ukryć - zasugero­wał jeden z nich. - Odil wie, dokąd prowadzi jego część diagramu.

- Tak - potwierdził Hodgson, naciągając po­nownie mięśnie. - Ukryjcie to diabelstwo!

Wyciągnął stopę i lekko wsunął kępkę słomy w środek diagramu.

- Ale delikatnie! Niczego nie zniszczcie!

Pozostali przyłączyli się do niego, wkopując wiązki słomy pokrywające podłogę do swoich sek­torów. Odil narysował kolejną kreskę w swej figu­rze. Komnata wypełniła się niesamowitym, błękit­nym blaskiem, a blady ptak, którego nie było tam wcześniej, miotał się między ścianami, aż w końcu znalazł wyjście i odleciał.

Blask złagodniał, Derkon mruczał coś pod no­sem, a Odil wyrysował kolejny znak.

- Chyba coś słyszę - odezwał się ktoś stojący po lewej stronie, blisko drzwi.

Wszyscy zamilkli, nasłuchując; zza komnaty do­biegł cichy brzęk.

- Odil - odezwał się szeptem Hodgson - bła­gam cię...

Mały człowieczek szarpnął ponownie. Pozostali ruszyli się, by ukryć wzór. Na zewnątrz usłyszeli sapanie. Odil namalował parę równoległych linii, druga była dłuższa od pierwszej, a potem ostrożnie nakreślił linię prostopadłą. Gdy skończył, opuściły go siły, a twarz zraszały mu kropelki potu.

- Zrobione! - oświadczył Derkon. - Jeśli znaki nie zostały zamazane, możemy spróbować.

- Dasz sobie z tym radę? - spytał go Hod­gson.

- To będzie moja pierwsza przyjemność od chwili, gdy tu przybyłem - odparł i zaczął cicho intonować wstępne zaklęcie.

Dużo czasu upłynęło, zanim cokolwiek się wydarzyło. Wszyscy wpatrywali się w puste łańcuchy, w których zakuty był wcześniej mężczyzna imie­niem Joab, a za nimi rozciągała się mroczna ściana. Derkon zakończył pierwszy etap swego dzieła i nie mrużąc nawet swych jasnych oczu wpatrywał się nieprzytomnie w jakiś niewidoczny punkt. Hodg­son pochylił się w jego stronę, mrucząc coś pod nosem, jakby próbował przekazać mu część swej energii. Pozostali przyjęli podobną postawę.

W drzwiach pojawił się niespodziewanie potwór, który natychmiast rzucił się na przywiązanego naprzeciwko Hodgsona. Miał czerwone ciało, gru­by ogon, kościstą posturę; łeb wieńczyły mu jelenie rogi, czerwone oczy miotały błyskawice, ciemne szczęki miał szeroko rozwarte.

Gdy tylko dotknął środka ukrytej płaszczy­zny, wydał z siebie przeszywający ryk i cisnął się naprzód, jakby zmagając się z niewidzialną ściana. Lśniące zęby widoczne w stałym grymasie zazgrzy­tały głośno.

Derkon wypowiedział tylko jedno słowo, zdecy­dowanie, bez emocji.

Potwór zajęczał i pogrążył się w ciemności. Jego ciało zaczęło marszczyć się, jakby trawiły je niewi­doczne płomienie. Wykrzywiając twarz w przera­źliwym grymasie, zmagał się sam z sobą. Nagle pojawił się oślepiający błysk i stwór zniknął.

Wszyscy odetchnęli zgodnym chórem. Po chwili pojawiły się uśmiechy.

- Udało się... - rozległ się szept.

Derkon odwrócił się do Hodgsona i skinął głową, jakby oddawał mu dworski hołd.

- Całkiem niezłe jak na białego maga. Nie myślałem, że to może się udać.

- Sam nie byłem tego pewny - odparł Hodgson.

- Świetne widowisko - odezwał się ktoś po jego lewej stronie.

- Mamy skuteczną pułapkę na demona - rzekł drugi.

- Skoro teraz zapewniliśmy sobie na jakiś czas przetrwanie - powiedział Hodgson -musi­my opracować plan ucieczki i zadecydować, co potem.

- Ja chcę się jedynie stąd wydostać, zerwać z tym wszystkim i wrócić do domu - zabrał głos Vane stojący bliżej ławy. - Wciąż próbuję zaklęć, które znam, by wydostać się z kajdan i wyjść na wolność. Ale żadne z nich tu nie działa.

Siedzący po jego lewej stronie Galt pokiwał twierdząco głową.

- Podobnie jak wy, od tygodni miażdżę najsłab­sze ogniwo w mym łańcuchu, bo nic innego się nie udaje - stwierdził Galt. - Zrobiłem już pewien postęp, ale zanosi się na to, że potrzeba jeszcze kilku tygodni, by całkowicie pękł. Rozumiem, że nikt nie zna lepszego rozwiązania?

- Ja nie - odpowiedział Odil.

- Zdaje się, że jesteśmy ograniczeni do metod fizycznych - doszedł do wniosku Derkon. - Wszyscy musimy nadał trzeć łańcuchy, dopóki nie przyjdzie nam do głowy jakiś lepszy pomysł.

- A jeśli wymyślimy coś albo uda nam się zerwać kajdany, co potem? - zauważył słusznie Hodgson. - Czy powinniśmy uciekać? Czy może mamy pozostać tutaj?

Czarnoksiężnik Lorman - najstarszy - milczał przez długą chwilę w ciemnym rogu komnaty. W końcu przemówił, a jego głos przypominał rechot żaby.

- Tak. Musimy spróbować wyzwolić się z łań­cuchów metodami fizycznymi. Fale Tualui niweczą działanie magii. Nadal jednak musimy stosować czary, bo od czasu do czasu Tualua odpoczywa i wtedy powstają krótkie przerwy, w których może nam się udać. Nasze położenie względem jego lochu nie jest korzystne. Jego moc dociera tutaj, zanim zaczyna się wirowanie. Są jednak miejsca w tym zamczysku wolne od jego ingerencji - na przykład długa galeria obok lochu.

- Skąd o tym wiesz? - zapytał Derkon.

- Moc, która blokuje nasze czary, nie pozbawi­ła mnie zdolności wyczuwania pewnych rzeczy na innych płaszczyznach - odparł starzec. - Tyle właśnie dostrzegłem - a nawet więcej.

- To dlaczego nic nie mówiłeś wcześniej?

- A co by nam to dało? Nie potrafię przewi­dzieć, kiedy nastąpi przerwa w przypływie, ani jak długo będzie trwała.

- Gdybyś ostrzegł nas, kiedy nastąpi przerwa, moglibyśmy przynajmniej wypróbować naszych za­klęć - mruknął Hodgson.

- A co potem? Wydawało mi się, że tak czy inaczej jesteśmy potępieni.

- Mówisz o tym w czasie przeszłym - zauważył Derkon.

- Tak.

- A zatem ujrzałeś coś, co pozwała ci mieć nadzieję?

- Może.

- Lormanie, twoja zdolność widzenia jest o wiele lepsza od naszej - oświadczył Hodgson. - Bę­dziesz musiał nam o tym opowiedzieć.

Stary mag uniósł głowę. Jego żółtawe oczy utkwione były w niewidzialnym punkcie.

- Jest takie mistrzowskie zaklęcie bardzo skuteczne od wieków, które poniekąd scala to miejsce.

- Zaklęcie Tualui? - zapytał Vane.

Lorman pokiwał przecząco głową.

- Nie. To nie jego dzieło. Być może wymyślił je sam Jelerak. Tego nie wiem. Nie rozumiem go. Przeczuwam po prostu jego istnienie. Jest bardzo stare i w jakiś sposób wiąże to miejsce.

- Jak może nam pomóc, skoro nie jesteś pe­wien, jaką spełnia funkcję?

- Nieważne, czyje rozumiemy. Co byście zrobili, gdyby w tej chwili opadły z was kajdany?

- Poszlibyśmy do domu - odpowiedział Vane.

- Tak po prostu przez bramę? Pieszo? A iłu strażników, niewolników, zombich i demonów za­mieszkuje to miejsce? Nawet gdy uda wam się ich ominąć, czy sprawi wam przyjemność spacer przez Krainę Przemian?

- Raz ją przemierzyłem - stwierdził Vane.

- Jesteś teraz słabszy.

- To prawda. Wybacz. Ciągnij dalej. Jak to mistrzowskie zaklęcie może nam pomóc?

- Nie może. Ale jego brak - tak.

- Złamać zaklęcie, którego nie jestem pe­wien - zaklęcie, które wszystko wiąże? - spytał Derkon.

- Tak właśnie.

- Jeśli się uda, może zniszczyć nas wszystkich. Może, ale nie musi. Jeśli nie uczynimy nicze­go, to zginiemy z pewnością.

- Jak mamy się do tego zabrać? - zagadnął Derkon. - Aby je zniszczyć, musimy poznać jego charakter.

- Wystarczy prosty, lecz zdecydowany czar. Gdybyśmy przedarli się do tej galerii i połączyli nasze wysiłki...

- A co właściwie przeciw niemu skierujemy? - zadał pytanie Hodgson.

- Coś, co tuż obok przepływa z niezwykłą mo­cą - emanację samego Tualui.

- Powiedzmy, że się uda - zabrał głos Derkon - i że mistrzowskie zaklęcie zostanie przekreślone. Czy zdajesz sobie sprawę, jakie mogą być tego skutki?

- Miejsce to znane jest w starych przekazach jako Zamek Wieczności - odezwał się Lorman. - Żaden człowiek nie zna jego pochodzenia ani wieku. Podejrzewam, że to jest właśnie to zaklęcie ochron­ne. Gdy zostanie złamane, czuję, że to miejsce rozpadnie się wokół nas, przemieni się w kurz i żwir.

- A jak nam to pomoże? - spytał Galt.

- Nie byłoby już zamku, z którego trzeba uciekać - jedynie gruzy i zamęt. Tualua przyjąłby na siebie cały podmuch zwrotny, gdyż to właśnie jego moc byłaby skierowana przeciw mistrzows­kiemu zaklęciu. Może go to wystarczająco osłabić, a emanacje znikną. Kraina Przemian wróciłaby do dawnej świetności, a nasze czary zadziałałyby zno­wu. Ruszymy, przygotowani, by stawić czoła nor­malnym wyzwaniom.

- Przypuśćmy, - zagadnął Hodgson - że zamiast ogłuszyć Tualuę, doprowadzimy go do wściekłości? A jeśli zacznie niszczyć wszystko wokół siebie?

Na twarz Lormana zawitał niewyraźny uśmiech. Wzruszył ramionami.

- Świat uboższy będzie o sześciu czarowni­ków - rzekł. - Oczywiście, ryzyko istnieje. Pomysł o innym rozwiązaniu.

- Używasz liczby pojedynczej - ciągnął Derkon. - Istnieje kilka rozwiązań.

- Jeśli masz jakiś lepszy plan, zapoznaj mnie z nim.

- W tej chwili nie mogę zaoferować niczego lepszego - oświadczył Derkon. - Gdybyśmy mieli się uwolnić, możemy użyć zaklęcia, o którym wspo­mniałeś, by złamać zaklęcie mistrzowskie. Załóżmy, że wszystko potoczy się tak, jak myślisz - przeżyje­my, a Tualua zostanie pozbawiony mocy - wtedy ucieczka nie ma sensu. Zdobędziemy godną poza­zdroszczenia pozycję - pół tuzina czarowników, zjednoczonych i pełnych sił z bezradnym Starszym u naszych stóp. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy nie skrępowali go przy pierwszej okazji, tak jak każdy z nas pierwotnie planował. Faktycznie nasze szanse na sukces byłyby całkiem niezłe.

Lorman przeżuwał w ustach kosmyk wąsa.

- Sam też myślałem o takim toku wydarzeń - odezwał się w końcu - i nie mam żadnych racjonal­nych zastrzeżeń. A mimo to mam silne przeczu­cie, że najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, jest czmychnąć stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie potrafię przewidzieć natury zagrożenia, jeśli tu pozosta­niemy, ale pewien jestem, że będzie ono bardzo poważne.

- Przyznajesz jednak, że to tylko przeczucie, obawa...

- Bardzo silna.

Derkon spojrzał na pozostałych.

- Co wy na to? - spytał - jeśli się wydo­staniemy - sięgamy po nagrodę czy uciekamy?

Odil oblizał wargi.

- Jeśli spróbujemy i przegramy - odezwał się - zginiemy, albo jeszcze gorzej.

- Prawda - odparł Derkon. - Ale kiedyś wszyscy staliśmy w obliczu tej samej decyzji, kiedy indywidualnie rozważaliśmy przybycie w to miej­sce i wszyscy tu dotarliśmy. Zgodnie z moim planem nasza pozycja będzie silniejsza, kiedy się zjednoczymy.

- Do chwili obecnej nie zdawałem sobie sprawy z wielkości mocy Tualui - odrzekł Odil.

- To tylko zwiększa nagrodę, gdy nam się uda.

- Racja...

Spojrzał na Vane'a.

- To nie jest warte takiej próby - oświadczył Vane.

Gdy to mówił, Galt pokiwał głową.

- Hodgson?

Hodgson popatrzył na każdego z nich, zdając sobie sprawę Jak istotny będzie jego wybór. Derkon był uznanym uczniem najciemniejszych faz sztuki. Podobnie było kiedyś z Lormanem, ale ten w star­szym wieku coraz częściej się wahał. Pozostali stanowili szary, obojętny tłumek, który nie pojmo­wał istoty Sztuki. Jedynie Hodgson określił się jako wyznawca białego trendu.

- Plan twój ma zalety - zwrócił się do Derkona. - Ale jeśli nam się uda, cele nasze będą odmienne. Inaczej będziemy chcieli wykorzystać tę moc. Następna walka rozpęta się między nami samymi.

Derkon uśmiechnął się.

- Konflikty między nami mogą wystąpić w każ­dej sytuacji - zauważył. - A przynajmniej teraz mamy okazję wszystko omówić, by nie działać pochopnie.

- Wcześniej czy później pojawi się jakaś kwestia sporna.

- Takie jest życie - rzucił Derkon, wzruszając ramionami. - Musimy rozwiązywać nasze prob­lemy, jak tylko się pojawią.

- Co oznacza, że jeśli przejmiemy kontrolę, tylko jeden z nas będzie się nią wystarczająco długo cieszyć.

- To nie musi się wydarzyć...

- Ale się wydarzy. Wiesz, że tak będzie.

- Cóż... Co należy uczynić?

- Są bardzo wiążące przysięgi, które mogą chronić nas przed sobą - oświadczył Hodgson.

Gdy wypowiadał te słowa zauważył, że twarz Odila pojaśniała podobnie zareagowali Vane i Lorman. Obserwując te reakcje Derkon powstrzy­mał się od szyderstwa.

- Zanosi się na to, że jest to jedyny sposób, by zapewnić pełną współpracę - odezwał się po chwili. - Życie będzie przez to mniej ciekawe, ale z drugiej strony, może nieco dłuższe.

Zaśmiał się.

- Dobrze. Zgadzam się, jeśli taka będzie wola pozostałych.

Galt skinął głową.

- A zatem zaczynajmy, zadecydował.

* * *

Semirama weszła do Komnaty Lochu. Brązowe kopce były o wiele mniejsze. Łopaty stały oparte o najbliższą ścianę. Niewolnicy opuścili wcześniej Komnatę. Baran przebywał w gabinecie Jeleraka, próbując odtworzyć ze zbutwiałych tomów zapom­niane zaklęcie.

Wolno ruszyła na skraj lochu. Tuż pod nim błyszczała nieruchoma talia wody. Raz jeszcze rozejrzała się po komnacie. Potem pochyliła się do przodu i wydała z siebie ostry, wibrujący dźwięk.

Z mrocznej powierzchni wynurzyły się ostrożnie długie macki. Po chwili coś odpowiedziało jej w tym samym, egzotycznym języku.

Zaśmiała się cichutko i przysiadła na skraju szczeliny, spuszczając w dół nogi. Zanuciła serię ćwierkotów, milknąc od czasu do czasu, nadsłuchu­jąc odpowiedzi. Długa macka uniosła się ku górze, opierając się delikatnie na jej nodze. Pieszcząc ją, wynurzyła się coraz bardziej.

* * *

Arlata z Marinty wolno jechała na swym wierz­chowcu. Gdy tylko minęła pomarańczowe szczyty, wzmógł się wiatr i od czasu do czasu ze wzmożoną siłą zarzucał jej płaszcz na twarz i krępował ruchy ramion. W końcu ściągnęła go pasem. Kaptur nasunęła nisko na twarz, osłaniając oczy, i przewią­zała go mocno. Wokół niej rozwiewały się mgły, ale widoczność, zamiast się poprawiać, stawała się co­raz gorsza, gdyż tumany kurzu i piachu unosiły się ku górze. Kraina zaczęła nabierać brązowej barwy, więc postanowiła znaleźć schronienie pod niską krawędzią pomarańczowej skały.

Oczyściła swój strój z ziaren piachu. Jej wierz­chowiec parsknął i pogrzebał nogą w ziemi. Wokół rozległa się seria delikatnych dźwięków dzwonka.

Spojrzała w dół i dostrzegła coś błyszczącego u podnóża skały. Zaintrygowana zeskoczyła z ko­nia i sięgnęła po kawałek, który tężał najbliżej końskiego kopyta. Podniosła złamany kwiat z żół­tego szkła i utkwiła w nim wzrok.

W tym momencie zawodzenie wiatru przeszło w śmiech. Podnosząc wzrok Arlata ujrzała ogrom­ną twarz uformowaną z piaskowego wiru unoszące­go się tuż przed jej kryjówką. Wielkie, przepastne usta wykrzywione były w niezwykłym grymasie. Oczodoły wypełniała czarna pustka. Wstając za­uważyła, że twarz od podbródka do czoła zmiesza­nego z wirującym kurzem przewyższała ją znacznie. Wypuściła z rąk szklany kwiat, który rozbił się u jej stóp.

- Kim jesteś? - zapytała.

W odpowiedzi wycie wiatru wzmogło się jeszcze bardziej, oczy zwęziły się, a usta przybrały kształt koła. Wydawało się, że teraz wszystkie dźwięki wydobywają się z nich niczym z komina.

Chciała zakryć uszy, ale coś ją powstrzymało. Twarz ruszyła w jej kierunku. Była całkiem prze­zroczysta. Zostawiła za sobą coś błyszczącego. Arlata przywołała swe zaklęcie ochronne i zaczęła przepędzać stwora.

Twarz rozpadła się na kawałki i został po niej tylko wiatr.

Arlata wsiadła na konia i zaczerpnęła łyk napoju ze srebrnej flaszki, która zwisała z prawej strony delikatnego, zielonego siodła. W chwilę później była już w drodze. Minęła drucianą klatkę, z której wy­stawała prawa ręka i głowa skrystalizowanego szkieletu wystawionego na działanie szalonych wichrów.

Przedarła się przez rzekę ognia i ponownie za­trzymała się u podnóża żelaznej ściany.

* * *

- Podaj do stołu! - zażądał Meliash. - Jestem głodny.

Sam zasiadł na ławie i zaczął spisywać wydarze­nia minionego ranka w swym dzienniku. Słońce stało już wysoko, dzień był upalny. Tuż nad jego głową para brązowych ptaszków wiła swe gniazdo. Kiedy przyniesiono strawę, odsunął dziennik i za­brał się do jedzenia.

Kończył właśnie drugi półmisek, gdy poczuł wibracje. Ponieważ w Krainie Przemian nie były one niczym niezwykłym, nie przerwał jedzenia i zanurzył kawał zwykłego chleba w tłustym sosie. Dopiero gdy ptaki uciekły w popłochu, a wibracje przeszły w serię regularnych dźwięków, podniósł wzrok, otarł wąsy i popatrzył w tym kierunku. Na wschód. Zbyt mocne jak na końskie kopyta, a jed­nak...

To były uderzenia kopyt. Wstał. Pozostali podeszli cicho do obozowiska, ale taka dyskrecja nie była konieczna. Ktokolwiek to był, przedzierał się przez leśne poszycie niczym ślepa niszczycielka siła. Żadnej delikatności, ani krzty finezji...

Dostrzegł mroczną postać między drzewami, która zbliżając się do obozowiska, zwolniła kroku. Ogromna. Bardzo potężna jak na konia...

Dotknął kamienia zawieszonego na szyi i zrobił krok naprzód.

Nagłe mroczna postać zatrzymała się, nadal pozostając w ukryciu drzew. Kiedy Meliash zo­baczył jeźdźca zeskakującego z cienistego ruma­ka, ruszył ku niemu w ciszy. Mężczyzna kierował się dużymi krokami w stronę obozu, bezszelestnie...

Meliash stanął i zaczekał, aż wynurzy się z lasu. Był wysoki, szczupły, jasnowłosy; płaszcz i buty miały kolor zieleni. Gdy się zbliżył, na rozpoznaw­czy znak odpowiedział przeciw-gestem, który nie był w użyciu od stuleci. Meliash rozpoznał go tylko dlatego, że jedną z jego pasji była historia.

- Zwą mnie Meliash - odezwał się.

- A mnie Dilvish. Jesteś strażnikiem Bractwa na zakaza­nym terenie?

Meliash uniósł brew i uśmiechnął się.

- Nie wiem, skąd przybywasz - rzekł - ale nikt nas tak nie nazywa od pięćdziesięciu czy sześć­dziesięciu łat.

- Naprawdę? - zdziwił się jego rozmówca. - Czym teraz jesteście?

- Zakonem.

- Zakonem?

- Tak. Krąg Czarodziejów, Czarowników i Czarnoksiężników spowodował takie zamieszanie, że w końcu nazwa została zmieniona. Obecnie nie wypada używać starych określeń.

- Będę pamiętał.

- Czy chciałbyś zjeść ze mną posiłek?

- Cudownie - wykrzyknął Dilvish. - To była długa podróż.

- Skąd? - zapytał Meliash, gdy ruszyli w kie­runku obozu i stołu.

- Z wielu miejsc. Ostatnio z dalekiej Północy.

Przysiedli na ławie, a wkrótce podano strawę. Meliash zabrał się ochoczo do jedzenia, jakby od dawna nie miał nic w ustach. Dilvish nie pozostawał w tyle.

- Twoje słowa, twój strój i wygląd - odezwał się Meliash, kiedy skończyli - świadczą o rodowo­dzie Elfów. Wiem jednak, że twoi rodacy nie mieszkają na Północy.

- Sporo podróżuję.

- ... i zdecydowałeś się tu przyjechać, by sięgnąć po moc.

- Jaką moc?

Meliash opuścił łyżkę i bacznie przyglądał się jego twarzy.

- Nie żartujesz? - szepnął po chwili.

- Nie.

Meliash zmarszczył brwi i podrapał się po skro­niach.

- Obawiam się, że nie całkiem cię rozumiem - rzekł. - Czy przybyłeś tu, aby odbyć podróż do zamku znajdującego się - wykonał gest ręką - w środku tego pustkowia?

- Zgadza się - odpowiedział Dilvish, odłamując kolejny kawałek chleba. Meliash wyprostował się.

- Czy wiesz, po co tu jestem?

- Myślę, że po to, by zahamować działanie zaklęcia, które wywołało to zjawisko - padła odpowiedź. - By powstrzymać działanie zaklęcia.

- Dlaczego uważasz, że to wszystko przez zaklęcie?

Teraz zakłopotał się Dilvish. W końcu wzruszył ramionami.

- A czy może być coś innego? - odparł. - Jelerak został ranny już wcześniej, na Północy. Przybył tu, by wylizać swe rany. Ukuł to zaklęcie, by broniło go, aż odzyska pełnię sił. To może być nieśmiertelne zaklęcie. Bractwo - o, przepraszam - Zakon nie chce, aby wymknęło się spod kontroli, gdyby miał tam wyzionąć ducha. I to dlatego tu jesteśmy. Tak przynajmniej myślę.

- To ma sens - odparł Meliash. - Ale jesteś w błędzie. Rzeczywiście to miejsce jest jedną z jego warowni. Gdzieś w środku żyje jeden ze Star­szych - pradawny krewny Starszych Bogów o dłu­gich mackach. Na imię ma Tualua. Jelerak przez długi czas sprawował nad nim kontrolę, wykorzys­tując jego moc do swych własnych celów. Nie wiemy, czy Jelerak jeszcze tam przebywa. Wiemy tylko, że Tualua najwyraźniej postradał zmysły a jeśli wierzyć tradycji, stan ten nie jest niczym nie­zwykłym dla jego rodzaju. Obecnie jego zajęcie sta­nowi wpatrywanie się w Krainę Przemian.

- Jak możesz być tego tak pewny?

- Zakon zdołał ustalić, stosując wyrafinowane środki, że zjawisko, którego byłeś świadkiem, wyni­ka z emanacji istoty magicznej samej w sobie, a nie z jakiegoś określonego zaklęcia. W dzisiejszych czasach zdarza się to bardzo rzadko, dlatego powo­łaliśmy te placówki.

- Nie jesteś tu po to, by je kontrolować w razie, gdyby się uwolniło i stało się zagrożeniem na szerszą skalę?

- Oczywiście, to także.

- Nie jesteś tu po to, aby użyć go jako pułapki na Jeleraka?

Meliash poczerwieniał.

- Zakon zawsze zajmował neutralne stanowis­ko w stosunku do Jeleraka - oświadczył.

- A jednak nie pozwoliłeś mu na powrót do Lodowej Wieży, trzymając przeciwko niemu w re­zerwie Ridleya.

Meliash przybrał srogą minę i uważnie spojrzał na Dilvisha. Nagle zanurzył prawą dłoń w przepast­nych szatach i wydobył garść złotego pyłu, którym cisnął w kierunku Dilvisha. Ten, rozpoznawszy ową substancję, stał nieruchomo, uśmiechając się.

- Aż tak bardzo się denerwujesz? - zauwa­żył. - Widzisz, że zachowuję mą postać. Jestem tym, kim jestem a nie Jelerakiem w przebraniu.

- A zatem skąd wiesz o wydarzeniach w Lodo­wej Wieży?

- Jak już wspomniałem, bawiłem ostatnio na Północy.

- To zdarzyło się na Północy - ciągnął Meliash - działo się bez wiedzy Zakonu. Było dziełem grupy indywidualnych jego członków, którzy działali na własną rękę. W tej sprawie również pozo­stajemy neutralni.

Dilvish parsknął śmiechem.

- Oszczędzając siły na coś poważniejszego? - spytał.

- Niezwykłe trudno jest zorganizować grupę pełnych temperamentu indywidualistów, którzy zajęliby stanowisko w jakiejś sprawie. Mówisz tak, jakbyś sam nie należał do nas. No właśnie, przeka­załeś mi bardzo stary znak - znak, który wyszedł już z obiegu.

- Nie było mnie przez długi czas. Ale kiedyś należałem do Bractwa, zajmując dobre, choć po­mniejsze stanowisko.

- Nadał mnie zadziwiasz. Chcesz przejechać przez ten niebezpieczny teren, by dotrzeć do niebez­piecznego miejsca. Każdy, kto wybrał się w tę podróż, uczynił to w nadziei, że może uda mu się pokonać Tualuę - bo nie panuje już nad swymi zmysłami, bo Jeleraka tam nie ma lub jest zbyt słaby, aby się bronić. Władza nad tym magicznym jestestwem rzeczywiście dałaby ogromną moc. A je­dnak nie o to ci chodzi?

- Nie - padła odpowiedź.

- To już coś. Czy obrażę cię, pytając, jaki jest twój cel? Prowadzę takie badania...

- Przybyłem, by zabić Jeleraka.

Meliash utkwił w nim wzrok.

- Jeśli nie chcesz odpowiadać, nie będę, oczywi­ście, cię zmuszał - zaczął.

- Już odpowiedziałem rzekł Dilvish, pod­nosząc się z miejsca. - Jeśli on tam jest, stawię mu czoła. Jeśli nie, wyśledzę jego miejsce pobytu i spró­buję znowu.

Odwrócił się w stronę lasu.

- Dzięki za posiłek - rzekł.

Poczuł na ramieniu dłoń Meliasha.

- Wierzę ci - usłyszał. - Ale nie jestem pewien, czy zdajesz sobie sprawę, co cię czeka. Załóżmy, że uda ci się przedrzeć, znajdziesz się w środku i gdzieś go dopadniesz. Nawet osłabiony, jest najniebezpieczniejszym czarownikiem na świe­cie. Rozerwie cię na strzępy, zamieni w pył, za­czaruje, wypędzi. Nikt, kto stanął w obliczu jego gniewu, nie przeżył.

- Już doświadczyłem jego gniewu, teraz chcę, żeby on doświadczył mojego.

- Trudno mi w to uwierzyć.

Dilvish strząsnął dłoń Meliasha.

- Wierz lub nie. Wiem, co mam robić.

- Myślisz, że magia Elfów okaże się wystar­czająca?

- Być może mam coś silniejszego.

- Co? - zapytał Meliash, ruszając za nim.

- Powiedziałem wszystko, co było konieczne - odparował Dilvish. - Raz jeszcze dziękuję za poczęstunek. Muszę już ruszać.

Meliash zatrzymał się, patrząc, jak gość znika w lesie. Wydawało się, że dobiegło stamtąd kilka słów - poznał głos Dilvisha. Odpowiedzi, które padły, miały o wiele niższy ton. Z lewej strony usłyszał ciężki tupot, a przez moment dostrzegł Dilvisha dosiadającego wielkiej, czarnej bestii. W tej właśnie chwili padł na nią promień światła - zdała się być cała ze stali.

Uderzenia stały się bardziej gwałtowne. Okrążyli obozowisko i ruszyli w kierunku Krainy Przemian.

Wróciwszy do stołu Meliash pogrzebał w skó­rzanej sakiewce. Zasiadł na ławie, wyciągnął krysz­tał i położył go przed sobą na woreczku. Mówił coś cicho i zdecydowanie. Zaczekał chwilę, potem po­wtórzył te same słowa. Po chwili przerwy zaczął od nowa.

Zanim skończył, kryształ pojaśniał, ukazując długą, chudą twarz pokrytą zmarszczkami, przy­ozdobioną bielą z góry i dołu. Czarne, przebiegłe oko mrugało obok martwego bielma. Twarz przy­brała srogą minę. Usta poruszyły się. Meliash usłyszał: Tak?

- Czy przeszkodziłem ci, Rawk?

- W rzeczy samej - odezwał się jego rozmów­ca, oglądając się za siebie. - Czego chcesz?

- Sprawa Zakonu. To, czym się teraz zajmuję...

- Wymaga sprawdzenia archiwów?

- Obawiam się, że tak.

Rawk westchnął.

- W porządku. Ona to sprawdzi. Co chcesz wiedzieć?

Meliash uniósł dłonie. Wykonał gest.

- Był kiedyś przeciw-znak na nasz sygnał roz­poznawczy - powiedział.

- Wszystko było wtedy o wiele młodsze - pad­ła odpowiedź. - Pamiętam...

- Jeśli przypomnisz sobie dokładnie, kiedy ten znak był używany, chcę, abyś sięgnął do archiwum i sprawdził listę wszystkich członków z tego okresu. Sprawdź, czy mieliśmy brata o imieniu Dilvish - Elfa. - Jednego z niższych kręgów. Jeśli tak, czy popadł w jakąś skrajność? Czy jest tam jakaś wzmianka o metalowym koniu czy podobnej bestii? Chciałbym wiedzieć o nim wszystko.

Rawk wyczarował gęsie pióro, zamachał nim i coś pośpiesznie zapisał.

- Dobrze. Zrobię to i wrócę do ciebie.

- Jeszcze coś.

- Tak.

- Jeśli już się za to bierzesz, sprawdź przy okazji, co mamy na temat naszego obecnego człon­ka; Weleanda z Murcave.

Znów gęsie pióro.

- Zrobię to. Ten pierwszy zabrzmiał jakoś znajomie. Nie wiem dlaczego.

- Dowiedzmy się zatem.

- Jak wygląda sytuacja na zewnątrz?

- Nic się nie zmieniło.

- Świetnie. Może się ustabilizuje.

- Mam wrażenie, że nie.

- Zatem powodzenia.

Kryształ pociemniał.

Meliash schował go i podążył przed siebie, by spojrzeć na krainę spowitą mgłami, które prze­słaniały zamek. Samotny jeździec na jakimś ciężkim i czarnym zwierzęciu odjeżdżał w dal, znikając za horyzontem.

3.

Black zatrzymał się. Dilvish wyjrzał spod zielonego szala, który okalał połowę jego twarzy, położył prawą dłoń na rękojeści miecza i odwrócił głowę.

- Co się stało? - zapytał.

- Nic. To coś mniej namacalnego - odpowie­dział rumak.

- Czy to coś, czym powinienem się zająć.

- Nie. Wykryłem drobne fale rzeczywistości napływające w naszym kierunku. Musimy zacze­kać. To szybko przejdzie obok nas.

- Co by się stało, gdybyśmy nie zaczekali?

- Pozostałby z ciebie jedynie popiół.

- Zaczekamy. To dobrze, że wyczuwasz takie rzeczy.

- W takim miejscu jak to moje umiejętności nie muszą być przecież doskonałe. Wiesz przecież, że to nie są zwyczajne czary.

- A zatem Meliash miał rację?

- Tak. To emanacje istoty magicznej.

- Tytko jedna osoba może je poznać?

- Tak mówią...

Dilvish poczuł nagły przypływ ciepła, a krajobraz przed nim zafalował i zachwiał się. Po chwili wiatr ucichł, a powietrze stało się bardziej przejrzyste. Dilvish dostrzegł błyszczące iglice, ciemne, przesu­wające się kształty, skrawki błękitnej ziemi tub skały, szybujące w powietrzu piaskowe stwory, fontanny krwi - wszystko w oddali, wszystko w ułamkach sekund - i nie był w stanie stwierdzić, czy było to złudzenie czy rzeczywistość. Po chwili fala minęła. Wiatry ciągnące za sobą tumany kurzu zatarły cały widok.

- Przytul się do mnie mocno! - wykrzyknął Black.

Pomknęli naprzód z niewyobrażalną szybkością.

- Po co ten pośpiech? - zawołał Dilvish, gdy przemierzali martwą z gorąca krainę, ale jego słowa pochwycił wiatr i poniósł gdzieś dalej.

Nabierali prędkości, aż Dilvish musiał przechylić się nisko i zacisnąć z całej siły oczy. Wiatr był teraz jednym potężnym ryzykiem. Po jakimś czasie zupe­łnie ucichł.

Dilvish zaczął wspominać wcześniejsze przygody, które przeżył od chwili powrotu - od piekielnych ogni do wilgotnej, zielonej krainy, w której zmierzch zmagał się z tęczą. Zdawało mu się, że słyszy śpiew przy akompaniamencie starego in­strumentu, pradawną pieśń, którą zapomniał daw­no temu. Śpiewała drobna, jasnowłosa kobieta o zielonych oczach. Dookoła roztaczał się zapach dzikich kwiatów...

Wycie wiatru wdarło się w jego myśli. Zwalniali. Podniósł głowę. Po chwili otworzył oczy.

Wspinali się pod górę, a kroki Blacka stawały się coraz wolniejsze. Wkrótce przystanęli na szczycie wzgórza pod świecącym niebem. Wiatr ucichł. Dookoła przesuwała się mgła, tworząc w niektó­rych miejscach białą kipiel. Wydawało im się, że stoją na wyspie otoczonej morzem piany. Daleko przed nimi wznosił się Zamek Wieczności, maleńki jak szkic w różu, lawendzie, szarości i pół­cieniach - w ukośnym świetle poranka.

- Po co ten pośpiech? - zapytał Dilvish.

- Fal było więcej - padła odpowiedź. - Mu­siałem się przedostać, zanim kolejna z nich dotarła do tej strefy.

- Ach tak. Zatem możemy tu chwilę odpocząć i wybrać najlepszą trasę.

- Ale nie za długo. Ten wierzchołek może zaraz wybuchnąć, stając się błotnistym wulkanem. Wy­brałem już kolejny etap naszej podróży, niezbyt jednak długi. Myślę, że podczas schodzenia trzeba się trzymać prawej strony. Tam będzie najjaśniej.

Dilvish poczuł wibracje dochodzące z dołu.

- Lepiej będzie, jak zaraz ruszymy.

- Przyjrzyj się Zamkowi Wieczności - odparł Black, patrząc przed siebie.

Dilvish ponownie skierował wzrok w tamtą stro­nę.

- Miejsce wyrwane z czasu - ciągnął Black. - Zawsze pragnąłem go zobaczyć.

Podziemne wstrząsy stały się coraz silniejsze.

- Och... Black...

- Zbudowany przez Starszych Bogów w ja­kimś tajemniczym celu; ma, jak powiadają, okrążać cały czas; zmienny, tak słyszałem, ale niezniszczalny...

- Black?

- Co takiego?

- Ruszaj!

- Wybacz mi - powiedział. - Zachwyciłem się. Estetyka.

Opuszczając łeb, Black zanurzył się we mgłę otaczającej stok. Jego oczy żarzyły się niczym węgle. Ziemia trzęsła się teraz miarowo, a przed sobą Dilvish spostrzegł pojawiające się szczeliny, które poszerzały się w mgnieniu oka. Wydobywały się z nich słupy dymu i mieszały z mgłą. Dokoła nich znów hulał wiatr, ale nie był tak silny jak poprzed­nio.

Skacząc między potężnymi głazami w kształcie kostek, w sposób bardzo niezwykły jak na konia, Black zjechał wolno na prawą stronę, tam gdzie teren był bardziej płaski, a mgła opadała miarowo. Dotarł do nich huk potężnej eksplozji, a z nieba spadł deszcz gorącego błota. Jednak tytko nieliczne krople zdołały ich dosięgnąć.

- W przyszłości - zauważył Dilvish - wołał­bym trzymać się z data od takich rzeczy.

- Przepraszam - bąknął Black. - Przerwano mi w tak pięknym momencie.

Przeskoczył przez płot z płomieni, które wy­strzeliły w górę tuż przed nim, i przez jakiś czas galopował wzdłuż czarnej, wrzącej rzeki, przez kanion, w którym wrzaski, zbyt przeraźliwe, by uznać je za ludzkie, wypełniały powietrze. Nad brzegiem rzeki kołysały się czarne kwiaty, sycząc i prychając. Drobiny światła unosiły się nad czar­ną wodą i odpływały w dat, by eksplodować cichymi trzaskami i wydobywać z siebie niezdrowy odór pośród fontanny iskier. Ziemia drżała nieprzerwa­nie, a ciemna woda wylewała się z brzegów, plamiąc skały i piasek smolistą powłoką. Jakiś skrzydlaty stwór o małpiej twarzy przeleciał nad nimi. Był wielkości ogromnego ptaka, wydobywał z siebie przedziwne piski, szpony miał rozcapierzone. Dilvish ciął go kilkakrotnie, ale stwór wymykał się spod ostrza. W końcu zbyt blisko podleciał do łba Blacka. Ten zionął weń ogniem, rzucił ofiarę na ziemię i rozdeptał.

Rzeka zniknęła w wypełnionej parą grocie, którą przeszywało echo szlochów. Ziemia rozstąpiła się niespodziewanie, Black przeskoczył rozpadlinę. Ze zgrzytem zwarła się tuż za nimi, a z lewej strony spadła na nich lawina piachu i kamieni. W odległej gardzieli kanionu jarzyły się błękitne ognie. Dilvish owinął się szczelnie płaszczem, a Black przyśpieszył kroku. Gdy tak pędzili, Dilvish trząsł się z zimna, a nie z upału, którego oczekiwał. Spojrzał w dół, zauważył, że zarówno on, jak i Black przybrali intensywną kobaltową barwę. Poczuł, jak jego zesztywniałe kończyny stają się coraz bardziej kru­che.

- To minie! Za chwilę będzie po wszystkim! - krzyknął Black.

I rzeczywiście, wszystko minęło gdzieś na wysoko­ści spowitego w żółtej chmurze nasypu, ale chwila ta trwała dość długo. Stali teraz trzęsąc się w ochron­nym kręgu, wzniesionym przez Blacka. Zarówno barwa, jak i poczucie odrętwienia powoli mijały. Wiatr w tym miejscu był bardzo słaby. Dilvish poruszał palcami i pomasował ręce i ramiona.

- To była ta łatwiejsza część - odezwał się Black.

- Mam nadzieję, że to żart.

Black zarysował ziemię kopytem.

- Nie - odparł. - Obawiam się, że bliżej środka emanacje są silniejsze.

- Czy masz jakiś specjalny plan ataku w tej strefie?

- Nałożyłem na nas wszystkie zaklęcia ochron­ne, jakie znam - powiedział - i jest to jedyna linia obrony. Tualua jest znacznie silniejszy ode mnie i każde bezpośrednie z nim zetknięcie może je stłumić. Muszę liczyć na mój refleks, szybkość oraz naszą wspólną siłę i pomysłowość.

- Tego właśnie się obawiałem.

- Jak dotąd służyły nam dobrze.

- Zatem dlaczego kręcimy się dookoła?

- Nie kręcimy się.

- Myślę, że tak.

Black uniósł łeb i spojrzał przez mgły. Ziemia pod nimi wydawała się wystarczająco twarda, ale...

- Chyba coś się dzieje - przyznał w końcu. - Wydaje mi się, że skała, która jest najdalej, zmienia swe położenie. Zaryzykuję maleńkie zaklęcie. Być może nie zadziała, może zemści się na nas albo jego skutek będzie odwrotny od zamierzonego. Chciał­bym wzniecić wiatr, aby rozjaśnić krajobraz - mu­szę spojrzeć na naszą sytuację z lepszej perspektywy.

- Ruszaj!

Dilvish przywiązał się i czekał. Black mruczał coś w mabrahoring. Błędna lawina, która ich zalewała, ucichła, na parę chwil obrała jednolity kierunek i zniknęła. Minęło kilka minut i z prawej strony nadleciał silny wicher. Black zamilknął. Teraz obaj stali nieruchomo wpatrzeni przed siebie.

Powoli pogrążony we mgle nasyp zaczął poruszać się w lewą stronę. W jego głębi pojawiło się słabe, migające światełko. Migocące plamy stawały się coraz cieńsze, ale płynąca para natychmiast je pochłaniała.

Na ich oczach wszystko to zerwało się z uwięzi i odpłynęło w dal, odsłaniając ciemny krajobraz pod słonecznym niebem...

Zdawało się, że porusza się wszystko wokół odległego zamku, który stał odsłonięty, cały w łososiowych i pomarańczowych barwach. Tylko niektóre rzeczy poruszały się szybciej od pozosta­łych...

Posuwali się w prawo. Krajobraz roztaczający się tuż przed nimi również płynął w prawą stronę, wzniesienia znajdujące się dalej dryfowały szybciej. Jednak widniejące na horyzoncie błyszczące skały i szkliste drzewa gnały w stronę lewą.

- Nie rozumiem - zaczął Black.

Ziemia zmarszczyła się. Teren, na którym od­poczywali, niski i płaski, wznosił się teraz ku górze. Dilvish, będąc wyżej od Blacka, zauważył to pierw­szy i zrozumiał.

- O Boże! - wykrzyknął.

Przed nimi w oddali pojawił się ogromny, okrągły otwór. Dokoła niego owijał się krajobraz i tworząc spiralę wkręcał się do środka; obdarzone niezwykłą plastycznością skały i krzaki, kłody drewniane i odpadki ciągnęły do tej potężnej, czarnej dziury, wirowały nad nią, by w końcu zniknąć nad jej brzegami wraz z całą powierzchnią ziemi.

- To wygląda jak wodny wir... - zauwa­żył Dilvish, odwracając głowę i spoglądając za siebie.

Tam także wszystko poruszało się w przeciwnym kierunku. Tylko...

- Przynajmniej jesteśmy bliżej zewnętrznej kra­wędzi niż środka - stwierdził. - Ale zmykajmy stąd szybko.

Black cofnął się i wzniósł przednie nogi. Po chwili opadł ciężko na ziemię i zwrócił łeb ku północy. Ruszył, przełamując krąg, który ich osłaniał.

- To może nam pomóc - odezwał się. - Uno­simy się na zachód w kierunku obracającego się brzegu. Do czasu, kiedy opuścimy ten niespokojny teren, zbliżymy się nieco do naszego celu.

Przyśpieszył kroku.

- Brzmi to obiecująco - zauważył Dilvish ale zastanawiam się...

- Nad czym?

- Kiedy zbliżymy się do krawędzi, do miejsca, gdzie kończy się ta platforma, a zaczyna twardy grunt...

- Tak. Wiem, o czym myślisz.

Black poruszał się jeszcze szybciej.

- Ta czarna, kręta linia przed nami... - zauwa­żył Black, przyśpieszając. - Wydaje się, że ziemia tam wrze.

Popędzili w kierunku ciemnej wstęgi. Mijały ich pojedyncze pasma mgieł. Do ich uszu dotarł niski, przeszywający ryk.

- To chyba jest wystarczająco szerokie.

- Tak.

Dosięgały ich wibracje. Przed nimi kipiała rzeka kruszonych skał i ziemi, skwiercząc jak wrząca fosa. Gdy podjechali bliżej, dźwięki stawały się coraz głośniejsze. Teren zaczął się obniżać, kołysać się i Black zatrzymał się w odległości piętnastu kroków od miejsca, w którym zaczynało się wrzenie.

Dilvish zeskoczył z konia i wolno ruszył naprzód. Zachwiał się, ale odziane w elfie buty stopy porusza­ły się z niesamowitą precyzją, pomagając mu utrzy­mać równowagę. Przez centrum turbulencji prze­mknęła wielka kłoda, poruszając się na szczycie horyzontalnej lawiny. Uderzyła w wolno posuwają­cy się kamień. Z głuchym łoskotem ustawiła się pionowo i na jego oczach rozpadła się w drzazgi. Dilvish pochylił się i podniósł kamień wielkości ludzkiej głowy. Rzucił go przed siebie. Podskoczył kilka razy, zanim wyładował na grzbiecie silnej fali powietrza. Dilvish odczekał chwilę, dopasowując swój krok do wyniosłości terenu. Potem chwycił kolejny głaz i z tym samym efektem powtórzył swój wyczyn. Zrobił krok naprzód. Obok niego przeleciało kilka większych kamieni. Spojrzał w górę, w lewą stronę, tam, gdzie wzdłuż horyzontu przesu­nął się z lewa na prawo zamek. Po dwóch kolejnych krokach przystanął.

- Może ci się uda - zawołał Black - jeśli wybierzesz odpowiedni moment. Ja będę uważał na kamienie, które ułatwią ci przejście i zawołam cię. Elfie buty poniosą cię same.

Dilvish kiwnął głową i odwrócił się.

- Nie - odezwał się, dosiadając rumaka. - Musimy trzymać się razem.

- To za daleko, abym zdołał przeskoczyć.

- Zatem poczekamy, aż pojawi się coś więk­szego.

- To ryzykowne. Ale to chyba jedyne wyjście. Niech będzie.

Black ponownie stanął na tylnych nogach i spoj­rzał w górę rzeki.

- Nie widzę nic odpowiedniego.

Zrobił pełen obrót.

- Widzę teren, który opuściliśmy. Znajduje się znacznie bliżej tego otworu.

- A ja widzę, jak zbliża się wielki głaz.

Black obrócił się i stanął na czterech nogach. Zamek pojawił się teraz przed nimi i przesunął się powoli w prawą stronę.

- Chwyć mnie mocno - polecił Black. - Jeśli upadnę, spróbuj zeskoczyć ze mnie i idź pieszo!

Black ustawił się naprzeciw ciemnej i mruczącej rzeki gruzu. Ziemia pod nimi wznosiła się, to znów opadała. Dilvish pochylił się i aż do bólu zacisnął nogi. Odwrócił głowę w lewą stronę. Usłyszał z daleka potężny grzmot przypominający śmiech olbrzyma. Dostrzegł spadający z nieba deszcz pło­mieni, znikający gdzieś za horyzontem. Teraz Za­mek Wieczności lśnił niczym ametyst. Ziemia zakołysała się łagodnie. Rozległ się dźwięk potężne­go gongu uderzonego kilkakrotnie. Po nim nastąpił głośny trzask, jak gdyby rozpadła się ściana pełna okien. Ciemna rzeka płynęła z łoskotem i hukiem.

- Oto jest - obwieścił Black.

Dilvish dojrzał na wpół wynurzony głaz, z tru­dem pokonujący zakręt, posuwający się w ich kierunku...

Spróbował ocenić jego szybkość. Zamknął oczy i otworzył je po chwili. Obok przewinęło się pa­semko mgły.

- Teraz! - wrzasnął Black.

Po chwili gnali przed siebie. Dilvish pomyślał, że ruszyli za wcześnie. Wydawało się, że kamień pojawił się na moment, by za chwilę zanurzyć się jeszcze bardziej. Jego powierzchnia nie gwaran­towała punktu oparcia nawet najbardziej zręcznym stopom...

Szybowali w powietrzu.

Podświadomie Dilvish ponownie przymknął oczy. Zaszczekał zębami. Czuł, jak ciało Blacka skręca się, miał wrażenie, że zsuwają się, spadają.

Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, iż raz jeszcze szybują w powietrzu. Zacisnął szczękę.

Uderzyli w twardą powierzchnię i pędzili da­lej. Dilvish wyprostował się i odetchnął, zdając sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymywał od­dech. Znajdowali się na południowy zachód od zamku i gnali przez skalistą równinę, wśród dymiących szczelin.

Black przystanął, gdy wspięli się na kamienisty pagórek, i spojrzał za siebie.

- Nieźle - rzekł. - Nie byłem pewien.

Za moment ruszył w stronę dalszych stoków, trzymając się prawej strony.

- Zastanawiam się, gdzie to wszystko przepa­da - mruknął Dilvish.

- Co?

- Te śmieci wciągane w dziurę.

- Myślę, że zostaną wyrzucone w innym miej­scu - odparł Black, przyśpieszając kroku, gdy dotarli na piaszczysty teren.

- Pokrzepiająca myśl.

Gdy tytko dotknęli piaszczystej przestrzeni, roz­legł się jakiś szelest. Małe, czarne, ruchliwe istoty pojawiły się niespodziewanie; Dilvish dostrzegł je podświadomie. Wyrastały wokół niczym nieprze­rwane chwasty. Piasek przed nimi zakołysał się, a na jego powierzchni pojawiły się większe i zwinniejsze wersje tych istot, wijąc się ku górze.

- To palce! - wykrzyknął Dilvish, sam do siebie.

Black nie zareagował, pędząc dalej, kiedy potęż­ne, purpurowe dłonie próbowały ich dosięgnąć, kołysząc się i wysuwając się wyżej. Deptał po nich, a jego metalowe kończyny wyrywały się z ich uś­cisków, podczas gdy stawały się coraz wyższe, dłuższe, pokryte włosami niczym łodygi. Dilvish po­czuł, jak coś ociera się o jego prawą stopę. Chwy­cił miecz i zaczął wymachiwać nim w dół, obcinając zachłanne palce, które podeszły za blisko. Black spuścił łeb i zionął ogniem, paląc przed sobą ziemię. W kotlinach unosiła się mgła, ale zatrzymywała się przy gruncie. Pod jasnobłękitnym niebem powietrze było czyste, jedynie na zachodzie unosiło się kilka kłębów chmur. Zamek, stojący teraz nieco bliżej, błyszczał, jak gdyby ogień słonecznego świat­ła odbijał się we wszystkich szybach.

Dilvish spływał kroplistym potem, tnąc mieczem na obie strony i ścinając dłonie, które wyrastały przed nim jak las. Zbliżyli się do skraju pola, gdzie ziemia zapadała się gwałtownie za niską, wydmową granicą. Kiedy podjechali bliżej, ziemia napęczniała, a najpotężniejsza dłoń próbowała się z niej uwolnić. Dilvish zauważył, że kroki Blacka stają się coraz dłuższe, a kości pod jego kopytami chrupią i pękają z trzaskiem. Ostatni odcinek przelecieli prawie w powietrzu. Black trzymał łeb wysoko w górze, a jego ognie straciły na siłę. Ogromna dłoń wyrosła na środku drogi.

Dilvish wiedział, co się stanie, zanim opuścili ziemię i zatoczyli łuk w powietrzu. Black przy­szykował się do skoku, a dłoń ogromniała. Dilvish ciął w najbliższe palce, czując jak ostrze napotyka opór i zatapia się głęboko. Ręka zacisnęła się nagle w zwartą pięść, ustępując im całkowicie z drogi. Krwawiący kikut palca upadł na ziemię i potoczył się w dół wydmy.

Zjeżdżali ze stoku. Jego krawędź była bardziej stroma niż się spodziewali. Dilvish zesztywniał, widząc twardą, gładką i lśniącą powierzchnię, za­nim kopyta Blacka stuknęły w ziemię. Był to bok wielkiego, kulistego zagłębienia, na dnie którego parowała spokojna sadzawka. Powietrze wypeł­niały opary siarki, a w żółtawej wodzie pływało coś, co przypominało rozkładający się ludzki tułów i inne skrawki, niegdyś prawdopodobnie wypeł­nione życiem.

Kiedy uderzyli w połyskującą powierzchnię, ko­pyta Blacka wyśliznęły się spod niego i Dilvish przewrócił się na lewą stronę. Podskoczył unikając zmiażdżenia, cofnął się i stoczył w dół, trzymając w dłoni miecz.

Elfie buty dotknęły powierzchni. Dilvish odzy­skał równowagę. Wysunął lewą rękę i przerzucił ją nad prawym ramieniem, obejmując lewy bok Blacka.

Black zsuwał się nadał, Dilvish poczuł, że za chwilę pękną mu golenie. Zaparł się stopami, schował miecz do pochwy, przekręcił się i obiema dłońmi chwycił Blacka. Ten pociągnął go za sobą i Dilvish zwalił się jak długi.

Raz jeszcze poruszył stopami, odzyskując czucie, przykucnął, nie wypuszczając Blacka z uścisku. Tymczasem przednie kopyta Blacka poruszyły się gwałtownie, tworząc wyżłobienia. Głową naprzód wierzchowiec ześlizgiwał się w stronę sadzawki.

Dilvish przesuwał swój uścisk, zmieniając kolej­no dłonie, po lewym boku i grzbiecie Blacka, aż wreszcie złapał go za szyję. Nie zatrzymał się do momentu, kiedy znalazł się przed swym zsuwają­cym się ogierem. Jego elfie buty zaciskały się przy każdym kroku, gdy tylko próbował podtrzymać napierający ciężar. Ramiona i uda napięły się do granic wytrzymałości, kości trzeszczały, ale Black zaczął zwalniać, ruchy jego przednich kończyn stały się bardziej stabilne, a siła każdego nacisku sta­ranniej ukierunkowana.

Odór sadzawki narastał drażniąc jego nozdrza. Dilvish spojrzał za siebie i dostrzegł, że przebyli większą część stoku. Nie obejrzał się ponownie, lecz podwoił swe wysiłki na rzecz utrzymania równo­wagi.

Prawe przednie kopyto Blacka zapadło się i utknęło, rysując głęboko gładką powierzchnię, z której wydobył się potężny deszcz szklanych cząsteczek. Po chwili utknęło jego lewe kopyto, a Dilvish dźwignął się z całej siły. Black stanął na obu nogach, choć jego zad wlókł się po ziemi. Próbował ruszyć się, grzebiąc ostatecznie w podłożu. Dilvish chwycił go za szyję, zaparł się nogami, naprężając się to w przód, to ku górze.

Black zatrzymał się, podniósł zad i zastygł w bez­ruchu. Dilvish powoli odpoczywał, złapał głęboki oddech i zakasłał, gdy niezdrowe opary wdarły się do płuc.

- Nie rób ani jednego kroku w tył - ostrzegł Black.

Dilvish spojrzał za siebie. W miejscu oddalonym o krok zachlupotały cicho pieniste wody. Dilvish wzdrygnął się. Zauważył, że na środku sadzawki rzeczywiście unosiły się resztki ludzkiego ciała. Tu i ówdzie widać było gołe kości. Tu woda była nieco ciemniejsza. Widział, jak ciało rozkłada się na jego oczach. Odwrócił wzrok.

- Co teraz? - spytał Black. - Nie znam żadnego zaklęcia, które pomogłoby w sytuacji takiej jak ta.

Dilvish uśmiechnął się słabo i rzucił okiem na szlak, który przebyli.

- Nie możemy się zastanawiać. Musimy wybrać trudniejszy wariant - zauważył. - Pozwól mi zbadać tę gładką powierzchnię.

Oderwał powoli dłoń od szyi Blacka, wypros­tował się i wyciągnął miecz. Zrobił kilka kroków w lewo, uniósł miecz i zamachnął się, przeszywając gładką, pochyłą taflę. Ostrze zagłębiło się na kilka cali, a wokół pojawiły się liczne rysy na szerokość dłoni.

- To może się udać - obwieścił Dilvish - jeśli zrobię kilka punktów oparcia, może zdołasz się obrócić i podnieść.

- Uczyń to - odezwał się Black - a ja postaram się znaleźć własne punkty oparcia. W tej chwili czuję się lekko zawieszony w powietrzu.

- Tak - odparł Dilvish, kaszląc. - Nie rób nic, co wymaga ruchu.

Odwrócił się i ponownie zaatakował stok. Posy­pały się odpadki.

Po kilku minutach posiekał torowisko długości ośmiu stóp, kierując się w prawo od Blacka.

- I jak to wygląda? - zapytał.

- Kiedy się wydostanę, poczuję się podniesiony na duchu i ciele - odparł Black. - Przypuszczam, że najlepiej będzie, jeśli ruszymy po linii prostej, w prawo.

- Chyba masz rację - odpowiedział Dilvish, chowając miecz i stając po lewej stronie Blacka. - Będę wypychał cię ku górze. Najpierw prawe kopy­to.

Chwycił Blacka i otoczył ramieniem jego szyję.

- Powiedz, kiedy będziesz gotów!

Bardzo ostrożnie Black uniósł prawe kopyto i wyciągnął je, powoli obracając ciało. Postawił nogę na odległej ścieżce i przeniósł nań cały ciężar swego ciała.

- Teraz kolej na prawdziwy test.

Podniósł lewą nogę. W mgnieniu oka Dilvish poczuł narastający opór. Kiedy Black wyprosto­wał kończynę, Dilvish napiął wszystkie mięśnie. Oddech palił mu nozdrza. Powoli kończyna lądo­wała na pobliskiej ścieżce. Ciężar jednak nie usta­wał. Black unosił właśnie tylnią lewą nogę i pró­bował postawić ją w pustym zagłębieniu. Gdy tyl­ko mu się udało, poruszył prawą nogą.

- Jeszcze dwa kroki... - szepnął, przesuwając prawą tylną nogę na ścieżkę.

- Teraz...

Dilvish podtrzymywał ześlizgującego się rumaka, próbującego stanąć na ścieżce. Black zrobił kilka kroków naprzód, a Dilvish westchnął, zakasłał i wyciągnął się.

- Dobrze - powiedział Black. - Dobrze.

Dilvish obwiązał szalem nos i usta, stając z boku Blacka, między nim a sadzawką. Black przesuwał się w stronę ścieżki.

- Co teraz? - spytał Dilvish.

- Nie bój się! Patrz.

Prawe przednie kopyto Blacka mignęło w powiet­rzu, drążąc potężną dziurę w lśniącej tafli. Lewe kopyto wylądowało nieco wyżej. Podciągnął się i znowu poruszył lewą nogą. Wkrótce jego tylne nogi znalazły się w wyżłobionych zagłębie­niach.

- Muszę ci podziękować - odezwał się, przesu­wając w przód kopyto.

Dilvish oparł prawą dłoń na grzbiecie Blacka i dopasował się do jego wolnego kroku.

- Chyba niebo pociemniało podczas naszego pobytu na dole - zauważył.

- Emanacje są teraz bardzo silne - stwierdził Black. - Ale nie czuję, aby w tę stronę płynęły jakieś zmienne fale.

- Co to znaczy?

- Prawie wszystko.

Gdy tak posuwali się ku górze, niebo stawało się coraz ciemniejsze, oblane szarzejącym światłem. Po kilku minutach usłyszeli krótki, przeraźliwy pisk dochodzący z góry, a po krawędzi zsuwała się mroczna postać, wysoko, po lewej stronie.

- Ależ to człowiek! - wykrzyknął Black.

Palce Dilvisha wylądowały na biodrach.

- Tutaj! - wrzasnął.

Zerwał pas i rzucił przed siebie, a dzięki ciężarowi masywnej sprzączki pas wylądował dokładnie na drodze spadającego człowieka. Obok przeleciał długi kij, uderzając Dilvisha w ramię.

- Łap! - ryknął.

Mężczyzna obrócił się i chwycił lewą ręką za pas tuż nad sprzączką. Dilvish zebrał siły i przekręcił się, podczas gdy ten drugi ześlizgiwał się obok.

- Nie puszczaj! - krzyknął mężczyzna, ścis­kając pas, gdy jego ciało zatoczyło łuk.

- Nie mam zamiaru tracić dobrego pasa po to tylko, by ujrzeć człowieka w kwaśnym dole - od­parł Dilvish przez zaciśnięte zęby, czując teraz ciężar tego drugiego. - Poza tym ściemnia się i niewiele bym zobaczył - stwierdził, wyciągając mężczyznę i chwytając go za rękę.

W dole, nad sadzawką pojawił się zielonkawy błysk, a po chwili uniosła się oślepiająca fontanna iskier.

- Moja laska! - zajęczał mężczyzna, spog­lądając przez ramię. - Moja laska! Nie masz pojęcia, ile zawierała sztuczek, jakie siły w sobie mieściła!

- Założę się, że twoje życie jest więcej war­te - zauważył Dilvish, zawiązując sobie na szyi pas i chwytając mężczyznę za rękę.

Na powierzchni sadzawki, która przybrała teraz zieloną barwę, pojawiły się ogromne bąble, a opary przyprawiały o zawrót głowy.

Mężczyzna zdobył się na uśmiech.

- Oczywiście masz rację - stwierdził, a jego buty zsuwały się w dół, gdy tylko próbował odzys­kać równowagę. W jednej chwili z jego ust posypał się stek wyzwisk. Dilvish słuchał z podziwem, gdyż nawet w czasach swej służby wojskowej nie znał nikogo, kto mógłby mu dorównać.

- Zdołałeś przekląć bogów, o których zapom­nieli nawet kapłani - zauważył z trwogą w głosie, w czasie gdy mężczyzna zrobił małą przerwę i zakas­łał. - Tylko Sztuce zawdzięczam to, że mogę cię stąd wyciągnąć. Nie próbuj się podnosić. Pociągnę cię tam, gdzie czeka mój rumak.

Dilvish przeciągnął mężczyznę przez stok; uno­sząc jego rękę okrytą żółtą materią i przerzucając ją przez ramię, pomógł mu dosiąść Blacka. Tuż za nimi, w zmąconej sadzawce, rozległa się seria drob­nych eksplozji.

- Nie próbuj szukać jakiegoś oparcia - pora­dził Dilvish. - Pochył się, a my cię zawieziemy. Niech twoje stopy wloką się po ziemi.

Mężczyzna patrzył przez chwilę na Dilvisha i skinął głową.

Dilvish i Black przystąpili do wspinaczki. Po ciemnym niebie przesuwały się pasemka mgieł. Stok pod ich stopami zadrżał łagodnie, a w sadzawce nastąpił kolejny wybuch. Black zatrzymał się w po­łowie drogi i zaczekał do końca eksplozji.

- To właśnie twoja laska - zwrócił uwagę Dilvish.

Mężczyzna zazgrzytał zębami i coś mruknął.

Kopyta Blacka zazgrzytały na szklistej powierz­chni.

- To było jak umowa z uczciwym bankierem - odezwał się w końcu mężczyzna. - Przez łata inwestowałem w nią moc, nawet gdy nie było takiej potrzeby. Zdawałem sobie sprawę, że bez niej zamek będzie trudniejszy do zdobycia.

- To smutne - stwierdził Dilvish. - Dlaczego tak bardzo zależy ci na zamku?

Mężczyzna rzucił mu krótkie spojrzenie.

Podchodzili do granic, przystając kilkakrotnie po drodze i czekając, aż miną sporadyczne wstrząsy dochodzące z dołu. Kiedy Dilvish spojrzał za siebie, ujrzał jedynie deszcz zielonej piany, która sięgała jednej trzeciej zagłębienia. Tu powietrze było bar­dziej przejrzyste, a z północnego zachodu wiał lekki wiatr.

Równym krokiem przeszli ostatni odcinek i dotarli do grani. Kiedy stanęli na trwałym gruncie, Dilvish opuścił szal na szyję i odpiął pas. Black wypuścił smugę dymu. Mężczyzna, którego uratowali, czyścił swe czarne, futrzane sztylpy. Stali teraz naprzeciw zamku, który wyglądał niczym atramen­towa statuetka na tle ciemnego nieba. Słońce świeci­ło słabym blaskiem jak unoszący się w przestwo­rzach księżyc.

- Jeśli nie stłukłem lub nie zgubiłem moich manierek, napijemy się wina i wody - powiedział Dilvish, obchodząc Blacka z prawej strony.

- Doskonale.

- Zwą mnie Dilvish.

- A ja jestem Weleand z Murcave i zaczynam zastanawiać się nad tym miejscem.

- Co masz na myśli?

- Myślałem, że Tualua, który tam żyje, dostał kolejnego ataku szaleństwa - tu zrobił gest ręką - i dokonał tego wszystkiego dzięki swej nieokieł­znanej energii i marzeniom.

- Chyba tak.

- Nie.

- A zatem?

- Nie wszystkie urojenia są śmiertelne - nawet jego. Nie wszystkie są wyrafinowane. Ten pas wokół zamku wydaje się być starannie zaplanowa­ną serią śmiertelnych pułapek ochronnych, a nie pijanym urojeniem ograniczonego pół-boga.

Dilvish podał mu manierkę, a ten pociągnął z niej długi łyk.

- Dlaczego i jak jest to możliwe? - zapytał.

Weleand opuścił manierkę i zaśmiał się.

- Znaczy to, przyjacielu, że ktoś przejął już tam władzę. Stworzył to wszystko, by trzymać nas z daleka do czasu, kiedy umocni swe pano­wanie.

Dilvish uśmiechnął się.

- Albo, gdy odzyska swą moc - rzekł. - Zmę­czony, ranny Jelerak również mógł zbudować taką obronę, by osaczyć swych wrogów.

Weleand pociągnął kolejny łyk i przekazał manie­rkę. Otarł usta dłonią i pogłaskał się po brodzie.

- Być może jest tak, jak mówisz, ale...

- Co?

- Ale ja uważam inaczej. To prastare sztuczki. Zaczerpnąłby mocy i wrócił do zdrowia. Potem nie miałby potrzeby do takich szaleństw.

Dilvish napił się z butelki i powoli skinął głową.

- To może być prawda, o ile nie jest krańcowo wyczerpany albo nie stracił panowania nad rzeczy­wistością. To nic nowego, że uczeń występuje przeciw swemu mistrzowi.

Weleand utkwił wzrok w zamku.

- Znam tytko jeden sposób, aby dowiedzieć się, kto w nim panuje - odezwał się w końcu.

Wsunął dłonie w kieszenie sztylp i zaczął wędrów­kę w kierunku zamczyska. Dilvish wsiadł na Blacka i wolno ruszył za nim. Pochylił się do przodu i szepnął jedno słowo:

- Wrażenia.

- Ten człowiek - odparł cicho Black - może być bardzo potężnym białym czarownikiem udają­cym kogoś groźnego. Z drugiej strony, może być tak czarny jak moja skóra nie wierzę, aby był kimś pośrednim. Pewny jestem jego mocy.

Gdy tak jechali, wzmógł się wiatr, a z ziemi uniosły się mgły. Posuwali się w kierunku skalnego lasu pełnego wysokich, bielonych kamieni o nieregularnych kształtach. Kiedy do niego wjechali, umilk­ły odgłosy na sypkim proszku pokrywającym zie­mię, który od czasu do czasu unosił się wokół nich niczym śnieżna zamieć. Szalejący wśród skalistych wież wiatr śpiewał wysokim, drżącym tonem. W cie­niach monolitów dzwoniły szklane kwiaty. Weleand ciężkim krokiem posuwał się naprzód, lekko przygarbiony. Dookoła szczytów wiły się serpen­tyny bladych mgieł. Gdzieś w powietrzu pojawiły się małe punkciki białego i pomarańczowego światła, które wirowały i przeszywały przestrzeń lotem strzały. To wszystko przypomniało Dilvishowi jego ostatnią wyprawę ku dalekiej północy, choć tu temperatura nie była tak niska. Dwadzieścia kro­ków przed nim powiewał brązowy płaszcz Weleanda. Nagle mężczyzna zatrzymał się, obrócił się w prawą stronę i wybuchnął śmiechem.

Dilvish podjechał bliżej i wybałuszył oczy. W gó­rze kamiennej ścieżki, pokrytej częściowo rzadkim pyłem, widniała zawilgocona, człekopodobna po­stać wsparta na obu kolanach i prawej ręce; lewa dłoń była uniesiona, a na pociągłej twarzy malo­wało się zdumienie. Dilvish zbliżył się nieco i zau­ważył, że pozorna wilgoć była w rzeczywistości je­dnolitym, szklanym połyskiem z delikatnym odcie­niem błękitu. Dostrzegł też, że spodnie tej postaci spuszczone były do kolan.

Dilvish pochylił się do przodu i dotknął wyciąg­niętej dłoni.

- Szklany monument człowieka załatwiającego swą naturalną potrzebę? - odezwał się.

W odpowiedzi usłyszał chichot Weleanda.

- On nie był kiedyś szklanym pomnikiem - rzekł Weleand. - Spójrz na jego twarz! Gdybyśmy mieli kawałek mosiężnej płytki, moglibyśmy wyryć napis: ,,Złapany z opuszczonymi spodniami, kiedy powiały wichry".

- Znane ci są te zjawiska? - spytał Dilvish.

- Eliminacja czy wichry?

- Mówię poważnie. Co się tu wydarzyło?

- Zdaje się, że Tualua - lub jego pan - włączył do swych zapasów bardziej kruche aspekty trans­formującego wichru. Na początku świata wichry takie były zjawiskiem powszechnym - oddech pijanego bóstwa? - i pozostawiły tak osobliwe artefakty, które czasami odkopywane są na pus­tyniach Południa. Bywają niekiedy zabawne - jak ten lub jak para odkryta pod Kaladeshem, obecnie znajdująca się w kolekcji Lorda Hyelmota z Kubadabu. Napisano o tym kilka książek - dziś nie ma ich w obiegu - które katalogują...

- Dość! - wykrzyknął Dilvish. - Czy można coś zrobić dla tego biedaka?

- Nie, zaraz powieje kolejny wicher i retransformuje go. To mało prawdopodobne. Jeśli chcesz mieć jakąś pamiątkę, nie krępuj się. On jest bardzo kruchy. O tu, pokażę ci.

Wyciągnął dłoń w kierunku ucha postaci. Dilvish złapał go za przegub.

- Nie. Niech tak zostanie.

Weleand wzruszył ramionami i opuścił rękę.

- Przynajmniej pocieszający jest fakt, że ktoko­lwiek za tym stoi, ma poczucie humoru zauważył.

Odwrócił się na pięcie, wsunął ręce do kieszeni i ruszył przed siebie.

Dilvish i Black kroczyli za nim. Mijały długie chwile, wokół dryfowały światła wiatr nieprzer­wanie ciągnął swą pieśń.

- Black! Skręcaj w lewo!

- Co się stało?

- Rób, co mówię!

Black skręcił natychmiast, prześlizgując się mię­dzy dwiema bladymi iglicami, okrążając trzecią. Stanął.

- W którą stronę?

- W lewo. Jeszcze bardziej. Ujrzałem to w bla­sku światełka. Chyba to widziałem... Teraz prosto przed siebie, potem w prawo. Z powrotem.

Przemykali się wśród cieni. Weleand zniknął im z oczu. Z góry spłynęło światło, minęło ich, tran­sformując groteskowy, skalisty stos w coś innego, lśniącego i jasnego...

- Na Boga! - wrzasnął Dilvish, zeskakując na ziemię i rzucając się w tamtym kierunku. - To niemożliwe...

Pochylił się jeszcze bardziej, wbijając wzrok w cień, który okalał postać.

- To...

Wyciągnął dłoń i ostrożnie, niezwykle delikatnie dotknął twarzy i przesunął po niej palcami. Przepłynęło koło nich następne światełko, skacząc to w górę, to w dół, drgając bez końca. Black, który prawie zawsze w takich momentach stał nierucho­mo, przestępował teraz z nogi na nogę.

Światełko uspokoiło się i raz jeszcze poszybowało ku górze.

- ...ona! - złapał oddech Dilvish, kiedy blask padł na pieszczoną przez niego twarz.

Upadł na kolana i kilkakrotnie pokłonił się. Potem uniósł wzrok, zmarszczył brwi i zmrużył oczy.

- Ale jak to możliwe tutaj - po tyłu tatach?

Black mruknął coś niewyraźnie i posunął się w przód.

- Dilvishu - powiedział - co to takiego? Co się stało?

- W poprzednim życiu, zanim rzucono na mnie klątwę - zaczął swą opowieść Dilvish - zanim... Kochałem elfią damę - Feverę z Miraty. Stoi tu przed nami. Ale jak to możliwe? Minęło tyle czasu, a ta Kraina Przemian jest świeżej daty... A ona się nie zmieniła. Ja... Nie rozumiem. Co to za szalony wybryk losu spotkać kogoś, wobec kogo po­rzuciło się wszelką nadzieję właśnie tutaj, zama­rzniętą na wieki? Zrobiłbym wszystko, by ją odzy­skać.

Kiedy tak mówił, punkcik światła odpłynął, choć tuż obok padł snop bladego, księżycowego blasku. Pozostałe światła dryfowały w oddali, a w ich stronę posuwał się przedziwny cień.

- Wszystko? Czy powiedziałeś „wszystko? - usłyszał głęboki, znajomy głos Weleanda.

Mężczyzna podszedł bliżej, w pół-świetle wydał się jeszcze wyższy. Stanął w środku trójkąta utwo­rzonego przez Dilvisha, Blacka i posąg.

- Myślałem, że powiedziałeś kiedyś, iż nic nie można uczynić - odezwał się Dilvish.

- To prawda, w normalnych warunkach - od­powiedział Weleand i dotknął zamarzniętego ra­mienia kobiety, która stała, trzymając rękę na uździe lśniącego rumaka, i patrzyła przed siebie. - Ale biorąc pod uwagę twą niezwykłą ofertę...

Jego lewa dłoń wystrzeliła w powietrze i wylądo­wała na szyi Blacka.

Black wydał z siebie jęk, stanął dęba, a w oczach rozpaliły się ognie. Ręka Weleanda przesunęła się po jego piersi i zatrzymała się na drżącej nodze.

- Znam cię! - wrzasnął Black, a z jego pyska wystrzeliła mała błyskawica, padła z dala od Weleanda i zwęgliła kawałek ziemi.

Black zamarł w bezruchu, a ognie w jego oczach wygasły. Skórę pokrywał mu teraz szklisty blask. Dziewczyna westchnęła i upadła obok konia. Ru­mak zarżał cicho i poruszył kopytem.

Weleand natychmiast minął Blacka, spojrzał na żywy obraz i chwytając rogi swego płaszcza pochylił się w ukłonie.

- Według życzenia - odezwał się z uśmie­chem. - Jeden może zająć miejsce drugiego. Lordzie Dilvishu - a w tym przypadku byłem w stanie dorzucić konia tej damy. Sam tego chciałeś. Jak mówią, przysługa za przysługę...

Dilvish rzucił się ku niemu, ale mężczyzna uniósł się nagle w górę, niczym na wietrze i pofrunął w stronę skalistych wież. Jego rozłożony płaszcz przypominał wielkie, ciemne skrzydło. Weleand skierował się na północny wschód i zniknął z wi­doku.

Dilvish podszedł do Blacka, który stał na tylnych nogach niczym posąg z czarnego lodu, i wyciągnął ku niemu dłoń. Black zakołysał się i runął.

4.

Baran z Blackwold przechadzał się po małej komnacie. Na stole pod ścianą leżało kilka starych ksiąg. Wszystkie przedmioty osobistego użytku leżały rozrzucone na podłodze, a on spacerując nie spoglądał na ziemię.

W wykutej z żelaza misternej ramie wisiało długie zwierciadło o szarawym blasku. Rama pokryta była figurkami ludzi i zwierząt zmagających się z dziką naturą. W głębi zwierciadła unosił się wydłużony, złoto-pomarańczowy kształt, niczym ryba w cieni­stym stawie. Nie było to odbicie żadnego z przed­miotów znajdujących się w pokoju.

- Nakazuję ci mówić odezwał się niskim głosem Baran. - Miałeś wielką szansę zbadać mechanizm działania zwierciadła. Opowiedz mi o tym!

Zza szkła doleciał go dźwięczny, prawie radosny głos.

- To jest bardzo skomplikowane.

- Wiedziałem o tym wcześniej.

- Chcę powiedzieć, że wiem, jak działa, ale nie rozumiem jego skutków, użyte zaklęcia są niezwyk­le wyrafinowane.

Zdawało się, jakby postać wypływała na powierz­chnię. Stawała się coraz większa. Odwróciła się. Ciało przesłonięte miała lśniącą, wydłużoną głową, która wyciągała się tak, by wypełnić całe lustro trójkątne oczy, skóra pokryta złotą łuską, małe usta nad drobnym, szpiczastym podbródkiem; pod sze­rokim czołem wyrastały trzy niewielkie różki, ukry­te nieco w miękkiej, falującej grzywie piór i pło­mieni.

- Proszę, uwolnij mnie! - padła prośba. - To przechodnia brama z jednego miejsca w drugie. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć.

Baran stanął, podniósł głowę i splótł ręce na plecach. Popatrzył i uśmiechnął się.

- Spróbuj - rzekł. - Spróbuj opisać mi jego mechanizm obronny. Każdy strażnik, którego w nim osadziłem, by strzegł jego działania, znikał po kilku dniach. Dlaczego?

- Trudno mi nawet przypuszczać. Obecnie za­klęcia znajdują się w stanie uśpienia, czekając na właściwy klucz. A jednak wydaje się, że z jego głębi dobywa się jakiś ruch, jakby poruszono coś bar­dzo lodowatego, by oczyściło zablokowaną drogę.

- Czy ty potrafisz ją zablokować?

- Tak.

- Co byś zrobił, gdyby pojawiła się taka lodowa istota?

- Gdybym tu był, broniłbym się przed nią własnym ogniem.

- Czy taka obrona byłaby skuteczna?

- Nie mam pojęcia.

- Proszę, nie wnikaj już w ten aspekt zaklęcia i powiedz mi, jak je zniszczyć.

- Niestety! To za głęboko.

- Zaklinam cię na wszystkie imiona, które cię tu sprowadzają, pozostań w głębi zwierciadła. Nie pozwól, aby ktokolwiek lub cokolwiek dotarło do tego miejsca lub je opuściło. Broń się z całych sił i mocy przed lodową istotą, gdyby tylko chciała cię zniszczyć albo wypędzić.

- A zatem nie uwolnisz mnie?

- Jeszcze nie tym razem.

- Błagam cię: rozważ swą decyzję. Tu jest bardzo niebezpiecznie. Nie chcę skończyć tak jak inni, którzy już nie żyją.

- Chcesz mi powiedzieć, że zwierciadło nie może być blokowane przez dłuższy czas?

- Boję się, że tak właśnie jest.

- A zatem wytłumacz mi pewną zagadkę, jako że uważają cię za mędrca: nie tak dawno temu, w Lodowej Wieży, ktoś o imieniu Ridley zdołał zablokować zwierciadło, takie jak to, na zawsze. W jaki sposób udało mu się pokonać jego moc?

- Nie wiem. Może wykorzystał strażnika o wie­le potężniejszego ode mnie, aby użył swej energii przeciwko działaniu lustra.

- To niewykonalne. Użyta moc musiałaby być przeogromna a jego umiejętności niezwykle wyrafinowane.

- A jednak tak się mogło stać. Nawet w moim królestwie słyszy się o kimś takim.

Baran potrząsnął głową.

- Nie wierzę, by takie zdolności i moc były w jego zasięgu. Kiedyś go znałem.

- Ja nie.

Baran wzruszył ramionami.

- Słyszałeś mój rozkaz. Pozostań we wnętrzu i blokuj działanie klucza. Jeśli zginiesz, zadanie to przejmie twój następca. Może brakuje mi takich zdolności lub mocy, lecz w nadmiarze znajdę takich jak ty.

- Nie możesz tego zrobić! - zaskomlał.

Dookoła rozległo się ogłuszające łkanie.

- Milcz! Wracaj w głąb i rób, co ci nakazałem.

Twarz zawirowała, skurczyła się i zniknęła, stając się punkcikiem zwierciadła. Baran zaczął zbierać swe magiczne instrumenty i chować je do skrzyń, komód i szuflad.

Kiedy pokój został uprzątnięty, przyniósł kosz i nocnik z ozdobnej szafy stojącej przy małym okienku. Umieścił oba przedmioty przed lustrem i jednym kopnięciem ustawił przy nich niewiel­ką ławkę. Przeszedł przez komnatę i odryglował drzwi.

- Ty - odezwał się, otwierając je. - Wchodź!

Młody niewolnik odziany w bezbarwną tunikę, sztylpy i sandały wszedł bokiem do pokoju, roz­glądając się niepewnie.

Kiedy Baran dotknął jego ramienia, skulił się ze strachu.

- Nie skrzywdzę cię, jeśli wykonasz zadanie. Przygotowałem wszystko dla twej wygody.

Pociągnął go w stronę ławki.

- W koszu znajdziesz jedzenie i wodę. Jest też nocnik, gdyż pod żadnym pozorem nie wolno ci opuszczać tego miejsca.

Młody mężczyzna pokiwał szybko głową.

- Spójrz w to lustro i powiedz mi, co widzisz.

- Pokój, panie. I nas...

- Spójrz głębiej. Jest tam coś, czego nie ma tutaj.

- Masz na myśli ten mały, jasny punkcik, poruszający się w tyle?

- Dokładnie. Nie możesz spuścić go z oka. Gdy tylko zniknie, musisz przyjść do mnie i powiedzieć mi o tym natychmiast. Nie wolno ci zasnąć - póź­niej przyślę drugiego niewolnika, aby cię zastąpił, zanim dopadnie cię zmęczenie. Rozumiesz?

- Tak, panie.

- Masz jakieś pytania?

- A jeśli nie będzie cię w komnatach?

- Zostawię tam swojego człowieka. On będzie wiedział, gdzie mnie szukać. Jeszcze coś?

- Nie, panie.

Baran podszedł do szafy i wyjął szczotkę i naręcze dywaników. Wracając rzucił je na ziemię, pod stopy sługi.

- A teraz, młodzieńcze, wbij sobie w głowę moje słowa, jeśli marzy ci się dożyć starości i umrzeć we śnie. Mało prawdopodobne, aby przechodziła tędy królowa. Gdyby jednak tak się stało, w żadnym wypadku nie wolno ci zdradzić, po co tu jesteś i kto cię tu zostawił. Chwyć te dywaniki, szczotkę, uda­waj zmieszanego. Powiedz, że wyznaczono cię do sprzątania tego miejsca. Gdyby zadawała więcej pytań, odpowiedz, że znalazłeś tu jedzenie i nie mogłeś opanować głodu. Jasne?

Mężczyzna ponownie kiwnął głową.

- Ale czy ona nie ukarze mnie za to, panie?

- Wszystko jest możliwe - odparł Baran - ale to nic w porównaniu z cierpieniem, które cię czeka, jeśli piśniesz choć słówko. Jeśli spełnisz moje polecenie, nagrodzę cię, oferując lepsze zajęcie.

- Panie!

Baran poklepał go po ramieniu.

- Niczego się nie bój! Wątpię, by tędy prze­chodziła.

Baran podszedł do stołu, zamknął księgi, wsadził je pod pachę i wyszedł, gwiżdżąc pod nosem.

* * *

Semirama, zastanawiając się, jak wygląda świat za murami Zamku Wieczności, za granicami Kra­iny Przemian, przechadzała się po komnatach i krużgankach, by w końcu powrócić do własnych apartamentów. Usadowiła się na futrzanym kopcu pokrywającym stertę poduszek i utkwiła wzrok w gmatwaninie płaskorzeźb wyrytych w hebanowej ścianie po drugiej stronie pokoju. Z kosza ustawio­nego po lewej stronie wydobywał się aromatyczny dym. Większość ścian pokryta była arrasami obra­zującymi sceny dworskie i myśliwskie. Okna kom­naty, a było ich sześć, charakteryzowały się wąskim, podłużnym kształtem. Na kamiennej posadzce leżały skóry zwierzęce. Ogromne, baldachimowe łoże z ciemnego drzewa ozdobione było licznymi rzeź­bami. Semirama przesunęła palcami po naszyjniku i oblizała dolną wargę. Usłyszała szuranie sanda­łów ktoś nadchodził z komnaty ukrytej za ciemnym parawanem.

Z prawej strony parawanu wyjrzała tęga, prosta kobieta o siwych włosach będących świadectwem jej średniego wieku.

- Pani? - zapytała. - Zdawało mi się, że słyszę twe kroki.

- Rzeczywiście, Lisho.

- Czy mogę ci coś przynieść tub zrobić coś dla ciebie?

Przez kilka chwil Semirama zastanawiała się w ciszy.

- Mały kieliszek czerwonego wina z... Bildeshu? Nigdy nie pamiętam, skąd ono pochodzi. Wiesz, które lubię - rzekła.

Lisha weszła do komnaty i podeszła do kredensu ustawionego przy przeciwległej ścianie. Rozległ się brzęk szkła. Wkrótce powróciła z umieszczonym na srebrnej tacy kieliszkiem, który postawiła na małym stoliku, z prawej strony Semiramy.

- Coś jeszcze, pani? - zapytała.

- Nie. Myślę, że to wszystko.

Podniosła kieliszek i pociągnęła zeń łyk.

- Lisho, czy byłaś kiedyś zakochana?

Kobieta zaczerwieniła się i spuściła oczy.

- Chyba tak. Raz. To było bardzo dawno temu.

- Co się wydarzyło?

- Zabrali go na wojnę. Zginął podczas swej pierwszej bitwy.

- Co zrobiłaś?

- Pamiętam, że długo płakałam. Postarzałam się.

- Czy wiesz, że dawno, dawno temu byłam królową w mieście, które już nie istnieje? Że Jelerak wezwał mnie z krainy umarłych, gdyż moja rodzina poznała język Starszych, a on potrzebował tłuma­cza, kiedy jeden z jego poddanych zaczął postępo­wać w nieco dziwny sposób?

- Słyszałam o tym. Byłam tu w dniu, kiedy cię wezwał. Tego wieczoru zobaczyłam cię po raz pierwszy. Przyprowadzili cię do mnie, wciąż po­grążoną we śnie, abym się tobą zaopiekowała. Minęły trzy dni, zanim otworzyłaś oczy, zanim przemówiłaś.

- Tak długo? Nie miałam o tym pojęcia. Po tygodniu biedny Jelerak odjechał i zostawił nas na pastwę losu. Minęło tyle miesięcy...

- Biedny Jelerak?

Semirama obróciła się i marszcząc czoło uważnie przyjrzała się swej służącej.

- Twoja reakcja jest dla mnie zagadką. To już nie po raz pierwszy. On zawsze był dobrym człowie­kiem. Zachowujesz się, jakbyś nie była tego pewna.

Lisha dotknęła palcami swojej szarfy. Jej oczy błądziły gdzieś w przestrzeni.

- Jestem tu tylko sługą.

- Ale dlaczego wszyscy reagują podobnie? Po­wiedz mi.

- Ja... słyszałam, że przed laty był, jak już powiedziałaś...

- Ale już nie jest?

Lisha skinęła głową.

- Dziwne... co czas potrafi zrobić z nami - sze­pnęła Semirama. - Wiele o nim słyszałam, nawet przed śmiercią. Jednak nigdy w to nie wierzyłam. Byłam zbyt zajęta myślami o innym mężczyźnie, aby zwracać uwagę na takie rzeczy. Mój małżonek zajmował się swymi konkubinami, a moje serce należało do kogoś innego...

Lisha pojaśniała na twarzy i spojrzała w oczy swojej pani.

- Tak... - odezwała się Semirama, spoglądając na wzór zdobiący hebanowy parawan i podniosła do ust kieliszek.

- Kochałam mężczyznę z rodu Elfów - tego, który udał się do Shoredan i pokonał potężnego Pierwszego, Hohorgę. Nawet Jelerak nie był w sta­nie stawić mu czoła. Na imię miał Selar. Zginął po wykonaniu zadania...

- Pani, ja... słyszałam o nim.

- Powinnam była również się zabić, ale nie zrobiłam tego. Żyłam potem przez kitka lat. Znalazłam pocieszenie w ramionach innych kochanków. Umarłam we śnie. Gdy teraz o tym myślę, zdaje mi się, że nie była to czysta gra. Podejrzewam mojego męża, Randela. Byłam słaba - zaśmiała się. - Gdybym wiedziała, że powrócę na ten świat, z pew­nością bym to uczyniła.

Przeciągnęła się i westchnęła.

- Możesz odejść, Lisho.

Kobieta nie poruszyła się.

- Pani, chyba nie... nie myślisz o zrobieniu sobie jakiejś krzywdy, prawda?

Semirama uśmiechnęła się.

- Na Boga, nie. Minęło zbyt wiele czasu, aby taki gest miał jakieś znaczenie. Już nie jestem tamtą dziewczyną. Zmęczyły mnie nieco inne sprawy i dlatego przypomniałam sobie głupie, młodzieńcze tata. Idź już i niczego się nie bój. Chciałam się tytko komuś zwierzyć. To wszystko.

Lisha skinęła głową i odwróciła się.

- Wezwij mnie, gdy będziesz czegoś potrzebo­wać!

- Dobrze.

Odprowadziła wzrokiem wychodzącą kobietę. Po chwili raz jeszcze dotknęła naszyjnika, unosząc mały, oktagonalny medalion o niebieskawym od­cieniu, inkrustowany ciemnym srebrem. Otworzyła go i popatrzyła na wyryty wewnątrz portret.

Przedstawiał on twarz młodego mężczyzny długie, jasne włosy, ostre rysy, przenikliwe oczy, krótka broda. Biła z niego siła lub determinacja widoczna w układzie brwi i ust.

Przez moment wodziła po nim wzrokiem, przyło­żyła do ust, zamknęła i opuściła na szyję. Dopiła wino.

Wstała, przeszła po komnacie, zbierając po dro­dze drobne przedmioty i przekładając je w inne miejsce. Skierowała się ku drzwiom, wyszła na korytarz i po krótkim wahaniu ruszyła przed siebie.

Ponad godzinę włóczyła się po komnatach i wzdłuż krużganków, schodami w górę, schodami w dół, nie spotykając żywej duszy. Od czasu do czasu trafiała na pozostawione pod jej pieczą chwilowe wizje - jak w jednej z komnat, która zamie­niona została w podwodną grotę, sala, przez którą przewalał się huragan, korytarz zablokowany lodową bryłą, ciemna dziura w powietrzu prowadząca donikąd i wytwarzająca dźwięki egzotycznej muzy­ki. W pewnym miejscu jej droga usłana była kwiata­mi, innym razem pokrywały ją stada ropuch. W głównej sali szalała burza, w przedsionku padał delikatny, błękitny deszcz.

Krok po kroku czuła, jak jej stopy zmieniają kierunek, prowadząc ją w stronę komnaty Lochu.

Nie miała jednak nastroju do rozmowy z Tualuą, nawet o czasach, które już minęły.

- Czy jestem ostatnią osobą na tym świecie -zastanowiła się, nie po raz pierwszy - która potrafi z nim rozmawiać?

Przeszła wzdłuż krużganków otaczających jego komnatę. Stanęła, spoglądając w górę i w dół. Z prawej strony dostrzegła jedynie ciemną prze­strzeń, jak gdyby noc przedwcześnie pokryła kopu­łą odległe, skaliste pola. Po stronie lewej ziemia była w ciągłym ruchu, falowała niczym gorący wulkan, unosiła się ku górze, zmieniała barwy. Mgły groma­dziły się na wschodzie, tworząc wielką, żółtą ścianę.

Podeszła bliżej i siadła na szerokim parapecie, plecy wsparła na poduszce. W dole nie widać było żadnych oznak życia.

- Jak wyglądają teraz miasta? - zadumała się. - Jak bardzo się zmieniły?

* * *

Meliash, pogrążony nad swymi zapiskami, bar­dziej poczuł, niż usłyszał, że ktoś zawołał jego imię. Odłożył pióro i wygrzebał swój kryształ.

Ten rozjaśnił się natychmiast, a w jego wnętrzu ukazała się twarz Rawka, na której matował się nikły uśmiech.

- Czy przeszkadzam? - zapytał starzec.

- Nie.

- Szkoda. Mam coś dla ciebie. W naszej Księ­dze Znaków znalazłem datę rozpoznania tego syg­nału. Było to ponad dwieście lat temu. Sprawdzając akta z tego samego okresu, natrafiłem jedynie na jedną osobę o imieniu Dilvish, która należała do Bractwa - był pół-Elfem, z Rodu Selara, pomniej­szy adept, zdaje się, że był żołnierzem. Myślę, że kiedyś go spotkałem. Wysoki mężczyzna.

- Mam przeczucie, że to on. Co jeszcze?

- Kilka lat później zniknął z naszych kronik. Bez przyczyny. Z pewnością coś się za tym kryje. Nie mogę sobie jednak przypomnieć co.

- Spróbuj.

- Starałem się. Ale to poza moim zasięgiem.

- A co z tym drugim?

- Współczesne archiwa mówią o niejakim Weleandzie z małego zachodniego miasteczka Murcave. Drugorzędny mag. Cieszy się poważaniem.

- O niezwykłej sile perswazji, w jedną lub drugą stronę.

- Nie. Jest szary.

- A Dilvish?

- Też.

- Czy masz jeszcze coś na temat któregoś z nich?

- Jedynie moją ciekawość. Czy mógłbyś mi wyjaśnić, o co właściwie chodzi?

Meliash przechylił się w tył i zaczął porządko­wać swe uczucia, wrażenia i idee. Potem rzekł powoli:

- Moim zadaniem jest sprawdzenie wszystkie­go niezwykłego, a typowego dla... poprzedniego gospodarza tego zamku. A teraz, ten Dilvish jest jedyną osobą, która tędy przejechała, mówiąc, że nie pragnie ukrytej tam mocy. Tak naprawdę oświadczył, że jego jedynym celem jest zabicie... byłego pana zamczyska. Przecież nie zmyślał.

- Wielu chciałoby się na nim zemścić.

- Oczywiście. Ale Dilvish był jedynym, który mówił o tym głośno. Wiedział też, co wydarzyło się w Lodowej Wieży...

- To w naszym Zakonie nie jest już sekretem.

- Prawda. Ale wspomniał o swej ostatniej wy­prawie na daleką Północ.

Rawk potargał swą brodę.

- Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Nie wyda­je mi się, abym słyszał o kimś trzecim zamieszanym w tę sprawę.

- Ależ czyż Ridley nie miał siostry?

- Tak. Ślicznotka. O imieniu Reena. Sama jest członkiem Zakonu.

- Chyba dotarły do mnie wieści, iż uciekła, nie sama...

- To brzmi logicznie.

- Czy możemy to jakoś sprawdzić?

- Tak. Wielu naszych członków obserwowało ten konflikt z zacisza własnych kryjówek. Być może niektórzy wiedzą coś więcej.

- Czy zechcesz to dla mnie zbadać?

- Nie potrafię sobie wyobrazić, czego to dowie­dzie.

- Ani ja, w tej chwili. Mam jednak przeczucie, że coś się za tym kryje.

- W porządku. Przepytam kilka osób i przeka­żę ci wszystkie informacje. Ale jaką rolę odgrywa w tym Weleand?

- Nie wiem. Przybył tu wcześniej i ostrzegł mnie przed przyjazdem Dilvisha, insynuując, że jest wię­cej niż szary i nie należy mu ufać.

- Najprawdopodobniej porachunki osobiste. Wrócę, kiedy coś będę wiedział. Jego wizerunek zniknął.

Meliash wyczyścił kryształ rękawem i schował go. Wstał i przeszedł po obwodzie Krainy Przemian. Zatrzymał się, splótł ręce na piecach i utkwił wzrok w czarnej powierzchni, która pojawiła się na południowym-zachodzie.

* * *

Dilvish skoczył w bok, podtrzymując ramieniem Blacka i chroniąc go przed upadkiem na ziemię.

- Co to? Co się dzieje? - usłyszał cichy, prawie znajomy, kobiecy głos.

- Pomóż mi! - wrzasnął Dilvish, napinając mięśnie i nie spoglądając na dziewczynę, która właśnie odgarniała włosy z twarzy. - On nie może upaść! Pospiesz się!

Za moment stała już przy nim, opierając się plecami o lewy bok Blacka.

- Stormbird, podejdź tu spokojnie - odezwała się w języku Elfów.

Biały koń ruszył w ich kierunku.

- Dookoła - wskazała głową, przesuwając się ku Dilvishowi.

Rumak podszedł od tyłu i obrócił się.

- Twój grzbiet, tam gdzie było moje ramię oprzyj się!

Koń poruszył się i wziął na siebie część ciężaru Blacka. Dziewczyna spojrzała na Dilvisha i przeszła na wspólny język:

- I co teraz? - spytała.

- W dół, na ziemię, bardzo ostrożnie, żeby nie rozbił się na kawałki - odpowiedział Dilvish w języku Elfów, po raz pierwszy od wielu lat.

Przyglądała mu się bacznie przez moment i skinę­ła głową.

Minęło kilka minut i Black legł na ziemi.

- Nie rozumiem, co się dzieje szepnęła dziewczyna. Jeszcze przed chwilą stałam tam, teraz jest noc, a ty pojawiasz się znikąd, podpierając posąg... to chyba nie jest koń?

- Nie - odpowiedział Dilvish, obracając ku niej głowę. - Nie. Fevero. To nie jest koń w dokład­nym tego słowa znaczeniu.

Podniosła wzrok i zmrużyła oczy.

- Kim jesteś? - spytała.

- Nie poznajesz mnie?

- Jestem Arlata z Marinty. Fevera to imię mojej babki.

- ... z Rodu Mirata? - padło kolejne pyta­nie.

- Zgadza się. Kim jesteś?

- Czy ona jeszcze żyje?

- Być może. Odjechała kilka lat temu do krainy Twilitów. Zdaje się, że znasz mój ród, ale...

- Wybacz mi. Jestem Dilvish z Rodu Selara.

- Ty? Jesteś tym, o którym powiadają, że przed wiekami zamieniony został w kamień?

- Ten sam.

- Czy to prawda?

- Że byłem kamieniem? Moje ciało, tak. Ale moja dusza była gdzie indziej. Sama jeszcze przed chwilą byłaś posągiem. Nie z kamienia, lecz z jakiejś szklistej substancji - jak mój rumak.

- Nie rozumiem.

- Ja też nie. Czarnoksiężnik imieniem Weleand przywrócił cię do życia, przenosząc w jakiś sposób czar na Blacka. Czy znasz tego maga?

- Weleand? Nie, nigdy o nim nie słyszałam. Byłam więc posągiem?

- Ty i twój rumak. Staliście tam - wskazał ręką. - Nie pamiętasz, jak to się stało?

- Nic a nic - pokręciła głową. - Pamiętam jedynie, że zsiadłam tu z konia, by chwilę odpocząć przed dalszą podróżą. Dotknęłam ziemi, kiedy wiatr zawył na osobliwą nutę. Uderzył we mnie jak fala i przypomniałam sobie, że zrobiło się niezwykłe zimno. Potem usłyszałam twój głos i wydało mi się, iż budzę się z omdlenia lub głębokiego snu. Przykro mi, że to twój rumak zapłacił cenę za moje przebu­dzenie.

- Nie było większego wyboru.

- Gdybym mogła coś zrobić...

- Nie mów tak! Ja też użyłem podobnych słów i wywołałem to całe zamieszanie. Gadaj tak dalej, a pojawi się Weleand i przywróci ci poprzednią postać.

Spojrzał w niebo. Śledziła jego wzrok.

- Jaki dziwny księżyc - odezwała się.

- To słońce.

- Co?

- To nie jest prawdziwa noc. Ciemność jest nienaturalna - wyciągnął dłoń. - A zamek stoi po tej stronie.

Odwróciła się.

- Nic nie widzę.

- Wierz mi na słowo.

- Co teraz zrobimy? - spytała. - Studiowa­łam Sztukę, ale nie znam sposobu, aby przywrócić... to do życia - wskazała na Blacka. - Co to takiego?

- To długa historia - odparł Dilvish. - Stało się. Nie mam pojęcia, co czynić. Nie mogę go tutaj zostawić i nie mogę pozwolić, abyś odjechała sama.

W tym momencie z zamrożonego gardła Blacka odbiło się echem jedno słowo:

- Jedź! - parsknął.

Dilvish obrócił się, klęknął i położył głowę obok głowy Blacka.

- Słyszysz! Potrafisz mówić! - krzyknął. - Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić?

Serce uderzyło mu kilkanaście razy i głos Blacka rozległ się ponownie:

- Jedź!

Dilvish podniósł się z ziemi i podszedł do Arlaty.

- Zazwyczaj myśli to, co mówi - oświadczył, - ale teraz ja sam czuję się paskudnie. Trudno przewidzieć, jakie nieszczęścia mogą się wydarzyć i za­grozić mu jeszcze bardziej.

- Ale skoro mówi, znaczy, że posiada inteli­gencję - i jakąś moc, nieznaną naszemu rodowi, pozwalającą mu przemawiać w tych warunkach.

- I jedno i drugie - odrzekł Dilvish. - To magiczna istota. Wie o rzeczach, które są mi nieznane. Potrafi wykryć emanacje Tualui, zanim uderzy fala - teraz zastanawiam się, czy właśnie przed tym mnie ostrzegał.

- A zatem co powinniśmy zrobić?

- Myślę, że powinniśmy postąpić tak, jak mó­wi - opuścić to miejsce.

Dilvish odwrócił się i wyciągnął rękę.

- Wsiadaj na konia i ruszaj w kierunku zamku. Podążę za tobą pieszo.

- Jestem pewna, że Stormbird udźwignie nas oboje - przemówiła łagodnie do konia, który podszedł bliżej. - Wskakuj!

- Opóźnię twą podróż - rzucił Dilvish.

Potrząsnęła głową.

- Razem mamy większe szanse. Jestem pewna. Wskakuj!

Dilvish wykonał polecenie, Arlata usiadła za nim. Poprowadziła Stormbirda na północny-zachód, a gdy odjeżdżali, Dilvish popatrzył w tył na Blacka, który leżał niczym bryła lodu.

Niebo zaczęło ciemnieć, a blade słońce świeciło coraz słabszym blaskiem. Pędzili przez kilka minut, mijając w biegu dwa lśniące posągi ludzkie. Dilvish nie poświęcił im zbyt wiele czasu, zdążył jednak stwierdzić, że żaden z nich nie był Weleandem.

Odległości między upiornymi skamielinami sta­wały się coraz większe. Warstwa pyłu grubiała, a do ich uszu docierały odgłosy kopyt Stombirda.

Niespodziewanie śpiewy wiatru umilkły. Przed nimi, w oddali, pojawił się ogromny, otwarty teren, na którym ziemia była ciemniejsza i lekko prąż­kowana. Stormbird przyśpieszył kroku, a po chwili poczuli ostrą wibrację, po której nastąpiła potężna eksplozja. Na kilka sekund niebo rozjaśniło się jak w dzień, i znowu pociemniało.

Dalej droga pojaśniała po raz wtóry, tym razem dzięki małym, ognistym płatkom, które spadały niczym śnieg.

Najpierw opadały tylko przed nimi i po prawej stronie, ale po chwili były już wszędzie, więc Dilvish rozpostarł swój płaszcz, okrywając nim siebie i Arlatę. Stormbird zarżał radośnie, skulił uszy i pogalo­pował w stronę ostatnich szczytów.

- Te błyski przed nami! - wykrzyknął Dilvish. - Czy to woda?

Odpowiedź Arlaty zatopiła się w serii eksplozji, które rozległy się z tyłu i nad nimi. Spadające płatki były coraz liczniejsze i coraz większe.

- Te ostatnie dźwięki przypominały jakiś śmiech - zawołała Arlata.

Dilvish, uważając na płaszcz, odwrócił się. Płoną­ca figura człowieka z grzywą płomiennych włosów wyrosła przed bladą, kamienną krainą, którą wła­śnie opuścili. Postać ta trzymała w prawej dłoni, uniesionej wysoko ku górze, ogromny puchar og­nia, z którego spadały świecące liście.

- Masz rację! - wrzasnął Dilvish. - To żywioł, największy jaki kiedykolwiek widzia­łem!

- Czy możesz coś z tym zrobić?

- Nigdy nie byłem dobry w żywiołach, z wyją­tkiem tych ziemskich. Wygląda jednak na to, że przed nami jest woda.

- To prawda.

Skręcili w prawo. Płaszcz Dilvisha tlił się ze wszystkich stron. Poczuł, jak pali się końskie włosie. Stormbird wydał kilka ostrych, przeciągłych dźwię­ków.

- Bóg jeden wie, co jest w tej wodzie - zauwa­żyła dziewczyna, kiedy podjechali bliżej. Woda była ciemna i migocąca, odbijała odległe światła. - Ale nie może być nic gorszego niż spalenie żywcem.

Dilvish nie odezwał się ani słowem, ale deptał płatki, które spadały dokoła nich. Tuż obok rozleg­ła się kolejna seria salw śmiechu. Dilvish spojrzał w górę i zauważył, że żywioł unosił się dokładnie nad nimi. Kiedy tak patrzył, żywioł ustawił puchar pionowo i wylał z niego nieprzerwany strumień ognia niczym złocisty miód.

- Na koń! On to wszystko wyrzuca! Prosto na nas! - zawołał.

Arlata wezwała Stormbirda, a koń zmobilizował swe wszystkie siły, skacząc niczym wielki, biały kot ze śnieżnych pól. Ognie spadały już poza nimi i rozpryskiwały się. Dilvish chwycił swe długie rękawice i zaczął okładać Stormbirda po ogonie, w miejsca, gdzie pojawiły się płomienie.

Wokół nich rozbryzgiwała się woda, koń zwolnił kroku, a Dilvish poczuł, że ma nogi mokre aż do kolan. Wsadził rękawice za pas, pochylił się do przodu i narzucił na plecy płaszcz. Ognisty deszcz ustał.

Przejeżdżali przez wodę, która nie zmieniała swej głębokości, a nawet stawała się coraz płytsza, choć dno było coraz ohydniejsze. Nie zmącone i bardzo zimne. Kiedy Dilvish obejrzał się, zauważył, że żywioł wycofał się do nieruchomego kamiennego lasu i tylko jego falista, płonąca grzywa i świecące ramiona widoczne były z oddali.

Nie potrafił zrozumieć odczucia, że coś jest nie w porządku, dopóki nie zauważył, że choć ognie zgasły, świat nie był ciemniejszy niż przedtem. Zdawało się nawet, że jaśnieje. Popatrzył na niebo i dostrzegł, że księżycowe słońce rozjaśniło się. Spojrzał przed siebie i zauważył, że teren przed nim błyszczał pełnym światłem. Powierzchnia wody pokryta była perłową zasłoną. Świat przy każdym zapadającym się kroku rozwidniał się. Spowity w mgłach Zamek Wieczności wynurzył się w całej swej okazałości przed nim, a jego okna przypomina­ły ciemne oczy potężnego owada.

- Widzę brzeg! - obwieściła Arlata. - To już niedaleko. Stormbird może odpocząć...

Po raz pierwszy Dilvish zdał sobie sprawę z bliskości ich ciał.

- Byłeś żołnierzem, prawda? - spytała.

- Przez pewien czas.

- Nie tylko w dawnych czasach. W ostatnich kilku latach miałeś pewne zadanie do wykonania.

- Tak, wygraliśmy i to mnie zadowoliło. Po ostatniej bitwie wypowiedziałem osobistą wojnę. Czasami ją przerywam, zabieram się do jakiejkolwiek pracy, uzupełniam swe zapasy i zaczynam od nowa.

- Czego poszukujesz?

- Człowieka, który zamienił mnie w kamień i zesłał do Piekieł.

- A któż to taki?

Dilvish wybuchnął śmiechem.

- A po co podróżowałbym przez ten koszmar? To człowiek, którego zamek stoi tuż przed nami.

- Jel... stary czarownik? Słyszałam, że nie żyje.

- Żyje… jeszcze.

- A zatem nie walczymy o moc Tualui?

- Możesz mieć Tualuę. Zostaw mi jedynie jego pana.

- Oczywiście chcesz go zabić.

- Oczywiście.

- Być może tracisz czas. Zanim tu przybyłam, zasięgnęłam informacji. Zdaniem Wishlara z Marshes, nie ma go tutaj. Może nawet nie żyje.

- Wishlar nadal żyje? Znałem go, gdy byłem chłopcem. Czy nadal przebywa w Ban-Selar?

- Tak, choć tereny te przejęte zostały przez Orleta Vargesha i nie nazywa się ich dawnym imieniem. Och... to była twoja rodzina, prawda?

- Tak. Kiedy uporam się z tym problemem, chciałbym wyjaśnić jego pretensje. Jeśli spotkasz tego - Orleta - przede mną, przekaż mu moje słowa.

- Dilvish, jeśli ten, którego szukasz, znajduje się w zamku, możesz już nigdy nie powrócić do domu.

- Z pewnością masz rację. Ale będę szczęśliwy, jeśli uda mi się zabrać go ze sobą.

- Często słyszałam, że nienawiść jest samobójs­twem. Teraz w to uwierzyłam.

- Jeśli mi się powiedzie, jestem pewien, że przyniesie to wiele dobrego innym ludziom i mnie samemu.

- A jeśli nie, czy nadal jesteś zdecydowany?

- Jasne.

Stormbird zwolnił kroku, gdy zbliżyli się do brzegu.

- Czarownik o takiej mocy mógłby zniszczyć cię jednym spojrzeniem - stwierdziła.

- Black był po to, by mi pomagać. Spotkałem go w Piekle. Ale nawet bez niego wiem, że Jelerak jest teraz słabszy niż kiedykolwiek. Mam ze sobą broń, która wystarczy do wykonania zadania.

Stormbird wydał długi, rżący dźwięk i stanął, z trudem chwytając powietrze.

- Zamęczyliśmy go do granic wytrzymałości - odezwała się zeskakując na ziemię. - Poprowadź­my go do brzegu.

- Oczywiście - odparł Dilvish. Przerzucił no­gę i zsunął się z siodła. - Trzeba go natrzeć, dam mu swój płaszcz. Możemy odpocząć przez chwi...

Rżenie nie ustawało. Koń szamotał się teraz, a na pysku pojawiła się piana.

- Ja...

Dilvish zapadł się w muł. Próbował wyciągnąć stopę, na darmo.

- O, nie! Przebyłam taki szmat drogi - powiedziała, wpatrując się w jasne słońce oświetlające wyraźny, piaszczysty brzeg, nad którym kołysały się trawy, gdzie w polu falowały zagony niebieskich i czerwonych kwiatów.

Pochyliła głowę i Dilvish posłyszał jej szloch.

- To nieuczciwe - szepnęła.

Dilvish szarpnął swym ciałem, schylił się do przodu i oplótł ją ramionami.

- Co robisz?

Pociągnął, podniósł się. Powoli zaczęła wstawać. Woda wokół nich zamuliła się. Na jej powierzchni pojawiły się bąble. Zapadał się coraz bardziej, ale unosił ją nad sobą.

- Złap Stormbirda - nakazał, robiąc skręt ciałem. - Wchodź na niego!

Wyciągnęła ramiona, złapała rumaka za grzywę lewą ręką, prawą przerzuciła przez grzbiet. Tonąc Dilvish wypchnął ją w górę i przed siebie. Wciągnęła się na koński grzbiet, przerzuciła nad nim za­błoconą i mokrą nogę, wyprostowała się.

- Odpocznij. Zregeneruj swe siły - nakazał Dilvish - a potem płyń do brzegu!

Powiedziała coś do Stormbirda i pogłaskała go. Szamotanina ustała. Stanął nieruchomo. Dziew­czyna przechyliła się nieco i chciała dotknąć Dilvisha. Odległość jednak była zbyt duża.

- Nie da rady - westchnął. - W ten sposób mi nie pomożesz. Ale gdy znajdziesz się na brzegu... widzisz te drzewa po lewej stronie? Użyj miecza. Obetnij długą gałąź. Rzuć ją w moim kierunku.

- Dobrze - zgodziła się, rozpinając płaszcz. Zamilkła, przyglądając mu się przez chwilę.

- Być może, gdybyś złapał jeden róg, mog­łabym cię stąd wyciągnąć.

- Albo ja wciągnąłbym cię do środka. Nie. Zrób to z brzegu. Chyba mam pod sobą stały grunt.

- Czekaj... A jeśli potnę płaszcz i powiążę jego kawałki? Mógłbyś chwycić jeden koniec i zawiązać go pod pachami. Popłynęłabym do brzegu z drugim końcem, a potem wyciągnęłabym cię na powierz­chnię.

Dilvish wolno skinął głową.

- To może się udać.

Dobyła miecza i pocięła długi płaszcz na pasy.

- Przypominam sobie teraz, że już o tobie słyszałam - rzekła - o człowieku, który żył dawno, dawno temu. To dziwne uczucie widzieć cię tutaj, pamiętając, że kochałeś moją babkę.

- Co o mnie słyszałaś?

- Śpiewałeś, tworzyłeś poezję, tańczyłeś, polo­wałeś. Nikt by nie przypuszczał, że zostaniesz pułkownikiem w Armiach Wschodu. Dlaczego od­szedłeś, wybierając takie życie? Czy to przez moją babkę?

Dilvish uśmiechnął się lekko.

- A może to było zamiłowanie do włóczęgi? Albo jedno i drugie? - stwierdził. - To było tak dawno. Pamięć mnie zawodzi. Dlaczego pragniesz mocy, która kryje się w tym skalnym gmachu przed nami?

- Dzięki niej mogłabym uczynić wiele dobra. Świat pełen jest zła, które musi być naprawione.

Skończyła cięcie i schowała miecz. Zaczęła wią­zać pasy materii.

- Ja też tak kiedyś myślałem - odezwał się Dilvish. - Próbowałem nawet naprawiać wyrzą­dzone zło. Ale świat się nie zmienił.

- Jesteś tu, by znowu spróbować.

- Może... Ale nie mogę okłamywać sam siebie. Moje uczucia nie są tak szlachetne. Jest to bardziej sprawa zemsty niż chęć oczyszczenia tego świata ze wszelkiego zła.

- Zemsta może być słodsza, jeśli pomyślisz o tym drugim.

Dilvish zaśmiał się chrapliwie.

- Nie. Moje uczucia nie są tak łagodne. Nie chcesz nawet ich poznać. Słuchaj, gdyby udało ci się zdobyć moc, której szukasz, to to, co spróbujesz z nią zrobić, odmieni cię...

- Tak myślę. Mam nadzieję.

- Ale nie całkiem tak, jak się spodziewasz. Jestem tego pewien. Niełatwo jest odróżnić dobro od zła lub je rozdzielić. Popełnisz wiele błędów.

- A ty jesteś pewien tego, co robisz?

- To co innego. I nie zawsze mi się to podoba. Czuję jednak, że muszę to zrobić, choć nie wpływa to na mnie najlepiej. Być może chciałbym śpiewać i tańczyć - kiedy się stąd wydostaniemy. Zawrócić i pognać do domu.

- Pojedziesz ze mną?

Dilvish odwrócił głowę.

- Nie mogę.

Uśmiechnęła się, zwijając skrawki materiału.

- W porządku. Wszystko powiązane. Łap za koniec.

Rzuciła mu węzełek. Chwycił go, przeciągnął pod pachą, wokół pleców i pod drugą pachą. Związał go na piersiach.

- Dobrze - pochwaliła, splatając drugi koniec na talii i przewieszając miecz przez plecy. - Kiedy oboje znajdziemy się na brzegu, jedno z nas może popłynąć z powrotem i założyć linę na Stormbirda. Wtedy wyciągniemy go oboje. Mam nadzieję.

Pochyliła się do przodu i po raz wtóry przemówi­ła do konia, gładząc go po szyi. Rumak parsknął, podrzucił głowę, ale nie ruszył z miejsca.

- W porządku - rzekła, podciągając stopy i przykucając na grzbiecie Stormbirda. Aby utrzy­mać równowagę, jedną ręką chwyciła go za grzywę.

Zwolniła uścisk i wyprostowała ramiona.

- Teraz! - krzyknęła.

Ręce poleciały do przodu, nogi wyprostowały się. Przecięła wodę w potężnym skoku, sięgając prawie brzegu, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch.

Po chwili zamachała rękoma. Podniosła głowę i zaczęła wstawać. Nagłe wrzasnęła:

- Tonę!

Dilvish pociągnął za słabo napiętą linę, która ich łączyła, wciągając dziewczynę do wody. Stała już po kolana w błocie, zapadając się gwałtownie.

- Nie ruszaj się - nakazał Dilvish, naprężając linę. - Chwyć koniec obiema rękami.

Złapała linię i pochyliła się w przód. Miarowym, wolnym ruchem, Dilvish zaczął ją holować. Prze­stała tonąć i jeszcze bardziej schyliła głowę.

Nagłe rozległ się krótki, ostry dźwięk. Lina pękła i dziewczyna upadła na twarz.

- Arlata!

Próbowała wydostać się na powierzchnię. Włosy i twarz umazane miała w błocie. Dilvish usłyszał jej szloch, kiedy zaczęła tonąć ponownie. Zaklął cicho, trzymając w dłoniach zerwaną linę.

5.

- Panie, proszę, jak mogę odpoczywać, skoro wskakujesz i wyskakujesz z łóżka z tak irytującą częstotliwością? - powiedziała ciemnooka dziew­czyna o jasnych włosach.

- Wybacz mi - poprosił Rawk, odgarniając jej włosy i głaszcząc po policzku. - To znowu sprawa tego przeklętego Zakonu. Ciągle myślę o archi­wach, które muszę sprawdzić. Zaglądam do nich i niczego nie znajduję, rezygnuję, i tak od nowa.

- A co to za problem?

- Mhm. Nic takiego, w czym mogłabyś mi pomóc, kochanie - położył szponiastą dłoń na jej ramieniu. - Próbuję dowiedzieć się czegoś więcej o facecie imieniem Dilvish.

- Dilvish Oswobodziciel, bohater spod Portaroy? - spytała. - Ten, który wezwał zaginione legiony z Shoredan do ponownej obrony miasta?

- Co? Co ty mówisz? Kiedy to było?

- Ponad rok temu, tak myślę. Znany też jako Dilvish Przeklęty w ludowej balladzie - ten, które­go Jelerak zamienił w posąg na kilkaset lat?

- Na Boga!

Rawk wyprostował się.

- Teraz przypominam sobie sprawę posagu stwierdził. - To właśnie ten fakt nie dawał mi spokoju! Oczywiście...

Szarpnął za brodę, przeciągnął językiem po pień­kach zębów.

- Nie do wiary! - odezwał się w końcu. - Ta sprawa jest bardziej złożona niż mi się zdawało. Zastanawiam się zatem, co taki Weleand mógł mieć przeciwko takiemu człowiekowi. Jeśli można nawiązać z nim jakiś kontakt, muszę go o to zapytać. Być może uda mi się wszystko wyjaśnić, zanim złożę ostateczny raport.

Przechylił się i przeciągnął ustami po policzku dziewczyny.

- Dziękuję ci, gołąbeczku.

Wstał z łoża powiewając nocną koszulą i wyszedł z komnaty.

Popędził w stronę wielkiej biblioteki Zakonu, ku bliżej nieokreślonemu meblowi. Zaczął gmerać w je­dnej z szuflad. Po chwili wstał, trzymając w dło­niach kopertę z wypisanym napisem „Weleand".

Otwierając ją zauważył, iż zawiera pasmo siwych włosów złączonych kroplą czerwonego wosku.

Wyjął je i przeniósł na stojący w rogu czarny stół. Tam położył je obok żółtej, kryształowej kuli. Usiadł i spojrzał przed siebie. Poruszając ustami, dotknął palcami białych kosmyków.

Po chwili kryształ pokrył się mgłą. Jakiś czas się to utrzymywało. Rawk zaczął powtarzać imię „We­leand". W końcu kuła rozjaśniła się. Z wnętrza przyglądał mu się łysiejący mężczyzna o żylastej twarzy. Zdawało się, że brakuje mu tchu.

- Tak? - zapytał.

- Jestem Rawk, Archiwista Zakonu - przed­stawił się Rawk. - Przepraszam, że niepokoję cię w trakcie tak żmudnego przedsięwzięcia, ale jest coś, co mógłbyś nam wytłumaczyć.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

- Żmudnego przedsięwzięcia - zdziwił się. - To tylko maleńkie zaklęcie...

- Nie musisz być taki skromny.

- ... interesujące głównie tych, którzy prak­tykują czary zwierzęce. Oczywiście, jestem dumny z efektów, jakie wywiera na świerzb.

- Świerzb?

- Świerzb.

- Ja... Czyż nie przebywasz teraz u podnóża Kannais w zmiennej strefie, obok Zamku Wieczno­ści?

- Leczę teraz chore konie w stajni, tu - w Murcave. Czy to jakiś żart?

- Jeśli tak, to my padliśmy jego ofiarą, a nie ty. Czy wiesz coś o człowieku imieniem Dilvish, dosia­dającym metalowego rumaka?

- Znam tylko jego dobre imię - odparł Weleand. - Mówi się, że odegrał istotną rolę w jednej z granicznych wojen pod Portaroy, o ile dobrze pamiętam. Nigdy go nie spotkałem.

- I nie rozmawiałeś ostatnio z przedstawicielem Zakonu o imieniu Meliash?

Mężczyzna zaprzeczył głową.

- Wiem, kto to taki, ale i jego nigdy nie widziałem.

- Ach, zatem nas oszukano. Nie wiem, kto to zrobił. Dzięki, że poświęciłeś mi swój czas. Prze­praszam za kłopot.

- Zaczekaj! Chcę przynajmniej wiedzieć, o co chodzi.

- Ja też. Ktoś - jakiś człowiek biegły w Sztu­ce - wykorzystał ostatnio twe imię. Daleko na Południu. Nie jest zbyt przychylnie nastawiony do Dilvisha, który także tam przebywa. Nie mogę powiedzieć, abym rozumiał, o co tu chodzi.

Weleand pokiwał głową.

- Najprawdopodobniej są rywalami - stwier­dził - a ten, który wykorzystuje moje imię, nie ma z pewnością uczciwych zamiarów. Daj mi znać, co z tego wyniknie, dobrze? Cieszę się dobrą sławą i nie chcę, by cokolwiek ją splamiło.

- Uczynię to z pewnością. Powodzenia ze świe­rzbem.

- Dzięki.

Kryształ pociemniał znowu, ale Rawk wciąż wpatrywał się w jego głębiny, próbując uporząd­kować swe myśli. W końcu wstał i wrócił do łóżka.

* * *

Wspominając minione czasy i marząc o jasnym świecie na zewnątrz, Semirama obserwowała Krai­nę Przemian. Nadchodził czas kolejnej fali o ogromnej sile niszczenia - która się miała przez nią przetoczyć. Semirama uśmiechnęła się. Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Gdyby się udało, mogłaby wyrwać się stąd, by podziwiać nowe wcielenie świata. Jakie stroje są teraz w modzie? - zastanowiła się.

W dole ujrzała dwie postaci na koniu wynurzają­ce się z ciemności i rozbryzgujące niemrawe wody zdradliwej sadzawki.

Po co tu jadą? - pomyślała. - Nic się tu nie zmieniło, a zatem muszą wiedzieć, że wszyscy ich poprzednicy przegrali. Skąpstwo i głupota - do­szła do wniosku. Już za jej życia zanikły wszelkie szlachetne odruchy. A jednak...

Koń stanął, tuż przy brzegu. Dwaj żądni mocy poszukiwacze o mało co nie opuścili na zawsze tego świata.

Leniwie pochyliła się do przodu i przesunęła dłonią po oknie, wypowiadając zaklęcie pobudze­nia, kierując je w stronę pary na koniu.

Scena zmieniła się gwałtownie, a Semirama zro­biła kitka dziwacznych min. Po raz kolejny dot­knęła okna i szepnęła kitka słów w melodyjnej tonacji.

Elfia dziewczyna była dość pospolitej urody. Smukła blondynka z Marinty lub Miraty. Ale mężczyzna...

- Selar! - z trudem zaczerpnęła powietrze, dotykając gardła. Szeroko otworzyła oczy. - Se­lar...

Dziewczyna zsiadła z konia. Mężczyzna uczynił to samo.

- Nie!

Semirama podniosła się. Pięści miała mocno zaciśnięte. Obie postacie stały teraz w wodzie, szarpiąc się. I jeszcze coś...

Zmienna fala! Nadchodziła!

Odwróciła się i pobiegła w stronę Komnaty Lochu, ćwierkając po drodze frazy w języku Star­szych. Kiedy weszła do zadymionego pokoju, za­uważyła, że demon Barana, którego poskromiła już wcześniej, czaił się w rogu ogryzając kość.

Rzuciła kilka pojedynczych słów w mabrahoring, a on skulił się. Dotarła do skraju lochu i wydała z siebie trzy wibrujące nuty. Po kilku chwilach powtórzyła je. Z mrocznej powierzchni wyłonił się ciemny, niewyraźny kształt i skręcił się powoli. Wydobył z siebie jedną, dźwięczną nutę. Odpowie­działa złożoną arią, a usłyszała bardzo krótki ton.

Westchnęła, a na jej twarzy zawitał uśmiech. Wymienili jeszcze kilka nut. Po chwili obok niej pojawiła się długa macka, a ona wzięła ją w ramio­na. Stała tak przez moment, nieruchomo, a jej ciało zaświeciło delikatnym blaskiem.

Kiedy z pożegnalnym dźwiękiem wypuściła ją z rąk i odwróciła się, wyglądała na wyższą i silniej­szą, wzrok miała dziki. Gdy zbliżyła się do demona, jej oczy miotały błyskawice. Demon wypuścił kość i przykucnął, kiedy wskazała na niego palcem. Jego krzywe oczy były w ciągłym ruchu.

- Tam - powiedziała, wskazując na galerię, którą właśnie opuściła. - Chodź ze mną!

Wykonał polecenie, ale gdy tylko minęli bramę, zaczął biec susami. Po raz drugi podniosła palec, z którego wystrzelił ogień i otoczył demona. W tej chwili jej niezwykła emanacja osłabła.

Demon stanął i zaszlochał. Skrzywiła palec i pło­mienie zniknęły.

- Rób to, co ci każę - krzyknęła, podchodząc bliżej. - Jasne?

Demon padł przed nią na twarz, chwycił ja delikatnie za prawą kostkę i postawił jej stopę na swojej głowie.

- Doskonale - stwierdziła. - Już na początku należy dokładnie zdefiniować wzajemne zależności.

Postawiła stopę na ziemi.

- Wstawaj. Chcę, abyś towarzyszył mi do same­go okna. Jest tam coś, co musisz zobaczyć.

Wróciła na swój dawny punkt obserwacyjny i spojrzała w dół. Dziewczyna grzęzła teraz na brzegu, a mężczyzna nadal pozostawał w wodzie, przy koniu, zanurzonym po szyję. Dziewczyna zapadła się po pas.

- Czy widzisz tego człowieka w zielonej chuście, obok konia? - spytała.

Kiedy demon chrząknął twierdząco, rzekła:

- Chcę go.

Wyciągnęła dłoń i położyła ją na głowie po­tworka.

- Pamiętaj, nie wolno ci spocząć, zanim nie uratujesz go i sprowadzisz tutaj, żywego i bez jednej rany.

Demon zrobił krok w tył.

- Ale... ja... też utonę - burknął, drżąc na całym ciele. - Ja... nie lubię... wody - dodał.

Wybuchnęła śmiechem.

- Współczuję ci - rzekła. - Ale zdaje się, że potrzeba nam czegoś trwalszego.

Ruszyła w głąb galerii, po której przesuwały się taczki i wózki wypełnione odchodami ze stajni. Zlustrowała wzrokiem komnatę i skierowała się na lewo.

Machając chusteczką, schyliła się, rozłożyła ją na ziemi i wypełniła garściami zeschniętej gleby. Kiedy w środku chusteczki wyrósł pokaźny kopiec, poło­żyła na jego czubku swój palec. Upiorne światło opuściło ją. Ponownie nabrała ludzkiego wyglądu, była teraz mniejsza, bardziej zwyczajna. Z piasz­czystej piramidy wypływało słabe światełko.

Uniosła rogi chusteczki i zawiązała je na supeł. Wstała i pokazała zawiniątko demonowi.

- Słuchaj - nakazała. - Musisz to zabrać ze sobą. Gdy dotrzesz do miejsca, w którym zaczynają się ruchome piaski, rzuć to przed siebie. Zastygną na znaczną głębokość, więc przejdziesz po nich bez trudu. Zrób to samo z wodą, a pojawi się lodowy most, który ułatwi ci drogę. Nie obawiaj się, nic się nie stanie, o ile będziesz działał szybko. Proszek nie bę­dzie tak skuteczny w przypadku istot żywych. A jednak roztropniej mieć go przy sobie. Trzymaj!

Szponiasta dłoń chwyciła węzełek.

- Jeśli będzie się opierał i nie zechce ci towarzy­szyć - dodała - możesz pozbawić go przytomno­ści uderzeniem o tutaj, w kość tuż za uchem. Uważaj, abyś nie roztrzaskał mu czaszki. Pamiętaj, że chcę go żywego i bez obrażeń.

Odwróciła się.

- A teraz chodź ze mną! Wyruszysz z małego saloniku przy głównej komnacie. Ten teren musi być pusty o tej porze dnia. Spieszmy się.

W zamku i jego otoczeniu nie działo się teraz nic osobliwego. Semirama straciła swój blask.

* * *

Baran zamówił potężny posiłek do swych apar­tamentów i czekając nań, przechadzał się wolnym krokiem. Raz jeszcze pomyślał o Semiramie, tym razem jak o swej powiernicy i źródle informacji o Jeleraku niż jak o swej przyszłej kochance. Wspiął się na trzecie piętro, postał przez moment pod drzwiami, poprawił szaty i zapukał.

Drzwi otworzyła Lisha.

- Czy jest twa pani? - zapytał.

Lisha zaprzeczyła głową.

- Wyszła. Nie jestem pewna dokąd i kiedy wróci.

Baran zastanowił się przez chwilę.

- Gdy wróci - odezwał się powtórz jej, że wpadłem, aby dokończyć dyskusję, która może okazać się pożyteczna.

- Zrobię to, panie.

Wyszedł. Na posiłek trzeba było jeszcze trochę poczekać.

Wspiął się po schodach, docierając do sali, w któ­rej przed zwierciadłem siedział wyprostowany nie­wolnik.

- Jakieś zmiany? - zapytał.

- Nie, panie. To wciąż tam jest.

- Bardzo dobrze. Zamknął za sobą drzwi, doszedł do schodów i ruszył w dół. Zachichotał przez chwilę, a potem zmarszczył czoło.

Jeśli zdołam zagrodzić dostęp draniowi na wy­starczająco długi czas i przejmę kontrolę nad Tualuą, to potem wpuszczę go i rzucę mu wyzwanie. Jeśli się nie pojawi, sam go znajdę. Kiedy już go pokonam, nawet Zakon drżeć będzie na widok mego cienia. Przypuszczam, że mógłbym ich wszy­stkich zetrzeć na proch. Choć może nie... Nawet on tego nie próbował. Z drugiej strony, oni mają swe zwyczaje. Może o to chodzi. Zastanawiam się, czy polubiłbym rządzenie tą grupą...?

Zatrzymał się i oparł o balustradę. Rozejrzał się po przestronnym pokoju o wysokich ścianach. Wokół pełno było drzwi różnej wielkości, prowa­dzących donikąd; przedsionków zatapiających się w nicości, a pośrodku sterczała wyschnięta fontan­na. Podobnie jak w przypadku wielu innych rzeczy w tym zamku, nigdy nie zdołał odgadnąć jej prze­znaczenia. Zdał sobie sprawę, że Jelerak wie o spra­wach, o których on, Baran, nigdy się nie dowie. W tym momencie przeraził się, poczuł zawrót głowy i cofnął się od balustrady.

A jeśli ona już wie? Jeśli Semirama posiada już klucz, panuje nad mocą i jedynie bawi się moim kosztem - udając, że istnieje jakaś przeszkoda w nawiązaniu kontaktu?

Zaczął schodzić po schodach, opierając się dłonią o ścianę, z odwróconą od balustrady twarzą.

Któż to mógł wiedzieć? Ona jest z pewnością jedyną istotą na tym świecie, która potrafi zro­zumieć tę mowę. Nawet Jelerak nie znał jej zbyt dobrze. Nie miał takiej potrzeby. Zawsze korzystał ze swych zaklęć, by kontrolować potwora. Aż ten wpadł w szał. Gdyby go rozumiał, potrafił z nim rozmawiać, nie musiałby używać potężnych, skom­plikowanych czarów, aby ją tu sprowadzić. Wstręt­ny, śliski potwór babrający się w odchodach. Z pew­nością się nimi żywi. To rodzinne. Kapłani i kap­łanki Starszych musieli wiedzieć coś, o czym my nie mamy pojęcia, nawet czarownicy. Podstępni i nik­czemni, jak ich pupilki. I ich moce też. Nie do­prowadzaj jej do szału, zanim nie będziesz pewien. Może rzucić cię potworowi na pożarcie.

Przylgnął do ściany.

A jeśli już wie, przejęła kontrolę, to na co czekać? Jeśli tak się stało, to gra idzie o wysoką stawkę. Czy była ostatnią z rodu? Muszę to sprawdzić. Ogar­niają mnie dziwne myśli... Dlaczego ona, skoro mógł wezwać każdego z tej rodziny? Znał ją w daw­nych czasach, dlatego. Zastanawiam się, jak dobrze ją znał. Nigdy nie myślałem, aby ten staruch mógł dosiąść czegoś innego niż miotły, ale przecież kiedyś i on był młody... Teraz ona udaje się we wszystkie właściwe miejsca. Musiała sprawować silną władzę. Chciałbym ją kiedyś zadziwić Dłonią... A może to kiedyś razem robili i dlatego wybrał ją...?

Trafił na podest, skręcił, stanął i wzruszył ramio­nami.

Jakie strome schody. Ciemno. Od lat nie byłem w takiej sytuacji, choć...

Przysiadł na górnym schodku, spuścił w dół stopy, opuścił się niżej, znów obsunął stopy. Twarz miał mokrą, zęby mocno zaciśnięte.

Nie mogę, od kiedy spadłem z drzewa, matko! Dlaczego teraz? Minęło tyle czasu... Nie chcę, aby ktoś się teraz pojawił i zobaczył mnie... Och, nie chcę!

Cal po calu zsuwał się w dół po schodach.

Pomyśl o czymś innym, to pomoże...

Poruszał nogami, rękami, siedzeniem; i jeszcze raz w dół...

Załóżmy, że to prawda? Przypuśćmy, że przejęła kontrolę i teraz czeka tylko na powrót starego kochanka? Że te wszystkie działania to bzdura? Dla mojego dobra? Codziennie coraz dalej wysuwam szyję. Ona się uśmiecha, kiwa głową i bałamuci mnie. Ale kiedy wróci Jelerak, wyć będę w ot­chłaniach Piekieł... A jeśli...

Następny krok. I jeszcze jeden. Dotknął policzkiem ściany. Oddychał z trudem.

Nie mogę go wpuścić, póki jestem silny. Ale jak? Postawić podwójne straże przy zwierciadle? Za­stawić pułapki i nastraszyć go? Wpuścić go, a potem natychmiast zniszczyć? To może się nie udać. W ten sposób ja też przegram. Musi być jakieś inne wyjście... Co za wspaniały czas na jedno z tych zaklęć! Minęło tyle lat...

Wciąż posuwał się w dół. Oczom jego ukazał się kolejny podest.

Oczywiście, to nie takie proste. Mogę jedynie zgadywać. Mógł wybrać ją spośród królowych Piekieł... Prawdopodobnie tak było... Z drugiej strony wzgardziła mną kilkakrotnie. Nie zrobiłaby tego, gdyby nie była mu wierna.

Trzy szybkie kroki. Krótka przerwa na odpoczy­nek.

Gdybym wiedział, że tai jakąś tajemnicę, zmusiłbym ją do mówienia. Potem dostałbym wszyst­ko... Jakie to dziwne! To miejsce jest tak spokojne! Dopiero teraz to zauważyłem... Co to może być?

W pośpiechu pokonał ostatnie stopnie, wstał, wspierając się na balustradzie.

Pójdę spojrzeć na ten wielki, ohydny loch - za­decydował. - Jelerak zdaje się być wszędzie.

Puścił barierkę i słaniając się na nogach ruszył w stronę galerii.

A potem smaczna kolacja. Muszę sobie to wszy­stko poukładać.

* * *

Meliash przysiadł na szczycie pagórka w znacznej odległości od obozowiska i podziwiał roztaczający się widok. Kraina Przemian przestała się przeob­rażać. Mgły rozpłynęły się, ucichł wicher, a krajob­raz zamarł w bezruchu. Widział teraz rozległy, pusty teren, zamarznięte, wykrzywione kształty. Gdzieś w oddali wyrastał zamek jego ostra sylwetka lśniła w zachodzącym słońcu. Bezskutecz­nie starał się dostrzec jakikolwiek ślad ruchu.

Zadecydował, iż należy powiadomić o tym prze­łożonego - Holruna - a gdyby był nieobecny, innego członka Rady. Jednak warto by mieć coś więcej do przekazania, a nie goły fakt, że zawirowa­nia ustały. Gdyby tylko potrafił wytłumaczyć tę ciszę...

Niechętny był wyprawie w pojedynkę, w obawie, aby nawałnica nie rozpoczęła się nagle od nowa. Nie była to kwestia tchórzostwa lub przesadnej ostroż­ności. Do tych zadań nigdy nie wybierano ludzi bojaźliwych, impulsywnych ani zbyt ostrożnych. Najważniejsze było utrzymanie posterunków. Wła­ściwy dobór strażników pomagał powstrzymać najgwałtowniejsze ataki z zewnątrz i hamować wszelkie próby przekroczenia granic, które utworzyli wokół posiadłości. Strażników dobierano pod względem ich poczucia obowiązku i gotowości wykonywania najtrudniejszych zadań. Meliash nie miał ochoty odjeżdżać zbyt daleko od miejsca, w którym umieszczono czarną różdżkę.

Westchnął i sięgnął po kryształ. Nadszedł czas, by poinformować Holruna. Być może coś zasu­geruje.

Być może sama Rada ruszy się, by spenetrować to miejsce, na tym czy innym poziomie, i dokona szybkiego rozpoznania. Wątpił jednak, aby przystąpili do tego natychmiast. Nadal pozostali przewrażliwieni na punkcie wszystkiego, co pachniało Jelerakiem...

Polerując kryształ zastanawiał się, co stało się z tymi, których przepuścił do środka. Być może jeden z nich przedarł się i wywołał ten... bezruch.

Ułożył bursztynową kulę na kolanach i spojrzał w nią. Wnętrze jej było już zmącone. Próbował oczyścić swój umysł i skoncentrować się, ale to było bardzo trudne. Poczuł ból głowy. Porzucił próbę nawiązania kontaktu. W jednej chwili kryształ rozjaśnił się i stary Rawk wyszczerzył zęby do Meliasha.

- Masz bardzo zatroskaną minę, synu. Coś cię trapi?

- Być może - padła odpowiedź. - Tak czy inaczej widzę wszystko w krysztale. Czy masz coś dla mnie?

- Chyba tak, bo moja pani wykopała mnie właśnie z łoża, abym ci o tym powiedział. Czy musimy się na to godzić?

- Mądry człowiek może zmienić utarty bieg rzeczy, ale to nie musi dać dobrego efektu. Jaka jest jej wiadomość?

- Po pierwsze, muszę ci przekazać, że człowiek, który przejeżdżał przez twój posterunek i rzekomo nazywał się Weleand, kłamał. Rozmawiałem z pra­wdziwym Weleandem wcześniej. Jest stajennym w Murcave i zajmuje się chorymi końmi. Po drugie, istnieje prawdopodobieństwo, iż twój Dilvish jest tym, którego Jelerak przemienił w głaz w czasach, których nie sięgają nasze stare archiwa. Przypusz­cza się, że ostatnio powrócił do życia, odznaczając się w granicznej bitwie pod Portaroy i budząc legiony z Shoredan, by w ten sposób pomóc miastu. Krąży nawet o nim pieśń. Zaśpiewała mi ją, zanim wyrzuciła mnie z pościeli. Pieśń wspomina o metalowym rumaku i napomyka o nieustającej walce z czarownikiem.

- Cieszę się, że jej wysłuchałeś.

- To była porywająca pieśń. A teraz, jeśli pozwolisz...

- Czekaj. Co o tym myślisz?

- Och, chyba ma rację. Zazwyczaj się nie myli. Choć jej podejrzenia są troszeczkę melodramatyczne.

- Chciałbym je jednak usłyszeć.

Rawk wytarł ślinę z kącika ust.

- Cóż, jestem pewien, że się uśmiejesz. Mnie to rozbawiło. Ona uważa, że Weleand to Jelerak w przebraniu, który próbuje przedrzeć się do włas­nego zamku, bo jest zbyt osłabiony obrażeniami, których doznał na Północy. Nie pozwalają mu one na użycie potężnej siły.

- A skąd ona wie, co wydarzyło się na Północy?

- Mówię przez sen. Wszystko jedno - dziew­czyna twierdzi, że Jelerak wie o pościgu Dilvisha. Dlatego cię przed nim ostrzegał, mając nadzieję, że zatrzymasz jego wroga. I co byś zrobił z taką dziewczyną?

- Zaproponuj jej swą pracę - zasugerował Meliash.

- Myślisz, że coś w tym jest?

- Takiej możliwości nie można odrzucić. Jeśli rzeczywiście coś w tym jest, to uważam, że... Cóż. Kto wie? Podziękuj jej w moim imieniu. Tobie też dziękuję.

- Cieszę się, że się na coś przydałem. A propos...

- Tak?

- Jeśli spotkasz tego Dilvisha, powiedz mu, że zalega z płatnościami.

Rawk zakończył rozmowę, a Meliash odwrócił wzrok w kierunku wież Zamku Wieczności. Teraz potrzebował informacji o tym miejscu. Choć w tej chwili nie było na to czasu.

* * *

Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior rzadko wykorzystywany był przez ziemskich adep­tów, gdyż użycie imienia demona niezbędne było w obrzędach zobowiązujących go do niewolniczej pracy. Wystarczyło przeoczyć jedną sylabę a magik opuszczający z uśmiechem krąg odkrywał, że de­mon uśmiecha się również.

Potem, zostawiając artystycznie rozrzucone szczątki wokół magicznego kręgu, demon powracał do piekielnej krainy, ciągnąc za sobą małą pamiątkę po zabawnym interludium.

Jednak na nieszczęście Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliora, Demon pochodził z Blackworld, w którym posługiwano się skomplikowanym, aglutynacyjnym językiem. Dla­tego znalazł się na służbie mieszkańców Zamku Wieczności - niebezpiecznie osadzonego artefaktu ziemskiego, który przerażał go bardziej niż cokol­wiek w jego własnej ojczyźnie. To dlatego teraz schodził ostrożnie w dół stoku przez wypaczony krajobraz, z misją, w kierunku tego lepkiego terenu, którego do tej pory unikał, na żądanie kobiety, której bał się nade wszystko, ze względu na towa­rzystwo, w którym przebywała. Dlatego tym bar­dziej obawiał się porażki, bardziej niż wywrotki i nadwerężenia swych krzywych nóżek, zadziwiają­co dopasowanych do osobliwych warunków jego małego legowiska w tym niezwykłym miejscu. Jego przekleństwa brzmiały jak najpobożniejsze strofy przetłumaczone na mabrahoring. I właśnie teraz miotał przekleństwa, gdyż droga stała się skalista i stroma. Ścisnął mocniej chusteczkę, powtarzając otrzymane instrukcje. Zbliżył się do spokojnej już sadzawki, na powierzchni której sterczeli jacyś ludzie i koń niczym szachy na błękitnym blacie stołu.

Miał przyprowadzić jej człowieka. Tak. Mężczyz­nę. Trochę dalej...

Minął drzewa i miejsce, gdzie zaczynała się plaża. Ruszył jej brzegiem. Gdy znalazł się naprzeciwko uwięzionych ludzi, stanął, by rozwiązać chusteczkę. Ludzie dostrzegli go i zaczęli krzyczeć coś do siebie. Zastanowił się, kogo będzie mógł pożreć człowie­ka czy konia.

Przypomniał sobie niecierpliwy głos Semiramy i doszedł do wniosku, że rozsądniej będzie zrezyg­nować z tej przyjemności.

Wygrzebał garść lodowego pyłu i rzucił go przed siebie na plażę. Piasek zmarszczył się i pękł. Zbadał teren, stwierdził, że utrzyma jego ciężar i ruszył przed siebie.

Zbliżając się do dziewczyny wyszczerzył zęby i stanął. Nie był w stanie jej ominąć. Drogę za­gradzał mu jakiś niewidzialny mur. Wyciągnął swe czułki w kilku kierunkach i w końcu zrozumiał, że chronią ją zaklęcia skuteczne w promieniu sześciu stóp. Przeklął w mabrahoring i chwycił kolejną garść piachu, by znaleźć okrężne przejście. Pragnął jedynie maleńkiego kąska z jej prawego ramienia. Rzucił przed siebie ziarenka, minął dziewczynę, posypał piachem wodę i wsłuchał się w gwałtowne trzaski. Tuż przed nim pojawił się lodowy most. Zatrzymał się niespodziewanie, wysuwając czułki. Zaniepokoiło go położenie ramion mężczyzny. Choć wiedział, że to niemożliwe, jego twarz zdała mu się dziwnie znajoma...

Aha! Wykrył metal. Mężczyzna trzymał ukryty pod wodą miecz.

Chwycił następną porcję piachu i zawahał się. Gdyby zamroził mężczyznę w tej pozycji, musiałby go potem rozmrozić. Nie warto było próbować, zwłaszcza, że pani czekała na szybką dostawę.

Sypnął garść lśniących ziaren w lewą stronę, a te zakreśliwszy w powietrzu łuk, spadły obok męż­czyzny, poza zasięgiem jego dłoni uzbrojonej w ost­rze. Przesunął się do przodu, ostrożnie stąpając po twardej już powierzchni, raz jeszcze rzucił piachem, tym razem za plecy mężczyzny. Patrzyli sobie w oczy, w tej twarzy...

- Ciesz się, hieno! - powiedział mężczyzna w mabrahoring. - Czołgaj się dalej. Jestem prawie twój, ale to nie koniec. Jeszcze nie. Jedno po­tknięcie, a poślę cię tam, gdzie twe miejsce. Spójrz w dół! Lód pęka!

Demon zatrzepotał gwałtownie kończynami, przechylił się i upadł, podparł się wyciągniętą łapą, rzucił mężczyźnie pełne wściekłości spojrzenie i wstał.

- Dobra robota - przyznał. - Z radością pożarłbym twe serce. Świetnie władasz językiem. Czy znasz Tel Talionis?

- Owszem.

- Tym bardziej szkoda. Z przyjemnością bym z tobą pokonwersował.

Powiedziawszy to, przeskoczył na koniec lodowe­go mostu i znalazł się za plecami mężczyzny. Zgodnie z instrukcją, walnął go rogiem w kość za uchem.

Gdy ten osunął się w przód, demon chwycił go za włosy, a potem złapał go pod pachami i pociągnął ku górze. Woda pociemniała, a na jej powierzchni pojawiły się bańki powietrza. Przerzucił ciało przez plecy, odwrócił się i ruszył brzegiem płazy, wciąż szczerząc zęby.

Dziewczyna, posługując się językiem Elfów, rzu­cała za nim błagania i przekleństwa. Mijając ją, demon pożądliwie spojrzał na jej ramię. Było tak blisko, a jednocześnie tak bardzo daleko...

6.

Gdy tylko demon wyszedł, by wykonać zadanie, Semirama zadzwoniła po służących. Kiedy pierw­szy z nich pojawił się w przedsionku głównej komnaty, posłała go po pozostałych i nakazała wrócić im ze ścierkami, dzbanami wody, opatrun­kami, jadłem, winem, suchymi szatami i łekami na zimny kompres, zwracając baczną uwagę na po­śpiech oraz dyskrecję.

Wszystko to niebawem wniesiono i ułożono na kanapie pokrytej jasnymi jedwabiami Wschodu, kiedy wszedł demon, trzymając na ramieniu Dilvisha. Słudzy wycofali się w popłochu.

- Ułóż go na kanapie - nakazała, a potem zwróciła się do służby: - Ty oczyścisz jego buty i spodnie z błota. Ty przyniesiesz mi kompres, a ty otworzysz wino.

Demon opuścił Dilvisha na sofę i stanął po drugiej stronie komnaty. Semirama wpatrywała się w twarz mężczyzny, potem wolno siadła przy nim i położyła jego głowę na kolanach. Nie odwracając wzroku, wyciągnęła prawą rękę i rzekła:

- Przynieś mi wilgotną ściereczkę.

Prawie natychmiast polecenie zostało wykonane. Zaczęła obmywać mu twarz, przesuwając opusz­kami palców po jego brwiach, policzkach, brodzie.

- Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę - sze­pnęła - a jednak wróciłeś.

- Kompres - dodała głośniej, rzucając ściere­czkę na podłogę.

Sługa podał opatrunek.

Odwracając głowę Dilvisha, znalazła miejsce, w które został uderzony. Rzuciła demonowi wściek­łe spojrzenie, rozłożyła i ponownie złożyła opat­runek, przykładając go za uchem.

- Oczyść jego pochwę miecza i sprzączkę u pa­sa. A ty polej ten opatrunek winem i podaj mi.

Ocierała usta ściereczką, kiedy do komnaty wszedł Baran.

- Co tu się dzieje? - zażądał wyjaśnień. - Kim jest ten człowiek?

Semirama podniosła gwałtownie wzrok; oczy miała szeroko otwarte. Służba odsunęła się. W stra­chu przed językowymi umiejętnościami Barana, Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior przykucnął w rogu pokoju.

- Dlaczego pytasz, to jeden z wielu, którzy tu przybyli - rzekła - w poszukiwaniu, przypusz­czam, mocy.

Baran parsknął chrapliwym śmiechem i zrobił krok naprzód. Rękę położył na rękojeści sztyletu wsadzonego za pas.

- Dobrze, pokażmy mu tę moc, wyrzucając go stąd i pozbywając się kolejnego kłopotu.

- Przybył do nas żywy - oświadczyła stanow­czo. - Należy go zachować dla twego pana. Niech on zdecyduje.

Baran stanął w miejscu, analizując własne myśli. Ale za moment znów wybuchnął śmiechem.

- Dlaczego demon nie może pożreć go teraz? - zaproponował. - Po co męczyć tego biedaka spacerem do izby tortur?

- Co masz na myśli? - spytała.

- Z pewnością musisz wiedzieć, skąd oni biorą te smakołyki, którymi tak się delektują?

Zakryła usta dłonią.

- Nigdy o tym nie myślałam. Więźniowie?

- Właśnie.

- Ale tak być nie powinno. My jesteśmy ich strażnikami.

Baran wzruszył ramionami.

- To ogromny zamek w tym brutalnym świecie.

- Demony należą do ciebie - zauważyła. - Przemów do nich.

Ogarnął go śmiech, ale gdy dostrzegł wyraz jej oczu, momentalnie poczuł dotknięcie mocy, której nie był w stanie pojąć. Pomyślał o niej i Jeleraku, co przyprawiło go o kolejny zawrót głowy.

- Zrobię to - obiecał, spoglądając raz jeszcze na mężczyznę.

- Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał. - Spa­cerowałem przez galerię. Zostawiłaś okno nakiero­wane na sadzawkę. Dziwię się, dlaczego ratowałaś mężczyznę, pozostawiając na pastwę losu dziew­czynę. Jest przystojny, prawda?

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów Semirama zaczerwieniła się. Widząc to, Baran uśmie­chnął się.

- To wstyd tak ich marnować - dodał.

Zwrócił się do demona.

- Wracaj nad sadzawkę polecił w mabrahoring. Przyprowadź mi kobietę. Mnie też przyda się trochę relaksu.

Demon uderzył się w piersi i skłonił się, aż jego łeb dotknął posadzki.

- Panie, chroni ją przed takimi jak ja pewne zaklęcie - oświadczył. - Nie mogłem się do niej zbliżyć.

Baran zmarszczył czoło. Po raz pierwszy przywo­łał w myślach obraz Arlaty.

- Dobrze. A zatem sam po nią pójdę - rzekł.

Przeszedł przez komnatę i gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Na ścieżkę prowadziło siedem płaskich stopni. Szybkim krokiem zszedł na dół i ruszył w stronę skraju zbocza, po którym wcześniej schodził demon.

Słońce kryło się na zachodzie i tuż przed nim pojawiły się długie cienie, układające się w wielki płaszcz zmierzchu na stromej, skalistej drodze. Baran przeszedł kilka kroków, do miejsca, w któ­rym stok opadał gwałtownie.

Od zawietrznej strony dotarł do potężnej skały, stanął do niej tyłem i spojrzał w dół. Patrzył jak w hipnozie. Zamruczał zaklęcie, ale nie zadziałało. Zdawało mu się, że krajobraz przed nim faluje.

- To nie był dobry pomysł - burknął, dysząc ciężko - ...nie. Do diabła z nią. Nie jest tego warta.

A jednak stał tam nadał, przylepiony do skały. Kamienie przybrały teraz ostrzejsze rysy, wydawały się sięgać po niego.

- Na co czekam? Wracaj i powiedz, że szkoda zachodu...

Prawa stopa drgnęła mu nerwowo. Zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze. Jego pożądanie i wściekłość minęły. Raz jeszcze pomyślał o dziew­czynie uwięzionej w dole. Jej twarz napawała go niepokojem. I to nie dlatego, że była piękna...

Mała iskierka szlachetności, która, mógłby przy­siąc, była mu obca lub zgasła przed wieloma laty, zamigotała w jego sercu. Otworzył oczy i wzdrygnął się, spoglądając w dół.

- W porządku, do diabła! Wydostanę ją.

Stanął na ścieżce i ruszył.

Nie jest tak źle, jak wygląda. A jednak...

Zszedł około czterdziestu stóp, zanim skręcił w bok; stanął, oparł się na skale z lewej strony i z tej pozycji mógł dokładnie obserwować sadzawkę.

Patrzył przez kilka chwil w tym kierunku, zanim zanotował w pamięci widoczną przed nim scenę.

Dziewczyna zniknęła. Koń też.

Parsknął śmiechem. Nagle umilkł. No cóż... cóż...

Zawrócił i ciężkim krokiem ruszył w górę.

- ... do diabła z nią.

* * *

Kiedy Baran powrócił do bawialni, dostrzegł, że prawie nic się nie zmieniło. Mężczyzna pozostawał nieprzytomny, ale jego twarz nie była już taka blada.

Semirama odwróciła głowę i uśmiechnęła się.

- Szybko wróciłeś, Baran.

Kiwnął głową.

- Było już za późno. Zniknęła. Wraz z koniem, jeśli o to chodzi...

- Pociesz się jakąś niewolnicą.

Podszedł bliżej.

- Ten człowiek pójdzie teraz do lochów - stwierdził. - Masz rację. Musimy go tu prze­trzymać, czekając na decyzję mistrza.

- Najpierw chciałabym się upewnić, że ją podej­mie - rzekła.

W tej chwili Dilvish wydał ciche westchnienie.

- Proszę - odezwał się z uśmiechem Ba­ran. - On żyje. Wy tam, osły, postawcie go na nogi i za mną.

Semirama podniosła się i stanęła bliżej Barana niż zazwyczaj.

- Doprawdy, Baran, może będzie lepiej, jeśli zaczekamy nieco dłużej.

Uniósł prawą dłoń na wysokość jej piersi i nagłe pstryknął palcami.

- Lepiej dla kogo? - spytał. - Nie, kochanie. Jest więźniem jak pozostali. Musimy wypełnić na­szą powinność i przechować go w bezpiecznym miejscu. To był twój pomysł.

Spojrzał na służących, którzy wzięli Dilvisha pod pachy i podnieśli go. Głowa zwisała mu nieprzyto­mnie, stopy ciągnęły się po ziemi.

- Tędy - krzyknął, ruszając ku drzwiom. - Sam będę czynił honory domu.

Semirama podreptała za nim.

- Pójdę z tobą - odezwała się - aby upewnić się, że sobie poradzi.

- Nie możesz oderwać od niego oczu, co?

Nie odpowiedziała i wyszła za nimi z pokoju, przechodząc przez wielką komnatę. Jej oczy błądzi­ły przez moment po dziwacznych ozdobach i meblach nadających sali unikalny wygląd - potężne, szklane drzewo, które zwisało odwrócone z sufitu; gobeliny przedstawiające młodzieńców o białych włosach spiętych z tyłu, damy z niemożliwie wysoki­mi kokami, w pofalowanych spódniczkach; bogato zdobione i inkrustowane stoły; rzeźbione krzesła, wyściełane tylko w nielicznych miejscach, z kolorowymi medalionami zdobiącymi materię; długie zwierciadła; kafelki układające się na posadzce w niezwykły wzór; długie, ciężkie zasłony; prze­dziwny mebel z klawiaturą, wydający muzyczne dźwięki przy każdym naciśnięciu klawisza.

W tej komnacie było coś nienaturalnego, mimo że całe miejsce było przedziwne. Przechodząc przez nią czasami, Semirama dostrzegała w głębi zwierciadeł odbicia ludzi lub przedmiotów, których nie było - przemykały, zanikały - widziała je zbyt krótko, aby je rozpoznać. Pewnej nocy usłyszała dochodzące z tej sali odgłosy muzyki, śmiech i paplaninę w obcym języku, którego nie potrafiła rozpoznać. Zamierzając przyłączyć się do zabawy albo znisz­czyć hordę nadprzyrodzonych intruzów za pomocą dwóch wyciągniętych palców, zbiegła po schodach, wzdłuż korytarza i wkroczyła do komnaty. Muzyka umilkła. Sala była pusta. Ale w zwierciadłach stali w pół-ruchu ludzie ubrani w piękne, różnorodne stroje. Wszyscy odwrócili ku niej wzrok. Uwagę jej przyciągnął wysoki, prawie znajomy mężczyzna w jasnym mundurze, z barwną szarfą przewieszoną przez pierś. Porzucił swą partnerkę i posłał Semiramie uśmiech. Ta zawahała się przez moment, a po­tem spróbowała przejść przez lustro, by stanąć obok niego. W mgnieniu oka żywy obraz zniknął, lustro opustoszało, podobnie jak komnata, jej wy­ciągnięte ramiona i umysł wróżki. Gdy zapytała Tualuę, ten albo nie wiedział, co się stało, albo zupełnie się tym nie przejął.

- Ten zamek - powie­dział jej - wznoszący się dostojnie nad cudowną sadzawką, istniał zawsze i zawsze istnieć będzie. Jest w nim wiele osobliwych rzeczy, wiele niezwykłych rzeczy się tu wydarzyło. Nie robiło to na Tualui żadnego wrażenia.

Kiedy opuścili wielką komnatę, z klawiatury wydobyły się cztery dźwięki, choć nikogo przy niej nie było. Baran stanął, spojrzał za siebie, rzucił okiem na klawisze, wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Semirama kroczyła za nimi aż do przedsionka. Nieprzytomny mężczyzna jęknął znowu, a ona wyciągnęła rękę i chwyciła go za przegub, stwier­dzając z ulgą, że puls był teraz mocny.

- ...nie rusz go - nakazał Baran, dostrzegając jej gest.

Znajdujący się za nimi Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior wrzasnął i rzucił się w kie­runku drugiego wyjścia. W lustrze zauważył coś, co go przeraziło.

Skierowali się ku klatce schodowej prowadzącej w dół, do komnaty pod zamkiem. Przy wejściu Baran postawił latarnię i zapalił ją od najbliższej pochodni. Następnie trzymając ją w górze wkroczył w mroczną niszę, nie zważając na sporadyczne zawroty głowy.

Gdy stąpali po schodach, więzień zaczął wyka­zywać oznaki przebudzenia, kręcąc głową i próbu­jąc stanąć na nogi. Semirama pochyliła się, by dotknąć jego policzka.

- Wszystko będzie dobrze, Selarze - szepnę­ła. - Wszystko będzie dobrze.

Usłyszała chichot Barana.

- Czy potrafisz wywiązać się z takiej obietnicy, kochanie? - spytał.

Może on tylko udaje? - przeszło jej przez myśl. Doszedł do siebie, zbiera siły, aby wyrwać się i przepaść w ciemnościach? Baran jest silny i uzbro­jony, a Selar nawet nie wie, gdzie jest. A jeśli ucieknie teraz, Baran rozpocznie poszukiwania, które go zabiją. Jak mu powiedzieć, aby zaczekał, aby trzymał się podstępu i pozostał więźniem?

Schody skończyły się i skręcili w lewo. Wokół panowała mroczna ciemność przesycona lodowa­tym, wilgotnym powietrzem. W świetle latarni, szara, kamienna ściana migotała łagodnie, a po jej powierzchni spływały kropelki wody.

W jej czasach znana była historia Corbryanta i Thyseldy - dziewczyny, która musiała udawać strażniczkę swego ukochanego, by uratować mu życie.

Zastanowiła się, czy historia ta nadal jest popu­larna, czy Baran w ogóle o niej słyszał. Była to opowieść z krainy Elfów... Czy Baran rozumiał ich język - mowę niezwykłe trudną, nie podobną do tych, które znała, lub o których wiedziała?

Wyciągnęła dłoń i dotknęła prawego ramienia Dilvisha. Ramię naprężyło się.

- Znasz losy Corbryanta? - zapytała szybko i cicho w tym języku.

Zapanowało długie milczenie.

- Tak - odezwał się.

- To ja i ty - rzekła.

Poczuła, jak jego mięśnie wiotczeją. Miała na­dzieję, że liczył kroki i zakręty. Uścisnęła mu ramię i puściła je.

Minęli serię poprzecznych korytarzy, z głębi których wydobywały się gwałtowne mlaski i chrząkania. W jednym z nich odgłosy dochodzące z pra­wej strony stawały się coraz głośniejsze. Baran podniósł głowę i zatrzymał się. Opuścił latarnię na ziemię.

Tak szybko, że nie była pewna, co się stało. Gromada ryjkowatych, świnio-podobnych istot słu­sznego wzrostu, przebiegła obok nich na tylnych łapach, sapiąc i dysząc ciężko. Niektóre z nich dźwigały poduszki i gliniane dzbany. Gdy zniknęły w oddali, zaintonowały monotonny śpiew.

- Te małe bękarty są teraz w pełnym składzie - zauważył Baran. - Niektórym zawsze się udaje przedrzeć się na górę i zakłócić mój spokój w bibliotece.

- Mnie nigdy nie przeszkadzały - odpowie­działa. - Ale kiedyś czytałam w pokoju. Małe, groteskowe stworki...

- Założę się, że są bardzo smakowite. A to przypomina mi, że właśnie stygnie moja kolacja. Chodź...

Ruszył dalej, w końcu dotarł do obszernej kom­naty, w której płonęła jedna pochodnia, jedna topiła się, a z dwóch innych pozostał jedynie popiół w ściennych zagłębieniach. Podniósł dwie świeże pochodnie z wiązki stojącej przy murze, zapalił je i zawiesił w pustych zagłębieniach. Skierował swe kroki do przejścia po lewej stronie.

- Podaj mi kajdany! - nakazał.

Przy stercie pochodni stał stojak z kajdanami i półka z kłódkami. Niewolnik stojący po lewej stronie Dilvisha wyciągnął rękę i ściągnął pęto łańcuchów. Semirama podeszła do niego i wybrała z półki kilka kłódek.

- Poniosę je - oświadczyła. - Masz już pełne ręce.

Mężczyzna kiwnął głową, przewiesił kajdany przez lewe ramię i ruszył dalej. Podążyła za nimi, do komnaty, w której do krzywych ścian przykuci byli Hodgson, Derkon, Odil, Vane, Galt i Lorman. Zdawało się, że wcześniej był tu jeszcze jeden...

Baran uniósł latarnię i schylił się w stronę pustych łańcuchów i pokrytej zakrzepłą krwią ściany, w stronę miejsca, w którym wisiał gruby czarownik trawiony właśnie przez demona.

- Tam - polecił. - Przykujcie go do tego koła.

Pozostali więźniowie obserwowali tę scenę w mil­czeniu, zamarli w bezruchu po wejściu Barana.

Niewolnicy na wpół nieśli, na wpół prowadzili Dilvisha do wskazanego miejsca przy ścianie. Przeciągnęli łańcuchy przez potężną obręcz przykutą do muru, nie zwracając zupełnie uwagi na tych, którzy już wisieli wzdłuż wilgotnych kamieni.

- Teraz dokładnie wiesz, gdzie go szukać w ra­zie potrzeby - zakpił Baran - jeśli nie masz nic przeciw takiej widowni.

Odwróciła się i jednym spojrzeniem przeszyła Barana.

- Już dawno temu przestałeś być zabawny - stwierdziła. - Stałeś się wulgarny i więcej niż odrażający.

Powiedziawszy to, podeszła do miejsca, w którym niewolnicy opasywali ciało Dilvisha łańcuchami. Podała im kłódki, a oni umocowali je we właściwym miejscu. Semirama zamknęła każdą z nich, a Baran poszedł jej śladem sprawdzając ich zatrzaski.

Kiedy sprawdził ostatnią, mruknął z zadowole­niem. Wstając potrząsnął kajdanami, rzucił Semiramie ukradkowe spojrzenie i uśmiechnął się chytrze.

- Robią sporo hałasu - zauważył. - Jeśli tu przyjdziesz, cały zamek będzie wiedział, gdzie cię szukać.

Semirama przykryła usta dłonią i ziewnęła.

- Zapiera ci dech, co?

Dziewczyna uśmiechnęła się i odwróciła głowę w stronę Dilvisha.

- Czy to chciałeś zobaczyć? - rzekła do Ba­rana.

Objęła Dilvisha i pocałowała w usta, przyciskając się doń całym ciałem. Mijały sekundy, Baran zaczął krążyć nerwowo. Niewolnicy odwrócili wzrok. W końcu puściła go ze śmiechem.

- Oczywiście, jestem namiętnie do niego przy­wiązana, do tego nieznajomego, który przybył tu jako intruz, aby nas okraść - oznajmiła.

Odwróciła się gwałtownie i poklepała Dilvisha.

- Bezczelny drań! - stwierdziła z wściekłością.

Dumnym krokiem opuściła celę, nie oglądając się za siebie.

Baran rzucił spojrzenie Dilvishowi i wyszczerzył zęby. Podniósł latarnię ze skalnego występu i wy­szedł z komnaty, za nim podążyli niewolnicy.

Semirama krążyła wokół wylotu korytarza.

- Wiedziałem, że zaczekasz na światło - za­uważył Baran, podchodząc bliżej.

Nie odpowiedziała.

- Nie masz pojęcia, jakie to było dziwne - po­wiedział, dotrzymując jej kroku.

- Pocałunek? - spytała zakłopotana. - Na­prawdę, Baran...

- Sposób, w jaki pielęgnowałaś tego prosta­ka - odparł.

- Nie chciałam, by umarł - odpowiedziała.

- Teraz czy potem? Dlaczego nie?

- Jest zagadką... pierwszym Elfem, który tu dotarł. To niezwykli ludzie. Zazwyczaj trzymają się razem. Niektórzy mówią o nich „aroganci". Myś­lałam, że twój pan ubawi się, poznając cel jego podróży.

- Niektórzy mówią o nich „pechowcy" oświadczył Baran. - Mogą być niebezpieczni.

- Też o tym słyszałam. Ten jest pod dobrym zamknięciem.

- Kiedy wszedłem i zobaczyłem, w jaki sposób zajmujesz się tym intruzem - oczywiście, zdener­wowałem się...

- Czy starasz się przeprosić mnie za te wszystkie złośliwe uwagi?

Baran wolnym krokiem ruszył wzdłuż korytarza, a jego ciało migotało w świetle łatami.

- Tak - zabrzmiał jego głos.

- Świetnie - powiedziała, podążając za nim. - Nie tak, jak zasługuje na to królowa, ale niewąt­pliwie nie potrafisz zrobić tego lepiej.

Baran chrząknął, nie przerywając marszu. I do tej pory nie wiadomo, czy zamierzał rozwinąć swe przeprosiny, bo zatrzymał się gwałtownie, a jego pomruki zatopiły się w fali głośniejszych dźwięków.

Obniżył latarnię i przywarł plecami do ściany. Semirama i niewolnicy poszli w jego ślady. Hałas w poprzecznym korytarzu narastał.

Nagłe obok nich przebiegły niewyraźne postaci. Jedenaście świnio-podobnych stworów z błyszczący­mi kłami zatopiło się w mroku. Odziane były w tuniki z długimi rękawami ozdobione dziwacz­nymi cyframi. Jeden z nich trzymał pod prawą łapą ludzką czaszkę.

- Stygnie moja kolacja - oznajmił Baran, podnosząc latarnię. - Wyjdźmy stąd!

Kilka minut potem wchodzili po długich scho­dach. Tuż przy szczycie pojawiła się mroczna postać. Baran podniósł latarnię.

Jak tylko ukazała się twarz, Baran wrzasnął:

- Myślałem, że zostawiam cię po to, abyś obserwował lustro. Co tu robisz?

- Drugi sługa powiedział mi, że jesteś w pod­ziemiach, panie. Światełko, które miałem śledzić, zniknęło!

- Co takiego? Tak szybko? Muszę natychmiast znaleźć zastępstwo. Doskonale. Jesteś wolny.

- Czekaj! - nakazała Semirama.

Niewolnik spojrzał na nią i serce jego przepełniło się przerażeniem.

- O którym lustrze mówisz? - spytała, wcho­dząc na ostatni stopień. - Z pewnością nie o tym z północnego pokoju na górze, w żelaznej ramie?

Mężczyzna zbladł.

- Tak, Wasza Wysokość - bąknął - o tym samym.

Baran zgasił latarnię i postawił ją na półce. Odwrócił się do Semiramy z niewyraźnym uśmie­chem. Dziewczyna wyprostowała się, a w jej oczach płonęły ognie. Zdawał sobie sprawę ze znaczenia gestu, jaki właśnie wykonywała jej lewa ręka, choć nigdy nie podejrzewał jej o taką moc.

- Zaczekaj, Pani! Powstrzymaj się! - krzy­knął. - To nie to, co myślisz! Pozwól mi wszystko wyjaśnić!

Zastanowił się, czy zdąży przywołać Trzecią dłoń, zanim dokończy swój gest. Zawahała się.

- A zatem mi powiedz.

Odetchnął.

- Próbując rozwiązać zagadkę zablokowanego lustra - zaczął - wysłałem do jego wnętrza ducha, by zbadał uszkodzenia astralne. Miałem zamiar porozmawiać z nim, by poznać rozmiar zniszczeń. Kazałem temu człowiekowi prowadzić obserwacje, gdyby zdarzyło się coś niezwykłego. Właśnie usły­szałaś jego raport. Powinienem natychmiast się tam udać i ustalić, co się dzieje. To może być niezbędna wskazówka, jeśli chcemy otworzyć lustro raz jesz­cze.

Opuściła dłoń.

- Tak - rzekła - musisz iść. Daj mi znać, czego się dowiedziałeś.

- Oczywiście. Zrobię to.

Odwrócił się i zaczął biec.

Semirama obrzuciła wzrokiem dwóch niewolników, którzy prowadzili Dilvisha, i niewolnika, który przyniósł wiadomość dla Barana.

- Co tak sterczycie? - warknęła. - Wracajcie do swych zajęć albo do swoich kwater.

Odeszli w pośpiechu. Patrzyła za nimi, aż zniknęli jej z oczu. Wtedy zawróciła i ruszyła przez ogromną komnatę, kierując się do przejścia wychodzącego na północno-południowy korytarz.

Komnata topiła się w mroku, gdyż zachodziło słońce, a jej jedyne okna umieszczone były wysoko, na zachodniej ścianie. Przechodząc przez salę, do­strzegła z lewej strony nieznaczny ruch. W lustrze ujrzała postać jasnowłosego mężczyzny stojącego przy białym filarze. Ani mężczyzny, ani filaru nie by­ło w komnacie. Zatrzymała się i wybałuszyła oczy.

Był to mężczyzna, którego widziała tamtej nocy podczas niewidzialnego przyjęcia. Stał teraz samo­tnie, w zielonych szatach i z uśmiechem na twarzy. Wtedy zdawała się nie dostrzegać, jak bardzo był przystojny, jak bardzo przypominał...

Uniósł dłoń i skinął na nią. Szkło zalśniło i od­niosła wrażenie, że może przez nie przejść i stanąć obok niego.

Wzruszyła ramionami, pokręciła głową, odwza­jemniając uśmiech. Niestety, śpieszyła się...

Opuszczając komnatę, pobiegła korytarzem, mi­jając przypadkowego sługę, który zapałał światło w lichtarzyku i wysokich świecznikach. Posuwała się w cieniu, aż dotarła do galerii, która prowadziła wzdłuż budynku i do Komnaty Lochu. Przystanęła, by raz jeszcze spojrzeć przez okna, na miejsce, w którym zauważyła go po raz pierwszy.

Sadzawkę widać było bardzo wyraźnie, a dziew­czyna i koń rzeczywiście zniknęli. Czy ona coś dla niego znaczyła? Semirama zdumiała się, wyciągając dłoń, by odwrócić zaklęcie.

W sadzawce przeglądały się góry, część zamku i zachodzące słońce. Gładki pas plaży jaśniał bielą; na stoku wyrastały pojedyncze, ciemne skały.

Przez moment zdawało jej się, że widziała szybki ruch w dole, daleko z prawej strony.

Zawahała się, a następnie zmieniła ogniskową okna, przesuwając ją nieco i przybliżając tym samym stok. Przyglądała mu się uważnie przez chwilę, ale ruch nie powtórzył się.

Uśmiechnęła się delikatnie, zadowolona, że nie zaskoczyła kolejnego poszukiwacza przygód. Jej przedsięwzięcie wymagało pośpiechu - do takiego wniosku doszła przestawiając szybę. Krajobraz odpłynął w dal.

Odeszła od okna i popędziła wzdłuż galerii. Piasek chrupał pod jej sandałami. Poczuła charakterystyczny odór tego miejsca. Kiedy weszła do sali, otoczyło ją wilgotne ciepło lochu.

Podeszła bliżej, siadła na krawędzi i wydała głośny okrzyk. Mijały minuty i choć powtórzyła go kilkakrotnie, nie otrzymała odpowiedzi.

Nie było w tym nic dziwnego, gdyż często od­dawał się medytacjom, wyłączając część swej świa­domości ze świata zewnętrznego. Miała jednak nadzieję, że nie wpadał właśnie w jeden ze swych okresowych stanów uśpienia. Nie byłaby to od­powiednia dla niego pora na takie przedsięwzięcie.

Powtórzyła swój okrzyk. Istniały jeszcze inne wytłumaczenia, ale wołała o nich nie myśleć. Pochyliła się do przodu i dodała nutę usilnej prośby.

W pewnej chwili poczuła jego obecność w swym umyśle - zbliżał się, zbierał siły i był bardzo zaniepokojony. Zdecydowała się na czysto psychi­czne porozumienie, ale nic się nie wydarzyło. Jedy­nie woda zmętniała jeszcze bardziej. Czekała, czas mijał, a on się nie pojawiał. Spływały po niej fale różnych wrażeń zmysłowych czarne, wrogie istoty niczym nietoperze unosiły się z lochu - mus­kały ją delikatnie, bardziej dla zabawy i z ciekawo­ści, która typowa była dla tego miejsca.

- Co się dzieje? - spytała, wydając ćwierkające dźwięki, jak to zwykłe czyniła.

Nie otrzymała odpowiedzi, ale fale wrażeń i emo­cji narastały. Atmosfera tego miejsca stawała się coraz bardziej posępna i groźna. Nagłe wszystko zmieniło się w mgnieniu oka, zapanował radosny nastrój przeszyty nutą triumfu. Dźwięk ten stawał się coraz głośniejszy, potworki zostały zmiecione i zepchnięte na dalszy plan. Woda zawirowała ponownie i kawałek bezkształtnej, mrocznej istoty przebił powierzchnię, a wokół niego unosiła się mglista, perłowa poświata. Przewijały się przez nią rozmazane wzory, zniekształcając poruszające się pod nimi cielsko.

- Siostro, kochanko i kapłanko, pozdrawiam cię ze wszystkich miejsc, w których żyję - usłyszała zwyczajowe powitanie w tym samym języku.

- Ja ciebie też, ta, która przebywa w tym miejscu. Tualuo, bracie Starszych. Jesteś zatro­skany. Jaka jest tego przyczyna? Powiedz mi.

- Królowo tego miejsca, Semiramo, to bolesny cykl wzrostu właściwy memu rodowi. Jestem spok­rewniony z ciemnością i światłem, posiadam obie natury.

- My także, Tualuo.

- Ach, ale ludzie potrafią łączyć je ze so­bą w ciągu życia. Życie jest przez to o wiele pro­stsze.

- Nie jest wolne od problemów.

- Ale nasze przynosi eony rekryminacji; wzaje­mnego obwiniania się za miniony cykl, w którym rządziła przeciwstawna natura - aż do czasu, kiedy nadejdzie ten oczekiwany, niemożliwy dzień połą­czenia obu natur i będziemy gotowi na spotkanie z naszymi bliskimi, daleko od tego piekła polaryzacji.

Ogarnął ją głęboki smutek i nie mogła powstrzy­mać się od łez. Z wody wysunęła się macka, bardzo nieśmiało, a jej koniuszek musnął stopę dziew­czyny.

- Nie użalaj się nade mną, dziecino. Zapłacz raczej nad losem ludzkości. Bo gdy zapadnie nade mną ciemność, a już żałuję tych dni, moc moja opanuje tę krainę, przydając cierpienia ludziom - ratuj się, gdyż jesteś moją sługą. Musisz nabrać sił i być bystra, twarda i chłodna jak poranna gwiaz­da - i ja będę silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Cały świat zadrży w posadach jak dawniej, gdy moi przodkowie z alternatywnego cyklu walczyli o du­szę człowieka.

- Czy można jakoś temu zaradzić? - spytała.

- Mogę to powstrzymać i zrobię to, tak długo jak potrafię.

- A co z Jelerakiem i długiem, który wszyscy z twego rodu wobec niego zaciągnęli?

- Dług został spłacony, Semiramo, dawno te­mu. A on nie jest już tym samym mężczyzną, którego kiedyś znałaś.

- O czym ty mówisz?

- Zmienił się. Być może i on ma swą jasną i ciemną naturę.

- Trudno mi w to uwierzyć, choć dotarły do mnie liczne pogłoski. Już dawno temu słyszałam, że był chory przez długi czas, przez lata po upadku Hohorgi...

- Może najuprzejmiej byłoby powiedzieć, że nigdy nie powrócił do zdrowia.

- Kiedy mnie tu wezwał, traktował z całym szacunkiem...

- Oczywiście. Potrzebował cię. Posiadasz nie­zwykłe umiejętności - jak na istotę ludzką. I jest jeszcze coś... Bardzo żałuję - ciągnął - że wkrótce będzie nas tyle łączyć, mnie i jego.

- Przewróciłeś mój świat do góry nogami - rzekła.

- Przykro mi, ale nie potrafię przewidzieć, kiedy nastąpi we mnie przemiana. Nadal będę ci pomagał we wszystkim, czego zechcesz, najlepiej jak potrafię i tak długo, jak to będzie możliwe.

Wyciągnęła dłoń i pogłaskała jedną z macek.

- Czy ja mogłabym ci jakoś pomóc...

- Nie - odpowiedział. - Żaden śmiertelnik nie może mi pomóc. To śmieszne, ale w okresie przejściowym zwariuję na jakiś czas. Odeślę cię z powrotem, zanim to nastąpi, do miejsca, które przeznaczyłem dla ciebie - poza czasem i prze­strzenią, pełnego radości. Moje drugie „ja" niewąt­pliwie przywoła cię, kiedy potrzebne będą twe usługi.

- Zasmuca mnie to, co mówisz.

- Mnie także. Porozmawiajmy zatem o tym, co cię tutaj sprowadziło.

- Sprawa jeszcze bardziej się zagmatwała - po­wiedziała - przez to, co od ciebie usłyszałam. Baran majstruje coś przy zwierciadle. Umieścił w jego wnętrzu co najmniej jednego ducha. Drugie­go prawdopodobnie instaluje w nim teraz...

- Nie zważam na przyziemne sprawy, o ile ty mi nie każesz. Powiedz mi zatem, kim jest Baran i dlaczego niepokoi cię to, co wyczynia z lustrem.

- Baran to ciemny, ciężki mężczyzna, który czasami mi towarzyszy.

- Ten, który robi sztuczki dłonią?

- Tak, rządca Jeleraka w tym zamku. A lustro - z komnaty w północnej wieży jest środkiem transportu dla Jeleraka, i przenosi go z jednej posiadłości do drugiej. Pewien czas temu Jelerak został ranny w pojedynku z drugim czarow­nikiem. Myśleliśmy, że tu przybędzie, a wtedy błagałabym cię o moc, która go uzdrowi. Kiedy oczekiwaliśmy na jego przybycie, wielu innych, którzy uznali go za zmarłego lub wyczerpanego, próbowało szturmować to miejsce, by potem wyko­rzystać cię do własnych celów.

Obok dziewczyny przepłynęła drobna fala roz­bawienia.

- To właśnie wtedy zrozumiałam powód, dla którego Jelerak przywrócił mnie do życia - abym pomogła ci w czasie letniego osłabienia...

- Mój pierwszy, od wieków, moment szaleństwa. Do tego czasu przekazywałem mu moc, zawsze, kiedy o to prosił, by mógł wyświadczyć przysługi, o których wspomniałaś. Nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje. Ja też nie.

- I ja nie. Choć przypomniałam sobie kilka starych, mrocznych zaklęć, nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Ale gdy przybyło tu kilku intruzów, pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli w pełnej świadomości ponownie zaczarujesz tę krainę, by ich odstraszyć. Wiedziałam, że nie powstrzyma to Jeleraka, który zawsze mógł wykorzystać do podróży swe lustro. Przedstawiłam Baranowi plan działania, ale jego intencje były irytujące. Dałam mu do zrozumienia, że sytuacja jest trudniejsza niż zeszłego lata i tylko ja potrafię się z nią uporać. Ten podstęp dał mi nad nim większą władzę. Przez cały czas byłam pewna, że lustro znajduje się w dobrym stanie. Teraz nie jestem tego pewna. Uważam, że mógł je blokować przez cały ten czas.

- Dlaczego miałby to zrobić?.

- Kiedy wprowadziłeś tę krainę w stan wrzenia, całkowicie zagrodzony został dostęp do zamku, pozostało jedynie lustro. Gdy znalazł sposób na blokadę zwierciadła, byliśmy odizolowani od świa­ta, a Jelerak nie mógł wrócić, by zregenerować swe siły. Jestem przekonana, iż Baran upodobnił się do najeźdźców. Pragnął zatrzymać to miejsce dla sie­bie, szukając sposobów, aby przejąć nad tobą kontrolę.

- Czy nie zdaje sobie sprawy, że służyłem Jelerakowi z własnej woli, a nie pod przymusem, że przez te lata ludzkie poczynania nic dla mnie nie znaczyły?

- Nie, nigdy mu tego nie powiedziałam. Im mniej wie, tym lepiej.

- A zatem na czym potęga problem?

- Nie jestem pewna. Na początku przychodzi­łam, by prosić cię o otwarcie lustra i zabezpieczenie go przed wszelkimi próbami jego zamknięcia. Cho­dziło o to, aby powrócił Jelerak, pokrzepił się i we właściwy sposób zajął się Baranem. Ale teraz, po tym, co opowiedziałeś mi o Jeleraku, brakuje mi słów.

- Odblokowanie lustra jest proste, ale nie mógł­bym obiecać, że pozostanie otwarte, gdyby opętało mnie kolejne szaleństwo.

- ... a potem chciałam cię prosić, abyś wznowił emanacje i raz jeszcze wstrząsnął tą krainą - by utrzymać z dala nieproszonych gości i dać Jelerakowi szansę powrotu przez zwierciadło. Miało to przekonać Barana, że nadal nie dajesz się kont­rolować. Wtedy zostawiłby mnie w spokoju, nie żądając, abym uczestniczyła w tym bezowocnym przedsięwzięciu.

- A teraz?

- A teraz muszę wybierać między jednym złem a drugim. Sama nie wiem. Baran nie jest tak mądry i lubi mnie. Z pewnością mogłabym go kontrolować. A jednak nadal mam poczucie lojalności względem Jeleraka. Nieważne, co o nim myślisz - zawsze traktował mnie z szacunkiem.

- Bez względu na sytuację, wszystko będzie od ciebie zależeć.

- Oczywiście, z wyjątkiem respektowania mojej pozycji. Na dworze w Jandarze nie był obcym przybyszem.

- Może to prawda, a może nie, ale ja myślałem o czymś bardziej osobistym.

Zesztywniała. Potem wybuchnęła śmiechem.

- Nie, w to nie mogę uwierzyć. Jelerak? Zaw­sze postępował jak mnich. Oddawał się wyłącznie Sztuce.

- Mógł wezwać każdego z twego znakomitego rodu, aby ze mną porozmawiał.

- Prawda.

- Jego pierwsza miłość to władza i dominacja nad ludzką duszą. A mimo to istnieją dwa ludzkie uczucia, których nie zdołał się pozbyć - braterskie przywiązanie do kapłanów z Babrigore i miłość do samego siebie. Ty zawsze byłaś niedostępną królo­wą i kapłanką.

- Dobrze to ukrywał.

- Ale nie przed Tualuą - ja przejrzałem jego serce i pragnienia - nawet te, z których sam nie zdaje sobie sprawy. Jest powód, dla którego ci o tym opowiadam. Moja energia kruszy się i chciałbym zaspokoić własne potrzeby, zanim rozpadnie się w proch. Kiedy tak ze sobą rozmawiamy, jednym okiem spoglądam na linie przeszłości. Widzę czarną plamę, której nie potrafię rozszyfrować. Myślę, że jest w coś wmieszany poza tym punktem. Moim pierwszym zamiarem było wysłanie cię w miejsce, które specjalnie przygotowałem dla twego bezpie­czeństwa.

Jej myśli skupiły się wokół mężczyzny w kaj­danach.

- Nie pójdę.

- Ja też to wiedziałem. Dlatego opowiedziałem ci o ludzkiej słabości czarownika. W najlepszym razie to rzecz bardzo ulotna. Nawet on jest jej tylko częściowo świadomy i nie do końca ją ro­zumie. Przestrzegam cię, abyś na to nie liczyła, choć w czarnej godzinie wiedza ta może być przy­datna.

Przytuliła się do macki.

- Tualua! Tualua! Być może jesteś silniejszy niż myślisz. Czy nie możesz stanąć do walki z ciemną mocą i pokonać jej?

Atmosfera stała się ponura i pełna zamyślenia.

- To, według mego rozumienia - odezwał się w końcu Tualua - nie jest mój model. Próbuję i będę próbował. Obawiam się jednak, że moje starania wytwarzają jeszcze większą siłę.

- Nie poddawaj się. Wytrzymaj tak długo, jak potrafisz. Wezwij Starszych Bogów, swych krew­nych, jeśli będziesz musiał!

Piwnicą wstrząsnął wybuch śmiechu.

- Miejsce, do którego jestem przykuty, już dawno zostało opuszczone przez mych znakomi­tych przodków. Tam, wysoko, nie usłyszą mnie. Nie, musimy przygotować się do próby, a ja powinienem znowu zająć się ludzkimi sprawami, gdyż spłatają się z moimi. Słuchaj mnie uważnie, bo czuję nad­chodzący atak szaleństwa...

* * *

Parująca woda w wyłożonym jaskrawymi płyt­kami stawie Holruna sięgała mu do ramienia, a powietrze wypełniał aromat egzotycznych kadzi­deł. Jego twarz była kanciasta, a oczy - na wpół zamknięte - ciemne, ciekawe świata i pełne wyra­zu. Usta, nawet zamknięte, układały się w lekko złowieszczy uśmiech. Pochylił się do przodu, kiedy jedna z jego nałożnic klęknęła za nim i zaczęła masować mu ramiona. Druga faworyta podała mu chłodny napój w rzeźbionym, zakrzywionym rogu wymarłego drapieżnika. Pociągnął łyk, oddał róg, przeciągając koniuszkami palców po dłoni dziew­czyny.

Gdy usłyszał wezwanie kryształu, zaklął cicho i przesunął ręką po czuprynie niesfornych, brązo­wych włosów, rezygnując z posług drugiej kobiety. Odwrócił się w stronę ogromnej kuli umieszczonej w ścianie i ozdobionej mozaiką delikatnych płytek w formie potężnego oka. Skupił całą swą uwagę i w źrenicy pojawił się obraz Meliasha.

- Przepraszam, że cię niepokoję - zaczął Meliash.

- Tak to bywa, gdy jest się najmłodszym człon­kiem Rady. Przypuszczam, że ma to swe zalety, jeśli chcesz coś zdobyć. Te stare, trzęsące się mumie nie mogą się nawet zdecydować na załatwienie włas­nych potrzeb. Ktoś musi im od czasu do czasu wsadzić w tyłek gorący pogrzebacz, a wówczas wybór pada na mnie. Jak sprawy w Sangaris? Ja...

- W Kannais.

- Tak, Kannais. Wiesz, zazdroszczę ci tej pracy na świeżym powietrzu. No cóż, sprawy administ­racyjne też muszą być nadzorowane.

Zatrzymał się nagłe i błysnął uśmiechem.

- Tak - odezwał się Meliash. - Zaszło tu ostatnio sporo zmian i Rada powinna zdawać sobie z nich sprawę. Dotarliśmy też do bardzo ciekawej informacji. Prawdę mówiąc, jestem pewien, iż nad­szedł czas, aby Rada podjęła działania w sprawie bezpośrednio dotyczącej Jel...

- Pomału! Pomału! - Holrun stał już z pod­niesioną dłonią, a jego masażystka w pośpiechu poprawiała szaty na jego ramionach. - Czasem wydaje mi się, że nawet sklepienie niebieskie ma uszy oraz inne przydatki. Pozwól mi przenieść się na drugi kryształ. Nie uwierzyłbyś, jakie zaklęcia ochronne posiada. Niebawem wezwę cię znów. Pomachał ręką i Meliash zniknął.

Holrun wolno opuścił basen i założył sandały. Wyszedł z groty i ruszył w dół spadzistego tune­lu, podnosząc dwa pałce do ust, wygwizdując gło­śny, piskliwy dźwięk. Po obu stronach tunelu, na pasie z białego kamienia zabłyszczało blade świa­tełko.

Z uśmiechem skręcił za rogiem i wszedł do komnaty w kształcie litery L wykutej w kamieniu na dwóch poziomach. Pstryknął palcami, a w niszy zatliły się kłody drewna, przez szczelinę unosił się dym, osłonięty nieco pomarańczowymi stalaktytami, wokół których długie łańcuchy wyrzeźbionych figur transmitowały erotyczne impulsy w postaci potężnych spiral. Grube świece w wysokich stoja­kach zamigotały pełnią życia, odsłaniając ładny tęcz zagracony pokój pełen magicznego sprzętu używa­nego przez ponad trzydzieści narodów i plemion. Każde widoczne miejsce na posadzce, sklepionym suficie i beczkowych ścianach pokryte było magicz­nymi symbolami.

Natychmiast skierował się ku półce po lewej stronie, zdjął małą szkatułkę z cytrynowego drzewa i przeniósł ją na stojak w rogu, obok kominka. Posuwając nogą po dywaniku w geometryczne wzory, przyciągnął niski stołek przykryty szarym futrem. Otworzył szkatułkę i wyjął zadymiony, prawie czarny kryształ i postawił go obok. Usado­wił się na stołku, zaczerpnął powietrza, wypuścił je i powiedział jedno słowo:

- Meliash!

Kryształ rozjaśnił się nieco i w jego głębi pojawiła się niewyraźna sylwetka Meliasha.

- I jak? - zapytał.

- Twój głos jest bardzo oddalony - padła cicha, ćwierkająca odpowiedź.

- Nic na to nie poradzę. Zaklęcia ochronne gniotą nas ze wszystkich stron, jak wierzyciele na pogrzebie. Ale mów swobodnie. Cóż takiego ma zrobić Rada w sprawie Jeleraka?

- Jestem pewien, że tego ranka przejeżdżał tędy w przebraniu, a teraz próbuje przedrzeć się do zamku.

- O, cholera. To przecież jego dom. Jeśli powrót do domu jest czymś najgorszym, na co go stać, nie rozumiem gdzie...

- Nie rozumiesz. Jest teraz słabszy niż kiedykol­wiek wcześniej. Gwarantuję ci, że próbuje się tam dostać, by wykorzystać jedno ze swych najwięk­szych źródeł mocy, by odzyskać siły. Ale jego szansę są nikłe - zwłaszcza jeśli Tualua przechodzi właś­nie kolejny atak szaleństwa, typowy dla jego rodu. A tak właśnie jest. Potem...

Holrun pomachał dłonią.

- Czekaj. Wszystko to brzmi bardzo interesują­co, ale nie mam pojęcia, do czego zmierzasz. Nawet wyczerpany, może być groźnym przeciwnikiem. Przeprowadzono szereg sekretnych badań i wróżb na temat skutków, jakie mogą przynieść starcia i konflikty z tym magiem.

- Wiesz, czego są warte - zauważył Meliash. - Prędzej czy później ten człowiek zniszczy albo obali całą organizację, tak jak uczynił to z niektórymi czarownikami. Wiem, że ma wśród nas całą rzeszę popleczników. Ty też to wiesz. Wkrótce będziemy musieli się nim zająć, a uważam, że teraz jest po temu najlepsza sposobność. Sam słyszałem, jak mówiłeś, że chcesz, aby stało się to za twego życia.

- Tak, nie przeczę. Ale powiedziałem to nieofic­jalnie i prywatnie. Rada jest ciałem bardzo konser­watywnym. Dlatego przez lata prowadziła wzglę­dem niego politykę uników.

- Jest coś jeszcze - oświadczył Meliash.

- Mianowicie...

- Dziś rano przybył tu jakiś człowiek z wyraź­nym zamiarem zabicia Jeleraka.

Holrun prychnął.

- To wszystko? - zapytał. - A wiesz, ilu już próbowało? Jak niewielu zdołało się do niego zbliżyć? Nie, tak czy inaczej, ta informacja nie jest wiele warta.

- Na imię miał Dilvish i dosiadał metalowego rumaka. Niedawno dowiedziałem się, kim jest.

- Dilvish Przeklęty? On tam jest? Jesteś tego pewien? Pół-Elf? Wysoki? Jasny? W zielonych bu­tach?

- Tak. Kiedyś należał do Zakonu...

- Wiem, wiem! Dilvish! Na Boga! Nie chcę, aby zginął, będąc tak blisko celu. Był moim bohaterem z dzieciństwa Pułkownik Wschodu. A kiedy powrócił z Piekła... On go dostanie, wiesz? Gdybym sam miał wybierać zamachowca, nie szukałbym dalej. Dilvish...

- Więc pomyślałem, że jeśli Zakon chce unik­nąć bezpośredniej konfrontacji, mógłby po prostu pomóc temu człowiekowi, trzymając się z dala konfliktu.

Holrun nie patrzył na niego. Oczy jego wpat­rywały się w przestrzeń.

- Co o tym sądzisz? - spytał Meiiash.

- Opowiedz mi o tym miejscu. Jak wygląda?

- Zakłócenia ustały. Kraina wokół niego jest spokojna. Widzę z oddali zamek. W jego murach płoną pochodnie. Mapa wnętrz powinna znajdo­wać się w archiwum. Muszę to sprawdzić u Rawka. Rządcą Jeleraka w tym zamczysku jest Baran z Blackworld, nie najgorszy czarownik...

- Czy jest w tym miejscu coś osobliwego. Stare zamczyska mają swe historie.

- Historia tego zlewa się z legendą. Uważany jest za najstarszą budowlę na świecie, starszą od rodzaju ludzkiego. Podobno jest nawiedzony. Przy­puszcza się, że ma jakieś powiązania ze Starszymi Bogami.

- Jeden z tych, co? W porządku, słuchaj. Wzbu­dziłeś me zainteresowanie. Zatrzymaj to dla siebie i nie rób nic głupiego. Natychmiast przedstawię to na nadzwyczajnej sesji Rady. Spróbuję przekonać ich do zmiany polityki. Ale nie oczekuj zbyt wiele. Większość z nich nie spostrzegłaby szansy, nawet gdyby ta podeszła i ugryzła ich w siedzenie. Wrócę do ciebie, gdy czegoś się dowiem, a potem za­stanowimy się, co dalej.

Zerwał połączenie, wstał, popatrzył przez chwilę w ogień i przeszedł przez komnatę.

- Cholernie gorąco!

Pstryknął palcami i światła zgasły.

7.

Dilvish słyszał ich śmiech, ich dowcip. „Pocału­nek śmierci" - te słowa przewijały się najgłośniej. Nie zwracał na nie uwagi, ale drżał cały, wisząc w kajdanach. Jego myśli pogrążone były w chaosie odrodzonych wspomnień. Ból głowy minął. Wszys­tko, co zrobiła ta kobieta, zadziałało z zaskakującą sprawnością. Ból, który mu teraz dokuczał, miał charakter psychiczny, wywołany dotknięciem de­mona. Wrócił myślami do Krainy Cierpienia i wspomnienia, które kiedyś wyrzucił z siebie na zawsze, spłynęły na niego niczym wrząca lawa.

Po jakimś czasie zrozumiał, gdzie jest i dlaczego, i miejsce bólu zajął gniew. Starał się skoncentrować swą uwagę; powiodło się. Dotarły do niego ich słowa:

- ...trzeba ratować tego łowcę demonów. Kiedy go tu wciągali, prawie wszystko starli.

- Czy zdołasz go dosięgnąć? Przez jakiś czas nie możemy na niego liczyć.

- Spróbuję.

- Odil, będziesz musiał wyciągnąć się raz jeszcze.

Przez lekko domknięte oczy Dilvish przyjrzał się współwięźniom. Nie rozpoznał żadnego z nich, ale przysłuchując się ich rozmowie i widząc wzór, który rysowali, zrozumiał, że wszyscy byli czarownikami, ich wygląd sprawiał wrażenie, iż przebywali tu jako więźniowie dosyć długo.

Całkowicie otworzył oczy. Żaden z nich tego nie zauważył; tak bardzo pochłonięci byli swą pracą. Baczniej przyjrzał się rysunkowi. Okazał się on prostą odmianą bardzo podstawowego wzoru, po­znawanego przez większość uczniów w pierwszym roku nauki. Z rozpędem wyciągnął stopę w zielonym bucie i uzupełnił brakujący motyw.

- Patrzcie! Kochaś odzyskał świadomość! - zawołał jeden z nich. Kiedy głowy zaczęły obracać się w jego stronę, dodał: - Jestem Galt, a to Vane.

Dilvish kiwnął głową, a pozostali ciągnęli:

- ...Hodgson.

- ...Derkon - usłyszał z lewej.

- ...Lorman - padło z prawej.

- ...Odil.

- A ja jestem Dilvish - przedstawił się.

Derkon obrócił gwałtownie głowę w jego kierun­ku i spojrzał mu w oczy.

- Pułkownik Dilvish? Byłeś pod Portaroy? - spytał.

- Ten sam.

- Ja też tam byłem.

- Przykro mi, ale nie przypominam sobie...

Derkon wybuchnął śmiechem.

- Byłem po przeciwnej stronie, w Korpusie Czarowników - rzucając silne zaklęcia, które miały doprowadzić do twej porażki. Okazałeś się niewdzięczny i wygrałeś, a ja straciłem swą pro­wizję.

- Nie mogę powiedzieć, abym tego żałował. Po co rysujecie te pułapki na całej podłodze?

- Demony myślą, że to przeklęte miejsce jest spiżarnią. Przychodzą tu od czasu do czasu i poże­rają nas,

- A zatem to dobra myśl. Czy wszyscy jesteście tutaj za to samo?

- Tak - rzekł Derkon.

- Nie - odezwał się Hodgson.

Dilvish uniósł brew.

- On jedynie stawia metafizyczną tezę - wyjaś­nił Derkon.

- Moralną - poprawił Hodgson. - Z różnych powodów pragnęliśmy mocy tego miejsca.

- Ale wszyscy jej pragnęliśmy - zauważył Derkon z uśmiechem. - Wszyscy byliśmy na tyle dobrzy lub po prostu sprzyjało nam szczęście, że przedarliśmy się do zamku, i na tym koniec. - Tu uniósł dłoń, dramatycznie szczękając kajdanami. - Moje zaklęcia wyrwały się spod kontroli i stanąłem twarzą w twarz z Baranem. Wtedy zaatakował mnie swą trzecią dłonią.

- Trzecią ręką?

- Tak. Wyhodował sobie na drugiej płaszczyźnie dodatkowy mechanizm. W razie potrzeby spro­wadzi go tutaj. Jeśli się stąd wydostaniesz i napot­kasz go, pamiętaj, że ta dłoń może być szybsza niż wzrok.

- Będę pamiętał.

- A gdzie twój metalowy rumak?

Dilvish zadumał się.

- Niestety, spotkało go to, co mnie kiedyś. Zamienił się w posąg.

Skinął głową w nieokreślonym kierunku.

- Gdzieś tam...

Hodgson chrząknął.

- Który kraniec Sztuki preferujesz? - zapytał.

- Moje zainteresowanie Sztuką ograniczało się ostatnio do minimum było bardziej praktyczne niż techniczne - padła odpowiedź.

Hodgson zaśmiał się po cichu.

- A zatem mogę spytać, w jakim celu masz zamiar wykorzystać moc Starszych, jeśli przejmiesz nad nią kontrolę?

- Nie przyjechałem tu w poszukiwaniu mocy - odparł Dilvish.

- A więc po co? - spytał Lorman.

- Po Jeleraka z krwi i kości - żeby raz na zawsze się z nimi pożegnał.

W piwnicy rozległy się ciężkie westchnienia.

- Naprawdę? - odezwał się Derkon.

Dilvish kiwnął głową.

- Dzielny lub głupi albo jedno i drugie. Jest jednak coś niezwykłego w tym wygórowanym i da­remnym przedsięwzięciu. Podziwiam cię. Niestety, nie będziesz miał okazji spróbować.

- To się jeszcze okaże - burknął Dilvish.

- Powiedz mi - nalegał Hodgson - gdzie leży twa największa moc w Sztuce. Potężne czary musisz pokonywać czymś więcej niż groźnym spojrzeniem i mieczem. Jaki kolor ma twa podstawowa siła?

Dilvish pomyślał o Straszliwych Zaklęciach, któ­re prawdopodobnie jako jedyny na ziemi znał wszystkie.

- Czarny jak Loch, z którego się wywodzi, niestety - odpowiedział.

Derkon i Lorman zachichotali, gdy to mówił.

- Zatem jest nas trzech wśród siedmiu, nie­którzy reprezentują kolor szary - rzucił Derkon. - Nie jest źle.

- Nie uważam się w pełni za czarownika - sze­pnął Dilvish.

W tym momencie zaśmiali się wszyscy.

- To tak, jakbyś był trochę nieżywy, trochę w ciąży, co?

- Kto obudził legiony z Shoredan?

- Gdzie zdobyłeś tego metalowego wierzchowca?

- Jak dotarłeś do zamku?

- Czy te elfie buty nie są czarodziejskie?

- Dzięki za pomoc przy budowie pułapki na demona.

Dilvish wyglądał na zmieszanego.

- Nigdy nie postrzegałem tego w ten sposób - bąknął. - Być może prawdą jest to, co mówicie...

Znowu parsknęli śmiechem.

- Jesteś rzeczywiście niezwykły - oświadczył w końcu Derkon. - Ale jak można inaczej pokonać czarną magię, jak nie tym samym?

- Białą magią! - krzyknął Hodgson.

Szarzy wyśmiali obu.

- Wołałbym skorzystać z naturalnej broni, jeśli to możliwe.

Zaśmiali się wszyscy.

- Przeciw niemu?

- Nigdy nie podejdziesz wystarczająco blisko.

- Przede wszystkim należy myśleć o własnej wygodzie.

- Jak mucha na ogiera...

- Kropla wody na wielkiej pustyni...

- ...wyprawiłby cię na tamten świat.

- Może tak - stwierdził Dilvish - a może nie.

- Po raz pierwszy od naszego pojmania - oświadczył Derkon - dostarczyłeś nam trochę uciechy. Podobnie jak większość naszych dysku­sji i ta niewątpliwie pozostanie dyskusją akade­micką.

- Idźmy dalej w tym kierunku - zaproponował Dilvish. - Co planujecie po wydostaniu się stąd?

- A dlaczego uważasz, że mamy jakiś plan - spytał Galt.

- Cicho! - ostrzegł go Vane.

- W każdym więzieniu, w którym przebywa­łem, zawsze były jakieś plany - odparł Dilvish.

- Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś zama­skowanym Jelerakiem bawiącym się z nami w ciu­ciubabkę?

- Pół tuzina czarowników, wszystkich odcieni, nie potrafi stwierdzić, czy ktoś uległ transformacyj­nemu zaklęciu?

- W tym miejscu nasze czary nie działają - a w tym przypadku przebranie może nie mieć nic wspólnego z magią.

- Spokój! - nakazał Derkon. - Ten człowiek nie jest Jelerakiem.

- Skąd to wiesz? - spytał Odil.

- Bo spotkałem Jeleraka i żadne ziemskie prze­branie nie jest w stanie go zmienić. A jeśli chodzi o przebranie magiczne - pewnych rzeczy nie da się zmienić. Jestem nie tylko czarownikiem, pozostaję również wrażliwy na wpływy psychiczne. Lubię tego człowieka. Jeleraka nigdy nie lubiłem.

- Opierasz się na odczuciach?

- Osoby wrażliwe ufają swym odczuciom. Jelerak praktykuje Czarną Sztukę - rzucił Hodgson.

- A mimo to nie lubiłeś go?

- A czy wszyscy pisarze muszą się lubić? Wszy­scy żołnierze? Wszyscy kapłani? Czy lubisz wszy­stkich białych magów? To tak jak wszędzie. Doceniam jego talent i do­konania, ale osobiście mnie denerwuje.

- W jaki sposób?

- Nigdy nie spotkałem człowieka, który ko­chałby zło dla samego zła.

- To dziwne, że potępia to ktoś taki, jak ty.

- Dla mnie Sztuka jest celem, a nie środkiem. Ja jestem niezależny.

- To splami twą reputację.

- To już mój problem. Dilvish zadał pytanie. Czy ktoś na nie odpowie?

- Ja - zabrał głos Hodgson. - Nie, nie ma planu wydostania się stąd. Ale jeśli nam się uda, ceł mamy wspólny. Zamierzamy udać się do nienaruszonej strefy i połączyć nasze moce, aby skanalizo­wać emanacje Tualui i przerwać obronne zaklęcie wiszące nad tym miejscem. Jesteś mile widziany w naszym gronie.

- Jakie będą tego skutki? - spytał Dilvish.

- Nie mamy pewności. Być może miejsce to rozpadnie się w proch i w zamieszaniu zdołamy się stąd wydostać.

- Kamienie na kamieniach przetrwają - rzekł Dilvish. - Najprawdopodobniej miejsce to ze­starzeje się w sposób naturalny. Muszę odrzucić wasze zaproszenie, gdyż gdy tytko opuszczę to miejsce, czekają na mnie inne sprawy.

Galt parsknął.

- Przypuszczam, że stanie się to niebawem? - mruknął.

- Tak, ale muszę wiedzieć, czy któryś z was widział Jeleraka. Czy on tu jest? Gdzie mieszka?

Zapanowało milczenie. Dilvish rozejrzał się po pokoju, ale każdy z mężczyzn pokręcił przecząco głową.

- Gdyby tu był - oświadczył Odil - nikt z nas by już nie żył, albo jeszcze gorzej.

- Jeśli chodzi o jego mieszkanie - odezwał się Galt - nasza wiedza w tym względzie jest nieco ograniczona.

- Kim była ta kobieta - spytał Dilvish. - Kto mnie tu przyprowadził?

Znowu rozległ się śmiech.

- Nawet jej nie znasz? - zdziwił się Vane. - To Królowa Semirama - pani starego Jandaru - poinformował go Hodgson - przywoła­na z prochów przez samego Jeleraka, aby mu słu­żyć.

- Słyszałem ballady i legendy o jej urodzie i przebiegłości... - powiedział Dilvish. - Trudno uwierzyć, że naprawdę tu jest, żywa, dzięki mocy tego człowieka. Mówiono, że jeden z moich przod­ków był jej kochankiem.

- Któż to mógł być? - zastanawiał się Hodg­son.

- Sam Selar.

W tym momencie Lorman zaczął łkać i potrząsać łańcuchami.

- Niestety! Niestety! To znów się zaczyna, a ja nie wiedziałem, że się skończyło! Jesteśmy przeklęci podwójnie. Mieć taką szansę i wypuścić ją z rąk! Jaka szkoda.

- O co chodzi? - zapytał go Hodgson.

- Przegraliśmy! Jesteśmy zrujnowani! A to było takie proste!

- Co, co takiego?

Ale stary czarownik pogrążył się w rozpaczy, a następnie zaczął przeklinać. Tuż nad nimi, w mro­cznej przestrzeni pojawiła się chmura i spadł z niej jasnoniebieski śnieg.

- Czy ktoś wie, o czym on opowiada?

Pokręcili przecząco głowami.

Lorman uniósł kościsty palec, wskazując na nienaturalną zamieć śnieżną.

- Tam! Tam! - wrzasnął. - Znowu się za­częło! Czułem, jak zaczynają się emanacje! Ustały na pewien czas, a my nie zwróciliśmy na to uwagi! Mogliśmy wtedy wykorzystać nasze czary! Mogliś­my się stąd wydostać!

Zazgrzytał resztkami swych zębów.

* * *

Drzwi saloniku wychodzące na główną komnatę otworzyły się wolno na oblany szarzejącym świat­łem świat. Pod górną framugą pojawiła się potężna głowa pokryta czarnymi, kręconymi włosami i po­tężnie umięśniony mężczyzna wkroczył do pokoju.

Obnażony do połowy, miał na sobie krótki niebiesko-czarny zwój spięty skórzanym pasem, z którego zwisał potężny miecz. Wolno obrócił głowę, podniósł ją i poruszył nozdrzami. Bezsze­lestnie stąpając na koturnach, podszedł do po­krytego smugami błota łoża, a następnie ruszył w głąb komnaty. Jego oczy miały kolor rozżarzone­go błękitu; broda, podobnie jak włosy, zwijała się w długie loki.

Stanął przed drzwiami z prawej strony i wolno je uchylił. Zajrzał do głównej sali. Zwisające z sufitu szklane drzewo płonęło czymś, co nie było ogniem. Posadzka lśniła jak tafla stawu. Gdzieś z bliska dobiegało tykanie. Lustrzane ściany odbijały nie­skończoność. Kichnął, wdychając stęchłe powietrze, i wkroczył do środka. W komnacie nie było nikogo.

Kiedy wchodził, z lewej strony usłyszał dźwięk kurantów. Rzucił się w przód z ogromną szybko­ścią, niezwykłą jak na człowieka jego postury, skrę­cił, zrobił duży krok i wyciągnął miecz.

Dźwięk kurantów powtórzył się, a dochodził z wysokiej, wąskiej szkatuły stojącej w niszy, z prawej strony drzwi, które właśnie otworzył. W górnej swej części szkatuła posiadała okrągłą tarczę z wy­malowanymi dwunastoma liczbami, a umieszczone na niej dwie strzałki rozchodziły się w przeciwnych kierunkach. Kuranty dzwoniły nadał. Podszedł bliżej, przyglądając się badawczo mechanizmowi widocznemu przez zdobioną szybę. Liczył uderze­nia, a jego duże usta wykrzywiły się w uśmiechu. Po siedmiu uderzeniach nastąpiła cisza i wtedy pojął, co było źródłem tykania. Dostrzegł, że mniejsza strzałka znajduje się na liczbie siedem. Przyjrzał się wizerunkom słońca i księżyca we wszystkich fazach, wyrytym i wymalowanym na tarczy. Nagle zro­zumiał funkcję konstrukcji i z trudem opanował zachwyt nad jej prostotą i elegancją. Wsunął cicho ostrze do pochwy i odszedł.

Komnata zmieniła się, a może zmieniło się tytko oświetlenie? Zdawała się teraz ciemniejsza, bardziej groźna i miał wrażenie, że niewidoczne oczy obser­wują jego ruch po wypolerowanej posadzce. Za­pach, który poczuł jeszcze w bawialni, zmieszał się z jakimś innym, a tego nie mógł już wytrzymać.

Nad jego głową trzasnęło i zamigotało ogromne światło. Wokół tańczyły cienie, a w lustrach...

Lustra. Grubą, owłosioną dłonią przetarł oczy. Przez chwilę zdawało się, że w lustrze po prawej stronie pojawiło się coś, czego nie było w komnacie - wielka, czarna plama o dziwnym kształcie.

Zniknęła, ale kiedy posuwał się do przodu, oczy miał utkwione w miejscu, w którym ją ujrzał.

Nieprzyjemny zapach stawał się coraz intensyw­niejszy...

Wydawało się, że cały zamek zatrząsł się lekko nad jego głową...

Światło zakołysało się, a cienie raz jeszcze zatań­czyły wokół...

W pewnej chwili z przedziwnego mebla stojące­go po drugiej stronie sali wydobyły się dźwięki muzyki...

Czarna plama pojawiła się ponownie, ukryta częściowo za kolumną, która po tej stronie lustra niczego nie zakrywała...

Ruszył zawzięcie przed siebie, ignorując wszystko z wyjątkiem zapachu. (Czy gobelin w tamtym rogu nie zatrzepotał lekko?)

Czarna postać wysunęła się zza odbitej w lustrze kolumny. Stanął i utkwił w niej wzrok.

Była to potężna bestia w kształcie konia, o ciele z metalu, która stanęła dęba, wyrzuciła głowę i spojrzała na niego. Miał wrażenie, że słyszy jej śmiech.

Wybałuszył oczy ze zdumienia, a na jego twarzy oszołomienie mieszało się z niewiarą, gdyż bestia zbliżała się w jego kierunku. Skręciła jednak gwał­townie i zaczęła naśladować jego wejście do kom­naty, zatrzymując się nawet przy zegarze umiesz­czonym w niszy. Kiedy stanęli ramię przy ramieniu, spojrzała mu w twarz.

Nagle jej oczy zamigotały i rozżarzyły się, a z nozdrzy uniosła się smuga dymu.

Bestia pochyliła łeb i skłoniła się. Z pyska buch­nęły płomienie, rozlewając się po całej komnacie i wypełniając lustrzaną ścianę.

Mężczyzna uniósł dłoń i odwrócił się.

Lustra na przeciwległej ścianie również stanęły w ogniu. Jasność stała się oślepiająca. A jednak nie było gorąco, nie rozległ się żaden dźwięk...

Czarna bestia zniknęła za ścianą ognia, a jednak mężczyzna miał dziwne przeczucie, że szkło pęknie w każdej chwili i metalowy potwór wyłoni się ponownie i rzuci się do ataku.

Duszna atmosfera starej magii panowała dokoła. Nie był w stanie stwierdzić, czy tworzył ją jeden ze Starszych, ukryty gdzieś w pobliżu, czy też była częścią samej struktury zamczyska.

Odrywając wzrok od ściany, ruszył przed siebie. Gobeliny zafalowały ponownie. Wiedział już, że kryje się za nimi coś wielkiego. Udał się w ich kierunku.

Nie zdążył jednak do nich dojść, kiedy coś je odsunęło, a spod materii wyjrzały nań krzywe oczy demona.

- Patrząc na te ognie pomyślałem, że wysyłają mnie do domu - zamruczał. - A to tylko zwykły śmiertelnik - nawet nie jeden z tych, których nie wolno mi skrzywdzić.

Wysunął długi, rozwidlony język i oblizał wargi.

- Kolacja! - mlasnął.

Mężczyzna stanął jak wryty i pochwycił rękojeść miecza.

- Mylisz się - odpowiedział w tym samym języku - Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliorze. Te płomienie były już tu w dniu, w którym się wyklułeś.

- Jak to jest, bracie małp, że znasz moje imię, a ja nawet nie wiem, kim jesteś?

- Mylisz się - powtórzył mężczyzna - i wró­cisz do domu. Ale zanim odejdziesz, szepnę ci odpowiedź na twe ostatnie pytanie, a wtedy mnie poznasz.

Rozpiął pas i opuścił go wraz z pochwą i mieczem na podłogę.

Kiedy demon zbliżył się, muzyka stała się bar­dziej szalona, a płomienie kontynuowały swój ta­niec. Wyszedł mu na spotkanie z szerokim uśmie­chem na ustach.

- Załóżmy, że na imię ci człowiek - powiedział demon i skoczył na niego.

- Mylisz się - odparł mężczyzna, - uskakując przed kłapiącymi kłami, powstrzymując ostre pazu­ry i chwytając demona.

W mgnieniu oka stali się złożoną plątaniną kończyn. Upadli na podłogę i zaczęli się toczyć. Z płomieni spoglądały na nich szeroko otwarte oczy.

* * *

Holrun zawiesił zwierciadło na gołej ścianie, między biurkiem a kominkiem, zakrywając tym samym sześćdziesiąt osiem tajemniczych runów i symboli. Potem wsparł się na stosie poduszek, wyciągnął swą wodną fajkę, zwolnił rytm serca, napiął i rozluźnił mięśnie. Mijały chwile. Odłożył na bok ustnik i pomyślał o tym, czego dowiedział się na posiedzeniu Rady, kiedy wszyscy unosili się bezcieleśnie w powietrzu nad Kannais, rozprawiając o Zamku Wieczności. Jelerak zainstalował system zwierciadeł, który ułatwiał przemieszczanie między warowniami. Należałoby zdobyć dostęp do które­goś z luster i dokładnie poznać jego zaklęcie, aby, tak jak on, wykorzystać ten system. Sam zamek otoczony był twardą, ciemną aurą, która całkowicie chroniła go przed psychiczną penetracją. Był zbyt daleko i bezpośredni dostęp fizyczny nie był moż­liwy. Ponadto kraina roztaczająca się wokół mogła w każdej chwili rozpocząć swój szalony taniec. Holrun zanotował w pamięci widok i atmosferę tego miejsca. Gdy powrócił do powłoki cielesnej zostawionej w komnacie, sprawdził w swych opas­łych tomach wszelkie wzmianki o działaniu luster.

Po raz wtóry uwolnił swą duszę, by powrócić w to samo miejsce. Na moment Zamek Wieczności zami­gotał w dole, potężny i złowrogi. Jego psychiczna osłona była wciąż bardzo mocna, ale pojawiały się miejsca za miejscami - płaszczyzny, gdzie rzeczy­wistość ograniczała się do zwykłej wizji... Przesunął się na płaszczyznę czystej energii, ale droga została zablokowana. Nie miał też dostępu do pierwotnego miejsca czystych form. Z większym niż wcześniej wysiłkiem dostał się na płaszczyznę esencji.

Nareszcie...

Cała konstrukcja zamku była bardzo osobliwa, jedna z najdziwaczniejszych rzeczy, jakie kiedykol­wiek widział. Nie marnował jednak czasu na spisy­wanie cudów. Postanowił zlokalizować zwierciadło, które stało gotowe do przeglądu w miejscu zwanym w ziemskim świecie wieżą północną.

Zbliżył się doń ostrożnie, wyszukując w jej po­bliżu nienaturalnych esencji.

Natknął się na samotnego mężczyznę, a z tej płaszczyzny dostrzec można było esencję trzeciej dłoni. A więc to był Baran. No! Dobrze!...

Ujrzał zaklęcie i przeniósł się na płaszczyznę struktur. Tam czuł się swobodniej. Nagle przemie­niła się w serie połączonych linii o różnych barwach. Wszystkie z nich pulsowały, a krople energii prze­skakiwały na chybił trafił ze złącza na złącze.

Ciekawe. Ktoś jeszcze, ukryty na płaszczyźnie energii, obserwował to zjawisko.

Holrun cofnął się nieco i przyjrzał się intruzowi. Gdyby tak mógł zlokalizować dla niego punkt wyjścia - ile czasu i wysiłku - nie mówiąc już o ryzyku, można by zaoszczędzić. Nie podobało mu się to niewyraźne niebieskie zjawisko zwinięte w spi­ralę, schowane za rogiem. Sprawdził je ostrożnie i stwierdził, że stykało się z czymś, a jednak pozostawało niezależne...

* * *

Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że jego współtowarzysz w poznawaniu zaklęcia był jed­nym z tych nieuchwytnych, cislunarnych pierwiast­ków o bezkształtnej, ognistej postaci, gdy tylko znajdą się na jego płaszczyźnie. Tym razem był to pulsujący na czerwono badawczy haczyk. Kilka­krotnie zlustrował krańce zaklęcia, nie nawiązując kontaktu z klatką linii. Jednak widać było, że za każdym razem zwalniał swą prędkość w tym samym ostrym kącie.

Każda linia, którą postrzegał, przedstawiała oso­bną część zaklęcia, wyrażoną słowem lub gestem. Moc, która je wypełniała, znajdowała się oczywiście w posiadaniu samego Jeleraka i pochodziła albo z jego istoty albo ze świętej ofiary. Holrun miał trudności z określeniem sekwencji, w jakiej od­twarzała się struktura na jego własnej płaszczyź­nie - to trudne zadanie, gdyż początek struktury nie był dostrzegalny; nie tak jak w pracy neofity lub czeladnika, którym obce byłoby zamiłowanie do tajemnicy. Było to niezwykle złożone dzieło i Hol­run z trudem krył podziw dla technicznej sprawno­ści tego człowieka.

Haczyk zwolnił w innym miejscu w kącie poniżej, jakby nagle przyciągnięty przez nieznaną siłę - potem ruszył dalej i ponownie zatrzymał się w ostrym rogu. Holrun obserwował biernie, co się dzieje. Mógł wyrwać się już teraz, nie zważając na zastosowane zaklęcie. Niebezpieczeństwo miało przyjść później. Lepiej pozwolić pierwiastkowi na wstępne ryzyko.

Ten znów zalśnił w jednym z kątów, prawie się zatrzymując, a wtedy Holrun skoncentrował całą swą uwagę na tym miejscu.

Tak. W czasie odpływu jednej z pulsacji był pewien, że wykrył cienką jak pajęczyna linię niena­turalnego spoiwa, przez które można by przepro­wadzić mikrolin percepcji. Jednakże pierwiastek nie wziął tego pod uwagę i powrócił do ostrego kąta, w którym skończył swą wędrówkę.

Obserwował uważnie, pewny tego, co nastąpi.

Haczyk wyciągnął swój ostry koniec, nawiązał kontakt i przesłał w to miejsce psychiczne naciski. Niczym rozwinięta sprężyna jasnoniebieski strażnik przeskoczył do przylegającego kąta. Haczyk walczył przez moment o swą wolność, a następnie zamarł w bezruchu. Zaczął się kurczyć, a po chwili został całkowicie pochłonięty.

Błękitna sprężyna odpłynęła i zatrzymała się, pulsując teraz jeszcze jaskrawszą barwą. Po kilku uderzeniach przyłączyła się do innego kąta i dodat­kowa światłość, jaką z niego wyssała, odprowadzo­na została do struktury samego zaklęcia. Oddaliła się ponownie i znieruchomiała niewyraźne, błę­kitne zjawisko.

Holrun podkradł się bliżej. Widział wcześniej, jak pierwiastek blokował zaklęcie i dokładnie je anali­zował. Rysy, które na początku uznał za część konstrukcji, zamigotały i zgasły w otwarte obszary wprowadzone zostały kliny, które ograni­czały wszelki dostęp, gdy tylko zaklęcie wezwane było do działania. Obserwując ich przemieszczenia, pomyślał o osobniku, który wprowadził pierwias­tek na arenę. Kiedy tylko zorientował się, że pierwiastek zniknął, już stwarzał odpowiednie wa­runki, aby przywołać następny, by mógł kontynuo­wać badania i blokadę.

Na powierzenie nowego zadania potrzebował dodatkowego czasu. A to umożliwiało Holrunowi swobodę działania bez żadnych zakłóceń.

O ile, oczywiście, ktoś inny nie użyłby zaklęcia w tym samym czasie. Wtedy Holrun byłby znisz­czony.

Przesunął się na niższy kąt. Jedyne, co mu pozostało, to określenie kierunku, w którym podą­żało zaklęcie. Stanął przed dwoma wyborami.

Wybór błędny przekreśliłby wszystko, całkowicie unieruchamiając lustro - pomyślał, filtrując pono­wnie czar.

Jedna linia była cieńsza od drugiej i wskazywała na wysoki ton głosu czarownika, który wydał ten dźwięk. Zazwyczaj zaklęcie rozpoczynało się niskim tonem, a kończyło się wysokim. Były jednak wyją­tki. W tym przypadku każda z linii mogła reprezen­tować przygotowawczy gest. Zbliżył się jeszcze bardziej i nawiązał chwilowy kontakt z grubszą linią.

Niebieska spirala zaświeciła w jego stronę, ale zanim nadleciała, zdążył się wycofać, zabierając ze sobą cenną informację: linia odpowiedziała na połączenie! A zatem, to było słowo, a nie gest.

Patrzył i czekał, aż spirala uspokoi się. Tym razem opadała bardzo powoli, aż w końcu od­płynęła badając po drodze większe kąty.

Gdyby wszedł do zaklęcia z właściwej strony, byłby bezpieczny, gdyż na czas operacji struktural­nej jej czujność zostałaby osłabiona. Pozostało tylko jedno zagrożenie - ktoś uruchomiłby za­klęcie w chwili, gdy Holrun badał je od środka.

Spirala osunęła się ponownie, a on zagrał na cieńszej linii, cofając się natychmiast.

Niebieskie zjawisko zareagowało w przewidywa­ny sposób, ale zignorował to, przetwarzając dodat­kową informację, którą właśnie zdobył: było jeszcze jedno echo, zaczynało się i kończyło słowem.

Wciąż nie mógł stwierdzić z całą pewnością, które ramię kąta oznaczało początek, a które koniec - poza przypuszczeniem dotyczącym niższego tonu. Cofnął się i ogarnął wzrokiem całe zaklęcie, starając się zapamiętać ogólne wrażenie całej kon­strukcji. Poszukał w pamięci podobnych zjawisk, rozważył je i doszedł do końcowego wniosku, że musi polegać wyłącznie na subiektywnych uczu­ciach, które właśnie w nim narastały.

Ruszył do przodu i spenetrował końcówkę cień­szej linii. Nie dostrzegł uderzenia jasnoniebieskiego zjawiska, gdyż poruszał się już w obrębie systemu zaklęcia.

Gdy usłyszał pierwsze słowo zrozumiał, że jego przypuszczenie było słuszne. Wszędzie rozbrzmie­wał typowy dźwięk.

Rozpoczął wędrówkę po zaklęciu, notując wraże­nia każdego gestu zawartego w każdym słowie, zapisując je wszystkie w pamięci. Gdy dotarł do końca, przeskoczył nad przepaścią i rozpoczął kolejne okrążenie. Tym razem chodziło o wrażenie ogólne, a nie szczegóły. I jeszcze raz...

Podziwiał pomysłowość konstrukcji, zdając sobie sprawę, iż któregoś dnia sam będzie potrzebował podobnego środka transportu. W tych czasach nie widywało się takich magicznych statków...

Jeszcze jedno okrążenie...

Teraz obserwował wszystko niezwykle uważnie, szukając precyzyjnie właściwego miejsca do ataku...

Aha!

Siódmy człon zakończył się twardą spółgłoską i od niej też zaczął się człon ósmy. Podobnie było w przypadku dwudziestego trzeciego i dwudzies­tego czwartego słowa. Przeszedł przez nie po raz drugi. Cezura między parą siedem-osiem była trochę dłuższa.

Podczas kolejnej rundy stanął i wprowadził w szczelinę miękkie t". Nawet gdyby Jelerak zechciał sprawdzić własne zaklęcie, dźwięk ten nie zostałby wykryty między parami spółgłosek. Na­stępnie odpłynął od swego osobliwego pierwiastka, tworząc prosty system pod-zaklęć, w którym wszys­tkie linie były równoległe i nakładały się na ist­niejące elementy czaru. Skończył, po raz kolejny przemierzył zaklęcie, niczego nie skreślając. W cza­sie następnego okrążenia uaktywnił „t" i przeniknął przez swój własny system. Doskonale. Pod-zaklęcie wykorzystało rdzeń systemu Jeleraka, ale połącze­nie powinno działać.

Przesączył energię z własnej istoty przez skon­struowany system, ożywił go i w myślach zagrał na nosie niebieskiemu zjawisku. Nagle cała konstruk­cja znikła, a Holrun znalazł się we własnym zwier­ciadle, obserwując swą leżącą postać.

Opuścił lustro, zmniejszył tempo swych wibracji i otworzył oczy. Przeciągnął się, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Udało się - bez pozostawienia żadnych śladów.

Wstając, przeciągnął się raz jeszcze, pomasował czoło i skronie, przetarł oczy. Ziewnął, sięgnął po czarny kryształ i postawił go przed sobą. Zdołał jednak zebrać swe siły, skupić uwagę i wypowie­dzieć imię Meliasha.

Obraz pojawił się natychmiast.

- Witaj - powiedział. - Jak leci?

- Holrun! Co się stało? To trwało tak długo!

- Pracowałem nad tą cholerną konstrukcją. Opowiem ci teraz o zwierciadle Jeleraka...

- Jego transportowym zwierciadle?

- Dokładnie. Właśnie założyłem pułapkę na zaklęcie chroniące to lustro w zamku.

- Pułapkę?

- Tak. Jeśli na drodze nie pojawi się ten diabel­ski pierwiastek, lustro zadziała tak, jak on zechce, tyle razy, ile sobie zażyczy. Nie będzie nawet wiedział, że mam dostęp do zaklęcia, zwierciadła, zamku w każdej chwili.

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

- To sekretna technika mojego pomysłu.

- Co zamierzasz z tym zrobić?

Holrun ziewnął.

- Będę wiedział, kiedy się obudzę. Teraz muszę wziąć kąpiel i zdrzemnąć się. Umieram ze zmęcze­nia.

- Ale to oznacza, że przekonałeś Radę do podjęcia pewnych działań.

- Daj spokój, Meliashu! Przecież wiesz dosko­nale. Wszystko, co od nich uzyskałem, zresztą przypadkowo - to informacja, że istnieją jakieś lustra. Oni nie tknęliby Jeleraka nawet uzbrojoną rękawicą.

- A zatem, kto upoważnił cię do założenia pułapki na zaklęcie?

- Nikt. Zrobiłem to z własnej woli.

- Nie będziesz miał kłopotów, jeśli się dowie­dzą?

- Nie jako osoba prywatna. Pod koniec posie­dzenia, na znak protestu zrezygnowałem z uczest­nictwa w Radzie.

- Przykro mi.

- Och, to nie po raz pierwszy. Wybacz, muszę odpocząć, zanim zacznę działać. Do widzenia.

Wyłączył kryształ, włożył go do szkatułki i pod­szedł do drzwi. Wychodząc, pstryknął palcami, nie oglądając się za siebie.

* * *

W pierwszej chwili Semirama zignorowała puka­nie do drzwi. Ale kiedy się powtórzyło, a Lisha nie pojawiła się, aby je otworzyć, wstała ze swej hałdy futer i poduszek, i przeszła przez pokój.

- Kto tam?

Uchyliła drzwi i nie widząc nikogo, otworzyła je na całą szerokość. Korytarz był pusty.

Zamknęła drzwi i wróciła do swego miękkiego, wonnego gniazdka, ze starym winem i wspomnie­niami. Przez chwilę zdawało się, że zamigotało powietrze, a gobeliny i zasłony zatrzepotały, jakby przez zamknięty pokój powiał lekki wiatr.

- Pani moja, Semiramo, królowo. Jestem tutaj.

Rozejrzała się wkoło, nikogo nie widząc.

- Tutaj.

Ciemnowłosy mężczyzna w żółtej tunice i fu­trzanych sztylpach patrzył na nią z prawej strony łoża. Głowę miał pochyloną. Uniósł ją i uśmiechnął się.

- Kim, kim jesteś? - odezwała się.

- Twoim sługą - Jelerakiem. - Musiałem zało­żyć przebranie, aby się tu dostać. Mam nadzieję, że je aprobujesz. Ten strój bawi mnie.

- Rzeczywiście - rzekła, uśmiechając się szyb­ko. - Kiedy przybyłeś?

- Przed chwilą - odparł. - Przyszedłem tu od razu, by przekazać wyrazy szacunku i poznać naturę trudności z naszym Starszym.

- W tej chwili - stwierdziła - trudność polega na tym, że całkowicie postradał zmysły.

- Aha! A jak długo ten stan się utrzymuje? - spytał, obserwując ją bacznie.

- Od około pół godziny. Przewidział to i poin­formował mnie. Byłam z nim, kiedy zaczął się atak.

- Rozumiem. Ale kraina wokół jest wzburzona jego emanacjami od dłuższego czasu. Jak można to załagodzić?

- Och - podniosła kielich, pociągnęła łyk, a głową wskazała na kredens. - Proszę, poczęstuj się, jeśli masz ochotę.

- Dziękuję. Rzadko sobie folguję.

Skinęła głową na znak zrozumienia.

- Zrobił to na moje polecenie.

- To wyjaśnia zastosowaną technikę. Tak my­ślałem, że stoi za tym ludzki umysł. Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego?

- By powstrzymać śmiałków, którzy chcieli się tu przedrzeć w czasie twej nieobecności. Zaczęli być nieznośni.

- Uderzyło to także we mnie.

- Przecież miałeś lustro.

- Lustro nie funkcjonowało.

- Dopiero dziś wieczorem zaczęłam coś podej­rzewać po rozmowie z Baranem. Nakazałam Tualui wyjaśnić wszystko, zanim oszalał. Czyż nie w ten sposób się tu dostałeś?

Zaprzeczył z uśmiechem na ustach.

- Musiałem wybrać trudniejszy sposób. Czy chcesz powiedzieć, że Baran planuje coś, co jest niezgodne z moim interesem?

- Nie jestem pewna. Być może próbuje na­prawić je dla ciebie i usunąć zakłócenia.

- Zobaczymy. Czy problem Tualui oznacza to, co myślę?

- Do głosu dochodzi ciemna strona jego natu­ry, ale próbuje ją pokonać.

- Hmm. Ma pecha, w takim stanie będzie musiał się bardzo starać. Zbyt duży egotyzm będzie towarzyszył skądinąd godnym pochwały sentymen­tom. Moim pierwszym zadaniem musi być przy­wrócenie go do zdrowia, a potem on pomoże mi zebrać utracone siły.

- Czy w ogóle możesz mu pomóc - nie mówię o tymczasowej uldze?

- Niestety, pani, nie. Bo kto może odnieść zwycięstwo nad jego ciemniejszą stroną natury? Nie wiesz, gdzie mógłbym szybko znaleźć jakąś dzie­wicę?

- Nie... Może któraś z młodszych sług... Po co ci ona?

- Aby doprowadzić naszego Starszego do po­rządku, potrzebna jest jakaś nudna, ludzka ofiara. Gdybym był w lepszej formie, nie myślałbym o tym, ale teraz jest to konieczne. Nie martw się, mogę użyć zaklęcia lokalizującego dziewice. Właściwie powi­nienem już się do tego zabrać. Odchodzę, pani.

- Adieu, Jeleraku.

- Być może później będę cię potrzebował jako tłumacza.

- Zostaję tutaj.

- Doskonale.

Podszedł do drzwi, otworzył je, uśmiechnął się, skinął głową i wyszedł.

Semirama bawiła się kielichem, zastanawiając się, czy zwierciadło jest już czyste i jak daleko mogłoby zabrać jedną osobę lub kilka osób.

* * *

Dilvish popatrzył na współwięźniów i kiedy Lorman przestał łkać, zapytał:

- Czy któryś z was wie, gdzie mógłbym zdobyć broń, jak tylko się stąd wydostanę?

Niektórzy zachichotali, ale Hodgson potrząsnął głową.

- Nie. Nie mam pojęcia, gdzie jest zbrojow­nia - rzekł.

- Będziesz musiał się rozejrzeć - poradził Derkon. - Powodzenia. A propos, mogę wiedzieć, jak zamierzasz się stąd wyrwać?

Dilvish uniósł dłoń do ust i opuścił ją. Dotknął kłódki. Usłyszeli chrobot, a potem trzask.

- Klucz! - wrzasnął Galt. - On ma klucz!

- I za chwilę będzie o tym wiedział cały zamek, jeśli się nie uciszysz! - skarcił go Hodgson. - Skąd go masz, Dilvishu?

- Podarunek od damy - odpowiedział. - Był to najbardziej pamiętny pocałunek, jaki kiedykol­wiek otrzymałem.

Otworzył drugą kłódkę i zrzucił kajdany.

- Czy myślisz - zapytał Derkon - że ten klucz może pasować do innych zamków?

- Trudno powiedzieć - rzucił Dilvish i schylił się, rozwiązując spętane nogi. Wyprostował się i kopnął łańcuchy.

- Masz, spróbuj!

Derkon chwycił klucz i włożył go do jednego z zamków.

- Nic z tego, psiakrew. Może ten...

- Daj go tutaj, Derkon! Może pasuje do mo­jego!

- Tutaj!

- Pozwól mi spróbować!

Derkon wypróbował go we wszystkich zamkach po kolei, podczas gdy Dilvish masował nadgarstki i kostki. W końcu burknął coś i podał klucz Hodgsonowi.

- Na półce w korytarzu było kilka kluczy - zauważył Dilvish, kiedy Hodgson próbował bez­skutecznie otworzyć kłódkę.

Dilvish odwrócił się i ruszył do drzwi.

- Czekaj! Czekaj!

- Nie odchodź!

- Przynieś je!

- Przynieś je!

Opuścił piwnicę, a ich krzyki przeszły w przekleń­stwa.

Na środku pokoju unosił się bladożółty wir powietrza, a całe miejsce przepełnione było wonią różnorodnych, aromatycznych zapachów. W po­wietrzu zmaterializowała się gromada żab, które spadły na wyściełaną słomą posadzkę i rozpoczęły swe harce.

Wir przepłynął przez komnatę i zawisł w drzwiach.

Po chwili pojawiła się za nim jakaś postać, która przerzuciła przez niego pęk kluczy. Spadły na skalny stopień między Vane'em a Galtem. Zapadła krótka cisza, potem nastąpiły ostre szepty. Postać wycofała się. Wir nabrał zielonej barwy. Żaby rozpoczęły swój śpiew.

Dilvish wyciągnął ze ściennego kinkietu pochod­nię i ruszył, odtwarzając w pamięci szlak, po którym go ciągnęli. Nie zwracał uwagi na poprzeczne tu­nele, pełne interesującego ruchu, choć zdawało mu się, że w jednym z nich usłyszał z daleka swoje imię, wypowiedziane niskim, grzmiącym głosem. W koń­cu dotarł do właściwej przecznicy, skręcił w lewo. Pochodnia migotała w ciemności, po ścianach spły­wała woda, a coś ciężkiego i twardego jak skóra sterczało z sufitu, pulsując cicho jak oddech. Skręcił ponownie w korytarz prowadzący na prawo. Nagle stanął przy kolejnym skrzyżowaniu i spojrzał w obie strony. Czy ta przecznica była tu wcześniej?

Wszystko do tej pory się zgadzało, ale gdy wtedy schodzili ze schodów, był na wpół przytomny, a później...

Zwilżył w ustach lewy palec, odkładając pochod­nię.

Podniósł palec do góry i poczuł chłodny prąd powietrza przesuwający się z lewej strony w prawo. Chwycił pochodnię i ruszył w tym kierunku.

Dwadzieścia kroków i znów musiał wybierać między lewą odnogą a prawą. Lewa zdała się być znajoma, poszedł więc w tę stronę.

Wkrótce znalazł się u podstawy schodów. Tak. To była właściwa droga.

Skręcił.

Wspinał się wolno przez mrok, gdy w górze ukazały się rozświetlone drzwi. Po lewej stronie miał ścianę, po stronie prawej nie było nic.

Zanim dotarł na szczyt, zgasił pochodnię o ścianę i wyrzucił, gdyż widoczny pokój jaśniał pełnym blaskiem. Z prawego rogu dobiegała cicha muzyka.

Ruszył wolno, spojrzał w tamtą stronę. Nikogo nie było, ale...

Coś tężało obok rozdartego gobelinu. Kafelki wokół lśniły ciemną wilgocią.

Przyjrzał się dokładnie ścianom, mając nadzieję na znalezienie jakiejkolwiek broni.

Nic. Tylko lustra, odbijające komnatę i jej od­bicia jedno w drugim.

Istota na podłodze nie drgnęła. Mokra plama wokół niej wydawała się większa.

Podszedł bezgłośnie do ciemnej kupy. I zamarł. Był to demon ten sam, który przyszedł po niego do obrzydliwej pułapki w sadzawce jego ciało było zgniecione niczym miękki owoc, skręcone i połamane.

Nie zbliżył się. Stał tak patrząc i zastanawiając się. Po chwili zrobił krok do tyłu. Do jego nozdrzy dotarł odór posoki demona. Spojrzał przez ramię na komnatę. Wzdłuż niej widać było szerokie wejście, po stronie prawej stały małe drzwi, a na jej koń­cu - potężne, podwójne wrota. Poczuł się nie­swojo. Nie miał ochoty przejść przez komnatę.

Tuż przed nim, obok demonicznych szczątków po lewej stronie gobelinu, dostrzegł wyjście i częś­ciowo otwarte drzwi. Okrążając z dala martwego potwora, ruszył w tym kierunku.

Za drzwiami panowała cisza i mrok. Pchnął je mocno, przeszedł, a one powoli wróciły do dawnej pozycji. Wydały przy tym skrzypiący dźwięk.

Przeszedł przez wąski korytarz. Obok niego przepływały welony fioletowych mgieł, którym to­warzyszył dźwięk szklanych kurantów i zapach skoszonej trawy. Minął pomywalnię, spiżarnię, ma­łą sypialnię i oktagonalną komnatę, w której płonął błękitny ogień nad gwieździstą płytą z różowego kamienia. Wszystkie pomieszczenia były puste.

W końcu korytarz rozwidlał się. Z lewej strony usłyszał jakieś odgłosy, zatrzymał się i nadsłuchi­wał. Słowa były niewyraźne i przytłumione. Zaryzy­kował spojrzenie w tamtą stronę.

Nikogo nie dojrzał. Dźwięki dobiegały praw­dopodobnie zza otwartych drzwi, których wiele było wzdłuż korytarza.

Ruszył w tym kierunku, trzymając się blisko ściany, szukając jakiegoś przedmiotu, jakiejś kryjó­wki, gdyby nagle ktoś wyszedł z pokoju. Nic się jednak nie wydarzyło, choć teraz odgłosy były wyraźne i odniósł wrażenie, że zbliża się do pomie­szczeń dla służby.

Minęło kilka minut, zanim usłyszał coś cieka­wego.

- ...mówię ci, że wrócił - odezwał się gruby męski głos.

- Tylko dlatego, że na jakiś czas ustały zawiro­wania? - spytał kobiecy głos.

- Właśnie. Dlatego mógł przejść.

- To dlaczego nikt go nie widział?

- A dlaczego ma się pokazywać takim jak my? Jest teraz zapewne na górze z Baranem lub królową, albo z obojgiem.

Choć podsłuchiwał jeszcze przez kilka dobrych minut, nie usłyszał nic, co miałoby dodatkową wartość. Z pewnością mówili o Jeleraku, a „na górze" oznaczało wyższe piętro. Dilvish przesunął się bokiem, zawrócił i ruszył w drugim kierunku.

Przez piętnaście minut krążył ostrożnie wokół, zanim wszedł na pierwszy stopień. Odczekał długą chwilę, posłuchał, a następnie popędził na górę.

Korytarz na piętrze był szeroki, wyściełany dy­wanami i obwieszony wystawnymi gobelinami. Dilvish ruszył w poszukiwaniu broni, jakiegoś odgłosu. Doszedł do okna. Stanął.

Na zewnątrz przewijały się żółte mgły, odsłania­jąc to skrywając wzburzony krajobraz oświetlony światłem księżyca i sporadycznymi jęzorami ognia, nad którym unosiły się i opadały niebiesko-białe diamentowe kształty, niczym bezskrzydłe, nieopierzone ptaki szybujące na falach powietrza. W mgnieniu oka wyrastały ciemne, potężne wzgó­rza, inne opadały gwałtownie. Od czasu do czasu migotały błyskawice, potem nastąpiły grzmoty. Teraz miejsce to wyglądało o wiele groźniej niż podczas jego wędrówki. Pomyślał o Blacku, Arlacie i czarowniku Weleandzie. Zdawało się, że z nich wszystkich przeżył jedynie przeklęty mag.

Odwrócił wzrok od widoku drżącego świata i podążył korytarzem, dochodząc do następnej klatki schodowej wyłożonej dywanami. Ciągnęła się z dołu ku górze. Dilvish skręcił i zaczął wspinaczkę. Na ścianie przy podeście wisiała para potężnych halabard. Zbliżył się, chwycił dwiema rękami ręko­jeść jednej z nich, podniósł, potrząsnął głową i ostrożnie odłożył broń.

Za ciężka. Zmęczyłby się, taszcząc taki ciężar ze sobą.

Ruszył dalej. Ciepły wiatr owiał mu twarz, a ścia­ny zachwiały się lekko. Tuż przed nim zawirował błotnisty potok i w jego stronę popędziła ściana wody. Rzucił się do ucieczki, ale woda znikła, zanim zdążyła go dosięgnąć. Ściany i podłoga były suche, kiedy dotarł do końca korytarza, jedynie kilka ryb trzepotało dokoła.

Za rogiem jednak ujrzał kałuże. Z jednej z nich wyrosła upiorna ręka trzymająca miecz, ale Dilvish zrobił duży krok naprzód i odepchnął ją. Ramię natychmiast znikło, a miecz zaczął topnieć. Wyko­nany był z lodu. Dilvish wrzucił go do kałuży i odszedł.

Wzdłuż korytarza dostrzegł wiele drzwi - nie­które były częściowo uchylone, niektóre były za­mknięte. Przy każdych zatrzymywał się, nadsłuchu­jąc. Zaglądał przez te, które stały otworem. Następ­nie powrócił do pierwszych, które były zamknięte, i nacisnął klamkę. Nie drgnęły, podobnie jak drugie i trzecie.

Przeszedł na koniec korytarza, gdzie niskie scho­dy skręcały ukośnie w lewą stronę. Szybko wspiął się po stopniach. Tam sufit był bardzo niski, ale dywany i arrasy znacznie wystawniejsze. Z wąskiego okienka rozchodził się widok na część zam­czyska. Zdawało się, że na blankach murów obron­nych przesuwają się upiorne postacie. W tym kory­tarzu nie zauważył żadnych drzwi, pobiegł więc schodami w górę. Skręcił w lewo i dotarł do wysokiego hallu, mocniej oświetlonego i umeblowanego z większym przepychem niż te poprzed­nie.

Pierwsze drzwi na prawo zamknięte były na klucz, ale drugie okazały się otwarte. Zawahał się, kiedy lekko puściły pod jego naporem. Był intuicyj­nie przekonany, że ktoś za nimi stoi.

Zastanowił się przez moment i podjął stanowczą, decyzję. Gdyby Jelerak był w środku, a wszystko inne by zawiodło, Dilvish zdecydowany był użyć swej ostatecznej broni - Straszliwych Zaklęć, które zniszczyłyby zamek i wszystko, co znajdowało się w nim wraz z nim samym. Płomienie nie zgasłyby, póki wszystko w zasięgu zaklęcia nie obróciłoby się w proch i popiół.

Otworzył jednym pchnięciem drzwi i wszedł do środka.

- Selarze! Przyszedłeś! - krzyknęła Semirama i padła mu w ramiona.

8.

Potężny mężczyzna o kręconych włosach i bro­dzie, z otwartą raną na lewym ramieniu, ciągnącą się przez klatkę piersiową aż do żeber, skradał się tunelami pod Zamkiem Wieczności, trzyma­jąc w dłoniach ogromny miecz. Pokonując ciemno­ści porąbał w jednym z przejść ohydne, twarde jak skóra monstrum, które spadło na niego cicho z góry. Nadal poruszał się w mroku, a źrenice je­go oczu rozszerzyły się do nienaturalnych rozmiarów. Jego przekleństwa dziwnie przypominały przekleństwa Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliora, którego napotkał w hallu na górze. Były znacznie głośniejsze, choć dawały ten sam efekt. Klął, gdyż z powodzeniem szedł za zapachem w głąb tuneli, aż do momentu kiedy natknął się na hordy świnio-podobnych istot, które całkowicie pogmatwały zapachowy wzór. Zgubił się i zaczął wędrować bez celu w nadziei, iż znowu trafi na właściwy szlak.

Najbardziej rozwścieczyło go to, że z pewnością widział przed chwilą swego pana, przemykającego się chodnikiem. Wykrzyknął nawet jego imię, ale odpowiedzi nie usłyszał. Gdy dotarł do tego miejs­ca, mężczyzna zniknął z widoku. Przez jakiś czas udawało mu się iść jego tropem, ale napotkany świński zapach zmieszał się z jego zapachem i cał­kowicie go pochłonął.

Dotarł do poprzecznego tunelu, skręcił w lewo, i jeszcze raz w lewo. Wybór taki nie miał żadnego znaczenia. Chodziło o to, by posuwać się do przodu. Wcześniej czy później...

Głosy!

Odwrócił się. Nie. Dochodziły z przodu, a nie z tyłu.

Ruszył szybkim krokiem, a one stawały się coraz głośniejsze. Wypatrzył kolejne skrzyżowanie tuneli i stanął pośrodku. Obracał się powoli, aż dostrzegł chodnik prowadzący na prawo.

Tak.

Był tam zakręt, załamanie. Stamtąd dochodziły odgłosy, poruszali się tam jacyś ludzie. Bez więk­szego pośpiechu szedł za dźwiękiem. Przed nim zamigotało małe światełko.

Ominął zakręt i zobaczył łudzi. Nadchodzili z lewej strony poprzecznym chodnikiem, a prowa­dzący ich mężczyzna trzymał w górze pochodnię. Było ich z pół tuzina, łącznie ze staruszkiem. Nie rozumiał ich słów, ale wyglądali na szczęśliwych. Wszyscy mieli na sobie łachmany, a gdy podszedł bliżej, poczuł, że bijący od nich odór był bardzo intensywny, jakby przebywali przez długi czas w za­mknięciu, bez urządzeń sanitarnych.

Skrył się w mroku, czekając, aż przejdą. Stał w tym tunelu przez długi czas, a następnie ruszył w kierunku, z którego przyszli.

Po chwili znalazł się w dużej komnacie, w której dopalała się ostatnia pochodnia. Z lewej strony, na półce, wisiały kajdany i kłódki. W rogach poutykane były zakurzone narzędzia tortur.

Przeszedł przez izbę, dotarł do otwartych drzwi. W unoszącym się w powietrzu zapachu poczuł ten, którego szukał. Towarzyszył mu już od jakiegoś czasu, ale w tym miejscu był silniejszy, a za drzwia­mi...

Zatrzymał się w progu i spojrzał dokoła. Kom­nata była pusta. W środku dopalały się pochodnie. Z obręczy zawieszonych na ścianach zwisały kaj­dany. Na posadzce leżały kłódki.

Ruszył naprzód i znowu stanął.

Podłoga...

Wyciągając miecz, rozgarniał kępki sitowia i sło­my. Pod nimi rozciągało się coś dziwnie znajome­go...

Zaparło mu dech i zaszokowany cofnął się. Na czoło wystąpił mu pot, a z ust wydobyły się przekleństwa.

Szarpnął ostrzem i wsadził je do pochwy.

Zawrócił i skierował swe kroki w stronę koryta­rza, idąc za silnym zapachem pozostawionym przez ludzi. Wątpił, aby świnio-podobne potworki mogły go całkowicie stłumić.

* * *

Jelerak stanął przed małą, mosiężną miseczką umieszczoną na trójnogu. Tliło się w niej siedem­naście składników o różnym stopniu przykrego zapachu. Wstęgi gryzącego dymu unosiły się w gó­rę, zwijały się, a jego aromat był całkiem przyjemny. Wypowiedział kitka słów, a potem zaczął powtarzać je w szybkim tempie. Miseczka zatrzeszczała i wystrzeliła z niej przypadkowa iskra.

Więź została nawiązana, a między nim i obiektem jego zainteresowania zaczęło się tworzyć subtelne napięcie psychiczne.

Gdy doszedł do końca, powtórzył swą mowę, jeszcze głośniejszym tonem i w szybszym tempie, skrzenie i trzaski w miksturze ustały. Gdy ponow­nie zbliżył się do końca, rozłożył szeroko ramiona, zamarł w bezruchu i wyrzucił z siebie ostatnie słowa tonem zbliżonym do wrzasku.

Dym zawirował przez chwilę, a substancja w mi­seczce, która nabrała jednolitego, wiśniowego blasku, zamigotała jaskrawym światłem i wyemitowała świetlany puls. Światełko zawisło w powietrzu, przyjmując kształt szkarłatnej litery początku runi­cznego słowa „dziewica".

Gdy się uspokoiło, Jelerak wydał krótkie polecenie i błyszczący znak odpłynął powoli. Opuścił ramiona, napięcie minęło. Przykrył miseczkę i po­dążył za światełkiem, przez bramę, korytarzem w dół.

Płynęło na wysokości oczu, niczym jasny promyk na wędrownym wietrze, słoneczko różowy żagiel na ciemnym morzu. Jelerak kroczył za nim, z uśmie­chem w lewym kąciku ust.

Wiło się w labiryncie korytarzy w kierunku południowym, zapadając się w pierwszą napotkaną klatkę schodową. Z rękoma w kieszeniach, Jelerak zbiegł po schodach na parter. Bez wahania świateł­ko skręciło w lewą stronę. Jelerak ruszył za nim.

Minęli enklawy jasności i dotarli do miejsca, w którym paliło się słabe światło. Jego cień malał i rósł, podwajał się i skręcał - od wielkoluda do rogatego karła. Ziewnął dyskretnie, mijając cebrzyk z niewyrośniętym, poskręcanym drzewem był to jego rywal, czarownik, którego zamienił już dawno temu i zesłał na niego robactwo. Przechodząc zerwał liść. Na łodydze pojawiła się kropla krwi.

Obok przeleciał nietoperz, nurkując w pobliżu w geście powitania. Na skalnych występach kołysa­ły się pająki, a szczury dotrzymywały mu towarzy­stwa.

W końcu litera minęła sklepione przejście i wpły­nęła do głównej komnaty, gdzie jej blask został odbity, zanim wkroczył Jelerak. Po chwili wszystkie zwierciadła nabrały czarnej barwy.

Poprowadziło go przez salę i zatrzymało się przed głównym wejściem. Jelerak zmarszczył brwi i stanął za nim. Wypowiedział hasło, a litera przesunęła się na prawo i przepłynęła przez drzwi bocznego pokoi­ku. Przez moment Jelerak słyszał głośne tykanie wielkiego zegara.

Przeszedł przez pogrążony w mroku pokój i przy­stanął przed mniejszymi drzwiami we frontowej ścianie.

Wciąż zachmurzony, Jelerak otworzył drzwi i wy­jrzał na zewnątrz. Litera odpłynęła. Teren wokół zamku pozostawał nieruchomy, ale w oddali ziemia falowała i skręcała się, słychać było ostre wybuchy a wśród siarkowych mgieł dryfowały złowrogie ognie. Księżyc stał już wysoko, w topazowej masce. Rozproszone gwiazdy były teraz mniejsze, bardziej odległe...

Jelerak wyszedł na zewnątrz; ziemia trzęsła się lekko pod stopami. Litera sunęła już w kierunku iluzorycznego szlaku wiodącego wśród skał, do miejsca, gdzie była kiedyś sadzawka, a teraz wznosi­ło się małe wzgórze.

Zimny wiatr rozwiewał mu płaszcz, gdy pędził żwawym krokiem aleją wyłożoną głazami.

U podnóża stoku litera poszybowała na prawo, przez nieregularne, ostro ukształtowane zbocze. Jelerak wahał się przez moment i rozpoczął wspina­czkę.

Trzymając się blisko stoku światełko posuwało się na południe. Po chwili niespodziewanie zniknęło.

Jelerak przyśpieszył kroku i ujrzał je ponow­nie. Poruszało się wokół wielkiego głazu, a po­tem zawisło w powietrzu przed skalną rozpadliną. Z otworu wynurzyło się nikłe światło.

Podszedł bliżej i w jego blasku widział wszystko dokładniej. Jeszcze kilka kroków i żar złowrogiego ognia oślepił go. Lśniący run krążył dokoła, jakby obawiał się wejść do środka. Jelerak wypowiedział kolejne słowo i litera zniknęła w otworze.

Ruszył jej śladem, ale run zaginął ponownie za zakrętem z lewej strony. Jelerak skręcił również, ale gwałtownie zatrzymał się i wytrzeszczył oczy.

Drogę zagradzała mu ściana ognia - ciemno­czerwone płomienie, prawie oleiste, splatały i roz­platały się ze sobą, ciche, trawiące pustkę, roz­taczające wokół słaby odór siarki. Run znierucho­miał powtórnie, kilka kroków przed ogniem. Jele­rak posunął się w przód, uniósł ręce i rozłożył dłonie. Zatrzymał się w odległości stopy od kurtyny ognia i zaczął kreślić nimi małe kręgi, w górę i w dół, w lewo i w prawo.

- To nie czar Starszego, kochanie - zwrócił się do litery. - Nie emanacja, ale zaklęcie wypowie­dziane w dobrej wierze, czar niezwykle osobliwy. A jednak... Wszystko ma jakieś słabości, praw­da? - dodał, zaginając gwałtownie palce i wy­rzucając przed siebie dłonie. W jednej chwili roz­sunął je na boki, a płomienie rozstąpiły się jak rozdarty gobelin. Po kolei poruszał każdą ręką, pokręcił nadgarstkami i pstryknął palcami.

Ognie pozostały na miejscu. Litera przemknęła obok niego. Ruszając do przodu, Jelerak ujrzał śpiącego białego konia i złotowłosą dziewczynę pogrążoną we śnie. To właśnie ją wyrwał dla Dilvisha ze szklanej pułapki. Litera przysiadła na brwiach dziewczyny i zgasła.

Klęknął, pochylił głowę, by przyjrzeć się jej baczniej. Następnie wyciągnął dłoń i poklepał ją po twarzy.

Otworzyła oczy.

- Co...? Kto...?

Napotkała spojrzenie Jeleraka i znieruchomiała.

- Odpowiedz na moje pytanie - rzekł. - Po raz ostatni widziałem cię wśród lśniących wież z mężczyzną o imieniu Dilvish. Jak się tu do­stałaś?

- Gdzie ja jestem? - szepnęła.

- W jaskini, na stoku przy zamku. Droga do niej została zagrodzona przez bardzo interesujące zaklęcie ochronne. Kto je nałożył?

- Nie wiem - odparła. - Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięłam.

Spojrzał jej głęboko w oczy.

- Czy jest coś, co pamiętasz, zanim się przebu­dziłaś?

- Tonęliśmy w błocie - przy brzegu sa­dzawki.

- My? Kto jeszcze był z tobą?

- Mój koń Stormbird - odpowiedziała, wycią­gając rękę i głaszcząc śpiące zwierzę po szyi.

- Co się stało z Dilvishem?

- Przechodził przez sadzawkę razem z nami i tam też utknął - ciągnęła. - Ale pojawił się demon i uwolnił go. Potem zniknęli za wzgórzem.

- Wtedy widziałaś go po raz ostatni?

- Tak.

- Czy zabrano go do zamku?

Potrząsnęła głową.

- Tego nie widziałam.

- Co stało się potem?

- Nie wiem. Obudziłam się tutaj. Przed chwilą.

- To zaczyna być nudne - oznajmił Jelerak, podnosząc się. - Wstawaj i chodź ze mną.

- Kim jesteś?

Wybuchnął śmiechem.

- Kimś, kto potrzebuje twych specjalnych usług. Tędy!

Wskazał kierunek, z którego przybył. Zacisnęła usta i wstała.

- Nie - oświadczyła. - Nie ruszę się stąd, dopóki nie powiesz mi, kim jesteś i czego ode mnie chcesz.

- Nudzisz mnie - rzucił i uniósł dłoń.

W tym samym czasie podniosła swoją w geście przypominającym jego gest.

- Ach! Więc znasz się trochę na Sztuce.

- Jestem pewna, że przygotowałam się dobrze.

- Śpij! - nakazał nieoczekiwanie, a dziew­czyna zamknęła oczy. Zakołysała się. - Teraz otwórz oczy i rób dokładnie, co ci każę: Idź za mną!

- Wystarczy tej demokracji - dodał i odwrócił się.

Dziewczyna ruszyła za nim.

Wyprowadził ją w noc, stromą dróżką do szlaku, w świetle zmiennej krainy.

* * *

Szli za Lormanem, a Lorman śledził emanacje. Przeszli przez zaciemnioną klatkę schodową i tylną część komnaty. Zatrzymali się, by spojrzeć z przera­żeniem i zachwytem na szczątki martwego, demoni­cznego dręczyciela, a potem ruszyli wzdłuż wąs­kiego przejścia, skręcając na jego końcu w prawo.

Minęli klatkę schodową i udali się na front budowli, kierując się na północ.

- Zaczynam to czuć - szepnął Derkon do Hodgsona.

- Co? - spytał Hodgson.

- Nastrój ogromnego szaleństwa. Uczucie po­tężnej mocy, którą to coś wyrzuca z siebie, wstrząsa­jąc całą krainą. Ja... to jest przerażające.

- Przynajmniej to uczucie mogę z tobą dzielić.

Odil nie odzywał się. Galt i Vane, trzymając się za ręce, zamykali pochód. Ściany zamigotały, w nie­których miejscach stały się przezroczyste, a w ich głębi wiły się upiorne kształty. Wokół nich unosiły się kłęby zielonego dymu, doprowadzając ich do wymiotów. Z otworu w suficie obserwowała ich ogromna, owłosiona twarz. Zniknęła po chwili w błysku ognia i salwie śmiechu.

Przez pierwsze okno, do którego dotarli, ujrzeli Krainę Przemian, w której szkielety jeźdźców dosia­dały szkieletów końskich w oparach dymu wirują­cego na niebie.

- Zbliżamy się! - zakrakał Lorman zbyt gło­śno.

Dotarli w końcu do galerii, w której długi szereg okien pozwalał na postrzeganie różnorodnych aspektów zmieniającego się krajobrazu. Sama gale­ria była pusta i cicha, wolna od nienaturalnych zakłóceń, których byli świadkami podczas długiej wędrówki. Kiedy się w niej znaleźli, ogarnęło ich specyficzne uczucie, którego Derkon doznał już wcześniej.

- To tu, prawda? - zapytał.

- Nie - odparł Lorman. - Trochę dalej. Tam śpi szalony Tualua, wysyłając swe koszmary senne, by niszczyły świat. Zdaje się, że istnieją jeszcze dwie boczne galerie. Ta, wysunięta bardziej na północ, może być najlepsza dla celów naszej operacji. Oznacza to, że musimy przejść przez jego komnatę, aby tam dotrzeć. Jeśli nam się uda, droga przed nami będzie wolna.

- Jeśli nam się uda i przeżyjemy - zapytał Odil - czy spróbujemy go zabić w czasie wstrząsu, który nastąpi?

- Nie chciałbym zmarnować takiej mocy... - rzekł Vane.

- ...skoro tyle już przeszliśmy - dodał Galt.

- Przysięgaliśmy uczciwość - zachichotał Lor­man.

- Oczywiście - potwierdził Derkon.

Hodgson pokiwał głową.

- Jak długo mam coś do powiedzenia - rzu­cił - część z niej będzie właściwie wykorzystana.

- W porządku - oświadczył drżącym głosem Odil.

Ruszyli galerią, zwalniając przy oknach, by rzu­cić okiem na ognisty zamęt. Dotarli do Komnaty Lochu i trzymając się przy ścianie ruszyli w głąb. Z dala usłyszeli pojedynczy plusk.

Spojrzeli po sobie, przesuwając się tyłem do ściany. Nikt się nie odezwał. Dopiero, gdy minęli Komnatę i doszli do wejścia odległej galerii, uświa­domili sobie, że przez cały czas wstrzymywali oddech. W pośpiechu przeszli przez nią i skryli się za pierwszym napotkanym rogiem, tracąc Komnatę z widoku. Znaleźli się w mrocznej, obszernej al­kowie, której okna wychodziły na wypełniony lawą krajobraz Krainy Przemian.

- Dobrze - obwieścił Lorman, krążąc wo­kół. - Tu emanacje są silne. Musimy utworzyć krąg. Chodzi o ich zogniskowanie. Ja zajmę się jego ukierunkowaniem. Nie. Hodgson - stań tam! Ty wypowiesz ostatnie słowa Odczarowania. Najlepiej, jeśli zrobi to biały czarownik. Derkon, tam! Każdy z nas wykona jakieś zadanie. Przydzielę je za chwilę. Staniemy się soczewką. W tamtą stronę, Odil.

Jeden za drugim, sześciu czarowników zajęło swoje miejsca w blasku płonącej krainy. Bezgłowe widmo i pięć innych upiorów wleciało przez okno, a ostatni z nich walił w bęben w takt erupcji dobiegających z dołu.

- Czy to dobry omen czy zły? - zapytał Vane'a Galt.

- Podobnie jak w przypadku większości ome­nów - odparł Vane - trudno to stwierdzić, a potem jest już za późno.

- Bałem się, że to powiesz.

- Słuchajcie mnie uważnie - nakazał Lorman. - Oto wasze zadania...

* * *

Dilvish podparł się na ramieniu. Nad nim uśmie­chała się Semirama.

- Synu Selara - rzekła - bez względu na wszystko, warto było cię spotkać i poznać. Jesteś tak do niego podobny.

Poprawiła pościel i ciągnęła:

- Nie znoszę myśli, że muszę wierzyć w to wszystko o Jeleraku, który zawsze był przyjacielem. Ale na długo przed twym przybyciem zaczęłam coś podejrzewać. Tak, okrucieństwa były na porządku dziennym, nawet w moich czasach i przywykłam do nich. Nic mnie nie wiąże z tym czasem i miej­scem. Teraz - usiadła. - Teraz czuję, że nadszedł czas, aby wyjechać i rzucić go na pastwę losu. Niebawem i Starszy zwróci się przeciwko niemu. Będzie zbyt zajęty, aby nas ścigać. Transportowe zwierciadło jest już czyste. Chodź, uciekniemy przez nie. Z twoim mieczem i mocą, którą posiadam, wkrótce zdobędziemy całe królestwo.

Dilvish wolno pokiwał głową.

- Mam spór z Jelerakiem, który musi być rozstrzygnięty, zanim opuszczę to miejsce - ode­zwał się. - A mówiąc o mieczach, mógłbym z któregoś skorzystać?

Pochyliła się, obejmując go ramionami.

- Dlaczego musisz być tak podobny do swego przodka? - szepnęła. - Ostrzegałam Selara, by nie jechał do Shoredan. Wiedziałam, co się stanie. A teraz ty... W ten sam sposób pędzisz na spotkanie śmierci... Czy cały twój ród jest przeklęty, czy to ja mam pecha?

Uścisnął ją i rzekł:

- Muszę.

- On powiedział to samo, w podobnej sytuacji. To tak, jakbym czytała tę samą, starą książkę.

- Mam nadzieję, że obecne wydanie będzie miało lepsze zakończenie. Nie utrudniaj mi za­dania.

- To zawsze mogę zrobić - odparła z uśmie­chem - jeśli będziemy razem. A gdy już ci się uda, czy zabierzesz mnie ze sobą?

Popatrzył na nią w blasku niezwykłego światła, które wpadało przez tylne okna i jak jego przodek sprzed stu lat obiecał:

- Tak.

Kiedy wstali z łoża i poprawili stroje, Semirama posłała Lishę po broń. Wypili wina, a myśli dziew­czyny znów skierowały się ku Jelerakowi.

- Spadł - odezwała się - z bardzo wysoka. Nie proszę cię o przebaczenie dla niego, ale pamię­taj, że nie zawsze był taki jak teraz. Przez jakiś czas przyjaźnił się nawet z Selarem.

- Przez jakiś czas?

- Pokłócili się później. O co - nigdy się nie dowiedziałam. Ale wtedy tak właśnie było.

Dilvish oparł się o słupek baldachimu i utkwił wzrok w kielichu.

- Przychodzą mi do głowy dziwne myśli - po­wiedział.

- Jakie?

- Gdy się spotkaliśmy, pokonał mnie na miejs­cu, uśpił, zabrał ze sobą moją duszę jakby go tam nie było. Zastanawiam się... Czy to moje podobieńs­two do Selara spowodowało, że był wyjątkowo okrutny?

Potrząsnęła głową.

- Któż to może wiedzieć? Zastanawiam się, czy on potrafi wytłumaczyć wszystkie swoje postępki.

Pociągnęła łyk wina i potrzymała je w ustach.

- A ty potrafisz? - spytała, połknąwszy napój.

Dilvish uśmiechnął się.

- A czy ktokolwiek to potrafi? Wiem wystar­czająco dużo, aby uspokoić swe sumienie. Wiedzę doskonałą pozostawiam bogom.

- Jesteś wspaniałomyślny - zauważyła.

Ktoś zastukał cicho do drzwi.

- Tak? - zawołała.

- To ja. Lisha.

- Wejdź!

Kobieta weszła do komnaty, trzymając pakunek owinięty zielonym szalem.

- Znalazłaś?

- Kilka. W pokoju na górze, który pokazał mi jeden ze służących.

Rozwinęła szal i ich oczom ukazały się trzy miecze.

Dilvish skończył pić i odstawił kielich. Podszedł bliżej i po kolei podniósł każdy z nich.

- Ten jest dobry do zabawy.

Odłożył go na bok.

- Ten ma dobrą rękojeść, ale tamten jest cięż­szy, a jego czubek jest lepszy. Ten natomiast jest ostrzejszy...

Zamachał obydwoma mieczami, włożył oba do pochwy i zdecydował się na drugie ostrze. Odwrócił się i przytulił Semiramę.

- Zaczekaj - polecił. - Przygotuj wszystko na szybką podróż. Kto wie, jak się to wszystko poto­czy?

Pocałował ją i ruszył ku drzwiom.

- Żegnaj - rzekła.

Kiedy wyszedł na korytarz, ogarnęło go osobliwe uczucie. Do jego uszu nie dotarł żaden trzask ani drapanie, które słyszał tu wcześniej. Wokół pano­wała nienaturalna cisza i bezruch - napięcie i drga­nie, jak milczenie między uderzeniami potężnego dzwonu. Zagrożenie i niebezpieczeństwo przemy­kały obok niego niczym elektryczne istoty; wpadł w panikę, ale pokonał ją podświadomie, wyciągając do połowy nowy miecz i zaciskając na nim dłoń.

* * *

Baran po raz siódmy wymówił zaklęcie i usiadł na podłodze między swymi przyrządami i instrumen­tami. Z oczu spłynęły mu łzy rozpaczy, pociekły po obu stronach nosa i zatopiły się w wąsach.

Dlaczego dziś mu nic nie wychodziło? Siedem razy przywołał pierwiastki, ładował je i wysyłał w lustro Jeleraka. Prawie natychmiast każdy z nich ginął. Coś nie pozwalało zapieczętować zwierciadła. Czy to był sam Jelerak, przygotowujący się do powrotu? Czyż nie miał zamiaru pojawić się nagle, wyjść z ram, wpatrując się w niego swymi starymi, nieruchomymi oczami, odczytując każdy sekret jego duszy, przenikając ją na wylot?

Baran zaszlochał. To niesprawiedliwe dać się złapać na zdradzie, tuż przed pomyślnym zakoń­czeniem. W każdej chwili...

Ale Jelerak nie pojawił się za szkłem. A zatem nie był to koniec świata. Być może to jakaś inna siła odpowiedzialna była za zniszczenie jego pierwiast­ków.

Ale jaka?

Wyrzucił z umysłu wszelkie uczucia i zmusił się do myślenia. Jeśli to nie Jelerak, to ktoś inny. Kto?

Oczywiście, inny czarownik. Potężny. Ten, który stwierdził, że nadszedł czas, aby tu przybyć i przejąć władzę...

Mimo to z lustra wciąż spoglądała tylko jego twarz. Na co czekał ten drugi?

Intrygujące. Irytujące. Jeśli to obcy, czy można z nim ubić interes? - zastanawiał się. Znał to miejsce. Sam był znakomitym czarownikiem... Dla­czego nic się nie wydarzyło?

Przetarł oczy. Wstał. To był bardzo nieudany dzień.

Podszedł do małego okienka i wyjrzał na ze­wnątrz. Minęło kilka chwil, zanim zdał sobie spra­wę, że coś nie jest w porządku; i kilka następnych, zanim zrozumiał co. Kraina Przemian przestała się zmieniać. Ziemia tliła się, ale trwała nieruchomo pod pędzącym księżycem. Kiedy to nastąpiło? Z pew­nością niedawno...

Taka przerwa oznaczała kolejny zastój w świado­mości Tualui. Odpowiedni czas, by wkroczyć i prze­jąć kontrolę. Musiał zejść na dół, złapać tę dziwkę-królową i zaciągnąć ją do Lochu - zanim ktoś przejdzie przez lustro i uprzedzi go. Pędząc przez pokój, zerknął na wiążące zaklęcie, które naszkico­wał.

Gdy dotarł do drzwi, poczuł dziwne napięcie, a wraz z nim zawrót głowy, tak silny jak nigdy dotąd.

- Nie teraz! Nie!

Ale gdy szeroko otworzył drzwi i pobiegł w kie­runku schodów, wiedział, że tym razem było to coś innego. Coś więcej niż powrót starych lęków, coś - ostrzegawczego, do czego szykowały się nawet jego wcześniejsze zaklęcia. Zdawało się, że cały zamek wstrzymywał oddech przed monumentalnym zjawiskiem, które miało lada moment nastąpić. Że to przeczucie nadchodzącego zła nawiązało kontakt z potężnym Tualuą, doprowadzając go do chwilo­wego spokoju. Że...

Stanął na ostatnim stopniu, spojrzał w dół i za­drżał. W tej sekundzie coś w nim pękło.

Zacisnął zęby, wyciągnął rękę i zrobił pierwszy krok...

* * *

Olbrzymie, pradawne budowle o wspaniałym wyglądzie nie są zazwyczaj dziełem człowieka. Za­mek Wieczności nie był pod tym względem wyjąt­kiem, jako że większość sędziwych grodów wiąże swe powstanie z architektoniczną działalnością bo­gów i pół-bogów. Masywna struktura Kannais przerastała je wszystkie i przez wieki spełniała wszelkie możliwe funkcje - królewskiego pałacu i więzienia, burdelu i uniwersytetu, klasztoru i po­rzuconego legowiska wampirów. Mówiono, że za­mek zmieniał swój kształt, aby przystosować się do potrzeb swych użytkowników - natchniony był duchem minionych wieków, niektórzy, odwracając oczy i wykonując gest odpędzający złe siły, szeptali, że stanowił relikt z czasów, kiedy Starsi Bogowie stąpali po ziemi, miejsce ich kontaktu ze światem, zabawką, instrumentem, lub może nawet dziwnie żyjąca istotą, ukształtowaną przez te siły wyższe, których przenikliwość umysłu przerastała rozum ludzkości - którą błogosławili lub przeklinali z nutą zażenowania i ciekawości, która stała się zalążkiem duszy - ród ludzki prześcignął włochatych mieszkańców drzew, uważanych przez nie­których za jego krewnych. Zamek zaadaptowany został do celów znanych najlepiej temu genialnemu ludowi, któremu służył za siedzibę, zanim te istoty nie poznały szczęścia wyższego rzędu, zostawiając za sobą niedojrzałe owoce własnej ingerencji w spra­wy zadowolonych małp. Według niektórych metafi­zyków gmach został ukształtowany na bezczasowej płaszczyźnie, z substancji duchowej, toteż nie stano­wił części tego prostackiego świata, do którego został przetransportowany. W równej mierze skła­dał się z dobra i zła oraz ich bardziej interesujących odpowiedników, miłości i nienawiści, połączonych z pięknem, które było zarówno złowrogie, jak i radosne. Zawładnął aurą tak chłonną jak psychicz­na gąbka i równie wnikliwą; żywy, tak jak może być żywy człowiek z funkcjonującą jedynie częścią pra­wej półkuli mózgowej, zawieszony w przestrzeni i czasie aktem woli, niedoskonałej, bo podzielonej, a jednak przewyższający wszystkie ziemskie nie­stałości, z wszystkich pozaziemskich przyczyn, któ­rych metafizyk nie miałby ochoty wymieniać po raz drugi.

W opinii bardziej pragmatycznych teoretyków wszystko to było błędne. Stare budowle mogły pokrywać się patyną czasu, nawet te wyjątkowo dobrze skonstruowane, a atmosfera panująca w nich zależała od fizycznych lub psychicznych wrażeń dominujących w ich murach - zwłaszcza tych usytuowanych na terenach górskich i wy­stawionych na działanie czynników meteorologicz­nych. Oczywiście, jeśli tacy ludzie zamieszkiwali to miejsce, zachowywało się ono zgodnie z ich oczeki­waniami, podobnie jak zewnętrzny świat. Taka była jego wrażliwość.

Wypełniony czarownikami i demonami, stano­wiąc rezydencję Starszego, zamek zmienił się pono­wnie. Wywołano inne aspekty jego natury.

Stanął teraz przed próbą obnażenia swej praw­dziwej natury, gdyż rzucono wyzwanie niedoskona­łej woli, na której bazował. Rozpoczęła się walka między dobrem a złem.

9.

Nucąc pod nosem, Jelerak pochylił się głęboko do przodu, pchając na niskiej pochylni taczkę, zważając, by nie wyrzucić po drodze jej zawartości. Pogrążona w transie Arlata z Mariny leżała rozciąg­nięta w wózku. Jej nogi przywiązane były rzemie­niami do drążków, a ręce zwisały swobodnie po obu stronach, ściągnięte w dół, przymocowane do po­stronków przy kole. Pod ramionami upchane miała liczne worki, które zapewniały właściwe ułożenie żeber. Suknia jej była rozpięta, a na ciele widniała czerwona, przerywana linia, rozdzielająca na pół górną część brzucha w okolicach mostka. Na wierzchu leżała grzechocząca torba z przyrządami.

Poruszał się wzdłuż korytarza wschodnio-zachodniego, prowadzącego do Komnaty Lochu, a za nim gnała jazgocąca wesoło gromada gryzoni. Powietrze stawało się coraz cieplejsze i bardziej wilgotne, a odór tego miejsca był już intensywny. Z uśmiechem na twarzy przepchnął taczkę przez ostatnie metry cienia i mijając niskie wrota, wszedł do komnaty.

Przemierzył pokrytą odchodami podłogę, usta­wiając taczkę dokładnie przy wschodnim krańcu lochu. Wyprostował się, przeciągnął i ziewnął, zanim otworzył torbę i wyciągnął z niej trzy długie drążki i klamrę, które pośpiesznie złożył w trójnóg. Postawił go na podłodze, przed taczką, a na jego szczycie umieścił swą ulubioną miseczkę mosiężną. Z zawieszonego na prawym drążku małego, dziur­kowanego wiadra wyjął tlący się węgiel drzewny i wrzucił go do środka. Dmuchnął, aż jego oczom ukazał się radosny blask, a następnie dorzucił z kilku woreczków jakiś proszek i zioła, które wytworzyły gęsty, mdły dym o słodkawym zapachu, wolno unoszący się dokoła.

Kiedy zanucił ponownie, ze swych kryjówek wyszły szczury i rozpoczęły na bruku swój taniec. Jelerak wydobył z torby krótki, szeroki, trójstronny nóż i sprawdził jego czubek i ostrza kciukiem. Przystawił ostrze na początku linii zaczynającej się między różowymi piersiami Arlaty, uśmiechnął się, skinął głową i położył go na brzuchu dziewczyny. Następnie wyciągnął pędzel i kilka maleńkich, zaplombowanych naczynek. Potrząsnął torbą, uło­żył ją na posadzce, otworzył jedno naczyńko i przy­klęknął.

Nietoperze przelatywały obok i pikowały w dół, podobnie jak ręka Jeleraka, która pewnym, do­świadczonym ruchem zaczęła malować skomplikowany wzór o czerwonej barwie.

W pewnej chwili ogarnął go niespodziewany chłód, a szczury przerwały swój taniec. Piski i jazgot umilkły. Nastąpił moment głębokiej ciszy, wprowadzający straszne napięcie. Zdawało się, że jakiś dźwięk, wysoko ponad granicą słyszalności, wolno obniżał swój ton, by wkrótce przejść w krzyk nie do zniesienia.

Uniósł głowę i nadsłuchiwał. Spojrzał na loch. Oczywiście, kolejne, nienaturalne deklamacje Star­szego. Wszystko przebiegnie pomyślnie, kiedy wy­rwie serce dziewczyny i niczym oliwę przeleje jej siły życiowe w mętne wody umysłu Starszego - przy­najmniej na jakiś czas. Wystarczy, aby uzyskać pomoc, której sam potrzebował w postaci stałej i ukierunkowanej energii. Potem...

Zastanowił się, w jaki sposób mógłby zginąć taki potwór jak ten. Biorąc pod uwagę stan rzeczy, zajęłoby to trochę czasu. Wkrótce Tualua miał stać się niebezpieczny, nie tylko dla reszty świata, ale dla niego, Jeleraka, szczególnie.

Oblizał wargi na myśl o bitwie, która wkrótce się rozpocznie. Wiedział, że nie wyjdzie z niej bez szwanku, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli zdoła pozbawić Starszego energii życiowej, jego moc osiągnie poziom, jakiego nigdy nie miała - na miarę bogów. Wtedy mógłby stawić czoło samemu Hohordze...

Oblicze pociemniało mu na myśl o wcześniejszym wrogu, a potem panu i władcy. Przez sekundę pomyślał o Selarze, który oddał swe życie w walce z tą potężną istotą.

Niezwykłe jego rysy przetrwały przez wieki na twarzy człowieka, którego posłał do Piekła, czło­wieka, który w jakiś sposób zdołał wyrwać się z tego odrażającego miejsca, człowieka, który uratował go przed Krainą Przemian, podobnie jak Selar, który wyciągnął go z Przepaści Nungen - Selar, który zdobył względy Semiramy... A Dilvish mógł przeby­wać gdzieś w pobliżu Jeleraka dlatego potrzebo­wał pełni swych sił natychmiast. W żyłach Dilvisha płynęła krew bohaterów i po raz pierwszy doznał uczucia strachu.

Nie przerwał pracy nad budową rytualnego dia­gramu. Przerwał jednak nucenie i otworzył kolejne naczyńko z pigmentem, kiedy pierwsze zostało wyczerpane.

Po chwili usłyszał słaby dźwięk unoszony w nie­naturalnej ciszy przez błądzący prąd powietrza. Przypominał męski chór intonujący nieznośnie zna­jomą pieśń. Zatrzymał się w połowie ruchu, usilnie starając się uchwycić, jeśli nie słowa, to przynaj­mniej ogólny motyw.

Zogniskowane zaklęcie. Bardzo standardowe...

Ale kim byli? I na czym próbowali się zogni­skować?

Spojrzał na prawie ukończony diagram. Nad­miar magicznych operacji na tym samym terenie nie przynosił korzyści. Czasami nakładały się na siebie. Jednak w tym momencie z bólem serca zostawiał swe niedokończone dzieło, tak bliskie zakończenia. Wykonał szybką mentalno-duchową sztuczkę, przeprowadził kalkulację potencjału, dokonał bi­lansu sił.

To nie powinno mieć żadnego znaczenia. W tym miejscu przepływ energii byłby tak niewielki, że nie miałby żadnego wpływu na jego dzieło, nawet w najbliższej odległości.

Zaczął malować ponownie, z wściekłością zacis­kając usta. Po zakończeniu dzieła chciał nauczyć ten przeklęty chór, że istnieje los gorszy od śmierci. Wyliczył kilka takich przypadków, by się uspokoić i nieco rozbawić. Kiedy wymalował ostatnią część, wstał, przyjrzał się swemu dziełu i stwierdził, że było dobre.

Cofnął się, odłożył przybory do malowania i wkroczył we właściwy sposób na malunek. Poru­szał się w kierunku południowym od taczki na prawo od Arlaty. Z miseczki unosiły się dym i para. Przetarł czoło, wypowiedział kilka magicznych słów, schylił się i podniósł rytualny sztylet.

Nietoperze i szczury wznosiły swe pląsy, a Jelerak zaczął wydawać instrukcje tworzące zaklęcie i po­święcił nóż, który miał natchnąć je życiem. W kom­nacie rozległy się grzmoty, a po suficie przebiegł jakiś trzask.

Uniósł ostrze i wypowiedział kilka słów, za­głuszając brzmiące w oddali głosy a może zamilkły z własnej woli?

Smuga dymu spłaszczyła się nieco i przepłynęła przez jego wzór jak wścibski wąż. Ze ścian do­chodziło potężne skrzypienie. Super-słyszalny przy­pływ, który wyczuł wcześniej, zdawał się wybuchać pełnym głosem. Ścisnął mocniej ostrze i wygłosił jedenaście słów jękliwym tonem.

Po chwili znieruchomiał i zadrżał, słysząc własne imię wypowiedziane przez brodatego mężczyznę, który przechodząc przez sklepione przejście musiał pochylić głowę.

- Tu jesteś, Jeleraku, powinienem wiedzieć, gdzie cię szukać znalazłem cię w otoczeniu ropuch, nietoperzy, węży, pająków, szczurów i obrzydliwych oparów, przy ogromnej sadzawce odchodów, kiedy szykujesz się do wyrwania serca tej dziewczynie!

Jelerak opuścił sztylet.

- To są moi ulubieńcy - odezwał się z uśmie­chem - a ty, prostaku, do nich się nie zaliczasz!

Gdy skierował ostrze w stronę stojącego w drzwiach wielkoluda, sztylet zaczął żarzyć się piekielnym światłem.

Po chwili ognie na nożu zgasły, a jedyne światło w komnacie ściemniało, gdy wycie osiągnęło sto­pień słyszalności - przeszywający dźwięk, który trwał i trwał, rzucając obu mężczyzn na podłogę. Nawet potężny Tualua musiał walczyć z tym hała­sem w swym lochu. Wycie osiągnęło takie stadium, w którym wszyscy, którzy je słyszeli, ogłuchli, zanim padli nieprzytomni.

W końcu w martwej komnacie pojawiło się blade światełko. Promieniało coraz bardziej, potem zgas­ło i odpłynęło.

Za moment zajaśniało ponownie...

* * *

Hodgson obudził się z silnym bólem głowy. Leżał przez jakiś czas, przypominając sobie zaklęcie, które mogłoby mu pomóc. Jednak jego urządzenie myślowe było nieco powolne. Usłyszał jęk i ciche łkanie. Otworzył oczy.

Alkowę wypełniało łagodne światło. Rozjaśniło się wyraźnie, gdy rozejrzał się dokoła. Obok leżał stary Lorman. Głowę miał odwróconą, a z jego otwartych ust spływała kałuża kiwi. Nie oddychał. Derkon leżał rozwalony kilka metrów dalej. To jego jęk usłyszał Hodgson. Odil oddychał, ale był wy­raźnie nieprzytomny.

Odwrócił głowę w lewą stronę, skąd dobiegało łkanie.

Vane siedział oparty o ścianę i trzymał na ko­lanach głowę Galta. Twarz Galta stężała w ago­nii. Jego bezsilne mięśnie świadczyły o niedawnej śmierci. Vane spojrzał na niego, kołysząc się lekko. Ciężko oddychał, a oczy miał pełne łez.

Blask nabrał intensywności światła dziennego.

Ponieważ nie mógł zrobić już nic dla Lormana i Galta, przeczołgał się obok pierwszego i przycup­nął przy Derkonie. Obejrzał jego głowę i znalazł czerwoną opuchliznę na czole, z lewej strony.

Przyszło mu do głowy krótkie, lecznicze zaklęcie. Powtórzył je trzykrotnie nad swym towarzyszem, aż ustały jego jęki. Własny ból głowy również mi­nął wraz z zaklęciem. Światło stawało się coraz słabsze.

Derkon otworzył oczy.

- Udało się? - zapytał.

- Nie wiem - odparł Hodgson. - Nie jestem pewien, jakie będą skutki.

- Mam pomysł - oświadczył Derkon pod­nosząc się, przecierając głowę i szyję. - Możemy sprawdzić to w ciągu minuty.

Rozejrzał się wokół. Przeszedł na drugą stronę i kopnął Odila w bok.

Odil przekręcił się na plecy i spojrzał na niego.

- Obudź się, póki masz jeszcze szansę - na­kazał Derkon.

- Co... Co się stało?

- Nie wiem. Galt i Lorman nie żyją. - Spojrzał w kierunku okna, wytrzeszczył oczy, potarł je dłonią i pędem ruszył w jego kierunku. - Chodźże tutaj! - wrzasnął.

Hodgson rzucił się za nim. Odil wciąż próbował się podnieść.

Hodgson dotarł do okna właśnie wtedy, gdy słońce znikało za górami na zachodzie. Niebo wypełniały krążące drobiny światła.

- Najszybszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek widziałem - zauważył Derkon.

- Zdaje się, że kręci się całe niebo. Popatrz na gwiazdy!

Derkon wychylił się na zewnątrz.

- Ziemia się już uspokoiła - oznajmił.

Z nieba za wzgórzami wytoczyła się pęknięta biała kula.

- Czy mi się przywidziało? Przypomniało mi to księżyc - stwierdził Hodgson.

- Nie do wiary! - krzyknął Odil, zataczając się i przechylając się przez parapet. Przestworza wypeł­niły się bladym światłem, a gwiazdy zniknęły w od­dali.

- Nie czuję się najlepiej.

- Z pewnością - przerwał mu Derkon. - Po­trzebowałeś całej nocy, aby się podnieść.

- Nie rozumiem.

- Spójrz - Derkon wykonał ruch dłonią i wskazał na cienie, które wirowały wokół każdego wzniesienia terenu, a pęczniejące chmury rozpadały się na kawałki.

Po niebie przemknęła jak kometa kula ognista.

- Myślisz, że nabiera szybkości? - spytał Hodgson.

- Prawdopodobnie. Tak. Tak myślę. Słońce skryło się za wzniesieniami i znów zapano­wała ciemność.

- Stoimy tu przez cały dzień - powiedział do Odila Hodgson.

- Na Boga! Co myśmy zrobili? - spytał Odil, nie odrywając oczu od wirujących przestworzy.

- Przerwaliśmy zaklęcie zabezpieczające Za­mek Wieczności - odpowiedział Hodgson. - Te­raz już wiemy, co to było.

- I dlaczego to miejsce zwane było Zamkiem Wieczności - dodał Derkon.

- Co zrobimy? Spróbujemy połączenia?

- Później. Najpierw poszukam czegoś do jedze­nia - oświadczył Derkon, odchodząc. - Już od wielu dni...

Po chwili pozostali odwrócili się i ruszyli za nim. Vane wciąż kołysał się lekko, głaszcząc czoło Galta. Minęła kolejna noc.

* * *

Dilvish przebudził się na ciężkim, jaskrawym dywanie, ściskając w prawej dłoni miecz. Nie mógł jej otworzyć. Wolno wsadził ostrze do pochwy i potarł rękę. Wytężył umysł, by przypomnieć sobie, co się stało.

Usłyszał jakiś wrzask. Tak. Zawodzenie z bólu i złości. Przystanął przed na wpół otwartymi drzwiami komnaty - tej komnaty? - kiedy usły­szał lament.

Wyprostował się i przez otwarte drzwi obser­wował zachodnie okno holu i okno wschodnie, na odległej ścianie pokoju, po prawej stronie. Do­strzegł bardzo osobliwe zjawisko. Okno po stronie prawej zajaśniało, podczas gdy okno lewe pogrążo­ne było w mroku. Po chwili okno prawe pociem­niało, a rozbłysło lewe. Za moment lewe okno zaciemniło się znowu. W chwilę później rozjarzyło się okno prawe i sekwencja powtórzyła się. Siedział nieruchomo, zginając od czasu do czasu rękę. Zjawisko powtórzyło się jeszcze kilkakrotnie.

Nagle podniósł się i podszedł do okna wschod­niego, by ujrzeć niebo ozdobione niezliczoną ilością koncentrycznych kręgów. Po paru minutach zniknęły przed wieżą ognia, która wyrosła na wschodzie między niebem a ziemią.

Potrząsnął głową. Zdawało mu się, że sama ziemia już się uspokoiła. Co to była za sztuczka? Dzieło jego wroga? A może coś innego?

Odwrócił się, przeszedł przez drzwi i znowu znalazł się w holu. Z lewej strony za rzędem okien zabawa w jasność-ciemność trwała dalej. Kie­dy spojrzał za siebie, nie widział już drzwi, któ­re właśnie minął, a jedynie pusty kawałek mu­ru.

Szedł dalej, kierując się do kolejnego przejścia skręcającego na prawo od korytarza, którym się posuwał. Znalazł się u podnóża schodów wyściełanych ciemnowiśniowym dywanem i ogrodzonych po obu stronach drewnianymi poręczami.

Wolno ruszył w dół. Pokój wypełniały wyściełane meble, a obrazy, jakich w życiu nie widział, opra­wione były w szerokie, zdobione złotem ramy.

Zrobił kilka kroków. Kiedy położył dłoń na oparciu jednego z krzeseł, w górę uniosły się tumany kurzu.

Skręcił w prawo i przeszedł pod drewnianym sklepieniem. Drugi pokój podobny był do pierw­szego; wyłożony boazerią, tak samo umeblowany. Kiedy wchodził, usłyszał cichy syk.

Mały kominek zapłonął lekkim ogniem. Na niskim, okrągłym stoliku obok paleniska stała butelka wina, kawałek sera, bochenek chleba i kosz z owocami. Może zatrute? Kolejna sztuczka nie­przyjaciela?

Podszedł bliżej, ułamał odrobinę sera, powąchał i wziął do ust. Następnie zasiadł za stołem i rozpo­czął ucztę.

Jedząc, rozglądał się bacznie dokoła, ale nikogo nie zauważył, nic niepokojącego. A jednak czuł w komnacie czyjąś obecność, dobroczynną, chro­niącą go i życzącą mu jak najlepiej. Uczucie to było tak silne, że wyszeptał „Dzięki ci", przegryzając kolejny kęs. Nagle płomienie skoczyły wysoko w górę, zaskwierczał ogień. Ogarnęła go przyjemna fala gorąca.

Podniósł się, spojrzał za siebie i z przerażeniem stwierdził, że przejście, przez które dostał się do pokoju zniknęło. Ściana ta pokryta była teraz boazerią, a na niej wisiał jeden z tych dziwacznych obrazów - zatopiony w słońcu las - na którym wszelkie detale zamazane były pędzlem umoczo­nym w ciężkich barwnikach.

- W porządku - odezwał się - kimkolwiek jesteś, myślę, że jesteś nastawiony do mnie przyja­cielsko. Nakarmiłeś mnie i mam przeczucie, że jest takie miejsce, do którego chciałbyś mnie zaprowa­dzić. W tych murach muszę być bardzo ostroż­ny, ale skłonny jestem ci zaufać. Wyjdę przez je­dyne drzwi, które widzę. Prowadź, a ja pójdę za tobą!

Skierował się do drzwi i opuścił pokój. Znalazł się w długim, mrocznym i wysokim holu. Dostrzegł wiele drzwi, ale delikatne światełko zamigotało tylko w jednych. Ruszył w tę stronę, a światełko oddaliło się. Minął krótki korytarz i dotarł do podobnego, jak poprzedni, holu. Tym razem ognik zabłyszczał w przejściu daleko po lewej stronie. Przeciął hol i pomaszerował jego śladem.

Napotkał korytarz prowadzący z prawa na lewo. Światełko zawisło w oddali, po lewej stronie. Ruszył za nim.

Po kilku zakrętach, jego droga przeszła w szeroki, niski korytarz z regularnym szeregiem wąskich okien wzdłuż bliższej ściany. Zawahał się przez moment, spoglądając na boki.

Nikłe światełko przemknęło obok i wzięło kurs na prawo. Gdy tylko pognał za nim, zamrugało z dala. Ruszył jego śladem, ale gdy znalazł trop, ognik zgasł.

Z okien obserwował scenę, w której płynące chmury zatraciły swą wyrazistość, a niebo przybrało zielonkawą barwę. Wąska wstęga jaskrawej żółci utworzyła łuk nad horyzontem niczym uchwyt gorejącego kosza.

Dilvish popędził do przodu, a światło za oknami zapulsowało nieśmiało.

To był bardzo długi korytarz łączący się z następ­nym galerią o szerokich oknach z prawej strony, które dawały pełniejszy obraz osobliwego nieba nad krainą, w której długotrwałe burze przeszły niczym migotanie, drzewa pulsowały zielenią, złotem, zie­mia - bielą i czernią, a gdzieniegdzie trzepotały skrawki zieleni. Znów była to Kraina Przemian, ale w sposób całkowicie odmienny od swych poprzed­nich wcieleń. To, co kiedyś było rozpoznawalnym zgrzytem, teraz stanowiło jednostajny szum.

Poczuł jakiś dziwny odór i zdumiał się na widok brudnego szlaku, który biegł środkiem podłogi. Przed sobą dostrzegł ogromną, wysoką komnatę i zbliżając się doń, mimowolnie zwolnił kroku. Ogarnęło go przeczucie czegoś złego. Miał wraże­nie, że pomieszczenie to przepojone jest mroczną, złowrogą aurą, jakby żyło w nim coś nostalgicz­nego, ponurego i zawiedzionego, czekając i czekając na moment użycia swego unikalnego zła. Zadrżał i dotknął rękojeści miecza, coraz bardziej zwal­niając kroku w pobliżu sklepionego przejścia.

Poczuł, że kieruje się w lewą stronę. Przywarł do ściany i posuwał się bokiem, aż dotarł do ciemnego rogu, tuż przed wejściem.

Prześliznął się do przodu, ściskając broń i zajrzał do komnaty. W pierwszej chwili, w mroku nie zobaczył nic, ale gdy oczy przyzwyczaiły się do wewnętrznego światła, odkrył w środku wielkie, mroczne zagłębienie. Na skraju, po lewej stronie dostrzegł coś; mały przedmiot, którego nie był w stanie rozpoznać. Przez sekundę zamigotało nad nim światełko, które śledził wcześniej, ale zgasło w mgnieniu oka i nadal nie wiedział, na co wskazy­wało. Przesłanie jednak było wyraźne i miało formę nakazu.

Wahał się przez moment, gdy z mroku uniosła się smukła macka i zaczęła szukać czegoś na skraju krawędzi, w miejscu, które obserwował. Oblał go zimny pot, ale zmusił się do wejścia. Zielone buty bezgłośnie dotykały bruku.

* * *

Baran potrząsnął głową, wypluł kawałek zęba, przełknął. Ślina miała smak krwi. Splunął jeszcze kilka razy i zakasłał. Jego lewe oko było częściowo przymknięte. Kiedy je potarł, zaczęła opadać z nie­go ciemna, mazista substancja. Uważnie przyjrzał się swej dłoni. Zaschnięta krew. I jeszcze to głucho tętniące, na wpół odrętwiałe miejsce...

Podniósł palce i przyłożył ich koniuszki do czoła. Ból rozpoczął się od nowa. Pokręcił głową w obie strony. Leżał na boku, na szczycie schodów. A więc tak to wygląda, gdy cię wreszcie dorwie...

Przesunął swe cielsko, gotując się do powstania, ale natychmiast przewrócił się z bólu w tył, opadając na lewe ramię i nogę. Do diabła! - pomyślał. Lepiej, żebym się nie połamał! Nie znam żadnego zaklęcia na połamane kości...

Próbując jeszcze raz, wyprostował się na prawej dłoni i zdołał usiąść, wyprostowując nogi przed siebie. Lepiej, coraz lepiej...

Wolno masował nogę, aż wróciło mu czucie. Ból nie minął, ale kości nie były połamane. I dopiero wtedy spróbował wykorzystać swe czarodziejskie sztuczki. Po kilku ruchach nóg ból stał się coraz słabszy, aż w końcu przeszedł w sporadyczne rwa­nie. Następnie skoncentrował się na skórze głowy, powtarzając działanie z tym samym skutkiem.

Przesunął dłonią po ramieniu i gdy ścisnął delika­tnie lewe przedramię, poczuł przepływający przezeń ból.

W porządku.

Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wcisnął swą lewą dłoń między szeroki pas a opasły brzuch. Powtórzył ćwiczenie i ból zniknął. Wstał uważnie z podłogi, opierając się prawą ręką o ścianę. Opuścił głowę i przez dobrą minutę dyszał ciężko.

W końcu wyprostował się, przeszedł kilka kro­ków, stanął i rozejrzał się dokoła. Coś było nie tak. Po lewej stronie powinna być ściana, a nie mar­murowa balustrada. Zmierzył ją wzrokiem. Ciąg­nęła się na odległość ośmiu-dziesięciu kroków, aż do szczytu szerokiej klatki schodowej. Dalej za­czynała się znowu.

Spojrzał przez poręcz. Oczom jego ukazał się wielki, długi pokój o kamiennych ścianach, po­grążony w mroku. Zdobiły go fantazyjne gzymsy i rzeźbione kapitele na szczycie żłobionych pilastrów. W niektórych miejscach stały jakieś meble, a pośrodku leżał ciemny, wąski, lecz długi chodnik.

Przechylił się jeszcze bardziej, opierając się o balustradę. Po wcześniejszym zawrocie głowy nie było śladu. Być może wyleczył go upadek. Być może ostrzegał przed upadkiem...

Dziwne, jakie to dziwne... Poruszał oczami. Kie­dyś nie było tu tego pokoju. Nigdy nie widział takiej komnaty, ani w Zamku Wieczności, ani gdziekol­wiek indziej. Co się stało?

Jego wzrok zawędrował w odległy róg po lewej stronie. Zamarł. Za szeregiem wysokich krzeseł, w mroku, stało coś potężnego, nieruchomego i czar­nego, wbijając weń spojrzenie. Widział wyraźnie, gdyż utkwione weń oczy lśniły czerwienią w ciemno­ści.

Gardło miał ściśnięte. Tłumił w sobie krzyk, który mógł lada moment przerodzić się w histerię. Bez względu na to, co to było stało przed wielkim czarownikiem.

Podniósł dłoń i wezwał ciszę, która miała poprze­dzić nadchodzącą burzę.

Kiedy powtarzał zaklęcie, wypowiadając tylko kluczowe jego słowa, między koniuszkami palców zaczęło skakać słabe światełko. Ściągnął palce, a jego ręka przybrała kształt stożka w świetle, które wokół rozprowadzała. Kiedy rozciągnął palce, utworzyła się między nimi pofalowana ku dołowi płaszczyzna iluminacji, jaśniejąca ku górze i poru­szająca się po łuku. Wróciła do pierwotnej pozycji, tworząc jaśniejącą ogniem kulę. Baran wpuścił do niej słowo-hasło i rzucił nią prosto w mrocznego intruza.

Siejąc iskry i płonąc w locie, kula płynęło wolno do celu.

Ciemna postać ani drgnęła, nawet gdy kula podpłynęła bliżej. Zanim osiągnęła swój cel, światło rozbiło się na kawałki i zgasło. Baran usłyszał melodyjny głos dobiegający z tamtej strony:

- Tak postępują wrogowie. Nieładnie.

Po chwili postać obróciła się i zniknęła za bocz­nymi drzwiami z pośpiesznym stukotem.

Baran wolno opuścił dłoń, a potem uniósł ją natychmiast do ust i zakaszlał. Nędzna kreatura! Kto go tu wezwał? Czy to możliwe, że powrócił sam Jelerak?

Odszedł od balustrady i podążył ku schodom.

Kiedy był już na dole, zbadał dokładnie tajem­niczy róg. Na pokrytej kurzem posadzce dostrzegł ślad kopyta.

* * *

Holrun zaklął i przewrócił się na brzuch, naciąga­jąc na głowę poduszkę i mocno ją przyciskając.

- Nie! - wrzasnął. - Nie! Mnie tu nie ma! Precz!

Leżał nieruchomo, przysłuchując się biciu włas­nego pulsu. Stopniowo napięcie mijało. Ręka spad­ła mu z poduszki. Odzyskał miarowy oddech.

Niespodziewanie ciało zesztywniało ponownie.

- Nie! - zapiszczał. - Jestem tylko biednym, nic nie znaczącym czarownikiem, który próbuje zasnąć! Zostaw mnie w spokoju, do diabła!

Potem nastąpił pomruk i zgrzytanie zębów. Na­gle wysunął szybko rękę i wyciągnął inkrustowaną kością słoniową szufladę wbudowaną w łoże. Po­szperał przez chwilę i wyjął z niej mały kryształ.

Ułożył się na plecach, podparł poduszką i zastygł w pozycji półleżącej. Przetoczył kilkakrotnie lśniącą kulę po brzuchu i popatrzył na nią na wpół otwar­tymi, spuchniętymi oczyma. Minęło sporo czasu, zanim pojawił się w niej jakiś obraz.

- Niech się to skończy - zamamrotał. - Niech pozna ryzyko transformacji na niższy poziom życia, najgorsze choroby, swędzące hemoroidy i taniec świętego Wita. Niech pozna demonicznych opraw­ców, plagę szarańczy i sól w ropiejących ranach. Niech...

- Holrunie - odezwał się Meliash - to ważne.

- Mam nadzieję. Jestem bardziej zmęczony niż królewska kurtyzana w czasie rewolucji. Czego chcesz?

- Jego już nie ma.

- Świetnie. Komu był potrzebny? - Podniósł rękę, aby przerwać połączenie i za­trzymał się. - Czego już nie ma?

- Zamku.

- Zamku? Całego przeklętego zamku?

- Tak.

Milczał przez chwilę. Potem podniósł się, przetarł oczy i przeczesał włosy.

- Opowiedz mi o tym - poprosił - najproś­ciej, jak potrafisz.

- Kraina Przemian jakiś czas przestała się zmie­niać. Ale potem wszystko zaczęło się od nowa, bardziej szalenie niż kiedykolwiek wcześniej. Zają­łem dogodne miejsce do obserwacji. Po chwili wszystko się uspokoiło. Zamek zniknął. Kraina pogrążona jest w bezruchu, a wzgórze świeci pust­ką. Nie wiem, co się stało. Nie wiem, jak się to stało. I na tym koniec.

- Czy myślisz, że Jel... że to on mógł go poruszyć? Jeśli tak, dlaczego? A może to sprawka Starszego?

Meliash pokręcił głową.

- Znów rozmawiałem z Rawkiem. Zebrał wię­cej danych. Istnieje stara tradycja, że dane miejsce jest wieczne, jeśli zakotwiczone jest w czasie i poru­sza się razem z nim. Gdyby kotwica została pod­niesiona, odpłynęłoby rzeką wieczności.

- Poetyczne jak diabli, ale co to oznacza?

- Nie mam pojęcia.

- Myślisz, że tak właśnie się stało?

- Nie wiem. Może.

- Do diabła!

Holrun pomasował skronie, westchnął, podniósł kryształ i zsunął nogi na brzeg łoża.

- W porządku - burknął. - W porządku. Muszę się tym zająć. Zaszliśmy już tak daleko. Wpierw jednak muszę się umyć i coś zjeść. Roz­mawiałeś z innymi strażnikami?

- Tak. Ale nie mają nic do dodania ponad to, co sam zobaczyłem.

- Dobrze. Obserwuj to miejsce. Wezwij mnie natychmiast, gdy stanie się coś niezwykłego.

- Z pewnością. Czy zamierzasz poinformować o tym Radę?

Holrun wykrzywił twarz i przerwał połączenie, zastanawiając się, czy i Radę można by odkotwiczyć i rzucić w fale wieczności.

* * *

Vane przestał łkać, ale przez długi czas siedział zamyślony. Nie patrzył na Galta, lecz na kalejdo­skop jasności i ciemności na niebie za oknem. W końcu drgnął.

Ułożył delikatnie Galta na podłodze i wstał. Nachylił się i przerzucił nieruchome ciało przyjacie­la przez ramię.

Ruszył przed siebie, wyszedł z alkowy, spojrzał na prawo, skrzywił się i skręcił w lewo. Wolno poruszał się wzdłuż galerii, aż dotarł do niskich schodów prowadzących ku górze, w lewo. Wspiął się po nich, badając ukradkiem krótki korytarz wypełniony otwartymi drzwiami.

Idąc wolniej i ostrożniej, sprawdzał pokoje. Nie było w nich nikogo. Drugi i trzeci były sypialniami, pierwszy - bawialnią.

Wszedł do trzeciego i pochylając się, szarpnął jedną ręką narzutę. Ułożył Galta na łożu i poprawił ciało. Nachylił się nad nim, pocałował i zakrył zwłoki.

Odwrócił się i nie patrząc w tył, opuścił komnatę, zamykając drzwi.

Skierował się na prawo, dotarł do końca koryta­rza, gdzie niskie sklepienie wychodziło na wąskie schody wijące się w dół.

Ruszył nimi, by za moment znaleźć się w jadal­ni - po jednej stronie długiego stołu leżały cztery nakrycia. Na przodzie stał koszyk z chlebem. Chwycił go i zaczął jeść. Na tacy, pod serwetą leżały kawałki mięsa. Rzucił się na nie z wilczym apety­tem. Gliniany garnek pełen był wina, które wypił prosto z naczynia. Po skończonym posiłku okrążył stół i odwrócił się w stronę, z której przy­był.

Schody zniknęły. W miejscu przejścia widniała solidna ściana. Przeżuwając resztki jedzenia, pod­szedł bliżej i postukał w mur. Ściana nie wydała głuchego dźwięku. Wzdrygnął się i odszedł kilka kroków. To miejsce...

Odwrócił się i pognał przez podwójne drzwi w końcu pokoju. Korytarz był szeroki, podobnie jak schody, do których prowadził. Ozdobiony był jedwabiem i stalą, na podłodze leżał zielony dywan. Sięgnął po najlepsze, na pozór, ostrze wiszące na ścianie; krótki, nieco ciężki, obosieczny miecz o pro­stej rękojeści. Kiedy wziął go w dłonie i zamachnął się, stwierdził, że drzwi, którymi wyszedł z jadalni, zniknęły również, a w ich miejscu pojawiło się okno, przez które wpadało delikatne, perłowe światło.

Zawrócił z obranej drogi i spojrzał przez szybę. W miejscu, gdzie nigdy wcześniej nie wznosiło się żadne wzgórze, zapadał się masyw górski. Niebo przybrało teraz jednostajną, trupio białą barwę. Nie było na nim ani słońca, ani gwiazd, jakby różnorod­ne odcienie iluminacji zlały się w jedną całość. Srebrzysta masa poruszała się w przód i w tył, zatrzymywała się i znów rozpoczynała swój ruch. Minęło nieco czasu, zanim zorientował się, że była to nadpływająca woda. Oderwał się od okna i po­szedł ku schodom.

Zwalczył panikę, której się poddał, a jej miejsce zajęła nienawiść do zamku i wszystkiego, co się w nim znajdowało. Gdy znalazł się już na dole, przeszedł przez przedpokój urządzony w stylu, którego nie rozpoznał, a przecież szczycił się wiedzą w tej dziedzinie. Jego wędrówka skończyła się na progu głównej komnaty.

Pomieszczenie było puste. Pamiętał je, gdyż tu go przyprowadzili niewolnicy zamku po pojmaniu na zboczach. Ciągnęli go i Galta przed rządcą, Bara­nem, obrzucali obelgami, by na koniec uwięzić w podziemiach. Wspominając ten dzień, zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Pomaszerował dalej, minął hol, przekroczył ciężkie wrota i skierował się ku bawialni z małym przejściem do zewnętrznego świata.

Podszedł, zwolnił, a na jego twarzy odmalowało się zdumienie. Wysoki, drewniany przedmiot z okrągłą tarczą otoczoną cyframi wydawał przenik­liwy, kwilący dźwięk. Chcąc przyjrzeć się mu do­kładniej dostrzegł, iż w okręgu znajduje się kuliste, pulsujące pole. Nie potrafił określić jego charakteru ani mechanizmu, choć nie wydawało się groźne. Postanowił nie wtrącać się do nieznanej magii i przeszedł obok, wkraczając do bawialni.

Podbiegł do drzwi, położył na nich dłoń i zawahał się. Na zewnątrz działy się osobliwe rzeczy. Ale to samo można było powiedzieć o zjawiskach za­chodzących wewnątrz.

Poruszył klamką i otworzył drzwi.

Do jego uszu dotarł wrzask, niczym wycie silnego wiatru. Wszędzie, gdzie okiem sięgnął, płynęła woda. Nie było jednak widać fal i kręgów, które pojawiają się w wartkim nurcie. Być może była to delikatnie rozpylona mgiełka, unosząca się w po­wietrzu...

Wyciągnął miecz i wbił go w wilgotny tuman. Po kilku sekundach wyszarpnął go z powrotem.

Jego koniuszek całkowicie pokrywała mgła. Kie­dy dotknął rudawego brzegu, który wciąż trzymał się metalu, ten zamienił się w proch pod dotykiem palców i opadł. Ogłuszający pisk nie ustawał. Niebo nadal stanowiło nieprzerwaną, opalizującą prze­strzeń.

Zamknął drzwi i przekręcił klamkę. Odwrócił się do nich tyłem. Opanowało go drżenie.

* * *

Semirama spakowała klejnoty i stroje, w których ją pochowano, do małego zawiniątka stojącego przy łóżku. Przeszła się po sypialni, zastanawiając się, co jeszcze warto zabrać ze sobą? Kosmetyki?

Ktoś zapukał do drzwi. Była blisko, więc ot­worzyła je sama.

W progu uśmiechał się do niej Jelerak.

- Och!

Poczerwieniała.

- Potrzebuję twojej pomocy językowej oświadczył.

Z szyi zwisała mu para różowych okularów. Z długiej, wąskiej torby zawieszonej u pasa wy­stawał grzbiet szkarłatnej różdżki. Skłonił się i ges­tem wskazał drogę na lewo, w kierunku holu.

- Proszę, chodź ze mną!

- Tak... Oczywiście.

Zrobiła krok i ruszyła z nim we wskazanym kierunku. Spojrzała przez okno na perłowe niebo nad nie kończącym się morzem.

- Jakieś kłopoty? - zapytała po chwili.

- Tak. Było zakłócenie - odparł.

Nagle w górze coś poruszyło się gwałtownie i dał się słyszeć stukot kopyt.

- Potężny, ciemnowłosy mężczyzna przerwał mi w środku dzieła - wyjaśnił.

- Czy to spowodowało ten ...spazm? I wszystkie pozostałe efekty?

Potrząsnął głową.

- Nie, ktoś uwolnił zaklęcie zabezpieczające i nie jesteśmy już częścią normalnego przepływu czasu.

- Myślisz, że uczynił to Tualua? A może ktoś obcy?

Zatrzymał się, by wyjrzeć przez kolejne okno. Morze wycofało się całkowicie, a na ich oczach wyrastały pasma gór.

- Nie wierzę, aby Tualua był w stanie to zrobić. Myślę, że ten przybysz był tak samo zdziwiony jak ja. Ale zanim straciłem przytomność, wejrzałem w jego duszę. Był czymś pierwiastkowym, demoni­cznym, a jego ludzka postać przybrana została tylko na chwilę. Dlatego uciekłem od razu, kiedy wróciła mi przytomność - aby odzyskać pewne ukryte narzędzia.

Przesunął kciukiem po różdżce.

- To moja broń w walce z takimi, jak on. Jestem pewien, że już coś takiego widziałaś, dawno temu...

Straciła oddech. Całe niebo zapłonęło lśniącą purpurą i przeszło w oślepiającą biel. Zakryła oczy i spojrzała w bok, ale już zaczęło się ściemniać.

- Co... co to było?

Jelerak odsunął dłoń od oczu.

- Prawdopodobnie koniec świata - mruknął.

Patrzyli, jak niebo ciemnieje, aż w końcu nabrało przydymionego, żółtawego koloru. Taka barwa utrzymała się. Jelerak odwrócił się.

- W każdym razie - ciągnął ten drugi zniszczył moje oryginale metody uspokojenia Tualui. Dlatego - tu dotknął okularów - potrzebuję ich. Kiedyś potrafiłem oczarować go wzrokiem, głosem, ale teraz muszę zasilać swe spojrzenie. Wezwij go, każ mu się podnieść, abyśmy przez moment mogli na siebie popatrzeć!

- A co z tym, który dokonał zniszczenia?

- Muszę odzyskać pełnię sił, znaleźć go i wyró­wnać rachunki!

Ruszył, a Semirama starała się dotrzymać mu kroku.

- A zatem jesteśmy w pułapce - szepnęła. - Nawet jeśli ci się uda, co stanie się z nami?

Zaśmiał się chrapliwie.

- Nawet wiedza ma swe granice - rzekł. - Z drugiej strony wierzę, że wszelka pomysłowość jest niezmierzona. Zobaczymy.

Sunęli dalej, weszli na schody, skręcili.

- Jeleraku - zapytała. - Skąd wzięło się to miejsce?

- I tego też się dowiemy - padła odpowiedź. - Nie wiem tego na pewno, choć zaczynam wierzyć, że ono - niejako - żyje.

Skinęła głową.

- Sama miałam niezwykłe przeczucia. Jak myś­lisz, po czyjej stronie to stoi?

- Chyba po własnej.

- Jest potężne, prawda?

- Wyjrzyj przez jakiekolwiek okno. Tam działa zbyt wiele potężnych mocy. Nie podoba mi się to. Kiedyś moja wola uzależniła się od większej mocy...

- Wiem.

- ...i nie pozwolę, aby się to powtórzyło. To byłby koniec nas obojga i wielu innych.

- Nie rozumiem.

- Jeśli moja wola zostanie złamana, twoje ciało obróci się w proch, z którego cię stworzyłem. Inne rzeczy, które zależą ode mnie, zginą również.

Wzięła go pod ramię.

- Musisz być ostrożny.

Wybuchnął śmiechem.

- Walka ledwie się zaczęła.

Ścisnęła go mocniej.

- Ale podróż może dobiegać końca. Patrz!

Wskazała na okno, przez które widać było bar­dzo blady słoneczny łuk na oblanym szarzejącym światłem niebie. Poczuła, jak Jelerak sztywnieje.

- Pośpiesz się! - nakazał.

Przy kolejnym zakręcie spojrzała za siebie i zo­baczyła jedynie gładki mur.

10.

Kiedy Dilvish przemykał się po północno-wschodnim skraju komnaty, obraz stał się wyraźniejszy - przewrócone palenisko, czarny kształt, ruchoma macka, pół-naga dziewczyna na taczce, blado lśnią­ce ślady kopyt...

Najciszej jak potrafił, schował miecz do pochwy, czując, że i tak byłby bezużyteczny wobec posiada­cza takiej macki. Lepiej mieć swobodne ręce, zdecy­dował i chwycił szybko za taczkę. W tej samej chwili macka przesunęła się po kole. Dilvish uniósł taczkę i odjechał na bok. Macka umknęła po cichu. W wodach poniżej pojawiły się fale. Dilvish wycofał się.

Nagle macka wyskoczyła nad krawędź lochu i uniosła się na wysokość dwukrotnie przewyż­szającą jego wzrost. Dilvish obrócił się gwałtownie. Macka z głośnym plaśnięciem wylądowała w miejs­cu, w którym znajdowałby się Dilvish, gdyby nie zmienił kierunku. Zaczęła dziko kołysać się wokół. Był jednak poza jej zasięgiem i stał już blisko wschodniego przejścia. Obrócił taczkę i popędził w tym kierunku. Plaśnięcia nie ustały.

Dopiero teraz, uciekając, miał możliwość przyj­rzeć się swemu pasażerowi. Wciągnął powietrze i stanął, opuszczając pojazd i obchodząc go dooko­ła. Pierś Arlaty unosiła się wolno. Przykrył ją suknią i przyjrzał się jej twarzy.

- Arlata?

Nie drgnęła. Głośniejszym tonem powtórzył jej imię. Nie zareagowała. Lekko poklepał ją po policzku. Głowa obsunęła się na bok i tam po­została.

Podźwignął taczkę i ruszył. Pierwsze pomiesz­czenie, do którego dotarł, było rupieciarnią pełną różnych narzędzi. Przeszedł dalej, sprawdzając na­stępne. Pokój czwarty był bieliźniarką, pełną po­składanych zasłon, narzut, kołder, dywaników i rę­czników. Wepchnął Arlatę do środka i rozwiązał rzemienie. Za samotnym, maleńkim oknem zami­gotała czerwona smuga. Przeniósł dziewczynę na stos bielizny i przykrył ją rozłożonym kocem.

Zamknął za sobą drzwi, wpadł na korytarz i wybałuszył oczy. Był doskonale oświetlony, a cała jasność dochodziła zaledwie z kilku małych okie­nek. W blasku raz jeszcze spostrzegł ślady kopyt. Poszedł za nimi i dotarł do miejsca, w którym szlak przecinał się z wyściełanym korytarzykiem. Tu ślady się urywały. Stał przez moment niezdecydo­wany. Wzruszył ramionami i skręcił w lewo. Przed sobą miał długą, prostą i oświetloną drogę, ale nagle zdarzyło się coś dziwnego. Sześć kroków przed nim powietrze zamigotało, pociemniało i nastąpiła dym­na fuzja. Nieoczekiwanie wyrosła przed nim ka­mienna ściana.

Parsknął śmiechem.

- W porządku - mruknął.

Zrobił w tył zwrot i pomaszerował w stronę drugiej części korytarza, sprawdzając po drodze swój miecz.

* * *

Odil, Hodgson i Derkon obżerali się w spiżarni, którą spotkali po drodze.

- Co to jest, u diabła? - zapytał Derkon, wskazując na udziec barani wiszący w świetliku, który niespodziewanie przybrał kolor płonącej czer­wieni.

Pozostali spojrzeli w tym kierunku, ale czerwień zgasła, pozostawiając za sobą lekką poświatę.

- Czy to pożar? - zastanowił się Odil. Jasność zniknęła, a po niej przyszedł mrok.

- Mniej więcej - odparł Hodgson.

- Nie rozumiem - powiedział Odil.

- Wszystko na zewnątrz dzieje się niezliczoną ilość razy szybciej niż normalnie.

- I jakoś nam się udało - zerwaliśmy zaklęcie zabezpieczające?

- Chyba tak.

- A ja myślałem, że to tylko rozwali mury lub coś w tym rodzaju.

Derkon zaśmiał się.

- Opuszczając to miejsce teraz, z pewnością zginiemy! Znajdziemy się na odludnej pustyni pozostawieni na pożarcie potworom, albo jeszcze gorzej...

Derkon wybuchnął śmiechem raz jeszcze i podał mu butelkę.

- Trzymaj. Musisz się napić. Zaczynasz fanta­zjować...

Odil odetkał flaszkę i pociągnął głęboki łyk.

- Co mamy robić? - spytał. - Jeśli nie może­my się stąd wydostać...

- Dokładnie. Jest jakieś inne wyjście? Czy pa­miętasz nasz pierwotny zamiar?

Odil, który właśnie podnosił butelkę, by po­ciągnąć następny łyk, opuścił ją i szeroko otwo­rzył oczy.

- Mamy udać się do tego stwora i spróbować go związać? Tylko nas trzech? W takim stanie?

Hodgson pokiwał głową.

- Jeśli nie uda nam się wyleczyć Vane'a, lub znaleźć Dilvish, pozostanie nas trzech.

- Nawet gdy zwyciężymy, co nam to da?

Hodgson spuścił wzrok. Derkon zamruczał.

- Być może nie - odezwał się - ale zanosi się na to, że jedynie Starszy posiada moc, która jest w stanie odwrócić to, co się dzieje, i odesłać nas z powrotem.

- Jak to zrobimy?

Derkon wzruszył ramionami i spojrzał na Hodgsona, prosząc go wzrokiem o radę. Kiedy jednak jej nie otrzymał, oświadczył:

- Cóż, pomyślałem, że modyfikacja i kombina­cja kilku najsilniejszych zaklęć wiążących, jakie znam...

- One są przeznaczone dla demonów, praw­da? - dociekał Odil. - A ten stwór nie jest demonem.

- Nie, ale zasada wiązania jest taka sama w każdym przypadku.

- Zgadza się. Ale normalne Imiona Mocy nie zadziałałyby w przypadku Starszego. Musiałbyś cofnąć się do Starszych Bogów po niezbędną ter­minologię.

Derkon poklepał się po udzie.

- Świetnie! Zmusiłem cię do myślenia! - krzy­knął. - Opracuj stosowną listę Imion, podczas gdy ja zajmę się modyfikacjami. Połączymy je ze sobą, gdy tylko się tam dostaniemy i zwiążemy staruszka na supły.

Odil potrząsnął głową.

- To nie takie proste...

- Spróbuj!

- Ja pomogę - odezwał się Hodgson, do­strzegając zwątpienie Odila. - Nie widzę innego wyjścia.

Porozmawiali jeszcze przez moment, kończąc jedzenie, a Derkon poskładał zaklęcie. W końcu stwierdził:

- Nie warto odkładać tego na później.

Pozostali przytaknęli.

Opuścili spiżarnię i stanęli.

- Przyszliśmy z tej strony - rzekł Hodgson, marszcząc brwi i kładąc rękę na ścianie po prawej stronie. - Prawda?

- Tak mi się wydawało - szepnął Derkon, spoglądając na Odila, który skinął głową.

- Racja. Jednak - tu odwrócił się w lewo. - Pozostało nam teraz tylko to przejście.

Ruszyli w tę stronę. Hodgson odkaszlnął.

- Coś wyraźnie odsuwa nas od wyznaczonego celu - odezwał się, kiedy przechodzili przez szero­ki, niski hall. - Albo wrócił Jelerak i zabawia się naszym kosztem, albo Starszy jest świadom naszych intencji i próbuje nas od siebie oddalić. W tym przypadku...

- Nie - zaprotestował Derkon. - Jestem wystarczająco wrażliwy, by czuć, że kryje się za tym coś innego.

- Co?

- Nie mam pojęcia, ale nie jest do nas przychyl­nie nastawione.

Opuszczając hall i biorąc kolejny zakręt, doszli do małej niszy. Tam, na ciężkim, drewnianym stole leżały trzy miecze różnej długości, każdy z pochwą i pasem.

- Coś takiego - zdziwił się Derkon. - Założę się, że każdy z nas będzie miał z nich pożytek.

- Takie miecze zawsze są przydatne - zauwa­żył Odil.

Podszedł do stołu i zebrał je.

* * *

Czarna postać przedarła się przez mury obronne, błyszcząc oczami pod bladym, pokrytym sadzą, żółtawym niebem. Wyciągnęła głowę i zmierzyła wzrokiem pulsujący krajobraz piachu i kamieni. Dokoła wyły surowe wichry.

- Przybyłem - odezwał się głos o dziwnym brzmieniu - do tego miejsca, gdzie możemy poroz­mawiać. Pomogę ci.

- Może... - rozległo się dokoła.

- Jak to „może"?

- Ten człowiek myśli, że jesteś demonem, braci­szku.

- Niech tak myśli. My mamy inne problemy.

- Prawda. Poprzestańmy na Sforze Psów Goń­czych.

- Nie rozumiem.

- Tym bardziej musisz uważać.

* * *

Baran zbliżył się do progu głównej komnaty lekko kulejąc. Wszystkie przejścia za nim zamknęły się, a żadne inne nie stało otworem. Baran ujrzał Vane'a w tym samym momencie, co Vane jego. Zawahał się. Vane nie..

Wymachując mieczem, rzucił się na niego z prze­kleństwem na ustach.

Gdy przebiegł połowę drogi, usłyszał za sobą rozdzierający hałas. W powietrzu ukazało się czarne V, a z niego wysunęła się potężnych rozmiarów dłoń. Chwyciła go w pasie, uniosła w górę i rzuciła przez salę. Podskakując i ślizgając się, wylądował na podłodze. Pokryte rdzą ostrze wypadło mu z ręki. Dłoń porwała go znowu i cisnęła o lustrzaną ścianę, pod którą upadł bez ruchu. Kiedy Baran sztywno wkroczył do sali, Dłoń zawisła w powietrzu. Vane obrócił ku niemu głowę i cicho westchnął.

Wolno zaciskając się w pięść, Dłoń sunęła w stro­nę Vane'a.

- To Vane!

- A tam Baran! Łap go!

Wzrok Barana poszybował w kąt sali, gdzie pojawiły się trzy postacie. Rozpoznał swych byłych więźniów, zauważył, że są uzbrojeni. Pędem rzucili się ku niemu, a w lustrach po obu stronach odbijały się ich biegnące wizerunki.

Baran sięgnął po miecz; odwracając się do napas­tników, ale trzymał go nadal luźno przy prawym boku. Lewą rękę nadal miał zatkniętą za pasem.

Wielka Dłoń, wymierzona w Vane'a, rozwarła się i poszybowała w powietrzu w kierunku nadchodzą­cych ludzi. Widząc ją, Odil pochylił głowę, zamach­nął się, lecz chybił. Trafiła w Derkona, wytrącając go z równowagi i przewracając na Hodgsona. Obaj mężczyźni padli jak kłody. Dłoń natychmiast za­wróciła i pognała za Odilem, zakrzywiając palce i zginając kciuk.

Odil właśnie sięgnął Barana, trzymając uniesione ostrze, gdy coś zaatakowało go z tyłu, unosząc w miażdżącym uścisku nad ziemią. Z nosa pociekła mu krew, żebra pękły z trzaskiem, kiedy spadł na posadzkę, raniąc się w palec.

Nagle, z prawej strony, Baran spostrzegł zielony błysk. Był to nowy więzień, wokół którego Semirama zrobiła tyle zamieszania...

Dłoń szarpnęła, zaciskając się gwałtownie; Odil wydał krótki, bulgocący jęk, zanim osłabł w jej objęciach, wypuszczając miecz. Dłoń rzuciła się w przód, otworzyła się i zgruchotane ciało Odila potoczyło się ku Dilvishowi.

Dilvish uskoczył, nie przerywając marszu, gdy ciało mignęło obok i z głuchym odgłosem upadło za nim. Teraz jednak Dłoń pędziła ku niemu.

Dilvish dostrzegł, że Hodgson i Derkon wstają na nogi, a Vane leżący po drugiej stronie komnaty wykonuje powolne ruchy. Wiedział jednak, że ża­den z nich nie będzie w stanie przyjść mu z pomocą. Uchylając się przed Dłonią i robiąc przewrót w przód, przejrzał swój magiczny arsenał w po­szukiwaniu jakiejś broni. Kiedy jego zielone buty uderzyły w posadzkę, natychmiast podniósł się na nogi. Zakręcił uniesionym mieczem i trafił w mały palec mknącej Dłoni.

Dłoń skręciła się. Palec, z którego kapała jasna ciecz, uderzył w podłogę i potoczył się.

Baran podniósł ostrze i cofnął się. Dłoń wypros­towała się, opadła i zamachnęła się posuwistym ruchem na Dilvisha.

Dilvish przeskoczył ją i ciął mieczem, gdy go mijała, trafiając w tylną część kciuka. Przykucnął na ziemi, a obok pojawili się Derkon i Hodgson.

- Rozejdźcie się - nakazał. - Walcie ją ze wszystkich stron! Rozdzielcie się!

Dłoń zawisła w zamachu, gdy z trzech stron uderzyły w nią trzy ostrza. Dilvish podbiegł bliżej i zadał cięcie. Zamierzyła się na niego, ale uskoczył w tył. Przy każdym swym ruchu napotykała uderze­nie Hodgsona i Derkona. Zmiotła ich jednak, a wtedy rzucił się na nią Dilvish, zadając kolejne cięcie. Z ponad tuzina ran dobywał się dym.

Wycofując się, Dilvish zauważył w lustrze peł­zającego Vane'a z mieczem w ręku.

Ocknąwszy się Derkon znów trafił w Dłoń, a Dilvish poszedł jego śladem. W tym momencie jednak Dłoń poszybowała w powietrze i znalazła się poza ich zasięgiem. Widząc, że Baran zamierza zaatakować ich z góry, Dilvish w mgnieniu oka uniósł ostrze. Pozostali postąpili podobnie. Wtedy właśnie Dilvish postanowił skorzystać ze swej magi­cznej broni. Jednostajnym tonem zaczął wypowia­dać pradawne słowa. Było to jedno z mniej znaczą­cych Straszliwych Zaklęć, które tę arenę zdarzeń miało pogrążyć w absolutnej, niezgłębionej ciemno­ści na cały dzień. Dilvish usłyszał jednak, jak Derkon stracił na chwilę oddech, podsłuchawszy formułę.

Dłoń krążyła wokół, wykonując manewry mylą­ce. Nagle komnata wypełniła się ponurym wes­tchnieniem, któremu towarzyszył gwałtowny spa­dek temperatury. Gdy Dilvish skończył swe słowa, światło zaczęło rozpływać się w szeregu fal.

Ogarnęła ich zupełna ciemność.

- Łapcie go! - szepnął Dilvish i ruszył pędem.

Z wyciągniętym przed sobą mieczem, skierował się w miejsce, w którym stał Baran. Usłyszał opadający szelest i padł plackiem na ziemię. Sze­lest umilkł. Podniósł się z trudem i popędził dalej. Tuż koło niego ktoś głęboko wciągał powietrze. Odgłos nie powtórzył się, a on sam nie był pewien, z której strony dochodził. Usłyszał łoskot krótkiego starcia. Derkon i Hodgson rzucali przekleństwami. Najwyraźniej wpadli na siebie w biegu.

Rozległ się następny szelest i głuchy odgłos gdzieś z tyłu. Dłoń plasnęła w podłogę.

Baran mógł już przesunąć się w prawo, lewo lub w tył. Ruch w tył doprowadziłby go z łatwością w kąt komnaty. Zdawało się, że lewa strona oferuje największy stopień swobody, więc Dilvish skręcił w tę stronę i ruszył, wymachując mieczem.

Mógłby przysiąc, że od strony bawialni dobiega nikłe światełko. Ale to nie było możliwe. Straszliwe Zaklęcie stłumiło wszelkie źródła jasności.

A jednak światło jaśniało coraz bardziej.

Niewyraźne kształty stały się widoczne. Coś było nie tak. Nie słyszał o żadnej mocy, która mogłaby złamać straszliwe zaklęcie. Mimo to blask wkradał się wolno do komnaty.

Wysoko w górze, niczym upiór, miotała się Dłoń. Jeszcze kilka chwil, a spadnie nań ponownie. Wo­dził dokoła oczami. Dostrzegł jakiś ruch. Postacie skulonych ludzi. Ale nie wiedział, kim są.

Nagle dotarły doń odgłosy kolejnej bójki, ale ta zakończyła się krótkim wrzaskiem. Krzyki powtó­rzyły się. Dochodziły z góry, nieco z prawa. Tak! Tam!

Dwie postaci walczyły na podłodze. Dilvish pod­kradał się ostrożnie, a wrzask rozległ się znowu.

Ciemność opadła. Coś w górze przyciągnęło jego uwagę. Dłoń, teraz już dokładnie widoczna, zacis­kała się i otwierała. Jej ruchy stały się gwałtowniej­sze, kilkakrotnie opadała i wznosiła się ku górze.

Spojrzał w dół. Potężne cielsko Barana przy­gniatało ciało Vane'a. Tępe ostrze Vane'a było do połowy zatopione w szyi przeciwnika. Żaden z nich nie dawał oznak życia, ale właśnie nadlatywała Dłoń.

Wyciągając palce, wsunęła się pod pierwszą, nieruchomą postać. Drżąc, uniosła Barana w powietrze. Dilvish dopiero teraz dostrzegł miecz Bara­na wystający z piersi Vane'a.

Trzęsąc się miarowo, Dłoń wznosiła się wyżej w jaśniejącym blasku. Czarne V kontrastowało z jasnością. Po chwili Dłoń wsunęła się w szczelinę, zabierając ze sobą Barana.

Dilvish i pozostali obserwowali powolny odwrót, aż na widoku pozostały jedynie trzy masywne koniuszki palców. Ale i one zniknęły po chwili w zamykającej się z łoskotem szczelinie.

W mgnieniu oka zauważyli wokół jakieś porusze­nie. Dilvish odwrócił się i zobaczył serię gigantycz­nych twarzy wyglądających z szeregu luster na ścianach - czarne, czerwone żółte, blade; niektóre prawie ludzkie, inne w niczym nie przypominające twarzy człowieka; niektóre rozbawione, kilka pogo­dnych, pozostałe pochmurne; wszystkie skąpane w supernaturalnym świetle, a ich spojrzenia zbyt silne, by je odwzajemnić. Odwrócił wzrok i w jednej chwili wszystkie zniknęły. Do komnaty wróciło żółte światło w swym najsilniejszym blasku.

Otrząsnął się i potarł oczy, zastanawiając się, czy pozostali ujrzeli to samo.

- W tym pokoiku była kanapa - usłyszał, jak Hodgson zwraca się do Derkona.

- Tak.

Schował miecz i ruszył za nimi, gdy wynosili ciało Vane'a z komnaty. Kiedy ułożyli go na kanapie, zerwał kotarę, pociągnął ją i rzucił na szczątki Vane'a. Potem skierował się w głąb komnaty.

- Dilvish. Zaczekaj.

Stanął, a dwaj pozostali zbliżyli się do niego.

- Trzymamy się razem? - zapytał Derkon.

- Fizycznie, przez jakiś czas - odpowiedział Dilvish. - Ale nadal muszę załatwić własne spra­wy, a teraz prawdopodobnie są groźniejsze niż kiedyś.

- Och - bąknął Derkon. - A potem jak zamierzasz się stąd wydostać?

Dilvish potrząsnął głową.

- Nie wiem - rzucił. - Być może nie będę w stanie.

- Brzmi to strasznie defetystycznie...

Podłoga wpadła w wibracje. Zdawało się, że kołyszą się ściany, a z wnętrzności zamczyska dobywa się potężny jęk. Przez pokój przepłynęły upiorne kształty, przechodząc przez lustro albo ścianę. Światło uspokoiło się nieco. Derkon ści­snął ramię Hodgsona, kiedy zamek zatrząsł się po raz ostatni. Po chwili wszystko wróciło do rów­nowagi.

Całe miejsce pogrążyło się w ciszy, ale wkrótce przerwało ją - bardzo delikatnie - tykanie wiel­kiego zegara.

- Tutaj zawsze się coś dzieje, no nie? - zauwa­żył Derkon, szczerząc zęby.

Potężne wrota na końcu sali zaskrzypiały, jak­by pchnięte silnym podmuchem wiatru. Dilvish jak zahipnotyzowany wolno odwrócił się w tym kierunku.

- Zastanawiam się - powiedział - czy to już się skończyło.

Ruszył w drogę powrotną, a po chwili wahania pozostali pośpieszyli za nim.

Kiedy byli na środku komnaty, usłyszeli łomot, po którym nastąpił łoskot dobiegający z zewnątrz. Stawał się coraz głośniejszy, jakby zbliżał się do nich, a potem nagle ucichł. Drzwi zaskrzypiały raz jeszcze.

Dilvish nie zatrzymywał się, minął zegar i wszedł do bawialni. Nie spojrzał na ciało leżące na kanapie, lecz podszedł do drzwi, ściskając rękojeść miecza.

- Wychodzisz na zewnątrz? - zapytał Hodgson.

- Chcę zobaczyć.

Dilvish otworzył drzwi i mroźny powiew wiatru wpadł do wnętrza. Znajdowali się w samym środku wielkiej, bladej równiny, otoczonej pasmem mglis­tych, miedzianych gór, które zlewały się z szarzeją­cym niebem. Minęło kilka chwil, zanim zorien­towali się, iż skurczony krążek o słomkowej barwie, zawieszony nad horyzontem, musi, jako jedyne źródło światła, być resztką słońca. Nad jego trzema średnicami jaśniały gwiazdy. Przestrzeń nad górami po lewej stronie przeciął deszcz meteorów. Żółta chmura pyłu uniosła się, opadła, znowu wzleciała w górę, zawirowała i zginęła. Hodgson zakaszlał. Powietrze miało cierpki, metaliczny posmak.

Nagle nad równiną wyrosła para gigantycznych skał, odbiły się kilkakrotnie od podłoża i zamarły w bezruchu. Minęło co najmniej pół minuty, zanim rozległ się łoskot. W tym czasie z przestworzy wypadła masywna, czerwona łapa, poderwała je w górę i trzasnęła jak piorun nad głowami widzów.

Dilvish wpatrując się w mgły, przesunął wzro­kiem po jej rudym ramieniu, a po kilku sekundach bacznej obserwacji rozróżnił zarys klęczącego kolo­sa, o niewyraźnej ludzkiej sylwetce, poprzez którą migotały gwiazdy. Włosy pełne miał meteorów. Ręka kolosa uniesiona była na niewyobrażalną odległość w niebo, zaciśnięta pięść drżała. I właśnie wtedy sześcienny kształt skał przemówił Dilvishowi do wyobraźni.

Odwrócił wzrok. Jego oczy - przyzwyczajone już do skali przedmiotów i długości fal - nie miały kłopotu z odróżnieniem innych monolitycznych zjawisk - wielkiej, czarnej postaci z głową opartą na jednej dłoni. Jej dwie ręce złożone byty na piersiach, a palce czwartej ręki gładziły południowo-wschodnie szczyty gór, na których spoczywała; zagadkowej białej postaci z jednym okiem i jednym ziejącym oczodołem, wspartej na kiju wystającym poza słońce i w sflaczałym kapeluszu pełnym złocis­tych gwiazd; pogrążonej w wolnym tańcu kobiety o wielu piersiach; kobiety z głową szakala; wirującej wieży ognia...

Dilvish spojrzał na swoich towarzyszy, którzy wytrzeszczali oczy z wyrazem niewypowiedzianego lęku na twarzy.

Kości do gry potoczyły się znowu, a wokół nich uniosły się tumany kurzu. Niebiańskie postaci pochyliły się ku przodowi. Czarna wyszczerzyła zęby i wyciągnęła łapę, by pochwycić kości. Czer­wona wysunęła się i znikła. Dilvish zatrzasnął drzwi.

- Starsi Bogowie... - odezwał się Hodgson. - Nigdy nie myślałem, że będzie mi wolno na nich spojrzeć...

- Jak myślisz - spytał ostrożnie i z lękiem Derkon - o co oni grają?

- Nie jestem wtajemniczony w sprawy bogów - odparł Dilvish. - Nie mam pewności. Ale czuję, że powinienem zakończyć swe zadanie jak naj­szybciej.

Usłyszeli potężny łomot, a wielkie wrota w środ­ku zaskrzypiały znowu.

- Panowie, wybaczcie... - rzekł Dilvish, od­wrócił się i opuścił pokój.

Hodgson i Derkon popatrzyli po sobie przez moment i popędzili za Dilvishem.

- Idziecie ze mną? - spytał Dilvish, ujrzawszy ich obok siebie.

- Mimo wszystkich tych niebezpieczeństw, o których wspomniałeś, uważam, że teraz będziemy bezpieczniejsi trzymając się razem - oświadczył Derkon.

- Ja też tak myślę - dodał Hodgson. - Ale czy mógłbyś nam powiedzieć, dokąd się udajemy?

- Nie mam pojęcia - burknął Dilvish - ale mam zamiar zaufać duchowi tego miejsca, bez względu na to, kim jest. Chętnie oddam się pod jego opiekę. Być może nasze cele są podobne.

- A jeśli to sam Jelerak, prowadzący cię do zguby?

Dilvish zaprzeczył głową.

- Jestem pewien, że Jelerak nie zatrzymałby widowiska, by nakarmić mnie wspaniałym jadłem, które otrzymałem po drodze.

Weszli do tylnego przejścia, które pokonał wcze­śniej, wracając z położonego niżej obszaru. Drzwi wciąż skrzypiały, ale korytarz miał zaledwie jedną czwartą swej poprzedniej długości. Po jego prawej stronie nie było żadnego skrętu, a po lewej brako­wało pomieszczeń dla niewolników. Pokój pogrążo­ny w niebieskim blasku zniknął na dobre. Ściany wyłożone były ciemną boazerią, a okna w drew­nianych framugach posiadały osobliwe urządzenia zaciemniające. Całość zdobiły firanki z białej ko­ronki.

Weszli po drewnianych schodach. Na ścianach wisiało znacznie więcej obrazów w osobliwym, jaskrawym i sugestywnym stylu, które Dilvish za­uważył już wcześniej.

Z zewnątrz dobiegł ich stukot toczących się kości i tytaniczne salwy śmiechu.

Wzięli kolejny zakręt i znaleźli się w jednej z galerii, środkiem której biegł długi chodnik. Okna przybrały tu bardziej prostokątne kształty, ale ściany i posadzki pozostały z kamienia.

- Czy czujesz, jak to miejsce się kurczy, kiedy po nim krążymy? - spytał Hodgson.

- Tak - odparł Dilvish, spoglądając wstecz. - Wydaje się zmieniać w coś innego. Czy zauważyliś­cie, że nie mamy żadnej możliwości wyboru drogi? Teraz jest to bardzo wyraźne.

Przed sobą Dilvish usłyszał serię przedziwnych świergotów. Stanął w miejscu. Hodgson i Derkon uczynili to samo, podnieśli ręce i zamachali nimi dokoła. Coś blokowało drogę.

Powietrze zamigotało. Stało się nieprzezroczyste, aż w końcu pociemniało. Dilvish poczuł, że opiera się o kamienny mur.

Skręcił. Powietrze zamigotało sześć kroków za nim. Wraz z innymi podążył w tę stronę. Zjawisko powtórzyło się. Tylko jedno okno dostarczało świa­tła do ich niespodziewanej celi. Krótki rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że dostęp do pozostałych okien na gładkiej ścianie zewnętrznej był niemoż­liwy.

- A mówiłeś - zauważył Derkon - że ufasz duchowi tego miejsca.

Dilvish burknął coś pod nosem.

- Musi być tego jakaś przyczyna! - warknął.

- Czas - szepnął Hodgson. - Myślę, że to czas. Przybyliśmy za wcześnie.

- Na co? - spytał Derkon.

- Dowiemy się, kiedy zniknie ten mur.

- Naprawdę myślisz, że zniknie?

- Oczywiście. Ściana przednia zatrzymuje nas przed dalszym marszem, a mur tylny nie pozwala nam się wycofać.

- Interesująca uwaga.

- Więc proponuję, abyśmy stanęli przodem do frontowej ściany i byli gotowi na wszystko.

- To, co mówisz, ma jakiś sens - przyznał Dilvish, prostując się i biorąc do ręki miecz.

Ponownie usłyszeli kości rzucane przez bogów, którym towarzyszył śmiech. Ale tym razem śmiech nie ustawał i stawał się coraz głośniejszy, aż zatrząsł wszystkimi ścianami. Teraz było jasne, że dobiegał z góry.

Ściana zamigotała i zniknęła, a w tej samej chwili tuż za nią rozległy się jęki i trzaski. Wystarczyło krótkie spojrzenie, by Dilvish stwierdził, że tylny mur nie poruszył się.

Gdy tylko droga stanęła otworem, ruszyli przed siebie. Stanęli jednak po kilku metrach, zmrożeni widokiem kolejnego pomieszczenia.

Niezliczone ilości gumiastych macek rozłożo­nych na brzegu otworu podtrzymywały stwora, który podciągnął się nieco ku górze. Na północno-wschodnim skraju lochu stał mężczyzna znany Dilvishowi jako Weleand. Oczy zasłonięte miał rudymi okularami. Za nim dojrzał Semiramę. Nie ruszała się, gdyż podobnie jak jej towarzysz wpat­rywała się w uniesioną postać Tualui. Nagle nad ich głowami rozłupał się dach i przez szczelinę wdarły się gigantyczne palce. Skrzywiły się i chwytając kawałek dachu, zgniotły go jednym ruchem i od­rzuciły na bok. Potężne belki rozpadły się, a oczom wszystkich ukazało się gwiaździste niebo. Na jego tle wzniosła się olbrzymia postać kobiety o wielu piersiach, a od jej ciała biło nienaturalne światło. Ponownie wyciągnęła dłoń przez otwór, który zro­biła i delikatnie, prawie czule, chwyciła groteskową istotę skuloną nad otworem. Podniosła ją w górę i ostrożnie pociągnęła przez zygzakowatą szczelinę.

- Nie! - wrzasnął Jelerak, ściągając okulary, które zawisły mu na szyi i rzucił ku górze pełne wściekłości spojrzenie. - Nie! Oddaj go! Potrzebu­ję go!

Czarownik okrążył pędem otwór i dotarł do jed­nej ze zwalonych belek, która sięgała górnej szcze­liny. Chwycił się mocno i rozpoczął wspinaczkę.

- Mówię ci, zwróć go! - darł się. - Nikt nie okrada Jeleraka! Nawet bogini!

Stając w połowie drogi, wyciągał różdżkę i skie­rował ją w otwór.

- Powiedziałem, stój! Oddaj go!

Dłoń wycofywała się powoli. Jelerak wykonał jeden ruch i z czubka różdżki wybuchnął biały płomień, oblewając dłoń z boku.

- To on jest Jelerakiem! - wykrzyknął Dilvish i pobudzony do działania, skoczył przed siebie.

Dłoń zatrzymała się, ale Jelerak wspinał się nadal, zbliżając się do rozbitego dachu.

Dilvish dopadł brzegu otworu i okrążył go.

- Sam wracaj, ty draniu! - ryknął. - Mam tu coś dla ciebie!

W górze pojawiła się druga, masywna dłoń i zaczęła opadać w dół.

- Żądam, abyś mnie posłuchała! - darł się Jelerak i dopiero wtedy dostrzegł sięgające po niego rozwarte palce.

Uniósł swą różdżkę i dłoń raz jeszcze skąpała się w białym świetle. Różdżka nie potrafiła działać w żaden inny, widoczny sposób, więc w mgnieniu oka wytrącona została z uścisku Jeleraka. Za mo­ment on sam został pochwycony w pasie i uniesiony w pokryte szarym blaskiem niebo.

- On należy do mnie! - krzyknął Dilvish, docierając do belki. - Zbyt długą drogę przebyłem, aby teraz z niego zrezygnować! Oddaj go!

Ale dłonie zniknęły już z widoku, podobnie jak porwana przez nie postać.

Dilvish wyciągnął się, próbując wdrapać się na kłodę, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

- Nie dostaniesz go w ten sposób - odezwała się Semirama. - Czego chciałeś: sprawiedliwości czy zemsty?

- Jednego i drugiego! - zaryczał Dilvish.

- No to przynajmniej połowa twego życzenia została spełniona. On jest teraz w rękach Starszych Bogów.

- To nieuczciwe! - warknął Dilvish przez zaciśnięte zęby.

- Nieuczciwe? - zaśmiała się. - I ty mówisz mi o uczciwości, mnie, która właśnie odnalazła odbicie dawnego kochanka; kiedy śmierć Jeleraka lub prze­rwanie jego woli może zakończyć mą egzystencję?

Dilvish odwrócił się, spojrzał na nią, potem w dal.

W górze rozległ się burzliwy śmiech, który umilkł po chwili.

Do komnaty wkroczyła Arlata z Blackiem.

Dilvish ujął dłoń Semiramy i padł przed nią na kolana. W tym momencie usłyszał stukot kopyt.

- Dilvishu, co się dzieje? - dobiegł go głos Blacka. - Nasz dostęp do tej komnaty został zablokowany, dopiero teraz mogliśmy wejść.

Dilvish spojrzał nań, puścił rękę Semiramy i po­kazał na dach.

- Już go nie ma. Weleand okazał się Jelera­kiem - ale Starsi Bogowie zabrali go ze sobą.

Black parsknął.

- Wiedziałem, kim jest. Prawie go miałem wcze­śniej, gdy przybrałem ludzką postać.

- Co takiego?

- To zaklęcie, nad którym pracuję od czasu Ogrodu Krwi - użyłem go, by wyrwać się z posągu. Zachowałem świadomość po tym, jak Jelerak za­mienił mnie w kamienny pomnik, by uwolnić Arlatę. - Skinął w stronę nadchodzącej dziewczyny i ciągnął dalej: - Rozpoznałem w nim Jeleraka w chwili, kiedy to robił. Gdy byłem wolny, poszed­łem tą drogą. Znalazłem ją i jej konia, uratowałem ich. Musiałem rzucić na nią zaklęcie, by usunąć ją z pola widzenia. Pozostawiłem ją w jaskini na stoku wraz z zaklęciem ochronnym. A potem...

- Dilvishu, kim jest to niedorozwinięte dzie­cko? - przerwała Semirama.

Dilvish podniósł się, a Arlata pośpiesznie po­prawiła swą pożyczoną tunikę.

- Królowo Semiramo z Jandaru - zaczął - to Lady Arlata z Marinty, którą spotkałem podczas podróży do tego miejsca. Uderzająco przypomina kogoś, kogo znałem bardzo dobrze dawno temu...

- Ta złośliwość nie robi na mnie żadnego wrażenia - oświadczyła Semirama z uśmiechem i wyciągnęła rękę, opuszczając jednocześnie dłoń. - Moje dziecko, ja...

Jej uśmiech zniknął. Szarpnęła dłoń i zasłoniła ją drugą ręką.

- Nie... - odwróciła się. - Nie!

Uniosła dłonie, by zakryć twarz i popędziła wschodnim korytarzem.

- Co takiego zrobiłam? - zdziwiła się Arla­ta. - Nie rozumiem...

- Nic takiego - wyjaśnił Dilvish. - Nic. Zaczekaj tutaj!

Pobiegł korytarzem, przez który wcześniej pchał na taczce Arlatę. Tam zorientował się, że korytarz przemienił się w pustą alkowę z białymi, gipsowymi ścianami i drewnianymi schodami wiodącymi w dół, na prawo. W pośpiechu zbiegł po stopniach.

Pozostali ujrzeli cień przesuwający się nad głowa­mi i wielkie, czarne ramię zsuwające się ku dołowi. Derkon pognał do galerii północnej, by wyjrzeć przez najbliższe okno. Jego śladem ruszył Hodgson, potem dołączyła do nich Arlata. Black pochylił łeb, przyglądając się uważnie rozwalonym kawałkom dachu.

Wychylając się przez okno, dostrzegli potężną czarną rękę płynącą wolno, bardzo wolno, w kie­runku jednej z odległych ścian. Zdawało się, że stanie, zanim jej dotknie, lecz poczuli wokół wibra­cje i cały zamek zadźwięczał - pojedynczą nu­tą - jak ogromny kryształowy dzwon.

Przestworza rozpoczęły swój pląs, a ziemia prze­sunęła się lekko. Patrząc w górę, dojrzeli czarną, uśmiechniętą twarz, ginącą stopniowo w oddali.

Słońce zanurzyło się na zachodzie.

- Na Boga! - krzyknął Derkon. - Znowu się zaczyna.

W pobliżu, z prawej strony, powietrze zaczęło migotać i gęstnieć.

* * *

Dilvish mknął schodami. Skręcił i zdezorien­towany przetarł oczy. Małe łukowe przejście u pod­nóża schodów prowadziło na tył głównej komnaty, do miejsca, gdzie znajdowały się skrzypiące drzwi tylnego korytarza. Minął je w pośpiechu i na środku sali dostrzegł leżące ciało Semiramy.

Rzucił się w jej stronę, ale cała postać zdawała się zmieniać, kurczyć, nabierać kanciastych kształtów. Włosy miała już zupełnie siwe. Rozsunięta suknia ukazywała pergaminową skórę i kontury kości.

Podszedł bliżej, ale jakiś błysk powietrza zawie­szony nad nią zmusił go do zwolnienia kroku. Przez moment poczuł straszliwą obecność istoty, którą widział zawieszoną nad lochem, zanim wyciągnięta z przestworzy ręka porwała ją ze sobą. Dostrzegł niewyraźny zarys Starszego, którego macki pełzły w stronę Semiramy. A jednak w tym geście nie było nic przerażającego. Przeciwnie. Zdawało się, że stwór pragnie ukoić jej ból, przynieść nienaturalną ulgę. Obraz trwał tylko chwilę i trudno było stwier­dzić, czy był wynikiem aberracji światła czy schorze­nia siatkówki oka. Potem zniknął, a krucha postać na posadzce obróciła się na jego oczach w proch.

Kiedy stanął w tym miejscu, nie dostrzegł prawie nic. Nawet suknia rozłożyła się na drobne kawałki.

Jedynie...

Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch po lewej stronie Lustro.

Lustro...

Lustro nie odbijało już otaczającej go głównej komnaty. Zamiast drugiego zwierciadła zawieszo­nego na przeciwnej ścianie, przedstawiało teraz szerokie, kręcone schody z białego kamienia, po których kroczyły wolno jakieś postaci. Kobietą była bez wątpienia Semirama, taka, jaką pamiętał, zanim zabrała ją śmierć. A mężczyzna...

Przypominał kogoś znajomego, ale dopiero gdy odwrócił głowę i ich oczy spotkały się, Dilvish pomyślał, że mogliby być braćmi. Mężczyzna był nieco potężniejszy od niego, chyba trochę starszy, ale rysy mieli identyczne. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.

- Selar... - szepnął Dilvish.

Nagle powietrze wypełnił dźwięk przypominają­cy bicie wielkiego, kryształowego dzwonu. Na lustrze, niczym czarne błyskawice, pojawiły się rysy, a jego okruchy zaczęły spadać ze ściany. Cały zamek zatrząsł się i zafalował.

Dilvish zdążył jedynie zauważyć obojętną wspi­naczkę pary po schodach i ich przejście wśród ciemnoniebieskich kotar zawieszonych na tylnej ścianie. W chwilę potem i ten kawałek lustra rozbił się na podłodze. Semirama, trzymając swego part­nera za prawe ramię, nigdy nie spojrzała wstecz.

Dilvish klęknął na jedno kolano i poszperał w prochu, który rozścielał się na posadzce. Podniósł z niej łańcuszek, z którego zwisał mały medalionik, i wsunął go do kieszeni.

11.

- Tędy! - nakazał Black. - Pośpieszcie się! Przesuwamy się szybciej niż poprzednio!

Derkon, Hodgson i Arlata wrócili do komnaty.

- Co to takiego. Czarna Istoto? - spytał Derkon.

- Podejdź tu - padła odpowiedź. - Mam coś dla ciebie.

Derkon wykonał polecenie.

- Tam. - Black wskazał kopytem na czerwoną pręgę wśród drobnych kamieni. - Podnieś to!

Derkon przystanął i pochylił się.

- Różdżka Jeleraka? - zapytał.

- Czerwona Różdżka z Falkyntyne. Przynieś ją! Migiem!

Black odwrócił się i skierował się do alkowy, przez którą przeszedł Dilvish. Pozostali ruszyli za nim.

- Czarna Istoto - ciągnął Derkon. - Słucham tego, co mówisz. Ale co się dzieje? Dlaczego bieg­niemy?

- Ten pokój istnieje tylko dlatego, że my się w nim znajdujemy. Pomagamy temu domowi po­zbyć się dodatkowego skrzydła, opuszczając je...

- Domowi?

- Tym razem zdecydowano się na małą skalę. Ale najważniejsze jest to, że niebawem nastąpi Wielki Wybuch. Dlatego na prośbę domu przy­śpieszyliśmy kroku...

- Wybacz, Czarna Istoto - krzyknął Hodgson, kiedy minęli alkowę i zaczęli schodzić w dół schoda­mi. - Ale ten Wielki Wybuch - czy masz na myśli...?

- Stworzenie wszechświata - dokończył - Black. - Tak. Krążymy cały czas dokoła. Tak czy inaczej, po wybuchu będziemy mijać niebezpieczną strefę zamieszkałą przez istoty, które mogą zadać nam wiele cierpień. Dom może zatrzymać część z nich, ale niektóre...

Black opuścił ostatni stopień, gdy nastąpił wy­buch.

Znikły wszystkie kolory, a świat stał się czernią i bielą, światłem i ciemnością. Hodgson spojrzał przez ciało stojącej przed nim dziewczyny - ciemny szkielet w jasnej powłoce. Dostrzegł stojącego przed nią Derkona. Dostrzegł migocące światełko duszy, cudowne na tle czarnej geometrii, przez którą przeszli. Black był teraz czystą i wspaniałą taflą ognia, sunącą po podłodze do miejsca, w którym Derkon płonął w śmiertelnej pułapce.

- To kąty! - doleciał go głos Blacka. - Naj­prawdopodobniej ukażą się w rogach komnaty! Nie używajcie ostrych zakończeń swej broni, bo i tak okażą się nieskuteczne! Uderzajcie wygięciem ost­rza, tnijcie po łuku - z wyjątkiem ciebie, Derkon! Ty musisz użyć różdżki!

- Przeciwko czemu? Jak? - wrzasnął Derkon, kiedy coś kolorowego, o naturalnych kształtach wpadło do komnaty. Dostrzegł Dilvisha stającego przed nim, na środku. W dłoniach trzymał miecz.

- Przeciwko Psom Gończym z Thandolos! Cze­rwona Różdżka posiada największą moc w rękach czarnego adepta. Nie ma w niej nic subtelnego. To jeden z najbardziej skutecznych instrumentów ma­gicznych o niszczącym działaniu, jaki kiedykolwiek stworzono. Jej działanie opiera się wyłącznie na funkcjonowaniu woli. Wykorzystuje siły witalne jej posiadacza. Przeszedłeś przez Ogień Stworzenia, więc i twoje siły zostały zregenerowane i buchają teraz silnym płomieniem! Stańmy razem na środku komnaty - w kręgu!

Kiedy dotarli do Dilvisha, oświetlenie powróciło do swej pierwotnej formy. Wysoko w górze błysz­czał żyrandol. Martwe ciało demona zniknęło. Sala wydawała się mniejsza niż kiedyś; na pustych, szarych ścianach wisiały lustra w skorupach. Ze swego miejsca nucił swoją pieśń wysoki zegar, a jego tarcza zmieniła się w migocącą plamę.

Hodgson zamruczał coś pod nosem, kiedy w ro­gu, obok zegara zauważył jakiś niewyraźny ruch.

- Bogowie, których przywołujesz, jeszcze się nie narodzili - oświadczył Black.

Postać, która im się ukazała, miała ostre, kan­ciaste kształty nie do zapamiętania, niczym roze­rwany obwód elektryczny. Stwór stał wyprostowany w mroku, a wokół niego rozpływało się nie­uchwytne, wilcze światło, zimne i zachłanne w pier­wotnym głodzie, którego nic w nowym wszech­świecie nie było w stanie zaspokoić. Tajemnicza postać skoczyła w przód.

- Użyj różdżki! Zniszcz to! - nakazał Black.

- Nie mogę z niej nic wykrzesać! - sapnął Derkon, trzymając przed sobą pałeczkę. Zaciskał mocno oczy i usta.

Dilvish wykonał mieczem łuk, tuż przed zbliżają­cym się stworem, a następnie powtórzył ten ruch kilkakrotnie, znacznie szybciej. Tajemniczy osob­nik rzucił się na niego, stanął, wycofał się. Powietrze wypełnione było ciężkim oddechem. Z tego samego rogu wyrwał się następny stwór i wpadając na całą czwórkę, uniknął konfrontacji ze swym towarzy­szem i wykonującym łuk ostrzem. Arlata wydrapała na posadzce zakrzywioną linię, a czubek jej miecza pozostawał w ciągłym ruchu, gdy zajmowała tylną pozycję. Stwór popędził, by zaatakować ją z boku, więc Hodgson dokończył wydrapywania linii i rów­nież zamachał mieczem. Z rogu wypadł kolejny stwór, a Black, odwracając łeb zauważył, że poja­wiają się we wszystkich rogach, nawet w tych nad ich głowami.

Było ich coraz więcej i więcej, tworząc zwarty tłum podchodziły bliżej, atakując, cofając się, krę­cąc głowami i kryjąc się. Natarły na Dilvisha z trzech stron. Derkon potrząsnął różdżką, zama­chał nią i rzucił przekleństwo.

Black parsknął i stanął dęba. Kiedy zbliżył się, by rzucić się na Sforę oblegającą Dilvisha, w jego oczach zawirowały płomienie. Jego nozdrza wy­pluły wielkie krople ognia, które trafiły w kanciaste, miotające się kształty. Jeden z nich padł na ziemię i rozpoczął swą walkę. Następny uciekł w popłochu. Trzeci wskoczył mu na grzbiet. Znowu stanął na tylnych nogach, a ostrze Dilvisha przecięło intruza na pół. Zawył i stoczył się na podłogę. Dwaj inni zaatakowali Dilvisha.

Dilvish ciął jednego, a Black skoczył w przód i zionął jeszcze silniejszym płomieniem. W tym momencie rzuciło się na nich pięć stworów.

Nagle nastąpił potężny blask światła i Psy Goń­cze rozpierzchły się na boki.

- Udało się! - obwieścił Derkon, ściskając Czerwoną Różdżkę płonącą niczym gwiazda. - To było takie proste!

Wpierw skierował ją na Sforę znajdującą się najbliżej. Psy Gończe przetoczyły się przez całą komnatę. Niektóre wślizgnęły się do rogów i ślad po nich zaginął. Pozostałe tliły się w spazmach, zmie­niając kształt. Te, które właśnie nadciąga­ły - zsuwając się po murach, skacząc po posadz­ce - zatrzymały się, podreptały w miejscu i zmieni­ły się w syczące stada. Cała sala przepełniona była odgłosami ich oddechów.

W mgnieniu oka Derkon skierował różdżkę na najbliższe stado, rozpędzając je i niszcząc. Pozostałe potwory zawyły i pognały ku niemu.

Dilvish i Black pośpieszyli, aby przyłączyć się do kręgu, podczas gdy Derkon wciąż trzymał pałeczkę wymierzoną w nadbiegające istoty. Po chwili on sam łapał z trudem oddech.

Hodgson trafił jedną z bestii, która przebiegała obok. Zasyczała, zrobiła krok w tył i wpadła nań ponownie. Dilvish ciął kolejnego potwora, Arlata zadała cios trzeciemu i czwartemu. Swymi metalo­wymi kopytami Black wyrył na podłodze łuki i zionął w nie ogniem. Derkon machnął po raz wtóry różdżką.

- Wycofują się! - chwytał ciężko powietrze Hodgson, podczas gdy Derkon zakreślał pałeczką szerokie łuki, a na jego twarzy malował się ból przemieszany z triumfem.

Psy Gończe dokonywały odwrotu. Zdawało się, że gdziekolwiek znajdował się jakiś kąt, wślizgiwały się do środka i ginęły. Śmiejąc się, Derkon ciskał w nich piorun za piorunem, obracając wszystko w pył. Dilvish wyprostował się. Hodgson pomasował sobie ramię, a Arlata uśmiechnęła się niewy­raźnie.

Nikt nie przemówił, zanim nie zniknęły wszyst­kie. Stali razem przez długą chwilę, ramię przy ramieniu, obserwując rogi sali, przesuwając wzro­kiem po kątach.

W końcu Derkon opuścił różdżkę, pochylił głowę i przetarł oczy.

- To bardzo wyczerpujące - odezwał się cicho.

Hodgson poklepał go po ramieniu.

- Dobra robota - pochwalił.

Arlata poklepała go po ręce. Dilvish podszedł bliżej i zrobił to samo.

- Wszystkie uciekły - oznajmił Black - a te­raz wracają pośpiesznie do swej krainy. Nasza prędkość gwałtownie rośnie.

- Napiłbym się wina - odezwał się Derkon.

- Przewidziano i to - rzekł Black. - Zajrzyj do kredensu po tamtej stronie.

Derkon uniósł głowę. Dilvish obrócił się.

Szare przed chwilą ściany znów były białe, jakby pokryte gipsem. Na ścianie po lewej stronie wisiał rząd obrazów, na ścianie prawej - mały czerwono-żółty arras przedstawiający polowanie na dzika. Tuż pod nim stał mahoniowy kredens. W nim pełno było butelek wina i innych trunków, niektó­rych niezwykle dziwacznych. Black wskazał na je­dna z nich - niedużą flaszkę zawierającą burszty­nową ciecz.

- To coś dla takich jak ja - powiedział do Dilvisha. - Nalej trochę do tamtej srebrnej czary.

Dilvish odkorkował butelkę i powąchał ją.

- Pachnie jak płyn do lampy - zauważył. - Co to jest?

- Ten napój jest ściśle związany z sokiem demo­nów i podobnie jak inne pozycje stanowi me naturalne pożywienie. Nalej mi dużo.

Po chwili Arlata obserwowała Dilvisha znad swego kielicha.

- Wydaje się, że osiągnąłeś swój cel - zaczę­ła - o tyle, o ile.

- Tak - przytaknął. - Brzemię wielu lat zostało zdjęte. Ale... Nie tak to sobie wyobrażałem. Nie wiem...

- Przecież ci się udało - stwierdziła. - Widzia­łeś, jak twój wróg opuszcza ten świat. A co do Tualui - przypuszczam, że lepiej mu będzie z samy­mi bogami, którzy uważają go za swego krewniaka.

- Nie żałuję jego zbawienia - rzekł Dilvish. - Dopiero teraz zaczynam sobie zdawać sprawę, jak bardzo jestem zmęczony. Może to dobrze. Jestem pewien, że znajdziesz inne sposoby, by ulepszyć świat. Bez wykorzystywania potężnego niewolnika.

Uśmiechnęła się.

- Chciałabym tego - szepnęła - pod warun­kiem, że kiedykolwiek znajdziemy drogę do naszego świata.

- Wrócić... - wymamrotał Dilvish, jakby ta myśl przyszła mu do głowy po raz pierwszy. - Tak. Może to niezły pomysł...

- Co zrobimy?

Utkwił w niej wzrok.

- Nie wiem - odparł. - Jeszcze o tym nie myślałem.

- Tutaj! - krzyknął zza rogu Hodgson, który stał tam z Derkonem. - Chodźcie zobaczyć!

Dilvish opuścił kielich i postawił go na kredensie. Arlata uczyniła to samo. W głosie Hodgsona nie było ponaglenia, raczej podniecenie. Podążyli w stronę pokoju, w którym dwaj czarownicy stali przy oknie we wnęce. Tego pokoju nie było wcześniej. Jasność za oknem narastała. Stanęli obok i wy­jrzeli na zewnątrz. Oczom ich ukazał się widok gwałtownie pulsującego krajobrazu, pokrytego du­żymi skrawkami zieleni, pod niebem przeciętym wielkim, błyszczącym złotym łukiem..

- Łuk słoneczny promienieje - zauważył Der­kon - i jeśli popatrzycie trochę dłużej, zauważycie nikły jasno-ciemny motyw. To może być znak, że zwalniamy.

- Wierzę, że masz rację - odezwał się po chwili Dilvish.

Hodgson odszedł od okna i machnął rękami.

- Całe to miejsce uległo zmianie - powie­dział. - Rozejrzę się dokoła.

- A ja nie - oświadczył Dilvish i wrócił do barku.

Pozostali ruszyli za Hodgsonem, z wyjątkiem Blacka, który uniósł pysk i odwrócił łeb.

- Jeszcze trochę namiastki soku demonów, jeśli łaska - poprosił.

Dilvish napełnił czarę, a sobie nalał kolejny kielich wina.

Black wypił i spojrzał na Dilvisha.

- Obiecałem ci pomóc - mówił wolno - do­póki nie pozbędziemy się Jeleraka.

- Wiem - odparł Dilvish.

- I co teraz? Co teraz?

- Nie wiem.

- Jest kilka możliwości.

- Na przykład?

- To nieważne. Nieważne. Ważna jest tylko ta, którą wybiorę.

- A którą wybrałeś?

- Wszystko jak dotąd toczyło się bardzo cieka­wie. Wstyd byłoby zakończyć to w tym miejscu. Jestem ciekaw, co się z tobą stanie, teraz, kiedy ta wielka siła napędowa twego życia została usu­nięta.

- ...a reszta naszej umowy?

Nie wiadomo skąd, kawałek złożonego pergami­nu, przypieczętowany czerwonym woskiem w kształcie kopyta, upadł między nimi na posadzkę. Black schylił się i dmuchnął. Pergamin zginął w płomie­niach.

- Właśnie unieważniłem nasz pakt. Zapomnij o nim.

Dilvish otworzył szeroko oczy.

- W Piekle spotyka się najbardziej przeklętych ludzi - rzekł. - Czasami mam wątpliwości, czy naprawdę jesteś demonem.

- Nigdy nie powiedziałem, że nim jestem.

- I co dalej?

Black wybuchnął śmiechem.

- Nawet nie wiesz, jak blisko jesteś prawdy. Nalej mi resztę tego napoju. Potem pójdziemy poszukać konia tej damy.

- Stormbirda Arlaty?

- Tak. Część wzgórza podróżowała razem z na­mi, zatem jaskinia wciąż powinna tam być. Jelerak zdołał się tam dostać i przyprowadzić ją. My możemy zrobić to samo i uratować konia... Dzięku­ję ci.

Black pochylił łeb i pociągnął kolejny łyk. Stojący w oddali zegar wydał kilka osobliwych dźwięków

I zaczął zwalniać.

* * *

W wielkim, oprawionym w żelazne ramy lustrze, które nie odbijało wszystkiego, co znajduje się w pokoju, pojawiła się jakaś postać. Holrun wyjrzał na zewnątrz, badając wzrokiem małą komnatę. Zadowolony, że jest pusta, zrobił krok naprzód.

Miał na sobie miękką, skórzaną kamizelkę narzuconą na ciemną, tkaną koszulę z haftowanymi mankietami. Spodnie z ciemnozielonej satyny wpu­szczone były w czarne buty z szerokimi cholewami; skórzany pas wysadzany był ćwiekami, a z jego prawej strony zwisała krótka, posrebrzana pochwa na miecz.

Gdy przechodził przez pokój, usłyszał jakieś głosy. Podszedł bliżej i skrył się za drzwiami.

- Jest teraz znacznie mniejszy - powiedział męski głos.

- Tak, wszystko się zmieniło - dodał ktoś inny.

- A mnie się nawet podoba - rzekł głos pierwszy.

- Szkoda, że nie ma tu nic godnego spląd­rowania - za nasz trud.

- Ja będę szczęśliwa, jeśli tylko się stąd wydo­stanę - usłyszał głos kobiety. - Wciąż mam na sobie przerywaną linię.

- Nie będzie z tym problemu - odpowiedział głos męski - jak tylko się zatrzyma. Myślę, nieba­wem.

- Tak. Ale gdzie?

- Gdziekolwiek. Wystarczy, że będziemy żywi.

- O ile nie zatrzyma się na pustyni, lodowcu czy na dnie oceanu.

- Mam wrażenie - dobiegł go głos dziewczy­ny - że on wie, dokąd zmierza i zmienia się, - by dostosować się do nowego miejsca.

- Zatem - zabrzmiał pierwszy głos męski - jestem pewien, że polubię je.

Holrun pchnął drzwi i wyszedł na korytarz. Tam czekały na niego dwa wyciągnięte ostrza i czerwona różdżka.

- A zatem rozumiem, że państwo nie są zainte­resowani powrotem do domu? - odezwał się, podnosząc ręce. - Skieruj różdżkę w drugą stronę, dobrze? - dodał. - Zdaje mi się, że ją poznaję.

- Ty jesteś Holrun - rzekł Derkon, opusz­czając pałeczkę - członek Rady.

- Ex-członek - poprawił go Holrun. - A gdzie szef?

- Masz na myśli Jeleraka? - spytał Hodgson. - Myślę, że nie żyje. W rękach Starszych Bogów.

Holrun mlasnął językiem i przeciągnął oczami po komnacie.

- Nazywacie to miejsce zamkiem? Nie wygląda mi to na żaden zamek. Co z nim zrobiliście?

- Jak się tu dostałeś? - zadał pytanie Derkon.

- Lustro. Jestem ostatnią osobą, która docenia jego znaczenie. Czy wasza trójka - to wszystko, co pozostało w tym miejscu?

- Byli też inni - słudzy i temu podobni - wyja­śnił Hodgson - ale chyba wszyscy zniknęli. Zbada­liśmy to miejsce i nikogo nie znaleźliśmy. Tak więc jesteśmy tylko my, Dilvish i Black...

- Dilvish jest tutaj?

- Tak. Zostawiliśmy go na dole.

- Chodźmy. Pokażcie mi drogę.

Schowali miecze i poprowadzili go do schodów.

Nieco w dole poczuli silny przeciąg. Kiedy dotarli na parter, zauważyli, że byłe podwójne drzwi zmie­niły się w potężne, pojedyncze wrota. Przejście stało otworem. Na zewnątrz panowała noc, a gwiazdy poruszały się znacznie wolniej. Kiedy wstało słońce, popłynęło wartko, ale nie popędziło w przestworza. Zdawało się nawet zwalniać na ich oczach. Zanim dotarło na środek nieba, dom zatrząsł się i słońce zamarło.

- Jesteśmy tu - zauważył Hodgson - bez względu na to, gdzie jest to „tu". Spojrzał na zewnątrz i zmierzył wzrokiem zielony krajobraz na tle zamglonych gór. - Nie jest źle - dodał.

- Jeśli lubisz zieleninę - burknął Holrun wy­chodząc na próg i rozglądając się dokoła.

Nadchodzili Dilvish z Blackiem prowadząc bia­łego konia.

- Stormbird - wykrzyknęła Arlata i rzuciła się pędem, by uścisnąć rumaka.

Dilvish uśmiechnął się i podał jej lejce.

- Na boga! - zaniepokoił się Holrun. - Chce­cie, abym przeprowadził konia do mego świętego przybytku?

Arlata odwróciła się. Jej oczy płonęły.

- Pójdziemy razem albo wcale.

- Niech się dobrze sprawuje - polecił Holrun, kierując się w stronę domu. - Chodźcie.

- Ja nie idę - oświadczył Hodgson.

- Co? - zdziwił się Derkon. - Chyba żar­tujesz!

- Skąd. Tu mi się podoba.

- Nic nie wiesz o tym miejscu.

- Podoba mi się jego wygląd - jego atmosfe­ra. Jeśli mnie rozczaruje, zawsze mogę skorzystać z lustra.

- Kto by pomyślał, jedyny biały czarownik, którego lubiłem... No, cóż. Powodzenia.

Wyciągnął rękę.

- Czy pozostali, którzy chcą opuścić to miejsce, mają zamiar pójść ze mną? - spytał Holrun. - Czeka mnie dziś sporo pracy.

Weszli do domu. Black stąpał mniej pewnie niż zazwyczaj.

Holrun zawrócił, podczas gdy inni podeszli do schodów.

- A więc to ty jesteś Dilvishem? - zapytał.

- Zgadza się.

- Nie wyglądasz na takiego bohatera, jakiego sobie wyobrażałem. Powiedz, czy rozpoznajesz tę różdżkę, którą niesie Derkon?

- To Czerwona Różdżka z Falkyntyne.

- Czy on o tym wie?

- Tak.

- Niech to diabli!

- Dlaczego „Niech to diabli"?

- Chcę ją dostać.

- Może mógłbyś się z nim dogadać.

- Może. Naprawdę widziałeś, jak Jelerak znik­nął?

- Niestety tak.

Holrun potrząsnął głową.

- Muszę poznać całą historię, jak tylko wróci­my, aby potem przekazać ją Radzie. Może znów się do nich przyłączę. Teraz ich durna polityka nie ma znaczenia.

Weszli po schodach, zbliżyli się do komnaty lustrem i wkroczyli do środka. Holrun Przyprowadził ich pod zwierciadło i ożywił zaklęcie.

- Żegnajcie - powiedział Hodgson.

- Trzymaj się - rzucił Dilvish.

Holrun wkroczył do lustra. Arlata uśmiechnęła się i pomachała Hodgsonowi. Następnie wraz z Dilvishem przeprowadziła Stormbirda przez szklaną taflę. Za nimi ruszył Derkon i Black.

Przez moment rzeczywistość zafalowała, powiało chłodem. Pojawili się w komnacie Holruma.

- Wyprowadźcie go! - rozkazał natychmiast Holrun. - Wyrzućcie tego konia na korytarz! Nie potrzebuję małych, brązowych śladów na moich pentagramach. No dalej! Jazda! Derkon! - zaczekaj moment! Przyglądałem się tej różdżce. Chciałbym ją mieć w swojej kolekcji. Co byś powiedział na zamianę - różdżka za jedną z Zielonych Różdżek z Omalskyne, Maskę Chaosu i worek pyłu marzeń z Frilian?

Derkon odwrócił się i spojrzał na przedmioty, które Holrun wyciągnął z szuflad.

- Och nie wiem… - zaczął.

Black pochylił się ku przodowi.

- Zielona różdżka jest fałszywa - rzekł do Holruna.

- O czym ty mówisz? Ona działa. Zapłaciłem za nią krocie. Patrz pokażę ci…

- Widziałem, jak oryginał zniszczony został w Sanglasso tysiąc lat temu.

Holrun opuścił różdżkę, którą właśnie zaczął malować w powietrzu ogniste diagramy.

- Bardzo dobra podróbka - dodał Black.- Ale mogę ci zaprezentować, jak ją sprawdzić.

- Do diabła! - zaklął Holrun. - Niech tylko dorwę tego faceta. Powiedział mi…

- Ten pas mocy Murii również jest sfałszowany.

- Podejrzewałem to. Posłuchaj, czy mogę zaproponować ci pracę?

- To zależy, jak długo tu pozostaniemy. Jeśli nie ma miejsca dla konia…

- Znajdzie się ! Na pewno! Zawsze bardzo lubiłem konie!...

Na zewnątrz, w słabo oświetlonym korytarzu Arlata przyglądała się Dilvishowi.

- Jestem zmęczona - szepnęła.

Skinął głową.

- Ja też. Co będziesz robić po odpoczynku?

- Wracam do domu - odpowiedziała. - A ty?

Potrząsnął przecząco głową.

- Długo cię nie było w Krainie Elfów, prawda?

Uśmiechnął się, kiedy pozostali wyszli z komnaty.

- Za mną - polecił Holrun. - Tędy. Potrzebuję gorącej kąpieli. Jadła. I muzyki.

- Prawda - odezwał się Dilvish, idąc za nim tunelem - bardzo długo. O wiele za długo.

W tyle Black parsknął coś, czego nikt nie zrozumiał. Przed nimi zajaśniało światło. Ściany dokoła rzucały błyski. Kierowali się ku własnemu lądowi i wytchnieniu, a gdzieś na świecie śpiewały czarne gołębice.

KONIEC

Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela

87



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Philip K Dick Roger Zelazny Deus Irae POPRAWIONY
Roger Zelazny Cykl Dilvish (2) Kraina Przemian
Żelazny Roger Kraina Przemian
Zelazny Roger Kraina Przemian
Zelazny Roger Kraina Przemian
sprawozdanie 5?danie synchronicznej prądnicy prądu przemiennego POPRAWNE
Roger Zelazny Doors Of His Face, Lamps Of His Mouth
Roger Zelazny Pan Swiatla
Dick Philip K Roger Zelazny Deus Irae
Roger Zelazny This Moment Of The Storm
Roger Zelazny & Robert Sheckley A Farce To Be Reckoned With
Roger Zelazny Millenial Contest 01 Bring Me the Head of Prince Charming
Roger Zelazny Jack Of Shadows
Roger Zelazny Isle of the Dead
Roger Zelazny For Breath I Tarry
Roger Zelazny Go Starless in the Night
Roger Zelazny Collectors Fever

więcej podobnych podstron