Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron

Roger Zelazny, Fred Saberhagen

Czarny Tron


(przełożył Marian Baranowski)

I

Słyszał jej śpiew rozchodzący się gdzieś ponad morzem.

Szedł w szarości ciepłego poranka poprzez mgłę, która otaczała go całunem lepkiej bieli, jaskrawej jak śnieg i wyciszającej niczym gruba zasłona. Poruszał się ostrożnie. Nie rozróżniał słów, które docierały z daleka do jego świadomości. Coś jakby pląsało wokół niego. Starał się omijać przeszkody, przecinając zarośla za szkołą, niezwykłym miejscem, które kiedyś było mu znajome i tworzyło tajemniczość mającą zatrzymać jego niewykrystalizowaną duszę na nadchodzący okres rozwoju. Okres ten znamionowała odrębność, przejście przez coś wyjątkowego, odciskającego ślad na całe życie, jak blizna albo tatuaż.

To nie tylko ten głos z ciemności dawał poczucie ostrej rzeczywistości. Sarno morze też go niepokoiło. Nie powinno być tak blisko, no i nie w tym kierunku. Chyba nie? Nie.

Musi być gdzieś blisko. Ta pieśń przeszywała go i pulsowała w żyłach. Wokół panował miękki, ciepły, słonawy dzień.

Poczuł delikatne dotknięcie gałęzi na plecach i wilgotne pocałunki liści. Wycofał się spośród drzew, potknął i powstał, w Londynie mgła jest na porządku dziennym. Nawet dziecko z Ameryki łatwo sobie daje z nią radę. Przyzwyczaja się, przestaje się jej bać, rozróżnia rozmyte kształty, nabiera umiejętności stąpania po śliskich chodnikach i wyczuwa stłumione odgłosy otaczającego świata.

Poruszał się na pół przytomnie, dążąc do źródła śpiewu - poszukiwanie to mogło się zacząć jeszcze przed przebudzeniem. Faktycznie wydawało się, że to wszystko jest dalszym ciągiem niezwykłego snu.

Pamiętał przecież, jak wstał, ubierał się, wychodził. Było to tylko prawie interludium. Obecny stan trwał jeszcze wcześniej.

Coś jest na brzegu... Plaża? Brzeg. Co za różnica. Musi dojść i odnaleźć. Wiedział, że tam będzie. Słyszał śpiew po obu stronach snu. Przemawiał do niego, prowadził go...

Szedł dalej. Ubranie stawało się coraz bardziej mokre, zaczynało kleić się do ciała, buty przemakały. Droga schodziła w dół, drzewa oddalały się, ale jeszcze przebijały przez mgłę i gdzieś słychać było dzwon - na granicy świadomości stanowił rzeczywisty kontrapunkt dla nieziemskiej, ulotnej pieśni. Zszedł w dół i od razu poczuł zapach morza. Przyspieszył kroku. Już blisko, blisko...

Droga gwałtownie pięła się do góry. Usłyszał krzyki mew, których ciemne kształty przesuwały się po otaczającej go bieli. Poczuł delikatny powiew wiatru, który przyniósł jeszcze silniejszy zapach morza.

Rozszerzająca się droga nie była już tak stroma. Nagle stała się piaszczysta. Pod stopami chrzęściły też małe, okrągłe kamyki, które odskakiwały na boki przy każdym kroku. Usłyszał szum morza. Mewy wciąż się przekrzykiwały. Odgłosy dzwonu powoli cichły.

Śpiew, nieco głośniejszy niż na początku, zdawał się mimo wszystko bliższy. Podążał w jego kierunku, skręcił w lewo, przeszedł koło przycupniętej palmy karłowatej, która właściwie nie powinna tu wcale rosnąć.

Mgła ożyła. Zaczęła napływać od strony wody. Gdzieniegdzie przerzedzała się i odsłaniała piasek i kamyki, w innych miejscach kłęby mgły wiły się jak serpentyna ku ziemi albo tworzyły groteskowe, krótkotrwałe i ulotne formy.

Podchodził bliżej. Zatrzymał się, schylił i zanurzył ręce w wodę. Podniósł palec do ust i poczuł smak soli. Woda była słona i ciepła, niczym krew.

Fala dosięgła jego stóp. Cofnął się i odwrócił. Zaczął iść, ale teraz wiedział już w jakim kierunku. Szedł coraz szybciej, aż zaczął biec.

Potknął się, szybko podniósł i szedł dalej. Może przekroczył jakąś granicę i znów był w krainie snów. Słyszał teraz blaszany odgłos dzwonu boi, która wyznaczała kanał gdzieś w oddali z prawej strony. Morze nie było już tak ciche. Stado wrzaskliwych ptaków przemknęło nad jego głową. Na nowo rozbrzmiały dzwony - ich odgłos dochodził z tyłu. Wydawało się, że rozmawiają z boją, ich dźwięk był regularny, nieco niższy.

I znów śpiew... Po raz pierwszy głośniejszy; wydawał się bardzo blisko.

Zauważył na swej drodze coś ciemnego. Mały pagórek, wzniesienie albo...

Starał się to ominąć i znów się potknął. Śpiew umilkł. Dzwony przestały bić. Spojrzał na zimne ściany i puste okna - z piasku wynurzyła się warowna budowla, naszpikowana wieżyczkami - posępna, ciemna, zaczynająca się rozsypywać.

Spadał coraz szybciej w jej stronę...

Mgła zawirowała i opadła. To, co wydawało się odległe, było prawie w zasięgu ręki. Ujrzał zamek z piasku zbudowany na brzegu rozlewiska.

Wyciągnięta w obronnym odruchu ręka uderzyła w ścianę. Wieża runęła. Wrota zostały zniszczone.

- Nie! Wstręciuchu! Nie!

Zaczęła okładać go małymi piąstkami po głowie, plecach i rękach.

- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem. Upadłem. Pomogę ci. Odbuduję wszystko tak, jak było.

-Oj!

Przestała go bić. Podniósł się i zaczął się jej przyglądać.

Miała bardzo szare oczy i ciemne włosy opadające w nieładzie na czoło. Jej dłonie były delikatne. Niebieska spódniczka i biała bluzka zabrudzone były piaskiem, zapaćkane, a dół spódniczki cały przemoczony. Jej usta dygotały ze złości. Szybko przenosiła wzrok to na niego, to na zamek. Nie uroniła jednak żadnej łzy.

- Przepraszam - powtórzył.

Odwróciła się od niego, w chwilę później wykonała gwałtowny ruch bosą stopą i zburzyła kolejną ścianę oraz kolejną wieżyczkę.

- Przestań! - krzyknął, starając się ją powstrzymać. -Stój. Nie rób tego!

- Nie! - powiedziała, nie przestając burzyć wieżyczek. Chwycił ją za rękę, ale zdołała się wyswobodzić. Nie przestawała kopać i tratować zamku.

- Przestań, proszę... - powtórzył.

- Dlaczego burzysz zamek tego chłopca? - usłyszeli głos, który należał do kogoś stojącego z tyłu.

Odwrócili się, żeby zobaczyć tego kogoś, kto wyłonił się z mgły.

- Kim jesteś? - spytali prawie jednocześnie.

- Edgar - odrzekł.

- To ja mam tak na imię - powiedział pierwszy z chłopców, wpatrując się w nieznajomego.

Przybysz znieruchomiał. Chłopcy przyglądali się sobie badawczo. Byli bardzo do siebie podobni. Kolor włosów, oczy, karnacja skóry, układ twarzy zdawały się identyczne. Mieli takie same mundurki szkolne, barwę głosu, ruchy, wzrost.

Dziewczynka przestała demolować swój zamek i z niedowierzaniem kręciła głową.

- Jestem Annie - powiedziała łagodnym głosem. -Wyglądacie jak bracia albo coś w tym rodzaju.

- To prawda - potwierdził przybysz.

- Czemu niszczyłaś jego zamek? - zapytał drugi Edgar.

- To jest mój zamek i on go zburzył - powiedziała. Edgar Drugi uśmiechnął się do Edgara Pierwszego, który skinął głową i wzruszył ramionami.

- Już dobrze, a może odbudujemy wszystko razem? - spytał drugi z chłopców. - Założę się, że wyjdzie nam to jeszcze lepiej niż było, Annie. Uśmiechnęła się.

- w porządku - odparła. - Bierzmy się do roboty. Wszyscy uklękli na piasku wokół zburzonego zamku. Annie wzięła kawałek patyka i zaczęła wytyczać zarysy nowej budowli.

- Główna wieża będzie tutaj - zaczęła. - Chcę, żeby było dużo baszt.

Przez chwilę pracowali w milczeniu. Obaj chłopcy zdjęli buty.

- Edgar...? - zapytała.

- Słucham? - odpowiedzieli obaj chłopcy. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

- Trzeba znaleźć jakiś sposób na to, aby was rozróżniać - zwróciła się do pierwszego.

- Allan - odrzekł. - Jestem Edgar Allan.

- Ja jestem Perry, Edgar Perry - odpowiedział drugi. Chłopcy znów spojrzeli na siebie.

- Nigdy cię tu przedtem nie widziałem - stwierdził Perry. - Jesteś przyjezdny?

- Chodzę do szkoły - odparł Allan, wskazując głową w stronę urwiska, skąd przyszedł.

- Do jakiej szkoły? - spytał Perry.

- Manor House School.

Perry zmarszczył czoło i pokręcił głową.

- Nie znam tej szkoły - powiedział. - Właściwie nie wiem nic o tej okolicy. Moja szkoła też nazywa się Manor, ale nie pamiętam cię stamtąd. Prawdę mówiąc, zrobiłem sobie mały spacer.

Spojrzał na Annie. Odwróciła głowę w stronę wzgórza, o którym mówił Allan, jakby dopiero teraz zobaczyła je pierwszy raz.

- Czy ty znasz tę szkołę? - zwrócił się do niej.

- Nie znam żadnej z tych szkół - odpowiedziała. -Ale to jest moja okolica, to znaczy czuję się tu, jak u siebie.

- Ciekawe, że oboje macie amerykański akcent - stwierdził Allan.

Spojrzeli na siebie.

- Co w tym dziwnego? - powiedziała Annie. - Ty też.

- Gdzie mieszkasz? - spytał nagle Perry.

- Charleston - odpowiedziała. Przestępował z nogi na nogę.

- Jest w tym wszystkim coś niezwykłego - powiedział. - Miałem rano sen, zanim tu przyszedłem, zanim się tu znalazłem...

- Ja też. -I ja.

- ...jakbym już wcześniej tu był z kimś: z wami.

- Tak, ja też.

- Ja także.

- Myślę, że już nie śnię.

- No, nie.

- Chociaż jest to dziwne - powiedział Allan. - Jakby prawdziwe, rzeczywiste, ale w jakiś szczególny sposób.

- Co masz na myśli? - spytał Perry.

- Włóż ręce do wody - powiedział drugi chłopiec. Perry schylił się i dotknął wody.

- i co?

- Woda morska nigdy nie jest taka ciepła - odpowiedział Allan.

- Woda w tym rozlewisku podgrzała się.

- Ale w samym morzu jest to samo - dodał Allan. - Próbowałem już wcześniej.

Perry wstał, odwrócił się i zaczął biec w stronę wody. Allan spojrzał na Annie, która się roześmiała. Nagle oboje pobiegli za nim.

Wkrótce wszyscy chlapali się w morzu, polewali wodą, śmiali radośnie.

- Masz rację! - krzyczał Perry. - Nigdy nie była taka ciepła! Czemu tak jest?

Allan wzruszył ramionami.

- Może gdzieś bardzo mocno świeci słońce, gdzieś daleko stąd, czego nie widać. Później fale przynoszą ciepłą wodę...

- Chyba to nie tak. Może to prąd, jakby rzeka w morzu.

- Woda jest ciepła, bo ja tak chciałam - przerwała Annie. Chłopcy spojrzeli na nią, a ona się roześmiała.

- Uważacie, że to nie sen - powiedziała. - Bo to nie jest wasz sen, tylko mój. Wy pamiętacie, jak wstaliście rano, a ja nie. To jest mój sen i mój teren.

- Ale ja jestem naprawdę! Nie jestem ze snu!

- Ja też jestem naprawdę!

- Po prostu was zaprosiłam.

Chłopcy wybuchnęli śmiechem i ochlapali ją wodą. Zaśmiała się.

- No, może... - powiedziała i też ich opryskała. Później wiele razy ich ubrania schły i znów były mokre, gdy wpadali do wody, żeby pobaraszkować i sprawdzić, czy woda wciąż jest ciepła, w przerwach powoli wznosili nowy zamek. Ten był o wiele wspanialszy niż pierwszy, na który wpadł Allan. Miał mnóstwo strzelistych wież, niczym gałęzie asparagusa, i grube mury, które wiły się po brzegu rozlewiska, w wodzie błyskały ryby, małe kraby, muszle, kamienie i połamane koralowce. Polewali stworzone przez siebie dzieło, żeby piasek nie wysechł.

Allan chwycił zapiaszczoną dłoń Annie.

- Wymyśliłaś wspaniały zamek - powiedział. Zarumieniła się, a Perry wziął jej drugą rękę.

- Jest piękny - dodał Allan. - a jeśli to sen, to jesteś najlepszą wróżką.

Nie wiadomo jak to wszystko może się skończyć. Miał dla Perry'ego wiele przyjaźni, jak dla brata, chociaż jego stosunek do Annie był zupełnie inny i był przekonany, że Perry też ją kocha. Otaczała ich szarość, a morze było zielone i perłowe od mgły. Morze i powietrze było zupełnie bezkresne, pulsowało wokół nich.

- O, Boże! - krzyknęła Annie.

- Co się stało? - zawołali, kierując wzrok za jej przerażonym spojrzeniem.

- w wodzie - powiedziała powoli. - Trup?

Mgła rozstąpiła się. Coś opatulone w kłęby wodorostów i strzępy ubrania leżało na wpół zanurzone w wodzie. Gdzieniegdzie przebijały białe place napuchniętego ciała. Mógł to być człowiek. Trudno było to ostatecznie stwierdzić, gdyż szczątki te kołysały się na wodzie i przysłonięte były pasemkami mgły.

Perry wstał.

- Może to człowiek, a może nie - powiedział. Annie zakryła twarz rękami i spoglądała przez palce. Allan wytrzeszczał oczy zafascynowany.

- Czy naprawdę chcemy się przekonać? - mówił dalej Perry. - Przecież to może być tylko kupa wodorostów i śmieci oraz parę śniętych ryb. Jeśli nie pójdziemy zobaczyć, to zawsze w coś możemy uwierzyć. Wiecie, co chcę przez to powiedzieć? Chcecie powiedzieć znajomym, że widzieliście trupa na plaży? No, mogliście widzieć.

Mgła znów zasłoniła swą tajemnicę.

- a co ty o tym sądzisz? - spytał go Allan.

- Wodorosty i śmieci - odpowiedział Perry.

- To jest ciało - stwierdziła Annie. Allan roześmiał się.

- Nie możecie oboje mieć racji - oznajmił.

- Dlaczego nie? - spytała nagle Annie.

- Tak już jest na tym świecie - rzekł Allan. Allan wstał i zaczął iść przez mgłę w stronę trupa.

- Czasami tak nie jest - usłyszał za sobą jej słowa. Mgła zawirowała i znów się rozstąpiła. Allanowi udało się dojrzeć falującą masę, która zaraz zniknęła w wodzie o kilka kroków od brzegu. Wszystko mogło się wkrótce wyjaśnić.

Ruszył do przodu, ale jednocześnie zapadła kurtyna mgły. Nie dawał za wygraną. Rzucił się przed siebie. Za chwilę miał poczuć wodę wirującą wokół jego nóg.

- Allan... - jej głos dochodził jakby z oddali.

- Gdzie jesteś? - zawołał Perry, który też wydawał się gdzieś daleko.

- Jeszcze chwilka - odpowiedział. - Jestem już blisko.

Zdawało mu się, że jeszcze raz zawołali, ale nie był już w stanie rozróżnić słów. Parł naprzód. Nagle miał wrażenie, że idzie pod górę. Znów widział wokół siebie jakieś ciemne kształty. Grunt pod nogami był twardszy. Usłyszał dziwny krzyk ptaka przelatującego mu nad głową. Zabrzmiało to jak “E-te-keli-li!”.

Zaczął biec. Potknął się.

A później, a później, a później...

Ujrzałem nagle coś jaskrawego, odbijającego się od piasku, uderzającego we mnie i spadającego na ziemię.

Wracałem do fortu z domu Legranda. Nie podejrzewałem, że moje życie ciągle podlegało zmianom. Nie mogę powiedzieć, żeby wcześniej pozbawione było wizji, a wręcz przeciwnie. Tym razem nie doświadczyłem żadnych ostrzegawczych wrażeń czy doznań, które przeważnie im towarzyszyły.

Nie mogłem wiedzieć, że złoty żuk wzlatujący z nie wiadomo skąd i odbijający się od mojej twarzy przynosi zmianę wszystkiego, co mnie dotyczy, na zawsze.

Dojrzałem go na piasku. Był wyraźnie, jednoznacznie złoty w zachodzącym, październikowym słońcu. Wiedziałem, że niektóre chrabąszcze mają nieco metaliczny kolor, złotawy albo srebrzysty, i mogą być bardzo ładne. Ale ten... Był to nieznany gatunek, przynajmniej ja go nie znałem. Ukląkłem, żeby mu się bliżej przyjrzeć. Zdumiały mnie jego plamki, czarne plamki na grzbiecie. Były tak ułożone, że nagle zdałem sobie sprawę, iż upodabniają go do złotej czaszki.

Zerwałem z najbliższego krzaka duży liść, nasunąłem na niego błyszczącego owada, zawinąłem i włożyłem do kieszeni.

Byłem pewien, że zainteresuję tym Legranda w czasie mojej kolejnej wizyty. Jeśli nie wywoła to żadnej dysputy, bez wątpienia przyniesie pewne domysły.

Szedłem ciężko po piaszczystej plaży, raczej przygnębiony mimo tego ciekawego, popołudniowego znaleziska. Przyglądałem się ciemnym chmurom gromadzącym się na horyzoncie, dumając o niezmierzonym bezkresie przeznaczenia, nie wiedząc, że zostało już określone.

Z prawej strony gęste, nieprzebyte ogromy mirtu pokrywały większość terenu. Cmentarne kwiaty, tak je nazywano. Łatwo się rozrastały.

Dziwne odczucie - zobaczyć sen po latach, zdać sobie sprawę z czegoś tak nagłego, krótkiego, co było jednak cząstką życia. Później, w chwili napięcia, wszystko zostaje wyrwane, zanim zacznie się cokolwiek rozumieć. Pozostaje, pozostaje, później umyka. Tajemnica potwierdzona, ale źródła zatracone. Okruch życia widziany tak jak żywy, pierwszy raz w nowym blasku, a następnie oddzielony ode mnie, bez nadziei powrotu. Co to za traf losu może przynosić realizację słodkiej nadziei na przekór wszelkim sprzecznościom, a chwilę później niweczy to?

Kopnąłem kamień, słyszałem daleki odgłos burzy gdzieś nad wodą. Nie tylko całe moje spojrzenie na życie zmieniło się w krótkim czasie - nie jestem tak introspektywny i nastawiony do metafizyki, żeby mnie to wszystko bardzo napełniło strachem - ale także przybrało taką postać, która zwiastować miała nieszczęścia i odebrać mi siły, żeby się przeciwstawić.

Po około mili droga, którą szedłem, skręciła bardziej w głąb lądu i prowadziła przez gąszcz zarośli. Cienie łączyły się ze sobą, ponieważ słońce już zachodziło.

Zatrzymałem się nieco później, będąc już bardziej w głębi wyspy. Coś mnie intrygowało. Przetarłem oczy i potrząsnąłem głową, ale obraz przede mną nie zmienił się.

Stali dalej, powyżej strumienia i około mili od moczarów - wysocy w purpurze zmierzchu, na zboczach zalesionych urwisk, gdzie, przysiągłbym, nikogo przedtem nie widziałem. Coś nie pasowało do rzeczywistości, bardzo nie pasowało, i nie wiedziałem co. Miałem wątpliwości, czy mój wzrok może zmienić całą perspektywę, i skręciłem znów na zachód. Wkrótce ujrzałem światła Charleston migocące nad portem, niektóre ginęły już, chowając się w gwałtownie napływającej mgle. Mgła nadchodziła bardzo szybko i przystanąłem na chwilę, aby jej się przyglądać.

Miasto wyglądało jakby nieco inaczej niż ostatnim razem, kiedy patrzyłem na nie z tego miejsca, chociaż mój umysł był zaprzątnięty czymś innym, a mgła nachodziła zbyt szybko.

Mgła znów przynosiła z pamięci jej obraz, obraz Annie, dziecka ze snu, dziewczyny ze snu, kobiety ze snu. Annie powtarzającej się zjawy, wyimaginowanej towarzyszki zabaw z dzieciństwa dorastającej wraz z nim, na której istnienie liczyłem cały czas, przez lata - wzywała mnie, albo ja ją, do królestwa histerycznych wizji, gdzieś nad morzem, Annie, moja droga ułuda, królowa mgły...

To wszystko. Kim więcej mogłaby być - tajemniczym złudzeniem, towarzyszką ze snów, przyjaciółką, a może nawet...?

Annie. Nierealna. Oczywiście. Nie różniła się niczym od mgły, którą teraz widziałem. Albo tylko tak mi się zdawało. Aż do przedwczoraj, gdy cały mój świat się rozpadł.

Przechadzałem się po mieście, pomagając sobie w ten sposób strawić kolację. Zupełnie jak teraz, wiatr przywiał nieco mgły znad morza poprzez wydłużające się cienie. Jesienna wilgoć doskonale pasowała do bezmiaru wód. Witryny sklepowe odbijały nieco światła w ciemność. Cierpliwy spaniel czekał na swego pana przed pubem. Pył skrzył się na drodze. Stado ptaków przeleciało w stronę morza, przekrzykując się ochryple. Ogarnął mnie niepokój, w chwilę później usłyszałem krzyk.

Teraz, po czasie, nie wiem, czy rzeczywiście coś usłyszałem właśnie wtedy.

Jeszcze nie widziałem karety. Było to coś więcej, niż tylko krzyk i wyczucie jej obecności.

W chwilę potem kareta pędem wyjechała zza rogu - wysoki, czarny pojazd, uginające się resory, konie w uprzęży; smagły woźnica zmagał się z lejcami, a układ jego warg świadczył o zaciętości. Przechyliła się niebezpiecznie, wyprostowała i pomknęła dalej, przejeżdżając obok mnie i wzniecając tumany kurzu. Zobaczyłem twarz Annie przy oknie. Nasze spojrzenia spotkały się na krótko, usłyszałem znów jej wołanie, chociaż nie byłem przekonany, czy jej usta wykonały jakikolwiek ruch albo czy któryś z przechodniów w ogóle coś dosłyszał.

- Annie! - krzyknąłem i wtedy poczułem jej bliskość, ale zaraz odjechała ulicą w stronę morza.

Odwróciłem się i zacząłem biec. Pies zaszczekał kilka razy. Ktoś wołał za mną, ale niczego nie zrozumiałem. Później dochodził do mnie jego śmiech. Powóz terkotał, a ja pozostawałem coraz dalej, biegnąc poprzez kurz.

Zacząłem kaszleć, zanim dotarłem do rogu, a moje oczy pełne były piasku. Zszedłem na skraj drogi, gdy już kareta odjechała, i zwolniłem kroku. Szedłem wolniej, bardziej starając się nie zgubić śladu, niż ją dogonić. Widziałem ją jakiś czas w oddali; przyspieszyłem, gdy kurz opadł.

Gdy skręciła, znów ruszyłem biegiem do tamtego rogu i udało mi się ją zobaczyć.

Wydawało mi się, że słyszę Annie:

- Eddie, pomóż mi. Boję się, że dali mi jakiś narkotyk. Jestem przekonana, że grozi mi coś złego.

Rzuciłem się w pogoń, tym razem w dół. Powóz najwyraźniej zmierzał do portu, a właściwie już tam prawie był. Biegłem, niepomny świata, mając przed sobą jedynie wizerunek kobiety, której istnienie było jeszcze tak niedawno całkowitą zagadką. Moja ukochana ze snów i cieni, plaż i mgieł została w jakiś sposób uwięziona w rzeczywistym świecie, ograniczonym do karety pędzącej w kierunku portu. Potrzebowała mojej pomocy, a ja bałem się, czy uda mi się dotrzeć do niej na czas.

Moja obawa nie była bezzasadna. Porywacze czy zdobywcy mogli przenieść ją już na łódź, podczas gdy ja z trudem brnąłem ulicą. Zanim dotarłem do nabrzeża, łódź już dopłynęła do czarnego statku o nieco dziwnej budowie, którego postawione żagle wydymały się na wietrze. Była to fregata, a może bryg (nie jestem marynarzem, tylko żołnierzem). Statek sprawiał wrażenie bardzo szybkiej i dobrze uzbrojonej jednostki, zupełnie jak te, które służą korsarzom.

Kareta natomiast była opuszczona, a jej drzwi szeroko otwarte.

Przysiągłbym, że jeszcze raz usłyszałem krzyk, chociaż odległość była dość duża. Rozejrzałem się za jakimś środkiem transportu dla siebie, a w tym czasie łódź dobiła do burty statku. Załoga rozpoczęła podnoszenie czegoś na pokład. Musiała to być nieprzytomna kobieta.

Krzyczałem, ale nikt z nich nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Nikt też nie pojawił się w pobliżu, żeby przekonać się, co spowodowało moje wołania. Kusiło mnie, żeby wskoczyć do wody i dopłynąć, ale rozsądek powstrzymał mnie od wpakowania się w niewesołe położenie. Później przez moment myślałem, że ktoś odpowiada na moje krzyki, z pokładu doleciały jakieś głosy. Okazało się, że były to tylko komendy, gdyż wkrótce usłyszałem odgłos windy kotwicznej.

Stałem bezsilny, patrząc, jak statek powoli obraca się i ustawia do wiatru, który wkrótce popchnie go na pełne morze. Nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc, żadnego statku, którym można by rozpocząć pogoń - żadnej szansy, żeby zrobić coś samemu, nawet gdybym miał małą, szybką łódź. Mogłem jedynie stać, kląć i patrzeć, jak porywają Annie na krańce przewrotnego przeznaczenia, które rządzi naszymi losami.

I tak przez ostatnie dwa dni te wydarzenia nie dawały mi spokoju, rzucając zasłonę, której nie mogłoby podnieść nawet popołudnie z Legrandem, a teraz, wracając do Fort Moultrie, miałem przeczucie, że nie obejmę służby wieczorem z powodu czarnego statku, który stał na kotwicy jakieś ćwierć mili od brzegu. Był to statek niezwykłej budowy. Dałbym głowę, że to ten sam, na który zabrano Annie.

Później. Później. Znacznie później. Idąc, stąpając niepewnie.

Szedł chwiejnym krokiem przez mgłę, szukając jej, nie mając pojęcia, jak wrócił z Fordham do królestwa nad morzem. Może powietrze orzeźwi jego umysł. Była luka gdzieś między kolejnymi zdarzeniami. Państwo Valentine byli mili, podobnie jak pani Shew. Jednak przerwa w świadomości między wtedy a teraz była bardzo dziwna; musiała być czymś spowodowana. Była luka - oczywiście! Czarna otchłań, coś głębokiego i całkowitego, jak śmierć lub sen. Ale nie był martwy, chyba że śmiercią jest takie uczucie, jak po pijatyce. Potarł ręką czoło, powoli obrócił się i rozejrzał.

Mgła zasnuwała wszystkie drogi, nieregularne szlaki, którymi mógł nadejść. Wiedział też, spoglądając na nią, że nie przypomni sobie, skąd prowadzą. Stał, kołysząc się i słuchając morza. Po dłuższej chwili znów się obrócił i poszedł dalej w kierunku, który wydawał mu się najwłaściwszy. Było to szczególne miejsce - miejsce, w którym obchodzono święta duszy. Dlaczego teraz? Co teraz? Czemuś zaprzeczano, coś powstrzymywano. Zupełnie jak jakiś wyraz na końcu języka; im bardziej się starał, tym trudniej było przypomnieć sobie.

Zatrzymał się, upadł. Rzeczywiście, nie mógł sobie przypomnieć, czy coś wypił. Podejrzewał, że tak, chociaż nie wiedział z jakiej okazji. Odgłos fal nagle stał się głośniejszy. Niebo za mgłą było ciemniejsze niż zwykle. Otrzepał spodnie z piasku. Tak, to było to miejsce...

Ruszył do przodu; otrzeźwiał i poczuł smutek, żal, który go przepełnił. Wtedy nagle zrozumiał, co powinien odnaleźć przy odrobinie wytrwałości.

Skierował się w głąb lądu; gdy uszedł kilka kroków, zapadła ciemność.

Teren wznosił się, stawał się mniej piaszczysty, chociaż morze wciąż grzmiało tak samo głośno.

Krok stawał się coraz bardziej miarowy. Wkładał w to wszystko całe swoje serce. Ogromny kształt jakby zmalał. Jego zarysy wyostrzyły się. Oczy płonęły, zaciskał szczęki i przyspieszał.

Doszedł, wyciągnął swą drżącą rękę powoli, żeby dotknąć szarego, zimnego kamienia. Upadł na kolana na progu i przez dłuższy czas pozostawał w bezruchu.

W końcu podniósł się, a morze za nim grzmiało coraz głośniej i woda delikatnie obmywała mu stopy. Nie oglądał się za siebie, złapał za klamkę i otworzył czarne, żelazne drzwi. Pchnął je i wszedł do wilgotnego wnętrza. Odpoczywał przez jakiś czas pośród cieni, przysłuchując się morzu i krzykom przelatujących ptaków.

O wiele później, znacznie później i zupełnie gdzie indziej, w ciszy i spokoju, napisał: “Byłem dzieckiem, ona też, w królestwie nad morzem...”

W stronę brzegu...

Poruszamy się wśród losów naszej ziemskiej egzystencji, otoczeni przez rozmyte fale, zawsze obecne wspomnienia z Przeznaczenia, niezmierzone, odległe w upływającym czasie i nieskończenie okropne.

Przeżywamy młodość nękani dziwacznie przez takie cienie, chociaż nigdy nie utożsamiamy ich z marzeniami.

Podczas Młodości granica jest zbyt wyraźna, żeby choć na chwilę nas zwieść”.

Edgar Allan Poe, Eureka

II

Wstęga mgły przyniesiona została przez wieczorny wiatr i przemknęła koło mnie, gdy dochodziłem do brzegu. Statek był za daleko, aby wołanie mogło do niego dotrzeć. Zacząłem na ciemniejszej plaży szybko szukać jakiejś małej łódki, którą mógłbym tam dopłynąć. Upływał czas, a bezskuteczność tego przedsięwzięcia była oczywista.

Jeszcze raz zwróciłem uwagę na ten statek. Pomimo zapadającej nocy i mgły miałem zamiar dostać się tam wpław. Nie było innej szansy. Zanim wstąpiłem do armii, umiałem już trochę radzić sobie w bójkach, ale zdawałem sobie sprawę, że nie zdołam obronić się przed całą załogą statku. Moja szybkość boksera i kunszt zapaśnika nie zdadzą się na wiele, gdy trzeba będzie stawić czoło zgrai marynarzy uzbrojonych w kołki do mocowania lin i bosaki.

Jednak nie mogłem pozwolić na to, żeby czarny statek znów odpłynął i wydarł Annie z mego życia, jak to było poprzednim razem. Muszę skorzystać z każdej szansy, ponieść każde ryzyko, aby jej nie utracić. Ukląkłem, żeby rozsznurować buty, i dalej słyszałem skrzypienie windy. Dochodziło od strony statku. Po chwili zauważyłem, że spuszczają łódź na wodę. Nie rozwiązałem sznurowadeł i powoli wstałem, rzucając wokół ukradkowe spojrzenia. Było oczywiste, że statek zaraz nie odpłynie. Mogłem pozostać, żeby zwiększyć szansę na udzielenie Annie pomocy, zamiast próbować dostać się na pokład. Mogło okazać się, że cała sprawa będzie mniej ryzykowna, niż początkowo przypuszczałem.

Czyż mogłem być właściwie pewien, że na coś się zanosi? Czyż nie mogło być tak, że Annie sama, z własnej woli znalazła, się w takim położeniu? Może ja przenosiłem własne lęki i obawy na tę zupełnie niewinną sytuację - burzliwe uczucia zrodzone z naszego tajemniczego związku?

Przekorny, wewnętrzny głos, który niezmiennie odwołuje się do mego rozumowania, krzyczał: “Nie!” Niestety, jakże często posiada ogromną wiedzę. Pomyślałem o tym, gdy wioślarze skierowali tę łódź w stronę brzegu poprzez gęstniejącą mgłę. Krzyknąłem do nich. Skorygowali kurs, kierując się w moją stronę.

Było ich ośmiu albo dziesięciu. Pchali łódź mocnymi pociągnięciami wioseł. Zastanawiałem się, dlaczego właśnie teraz podążają w stronę brzegu. Zobaczyłem ich przywódcę wyglądającego na tęgiego łotra. Patrzył na mnie, robiąc dobrą minę do złej gry i zacierając ręce.

Mój duszek, gdzieś tam wewnątrz, zanosił się od śmiechu.

Sposób, w jaki tamten mężczyzna na mnie patrzył, zbił mnie z tropu - nie tyle jego postawa i wygląd, ale sam fakt, że stałem się obiektem jego zainteresowania. Miałem prawie pewność, że chcą dobić do brzegu właśnie teraz i właśnie w tym miejscu, żeby wyrządzić mi krzywdę. Było to irracjonalne, ale nieodparte przeczucie: zmierzali po mnie i w jakiś sposób dowiedzieli się, że będę tu tego wieczora.

Tumany mgły pojawiły się między nami, gdy tamci dotarli już do brzegu. Słyszałem, jak wyciągali wiosła, opierali je o górną krawędź nadburcia, wyjmowali greting i przesuwali go po piasku i kamieniach. Odwróciłem się i zacząłem uciekać. Mgła przerzedziła się.

Usłyszałem krzyki i odgłosy pościgu. Pędziłem w stronę lądu, przedzierając się przez zarośla. Prześladowcy podążali za mną, byli coraz bliżej.

- Stój, bo będzie z tobą źle! - krzyknął jeden z nich, przywódca.

Wzmocniło to tylko moje przeświadczenie, że trzeba uciekać.

Poczułem uderzenie w ramię - był to chyba kamień rzucony w moją stronę - kolejny okrzyk zdawał się jeszcze bliższy. Biegłem dalej, ale miałem wrażenie, że ktoś mnie dogania. Czułem już jego oddech na plecach. Zaraz mnie dopadnie.

Wykonałem gwałtowny zwrot i stanąłem oko w oko z napastnikiem. Był to smagły, żylasty mężczyzna trzymający pałkę w prawej ręce. Zatrzymał się i cofnął, sparaliżowany nieoczekiwaną konfrontacją. Chciałem kopnąć go w kolano, ale chybiłem. Trafiłem go w udo. Dobre uderzenie. Poszedłem za ciosem. Uderzyłem go w krtań i wyrwałem mu pałkę. Drugi, niższy, ze szramą biegnącą od ust aż do ucha ruszył ostro w moją stronę. Widziałem, że już nie uda mi się uciec.

Czekałem z opuszczonymi rękami. Nie był uzbrojony. Dałem mu szansę ruszenia do przodu. Zrobiłem krok wstecz i odchyliłem się nieco. Wyprowadził cios, ale ja zdołałem uderzyć go w łokieć. Krzyknął z bólu. Bez wahania natarłem, celując w skroń. Ten cios dotarł jednak niżej i trafił go w szczękę. Jakiś czarnobrody olbrzym odepchnął go i wymierzył uderzenie w mój żołądek. Zrobiłem unik, próbując bezskutecznie walnąć go w rękę. Trafił mnie w głowę, rzucając na drzewo. Przez gęstą brodę zobaczyłem wyszczerbione zęby, gdy nachylił się w moją stronę. Miał nóż przy boku. Lewa pięść przeszywała powietrze.

Byłem zbyt oszołomiony, żeby zrobić jakikolwiek ruch. Przyglądałem się zupełnie bezczynnie. Nagle nienaturalnie długa, obrośnięta ręka przesunęła się z prawej strony klatki piersiowej mojego przeciwnika i chwyciła jego rękę. Druga, niekształtna kończyna złapała go za bok. Za moment znalazł się wysoko w powietrzu i został odrzucony w stronę swoich towarzyszy.

Potrząsnąłem głową, żeby dojść do siebie po tej scenie, gdyż ujrzałem coś, co przypominało małpę, a w co trudno było uwierzyć. Nie było łatwo zorientować się, co do wielkości zjawy, gdyż jej krok był bardzo niedbały, a sylwetka mocno przygarbiona. Pojawienie się tego monstrum i rozwój wypadków wywołały ogromne przerażenie wśród moich prześladowców. Dwóch z nich zostało kompletnie znokautowanych przez tego ciśniętego w powietrze.

W tym momencie usłyszałem za sobą wystrzał dwóch pistoletów. Jeden z napastników upadł, drugi złapał się za zranioną, krwawiącą rękę.

- Tędy, chłopie! - usłyszałem chrapliwy głos i poczułem, jak ktoś mocno chwycił moje ramię.

- Emerson, ruszaj się! - krzyknął.

Małpolud zawrócił w naszą stronę i dołączył do nas.

Pozwoliłem prowadzić się przez gęstwinę aż na otwarty teren, skąd doszliśmy na plażę. Nie miałem zupełnie pojęcia, dokąd idziemy, ale niewysoki mężczyzna idący obok zdawał się znać cel.

Dochodziły do nas jeszcze odgłosy pościgu, ale mgła tłumiła je i trudno było odgadnąć, czy prześladowcy są na dobrym tropie.

Na pierwszy rzut oka mój wybawca sprawiał wrażenie dziecka. Nie miał więcej niż metr czterdzieści wzrostu. Później jednak przyjrzałem się jego mocnej, czerstwej twarzy i gęstej czuprynie ciemnych włosów. Jednocześnie zauważyłem, że miał bardzo szerokie, potężne ramiona i ręce.

On pędził, ja biegłem truchtem, a małpolud powłóczył niezgrabnie nogami, posuwając się wzdłuż brzegu. Przystanęliśmy obok stosu gałęzi, które milczący mężczyzna zaczął rozgarniać. Pomogłem mu, gdy okazało się, że kryją małą łódź, skifa. Zanim zdołaliśmy się z tym uporać, jeden z goniącej nas czeredy wyłonił się nagle z mgły i skierował się ku nam, w prawej ręce trzymał kord, którym zamierzył się, gdy nas dojrzał.

- Mam was! - wrzasnął.

Ten niski stał między nim a mną. Wyrzucił lewą rękę w powietrze, gdy ostrze kordu zmierzało w stronę jego głowy. Chwycił napastnika za prawy nadgarstek, powstrzymując pchnięcie. Następnie bez większego wysiłku złapał prawą ręką za klamrę jego pasa. Usłyszałem jednocześnie chrzęst miażdżonych kości nadgarstka, który dalej pozostawał w uścisku. Napastnik próbował się jeszcze przeciwstawić, ale stracił oparcie dla stóp podniesiony w powietrze przez niskiego, który obrócił się i wrzucił go do wody. Bez namysłu pociągnął skifa, odepchnął od brzegu, obrzucając mnie zagadkowym i niezbyt przyjaznym spojrzeniem.

- Panie Perry, wchodzić! Emerson, ty też! Jazda! - krzyknął. Po namyśle, kiedy już weszliśmy do łodzi, zapytał: -Pan Perry, prawda?

- Zgadza się - odpowiedziałem, chwytając za wiosło. -Nigdy ich przedtem nie widziałem. Nie wiem, dlaczego na mnie napadli.

Zaczęliśmy wiosłować.

- Muszę podziękować za interwencję. Przyszła w porę -dodałem.

Wydał jakiś dźwięk podobny do parsknięcia śmiechem.

- Tak, to było konieczne - stwierdził. - Jeszcze chwila, a byłoby za późno.

Przyłożyliśmy się mocno do wioseł. Po paru minutach nie było widać niczego poza mgłą. Małpolud przelazł między nami; przesunął się na dziób i przykucnął tam. Cały czas wykonywał jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty, które musiały coś mówić memu wybawcy. Po tych dziwnych wskazówkach skorygował kurs łodzi.

- Peters - powiedział nagle. - Dirk Peters, do usług. Podamy sobie ręce innym razem, przy okazji.

Mruknąłem potakująco.

- Pan już zna moje nazwisko - powiedziałem po chwili.

- To prawda - potwierdził.

Czekałem przez pewien czas, ale nie kontynuował rozmowy. Mgła wciąż była bardzo gęsta. Małpolud znów coś pokazywał.

- Ostro na lewą burtę. Razem. Ja trochę zluzuję, a pan pociągnie mocniej - powiedział Dirk.

Postąpiłem według tego polecenia, a po zmianie kursu wróciliśmy do normalnego tempa.

- Dokąd płyniemy? - spytałem.

Zrobiliśmy dwa pociągnięcia wiosłami, potem odrzekł:

- Na pokładzie pewnego statku jest dżentelmen, który wyraził gorące życzenie spotkania z panem. To on wysłał mnie i Emersona na brzeg, żebyśmy panu pomogli.

- Wygląda na to, że cała masa ludzi mnie zna i wiedziała, gdzie będę oraz kiedy tam będę.

Powoli skinął głową.

- Tak wygląda - powiedział.

Małpolud wydobył z siebie jakiś niski dźwięk i podskoczył parę razy w miejscu.

- Emerson, co jest? - spytał Dirk.

- Uu. U-hu - zawył i zaraz zaczęliśmy wiosłować wstecz. Rozległo się przeraźliwe echo i wkrótce z mgły wynurzył się ogromny, ciemny kontur przesuwający się z prawej burty. Był to ten statek, z którego pochodzili moi prześladowcy.

Zrobiliśmy zwrot i podeszliśmy bliżej. Umożliwiło mi to odczytanie nazwy - “Evening Star”. Podpłynęliśmy jeszcze bliżej. Wtedy przez oświetlony otwór nad pokładem rufówki ujrzałem drogą mi osobę, Annie. Stała, wpatrując się w mgłę i nawet nie zwróciła głowy w moim kierunku. Było coś szczególnego w jej zachowaniu - sprawiała wrażenie, jakby była w transie, w ekstazie, pod wpływem narkotyków. Powolność ruchów, oderwanie od rzeczywistości...

Ktoś położył rękę na jej ramieniu i odciągnął ją w głąb pomieszczenia. Zaciągnięto zasłonę i zgaszono światło. Obraz Annie też zgasł, zniknął.

Wydałem z siebie jakiś okrzyk, puściłem wiosło i chciałem wstać.

- Nie waż się pan nawet o tym pomyśleć! - warknął Dirk. - Zginiesz, jeśli postawisz nogę na pokładzie! Emerson, trzymaj go, jeśli będzie usiłował wyjść za burtę!

Rzeczywiście, ta kreatura chwyciła mnie za kołnierz. Widziałem, co był w stanie zrobić, i zdawałem sobie sprawę z braku szans ucieczki.

Doszło do mojej świadomości, że Peters musi mieć rację. Martwy nie przydam się Annie na nic. Opadłem na miejsce. Złapałem znów za wiosło.

Wiosłowaliśmy jeszcze spory kawałek. Mgła gęstniała i przerzedzała się czasami, odsłaniając wodę i gwiazdy. Zacząłem się zastanawiać, czy nie straciliśmy orientacji i nie kręcimy się w kółko albo podążamy na pełne morze, albo osiądziemy na mieliźnie.

Zauważyłem zarys innego statku wyglądającego równie tajemniczo i groźnie jak pierwszy.

- Ahoj! - krzyknął Peters.

- To ty, Peters? - usłyszałem w odpowiedzi.

- Tak, do tego nie sam.

- Podchodźcie! - dorzucił głos ze statku. Wypełniliśmy skwapliwie to polecenie i zaraz zrzucono z pokładu linową drabinkę. Emerson bezbłędnie po nią sięgnął. Zauważyłem nazwę statku: “Eidolon”.

Mężczyzna wyglądał bardzo dystyngowanie z lekką siwizną na skroniach, równo przyciętym wąsem, wydatnym czołem, wyraźnym zarysem szczęki i delikatnie rzeźbioną fajką w zębach. Jego uśmiech wzbudzał zaufanie, idealnie skrojony mundur pasował do wysokiej i smukłej sylwetki.

- To jest kapitan Guy - powiedział Peters. Mężczyzna wyjął fajkę z ust i uśmiechnął się.

- Edgar Perry...? - spytał.

- Tak. Podał mi rękę.

- Witamy na pokładzie “Eidolon” - zwrócił się do mnie.

- Dziękuję. Miło mi pana poznać - powiedziałem. -Wszyscy mnie chyba znają.

Potwierdził skinieniem głowy.

- Był pan obiektem zainteresowań.

- w jakim sensie? - zapytałem.

- Nie jestem pewien, czy jestem upoważniony, żeby powiedzieć coś więcej - stwierdził.

- Czy ktoś może to wyjaśnić?

- Oczywiście - odpowiedział. - Pan Ellison. Spojrzał ponownie na Petersa, ale ten odwrócił wzrok.

- Pan Seabright Ellison - dodał, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie.

- Czy uważa pan, że będę miał sposobność poznać tego dżentelmena?

Peters sapnął i wziął mnie za rękę.

- Proszę za mną - powiedział. - Zaraz to nastąpi.

- Co to za statek? - spytałem. Kapitan Guy przytrzymał fajkę w ręce.

- Jest to jacht pana Ellisona.

- Proszę za mną - powtórzył Peters.

Odeszliśmy, zostawiając kapitana puszczającego kłęby fajkowego dymu we mgle.

Dirk prowadził mnie w dół i nawet bez dodatkowych wyjaśnień powinienem był odgadnąć po wyglądzie wykładzin, gzymsów i zwieńczeń, że nie jest to statek handlowy, a raczej wycieczkowy.

Idąc, zastanawiałem się, dlaczego to Dirk Peters, a nie kapitan Guy, prowadził mnie na spotkanie z właścicielem. Może był kimś znaczniejszym, niż tylko zwykłym marynarzem, za którego go brałem?

Stanął przed bogato rzeźbionymi drzwiami i zdecydowanie zapukał.

- Kto tam? - rzucił ktoś z drugiej strony.

- Peters - odpowiedział mój przewodnik. - i jakiś Perry.

- Chwileczkę.

Po chwili usłyszałem odgłos opadającego łańcucha i drzwi się otworzyły. Ujrzałem postawnego mężczyznę o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, dość szerokiego w pasie. Miał na sobie ciemnozielono-czarny szlafrok narzucony na rozpiętą, białą koszulę oraz spodnie. Na głowie pozostała mu tylko siwa grzywka. Jego oczy były jasnoniebieskie.

- Pan Perry! - przywitał mnie. - Jakże się cieszę, widząc pana w dobrym zdrowiu.

- Panu muszę chyba za wszystko podziękować, sir - powiedziałem.

- Jest pan u nas najmilszym gościem. Proszę wejść, bardzo proszę!

Skorzystałem z zaproszenia. Peters, stojący koło mnie, pozdrowił Ellisona, który odwzajemnił ten gest. Zaraz jednak oddalił się.

- Zechce pan usiąść - zwrócił się do mnie. - Czy jest pan głodny?

Przypomniałem sobie kolację, w czasie której Jupiter, niewolnik Legranda, podał derkacze. Było to ledwie kilka godzin temu.

- Dziękuję, niedawno jadłem - odpowiedziałem.

- Może coś do picia?

- z przyjemnością.

Podszedł do szafki. Wyjął z niej pękatą karafkę z czerwonym płynem i dwa nieduże kieliszki. Napełnił je, wzniósł swój i powiedział:

- Pańskie zdrowie.

Skinąłem głową i patrzyłem, jak wypił mały łyk. Powąchałem zawartość kieliszka. Miała zapach wina. Spróbowałem. Było to coś o smaku burgunda. Wypiłem resztę jednym haustem. Zastanowił mnie sposób picia Ellisona. Powoli otwierał oczy, ale natychmiast ponownie napełnił mój kieliszek.

- Ten Peters znakomicie sobie poradził - powiedziałem. - Przyszedł z odsieczą akurat na czas, wykazał siłę i skuteczność. Uratował mnie przed potężną zgrają prześladowców. Muszę przyznać, że nadal nie rozumiem, dlaczego tamci mnie zaatakowali. Albo dlaczego...

- Słucham?

- Na pokładzie ich statku, “Evening Star”, jest ktoś, kto jest mi bardzo bliski. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan wyjaśnić mi ich zamiary. Albo przynajmniej kim oni są.

Wypiłem szybko kolejną niewielką dawkę wina i zapytałem:

- Skąd pan wiedział, że będę w tamtym miejscu i potrzebna mi będzie pomoc?

Westchnął i wypił niewielki łyczek oraz nalał mi znów.

- Zanim do tego przejdziemy, panie Perry - powiedział - jest parę szczegółów z pana przeszłości, o których chciałbym się upewnić. Muszę się przekonać, czy jest pan tym dżentelmenem, za którego pana uważam. Czy miałby pan coś przeciwko temu, żeby odpowiedzieć mi na kilka pytań?

Zaśmiałem się.

- Uratował mi pan życie, częstuje mnie pan winem. Proszę pytać.

- Dobrze. Czy prawdą jest, że pańska matka była aktorką - zaczął. - i że umarła w ubóstwie?

- Na Boga, sir - odparłem, ale pohamowałem się po chwili. - To jest fakt - powiedziałem spokojniej. - Na tyle, na ile pamiętam. Nie miałem jeszcze trzech lat, gdy umarła.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się, a wzrok utkwił w moim kieliszku. Nagle poczułem się w obowiązku wznieść go i wypić zawartość. Tak też zrobiłem. Szybko mi nalał i sam też wypił odrobinę.

- Umarła na suchoty? - pytał dalej. - w Richmond?

- To prawda.

- Dobrze - odparł. - a pana ojciec?

- Dobrze, sir? - zapytałem.

- Spokojnie młody człowieku - powiedział, dotykając mojej ręki. - Zapomnijmy o wrażliwości. Trzeba wyjaśnić bardzo ważne sprawy. Chciałem tylko powiedzieć, że pańska odpowiedź potwierdziła moje przypuszczenia. Czy mogę zapytać o ojca?

Przytaknąłem skinieniem głowy.

- z tego, co mi wiadomo, był też aktorem. Opuścił nas na rok czy dwa przed śmiercią matki.

- Tak - mruknął, jakby i ta wypowiedź była zgodna z tym, o czym wiedział. - Miał pan szczęście, że po śmierci matki został pan zaadoptowany przez bogatego kupca z Richmond i jego żonę - ciągnął. - Nazywał się John Allan?

- Rzekłbym raczej, iż pani Allan ulitowała się nad sierotą. Formalna adopcja nigdy nie nastąpiła.

Seabright Ellison wzruszył ramionami.

- Pozostając w domu państwa Allan, korzystał pan z wielu dobrodziejstw, których innym nie dane było doświadczyć -zauważył. - • Na przykład czteroletni pobyt w prywatnej Manor House School w Anglii, w północnej części Londynu, nieprawdaż?

- Tak - przyznałem. - Pańska wiedza o kolejach mego losu zdumiewa mnie.

- Przypuszczam - powiedział - że to właśnie wtedy, powiedzmy, że w snach lub wyobraźni, zetknął się pan pierwszy raz z Annie.

Wpatrywałem się w niego. Nikt nie mógł o tym wiedzieć w normalnym, rzeczywistym świecie. Nigdy o niej nie wspominałem.

- Co pan wie o Annie? - wyszeptałem z chrypką w głosie. -Co może pan o niej wiedzieć?

- Zapewniam, że niezbyt dużo - odpowiedział. -Oczywiście nie tyle, ile powinienem wiedzieć. Zaryzykuję, że i tak więcej niż pan.

- Widziałem ją - powiedziałem. - Dwa dni temu, w Charleston, i ponownie, godzinę temu. Teraz jest na pokładzie...

Uniósł rękę.

- Wiem, gdzie ona jest. Sytuacja jest niebezpieczna, ale obecnie nic jej nie zagraża. Mogę pomóc panu do niej dotrzeć. Będzie jednak znacznie lepiej, jeśli pozwoli pan, że wezmę sprawy w swoje ręce.

Skinąłem głową na potwierdzenie.

- Dobrze - powiedziałem i wysączyłem kolejny raz malutki kieliszek wina.

Nalał do pełna, potrząsnął głową i powiedział pod nosem coś, co zabrzmiało jak: “Zadziwiające”.

Następnie dodał:

- Panie Perry, czy kojarzy pan z czymś słowo “Poe”?

- Jest to rzeka we Włoszech - oznajmiłem.

- No, nie! - omal nie syknął. - P-O-E, nazwisko, Edgar Poe, Edgar Allan Poe.

- Przepraszam... Zbieg okoliczności. To tak? Tamci na plaży - chcieli naprawdę zabić tego Edgara Poe?

- Nie. - Ellison podniósł dłoń. - Proszę, żeby pan nie miał żadnych złudzeń. Nie mam wątpliwości, że dokładnie wiedzieli, kogo mają zabić. Chodziło o pana, sierżancie Edgarze A. Perry. Nie chcę przez to powiedzieć, że Edgar Poe jest całkowicie bezpieczny, wręcz przeciwnie. Jego losy jednak będą układać się nieco inaczej. Nie jest powiedziane, że bezpośrednio będą nas dotyczyć.

Westchnął, sięgnął po swój kieliszek i wypił do dna.

- Istnieje pewne - zaczął powoli - pomieszanie, niejasność, jeśli chodzi o tożsamość. Tak, jest pan zamieniony z Edgarem Poe i to w takim sensie, w jakim jeszcze nigdy w historii nie zdarzyło się to w odniesieniu do dwu osób. Ale, powtarzam, nie dotyczy to wcale tych, od których pana uratowałem i którzy znów będą szukać pańskiej śmierci. Pewne jest to, że chcieli zabić Edgara Perry'ego.

- Dlaczego? - spytałem. - Nawet ich nie znam. Wziął głęboki oddech, znów westchnął i nalał sobie wina.

- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, gdzie pan się znajduje? - zapytał po chwili. - Nie jest to bynajmniej pytanie retoryczne. Nie chodzi mi o to, że jest pan w mojej kabinie czy na pokładzie statku. Proszę spojrzeć na wszystko znacznie szerzej.

Przyglądałem mu się badawczo, starając się odgadnąć, do czego zmierza lub co ma na myśli. Czułem się zbyt wstrząśnięty tym, co się stało, żeby zdobyć się na twórcze myślenie.

- Charleston Harbor? - zasugerowałem, starając się podtrzymać rozmowę.

- Tak, to prawda - odrzekł. - Ale czy rzeczywiście jest to ten port w Charleston, który pan zna? Czy nie zauważył pan w ciągu ostatnich godzin niczego, co świadczyłoby o tym, że jest to port w Charleston, którego pan nigdy nie widział? Przed oczami stanął mi znów obraz zalesionych urwisk widzianych o zachodzie słońca. Przypomniałem sobie tego dziwnego złotego żuka, którego może mam jeszcze w kieszeni. Włożyłem rękę z nadzieją, że go tam znajdę. Tak, poczułem zawiniątko i wyjąłem je.

- Mam tu coś - zacząłem.

Złoty żuk był na swoim miejscu. Poruszał się powoli na liściu, który położyłem na stole. Ellison założył okulary i przyglądał się badawczo przez dłuższą chwilę.

- Piękny okaz scarabeus capus hominus - zauważył -ale nie aż taki nadzwyczajny. Pan go uważa za godny uwagi?

- Mam przyjaciela na Sullivan's Island, którego pasją jest zbieranie owadów - wyjaśniłem. - w jego kolekcji nie ma jeszcze niczego takiego. Ja też nie widziałem dotąd nic podobnego.

- w tym świecie, panie Perry, jest to dość powszechny gatunek.

- w tym świecie? Co to znaczy?

- Znaczy to, że jest pan w świecie, gdzie Charleston Harbor ma wąwozy i urwiska w głębi lądu - oznajmił. - Gdzie takiego żuka można często spotkać, gdzie pewien sierżant służący w Fort Moultrie powinien nazywać się Edgar Allan Poe, ale teraz nim nie jest.

Podniosłem swój kieliszek, spojrzałem na niego i wypiłem wino. Usłyszałem przytłumiony śmiech Ellisona.

- ...Gdzie wino podaje się w kieliszkach nie większych od tych, które mamy przed sobą - wyjaśniał dalej. - Proszę sobie jeszcze nalać.

Wypił kilka kropel. Nalałem sobie i wyciągnąłem karafkę w jego stronę.

- Nie, bardzo dziękuję, już starczy. Jestem pewien, że mogę wypić znacznie mniej niż pan.

- Nadal nie rozumiem - powiedziałem - tego, co mówił pan o Poem i dlaczego nie ma go w forcie, tam gdzie według pana powinien być. Gdzie jest? Co to wszystko znaczy?

- Przeniósł się do tego świata, z którego pan przybył -rzekł. - Zajął pana miejsce tak, jak pan zajął jego.

Przerwał i wpatrywał się we mnie.

- Widzę, że nie wydaje się to panu całkowicie niewiarygodne - dorzucił po chwili.

- Nie - powiedziałem. - Wcale nie. Znam Edgara Allana prawie całe życie dzięki wielu dziwnym wydarzeniom, tak jak znam Annie. - Czułem, jak moje dłonie stają się wilgotne. - Mam wrażenie, że nie wie pan, co jej się przydarzy na pokładzie tamtego statku. Jakie mają zamiary? Co jej zrobią?

Powoli potrząsnął głową.

- Nie grozi jej żadna krzywda fizyczna - zakomunikował. - Właściwie to stan jej zdrowia jest niezwykle ważny dla porywaczy. Chcą wykorzystać jej zdolności umysłowe i cały potencjał intelektualny.

- Muszę do niej dotrzeć, znaleźć sposób na to, żeby jej pomóc - powiedziałem.

- Oczywiście - przyznał. - Zamierzam wskazać panu, jak tego dokonać. Mówi pan, że w ostatnich latach spotykał się pan z Annie i mężczyzną, znanym panu jako Edgar Allan, w dość niezwykłych okolicznościach?

- Tak, było to coś przypominającego sen, ale bliskiego rzeczywistości.

- Czy ma pan jakieś wytłumaczenie tego, co nastąpiło? Wzruszyłem ramionami.

- Sir, nie mogę nic powiedzieć. Rozmawialiśmy o tym kilka razy, ale nie znaleźliśmy żadnej zadowalającej odpowiedzi.

- Pan i Poe żyjecie w zupełnie innych światach, podobnych, ale odmiennych - powiedział. - Jeśli zaś chodzi o Annie, nie jestem przekonany co do tego, gdzie ją umieścić -może na jakiejś trzeciej Ziemi. Widzę, że potwierdza pan to, co mówię. Zdaje się, że nie neguje pan innych wersji istnienia swego świata.

- i o tym kiedyś rozmawialiśmy, raz i krótko - powiedziałem.

- Tak? Czy Poe był autorem takiego pomysłu? Potwierdziłem.

- Ciekawa osobowość - zauważył. Wzruszyłem ramionami.

- Przypuszczam, że tak - dodałem. - Trochę melodramatyczna i ze skłonnościami do znikania, jak chimera.

- Miał rację.

- Tak jest, sir.

- Rzeczywiście. Ja mówię prawdę tak, jak to oceniam.

- Rozumiem pana - oznajmiłem. - Mogę nawet uwierzyć panu. Ale sprawa jest mi nieobojętna, tym bardziej że racja dotyczy bardzo dziwnej kwestii.

- Czy często miał rację w sprawach osobistych?

- Tak. Jak pan stwierdził, ciekawa osobowość, ciekawy sposób myślenia.

- Obdarzony wyobraźnią - podpowiedział Ellison. Wypiłem resztki wina.

- No, dobrze - zacząłem. - Zgadzam się z tym, co było powiedziane. Co dalej?

- Pan, Edgar Poe i Annie stanowicie swego rodzaju metapsychiczną jedność, która przekracza wiele światów - powiedział. - To właśnie niezwykłe zdolności Annie dostarczają siłę waszemu związkowi. Ci ludzie, którzy znają sposoby wykorzystania jej mesmerycznych darów, porwali ją i zamknęli w granicach tego świata. Mogło się to dokonać jedynie poprzez wprowadzenie zamieszania w waszej trójce. Dlatego również pan i Poe zostaliście zamienieni.

Prychnąłem pod nosem.

- Mesmeryzm, sir! Niemożliwe! - krzyknąłem, - Zakrawa mi to na mistyfikację.

Otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się. Potrząsnął głową.

- Nie sprawia panu trudności pojmowanie zmieniających się rzeczywistości, ale nie chce pan przyjąć faktu oddziaływania na nie? Doprawdy, zadziwia mnie pan.

- Widziałem, doświadczyłem zmieniającej się rzeczywistości- zacząłem wyjaśniać - ale jeszcze nie byłem świadkiem działania tak zwanego magnetyzmu zwierzęcego.

- Mam powody, aby wierzyć, że działa w pewnym zakresie we wszystkich sprawach, głównie ponad poziomem naszego postrzegania, naszej uwagi, chociaż z pewnością jego skutki są silniejsze w tym świecie niż w tamtym, z którego pan pochodzi. Wszystko, co oddziaływuje na władze umysłowe jest tu szczególnie silne. Gdybym ja wypił dziś wieczór tyle alkoholu co pan, byłbym chory przez kilka dni. Oto dlaczego porywacze Annie chcieli jej obecności tutaj. Tam, gdzie przebywała, jej zdolności były niemałe, tu będą o wiele większe. Jeśli naprawdę mi pan nie wierzy, nie pozostaje panu nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać. Dostarczę panu dowodu, i to niedługo.

Znów wytarłem dłonie.

- Dość - powiedziałem. - Przemawiała przeze mnie porywczość. Zgadzam się, arguendo, bo chcę wiedzieć, dokąd to wszystko nas doprowadzi. Kim są ci ludzie, którzy przetrzymują Annie? Co chcą z nią zrobić? Na co im jej zdolności?

Wstał i zrobił kilka kroków, założywszy ręce do tyłu.

- Słyszał pan o znanym wynalazcy o nazwisku von Kempelen? - powiedział wreszcie.

- Tak - potwierdziłem. - Oczywiście. Miał chyba coś do czynienia ze stworzeniem słynnego mechanicznego szachisty, którego widziałem niedawno w Charleston.

- Możliwe - odpowiedział Ellison. - Czy słyszał pan o tym, że mówi się, iż bardziej niż inni zgłębił dzieła ojca alchemii, sir Izaaka Newtona?

- Nie.

- Dochodzą mnie słuchy, że udało mu się przemienić ołów w złoto i wyhodować karły.

Zaśmiałem się.

- To nic innego, jak ludzka naiwność - zacząłem. Odpowiedział mi śmiechem.

- Zgoda - powiedział. - Ja też wątpię w karły. Czekałem na to, że będzie mówił dalej, ale nie wypowiedział ani słowa. Spojrzałem na niego.

- Co się tyczy tych przemian - rzekł w końcu - to potwierdzam, mając pewność, że tak było.

- Uhm - odpowiedziałem, nie bawiąc się w żadne uprzejmości w stosunku do mego gospodarza i nie zważając na to, iż w tym miejscu mogłoby to rzeczywiście nastąpić. - Bardzo przydatna umiejętność.

Mój wzrok podążył za Ellisonem, który powoli doszedł aż do przeciwległego rogu swej kabiny. Dopiero teraz spostrzegłem niską ławę, koło której przeszedł. Stały na niej różnorakie tajemne przedmioty. Zauważywszy moje zainteresowanie, uśmiechnął się przyjaźnie i wskazał ręką w ich kierunku.

- Alembik, destylarka, piec, retorta - zakomunikował. -Tak, param się trochę tymi sprawami, stąd mam zrozumienie dla osiągnięć i całej konspiracji towarzyszącej tej dziedzinie.

Wziął mały błyszczący przedmiot i przytrzymał go przez chwilę. Przedmiot ten wydał wysoki pisk, ściszył ton, a następnie zupełnie zamilkł. Odłożył go i spojrzał na coś, co pływało w zielonej cieczy w naczyniu o spiralnym, ślimakowatym kształcie.

- Von Kempelen odkrył tajemnicę - wyjaśniał dalej -a potem uciekł do Europy, kiedy zdał sobie sprawę, że Piekielna Trójca dowiedziała się o wszystkim i że jej na tym zależy. Oni uważają, że mogą wykorzystać Annie, aby go sprowadzić i złamać jego opór.

- Czy Annie byłaby w stanie to zrobić?

- Jestem przekonany, że tak - odparł. - Wedle wszelkich opowieści jest groźną kobietą.

- Czyich opowieści?

- Pańskich oraz tych, które pojawiły się na mój rozkaz w lustrze, żeby dodatkowo wesprzeć moje sądy. Jest jeszcze...

Poczułem się przez chwilę oszołomiony. Przyczyną nie było jednak wypite wino, bo wszystkie te mikroskopijne kieliszki razem nie dorównywały nawet pojemności normalnego pucharka, którego zwykłem do tego celu używać.

- Usiłuję zrozumieć - powiedziałem. Kim są ci ludzie, którzy przetrzymują Annie i chcą jej użyć do wydarcia tajemnicy von Kempelena?

- Goodfellow, Templeton i Griswold - odpowiedział. -Doktor Templeton, osobnik niemłody i tajemniczy, jest ich hipnotyzerem. Jestem przekonany, że korzystają z jego mocy, żeby ubezwłasnowolnić Annie w dążeniu do zdobycia łupu. Kolejny to stary Charley Goodfellow - krzepki, przystojny, z wyglądu uczciwy, gotowy wsadzić nóż między żebra; wreszcie ostatni, Griswold. Jest ich hersztem, uważany za bezlitosnego przeciwnika.

- i to oni są na pokładzie “Evening Star”? - zapytałem.

- Sądzę, że tak - odpowiedział.

- ...gdzie ten doktor Templeton usiłuje wprowadzić Annie w trans, żeby mogła wskazać miejsce pobytu von Kempelena?

- Obawiam się, że właśnie tak.

- Jeśli jest tak odporna, jak pan sądzi, może mu się nie udać.

- Najprawdopodobniej podadzą jej jakiś narkotyk. Ja bym tak zrobił.

Przyjrzałem mu się, jak stał oparty plecami o stół laboratoryjny. Udzielił mi raczej wyczerpującej odpowiedzi.

- Jeszcze raz bardzo dziękuję - powiedziałem po chwili. - Za uratowanie mnie z opresji i za informacje o Annie...

Uśmiechnął się.

- Pyta pan, dlaczego? - zaznaczył.

- Nie wątpię w altruizm - dodałem - ale zadał pan sobie mnóstwo trudu w imieniu nieznajomych.

- Gotów jestem do większych poświęceń - oświadczył - żeby pokrzyżować szyki przeciwnikom. Przyznam, że ma pan rację. Jest tu także myślenie o własnych korzyściach, jak w większości ludzkich spraw.

Wzruszyłem ramionami.

- Skutki liczą się bardziej niż motywy - stwierdziłem. -Jestem wdzięczny, niezależnie od tego, co panem kierowało.

- Jestem człowiekiem zamożnym - oświadczył.

- Mogę się domyślać - odpowiedziałem, ogarniając spojrzeniem elegancko rzeźbione meble, wschodni dywan i liczne obrazy. - Jeśli nie chodzi o pieniądze ani o miłość, to pozostaje tylko zemsta, tak? - spytałem. - Należy zakładać, że ktoś z nich albo wszyscy musieli się kiedyś nieźle przysłużyć...

Potrząsnął głową.

- Dobry strzał, ale chybiony - powiedział. - • To sprawa pieniędzy. Na tyle znam się na rzeczy, żeby uwierzyć w sukces von Kempelena. Wiem także dość o potędze Annie, aby być pewnym, że uda się jej odkryć jego tajemnice. Poza tym przy moim bogactwie mam tak poukładane interesy, że poważne zachwianie cen złota może być dla mnie katastrofą, w mojej sytuacji albo oni mi zagrożą, albo ja pokrzyżuję ich plany. Panem kieruje miłość, ja dbam o pieniądze, więc możemy wykluczyć zemstę. Jesteśmy, jak widzę, sprzymierzeńcami.

- Doprawdy - powiedziałem. - Szczerze zawrę z panem układ przeciwko nim.

Zdecydowanie odepchnął się od stołu.

- Umowa zawarta - dodał.

Przemierzył całe pomieszczenie i podszedł do małego biurka, usiadł przy nim, wyjął papier, atrament, pióro i zaczął pisać, nie przerywając nawet wtedy, gdy mówił.

- Krótko mówiąc, muszę pana przedstawić memu głównemu doradcy w sprawach hipnotyzmu, monsieur Ernestowi Valdemarowi.

- z ogromną przyjemnością poznam go - oświadczyłem.

- Na pewno, na pewno - odpowiedział. - Obejmie pan tu dowództwo, żeby dopaść tych ludzi, udaremnić ich działania i odzyskać swą damę.

- Ja? Objąć dowództwo? - pytałem zaskoczony.

- Tak. Jest pan przecież wojskowym, prawda?

- Nie rozumiem, a pan?

- Długie morskie podróże ostatnio mnie denerwują - odpowiedział. - Jestem przekonany, że Griswold i jego zgraja udadzą się niedługo do Europy, gdyż to właśnie tam uciekł von Kempelen.

- Ale gdzie dokładnie?

- o to musi już pan zapytać monsieur Valdemara.

- Kiedy mogę mieć okazję, żeby go poznać?

- Jego pielęgniarka, miss Ligeja przedstawi pana w odpowiednim czasie.

- Czy on jest kaleką?

- Ma pewne kłopoty, ale jego zdolności wszystko mu wynagradzają.

Dokończył jedną stronę listu i zaczął następną.

- Tak - mówił dalej - statek będzie do pańskiej dyspozycji, z kapitanem i załogą. Dotyczy to również Petersa i tego orangutana, Emersona. Zanim pana opuszczę, dam panu listy polecające i pełnomocnictwa dla banków, żeby poradził pan sobie tam, gdzie rzucą pana losy.

- Gdzie będzie się można z panem skontaktować? -spytałem.

- Przypuszczam, że raczej nigdy nie słyszał pan o majątku Arnheim?

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

- Leży w stanie Nowy Jork. Zostawię panu wskazówki, jak się tam dostać. Mam nadzieję, że przyjedzie pan powiadomić o powodzeniu całego przedsięwzięcia. Komplet trzech nekrologów będzie najlepszą miarą.

- Chwileczkę, sir - powiedziałem. - Zamierzam uratować Annie, ale nie chcę nikogo zabijać.

- Oczywiście, że nie. Powiedziałem jedynie, że ich nekrologi sprawiłyby mi przyjemność, gdyż są to bezwzględne typy. Widzę możliwość potyczki, w której pan jako zawodowy żołnierz mógłby zostać zmuszony do użycia siły w obronie własnej, w takim wypadku byłbym bardzo wdzięczny. Pozbyć się całej trójki to najlepszy sposób - dorzucił z uśmiechem. Kiwnąłem potakująco.

- To Bóg Wszechmogący decyduje o wszystkim - zauważyłem, co było na tyle dwuznaczne w treści, że nie wytrąciło go ze znakomitego nastroju.

Szeroki uśmiech pozostawał na jego twarzy. Odwzajemnił mój gest, jakbyśmy doskonale się rozumieli.

Wstałem, odwróciłem się i zrobiłem kilka kroków, starając się uporządkować myśli.

- Powierzy mi pan dowództwo statku? - spytałem.

- Kapitan Guy zostanie na stanowisku - odparł, nie podnosząc wzroku. - w swoim postępowaniu nigdy nie posunie się na tyle, żeby sprzeciwić się decyzjom armatora. Będzie wypełniał pana rozkazy.

- Bardzo dobrze - rzekłem. - Nie mam pojęcia o manewrowaniu statkiem.

- Będzie pan jedynie musiał powiedzieć, dokąd i kiedy zechce pan płynąć.

- Ale o tym mam się dowiedzieć od Valdemara?

- Tak, za pośrednictwem Ligei. Przestał pisać i spojrzał na mnie.

- Gdyby miał pan jakieś problemy - powiedział - proszę zwrócić się o pomoc do Dirka Petersa. Nie jest on wprawdzie zbyt delikatny ani obyty, jego wygląd też nie wzbudza zaufania, jest natomiast osobą godną najwyższego zaufania i odznacza się niezwykłym sprytem. Nikt z obecnych na pokładzie nie będzie w stanie mu się sprzeciwić.

- Jestem o tym zupełnie przekonany - odrzekłem. Wróciłem po karafkę, przeniosłem ją na stół, skąd wziąłem kielich odpowiednich rozmiarów. Napełniłem go i wypiłem łyk. Zauważyłem przy tym, że Ellison przerwał pisanie i przyglądał mi się. Potrząsnął głową i odwrócił spojrzenie.

- Zadziwiające - powiedział. Znów pociągnąłem z kielicha.

- Coś pana trapi? - spytał.

- Tak. To wszystko oznacza, że wyjeżdżam z Fort Moultrie bez urlopu.

- Właśnie tak - potwierdził. - Czy jest pan przekonany, że udzieliliby panu zwolnienia w związku z przedsięwzięciem takiej właśnie natury? Czy miałby pan w ogóle czas, aby o to wystąpić?

- Nie. Zdaję sobie sprawę z sytuacji. Faktem jest, że służba była w zasadzie moim żywiołem i nie chcę być posądzony o dezercję. Chcę napisać list do mego dowódcy z prośbą o urlop i przedstawić powody, dla których zmuszony jestem zrobić taki krok.

Rozważał przez chwilę moje słowa. Uśmiechnął się ponownie.

- Dobrze - powiedział. - Proszę przygotować list, a ja zabiorę go ze sobą na brzeg i zatroszczę się o jego doręczenie. Musi go pan oczywiście podpisać “Edgar Allan Poe”.

- Nie pomyślałem o tym - zacząłem.

- z drugiej strony, mogę porozmawiać z moim znajomym senatorem i załatwić panu natychmiastowe zwolnienie.

- Może tak byłoby lepiej.

- Niech tak będzie. Papiery będą czekać na pana w Arnheim, gdy wróci pan z dobrą wiadomością.

Spojrzał na mnie i wrócił do pisania. Przechadzałem się, porządkując myśli. Po pewnym czasie przepłukałem gardło. Zwrócił się ponownie do mnie:

- Słucham?

- Gdzie będzie moja kabina? - spytałem.

- Oczywiście w apartamencie - odpowiedział. - Zaraz po moim wyjeździe.

Wysuszył list bibułą, złożył i położył na biurku.

- Nastąpi to wkrótce - dodał.

Przejechałem palcami po piersi. Miałem na sobie cywilne ubranie stosowne do wędrówek, ale niestety trochę poszarpane.

- Szkoda, że nie mogę otrzymać zmiany odzieży. Czuję się nieco dziwnie, mając ubranie w takim stanie.

- Trzeba poszperać w tych skrzyniach - powiedział, wskazując na jedną pod koją, drugą w rogu i szafę po drugiej stronie pomieszczenia. - Jest w nich mnóstwo ubrań - dorzucił.

Zacząłem przeglądać zawartość skrzyni, gdy przerwał mi, mówiąc:

- Jest pan starszym sierżantem, tak?

- Tak - odpowiedziałem.

- Ma pan zatem różne doświadczenia?

- Faktycznie, tak.

- Służył pan także w kawalerii?

- Służyłem.

- Wie pan, jak posługiwać się szablą? Przypomniałem sobie uciążliwe ćwiczenia fechtunku - pchnięcie, cięcia pod południowym słońcem.

- Tak - odparłem. - Rękojeść stanowi doskonałe zabezpieczenie dłoni.

Rzucił ukradkowe spojrzenie w moją stronę, jakby starał się upewnić, czy nie żartuję. Rzeczywiście, było to coś w rodzaju kpiny, chociaż mówiłem prawdę.

- Znakomita broń - stwierdził wreszcie. - Bardzo cicha. Chcę panu powiedzieć, że kapitan Guy ma spory zapas w swym arsenale, gdyby zapragnął pan z kimś poćwiczyć...

- Dziękuję.

Przyjrzałem mu się. Nie mogłem sobie odmówić zadania paru pytań.

- Czy pan kiedykolwiek używał szabli?

- O, tak - odpowiedział - w młodości, na Karaibach.

- Gdzie?

- w różnych miejscach, gdy pływałem...

- Myślałem, że cierpi pan na chorobę morską.

- Wtedy nie.

- Co to były za statki? - nie mogłem się powstrzymać od zadania tego pytania.

- Handlowe - odrzekł, powracając myślami z przeszłości. - Oczywiście, że handlowe.

- Myślę, że trochę ćwiczeń nie zawadzi - dodałem w końcu.

Czy drgnienie jego lewego oka nie było czymś w rodzaju szczególnego spojrzenia?

Przez moment wyobraziłem sobie przepaskę na tym oku, czarną brodę okalającą jego twarz i kolorową chustkę na głowie. Starałem się cofnąć go czterdzieści lat w czasie i zobaczyć, jak wymachuje potężnym nożem. Zastanawiałem się...

- Doskonały pomysł - przerwał mi.

Przerzuciłem stosy spodni, koszul różnej jakości, dwie kurtki, jedną ciemną, drugą jasną, które wydawały się pasować. Samodziałowa koszula i czarne spodnie, które przymierzyłem, były mojego rozmiaru. Zdecydowałem, że będę je nosił.

- Będą dobre - zauważył Ellison, patrząc na mnie, gdy skończył i podpisał ostatni list. - Pokażę panu mój sejf, do którego włożę papiery. Przed wyjazdem przedstawię pana miss Ligei.

- Cieszę się, sir - odpowiedziałem.

W taki oto sposób poznałem Seabrighta Ellisona, właściciela majątku w Arnheim.

Pisał, a mgła podchodziła do okna i napierała na nie:

Przywoływałem wspomnienia, które prześladowały nas w Młodości. Często podążały za nami w Dorosłość - przyjmując coraz bardziej rozmyte kształty - a teraz przemawiają do nas szeptem...

Wiatr targał kłęby mgły, przez które z mozołem przedzierał się księżyc. Przewidywał wszystko do końca.

III

Boże! Ciągle szedłem. Piaszczyste drogi doprowadziły mnie tam, gdzie wielokrotnie potykałem się i upadałem.

Przez gęstą mgłę słychać było morze ryczące niczym umierający olbrzym, uderzający co jakiś czas z mocą huraganu, odrywający fragmenty brzegu i połykający je w agonii...

...Zorientowawszy się, gdzie jest brzeg, wspinałem się coraz wyżej, a plażę za mną pochłaniał żywioł. Chwytałem się krzaków, korzeni, kamieni, zjeżdżałem w dół, znów sięgałem wyżej, uciekając poza zasięg niszczącej siły. Udało mi się dotrzeć tam, gdzie jęczały wiatry i nasilały swój odzew w stronę bestialskiego morza.

Rozdzielenie żywiołów! Ziemia, powietrze i woda walczące ze sobą, a później oddalające się od siebie w rytm uderzeń serca! a gdy już wspiąłem się najwyżej, zarzewie ognia przemknęło po sklepieniu niebios i zapaliło drzewo; ostatni z żywiołów dopełnił obrazu widzianego przez łzawiące oczy.

Zasłoniłem oczy ręką, potem powoli opuściłem ją i ujrzałem drzewo, które płonęło i iskrzyło się na wietrze, a także postać stojącego nieruchomo mężczyzny. Nie zwracał uwagi na to, co się dzieje. Był blisko, wpatrywał się w kierunku niewidocznego, oszalałego morza, a poły jego ciemnego płaszcza trzepotały targane wiatrem.

Podniosłem się z ziemi, kucnąłem, zasłoniłem twarz ręką i zacząłem zmierzać w jego kierunku.

- Allan! - krzyknąłem, rozpoznając go, gdy podszedłem bliżej. - Poe! - dorzuciłem.

Powoli odwrócił głowę w moją stronę, a na jego twarzy pojawił się smutny uśmiech.

- Perry. Jak dobrze, że przybyłeś. Coś mi mówiło, że przyjdziesz.

Podszedłem do niego. Jego płaszcz rozwiał się w moją stronę.

- Co to wszystko znaczy? - spytałem.

- Nadchodzi zagłada Ziemi, mój drogi Perry - odpowiedział.

- Nie rozumiem.

- Ziemia skażona przepychem jest oczyszczana, gdy fizyczna treść samego słowa jest oddzielana od pojęcia - powiedział. - Namiętności niespokojnych i bezbożnych serc są nieposkromione. Bezład niespełnionych marzeń ginie wokół nas.

Odgarnąłem włosy z oczu. Drzewo zatrzeszczało za nami, podkreślając smutek mgły. Kipiel morska huczała niczym grzmoty burzy.

- Pamięć o dawnej radości: czyż nie jest smutkiem obecnej chwili? - mówił dalej Poe.

- Być może - odparłem.

Widziałem go teraz wyraźniej. Zauważyłem, że wyglądał starzej ode mnie, chociaż był chyba w moim wieku. Miał więcej zmarszczek na twarzy i ciemne worki pod oczami. Sprawiało to wrażenie, iż patrzymy na siebie, będąc w różnych okresach życia.

- Myśl o przyszłym szczęściu - zasugerowałem - • może doprowadzić do równowagi ducha. Czy nie tak należy pojmować nadzieję?

Przyglądał mi się badawczo przez kilka chwil, następnie potrząsnął głową i westchnął.

- Nadzieja? - powtórzył. - To słowo też zostało wymazane z rzeczywistości, nieba i ziemi. Mój drogi Perry, wszystko się rozpada, w obliczu tego wszystkiego wyglądasz znakomicie.

- Allan... - zacząłem.

- Zwracaj się do mnie Poe - powiedział.

- Do diabła, Poe! - krzyknąłem. - o czym ty właściwie mówisz? Zupełnie cię nie rozumiem.

- Ukochany duch odszedł - odpowiedział. - w tej pustce rozsypuje się powłoka naszego świata. Ona odeszła, moja druga jaźń. Niestety! Największe zło złych czasów! To, co napełniało to miejsce, już nie panuje; znasz to imię, jak ja. Annie...

- westchnął i uniósł rękę.

Zwróciłem głowę we wskazanym przez niego kierunku, w stronę morza. Mgła rozeszła się i ponad poszarpanym brzegiem ujrzałem coś na kształt szarego mauzoleum, omywanego falami, które wyglądało, jak ukryte za szkłem.

- Jej grobowiec - dodał.

- Nie wierzę w to, co mówisz! - krzyknąłem i odskoczyłem od niego. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę klifu.

- Perry! - wołał za mną. - Wracaj! To nie ma sensu! Nie wiem, co się stanie ze mną, jeśli przydarzy ci się coś złego!

- Nie ma jej tam! - zawołałem. - Nie może tam być! Spadałem w dół, drąc swe ubranie i raniąc ręce.

- Perry! Perry! - wciąż krzyczał.

Wstrzymałem oddech, to zsuwając się, to spadając w kierunku piaszczystej plaży. Nagle stanąłem i zacząłem iść, mocując się z napierającym wiatrem i falami sięgającymi kolan. Szedłem uparcie do błyszczącego pomnika. Wciąż słyszałem, jak Poe stojący przed płonącym drzewem krzyczy. Nie byłem już w stanie rozróżnić jego słów; docierał do mnie jedynie wrzask.

Dopadłem ciężkich, żelaznych drzwi, chwyciłem za klamkę, otworzyłem je i wszedłem. Przemierzyłem mroczne wnętrze, a ciemna woda wirowała u mych stóp. Czarny kamienny sarkofag znajdował się na stopniu przede mną.

Był pusty. Chciało mi się śmiać i płakać zarazem. Chwiejnym krokiem ruszyłem do wejścia i krzyknąłem:

- Poe! Poe! Mylisz się! Tu jej nie ma! Poe! Poe! Nagłe uderzenie potężnej fali rzuciło mnie z powrotem do wnętrza grobowca.

Ocknąłem się na podłodze reprezentacyjnej kabiny, chociaż pamiętałem, że poprzedniego wieczora zasnąłem w koi należącej przedtem do Seabrighta Ellisona. Nie przypominałem sobie, żebym z niej wypadł, ani nie wiedziałem, jakim cudem moje ubranie przemokło i podarło się. Czułem piasek w butach, a ponadto ślady piasku na podłodze prowadziły od miejsca mojego spoczynku do środka kabiny, skąd właściwie zaczynały się. Przetarłem oczy i usiadłem. Ściągając samodziałową koszulę, zauważyłem liczne zadrapania na rękach. Przypomniałem sobie burzę, mauzoleum, krzyki Poego, który stał koło płonącego drzewa.

Szybko znalazłem coś do ubrania w jednej ze skrzyń i zacząłem się zastanawiać nad tym, co się wydarzyło. Miałem nadzieję, że Poe jest w dobrej formie. Byłem zaniepokojony zarówno objawami jego szaleństwa, jak i dziwnym rozwojem wypadków. Już od dawna zdawałem sobie sprawę z tego, że wydarzenia, w których uczestniczyliśmy, tworzyły rzeczywistość z jednoczesnym udziałem symboliki, cudów, tajemnych znaków. Byłbym zdolny ogarnąć problem pustego grobu, gdyby Annie leżała w stanie hipnotycznego snu. Ale było to coś więcej. Musiało być. Ostatniej nocy poznałem to zjawisko bardziej, niż ze słów, które wypowiedział Ellison. Ale dzielny alchemik i tak nie wiedział wszystkiego. Nie było nikogo, kto mógłby wszystko wyjaśnić, chyba że...

Zastanawiałem się. Ellison, zanim opuścił pokład, przedstawił mnie Ligei, kobiecie o ogromnych oczach i kruczoczarnych włosach. Jej niezwykła uroda zapierała dech w piersi. Chociaż po chwili od jej ujrzenia wiedziałem, że to nie jej wygląd tak na mnie zadziałał. Było to raczej coś w jej osobowości, coś wywierającego tak piorunujące wrażenie. Zrobiłem krok do tyłu i wziąłem głęboki oddech. Niesamowite doznanie ustąpiło. Ligeja uśmiechnęła się.

- Jest mi niezmiernie miło - powiedziałem, gdy Ellison wymienił moje nazwisko.

Jej głos był niski, hipnotyczny; słowa wypowiadane z akcentem podobnym do tego, którym mówił pewien rosyjski imigrant. Wpatrywała się w moje oczy z niezwykłą siłą.

- Oto człowiek, o którym wcześniej wspomniałem...

- Wiem - oznajmiła.

- ...i zgodził się zająć tą sprawą, którą pani już zna.

- Wiem - powtórzyła.

- Byłbym wdzięczny, gdy zechciała pani oddać do jego dyspozycji wszystko, czym możemy służyć.

Skinęła potakująco.

- Oczywiście.

- Trzeba przyznać, że miał bardzo wypełniony dzień -mówił dalej. - Wydaje mi się, że nie będziemy już go dziś niepokoić. Najlepiej byłoby poczekać z prezentacją do jutra. Wie już, że monsieur Valdemar jest w stanie uzyskać informacje niedostępne dla innych.

- Rozumiem - powiedziała.

- Ja nie - stwierdziłem - ale zgadzam się.

- Postaram się zebrać wszystkie dane potrzebne do żeglugi i przekażę je kapitanowi Guyowi, zanim zejdę z pokładu -rzekł.

- Cieszę się - odparłem - i w takim razie...

- ...może pan udać się na spoczynek - dokończył za mnie. - Pożegnam państwa, życząc powodzenia i dobrej nocy.

Mocno uścisnął moją dłoń.

- Żegnam i dobranoc - powiedziałem. Zwróciłem się do Ligei: - Do zobaczenia jutro.

- Tak.

Udałem się znów do mojej kabiny. Rzuciłem się na ogromne łoże. Zasnąłem natychmiast, leżąc na brzuchu i oddalając się od naszego morskiego królestwa, a teraz...

Do kabiny wdzierało się wystarczająco dużo światła, żebym mógł się ogolić. Nabrałem wody z dużego zbiornika w “laboratoryjnym” końcu pomieszczenia i po zakończeniu porannej toalety wylałem miskę przez okrągły bulaj. Wyszedłem następnie, szukając miejsca, gdzie podawano śniadanie, w mesie powiedziano mi, że posiłki mogą przynosić do kabiny oraz poinstruowano, jak wzywać służbę. Byłem już jednak w salonie, więc zdecydowałem się zostać i poczekać na jajecznicę z cebulą, grzanki i halibuta. Nocna gmatwanina snów, zamętu, zagadek, strachu odeszła ode mnie po kilku filiżankach wybornej kawy. Ostatnią zabrałem ze sobą na pokład, żeby mieć co sączyć, patrząc na zimne błyszczące fale, łagodne chmury w bezruchu przypominające białe wysepki na spokojnym niebieskim niebie. Słońce stało jeszcze nisko nad horyzontem. Wyglądałem zarysu lądu, skąd przenieśliśmy się na ten statek, ale nie dostrzegłem nic z żadnego kierunku. Sznur mew przeciął powietrze, zakłócając nasz spokój. Jednooki kucharz, Hiszpan zwany Domingo, krzyknął coś głośno (przekleństwa albo urywki jakiejś piosenki) i wyrzucił resztki śniadania za burtę. Mewy odpowiedziały mu wrzaskiem i szybko rozpoczęły poranną ucztę w spienionej wodzie. Przeszedłem w stronę dziobu, obserwując horyzont w poszukiwaniu śladów wielkiego i ciemnego “Evening Star”. Ale ten statek też musiał znajdować się poza zasięgiem widzianej rzeczywistości.

Zadygotałem z zimna i wypiłem kilka łyków parującej kawy. Postanowiłem, że następnym razem, gdy będę wybierał się na pokład tak wcześnie, założę coś cieplejszego. Chciałem zejść na dół, aby udać się do kabiny Ligei i po drodze oddać filiżankę do kuchni. Nagle natknąłem się na Dirka Petersa, który dotknął daszka swej czapki w szyderczym pozdrowieniu.

- Szanowanie, kapitanie Eddie. Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.

- Dzień dobry, panie Peters - odpowiedziałem.

- Wystarczy Dirk - odparł. - Ładny dzień, co?

- Doprawdy.

- Jak się pan czuje w nowej roli? - spytał.

- Trudno coś powiedzieć. Nie wydałem jeszcze żadnych rozkazów.

Wzruszył ramionami.

- Na razie nie ma takiej potrzeby - powiedział. - Chyba że nadejdzie jakieś niebezpieczeństwo. Pan Ellison już o wszystkim pomyślał.

- Ja też tak uważam - powiedziałem.

- Ma pan jakieś morskie doświadczenie? - spytał.

- Podróżowałem jako dziecko i nie cierpiałem na chorobę morską, jeśli o to chodzi.

- Dobrze - dorzucił, patrząc, jak coś ciemnego spada z takielunku, przechodzi przez pokład i staje koło niego.

Wyciągnął rękę i chwycił włochate ramię swego małpoluda, Emersona. Kreatura wydawała się zadowolona z tego gestu. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że byli nawet podobni do siebie. Nie twierdzę tak, żeby urazić mego wybawcę, który przyszedł mi z pomocą - uważam, że łatwiej wybaczyć wykroczenie przeciw prawdzie niż pięknu - ale brzydota jego fizjonomii była w pewnym sensie bardziej fascynująca od wzorców urody powielanych przez artystów. Jego wargi były cienkie, zęby długie i wystające. Na pierwszy rzut oka mógł wyglądać zabawnie. Przy kolejnym spojrzeniu bardziej upodabniał się do pogodnego demona. Rzeczywiście, jego twarz była wykrzywiona jakby konwulsyjnym śmiechem. Jaśniejsze plamy między zmarszczkami wyglądały na stare blizny. Była to przerażająca twarz szczególnie wtedy, gdy ktoś zdawał sobie sprawę, iż przejście od łagodności do okrucieństwa jest tylko kwestią percepcji, a nie ludzkiej woli - jakby sięgnięcie po ukryty klejnot, który nagle okazuje się osadzony w głowie węża. “Dobrze”.

- Co możesz mi powiedzieć na temat Valdemara? - spytałem.

Podniósł się i zaczął rozgarniać palcami bujną czuprynę, unosząc ją i demonstrując jako swoistą perukę. Zauważył moje spojrzenie, zrobił dziwny grymas i powiedział:

- Wyciąłem to ze skóry niedźwiedzia, który mnie zaatakował.

Później dodał:

- Valdemar, niech pan nigdy na niego nie patrzy. Przebywa w kabinie, zaraz koło pana.

W zachowaniu i manierach Petersa było coś marynarskiego, ale jeszcze silniej przebijał przez niego duch pogranicza.

- Pochodzisz z Zachodu? - zapytałem go. Potwierdził skinieniem głowy.

- Ojciec był traperem, handlarzem futer; moją matką była jakaś Upsaroka Injun z gór Black Hills. Polując przemierzyłem cały Zachód. Przeszedłem przez Colter's Heli i dotarłem do kanionu, który był tak ogromny, że pochłonąłby bez śladu całe Charleston.

Splunął przez reling i celnie trafił jakąś mewę.

- Byłem w Meksyku i na dalekiej północy, gdzie jasność trwała całe dnie.

Podrapał się pod pachą.

- Wszystko to poznałem zanim skończyłem dwanaście lat - dodał.

Słyszałem już wiele rozmaitych historyjek, ale tym razem sam wygląd autora i sposób opowiadania całkowicie przekonały mnie o tym, że wszystko, co usłyszałem, było prawdą. Kłamcy zależy na tym, aby słuchacze uwierzyli w jego słowa, gdyż chce wywołać odpowiednie wrażenie. Nie sądzę, aby Peters przykładał wagę do tego, co ktoś może sobie pomyśleć.

- a co z Valdemarem? - spytałem. - Słucham?

- Od jak dawna jest na pokładzie?

- Dokładnie nie wiem, sir - odpowiedział. - Dłużej ode mnie. Mówią, że jest kaleką i lubi podróże. Ale co to za przyjemność siedzieć ciągle w jednym miejscu!

- Myślisz, że jest w tym coś, o czym nie wiemy? Wzruszył tylko ramionami.

- Quien sabe? Przypuszczam, że to wszystko ma związek z lady Ligeją - dokończył swoją wypowiedź.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Jest coś dziwnego w tej kobiecie, jego opiekunce. Przypomina mi to pewnego szamana z plemienia Crow, którego kiedyś poznałem. Nazywał się Johny-Chodzi-z-Dwoma-Duchami. Najbardziej nawiedzony osobnik. Jak przemawiał do człowieka, to prawie widziało się za nim wszystkie duchy i słyszało dziwaczne odgłosy na wietrze. Ona jest podobna. Nie wiem, jak to inaczej wyrazić. Pokręciłem głową.

- w czasie spotkania z nią byłem zupełnie oszołomiony. Nie rozmawialiśmy długo. Jej wygląd był uderzający.

Mruknął coś pod nosem.

- Jest piękna i skryta - powiedział. - Proponuję nie zadzierać z nią. Mam przeczucie, że może być twardym przeciwnikiem.

- Jestem zwolennikiem zgody - odpowiedziałem. - Faktem jest, że wkrótce powinienem złożyć wizytę Valdemarowi.

- Kapitan też niedługo będzie chciał porozmawiać. Przypatrywałem mu się przez pewien czas i przytaknąłem skinieniem głowy. Nie wyglądało na to, że wie o roli Valdemara w planach Ellisona i traktował go bardziej jako zwyczajnego turystę. Rozważniej było zostawić ten temat, chociaż wcześniej czy później będę musiał się przekonać o tym, co wie a czego nie wie.

- Nie wiem, co zrobić najpierw? - myślałem głośno.

- Pal diabli, możesz spotkać się z kapitanem w każdej chwili - rzekł.

- Racja - przyznałem. - Kto wie, kiedy mi wypadnie stanąć przed naszym tajemniczym podróżnikiem, jeśli nie czuje się najlepiej? o której mam pójść?

- Słyszysz bicie dzwonu? - spytał.

- Tak, zupełnie nie wiem, co to oznacza.

- To tak zwane szklanki, oznaczają godzinę - wyjaśnił. - Wybija się je co pół godziny, od jednego uderzenia do ośmiu. Później od nowa. Jedna szklanka o ósmej trzydzieści, dwie o dziewiątej. Następnie będą trzy o dziewiątej trzydzieści. Możesz pójść przy trzech albo czterech szklankach. Daj mu trochę czasu na wstanie i dojście do siebie.

- Dziękuję - powiedziałem, wyciągając rękę.

Nie podał mi swojej ręki, ale za to Emerson złapał moją dłoń, ścisnął ją i potrząsnął. Gdyby tylko chciał, mógłby ją zgnieść jak wiązkę suchych gałęzi.

Peters przybrał złowieszczą minę i skinął głową.

- Jak byłbym ci potrzebny, Eddie, daj znać. Zasalutował kpiąco, zrobił zwrot i zszedł na dół. Emerson wyprysnął ku górze i zniknął za żaglem.

Trzy albo cztery szklanki. Dobrze. Zszedłem pod pokład, żeby wypić jeszcze jedną filiżankę kawy. Zanim wybiły trzy, miałem już dość kawy. Wróciłem do swojej kabiny i ponownie przejrzałem garderobę. Postanowiłem założyć białą koszulę i do tego krawat. Znalazłem również odpowiednią kamizelkę i kurtkę oraz przybory do czyszczenia butów. Dałem upust swym wojskowym nawykom.

Przeszedłem koło tajemniczej kabiny i zapukałem do drzwi Ligei. Otworzyła je natychmiast i ukazała się z nieśmiałym uśmiechem na twarzy.

- Oczekiwałam pana.

- Myślę, że tak - odpowiedziałem, siląc się na uśmiech.

Miała na sobie jakąś szarawą koszulę. Na palcach i przegubach dłoni nie znalazłem nawet śladów bogatej biżuterii z poprzedniego wieczora, którą jeszcze zachowywałem w pamięci. Jej obecność niosła coś osobliwego - jakby uderzenie pioruna, które już nastąpiło albo miało nadejść.

Nie zapraszała mnie do środka ani nie wychodziła na korytarz. Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę.

- Jest pan jeszcze bardziej niezwykły, niż początkowo sądziłam - odezwała się wreszcie.

- Tak? w jakim sensie?

- Geograficznym - odpowiedziała.

- Nie pojmuję.

- Nie pasuje pan do żadnego znajomego mi miejsca -powiedziała. - a wydawało mi się, że wiem o wszystkim. Musi pan pochodzić skądinąd.

- To by się zgadzało - stwierdziłem, nie chcąc zadrażniać sytuacji. - Ale zostawmy to już - dodałem - jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

Zmarszczyła brwi i przymrużyła oczy.

- Gdzie? - spytała.

- Gdzieś tam - powiedziałem.

Jej twarz przybrała bardziej pogodny wyraz i obdarzyła mnie szczerym uśmiechem.

- Wy Amerykanie macie poczucie humoru. Pan sobie wciąż żartuje, prawda?

- Tak.

Oparła się o futrynę. Zdawało mi się, że zakołysała przy tym biodrami.

- Czy teraz chciałby się pan spotkać z monsieur Valdemarem...? - spytała w taki sposób, jakby chciała zachęcić mnie do dokończenia zdania w innej tonacji.

- Tak.

- Dobrze - powiedziała, wskazując na drzwi na lewo, które znajdowały się między drzwiami do jej kabiny i mojej. - Proszę poczekać pod drzwiami.

Mówiąc to, zniknęła w swoim salonie i zamknęła drzwi. Usłyszałem odgłos zasuwy albo zapadki.

Zrobiłem to, co mi kazała. Podszedłem do drzwi i czekałem. Upłynęło trochę czasu, a następnie ktoś gwałtownie je otworzył. Przez uchylone drzwi nie widziałem niczego poza pustą czeluścią.

- Proszę wejść - usłyszałem jej głos.

- O, nic nie widzę.

- Proszę się nie martwić i zrobić to, co powiem. Przypomniałem sobie słowa Ellisona, który nakazał mi jej zaufać, zrobiłem ostrożnie dwa kroki, po których znalazłem się za progiem i wszedłem w ciemność. Drzwi zamknęły się za mną, usłyszałem odgłos rygla i znieruchomiałem.

- Można poprosić o trochę światła? - spytałem. - Nie mam pojęcia, gdzie się skierować.

Poczułem, jak ktoś wziął mnie za rękę.

- Poprowadzę pana - powiedziała łagodnym głosem. -Monsieur Valdemar jest w takim stanie, iż światło bardzo mu przeszkadza.

- Nawet mała świeczka? - zapytałem.

- Nawet mała świeczka.

Poprowadziła mnie do tyłu i na prawo. Po kilku krokach ścisnęła mi dłoń, a drugą rękę położyła na mojej piersi.

- Stop - powiedziała i dodała zaraz: - Tutaj, już dobrze. Proszę się stąd nie ruszać.

Zostawiła mnie i odeszła kilka metrów. Po chwili usłyszałem skrzypiący dźwięk otwieranych drzwi, który dochodził gdzieś z przodu. Później zapanowała cisza. Po paru minutach chrząknąłem. Nie zareagowała, więc spytałem:

- Wszystko w porządku?

- Ależ tak - odpowiedziała. - Proszę uzbroić się w cierpliwość. Nawiązanie kontaktu wymaga trochę czasu.

Nie byłem w stanie stwierdzić, co ona robi, ale wyczułem szelest krzątaniny. Po chwili doznałem dziwnego uczucia, które przypomniało mi poprzedni wieczór. Zauważyłem też nikłą smugę światła z prawej strony. Oczywiście, to drzwi łączące jej apartament z tym pomieszczeniem nie były całkowicie zamknięte. Usłyszałem szemranie. To ona przemawiała ściszonym głosem.

- Nie budźmy biedaka - powiedziałem. - Niech sobie odpoczywa. Przyjdę później.

- Nie. Czuje się znakomicie. Musi się tylko pozbierać, nic więcej.

Dobiegł mnie straszliwy jęk.

- ...Nie chciałbym, żeby zmuszać go do takiego wysiłku -dodałem.

- Nonsens. To mu pomaga. Podtrzymuje jego wolę, aby żyć. Po chwili znów jęki.

Przesunąłem się nieco do przodu, ponieważ moje oczy zaczynały przyzwyczajać się do ciemności. Miałem nadzieję, że mimo jej ruchów zauważę coś ciekawego, spoczywającego na łóżku. Znów ogarnęło mnie jakieś drżenie. Zanim o tym pomyślałem, ponownie rozległo się jęczenie i usłyszałem krzyki:

- Nie! Nie!... Zostaw mnie, proszę! Błagani!

- Czy jest pani pewna...? - zacząłem.

- Oczywiście. Zawsze tak się zachowuje, gdy go budzę. Taki już jest.

- Podobny nastrój sam odczuwam przed poranną kawą -powiedziałem. - Może powinniśmy zamówić dla niego śniadanie.

- Ooo! Ooo! - jęczał. - Umieram.

- Nie, nie ma ochoty na jedzenie czy picie. Monsieur, proszę wziąć się w garść. Jest tu pewien dżentelmen, którego chcę panu przedstawić.

- Proszę! Pozwól mi odejść... - dochodził z daleka zgrzytliwy głos. - Daj mi umrzeć.

- Monsieur, im więcej czasu będzie się pan opierał, tym dłużej będzie to trwało - oznajmiła.

- Już dobrze - powiedział w końcu. - Czego chcesz?

- Chcę przedstawić pana Edgara Perry, który dowodzi naszą wyprawą.

- Wyprawą... - powtórzył spokojnie.

- ...w pościgu za panami Goodfellow, Templeton i Griswold, którzy porwali kobietę o imieniu Annie.

- Widzę ją - powiedział - rozpaloną, jak kryształowy świecznik - przed nami. Nie jest z tego świata. Posługują się nią. Posługują się nią, żeby podążyć za inną osobą. Dajcie mi umrzeć.

- Von Kempelen - wymieniłem to nazwisko.

- Tak, ale nie wiem, dokąd zmierzają, bo jeszcze nie wiadomo, gdzie on jest. Dajcie mi umrzeć.

- Nie chcemy tej informacji właśnie teraz - odezwałem się, gdyż przyszła mi do głowy nadzwyczajna myśl, która spowodowała, że zacząłem powoli przesuwać się na prawo.

- Proszę mi powiedzieć, o ile pan może, jaki jest związek między Edgarem Allanem Poe a mną.

- Jesteście niejako tą samą osobą.

- Jak to możliwe? - zapytałem.

- Krzyżówka - odparł. - Biedny Poe, nigdy się nie dowie. Nigdy nie odkryje celu poszukiwań przez równiny i góry.

- Dlaczego nie?

- Chcę odpocząć!

- Proszę mi powiedzieć!

- Nie wiem. Jedynie Annie wie! Jestem martwy!

Zrobiłem jeszcze jeden krok na prawo, obróciłem się i kopnięciem otworzyłem drzwi. Światło wdarło się z kabiny Ligei. Zobaczyłem ją stojącą nad otwartą szkatułą, w której leżał przeraźliwie blady osobnik ze sterczącymi białymi wąsami kontrastującymi z czernią włosów. Miał otwarte oczy, ale gałki były wywrócone ku górze. Twarz była wykrzywiona, cofnięte wargi odsłaniały zęby. Język, nieco wystający, był czarny.

- O, Boże! - krzyknąłem. - On nie żyje.

- Tak i nie - powiedziała. - To szczególny przypadek. Wykonałem powolny ruch dłońmi i jego oczy zamknęły się.

Przymknąłem wieko.

- Cóż, wszyscy mamy jakieś zmartwienia - dodała. -Co by pan powiedział na herbatę albo haszysz?

- Nie ma pani czegoś mocniejszego? - spytałem, gdy wzięła mnie za rękę.

- Naturalnie - odparła, a ja rzuciłem spojrzenie za siebie i stwierdziłem ze zdziwieniem, że szkatuła, po zamknięciu, kształtem i wielkością przypominała olbrzymią skrzynię na butelki z winem i miała etykietę Chateau-Margaux z fioletowym lakiem.

Wskazała mi krzesło wyglądające na wygodne, na którym usiadłem. Zamknęła drzwi i przeszła w drugi koniec salonu. Otworzyła szafkę, i po chwili usłyszałem dźwięk przesuwanego szkła i odgłos wlewanego do naczyń płynu.

Wróciła za moment z wysoką szklanicą napełnioną błotnistą, zielonkawą cieczą z kawałkami liści i czegoś innego na powierzchni.

- Wygląda niczym błoto - powiedziałem, biorąc szklanicę do ręki. - i smakuje jak błoto - dodałem po spróbowaniu zawartości.

- To ziołowy tonik - wyjaśniła. - Działa uspokajająco. Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, a później wypiłem mały łyk.

- Valdemar naprawdę nie żyje? - spytałem.

- Tak, ale zapomina o tym. Jak sobie przypomni, to może to być nieco męczące.

- Kiedy i jak umarł? Wzruszyła ramionami.

- Miesiące, lata przed naszym przybyciem na pokład -powiedziała. - Dużo wcześniej, zanim go znalazłam.

Rozejrzałem się po jej kabinie zawieszonej jasnymi gobelinami, zarzuconej skórami i wschodnimi dywanami. Były tu też ciemne drewniane figurki, najpewniej afrykańskie, zdobione miedzianym drutem i jaskrawymi koralikami. Na jednej ze ścian wisiała para toledańskich szabel. Przy ogromnym przysłoniętym łożu stały nargile, w powietrzu unosił się ciężki aromat egzotycznych olejków. To wszystko przypominało mi wóz cygański, w którego wnętrzu kiedyś się znalazłem, żeby posłuchać wróżby z ręki. Zaprosiła mnie tam uszminkowana Cyganka. Ale tu było coś jeszcze. Peters miał rację. Prawie czuło się obecność duchów.

- Dlaczego Valdemar jest taki szczególny?

- Domyślam się, że brał udział w jakimś hipnotycznym seansie, będąc na łożu śmierci - wyjaśniła. - Został zatrzymany dokładnie w punkcie przejścia między życiem a śmiercią. Daje mu to wyjątkową umiejętność patrzenia w przyszłość. Jedynie doświadczony hipnotyzer da sobie z nim radę, gdyż on ciągle usiłuje przeniknąć w ciemność.

- a pani jest zapewne specjalistką w tym względzie? Potwierdziła skinieniem głowy.

- Zjawisko jest nieco kontrowersyjne tam, skąd ja pochodzę - powiedziałem.

- Tutaj jest częścią życia.

- Jestem pewien, że dwukrotnie czułem coś w pani obecności.

- Całkiem możliwe. Proszę dokończyć swój tonik, a potem zademonstruję panu to wszystko.

Połknąłem resztkę jednym haustem i odstawiłem szklankę.

- Jakoś to na mnie nie działa - stwierdziłem.

- Jest dość łagodne.

- Myślałem, że powiedziała pani, iż jest to mocny napój.

- Nie, to pan prosił o coś mocnego. Teraz zaczniemy. Wzniosła ręce. Sprawiały wrażenie, że iskrzą. Ponownie poczułem gorący impuls, łagodne mrowienie.

- Tonik to tylko wstęp.

- Jak to wszystko na mnie zadziała?

- Do końca nie wiem, jak będzie w pana przypadku. Czego pan oczekuje?

- Chciałbym po prostu uciec od samego siebie na jakiś czas.

Uśmiechnęła się, wyciągnęła ręce i opuściła je. Czułem jakby nagle obmyła mnie gorąca fala. Przechyliłem się do tyłu na krześle i poddałem się temu uczuciu. Wykonała te same ruchy rękami, a ja usiłowałem całkowicie się zrelaksować, żeby ciepło przepłynęło przeze mnie. To, co kiedyś robiła Cyganka, było zupełnie inne.

Pierwsze wrażenia były miłe, ale w miarę upływu czasu i zabiegów Ligei doznawałem uczucia pewnego odrętwienia. Ciało oddzielało się od świadomości. Później zauważyłem, że mój umysł pracuje ospale i niemrawo. Wszystko to było połączone z taką euforią, że nie opierałem się postępującemu letargowi.

Jej dłonie powoli przesuwały się wokół mnie.

- Wprowadzę pana w stan głębokiego relaksu. Po przebudzeniu będzie się pan czuł całkowicie odprężony.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale dałem spokój. Jeszcze raz wykonała tajemne ruchy i przestałem odczuwać swe ciało. Jedynym wyjątkiem były oczy, z ledwością udawało mi się mieć je otwarte, w końcu zamknęły się. Cienie jej rąk docierały do mojej świadomości, a później oddalałem się - unosiłem się w biel, niesioną w powietrzu, przeistaczającą się w śnieg, wpadającą...

...Nagle poczułem się nieswojo, bolał mnie brzuch. Podniosłem ręce, żeby pomasować skronie. Otworzyłem oczy. Leżałem w łóżku obłożony poduszkami. Wytarty koc okrywał mnie od pasa w dół. Opuściłem ręce, które drżały lekko. Przysłuchiwałem się śpiewom drozda dochodzącym z zewnątrz. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że znajduję się w małym i dość ubogim pokoiku. Co się działo? Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się tu znalazłem...

Na stole przy łóżku leżała jakaś kartka. Wziąłem ją do ręki. Była zaadresowana do Poego. Zaintrygowany coraz bardziej przeczytałem ją z nadzieją, że znajdę rozwiązanie zagadkowej sytuacji.

Richmond, 29 września 1835

Drogi Edgarze,

Chciałbym dołożyć wszelkich starań, aby móc najbardziej odpowiednimi słowami wyjaśnić wszystko. Nie jestem w stanie używać wyszukanego języka, stąd muszę zadowolić się zwyczajną, prostą przemową.

Głęboko wierzę, że szczerość przebija przez twoje obietnice. Ale, Edgarze, boją się, że gdy znów zaczniesz przemierzać te ulice, wrócisz do swego nałogu, nawet jeśli on odbiera ci zmysły. Bytem przywiązany do ciebie - i nadal jestem - i chętnie powiedziałbym: wróć! gdyby nie obawa, że ponownie szybko się rozstaniemy.

Gdybyś zechciał zatrzymać się u nas lub u kogoś, gdzie nie używa się żadnych trunków, przekonałbym się, że jest jeszcze dla ciebie nadzieja.

Jeśli natomiast udasz się do gospody albo gdziekolwiek indziej, gdzie podaje się te napoje, grozi ci niebezpieczeństwo. Przemawia tu moje doświadczenie.

Edgarze, jesteś obdarzony zaletami i zdolnościami - powinieneś szanować je, tak jak i siebie. Naucz się szacunku dla samego siebie, a wkrótce przekonasz się, że będziesz szanowany.

Porzuć na zawsze butelkę i biesiadne towarzystwo.

Powiedz mi, czy jesteś zdolny do tego i napisz, że postanowiłeś na dobre odrzucić wszelkie pokusy.

Jeśli powrócisz do Richmond i zaczniesz u mnie pracę, musisz przyjąć do wiadomości, że wszelkie zobowiązania z mojej strony ustaną, gdy się upijesz.

Każdemu, kto pije przed śniadaniem, grozi niebezpieczeństwo paskudnego nałogu. Nikt, kto tak postępuje, nie może myśleć o solidnym wypełnianiu swoich obowiązków zawodowych.

Przemyślałem poważnie sprawę rękopisu i doszedłem do wniosku, że najrozsądniej będzie nie uwzględnić jego pierwotnej postaci. Nie byłbym zdziwiony, gdyby po rozesłaniu okazało się, że Cooper wniesie przeciwko mnie skargę o zniesławienie.

Był co prawda gotów do druku od trzech dni, ale tyleż samo czasu zabrały mi przemyślenia i podjęcie decyzji.

Szczerze oddany T. W. White

Kartka wypadła mi z ręki. Nigdy nie czułem się tak osłabiony. Mimo wszystko z wysiłkiem wstałem. Przeszedłem przez cały pokój do lustra i zacząłem się sobie przyglądać - niby moja twarz: oczy zaczerwienione, wymizerowany. Potarłem ponownie skronie. Cóż, biedny Poe wypił za dużo i teraz cierpi.

Jak to się stało, że przyoblekłem się w jego ciało?

Przypomniałem sobie powolne ruchy rąk Ligei wokół mojego ciała, które miały zapewne jakiś wpływ na to wszystko. Pamiętałem Valdemara, Petersa, Ellisona i ostatnie spotkanie z Poem. Czy sądził, że Annie nie żyje? Może to było powodem jego nieszczęsnego stanu?

Gdyby tak było, może pozostawienie mu jakiejś wiadomości przyczyniłoby się do poprawy? Szukałem przyborów do pisania.

- Eddie! - z sąsiedniego pokoju doszło do mnie wołanie starszej kobiety.

Postanowiłem nie odzywać się.

- Eddie! Wstałeś?

O, jest na małym stoliku przy oknie. Pióro, kałamarz. Chciałem szybko po nie sięgnąć. Papier, gdzie jest papier? Ten człowiek pracuje w redakcji, musi mieć papier. Szuflada okazała się pusta.

- Eddie, może herbaty?

Musi być w pudełku pod stołem. Przewróciłem się o jedyne krzesło w tym pokoju.

Jak zacząć? Muszę nawiązać do wspólnej znajomości z Annie.

Ile razy widziałeś dziewczynę, to znaczy...” Tylko tyle udało mi się napisać. Potem opadłem z sił. Odłożyłem pióro. Ledwie mogłem utrzymać głowę. Usłyszałem, że ktoś z tyłu otworzył drzwi. Ciekawość nakazywałaby, żeby się odwrócić i zobaczyć, ale byłem zbyt słaby. Osunąłem się.

- Eddie! - krzyknęła.

Znów traciłem poczucie swego ja, odpływałem gdzieś, unosiłem się w dal. Jej głos zupełnie zanikał. Moje mięśnie odrętwiały i cała rzeczywistość zszarzała. Później coś zakłóciło moją jaźń i oczy przysłoniły mi cienie.

Po długiej chwili westchnąłem i spojrzałem w górę. Zobaczyłem nad sobą twarz Ligei; zmarszczone brwi wyrażały zaniepokojenie. Badawczo mi się przyglądała.

- Jak się pan czuje? - spytała.

Potrząsnąłem głową i złapałem się za brzuch. Uczucie zgagi po przepiciu zupełnie minęło.

- Dobrze - powiedziałem przeciągając się. - Co się stało?

- Nie pamięta pan?

- Pamiętam, że byłem gdzieś indziej, pod postacią kogoś innego.

- Czyją?

- Edgara Allana Poe.

- Tego, o którego pytał pan monsieur Valdemara? Potwierdziłem skinieniem głowy. - Założę się, że on był w moim ciele, gdy mnie tu nie było.

Tym razem ona potwierdziła.

- Tak - powiedziała - i był albo pod działaniem narkotyku, albo pijany lub szalony. Trudno było zapanować nad nim i odesłać go.

- Dlaczego przyszedł? Czy taka zmiana często się zdarza?

- Nigdy przedtem nie widziałam ani nie słyszałam o takim przypadku - stwierdziła. - To dziwny człowiek, zupełnie jak bym zaklinała jakiegoś złego ducha.

- Wypytywał o Annie - mówiła dalej - i powiedział, że jego uczucia to lutnia. Jeśli nie jest szalony, to musi być poetą. Zastanawiam się jednak, czy to, co doprowadziło go do takiego przeistoczenia, jest w nim czy w panu?

Wzruszyłem ramionami.

- Chwileczkę. Czyż monsieur Valdemar nie powiedział, że stanowicie w pewien sposób jedną osobę? To wyjaśniałoby całą metafizykę sytuacji.

- Metafizyka nie służy do wyjaśniania rzeczywistości -powiedziałem. - Nie jestem ani szalony, ani poetą. Moje serce to nie instrument muzyczny. Uważam, że jestem w niewłaściwym świecie, biedny Poe też. Nie wiem, jak to się dzieje, ale ten, za którym podążamy, ma coś wspólnego z tym wszystkim.

- Rufus Griswold?

- Myślę, że tak, z pewnością tak. Zna go pani?

- Spotkaliśmy się kiedyś w Europie, dawno temu. Jest groźny - na wiele sposobów.

- Rozumiem, że jest kimś w rodzaju alchemika.

- Powiem więcej, czarnoksiężnika o tajemnej sile perswazji, która nie jest mi znana.

- Ellison sądzi, że wkroczył w związek między Poem, Annie i mną, żeby spowodować powstanie obecnej sytuacji i przechwycić Annie jako swego przewodnika, usuwając nas ze światów, w których istniejemy.

Rozłożyła ręce i spojrzała na mnie.

- Trudno powiedzieć, ale wydaje mi się to fascynujące. Czy mogę spróbować dowiedzieć się o tym czegoś więcej?

- Proszę. Wstałem.

- Jednak... - zaczęła.

- Tak?

- Chciałabym rozmawiać z monsieur Valdemarem codziennie o tej samej porze. Taki stały porządek nie zaszkodzi mu.

- Nie?

- Nawet umarłym potrzebne są pewne stałe przyzwyczajenia - wyjaśniła. - Pan, jako dowódca wyprawy, powinien w tym uczestniczyć.

- Chyba tak - przytaknąłem - chociaż... szkoda...! -Podszedłem do drzwi i zatrzymałem się. - Dziękuję za wszystko. Do zobaczenia na lunchu.

Skinęła głową.

- Ja jem wszystkie posiłki właśnie tutaj - powiedziała. -Może pan oczywiście czasem zjeść ze mną.

- Czasem - odpowiedziałem i wyszedłem. Korytarzyk wypełnił się nagle białymi płomieniami.

- Perry, tędy - zawołał ktoś znajomy.

Był to głos tej jedynej, ruszyłem poprzez ogień. Nawet żywi potrzebują nieco spokoju i ciszy, pomyślałem, przez chwilę zazdroszcząc Valdemarowi.

IV

...Pędziłem korytarzem wypełnionym ogniem, niczym tunelem w srebrnej toni albo lodowej grocie. Annie przywoływała mnie. Miałem wrażenie, że jest bardzo blisko, za rogiem. Minąłem narożnik, pobiegłem ku górze, znów zakręt, jasność migotała - prawie pulsując - przybliżając Annie, której jednak nie mogłem dosięgnąć. Kolejna wspinaczka ku górze... jeszcze wyżej...

- Annie! - krzyknąłem w pustkę. - Gdzie jesteś?

- Tam, gdzie zawsze - odpowiedziała wysokim głosem. - Na plaży.

- Nie mogę cię odnaleźć. Zgubiłem się - krzyczałem. Nagle płomienie rozstąpiły się. Natychmiast zostałem porwany do tamtego dnia, dawno temu. Nie byłem zaskoczony tym, że Annie, jako mała dziewczynka, stoi przy stosie gałęzi, trzymając błyszczącą muszelkę w dłoni, a za nią widnieje ogrom falującego oceanu.

- Annie! Co się stało?

- To Eddie, Edgar Allan...

- Poe - dokończyłem.

Na moment przybrała grymas niezadowolenia, a potem skinęła głową.

- Tak - potwierdziła. - Też Poe. Ale on nas odrzuca. Odchodzi. To smutne.

- Nie rozumiem. Co mogę zrobić? - spytałem.

- Porozmawiaj z nim. Powiedz, że...

Płomienie na nowo połączyły się w jedno, zasłoniły jej obraz.

- Annie!

- Nie mogę zostać - usłyszałem jej słabnące wołanie.

- w jaki sposób mogę ci pomóc?

Poczułem pulsowanie w dłoniach, a potem ziemia poczęła usuwać mi się spod nóg, ramiona naprężyły się z wysiłku, a płomienie trzepotały, wydając dźwięki.

- Annie!

Odpowiedział mi tylko krzyk ptaków. Mógł to być również trzask pioruna zapowiadający radykalną zmianę. Nagle uświadomiłem sobie, że płomienie to tylko łopoczący na wietrze żagiel, a pulsowanie moich dłoni spowodowane jest kurczowym trzymaniem liny pobliskiego masztu. Moje stopy spoczywały na innej linie, która przenosiła kołysanie statku. Znajdowałem się dość wysoko nad pokładem i z bojaźnią chwyciłem linę mocniej. Zawsze odczuwałem lęk wysokości, tym bardziej teraz, o poranku, kiedy wiatr zwiastował nadchodzący sztorm.

Usłyszałem głośne cmoknięcie ł spojrzałem w lewo. To Emerson wychylił się w moją stronę, przywarł do masztu, wyciągnął dłoń i chwycił mnie za rękę. Powoli dochodziłem do siebie, nie trzymałem już liny tak kurczowo. Czułem siłę tego potwora, ale działał na mnie uspokajająco. Postawiłem nogi na drewnianej belce, objąłem maszt i przez chwilę czekałem, aż ustanie zawrót głowy. Bardziej przestraszyłem się położenia, w którym się znalazłem, niż samego wysiłku, który musiałem włożyć, żeby się tam znaleźć.

Mruknąłem coś w podzięce Emersonowi, który musiał zrozumieć, że czuję się bezpieczniej. Puścił mnie i zniknął. Ostrożnie zszedłem nękany nawrotami obrazów z dzieciństwa.

- Panie Perry - usłyszałem znajomy głos - jestem pod wrażeniem sumienności, z jaką wypełnia pan obowiązki dowódcy wyprawy. Gdybym wiedział, że zamierza pan dokonać inspekcji statku, z całą przyjemnością przydzieliłbym panu kogoś do pomocy albo sam dotrzymałbym panu towarzystwa. Nie przypuszczałem, że szczur lądowy może tak przykładać się do morskiego rzemiosła.

Splotłem dłonie na plecach, chcąc ukryć ich drżenie, i powoli ukłoniłem się.

- Dziękuję, kapitanie Guy - odparłem. - To nie inspekcja, a raczej zaspokojenie mojej ciekawości.

Uśmiechnął się.

- Jest pan człowiekiem rozważnym. Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany tym, co pan zobaczył.

- Oczywiście, zrobiło to na mnie bardzo dobre wrażenie.

- Chciałem zaprosić pana na lunch w mojej kabinie, gdy wybije osiem szklanek. Chciałbym, żebyśmy bardziej się poznali i porozmawiali o czekającej nas podróży.

- Znakomity pomysł - przyznałem. - Bardzo dziękuję i do zobaczenia.

Wróciłem do swojej kabiny, żeby odpocząć i przemyśleć to, co się wydarzyło. Rozciągnąłem się na dużej koi, patrząc bezmyślnie na pojemniki z kolorowymi płynami, które stały na stole laboratoryjnym w końcu pomieszczenia, i dumając o tym, że Valdemar leży zaraz za ścianą. Myślałem też o zdarzeniach z ostatnich paru chwil, od kiedy to tempo mego życia stało się szybsze. Nasuwały się pytania, których nie byłem w stanie sprecyzować z racji zmęczenia, przestrachu, rozproszenia myśli. Jak silny jest przeciwnik i w czym tkwi jego moc, że udaje mu się przenosić Poego, Annie i mnie ze świata do świata, tak jak to zrobił? Jak potężna jest Ligeja? i wreszcie, co najważniejsze dla mnie: dlaczego wszystkie zwyczajne przeżycia, które dotyczyły mnie, Poego i Annie tak nagle odmieniły się co do charakteru, częstości i intensywności? Od początku nie rozumiałem ich mechanizmu, a teraz tym bardziej nie wiedziałem, jak pojąć te nowe wydarzenia. Ostatnie z nich, po którym zawisłem gdzieś na takielunku, intrygowało mnie najbardziej, w naszych wszystkich spotkaniach byliśmy zawsze w jednym wieku. Czy czas także podlegał tajemnym manipulacjom? a jeśli tak, to dlaczego przydarzyło się to akurat nam?

Zapadłem w sen, zanim zdążyłem wszystko pojąć. Kiedy się obudziłem, nie pamiętałem już odpowiedzi na stawiane sobie pytania. Obudził mnie dźwięk dzwonu. Nie zorientowałem się, ile było uderzeń. Wyszedłem z kabiny, żeby się o tym przekonać.

Przy zejściu pod pokład spotkałem Dirka Petersa, który palił cygaro. Emerson jak zwykle w takiej sytuacji wynurzał się z cienia, sięgał po to cygaro, zaciągał się raz i zwracał je Dirkowi.

- Panie Eddie, to było osiem szklanek - powiedział -a jeśli szuka pan kabiny kapitana, to jest tam.

Wskazał mi drogę, używając do tego celu tlącego się cygara, które Emerson znów skwapliwie chwycił.

- Pierwsze drzwi? - spytałem.

- Drugie - odpowiedział. - Słyszałem, że zaplątał się pan w takielunku.

- No, nie jest to cała prawda - odparłem, nie mając zamiaru pytać go, czy rozmawiał już o tej całej historii z Emersonem. Zaśmiałem się tylko.

- Muszę iść. Dziękuję.

Owłosiona ręka z cygarem pomachała mi na pożegnanie.

Kapitan Guy przywitał mnie serdecznie małym kieliszkiem wina. Steward, który nas obsługiwał, wyszedł, jak tylko skończył nakrywać do stołu.

- Szanowny panie Perry - zwrócił się do mnie, napełniając ponownie kieliszki - postanowiłem oprowadzić pana po statku, jak tylko skończymy posiłek.

- Dziękuję, sir. Nie musi pan...

- Cała przyjemność po mojej stronie. Pan Ellison mówił, że dostarczanie informacji o trasie naszej podróży nie będzie dla pana żadnym problemem.

- To prawda - przyznałem, gdy zaczęliśmy jeść. -Mam nadzieję, że nie będzie z tym trudności - dodałem, widząc, że spojrzał na mnie.

- Poznał pan tajemniczego monsieur Valdemara?

- Tak.

- Jest to ktoś w rodzaju głównego rachmistrza, nieprawdaż?

- Nie jestem tego pewien - odpowiedziałem. - Nie rozmawialiśmy na takie tematy.

- Cóż, po prostu zakładam, że używa zawiłych i niezrozumiałych wzorów do określania pozycji drugiego statku.

Potrząsnąłem głową.

- Nie - powiedziałem i zająłem się jedzeniem.

- Pan Ellison naradzał się z nim długo, zanim opuścił pokład. Powiedział mi następnie, że mamy dotrzeć do miejsca, które leży gdzieś w południowej Francji. Dodał też, że pan przekaże więcej szczegółów, gdy będą niezbędne dla żeglugi.

- Zgadza się - odparłem.

- Czy monsieur Valdemar nie potrzebuje niczego?

- Nie sądzę.

- Nie posyłam mu żadnego jedzenia do kabiny.

- Jest na specjalnej diecie. Ligeja zajmuje się wszystkim.

- Rozumiem. Proszę mnie jednak powiadomić, gdyby czegoś potrzebowali.

- Oczywiście.

- Bardzo ciekawa osoba. Musi mieć wiele dziwnego do powiedzenia.

- z pewnością, chociaż nic jeszcze nie słyszałem. Jedliśmy w milczeniu, wreszcie zapytał:

- Czy może mi pan powiedzieć, kiedy będzie miał pan jakieś instrukcje w sprawie dalszej żeglugi?

- Kiedy będą panu potrzebne?

- Jeszcze przez pewien czas mogę się bez nich obejść.

- Proszę mnie powiadomić, kiedy przyjdzie pora. Uśmiechnął się zdawkowo, a następnie skierował rozmowę na sprawy pogody i żeglugi. Po skończeniu posiłku, zgodnie z obietnicą, obeszliśmy razem cały statek.

Tamtego dnia wieczorem obserwowałem burzę. Grzmoty i błyski dochodziły z południa. Stałem na głównym pokładzie, patrząc na rozgwieżdżone niebo. Burza nadeszła, niczym ogromny owad, przez bezkresne morze. Chłodna bryza i coraz mocniejsze fale atakujące kadłub zwiastowały sztorm. Statek kołysał się; uderzeniom pioruna towarzyszył wiatr. Gwiazdy spadały w ciemną otchłań, która stopniowo pokrywała się niezmierną ilością świecących punkcików. Zastanawiałem się, czy w świecie twórczości Poego też jest burza, która dodatkowo nakłada się na jego alkoholizm.

Nagle z nieba spadł oślepiający błysk, a po nim ogromny huk rozdarł powietrze. Gwałtowna ulewa zabębniła o pokład. Popędziłem w stronę schodów, ale deszcz zdążył mnie niemal przemoczyć, zanim tam dotarłem.

Przez kilka kolejnych dni odwiedzałem Valdemara, zgodnie z ustaleniami. Ligeja otwierała szkatułę, nie zachowując już przede mną żadnych tajemnic, w pomieszczeniu było kilka świeczek albo mała lampka olejowa, które rzucały migotliwe światło na woskową skórę mężczyzny. Odprawiała nad nim swój hipnotyczny rytuał do czasu, gdy zaczynał lamentować, jęczeć, wzdychać czy wrzeszczeć. Oznaczało to nawiązanie z nim kontaktu. Zwykle przy takiej okazji ja też czułem, jak prądy, niczym woda, płyną przeze mnie. Później zaczynała się rozmowa:

- Na miłość boską, puśćcie mnie! Jestem nieżywy, słyszycie? Nie macie litości? Zostawcie mnie!

- Jaka będzie dziś pogoda? - pytałem.

- Słonecznie. Wiatry południowo-wschodnie. Trzydzieści węzłów. Przelotne opady wczesnym popołudniem. O,- to już agonia.

- Trochę deszczu jeszcze nikomu nie zaszkodziło - zauważyła Ligeja. - Czy już można stwierdzić, dokąd zmierza von Kempelen?

- Francja albo Hiszpania. Nic więcej teraz nie mogę powiedzieć. Odchodzę, więznę na granicy ducha i materii!

- Co stało się z Królestwem Niderlandów? Wspomniał pan o tym, gdy ostatnio zadawałem pytania.

- Prawdopodobnie zniknęło, ale mówię wam, że ja nie żyję.

- Ja również nie mam dziś najlepszego samopoczucia. Czy Griswold, Templeton i Goodfellow zdają sobie sprawę, że ich ścigamy?

- Tak. O! o! o!

- Czy zaplanowali już coś, co stwarzałoby niebezpieczeństwo dla nas?

- Uważam, że mogą mieć takie zamiary, ale nie jestem w stanie przeniknąć ich myśli. Dotychczas nie zrobili niczego, co byłoby dla was zagrożeniem.

Dolna szczęka opadła mu i odsłoniła opuchnięty, czarny język i długie, żółte zęby.

- Pospieszcie się! Szybciej! Wprowadźcie mnie w sen albo zbudźcie mnie! Szybko! Jestem nieżywy!

- Spokojnych snów - powiedziała Ligeja, przesuwając nad nim ręce, i zamknęła wieko.

Kiedy indziej rozmawialiśmy o innych sprawach:

- Dzień dobry, monsieur Valdemar - powiedziała. -Jak samopoczucie?

- O! To już agonia!

- Zastanawiałem się nad sprawą alternatywnych światów - powiedziałem. - Mam wrażenie, że jest ich wiele i przy tym nieco, a może bardzo, różnią się między sobą.

- Nie zaprzeczam. Proszę, oszczędźcie mnie! Dajcie mi żyć albo umrzeć! Ale nigdy już więcej tych porannych horrorów!

- Zastanawiałem się również nad sposobem przenoszenia osoby z jednego takiego świata w drugi.

- Po pierwsze, trzeba znaleźć jak najbardziej podobnych do siebie osobników w tych tak odmiennych światach, między którymi istnieje jednak pewien rezonans.

- Jak szukać takich osób?

- Trzeba posługiwać się specjalnym detektorem...

- Niech go pan opisze.

- Jest to osoba, która nie jest ani żywa, ani martwa, ale trwa między tymi dwoma stanami, i może być skierowana w odległe obszary świadomości.

- Brzmi to jak pana własna charakterystyka.

- Bo tak jest.

- Czy chce pan powiedzieć, że brał pan udział w naszym przechodzeniu między światami?

- Nie. Służyłem jedynie znalezieniu odpowiednich osób.

- Znalazł pan Poego, Annie i mnie dla Griswolda i jego towarzyszy?

- Tak.

- w jaki sposób?

- Tego nie da się opisać. Trzeba tego doświadczyć. Błagam...

- Niech go pani wprowadzi w sen.

Po pewnym czasie, innego szarego, niespokojnego dnia, gdy morze pokrywały białe, spienione fale, a pokład pod stopami wyczyniał harce, znów rozmawialiśmy z Valdemarem:

- Dzień dobry, monsieur Valdemar. Coś ciekawego?

- Pani, uwolnij mego ducha i złóż me śmiertelne szczątki w odmętach wód.

- Pan Perry chciałby o coś zapytać.

- Nie zabiorę panu dużo czasu tym razem, panie Valdemarze. To, co powiedział pan kiedyś, zaprząta moją uwagę. Jeśli ludzie Griswolda wykorzystali pana do tego, aby nas znaleźć, to czym się posłużyli, żeby spowodować nasze fizyczne przemieszczenie z jednego świata do drugiego?

- Potrzeba do tego celu osoby o wielkiej mocy, osoby, która mogłaby być wykorzystana do stworzenia metamiejsca, obszaru spotkania waszej trójki.

- Annie? Pan nas odnalazł, a Annie została nakłoniona, żeby spowodować przejście?

- Właśnie tak. Gdyby pan zechciał, szanowny panie...

- Nie mam w tej chwili żadnych dalszych pytań. - Ligeja dała mi znak ruchem rąk. - Życzę miłego dnia, monsieur.

Statkiem zakołysało niespodziewanie właśnie wtedy, gdy zamykała wieko szkatuły. Opadło na dół z ogromnym hukiem. - Czy miałby pan ochotę na herbatę albo napój ziołowy? -spytała.

- Bardzo proszę. Następnego dnia.

- Miło powitać pana, monsieur Valdemar.

- Jeśli litość nie jest obca twej duszy...

- Jak dobrze, że przemawia pan z taką jasnością. Edgar chciałby jeszcze o coś zapytać.

- Tak - włączyłem się. - Nie pojmuję, jak można było namówić Annie do przeprowadzenia przemian, o których pan mówił; przecież to obróciło się przeciw niej.

- Sprawił to doktor Templeton - wprawny hipnotyzer.

- Sprawa jest dla mnie wciąż niejasna. Jeśli jej zdolności w tej dziedzinie są tak wielkie, jak to możliwe, że zwykłemu hipnotyzerowi udało się nad nią zapanować? a jeśli jest od niej potężniejszy, to do czego jest im potrzebna?

- Porównywanie tych osobowości jest jak przyrównywanie światła świecy do blasku ciał niebieskich. Doktor zdołał jednak wywrzeć swój wpływ poprzez działanie na nią w okresie, gdy była jeszcze prawie bezbronna, w dzieciństwie.

- Jak to zrobił?

- Po znalezieniu jej można było wykorzystać detektor do przekazania energii hipnotycznej doktora Templetona do żądanego okresu jej życia.

- Pana użyto do skupienia na niej jego prądów?

- Tak jest.

- Sam czas nie stanowi bariery dla wrażliwości na bodźce?

- Czas to przestrzeń, czy przestrzenie, pośród światów. Przeszłość jest prostsza od tego, co nadejdzie.

Czułem, że zaczynam się chwiać, ale nie z powodu kołysania statku. Wystawiłem rękę, żeby oprzeć się o mary, straciłem równowagę i uderzyłem o jego ramię. Było twarde jak drewno.

- Nie zyska się niczego, uderzając trupa - zauważył.

- To niechcący, bardzo przepraszam.

W myślach przesuwały mi się obrazy szczęśliwego dzieciństwa. Niezależnie od tego, jak złożone zadałem pytanie, otrzymywałem prostą, krótką odpowiedź.

- Chce pan powiedzieć, że doktor Templeton, posługując się panem, doprowadził do tego, iż obecność Annie umożliwiła tę zamianę?

- Tak.

- Manipulowano życiem trzech osób z powodu chciwości. Nie było odpowiedzi, ale zdałem sobie sprawę, że właściwie nie zadałem pytania.

- Wszystko po to, żeby teraz ściągnąć tu Annie i tropić alchemika i jego tajemnicę?

- Na razie służy takim celom.

- Co znaczy “na razie”?

- Będą wkrótce potrzebować dużo pieniędzy. Annie jest więc chwilowo narzędziem w ich rękach. Później jej rola będzie inna.

- Jaka?

- Moc zostanie jej zabrana, oddzielona od jej osobowości i posłuży jako składnik w Wielkim Dziele.

- Co stanie się z jej osobowością?

- Jest złożona w ofierze.

- Nie mówi pan tego poważnie.

- Nie może być inaczej - powtórzył. - Sir! Co pan chce osiągnąć, uderzając trupa! Proszę mnie zostawić w spokoju!

- Idź do diabła!

- Nie jest to dla mnie bynajmniej nieznane. Poczułem rękę Ligei na swoim ramieniu.

- Proszę odejść - powiedziała.

Zorientowałem się wreszcie, że wyciągnąłem go prawie do połowy z jego szkatuły i potrząsałem nim. Ligeja przesunęła drugą rękę po moim kręgosłupie i poczułem ciepło, które przeze mnie spłynęło. Puściłem Valdemara, a on zsunął się do skrzyni.

- Tak, tak - powiedziałem.

Nakryła go wiekiem i wyprowadziła mnie. Przyszedłem znów następnego dnia, gdyż jego odpowiedzi rodziły kolejne pytania.

- Bonjour, monsieur Valdemar.

- o pani, zwracam się do ciebie, cierpiąc w Świątyni Bólu.

- z pewnością przyda się panu nieco wytchnienia. Eddie ma jeszcze kilka dodatkowych pytań.

- To fakt - powiedziałem. - Nie pytałem o to wcześniej, ale - jak pana, powiedzmy, szczątki dostały się w posiadanie pana Ellisona, jeśli należały poprzednio do Griswolda i służyły temu wszystkiemu, o czym pan opowiadał?

- Pan Peters i Emerson zdołali mnie porwać sobie znanym sposobem.

- Czy Griswold wie. że jest pan u nas?

- Tak.

- Nie próbował pana odzyskać?

- Mając Annie, już mnie nie potrzebuje.

- Czy ona potrafi zrobić to wszystko, co pan?

- Brakuje jej mojego wyjątkowego spojrzenia w przyszłość, ale dostarcza mu potrzebnej inteligencji astralnej.

- Jak w ogóle trafił na kogoś takiego, jak pan?

- w dobrym stanie zdrowia i ducha.

- Nie rozumiem.

- Pytał pan, jakim mnie znalazł.

- To on pana odmienił?

- Tak.

- O, to znaczy...

- Doprowadził mnie na granicę śmierci i tam mnie zatrzymał.

- Przepraszam, nie pojmowałem tego.

- Proszę mnie uwolnić, dać mi umrzeć!

- Nie mogę. Potrzebujemy pana.

Cofnąłem się i rozejrzałem wokół. Ligeja odesłała go tam, gdzie jego miejsce między seansami. Zgasiliśmy świece.

- Kawy albo herbaty?

- Tak, poproszę o herbatę.

Minęły trzy dni, zanim znów do niego poszedłem. Do tego czasu przeżywałem sztormy, przeczytałem kilka książek należących do Ellisona i majstrowałem przy jego fascynujących urządzeniach do doświadczeń alchemicznych. Udałem się nawet do kapitana Guy, poprosiłem o otwarcie zbrojowni i przekazanie mi szabli. Rozpocząłem na nowo ćwiczenia fechtunku - najpierw tylko w kabinie, później już na górnym pokładzie, gdy nie było tam nikogo. Bardzo lubiłem zajęcia na świeżym powietrzu. Musiałem poćwiczyć, a jak wcześniej zauważył mój dobroczyńca, umiejętność posługiwania się białą bronią warta była przypomnienia. Powtarzałem pchnięcia i wypady, którym nieraz towarzyszyły oklaski Emersona przyczajonego gdzieś wśród takielunku. Zajęcia takie nie odrywały mnie na długo od tego, co zaprzątało moją uwagę. Znów otworzyliśmy skrzynię. Paliły się lampki, przepływały mesmeryczne prądy. Już wkrótce usłyszeliśmy jęki świadczące o nawiązaniu kontaktu.

- Witam, monsieur Valdemar.

- Czy dacie mi dzisiaj umrzeć? - zapytał.

- Obawiam się, że nie - odpowiedziałem. - Natomiast postaram się streścić. Po pierwsze, pytanie ogólne, z tego co pan kiedyś powiedział, nie wynikało jasno, czy Annie została zmuszona do stworzenia więzi z Poem i ze mną?

- Nie. Ja miałem jedynie wskazać osobę o takich zdolnościach, jak ona, która była już częścią takiego związku. Później doktor Templeton spowodował, że stworzyła królestwo nad morzem.

- Sir, wynalezienie tak dziwnego powiązania musi być astronomicznie niespójne.

- Nie ma to znaczenia, jeśli ktoś ma nieskończone możliwości.

Dopiero teraz, pierwszy raz w życiu, zdałem sobie sprawę z istoty nieskończoności, która później miała zająć tyle miejsca w moim umyśle. Tymczasem ciekawość prowadziła mnie dalej:

- w jaki sposób człowiek zdolny jest pojąć nieskończoność? - spytałem.

- Umarły widzi ją przez pryzmat wieczności - odpowiedział. - Mówiąc o tym...

- Nie, nie teraz. Nie będę teraz rozmawiał z panem o dobrodziejstwach śmierci.

- Eddie? - odezwała się Ligeja, akcentując drugą sylabę, zgodnie ze swoim nawykiem.

- Słucham?

- Przyglądałeś się przez jakiś czas temu, co robię. Ja też obserwowałam ciebie. Nie jesteś tak wrażliwy na alkohol czy oddziaływanie hipnotyczne, jak ktoś pochodzący z tego świata, z drugiej strony drzemią w tobie ogromne możliwości w tych sprawach.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Dobrze byłoby nauczyć cię podstawowych zasad systemu - żeby zobaczyć, co z tego wyjdzie. Możemy zacząć od tego, że odeślesz monsieur Valdemara na spoczynek.

- Nie jestem pewien, czy się na to zgodzę - zaczął Valdemar.

- Cicho! - powiedziała i wzięła mnie za ręce. -Co już wiesz w tej dziedzinie?

- Ja ...

Nasze pierwsze ruchy ręką uciszyły go, a ja odczułem delikatny prąd.

- Dobrze, bardzo dobrze. Powinieneś nad tym popracować.

Przykładałem się i chociaż efekty mojego oddziaływania nie były najgorsze, to towarzyszyły im niespodziewane skutki uboczne. Kiedykolwiek zaczynałem posługiwać się magnetyzmem zwierzęcym wedle jej wskazówek, ze ścian, sufitu albo podłogi wydobywały się odgłosy stukania, przesuwały się meble, a małe przedmioty zaczynały lewitować lub rozlatywać się.

- Muszę chyba dać sobie z tym spokój - powiedziałem trzeciego dnia. - Nie panuję nad tym.

- Jest to zupełnie zgodne z twoją naturą, naturą świata, z którego jesteś - odpowiedziała. - Może jednak przerwijmy te doświadczenia na pokładzie statku. Morze jest głębokie.

Powstrzymałem swój magnetyzm i wróciliśmy do wcześniejszych praktyk. Zaraz następnego dnia Valdemar powiedział nam, że zawęził obszar prawdopodobieństwa. Mamy udać się do Paryża.

...Okoliczności jego śmierci były tak zagadkowe, jak wydarzenia z jego opowiadań, a sprawy nie skończyły bynajmniej swego biegu z tą chwilą. Został pochowany w rodzinnym grobie na cmentarzu prezbiteriańskim w Baltimore. Na grobie nie wyryto jego nazwiska, oznaczono go tylko liczbą “80” umieszczoną tam przez grabarza. Po latach kuzyn Edgara, Neilson Poe, zamówił nagrobek, który jednak został przypadkowo zniszczony w warsztacie kamieniarskim. Nikt już nie próbował zrobić tego po raz drugi. Zmienne koleje losu zatarły numer i zniweczyły rodzinny grób.

Nikt dokładnie nie wie, gdzie spoczywają jego prochy, ale istnieje pomnik Edgara Allana Poe, w przeddzień urodzin wraca pamięć o pisarzu. Na płycie można znaleźć butelkę burbona, obok kwiatów i wypchanego kruka. Baudelaire i wielu jego rodaków uważało go za wielkiego człowieka. Henry James nie podzielał tej opinii, ale on zawsze starał się mieć odmienne zdanie. Poe jest tym pisarzem, który odegrał w literaturze rolę szczególną, a nie wielką.

Podobnie było w tym roku, ale nie wypił już nawet kropelki.

V

Pewnej nocy nie spałem dobrze. Rzucałem się niespokojnie, miotałem, budziłem i zapadałem w sen. Przypominam sobie, że dochodziły do mnie odgłosy listopadowego sztormu. Przez moje sny przewijali się dziwni ludzie, którzy z różnych miejsc podążali donikąd. Sztorm ucichł o jakiejś trudnej do określenia porze. Pewien fragment tej nocy pozostał skryty w niepamięci, a smak tego był doprawdy słodki...

Ocknąłem się w pozycji siedzącej. Nasłuchiwałem czegoś i szukałem cieni. Czekałem, aż świadomość połączy się ze zmysłami. Nie wiedziałem dokładnie, co mnie zbudziło. Wydawało mi się, że ktoś był w pobliżu. Światło księżyca usiłowało wedrzeć się przez okrągły iluminator, a mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Nikogo nie zauważyłem. - Jest tam kto? - spytałem.

Przerzuciłem nogi nad obrzeżem koi, oparłem się na jednym kolanie i sięgnąłem po szablę. Nikt się nie odezwał.

Zauważyłem blask na ścianie w pobliżu stołu z aparaturą. Wstałem, podszedłem bliżej i zatrzymałem się, gdy zorientowałem się, że to tylko małe lustro w metalowej ramie, które tam wisiało tak, że odbijało światło księżyca. Przeszedłem przez całe pomieszczenie, żeby sprawdzić szafę. Przekonałem się, że nie czyha tam żadne niebezpieczeństwo. Podszedłem jeszcze raz do lustra, żeby się bliżej przyjrzeć odbiciu.

Nie była to jednak poświata księżyca, ale zamglony obraz plaży, a moje odbicie było jedynie bladą zjawą. Mała Annie, która wyglądała tak, jak wtedy, gdy widziałem ją pierwszy raz, stała przed zamkiem z piasku. To, co usłyszałem, było niczym echo okrzyku: Edgar! utkwione w przemijającej pamięci.

- Annie! - zawołałem. - Tu jestem.

Nie zwróciła na mnie uwagi. Przyglądałem się dalej, ale nie mogłem wymyślić, jak mogłaby mnie zauważyć. Wtedy, przez mgłę, która zalegała na plaży, spostrzegłem, że jakaś postać zbliża się do niej, postać mężczyzny idącego powoli chwiejnym krokiem.

Odwróciła się w tamtym kierunku. Zanim się ukazał, wiedziałem, że to musi być Poe; nie byłem w stanie wcześniej przewidzieć, jak będzie wyglądał. Miał na sobie cienką, źle dopasowaną koszulę i za obszerne spodnie. Szedł niepewnie, kołysał się i mocno podpierał trzcinową laską. Jego twarz wyglądała o wiele starzej niż moja, policzki były obwisłe, oczy rozbiegane i dlatego najpierw pomyślałem, że jest pijany. Przyjrzałem się bliżej i zmieniłem zdanie. Był najwyraźniej chory. Jego wygląd świadczył bardziej o wysokiej gorączce niż o przepiciu. Annie podążyła mu na spotkanie, ale on szedł dalej, zupełnie nie zauważając jej obecności. Gdy złapała go za rękę, opadł nagle na lewe kolano, a bezwładnie puszczona laska zburzyła wierzchołki kilku wież i przebiła ścianę zamku. Spostrzegł przez moment, że dokonał dzieła zniszczenia. Potem przeniósł wzrok na Annie. Chciała go objąć, a on usiłować się podnieść. Wstał i zaczął iść jakby w moją stronę. Annie podążyła za nim, z ruchu jej ust wywnioskowałem, że coś mówi, ale jej głos nie docierał do mych uszu.

Podchodził coraz bliżej. Patrzył mi w oczy, czułem to...

Nagle wyszedł ze ściany, twarz wynurzyła się z lustra i zbliżyła się do mnie. Przejście to nie wywołało u niego żadnego wstrząsu. Spoglądał gdzieś ponad mną.

- Edgar! - zawołałem. - Poe! Stary przyjacielu! Stój! Zatrzymaj się i odpocznij! Chcemy ci pomóc.

Zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na mnie.

Demonie! - powiedział. - Sobowtórze! Dlaczego prześladujesz mnie przez cały czas?

- Nie jestem demonem - odpowiedziałem. - To ja, Perry, twój przyjaciel. Annie i ja chcemy ci pomóc...

Wydał z siebie jakiś żałosny jęk, odwrócił się i znów zaczął iść. Zrobiłem krok w jego kierunku wtedy, gdy wszedł w strugę światła księżyca. Przeszła przez niego, jakby był zrobiony z ciemnego szkła. Podniósł rękę, przyjrzał się jej, spojrzał przez nią na wskroś.

- Nieżywy i duch - powiedział. - Jestem już duchem.

- Nie - odrzekłem. - Tak nie jest. Mam pomysł. Zawołam Ligeję, dobrze?

- Nieżywy - powtórzył, nie zważając na mnie. - Ale jak duch może czuć, tak jak ja? Jestem chory.

Zrobiłem kolejny krok w jego stronę.

- Pozwól mi spróbować - zacząłem.

Ręka mu opadła i zniknął niczym dopalona świeca.

- Poe! - krzyknąłem.

Nic. Pustka. Odwróciłem się do lustra, ale było ciemne.

- Poe...

Rano zastanawiałem się, ile z tych nocnych zdarzeń było tylko snem. Zorientowałem się jednak, że w prawej dłoni nadal trzymam szablę. Podszedłem do lustra, spojrzałem w nie, ale nie było tam niczego poza odbiciem mojej zdziwionej twarzy. Nie wiem, czy było to lustro, które Ellison używał do swych alchemicznych doświadczeń, a jeśli tak, to czy bardziej niż inne nadawało się dla różnych tajemnych praktyk.

Później, w czasie normalnego seansu z Valdemarem, zapytałem go, jaki jest obecny stan więzi między Annie, Poem i mną.

- Taki sam, taki sam jak zawsze - odpowiedział.

- w takim razie niczego nie rozumiem. To, co teraz się dzieje, nie przypomina niczego, co było mi znane wcześniej. Coś musiało się wydarzyć.

- Tak - przyznał. - Więź pozostaje nienaruszona. To tylko istota zdarzeń uległa zmianie.

- Co ma na to wpływ?

- Annie wpadła w sieć narkotyków i mesmeryzmu. Przez to jej percepcja jest wypaczona, a myśli zwichrzone.

- Jak mogę jej pomóc?

- Wokół niej gromadzi się za dużo prawdopodobnych zdarzeń, żeby przewidzieć najlepsze rozwiązanie.

- To znaczy, że ona woła o pomoc, a my nie możemy niczego zrobić.

- Nie teraz.

Odwróciłem się, zacisnąłem zęby i zakląłem w duchu.

- Mam czekać z założonymi rękami? - warknąłem.

- Nie mogę podejmować w pana imieniu żadnych zobowiązań.

- Do diabła! Chcę się tylko dowiedzieć, jak jej pomóc.

- Musi pan chronić siebie. Musi pan zachować życie i zdrowie, być gotów, gdy nadejdzie sposobność jej uwolnienia.

- Nadejdzie sposobność?

- Jest to możliwe.

- Gdzie i kiedy będzie to możliwe?

- Nie jestem w stanie tego przewidzieć.

- Psiakrew! Czy nie może pan powiedzieć czegoś, z czego miałbym pożytek?

- Tak - powiedział wreszcie. - Jeśli sprawy przybiorą zdumiewający obrót, nie wszystko może być prawdziwe.

- Nie pojmuję już tego wszystkiego.

- Nawet teraz - rzekł - Templeton i Griswold szukają sposobów, aby przeistoczyć Annie w oręż.

- Annie? Oręż?

- Tak. Jeśli potrafi przenosić ludzi z jednego świata w drugi, może być zdolna zrobić dla nich jeszcze coś innego.

- Na przykład co?

- Jeszcze nie wiem. Cokolwiek się stanie, niech pan pamięta, że jest pan w stanie wytrzymać i znieść więcej trucizny albo magnetyzmu zwierzęcego niż ktokolwiek inny na tej planecie, a teraz proszę! Puśćcie mnie!

Sam wykonałem niezbędne ruchy rękami i odesłałem go w stan spoczynku.

Po tym pesymistycznym odkryciu zacząłem zastanawiać się nad dalszą przydatnością Valdemara. Jeśli Annie odebrała mu jego wizjonerstwo, to do czego był mi potrzebny? Ona była jedynym powodem, dla którego wyraziłem zgodę na objęcie dowództwa tej dziwnej odysei.

Wieczorem rozmawiałem o tym z Petersem przy kartach. Spędzaliśmy trochę czasu na grze co wieczór. Trochę opowiadałem mu o wszystkim, także o cierpieniach Valdemara.

W czasie naszych rozmów Emerson kręcił się po kabinie. Stawał za moimi plecami. Nieraz zauważyłem, że robi jakieś dziwne miny i przy tym gestykuluje. Peters z reguły wygrywał taką partyjkę. Pomijając fakt, że wybawili mnie z niebezpieczeństwa, nie mógłbym oskarżać ich o oszustwo, gdyż głupio byłoby nawet posądzać tego małpoluda o inteligencję, którą mógłby wykorzystać w takim celu. Zacząłem natomiast kłaść zakryte karty przed sobą i mówić o czymkolwiek, gdy tylko Emerson chodził za mną.

Peters zdawał się wiedzieć o tym, jaka jest moja rola i co zamierzam zrobić. Stan spraw i wszelkie niepowodzenia bardzo go bawiły. Interesował się moją historią i dylematem, który miałem rozwiązać.

Tego wieczoru, gdy Emerson wykonywał swój taniec za mną, odłożyłem kartę i opowiedziałem Petersowi, co usłyszałem od Valdemara na temat Annie, i o tym, że nic już nie da się przewidzieć.

- Ha! - krzyknął. - Trzeba wziąć poprawkę na wiatr.

- Przepraszam, ale nie rozumiem.

- Jeśli wiatr wieje z lewej, trzeba celować bardziej na lewo, żeby trafić.

- Co to ma wspólnego ze mną?

- Zadajesz pan umarlakowi niewłaściwe pytania - powiedział. - Pytaj pan o sprawy, które bardziej dotyczyć mogą tej kobiety. Niech wiatr sam niesie pytania do celu.

Emerson odszedł od mojego miejsca, a gdy skończyliśmy grę, chyba przy wybiciu sześciu szklanek, wynik był prawie remisowy. Chciałem następnego ranka, przy okazji pytań, skorzystać z rady Petersa.

Świeczki migotały, prądy przepływały...

- Nie chciałbym już dłużej pana niepokoić - powiedziałem, gdy Valdemar przestał jęczeć - ale czy może mi pan powiedzieć, gdzie jest teraz wynalazca von Kempelen?

- Paryż - odrzekł.

- Dokładnie?

- Nie mogę. Ta informacja jest zablokowana.

- Jak? Dlaczego?

- Griswold przewidział pana pytania - odpowiedział. - Templeton nakazał Annie zaciemnić ten obszar mojego widzenia.

- Już? - spytałem. - Daleko sięga w swych planach. Jestem ciekawy czy istnieją inne sposoby uzyskania takiej informacji?

- Pan Ellison ma licznych agentów w Paryżu...

- Tak, mam ich wykaz.

- Mają pod obserwacją paryski port i rozpoznają “Eidolon”, gdy tam przybije. Odpowiedni człowiek da wtedy znać o sobie.

- Nie jestem pewien, czy będziemy mogli popłynąć w górę rzeki poza Le Havre - stwierdziłem. - Statek tej wielkości z racji zanurzenia nie przepłynie Sekwaną aż do Paryża. Będzie trzeba jechać dyliżansem z Le...

- Uda się - odrzekł -a gdy agent odezwie się, musi go pan poprosić o przedstawienie specjalnemu agentowi, niejakiemu monsieur Dupin. On odnajdzie von Kempelena.

- Griswold przybędzie do von Kempelena, a my za nim podążymy do Annie.

- Przypuśćmy. Jak już powiedziałem, jej obecność rzutuje na niedokładność moich przepowiedni.

- Wystarczy, jeśli uwzględnić poprawkę na wiatr. Dziękuję, sir - powiedziałem na zakończenie i pozwoliłem mu wrócić w stan spokojnego trwania.

Później z ukrytego sejfu wydobyłem listę francuskich agentów Ellisona. Rzeczywiście był na niej Dupin, Cesar Auguste Dupin, adres: Rue Dunot 33, Fauborg St. Germain. Poniżej, przy nazwisku, dopisano: całkowicie pewny, świetny umysł, poeta, ale i inne dziwactwa.

Zasięgnąłem opinii kapitana Guy, który zapewnił, że “Eidolon” docierał już do Paryża i tym razem też mu się to uda, w trakcie ćwiczeń z szablą, przy wypadach i cięciach, myślałem o von Kempelenie i jego tajemnicy. Musiałem przyjąć założenie, że Annie go odszuka, a Griswold dotrze tam przede mną. Gdybym stanął z nim twarzą w twarz, co bym wtedy powiedział?

Emerson zatrzymał się koło mnie i naśladował moje ruchy przez chwilę. Czy Griswold będzie próbował odkupić sekret von Kempelena? a może zastosuje przymus? Raczej wykupi. Za duże prawdopodobieństwo oszustwa i podstępu przy poszczególnych etapach tego skomplikowanego procesu - nawet, gdyby kazali robić mu wszystko przy otwartej kurtynie. Nie, będą z pewnością chcieli, żeby z nimi współpracował.

Co można zaoferować komuś, kto potrafi sam zrobić złoto?

Trudna sprawa. Proces może wymagać kosztownych urządzeń i aparatury, drogich składników. Nawet gdyby nie to, Griswold może zaproponować mu coś innego.

Wycierając pot po wyczerpujących ćwiczeniach, zastanawiałem się nad skutecznością zwrócenia się do alchemika, mając na względzie stabilizację światowego rynku złota. Biorąc pod uwagę stronę etyczną, jest to zupełnie abstrakcyjne. Postanowiłem, że lepiej będzie dołożyć starań, aby wykazać niegodziwość Griswolda. Ale nawet...

Przypuśćmy, że sam von Kempelen jest na swój sposób niegodziwy. Taki argument nie zrobi na nim żadnego wrażenia.

Zakładając koszulę, starałem się wyobrazić sobie Seabrighta Ellisona stojącego przede mną i rozpatrującego całe zagadnienie. Bez wahania uśmiechnął się i stwierdził: “Tajemnica ginie wraz z jej posiadaczem”.

Nie miałem wcale zamiaru zabijać nikogo tylko dlatego, żeby utrzymać cenę złota. Co w takim razie pozostało?

Poszedłem do kabiny, otworzyłem sejf i przejrzałem francuskie akredytywy. Według nich mogłem rozporządzać dużymi sumami pieniędzy, gdyby zaistniała taka potrzeba. Najprościej byłoby przebić ofertę Griswolda, żeby nie dopuścić do tego, aby von Kempelen stał się przyczyną otwartego konfliktu z moim pracodawcą. Postanowiłem tak właśnie działać, a najpierw dołożyć wszelkich starań, żeby przedstawić przeciwnika jako szubrawcę i łajdaka.

Przechadzałem się po pokładzie, będąc już w lepszym nastroju - w końcu miałem trochę informacji i jakiś plan. Dzień był jasny, czysty, rześki, a do kolacji pozostawało tylko pół godziny.

Mieliśmy przychylny wiatr, płynąc ku brzegom Francji...

Sekwana płynęła leniwie, zakręcając i wijąc się w kierunku południowo-wschodnim. Posuwaliśmy się wolno wśród wielu innych statków. Ostatni odcinek drogi pod ciemnym, ołowianym, listopadowym niebem przebyliśmy na holu podanym z małego parowca. Brzegi pokryte były nagimi drzewami. Woda była szara. Trudno było określić, kiedy zaczął się dzień. Stałem w ciemności na pokładzie, obserwując przesuwające się cienie. Świat rozjaśniał się stopniowo, chociaż nie było słońca. Widziałem mosty, wiatraki, wozy. Pojawiało się coraz więcej budowli; dużych, stojących blisko siebie.

- Jeszcze parę godzin, kapitanie Eddie, i będzie pan mógł sprawdzić swą francuszczyznę - powiedział Peters.

Nie usłyszałem, jak nadszedł. Rozglądałem się za jego cieniem, ale nie zauważyłem małpoluda.

Pokręciłem głową z powątpiewaniem.

- Obawiam się, że nie jestem zbyt dobry w tej dziedzinie. Byłeś tu kiedyś?

- Kilka razy, załatwiałem sprawy pana Ellisona.

- Znasz tutejszy żargon?

- i tak, i nie.

- Jak to?

- Mój ojciec, jak już mówiłem, był podróżnikiem. Nauczyłem się trochę słów przy nim, ale reszta to slang, mowa rynsztoków, ludzi, z którymi kiedyś miałem do czynienia. Trochę rozumiem, ale jak zaczynam gadać przy kimś szacownym, od razu słychać, że jestem jakiś podejrzany.

- Chcesz powiedzieć, że można tak przypuszczać?

- Nie, to jest widoczne.

- Aha.

Zaśmiał się. Ja też. Później, około południa, dobiliśmy do nabrzeża. Dochodził nas zapach będący mieszaniną wonności i zgnilizny. Zanim zacumowaliśmy, docierał do nas cały portowy zgiełk. Powiedziałem kapitanowi Guy, że zabiorę Petersa do miasta, jak tylko będziemy mogli zejść na ląd. Liczył na to, że trudności są przejściowe, ale zaznaczył, że nadeszła pora posiłku. Udaliśmy się wraz z Petersem do salonu, zjedliśmy spokojnie lunch. Statek w tym czasie rzucił kotwicę i załatwiano formalności z władzami portowymi.

Po spuszczeniu trapów i ustaniu nawoływań załogi przyszedł do nas kapitan Guy.

- Edgarze, czy mógłby pan pójść ze mną? Proszę także zabrać Petersa.

Chciałem już zapytać, w jakim celu, ale spojrzał wymownie i przyłożył palec do ust. Przytaknąłem, wstałem i poszedłem za nim. Peters ruszył za mną, a na dodatek Emerson wynurzył się nie wiadomo skąd i dołączył do całego orszaku.

Kapitan Guy poprowadził nas do swojej kabiny, gdzie oczekiwała niewysoka, szczupła, czarnowłosa kobieta. Była ubrana ze smakiem i elegancją, ale nie wyzywająco. Wstała na powitanie z kapitańskiego, skórzanego fotela.

- To miss Marie Roget - zaczął kapitan Guy - jedna z francuskich agentek pana Ellisona. Czekała już na nasze przybycie.

Natychmiast pomyślałem, w jaki sposób Seabright przekazał jej zawczasu wiadomość o tym, że przybijemy do portu. Wyjaśniła, zanim zapytałem o cokolwiek, że agent w Le Havre podał wieść do Paryża, gdy jeden ze statków Seabrighta płynął tym kursem. Zorientowawszy się, że chodzi o jego prywatny jacht, postanowiono, aby ktoś był pod ręką na wszelki wypadek.

Emerson najwyraźniej przypadł jej do gustu, bo poklepywała go i głaskała jak psa. Spodobało mu się to; zaczął szaleć po kabinie, aż Peters burknął coś pod nosem i wtedy małpolud natychmiast schował się pod stołem.

- Czy mogłabym w czymkolwiek pomóc?

- z pewnością tak. Podążamy za von Kempelenem, wynalazcą, a właściwie za kimś, kto go tropi. Myślę, że sprowadza się to do tego samego...

- Widziano go w Paryżu - przerwała. - Cieszy się zasłużonym zainteresowaniem tu, w Europie. Uważam, że powinniśmy udzielić wam pomocy. Proszę niech pan mówi dalej.

Opowiedziałem jej o Annie i o Piekielnej Trójcy oraz o możliwościach uzyskiwania złota. Nie wspomniałem o sobie ani Valdemarze - nie dotyczyło to bieżących spraw.

- Ponadto - dodałem - mieliśmy właśnie zacząć szukać pana Dupin, gdy zjawiła się pani.

- Znakomity wybór - powiedziała. - Pracowałam z nim i mogę ręczyć za jego uczciwość i mądrość. Nie rozmawiałam z nim jeszcze o tej sprawie, ale może więcej wiedzieć o von Kempelenie niż ja. Czy mam tam pana zaprowadzić?

- Nadal mieszka przy Rue Dunot 33? - zapytałem.

- Tak jest. Myślę, że powinniśmy zastać go teraz w domu. Powaga sytuacji usprawiedliwi zaniedbania etykiety.

- Złóżmy mu wizytę natychmiast - powiedziałem.

- Dobrze - odpowiedziała. - Jeśli nawet nie posiada informacji, o które nam chodzi, szybko je zdobędzie. Błyskotliwość jego umysłu jest już legendarną.

Zmierzaliśmy w stronę drzwi, gdy kapitan Guy zauważył Emersona, który wyszedł spod stołu i bezszelestnie kroczył za nim. Zdecydowaliśmy, że rzucałby się zanadto w oczy i Peters kazał mu zostać; poprawił perukę, podciągnął spodnie i zeszliśmy z pokładu.

Idąc po nabrzeżu, mijaliśmy robotników portowych, skrzynie z towarami i podążaliśmy w stronę ulicy, przy której były tawerny, tanie sklepy i prostytutki.

- Niełatwo tu znaleźć powóz - oznajmiła Marie. - Musimy pójść trochę dalej.

Skinąłem głową na potwierdzenie. Obserwowałem z podziwem grację ruchów Petersa, chociaż nadal kołysał się w charakterystyczny dla marynarzy sposób.

- Mam nadzieję, że uda mi się nakłonić panią do pełnienia roli naszej tłumaczki. Gdyby pociągało to dodatkowe koszty, pokryjemy je oczywiście.

- Nie widzę problemu, panie Perry.

- Mam na imię Edgar.

- Edgar - powtórzyła, akcentując ostatnią sylabę. -Dobrze. Skręćmy tutaj, Edgarze.

Skręciliśmy w boczną uliczkę, po której powoli turkotał powóz.

Jakiś łachmaniarz z brudną torbą na ramieniu przerzucał kupę śmieci przy bramie, z daleka dobiegały odgłosy śpiewających przy jakiejś pracy.

Ulica pełna była kałuż i końskiego nawozu o ostrym zapachu.

Za rogiem skręciliśmy w szerszą, główną arterię. Panował na niej ożywiony ruch powozów, karet, pieszych i jeźdźców.

- Powinniśmy tu znaleźć dorożkę - zauważyła Marie.

Pięć minut później przechodziliśmy koło straganu z kwiatami. Kupujący gawędzili, przyglądali się suchym bukietom. Gdy już go mijaliśmy, zza ściany sąsiedniego kramu, w którym sprzedawano jakieś tanie chustki, wyszedł naprzeciw nas niemłody mężczyzna, w którego oczach czaił się obłęd. Patrzył na mnie. Czułem, że w powietrzu wisi coś niedobrego. Był ubrany raczej biednie, lecz na palcu lewej dłoni miał drogi pierścień. Zdałem sobie w tym momencie sprawę z tego, że nie była to dłoń należąca do kogoś starego. Mężczyzna wykonał szybki krok do przodu i już był przy mnie, z prawej strony. Zza biodra wyciągnął rękę, w której błysnęło stalowe ostrze. Pochyliłem się do przodu, żeby przyjąć cięcie na przedramię. Wymierzyłem cios w splot słoneczny. Musiał być skuteczny, bo przeciwnikowi zaparło oddech i odrzuciło go. Potem zorientowałem się, że i Peters huknął rzezimieszka w okolicę nerek, w efekcie mężczyzna uciekł i tyle go widzieliśmy. Jego nóż upadł mi pod nogi. Odwróciłem się i chciałem ruszyć w pogoń za napastnikiem, ale Marie powstrzymała mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu.

- To zwykły zbir - powiedziała. - Kręci się tu. Nie ma co go ścigać. Do wieczora dowiemy się, kto go wynajął.

Mężczyzna zniknął między domami. Wzruszyłem ramionami i kopnąłem nóż. Przeleciał kilka metrów. Peters też ze wstrętem trącił go nogą i odrzucił dalej. Kopałem nóż idąc, aż znaleźliśmy dorożkę.

W trakcie jazdy Marie dała mi krótką lekcję topografii miasta i nauczyła mnie kilku pierwszych słów po francusku. Jakiś czas jechaliśmy przez Fauborg St. Germain.

Spadło kilka kropel deszczu, u podnóży wzgórz i między drzewami snuły się zbłąkane widma mgieł.

Dojechaliśmy wreszcie do Rue Dunot. Dorożka zwolniła i zatrzymała się przy groteskowym, nadgryzionym zębem czasu pałacyku. Jego krusząca się wyniosłość nasuwała mi obrazy podupadającego szlachectwa. Wreszcie ujrzałem numer, którego szukaliśmy.

- C'est le maison de Monsieur Dupin? - zapytałem z dumą w głosie.

- La maison - powiedziała.

- Ale dobrze trafiliśmy?

- Tak.

Zapłaciła dorożkarzowi i wysiedliśmy. Dorożka oddaliła się.

Podeszliśmy do drzwi, Marie pociągnęła za sznurek dzwonka. Po chwili otworzył je młody mężczyzna, elegancki w ubiorze i zachowaniu, który na pewno nie był służącym. Marie rozmawiała z nim szybko po francusku przez parę minut, zanim zwrócił uwagę na mnie i Petersa.

- Bardzo przepraszam - powiedział niezwykle ciepłym tenorem - ale informacje nie mogły czekać. Szukacie von Kempelena.

Zabrzmiało to jak stwierdzenie, a nie pytanie.

- Proszę wejść.

Zrobił nam miejsce i przytrzymał drzwi. Gdy weszliśmy, zamknął je za nami.

- Proszę tędy.

Wnętrze było wilgotne i zaciemnione. Podłoga skrzypiała pod nogami. Prowadził nas korytarzem wzdłuż ciemnych pokoi wypełnionych starymi meblami.

Doszliśmy do gabinetu, do którego przedostawało się więcej światła, ale meble były tu równie sędziwe, jak w innych pomieszczeniach, które mijaliśmy.

Usłyszeliśmy całą litanię nieprzyzwoitości wykrzykiwanych jakimś diabelskim głosem.

- Wzajemnie! - odparował Peters. Rozglądał się po gabinecie, chcąc dowiedzieć się, skąd pochodzą te krzyki.

- Grip, spokój! - zarządził Dupin. - Teraz uwaga! Powtórz! Płomienie w Hiszpanii pochłoną heretyków!

- Rawk! - powiedziało coś, co okazało się krukiem ulokowanym na półce nad drzwiami. Dorzucił kilka dźwięków naśladujących odgłosy otwieranych butelek szampana.

- Dość, Grip! Dość! - nalegał Dupin.

- Rawk - powtórzył ptak, dorzucając przekleństwa, które rzadko dane było mi słyszeć przedtem od kogokolwiek, mimo wielu lat służby wojskowej. Wyjątkiem był tylko pewien poganiacz mułów z Arkansas, który swego czasu bluźnił okropnie po nawrocie nieznośnego swędzenia intymnych części ciała.

- Dość - powiedział Dupin.

- Je m 'en fiche - odparł kruk.

Nasz gospodarz wyszedł z ukrycia, jak już siedzieliśmy na ładnych i niewygodnych krzesłach obitych materiałem w złote i różowe kwiaty. Zaproponował nam sherry.

- Piszę trochę wiersze - wyznał - i bawi mnie uczenie tego ptaka. Jednak jego poprzedni właściciele nie uchronili go przed niepożądanymi wpływami.

Powstrzymałem się od pytań o wcześniejsze miejsce pobytu Gripa.

- Umiał dużo mówić i na dodatek nabyłem go okazyjnie - dodał. - Ale przechodząc do von Kempelena: wiem, gdzie jest, o ile się orientuję, nie chodzi wam tylko o odnalezienie tego człowieka.

- To prawda - odpowiedziałem. - Uważa się go za wynalazcę metody, dzięki której można zwykłe metale zamieniać w złoto.

Dupin uśmiechnął się.

- Rozumiem. Wielu już takich było - stwierdził.

- z tego, co wiem, to von Kempelen jest bardzo powściągliwy, jeśli chodzi o tę metodę. Faktem jest, że poszukuje go trzech ludzi chcących wydobyć od niego całą tajemnicę.

- Nie przebierając w środkach?

- Raczej w miarę uczciwie. Tak skomplikowany proces nie może być po prostu wydarty pomysłodawcy. Wydaje mi się, że będą chcieli zawrzeć z nim układ.

- Jaki jest pański cel? - spytał. Wypiłem mały łyk sherry.

- Moja sprawa i sprawa mego pracodawcy to dwie różne rzeczy - powiedziałem. - Seabright Ellison chce zapobiec takiemu porozumieniu, gdyż pojawienie się dużych ilości złota wyprodukowanego przez alchemika zachwieje światowym rynkiem i zniszczy zajmowaną przez niego pozycję.

- Rzeczywiście - zauważył Dupin - to coś więcej niż tylko nierozsądne wpuszczenie na rynek ogromnych ilości tego cennego metalu. Zobaczcie, jaki wpływ wywołało złoto z Meksyku i Peru na Hiszpanię. Jej obecne problemy - od Inkwizycji aż do tego złota czy niesprawiedliwej wojny - mogą wynikać ze zbyt dobrej koniunktury we wcześniejszym okresie. Na ile pan Ellison może sobie pozwolić, żeby udaremnić tę transakcję?

- Na bardzo dużo - powiedziałem, przypominając sobie jego mimowolną uwagę na temat premii za zniszczenie Griswolda. Templetona i Goodfellowa.

- Może zechciałby przebić ich ofertę w walce o zdobycie tajemnicy?

Przytaknąłem, myśląc o ogromnych sumach pieniędzy zabezpieczonych przez posiadane przeze mnie akredytywy.

- Dano mi w tym zakresie dość znaczną swobodę - powiedziałem - i fundusze, które mogę na ten cel przeznaczyć. Co pan o tym sądzi?

- Wiem, że von Kempelen spotykał się wiele razy z trójką cudzoziemców, najprawdopodobniej Amerykanów. Myślę, że omawiali sprawy handlowe, z drugiej strony, może ich podejmować, jak i każdego w tych okolicznościach.

- Też tak uważam.

- Może to być sposób na spieniężenie... - zamyślił się przez chwilę. - Proszę mi jednak powiedzieć, co miał pan na myśli, mówiąc, że pańska sprawa jest zupełnie inna?

- Mój pracodawca chce powstrzymać zawarcie układu, gdyż jest zainteresowany zabezpieczeniem swoich interesów finansowych. Mnie natomiast chodzi o kobietę, która została porwana przez Griswolda i jest nadal jego więźniem. Posiada ona szczególne zdolności metapsychiczne. Griswold wykorzystuje ją, żeby tropić von Kempelena. Ma też dla niej inne zadania.

- O, to chodzi o kobietę - pochylił się w moją stronę i chwycił mnie za rękę. - Rozumiem.

- Myślę, że nie całkiem - odparłem. - Byłbym zaskoczony, nawet gdyby to Francuz rozwikłał ten szczególny problem.

- Rozbudził pan moją ciekawość - powiedział. - Proszę mi o tym opowiedzieć.

Spełniłem jego prośbę. Zanim się zorientowałem, wypiłem przy tym cztery małe kieliszki sherry. Nie czułem się oszołomiony alkoholem, więc uważam, że przekonałem go o prawdziwości całej historii.

- Cóż, wydaje się to stosunkowo proste komuś, komu znana jest nauka filozofów niemieckich, szczególnie Leibnitza. Wielość bytów...

- Dreck! Dreck! Mierda! Gówno! Scheiss! - wrzasną Grip, popisując się znajomością języków i sfrunął ze swej półki na lewe ramię Dupina.

- Grip, cicho! - nakazał Dupin. - Kolejne poziomy rzeczywistości według mnie stają się zrozumiałe, gdy je rozpatrywać w świetle geometrii Sesarguesa w odniesieniu do nieskończonej nauki Gaussa o rachunku prawdopodobieństwa...

Marie Roget chrząknęła i wstała.

- Przepraszam - powiedziała - ale sądzę, że miał pan dla mnie kolejne polecenia. Jeśli nie, muszę zająć się sprawą usiłowania zabójstwa pana Perry.

- Tak, miałem właśnie zaproponować sposób postępowania. Powiedziała coś po francusku. Dupin także wstał. Spojrzał na Petersa i na mnie, następnie powiedział:

- Wybaczcie panowie. Muszę odprowadzić panią. Wyszedł z nią. Rozmawiali cały czas po francusku.

- Szefie, rozumiesz coś z jego gadaniny? - spytał Peters. - o tych niemieckich filozofach i w ogóle?

Wzruszyłem ramionami.

- Zmierzał ku bardzo teoretycznym rozważaniom.

- Spróbujmy zmienić temat, jak wróci. To ptaszysko ma dobry pomysł.

Dupin wrócił po pewnym czasie. Grip zajął teraz miejsce na jego prawym ramieniu, a on sam spoglądał to na mnie, to na Petersa.

- o czym mówiliśmy? - zapytał wreszcie.

- Rozważając sprawę von Kempelena... - zacząłem.

- O, tak - powiedział - wynalazca tak zwanego mechanicznego szachisty. Szalbierstwo, oczywista bzdura, nie da się zrobić żadnego urządzenia do gry w szachy. To jest sprawa twórczości, a nie mechanika.

- Tak sądzę - wyraziłem swoją opinię.

- Ponadto, gdyby udało się komuś zbudować taką maszynę, wygrywałaby bez wątpienia każdą partię. Odkrycie zasady, która kierowałaby jej zbudowaniem, doprowadziłoby do tego, że rozwinięcie takiej zasady umożliwiałoby wygrywanie szachowych pojedynków. Później osiągnęłoby się stan, w którym maszyna wygrywałaby wszystko.

- Cóż - wtrąciłem - właściwie to rozważaliśmy kwestię alchemii.

- Oczywiście, proszę wybaczyć. Fascynujący temat, alchemia. Ja...

- Jak moglibyśmy wkraść się w jego łaski na tyle, żeby chciał potwierdzić istnienie tego procesu?

- Hm, jest parę sposobów. Najprostsze i najłatwiejsze, to zdobyć i zachować. Chwileczkę... Mam. Udajecie dwóch Amerykanów, którzy rozpoznają go na ulicy. Przychodzicie do niego do domu i chcecie poznać wynalazcę mechanicznego szachisty. Żeby się tam dostać, jeden z was może nawet założyć się z nim o dużą sumę, że pokonacie maszynę. Nie ma się co martwić o wynik, bo partia nie zostanie dokończona.

- Dlaczego nie? - spytałem.

- Zjawiacie się u niego w mieszkaniu o ósmej dziś wieczorem. Przedtem porozmawiam z Henry-Josephem Gisquet, prefektem policji, który ma w stosunku do mnie dług wdzięczności. Zadba o to, żeby w okolicy nie było żadnego policjanta i znajdzie paru gagatków, którzy jemu z kolei wyświadczą przysługę. Uzgodnię, żeby o dziesiątej włamali się do środka, pozorując kradzież i rozbój. Pan i pański towarzysz będziecie z nimi walczyć, a potem oni uciekną. To powinno posłużyć do pozyskania sympatii von Kempelena, który ucieszy się z tej znajomości, mając na względzie swoje bezpieczeństwo. Wyrażać będziecie swoją fascynację i zachwyt jego pracą, i zaprzyjaźnicie się z nim. Za dzień albo dwa wyjawicie swoje zamiary. Gdyby okazało się to konieczne, zaczniecie nastawać na Griswolda i jego kompanię, a jemu zaproponujecie, że dacie mu więcej pieniędzy.

Spojrzałem na Petersa, który kiwał głową.

- Nie najgorzej - stwierdził - na krótką metę. Myślę, że musimy szybko działać.

- Tymczasem - ciągnął Dupin - jest jeszcze minister Dupin, dziwny zbieg okoliczności, co? Podobieństwo kończy się na nazwisku. To straszny poseur, który może wiedzieć, czy von Kempelen nie poczynił już prób zagwarantowania rządowi, że przy pomocy stosów złota wyciągnie kraj z ostatniego kryzysu. Dowiem się, czy minister wie na ten temat coś, co rzuciłoby światło na szansę panów.

- Bylibyśmy za to niezmiernie wdzięczni. Poruszał ręką, a Grip podniósł skrzydła i syknął.

- Zostawcie wdzięczność na potem - powiedział. -Będę musiał przygotować rachunek za dodatkowe usługi. A, czy istnieje możliwość otrzymania dzisiaj czegoś a konto - dodał.

- Oczywiście. Zamierzałem zatrzymać się po południu przy którymś z banków, bo sam będę też potrzebował trochę gotówki. Podziękowalibyśmy już, gdyby zechciał pan podać mi adres von Kempelena, a może jeszcze zrobić do tego szkic i powiedzieć, ile się należy.

Podszedł do małego sekretarzyka, napisał adres i narysował mapkę.

- Jeśli zamierzacie panowie potem wrócić na “Eidolon” powiedział - to skontaktuję się z wami, żeby powiedzieć, jak wyglądają przygotowania do wieczornej akcji i odebrać moją zaliczkę.

- Wspaniale - powiedziałem, gdy odprowadzał nas do wyjścia. - Wrócimy na pokład za parę godzin. Jeszcze raz dziękujemy.

- Nie ma za co - odrzekł. - Nie pożyczyłby mi pan przy okazji dwudziestu franków do następnego spotkania?

- Ależ proszę - powiedziałem i wyciągnąłem banknot z jednego ze zwitków, które znalazłem w sejfie Ellisona, i podałem mu.

- Zwrócę później.

- Dość - powiedział kruk, gdy drzwi zamykały się za nami.

Wieczorem Peters i ja ubraliśmy się ciepło, gdyż wiał chłodny wiatr, i wyruszyliśmy na poszukiwanie von Kempelena. Peters upierał się, żeby na wszelki wypadek zabrać Emersona, więc małpolud podążał za nami. Szedł cicho po dachach i żaden z mieszkańców miasta nie zdawał sobie z tego w ogóle sprawy. Wyczuwały to natomiast psy paryskie. Ich ujadanie i wycie przetaczało się po ulicach.

Peters pogwizdywał sobie po drodze, w pewnym momencie zaczął się histerycznie śmiać, gdy psy rozpoczęły okropną kakofonię, aż jakaś kobieta przeżegnała się i uciekła.

W końcu doszliśmy do domu, którego szukaliśmy, w jednym z okien na ostatnim piętrze dostrzegliśmy światło. To musiało być mieszkanie von Kempelena. Na ścianie domu znaleźliśmy napis “Porte D'Eau”.

- Powinien chyba lepiej mieszkać, mając taką fortunę -mruczał Peters.

- Stara się nie rzucać w oczy - powiedziałem.

- Mógłby mieszkać na parterze - burknął.

Zapukał do bramy. Konsjerżce, która otworzyła, rzucił kilka szybkich słów swym paskudnym slangiem. Zaraz też wyjrzał jakiś przestraszony jegomość, który wpatrywał się w sforę psów za naszymi plecami.

- Pourquoi les chiens aboientils? - spytał.

- Je suis loupgarou - odparł Peters. -Je veux von Kempelen.

Mężczyzna przyglądał się, potem znów zaczął się głośno śmiać. Konsjerżka z niepewnym uśmiechem ustąpiła i zeszła nam z drogi.

- Trois? - zapytał Peters.

- Oui.

- Merci - odezwałem się po francusku, żeby nie być gorszym.

Weszliśmy na schody, doszliśmy na górę i zapukaliśmy do drzwi. Nikt nie odpowiadał. Odczekaliśmy chwilę i spróbowaliśmy ponownie. Za trzecim razem krzyknąłem:

- Von Kempelen! To ważna sprawa. Chyba będzie pan tym zainteresowany. Warto nam poświęcić chwilę czasu.

Drzwi uchyliły się i przez szparę dojrzeliśmy duże niebieskie oko.

- Ja? - odezwał się głos zza drzwi.

- Jesteśmy Amerykanami - powiedziałem. - Wiem, że jest pan twórcą słynnego mechanicznego szachisty.

- i co z tego? - odpowiedział. - Nawet jeśli tak jest? Pokazałem plik dolarów, wziętych z sejfu Ellisona, i pomachałem nimi w powietrzu.

- Jestem przedstawicielem Klubu Szachowego z Baltimore. Chciałbym założyć się z panem o tysiąc dolarów, że wygram z tą pana maszyną.

Drzwi otworzyły się szerzej i ujrzeliśmy niskiego, tęgiego mężczyznę o płowych włosach i wąsach, szerokich ustach, rzymskim nosie i dziwnie dużych, wyłupiastych oczach.

Połowa jego twarzy była namydlona, w ręku trzymał brzytwę.

- Wybaczcie, panowie, ale niestety maszyna nie jest gotowa do gry o tak późnej porze.

- Mój Boże! - odparłem. - Tak nam wszystkim w klubie zależało na tym, aby któryś z nas spróbował. Ile czasu zajęłoby przygotowanie pańskiego szachisty? Czy uważa pan, że powinniśmy zaoferować większą sumę pieniędzy...?

Nagle otworzył drzwi na oścież; najwidoczniej podjął jakąś decyzję.

- Proszę wejść, proszę wejść - powiedział. Spełniliśmy ochoczo tę prośbę. Wskazał nam dwa sfatygowane krzesła po drugiej stronie pokoju.

- Właśnie robię herbatę. Jeśli macie panowie ochotę, to bardzo proszę.

- Dziękuję - powiedziałem, przechodząc we wskazanym przez niego kierunku.

Położył brzytwę obok miski na kredensie, wziął ręcznik i wytarł mydło z twarzy. Obserwował nas w pękniętym lustrze, gdy idąc w kierunku krzeseł, znaleźliśmy się za nim.

W małym czajniku na maszynce spirytusowej stojącej na skrzynce gotowała się woda, w pokoju było dużo skrzynek poustawianych jedna na drugiej. Niektóre były otwarte. Widać w nich było różne dziwaczne przyrządy chemiczne lub alchemiczne. Niektóre były rozpakowane i rozmieszczone na ławie, zajmującej całą długość przeciwległej ściany. Część urządzeń stała pod ławą.

Cały czas słychać było ujadanie psów na dworze.

Von Kempelen wstawił trzy różne filiżanki do jednej ze skrzyń, wytarł je tym samym ręcznikiem co twarz i zaczął robić herbatę.

- Zmontowanie szachisty i przygotowanie do gry zabrałoby kilka dni - powiedział - gdybym nie miał niczego lepszego do roboty. Oczekuję jednak udziału w pewnej delikatnej sprawie, która ma skomplikowany charakter. Obawiam się, że po prostu nie będę miał czasu na to, aby zorganizować dla panów partię i wygrać te pieniądze. Może cukru? Albo śmietanki?

- Proszę o cukier.

- Dla mnie nic, dziękuję - odpowiedział Peters.

Von Kemplen przyniósł dwie parujące filiżanki i usiadł naprzeciw nas, trzymając swoją filiżankę w dłoniach.

- Nic innego nie da się zrobić - zakończył.

- Rozumiem - powiedziałem. - Moi koledzy będą rozczarowani. Oczywiście sprawy zawodowe są ważniejsze niż hobby.

Spojrzałem na te wszystkie urządzenia i sprzęty.

- Jest pan w zasadzie chemikiem, prawda? Skierował swój bystry wzrok na mnie.

- Zajmuję się wieloma rzeczami - powiedział - między innymi chemią. Teraz czekam na wiadomości w sprawie pewnego kontraktu, który, jeśli dojdzie do skutku, potrwa jakiś czas. Nie chciałbym jednak o tym rozmawiać.

- Oczywiście, nie zamierzałem pana wypytywać i uchodzić za wścibskiego - rzekłem, próbując herbatę. - Może będę miał okazję zagrać z pańskim szachistą innym razem.

- Całkiem możliwe - dorzucił. - Kiedy przyjechaliście do miasta?

- Dziś rano - odpowiedziałem.

- z całą pewnością nie zadaliście sobie tyle trudu, żeby mnie odszukać po to, aby wziąć udział w tej grze?

Zaśmiałem się.

- Nie, ostatnio zdobyłem trochę pieniędzy i zawsze chciałem przyjechać do Europy. Krótko mówiąc, gdy dowiedziałem się po przyjeździe do Paryża, że pan tu przebywa, postanowiłem spotkać się z panem, co uznaję za ogromną przyjemność.

- Interesujące - odrzekł. - Niewielu ludzi zna miejsce mego pobytu.

Griswold albo jakiś francuski oficjel? - zastanawiałem się. Co by mu powiedzieć o tym, skąd mam jego adres? Zdecydowałem, że ujawnieniem tej tajemnicy obarczę francuskie koła rządowe. Były już podobne precedensy. Zanim cokolwiek powiedziałem, ktoś wybił okno.

Jakiś osiłek kopnął framugę i przedostał się do pokoju z sąsiedniego domu. Do diabła! Straciłem rachubę czasu. Chciałem chociaż poruszyć główny temat przed rozpoczęciem całej akcji.

Drugi z intruzów, o równie łotrowskim wyglądzie, ale nieco szczuplejszy, wyłonił się zza pierwszego, z tyłu zauważyłem jeszcze jednego, z zadowoleniem stwierdziłem, że doskonale pasowali do ról, które mieli odegrać.

Von Kempelen upuścił filiżankę, cofnął się w stronę stołu laboratoryjnego i uniósł ręce, zasłaniając swoje przyrządy. Peters i ja wstaliśmy, a osiłek obrzucił nas zdziwionym wzrokiem.

Z krzykiem natarłem do przodu, ale nie mogłem nawet znaleźć właściwych słów, gdyż chyba nikt z nich nie znał angielskiego. Usiłowałem zadać cios ręką, ale przeciwnikowi udało się ją zablokować i uderzyć mnie w żołądek.

W tym samym momencie pomyślałem, że mogą to nie być wynajęci przeze mnie ludzie, ale najzwyklejsi prawdziwi rabusie.

Zrobiłem obrót, mając nadzieję, że jego kolejny cios, tym razem z pewnością w kark, chybi. Nie wymierzył tego ciosu, gdyż Peters chwycił jego łapę. Usłyszałem śmiech i widziałem, jak próbuje uwolnić się z uścisku. Zdziwienie odmalowało się na jego twarzy, gdy nie udało mu się wyrwać. Peters szarpnął mu rękę w dół i tamten musiał się zgiąć do przodu. Teraz Peters szybko złapał go zębami za ucho i odgryzł mu połowę małżowiny. Poszkodowany wrzasnął z bólu, a krew zalała mu policzek i szyję. Peters złapał go za rękę i przełamał ją o biodro, w tym czasie jeden z pozostałych zadał mu cios pałką w głowę. Nie byłem w stanie przyjść mu z pomocą ani nawet krzyknąć.

Po tym uderzeniu Peters zatoczył się, ale nie upadł. Skierował się w stronę tego z pałką, ale drugi skoczył mu na plecy. Jednocześnie ten ze złamaną lewą ręką i odgryzionym uchem wyciągnął prawą ręką nóż zza pasa i ruszył w wir walki.

Nie mogłem wstać o własnych siłach. Zdołałam pochylić się do przodu, podkurczyć kolana i przetoczyć się na napastnika, zwalając go z nóg. Padając na mnie, zaklął szpetnie po francusku. Byłem oszołomiony i oczekiwałem uderzenia w każdej chwili. Złapałem kilka głębokich oddechów i próbowałem się podnieść, w tym czasie ktoś zaczął wrzeszczeć.

Wstałem wreszcie i odwróciłem się. Zobaczyłem, jak Emerson wpycha któregoś z nich do komina. Peters wykręcał innemu ręce, a ten, którego powaliłem, podnosił się. Trzymał w ręku nóż. Krew zalewała mu spoconą twarz. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie.

Usłyszałem ciężkie kroki na schodach i okrzyk: “Żandarmeria!” Peters miażdżył kości swego przeciwnika. Ten z nożem rzucił się na mnie. Powstrzymałem go, zadając cios w podbródek.

Usłyszałem łomot w drzwi. Coś chyba nie było dograne z policją. Po kolejnym uderzeniu Emerson przerwał swą robotę, przebiegł przez pokój, żeby zabrać brzytwę von Kempelena, którą ten zostawił przy misce. Następnie przez okno wyskoczył na dach i najzwyczajniej zniknął.

- Niezły pomysł - zauważył Peters i porzucił dalsze miażdżenie kości. - Dziękuję za herbatę! - krzyknął w stronę von Kempelena i podążył w ślad za Emersonem.

Spojrzałem za siebie na wynalazcę, który wciąż chronił swój sprzęt laboratoryjny. Po raz kolejny ktoś uderzył w drzwi.

- Dobranoc - powiedziałem. - Powodzenia. Zmrużył oczy i krzyknął:

- Uważajcie na siebie!

Drzwi puściły pod naporem żandarmów, zanim gospodarz zdążył je otworzyć.

Skoczyłem za Emersonem i Petersem. Dachówki były mokre i śliskie. Starałem się nie zgubić cieni, za którymi szedłem. Po pewnym czasie dach stał się płaski, z tyłu słyszałem jakieś nawoływania. Przyspieszyłem kroku.

W dole cały czas ujadały psy.

Nie wiem, jak długo uciekaliśmy. Wreszcie wszedłem za Petersem przez okno do pustego mieszkania na najwyższym piętrze. Nie pytałem nigdy później, kto znalazł to mieszkanie, a może była to tylko sprawa jakiegoś instynktu. Wtedy chyba też zgubiliśmy Emersona. Przyczailiśmy się bez ruchu na moment, nasłuchując odgłosów pościgu. Cisza najlepiej świadczyła o tym, że byliśmy bezpieczni. Zeszliśmy spokojnie schodami w dół i wyszliśmy na ulicę.

Szliśmy w milczeniu i nic nie zakłócało spokoju nocy. Nawet psy się uciszyły. Peters znalazł kawiarnię, gdzie odsapnęliśmy przy szklaneczce wina, doprowadzając się do porządku i oceniając obrażenia, które na szczęście nie okazały się groźne. Jego niedźwiedzia peruka też jakimś cudem pozostała na swoim miejscu.

Nie było sensu zastanawiać się, dlaczego prefekt policji nie postąpił zgodnie z ustaleniami, zresztą może i wypełnił je. Postanowiliśmy odczekać trochę i wrócić na miejsce, które musieliśmy w takim pośpiechu opuścić. Chcieliśmy sprawdzić, czy uda się nam dowiedzieć czegoś nowego.

Peters odgryzł kawał tytoniu z prymki, którą miał przy sobie. Zadziwiała mnie precyzja jego plucia na odległość. Gdy tylko ktoś wchodził lub wychodził, spluwał przez otwarte drzwi, nie czyniąc przy tym nikomu żadnego uszczerbku.

Ja z kolei spoiłem czterech bywalców lokalu, na co wystarczyły mi niecałe dwie szklanki wina. Nasze wyczyny w ciągu kilku godzin spędzonych w tym przybytku wywołały sporo uciechy wśród reszty biesiadników.

Zegar trzeci raz wybijał pełne godziny od czasu naszego przybycia. Uregulowaliśmy rachunek i wyszliśmy.

Tymczasem zrobiło się znacznie chłodniej. Postawiliśmy kołnierze i wepchnęliśmy ręce głęboko do kieszeni, zanim skierowaliśmy nasze kroki w stronę miejsca wcześniejszej potyczki.

Dom był zupełnie ciemny. Przeszliśmy koło niego kilka razy, ale w pobliżu nie zauważyliśmy nikogo, w końcu podszedłem do bramy. Zamek był wyłamany. Nie było problemu, żeby ją otworzyć. Skinąłem na Petersa i weszliśmy do środka.

Posuwaliśmy się powoli, ostrożnie badając teren. Weszliśmy na schody. Zatrzymaliśmy się na podeście przy drzwiach von Kempelena. Nasłuchiwaliśmy przez dłuższy czas, ale nic nie mąciło idealnej ciszy, w ciemności sprawdziłem drzwi. Zamek też był wyłamany, a futryna rozłupana.

Pchnąłem drzwi i odczekałem. Nie było żadnej reakcji. Wszedłem do środka. Światło księżyca wpadało przez wybite okno. Pokój był zupełnie pusty; żadnego mebla, rurek, aparatury, łyżki czy filiżanki. Zabrano nawet stół laboratoryjny.

Peters zagwizdał.

- Ciekawe - powiedział. - Co o tym myślisz?

- Nic - odpowiedziałem. - Za dużo możliwości. Najważniejsze, to zobaczyć się rano z Dupinem. Może udzieli odpowiedzi na parę pytań.

Peters splunął przez okno.

- a może nie - powiedział.

Wróciliśmy na statek, gdzie powitał nas owłosiony typ siedzący gdzieś wśród lin.

- Bon jour, cholera! - powiedział kruk siadając na poręczy mojego krzesła i przyglądając się, jak piję herbatę.

- Bon jour tobie, ptaku czy diable - odpowiedziałem.

- Chyba lubi pana - zauważył Dupin. - To pan sprawił, że powiedział wtedy “dość”.

- Rawk! Jednak! - wrzasnął Grip, rozkładając skrzydła i przekrzywiając głowę.

- Jeśli chodzi o list.... - rozpocząłem.

- Tak - odparł z uśmiechem. - Korzystając z podstępu i posługując się złotą tabakierą, uzyskałem dostęp do listów ministra. Znalazłem tam kilka obciążających szczegółów. Wracając do naszej sprawy, to von Kempelen proponował odsprzedanie swej tajemnicy rządowi. Minister własnoręcznie zrobił notatkę na liście, stwierdzając, że cena jest za wysoka i w grę może wchodzić włamanie w celu zdobycia zapisków alchemika. Sugerował szybkie działanie, gdyż jeszcze ktoś inny może wcześniej sfinalizować transakcję. Notatka była też zaparafowana przez innego ministra z datą trzydziestego pierwszego.

- Rząd zdecydowałby się na taki krok? - wykrzyknąłem. Uniósł brwi i wypił łyk herbaty.

- a przybycie policji? - spytałem. - Czy to była część planu? Czy von Kempelen i jego tajemnica są teraz w rękach waszego rządu?

- Nie, wcale nie - odpowiedział. - Udało mi się o całej sprawie powiadomić monsieur Gisqueta, naszego prefekta policji, który od dawna nie był w najlepszych stosunkach z ministrem, moim imiennikiem. Jak się okazało, ledwie z tym zdążyłem, chociaż nie było już czasu, żeby pana powiadomić. Mimo wszystko, jak mniemam, sprawiliście się dzielnie. Jednakże wpakowanie kogoś do komina to dość dziwaczny pomysł. Nie chcę o tym słyszeć. - Wstrzymał mnie gestem ręki, gdy usiłowałem mu przerwać.

- Właściwie nie zamierzałem o tym mówić. Chciałem jedynie zapytać, w czyich rękach jest von Kempelen?

- w niczyich - odpowiedział. - On i cała jego aparatura podążają teraz w kierunku granicy. Ludzie Gisqueta spakowali wszystko wraz z jego rzeczami osobistymi, a agent wyjaśnił wszystko von Kempelenowi.

- Po to, żeby zrobić na złość przedstawicielowi rządu -powiedziałem. - To pan był agentem?

Znów się uśmiechnął.

- Nawet gdybym nim był i tak bym nie powiedział.

- Wiem, nie pytałem w celach informacyjnych.

- Rozumiemy się doskonale - stwierdził.

Nalał jeszcze herbaty. Wypiłem z przyjemnością łyk z parującej filiżanki.

- w kierunku jakiej granicy zmierzają? - spytałem.

- Ma się udać do Hiszpanii, do Toledo - odpowiedział. -Nie wiem, czy to prawda, czy tylko sprytny wybieg dla zmylenia tropu. Szczerze mówiąc, wcale nie chciałem tego wiedzieć. Wracając do pańskiego pytania, to naprawdę nie wiem, czy będzie przekraczał granicę niezależnego Księstwa Aragonii, czy Nawarry w drodze na południe.

- Rozumiem - powiedziałem. - Dziękuję. Chrząknął.

- Powiedziałem, że może to tylko sprytny wybieg, ponieważ człowiek ten prowadzi nieco niebezpieczną grę. Nie okazałbym mu zbyt dużo współczucia, gdyby spotkało go po drodze coś niebezpiecznego.

- Jak mam to rozumieć?

- Powiedziałem, że poczta ministra zawierała inne obciążające szczegóły...

- Mianowicie?

- Jeden nawet dotyczył tejże sprawy. Było to streszczenie raportów tajnych agentów z różnych stolic, z którego wynikało, że von Kempelen złożył tę samą ofertę wielu ludziom w licznych krajach, jak Włochy, Anglia, Hiszpania, Nawarra, Aragonia, Niderlandy, nawet Watykan.

- Na Boga! Wszystkim tym rządom lub władcom?

- Tak. Wśród prywatnych osób są na liście niejaki Rufus Griswold oraz Seabright Ellison.

- Naprawdę? Nic mi o tym nie wiadomo. Wzruszył tylko ramionami.

- Na podstawie przytoczonych faktów, można przypuszczać, że von Kempelen jest albo niesamowicie naiwny, albo diabolicznie sprytny. Wytworzyć taką sytuację między osobami prywatnymi i państwami, to tak, jakby dążyć do uprowadzenia, tortur lub szantażu. Niektórzy z zainteresowanych są bezwzględni i zdradliwi.

- Jeden z nich mieszka w Toledo? Skinął potakująco głową.

- Arcybiskup Fernandez. Niedługo zostanie kardynałem... albo wyklętym, a może obróci się w proch.

- Staram się zapomnieć, że inkwizycja to coś więcej niż tylko karta w historii.

- Czy arcybiskup popierają, czy nie? - spytał Peters. Dupin roześmiał się cicho.

- Nie jest zdecydowany - wyjaśnił. - Za wszelką cenę chce osiągnąć purpurę. Nie chce się nikomu narazić.

- Jest pan pewien, że von Kempelen naprawdę nie jedzie do Nawarry czy Aragonii?
- spytałem. - Mówił pan, że może się tam udać.

Dupin wzruszył ramionami.

- Wiem tylko tyle, ile sam powiedział. Ponadto wysłał list do Toledo. Niech pan sam wyciągnie z tego wnioski.

Westchnąłem.

- To już chyba wszystko? - spytałem.

- Jeśli o to chodzi... - Wyciągnął kopertę spod swojej serwetki. - Chciałbym przedstawić rachunek za moje dodatkowe usługi, bo przecież jest pan upoważniony do wystawiania bankom polecenia wypłaty. Poza tym może już się nie zobaczymy.

Wziąłem od niego kopertę i otworzyłem ją.

- Są tu dwa rachunki - stwierdziłem.

- Tak - potwierdził.

Chciałem zobaczyć, w jakiej walucie były wypisane. Ogromna kwota drugiego rachunku “za nie wyszczególnione usługi” zupełnie zaparła mi dech.

- Ten, dla madame Roget - powiedziałem, potrząsając nim. - Nie rozumiem jego znaczenia.

- To odszkodowanie dla tej pani - odparł - za stratę córki. Ciało Marie Roget znaleziono w rzece kilka godzin temu.

- Proszę o pańskie pióro.

Po powrocie na pokład “Eidolon” postanowiłem zwrócić się do monsieur Valdemara. Ligei nie było - zeszła na ląd zrobić zakupy. Zdecydowałem się skorzystać ze swoich własnych niedoskonałych jeszcze zdolności mesmerycznych, zamiast czekać. Od kapitana Guy wziąłem zapasowy klucz do kabiny Valdemara. Poprosiłem Petersa, żeby mi towarzyszył, ale wykręcił się, tłumacząc tym, że jest zabobonny i przesądny.

Bogiem a prawdą to ja sam miałem podobne odczucia i dlatego zależało mi na towarzystwie Petersa. Helas! - jak mówią w Paryżu.

Zapaliłem kilka dodatkowych świec i uniosłem pokrywę skrzyni. Koncentrując się na środkowej części mego ciała, zgromadziłem energię i spowodowałem, że spłynęła do mych dłoni. Świece zaczęły przygasać. Szafa stojąca w kącie zaskrzypiała. Wykonałem pierwszy etap całego rytuału i usłyszałem stukanie w ścianę. Poczułem, że energia przeszła na Valdemara. Krzesło stojące w rogu pomieszczenia poruszyło się. Usłyszałem jęk i kilka sekund później Valdemar otworzył oczy. Ale nie koniec na tym. Następnie usiadł.

- Spokojnie. Spokojnie, Valdemar.

- Co ze mną uczyniłeś? - spytał.

- To, co zwykle - odpowiedziałem - chciałem zadać kilka pytań.

- Gdzie jest Ligeja?

- Dokładnie nie wiem. Spieszyłem się i postanowiłem tym razem sam dokonać dzieła.

- Nie do wiary! Nie do wiary! - zawołał. - Wiem teraz, co się stało.

- Proszę mi powiedzieć.

- Jej obecność powstrzymywała tę twoją energię z innego świata. Bez niej wszystko się zachwiało. Znów jestem pobudzony, chociaż jeszcze nie żyję!

Powoli podniósł rękę. Prawe oko podążyło za jej ruchem. Drugie oko pozostało bez ruchu.

- To straszne - stwierdził, patrząc na mnie.

- Zaraz cofnę wszystko tak, jak mnie nauczyła Ligeja, jeśli odpowiesz na kilka pytań. Tej zdolności ci nie odebrałem, prawda?

- Widzę, jak widziałem - powiedział, składając powoli ręce.

- Wydaje mi się, że powinienem udać się do Toledo. Czy widzisz coś w związku z tym?

- Widzę, że zmierzamy do Toledo.

- Czy widzisz jeszcze coś?

- Jest tam spotkanie, przecięcie z losem Annie. Nic więcej nie mogę powiedzieć.

- Jestem gotów uznać to za dobry znak - powiedziałem. Zaczął zacierać dłonie, a potem przyłożył je do twarzy.

- Co możesz powiedzieć o Poem? - spytałem.

- Nie rozumiem pytania. Jest bardzo ogólne.

- Przepraszam. Co on teraz robi?

- “Teraz” nic nie oznacza, to puste słowo. Światy, w których żyjecie, rządzą się innym czasem.

- Co możesz powiedzieć o jego sytuacji i stanie umysłu, przemieszczając się do przodu od momentu naszej zamiany o taki sam okres, który ja przeżyłem tutaj? - spytałem.

- Rozumiem - powiedział, krzyżując ręce i dotykając ramion. - On wciąż nie wie, co nastąpiło. Jego zachowanie świadczy o tym, że wątpi w normalność swego stanu psychicznego. Chciałby zacząć wydawać swoją gazetę, ale nie może znaleźć nikogo, kto by to sfinansował. Jest w głębokiej depresji.

- Chciałbym porozmawiać z Poem. Czy mógłbyś go tu sprowadzić, gdybym przekazał ci więcej energii?

- Nie. To nie zależy ode mnie.

- Czy mógłbyś mnie tam przenieść?

- Nie.

- Co z nadmorskim królestwem Annie? Czy możesz sprawić, żebyśmy się tam spotkali?

- Chyba nie, ale... Nie.

- Czy możesz przekazać mu wiadomość? Chcę go zapewnić, że ja naprawdę istnieję, że Annie naprawdę istnieje, że on nie jest szaleńcem.

- Może mi się uda, ale nie wiem, jaką przybierze to postać.

- Spróbuj.

Osunął się gwałtownie i opadł. Ręce spoczęły mu na piersi.

- Już - powiedział powoli.

- Udało się?

- Tak.

- Możesz powiedzieć, jaką formę to przybrało?

- Nie. Daj mi odpocząć...

Odwróciłem kolejność czynności, które wykonywałem, żeby nawiązać kontakt z Valdemarem. Odebrałem przekazaną mu energię. Znów słyszałem stukanie we wszystkie ściany i sufit. Krzesło sunęło w moim kierunku, później przewróciło się. Valdemar wydał szczególnie żałosny jęk, zamknął oczy i skrzynia z trzaskiem sama się zamknęła.

Zgasiłem świece i wyszedłem, żeby poczynić przygotowania do podróży.

Edgar Allan Poe nie spał dobrze. Obudził się bardzo wcześnie i bezskutecznie próbował przypomnieć sobie, co mu się śniło. Wreszcie wstał i ubrał się. Niebo od wschodu zaczynało szarzeć. Otworzył frontowe drzwi i wyszedł na dwór, żeby powitać świt.

Zauważył miniaturowy pałac migocący na podwórku. Ruszył w tamtą stronę, ale przestał go widzieć. Znalazł tylko kupę piasku.

Może to tylko gra świateł...

VI

Szła boso po plaży. Była spokojna, bezgwiezdna noc. Morze stanowiło delikatną jasność, wystarczającą, aby zapewnić jej żądaną poświatę.

Chodziła po kole, przybliżając i oddalając się od wody. Nie pamiętała, dlaczego to robi, ale pamiętała, że jest to ważne. Nie przestawała.

W pewnej chwili czarny kot przebiegł obok niej, nieco później środek koła zapadł się. Wokół dziury przeskakiwały płomienie, a pośród nich przemknęło jaskrawe ostrze. Chodziła dalej, nie ustawała. Dlaczego to robiła? Było to ważne i tyle. Bardzo ważne.

Obok dziury w ziemi leżał człowiek, twarzą w dół. Tak. Trzeba go zmusić, żeby tam zajrzał. Dobrze. Łatwo poszło. Płomienie coraz bliżej. Widzisz, jak się rusza?

Przyspieszyła kroku. Co on widzi? Makabra, przerażenie. Oczywiście. To, co widzi jest...

Wydała z siebie okrzyk i poziom morza podniósł się, sięgając płomieni, mężczyzny, dziury w piasku...

Rozłożyła szeroko ręce i rozdarła przestrzeń. Przeszła przez powstałą pustkę.

Przebudziłem się na skutek ciągłego podskakiwania dyliżansu. Czarny kot spoglądał na mnie z ciemnego kąta przeciwległego siedzenia. Przyglądałem mu się przez może dziesięć sekund, aż uświadomiłem sobie, że to tylko peruka Petersa, która spadła mu z głowy, gdy zapadł w sen.

Przetarłem oczy, rozprostowałem się i sięgnąłem po butelkę z wodą. Podciągnąłem wyżej koc, który okrywał moje kolana. Wypiłem łyk wody, potem jeszcze jeden.

Podróżowaliśmy wynajmowanymi dyliżansami ciągnionymi przez rozstawne konie, kierując się ku cieplejszym stronom. Pireneje były niegościnne, a Nawarra ponura i zimna.

Zaczynałem już przyswajać sobie podstawy francuskiego, a teraz musiałem przestawić się na hiszpański. Peters znów miał nade mną przewagę, gdyż znał ten język z okresu, który spędził w Meksyku.

- To jest hiszpański bełkot, Eddie. Żaden szanujący się caballero nie życzyłby sobie tego słuchać przy ludziach, a wierz mi, że wszyscy są tutaj właśnie tacy - wyjaśnił. - Przy ludziach - dodał.

Widziałem spalone pola, wypalone domy, drewniane krzyże; wszędzie wokół wyraźne ślady wojny. Ostatnio sami zaczęliśmy odczuwać opóźnienia i inne niedogodności konfliktu, ale wskazówki Valdemara i odpowiedni zapas złotych monet usuwały przeszkody.

Jako żołnierz byłem w równym stopniu zafascynowany, co przerażony. Hiszpanie zaczęli używać nowego słowa dla tej formy działań wojennych, które stosowali do stawiania oporu Francuzom - guerrilla. Polegało to na nagłych, niespodziewanych atakach, zasadzkach, wypadach spoza tyłów przeciwnika. Unikali otwartych walk. Znakomicie się to wszystko sprawdzało teraz i we wcześniejszym okresie. Kosztowało to Francuzów wiele ofiar i wyniszczało ich.

Odwróciłem wzrok od tego przygnębiającego krajobrazu, w chwilę potem dyliżans gwałtownie podskoczył i przyspieszył. Usłyszałem znane mi “Rawk!” i Grip sfrunął spośród bagaży na perukę Petersa. Ptaszysko miało najwyraźniej dość kurateli Dupina i w czasie naszej ostatniej wizyty skorzystało z okazji, aby uciec i pojawić się na pokładzie “Eidolon”. Kruk przywitał mnie słowami “Vingt francs pour la nuit, monsieur”, gdy wyszedłem po rozmowie z Valdemarem.

Grip czuł się zagrożony za każdym razem, gdy Emerson przejmował lejce i pędził konie w szaleńczym tempie. Woźnica niechętnie wdawał się w dyskusję z małpoludem i wzywał Ligeję, żeby wstrzymała konie przy użyciu swych hipnotycznych mocy. Peters odbierał lejce od swego pokraki i karcił go.

- Ejże, Grip! Oddaj to! - usłyszałem krzyk i odgłosy szamotaniny o perukę.

Ligeja ocknęła się, podniosła rękę i odsunęła się ode mnie. Ziewnęła i zapytała:

- Znów to samo?

Skinąłem głową na potwierdzenie.

Dyliżans kiwał się z boku na bok i podskakiwał. Ligeja przeciągnęła się.

Peters swym nienaturalnie grubym palcem połaskotał kruka pod dziobem i zrobił dziwny grymas, który w wykonaniu kogokolwiek innego byłby uśmiechem.

- Dobry Gripper! - powiedział. - Oddaj to wujkowi Peteyowi.

Grip zdekoncentrował się i Peters szybko nałożył perukę na głowę, nie zważając na to, jak leży.

Ligeja wstała i oparła się o ścianę. Odsunęła grubą zasłonę, wyjrzała przez okno i wykonała kilka ruchów ręką. Od razu zaczęliśmy zwalniać.

- Może coś na uspokojenie dla Emersona - mruknąłem.

Zmierzyła mnie spojrzeniem i wychyliła się mocniej. Przytrzymałem ją, żeby nie wypadła, w pół minuty później dawała mi znak, żeby pomóc jej wrócić na miejsce.

- Moja kolej - powiedział Peters i wstał.

- Nie potrzeba - odrzekła. - Oddał lejce woźnicy.

- To do niego podobne - zauważył Peters. Wzruszyła tylko ramionami.

- L'ennui, może - dorzuciła.

- O, z pewnością - powiedział i usiadł. Niedługo zaczął na nowo bawić się z Gripem.

- Powiedz: “Dość!” - nakłamał go łagodnie. - To słowo, które chciał usłyszeć ten dżentelmen w Paryżu. No, dalej! Mów!

- Amontillado! - wrzasnął czarny rozmówca. -Amontillado! - Zakończył swoją kwestię wybuchem szaleńczego, prawie ludzkiego śmiechu i serią odgłosów naśladujących wyciągnięcie korka z butelki.

- To chyba jakiś mocny trunek, co? - odezwał się Peters, łypiąc w moją stronę.

- Tak - potwierdziłem, ale moje myśli błądziły gdzie indziej.

Zastanawiałem się, co mamy robić po przyjeździe do Toledo. Valdemar nie dawał nam pewności, że znajdziemy tam von Kempelena - miał to być tylko właściwy ślad na drodze do mojego ostatecznego celu - uwolnienia Annie.

- Dość - powiedział łagodnie Peters.

- Amontillado - nalegał Grip.

W przeddzień przyjazdu do Toledo usłyszeliśmy stukanie dochodzące z góry. Emerson leżał wtedy skulony przy nogach Petersa i smacznie spał (zdarzało się to ostatnio często, a pozostali nie mieli nic przeciw temu). Przypuszczaliśmy, że to woźnica daje nam znaki. Peters wychylił się i krzyknął na niego, ale tamten zaprzeczył.

Znów usłyszeliśmy stukanie. Ligeja odwróciła się i spojrzała na mnie.

- Nie robiłeś żadnych hipnotycznych praktyk?

- Ja? Nie. Od dawna, nie - odpowiedziałem.

- Czuję coś dziwnego - powiedziała. Krzyknęła do woźnicy i zwolniliśmy.

- o co chodzi? - spytałem.

- Coś niezwykłego - odpowiedziała. Zatrzymaliśmy się pod ogromnym drzewem. Kazała odwiązać i zestawić skrzynię z Valdemarem na ziemię. Powiedziała woźnicy i pomocnikowi, żeby odpoczęli sobie za pagórkiem. Peters zdecydował, że pójdzie z nimi.

Ogarnęło mnie dziwne uczucie, gdyż usłyszałem stukanie, które dochodziło z wnętrza skrzyni.

- Otwórz - powiedziała do mnie.

Odpiąłem ostatnią sprzączkę i podniosłem górną część pokrywy. Valdemar spoglądał na nas. Widać było obie jego tęczówki.

- Coraz gorzej - powiedział.

- Co to znaczy? - spytała Ligeja.

- Przybywam do was bez wezwania. Czy to może Siła Życia odzyskuje władzę?

- Nie mogę nic powiedzieć na ten temat - odpowiedziała. - Czy wiesz, dlaczego tak się stało?

Poruszył prawą ręką i opuścił ją na moją dłoń, która oparta była o krawędź skrzyni. Kosztowało mnie dużo wysiłku, żeby jej nie cofnąć.

- Musisz się odłączyć - powiedział - zanim wjedziecie do miasta, w przeciwnym razie zginą w Toledo.

- Co mamy robić, gdy on będzie w mieście? - spytała.

- Skręćcie na wschód - odpowiedział. - Zapytajcie mnie później, o zachodzie słońca.

- Nie rozumiem, co mam robić w Toledo - powiedziałem.

- Ja też nie - odpowiedział, ściskając mi rękę. - • Coś wzywa. Możesz odpowiedzieć na to wezwanie albo nie. Twoja wola jest wolna.

- Muszę jechać - powiedziałem.

- Wiedziałem, że pojedziesz - odrzekł i opadł do skrzyni; jego ręka zsunęła się z mojej i ułożyła się na jego piersi.

Ligeja dała mi znak, żeby zamknąć skrzynię, co skwapliwie zrobiłem. Wzięła mnie za rękę i poszliśmy na mały spacer wśród szpaleru młodych drzew.

- Nie podoba mi się to wszystko - powiedziała. -Sprawia wrażenie przeszkody, kolizji. Może to być nadzwyczajny uśmiech fortuny, a może pułapka. Nic nie mogę powiedzieć na przyszłość.

- Co mamy robić?

- Chcę roztoczyć kontrolę nad tobą - powiedziała, gdy zatrzymaliśmy się wśród drzew - a także wytworzyć metapsychiczną więź.

- Pamiętasz, co się stało, gdy ostatnio poddałaś mnie swej władzy?

- Od tamtego czasu poważnie się tym zajęłam - oznajmiła. - Tym razem nie rozdzielę cię od twego ciała.

- Jaki będzie cel tej więzi?

- Mam nadzieję, że będzie służył mi zdobywaniu informacji o twoim losie - wyjaśniła.

- Zgoda.

Usiadłem na szarym pniu zwrócony w jej stronę. Oparłem się o duży głaz. Przypominałem sobie, jak przesuwała ręce koło moich oczu. Pamiętałem dziwne objawy żołądka. Moje myśli wypłynęły ze mnie, jak po wyjęciu korka...

Ocknąłem się po jakimś czasie, ale nie wiem, ile to trwało.

Czułem się zupełnie odprężony.

- Dobrze - usłyszałem jej głos.

Otworzyłem oczy. Uśmiechała się. Wyciągnęła do mnie ręce i pomogła mi wstać.

- Udało się? - spytałem, gdy wracaliśmy do dyliżansu. - Chyba tak - odpowiedziała. - Przekonamy się. Wszyscy czekali już na nas. Podnieśliśmy skrzynię z Valdemarem i przymocowaliśmy ją do dyliżansu.

W czasie jazdy myślałem o tym, w jaki sposób Ligeja będzie mogła mi pomóc, jeśli nawet dowie się, że znalazłem się w niebezpieczeństwie, gdy ona będzie gdzieś daleko na wschodzie. Przyglądałem się Gripowi, który też skierował swój wzrok na mnie. Otwierał dziób wiele razy, ale wcale się nie odezwał.

Toledo położone jest na wzgórzu i otoczone z trzech stron rzeką Tag. Znajduje się w odległości około czterdziestu mil na południowy zachód od Madrytu. Nie było wtedy w rękach Francuzów.

Nad miastem wisiały ciemne chmury, ziemia była rozmokła - jakby po niedawnej ulewie. Nasz woźnica - starszy od poprzednich - zatrzymał się poza murami miasta. Zaklinał się, że nigdy nie przekroczy jego granic.

Wziąłem ze sobą stosowną ilość złota oraz list napisany przez Ligeję po hiszpańsku, w którym zwracałem się o wynajęcie tłumacza. Valdemar wskazał mi ojca Diaza, który według niego był uczciwym i czcigodnym człowiekiem. Miałem także mapkę z zaznaczonym położeniem kościoła św. Tomasza i probostwem.

Zaopatrzony w to wszystko pożegnałem się z towarzyszami podróży, planując spotkać się z nimi w tym samym miejscu i o tej samej godzinie za trzy dni.

Zbliżałem się do tej skalistej fortecy od północy. Wiedziałem, że wcześniej te okolice zamieszkiwali Rzymianie, Wizygoci i muzułmanie. Ligeja powiedziała mi, że trzynastowieczna katedra jest wyjątkowo piękna. Oglądając ją z pewnością doznam uczucia, że czas tu płynie szybciej niż ten, którego ja doświadczam.

Przekroczyłem granice miasta nie zatrzymany przez nikogo. Valdemar miał najprawdopodobniej rację sugerując, abym pożegnał przyjaciół i współtowarzyszy podróży poza murami. Byli oni oczywiście lojalni i silni, ale w mieście arcykonserwatystów, którzy sprawowali tu władzę, ta zbieranina dziwacznych osób mogła nie być zbyt dobrze przyjęta. Ja, jako bogaty Amerykanin, mogłem przynajmniej liczyć na tolerancję.

Zobaczyłem katedrę, wiele małych sklepów, kilka przepięknych rezydencji, zdobionych powozów, brudnych wozów, wspaniałe konie i znakomite klingi, z których słynęło to miasto.

Jednym z najbardziej okazałych ostrzy był sztylet należący do człowieka, który mnie aresztował.

Czterech uzbrojonych ludzi, wyjątkowo podobnych do siebie, podeszło do mnie wtedy, gdy udało mi się odnaleźć kościół św. Tomasza. Chodziłem przedtem po ulicach przez kilka godzin i byłem dumny z tego, że nie musiałem korzystać z niczyjej pomocy, posługując się tylko mapą.

Trzymałem tę mapę w rękach, gdy zbliżyli się i zaczęli mówić coś, czego zupełnie nie rozumiałem, - No comprendo - tłumaczyłem. - Soy norteamericano.

Rozmawiali przez chwilę między sobą, następnie jeden z nich spojrzał na mapę, wskazał coś na niej, a później na kościół.

- La iglesia? - spytał.

- Si - odpowiedziałem. - Santo Tome. De donde es Padre Diaz?

Zamienili szybko kilka zdań ze sobą. Gdy usłyszałem nazwisko ojca Diaza w połączeniu z czymś, co brzmiało jak “heretico”, uświadomiłem sobie, że sytuacja staje się kłopotliwa. Nie myliłem się. Za chwilę miałem okazję podziwiać inkrustacje ze złota i srebra. Inne sztylety też były wspaniałe, ale ten należący do Enrique - do którego też zwracali się Jefe - był najpiękniejszy.

- Idziesz z nami - powiedział Jefe Enrique.

- Soy norteamericano - wyjaśniłem kolejny raz.

- Si, norteamericano amigo de heretico - powiedział.

- Nie, potrzebny mi był ktoś, żeby odszukać wynalazcę, von Kempelena. Powiedziano mi, że ojciec Diaz albo zna angielski, albo pomoże mi znaleźć tłumacza. Rozumiesz?

Pokazałem mu list. Podał go następnemu. Tamten rzucił okiem i oddał dalej. Kolejny zrobił to samo. Najpewniej nikt z nich nie umiał czytać.

- Por favor - powiedziałem. - Interpreter, translator - para Ingles.

Jefe Enrique wzruszył ramionami i wymachiwał sztyletem.

- Chodź - powiedział.

Jeden szedł z tyłu, dwóch po bokach, a Jefe z przodu, nieco z prawej. Szkoda, że nie nauczyłem się, jak jest po hiszpańsku “nieporozumienie”, chociaż miałem wątpliwości, czy w ogóle cokolwiek by to pomogło. Byli absolutnie przekonani co do słuszności swej decyzji i nie mieli zamiaru dyskutować.

Zabrali mnie do więzienia, konfiskując przy okazji moje pieniądze, broń, list i mapę. Zostałem umieszczony w ciemnej celi. Najpewniej w tym samym czasie rozważana była kwestia moich przypuszczalnych powiązań z padre Diazem. Gdyby sprawa przybrała niekorzystny obrót, bez wątpienia przekazano by mnie w ręce Inkwizycji.

Wyciągnąłem ręce przed siebie. Przesunąłem się po omacku wzdłuż ścian. Niektóre były z kamienia, inne z szorstkiego żelaza. Gdy znów doszedłem do drzwi, usiadłem i oparłem się o nie, żeby odpocząć. Natknąłem się na chleb i wodę. Posiliłem się tymi skromnymi darami. Musiałem też się zdrzemnąć, gdyż miałem pewną przerwę w świadomości.

Przebudziłem się, leżąc twarzą w dół. Moja prawa ręka zwisała. Lewy policzek dotykał podłogi celi, ale skroń nie. Uderzył mnie dziwny zapach, jakby gnijących grzybów czy pleśni. Badałem ręką podłogę i powoli uzmysłowiłem sobie, że przysnąłem na samej krawędzi okrągłego zagłębienia. Udało mi się natrafić na luźny kamień i unieść go. Puściłem go w dół i usłyszałem, jak obija się o ściany przepaści i w końcu wpada do wody, w tym momencie uchyliły się drzwi albo płyta gdzieś nade mną i zaraz zamknęły. Odrobina światła, która wdarła się do celi, uratowała mnie przed upadkiem w dół, ponieważ zdołałem zobaczyć, że znajduję się o krok od ciemnego otworu w środku podłogi. Cofnąłem się szybko i przywarłem mocno do ściany.

Chyba jesteśmy pogrzebani za życia, Perry. Zupełnie, jakby mówił Poe, jakby siedział w ciemności obok mnie, rozważając sytuację.

To tylko tak wygląda, Poe. Jesteśmy w więzieniu. Bywałem już w więzieniu. Odpowiedziałem w myśli.

Nie w takim, Perry.

Pozory, mój drogi Poe. Po prostu pozory.

Otchłań nas wzywa.

Niech wzywa. Nie mam zamiaru odpowiadać.

Jesteś mocniejszy ode mnie, Perry.

To nie tak, Poe. Jesteśmy w pewnym sensie tacy sami. Okoliczności dostarczają upiększeń.

Może lepiej byłoby skoczyć w dół i skończyć ze wszystkim.

Nie, dziękuję.

I tak wszystko kończy się w otchłani.

Nie ma co przyspieszać biegu wypadków. Niech czekają.

Nie wiedzą, co to czekanie. Nie są obdarzone wrażliwością.

Jesteśmy w takim razie potężniejsi, gdyż istniejemy.

Brzmi to równie niewyraźnie i wymijająco jak to, co powiedział kiedyś Pascal.

Zgoda.

I to jest filozofia człowieka czynu!

Uzyskałem odpowiednie wykształcenie, a poza tym mam książki.

Co się z nami stało?

Zostaliśmy zamienieni.

Nie rozumiem.

Nie wiem, jaki jest tego mechanizm, ale znaleźliśmy się w nie swoich światach. Musi to mieć jakiś związek z niewłaściwym wykorzystaniem tej mocy, którą posiada Annie.

Cisza. Trzy uderzenia. Jeszcze trzy.

A potem.

Perry, a może jesteśmy tylko snem, wytworem jakiegoś demona ? Czy ja sam jestem tym demonem ?

Nie znajduję żadnych argumentów na solipsyzm. Nikomu, nawet Hume 'owi nie udało się udowodnić nieprawdziwości rzeczywistości. Sam powiedział kiedyś o Berkeleyu, że takie argumenty wykluczają dyskusję i prowadzą donikąd.

Jesteś mną, moim sobowtórem, moim złem. Jesteśmy zwalczającymi się połowami tego samego ducha, w doskonałej sprzeczności.

Poe, nie różnimy się aż tak. To tylko słowa.

Zachichotał.

Staje się nierealne, jak nigdy dotąd - odpowiedział -podobne do dialogu dwu dusz wewnątrz mnie samego.

Co mogę na to powiedzieć?

Chyba nic, no, możesz tylko przyznać mi rację.

Zawsze będę twierdził, że lepiej zaistnieć, niż nie zaistnieć - nawet jeśli to tylko czucie.

Usłyszałem jakiś trzask i zobaczyłem wątłą wiązkę światła padającą przez szczelinę w pobliskich drzwiach, na lewo. Zdołałem zauważyć tacę, na której był kawałek chleba i mała flaszka, wepchnięta do celi poprzez zasłaniany otwór w dole drzwi.

Wygląda na to, że masz wybór między czeluścią a spleśniałym chlebem - zauważył Poe.

Nadeszła pora posiłku, nic innego.

Wstałem.

Szkoda Perry, że nie istniejesz naprawdę - dodał rozważnie. - Dalej darzyłbym cię sympatią.

Dobrze, że nie musiałem znaleźć się z nim w tej metafizycznej przestrzeni.

Po zjedzeniu tego, co mi podano, zacząłem ziewać i nie mogłem sobie z tym poradzić. Bałem się, że drzemka dosięgnie mnie zbyt blisko otchłani w środku celi. Położyłem się więc na boku, plecami do ściany. Nadal wyczuwałem obecność Poego, który był gdzieś rozproszony wokół mnie.

Po przebudzeniu stwierdziłem, że coś się zmieniło. Nie miałem pojęcia, jak długo spałem. Otworzyłem oczy i ujrzałem światło. Upiorny żółty i czerwony blask umożliwił rozejrzenie się po celi. Wyglądała nieco inaczej, niż sobie wyobrażałem. Nie była tak regularnie kwadratowa, a bardziej prostokątna. Dwie dalsze ściany pokryte były rysunkami szatanów, tańczących szkieletów, ludzi palonych na stosie i poddawanych katuszom, poprzewracanych krzyży.

Kamienna podłoga miała ogromną dziurę na samym środku - ledwie ją widziałem. Najgorsze było to, że leżałem przywiązany do jakiejś ramy. Leżałem na niej na plecach obwiązany taśmą. Okalała moje nogi, tułów, prawą rękę i ramię. Mogłem swobodnie ruszać lewą rękę i głową. Na podłodze, zaraz przy mnie, stał talerz z jedzeniem.

Była to potrawa z wołowiny, mocno przyprawiona. Po chlebie i wodzie nie mogłem powstrzymać apetytu. Miałem wrażenie, że wszystko to, co dotychczas jadłem i piłem, nafaszerowane było narkotykami. Ale czy miałem jakikolwiek wybór? Byłem głodny i chciało mi się pić. Sen, niezależnie przez co wywołany, był najlepszym sposobem na spędzanie czasu w tym osobliwym miejscu.

Zjadłem mięso i rozglądałem się za butelką wody, ale nie było jej w zasięgu wzroku. Wtedy uprzytomniłem sobie, że jest to pierwszy etap moich fizycznych męczarni - odczuwałem rosnące pragnienie.

...Poe? - spróbowałem nawiązać rozmowę w myślach.

Perry, czy kiedykolwiek w ogóle istniała Annie - zdawał się mówić gdzieś koło mnie.

Oczywiście, że tak. Nadal istnieje...

Demonie! Kłamiesz!

Nie! Szukaj jej. Wołaj ją.

Później już zostawił mnie samego z moim dokuczliwym pragnieniem. Przeniosłem uwagę na wysoki sufit, gdzie zobaczyłem Saturna pożerającego swe dzieci, w jednej ręce, zamiast kosy, trzymał wahadło. Po chwili wydawało mi się, że zaczyna ono drgać i wykonywać nieznaczne ruchy. Potem jakiś dźwięk dochodzący z pobliża zakłócił moją koncentrację.

Szczur, mały diabełek z okrągłymi oczkami, pojawił się na obrzeżu czeluści, skąd dalej słychać było odgłosy drapania. Uniósł pyszczek, wykręcił go jednocześnie poruszając wąsami. Wkrótce jeszcze jeden, większy, ukazał się za nim. Skrobanie nie ustało. Pierwszy zniknął pod moją pryczą, a drugi spokojnie węszył.

Z dziury wyszły jeszcze dwa szczury, później następny i jeszcze jeden.

Pierwszy w tym czasie dotarł do talerza, na którym znajdowały się resztki mojego ostatniego posiłku. Nie chciałem, żeby któraś z tych bestii podeszła zbyt blisko - nie byłby to najlepszy powód przyjazdu do Hiszpanii - więc poruszyłem ręką, żeby odstraszyć intruza. Zupełnie mnie zignorował i bezczelnie zaczął zjadać to, co zostało po mojej wątpliwej uczcie. Niedługo podszedł i drugi, i ten zaczął egzekwować swoje prawo do jedzenia. Wkrótce doszło do starcia - szczury kąsały, piszczały, prowadząc zażartą walkę, w czasie tej szamotaniny dwa inne weszły na talerz i stanęły naprzeciw siebie.

Przestałem machać ręką, żeby nie uznały tego za zagrożenie i nie zaatakowały, z dziury zaczęły wyłaniać się zastępy gryzoni, otaczać mnie, biegać po mnie, wykorzystywać moje ciało jako miejsce, z którego mogły skakać na pobratymców.

Starałem się, jak tylko mogłem, powstrzymywać dreszcze obrzydzenia. Strasznie się bałem, żeby żaden mnie nie ugryzł i żeby cała reszta nie uznała, że nadaję się do jedzenia. Na szczęście jeden padł w walce, a pozostałe zaczęły rywalizować o jego szczątki. Cała podłoga przemieniła się w pole bitwy zatłoczone ogromem napływających szczurów, które przewalały się, kotłowały, wznosząc i opadając jak koszmarne morze z plamami krwi.

Upłynęło trochę czasu, zanim odwróciłem od tego wzrok, obróciłem głowę i spojrzałem ponownie w górę. Widok, który ujrzałem, zaparł mi dech w piersi. Wahadło nie drgało już, ale poruszało się po łuku długości około metra. Ponadto opuściło się, w najniższym położeniu pobłyskiwało w świetle, jakby zaznaczając wyjątkową delikatność krawędzi. Miało około trzydziestu centymetrów długości, było rzeźbione i przyczepione do mosiężnego pręta, który trzymał w ręce pożerający swe potomstwo Saturn. Inne leżały pod jego stopami. Cały ten przyrząd świszczał i powodował łagodny podmuch przy każdym ruchu.

Nie mogłem od niego oderwać oczu. Naliczyłem dziesięć ruchów i wtedy zauważyłem, że się obniża. Po kolejnych dziesięciu nie obniżył się, ale po paru następnych znów nieco się opuścił. Usiłowałem wyobrazić sobie, gdzie wahadło mnie uderzy, gdyby nieubłaganie poruszało się w ten sam sposób. Wydawało mi się, że może trafić mnie w okolice serca.

Nagle zacząłem myśleć o tym, czy Ligeja wie, co mi się przydarzyło. Próbowałem nawiązać z nią kontakt w taki sposób, jak wcześniej z Poem.

Ligeja? Jesteś tam? Słyszysz mnie? Czy wiesz, gdzie jestem i co się ze mną dzieje?

Nic. Może zbyt mocno skupiałem uwagę na ostrzu wahadła, co rozpraszało moją koncentracje? Czy narkotyki przytępiły mój umysł? Może usiłowała wykorzystać tę więź w czasie, gdy byłem nieprzytomny i uznała przez to, że już nie żyję?

Poe? Jesteś jeszcze tutaj? - zacząłem.

Makabra! - zdawał się krzyczeć. - Otchłań spogląda za siebie!

Możesz ją wypełnić, jak chcesz - powiedziałem, wyrażając nagły przebłysk intuicji. - Jesteś artystą. Twoja wyobraźnia zapełni jej pustkę.

Makabra! - powtórzył.

Gdzie jesteś, Poe ? Gdzie jesteś?

Poczucie jego obecności znów umknęło. Potem wahadło wyraźnie przesunęło się w dół, długość zakreślanego przez nie łuku zwiększyła się.

Zapomniałem o Poem i Ligei. Zapomniałem nawet o szczurach - tak mocno pochłonęło mnie wahadło przecinające ze świstem powietrze nade mną. Po upływie jakiegoś czasu -godzin? dni? Nie wiem - zapomniałem o sobie, stając się jedną całością ze świecącym przeznaczeniem.

Ogarnął mnie niesamowity spokój, przeogromne poczucie przepływającego ukojenia.

W pewnej chwili straciłem przytomność.

I tym razem nie wiedziałem, ile czasu wymknęło mi się spod kontroli.

Obudziłem się z uczuciem strasznego, palącego pragnienia. Szczury biegały w tę i z powrotem, wydając przy tym piski. Otworzyłem oczy i natychmiast zauważyłem wahadło. Opuściło się niżej; łuk, który zakreślało, mógł mieć długość dziesięciu metrów. Wysoki dźwięk towarzyszący ruchowi wciskał się do mózgu, zwiastując nieuchronne uderzenie.

Najlepiej byłoby ponownie uciec w nieświadomość, rozstać się ze światem wskutek ataku serca. Pragnąłem tego, ale niepamięć nie nadchodziła. Tylko czujność - czujność i przewidywanie.

Lewo, prawo... szu! Usłyszałem przeraźliwy śmiech, który stopniowo identyfikowałem jako mój własny. Zagryzłem wargi mocno, aż do krwi, i zamknąłem oczy.

Natychmiast je otworzyłem, gdyż znacznie gorzej było wtedy, gdy nie widziałem wahadła. Ale umysł był jakby bardziej jasny i zmusiłem się do myślenia.

Patrzyłem na wahadło w sposób racjonalny. Nie pozwalałem się hipnotyzować. Liczyłem uderzenia serca pomiędzy poszczególnymi etapami opadania ostrza.

W tym czasie byłem spokojniejszy i mój nastrój utrzymywał się na względnie równym poziomie. Udało mi się liczyć:

310 ... uskok

286 ... uskok

127 ... uskok

416 ... uskok.

Nie mogłem odkryć żadnej prawidłowości. Było to bardziej interesujące niż dokładność mechanizmu zegara. Wpadłem wreszcie na to, że na drugim końcu musi być człowiek, a nie żadne urządzenia. Dawało to pierwszy promyk nadziei. Nie można zaprzeczać żelaznym zasadom mechaniki, ale w sferze opanowanej przez ludzką przewrotność konieczna jest umiejętność przewidywania.

Jeszcze raz przeanalizowałem swoje położenie. Taśma, którą mnie skrępowano, była podobna do pasa używanego do sutanny - pojedynczy kawał mocnej tkaniny owinięty wielokrotnie wokół mnie; jedno cięcie niszczącego ostrza w którymkolwiek miejscu... i po więzach.

Jeśli, będąc w takim położeniu, potrafiłbym przeprowadzić dokładne obserwacje i obliczenia, mógłbym przewidzieć, kiedy nastąpi cięcie, i podjąć decyzję, czy wówczas nabrać powietrza, czy zrobić wydech.

Wiedziałem też, że tam na górze jest człowiek, który znajduje przyjemność w zadawaniu cierpienia. Zamierzał wydłużyć ostatnią fazę do maksymalnych granic. Nieprzypadkowo też związany byłem takim właśnie pasem. Gdybym ja sam nie doprowadził do nieszczęścia poprzez oddech w niewłaściwym momencie, wahadło rozerwałoby pas, odbierając oprawcy przyjemność.

Powinno być dość czasu na to, żeby udało mi się stoczyć z legowiska na podłogę. Przy okazji jednak istniało niebezpieczeństwo wpadnięcia do dziury, gdybym nie zachował ostrożności. Myślałem, że ktoś chciał po prostu, abym sam wybrał otchłań i z własnej woli przepadł w dole. Reszta to drobiazg bez znaczenia.

Oddychałem miarowo, wolno i czekałem.

Osiem ruchów wahadła, i znalazło się ono o kilka centymetrów od mojej klatki piersiowej. Potem znów trochę się opuściło w moją stronę. Następne cztery, i musnęło mnie. Teraz zacznie się mną bawić. Zostawi na tej samej wysokości albo podniesie.

Wziąłem głęboki oddech, zacisnąłem mocno zęby i zamknąłem oczy. Poczułem piekący ból w klatce piersiowej, napiąłem ramiona i wierzgnąłem nogami. Obróciłem się w prawo i upadłem na podłogę...

Ciemne szczury rozbiegły się w popłochu we wszystkie strony. Świst wahadła ustał. Wykręciłem głowę i zobaczyłem, że ten diabelski przyrząd jest wciągany z powrotem pod sufit. Rozmasowałem bolące nogi i ręce, zachowując cały czas czujność.

Wtedy dopiero zauważyłem źródło piekielnego światła, które wypełniało całą przestrzeń. Przedostawało się do celi dołem, przy metalowych ścianach - jednej z prawej i drugiej z lewej strony. Niczego nie mogłem zobaczyć przez te szczeliny, a do tego zaczął się przez nie wdzierać duszący zapach. Było to coś przypominającego odór podgrzewanego żelaza. Wszystkie upiorne obrazy nabrały nowego wyrazu, ożyły i zaczęły się poruszać. Ściany zatrzęsły się, przybierając głębszy odcień czerwieni niż płomienie i krew. Powoli, stopniowo rozżarzały się.

Poruszyły się znów, rozjaśniły się. Czułem dym, a z zewnątrz dochodziły różne pobrzękiwania i stukotania. Podniosłem się i stanąłem. Kopnięciem zrzuciłem resztki pasa. Cofnąłem się o jeden krok przed napierającą ścianą żaru. Wciąż chcieli zepchnąć mnie do dziury.

Ściany ponownie ruszyły. Zrobiłem jeszcze jeden krok do tyłu. Przesunąłem się wzdłuż krawędzi otchłani, aż doszedłem do kamiennej ściany - tej, która miała drzwi. Było to najbardziej rozsądne miejsce odwrotu.

Powoli obróciłem się. Czeluść wzywała mnie bezustannie od momentu, gdy ją odkryłem. Teraz czułem się przynajmniej zmuszony do zajrzenia w nią, żeby zobaczyć, co w sobie kryje. Zajrzeć, żeby przekonać się, co było źródłem takiego przerażenia, takiego duchowego wyniszczenia.

Spojrzałem w dół. Blask bijący z przesuwających się ścian rozświetlał całą przestrzeń. Przemogłem wewnętrzny opór i przyjrzałem się postaciom tworzącym ponurą grupę.

Niski mężczyzna z bokobrodami stał przy otwartej trumnie. Miał na sobie odświętne ubranie, czarne rękawiczki, a w ręce trzymał krótki bat, jaki używa się do tresury zwierząt. Byłem pewien, że musi to być Rufus Griswold. Przed nim stał Poe ze spuszczoną głową i związanymi rękami. Griswold nakazywał, żeby Poe wszedł do trumny. Poe wyprostował się, uniósł głowę, a po chwili został tylko jego zarys, czerń, przez którą świeciły gwiazdy i płonęły komety; zadziwiający majestat Drogi Mlecznej na wyniosłości nieskończoności pojawił się przed trumną, a Griswold rzucał zdziwione spojrzenia i zgrzytali zębami.

Bat złamał się. Postać Poego powróciła, a ściany kroczyły w moją stronę, w dole działy się bardziej przerażające sceny.

Griswold chciał zniszczyć wyobraźnię, cuda, ciemne obszary ludzkiego ducha, wkładając je do skrzyni i grzebiąc na zawsze w otchłani.

Ściany zbliżyły się. Pot lał się ze mnie strumieniami. Było niesamowicie gorąco. Hałas i pobrzękiwanie nie ustawały. Dym był nie do zniesienia. Czułem, że zaraz zemdleję. Oparłem się o kamienną ścianę.

- Nie! - krzyknąłem. - Poe, nie rób tego! Griswold, niech cię diabli wezmą!

Żaden z nich nie reagował. Nie słyszeli. Podszedłem z trudem do krawędzi otworu. Słyszałem jakieś głosy, ale nie wiem skąd. Ktoś łomotał do drzwi. Owłosiona ręka chwyciła mnie za ramię. Czułem, że mdleję.

Nie przypominam sobie już nic więcej.

Przebudziłem się w celi. Nie było żadnej dziury na środku, a drzwi były uchylone. Ligeja i Emerson stali przy mnie, Peters przy drzwiach.

- Generał Lasalle zdobył miasto? - powiedziałem, powtarzając to, co usłyszałem. Tak mi się przynajmniej wydawało.

- Tak, to prawda - potwierdziła.

- Więź, którą stworzyłaś... Sprawdziła się? Skinęła głową.

- To wszystko, czego doświadczyłem - przypomina sen, niepojęty.

- Griswoldowi udało się posłużyć Annie przeciw tobie -powiedziała. - Chciał, żeby cię zniszczyła, ale w końcu oparła się rozkazom Templetona.

- Nasze drogi nareszcie się skrzyżowały, w świecie iluzji, a co z von Kempelenem?

- To był podstęp. Valdemar znów może przewidywać zdarzenia, gdyż Annie zniknęła. Von Kempelen uciekł do Księstwa Aragonii.

- Musimy wracać.

- Nic innego nam nie pozostaje.

Szliśmy razem przez zdobyte miasto, kierując się na północ, gdzie czekał na nas dyliżans. Po drodze wypiłem mnóstwo wody. Zupełnie nie zgadzam się z Berkeleyem.

Była jedynym twórcą świata, w którym śpiewała. Przemierzała swe królestwo stanowiące istotę jej pieśni, zbudowane z nieprzemijającego piasku i morskiej wody. Zatrzymała się przy poecie, koło jego jaskini. Odgarnęła jego ręce i objęła go.

- Będą chcieli, żebym wyrwała pióra memu czarnemu ptakowi - powiedziała - który przemierza noce.

Poe skierował wzrok poza nią, na niespokojne morze. Chmura zakryła słońce.

- Czuj się wolny. Pamiętaj, że nie spotka cię nic złego z mojej strony.

- Nierealna - powiedział i odwrócił się od niej. Przestrzeń przed nim rozleciała się na kawałki jak tafla szkła.

- Nie odchodź - powiedziała łagodnym głosem.

- Nierealna.

Wszedł w ciemność poprzez niespójność królestwa.

VII

Elizabeth Poe umarła na zapalenie płuc. Głowa jej spoczywała na zaplamionej poduszce. Czarne długie włosy okalały jej dziecinną twarz. Duże szare oczy już nigdy się nie otworzą. Drobna figura aktorki odziana była w krzykliwy, niegustowny strój z mnóstwem tandetnych ozdób.

Ciało złożono u modystki, gdzie mogli przychodzić pozostali członkowie grupy pana Placide'a, panie: Philips, Allan i Mackenzie wraz z mężami, żeby złożyć ostatni hołd. Oni też wzięli na siebie ciężar przygotowań do pogrzebu.

Miała spocząć na zawsze pod ścianą cmentarza przy kościele świętego Jana. Niektórzy członkowie rady parafialnej protestowali przeciw pochowaniu aktorki w poświęconej ziemi, ale pan Allan i pan Mackenzie, obaj należący do parafii, mieli decydujący głos. Na grobie nie miało być jednak nazwiska przez długie lata.

Mały chłopiec o szarych oczach, maskotka grupy, rozmyślał... Ileż to razy widział, jak mama umierała i leżała nieruchomo, a potem wstawała, żeby ukłonić się publiczności? Tym razem trwało to o wiele dłużej. Kiedy powróci i utuli go?

Był rześki, grudniowy dzień 1811 roku. Chłopiec miał już prawie trzy lata. Jadąc brukowanymi ulicami Richmond powozem wynajętym przez panią Allan, zorientował się w pewnym momencie, że jego maleńka siostra Rosalie też odeszła.

Zabrano go do dwupiętrowego domu z cegły w stylu georgiańskim na rogu Fourteenth Street i Tobacco Alley, w którym miał już pozostać. Mama nie wracała po niego. Trwało to bardzo długo.

Po długiej podróży dojechaliśmy do spokojnego księstwa Aragonii. Nie było tu śladów wojny, jak w samej Hiszpanii. Niektórzy poddani księcia Prospero mówili po francusku, inni po hiszpańsku, a jeszcze inni po angielsku. Spokój, który tu panował, był skażony śmiercią. Gdyby nawet były tu obce wojska, dawno już by uciekły.

Tereny tutejsze były spustoszone przez chorobę, nie przez wojnę. Podczas podróży najpierw słyszeliśmy różne wieści, później widzieliśmy wszystko na własne oczy - pogrzebowe orszaki, śpiewających mnichów, opuszczone wioski - wszystko z przyczyny “czerwonego moru”, odmiany jakiejś płucnej zarazy.

Nowy Rok powitaliśmy w drodze, niedaleko terenów walk. Valdemar znów okazał się nieoceniony. Udzielał nam rad odnoszących się do księcia Prospero i jego obecnego położenia. Książę najwyraźniej wycofał się z normalnej działalności dopiero na kilka dni przed naszym przyjazdem. Nie było to również zwyczajne odosobnienie. Raczej brak troski o los większości poddanych. Skupił wokół siebie tysiąc przyjaciół i najbliższych. Chcieli uciec przed czerwonym morem i przeczekać epidemię. Wraz z licznymi zastępami służby i kompanią żołnierzy zamknęli się w jednym z warownych klasztorów, gdzie zgromadzono wystarczające zapasy wszelkiej żywności.

Nie miało sensu rozpatrywanie tego wszystkiego. Jedno wydawało się pewne. Prospero był wśród tych, do których zwrócił się von Kempelen w wiadomej sprawie. Wybrał ucieczkę wraz z księciem.

Za sprawą Annie Valdemar nie miał już tak konkretnych wizji. Wydawało mu się, że najprawdopodobniej Templeton, Griswold i Goodfellow także skorzystali ze schronienia u księcia.

- Odszukaj to miejsce - nalegałem.

- Jest niedaleko Terragony - wyjaśnił Valdemar. -Na północny zachód. Mała wieś o nazwie Santa Creus.

Zmieniliśmy kierunek jazdy i podążyliśmy na wschód.

W następnym tygodniu nasz powóz dotarł do Santa Creus. Opustoszała miejscowość wywoływała wrażenie grozy. Krążąc uliczkami dostrzegliśmy klasztor - potężną budowlę w oddali. Mury i bramy oblepione były żołnierzami. Rozkazałem woźnicy, żeby jechał w tym kierunku.

Jak tylko zauważono, że się zbliżamy, rozległo się kilka strzałów. Usłyszeliśmy nawoływania po hiszpańsku, francusku i angielsku, które nakazywały nam zatrzymać się. Okazaliśmy posłuszeństwo i stanęliśmy.

Wyszedłem z dyliżansu. Zrobiłem krok naprzód.

- Stać! - krzyknął strażnik.

- Oczywiście. Cieszę się, że mogę mówić po angielsku.

- Czego chcesz, Angliku?

- Szukam paru osób, które według mnie mogły przedostać się do środka kilka dni temu.

- Jeśli tak było, nie ma szans na to, żeby do nich dotrzeć - odpowiedział jeden ze strażników.

- To ważna sprawa.

Podrzuciłem w powietrze złotą monetę i złapałem ją.

- Jesteśmy zakwaterowani zaraz za murami - powiedział. - Nawet nam nie wolno dalej podchodzić. Bramy wewnętrzne są szczelnie zamknięte.

- a wiadomość? Nie przekazujecie listów ani żadnych wiadomości do środka?

- Nie - odpowiedział. - Absolutnie.

- Dobrze - powiedziałem. - Rozumiem, w takim razie ja chciałbym się czegoś dowiedzieć.

- Nic nie wiem - rzekł. - Lepiej odejdź.

- Czekaj! Dobrze zapłacę - zaproponowałem.

Zaśmiał się.

- Nie dotknąłbym twego złota - powiedział. - Może być zbrukane śmiercią.

Przemówiłem najbardziej przymilnym głosem, na jaki zdołałem się zdobyć.

- Żołnierzu, czy był tu Niemiec o nazwisku von Kempelen? i czworo Amerykanów - trzech mężczyzn i kobieta?

Wyprostował się i odgiął ramiona.

- Nie wiem, sir - odpowiedział. - Jest tu wielu ludzi.

- Dziękuję, żołnierzu. Wygląda mi na to, że nikt tu nie robi żadnych interesów?

- Nie, sir. Gdybym był na pana miejscu, odjechałbym w stronę granicy i pędził konie do upadłego, a później bym biegł.

- Dziękuję.

Odwróciłem się i wszedłem do dyliżansu.

- Co robimy? - spytała Ligeja.

- Odjeżdżamy. Zatrzymamy się, gdy znikniemy im z oczu. Potem musimy porozmawiać z Valdemarem. Annie może być w środku albo nie. Nie o nią jednak chcę spytać.

Zatrzymaliśmy się w pobliżu oliwkowego zagajnika. Współtowarzysze podróży pomogli zdjąć skrzynię i odeszli, gdy im powiedziałem, że ja i Ligeja chcemy ją otworzyć. Grip pozostał. Siedział mi na lewym ramieniu i przyglądał się.

Oczy Valdemara otworzyły się od razu po podniesieniu pokrywy, bez żadnych wstępnych rytuałów. Dzienne światło też mu wcale nie przeszkadzało. Ligeja spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem i przesunęła nad nim swe dłonie. Odezwał się, zanim skończyła:

- Co to za miejsce? - spytał. Nigdy nie rozpoczynał rozmowy.

- Santa Creus, niedaleko Terragony w Aragonii - odpowiedziała.

- Co jest tu tak szczególnego?

- Czerwony mór zebrał obfite żniwo - powiedziała.

- O! Szczęśliwi, szczęśliwi umarli! Jak dobrze! Mieli szczęście! Zamieniłbym skrzynię z każdym z nich! Spać! Może już nigdy nie śnić!

Chrząknąłem.

- Nie chciałbym trapić cię ziemskimi sprawami - powiedziałem - ale nikogo innego nie mogę zapytać.

- Rozumiem twe kłopoty - odparł. - Pytaj.

- Niedaleko stąd jest ogromny klasztor. Właśnie tam byliśmy - wyjaśniłem. - Nie da się tam wejść. Jest strzeżony. Bramy są szczelnie zamknięte. Jestem jednak przekonany, że w środku jest von Kempelen, a może także Annie, Templeton, Goodfellow i Griswold. Wiem, że stare, ogromne budowle często mają tajemne wejścia. Czy tam też jest coś takiego? Bardzo chciałbym przedostać się do środka.

Nagle wywrócił oczy, ukazując tylko biel gałek. Ręce opadły mu na piersi. Upłynęło sporo czasu, zanim ponownie przemówił:

- Jest tajemne przejście z klasztoru do miasteczka - powiedział grobowym tonem. - Tunel. Nie był używany przez długie lata. Nie widzę, którędy przebiega. Zmienił się. Może jest zamurowany. Miasto nad tunelem też się zmieniło.

Znów zamilkł.

- Czy możesz podać jakieś szczegóły? - zapytałem w końcu.

- Nie. Von Kempelen jest w środku, za murami. Posiadłem też zdolność połączenia się z Annie. Ona też tam może być.

- Czy powtórzy się to, co było w Toledo? Chaos przy skrzyżowaniu z jej drogą?

- Tak.

- Mimo to nie mam wyboru. Nic nie dodał.

- Czy tunel to jedyny sposób, żeby się tam dostać? - spytałem.

- Nie widzę nic innego. Daj mi spokój.

Bezmyślnie wykonałem ruch ręką, żeby go odesłać w jego świat. Zamknął oczy. Pokrywa zatrzasnęła się, w tym momencie Grip wydał dźwięk naśladujący otwieranie butelki szampana.

Po niedługim czasie załadowaliśmy skrzynię na dyliżans i ruszyliśmy do miasteczka.

Zatrzymaliśmy się przy stajniach w pobliżu rynku. Odpiąłem szablę od pasa. Popołudnie chyliło się ku wieczorowi. Peters i ja chcieliśmy szybko zbadać okolicę, rozeznać teren i odszukać prawdopodobne wejście do tunelu. Ligeja i woźnica mieli zaczekać na nas.

Wyruszyliśmy więc, zezwalając na to, aby Emerson podążał za nami, skradając się między domami i wchodząc na drzewa.

Miasteczko było bardzo ciche. Okna sklepowe pozabijano deskami. Nie widzieliśmy żadnych ludzi, nie dochodziły do nas żadne dźwięki.

- Nie przeszkadza ci, że przeszła tędy zaraza i coś z niej mogło jeszcze tu zostać? - spytałem Petersa.

Jego twarz pozostała niewzruszona.

- Na każdego przychodzi kiedyś pora - powiedział.

- Nie jestem w aż tak fatalistycznym nastroju - odpowiedziałem. - Po tych wszystkich rozmowach z Valdemarem zastanawiam się, czy cała ta gra nie jest zbyt ryzykowna.

- Byłoby gorzej, gdybyś usłyszał to od Ligei.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Ona nie tylko usypia ludzi przy pomocy rąk. Już ci mówiłem o tym na statku.

- To znaczy, że według ciebie jest wiedźmą? Czarodziejką?

- Tak uważam - odpowiedział.

Przeszliśmy przez rejon, gdzie wcześniej musiał być pożar. Wypalone ściany bez okien sterczały wśród kałuż i chwastów, w nozdrza uderzył mnie odór stojącej, gnijącej wody. Czułem również smród rozkładających się resztek nie wiadomo czego. Emerson z konieczności schodził czasami na ziemię i wlókł się za nami.

Opuściliśmy tę część miasteczka i poszliśmy dalej. Teren poprzecinany był drogami z głębokimi koleinami. Emerson znów gdzieś zniknął. Zauważyliśmy, że do wielu domostw dokonano włamań. Wielu kupców powierzyło bezpieczeństwo swych sklepów deskom i gwoździom, pozostawiając cały dobytek na miejscu, zamiast narażać się na trudy i koszty wywozu towarów.

Niektórzy z mieszkańców nie uciekli przed zarazą i najwyraźniej zajęli się plądrowaniem sąsiedzkich zabudowań.

Przechodziliśmy dalej, mijając jakiś zaniedbany dom, gdy usłyszeliśmy śmiechy dochodzące ze środka. Nie był to śmiech dobrego nastroju, a raczej coś przypominającego kaszel czy diabelski rechot. Chociaż... Wymieniliśmy spojrzenia z Petersem, który skinął przyzwalająco.

Podeszliśmy bliżej. Peters kopnął drzwi z ogromną siłą. Otworzyły się z hukiem, gdyż uderzyły o ścianę. Osobiście wolałbym wejść do środka ukradkiem, bez hałasu. Peters nigdy jednak nie okazywał strachu. Wierzył w swoje siły i miał pewność, że wyjdzie z każdej opresji.

Śmiech od razu ucichł. Okazało się, że jesteśmy w zakładzie pogrzebowym. Znaleźliśmy tam okazale wyglądające trumny, wszystkie z hebanu i srebra - szkoda, że Valdemar nie mógł ich oglądać. Rozejrzeliśmy się wokół, ale nie było żadnych oznak życia. Peters wskazał na otwartą zapadnię w podłodze, w rogu po prawej stronie. Przygotowałem szablę i podeszliśmy tam.

Spojrzeliśmy w dół. Zobaczyliśmy długą piwnicę na wino, skąd dochodził dźwięk strzelających korków. Na środku pomieszczenia stał stół z ogromną beczką. Wokół niej porozrzucane były butelki, dzbanki i inne naczynia, z drewnianej krokwi zwisał ludzki szkielet, przyczepiony sznurem obwiązanym wokół jednej nogi. Druga noga sterczała groteskowo, a przypadkowe ruchy powodowały jej wstrząsy.

Była tam grupa ludzi siedzących przy stole na kozłach służących do postawienia trumny. Niektórzy pili z białych pucharów, które przypominały fragmenty czaszki.

Widziałem osobnika siedzącego na honorowym miejscu. Był to wychudzony, wymizerowany mężczyzna z niewiarygodnie wydłużoną czaszką. Jego skóra miała bardzo żółty odcień. Spoglądał na mnie.

Po przeciwnej stronie siedziały dwie kobiety - jedna wyjątkowo otyła; znakomite uzupełnienie chudzielca. Druga była krucha, delikatna, blada, z wyjątkiem płonących policzków. Jej opuszczony nos prawie zakrywał usta. Wyglądała na gruźliczkę. Rzeczywiście, zaczęła kaszleć, jak tylko o tym pomyślałem.

Na lewo, obok tłustej damy, siedział otyły jegomość z założonymi rękami i trzymał jedną zabandażowaną nogę na stole.

Było tam jeszcze dwóch mężczyzn, ale nie mogłem ich dobrze obejrzeć. Zdołałem tylko zauważyć, że jeden miał ogromne uszy i obandażowaną szczękę, a drugi wyglądał na dotkniętego paraliżem - zgięty nienaturalnie i śmiertelnie cichy.

Większość z biesiadników odziana była w stroje przypominające całun.

Zwróciłem się z pozdrowieniem do mężczyzny, który na mnie patrzył.

- Dobry wieczór - powiedziałem.

Trzasnął w stół białym przyrządem, który przypominał berło. Butelki i kielichy z czaszek zatrzęsły się. Okazało się, że tym berłem była kość udowa.

- Przyjaciele, mamy gości - oznajmił.

Wszyscy, poza paralitykiem, odwrócili się w naszym kierunku.

- Proszę przyłączyć się do nas, szanowny panie - zapraszał gospodarz.

Nie dostrzegł Petersa, któremu dałem znak, żeby został i zachował czujność.

- Dobrze - powiedziałem i zszedłem po stromych stopniach w dół.

- Kogóż to mamy zaszczyt gościć? - spytał.

- Nazywam się Edgar Allan Perry.

- a ja jestem Królem - to mój dwór. Prosimy przyłączyć się do nas, żeby pić i weselić się przed nieuniknionym końcem. Co by pan powiedział na ten pełny puchar?

- Dziękuję, raczej nie teraz - odpowiedziałem. - Szukam tunelu, który prowadzi do klasztoru.

Na nowo wybuchnęli śmiechem.

- Po co miałby pan tam iść? Towarzystwo tutaj jest o wiele lepsze.

- Nie wątpię, że panuje tu dobry nastrój, ale szukam starego tunelu. Może gdzieś tu być niedaleko.

- Nie, lepiej kop pan sam - powiedział ten z owiązaną nogą. - Niech pan zaczyna tutaj. Zasypiemy go za panem.

Kobiety chichotały. Paralityk odwrócił oczy. Gospodarz huknął kością i wypił trochę wina.

- Cisza! - ryknął.

Wstał, podpierając się kością niczym laską. Zbliżył się do mnie i uniósł kość, z niepokojem zauważyłem, że trzymał ją jak wprawny szermierz.

- Będzie pan tak miły i wypije całą zawartość czaszki - stwierdził, napełniając ten szczególny puchar z beczki - po czym przyjmiemy pana do kompanii i będzie pan mógł drążyć tunel, gdziekolwiek pan zechce, w przeciwnym razie ochrzcimy pana poprzez zanurzenie w beczce aż do piania koguta.

Wyciągnął ociekającą czaszkę w moim kierunku, a ja wyszarpnąłem szablę.

- Nieprzyjazny gest - zauważył i wskazał osobę naprzeciwko.

Gruba kobieta zaczęła śpiewać.

Peters wskoczył do otworu. Nogami dotknął stopnia w połowie długości schodów i zeskoczył, łapiąc się szkieletu. Śpiewanie zamarło i zaczęły się wrzaski. Pachołki Króla Mora cofnęli się, widząc kogoś o niezwykłym, złowieszczym wyglądzie.

Peters wylądował na stole.

- Na drabinę, chłopie! - krzyknął. - Czas utopić smutki. Król Mór cofnął się i odwrócił w stronę Petersa, wystawiając kość. Peters skoczył do przodu i złapał za beczkę. Musiała być wyjątkowo ciężka z tym winem. Uniósł ją jednak, ukradkiem spojrzał na mnie i zaczął ją przechylać. Wspiąłem się na górę, gdy wino zaczęło bulgotać przy wrzasku całego towarzystwa, w chwilę później usłyszałem klekotanie szkieletu, odgłos uderzenia o schody i zduszony śmiech. Peters wyłonił się z otworu i kopnięciem zamknął klapę. Szybko postawił na niej ciężką trumnę.

Emerson niespodziewanie pojawił się w tym przybytku śmierci na tle wschodzącego księżyca. Zaczął pokazywać coś Petersowi.

- Myślę, że czas się stąd wynieść - powiedział Peters. -Zrobiliśmy to, co do nas należało.

Ruszyliśmy razem w ciemną noc.

Zabudowania stajni w świetle księżyca: piękna kobieta siedząca na wieku trumny, nasze bagaże złożone obok, a na nich kruk.

- Ligejo, gdzie jest dyliżans? - zapytałem.

- Usłyszałam, jak woźnica wyładowuje bagaże - odpowiedziała - a gdy wyszłam, żeby sprawdzić, co się dzieje, wskoczył na kozioł, chwycił lejce i odjechał. Bał się czerwonego moru.

- Powiedział o tym?

- Mówił to wcześniej, zaraz jak wyruszyliście na poszukiwania tunelu. Uważał, że jesteście szaleni. Proponował, żebyśmy odjechali we dwoje.

- Eddie, gdzieś po drodze widziałem wózek - wtrącił Peters. - Może powinienem go przyprowadzić.

- Dobra myśl. Idź! - powiedziałem.

W taki oto sposób doszło do tego, że ciągnęliśmy wózek z naszym dobytkiem materialnym i niematerialnym, krocząc uliczkami Santa Creus, gdy drogę naszą przecięło dwóch mężczyzn idących na północny wschód. Jeden z nich odziany był w kostium błazna.

Chciałem ich zawołać, lecz powstrzymał mnie Peters, położywszy rękę na moim ramieniu.

- Są zalani - powiedział.

- To co?

- Przypominają tych z piwnicy.

- Równie dobrze mogą to być normalni mieszkańcy, którzy przeżyli epidemię.

- Trzymajmy się za nimi w pewnej odległości. - Tak będzie lepiej - dodała Ligeja. Posuwaliśmy się za nimi w takiej odległości, że słyszeliśmy strzępki ich rozmowy.

Zataczali się nieco, ale później trochę otrzeźwieli, bo ich krok stał się pewniejszy. Zorientowałem się, że ten ubrany jak komik to Fortunato, a drugi - Montresor. Właśnie ten drugi spoglądał za siebie od czasu do czasu, ale nie wiem, czy nas zauważył.

Z tego co zdołaliśmy dosłyszeć wynikało, że ze znawstwem rozmawiają o winie. Świadczyły o tym bardzo specjalistyczne terminy, które padały w czasie dysputy.

Zwolnili przy starym, niechlujnie zbudowanym, dużym dworku położonym wśród posępnych drzew, z dala od innych budynków.

Montresor miał trudności z otwarciem zamka, mimo że był to jego dom.

Usłyszeliśmy pukanie dochodzące ze skrzyni Valdemara. Ligeja położyła dłoń na wieku, najpewniej zaczynając hipnozę, a po chwili powiedziała:

- To tutaj. Musimy dostać się do środka, gdyż wejście do tunelu jest blisko.

Podeszliśmy do drzwi. Zapukałem. Peters i ja łomotaliśmy długo i mocno, zanim odezwał się Montresor.

Otworzył drzwi, ale był zupełnie zaskoczony, zły, przestraszony.

Myślę, że nasz wygląd nie podziałał na niego uspokajająco.

- Pan Montresor? - powiedziałem, mając nadzieję, że zna trochę angielski.

Przyglądał mi się badawczo przez dłuższy czas, aż wreszcie skinął głową na potwierdzenie.

- Tak, o co chodzi? - spytał.

- Jesteśmy w sprawie dostawy tej skrzyni Chateau-Margaux z fioletowym lakiem - wyjaśniłem.

Spojrzał na ogromną skrzynię i chyba połknął haczyk. Jego rezerwa i złość minęły. Oblizał wargi.

- Nie rozumiem - powiedział. - Nie zamawiałem tego. Czy to jest na sprzedaż? a może podarunek? Jesteście posłańcami?

- Można powiedzieć, że jesteśmy posłańcami - odpowiedziałem. - Chociaż teraz, o tej porze, zwyczajni posłańcy nie mają po co przybywać.

- Racja - potwierdził. - a właściwie kim jesteście?

- Jesteśmy tym, co zostało z trupy artystów. Książę Prospero zaprosił nas, ale nie zdołaliśmy dotrzeć do klasztoru przed zamknięciem bram. Żołnierze nie wpuścili nas. Odmówili nawet zapytania samego księcia, czy mają nas wpuścić - powiedziałem. - i w ten sposób nie pozostało nam nic innego, jak spróbować zamienić skrzynię tego znakomitego wina na spokojne i bezpieczne miejsce, gdzie moglibyśmy się zatrzymać. Wino przeznaczone było dla księcia, ale ci, którzy je tutaj dostarczyli, uciekli i porzucili je z obawy przed czerwonym morem - dodałem.

- Jasne - mruknął, otwierając drzwi i spoglądając na skrzynię. - Nie wniesiecie jej do środka?

Wszyscy jednocześnie ruszyliśmy naprzód. Podniósł rękę i szeroko otworzył oczy.

- O, nie - powiedział. - Ptaszysko i małpa muszą zostać na dworze.

- Nie można ich pozostawić bez opieki - odparłem.

- To niech dama zostanie z nimi, a wy wnieście skrzynię - zaproponował. - Nie mogę wam w tym pomóc, gdyż moja służba też uciekła.

- Pewna sprawa wielkiej wagi nakazuje mi zostać - dodał, ściszając głos.

Nagle zza niego, w swym błazeńskim kostiumie i czapce z dzwoneczkami, wyszedł Fortunato. Pociągnął haust wina z małej butelki z utrąconą szyjką, a później próbował skoncentrować na nas swój wzrok.

- Co cię tak zajmuje? - spytał. - Chcę już spróbować tego Montal-Montin.

- Amontillado! - zaskrzeczał Grip, a mężczyzna cofnął się ze strachem.

- Szatan! - krzyknął, ciągle się cofając.

- Nie - zwróciłem się do Montresora. - Nie wniesiemy skrzyni, jeśli wszyscy nie wejdziemy.

- Dureń! Luchesi to dureń! Wiesz Montresorze? - wykrzykiwał Fortunato. - Głupek! Nie rozróżnia sherry od octu.

Zaczął nagle kaszleć.

- To nic - powiedział szybko; jego akcent był mocniejszy niż Montresora. - To nie zaraza. Nie umrę od kaszlu.

- Nie - powiedział Montresor, przyglądając się kompanowi. - Można śmiało powiedzieć, że nie umrzesz.

Montresor odwrócił się od niego i cofnął się w głąb pomieszczenia. Zapraszał nas gestem ręki.

- Proszę, niech wszyscy wejdą. Tędy, musimy to znieść na dół.

Weszliśmy. Zamknął za nami drzwi. Peters i ja szliśmy za nim, a potem Ligeja, Emerson i Grip.

Fortunato odsunął się chwiejnie, na przemian złorzecząc, podśpiewując i mrucząc o głupocie Luchesiego. Zwyczajna piątkowa noc w miasteczku ogarniętym zarazą.

Montresor prowadził nas krętymi kamiennymi schodami do swej piwniczki z winami. Pochodnie i ogromne świece rzucały blask z licznych nisz i zakamarków. Było to dość zbytkowne w takiej części domu.

W końcu zeszliśmy na dół i ustawiliśmy pudło według wskazań Montresora w podziemnym przejściu, które prowadziło do czegoś w rodzaju katakumb. Byłem przekonany, że tunel, którego szukamy, musi być gdzieś w pobliżu.

Wśród połyskujących bielą ścian widać było ludzkie czaszki i inne kości. Cienie przemykały przez nie niczym ciemne palce. Wszędzie wisiały pajęczyny, a chrobot poruszającego się robactwa przypominał mi ciężkie chwile spędzone w Toledo, które w dalszym ciągu powracały w snach.

Montresor zauważył moje zaciekawienie i uśmiechnął się.

- To miejsce pełniło kiedyś rolę przy klasztornego cmentarza - powiedział, wskazując przerażające szczątki. - To było dawno temu, zanim jeszcze ojciec księcia Prospero przepędził mnichów i odebrał im to, co do nich należało.

Przenieśliśmy skrzynię jeszcze dalej pod ścianę i opuściliśmy na posadzkę.

- To znaczy, że jest jakieś połączenie z klasztorem? -spytałem.

Nie odpowiedział, ale ku memu zaskoczeniu, odwrócił się. Wyobrażałem już sobie, że uniesie wieko skrzyni, żeby rozkoszować się widokiem zdobyczy.

W rzeczywistości odsunął się od nas o kilka kroków i patrzył na Fortunata. Błazen siedział na jakimś występie i, jak zauważyłem, pożerał wzrokiem Ligeję - jej szczupłą i wysoką sylwetkę, jej kręcone włosy - z miną, która odzwierciedlała pożądanie.

Montresor mruczał coś o piciu.

- Żądza, panie, drażni i odbiera pewne siły; wywołuje popęd i odbiera potencję... nastawia go i nie nastawia... i podając fałsz, opuszcza.

Zrobił zupełnie inną minę, która nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. Przeniosłem uwagę na Ligeję. Zupełnie ignorowała pijanego błazna.

Nasz gospodarz podszedł do mnie, dotknął lekko mojej ręki i odprowadził mnie na stronę.

- Czy nadal, przyjacielu, szukasz przejścia do klasztoru? -spytał.

Potwierdziłem skinieniem głowy. Gest ten bez wątpienia znamionował więcej kpiny niż pokory.

- Jest to nasze najskrytsze życzenie, sir - odpowiedziałem.

- Zaraz coś wyjaśnię. Naprawdę istnieje tunel - powiedział. - Jest zamurowany od strony klasztoru od czasów mego ojca albo może dziadka. Obecny książę nic nie wie o tym przejściu.

- Zamurowany! - krzyknąłem. - Jak przejdziemy? - Sprawa jest prosta. Dam wam narzędzia - młotki, łom.

Silni mężczyźni, jak wy, nie powinni mieć kłopotów, żeby poradzić sobie z cienką ścianą. Po przejściu przez nią znajdziecie się w najdalszym końcu jednego z klasztornych magazynów. Ale, co najważniejsze, zakryjecie otwór zaraz po wejściu. Potem musicie schować narzędzia, wrzucić je do jednej z licznych studni w piwnicach, w przeciwnym razie książę mógłby odkryć tunel - dowiedzieć się, że ktoś wdarł się z zewnątrz, przynosząc zarazę, wytropić was i...

Montresor przerwał i szybkim ruchem nogi zgniótł i roztarł chrząszcza na kamiennej podłodze. Przez moment w ciszy przyglądaliśmy się rezultatowi tej akcji.

- ...Książę boi się tylko jednego - czerwonego moru - zakończył.

Przystaliśmy na plan Montresora. Jedyną przeszkodą był Valdemar. Trzeba było go chyba zostawić. Nie mogłem otwarcie o tym mówić przy Montresorze. Ligeja od razu zorientowała się, o co chodzi. Gwałtownie odwróciła się do mnie, szeleszcząc suknią.

- Edgarze, przemyślałam wszystko - powiedziała łamiącym się głosem. Jej wargi drżały. - Nie mogę iść z wami. Boję się wchodzić na teren księcia. Jego okrucieństwo stało się już legendą. Musicie iść beze mnie.

Czy w ogóle istniał, a może nadal istnieje, jakiś szczególny związek między Ligeja i Valdemarem, który nie polega na hipnozie? Dziwna myśl. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy ani dlaczego wydawało się służyć jakiemuś celowi.

Montresor patrzył na nią tak, jakby chciał się sprzeczać.

Byliśmy jednakże dziwną grupą, bez wątpienia silną i trochę brawurową. Zdecydował więc nic nie mówić.

Usłyszeliśmy chrapanie Fortunata. Zasnął rozłożony na swej kamiennej ławie. Peters spojrzał na niego, podszedł, ściągnął mu czapkę i dzwoneczki, założył sobie. Śpiący poruszył się, ale się nie obudził. Peters ściągnął mu także kostium. Montresor przyglądał się w milczeniu.

Ja i Peters wzięliśmy pochodnie i narzędzia. Później, już z Emersonem, weszliśmy do ciemnego tunelu. Zdziwiło mnie, że w niszy, skąd braliśmy narzędzia, była wanna ze świeżo przygotowaną zaprawą. Przejście było niskie, kręte i pełne pajęczyn. Musiało nie być używane przez wiele lat.

Za pierwszym zakrętem straciliśmy z oczu dwie obserwujące nas osoby, Ligeję i Montresora, oraz śpiącego Fortunata w białej bieliźnie. Wiedziałem, że Ligeja zaraz zejdzie po schodach wraz z Gripem siedzącym na jej ramieniu. Będzie szła do odległej sypialni, pozostawiając resztę ich własnemu losowi. Prawie jakbym słyszał Gripa powtarzającego kawały pijaków.

Przemierzał pokłady starego statku. Kolana mu drżały i bolały go wszystkie stawy. Od czasu do czasu dotykał przyrządów nawigacyjnych z brązu i mosiądzu, które pokryte już były patyną. Mruczał coś pod nosem, wychodził na górny pokład, żeby wziąć namiary. Polarne mgły snuły się nad wodą pokrytą krą. Załoga krzątała się wokół, a jakiś dziwny ptak wykrzykiwał coś w powietrzu. Zdawało mu się, że ktoś go zaczepia, przemawia cichym głosem, podąża za nim. Odwracał się, ale wtedy nikogo już nie było. Słowa nigdy nie docierały wyraźnie. Wracał do kabiny, żeby przejrzeć jakieś szpargały i poddać się zadumie...

Poe obudził się. Zlany był zimnym potem. Ręce mu dygotały. Wśród wielu snów niektóre były zupełnie przerażające - jak ten z otchłanią i wahadłem. Teraz, po tej nocy, nie pamiętał żadnych okropności ani groteskowości spotkania z Królem Morem i jego dworem. Miał jednak nieznośne poczucie straty i porzucenia. Pomasował wilgotne skronie.

...Zupełnie jakby żeglował ponad obszarem poznania, poza zasięgiem myśli i uczuć. Musi dalej podążać pod wiatr, przeciw falom zmian i stałości. Zagubiony, stracony.

VIII

Staliśmy na skraju przepaści. Spoglądaliśmy w dół - robiło się nam niedobrze i odczuwaliśmy zawroty głowy. Naszym pierwszym odruchem było cofnąć się i oddalić od zagrożenia. Coś niewytłumaczalnego trzymało nas w miejscu. Powoli, stopniowo nasze oszołomienie i przestrach przeistoczyły się w jakieś nieznane uczucie przybierające postać obłoku, w miarę upływu czasu nieuchwytna chmura zaczęła przybierać konkretne kształty, jak opary wydobywające się z butelki w jednej z “Baśni z 1001 nocy”, które zamieniły się w dżina, z naszej chmury nad krawędzią przepaści wyłaniała się coraz bardziej oczywista forma, o wiele straszniejsza i przerażająca niż jakikolwiek baśniowy dżin czy demon. Pozostawała jeszcze w sferze myśli, ale przeszywała gwałtownością grozy do szpiku kości.

Tak odczuwalibyśmy prawdopodobnie nagłe runięcie w dół. Upadek ten - dzikie unicestwienie - stanowiłby najbardziej upiorne i najbardziej ohydne zrealizowanie pragnienia śmierci, jakie kiedykolwiek przyszłoby nam do głowy. Rozsądek odciągał nas ze wszystkich sił i dlatego na przekór podchodziliśmy coraz bliżej”.

Edgar Allan Poe, Istota przekory Szliśmy długim, tajemnym tunelem przez katakumby. Dotarliśmy do kamiennej ściany. Nasłuchiwaliśmy uważnie i długo, ale nie słyszeliśmy żadnych dźwięków. Wypatrywaliśmy światła przez szczeliny między kamieniami, z których wykruszyła się zaprawa. Żaden blask stamtąd nie docierał.

Zaczęliśmy rozbierać mur przy użyciu młotów i łomu. Kurz i pył osiadał na naszych ubraniach, skórze, włosach, wdzierał się do oczu i ust. Wkrótce zrobiliśmy otwór. Był na tyle duży, że można już było przejść na terytorium Prospera.

Peters, Emerson i ja przedostaliśmy się na drugą stronę i znaleźliśmy się w jakimś magazynie zapełnionym ogromnymi skrzyniami i belami. Nie traciliśmy czasu, żeby sprawdzać, co zawierają. Przy słabym świetle pochodni zakryliśmy otwór kamieniami, zostawiając narzędzia za ścianą w tunelu. Nie mieliśmy zaprawy, żeby to fachowo zamurować, ale w tym ciemnym rogu szansa odkrycia naszej działalności wydawała się minimalna. Dodatkowo zdołaliśmy przesunąć jedną z ciężkich skrzyń tak, że wszystko zasłaniała.

- Co teraz, Eddie? - spytał Peters.

- Musimy wyjść na zewnątrz i wtopić się w tłum - powiedziałem, patrząc na jego pożyczony strój błazna. - Jesteśmy komediantami. Ty jesteś dobrze ubrany do tej roli, ja nie.

- Umiesz żonglować? Znasz jakieś sztuczki? Potrząsnąłem przecząco głową.

- Raczej nie.

- To będziesz treserem zwierząt. Emerson, chodź tu. Małpiszon zeskoczył ze skrzyni i podszedł do niego.

- Teraz będziesz słuchał Eddiego. Idziemy na górę. Zrozumiałeś?

Emerson zrobił parę kroków, powłócząc nogami i gapił się na mnie. Wyciągnąłem prawą rękę.

- Podaj rękę - powiedziałem.

Pochylił się, uchwycił moją dłoń i mocno ścisnął.

- Według mnie - powiedziałem - będzie tam mnóstwo ludzi - służący, kucharze, ladacznice, żołnierze, kuglarze. Jeśli są tu dopiero parę dni, z pewnością jeszcze się dobrze nie znają. Kilka nowych twarzy wśród komediantów nie zrobi żadnego wrażenia. Wezmę Emersona ze sobą, żeby się zorientować, co tam na górze. Ty poczekaj tu z godzinę, a później wyjdź.

- Lepiej, byłoby wyjść jak będzie już późno. Nie będzie się kręcić tylu ludzi.

- Prospero to bibosz i hulaka. Może codziennie pić do późnego wieczora. Musimy się zorientować. Zobacz też, gdzie możemy znaleźć nocleg.

- Dobrze - powiedział.

Znaleźliśmy schody i weszliśmy po nich z Emersonem na górę. Drogi rozchodziły się. Zdecydowałem, że pójdziemy środkiem na poziomie ziemi. Wybrana droga szybko doprowadziła mnie na dziedziniec przypominający ogromny obóz cygański. Był oświetlony pochodniami i ogniskami, podzielony linami na sektory zatłoczone namiotami i płachtami, przez które słychać było rozmowy, dźwięki skrzypiec i gitar. Ludzie tańczyli, pili, jedli, dzieci płakały, psy włóczyły się między sprzętami, a w odległym rogu dwóch mężczyzn pochłoniętych było walką.

Dziedziniec ze wszystkich stron był otoczony budowlami, które łączyły się ze sobą. Najpotężniejsza wieńczyła północną stronę. Była najmocniej oświetlona. Przyglądając się stwierdziłem, że najwięcej hałasu i różnych odgłosów pochodziło właśnie stamtąd.

Nikt mnie nie zaczepiał. Emerson też nie był jedynym tresowanym “zwierzątkiem”. Były tu jeszcze dwa niedźwiedzie i sfora psów.

Całe to otoczenie powoli zobojętniało. Zorientowałem się, że większość służby, komediantów i pozostałego personelu zajmuje miejsce w kompleksie po południowej stronie podwórza. Okazało się, że pomieszczenia tamtejsze są małe, wilgotne, bez okien i wentylacji. Oczywiste już teraz było, dlaczego tak wielu obozuje pod gołym niebem. Przekonałem się potem, że pierwotnie były to cele zakonników. Doceniałem ich hart ducha, ale wolałem poszukać czegoś bardziej wygodnego.

Nieco później natknąłem się na Petersa w kostiumie błazna. Przeszedł tę samą drogę co ja. Zgadzał się ze mną co do kwatery. Spędziliśmy tamtą noc w stajni, czego oczywiście nikt nie zauważył. Odkryliśmy, że w jednym z narożników za stajnią możemy przywiązać Emersona łańcuchem tak, żeby w razie niebezpieczeństwa mógł się łatwo uwolnić. Peters i ja zajęliśmy mały stryszek, który kiedyś musiał służyć jako magazyn nie używanej uprzęży.

W czasie służby w kawalerii przywykłem do stajni i pobyt tutaj przynosił pokrzepiające wspomnienia.

Peters i ja żywiliśmy się chlebem i zupą przy wspólnym stole, gdzie jadali komedianci. Emerson wczesnym rankiem ruszał na poszukiwanie jedzenia i jak mi się zdaje, zaspokajał swój głód resztkami owoców i warzyw pozostałych po ucztach Prospera.

Mijały dni. Większość czasu spędziliśmy, badając teren i sporządzając mapę, z daleka widywaliśmy szlachtę i bogatych kupców, ale nie widzieliśmy von Kempelena ani Annie. Od czasu tamtego strasznego snu i czeluści byłbym w stanie rozpoznać Griswolda, ale przeszedłbym obok Templetona i Goodfellowa, nie wiedząc, kim są.

Minął styczeń. Zaczął się luty. Nie chciałem wcześniej zaczynać żadnych akcji bez rozpoznania otoczenia. Teraz mieliśmy już więcej informacji i zastanawiałem się, jak wszystko najlepiej rozstrzygnąć.

Wypadki, które się rozegrały, uprzedziły jakiekolwiek działania z mojej strony. Wracaliśmy z Petersem ze śniadania, zamierzając przećwiczyć nasz występ - trochę pantomimy w wykonaniu Petersa, akrobatykę Emersona i jakieś moje wygłupy. Mieliśmy nadzieję, że dzięki temu zdołamy uzyskać dostęp do zamkniętej dla nas części klasztoru. Usłyszeliśmy żałosne krzyki i pospieszyliśmy, żeby przekonać się, skąd pochodzą.

Źródło tych lamentów znajdowało się w środku sporego tłumu zebranego przed stajnią. Przepychaliśmy się naprzód, ale niczego nie widziałem.

- Eddie, weź mnie na barana - powiedział Peters. Przykucnąłem. Wskoczył mi na plecy. Chwyciłem go za kostki i wstałem. Był ciężki, ale zwinny. Po chwili zeskoczył na ziemię. Zaklął, jak miał w zwyczaju.

- Co tam się dzieje? - spytałem.

- Chłoszczą jakiegoś młodzieńca. To jeszcze chłopak. Ma całe plecy pokrwawione. Używają do tego batoga - powiedział.

Trącił łokciem mężczyznę stojącego z prawej strony.

- Ej ty, człowieku! Co on zrobił? - spytał. Tamten odpowiedział coś po hiszpańsku.

- Ukradł trochę zboża przeznaczonego dla koni księcia - przetłumaczył Peters. - Prospero nakazał chłostę. Patrzy teraz na to ze swoimi ludźmi.

Krzyki ustały. Poczekaliśmy, aż tłum zacznie się rozchodzić. Chciałem zobaczyć Prospera. Ludzie opuszczali miejsce egzekucji i Peters spytał kogoś, który to książę.

Wskazał na wysokiego, przystojnego mężczyznę, który stał wśród ministrów i dworzan; rozmawiał z nimi, w czasie gdy odwiązywano chłopca. Powiedział następnie coś do człowieka, który nadzorował biczowanie, ale nie dowiedziałem się co, gdyż mój wzrok skierowany był w inne miejsce.

Stała przy bramie budynku, znajdującego się po lewej stronie. Zatykała dłonią usta. Jej przestraszone oczy bliskie były płaczu. Annie. Odwróciła się i wycofała, nie zauważywszy mnie. Błyskawicznie pobiegłem za nią.

Budynek ten stojący po zachodniej stronie, łączył pomieszczenia zakonników z oblankowaną warownią, którą zajmował Prospero ze swoją świtą i towarzyszami zabaw. Na każdej kondygnacji był korytarz. Po obu stronach znajdowały się pomieszczenia większe od cel mnichów, ale i tak brakowało im przepychu komnat w południowym skrzydle, czy przestrzeni sal we wschodniej części.

- Annie! - krzyknąłem, ale już jej nie widziałem. Pobiegłem dalej. Dotarłem do schodów. Przeskakiwałem po dwa stopnie naraz.

Wciąż w kierunku północnym, tym razem na lewo. Już niedaleko, ciągle biegiem.

- Annie!

Zwolniła, obejrzała się, stanęła. Przyglądała się, gdy podchodziłem. Korytarz oświetlony był słońcem wpadającym rzędami okien. Rozchmurzyła czoło i uśmiechnęła się.

- Eddie!

Wyglądała tak, jak na obrazach mojej wyobraźni - kasztanowe włosy, szare oczy. Wziąłem ją w ramiona. Płakała.

- Przepraszam - powiedziała. - Bardzo przepraszam. Nie chciałam.

Po chwili zapytałem:

- o czym mówisz?

- To wszystko - wyjaśniała gestykulując. - Cierpienia Poego, twoje, moje. Przepraszam.

Pokręciłem głową.

- Nadal nie rozumiem, o czym mówisz.

- Przez całe życie - powiedziała - staram się, aby cała nasza trójka była razem w jednym, konkretnym, rzeczywistym świecie. Nie w moim nadmorskim królestwie. Dlatego tu jesteśmy. Templeton zdołał ujarzmić moje moce i wykorzystuje je po swojemu. Nadal nie wiem, jak...

- Ja wiem - odpowiedziałem - ale tak już dalej nie będzie, z drugiej strony mógł posłużyć się tobą bezpośrednio -poprzez narkotyki i mesmeryzm - jak w Toledo.

- Toledo?

- Otchłań, wahadło. Ligeja powiedziała, że posłużył się tobą, żeby wpłynąć na moje zmysły - może i całą rzeczywistość. Wciąż nie wiem, ile z tego, co wydarzyło się w tamtym więzieniu, było rzeczywistością, a ile halucynacją.

- Otchłań i wahadło! - krzyknęła. - Ty przez to naprawdę przeszedłeś? Myślałam, że to był tylko koszmar, którego doświadczyłam. Ja...

- Już dobrze. To minęło. Skończyło się. Zostałaś oszukana. Jednocześnie nurtowała mnie myśl: Nigdy nie sądziłem, że nasz tajemniczy trójosobowy związek mógłby być oparty na czymś nienaturalnym, wymuszonym przez nią, w gruncie rzeczy traktowałem zawsze Poego jako, w pewnym sensie, rywala. Od dawna uważałem to wszystko za miłość z mojej strony. Myślałem przedtem o nim jak o bracie. Gorąco pragnąłem, żeby mu pomóc znaleźć obronę przed wspólnym wrogiem. Ale żeby Annie była źródłem wszystkiego...

- On zapomina o nas - powiedziała Annie, odsuwając się ode mnie i wyciągając chusteczkę z rękawa, żeby obetrzeć łzy. - Jeszcze nie całkowicie. Ale o tobie już w połowie zapomniał. Ciągle wątpi, że istnieje jakiekolwiek życie poza światem, w którym on zmuszony jest przebywać. Nie zdaje sobie sprawy, że jest skazany na niewłaściwy świat.

- Miałem już tego dowody - powiedziałem - i żal mi go. Nie mogę chyba nic na to poradzić, przynajmniej w tej chwili. Ale teraz, gdy odnalazłem ciebie, mogę cię zabrać z tego domu wariatów dokądś, gdzie jest spokojnie. Potem zastanowimy się, jak jemu pomóc.

- To nie jest łatwe - powiedziała - nie jest łatwe. Powiedz mi, kim jest Ligeja, o której wspomniałeś?

Czułem, jak płonie mi twarz.

- Cóż, pracuje dla Seabrighta Ellisona - odpowiedziałem - tego, który mnie tu posłał. Jest hipnotyzerką o dużej mocy. Może nawet kimś więcej. Dlaczego pytasz?

- Moja matka też miała na imię Ligeja - odparła -a jest to dość rzadkie imię. Zastanawiające.

- Czy była wysoka, ciemnowłosa, bardzo ładna?

- Nie wiem - powiedziała. - Wychowywana byłam jako sierota, zupełnie jak ty i Poe. Rodzice zostawili mnie u krewnych i odbywali zagraniczne podróże. Po śmierci tych krewnych w wypadku, zostałam zabrana przez ich przyjaciół. Przeprowadzaliśmy się często, a moi rodzice nigdy po mnie nie przyjechali. Przybrani rodzice powiedzieli mi, jak mama miała na imię, ale nie mieli żadnej podobizny, którą mogłabym obejrzeć.

- Jak miał na imię ojciec?

- Nie wiem.

- Czy może Valdemar?

- Nie wiem... Bardzo prawdopodobne. Tak, może. Złapałem ją za rękę.

- Chodź - powiedziałem. - Wyjaśnimy to później. Opuścimy to miejsce, ten kraj, nawet ten świat, jeśli będziemy zmuszeni. Wiem, jak potajemnie wyjść z klasztoru.

Poszła ze mną schodami, później korytarzem z powrotem na dziedziniec, gdzie odszukałem Petersa i dokonałem prezentacji. Peters nie był sam. Była z nim bardzo drobniutka, ciemnowłosa dziewczyna, karlica, którą właśnie poznał, z grupy kuglarzy. Przedstawił ją jako Trippettę. Okazało się, że jest tancerką. Peters wyjaśnił, że pochodzi z plemienia Ree i urodziła się w wiosce nad Missouri, niedaleko od miejsca jego urodzin. Być może byli nawet dalekimi krewnymi.

Nie miałem ochoty omawiać naszych spraw w obecności tej miniaturowej kobiety, bez względu na stopień pokrewieństwa z moim przyjacielem. Na szczęście spieszyła się na próbę i pożegnała nas, ale Peters zdążył umówić się z nią na spotkanie następnego dnia.

- Nie wiem, czy powinieneś się umawiać - powiedziałem, gdy odeszła. - Usiłuję przekonać Annie, żeby dziś uciekła razem z nami.

W trakcie rozmowy szliśmy przez dziedziniec. Dzień był pochmurny, ale nie tak chłodny jak zwykle.

- Nie możemy - oświadczyła Annie. - Nie miałam sposobności wyjaśnić tego wcześniej, ale wygląda na to, że książę Prospero nie jest w stanie zaoferować więcej von Kempelenowi niż Templeton i Goodfellow.

- Annie, coś ci powiem. Wszystko mi jedno, kto w końcu zgarnie więcej złota. Ja podjąłem tę podróż tylko dlatego, żeby cię stąd wyrwać - a potem pomóc Poemu, jeśli będziemy mogli. Jestem wdzięczny Seabrightowi Ellisonowi za to, co zrobił, ale nie umrze z głodu, jeśli nagle jego złoto straci połowę wartości. Ten poranny incydent ukazał, jak kapryśnym i samowolnym jest Prospero. Uważam, że przebywanie w jego otoczeniu nie jest bezpieczne. Za murami grasuje zaraza wykonując swój taniec śmierci. Nie pozostaje nic innego, jak wydostać się stąd i uciekać z tego królestwa nieszczęść.

Położyła mi rękę na ramieniu.

- Perry, mój drogi Perry - powiedziała. - Gdyby to było tak proste. Wierz mi, że też nie dbam o złoto. Nie wiesz, że alchemia nie koncentruje się na złocie? To gra o duchową stawkę. Jeśli von Kempelen dokona transakcji z Templetonem i Goodfellowem, nie będziemy mogli pomóc Poemu. Ich udział w tej sprawie doprowadzi do jego wygnania.

- Nie rozumiem.

- To rzecz rachunku prawdopodobieństwa i zasadniczych związków między osobami. Uwierz mi, tak to się wszystko skończy.

- Nie wspomniałaś o Griswoldzie? - zapytałem. -Co z nim?

- Wrócił do Ameryki.

- Po co?

- Nie wiem.

Przeszliśmy kilka kroków w milczeniu.

- Ligeja powiedziała mi, że Griswold jest nie tylko alchemikiem czy hipnotyzerem - zacząłem po chwili. - Przypuszcza, że jest jakimś czarownikiem.

- To jest bardzo możliwe - powiedziała. - Tak, to tłumaczyłoby niejedną rzecz. Wokół niego jest coś niezwykłego i niejasnego.

- Nadal uważam, że powinniśmy uciekać. Nie sądzę, żeby to, czy von Kempelen dogada się z Templetonem i Goodfellowem, ani to, czy wraz z Griswoldem zrobią coś, w co są zamieszani, miało tu jakieś znaczenie. Uciekajmy teraz, a z nimi rozprawimy się później, w Ameryce. Ellison mógłby nawet opłacić całą armię, gdyby było to potrzebne. Potrząsnęła głową.

- Nie wiemy, dlaczego Griswold wyjechał - powiedziała. - Wcale nie jest potrzebny, żeby wszystko się odbyło, a jeśli Templeton i Goodfellow zawrą ugodę z von Kempelenem i zdecydują się przeprowadzić ten tajemny proces przemiany tutaj? Jeśli im się uda zamienić znaczne ilości metalu na złoto, wtedy już nigdy nie ujrzymy Poego.

- Nie zrobią tego. Poe jest nadal bezpieczny - powiedziałem. - Nikt, kto ma dobrze w głowie, nie będzie wytwarzał złota, znajdując się w rękach kogoś takiego, jak Prospero, i nie mów mi, że zrobią to gdzieś w ukryciu. Złoto nie jest lekkie. Śmieszne byłoby produkować je tu, a potem ponosić ryzyko wywozu. Niech zawrą umowę, jeśli muszą. Powstrzymamy ich później.

- Przykro mi - powiedziała. - Nie możemy tak postępować. Czułabym się osobiście odpowiedzialna, gdybym pozwoliła na taki rozwój wypadków. Jeśli zostanę tu, będę także mieć sposobność, żeby im przeszkodzić.

- Jak będziesz pod wpływem narkotyku? Albo hipnozy?

- Będę uważać na to, co jem i piję. Jestem też silniejsza od Templetona. Już im się nie uda posłużyć mną tak jak kiedyś.

- Mogą się ciebie pozbyć, gdy uznają, że nie jesteś im dłużej potrzebna. Są bezwzględni.

- Nie - zaprzeczyła. - Jestem pewna, że będą mnie potrzebować do czegoś innego. Nieco później.

Przypomniały mi się słowa Ligei o poświęceniu Annie osobowości i wzdrygnąłem się. Nic nie mogłem powiedzieć w związku z tym, gdyż nie było to dla mnie jasne. Nie miałem nic na poparcie swych wątpliwości.

Jednocześnie przyszło mi na myśl zabijanie, które stanowiło codzienność na polu walki w czasie wojny. To, czy ktoś nosił mundur, czy nie, nie stanowiło żadnej różnicy. Trup to trup. Państwo nie miało monopolu na decydowanie o wyborze ofiar.

Uznałem nagle, że najlepszym rozwiązaniem całego naszego problemu jest zabicie von Kempelena. Niech zabierze tę swoją tajemnicę do grobu. Annie będzie bezpieczna, Poe będzie bezpieczny, Ellison będzie zadowolony. Przypomniałem sobie otyłego mężczyznę o wyłupiastych oczach, który poczęstował nas herbatą, pożegnał i życzył powodzenia, kiedy uciekaliśmy na dach. Wydawał się dość przyzwoity i trudno było czuć do niego urazę za to, co wywołał. Mimo to, gdyby pozostawienie go przy życiu miało oznaczać unicestwienie Annie, nie wahałbym się, żeby go zabić. Zrobiłbym to tak, żeby nie sprawiać mu cierpienia. Jedno szybkie cięcie szablą...

- Perry!

Annie zatrzymała się i spojrzała na mnie z przerażeniem.

- Nie, nie rób tego. Proszę cię.

- Czego? o czym ty mówisz? - zapytałem.

- Ujrzałam ciebie z zakrwawioną klingą stojącego nad von Kempelenem. Musisz mi obiecać, że go nie zabijesz. Musimy znaleźć inny sposób.

Roześmiałem się.

- Proszę! - powtórzyła.

- Miałem widzenie tego, czym może być życie z kimś takim, jak ty. Mężczyzna nie będzie mógł sobie pozwolić na żadne miłostki ani kieliszek z przyjaciółmi - powiedziałem.

Uśmiechnęła się.

- Widzę wszystko, jakby już miało nastąpić.

- No właśnie. Czy już też widzisz moją obietnicę? Potwierdziła skinieniem.

- Będę musiał znaleźć inne rozwiązanie - powiedziałem.

- Dziękuję, z pewnością tak będzie.

Przeszliśmy jeszcze trochę dalej. Annie zabrała nas do zabudowań w północnym skrzydle, pokazując rozkład pomieszczeń i miejsca pobytu Templetona, Goodfellowa i von Kempelena. Zobaczyliśmy ogromną jadalnię ze wspaniałym hebanowym zegarem, który tykał niezwykle głośno. Annie powiedziała, że wybija godziny z takim łoskotem, że muzycy muszą na ten czas przerywać swój występ. Odprowadziliśmy ją do jej komnaty, a ja umówiłem się na kolejne spotkanie po południu.

Później zaproponowałem Petersowi, żebyśmy ją porwali nocą. Moglibyśmy wrócić do kraju i dopaść Griswolda.

- Nie, sir - odparł. - Ona jest jak Ligeja. Wokół niej czuję jakiś upiorny powiew. Ona i tak wszystko wie lepiej. Nie mam zamiaru wchodzić jej w drogę.

- Peters, tacy ludzie nie mogą mieć zawsze racji.

- Eddie, nie mam nic do dodania.

- w porządku - powiedziałem. - Poczekamy, zobaczymy.

Spotykałem się potem z Annie codziennie i w końcu pokazała mi Goodfellowa - prostodusznego, silnego, z uśmiechem na twarzy i Templetona - wysokiego, chudego, o zapadniętych głęboko oczach. Staraliśmy się z Petersem, żeby nie wejść przypadkiem na von Kempelena, gdyż nie byliśmy pewni, gdzie on może być.

Uzgodniliśmy we trójkę, że podejmiemy konkretne działania, jeśli będzie próbował wyprodukować złoto. Szybko płynęły dni ku wiośnie, ale on nie zrobił nic w tym kierunku, z nikim też, według Annie, nie zawarł żadnego układu. Zastanawiałem się, jaką prowadzi grę i jak długo uda mu się kpić z kogoś takiego jak Prospero, zanim znajdzie się w celi z czeluścią i wahadłem. Miałem przeczucie, że coś musi nastąpić i to niedługo. Może Templeton i Goodfellow ulegną jakiemuś wypadkowi i zostanie wtedy sam na sam z jednym kontrahentem, nie mając innego wyjścia, a może wszyscy czekamy na coś - ale co ? - w co angażuje się Griswold. Ciekawe, czy Annie protestowałaby, gdybym chciał zabić Griswolda w uczciwym pojedynku?

Wielokrotnie myślałem o tym, czy Peters nie otrzymał jakiegoś tajnego polecenia od Ellisona, żeby w niektórych okolicznościach słuchać Annie, a nie mnie. Prawdę powiedziawszy, coś takiego nie miało jeszcze miejsca, ale nurtowało mnie, czy sprzeciwiłby się, gdybym usiłował zabrać stąd Annie wbrew jej woli.

Była zbyt przekonywająca, a ja zbyt mocno zabiegałem o jej względy.

Peters nie tracił czasu i rozwijał znajomość z malutką tancerką, Trippettą. Zdaje się, że to pod jej wpływem nie bardzo skłaniał się do opuszczenia klasztoru.

Poświęcaliśmy więcej czasu na przygotowanie naszego występu. Odbywaliśmy próby, aby opanować nasze nowe role. Baliśmy się, że zostaniemy rozpoznani, gdy pojawimy się na scenie. Przecież von Kempelen znał nas, a Griswold czy nawet Templeton mogli posiadać jakieś specjalne zdolności, żeby skojarzyć, kim naprawdę jesteśmy. Nie warto ryzykować. Im więcej o tym myśleliśmy, tym silniejsze było nasze przekonanie, że w czasie występu trzeba założyć maski albo pomalować twarze.

Na szczęście nie było żadnego programu przewidzianego dla całej działalności artystycznej. Książę albo ktoś z dygnitarzy dworskich życzyli sobie o dowolnej porze coś obejrzeć albo posłuchać muzyki. Wielu komediantów czy żonglerów chodziło wśród gości i gapiów, zbierając rzucane monety, aby je kiedyś w przyszłości, po opuszczeniu klasztoru, wydać.

Peters był bardziej chętny, żeby pokazać się na scenie. Chciał też zaimponować Trippetcie. Towarzyszył grupie klownów i akrobatów, gdy któregoś wieczoru jeden z nich nie mógł wystąpić, ponieważ złamał nogę w czasie jakiegoś szczególnie niebezpiecznego numeru. Następnego dnia znów ta sama trupa została wywołana do występu. Nie chciałem tylko, żeby książę zażyczył sobie Petersa jako solisty.

Kostium błazna ukrywał niezwykłą muskulaturę Petersa. Mój przyjaciel wykazywał zdolności, o które nigdy bym go nie podejrzewał. Wkrótce stał się ulubionym błaznem księcia.

Zaczął się marzec. Wiedziałem już, że Trippettą traktuje Petersa jako jednego z kpiarzy i komików, którzy zabawiają księcia. Uważała, że jest śmieszny, ale nic poza tym.

Któregoś dnia zrobiłem szaloną, acz niegroźną rzecz. Przystanąłem, aby porozmawiać z Trippettą, ale nie chciałem pytać wprost o jej zamiary w stosunku do Petersa. Zależało mi na tym, aby się przekonać, jakie miejsce zajmuje w jej uczuciach, po tym jak go rozkochała w sobie i zawróciła mu w głowie. Bałem się trochę, że nie będzie potrafił działać tak sprawnie, jak dotąd, gdyby zaistniała potrzeba.

Obdarzyła mnie zuchwałym uśmiechem i dygnęła.

- Słucham panie Olbrzymie? - zapytała po powitaniu. -Czym mogę służyć?

- Chodzi tylko o informację, ślicznotko - powiedziałem. - Musisz zauważać starania mego przyjaciela, Petersa.

- Błazna? Trudno byłoby nie zauważyć, panie Olbrzymie. Zawsze jest koło mnie, szczerzy się jak obłąkany, kłania, ofiarowuje kwiaty.

- Bardzo cię lubi, Trippetto. Oczywiście nie chcę naruszać prywatności, ale więzy przyjaźni ośmielają mnie, żeby spytać o twoje uczucia do niego. Krótko mówiąc...

- Czy uważam, że błazen robi z siebie durnia? - dokończyła. - Szczerze mówiąc, to tak, panie Olbrzymie. Nie chciałabym urazić swego krajana, ale książę Prospero uśmiechnął się do mnie dwa razy i wyraził podziw dla mej urody. Oczekuję czegoś więcej, niż związek z kimś, kto uosabia wszystko, co wygnało mnie z amerykańskiej dziczy. Jestem damą, panie Olbrzymie, i sądzę, że moja pozycja wkrótce wzrośnie stosownie do moich zdolności i upodobań.

- Dziękuję - powiedziałem, przyjmując wszystko do wiadomości. - Jak miło było to usłyszeć pośród tej czczej dworskiej gadaniny.

- Proszę bardzo, panie Olbrzymie - odpowiedziała z głębokim ukłonem. - Proszę przekazać przyjacielowi, że jest niezwykłym komikiem, choć widziałam wielu.

- Uczynię to z przyjemnością. - Obróciłem się na pięcie i odszedłem.

Później, gdy relacjonowałem naszą rozmowę Petersowi, starałem się ukazać więcej spontaniczności, niż rzeczywiście w niej było. Uśmiechnął się i przyznał, że był to przykład jej rozsądku. Zdawałem sobie sprawę, że moje gadanie nie zda się na nic, i tak, niezależnie od tego co albo jak powiem, będzie do niej wzdychał.

Czułem, że potrzebna mi rada Ligei albo Valdemara, ale na to musiałem jeszcze zaczekać.

Było to coś więcej, niż tylko miejsce, w które szła śpiewać. Dziś wieczorem przyszła, żeby czuć samotność. Ostatnio pragnęła tego coraz bardziej. Przemierzała boso szeroki, brązowy bezkres; morze huczało; niebo pokryte chmurami przybrało rdzawy odcień; fale odbijały się echem. Jej kontralt rozbrzmiewał na tle szumu odpływu, gdy skręciła i weszła na opustoszałe szlaki wielorybów, wśród leżących mokrych wodorostów, wyszlifowanych kolorowych kamieni, muszelek, szkieletów i wraków okrętów. Odnalazła go na tym morskim cmentarzysku między koralowcami - mieniło się kolorami oranżu, czerwieni, zieleni i żółci, robiącymi wrażenie tęczy, która sięgała ponad czas. Rozejrzał się i wytarł oczy, gdy czuł, że ona jest już blisko. Skręciła jeszcze raz i wtedy ją zobaczył.

- Pani - powiedział - bardzo przepraszam.

- Ja też - odparła - ponieważ myślałam, że jest to miejsce rozrywki i radości.

- Ty jesteś...

- Annie, oczywiście, że tak - odpowiedziała.

- Dorosłaś!

- Tak. Podejdź, proszę. Objęła go.

- Będziesz moją matką? - spytał.

- Tak - powiedziała. - Kimkolwiek chcesz, Eddie. Rozpłakał się.

- Miałem sen - powiedział. - Też byłem dorosły. Dotknęło mnie to, sprawiło ból...

- Wiem...

- Sądzę, że nie wrócę. Uważam, że zostanę tu na zawsze.

- Jeśli masz ochotę. Tutaj zawsze będzie twój dom, gdziekolwiek byś był.

Po godzinie albo po roku cofnął się i odwrócił.

- Słyszysz? - spytał.

Echo odpływu napełniało powietrze wokół nich. Potwierdziła skinieniem głowy.

- Wzywa mnie.

- Wiem.

- Muszę iść.

- Nie, nie musisz.

- Ale chcę. Reszta to ból. Chwyciła go za rękę.

- Nigdy nie chciałam, żeby świat tak cię wykorzystał. Miałam sen o nas obojgu. Został przerwany. Ciebie złapano tam, gdzie ból. Kocham cię, Eddie. Jesteś zbyt szlachetny na to co świat ma ci do zaoferowania.

- Dzięki temu miałem wizję, Annie. Odwróciła wzrok.

- Czy była warta tego wysiłku? - spytała. Pochylił się i ucałował jej dłoń.

- Bez wątpienia.

Słuchali echa melancholii, długiego zanikającego dźwięku.

- Muszę teraz odejść - powiedział znów.

- Poczekaj jeszcze chwilę.

- Dobrze, ale śpiewaj dla mnie.

Śpiewała, a morze stało się treścią jej pieśni. Ogarnął ich cień.

- Dziękuję - powiedział. - Ja też cię kocham, Annie. Zawsze cię kochałem i nigdy nie przestanę. Jednak już muszę iść.

- Nie, nie musisz.

- Muszę. Wiem, że możesz mnie zatrzymać, gdyż to jest twoje królestwo.

Skierował wzrok na ich splecione dłonie.

- Nie zatrzymuj mnie.

Patrzyła na dziecięcą twarz o szarych oczach, widziała perspektywę czterdziestu lat, jakby spojrzenie z trumny. Puściła jego dłonie.

- Bon voyage, Eddie - Au revoir - odpowiedział, odwrócił się i ruszył na wschód, podążając za falami, gdzie odzywało się morze, najpierw łagodnie, cicho, stopniowo wzmacniając ton.

Odwróciła się w przeciwną stronę i poszła w kierunku brzegu. Rdzawe kłębowiska chmur sczerniały. Zapełniły niebo, które się rozświetliło. Usiadła na skale i przysłuchiwała się krwistociepłemu przypływowi.

IX

Co, w powszechnym mniemaniu, jest najbardziej przygnębiające?

Oczywiście śmierć.

- a kiedy - spytałem - to co najbardziej przygnębiające jest najbardziej poetyckie?... - Odpowiedź jest też oczywista:

- Gdy powiązane jest to z Pięknem; w takim razie śmierć pięknej kobiety jest bez wątpienia najbardziej przygnębiającym wydarzeniem - równie niekwestionowanym jak to, że jedynie wargi pogrążonego w smutku kochanka mogą to przekazać”.

Edgar A. Poe, Filozofia twórczości


W kwietniu przebłyski słońca przynosiły niebiańskie ciepło. Noce rozbrzmiewające dźwiękiem gitar i rytmem flamenco, ogniskami i odgłosami biesiad stały się kojące. Były to najbardziej spokojne przyjemności pobytu na dziedzińcu.

Wszyscy czuli się naprawdę zmęczeni. Książę Prospero utył, a jego twarz stała się mocno czerwona, przy tym jeszcze zaczął utykać. Mówiło się, że nie stronił teraz od narkotyków, paląc między innymi opium prowadzące do okropnych koszmarów.

Nie było mnie przy tym. Byłem akurat na nocnej przechadzce z Annie, co niezależnie od warunków i okoliczności uważałem za najbardziej szczęśliwe chwile mego życia, stanowiące przeciwwagę przygnębienia i zagrożeń, które wokół czyhały.

Do Annie podbiegła służąca żony jednego z ministrów, gdy szliśmy oświetlonym krużgankiem, podziwiając niezwykły kunszt dawnych artystów, których dziełem były wspaniałe tkaniny tam rozwieszone. Niestety, ich obecny stan był daleki od doskonałości.

Dopadła do ręki Annie i szybkim, płaczliwym głosem relacjonowała wydarzenia, których była niedawnym świadkiem.

Wstrzymałem oddech, gdy usłyszałem, jak mówiła: “Małe biedactwo...” Spojrzałem na moją drogą Annie, zaraz po odejściu służącej.

- Trippetta - potwierdziła. - Książę spędzał wieczór w towarzystwie swych siedmiu najważniejszych ministrów, degustując nowe gatunki wina i próbując narkotyku z Afryki, który miał na krótko wprowadzać człowieka w stan niegroźnego szaleństwa. Posłali po nią, żeby ich zabawiła.

Przerwała na dłuższą chwilę.

- Zmusili ją do picia - mówiła dalej. - Niewiele jej było trzeba. Kazali jej później tańczyć na stole. Nie mogła utrzymać równowagi. Spadła i skręciła kark.

Nie byłem w stanie powiedzieć ani słowa, w napadzie gniewu przyszła mi myśl zgładzenia tego człowieka. Wiedziałem jednak, że moje działanie będzie nieracjonalne.

Niedługo później byłem już we właściwym miejscu, albo niewłaściwym - zależy, od punktu widzenia. Widziałem jej drobne ciało przenoszone na desce do krypty, która służyła jako miejsce pochówku zmarłych w czasie tego szczególnego odosobnienia. Słyszałem przerywany szloch Annie, gdy przechodził milczący kondukt.

Bałem się śmiertelnie spotkania z Petersem, żeby mu o wszystkim opowiedzieć. Musiałem to zrobić; nie miałem wyboru. Uścisnąłem Annie i pożegnałem ją.

Moje obawy się sprawdziły. Gdy zacząłem mówić wzrok Petersa błądził gdzieś i twarz mu posmutniała. Bił w mur i długo, głośno przeklinał. Cofnąłem się. Nie wiedziałem, kiedy zdoła się opanować i czy nie wyładuje złości na mnie.

Minęła minuta, może trochę więcej. Przestał walić w mur i odwrócił się w moją stronę. Patrzył już normalnie. Uspokoiłem się.

- Och, Eddie. To maleństwo nie mogło nikomu wyrządzić żadnej krzywdy. Zabiję go i poćwiartuję za to.

Zbliżyłem się do niego. Powiedziałem:

- Nie pomoże to ani jej, ani nikomu, a łucznicy księcia naszpikują cię strzałami, jeśli tylko spróbujesz coś zrobić.

Podniósł kawałek cegły i zaczął ściskać. Usłyszałem odgłos miażdżenia. Po chwili otworzył dłoń, z której wysypał się pył.

- Słyszysz mnie? - powiedziałem. - Nieważne, że jesteś silny. Jedna strzała w serce i po tobie.

- Masz rację, chłopie. Masz rację - odparł. - Ja go załatwię, nie bój się. Poślę jej w zaświaty niejednego księcia jako służącego. Nie zmarnuję życia. Masz rację.

Zaczął iść na południe, a ja podążyłem za nim.

- Nie, Eddie - oświadczył, poprawiając perukę. - Pójdę sam, tak trzeba.

Jestem przekonany, że spędził noc w jednej z mnisich cel. Przechodziłem później południowym skrzydłem i przysiągłbym, że słyszałem bicie w bębny i chyba nawet śpiewy.

Okazało się, że zdołał ponownie odegrać rolę błazna, mimo przykrych doświadczeń. Zorganizował pochód “ośmiu orangutanów”, które wywołały ogromny przestrach wśród dam (nie wspominając o mężczyznach), sprawiając wrażenie, że uciekły od swych właścicieli.

Przebrał ośmiu mężczyzn za małpy i skuł ich w pary łańcuchami. Na dany sygnał “zwierzaki” ruszyły poprzez salę, czyniąc dzikie wrzaski. Peters wiedział, że efekt będzie murowany.

Pomysł ten tak bardzo spodobał się księciu Prospero, że zażyczył sobie, aby Peters przygotował kostiumy dla niego oraz siedmiu ministrów, którzy mieli odegrać role małp.

Tego wieczoru miałem być obecny w ogromnej sali, żeby wraz z Emersonem zrobić parę akrobatycznych sztuczek i odegrać jakąś maskaradę. Według Petersa była to znakomita okazja, żeby pokazać publiczności owłosione, człekokształtne potwory. Proponował, żebym ja najpierw wystąpił z Emersonem, aby zrobić wrażenie, że pozostałe małpy nie są tak wytresowane i muszą być powiązane łańcuchami, żeby nie zagrozić widzom.

Chciałem odegrać jakąś rolę jego planach, ale nie zgodził się. Poprosił mnie tylko o to, abym przyniósł zawczasu moją szablę i ukrył ją w sali. (“Na wszelki wypadek” - tak powiedział).

Nie bardzo mi się to podobało, ale chociaż nie podał mi żadnych szczegółów, zdołałem wejść do środka, gdy nie było tam nikogo i powiesić szablę między starymi tarczami i bronią, w pobliżu miejsca, gdzie mieliśmy dać występ. Zakryłem ją tarczą tak, że wystawała jedynie rękojeść.

Wieczorem przyszedłem przed czasem, trzymając Emersona na sznurku i mając nadzieję, że odkryją zamiary Petersa. Chciałem mu pomóc, gdyby było to konieczne, ale wolałem uniknąć zaangażowania. Zauważyłem małą zmianę wystroju; potężny świecznik, zgodnie z uwagami Petersa, został usunięty, żeby wosk ze świec nie kapał na bogate stroje gości. Zamiast tego w prawej ręce każdej z pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu kariatyd stojących przy ścianie zatknięto pochodnię. Wydzielały one słodką woń.

Podczas mojego występu książę i jego siedmiu ministrów na znak dany przez Petersa opuścili salę, żeby się przebrać. Jak się potem okazało, założyli obcisłe trykotowe koszule i nakryli się lnianymi płachtami. Peters powiązał ich i ustawił w koło, krzyżując łańcuchy w środku. Chciał, żeby wyszli w nowej roli o północy, ale tak mocno chcieli zrobić na wszystkich wrażenie i wywołać przerażenie, że wkroczyli do wielkiej sali o wiele wcześniej.

Zgodnie z oczekiwaniami powstał straszny tumult i podniosły się wrzaski.

Zabawa była wyśmienita, książę ze swoją zgrają nie posiadali się z radości, gdy ktoś omdlewał lub piszczał ze strachu. Wszyscy chcieli ruszyć do drzwi, ale Prospero nakazał je wcześniej pozamykać. Klucze miał Peters, ponieważ w kostiumie księcia nie było kieszeni.

W pewnej chwili Peters zniknął, a jego miejsce zajęła jeszcze jedna owłosiona kreatura. Emersona nie było już przy mnie, ale i tak nikt już nie zwracał uwagi na nasze sztuczki. Harcował z mężczyznami przebranymi za małpy. Po chwili zauważyłem, że łańcuch, z którego zwykle zwieszał się ogromny świecznik, i który był podciągnięty ku górze, opuszczał się powoli, aż jego zakończony hakiem koniec znalazł się nad samą posadzką.

Rozglądałem się za Annie, która miała maskę Arlekina i była w towarzystwie trzech przebranych postaci, którymi mogli być jedynie Templeton, Griswold i von Kempelen, ponieważ nie było ich w zasięgu wzroku.

Łańcuchy, którymi powiązane były małpy, poruszały się w środku utworzonego koła. Nie wszystkie krzyżowały się poprawnie. Emerson chwycił hak i przyczepił do niego pierwszy łańcuch, potem drugi, trzeci. Próbował kilkakrotnie doczepić i czwarty, ale nie udawało mu się, gdyż łańcuch ten nie był wystarczająco luźny.

Wreszcie trzy łańcuchy zaczepione do haka zostały mocno naciągnięte. Ci, którzy byli nimi związani, zaczęli z niepokojem spoglądać za siebie i szukać przyczyny skrępowania ruchów. Hak zaczął się wznosić. Spojrzałem ku górze, później na dół - tam, gdzie drugi koniec głównego łańcucha opasany był na bębnie, w ciemnym rogu, a nieduża postać w stroju błazna kręciła korbą.

Sześciu ministrów zostało uniesionych w powietrze.

Książę Prospero i jeden z ministrów, który był z nim połączony łańcuchem, zostali na ziemi. Jakiś cień przemknął koło mnie. Ruszyłem do mojej tarczy.

Peters podbiegł do ściany. Wyrwał pochodnię z rąk kariatydy. Skoczył na środek, gdzie zwisało sześciu ministrów, którzy wcześniej przyglądali się Trippetcie tańczącej ku śmierci.

Podpalił każdego z nich. Smoła paliła się bardzo łatwo. Płomienie objęły wszystkich. Słychać było okrzyki rozpaczy i strachu, ale ginęły wśród zawodzenia i wrzasków żywych pochodni, wijących i skręcających się z bólu. Łańcuchy pobrzękiwały i szczękały; cienie rzucane na ściany sali wykonywały szalony taniec. Piekielny, przeraźliwy dźwięk wypełniał całą przestrzeń. Później zorientowałem się, że to śmiech Petersa.

Powstała ogólna panika. Miałem już szablę w dłoni. Sześciu ministrów kręciło się na haku, wrzeszczało i płonęło.

Peters wydał z siebie straszliwy ryk, zablokował bęben, którym kręcił, i wstał. Chciał zrobić kilka kroków, ale zatrzymał go potok napierających osób.

Wielki, ciemny zegar zaczął wybijać północ. Zanim ucichły dźwięki ostatniego uderzenia, wszyscy nagle oniemieli i zastygli w bezruchu, jakby jakiś podmuch odebrał zebranym władzę nad zmysłami i ciałem.

Znalazł się jednak wyjątek. Zauważyłem tę postać, gdyż jedynie ona się poruszała, wyłoniwszy się z ciemnego narożnika, który mógł kryć jakieś przejście. Ponadto spojrzenia wszystkich skupiał dziwaczny strój. Była to wysoka figura zmarłego zabranego przez czerwony mór - przed którą, uciekali wszyscy znajdujący się w sali. Postać ta przemieszczała się niezdarnie, niezgrabnie; miała cerę jednocześnie białą jak płótno i czerwoną jak krew, gdy przechodziła między obszarami cienia i blasku powodowanymi przez to koszmarne źródło płomieni; sztywno stąpała spowita w obłok trupiego zapachu; odziana w zatęchły strój; prostacko zachowująca się, o przerażającym wyglądzie. Szła naprzód, stanowiąc doskonałe uosobienie nastroju całej gromady patrzących na ten dramat.

Wrażenie grozy spotęgowało się pod wpływem nagłego objawienia, że nie jest to tylko kwestia maski, pudru, szminek czy wreszcie przebrania. Znałem tego człowieka, widziałem go przy wejściu do tunelu, gdzie Peters ściągnął z niego błazeński kostium i czapkę z dzwonkami. Był to Fortunato - opanowany przez zarazę pijaczyna, kompan Montresora, zmarły, trup, nieboszczyk, ale ożywiony, wprawiony w ruch, idący przejściem między rozstępującymi się przerażonymi gapiami. Doszedł do Prospera, objął go. Książę krzyknął w tym momencie i zwalił się na posadzkę, ukazując stopy spętane łańcuchami i pociągając za sobą ostatniego z ministrów.

Przeraźliwa cisza ustąpiła hałasowi i rozgardiaszowi. Rozedrgane ręce dobyły sztyletów. Wywijałem szablą na wszystkie strony i zawołałem Petersa. Chwyciłem pochodnię i wskazałem mu drogę w kierunku, gdzie według mnie, znajdowało się ukryte przejście. Peters przebił się przez tłum i podążył za mną. Wcześniej rzucił ostatnie spojrzenie na dzieło, którego dokonał, i swego martwego towarzysza Emersona.

Ostatnie dni i sny wypełniła krew.

Słyszę gruźliczy kaszel

wśród nieskończonego rytmu życia.

Śmierć czai się i udaje, że

na nikogo nie czyha”.

Edgar Allan Poe [bez tytułu]

X

Edgar Poe nie żyje. Zmarł przedwczoraj w Baltimore. Wiadomość ta wywoła u wielu wstrząs, ale zasmuci nielicznych. Poeta był znany i szanowany w całym kraju; miał czytelników w Anglii i innych częściach Europy. Grono jego przyjaciół było bardzo wąskie i żal po jego śmierci przejawi się głównie stwierdzeniem, że literatura straciła jedną z najwspanialszych, aczkolwiek kapryśnych gwiazd”.

Daily Tribune”, Nowy Jork “Ludwig” (Rufus Griswold)

Szliśmy przejściem, w którym natknęliśmy się na schody prowadzące w dół do kolejnego korytarzyka biegnącego pod dziedzińcem. Peters był nadal oszołomiony i wyczerpany. Na początku nie odzywałem się. Szedłem, przez co zmuszałem i jego do tego, żeby nie ustawał. Weszliśmy do tunelu za magazynem, w którym znaleźliśmy się na samym początku. Był prawie zawalony, gdyż osunęła się częściowo jedna ze ścian. Udało się nam przecisnąć bokiem poprzez wąską i pełną pyłu sztolnię.

Przekonałem Petersa, żeby pozbył się wreszcie tego błazeńskiego stroju. Odszukaliśmy pozostawione przez nas narzędzia. Na końcu tunelu okazało się, że Montresor zamurował wejścia od strony miasteczka. Oznaczało to także, że zamurował Fortunata, co było czynem równie przerażającym, jak wydarzenia opisywane przez E. T. A. Hoffmanna, mistrza grozy.

Przeczytałem wiele jego opowiadań w czasie pobytu na różnych rozrzuconych placówkach w okresie służby wojskowej. Gdybyśmy zgodnie z namową Montresora pozbyli się narzędzi, bylibyśmy bez szans.

Peters uderzał młotem z ogromną siłą. Odsunąłem się, zamiast mu pomagać. Szybko wybił otwór, przez który przeszliśmy na drugą stronę.

Wydostaliśmy się z piwnicy i przeszukiwaliśmy dom. Nie było śladów Montresora. Ligeja odpowiedziała na nasze wołania i wyszła z pokoju na górze. Grip przycupnął na jej ramieniu.

- Perry, do diabła! Do diabła, Perry! - pozdrowił mnie swym krzykiem.

- Ligeja, wszystko w porządku? - spytałem.

- Tak.

- a Valdemar?

- Jak zwykle.

- Gdzie jest Montresor?

- Wyjechał - odpowiedziała.

- Lepiej będzie, jak my zrobimy to samo.

- Tak, spakowałam trochę rzeczy.

- Przyniosę twoją torbę.

- Już jest na dole.

- Wiedziałaś, że przyjdziemy?

- Posłałam po was Fortunata.

- Dlaczego?

- Był już odpowiedni czas.

- Jak będziemy podróżować?

- Koło stajni jest dyliżans.

- Powinniśmy zaprząc konie i skierować się ku granicy -powiedziałem.

- Nie - odrzekła - do Barcelony, nad morze. Powinien tam czekać “Eidolon”.

- Jak to się stało?

- Annie już dość dawno skłoniła kapitana Guy, żeby tam przypłynął.

- Skąd o tym wiesz?

- Chciałam sama to zrobić, ale zorientowałam się, że już się to dokonało.

- Czy ona jest twoją... - zacząłem.

- w stajni nie ma koni. Pomóż mi zdjąć ze ściany ten gobelin - powiedziała.

Spojrzałem we wskazanym przez nią kierunku. Gobelin przedstawiał mężczyznę, który uderzał sztyletem przeciwnika. Na pierwszym planie widniał ogromny posąg konia o niezwykłym kolorze. Przystawiłem do ściany mały stolik, wszedłem i zdjąłem ozdobną tkaninę. Zwijając ją, zapytałem:

- Będziemy tego do czegoś potrzebować?

- Tak - odpowiedziała.

Peters i ja znieśliśmy skrzynię z Valdemarem oraz gobelin na podwórko. Ładując Valdemara, usłyszałem rżenie konia.

Podszedłem do dyliżansu z boku i zobaczyłem Ligeję, która prowadziła ogromnego rumaka i starała się go zahipnotyzować przy pomocy ruchów dłoni.

- Eddie, pomóż mi go zaprząc - powiedziała. Odżyły we mnie kawaleryjskie nawyki. Pogłaskałem go i zacząłem nakładać uprząż. Zrobiło mi się go żal, bo niezależnie od tego, jaki jest silny, będzie musiał zastąpić cztery normalne konie. Nie było już co prawda Emersona ani woźnicy, a i większość bagażu też przepadła - ale dyliżans, to dyliżans.

Obchodząc dyliżans, zauważyłem gobelin leżący na wybrukowanym dziedzińcu. Widziałem tych dwóch mężczyzn, ale konia już nie było. Nie chciałem nawet o tym wszystkim myśleć. Usłyszałem śmiech, a gdy odwróciłem się, spostrzegłem Ligeję z rozwianymi na wietrze włosami. Śmiała się, ukazując biel zębów. Wydawało mi się, że przez chwilę otoczyła ją dziwna blada poświata, która później zginęła w jej oczach.

- Ty będziesz powoził, Eddie - powiedziała.

- Nie znam nawet drogi do Barcelony. Wskazała kierunek jazdy.

- Tędy - powiedziała. - Będę dawać ci wskazówki. Otworzyła drzwi i pomogłem jej wejść do środka. Wdrapałem się na kozioł. Peters zrobił to samo i usiadł koło mnie.

- Zostanę tu, jeśli nie masz nic przeciwko temu -oświadczył.

- Dobrze. Pomożesz mi powozić.

Spuściłem hamulec, lekko szarpnąłem lejce i koń ruszył. Powoli wyjechaliśmy z dziedzińca. Na drodze jechaliśmy już szybciej. Wkrótce tempo stało się zawrotne. Koń biegł zupełnie bez wysiłku. Była to jedna z najbardziej osobliwych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Jechaliśmy coraz szybciej. Nigdy nie podróżowałem z tak ogromną prędkością. Cały krajobraz zlewał się w jedną rozmytą plamę.

Trzymałem lejce przez wiele godzin, a potem zmienił mnie Peters. Koń, który ciągnął dyliżans, nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia. Wydawało się nawet, że wcale nie biegnie. Owinąłem się szczelnie płaszczem i przechyliłem do tyłu.

Noc przesycona była zapachem wiosny. Gwiazdy zastygły nieruchomo na niebie. Ligeja krzyknęła, żeby zmienić kierunek i Peters skręcił w lewo na rozwidleniu dróg.

W czasie drzemki zdawało mi się, że to Poe siedzi koło mnie. Nie odzywał się, mimo że różnie się do niego zwracałem, w końcu zeskoczył na konia, odciął go od uprzęży i zostałem sam na koźle dyliżansu bez zaprzęgu. Ale to nie mogło tak być... Ciągle czułem, że jedziemy.

A później Annie siedziała przy mnie. Czułem jej dłoń na mojej ręce.

- Perry - powiedziała. - Eddie.

- Annie... Zdawało mi się, że Poe siedział tu przed chwilą. Nie zwracał na mnie uwagi. Później odjechał.

- Wiem. On się coraz bardziej oddala. Nie mogę go zatrzymać.

- a co z tobą, moja droga? Widziałem cię na balu, który zmienił się w taniec śmierci. Ale ty, von Kempelen i przyjaciele Griswolda zniknęliście w pewnej chwili.

- Czułam, że jesteśmy o krok od zguby. Reszta zaufała mym ostrzeżeniom. Uciekliśmy.

- Szkoda, że nie dołączyłaś do mnie.

- Wiem. Przeszliśmy przez to wszystko wcześniej. Nie mogę zezwolić na to, żeby ukrywali jego wygnanie.

- Ale co z tobą? Dobrze się czujesz?

- Zdrowie mi dopisuje. Żadnych ran ani chorób.

- Gdzie teraz jesteś?

- Na łodzi. Płyniemy w dół rzeki, do morza. Widzę cię, patrząc w płomień lampki, u ujścia rzeki czeka na nas statek. Stoi na redzie od pewnego czasu.

- Jak się nazywa?

- “Grampus”. Mamy wejść na pokład, podnieść kotwicę, postawić żagle. Zanim wy zdołacie dotrzeć na swój statek w Barcelonie.

- Dokąd zamierzacie popłynąć? Wiesz, że muszę podążyć za tobą.

- Do Londynu, żeby zabrać pewne urządzenia.

- Jakie?

- Coś dla von Kempelena.

- Do doświadczeń?

- Tak.

- Co potem?

- z powrotem do Ameryki.

- Ale dokąd?

- Jeszcze nie wiem. Gdzieś na północ.

- Gdzie będziecie w Londynie?

- Nie mam adresu, ale...

- Co?

- Mam przeczucie, że tam się nie spotkamy. Coś zakrywa mi ciebie. Widzę, jak podnosi się i skrywa twój obraz. To wszystko.

- Zawsze można próbować.

- Dokładałeś wszelkich starań, jak nikt inny.

- Annie, kocham cię. Nawet jeśli to wszystko tylko przez tę sztuczkę z małą dziewczynką szukającą kogoś do zabawy.

- Ty mój chłopczyku z zarośli... - powiedziała i wtedy poczułem, że położyła rękę na moich włosach. - Nie odnalazłabym ciebie, gdybyś ty sam tego nie chciał.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, a później czułem, że jej obecność jest coraz słabsza.

- Jestem zmęczona, Eddie.

- Wiem. Szkoda, że czerwony mór nie był bardziej skuteczny, jeśli chodzi o towarzyszy twojej podróży.

- Templeton ich ochronił, tak jak was ochrania ta wspaniała dama, która wyzwoliła energię poruszającą wasz dyliżans.

Chciałem, żeby została ze mną na zawsze, ale powiedziałem jej “dobranoc”. Później opanowały mnie zwyczajne sny -płonące ciała zwisające ze świecznika, krzyczący ludzie, krwawiąca małpa, chodzący trup...

- Do diabła Eddie do diabła Eddie do diabła Eddie! Otworzyłem oczy. Grip siedział na moim ramieniu i wrzeszczał, żebym zobaczył wschód pełen różu i oranżu.

- Peters, teraz moja kolej. Ty odpoczywaj - powiedziałem. Oddał mi lejce. Grip przeskoczył na jego ramię.

- Do diabła Peters do diabła Peters do diabła Peters.

Przejeżdżaliśmy koło wielu opuszczonych gospodarstw położonych wśród kwitnących pól. Zatrzymaliśmy się raz, żeby zabrać trochę żywności z piwnicy i spichlerza na farmie, której właściciele albo umarli na zarazę, albo uciekli. Nasz bezimienny rumak nie wyglądał na zmęczonego, a gdy położyłem mu rękę na grzbiecie, był prawie zimny. Zmianę dało się zauważyć jedynie między jego wyglądem na początku, jeszcze w domu Montresora, a teraz. Jego sierść i grzywa były zmierzwione; przypominały postrzępione brzegi tkaniny.

Jechaliśmy dalej. Według wskazówek Ligei posuwaliśmy się drogą wzdłuż rzeki. Przemierzaliśmy okolice pełne ciemnych stawów i ponurych lasów. Jeszcze raz, a może dwa razy, zdawało mi się, że czuję obecność Poego. Nie udało mi się nawiązać z nim żadnego kontaktu.

Po południu dotarliśmy na wzgórze, które, według słów Ligei, górowało nad Barceloną. Jazda z ogromną szybkością zaczęła mi się bardzo podobać, chociaż żałowałem, że nie jest to tylko dla samej przyjemności.

Rumak był coraz bardziej zmierzwiony, a wiatr rozrzucał kłęby sierści przy każdym podmuchu.

Grip powrócił znad portu.

- Do diabła Guy do diabła Guy do diabła Guy - oznajmiał z ożywieniem.

Westchnąłem ciężko.

- Wydaje mi się, że zauważył “Eidolon” - powiedziałem.

- Jedziemy jego tropem - zadecydowała Ligeja. Wjechaliśmy do miasta. Ulice były prawie opustoszałe, chociaż słychać było różne odgłosy po obu stronach. Przez okna domostw i sklepów widziałem trochę ludzi. Nieliczni szybko przemykali po ulicach. Szkoda, że nikt nie przejawiał chęci do spokojnej rozmowy.

Skręciliśmy za rogiem. Gwałtowny podmuch wiatru zabrał sporą część ogona naszego konia. Został jedynie cieniutki kosmyk tam, skąd się zaczynał. Zjeżdżaliśmy w dół po długim zboczu i wtedy zniknęło jedno ucho wraz z prawie całą grzywą. Przy skręcie na dobrze utrzymaną drogę ze zdziwieniem stwierdziłem, że koński zad zaczął się zwężać, zmniejszać przy każdym stąpnięciu. Spojrzałem w dół na ziemię. Zaskoczyło mnie to, że koń stąpał po długim paśmie swojego włosia. Obejrzałem się i zauważyłem, że rozciągało się aż do ostatniego zakrętu.

Chciałem już zapytać Ligeję, o co w tym wszystkim chodzi, gdy zobaczyłem, że po stromej ulicy stacza się beczka, która spadła z wozu podczas załadunku.

Po raz pierwszy koń się spłoszył. Odwrócił łeb w stronę zbliżającej się beczki, jakby zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Jedyny raz, pierwszy i ostatni, wydał z siebie głos: dziwny rżący ryk, który zabrzmiał jak echo toczące się z dala od gór i dolin. Gwałtownie rozpoczął galop. Ta niepojęta siła, która gnała go przed siebie z niesamowitą prędkością, znów wróciła. Statki, nabrzeża, budowle - wszystko zlało się w nieostrą całość. Koń, którego widziałem przed sobą, zaczął zanikać, zmniejszać się. Po chwili był już wielkości kucyka, chociaż jego zarys nie był tak regularny. Jego siła nie malała; to tylko sylwetka podlegała takiej zmianie. Pędziliśmy poprzez port w zastraszającym tempie. Zwierzę ciągnące dyliżans zaczęło przypominać dużego psa, mniejszego, cień. Zaraz potem zminiaturyzowane stworzenie stanęło dęba i wydało krótki odgłos podobny do dźwięku trąbki. Dyliżans przejechał po tym, co zostało ze wspaniałego rumaka. Obejrzałem się i zobaczyłem jedynie kawałek sznura leżący na ulicy. Pociągnąłem mocno za hamulec, ale nie zmniejszyło to szybkości szaleńczej jazdy. Peters odepchnął moją rękę. Sam złapał za dźwignię. Zaparł się nogami i pchał z całej siły. Napięte mięśnie rozerwały rękaw koszuli, z dołu poczuliśmy swąd dymu. Zaczęliśmy zwalniać.

Mieliśmy szczęście, że panował niewielki ruch. Zatrzymaliśmy się przy stercie skrzyń, mając pirs z lewej strony. Szare, krzykliwe mewy pikowały z powietrza w kierunku lustra wody. Peters stopniowo puszczał dźwignię. Powoli podniósł rękę i wskazał coś przed sobą.

- Eddie, to “Eidolon”. Bestia dobrze się sprawiła, przywożąc nas do celu.

Schodząc na ziemię, usłyszałem cicho wymamrotane słowa Ligei: - Pax vobiscum, Metzengerstein.

Później, gdy Peters i ja wyładowywaliśmy Valdemara i inne rzeczy, a członkowie załogi szli ze statku w naszym kierunku, żeby pomóc przy przenoszeniu, spojrzałem w niebo. Mój wzrok przykuwała chmura, która przybrała wyraźny kształt ogromnego konia o nienaturalnych kolorach.

Przekazałem kapitanowi Guy, żeby niezwłocznie postawił żagle i wziął kurs na Anglię. Obiecałem, że jak tylko wyruszymy, opowiem mu dokładnie o wszystkim. Zjedliśmy w trójkę niezbyt obfity posiłek, w czasie którego statek odbijał od brzegu. Wypiłem jednym haustem sporą porcję brandy. Współbiesiadnicy sprawiali wrażenie, jakby czekali, iż zwali mnie to z nóg. Wróciłem później do kabiny i zmyłem z siebie kurz z długiej drogi. Rozłożyłem się potem na łożu, żeby przez chwilę odpocząć.

Zbudziłem się pod wpływem potwornego kołysania statku. Podniosłem się, ubrałem i wyszedłem na górny pokład. Obserwowałem sztorm i fale napierające na kadłub. Po krótkim czasie zszedłem pod pokład i odnalazłem Petersa. Powiedział, że spałem dwanaście godzin, ale sztorm zaczął się niedawno.

Zła pogoda towarzyszyła nam przy wyjściu z Morza Śródziemnego. Kolejna nawałnica spadła na nas, gdy usiłowaliśmy wziąć kurs na północ, ku brzegom Anglii. Zaatakowała nas z niespotykaną siłą. Nie byliśmy w stanie posuwać się naprzód. Chcieliśmy przeczekać ten stan. Zostaliśmy jednak zepchnięci na pełne morze. Sztorm ustał po trzech dniach, po czym musieliśmy doprowadzić statek do porządku.

Duch, który rządził tym akwenem, jakikolwiek by był, nie przypadł nam do gustu. Po przywróceniu pełnej sprawności “Eidolon” wpadł w szpony kolejnego sztormu, który odrzucił nas bardziej na południe. Był to najgorszy sztorm, jaki się nam przytrafił. Pchał nas bez wytchnienia aż poza zwrotnik Raka.

- Ten sztorm... - zaczęła Ligeja o poranku siódmego dnia.

- Co? - spytałem.

- Chyba już ustaje. Uderzyłem ręką o drewniany reling.

- Dzięki Bogu - dodałem. - Los marynarzy jest gorszy niż zwykłych żołnierzy. Jestem gotów w to uwierzyć.

- Nie wierz w to. Jeszcze nie teraz - powiedziała.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Nie jestem pewna, czy był to tylko zwykły sztorm.

- Tak?

- Właśnie teraz, przy końcu, przez chwilę wydawało mi się, że czułam jej zmęczenie, wyczerpanie, przez co straciła kontrolę, dając okazję ujawnienia osobowości.

- Powoli - powiedziałem. - Nie jestem w najlepszej formie.

- Sądzę, że Annie jest znów pod działaniem narkotyków -oznajmiła - i była tą siłą, która wywołała ten sztorm. Tydzień, nawet z narkotykami i hipnozą, to tyle, ile ona potrafi oddziaływać. Oni jednak nie chcą zrobić jej żadnej trwałej krzywdy. Ona może więcej niż tylko usunąć nas z ich drogi.

- Jesteś tego pewna? - zapytałem.

- Nie, nie jestem - odpowiedziała. - Jej umysł, nawet jeśli jest pod wpływem czegoś, pozostaje bardzo przenikliwy.

Po południu morze uspokoiło się. Załoga z radością witała skrawki niebieskiego, przejrzystego nieba. Wydawało się, że przejaśnienie nastąpiło po długich wiekach. Usuwano wodę spod pokładu i łatano dziury w kadłubie. Całe szczęście, że maszty nie doznały uszczerbku.

Dobrze się stało, że trwały te wszystkie prace i żagle nie były postawione, gdy rozpętał się kolejny sztorm - nie trzeba ich było opuszczać.

Sztorm trwał dobę. Ligeja zapewniała, że to najzwyklejszy sztorm, z którym Annie nie ma nic wspólnego. Później nadszedł następny i jeszcze jeden. Znaleźliśmy się gdzieś poniżej równika, w okolicach zwrotnika Koziorożca i zmierzaliśmy wbrew naszej woli dalej na południe. Ligeja wciąż uważała, że to tylko splot niekorzystnych zjawisk pogodowych.

Wreszcie sztorm ustał. Niebo rozjaśniło się tamtego dnia. Pogoda wyklarowała się na noc i kolejny dzień. Przeprowadzono wszelkie niezbędne naprawy. Zaczął wiać przychylny wiatr. Postawiliśmy żagle i wzięliśmy kurs na północ. Załodze wrócił dobry humor. Złe demony opuściły nas. Wszyscy byli pełni optymizmu. Znów słychać było śpiewy i pogwizdywanie przy pracy. Hernandez dostał polecenie przygotowania specjalnej kolacji. Trzeba przyznać, że wywiązał się z tego zadania bez zarzutu.

Pomyślny wiatr utrzymywał się i niebo było bezchmurne aż do zachodu słońca. Czegóż więcej można było się domagać? Kładliśmy się spać zadowoleni jak nigdy dotąd.

Następna nawałnica uderzyła niczym anioł siekący gwałtownie złowieszczym ostrzem. Mieliśmy wrażenie, że był to najbardziej szalony atak żywiołu. Zerwałem się z posłania, ubrałem i w okamgnieniu znalazłem się na pokładzie, gdzie każda para rąk mogła okazać się potrzebna w walce z rozszalałym morzem. Kilku członków załogi straciło życie w odmętach. Sztorm zniszczył nam żagle i część takielunku. Jeden maszt rozłupał się, przez co “Eidolon” był niczym kaleka. Nie groziło nam bezpośrednie niebezpieczeństwo zatonięcia czy wywrotki do góry dnem. Mieliśmy ogromne szczęście, że przed rozpętaniem tego sztormu udało się dokończyć niezbędne naprawy.

Trwało to wszystko wiele dni. Nie wiedzieliśmy, jaka jest nasza pozycja. Tym razem odbieraliśmy to inaczej. Wielokrotnie doznałem takiego samego uczucia łączności duchowej i rozdwojenia, jak podczas szalonej jazdy dyliżansem: była to jakby bliska obecności Poego.

Później Ligeja zwróciła się do mnie:

- Ona panuje nad nocą jak bogini ciemności. To sztorm, który Annie sprowadziła na nas, - z pewnością nie z własnej woli!

- Nie jest wyłączona spod ich oddziaływania - dodała. -Udało mi się znów nad nią zapanować.

- Czy ty możesz tu coś poradzić? Albo Valdemar?

- Valdemar jest w stanie metapsychicznej pustki, gdy Annie jest zaangażowana w tworzenie biegu wydarzeń. Jeśli chodzi o mnie, to staram się od pewnego czasu powstrzymywać ją. Moje sukcesy nie są jednak duże. Annie stała się niesamowicie silna.

- Nie można zrobić nic innego? Potrząsnęła przecząco głową.

- Musimy poczekać, aż się zmęczy. Nie mogę bezpośrednio jej zaatakować, a tylko odpierać to, co nam zsyła. Gdy się zmęczy, musimy szybko skierować się do najbliższego brzegu; inaczej nas pogrąży - prędzej czy później.

Ligeja broniła nas najlepiej, jak tylko mogła. Następnego dnia próbowałem odciąć kłęby poplątanych lin i żagli, które utrudniały manewry takielunkiem. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że w pogodny dzień odczuwałem większy lęk wysokości, znajdując się nad pokładem, niż w czasie sztormu.

Zdawało mi się, że usłyszałem wołanie z dołu, przebijające się przez przeraźliwe wycie wiatru. Spojrzałem bezwiednie w dół. Zobaczyłem dwóch członków załogi, którzy trzymali się kurczowo jakiejś poprzeczki, a jeden z nich wskazywał coś z prawej burty. Skierowałem wzrok w tamtą stronę. To co zobaczyłem, zupełnie mnie zmroziło.

Statek widmo; potężny moloch pruł wzburzone fale. Ognie świętego Elma igrały na końcach masztów i rejach - bladozielone rozbłyski na tle ciemnych chmur rzucające światło na pokład. Był to niezwykły statek, zbudowany jak przed wiekami. Jego ogrom był nienaturalny. Postawione mimo sztormowej pogody wszystkie żagle wywoływały przerażenie.

Znów przez chwilę doznałem wrażenia obecności Poego. Później wydawało mi się, że i Annie tu jest. Walczyła z Templetonem na przekór narkotykom czy innym zastosowanym przez niego sztuczkom. Byłem o tym przekonany, bo słyszałem, jak mnie woła po imieniu, zupełnie jakby właśnie wyłoniła się z głębokiej przepaści. Przez moment chciałem krzyknąć coś w kierunku zbliżającego się statku, ale nie było już na to czasu.

Usłyszałem głos Annie, w momencie zderzenia. Poczułem, jakbym został z impetem wyrzucony na pokład napierającego statku.

Początkowo nie miałem wątpliwości, że kolizja rzeczy wiście nastąpiła. Później zorientowałem się, że moje przeniknięcie z jednego statku na drugi miało zupełnie inny charakter.

Aby wszechświat mógł przetrwać... było konieczne... by gwiazdy zostały zauważone i wydobyte z mgławic - przeistoczyły się w widzialną postać - zszarzały, dając początek niewypowiedzianie wielkiej ilości złożonych kombinacji zdarzeń... w czasie, gdy wszystko dążyło z powrotem do Harmonii z prędkością odwrotnie proporcjonalną do kwadratu odległości od nieuchronnego Końca”.

Edgar Allan Poe, Eureka

XI

Ofiaruję tę Księgę Prawdy tym nielicznym, którzy kochają mnie i tym, których ja kocham - tym, którzy przedkładają uczucie nad wyrachowane myślenie, i tym, którzy wierzą w sny, jako jedyną rzeczywistość.

Nie ma ona spełnić roli Objawienia, ale przekazać obfite Piękno swej Prawdy, które czyni ją wiarygodną. Tym wszystkim przedstawiam wytwór sztuki - powiedzmy Romans, albo raczej skromnie Wiersz”.

Edgar Allan Poe, Eureka


Trzymałem się kurczowo lin i stałem jedną nogą na burcie, nie odrywając wzroku od rozdzielających się statków. Wciąż trzymałem w dłoni nóż, którego wcześniej używałem. Schowałem go do pochwy. Jeśli nastąpiłoby jeszcze jedno zakołysanie na pewno mógłbym skoczyć z powrotem.

Niestety, odchylenie dziwnego statku odsunęło go od burty “Eidolon”. Dziwne było to, że żaden ze statków nie nosił śladów uszkodzenia na skutek kolizji - “Eidolon” nadal unosił się na falach, gdy powoli znikał mi z zasięgu wzroku.

Powoli schodziłem na pokład. Ogromne żagle z łoskotem wydymały się na wietrze niczym tytaniczne instrumenty muzyczne. Skierowałem się w dół w stronę kiwających się lamp.

Gdy postawiłem wreszcie nogi na twardych deskach pokładu, zauważyłem, że wszystko jest tu spokojniejsze. Patrząc z góry, wydawało mi się, że statek kiwa się i kołysze. Tu na dole nic takiego nie czułem. Może coś spełniało rolę balastu i tłumiło takie wrażenia. Odgłosy sztormu były stonowane. Oczekiwałem, że ktoś z załogi natychmiast podejdzie, zapyta o mój stan i zaoferuje pomoc. Nic takiego nie nastąpiło, zupełnie jakby mnie nie było. Marynarze przemierzali pokład, przenosząc skrzynie z rufy na dziób i mocowali je w nowych miejscach. Nie zwracali na mnie uwagi. Myślałem przez chwilę, że to zwyczajny brak wychowania; ale tylko przez moment. Stanąłem szybko przed człowiekiem, który niósł zwój liny. Szedł z trudem i ciężko sapał. Jego spojrzenie skierowane było wprost na mnie. Powoli skręcił, ominął mnie jak przedmiot i poszedł dalej. Podszedłem do innego, który zajęty był uszczelnianiem szpar między klepkami górnej krawędzi nadburcia. Pomachałem ręką przed jego oczami, ale nie wywołało to żadnej reakcji z jego strony. Zdziwiło mnie to. Przyjrzałem się z kolei kilku innym członkom załogi. Wszyscy byli starsi, wyniszczeni, mieli przerzedzone włosy, trzęśli się.

Odszedłem od nich i zbliżyłem się do burty. Oczekiwałem, że złowrogie wiatry mogą wyjaśnić nieco tajemnic, jeśli im się uważnie przysłuchać.

Statek pruł fale, wiatry wyły, ale nie przyniosły żadnych wieści. Po pewnym czasie (cóż, czas! - tak pogmatwany i nierealny wydawał się w tych okolicznościach - spalał się w zielonych płomieniach, przylegał jak grzybowata narośl), nadszedł starszy mężczyzna, którego natychmiast wziąłem za kapitana, z racji poważnego wieku szedł już dość chwiejnym krokiem, a cała jego postać trzęsła się, dźwigając przeżyte lata. Niósł z sobą różne przyrządy. Spojrzał gdzieś przed siebie, wyciągnął dziwaczny teleskop i przyłożył do oka. Błyskawice rozdzierały posępne niebo, z którego lały się strugi deszczu. Pokiwał głową z zadowoleniem, schował przyrząd i wyciągnął następny. Sprawdził kurs przy pomocy kompasu i sekstansu, jakby nic się nie działo. Mrucząc coś do siebie w języku, którego nie rozumiałem, schował wszystkie przyrządy, zapisał coś w dzienniku, który miał przy sobie, odwrócił się i poszedł w kierunku zejścia pod pokład.

Pospieszyłem za nim, czując jakieś oddziaływanie ze strony tego kruchego, ale paradoksalnie silnego osobnika. Wszedłem za nim do kabiny, stanąłem przy drzwiach i rozglądałem się, gdy on chodził po tym pomieszczeniu. Podłoga zaścielona była grubo mapami nawigacyjnymi, opasłymi księgami i przyrządami naukowymi. Kapitan podniósł jedną z map, rozłożył na stole i podparłszy głowę rękami, skupił swój wzrok na leżącym przed sobą arkuszu.

Chrząknąłem. Nie zwrócił na mnie uwagi.

- Sir? - powiedziałem. Żadnej odpowiedzi.

Mógł mieć kłopoty ze słuchem, ale wiedziałem, że nie to jest przyczyną. Powoli kroczyłem do przodu, powtarzając słowa pozdrowienia i starając się położyć rękę na jego ramię. Nagle między nami pojawił się zielony płomień i ręka zsunęła mi się, jakby umieszczona w wodospadzie. Starzec nawet nie podniósł wzroku. Wciąż patrzyłem na niego i nie wiedziałem, co robić.

Nagle wyprostował się. Był prawie mojego wzrostu, około metra siedemdziesiąt, silnej budowy, i dość krzepko wyglądał. Miał szare oczy. Ogarnęło mnie niespodziewane uczucie strachu, podziwu i zdziwienia, gdy dopatrzyłem się w nim mieszaniny złego humoru i niebiańskiego dostojeństwa.

Wziął jakiś papier. Zauważyłem, że był to patent oficerski. Zaglądałem mu przez ramię, ale nie udało mi się odczytać nazwiska. Wiem tylko, że było krótkie. Na dokumencie była pieczęć i podpis jakiegoś władcy, chociaż...

- Tak - usłyszałem głos, który mógł należeć do Annie. - Tak...

Kapitan spojrzał szybko w kierunku, skąd dolatywały słowa. Zrobiłem to samo. Później odwróciliśmy spojrzenia, które na ułamek sekundy spotkały się. Po chwili potrząsnął głową i odwrócił się.

- Całe szczęście - mruknął.

Usłyszałem coś, co przypominało przytłumiony przerywany szloch i dochodziło z miejsca, gdzie była niewidzialna Annie.

- Wygnanie jest prawie skończone - usłyszałem albo tylko tak mi się zdawało.

Staruszek podniósł oczy. Jego twarz przybrała łagodniejszy wyraz. Blade wargi poruszały się bezdźwięcznie, gdy patrzył w tamtym kierunku. Wyglądało to tak, jakby wypowiedział imię Annie.

- Perry, muszę cię zostawić - powiedziała.

- Nie! - zareagowałem.

- Muszę, właśnie teraz - powiedziała ze smutkiem. -Jeśli mam nie zamykać drogi Poemu.

- Nie opuszczaj mnie. Nigdy mi na nikim tak nie zależało, jak na tobie.

- Muszę. Nie mam wyboru. Perry, jesteś dobrym, silnym człowiekiem. Poradzisz sobie w każdym świecie. Poe nie potrafi tego. Jaki będzie nasz świat bez niego? Muszę być blisko niego tak długo, jak będę mogła. Wybacz mi.

Zaraz potem przepadła.

Wyszedłem z tej przeklętej kabiny ze łzami w oczach. Szedłem przed siebie, nie mając żadnego celu. Nie musiałem szukać żadnej kryjówki w świecie, w którym właściwie mnie nie było.

Chodziłem zagubiony i nieprzytomny, z kuchni porywałem kawałki spleśniałego chleba i zapijałem letnią herbatą. Przemierzałem deski pokładu tego starego dziwnego okrętu. Załoga zmęczonym krokiem snuła się z miejsca na miejsce, wykonując swe obowiązki w czasie tajemniczego rejsu. Pozostawałem całkowicie nie zauważony. Zielone ognie świętego Elma rozbłyskały na końcach tego okrętu.

Po jakimś czasie, może dniach, doznałem uczucia, że ktoś do mnie mówi.

- Eddie.

- Annie? Wróciłaś?

- Nie. Jesteś tak daleko, Eddie. Nie mogę dotrzeć do ciebie, nawiązać kontaktu.

- Ligeja?

- Tak. Lepiej, już lepiej. Musisz wrócić do nas.

- Jak? Nie mam pojęcia, gdzie jestem, i jak się tu znalazłem. Straciłem to, co w życiu najważniejsze.

- Musisz próbować. Próbuj, Eddie. Decyzja jest ważniejsza niż środki.

- Nie wiem nawet jak próbować.

- Znajdź sposób.

Kroczyłem po pokładach, przeklinałem statek, kapitana, załogę, pogodę. Kipiel wody otaczała nas w ciemności, przez którą przedzierały się kry i góry lodowe. Pewnego razu z obu stron wyrosły olbrzymie ściany zimnej bieli, pnące się w ciemności jak granice wszechświata.

Parliśmy naprzód, wciąż naprzód.

Klątwy ani modlitwy nic mi nie pomagały. Byłem oszalały od czasu utraty Annie, osaczony w świecie, który nie sprzyja powrotowi do normalności.

Wiały zimne wiatry. Powstawały w ciemności pośród lodowych filarów. Przyglądałem się kapitanowi. Pojawiał się i znikał. Robił swoje obserwacje i brał namiary, ale nie podchodziłem do niego. Zauważyłem w ciągu dłuższego czasu, że nasza prędkość wzrasta. Mieliśmy postawione wszystkie żagle, a wicher ryczał z coraz większą siłą.

Przeraziłem się, gdy statek pierwszy raz uniósł się nad wodę. Drugi raz nastąpiło to po dłuższej przerwie, ale później przydarzało się regularnie. Zauważyłem w oddali starego człowieka i zdałem sobie sprawę, że go znam, że jest wcieleniem Poego. Nie robił żadnych pomiarów ani obliczeń, ale patrzył na otaczające nas góry lodowe, z całej jego postaci przebijał ból, błogość - kolejno albo jednocześnie. Tego nie wiem (spełnienie czasu, jak zielony płomień). Rozumiejąc naszą sytuację, to, że musimy wirować i zanurzać się w odmęt, miałem dla niego współczucie, przez powinowactwo z dawnych czasów. Chciałem podejść do niego, przytulić go, uratować, zabrać stąd. Wiedziałem, że nie mogę. Gdybym nawet mógł, to wiem, że nie chciałby tego.

Wpatrywałem się w oszalały wir wokół granic olbrzymiego lodowego amfiteatru. Zauważyłem, że zataczamy coraz mniejsze kręgi wśród świstu, grzmotów, ryku. Wiedziałem, co Poe czuje w tej lodowej dekoracji w obliczu bliskiej śmierci -ujrzał życie w całej okazałości. Widziałem to co on i wiedziałem, że mogę jak on dążyć do ostatecznego świata lub światów bez fałszu, zakłamania, do doskonalej jedności.

Widział, ale nie chciał. Kiedyś stanowiliśmy prawie jedno. On był artystą, a ja niemal jego dziełem. Było mi go żal, gdy patrzyłem na jego uniesienie. Przypomniałem sobie słowa Ligei: “Znajdź sposób”, i odwróciłem się od niego.

Świat rozwarł się i został zniweczony. Cóż człowiek mógł uczynić?

Podjąłem próbę.

Moje wczesne lata

Wydają się ciemnym, nie zbadanym pasmem

Bezgranicznej pychy -

- tajemnicą i snem. Sen ten obfitował w porywcze i dzikie myśli

O zdarzeniach, które nastąpiły a były obce memu duchowi,

I zezwoliłem im przeminąć. Niech nikt na Ziemi

Nie odziedziczy

Tej wizji mego ducha;

Opanuję te myśli

Czar rzucany na ludzkie dusze?

Westchnienie ucichło

Jak chwila ziemskiego spoczynku,

Nadzieja i radość odeszły:

Nie dbam o to, chociaż wszystko przepadło

Z myślą, która była mi bliska”.

Edgar Allan Poe, Imitacja

XII

Wysoka ciemnowłosa kobieta spostrzegła niższą, o szarych oczach, która stała na piasku zabarwionym oranżem i czernią. Ściana mgły przesuwała się ku lądowi. Morze było płaszczyzną odbitych płomieni. Zamek z piasku wielkości georgiańskiej kamienicy był w połowie zasnuty mgłą, a jego front zaznaczony był pęknięciem.

- To tu jest twoje nadmorskie królestwo - powiedziała wyższa kobieta.

Druga potwierdziła skinieniem głowy, przygryzając wargi do krwi.

- Dobra robota, moja droga. Ma w sobie wiele klasycznej prostoty.

Znad lądu przetoczył się huk uderzenia pioruna. Ciemna chmura pojawiła się nad nimi, rzucając cień na jaskrawą wodę.

- Nie wiedziałam, że możesz tu wejść - powiedziała cicho młodsza.

- Wierz mi, nie było to takie łatwe.

- Nie niszcz tu niczego.

- Jeśli mi pomożesz, zamiast ze mną walczyć.

- Czego ode mnie chcesz?

- Musimy go odzyskać.

Na horyzoncie pojawiły się kolejne dwie chmury, którym towarzyszyły grzmoty.

- Którego?

- Tego, którego możemy jeszcze uratować. Inaczej obaj przepadną.

Młodsza kobieta zaczęła płakać, gdy spadł deszcz.

- Chcę obu.

- Przykro mi dziecino, ale to się nie uda.

- Przywołują mnie, ale jest już za późno.

Cofnęła się. Ziemia rozstąpiła się. Wpadła w szczelinę, ale jej spadanie w dół zostało nagle zatrzymane. Druga z nich wyciągnęła rękę.

- Musisz mi teraz pomóc. Obaj odeszli tak daleko.

- Bardzo dobrze - odpowiedziała młodsza, opuszczając ręce z twarzy i wyciągając je przed siebie. - Bardzo dobrze.

Niebo ściemniało aż do czerni, a ocean wirował. Stąpały po nim.

Odzyskałem przytomność. Znajdowałem się na szczątkach wraku, które utrzymywały się na wodzie. Nie pamiętałem ostatnich wydarzeń, nie wiedziałem, co się stało. Byłem zziębnięty, woda była czarna, chociaż po raz pierwszy od długiego czasu, który zdawał się wiekiem, niebo było czyste, błękitne...

Poruszyłem się, wyciągnąłem z wody zmarzniętą lewą nogę. Rozruszałem zdrętwiałe ręce, czując, jak z bólem wraca krążenie krwi. Zorientowałem się, że mój kark jest mocno spalony słońcem. Lewą dłonią nabrałem nieco wody i ochlapałem piekące miejsce.

Jeśli moce Annie graniczyły z cudotwórstwem, a Poe posiadał zdolność nadnaturalnego postrzegania - to w czym mogła tkwić moja niezwykłość, trzeciego członu naszej trójki? Wydawało się, że ja i cała reszta jesteśmy w jakimś sensie tacy sami, z drugiej strony oni należeli do innej rzeczywistości. Ja byłem dzieckiem tego świata, Ziemi; wyznawałem religię przetrwania. Byłem niezbędnym ogniwem do zmaterializowania fantazji, ideałów.

Położyłem dłonie płasko na desce, podparłem się i wstałem.

Znalazłem sposób, jak proponowała Ligeja; wiedziałem, że muszę obrócić głowę w lewo i otworzyć oczy. Zrobiłem dokładnie tak i czułem, że jakaś jaskrawa zjawa oddala się ode mnie.

Zobaczyłem żagle. Udało mi się z trudem zdjąć koszulę i zacząłem nią wymachiwać.

Statkiem, który do mnie podpłynął okazał się “Eidolon”, z jego pokładu opuszczono łódź, do której wciągnięto mnie z wody. Wszyscy oprócz Ligei uznali mnie za zaginionego wraz z innymi członkami załogi, którzy zostali zmyci z pokładu prawie dwa tygodnie temu, jeszcze w maju.

Statek został zepchnięty przez wiatry daleko na południe. Niedawno zmienili kurs i dzisiaj przypłynęli w ten rejon, gdy w końcu Ligei udało się przekonać Petersa, żeby razem nakłonić kapitana Guy do takiego manewru. Gdy znalazłem się w łodzi, zobaczyłem na szczątkach wraku tablicę z nazwą zatopionego statku. Dotychczas jej nie widziałem - najzwyczajniej zakrywałem ją swoim ciałem. Chciałem ją zabrać, ale odpłynęła dalej, zanim zdołałem ją pochwycić. Odczytałem nazwę: Discovery.

Zaniesiono mnie do mojej kabiny. Podano tam wodę, rosół, chleb i brandy. Poprosiłem Petersa, żeby w jednej ze skrzyń poszukał czystej odzieży i pomógł mi się przebrać. Kapitan Guy, który był cały czas w kabinie, nalegał, żebym się trochę przespał. Powiedziałem mu, że dość długo byłem nieprzytomny i chcę usłyszeć, co się wydarzyło podczas mojej nieobecności. Dodałem, że nie będę mógł zasnąć, dopóki nie ugaszę pragnienia. Posłał jeszcze po wodę i rosół.

W tym samym czasie wróciła Ligeja. Była w sąsiedniej kabinie i rozmawiała z Valdemarem. Przyjrzała się moim oczom, sprawdziła puls w różnych miejscach i wyszła.

- Co to może oznaczać? - spytał kapitan Guy.

- Tylko tyle, że zaraz przyniesie mi trochę błotnistej wody z pływającymi kawałkami różności - odpowiedziałem.

Moja przepowiednia wkrótce się sprawdziła. Kapitan pokiwał znacząco głową, gdy zacząłem małymi łykami pić dziwny napój.

- Cieszę się, że jest pan w stanie już teraz mówić -powiedział. - Widziałem ludzi, którzy zostali zmyci z pokładu i odnalezieni po jednym czy dwu dniach. Ich stan i wygląd bywał o wiele gorszy.

- Myślę, że miałem szczęście - powiedziałem i znów wypiłem kolejny mały łyk. Ten płyn zaczynał mi smakować. Być może moje kubki smakowe zostały uszkodzone.

- Mamy teraz tylko sześciu ludzi załogi - kontynuował -nie licząc Petersa, który spełnia funkcje pierwszego oficera. Ja dalej sprawuję władzę, ale ludzie boją się Petersa. Delikatnie mówiąc, nie są zadowoleni z tego splotu niekorzystnych wypadków, które nastąpiły po opuszczeniu brzegów Hiszpanii.

- Nie można mieć im tego za złe - powiedziałem.

- Podczas pana nieobecności - mówił dalej - większość kabin została otwarta i zalana podczas jednego ze sztormów, które na nas spadły.

- Chyba wiem, co chce pan przez to powiedzieć - powiedziałem.

Przytaknął ruchem głowy.

- Trumna monsieur Valdemara została zabrana przez wodę, która wdarła się na pokład, i wyrzucona na korytarz. Wieko otworzyło się. Ludzie wiedzą, że mamy dziwnego trupa i uważają, że to on jest Jonaszem.

Tym razem ja musiałem skinąć głową na potwierdzenie.

- Wyrzuciliby go za burtę, gdyby nie Peters, który ich powstrzymał - powiedział. - Oto cały powód konfliktu.

- Czy sądzi pan, że się uspokoją? - spytałem. Wzruszył ramionami.

- Gdyby już nic więcej się nie stało - powiedział. -Niestety, wszystko jest możliwe.

- Proszę mi to wyjaśnić.

- Znajdujemy się teraz o wiele bardziej na południe od miejsc, do których docierały statki badawcze. To są zupełnie nieznane wody. Bóg jedyny wie, co tu się może wydarzyć.

- Czy zbuntują się, jeśli sprawy przybiorą niekorzystny obrót?

- Nie mogę tego wykluczyć - powiedział. - Pańska szabla jest pod posłaniem. Była nieco wyszczerbiona. Peters ją podostrzył.

Skinąłem z podziękowaniem w stronę Petersa.

- Dzięki.

Łypnął na mnie swym demonicznym wzrokiem.

- Drobiazg, chłopie.

- Cóż, pożyjemy, zobaczymy - powiedziałem kapitanowi. - Jaki jest teraz nasz kierunek?

- Na południe - odrzekł.

- Czemu nie zmienimy kursu, żeby spróbować opuścić te nieprzyjazne akweny? - zapytałem.

Zaśmiał się.

- To wina prądów - odrzekł. - Możemy odbić na południowy zachód albo południowy wschód, nic więcej. Proszę pamiętać, że część żagli jest uszkodzona. Nie ma innej szansy, idziemy cały czas na południe.

- Chciałbym w takim razie o coś zapytać - powiedziałem. - Dlaczego nie jest coraz zimniej? Widziałem trochę kry, gdy zabieraliście mnie na pokład, ale w powietrzu nie czuje się wcale chłodu charakterystycznego dla rejonów o klimacie podbiegunowym. Jest raczej łagodna zima, jak u nas w kraju.

- w żadnym podręczniku nawigacji nie ma wzmianki o tym paradoksalnym efekcie cieplarnianym - odpowiedział. - Gdyby nam się udało to wyjaśnić, bylibyśmy z pewnością autorytetami w tej sprawie.

- Powiedz mu pan o tych czarnych niedźwiedziach, kapitanie - wtrącił Peters.

- No, właśnie. Zauważyliśmy ostatnio dość dużą liczbę tych dużych czarnych zwierząt o czerwonych oczach i kłach.

- Czerwone kły?

- Tak. Słyszał pan kiedykolwiek o takich stworach?

- Nie - odpowiedziałem. - Czy widzieliście gdzieś w okolicy jakiś ląd?

- Parę wysepek - odpowiedział. - Nic szczególnego.

- To wszystko ? - spytałem.

Peters i kapitan spojrzeli na siebie, co znaczyło, że mieli jeszcze coś w zanadrzu. Kapitan Guy skinął potakująco głową.

- Mam wrażenie, że płyniemy coraz szybciej - powiedział Peters. - z każdym dniem nabieramy prędkości.

Przypomniałem sobie moją podróż na pokładzie “Discovery”.

- To mogłoby znaczyć, że prędkość prądu jest coraz większa - oznajmiłem.

- Tak - potwierdził kapitan. - Oznacza to, że musimy poważnie potraktować teorię, którą wysunął niejaki pułkownik Symmes z Ohio. Według niego Ziemia jest wydrążona; prądy morskie wpadają do wnętrza na biegunie południowym i wypływają na północnym, skutkiem czego mamy recyrkulację wód...

Miałem dalej przed oczami wizję przywołaną z tamtego koszmaru. Wszystko kręci się jak wokół ogromnej dziury, z której wyciągnięto korek. Czy to w jakiś sposób nie zwiastowało naszego obecnego położenia albo nie świadczyło o nieznanym dotąd zjawisku?

Podniosłem dłonie do oczu i mocno je przetarłem.

- Wydaje mi się, że czytałem kiedyś artykuł na ten temat w pewnym czasopiśmie, napisany przez Reynoldsa, jeśli dobrze pamiętam.

- Faktycznie, też to widziałem - potwierdził kapitan. - Ja osobiście odpowiadam za ten statek, wszystko i wszystkich na pokładzie, ale pan Ellison prosił mnie, żebym z panem konsultował sprawy największej wagi. Innymi słowy, co powinniśmy teraz zrobić, sir?

- Boże, to przecież loteria!

- Proszę typować - nalegał.

- No, dobrze - odparłem. - Niezależnie od tego, czy Ziemia jest rzeczywiście wydrążona, czy coś innego powoduje nasz zwariowany pęd, z pewnością zginiemy, jeśli poddamy się ruchom prądów. Według mnie musimy zacząć zmieniać kurs, żeby w jakiś sposób zmniejszyć prędkość.

Sięgnąłem do kieszeni spodni, które wcześniej zrzuciłem z siebie i znalazłem hiszpańską monetę. Podrzuciłem do góry i złapałem w dłoni.

- Reszka - oznajmiłem. - Bierzemy kurs na wschód. Kapitan Guy uśmiechnął się niezdecydowanie.

- Kierunek równie dobry, jak każdy inny - powiedział. -Cóż, zgoda.

Usłyszeliśmy pukanie w ścianę. Przypominało to dźwięki, które rozbrzmiewały w czasie seansów hipnotycznych. Ligeja zerwała się na nogi.

- Przepraszam - powiedziała i wyszła.

- Co to mogło być? - spytał kapitan. Spojrzałem na Petersa, który skinął głową.

- Przypuszczam, że wie pan wszystko o monsieur Valdemarze? - powiedziałem.

- Jeśli chodzi o jego nadzwyczajne zdolności, tak. Ligeja opowiedziała mi kiedyś o wszystkim - inaczej mówiąc, wyjawiła całą tajemnicę.

Twarz mu rozjaśniała. Uniósł się z krzesła.

- Oczywiście! - domyślił się. Ligeja zaraz wróciła.

- Jutro rano z wybiciem sześciu szklanek kurs na południowy wschód - oświadczyła.

- Jasne - rzekł kapitan.

- Tak jest - poświadczyłem.

Dali mi jeszcze trochę brandy i zapadłem w głęboki sen.

Płynąc nowym kursem widzieliśmy dużo kry, ale pogoda poprawiła się i było nawet nieco łagodniej. Zauważyłem jednego z tych ogromnych czarnych niedźwiedzi. Nazajutrz zobaczyłem coś jeszcze ciekawszego - kajak wypełniony czarnoskórymi ludźmi o czarnych, hebanowych zębach. Przepłynęliśmy jednak koło nich z dużą prędkością.

Mijały dni.

Pewnego razu Ligeja wyszła z kabiny Valdemara i zatrzymała mnie przy zejściówce, gdy wracałem do siebie po spacerze po pokładzie.

- Już niedługo - powiedziała.

- Co niedługo?

Wskazała na schody. Odwróciłem się i wszedłem na górę. Poszła za mną. Zaprowadziła mnie na rufę i wyciągnęła rękę, pokazując na północno-północny zachód.

- Nadejdzie stamtąd - powiedziała. - Wypatruj tego, dobrze?

- Czego? Co nadejdzie? - spytałem.

- Zapomniałam, jak to się nazywa - odparła i odeszła. Wsadziłem ręce do kieszeni, oparłem się o reling i patrzyłem. Przez długi czas nic się nie działo. Błyski na powierzchni wody prawie mnie zahipnotyzowały.

- Do diabła Perry!

- Witaj Eddie! a ty co?

Peters podszedł do mnie zupełnie bezszelestnie. Grip siedział mu na ramieniu.

- A, nic - powiedziałem. - Stoję tylko i wypatruję tego na niebie na północno-północnym zachodzie.

- Czego wypatrujesz?

- Właściwie to nawet nie powiedziała, czego.

- Nieźle - powiedział odwracając głowę w tamtym kierunku. - Coś w rodzaju dużej, odwróconej błazeńskiej czapki z podwieszonym koszykiem?

- Co?

Obróciłem się i patrzyłem. Przymrużyłem oczy. Nic nie widziałem.

- Nie mówisz tego serio - stwierdziłem po czasie.

- Nie wiem, co to znaczy, Eddie. Wiesz, że nie gadam na darmo.

- Nie widzisz tam nic takiego, co?

- Czemu miałbym wymyślać takie idiotyzmy, Eddie. Pewnie, że tam jest.

Wciąż nie przestawałem patrzeć. Udało mi się jedynie zobaczyć małą czarną plamkę na tle błękitu - był to albo ptak, albo złudzenie.

- Jest tam coś z czarnym pasem ze srebrną klamrą.

- Naprawdę coś widzisz?

- Oczywiście Eddie.

Zaczęły mi się przypominać opowieści o niezwykłym zasięgu wzroku Indian z Wielkiej Równiny.

- Jeśli tak mówisz, to tak jest - powiedziałem. -Co jeszcze tam jest?

Patrzył przed siebie.

- w koszu jest chyba jakiś człowiek - dodał.

Ja sam wypatrywałem oczy. Plamka zaczęła rosnąć i przybliżać się.

- Gówniany niedźwiedź - odezwał się Grip, gdy przepływaliśmy koło kry, na której wylegiwał się czerwonozębny zwierz.

- Dobry Gripper - pochwalił go Peters, przetrząsnął kieszeń, wyjął kawałek suchara i podał krukowi. - Mądry uczeń.

- Tak - potwierdziło ptaszysko.

Plamka powoli rosła, ale dopiero po kilkunastu minutach zdołałem rozpoznać kształt, o którym wcześniej wspominał Peters.

- Truposzczak z pewnością wszystko wie - zauważył Peters.

- Trzeba mu o tym powiedzieć - dorzuciłem.

To coś zbliżało się i wtedy sięgnąłem pamięcią do przeczytanych artykułów o balonach. Przypomniałem sobie, że kosz pod czaszą nazywany jest gondolą. Zauważyłem, że rzeczywiście był tam człowiek. Balon poruszał się w naszym kierunku i zniżał lot. Zacząłem się obawiać, czy nie zahaczy o maszty i żagle, które nam pozostały, i nie rozerwie powłoki. Usłyszałem świst, gdy był już bardzo blisko. Przeleciał nad nami i łagodnie osiadł na wodzie z prawej strony naszego dziobu.

Peters i ja spuściliśmy błyskawicznie łódź i po minucie dotarliśmy do mężczyzny i balonu. Mężczyzna ten znał słabo francuski i angielski. Wyjaśnił, że nazywa się Hans Pfall i jest z Rotterdamu. Peters zorientował się, że ze swoim “kiepskim” holenderskim może uzyskać informacje, pełniąc rolę tłumacza. Okazało się, że przybysz wykonywał pewne polecenia pana Ellisona w Królestwie Niderlandów. Wszyscy zgodzili się na funkcję Petersa.

Przybysz opowiedział, że przebywał cały czas w powietrzu od momentu opuszczenia Rotterdamu przed wieloma tygodniami. Mówił, że niosły go bardzo szybkie wiatry.

Na pokładzie był kapitan Guy, Ligeja, załoga. Balon był jeszcze częściowo wypełniony gazem. Właściciel niepokoił się o to, żeby nie stracić środka swej lokomocji. Kapitan polecił, żeby powoli i ostrożnie wypuścić gaz i następnie wciągnąć czaszę wraz z gondolą na pokład, w gondoli znajdowały się różne tajemnicze przyrządy.

Na pokładzie powłoka balonu została pod czujnym okiem pilota wytarta do sucha, złożona i w końcu schowana pod pokładem wraz z wiklinowym koszem i całą resztą.

Mieliśmy wszyscy wątpliwości co do opowieści Pfalla. Faktem jest, że musiał przebyć daleką drogę nad oceanem.

Nasz rejs trwał nadal. Wciąż byliśmy na południowym kursie. Mijały dni. Przepływaliśmy koło małych wysepek, pól pokruszonego lodu. Woda, która zewsząd nas otaczała, była coraz bardziej zadziwiająca.

Uderzyliśmy łagodnie w ogromną krę i odłupaliśmy nieco lodu, który wystawał nad pokładem, żeby uzyskać wodę pitną. Po stopieniu w garnku woda wykazywała zadziwiające uwarstwienie, z tego powodu wszyscy baliśmy się w ogóle spróbować choć kroplę. Warstwy te miały różne odcienie purpury. Odczekaliśmy, aż wszystko się ustoi w białym naczyniu. Wyraźnie widać było smugi, niczym żyły. Po włożeniu noża do wody zaciskały się wokół ostrza, a przy wyciąganiu ślad przejścia natychmiast się zamazywał. Można było natomiast przesuwać nóż między żyłami i obserwować doskonałe ich rozdzielenie, po którym nie następował powrót do poprzedniego stanu.

Peters ze śmiechem nabrał wody ręką i przełknął, gdy my dyskutowaliśmy nad wyglądem tej ciekawej cieczy. Powiedział, że było “zimne i dobre”. Nic złego mu się po tym nie stało, więc inni zrobili to samo. Nikt nie miał zastrzeżeń co do smaku. Peters wyjaśnił, że “zapach” jest też znakomity. Wąchanie wody było nawykiem wyniesionym z dzieciństwa spędzonego na Wielkiej Równinie.

Tymczasem prąd morski, który nas niósł na południe, był coraz silniejszy i nie dawał nam szans na żaden manewr.

Dwa dni później zobaczyliśmy rano coś, co wyglądało na padający śnieg. Wyszliśmy na pokład, gdzie okazało się, że to popiół wulkaniczny, który pokrywał wszystko szarą warstwą. Byliśmy w pobliżu legendarnej Góry Vaanek, z wnętrza której wydobywały się kłębiaste, grube chmury. Słychać było również grzmoty, a od czasu do czasu widoczne były błyskawice. Sprawiało to wrażenie rytmu życia wulkanu i pomrukiwania potwora. Niebo zasnute pyłem nie było przejrzyste.

Od jakiegoś czasu unikałem odwiedzania Valdemara. Może dlatego, że przypominał mi o nocy czerwonego moru, która rozegrała się w klasztorze zajętym przez księcia Prospero. Zdawałem sobie sprawę, że nieuchronnie zbliżamy się do Otchłani Symmesa. Nie wiedziałem, co mamy dalej robić, i pomyślałem, że pozaziemskie rady mogą się przydać w takiej sytuacji.

Zrobiło się cieplej. Ocean był prawie gorący. Zniknęły wszelkie ślady lodu i śniegu. Wszystko to sprawiało, że poczułem, iż koniecznie należy podjąć działania.

Ligeja jeszcze spała, ale ja miałem drugi klucz do kabiny Valdemara. Wszedłem tam trzymając w ręce zapaloną lampkę olejową. Wykonałem wszystkie ruchy dłońmi wchodzące w zakres całego rytuału i zaczęły się hałasy. Skrzynia na krótko nieznacznie uniosła się nad podłogę, w pewnym momencie Valdemar usiadł, pochylił się do przodu i otworzył dolną część wieka, z pomocą kilku wymachów nóg zdołał usiąść na krawędzi skrzyni, jak jakiś trupi strach na wróble.

- O, Eddie! - wykrzyknął. - Znów? Pławisz mnie w życiu bardziej niż ostatnio, synu Ziemi!

- Wybacz - powiedziałem. - Tym razem sprawa jest bardzo ważna. Jestem pewien, że zbliżamy się do Otchłani Symmesa na biegunie południowym.

- Nie mylisz się! - stwierdził. - Cóż za wspaniały szlak! Nie doceniłem cię. Dziękuję, że pozwoliłeś mi w tym uczestniczyć. To ostatnie przejście jest jedyną przyjemnością.

- Właściwie to przepraszam, że muszę cię zawieść - powiedziałem. - Szukam sposobu ucieczki od tej ostateczności.

- Nie!

Wstał i krzyczał:

- Nie pomogę ci ujść tak wspaniałej śmierci.

- Nie lubię nadużywać władzy - powiedziałem - ale mogę cię do tego przymusić.

Zacząłem przygotowywać się do tego, żeby przelać na niego jeszcze więcej energii hipnotycznej.

- Stój! Nie bądź bez serca! Krzyczał, wyciągając ręce w moją stronę.

- Powiesz mi wszystko, co wiesz, bo inaczej wleję w ciebie więcej życia - zagroziłem.

- Poproś mnie o cokolwiek innego - odpowiedział. -Tajemnice historii to dla mnie drobiazg. Co chciałbyś mieć? Zaginione dramaty Sofoklesa? Dowód ostatniego twierdzenia Fermata? Dokładne położenie Troi? Czy...

- Nie wykręcaj się od odpowiedzi - powiedziałem. -Jesteśmy już blisko, prawda?

Opuścił ręce.

- Tak, już blisko.

- Mamy jeszcze szansę, żeby się uratować, nieprawdaż? Jest już tak blisko, że liczy się każda minuta.

- Perry, jesteś mądrzejszy, niż przypuszczałem.

- Niepotrzebne mi twoje pochlebstwa, ale fakty. Jedynym sposobem musi być balon. Ile czasu trzeba, żeby go napełnić?

- Około dwóch godzin - odpowiedział.

- a ile zostało do wpadnięcia w otchłań?

- Może trzy godziny.

- Ilu ludzi może zabrać?

- Czworo.

- Niemożliwe, na pokładzie jest nas razem dwanaście osób.

- Możliwe - stwierdził i pokazał wszystkie zęby.

- Nie rozumiem.

- Mam to wyjaśnić?

- Jestem pewien, że chciałbyś. Jednocześnie jestem przekonany, że nie ma czasu. Do widzenia!

Odwróciłem się i ruszyłem w stronę drzwi.

- Eddie! Zaczekaj!

Zatrzymałem się zaskoczony barwą jego głosu, której nigdy wcześniej nie słyszałem.

- Co? - spytałem.

- Weź broń.

- Dlaczego?

- Nie czuję do ciebie urazy. Weź szablę i noś ją przy sobie.

- Dobrze - powiedziałem. - Dziękuję. Wyszedłem z kabiny i pobiegłem.

Opuściłem moją kabinę, przypinając szablę, gdy usłyszałem krzyki i szczęk metalu uderzającego o metal. Dochodziło to wszystko z góry, z pokładu.

Planowałem co prawda pójść do ładowni, gdzie leżał złożony balon, ale wspiąłem się po schodach zejściówki, żeby zobaczyć co się dzieje na górze.

Gdy wynurzałem się na pokład, ktoś z załogi strzegący zejściówki zamierzył się na mnie kijem. Zsunąłem się w dół, dobyłem szabli i wytrąciłem mu kij z ręki. Podniósł go jeszcze raz, ale zdążyłem ciąć go w klatkę piersiową. Poczułem, jak ostrze wchodzi mu między żebra. Zdążył wydać z siebie tylko ostatni krzyk. Mogłem teraz spokojnie rozejrzeć się po pokładzie.

Kapitan Guy, Peters i Hans Pfall byli na rufie zepchnięci na pokład rufówki przez zagrażających im członków załogi, którzy najwyraźniej uznali, że nadszedł czas buntu. Zauważyłem spore zapasy żywności złożone przy jednej z łodzi i ślady krwi na pokładzie.

Przód koszuli kapitana Guy był zaczerwieniony, a on sam oparty był o reling, sprawiając wrażenie zupełnie ogłuszonego.

Podejrzewałem, że przyłapał załogę w momencie, gdy ludzie chcieli opuścić statek i to dało początek zajściom.

Peters trzymał w obu rękach kołki do mocowania lin. Pfall miał szablę podobną do mojej. Pozostała piątka członków załogi patrzyła na swego towarzysza, którego przebiłem. Moja obecność na ich tyłach pobudziła ich do ataku, z wrzaskiem natarli na znajdujących się na rufie.

Peters rzucił pałką w stronę jednego z buntowników, który z nożem w ręce atakował kapitana. Po tym ciosie trafiony w głowę napastnik zwalił się na pokład. Inny ruszył na Petersa z uniesioną szablą. Tymczasem Pfall schował się za gardą przed krzepkim marynarzem napierającym na niego ze sztyletem w jednej ręce i maczugą w drugiej.

Wydałem z siebie ostrzegawczy okrzyk, pokonałem ostatni już stopień i wywijając szablą, przedzierałem się w tamtym kierunku. Usłyszałem niski odgłos przypominający grzmot pioruna dochodzący gdzieś z daleka od strony dziobu. Łomot trwał przez jakiś czas, a towarzyszyły mu przejmujące drgania, które przenikały do szpiku kości. Ku memu przerażeniu zrozumiałem, że jesteśmy już blisko otchłani Symmesa.

Krzyknąłem jeszcze raz i ostatni z buntowników odwrócił się i stanął naprzeciw mnie. Był wysoki, chudy i wywijał nabijaną gwoździami maczugą, która mogła zakleszczyć moją szablę.

Zauważyłem, jak Peters zrobił unik przed ciosem zadanym szpadą - odparował ciecie przy pomocy pałki. Wykonał kilka ruchów prawą ręką, ale później zginął mi z oczu zasłonięty sylwetką napastnika. Nagle zobaczyłem, jak tamten unoszony jest ponad pokład, zginany w powietrzu - z ust buchały mu strumienie krwi.

Z drugiej strony dojrzałem Pfalla, który osuwał się na deski zraniony w ramię.

Potem musiałem skoncentrować się na obronie własnej osoby przed atakiem maczugi. Opuściłem gardę i cofnąłem się, aby uniknąć uderzenia. Zrobiłem kolejny krok do tyłu przy następnym ciosie. Cały czas bacznie obserwowałem przeciwnika, czekając na moment, w którym mógłbym go zaatakować.

Usłyszałem krzyk Hansa Pfalla - przeraźliwy wrzask -szabla wypadła mu z ręki na pokład.

Stado ptaków nadleciało z północnego zachodu i przemknęło nad naszymi głowami, wydając dźwięki, które brzmiały jak: “E - tekę - lili!”

Mój rywal podniósł maczugę powyżej prawego ramienia i trzymając ją oburącz, wykonał zamach, mierząc w kierunku mojej klatki piersiowej. Zaśmiał się, gdy ponownie się cofnąłem.

- Zaraz dojdziesz do końca. Tam cię dostanę! - krzyknął. Skinąłem tylko głową na potwierdzenie tych słów. Spostrzegłem, że potrzebuje trochę więcej czasu do przyjęcia pozycji po ciosie w pionie niż w poziomie.

Usłyszałem okrzyk kolejnego napastnika nacierającego na kapitana Guy. Peters powstrzymał go. Złapał go za rękę, przyciągnął do siebie i odgryzł mu ucho.

Buntownik, trafiony wcześniej przez Petersa pałką, zaczął wstawać.

- E - teke - E - teke - Gówno! - wydzierał się Grip i pikując narobił na walczącego z Petersem.

W trakcie całej walki “Eidolon” podskoczył, jakby uniesiony ponad fale. Przypomniałem sobie zdarzenie z mojego pobytu na upiornym “Discovery”. Nasza prędkość wzrosła, gdy statek opadł na wodę. Teraz oczekiwałem tylko pojawienia się zielonych płomyków na mojej szabli.

Nagle tak właśnie się stało. Czy moje myśli spowodowały taki rozwój sytuacji? Czy miałem jakieś związki z przeszłością, które są silniejsze od pamięci?

Mój wysoki przeciwnik otworzył szeroko oczy, gdy zobaczył jasność przesuwającą się po ostrzu mej szabli. Nie zważając na nic, podniósł maczugę nad lewe ramię i zamaszyście uderzył. Znów się cofnąłem, ale tym razem inaczej. Przypomniałem sobie wskazówki pewnego francuskiego fechtmistrza, który przebywał kiedyś w moim mieście i udzielał drogich lekcji. Zrobiłem krok lewą nogą i szybko dostawiłem prawą, uniosłem szablę, wykręciłem młynka i błyskawicznie zadałem proste pchnięcie w ramię, zanim zdołał przyjąć postawę obronną po chybionym uderzeniu. Bez namysłu cofnąłem ostrze i wykonałem skuteczny atak na jego krtań.

Spojrzałem na Petersa, który cisnął pozbawionego ucha napastnika na tego, który właśnie wstał. Po uderzeniu padł na pokład jak długi i obficie broczył krwią. Odwróciłem się na wszelki wypadek.

Moja ofiara leżała przy zejściówce, nie dając znaków życia.

Spośród szóstki trzech było już unieszkodliwionych, dwóch atakowało Petersa, a jeden właśnie wyciągał swój sztylet spomiędzy żeber Hansa Pfalla. Zwrócił się następnie w stronę Petersa, który wyciągnął obie ręce w kierunku nacierających na niego dwóch marynarzy. Dołączył do nich i zaczął ochoczo wymachiwać trzymaną w lewej ręce pałką, w prawej miał nóż. Usłyszałem ostry huk wystrzału, gdy przechodził obok leżącego bez ruchu kapitana Guy. Pałka wysunęła mu się z dłoni, upadł na kolano i lewą ręką złapał się za brzuch.

Poprzez bezustanny pomruk Otchłani Symmesa usłyszałem jego słowa:

- Myślałem, że nie żyjesz!

Upadł na drugie kolano. Widziałem teraz uśmiechniętego kapitana Guy, który leżał oparty o pachołka i trzymał w ręce mały pistolet.

- To był twój błąd - powiedział kapitan. Zbliżyłem się do marynarzy napierających na Petersa. Jeden z nich podniósł szablę zgubioną wcześniej przez któregoś z buntowników. Gdy usłyszał, że nadchodzę, odwrócił się w moją stronę. Zgiął się do przodu, wycofał szablę w okolice biodra, celując wprost na mnie. Drugą ręką wymachiwał w powietrzu. Chciał najwyraźniej zastosować technikę walki na noże w tym szermierczym pojedynku. Ruszyłem naprzód z pogardą. Doświadczony szablista nie mógł się niczego obawiać.

Niespodziewanie poślizgnąłem się na ptasich odchodach. Czasem arogancja może być przyczyną zguby. Mój rywal natychmiast zaatakował gwałtownie, usiłując przeciąć mi gardło. Każdy z nas starał się oczywiście ugodzić przeciwnika w pachwinę. Obaj zdołaliśmy skutecznie zasłonić wzajemne uderzenia.

Moja prawa ręka znalazła się w górze podczas potknięcia, a później opadła w bok. Mój rywal dociskał ją teraz kolanem. Przez to wypuściłem szablę. Nie mogłem ruszyć ręką przyciśniętą całym jego ciężarem. Udało mi się ją jednak przekręcić, umieścić pod szablą. Przy pomocy drugiej ręki zdołałem chwycić mą broń. Na nieszczęście przyciskałem klingę. Dobrze, że nie była zbyt ostra. Była na tyle ostra, że...

Poczułem, że krawędź wchodzi w moje dłonie. Na twarzy napastnika pojawił się grymas zadowolenia, gdy moja krew zaczęła skapywać na koszulę. Czułem jego nieświeży oddech. Miał bardzo zepsute zęby.

Od miejsca, gdzie przebywał Peters, nadal słychać było odgłosy walki. Statek znów podskoczył i część klingi przy uchwycie zatopiła się w mojej lewej dłoni. Grzmoty z Otchłani Symmesa były już tak intensywne, jak tysiące wodospadów Niagara razem. Leżąc w niewygodnej pozycji, zauważyłem, że daleko po lewej stronie wyrasta olbrzymia wieża z mgły, przesuwa się, chwieje, pochyla w naszym kierunku niczym postać ciężko stąpającego człowieka, białego jak kość, śnieg albo trup...

Splunąłem w twarz napastnika - niehigienicznie i nie jak dżentelmen. Zupełnie nie tego uczył mnie mistrz z Francji. Był to raczej trick, o którym powiedział mi młody angielski oficer o nazwisku Flash. Kiedyś spotkałem go przy biesiadzie. Mówił, że tak go to zdeprymowało, że omal nie stracił życia w pojedynku. Pozostało mi to w pamięci jako szczególnie skandaliczne naruszenie etykiety.

Na szczęście nie jestem ani dżentelmenem, ani oficerem. Wywołało to piorunujący efekt. Cofnął się na tyle, że zacisnąwszy zęby, zdołałem uwolnić ręce. Czując nadal ból, zebrałem w sobie wszystkie siły i prawą pięścią grzmotnąłem go w szczękę. Nie odrzuciło go to do tyłu na tyle, na ile się spodziewałem. Wciąż przyciskał mnie całym swoim ciężarem. Nagle jakaś biała postać, zupełnie inna od tej z mgły, złapała go za kark, wykręciła i uniosła, uwalniając mnie. Napastnik, gdy tylko stanął na nogi, rzucił się na Valdemara. Szybko cofnął prawą rękę i przytknął czubek ostrza swej szabli do jego brzucha. Następnie przebił go i poszedł za ciosem do przodu. Valdemar skręcił mu kark - słychać było chrupanie kości. Wypuścił ciało ofiary i spojrzał w dół.

- O, ironio losu! - wykrzyknął. - Wysyłać innych tam, dokąd ja sam nie mogę trafić!

Wyjął ostrze z brzucha i wypuścił szablę.

- Dziękuję - powiedziałem. - Zrobimy z tobą porządek, nie martw się.

Usłyszałem jakiś krótki, ostry śmiech z prawej strony i spojrzałem w tym kierunku. Zobaczyłem, jak Peters wstaje z pokładu, w prawej ręce trzymał zakrwawiony nóż, a w lewej skalp.

- Niezły dzień, co? - zapytałem.

- Bardzo “niezły” dzień, Eddie - odpowiedział i obaj podeszliśmy do kapitana i Pfalla.

Żyli jeszcze, ale ich stan był poważny. Udzieliliśmy im pomocy. Żaden z buntowników nie przeżył. Pfall mruczał coś w swym żargonie.

- Mówi, żeby przynieść szybko balon, a on powie, jak go przygotować do lotu - tłumaczył Peters.

- Dobrze - odpowiedziałem. - Idziemy! Przeszliśmy szybko koło Ligei, która stała w zejściówce.

Przysiągłbym, że przez chwilę widziałem kroplę krwi w kąciku jej ust, ale błyskawicznym ruchem języka zlikwidowała ślady czerwieni. Na jej twarzy pozostał tylko uśmiech.

Przytaszczyliśmy powłokę balonu na pokład, rozłożyliśmy ją, ale nie wiedzieliśmy, ile czasu nam zostało.

Pfall kierował operacją napełniania. Peters musiał się nad nim nachylać, żeby słyszeć jego wskazówki wypowiadane bardzo słabym głosem. Odgłosy Otchłani Symmesa stały się jeszcze potężniejsze. Valdemar i Ligeja pracowali na równi z nami. Gdy Pfall wydał z siebie ostatnie tchnienie, Valdemar zaklął siarczyście, że kolejny człowiek odszedł wbrew swej woli do miejsca, którego on tak bardzo pragnął.

Kapitan Guy przywołał mnie do siebie. Podszedłem do niego, bo czekaliśmy już tylko na uzyskanie odpowiedniego ciśnienia w czaszy balonu.

- Eddie - powiedział słabym głosem. - Chcę poprosić cię o przysługę.

- Czego pan sobie tylko życzy, sir.

- Przenieście mnie bliżej dziobu, żebym widział to, co ma pochłonąć “Eidolon”.

Peters i ja przynieśliśmy wygodne krzesło z mojej kabiny. Przywiązaliśmy kapitana, żeby nie wypadł, i przenieśliśmy wraz z krzesłem na dziób.

- Jest większe od kanionu na Zachodzie - oznajmił Peters, gdy ujrzeliśmy ogromny ciemny otwór poniżej poruszającej się wieży z mgły.

- Przymocujcie krzesło, chłopcy - dyrygował kapitan Guy. Przynieśliśmy liny i umocowaliśmy krzesło do pokładu, w tym czasie kapitan Guy wyjął fajkę, włożył tytoń do cybucha i sięgnął po hubkę z krzesiwem, które trzymał gdzieś w zakrwawionej kurtce.

- Może pomóc? - zapytałem.

- Dam sobie radę.

- Naprawdę chce pan tu zostać?

- Nie macie już dużo czasu - odparł przy pierwszym pyknięciu - a ja za żadne skarby nie chciałbym tego przegapić. Ilu kapitanom uda się dotrwać do końca w taki właśnie sposób?

Znów pyknął z fajki.

- Zostawcie mnie. Macie jeszcze robotę, a ja chcę podziwiać widoki.

Lekko ścisnąłem jego rękę, pozostawiając krwawy odcisk swej dłoni.

- Zostań z Bogiem kapitanie - powiedziałem. - Zachowamy cię w pamięci. Dziękujemy za wszystko.

Peters też coś powiedział, ale nie zrozumiałem jego słów. Odwróciliśmy się, żeby wrócić na rufę. Dopiero wtedy zauważyłem, że cały statek jest pochylony. Jeszcze raz rzuciłem okiem na dziób. Zdawałem sobie sprawę, że byliśmy już prawie w Otchłani. Zaczęliśmy się spieszyć.

Ligeja i Valdemar byli już w koszu. Balon szarpnął się na linach, które przyczepione były do uch pokładowych.

- Ruszamy - powiedziałem i odciąłem liny, po czym wznieśliśmy się w powietrze.

Po pewnym czasie zobaczyliśmy, jak sponiewierany “Eidolon”, rzucany przez wiry, zbliża się do krawędzi Otchłani Symmesa - dzieło ludzkich rąk w drodze ku głębi nieskończoności. Przez chwilę pomyślałem o Poem.

Valdemar wydał z siebie dziwnie syczący dźwięk, a potem powiedział:

- i pomyśleć, że ja to przeżyję.

Bywa często tak, że nawet chłodne spojrzenie rozumu zauważa wiele podobieństw naszego smutnego świata ludzi do piekła - wyobraźnia ludzka to nie Carathis, żeby bezkarnie wykorzystywać każdą ofiarę. Niestety! Ponury zastęp cmentarnych cierpiętników nie jest zawsze wytworem fantazji, ale ci, podobnie jak demony towarzyszące Afrasiabowi w podróży po Oxus, muszą zasnąć, żeby nas nie zniszczyć - trzeba je zmusić do przeczekania czasu, bo inaczej zginiemy”.

Fragment opowiadania Edgara Allana Poe pt. Przedwczesny pogrzeb.

XIII

DO WIEDZY

O wiedzo, prawa córko dni dawno minionych,

Która bystrym spojrzeniem zmieniasz wszelką istność!

Czemu w serce poety zatapiasz swe szpony

Jak sęp, którego skrzydłem twarda rzeczywistość?

Jakże cię ma pokochać, jak twą mądrość cenić,

Skoro w jego wędrówkach jesteś mu wędzidłem

I bronisz skarbów nieba, co w blaskach się mieni,

Choć już uniósł się w górę nieulękłym skrzydłem?

Tyś wszak Dianę wstrzymała w jej zuchwałej jeździe.

Tyś Dryjady wygnała z ich leśnej ochłody

Każąc szukać schronienia na szczęśliwej gwieździe!

Toś ty wdzięczne Najady wypłoszyła z wody,

Elfy z łąki zielonej, a mnie, niby pliszkę,

Z rozmarzenia w lipcowy dzień pod tamaryszkiem.

Edgar Allan Poe, Do wiedzy


Wznieśliśmy się szybko, nabierając wysokości. Grzmoty z wnętrza Ziemi rozdartej na biegunie zaczęły w końcu zanikać. Ligeja uparła się, żeby przemyć moje okaleczone dłonie. Zawinęła je później bandażem. Na szczęście zdołała załadować do gondoli wszystko, co potrzebne w czasie powietrznej wyprawy. Zrobiła to wtedy, gdy ja wraz z Petersem zajęci byliśmy przygotowaniem kapitana do jego ostatniego, wiecznego rejsu.

Naszym pragnieniem było dotrzeć do Europy albo przynajmniej jakiegoś cywilizowanego lądu. Przekonaliśmy się szybko, że nie możemy mieć wpływu na kurs. Najważniejsze, że stałe wiatry niosły nas na północ. Mogliśmy zmieniać wysokość lotu poprzez wyrzucanie balastu albo wypuszczanie gazu i w ten sposób dopasowywać się do korzystnych wiatrów.

Valdemar skulił się na podłodze. Ligeja nakryła go brezentem i służył nam jako wielofunkcyjny mebel. Ligeja siadała na nim i medytowała godzinami. Peters używał go jako poduszkę, a mnie służył za otomanę.

Taka podróż może przynieść wiele doznań i wrażeń. Pierwszego dnia byliśmy jeszcze zbyt zmęczeni fizycznie i psychicznie tym wszystkim, co dotąd nas spotkało i tym, co miało nastąpić. Ja wracałem do ciężkiej próby, którą był pobyt w szponach Inkwizycji, do szaleńczej podróży na pokładzie “Discovery”, do dnia po makabrycznej zabawie z czerwonym morem na dworze Prospera. To wszystko stanowiło ogromne obciążenie świadomości, zbyt ciężkie, żeby spokojnie zasnąć. Ponadto obecna nierealna sytuacja wywierała podobne odczucia niepewności i zagrożenia. Można to przyrównać do czytania jakiejś fantastycznej powieści w późnych godzinach wieczornych, z tym, że ja niestety nie mogę zamknąć książki i uciec. (Nie jest to wyszukane porównanie, gdyż uwięzienie czytelnika w granicach moich losów nie przyniesie ukojenia żadnemu z nas, a sam język opowieści nie będzie miał znaczenia, ponieważ nikt nie zrezygnuje ze snu dla potęgi filozofii). Mój umysł w takim stanie często prowadzi mnie poza zasadniczy nurt tematu, oczy zatracają bystrość spojrzenia, ból i zmęczenie przeważają nad jasnością myślenia.

Drugi i trzeci dzień upłynęły podobnie, chociaż rzeczywistość zaczynała powoli dawać znać o sobie. Wrócił nam apetyt i chęć do rozmowy. Grip zarzucił nas wiązankami przekleństw i nieprzyzwoitości.

Przez dłuższą część tygodnia utrzymywaliśmy nasz lot na północ na dość wysokim pułapie. Próbowałem określić, jaki mamy miesiąc - czerwiec, lipiec czy sierpień, ale ani Peters, ani Ligeja nie byli pewni. Nie chcieliśmy niepokoić Valdemara tak błahą sprawą.

Płynęliśmy w powietrzu, raz tylko lądując na tropikalnej wysepce w dolinie pokrytej kolorową roślinnością. Skorzystaliśmy z tej możliwości tylko dlatego, że wyczerpały się nam zapasy wody. Wysepka miała Rzekę Ciszy, która wypływała gdzieś z gór, kotły erozyjne i szczeliny, skąd wydobywały się wulkaniczne gazy.

Po zaspokojeniu pragnienia i nalaniu wody do wszystkich pojemników napełniliśmy balon gazem z jednego z takich źródeł.

Wzbiliśmy się, nabraliśmy wysokości i złapaliśmy mocny wiatr, który zdawał się wiać w kierunku północnym. Niedługo znaleźliśmy się ponad grubą pokrywą chmur, i tak było przez długi czas.

Zastanawialiśmy się, czy nie zmniejszyć wysokości dla wzięcia namiarów, ale uznaliśmy, że w zasięgu wzroku i tak nie będzie żadnych znanych obiektów nawigacyjnych. Ponadto w warunkach gęstej mgły łatwo można zahaczyć o wierzchołki gór, co byłoby katastrofą.

Straciliśmy rachubę dni. Byliśmy zdecydowani nie przerywać lotu tak długo, jak długo starczy nam zapasów żywności i wody. Nie chcieliśmy ryzykować. Mieliśmy poczucie bezpieczeństwa. Wszystko było dobrze, dopóki nie pojawiły się nieszczelności czaszy i nie weszliśmy w warstwę chmur. Poczuliśmy się jak zawinięci w kokon, zupełnie bez ruchu. Jedyną oznaką upływającego w takim stanie czasu było to, że zagoiły się rany na moich dłoniach.

Po wyjściu z chmur okazało się, że szybujemy nad zieleniącymi się terenami, które nie były jednak dżunglą. Nadal nie mieliśmy najmniejszego pojęcia o tym, gdzie się znajdujemy.

Lecieliśmy dalej na zmniejszonej wysokości, wypatrując śladów cywilizacji. Minęła kolejna noc.

Poranek zaznaczył już swą obecność tu, na górze, choć Ziemia spowita była jeszcze w mroku. Zniżyliśmy lot i wylądowaliśmy szczęśliwie. Czuliśmy znajome zapachy i słyszeliśmy miłe sercu odgłosy. Po krótkim rozpoznaniu terenu znaleźliśmy drogowskaz przy wiejskiej dróżce, na którym widniał napis: Richmond, 10 mil.

Wypuściliśmy gaz i ukryliśmy balon w lesie. Valdemar nie bardzo radził sobie z chodzeniem, więc nie mogliśmy liczyć na to, że będziemy podróżować na piechotę. Pozostawiliśmy go wraz z Ligeją w lesie i razem z Petersem ruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś środka lokomocji.

Po przejściu mili albo dwu usłyszeliśmy głosy. Zmieniając kierunek marszu, doszliśmy wkrótce do metalowej bramy, która była otwarta na oścież. Korpulentny jegomość zapraszał nas do środka. Przywitaliśmy się z nim uściskiem dłoni. Przedstawił się jako Maillard. Był to niezwykle elegancki dżentelmen, nienagannie ubrany, o staroświeckich manierach i dostojnym wyglądzie. Za jego plecami zauważyliśmy grupę spacerujących postaci, które były dziwacznie odziane, to znaczy miały na sobie stroje z różnych epok i krajów. Była tam także kobieta, która co jakiś czas zatrzymywała się, machała rękami i piała niczym kogut.

- Chcielibyśmy wynająć albo pożyczyć wóz, furmankę, dyliżans albo coś w tym rodzaju - powiedziałem. - Czy byłoby to możliwe, sir?

- Sądzę, że tak - odpowiedział Maillard - chociaż powinni panowie porozmawiać z kimś innym. Proszę pójść ze mną do głównego budynku i w biurze odszukamy osobę, która udzieli panom pomocy.

Szliśmy za nim w kierunku dużego starego dworku. Po drodze zaczepiał nas mężczyzna, który człapał na czworaka, mruczał i łasił się koło naszych nóg. Później puścił się w pogoń za królikiem. Zdecydowałem się coś powiedzieć:

- Sir, jesteśmy nietutejsi i dlatego ośmielę się spytać o charakter tej, powiedzmy, instytucji.

Uśmiechnął się.

- Dobrze pan odgaduje - stwierdził. - To zakład dla umysłowo chorych. Doktor Tarr i profesor Fether rozpoczęli tu działalność parę lat temu po przyjeździe z Francji, gdzie opracowali metody leczenia tego typu pacjentów.

Weszliśmy do starego dworku. Pan Maillard zostawił nas w dużym salonie noszącym ślady dawnej elegancji. Powiedział, że poszuka kogoś, kto będzie mógł nam pomóc.

Peters i ja zapadliśmy w nieco zniszczone fotele.

- Trudno uwierzyć, że już wróciliśmy, Eddie - powiedział. - Przed wyjazdem trzeba się dowiedzieć, jaki mamy miesiąc.

- Jest wrzesień, sir - odezwał się drobny mężczyzna siedzący w ogromnym fotelu w ciemnym rogu z prawej strony.

- Bardzo przepraszam - powiedziałem. - Nie zauważyliśmy pańskiej obecności.

Zaśmiał się.

- Ma to swoje dobre strony - stwierdził.

Wstał i ukłonił się. Był to siwy już pan z kozią bródką, niebieskimi oczami powiększonymi przez szkła okularów.

- Doktor Augustus Bedloe, do usług.

- Czy należy pan do personelu?

- Nie. Właściwie jestem pacjentem.

- A, to przepraszam...

- Nie szkodzi. Nie jestem obłąkany, jeśli o to panu chodzi.

- Nie całkiem pojmuję...

- Czy wolno zapytać o panów profesje?

- Ja nazywam się Edgar Perry i jestem emerytowanym wojskowym - oświadczyłem. - Oto mój przyjaciel, Dirk Peters, pierwszy oficer na statku “Eidolon”.

Zamienił z nami serdeczny uścisk dłoni.

- Przypuszczałem początkowo, że macie panowie coś wspólnego z sądem albo w ogóle z wymiarem sprawiedliwości. Cieszę się, że tak nie jest.

- i nam równie miło.

Spojrzałem na Petersa, który wzruszył tylko ramionami.

- Jestem jednym z dwu normalnych ludzi w tym zakładzie - oświadczył doktor Bedloe.

- Oczywiście - przytaknąłem.

- Mówię poważnie, sir. Chcę jedynie panów ostrzec.

- Co tu się wydarzyło?

- Pensjonariusze przejęli władzę trzy dni temu - wyjaśnił - i wpakowali Tarra i Fethera do celi. Maillard jest ich przywódcą.

Przyglądałem się jego twarzy. Mówił bardzo przekonywująco.

- Powiem też, dlaczego powinniście mi panowie uwierzyć. Proszę sobie pomyśleć: dlaczego brama jest otwarta i pensjonariusze swobodnie spacerują po całym terenie?

- To mnie zastanawia, Eddie - powiedział Peters z niepokojem. - Co pan tu robi, doktorze Bedloe, jeśli nie jest pan wariatem?

- Parę lat temu miałem tylko drugie wyjście: na szubienicę - odpowiedział. - Cóż, lepiej było symulować obłąkanie i pozostać przy życiu. Dlatego pytałem, czy nie jesteście panowie z sądu.

- Aha - powiedział Peters.

- Jestem niegroźny - zapewniał nas. - Pewien pacjent doznał ataku serca, gdy wychodził z transu, w który go wprowadziłem, a krewni uznali, że ja ponoszę winę za jego śmierć.

- Trans? Jest pan hipnotyzerem? - spytałem.

- w rzeczy samej, sir, i kiedyś mówiono, że mam ku temu wielkie zdolności.

- Ja osobiście jestem w konflikcie z kimś, kto używa takich predyspozycji do bardziej nikczemnych celów - powiedziałem.

- Czy mogę spytać o jego tożsamość?

- Niejaki doktor Templeton - odpowiedziałem.

- Ta postać nie jest mi zupełnie obca - powiedział -i wcale nie wątpię w to, co pan mówi.

- Naprawdę zna go pan?

- Tak, i wiem, że w ogóle nie zaprzestał tego, co robił. Teraz razem z Goodfellowem i Griswoldem, o ile mi wiadomo, są w Nowym Jorku, w majątku Arnheim, współpracując z milionerem Seabrightem Ellisonem przy produkcji złota według metody pewnego wynajętego alchemika z Niemiec.

- Co? - zerwałem się na nogi, podszedłem do niego i chwyciłem go za klapy. - Skąd pan o tym wie? - krzyczałem. - Mówił pan, że jest tu od lat!

- Proszę przestać, sir! Jestem już stary. Chcę pańskiego dobra, dlatego powiedziałem, co się tu działo. Niech pan robi, co pan uważa, i nie robi mi krzywdy.

- Muszę wiedzieć, skąd panu wiadomo o tym, co tamci teraz robią?

- Cała sprawa ma związek z innym zupełnie normalnym pacjentem, z którym rozmawiałem - zaczął. - Pan Ellison zaangażował go w charakterze swojego sekretarza do pracy w Arnheim, gdzie rzeczywiście przepracował parę miesięcy. Faktycznie był dziennikarzem, który zamierzał napisać artykuł demaskujący interesy Ellisona prowadzone na wielu kontynentach.

- Dlaczego go nie zabili, jeśli wszystko wyszło na jaw?

- Miał szerokie powiązania z osobami, które dużo wiedziały. Doktor Templeton zarzucił mu, że jest psychicznie chory.

- Opinia Templetona została bezkrytycznie przyjęta?

- Nie. Człowiek ten, Sanford Martin, był wtedy zupełnie obłąkany. Komuś, kto ma pewne umiejętności, łatwo jest wprowadzać drugą osobę w taki stan na pewien czas. Później szybko go tu przywieźli, zanim wrócił do zmysłów, i zapisali go pod innym nazwiskiem. To on mi opowiedział o tym, co się dzieje w Arnheim.

Chwyciłem go za rękaw.

- Sir, czy wspominał on kiedykolwiek o kobiecie mającej na imię Annie?

- Tak - rzekł doktor Bedloe - mówiąc o niej, że posiada niezwykłe zdolności i pracuje jako asystentka von Kempelena.

Odwróciłem się, usiadłem w fotelu i skryłem twarz w dłoniach.

- Tak daleko to wszystko zaszło - powiedziałem w końcu. - Jest za późno...

Poczułem dłoń Petersa na swoim ramieniu.

- Słuchaj, Eddie. Nie wiem, czy jest już za późno, o ile pamiętam, to Ellison powiedział, że te doświadczenia alchemiczne długo trwają.

- Mogę umożliwić panu rozmowę z Sanfordem Martinem, żeby się pan przekonał o prawdziwości moich słów - powiedział Bedloe.

- Nie trzeba, sir. Nie wymyśliłby pan nic podobnego; czegoś, co pasuje do wszystkich informacji, które ja sam posiadam -odparłem.

- Eddie, nie zyskasz na czasie, podróżując z Valdemarem - stwierdził Peters - a Ligeja go nie zostawi.

- Wiem.

Usłyszeliśmy odgłosy rozmowy gdzieś na tyłach budynku, ale zdawało się, że dyskutujący zmierzają w naszym kierunku.

- Powtarzam jeszcze raz, żebyście panowie uciekali -powiedział doktor Bedloe. - Poszukajcie furmanki gdzie indziej.

- Idzie pan z nami? Potrząsnął przecząco głową.

- Nie mogę - odrzekł. - Jestem tu potrzebny. Udało mi się wyleczyć parę osób.

Wstaliśmy z foteli. Uścisnęliśmy znów jego dłoń.

- Powodzenia - usłyszeliśmy na pożegnanie.

- Uciekajmy, Eddie - powiedział Peters, gdy głośne krzyki były już bardzo blisko.

Ruszyliśmy biegiem i opuściliśmy to dziwne miejsce.

Byliśmy już w lesie. Otworzyłem sakiewkę, wyjąłem monety, które tam były, i podzieliłem się nimi z Petersem, żeby miał na drogę dla siebie i pozostałej dwójki, i na nową skrzynię dla Valdemara. Poradziłem, żeby został razem z nimi jako opiekun i obrońca. Nie powodował mną altruizm, gdyż zastanawiałem się, czy nadal zachowuje lojalność w stosunku do Seabrighta Ellisona. Nigdy nie poznałem tej kwestii do końca. Odniosłem wrażenie, że jemu też bardziej odpowiadało pozostanie z resztą grupy.

Objąłem ponurego i groźnego towarzysza doli i niedoli z serdecznością, jakiej nie okazywałem dotąd zbyt wielu osobom. Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Była pełnia księżyca.

Jak odprawić obrządki pogrzebu? Śpiewać uroczyste pieśni?”

Edgar Allan Poe, Pean (fragment)

XIV

Zwyciężyłeś, a ja zostałem pokonany.

Ale odtąd też jesteś martwy - martwy dla Świata, Nieba i Nadziei!

We mnie istniejesz i w mojej śmierci, patrz w to oblicze, które jest twoim, i zobacz, że zamordowałeś siebie”.

Edgar Allan Poe, Wiliom Wilson, (fragment)


Pewnej październikowej nocy przeszedłem przez wysoki kamienny mur i myląc czujność uzbrojonego patrolu, zacząłem przemierzać połacie ogrodu krajobrazowego w kierunku głównych zabudowań majątku Arnheim. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie mogą się znajdować, ale według informacji Ligei, która miała, jak się wydaje, dostęp do nadmorskiego królestwa, należało iść w kierunku rzeki Wissahiccon. Włamałem się do domu noszącego nazwę Landor i przespałem się. Ligeja wspominała, że właśnie tam mogli umieścić Annie. Znalazłem hiszpański grzebień - taki, jaki nosiła we włosach w czasie pobytu w klasztorze zajętym przez Prospera. Zatrzymałem go oczywiście, a rankiem wyruszyłem w dalszą drogę.

Wspaniałość ogrodnictwa krajobrazowego bywa oszałamiająca, ale teraz musiałem być obojętny na piękne widoki, żeby nie tracić czasu. Co noc, a nawet za dnia, stawały przede mną obrazy Annie, Ligei, dalekiego Poego zdążającego ku swemu przeznaczeniu. Taki splot potęgi i niepokojów świadczył, że nasz związek zbliża się do kulminacji.

Ciągle naprzód.

Wszystko zaczynało się układać w pewną całość: Ellison i jego przeciwnicy doszli do wniosku, że lepiej połączyć wysiłki niż prowadzić walkę. Mój domniemany dobroczyńca zawarł przymierze z tymi, których z jego polecenia miałem ścigać przez ponad pół świata. Von Kempelen tu w Arnheim zamieni ogromne ilości ołowiu w złoto. Zapasy tego cennego metalu przejmie Ellison jako zapłatę za rozległe posiadłości, łącznie z samym Arnheim, biżuterię i inne drogocenne rzeczy. Zaraz potem wszyscy razem zniszczą aparaturę służącą do produkcji złota. Nie wyprodukują już ani grama, żeby nie obniżyć ceny.

Dalej naprzód.

Otaczały mnie barwy jesieni. Przenosiłem wzrok na całą okolicę, napatrzywszy się na błękitne jezioro, gdzie doznałem wizji. Ujrzałem śmierć von Kempelena - proces uzyskania złota nie powtórzy się zbyt szybko.

Dalej naprzód.

Dotarłem nareszcie do środka majątku, Raju Arnheim. Cóż za ogrom wrażeń, duszna woń dziwnej słodyczy, wspaniałości bajkowych egzotycznych drzew, krzewów, stada karmazynowo-złotych ptaków, fontanny, jeziora, kwiaty, łąki i srebrzyste strumienie. Stałem prawie sparaliżowany tym natłokiem przepychu, a potem wszedłem na ten teren.

Posuwałem się ostrożnie naprzód, ale nie natknąłem się na żaden patrol. Przede mną spośród cudów świata botaniki wystrzeliły pseudogotyckie i pseudomauretańskie budowle, lśniące w czerwonym blasku słońca, naszpikowane wykuszami, minaretami i wieżyczkami. Zadziwiające.

Podszedłem bliżej. Okazało się, że całość okolona była fosą. Obszedłem tę rajską rzeczywistość ukryty w gęstych zaroślach. Nie widząc innej możliwości przedostania się do środka, szybko pokonałem fosę. Mury były w doskonałym stanie poza niewielkim pęknięciem, które było ledwie widoczne.

Przeszedłem przez gotycką bramę i doszedłem do ciężkich drewnianych drzwi. Nie były zamknięte. Wszedłem do środka. Ciemne gobeliny pokrywały ściany, podłoga była hebanowo-czarna, przeważała stara stolarka. Szybko i czujnie przeszedłem przez to pomieszczenie. Nie robiłem żadnego hałasu; miałem w pogotowiu nabity pistolet i szablę.

Idąc przez hol, sprawdzałem wszystkie mijane pokoje; Seabright Ellison był w trzecim na lewo.

Uznałem, że nie będę robił dramatycznych gestów, po prostu wszedłem. Znalazłem się w bibliotece. Ellison odziany w jedwabny szlafrok w kasztanowym kolorze siedział na miękkiej kanapie. Czytał coś, paląc cygaro. Na niskim stoliku z jego prawej strony stał kieliszek napełniony najprawdopodobniej sherry.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, gdy spostrzegł mój cień.

- Perry - zauważył - w samą porę.

Nie byłem w nastroju, żeby prowadzić z nim rozmowy o niczym. Zadałem mu wprost pytanie, które było dla mnie najważniejsze:

- Gdzie ona jest?

- Tu i ma się dobrze - odpowiedział. - Nie stanie się jej nic złego.

- Przetrzymujecie ją i każecie robić coś, co jest wbrew jej woli.

- Zapewniam pana, że otrzyma za wszystko sowite wynagrodzenie - powiedział. - Panu też jestem wiele winien za wszystko, czego pan dokonał w moim imieniu.

- Mam nadzieję, że przypomina pan sobie premię obiecaną za zabicie Griswolda, Templetona i Goodfellowa. Mam szczery zamiar to zrobić. Czy podtrzymuje pan tę ofertę?

Pobladł, a później uśmiechnął się.

- Obawiam się, że nie jest to już aktualne od paru miesięcy, to znaczy od czasu, gdy zawarłem pewną umowę z tymi ludźmi.

- Obecnie pańskimi wspólnikami? - spytałem.

- Można tak powiedzieć.

- Von Kempelen też tu jest?

- Tak. Wypytał pan o wszystko. Może więc czas na kieliszek sherry?

- Zgoda, dotrzymam panu towarzystwa. Wysłucham pana wyjaśnień.

- Co mogę powiedzieć?

Podał mi mały kieliszek. Napełnił do połowy.

- Mówi pan, że zapłaci pan Annie. Nadal zmusza pan ją do czegoś, czemu ona jest przeciwna.

- To tylko dla jej dobra. Wyjaśnię to panu. Wypiłem mały łyk sherry.

- Proszę to zrobić.

- Mówiłem o jej udziale w ogromnej fortunie, tak wielkiej, że...

- No dobrze, a Edgar Poe?

Wstał. Wypuścił kilka kłębów dymu z cygara i zrobił parę kroków.

- Co z Edgarem Poe? - spytał. - Jeśli był przyjacielem pańskim i Annie, to przepraszam. Szczerze. Ten niezwykły związek między waszą trójką nie mógł istnieć zawsze.

- Nie mógł?

- Nie.

Ellison pokręcił głową, jakbym od początku podzielał jego zdanie.

- Poe już nie istnieje - w tym świecie, naszym świecie, bardzo racjonalnym. On musi żyć po swojemu, a my po swojemu. Wybrał świat snów - to nie ja dokonałem tego wyboru, ani pan.

- Rozdzielenie to pana sprawa.

- Wcale nie. Sny i rzeczywistość nie dadzą się pogodzić ze sobą.

Dopiłem resztę sherry i odstawiłem kieliszek.

- Chcę ją zobaczyć.

- Oczywiście - powiedział.

Przeszedł przez pokój i dał mi znak, żeby pójść za nim.

Otworzył drzwi i weszliśmy do dużego pomieszczenia pełnego książek i obrazów. Szedł dalej, a ja zatrzymałem się przed jednym z nich, który umieszczony był we wnęce po lewej stronie. Był to portret kobiety o dużych ciemnoszarych oczach i kręconych włosach. Miała staroświecki czepek i empirową suknię w kwiaty. Stałem i wpatrywałem się w te tajemnicze oczy i pukle ciemnych włosów.

- Proszę za mną - denerwował się Ellison, stojąc na progu.

- Seabright Ellison brzmi jak pseudonim sceniczny -powiedziałem. - Czy pan kiedykolwiek grał?

Zmrużył oczy.

- Może. Dlaczego pan pyta, młodzieńcze? Przeniosłem wzrok na niego. Obraz przedstawiał tę samą postać, która widniała na miniaturze będącej w moim posiadaniu - był to jedyny wizerunek mojej matki, Elizabeth. Wątpię, czy wiedział o jego istnieniu.

- Twarz tej kobiety wydaje mi się znajoma - powiedziałem. Wzruszył ramionami.

- Nabyłem ten obraz wraz z całą posiadłością. Pasuje po prostu do tej ściany.

Kręciło mi się w głowie. Od czasu poznania tego człowieka jeszcze nic dotąd nie wstrząsnęło mną bardziej.

- Ach, tak - powiedziałem i odwróciłem się od obrazu. Przeszedł przez drzwi do wysokiej komnaty z książkami, bronią i dziełami sztuki. Szybko cofnąłem się i przesunąłem palcem po zakurzonej mosiężnej tabliczce na ramie. Ujrzałem napis: Elizabeth Arnold i szybko podążyłem za Ellisonem.

To było imię i nazwisko mojej matki, chociaż wcale nie potrzebowałem potwierdzenia tożsamości tej aktorki. Gdyby on rzeczywiście był mężczyzną, który ją porzucił...

Ten świat był tym światem, nie tym. 7 którego pochodzę. Ceteris paribus, on był ojcem Poego, nie moim. Wszystko na tej Ziemi było inne niż na mojej. Oznacza to, że nigdy nie będę miał pewności, czy on naprawdę z rozmysłem poświęcił swego własnego syna. Nie będę też wiedział, czy mój ojciec był podobny do niego.

- Ładnie tu - powiedziałem, gdy do niego doszedłem. Dalej nie było już żadnych drzwi. Szliśmy gotyckim pasażem, gdzie wisiały czerwone lub niebieskie zasłony. Zauważyłem, że galeria ta prowadziła wzdłuż całego boku budynku.

- Nie pamięta pan swych rodziców? - spytał po czasie.

- Nie, byłem za mały.

Doszliśmy do końca galerii i skręciliśmy w prawo. Krótkim korytarzem przeszliśmy do wyjścia na dziedziniec, gdzie po przeciwnych stronach porozkładali się uzbrojeni ludzie i przyglądali się sobie badawczo.

- Obstawa? - zapytałem. Roześmiał się.

- Tak. Moi i ich ludzie. Stanowią gwarancję uczciwej rozgrywki.

- Musiał pan się sprzymierzyć, żeby sprostać cenie podanej przez von Kempelena?

Pokiwał potakująco głową.

- Ten człowiek prowadzi twardą walkę.

- Gdyby był mną, sprowadziłby swoją obstawę, żeby pozostali nie sprawili żadnej niespodzianki.

Poklepał mnie po ramieniu.

- Jest pan prawdziwym strategiem - zauważył. - To właśnie jeden z powodów, dla których pana wynająłem. Będzie mi pan musiał wszystko opowiedzieć o całej odysei, gdy to wszystko się już skończy.

- Co się stanie z von Kempelenem?

- On ma to, czego my potrzebujemy - powiedział.

- Tak, ale jak się stąd wydostanie już po wszystkim? Zaciągnął się mocno cygarem i wypuścił dym. Nic nie odpowiedział. Zrobił tylko grymas, ukazując zęby.

- Chce pan zobaczyć jego laboratorium?

- Chcę zobaczyć Annie.

- Ona może tam być.

- Co się z nią stanie, jak to wszystko się skończy? -spytałem.

- Ona jest najpotężniejszym medium na świecie.

- Co to znaczy?

- Cały jej potencjał będzie bezcenny przy innych przedsięwzięciach.

- a jeśli nie będzie chciała współpracować?

- Jest już uzależniona od pewnych substancji. Będzie pracować dla ich zdobycia.

Czułem, że łzy napływają mi do oczu.

- Cieszę się, że nie jest pan moim ojcem - powiedziałem odruchowo.

Cofnął się, jakbym mu zadał cios. Złapałem za szablę. Nie wyciągnąłem jej. Wciąż był mi potrzebny.

- Nie jestem też ojcem Poego - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Nigdy nie twierdziłem, że jest pan jego ojcem. Ma pan dzieci?

Odwrócił się ode mnie.

- Szkoda słów - powiedział.

Poszedłem za nim w kierunku, który wydawał się prowadzić na północ.

- Pan mnie nienawidzi, prawda? - zapytał po pewnym czasie.

- To prawda.

Zatrzymał się przy szerokich kamiennych schodach. Odwrócił się i oparł o ścianę.

- Chciałbym to wyjaśnić do wieczora.

- Dlatego pytał pan o moje dzieciństwo? Potwierdził skinieniem głowy.

- Dziś się wszystko wyjaśni. Musiał pan co nieco już wiedzieć.

- Tak.

- Zatrzymam całe złoto - powiedział potem. - Muszę jednak zrzec się dużej części posiadłości, większości tego terenu.

- a Annie? - spytałem. - Czy ona też wchodzi do rozliczenia?

Znów skinął głową.

- Chcę, aby dziś wieczorem stanął pan po mojej stronie, Perry, gdy przyjdzie pora zebrania owoców całej akcji. Tak, obiecałem im, że oddam Annie. Wszystko bym oddał, aby tylko zakończyli dzieło. Potem... Będą musieli cieszyć się nieruchomościami, biżuterią, obcą walutą. Ja będę miał złoto, a pan Annie. Pal diabli całą resztę.

- Ellison, jest pan zbyt przebiegły, zbyt makiaweliczny. Nie mogę panu zaufać, nawet gdybym bardzo chciał.

Westchnął i spojrzał w ziemię. Trwało to długi czas. Albo wznosił się na wyżyny aktorstwa, albo toczył jakąś wewnętrzną walkę.

- No cóż - wydusił z siebie w końcu.

Sięgnął pod szlafrok i wyciągnął stamtąd srebrną płaską flaszkę. Odkręcił zakrętkę i podsunął mi pod nos. Czułem zapach whisky.

Napełnił zakrętkę, która była wielkości małego kieliszka, i wypił haustem. Następnie nalał do pełna. Teraz moja kolej - wychyliłem z ochotą.

- w czasie dziwnego sztormu nastąpiła we mnie przypadkowo zamiana z kimś, kto był jakby moją kopią - powiedział. - Wiedziałem, że to możliwe. Długo trwało, zanim przekonałem się, że można to opanować - w ten sposób pierwszy raz zetknąłem się z Griswoldem i Templetonem. Działaliśmy razem, żeby wynaleźć środki. Ostatnio stali się bardzo zachłanni.

Zaproponował jeszcze trochę whisky, ale odmówiłem. Nalał sobie, wypił, zakręcił flaszkę i schował ją.

- Nie mam żadnych skrupułów, żeby nie wywiązać się z części zawartego z nimi układu. Jeśli ta kobieta tyle dla pana znaczy, wycofuję się.

Usiadłem na najwyższym stopniu i potarłem czoło.

- Pokrewieństwo ułatwia podejmowanie takich decyzji -powiedział.

- Na Boga, sir!

- Nie proszę o okazywanie synowskich uczuć, a tylko o współpracę - dodał. - Przechytrzymy tych łotrów i nasze będzie na wierzchu. Ja będę miał złoto, pan zachowa Annie, a oni będą na tyle bogaci, że nie zdobędą się na protesty. Będzie to lepsze od śmierci.

- Pańska obstawa, moim zdaniem, sprawia dobre wrażenie.

- Mam jeszcze rezerwy, o których oni nie wiedzą - powiedział. - Na razie wygląda, że siły są równe i nikt nie ma ochoty do walki. Odwracamy się od siebie i zajmujemy swoimi sprawami.

- Co z von Kempelenem?

- Co ma być?

- Musi żyć.

- Dlaczego?

Przypomniałem sobie jegomościa o wyłupiastych oczach, który poczęstował nas herbatą w Paryżu i wykazywał troskę o nasze bezpieczeństwo, gdy uciekaliśmy dachami z jego pokoju. Był co prawda sprzedajny, ale żaden tam morderca, szaleniec czy rzezimieszek. Nie mogłem o tym mówić, a gdybym nawet powiedział, nie miałoby to żadnego znaczenia.

- Bo tak właśnie chcę - odpowiedziałem.

Wykonał ruch, jakby chciał sięgnąć po flaszkę, ale pomyślał chwilę i zrezygnował.

- Oznacza to, że całe życie będę musiał mieć go na oku, żeby nie próbował jeszcze raz wyprodukować złota.

Poczułem, że drgnął lewy kącik moich ust.

- Będzie pana na to stać? - zapytałem.

- Do diabła, sir - wzburzył się. - Jeśli o to panu chodzi, to załatwione. Teraz zgoda?

- Nie.

Rzucił cygaro na posadzkę i rozgniótł je nogą.

- w porządku - dodał. - Między nami wszystko musi wyglądać dobrze. Wstrzymujemy działania, jesteśmy zgodni co do wszelkich wskazówek, mamy wejścia i wyjścia, jak na prawdziwej scenie...

Trochę później weszliśmy do głębokiej piwnicy oświetlonej pochodnią i świecą. Urządzenia i przyrządy wyglądały podobnie jak w paryskim mieszkaniu von Kempelena, ale wszystkiego było znacznie więcej. Było tu kilka pieców, na których coś się gotowało. Widać było słoiki i fiolki, alembiki i retorty. Chemikalia umieszczone były w beczkach poustawianych na podłodze według jakiegoś niejasnego porządku. Na środku pomieszczenia, na brezentowej płachcie piętrzyły się stosy ciemnego metalu. Annie miała na sobie skromną szarą sukienkę. Stała przy beczce i trzymała dwa pręty. Widziała, jak weszliśmy. Wypuściła je z rąk i podeszła. Objąłem ją.

- Wiedziałam, że przyjdziesz dzisiaj - powiedziała. Von Kempelen spojrzał na nas.

- Znam pana - powiedział. - Był pan z tym niskim i z małpą.

Skinąłem na potwierdzenie.

- Annie, chodź. Wyjdźmy stąd. Spojrzała na von Kempelena.

- Idź. Dokończysz później - powiedział.

Zabrałem ją stamtąd. Wyszliśmy po schodach na górę, a później korytarzami i galeriami doszliśmy do ogrodu, pozostawiając ich wszystkich pod ziemią.

W chwilę później, gdy leżeliśmy wśród pięknych roślin zalani słońcem, podziwiając złociste drzewa, powiedziałem:

- Cały proces nie może się odbyć bez hipnozy? Potwierdziła skinieniem i ziewnęła.

- To właśnie jest tajemny element, gdy przemiana w złoto prowadzona jest na tak dużą skalę - wyjaśniała - szczególny rodzaj mesmeryzmu.

- Tak? - zdziwiłem się. - Szczególny? w jakim sensie?

- Pozaziemska energia - odrzekła. - Napłynie wtedy, gdy ostatecznie zamknie się drogę powrotu Poemu.

- Nastąpi to dziś wieczorem, podczas pracy?

- Bardzo by tego chcieli - powiedziała - ale tak się nie stanie. Dla ich dobra nie utrzymywałam tej drogi otwartej przez cały czas.

- Zgubiłaś mnie. Uśmiechnęła się.

- Nikogo jeszcze nie zgubiłam, nawet Poego. Zamierzam dać im złoto i odzyskać go przy okazji. Cała nasza trójka będzie nareszcie razem.

- Nie jestem naukowcem - powiedziałem - a moje umiejętności hipnotyczne nie są zbyt duże. Mimo braku dostatecznej wiedzy, jednego jestem pewien: wszechświat nie odda ci niczego za nic. Jaka jest cena?

Znów się uśmiechnęła.

- Pan Ellison nie wie, że znam jego tajemnicę - powiedziała. - On pochodzi z tej Ziemi. Dlatego jestem w stanie zamienić go na Poego i dopiero wtedy zamknąć drzwi do innej rzeczywistości. Znów się połączymy, a Griswold będzie zupełnie zadowolony.

- To tak?

- Właśnie.

Wszystko wyglądało tak, jak w wirze - ciągłe zmiany. Czy jej fortel będzie skuteczny? Czy von Kempelen ma armię karłów czekających odpowiedniej chwili, która może nastąpić po północy siódmego października, żeby zaatakować na jego rozkaz? Ja byłem chyba jedynym uczestnikiem całej gry bez scenariusza na nieprzewidziane okoliczności.

Pocałowałem ją.

- Powiedz mi coś więcej o hipnozie - poprosiłem. - Jeśli ktoś ma taką moc jak my, muszą być sposoby, żeby to wszystko opanować.

- Tak - odpowiedziała. - Musimy znaleźć własne rozwiązania...

W tę szczególną noc, po północy, zeszliśmy do wielkiej piwnicy plebanii Arnheim, żeby zacząć przemianę.

Prywatne oddziały Seabrighta Ellisona i ludzi, których nazwał Piekielną Trójcą, stanęły naprzeciw siebie na całej długości laboratorium, po około czterdziestu z każdej strony. Bojownicy mieli karabiny, po parze pistoletów oraz białą broń. Zastanawiałem się, co to będzie, gdy rykoszety zaczną wszędzie hulać. Cywile... Niepostrzeżenie zrobiłem wcześniej coś na kształt okopu z mojej lewej strony i zakryłem go kawałkiem brezentu odciętym z płachty, na której ułożone były ołowiane pręty. Chciałem ukryć się tam z Annie, gdy tylko zacznie się strzelanina.

Von Kempelen podłączył węże do zbiorników - pręty od końcowego zbiornika do przeciwległego końca sterty ołowiu. Annie siedziała na błyszczącym czarnym krześle, które wyglądało jak zrobione z obsydianu. Na głowie miała szklany hełm. Opierała się o złoty pas. Trzymała w dłoniach dwa pręty, które sięgały ołowianego stosu.

Von Kempelen przekazał jej szeptem ostatnie instrukcje, następnie skinął w stronę Ellisona i pozostałych, w pomieszczeniu natychmiast nastąpiło pewne napięcie, oprócz samego stresu psychicznego. Zrobiłem krok w stronę Annie i poczułem zwiększenie tych sił, którymi się posługiwała, z jednej z kadzi dolatywały odgłosy bulgotania. Siły, którymi emanowała Annie, zaczęły pulsować. Pozostałe kadzie rozbrzmiewały podobnymi dźwiękami.

Zdawało mi się, że słyszę piskliwy skowyt i nagle poczułem ból głowy. Zakrywanie uszu nie pomagało. Pozostali robili to samo. Później ból ustąpił i w powietrzu pojawiły się ledwo dostrzegalne kształty dziwnych ryb, dziwnego morza...

Pulsowanie znów się nasiliło. Stanowiło coś konkretnego, materialnego. Było to coś bardziej znanego, coś przypominającego doświadczenia poprzedniego dnia.

Rozległ się dźwięk, który nie zanikał. Drobne eksplozje barw wypełniły powietrze ponad kadziami, wokół szarego stosu. Ręce Annie zbielały z wysiłku - tak mocno ściskała pręty.

Później wszystko zaczęło falować, sprawiało wrażenie jak obraz oglądany poprzez płytki płynący strumyk. Niby nic się nie zmieniło, a wszystko było inne. Cała piwnica wibrowała.

Powróciły rozbłyski światła - tym razem prawie wszystkie były złotawe - i nakładały się na falowanie.

Zrobiłem jeszcze jeden krok w stronę Annie. Napięcie narastało. Szare pręty zaświeciły na moment na żółto poprzez falowanie. Po chwili błysk powtórzył się - na złoto - i trwał. Stos zaczynał jakby zmieniać kształt, kurczyć się przy rozbłysku i rozszerzać po zaniku blasku.

Spojrzałem na Ellisona. Uśmiechał się. Częstotliwość wibracji wzrastała. Cykl złota - szarości, implozji - eksplozji był coraz szybszy. Złota faza wydłużała się, szara stawała się krótsza. Stos poruszał się. Słychać było dźwięki ścierania, zdrapywania podczas wzajemnego przemieszczania się prętów, jakby jakaś wewnętrzna siła zmieniała kształt, zachowując ciężar. Kilka z nich wysunęło się ze stosu.

Jeszcze raz spojrzałem na Ellisona. Okalała go rama z ognia, ale wcale jej nie zauważał.

Wibracje wreszcie ustały i ujrzałem kopiec złota. Wszyscy oddychali równym, szybkim tempem. Piękne, świeże, ciężkie, błyszczące...

Oderwałem oczy od złota i popatrzyłem na Annie i Ellisona. Potem spojrzałem na złoto, jeszcze raz na nich. Nic. Nic się nie działo. Nikt się nie ruszał. Coś powinno nastąpić, jakiś ruch, coś dla zrównoważenia tego niesamowitego wrażenia...

Annie krzyknęła. Światło otaczające Ellisona zgasło.

- Poe nie żyje!

Na twarzy Griswolda pojawił się grymas. Annie puściła pręty i odrzuciła szklaną koronę.

Słychać było potężne westchnienie, które omiotło całą piwnicę, a zaraz potem grzechoczący klekot przypominający trzęsienie ziemi w cegielni.

Kopiec powiększył się, urósł, stracił blask, zszarzał i rozpadł się.

Griswold, podobnie jak Ellison, krzyknął coś przeraźliwie. Nikt nie wystrzelił.

Annie powtórzyła bardzo cicho słowa, które wypowiedziała okrzykiem. Echo przyniosło drżenie, które wstrząsnęło wszystkimi lampami.

- Poe - powiedziała jeszcze raz - nie żyje.

Cały budynek nad nami popękał. Obsypał nas kurz i pył.

Spojrzeliśmy w górę. Usłyszeliśmy całą serię następujących po sobie odgłosów pękania i grzmotów.

Po zakończeniu tego zdania zacząłem i na chwilę przerwałem: wydawało mi się (chociaż od razu pomyślałem, że moja wyobraźnia mnie zawiodła) - wydawało mi się, że z jakiegoś odległego zakątka dworku docierało nierozróżnialne dla mego ucha coś, co mogło być podobne do echa (ale przytłumionego i głuchego) dźwięku skrzypienia i rozrywania, który został tak dokładnie opisany przez sir Launcelota. Niewątpliwie to zaprzątnęło moją uwagę: wśród trzasków skrzydeł okna i najzwyczajniejszych odgłosów narastającej burzy, sam dźwięk nie był niczym nadzwyczajnym. Pisałem dalej...

I wtedy w piwnicy rozległ się łomot, zdawała się ona poruszać. Coraz więcej prętów wysuwało się z szarego stosu. Ellison obejrzał się szybko i ruszył w stronę schodów. Sekundę później trójka stojąca naprzeciwko niego uczyniła to samo. Rozległ się łoskot podobny do grzmotu.

Poe nie żyje” - usłyszeli szept, który wypełnił piwnicę.

...Ethelred uniósł maczugę i zadał smokowi cios w głowę. Potwór padł przed nim i wyzionął ducha, wydając przy tym tak straszny i chrapliwy skrzek, że Ethelred musiał zatkać uszy, żeby tego nie słyszeć. Był to tak przenikliwy dźwięk, jakiego nigdy dotąd nie słyszał”.

W tym miejscu znów przerwałem i z niesamowitym zdziwieniem - cokolwiek naprawdę słyszałem (nie wiedząc skąd nadchodziło) z daleka przedłużało się w zatrważające wycie -przyjąłem jako najlepsze, co mogłem wymyśleć do opisu nadnaturalnego wrzasku smoka przedstawianego przez średniowiecznych romansopisarzy.

Zwały kamieni zatarasowały schody i uniemożliwiły nam wyjście. Dopiero teraz słychać było krzyki mężczyzn z różnych oddziałów. Porzucali broń, szukając szans ucieczki. Annie wzniosła ręce i zaczęła nimi poruszać. Wszystko wokół nas i ponad nami także poruszało się, jakby okazując nam zrozumienie. Usłyszeliśmy grzmoty dochodzące z góry. Sufit w wielu miejscach zawalił się. Wielu mężczyzn krzyczało w agonii, ginąc pod zwałami gruzów.

Miałem wrażenie, że niemy wiatr opłakuje Poego; nie wiem skąd napłynął do mnie zapach dymu...

Miała bardzo szare oczy i ciemne włosy opadające w nieładzie na czoło. Jej dłonie były delikatne. Niebieska spódniczka i biała bluzka zabrudzone były piaskiem, zaplamione, a dół spódniczki cały przemoczony. Jej usta dygotały ze złości. Szybko przenosiła wzrok to na niego, to na zamek.

Nie uroniła jednak żadnej łzy.

- Przepraszam - powtórzył.

Odwróciła się od niego, w chwilę później wykonała gwałtowny ruch bosą stopą i zburzyła kolejną ścianę i kolejną wieżyczkę.

- Przestań! - krzyknął, starając się ją powstrzymać. -Stój. Nie rób tego!

- Nie! - powiedziała, nie przestając burzyć wieżyczek. Chwycił ją za rękę, ale zdołała się wyswobodzić. Nie przestawała kopać i tratować zamku.

Złapałem ją za ramię. Zawalał się cały dach, pożar nacierał na nas razem z krokwiami, kamieniami, drewnem.

- Annie! Wstrzymaj to! - krzyczałem.

Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że ja tam jestem. Gdzieś nad nami waliła się cała ściana. Za chwilę spadnie na nas, na piwnicę.

- Annie!

Płakała, a ziemia poruszała się pod naszymi stopami. Chwyciłem ją i przytrzymałem, gdy upadała. Przypomniałem sobie więź, która została ustalona jeszcze w Hiszpanii przed przyjazdem do Toledo.

- Ligeja!

Zobaczyłem ją w świetle, gdy wziąłem Annie w ramiona.

- Czekam - powiedziała.

- Tu jest moja połowa drogi. Spotkajmy się na środku, proszę!

Srebrny korytarz prowadził wprost do połączenia z drugą częścią. Idąc w stronę Ligei, słyszałem za sobą długi niespokojny grzmot podobny do odgłosu tysięcy mórz.

Nie zatrzymałem się, szedłem bez ustanku.

XV

Wiele miesięcy później okazało się, ku memu zdziwieniu, że zgodnie z ostatnią wolą Seabrighta Ellisona otrzymałem pewną kwotę pieniędzy i rezydencję zwaną Landor's Cottage, gdzie zamieszkujemy wraz z Annie, a ja pracuję nad pamiętnikami.

Nasi przyjaciele, wśród nich Dirk Peters, odwiedzają nas od czasu do czasu. Wszyscy mamy w pamięci Edgara Allana Poe, który odszedł z dwu światów, pozostawiając po sobie pustkę. Mógł dzielić z nami radość z fiołków, tulipanów, maków, hiacyntów i tuberoz rosnących wśród wysokich drzew, łąk i stawów.

Otwieramy nieraz specjalne drzwi prowadzące ku plaży zasnutej mgłą, gdzie morze jest ciepłe jak krew i pełne ciemnych postaci. Stąd przenosiliśmy się nocami do krain dziwnych i niepospolitych, które nie byłyby nam dostępne, gdyby nasz brat nie istniał:

Idąc w ciemny szlak nieznany,

Od złych duchów opętany

Z krain, kędy bóstwo Noc

Samowładną dzierży moc

I w gwiaździstej lśniąc koronie

Na swym czarnym siedzi tronie,

Świeżom wrócił w nasze światy...

Spoza Thule lodowatej -

Z sfer, co w mgłach się promienia,

Poza Czasem i Przestrzenią”

Edgar Allan Poe, Kraina snu


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny, Roger & Saberhagen, Fred Coils 2
Zelazny, Roger & Saberhagen, Fred Coils
Zelazny, Roger & Saberhagen, Fred The Black Throne
Roger Zelazny & Fred Saberhagen Czarny Tron
Zelazny Roger Czarny Tron
Saberhagen Fred Skrzydla z cienia
Saberhagen Fred Spustoszone Ziemie
Zelazny Roger Książę Chaosu
Zelazny Roger Tylko nie Herold
Zelazny Roger Ręka Oberona
Zelazny Roger Czy jest tu gdzieś jakiś demoniczny kochanek
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Zelazny Roger Bramy w piasku
Zelazny Roger Corrida
Zelazny Roger Powrót kata
Zelazny Roger Nadchodzi moc
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)
Zelazny Roger Pan snów
Zelazny Roger Półjack

więcej podobnych podstron