Roger Zelazny
Kraina Przemian
( Przełożyła Małgorzata Pacyna )
ROZDZIAŁ I
Siedmiu mężczyzn pobrzękiwało kajdankami, do
których przymocowano łańcuchy. Każdy łańcuch
przytwierdzony był do osobnego kołka wystającego z
wilgotnej ściany kamiennej komnaty. W maleńkiej
niszy, na prawo od wejścia płonęła słabo lampka
oliwna. Tu i ówdzie z wysokich ścian zwisały puste
łańcuchy i kajdany. Podłogę pokrywała brudna
słoma, zewsząd dolatywał silny odór. Wszyscy
mężczyźni nosili długie brody, ubrania ich były w
strzępach. Blade twarze żłobiły głębokie bruzdy.
Oczy utkwili w drzwiach. Przed nimi tańczyły lub
migotały w powietrzu jaskrawe kształty, przenikały
przez potężne mury i pojawiały się w przeróżnych
miejscach. Niektóre z nich były czystą abstrakcją,
inne przypominały przedmioty naturalne - kwiaty,
węże, ptaki, liście - stając się w zasadzie ich
niedoskonałą kopią. Z końca lewego rogu uniósł się i
odpadł bladozielony wir strząsając na podłogę tabuny
karaluchów. W chwilę potem rozległo się w słomie
chrobotanie i mysia gromada przystąpiła pędem do
uczty. Gdzieś zza drzwi doleciał niski śmiech, ktoś
zbliżał się do nich nieregularnym krokiem.
Młody mężczyzna o imieniu Hodgson, który -
gdyby nie brud i wychudzenie byłby nawet
przystojny, strząsnął z oczu długie, kasztanowe włosy,
oblizał wargi i wbił wzrok w błękitnookiego
mężczyznę po prawej stronie.
- Tak szybko? - mruknął chraphwie.
- Trwało to dłużej niż ci się zdaje - odparł
ciemnowłosy mężczyzna. - Obawiam się, że nadszedł
czas na jednego z nas.
Jasnowłosy młodzieniec zaszlochał cicho. Dwaj
pozostali rozmawiali szeptem.
W drzwiach pojawiła się wielka, purpurowo-
szara, szponiasta dłoń. Kroki umilkły, rozległ się
ciężki oddech przerywany głośnym chichotem. Otyły,
łysy mężczyzna stojący po lewej stronie Hodgsona
wydał z siebie przeraźliwy wrzask.
Ogromna, niewyraźna postać wśliznęła się przez
drzwi, jej oczy - lewe w kolorze żółtym, prawe w
kolorze czerwieni - chłonęły światło migoczącej
lampy. Chłodne powietrze komnaty oziębiło się
jeszcze bardziej, gdy stwór pochylił się, uderzając
kopytem wykręconej do tyłu lewej nogi w przykrytą
słomą kamienną posadzkę, podczas gdy szeroka,
płetwowata stopa ciężkiej, pokrytej łuskami nogi
prawej przekroczyła próg. Wyciągnięte do przodu
długie, silnie umięśnione ramiona dotknęły podłogi,
szpony przesunęły się po posadzce. Monstrum
spojrzało na skazańców, a otwór w prawie trójkąt-
nym pysku przybrał kształt uśmiechu, odsłaniając
szereg żółtawych zębów.
Stwór przeszedł na środek komnaty i zatrzymał
się. Spadł na niego deszcz kwiatów, a on udając
irytację odsunął je na bok. Był całkowicie po-
zbawiony owłosienia, miał twarde jak skóra ciało
pokryte łuskami w najbardziej nieoczekiwanych
miejscach. Nie sposób było określić jego płci. Jego
język wysunięty do przodu miał ciemnoczerwoną
barwę i rozwidlone końce.
Zakuci w kajdany mężczyźni zamilkli i zamarli
w nienaturalnym bezruchu, kiedy zaczął błądzić po
nich swymi dziwacznymi oczami - raz, i drugi...
Nagie poruszył się z niezwykłą szybkością. Sko-
czył do przodu, a jego prawa łapa wysunęła się
gwałtownie, chwytając grubasa, który wrzasnął przed
chwilą. Paszcza potwora zacisnęła się na jego szyi,
krzyk umilkł. Mężczyzna próbował walczyć przez
chwilę, ale stracił siły i zginął w uścisku.
Podnosząc głowę potwór zarechotał i oblizał
wargi. Jego wzrok spoczął na miejscu, z którego
pochwycił swą ofiarę. Wolnym ruchem przeniósł swój
ciężar na lewą stronę, a prawą łapą sięgnął po rękę,
która wciąż wisiała w kajdanach przy ścianie. Na
leżące na podłodze szczątki nie zwrócił najmniejszej
uwagi.
Odwrócił się i powlókł się w kierunku wyjścia
pogryzając po drodze kość. Zdawał się nie zauważać
błyszczącej ryby, która płynęła w powietrzu, ani też
innych obrazów pojawiających się, to znów
znikających nad nim, pod nim, obok niego ścian
ognia, smukłych jak igła drzew, potoków błotnistej
wody, połaci topniejącego śniegu...
Pozostali więźniowie przysłuchiwali się głuchym,
miarowym odgłosom jego kroków. W końcu Hodgson
odchrząknął.
- Oto mój plan... - zaczął.
* * *
Semirama przykucnęła na kamiennej krawędzi
lochu i opierając się na jej brzegu pochyliła się do
przodu. Długie, czarne włosy miała starannie upięte,
a dziesiątki złotych bransoletek błyszczało na jej
bladych rękach w nikłym świetle. Miała na sobie
żółty, skąpy strój. Pomieszczenie wypełnione było
ciepłem i wilgocią. Z wydętych ust wydobyła się seria
szczebiotów. W różnych miejscach lochu niewolnicy
wsparli się na swych łopatach i wstrzymali oddech.
Kilka kroków za nią, po prawej stronie stał Baran o
Trzech Dłoniach - wysoki, pękaty mężczyzna; kciuki
wsunął za wysadzany ćwiekami pas, a obrośniętą
głowę pochylił na bok, jakby nie zrozumiał znaczenia
wydanego dźwięku. Utkwił wzrok w jej na wpół
obnażonych pośladkach, tam też koncentrowały się
jego myśli.
Jaka szkoda, że jest ona tak niezbędna przy tej
operacji i ani trochę nie zwraca na mnie uwagi
pomyślał. - Szkoda, że muszę traktować ją z sza-
cunkiem i uprzejmością, zamiast, powiedzmy, zuch-
wale i z przemocą. Praca z nią byłaby o wiele
łatwiejsza, gdyby była brzydka. Tak czy inaczej,
przyjemnie na nią popatrzeć, a być może pewnego
dnia...
Zakołysała się na piętach i przerwała szczebiot,
który wypełnił cuchnącą komnatę. Baran zmarszczył
nos, gdy wraz z ciągiem powietrza dotarł do niego
nieprzyjemny zapach. Wszyscy trwali w oczekiwaniu.
Loch wypełniły głębokie odgłosy pluskania, a
głuchy łomot wstrząsnął podłogą. Niewolnicy cofnęli
się pod ścianę. Spod sklepienia zaczęły opadać ogniste
płatki. Otrzepując swój strój, Semirama zanuciła
wysokim głosem. Ognisty deszcz ustał natychmiast i
coś w głębi lochu zaćwierkało w odpowiedzi.
Komnata oziębiła się wyraźnie. Baran westchnął.
- Nareszcie... - wymamrotał.
Przez długi czas dźwięki dochodzące z lochu nie
ustawały. Semirama natężyła się, by odpowiedzieć lub
je przerwać. Jednak starania jej okazały się daremne,
gdyż obce dźwięki unosiły się nadal, zagłuszając
odgłosy, które wydawała. W ciągu kilku chwil
przyszło kolejne uderzenie, nad lochem uniósł się
jęzor ognia, zamigotał i zgasł. W złocistej poświacie
pojawiła się na moment twarz - długa, skręcona,
przepełniona bólem. Semirama wycofała się z lochu.
Komnatę wypełnił dźwięk przypominający uderzenie
wielkiego dzwonu. Nagle spadły na nich setki żywych
ropuch, skacząc wpychały się do lochu i wdrapywały
się na wysokie kopce ekskrementów, w których
pracowali niewolnicy, a następnie umykały odległym
wyjściem. Tuż obok spadła na ziemię bryła lodu
wielkości dwóch mężczyzn.
Semirama uniosła się powoli, zrobiła krok w tył i
odwróciła się w stronę niewolników.
- Nie przerywajcie pracy - nakazała.
Mężczyźni zawahali się. Baran rzucił się do
przodu i chwycił za najbliższe ramię i udo. Uniósł
jednego z łudzi do góry i pchnął go z całej siły przed
siebie, w głąb lochu. Krzyk, który nastąpił, nie trwał
długo.
- Zakopcie to ścierwo! - ryknął Baran.
Pozostali w pośpiechu wracali do roboty, kopiąc
gwałtownie w cuchnących hałdach i wyrzucając
odchody na brzeg mrocznego otworu.
Baran odwrócił się nagłe, gdy poczuł na
ramieniu dłoń Semiramy.
- W przyszłości panuj nad sobą! - napomniała go.
- Siła robocza jest kosztowna.
Otworzył usta, zamknął je i skinął głową.
Kiedy mówiła, zanikały ciężkie pluski, milkły
trele.
- Z drugiej strony, on prawdopodobnie z
zadowoleniem przyjął tę zmianę. - Na jej pełnych
ustach pojawił się uśmiech. Poprawiła strój.
- Co tym razem miał do powiedzenia?
- Chodź - nakazała.
Okrążyli loch, minęli stertę topniejącego lodu i
sklepionym przejściem dostali się do niskiej galerii.
Dziewczyna podeszła do szerokiego okna i zatrzymała
się, podziwiając błyszczący we mgłę poranek. Podążył
za nią, stanął obok splatając na plecach dłonie.
- I co? - spytał w końcu. - Co Tualua miał do
powiedzenia?
Ale ona nadał przypatrywała się migocącym
kolorom i zmieniającym się w serpentynach mgły
skałom.
- On jest całkowicie irracjonalny - odezwała się.
- A nie wściekły?
- Od czasu do czasu. To przychodzi i odchodzi.
Ale nie w tym rzecz. To cecha jego natury. Ten
gatunek zawsze miał żyłkę do szaleństwa.
- Przez wszystkie te miesiące tak naprawdę nie
próbował nas ukarać?
Uśmiechnęła się.
- Nie bardziej niż zwykłe - powiedziała. - Ale jego
podopieczni zawsze dbali o jego zwyczajową niechęć
do gatunku ludzkiego.
- Jak mu się udało ich złamać?
- Szaleństwo wyzwała jakąś siłę i zmienia pogląd
na sprawę.
Baran postukał nogą.
- Jesteś ekspertem, jeśli chodzi o Starszych
Bogów i ich krewnych - stwierdził. - Jak długo to
może potrwać?
Potrząsnęła głową.
- Trudno powiedzieć. To może trwać bez końca.
Może skończyć się w tej chwili albo za jakiś czas.
- A my nic nie jesteśmy w stanie zrobić, by...
przyśpieszyć jego regenerację?
- Może uświadomi sobie swój własny stan i
zaproponuje jakieś lekarstwo. To się czasami zdarza.
- W dawnych czasach miewałaś z nimi podobne
problemy?
- Tak, i sposób postępowania był taki sam.
Muszę regularnie z nim rozmawiać, próbując dotrzeć
do jego drugiego ja.
- A tymczasem - odezwał się Baran - on może
nas wszystkich zabić samą swą magiczną
wściekłością.
- Niewykluczone. Musimy mieć się na baczności.
Baran prychnął.
- Na baczności? Jeśli obróci się przeciwko nam,
nie będziemy w stanie niczego zrobić, nawet stąd
czmychnąć. - Tu wykonał posuwisty gest w kierunku
okna. - Co mogłoby przedostać się przez tak
opustoszałą krainę?
- Więźniowie.
- To było kiedyś, gdy działanie nie było tak silne.
Czy chciałabyś się tam dostać?
- Gdyby nie było innego wyjścia - odparła.
- A lustro - podobnie jak pozostała magia - nie
działa właściwie - ciągnął. - Nawet Jelerak nie może
nas dosięgnąć.
- Może ma w tej chwili inne zmartwienia. Któż to
wie?
Baran wzruszył ramionami.
- Tak czy inaczej - powiedział - skutek jest taki
sam. Nic się stąd nie wydostanie, nic tu nie dotrze.
- Ale założę się, że wielu próbuje się dostać. Dla
każdego czarownika to miejsce jest prawdziwą
gratką.
- Byłoby, gdyby można było przejąć nad nim
kontrolę. Oczywiście nikt z zewnątrz nie ma pojęcia,
gdzie tkwi błąd. To byłby ryzykowny krok.
- Jednak mniej ryzykowny dla tych
znajdujących się w środku, prawda?
Oblizał wargi i utkwił w niej wzrok.
- Nie jestem pewien, czy cię rozumiem...
W tej chwili ze stajni wyszedł jeden z
niewolników i minął ich pchając taczki wypełnione
końskim nawozem. Semirama zaczekała, aż zniknie.
- Obserwuję cię - rzekła. - Potrafię czytać w
twoich myślach, Baran. Czy naprawdę uważasz, że
mógłbyś otrzymać to miejsce wbrew swemu panu?
- Semiramo, on się kończy. Już stracił część swej
mocy, a Tualua jest tego kolejnym przykładem.
Jestem przekonany, że jest to możliwe, ale nie mógł-
bym uczynić tego w pojedynkę. Od wieków nie był
tak osłabiony.
Zaśmiała się.
- I ty mówisz o wiekach? O jego sile? Chodziłam
po tym świecie, gdy był o wiele młodszy. Panowałam
na Głównym Dworze Zachodu w Jandarze. Znałam
Jeleraka, kiedy walczył z Bogiem. Czym wobec tego
są te twoje stulecia?
- Ale Bóg przeklął go i oszpecił...
- On jednak przeżył. Nie, realizacja twego
marzenia nie byłaby łatwym zadaniem.
- Widzę - powiedział - że cię to nie interesuje. W
porządku. Pamiętaj tylko, że istnieje ogromna
różnica między marzeniem a czynem. A ja nigdy
przeciwko niemu nie wystąpiłem.
- Nie ma potrzeby, bym informowała go o każ-
dym błahym słowie, które wypowiadamy - odrzekła.
Odpowiedział westchnieniem.
- Dzięki ci za to szepnął. - Ale byłaś królową. Czy
nie pragniesz raz jeszcze takiej władzy?
- Władza mnie znudziła. Wdzięczna jestem
za to, że żyję po raz drugi. Jemu to zawdzięczam.
- Wezwał cię tytko dlatego, bo potrzebował
kogoś, kto potrafi rozmawiać z Tualuą.
- Wszystko jedno...
Stali tak przez chwilę wyglądając przez okno.
Mgły zniknęły, a ich oczom ukazały się mroczne
kształty samousuwające się nad jaśniejącym, piasz-
czystym gościńcem. Baran przesunął dłonią w prawą
stronę okna, a obraz przysunął się ku nim, aż znalazł
się w odległości kilku kroków: dwóch ludzi z jucznym
koniem zapadało się w ziemię.
- Ciągle nadchodzą - zauważył Baran. - To
czarownik i jego uczeń, mogę się założyć...
Na ich oczach chmara czerwonych skorpionów,
każdy wielkości ludzkiego kciuka, pomknęła po
piasku w kierunku poruszających się postaci. Widząc
je zatapiający się mężczyzna na przedzie wykonał
powolny, posuwisty gest. Wokół postaci wyłonił się
krąg płomieni. Pająki zwolniły, cofnęły się i zaczęły
krążyć po jego obwodzie.
- Tak. Teraz zaklęcie się udało - pokiwał głową.
- Czasami się udaje - odrzekła. - Siły Tualui
układają się w bardzo dziwaczne wzory.
Po chwili skorpiony rzuciły się w kierunku pło-
mieni, a ciała tych, które spłonęły, utworzyły mosty
dla pozostałych. Tonący czarownik raz jeszcze uniósł
dłoń i w płomiennym kręgu pojawił się drugi krąg. Po
raz wtóry skorpiony poniechały na krótko ataku. I
znów ruszyły na ogień pokonując kolejną przeszkodę.
Tymczasem większość z nich przedzierała się przez
piach, by dołączyć do pierwszej fali. Czarownik
podniósł rękę i wykonał następny gest. Płomienie
buchnęły na obrzeżach trzeciego kręgu. W tym
momencie falujące mgły zaćmiły cały widok.
- Do diabła! - rzucił Baran. - Akurat wtedy, gdy
zaczynało być ciekawie. Jak myślisz, ile kręgów zdoła
utworzyć?
- Pięć odpowiedziała. - Takie były jego
możliwości.
- Sam pomyślałem o czterech, ale być może masz
rację. Nastąpiło małe zakłócenie.
Gdzieś z oddali dochodził cichy, głuchy odgłos
człapania.
- Jak to wyglądało? - zapytał po chwili.
- Co?
- Śmierć. A potem powrót do życia po tak
długim czasie. Nigdy o tym nie mówisz...
Odwróciła wzrok.
- Może myślisz, że ten czas spędziłam w jakimś
straszliwym piekle? A może w miejscu radości? śe to
wszystko jest teraz dla mnie tajemnicze, nierealne?
śe nic się nie wydarzyło? Po prostu pusta ciemność?
- Wszystko to przyszło mi kiedyś do głowy. A
więc jak to było naprawdę?
- W rzeczywistości było inaczej - odparła.
Uległam licznym reinkarnacjom. Niektóre były
bardzo ciekawe, inne raczej nudne.
- Naprawdę?
- Tak. W przeszłości byłam służką w królestwie
położonym daleko na wschodzie i tam wkrótce
zostałam sekretną faworytą króla. Kiedy Jelerak
przywrócił do życia moje prochy i natchnął je
duchem, tamta biedna dziewczyna postradała zmysły.
Mogę jedynie dodać, że stało się to w najmniej
odpowiednim momencie - gdy radowała się piesz-
czotami władcy.
Przerwała na moment.
- Ale on nigdy tego nie zauważył - zakończyła.
Baran przesunął się, aby spojrzeć jej w twarz.
Śmiała się.
- Zauważyłeś to. Tak. Cieszę się, że jestem tu być
może jedyną osobą, która wie coś na temat tych
złożonych spraw.
- Dziwka! - parsknął. - Zawsze pełna drwin.
Nigdy nie dajesz jasnych odpowiedzi!
Odgłos nadchodzących kroków wzmógł się.
- Patrz! Widać teraz wyraźnie! Zakreśla już
szósty krąg!
Baran zaśmiał się po cichu.
- Oto i on. Z trudem porusza ręką. Nie wiem, czy
uda mu się wpisać w kolejny krąg. Możliwe, że
zapadnie się, zanim do niego dotrą. Zdaje się, że
grzęźnie teraz szybciej.
- Raz jeszcze spowija go mgła! Nigdy się nie
dowiemy...
Odgłos stąpania wzmógł się, a oni zdążyli obrócić
się, by ujrzeć purpurowego stwora o przekrzywio-
nych oczach i z łapami wyciągniętymi w kierunku
komnaty, którą przed chwilą opuścił.
- Nie wchodź tam! - krzyknęła w mabrahoring. -
Baran! Zatrzymaj go! Nie będę odpowiedzialna za to,
co się stanie, jeśli demon przeszkodzi Tualui! Jeśli to
miejsce zostanie oderwane...
- Stop! - wrzasnął Baran wykonując obrót.
Ale demon trzymając przy pysku podejrzany
przedmiot pochylił się nad kupą nawozu i popędził w
głąb jaskini.
Moment później tuż przed nim otwarła się pusta
przestrzeń wydając dźwięk przypominający roz-
rywające się sukno, odkrywając niewielki skrawek
absolutnej ciemności. Demon zatrzymał się i przypadł
do ziemi.
W ciemnym otworze coś się poruszyło. Wynurzy-
ła się z niego niezwykłe biada dłoń. Demon drgnął, by
zrobić unik i wycofać się, ale dłoń była szybsza.
Wystrzeliła w górę, chwyciła go za szyję i uniosła nad
podłogą. Wykonała kolejny ruch, a ciemna przestrzeń
popłynęła nad kopcem, przez jaskinię, za wrota i
wzdłuż galerii.
Zbliżyła się do Barana i Semiramy opuszczając
stwora u stóp mężczyzny. Następnie Dłoń zniknęła w
ciemnościach, a towarzyszył temu rozdzierający
dźwięk. Po chwili powietrze znowu było spokojne.
Semirama z trudem chwytała powietrze. Nie
mogła znieść widoku ludzkiej nogi, zżartej do połowy,
którą demon trzymał w swej łapie.
- Znowu był u więźniów! - wrzasnęła. - Poznaję
ten tatuaż! To Joab, gruby czarownik ze Wschodu.
Baran kopnął skulonego potwora w zadek.
- Nie wchodź do tej komnaty! Trzymaj się z
dala od lochu! - krzyknął w języku mabrahoring,
grożąc pięścią. - Jeśli po raz wtóry zbliżysz się do tego
miejsca, spadnie na ciebie gniew Dłoni!
Kopnął ponownie, powalając potężnego stwora
na ziemię. Potwór zaczął łkać, ściskając kurczowo
nogę.
- Rozumiesz?
- Tak - zaskomlał w tym samym języku.
- Zatem pamiętaj moje słowa - i znikaj mi z
oczu!
Demon pognał w kierunku, z którego przybył.
- Ale więźniowie... -wtrąciła Semirama.
- Co z nimi? - zapytał Baran.
- On nie może uważać ich za swoją prywatną
spiżarnię.
- A dlaczego nie?
- W ręce Jeleraka muszą być oddani bez usz-
czerbku, by osobiście wymierzył im sprawiedliwość.
- Wątpię. Nie są aż tak ważni. A jeśli chodzi o
ścisłość, to trudno mu będzie wymierzyć gorszą karę.
- Mimo wszystko... oni są praktycznie jego
więźniami. Nie należą do nas.
Baran wzruszył ramionami.
- Wątpię, aby kiedykolwiek wyznaczył nam
takie zadanie. A jeśli do tego dojdzie, biorę na siebie
pełną odpowiedzialność.
Przerwał, a po chwili dodał:
- Nie jestem pewny, czy w ogóle powróci. A ty?
Odwróciła się, by ponownie spojrzeć na mroczny
krajobraz za oknem.
- Nie mam pojęcia. A jeśli o to chodzi, nie
wydaje mi się, by miało to jakieś znaczenie, przy-
najmniej w tej chwili.
- A czym ta chwila różni się od pozostałych?
- Jest zbyt wcześnie. Tym razem nie ma go
dłużej niż poprzednio.
- Oboje wiemy, że coś przytrafiło mu się w Ark-
tyce.
`
- Bywał już w gorszych opałach. Jestem
pewna. Byłam tam wcześniej, pamiętasz?
- Przypuśćmy, że nigdy nie powróci?
- To akademickie pytanie, o ile Tualua nie
odzyska świadomości.
Oczy Barana zabłysły i zamrugały.
- A jeśli jutro twój pupilek wróci do zdrowia?
- Zaczekaj zatem do jutra!
Baran prychnął, odwrócił się na pięcie i maje-
statycznie podążył tam, gdzie zniknął potwór. W tym
czasie Semirama zaczęła liczyć na palcach.
Zatrzymała się na sześciu. W jej oczach pojawiły się
łzy.
* * *
Kraj był górzysty, dokoła roztaczała się bujna,
wiosenna roślinność. Meliash siedział na niewielkim
pagórku, oparty o stok piecami. Przed nim stała
wbita w ziemię hebanowa różdżka. Patrzył
nieruchomo w dal. tam gdzie mgły, zaróżowione
światłem porannego słońca, przepływały nad za-
czarowaną krainą, odsłaniając coraz to nowy widok.
Był barczystym mężczyzną o brązowych włosach.
Jego pomarańczowe szaty były zadziwiająco bogate
jak na miejsce i okoliczności. Szyję zdobił złoty
łańcuch, na którym wisiał błękitny kamień w kolorze
jego oczu. Za nim kręcili się po obozowisku dwaj
słudzy przygotowując poranny posiłek. Wolno
pochylił się do przodu i położył patce na różdżce.
Nadał patrzył bezmyślnie w przestrzeń. Raz po raz
przenosił wzrok na wirujące mgły i kołyszące się fale
cieni. W końcu zamarł w bezruchu i nasłuchiwał. Po
chwili szepnął coś cicho i czekał. Odegrał tę scenę
kitka razy, a następnie wstał i ruszył w stronę
obozowiska.
- Przygotuj dodatkowe nakrycie do śniadania -
nakazał służącemu ale jadła ma być dla kilku osób.
Niech będzie gorące. Zapowiada się ciekawy dzień.
Mężczyzna odburknął coś, ale wysypał warzywa
z worka i zaczął je obierać. Potem podał je drugiemu,
który wkroił je do rondla.
- Dodaj trochę mięsa.
- Ale zapasy się kończą - odezwał się mały
człowieczek z wyblakłą brodą.
- Zatem któryś z was musi dziś zapolować.
- Nie podobają mi się te lasy - zabrał głos drugi -
chudy mężczyzna o ostrych rysach i bardzo ciemnych
oczach można tu pewnie spotkać wilkołaka albo
jakiegoś zabłąkanego złoczyńcę.
- Te lasy są bezpieczne - zapewnił Meliash.
Niższy mężczyzna zaczął kroić mięso.
- Kiedy przybędzie twój gość? - zapytał.
Meliash wzruszył ramionami i odszedł, kierując
się ku wzgórzu za obozowiskiem.
- Nie potrafię ocenić, ile czasu zajmie mu podróż.
Ja...
Coś się poruszyło i tuż przed nim, obok
krzywego drzewa pojawił się zielony but. Potem
drugi...
Stanął i podniósł głowę. Wysoka postać odwró-
cona była tyłem do słońca...
- Dzień dobry - powiedział, zasłaniając przed
słonecznym blaskiem oczy. Jestem Meliash,
strażnik Zakonu w tym sektorze.
- Wiem - padła odpowiedź. - Witam cię,
Meliashu!
Postać ruszyła bezszelestnie. Szczupła kobieta o
jasnych włosach i jasnej cerze, o zielonych oczach i
delikatnych rysach, odziana była w płaszcz, pas,
czarną bluzę i bryczesy. Miała na sobie skórzaną
kamizelkę, a głowę jej zdobiła przepaska w kolorze
butów. U pasa wisiały czarne, ciężkie rękawice,
krótki miecz i długi sztylet. W lewej ręce trzymała
lekki łuk bez cięciwy, wykonany z czerwonego
drzewa, którego Meliash nie był w stanie nazwać.
Rozpoznał jednak ciężki, czarny pierścień z zielonym
deseniem, który miała na drugim palcu. Nie czekając
na rozpoznawczy znak Zakonu, klęknął na jedno
kolano i pochylił głowę.
- Pani Marinty... - szepnął.
- Wstań, Meliashu - odezwała się. - Jestem tu w
sprawie, w której posłużysz za świadka. Mów do mnie
Arlata.
- Chciałbym cię od tego odwieść, Arlato - rzekł,
podnosząc się - ryzyko jest ogromne.
- Podobnie jak i zysk - odpowiedziała.
- Zjedz ze mną śniadanie - zaproponował - a coś
ci o tym opowiem.
- Już jadłam - powiedziała, kierując się ku
obozowisku - ale chętnie z tobą porozmawiam.
Dotarli do drewnianego stołu po południowej
stronie ogniska i usiedli na ławie.
- Czy mogę już podawać? - spytał młodszy
sługa.
- Napijesz się herbaty? - zaproponował Meliash.
- O, tak.
Kiwnął na służącego.
- Dwie herbaty.
Zanim napój zaparzono, nalano do filiżanek i
przyniesiono, siedzieli w milczeniu, patrząc na zachód
i obserwując spowitą w mgły Krainę Przemian.
Gdy delektowała się herbatą, on również pod-
niósł swą filiżankę i pociągnął łyk.
- Dobra, zwłaszcza w tak chłodny poranek.
- Świetna na każdy poranek. Doskonały napar.
Dziękuję. Dlaczego chcesz udać się do tego miejsca,
pani?
- Dlaczego? W nim tkwi moc.
- O ile wiem, posiadasz już znaczną moc, nie
mówiąc już o bogactwach o bardziej przyziemnym
charakterze.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Myślę, że masz rację. Ale moc zaklęta w tym
niezwykłym miejscu jest ogromna. Przejąć władzę
Starszego... Możesz nazwać mnie idealistką, ale to
mogłoby dać tyle dobra. Byłabym w stanie uwolnić
świat od wielu nieszczęść.
Meliash westchnął.
- Dlaczego nie możesz być tak samolubna jak
pozostali? - zapytał. - Wiesz przecież, że część mojej
pracy tutaj polega na zniechęcaniu do takich wypraw.
Ale w tym przypadku twoja determinacja nie ułatwia
mi zadania.
- Znam stanowisko Zakonu. Twierdzisz, że
Jelerak może powrócić w każdej chwili. Obecność
intruzów może wywołać incydent, w który zamie-
szany zostanie cały Zakon. Jesteś świadkiem bez
skazy, podobnie jak czterech innych przypisanych do
tego miejsca. Aby zadowolić Zakon składam
przysięgę, że działam na własną odpowiedzialność.
Czy to wystarczy?
- Technicznie, tak. Ale nie do tego zmierzałem.
Nawet jeśli uda ci się przedrzeć, zamek ma swój
własny system obronny. Agenci władcy są praw-
dopodobnie postawieni w stan pogotowia. A poza
wszystkim, poważnie wątpię, aby ktoś ze Starszych
zmuszony został do czynienia dobra, kiedy uda ci się
przejąć nad zamkiem kontrolę. Są zepsuci do szpiku
kości i najlepiej zostawić ich w spokoju. Pani, wróć
do Krainy Elfów. Okazuj miłosierdzie w prostszy
sposób. Uważam, że nawet jeśli ci się uda, przegrasz.
- Wszystko to słyszałam już wcześniej - stwie-
rdziła - i dokładnie to przemyślałam. Dzięki za twą
troskę, ale jestem zdecydowana.
Meliash pociągnął łyk herbaty.
- Próbowałem odezwał się w końcu. - Jeśli
cokolwiek ci się tutaj stanie, pośpieszę ci z pomocą.
Ale niczego nie mogę obiecać.
- O nic nie prosiłam.
Dokończyła herbatę i wstała.
- Ruszam.
Meliash podniósł się z miejsca.
- Po co ten pośpiech? Jeszcze wcześnie. Później
będzie ciepłej i widniej. A może nadejdzie jeszcze
jakiś śmiałek. We dwójkę będziecie mieli większą
szansę.
- O nie! Bez względu na to, co to jest, nie mam
zamiaru się z nikim dzielić.
- Jak sobie życzysz. Chodź, odprowadzę cię na
skraj kręgu.
Ruszyli przez obozowisko w kierunku miejsca,
gdzie trawa była coraz rzadsza. Kilka kroków dalej
listowie bieliło się trupią bielą.
- Proszę - rzekł wykonując gest dłonią. - Około
dwóch mil szerokości, prawie w kształcie koła.
Najwyższe miejsce w zamku, gdzieś pośrodku. Pięciu
przedstawicieli Zakonu stacjonuje na jego obwodzie
w równych odległościach od siebie - ich zadaniem jest
badanie skutków, udzielanie porad i obserwacja. Jeśli
będziesz musiała użyć czarów, przekonasz się, że nie
osiągniesz zamierzonego efektu. Moc ich będzie rosła
i malała, może całkowicie zaniknie, może coś ją
zakłócić. Być może otoczą cię stwory nieszkodliwe lub
przeciwne, może pochłonie cię sam krajobraz.
Trudno przewidzieć, jak wyglądać będzie twoja
podróż. Nie wierzę jednak, aby komukolwiek się to
udało. A gdyby nawet tak było, nic się przez to nie
zmieniło.
- Przypisujesz to wewnętrznym obrońcom?
- To bardzo prawdopodobne. Wydaje się, że sam
zamek pozostaje nienaruszony.
- Oczywiście - odpowiedziała, patrząc mu w oczy
- ale nie można wyciągać żadnych wniosków, patrząc
jedynie na stan zamku. W niczym nie przypomina on
innych budowli.
- Nigdy nie miałem pewności, choć być może
tkwi w tym jakaś prawda. Bractwo, a właściwie
Zakon, właśnie to sprawdza.
- Cóż, doskonale to wiem. Mogłam oszczędzić ci
kłopotów. Czy wiesz, kto nim zawiadywał, kiedy to się
stało?
- Tak. Ktoś o imieniu Baran o Trzech Dłoniach.
Był członkiem Zakonu i cieszył się poważaniem do
chwili, kiedy przeszedł na stronę Jeleraka.
- Słyszałam o nim. Wydaje się, że jest jednym z
tych, którzy sami sięgają po władzę, gdy tylko
nadarzy się okazja.
- Być może próbował i taki był tego skutek. Sam
nie wiem.
- Myślę, że wkrótce się tego dowiem. Masz dla
mnie jakąś radę?
- Nie bardzo. Przede wszystkim, musisz za-
stosować jakieś zaklęcie ochronne.
- To już zostało zrobione.
- W czasie swej podróży zwracaj uwagę na fale
zakłóceń. Będą krążyć wokół ciebie, na zewnątrz,
nabierając siły. W zależności od intensywności mogą
przepływać obok od jednego do trzech razy. Ich
tempo to tempo przybrzeżnych fal oceanu w
pogodnym dniu. Wraz z nimi wszystko będzie się
zmieniać, a największe zagrożenie ich czarów przy-
płynie na ich grzbiecie.
- Jak długo mogą trwać?
- Nie byliśmy w stanie tego określić. Mogą
zdarzyć się długie okresy ciszy, mogą pojawić się
gwałtownie jedna po drugiej. Zjawiają się bez
ostrzeżenia.
Zamilkł, a ona rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.
Odwrócił głowę.
- Tak? - spytała.
- Gdybyś została pokonana - odezwał się - gdybyś
nie mogła się wycofać tub posunąć się naprzód, gdyby
nie udała ci się przeprawa, byłbym wdzięczny, gdybyś
zechciała skorzystać z jednego ze środków
pozostających do dyspozycji Zakonu i poinformowała
mnie o wszystkich szczegółach.
Spojrzał na stojącą obok różdżkę.
- Kiedy śmierć zajrzy mi w oczy, a będę mieć
jeszcze siłę, w twoich archiwach pozostanie jakiś ślad
- odrzekła. - A może wykorzystasz to w inny sposób, o
ile dotrze do ciebie moje przesłanie.
- Dziękuję - ich oczy spotkały się. - Mogę jedynie
życzyć ci dużo szczęścia.
Odwróciła się tyłem do Krainy Przemian i za-
gwizdała cicho trzy razy.
Meliash odwrócił się i ujrzał białego konia ze
złotą grzywą, który wybiegł z lasu za obozowiskiem.
Z wysoko uniesionym łbem ruszył w ich stronę.
Meliash wstrzymał oddech na widok przepięk-
nego stworzenia.
Kiedy koń podbiegł do dziewczyny, przytuliła się
do jego łba i przemówiła doń w języku Elfów. Potem
szybko wskoczyła na jego grzbiet i po raz wtóry
spojrzała na Krainę Przemian.
- Ostatnia fala pojawiła się przed wschodem
słońca - rzucił - przez jakiś czas wszystko widać było
bardzo wyraźnie za tymi dwoma pomarańczowymi
szczytami po prawej stronie. Za chwilę ujrzysz je, tak
mi się przynajmniej zdaje.
Zaczekali, aż lekki wiatr rozwiał mgły, a ich
oczom ukazały się wyraźnie pierwsze skaliste wierz-
chołki.
- Spróbuję - zadecydowała.
- Lepiej ty niż ktokolwiek inny.
Pochyliła się do przodu i szepnęła coś cicho. Koń
zatopił się w bladej krainie. Po kilku chwilach
zniknęli z pola widzenia.
Meliash zawrócił w kierunku obozu, dotykając
po drodze ciemnej różdżki. Zatrzymał się nagle,
przeciągnął po niej palcami, zmarszczył brwi i przy-
kucnął.
Otworzył skórzany mieszek przywiązany do pa-
sa, wyciągnął zeń mały, żółtawy kryształ, uniósł go ku
górze i wypowiedział kilka słów. Z jego głębi
wydobyła się twarz starca z długą brodą.
- Tak, Meliashu? - dotarły do niego słowa.
- Mam dziwne wibracje - oświadczył. - A ty? Czy
nadchodzi kolejna fala?
Stary mężczyzna potrząsnął głową.
- Nic takiego nie ma u mnie miejsca. Nie.
- Dziękuję. Wywołam Tarbę.
Wypowiedział jeszcze jakieś słowa, twarz starca
zniknęła, a na jej miejscu pojawiła się głowa ciemno-
skórego mężczyzny w turbanie.
- Co słychać w twoim sektorze? - zapytał.
- Spokojnie - odparł Tarba.
- Czy sprawdzałeś ostatnio swoją różdżkę?
- Mam ją tu przy sobie. I nic.
Porozumiał się jeszcze z pozostałymi strażnikami
- starszym mężczyzną o wystających szczękach i
jasnobłękitnych oczach oraz młodzieńcem o pooranej
zmarszczkami twarzy. Ich odpowiedzi były takie
same.
Wkładając kryształ do sakiewki, po raz wtóry
ogarnął wzrokiem Krainę Przemian, ale żadna nowa
fala nie nadpłynęła. Dotknął swej różdżki i doszedł do
wniosku, że wibracje, które tak go niepokoiły,
zniknęły.
Wrócił do obozowiska, zasiadł za stołem, podparł
się pięściami i przymknął oczy.
- Czy zjesz teraz śniadanie? - spytał młodszy
sługa.
- Niech się jeszcze gotuje - odrzekł Meliash. -
Przynieś mi jednak więcej herbaty.
Po chwili rozlał trochę napoju na blat stołu i
palcami zaczął nakreślać jakieś wzory. Zamek, a
więc... Wokół niego pentagram strażników, zatem...
Wydobywające się na zewnątrz spiralne fale,
powstające przede wszystkim na zachodzie...
Na rysunku pojawił się cień, więc podniósł
wzrok. Obok niego stał ciemnowłosy młodzieniec
średniego wzrostu, o ciemnych oczach i uśmiechu
przylepionym do ust. Miał na sobie żółtą tunikę i
czarne, futrzane getry. Pas i klamra jego płaszcza
wykonane były z brązu. Nosił krótką i starannie
przystrzyżoną brodę. Gdy napotkał wzrok Meliasha,
kiwnął głową i uśmiechnął się.
- Wybacz. Nie słyszałem twoich kroków -
odezwał się Meliash.
Spojrzał na służących, ale ich uwaga skupiona
była na czymś innym.
- Ale wiedziałeś o mym przybyciu?
- Z grubsza. Zwą mnie Meliash. Jestem tu
strażnikiem Zakonu.
- Wiem. Jestem Weleand z Murcave. Pragnę
przemierzyć Krainę Przemian i uzyskać prawo do
Zamku Wieczności, który leży w jej środku.
- Wieczności...?
- Niektórzy z nas znają jego nazwę.
Wymienili między sobą znak Zakonu.
- Usiądź - poprosił Meliash. - Zjedz ze mną
śniadanie. Ciepły posiłek dobrze ci zrobi.
- Dziękuję, ale nie. Jadłem już.
- Czarkę herbaty?
- Wolę nie tracić czasu. Wybrałem długą drogę.
- Obawiam się, że niewiele ci o niej mogę
opowiedzieć.
- Wiem wszystko, co na ten temat wiedzieć
powinienem - odpowiedział Weleand. - Chciałbym
jedynie zasięgnąć wieści, jak duży panuje na niej
ruch.
- Jesteś dziś drugi. Pełnię tu służbę od dwóch
tygodni. Będziesz dwunastym, który chce przemie-
rzyć ten szlak. Nasze archiwa mówią o trzydziestu
dwóch takich śmiałkach.
- Czy któremuś z nich się udało?
- Nie wiem.
- Świetnie.
- Przypuszczam, że nie uda mi się zmienić twoich
planów?
- Jestem pewien, że zobowiązany jesteś do
takiego postępowania. Ale czy ktokolwiek cię po-
słuchał?
- Nie.
- Masz zatem odpowiedź.
- Doszedłeś do wniosku, że moc, którą można
zdobyć, warta jest ryzyka. Co byś z nią zrobił, gdyby
ci się udało?
Weleand pochylił głowę.
- Co bym zrobił? - szepnął. - Naprawiłbym
wszystkie krzywdy. Przemierzyłbym cały świat
wzdłuż i wszerz, walcząc z niesprawiedliwością i
nagradzając cnotę. Uczyniłbym z tej krainy lepsze
miejsca do życia.
- A jaki miałbyś z tego zysk?
- Satysfakcję.
- No, cóż. Myślę, że o to chodzi. Tak, oczywiście.
Naprawdę nie chcesz herbaty?
- Nie. Muszę już ruszać. Chcę zdążyć przed
zapadnięciem mroku.
- A zatem powodzenia.
- Dzięki. Ale chwileczkę, czy wśród tych trzy-
dziestu dwóch, o których wspomniałeś, znajdował się
wysoki mężczyzna w zielonych butach, podróżujący
na metalowym rumaku?
Meliash pokręcił przecząco głową.
- Nie. Nikt taki się tu nie pojawił. Jedyne buty
Elfów jakie widziałem, nosiła kobieta - i to nie tak
dawno.
- A któż to mógł być?
- Arlata z Marinty. Naprawdę? To ciekawe.
- Zapomniałem, skąd pochodzisz.
- Murcave.
- Obawiam się, że nie znam.
- To małe hrabstwo, daleko na wschodzie. Mam
swój mały udział w uczynieniu tego miejsca
szczęśliwym.
- Oby takim pozostało - stwierdził Meliash. -
Metalowy rumak, mówisz?
- Tak.
- Nigdy takiego nie widziałem. Myślisz, że może
tu nadjechać?
- Wszystko jest możliwe.
- A czym jeszcze się on wyróżnia?
- Jestem pewien, że to jeden z naszych tajemnych
braci, biegły w Sztuce. Gdyby mu się udało, trudno
sobie wyobrazić, jakie szkody mógłby wyrządzić.
- Zakon nie będzie decydował, kto może podjąć
się tej próby.
- Wiem. Ale nikomu nie wolno rezygnować z
udzielenia dobrych rad wskazówek, jeśli wiesz, o co
mi chodzi.
- Myślę, że wiem, Weleandzie.
- ... a na imię ma Dilvish.
- Będę pamiętał.
Na twarzy Weleanda pojawił się uśmiech.
Sięgnął po bogato zdobioną laskę, która stała oparta o
drzewo. Meliash nie zauważył jej wcześniej.
- Muszę już ruszać. śyczę ci dobrego dnia,
strażniku.
- Nie masz żadnego wierzchowca ani zwierzęcia
pociągowego?
- Moje potrzeby są niewielkie.
- Szczęśliwej podróży. Weleandzie. Mężczyzna
odwrócił się i pośpieszył w stronę
Krainy Przemian. Nie spojrzał za siebie. Po
chwili Meliash wstał i popatrzył, jak znika we mgle.
ROZDZIAŁ II
Hodgson naprężył łańcuchy. Wrzynały się w jego
dłonie i kostki, choć w ciągu miesiąca, który spędził w
więzieniu, stracił na wadze odpowiednią ilość
kilogramów. Dużym palcem prawej nogi rysował linię
na piaszczystej posadzce, łącząc ją z linią wyrytą
przez sąsiada z boku. Następnie wygiął się i zawisł w
łańcuchach, z trudem chwytając oddech.
Po przeciwnej stronie, obok wejścia, Odil - który
był niższy od pozostałych - w podobny sposób starał
się namalować figurę w swojej części diagramu.
- Pośpiesz się! - krzyknął czarnoksiężnik Derkon,
który wisiał po prawej stronie Hodgsona. - Chyba
zbliża się jeden z nich.
Dwaj pomniejsi magowie, przykuci do tej samej
ławy pod ścianą z lewej pokiwali głowami.
- Być może powinniśmy to ukryć - zasugerował
jeden z nich. - Odil wie, dokąd prowadzi jego część
diagramu.
- Tak - potwierdził Hodgson, naciągając po-
nownie mięśnie. - Ukryjcie to diabelstwo!
Wyciągnął stopę i lekko wsunął kępkę słomy w
środek diagramu.
- Ale delikatnie! Niczego nie zniszczcie! Pozostali
przyłączyli się do niego, wkopując wiązki słomy
pokrywające podłogę do swoich sektorów. Odil
narysował kolejną kreskę w swej figurze. Komnata
wypełniła się niesamowitym, błękitnym blaskiem, a
blady ptak, którego nie było tam wcześniej, miotał się
między ścianami, aż w końcu znalazł wyjście i
odleciał.
Blask złagodniał, Derkon mruczał coś pod no-
sem, a Odil wyrysował kolejny znak.
- Chyba coś słyszę - odezwał się ktoś stojący po
lewej stronie, blisko drzwi.
Wszyscy zamilkli, nasłuchując; zza komnaty do-
biegł cichy brzęk.
- Odil - odezwał się szeptem Hodgson - błagam
cię...
Mały człowieczek szarpnął ponownie. Pozostali
ruszyli się, by ukryć wzór. Na zewnątrz usłyszeli
sapanie. Odil namalował parę równoległych linii,
druga była dłuższa od pierwszej, a potem ostrożnie
nakreślił linię prostopadłą. Gdy skończył, opuściły go
siły, a twarz zraszały mu kropelki potu.
- Zrobione! - oświadczył Derkon. - Jeśli znaki nie
zostały zamazane, możemy spróbować.
- Dasz sobie z tym radę? - spytał go Hodgson.
- To będzie moja pierwsza przyjemność od
chwili, gdy tu przybyłem - odparł i zaczął cicho
intonować wstępne zaklęcie.
Dużo czasu upłynęło, zanim cokolwiek się
wydarzyło. Wszyscy wpatrywali się w puste łańcuchy,
w których zakuty był wcześniej mężczyzna imieniem
Joab, a za nimi rozciągała się mroczna ściana.
Derkon zakończył pierwszy etap swego dzieła i nie
mrużąc nawet swych jasnych oczu wpatrywał się
nieprzytomnie w jakiś niewidoczny punkt. Hodgson
pochylił się w jego stronę, mrucząc coś pod nosem,
jakby próbował przekazać mu część swej energii.
Pozostali przyjęli podobną postawę.
W drzwiach pojawił się niespodziewanie potwór,
który natychmiast rzucił się na przywiązanego
naprzeciwko Hodgsona. Miał czerwone ciało, gruby
ogon, kościstą posturę; łeb wieńczyły mu jelenie rogi,
czerwone oczy miotały błyskawice, ciemne szczęki
miał szeroko rozwarte.
Gdy tylko dotknął środka ukrytej płaszczyzny,
wydał z siebie przeszywający ryk i cisnął się naprzód,
jakby zmagając się z niewidzialną ściana. Lśniące
zęby widoczne w stałym grymasie zazgrzytały głośno.
Derkon wypowiedział tylko jedno słowo, zdecy-
dowanie, bez emocji.
Potwór zajęczał i pogrążył się w ciemności. Jego
ciało zaczęło marszczyć się, jakby trawiły je niewi-
doczne płomienie. Wykrzywiając twarz w przera-
źliwym grymasie, zmagał się sam z sobą. Nagle
pojawił się oślepiający błysk i stwór zniknął.
Wszyscy odetchnęli zgodnym chórem. Po chwili
pojawiły się uśmiechy.
- Udało się... - rozległ się szept.
Derkon odwrócił się do Hodgsona i skinął głową,
jakby oddawał mu dworski hołd.
- Całkiem niezłe jak na białego maga. Nie
myślałem, że to może się udać.
- Sam nie byłem tego pewny - odparł Hodgson.
- Świetne widowisko - odezwał się ktoś po jego
lewej stronie.
- Mamy skuteczną pułapkę na demona - rzekł
drugi.
- Skoro teraz zapewniliśmy sobie na jakiś czas
przetrwanie - powiedział Hodgson -musimy
opracować plan ucieczki i zadecydować, co potem.
- Ja chcę się jedynie stąd wydostać, zerwać z tym
wszystkim i wrócić do domu - zabrał głos Vane
stojący bliżej ławy. - Wciąż próbuję zaklęć, które
znam, by wydostać się z kajdan i wyjść na wolność.
Ale żadne z nich tu nie działa.
Siedzący po jego lewej stronie Galt pokiwał
twierdząco głową.
- Podobnie jak wy, od tygodni miażdżę najsłab-
sze ogniwo w mym łańcuchu, bo nic innego się nie
udaje - stwierdził Galt. - Zrobiłem już pewien postęp,
ale zanosi się na to, że potrzeba jeszcze kilku tygodni,
by całkowicie pękł. Rozumiem, że nikt nie zna
lepszego rozwiązania?
- Ja nie - odpowiedział Odil.
- Zdaje się, że jesteśmy ograniczeni do metod
fizycznych - doszedł do wniosku Derkon. - Wszyscy
musimy nadał trzeć łańcuchy, dopóki nie przyjdzie
nam do głowy jakiś lepszy pomysł.
- A jeśli wymyślimy coś albo uda nam się zerwać
kajdany, co potem? - zauważył słusznie Hodgson. -
Czy powinniśmy uciekać? Czy może mamy pozostać
tutaj?
Czarnoksiężnik Lorman - najstarszy - milczał
przez długą chwilę w ciemnym rogu komnaty. W
końcu przemówił, a jego głos przypominał rechot
żaby.
- Tak. Musimy spróbować wyzwolić się z łań-
cuchów metodami fizycznymi. Fale Tualui niweczą
działanie magii. Nadal jednak musimy stosować
czary, bo od czasu do czasu Tualua odpoczywa i
wtedy powstają krótkie przerwy, w których może
nam się udać. Nasze położenie względem jego lochu
nie jest korzystne. Jego moc dociera tutaj, zanim
zaczyna się wirowanie. Są jednak miejsca w tym
zamczysku wolne od jego ingerencji - na przykład
długa galeria obok lochu.
- Skąd o tym wiesz? - zapytał Derkon.
- Moc, która blokuje nasze czary, nie pozbawiła
mnie zdolności wyczuwania pewnych rzeczy na
innych płaszczyznach - odparł starzec. - Tyle właśnie
dostrzegłem - a nawet więcej.
- To dlaczego nic nie mówiłeś wcześniej?
- A co by nam to dało? Nie potrafię przewidzieć,
kiedy nastąpi przerwa w przypływie, ani jak długo
będzie trwała.
- Gdybyś ostrzegł nas, kiedy nastąpi przerwa,
moglibyśmy przynajmniej wypróbować naszych za-
klęć - mruknął Hodgson.
- A co potem? Wydawało mi się, że tak czy
inaczej jesteśmy potępieni.
- Mówisz o tym w czasie przeszłym - zauważył
Derkon.
-Tak.
- A zatem ujrzałeś coś, co pozwała ci mieć
nadzieję?
- Może.
- Lormanie, twoja zdolność widzenia jest o wiele
lepsza od naszej - oświadczył Hodgson. - Będziesz
musiał nam o tym opowiedzieć.
Stary mag uniósł głowę. Jego żółtawe oczy
utkwione były w niewidzialnym punkcie.
- Jest takie mistrzowskie zaklęcie bardzo
skuteczne od wieków - które poniekąd scala to
miejsce.
- Zaklęcie Tualui? - zapytał Vane.
Lorman pokiwał przecząco głową.
- Nie. To nie jego dzieło. Być może wymyślił je
sam Jelerak. Tego nie wiem. Nie rozumiem go.
Przeczuwam po prostu jego istnienie. Jest bardzo
stare i w jakiś sposób wiąże to miejsce.
- Jak może nam pomóc, skoro nie jesteś pewien,
jaką spełnia funkcję?
- Nieważne, czyje rozumiemy. Co byście zrobili,
gdyby w tej chwili opadły z was kajdany?
- Poszlibyśmy do domu - odpowiedział Vane.
- Tak po prostu przez bramę? Pieszo? A iłu
strażników, niewolników, zombich i demonów za-
mieszkuje to miejsce? Nawet gdy uda wam się ich
ominąć, czy sprawi wam przyjemność spacer przez
Krainę Przemian?
- Raz ją przemierzyłem - stwierdził Vane.
- Jesteś teraz słabszy.
- To prawda. Wybacz. Ciągnij dalej. Jak to
mistrzowskie zaklęcie może nam pomóc?
- Nie może. Ale jego brak - tak.
- Złamać zaklęcie, którego nie jestem pewien -
zaklęcie, które wszystko wiąże? - spytał Derkon.
- Tak właśnie.
- Jeśli się uda, może zniszczyć nas wszystkich.
Może, ale nie musi. Jeśli nie uczynimy niczego, to
zginiemy z pewnością.
- Jak mamy się do tego zabrać? - zagadnął
Derkon. - Aby je zniszczyć, musimy poznać jego
charakter.
- Wystarczy prosty, lecz zdecydowany czar.
Gdybyśmy przedarli się do tej galerii i połączyli nasze
wysiłki...
- A co właściwie przeciw niemu skierujemy? -
zadał pytanie Hodgson.
- Coś, co tuż obok przepływa z niezwykłą mocą -
emanację samego Tualui.
- Powiedzmy, że się uda - zabrał głos Derkon - i
że mistrzowskie zaklęcie zostanie przekreślone. Czy
zdajesz sobie sprawę, jakie mogą być tego skutki?
- Miejsce to znane jest w starych przekazach
jako Zamek Wieczności - odezwał się Lorman. -
śaden człowiek nie zna jego pochodzenia ani wieku.
Podejrzewam, że to jest właśnie to zaklęcie ochronne.
Gdy zostanie złamane, czuję, że to miejsce rozpadnie
się wokół nas, przemieni się w kurz i żwir.
- A jak nam to pomoże? - spytał Galt.
- Nie byłoby już zamku, z którego trzeba uciekać
-jedynie gruzy i zamęt. Tualua przyjąłby na siebie
cały podmuch zwrotny, gdyż to właśnie jego moc
byłaby skierowana przeciw mistrzowskiemu zaklęciu.
Może go to wystarczająco osłabić, a emanacje znikną.
Kraina Przemian wróciłaby do dawnej świetności, a
nasze czary zadziałałyby znowu. Ruszymy,
przygotowani, by stawić czoła normalnym
wyzwaniom.
- Przypuśćmy zagadnął Hodgson że zamiast
ogłuszyć Tualuę, doprowadzimy go do wściekłości? A
jeśli zacznie niszczyć wszystko wokół siebie?
Na twarz Lormana zawitał niewyraźny uśmiech.
Wzruszył ramionami.
- Świat uboższy będzie o sześciu czarowników-
rzekł. - Oczywiście, ryzyko istnieje. Pomysł o innym
rozwiązaniu.
- Używasz liczby pojedynczej - ciągnął Derkon. -
Istnieje kilka rozwiązań.
- Jeśli masz jakiś lepszy plan, zapoznaj mnie z
nim.
- W tej chwili nie mogę zaoferować niczego
lepszego - oświadczył Derkon. - Gdybyśmy mieli się
uwolnić, możemy użyć zaklęcia, o którym wspo-
mniałeś, by złamać zaklęcie mistrzowskie. Załóżmy,
że wszystko potoczy się tak, jak myślisz - przeżyjemy,
a Tualua zostanie pozbawiony mocy - wtedy ucieczka
nie ma sensu. Zdobędziemy godną pozazdroszczenia
pozycję - pół tuzina czarowników, zjednoczonych i
pełnych sił z bezradnym Starszym u naszych stóp.
Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy nie skrępowali go
przy pierwszej okazji, tak jak każdy z nas pierwotnie
planował. Faktycznie nasze szansę na sukces byłyby
całkiem niezłe.
Lorman przeżuwał w ustach kosmyk wąsa.
- Sam też myślałem o takim toku wydarzeń -
odezwał się w końcu - i nie mam żadnych racjonal-
nych zastrzeżeń. A mimo to mam silne przeczucie, że
najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, jest czmychnąć
stąd, gdzie pieprz rośnie. Nie potrafię przewidzieć
natury zagrożenia, jeśli tu pozostaniemy, ale pewien
jestem, że będzie ono bardzo poważne.
- Przyznajesz jednak, że to tylko przeczucie,
obawa...
- Bardzo silna.
Derkon spojrzał na pozostałych.
- Co wy na to? - spytał - jeśli się wydostaniemy -
sięgamy po nagrodę czy uciekamy?
Odil oblizał wargi.
- Jeśli spróbujemy i przegramy - odezwał się -
zginiemy, albo jeszcze gorzej.
- Prawda odparł Derkon. Ale kiedyś wszyscy
staliśmy w obliczu tej samej decyzji, kiedy
indywidualnie rozważaliśmy przybycie w to miejsce i
wszyscy tu dotarliśmy. Zgodnie z moim planem nasza
pozycja będzie silniejsza, kiedy się zjednoczymy.
- Do chwili obecnej nie zdawałem sobie sprawy z
wielkości mocy Tualui - odrzekł Odil.
- To tylko zwiększa nagrodę, gdy nam się uda.
- Racja...
Spojrzał na Vane'a.
- To nie jest warte takiej próby - oświadczył
Vane.
Gdy to mówił, Galt pokiwał głową.
- Hodgson?
Hodgson popatrzył na każdego z nich, zdając
sobie sprawę Jak istotny będzie jego wybór. Derkon
był uznanym uczniem najciemniejszych faz sztuki.
Podobnie było kiedyś z Lormanem, ale ten w star-
szym wieku coraz częściej się wahał. Pozostali
stanowili szary, obojętny tłumek, który nie pojmował
istoty Sztuki. Jedynie Hodgson określił się jako
wyznawca białego trendu.
- Plan twój ma zalety - zwrócił się do Derkona. -
Ale jeśli nam się uda, cele nasze będą odmienne.
Inaczej będziemy chcieli wykorzystać tę moc.
Następna walka rozpęta się między nami samymi.
Derkon uśmiechnął się.
- Konflikty między nami mogą wystąpić w każ-
dej sytuacji - zauważył. - A przynajmniej teraz mamy
okazję wszystko omówić, by nie działać pochopnie.
- Wcześniej czy później pojawi się jakaś kwestia
sporna.
- Takie jest życie - rzucił Derkon, wzruszając
ramionami. - Musimy rozwiązywać nasze problemy,
jak tylko się pojawią.
- Co oznacza, że jeśli przejmiemy kontrolę, tylko
jeden z nas będzie się nią wystarczająco długo cieszyć.
- To nie musi się wydarzyć...
- Ale się wydarzy. Wiesz, że tak będzie.
- Cóż... Co należy uczynić?
- Są bardzo wiążące przysięgi, które mogą
chronić nas przed sobą oświadczył Hodgson.
Gdy wypowiadał te słowa zauważył, że twarz
Odila pojaśniała podobnie zareagowali Vane i
Lorman. Obserwując te reakcje Derkon powstrzymał
się od szyderstwa.
- Zanosi się na to. że jest to jedyny sposób, by
zapewnić pełną współpracę - odezwał się po chwili. -
śycie będzie przez to mniej ciekawe, ale z drugiej
strony, może nieco dłuższe.
Zaśmiał się.
- Dobrze. Zgadzam się, jeśli taka będzie wola
pozostałych.
Galt skinął głową.
- A zatem zaczynajmy, zadecydował.
* * *
Semirama weszła do Komnaty Lochu. Brązowe
kopce były o wiele mniejsze. Łopaty stały oparte o
najbliższą ścianę. Niewolnicy opuścili wcześniej
Komnatę. Baran przebywał w gabinecie Jeleraka,
próbując odtworzyć ze zbutwiałych tomów zapom-
niane zaklęcie.
Wolno ruszyła na skraj lochu. Tuż pod nim
błyszczała nieruchoma talia wody. Raz jeszcze
rozejrzała się po komnacie. Potem pochyliła się do
przodu i wydała z siebie ostry, wibrujący dźwięk.
Z mrocznej powierzchni wynurzyły się ostrożnie
długie macki. Po chwili coś odpowiedziało jej w tym
samym, egzotycznym języku.
Zaśmiała się cichutko i przysiadła na skraju
szczeliny, spuszczając w dół nogi. Zanuciła serię
ćwierkotów, milknąc od czasu do czasu, nadsłuchując
odpowiedzi. Długa macka uniosła się ku górze,
opierając się delikatnie na jej nodze. Pieszcząc ją,
wynurzyła się coraz bardziej.
* * *
Arlata z Marinty wolno jechała na swym wierz-
chowcu. Gdy tylko minęła pomarańczowe szczyty,
wzmógł się wiatr i od czasu do czasu ze wzmożoną
siłą zarzucał jej płaszcz na twarz i krępował ruchy
ramion. W końcu ściągnęła go pasem. Kaptur
nasunęła nisko na twarz, osłaniając oczy, i przewią-
zała go mocno. Wokół niej rozwiewały się mgły, ale
widoczność, zamiast się poprawiać, stawała się coraz
gorsza, gdyż tumany kurzu i piachu unosiły się ku
górze. Kraina zaczęła nabierać brązowej barwy, więc
postanowiła znaleźć schronienie pod niską krawędzią
pomarańczowej skały.
Oczyściła swój strój z ziaren piachu. Jej wierz-
chowiec parsknął i pogrzebał nogą w ziemi. Wokół
rozległa się seria delikatnych dźwięków dzwonka.
Spojrzała w dół i dostrzegła coś błyszczącego u
podnóża skały. Zaintrygowana zeskoczyła z konia i
sięgnęła po kawałek, który tężał najbliżej końskiego
kopyta. Podniosła złamany kwiat z żółtego szkła i
utkwiła w nim wzrok.
W tym momencie zawodzenie wiatru przeszło w
śmiech. Podnosząc wzrok Arlata ujrzała ogromną
twarz uformowaną z piaskowego wiru unoszącego się
tuż przed jej kryjówką. Wielkie, przepastne usta
wykrzywione były w niezwykłym grymasie. Oczodoły
wypełniała czarna pustka. Wstając zauważyła, że
twarz od podbródka do czoła zmieszanego z
wirującym kurzem przewyższała ją znacznie.
Wypuściła z rąk szklany kwiat, który rozbił się u jej
stóp.
- Kim jesteś? - zapytała.
W odpowiedzi wycie wiatru wzmogło się jeszcze
bardziej, oczy zwęziły się, a usta przybrały kształt
koła. Wydawało się, że teraz wszystkie dźwięki
wydobywają się z nich niczym z komina.
Chciała zakryć uszy, ale coś ją powstrzymało.
Twarz ruszyła w jej kierunku. Była całkiem prze-
zroczysta. Zostawiła za sobą coś błyszczącego. Arlata
przywołała swe zakiecie ochronne i zaczęła
przepędzać stwora.
Twarz rozpadła się na kawałki i został po niej
tylko wiatr.
Arlata wsiadła na konia i zaczerpnęła łyk napoju
ze srebrnej flaszki, która zwisała z prawej strony
delikatnego, zielonego siodła. W chwilę później była
już w drodze. Minęła drucianą klatkę, z której wy-
stawała prawa ręka i głowa skrystalizowanego
szkieletu wystawionego na działanie szalonych
wichrów.
Przedarła się przez rzekę ognia i ponownie za-
trzymała się u podnóża żelaznej ściany.
* * *
- Podaj do stołu! - zażądał Meliash. - Jestem
głodny.
Sam zasiadł na ławie i zaczął spisywać wydarze-
nia minionego ranka w swym dzienniku. Słońce stało
już wysoko, dzień był upalny. Tuż nad jego głową
para brązowych ptaszków wiła swe gniazdo. Kiedy
przyniesiono strawę, odsunął dziennik i zabrał się do
jedzenia.
Kończył właśnie drugi półmisek, gdy poczuł
wibracje. Ponieważ w Krainie Przemian nie były one
niczym niezwykłym, nie przerwał jedzenia i zanurzył
kawał zwykłego chleba w tłustym sosie. Dopiero gdy
ptaki uciekły w popłochu, a wibracje przeszły w serię
regularnych dźwięków, podniósł wzrok, otarł wąsy i
popatrzył w tym kierunku. Na wschód. Zbyt mocne
jak na końskie kopyta, a jednak...
To były uderzenia kopyt. Wstał. Pozostali
podeszli cicho do obozowiska, ale taka dyskrecja nie
była konieczna. Ktokolwiek to był, przedzierał się
przez leśne poszycie niczym ślepa niszczycielka siła.
śadnej delikatności, ani krzty finezji...
Dostrzegł mroczną postać między drzewami,
która zbliżając się do obozowiska, zwolniła kroku.
Ogromna. Bardzo potężna jak na konia...
Dotknął kamienia zawieszonego na szyi i zrobił
krok naprzód.
Nagłe mroczna postać zatrzymała się, nadal
pozostając w ukryciu drzew. Kiedy Meliash zobaczył
jeźdźca zeskakującego z cienistego rumaka, ruszył ku
niemu w ciszy. Mężczyzna kierował się dużymi
krokami w stronę obozu, bezszelestnie...
Meliash stanął i zaczekał, aż wynurzy się z lasu.
Był wysoki, szczupły, jasnowłosy; płaszcz i buty miały
kolor zieleni. Gdy się zbliżył, na rozpoznawczy znak
odpowiedział przeciw-gestem, który nie był w użyciu
od stuleci. Meliash rozpoznał go tylko dlatego, że
jedną z jego pasji była historia.
- Zwą mnie Meliash - odezwał się.
- A mnie Dilvish. Jesteś strażnikiem na zakaza-
nym terenie?
Meliash uniósł brew i uśmiechnął się.
- Nie wiem, skąd przybywasz - rzekł- ale nikt nas
tak nie nazywa od pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu
łat.
- Naprawdę? - zdziwił się jego rozmówca. - Czym
teraz jesteśmy?
- Zakonem.
- Zakonem?
- Tak. Krąg Czarodziejów, Czarowników i
Czarnoksiężników spowodował takie zamieszanie, że
w końcu nazwa została zmieniona. Obecnie nie
wypada używać starych określeń.
- Będę pamiętał.
- Czy chciałbyś zjeść ze mną posiłek?
- Cudownie - wykrzyknął Dilvish. - To była
długa podróż.
- Skąd? - zapytał Meliash, gdy ruszyli w kie-
runku obozu i stołu.
- Z wielu miejsc. Ostatnio z dalekiej Północy.
Przysiedli na ławie, a wkrótce podano strawę.
Meliash zabrał się ochoczo do jedzenia, jakby od
dawna nie miał nic w ustach. Dilvish nie pozostawał
w tyle.
- Twoje słowa, twój strój i wygląd - odezwał się
Meliash, kiedy skończyli - świadczą o rodowodzie
Elfów. Wiem jednak, że twoi rodacy nie mieszkają na
Północy.
- Sporo podróżuję.
- ... i zdecydowałeś się tu przyjechać, by sięgnąć
po moc.
- Jaką moc?
Meliash opuścił łyżkę i bacznie przyglądał się
jego twarzy.
- Nie żartujesz? - szepnął po chwili.
-Nie.
Meliash zmarszczył brwi i podrapał się po skro-
niach.
- Obawiam się, że nie całkiem cię rozumiem -
rzekł. - Czy przybyłeś tu, aby odbyć podróż do zamku
znajdującego się - wykonał gest ręką -w środku tego
pustkowia?
- Zgadza się - odpowiedział Dilvish, odłamując
kolejny kawałek chleba. Meliash wyprostował się.
- Czy wiesz, po co tu jestem?
- Myślę, że po to, by zahamować działanie
zaklęcia, które wywołało to zjawisko - padła
odpowiedź. - By powstrzymać działanie zaklęcia.
- Dlaczego uważasz, że to wszystko przez
zaklęcie?
Teraz zakłopotał się Dilvish. W końcu wzruszył
ramionami.
- A czy może być coś innego? - odparł. - Jelerak
został ranny już wcześniej - na Północy. Przybył tu,
by wylizać swe rany. Ukuł to zaklęcie, by broniło go,
aż odzyska pełnię sił. To może być nieśmiertelne
zaklęcie. Bractwo - o, przepraszam - Zakon nie chce,
aby wymknęło się spod kontroli, gdyby miał tam
wyzionąć ducha. I to dlatego tu jesteśmy. Tak
przynajmniej myślę.
- To ma sens - odparł Meliash. - Ale jesteś w
błędzie. Rzeczywiście to miejsce jest jedną z jego
warowni. Gdzieś w środku żyje jeden ze Starszych -
pradawny krewny Starszych Bogów o długich
mackach. Na imię ma Tualua. Jelerak przez długi
czas sprawował nad nim kontrolę, wykorzystując
jego moc do swych własnych celów. Nie wiemy, czy
Jelerak jeszcze tam przebywa. Wiemy tylko, że
Tualua najwyraźniej postradał zmysły a jeśli wierzyć
tradycji, stan ten nie jest niczym niezwykłym dla jego
rodzaju. Obecnie jego zajęcie stanowi wpatrywanie
się w Krainę Przemian.
- Jak możesz być tego tak pewny?
- Zakon zdołał ustalić, stosując wyrafinowane
środki, że zjawisko, którego byłeś świadkiem, wynika
z emanacji istoty magicznej samej w sobie, a nie z
jakiegoś określonego zaklęcia. W dzisiejszych czasach
zdarza się to bardzo rzadko, dlatego powołaliśmy te
placówki.
- Nie jesteś tu po to, by je kontrolować w razie,
gdyby się uwolniło i stało się zagrożeniem na szerszą
skalę?
- Oczywiście, to także.
- Nie jesteś tu po to, aby użyć go jako pułapki na
Jeleraka?
Meliash poczerwieniał.
- Zakon zawsze zajmował neutralne stanowisko
w stosunku do Jeleraka - oświadczył.
- A jednak nie pozwoliłeś mu na powrót do
Lodowej Wieży, trzymając przeciwko niemu w re-
zerwie Ridleya.
Meliash przybrał srogą minę i uważnie spojrzał
na Dilvisha. Nagle zanurzył prawą dłoń w przepast-
nych szatach i wydobył garść złotego pyłu, którym
cisnął w kierunku Dilvisha. Ten, rozpoznawszy ową
substancję, stał nieruchomo, uśmiechając się.
- Aż tak bardzo się denerwujesz? - zauważył. -
Widzisz, że zachowuję mą postać. Jestem tym, kim
jestem a nie Jelerakiem w przebraniu.
- A zatem skąd wiesz o wydarzeniach w Lodowej
Wieży?
- Jak już wspomniałem, bawiłem ostatnio na
Północy.
- To zdarzyło się na Północy - ciągnął Meliash -
działo się bez wiedzy Zakonu. Było dziełem grupy
indywidualnych jego członków, którzy działali na
własną rękę. W tej sprawie również pozostajemy
neutralni.
Dilvish parsknął śmiechem.
- Oszczędzając siły na coś poważniejszego? -
spytał.
- Niezwykłe trudno jest zorganizować grupę
pełnych temperamentu indywidualistów, którzy
zajęliby stanowisko w jakiejś sprawie. Mówisz tak,
jakbyś sam nie należał do nas. No właśnie, przeka-
załeś mi bardzo stary znak - znak, który wyszedł już z
obiegu.
- Nie było mnie przez długi czas. Ale kiedyś
natężałem do Bractwa, zajmując dobre, choć po-
mniejsze stanowisko.
- Nadał mnie zadziwiasz. Chcesz przejechać
przez ten niebezpieczny teren, by dotrzeć do niebez-
piecznego miejsca. Każdy, kto wybrał się w tę podróż,
uczynił to w nadziei, że może uda mu się pokonać
Tualuę - bo nie panuje już nad swymi zmysłami, bo
Jeleraka tam nie ma lub jest zbyt słaby, aby się
bronić. Władza nad tym magicznym jestestwem
rzeczywiście dałaby ogromną moc. A jednak nie o to
ci chodzi?
- Nie - padła odpowiedź.
- To już coś. Czy obrażę cię, pytając, jaki jest
twój cel? Prowadzę takie badania...
- Przybyłem, by zabić Jeleraka.
Meliash utkwił w nim wzrok.
- Jeśli nie chcesz odpowiadać, nie będę, oczywi-
ście, cię zmuszał - zaczął.
- Już odpowiedziałem rzekł Dilvish, podnosząc
się z miejsca. - Jeśli on tam jest, stawię mu czoła. Jeśli
nie, wyśledzę jego miejsce pobytu i spróbuję znowu.
Odwrócił się w stronę lasu.
- Dzięki za posiłek - rzekł.
Poczuł na ramieniu dłoń Meliasha.
- Wierzę ci - usłyszał. - Ale nie jestem pewien, czy
zdajesz sobie sprawę, co cię czeka. Załóżmy, że uda ci
się przedrzeć, znajdziesz się w środku i gdzieś go
dopadniesz. Nawet osłabiony, jest
najniebezpieczniejszym czarownikiem na świecie.
Rozerwie cię na strzępy, zamieni w pył, zaczaruje,
wypędzi. Nikt, kto stanął w obliczu jego gniewu, nie
przeżył.
- Już doświadczyłem jego gniewu, teraz chcę,
żeby on doświadczył mojego.
- Trudno mi w to uwierzyć.
Dilvish strząsnął dłoń Meliasha.
- Wierz lub nie. Wiem, co mam robić.
- Myślisz, że magia Elfów okaże się wystar-
czająca?
- Być może mam coś silniejszego.
- Co? - zapytał Meliash, ruszając za nim.
- Powiedziałem wszystko, co było konieczne -
odparował Dilvish. - Raz jeszcze dziękuję za
poczęstunek. Muszę już ruszać.
Meliash zatrzymał się, patrząc, jak gość znika w
lesie. Wydawało się, że dobiegło stamtąd kilka słów -
poznał głos Dilvisha. Odpowiedzi, które padły, miały
o wiele niższy ton. Z lewej strony usłyszał ciężki
tupot, a przez moment dostrzegł Dilvisha
dosiadającego wielkiej, czarnej bestii. W tej właśnie
chwili padł na nią promień światła - zdała się być cała
ze stali.
Uderzenia stały się bardziej gwałtowne. Otoczyli
obozowisko i ruszyli w kierunku Krainy Przemian.
Wróciwszy do stołu Meliash pogrzebał w skó-
rzanej sakiewce. Zasiadł na ławie, wyciągnął kryształ
i położył go przed sobą na woreczku. Mówił coś cicho
i zdecydowanie. Zaczekał chwilę, potem powtórzył te
same słowa. Po chwili przerwy zaczął od nowa.
Zanim skończył, kryształ pojaśniał, ukazując
długą, chudą twarz pokrytą zmarszczkami, przy-
ozdobioną bielą z góry i dołu. Czarne, przebiegłe oko
mrugało obok martwego bielma. Twarz przybrała
srogą minę. Usta poruszyły się. Meliash usłyszał:
Tak?
- Czy przeszkodziłem ci, Rawk?
- W rzeczy samej - odezwał się jego rozmówca,
oglądając się za siebie. - Czego chcesz?
- Sprawa Zakonu. To, czym się teraz zajmuję...
- Wymaga sprawdzenia archiwów.
- Obawiam się, że tak. Rawk westchnął.
- W porządku. Ona to sprawdzi. Co chcesz
wiedzieć?
Meliash uniósł dłonie. Wykonał gest.
- Był kiedyś przeciw-znak na nasz sygnał roz-
poznawczy - powiedział.
- Wszystko było wtedy o wiele młodsze - padła
odpowiedź. - Pamiętam...
- Jeśli przypomnisz sobie dokładnie, kiedy ten
znak był używany, chcę, abyś sięgnął do archiwum i
sprawdził listę wszystkich członków z tego okresu.
Sprawdź, czy mieliśmy brata o imieniu Dilvish -Elfa. -
Jednego z niższych kręgów. Jeśli tak, czy popadł w
jakąś skrajność? Czy jest tam jakaś wzmianka o
metalowym koniu czy podobnej bestii? Chciałbym
wiedzieć o nim wszystko.
Rawk wyczarował gęsie pióro, zamachał nim i
coś pośpiesznie zapisał.
- Dobrze. Zrobię to i wrócę do ciebie.
- Jeszcze coś.
- Tak.
- Jeśli już się za to bierzesz, sprawdź przy
okazji, co mamy na temat naszego obecnego członka -
Weleanda z Murcave.
Znów gęsie pióro.
- Zrobię to. Ten pierwszy zabrzmiał jakoś
znajomie. Nie wiem dlaczego.
- Dowiedzmy się zatem.
- Jak wygląda sytuacja na zewnątrz?
- Nic się nie zmieniło.
- Świetnie. Może się ustabilizuje.
- Mam wrażenie, że nie.
- Zatem powodzenia.
Kryształ pociemniał.
Meliash schował go i podążył przed siebie, by
spojrzeć na krainę spowitą mgłami, które prze-
słaniały zamek. Samotny jeździec na jakimś ciężkim i
czarnym zwierzęciu odjeżdżał w dal, znikając za
horyzontem.
ROZDZIAŁ III
Black zatrzymał się. Dilvish wyjrzał spod
zielonego szala, który okalał połowę jego twarzy,
położył prawą dłoń na rękojeści miecza i odwrócił
głowę.
- Co się stało? - zapytał.
- Nic. To coś mniej namacalnego - odpowiedział
rumak.
- Czy to coś, czym powinienem się zająć.
- Nie. Wykryłem drobne fale rzeczywistości
napływające w naszym kierunku. Musimy zaczekać.
To szybko przejdzie obok nas.
- Co by się stało, gdybyśmy nie zaczekali?
- Pozostałby z ciebie jedynie popiół.
- Zaczekamy. To dobrze, że wyczuwasz takie
rzeczy.
- W takim miejscu jak to moje umiejętności nie
muszą być przecież doskonałe. Wiesz przecież, że to
nie są zwyczajne czary.
- A zatem Meliash miał rację?
- Tak. To emanacje istoty magicznej.
- Tytko jedna osoba może je poznać?
- Tak mówią...
Dilvish poczuł nagły przypływ ciepła, a
krajobraz przed nim zafalował i zachwiał się. Po
chwili wiatr ucichł, a powietrze stało się bardziej
przejrzyste. Dilvish dostrzegł błyszczące iglice,
ciemne, przesuwające się kształty, skrawki błękitnej
ziemi tub skały, szybujące w powietrzu piaskowe
stwory, fontanny krwi - wszystko w oddali, wszystko
w ułamkach sekund - i nie był w stanie stwierdzić, czy
było to złudzenie czy rzeczywistość. Po chwili fala
minęła. Wiatry ciągnące za sobą tumany kurzu
zatarły cały widok.
- Przytul się do mnie mocno! - wykrzyknął
Black.
Pomknęli naprzód z niewyobrażalną szybkością.
- Po co ten pośpiech? - zawołał Dilvish, gdy
przemierzali martwą z gorąca krainę, ale jego słowa
pochwycił wiatr i poniósł gdzieś dalej.
Nabierali prędkości, aż Dilvish musiał przechylić
się nisko i zacisnąć z całej siły oczy. Wiatr był teraz
jednym potężnym ryzykiem. Po jakimś czasie zupe-
łnie ucichł.
Dilvish zaczął wspominać wcześniejsze przygody,
które przeżył od chwili powrotu - od piekielnych ogni
do wilgotnej, zielonej krainy, w której zmierzch
zmagał się z tęczą. Zdawało mu się, że słyszy śpiew
przy akompaniamencie starego instrumentu,
pradawną pieśń, którą zapomniał dawno temu.
Śpiewała drobna, jasnowłosa kobieta o zielonych
oczach. Dookoła roztaczał się zapach dzikich
kwiatów...
Wycie wiatru wdarło się w jego myśli. Zwalniali.
Podniósł głowę. Po chwili otworzył oczy.
Wspinali się pod górę, a kroki Blacka stawały się
coraz wolniejsze. Wkrótce przystanęli na szczycie
wzgórza pod świecącym niebem. Wiatr ucichł.
Dookoła przesuwała się mgła, tworząc w niektórych
miejscach białą kipiel. Wydawało im się, że stoją na
wyspie otoczonej morzem piany. Daleko przed nimi
wznosił się Zamek Wieczności, maleńki jak szkic w
różu, lawendzie, szarości i półcieniach - w ukośnym
świetle poranka.
- Po co ten pośpiech? - zapytał Dilvish.
- Fal było więcej - padła odpowiedź. - Musiałem
się przedostać, zanim kolejna z nich dotarła do tej
strefy.
- Ach tak. Zatem możemy tu chwilę odpocząć i
wybrać najlepszą trasę.
- Ale nie za długo. Ten wierzchołek może zaraz
wybuchnąć, stając się błotnistym wulkanem. Wy-
brałem już kolejny etap naszej podróży, niezbyt
jednak długi. Myślę, że podczas schodzenia trzeba się
trzymać prawej strony. Tam będzie najjaśniej.
Dilvish poczuł wibracje dochodzące z dołu.
- Lepiej będzie, jak zaraz ruszymy.
- Przyjrzyj się Zamkowi Wieczności - odparł
Black, patrząc przed siebie.
Dilvish ponownie skierował wzrok w tamtą stro-
nę.
- Miejsce wyrwane z czasu - ciągnął Black. -
Zawsze pragnąłem go zobaczyć.
Podziemne wstrząsy stały się coraz silniejsze.
- Och... Black...
- Zbudowany przez Starszych Bogów w jakimś
tajemniczym celu; ma, jak powiadają, okrążać cały
czas; zmienny, tak słyszałem, ale niezniszczalny...
- Black?
- Co takiego?
- Ruszaj!
- Wybacz mi - powiedział. - Zachwyciłem się.
Estetyka.
Opuszczając łeb, Black zanurzył się we mgłę
otaczającej stok. Jego oczy żarzyły się niczym węgle.
Ziemia trzęsła się teraz miarowo, a przed sobą Dilvish
spostrzegł pojawiające się szczeliny, które poszerzały
się w mgnieniu oka. Wydobywały się z nich słupy
dymu i mieszały z mgłą. Dokoła nich znów hulał
wiatr, ale nie był tak silny jak poprzednio.
Skacząc między potężnymi głazami w kształcie
kostek, w sposób bardzo niezwykły jak na konia,
Black zjechał wolno na prawą stronę, tam gdzie teren
był bardziej płaski, a mgła opadała miarowo. Dotarł
do nich huk potężnej eksplozji, a z nieba spadł deszcz
gorącego błota. Jednak tytko nieliczne krople zdołały
ich dosięgnąć.
- W przyszłości - zauważył Dilvish - wołałbym
trzymać się z data od takich rzeczy.
- Przepraszam - bąknął Black. - Przerwano mi w
tak pięknym momencie.
Przeskoczył przez płot z płomieni, które wy-
strzeliły w górę tuż przed nim, i przez jakiś czas
galopował wzdłuż czarnej, wrzącej rzeki, przez
kanion, w którym wrzaski, zbyt przeraźliwe, by
uznać je za ludzkie, wypełniały powietrze. Nad
brzegiem rzeki kołysały się czarne kwiaty, sycząc i
prychając. Drobiny światła unosiły się nad czarną
wodą i odpływały w dat, by eksplodować cichymi
trzaskami i wydobywać z siebie niezdrowy odór
pośród fontanny iskier. Ziemia drżała nieprzerwanie,
a ciemna woda wylewała się z brzegów, plamiąc skały
i piasek smolistą powłoką. Jakiś skrzydlaty stwór o
małpiej twarzy przeleciał nad nimi. Był wielkości
ogromnego ptaka, wydobywał z siebie przedziwne
piski, szpony miał rozcapierzone. Dilvish ciął go
kilkakrotnie, ale stwór wymykał się spod ostrza. W
końcu zbyt blisko podleciał do łba Blacka. Ten zionął
weń ogniem, rzucił ofiarę na ziemię i rozdeptał.
Rzeka zniknęła w wypełnionej parą grocie, którą
przeszywało echo szlochów. Ziemia rozstąpiła się
niespodziewanie, Black przeskoczył rozpadlinę. Ze
zgrzytem zwarła się tuż za nimi, a z lewej strony
spadła na nich lawina piachu i kamieni. W odległej
gardzieli kanionu jarzyły się błękitne ognie. Dilvish
owinął się szczelnie płaszczem, a Black przyśpieszył
kroku. Gdy tak pędzili, Dilvish trząsł się z zimna, a
nie z upału, którego oczekiwał. Spojrzał w dół.
zauważył, że zarówno on, jak i Black przybrali
intensywną kobaltową barwę. Poczuł, jak jego
zesztywniałe kończyny stają się coraz bardziej kru-
che.
- To minie! Za chwilę będzie po wszystkim! -
krzyknął Black.
I rzeczywiście, wszystko minęło gdzieś na
wysokości spowitego w żółtej chmurze nasypu, ale
chwila ta trwała dość długo. Stali teraz trzęsąc się w
ochronnym kręgu, wzniesionym przez Blacka.
Zarówno barwa, jak i poczucie odrętwienia powoli
mijały. Wiatr w tym miejscu był bardzo słaby.
Dilvish poruszał palcami i pomasował ręce i ramiona.
- To była ta łatwiejsza część - odezwał się Black.
- Mam nadzieję, że to żart.
Black zarysował ziemię kopytem.
- Nie odparł. Obawiam się, że bliżej środka
emanacje są silniejsze.
- Czy masz jakiś specjalny plan ataku w tej
strefie?
- Nałożyłem na nas wszystkie zaklęcia ochronne,
jakie znam - powiedział - i jest to jedyna linia obrony.
Tualua jest znacznie silniejszy ode mnie i każde
bezpośrednie z nim zetknięcie może je stłumić. Muszę
liczyć na mój refleks, szybkość oraz naszą wspólną
siłę i pomysłowość.
- Tego właśnie się obawiałem.
- Jak dotąd służyły nam dobrze.
- Zatem dlaczego kręcimy się dookoła?
- Nie kręcimy się.
- Myślę, że tak.
Black uniósł łeb i spojrzał przez mgły. Ziemia
pod nimi wydawała się wystarczająco twarda, ale...
- Chyba coś się dzieje - przyznał w końcu. -
Wydaje mi się, że skała, która jest najdalej, zmienia
swe położenie. Zaryzykuję maleńkie zaklęcie. Być
może nie zadziała, może zemści się na nas albo jego
skutek będzie odwrotny od zamierzonego. Chciałbym
wzniecić wiatr, aby rozjaśnić krajobraz - muszę
spojrzeć na naszą sytuację z lepszej perspektywy.
- Ruszaj!
Dilvish przywiązał się i czekał. Black mruczał coś
w mabrahoring. Błędna lawina, która ich zalewała,
ucichła, na parę chwil obrała jednolity kierunek i
zniknęła. Minęło kilka minut i z prawej strony
nadleciał silny wicher. Black zamilknął. Teraz obaj
stali nieruchomo wpatrzeni przed siebie.
Powoli pogrążony we mgle nasyp zaczął
poruszać się w lewą stronę. W jego głębi pojawiło się
słabe, migające światełko. Migocące plamy stawały
się coraz cieńsze, ale płynąca para natychmiast je
pochłaniała.
Na ich oczach wszystko to zerwało się z uwięzi i
odpłynęło w dal, odsłaniając ciemny krajobraz pod
słonecznym niebem...
Zdawało się, że porusza się wszystko wokół
odległego zamku, który stał odsłonięty, cały w
łososiowych i pomarańczowych barwach. Tylko
niektóre rzeczy poruszały się szybciej od pozosta-
łych...
Posuwali się w prawo. Krajobraz roztaczający
się tuż przed nimi również płynął w prawą stronę,
wzniesienia znajdujące się dalej dryfowały szybciej.
Jednak widniejące na horyzoncie błyszczące skały i
szkliste drzewa gnały w stronę lewą.
- Nie rozumiem - zaczął Black.
Ziemia zmarszczyła się. Teren, na którym od-
poczywali, niski i płaski, wznosił się teraz ku górze.
Dilvish, będąc wyżej od Blacka, zauważył to pierwszy
i zrozumiał.
- O Boże! - wykrzyknął.
Przed nimi w oddali pojawił się ogromny,
okrągły otwór. Dokoła niego owijał się krajobraz i
tworząc spiralę wkręcał się do środka; obdarzone
niezwykłą plastycznością skały i krzaki, kłody
drewniane i odpadki ciągnęły do tej potężnej, czarnej
dziury, wirowały nad nią, by w końcu zniknąć nad jej
brzegami wraz z całą powierzchnią ziemi.
- To wygląda jak wodny wir... - zauważył
Dilvish, odwracając głowę i spoglądając za siebie.
Tam także wszystko poruszało się w przeciwnym
kierunku. Tylko...
- Przynajmniej jesteśmy bliżej zewnętrznej kra-
wędzi niż środka - stwierdził. - Ale zmykajmy stąd
szybko.
Black cofnął się i wzniósł przednie nogi. Po
chwili opadł ciężko na ziemię i zwrócił łeb ku północy.
Ruszył, przełamując krąg, który ich osłaniał.
- To może nam pomóc - odezwał się. - Unosimy
się na zachód w kierunku obracającego się brzegu. Do
czasu, kiedy opuścimy ten niespokojny teren,
zbliżymy się nieco do naszego celu.
Przyśpieszył kroku.
- Brzmi to obiecująco - zauważył Dilvish ale
zastanawiam się...
- Nad czym?
- Kiedy zbliżymy się do krawędzi, do miejsca,
gdzie kończy się ta platforma, a zaczyna twardy
grunt...
- Tak. Wiem, o czym myślisz.
Black poruszał się jeszcze szybciej.
- Ta czarna, kręta linia przed nami... - zauważył
Black, przyśpieszając. - Wydaje się, że ziemia tam
wrze.
Popędzili w kierunku ciemnej wstęgi. Mijały ich
pojedyncze pasma mgieł. Do ich uszu dotarł niski,
przeszywający ryk.
- To chyba jest wystarczająco szerokie.
- Tak.
Dosięgały ich wibracje. Przed nimi kipiała rzeka
kruszonych skał i ziemi, skwiercząc jak wrząca fosa.
Gdy podjechali bliżej, dźwięki stawały się coraz
głośniejsze. Teren zaczął się obniżać, kołysać się i
Black zatrzymał się w odległości piętnastu kroków od
miejsca, w którym zaczynało się wrzenie.
Dilvish zeskoczył z konia i wolno ruszył naprzód.
Zachwiał się, ale odziane w elfie buty stopy poruszały
się z niesamowitą precyzją, pomagając mu utrzymać
równowagę. Przez centrum turbulencji przemknęła
wielka kłoda, poruszając się na szczycie
horyzontalnej lawiny. Uderzyła w wolno posuwający
się kamień. Z głuchym łoskotem ustawiła się pionowo
i na jego oczach rozpadła się w drzazgi. Dilvish
pochylił się i podniósł kamień wielkości ludzkiej
głowy. Rzucił go przed siebie. Podskoczył kilka razy,
zanim wyładował na grzbiecie silnej fali powietrza.
Dilvish odczekał chwilę, dopasowując swój krok do
wyniosłości terenu. Potem chwycił kolejny głaz i z
tym samym efektem powtórzył swój wyczyn. Zrobił
krok naprzód. Obok niego przeleciało kilka
większych kamieni. Spojrzał w górę, w lewą stronę,
tam, gdzie wzdłuż horyzontu przesunął się z lewa na
prawo zamek. Po dwóch kolejnych krokach
przystanął.
- Może ci się uda - zawołał Black - jeśli
wybierzesz odpowiedni moment. Ja będę uważał na
kamienie, które ułatwią ci przejście i zawołam cię.
Elfie buty poniosą cię same.
Dilvish kiwnął głową i odwrócił się.
- Nie - odezwał się, dosiadając rumaka. -Musimy
trzymać się razem.
- To za daleko, abym zdołał przeskoczyć.
- Zatem poczekamy, aż pojawi się coś więk-
szego.
- To ryzykowne. Ale to chyba jedyne wyjście.
Niech będzie.
Black ponownie stanął na tylnych nogach i spoj-
rzał w górę rzeki.
- Nie widzę nic odpowiedniego.
Zrobił pełen obrót.
- Widzę teren, który opuściliśmy. Znajduje się
znacznie bliżej tego otworu.
- A ja widzę, jak zbliża się wielki głaz.
Black obrócił się i stanął na czterech nogach.
Zamek pojawił się teraz przed nimi i przesunął się
powoli w prawą stronę.
- Chwyć mnie mocno - polecił Black. - Jeśli
upadnę, spróbuj zeskoczyć ze mnie i idź pieszo!
Black ustawił się naprzeciw ciemnej i mruczącej
rzeki gruzu. Ziemia pod nimi wznosiła się, to znów
opadała. Dilvish pochylił się i aż do bólu zacisnął nogi.
Odwrócił głowę w lewą stronę. Usłyszał z daleka
potężny grzmot przypominający śmiech olbrzyma.
Dostrzegł spadający z nieba deszcz płomieni,
znikający gdzieś za horyzontem. Teraz Zamek
Wieczności lśnił niczym ametyst. Ziemia zakołysała
się łagodnie. Rozległ się dźwięk potężnego gongu
uderzonego kilkakrotnie. Po nim nastąpił głośny
trzask, jak gdyby rozpadła się ściana pełna okien.
Ciemna rzeka płynęła z łoskotem i hukiem.
- Oto jest - obwieścił Black.
Dilvish dojrzał na wpół wynurzony głaz, z tru-
dem pokonujący zakręt, posuwający się w ich
kierunku...
Spróbował ocenić jego szybkość. Zamknął oczy i
otworzył je po chwili. Obok przewinęło się pasemko
mgły.
- Teraz! - wrzasnął Black.
Po chwili gnali przed siebie. Dilvish pomyślał, że
ruszyli za wcześnie. Wydawało się, że kamień pojawił
się na moment, by za chwilę zanurzyć się jeszcze
bardziej. Jego powierzchnia nie gwarantowała
punktu oparcia nawet najbardziej zręcznym
stopom...
Szybowali w powietrzu.
Podświadomie Dilvish ponownie przymknął
oczy. Zaszczekał zębami. Czuł, jak ciało Blacka
skręca się, miał wrażenie, że zsuwają się, spadają.
Otworzył oczy i zdał sobie sprawę, iż raz jeszcze
szybują w powietrzu. Zacisnął szczękę.
Uderzyli w twardą powierzchnię i pędzili dalej.
Dilvish wyprostował się i odetchnął, zdając sobie
sprawę, że przez cały czas wstrzymywał oddech.
Znajdowali się na południowy zachód od zamku i
gnali przez skalistą równinę, wśród dymiących
szczelin.
Black przystanął, gdy wspięli się na kamienisty
pagórek, i spojrzał za siebie.
- Nieźle - rzekł. - Nie byłem pewien.
Za moment ruszył w stronę dalszych stoków,
trzymając się prawej strony.
- Zastanawiam się, gdzie to wszystko przepada -
mruknął Dilvish.
- Co?
- Te śmieci wciągane w dziurę.
- Myślę, że zostaną wyrzucone w innym miejscu -
odparł Black, przyśpieszając kroku, gdy dotarli na
piaszczysty teren.
- Pokrzepiająca myśl.
Gdy tytko dotknęli piaszczystej przestrzeni, roz-
legł się jakiś szelest. Małe, czarne, ruchliwe istoty
pojawiły się niespodziewanie; Dilvish dostrzegł je
podświadomie. Wyrastały wokół niczym nieprze-
rwane chwasty. Piasek przed nimi zakołysał się, a na
jego powierzchni pojawiły się większe i zwinniejsze
wersje tych istot, wijąc się ku górze.
- To pałce! - wykrzyknął Dilvish, sam do siebie.
Black nie zareagował, pędząc dalej, kiedy potęż-
ne, purpurowe dłonie próbowały ich dosięgnąć,
kołysząc się i wysuwając się wyżej. Deptał po nich, a
jego metalowe kończyny wyrywały się z ich uścisków,
podczas gdy stawały się coraz wyższe, dłuższe,
pokryte włosami niczym łodygi. Dilvish poczuł, jak
coś ociera się o jego prawą stopę. Chwycił miecz i
zaczął wymachiwać nim w dół, obcinając zachłanne
palce, które podeszły za blisko. Black spuścił łeb i
zionął ogniem, paląc przed sobą ziemię. W kotlinach
unosiła się mgła, ale zatrzymywała się przy gruncie.
Pod jasnobłękitnym niebem powietrze było czyste,
jedynie na zachodzie unosiło się kilka kłębów chmur.
Zamek, stojący teraz nieco bliżej, błyszczał, jak
gdyby ogień słonecznego światła odbijał się we
wszystkich szybach.
Dilvish spływał kroplistym potem, tnąc mieczem
na obie strony i ścinając dłonie, które wyrastały
przed nim jak las. Zbliżyli się do skraju pola, gdzie
ziemia zapadała się gwałtownie za niską, wydmową
granicą. Kiedy podjechali bliżej, ziemia napęczniała,
a najpotężniejsza dłoń próbowała się z niej uwolnić.
Dilvish zauważył, że kroki Blacka stają się coraz
dłuższe, a kości pod jego kopytami chrupią i pękają z
trzaskiem. Ostatni odcinek przelecieli prawie w
powietrzu. Black trzymał łeb wysoko w górze, a jego
ognie straciły na siłę. Ogromna dłoń wyrosła na
środku drogi.
Dilvish wiedział, co się stanie, zanim opuścili
ziemię i zatoczyli łuk w powietrzu. Black przy-
szykował się do skoku, a dłoń ogromniała. Dilvish ciął
w najbliższe palce, czując jak ostrze napotyka opór i
zatapia się głęboko. Ręka zacisnęła się nagle w zwartą
pięść, ustępując im całkowicie z drogi. Krwawiący
kikut palca upadł na ziemię i potoczył się w dół
wydmy.
Zjeżdżali ze stoku. Jego krawędź była bardziej
stroma niż się spodziewali. Dilvish zesztywniał,
widząc twardą, gładką i lśniącą powierzchnię, zanim
kopyta Blacka stuknęły w ziemię. Był to bok
wielkiego, kulistego zagłębienia, na dnie którego
parowała spokojna sadzawka. Powietrze wypełniały
opary siarki, a w żółtawej wodzie pływało coś, co
przypominało rozkładający się ludzki tułów i inne
skrawki, niegdyś prawdopodobnie wypełnione
życiem.
Kiedy uderzyli w połyskującą powierzchnię, ko-
pyta Blacka wyśliznęły się spod niego i Dilvish
przewrócił się na lewą stronę. Podskoczył unikając
zmiażdżenia, cofnął się i stoczył w dół, trzymając w
dłoni miecz.
Elfie buty dotknęły powierzchni. Dilvish odzy-
skał równowagę. Wysunął lewą rękę i przerzucił ją
nad prawym ramieniem, obejmując lewy bok Blacka.
Black zsuwał się nadał, Dilvish poczuł, że za
chwilę pękną mu golenie. Zaparł się stopami, schował
miecz do pochwy, przekręcił się i obiema dłońmi
chwycił Blacka. Ten pociągnął go za sobą i Dilvish
zwalił się jak długi.
Raz jeszcze poruszył stopami, odzyskując czucie,
przykucnął, nie wypuszczając Blacka z uścisku.
Tymczasem przednie kopyta Blacka poruszyły się
gwałtownie, tworząc wyżłobienia. Głową naprzód
wierzchowiec ześlizgiwał się w stronę sadzawki.
Dilvish przesuwał swój uścisk, zmieniając kolej-
no dłonie, po lewym boku i grzbiecie Blacka, aż
wreszcie złapał go za szyję. Nie zatrzymał się do
momentu, kiedy znalazł się przed swym zsuwającym
się ogierem. Jego elfie buty zaciskały się przy każdym
kroku, gdy tylko próbował podtrzymać napierający
ciężar. Ramiona i uda napięły się do granic
wytrzymałości, kości trzeszczały, ale Black zaczął
zwalniać, ruchy jego przednich kończyn stały się
bardziej stabilne, a siła każdego nacisku staranniej
ukierunkowana.
Odór sadzawki narastał drażniąc jego nozdrza.
Dilvish spojrzał za siebie i dostrzegł, że przebyli
większą część stoku. Nie obejrzał się ponownie, lecz
podwoił swe wysiłki na rzecz utrzymania równowagi.
Prawe przednie kopyto Blacka zapadło się i
utknęło, rysując głęboko gładką powierzchnię, z
której wydobył się potężny deszcz szklanych
cząsteczek. Po chwili utknęło jego lewe kopyto, a
Dilvish dźwignął się z całej siły. Black stanął na obu
nogach, choć jego zad wlókł się po ziemi. Próbował
ruszyć się, grzebiąc ostatecznie w podłożu. Dilvish
chwycił go za szyję, zaparł się nogami, naprężając się
to w przód, to ku górze.
Black zatrzymał się, podniósł zad i zastygł w bez-
ruchu. Dilvish powoli odpoczywał, złapał głęboki
oddech i zakasłał, gdy niezdrowe opary wdarły się do
płuc.
- Nie rób ani jednego kroku w tył - ostrzegł
Black.
- Dilvish spojrzał za siebie.
W miejscu oddalonym o krok zachlupotały cicho
pieniste wody. Dilvish wzdrygnął się. Zauważył, że na
środku sadzawki rzeczywiście unosiły się resztki
ludzkiego ciała. Tu i ówdzie widać było gołe kości. Tu
woda była nieco ciemniejsza. Widział, jak ciało
rozkłada się na jego oczach. Odwrócił wzrok.
- Co teraz? - spytał Black. - Nie znam żadnego
zaklęcia, które pomogłoby w sytuacji takiej jak ta.
Dilvish uśmiechnął się słabo i rzucił okiem na
szlak, który przebyli.
- Nie możemy się zastanawiać. Musimy wybrać
trudniejszy wariant - zauważył. - Pozwól mi zbadać tę
gładką powierzchnię.
Oderwał powoli dłoń od szyi Blacka, wypros-
tował się i wyciągnął miecz. Zrobił kilka kroków w
lewo, uniósł miecz i zamachnął się, przeszywając
gładką, pochyłą taflę. Ostrze zagłębiło się na kilka
cali, a wokół pojawiły się liczne rysy na szerokość
dłoni.
- To może się udać - obwieścił Dilvish - jeśli
zrobię kilka punktów oparcia, może zdołasz się
obrócić i podnieść.
- Uczyń to - odezwał się Black - a ja postaram się
znaleźć własne punkty oparcia. W tej chwili czuję się
lekko zawieszony w powietrzu.
- Tak - odparł Dilvish, kaszląc. - Nie rób nic, co
wymaga ruchu.
Odwrócił się i ponownie zaatakował stok. Posy-
pały się odpadki.
Po kilku minutach posiekał torowisko długości
ośmiu stóp, kierując się w prawo od Blacka.
- I jak to wygląda? - zapytał.
- Kiedy się wydostanę, poczuję się podniesiony
na duchu i ciele - odparł Black. - Przypuszczam, że
najlepiej będzie, jeśli ruszymy po linii prostej, w
prawo.
- Chyba masz rację - odpowiedział Dilvish,
chowając miecz i stając po lewej stronie Blacka. -
Będę wypychał cię ku górze. Najpierw prawe kopyto.
Chwycił Blacka i otoczył ramieniem jego szyję.
- Powiedz, kiedy będziesz gotów!
Bardzo ostrożnie Black uniósł prawe kopyto i
wyciągnął je, powoli obracając ciało. Postawił nogę
na odległej ścieżce i przeniósł nań cały ciężar swego
ciała.
- Teraz kolej na prawdziwy test.
Podniósł lewą nogę. W mgnieniu oka Dilvish
poczuł narastający opór. Kiedy Black wyprostował
kończynę, Dilvish napiął wszystkie mięśnie. Oddech
palił mu nozdrza. Powoli kończyna lądowała na
pobliskiej ścieżce. Ciężar jednak nie ustawał. Black
unosił właśnie tylnią lewą nogę i próbował postawić
ją w pustym zagłębieniu. Gdy tylko mu się udało,
poruszył prawą nogą.
- Jeszcze dwa kroki... - szepnął, przesuwając
prawą tylną nogę na ścieżkę.
- Teraz...
Dilvish podtrzymywał ześlizgującego się rumaka,
próbującego stanąć na ścieżce. Black zrobił kilka
kroków naprzód, a Dilvish westchnął, zakasłał i
wyciągnął się.
- Dobrze - powiedział Black. - Dobrze.
Dilvish obwiązał szalem nos i usta, stając z boku
Blacka, między nim a sadzawką. Black przesuwał się
w stronę ścieżki.
- Co teraz? - spytał Dilvish.
- Nie bój się! Patrz.
Prawe przednie kopyto Blacka mignęło w
powietrzu, drążąc potężną dziurę w lśniącej tafli.
Lewe kopyto wylądowało nieco wyżej. Podciągnął się
i znowu poruszył lewą nogą. Wkrótce jego tylne nogi
znalazły się w wyżłobionych zagłębieniach.
- Muszę ci podziękować - odezwał się, przesu-
wając w przód kopyto.
Dilvish oparł prawą dłoń na grzbiecie Blacka
i dopasował się do jego wolnego kroku.
- Chyba niebo pociemniało podczas naszego
pobytu na dole - zauważył.
- Emanacje są teraz bardzo silne - stwierdził
Black. - Ale nie czuję, aby w tę stronę płynęły jakieś
zmienne fale.
- Co to znaczy?
- Prawie wszystko.
Gdy tak posuwali się ku górze, niebo stawało się
coraz ciemniejsze, oblane szarzejącym światłem. Po
kilku minutach usłyszeli krótki, przeraźliwy pisk
dochodzący z góry, a po krawędzi zsuwała się
mroczna postać, wysoko, po lewej stronie.
- Ależ to człowiek! - wykrzyknął Black.
Palce Dilvisha wylądowały na biodrach.
- Tutaj! - wrzasnął.
Zerwał pas i rzucił przed siebie, a dzięki
ciężarowi masywnej sprzączki pas wylądował
dokładnie na drodze spadającego człowieka. Obok
przeleciał długi kij, uderzając Dilvisha w ramię.
- Łap! - ryknął.
Mężczyzna obrócił się i chwycił lewą ręką za pas
tuż nad sprzączką. Dilvish zebrał siły i przekręcił się,
podczas gdy ten drugi ześlizgiwał się obok.
- Nie puszczaj! - krzyknął mężczyzna, ściskając
pas, gdy jego ciało zatoczyło łuk.
- Nie mam zamiaru tracić dobrego pasa po to
tylko, by ujrzeć człowieka w kwaśnym dole - odparł
Dilvish przez zaciśnięte zęby, czując teraz ciężar tego
drugiego. - Poza tym ściemnia się i niewiele bym
zobaczył - stwierdził, wyciągając mężczyznę i
chwytając go za rękę.
W dole, nad sadzawką pojawił się zielonkawy
błysk, a po chwili uniosła się oślepiająca fontanna
iskier.
- Moja laska! - zajęczał mężczyzna, spoglądając
przez ramię. - Moja laska! Nie masz pojęcia, ile
zawierała sztuczek, jakie siły w sobie mieściła!
- Założę się, że twoje życie jest więcej warte -
zauważył Dilvish, zawiązując sobie na szyi pas i
chwytając mężczyznę za rękę.
Na powierzchni sadzawki, która przybrała teraz
zieloną barwę, pojawiły się ogromne bąble, a opary
przyprawiały o zawrót głowy.
Mężczyzna zdobył się na uśmiech.
- Oczywiście masz rację - stwierdził, a jego buty
zsuwały się w dół, gdy tylko próbował odzyskać
równowagę. W jednej chwili z jego ust posypał się
stek wyzwisk. Dilvish słuchał z podziwem, gdyż nawet
w czasach swej służby wojskowej nie znał nikogo, kto
mógłby mu dorównać.
- Zdołałeś przekląć bogów, o których zapomnieli
nawet kapłani zauważył z trwogą w głosie, w czasie
gdy mężczyzna zrobił małą przerwę i zakasłał. -
Tylko Sztuce zawdzięczam to, że mogę cię stąd
wyciągnąć. Nie próbuj się podnosić. Pociągnę cię tam,
gdzie czeka mój rumak.
Dilvish przeciągnął mężczyznę przez stok; uno-
sząc jego rękę okrytą żółtą materią i przerzucając ją
przez ramię, pomógł mu dosiąść Blacka. Tuż za nimi,
w zmąconej sadzawce, rozległa się seria drobnych
eksplozji.
- Nie próbuj szukać jakiegoś oparcia - poradził
Dilvish. - Pochył się, a my cię zawieziemy. Niech
twoje stopy wloką się po ziemi.
Mężczyzna patrzył przez chwilę na Dilvisha i
skinął głową.
Dilvish i Black przystąpili do wspinaczki. Po
ciemnym niebie przesuwały się pasemka mgieł. Stok
pod ich stopami zadrżał łagodnie, a w sadzawce
nastąpił kolejny wybuch. Black zatrzymał się w po-
łowie drogi i zaczekał do końca eksplozji.
- To właśnie twoja laska - zwrócił uwagę Dilvish.
Mężczyzna zazgrzytał zębami i coś mruknął.
Kopyta Blacka zazgrzytały na szklistej powierz-
chni.
- To było jak umowa z uczciwym bankierem
odezwał się w końcu mężczyzna. Przez łata
inwestowałem w nią moc, nawet gdy nie było takiej
potrzeby. Zdawałem sobie sprawę, że bez niej zamek
będzie trudniejszy do zdobycia.
- To smutne - stwierdził Dilvish. - Dlaczego tak
bardzo zależy ci na zamku?
Mężczyzna rzucił mu krótkie spojrzenie.
Podchodzili do granic, przystając kilkakrotnie
po drodze i czekając, aż miną sporadyczne wstrząsy
dochodzące z dołu. Kiedy Dilvish spojrzał za siebie,
ujrzał jedynie deszcz zielonej piany, która sięgała
jednej trzeciej zagłębienia. Tu powietrze było bar-
dziej przejrzyste, a z północnego zachodu wiał lekki
wiatr.
Równym krokiem przeszli ostatni odcinek i
dotarli do grani. Kiedy stanęli na trwałym gruncie,
Dilvish opuścił szał na szyję i odpiął pas. Black
wypuścił smugę dymu. Mężczyzna, którego uratowali,
czyścił swe czarne, futrzane sztylpy. Stali teraz
naprzeciw zamku, który wyglądał niczym atramen-
towa statuetka na tle ciemnego nieba. Słońce świeciło
słabym blaskiem jak unoszący się w przestworzach
księżyc.
- Jeśli nie stłukłem lub nie zgubiłem moich
manierek, napijemy się wina i wody - powiedział
Dilvish, obchodząc Blacka z prawej strony.
- Doskonale.
- Zwą mnie Dilvish.
- A ja jestem Weleand z Murcave i zaczynam
zastanawiać się nad tym miejscem.
- Co masz na myśli?
- Myślałem, że Tualua, który tam żyje, dostał
kolejnego ataku szaleństwa - tu zrobił gest ręką - i
dokonał tego wszystkiego dzięki swej nieokiełznanej
energii i marzeniom.
- Chyba tak.
- Nie.
- A zatem?
- Nie wszystkie urojenia są śmiertelne - nawet
jego. Nie wszystkie są wyrafinowane. Ten pas wokół
zamku wydaje się być starannie zaplanowaną serią
śmiertelnych pułapek ochronnych, a nie pijanym
urojeniem ograniczonego pół-boga.
Dilvish podał mu manierkę, a ten pociągnął z
niej długi łyk.
- Dlaczego i jak jest to możliwe? - zapytał.
Weleand opuścił manierkę i zaśmiał się.
- Znaczy to, przyjacielu, że ktoś przejął już tam
władzę. Stworzył to wszystko, by trzymać nas z
daleka do czasu, kiedy umocni swe panowanie.
Dilvish uśmiechnął się.
- Albo gdy odzyska swą moc - rzekł. - Zmęczony,
ranny Jelerak również mógł zbudować taką obronę,
by osaczyć swych wrogów.
Weleand pociągnął kolejny łyk i przekazał
manierkę. Otarł usta dłonią i pogłaskał się po
brodzie. Być może jest tak, jak mówisz, ale...
- Co?
- Ale ja uważam inaczej. To prastare sztuczki.
Zaczerpnąłby mocy i wrócił do zdrowia. Potem nie
miałby potrzeby takich szaleństw.
Dilvish napił się z butelki i powoli skinął głową.
- To może być prawda, o ile nie jest krańcowo
wyczerpany albo nie stracił panowania nad rzeczy-
wistością. To nic nowego, że uczeń występuje przeciw
swemu mistrzowi.
Weleand utkwił wzrok w zamku.
- Znam tytko jeden sposób, aby dowiedzieć się,
kto w nim panuje - odezwał się w końcu.
Wsunął dłonie w kieszenie sztylp i zaczął
wędrówkę w kierunku zamczyska. Dilvish wsiadł na
Blacka i wolno ruszył za nim. Pochylił się do przodu i
szepnął jedno słowo:
- Wrażenia.
-Ten człowiek - odparł cicho Black - może być
bardzo potężnym białym czarownikiem udającym
kogoś groźnego. Z drugiej strony, może być tak
czarny jak moja skóra nie wierzę, aby był kimś
pośrednim. Pewny jestem jego mocy.
Gdy tak jechali, wzmógł się wiatr, a z ziemi
uniosły się mgły. Posuwali się w kierunku skalnego
lasu pełnego wysokich, bielonych kamieni o
nieregularnych kształtach. Kiedy do niego wjechali,
umilkły odgłosy na sypkim proszku pokrywającym
ziemię, który od czasu do czasu unosił się wokół nich
niczym śnieżna zamieć. Szalejący wśród skalistych
wież wiatr śpiewał wysokim, drżącym tonem. W cie-
niach monolitów dzwoniły szklane kwiaty. Weleand
ciężkim krokiem posuwał się naprzód, lekko
przygarbiony. Dookoła szczytów wiły się serpentyny
bladych mgieł. Gdzieś w powietrzu pojawiły się małe
punkciki białego i pomarańczowego światła, które
wirowały i przeszywały przestrzeń lotem strzały. To
wszystko przypomniało Dilvishowi jego ostatnią
wyprawę ku dalekiej północy, choć tu temperatura
nie była tak niska. Dwadzieścia kroków przed nim
powiewał brązowy płaszcz Weleanda. Nagle
mężczyzna zatrzymał się, obrócił się w prawą stronę i
wybuchnął śmiechem.
Dilvish podjechał bliżej i wybałuszył oczy. W gó-
rze kamiennej ścieżki, pokrytej częściowo rzadkim
pyłem, widniała zawilgocona, człekopodobna postać
wsparta na obu kolanach i prawej ręce; lewa dłoń
była uniesiona, a na pociągłej twarzy malowało się
zdumienie. Dilvish zbliżył się nieco i zauważył, że
pozorna wilgoć była w rzeczywistości jednolitym,
szklanym połyskiem z delikatnym odcieniem błękitu.
Dostrzegł też, że spodnie tej postaci spuszczone były
do kolan.
Dilvish pochylił się do przodu i dotknął wyciąg-
niętej dłoni.
- Szklany monument człowieka załatwiającego
swą naturalną potrzebę? - odezwał się.
W odpowiedzi usłyszał chichot Weleanda.
- On nie był kiedyś szklanym pomnikiem - rzekł
Weleand. - Spójrz na jego twarz! Gdybyśmy mieli
kawałek mosiężnej płytki, moglibyśmy wyryć napis:
,,Złapany z opuszczonymi spodniami, kiedy powiały
wichry".
- Znane ci są te zjawiska? - spytał Dilvish.
- Eliminacja czy wichry?
- Mówię poważnie. Co się tu wydarzyło?
- Zdaje się, że Tualua - lub jego pan - włączył do
swych zapasów bardziej kruche aspekty trans-
formującego wichru. Na początku świata wichry
takie były zjawiskiem powszechnym - oddech
pijanego bóstwa? - i pozostawiły tak osobliwe
artefakty, które czasami odkopywane są na pus-
tyniach Południa. Bywają niekiedy zabawne - jak ten
lub jak para odkryta pod Kaladeshem, obecnie
znajdująca się w kolekcji Lorda Hyelmota z
Kubadabu. Napisano o tym kilka książek - dziś nie
ma ich w obiegu - które katalogują...
- Dość! - wykrzyknął Dilvish. - Czy można coś
zrobić dla tego biedaka?
- Nie, zaraz powieje kolejny wicher i
retransformuje go. To mało prawdopodobne. Jeśli
chcesz mieć jakąś pamiątkę, nie krępuj się. On jest
bardzo kruchy. O tu, pokażę ci.
Wyciągnął dłoń w kierunku ucha postaci. Dilvish
złapał go za przegub.
- Nie. Niech tak zostanie.
Weleand wzruszył ramionami i opuścił rękę.
- Przynajmniej pocieszający jest fakt, że ktoko-
lwiek za tym stoi, ma poczucie humoru zauważył.
Odwrócił się na pięcie, wsunął ręce do kieszeni i
ruszył przed siebie.
Dilvish i Black kroczyli za nim. Mijały długie
chwile, wokół dryfowały światła wiatr nieprzerwanie
ciągnął swą pieśń.
- Black! Skręcaj w lewo!
- Co się stało?
- Rób, co mówię!
Black skręcił natychmiast, prześlizgując się mię-
dzy dwiema bladymi iglicami, okrążając trzecią.
Stanął.
- W którą stronę?
- W lewo. Jeszcze bardziej. Ujrzałem to w blasku
światełka. Chyba to widziałem... Teraz prosto przed
siebie, potem w prawo. Z powrotem.
Przemykali się wśród cieni. Weleand zniknął im
z oczu. Z góry spłynęło światło, minęło ich, tran-
sformując groteskowy, skalisty stos w coś innego,
lśniącego i jasnego...
- Na Boga! - wrzasnął Dilvish, zeskakując na
ziemię i rzucając się w tamtym kierunku. - To
niemożliwe...
Pochylił się jeszcze bardziej, wbijając wzrok w
cień, który okalał postać.
- To...
Wyciągnął dłoń i ostrożnie, niezwykle delikatnie
dotknął twarzy i przesunął po niej palcami.
Przepłynęło koło nich następne światełko, skacząc to
w górę, to w dół, drgając bez końca. Black, który
prawie zawsze w takich momentach stał nieruchomo,
przestępował teraz z nogi na nogę.
Światełko uspokoiło się i raz jeszcze poszybowało
ku górze.
- ...ona! - złapał oddech Dilvish, kiedy blask padł
na pieszczoną przez niego twarz.
Upadł na kolana i kilkakrotnie pokłonił się.
Potem uniósł wzrok, zmarszczył brwi i zmrużył oczy.
- Ale jak to możliwe tutaj - po tyłu tatach?
Black mruknął coś niewyraźnie i posunął się
w przód.
- Dilvishu - powiedział - co to takiego? Co się
stało?
- W poprzednim życiu, zanim rzucono na mnie
klątwę - zaczął swą opowieść Dilvish -zanim...
Kochałem elfią damę - Feverę z Miraty. Stoi tu przed
nami. Ale jak to możliwe? Minęło tyle czasu, a ta
Kraina Przemian jest świeżej daty... A ona się nie
zmieniła. Ja... Nie rozumiem. Co to za szalony
wybryk losu spotkać kogoś, wobec kogo porzuciło się
wszelką nadzieję właśnie tutaj, zamarzniętą na wieki?
Zrobiłbym wszystko, by ją odzyskać.
Kiedy tak mówił, punkcik światła odpłynął, choć
tuż obok padł snop bladego, księżycowego blasku.
Pozostałe światła dryfowały w oddali, a w ich stronę
posuwał się przedziwny cień.
- Wszystko? Czy powiedziałeś wszystko? -
usłyszał głęboki, znajomy głos Weleanda.
Mężczyzna podszedł bliżej, w pół-świetle wydał
się jeszcze wyższy. Stanął w środku trójkąta utwo-
rzonego przez Dilvisha, Blacka i posąg.
- Myślałem, że powiedziałeś kiedyś, iż nic nie
można uczynić - odezwał się Dilvish.
- To prawda, w normalnych warunkach - od-
powiedział Weleand i dotknął zamarzniętego ra-
mienia kobiety, która stała, trzymając rękę na uździe
lśniącego rumaka, i patrzyła przed siebie. - Ale biorąc
pod uwagę twą niezwykłą ofertę...
Jego lewa dłoń wystrzeliła w powietrze i wylądo-
wała na szyi Blacka.
Black wydał z siebie jęk, stanął dęba, a w oczach
rozpaliły się ognie. Ręka Weleanda przesunęła się po
jego piersi i zatrzymała się na drżącej nodze.
- Znam cię! - wrzasnął Black, a z jego pyska
wystrzeliła mała błyskawica, padła z dala od
Weleanda i zwęgliła kawałek ziemi.
Black zamarł w bezruchu, a ognie w jego oczach
wygasły. Skórę pokrywał mu teraz szklisty blask.
Dziewczyna westchnęła i upadła obok konia. Rumak
zarżał cicho i poruszył kopytem.
Weleand natychmiast minął Blacka, spojrzał na
żywy obraz i chwytając rogi swego płaszcza pochylił
się w ukłonie.
- Według życzenia - odezwał się z uśmiechem. -
Jeden może zająć miejsce drugiego. Lordzie Dilvishu
- a w tym przypadku byłem w stanie dorzucić konia
tej damy. Sam tego chciałeś. Jak mówią, przysługa za
przysługę...
Dilvish rzucił się ku niemu, ale mężczyzna uniósł
się nagle w górę, niczym na wietrze i pofrunął w
stronę skalistych wież. Jego rozłożony płaszcz
przypominał wielkie, ciemne skrzydło. Weleand
skierował się na północny wschód i zniknął z widoku.
Dilvish podszedł do Blacka, który stał na tylnych
nogach niczym posąg z czarnego lodu, i wyciągnął ku
niemu dłoń. Black zakołysał się i runął.
ROZDZIAŁ IV
Baran z Blackwold przechadzał się po małej
komnacie. Na stole pod ścianą leżało kilka starych
ksiąg. Wszystkie przedmioty osobistego użytku leżały
rozrzucone na podłodze, a on spacerując nie
spoglądał na ziemię.
W wykutej z żelaza misternej ramie wisiało
długie zwierciadło o szarawym blasku. Rama pokryta
była figurkami ludzi i zwierząt zmagających się z
dziką naturą. W głębi zwierciadła unosił się
wydłużony, złoto-pomarańczowy kształt, niczym ryba
w cienistym stawie. Nie było to odbicie żadnego z
przedmiotów znajdujących się w pokoju.
- Nakazuję ci mówić odezwał się niskim głosem
Baran. - Miałeś wielką szansę zbadać mechanizm
działania zwierciadła. Opowiedz mi o tym!
Zza szkła doleciał go dźwięczny, prawie radosny
głos.
- To jest bardzo skomplikowane.
- Wiedziałem o tym wcześniej.
- Chcę powiedzieć, że wiem, jak działa, ale nie
rozumiem jego skutków, użyte zaklęcia są niezwykle
wyrafinowane.
Zdawało się, jakby postać wypływała na
powierzchnię. Stawała się coraz większa. Odwróciła
się. Ciało przesłonięte miała lśniącą, wydłużoną
głową, która wyciągała się tak, by wypełnić całe
lustro trójkątne oczy, skóra pokryta złotą łuską, małe
usta nad drobnym, szpiczastym podbródkiem; pod
szerokim czołem wyrastały trzy niewielkie różki,
ukryte nieco w miękkiej, falującej grzywie piór i pło-
mieni.
- Proszę, uwolnij mnie! - padła prośba. - To
przechodnia brama z jednego miejsca w drugie. Nic
więcej nie mogę ci powiedzieć.
Baran stanął, podniósł głowę i splótł ręce na
plecach. Popatrzył i uśmiechnął się.
- Spróbuj - rzekł. - Spróbuj opisać mi jego
mechanizm obronny. Każdy strażnik, którego w nim
osadziłem, by strzegł jego działania, znikał po kilku
dniach. Dlaczego?
- Trudno mi nawet przypuszczać. Obecnie za-
klęcia znajdują się w stanie uśpienia, czekając na
właściwy klucz. A jednak wydaje się, że z jego głębi
dobywa się jakiś ruch, jakby poruszono coś bardzo
lodowatego, by oczyściło zablokowaną drogę.
- Czy ty potrafisz ją zablokować?
- Tak.
- Co byś zrobił, gdyby pojawiła się taka lodowa
istota?
- Gdybym tu był, broniłbym się przed nią
własnym ogniem.
- Czy taka obrona byłaby skuteczna?
- Nie mam pojęcia.
- Proszę, nie wnikaj już w ten aspekt zaklęcia i
powiedz mi, jak je zniszczyć.
- Niestety! To za głęboko.
- Zaklinam cię na wszystkie imiona, które cię tu
sprowadzają, pozostań w głębi zwierciadła. Nie
pozwól, aby ktokolwiek lub cokolwiek dotarło do tego
miejsca lub je opuściło. Broń się z całych sił i mocy
przed lodową istotą, gdyby tylko chciała cię zniszczyć
albo wypędzić.
- A zatem nie uwolnisz mnie?
- Jeszcze nie tym razem.
- Błagam cię: rozważ swą decyzję. Tu jest bardzo
niebezpiecznie. Nie chcę skończyć tak jak inni, którzy
już nie żyją.
- Chcesz mi powiedzieć, że zwierciadło nie może
być blokowane przez dłuższy czas?
- Boję się, że tak właśnie jest.
- A zatem wytłumacz mi pewną zagadkę, jako że
uważają cię za mędrca: nie tak dawno temu, w
Lodowej Wieży, ktoś o imieniu Ridley zdołał
zablokować zwierciadło, takie jak to, na zawsze. W
jaki sposób udało mu się pokonać jego moc?
- Nie wiem. Może wykorzystał strażnika o wiele
potężniejszego ode mnie, aby użył swej energii
przeciwko działaniu lustra.
- To niewykonalne. Użyta moc musiałaby być
przeogromna a jego umiejętności niezwykle
wyrafinowane.
- A jednak tak się mogło stać. Nawet w moim
królestwie słyszy się o kimś takim.
Baran potrząsnął głową.
- Nie wierzę, by takie zdolności i moc były w jego
zasięgu. Kiedyś go znałem.
- Ja nie.
Baran wzruszył ramionami.
- Słyszałeś mój rozkaz. Pozostań we wnętrzu i
blokuj działanie klucza. Jeśli zginiesz, zadanie to
przejmie twój następca. Może brakuje mi takich
zdolności lub mocy, lecz w nadmiarze znajdę takich
jak ty.
- Nie możesz tego zrobić! - zaskomlał.
Dookoła rozległo się ogłuszające łkanie.
- Milcz! Wracaj w głąb i rób, co ci nakazałem.
Twarz zawirowała, skurczyła się i zniknęła,
stając się punkcikiem zwierciadła. Baran zaczął
zbierać swe magiczne instrumenty i chować je do
skrzyń, komód i szuflad.
Kiedy pokój został uprzątnięty, przyniósł kosz i
nocnik z ozdobnej szafy stojącej przy małym okienku.
Umieścił oba przedmioty przed lustrem i jednym
kopnięciem ustawił przy nich niewielką ławkę.
Przeszedł przez komnatę i odryglował drzwi.
- Ty - odezwał się, otwierając je. - Wchodź!
Młody niewolnik odziany w bezbarwną tunikę,
sztylpy i sandały wszedł bokiem do pokoju, roz-
glądając się niepewnie.
Kiedy Baran dotknął jego ramienia, skulił się ze
strachu.
- Nie skrzywdzę cię, jeśli wykonasz zadanie.
Przygotowałem wszystko dla twej wygody.
Pociągnął go w stronę ławki.
- W koszu znajdziesz jedzenie i wodę. Jest też
nocnik, gdyż pod żadnym pozorem nie wolno ci
opuszczać tego miejsca.
Młody mężczyzna pokiwał szybko głową.
- Spójrz w to lustro i powiedz mi, co widzisz.
- Pokój, panie. I nas...
- Spójrz głębiej. Jest tam coś, czego nie ma tutaj.
- Masz na myśli ten mały, jasny punkcik,
poruszający się w tyle?
- Dokładnie. Nie możesz spuścić go z oka. Gdy
tylko zniknie, musisz przyjść do mnie i powiedzieć mi
o tym natychmiast. Nie wolno ci zasnąć - później
przyślę drugiego niewolnika, aby cię zastąpił, zanim
dopadnie cię zmęczenie. Rozumiesz?
- Tak, panie.
- Masz jakieś pytania?
- A jeśli nie będzie cię w komnatach?
- Zostawię tam swojego człowieka. On będzie
wiedział, gdzie mnie szukać. Jeszcze coś?
- Nie, panie.
Baran podszedł do szafy i wyjął szczotkę i
naręcze dywaników. Wracając rzucił je na ziemię,
pod stopy sługi.
- A teraz, młodzieńcze, wbij sobie w głowę moje
słowa, jeśli marzy ci się dożyć starości i umrzeć we
śnie. Mało prawdopodobne, aby przechodziła tędy
królowa. Gdyby jednak tak się stało, w żadnym
wypadku nie wolno ci zdradzić, po co tu jesteś i kto
cię tu zostawił. Chwyć te dywaniki, szczotkę, udawaj
zmieszanego. Powiedz, że wyznaczono cię do
sprzątania tego miejsca. Gdyby zadawała więcej
pytań, odpowiedz, że znalazłeś tu jedzenie i nie
mogłeś opanować głodu. Jasne?
Mężczyzna ponownie kiwnął głową.
- Ale czy ona nie ukarze mnie za to, panie?
- Wszystko jest możliwe - odparł Baran - ale to
nic w porównaniu z cierpieniem, które cię czeka, jeśli
piśniesz choć słówko. Jeśli spełnisz moje polecenie,
nagrodzę cię, oferując lepsze zajęcie.
Panie!
Baran poklepał go po ramieniu.
- Niczego się nie bój! Wątpię, by tędy prze-
chodziła.
Baran podszedł do stołu, zamknął księgi, wsadził
je pod pachę i wyszedł, gwiżdżąc pod nosem.
* * *
Semirama, zastanawiając się, jak wygląda świat
za murami Zamku Wieczności, za granicami Krainy
Przemian, przechadzała się po komnatach i
krużgankach, by w końcu powrócić do własnych
apartamentów. Usadowiła się na futrzanym kopcu
pokrywającym stertę poduszek i utkwiła wzrok w
gmatwaninie płaskorzeźb wyrytych w hebanowej
ścianie po drugiej stronie pokoju. Z kosza ustawio-
nego po lewej stronie wydobywał się aromatyczny
dym. Większość ścian pokryta była arrasami obra-
zującymi sceny dworskie i myśliwskie. Okna kom-
naty, a było ich sześć, charakteryzowały się wąskim,
podłużnym kształtem. Na kamiennej posadzce leżały
skóry zwierzęce. Ogromne, baldachimowe łoże z
ciemnego drzewa ozdobione było licznymi rzeźbami.
Semirama przesunęła palcami po naszyjniku
i oblizała dolną wargę. Usłyszała szuranie sanda-
łów ktoś nadchodził z komnaty ukrytej za ciemnym
parawanem.
Z prawej strony parawanu wyjrzała tęga, prosta
kobieta o siwych włosach będących świadectwem jej
średniego wieku.
- Pani? - zapytała. - Zdawało mi się, że słyszę twe
kroki.
- Rzeczywiście, Lisho.
- Czy mogę ci coś przynieść tub zrobić coś dla
ciebie?
Przez kilka chwil Semirama zastanawiała się w
ciszy.
- Mały kieliszek czerwonego wina z... Bildeshu?
Nigdy nie pamiętam, skąd ono pochodzi. Wiesz, które
lubię - rzekła.
Lisha weszła do komnaty i podeszła do kredensu
ustawionego przy przeciwległej ścianie. Rozległ się
brzęk szkła. Wkrótce powróciła z umieszczonym na
srebrnej tacy kieliszkiem, który postawiła na małym
stoliku, z prawej strony Semiramy.
- Coś jeszcze, pani? - zapytała.
- Nie. Myślę, że to wszystko.
Podniosła kieliszek i pociągnęła zeń łyk.
- Lisho, czy byłaś kiedyś zakochana?
Kobieta zaczerwieniła się i spuściła oczy.
- Chyba tak. Raz. To było bardzo dawno temu.
- Co się wydarzyło?
- Zabrali go na wojnę. Zginął podczas swej
pierwszej bitwy.
- Co zrobiłaś?
- Pamiętam, że długo płakałam. Postarzałam się.
- Czy wiesz, że dawno, dawno temu byłam
królową w mieście, które już nie istnieje? śe Jelerak
wezwał mnie z krainy umarłych, gdyż moja rodzina
poznała język Starszych, a on potrzebował tłumacza,
kiedy jeden z jego poddanych zaczął postępować w
nieco dziwny sposób?
- Słyszałam o tym. Byłam tu w dniu, kiedy cię
wezwał. Tego wieczoru zobaczyłam cię po raz
pierwszy. Przyprowadzili cię do mnie, wciąż po-
grążoną we śnie, abym się tobą zaopiekowała. Minęły
trzy dni, zanim otworzyłaś oczy, zanim przemówiłaś.
- Tak długo? Nie miałam o tym pojęcia. Po
tygodniu biedny Jelerak odjechał i zostawił nas na
pastwę losu. Minęło tyle miesięcy...
- Biedny Jelerak?
Semirama obróciła się i marszcząc czoło uważnie
przyjrzała się swej służącej.
- Twoja reakcja jest dla mnie zagadką. To już
nie po raz pierwszy. On zawsze był dobrym człowie-
kiem. Zachowujesz się, jakbyś nie była tego pewna.
Lisha dotknęła palcami swojej szarfy. Jej oczy
błądziły gdzieś w przestrzeni.
- Jestem tu tytko sługą.
- Ale dlaczego wszyscy reagują podobnie? Po-
wiedz mi.
- Ja... słyszałam, że przed laty był, jak już
powiedziałaś...
- Ale już nie jest?
Lisha skinęła głową.
- Dziwne... co czas potrafi zrobić z nami - sze-
pnęła Semirama. - Wiele o nim słyszałam, nawet
przed śmiercią. Jednak nigdy w to nie wierzyłam.
Byłam zbyt zajęta myślami o innym mężczyźnie, aby
zwracać uwagę na takie rzeczy. Mój małżonek
zajmował się swymi konkubinami, a moje serce
należało do kogoś innego...
Lisha pojaśniała na twarzy i spojrzała w oczy
swojej pani.
- Tak... - odezwała się Semirama, spoglądając na
wzór zdobiący hebanowy parawan i podniosła do ust
kieliszek.
- Kochałam mężczyznę z rodu Elfów - tego, który
udał się do Shoredan i pokonał potężnego Pierwszego,
Hohorgę. Nawet Jelerak nie był w stanie stawić mu
czoła. Na imię miał Selar. Zginął po wykonaniu
zadania...
- Pani, ja... słyszałam o nim.
- Powinnam była również się zabić, ale nie
zrobiłam tego. śyłam potem przez kitka lat.
Znalazłam pocieszenie w ramionach innych
kochanków. Umarłam we śnie. Gdy teraz o tym
myślę, zdaje mi się, że nie była to czysta gra.
Podejrzewam mojego męża, Randela. Byłam słaba -
zaśmiała się. - Gdybym wiedziała, że powrócę na ten
świat, z pewnością bym to uczyniła.
Przeciągnęła się i westchnęła.
- Możesz odejść, Lisho.
Kobieta nie poruszyła się.
- Pani, chyba nie... nie myślisz o zrobieniu sobie
jakiejś krzywdy, prawda?
Semirama uśmiechnęła się.
- Na Boga, nie. Minęło zbyt wiele czasu, aby taki
gest miał jakieś znaczenie. Już nie jestem tamtą
dziewczyną. Zmęczyły mnie nieco inne sprawy i
dlatego przypomniałam sobie głupie, młodzieńcze
tata. Idź już i niczego się nie bój. Chciałam się tytko
komuś zwierzyć. To wszystko.
Lisha skinęła głową i odwróciła się.
- Wezwij mnie, gdy będziesz czegoś potrzebować!
- Dobrze.
Odprowadziła wzrokiem wychodzącą kobietę. Po
chwili raz jeszcze dotknęła naszyjnika, unosząc mały,
oktagonalny medalion o niebieskawym odcieniu,
inkrustowany ciemnym srebrem. Otworzyła go i
popatrzyła na wyryty wewnątrz portret.
Przedstawiał on twarz młodego mężczyzny
długie, jasne włosy, ostre rysy, przenikliwe oczy,
krótka broda. Biła z niego siła lub determinacja
widoczna w układzie brwi i ust.
Przez moment wodziła po nim wzrokiem, przyło-
żyła do ust, zamknęła i opuściła na szyję. Dopiła wino.
Wstała, przeszła po komnacie, zbierając po dro-
dze drobne przedmioty i przekładając je w inne
miejsce. Skierowała się ku drzwiom, wyszła na
korytarz i po krótkim wahaniu ruszyła przed siebie.
Ponad godzinę włóczyła się po komnatach i
wzdłuż krużganków, schodami w górę, schodami w
dół, nie spotykając żywej duszy. Od czasu do czasu
trafiała na pozostawione pod jej pieczą chwilowe
wizje - jak w jednej z komnat, która zamieniona
została w podwodną grotę, sala, przez którą
przewalał się huragan, korytarz zablokowany lodową
bryłą, ciemna dziura w powietrzu prowadząca
donikąd i wytwarzająca dźwięki egzotycznej muzyki.
W pewnym miejscu jej droga usłana była kwiatami,
innym razem pokrywały ją stada ropuch. W głównej
sali szalała burza, w przedsionku padał delikatny,
błękitny deszcz.
Krok po kroku czuła, jak jej stopy zmieniają
kierunek, prowadząc ją w stronę komnaty Lochu.
Nie miała jednak nastroju do rozmowy z Tualuą,
nawet o czasach, które już minęły.
- Czy jestem ostatnią osobą na tym świecie
zastanowiła się, nie po raz pierwszy - która potrafi z
nim rozmawiać?
Przeszła wzdłuż krużganków otaczających jego
komnatę. Stanęła, spoglądając w górę i w dół. Z
prawej strony dostrzegła jedynie ciemną przestrzeń,
jak gdyby noc przedwcześnie pokryła kopułą odległe,
skaliste pola. Po stronie lewej ziemia była w ciągłym
ruchu, falowała niczym gorący wulkan, unosiła się ku
górze, zmieniała barwy. Mgły gromadziły się na
wschodzie, tworząc wielką, żółtą ścianę.
Podeszła bliżej i siadła na szerokim parapecie,
plecy wsparła na poduszce. W dole nie widać było
żadnych oznak życia.
- Jak wyglądają teraz miasta? - zadumała się. -
Jak bardzo się zmieniły?
* * *
Meliash, pogrążony nad swymi zapiskami, bar-
dziej poczuł, niż usłyszał, że ktoś zawołał jego imię.
Odłożył pióro i wygrzebał swój kryształ.
Ten rozjaśnił się natychmiast, a w jego wnętrzu
ukazała się twarz Rawka, na której matował się nikły
uśmiech.
- Czy przeszkadzam? - zapytał starzec.
- Nie.
- Szkoda. Mam coś dla ciebie. W naszej Księdze
Znaków znalazłem datę rozpoznania tego sygnału.
Było to ponad dwieście łat temu. Sprawdzając akta z
tego samego okresu, natrafiłem jedynie na jedną
osobę o imieniu Dilvish, która natężała do Bractwa -
był pół-Elfem, z Rodu Selara, pomniejszy adept,
zdaje się, że był żołnierzem. Myślę, że kiedyś go
spotkałem. Wysoki mężczyzna.
- Mam przeczucie, że to on. Co jeszcze?
- Kilka lat później zniknął z naszych kronik.
Bez przyczyny. Z pewnością coś się za tym kryje. Nie
mogę sobie jednak przypomnieć co.
- Spróbuj.
- Starałem się. Ale to poza moim zasięgiem.
- A co z tym drugim?
Współczesne archiwa mówią o niejakim
Weleandzie z małego zachodniego miasteczka
Murcave. Drugorzędny mag. Cieszy się poważaniem.
- O niezwykłej sile perswazji, w jedną tub drugą
stronę.
- Nie. Jest szary.
- A Dilvish?
- Też.
- Czy masz jeszcze coś na temat któregoś z nich?
- Jedynie moją ciekawość. Czy mógłbyś mi
wyjaśnić, o co właściwie chodzi?
Meliash przechylił się w tył i zaczął porządkować
swe uczucia, wrażenia i idee. Potem rzekł powoli:
- Moim zadaniem jest sprawdzenie wszystkiego
niezwykłego, a typowego dla... poprzedniego
gospodarza tego zamku. A teraz, ten Dilvish jest
jedyną osobą, która tędy przejechała, mówiąc, że nie
pragnie ukrytej tam mocy. Tak naprawdę
oświadczył, że jego jedynym celem jest zabicie...
byłego pana zamczyska. Przecież nie zmyślał.
- Wielu chciałoby się na nim zemścić.
- Oczywiście. Ale Dilvish był jedynym, który
mówił o tym głośno. Wiedział też, co wydarzyło się w
Lodowej Wieży...
- To w naszym Zakonie nie jest już sekretem.
- Prawda. Ale wspomniał o swej ostatniej wy-
prawie na daleką Północ.
Rawk potargał swą brodę.
- Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Nie wydaje
mi się, abym słyszał o kimś trzecim zamieszanym w tę
sprawę.
- Ależ czyż Ridley nie miał siostry?
- Tak. Ślicznotka. O imieniu Reena. Sama jest
członkiem Zakonu.
- Chyba dotarły do mnie wieści, iż uciekła, nie
sama...
- To brzmi logicznie.
- Czy możemy to jakoś sprawdzić?
- Tak. Wielu naszych członków obserwowało ten
konflikt z zacisza własnych kryjówek. Być może
niektórzy wiedzą coś więcej.
- Czy zechcesz to dla mnie zbadać?
- Nie potrafię sobie wyobrazić, czego to dowie-
dzie.
- Ani ja, w tej chwili. Mam jednak przeczucie, że
coś się za tym kryje.
- W porządku. Przepytam kitka osób i przekażę
ci wszystkie informacje. Ale jaką rolę odgrywa w tym
Weleand?
- Nie wiem. Przybył tu wcześniej i ostrzegł mnie
przed przyjazdem Dilvisha, insynuując, że jest więcej
niż szary i nie należy mu ufać.
- Najprawdopodobniej porachunki osobiste.
Wrócę, kiedy coś będę wiedział. Jego wizerunek
zniknął.
Meliash wyczyścił kryształ rękawem i schował
go. Wstał i przeszedł po obwodzie Krainy Przemian.
Zatrzymał się, splótł ręce na piecach i utkwił wzrok w
czarnej powierzchni, która pojawiła się na
południowym-zachodzie.
* * *
Dilvish skoczył w bok, podtrzymując ramieniem
Blacka i chroniąc go przed upadkiem na ziemię.
- Co to? Co się dzieje? - usłyszał cichy, prawie
znajomy, kobiecy głos.
- Pomóż mi! - wrzasnął Dilvish, napinając
mięśnie i nie spoglądając na dziewczynę, która
właśnie odgarniała włosy z twarzy. - On nie może
upaść! Pospiesz się!
Za moment stała już przy nim, opierając się
plecami o lewy bok Blacka.
- Stormbird, podejdź tu spokojnie - odezwała się
w języku Elfów.
Biały koń ruszył w ich kierunku.
- Dookoła - wskazała głową, przesuwając się ku
Dilvishowi.
Rumak podszedł od tyłu i obrócił się.
- Twój grzbiet, tam gdzie było moje ramię oprzyj
się!
Koń poruszył się i wziął na siebie część ciężaru
Blacka. Dziewczyna spojrzała na Dilvisha i przeszła
na wspólny język:
- I co teraz? - spytała.
- W dół, na ziemię, bardzo ostrożnie, żeby nie
rozbił się na kawałki odpowiedział Dilvish w języku
Elfów, po raz pierwszy od wielu lat.
Przyglądała mu się bacznie przez moment i
skinęła głową.
Minęło kilka minut i Black legł na ziemi.
- Nie rozumiem, co się dzieje szepnęła
dziewczyna. Jeszcze przed chwilą stałam tam, teraz
jest noc, a ty pojawiasz się znikąd, podpierając
posąg... to chyba nie jest koń?
- Nie odpowiedział Dilvish, obracając ku niej
głowę. - Nie. Fevero. To nie jest koń w dokładnym
tego słowa znaczeniu.
Podniosła wzrok i zmrużyła oczy.
- Kim jesteś? - spytała.
- Nie poznajesz mnie?
- Jestem Arlata z Marinty. Fevera to imię mojej
babki.
- ... z Rodu Mirata? - padło kolejne pytanie.
- Zgadza się. Kim jesteś?
- Czy ona jeszcze żyje?
- Być może. Odjechała kitka łat temu do krainy
Twilitów. Zdaje się, że znasz mój ród, ale...
- Wybacz mi. Jestem Dilvish z Rodu Selara.
- Ty? Jesteś tym, o którym powiadają, że przed
wiekami zamieniony został w kamień? - Ten sam.
- Czy to prawda?
- śe byłem kamieniem? Moje ciało, tak. Ale moja
dusza była gdzie indziej. Sama jeszcze przed chwilą
byłaś posągiem. Nie z kamienia, lecz z jakiejś szklistej
substancji - jak mój rumak.
- Nie rozumiem.
- Ja też nie. Czarnoksiężnik imieniem Weleand
przywrócił cię do życia, przenosząc w jakiś sposób
czar na Blacka. Czy znasz tego maga?
- Weleand? Nie, nigdy o nim nie słyszałam.
Byłam więc posągiem?
- Ty i twój rumak. Staliście tam - wskazał ręką. -
Nie pamiętasz, jak to się stało?
- Nic a nic - pokręciła głową. - Pamiętam jedynie,
że zsiadłam tu z konia, by chwilę odpocząć przed
dalszą podróżą. Dotknęłam ziemi, kiedy wiatr zawył
na osobliwą nutę. Uderzył we mnie jak fala i
przypomniałam sobie, że zrobiło się niezwykłe zimno.
Potem usłyszałam twój głos i wydało mi się, iż budzę
się z omdlenia lub głębokiego snu. Przykro mi, że to
twój rumak zapłacił cenę za moje przebudzenie.
- Nie było większego wyboru.
- Gdybym mogła coś zrobić...
- Nie mów tak! Ja też użyłem podobnych słów i
wywołałem to całe zamieszanie. Gadaj tak dalej, a
pojawi się Weleand i przywróci ci poprzednią
postać. Spojrzał w niebo. Śledziła jego wzrok.
- Jaki dziwny księżyc - odezwała się.
- To słońce.
- Co?
- To nie jest prawdziwa noc. Ciemność jest
nienaturalna - wyciągnął dłoń. - A zamek stoi po tej
stronie.
Odwróciła się.
- Nic nie widzę.
- Wierz mi na słowo.
- Co teraz zrobimy? - spytała. - Studiowałam
Sztukę, ale nie znam sposobu, aby przywrócić... to do
życia - wskazała na Blacka. - Co to takiego?
- To długa historia - odparł Dilvish. - Stało się.
Nie mam pojęcia, co czynić. Nie mogę go tutaj
zostawić i nie mogę pozwolić, abyś odjechała sama.
W tym momencie z zamrożonego gardła Blacka
odbiło się echem jedno słowo:
- Jedź! - parsknął.
Dilvish obrócił się, klęknął i położył głowę obok
głowy Blacka.
- Słyszysz! Potrafisz mówić! - krzyknął. - Czy jest
coś, co mogę dla ciebie zrobić?
Serce uderzyło mu kilkanaście razy i głos Blacka
rozległ się ponownie:
- Jedź!
Dilvish podniósł się z ziemi i podszedł do Arlaty.
- Zazwyczaj myśli to, co mówi - oświadczył ale
teraz ja sam czuję się paskudnie. Trudno przewidzieć,
jakie nieszczęścia mogą się wydarzyć i zagrozić mu
jeszcze bardziej.
- Ale skoro mówi, znaczy, że posiada inteligencję
- i jakąś moc, nieznaną naszemu rodowi, pozwalającą
mu przemawiać w tych warunkach.
-I jedno i drugie - odrzekł Dilvish. - To magiczna
istota. Wie o rzeczach, które są mi nieznane. Potrafi
wykryć emanacje Tualui, zanim uderzy fala - teraz
zastanawiam się, czy właśnie przed tym mnie
ostrzegał.
- A zatem co powinniśmy zrobić?
- Myślę, że powinniśmy postąpić tak, jak mówi -
opuścić to miejsce.
Dilvish odwrócił się i wyciągnął rękę.
- Wsiadaj na konia i ruszaj w kierunku zamku.
Podążę za tobą pieszo.
- Jestem pewna, że Stormbird udźwignie nas
oboje - przemówiła łagodnie do konia, który podszedł
bliżej. - Wskakuj!
- Opóźnię twą podróż - rzucił Dilvish.
Potrząsnęła głową.
- Razem mamy większe szansę. Jestem pewna.
Wskakuj!
Dilvish wykonał polecenie, Arlata usiadła za nim.
Poprowadziła Stormbirda na północny-zachód, a gdy
odjeżdżali, Dilvish popatrzył w tył na Blacka, który
leżał niczym bryła lodu.
Niebo zaczęło ciemnieć, a blade słońce świeciło
coraz słabszym blaskiem. Pędzili przez kilka minut,
mijając w biegu dwa lśniące posągi ludzkie. Dilvish
nie poświęcił im zbyt wiele czasu, zdążył jednak
stwierdzić, że żaden z nich nie był Weleandem.
Odległości między upiornymi skamielinami sta-
wały się coraz większe. Warstwa pyłu grubiała, a do
ich uszu docierały odgłosy kopyt Stombirda.
Niespodziewanie śpiewy wiatru umilkły. Przed
nimi, w oddali, pojawił się ogromny, otwarty teren,
na którym ziemia była ciemniejsza i lekko prąż-
kowana. Stormbird przyśpieszył kroku, a po chwili
poczuli ostrą wibrację, po której nastąpiła potężna
eksplozja. Na kilka sekund niebo rozjaśniło się jak w
dzień, i znowu pociemniało.
Dalej droga pojaśniała po raz wtóry, tym razem
dzięki małym, ognistym płatkom, które spadały
niczym śnieg.
Najpierw opadały tylko przed nimi i po prawej
stronie, ale po chwili były już wszędzie, więc Dilvish
rozpostarł swój płaszcz, okrywając nim siebie i
Arlatę. Stormbird zarżał radośnie, skulił uszy i
pogalopował w stronę ostatnich szczytów.
- Te błyski przed nami! - wykrzyknął
Dilvish. - Czy to woda?
Odpowiedź Arlaty zatopiła się w serii eksplozji,
które rozległy się z tyłu i nad nimi. Spadające płatki
były coraz liczniejsze i coraz większe.
- Te ostatnie dźwięki przypominały jakiś śmiech
- zawołała Arlata.
Dilvish, uważając na płaszcz, odwrócił się. Płoną-
ca figura człowieka z grzywą płomiennych włosów
wyrosła przed bladą, kamienną krainą, którą właśnie
opuścili. Postać ta trzymała w prawej dłoni,
uniesionej wysoko ku górze, ogromny puchar ognia, z
którego spadały świecące liście.
- Masz rację! - wrzasnął Dilvish. - To żywioł -
największy, jaki kiedykolwiek widziałem!
- Czy możesz coś z tym zrobić?
- Nigdy nie byłem dobry w żywiołach, z wyją-
tkiem tych ziemskich. Wygląda jednak na to, że przed
nami jest woda.
- To prawda.
Skręcili w prawo. Płaszcz Dilvisha tlił się ze
wszystkich stron. Poczuł, jak pali się końskie włosie.
Stormbird wydał kilka ostrych, przeciągłych dźwię-
ków.
- Bóg jeden wie, co jest w tej wodzie - zauważyła
dziewczyna, kiedy podjechali bliżej. Woda była
ciemna i migocąca, odbijała odległe światła. - Ale nie
może być nic gorszego niż spalenie żywcem.
Dilvish nie odezwał się ani słowem, ale deptał
płatki, które spadały dokoła nich. Tuż obok rozległa
się kolejna seria salw śmiechu. Dilvish spojrzał w
górę i zauważył, że żywioł unosił się dokładnie nad
nimi. Kiedy tak patrzył, żywioł ustawił puchar
pionowo i wylał z niego nieprzerwany strumień ognia
niczym złocisty miód.
- Na koń! On to wszystko wyrzuca! Prosto na
nas! - zawołał.
Arlata wezwała Stormbirda, a koń zmobilizował
swe wszystkie siły, skacząc niczym wielki, biały kot ze
śnieżnych pól. Ognie spadały już poza nimi i
rozpryskiwały się. Dilvish chwycił swe długie
rękawice i zaczął okładać Stormbirda po ogonie, w
miejsca, gdzie pojawiły się płomienie.
Wokół nich rozbryzgiwała się woda, koń zwolnił
kroku, a Dilvish poczuł, że ma nogi mokre aż do
kolan. Wsadził rękawice za pas, pochylił się do
przodu i narzucił na plecy płaszcz. Ognisty deszcz
ustał.
Przejeżdżali przez wodę, która nie zmieniała
swej głębokości, a nawet stawała się coraz płytsza,
choć dno było coraz ohydniejsze. Nie zmącone i
bardzo zimne. Kiedy Dilvish obejrzał się, zauważył,
że żywioł wycofał się do nieruchomego kamiennego
lasu i tylko jego falista, płonąca grzywa i świecące
ramiona widoczne były z oddali.
Nie potrafił zrozumieć odczucia, że coś jest nie w
porządku, dopóki nie zauważył, że choć ognie zgasły,
świat nie był ciemniejszy niż przedtem. Zdawało się
nawet, że jaśnieje. Popatrzył na niebo i dostrzegł, że
księżycowe słońce rozjaśniło się. Spojrzał przed siebie
i zauważył, że teren przed nim błyszczał pełnym
światłem. Powierzchnia wody pokryta była perłową
zasłoną. Świat przy każdym zapadającym się kroku
rozwidniał się. Spowity w mgłach Zamek Wieczności
wynurzył się w całej swej okazałości przed nim, a
jego okna przypominały ciemne oczy potężnego
owada.
- Widzę brzeg! - obwieściła Arlata. - To już
niedaleko. Stormbird może odpocząć...
Po raz pierwszy Dilvish zdał sobie sprawę z
bliskości ich ciał.
- Byłeś żołnierzem, prawda? - spytała.
- Przez pewien czas.
- Nie tylko w dawnych czasach. W ostatnich
kilku latach miałeś pewne zadanie do wykonania.
- Tak, wygraliśmy i to mnie zadowoliło. Po
ostatniej bitwie wypowiedziałem osobistą wojnę.
Czasami ją przerywam, zabieram się do
jakiejkolwiek pracy, uzupełniam swe zapasy i
zaczynam od nowa.
- Czego poszukujesz?
- Człowieka, który zamienił mnie w kamień i
zesłał do Piekieł.
- A któż to taki?
Dilvish wybuchnął śmiechem.
- A po co podróżowałbym przez ten koszmar? To
człowiek, którego zamek stoi tuż przed nami.
- Jel... stary czarownik? Słyszałam, że nie żyje.
- śyje - jeszcze.
- A zatem nie walczymy o moc Tualui?
- Możesz mieć Tualuę. Zostaw mi jedynie jego
pana.
- Oczywiście chcesz go zabić.
- Oczywiście.
- Być może tracisz czas. Zanim tu przybyłam,
zasięgnęłam informacji. Zdaniem Wishlara z
Marshes, nie ma go tutaj. Może nawet nie żyje.
- Wishlar nadal żyje? Znałem go, gdy byłem
chłopcem. Czy nadal przebywa w Ban-Selar?
- Tak, choć tereny te przejęte zostały przez
Orleta Vargesha i nie nazywa się ich dawnym
imieniem. Och... to była twoja rodzina, prawda?
- Tak. Kiedy uporam się z tym problemem,
chciałbym wyjaśnić jego pretensje. Jeśli spotkasz tego
- Orleta - przede mną, przekaż mu moje słowa.
- Dilvish, jeśli ten, którego szukasz, znajduje się
w zamku, możesz już nigdy nie powrócić do domu.
- Z pewnością masz rację. Ale będę szczęśliwy,
jeśli uda mi się zabrać go ze sobą.
- Często słyszałam, że nienawiść jest samobójs-
twem. Teraz w to uwierzyłam.
- Jeśli mi się powiedzie, jestem pewien, że
przyniesie to wiele dobrego innym ludziom i mnie
samemu.
- A jeśli nie, czy nadal jesteś zdecydowany? Tak.
- Jasne.
Stormbird zwolnił kroku, gdy zbliżyli się do
brzegu.
- Czarownik o takiej mocy mógłby zniszczyć cię
jednym spojrzeniem - stwierdziła.
- Black był po to, by mi pomagać. Spotkałem go
w Piekle. Ale nawet bez niego wiem, że Jelerak jest
teraz słabszy niż kiedykolwiek. Mam ze sobą broń,
która wystarczy do wykonania zadania.
Stormbird wydał długi, rżący dźwięk i stanął, z
trudem chwytając powietrze.
- Zamęczyliśmy go do granic wytrzymałości -
odezwała się zeskakując na ziemię. - Poprowadźmy
go do brzegu.
- Oczywiście - odparł Dilvish. Przerzucił nogę i
zsunął się z siodła. - Trzeba go natrzeć, dam mu swój
płaszcz. Możemy odpocząć przez chwi...
Rżenie nie ustawało. Koń szamotał się teraz, a na
pysku pojawiła się piana.
- Ja...
Dilvish zapadł się w muł. Próbował wyciągnąć
stopę, na darmo.
- O, nie! Przebyłam taki szmat drogi -
powiedziała, wpatrując się w jasne słońce
oświetlające wyraźny, piaszczysty brzeg, nad którym
kołysały się trawy, gdzie w polu falowały zagony
niebieskich i czerwonych kwiatów.
Pochyliła głowę i Dilvish posłyszał jej szłoch.
- To nieuczciwe - szepnęła.
Dilvish szarpnął swym ciałem, schylił się do
przodu i oplótł ją ramionami.
- Co robisz?
Pociągnął, podniósł się. Powoli zaczęła wstawać.
Woda wokół nich zamuliła się. Na jej powierzchni
pojawiły się bąble. Zapadał się coraz bardziej, ale
unosił ją nad sobą.
- Złap Stormbirda - nakazał, robiąc skręt ciałem.
- Wchodź na niego!
Wyciągnęła ramiona, złapała rumaka za grzywę
lewą ręką, prawą przerzuciła przez grzbiet. Tonąc
Dilvish wypchnął ją w górę i przed siebie. Wciągnęła
się na koński grzbiet, przerzuciła nad nim zabłoconą i
mokrą nogę, wyprostowała się.
- Odpocznij. Zregeneruj swe siły - nakazał
Dilvish - a potem płyń do brzegu!
Powiedziała coś do Stormbirda i pogłaskała go.
Szamotanina ustała. Stanął nieruchomo. Dziewczyna
przechyliła się nieco i chciała dotknąć Dilvisha.
Odległość jednak była zbyt duża.
- Nie da rady - westchnął. - W ten sposób mi nie
pomożesz. Ale gdy znajdziesz się na brzegu... widzisz
te drzewa po lewej stronie? Użyj miecza. Obetnij
długą gałąź. Rzuć ją w moim kierunku.
- Dobrze - zgodziła się, rozpinając płaszcz.
Zamilkła, przyglądając mu się przez chwilę.
- Być może, gdybyś złapał jeden róg, mogłabym
cię stąd wyciągnąć.
- Albo ja wciągnąłbym cię do środka. Nie. Zrób
to z brzegu. Chyba mam pod sobą stały grunt.
- Czekaj... A jeśli potnę płaszcz i powiążę jego
kawałki? Mógłbyś chwycić jeden koniec i zawiązać go
pod pachami. Popłynęłabym do brzegu z drugim
końcem, a potem wyciągnęłabym cię na powierz-
chnię.
Dilvish wolno skinął głową.
- To może się udać.
Dobyła miecza i pocięła długi płaszcz na pasy.
- Przypominam sobie teraz, że już o tobie
słyszałam - rzekła - o człowieku, który żył dawno,
dawno temu. To dziwne uczucie widzieć cię tutaj,
pamiętając, że kochałeś moją babkę.
- Co o mnie słyszałaś?
- Śpiewałeś, tworzyłeś poezję, tańczyłeś, polo-
wałeś. Nikt by nie przypuszczał, że zostaniesz
pułkownikiem w Armiach Wschodu. Dlaczego od-
szedłeś, wybierając takie życie? Czy to przez moją
babkę?
Dilvish uśmiechnął się lekko.
- A może to było zamiłowanie do włóczęgi? Albo
jedno i drugie? - stwierdził. - To było tak dawno.
Pamięć mnie zawodzi. Dlaczego pragniesz mocy,
która kryje się w tym skalnym gmachu przed nami?
- Dzięki niej mogłabym uczynić wiele dobra.
Świat pełen jest zła, które musi być naprawione.
Skończyła cięcie i schowała miecz. Zaczęła wią-
zać pasy materii.
- Ja też tak kiedyś myślałem - odezwał się
Dilvish. - Próbowałem nawet naprawiać wyrządzone
zło. Ale świat się nie zmienił.
- Jesteś tu, by znowu spróbować.
- Może... Ale nie mogę okłamywać sam siebie.
Moje uczucia nie są tak szlachetne. Jest to bardziej
sprawa zemsty niż chęć oczyszczenia tego świata ze
wszelkiego zła.
- Zemsta może być słodsza, jeśli pomyślisz o tym
drugim.
Dilvish zaśmiał się chrapliwie.
- Nie. Moje uczucia nie są tak łagodne. Nie chcesz
nawet ich poznać. Słuchaj, gdyby udało ci się zdobyć
moc, której szukasz, to to, co spróbujesz z nią zrobić,
odmieni cię...
- Tak myślę. Mam nadzieję.
- Ale nie całkiem tak, jak się spodziewasz. Jestem
tego pewien. Niełatwo jest odróżnić dobro od zła lub
je rozdzielić. Popełnisz wiele błędów.
- A ty jesteś pewien tego, co robisz?
- To co innego. I nie zawsze mi się to podoba.
Czuję jednak, że muszę to zrobić, choć nie wpływa to
na mnie najlepiej. Być może chciałbym śpiewać i
tańczyć - kiedy się stąd wydostaniemy. Zawrócić i
pognać do domu.
- Pojedziesz ze mną?
Dilvish odwrócił głowę.
- Nie mogę.
Uśmiechnęła się, zwijając skrawki materiału.
- W porządku. Wszystko powiązane. Łap za
koniec.
Rzuciła mu węzełek. Chwycił go, przeciągnął pod
pachą, wokół pleców i pod drugą pachą. Związał go
na piersiach.
- Dobrze - pochwaliła, splatając drugi koniec na
talii i przewieszając miecz przez plecy. - Kiedy oboje
znajdziemy się na brzegu, jedno z nas może popłynąć
z powrotem i założyć linę na Stormbirda. Wtedy
wyciągniemy go oboje. Mam nadzieję.
Pochyliła się do przodu i po raz wtóry przemówi-
ła do konia, gładząc go po szyi. Rumak parsknął,
podrzucił głowę, ale nie ruszył z miejsca.
- W porządku - rzekła, podciągając stopy i
przykucając na grzbiecie Stormbirda. Aby utrzymać
równowagę, jedną ręką chwyciła go za grzywę.
Zwolniła uścisk i wyprostowała ramiona.
- Teraz! - krzyknęła.
Ręce poleciały do przodu, nogi wyprostowały się.
Przecięła wodę w potężnym skoku, sięgając prawie
brzegu, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch.
Po chwili zamachała rękoma. Podniosła głowę i
zaczęła wstawać. Nagłe wrzasnęła: - -- Tonę!
Dilvish pociągnął za słabo napiętą linę, która ich
łączyła, wciągając dziewczynę do wody. Stała już po
kolana w błocie, zapadając się gwałtownie.
- Nie ruszaj się - nakazał Dilvish, naprężając linę.
- Chwyć koniec obiema rękami.
Złapała linię i pochyliła się w przód. Miarowym,
wolnym ruchem, Dilvish zaczął ją holować. Przestała
tonąć i jeszcze bardziej schyliła głowę.
Nagłe rozległ się krótki, ostry dźwięk. Lina pękła
i dziewczyna upadła na twarz.
- Arlata!
Próbowała wydostać się na powierzchnię. Włosy
i twarz umazane miała w błocie. Dilvish usłyszał jej
szloch, kiedy zaczęła tonąć ponownie. Zaklął cicho,
trzymając w dłoniach zerwaną linę.
ROZDZIAŁ V
- Panie, proszę, jak mogę odpoczywać, skoro
wskakujesz i wyskakujesz z łóżka z tak irytującą
częstotliwością? - powiedziała ciemnooka dziewczyna
o jasnych włosach.
- Wybacz mi - poprosił Rawk, odgarniając jej
włosy i głaszcząc po policzku. - To znowu sprawa tego
przeklętego Zakonu. Ciągle myslę o archiwach, które
muszę sprawdzić. Zaglądam do nich i niczego nie
znajduję, rezygnuję, i tak od nowa.
- A co to za problem?
- Mhm. Nic takiego, w czym mogłabyś mi pomóc,
kochanie - położył szponiastą dłoń na jej ramieniu. -
Próbuję dowiedzieć się czegoś więcej o facecie
imieniem Dilvish.
- Dilvish Oswobodziciel, bohater spod Portaroy?
- spytała. - Ten, który wezwał zaginione legiony z
Shoredan do ponownej obrony miasta?
- Co? Co ty mówisz? Kiedy to było?
- Ponad rok temu, tak myślę. Znany też jako
Dilvish Przeklęty w ludowej balladzie - ten, którego
Jelerak zamienił w posąg na kilkaset lat?
- Na Boga!
Rawk wyprostował się.
- Teraz przypominam sobie sprawę posagu
stwierdził. - To właśnie ten fakt nie dawał mi
spokoju! Oczywiście...
Szarpnął za brodę, przeciągnął językiem po pień-
kach zębów.
- Nie do wiary! - odezwał się w końcu. - Ta
sprawa jest bardziej złożona niż mi się zdawało.
Zastanawiam się zatem, co taki Weleand mógł mieć
przeciwko takiemu człowiekowi. Jeśli można
nawiązać z nim jakiś kontakt, muszę go o to zapytać.
Być może uda mi się wszystko wyjaśnić, zanim złożę
ostateczny raport.
Przechylił się i przeciągnął ustami po policzku
dziewczyny.
- Dziękuję ci, gołąbeczku.
Wstał z łoża powiewając nocną koszulą i wyszedł
z komnaty.
Popędził w stronę wielkiej biblioteki Zakonu, ku
bliżej nieokreślonemu meblowi. Zaczął gmerać w je-
dnej z szuflad. Po chwili wstał, trzymając w dłoniach
kopertę z wypisanym napisem ,,Weleand".
Otwierając ją zauważył, iż zawiera pasmo
siwych włosów złączonych kroplą czerwonego wosku.
Wyjął je i przeniósł na stojący w rogu czarny
stół. Tam położył je obok żółtej, kryształowej kuli.
Usiadł i spojrzał przed siebie. Poruszając ustami,
dotknął palcami białych kosmyków.
Po chwili kryształ pokrył się mgłą. Jakiś czas się
to utrzymywało. Rawk zaczął powtarzać imię „We-
leand". W końcu kuła rozjaśniła się. Z wnętrza
przyglądał mu się łysiejący mężczyzna o żylastej
twarzy. Zdawało się, że brakuje mu tchu.
- Tak? - zapytał.
- Jestem Rawk, Archiwista Zakonu - przedstawił
się Rawk. - Przepraszam, że niepokoję cię w trakcie
tak żmudnego przedsięwzięcia, ale jest coś, co
mógłbyś nam wytłumaczyć.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- śmudnego przedsięwzięcia - zdziwił się. - To
tylko maleńkie zaklęcie...
- Nie musisz być taki skromny.
- ... interesujące głównie tych, którzy praktykują
czary zwierzęce. Oczywiście, jestem dumny z efektów,
jakie wywiera na świerzb.
- Świerzb?
- Świerzb.
- Ja... Czyż nie przebywasz teraz u podnóża
Kannais w zmiennej strefie, obok Zamku Wieczno-
ści?
- Leczę teraz chore konie w stajni, tu - w
Murcave. Czy to jakiś żart?
- Jeśli tak, to my padliśmy jego ofiarą, a nie ty.
Czy wiesz coś o człowieku imieniem Dilvish, dosia-
dającym metalowego rumaka?
- Znam tylko jego dobre imię - odparł Weleand. -
Mówi się, że odegrał istotną rolę w jednej z
granicznych wojen pod Portaroy, o ile dobrze
pamiętam. Nigdy go nie spotkałem.
- I nie rozmawiałeś ostatnio z przedstawicielem
Zakonu o imieniu Meliash?
Mężczyzna zaprzeczył głową.
- Wiem, kto to taki, ale i jego nigdy nie
widziałem.
- Ach, zatem nas oszukano. Nie wiem, kto to
zrobił. Dzięki, że poświęciłeś mi swój czas. Prze-
praszam za kłopot.
- Zaczekaj! Chcę przynajmniej wiedzieć, o co
chodzi.
- Ja też. Ktoś - jakiś człowiek biegły w Sztuce -
wykorzystał ostatnio twe imię. Daleko na Południu.
Nie jest zbyt przychylnie nastawiony do Dilvisha,
który także tam przebywa. Nie mogę powiedzieć,
abym rozumiał, o co tu chodzi.
Weleand pokiwał głową.
- Najprawdopodobniej są rywalami - stwierdził -
a ten, który wykorzystuje moje imię, nie ma z
pewnością uczciwych zamiarów. Daj mi znać, co z
tego wyniknie, dobrze? Cieszę się dobrą sławą i nie
chcę, by cokolwiek ją splamiło.
- Uczynię to z pewnością. Powodzenia ze świe-
rzbem.
- Dzięki.
Kryształ pociemniał znowu, ale Rawk wciąż
wpatrywał się w jego głębiny, próbując uporząd-
kować swe myśli. W końcu wstał i wrócił do łóżka.
* * *
Wspominając minione czasy i marząc o jasnym
świecie na zewnątrz, Semirama obserwowała Krainę
Przemian. Nadchodził czas kolejnej fali o ogromnej
siłę niszczenia - która się miała przez nią przetoczyć.
Semirama uśmiechnęła się. Wszystko odbywało się
zgodnie z planem. Gdyby się udało, mogłaby wyrwać
się stąd, by podziwiać nowe wcielenie świata. Jakie
stroje są teraz w modzie? - zastanowiła się.
W dole ujrzała dwie postaci na koniu wynurzają-
ce się z ciemności i rozbryzgujące niemrawe wody
zdradliwej sadzawki.
Po co tu jadą? - pomyślała. - Nic się tu nie
zmieniło, a zatem muszą wiedzieć, że wszyscy ich
poprzednicy przegrali. Skąpstwo i głupota - doszła do
wniosku. Już za jej życia zanikły wszelkie szlachetne
odruchy. A jednak...
Koń stanął, tuż przy brzegu. Dwaj żądni mocy
poszukiwacze o mało co nie opuścili na zawsze tego
świata.
Leniwie pochyliła się do przodu i przesunęła
dłonią po oknie, wypowiadając zaklęcie pobudzenia,
kierując je w stronę pary na koniu.
Scena zmieniła się gwałtownie, a Semirama zro-
biła kitka dziwacznych min. Po raz kolejny dotknęła
okna i szepnęła kitka słów w melodyjnej tonacji.
Elfia dziewczyna była dość pospolitej urody.
Smukła blondynka z Marinty lub Miraty. Ale
mężczyzna...
- Selar! - z trudem zaczerpnęła powietrze,
dotykając gardła. Szeroko otworzyła oczy. - Selar...
Dziewczyna zsiadła z konia. Mężczyzna uczynił
to samo.
- Nie!
Semirama podniosła się. Pięści miała mocno
zaciśnięte. Obie postacie stały teraz w wodzie,
szarpiąc się. I jeszcze coś...
Zmienna fala! Nadchodziła!
Odwróciła się i pobiegła w stronę Komnaty
Lochu, ćwierkając po drodze frazy w języku Star-
szych. Kiedy weszła do zadymionego pokoju, za-
uważyła, że demon Barana, którego poskromiła już
wcześniej, czaił się w rogu ogryzając kość.
Rzuciła kilka pojedynczych słów w mabrahoring,
a on skulił się. Dotarła do skraju lochu i wydała z
siebie trzy wibrujące nuty. Po kilku chwilach
powtórzyła je. Z mrocznej powierzchni wyłonił się
ciemny, niewyraźny kształt i skręcił się powoli.
Wydobył z siebie jedną, dźwięczną nutę. Odpowie-
działa złożoną arią, a usłyszała bardzo krótki ton.
Westchnęła, a na jej twarzy zawitał uśmiech.
Wymienili jeszcze kilka nut. Po chwili obok niej
pojawiła się długa macka, a ona wzięła ją w ramiona.
Stała tak przez moment, nieruchomo, a jej ciało
zaświeciło delikatnym blaskiem.
Kiedy z pożegnalnym dźwiękiem wypuściła ją z
rąk i odwróciła się, wyglądała na wyższą i silniejszą,
wzrok miała dziki. Gdy zbliżyła się do demona, jej
oczy miotały błyskawice. Demon wypuścił kość i
przykucnął, kiedy wskazała na niego palcem. Jego
krzywe oczy były w ciągłym ruchu.
- Tam - powiedziała, wskazując na galerię, którą
właśnie opuściła. - Chodź ze mną!
Wykonał polecenie, ale gdy tylko minęli bramę,
zaczął biec susami. Po raz drugi podniosła palec, z
którego wystrzelił ogień i otoczył demona. W tej
chwili jej niezwykła emanacja osłabła.
Demon stanął i zaszlochał. Skrzywiła palec i pło-
mienie zniknęły.
- Rób to, co ci każę - krzyknęła, podchodząc
bliżej. - Jasne?
Demon padł przed nią na twarz, chwycił ja
delikatnie za prawą kostkę i postawił jej stopę na
swojej głowie.
- Doskonale - stwierdziła. - Już na początku
należy dokładnie zdefiniować wzajemne zależności.
Postawiła stopę na ziemi.
- Wstawaj. Chcę, abyś towarzyszył mi do samego
okna. Jest tam coś, co musisz zobaczyć.
Wróciła na swój dawny punkt obserwacyjny i
spojrzała w dół. Dziewczyna grzęzła teraz na brzegu,
a mężczyzna nadal pozostawał w wodzie, przy koniu,
zanurzonym po szyję. Dziewczyna zapadła się po pas.
- Czy widzisz tego człowieka w zielonej chuście,
obok konia? - spytała.
Kiedy demon chrząknął twierdząco, rzekła:
- Chcę go.
Wyciągnęła dłoń i położyła ją na głowie po-
tworka.
- Pamiętaj, nie wolno ci spocząć, zanim nie
uratujesz go i sprowadzisz tutaj, żywego i bez jednej
rany.
Demon zrobił krok w tył.
- Ale... ja... też utonę - burknął, drżąc na całym
ciele. - Ja... nie lubię... wody - dodał. Wybuchnęła
śmiechem.
- Współczuję ci - rzekła. - Ale zdaje się, że
potrzeba nam czegoś trwalszego.
Ruszyła w głąb galerii, po której przesuwały się
taczki i wózki wypełnione odchodami ze stajni.
Zlustrowała wzrokiem komnatę i skierowała się na
łewo.
Machając chusteczką, schyliła się, rozłożyła ją na
ziemi i wypełniła garściami zeschniętej gleby. Kiedy
w środku chusteczki wyrósł pokaźny kopiec, położyła
na jego czubku swój palec. Upiorne światło opuściło
ją. Ponownie nabrała ludzkiego wyglądu, była teraz
mniejsza, bardziej zwyczajna. Z piaszczystej
piramidy wypływało słabe światełko.
Uniosła rogi chusteczki i zawiązała je na supeł.
Wstała i pokazała zawiniątko demonowi.
- Słuchaj - nakazała. - Musisz to zabrać ze sobą.
Gdy dotrzesz do miejsca, w którym zaczynają się
ruchome piaski, rzuć to przed siebie. Zastygną na
znaczną głębokość, więc przejdziesz po nich bez
trudu. Zrób to samo z wodą, a pojawi się lodowy
most, który ułatwi ci drogę. Nie obawiaj się, nic się
nie stanie, o ile będziesz działał szybko. Proszek nie
będzie tak skuteczny w przypadku istot żywych. A
jednak roztropniej mieć go przy sobie. Trzymaj!
Szponiasta dłoń chwyciła węzełek.
- Jeśli będzie się opierał i nie zechce ci towarzy-
szyć - dodała - możesz pozbawić go przytomności
ostrym uderzeniem o tutaj, w kość tuż za uchem.
Uważaj, abyś nie roztrzaskał mu czaszki. Pamiętaj, że
chcę go żywego i bez obrażeń.
Odwróciła się.
- A teraz chodź ze mną! Wyruszysz z małego
saloniku przy głównej komnacie. Ten teren musi być
pusty o tej porze dnia. Spieszmy się.
W zamku i jego otoczeniu nie działo się teraz nic
osobliwego. Semirama straciła swój blask.
* * *
Baran zamówił potężny posiłek do swych apar-
tamentów i czekając nań, przechadzał się wolnym
krokiem. Raz jeszcze pomyślał o Semiramie, tym
razem jak o swej powiernicy i źródle informacji o
Jeleraku niż jak o swej przyszłej kochance. Wspiął się
na trzecie piętro, postał przez moment pod drzwiami,
poprawił szaty i zapukał.
Drzwi otworzyła Lisha.
- Czy jest twa pani? - zapytał.
Lisha zaprzeczyła głową.
- Wyszła. Nie jestem pewna dokąd i kiedy wróci.
Baran zastanowił się przez chwilę.
- Gdy wróci - odezwał się powtórz jej, że
wpadłem, aby dokończyć dyskusję, która może
okazać się pożyteczna.
- Zrobię to, panie.
Wyszedł. Na posiłek trzeba było jeszcze trochę
poczekać.
Wspiął się po schodach, docierając do sali, w któ-
rej przed zwierciadłem siedział wyprostowany nie-
wolnik.
- Jakieś zmiany? - zapytał.
- Nie, panie. To wciąż tam jest.
- Bardzo dobrze. Zamknął za sobą drzwi,
doszedł do schodów i ruszył w dół. Zachichotał przez
chwilę, a potem zmarszczył czoło.
Jeśli zdołam zagrodzić dostęp draniowi na wy-
starczająco długi czas i przejmę kontrolę nad Tualuą,
to potem wpuszczę go i rzucę mu wyzwanie. Jeśli się
nie pojawi, sam go znajdę. Kiedy już go pokonam,
nawet Zakon drżeć będzie na widok mego cienia.
Przypuszczam, że mógłbym ich wszystkich zetrzeć na
proch. Choć może nie... Nawet on tego nie próbował.
Z drugiej strony, oni mają swe zwyczaje. Może o to
chodzi. Zastanawiam się, czy polubiłbym rządzenie tą
grupą...?
Zatrzymał się i oparł o balustradę. Rozejrzał się
po przestronnym pokoju o wysokich ścianach. Wokół
pełno było drzwi różnej wielkości, prowadzących
donikąd; przedsionków zatapiających się w nicości, a
pośrodku sterczała wyschnięta fontanna. Podobnie
jak w przypadku wielu innych rzeczy w tym zamku,
nigdy nie zdołał odgadnąć jej przeznaczenia. Zdał
sobie sprawę, że Jelerak wie o sprawach, o których
on, Baran, nigdy się nie dowie. W tym momencie
przeraził się, poczuł zawrót głowy i cofnął się od
balustrady.
A jeśli ona już wie? Jeśli Semirama posiada już
klucz, panuje nad mocą i jedynie bawi się moim
kosztem - udając, że istnieje jakaś przeszkoda w
nawiązaniu kontaktu?
Zaczął schodzić po schodach, opierając się dłonią
o ścianę, z odwróconą od balustrady twarzą.
Któż to mógł wiedzieć? Ona jest z pewnością
jedyną istotą na tym świecie, która potrafi zrozumieć
tę mowę. Nawet Jelerak nie znał jej zbyt dobrze. Nie
miał takiej potrzeby. Zawsze korzystał ze swych
zaklęć, by kontrolować potwora. Aż ten wpadł w szał.
Gdyby go rozumiał, potrafił z nim rozmawiać, nie
musiałby używać potężnych, skomplikowanych
czarów, aby ją tu sprowadzić. Wstrętny, śliski potwór
babrający się w odchodach. Z pewnością się nimi
żywi. To rodzinne. Kapłani i kapłanki Starszych.
Musieli wiedzieć coś, o czym my nie mamy pojęcia,
nawet czarownicy. Podstępni i nikczemni, jak ich
pupilki. I ich moce też. Nie doprowadzaj jej do szału,
zanim nie będziesz pewien. Może rzucić cię
potworowi na pożarcie.
Przylgnął do ściany.
A jeśli już wie, przejęła kontrolę, to na co
czekać? Jeśli tak się stało, to gra idzie o wysoką
stawkę. Czy była ostatnią z rodu? Muszę to
sprawdzić. Ogarniają mnie dziwne myśli... Dlaczego
ona, skoro mógł wezwać każdego z tej rodziny? Znał
ją w dawnych czasach, dlatego. Zastanawiam się, jak
dobrze ją znał. Nigdy nie myślałem, aby ten staruch
mógł dosiąść czegoś innego niż miotły, ale przecież
kiedyś i on był młody... Teraz ona udaje się we
wszystkie właściwe miejsca. Musiała sprawować silną
władzę. Chciałbym ją kiedyś zadziwić Dłonią... A
może to kiedyś razem robili i dlatego wybrał ją...?
Trafił na podest, skręcił, stanął i wzruszył ramio-
nami.
Jakie strome schody. Ciemno. Od lat nie byłem
w takiej sytuacji, choć...
Przysiadł na górnym schodku, spuścił w dół
stopy, opuścił się niżej, znów obsunął stopy. Twarz
miał mokrą, zęby mocno zaciśnięte.
Nie mogę, od kiedy spadłem z drzewa, matko!
Dlaczego teraz? Minęło tyle czasu... Nie chcę, aby
ktoś się teraz pojawił i zobaczył mnie... Och, nie
chcę!
Cal po calu zsuwał się w dół po schodach.
Pomysł o czymś innym, to pomoże...
Poruszał nogami, rękami, siedzeniem; i jeszcze
raz w dół...
Załóżmy, że to prawda? Przypuśćmy, że przejęła
kontrolę i teraz czeka tylko na powrót starego ,
kochanka? śe te wszystkie działania to bzdura? Dla
mojego dobra? Codziennie coraz dalej wysuwam
szyję. Ona się uśmiecha, kiwa głową i bałamuci mnie.
Ale kiedy wróci Jelerak, wyć będę w otchłaniach
Piekieł... A jeśli...
Następny krok. I jeszcze jeden. Dotknął
policzkiem ściany. Oddychał z trudem.
Nie mogę go wpuścić, póki jestem silny. Ale jak?
Postawić podwójne straże przy zwierciadle? Zastawić
pułapki i nastraszyć go? Wpuścić go, a potem
natychmiast zniszczyć? To może się nie udać. W ten
sposób ja też przegram. Musi być jakieś inne
wyjście... Co za wspaniały czas na jedno z tych
zaklęć! Minęło tyle lat...
Wciąż posuwał się w dół. Oczom jego ukazał się
kolejny podest.
Oczywiście, to nie takie proste. Mogę jedynie
zgadywać. Mógł wybrać ją spośród królowych
Piekieł... Prawdopodobnie tak było... Z drugiej strony
wzgardziła mną kilkakrotnie. Nie zrobiłaby tego,
gdyby nie była mu wierna.
Trzy szybkie kroki. Krótka przerwa na odpoczy-
nek.
Gdybym wiedział, że tai jakąś tajemnicę,
zmusiłbym ją do mówienia. Potem dostałbym wszyst-
ko... Jakie to dziwne! To miejsce jest tak spokojne!
Dopiero teraz to zauważyłem... Co to może być?
W pośpiechu pokonał ostatnie stopnie, wstał,
wspierając się na balustradzie.
Pójdę spojrzeć na ten wielki, ohydny loch - za-
decydował. - Jelerak zdaje się być wszędzie.
Puścił barierkę i słaniając się na nogach ruszył w
stronę galerii.
A potem smaczna kolacja. Muszę sobie to wszy-
stko poukładać.
* * *
Meliash przysiadł na szczycie pagórka w
znacznej odległości od obozowiska i podziwiał
roztaczający się widok. Kraina Przemian przestała się
przeobrażać. Mgły rozpłynęły się, ucichł wicher, a
krajobraz zamarł w bezruchu. Widział teraz rozległy,
pusty teren, zamarznięte, wykrzywione kształty.
Gdzieś w oddali wyrastał zamek jego ostra sylwetka
lśniła w zachodzącym słońcu. Bezskutecznie starał się
dostrzec jakikolwiek ślad ruchu.
Zadecydował, iż należy powiadomić o tym prze-
łożonego - Holruna - a gdyby był nieobecny, innego
członka Rady. Jednak warto by mieć coś więcej do
przekazania, a nie goły fakt, że zawirowania ustały.
Gdyby tylko potrafił wytłumaczyć tę ciszę...
Niechętny był wyprawie w pojedynkę, w obawie,
aby nawałnica nie rozpoczęła się nagle od nowa. Nie
była to kwestia tchórzostwa lub przesadnej ostroż-
ności. Do tych zadań nigdy nie wybierano ludzi
bojaźliwych, impulsywnych ani zbyt ostrożnych.
Najważniejsze było utrzymanie posterunków. Wła-
ściwy dobór strażników pomagał powstrzymać
najgwałtowniejsze ataki z zewnątrz i hamować
wszelkie próby przekroczenia granic, które utworzyli
wokół posiadłości. Strażników dobierano pod
względem ich poczucia obowiązku i gotowości
wykonywania najtrudniejszych zadań. Meliash nie
miał ochoty odjeżdżać zbyt daleko od miejsca, w
którym umieszczono czarną różdżkę.
Westchnął i sięgnął po kryształ. Nadszedł czas,
by poinformować Holruna. Być może coś zasugeruje.
Być może sama Rada ruszy się, by spenetrować
to miejsce, na tym czy innym poziomie, i dokona
szybkiego rozpoznania. Wątpił jednak, aby
przystąpili do tego natychmiast. Nadal pozostali
przewrażliwieni na punkcie wszystkiego, co pachniało
Jelerakiem...
Polerując kryształ zastanawiał się, co stało się z
tymi, których przepuścił do środka. Być może jeden z
nich przedarł się i wywołał ten... bezruch.
Ułożył bursztynową kute na kolanach i spojrzał
w nią. Wnętrze jej było już zmącone. Próbował
oczyścić swój umysł i skoncentrować się, ale to było
bardzo trudne. Poczuł ból głowy. Porzucił próbę
nawiązania kontaktu. W jednej chwili kryształ
rozjaśnił się i stary Rawk wyszczerzył zęby do
Meliasha.
- Masz bardzo zatroskaną minę, synu. Coś cię
trapi?
- Być może - padła odpowiedź. - Tak czy inaczej
widzę wszystko w krysztale. Czy masz coś dla mnie?
- Chyba tak, bo moja pani wykopała mnie
właśnie z łoża, abym ci o tym powiedział. Czy musimy
się na to godzić?
- Mądry człowiek może zmienić utarty bieg
rzeczy, ale to nie musi dać dobrego efektu. Jaka jest
jej wiadomość?
- Po pierwsze, muszę ci przekazać, że człowiek,
który przejeżdżał przez twój posterunek i rzekomo
nazywał się Weleand, kłamał. Rozmawiałem z pra-
wdziwym Weleandem wcześniej. Jest stajennym w
Murcave i zajmuje się chorymi końmi. Po drugie,
istnieje prawdopodobieństwo, iż twój Dilvish jest tym,
którego Jelerak przemienił w głaz w czasach, których
nie sięgają nasze stare archiwa. Przypuszcza się, że
ostatnio powrócił do życia, odznaczając się w
granicznej bitwie pod Portaroy i budząc legiony z
Shoredan, by w ten sposób pomóc miastu. Krąży
nawet o nim pieśń. Zaśpiewała mi ją, zanim wyrzuciła
mnie z pościeli. Pieśń wspomina o metalowym
rumaku i napomyka o nieustającej walce z
czarownikiem.
- Cieszę się, że jej wysłuchałeś.
- To była porywająca pieśń. A teraz, jeśli
pozwolisz...
- Czekaj. Co o tym myślisz?
- Och, chyba ma rację. Zazwyczaj się nie myli.
Choć jej podejrzenia są troszeczkę melodramatyczne.
- Chciałbym je jednak usłyszeć.
Rawk wytarł ślinę z kącika ust.
- Cóż, jestem pewien, że się uśmiejesz. Mnie to
rozbawiło. Ona uważa, że Weleand to Jelerak w
przebraniu, który próbuje przedrzeć się do własnego
zamku, bo jest zbyt osłabiony obrażeniami, których
doznał na Północy. Nie pozwalają mu one na użycie
potężnej siły.
- A skąd ona wie, co wydarzyło się na Północy?
- Mówię przez sen. Wszystko jedno - dziewczyna
twierdzi, że Jelerak wie o pościgu Dilvisha. Dlatego
cię przed nim ostrzegał, mając nadzieję, że
zatrzymasz jego wroga. I co byś zrobił z taką
dziewczyną?
- Zaproponuj jej swą pracę - zasugerował
Meliash.
- Myślisz, że coś w tym jest?
Takiej możliwości nie można odrzucić. Jeśli
rzeczywiście coś w tym jest, to uważam, że... Cóż. Kto
wie? Podziękuj jej w moim imieniu. Tobie też
dziękuję.
- Cieszę się, że się na coś przydałem. A propos...
- Tak?
- Jeśli spotkasz tego Dilvisha, powiedz mu, że
zalega z płatnościami.
Rawk zakończył rozmowę, a Meliash odwrócił
wzrok w kierunku wież Zamku Wieczności. Teraz
potrzebował informacji o tym miejscu. Choć w tej
chwili nie było na to czasu.
* * *
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior
rzadko wykorzystywany był przez ziemskich adep-
tów, gdyż użycie imienia demona niezbędne było w
obrzędach zobowiązujących go do niewolniczej pracy.
Wystarczyło przeoczyć jedną sylabę a magik
opuszczający z uśmiechem krąg odkrywał, że demon
uśmiecha się również.
Potem, zostawiając artystycznie rozrzucone
szczątki wokół magicznego kręgu, demon powracał
do piekielnej krainy, ciągnąc za sobą małą pamiątkę
po zabawnym interludium.
Jednak na nieszczęście
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliora,
Baran o Trzech Dłoniach pochodził z Blackwold, w
którym posługiwano się skomplikowanym,
aglutynacyjnym językiem. Dlatego znalazł się na
służbie mieszkańców Zamku Wieczności -
niebezpiecznie osadzonego artefaktu ziemskiego,
który przerażał go bardziej niż cokolwiek w jego
własnej ojczyźnie. To dlatego teraz schodził ostrożnie
w dół stoku przez wypaczony krajobraz, z misją, w
kierunku tego lepkiego terenu, którego do tej pory
unikał, na żądanie kobiety, której bał się nade
wszystko, ze względu na towarzystwo, w którym
przebywała. Dlatego tym bardziej obawiał się
porażki, bardziej niż wywrotki i nadwerężenia swych
krzywych nóżek, zadziwiająco dopasowanych do
osobliwych warunków jego małego legowiska w tym
niezwykłym miejscu. Jego przekleństwa brzmiały jak
najpobożniejsze strofy przetłumaczone na
mabrahoring. I właśnie teraz miotał przekleństwa,
gdyż droga stała się skalista i stroma. Ścisnął mocniej
chusteczkę, powtarzając otrzymane instrukcje.
Zbliżył się do spokojnej już sadzawki, na powierzchni
której sterczeli jacyś ludzie i koń niczym szachy na
błękitnym blacie stołu.
Miał przyprowadzić jej człowieka. Tak.
Mężczyznę. Trochę dalej...
Minął drzewa i miejsce, gdzie zaczynała się
plaża. Ruszył jej brzegiem. Gdy znalazł się
naprzeciwko uwięzionych ludzi, stanął, by rozwiązać
chusteczkę. Ludzie dostrzegli go i zaczęli krzyczeć coś
do siebie. Zastanowił się, kogo będzie mógł pożreć
człowieka czy konia.
Przypomniał sobie niecierpliwy głos Semiramy i
doszedł do wniosku, że rozsądniej będzie zrezyg-
nować z tej przyjemności.
Wygrzebał garść lodowego pyłu i rzucił go przed
siebie na plażę. Piasek zmarszczył się i pękł. Zbadał
teren, stwierdził, że utrzyma jego ciężar i ruszył
przed siebie.
Zbliżając się do dziewczyny wyszczerzył zęby i
stanął. Nie był w stanie jej ominąć. Drogę zagradzał
mu jakiś niewidzialny mur. Wyciągnął swe czułki w
kilku kierunkach i w końcu zrozumiał, że chronią ją
zaklęcia skuteczne w promieniu sześciu stóp. Przeklął
w mabrahoring i chwycił kolejną garść piachu, by
znaleźć okrężne przejście. Pragnął jedynie
maleńkiego kąska z jej prawego ramienia. Rzucił
przed siebie ziarenka, minął dziewczynę, posypał
piachem wodę i wsłuchał się w gwałtowne trzaski.
Tuż przed nim pojawił się lodowy most. Zatrzymał się
niespodziewanie, wysuwając czułki. Zaniepokoiło go
położenie ramion mężczyzny. Choć wiedział, że to
niemożliwe, jego twarz zdała mu się dziwnie
znajoma...
Aha! Wykrył metal. Mężczyzna trzymał ukryty
pod wodą miecz.
Chwycił następną porcję piachu i zawahał się.
Gdyby zamroził mężczyznę w tej pozycji, musiałby go
potem rozmrozić. Nie warto było próbować,
zwłaszcza, że pani czekała na szybką dostawę.
Sypnął garść lśniących ziaren w lewą stronę, a te
zakreśliwszy w powietrzu łuk, spadły obok męż-
czyzny, poza zasięgiem jego dłoni uzbrojonej w ost-
rze. Przesunął się do przodu, ostrożnie stąpając po
twardej już powierzchni, raz jeszcze rzucił piachem,
tym razem za plecy mężczyzny. Patrzyli sobie w oczy,
w tej twarzy...
- Ciesz się, hieno! - powiedział mężczyzna w
mabrahoring. - Czołgaj się dalej. Jestem prawie twój,
ale to nie koniec. Jeszcze nie. Jedno potknięcie, a
poślę cię tam, gdzie twe miejsce. Spójrz w dół! Lód
pęka!
Demon zatrzepotał gwałtownie kończynami,
przechylił się i upadł, podparł się wyciągniętą łapą,
rzucił mężczyźnie pełne wściekłości spojrzenie i wstał.
- Dobra robota - przyznał. - Z radością
pożarłbym twe serce. Świetnie władasz językiem. Czy
znasz Tel Talionis?
- Owszem.
Tym bardziej szkoda. Z przyjemnością bym z
tobą pokonwersował.
Powiedziawszy to, przeskoczył na koniec lodowe-
go mostu i znalazł się za plecami mężczyzny. Zgodnie
z instrukcją, walnął go rogiem w kość za uchem.
Gdy ten osunął się w przód, demon chwycił go za
włosy, a potem złapał go pod pachami i pociągnął ku
górze. Woda pociemniała, a na jej powierzchni
pojawiły się bańki powietrza. Przerzucił ciało przez
plecy, odwrócił się i ruszył brzegiem płazy, wciąż
szczerząc zęby.
Dziewczyna, posługując się językiem Elfów, rzu-
cała za nim błagania i przekleństwa. Mijając ją,
demon pożądliwie spojrzał na jej ramię. Było tak
blisko, a jednocześnie tak bardzo daleko...
ROZDZIAŁ VI
Gdy tylko demon wyszedł, by wykonać zadanie,
Semirama zadzwoniła po służących. Kiedy pierwszy z
nich pojawił się w przedsionku głównej komnaty,
posłała go po pozostałych i nakazała wrócić im ze
ścierkami, dzbanami wody, opatrunkami, jadłem,
winem, suchymi szatami i łękami na zimny kompres,
zwracając baczną uwagę na pośpiech oraz dyskrecję.
Wszystko to niebawem wniesiono i ułożono na
kanapie pokrytej jasnymi jedwabiami Wschodu,
kiedy wszedł demon, trzymając na ramieniu Dilvisha.
Słudzy wycofali się w popłochu.
- Ułóż go na kanapie - nakazała, a potem
zwróciła się do służby: - Ty oczyścisz jego buty i
spodnie z błota. Ty przyniesiesz mi kompres, a ty
otworzysz wino.
Demon opuścił Dilvisha na sofę i stanął po
drugiej stronie komnaty. Semirama wpatrywała się w
twarz mężczyzny, potem wolno siadła przy nim i
położyła jego głowę na kolanach. Nie odwracając
wzroku, wyciągnęła prawą rękę i rzekła:
- Przynieś mi wilgotną ściereczkę.
Prawie natychmiast polecenie zostało wykonane.
Zaczęła obmywać mu twarz, przesuwając opuszkami
palców po jego brwiach, policzkach, brodzie.
- Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę - sze-
pnęła - a jednak wróciłeś.
- Kompres - dodała głośniej, rzucając ściereczkę
na podłogę.
Sługa podał opatrunek.
Odwracając głowę Dilvisha, znalazła miejsce, w
które został uderzony. Rzuciła demonowi wściekłe
spojrzenie, rozłożyła i ponownie złożyła opatrunek,
przykładając go za uchem.
- Oczyść jego pochwę miecza i sprzączkę u pasa.
A ty polej ten opatrunek winem i podaj mi.
Ocierała usta ściereczką, kiedy do komnaty
wszedł Baran.
- Co tu się dzieje? - zażądał wyjaśnień. - Kim jest
ten człowiek?
Semirama podniosła gwałtownie wzrok; oczy
miała szeroko otwarte. Służba odsunęła się. W stra-
chu przed językowymi umiejętnościami Barana,
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior
przykucnął w rogu pokoju.
- Dlaczego pytasz, to jeden z wielu, którzy tu
przybyli - rzekła - w poszukiwaniu, przypuszczam,
mocy.
Baran parsknął chrapliwym śmiechem i zrobił
krok naprzód. Rękę położył na rękojeści sztyletu
wsadzonego za pas.
- Dobrze, pokażmy mu tę moc, wyrzucając go
stąd i pozbywając się kolejnego kłopotu.
- Przybył do nas żywy - oświadczyła stanowczo. -
Należy go zachować dla twego pana. Niech on
zdecyduje.
Baran stanął w miejscu, analizując własne myśli.
Ale za moment znów wybuchnął śmiechem.
- Dlaczego demon nie może pożreć go teraz? -
zaproponował. - Po co męczyć tego biedaka spacerem
do izby tortur?
- Co masz na myśli? - spytała.
- Z pewnością musisz wiedzieć, skąd oni biorą te
smakołyki, którymi tak się delektują?
Zakryła usta dłonią.
- Nigdy o tym nie myślałam. Więźniowie?
- Właśnie.
- Ale tak być nie powinno. My jesteśmy ich
strażnikami.
Baran wzruszył ramionami.
- To ogromny zamek w tym brutalnym świecie.
- Demony należą do ciebie - zauważyła. -
Przemów do nich.
Ogarnął go śmiech, ale gdy dostrzegł wyraz jej
oczu, momentalnie poczuł dotknięcie mocy, której nie
był w stanie pojąć. Pomyślał o niej i Jeleraku, co
przyprawiło go o kolejny zawrót głowy.
- Zrobię to - obiecał, spoglądając raz jeszcze na
mężczyznę.
- Wiesz, dlaczego tu jestem? - zapytał. - Spa-
cerowałem przez galerię. Zostawiłaś okno nakiero-
wane na sadzawkę. Dziwię się, dlaczego ratowałaś
mężczyznę, pozostawiając na pastwę losu dziewczynę.
Jest przystojny, prawda?
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów
Semirama zaczerwieniła się. Widząc to, Baran uśmie-
chnął się.
- To wstyd tak ich marnować - dodał.
Zwrócił się do demona.
- Wracaj nad sadzawkę polecił w mabrahoring.
Przyprowadź mi kobietę. Mnie też przyda się trochę
relaksu.
Demon uderzył się w piersi i skłonił się, aż jego
łeb dotknął posadzki.
- Panie, chroni ją przed takimi jak ja pewne
zaklęcie - oświadczył. - Nie mogłem się do niej zbliżyć.
Baran zmarszczył czoło. Po raz pierwszy
przywołał w myślach obraz Arlaty.
- Dobrze. A zatem sam po nią pójdę - rzekł.
Przeszedł przez komnatę i gwałtownym ruchem
otworzył drzwi. Na ścieżkę prowadziło siedem
płaskich stopni. Szybkim krokiem zszedł na dół i
ruszył w stronę skraju zbocza, po którym wcześniej
schodził demon.
Słońce kryło się na zachodzie i tuż przed nim
pojawiły się długie cienie, układające się w wielki
płaszcz zmierzchu na stromej, skalistej drodze. Baran
przeszedł kilka kroków, do miejsca, w którym stok
opadał gwałtownie.
Od zawietrznej strony dotarł do potężnej skały,
stanął do niej tyłem i spojrzał w dół. Patrzył jak w
hipnozie. Zamruczał zaklęcie, ale nie zadziałało.
Zdawało mu się, że krajobraz przed nim faluje.
- To nie był dobry pomysł - burknął, dysząc
ciężko - ...nie. Do diabła z nią. Nie jest tego warta.
A jednak stał tam nadał, przylepiony do skały.
Kamienie przybrały teraz ostrzejsze rysy, wydawały
się sięgać po niego.
Na co czekam? Wracaj i powiedz, że szkoda
zachodu...
Prawa stopa drgnęła mu nerwowo. Zamknął
oczy i wciągnął głęboko powietrze. Jego pożądanie i
wściekłość minęły. Raz jeszcze pomyślał o dziew-
czynie uwięzionej w dole. Jej twarz napawała go
niepokojem. I to nie dlatego, że była piękna...
Mała iskierka szlachetności, która, mógłby przy-
siąc, była mu obca lub zgasła przed wieloma laty,
zamigotała w jego sercu. Otworzył oczy i wzdrygnął
się, spoglądając w dół.
- W porządku, do diabła! Wydostanę ją.
Stanął na ścieżce i ruszył.
Nie jest tak złe, jak wygląda. A jednak...
Zszedł około czterdziestu stóp, zanim skręcił w
bok; stanął, oparł się na skale z lewej strony i z tej
pozycji mógł dokładnie obserwować sadzawkę.
Patrzył przez kilka chwil w tym kierunku, zanim
zanotował w pamięci widoczną przed nim scenę.
Dziewczyna zniknęła. Koń też.
Parsknął śmiechem. Nagle umilkł. No cóż... cóż...
Zawrócił i ciężkim krokiem ruszył w górę.
- ... do diabła z nią.
* * *
Kiedy Baran powrócił do bawialni, dostrzegł, że
prawie nic się nie zmieniło. Mężczyzna pozostawał
nieprzytomny, ale jego twarz nie była już taka blada.
Semirama odwróciła głowę i uśmiechnęła się.
- Szybko wróciłeś, Baran.
Kiwnął głową.
- Było już za późno. Zniknęła. Wraz z koniem,
jeśli o to chodzi...
- Pociesz się jakąś niewolnicą.
Podszedł bliżej.
- Ten człowiek pójdzie teraz do lochów -
stwierdził. - Masz rację. Musimy go tu przetrzymać,
czekając na decyzję mistrza.
- Najpierw chciałabym się upewnić, że ją podej-
mie - rzekła.
W tej chwili Dilvish wydał ciche westchnienie.
- Proszę - odezwał się z uśmiechem Baran. - On
żyje. Wy tam, osły, postawcie go na nogi i za mną.
Semirama podniosła się i stanęła bliżej Barana
niż zazwyczaj.
- Doprawdy, Baran, może będzie lepiej, jeśli
zaczekamy nieco dłużej.
Uniósł prawą dłoń na wysokość jej piersi i nagłe
pstryknął palcami.
- Lepiej dla kogo? - spytał. - Nie, kochanie. Jest
więźniem jak pozostali. Musimy wypełnić naszą
powinność i przechować go w bezpiecznym miejscu.
To był twój pomysł.
Spojrzał na służących, którzy wzięli Dilvisha pod
pachy i podnieśli go. Głowa zwisała mu nieprzyto-
mnie, stopy ciągnęły się po ziemi.
- Tędy - krzyknął, ruszając ku drzwiom. - Sam
będę czynił honory domu.
Semirama podreptała za nim.
- Pójdę z tobą - odezwała się - aby upewnić się, że
sobie poradzi.
- Nie możesz oderwać od niego oczu, co?
Nie odpowiedziała i wyszła za nimi z pokoju,
przechodząc przez wielką komnatę. Jej oczy błądziły
przez moment po dziwacznych ozdobach i meblach
nadających sali unikalny wygląd - potężne, szklane
drzewo, które zwisało odwrócone z sufitu; gobeliny
przedstawiające młodzieńców o białych włosach
spiętych z tyłu, damy z niemożliwie wysokimi
kokami, w pofalowanych spódniczkach; bogato
zdobione i inkrustowane stoły; rzeźbione krzesła,
wyściełane tylko w nielicznych miejscach, z
kolorowymi medalionami zdobiącymi materię; długie
zwierciadła; kafelki układające się na posadzce w
niezwykły wzór; długie, ciężkie zasłony; przedziwny
mebel z klawiaturą, wydający muzyczne dźwięki przy
każdym naciśnięciu klawisza.
W tej komnacie było coś nienaturalnego, mimo
że całe miejsce było przedziwne. Przechodząc przez
nią czasami, Semirama dostrzegała w głębi
zwierciadeł odbicia ludzi lub przedmiotów, których
nie było - przemykały, zanikały - widziała je zbyt
krótko, aby je rozpoznać. Pewnej nocy usłyszała
dochodzące z tej sali odgłosy muzyki, śmiech i
paplaninę w obcym języku, którego nie potrafiła
rozpoznać. Zamierzając przyłączyć się do zabawy
albo zniszczyć hordę nadprzyrodzonych intruzów za
pomocą dwóch wyciągniętych palców, zbiegła po
schodach, wzdłuż korytarza i wkroczyła do komnaty.
Muzyka umilkła. Sala była pusta. Ale w
zwierciadłach stali w pół-ruchu ludzie ubrani w
piękne, różnorodne stroje. Wszyscy odwrócili ku niej
wzrok. Uwagę jej przyciągnął wysoki, prawie
znajomy mężczyzna w jasnym mundurze, z barwną
szarfą przewieszoną przez pierś. Porzucił swą
partnerkę i posłał Semiramie uśmiech. Ta zawahała
się przez moment, a potem spróbowała przejść przez
lustro, by stanąć obok niego. W mgnieniu oka żywy
obraz zniknął, lustro opustoszało, podobnie jak
komnata, jej wyciągnięte ramiona i umysł wróżki.
Gdy zapytała Tualuę, ten albo nie wiedział, co się
stało, albo zupełnie się tym nie przejął. Ten zamek -
powiedział jej - wznoszący się dostojnie nad cudowną
sadzawką, istniał zawsze i zawsze istnieć będzie. Jest
w nim wiele osobliwych rzeczy, wiele niezwykłych
rzeczy się tu wydarzyło. Nie robiło to na Tualui
żadnego wrażenia.
Kiedy opuścili wielką komnatę, z klawiatury
wydobyły się cztery dźwięki, choć nikogo przy niej
nie było. Baran stanął, spojrzał za siebie, rzucił okiem
na klawisze, wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Semirama kroczyła za nimi aż do przedsionka.
Nieprzytomny mężczyzna jęknął znowu, a ona
wyciągnęła rękę i chwyciła go za przegub, stwier-
dzając z ulgą, że puls był teraz mocny.
- ...nie rusz go - nakazał Baran, dostrzegając jej
gest.
Znajdujący się za nimi
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltselior
wrzasnął i rzucił się w kierunku drugiego wyjścia. W
lustrze zauważył coś, co go przeraziło.
Skierowali się ku klatce schodowej prowadzącej
w dół, do komnaty pod zamkiem. Przy wejściu Baran
postawił latarnię i zapalił ją od najbliższej pochodni.
Następnie trzymając ją w górze wkroczył w mroczną
niszę, nie zważając na sporadyczne zawroty głowy.
Gdy stąpali po schodach, więzień zaczął wyka-
zywać oznaki przebudzenia, kręcąc głową i próbując
stanąć na nogi. Semirama pochyliła się, by dotknąć
jego policzka.
- Wszystko będzie dobrze, Selarze - szepnęła. -
Wszystko będzie dobrze.
Usłyszała chichot Barana.
- Czy potrafisz wywiązać się z takiej obietnicy,
kochanie? - spytał.
Może on tylko udaje? - przeszło jej przez myśl.
Doszedł do siebie, zbiera siły, aby wyrwać się i
przepaść w ciemnościach? Baran jest silny i uzbro-
jony, a Selar nawet nie wie, gdzie jest. A jeśli ucieknie
teraz, Baran rozpocznie poszukiwania, które go
zabiją. Jak mu powiedzieć, aby zaczekał, aby trzymał
się podstępu i pozostał więźniem?
Schody skończyły się i skręcili w lewo. Wokół
panowała mroczna ciemność przesycona lodowatym,
wilgotnym powietrzem. W świetle latarni szara,
kamienna ściana migotała łagodnie, a po jej
powierzchni spływały kropelki wody.
W jej czasach znana była historia Corbryanta i
Thyseldy - dziewczyny, która musiała udawać
strażniczkę swego ukochanego, by uratować mu
życie.
Zastanowiła się, czy historia ta nadal jest popu-
larna, czy Baran w ogóle o niej słyszał. Była to
opowieść z krainy Elfów... Czy Baran rozumiał ich
język - mowę niezwykłe trudną, nie podobną do tych,
które znała, lub o których wiedziała?
Wyciągnęła dłoń i dotknęła prawego ramienia
Dilvisha. Ramię naprężyło się.
- Znasz losy Corbryanta? - zapytała szybko i
cicho w tym języku.
Zapanowało długie milczenie.
- Tak - odezwał się.
- To ja i ty - rzekła.
Poczuła, jak jego mięśnie wiotczeją. Miała na-
dzieję, że liczył kroki i zakręty. Uścisnęła mu ramię i
puściła je.
Minęli serię poprzecznych korytarzy, z głębi
których wydobywały się gwałtowne mlaski i
chrząkania. W jednym z nich odgłosy dochodzące z
prawej strony stawały się coraz głośniejsze. Baran
podniósł głowę i zatrzymał się. Opuścił latarnię na
ziemię.
Tak szybko, że nie była pewna, co się stało.
Gromada ryjkowatych, świniopodobnych istot słu-
sznego wzrostu, przebiegła obok nich na tylnych
łapach, sapiąc i dysząc ciężko. Niektóre z nich
dźwigały poduszki i gliniane dzbany. Gdy zniknęły w
oddali, zaintonowały monotonny śpiew.
- Te małe bękarty są teraz w pełnym składzie -
zauważył Baran. - Niektórym zawsze się udaje
przedrzeć się na górę i zakłócić mój spokój w
bibliotece.
- Mnie nigdy nie przeszkadzały - odpowiedziała.
- Ale kiedyś czytałam w pokoju. Małe, groteskowe
stworki...
- Założę się, że są bardzo smakowite. A to
przypomina mi, że właśnie stygnie moja kolacja.
Chodź...
Ruszył dalej, w końcu dotarł do obszernej kom-
naty, w której płonęła jedna pochodnia, jedna topiła
się, a z dwóch innych pozostał jedynie popiół w
ściennych zagłębieniach. Podniósł dwie świeże
pochodnie z wiązki stojącej przy murze, zapalił je i
zawiesił w pustych zagłębieniach. Skierował swe
kroki do przejścia po lewej stronie.
- Podaj mi kajdany! - nakazał.
Przy stercie pochodni stał stojak z kajdanami i
półka z kłódkami. Niewolnik stojący po lewej stronie
Dilvisha wyciągnął rękę i ściągnął pęto łańcuchów.
Semirama podeszła do niego i wybrała z półki kilka
kłódek.
- Poniosę je - oświadczyła. - Masz już pełne ręce.
Mężczyzna kiwnął głową, przewiesił kajdany
przez lewe ramię i ruszył dalej. Podążyła za nimi, do
komnaty, w której do krzywych ścian przykuci byli
Hodgson, Derkon, Odil, Vane, Galt i Lorman.
Zdawało się, że wcześniej był tu jeszcze jeden...
Baran uniósł latarnię i schylił się w stronę
pustych łańcuchów i pokrytej zakrzepłą krwią ściany,
w stronę miejsca, w którym wisiał gruby czarownik
trawiony właśnie przez demona.
- Tam - polecił. - Przykujcie go do tego koła.
Pozostali więźniowie obserwowali tę scenę w mil-
czeniu, zamarli w bezruchu po wejściu Barana.
Niewolnicy na wpół nieśli, na wpół prowadzili
Dilvisha do wskazanego miejsca przy ścianie.
Przeciągnęli łańcuchy przez potężną obręcz przykutą
do muru, nie zwracając zupełnie uwagi na tych,
którzy już wisieli wzdłuż wilgotnych kamieni.
- Teraz dokładnie wiesz, gdzie go szukać w razie
potrzeby - zakpił Baran - jeśli nie masz nic przeciw
takiej widowni.
Odwróciła się i jednym spojrzeniem przeszyła
Barana.
- Już dawno temu przestałeś być zabawny -
stwierdziła. - Stałeś się wulgarny i więcej niż
odrażający.
Powiedziawszy to, podeszła do miejsca, w
którym niewolnicy opasywali ciało Dilvisha
łańcuchami. Podała im kłódki, a oni umocowali je we
właściwym miejscu. Semirama zamknęła każdą z
nich, a Baran poszedł jej śladem sprawdzając ich
zatrzaski.
Kiedy sprawdził ostatnią, mruknął z zadowole-
niem. Wstając potrząsnął kajdanami, rzucił
Semiramie ukradkowe spojrzenie i uśmiechnął się
chytrze.
- Robią sporo hałasu - zauważył. - Jeśli tu
przyjdziesz, cały zamek będzie wiedział, gdzie cię
szukać.
Semirama przykryła usta dłonią i ziewnęła.
- Zapiera ci dech, co?
Dziewczyna uśmiechnęła się i odwróciła głowę w
stronę Dilvisha.
- Czy to chciałeś zobaczyć? - rzekła do Barana.
Objęła Dilvisha i pocałowała w usta,
przyciskając się doń całym ciałem.
Mijały sekundy, Baran zaczął krążyć nerwowo.
Niewolnicy odwrócili wzrok.
W końcu puściła go ze śmiechem.
- Oczywiście, jestem namiętnie do niego przy-
wiązana, do tego nieznajomego, który przybył tu jako
intruz, aby nas okraść - oznajmiła.
Odwróciła się gwałtownie i poklepała Dilvisha.
- Bezczelny drań! - stwierdziła z wściekłością.
Dumnym krokiem opuściła celę, nie oglądając się
za siebie.
Baran rzucił spojrzenie Dilvishowi i wyszczerzył
zęby. Podniósł latarnię ze skalnego występu i wyszedł
z komnaty, za nim podążyli niewolnicy.
Semirama krążyła wokół wylotu korytarza.
- Wiedziałem, że zaczekasz na światło - zauważył
Baran, podchodząc bliżej.
Nie odpowiedziała.
- Nie masz pojęcia, jakie to było dziwne - po-
wiedział, dotrzymując jej kroku.
- Pocałunek? - spytała zakłopotana. - Naprawdę,
Baran...
- Sposób, w jaki pielęgnowałaś tego prostaka -
odparł.
- Nie chciałam, by umarł - odpowiedziała.
- Teraz czy potem? Dlaczego nie?
- Jest zagadką... pierwszym Elfem, który tu
dotarł. To niezwykli ludzie. Zazwyczaj trzymają się
razem. Niektórzy mówią o nich „aroganci". Myś-
lałam, że twój pan ubawi się, poznając cel jego
podróży.
- Niektórzy mówią o nich „pechowcy"
oświadczył Baran. - Mogą być niebezpieczni.
- Też o tym słyszałam. Ten jest pod dobrym
zamknięciem.
- Kiedy wszedłem i zobaczyłem, w jaki sposób
zajmujesz się tym intruzem - oczywiście, zdener-
wowałem się...
- Czy starasz się przeprosić mnie za te wszystkie
złośliwe uwagi?
Baran wolnym krokiem ruszył wzdłuż korytarza,
a jego ciało migotało w świetle łatami.
- Tak - zabrzmiał jego głos.
- Świetnie - powiedziała, podążając za nim. - Nie
tak, jak zasługuje na to królowa, ale niewątpliwie nie
potrafisz zrobić tego lepiej.
Baran chrząknął, nie przerywając marszu. I do
tej pory nie wiadomo, czy zamierzał rozwinąć swe
przeprosiny, bo zatrzymał się gwałtownie, a jego
pomruki zatopiły się w fali głośniejszych dźwięków.
Obniżył latarnię i przywarł plecami do ściany.
Semirama i niewolnicy poszli w jego ślady. Hałas w
poprzecznym korytarzu narastał.
Nagłe obok nich przebiegły niewyraźne postaci.
Jedenaście świniopodobnych stworów z błyszczącymi
kłami zatopiło się w mroku. Odziane były w tuniki z
długimi rękawami ozdobione dziwacznymi cyframi.
Jeden z nich trzymał pod prawą łapą ludzką czaszkę.
- Stygnie moja kolacja - oznajmił Baran,
podnosząc latarnię. - Wyjdźmy stąd!
Kilka minut potem wchodzili po długich scho-
dach. Tuż przy szczycie pojawiła się mroczna postać.
Baran podniósł latarnię.
Jak tylko ukazała się twarz, Baran wrzasnął:
- Myślałem, że zostawiam cię po to, abyś
obserwował lustro. Co tu robisz?
- Drugi sługa powiedział mi, że jesteś w pod-
ziemiach, panie. Światełko, które miałem śledzić,
zniknęło!
- Co takiego? Tak szybko? Muszę natychmiast
znaleźć zastępstwo. Doskonale. Jesteś wolny.
- Czekaj! - nakazała Semirama.
Niewolnik spojrzał na nią i serce jego przepełniło
się przerażeniem.
- O którym lustrze mówisz? - spytała, wchodząc
na ostatni stopień. - Z pewnością nie o tym z
północnego pokoju na górze, w żelaznej ramie?
Mężczyzna zbladł.
- Tak, Wasza Wysokość - bąknął - o tym samym.
Baran zgasił latarnię i postawił ją na półce.
Odwrócił się do Semiramy z niewyraźnym uśmie-
chem. Dziewczyna wyprostowała się, a w jej oczach
płonęły ognie. Zdawał sobie sprawę ze znaczenia
gestu, jaki właśnie wykonywała jej lewa ręka, choć
nigdy nie podejrzewał jej o taką moc.
- Zaczekaj, Pani! Powstrzymaj się! - krzyknął. -
To nie to, co myślisz! Pozwól mi wszystko wyjaśnić!
Zastanowił się, czy zdąży przywołać Trzecią
dłoń, zanim dokończy swój gest. Zawahała się.
- A zatem mi powiedz.
Odetchnął.
- Próbując rozwiązać zagadkę zablokowanego
lustra - zaczął - wysłałem do jego wnętrza ducha, by
zbadał uszkodzenia astralne. Miałem zamiar
porozmawiać z nim, by poznać rozmiar zniszczeń.
Kazałem temu człowiekowi prowadzić obserwacje,
gdyby zdarzyło się coś niezwykłego. Właśnie usły-
szałaś jego raport. Powinienem natychmiast się tam
udać i ustalić, co się dzieje. To może być niezbędna
wskazówka, jeśli chcemy otworzyć lustro raz jeszcze.
Opuściła dłoń.
- Tak - rzekła - musisz iść. Daj mi znać, czego się
dowiedziałeś.
- Oczywiście. Zrobię to.
Odwrócił się i zaczął biec.
Semirama obrzuciła wzrokiem dwóch
niewolników, którzy prowadzili Dilvisha, i
niewolnika, który przyniósł wiadomość dla Barana.
- Co tak sterczycie? - warknęła. - Wracajcie do
swych zajęć albo do swoich kwater.
Odeszli w pośpiechu. Patrzyła za nimi, aż
zniknęli jej z oczu. Wtedy zawróciła i ruszyła przez
ogromną komnatę, kierując się do przejścia
wychodzącego na północno-południowy korytarz.
Komnata topiła się w mroku, gdyż zachodziło
słońce, a jej jedyne okna umieszczone były wysoko,
na zachodniej ścianie. Przechodząc przez salę, do-
strzegła z lewej strony nieznaczny ruch. W lustrze
ujrzała postać jasnowłosego mężczyzny stojącego
przy białym filarze. Ani mężczyzny, ani filaru nie by-
ło w komnacie. Zatrzymała się i wybałuszyła oczy.
Był to mężczyzna, którego widziała tamtej nocy
podczas niewidzialnego przyjęcia. Stał teraz samo-
tnie, w zielonych szatach i z uśmiechem na twarzy.
Wtedy zdawała się nie dostrzegać, jak bardzo był
przystojny, jak bardzo przypominał...
Uniósł dłoń i skinął na nią. Szkło zalśniło i od-
niosła wrażenie, że może przez nie przejść i stanąć
obok niego.
Wzruszyła ramionami, pokręciła głową, odwza-
jemniając uśmiech. Niestety, śpieszyła się...
Opuszczając komnatę, pobiegła korytarzem, mi-
jając przypadkowego sługę, który zapałał światło w
lichtarzyku i wysokich świecznikach. Posuwała się w
cieniu, aż dotarła do galerii, która prowadziła wzdłuż
budynku i do Komnaty Lochu. Przystanęła, by raz
jeszcze spojrzeć przez okna, na miejsce, w którym
zauważyła go po raz pierwszy.
Sadzawkę widać było bardzo wyraźnie, a dziew-
czyna i koń rzeczywiście zniknęli. Czy ona coś dla
niego znaczyła? Semirama zdumiała się, wyciągając
dłoń, by odwrócić zaklęcie.
W sadzawce przeglądały się góry, część zamku i
zachodzące słońce. Gładki pas plaży jaśniał bielą; na
stoku wyrastały pojedyncze, ciemne skały.
Przez moment zdawało jej się, że widziała szybki
ruch w dole, daleko z prawej strony.
Zawahała się, a następnie zmieniła ogniskową
okna, przesuwając ją nieco i przybliżając tym samym
stok. Przyglądała mu się uważnie przez chwilę, ale
ruch nie powtórzył się.
Uśmiechnęła się delikatnie, zadowolona, że nie
zaskoczyła kolejnego poszukiwacza przygód. Jej
przedsięwzięcie wymagało pośpiechu - do takiego
wniosku doszła przestawiając szybę. Krajobraz
odpłynął w dal.
Odeszła od okna i popędziła wzdłuż galerii.
Piasek chrupał pod jej sandałami. Poczuła
charakterystyczny odór tego miejsca. Kiedy weszła
do sali, otoczyło ją wilgotne ciepło lochu.
Podeszła bliżej, siadła na krawędzi i wydała
głośny okrzyk. Mijały minuty i choć powtórzyła go
kilkakrotnie, nie otrzymała odpowiedzi.
Nie było w tym nic dziwnego, gdyż często od-
dawał się medytacjom, wyłączając część swej świa-
domości ze świata zewnętrznego. Miała jednak
nadzieję, że nie wpadał właśnie w jeden ze swych
okresowych stanów uśpienia. Nie byłaby to od-
powiednia dla niego pora na takie przedsięwzięcie.
Powtórzyła swój okrzyk. Istniały jeszcze inne
wytłumaczenia, ale wołała o nich nie myśleć.
Pochyliła się do przodu i dodała nutę usilnej prośby.
W pewnej chwili poczuła jego obecność w swym
umyśle - zbliżał się, zbierał siły i był bardzo
zaniepokojony. Zdecydowała się na czysto psychiczne
porozumienie, ale nic się nie wydarzyło. Jedynie woda
zmętniała jeszcze bardziej. Czekała, czas mijał, a on
się nie pojawiał. Spływały po niej fale różnych wrażeń
zmysłowych czarne, wrogie istoty niczym nietoperze
unosiły się z lochu - muskały ją delikatnie, bardziej
dla zabawy i z ciekawości, która typowa była dla tego
miejsca.
- Co się dzieje? - spytała, wydając ćwierkające
dźwięki, jak to zwykłe czyniła.
Nie otrzymała odpowiedzi, ale fale wrażeń i emo-
cji narastały. Atmosfera tego miejsca stawała się
coraz bardziej posępna i groźna. Nagłe wszystko
zmieniło się w mgnieniu oka, zapanował radosny
nastrój przeszyty nutą triumfu. Dźwięk ten stawał się
coraz głośniejszy, potworki zostały zmiecione i
zepchnięte na dalszy plan. Woda zawirowała
ponownie i kawałek bezkształtnej, mrocznej istoty
przebił powierzchnię, a wokół niego unosiła się
mglista, perłowa poświata. Przewijały się przez nią
rozmazane wzory, zniekształcając poruszające się pod
nimi cielsko.
- Siostro, kochanko i kapłanko, pozdrawiam cię
ze wszystkich miejsc, w których żyję - usłyszała
zwyczajowe powitanie w tym samym języku.
- Ja ciebie też, ta, która przebywa w tym
miejscu. Tualuo, bracie Starszych. Jesteś zatroskany.
Jaka jest tego przyczyna? Powiedz mi.
- Królowo tego miejsca, Semiramo, to bolesny
cykl wzrostu właściwy memu rodowi. Jestem spok-
rewniony z ciemnością i światłem, posiadam obie
natury.
- My także, Tualuo.
- Ach, ale ludzie potrafią łączyć je ze sobą w
ciągu życia. śycie jest przez to o wiele prostsze.
- Nie jest wolne od problemów.
- Ale nasze przynosi eony rekryminacji; wzaje-
mnego obwiniania się za miniony cykl, w którym
rządziła przeciwstawna natura - aż do czasu, kiedy
nadejdzie ten oczekiwany, niemożliwy dzień połą-
czenia obu natur i będziemy gotowi na spotkanie z
naszymi bliskimi, daleko od tego piekła polaryzacji.
Ogarnął ją głęboki smutek i nie mogła powstrzy-
mać się od łez. Z wody wysunęła się macka, bardzo
nieśmiało, a jej koniuszek musnął stopę dziewczyny.
- Nie użalaj się nade mną, dziecino. Zapłacz
raczej nad losem ludzkości. Bo gdy zapadnie nade
mną ciemność, a już żałuję tych dni, moc moja
opanuje tę krainę, przydając cierpienia ludziom -
ratuj się, gdyż jesteś moją sługą. Musisz nabrać sił i
być bystra, twarda i chłodna jak poranna gwiazda - i
ja będę silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Cały
świat zadrży w posadach jak dawniej, gdy moi
przodkowie z alternatywnego cyklu walczyli o duszę
człowieka.
- Czy można jakoś temu zaradzić? - spytała.
- Mogę to powstrzymać i zrobię to, tak długo jak
potrafię.
- A co z Jelerakiem i długiem, który wszyscy z
twego rodu wobec niego zaciągnęli?
- Dług został spłacony, Semiramo, dawno temu.
A on nie jest już tym samym mężczyzną, którego
kiedyś znałaś.
- O czym ty mówisz?
- Zmienił się. Być może i on ma swą jasną i
ciemną naturę.
- Trudno mi w to uwierzyć, choć dotarły do mnie
liczne pogłoski. Już dawno temu słyszałam, że był
chory przez długi czas, przez łata po upadku
Hohorgi...
- Może najuprzejmiej byłoby powiedzieć, że
nigdy nie powrócił do zdrowia.
- Kiedy mnie tu wezwał, traktował z całym
szacunkiem...
- Oczywiście. Potrzebował cię. Posiadasz nie-
zwykłe umiejętności - jak na istotę ludzką. I jest
jeszcze coś...
- Bardzo żałuję - ciągnął - że wkrótce będzie nas
tyle łączyć, mnie i jego.
- Przewróciłeś mój świat do góry nogami -
rzekła.
- Przykro mi, ale nie potrafię przewidzieć, kiedy
nastąpi we mnie przemiana. Nadal będę ci pomagał
we wszystkim, czego zechcesz, najlepiej jak potrafię i
tak długo, jak to będzie możliwe.
Wyciągnęła dłoń i pogłaskała jedną z macek.
- Czyja mogłabym ci jakoś pomóc...
- Nie - odpowiedział. - śaden śmiertelnik nie
może mi pomóc. To śmieszne, ale w okresie
przejściowym zwariuję na jakiś czas. Odeślę cię z
powrotem, zanim to nastąpi, do miejsca, które
przeznaczyłem dla ciebie - poza czasem i przestrzenią,
pełnego radości. Moje drugie ,,ja" niewątpliwie
przywoła cię, kiedy potrzebne będą twe usługi.
- Zasmuca mnie to, co mówisz.
- Mnie także. Porozmawiajmy zatem o tym, co
cię tutaj sprowadziło.
- Sprawa jeszcze bardziej się zagmatwała - po-
wiedziała - przez to, co od ciebie usłyszałam. Baran
majstruje coś przy zwierciadle. Umieścił w jego
wnętrzu co najmniej jednego ducha. Drugiego
prawdopodobnie instaluje w nim teraz...
- Nie zważam na przyziemne sprawy, o ile ty mi
nie każesz. Powiedz mi zatem, kim jest Baran i
dlaczego niepokoi cię to, co wyczynia z lustrem.
- Baran to ciemny, ciężki mężczyzna, który
czasami mi towarzyszy.
- Ten, który robi sztuczki dłonią?
- Tak, rządca Jeleraka w tym zamku. A lustro - z
komnaty w północnej wieży jest środkiem transportu
dla Jeleraka, i przenosi go z jednej posiadłości do
drugiej. Pewien czas temu Jelerak został ranny w
pojedynku z drugim czarownikiem. Myśleliśmy, że tu
przybędzie, a wtedy błagałabym cię o moc, która go
uzdrowi. Kiedy oczekiwaliśmy na jego przybycie,
wielu innych, którzy uznali go za zmarłego lub
wyczerpanego, próbowało szturmować to miejsce, by
potem wykorzystać cię do własnych celów.
Obok dziewczyny przepłynęła drobna fala roz-
bawienia.
- To właśnie wtedy zrozumiałam powód, dla
którego Jelerak przywrócił mnie do życia - abym
pomogła ci w czasie letniego osłabienia...
- Mój pierwszy, od wieków, moment szaleństwa.
Do tego czasu przekazywałem mu moc, zawsze, kiedy
o to prosił, by mógł wyświadczyć przysługi, o których
wspomniałaś. Nie zdawał sobie sprawy, co się dzieje.
Ja też nie.
- I ja nie. Choć przypomniałam sobie kilka
starych, mrocznych zaklęć, nigdy nie byłam w takiej
sytuacji. Ale gdy przybyło tu kilku intruzów,
pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli w pełnej
świadomości ponownie zaczarujesz tę krainę, by ich
odstraszyć. Wiedziałam, że nie powstrzyma to
Jeleraka, który zawsze mógł wykorzystać do podróży
swe lustro. Przedstawiłam Baranowi plan działania,
ale jego intencje były irytujące. Dałam mu do
zrozumienia, że sytuacja jest trudniejsza niż zeszłego
tata i tytko ja potrafię się z nią uporać. Ten podstęp
dał mi nad nim większą władzę. Przez cały czas
byłam pewna, że lustro znajduje się w dobrym stanie.
Teraz nie jestem tego pewna. Uważam, że mógł je
blokować przez cały ten czas.
- Dlaczego miałby to zrobić?.
- Kiedy wprowadziłeś tę krainę w stan wrzenia,
całkowicie zagrodzony został dostęp do zamku,
pozostało jedynie lustro. Gdy znalazł sposób na
blokadę zwierciadła, byliśmy odizolowani od świata,
a Jelerak nie mógł wrócić, by zregenerować swe siły.
Jestem przekonana, iż Baran upodobnił się do
najeźdźców. Pragnął zatrzymać to miejsce dla siebie,
szukając sposobów, aby przejąć nad tobą kontrolę.
- Czy nie zdaje sobie sprawy, że służyłem
Jelerakowi z własnej woli, a nie pod przymusem - że
przez te lata ludzkie poczynania nic dla mnie nie
znaczyły?
- Nie, nigdy mu tego nie powiedziałam. Im mniej
wie, tym lepiej.
- A zatem na czym potęga problem?
- Nie jestem pewna. Na początku przychodziłam,
by prosić cię o otwarcie lustra i zabezpieczenie go
przed wszelkimi próbami jego zamknięcia. Chodziło o
to, aby powrócił Jelerak, pokrzepił się i we właściwy
sposób zajął się Baranem. Ale teraz, po tym, co
opowiedziałeś mi o Jeleraku, brakuje mi słów.
- Odblokowanie lustra jest proste, ale nie mógł-
bym obiecać, że pozostanie otwarte, gdyby opętało
mnie kolejne szaleństwo.
- ... a potem chciałam cię prosić, abyś wznowił
emanacje i raz jeszcze wstrząsnął tą krainą - by
utrzymać z dala nieproszonych gości i dać Jelerakowi
szansę powrotu przez zwierciadło. Miało to
przekonać Barana, że nadal nie dajesz się kont-
rolować. Wtedy zostawiłby mnie w spokoju, nie
żądając, abym uczestniczyła w tym bezowocnym
przedsięwzięciu.
- A teraz?
- A teraz muszę wybierać między jednym złem a
drugim. Sama nie wiem. Baran nie jest tak mądry i
lubi mnie. Z pewnością mogłabym go kontrolować. A
jednak nadal mam poczucie lojalności względem
Jeleraka. Nieważne, co o nim myślisz - zawsze
traktował mnie z szacunkiem.
- Bez względu na sytuację, wszystko będzie od
ciebie zależeć.
- Oczywiście, z wyjątkiem respektowania mojej
pozycji. Na dworze w Jandarze nie był obcym
przybyszem.
- Może to prawda, a może nie, ale ja myślałem o
czymś bardziej osobistym.
Zesztywniała. Potem wybuchnęła śmiechem.
- Nie, w to nie mogę uwierzyć. Jelerak? Zawsze
postępował jak mnich. Oddawał się wyłącznie Sztuce.
- Mógł wezwać każdego z twego znakomitego
rodu, aby ze mną porozmawiał.
- Prawda.
- Jego pierwsza miłość to władza i dominacja nad
ludzką duszą. A mimo to istnieją dwa ludzkie uczucia,
których nie zdołał się pozbyć - braterskie
przywiązanie do kapłanów z Babrigore i miłość do
samego siebie. Ty zawsze byłaś niedostępną królową i
kapłanką.
- Dobrze to ukrywał.
- Ale nie przed Tualuą - ja przejrzałem jego
serce i pragnienia - nawet te, z których sam nie zdaje
sobie sprawy. Jest powód, dla którego ci o tym
opowiadam. Moja energia kruszy się i chciałbym
zaspokoić własne potrzeby, zanim rozpadnie się w
proch. Kiedy tak ze sobą rozmawiamy, jednym okiem
spoglądam na linie przeszłości. Widzę czarną plamę,
której nie potrafię rozszyfrować. Myślę, że jest w coś
wmieszany poza tym punktem. Moim pierwszym
zamiarem było wysłanie cię w miejsce, które
specjalnie przygotowałem dla twego bezpieczeństwa.
Jej myśli skupiły się wokół mężczyzny w kaj-
danach.
- Nie pójdę.
- Ja też to wiedziałem. Dlatego opowiedziałem ci
o ludzkiej słabości czarownika. W najlepszym razie to
rzecz bardzo ulotna. Nawet on jest jej tylko częściowo
świadomy i nie do końca ją rozumie. Przestrzegam
cię, abyś na to nie liczyła, choć w czarnej godzinie
wiedza ta może być przydatna.
Przytuliła się do macki.
- Tualua! Tualua! Być może jesteś silniejszy niż
myślisz. Czy nie możesz stanąć do walki z ciemną
mocą i pokonać jej?
Atmosfera stała się ponura i pełna zamyślenia.
- To, według mego rozumienia - odezwał się w
końcu Tualua - nie jest mój model. Próbuję i będę
próbował. Obawiam się jednak, że moje starania
wytwarzają jeszcze większą siłę.
- Nie poddawaj się. Wytrzymaj tak długo, jak
potrafisz. Wezwij Starszych Bogów, swych krewnych,
jeśli będziesz musiał!
Piwnicą wstrząsnął wybuch śmiechu.
- Miejsce, do którego jestem przykuty, już
dawno zostało opuszczone przez mych znakomitych
przodków. Tam, wysoko, nie usłyszą mnie. Nie,
musimy przygotować się do próby, a ja powinienem
znowu zająć się ludzkimi sprawami- gdyż spłatają się
z moimi. Słuchaj mnie uważnie, bo czuję nad-
chodzący atak szaleństwa...
* * *
Parująca woda w wyłożonym jaskrawymi płyt-
kami stawie Holruna sięgała mu do ramienia, a
powietrze wypełniał aromat egzotycznych kadzideł.
Jego twarz była kanciasta, a oczy - na wpół zamknięte
- ciemne, ciekawe świata i pełne wyrazu. Usta, nawet
zamknięte, układały się w lekko złowieszczy uśmiech.
Pochylił się do przodu, kiedy jedna z jego nałożnic
klęknęła za nim i zaczęła masować mu ramiona.
Druga faworyta podała mu chłodny napój w
rzeźbionym, zakrzywionym rogu wymarłego
drapieżnika. Pociągnął łyk, oddał róg, przeciągając
koniuszkami palców po dłoni dziewczyny.
Gdy usłyszał wezwanie kryształu, zaklął cicho i
przesunął ręką po czuprynie niesfornych, brązowych
włosów, rezygnując z posług drugiej kobiety.
Odwrócił się w stronę ogromnej kuli umieszczonej w
ścianie i ozdobionej mozaiką delikatnych płytek w
formie potężnego oka. Skupił całą swą uwagę i w
źrenicy pojawił się obraz Meliasha.
- Przepraszam, że cię niepokoję - zaczął Meliash.
- Tak to bywa, gdy jest się najmłodszym człon-
kiem Rady. Przypuszczam, że ma to swe zalety, jeśli
chcesz coś zdobyć. Te stare, trzęsące się mumie nie
mogą się nawet zdecydować na załatwienie własnych
potrzeb. Ktoś musi im od czasu do czasu wsadzić w
tyłek gorący pogrzebacz, a wówczas wybór pada na
mnie. Jak sprawy w Sangaris? Ja...
- W Kannais.
- Tak, Kannais. Wiesz, zazdroszczę ci tej pracy
na świeżym powietrzu. No cóż, sprawy administ-
racyjne też muszą być nadzorowane.
Zatrzymał się nagłe i błysnął uśmiechem.
- Tak - odezwał się Meliash. - Zaszło tu ostatnio
sporo zmian i Rada powinna zdawać sobie z nich
sprawę. Dotarliśmy też do bardzo ciekawej
informacji. Prawdę mówiąc, jestem pewien, iż nad-
szedł czas, aby Rada podjęła działania w sprawie
bezpośrednio dotyczącej Jel...
- Pomału! Pomału! - Holrun stał już z pod-
niesioną dłonią, a jego masażystka w pośpiechu
poprawiała szaty na jego ramionach. - Czasem
wydaje mi się, że nawet sklepienie niebieskie ma uszy
oraz inne przydatki. Pozwól mi przenieść się na drugi
kryształ. Nie uwierzyłbyś, jakie zaklęcia ochronne
posiada. Niebawem wezwę cię znów. Pomachał ręką i
Meliash zniknął.
Holrun wolno opuścił basen i założył sandały.
Wyszedł z groty i ruszył w dół spadzistego tunelu,
podnosząc dwa pałce do ust, wygwizdując głośny,
piskliwy dźwięk. Po obu stronach tunelu, na pasie z
białego kamienia zabłyszczało blade światełko.
Z uśmiechem skręcił za rogiem i wszedł do
komnaty w kształcie litery L wykutej w kamieniu na
dwóch poziomach. Pstryknął palcami, a w niszy
zatliły się kłody drewna, przez szczelinę unosił się
dym, osłonięty nieco pomarańczowymi stalaktytami,
wokół których długie łańcuchy wyrzeźbionych figur
transmitowały erotyczne impulsy w postaci potężnych
spiral. Grube świece w wysokich stojakach
zamigotały pełnią życia, odsłaniając ładny tęcz
zagracony pokój pełen magicznego sprzętu używa-
nego przez ponad trzydzieści narodów i plemion.
Każde widoczne miejsce na posadzce, sklepionym
suficie i beczkowych ścianach pokryte było magicz-
nymi symbolami.
Natychmiast skierował się ku półce po lewej
stronie, zdjął małą szkatułkę z cytrynowego drzewa i
przeniósł ją na stojak w rogu, obok kominka.
Posuwając nogą po dywaniku w geometryczne wzory,
przyciągnął niski stołek przykryty szarym futrem.
Otworzył szkatułkę i wyjął zadymiony, prawie czarny
kryształ i postawił go obok. Usadowił się na stołku,
zaczerpnął powietrza, wypuścił je i powiedział jedno
słowo:
- Meliash!
Kryształ rozjaśnił się nieco i w jego głębi
pojawiła się niewyraźna sylwetka Meliasha. - I jak? -
zapytał.
- Twój głos jest bardzo oddalony - padła cicha,
ćwierkająca odpowiedź.
- Nic na to nie poradzę. Zaklęcia ochronne gniotą
nas ze wszystkich stron, jak wierzyciele na pogrzebie.
Ale mów swobodnie. Cóż takiego ma zrobić Rada w
sprawie Jeleraka?
- Jestem pewien, że tego ranka przejeżdżał tędy
w przebraniu, a teraz próbuje przedrzeć się do
zamku.
- O, cholera. To przecież jego dom. Jeśli powrót
do domu jest czymś najgorszym, na co go stać, nie
rozumiem gdzie...
- Nie rozumiesz. Jest teraz słabszy niż kiedykol-
wiek wcześniej. Gwarantuję ci, że próbuje się tam
dostać, by wykorzystać jedno ze swych największych
źródeł mocy, by odzyskać siły. Ale jego szansę są
nikłe - zwłaszcza jeśli Tualua przechodzi właśnie
kolejny atak szaleństwa, typowy dla jego rodu. A tak
właśnie jest. Potem...
Holrun pomachał dłonią.
- Czekaj. Wszystko to brzmi bardzo interesująco,
ale nie mam pojęcia, do czego zmierzasz. Nawet
wyczerpany, może być groźnym przeciwnikiem.
Przeprowadzono szereg sekretnych badań i wróżb na
temat skutków, jakie mogą przynieść starcia i
konflikty z tym magiem.
- Wiesz, czego są warte - zauważył Meliash. -
Prędzej czy później ten człowiek zniszczy albo obali
całą organizację, tak jak uczynił to z niektórymi
czarownikami. Wiem, że ma wśród nas całą rzeszę
popleczników. Ty też to wiesz. Wkrótce będziemy
musieli się nim zająć, a uważam, że teraz jest po temu
najlepsza sposobność. Sam słyszałem, jak mówiłeś, że
chcesz, aby stało się to za twego życia.
- Tak, nie przeczę. Ale powiedziałem to nieofic-
jalnie i prywatnie. Rada jest ciałem bardzo konser-
watywnym. Dlatego przez lata prowadziła względem
niego politykę uników.
- Jest coś jeszcze - oświadczył Meliash.
- Mianowicie...
- Dziś rano przybył tu jakiś człowiek z wyraźnym
zamiarem zabicia Jeleraka.
Holrun prychnął.
- To wszystko? - zapytał. - A wiesz, ilu już
próbowało? Jak niewielu zdołało się do niego zbliżyć?
Nie, tak czy inaczej, ta informacja nie jest wiele
warta.
- Na imię miał Dilvish i dosiadał metalowego
rumaka. Niedawno dowiedziałem się, kim jest.
- Dilvish Przeklęty? On tam jest? Jesteś tego
pewien? Pół-Elf? Wysoki? Jasny? W zielonych bu-
tach?
- Tak. Kiedyś należał do Zakonu...
- Wiem, wiem! Dilvish! Na Boga! Nie chcę, aby
zginął, będąc tak blisko celu. Był moim bohaterem z
dzieciństwa Pułkownik Wschodu. A kiedy powrócił z
Piekła... On go dostanie, wiesz? Gdybym sam miał
wybierać zamachowca, nie szukałbym dalej. Dilvish...
- Więc pomyślałem, że jeśli Zakon chce uniknąć
bezpośredniej konfrontacji, mógłby po prostu pomóc
temu człowiekowi, trzymając się z dala konfliktu.
Holrun nie patrzył na niego. Oczy jego wpat-
rywały się w przestrzeń.
- Co o tym sądzisz? - spytał Meiiash.
- Opowiedz mi o tym miejscu. Jak wygląda?
- Zakłócenia ustały. Kraina wokół niego jest
spokojna. Widzę z oddali zamek. W jego murach
płoną pochodnie. Mapa wnętrz powinna znajdować
się w archiwum. Muszę to sprawdzić u Rawka.
Rządcą Jeleraka w tym zamczysku jest Baran z
Blackwold, nie najgorszy czarownik...
- Czy jest w tym miejscu coś osobliwego. Stare
zamczyska mają swe historie.
- Historia tego zlewa się z legendą. Uważany jest
za najstarszą budowlę na świecie, starszą od rodzaju
ludzkiego. Podobno jest nawiedzony. Przypuszcza się,
że ma jakieś powiązania ze Starszymi Bogami.
- Jeden z tych, co? W porządku, słuchaj. Wzbu-
dziłeś me zainteresowanie. Zatrzymaj to dla siebie i
nie rób nic głupiego. Natychmiast przedstawię to na
nadzwyczajnej sesji Rady. Spróbuję przekonać ich do
zmiany polityki. Ale nie oczekuj zbyt wiele.
Większość z nich nie spostrzegłaby szansy, nawet
gdyby ta podeszła i ugryzła ich w siedzenie. Wrócę do
ciebie, gdy czegoś się dowiem, a potem zastanowimy
się, co dalej.
Zerwał połączenie, wstał, popatrzył przez chwilę
w ogień i przeszedł przez komnatę.
- Cholernie gorąco!
Pstryknął palcami i światła zgasły.
ROZDZIAŁ VII
Dilvish słyszał ich śmiech, ich dowcip. „Pocału-
nek śmierci" - te słowa przewijały się najgłośniej. Nie
zwracał na nie uwagi, ale drżał cały, wisząc w
kajdanach. Jego myśli pogrążone były w chaosie
odrodzonych wspomnień. Ból głowy minął. Wszystko,
co zrobiła ta kobieta, zadziałało z zaskakującą
sprawnością. Ból, który mu teraz dokuczał, miał
charakter psychiczny, wywołany dotknięciem de-
mona. Wrócił myślami do Krainy Cierpienia i
wspomnienia, które kiedyś wyrzucił z siebie na
zawsze, spłynęły na niego niczym wrząca lawa.
Po jakimś czasie zrozumiał, gdzie jest i dlaczego,
i miejsce bólu zajął gniew. Starał się skoncentrować
swą uwagę; powiodło się. Dotarły do niego ich słowa:
- ...trzeba ratować tego łowcę demonów. Kiedy
go tu wciągali, prawie wszystko starli.
- Czy zdołasz go dosięgnąć? Przez jakiś czas nie
możemy na niego liczyć.
- Spróbuję.
- Odil, będziesz musiał wyciągnąć się raz jeszcze.
Przez lekko domknięte oczy Dilvish przyjrzał się
współwięźniom. Nie rozpoznał żadnego z nich, ale
przysłuchując się ich rozmowie i widząc wzór, który
rysowali, zrozumiał, że wszyscy byli czarownikami,
ich wygląd sprawiał wrażenie, iż przebywali tu jako
więźniowie dosyć długo.
Całkowicie otworzył oczy. śaden z nich tego nie
zauważył; tak bardzo pochłonięci byli swą pracą.
Baczniej przyjrzał się rysunkowi. Okazał się on
prostą odmianą bardzo podstawowego wzoru, po-
znawanego przez większość uczniów w pierwszym
roku nauki. Z rozpędem wyciągnął stopę w zielonym
bucie i uzupełnił brakujący motyw.
- Patrzcie! Kochaś odzyskał świadomość! -
zawołał jeden z nich. Kiedy głowy zaczęły obracać się
w jego stronę, dodał:
- Jestem Galt, a to Vane.
Dilvish kiwnął głową, a pozostali ciągnęli:
- ...Hodgson.
- ...Derkon - usłyszał z lewej.
- ...Lorman - padło z prawej.
- ...Odil.
- A ja jestem Dilvish - przedstawił się.
Derkon obrócił gwałtownie głowę w jego kierun-
ku i spojrzał mu w oczy.
- Pułkownik Dilvish? Byłeś pod Portaroy? -
spytał.
- Ten sam.
- Ja też tam byłem.
- Przykro mi, ale nie przypominam sobie...
Derkon wybuchnął śmiechem.
- Byłem po przeciwnej stronie, w Korpusie
Czarowników - rzucając silne zaklęcia, które miały
doprowadzić do twej porażki. Okazałeś się
niewdzięczny i wygrałeś, a ja straciłem swą prowizję.
- Nie mogę powiedzieć, abym tego żałował. Po co
rysujecie te pułapki na całej podłodze?
- Demony myślą, że to przeklęte miejsce jest
spiżarnią. Przychodzą tu od czasu do czasu i pożerają
nas,
- A zatem to dobra myśl. Czy wszyscy jesteście
tutaj za to samo?
- Tak - rzekł Derkon.
- Nie - odezwał się Hodgson.
Dilvish uniósł brew.
- On jedynie stawia metafizyczną tezę - wyjaśnił
Derkon.
- Moralną - poprawił Hodgson. - Z różnych
powodów pragnęliśmy mocy tego miejsca.
- Ale wszyscy jej pragnęliśmy - zauważył Derkon
z uśmiechem. - Wszyscy byliśmy na tyle dobrzy lub
po prostu sprzyjało nam szczęście, że przedarliśmy się
do zamku, i na tym koniec. - Tu uniósł dłoń,
dramatycznie szczękając kajdanami. - Moje zaklęcia
wyrwały się spod kontroli i stanąłem twarzą w twarz
z Baranem. Wtedy zaatakował mnie swą trzecią
dłonią.
- Trzecią ręką?
- Tak. Wyhodował sobie na drugiej płaszczyźnie
dodatkowy mechanizm. W razie potrzeby sprowadzi
go tutaj. Jeśli się stąd wydostaniesz i napotkasz go,
pamiętaj, że ta dłoń może być szybsza niż wzrok.
- Będę pamiętał.
- A gdzie twój metalowy rumak?
Dilvish zadumał się.
- Niestety, spotkało go to, co mnie kiedyś.
Zamienił się w posąg.
Skinął głową w nieokreślonym kierunku.
- Gdzieś tam...
Hodgson chrząknął.
- Który kraniec Sztuki preferujesz? - zapytał.
- Moje zainteresowanie Sztuką ograniczało się
ostatnio do minimum było bardziej praktyczne niż
techniczne - padła odpowiedź.
Hodgson zaśmiał się po cichu.
- A zatem mogę spytać, w jakim celu masz
zamiar wykorzystać moc Starszych, jeśli przejmiesz
nad nią kontrolę?
- Nie przyjechałem tu w poszukiwaniu mocy -
odparł Dilvish.
- A więc po co? - spytał Lorman.
- Po Jeleraka z krwi i kości - żeby raz na zawsze
się z nimi pożegnał.
W piwnicy rozległy się ciężkie westchnienia.
- Naprawdę? - odezwał się Derkon.
Dilvish kiwnął głową.
- Dzielny lub głupi albo jedno i drugie. Jest
jednak coś niezwykłego w tym wygórowanym i da-
remnym przedsięwzięciu. Podziwiam cię. Niestety, nie
będziesz miał okazji spróbować.
- To się jeszcze okaże burknął Dilvish.
- Powiedz mi - nalegał Hodgson - gdzie leży twa
największa moc w Sztuce. Potężne czary musisz
pokonywać czymś więcej niż groźnym spojrzeniem i
mieczem. Jaki kolor ma twa podstawowa siła?
Dilvish pomyślał o Straszliwych Zaklęciach, któ-
re prawdopodobnie jako jedyny na ziemi znał
wszystkie.
- Czarny jak Loch, z którego się wywodzi,
niestety - odpowiedział.
Derkon i Lorman zachichotali, gdy to mówił.
- Zatem jest nas trzech wśród siedmiu, nie-
którzy reprezentują kolor szary - rzucił Derkon. - Nie
jest źle.
- Nie uważam się w pełni za czarownika - szepnął
Dilvish.
W tym momencie zaśmiali się wszyscy.
- To tak, jakbyś był trochę nieżywy, trochę w
ciąży, co?
- Kto obudził legiony z Shoredan?
- Gdzie zdobyłeś tego metalowego wierzchowca?
- Jak dotarłeś do zamku?
- Czy te elfie buty nie są czarodziejskie?
- Dzięki za pomoc przy budowie pułapki na
demona.
Dilvish wyglądał na zmieszanego.
- Nigdy nie postrzegałem tego w ten sposób -
bąknął. - Być może prawdą jest to, co mówicie...
Znowu parsknęli śmiechem.
- Jesteś rzeczywiście niezwykły - oświadczył w
końcu Derkon. - Ale jak można inaczej pokonać
czarną magię, jak nie tym samym?
- Białą magią! - krzyknął Hodgson.
Szarzy wyśmiali obu.
- Wołałbym skorzystać z naturalnej broni, jeśli
to możliwe.
Zaśmiali się wszyscy.
- Przeciw niemu?
- Nigdy nie podejdziesz wystarczająco blisko.
- Przede wszystkim należy myśleć o własnej
wygodzie.
- Jak mucha na ogiera...
- Kropla wody na wielkiej pustyni...
- ...wyprawiłby cię na tamten świat.
- Może tak - stwierdził Dilvish - a może nie.
- Po raz pierwszy od naszego pojmania -
oświadczył Derkon - dostarczyłeś nam trochę uciechy.
Podobnie jak większość naszych dyskusji i ta
niewątpliwie pozostanie dyskusją akademicką.
- Idźmy dalej w tym kierunku - zaproponował
Dilvish. - Co planujecie po wydostaniu się stąd?
- A dlaczego uważasz, że mamy jakiś plan -
spytał Galt.
- Cicho! - ostrzegł go Vane.
- W każdym więzieniu, w którym przebywałem,
zawsze były jakieś plany - odparł Dilvish.
- Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś zama-
skowanym Jelerakiem bawiącym się z nami w ciu-
ciubabkę?
- Pół tuzina czarowników, wszystkich odcieni, nie
potrafi stwierdzić, czy ktoś uległ transformacyjnemu
zaklęciu?
- W tym miejscu nasze czary nie działają - a w
tym przypadku przebranie może nie mieć nic
wspólnego z magią.
- Spokój! - nakazał Derkon. - Ten człowiek nie
jest Jelerakiem.
- Skąd to wiesz? - spytał Odil.
- Bo spotkałem Jeleraka i żadne ziemskie prze-
branie nie jest w stanie go zmienić. A jeśli chodzi o
przebranie magiczne - pewnych rzeczy nie da się
zmienić. Jestem nie tylko czarownikiem, pozostaję
również wrażliwy na wpływy psychiczne. Lubię tego
człowieka. Jeleraka nigdy nie lubiłem.
- Opierasz się na odczuciach?
- Osoby wrażliwe ufają swym odczuciom.
Jelerak praktykuje Czarną Sztukę - rzucił
Hodgson. - A mimo to nie lubiłeś go?
- A czy wszyscy pisarze muszą się lubić? Wszyscy
żołnierze? Wszyscy kapłani? Czy lubisz wszystkich
białych magów? To tak jak wszędzie. Doceniam jego
talent i dokonania, ale osobiście mnie denerwuje.
- W jaki sposób?
- Nigdy nie spotkałem człowieka, który kochałby
zło dla samego zła.
- To dziwne, że potępia to ktoś taki, jak ty.
- Dla mnie Sztuka jest celem, a nie środkiem. Ja
jestem niezależny.
- To splami twą reputację.
- To już mój problem. Dilvish zadał pytanie. Czy
ktoś na nie odpowie?
- Ja - zabrał głos Hodgson. - Nie, nie ma planu
wydostania się stąd. Ale jeśli nam się uda, ceł mamy
wspólny. Zamierzamy udać się do nienaruszonej
strefy i połączyć nasze moce, aby skanalizować
emanacje Tualui i przerwać obronne zaklęcie wiszące
nad tym miejscem. Jesteś mile widziany w naszym
gronie.
- Jakie będą tego skutki? - spytał Di!vish.
- Nie mamy pewności. Być może miejsce to
rozpadnie się w proch i w zamieszaniu zdołamy się
stąd wydostać.
- Kamienie na kamieniach przetrwają - rzekł
Dilvish. - Najprawdopodobniej miejsce to zestarzeje
się w sposób naturalny. Muszę odrzucić wasze
zaproszenie, gdyż gdy tytko opuszczę to miejsce,
czekają na mnie inne sprawy.
Galt parsknął.
- Przypuszczam, że stanie się to niebawem? -
mruknął.
- Tak, ale muszę wiedzieć, czy któryś z was
widział Jeleraka. Czy on tu jest? Gdzie mieszka?
Zapanowało milczenie. Dilvish rozejrzał się po
pokoju, ale każdy z mężczyzn pokręcił przecząco
głową.
- Gdyby tu był - oświadczył Odil - nikt z nas by
już nie żył, albo jeszcze gorzej.
- Jeśli chodzi o jego mieszkanie - odezwał się Galt
- nasza wiedza w tym względzie jest nieco
ograniczona.
- Kim była ta kobieta - spytał Dilvish. - Kto mnie
tu przyprowadził? Znowu rozległ się śmiech.
- Nawet jej nie znasz? - zdziwił się Vane. - To
Królowa Semirama - pani starego Jandaru -
poinformował go Hodgson - przywołana z prochów
przez samego Jeleraka, aby mu służyć.
- Słyszałem ballady i legendy o jej urodzie,
przebiegłości... - powiedział Dilvish. - Trudno
uwierzyć, że naprawdę tu jest, żywa, dzięki mocy tego
człowieka. Mówiono, że jeden z moich przodków był
jej kochankiem.
- Któż to mógł być? - zastanawiał się Hodgson.
- Sam Sełar.
W tym momencie Lorman zaczął łkać i potrząsać
łańcuchami.
- Niestety! Niestety! To znów się zaczyna, a ja nie
wiedziałem, że się skończyło! Jesteśmy przeklęci
podwójnie. Mieć taką szansę i wypuścić ją z rąk! Jaka
szkoda.
- O co chodzi? - zapytał go Hodgson.
- Przegraliśmy! Jesteśmy zrujnowani! A to było
takie proste!
- Co, co takiego?
- Ale stary czarownik pogrążył się w rozpaczy, a
następnie zaczął przeklinać. Tuż nad nimi, w mro-
cznej przestrzeni pojawiła się chmura i spadł z niej
jasnoniebieski śnieg.
- Czy ktoś wie, o czym on opowiada?
Pokręcili przecząco głowami.
Lorman uniósł kościsty palec, wskazując na
nienaturalną zamieć śnieżną.
- Tam! Tam! - wrzasnął. - Znowu się zaczęło!
Czułem, jak zaczynają się emanacje! Ustały na
pewien czas, a my nie zwróciliśmy na to uwagi!
- Mogliśmy wtedy wykorzystać nasze czary!
Mogliśmy się stąd wydostać!
Zazgrzytał resztkami swych zębów.
* * *
Drzwi saloniku wychodzące na główną komnatę
otworzyły się wolno na oblany szarzejącym światłem
świat. Pod górną framugą pojawiła się potężna głowa
pokryta czarnymi, kręconymi włosami i potężnie
umięśniony mężczyzna wkroczył do pokoju.
Obnażony do połowy, miał na sobie krótki
niebiesko-czarny zwój spięty skórzanym pasem, z
którego zwisał potężny miecz. Wolno obrócił głowę,
podniósł ją i poruszył nozdrzami. Bezszelestnie
stąpając na koturnach, podszedł do pokrytego
smugami błota łoża, a następnie ruszył w głąb
komnaty. Jego oczy miały kolor rozżarzonego
błękitu; broda, podobnie jak włosy, zwijała się w
długie loki.
Stanął przed drzwiami z prawej strony i wolno je
uchylił. Zajrzał do głównej sali. Zwisające z sufitu
szklane drzewo płonęło czymś, co nie było ogniem.
Posadzka lśniła jak tafla stawu. Gdzieś z bliska
dobiegało tykanie. Lustrzane ściany odbijały nie-
skończoność. Kichnął, wdychając stęchłe powietrze, i
wkroczył do środka. W komnacie nie było nikogo.
Kiedy wchodził, z lewej strony usłyszał dźwięk
kurantów. Rzucił się w przód z ogromną szybkością,
niezwykłą jak na człowieka jego postury, skręcił,
zrobił duży krok i wyciągnął miecz.
Dźwięk kurantów powtórzył się, a dochodził z
wysokiej, wąskiej szkatuły stojącej w niszy, z prawej
strony drzwi, które właśnie otworzył. W górnej swej
części szkatuła posiadała okrągłą tarczę z wy-
malowanymi dwunastoma liczbami, a umieszczone na
niej dwie strzałki rozchodziły się w przeciwnych
kierunkach. Kuranty dzwoniły nadał. Podszedł bliżej,
przyglądając się badawczo mechanizmowi
widocznemu przez zdobioną szybę. Liczył uderzenia,
a jego duże usta wykrzywiły się w uśmiechu. Po
siedmiu uderzeniach nastąpiła cisza i wtedy pojął, co
było źródłem tykania. Dostrzegł, że mniejsza strzałka
znajduje się na liczbie siedem. Przyjrzał się
wizerunkom słońca i księżyca we wszystkich fazach,
wyrytym i wymalowanym na tarczy. Nagle zrozumiał
funkcję konstrukcji i z trudem opanował zachwyt nad
jej prostotą i elegancją. Wsunął cicho ostrze do
pochwy i odszedł.
Komnata zmieniła się, a może zmieniło się tytko
oświetlenie? Zdawała się teraz ciemniejsza, bardziej
groźna i miał wrażenie, że niewidoczne oczy obser-
wują jego ruch po wypolerowanej posadzce. Zapach,
który poczuł jeszcze w bawialni, zmieszał się z jakimś
innym, a tego nie mógł już wytrzymać.
Nad jego głową trzasnęło i zamigotało ogromne
światło. Wokół tańczyły cienie, a w lustrach...
Lustra. Grubą, owłosioną dłonią przetarł oczy.
Przez chwilę zdawało się, że w lustrze po prawej
stronie pojawiło się coś, czego nie było w komnacie -
wielka, czarna plama o dziwnym kształcie.
Zniknęła, ale kiedy posuwał się do przodu, oczy
miał utkwione w miejscu, w którym ją ujrzał.
Nieprzyjemny zapach stawał się coraz intensyw-
niejszy...
Wydawało się, że cały zamek zatrząsł się lekko
nad jego głową...
Światło zakołysało się, a cienie raz jeszcze zatań-
czyły wokół...
W pewnej chwili z przedziwnego mebla stojącego
po drugiej stronie sali wydobyły się dźwięki muzyki...
Czarna plama pojawiła się ponownie, ukryta
częściowo za kolumną, która po tej stronie lustra
niczego nie zakrywała...
Ruszył zawzięcie przed siebie, ignorując
wszystko z wyjątkiem zapachu. (Czy gobelin w
tamtym rogu nie zatrzepotał lekko?)
Czarna postać wysunęła się zza odbitej w lustrze
kolumny. Stanął i utkwił w niej wzrok.
Była to potężna bestia w kształcie konia, o ciele z
metalu, która stanęła dęba, wyrzuciła głowę i
spojrzała na niego. Miał wrażenie, że słyszy jej
śmiech.
Wybałuszył oczy ze zdumienia, a na jego twarzy
oszołomienie mieszało się z niewiarą, gdyż bestia
zbliżała się w jego kierunku. Skręciła jednak gwał-
townie i zaczęła naśladować jego wejście do komnaty,
zatrzymując się nawet przy zegarze umieszczonym w
niszy. Kiedy stanęli ramię przy ramieniu, spojrzała
mu w twarz.
Nagle jej oczy zamigotały i rozżarzyły się, a z
nozdrzy uniosła się smuga dymu.
Bestia pochyliła łeb i skłoniła się. Z pyska buch-
nęły płomienie, rozlewając się po całej komnacie i
wypełniając lustrzaną ścianę.
Mężczyzna uniósł dłoń i odwrócił się.
Lustra na przeciwległej ścianie również stanęły
w ogniu. Jasność stała się oślepiająca. A jednak nie
było gorąco, nie rozległ się żaden dźwięk...
Czarna bestia zniknęła za ścianą ognia, a jednak
mężczyzna miał dziwne przeczucie, że szkło pęknie w
każdej chwili i metalowy potwór wyłoni się ponownie
i rzuci się do ataku.
Duszna atmosfera starej magii panowała dokoła.
Nie był w stanie stwierdzić, czy tworzył ją jeden ze
Starszych, ukryty gdzieś w pobliżu, czy też była
częścią samej struktury zamczyska.
Odrywając wzrok od ściany, ruszył przed siebie.
Gobeliny zafalowały ponownie. Wiedział już, że kryje
się za nimi coś wielkiego. Udał się w ich kierunku.
Nie zdążył jednak do nich dojść, kiedy coś je
odsunęło, a spod materii wyjrzały nań krzywe oczy
demona.
- Patrząc na te ognie pomyślałem, że wysyłają
mnie do domu - zamruczał. - A to tylko zwykły
śmiertelnik - nawet nie jeden z tych, których nie
wolno mi skrzywdzić.
Wysunął długi, rozwidlony język i oblizał wargi.
- Kolacja! - mlasnął.
Mężczyzna stanął jak wryty i pochwycił rękojeść
miecza.
- Mylisz się - odpowiedział w tym samym języku
- Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliorze. Te
płomienie były już tu w dniu, w którym się wyklułeś.
- Jak to jest, bracie małp, że znasz moje imię, a
ja nawet nie wiem, kim jesteś?
- Mylisz się - powtórzył mężczyzna - i wrócisz do
domu. Ale zanim odejdziesz, szepnę ci odpowiedź na
twe ostatnie pytanie, a wtedy mnie poznasz.
Rozpiął pas i opuścił go wraz z pochwą i
mieczem na podłogę.
Kiedy demon zbliżył się, muzyka stała się bar-
dziej szalona, a płomienie kontynuowały swój taniec.
Wyszedł mu na spotkanie z szerokim uśmiechem na
ustach.
- Załóżmy, że na imię ci człowiek - powiedział
demon i skoczył na niego.
- Mylisz się - odparł mężczyzna, - uskakując
przed kłapiącymi kłami, powstrzymując ostre pazury
i chwytając demona.
W mgnieniu oka stali się złożoną plątaniną
kończyn. Upadli na podłogę i zaczęli się toczyć. Z
płomieni spoglądały na nich szeroko otwarte oczy.
* * *
Holrun zawiesił zwierciadło na gołej ścianie,
między biurkiem a kominkiem, zakrywając tym
samym sześćdziesiąt osiem tajemniczych ruchów i
symboli. Potem wsparł się na stosie poduszek,
wyciągnął swą wodną fajkę, zwolnił rytm serca,
napiął i rozluźnił mięśnie. Mijały chwile. Odłożył na
bok ustnik i pomyślał o tym, czego dowiedział się na
posiedzeniu Rady, kiedy wszyscy unosili się
bezcieleśnie w powietrzu nad Kannais, rozprawiając
o Zamku Wieczności. Jelerak zainstalował system
zwierciadeł, który ułatwiał przemieszczanie między
warowniami. Należałoby zdobyć dostęp do któregoś z
luster i dokładnie poznać jego zaklęcie, aby, tak jak
on, wykorzystać ten system. Sam zamek otoczony był
twardą, ciemną aurą, która całkowicie chroniła go
przed psychiczną penetracją. Był zbyt daleko i
bezpośredni dostęp fizyczny nie był możliwy. Ponadto
kraina roztaczająca się wokół mogła w każdej chwili
rozpocząć swój szalony taniec. Holrun zanotował w
pamięci widok i atmosferę tego miejsca. Gdy
powrócił do powłoki cielesnej zostawionej w
komnacie, sprawdził w swych opasłych tomach
wszelkie wzmianki o działaniu luster.
Po raz wtóry uwolnił swą duszę, by powrócić w
to samo miejsce. Na moment Zamek Wieczności
zamigotał w dole, potężny i złowrogi. Jego psychiczna
osłona była wciąż bardzo mocna, ale pojawiały się
miejsca za miejscami - płaszczyzny, gdzie rzeczy-
wistość ograniczała się do zwykłej wizji... Przesunął
się na płaszczyznę czystej energii, ale droga została
zablokowana. Nie miał też dostępu do pierwotnego
miejsca czystych form. Z większym niż wcześniej
wysiłkiem dostał się na płaszczyznę esencji.
Nareszcie...
Cała konstrukcja zamku była bardzo osobliwa,
jedna z najdziwaczniejszych rzeczy, jakie kiedykol-
wiek widział. Nie marnował jednak czasu na spisy-
wanie cudów. Postanowił zlokalizować zwierciadło,
które stało gotowe do przeglądu w miejscu zwanym w
ziemskim świecie wieżą północną.
Zbliżył się doń ostrożnie, wyszukując w jej po-
bliżu nienaturalnych esencji.
Natknął się na samotnego mężczyznę, a z tej
płaszczyzny dostrzec można było esencję trzeciej
dłoni. A więc to był Baran. No! Dobrze!...
Ujrzał zaklęcie i przeniósł się na płaszczyznę
struktur. Tam czuł się swobodniej. Nagle przemieniła
się w serie połączonych linii o różnych barwach.
Wszystkie z nich pulsowały, a krople energii prze-
skakiwały na chybił trafił ze złącza na złącze.
Ciekawe. Ktoś jeszcze, ukryty na płaszczyźnie
energii, obserwował to zjawisko.
Holrun cofnął się nieco i przyjrzał się intruzowi.
Gdyby tak mógł zlokalizować dla niego punkt wyjścia
- ile czasu i wysiłku - nie mówiąc już o ryzyku, można
by zaoszczędzić. Nie podobało mu się to niewyraźne
niebieskie zjawisko zwinięte w spiralę, schowane za
rogiem. Sprawdził je ostrożnie i stwierdził, że stykało
się z czymś, a jednak pozostawało niezależne...
* * *
Po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że jego
współtowarzysz w poznawaniu zaklęcia był jednym z
tych nieuchwytnych, cislunarnych pierwiastków o
bezkształtnej, ognistej postaci, gdy tylko znajdą się na
jego płaszczyźnie. Tym razem był to pulsujący na
czerwono badawczy haczyk. Kilkakrotnie zlustrował
krańce zaklęcia, nie nawiązując kontaktu z klatką
linii. Jednak widać było, że za każdym razem
zwalniał swą prędkość w tym samym ostrym kącie.
Każda linia, którą postrzegał, przedstawiała oso-
bną część zaklęcia, wyrażoną słowem lub gestem.
Moc, która je wypełniała, znajdowała się oczywiście
w posiadaniu samego Jeleraka i pochodziła albo z
jego istoty albo ze świętej ofiary. Holrun miał
trudności z określeniem sekwencji, w jakiej od-
twarzała się struktura na jego własnej płaszczyźnie -
to trudne zadanie, gdyż początek struktury nie był
dostrzegalny; nie tak jak w pracy neofity lub
czeladnika, którym obce byłoby zamiłowanie do
tajemnicy. Było to niezwykle złożone dzieło i Holrun z
trudem krył podziw dla technicznej sprawności tego
człowieka.
Haczyk zwolnił w innym miejscu w kącie
poniżej, jakby nagle przyciągnięty przez nieznaną siłę
- potem ruszył dalej i ponownie zatrzymał się w
ostrym rogu. Holrun obserwował biernie, co się
dzieje. Mógł wyrwać się już teraz, nie zważając na
zastosowane zaklęcie. Niebezpieczeństwo miało
przyjść później. Lepiej pozwolić pierwiastkowi na
wstępne ryzyko.
Ten znów zalśnił w jednym z kątów, prawie się
zatrzymując, a wtedy Holrun skoncentrował całą swą
uwagę na tym miejscu.
Tak. W czasie odpływu jednej z pulsacji był
pewien, że wykrył cienką jak pajęczyna linię niena-
turalnego spoiwa, przez które można by przepro-
wadzić mikrolin percepcji. Jednakże pierwiastek nie
wziął tego pod uwagę i powrócił do ostrego kąta, w
którym skończył swą wędrówkę.
Obserwował uważnie, pewny tego, co nastąpi.
Haczyk wyciągnął swój ostry koniec, nawiązał
kontakt i przesłał w to miejsce psychiczne naciski.
Niczym rozwinięta sprężyna jasnoniebieski strażnik
przeskoczył do przylegającego kąta. Haczyk walczył
przez moment o swą wolność, a następnie zamarł w
bezruchu. Zaczął się kurczyć, a po chwili został
całkowicie pochłonięty.
Błękitna sprężyna odpłynęła i zatrzymała się,
pulsując teraz jeszcze jaskrawszą barwą. Po kilku
uderzeniach przyłączyła się do innego kąta i dodat-
kowa światłość, jaką z niego wyssała, odprowadzona
została do struktury samego zaklęcia. Oddaliła się
ponownie i znieruchomiała niewyraźne, błękitne
zjawisko.
Holrun podkradł się bliżej. Widział wcześniej,
jak pierwiastek blokował zaklęcie i dokładnie je
analizował. Rysy, które na początku uznał za część
konstrukcji, zamigotały i zgasły w otwarte obszary
wprowadzone zostały kliny, które ograniczały wszelki
dostęp, gdy tylko zaklęcie wezwane było do działania.
Obserwując ich przemieszczenia, pomyślał o
osobniku, który wprowadził pierwiastek na arenę.
Kiedy tylko zorientował się, że pierwiastek zniknął,
już stwarzał odpowiednie warunki, aby przywołać
następny, by mógł kontynuować badania i blokadę.
Na powierzenie nowego zadania potrzebował
dodatkowego czasu. A to umożliwiało Holrunowi
swobodę działania bez żadnych zakłóceń.
O ile, oczywiście, ktoś inny nie użyłby zaklęcia w
tym samym czasie. Wtedy Holrun byłby zniszczony.
Przesunął się na niższy kąt. Jedyne, co mu
pozostało, to określenie kierunku, w którym podążało
zaklęcie. Stanął przed dwoma wyborami.
Wybór błędny przekreśliłby wszystko,
całkowicie unieruchamiając lustro - pomyślał,
filtrując ponownie czar.
Jedna linia była cieńsza od drugiej i wskazywała
na wysoki ton głosu czarownika, który wydał ten
dźwięk. Zazwyczaj zaklęcie rozpoczynało się niskim
tonem, a kończyło się wysokim. Były jednak wyjątki.
W tym przypadku każda z linii mogła reprezentować
przygotowawczy gest. Zbliżył się jeszcze bardziej i
nawiązał chwilowy kontakt z grubszą linią.
Niebieska spirala zaświeciła w jego stronę, ale
zanim nadleciała, zdążył się wycofać, zabierając ze
sobą cenną informację: linia odpowiedziała na
połączenie! A zatem, to było słowo, a nie gest.
Patrzył i czekał, aż spirala uspokoi się. Tym
razem opadała bardzo powoli, aż w końcu odpłynęła
badając po drodze większe kąty.
Gdyby wszedł do zaklęcia z właściwej strony,
byłby bezpieczny, gdyż na czas operacji strukturalnej
jej czujność zostałaby osłabiona. Pozostało tylko
jedno zagrożenie - ktoś uruchomiłby zaklęcie w
chwili, gdy Holrun badał je od środka.
Spirala osunęła się ponownie, a on zagrał na
cieńszej linii, cofając się natychmiast.
Niebieskie zjawisko zareagowało w przewidywa-
ny sposób, ale zignorował to, przetwarzając dodat-
kową informację, którą właśnie zdobył: było jeszcze
jedno echo, zaczynało się i kończyło słowem.
Wciąż nie mógł stwierdzić z całą pewnością,
które ramię kąta oznaczało początek, a które koniec -
poza przypuszczeniem dotyczącym niższego tonu.
Cofnął się i ogarnął wzrokiem całe zaklęcie, starając
się zapamiętać ogólne wrażenie całej konstrukcji.
Poszukał w pamięci podobnych zjawisk, rozważył je i
doszedł do końcowego wniosku, że musi polegać
wyłącznie na subiektywnych uczuciach, które właśnie
w nim narastały.
Ruszył do przodu i spenetrował końcówkę cień-
szej linii. Nie dostrzegł uderzenia jasnoniebieskiego
zjawiska, gdyż poruszał się już w obrębie systemu
zaklęcia.
Gdy usłyszał pierwsze słowo zrozumiał, że jego
przypuszczenie było słuszne. Wszędzie rozbrzmiewał
typowy dźwięk.
Rozpoczął wędrówkę po zaklęciu, notując wraże-
nia każdego gestu zawartego w każdym słowie,
zapisując je wszystkie w pamięci. Gdy dotarł do
końca, przeskoczył nad przepaścią i rozpoczął kolejne
okrążenie. Tym razem chodziło o wrażenie ogólne, a
nie szczegóły. I jeszcze raz...
Podziwiał pomysłowość konstrukcji, zdając sobie
sprawę, iż któregoś dnia sam będzie potrzebował
podobnego środka transportu. W tych czasach nie
widywało się takich magicznych statków...
Jeszcze jedno okrążenie...
Teraz obserwował wszystko niezwykle uważnie,
szukając precyzyjnie właściwego miejsca do ataku...
Aha!
Siódmy człon zakończył się twardą spółgłoską i
od niej też zaczął się człon ósmy. Podobnie było w
przypadku dwudziestego trzeciego i dwudziestego
czwartego słowa. Przeszedł przez nie po raz drugi.
Cezura między parą siedem-osiem była trochę
dłuższa.
Podczas kolejnej rundy stanął i wprowadził w
szczelinę miękkie ,,t". Nawet gdyby Jelerak zechciał
sprawdzić własne żakiecie, dźwięk ten nie zostałby
wykryty między parami spółgłosek. Następnie
odpłynął od swego osobliwego pierwiastka, tworząc
prosty system pod-zaklęć, w którym wszystkie linie
były równoległe i nakładały się na istniejące elementy
czaru. Skończył, po raz kolejny przemierzył zaklęcie,
niczego nie skreślając. W czasie następnego okrążenia
uaktywnił „t" i przeniknął przez swój własny system.
Doskonale. Pod-zaklęcie wykorzystało rdzeń systemu
Jeleraka, ale połączenie powinno działać.
Przesączył energię z własnej istoty przez skon-
struowany system, ożywił go i w myślach zagrał na
nosie niebieskiemu zjawisku. Nagle cała konstrukcja
znikła, a Holrun znalazł się we własnym zwierciadle,
obserwując swą leżącą postać.
Opuścił lustro, zmniejszył tempo swych wibracji
i otworzył oczy. Przeciągnął się, a na jego twarzy
pojawił się uśmiech. Udało się - bez pozostawienia
żadnych śladów.
Wstając, przeciągnął się raz jeszcze, pomasował
czoło i skronie, przetarł oczy. Ziewnął, sięgnął po
czarny kryształ i postawił go przed sobą. Zdołał
jednak zebrać swe siły, skupić uwagę i wypowiedzieć
imię Meliasha.
Obraz pojawił się natychmiast.
- Witaj - powiedział. - Jak leci?
- Holrun! Co się stało? To trwało tak długo!
- Pracowałem nad tą cholerną konstrukcją.
Opowiem ci teraz o zwierciadle Jeleraka...
- Jego transportowym zwierciadle?
- Dokładnie. Właśnie założyłem pułapkę na
zaklęcie chroniące to lustro w zamku.
- Pułapkę?
- Tak. Jeśli na drodze nie pojawi się ten diabelski
pierwiastek, lustro zadziała tak, jak on zechce, tyle
razy, ile sobie zażyczy. Nie będzie nawet wiedział, że
mam dostęp do zaklęcia, zwierciadła, zamku w każdej
chwili.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
- To sekretna technika mojego pomysłu.
- Co zamierzasz z tym zrobić?
Holrun ziewnął.
- Będę wiedział, kiedy się obudzę. Teraz muszę
wziąć kąpiel i zdrzemnąć się. Umieram ze zmęczenia.
- Ale to oznacza, że przekonałeś Radę do
podjęcia pewnych działań.
- Daj spokój, Meliashu! Przecież wiesz dosko-
nale. Wszystko, co od nich uzyskałem - zresztą
przypadkowo - to informacja, że istnieją jakieś lustra.
Oni nie tknęliby Jeleraka nawet uzbrojoną rękawicą.
- A zatem, kto upoważnił cię do założenia
pułapki na zaklęcie?
- Nikt. Zrobiłem to z własnej woli.
- Nie będziesz miał kłopotów, jeśli się dowiedzą?
- Nie jako osoba prywatna. Pod koniec posie-
dzenia, na znak protestu zrezygnowałem z uczest-
nictwa w Radzie.
- Przykro mi.
- Och, to nie po raz pierwszy. Wybacz, muszę
odpocząć, zanim zacznę działać. Do widzenia.
Wyłączył kryształ, włożył go do szkatułki i pod-
szedł do drzwi. Wychodząc, pstryknął palcami, nie
oglądając się za siebie.
* * *
W pierwszej chwili Semirama zignorowała puka-
nie do drzwi. Ale kiedy się powtórzyło, a Lisha nie
pojawiła się, aby je otworzyć, wstała ze swej hałdy
futer i poduszek, i przeszła przez pokój.
- Kto tam?
Uchyliła drzwi i nie widząc nikogo, otworzyła je
na całą szerokość. Korytarz był pusty.
Zamknęła drzwi i wróciła do swego miękkiego,
wonnego gniazdka, ze starym winem i wspomnie-
niami. Przez chwilę zdawało się, że zamigotało
powietrze, a gobeliny i zasłony zatrzepotały, jakby
przez zamknięty pokój powiał lekki wiatr.
- Pani moja, Semiramo, królowo. Jestem tutaj.
Rozejrzała się wkoło, nikogo nie widząc.
- Tutaj.
Ciemnowłosy mężczyzna w żółtej tunice i fu-
trzanych sztylpach patrzył na nią z prawej strony
łoża. Głowę miał pochyloną. Uniósł ją i uśmiechnął
się.
- Kim, kim jesteś? - odezwała się.
- Twoim sługą - Jelerakiem. - Musiałem założyć
przebranie, aby się tu dostać. Mam nadzieję, że je
aprobujesz. Ten strój bawi mnie.
- Rzeczywiście - rzekła, uśmiechając się szybko. -
Kiedy przybyłeś?
- Przed chwilą - odparł. - Przyszedłem tu od
razu, by przekazać wyrazy szacunku i poznać naturę
trudności z naszym Starszym.
- W tej chwili - stwierdziła - trudność polega na
tym, że całkowicie postradał zmysły.
- Aha! A jak długo ten stan się utrzymuje? -
spytał, obserwując ją bacznie.
- Od około pół godziny. Przewidział to i poin-
formował mnie. Byłam z nim, kiedy zaczął się atak.
- Rozumiem. Ale kraina wokół jest wzburzona
jego emanacjami od dłuższego czasu. Jak można to
załagodzić?
- Och podniosła kielich, pociągnęła łyk, a głową
wskazała na kredens. Proszę, poczęstuj się, jeśli masz
ochotę.
- Dziękuję. Rzadko sobie folguję.
Skinęła głową na znak zrozumienia.
- Zrobił to na moje polecenie.
- To wyjaśnia zastosowaną technikę. Tak my-
ślałem, że stoi za tym ludzki umysł. Czy możesz mi
wyjaśnić, dlaczego?
- By powstrzymać śmiałków, którzy chcieli się tu
przedrzeć w czasie twej nieobecności. Zaczęli być
nieznośni.
- Uderzyło to także we mnie.
- Przecież miałeś lustro.
- Lustro nie funkcjonowało.
- Dopiero dziś wieczorem zaczęłam coś podej-
rzewać po rozmowie z Baranem. Nakazałam Tualui
wyjaśnić wszystko, zanim oszalał. Czyż nie w ten
sposób się tu dostałeś?
Zaprzeczył z uśmiechem na ustach.
- Musiałem wybrać trudniejszy sposób. Czy
chcesz powiedzieć, że Baran planuje coś, co jest
niezgodne z moim interesem?
- Nie jestem pewna. Być może próbuje naprawić
je dla ciebie i usunąć zakłócenia.
- Zobaczymy. Czy problem Tualui oznacza to, co
myślę?
- Do głosu dochodzi ciemna strona jego natury,
ale próbuje ją pokonać.
- Hmm. Ma pecha, w takim stanie będzie musiał
się bardzo starać. Zbyt duży egotyzm będzie
towarzyszył skądinąd godnym pochwały sentymen-
tom. Moim pierwszym zadaniem musi być przy-
wrócenie go do zdrowia, a potem on pomoże mi
zebrać utracone siły.
- Czy w ogóle możesz mu pomóc - nie mówię o
tymczasowej uldze?
- Niestety, pani, nie. Bo kto może odnieść
zwycięstwo nad jego ciemniejszą stroną natury? Nie
wiesz, gdzie mógłbym szybko znaleźć jakąś dziewicę?
- Nie... Może któraś z młodszych sług... Po co ci
ona?
- Aby doprowadzić naszego Starszego do po-
rządku, potrzebna jest jakaś nudna, ludzka ofiara.
Gdybym był w lepszej formie, nie myślałbym o tym,
ale teraz jest to konieczne. Nie martw się, mogę użyć
zaklęcia lokalizującego dziewice. Właściwie powi-
nienem już się do tego zabrać. Odchodzę, pani.
- Adieu, Jeleraku.
- Być może później będę cię potrzebował jako
tłumacza.
- Zostaję tutaj. Doskonale.
Podszedł do drzwi, otworzył je, uśmiechnął się,
skinął głową i wyszedł.
Semirama bawiła się kielichem, zastanawiając
się, czy zwierciadło jest już czyste i jak daleko
mogłoby zabrać jedną osobę lub kilka osób.
* * *
Dilvish popatrzył na współwięźniów i kiedy
Lorman przestał łkać, zapytał:
- Czy któryś z was wie, gdzie mógłbym zdobyć
broń, jak tylko się stąd wydostanę?
Niektórzy zachichotali, ale Hodgson potrząsnął
głową.
- Nie. Nie mam pojęcia, gdzie jest zbrojownia -
rzekł.
- Będziesz musiał się rozejrzeć - poradził Derkon.
- Powodzenia. A propos, mogę wiedzieć, jak
zamierzasz się stąd wyrwać?
Dilvish uniósł dłoń do ust i opuścił ją. Dotknął
kłódki. Usłyszeli chrobot, a potem trzask.
- Klucz! - wrzasnął Galt. - On ma klucz!
- I za chwilę będzie o tym wiedział cały zamek,
jeśli się nie uciszysz! - skarcił go Hodgson. - Skąd go
masz, Dilvishu?
- Podarunek od damy - odpowiedział. - Był to
najbardziej pamiętny pocałunek, jaki kiedykolwiek
otrzymałem.
Otworzył drugą kłódkę i zrzucił kajdany.
- Czy myślisz - zapytał Derkon - że ten klucz
może pasować do innych zamków?
- Trudno powiedzieć - rzucił Dilvish i schylił się,
rozwiązując spętane nogi. Wyprostował się i kopnął
łańcuchy.
- Masz, spróbuj!
Derkon chwycił klucz i włożył go do jednego z
zamków.
- Nic z tego, psiakrew. Może ten...
- Daj go tutaj, Derkon! Może pasuje do mojego!
- Tutaj!
- Pozwól mi spróbować!
Derkon wypróbował go we wszystkich zamkach
po kolei, podczas gdy Dilvish masował nadgarstki i
kostki. W końcu burknął coś i podał klucz
Hodgsonowi.
Na półce w korytarzu było kilka kluczy zauważył
Dilvish, kiedy Hodgson próbował bezskutecznie
otworzyć kłódkę.
Dilvish odwrócił się i ruszył do drzwi.
- Czekaj! Czekaj!
- Nie odchodź!
- Przynieś je!
- Przynieś je!
Opuścił piwnicę, a ich krzyki przeszły w
przekleństwa.
Na środku pokoju unosił się bladożółty wir
powietrza, a całe miejsce przepełnione było wonią
różnorodnych, aromatycznych zapachów. W po-
wietrzu zmaterializowała się gromada żab, które
spadły na wyściełaną słomą posadzkę i rozpoczęły
swe harce.
Wir przepłynął przez komnatę i zawisł w
drzwiach.
Po chwili pojawiła się za nim jakaś postać, która
przerzuciła przez niego pęk kluczy. Spadły na skalny
stopień między Vane'em a Galtem. Zapadła krótka
cisza, potem nastąpiły ostre szepty. Postać wycofała
się. Wir nabrał zielonej barwy. śaby rozpoczęły swój
śpiew.
Dilvish wyciągnął ze ściennego kinkietu pochod-
nię i ruszył, odtwarzając w pamięci szlak, po którym
go ciągnęli. Nie zwracał uwagi na poprzeczne tunele,
pełne interesującego ruchu, choć zdawało mu się, że
w jednym z nich usłyszał z daleka swoje imię,
wypowiedziane niskim, grzmiącym głosem. W końcu
dotarł do właściwej przecznicy, skręcił w lewo.
Pochodnia migotała w ciemności, po ścianach spły-
wała woda, a coś ciężkiego i twardego jak skóra
sterczało z sufitu, pulsując cicho jak oddech. Skręcił
ponownie w korytarz prowadzący na prawo. Nagle
stanął przy kolejnym skrzyżowaniu i spojrzał w obie
strony. Czy ta przecznica była tu wcześniej?
Wszystko do tej pory się zgadzało, ale gdy wtedy
schodzili ze schodów, był na wpół przytomny, a
później...
Zwilżył w ustach lewy palec, odkładając pochod-
nię.
Podniósł palec do góry i poczuł chłodny prąd
powietrza przesuwający się z lewej strony w prawo.
Chwycił pochodnię i ruszył w tym kierunku.
Dwadzieścia kroków i znów musiał wybierać
między lewą odnogą a prawą. Lewa zdała się być
znajoma, poszedł więc w tę stronę.
Wkrótce znalazł się u podstawy schodów. Tak.
To była właściwa droga.
Skręcił.
Wspinał się wolno przez mrok, gdy w górze
ukazały się rozświetlone drzwi. Po lewej stronie miał
ścianę, po stronie prawej nie było nic.
Zanim dotarł na szczyt, zgasił pochodnię o ścianę
i wyrzucił, gdyż widoczny pokój jaśniał pełnym
blaskiem. Z prawego rogu dobiegała cicha muzyka.
Ruszył wolno, spojrzał w tamtą stronę. Nikogo
nie było, ale...
Coś tężało obok rozdartego gobelinu. Kafelki
wokół lśniły ciemną wilgocią.
Przyjrzał się dokładnie ścianom, mając nadzieję
na znalezienie jakiejkolwiek broni.
Nic. Tylko lustra, odbijające komnatę i jej od-
bicia jedno w drugim.
Istota na podłodze nie drgnęła. Mokra plama
wokół niej wydawała się większa.
Podszedł bezgłośnie do ciemnej kupy. I zamarł.
Był to demon ten sam, który przyszedł po niego do
obrzydliwej pułapki w sadzawce jego ciało było
zgniecione niczym miękki owoc, skręcone i połamane.
Nie zbliżył się. Stał tak patrząc i zastanawiając
się. Po chwili zrobił krok do tyłu. Do jego nozdrzy
dotarł odór posoki demona. Spojrzał przez ramię na
komnatę. Wzdłuż niej widać było szerokie wejście, po
stronie prawej stały małe drzwi, a na jej końcu -
potężne, podwójne wrota. Poczuł się nieswojo. Nie
miał ochoty przejść przez komnatę.
Tuż przed nim, obok demonicznych szczątków
po lewej stronie gobelinu, dostrzegł wyjście i częś-
ciowo otwarte drzwi. Okrążając z dala martwego
potwora, ruszył w tym kierunku.
Za drzwiami panowała cisza i mrok. Pchnął je
mocno, przeszedł, a one powoli wróciły do dawnej
pozycji. Wydały przy tym skrzypiący dźwięk.
Przeszedł przez wąski korytarz. Obok niego
przepływały welony fioletowych mgieł, którym to-
warzyszył dźwięk szklanych kurantów i zapach
skoszonej trawy. Minął pomywalnię, spiżarnię, małą
sypialnię i oktagonalną komnatę, w której płonął
błękitny ogień nad gwieździstą płytą z różowego
kamienia. Wszystkie pomieszczenia były puste.
W końcu korytarz rozwidlał się. Z lewej strony
usłyszał jakieś odgłosy, zatrzymał się i nadsłuchiwał.
Słowa były niewyraźne i przytłumione. Zaryzykował
spojrzenie w tamtą stronę.
Nikogo nie dojrzał. Dźwięki dobiegały praw-
dopodobnie zza otwartych drzwi, których wiele było
wzdłuż korytarza.
Ruszył w tym kierunku, trzymając się blisko
ściany, szukając jakiegoś przedmiotu, jakiejś kryjó-
wki, gdyby nagle ktoś wyszedł z pokoju. Nic się
jednak nie wydarzyło, choć teraz odgłosy były
wyraźne i odniósł wrażenie, że zbliża się do pomie-
szczeń dla służby.
Minęło kilka minut, zanim usłyszał coś cieka-
wego.
- ...mówię ci, że wrócił - odezwał się gruby męski
głos.
- Tylko dlatego, że na jakiś czas ustały zawiro-
wania? - spytał kobiecy głos.
- Właśnie. Dlatego mógł przejść.
- To dlaczego nikt go nie widział?
- A dlaczego ma się pokazywać takim jak my?
Jest teraz zapewne na górze z Baranem lub królową,
albo z obojgiem.
Choć podsłuchiwał jeszcze przez kilka dobrych
minut, nie usłyszał nic, co miałoby dodatkową
wartość. Z pewnością mówili o Jeleraku, a „na
górze" oznaczało wyższe piętro. Dilvish przesunął się
bokiem, zawrócił i ruszył w drugim kierunku.
Przez piętnaście minut krążył ostrożnie wokół,
zanim wszedł na pierwszy stopień. Odczekał długą
chwilę, posłuchał, a następnie popędził na górę.
Korytarz na piętrze był szeroki, wyściełany dy-
wanami i obwieszony wystawnymi gobelinami.
Dilvish ruszył w poszukiwaniu broni, jakiegoś
odgłosu. Doszedł do okna. Stanął.
Na zewnątrz przewijały się żółte mgły, odsłania-
jąc to skrywając wzburzony krajobraz oświetlony
światłem księżyca i sporadycznymi jęzorami ognia,
nad którym unosiły się i opadały niebiesko-białe
diamentowe kształty, niczym bezskrzydłe,
nieopierzone ptaki szybujące na falach powietrza. W
mgnieniu oka wyrastały ciemne, potężne wzgórza,
inne opadały gwałtownie. Od czasu do czasu migotały
błyskawice, potem nastąpiły grzmoty. Teraz miejsce
to wyglądało o wiele groźniej niż podczas jego
wędrówki. Pomyślał o Blacku, Arlacie i czarowniku
Weleandzie. Zdawało się, że z nich wszystkich przeżył
jedynie przeklęty mag.
Odwrócił wzrok od widoku drżącego świata i
podążył korytarzem, dochodząc do następnej klatki
schodowej wyłożonej dywanami. Ciągnęła się z dołu
ku górze. Dilvish skręcił i zaczął wspinaczkę. Na
ścianie przy podeście wisiała para potężnych
halabard. Zbliżył się, chwycił dwiema rękami ręko-
jeść jednej z nich, podniósł, potrząsnął głową i
ostrożnie odłożył broń.
Za ciężka. Zmęczyłby się, taszcząc taki ciężar ze
sobą.
Ruszył dalej. Ciepły wiatr owiał mu twarz, a
ściany zachwiały się lekko. Tuż przed nim zawirował
błotnisty potok i w jego stronę popędziła ściana wody.
Rzucił się do ucieczki, ale woda znikła, zanim zdążyła
go dosięgnąć. Ściany i podłoga były suche, kiedy
dotarł do końca korytarza, jedynie kilka ryb
trzepotało dokoła.
Za rogiem jednak ujrzał kałuże. Z jednej z nich
wyrosła upiorna ręka trzymająca miecz, ale Dilvish
zrobił duży krok naprzód i odepchnął ją. Ramię
natychmiast znikło, a miecz zaczął topnieć. Wyko-
nany był z lodu. Dilvish wrzucił go do kałuży i
odszedł.
Wzdłuż korytarza dostrzegł wiele drzwi - nie-
które były częściowo uchylone, niektóre były za-
mknięte. Przy każdych zatrzymywał się, nadsłuchu-
jąc. Zaglądał przez te, które stały otworem. Następnie
powrócił do pierwszych, które były zamknięte, i
nacisnął klamkę. Nie drgnęły, podobnie jak drugie i
trzecie.
Przeszedł na koniec korytarza, gdzie niskie scho-
dy skręcały ukośnie w lewą stronę. Szybko wspiął się
po stopniach. Tam sufit był bardzo niski, ale dywany
i arrasy znacznie wystawniejsze. Z wąskiego okienka
rozchodził się widok na część zamczyska. Zdawało
się, że na blankach murów obronnych przesuwają się
upiorne postacie. W tym korytarzu nie zauważył
żadnych drzwi, pobiegł więc schodami w górę. Skręcił
w lewo i dotarł do wysokiego hallu, mocniej
oświetlonego i umeblowanego z większym
przepychem niż te poprzednie.
Pierwsze drzwi na prawo zamknięte były na
klucz, ale drugie okazały się otwarte. Zawahał się,
kiedy lekko puściły pod jego naporem. Był intuicyjnie
przekonany, że ktoś za nimi stoi.
Zastanowił się przez moment i podjął stanowczą,
decyzję. Gdyby Jelerak był w środku, a wszystko inne
by zawiodło, Dilvish zdecydowany był użyć swej
ostatecznej broni - Straszliwych Zaklęć, które
zniszczyłyby zamek i wszystko, co znajdowało się w
nim wraz z nim samym. Płomienie nie zgasłyby, póki
wszystko w zasięgu zaklęcia nie obróciłoby się w
proch i popiół.
Otworzył jednym pchnięciem drzwi i wszedł do
środka.
- Selarze! Przyszedłeś! - krzyknęła Semirama i
padła mu w ramiona.
ROZDZIAŁ VIII
Potężny mężczyzna o kręconych włosach i bro-
dzie, z otwartą raną na lewym ramieniu, ciągnącą się
przez klatkę piersiową aż do żeber, skradał się
tunelami pod Zamkiem Wieczności, trzymając w
dłoniach ogromny miecz. Pokonując ciemności
odrąbał w jednym z przejść ohydne, twarde jak skóra
monstrum, które spadło na niego cicho z góry. Nadal
poruszał się w mroku, a źrenice jego oczu rozszerzyły
się do nienaturalnych rozmiarów. Jego przekleństwa
dziwnie przypominały przekleństwa
Melbriniononsadsazzersteldregandishfeltseliora,
którego napotkał w hallu na górze. Były znacznie
głośniejsze, choć dawały ten sam efekt. Klął, gdyż z
powodzeniem szedł za zapachem w głąb tuneli, aż do
momentu kiedy natknął się na hordy
świniopodobnych istot, które całkowicie pogmatwały
zapachowy wzór. Zgubił się i zaczął wędrować bez
celu w nadziei, iż znowu trafi na właściwy szlak.
Najbardziej rozwścieczyło go to, że z pewnością
widział przed chwilą swego pana, przemykającego się
chodnikiem. Wykrzyknął nawet jego imię, ale
odpowiedzi nie usłyszał. Gdy dotarł do tego miejsca,
mężczyzna zniknął z widoku. Przez jakiś czas
udawało mu się iść jego tropem, ale napotkany
świński zapach zmieszał się z jego zapachem i cał-
kowicie go pochłonął.
Dotarł do poprzecznego tunelu, skręcił w lewo, i
jeszcze raz w lewo. Wybór taki nie miał żadnego
znaczenia. Chodziło o to, by posuwać się do przodu.
Wcześniej czy później...
Głosy!
Odwrócił się. Nie. Dochodziły z przodu, a nie z
tyłu.
Ruszył szybkim krokiem, a one stawały się coraz
głośniejsze. Wypatrzył kolejne skrzyżowanie tuneli i
stanął pośrodku. Obracał się powoli, aż dostrzegł
chodnik prowadzący na prawo.
Tak.
Był tam zakręt, załamanie. Stamtąd dochodziły
odgłosy, poruszali się tam jacyś ludzie. Bez większego
pośpiechu szedł za dźwiękiem. Przed nim zamigotało
małe światełko.
Ominął zakręt i zobaczył łudzi. Nadchodzili z
lewej strony poprzecznym chodnikiem, a prowadzący
ich mężczyzna trzymał w górze pochodnię. Było ich z
pół tuzina, łącznie ze staruszkiem. Nie rozumiał ich
słów, ale wyglądali na szczęśliwych. Wszyscy mieli na
sobie łachmany, a gdy podszedł bliżej, poczuł, że
bijący od nich odór był bardzo intensywny, jakby
przebywali przez długi czas w zamknięciu, bez
urządzeń sanitarnych.
Skrył się w mroku, czekając, aż przejdą. Stał w
tym tunelu przez długi czas, a następnie ruszył w
kierunku, z którego przyszli.
Po chwili znalazł się w dużej komnacie, w której
dopalała się ostatnia pochodnia. Z lewej strony, na
półce, wisiały kajdany i kłódki. W rogach poutykane
były zakurzone narzędzia tortur.
Przeszedł przez izbę, dotarł do otwartych drzwi.
W unoszącym się w powietrzu zapachu poczuł ten,
którego szukał. Towarzyszył mu już od jakiegoś
czasu, ale w tym miejscu był silniejszy, a za drzwia-
mi...
Zatrzymał się w progu i spojrzał dokoła. Kom-
nata była pusta. W środku dopalały się pochodnie. Z
obręczy zawieszonych na ścianach zwisały kajdany.
Na posadzce leżały kłódki.
Ruszył naprzód i znowu stanął.
Podłoga...
Wyciągając miecz, rozgarniał kępki sitowia i sło-
my. Pod nimi rozciągało się coś dziwnie znajomego...
Zaparło mu dech i zaszokowany cofnął się. Na
czoło wystąpił mu pot, a z ust wydobyły się
przekleństwa.
Szarpnął ostrzem i wsadził je do pochwy.
Zawrócił i skierował swe kroki w stronę koryta-
rza, idąc za silnym zapachem pozostawionym przez
ludzi. Wątpił, aby świniopodobne potworki mogły go
całkowicie stłumić.
* * *
Jelerak stanął przed małą, mosiężną miseczką
umieszczoną na trójnogu. Tliło się w niej siedem-
naście składników o różnym stopniu przykrego
zapachu. Wstęgi gryzącego dymu unosiły się w górę,
zwijały się, a jego aromat był całkiem przyjemny.
Wypowiedział kitka słów, a potem zaczął powtarzać
je w szybkim tempie. Miseczka zatrzeszczała i
wystrzeliła z niej przypadkowa iskra.
Więź została nawiązana, a między nim i
obiektem jego zainteresowania zaczęło się tworzyć
subtelne napięcie psychiczne.
Gdy doszedł do końca, powtórzył swą mowę,
jeszcze głośniejszym tonem i w szybszym tempie,
skrzenie i trzaski w miksturze ustały. Gdy ponownie
zbliżył się do końca, rozłożył szeroko ramiona, zamarł
w bezruchu i wyrzucił z siebie ostatnie słowa tonem
zbliżonym do wrzasku.
Dym zawirował przez chwilę, a substancja w mi-
seczce, która nabrała jednolitego, wiśniowego blasku,
zamigotała jaskrawym światłem i wyemitowała
świetlany puls. Światełko zawisło w powietrzu,
przyjmując kształt szkarłatnej litery początku runi-
cznego słowa ,,dziewica".
Gdy się uspokoiło, Jelerak wydał krótkie
polecenie i błyszczący znak odpłynął powoli. Opuścił
ramiona, napięcie minęło. Przykrył miseczkę i po-
dążył za światełkiem, przez bramę, korytarzem w dół.
Płynęło na wysokości oczu, niczym jasny promyk
na wędrownym wietrze, słoneczko różowy żagiel na
ciemnym morzu. Jelerak kroczył za nim, z uśmie-
chem w lewym kąciku ust.
Wiło się w labiryncie korytarzy w kierunku
południowym, zapadając się w pierwszą napotkaną
klatkę schodową. Z rękoma w kieszeniach, Jelerak
zbiegł po schodach na parter. Bez wahania światełko
skręciło w lewą stronę. Jelerak ruszył za nim.
Minęli enklawy jasności i dotarli do miejsca, w
którym paliło się słabe światło. Jego cień malał i rósł,
podwajał się i skręcał - od wielkoluda do rogatego
karła. Ziewnął dyskretnie, mijając cebrzyk z
niewyrośniętym, poskręcanym drzewem był to jego
rywal, czarownik, którego zamienił już dawno temu i
zesłał na niego robactwo. Przechodząc zerwał liść. Na
łodydze pojawiła się kropla krwi.
Obok przeleciał nietoperz, nurkując w pobliżu w
geście powitania. Na skalnych występach kołysały się
pająki, a szczury dotrzymywały mu towarzystwa.
W końcu litera minęła sklepione przejście i wpły-
nęła do głównej komnaty, gdzie jej blask został
odbity, zanim wkroczył Jelerak. Po chwili wszystkie
zwierciadła nabrały czarnej barwy.
Poprowadziło go przez salę i zatrzymało się
przed głównym wejściem. Jelerak zmarszczył brwi i
stanął za nim. Wypowiedział hasło, a litera
przesunęła się na prawo i przepłynęła przez drzwi
bocznego pokoiku. Przez moment Jelerak słyszał
głośne tykanie wielkiego zegara.
Przeszedł przez pogrążony w mroku pokój i
przystanął przed mniejszymi drzwiami we frontowej
ścianie.
Wciąż zachmurzony, Jelerak otworzył drzwi i
wyjrzał na zewnątrz. Litera odpłynęła. Teren wokół
zamku pozostawał nieruchomy, ale w oddali ziemia
falowała i skręcała się, słychać było ostre wybuchy a
wśród siarkowych mgieł dryfowały złowrogie ognie.
Księżyc stał już wysoko, w topazowej masce.
Rozproszone gwiazdy były teraz mniejsze, bardziej
odległe...
Jelerak wyszedł na zewnątrz; ziemia trzęsła się
lekko pod stopami. Litera sunęła już w kierunku
iluzorycznego szlaku wiodącego wśród skał, do
miejsca, gdzie była kiedyś sadzawka, a teraz wznosiło
się małe wzgórze.
Zimny wiatr rozwiewał mu płaszcz, gdy pędził
żwawym krokiem aleją wyłożoną głazami.
U podnóża stoku litera poszybowała na prawo,
przez nieregularne, ostro ukształtowane zbocze.
Jelerak wahał się przez moment i rozpoczął wspina-
czkę.
Trzymając się blisko stoku światełko posuwało
się na południe. Po chwili niespodziewanie zniknęło.
Jelerak przyśpieszył kroku i ujrzał je ponownie.
Poruszało się wokół wielkiego głazu, a potem zawisło
w powietrzu przed skalną rozpadliną. Z otworu
wynurzyło się nikłe światło.
Podszedł bliżej i w jego blasku widział wszystko
dokładniej. Jeszcze kilka kroków i żar złowrogiego
ognia oślepił go. Lśniący run krążył dokoła, jakby
obawiał się wejść do środka. Jelerak wypowiedział
kolejne słowo i litera zniknęła w otworze.
Ruszył jej śladem, ale run zaginął ponownie za
zakrętem z lewej strony. Jelerak skręcił również, ale
gwałtownie zatrzymał się i wytrzeszczył oczy.
Drogę zagradzała mu ściana ognia - ciemno-
czerwone płomienie, prawie oleiste, splatały i roz-
platały się ze sobą, ciche, trawiące pustkę, roz-
taczające wokół słaby odór siarki. Run znieruchomiał
powtórnie, kilka kroków przed ogniem. Jelerak
posunął się w przód, uniósł ręce i rozłożył dłonie.
Zatrzymał się w odległości stopy od kurtyny ognia i
zaczął kreślić nimi małe kręgi, w górę i w dół, w lewo
i w prawo.
- To nie czar Starszego, kochanie - zwrócił się do
litery. - Nie emanacja, ale zaklęcie wypowiedziane w
dobrej wierze, czar niezwykle osobliwy. A jednak...
Wszystko ma jakieś słabości, prawda? - dodał,
zaginając gwałtownie palce i wyrzucając przed siebie
dłonie. W jednej chwili rozsunął je na boki, a
płomienie rozstąpiły się jak rozdarty gobelin. Po kolei
poruszał każdą ręką, pokręcił nadgarstkami i
pstryknął palcami.
Ognie pozostały na miejscu. Litera przemknęła
obok niego.
Ruszając do przodu, Jelerak ujrzał śpiącego
białego konia i złotowłosą dziewczynę pogrążoną we
śnie. To właśnie ją wyrwał dla Dilvisha ze szklanej
pułapki. Litera przysiadła na brwiach dziewczyny i
zgasła.
Klęknął, pochylił głowę, by przyjrzeć się jej
baczniej. Następnie wyciągnął dłoń i poklepał ją po
twarzy.
Otworzyła oczy.
- Co...? Kto...?
Napotkała spojrzenie Jeleraka i znieruchomiała.
- Odpowiedz na moje pytanie - rzekł.- Po raz
ostatni widziałem cię wśród lśniących wież z
mężczyzną o imieniu Dilvish. Jak się tu dostałaś?
- Gdzie ja jestem? - szepnęła.
- W jaskini, na stoku przy zamku. Droga do niej
została zagrodzona przez bardzo interesujące zaklęcie
ochronne. Kto je nałożył?
- Nie wiem - odparła. - Nie mam pojęcia, skąd się
tu wzięłam.
Spojrzał jej głęboko w oczy.
- Czy jest coś, co pamiętasz, zanim się przebu-
dziłaś?
- Tonęliśmy w błocie - przy brzegu sadzawki.
- My? Kto jeszcze był z tobą?
- Mój koń Stormbird - odpowiedziała, wycią-
gając rękę i głaszcząc śpiące zwierzę po szyi.
- Co się stało z Dilvishem?
- Przechodził przez sadzawkę razem z nami i tam
też utknął - ciągnęła. - Ale pojawił się demon i uwolnił
go. Potem zniknęli za wzgórzem.
- Wtedy widziałaś go po raz ostatni?
- Tak.
- Czy zabrano go do zamku?
Potrząsnęła głową.
- Tego nie widziałam.
- Co stało się potem?
- Nie wiem. Obudziłam się tutaj. Przed chwilą.
- To zaczyna być nudne - oznajmił Jelerak,
podnosząc się. - Wstawaj i chodź ze mną.
- Kim jesteś?
Wybuchnął śmiechem.
- Kimś, kto potrzebuje twych specjalnych usług.
Tędy!
Wskazał kierunek, z którego przybył.
Zacisnęła usta i wstała.
- Nie - oświadczyła. - Nie ruszę się stąd, dopóki
nie powiesz mi, kim jesteś i czego ode mnie chcesz.
- Nudzisz mnie - rzucił i uniósł dłoń.
W tym samym czasie podniosła swoją w geście
przypominającym jego gest.
- Ach! Więc znasz się trochę na Sztuce.
- Jestem pewna, że przygotowałam się dobrze.
- Śpij! - nakazał nieoczekiwanie, a dziewczyna
zamknęła oczy. Zakołysała się. - Teraz otwórz oczy i
rób dokładnie, co ci każę: Idź za mną!
- Wystarczy tej demokracji - dodał i odwrócił się.
Dziewczyna ruszyła za nim.
Wyprowadził ją w noc, stromą dróżką do szlaku,
w świetle zmiennej krainy.
* * *
Szli za Lormanem, a Lorman śledził emanacje.
Przeszli przez zaciemnioną klatkę schodową i tylną
część komnaty. Zatrzymali się, by spojrzeć z przera-
żeniem i zachwytem na szczątki martwego, demoni-
cznego dręczyciela, a potem ruszyli wzdłuż wąskiego
przejścia, skręcając na jego końcu w prawo.
Minęli klatkę schodową i udali się na front
budowli, kierując się na północ.
- Zaczynam to czuć - szepnął Derkon do
Hodgsona.
- Co? - spytał Hodgson.
- Nastrój ogromnego szaleństwa. Uczucie po-
tężnej mocy, którą to coś wyrzuca z siebie, wstrząsa-
jąc całą krainą. Ja... to jest przerażające.
- Przynajmniej to uczucie mogę z tobą dzielić.
Odil nie odzywał się. Galt i Vane, trzymając się
za ręce, zamykali pochód. Ściany zamigotały, w nie-
których miejscach stały się przezroczyste, a w ich
głębi wiły się upiorne kształty. Wokół nich unosiły się
kłęby zielonego dymu, doprowadzając ich do
wymiotów. Z otworu w suficie obserwowała ich
ogromna, owłosiona twarz. Zniknęła po chwili w
błysku ognia i salwie śmiechu.
Przez pierwsze okno, do którego dotarli, ujrzeli
Krainę Przemian, w której szkielety jeźdźców dosia-
dały szkieletów końskich w oparach dymu wirującego
na niebie.
- Zbliżamy się! - zakrakał Lorman zbyt głośno.
Dotarli w końcu do galerii, w której długi szereg
okien pozwalał na postrzeganie różnorodnych
aspektów zmieniającego się krajobrazu. Sama galeria
była pusta i cicha, wolna od nienaturalnych zakłóceń,
których byli świadkami podczas długiej wędrówki.
Kiedy się w niej znaleźli, ogarnęło ich specyficzne
uczucie, którego Derkon doznał już wcześniej.
- To tu, prawda? - zapytał.
- Nie - odparł Lorman. - Trochę dalej. Tam śpi
szalony Tualua, wysyłając swe koszmary senne, by
niszczyły świat. Zdaje się, że istnieją jeszcze dwie
boczne galerie. Ta, wysunięta bardziej na północ,
może być najlepsza dla celów naszej operacji.
Oznacza to, że musimy przejść przez jego komnatę,
aby tam dotrzeć. Jeśli nam się uda, droga przed nami
będzie wolna.
- Jeśli nam się uda i przeżyjemy - zapytał Odil -
czy spróbujemy go zabić w czasie wstrząsu, który
nastąpi?
- Nie chciałbym zmarnować takiej mocy... - rzekł
Vane.
- ...skoro tyle już przeszliśmy - dodał Galt.
- Przysięgaliśmy uczciwość - zachichotał Lor-
man.
- Oczywiście - potwierdził Derkon.
Hodgson pokiwał głową.
- Jak długo mam coś do powiedzenia - rzucił -
część z niej będzie właściwie wykorzystana.
- W porządku - oświadczył drżącym głosem Odil.
Ruszyli galerią, zwalniając przy oknach, by rzu-
cić okiem na ognisty zamęt. Dotarli do Komnaty
Lochu i trzymając się przy ścianie ruszyli w głąb. Z
dala usłyszeli pojedynczy plusk.
Spojrzeli po sobie, przesuwając się tyłem do
ściany. Nikt się nie odezwał. Dopiero, gdy minęli
Komnatę i doszli do wejścia odległej galerii, uświa-
domili sobie, że przez cały czas wstrzymywali oddech.
W pośpiechu przeszli przez nią i skryli się za
pierwszym napotkanym rogiem, tracąc Komnatę z
widoku. Znaleźli się w mrocznej, obszernej alkowie,
której okna wychodziły na wypełniony lawą
krajobraz Krainy Przemian.
- Dobrze - obwieścił Lorman, krążąc wokół. - Tu
emanacje są silne. Musimy utworzyć krąg. Chodzi o
ich zogniskowanie. Ja zajmę się jego
ukierunkowaniem. Nie. Hodgson - stań tam! Ty
wypowiesz ostatnie słowa Odczarowania. Najlepiej,
jeśli zrobi to biały czarownik. Derkon, tam! Każdy z
nas wykona jakieś zadanie. Przydzielę je za chwilę.
Staniemy się soczewką. W tamtą stronę, Odil.
Jeden za drugim, sześciu czarowników zajęło
swoje miejsca w blasku płonącej krainy. Bezgłowe
widmo i pięć innych upiorów wleciało przez okno, a
ostatni z nich walił w bęben w takt erupcji
dobiegających z dołu.
- Czy to dobry omen czy zły? - zapytał Vane'a
Galt.
- Podobnie jak w przypadku większości omenów
- odparł Vane - trudno to stwierdzić, a potem jest już
za późno.
- Bałem się, że to powiesz.
- Słuchajcie mnie uważnie - nakazał Lorman. -
Oto wasze zadania...
* * *
Dilvish podparł się na ramieniu. Nad nim uśmie-
chała się Semirama.
- Synu Selara - rzekła - bez względu na wszystko,
warto było cię spotkać i poznać. Jesteś tak do niego
podobny.
Poprawiła pościel i ciągnęła:
- Nie znoszę myśli, że muszę wierzyć w to
wszystko o Jeleraku, który zawsze był przyjacielem.
Ale na długo przed twym przybyciem zaczęłam coś
podejrzewać. Tak, okrucieństwa były na porządku
dziennym, nawet w moich czasach i przywykłam do
nich. Nic mnie nie wiąże z tym czasem i miejscem.
- Teraz - usiadła. - Teraz czuję, że nadszedł czas,
aby wyjechać i rzucić go na pastwę losu. Niebawem i
Starszy zwróci się przeciwko niemu. Będzie zbyt
zajęty, aby nas ścigać. Transportowe zwierciadło jest
już czyste. Chodź, uciekniemy przez nie. Z twoim
mieczem i mocą, którą posiadam, wkrótce
zdobędziemy całe królestwo.
Dilvish wolno pokiwał głową.
- Mam spór z Jelerakiem, który musi być
rozstrzygnięty, zanim opuszczę to miejsce - odezwał
się. - A mówiąc o mieczach, mógłbym z któregoś
skorzystać?
Pochyliła się, obejmując go ramionami.
- Dlaczego musisz być tak podobny do swego
przodka?- szepnęła. - Ostrzegałam Selara, by nie
jechał do Shoredan. Wiedziałam, co się stanie. A teraz
ty... W ten sam sposób pędzisz na spotkanie śmierci...
Czy cały twój ród jest przeklęty, czy to ja mam
pecha?
Uścisnął ją i rzekł:
- Muszę.
- On powiedział to samo, w podobnej sytuacji. To
tak, jakbym czytała tę samą, starą książkę.
- Mam nadzieję, że obecne wydanie będzie miało
lepsze zakończenie. Nie utrudniaj mi zadania.
- To zawsze mogę zrobić - odparła z uśmiechem -
jeśli będziemy razem. A gdy już ci się uda, czy
zabierzesz mnie ze sobą?
Popatrzył na nią w blasku niezwykłego światła,
które wpadało przez tylne okna i jak jego przodek
sprzed stu lat obiecał:
- Tak.
Kiedy wstali z łoża i poprawili stroje, Semirama
posłała Lishę po broń. Wypili wina, a myśli dziew-
czyny znów skierowały się ku Jelerakowi.
- Spadł - odezwała się - z bardzo wysoka. Nie
proszę cię o przebaczenie dla niego, ale pamiętaj, że
nie zawsze był taki jak teraz. Przez jakiś czas
przyjaźnił się nawet z Selarem.
- Przez jakiś czas?
- Pokłócili się później. O co - nigdy się nie
dowiedziałam. Ale wtedy tak właśnie było.
Dilvish oparł się o słupek baldachimu i utkwił
wzrok w kielichu.
- Przychodzą mi do głowy dziwne myśli - po-
wiedział.
- Jakie?
- Gdy się spotkaliśmy, pokonał mnie na miejscu,
uśpił, zabrał ze sobą moją duszę-jakby go tam nie
było. Zastanawiam się... Czy to moje podobieństwo
do Selara spowodowało, że był wyjątkowo okrutny?
Potrząsnęła głową.
- Któż to może wiedzieć? Zastanawiam się, czy
on potrafi wytłumaczyć wszystkie swoje postępki.
Pociągnęła łyk wina i potrzymała je w ustach.
- A ty potrafisz? - spytała, połknąwszy napój.
Dilvish uśmiechnął się.
- A czy ktokolwiek to potrafi? Wiem wystar-
czająco dużo, aby uspokoić swe sumienie. Wiedzę
doskonałą pozostawiam bogom.
- Jesteś wspaniałomyślny - zauważyła.
Ktoś zastukał cicho do drzwi.
- Tak? - zawołała.
- To ja. Lisha.
- Wejdź!
Kobieta weszła do komnaty, trzymając pakunek
owinięty zielonym szalem.
- Znalazłaś?
- Kilka. W pokoju na górze, który pokazał mi
jeden ze służących.
Rozwinęła szal i ich oczom ukazały się trzy
miecze.
Dilvish skończył pić i odstawił kielich. Podszedł
bliżej i po kolei podniósł każdy z nich.
- Ten jest dobry do zabawy.
Odłożył go na bok.
- Ten ma dobrą rękojeść, ale tamten jest cięższy,
a jego czubek jest lepszy. Ten natomiast jest
ostrzejszy...
Zamachał obydwoma mieczami, włożył oba do
pochwy i zdecydował się na drugie ostrze. Odwrócił
się i przytulił Semiramę.
- Zaczekaj - polecił. - Przygotuj wszystko na
szybką podróż. Kto wie, jak się to wszystko potoczy?
Pocałował ją i ruszył ku drzwiom.
- śegnaj - rzekła.
Kiedy wyszedł na korytarz, ogarnęło go osobliwe
uczucie. Do jego uszu nie dotarł żaden trzask ani
drapanie, które słyszał tu wcześniej. Wokół panowała
nienaturalna cisza i bezruch - napięcie i drganie, jak
milczenie między uderzeniami potężnego dzwonu.
Zagrożenie i niebezpieczeństwo przemykały obok
niego niczym elektryczne istoty; wpadł w panikę, ale
pokonał ją podświadomie, wyciągając do połowy
nowy miecz i zaciskając na nim dłoń.
* * *
Baran po raz siódmy wymówił zaklęcie i usiadł
na podłodze między swymi przyrządami i instrumen-
tami. Z oczu spłynęły mu łzy rozpaczy, pociekły po
obu stronach nosa i zatopiły się w wąsach.
Dlaczego dziś mu nic nie wychodziło? Siedem
razy przywołał pierwiastki, ładował je i wysyłał w
lustro Jeleraka. Prawie natychmiast każdy z nich
ginął. Coś nie pozwalało zapieczętować zwierciadła.
Czy to był sam Jelerak, przygotowujący się do
powrotu? Czyż nie miał zamiaru pojawić się nagle,
wyjść z ram, wpatrując się w niego swymi starymi,
nieruchomymi oczami, odczytując każdy sekret jego
duszy, przenikając ją na wylot?
Baran zaszlochał. To niesprawiedliwe dać się
złapać na zdradzie, tuż przed pomyślnym zakoń-
czeniem. W każdej chwili...
Ale Jelerak nie pojawił się za szkłem. A zatem
nie był to koniec świata. Być może to jakaś inna siła
odpowiedzialna była za zniszczenie jego pierwiast-
ków.
Ale jaka?
Wyrzucił z umysłu wszelkie uczucia i zmusił się
do myślenia. Jeśli to nie Jelerak, to ktoś inny. Kto?
Oczywiście, inny czarownik. Potężny. Ten, który
stwierdził, że nadszedł czas, aby tu przybyć i przejąć
władzę...
Mimo to z lustra wciąż spoglądała tylko jego
twarz. Na co czekał ten drugi?
Intrygujące. Irytujące. Jeśli to obcy, czy można z
nim ubić interes? - zastanawiał się. Znał to miejsce.
Sam był znakomitym czarownikiem... Dlaczego nic
się nie wydarzyło?
Przetarł oczy. Wstał. To był bardzo nieudany
dzień.
Podszedł do małego okienka i wyjrzał na ze-
wnątrz. Minęło kilka chwil, zanim zdał sobie sprawę,
że coś nie jest w porządku; i kilka następnych, zanim
zrozumiał co. Kraina Przemian przestała się
zmieniać. Ziemia tliła się, ale trwała nieruchomo pod
pędzącym księżycem. Kiedy to nastąpiło? Z pew-
nością niedawno...
Taka przerwa oznaczała kolejny zastój w
świadomości Tualui. Odpowiedni czas, by wkroczyć i
przejąć kontrolę. Musiał zejść na dół, złapać tę
dziwkę-królową i zaciągnąć ją do Lochu - zanim ktoś
przejdzie przez lustro i uprzedzi go. Pędząc przez
pokój, zerknął na wiążące zaklęcie, które naszkico-
wał.
Gdy dotarł do drzwi, poczuł dziwne napięcie, a
wraz z nim zawrót głowy, tak silny jak nigdy dotąd.
- Nie teraz! Nie!
Ale gdy szeroko otworzył drzwi i pobiegł w kie-
runku schodów, wiedział, że tym razem było to coś
innego. Coś więcej niż powrót starych lęków, coś -
ostrzegawczego, do czego szykowały się nawet jego
wcześniejsze zaklęcia. Zdawało się, że cały zamek
wstrzymywał oddech przed monumentalnym
zjawiskiem, które miało lada moment nastąpić. śe to
przeczucie nadchodzącego zła nawiązało kontakt z
potężnym Tualuą, doprowadzając go do chwilowego
spokoju. śe...
Stanął na ostatnim stopniu, spojrzał w dół i za-
drżał. W tej sekundzie coś w nim pękło.
Zacisnął zęby, wyciągnął rękę i zrobił pierwszy
krok...
* * *
Olbrzymie, pradawne budowle o wspaniałym
wyglądzie nie są zazwyczaj dziełem człowieka. Zamek
Wieczności nie był pod tym względem wyjątkiem,
jako że większość sędziwych grodów wiąże swe
powstanie z architektoniczną działalnością bogów i
pół-bogów. Masywna struktura Kannais przerastała
je wszystkie i przez wieki spełniała wszelkie możliwe
funkcje - królewskiego pałacu i więzienia, burdelu i
uniwersytetu, klasztoru i porzuconego legowiska
wampirów. Mówiono, że zamek zmieniał swój kształt,
aby przystosować się do potrzeb swych
użytkowników - natchniony był duchem minionych
wieków, niektórzy, odwracając oczy i wykonując gest
odpędzający złe siły, szeptali, że stanowił relikt z
czasów, kiedy Starsi Bogowie stąpali po ziemi,
miejsce ich kontaktu ze światem, zabawką,
instrumentem, lub może nawet dziwnie żyjąca istotą,
ukształtowaną przez te siły wyższe, których
przenikliwość umysłu przerastała rozum ludzkości -
którą błogosławili lub przeklinali z nutą zażenowania
i ciekawości, która stała się zalążkiem duszy - ród
ludzki prześcignął włochatych mieszkańców drzew,
uważanych przez niektórych za jego krewnych.
Zamek zaadaptowany został do celów znanych
najlepiej temu genialnemu ludowi, któremu służył za
siedzibę, zanim te istoty nie poznały szczęścia
wyższego rzędu, zostawiając za sobą niedojrzałe
owoce własnej ingerencji w sprawy zadowolonych
małp. Według niektórych metafizyków gmach został
ukształtowany na bezczasowej płaszczyźnie, z
substancji duchowej, toteż nie stanowił części tego
prostackiego świata, do którego został
przetransportowany. W równej mierze składał się z
dobra i zła oraz ich bardziej interesujących
odpowiedników, miłości i nienawiści, połączonych z
pięknem, które było zarówno złowrogie, jak i
radosne. Zawładnął aurą tak chłonną jak psychiczna
gąbka i równie wnikliwą; żywy, tak jak może być
żywy człowiek z funkcjonującą jedynie częścią prawej
półkuli mózgowej, zawieszony w przestrzeni i czasie
aktem woli, niedoskonałej, bo podzielonej, a jednak
przewyższający wszystkie ziemskie niestałości, z
wszystkich pozaziemskich przyczyn, których
metafizyk nie miałby ochoty wymieniać po raz drugi.
W opinii bardziej pragmatycznych teoretyków
wszystko to było błędne. Stare budowle mogły
pokrywać się patyną czasu, nawet te wyjątkowo
dobrze skonstruowane, a atmosfera panująca w nich
zależała od fizycznych lub psychicznych wrażeń
dominujących w ich murach - zwłaszcza tych
usytuowanych na terenach górskich i wystawionych
na działanie czynników meteorologicznych.
Oczywiście, jeśli tacy ludzie zamieszkiwali to miejsce,
zachowywało się ono zgodnie z ich oczekiwaniami,
podobnie jak zewnętrzny świat. Taka była jego
wrażliwość.
Wypełniony czarownikami i demonami, stano-
wiąc rezydencję Starszego, zamek zmienił się pono-
wnie. Wywołano inne aspekty jego natury.
Stanął teraz przed próbą obnażenia swej praw-
dziwej natury, gdyż rzucono wyzwanie niedoskonałej
woli, na której bazował. Rozpoczęła się walka między
dobrem a złem.
ROZDZIAŁ IX
Nucąc pod nosem, Jelerak pochylił się głęboko
do przodu, pchając na niskiej pochylni taczkę,
zważając, by nie wyrzucić po drodze jej zawartości.
Pogrążona w transie Arlata z Mariny leżała rozciąg-
nięta w wózku. Jej nogi przywiązane były rzemie-
niami do drążków, a ręce zwisały swobodnie po obu
stronach, ściągnięte w dół, przymocowane do po-
stronków przy kole. Pod ramionami upchane miała
liczne worki, które zapewniały właściwe ułożenie
żeber. Suknia jej była rozpięta, a na ciele widniała
czerwona, przerywana linia, rozdzielająca na pół
górną część brzucha w okolicach mostka. Na
wierzchu leżała grzechocząca torba z przyrządami.
Poruszał się wzdłuż korytarza wschodnio-
zachodniego, prowadzącego do Komnaty Lochu, a za
nim gnała jazgocąca wesoło gromada gryzoni.
Powietrze stawało się coraz cieplejsze i bardziej
wilgotne, a odór tego miejsca był już intensywny. Z
uśmiechem na twarzy przepchnął taczkę przez
ostatnie metry cienia i mijając niskie wrota, wszedł
do komnaty.
Przemierzył pokrytą odchodami podłogę, usta-
wiając taczkę dokładnie przy wschodnim krańcu
lochu. Wyprostował się, przeciągnął i ziewnął, zanim
otworzył torbę i wyciągnął z niej trzy długie drążki i
klamrę, które pośpiesznie złożył w trójnóg. Postawił
go na podłodze, przed taczką, a na jego szczycie
umieścił swą ulubioną miseczkę mosiężną. Z
zawieszonego na prawym drążku małego, dziur-
kowanego wiadra wyjął tlący się węgiel drzewny i
wrzucił go do środka. Dmuchnął, aż jego oczom
ukazał się radosny blask, a następnie dorzucił z kilku
woreczków jakiś proszek i zioła, które wytworzyły
gęsty, mdły dym o słodkawym zapachu, wolno
unoszący się dokoła.
Kiedy zanucił ponownie, ze swych kryjówek
wyszły szczury i rozpoczęły na bruku swój taniec.
Jelerak wydobył z torby krótki, szeroki, trójstronny
nóż i sprawdził jego czubek i ostrza kciukiem.
Przystawił ostrze na początku linii zaczynającej się
między różowymi piersiami Arlaty, uśmiechnął się,
skinął głową i położył go na brzuchu dziewczyny.
Następnie wyciągnął pędzel i kilka maleńkich,
zaplombowanych naczynek. Potrząsnął torbą, ułożył
ją na posadzce, otworzył jedno naczyńko i przy-
klęknął.
Nietoperze przelatywały obok i pikowały w dół,
podobnie jak ręka Jeleraka, która pewnym, do-
świadczonym ruchem zaczęła malować
skomplikowany wzór o czerwonej barwie.
W pewnej chwili ogarnął go niespodziewany
chłód, a szczury przerwały swój taniec. Piski i jazgot
umilkły. Nastąpił moment głębokiej ciszy,
wprowadzający straszne napięcie. Zdawało się, że
jakiś dźwięk, wysoko ponad granicą słyszalności,
wolno obniżał swój ton, by wkrótce przejść w krzyk
nie do zniesienia.
Uniósł głowę i nadsłuchiwał. Spojrzał na loch.
Oczywiście, kolejne, nienaturalne deklamacje Star-
szego. Wszystko przebiegnie pomyślnie, kiedy wyrwie
serce dziewczyny i niczym oliwę przeleje jej siły
życiowe w mętne wody umysłu Starszego - przy-
najmniej na jakiś czas. Wystarczy, aby uzyskać
pomoc, której sam potrzebował w postaci stałej i
ukierunkowanej energii. Potem...
Zastanowił się, w jaki sposób mógłby zginąć taki
potwór jak ten. Biorąc pod uwagę stan rzeczy,
zajęłoby to trochę czasu. Wkrótce Tualua miał stać
się niebezpieczny, nie tylko dla reszty świata, ale dla
niego, Jeleraka, szczególnie.
Oblizał wargi na myśl o bitwie, która wkrótce się
rozpocznie. Wiedział, że nie wyjdzie z niej bez
szwanku, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli zdoła
pozbawić Starszego energii życiowej, jego moc
osiągnie poziom, jakiego nigdy nie miała - na miarę
bogów. Wtedy mógłby stawić czoło samemu
Hohordze...
Oblicze pociemniało mu na myśl o
wcześniejszym wrogu, a potem panu i władcy. Przez
sekundę pomyślał o Selarze, który oddał swe życie w
walce z tą potężną istotą.
Niezwykłe jego rysy przetrwały przez wieki na
twarzy człowieka, którego posłał do Piekła, czło-
wieka, który w jakiś sposób zdołał wyrwać się z tego
odrażającego miejsca, człowieka, który uratował go
przed Krainą Przemian, podobnie jak Selar, który
wyciągnął go z Przepaści Nungen - Selar, który
zdobył względy Semiramy... A Dilvish mógł przeby-
wać gdzieś w pobliżu Jeleraka dlatego potrzebował
pełni swych sił natychmiast. W żyłach Dilvisha
płynęła krew bohaterów i po raz pierwszy doznał
uczucia strachu.
Nie przerwał pracy nad budową rytualnego dia-
gramu. Przerwał jednak nucenie i otworzył kolejne
naczyńko z pigmentem, kiedy pierwsze zostało
wyczerpane.
Po chwili usłyszał słaby dźwięk unoszony w nie-
naturalnej ciszy przez błądzący prąd powietrza.
Przypominał męski chór intonujący nieznośnie zna-
jomą pieśń. Zatrzymał się w połowie ruchu, usilnie
starając się uchwycić, jeśli nie słowa, to przynajmniej
ogólny motyw.
Zogniskowane zaklęcie. Bardzo standardowe...
Ale kim byli? I na czym próbowali się zogni-
skować?
Spojrzał na prawie ukończony diagram. Nad-
miar magicznych operacji na tym samym terenie nie
przynosił korzyści. Czasami nakładały się na siebie.
Jednak w tym momencie z bólem serca zostawiał swe
niedokończone dzieło, tak bliskie zakończenia.
Wykonał szybką mentalno-duchową sztuczkę,
przeprowadził kalkulację potencjału, dokonał bilansu
sił.
To nie powinno mieć żadnego znaczenia. W tym
miejscu przepływ energii byłby tak niewielki, że nie
miałby żadnego wpływu na jego dzieło, nawet w
najbliższej odległości.
Zaczął malować ponownie, z wściekłością zacis-
kając usta. Po zakończeniu dzieła chciał nauczyć ten
przeklęty chór, że istnieje los gorszy od śmierci.
Wyliczył kilka takich przypadków, by się uspokoić i
nieco rozbawić. Kiedy wymalował ostatnią część,
wstał, przyjrzał się swemu dziełu i stwierdził, że było
dobre.
Cofnął się, odłożył przybory do malowania i
wkroczył we właściwy sposób na malunek. Poruszał
się w kierunku południowym od taczki na prawo od
Arlaty. Z miseczki unosiły się dym i para. Przetarł
czoło, wypowiedział kilka magicznych słów, schylił się
i podniósł rytualny sztylet.
Nietoperze i szczury wznosiły swe pląsy, a
Jelerak zaczął wydawać instrukcje tworzące zaklęcie
i poświęcił nóż, który miał natchnąć je życiem. W
komnacie rozległy się grzmoty, a po suficie przebiegł
jakiś trzask.
Uniósł ostrze i wypowiedział kilka słów, za-
głuszając brzmiące w oddali głosy - - a może zamilkły
z własnej woli?
Smuga dymu spłaszczyła się nieco i przepłynęła
przez jego wzór jak wścibski wąż. Ze ścian dochodziło
potężne skrzypienie. Supersłyszalny przypływ, który
wyczuł wcześniej, zdawał się wybuchać pełnym
głosem. Ścisnął mocniej ostrze i wygłosił jedenaście
słów jękliwym tonem.
Po chwili znieruchomiał i zadrżał, słysząc własne
imię wypowiedziane przez brodatego mężczyznę,
który przechodząc przez sklepione przejście musiał
pochylić głowę.
- Tu jesteś, Jeleraku, powinienem wiedzieć,
gdzie cię szukać znalazłem cię w otoczeniu ropuch,
nietoperzy, węży, pająków, szczurów i obrzydliwych
oparów, przy ogromnej sadzawce odchodów, kiedy
szykujesz się do wyrwania serca tej dziewczynie!
Jelerak opuścił sztylet.
- To są moi ulubieńcy - odezwał się z uśmiechem
- a ty, prostaku, do nich się nie zaliczasz!
Gdy skierował ostrze w stronę stojącego w
drzwiach wielkoluda, sztylet zaczął żarzyć się
piekielnym światłem.
Po chwili ognie na nożu zgasły, a jedyne światło
w komnacie ściemniało, gdy wycie osiągnęło stopień
słyszalności - przeszywający dźwięk, który trwał i
trwał, rzucając obu mężczyzn na podłogę. Nawet
potężny Tualua musiał walczyć z tym hałasem w
swym lochu. Wycie osiągnęło takie stadium, w
którym wszyscy, którzy je słyszeli, ogłuchli, zanim
padli nieprzytomni.
W końcu w martwej komnacie pojawiło się blade
światełko. Promieniało coraz bardziej, potem zgasło i
odpłynęło.
Za moment zajaśniało ponownie...
* * *
Hodgson obudził się z silnym bólem głowy. Leżał
przez jakiś czas, przypominając sobie zaklęcie, które
mogłoby mu pomóc. Jednak jego urządzenie myślowe
było nieco powolne. Usłyszał jęk i ciche łkanie.
Otworzył oczy.
Alkowę wypełniało łagodne światło. Rozjaśniło
się wyraźnie, gdy rozejrzał się dokoła. Obok leżał
stary Lorman. Głowę miał odwróconą, a z jego
otwartych ust spływała kałuża kiwi. Nie oddychał.
Derkon leżał rozwalony kilka metrów dalej. To jego
jęk usłyszał Hodgson. Odil oddychał, ale był wyraźnie
nieprzytomny.
Odwrócił głowę w lewą stronę, skąd dobiegało
łkanie.
Vane siedział oparty o ścianę i trzymał na ko-
lanach głowę Galta. Twarz Galta stężała w agonii.
Jego bezsilne mięśnie świadczyły o niedawnej śmierci.
Vane spojrzał na niego, kołysząc się lekko. Ciężko
oddychał, a oczy miał pełne łez.
Blask nabrał intensywności światła dziennego.
Ponieważ nie mógł zrobić już nic dla Lormana i
Galta, przeczołgał się obok pierwszego i przycupnął
przy Derkonie. Obejrzał jego głowę i znalazł
czerwoną opuchliznę na czole, z lewej strony.
Przyszło mu do głowy krótkie, lecznicze zaklęcie.
Powtórzył je trzykrotnie nad swym towarzyszem, aż
ustały jego jęki. Własny ból głowy również minął
wraz z zaklęciem. Światło stawało się coraz słabsze.
Derkon otworzył oczy.
- Udało się? - zapytał.
- Nie wiem - odparł Hodgson. - Nie jestem
pewien, jakie będą skutki.
- Mam pomysł - oświadczył Derkon podnosząc
się, przecierając głowę i szyję. -Możemy sprawdzić to
w ciągu minuty.
Rozejrzał się wokół. Przeszedł na drugą stronę i
kopnął Odila w bok.
Odil przekręcił się na plecy i spojrzał na niego.
- Obudź się, póki masz jeszcze szansę - nakazał
Derkon.
- Co... Co się stało?
- Nie wiem. Galt i Lorman nie żyją. Spojrzał w
kierunku okna, wytrzeszczył oczy, potarł je dłonią i
pędem ruszył w jego kierunku.
- Chodźże tutaj! - wrzasnął.
Hodgson rzucił się za nim. Odil wciąż próbował
się podnieść.
Hodgson dotarł do okna właśnie wtedy, gdy
słońce znikało za górami na zachodzie. Niebo
wypełniały krążące drobiny światła.
- Najszybszy zachód słońca, jaki kiedykolwiek
widziałem - zauważył Derkon.
- Zdaje się, że kręci się całe niebo. Popatrz na
gwiazdy!
Derkon wychylił się na zewnątrz.
- Ziemia się już uspokoiła - oznajmił.
Z nieba za wzgórzami wytoczyła się pęknięta
biała kula.
- Czy mi się przywidziało? Przypomniało mi to
księżyc - stwierdził Hodgson.
- Nie do wiary! - krzyknął Odil, zataczając się i
przechylając się przez parapet. Przestworza wypeł-
niły się bladym światłem, a gwiazdy zniknęły w od-
dali.
- Nie czuję się najlepiej.
- Z pewnością - przerwał mu Derkon. - Po-
trzebowałeś całej nocy, aby się podnieść.
- Nie rozumiem.
- Spójrz - Derkon wykonał ruch dłonią i wskazał
na cienie, które wirowały wokół każdego wzniesienia
terenu, a pęczniejące chmury rozpadały się na
kawałki.
Po niebie przemknęła jak kometa kula ognista.
- Myślisz, że nabiera szybkości? - spytał
Hodgson.
- Prawdopodobnie. Tak. Tak myślę. Słońce
skryło się za wzniesieniami i znów zapanowała
ciemność.
- Stoimy tu przez cały dzień - powiedział do
Odila Hodgson.
- Na Boga! Co myśmy zrobili? - spytał Odil, nie
odrywając oczu od wirujących przestworzy.
- Przerwaliśmy zaklęcie zabezpieczające Zamek
Wieczności - odpowiedział Hodgson. - Teraz już
wiemy, co to było.
- I dlaczego to miejsce zwane było Zamkiem
Wieczności - dodał Derkon.
- Co zrobimy? Spróbujemy połączenia?
- Później. Najpierw poszukam czegoś do jedzenia
- oświadczył Derkon, odchodząc. - Już od wielu dni...
Po chwili pozostali odwrócili się i ruszyli za nim.
Vane wciąż kołysał się lekko, głaszcząc czoło Galta.
Minęła kolejna noc.
* * *
Dilvish przebudził się na ciężkim, jaskrawym
dywanie, ściskając w prawej dłoni miecz. Nie mógł jej
otworzyć. Wolno wsadził ostrze do pochwy i potarł
rękę. Wytężył umysł, by przypomnieć sobie, co się
stało.
Usłyszał jakiś wrzask. Tak. Zawodzenie z bólu i
złości. Przystanął przed na wpół otwartymi drzwiami
komnaty - tej komnaty? - kiedy usłyszał lament.
Wyprostował się i przez otwarte drzwi obser-
wował zachodnie okno holu i okno wschodnie, na
odległej ścianie pokoju, po prawej stronie. Dostrzegł
bardzo osobliwe zjawisko. Okno po stronie prawej
zajaśniało, podczas gdy okno lewe pogrążone było w
mroku. Po chwili okno prawe pociemniało, a
rozbłysło lewe. Za moment lewe okno zaciemniło się
znowu. W chwilę później rozjarzyło się okno prawe i
sekwencja powtórzyła się. Siedział nieruchomo,
zginając od czasu do czasu rękę. Zjawisko powtórzyło
się jeszcze kilkakrotnie.
Nagle podniósł się i podszedł do okna wschod-
niego, by ujrzeć niebo ozdobione niezliczoną ilością
koncentrycznych kręgów. Po paru minutach zniknęły
przed wieżą ognia, która wyrosła na wschodzie
między niebem a ziemią.
Potrząsnął głową. Zdawało mu się, że sama
ziemia już się uspokoiła. Co to była za sztuczka?
Dzieło jego wroga? A może coś innego?
Odwrócił się, przeszedł przez drzwi i znowu
znalazł się w holu. Z lewej strony za rzędem okien
zabawa w jasność-ciemność trwała dalej. Kiedy
spojrzał za siebie, nie widział już drzwi, które właśnie
minął, a jedynie pusty kawałek muru.
Szedł dalej, kierując się do kolejnego przejścia
skręcającego na prawo od korytarza, którym się
posuwał. Znalazł się u podnóża schodów wyściełanych
ciemnowiśniowym dywanem i ogrodzonych po obu
stronach drewnianymi poręczami.
Wolno ruszył w dół. Pokój wypełniały wyściełane
meble, a obrazy, jakich w życiu nie widział, opra-
wione były w szerokie, zdobione złotem ramy.
Zrobił kilka kroków. Kiedy położył dłoń na
oparciu jednego z krzeseł, w górę uniosły się tumany
kurzu.
Skręcił w prawo i przeszedł pod drewnianym
sklepieniem. Drugi pokój podobny był do pierwszego;
wyłożony boazerią, tak samo umeblowany. Kiedy
wchodził, usłyszał cichy syk.
Mały kominek zapłonął lekkim ogniem. Na
niskim, okrągłym stoliku obok paleniska stała butelka
wina, kawałek sera, bochenek chleba i kosz z
owocami. Może zatrute? Kolejna sztuczka nie-
przyjaciela?
Podszedł bliżej, ułamał odrobinę sera, powąchał i
wziął do ust. Następnie zasiadł za stołem i rozpoczął
ucztę.
Jedząc, rozglądał się bacznie dokoła, ale nikogo
nie zauważył, nic niepokojącego. A jednak czuł w
komnacie czyjąś obecność, dobroczynną, chroniącą
go i życzącą mu jak najlepiej. Uczucie to było tak
silne, że wyszeptał „Dzięki ci", przegryzając kolejny
kęs. Nagle płomienie skoczyły wysoko w górę,
zaskwierczał ogień. Ogarnęła go przyjemna fala
gorąca.
Podniósł się, spojrzał za siebie i z przerażeniem
stwierdził, że przejście, przez które dostał się do
pokoju zniknęło. Ściana ta pokryta była teraz
boazerią, a na niej wisiał jeden z tych dziwacznych
obrazów - zatopiony w słońcu las - na którym
wszelkie detale zamazane były pędzlem umoczonym
w ciężkich barwnikach.
- W porządku - odezwał się - kimkolwiek jesteś,
myślę, że jesteś nastawiony do mnie przyjacielsko.
Nakarmiłeś mnie i mam przeczucie, że jest takie
miejsce, do którego chciałbyś mnie zaprowadzić. W
tych murach muszę być bardzo ostrożny, ale skłonny
jestem ci zaufać. Wyjdę przez jedyne drzwi, które
widzę. Prowadź, a ja pójdę za tobą!
Skierował się do drzwi i opuścił pokój. Znalazł
się w długim, mrocznym i wysokim holu. Dostrzegł
wiele drzwi, ale delikatne światełko zamigotało tylko
w jednych. Ruszył w tę stronę, a światełko oddaliło
się. Minął krótki korytarz i dotarł do podobnego, jak
poprzedni, holu. Tym razem ognik zabłyszczał w
przejściu daleko po lewej stronie. Przeciął hol i
pomaszerował jego śladem.
Napotkał korytarz prowadzący z prawa na lewo.
Światełko zawisło w oddali, po lewej stronie. Ruszył
za nim.
Po kilku zakrętach, jego droga przeszła w
szeroki, niski korytarz z regularnym szeregiem
wąskich okien wzdłuż bliższej ściany. Zawahał się
przez moment, spoglądając na boki.
Nikłe światełko przemknęło obok i wzięło kurs
na prawo. Gdy tylko pognał za nim, zamrugało z
dala. Ruszył jego śladem, ale gdy znalazł trop, ognik
zgasł.
Z okien obserwował scenę, w której płynące
chmury zatraciły swą wyrazistość, a niebo przybrało
zielonkawą barwę. Wąska wstęga jaskrawej żółci
utworzyła łuk nad horyzontem niczym uchwyt
gorejącego kosza.
Dilvish popędził do przodu, a światło za oknami
zapulsowało nieśmiało.
To był bardzo długi korytarz łączący się z
następnym galerią o szerokich oknach z prawej
strony, które dawały pełniejszy obraz osobliwego
nieba nad krainą, w której długotrwałe burze
przeszły niczym migotanie, drzewa pulsowały
zielenią, złotem, ziemia - bielą i czernią, a
gdzieniegdzie trzepotały skrawki zieleni. Znów była
to Kraina Przemian, ale w sposób całkowicie
odmienny od swych poprzednich wcieleń. To, co
kiedyś było rozpoznawalnym zgrzytem, teraz
stanowiło jednostajny szum.
Poczuł jakiś dziwny odór i zdumiał się na widok
brudnego szlaku, który biegł środkiem podłogi. Przed
sobą dostrzegł ogromną, wysoką komnatę i zbliżając
się doń, mimowolnie zwolnił kroku. Ogarnęło go
przeczucie czegoś złego. Miał wrażenie, że
pomieszczenie to przepojone jest mroczną, złowrogą
aurą, jakby żyło w nim coś nostalgicznego, ponurego i
zawiedzionego, czekając i czekając na moment użycia
swego unikalnego zła. Zadrżał i dotknął rękojeści
miecza, coraz bardziej zwalniając kroku w pobliżu
sklepionego przejścia.
Poczuł, że kieruje się w lewą stronę. Przywarł do
ściany i posuwał się bokiem, aż dotarł do ciemnego
rogu, tuż przed wejściem.
Prześliznął się do przodu, ściskając broń i zajrzał
do komnaty. W pierwszej chwili, w mroku nie
zobaczył nic, ale gdy oczy przyzwyczaiły się do
wewnętrznego światła, odkrył w środku wielkie,
mroczne zagłębienie. Na skraju, po lewej stronie
dostrzegł coś; mały przedmiot, którego nie był w
stanie rozpoznać. Przez sekundę zamigotało nad nim
światełko, które śledził wcześniej, ale zgasło w
mgnieniu oka i nadal nie wiedział, na co wskazywało.
Przesłanie jednak było wyraźne i miało formę
nakazu.
Wahał się przez moment, gdy z mroku uniosła
się smukła macka i zaczęła szukać czegoś na skraju
krawędzi, w miejscu, które obserwował. Oblał go
zimny pot, ale zmusił się do wejścia. Zielone buty
bezgłośnie dotykały bruku.
* * *
Baran potrząsnął głową, wypluł kawałek zęba,
przełknął. Ślina miała smak krwi. Splunął jeszcze
kilka razy i zakasłał. Jego lewe oko było częściowo
przymknięte. Kiedy je potarł, zaczęła opadać z niego
ciemna, mazista substancja. Uważnie przyjrzał się
swej dłoni. Zaschnięta krew. I jeszcze to głucho
tętniące, na wpół odrętwiałe miejsce...
Podniósł palce i przyłożył ich koniuszki do czoła.
Ból rozpoczął się od nowa. Pokręcił głową w obie
strony. Leżał na boku, na szczycie schodów. A więc
tak to wygląda, gdy cię wreszcie dorwie...
Przesunął swe cielsko, gotując się do powstania,
ale natychmiast przewrócił się z bólu w tył, opadając
na lewe ramię i nogę. Do diabła! - pomyślał. Lepiej,
żebym się nie połamał! Nie znam żadnego zaklęcia na
połamane kości...
Próbując jeszcze raz, wyprostował się na prawej
dłoni i zdołał usiąść, wyprostowując nogi przed siebie.
Lepiej, coraz lepiej...
Wolno masował nogę, aż wróciło mu czucie. Ból
nie minął, ale kości nie były połamane. I dopiero
wtedy spróbował wykorzystać swe czarodziejskie
sztuczki. Po kilku ruchach nóg ból stał się coraz
słabszy, aż w końcu przeszedł w sporadyczne rwanie.
Następnie skoncentrował się na skórze głowy,
powtarzając działanie z tym samym skutkiem.
Przesunął dłonią po ramieniu i gdy ścisnął
delikatnie lewe przedramię, poczuł przepływający
przezeń ból.
W porządku.
Ostrożnie, bardzo ostrożnie, wcisnął swą lewą
dłoń między szeroki pas a opasły brzuch. Powtórzył
ćwiczenie i ból zniknął. Wstał uważnie z podłogi,
opierając się prawą ręką o ścianę. Opuścił głowę i
przez dobrą minutę dyszał ciężko.
W końcu wyprostował się, przeszedł kilka kro-
ków, stanął i rozejrzał się dokoła. Coś było nie tak. Po
lewej stronie powinna być ściana, a nie marmurowa
balustrada. Zmierzył ją wzrokiem. Ciągnęła się na
odległość ośmiu-dziesięciu kroków, aż do szczytu
szerokiej klatki schodowej. Dalej zaczynała się
znowu.
Spojrzał przez poręcz. Oczom jego ukazał się
wielki, długi pokój o kamiennych ścianach, po-
grążony w mroku. Zdobiły go fantazyjne gzymsy i
rzeźbione kapitele na szczycie żłobionych pilastrów.
W niektórych miejscach stały jakieś meble, a
pośrodku leżał ciemny, wąski, lecz długi chodnik.
Przechylił się jeszcze bardziej, opierając się o
balustradę. Po wcześniejszym zawrocie głowy nie
było śladu. Być może wyleczył go upadek. Być może
ostrzegał przed upadkiem...
Dziwne, jakie to dziwne... Poruszał oczami. Kie-
dyś nie było tu tego pokoju. Nigdy nie widział takiej
komnaty, ani w Zamku Wieczności, ani gdziekolwiek
indziej. Co się stało?
Jego wzrok zawędrował w odległy róg po lewej
stronie. Zamarł. Za szeregiem wysokich krzeseł, w
mroku, stało coś potężnego, nieruchomego i czarnego,
wbijając weń spojrzenie. Widział wyraźnie, gdyż
utkwione weń oczy lśniły czerwienią w ciemności.
Gardło miał ściśnięte. Tłumił w sobie krzyk,
który mógł lada moment przerodzić się w histerię.
Bez względu na to, co to było stało przed wielkim
czarownikiem.
Podniósł dłoń i wezwał ciszę, która miała poprze-
dzić nadchodzącą burzę.
Kiedy powtarzał zaklęcie, wypowiadając tylko
kluczowe jego słowa, między koniuszkami palców
zaczęło skakać słabe światełko. Ściągnął palce, a jego
ręka przybrała kształt stożka w świetle, które wokół
rozprowadzała. Kiedy rozciągnął palce, utworzyła się
między nimi pofalowana ku dołowi płaszczyzna
iluminacji, jaśniejąca ku górze i poruszająca się po
łuku. Wróciła do pierwotnej pozycji, tworząc
jaśniejącą ogniem kulę. Baran wpuścił do niej słowo-
hasło i rzucił nią prosto w mrocznego intruza.
Siejąc iskry i płonąc w locie, kula płynęło wolno
do celu.
Ciemna postać ani drgnęła, nawet gdy kula
podpłynęła bliżej. Zanim osiągnęła swój cel, światło
rozbiło się na kawałki i zgasło. Baran usłyszał
melodyjny głos dobiegający z tamtej strony:
- Tak postępują wrogowie. Nieładnie.
Po chwili postać obróciła się i zniknęła za bocz-
nymi drzwiami z pośpiesznym stukotem.
Baran wolno opuścił dłoń, a potem uniósł ją
natychmiast do ust i zakaszlał. Nędzna kreatura! Kto
go tu wezwał? Czy to możliwe, że powrócił sam
Jelerak?
Odszedł od balustrady i podążył ku schodom.
Kiedy był już na dole, zbadał dokładnie tajem-
niczy róg. Na pokrytej kurzem posadzce dostrzegł
ślad kopyta.
* * *
Holrun zaklął i przewrócił się na brzuch,
naciągając na głowę poduszkę i mocno ją
przyciskając.
- Nie! - wrzasnął. - Nie! Mnie tu nie ma! Precz!
Leżał nieruchomo, przysłuchując się biciu włas-
nego pulsu. Stopniowo napięcie mijało. Ręka spadła
mu z poduszki. Odzyskał miarowy oddech.
Niespodziewanie ciało zesztywniało ponownie.
- Nie! - zapiszczał. -Jestem tylko biednym, nic nie
znaczącym czarownikiem, który próbuje zasnąć!
Zostaw mnie w spokoju, do diabła!
Potem nastąpił pomruk i zgrzytanie zębów. Na-
gle wysunął szybko rękę i wyciągnął inkrustowaną
kością słoniową szufladę wbudowaną w łoże. Po-
szperał przez chwilę i wyjął z niej mały kryształ.
Ułożył się na plecach, podparł poduszką i zastygł
w pozycji półleżącej. Przetoczył kilkakrotnie lśniącą
kulę po brzuchu i popatrzył na nią na wpół otwar-
tymi, spuchniętymi oczyma. Minęło sporo czasu,
zanim pojawił się w niej jakiś obraz.
- Niech się to skończy - zamamrotał. - Niech
pozna ryzyko transformacji na niższy poziom życia,
najgorsze choroby, swędzące hemoroidy i taniec
świętego Wita. Niech pozna demonicznych oprawców,
plagę szarańczy i sól w ropiejących ranach. Niech...
- Holrunie - odezwał się Meliash - to ważne.
- Mam nadzieję. Jestem bardziej zmęczony niż
królewska kurtyzana w czasie rewolucji. Czego
chcesz?
- Jego już nie ma.
- Świetnie. Komu był potrzebny? Podniósł rękę,
aby przerwać połączenie i zatrzymał się.
- Czego już nie ma?
- Zamku.
- Zamku? Całego przeklętego zamku? Tak.
Milczał przez chwilę. Potem podniósł się,
przetarł oczy i przeczesał włosy.
- Opowiedz mi o tym - poprosił - najprościej, jak
potrafisz.
- Kraina Przemian jakiś czas przestała się zmie-
niać. Ale potem wszystko zaczęło się od nowa,
bardziej szalenie niż kiedykolwiek wcześniej. Zająłem
dogodne miejsce do obserwacji. Po chwili wszystko
się uspokoiło. Zamek zniknął. Kraina pogrążona jest
w bezruchu, a wzgórze świeci pustką. Nie wiem, co się
stało. Nie wiem, jak się to stało. I na tym koniec.
- Czy myślisz, że Jel... że to on mógł go poruszyć?
Jeśli tak, dlaczego? A może to sprawka Starszego?
Meliash pokręcił głową.
- Znów rozmawiałem z Rawkiem. Zebrał więcej
danych. Istnieje stara tradycja, że dane miejsce jest
wieczne, jeśli zakotwiczone jest w czasie i porusza się
razem z nim. Gdyby kotwica została podniesiona,
odpłynęłoby rzeką wieczności.
- Poetyczne jak diabli, ale co to oznacza?
- Nie mam pojęcia.
- Myślisz, że tak właśnie się stało?
- Nie wiem. Może.
- Do diabła!
Holrun pomasował skronie, westchnął, podniósł
kryształ i zsunął nogi na brzeg łoża.
- W porządku - burknął. - W porządku. Muszę
się tym zająć. Zaszliśmy już tak daleko. Wpierw
jednak muszę się umyć i coś zjeść. Rozmawiałeś z
innymi strażnikami?
- Tak. Ale nie mają nic do dodania ponad to, co
sam zobaczyłem.
- Dobrze. Obserwuj to miejsce. Wezwij mnie
natychmiast, gdy stanie się coś niezwykłego.
- Z pewnością. Czy zamierzasz poinformować o
tym Radę?
Holrun wykrzywił twarz i przerwał połączenie,
zastanawiając się, czy i Radę można by odkotwiczyć i
rzucić w fale wieczności.
* * *
Vane przestał łkać, ale przez długi czas siedział
zamyślony. Nie patrzył na Galta, lecz na kalejdoskop
jasności i ciemności na niebie za oknem. W końcu
drgnął.
Ułożył delikatnie Galta na podłodze i wstał.
Nachylił się i przerzucił nieruchome ciało przyjaciela
przez ramię.
Ruszył przed siebie, wyszedł z alkowy, spojrzał
na prawo, skrzywił się i skręcił w lewo. Wolno
poruszał się wzdłuż galerii, aż dotarł do niskich
schodów prowadzących ku górze, w lewo. Wspiął się
po nich, badając ukradkiem krótki korytarz
wypełniony otwartymi drzwiami.
Idąc wolniej i ostrożniej, sprawdzał pokoje. Nie
było w nich nikogo. Drugi i trzeci były sypialniami,
pierwszy - bawialnią.
Wszedł do trzeciego i pochylając się, szarpnął
jedną ręką narzutę. Ułożył Galta na łożu i poprawił
ciało. Nachylił się nad nim, pocałował i zakrył zwłoki.
Odwrócił się i nie patrząc w tył, opuścił komnatę,
zamykając drzwi.
Skierował się na prawo, dotarł do końca koryta-
rza, gdzie niskie sklepienie wychodziło na wąskie
schody wijące się w dół.
Ruszył nimi, by za moment znaleźć się w jadalni
- po jednej stronie długiego stołu leżały cztery
nakrycia. Na przodzie stał koszyk z chlebem. Chwycił
go i zaczął jeść. Na tacy, pod serwetą leżały kawałki
mięsa. Rzucił się na nie z wilczym apetytem. Gliniany
garnek pełen był wina, które wypił prosto z naczynia.
Po skończonym posiłku okrążył stół i odwrócił się w
stronę, z której przybył.
Schody zniknęły. W miejscu przejścia widniała
solidna ściana. Przeżuwając resztki jedzenia, pod-
szedł bliżej i postukał w mur. Ściana nie wydała
głuchego dźwięku. Wzdrygnął się i odszedł kilka
kroków. To miejsce...
Odwrócił się i pognał przez podwójne drzwi w
końcu pokoju. Korytarz był szeroki, podobnie jak
schody, do których prowadził. Ozdobiony był
jedwabiem i stalą, na podłodze leżał zielony dywan.
Sięgnął po najlepsze, na pozór, ostrze wiszące na
ścianie; krótki, nieco ciężki, obosieczny miecz o pro-
stej rękojeści. Kiedy wziął go w dłonie i zamachnął
się, stwierdził, że drzwi, którymi wyszedł z jadalni,
zniknęły również, a w ich miejscu pojawiło się okno,
przez które wpadało delikatne, perłowe światło.
Zawrócił z obranej drogi i spojrzał przez szybę.
W miejscu, gdzie nigdy wcześniej nie wznosiło się
żadne wzgórze, zapadał się masyw górski. Niebo
przybrało teraz jednostajną, trupio białą barwę. Nie
było na nim ani słońca, ani gwiazd, jakby różnorodne
odcienie iluminacji zlały się w jedną całość.
Srebrzysta masa poruszała się w przód i w tył,
zatrzymywała się i znów rozpoczynała swój ruch.
Minęło nieco czasu, zanim zorientował się, że była to
nadpływająca woda. Oderwał się od okna i poszedł
ku schodom.
Zwalczył panikę, której się poddał, a jej miejsce
zajęła nienawiść do zamku i wszystkiego, co się w nim
znajdowało. Gdy znalazł się już na dole, przeszedł
przez przedpokój urządzony w stylu, którego nie
rozpoznał, a przecież szczycił się wiedzą w tej
dziedzinie. Jego wędrówka skończyła się na progu
głównej komnaty.
Pomieszczenie było puste. Pamiętał je, gdyż tu go
przyprowadzili niewolnicy zamku po pojmaniu na
zboczach. Ciągnęli go i Galta przed rządcą, Baranem,
obrzucali obelgami, by na koniec uwięzić w
podziemiach. Wspominając ten dzień, zacisnął dłoń
na rękojeści miecza. Pomaszerował dalej, minął hol,
przekroczył ciężkie wrota i skierował się ku bawialni
z małym przejściem do zewnętrznego świata.
Podszedł, zwolnił, a na jego twarzy odmalowało
się zdumienie. Wysoki, drewniany przedmiot z
okrągłą tarczą otoczoną cyframi wydawał przenik-
liwy, kwilący dźwięk. Chcąc przyjrzeć się mu do-
kładniej dostrzegł, iż w okręgu znajduje się kuliste,
pulsujące pole. Nie potrafił określić jego charakteru
ani mechanizmu, choć nie wydawało się groźne.
Postanowił nie wtrącać się do nieznanej magii i
przeszedł obok, wkraczając do bawialni.
Podbiegł do drzwi, położył na nich dłoń i
zawahał się. Na zewnątrz działy się osobliwe rzeczy.
Ale to samo można było powiedzieć o zjawiskach za-
chodzących wewnątrz.
Poruszył klamką i otworzył drzwi.
Do jego uszu dotarł wrzask, niczym wycie silnego
wiatru. Wszędzie, gdzie okiem sięgnął, płynęła woda.
Nie było jednak widać fal i kręgów, które pojawiają
się w wartkim nurcie. Być może była to delikatnie
rozpylona mgiełka, unosząca się w powietrzu...
Wyciągnął miecz i wbił go w wilgotny tuman. Po
kilku sekundach wyszarpnął go z powrotem.
Jego koniuszek całkowicie pokrywała mgła. Kie-
dy dotknął rudawego brzegu, który wciąż trzymał się
metalu, ten zamienił się w proch pod dotykiem
palców i opadł. Ogłuszający pisk nie ustawał. Niebo
nadal stanowiło nieprzerwaną, opalizującą prze-
strzeń.
Zamknął drzwi i przekręcił klamkę. Odwrócił się
do nich tyłem. Opanowało go drżenie.
* * *
Semirama spakowała klejnoty i stroje, w których
ją pochowano, do małego zawiniątka stojącego przy
łóżku. Przeszła się po sypialni, zastanawiając się, co
jeszcze warto zabrać ze sobą? Kosmetyki?
Ktoś zapukał do drzwi. Była blisko, więc ot-
worzyła je sama.
W progu uśmiechał się do niej Jelerak.
- Och!
Poczerwieniała.
- Potrzebuję twojej pomocy językowej
oświadczył.
Z szyi zwisała mu para różowych okularów. Z
długiej, wąskiej torby zawieszonej u pasa wystawał
grzbiet szkarłatnej różdżki. Skłonił się i gestem
wskazał drogę na lewo, w kierunku holu.
- Proszę, chodź ze mną!
- Tak... Oczywiście.
Zrobiła krok i ruszyła z nim we wskazanym
kierunku. Spojrzała przez okno na perłowe niebo nad
nie kończącym się morzem.
- Jakieś kłopoty? - zapytała po chwili.
- Tak. Było zakłócenie - odparł.
Nagle w górze coś poruszyło się gwałtownie i dał
się słyszeć stukot kopyt.
- Potężny, ciemnowłosy mężczyzna przerwał mi
w środku dzieła - wyjaśnił.
- Czy to spowodowało ten ...spazm? I wszystkie
pozostałe efekty?
Potrząsnął głową.
- Nie, ktoś uwolnił zaklęcie zabezpieczające i nie
jesteśmy już częścią normalnego przepływu czasu.
- Myślisz, że uczynił to Tualua? A może ktoś
obcy?
Zatrzymał się, by wyjrzeć przez kolejne okno.
Morze wycofało się całkowicie, a na ich oczach
wyrastały pasma gór.
- Nie wierzę, aby Tualua był w stanie to zrobić.
Myślę, że ten przybysz był tak samo zdziwiony jak ja.
Ale zanim straciłem przytomność, wejrzałem w jego
duszę. Był czymś pierwiastkowym, demonicznym, a
jego ludzka postać przybrana została tylko na chwilę.
Dlatego uciekłem od razu, kiedy wróciła mi
przytomność - aby odzyskać pewne ukryte narzędzia.
Przesunął kciukiem po różdżce.
- To moja broń w walce z takimi, jak on. Jestem
pewien, że już coś takiego widziałaś, dawno temu...
Straciła oddech. Całe niebo zapłonęło lśniącą
purpurą i przeszło w oślepiającą biel. Zakryła oczy i
spojrzała w bok, ale już zaczęło się ściemniać.
- Co... co to było?
Jelerak odsunął dłoń od oczu.
- Prawdopodobnie koniec świata - mruknął.
Patrzyli, jak niebo ciemnieje, aż w końcu
nabrało przydymionego, żółtawego koloru. Taka
barwa utrzymała się. Jelerak odwrócił się.
- W każdym razie - ciągnął ten drugi zniszczył
moje oryginale metody uspokojenia Tualui. Dlatego -
tu dotknął okularów - potrzebuję ich. Kiedyś
potrafiłem oczarować go wzrokiem, głosem, ale teraz
muszę zasilać swe spojrzenie. Wezwij go, każ mu się
podnieść, abyśmy przez moment mogli na siebie
popatrzeć!
- A co z tym, który dokonał zniszczenia? Muszę
odzyskać pełnię sił, znaleźć go i wyrównać rachunki!
Ruszył, a Semirama starała się dotrzymać mu
kroku.
- A zatem jesteśmy w pułapce - szepnęła. -Nawet
jeśli ci się uda, co stanie się z nami?
Zaśmiał się chrapliwie.
- Nawet wiedza ma swe granice - rzekł. - Z
drugiej strony wierzę, że wszelka pomysłowość jest
niezmierzona. Zobaczymy.
Sunęli dalej, weszli na schody, skręcili.
- Jeleraku - zapytała. - Skąd wzięło się to
miejsce?
- I tego też się dowiemy - padła odpowiedź. - Nie
wiem tego na pewno, choć zaczynam wierzyć, że ono -
niejako - żyje.
Skinęła głową.
- Sama miałam niezwykłe przeczucia. Jak myś-
lisz, po czyjej stronie to stoi?
- Chyba po własnej.
- Jest potężne, prawda?
- Wyjrzyj przez jakiekolwiek okno. Tam działa
zbyt wiele potężnych mocy. Nie podoba mi się to.
Kiedyś moja wola uzależniła się od większej mocy...
- Wiem.
- ...i nie pozwolę, aby się to powtórzyło. To byłby
koniec nas obojga i wielu innych.
- Nie rozumiem.
- Jeśli moja wola zostanie złamana, twoje ciało
obróci się w proch, z którego cię stworzyłem. Inne
rzeczy, które zależą ode mnie, zginą również.
Wzięła go pod ramię.
- Musisz być ostrożny.
Wybuchnął śmiechem.
- Walka ledwie się zaczęła.
Ścisnęła go mocniej.
- Ale podróż może dobiegać końca. Patrz!
Wskazała na okno, przez które widać było bardzo
blady słoneczny łuk na oblanym szarzejącym
światłem niebie.
Poczuła, jak Jelerak sztywnieje.
- Pośpiesz się! - nakazał.
Przy kolejnym zakręcie spojrzała za siebie i zo-
baczyła jedynie gładki mur.
ROZDZIAŁ X
Kiedy Dilvish przemykał się po północno-
wschodnim skraju komnaty, obraz stał się
wyraźniejszy - przewrócone palenisko, czarny kształt,
ruchoma macka, pół-naga dziewczyna na taczce,
blado lśniące ślady kopyt...
Najciszej jak potrafił, schował miecz do pochwy,
czując, że i tak byłby bezużyteczny wobec posiadacza
takiej macki. Lepiej mieć swobodne ręce, zdecydował
i chwycił szybko za taczkę. W tej samej chwili macka
przesunęła się po kole. Dilvish uniósł taczkę i odjechał
na bok. Macka umknęła po cichu. W wodach poniżej
pojawiły się fale. Dilvish wycofał się.
Nagle macka wyskoczyła nad krawędź lochu i
uniosła się na wysokość dwukrotnie przewyższającą
jego wzrost. Dilvish obrócił się gwałtownie. Macka z
głośnym plaśnięciem wylądowała w miejscu, w
którym znajdowałby się Dilvish, gdyby nie zmienił
kierunku. Zaczęła dziko kołysać się wokół. Był jednak
poza jej zasięgiem i stał już blisko wschodniego
przejścia. Obrócił taczkę i popędził w tym kierunku.
Plaśnięcia nie ustały.
Dopiero teraz, uciekając, miał możliwość przyj-
rzeć się swemu pasażerowi. Wciągnął powietrze i
stanął, opuszczając pojazd i obchodząc go dookoła.
Pierś Arlaty unosiła się wolno. Przykrył ją suknią i
przyjrzał się jej twarzy.
- Arlata?
Nie drgnęła. Głośniejszym tonem powtórzył jej
imię. Nie zareagowała. Lekko poklepał ją po policzku.
Głowa obsunęła się na bok i tam pozostała.
Podźwignął taczkę i ruszył. Pierwsze pomiesz-
czenie, do którego dotarł, było rupieciarnią pełną
różnych narzędzi. Przeszedł dalej, sprawdzając na-
stępne. Pokój czwarty był bieliźniarką, pełną po-
składanych zasłon, narzut, kołder, dywaników i rę-
czników. Wepchnął Arlatę do środka i rozwiązał
rzemienie. Za samotnym, maleńkim oknem zami-
gotała czerwona smuga. Przeniósł dziewczynę na stos
bielizny i przykrył ją rozłożonym kocem.
Zamknął za sobą drzwi, wpadł na korytarz i
wybałuszył oczy. Był doskonale oświetlony, a cała
jasność dochodziła zaledwie z kilku małych okienek.
W blasku raz jeszcze spostrzegł ślady kopyt. Poszedł
za nimi i dotarł do miejsca, w którym szlak przecinał
się z wyściełanym korytarzykiem. Tu ślady się
urywały. Stał przez moment niezdecydowany.
Wzruszył ramionami i skręcił w lewo. Przed sobą
miał długą, prostą i oświetloną drogę, ale nagle
zdarzyło się coś dziwnego. Sześć kroków przed nim
powietrze zamigotało, pociemniało i nastąpiła dymna
fuzja. Nieoczekiwanie wyrosła przed nim kamienna
ściana.
Parsknął śmiechem.
- W porządku - mruknął.
Zrobił w tył zwrot i pomaszerował w stronę
drugiej części korytarza, sprawdzając po drodze swój
miecz.
* * *
Odil, Hodgson i Derkon obżerali się w spiżarni,
którą spotkali po drodze.
- Co to jest, u diabła? - zapytał Derkon,
wskazując na udziec barani wiszący w świetliku,
który niespodziewanie przybrał kolor płonącej czer-
wieni.
Pozostali spojrzeli w tym kierunku, ale czerwień
zgasła, pozostawiając za sobą lekką poświatę.
- Czy to pożar? - zastanowił się Odil. Jasność
zniknęła, a po niej przyszedł mrok.
- Mniej więcej - odparł Hodgson.
- Nie rozumiem - powiedział Odil.
- Wszystko na zewnątrz dzieje się niezliczoną
ilość razy szybciej niż normalnie.
- I jakoś nam się udało - zerwaliśmy zaklęcie
zabezpieczające? '
- Chyba tak.
- A ja myślałem, że to tylko rozwali mury lub coś
w tym rodzaju.
Derkon zaśmiał się.
- Opuszczając to miejsce teraz, z pewnością
zginiemy! Znajdziemy się na odludnej pustyni
pozostawieni na pożarcie potworom - albo jeszcze
gorzej...
Derkon wybuchnął śmiechem raz jeszcze i podał
mu butelkę.
- Trzymaj. Musisz się napić. Zaczynasz fanta-
zjować...
Odil odetkał flaszkę i pociągnął głęboki łyk.
- Co mamy robić? - spytał. - Jeśli nie możemy się
stąd wydostać...
- Dokładnie. Jest jakieś inne wyjście? Czy pa-
miętasz nasz pierwotny zamiar?
Odil, który właśnie podnosił butelkę, by po-
ciągnąć następny łyk, opuścił ją i szeroko otworzył
oczy.
- Mamy udać się do tego stwora i spróbować go
związać? Tylko nas trzech? W takim stanie?
Hodgson pokiwał głową.
- Jeśli nie uda nam się wyleczyć Vane'a - lub
znaleźć Dilvisha - pozostanie nas trzech.
- Nawet gdy zwyciężymy, co nam to da?
Hodgson spuścił wzrok. Derkon zamruczał.
- Być może nic - odezwał się - ale zanosi się na to,
że jedynie Starszy posiada moc, która jest w stanie
odwrócić to, co się dzieje - i odesłać nas z powrotem.
- Jak to zrobimy?
Derkon wzruszył ramionami i spojrzał na
Hodgsona, prosząc go wzrokiem o radę. Kiedy jednak
jej nie otrzymał, oświadczył:
- Cóż, pomyślałem, że modyfikacja i kombinacja
kilku najsilniejszych zaklęć wiążących, jakie znam...
- One są przeznaczone dla demonów, prawda? -
dociekał Odil. - A ten stwór nie jest demonem.
- Nie, ale zasada wiązania jest taka sama w
każdym przypadku.
- Zgadza się. Ale normalne Imiona Mocy nie
zadziałałyby w przypadku Starszego. Musiałbyś
cofnąć się do Starszych Bogów po niezbędną ter-
minologię.
Derkon poklepał się po udzie.
- Świetnie! Zmusiłem cię do myślenia! - krzy-
knął. - Opracuj stosowną listę Imion, podczas gdy ja
zajmę się modyfikacjami. Połączymy je ze sobą, gdy
tylko się tam dostaniemy i zwiążemy staruszka na
supły.
Odil potrząsnął głową.
- To nie takie proste...
- Spróbuj!
- Ja pomogę - odezwał się Hodgson, dostrzegając
zwątpienie Odila. - Nie widzę innego wyjścia.
Porozmawiali jeszcze przez moment, kończąc
jedzenie, a Derkon poskładał zaklęcie. W końcu
stwierdził:
- Nie warto odkładać tego na później.
Pozostali przytaknęli.
Opuścili spiżarnię i stanęli.
- Przyszliśmy z tej strony - rzekł Hodgson,
marszcząc brwi i kładąc rękę na ścianie po prawej
stronie. - Prawda?
- Tak mi się wydawało - szepnął Derkon,
spoglądając na Odila, który skinął głową.
- Racja. Jednak - tu odwrócił się w lewo. -
Pozostało nam teraz tylko to przejście.
Ruszyli w tę stronę.
Hodgson odkaszlnął.
- Coś wyraźnie odsuwa nas od wyznaczonego
celu - odezwał się, kiedy przechodzili przez szeroki,
niski hali. - Albo wrócił Jelerak i zabawia się naszym
kosztem, albo Starszy jest świadom naszych intencji i
próbuje nas od siebie oddalić. W tym przypadku...
- Nie - zaprotestował Derkon. - Jestem
wystarczająco wrażliwy, by czuć, że kryje się za tym
coś innego.
- Co?
- Nie mam pojęcia, ale nie jest do nas przychylnie
nastawione.
Opuszczając hali i biorąc kolejny zakręt, doszli
do małej niszy. Tam, na ciężkim, drewnianym stole
leżały trzy miecze różnej długości, każdy z pochwą i
pasem.
- Coś takiego - zdziwił się Derkon. - Założę się, że
każdy z nas będzie miał z nich pożytek.
- Takie miecze zawsze są przydatne - zauważył
Odil. Podszedł do stołu i zebrał je.
* * *
Czarna postać przedarła się przez mury
obronne, błyszcząc oczami pod bladym, pokrytym
sadzą, żółtawym niebem. Wyciągnęła głowę i
zmierzyła wzrokiem pulsujący krajobraz piachu i
kamieni. Dokoła wyły surowe wichry.
- Przybyłem - odezwał się głos o dziwnym
brzmieniu - do tego miejsca, gdzie możemy poroz-
mawiać. Pomogę ci.
- Może... - rozległo się dokoła.
- Jak to „może"?
- Ten człowiek myśli, że jesteś demonem, braci-
szku.
- Niech tak myśli. My mamy inne problemy.
- Prawda. Poprzestańmy na Sforze Psów Goń-
czych.
- Nie rozumiem.
- Tym bardziej musisz uważać.
* * *
Baran zbliżył się do progu głównej komnaty
lekko kulejąc. Wszystkie przejścia za nim zamknęły
się, a żadne inne nie stało otworem. Baran ujrzał
Vane'a w tym samym momencie, co Vane jego.
Zawahał się. Vane nie..
Wymachując mieczem, rzucił się na niego z prze-
kleństwem na ustach.
Gdy przebiegł połowę drogi, usłyszał za sobą
rozdzierający hałas. W powietrzu ukazało się czarne
V, a z niego wysunęła się potężnych rozmiarów dłoń.
Chwyciła go w pasie, uniosła w górę i rzuciła przez
salę. Podskakując i ślizgając się, wylądował na
podłodze. Pokryte rdzą ostrze wypadło mu z ręki.
Dłoń porwała go znowu i cisnęła o lustrzaną ścianę,
pod którą upadł bez ruchu. Kiedy Baran sztywno
wkroczył do sali, Dłoń zawisła w powietrzu. Vane
obrócił ku niemu głowę i cicho westchnął.
Wolno zaciskając się w pięść, Dłoń sunęła w stro-
nę Vane'a.
- To Vane!
- A tam Baran! Łap go!
Wzrok Barana poszybował w kąt sali, gdzie
pojawiły się trzy postacie. Rozpoznał swych byłych
więźniów, zauważył, że są uzbrojeni. Pędem rzucili się
ku niemu, a w lustrach po obu stronach odbijały się
ich biegnące wizerunki.
Baran sięgnął po miecz; odwracając się do
napastników, ale trzymał go nadal luźno przy
prawym boku. Lewą rękę nadal miał zatkniętą za
pasem.
Wielka Dłoń, wymierzona w Vane'a, rozwarła
się i poszybowała w powietrzu w kierunku
nadchodzących ludzi. Widząc ją, Odil pochylił głowę,
zamachnął się, lecz chybił. Trafiła w Derkona,
wytrącając go z równowagi i przewracając na
Hodgsona. Obaj mężczyźni padli jak kłody. Dłoń
natychmiast zawróciła i pognała za Odilem,
zakrzywiając palce i zginając kciuk.
Odil właśnie sięgnął Barana, trzymając uniesione
ostrze, gdy coś zaatakowało go z tyłu, unosząc w
miażdżącym uścisku nad ziemią. Z nosa pociekła mu
krew, żebra pękły z trzaskiem, kiedy spadł na
posadzkę, raniąc się w palec.
Nagle, z prawej strony, Baran spostrzegł zielony
błysk. Był to nowy więzień, wokół którego Semirama
zrobiła tyle zamieszania...
Dłoń szarpnęła, zaciskając się gwałtownie; Odil
wydał krótki, bulgocący jęk, zanim osłabł w jej
objęciach, wypuszczając miecz. Dłoń rzuciła się w
przód, otworzyła się i zgruchotane ciało Odila
potoczyło się ku Dilvishowi.
Dilvish uskoczył, nie przerywając marszu, gdy
ciało mignęło obok i z głuchym odgłosem upadło za
nim. Teraz jednak Dłoń pędziła ku niemu.
Dilvish dostrzegł, że Hodgson i Derkon wstają na
nogi, a Vane leżący po drugiej stronie komnaty
wykonuje powolne ruchy. Wiedział jednak, że żaden z
nich nie będzie w stanie przyjść mu z pomocą.
Uchylając się przed Dłonią i robiąc przewrót w
przód, przejrzał swój magiczny arsenał w po-
szukiwaniu jakiejś broni. Kiedy jego zielone buty
uderzyły w posadzkę, natychmiast podniósł się na
nogi. Zakręcił uniesionym mieczem i trafił w mały
palec mknącej Dłoni.
Dłoń skręciła się. Palec, z którego kapała jasna
ciecz, uderzył w podłogę i potoczył się.
Baran podniósł ostrze i cofnął się. Dłoń wypros-
towała się, opadła i zamachnęła się posuwistym
ruchem na Dilvisha.
Dilvish przeskoczył ją i ciął mieczem, gdy go
mijała, trafiając w tylną część kciuka. Przykucnął na
ziemi, a obok pojawili się Derkon i Hodgson.
- Rozejdźcie się - nakazał. - Walcie ją ze
wszystkich stron! Rozdzielcie się!
Dłoń zawisła w zamachu, gdy z trzech stron
uderzyły w nią trzy ostrza. Dilvish podbiegł bliżej i
zadał cięcie. Zamierzyła się na niego, ale uskoczył w
tył. Przy każdym swym ruchu napotykała uderzenie
Hodgsona i Derkona. Zmiotła ich jednak, a wtedy
rzucił się na nią Dilvish, zadając kolejne cięcie. Z
ponad tuzina ran dobywał się dym.
Wycofując się, Dilvish zauważył w lustrze peł-
zającego Vane'a z mieczem w ręku.
Ocknąwszy się Derkon znów trafił w Dłoń, a
Dilvish poszedł jego śladem. W tym momencie jednak
Dłoń poszybowała w powietrze i znalazła się poza ich
zasięgiem. Widząc, że Baran zamierza zaatakować ich
z góry, Dilvish w mgnieniu oka uniósł ostrze.
Pozostali postąpili podobnie. Wtedy właśnie Dilvish
postanowił skorzystać ze swej magicznej broni.
Jednostajnym tonem zaczął wypowiadać pradawne
słowa. Było to jedno z mniej znaczących Straszliwych
Zaklęć, które tę arenę zdarzeń miało pogrążyć w
absolutnej, niezgłębionej ciemności na cały dzień.
Dilvish usłyszał jednak, jak Derkon stracił na chwilę
oddech, podsłuchawszy formułę.
Dłoń krążyła wokół, wykonując manewry mylą-
ce. Nagle komnata wypełniła się ponurym wes-
tchnieniem, któremu towarzyszył gwałtowny spadek
temperatury. Gdy Dilvish skończył swe słowa, światło
zaczęło rozpływać się w szeregu fal.
Ogarnęła ich zupełna ciemność.
- Łapcie go! - szepnął Dilvish i ruszył pędem. Z
wyciągniętym przed sobą mieczem, skierował się w
miejsce, w którym stał Baran. Usłyszał opadający
szelest i padł plackiem na ziemię. Szelest umilkł.
Podniósł się z trudem i popędził dalej. Tuż koło niego
ktoś głęboko wciągał powietrze. Odgłos nie powtórzył
się, a on sam nie był pewien, z której strony
dochodził. Usłyszał łoskot krótkiego starcia. Derkon i
Hodgson rzucali przekleństwami. Najwyraźniej
wpadli na siebie w biegu.
Rozległ się następny szelest i głuchy odgłos gdzieś
z tyłu. Dłoń plasnęła w podłogę.
Baran mógł już przesunąć się w prawo, lewo lub
w tył. Ruch w tył doprowadziłby go z łatwością w kąt
komnaty. Zdawało się, że lewa strona oferuje
największy stopień swobody, więc Dilvish skręcił w tę
stronę i ruszył, wymachując mieczem.
Mógłby przysiąc, że od strony bawialni dobiega
nikłe światełko. Ale to nie było możliwe. Straszliwe
Zaklęcie stłumiło wszelkie źródła jasności.
A jednak światło jaśniało coraz bardziej.
Niewyraźne kształty stały się widoczne. Coś było
nie tak. Nie słyszał o żadnej mocy, która mogłaby
złamać straszliwe zaklęcie. Mimo to blask wkradał się
wolno do komnaty.
Wysoko w górze, niczym upiór, miotała się Dłoń.
Jeszcze kilka chwil, a spadnie nań ponownie. Wodził
dokoła oczami. Dostrzegł jakiś ruch. Postacie
skulonych ludzi. Ale nie wiedział, kim są.
Nagle dotarły doń odgłosy kolejnej bójki, ale ta
zakończyła się krótkim wrzaskiem. Krzyki powtó-
rzyły się. Dochodziły z góry, nieco z prawa. Tak!
Tam!
Dwie postaci walczyły na podłodze. Dilvish pod-
kradał się ostrożnie, a wrzask rozległ się znowu.
Ciemność opadła. Coś w górze przyciągnęło jego
uwagę. Dłoń, teraz już dokładnie widoczna, zaciskała
się i otwierała. Jej ruchy stały się gwałtowniejsze,
kilkakrotnie opadała i wznosiła się ku górze.
Spojrzał w dół. Potężne cielsko Barana przy-
gniatało ciało Vane'a. Tępe ostrze Vane'a było do
połowy zatopione w szyi przeciwnika. śaden z nich
nie dawał oznak życia, ale właśnie nadlatywała Dłoń.
Wyciągając palce, wsunęła się pod pierwszą,
nieruchomą postać. Drżąc, uniosła Barana w
powietrze. Dilvish dopiero teraz dostrzegł miecz
Barana wystający z piersi Vane'a.
Trzęsąc się miarowo, Dłoń wznosiła się wyżej w
jaśniejącym blasku. Czarne V kontrastowało z
jasnością. Po chwili Dłoń wsunęła się w szczelinę,
zabierając ze sobą Barana.
Dilvish i pozostali obserwowali powolny odwrót,
aż na widoku pozostały jedynie trzy masywne
koniuszki palców. Ale i one zniknęły po chwili w
zamykającej się z łoskotem szczelinie.
W mgnieniu oka zauważyli wokół jakieś porusze-
nie. Dilvish odwrócił się i zobaczył serię gigantycz-
nych twarzy wyglądających z szeregu luster na
ścianach - czarne, czerwone żółte, blade; niektóre
prawie ludzkie, inne w niczym nie przypominające
twarzy człowieka; niektóre rozbawione, kilka pogo-
dnych, pozostałe pochmurne; wszystkie skąpane w
supernaturalnym świetle, a ich spojrzenia zbyt silne,
by je odwzajemnić. Odwrócił wzrok i w jednej chwili
wszystkie zniknęły. Do komnaty wróciło żółte światło
w swym najsilniejszym blasku.
Otrząsnął się i potarł oczy, zastanawiając się, czy
pozostali ujrzeli to samo.
- W tym pokoiku była kanapa - usłyszał, jak
Hodgson zwraca się do Derkona.
- Tak.
Schował miecz i ruszył za nimi, gdy wynosili
ciało Vane'a z komnaty. Kiedy ułożyli go na kanapie,
zerwał kotarę, pociągnął ją i rzucił na szczątki
Vane'a. Potem skierował się w głąb komnaty.
- Dilvish. Zaczekaj.
Stanął, a dwaj pozostali zbliżyli się do niego.
- Trzymamy się razem? - zapytał Derkon.
- Fizycznie, przez jakiś czas - odpowiedział
Dilvish. - Ale nadal muszę załatwić własne sprawy, a
teraz prawdopodobnie są groźniejsze niż kiedyś.
- Och - bąknął Derkon. - A potem jak zamierzasz
się stąd wydostać?
Dilvish potrząsnął głową.
- Nie wiem - rzucił. - Być może nie będę w stanie.
- Brzmi to strasznie defetystycznie...
Podłoga wpadła w wibracje. Zdawało się, że
kołyszą się ściany, a z wnętrzności zamczyska dobywa
się potężny jęk. Przez pokój przepłynęły upiorne
kształty, przechodząc przez lustro albo ścianę.
Światło uspokoiło się nieco. Derkon ścisnął ramię
Hodgsona, kiedy zamek zatrząsł się po raz ostatni. Po
chwili wszystko wróciło do równowagi.
Całe miejsce pogrążyło się w ciszy, ale wkrótce
przerwało ją - bardzo delikatnie - tykanie wielkiego
zegara.
- Tutaj zawsze się coś dzieje, no nie? - zauważył
Derkon, szczerząc zęby.
Potężne wrota na końcu sali zaskrzypiały, jakby
pchnięte silnym podmuchem wiatru. Dilvish jak
zahipnotyzowany wolno odwrócił się w tym kierunku.
- Zastanawiam się - powiedział - czy to już się
skończyło.
Ruszył w drogę powrotną, a po chwili wahania
pozostali pośpieszyli za nim.
Kiedy byli na środku komnaty, usłyszeli łomot,
po którym nastąpił łoskot dobiegający z zewnątrz.
Stawał się coraz głośniejszy, jakby zbliżał się do nich,
a potem nagle ucichł. Drzwi zaskrzypiały raz jeszcze.
Dilvish nie zatrzymywał się, minął zegar i wszedł
do bawialni. Nie spojrzał na ciało leżące na kanapie,
lecz podszedł do drzwi, ściskając rękojeść miecza.
- Wychodzisz na zewnątrz? - zapytał Hodgson.
- Chcę zobaczyć.
Dilvish otworzył drzwi i mroźny powiew wiatru
wpadł do wnętrza. Znajdowali się w samym środku
wielkiej, bladej równiny, otoczonej pasmem mglis-
tych, miedzianych gór, które zlewały się z szarzeją-
cym niebem. Minęło kilka chwil, zanim zorientowali
się, iż skurczony krążek o słomkowej barwie,
zawieszony nad horyzontem, musi, jako jedyne źródło
światła, być resztką słońca. Nad jego trzema
średnicami jaśniały gwiazdy. Przestrzeń nad górami
po lewej stronie przeciął deszcz meteorów. śółta
chmura pyłu uniosła się, opadła, znowu wzleciała w
górę, zawirowała i zginęła. Hodgson zakaszlał.
Powietrze miało cierpki, metaliczny posmak.
Nagle nad równiną wyrosła para gigantycznych
skał, odbiły się kilkakrotnie od podłoża i zamarły w
bezruchu. Minęło co najmniej pół minuty, zanim
rozległ się łoskot. W tym czasie z przestworzy
wypadła masywna, czerwona łapa, poderwała je w
górę i trzasnęła jak piorun nad głowami widzów.
Dilvish wpatrując się w mgły, przesunął wzro-
kiem po jej rudym ramieniu, a po kilku sekundach
bacznej obserwacji rozróżnił zarys klęczącego kolosa,
o niewyraźnej ludzkiej sylwetce, poprzez którą
migotały gwiazdy. Włosy pełne miał meteorów. Ręka
kolosa uniesiona była na niewyobrażalną odległość w
niebo, zaciśnięta pięść drżała. I właśnie wtedy
sześcienny kształt skał przemówił Dilvishowi do
wyobraźni.
Odwrócił wzrok. Jego oczy - przyzwyczajone już
do skali przedmiotów i długości fal - nie miały
kłopotu z odróżnieniem innych monolitycznych
zjawisk - wielkiej, czarnej postaci z głową opartą na
jednej dłoni. Jej dwie ręce złożone byty na piersiach,
a palce czwartej ręki gładziły południowo-wschodnie
szczyty gór, na których spoczywała; zagadkowej
białej postaci z jednym okiem i jednym ziejącym
oczodołem, wspartej na kiju wystającym poza słońce i
w sflaczałym kapeluszu pełnym złocistych gwiazd;
pogrążonej w wolnym tańcu kobiety o wielu
piersiach; kobiety z głową szakala; wirującej wieży
ognia...
Dilvish spojrzał na swoich towarzyszy, którzy
wytrzeszczali oczy z wyrazem niewypowiedzianego
lęku na twarzy.
Kości do gry potoczyły się znowu, a wokół nich
uniosły się tumany kurzu. Niebiańskie postaci
pochyliły się ku przodowi. Czarna wyszczerzyła zęby
i wyciągnęła łapę, by pochwycić kości. Czerwona
wysunęła się i znikła. Dilvish zatrzasnął drzwi.
- Starsi Bogowie... - odezwał się Hodgson. -
Nigdy nie myślałem, że będzie mi wolno na nich
spojrzeć...
- Jak myślisz - spytał ostrożnie i z lękiem Derkon
- o co oni grają?
- Nie jestem wtajemniczony w sprawy bogów -
odparł Dilvish. - Nie mam pewności. Ale czuję, że
powinienem zakończyć swe zadanie jak najszybciej.
Usłyszeli potężny łomot, a wielkie wrota w środ-
ku zaskrzypiały znowu.
- Panowie, wybaczcie... - rzekł Dilvish, odwrócił
się i opuścił pokój.
Hodgson i Derkon popatrzyli po sobie przez
moment i popędzili za Dilvishem.
- Idziecie ze mną? - spytał Dilvish, ujrzawszy ich
obok siebie.
- Mimo wszystkich tych niebezpieczeństw, o
których wspomniałeś, uważam, że teraz będziemy
bezpieczniejsi trzymając się razem - oświadczył
Derkon.
- Ja też tak myślę - dodał Hodgson. - Ale czy
mógłbyś nam powiedzieć, dokąd się udajemy?
- Nie mam pojęcia - burknął Dilvish - ale mam
zamiar zaufać duchowi tego miejsca, bez względu na
to, kim jest. Chętnie oddam się pod jego opiekę. Być
może nasze cele są podobne.
- A jeśli to sam Jelerak, prowadzący cię do
zguby?
Dilvish zaprzeczył głową.
- Jestem pewien, że Jelerak nie zatrzymałby
widowiska, by nakarmić mnie wspaniałym jadłem,
które otrzymałem po drodze.
Weszli do tylnego przejścia, które pokonał wcze-
śniej, wracając z położonego niżej obszaru. Drzwi
wciąż skrzypiały, ale korytarz miał zaledwie jedną
czwartą swej poprzedniej długości. Po jego prawej
stronie nie było żadnego skrętu, a po lewej brakowało
pomieszczeń dla niewolników. Pokój pogrążony w
niebieskim blasku zniknął na dobre. Ściany wyłożone
były ciemną boazerią, a okna w drewnianych
framugach posiadały osobliwe urządzenia
zaciemniające. Całość zdobiły firanki z białej ko-
ronki.
Weszli po drewnianych schodach. Na ścianach
wisiało znacznie więcej obrazów w osobliwym,
jaskrawym i sugestywnym stylu, które Dilvish za-
uważył już wcześniej.
Z zewnątrz dobiegł ich stukot toczących się kości
i tytaniczne salwy śmiechu.
Wzięli kolejny zakręt i znaleźli się w jednej z
galerii, środkiem której biegł długi chodnik. Okna
przybrały tu bardziej prostokątne kształty, ale ściany
i posadzki pozostały z kamienia.
- Czy czujesz, jak to miejsce się kurczy, kiedy po
nim krążymy? - spytał Hodgson.
- Tak - odparł Dilvish, spoglądając wstecz. -
Wydaje się zmieniać w coś innego. Czy zauważyliście,
że nie mamy żadnej możliwości wyboru drogi? Teraz
jest to bardzo wyraźne.
Przed sobą Dilvish usłyszał serię przedziwnych
świergotów. Stanął w miejscu. Hodgson i Derkon
uczynili to samo, podnieśli ręce i zamachali nimi
dokoła. Coś blokowało drogę.
Powietrze zamigotało. Stało się nieprzezroczyste,
aż w końcu pociemniało. Dilvish poczuł, że opiera się
o kamienny mur.
Skręcił. Powietrze zamigotało sześć kroków za
nim. Wraz z innymi podążył w tę stronę. Zjawisko
powtórzyło się. Tylko jedno okno dostarczało światła
do ich niespodziewanej celi. Krótki rzut oka
wystarczył, by stwierdzić, że dostęp do pozostałych
okien na gładkiej ścianie zewnętrznej był niemożliwy.
- A mówiłeś - zauważył Derkon - że ufasz
duchowi tego miejsca.
Dilvish burknął coś pod nosem.
- Musi być tego jakaś przyczyna! - warknął.
- Czas - szepnął Hodgson. - Myślę, że to czas.
Przybyliśmy za wcześnie.
- Na co? - spytał Derkon.
- Dowiemy się, kiedy zniknie ten mur.
- Naprawdę myślisz, że zniknie?
- Oczywiście. Ściana przednia zatrzymuje nas
przed dalszym marszem, a mur tylny nie pozwala
nam się wycofać.
- Interesująca uwaga.
- Więc proponuję, abyśmy stanęli przodem do
frontowej ściany i byli gotowi na wszystko.
- To, co mówisz, ma jakiś sens - przyznał Dilvish,
prostując się i biorąc do ręki miecz.
Ponownie usłyszeli kości rzucane przez bogów,
którym towarzyszył śmiech. Ale tym razem śmiech
nie ustawał i stawał się coraz głośniejszy, aż zatrząsł
wszystkimi ścianami. Teraz było jasne, że dobiegał z
góry.
Ściana zamigotała i zniknęła, a w tej samej
chwili tuż za nią rozległy się jęki i trzaski.
Wystarczyło krótkie spojrzenie, by Dilvish stwierdził,
że tylny mur nie poruszył się.
Gdy tylko droga stanęła otworem, ruszyli przed
siebie. Stanęli jednak po kilku metrach, zmrożeni
widokiem kolejnego pomieszczenia.
Niezliczone ilości gumiastych macek rozłożonych
na brzegu otworu podtrzymywały stwora, który
podciągnął się nieco ku górze. Na północno-
wschodnim skraju lochu stał mężczyzna znany
Dilvishowi jako Weleand. Oczy zasłonięte miał
rudymi okularami. Za nim dojrzał Semiramę. Nie
ruszała się, gdyż podobnie jak jej towarzysz wpat-
rywała się w uniesioną postać Tualui. Nagle nad ich
głowami rozłupał się dach i przez szczelinę wdarły się
gigantyczne palce. Skrzywiły się i chwytając kawałek
dachu, zgniotły go jednym ruchem i odrzuciły na bok.
Potężne belki rozpadły się, a oczom wszystkich
ukazało się gwiaździste niebo. Na jego tle wzniosła się
olbrzymia postać kobiety o wielu piersiach, a od jej
ciała biło nienaturalne światło. Ponownie wyciągnęła
dłoń przez otwór, który zrobiła i delikatnie, prawie
czule, chwyciła groteskową istotę skuloną nad
otworem. Podniosła ją w górę i ostrożnie pociągnęła
przez zygzakowatą szczelinę.
- Nie! - wrzasnął Jelerak, ściągając okulary,
które zawisły mu na szyi i rzucił ku górze pełne
wściekłości spojrzenie. - Nie! Oddaj go! Potrzebuje
go!
Czarownik okrążył pędem otwór i dotarł do jed-
nej ze zwalonych belek, która sięgała górnej szczeliny.
Chwycił się mocno i rozpoczął wspinaczkę.
- Mówię ci, zwróć go! - darł się. - Nikt nie okrada
Jeleraka! Nawet bogini!
Stając w połowie drogi, wyciągał różdżkę i skie-
rował ją w otwór.
- Powiedziałem, stój! Oddaj go!
Dłoń wycofywała się powoli. Jelerak wykonał
jeden ruch i z czubka różdżki wybuchnął biały
płomień, oblewając dłoń z boku.
- To on jest Jelerakiem! - wykrzyknął Dilvish i
pobudzony do działania, skoczył przed siebie.
Dłoń zatrzymała się, ale Jelerak wspinał się
nadal, zbliżając się do rozbitego dachu.
Dilvish dopadł brzegu otworu i okrążył go.
- Sam wracaj, ty draniu! - ryknął. - Mam tu coś
dla ciebie!
W górze pojawiła się druga, masywna dłoń i
zaczęła opadać w dół.
- śądam, abyś mnie posłuchała! - darł się Jelerak
i dopiero wtedy dostrzegł sięgające po niego rozwarte
palce.
Uniósł swą różdżkę i dłoń raz jeszcze skąpała się
w białym świetle. Różdżka nie potrafiła działać w
żaden inny, widoczny sposób, więc w mgnieniu oka
wytrącona została z uścisku Jeleraka. Za moment on
sam został pochwycony w pasie i uniesiony w pokryte
szarym blaskiem niebo.
- On należy do mnie! - krzyknął Dilvish,
docierając do belki. - Zbyt długą drogę przebyłem,
aby teraz z niego zrezygnować! Oddaj go!
Ale dłonie zniknęły już z widoku, podobnie jak
porwana przez nie postać.
Dilvish wyciągnął się, próbując wdrapać się na
kłodę, kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
- Nie dostaniesz go w ten sposób - odezwała się
Semirama. - Czego chciałeś: sprawiedliwości czy
zemsty?
- Jednego i drugiego! - zaryczał Dilvish.
- No to przynajmniej połowa twego życzenia
została spełniona. On jest teraz w rękach Starszych
Bogów.
- To nieuczciwe! - warknął Dilvish przez
zaciśnięte zęby.
- Nieuczciwe? - zaśmiała się. - I ty mówisz mi o
uczciwości, mnie, która właśnie odnalazła odbicie
dawnego kochanka; kiedy śmierć Jeleraka lub prze-
rwanie jego woli może zakończyć mą egzystencję?
Dilvish odwrócił się, spojrzał na nią, potem w
dal.
W górze rozległ się burzliwy śmiech, który
umilkł po chwili.
Do komnaty wkroczyła Arlata z Blackiem.
Dilvish ujął dłoń Semiramy i padł przed nią na
kolana. W tym momencie usłyszał stukot kopyt.
- Dilvishu, co się dzieje? - dobiegł go głos Blacka.
- Nasz dostęp do tej komnaty został zablokowany,
dopiero teraz mogliśmy wejść.
Dilvish spojrzał nań, puścił rękę Semiramy i po-
kazał na dach.
- Już go nie ma. Weleand okazał się Jelerakiem -
ale Starsi Bogowie zabrali go ze sobą.
Black parsknął.
- Wiedziałem, kim jest. Prawie go miałem wcze-
śniej, gdy przybrałem ludzką postać.
- Co takiego?
- To zaklęcie, nad którym pracuję od czasu
Ogrodu Krwi - użyłem go, by wyrwać się z posągu.
Zachowałem świadomość po tym, jak Jelerak za-
mienił mnie w kamienny pomnik, by uwolnić Arlatę. -
Skinął w stronę nadchodzącej dziewczyny i ciągnął
dalej: - Rozpoznałem w nim Jeleraka w chwili, kiedy
to robił. Gdy byłem wolny, poszedłem tą drogą.
Znalazłem ją i jej konia, uratowałem ich. Musiałem
rzucić na nią zaklęcie, by usunąć ją z pola widzenia.
Pozostawiłem ją w jaskini na stoku wraz z zaklęciem
ochronnym. A potem...
- Dilvishu, kim jest to niedorozwinięte dziecko? -
przerwała Semirama.
Dilvish podniósł się, a Arlata pośpiesznie po-
prawiła swą pożyczoną tunikę.
- Królowo Semiramo z Jandaru - zaczął - to
Lady Arlata z Marinty, którą spotkałem podczas
podróży do tego miejsca. Uderzająco przypomina
kogoś, kogo znałem bardzo dobrze dawno temu...
- Ta złośliwość nie robi na mnie żadnego
wrażenia - oświadczyła Semirama z uśmiechem i
wyciągnęła rękę, opuszczając jednocześnie dłoń. -
Moje dziecko, ja...
Jej uśmiech zniknął. Szarpnęła dłoń i zasłoniła ją
drugą ręką.
- Nie... - odwróciła się. - Nie!
Uniosła dłonie, by zakryć twarz i popędziła
wschodnim korytarzem.
- Co takiego zrobiłam? - zdziwiła się Arlata. - Nie
rozumiem...
- Nic takiego - wyjaśnił Dilvish. - Nic. Zaczekaj
tutaj!
Pobiegł korytarzem, przez który wcześniej pchał
na taczce Arlatę. Tam zorientował się, że korytarz
przemienił się w pustą alkowę z białymi, gipsowymi
ścianami i drewnianymi schodami wiodącymi w dół,
na prawo. W pośpiechu zbiegł po stopniach.
Pozostali ujrzeli cień przesuwający się nad
głowami i wielkie, czarne ramię zsuwające się ku
dołowi. Derkon pognał do galerii północnej, by
wyjrzeć przez najbliższe okno. Jego śladem ruszył
Hodgson, potem dołączyła do nich Arlata. Black
pochylił łeb, przyglądając się uważnie rozwalonym
kawałkom dachu.
Wychylając się przez okno, dostrzegli potężną
czarną rękę płynącą wolno, bardzo wolno, w kie-
runku jednej z odległych ścian. Zdawało się, że stanie,
zanim jej dotknie, lecz poczuli wokół wibracje i cały
zamek zadźwięczał - pojedynczą nutą - jak ogromny
kryształowy dzwon.
Przestworza rozpoczęły swój pląs, a ziemia prze-
sunęła się lekko. Patrząc w górę, dojrzeli czarną,
uśmiechniętą twarz, ginącą stopniowo w oddali.
Słońce zanurzyło się na zachodzie.
- Na Boga! - krzyknął Derkon. - Znowu się
zaczyna.
W pobliżu, z prawej strony, powietrze zaczęło
migotać i gęstnieć.
* * *
Dilvish mknął schodami. Skręcił i zdezorien-
towany przetarł oczy. Małe łukowe przejście u pod-
nóża schodów prowadziło na tył głównej komnaty, do
miejsca, gdzie znajdowały się skrzypiące drzwi
tylnego korytarza. Minął je w pośpiechu i na środku
sali dostrzegł leżące ciało Semiramy.
Rzucił się w jej stronę, ale cała postać zdawała
się zmieniać, kurczyć, nabierać kanciastych
kształtów. Włosy miała już zupełnie siwe. Rozsunięta
suknia ukazywała pergaminową skórę i kontury
kości.
Podszedł bliżej, ale jakiś błysk powietrza zawie-
szony nad nią zmusił go do zwolnienia kroku. Przez
moment poczuł straszliwą obecność istoty, którą
widział zawieszoną nad lochem, zanim wyciągnięta z
przestworzy ręka porwała ją ze sobą. Dostrzegł
niewyraźny zarys Starszego, którego macki pełzły w
stronę Semiramy. A jednak w tym geście nie było nic
przerażającego. Przeciwnie. Zdawało się, że stwór
pragnie ukoić jej ból, przynieść nienaturalną ulgę.
Obraz trwał tylko chwilę i trudno było stwierdzić, czy
był wynikiem aberracji światła czy schorzenia
siatkówki oka. Potem zniknął, a krucha postać na
posadzce obróciła się na jego oczach w proch.
Kiedy stanął w tym miejscu, nie dostrzegł prawie
nic. Nawet suknia rozłożyła się na drobne kawałki.
Jedynie...
Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch po lewej
stronie Lustro.
Lustro...
Lustro nie odbijało już otaczającej go głównej
komnaty. Zamiast drugiego zwierciadła zawieszonego
na przeciwnej ścianie, przedstawiało teraz szerokie,
kręcone schody z białego kamienia, po których
kroczyły wolno jakieś postaci. Kobietą była bez
wątpienia Semirama, taka, jaką pamiętał, zanim
zabrała ją śmierć. A mężczyzna...
Przypominał kogoś znajomego, ale dopiero gdy
odwrócił głowę i ich oczy spotkały się, Dilvish
pomyślał, że mogliby być braćmi. Mężczyzna był
nieco potężniejszy od niego, chyba trochę starszy, ale
rysy mieli identyczne. Na jego ustach pojawił się lekki
uśmiech.
- Selar... - szepnął Dilvish.
Nagle powietrze wypełnił dźwięk przypominają-
cy bicie wielkiego, kryształowego dzwonu. Na lustrze,
niczym czarne błyskawice, pojawiły się rysy, a jego
okruchy zaczęły spadać ze ściany. Cały zamek
zatrząsł się i zafalował.
Dilvish zdążył jedynie zauważyć obojętną wspi-
naczkę pary po schodach i ich przejście wśród
ciemnoniebieskich kotar zawieszonych na tylnej
ścianie. W chwilę potem i ten kawałek lustra rozbił
się na podłodze. Semirama, trzymając swego part-
nera za prawe ramię, nigdy nie spojrzała wstecz.
Dilvish klęknął na jedno kolano i poszperał w
prochu, który rozścielał się na posadzce. Podniósł z
niej łańcuszek, z którego zwisał mały medalionik, i
wsunął go do kieszeni.
ROZDZIAŁ XI
- Tędy! - nakazał Black. - Pośpieszcie się!
Przesuwamy się szybciej niż poprzednio!
Derkon, Hodgson i Arlata wrócili do komnaty.
- Co to takiego. Czarna Istoto? - spytał Derkon.
- Podejdź tu - padła odpowiedź. - Mam coś dla
ciebie.
Derkon wykonał polecenie.
- Tam. - Black wskazał kopytem na czerwoną
pręgę wśród drobnych kamieni. - Podnieś to!
Derkon przystanął i pochylił się.
- Różdżka Jeleraka? - zapytał.
- Czerwona Różdżka z Falkyntyne. Przynieś ją!
Migiem!
Black odwrócił się i skierował się do alkowy,
przez którą przeszedł Dilvish. Pozostali ruszyli za
nim.
- Czarna Istoto - ciągnął Derkon. - Słucham tego,
co mówisz. Ale co się dzieje? Dlaczego biegniemy?
- Ten pokój istnieje tylko dlatego, że my się w
nim znajdujemy. Pomagamy temu domowi pozbyć się
dodatkowego skrzydła, opuszczając je...
- Domowi?
- Tym razem zdecydowano się na małą skalę. Ale
najważniejsze jest to, że niebawem nastąpi Wielki
Wybuch. Dlatego na prośbę domu przyśpieszyliśmy
kroku...
- Wybacz, Czarna Istoto - krzyknął Hodgson,
kiedy minęli alkowę i zaczęli schodzić w dół schoda-
mi. - Ale ten Wielki Wybuch - czy masz na myśli...?
- Stworzenie wszechświata - dokończył - Black. -
Tak. Krążymy cały czas dokoła. Tak czy inaczej, po
wybuchu będziemy mijać niebezpieczną strefę
zamieszkałą przez istoty, które mogą zadać nam wiele
cierpień. Dom może zatrzymać część z nich, ale
niektóre...
Black opuścił ostatni stopień, gdy nastąpił wy-
buch.
Znikły wszystkie kolory, a świat stał się czernią i
bielą, światłem i ciemnością. Hodgson spojrzał przez
ciało stojącej przed nim dziewczyny - ciemny szkielet
w jasnej powłoce. Dostrzegł stojącego przed nią
Derkona. Dostrzegł migocące światełko duszy,
cudowne na tle czarnej geometrii, przez którą
przeszli. Black był teraz czystą i wspaniałą taflą
ognia, sunącą po podłodze do miejsca, w którym
Derkon płonął w śmiertelnej pułapce.
- To kąty! - doleciał go głos Blacka. - Naj-
prawdopodobniej ukażą się w rogach komnaty! Nie
używajcie ostrych zakończeń swej broni, bo i tak
okażą się nieskuteczne! Uderzajcie wygięciem ostrza,
tnijcie po łuku - z wyjątkiem ciebie, Derkon! Ty
musisz użyć różdżki!
- Przeciwko czemu? Jak? - wrzasnął Derkon,
kiedy coś kolorowego, o naturalnych kształtach
wpadło do komnaty. Dostrzegł Dilvisha stającego
przed nim, na środku. W dłoniach trzymał miecz.
- Przeciwko Psom Gończym z Thandolos! Cze-
rwona Różdżka posiada największą moc w rękach
czarnego adepta. Nie ma w niej nic subtelnego. To
jeden z najbardziej skutecznych instrumentów ma-
gicznych o niszczącym działaniu, jaki kiedykolwiek
stworzono. Jej działanie opiera się wyłącznie na
funkcjonowaniu woli. Wykorzystuje siły witalne jej
posiadacza. Przeszedłeś przez Ogień Stworzenia, więc
i twoje siły zostały zregenerowane i buchają teraz
silnym płomieniem! Stańmy razem na środku
komnaty - w kręgu!
Kiedy dotarli do Dilvisha, oświetlenie powróciło
do swej pierwotnej formy. Wysoko w górze błyszczał
żyrandol. Martwe ciało demona zniknęło. Sala
wydawała się mniejsza niż kiedyś; na pustych,
szarych ścianach wisiały lustra w skorupach. Ze
swego miejsca nucił swoją pieśń wysoki zegar, a jego
tarcza zmieniła się w migocącą plamę.
Hodgson zamruczał coś pod nosem, kiedy w ro-
gu, obok zegara zauważył jakiś niewyraźny ruch.
- Bogowie, których przywołujesz, jeszcze się nie
narodzili - oświadczył Black.
Postać, która im się ukazała, miała ostre, kan-
ciaste kształty nie do zapamiętania, niczym roze-
rwany obwód elektryczny. Stwór stał wyprostowany
w mroku, a wokół niego rozpływało się nieuchwytne,
wilcze światło, zimne i zachłanne w pierwotnym
głodzie, którego nic w nowym wszechświecie nie było
w stanie zaspokoić. Tajemnicza postać skoczyła w
przód.
- Użyj różdżki! Zniszcz to! - nakazał Black.
- Nie mogę z niej nic wykrzesać! - sapnął Derkon,
trzymając przed sobą pałeczkę. Zaciskał mocno oczy i
usta.
Dilvish wykonał mieczem łuk, tuż przed zbliżają-
cym się stworem, a następnie powtórzył ten ruch
kilkakrotnie, znacznie szybciej. Tajemniczy osobnik
rzucił się na niego, stanął, wycofał się. Powietrze
wypełnione było ciężkim oddechem. Z tego samego
rogu wyrwał się następny stwór i wpadając na całą
czwórkę, uniknął konfrontacji ze swym towarzyszem
i wykonującym łuk ostrzem. Arlata wydrapała na
posadzce zakrzywioną linię, a czubek jej miecza
pozostawał w ciągłym ruchu, gdy zajmowała tylną
pozycję. Stwór popędził, by zaatakować ją z boku,
więc Hodgson dokończył wydrapywania linii i rów-
nież zamachał mieczem. Z rogu wypadł kolejny
stwór, a Black, odwracając łeb zauważył, że poja-
wiają się we wszystkich rogach, nawet w tych nad ich
głowami.
Było ich coraz więcej i więcej, tworząc zwarty
tłum podchodziły bliżej, atakując, cofając się, kręcąc
głowami i kryjąc się. Natarły na Dilvisha z trzech
stron. Derkon potrząsnął różdżką, zamachał nią i
rzucił przekleństwo.
Black parsknął i stanął dęba. Kiedy zbliżył się,
by rzucić się na Sforę oblegającą Dilvisha, w jego
oczach zawirowały płomienie. Jego nozdrza wypluły
wielkie krople ognia, które trafiły w kanciaste,
miotające się kształty. Jeden z nich padł na ziemię i
rozpoczął swą walkę. Następny uciekł w popłochu.
Trzeci wskoczył mu na grzbiet. Znowu stanął na
tylnych nogach, a ostrze Dilvisha przecięło intruza na
pół. Zawył i stoczył się na podłogę. Dwaj inni
zaatakowali Dilvisha.
Dilvish ciął jednego, a Black skoczył w przód i
zionął jeszcze silniejszym płomieniem. W tym
momencie rzuciło się na nich pięć stworów.
Nagle nastąpił potężny blask światła i Psy Goń-
cze rozpierzchły się na boki.
- Udało się! - obwieścił Derkon, ściskając
Czerwoną Różdżkę płonącą niczym gwiazda. - To
było takie proste!
Wpierw skierował ją na Sforę znajdującą się
najbliżej. Psy Gończe przetoczyły się przez całą
komnatę. Niektóre wślizgnęły się do rogów i ślad po
nich zaginął. Pozostałe tliły się w spazmach, zmie-
niając kształt. Te, które właśnie nadciągały -
zsuwając się po murach, skacząc po posadzce -
zatrzymały się, podreptały w miejscu i zmieniły się w
syczące stada. Cała sala przepełniona była odgłosami
ich oddechów.
W mgnieniu oka Derkon skierował różdżkę na
najbliższe stado, rozpędzając je i niszcząc. Pozostałe
potwory zawyły i pognały ku niemu.
Dilvish i Black pośpieszyli, aby przyłączyć się do
kręgu, podczas gdy Derkon wciąż trzymał pałeczkę
wymierzoną w nadbiegające istoty. Po chwili on sam
łapał z trudem oddech.
Hodgson trafił jedną z bestii, która przebiegała
obok. Zasyczała, zrobiła krok w tył i wpadła nań
ponownie. Dilvish ciął kolejnego potwora, Arlata
zadała cios trzeciemu i czwartemu. Swymi metalo-
wymi kopytami Black wyrył na podłodze łuki i zionął
w nie ogniem. Derkon machnął po raz wtóry różdżką.
- Wycofują się! - chwytał ciężko powietrze
Hodgson, podczas gdy Derkon zakreślał pałeczką
szerokie łuki, a na jego twarzy malował się ból
przemieszany z triumfem.
Psy Gończe dokonywały odwrotu. Zdawało się,
że gdziekolwiek znajdował się jakiś kąt, wślizgiwały
się do środka i ginęły. Śmiejąc się, Derkon ciskał w
nich piorun za piorunem, obracając wszystko w pył.
Dilvish wyprostował się. Hodgson pomasował sobie
ramię, a Arlata uśmiechnęła się niewyraźnie.
Nikt nie przemówił, zanim nie zniknęły wszyst-
kie. Stali razem przez długą chwilę, ramię przy
ramieniu, obserwując rogi sali, przesuwając wzro-
kiem po kątach.
W końcu Derkon opuścił różdżkę, pochylił głowę
i przetarł oczy.
- To bardzo wyczerpujące - odezwał się cicho.
Hodgson poklepał go po ramieniu.
- Dobra robota - pochwalił.
Arlata poklepała go po ręce. Dilvish podszedł
bliżej i zrobił to samo.
- Wszystkie uciekły - oznajmił Black - a teraz
wracają pośpiesznie do swej krainy. Nasza prędkość
gwałtownie rośnie.
- Napiłbym się wina - odezwał się Derkon.
- Przewidziano i to - rzekł Black. - Zajrzyj do
kredensu po tamtej stronie.
Derkon uniósł głowę. Dilvish obrócił się.
Szare przed chwilą ściany znów były białe, jakby
pokryte gipsem. Na ścianie po lewej stronie wisiał
rząd obrazów, na ścianie prawej - mały czerwono-
żółty arras przedstawiający polowanie na dzika. Tuż
pod nim stał mahoniowy kredens. W nim pełno było
butelek wina i innych trunków, niektórych niezwykle
dziwacznych. Black wskazał na jedna z nich - niedużą
flaszkę zawierającą bursztynową ciecz.
- To coś dla takich jak ja - powiedział do
Dilvisha. - Nalej trochę do tamtej srebrnej czary.
Dilvish odkorkował butelkę i powąchał ją.
- Pachnie jak płyn do lampy - zauważył. - Co to
jest?
- Ten napój jest ściśle związany z sokiem demo-
nów i podobnie jak inne pozycje stanowi me
naturalne pożywienie. Nalej mi dużo.
Po chwili Arlata obserwowała Dilvisha znad
swego kielicha.
- Wydaje się, że osiągnąłeś swój cel - zaczęła - o
tyle, o ile.
- Tak przytaknął. Brzemię wielu lat zostało
zdjęte. Ale... Nie tak to sobie wyobrażałem. Nie
wiem...
- Przecież ci się udało - stwierdziła. - Widziałeś,
jak twój wróg opuszcza ten świat. A co do Tualui -
przypuszczam, że lepiej mu będzie z samymi bogami,
którzy uważają go za swego krewniaka.
- Nie żałuję jego zbawienia - rzekł Dilvish. -
Dopiero teraz zaczynam sobie zdawać sprawę, jak
bardzo jestem zmęczony. Może to dobrze. Jestem
pewien, że znajdziesz inne sposoby, by ulepszyć świat.
Bez wykorzystywania potężnego niewolnika.
Uśmiechnęła się.
- Chciałabym tego - szepnęła - pod warunkiem,
że kiedykolwiek znajdziemy drogę do naszego świata.
- Wrócić... - wymamrotał Dilvish, jakby ta myśl
przyszła mu do głowy po raz pierwszy. - Tak. Może to
niezły pomysł...
- Co zrobimy?
Utkwił w niej wzrok.
- Nie wiem - odparł. - Jeszcze o tym nie
myślałem.
- Tutaj! - krzyknął zza rogu Hodgson, który stał
tam z Derkonem. - Chodźcie zobaczyć!
Dilvish opuścił kielich i postawił go na kredensie.
Arlata uczyniła to samo. W głosie Hodgsona nie było
ponaglenia, raczej podniecenie. Podążyli w stronę
pokoju, w którym dwaj czarownicy stali przy oknie
we wnęce. Tego pokoju nie było wcześniej. Jasność za
oknem narastała. Stanęli obok i wyjrzeli na zewnątrz.
Oczom ich ukazał się widok gwałtownie pulsującego
krajobrazu, pokrytego dużymi skrawkami zieleni,
pod niebem przeciętym wielkim, błyszczącym złotym
łukiem..
- Łuk słoneczny promienieje - zauważył Derkon -
i jeśli popatrzycie trochę dłużej, zauważycie nikły
jasno-ciemny motyw. To może być znak, że
zwalniamy.
- Wierzę, że masz rację - odezwał się po chwili
Dilvish.
Hodgson odszedł od okna i machnął rękami.
- Całe to miejsce uległo zmianie - powiedział. -
Rozejrzę się dokoła.
- A ja nie - oświadczył Dilvish i wrócił do barku.
Pozostali ruszyli za Hodgsonem, z wyjątkiem
Blacka, który uniósł pysk i odwrócił łeb.
- Jeszcze trochę namiastki soku demonów, jeśli
łaska - poprosił.
Dilvish napełnił czarę, a sobie nalał kolejny
kielich wina.
Black wypił i spojrzał na Dilvisha.
- Obiecałem ci pomóc - mówił wolno - dopóki nie
pozbędziemy się Jeleraka.
- Wiem - odparł Dilvish.
- I co teraz? Co teraz?
- Nie wiem.
- Jest kilka możliwości.
- Na przykład?
- To nieważne. Nieważne. Ważna jest tylko ta,
którą wybiorę.
- A którą wybrałeś?
- Wszystko jak dotąd toczyło się bardzo cieka-
wie. Wstyd byłoby zakończyć to w tym miejscu.
Jestem ciekaw, co się z tobą stanie, teraz, kiedy ta
wielka siła napędowa twego życia została usunięta.
- ...a reszta naszej umowy?
Nie wiadomo skąd, kawałek złożonego pergami-
nu, przypieczętowany czerwonym woskiem w
kształcie kopyta, upadł między nimi na posadzkę.
Black schylił się i dmuchnął. Pergamin zginął w
płomieniach.
- Właśnie unieważniłem nasz pakt. Zapomnij o
nim.
Dilvish otworzył szeroko oczy.
- W Piekle spotyka się najbardziej przeklętych
ludzi - rzekł. - Czasami mam wątpliwości, czy
naprawdę jesteś demonem.
- Nigdy nie powiedziałem, że nim jestem.
- I co dalej?
Black wybuchnął śmiechem.
- Nawet nie wiesz, jak blisko jesteś prawdy. Nalej
mi resztę tego napoju. Potem pójdziemy poszukać
konia tej damy.
- Stormbirda Arlaty?
- Tak. Część wzgórza podróżowała razem z na-
mi, zatem jaskinia wciąż powinna tam być. Jelerak
zdołał się tam dostać i przyprowadzić ją. My możemy
zrobić to samo i uratować konia... Dziękuję ci.
Black pochylił łeb i pociągnął kolejny łyk.
Stojący w oddali zegar wydał kilka osobliwych
dźwięków
I zaczął zwalniać.
* * *
W wielkim, oprawionym w żelazne ramy lustrze,
które nie odbijało wszystkiego, co znajduje się w
pokoju, pojawiła się jakaś postać. Holrun wyjrzał na
zewnątrz, badając wzrokiem małą komnatę.
Zadowolony, że jest pusta, zrobił krok naprzód.
Miał na sobie miękką, skórzaną kamizelkę
narzuconą na ciemną, tkaną koszulę z haftowanymi
mankietami. Spodnie z ciemnozielonej satyny wpu-
szczone były w czarne buty z szerokimi cholewami;
skórzany pas wysadzany był ćwiekami, a z jego
prawej strony zwisała krótka, posrebrzana pochwa
na miecz.
Gdy przechodził przez pokój, usłyszał jakieś
głosy. Podszedł bliżej i skrył się za drzwiami.
- Jest teraz znacznie mniejszy - powiedział męski
głos.
- Tak, wszystko się zmieniło - dodał ktoś inny.
- A mnie się nawet podoba - rzekł głos pierwszy.
- Szkoda, że nie ma tu nic godnego splądrowania
- za nasz trud.
- Ja będę szczęśliwa, jeśli tylko się stąd wydo-
stanę - usłyszał głos kobiety. - Wciąż mam na sobie
przerywaną linię.
- Nie będzie z tym problemu - odpowiedział głos
męski - jak tylko się zatrzyma. Myślę, niebawem.
- Tak. Ale gdzie?
- Gdziekolwiek. Wystarczy, że będziemy żywi.
- O ile nie zatrzyma się na pustyni, lodowcu czy
na dnie oceanu.
- Mam wrażenie - dobiegł go głos dziewczyny - że
on wie, dokąd zmierza i zmienia się, - by dostosować
się do nowego miejsca.
- Zatem - zabrzmiał pierwszy głos męski -jestem
pewien, że polubię je.
Holrun pchnął drzwi i wyszedł na korytarz. Tam
czekały na niego dwa wyciągnięte ostrza i czerwona
różdżka.
- A zatem rozumiem, że państwo nie są zainte-
resowani powrotem do domu? - odezwał się,
podnosząc ręce. - Skieruj różdżkę w drugą stronę,
dobrze? - dodał. - Zdaje mi się, że ją poznaję.
- Ty jesteś Holrun - rzekł Derkon, opuszczając
pałeczkę - członek Rady.
- Ex-członek - poprawił go Holrun. - A gdzie
szef?
- Masz na myśli Jeleraka? - spytał Hodgson. -
Myślę, że nie żyje. W rękach Starszych Bogów.
Holrun mlasnął językiem i przeciągnął oczami
po komnacie.
- Nazywacie to miejsce zamkiem? Nie wygląda
mi to na żaden zamek. Co z nim zrobiliście?
- Jak się tu dostałeś? - zadał pytanie Derkon.
- Lustro. Jestem ostatnią osobą, która docenia
jego znaczenie. Czy wasza trójka - to wszystko, co
pozostało w tym miejscu?
- Byli też inni - słudzy i temu podobni - wyjaśnił
Hodgson - ale chyba wszyscy zniknęli. Zbadaliśmy to
miejsce i nikogo nie znaleźliśmy. Tak więc jesteśmy
tylko my, Dilvish i Black...
- Dilvish jest tutaj?
- Tak. Zostawiliśmy go na dole.
- Chodźmy. Pokażcie mi drogę.
Schowali miecze i poprowadzili go do schodów.
Nieco w dole poczuli silny przeciąg. Kiedy dotarli
na parter, zauważyli, że byłe podwójne drzwi zmie-
niły się w potężne, pojedyncze wrota. Przejście stało
otworem. Na zewnątrz panowała noc, a gwiazdy
poruszały się znacznie wolniej. Kiedy wstało słońce,
popłynęło wartko, ale nie popędziło w przestworza.
Zdawało się nawet zwalniać na ich oczach. Zanim
dotarło na środek nieba, dom zatrząsł się i słońce
zamarło.
- Jesteśmy tu - zauważył Hodgson - bez względu
na to, gdzie jest to ,,tu". Spojrzał na zewnątrz i
zmierzył wzrokiem zielony krajobraz na tle
zamglonych gór. - Nie jest źle - dodał.
- Jeśli lubisz zieleninę - burknął Holrun wy-
chodząc na próg i rozglądając się dokoła.
Nadchodzili Dilvish z Blackiem prowadząc bia-
łego konia.
- Stormbird - wykrzyknęła Arlata i rzuciła się
pędem, by uścisnąć rumaka.
Dilvish uśmiechnął się i podał jej lejce.
- Na boga! - zaniepokoił się Holrun. - Chcecie,
abym przeprowadził konia do mego świętego
przybytku?
Arlata odwróciła się. Jej oczy płonęły.
- Pójdziemy razem albo wcale.
- Niech się dobrze sprawuje - polecił Holrun,
kierując się w stronę domu. - Chodźcie.
- Ja nie idę - oświadczył Hodgson.
- Co? - zdziwił się Derkon. - Chyba żartujesz!
- Skąd. Tu mi się podoba.
- Nic nie wiesz o tym miejscu.
- Podoba mi się jego wygląd - jego atmosfera.
Jeśli mnie rozczaruje, zawsze mogę skorzystać z
lustra.
- Kto by pomyślał, jedyny biały czarownik,
którego lubiłem... No, cóż. Powodzenia.
Wyciągnął rękę.
- Czy pozostali, którzy chcą opuścić to miejsce,
mają zamiar pójść ze mną? - spytał Holrun. - Czeka
mnie dziś sporo pracy.
Weszli do domu. Black stąpał mniej pewnie niż
zazwyczaj.
Holrun zawrócił, podczas gdy inni podeszli do
schodów.
- A więc to ty jesteś Dilvishem? - zapytał.
- Zgadza się.
- Nie wyglądasz na takiego bohatera, jakiego
sobie wyobrażałem. Powiedz, czy rozpoznajesz tę
różdżkę, którą niesie Derkon?
- To Czerwona Różdżka z Falkyntyne.
- Czy on o tym wie?
- Tak.
- Niech to diabli!
- Dlaczego „Niech to diabli"?
- Chcę ją dostać.
- Może mógłbyś się z nim dogadać.
- Może. Naprawdę widziałeś, jak Jelerak znik-
nął?
- Niestety tak.
Holrun potrząsnął głową.
- Muszę poznać całą historię, jak tylko wrócimy,
aby potem przekazać ją Radzie. Może znów się do
nich przyłączę. Teraz ich durna polityka nie ma
znaczenia.
Weszli po schodach, zbliżyli się do komnaty
lustrem i wkroczyli do środka. Holrun Przyprowadził
ich pod zwierciadło i ożywił zaklęcie.
- śegnajcie - powiedział Hodgson.
- Trzymaj się - rzucił Dilvish.
Holrun wkroczył do lustra. Armata uśmiechnęła
się i pomachała Hodgsonowi. Następnie wraz z
Dilvishem przeprowadziła Stormbirda przez szklaną
taflę. Za nimi ruszył Derkon i Black.
Przez moment rzeczywistość zafalowała, powiało
chłodem. Pojawili się w komnacie Holruma.
- Wyprowadźcie go! - rozkazał natychmiast
Holrun. - Wyrzućcie tego konia na korytarz! Nie
potrzebuję małych, brązowych śladów na moich
pentagramach. No dalej! Jazda! Derkon! - zaczekaj
moment! Przyglądałem się tej różdżce. Chciałbym ją
mieć w swojej kolekcji. Co byś powiedział na zamianę
- różdżka za jedną z Zielonych Różdżek z Omalskyne,
Maskę Chaosu i worek pyłu marzeń z Frilian?
Derkon odwrócił się i spojrzał na przedmioty,
które Holrun wyciągnął z szuflad.
- Och nie wiem… - zaczął.
Black pochylił się ku przodowi.
- Zielona różdżka jest fałszywa - rzekł do
Holruna.
- O czym ty mówisz? Ona działa. Zapłaciłem za
nią krocie. Patrz pokażę ci…
- Widziałem, jak orginał zniszczony został w
Sanglasso tysiąc lat temu.
Holrun opuścił różdżkę, którą właśnie zaczął
malować w powietrzu ogniste diagramy.
- Bardzo dobra podróbka - dodał Black.- Ale
mogę ci zaprezentować, jak ją sprawdzić.
- Do diabła! - zaklą Holrun. - Niech tylko dorwę
tego faceta. Powiedział mi…
- Ten pas mocy Murii również jest sfałszowany.
- Podejrzewałem to. Posłuchaj, czy mogę
zaproponować ci pracę?
- To zależy, jak długo tu pozostaniemy. Jeśli nie
ma miejsca dla konia…
- Znajdzie się ! Na pewno! Zawsze bardzo
lubiłem konie!...
Na zewnątrz, w słabo oświetlonym korytarzu
Armata przyglądała się Dilvishowi.
- Jestem zmęczona - szepnęła.
Skinął głową.
- Ja też. Co będziesz robić po odpoczynku?
- Wracam do domu - odpowiedziała. - A ty?
Potrząsnął przecząco głową.
- Długo cię nie było w Krainie Elfów, prawda?
Uśmiechnął się, kiedy pozostali wyszli z
komnaty.
- Za mną - polecił Holrun. - Tędy. Potrzebuję
gorącej kąpieli. Jadła. I muzyki.
- Prawda - odezwał się Dilvish, idąc za nim
tunelem - bardzo długo. O wiele za długo.
W tyle Black parsknął coś, czego nikt nie
zrozumiał. Przed nimi zajaśniało światło. Ściany
dokoła rzucały błyski. Kierowali się ku własnemu
lądowi i wytchnieniu, a gdzieś na świecie śpiewaly
czarne gołębice.
KONIEC