Saberhagen Fred Spustoszone Ziemie

Fred Saberhagen


Imperium Wschodu


Tom -1

Spustoszone Ziemie


(Empire Of The East: The Broken Lands)

Przekład Jerzy Śmigel



1.

POSŁUCHAJ MNIE, EKUMANIE!



Problemy satrapy Ekumana z jego sędziwym więźniem zaczęty się w chwili, w której umieścił go w lochach pod swym zamkiem i rozpoczął przesłuchanie. Jednakże problemem nie było to, co mogło wydawać się na pierwszy rzut oka – że stary więzień jest zbyt kruchy i wyczerpany, aby znieść najmniejsze choćby odczucie bólu. Wcale nie: było wręcz niewiarygodne, ale stary człowiek wciąż walczył. Był twardy, a jego moc nadal go ochraniała. Przez całą noc nie tylko bronił się, ale skutecznie oddawał ciosy.

Dwóch nadwornych magów Ekumana, Elslood i Zarf, z pewnością było najbieglejszymi adeptami sztuki magicznej na zachód od Czarnych Gór. Byli silniejsi niż jakikolwiek samotny więzień, szczególnie gdy ten znajdował się na ich terytorium. A jednak stary walczył – być może już tylko samą dumą i zaciętością. Zdawał sobie zapewne sprawę, że walka taka wywołać może ogromne napięcie, a w efekcie zapaść i momentalną śmierć.

Intensywność tej bezgłośnej walki łączyła ich wszystkich niewidzialną nicią podczas najciemniejszych godzin poranka, kiedy jedne z ludzkich mocy słabną, a inne osiągają swój szczyt. Ekuman, nawet przy bieglej pomocy swych magów, nie był w stanie zidentyfikować owych szczególnych sił, z pewnością mających swe źródła na Zachodzie, sił, które ten dziwny starzec wciąż przyzywał. Wiedział jedynie, że nie były one banalne. Na długo przed końcem Ekumanowi wydało się, że gęste powietrze w podziemnym lochu pulsuje mocą, a przed jego zmęczonymi już oczami stare, kamienne sklepienie wydłużyło się, ginąc w tajemniczym półmroku.

Nawet ulubiona ropucha Zarfa, która miała zwyczaj radosnego podskakiwania podczas przesłuchiwania upartego więźnia, znalazła w końcu schronienie w kręgu światła rzucanego przez pochodnie u stóp schodów, jakby z obawy przed mrocznymi kątami ponurej komnaty. Przycupnęła nieruchomo, wodząc wyłupiastymi oczami za swoim panem, który nerwowym krokiem przechadzał się tam i z powrotem.

Elslood i Zarf zmieniali się, stając kolejno na obrzeżu trzymetrowej jamy, na dnie której tkwił starzec skuty łańcuchami. Mieli przy sobie własne talizmany, a na podłodze i ścianach wyrysowali magiczne symbole. Mogli oczywiście swobodnie gestykulować, ale na obecnym poziomie walki zaangażowanie fizyczne było prawie niedopuszczalne. Przy bezpośrednim spotkaniu takiej klasy czarnoksiężników było to zresztą do przewidzenia. Podczas gdy jeden utrzymywał napięcie w kontakcie z więźniem, drugi stał przed bogato ornamentowanym krzesłem satrapy, konferując z nim cicho. Wszyscy byli pewni, że uwięziony człowiek jest jednym z przywódców, być może nawet głównym wodzem ludzi, którzy nazywają siebie Wolnym Narodem. Były to bandy miejscowej ludności wzmocnione dumnymi uchodźcami z odległych krain, które ukrywały się pośród wzgórz i moczarów, prowadząc bezpardonową walkę podjazdową z Ekumanem.

Łut szczęścia sprawił, że rutynowa operacja poszukiwawcza na moczarach doprowadziła do ujęcia tego starca. Zarf z oddziałem czterdziestu żołnierzy natknął się na niego, gdy spał w chacie. Ekuman zaczynał wierzyć, że gdyby człowiek ten miał szansę na przebudzenie się w porę, to nigdy nie udałoby się go schwytać. Do tej bowiem pory Zarf i Elslood nie zdołali dowiedzieć się nawet jego imienia.

Na dnie jamy migotliwe światło pochodni odbijało się niezwykłym blaskiem od łańcuchów, które nie były zrobione z pospolitego metalu. U stóp starca ciemną plamą lśniła kałuża krwi, a tuż obok leżało bezwładne ciało jednego ze strażników podziemnych lochów. Człowiek ten podszedł nieostrożnie zbyt blisko skutego więźnia, a wówczas jego własny nóż do tortur wysunął się nieoczekiwanie z pochwy i ostrze aż po rękojeść wbiło się w nieosłonięte gardło. Po tej demonstracji potęgi starca Ekuman rozkazał wszystkim opuścić komnatę. Pozostał jedynie z dwoma czarnoksiężnikami.

Gdy więzień jaj okazywać niewielkie, choć wyraźne oznaki słabnięcia, Ekuman zaczął rozważać możliwość wpuszczenia do jamy uzbrojonych w noże i pochodnie strażników, aby bardziej drastycznymi metodami zmusili upartego starca do mówienia. Elslood i Zarf sprzeciwili się temu dość stanowczo, twierdząc że najlepszym sposobem na okrutne przedłużenie agonii i na wydostanie informacji jest zintensyfikowanie magii. Twierdzili, że proces ten już rozpoczął się. Nic dziwnego, ich duma doznała dużego uszczerbku.

Po namyśle satrapa pozwolił na kontynuowanie tej metody badań. Sam przez długie godziny siedział na krześle, oczekując rezultatów. Był potężnym mężczyzną o smagłej twarzy, okolonej gęstą, czarną brodą. Ubrany był w prostą szatę o odcieniach czerni i spiżu. Stopami w wysokich, także czarnych butach co pewien czas przesuwał niecierpliwie po kamiennej podłodze.

Dopiero gdy noc zbliżała się do końca – chociaż w ciemnych lochach trudno było odróżnić dzień od nocy – stary człowiek po raz pierwszy zdecydował się przerwać swe długotrwałe milczenie. Na twarzy Ekumana, który wstał z krzesła i pochylił się nad jamą, aby lepiej słyszeć padające słowa, przez chwilę malowała się prawie grzeczność, zwyczajowo należna starszym wiekiem.

Posłuchaj mnie, Ekumanie!

Na dźwięk pierwszych słów Zarf również pochylił się niżej i zastygł nieruchomo.

Posłuchaj mnie, bo jam jest Ardneh! Ardneh, który dosiada słoniowatej Bestii i włada błyskawicami, który kruszy warowne mury, tak jak rwący upływ czasu kruszy niewzruszone zda się skały! Możesz zabić me obecne wcielenie, ale i tak żyć będę dalej w innych istotach ludzkich. Jestem Ardneh i w końcu to ja zabiję ciebie, abyś się nigdy nie odrodził!

Ekuman nie zawracał sobie głowy groźbami, jednak jego uwagę zwróciła wzmianka o Bestii. Odwrócił głowę w stronę swych czarnoksiężników, którzy pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia opuścili wzrok. Po chwili ponownie skoncentrował się na więźniu.

Na twarzy starego pojawił się ból, który pobrzmiewał już także w jego drżącym głosie. Przy zanikającej powoli mocy, która skutecznie ochraniała go aż do tej pory, stawał się zmęczonym człowiekiem, kolejną ofiarą mrocznych lochów. Walczył jednak do końca.

Słuchaj mnie, Ekumanie – mówił powoli słabnącym głosem. – Nie zniszczę cię ani dniem, ani nocą. Ani ostrzem, ani strzałą. Nie zniszczę cię dłonią ani pięścią. Ani wilgocią... ani suszą...

Ekuman natężył słuch, ale starcze wargi nie poruszyły się więcej. Tylko złudne i migotliwe światło pochodni nadawało pozory życia twarzy ofiary, równie martwej i nieruchomej jak twarz leżącego obok strażnika.

Niewidzialne siły, którymi zdawało się pulsować całe to pomieszczenie, szybko zniknęły. Ekuman wyprostował się, westchnął i odwrócił od wymarłej jamy. Nie mógł jednak powstrzymać się od szybkiego spojrzenia w górę, aby upewnić się, że sklepienie powróciło do swych poprzednich rozmiarów.

Zarf, młodszy z dwójki magów odszedł, aby wezwać strażników i wydać im polecenia dotyczące obu ciał. Gdy wrócił, Ekuman spojrzał na niego przelotnie i zapytał:

Zajmiesz się ciałem tego starca ze specjalną troską, prawda?

Tak, panie – odparł Zarf, ale ton jego głosu sugerował jasno, że nawet autopsja nie przyniesie żadnych rezultatów. Pomimo to skoczył posłusznie na dno jamy i rozpoczął serię rutynowych czynności.

Znużony Ekuman odwrócił się i zaczął wstępować po kamiennych, skruszałych schodach. Czegoś jednak dokonano – jeden z przywódców rebeliantów został ujęty i wyeliminowany. Ale było to stanowczo zbyt mało. W dalszym ciągu nie posiadał właściwie żadnych istotnych informacji. Na półpiętrze pierwszej kondygnacji schodów Ekuman zatrzymał się nagle, odwrócił lekko głowę i zapytał:

I cóż sądzisz o tym przekleństwie, jakim uraczył mnie ten staruch?

Elslood, stojący w pozie pełnej szacunku trzy stopnie poniżej, skinął swą wspaniałą, srebrzystą głową i zacisnął suche usta. W tej chwili nie był w stanie dać żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi.

Satrapa wzruszył niecierpliwie ramionami i ruszył do góry. Musiał przejść przeszło sto stopni, aby dostać się na zamknięty dziedziniec, a stamtąd do potężnie ufortyfikowanej wieży, w której mieściły się jego kwatery. W paru miejscach, nie przystając, odebrał milczący salut stojących na straży żołnierzy. Tuż przed powierzchnią schody zakręcały i wznosiły się wzdłuż masywnych, niedawno odbudowanych murów zamku. Przysadzisty stołp był wysoki na trzy kondygnacje, nad tym wszystkim zaś nadbudowano jeszcze dwa piętra. Niższy poziom wieży zajmowała pojedyncza komnata, zwana Salą Audiencyjną, w której Ekuman załatwiał wszystkie bieżące sprawy imperium. Pozostałą część tego poziomu zajmowały alkowy obu magów, w których, za wiedzą Ekumana, mogli trzymać swe instrumenty i talizmany, i gdzie także za jego wiedzą i łaskawym przyzwoleniem, mogli przeprowadzać badania i magiczne eksperymenty.

Właśnie do tych pomieszczeń skierował się milczący wciąż Ekuman i drepczący tuż za nim Elslood. Wszędzie dookoła na szerokich ławach lub na ścianach zgromadzono różnorakie czarnoksięskie rekwizyty: maści i talizmany, najprzeróżniejsze retorty i inne dziwaczne przedmioty, często o nieznanych nazwach. W pomieszczeniu płonęła tylko jedna brązowa świeca ustawiona na grubym postumencie, która bladym płomieniem rozpraszała zimny półmrok zalegający kąty komnaty.

Mamrocząc pod nosem stosowne zaklęcia, Elslood wyciągnął dłoń, aby odsunąć na bok arras zasłaniający wejście do niewielkiej, tajnej alkowy. Dawno temu Ekuman zezwolił na trzymanie w niej prywatnych ksiąg i instrumentów. Odsunięta draperia ukazała ich oczom olbrzymiej wielkości włochatego pająka – strażnika, który zapewne dzięki odpowiedniemu zaklęciu tkwił znieruchomiały na najwyższej półce. Mag wyciągnął ramię i z półki tuż obok pająka wyjął jedną z zakurzonych ksiąg. Była to księga ze Starego świata, wykonana z nieporównywalną do niczego pieczołowitością, która pozwoliła na przetrwanie niejednej już generacji. Wysoka technologia, pomyślał satrapę i wbrew samemu sobie lekko zadrżał, obserwując białe karty księgi odwracane swobodnie przez Elslooda. Nie było łatwo, należąc do tego stabilnego i zrównoważonego świata, zaakceptować takie rzeczy nawet Ekumanowi, który widział i obsługiwał wytwory techniki dużo częściej niż zwykli śmiertelnicy. W obrębie zamku mieściło się jeszcze wiele pozostałości Starego Świata. A gdzieś poza jego murami, oczekując wciąż na odkrycie, tkwiła Bestia. Ekuman z niecierpliwością potarł kostki obu dłoni.

Elslood najwidoczniej odnalazł poszukiwany ustęp, bowiem podszedł do okna i zaczął cicho czytać. Kiwał przy tym od czasu do czasu głową jak człowiek, który znalazł wreszcie potwierdzenie swych teorii. W końcu chrząknął i zwrócił się w stronę satrapy:

To był cytat, lordzie Ekumanie, i to prawie słowo w słowo. Pochodzi on z tego właśnie tekstu, który jest albo legendą, albo historią Starego Świata, sam jeszcze nie wiem. Spróbuję to przetłumaczyć – Elslood zsunął z głowy kaptur, ponownie odchrząknął i zaczął czytać równym, spokojnym głosem: – „I powiedział Indra do demona Namuci: nie zniszczę cię dniem ani nocą, pałką ani lukiem, dłonią ani pięścią, wilgocią ani suszą...”

Indra?

Jeden z bogów, panie. Piorunów...

I słoni? – zapytał Ekuman z wyraźnym sarkazmem w głosie.

Słoń lub po prostu Bestia była to nazwa pewnego stworzenia, mitycznego lub też nie, ze Starego Świata. W paru miejscach na rubieżach Spustoszonych Ziem wciąż można było jeszcze dostrzec podobizny tego zagadkowego stwora: wytłoczone lub namalowane na metalu pochodzącym ze Starego Świata, utkane na zachowanych jeszcze skrawkach materiału. Jedna podobizna wycięta była nawet na skalnym klifie w Zrujnowanych Górach. A teraz w jakiś tajemniczy sposób Bestia stała się symbolem tych, którzy nazywają siebie Wolnym Narodem. Co ważniejsze, stała się ucieleśnieniem znaczącej siły, ukrytej i uparcie odmawiającej uznania Ekumana za zdobywcę, chociaż magowie satrapy stale zapewniali go, że jest nim w istocie. Pomimo wszystko ziemia ta należała do niego, a Wolny Naród był tylko wyjętą spod prawa zgrają. Jednak obaj magowie zgodnie ostrzegali go, że dopóki nie zapanuje i nad Bestią, dopóty jego panowanie jest wciąż poważnie zagrożone.

Pogrążony w rozmyślaniach Ekuman nie oczekiwał odpowiedzi, jednak Elslood udzielił mu jej:

To prawdopodobne, panie, bardzo prawdopodobne. I przynajmniej na jednym rysunku, jaki kiedyś widziałem, Indra ukazany jest jako jadący właśnie na czymś, co może być jedynie słoniem.

A więc czytaj dalej – w głosie Ekumana zadrgała złowieszcza nutka, toteż Elslood z pośpiechem powrócił do przerwanego tekstu.

– „Ale zabił go o brzasku poranka, spryskując go morską pianą”. A więc znaczy to, że bóg Indra zabił w końcu demona Namuci.

Hmm – mruknął Ekuman, rozmyślając nad dziwną zbieżnością nazwisk: Indra-Ardneh, Namuci-Ekuman. Oczywiście, potęga magii może mieć wpływ na znaczenie słów, ale z pewnością nie na takie zwyczajne przestawienie głosek. Odkrycie tej prostej, werbalnej sztuczki uspokoiło go nieco. Najwidoczniej stary człowiek, niezdolny już do efektywnego zwalczania psychicznych ciosów, zastosował w swej śmiertelnej pogróżce słowną subtelność. Ale wszystkie subtelności mają zazwyczaj to do siebie, że są niezwykle trudne do przeprowadzenia, nawet w magii.

Ekuman pozwolił sobie na słaby uśmiech.

Słaby był ten demon – skomentował. – Umierać od paru rozbryzgów piany morskiej...

Widząc uśmiech na twarzy swego pana, Elslood odprężył się i przerzucił parę kolejnych kart księgi.

Z tego co pamiętam, panie, demon Namuci trzymał swe życie i duszę ukryte właśnie w pianie morskiej. Dlatego był to jego słaby punkt – pokiwał powoli głową. – A mógłby ktoś pomyśleć, że była to rzeczywiście chytra kryjówka.

Ekuman mruknął coś wymijająco. Na odgłos kroków odwrócił się i dostrzegł wchodzącego właśnie Zarfa. Zarf był młodszy i niższy niż Elslood, o wiele mniej pasował do powszechnie przyjętego wizerunku potężnego maga. Sądząc po wyglądzie, Zarf mógłby być kupcem lub dobrze prosperującym farmerem. Temu wrażeniu przeczyła jednak ropucha, która przycupnęła nieruchomo na ramieniu, trudno widoczna w fałdach obszernego płaszcza oprócz pary ogromnych, wytrzeszczonych oczu.

Zakończyłeś pracę nad ciałem tego starca? Znalazłeś coś?

Jak do tej pory nic ciekawego, panie – odparł Zarf, opuszczając wzrok pod wpływem intensywnego spojrzenia Ekumana. – Jeśli zechcesz, mogę zrobić później dodatkowe badania.

Ekuman przez dłuższą chwilę z milczącym niezadowoleniem spoglądał na swych magów. Stali nieruchomo i z widocznym niepokojem w oczach oczekiwali jakiejkolwiek reakcji Ekumana. Posiadanie pełni władzy nad ludźmi tak potężnymi jak ci dwaj, było źródłem nieustannej satysfakcji satrapy. Oczywiście, Ekuman nie mógł dominować nad nimi jedynie wrodzoną siłą fizyczną czy nabytymi umiejętnościami. Jego władza leżała w sile ofiarowanej mu przez Wschód. Obaj magowie doskonale wiedzieli, jak efektywnie potrafi się nią posługiwać.

Dając im czas na przemyślenie wszystkich konsekwencji płynących z monarszego gniewu, Ekuman powiedział: – Ponieważ w tej chwili nie potraficie doradzać mi niczego wartościowego, to może byłoby dla was lepiej, gdybyście znaleźli coś w swych kryształowych kulach. A może któryś z was zna lepszą metodę spoglądania w przyszłość?

Nie, panie – mruknął ponuro Elslood.

Nie, panie – powtórzył Zarf, ale po chwili odważył się na nieśmiałą obronę: – Ponieważ słoń, którego szukamy, prawdopodobnie nie jest żywym stworzeniem, lecz raczej wytworem... mechaniki czy też techniki – wypowiedzenie tych absurdalnych słów wciąż przychodziło Zarfowi z trudem – więc odnalezienie go lub zdobycie informacji, które mogłyby mieć istotne znaczenie, być może leży poza możliwościami pojedynczego człowieka, nawet obdarzonego zdolnościami jasnowidzenia... – przerwał swój przydługi wywód, z niepokojem spoglądając na wciąż zachmurzoną twarz satrapy.

Ekuman szybkim krokiem przeszedł przez Salę Audiencyjną, niecierpliwym ruchem otworzył drzwi i wstąpił na schody prowadzące do jego apartamentów.

Znajdźcie mi tego słonia – rzucił złowieszczym tonem, nim jeszcze zaczął wchodzić w górę. – Przyślijcie mi dowódcę straży i władcę gadów. Muszę zabezpieczyć me panowanie na tych ziemiach. I to jak najszybciej!

Zbliża się dzień ślubu jego córki – mruknął Zarf, kiwając w zamyśleniu głową.

Obaj magowie spojrzeli na siebie ponuro. Wiedzieli doskonale, jak ważne dla Ekumana jest, aby jego władza była lub przynajmniej wydawała się stalą i niewzruszona w dniu, w którym z innych satrapii przybędą lordowie i damy na weselną ucztę.

Idę na dół – westchnął w końcu Elslood. – Może rzeczywiście doszukam się czegoś w ciele tego starca.

Dopilnuję także, aby przybyli ci, których wezwał. A ty zostań tutaj i postaraj się uzyskać jakieś pożyteczne wizje.

Zarf skinął krótko głową i skierował się do alkowy, w której trzymał własne przybory i talizmany.

Na pierwszym zakręcie schodów poniżej Sali Audiencyjnej Elslood lekko ukłonił się i odsunął pod ścianę, aby przepuścić księżniczkę Charmian, która szła właśnie na górę. Jej uroda nawet w mrocznych korytarzach lśniła jak słońce. Miała na sobie prostą, srebrzysto-czarną suknię przepasaną czerwono-czarną zaręczynową szarfą. Jej służące, nadzwyczajnej szpetoty, dobrane tak w celu podkreślenia urody księżniczki, dreptały tuż za nią w nerwowym pośpiechu.

Charmian szybkim krokiem przeszła obok Elslooda, nie zaszczycając go ani jednym słowem czy choćby spojrzeniem. Mag, jak zwykle, nie odważył się podnieść wzroku, dopóki nie zniknęła za zakrętem. Dopiero wtedy wyprostował się i włożył dłoń do sekretnej kieszeni płaszcza, dotykając pieszczotliwie trzymanego tam stale złotego kosmyka jej włosów. Z narażeniem życia zdobył go kiedyś nocą i używając wielu potężnych zaklęć, zwinął w magiczny węzeł miłości. Jak do tej pory nie przyniosło to jednak żadnych rezultatów. Spodziewał się zresztą tego – miłość była dla niego owocem zakazanym jako część ceny, jaką płacić musiał za swą potęgę. Przez chwilę pomyślał jeszcze, że węzeł ze złocistych włosów Charmian byłby wątpliwą korzyścią dla jakiegokolwiek mężczyzny. Ktoś, kto jest z gruntu zły tak jak księżniczka, z pewnością nigdy nie będzie poruszony żadnym miłosnym zaklęciem.



2.

ROLF



Gdy Rolf doszedł do końca kolejnej bruzdy świeżo zaoranej ziemi i zawrócił toporny pług, ujrzał widok zarówno oczekiwany, jak i przerażający. Z zamku wyleciały właśnie skrzydlate gady, aby po raz kolejny przeszukać okolicę.

Oby pożarł je jakiś wściekły demon! – mruknął, chociaż doskonale wiedział, że nie potrafi przywołać na pomoc demonów. Jedyne co mógł zrobić, to bezradnie stać i patrzeć.

Od pagórka, na którym stał aż do opromienionych popołudniowym słońcem wód Morza Zachodniego ciągnęły się nieurodzajne, bagienne ziemie. Patrząc wprost przed siebie, Rolf mógł dostrzec linię strzępiastych szczytów Zrujnowanych Gór. Wznosiły się jakieś pół mili pieszej wędrówki na wschód. Z miejsca, w którym stał, nie widział samego zamku, doskonale jednak pamiętał, że był on położony na południowej stronie centralnej przełęczy, która niebotycznymi ścianami przedzielała całe góry ze wschodu na zachód. Gady wylatywały z zamku, w którym mieszkali ci, którzy sprowadzili je na Spustoszone Ziemie – istoty tak złe, że mimo ludzkiej formy zdawały się wcale nie być ludźmi.

Wpatrując się z uwagą w błękitne niebo, widział zbliżające się szybko czarne punkty. Słyszał parokrotnie, że władcy gadów wypuszczają je, aby szukały nie tylko ludzkich ofiar, ale także czegoś, co tutaj podobno jest ukryte, a co Ekuman desperacko pragnie znaleźć. Jednak bez względu na cel tych poszukiwań latający drapieżcy najwięcej szkód wyrządzali na uprawnych polach wieśniaków.

Oczy szesnastoletniego Rolfa były wystarczająco bystre, aby dostrzec miarowe ruchy błoniastych skrzydeł. Latające stwory z każdą chwilą stawały się większe, zbliżając się ciemną, złowieszczą chmurą. Rolf wiedział, że ich wzrok był dużo ostrzejszy niż jego. Gady przybywały prawie codziennie, ogałacając okoliczną ziemię z wszystkiego, co jeszcze pozostało. Ziemię, która pomimo swego bogactwa stała się głodową pustynią zrujnowaną przez nowych władców ze wschodu. Ziemię, gdzie farmerów zabijano, okradano czy po prostu wyrzucano silą z własnych gospodarstw i pól. Okoliczne wsie zostały zamienione w obozy pracy lub zupełnie wyludnione. Satrapa Ekuman potrzebował wciąż coraz więcej niewolników, aby bezustannie powiększać i umacniać swój zamek...

Szeroką dłonią Rolf odrzucił do tyłu grzywę ciemnych włosów i zadarł głowę do góry, aby obserwować pierwszego skrzydlatego zwiadowcę znajdującego się już prawie nad nim. Sznurek zawiązany dookoła bioder Rolfa podtrzymywał proste, samodziałowe spodnie. Koszula z tego samego materiału była rozpięta dla większej wygody w upale. Był chłopcem przeciętnego wzrostu o szczupłej, choć mocnej budowie. Kościste ramiona wyglądały na silniejsze niż były w rzeczywistości. Zgrubiałe od pracy dłonie i stopy zdawały się zbyt duże w stosunku do reszty ciała.

Patrząc z pewnej odległości, mogło się wydawać, że gady nadlatują w zwartej formacji. Rolf wyraźnie widział, że leciały w pewnej odległości od siebie, klucząc z niejednakową szybkością. Co jakiś czas któryś zataczał szerokie, płaskie koła, zniżając się ku ziemi. W chwilę potem, bez widocznego wysiłku, nabierał płynnie wysokości, ale czasami nurkował: zwijał skrzydła i opadał jak kamień...

Na dom Rolfa! Z lodowatym dreszczem trwogi chłopak obserwował, jak kolejny skrzydlaty drapieżca przygotowuje się do ataku. Zanim zniknął za linią drzew, Rolf biegł już w kierunku oddalonego o kilometr niewielkiego domu. Wyobrażał sobie, jak stwór zaciekle atakuje klatkę z ptactwem, mimo że po ostatniej wizycie gadów matka okryła ją sznurową siatką, w oczka której dla lepszej osłony powtykała gałęzie i pnącza winorośli. Ojciec Rolfa wciąż jeszcze leżał w łóżku ze zmiażdżoną przez kamienny blok stopą: rezultat pracy ponad siły na zamku. Mała Lisa być może wybiegła na zewnątrz, aby kijem lub motyką przepłoszyć rozumnego, niestety, mordercę, prawie tak dużego jak ona sama...

Pomiędzy polem, na którym pracował, a domem droga prowadziła przez pas nieurodzajnej ziemi pociętej skałami i szczelinami. Rolf zazwyczaj szedł po niej wyjątkowo ostrożnie, dziś biegł szybko jak nigdy dotychczas. Jego strach nasilał się z każdą sekundą gad wciąż nie pojawiał się, z ofiarą czy bez.

Ktoś mógłby pogwałcić zamkowe prawo i uśmiercić latającego drapieżnika, ale kto i przede wszystkim jak? Ojciec mógł ledwie wstać z łóżka. Matka? Zgodnie z innym zamkowym prawem w całym gospodarstwie nie mogło być ostrego narzędzia większego niż kuchenny nóż. Mała Lisa? Wyobraził ją sobie, walczącą jakimiś grabkami przeciwko kłom i pazurom i jeszcze przyspieszył kroku. Gad wciąż pozostawał na terenie domostwa. Było mało prawdopodobne, aby legł martwy. Jednak chłopak także nie mógł sobie wyobrazić, aby napastnik siedział po prostu na podwórzu, pożerając dopiero co zabitą kurę. Rolf był już wystarczająco blisko, aby usłyszeć ewentualne odgłosy walki lub wołanie o pomoc. Wokół panowała zupełna cisza.

Gdy wpadł w końcu na niewielkie podwórko, dostrzegł ruiny domostwa. Wydawało mu się, że tego właśnie podświadomie oczekiwał, gdy tylko spostrzegł skrzydlatego napastnika. Ogrom bolesnej prawdy przytłoczył go. Umysł przez chwilę bezskutecznie starał się pojąć obraz, jaki rejestrowały oczy. Być może strzelające w górę płomienie, jakie już raz widział sprawiłyby, że rzeczywistość stałaby się łatwiejsza do przyjęcia. Dom jak dziecinna zabawka został brutalnie zniszczony. Pozostały porozrzucane dookoła szczątki.

Rolf był ledwie świadomy obecności stwora, który nerwowo trzepotał skrzydłami nad padła kurą. Najwidoczniej jedna zdołała uciec, gdy waląca się ściana domu zmiażdżyła klatkę. To musiało nastąpić wcześniej, jeszcze zanim nadleciały gady. Jakiś oddział żołnierzy z zamku? Bo kto inny? Nikt nie wiedział, kiedy przyjdą najeźdźcy i co zrobią, gdy nadejdą.

Grzebiąc szaleńczo w pozostałościach niewielkich zabudowań Rolf nagle natknął się na metalowy kociołek. Jak urzeczony wpatrywał się w podniszczony od długotrwałego użytkowania przedmiot. A tuż obok... Rolf wykrzykujący bez przerwy imiona najbliższych, zamilkł. Zdrętwiały, spoglądał na nieruchomą, leżącą twarzą do góry postać tak dobrze mu znaną, teraz nagą i splamioną krwią. Matka. Leżała spokojnie, dzieląc martwotę ruin.

Ruszył na dalsze poszukiwania. Wkrótce natknął się na ubrane ciało mężczyzny o twarzy podobnej do twarzy ojca. Szeroko otwarte oczy spokojnie spoglądały w bezchmurne niebo. Już nigdy więcej nie będzie strachu, gniewu czy smutku. Nigdy więcej prostych odpowiedzi na skomplikowane pytania syna. Nigdy więcej bólu w zmiażdżonej stopie. Rozpięta na piersiach koszula ukazywała szeroką, dziwną ranę. Rolf nigdy nie widział czegoś podobnego. Domyślał się tylko, że taka rana mogła zostać zadana mieczem.

Rozejrzał się dookoła, szukając gada. Drapieżnik najwidoczniej odleciał, bowiem nie zauważył go nigdzie.

Po przeszukaniu całego rumowiska, Rolf zatrzymał się niepewnie na skraju podwórka. Wiedział, że chociaż jego umysł jest pusty, powinien zmusić się do myślenia. Nigdzie nie odnalazł ciała Lisy. Gdyby ukryła się gdzieś w pobliżu, musiałaby usłyszeć jego krzyki oraz hałas czyniony przy chaotycznych poszukiwaniach i dawno wróciłaby. Ponure rozmyślania przerwał odgłos ciężkiego stąpania muła, który wchodził właśnie na podwórko. Zwierzę potrafiło samo uwalniać się z uprzęży, ilekroć zostawiał je na polu. Na podwórzu muł zatrzymał się drżąc i zarżał cicho, rozglądając się dookoła. Rolf przemówił uspokajająco i postąpił parę kroków do przodu, lecz spłoszone nagle zwierzę odwróciło się i pomknęło przed siebie.

Po raz kolejny rozpoczął gorączkowe przeszukiwanie rumowiska. Ciała Lisy z całą pewnością tutaj nie było. Po obejściu podwórka rozpoczął systematyczne penetracje porosłego drzewami terenu otaczającego gospodarstwo. Jego wyobraźnia w każdym leżącym pniu widziała martwe ciało. Parę razy zawołał siostrę po imieniu. Albo uciekła gdzieś dalej, albo żołnierze...

Wciąż nie chciał uwierzyć, że żołnierze mogli tu przyjść, wyrządzić wszystkie te potworności i odejść, podczas gdy on spokojnie pracował w polu. A może nic się nie stało? Nie mogło, to było niemożliwe. Jednocześnie był boleśnie świadomy, że wszystko wydarzyło się rzeczywiście. Czy żołnierze zabrali Lisę ze sobą? Jeżeli były możliwe morderstwa, to porwania także. Po chwili ponownie znalazł się na podwórku, wpatrując się w osobliwie obnażone ciało, które było kiedyś jego matką. Nie dopuścił do siebie przypuszczenia, co uczyniono z nią przed śmiercią. Ludzie z zamku. Żołnierze. Najeźdźcy ze wschodu.


***


Gdy wszedł do lasu, parę razy głośno wykrzyknął imię zaginionej siostry. Popołudnie było bardzo gorące, nawet tutaj, w cieniu drzew. Rękawem koszuli otarł spocone czoło. Dopiero teraz dostrzegł, że w dłoni zaciska kurczowo kuchenny nóż. Najwidoczniej musiał podnieść go zupełnie nieświadomie, gdy myszkował pośród ruin domu.

W chwilę później otępiały umysł zaczął okazywać pierwsze oznaki powolnego otrząsania się z szoku. Orientował się, że kroczy wąską ścieżką biegnącą obok tego, co kiedyś było jego domem. Świat wokół wyglądał normalnie – był kolejny, zwyczajny dzień. Podświadomie kierował się na wschód, dążąc w stronę szerszego, ubitego traktu prowadzącego bezpośrednio do zamku. Co powinien teraz zrobić?

Trochę później, czując że słabnie, przysiadł w wysokiej kępie trawy rosnącej wzdłuż pobocza drogi. Nie mógł się teraz poddać. Nie mógł też długo odpoczywać, chociaż mięśnie nóg aż drżały z wyczerpania. Zauważył, że jego koszula była w paru miejscach porozdzierana. Cały czas wzywał Lisę po imieniu. Wiedział, że Lisa odeszła, a on nie był w stanie odszukać jej. Odeszła. Wszyscy odeszli.

W pewnym momencie poczuł czyjś intensywny wzrok. Jakiś mężczyzna przystanął obok w żółtoszarym pyle drogi. Rolf dostrzegł jedynie obute w sandały stopy i męskie, umięśnione łydki. Początkowo pomyślał, że człowiek ten może być żołnierzem. Gorączkowo zastanawiał się, czy zdąży wyciągnąć nóż i uderzyć, zanim tamten go zabije. Nóż włożył za sznurek podtrzymujący spodnie i dla większego bezpieczeństwa przykrył połą koszuli. Jednak gdy podniósł oczy przekonał się, że człowiek ten z całą pewnością nie jest żołnierzem. Nie był uzbrojony i nie wyglądał na niebezpiecznego.

Czy stało się coś złego? – głos mężczyzny był miękki i łagodnie akcentowany, przypominał Rolfowi słyszane niegdyś głosy dziwnych ludzi z odległych miejsc. Twarz nieznajomego była pełna bolesnej zadumy.

Przybysz nie wyglądał na prostego wieśniaka. Chociaż jego ubranie nie zdawało się zbyt wykwintne, to jednak było o wiele porządniejsze niż mocno sfatygowany strój Rolfa. Mężczyzna był ubrany w długi do kolan płaszcz, rozpięty do połowy, a na plecach miał przewieszony spory, skórzany worek. Wyciągnął przed siebie ramię w przyjacielskim geście powitania.

Stało się coś bardzo złego, prawda?

Wysiłek odpowiedzi na to proste przecież pytanie przekraczał w tej chwili siły Rolfa. Nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Następną rzeczą, jaką sobie uświadomił był dotyk butelki, przystawionej do jego ust. Jeżeli umysł zapomniał o pragnieniu, to ciało z pewnością nie. Przez parę chwil pił łapczywie. Zimna woda wstrząsnęła nim, dała zmęczonemu ciału ożywczy impuls, zmusiła do racjonalnego działania. Zorientował się, że stoi, opierając się o mężczyznę. Odsunął się i przyjrzał mu się uważniej.

Nieznajomy był trochę wyższy od niego. Twarz wydawała się delikatna. Być może sprawiał to goszczący na niej wyraz smutku, wydający się częścią większego, z trudem skrywanego zmartwienia.

No tak. Miałem rację, prawda – łagodne oczy zamrugały gwałtownie, a szczupła twarz rozjaśniła się w słabym uśmiechu.

Po chwili mężczyzna ponownie spoważniał. Schował butelkę pod płaszcz i błagalnym gestem złączył obie dłonie, jakby spodziewając się najgorszego.

Wyjąkanie całej historii zajęło Rolfowi parę minut. Zanim zakończył swą opowieść, wspólnie ruszyli w kierunku, z którego chłopak właśnie przybył. Rolf, na nowo przeżywający wydarzenia sprzed paru godzin, ledwie to zauważył. Cienie drzew wydłużyły się już znacznie. Kręta droga była przyjemnie chłodna.

Och, okropne, okropne! – nie przestawał powtarzać mężczyzna.

Szedł tuż obok chłopca z założonymi na plecach dłońmi. Co chwila nerwowym ruchem poprawiał worek, jakby przeszkadzał mu jego ciężar. Gdy Rolf skończył wreszcie mówić, mężczyzna zapytał go o imię. Sam nazywał się Mewick. Zadawał proste pytania o drogę i o pogodę, nie pozwalając Rolfowi popaść w ponowne odrętwienie. W końcu opowiedział o swojej wędrówce wzdłuż wybrzeża z północy na południe. Oferował do sprzedaży kolekcję magicznych przedmiotów, talizmanów i zaklęć. Mówiąc to, uśmiechnął się smutno jak człowiek, który nie przypuszcza, aby mu uwierzono.

A czy masz... – przez zduszone gardło Rolfa słowa wydostały się drżącym szeptem. Zmusił się do podjęcia jeszcze jednej próby, tym razem uwieńczonej powodzeniem: – Czy masz może w swym worku coś, co może być użyte do odnalezienia ludzi i zabicia ich?

W odpowiedzi handlarz przybrał jeszcze smutniejszy wyraz twarzy i przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu. W końcu obrzucił Rolfa pełnym troski spojrzeniem.

Zabijanie i zabijanie – pokręcił z niesmakiem głową. – Nie, chłopcze, nie mam takich rzeczy. Ale rozumiem cię. I rozumiem także, że nie jest to najwłaściwsza pora, aby robić ci jakiekolwiek wymówki. Powiedz mi lepiej, w którą stronę teraz pójdziemy.

Doszli właśnie do rozwidlenia drogi, której prawa odnoga prowadziła bezpośrednio do obejścia, na którym stał dom Rolfa. Chłopak zatrzymał się gwałtownie.

Muszę wracać – powiedział z wysiłkiem. – Muszę dopilnować, aby moi rodzice zostali przyzwoicie pochowani.

Bez słowa Mewick ruszył za nim. W ruinach domostwa nie zmieniło się nic, oprócz dłuższych o tej porze dnia cieni. To co Rolf postanowił zrobić, nie zajęło im dużo czasu. Posługując się łopatą i motyką, szybko wykopali dwa doły w miękkiej ziemi zrujnowanego ogródka. Gdy groby zostały zasypane, Rolf wskazał na worek, który Mewick w trakcie pracy odłożył na bok.

Czy masz może coś... Chciałbym, aby na ich grobach było jakieś magiczne zaklęcie. Zapłaciłbym ci za nie później. Kiedyś.

Mewick z goryczą potrząsnął głową.

Chłopcze, bez względu na to, co mówiłem poprzednio, nie ma nic, co przyniosłoby im jakikolwiek pożytek. Ale mam trochę jedzenia – dodał, uśmiechając się lekko. – Jest ono raczej dla żywych niż dla umarłych. Jesteś głodny?

Rolf odmówił. Po raz ostatni rozejrzał się po obejściu. Ponownie głośno zawołał siostrę, ale Lisa nie odpowiadała.

Mewick wolno zawiązywał sznurek worka, jakby nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, co zrobić dalej.

A więc chodź ze mną – oświadczył w końcu. – Myślę, że na dzisiejszą noc znam dobre miejsce do odpoczynku. To niedaleko, tylko parę kilometrów.

Jakie miejsce? – zapytał Rolf, chociaż było mu właściwie wszystko jedno, gdzie spędzi zbliżającą się noc.

Mewick wyprostował się i rozejrzał dookoła. W końcu spojrzał na południe i zapytał o drogi prowadzące w tym kierunku.

Lepiej będzie, jeżeli nie pójdziemy główną drogą – zadecydował w końcu – zajmie nam to mniej czasu i będziemy bezpieczniejsi.

Rolf nie miał ochoty myśleć, a tym bardziej spierać się. Jeżeli Mewick chce, aby z nim szedł, to pójdzie.

Jak chcesz – powiedział tylko – możemy iść na przełaj, aż wyjdziemy na trakt, który biegnie tuż obok moczarów.

Na przybrzeżnej drodze znaleźli się dopiero, gdy czerwone słońce zachodziło za ciężkie, czarne chmury, zawieszone nisko nad morskim horyzontem. Początkowo trakt biegł prawie prosto, potem skręcał w lewo, aby ominąć zaczynające się rozlewiska i moczary. Wkrótce zostawili za sobą gęsto zalesione obszary. Teraz po obu stronach drogi rozciągały się otwarte pola, wszystko zapuszczone i od dawna nie uprawiane. W paru miejscach Rolf dostrzegł bezpańskie, na wpół zrujnowane gospodarstwa, stojące pośród równie zaniedbanych ogrodów. Szedł szybkim krokiem, nie odczuwając żadnego zmęczenia. Był dziwnie pusty i obojętny na wszystko. Nie zdziwił się, gdy Mewick zatrzymał się pośrodku drogi, zdjął z pleców worek i wyciągnął go w jego kierunku.

Ponieś trochę, dobrze? Nie jest specjalnie ciężki, a ty przynajmniej będziesz wyglądał jak wędrowny sprzedawca talizmanów. To może nam się przydać.

Dobrze – odparł obojętnie Rolf i zarzucił worek na plecy. Bzdury i śmieci, jak zwykle mawiał ojciec o rzeczach sprzedawanych przez obrotnych handlarzy.

A to co? – zapytał nagle ostro Mewick.

Zza paska Rolfa wyjął kuchenny nóż, który stał się widoczny, gdy worek podciągnął poły koszuli chłopca. Zanim Rolf zdążył odpowiedzieć, Mewick burknął coś ze złością i cisnął nóż daleko w przydrożne krzaki.

Niedobrze! Noszenie ukrytej broni jest sprzeczne z jednym z głównych praw Spustoszonych Ziem.

To prawa zamku – wykrztusił Rolf przez zaciśnięte zęby.

Właśnie. Gdyby żołnierze dostrzegli, że masz nóż...

Rolf stał z opuszczonymi bezradnie ramionami, wpatrując się przed siebie pustym wzrokiem.

To i tak nieważne – powiedział wreszcie – co właściwie mógłbym zdziałać zwykłym, małym nożem? Być może zdołałbym zabić jednego. A ja muszę znaleźć sposób, aby zabić wielu. Wielu!

Zabijanie! – parsknął z obrzydzeniem Mewick. Skinął głową i ruszyli dalej.

Zapadał mrok. Mewick mamrotał coś pod nosem. Pogrążony w myślach nieświadomie wydłużał kroki, aż znalazł się parę metrów przed chłopcem.

Rolf, słysząc nagle za sobą narastający tętent kopyt, odwrócił się i instynktownie sięgnął ręką w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą tkwił nóż. W kierunku wędrowców zbliżało się niespiesznie trzech żołnierzy. Ostrza krótkich, czarnych włóczni przytroczonych do siodeł mierzyły w niebo. Rolf zacisnął dłonie na rzemieniu worka, gotowy w każdej chwili rzucić nieporęczny pakunek i uskoczyć w bok. Wtem dłoń Mewicka pewnym gestem spoczęła na jego ramieniu. Puste pola po obu stronach drogi i tak nie zapewniały żadnego ukrycia. Tłumaczyło to także swobodną jazdę żołnierzy samym środkiem drogi w szybko zapadających ciemnościach. Wszyscy trzej mieli jednakowe, czarne uniformy i brązowe hełmy. Przy każdym siodle wisiała niewielka, okrągła tarcza. Jeden miał na sobie dodatkowo nagolenniki i pancerz. Dosiadał największego ogiera i był, jak przypuszczał Rolf, dowódcą tego niewielkiego oddziału.

Dokąd to, handlarzu? – zagrzmiał, gdy zrównał się z wędrowcami.

Był potężnym mężczyzną o wolnych ruchach, co widać było szczególnie wyraźnie, gdy zsiadał z konia. Pozostali dwaj ustawili się po obu stronach drogi. Koncentrowali się bardziej na czujnym obserwowaniu pobliskich bagien niż na przyglądaniu się nieuzbrojonym wędrowcom.

Rolf domyślił się, że żołnierze wzięli go za ucznia Mewicka lub za jego sługę, ponieważ szedł za nim, niósł na plecach bagaż i ponieważ był o wiele skromniej ubrany. Lecz myśl ta zniknęła równie prędko, jak się pojawiła. W tej chwili myślał tylko o jednym – że właśnie ci żołnierze dokonali zniszczenia i masakry w jego domu. Właśnie ta trójka.

Mewick kłaniając się głęboko stojącym przed nim żołnierzom, zaczął wyjaśniać, że wędruje w interesach z północy na południe poprzez cały kraj, witany wszędzie przez dzielnych żołnierzy, którzy wiedzą, że za przystępną cenę ma do sprzedania naprawdę potężne amulety. Podczas tej tyrady dowódca stał nieruchomo pośrodku drogi, poruszając jedynie nieznacznie głową.

A więc obejrzymy sobie zawartość tego worka – rzucił przez ramię.

Jeden z żołnierzy natychmiast zeskoczył z konia i podszedł do Rolfa, podczas gdy drugi nadal obserwował okolicę. Żołnierze nie wyjęli włóczni z uchwytów przy siodłach. Każdy miał u pasa krótki miecz. Żołnierz, który zbliżył się do Rolfa, był bardzo młody, być może także miał młodszą siostrę gdzieś na Wschodzie. Nie spojrzał na Rolfa, całą uwagę koncentrując na worku wciąż wiszącym na jego plecach. Rolf poruszył ramionami, zsuwając ciężki pakunek. Dowódca stał wciąż pośrodku drogi, uparcie świdrując Mewicka ponurym spojrzeniem. Młody żołnierz odwrócił worek do góry dnem i całą zawartość wysypał na ziemię. Tandetną kaskadą posypały się bransoletki i naszyjniki, przeplatane puklami włosów mającymi przynieść szczęście w miłości. Były też pierścienie z płytkimi inskrypcjami o nieokreślonym bliżej znaczeniu, które miały podnieść wartość tej biżuterii w oczach łatwowiernych wieśniaków.

Dowódca z chłodnym spokojem grzebał stopą w całym tym bałaganie, podczas gdy Mewick, mrugając oczami i załamując nerwowo dłonie, stał i obserwował go uważnie. Młody żołnierz schylił się nagle i podniósł niewielki, zabłocony amulet miłości. Palcami oczyścił z błota węzeł długich, złocistych włosów i podniósł go do oczu, przypatrując się z zainteresowaniem.

Ciekawe dlaczego – mruknął pod nosem – nie schwytaliśmy tutaj tak pięknej dziewczyny?

Żołnierz na koniu miał odwróconą głowę, gdyż przypatrywał się czemuś przez ramię. Rolf, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, w morderczej furii złapał leżący na drodze kamień wielkości pięści i z całej siły cisnął nim w głowę żołnierza. Ten okazał się nadspodziewanie zwinny. W ostatniej chwili skrętem całego ciała zdołał uniknąć uderzenia. Widząc, że kamień chybił, Rolf schylił się po kolejny. Kątem oka dostrzegł, jak potężny dowódca przewraca się bezwładnie na ziemię, a ramię Mewicka cofa się gwałtownie po rzucie jakimś błyszczącym przedmiotem w stronę żołnierza na koniu. Tymczasem młody żołnierz wyszarpnął z pochwy miecz i runął na chłopaka, który trzymał już w dłoni następny kamień. Tym razem Rolf zastosował prostą sztuczkę, której nauczył się, gdy jeszcze jako mały chłopiec razem z innymi dziećmi obrzucał się na polu pigułami błota. Polegała ona na zamarkowaniu pierwszego zamachu, a rzut następował dopiero wtedy, gdy przeciwnik prostował się po gwałtownym uniku. Co prawda, w drugi rzut Rolf nie mógł już włożyć całej siły, ale i tak celnie rzucony kamień trafił żołnierza w dolną cześć twarzy. Uderzony przystanął na moment, podnosząc dłoń do zakrwawionej szczęki. W tej właśnie chwili doskoczył do niego Mewick. Błyskawiczne kopnięcie trafiło prosto w pachwinę. Gdy żołnierz z głośnym jękiem zgiął się wpół gubiąc hełm, łokieć Mewicka z dużą siłą uderzył w pochylony kark. Walka była skończona.

Dwa konie kręciły się nerwowo na poboczu drogi. Po chwili dołączył do nich trzeci, gdy ostatni żołnierz spadł z niego, zaciskając dłoń na rękojeści niewielkiego, wbitego w gardło noża. W parę sekund później uwolnione zwierzęta galopowały w kierunku, z którego przed chwilą przybyły.

Nagle w górze rozległ się ostry, alarmujący okrzyk przelatującego drapieżcy. Rolf nie był w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Stał przypatrując się, jak Mewick powiewając obszernymi połami płaszcza biega od jednego ciała do drugiego i szybkimi, wprawnymi ruchami podcina leżącym gardła. Patrzył w oszołomieniu, jak nóż Mewicka wykonuje ostatnie cięcie, jak zostaje wytarty o rękaw czarnej bluzy dowódcy i znika w pochwie sprytnie ukrytej pod płaszczem kupca.

Wreszcie umysł chłopca zaczął normalnie funkcjonować. Rolf rozejrzał się dookoła i podniósł krótki miecz upuszczony przez młodego żołnierza. Ściskając rękojeść w garści, Rolf pobiegł za Mewickiem, który powoli oddalał się z miejsca walki. Podążyli na południe. Potem zeszli z drogi, kierując się na zachód, idąc poprzez zaniedbane pola w kierunku najbliższego zakola bagien. Gdy z pluskiem przedzierali się przez płytkie w tym miejscu trzęsawisko, Rolf usłyszał za sobą głuchy stukot wielu kopyt i okrzyki jeźdźców.


***


Zamkowi nie ścigali ich długo – nie było to możliwe pośród bagien i w gęstniejących szybko ciemnościach. Dalsza droga była już łatwa. W środku nocy przedzierając się przez wodę, która sięgała im miejscami do pasa, napotykali dziwne, fosforyzujące stworzenia. Rolf uzmysłowił sobie nagle, że już od jakiegoś czasu nad ich głowami krąży bezgłośnie ogromny, skrzydlaty stwór. Nie był to z całą pewnością gad. Jego cień był o wiele większy niż jakiegokolwiek znanego mu ptaka. Wydało mu się, że stwór zasyczał pytającym tonem, a Mewick szepnął coś w odpowiedzi. Moment później cień przeleciał tuż nad nim. Rolf dostrzegł ogromne, wpatrzone w siebie oczy odbijające refleksy światła pochodzące od pojedynczego jęzora ognia, który nagle ujrzał przed sobą. Grunt pod nogami stawał się coraz bardziej stabilny i podnosił się w górę. Gdy podeszli bliżej ognia, skrzydlaty kształt rozpłynął się w ciemnościach, a z kręgu światła wyłonił się olbrzymi mężczyzna o jasnych włosach. Przez chwilę przyjaźnie rozmawiał z Mewickiem, a potem odwrócił się w stronę Rolfa i zaproponował gościnę.

Rolf mógł wreszcie odpocząć. Usłyszał jeszcze głos kobiety, pytającej czy jest głodny...



3.

WOLNY NARÓD



A więc moi rodzice są martwi i pogrzebani – pomyślał Rolf, w chwilę po nagłym przebudzeniu. Moja matka i ojciec nie żyją. A jeżeli mała Lisa żyje, to może byłoby dla niej lepiej, aby także była martwa.

Będąc pewnym, że potrafi wreszcie uporać się z ponurymi myślami, otworzył oczy. Szybko zorientował się, że jest w szałasie. Wyjrzał przez szczeliny w ścianie. Tylną ścianą szałasu był pień drzewa, sklepienie tworzyły liście i splątane gałęzie. Poprzez szpary wlewało się jasne, słoneczne światło. Był środek dnia. Nie pamiętał, w jaki sposób wpełzł do tego szałasu. Być może ktoś mu w tym pomógł, ale w tej chwili było to nieważne. Uniósł się na łokciu, powodując szelest suchych liści, które służyły za posłanie. Bolało go całe ciało. Ubranie miał brudne i porozdzierane, a żołądek był pulsującą głodem dziurą. Obok posłania leżał krótki miecz zabrany poprzedniego dnia martwemu żołnierzowi. Chłopak przypomniał sobie rzucony kamień, wybite zęby i krew zalewającą twarz trafionego. Wyciągnął ramię i zacisnął dłoń na chłodnej rękojeści.

Gdzieś niedaleko kilka osób rozmawiało ściszonymi głosami, więc pozostawiając miecz na posłaniu, wyczołgał się na zewnątrz. Prawie na progu natknął się na osoby, siedzące wokół niewielkiego niemal nie dymiącego ogniska. Jedną z nich był Mewick. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, opierając się na zwiniętym płaszczu. Zauważył też potężnego mężczyznę, którego widział już zeszłej nocy. Obok siedziała kobieta tak do niego podobna, że można było uznać ją za jego siostrę. Gdy chłopak stanął nagle przed siedzącymi, zamilkli, zwracając na niego zaciekawione spojrzenia. Pierwsze słowa Rolfa były skierowane do Mewicka.

Przepraszam za tę wczorajszą walkę. Mogłeś zginąć z mojego powodu.

Tak – skinął głową zagadnięty. – To prawda. Ale przypuszczam, że miałeś do niej wystarczający powód. Widzę, że przyszedłeś już do siebie.

Tak, chyba tak – Rolf zaczerpnął głęboko powietrza. – Czy nauczysz mnie tak walczyć jak ty?

Mewick spojrzał szybko na niego, ale nie odpowiedział. Zamiast niego odezwała się ubrana po męsku kobieta. Chłopak zdążył już zauważyć, że jej długie włosy były ściągnięte do tyłu i zawiązane w ciasny węzeł.

A więc nazywasz się Rolf – powiedziała, przysuwając się bliżej, aby go lepiej widzieć. – Ja nazywam się Manka. Razem z Lofordem, moim mężem, słuchaliśmy właśnie Mewicka, który opowiadał nam twoją historię.

Mężczyzna o jasnych włosach przytaknął ruchem głowy. Kobieta kontynuowała:

Po drugiej stronie pagórka jest sadzawka, w której możesz się bezpiecznie wykąpać. Potem wróć do nas. Zjesz coś i porozmawiamy.

Rolf skinął głową i ruszył we wskazanym kierunku. Szybko obszedł kępę gęstych drzew rosnących na środku szerokiego na dwadzieścia kroków skrawka lądu. Po drugiej stronie pagórka ziemia łagodnie opadała ku wodzie, rzeczywiście czystszej i bardziej spokojnej niż rozciągające się wokół trzęsawisko.

Gdy umył się i zamierzał wrócić do ogniska, zauważył na szczycie najwyższego drzewa dziwny kształt. Siedzący między gałęziami stwór wielkości niewielkiego człowieka wyglądał jak zbitka brązowo-szarych piór. Stworzenie trwało w zupełnym bezruchu. Było tak doskonale bezkształtne, że musiał spojrzeć jeszcze raz, aby przekonać się, że to co widzi, nie jest częścią samego drzewa Zauważył, że wystające spod piór nogi wielkiego ptaka są trójpalczaste, większe niż gadzie i zakończone masywnymi szponami. Wciąż jednak nie mógł odgadnąć, gdzie znajduje się niewidoczna głowa.

Gdy dołączył do siedzącej – przy ognisku trójki, spoglądał jeszcze w kierunku drzewa.

Strijeef jest naszym przyjacielem – wyjaśnił Loford, widząc zaciekawione spojrzenie chłopca. – Jego rasa jest inteligentna i potrafi mówić. Nazywają siebie Milczącym Narodem. Podobnie jak nasz przyjaciel Mewick zostali silą wyrzuceni z własnych krain. Są teraz z nami i tak jak my są przyparci plecami do morza.

Manka napełniła gulaszem naczynie z łupanej dyni i wręczyła Rolfowi. Podziękował i zaczął łapczywie jeść. Po chwili skinął głową w kierunku drzewa.

Śpi teraz?

One śpią cały dzień – odparł Loford – albo pozostają w ukryciu. Światło słoneczne jest zbyt dokuczliwe dla ich wrażliwych oczu. Dlatego ich odwieczni wrogowie, gady, polują na nie wyłącznie za dnia. Nocą role odwracają się. Wtedy ptaki stają się myśliwymi.

Miło mi słyszeć, że ktoś wreszcie na nie poluje – skinął z uznaniem głową Rolf. – Zawsze się zastanawiałem, dlaczego wszystkie latające gady wracają na noc do zamku.

Nie przerywając jedzenia, chłopak przysłuchiwał się uważnie toczącej się przy ognisku rozmowie. Mewick przybył do Wolnego Narodu z bagien, niosąc im słowa przyjaźni i wieści od innych oddziałów walczących na północnych rubieżach Spustoszonych Ziem. Tamtejszy obszar także był okupowany przez najeźdźców ze Wschodu. Rządził tam twardą ręką satrapa Chup, rangą równy Ekumanowi. Prawdopodobnie w tej chwili Chup jest już w drodze, aby na zamku Ekumana wziąć ślub z jego córką. Krążą pogłoski, że pozostali satrapowie z sąsiednich ziem przybędą, aby uczestniczyć w uroczystej ceremonii. Każdy, podobnie jak Ekuman i Chup, jest w swoim regionie władcą absolutnym, mając do dyspozycji setki żołnierzy pod czarną flagą Wschodu.

Gdy Mewick przerwał na chwilę, by zaczerpnąć powietrza, Rolf zapytał:

Czasami zastanawiałem się, co to właściwie jest Wschód? Albo kto to jest? Czy to jakiś król, który ma władzę nad wszystkimi innymi?

Słyszałem już różne rzeczy – powiedział powoli Loford – o tych, którzy wydają się być suzerenami Ekumana, ale tak naprawdę, nic o nich nie wiem. Jesteśmy tutaj w dziwnym zakątku świata. O mocach Zachodu wiem także niewiele – Loford uśmiechnął się lekko, widząc zaskoczenie malujące się na twarzy Rolfa. Uprzedzając kolejne pytania, kontynuował: – Tak, tutaj także jest Zachód, a my wszyscy jesteśmy jego częścią.

Wszyscy, którzy walczymy o prawo do życia i umierania. Prawda jest, że tutaj Zachód został pokonany, lecz nie zginaj ostatecznie. I myślę, że panowie Ekumana zajęci będą w najbliższym czasie wysyłaniem mu na pomoc nowych sił, jeżeli uda nam się złamać te, którymi dysponuje obecnie.

Zapadło milczenie. Serce Rolfa zabiło radośnie na myśl o obaleniu Ekumana. Ale po chwili otrzeźwiał, przypominając sobie wszystkie filary potęgi satrapy: długie kolumny paradujących żołnierzy, setki jeźdźców, tysiące pieszych wojowników, niebotyczne mury zamku.

Loford, pogrążony we własnych myślach, odezwał się dopiero po długiej chwili:

Jeżeli Ekuman nie może oczekiwać żadnej pomocy, to tym bardziej nie możemy oczekiwać jej my. Lud Spustoszonych Ziem musi zerwać swe łańcuchy sam lub też nosić je dalej. – Potrząsając swą wielką głową, spojrzał smutno w kierunku Mewicka. – Miałem nadzieję, że przyniesiesz nam wiadomość o jakiejś armii na północy. Niektórzy z książąt Zachodu wciąż jeszcze żyją. Niektóre prowincje wciąż usiłują zachować neutralność. Byłoby to dobrą zachętą dla ludzi.

Książę Dunkan z Islandii przeżył z całą pewnością – powiedział Mewick – ale wątpię, aby dysponował w tej chwili jakąś armią. Może gdzieś w dalekim okręgu – kąciki jego ust powędrowały lekko w górę. – Ja jestem tutaj, aby stanowić zachętę.

Wiem – odparł krótko Loford. Nagle spojrzał na Rolfa.

Powiedz mi, chłopcze, co wiesz o Bestii?

O Bestii? – wyjąkał zaskoczony Rolf. – To przecież tylko magiczny symbol. I nawet nie wiem, co właściwie znaczy. Chociaż widziałem go może z sześć razy.

Kiedy i gdzie?

Rolf zamyślił się chwilę.

Raz na skrawku materiału, jaki widziałem na przedstawieniu magicznym w miasteczku. A wysoko w Zrujnowanych Górach jest miejsce, w którym ktoś wyciął na skale... – opowiadał o miejscach, w których widział wizerunki tego dziwacznego stwora, z nienaturalnie długim nosem i podobnymi do mieczy rogami czy kłami.

Loford słuchał z uwagą, nie przerywając ani słowem.

Czy to już wszystko? – zapytał, gdy Rolf zakończył swą opowieść. – A może słyszałeś jakieś rozmowy, szczególnie podczas ostatnich paru dni?

Rolf bezradnie pokręcił głową.

Ostatnie dni spędziłem orząc na polu. A potem...

Oczywiście, wiem – westchnął Loford. – Ale chwytam się już każdej nadziei. Musimy wykorzystać wszystkie okazje, aby odnaleźć Bestię, zanim zrobią to ci z zamku.

A może poprosić o pomoc jakiegoś maga? – zasugerował Rolf.

Lofordowi w zdumieniu opadła szczęka. Brwi Mewicka powędrowały do góry i zaczął wydawać jakieś dziwne, zduszone odgłosy. Dopiero po chwili Rolf zorientował się, że to po prostu śmiech. Oczy Mańki rozbłysły i kobieta roześmiała się także.

Czy słyszałeś kiedykolwiek o Największym, chłopcze? – spytała na poły zirytowana, na poły rozbawiona.

Nagle wspomnienie jak błyskawica przeszyło mózg Rolfa. Przypomniał sobie jak kiedyś, dawno temu, siedział odpoczywając na rynku niewielkiego miasteczka i przysłuchując się rozmowie zgromadzonych tam mężczyzn. Centrum uwagi stanowiło paru magów amatorów z pobliskich okolic, rozprawiających o sztuce i wyczynach profesjonalistów. To wtedy właśnie ktoś wspomniał o Największym z południa delty, który wykonywał takie to a takie rzeczy. Słuchający tego mężczyźni z uroczystą powagą potakiwali głowami. Tak, to Największy. Przydomek ten wywarł wielkie wrażenie na wszystkich, a dla małego Rolfa przez długi jeszcze czas oznaczał jakąś ogromną, potężną istotę, która spogląda dobrotliwie spoza chmur na pola i farmy.

Wszystko w porządku – uśmiechnął się Loford w stronę zmieszanego Rolfa. – Dałeś nam nawet dobrą radę. Wciąż muszę sobie powtarzać, że daleko mi jeszcze do największego maga na świecie... – nagle jego uśmiech zniknął -...ale w tej chwili jestem jedynym magiem, który jest cokolwiek wart, odkąd pojmano Starca i zabrano do zamku.

Możesz przejąć obowiązki Starca w zakresie magii – odezwał się Mewick. – Ale kto będzie przywódcą w innych sprawach? Mówię zupełnie szczerze. I wybacz, ale czasami nie wydajesz się zbyt praktyczny.

Tak, wiem, że nie jestem praktyczny – odparł Loford z lekką irytacją w głosie. – Więc może Thomas? Jest odważny i w dodatku jak nikt inny wrogo nastawiony wobec ludzi z zamku. Brak mu jedynie odpowiedzialności.

Rozmowa toczyła się dalej. Manka dołożyła gulaszu do naczynia chłopca. Słuchając uważnie, Rolf zauważył, że wszystkie myśli i plany mężczyzn krążą bezustannie wokół tajemniczej Bestii. Zaczynał rozumieć, że mówią o czymś znacznie więcej niż tylko o magicznym wizerunku. Słowo to musiało oznaczać jakąś rzecz lub stworzenie istniejące gdzieś na Spustoszonych Ziemiach, i ów tajemniczy stwór wydawał się mieć w najbliższej przyszłości ogromne znaczenie zarówno dla Wschodu, jak i Zachodu.

Mewick spojrzał nagle w górę i szybkim gestem nakazał milczenie, ale było już za późno. Zostali odkryci. Tuż nad nimi rozbrzmiał donośny skrzek gadów. Przeszło tuzin błoniastoskrzydłych drapieżników atakowało z otwartymi, pełnymi ostrych zębów pyskami i nastawionymi groźnie szponami.

Rolf dał nura do swego szałasu. Po chwili wyskoczył na zewnątrz, ściskając w garści krótki miecz. Mewick i Manka złapali za łuki i kołczany leżące obok ogniska. W chwilę potem jeden ze skrzeczących napastników przeszyty strzałą upadł prawie u stóp Rolfa. Chłopiec zauważył, że głównym celem ataku gadów był skulony na drzewie ptak Co prawda poruszył się, gdy gady powstrzymane otaczającymi go gałęziami kołowały wokół drzewa, lecz wydawał się zupełnie oślepiony i zdezorientowany sprawiającymi mu wyraźny ból promieniami słońca. Zanim jednak łuskowate stwory zdołały wedrzeć się pomiędzy gałęzie, powstrzymała je chmara strzał. Rolf wskoczył na niższe konary, dźgając i machając na oślep mieczem. Nie był pewny, czy zranił któregoś gada, choć o jego zapale bitewnym dobrze świadczył leżący u stóp drzewa stos poodcinanych gałęzi i liści. Strzały zmusiły napastników do ucieczki. Poderwały się w górę szaro-zielonym rojem, skrzecząc z wściekłości. Na ziemi zostały cztery trafione gady, które Rolf z satysfakcją dobił mieczem. Pozostałe, już poza zasięgiem strzał, nad pagórkiem, uformowały krąg, piszcząc ponaglająco.

Jeżeli zachowują się w ten sposób, znaczy to, że zbliżają się żołnierze – stwierdziła Manka. Przewiesiła łuk przez plecy i zajęła się zbieraniem reszty ekwipunku.

Szybciej, chłopcze. Idź i przygotuj łódź.

Niedaleko sadzawki, w której się kąpał, Rolf dostrzegł długą, zamaskowaną liśćmi i gałęziami łódź. Ruszył biegiem, aby załadować na nią ekwipunek. Manka zawołała na ptaka. Na dźwięk jej głosu zszedł z drzewa, kierując się nieporadnie w stronę łodzi. Nagle jednym machnięciem szerokich skrzydeł uniósł się w górę. W chwilę potem usadowił się na dziobie łodzi, znów przybierając formę bezkształtnej kupy piór.

Mewick z łukiem w ręce nerwowym truchtem przemierzał cały pagórek próbując dociec, z której strony nadciągają żołnierze. Loford stał w wodzie tuż obok łodzi. Co chwila schylał się, czerpał masywnymi dłońmi muł i podnosił go w górę. Mamrotał przy tym coś tajemniczo pod nosem i pozwalał, aby muł opadł z powrotem do wody. W końcu jedna z błotnistych kul nie spadła pionowo, lecz rozprysnęła się na boki, jakby uderzona silnym podmuchem wiatru.

Nadchodzą z tej strony, Mewick – wykrzyknął stłumionym głosem Loford, wskazując kierunek.

A więc płyńmy w przeciwnym kierunku, szybko! – odpowiedział nadbiegający właśnie Mewick.

Lecz Loford zaczął mruczeć coś ponownie. Tym razem głośniej, wykonując dziwne ruchy ramionami, jakby zamierzał płynąć w powietrzu. Nie przestawał gestykulować, nawet gdy Manka przynaglała go, aby wracał do łodzi.

A ja uważałem go za wojownika! – pomyślał Rolf, spoglądając na niego niecierpliwie. Lecz już w następnej chwili znieruchomiał w zdziwieniu. Na powierzchni wody dostrzegł niewielkie zmarszczki. Powstawały coraz większe fale, mimo że nie było wiatru ani widocznego prądu. Fale rosły zgodnie z równomiernymi ruchami ramion Loforda. Nie załamywały się jednak, lecz piętrzyły coraz wyżej i wyżej.

Manka odepchnęła łódź od brzegu i siedząc na rufie, zaczęła wiosłować. Rolf, który usadowił się na przedniej ławeczce wiosłował także. Miecz leżał obok. Mewick trzymając łuk z nałożoną na cięciwę strzałą, siedział tuż za Rolfem. Szeptem podawał chłopcu kierunek, w jakim miał płynąć, aby ominąć przegniłe pnie drzew i prawie niewidoczne łachy piasku. Rolf szybko spojrzał do tyłu. Loford siedzący tam na ławeczce, wciąż mruczał tajemnicze zaklęcia. Nagle wyprostował swą ogromną postać, o mało nie wywracając łodzi. Błotnista maź bulgotała coraz wyżej. Rolf nagle zrozumiał, że jest świadkiem rozpętywania żywiołu. W tej samej chwili poczuł szacunek dla Loforda.

Gady także zauważyły niezwykłe wzburzenie wody. Jeden opuścił skrzydlaty krąg kołujący nad łodzią i skrzecząc głośno, odleciał w stronę pagórka. Jego ostrzeżenie dla ścigających żołnierzy nadeszło zbyt późno. Woda przynaglana ruchami dłoni Loforda, zmieniła się nagle w fantastyczną, wrzącą kipiel, która zaczęła posuwać się w stronę pagórka.

Dookoła łodzi woda była spokojna i nieruchoma. Jak na komendę, Rolf i Manka odłożyli wiosła. Siedzieli patrząc za siebie i czekając. Loford wciąż stał z rozpostartymi szeroko ramionami.

Wiosłujcie! – przynaglił ich ostrym szeptem.

Przez chwilę Rolf siedział jak skamieniały, na brzegu pagórka dostrzegł bowiem olbrzymią, piętrzącą się w górę masę błota, szlamu i wody. Wciąż rosła, sięgając już nieomal wierzchołków najwyższych drzew. Rozlegały się głosy zaskoczenia i grozy, choć Rolf nie widział żołnierzy. Poprzez gałęzie obserwował, jak błotnista lawa prze niestrudzenie do przodu. Była lśniąca i szara, podczas ruchu nieustannie zmieniała swój kształt. Oprócz krzyków dochodziły odgłosy jakby chlupotu. To zapewne przewracające się łodzie wyrzucały do wody ciała żołnierzy.

Wiosłujcie! – powtórzył Loford. – To się może teraz zwrócić ku nam.

Rolf, kierując się wskazówkami Mewicka, sterował w stronę wąskiego kanału pomiędzy dwiema piaszczystymi łachami.

Szybciej! – ponaglał Loford, choć Rolf i Manka dobywali z siebie resztki sił.

Rolf, oglądając się przez ramię, dostrzegł, że błotnista masa wypłynęła właśnie zza pagórka i rusza w pogoń za swym twórcą, stojącym na rozchybotanej łodzi. Ława błota, choć o wiele już niższa, wciąż przewyższała wzrost człowieka. Loford niestrudzenie szeptał swe tajemne formuły, wykonując rękami miękkie, skierowane w dół gesty. W końcu błotna fala rozpłynęła się całkowicie w mętnej wodzie, kołysząc zielonym dywanem bagiennej roślinności. W pewnej chwili Rolf zauważył pojedynczy sandał unoszący się na powierzchni wody. Jednak pomimo pilnego rozglądania się nie dostrzegł niczego więcej.

Gady wściekle skrzecząc, uparcie kołowały nad łodzią. Drzewa po obu stronach wąskiego kanału rosły coraz gęściej. Zbita masa gałęzi dawała zupełnie wystarczające schronienie. Nagle kilka gadów zanurkowało w stronę ptaka, który wciąż siedział nieruchomo na dziobie łodzi. Rolf rzucił wiosło i złapał za miecz. Kilka wypuszczonych przez Mewicka strzał i szybkie wymachiwania mieczem zmusiły latające stwory do odwrotu. Wzbiły się w górę i po chwili zniknęły za zwartą ścianą zieleni. Rolf ponuro spojrzał na miecz.

Mewick, czy nauczysz mnie używać miecza?

Tylko w samoobronie – mruknął Mewick, siadając ponownie na ławce.

Rolf gwałtownie machnął mieczem i tracąc równowagę upadł na dno łodzi.

Przepraszam – rzucił, czując jak płoną mu uszy. Podniósł wiosło i podjął miarowe ruchy, wpatrując się przed siebie. Po chwili dobiegł go głos siedzącego z tyłu Mewicka:

Dobrze. Skoro już masz swój miecz, pokażę ci, jak się nim posługiwać.

Rolf spojrzał szybko za siebie.

A inne sposoby walki? Na przykład, jak wczoraj kopnąłeś tego żołnierza...

Wszystko w swoim czasie – głos Mewicka daleki był od entuzjazmu. – Nie są to rzeczy, których można nauczyć się w tydzień lub miesiąc.

Wąski kanał, którym płynęli, często rozwidlał się, łączył i rozdzielał ponownie. Jednak Manka bardzo rzadko wahała się przed wyborem właściwej drogi. Magia Loforda była im także wielką pomocą. Otwierała przed nimi ściany zbitych pnączy lub umożliwiała rozsuwanie ich ręką, zamykając je natychmiast po przepłynięciu pod nimi. Rolf wiosłował w kierunku wskazywanym przez Mańkę, rozglądając się wciąż dookoła. Pierwszy spostrzegł młodą dziewczynę siedzącą w wartowni zbudowanej na szczycie jednego z najwyższych drzew. Odłożył wiosło i chciał krzyknąć, gdy ubiegła go Manka.

Wszystko w porządku. To wartowniczka jednego z naszych obozów.

Ciemnowłosa, ubrana po męsku dziewczyna, rozpoznała maga i jego żonę. Ześlizgnęła się z drzewa i podbiegła do brzegu, by ich powitać. Została przedstawiona Rolfowi i Mewickowi jako Sara. Rolf ocenił, że mogła mieć około piętnastu lat. Dziewczyna była wyraźnie podekscytowana.

Czy macie jakieś wiadomości o Nilsie? – zapytała.

Nils był przyjacielem Sary. Był w wieku Rolfa lub trochę od niego starszy. Jakiś czas temu razem z innymi młodymi ludźmi Wolnego Narodu wyruszył na zwiad i od tamtej pory wszelki ślad po nich zaginął. Niestety, nikt nie był w stanie udzielić Sarze jakichkolwiek informacji o chłopcu. Pomimo kolejnego niespełnienia nadziei na odszukanie Nilsa Sara pomachała im jednak wesoło ręką.

Po minięciu punktu obserwacyjnego natrafili na wyspę dużo większą niż ta, z której niedawno musieli uciekać. Przy błotnistej plaży leżało wiele wyciągniętych na brzeg łodzi. Ze strony lasu zbliżało się właśnie kilka osób, aby przywitać nowo przybyłych.

Było późne popołudnie. W głębokim cieniu drzew Strijeef ocknął się wreszcie ze swego letargu. Podniósł głowę i śpiewnym tonem powiedział kilka słów. Rolf nie był jednak w stanie zrozumieć ich znaczenia.

Ten ptak dziękuje ci za walkę, jaką stoczyłeś z gadami w jego obronie – powiedział wysoki, młody mężczyzna, widząc zakłopotanie Rolfa.

Proszę bardzo – odparł chłopiec. Po chwili dodał z wyraźną goryczą w głosie: – Miałem szansę zabicia paru, ale nic z tego nie wyszło.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko i powiedział coś pełnym otuchy głosem. Przedstawił się jako Thomas i zaczął wypytywać Rolfa o wydarzenia poprzednich dwóch dni. Był o ponad dziesięć lat starszy, silnie zbudowany, o pewnych, dodających mu powagi ruchach. Przywitał się z towarzyszami Rolfa jak ze starymi przyjaciółmi i wkrótce wszyscy skierowali się w stronę obozu.

Historia Rolfa została przyjęta ze zrozumieniem, jednak bez zbytniego zdumienia. Większość tych ludzi doświadczyła podobnego losu. Thomas ostrzegł Rolfa, aby nie żywił zbytniej nadziei na odnalezienie siostry.

Tymczasem przygotowano wieczorny posiłek. Przy ognisku zaczęło się gromadzić coraz więcej ludzi.

Mimo że myśli Rolfa były zaprzątnięte głównie jedzeniem, usłyszał ostrzeżenie z posterunku obserwacyjnego o nadpłynięciu kolejnej łodzi. Tym razem przybył tylko jeden pasażer, którego natychmiast przyprowadzono do ogniska. Cichym tonem przekazał coś Lofordowi i Thomasowi. Wydano nowe rozkazy. Najwidoczniej obóz był miejscem dowodzenia lub punktem kontaktowym dla pozostałych grup Wolnego Narodu. Część zebranych rozprawiała z ożywieniem, komentując z niezadowoleniem ostatnie rozkazy starszyzny. Nikt jednak nie był na tyle śmiały, aby z tym wystąpić publicznie.

Gdyby tak Starzec był teraz z nami! – wykrzyknął z irytacją jeden z mężczyzn.

Ale go nie ma – odpowiedziała jakaś kobieta. – I nie wiadomo, czy kiedykolwiek wróci.

On był Ardnehem, a teraz nikt nim nie jest.

Rolf nigdy przedtem nie słyszał o Ardnehu. Później, gdy Loford usiadł obok niego, aby wreszcie coś zjeść, chłopiec zapytał go o to imię. Odpowiedź Loforda była niejasna:

Och, używamy tego imienia jako symbolu naszej sprawy, naszych nadziei na wolność. I wygląda na to, że próbujemy stworzyć sobie własnego boga.

Co takiego? – zastanawiał się w duchu Rolf. Loford żując powoli kawałek ryby, przysunął się bliżej ogniska W końcu odezwał się ponownie, dużo poważniejszym tonem:

W moich wizjach Ardneh jawi się jako ogromny wojownik, uzbrojony w błękitne błyskawice i dosiadający Bestii.

Ale Ardneh jest prawdziwy, prawda? – zapytał poruszony Rolf. – To żywa istota czy coś w rodzaju demona lub żywiołu?

Wzruszenie masywnych ramion Loforda oznaczało, że na pytanie to nie ma odpowiedzi.

Był bogiem Starego Świata. Przynajmniej tak nam się wydaje.

Kolejne pytanie Rolfa świadczyło o jego głębokiej ignorancji:

A co to takiego bóg?

Och, w dzisiejszych czasach nie ma już bogów – mruknął Loford, zabierając się ponownie do jedzenia.

Ale czy byli oni podobni do demonów? – zapytał rozpaczliwie Rolf, czując kompletny zamęt w głowie.

Byli czymś więcej niż tylko demonami. Ale ja jestem zaledwie prowincjonalnym magiem i sam niewiele wiem – w głosie Loforda zabrzmiała skrywana z trudem nuta smutku.

Rolf przestał roztrząsać ten skomplikowany dla niego problem, widząc zbliżającą się do ogniska Sarę. Jej męski ubiór nie był w stanie zatuszować zgrabnej figury. Przypatrywał się też jej ładnej i subtelnej twarzy. W czasie gdy przygotowywała sobie posiłek, rozmawiali ze sobą. Sara wysłuchała jego historii z uwagą, a szczególne zaciekawienie okazała, gdy opowiadał o siostrze. Potem beznamiętnym tonem opowiedziała o zagładzie własnej rodziny. Ożywiła się, kiedy nagle okrzyknięto przybycie kolejnego posłańca. Gdy zjawił się w kręgu ogniska, z widocznym zainteresowaniem słuchała jego relacji. Lecz jej zainteresowanie szybko zastąpił smutek. Tym razem również nie było słowa o Nilsie.

Słońce już zaszło. Sara oświetlona teraz ciepłym blaskiem płomieni, wyglądała jeszcze bardziej atrakcyjnie. Przyjemność ukradkowego przyglądania się dziewczynie przerwało Rolfowi pojawienie się dziwnego, ale nieobcego mu już ptaka. Strijeef, który przebudził się z kolejnej drzemki, pierwszy dostrzegł nadlatującego. Wzbił się w powietrze i powitalnie zagwizdał. Nowo przybyły ptak zanurkował poprzez zielony baldachim w stronę ogniska i ciężko wylądował, drżąc i dysząc z wyczerpania. Szybko otoczyli go ludzie, którzy z zaciekawieniem domagali się wyjaśnień, co spowodowało tak niezwykły pośpiech.

Pierwsze słowa ptaka, mimo że przerywane urywanymi gwizdami, były dostatecznie wyraźne, by zrozumiał je nawet Rolf:

Właśnie... właśnie odnalazłam Bestię.

Ptak był młodą samicą, której imię brzmiało Feathertip. Zeszłego wieczoru polowała w okolicach zamku. Zamek podobnie jak wszystkie legowiska gadów był pilnie strzeżony, ale zawsze istniała szansa upolowania marudera, który u schyłku dnia wracał do gniazda. Tej nocy pojawiło się paru takich spóźnialskich, ale nie zdołała żadnego złapać. Zbyt wiele czasu zajmował jej przelot od dziennego legowiska do zamku. Spróbowała więc znaleźć inną kryjówkę, bliżej siedziby wroga Przeleciała wzdłuż północnej ściany przełęczy dzielącej Zrujnowane Góry na dwie części. Północne ściany obfitowały w szczeliny i wąskie kaniony zapewniające doskonałe schronienie Przy świetle księżyca zaczęła szukać miejsca na tyle ukrytego, by nie mogły go wypatrzeć przelatujące za dnia gady ani patrolujący żołnierze. Oczy ogromnych ptaków najsprawniejsze są nocą, gdy światło księżyca ułudą cieni igra z kształtami. Dopiero za trzecim razem przelatując nad wąskim kanionem, dostrzegła w skalnej ścianie wąski, ciemny otwór. Okazało się, że jest to wejście do jaskini. Była ona dogodnie usytuowana i tak wąska, że doskonale chroniła przed ewentualnymi napastnikami. Postanowiła tam zostać. W poszukiwaniu najwygodniejszego miejsca dla przeczekania słonecznych godzin dnia, krążyła po mrocznych korytarzach. Wówczas dokonała wielkiego odkrycia. Idąc w dół wąskim korytarzem, natknęła się na kolejną jaskinię. Była gładka jak wnętrze jaja i wystarczająco obszerna, by pomieścić dom. Jednak wewnątrz była jedynie ta wielka istota czy też rzecz. Feathertip nie mogła zdecydować się, którego słowa używać. Według niej nie mogło to być nic innego jak tylko Bestia.

Feathertip uspokoiła się już po długim locie i chętnie odpowiadała na gorączkowe pytania podekscytowanych słuchaczy. Czy miało cztery nogi? Nie, wyglądało raczej, jakby wcale nie miało nóg. Czy miało wystający nos i zęby jak szable? Tak, ale niezupełnie. Nie było podobne do czegokolwiek, co ptak do tej pory widział. Feathertip upierała się przy twierdzeniu, że stwór w jaskini musi być Bestią. Nie poruszył się, ale nie wydawał się martwy czy zniszczony. W miejscu gdzie mogła być głowa, było parę dziwnych narośli, które robiły wrażenie sztywnych jak szpony. Feathertip nie dotykała niczego, ale każda część wyglądała bardzo solidnie, jakby wykonana z metalu.

Sara wyjaśniła Rolfowi, że ptaki zawsze miały trudności w opisywaniu przedmiotów wykonanych przez człowieka. Czasami nie potrafiły odróżnić miecza od siekiery.

Po szczegółowym wypytaniu ptaka, zaczęto zastanawiać się, co czynić dalej.

Ktoś musi tam pójść i zobaczyć, co to właściwie jest – stwierdził Thomas, wodząc wzrokiem po zgromadzonych. – I to jak najszybciej.

Rozpoczęła się gorączkowa dyskusja. Zastanawiano się, która z grup Wolnego Narodu jest w tej chwili najbliżej jaskini i miałaby do niej najłatwiejsze dojście. Thomas niecierpliwym gestem dłoni uciął spór.

Jesteśmy tylko osiemnaście kilometrów od niej. Sądzę, że będzie najprościej, jeżeli pójdzie tam jeden z nas.

Loford widząc zdecydowanie Thomasa, uśmiechnął się z aprobatą. Thomas odwrócił się w kierunku ptaka.

Posłuchaj mnie teraz uważnie, Feathertip. Czy do tej jaskini prowadzi jakaś droga, którą mógłby wspiąć się człowiek?

Whoo. Nie. Chyba że wyciąłby stopnie w skale.

A do jakiej wysokości stopnie takie musiałyby sięgać?

Jedenaście razy tak wysoko jak ty. – W określaniu wysokości ptaki zawsze były szybkie i dokładne.

Nikt z nas nie potrafi się wspinać, a w dodatku czas nas pogania – Thomas zaczął nerwowo krążyć dookoła ogniska. Nagle zatrzymał się gwałtownie.

Mamy przecież liny. Czy w jaskini lub powyżej niej jest jakiś występ, do którego można zamocować linę? To mogłoby ułatwić wspinaczkę.

Po krótkim namyśle Feathertip potrząsnęła przecząco głową. Przypomniała sobie nagle, że był taki występ, ale po przeciwnej stronie kanionu. Zatem najpierw trzeba by dostać się w to miejsce.

A czy można przeskoczyć tę szczelinę? Czy jest bardzo szeroka?

Ptak odparł, że być może udałoby się przeskoczyć po solidnym rozbiegu, ale na to nie było tam możliwości. Zapadła cisza.

Słuchajcie – powiedział po chwili Thomas. – Jeden ptak nie jest w stanie unieść dorosłego człowieka, ale mamy tu przecież dwa ptaki, oba silne i wytrzymałe.

Posypały się sprzeciwy.

Pozwólcie mi skończyć. Nie podniosą człowieka aż do wejścia do jaskini, ale z pewnością pomogą mu przeskoczyć. Pomogą też bezpiecznie wylądować, gdy już odbije się z drugiej strony kanionu.

Oba ptaki odparły, że jest to rzeczywiście możliwe. Nikt zresztą nie potrafił przedstawić lepszego planu. Wszyscy wiedzieli, że grupa ludzi z drabinami i innym kłopotliwym sprzętem nie może być bezpieczna tak blisko zamku.

Entuzjazm Thomasa wydawał się szybko udzielać pozostałym.

Musimy tam się dostać – mówił dalej. – A ptaki mogą nam w tym pomóc. Gdy już dotrzemy na miejsce, zobaczymy, jaki sposób będzie najlepszy. Nie ma czasu do stracenia. Jeżeli wyruszę za godzinę, to zdążę się ukryć w skałach jeszcze przed świtem. A jutro w nocy...

Ty chcesz to zrobić? – przerwał Loford.

No cóż, wydawało mi się, że próbowałeś nakłonić mnie do czegoś w rodzaju przywództwa – uśmiechnął się kwaśno Thomas.

To nie jest robota dla przywódcy, raczej dla zwiadowcy. Dlaczego akurat ty? Jesteś potrzebny tutaj, aby podejmować decyzje.

Wywołało to nową dyskusję. W końcu uzgodniono, że w zupełności wystarczą dwie osoby. Jednak wciąż nie zdecydowano, kto miałby tam pójść. Wszyscy zgłaszali się na ochotnika.

Nie boję się wysokości – zaofiarował się Rolf.

Ja także – natychmiast wykrzyknęła Sara. Stwierdziła, że jest najlżejsza ze wszystkich tu obecnych, co z pewnością nie jest bez znaczenia dla ptaków.

Nawet ty – zwrócił się do niej Thomas z iskrą skrywanego w oku humoru. – A co będzie, jak wróci Nils i pomyśli, że poszłaś ze mną?

Zmusiło to Sarę do zamilknięcia. Zaczęto na nowo sprzeczkę i w końcu Thomas zmuszony był prawie krzyczeć.

Dobrze, dobrze! Znam te strony jak nikt inny. I równie dobrze jak każdy z was mogę decydować, co począć z Bestią, jak już się do niej dostanę. A więc idę. Loford będzie przywódcą podczas mojej nieobecności. Mewick, przez jakiś czas powinieneś pozostać na moczarach. Musisz opowiedzieć o sytuacji na północy innym naszym ludziom, którzy dopiero nadejdą. Muszą zrozumieć, że nie możemy liczyć na żadną pomoc. A teraz zobaczymy, czy jestem dostatecznie lekki, aby ptaki pomogły mi wskoczyć do jaskini.

Stanął wyprostowany, z wyciągniętymi na boki ramionami. Strijeef i Feathertip wzbiły się w górę i delikatnie zacisnęły szpony dookoła nadgarstków Thomasa. Szeroko rozpostartymi skrzydłami zaczęły mocno uderzać powietrze, rozsypując wokół iskry i popiół z ogniska. Ale pomimo wysiłków, stopy Thomasa nawet nie oderwały się od ziemi. Gdy podskoczył, ptaki jedynie przez chwilę zdołały utrzymać go w powietrzu.

Spróbujcie teraz ze mną! – zażądała Sara.

Ptaki z trudem podniosły ją o jakiś metr, utrzymując zaledwie przez parę sekund. Widząc podniecenie dziewczyny, Thomas pokręcił przecząco głową.

Nie, nie. Być może będziemy musieli walczyć albo...

Potrafię strzelać z łuku! – wykrzyknęła z urazą.

Zignorował jej protest i skinął w kierunku Rolfa.

Spróbujcie z nim. Wydaje się najlżejszy.

Po krótkiej chwili odpoczynku ptaki uchwyciły za końcówki liny, którą chłopiec okręcił się pod ramionami.

Na ścianie będę potrzebował obu rąk, aby się wspinać – wyjaśnił.

Podskoczył energicznie, wkładając w ten skok całą siłę swych młodych nóg. Ptakom udało się podnieść go na wysokość około dwu metrów i utrzymać w powietrzu przez czas, w którym zdążył policzyć do pięciu.

No cóż – stwierdził Thomas, gdy Rolf znalazł się na ziemi. – Wygląda na to, że to wszystko, co w tej chwili możemy zrobić.

Jestem gotów – powiedział Rolf. – Odpoczywałem przez większą cześć dnia.

Thomas, spoglądając na niego w zamyśleniu, uśmiechnął się lekko.

Wiosłowanie nazywasz odpoczynkiem? Przeniósł spojrzenie z twarzy Rolfa na siedzącego po przeciwnej stronie Mewicka.

Sądzę – oznajmił po chwili Mewick – że chłopiec doszedł już do siebie i że możemy mu zaufać.

Thomas ponownie spojrzał na Rolfa.

Naprawdę? Być może jednak będziemy walczyć, choć sami nie będziemy szukali kłopotów.

Rozumiem – odparł Rolf.

Chęć zemsty nie opuściła go ani trochę. Stała się jednak czymś zimnym i bardziej spokojnym. Wyrachowanym.

Przez dłuższą chwilę Thomas z uwagą wpatrywał się w twarz chłopca. W końcu uśmiechnął się i rzucił:

A więc dobrze.



4.

JASKINIA



Brzask świtu zastał Rolfa i Thomasa leżących obok siebie u podstawy niewielkiej szczeliny skalnej, pomiędzy strzelającymi w górę szczytami. Obydwaj byli zmęczeni nocną przeprawą przez trzęsawiska. Po pokonaniu brodu rzeki Doiłeś musieli przyspieszyć niebezpieczną końcową wspinaczkę, gdyż na wschodzie ciemności zaczęły się już rozjaśniać. Miejsce, w którym odpoczywali, było niewielką, górującą nad okolicą, skalną półką. Posuwając się przed siebie mogli dostrzec rzekę Doiłeś, która jak leniwy wąż wiła się u stóp gór z północy na południe. Za rzeką rozciągał się nizinny krajobraz pełen bagien i moczarów, za którym rozpościerał się mglisty błękit morza.

Przed gardzielą kanionu jałowy ląd opadał stopniowo pochylającym się stokiem aż do wschodnio-zachodniego gościńca, biegnącego wzdłuż dna przełęczy. Na południu za gościńcem ląd podnosił się w górę podobnym zboczem aż do stóp łańcucha gór. Tam właśnie wznosiły się mury zamku.

Na lewo od zamku Rolf dostrzegł cześć pustyni. Zaczynała się ona na zewnętrznych zboczach Zrujnowanych Gór i ciągnęła nieprzerwanie aż do wysokich, ponurych Gór Czarnych. Pustynia wyglądała już na rozgrzaną, chociaż słońce nie stało jeszcze wysoko.

Spójrz na skórzastoskrzydłe. Wcześnie dziś wylazły ze swych nor – powiedział cicho Thomas, wskazując głową.

Poranne słońce padało wprost na gniazda, zbudowane w najwyższej części zamku. Kłębiły się tam teraz szarozielone ciała gadów. Ze szczytu wieży powiewała czarna flaga Ekumana. Na wysokich murach i blankach widać było liczne białe, nieruchome plamy. Były to ciała niewolników, którzy w jakiś sposób narazili się swym nowym panom. Zostali rzuceni gadom jako żywe zabawki i pożywienie. Żołnierze Ekumana, jak każdego ranka, zdejmowali kraty ochraniające gniazda. Skrzydlate stwory mogły wreszcie rozprostować skrzydła. Skrzecząc wzbijały się w powietrze, tworząc nad zamkiem skrzydlaty pierścień.

Połóżmy się trochę niżej – powiedział Thomas, rozglądając się dookoła.

Wąska szczelina, w której leżeli, zamykała się za nimi ścianą spiętrzonych odłamków skalnych. Gdzieś powyżej znajdowało się wejście do ukrytej jaskini. Aby dostać się tam, Rolf i Thomas musieli czekać do zapadnięcia zmroku. Nad nimi potężne ściany wznosiły się skalistym ogromem w błękitne niebo. Rój gadów, który do tej chwili krążył nad zamkiem, skierował się w stronę przełęczy. Wkrótce gady znalazły się tuż nad ich kryjówką. Przeleciały jednak dalej, nie wykazując żadnych oznak niepokoju. Rolf wierzył, że pozostaną nie zauważeni, jeżeli będą leżeć nieruchomo.

Po wspinaczce Rolfa bolały nogi, mimo że od ludzi z moczarów dostał odpowiednie sandały. Spojrzał ponownie na wschód. Z tej odległości Góry Czarne wyglądały niesamowicie i groźnie. Bliżej, lecz wciąż jeszcze nad pustynią, formowały się ciemne chmury zapowiadające deszcz. Gdzieś pod tymi chmurami leżała Oaza Dwóch Kamieni. Kilka lat temu ojciec zabrał Rolfa na przełęcz, pokazując mu zamek. Wtedy były to jeszcze malownicze ruiny. Oglądali również oazę, na którą, jak opowiadano, spadają cudowne deszcze. Chłopiec nagle spostrzegł, że chmury zamiast jak zazwyczaj pozostawać w jednym miejscu, przesuwały się w stronę przełęczy. Wydało mu się to tak niezwykłe, że swoim spostrzeżeniem podzielił się z Thomasem, który szybko wysunął się nieco do przodu i ostrożnie wyjrzał ponad krawędź szczeliny.

Coś im nie wychodzi z magią – powiedział krótko.

Zastanawiam się, jaka właściwie jest ta ich magia.

Thomas pokręcił przecząco głową. Tymczasem kłąb chmur przybrał ciemną, burzową barwę. Nadciągał teraz powoli, rozświetlany od środka nagłymi błyskawicami.

Przypuszczam, że najeźdźcy opanowali także oazę – powiedział Rolf. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy odległy grzmot.

Thomas skinął głową.

Tak, trzymają tam całkiem spory garnizon – odsunął się od szczeliny. – Lepiej zaciągnijmy warty. Jeden śpi, drugi obserwuje.

Rolf nie był senny, więc Thomas pozwolił mu objąć pierwszą wartę. Sam otworzył torbę i wyjął dziwny przedmiot. Wyjaśnił Rolfowi, że jest to przyrząd ze Starego Świata, przypuszczalnie zamorskiego pochodzenia Przez całe pokolenia był przechowywany w rodzinie człowieka, który dopiero niedawno dołączył do oddziału Wolnego Narodu. Urządzenie to składało się z pary metalowych cylindrów o długości mniej więcej ludzkiej dłoni. Thomas podał je ostrożnie Rolfowi. Oba cylindry były złączone ze sobą niezwykle precyzyjnie za pomocą pary metalowych uchwytów. Rolf nigdy dotychczas nie trzymał w dłoniach przedmiotu pochodzącego ze Starego Świata Nigdy też nie widział podobnie doskonałego kształtu. Na końcu każdego cylindra znajdowała się szklana szybka. Spoglądanie przez nią sprawiało, że wszystko wydawało się bliższe niż w rzeczywistości. Początkowo Rolf był zafascynowany bardziej formą przedmiotu niż jego działaniem. Thomas wyjaśnił, że w tym nie ma żadnej magii oraz że przyrządy i urządzenia Starego świata nigdy od niej nie zależały. Nazywał to czystą techniką. Ta rzecz, zwana lornetką, była po prostu narzędziem jak piła czy szpadel, jednak nie działała w drewnie czy w glebie Operowała światłem i potrzebowała siły ludzkich oczu patrzących przez bliźniacze cylindry.

A więc nie trzeba było żadnej magii, aby spojrzenie człowieka opuściło jego ciało i wróciło do niego ponownie. Była to dość dziwaczna myśl. Technika – słowo to Rolf słyszał zaledwie parę razy i zawsze w żartobliwym kontekście. Ale prawdziwe znaczenie tego słowa zaczynało go coraz bardziej interesować.

A skąd wiesz, że nie ma tam w środku żadnej magii? – zapytał.

Thomas wzruszył niecierpliwie ramionami.

Bowiem nikt jej nie wyczuł. Magowie próbowali.

Rolf oglądał lornetkę z rosnącą ciekawością. Zbliżał obraz do siebie lub odpychał daleko. Spojrzał na twarz Thomasa, lecz dostrzegł jedynie rozmytą plamę.

Nie patrz przez to prosto w słońce, bo możesz uszkodzić oczy – ostrzegł Thomas.

Wiem – odparł krótko Rolf.

Czuł wzrastający podziw dla techniki, większy nawet niż dla magii. Zadowolenie płynące z używania tego dziwnego przyrządu sprawiło, że Rolfa opuściło całe napięcie, które utrzymywało do tej pory jego ciało w sztucznej aktywności. Ziewnął szeroko, czując jak zaczynają ciążyć powieki. Thomas uśmiechnął się i zaproponował, że jednak sam obejmie pierwszą wartę.

Rolf zwinął się w kłębek i natychmiast zapadł w sen. Obudziło go lekkie pociągnięcie za ramię. Nie wiedział, jak długo spał, ale słońce stało już wysoko w zenicie. Czuł się rześki i wypoczęty.

Bawiąc się lornetką Rolf stwierdził, że czas popołudniowej warty mija mu nadzwyczaj szybko. Przy bramie zamku trwał nieustanny ruch zarówno żołnierzy, jak i wieśniaków. Parę razy mostem nad rzeką Doiłeś przejechały wypełnione prowiantem wozy. W wioskowej przystani cumowało kilka łodzi. Pod górę do zamku wędrował stamtąd długi sznur niewolników, dźwigając na plecach baryłki, paki i worki. W tej wiosce, którą Rolf pamiętał jako wolną i dostatnią, pracowali tylko niewolnicy. Przez szkła lornetki z łatwością mógł dostrzec wszystko. Żołnierze wywijali długimi, ciężkimi batami nad głowami pracujących. Rolf skupił następnie uwagę na obserwowaniu wychodzących z zamku oddziałów oraz żołnierzy przechodzących traktem na dnie przełęczy.

Thomas spał skulony pod skalnym nawisem. Kilka razy zamruczał coś przez sen, wykonując nerwowe ruchy potężnymi ramionami, co działało na Rolfa deprymująco. Nie przypuszczał, aby tak silny człowiek, przywódca, mógł być trapiony złymi snami.

Kolejny raz obiegł wzrokiem krajobraz. Dostrzegł zbliżającą się do zamku, nadciągającą od strony moczarów grupę niewolników czy więźniów. Przez moment widział tylko kurz. Po chwili jednak odróżniał mężczyzn od kobiet. Byli skrępowani lub skuci razem łańcuchami. Cała grupa liczyła około piętnastu osób. Obserwował unoszące się i opadające rytmicznie ramiona strażników. Usłyszał świst batów i jęki. Nie chciał tego widzieć, lecz równocześnie nie mógł się powstrzymać, aby nie patrzeć. Twarze więźniów stawały się coraz bardziej wyraźne...

Nagle omal nie upuścił lornetki. Drżącymi palcami dotknął pokrętła, o którym Thomas powiedział, że reguluje ostrość widzenia Ponownie podniósł szkła do oczu. Nieco z tyłu zauważył młodą dziewczynę przypominającą Sarę. Jechała przywiązana do grzbietu wierzchowca tuż za plecami siedzącego w siodle żołnierza. W miarę zbliżania się, dziewczyna stawała się coraz bardziej podobna do Sary. Jeżeli nie była to jakaś przeraźliwa sztuczka tych diabelskich szkieł...

W końcu szturchnął Thomasa. Mężczyzna obudził się natychmiast, lecz gdy podczołgał się do szczeliny, ostatni żołnierze znikali już w bramie zamku. Głucho szczęknęła opadająca za nimi krata.

Jesteś pewny, że to była Sara?

Tak – odparł ponuro Rolf.

Thomas odłożył na bok lornetkę.

No cóż – zabrzmiało to niespodziewanie spokojnie. – Czy rozpoznałeś może jeszcze kogoś?

Nie. Nie sądzę, aby było tam więcej ludzi z naszego obozu.

A więc może Sara usłyszała jakieś wiadomości o Nilsie i poszła, aby to sprawdzić. Wtedy mogli ją złapać. To mogło się zdarzyć. Niestety, nic nie możemy poradzić. Musimy doprowadzić do końca to, po co tu przyszliśmy.

Rolf skinął głową. Thomas uśmiechnął się smutno i na chwilę położył mu rękę na ramieniu.

Prześpię się jeszcze trochę. Czuwaj i obudź mnie, zanim zajdzie słońce.

Lecz ledwie zapadł w sen, ponownie obudziło go szarpnięcie Rolfa. Tym razem do zamku zbliżała się o wiele większa grupa ludzi. Pojawili się nagle, wyłaniając się zza skały, która w dość znacznym stopniu ograniczała widoczność. Przybywali z wielkim splendorem. Po rzece płynęła bogato przystrojona łódź. Eskortowana była przez setkę jeźdźców jadących po obu brzegach rzeki. Thomas, nim wręczył lornetkę chłopcu, długo przyglądał się podróżnym.

To satrapa Chup, przyszły zięć Ekumana. Przybywa ze swej posiadłości na północy.

Łódź przycumowała już do pomostu. Pośrodku tłumu, który wyszedł na brzeg wyróżniał się potężnie zbudowany mężczyzna, ubrany w czarne spodnie i wyszywaną złotymi nićmi kurtkę. Dosiadał wspaniałego ogiera, godnego właściciela. Obok na białej klaczy jechała młoda dziewczyna. Jej piękna twarz i zadziwiająco długie włosy sprawiły, że Rolf ponownie zaczął zastanawiać się, czy lornetka rzeczywiście nie naznacza magią rzeczy, które pokazuje.

Nie – zapewnił go kwaśno Thomas. – Nie widziałeś jej nigdy przedtem, ponieważ zawsze pozostaje na zamku. To Charmian, córka Ekumana. Najwidoczniej wyszła na spotkanie swego ukochanego, a teraz razem wracają. To może być interesujący ślub. Słyszałem, że na zamku jest ktoś, kto ją kocha.

Skąd o tym wiesz?

Zamkowi słudzy to jeszcze ludzie, nawet jeżeli ich panowie już nimi nie są. Boją się mówić dużo, ale jedno rzucone nieopatrznie słowo zawędrować może daleko, i

Myślałem, że Ekuman nie ma żony – powiedział Rolf.

Kiedyś miał lub może była to jedynie jego ulubiona konkubina. Ale potem pojechał na Wschód, aby doskonalić się w sztukach, które sam wybrał.

Pojechał na Wschód? – nie zrozumiał Rolf.

Skąd przybył, nie wiem. Ale wiem, że przebywał w Górach Czarnych, aby złożyć ślubowanie Somowi Martwemu.

To imię było także nowe dla Rolfa. Pogrążył się w rozmyślaniach. Nie mógł pojąć, że ktoś taki jak Ekuman może mieć tak piękną córkę, którą wydaje za mąż, wyprawiając wspaniałą ucztę.

Myśli Thomasa najwidoczniej biegły podobnymi torami.

Czasem się zastanawiam – powiedział – dlaczego tacy ludzie jak oni pobierają się ze sobą. Trudno mi uwierzyć, aby wierzyli w jakiekolwiek przysięgi miłości i wierności.

A więc dlaczego to robią? – zapytał żywo Rolf. Z rozpaczą chwytał się każdej myśli, która odwracała jego uwagę od losu, jaki czekał Sarę.

Thomas wzruszył ramionami.

Czasami trudno pamiętać, że Ekuman i jemu podobni są wciąż jeszcze ludźmi i że popełniane przez nich zbrodnie są zbrodniami człowieka. Loford mówił kiedyś, że jeżeli satrapa żyje dostatecznie długo, rosnąc wciąż w siłę zła, to zdarza się, że jego moce są w stanie opanować cały Wschód.

Co takiego?

Stają się coraz mniej ludźmi, tak to chyba ujął Loford – Thomas ziewnął szeroko. – Ale Loford sam nie był tego pewny, a ja nie orientuję się w tych sprawach. Chcesz się przespać?

Nie. Nie jestem zmęczony.

Thomas zasnął ponownie. Obudził się jednak na długo przed zachodem słońca. Rolf zapadł w krótką drzemkę. Przebudził się, gdy zapadły ciemności.

Ze wszystkich stron nadlatywały gady, śpiesząc na noc do gniazd. Była to pora, w której Feathertip wyruszała na swe nocne łowy. Dzisiejszego wieczoru z pewnością schwytałaby paru takich maruderów. Jednak mając na uwadze zachowanie tajemnicy, ptaki pozwoliły, aby gady odbyły swą drogę do domu bez przeszkód. Wkrótce po nastaniu zupełnych ciemności, oba ptaki sfrunęły na dno rozpadliny. Ich ciemne kształty pojawiły się nad Rolfem, zanim jeszcze chłopiec był w stanie je dostrzec.

Rolf i Thomas mieli owinięte dookoła bioder zwoje cienkiej, lecz mocnej liny. Thomas zrobił na końcu swej liny pętlę, kierując się wskazówkami Feathertip.

Ptaki ponownie uniosły się. Lina, którą ciągnęły wiła się przez ciemne załomy skalne, na które stopa ludzka stawać musiała z najwyższą ostrożnością. Rolf i Thomas powoli szli w ślad za liną. Gdy dotarli do siedzących w szczelinie ptaków, lina była już zamocowana i przygotowana do dalszej wspinaczki. Thomas położył swój worek na ziemi i parokrotnie szarpnął mocno liną upewniając się, że pętla zamocowana jest należycie. Nagle zawahał się. W końcu odwrócił się i powiedział:

Jeżeli zginę lub będę nieprzytomny po upadku, wtedy chłopcze, będziesz musiał sam poradzić sobie najlepiej, jak potrafisz.

Wiem – odparł krótko Rolf.

Thomas uśmiechnął się ciepło i pewnymi, szybkimi ruchami rozpoczął wspinaczkę. Rolf przez moment podziwiał siłę jego ramion. W chwilę później sylwetka Thomasa była już tylko ciemną plamką na tle gwiazd. Nagle zniknął z pola widzenia. Drgania liny ustały.

Rolf widział jedynie luźno opadającą linę. Mógł za to obserwować miejsce, na które upadłby Thomas, gdyby odpadł od ściany. Było płaskie i pełne ostrych, pokruszonych odłamków skał. Czas mijał, a lina wciąż wisiała nieruchomo. W końcu drgnęła i zakołysała się. Rolf cicho westchnął z ulgą. Pierwsze na dnie rozpadliny pojawiły się ptaki. Thomas zjechał w chwilę potem, oplatając linę obutymi w sandały stopami. Po wylądowaniu oparł się ciężko o skałę. Przez chwilę oddychał z wysiłkiem, potem otarł twarz rękawem i powiedział:

Nawet nie próbowałem. Jedyny sposób, to skok przy pomocy ptaków.

Jest zbyt ciężki – zagwizdał Strijeef.

Feathertip skinęła głową ruchem, który musiała przejąć od ludzi.

A więc ja pójdę – powiedział Rolf, spoglądając na ptaki. Po całym dniu odpoczynku powinny być w dobrej formie. Nie mógł jednak powstrzymać się od spojrzenia na ostre głazy zaścielające dno rozpadliny. – Po to właśnie tu przyszedłem – dodał po chwili.

A więc dobrze – głos Thomasa zabrzmiał niespodziewanie ostro.

Przez chwilę Rolf miał nadzieję, że mężczyzna zdecyduje się sam na ten skok. Ale Thomas nie zmienił zdania.

Rolf położył na ziemi swój worek i dodatkowy zwój liny. Rzeczy te będą mogły zostać wciągnięte na górę później, gdy już dostanie się do jaskini. Zachował przy sobie jedynie kawałek liny, na której ptaki miały go utrzymać nad przepaścią.

Powodzenia – pożegnał go Thomas.

Rolf kiwnął głową. W chwilę później wspinał się już w górę, odpychając stopami od skały. Gdy dotarł do celu wspinaczki stwierdził, że było tutaj akurat tyle miejsca, aby przykucnąć. Świat oglądany z tego miejsca wydawał się nierealny – migocące gwiazdy i światła pochodni na murach odległego zamku, księżyc ogromny, prawie w pełni, wstawał właśnie nad pustynią. Ptaki przycupnęły z obu stron Rolfa. Każdemu wręczył jeden koniec liny, którą przewiązał się pod ramionami. Z uwagą przebiegł wzrokiem po drugiej stronie skalnej ściany.

Nie widzę jaskini. Gdzie ona jest?

Hoo. Wstań.

Wyprostował się niepewnie, balansując ramionami dla zachowania równowagi.

Wciąż jej nie widzę.

Zaniesiemy cię tam. Wyskocz wysoko, a potem uchwyć się skały.

Rolf wychylił się lekko do przodu.

W tę stronę?

Tak – skrzydła ptaków szumiały tuż obok jego głowy. – A teraz odbij się i skacz!

Ufając ptakom, całą siłę włożył w sprężyste odbicie i skoczył. Lina oplatająca go ciasno pod ramionami, napięła się, ale tylko na moment W następnej sekundzie zaczął opadać. Czerń nocy uniemożliwiała jakąkolwiek ocenę odległości. Przerażony Rolf wyciągnął przed siebie ramiona, usiłując uchwycić się czegoś. Nad sobą słyszał łopot skrzydeł. Nagle tuż przed nim wyrosła ciemna, kamienna ściana. Rolf uderzył o nią boleśnie całym ciałem i zaczął zsuwać się. Niespodzianie jego palce natrafiły na niewielki występ. Uchwycił się kurczowo, przywierając nieruchomo do skaty. Podtrzymująca go lina zwiotczała, gdy oba ptaki przysiadły tuż ponad nim u wejścia do jaskini. Po chwili jednak naprężyła się ponownie. Ptaki, posługując się dziobami i szponami, pomogły podciągnąć się Rolfowi w stronę otworu.

Gdy chłopiec znalazł się wreszcie w bezpiecznym miejscu, usiadł nieruchomo, starając się rozluźnić zesztywniałe palce. Spojrzał na dyszące, drżące z wysiłku ptaki.

Powiedzcie Thomasowi, że udało się.

Widział, że nie spadłeś. Hoo. Zrobiłeś to.

Po chwili odpoczynku ptaki ponownie wzbiły się w powietrze. Rolf wiedział, że za chwilę powrócą, przynosząc resztę ekwipunku.

Dobrze, że Thomas nie odważył się na wykonanie tego skoku. Jego ciężar z pewnością ściągnąłby go w dół. Roztrzaskałby się o skały... Ale nie była to pora na takie myśli. Rolf zmusił się do rozluźnienia mięśni i odpoczynku.

Strijeef wrócił wcześniej, niż Rolf tego oczekiwał. Ptak rzucił mu pod stopy przewiązany sznurkiem worek i oznajmił:

Rolf, idzie w tym kierunku duży patrol z zamku. Thomas ucieknie, aby nie złapali go w pobliżu jaskini. My musimy mu pomóc, ale wrócimy do ciebie. Żołnierze nie wejdą tutaj. Thomas powiedział, byś spróbował rozejrzeć się w środku.

Dobrze – głos Rolfa lekko zadrżał. – Powiedzcie mu, aby się o mnie nie martwił.

Ptak przez chwilę spoglądał na niego swymi dużymi, mądrymi oczami.

Powodzenia – powiedział w końcu, dotykając go skrzydłem.

Nawzajem.

Gdy Strijeef odleciał, Rolf przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo, nasłuchując. Wydało mu się, że słyszy w oddali słaby tętent kopyt. Pomyślał, że Thomas z pewnością nie mógł zostać pojmany bez walki lub przynajmniej głośnych krzyków. Ptaki były jego oczami. A więc udało mu się uciec.

Czas upływał powoli, nie przynosząc jednak dalszych dźwięków. Rolf rozwiązał worek i znalazł w nim żywność i wodę. Była także zapasowa lina, krzemień, siekiera, parę pochodni i dłuto. Tym ostatnim narzędziem dałoby się wyciąć w skale występ, do którego mógł przywiązać linę. Nie miał zamiaru po raz drugi ryzykować podobnego skoku.

Przez chwilę zastanawiał się – żołnierze, którzy przechodzili, z pewnością zdążyli się już oddalić. Być może ścigają Thomasa, a może wracają do zamku. A może był to tylko zwykły, rutynowy patrol. Lecz rankiem mogło tu przyjść więcej żołnierzy, a w dodatku mogły pojawić się gady. Teraz więc była najlepsza pora, aby kuć skałę. Dla większej ostrożności Rolf owinął dłuto workiem. Wybrał odpowiedni kawałek skały i przystąpił do pracy. Po każdym uderzeniu prostował się i nasłuchiwał uważnie. Linę, którą zamierzał tutaj zamocować, przywiązał do krótkiego, grubego kija. Musiał jedynie powiększyć niewielkie pęknięcie w skale, by umocować w nim tę zaimprowizowaną kotwiczkę.

Wkrótce praca została zakończona. Rolf spakował narzędzia i usiadł, nasłuchując. W pewnej chwili wydało mu się, że wiatr przyniósł echo odległego krzyku. Zadrżał lekko. Najwyższy czas, aby rozpocząć wyprawę do jaskini. Sięgnął do worka i wyjął pochodnie. Były to grube badyle bagiennych roślin, wysuszone i namoczone w zwierzęcym tłuszczu. Płonęły jasno i bez dymu. Jednak po namyśle Rolf zmienił zamiar, postanawiając czekać do rana. Światło dnia z pewnością dotrze do niższych poziomów jaskini. Będzie miał większą swobodę ruchów, nie dzierżąc w ręce pochodni. Miał także nadzieję na rychły powrót ptaków i wieści o Thomasie. Nade wszystko jednak, nie miał ochoty na spotkanie z Bestią w nocy.

Usiadł, wygodnie opierając się o skalę i szybko zapadł w sen. Dwukrotnie budził się, a ciągła nieobecność ptaków niepokoiła go coraz bardziej. Czyżby Thomas został złapany?

W końcu nadszedł świt. Rolf był teraz pewny, że ptaki nie przybędą przed zapadnięciem zmroku. Umocował kotwiczkę w szczelinie i upewnił się, że linę można bezpiecznie ciągnąć we wszystkich kierunkach. Zrzucił ją w dół i z workiem na plecach zaczął schodzić w głąb jaskini.

Komin u szczytu miał może trzy metry średnicy. W miarę jak Rolf się opuszczał, skalne gardło stawało się coraz węższe. Na poziomie zewnętrznej platformy komin kończył się nagle czarną czeluścią, w której ginęła lina. Opierając się plecami o niewielki uskok, Rolf puścił linę i zapalił pochodnię. Po ruchu płomienia i wątłej smudze dymu stwierdził, że powietrze wokół niego płynie lekko do góry.

Chłopiec ponownie złapał linę, okręcił ją – wokół siebie i trzymając w jednej ręce pochodnię, zjechał parę metrów w dół. Gdy dotknął stopami płaskich kamieni, zorientował się, że jest w wielkiej, przestronnej jaskini. Światło pochodni odbijało się od szerokich, zamkniętych drzwi. Tuż przed nim stał nieruchomy, obły kształt. Był dwukrotnie wyższy niż człowiek i nieporównanie masywniejszy.

Rolf wiedział, że odnalazł Bestię.



5.

BURZA NA PUSTYNI



Stojąc na dnie szczeliny, Thomas nie mógł dostrzec skoku Rolfa. Słyszał jedynie lekkie drapanie o skałę, co oznaczało, że chłopiec wylądował poniżej wylotu jaskini. Odetchnął z ulgą. W chwilę później zjawiły się ptaki i oznajmiły, że zbliża się liczny patrol z zamku. Żołnierze przekroczyli już dno przełęczy, co znaczyło, że byli nie dalej jak dwieście metrów od niego. Thomas natychmiast podjął decyzję.

Jeżeli złapią mnie tutaj, z pewnością zaczną przeszukiwać skały. Będę szedł w stronę zachodniego zbocza. Powiedzcie Rolfowi, aby spróbował rozejrzeć się po jaskini. I upewnijcie się, czy na zewnątrz nie pozostała żadna lina.

Idąc szybkim krokiem, rozmyślał o powrocie na moczary i o skomunikowaniu się z Rolfem za dzień lub dwa. Nagle ponownie pojawił się nad nim Strijeef. Ostrzegł, że z zachodu nadciąga jeszcze więcej żołnierzy.

Musisz iść na wschód, Thomas – powiedział ptak. – Pomożemy ci.

Thomas z niepokojem pomyślał o chłopcu. Teraz w jaskini, Rolfowi przyjdzie polegać wyłącznie na własnej inteligencji i sprycie. Thomas pozostawił już za sobą skały wschodniego zbocza, kierując się na pustynię. Miał przy sobie butelkę z wodą, co pozwalało na przeczekanie dnia. Wraz z zapadnięciem zmroku mógł pójść na północ i spróbować przekroczyć góry.

Wychodząc na otwartą przestrzeń, Thomas nie mógł powstrzymać się, by nie zakląć w myślach na widok pełnego, świecącego jasno księżyca. Po przejściu półtora kilometra zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać. Wydało mu się, że słyszy głosy żołnierzy w miejscu, które niedawno opuścił. Nie mógł jednak określić ich liczby. Dałby w tej chwili wiele, aby dowiedzieć się, czy był to zwykły patrol, czy też żołnierze zaczęli coś podejrzewać. Przecież Sara była na zamku; gdyby nieprzyjaciel miał jakikolwiek powód, aby powiązać ją z Wolnym Narodem, mógłby stosując tortury, łatwo dowiedzieć się od niej o planowanej wyprawie. To że dziewczyna wiedziała tak dużo, było wyłącznie winą Thomasa. Żałował teraz, że on i pozostali przywódcy nie byli bardziej tajemniczy w swych planach. Niepotrzebnie pozwalali, aby ogół wiedział więcej, niż było to konieczne. Nie był to prawidłowy sposób organizowania rebelii. Należało zaprowadzić sztywną strukturę dowodzenia i żelazną dyscyplinę. Jest to przecież niezwykle ważne – jeżeli tylko Ekuman da Wolnemu Narodowi wystarczająco dużo czasu, by ten zdążył się tego nauczyć.

Ale jeżeli Thomas sam chciał się ocalić, powinien ruszać już w dalszą drogę. Przeszedł zaledwie parę kroków, gdy nagle usłyszał cichy dźwięk. Odwrócił się i dostrzegł, jak zza skał wypadają postacie jeźdźców. Thomas upadł na ziemię i zaczął powoli czołgać się w bok. Nieprzyjacielski oddział, gdy wjechał na otwartą przestrzeń, zwolnił nieco. Zbliżał się jednak wciąż w jego kierunku. Żołnierze najwidoczniej nie dostrzegli jeszcze Thomasa, jednak znajdowali się wciąż niepokojąco blisko. Thomas znalazł spory kamień i rzucił go na prawo od wybranej przez siebie drogi ucieczki. Żołnierze prawdopodobnie usłyszeli odgłos padającego kamienia, gdyż Thomas dostrzegł, że zatrzymali się. Z pewnością pomyślą, że było to tylko jakieś zwierzę. Teraz ujrzał wyraźnie grupę około dwudziestu jeźdźców. Thomas podniósł się ostrożnie i lekko przygarbiony kontynuował marsz. Gdy żołnierze w końcu ruszyli, kierowali się bardziej na wschód.

Thomas znów przywarł do ziemi i pozwolił, aby minęli go w bezpiecznej odległości. Wciąż jednak istniało ryzyko, że jeźdźcy ponownie zmienią kierunek jazdy. Nie chciał, aby przyparli go do gór. Podniósł się więc i ruszył, trzymając się wytyczonego wcześniej kierunku, wchodząc coraz głębiej w pustynię. Nagle tuż nad nim pojawił się jeden z ptaków, sycząc coś ostrzegawczo. Thomas odwrócił się. To co zobaczył, ścięło mu krew w żyłach. Poczuł się bezbronny i zupełnie odsłonięty. Pustynia, która jeszcze przed chwilą zdawała się bezpiecznym schronieniem, teraz stała się śmiertelną pułapką. Z północy zbliżała się grupa stu, a może więcej, jeźdźców. Ich linia rozciągała się od gór, sięgając głęboko w pustynię. Stało się dla niego boleśnie jasne, że poprzedni mniejszy oddział nie wiedział o jego istnieniu. Były to najprawdopodobniej tylko rutynowe ćwiczenia, w których żołnierze doskonalili się w tropieniu zbiegów. Niepotrzebnie opuścił bezpieczne góry i dał się wciągnąć w pułapkę.

Był sam, nieuzbrojony i bez szans. Lada chwila żołnierze go dostrzegą. Znów pojawiły się oba ptaki, ale odleciały bez słowa. Nie było już nic więcej do zrobienia. Uczyniły przecież wszystko, co mogły.

Pułapka zacieśniała się z każdą chwilą. Thomas zatrzymał się, ponieważ nie miał już żadnej możliwości ucieczki. Jeżeli wezmą go żywcem... Wiedział stanowczo zbyt dużo, aby ryzykować. Wyciągnął zza pasa długi nóż, swoją jedyną broń. Głupotą byłoby próbować przedrzeć się przez linię zbrojnych jeźdźców. Thomas skulił się w cieniu niewielkiego, samotnego krzaczka. Nie była to dobra kryjówka, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy. Miał nadzieję, że może ptaki będą próbowały odciągnąć uwagę żołnierzy.

Tymczasem oddział zbliżał się coraz bardziej. Konie stąpały tak blisko siebie, że z pewnością nie mógł pozostać nie zauważony. W dodatku księżyc wydawał się świecić coraz jaśniej. Żołnierze musieli już go dostrzec, lecz najwyraźniej bawili się z nim tylko. Podciągnął nogi, wstrzymał oddech i czekał. Pierwsi jeźdźcy byli już prawie przy nim. Nagle przejeżdżający tuż obok Thomasa żołnierz niespodziewanie stanął w strzemionach. Na głowie miał olbrzymi, skrzydlaty hełm, który jakby szarpnął go w górę, a jego koń spłoszył się i gwałtownie skoczył w bok. To samo uczyniły inne wierzchowce. Ich jeźdźcy desperacko walczyli o utrzymanie równowagi. Zewsząd słychać było gardłowe, niskie głosy: Ptaki!

Zaatakowany żołnierz zdołał umknąć swemu prześladowcy. Linia jeźdźców nadal posuwała się naprzód. Oba ptaki atakowały co chwila, sprawiając wrażenie, że jest ich więcej. Strijeef i Feathertip zaciekle napastowały, siejąc strach i zamieszanie. Zadawały ciosy dziobem i szponami. Podrywały się do góry jedynie wtedy, gdy któryś z żołnierzy próbował dobyć miecza lub krótkiej lancy. Tylko na jak długo ptakom starczy sił na tak nierówną walkę? Thomas zmusił się, aby pełznąć płasko na brzuchu, ruszyć w stronę nieprzyjaciela. Było niewiarygodne, ale wydawało się, że żołnierze wciąż jeszcze go nie dostrzegli. Całą uwagę skoncentrowali na ptakach, osłaniając się przed ich ciosami. Konie w panice rżały i wierzgały.

Thomas przesuwał się powoli, metr po metrze. Jakiś koń parsknął tuż nad nim, a chwilę później kopyto stuknęło obok jego głowy. Lecz na szczęście nie został zauważony przez jeźdźca. Nagle usłyszał wrzask triumfu jednego z żołnierzy i prawie natychmiast przeraźliwy okrzyk. A potem zaległa cisza.

Thomas znajdował się już poza linią żołnierzy. Leżał z twarzą wciśniętą w suchy piasek, nawet nie próbując rozejrzeć się dookoła. Rękojeść trzymanego w dłoni noża była wilgotna od potu. Słyszał, jak jeźdźcy oddalają się.

Gdy stukot zamilkł wreszcie, Thomas ostrożnie podniósł się na czworaki, odwracając głowę. Ciemne sylwetki żołnierzy były już ledwie widoczne. Przez chwilę spoglądał na nich, ale nie dostrzegł, by któryś dźwigał skrzydlate trofeum. Thomas ponownie zaczął czołgać się, próbując odnaleźć jakiś ślad w miejscu, w którym walczyły ptaki. Nie znalazł jednak niczego, nawet pióra.

A więc ptaki uratowały go. Nie wiedział jednak, co się z nimi stało. Po prostu nie było ich tutaj, żywych czy martwych. Thomas zaczął czołgać się w kierunku serca pustyni. Gdy dystans pomiędzy nim a żołnierzami zwiększył się wystarczająco, odważył się wreszcie wstać. Spoglądając do tyłu dostrzegł, że oddział nieprzyjaciół podzielił się na mniejsze grupki. Trudno było przewidzieć, co zrobią, wobec czego postanowił iść dalej w głąb pustyni. Następnej nocy być może spróbuje zawrócić na zachód. Wciąż miał przy sobie butelkę z wodą.

O świcie nadal był w marszu. Przełęcz i zamek zostały już daleko z tyłu, jednak Góry Czarne przed nim nie wydawały się bliższe. Jałowa ziemia wokół falowała aż po horyzont, pozbawiona jakiegokolwiek śladu bytności człowieka. Za dnia z pewnością pojawią się tu gady. Wkrótce będzie musiał znaleźć sobie kryjówkę. Jednak mizerna roślinność nie zapewniała żadnego schronienia. Szedł, rozglądając się za jakimś gęstszym krzaczkiem. W przybierającym wciąż na sile blasku dnia dostrzegł, że piasek miejscami był zbity i zeskorupiały, zupełnie jakby niedawno padał tutaj deszcz. Tak, przecież zeszłego dnia on i Rolf widzieli burzową chmurę, przesuwającą się nad tą częścią pustyni. Gdzieś tutaj powinna być Oaza Dwóch Kamieni.

Thomas wciąż wypatrywał dobrej kryjówki. Co jakiś czas obrzucał uważnym spojrzeniem niebo.

Nagle w niewielkim wgłębieniu dostrzegł martwego gada. Podobnie jak w zlepionym deszczem piasku, było w nim coś dziwnego. Podszedł bliżej i zobaczył, że ciało gada jest skurczone i czarne. Martwy gad nie był niczym osobliwym. Gady zapadały przecież na różne choroby. Miały też swych naturalnych wrogów. Zdziwiło go jednak to ciało gada – było obrzmiałe i miało popękaną łuskowatą skórę. Nie wydawało się jednak, że mógłby to być efekt jakiejś choroby. Najwidoczniej stwór spalił się żywcem. Co jednak dziwniejsze, na piasku dookoła nie było żadnych pozostałości po ogniu. Jedynie ślady wczorajszego deszczu. Przy zwęglonym ciele leżał długi rzemień, zakończony niewielką torbą. Najwidoczniej gad był jednym z kurierów Ekumana. Odwrócił bezwładne ciało, popychając je stopą. Torba była rozdarta i nadpalona. Musiała zawierać jakąś pisaną wiadomość, ale papier w środku zamienił się w szary popiół. Było jednak w torbie coś, co wydawało się nietknięte – zamknięta szkatułka z ciężkiego metalu. Thomas obrócił ją ostrożnie w dłoniach. Z całą pewnością nie pochodziła ze Starego Świata. Brakowało jej niepowtarzalnej finezji wykonania. Nie potrafił odczytać inskrypcji na wieczku, ale zorientował się, że musiała zawierać potężną magię. Nieprzyjaciel bardzo rzadko wysyłał kurierów z byle świecidełkami. A więc musiał niezwłocznie dostarczyć ją Lofordowi. Thomas zakopał gada Rozsypał nad nim świeży piasek, aby przelatujące górą gady nie mogły niczego dostrzec.

Potrząsnął dziwną szkatułką i usłyszał, jak w środku coś grzechocze. Zaczął obracać ją w dłoniach czując, jak budzi się w nim pokusa, aby otworzyć. Lecz rozwaga przezwyciężyła ciekawość. Thomas wrzucił szkatułkę do worka i ruszył w drogę.

Spoglądając w górę, z zadowoleniem dostrzegł, że niebo ponownie zaczyna się chmurzyć. Chmury ukryją go przed przelatującymi gadami o wiele skuteczniej niż jakikolwiek krzak.

Wraz ze wschodem słońca niebo aż po horyzont stawało się coraz jaśniejsze. Tuż nad nim jednak ciążyła ciemna, o wielokilometrowej średnicy, burzowa chmura zapowiadająca obfity deszcz. Ruszył w samo jej centrum: ulewny deszcz nie tylko zapewni mu znakomitą osłonę, ale zaopatrzy dodatkowo w pitną wodę.

Usiadł na chwilę, by odpocząć. Chmura nie wykazywała dzisiaj żadnych tendencji do płynięcia w jakimś określonym kierunku, być może dlatego, że pogoda była zupełnie bezwietrzna. Rozległ się słaby huk odległego grzmotu, a po chwili na ziemię spadły pierwsze, ciężkie krople. Z prawdziwą przyjemnością poczuł je na swym języku.

Nagle zagrzmiało i ciemne niebo rozdarła błyskawica. Atmosfera stawała się coraz bardziej naładowana elektrycznością. Wtem usłyszał rozdzierający krzyk, który sprawił, że zerwał się na równe nogi i rozejrzał dookoła. Z kierunku, skąd właśnie przybył, biegła ku niemu młoda kobieta. Miała na sobie prostą sukienkę i szeroki kapelusz, jaki ludzie z oazy nosili podczas pracy na swych niewielkich poletkach.

Odrzuć to! – krzyczała – Odrzuć to od siebie!

Umysł Thomasa musiał być już świadomy niebezpieczeństwa, nie wahał się bowiem ani chwili. Szybkim ruchem wyjął szkatułkę z torby i cisnął ją przed siebie, lecz w tej właśnie chwili powietrze wokół wybuchło ognistą eksplozją, która zdawała się rozsadzać świat na kawałki.



6.

TECHNIKA



Rolf wolno dwukrotnie obszedł Bestię, zachowując jednak bezpieczny dystans. Przyświecał sobie zapaloną pochodnią.

Prócz ogromu i tajemniczej potęgi, stwór znajdujący się przed Rolfem niewiele miał wspólnego z wizerunkami przedstawianymi na różnych malowidłach. Był to spłaszczony, metalowy romboidalny kloc o lekko zaokrąglonych kształtach, zawieszony nisko nad poziomem gruntu. Nigdzie nie znalazł żadnego wydłużonego ryja ani fantastycznie zakrzywionych kłów. Właściwie ta rzecz nie miała żadnej twarzy czy pyska. Zaledwie kilka cienkich, metalowych włóczni, które sterczały w jednym kierunku z usytuowanego na samym szczycie garbu. Podchodząc bliżej Rolf dostrzegł, że dookoła tego garbu widnieje rząd szklanych okienek, podobnych do fałszywych oczu jakiegoś monstrualnego posągu.

Stwór nie miał też nóg. Rolfowi nasunęło się pytanie, w jaki właściwie sposób Bestia okazuje swą moc. Nie widział także żadnych kół, jak na przykład u wozu. Bestia spoczywała na dwóch taśmach, wykonanych ze stalowych płytek. Podnosiły się one z przodu i z tyłu i biegły ponownie w poziomie, wyżej niż głowa Rolfa.

Na każdym z metalowych bloków widniał niewielki, znajomy znak, namalowany z nieomylną precyzją Starego Świata: masywne, przysadziste zwierzę, które swym chwytnym nosem trzymało ostrą, ząbkowaną na całej długości, włócznię. Poniżej biegły tajemnicze symbole: 426 DYWIZJA PANCERNA. Jednak ich znaczenie, a nawet język, w którym zostały napisane, były dla Rolfa zupełnie obce. Powoli, wstrzymując oddech, położył dłoń na jednej z płytek tworzących nie kończącą się taśmę. Przypominało to trochę zbroję, ale było chyba zbyt ciężkie do noszenia tak dla człowieka, jak i dla zwierzęcia. Pod wpływem tego dotknięcia nic się nie wydarzyło. Rolf zebrał się na odwagę i przyłożył płasko dłoń do metalowego boku Bestii.

Po chwili cofnął się parę kroków i rozejrzał po jaskini. Właściwie nie było tu nic więcej godnego uwagi. Parę otworów w nachylonych ścianach, zbyt małych jednak, aby mógł się przez nie przecisnąć człowiek. Być może były to jakieś kominy, powietrze w jaskini było bowiem zupełnie świeże. Rolfa zainteresowały ogromne drzwi, umocowane w skale tuż przed Bestią – jeżeli przód był tym kierunkiem, w którym sterczały ostre włócznie na szczytowym garbie. Masywne drzwi zostały wykonane z metalu. Najprawdopodobniej zamykały otwór takiej szerokości, aby umożliwić swobodne przejście Bestii. Pionowe rysy pomiędzy skałą a metalową framugą były szersze na dole niż na górze, co dawało wrażenie, że całe drzwi są lekko spaczone. Rolf klęknął i uważnie przyjrzał się szczelinie. Bardzo prawdopodobne, że dno jaskini znajdowało się na tym samym poziomie, co dno kanionu na zewnątrz. Zamknął oczy, próbując przypomnieć sobie drogę do jaskini. Tak, było to możliwe. Wystarczyło otworzyć drzwi i usunąć zalegające na zewnątrz głazy, a Bestia będzie wolna.

Pierwsza pochodnia wypaliła się już do podstawy, wyjął więc następną. Wąska struga dymu płynęła prosto do góry.

Rolf znów obszedł Bestię, wodząc dłońmi po jej zaokrąglonych powierzchniach. Tym razem zwracał większą uwagę na szczegóły. To było jak zabawa z lornetką Thomasa – nie było magii, lecz raczej wrażenie innej, podporządkowanej człowiekowi potęgi. Potęga ta zaczynała podobać mu się coraz bardziej. Bardziej nawet niż wszechwładna i imponująca magia.

Na jednym z boków Bestii, tuż powyżej górnego poziomu stalowej taśmy dostrzegł cienką jak włos, kolistą linię. Do powierzchni tego koła był przymocowany niewielki uchwyt. Rolf spostrzegł cztery wąskie, metalowe stopnie, biegnące od podłogi aż do kolistej linii. Chłopak wziął głęboki oddech, włożył pochodnię pomiędzy zęby i wspiął się na górę. Niepewnie dotknął uchwytu. Nic się nie stało. Mamrocząc pod nosem na wpół zapomniane już ochronne formuły, pociągnął silniej. Lecz i ta próba zakończyła się niepowodzeniem. Gdy jednak położył obie dłonie na uchwycie i z całej siły szarpnął, starożytny materiał ożył nagle. Nieprawdopodobnie grube drzwi z dziwnym chrzęstem przekręciły się na zawiasach. Jednocześnie gdzieś we wnętrzu Bestii rozległ się krótki, ostry dźwięk i niespodziewanie zapłonęło jaskrawe światło. Przestraszony Rolf zeskoczył niezdarnie, gubiąc po drodze pochodnię, która potoczyła się po kamiennej podłodze. Stał w powodzi jasnego światła wydobywającego się z otwartego boku Bestii. Światło nie było tak jasne jak słoneczne, ale płonęło stałym blaskiem, bez migotania czy dymu.

Teraz pojawi się Ardneh – pomyślał z niepokojem Rolf, prostując się mimo woli. Miał niejasne wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać demon, ale nie potrafił wyobrazić sobie boga. Czekał, lecz nikt nie nadchodził. Bestia stała wciąż nieruchoma.

Uznał w końcu światło za szczęśliwy omen i ponownie wspiął się po schodkach. Przy otwartych drzwiach zatrzymał się i zajrzał do środka. Oczom jego ukazał się bezmiar tajemniczych kształtów. Symbole, których znaczenia Rolf nawet nie próbował odgadnąć, widniały wszędzie. Nadal jednak nic się nie poruszyło, nic nie sugerowało ukrytego niebezpieczeństwa. Jaskrawe światło brało swe źródło z niewielkiej rurki, która lśniła jak rozpalony do białości stalowy pręt. Nie wydzielała jednak żadnego ciepła. Rolf ostrożnie przesunął się do przodu. Znieruchomiał na moment. Gdzieś z wnętrza Bestii dochodził cichy pomruk, przypominający szmer wody lub szum wiatru. Być może rzeczywiście był to wiatr. Chłopiec usiadł na obrzeżu drzwi, rozglądając się z ciekawością. Pusta przestrzeń we wnętrzu nie była duża. Zmieściłoby się tutaj tylko trzech lub czterech ludzi, którzy otoczeni byliby ze wszystkich stron dziwacznymi urządzeniami. Dostrzegł jednak detale, które sugerowały, że przestrzeń ta rzeczywiście została przystosowana do pobytu w niej ludzi. Drzwi posiadały solidny zatrzask, który mógł się zamykać tylko od środka. Podłoga była wyraźnie pożłobkowana, co zwiększało przyczepność stóp. Z paru skomplikowanych urządzeń wystawały krótkie uchwyty, wyprofilowane do kształtu dłoni.

Z miejsca, w którym siedział, nie mógł zobaczyć wiele więcej. Spoglądając na trzy przedmioty, których przeznaczenia początkowo nie domyślał się, nagle zrozumiał, że były to po prostu przysadziste i dość masywne krzesła lub raczej fotele. Stały w jednym szeregu zwrócone w stronę drzwi, przed którymi stała Bestia.

Powoli, krok za krokiem, dotykając po drodze niektórych rzeczy, Rolf podszedł do centralnego fotela. Wysłany był czymś, co w przeszłości musiało być grubą poduszką, lecz w tej chwili było twarde i kruche. Gdy usiadł, w górę wzbiły się tumany kurzu. Zakręciło mu się w nosie, ale kurz wkrótce zniknął, wessany chyba przez jakieś urządzenie. Dookoła trzech foteli rozmieszczono mnóstwo najprzeróżniejszych przedmiotów. Niektóre były wykonane ze szkła lub metalu, inne z jakiegoś dziwnego, nie znanego mu tworzywa. Wystawały z nich uchwyty, które mogły być narzędziami lub bronią. Po chwili Rolf odkrył, że żadnego nie można przesunąć, dopóki nie zwolni się metalowej zapadki u podstawy każdej rękojeści. Bestia wydawała się akceptować jego obecność w sposób, w jaki muł akceptowałby na swym grzbiecie maleńkie dziecko. Na tak swojskie porównanie uśmiechnął się lekko pod nosem. Poczuł, jak ogarnia go duma, wynikająca z posiadania czegoś niezwykłego. Wszystkie te cuda wokół powoli stawały się jego. Już były jego. Pomyślał, że gdyby był tu Loford lub Thomas, albo jeden z tych zamkowych magów, to czy odważyliby się na to, co on? Podniósł dłoń i ostrożnie dotknął jednej z rur świetlnych. Była lekko rozgrzana.

Zauważył, że nad każdym fotelem wisi dziwaczna maska. Każda miała dwie okrągłe szybki, przez które można było patrzeć. Nos każdej wydłużał się i karbowaną rurą ginął w gniazdku na ścianie. Jednak dotknięcie jednej z masek sprawiło, że karbowany nos rozsypał się w obłoku kurzu na kruche fragmenty. Mrugając oczami i otrzepując pył z włosów, Rolf rozejrzał się z niepokojem dookoła, ale nic więcej się nie wydarzyło. Nawet wszechobecny pomruk wydawał się przycichać do ledwie słyszalnego szmeru.

Rolf wciągnął głęboko powietrze czując, że wreszcie opuściło go uczucie strachu. Jego obecność tutaj została zaakceptowana, obojętnie przez jakie moce. Czekał. Całe otoczenie wydawało się nabrzmiałe oczekiwaniem. Strumień świeżego powietrza zdmuchnął pył po uszkodzonej masce. Nie miała najwidoczniej dla Ardneha żadnego znaczenia, bowiem Ardneh nie był demonem. Był czymś więcej. Lub niczym.

Pod wpływem nagłego impulsu Rolf przemówił:

Ardneh? Byłeś bogiem Starego Świata, w którym stworzono tę Bestię. Wiem to, ale nie znam żadnego zaklęcia, aby cię przywołać. Skoro jednak nie jesteś demonem, to być może żadne zaklęcie nie jest potrzebne. Loford mówił, że przybyłeś, aby walczyć o wolność. Więc chciałbym... chciałbym walczyć w twoim imieniu. Ktoś powiedział, że Starzec był w pewien sposób Ardnehem. Ja także mógłbym być tobą, jeżeli tylko użyczysz mi swej władzy nad tą tu Bestią.

W wyobraźni ujrzał siebie jako wojownika z wizji Loforda, jadącego na Bestii i dzierżącego w dłoni błyskawicę. Przez krótką chwilę marzenie to nie wydawało się wcale śmieszne.

Jedyną odpowiedzią na jego słowa był ciągły pomruk. Rolf przez chwilę poczuł się jak głupiec. Z pewnością byłoby wspaniale posiadać magiczną potęgę, ale nie było powodu, aby zachowywać się jak dziecko. Nigdy nie będzie miał prawdziwej kontroli nad bogami czy demonami przeszłości.

Rolf zdecydował, że zacznie badać zgromadzone wokół przedmioty. Naciskał, pchał lub przekręcał rozmaite dźwignie i pokrętła. Jeżeli w Bestii rzeczywiście była zaklęta jakaś magia, to nigdy nie będzie w stanie się z nią uporać. Będzie zachowywał się jak tępy wieśniak, próbujący nowego, tajemniczego narzędzia. Cofnął gwałtownie rękę od rzeczy w kształcie stolika, która znajdowała się tuż przed nim. Na szklanym blacie pojawiły się nagle rzędy świecących punktów. Dookoła i powyżej nich ukazały się jaskrawe znaki. Ich sens był jednak dla Rolf a zupełnie niezrozumiały. Największy napis głosił: KONTROLA PODZESPOŁÓW. Przez chwilę z uwagą wpatrywał się w świecącą tablicę czekając, co jeszcze może się wydarzyć. W końcu odważył się położyć dłoń na przycisku, który spowodował zapalenie się tej tablicy. Nacisnął ponownie. Światełka przed nim zgasły. Przez chwilę Rolf bawił się zapalając i gasząc kolorowe kombinacje, rozkoszując się swą nową potęgą.

Najwyższy świecący punkt na tablicy połyskiwał silnym, pomarańczowym światłem. Po jednej ze stron tablicy, tuż obok prawej ręki Rolfa, znajdowała się niewielka, także pomarańczowa dźwignia. Po chwili wahania Rolf przesunął ją do przodu. Pod napisem: KONTROLA PODZESPOŁÓW pojawił się drugi napis, także pomarańczowy: ZAPŁON NUKLEARNY. W tym momencie Bestia chrząknęła. Odgłos ten dobiegł gdzieś głęboko z jej trzewi. Po chwili powtórzył się i przeszedł w głośny jęk, jak u zwierzęcia cierpiącego na skręt kiszek. Rolf, czując nawrót strachu wyciągnął dłoń, aby zatrzymać to coś, co nieświadomie zapoczątkował. Lecz trzęsące się palce chybiły dźwigni. Bestia wyraźnie drgnęła. Jej jęk zmienił się teraz w odgłosy wydawane przez sforę zamkniętych w klatce wściekłych demonów. Rolf siedział sparaliżowany strachem. Odgłosy powoli nabierały harmonii, w swym potępieńczym wyciu łącząc się w pojedynczy, ogłuszający ryk.

NAPĘD NUKLEARNY WŁĄCZONY.

Rolf chciał podnieść się ze swego miejsca i uciekać, ale powstrzymała go myśl, że rozbudzony ze snu Ardneh z pewnością powali go błyskawicą, zanim dobiegnie do wyjścia. Zacisnął dłonie na zakurzonym oparciu fotela i czekał.

Ale nic go nie uderzyło, a wstrząsy zaczęły ustawać, zaś wściekły ryk stał się bardziej jednostajny. Uczucie władzy nad dopiero co wyzwoloną potęgą ponownie natchnęło Rolfa odwagą, czyniąc silniejszym niż kiedykolwiek.

Pomarańczowy napis NAPĘD NUKLEARNY WŁĄCZONY zgasł tak samo jak świetlny punkt na niewielkiej dźwigni. Kolejny punkt na tablicy kontrolnej zapłonął krwistą purpurą. Rolf już bez zdziwienia dostrzegł, że purpurowe światełko zapaliło się na kolejnej dźwigni umieszczonej po jego lewej ręce. Kiedy pod naciskiem dłoni dźwignia przesunęła się do przodu, zamknął oczy. Gdy otworzył je, po raz kolejny przeszył go krótki atak strachu. Obręcz podobna do gigantycznego kołnierza o przeszło metrowej średnicy opuszczała się właśnie na jego głowę. Zatrzymała się nagle, nie dotykając go, na poziomie oczu. Jej wewnętrzna płaszczyzna była gładka i lśniąca, z przesuwającymi się po niej refleksami światła. Rolf pomyślał, że tak właśnie mogłaby wyglądać magiczna kula, gdyby ukazujące się w niej wizje były zamglone i niewyraźne. Wkrótce zorientował się, że patrzy poprzez powierzchnię obręczy tak, jakby wyglądał przez okno.

Urządzenie to było jednak o wiele bardziej imponujące niż lornetka Thomasa. Mógł z niezwykłą wyrazistością zobaczyć całe wnętrze jaskini i płaskie olbrzymie drzwi, zupełnie jakby solidna masa Bestii stała się nagle przezroczysta jak woda. Purpurowe światełka zgasły. Czerwienią rozbłysnęła kolejna rączka, a na tablicy kontrolnej widniał kolejny napis: UZBROJENIE NIEOPERATYWNE. Na obręczy pojawiły się dwie czerwone linie, krzyżujące się w prawym, górnym rogu. Rolf nacisnął błyskający czerwienią przycisk. Z jednej z włóczni wystających z masywnego garbu wytrysnęło coś, co wyglądało jak struga płynnego ognia. Jednak tylko jedna ognista kropla doleciała na tyle daleko, aby uderzyć o drzwi. Zawisła na nich ciężko, powoli ściekając w dół. Zostawiała dymiący, poczerniały ślad.

Rolf przez chwilę siedział nieruchomo, obserwując powolne wygasanie strugi ognia na kamiennej podłodze.

Ponownie próbował użyć przycisku, który wywołał ten ogień, ale tym razem nic się nie stało. Czerwony punkt, w przeciwieństwie do pozostałych, w dalszym ciągu płonął na pulpicie. Rolf poruszył czerwoną rączką, a wtedy krzyż z cienkich, czerwonych nitek na przezroczystej obręczy zaczął przesuwać się z jednej strony na drugą. Po krótkim namyśle zdecydował się wypróbować pozostałe przyciski. Zaczął od jasnobłękitnego, a potem kolejno przycisk po przycisku. Niektóre powodowały zmianę barwy kontrolek na czerwone, inne dziwne wstrząsy i zgrzyty. Przyciskanie niektórych nie czyniło żadnego efektu. Wraz z naciśnięciem ostatniego przycisku, zgasł cały napis KONTROLA PODZESPOŁÓW.

Nagle świetlne punkty zapłonęły jaskrawą zielenią na uchwytach dwóch masywnych dźwigni, sterczących po obu stronach jego fotela. Próbował poruszyć je już poprzednio, ale bezskutecznie. Spróbował ponownie. Pod wpływem pierwszego, łagodnego pchnięcia ryk, który stopniowo zmniejszał się, wzmógł się znów. Rolf zawahał się moment, a następnie naprężając mięśnie ramion, pchnął silnie obie dźwignie do przodu. Bestia warknęła gniewnie, zadrżała i ruszyła. Ogromne drzwi znalazły się nagle tuż przed nimi. Zaskoczony pociągnął dźwignie do tyłu. Jego olbrzymi wierzchowiec zakołysał się i z dźwiękiem przypominającym drapanie stalowych pazurów po kamiennej podłodze, ruszył do tyłu. Prędkość rosła. Zbliżali się do kamiennych ścian jaskini. Rolf gorączkowo pchnął silnie dźwignie do przodu. Tym razem przesunął je nierówno, prawą trochę dalej niż lewą. Bestia skręciła gwałtownie w lewo, z przeraźliwym zgrzytem ocierając się o skałę. Rolf przepełniony paniką, pociągnął znów dźwignie do tyłu. Nawet dziecko potrafi powozić mułami. Należy tylko dać im odczuć, kto jest panem. Ta myśl pozwoliła mu odzyskać pewność siebie. Gdy uspokoił się nieco stwierdził, że kierowanie Bestią jest łatwe.

Ostrożnie, z pewną już wprawą, Rolf poruszał olbrzymim pojazdem do przodu i do tyłu. W jaskini nie było miejsca, aby wykonać pełny zakręt. Po wielu manewrach w końcu udało mu się ustawić Bestię w pozycji zbliżonej do tej, w której stała, gdy wszedł do jaskini. Puścił uchwyty i otarł pot z twarzy. Tak, to wystarczająco dużo jak na jeden dzień. Musi teraz spróbować znaleźć sposób, aby Bestia ponownie zapadła w sen. Wydało mu się, że najlepszym sposobem będzie ustawienie wszystkich dźwigni i pokręteł w pozycjach, w jakich znajdowały się, zanim przywrócił ją do życia.

Ponownie pojawiły się kolorowe punkty na tablicy, lecz tym razem zapalały się od tyłu. Wkrótce przezroczysta obręcz stała się matowa i uniosła do góry. Ryk cichł stopniowo, aż zamilkł ostatecznie, a kolorowe światełka zgasły i nie rozbłysnęły więcej.

Powoli, drżąc z napięcia, z którego do tej pory nie zdawał sobie sprawy, Rolf wyszedł przez drzwi w boku Bestii i pozostawił je otwarte. Stał teraz w smudze jasnego światła i rozglądał się dookoła. Tak, to wszystko wydarzyło się naprawdę. Na jednym z boków widniała świeża rysa, a na drzwiach wyraźne poczerniałe smugi. Czarne plamy wykwitły także na podłodze w miejscu, w którym upadły ogniste krople. Być może z upływem lat błyskawice Bestii utraciły swą moc. Jeżeli nawet tak, nie miało to większego znaczenia. Rozmiary i stalowa potęga stanowiły same w sobie broń wystarczającą do wygrania każdej bitwy.

Rolf wyobraził sobie siebie, jak kruszy mury zamku i uwalnia Sarę. Lecz teraz musi odpocząć, przygotować się na noc, kiedy to z całą pewnością przybędą ptaki, a może nawet ludzie Thomasa.

Ponownie wspiął się na masywny bok Bestii i zasunął okrągłe drzwi, gasząc tym samym jedyne źródło światła. Zapalił pochodnię i wspinając się po linie wyobrażał sobie reakcję Loforda i Thomasa, gdy opowie im o tym wszystkim. Z pewnością mu nie uwierzą.

Górna jaskinia skąpana była w świetle dnia. Rozwiązał swój worek, posilił się i napił trochę wody. W butelce pozostał najwyżej jeden solidny łyk. Ale gdy tylko zapadnie zmrok, ptaki z pewnością przyniosą mu więcej.

Podniecony oparł się wygodnie plecami o skałę i zasnął prawie natychmiast. Obudził się, gdy na zewnątrz zapadał zmierzch. Potrząsnął resztką wody w butelce i wypił wszystko pewny, że ptaki pojawią się wkrótce.

Nastała już ciemna noc. Rolf rozglądał się pilnie dookoła, ale nigdzie nie mógł dostrzec ptaków. Siedząc u wylotu jaskini, widział skrawek nieba z migocącymi na nim gwiazdami. Wiedział już, że coś było nie tak, lecz wciąż jeszcze łudził się nadzieją, że ptaki pojawią się lada moment... W końcu przygryzł wargi i wstał. A więc coś poszło źle, zatem musi opuścić jaskinię i spróbować dostać się na moczary, aby odnaleźć przyjaciół. Zmuszał go do tego nie tylko brak wody. Wiedział, że informacje, które tu zdobył, musi przekazać Lofordowi.

Na zewnątrz jaskini nic się nie działo. Głęboko odetchnął zimnym, nocnym powietrzem. Ponownie zamocował kotwiczkę w szczelinie, zarzucił worek na plecy i zaczął opuszczać się w dół. Spoglądając na oświetlone księżycem skały, z których dokonał swego desperackiego skoku pomyślał, że musiał być albo półszaleńcem, albo bohaterem, aby zdecydować się na takie ryzyko.

Wreszcie dotknął stopami gruntu. Była to najlepsza pora dla nieprzyjaciela, gdyby czekał w jakiejś kryjówce, aby go pojmać... Ale nic się nie wydarzyło. Żołnierze prawdopodobnie nie mieli pojęcia, że tu był. Po paru próbach udało mu się zwolnić linę. Gdy opadła z cichym szmerem, rozejrzał się czujnie dookoła. W dalszym ciągu nikt nie nadchodził. Jedynie wiatr pogwizdywał cicho wzdłuż ścian kanionu. Szybko zwinął linę i zapakował ją do worka. Zaczął schodzić niżej, kierując się ku płynącej u stóp gór rzece. Schodząc w dół zbocza, kierował się lekko na północ, oddalając się od przełęczy i od zamku. Przeszedł jeszcze około stu metrów, gdy wyczuł pod nogami piasek. Pomyślał, że nie byłoby może złym pomysłem, aby zakopać tu worek wraz w całym ekwipunkiem. Bez niego mógłby iść szybciej, a gdyby go złapano, zawartość worka nie wyjawiłaby nieprzyjacielowi celu jego wyprawy.

Gdy zakopał worek, ruszył ponownie w drogę, kierując się ku wschodniemu brzegowi Doiłeś. Rolf wciąż jeszcze łudził się, że w każdej chwili dobiegnie go powitalny gwizd ptaków.

Po przejściu jeszcze kilku kilometrów, dotarł wreszcie na brzeg rzeki. Wiedział, że w tym miejscu woda jest dostatecznie płytka, aby bezpiecznie przedostać się na drugą stronę. Nie zdejmując ubrania, wszedł w nurt.

Wspiął się właśnie na przeciwległy brzeg rzeki, gdy nagle tuż przed nim pojawili się żołnierze z zamku. Odwrócił się i próbował uciekać, ale coś ciężkiego i twardego uderzyło go w tył głowy. Upadł twarzą w przybrzeżny muł. Jak przez mgłę słyszał głosy, dobiegające gdzieś z góry:

Dobrze mu przyłożyłeś! – krótki śmiech.

Czyżby przypłynął tutaj łodzią? Sprawdź, czy nie ma przy nim jakiegoś łupu.

Poczuł na sobie przeszukujące go brutalnie dłonie.

Nie, nic nie ma.

Co z nim zrobimy? Powiesimy go? Po tej stronie rzeki nie wieszaliśmy jeszcze żadnego złodziejaszka.

Nie, lepiej nie. W zamku potrzebują niewolników do pracy, a ten mi wygląda na silnego. Być może będą mieli z niego jakiś pożytek, jeżeli żyje.



7.

DWA KAMIENIE



Thomas uniósł głowę i niepewnie rozejrzał się dookoła. Po uderzeniu pioruna dzwoniło mu jeszcze w uszach, a przed oczami tańczyły kolorowe plamy. Leżał na piasku. Padał siekący deszcz. Thomas przetarł grzbietem dłoni oczy. Gdy wróciła mu ostrość widzenia, tuż przed sobą ujrzał dziewczynę. Klęczała, wpatrując się w niego z obawą. Na głowie miała szeroki kapelusz.

A więc żyjesz – powiedziała. – Tak się cieszę. Nie jesteś jednym z nich, prawda? Oczywiście, że nie, przepraszam.

Thomas zauważył, że była młoda i ładna.

Nie jestem. Dlaczego wcześniej mnie nie ostrzegłaś? I skąd wiedziałaś, co się ma właściwie wydarzyć?

Dziewczyna odwróciła się i rozejrzała dookoła, jakby czegoś szukała.

Uratowałam ci życie. Czy pomożesz mi teraz? Muszę to odnaleźć.

Tę rzecz w metalowej szkatułce?

Tak. Czy to dziwne?

Jeżeli byłaby moją własnością, z pewnością nie chciałbym jej więcej oglądać.

Och. A ja... ja muszę. – Wyprostowała się, w dalszym ciągu wypatrując czegoś pilnie na ziemi.

Nazywam się Thomas.

Och! A ja jestem Olanthe.

Z oazy? Zauważyłem, że nosisz taki kapelusz jak ludzie z oazy.

Ja... tak. A czy teraz pomożesz mi odnaleźć kamień?

Zamilkła zmieszana słowem, które wymknęło jej się mimowolnie.

Kamień? – powtórzył zaskoczony Thomas. Nagle zrozumiał.

No tak. Oaza Dwóch Kamieni. Przypuszczam, że ta nazwa coś znaczy. Czyżby kamień, którego szukasz, był jednym z tych dwóch? Chciałbym wiedzieć, skoro ta rzecz o mało mnie nie zabiła.

Deszcz powoli tracił na sile. Przejaśniało się. Olanthe powoli chodziła wokół, spoglądając uważnie na piasek.

Olanthe? Nie sądzisz, że moja ciekawość jest usprawiedliwiona? Nie życzę twojej oazie źle. Sam kiedyś byłem farmerem. A właściwie to jak udało ci się obejść straże?

Byłeś farmerem? A co teraz robisz?

Teraz? Walczę.

Posłała mu zdumione spojrzenie.

Słyszałam że ci, którzy walczą naprawdę, ukrywają się na moczarach.

Chciałbym ci podziękować, że mnie ostrzegłaś. Chociaż mogłaś zrobić to troszeczkę wcześniej.

Ponownie odwróciła wzrok.

Ja... widziałam cię, jak pochylałeś się nad tym martwym gadem. Początkowo myślałam, że jesteś bandytą.

Ten kamień przyciąga błyskawice. Teraz rozumiem, w jaki sposób zginął ten gad. A ty szłaś po prostu za mną, czekając, aż porazi mnie piorun, abyś mogła odebrać kamień. Więc dlaczego mnie jednak ostrzegłaś?

Nie wyglądałeś na bandytę. Bałam się ciebie – powiedziała cicho. – Proszę, pomóż mi odnaleźć ten kamień. To bardzo ważne.

Nie rozumiem, posłuchaj, dziewczyno. Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, to nie musisz się mnie obawiać. My na moczarach nie czcimy deszczu.

Deszcz przestał właśnie padać. Thomas spojrzał w górę. Pomiędzy szarymi kłębami chmur prześwitywało błękitne niebo.

Nie wydajesz się być przyjaciółką gadów, więc lepiej ukryj się gdzieś w tych krzakach.

Najpierw muszę odnaleźć kamień! On nie może być daleko.

Thomas westchnął z rezygnacją.

Dobrze, poddaję się. Jeżeli dostrzegą cię biegającą tutaj w kółko, mnie odnajdą także. Czy piorun rzeczywiście uderzył w ten kamień? W czasie poszukiwań mogłabyś mi o nim coś opowiedzieć.

Teraz oboje poruszali się po koncentrycznych kręgach, z uwagą przepatrując każdą piędź gruntu.

Piorun zawsze uderza bezpośrednio w kamień – powiedziała gwałtownie Olanthe. – I czasami odrzuca go na wiele metrów. Ale zawsze po tym burza słabnie i szybko się kończy.

Po chwili dodała coś, co mogło być ostrzeżeniem:

Ten, kto stworzył ten kamień, zabezpieczył go przeciwko wszelkim próbom kradzieży. Piorun uderza zawsze, gdy kamień zmienia właściciela.

Nagle Thomas dostrzegł coś dwadzieścia metrów dalej. Jeżeli wzrok go nie mylił, była to właśnie szkatułka z kamieniem. Jednak wydobycie jej okazało się niełatwe.

Och! – wykrzyknęła Olanthe, gdy również spostrzegła kasetkę.

Poczerniała szkatułka wystawała do połowy z czegoś, co wydawało się płaską powierzchnią niewielkiego zbiornika utworzonego w zagłębieniu między dwiema wydmami.

Roślina miraż!

Thomas skinął potakująco głową.

I to największa, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie mylili się. Iluzja była znakomita. Słońce odbijało się złotymi błyskami od powierzchni wody. Cały staw był obramowany niewielkimi, wyglądającymi jak prawdziwe zielonymi roślinami. Scenka wywoływała wrażenie przyjemnego chłodu. W rzeczywistości była to tylko pusta płaszczyzna pomiędzy warstwami powietrza o różnej temperaturze. Powierzchnia falowała lekko jak prawdziwa woda poruszana powiewami wiatru. Thomas wiedział jednak, że gdyby ktoś przykucnął i przyjrzał się z bliska, iluzja prysnęłaby. Należało wtedy jak najspieszniej oddalić się od tego miejsca. A jeżeli ktoś nie był dostatecznie szybki, wszelki ślad po nim ginął.

Thomas zmarszczył brwi i spojrzał na niebo, które ponownie zaciągało się chmurami.

Powiedziałaś przed chwilą, że za każdym razem, gdy kamień zmienia właściciela, nadciąga burza i uderza piorun. Jeżeli tak jest, to wystarczy chwilę poczekać. Za moment to jeziorko po prostu samo zniknie.

Szkatułka leżała w płytszym miejscu zwodniczego stawu, doskonale widoczna: wystarczyło zrobić parę kroków i ją podnieść...

Thomas wyjął z worka kawałek liny i zrobił z niej lasso. Okręcił je nad głową i rzucił w stronę szkatułki. Pętla pogrążyła się w ”wodzie” i natychmiast lina naprężyła się gwałtownie. Thomas wbił pięty w piasek. Olanthe z całych sil pomagała mu utrzymać linę, ale wkrótce musieli ją puścić, aby nie dać się wciągnąć do środka. Oboje z zapartym tchem obserwowali, jak końcówka liny, wijąc się jak wąż, ginie pod powierzchnią stawu. Lecz najwidoczniej roślina miraż nie gustowała w tego typu potrawach. Chwilę później lina została wypluta gwałtownie z samego środka stawu: przeleciała w powietrzu parę metrów i z głuchym plaśnięciem wylądowała na piasku – była zasupłana w ciasny węzeł i nie nadawała się już do użytku.

Następnie kierując się sugestiami Olanthe, próbowali zasypać jeziorko suchym piaskiem. Był on jednak odrzucany w ich kierunku szybciej, niż nadążali sypać. Thomas z wściekłością rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie było widać żadnych kamieni, które można by powrzucać do środka.

Gdyby roślina po prostu wypluła ten kamień – zrzędził Thomas. – Tak jak piasek i linę. Ale widocznie zasmakowała w magii.

Olanthe, odkąd wiedziała, gdzie znajduje się jej kamień, wszystkimi sposobami dążyła do jego odzyskania.

No cóż – powiedziała. – Jedno z nas musi spróbować odciągnąć uwagę tego stwora, podczas gdy drugie wskoczy do środka i wydostanie szkatułkę.

Tak po prostu? Wygląda na to, że życie nie jest dla ciebie najważniejszą rzeczą.

Kamień jest właśnie życiem dla ludzi z mojej oazy – odpowiedziała wyniośle. – No więc dobrze. Zaryzykuję i spróbuję zająć tego stwora. W końcu usiłujemy odzyskać moją własność. Twój pomysł z lassem nie był chyba najlepszy.

Thomas natychmiast zaprotestował twierdząc, że to on weźmie na siebie tę niebezpieczną część zadania. Jednak po zastanowieniu się, doszedł do przekonania, że wcale nie jest pewny, która z dwu ról jest trudniejsza. Czyżby dziewczyna skłaniała go do czegoś, co od początku chciała, żeby zrobił?

Po ustaleniu planu działania Thomas i Olanthe rozdzielili się. W chwilę potem podeszli do niewinnie wyglądającego stawu z przeciwnych stron. Thomas spojrzał na dziewczynę, skinął krótko głową i krzycząc rzucił się do przodu. W jednej dłoni trzymał nóż, a w drugiej zniszczoną, rozplataną do połowy linę. W ostatniej chwili zatrzymał się gwałtownie, opadając na czworaki. Sięgnął w przód i uderzył liną o powierzchnię „wody”. Wydawało się, że podstęp może się udać, ponieważ stwór natychmiast schwycił podrzuconą przynętę.

Olanthe była bardzo szybka, a jej wyczucie czasu doskonale. Na nieszczęście szkatułka z kamieniem wymknęła jej się z rąk, więc musiała schylić się po nią ponownie. Patrząc z przeciwnej strony Thomas po raz pierwszy w życiu dostrzegł śmiercionośne macki rośliny mirażu. Z błyskawiczną szybkością wystrzeliły spod powierzchni, oplatając ciało dziewczyny w talii. Thomas krzyknął ostrzegawczo. Zerwał się na równe nogi i rzucił na ratunek, wymachując trzymanym w dłoni nożem.

Jednak gdy podbiegł bliżej, ze zdumieniem stwierdził, że dziewczyna jest już wolna od opasujących ją macek. Nie miał czasu, aby zastanowić się nad tym dziwnym faktem. Nagle sam stał się ofiarą potwora. Macki owinęły się dookoła jego bioder i głowy. Szybkim ciosem ręki uzbrojonej w nóż Thomas odciął jedną z nich, ale w jej miejsce przylgnęły już dwie następne. Jedna z macek oplotła mu prawą rękę, w której trzymał nóż. Lewa ręka była już unieruchomiona z tyłu, za plecami. Nagle Thomas został gwałtownie rzucony na piasek. Jedynie pięty, wciśnięte z desperacką siłą w piach, ratowały go chwilowo przed zawleczeniem w mroczną jamę. Złudna powierzchnia wody zniknęła, gdy mięsożerna roślina poświęciła całą energię na przyciągnięcie upartej ofiary. Thomas kątem oka spojrzał w głąb jamy. Tam, gdzie przed chwilą iluzja ukazywała piaszczyste dno, teraz wiło się kłębowisko uzębionych paszcz. Dookoła bielały porozrzucane kości zwierząt. Thomas krzyknął zduszonym głosem. Zobaczył jak dziewczyna z wyraźnym wahaniem sięga do niewielkiego worka. Wyjęła z niego szary przedmiot wielkości jajka, który wyciągnęła w jego kierunku.

Trzymaj.

Musiał puścić bezużyteczny już nóż, aby uchwycić przedmiot, który wciskała mu w palce. Był twardy i dosyć ciężki i zanim Thomas zdążył zastanowić się, co to właściwie jest, poczuł, jak śmiertelny uchwyt opasujących go macek słabnie. Odniósł wrażenie, że jego ubranie i skóra pokryły się nagle oleistą, śliską mazią. W następnej chwili był już wolny. Ostatkiem sił odczołgał się do tyłu i znieruchomiał, dysząc ciężko na piasku. Macki chwiały się jeszcze przez chwilę w powietrzu, a w końcu zniknęły.

Olanthe, ściskając pogiętą szkatułkę pod pachą, uklękła obok Thomasa. Powoli wyciągnęła dłoń, aby odebrać mu kamień, który ściskał wciąż kurczowo w palcach. Thomas nagłym ruchem złapał ją za nadgarstek.

Chwileczkę, dziewczyno. Jeżeli chcesz, możesz wyjąć z torby kolejny kamień i mnie nim zabić, ale najpierw udziel mi kilku informacji.

Nie odpowiedziała. Zaczęła się szarpać, usiłując uwolnić dłoń z jego uchwytu. Zaskoczony taką reakcją, Thomas puścił ją. Natychmiast usiadła. Wyglądała na zrozpaczoną.

Nie mam już więcej kamieni. Nie ma już żadnych kamieni.

Aha! To już coś. Gdyby to była Oaza Tuzina Kamieni... – przerwał nagle i spojrzał w górę. – Słońce chowa się za chmurami. Czyżby należało się spodziewać kolejnej burzy?

Machnęła niecierpliwie ręką.

Oczywiście, przecież kamień ponownie zmienił właściciela, wracając w końcu do mnie. Ale nie obawiaj się. Zostawię go tutaj, na piasku, a sami odejdziemy trochę dalej i poczekamy. Po uderzeniu pioruna, będę mogła go bezpiecznie podnieść.

Czy mógłbym zaproponować, abyś położyła go dalej od rośliny mirażu? Nie chciałbym ponownie... A gdy będziemy czekali na kolejną burzę, może wreszcie wyjaśnisz mi właściwości tego drugiego kamienia?

Chmury szybko gęstniały. Thomas i Olanthe, w ubraniach wciąż jeszcze mokrych po poprzednich opadach, położyli szkatułę z Kamieniem Gromu w niewielkiej niszy i odeszli dalej. Usiedli razem pod wątłą osłoną pustynnego krzewu.

Nie chciałam zdradzać ci istnienia Kamienia Wolności – wybuchnęła nagle dziewczyna. – Ale nie mogłam też zostawić cię na pastwę tej krwiożerczej rośliny.

Tak, rozumiem.

No właśnie. Mam nadzieję, że nic ci się nie stało? To dobrze. No cóż, znasz nasz sekret, a więc muszę ci zaufać. Potrzebujemy pomocy. Nieprzyjaciele są... nie możemy ich już znieść.

A kto może? Lecz możliwe, że będziemy mogli pomóc sobie nawzajem.

Zaczął padać deszcz, ale zamyślony Thomas nawet tego nie zauważył.

Opowiedz mi coś więcej o tych kamieniach.

Olanthe opowiadała, że pochodzenie obu kamieni sięga gdzieś mrocznej przeszłości, lecz były one w posiadaniu wieśniaków od początku istnienia oazy. Ludzie żyli tam w harmonii, zadowoleni z częściowej izolacji od reszty świata. Byli zawsze uprzejmi dla podróżnych, którzy w rozmaitych celach przemierzali pustynię. Istnienie kamieni było utrzymywane jednak w ścisłej tajemnicy. Pustynna ziemia była bogata, brakowało jej tylko wody. Gdy oaza potrzebowała deszczu, ten, kto był aktualnym posiadaczem Kamienia Gromu, przekazywał go sąsiadowi. Powodowało to nadejście deszczu, niezbędnego dla upraw. Drugi talizman był nazywany Kamieniem Wolności lub też Kamieniem Więźniów. Trzymano go stale w ukryciu i tylko starszyzna wiedziała o jego istnieniu. Nie było potrzeby użycia tego kamienia, póki uczciwi i szlachetni ludzie rządzili ziemią. W końcu ze wschodu nadciągnęli najeźdźcy. Było ich zbyt wielu, by można było im się oprzeć. Lecz starszyźnie udało się zachować istnienie obydwu kamieni w sekrecie.

I dopiero Alas, mój ojciec, złamał tę tajemnicę. Och, nie zrobił tego dlatego, by zdobyć sobie łaski najeźdźców. Wręcz przeciwnie – Olanthe zamilkła patrząc ponuro, jak z ronda jej szerokiego kapelusza spadają na ziemię ciężkie krople.

A więc dlaczego? – zapytał niecierpliwie Thomas.

Olanthe przez moment spoglądała na swe dłonie, zaplecione nieruchomo na kolanach.

Komendant nieprzyjacielskiego garnizonu... to jest... on chciał...

Chciał czegoś od ciebie?

Tak. Chciał... mnie – skinęła krótko głową. – A gdy opierałam się, zagroził... – urwała ponownie. Thomas delikatnie dotknął jej dłoni.

A potem – mówiła dalej cichym, wahającym się głosem – tak się złożyło, że Kamień Gromu był akurat w posiadaniu mojego ojca. Wyjął go więc z ukrycia...

W tym momencie błękitna błyskawica uderzyła prosto w kamień, który znajdował się pięćdziesiąt metrów dalej. Thomas podskoczył czując, jak od nagłego huku dzwoni mu w uszach.

-...i udając, że wyświadcza przysługę, wręczył go dowódcy garnizonu. Mój ojciec zachował się tak, jakby chciał sprawić przyjemność tej świni, która się ze mną zabawiała. Powiedział, że kamień ten ma coś wspólnego z deszczami w oazie, ale oczywiście nie wyjawił jego prawdziwego znaczenia. Stali rozmawiając w środku obozu nieprzyjaciela. Ojciec opowiadał później, że nagle usłyszał pierwszy, odległy jeszcze grzmot. Uśmiechną} się do człowieka, który... a on odwrócił się, aby powrócić do swej kwatery, trzymając kamień pod pachą. Ale nie zdążył już tam dojść.

Thomas skinął w zrozumieniu głową i uścisnął lekko rękę Olanthe. Dziewczyna kontynuowała spokojniejszym już głosem:

Następnego dnia żołnierze zabrali kamień i odnieśli zastępcy komendanta. Domyślali się już, że kamień ma w sobie jakąś magiczną moc. Zanim rozpętała się kolejna burza, włożyli go do torby na grzbiecie gada i polecili jak najszybciej dostarczyć magom na zamku. Konieczne stało się, aby ktoś wyszedł z oazy i odzyskał kamień, zanim ponownie wpadnie w ręce wrogów. Bez niego oaza w miesiąc umarłaby z braku wody.

Ale dlaczego wybrano właśnie ciebie?

Dziewczyna może szukać tak samo dobrze jak mężczyzna. A zresztą mogło się okazać, że inni żołnierze także zechcą mnie wziąć, wówczas mój ojciec mógłby zrobić coś innego. Mógłby ściągnąć nieszczęście na całą oazę. A więc starszyzna pozwoliła mi iść. Dali mi Kamień Wolności, który swą potęgą unieszkodliwia wszystkie przeszkody. Muszę im zwrócić Kamień Gromu, a potem... potem nie wiem, co zrobię.

Rozumiem – powiedział Thomas wstając.

Deszcz przestał już padać. Uderzony gromem kamień wypadł ze szkatuły, ale nie został odrzucony daleko. Widział go – niewielki, ciemny odłamek leżący na piasku. Wyciągnął dłoń ze spoczywającym na niej Kamieniem Wolności w stronę Olanthe.

Te kamienie należą do ciebie. Ale powiedz, jakie ma to właściwie znaczenie, skoro w oazie przez cały czas przebywają najeźdźcy?

A co możemy na to poradzić? – zapytała, biorąc kamień. – Do czego zmierzasz? Muszę odnieść Kamień Gromu, bo inaczej wszystko zginie.

Oaza może jeszcze parę dni obejść się bez niego. I zapamiętaj jedno: jak długo on tam będzie, nieprzyjaciel może go odkryć. Może dowiedzieć się, jaką zawiera moc. I wtedy zapanuje nad wami ostatecznie.

A więc co możemy zrobić? – zapytała, wpatrując się w niego intensywnie.

Thomas uśmiechnął się lekko. Pochylił się nad dziewczyną i wyciągnął dłoń.

Myślałem właśnie o kilku sprawach. Znam ludzi, którzy być może będą w stanie nam pomóc. Chodź ze mną na moczary.



8.

CHUP



Rolf, chociaż oszołomiony uderzeniem w głowę domyślił się, że żołnierze traktują go jak zwykłego złodziejaszka, który próbował dostać się na pokład jednej z barek. Nie zadawali mu nawet żadnych pytań. Spętano mu ręce na plecach i zaprowadzono na posterunek obserwacyjny tuż nad brzegiem rzeki. Czując jak głowa pulsuje mu tępym bólem, Rolf usiadł na ziemi, usiłując o niczym nie myśleć. Dookoła było zbyt wielu żołnierzy, aby mieć nadzieję na jakąkolwiek szansę ucieczki.

O świcie żołnierze na posterunku zmienili się. Ci, którzy złapali chłopca założyli mu na szyję gruby powróz, uwolnili nogi i powlekli za sobą do zamku. Rolf czuł się jak prowadzony na rzeź cielak. Podróż nie była długa. Droga wiodła parę kilometrów wzdłuż zachodniego brzegu Doiłeś, łącząc się z innymi szlakami, które biegły w stronę przełęczy. Wkrótce w zasięgu wzroku pojawiła się przełęcz, wieś z mostem, a powyżej sam zamek.

Przechodząc przez most Rolf odwrócił głowę, spoglądając w stronę odległych skał, które jeszcze wczoraj były dla niego tak bezpiecznym schronieniem. Teraz dostrzegł – co tylko pogłębiło jego przygnębienie że w okolicy jaskini kołowało już parę gadów. A w ich kierunku, kierując się w górę zbocza, maszerowała kompania żołnierzy. A więc nieprzyjaciel znalazł w końcu jaskinię. Rolf wbił ponuro wzrok w deski mostu pod swymi stopami. Wszystko było stracone. Po przejściu przez most żołnierze zmniejszyli czujność. Na opustoszałym wioskowym placu zatrzymali się na moment, doprowadzając do porządku swe mundury. Najwidoczniej przygotowywali się do wejścia na zamek.

Rolf wpatrywał się bezmyślnie w zad wierzchowca, do którego został przywiązany. Nagły, dostrzeżony kątem oka ruch zmusił go do odwrócenia obolałej głowy. W drzwiach wiejskiej gospody, wciąż jeszcze otwartej, stało dwóch mężczyzn. Serce Rolfa zabiło żywiej, gdy w jednym z nich rozpoznał Mewicka. Nie było mowy o pomyłce. Ta sama szczupła młodzieńcza figura, chociaż siwe pasma pomiędzy ciemnymi włosami dodawały mu ze dwadzieścia lat. Wrażenie to potęgowała zmęczona, pokryta zmarszczkami twarz. Płaszcz i worek wędrownego handlarza zniknęły. Wytworny obecnie strój Mewicka przywodził Rolfowi na myśl bogatego kupca; widział takich parokrotnie na rynku w mieście.

Chłopak szybko odwrócił wzrok, z trudem zachowując niewzruszoną twarz. Jeden błąd, a Mewick także zostanie przytroczony do końskiego siodła. Rolf gorączkowo poszukiwał jakiegoś sposobu na przekazanie mu informacji o jaskini i o Bestii. Weranda gospody nie znajdowała się dalej niż dziesięć metrów i Rolf wyraźnie słyszał Mewicka rozmawiającego z pulchnym karczmarzem o problemach z handlem i ochroną przed bandytami. W duchu modlił się, aby Mewick zadał wreszcie takie pytanie, na które mógłby skinąć lub potrząsnąć głową. Lecz Mewick nie zapytał o nic. Być może bał się, a być może nie był w stanie wymyśleć takiego pytania, które dla postronnych zabrzmiałoby najzupełniej niewinnie. Dziś w nocy, kiedy Rolf znajdzie się już w lochach, obaj będą rozmyślać o dziesiątkach pytań, które można by teraz zadać, albo o innym sposobie przekazania informacji. Ale na razie Rolf był jedynie pewien, że Mewick go dostrzegł. Patrząc prosto przed siebie, jeden raz, wyraźnie skinął głową.

Żołnierze byli już gotowi. Ruszyli, ciągnąc go znów za sobą. Wieże i mury zamku były już coraz bliżej. Brama główna z podniesioną w górę kratą wyglądała jak olbrzymia paszcza.

Na pierwszym wewnętrznym dziedzińcu, gdzie znajdowały się stajnie, krępujące Rolfa więzy zostały wreszcie zdjęte. Zaprowadzono go do strażników, którzy przy pasie zamiast mieczy mieli przypięte pęki ogromnych kluczy. Ci poprowadzili go mrocznym korytarzem w dół, w stronę podziemi. Znajdowały się tu ciemne, wąskie cele, oddzielone od siebie stalowymi kratami. W paru znajdowali się więźniowie, reszta stała pusta, oczekując na powrót niewolników, którzy pracowali na górze. Smród był gorszy niż w jakiejkolwiek zagrodzie ze zwierzętami. Rolf kopniakiem został posłany do celi, w której znajdowało się jedno, bezwładne ciało. Usłyszał jak zatrzaskują się za nim żelazne drzwi i zapanowała ciemność.


***


Światło poranka wlewało się jedynie słabym blaskiem poprzez zasłonięte okna górnej części wieży. Ale to nie ono sprawiło, że satrapa Ekuman przebudził się nagle. Sprawiły to podekscytowane głosy, tuż pod drzwiami jego prywatnych apartamentów. Przeciągnął się, leżąc na swym szerokim łożu. Gdy jego konkubina, zwinięta w kłębek jak ciepłe zwierzątko, poruszyła się lekko, kopnął ją z irytacją. Szybko wstał, owinął się w futrzany szlafrok i przez parę chwil wymawiał magiczne formuły, zdejmując zaklęcia ochraniające od wewnątrz drzwi jego sypialni. Dopiero wtedy gniewnym tonem zapytał o przyczynę tego niespodziewanego hałasu.

W otoczeniu straży do pokoju wszedł władca gadów. Był niewysokim mężczyzną o spokojnych, flegmatycznych wręcz ruchach. Jego twarz jaśniała wyrazem triumfu.

Panie, znaleźliśmy dla ciebie Bestię! – wykrzyknął i przynaglony ostrym spojrzeniem Ekumana, zaczął opowiadać wszystko od początku: jak otrzymał wczoraj niejasny raport o dziwnych odgłosach słyszanych przez gady, a dobiegających gdzieś spod ziemi na północnym zboczu przełęczy. A potem ptaki zaatakowały żołnierzy, odbywających w tamtym rejonie nocne ćwiczenia...

Bestia, Bestia! – przerwał niecierpliwie Ekuman – wiecie coś o niej czy nie?

Tak, panie!

O świcie władca gadów wysłał w tamte okolice gromadę swych podopiecznych z rozkazem, aby centymetr po centymetrze przeszukali cały obszar. Odnaleziono wejście do jaskini, a przy nim wyraźne ślady świadczące, że niedawno był tam przynajmniej jeden człowiek, a także ptaki. W końcu jeden z gadów dostrzegł w dolnej jaskini Bestię – rzecz ogromną jak dom, całą z metalu, z wymalowanymi po bokach znajomymi symbolami.

Dobrze. Zostaniecie wynagrodzeni, jeżeli okaże się to prawdą.

Ekuman wręczył swemu rozmówcy wysadzany klejnotami pierścień i popchnął go do wyjścia. Potem, właściwie jeszcze nie ubrany, zszedł na niższy poziom wieży. Otworzył drzwi i wyszedł na płaski dach tarasu, skąd miał dobry widok na przełęcz.

Władca gadów, rozkoszując się łaskawością swego pana, szedł tuż za nim. Wiedział, że już wkrótce schodzić się zaczną jego wszyscy rywale, niech tylko dotrze do nich wieść o niespodziewanym odkryciu. Ekuman oparł dłonie o blanki i wyglądał właśnie na zewnątrz, gdy nagle dobiegi pośpieszny tupot wielu nóg. Odwracając się satrapa dostrzegł dowódcę straży, który zbliżał się właśnie ku niemu wraz z gromadą oficerów. Spoglądając ze zmarszczonymi brwiami na dowódcę, potężnego mężczyznę o imieniu Garl, Ekuman zapytał:

Co ci wszyscy ludzie tutaj robią?

Twarz Garla rozciągnięta w szerokim uśmiechu szybko spoważniała.

Panie, my... obchodzimy pozycje na wypadek ataku nieprzyjaciela. I czekamy tylko na twój rozkaz, aby wysłać kogoś do tej jaskini.

Ekuman skinął głową.

I bardzo dobrze zrobiłeś, że zaczekałeś na ten rozkaz.

Zarf zjawił się dostatecznie szybko, aby usłyszeć ostatnią wymianę zdań.

Panie – zaoferował – pozwól, abym ja pierwszy wszedł do tej jaskini – skinął ledwie dostrzegalnie głową w stronę wysokiego maga, który posapując ciężko wchodził po schodach. – Lub Elslood, oczywiście, jeżeli nie jest akurat zajęty czymś innym.

Ekuman pogardliwie odwrócił się plecami do swych magów. Miał ich w garści, a poprzez nich także wszystkich pozostałych. Słyszał o innych satrapach, którzy osiągnęli tak silną pozycję jak on, lecz za sprawą wewnętrznych intryg zostali pozbawieni tronu. Som Martwy nie zwracał uwagi czy uzurpatorzy służą mu z większym czy mniejszym oddaniem... Dlatego nie miał zamiaru dzielić się z nikim władzą nad potęgą Bestii, przynajmniej do czasu, gdy dowie się o niej więcej.

Wyślij sygnał do tych na przełęczy – powiedział do Garla.

Nikt, kto nie ma mego osobistego zezwolenia, nie może wejść do jaskini.

Garl odwrócił się i poszedł wykonać rozkaz. Nagle Ekuman dostrzegł pierwszego eunucha, stojącego do tej pory z tyłu. To przypomniało mu o jeszcze jednej sprawie, którą należało załatwić. Przywołał go gestem dłoni.

Ta dziewczyna, którą miałem w nocy zachowywała się, jakby była na wpół żywa ze strachu. Odpraw ją.

Natychmiast, panie – eunuch zgiął się w ukłonie i wypchnął przed siebie szczupłą postać, którą ukrywał dotychczas za swymi masywnymi plecami. – Sądzę, że ta dziewczyna cię zadowoli, panie. Przyprowadzono mi ją dwa dni temu. Obejrzałem ją dokładnie. Jest w bardzo dobrym stanie.

Hmm – mruknął Ekuman, przyglądając się dziewczynie. Młoda, ciemnowłosa, bardzo ładna. Głęboki rumieniec oblał jej policzki, gdy eunuch rozchylił jej bluzę na piersiach. Milczała, ale jej oczy płonęły nienawiścią. Tak, z pewnością była interesująca. – Dobrze. Ale teraz nie jest odpowiednia chwila, aby omawiać sprawy haremu – odprawił go krótkim gestem.

Władca gadów stał obok Ekumana i nieśmiałym chrząknięciem usiłował zwrócić na siebie jego uwagę.

Panie? Czy jest twym życzeniem, abym natychmiast wysłał kuriera na Wschód? Z wiadomością o naszym odkryciu?

Ekuman spojrzał na niego zmrużonymi lekko oczami. Ten człowiek stawał się zbyt pewny siebie. Ale to nic, niech nacieszy się chwilą swego triumfu. A wtedy kara, która nadejdzie, będzie tym boleśniejsza.

Nie. Na razie nie będziemy rozsyłać żadnych wiadomości. Muszę wiedzieć dokładniej, co właściwie znaleziono w tej jaskini.

Jeżeli potęga Bestii była rzeczywiście czymś więcej niż tylko mglistą iluzją, to być może pewnego dnia, mając ją we władaniu, będzie mógł stawić czoła całemu Wschodowi. Ale nie, nie może pozwolić, aby jego myśli biegły tym torem. Jeszcze nie teraz.

Z zamyślenia wyrwał go nagle donośny, męski głos:

Bogowie! To najpiękniejszy kawałek ciała, jaki widziałem od miesięcy.

Ekuman odwrócił się ponownie i ujrzał swego sąsiada, a przyszłego zięcia, satrapę Chupa. Wchodził właśnie na taras ze złotowłosą Charmian u boku. Ekuman, patrząc na twarz swej córki, domyślił się natychmiast, że nieprzemyślany okrzyk Chupa będzie go w przyszłości wiele kosztował. Na myśl o czekającym go wkrótce ślubie córki, Ekuman odczuwał właściwie ulgę. Jej upodobanie do złośliwości było tak silne, że Ekuman był pewien, iż wraz z jej odejściem pozbędzie się większości intryg, które stawały się już prawdziwym utrapieniem. Miał także nadzieję, że ślub z Charmian osłabi Chupa, co byłoby po myśli Ekumana. Od dłuższego już czasu krążyły bowiem pogłoski, że jeden z satrapów wybrzeża wkrótce zostanie wybrany na zwierzchnika innych suzerenów. Co prawda były to tylko szepty, ale przecież...

Chup przeszedł tuż obok Ekumana. Oparł się o blanki i wyjrzał na zewnątrz, z zaciekawieniem obserwując wzmożoną aktywność ludzi i gadów na północnej stronie przełęczy.

Myślałem, bracie – odezwał się Ekuman tonem swobodnej konwersacji – że mógłbym po południu pojechać i sprawdzić, jak przebiegają prace nad poszukiwaniem skarbu. Słyszałeś już pewnie plotki, prawda? Jeżeli nie masz żadnych innych planów, będziesz mile widzianym towarzyszem.

Po chwili namysłu Chup postanowił przyjąć to uprzejme zaproszenie.

Oczywiście, stary bracie. Twoje towarzystwo jest dla mnie zawsze prawdziwą przyjemnością. A przejażdżka, nawet pośród tych skal, będzie pewnego rodzaju ćwiczeniem. Oczywiście, chyba że ty...

Ekuman udał, że nagle coś przyszło mu do głowy:

Mówiąc szczerze, będzie to raczej marna rozrywka. Mam inną propozycję, bardziej odpowiadającą gustom prawdziwego wojownika. Jak zapewne wiesz, chcę aby w dniu twego ślubu odbyło się parę walk gladiatorskich. Nic profesjonalnego, sam rozumiesz, czysta rozrywka... paru wiejskich parobków...

To nic. Lubię patrzeć na amatorów, nawet jeżeli nie mają w sobie ducha walki.

No właśnie, bracie Chup. Może zechciałbyś złożyć wizytę w lochach, razem z mym mistrzem gier? Jestem pewien, że nikt tak dobrze jak ty nie wybierze tam kogoś, kto posłuży ci do prawdziwego treningu.

Podczas gdy Ekuman manewrował nim sprytnie w kierunku schodów, Chup skinął entuzjastycznie głową. Pierwszy eunuch szedł wolno tuż za nimi, wciąż silnie ściskając ciemnowłosą dziewczynę za nadgarstek. Charmian, z twarzą wykrzywioną zimną wściekłością, spoglądała za nimi w ponurym milczeniu. Została na tarasie jedynie ze służką. Obok stał jeszcze Elslood, kiwając w zamyśleniu swą wielką, srebrną głową. Jego bystre spojrzenie dostrzegło nienawiść w oczach Charmian, gdy spoglądała na oddalającą się piękną niewolnicę.

Księżniczko?

Na dźwięk jego głosu odwróciła się gwałtownie. Jej oczy straciły wyraz nienawiści, ale pozostały obojętne jak zawsze.

Czego chcesz?

Wkrótce odejdzie, a on nie będzie mógł pójść za nią. Ale skoro jeszcze tu była, mógł podjąć ryzyko i spróbować usatysfakcjonować ją w jakiś sposób. Wiedział, że o jego skrywanym uczuciu do księżniczki wie już cała zamkowa służba, co potwierdzał teraz uśmiech na twarzy służącej.

To nowa niewolnica, księżniczko. Wiem przypadkiem coś, co mogłoby sprawić ci przyjemność...

Słuchając jego słów, Charmian zaczęła się uśmiechać ze złośliwą satysfakcją.


***


Idąc w dół za mistrzem gier i jednym ze strażników, Chup zmarszczył nos i starał się nie oddychać. Z każdym krokiem smród stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. Wciąż nie dostrzegał żadnego zdolnego do walki więźnia. Zniszczone pracą postacie gniły nieruchomo w celach i niewiele przypominały krzepkich wiejskich parobków. Podejrzewał, że wszyscy zdrowi niewolnicy byli jeszcze na górze; rozładowywali barki lub umacniali mury. Chup skrzywił się z obrzydzeniem. Czemu mogło służyć trzymanie ludzi w tak ohydnych klatkach? Jeżeli byli bezużyteczni, należało ich zabić. A jeżeli byli jeszcze zdolni do pracy, to powinno się trzymać ich na świeżym powietrzu i karmić odpowiednio jak zwierzęta pociągowe o pewnej wartości.

Chup nie odbył jeszcze pielgrzymki na Wschód, nie złożył także przysięgi wiernopoddaństwa Somowi ani innemu z tajemniczych władców. Przypuszczał jednak, że już wkrótce będzie musiał to uczynić. Zawsze ktoś musi służyć komuś, tak już jest urządzony ten świat. Charmian już go do tego zachęcała, obiecując pomoc swych magów, Charmian... dlaczego właściwie zdecydował się ją poślubić? Miał już dostatecznie dużo innych kobiet, ale wojownik musi mieć swoją księżniczkę. Przecież jest to jedna ze zdobyczy, o które się walczy. To także należało do tego świata.

Strażnik zatrzymał się przed kolejną, ciemną klatką i delikatnie przypomniał Chupowi, że jeszcze nie został wybrany ani jeden gladiator.

Sądzę – powiedział – że najlepiej będzie poczekać, aż wrócą wszyscy niewolnicy, którzy są w tej chwili na górze. Wtedy wasza lordowska mość będzie mogła łatwiej zdecydować, którzy nadawać się będą do jego celów.

Strażnik zamilkł, powstrzymany ostrym spojrzeniem mistrza gier. Wszyscy niewolnicy mieli zostać wysłani do pracy na przełęczy, a nie była to sprawa, o której powinien wiedzieć ich gość.

Chup słyszał oczywiście o trwających od jakiegoś czasu poszukiwaniach Bestii, ale chętnie dowiedziałby się czegoś więcej. Być może warto jednak było pojechać z Ekumanem. Z pewnością pokazałby mu coś, co było warte obejrzenia. A on chciałby wiedzieć o wszystkim, cokolwiek znajdą. Charmian, która także przedstawiała sobą jakąś wartość, z pewnością marzy, aby zostać żoną suzerena. Magowie Chupa również słyszeli już pogłoski, że jeden z satrapów wybrzeża ma wkrótce zostać wyniesiony do tej godności...

Ci tutaj wyglądają na silniejszych niż reszta – rzucił z nadzieją strażnik, zaglądając do jednej z cel.

Ale śmierdzą tak samo – powiedział Chup, krzywiąc się z niesmakiem.

Na pierwszy rzut oka, przeszło dziesięciu ludzi zgromadzonych w tej celi nie wyróżniało się niczym szczególnym.

Ale takie pobieżne wrażenie mogło być mylące. Chup pod wpływem nagłego impulsu podjął decyzję.

Otwórzcie drzwi! – rozkazał. Dostrzegł zaskoczone spojrzenie strażnika, jednak autorytet satrapy sprawił, że nie musiał powtarzać polecenia. Gdy strażnik ze zgrzytem przesunął fragment stalowej kraty, Chup wyjął z pochwy miecz i rzucił go na brudną podłogę. Nie był to oczywiście jego bojowy miecz, którym odniósł już tak wiele świetnych zwycięstw. Był to zwykły, lekki miecz, jaki Chup nosił zazwyczaj przy niezobowiązujących okazjach. Jednakże była to broń i mogła się czasami przydać. Wszyscy wpatrywali się w niego w osłupieniu.

A teraz pozwól mi pożyczyć na chwilę to – powiedział i wyciągnął zza pasa strażnika solidną pałkę. Zważył ją w dłoni, machnął parę razy w powietrzu dla próby i w końcu opuścił swobodnie wzdłuż ciała. Odwrócił się w stronę patrzących na niego z ponurym niedowierzaniem postaci w celi.

Posłuchajcie mnie, ludzie! Czy kim tam w końcu jesteście. Jeżeli jest wśród was prawdziwy mężczyzna, niech wyjdzie i podniesie to – czubkiem eleganckiego buta pchnął miecz dalej, prawie pod same kraty celi.

Nie obawiajcie się. Ta dwójka ze mną nie będzie nam przeszkadzać. A więc?

Nie było żadnej odpowiedzi.

No dalej, śmiało! Czyżbyście obawiali się nawet dotknąć tego miecza? A więc słuchajcie, od śniadania miałem już z tuzin waszych sióstr. Spełniały każdą moją zachciankę. Dalej, ten miecz jest prawdziwy. Czy naprawdę sądzicie, że zniżałbym się, aby bawić się z wami w jakieś nędzne sztuczki? Ale widzę tutaj młodego kogucika. Może on będzie bardziej żwawy niż pozostali.

Powoli, krok za krokiem, Rolf wyszedł z celi. Gdy stanął już na zewnątrz, strażnik szybkim ruchem zatrzasnął za nim kratę. Jakakolwiek moc owładnęła teraz Rolfem, siła Ardneha czy po prostu czysta nienawiść, nie zostawiła ona miejsca na strach. Nie odrywając wzroku od oczu Chupa, schylił się niezdarnie i podniósł miecz, zaciskając aż do bólu palce na ozdobnej rękojeści. Miecz był dłuższy i cięższy niż jakikolwiek, którym posługiwał się do tej pory.

Strażnik oraz mistrz gier nic nie rozumiejąc, przysunęli się bliżej satrapy. Oczy Chupa i Rolfa wciąż były złączone w milczącym pojedynku. Na twarzy satrapy malowało się ożywienie, którego do tej pory brakowało. Nie odwracając głowy, powiedział niecierpliwie:

Odejdźcie stąd, jeśli chcecie, lub schrońcie się za łucznikami. Tylko nie przeszkadzajcie. Po tak śmiertelnie nudnym poranku, chcę zaznać wreszcie godziwej rozrywki.

Góry Wschodu – myślał jednocześnie w głębi ducha – spójrzcie tylko, z jaką radością ten chłopiec pokroiłby mnie na kawałki. Wyraźnie widać, że w tej chwili jego skóra nie jest dla niego wiele warta. Gdyby tylko wiedział, jak trzymać miecz, sam szukałbym pomocy łuczników. Bogowie, chciałbym kiedyś poprowadzić do walki ludzi, którzy mieliby w oczach taką żądzę krwi jak ten tutaj!

Rolf ostrożnie podchodził coraz bliżej. Chup czekał, rozluźniony, trzymając pałkę w pozycji horyzontalnej jak sztylet. To właśnie lubił najbardziej – rozkoszną esencję prawdziwego niebezpieczeństwa. Zamierzał rozwinąć cały swój kunszt, aby po krótkiej walce pokazać, że drewniana pałka jest w stanie pokonać stalowe ostrze prowadzone jedynie czystą nienawiścią.

Zamiar nagłego ataku ujawnił się najpierw na twarzy Rolfa. Chup był zbyt doświadczony, aby tego nie dostrzec. Wiedział, że chłopak jest w stanie poruszać się bardzo szybko. Chwila wahania mogłaby więc przynieść opłakane skutki. Odskakując do tyłu z ledwością odbił cięcie stali, która przeszła o wiele bliżej ciała niż mógł przypuszczać. Skoczył do przodu i sam zaatakował: krótkim uderzeniem z góry zbił miecz, a następnie szybkim pchnięciem niczym sztyletem, uderzył Rolfa grubszym końcem pałki tuż poniżej mostka. Ostatecznie, nie chciał zrobić chłopakowi większej krzywdy. Jeszcze nie teraz. Rolf poczuł to mordercze pchnięcie, paraliżujące, zapierające dech i miecz wypadł mu z bezwładnej nagle dłoni. Po chwili kolana zawiodły go także i runął twarzą na brudne kamienie, desperacko walcząc o oddech.

Strażnik i mistrz gier głosami pełnymi ulgi wykrzykiwali słowa uznania dla odwagi i zręczności satrapy. Chup spojrzał na nich i splunął. Końcem buta dotknął delikatnie boku Rolfa.

Ty tutaj, posłuchaj. Za parę dni będziesz miał jeszcze jedną okazję, aby posmakować mojej krwi – wręczył pałkę strażnikowi, a odebrał od niego podniesiony właśnie swój miecz.

Nakarmcie go i wyuczcie – rozkazał, wskazując głową na leżącego. Po raz ostatni spojrzał na więźniów, wśród których zapanowało niespokojne poruszenie. – Psy! – rzucił i skierował się w stronę schodów.

Rolf nie wrócił już do swej celi. Wyniesiono go na górę, w pełne światło dnia. Gdy mógł znowu chodzić, poprowadzono go przez plątaninę korytarzy, dziedzińców i bram. Próbował się zorientować, gdzie się znajduje. Był teraz po wschodniej stronie stolbu, oczywiście wciąż w obrębie jego masywnych murów. Gdy podniósł głowę, ujrzał nagle wysoko w jednym z okien wieży szczupłą twarz, okoloną ciemnymi włosami, co sprawiło, że poczuł jakby ponownie otrzymał silny cios pałką Chupa. Zanim jednak zdążył przyjrzeć się dziewczynie dokładniej, strażnicy powlekli go dalej. W końcu wepchnęli go do niewielkiej, kamiennej celi, wysokiej na tyle, aby dorosły mężczyzna mógł się wyprostować i na tyle długiej, aby mógł się położyć. Cela nie miała okien, a za drzwi służyła krata wykonana z twardego drewna i żelaznych sztab. Chociaż mała, oferowała mu znacznie więcej miejsca niż tamta na dole. Była otwarta, dochodziło więc świeże powietrze i nie było w niej takiego zaduchu. Patrząc przez kraty, Rolf mógł dostrzec jedynie fragment murów i kawałek szopy, która sąsiadowała z jego celą Jednak sama wieża była z tego miejsca niewidoczna.

Nie dane mu było długo odpoczywać. Wkrótce nadszedł strażnik, niosąc wodę i zdumiewająco treściwe pożywienie. Rolf posilał się, usiłując nie myśleć o niczym innym poza jedzeniem. Do rzeczywistości przywrócił go ostry zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. W drzwiach stanął wysoki żołnierz o spalonej na ciemny brąz, poznaczonej licznymi bliznami, twarzy. Na głowie miał brązowy hełm, a pod pachą dźwigał parę treningowych mieczy, które miały prawdziwe rękojeści, lecz drewniane ostrza.

No dobrze, dzieciaku, wyłaź.

Bez słowa Rolf wstał i wyszedł z celi. Mężczyzna zaprowadził go na niewielką, zamkniętą arenę. Pod jedną ze ścian stały wbite w ziemię olbrzymie pnie drzew pocięte uderzeniami mieczy. Mężczyzna ujął jeden z treningowych mieczy rękojeścią do przodu i wyciągnął w stronę Rolfa.

Weź to i atakuj. Zobaczymy, jak potrafisz się z tym obchodzić.

Gdy Rolf nie kwapił się, aby przyjąć miecz, w głosie żołnierza zadrgała nuta groźby:

No dalej! A może zamiast tego chcesz iść na dach i walczyć z gadami? Ale tam nie będzie ci już potrzebny żaden miecz.

W końcu Rolf niechętnie wyciągnął dłoń i zacisnął ją na rękojeści miecza. Widząc, że chłopiec nie rozumie zaistniałej sytuacji, żołnierz zrezygnował z pogróżek i wyjaśnił:

Dzieciaku, prawdziwy szczęściarz z ciebie. Zostałeś wytypowany do walki na arenie. Spraw się tylko dobrze, a już nigdy więcej nie zobaczysz lochów. Może w końcu wstąpisz nawet do naszej armii. Nie chciałbyś żyć wreszcie jak prawdziwy mężczyzna?

Jeśli wyjdę na arenę razem z Chupem – powiedział Rolf niskim, napiętym głosem – to jeden z nas będzie musiał zginąć. A więc cokolwiek się wydarzy, nie będę mógł być w waszej armii.

Żołnierz potarł nerwowo szczękę.

Lord Chup – mruknął.

Pokonał mnie. Powiedział, że za kilka dni będę miał kolejną szansę, aby z nim walczyć.

Tak, to do niego podobne. Prawdziwy mężczyzna i wyśmienity szermierz. Będziesz z nim miał ciężką przeprawę, chłopcze.

Chociaż Rolf gorąco nienawidził najeźdźców, to jednak musiał przyznać, że człowiek który go pokonał, był w pewien sposób uczciwy. Zapewnił mu świeże powietrze, wodę i pożywienie, a teraz wyglądało, że także nauczyciela szermierki. Dostał prawdziwą szansę, chociaż wiedział, że nic nie sprawi, aby udało mu się oddać cios, zanim umrze.

No dobrze, dzieciaku. Decyduj się wreszcie.

Rolf uśmiechnął się, spoglądając na trzymany w dłoni drewniany miecz. Być może będzie mógł uderzyć więcej niż tylko jeden raz. Nagłym wypadem runął do przodu, celując ostrzem prosto w twarz przeciwnika. Miecz żołnierza bez trudu zatrzymał nieudolny atak, a sam żołnierz wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

Dobrze. Zawsze uderzaj pierwszy i staraj się, aby było to mocne uderzenie. A teraz pokażę ci, jak się powinno trzymać miecz.



9.

WIADOMOŚĆ



Musimy uderzyć pierwsi i musimy uderzyć zdecydowanie – mówił Thomas.

Widać było, że zdaje sobie sprawę ze wszystkich skutków płynących z takiego stwierdzenia. Dookoła niego siedzieli przywódcy Wolnego Narodu, do których dotarło na czas jego wezwanie. Olanthe siedziała po lewej stronie, a Loford po prawej. Był także Strijeef, który zdrowym skrzydłem osłaniał oczy przed blaskiem ogniska. Szuwary wokół wyspy rozbrzmiewały głosami nocnego życia. Thomas kontynuował:

Gdy Ekuman wpadnie wreszcie na ślad Bestii lub, co gorsza, zostanie jej panem, wtedy będzie już za późno, aby bronić się czy atakować. Nawet, gdybyśmy zdołali zgromadzić tysiąc ludzi. Czy to jest jasne?

Loford natychmiast skinął potakująco głową. Pozostali poszli za jego przykładem. Thomas ciągnął dalej:

Jeżeli się odważymy, możemy Ekumanowi pozwolić przeszukać te góry, a potem uderzyć i odebrać zdobycz. Musi to nastąpić najdalej za parę dni.

W dniu ślubu – zauważył ktoś.

To możliwe – zgodził się Thomas.

Przywódca oddziału z delty rzeki pokręcił z powątpiewaniem głową.

Chcesz go zaatakować prawie na progu jego zamku. Jak wielu ludzi uda nam się zgromadzić w ciągu tych paru dni? Niewiele ponad dwie setki. A jak dostaniemy się tam, zachowując jednocześnie tajemnicę?

Była to sprawa do przedyskutowania. Wszyscy jednak byli zgodni, że dwustu ludzi będzie największą liczbą, jaką uda im się zebrać.

Jaskinia z Bestią z pewnością będzie bardzo silnie strzeżona – zauważył przywódca z delty. – Ekuman ma do swej dyspozycji tysiące ludzi.

A masz inną propozycję? – zapytał Thomas. Spojrzeniem obiegł zgromadzonych dookoła ogniska. Nikt nie miał nic do powiedzenia. Wizje Loforda oraz przedtem Starca przekonały ich, że Bestia jest kluczem do ich najbliższej przyszłości. – A wiec, skoro musimy zaatakować, pozostaje jedynie rozstrzygnąć, jak to uczynić. Nie zapominajcie, że posiadamy teraz nowe siły w postaci Kamienia Gromu i już uzgodniliśmy, jak go użyjemy. Znajdziemy też zastosowanie dla Kamienia Wolności. Jest przecież mnóstwo więźniów, których należy uwolnić. Szczególnie jeden z nich jest w tej chwili dla nas niezwykle cenny.

Chłopiec, który był w tej jaskini? – zapytała domyślnie Olanthe.

Thomas z powagą skinął głową.

Krótką chwilę milczenia przerwał Mewick:

Sądzę, że żołnierze, którzy go pojmali nie mają pojęcia, kim on jest, ani gdzie przebywał. Ubranie powalane miał mułem, a więc z całą pewnością wzięli go za złodzieja. Nie śpieszyli się, aby dostarczyć go do zamku. Rolf zachowywał się bardzo sprytnie, spojrzał na mnie tylko raz. Jeżeli nie ubędzie mu tego sprytu, to zostanie jedynie zwykłym niewolnikiem.

Ptaki szukały Rolfa w drużynie, która wyszła nocą do pracy na przełęczy – dodał Thomas. – Ale nie możemy być wcale pewni, że on rzeczywiście odnalazł Bestię.

Skinął głową – powiedział Mewick ze swym zwykłym smutkiem w głosie.– Nie mógł przecież nic powiedzieć. Wydaje mi się, że to jego skinienie miało jednak jakieś znaczenie.

Mogło po prostu oznaczać, że cię dostrzegł – wtrąciła Olanthe.

Możliwe.

No dobrze – Thomas niecierpliwym gestem dłoni odsunął chwilowo problem Rolfa. – Wiedząc coś o Bestii czy też nie, musimy uważać, aby nie wpadła w łapy Ekumana. Nie możemy także dopuścić, aby był w stanie jej użyć. Wszyscy wiemy przecież, że Ekuman nie jest głupi. Jego oficerowie także. Wiedzą, że będziemy działać.

A to tylko pogarsza sprawę – stwierdził pesymistycznie człowiek z delty.

Wcale nie – odparł spokojnie Thomas. Ponownie rozejrzał się po zgromadzonych. Twarze wszystkich wyrażały milczącą aprobatę. – Po pierwsze, przeprowadzimy małą dywersję. Musimy wyciągnąć żołnierzy z zamku. Po drugie, zabierzemy się za Ekumana w sposób, jakiego nawet nie będzie się spodziewał. – Paroma ruchami naszkicował na piasku mapę Spustoszonych Ziem. – Tutaj i tutaj – wskazał palcem – są miejsca, w których możemy przekroczyć rzekę, aby znaleźć się bliżej zamku. Ekuman na pewno wzmocni patrole w obu tych miejscach, ale my możemy je przecież ominąć.

Jak?

Będzie oznaczało to dłuższą drogę, ale jesteśmy w stanie tego dokonać. Pójdziemy na południe, aż do delty Doiłeś. Będziemy posuwać się w małych grupach, przeważnie nocą. Tutaj przejdziemy przez góry. Zbierzemy się ponownie gdzieś na pustyni... – zamilkł nagle, gdy do głowy przyszedł mu nowy pomysł.

Olanthe wydawała się czytać w jego myślach.

To niedaleko od oazy.

Thomas spojrzał na nią i uśmiechnął się.

Olanthe, ilu wieśniaków zechciałoby się do nas przyłączyć i walczyć wraz z nami?

Jak wielu? Wszyscy! – wykrzyknęła i twarz jej pojaśniała radością. – Przeszło dwustu ludzi, mężczyzn i chłopców. Parę kobiet pójdzie także. Jeżeli pomożesz nam zerwać jarzmo najeźdźców, pójdą za tobą do zamku i będą walczyć! Będą walczyli wszystkim, co mają, nawet grabiami i motykami!

Jeżeli pokonamy garnizon w oazie, zdobędziemy ich łuki i miecze – powiedział Thomas.

Człowiek z delty najwyraźniej uparł się, aby działać jako przeciwwaga dla entuzjazmu Thomasa.

No dobrze, przypuśćmy, że zaatakujemy oazę w nocy. I przypuśćmy także, że zwyciężymy. A co będzie, gdy następnego ranka przylecą gady i zobaczą, co się stało? Będziemy na samym środku pustyni. Nie zdążymy wycofać się na moczary lub w góry przed przybyciem kawalerii Ekumana. – Jego głos nagle nabrał sarkastycznych tonów: – A może wyobrażasz sobie, że możemy podejść niepostrzeżenie do oazy, zetrzeć stacjonujący tam garnizon i wycofać się jeszcze tej samej nocy? Gdyby było to takie proste, już dawno byłoby zrobione.

Mamy przecież do dyspozycji nowe siły, nie pamiętasz?

Thomas wskazał na Kamień Gromu tkwiący bezpiecznie w torbie u boku Olanthe. – To gwarantuje nam nie tylko błyskawicę, ale także szczelną powłokę chmur oraz deszcz. To prawdziwa potęga! Będziemy wiedzieli, jak ją wykorzystać.


***


Podczas swej pierwszej nocy w obrębie murów zamku Rolf był zbyt zmęczony, aby robić cokolwiek innego poza spaniem. Rano podano mu śniadanie. Drugi posiłek, bardziej obfity, otrzymał w południe. Po każdym jedzeniu przychodził po niego ten sam stary żołnierz, zabierając go na plac ćwiczeń. Rolf doskonalił się w sztuce fechtunku, przyzwyczajając się jednocześnie do ciężaru stalowego hełmu gladiatora. Jego dłonie były przyzwyczajone do pracy na polu i jak mu się wydawało, dostatecznie zahartowane. Lecz ciężar nie znanej mu dotychczas broni sprawiał, że bolały i puchły. Nauczyciel kazał mu wciąż wykonywać serie ciosów, pchnięć, zasłon i wypadów. Stary żołnierz obserwował Rolfa krytycznie, a za każdy najmniejszy błąd szturchał go boleśnie po żebrach.

Ćwiczenia kończyli, gdy na plac wchodzili inni żołnierze. Początkowo Rolf dziwił się temu trochę, ale miał ważniejsze sprawy na głowie. Rozmyślał wciąż o ucieczce. Szczególnie teraz; gdy był najedzony i wypoczęty. Ale wysokie mury wznosiły się wszędzie, a przeskoczyć mógł je jedynie w myślach. Przebywając na placu ćwiczeń, Rolf dostrzegł coraz żywsze przygotowania do zbliżającego się dnia wesela. Ciężko wyładowane wozy wwoziły do zamku kwiaty i kolorowe flagi, które wyglądały wręcz groteskowo pośród ponurego, kamiennego otoczenia. Pod czujnym okiem mistrza gier były natychmiast zawieszane na murach, blankach i wieżyczkach. Rolf zastanawiał się, czy gnijące na murach ludzkie szczątki także zostaną przystrojone kwiatami.

Z miejsca niezbyt oddalonego od jego celi, cały czas dobiegały dźwięki żywej muzyki. Zamek czynił usilne starania, aby zapanował radosny nastrój, lecz na twarzach jego mieszkańców Rolf nie dostrzegał żadnych oznak radości, tak charakterystycznej dla wieśniaków przy okazji wszelkich zabaw. Tutaj nawet mistrz gier miał wygląd więźnia.

Podczas drugiej nocy w swym nowym pomieszczeniu Rolf zauważył grupę niewolników wracających do lochów po całodziennej pracy na przełęczy. Pokryci byli pyłem skalnym i piaskiem. Rolf wiedział, że pracowali przy usuwaniu odłamków skal, które tarasowały wejście do jaskini z Bestią. Przechodzący więźniowie ciężko szurali zmęczonymi nogami. Usłyszał jak jeden mówił właśnie, że podczas dzisiejszej pracy odsłonięte fragment masywnych drzwi. Inny głos przytaknął i stwierdził, że odsłonięcie całych drzwi potrwa jeszcze z pewnością parę dni. Gdy głosy oddaliły się i ucichły, Rolf rzucił się na swe posłanie ze słomy. A więc wierzchowiec Ardneha był już prawie uwolniony – Bestia, która należała do Rolfa bardziej niż do kogokolwiek innego. To spowodowało, że nawet zbliżający się pojedynek z Chupem tracił na ważności.

Podczas tej nocy do pracy na przełęczy skierowano drugą grupę niewolników eskortowanych przez żołnierzy z pochodniami. Dziedziniec zamku przez wiele nocnych godzin jarzył się drgającym światłem. Żołnierze i posłańcy wchodzili i wychodzili, przeprowadzano nawet próby śpiewaków i deklamatorów. Na skutek nieustannego zgiełku Rolf nie mógł zmrużyć oka. W dodatku czuł się wewnętrznie rozbity i załamany. Nie wolno mu jednak było umrzeć – miał przecież szansę, choć niewielką, na pokonanie w pojedynku Chupa. Nie dawała mu także spokoju myśl, że Wolny Naród najprawdopodobniej zostanie pokonany w swych usiłowaniach zdobycia wiadomości o Bestii, których on, Rolf, mógłby im udzielić, nie wystawiając nikogo na niepotrzebne ryzyko.

Gdy o świcie, jak zwykle, zabrano go do latryny, pośród sterty przygotowanych do wywózki śmieci Rolf dostrzegł kilkanaście zwęglonych końcówek pochodni. Jego strażnik, który najwidoczniej wypił wczoraj za dużo wina, nie zwracał większej uwagi na młodego więźnia. W drodze powrotnej Rolf schylił się i udał, że zawiązuje rzemyk przy sandale. Gdy znalazł się w swej celi, w spoconej dłoni trzymał kawałek węgla drzewnego.

Ponownie dano mu jedzenie i wodę. I ponownie nadszedł stary żołnierz, aby zabrać go na ćwiczenia. Rolf ukrył kawałek węgla w szwie koszuli. Impuls, który kazał mu go podnieść, przeradzał się powoli w pewien plan. Podczas dzisiejszych ćwiczeń walczono już na prawdziwe miecze, chociaż ze stępionymi ostrzami. Rolf zaczął sobie uświadamiać prawdę kryjącą się za słowami Mewicka – że sztuka władania bronią nie jest umiejętnością, którą można nabyć w tydzień. W chwili gdy sądził, że ramię jego nabiera zręczności, miecz nauczyciela dźgnął go boleśnie w żebra.

Podczas przerw w ćwiczeniach i nocą, kiedy zostawał sam w celi, mógł swobodnie myśleć. Przyszło mu do głowy, że ptaki prawdopodobnie każdej nocy odbywają zwiad nad zamkiem. Wiedział, że gniazda gadów były troskliwie zasłaniane, ledwie powracali ostatni maruderzy. A więc nic nie stanowiło zagrożenia dla ptaków, które swymi bystrymi oczami mogły wiele dostrzec. Gdyby tylko mógł przekazać im informację...

Ta noc była spokojniejsza niż poprzednie. Wydawało się, że nocne prace na przełęczy zostały chwilowo zarzucone. Być może zabrakło silnych, zdolnych do takiego wysiłku niewolników. Na dziedzińcu paliło się o wiele mniej pochodni. Cela Rolfa nie była właściwie strzeżona z wyjątkiem pojawiającej się co parę chwil dwójki strażników, których czas przejścia można było dokładnie wyliczyć. Rolf wiedział, że nikt nie zwraca uwagi na dach jego celi.

Wywracając koszulę na drugą stronę, uzyskał czystą, jasną płachtę materiału. Zastanawiał się, jak najlepiej sformułować treść informacji, aby zawierała najmniejszą liczbę słów. Po namyśle napisał kawałkiem węgla drzewnego: JEŹDZIŁEM NA BESTII W JASKINI. CHROŃCIE JĄ PRZED EKUMANEM. ROLF. Pogrubił litery, po raz drugi przeciągając po nich kawałkiem węgla, a w końcu wtarł je w materiał, posługując się palcami i śliną. Strzepnął koszulą – napis pozostał czytelny.

Teraz musiał rozłożyć koszulę na płaskim dachu w taki sposób, aby ptaki mogły ją dostrzec. Po chwili namysłu przełożył dłoń poprzez dolne kraty w drzwiach celi i pozbierał parę niewielkich kamieni. Wybierając kilka odpowiedniego kształtu, umieścił je pod zaszewką u dołu koszuli. Zwinął koszulę w wałek i położył na podłodze. Pociągnął mocno za poły, próbując ją rozwinąć. Jeden kamień wymagał ponownego zamocowania. Wydawało się, że plan powinien się powieść. Przez cały czas czujnie nasłuchiwał dobiegających z zewnątrz odgłosów. Poczekał, aż patrolujący żołnierze przejdą obok i podszedł do kraty. Przepchnął zwiniętą ciasno koszulę przez najwyższe oczka, ujął oburącz i mocnym szarpnięciem wyrzucił w górę. Tuż nad głową usłyszał cichy grzechot kamyków.

Pozostawiając rozłożoną koszulę na dachu – przynajmniej miał taką nadzieję – zaszył się w najciemniejszym kącie celi i spięty zamienił się w słuch. Nagle dobiegło go z dachu ciche uderzenie. Zerwał się na równe nogi przekonany, że to nieprzyjaciel dostrzegł jego sygnał. Ale nie rozległ się żaden okrzyk. Nikt nie biegł z pochodniami.

Strażnicy zbliżali się ponownie. Rolf zmusił się, aby leżeć spokojnie, dopóki mężczyźni nie znikną w mroku. Gdy tylko odeszli, na dach upadł kolejny kamień, tym razem tuż przed celą odbijając się z cichym brzękiem od kraty. Co prawda Rolf nie dostrzegł kamienia, ale słuch nie mógł go mylić. Podskoczył do kraty, wyciągnął dłoń, chwycił koszulę i machnął nią kilkakrotnie w powietrzu. Potem wciągnął ją do celi i wyrzucił kamienie. Roztarł litery w niewyraźne smugi i założył ją na siebie.

A więc miał żywych i czujnych przyjaciół. Nie zapomnieli o nim, nie był sam. Czując, że drży, owinął się szczelniej koszulą. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że drży nie z zimna czy strachu, lecz z triumfu.


***


Następnego dnia Rolf wkładał w ćwiczenia całą duszę, czym zasłużył na słowa pochwały swego srogiego nauczyciela. Nocą nie próbował ponownie sygnalizować – było to zbyt niebezpieczne, a poza tym nie miał nic więcej do przekazania. Leżał nasłuchując. Miał nadzieję na kolejny znak od przyjaciół.

Puk, puk, puk. Trzy cichutkie stuknięcia w dach. Rolf usiadł wpatrując się w sufit. Czy ptaki oczekiwały jego odpowiedzi? Podszedł do kraty, wystawił ramię za zewnątrz i trzykrotnie machnął powoli w górę i w dół. Potem wrócił na posłanie i czekał, ale z góry nie nadszedł już żaden sygnał.



10.

BÓJ O OAZĘ


Thomas leżał rozciągnięty płasko na szczycie niewielkiego pagórka, wpatrując się w leżący bezpośrednio przed nim ciemny masyw Oazy Dwóch Kamieni. Księżycowa poświata nadawała jej ułudny, nieco tajemniczy wygląd. Jedynie słuchając wskazówek Olanthe, leżącej tuż obok, był w stanie rozróżnić poszczególne fragmenty. Cały obszar oazy był otoczony szerokim kręgiem uprawnych pól. Olanthe powiedziała, że początkowo najeźdźcy próbowali ogrodzić zewnętrzne pola drewnianym płotem, ale ponieważ o materiał budowlany było niezwykle trudno, skoncentrowali się na zabezpieczeniu samego wnętrza oazy. Po jednej stronie centralnego obszaru stłoczone były blisko siebie wszystkie należące do wieśniaków zabudowania, otoczone dodatkowo wysokim, solidnym płotem. Mieszkańcy oazy mieli obowiązek przebywania tu zaraz po zachodzie słońca. A nocą, tak samo zresztą jak podczas dnia, silne patrole piesze i konne przemierzały każdą ścieżkę tego niewielkiego skrawka ziemi.

W pobliżu Thomasa, a także z obu stron grzbietu pagórka, wzdłuż piaszczystych wydm, leżało przeszło dwustu mężczyzn i kobiet, odpoczywając w absolutnej ciszy po długim, forsownym marszu. Obok Olanthe i Thomasa leżał Mewick z twarzą umazaną ziemią dla lepszego maskowania. Thomas słyszał świszczący oddech Loforda znajdującego się za Mewickiem. Chłodny, nocny wiatr rozwiewał włosy Olanthe, które muskały go w policzek. Leżała blisko, szeptała wskazówki i wyciągniętą ręką wskazywała kierunek. Pokazywała właśnie obóz nieprzyjaciela położony w centralnej części oazy. Na dwu przeciwległych rogach wysokiej palisady płonęły pochodnie. Olanthe już wcześniej powiedziała, że brama główna jest cały czas otwarta, chociaż oczywiście stoją przy niej straże.

Thomas wiedział, że w tej chwili nad oazą znajduje się kilkanaście ptaków, niewidocznych dla ludzkiego oka. Miały śledzić drogi nieprzyjacielskich patroli, a gdy zacznie się atak, dbać, aby z oazy nie wydostał się żaden wróg, obojętnie człowiek czy gad. Gdyby bowiem wiadomość o ataku dotarła na zamek jeszcze tej samej nocy lub następnego dnia, oznaczałoby to prawdziwą katastrofę. Wolny Naród zamierzał odpocząć po walce w oazie kolejny dzień i noc, aby zebrać siły na nowy marsz i na decydującą walkę o Bestię.

Powtórzcie dalej – wyszeptał Thomas, podając wiadomość na prawo i lewo. – Żadnego ognia.

Jakikolwiek ogień na pustyni z pewnością zostałby zauważony przez straże z zamku, co spowodowałoby pojawienie się rankiem gadów, a po nich konnicy. Ekuman nie potrzebowałby Bestii, aby rozstrzygnąć bitwę na swoją korzyść, walcząc w pełnym świetle dnia i na otwartej przestrzeni.

Loford, który parę chwil przedtem zsunął się na sam dół zbocza, wciskał się pomiędzy Thomasa i Mewicka. Thomas pomyślał, że mag posuwa się z wdziękiem okulawionego wołu. W tej chwili nie miało to jednak większego znaczenia, bowiem na sypkim piasku i tak nie mógł narobić większego hałasu.

Próbowałem tego i owego – wysapał Loford, wyciągając się na całą długość tuż obok Thomasa – ale magia niewiele tu pomoże.

A co z żywiołami? – Thomas potrzebował każdej pomocy, jaką mógł uzyskać. Wiedział, że Loford specjalizuje się w magii żywiołów.

Loford pokręcił przecząco głową.

Może i mógłbym coś wymyślić, ale nie w środku nocy. Pustynia to dzień. Słońce, upal, porywisty wiatr ciskający w oczy tumanami piasku. Z pewnością, mógłbym coś takiego wywołać, ale nie w nocy.

Thomas delikatnym ruchem dotknął jego ramienia.

Tak naprawdę, to szczególnie nie liczyłem teraz na ciebie. Będziemy potrzebowali twej potęgi pojutrze, aby ukryć przed wzrokiem nieprzyjaciela nasz marsz na zamek. Być może sam Kamień Gromu okaże się niewystarczający.

Myślałem już o tym. Możemy trzymać ten kamień stale przed sobą, utrzymując deszcz i burzę. Może to być równie ciekawe jak i sama bitwa. A ty jeszcze chcesz, aby powstały żywioły!

Cicho! – zganił ich niecierpliwym syknięciem Mewick.

Dużo cichszym już głosem Thomas dodał:

A ja myślę, że tak czy inaczej nie będziemy już walczyli na moczarach.

Nagle przed Thomasem pojawił się cień. Powrócił jeden z ptaków, który z dumnie rozpostartymi skrzydłami złożył raport o sile i trasach nocnych patroli. Thomas natychmiast podjął decyzję i przekazał ją w formie krótkich rozkazów wzdłuż linii. Jeden z oddziałów miał zająć pozycje po zachodniej stronie oazy. Jego zadaniem było przechwycenie tych nieprzyjaciół, którzy będą próbowali tamtędy przedrzeć się do zamku.

Wszyscy na górze są już gotowi – zapewnił ptak. – Jeżeli gady odważą się rozwinąć skrzydła, żaden nie ocaleje.

Nadeszło potwierdzenie rozkazów. Długa linia leżących postaci rozdzieliła się. Jedna grupa, w zupełnym milczeniu, wkrótce zniknęła w mdłym świetle księżyca.

Leć teraz.– nakazał ptakowi Thomas – i powiadom mnie, gdy nasi zajmą wyznaczone pozycje.

Z miękkim szumem skrzydeł kurier wzbił się w powietrze i odleciał.

Atak na patrole powinien być przeprowadzony przez pojedyncze oddziały w miarę równocześnie, a w tym samym czasie siły główne miały zająć bramę wejściową. Teraz, jeżeli o czymkolwiek zapomniano, nie było już czasu, aby to naprawić. Thomas pomyślał że przywództwo daje mu istotną przewagę nad pozostałymi – do tej pory nie miał nawet chwili wytchnienia, aby zacząć martwić się o własną skórę. Jego oczy napotkały spojrzenie Olanthe, która wpatrywała się w niego już od jakiegoś czasu. Uśmiechem dodał jej otuchy.

Wkrótce ptak ponownie znalazł się na szczycie wzgórza.

Wszyscy gotowi, Thomas.

Dobrze. My także jesteśmy gotowi – wziął głęboki oddech i spojrzał na grupę, którą miał poprowadzić. – Atakujemy!

Skinął ręką i zaczął czołgać się do przodu, mając obok siebie przeszło tuzin ludzi, których zadaniem było zajęcie bramy głównej. Druga grupa, podobna liczebnie pierwszej, sunęła pod wodzą Mewicka w ślad za nimi. Miała za zadanie wedrzeć się do środka i zaatakować nieprzyjaciół w barakach. Zewnętrzny obręb oazy był otoczony pierścieniem głębokich rowów w celu, jak tłumaczyła Olanthe, zabezpieczenia pól przed zasypaniem ich przez lotne piaski. Gdy przekraczali jeden z takich rowów, szepnęła:

Zupełnie suche. Musimy natychmiast użyć Kamienia Gromu.

Po przekroczeniu rowów Thomas poprowadził swój oddział pomiędzy rzędami wysokich roślin, w stronę centrum oazy. Gestami nakazał, aby się nieco rozciągnęli i przyspieszyli. Gdy posuwając się ostrożnie na czworakach, przebyli kilkaset metrów, Thomas zwolnił i upadł między rzędami roślin. Pozostali poszli za jego przykładem. Gdzieś niedaleko powinien być pieszy patrol złożony z ośmiu żołnierzy. Thomas i Mewick mieli go przepuścić, a zająć się nim miała inna grupa, idąca za nimi.

Wkrótce Thomas dostrzegł patrol zmierzający w dość luźnej formacji trochę na prawo od miejsca, w którym leżeli. Księżyc odbijał się słabo od brązowych hełmów. Thomas ponownie dał znak ręką i jego ludzie przylgnęli do ziemi. Patrol przeszedł tuż obok. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, skręcił w lewo. Thomas podnosząc nieco głowę, dostrzegł że oddział kieruje się w stronę, gdzie ukryła się grupa Mewicka. Oby tylko zrobili to cicho, pomyślał w duchu Thomas. Dowódca patrolu zatrzymał się i ponownie zawrócił cały oddział. Nagle, jak milczące demony wywołane z podziemi, dookoła niego i jego żołnierzy pojawili się ludzie Mewicka. Przewaga liczebna i działanie z zaskoczenia sprawiły, że walka zakończyła się szybką śmiercią wszystkich żołnierzy. Nie obyło się jednak bez paru zduszonych okrzyków, które jednak w nocnej ciszy zabrzmiały niezwykle donośnie.

Thomas wstał i z obawą spojrzał w stronę ciemnej oazy, oddalonej już tylko o niecałe pól kilometra. Olanthe uspokajającym gestem położyła mu dłoń na ramieniu.

To nie zaalarmuje głównego obozu – powiedziała cicho. – Z pewnością pomyślą, że jeden z patroli został zaatakowany przez ptaka lub dostrzegł jakiegoś zbiega. To już się zdarzało.

Wkrótce może krzyknąć któryś z pozostałych wartowników. Lepiej się pośpieszmy – zdecydował Thomas i gestem nakazał, aby oddział ruszył naprzód. Skinął też w stronę Mewicka i kątem oka dostrzegł, jak Olanthe wysuwa swój długi nóż, który miała zatknięty za pas na biodrach.

W miarę upływu czasu wewnętrzna część oazy stawała się coraz lepiej widoczna. Thomas dostrzegł ostro zakończoną palisadę, za którą na noc zamykani byli mieszkańcy oazy. Widział też gliniane spichrze, silosy i zagrody.

Na wprost wznosiła się obronna palisada nieprzyjaciela, dobrze oświetlona płonącymi w rogach pochodniami. Brama była otwarta. W zasięgu wzroku nie było żadnych drzew. Olanthe powiedziała, że wszystkie zostały wycięte i wykorzystane jako budulec na tę palisadę. Thomas nie zauważył żadnych ludzi ani gadów.

My pójdziemy pierwsi – szepnął Thomas, gdy ciasnym kręgiem zgromadzili się dookoła wszyscy z jego grupy.

Ujął Olanthe za rękę i ruszyli wąską ścieżką prowadzącą bezpośrednio ku bramie. Wkrótce dostrzegli ramię i część uniformu żołnierza, który przechadzał się wewnątrz palisady. Thomas miał nadzieję, że pierwsi żołnierze, którzy ich zauważą wezmą ich za parę, która po paru godzinach spędzonych wspólnie na polu próbuje teraz wśliznąć się do środka. Po prawej stronie ścieżki wznosiła się barykada zamykająca dostęp do domów wieśniaków, po lewej stały wysokie spichrze. Zza jednego z nich wyszedł właśnie żołnierz i zaszedł im drogę.

Szukacie gdzieś dziury w płocie? Mam nadzieję, że wasze nocne figle były tego warte, bowiem... – zbliżył się i spojrzał na zaciśniętą dłoń dziewczyny.

Nagle ciszę nocy rozdarł dobiegający gdzieś z oddali przeraźliwy okrzyk strachu. Żołnierz dostrzegł w dłoni Olanthe długi nóż. Otwierał już usta w ostrzegawczym okrzyku, gdy ostrze miecza Thomasa utkwiło mu między żebrami. Padał na ziemię, kiedy dał się słyszeć spieszny tupot wielu nóg. W polu widzenia ukazała się para kolejnych strażników, ale było już za późno. Mieli czas, aby jedynie krzyknąć.

Po zajęciu bramy, Thomas rzucił szybkie spojrzenie do tyłu – oddział Mewicka nadbiegał ile sił w nogach. Odsunął Olanthe na bok, odwrócił się i wbiegł na teren obozu, kierując się ku otwartym drzwiom najbliższego baraku. Za bramą, po prawej stronie palisady stały stajnie, a tuż obok baraki. Były to długie, niskie budynki, zdolne pomieścić setkę żołnierzy. Naprzeciwko bramy wznosił się długi budynek. Thomas wiedział, że kwaterowali w nim oficerowie. Centrum obozu stanowił duży plac, na którym ziemia została ubita na kamień od uderzeń stóp żołnierzy, odbywających tu parady lub przemarsze. Przed kwaterą główną stał maszt z powiewającą na szczycie chorągwią Ekumana. Tuż przed masztem znajdowało się urządzenie przypominające pręgierz, do którego był przywiązany mężczyzna. Jego nagie plecy były poznaczone świeżymi, krwawymi pręgami po uderzeniach bata. Mężczyzna podniósł siwą głowę i spojrzał na zbliżającego się Thomasa. Ten jednak nie miał czasu, aby przyjrzeć mu się dokładniej. Biegł prosto w stronę otwartych drzwi baraku. Nagle w drzwiach pojawił się półnagi mężczyzna dzierżący w dłoni obnażony miecz. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia na widok Thomasa, za którym w milczeniu nadbiegały dwie dziesiątki zbrojnych.

Thomas pchnął mieczem zaskoczonego żołnierza. Ostrze gładko zagłębiło się aż po rękojeść. Thomas przeskoczył osuwające się bezwładnie ciało i wbiegł do środka. Tuż za nim wpadli ludzie z obu grup. Nagle przed Thomasem pojawiło się paru przeciwników ściskających w garściach naprędce zebraną broń. Thomas nie był dobrym szermierzem, o czym doskonale wiedział. Wykorzystał więc przewagę, jaką dawał mu ogromny wzrost i niepospolita siła. Dwoma potężnymi uderzeniami posłał na ziemię dwu przeciwników, a kolejnym machnięciem miecza uciął ramię trzeciemu.

W chwilę potem ludzie Thomasa mieli pod kontrolą drzwi i stojaki z bronią. Z jednego z nich Thomas porwał małą, okrągłą tarczę. Walka zamieniła się w rzeź. Żołnierze byli zabijani w hamakach, na podłodze i w kątach baraku, niszczeni i unicestwiani jak dokuczliwe i groźne insekty.

Walka toczyła się jeszcze, gdy Thomas skierował się po zalanej krwią podłodze w stronę drzwi. Już przeszło dwudziestu ludzi Wolnego Narodu znajdowało się wewnątrz obozu. Przed innymi barakami wrzała wciąż zacięta, krwawa walka. Przewodził jej Mewick, tnąc długim sztyletem i wywijając ogromnym, zakrwawionym toporem. Żołnierze Ekumana wciąż przeważali ilościowo, toteż Thomas wrzeszcząc na całe gardło, rozkazał swojemu oddziałowi pospieszyć na pomoc Mewickowi.

Żołnierze z drugiego baraku mieli trochę więcej czasu na przygotowanie się do obrony. W pełni uzbrojeni wybiegali na zewnątrz, aby przyłączyć się do walki, ale na widok nadciągającej grupy Thomasa ponownie chronili się w baraku. Na szczęście, w panice nie uświadomili sobie, że wciąż przeważają liczebnie nad napastnikami. Po chwili poprzez wąskie szczeliny w ścianach baraku zaczęły wylatywać strzały. Barak był solidną konstrukcją, jedną ścianą opierającą się o potężne belki palisady.

Nie podpalajcie! – krzyknął Thomas.

Kilku jego ludzi trafionych strzałami wiło się z bólu lub leżało nieruchomo na ziemi. Tymczasem poprzez bramę w palisadzie zaczęły wbiegać pozostałe oddziały Wolnego Narodu, które najwidoczniej zakończyły swoje polowanie na zewnętrzne patrole.

Z mroku wyskoczyła Olanthe i stanęła tuż obok Thomasa.

Na ziemię! – rozkazał Thomas.

Sięgnął do torby zawieszonej na plecach dziewczyny i wyjął kasetkę z Kamieniem Gromu. Rzucił nią w stronę baraku. Pudełko tocząc się, zatrzymało tuż przed drzwiami.

Trzeba było nieco poczekać, zanim rozpęta się burza. Thomas wysłał paru ludzi, aby nie pozwolili zamkniętym w baraku żołnierzom na opuszczenie go. Potem całą swą uwagę skupił na budynku, w którym mieściła się kwatera główna. Zauważył, że Mewick i jego ludzie znajdowali się już na dachu tego pomieszczenia i walczyli z kilkoma żołnierzami, którzy dostali się tam od środka. Niektórzy z ludzi Mewicka usiłowali wrzucić przez okna baraku włócznie lub krótkie lance, ale bez powodzenia.

Na plac obozowy wbiegł kolejny oddział Wolnego Narodu, a za nim pierwsi wieśniacy wymachujący podniesionymi w geście triumfu ramionami. Uzbrojeni byli w siekiery, cepy i widły. Byli przepełnieni żądzą walki ze znienawidzonym okupantem. Thomas podbiegł na ich spotkanie i skierował ochotników w stronę budynku kwatery głównej. Na dachu wciąż toczyła się walka, chociaż żołnierze i oficerowie z wolna ustępowali przed mieczami i włóczniami ludzi Wolnego Narodu. Paru żołnierzy wymachiwało płonącymi pochodniami, aby odgonić kołujące nad nimi ptaki. Kilku gorączkowo ściągało ochronne siatki z gniazd gadów. Najwidoczniej zamierzali wysłać kuriera do Ekumana.

Nagle jeden z trzymających pochodnię żołnierzy został ugodzony przez rzucone z dołu widły i spadł z dachu głową w dół. Szarpiący się z siatkami żołnierze zdołali wreszcie uwolnić gady, ale żaden z nich nie kwapił się, aby wzbić się w powietrze. Noc należała do ptaków i gady doskonale o tym wiedziały.

Nagle głuchym echem przetoczył się pierwszy grzmot. Rozpaczliwa walka na dachu dobiegła wreszcie końca. Po ścianach baraku spływały jasnoczerwone smugi krwi, tworząc na ziemi połyskujące kałuże. Ktoś stępioną piką uderzał w gniazda, próbując wywabić gady na otwartą przestrzeń. Tymczasem na dachu baraku wylądowały ptaki i miękkimi, wibrującymi głosami nawoływały pożeraczy jajek do wyjścia z ukrycia i do walki.

Thomas usłyszał wołanie po imieniu dochodzące sprzed kwatery głównej, przed którą stała grupka ludzi. Zbliżył się do nich. Byli to ludzie Mewicka. Ujęli właśnie komendanta garnizonu. Srebrzystowłosy mężczyzna popchnięty silnie do przodu zachwiał się i padł na kolana. Pojmano go w magazynie, gdy wkładał na siebie mundur prostego żołnierza.

Tymczasem rozpadało się już na dobre. Grzmiało. Thomas spojrzał w górę i w blasku błyskawicy dostrzegł Strijeefa, który z obandażowanym wciąż skrzydłem wynurzył się właśnie z jednego z gniazd gadów. W zakrwawionych szponach trzymał skórzaste jajo. Dziób i pióra miał poplamione świeżą krwią.

Uważajcie na pozostałe gniazda! – krzyknął Thomas.

Schwycił komendanta za ramię i zaciągnął w stronę ludzi z oazy, aby potwierdzili jego tożsamość. Olanthe znajdowała się pośrodku placu, w zasięgu strzał z ostatniego już, broniącego się zaciekle baraku. Paru mężczyzn z oazy stało dookoła pręgierza, tarczami osłaniając wiszącego tam wciąż zmaltretowanego starca. Olanthe płakała cicho, nie zważając na świszczące obok strzały. Thomas zrozumiał, że człowiek przywiązany do pręgierza jest jej ojcem.

Wreszcie, za sprawą Kamienia Gromu, uderzył piorun. Trafiając w narożnik baraku, otworzył ścianę od poddasza aż po próg. Deszcz, który zamienił się już w ulewę, skutecznie zapobiegał powstaniu ognia. Thomas podbiegł do ludzi szturmujących wyłom, ale jego obecność nie była już tam potrzebna. Oddział wdarł się z impetem do środka i dokończył dzieła zniszczenia, nie ponosząc przy tym żadnych strat.

Bitwa o oazę zakończyła się. Ojciec Olanthe, odwiązany z pręgierza, i inni ranni zostali odprowadzeni do domostw wieśniaków, gdzie należycie ich opatrzono. Dobiegały stamtąd radosne okrzyki kobiet i dzieci, prawdopodobnie na wieść o oswobodzeniu.

Czując na ramieniu ciężką dłoń, Thomas odwrócił się i ujrzał Loforda bardzo zmęczonego, lecz uśmiechającego się zwycięsko. Po prawym ramieniu maga spływała strużka krwi.

Jak walka? – zapytał uśmiechając się Thomas.

Wspaniała, fantastyczna! Czy mówiłem ci już, że w pewnej chwili miałem dwu naprzeciwko siebie? Ale przyszedłem ci przypomnieć, że teraz twoja kolej, aby nieść Kamień Gromu.

Racja – przytaknął Thomas.

Podszedł w stronę zrujnowanego baraku, by podnieść pudełeczko. Gdy schował je do worka, tuż przed nim wylądował ptak. Zaraportował, że również poza obrębem oazy żaden nieprzyjaciel nie pozostał przy życiu. Co prawda, paru żołnierzy próbowało przedostać się polami w stronę zamku, ale zostali zabici przez specjalnie pozostawioną tam grupę ludzi Thomasa. Konie, na których usiłowali odjechać żołnierze, zostały odprowadzone do stajni.

Chociaż walka się skończyła, nikt kto nie był ranny, nie odpoczywał. Aż do świtu wszyscy mieli pełne ręce roboty. Należało zaopiekować się rannymi, pochować zabitych oraz zamaskować wszelkie ślady walki. Żaden kurier z zamku nie mógł podejrzewać, co się tutaj wydarzyło.

Rozbita ściana baraku została ponownie wzniesiona i naprawiona. O świcie wieśniacy wyruszą w pola, aby jak zwykle wykonywać swe codzienne czynności. Ludzie Wolnego Narodu założą uniformy i będą udawać strażników. Gniazda starannie oczyszczono z resztek skorup jaj i z krwi.

Jeszcze jedno – powiedziała nagle Olanthe.

Oczy dziewczyny rzucały złe błyski, a w głosie brzmiała dziwna, twarda nuta. Thomas dotychczas nie widział jej takiej. Ruchem głowy wskazała na pręgierz.

Masz rację – odparł krótko Thomas.

Spojrzał na paru więźniów, którzy stali pod strażą ludzi Wolnego Narodu, oczekując na przesłuchanie. Pomiędzy nimi dostrzegł siwowłosą postać dowódcy garnizonu. Skinął dłonią w jego kierunku. Pilnujący więźniów strażnicy wypchnęli bladego jak wosk oficera do przodu.

Rozwiesimy go na pręgierzu, wodzu! Ale najpierw spreparujemy go odpowiednio!

Z pewnością mieli rację. Wszystko powinno wyglądać dokładnie tak jak poprzedniego dnia. Thomas odwrócił głowę. Dostrzegł Mewicka z miną smutną jak zawsze, odwracającego się także. W końcu Thomas zmusił się, aby patrzeć na opadający ze świstem bat. Był zaskoczony wysiłkiem, jaki mu to sprawiało. Zupełnie jakby po raz pierwszy patrzył na cierpienie i krew. Olanthe obserwowała tę scenę z ponurą satysfakcją. Thomas był pełen niepokoju. Obawiał się upajającego, lecz często zgubnego poczucia potęgi i władzy, które już zaczynało w nich kiełkować.

Następnego dnia, gdy dowódca garnizonu wisiał jak martwy na pręgierzu, nie pojawił się żaden kurier z zamku. Ludzie Wolnego Narodu oraz ci z wieśniaków, którzy dołączyli do nich zdołali dostatecznie wypocząć przez pół dnia i kolejną noc.

Po zmierzchu przybyły ptaki, powiadamiając o pobycie Rolfa na zamku oraz przekazując jego wiadomość dla Thomasa. Próbowały poinformować Rolfa, że atak nastąpi za trzy dni. Jeżeli po zapadnięciu zmroku chłopiec zostanie wyprowadzony ze swej celi, spróbują przekazać mu Kamień Więźniów.



11.

JAM JEST ARDNEH



Nocą o dach celi Rolfa uderzyły trzy kamienie. Następnej nocy, o tej samej porze, dwa. Rolf w odpowiedzi dwukrotnie zamachał ręką.

Tego ranka Rolf po raz pierwszy otrzymał ostry, bojowy miecz i w czasie porannych zajęć zajadle atakował drewniane pale na placu ćwiczeń. Stary żołnierz obserwował go krytycznym okiem. Cały czas towarzyszyli im dwaj włócznicy z wysokimi tarczami i z długimi, ostrymi pikami w dłoniach.

Po południu Rolf i jego nauczyciel zostali sami, ćwicząc tępymi, treningowymi mieczami. Kilka razy stary żołnierz zasłonił się zbyt wolno i Rolf parokrotnie trafił go boleśnie w ramię i w korpus. Nie przyniosło mu to jednak satysfakcji, bowiem domyślał się, że żołnierz specjalnie daje się trafiać, aby umocnić jego zaufanie do nabytych umiejętności.

W nocy na dach celi spadł tylko jeden kamień. Rolf odpowiedział pojedynczym machnięciem ręki. Trzy, dwa, jeden, kolejnej nocy. To musiało coś znaczyć.

Następnego dnia na zamku miało odbyć się wesele. Po południu Rolf miał się spotkać z Chupem na arenie. Z pewnością nie o tym usiłował powiadomić go Wolny Naród – zbliżało się coś o dużo większym znaczeniu. Jutro. Chciał pozostać żywym, aby to zobaczyć.

W dniu ślubu został wcześnie obudzony głośnymi okrzykami i muzyką, które zazwyczaj towarzyszą sprośnym tańcom. Ponownie pomyślał, że dzisiejsze uroczystości w bardzo małym stopniu będą przypominać zabawy będące udziałem prostych wieśniaków. Przy ślubach odbywających się w wioskach uroczystą powagę zachowywano przynajmniej do południa, kiedy to składano przysięgi małżeńskie, a wędrowni magowie obkładali pierścienie nowożeńców zaklęciami, co miało zapewnić im szczęście. Dopiero potem rozpoczynały się uczta i pijatyka, przeplatane tańcami i powszechną wesołością.

Godziny płynęły. Rolf otrzymał prostą, czarną opończę, którą miał nałożyć na ubranie. Nie odbywał już ćwiczeń, jego nauczyciel nie zjawił się. Nakarmiono go jak zwykle i pod eskortą zaprowadzono do latryny. Na dziedzińcu dostrzegł ludzi w liberiach, jakich nigdy przedtem nie widział. Obowiązkowy tutaj czarny kolor ożywiły inne barwy: czerwona, zielona, biała, szara. A więc prawdą było, że na uroczystości weselne zjechali możnowładcy z pobliskich satrapii.

Późnym popołudniem do celi Rolfa przyszedł mistrz gier w towarzystwie dwóch strażników. Zaprowadzono go ponownie do latryny, a potem pod wieżę, do małego, pozbawionego okien pomieszczenia. Poprzez szczeliny w suficie słabo przenikało światło zachodzącego już słońca. Z góry dobiegał tupot wielu stóp, a wszędzie dookoła rozbrzmiewały wybuchy śmiechu. Rolf domyślał się, że znajduje się pod trybunami otaczającymi arenę.

W komorze czekała na niego tarcza, miecz i brązowy hełm gladiatora. Gdy mistrz gier odszedł, strażnicy wręczyli mu tarczę i hełm. Obserwowali go z ciekawością, gdy mocował tarczę na ramieniu. Wiedział, że woleliby zobaczyć, jak drży przed nimi ze strachu. W końcu wyciągnęli spod ściany stalową kratę i ustawili ją tak, aby odgradzała ich od chłopca. Dopiero wtedy podali mu miecz. Wówczas jeden ze strażników pociągnął za łańcuch, który otworzył znajdujące się za Rolfem drzwi, a prowadzące bezpośrednio na arenę. Drugi strażnik trzymał w dłoniach ostrą włócznię, na wypadek, gdyby trzeba było przynaglić chłopca do wyjścia. Ale włócznia nie była potrzebna. Rolf sam wyszedł na piasek areny. Poprzez wycięcie w hełmie dostrzegł krąg otaczających go powyżej twarzy. Jego wyjściu towarzyszyła burza gromkich okrzyków. Stał samotnie w jednym końcu piaszczystego, dwudziestometrowego owalu, otoczonego wysokimi, gładkimi ścianami.

Nagle nastąpił kolejny wybuch entuzjazmu. Rolf dostrzegł wysoką, ubraną na czarno postać przeciwnika, który nadchodził z drugiej strony niewielkiej areny. Przyłbica z namalowaną czerwoną maską demona skrywała twarz mężczyzny. Trzymając w gotowości tarczę i obnażony miecz, podchodził coraz bliżej. Jego dziwny, nieco chwiejny sposób poruszania się Rolf zinterpretował jako zamierzoną kpinę. W umyśle Rolfa pozostała tylko jedna myśl: uderzaj pierwszy i uderzaj mocno. Nogi, które jeszcze przed chwilą drżały, napięły się i poniosły go pewnie do przodu.

Przeciwnik był wyższy i miał o wiele większy zasięg ramion, a więc to on miał przywilej pierwszego uderzenia. Ale to pierwsze, proste cięcie musiało być kolejną sztuczką, ponieważ było o wiele wolniejsze i słabsze niż te, których nauczył go skutecznie parować jego nauczyciel. To ślamazarne uderzenie Rolf przyjął na tarczę i zrobił natychmiastowy wypad, mierząc mieczem w korpus przeciwnika. Ostrze przeszło przez czarny materiał i ugrzęzło pomiędzy żebrami z taką łatwością, że w pierwszej chwili Rolf nie mógł uwierzyć w swój sukces. Postąpił krok do tyłu, przyglądając się podejrzliwie chwiejącemu się mężczyźnie. Zastanawiał się, czy to nie kolejna, diabelska sztuczka. Ale mężczyzna w czerni nie udawał. Na jego piersi pojawiła się szkarłatna, szybko powiększająca się plama krwi. Ramiona, obciążone bronią obwisły bezradnie. Powoli osunął się bezwładnie na kolana. W końcu przewrócił się na piasek.

Tak łatwe zwycięstwo wciąż było dla Rolfa nierealne. Wrzawa otaczającego go tłumu także była niewiarygodna – nie były to okrzyki zgrozy, żalu czy wściekłości. Był to wrzask wyrażających swą dezaprobatę ludzi, którzy są niezadowoleni z powodu zbyt szybkiego zakończenia długo oczekiwanego widowiska.

Zdejmując hełm, Ralf spojrzał w górę. W pierwszym rzędne trybun siedział Chup. Spoglądał na niego z góry i uśmiechał się z aprobatą. Obok siedziała złocistowłosa panna młoda. Rolf dostrzegł, że Charmian rozgląda się wokół z wyraźnie malującym się na twarzy wyrazem oczekiwania.

Chłopak odwrócił się i ponownie spojrzał na czarną postać rozciągniętą nieruchomo na piasku. Był ledwie świadomy obecności dwóch żołnierzy, którzy podeszli do niego, aby odebrać broń. Całą uwagę zwrócił na strażników, którzy zbliżali się do leżącego ciała. Jeden z nich ostrożnie odkopnął na bok miecz, a drugi przewrócił rannego na plecy i zdjął wymalowaną przyłbicę. Odsłonięta twarz była młoda i zupełnie mu nie znana. Jeden ze strażników podnosił już w górę ciężki, drewniany młot, aby jednym uderzeniem przypieczętować zwycięstwo, gdy nagle powstrzymał go przeraźliwy, kobiecy krzyk. Był to krzyk tak nagły i tak pełen rozpaczy i bólu, że nawet zaniepokojone gady powystawiały głowy ze swych wysoko położonych gniazd.

Rolf wiedział już, z kim walczył. Poznał prawdę natychmiast, gdy podniósł wzrok i spostrzegł, że krzyczącą dziewczyną była Sara.


***


Satrapa Ekuman, siedzący na honorowym miejscu na trybunie, także spojrzał na Sarę. Dziewczyna najprawdopodobniej wykrzykiwała imię mężczyzny, który właśnie poległ. To coś więcej niż zwykły przypadek, pomyślał Ekuman. Spojrzeniem nakazał pierwszemu eunuchowi, aby jak najszybciej uspokoił dziewczynę. Jej okrzyki i wykrzywiona bólem twarz z pewnością były przykrym zaskoczeniem dla gości. Po chwili Ekuman spojrzał na Charmian i siedzącego obok niej pana młodego. Ilekroć na zamku zawiązywała się jakaś godząca w jego spokój intryga, Ekuman nieomal zawsze podejrzewał własną córkę. Wyraz rozbawienia malujący się na jej twarzy upewnił go, że i tym razem jego podejrzenia nie były pozbawione podstaw.

A więc to tak.

Satrapa nie przejmował się żalami zwykłej niewolnicy z haremu. Nie interesowała go także przedłużająca się przerwa w walkach gladiatorów, choć była irytująca. Ubodła go jedynie myśl, że na jego zamku dzieją się rzeczy, o których nie wie. Na szczęście, zdarza się tak za sprawą kogoś, kto jutro stąd wyjeżdża i nie będzie tu już miał żadnej władzy. Oznaczało to jednak, iż w jego otoczeniu znajdują się ludzie, którzy są bardziej lojalni w stosunku do jego córki niż do niego. I takimi prawdopodobnie pozostaną nawet gdy córka będzie już damą na zamku rywala, a w grę o władzę zaczną wchodzić zdecydowanie większe stawki. Mógłby ich zaskoczyć. Jeszcze dziś mógłby się dowiedzieć, kim byli i jeszcze dziś się ich pozbyć.

Władczym gestem wyciągnął ramię i nakazał strażnikom, aby odsunęli się od leżącego ciała. Garl widząc na twarzy Ekumana niezadowolenie, zjawił się natychmiast u jego boku. Satrapa szybko zadysponował, aby obydwaj gladiatorzy oraz ci, którzy sprawowali nad nimi pieczę, natychmiast zostali sprowadzeni do Sali Audiencyjnej. Odwracając głowę, powiedział do mistrza gier:

Dopilnuj, aby moim gościom zapewniono godziwą rozrywkę, po czym sam przyjdź także.

Spojrzał na przeciwną stronę areny i porzucając konfidencjonalny szept, odezwał się normalnym tonem:

Moja droga córko i zięciu, chodźcie ze mną, proszę.

Gdy podnosił się ze swojego miejsca, dostrzegł przeciskającego się w jego kierunku władcę gadów, którego mina wskazywała, że ma do przekazania coś niezwykle istotnego. W dłoni trzymał niewielki worek, jaki zwykle mocowano na grzbiecie posłańca. Ekuman skinął na niego i wąskim przejściem skierował się w dół.

Na niebie zbierały się ciężkie, burzowe chmury. Rozległ się głos mistrza gier:

Panowie i damy! Proszę, abyście weszli wszyscy do środka. Pogoda uniemożliwia odbycie walk na świeżym powietrzu, lecz pan mój, Ekuman, zapewnia was, że w holu czekają na was godziwe rozrywki. Ma jednocześnie nadzieję, że wybaczycie mu jego chwilową nieobecność.


***


Kiedy znaleźli się wewnątrz wieży, Ekuman odciągnął władcę gadów na bok.

Panie – wyszeptał strwożony dostojnik – To z pewnością wysłano z oazy, bowiem zostało odnalezione na pustyni. Martwe ciało posłańca dostrzegł jeden z moich zwiadowców godzinę temu. Posłaniec mógł zginąć w czasie jednej z burz, które od paru dni szaleją nad pustynią.

Co jest w środku?

Musiała być jakaś wiadomość, panie, ale... widzisz? Pieczęć jest złamana. Być może stało się to podczas burzy lub w czasie upadku. Papier musiał wypaść i został poniesiony przez wiatr. Pozostało tylko to – władca gadów wyjął z worka ciężką, metalową szkatułkę wielkości dwóch ludzkich pięści.

Była pogięta i osmalona. Ekuman wziął szkatułkę do ręki i przesunął kciukiem po wygrawerowanych na niej symbolach. Zorientował się od razu, że zawiera ogromną moc.

Dobrze zrobiłeś, przynosząc to prosto do mnie – powiedział.

Problemy pojawiały się ze wszystkich stron, atakując Ekumana jak dobrze uzbrojona armia. Należało rozwiązać je natychmiast.

Każ Elsloodowi, aby jak najszybciej zjawił się w Sali Audiencyjnej – rzucił Ekuman w stronę najbliższego wartownika.

Żołnierz zasalutował i pobiegł wypełnić polecenie. Ekuman zaczekał na dwóch żołnierzy niosących na noszach rannego gladiatora. Ruszył za nimi. Przechodząc obok okna, spostrzegł, że całe niebo jest zasnute czarnymi, ciężkimi chmurami. Mistrz gier gromadził właśnie wszystkich gości w holu.


***


Rolf nie opierał się, gdy go rozbrajano. Nigdy więcej nie chciał dotykać żadnej broni. Stał nieruchomo pośrodku areny, nie bardzo wiedząc, czy cieszyć się z faktu, że jeszcze żyje, czy nie. Od chwili, kiedy Nils upadł ugodzony przez Rolfa, Sara spojrzała na niego tylko raz. Spojrzenie to przeszyło go jak miecz. Przynajmniej Nils żył, pomyślał Rolf.

Rolfa wprowadzono do środka wieży, a potem schodami na górę. Nagle chłopiec zdał sobie sprawę, że jego walka z Nilsem wzburzyła możnowładców zamku. Malująca się na twarzach strażników obawa potwierdzała jego przypuszczenie. Nie rozumiał jednak, co to mogło być. Do Rolfa podszedł oficer i przeprowadził go przez wypełniony ludźmi hol. Wszyscy wpatrywali się w niego, szepcząc coś z ożywieniem. Mistrz gier bezskutecznie usiłował zająć zebranych pokazem żonglerki. Słudzy umieszczali właśnie na ścianach płonące pochodnie. Przeszli jeszcze jedną kondygnację schodów, a potem zatrzymali się w bogato umeblowanym przedpokoju.

Po chwili wprowadzono Rolfa do dużego, okrągłego pokoju. Pod przeciwległą ścianą na olbrzymim tronie siedział Ekuman, obok po jego prawej stronie – Chup i nieruchoma jak statua Charmian. Ściana za ich plecami była zawieszona trofeami wojen i grabieży. Rolf bez wahania rozpoznał wśród nich przedmioty pochodzące ze Starego Świata. Przypominały mu lornetkę oraz urządzenia z wnętrza Bestii.

U stóp Ekumana, na drewnianej podłodze, leżał nieruchomo Nils. Obok niego klęczały dwie zakapturzone postacie, starając się powstrzymać płynącą wciąż krew. Przed Ekumanem, w postawie na baczność stał stary żołnierz, który uczył Rolfa szermierki. Była tu także Sara, podtrzymywana pod ramiona przez dwóch żołnierzy. Rolf zdążył tylko pobieżnie spojrzeć na zgromadzone w komnacie osoby, gdyż zaraz po wejściu został popchnięty do przodu. Stanął twarzą w twarz z Ekumanem. Złowieszcze spojrzenie satrapy przemknęło po wyprostowanej postaci chłopca. Strażnicy siłą zmusili go, aby uklęknął. Ekuman zwrócił się do Rolfa z nieprawdziwą łagodnością:

Dobrze walczyłeś, mój panie. Jakiej nagrody spodziewasz się za zwycięstwo?

Sądziłem, że już ją otrzymałem. Szansę walki z tym, który powinien był nosić ten diabelski hełm – Rolf nie patrzył w stronę Sary, ale miał nadzieję, że dziewczyna słyszy.

A właściwie myślałeś, że z kim będziesz walczył? – zapytał uprzejmie Ekuman.

Rolf odwrócił głowę i spojrzał na Chupa. Dopiero teraz Chup zrozumiał, o co naprawdę chodziło młodemu więźniowi. Wyprostował się dumnie na swym krześle.

Ja? Ty, kupo łajna! Naprawdę myślałeś, że ja będę toczył pojedynek z kimś takim jak ty?

W tej chwili Rolf uświadomił sobie, że jego oczekiwanie walki z Chupem było naiwnym wymysłem. Wykorzystano to, czyniąc z jego walki z Nilsem doskonałą zabawę.

Kupa łajna? – mruknął w zamyśleniu Ekuman. – Tak, wieśniak z całą pewnością, ale to pchniecie było przedniej marki. Powiedz mi, młody panie, gdzie nauczyłeś się tak dobrze władać mieczem?

Wszelkie intrygi były obce Rolfowi, jednak doskonale wyczuwał pogardę i wrogość, z jaką wszyscy tu spoglądali na niego. Dostrzegł także wzajemną nieufność, jaką żywili dla siebie ci ludzie. Postanowił, na razie, mówić prawdę.

Wszystkiego – powiedział szczerze – nauczyłem się tutaj, na zamku.

Na zamku? – zapytał zaskoczony Ekuman. – A któż cię tego wszystkiego nauczył?

Ten tutaj – ruchem głowy wskazał na starego, żołnierza.

Mężczyzna nawet nie spojrzał w stronę Rolfa. Stał nieruchomo, ze stoickim spokojem wpatrując się w twarz satrapy.

Z zewnątrz dobiegł dość słaby grzmot, po czym huk blisko już uderzającego pioruna. Nagle błyskawica rozdarła niebo, a łoskot kolejnego gromu wstrząsnął posadami budowli. Przez moment upiorne światło zalało piękną twarz Charmian, która z wyraźną ulgą wpatrywała się w coś za plecami Rolfa. Chłopiec na moment odwrócił głowę. Kątem oka dostrzegł wysoką, szarą postać jednego z czarnoksiężników, stojącego w drzwiach komnaty.

Patrz na satrapę!

Rolf poczuł na twarzy uderzenie pięści strażnika. Posłusznie znów spojrzał na Ekumana, jednak spojrzenie ciemnych, głęboko osadzonych oczu maga zrobiło na nim niesamowite wrażenie. Tak patrzeć musiała czająca się w mroku śmierć. Nagle wydało mu się, że te same oczy spoglądają teraz na niego z twarzy Ekumana.

Byłeś dobrze odżywiany? – zapytał satrapa.

Tak.

Jedna z zakapturzonych postaci klęczących nad Nilsem odwróciła się. Rolf z fascynacją a jednocześnie z grozą spoglądał na olbrzymią ropuchę, siedzącą na ramieniu maga.

Panie, jestem pewien, że człowiek ten był wycieńczony z głodu. Od dłuższego czasu pozbawiony był także chwili wypoczynku.

Rolf poczuł nagłe obrzydzenie do tych ludzi, za ich nikczemne traktowanie bezbronnych niewolników. A on im uwierzył. Uwierzył, że będzie miał szansę spotkać się w walce z Chupem. Zachwiał się na nogach, czując nagłą słabość. Czy będzie mógł spojrzeć w twarz Sary? Byłoby lepiej, gdyby to on poległ z ręki Nilsa! Gdy ponownie zebrał myśli, spostrzegł, że jego nauczyciel walki klęczy tuż obok niego. Po chwili stary żołnierz odezwał się cichym, drżącym głosem:

Łaski, mój panie!

A więc powiedz mi, mój ty lojalny żołnierzu, kto wydał ci polecenie szkolenia tych dwóch gladiatorów?

W odpowiedzi stary żołnierz sapnął dziwnie, wyprężył się i nagle runął na podłogę. Zaczął prężyć się i sztywnieć, z pianą wokół otwartych, pobladłych ust.

Ekuman zerwał się z tronu i podniesionym głosem wydał krótkie rozkazy. Mężczyzna z ropuchą na ramieniu obserwował uważnie wijącego się na podłodze żołnierza. Podejrzliwie zmarszczył brwi, gdy drugi z magów, stojący do tej pory w drzwiach komnaty, majestatycznym krokiem podszedł do Ekumana. Satrapa wyciągnął w jego stronę niewielkie, pogięte pudełeczko.

Elslood! Powiedz mi szybko, co to może być?

Z chmurnym wyrazem twarzy Elslood zważył pudełko w dłoni, mruknął coś pod nosem i podniósł wieczko.

Stojący najbliżej niego odskoczyli natychmiast do tyłu. Przez chwilę wpatrywał się z uwagą w leżący wewnątrz kamień.

W tej chwili, panie, nie mogę powiedzieć ci nic pewnego, ale to z pewnością zawiera ogromną moc.

Tyle, to sam wiem. Połóżcie to w bezpiecznym miejscu, a potem wróćcie tu. Chcę poznać całą prawdę o grze, jaka rozegrała się dzisiaj na arenie.

Elslood zamknął wieczko z głuchym trzaśnięciem i spojrzał na żołnierza, wciąż drgającego na podłodze, mimo że kilku strażników usiłowało go unieruchomić. Potem przeniósł spojrzenie na Rolfa. Płonące wewnętrznym ogniem oczy ponownie wstrząsnęły chłopcem. Mag wręczył kasetkę mężczyźnie z ropuchą i krótkim ruchem głowy wskazał na przeciwległą ścianę komnaty, gdzie wisiał arras, który skrywał wejście do oddzielnego pomieszczenia.

Odgłosy gwałtownej, szalejącej na zewnątrz ulewy nasilały się. Słudzy wnieśli właśnie smolne, płonące jasno pochodnie.

A teraz, mój panie – ponownie zwrócił się w jego kierunku Ekuman, lecz jego głos stracił niedawną, udawaną łagodność – powiedz wreszcie na czyje polecenie działasz?

W umyśle Rolfa oczy Elslooda rosły jak złośliwy guz, mąciły myśli i odbierały zdolność widzenia. Wysoki, szary czarnoksiężnik stał wciąż obok, ale Rolf nie odważył się ponownie spojrzeć na niego.

Odpowiedz mi, chłopcze! – Ekuman już prawie krzyczał. – Szybka odpowiedź zaoszczędzi ci mnóstwo bólu.

Czy za sprawą ogarniającej go nagle rozpaczy, czy też tajemniczych mocy, które wydawały się przychodzić na pomoc, Rolf poczuł przypływ siły pozwalającej przeciwstawić się satrapie i oczom, które zmuszały go do milczenia. Chłopiec spojrzał śmiało na Ekumana i powstał z klęczek.

Ekuman przemówił znów, ale tym razem już znacznie spokojniej:

Powiedz mi, mistrzu mlecza, czyim jesteś wysłannikiem?

Wolny już od uczucia strachu Rolf uśmiechnął się lekko.

Ja? Jam jest Ardneh...

Noc ciążąca nad zamkiem eksplodowała światłem, które niczym strzała rozdarło ciemności. Było tak niespodziewane jak wówczas, gdy wystrzeliło z pyska Bestii, lecz tysiąckrotnie silniejsze. Wstrząs, jaki nastąpił w chwilę potem pozbawił Rolfa zdolności postrzegania. Chłopiec poczuł jedynie, że coś uderzyło go z siłą, która okręciła nim dookoła i cisnęła na podłogę. Słyszał krzyki bólu i przerażenia. Okno obok zostało dziwnym sposobem szeroko otwarte i strzaskane. Do środka zaczęły wlewać się strugi siekącego deszczu.

Gdy nieśmiało podniósł wreszcie głowę, dostrzegł dryfującą pośrodku pomieszczenia kulę światła. Przesuwała się wolno, aż w końcu podpłynęła do ściany i zniknęła w kominie. Ognista kula pozostawiła wyraźny, czarny, jeszcze dymiący ślad biegnący dokładnie przez środek komnaty. Od strzaskanego okna do płonącego teraz arrasu leżały porozrzucane bezładnie ludzkie ciała i szczątki nadpalonych mebli. Unoszący się z podłogi dym tworzył ciemną, gęstą chmurę. Przez chwilę Rolf czołgał się na czworakach, nie mając odwagi wstać. Gdzie jest Sara? Wolno posuwał się przez rumowisko wzdłuż śladu pozostawionego przez piorun. Patrzył bez emocji na poskręcane ciała martwych i rannych. Przy końcu zwęglonej ścieżki natknął się na spalone ciało wysokiego maga. Ropucha z jego ramienia przypominała teraz dziwaczne, przerażające, brodate, ludzkie dziecko. Rolf dostrzegł także olbrzymiego, skręconego agonalnie pająka. Podłogę zaśmiecały szczątki porozbijanych przedmiotów i płonących draperii.

Nie znajdując wciąż ciała Sary, Rolf wrócił na środek komnaty. Zauważył krzątających się ludzi, podniósł się więc na nogi. Do środka wbiegali żołnierze zarówno od strony schodów, jak i płaskiego dachu tarasu. Wśród krzątających się Rolf rozpoznał Ekumana. Jego bogata szata była podarta, twarz umazana sadzą, lecz chyżość ruchów świadczyła, że nie odniósł większych obrażeń. W dłoniach trzymał jakiś przedmiot ze Starego Świata, który wcześniej Rolf widział na ścianie za tronem. Był to jeden z pary czerwonych cylindrów. Drugi wisiał wciąż na wbitym w ścianę uchwycie. Na końcu cylindra znajdowała się niewielka, czarna dysza, którą Ekuman skierował w stronę płonącej podłogi. Drugą dłonią nacisnął mały przycisk, podobny do tych, które Rolf widział we wnętrzu Bestii. Z dyszy wystrzelił nagle biały strumień, który bardziej przypominał jakąś substancję niż dym, ale pozostawał niezwykle spoisty i nieprzezroczysty. Jak za sprawą magicznej sztuczki, biała maź momentalnie pokryła całą podłogę. Leżący na podłodze ranni podnosili głowy, aby uratować się przed uduszeniem. Pod białym dywanem płomienie zostały szybko ugaszone.

Rolf dostrzegł wreszcie Sarę. Klęczała obok Nilsa, unosząc mu głowę ponad poziom białej piany. Chłopiec poczuł prawdziwą radość. Jednak kiedy uczynił krok w kierunku Sary, doskoczyło do niego dwóch strzegących jej żołnierzy.

Ekuman ze sporą wprawą pracował dalej. Z urządzenia, które najwidoczniej nigdy nie miało się wyczerpać, wciąż wydobywała się biała struga. Satrapa metodycznie pokrywał całą podłogę komnaty białą mazią, a jednocześnie wydawał polecenia żołnierzom i służbie. Wynoszono rannych, usuwano zniszczone sprzęty.

Wreszcie płomienie zostały ugaszone. Ekuman wyłączył czerwone urządzenie i odłożył na bok. Nils wciąż żył, a Elslood rozglądający się dookoła, nie wydawał się ranny.

Na zewnątrz ulewny deszcz przemienił się w mżawkę. Nagle, przez strzaskane okno przemknął szarozielony gad. Opadł niezdarnie na białą podłogę i zaskrzeczał w stronę Ekumana:

Mój panie! Mój panie! Nieprzyjaciel atakuje! Od przełęczy!



12.

JEŹDZIEC NA BESTII



Rolf szarpnął się trzymającym go strażnikom, usiłując wyjrzeć przez strzaskane okno. Zanim odciągnięto go do tyłu, dostrzegł jedynie parę odległych pochodni.

Zabierzcie go do celi – rozkazał żołnierzom oficer. – Zamknijcie samego, dopóki lord Ekuman nie wezwie go.

Żołnierze popchnęli Rolfa w stronę schodów. Schodząc w dół, kilkakrotnie przystawali, aby zrobić miejsce dla biegnących tam i z powrotem kurierów. Na wieść o ataku Wolnego Narodu na twarzach żołnierzy malowało się wyraźne podniecenie. Ludzie z zamku nie mieli wątpliwości, że wygrają tę bitwę. Nawet w nocy. Kiedy mijali okna, Rolf usiłował wyjrzeć na zewnątrz i zorientować się, co się właściwie dzieje. Przypomniał sobie kamienie, które spadały na dach jego celi. Sygnały te z pewnością miały mu powiedzieć o czymś dotyczącym go bardziej bezpośrednio niż atak przez przełęcz. Czegoś od niego oczekiwano. A teraz wracał do celi. Być może tam rozstrzygnie się jego najbliższa przyszłość. Na dziedzińcu głównym zapalono pochodnie, które oświetlały pędzących ludzi i zwierzęta. Trzy kamienie, dwa, jeden. A więc nadszedł czas. A on był wciąż żywy i zobaczy to. Mimo kłębiących się myśli, Rolf szedł niezwykle czujnie. W pewnej chwili usłyszał gwizd dobiegający gdzieś z góry. Nie zdążył podnieść głowy, ponieważ u jego stóp upadł niewielki, okrągły przedmiot. Przywiązany był do niego skrawek białego papieru – najwidoczniej wiadomość. Rolf szczęśliwie podniósł go. Pomyślał, że ptak musi być szalony, przekazując wiadomość w taki sposób. W jego kierunku wyciągnęła się nagle dłoń strażnika, lecz zamiast zacisnąć się na ramieniu, obsunęła się bezsilnie po rękawie. Zdziwiony strażnik ponowił próbę, ale z takim samym rezultatem. Rolf odskoczył w bok, mając nadzieję na uzyskanie paru chwil, podczas których zdoła przeczytać wiadomość. Być może rzeczywiście była bardzo ważna.

Rzuć to! – krzyknął strażnik do Rolfa.

Rolf rozwinął papier, ale nie miał już czasu, aby go przeczytać. Dwaj strażnicy zbliżali się z rozłożonymi szeroko ramionami. Chłopiec podniósł ostry odłamek skały i już miał zamiar rzucić nim w strażników, gdy nagle za sobą usłyszał hałas. Otworzyły się drzwi w murze i wbiegł przez nie żołnierz. Minął go, jakby nie dostrzegając. Wykorzystując okazję, Rolf przemknął przez uchylone drzwi. Zatrzasnęły się za nim głośno. Rolf szybko rozejrzał się dookoła. Znajdował się na kolejnym dziedzińcu, zapełnionym żołnierzami, którzy formowali dwuszereg. W zasięgu wzroku nie było żadnych innych drzwi. Rolf przebiegł obok oficera, gorączkowo poszukując jakiegokolwiek wyjścia. Żołnierze wpatrywali się w niego, jedni w zdumieniu, inni z gromkim śmiechem.

Chwytajcie go!

Jest wysmarowany czymś śliskim!

To jakaś diabelska sztuczka!

Co się tam dzieję? Złapcie go!

To zbiegły niewolnik. Zabijcie go!

Nie! To jeden z tych, których satrapa chce przesłuchać! Weźcie go żywcem!

Uchylając się przed wyciągniętymi w jego kierunku ramionami, Rolf szybko biegł pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy. Okazało się jednak, że w złym kierunku, bo w stronę wieży. Czuł, że jakaś tajemnicza siła ochrania go przed schwytaniem, więc zawrócił. Tymczasem żołnierze rozbiegli się bezładnie po dziedzińcu, krzycząc, poszturchując się i wpadając na siebie. Rolf umykał przed nimi bez większych trudności. Ich wyciągnięte ręce smagały go jak gałęzie, lecz wszystkie próby zatrzymania go były wciąż bezskuteczne. Rozsierdzony oficer polecił, aby żołnierze uformowali koło. Sam jednak usunął się na bok, pozwalając Rolfowi przebiec obok.

Nagle chłopiec znalazł się przed ścianą jakiegoś budynku. Z rozpędu skoczył na stojącą tam beczkę i nie zatrzymując się wskoczył na dach. Biegł skulony, nie zwalniając. W spoconych palcach wciąż ściskał kamień. Domyślił się, że jest to prezent od Loforda.

Pomiędzy nim a murem obronnym zamku znajdował się jeszcze jeden dziedziniec. W murze była brama – wąskie drzwi pilnowane przez dwóch, stojących wewnątrz dziedzińca, strażników. Gdy Rolf zeskoczył z niskiego dachu i biegł prosto w ich stronę, zaskoczeni podnieśli głowy. Rolf ufał, że magiczna potęga kamienia pomoże mu i tym razem. Tuż za nim rozległy się krzyki:

Straże! Powstrzymajcie tego zbiega! Zabijcie go, jeżeli będziecie musieli, ale nie pozwólcie mu uciec!

Jeden ze strażników wyciągnął miecz. Rolf biegł, ściskając kamień w obu wyciągniętych do przodu dłoniach, jakby chciał rozbić nim masywne drzwi. Gdy zbliżył się wystarczająco blisko, gigantyczna, żelazna sztaba uniosła się, a drzwi z przenikliwym zgrzytem otworzyły się na oścież. Żołnierze krzyknęli coś w przerażeniu i odruchowo odskoczyli na bok Gdy Rolf mijał ich, kątem oka dostrzegł błysk stali. Ostrze miecza drasnęło go jedynie niegroźnie w plecy. W następnej chwili chłopiec był wolny. Znajdował się poza murami zamku, w bezpiecznej ciemności.

Zbiegał w dół zbocza. Dzięki lśniącym gwiazdom z łatwością zorientował się, że znajdował się po wschodniej stronie zamku. Powinien teraz skręcić w lewo i szerokim łukiem ominąć mury, aby wyjść na północną stronę przełęczy, gdzie znajdowała się jaskinia z Bestią. Spoglądając w tę stronę, dostrzegł pochodnie, które widział wcześniej z okien zamku. Dobiegały stamtąd dziwne, straszne okrzyki. Rolf jeszcze przyspieszył, nasłuchując uważnie innego dźwięku, ale na szczęście nie usłyszał ryku przebudzonej Bestii. Natomiast doszły do niego ludzkie głosy rozbrzmiewające gdzieś w pobliżu. Dostrzegł cienie wielu ludzkich sylwetek, zdążających w tym samym kierunku co on. Nie potrafił jednak rozróżnić, czy byli to przyjaciele, czy wrogowie. Prawdopodobnie cała dolina przełęczy była obstawiona oddziałami należącymi do jednej i do drugiej strony.

Rooolf! – nagle nad głową rozległ się czysty gwizd. – Znakomita ucieczka, na jajo!

Spojrzał w górę i dostrzegł ciemny, ogromny kształt.

Strijeef?

Tak, to ja. Pospiesz się! Bardziej na prawo. Czy Ekuman jeszcze żyje?

Żył, gdy widziałem go po raz ostatni. Błyskawica nie trafiła go, chociaż wyrządziła wiele szkody. Gdzie jest Thomas? Strijeef, musisz zaprowadzić mnie do Bestii!

Przybyłem właśnie, aby ci pomóc. Biegnij, droga przed tobą jest czysta. Thomas zajęty jest walką. Pytał, czy potrafisz obudzić Bestię i poprowadzić ją do ataku.

Powiedz mu, że potrafię, jeżeli uda mi się dotrzeć do jaskini. Czy jest w niej ktoś teraz? Czy ktoś tam walczy?

Nie. Starcie miało miejsce przed tymi wielkimi drzwiami. Wciąż są zamknięte. Kamień Wolności, który masz ze sobą, pomoże ci otworzyć je od wewnątrz. Ekuman nie pozwolił, aby ktokolwiek wchodził bez niego do jaskini, tak więc udało mi się umieścić linę w dogodnym miejscu. Gdy dojdziemy do celu, zrzucę ją w dół, abyś mógł wspiąć się po niej.

Strijeef jeszcze parokrotnie ostrzegał Rolfa przed zbliżającymi się oddziałami nieprzyjaciela. Gdy było już bezpiecznie, opowiedział mu o minionych wydarzeniach: jak podczas ratowania Thomasa zabito Feathertip, a on został ranny; jak odnaleziono Kamień Gromu, który ukrył marsz Wolnego Narodu przez pustynię; jak schowano kamień w torbie martwego gada, pozwalając aby odkryli go powietrzni zwiadowcy Ekumana.

Rolf przekroczył już dno przełęczy i zaczął wspinać się na północne zbocze. Przeszedł obok ciała martwego żołnierza, ściskającego w garści płonącą wciąż pochodnię. Chciał zatrzymać się, aby zaopatrzyć się w jakąś broń, ale Strijeef przynaglił go do pośpiechu.

Nieprzyjaciel wciąż zajmuje pozycje przed tymi wielkimi drzwiami – powiedział. – Do tej pory, naszym ludziom nie udało się ich odeprzeć. Poprowadzę cię tak, abyśmy ominęli żołnierzy.

Wciąż szli w górę północnego stoku. Musieli zatrzymać się i przeczekać jakiś czas, aż przejdzie kolejny oddział nieprzyjaciół. Kiedy żołnierze zniknęli w ciemnościach, Strijeef końcem skrzydła dotknął delikatnie ramienia chłopca. Rolf ruszył dalej. Po chwili rozpoznał sylwetki bliźniaczych, skalnych wież. Z ciemności wokół dochodziły jęki rannych.

Jak przebiegała walka? – odważył się szepnąć, gdy ptak był znów w pobliżu.

Różnie. Ludzie z zamku nie ścigali naszych w ciemnościach, choć są w przeważającej liczbie. Ale teraz bądź cicho.

Strijeef poprowadził Rolfa jedną ze wschodnich szczelin, pomiędzy kompleksem spiętrzonych skał. Wreszcie pod stopami pojawiło się znajome, piaszczyste dno kanionu. Po chwili Rolf dostrzegł wyszczerbione skały, które znajdowały się na prawo od wejścia do jaskini. Strijeef poszybował w górę, aby zrzucić linę, która po niedługim czasie spadła wprost pod nogi chłopca. Ten szarpnął nią parokrotnie, sprawdzając zamocowanie i zaczął wspinać się. Rana na plecach pulsowała lekkim bólem, ale starał się nie zwracać na to uwagi. Gdy osiągnął wejście do jaskini, szybko zwinął linę, przynaglany nerwowym szeptem Strijeefa. Wprawnie wczołgał się w ciemność komina i rzucił linę w dół. W trakcie schodzenia do niższej jaskini ptak nie mógł mu towarzyszyć. Rolf z łatwością odnajdował drogę. Po chwili opierał już dłonie i czoło o chłodny metal boku Bestii.

Nagle całe zmęczenie zniknęło. Wydało mu się, że drzemiąca starożytna potęga Bestii użycza jego muskułom części swej wspaniałej, nieokiełznanej siły. Wędrujące po obłym, metalowym boku dłonie, szybko odnalazły stopnie i uchwyt. Zanim otworzył właz, zamknął oczy, aby uchronić je przed nagłą powodzią jasnego światła. Wydało mu się, że tym razem blask był o wiele mniejszy niż oczekiwał. Szybko wszedł do środka, zamykając za sobą właz. Głucho szczęknęła opadająca zapadka. Z dziwnym uczuciem jakby powrotu do domu skierował się w stronę fotela. Po chwili usłyszał znajomy syk cyrkulującego powietrza. Dłonie natychmiast rozpoczęły wstępne czynności mające na celu przywrócenie Bestii do życia.

Mrugając światełkami z tablicy kontrolnej, Bestia wydała swój pierwszy jęk. To przebudzenie nie było jednak tak gwałtowne jak poprzednio. Rolf przypuszczał, że potwór nie miał wystarczająco dużo czasu, aby zapaść w swój zwykły, głęboki sen. Po chwili pod napisem KONTROLA PODZESPOŁÓW zapłonęły kolorowe symbole, więc Rolf rozpoczął rytuał kolejnego gaszenia świetlnych punktów. Tak jak poprzednim razem, z góry zjechała przezroczysta obręcz, nasuwając mu się na głowę. Wnętrze jaskini stało się nagle doskonale widoczne. Rolf dostrzegł Strijeefa, wywijającego zwariowane młyńce pod sklepieniem. Z niezwykłą ostrością widział szeroko otwarte oczy ptaka, biały bandaż na skrzydle, a nawet poszczególne pióra. Najwidoczniej zdolność widzenia Bestii w ciemnościach była tak dobra jak ptaka. Rolf pomyślał, że przy takiej możliwości widzenia uda mu się wydostać z jaskini i nie będzie miał trudności w odnalezieniu i rozpoznaniu nieprzyjaciół.

Stopniowo wszystkie światełka na szklanej tablicy zgasły. Tym razem trwało to o wiele krócej niż poprzednio. Głos Bestii stawał się coraz mocniejszy. Strijeef obawiał się, aby odgłos ten nie sprowadził im na kark nieprzyjaciół. Rolf chciał, żeby go usłyszeli. Niech go słyszą, niech ten grzmot wstrząśnie ziemią pod ich stopami, niech wstrząśnie całą przełęczą! Niech zabrzmi głuchym echem w potężnych kazamatach pod zamkiem! Niech przyprawi o dreszcz strachu tych, którzy wydają tam rozkazy!

Na szczycie dwóch dźwigni, umieszczonych po obu stronach fotela, zapłonęło zielone światło. Rolf wsunął dłoń pod koszulę, aby dotknąć ukrytego tam Kamienia Wolności. Następnie ujął oba uchwyty i delikatnie pociągnął do tyłu. Bestia drgnęła, warknęła mocniej i zgodnie z intencjami kierowcy ustawiła się naprzeciwko drzwi. Teraz należało je otworzyć. Podniecony Strijeef z oszałamiającą prędkością zataczał koła pod sklepieniem jaskini. Rolf zdecydowanym ruchem popchnął obie dźwignie jednocześnie do przodu. Jego olbrzymi wierzchowiec ryknął wściekle i ruszył naprzód. Rolf miał wrażenie, jakby umieszczony pod koszulą kamień drgnął lekko. Zanim Bestia zbliżyła się do drzwi, ich połówki, zapewne pod wpływem niewidzialnej siły kamienia, otworzyły się na całą szerokość. Bestia z trzaskiem wydostała się na wolność.

Głazy przed jaskinią, których niewolnicy Ekumana nie zdołali jeszcze usunąć, zwalniały nieco bieg Bestii. Jednak nie były w stanie jej zatrzymać. Posuwała się do przodu, odgarniając na boki i miażdżąc wszystko, co napotykała.

Rolf utrzymywał obydwa drążki w maksymalnym nachyleniu do przodu. Bestia zjeżdżała w dół stoku, nabierając szybkości. Wybrał już pierwszy cel – oddział nieprzyjacielskiej kawalerii, który kierował się w górę zbocza, aby dołączyć do towarzyszy w pobliżu jaskini. Rolf usiłował tak poprowadzić Bestię, aby najechała na nieprzyjaciół od czoła. Podskakiwał w fotelu, ale nie odrywał rąk od drążków sterowniczych. Słysząc ryk zbliżającej się Bestii, wciąż jednak jej nie widząc, nieprzyjacielski oddział zatrzymał się. Spłoszone wierzchowce pogalopowały w szaleńczej ucieczce. Żołnierze rozpierzchli się na boki. Rolf obserwował przez oczy Bestii, jak ludzie i zwierzęta znikali pod szerokimi, obracającymi się szybko metalowymi taśmami. Nie widząc przed sobą nikogo, chłopiec pociągnął lewą dźwignię do tyłu. Z wściekłym grzmotem Bestia zakręciła posłusznie i ponownie wjechała na drogę. Uciekający przeciwnicy przypominali gromadę biegających bezładnie, wystraszonych mrówek Nie byli celem godnym walki.

Przez chwilę Rolf rozmyślał o skierowaniu Bestii prosto pod górę, aby dotrzeć do zamku jak najkrótszą drogą. Lecz w porę przypomniał sobie potężne, skalne bryły stanowiące podstawę masywnych murów. Dając ponieść się radości i wściekłości jednocześnie, był ledwie świadomy obecności kołujących nad nim ptaków. Postanowił jednak uderzyć na zamek w jego najsłabszym punkcie. Pojedzie do wioski i skieruje się drogą prowadzącą bezpośrednio do głównej bramy. Zacisnął zęby, przypominając sobie, w jaki sposób przekraczał ją po raz ostatni. Niech ta opuszczona krata spróbuje go teraz powstrzymać!


***


Thomas stojąc pośrodku północnego zbocza, wytrzeszczał oczy, usiłując dostrzec cokolwiek w ciemnościach nocy. Zorientował się ze zdumieniem, że metaliczny chrzęst Bestii zamiera w oddali.

Dokąd on jedzie? – krzyknął w stronę ptaka, który krążył w pobliżu. – Powiedz mu, aby poczekał, dopóki z nim nie porozmawiam!

Dzisiejszej nocy Milczący Naród, czyli ptaki wypełniały bardzo ważne zadania łączności na całym terenie objętym działaniami. Dzięki nim Thomas miał klarowny obraz zmieniającego się nieustannie pola walki.

Thomas był przekonany, że Bestia powinna natychmiast uderzyć na nieprzyjaciół z flanki, odcinając ich od zamku i kończąc tym dzieło rozpoczęte w nocy. Ze swą zdolnością do widzenia w ciemnościach i niewyobrażalną siłą, Bestia wydawała się zdolna do całkowitego rozgromienia nieprzyjaciela. A tymczasem Rolf odjeżdżał stąd.

Nagle pojawił się Strijeef, zawodząc:

Nie możemy się z nim porozumieć! Bestia wydaje się nie mieć uszu, choć jej wzrok jest tak dobry jak mój!

Dokąd on jedzie? – wykrzyknął Thomas. – Wydaje się, jakby był już w wiosce.

Bo jest! – Strijeef wzbił się w górę, rozejrzał i odkrzyknął: – Wjeżdża na drogę! Jedzie prosto w kierunku zamku!

Po chwili namysłu Thomas zadecydował:

Zatem zgromadź wszystkich ludzi, szybko! Jeżeli Rolf nas nie słyszy, no cóż, niech będzie naszym przywódcą.


***


Rolf prowadził Bestię pewnie, lecz bez dokładności doświadczonego kierowcy. Udało mu się pokonać parę ostrych zakrętów, jednak w trakcie jednego z nawrotów bok Bestii otarł się o glinianą ścianę domu, rozwalając ją doszczętnie. Rolf z ulgą stwierdził, że wioska była opuszczona. Wkrótce wjechał na drogę wspinającą się w stronę zamku. Wielka brama była otwarta. Dobiegali właśnie do niej uciekający z pola bitwy żołnierze. Gdy ostatni z grupki znalazł się w obrębie murów, oba skrzydła bramy zamknęły się z głuchym łoskotem. Założono stalowe, grube jak pień drzewa sztaby. Rolf uśmiechnął się w duchu. Niech im się wydaje, że są bezpieczni.

Bestia posuwała się pod górę w tempie biegnącego mężczyzny. Mury zamku stawały się coraz wyższe. Byli już przed bliźniaczymi, obronnymi wieżami, stojącymi po obu stronach bramy. Rolf zatrzymał swój pojazd. Na górze obu wież dostrzegł gorączkową krzątaninę żołnierzy. Wkrótce na Bestię zaczęły spadać włócznie i kawałki skały. Bestia jednak nie reagowała na te zaczepki. Rolf zmusił ją do ponownego ruchu. Z góry wylewano teraz płynny ogień.

Do bramy było już zbyt blisko, aby Bestia mogła nabrać odpowiedniej szybkości. Jednak już przy pierwszym uderzeniu żelazne kraty wygięły się jak trzciny, a masywne belki zatrzeszczały i pękły z głuchym hukiem. Pomimo tak łatwego zniszczenia bramy, Bestia zatrzymała się. Z powodu niezwykłej szerokości zaklinowała się między wieżami.

Płonąca ciecz spłynęła po oczach Bestii pomarańczowym żarem, przesłaniając Rolfowi na chwilę widoczność. Pociągnął obie dźwignie do siebie, kierując stalowego potwora do tyłu. Chłopiec poczuł się nieco zawiedziony pojawieniem się przeszkody, ponieważ mając wciąż przy sobie tajemniczy kamień nie spodziewał się większych trudności. Lecz nagle przyszło mu do głowy, że przecież nie jest już więźniem. Teraz próbuje dostać się do środka, a nie uciec. Delikatnie manipulując obiema dźwigniami, skręcił lekko w prawo, celując w ścianę wieży. Ponownie pchnął obie dźwignie mocno do przodu. Jednak i tym razem kamienna ściana zatrzymała szarżującą Bestię. Gwałtowny wstrząs uderzenia rzucił Rolfa do przodu. Boleśnie uderzył głową o wewnętrzną krawędź obręczy. Chwilowe oszołomienie szybko przemieniło się w gniew. Mrucząc wściekle pod nosem, znów pociągnął obie dźwignie do siebie. Bestia zareagowała prawidłowo. Gdy się wycofywali, z radością dostrzegł, że kilka ogromnych kamieni u podstawy wieży zostało nadkruszonych i poluzowanych. Zgruchotana brama chyliła się ku ziemi, a parę belek, oblanych płynnym ogniem, zaczynało płonąć.

Rolf ponownie zmienił kierunek jazdy, rzucając całą potęgę Bestii przeciwko olbrzymim głazom. Spodziewając się kolejnego wstrząsu, z całej siły zaparł się nogami o metalową skrzynkę. Tym razem uderzenie poluzowało więcej kamieni. Ze wściekłym zapamiętaniem Rolf kilkakrotnie cofał Bestię i uderzał nią jak taranem w masywne mury. Bestia nie męczyła się ani nie słabła. Ze szczytu poddawanej gwałtownym wstrząsom wieży zaczęły odpadać fragmenty blanków oraz krzyczący ludzie i kotły z płynnym ogniem.

Wstrząsy ostatecznie wysadziły zrujnowaną bramę z uchwytów, posyłając płonące belki na wyludniony dziedziniec. Jednak wieże wciąż stały, uniemożliwiając swobodny wjazd do środka. Bestia parła uparcie dalej. Wreszcie po kolejnym uderzeniu wieża z przeraźliwym łoskotem zaczęła się przechylać. W gęstej chmurze białego pyłu nawet poprzez bystre oczy Bestii Rolf nie był w stanie niczego dostrzec.

Wreszcie Bestia pomrukując niezmordowanie, zastygła nieruchomo na kupie gruzów. Rolf usadowił się pewniej w fotelu i sięgał właśnie po dźwignie, gdy nagle poczuł świeży strumień powietrza, który niósł ze sobą skalny pył. Wyraźnie usłyszał dobiegające z zewnątrz odgłosy. Odwrócił się i ze zdumieniem zauważył, że drzwi są otwarte. Stał w nich jakiś wojownik. Barwy jego zbroi, hełmu i tarczy były czerwono-czarne, a długi miecz celował prosto w serce Rolfa. Twarz wojownika skrywała opuszczona przyłbica przypominająca czerwoną maskę demona. Rolf nie miał żadnych wątpliwości, że oto stoi przed nim Chup.

Chup wchodząc po raz pierwszy do wnętrza Bestii, przystanął, rozglądając się w oszołomieniu. Rolf wykorzystał tę chwilę nieuwagi, wstał z fotela i odsunął się do tyłu. Miecz Chupa natychmiast podążył za chłopcem. Rolf pamiętał, że w kieszeni koszuli wciąż spoczywa Kamień Wolności, który również teraz powinien pomóc mu wydostać się na zewnątrz. Nagle w podłodze otworzył się jakiś otwór, którego istnienia Rolf nawet nie podejrzewał. Rzucił się głową naprzód w czarną otchłań. Znalazł się w ciasnym pomieszczeniu. Gdy właz zamknął się nad jego głową, powierzchnia pod nim pękła łagodnie, ukazując drogę ucieczki. Przeciskając się wężowym ruchem przez niewielki otwór w masywie stali, wyczołgał się na zewnątrz.

Leżał na wielkim kamieniu, pod lekko przechylonym cielskiem Bestii. W powietrzu unosił się gęsty, gryzący pył. Pomiędzy ruinami dostrzegł słabe języki ognia. Ostrożnie wyczołgał się spod Bestii. Usłyszał dobiegające z oddali słabe okrzyki. Stanął na czworakach rozglądając się. Lada chwila Chup odnajdzie go – potrzebował więc jakiejś broni. Jednak w zasięgu wzroku nie zauważył niczego, co byłoby mu teraz pomocne. Rolf obszedł Bestię. Pod ogromnym głazem nieruchomo leżał przygnieciony żołnierz. Jego wyciągnięta dłoń ściskała rękojeść miecza. Rolf siłą rozwarł skurczone konwulsyjnie palce i zabrał broń. Ledwie to zrobił, na rumowisku pojawił się Chup. Najwidoczniej nie udało mu się odnaleźć drogi ucieczki Rolfa, wyszedł bowiem przez zwykłe drzwi w boku Bestii. Rolfowi przemknęła błyskawiczna myśl, jak Chupowi udało się otworzyć zamknięte od wewnątrz drzwi Bestii.

A więc tu jesteś, młodzieńcze – głos Chupa zabrzmiał prawie jowialnie. Zbliżał się jednak ostrożnie, gotowy do natychmiastowego ataku. Nawet on obawiał się tego, który zdobył władzę nad potęgą Bestii. – Mój dzielny gladiator, a także ponad wiek rozwinięty mag, jak widać. No dobrze. Walczyłeś dzielnie, to muszę przyznać, jednak przegrałeś. A teraz daj mi bat czy cokolwiek innego, co używasz, aby to monstrum było posłuszne.

Rolf nie marnując czasu na słowa, podniósł z ziemi spory kamień, nie wypuszczając przy tym miecza. Głośniejsze z każdą chwilą krzyki dobiegały od strony wyłomu zablokowanego przez przechylone cielsko Bestii. Chup coraz bardziej napierał na chłopca. Rolf cofnął się trochę w stronę dziedzińca na równą, ubitą ziemię. Chup nie tracił czasu. Pewnym, starannie odmierzonym krokiem zbliżał się powoli. Nie było drogi ucieczki. Pulsująca rana na plecach chłopca przypomniała mu, że Kamień Więźniów nie zapewnia ochrony przed ostrzem miecza. Niezręcznie rzucił podniesiony z ziemi kamień i skoczył do przodu. Chup bez wysiłku odbił kamień podniesioną w górę tarczą i z całej siły uderzył w miecz Rolfa. Chłopiec upadł. Do gardła miał przystawiony miecz Chupa.

A teraz zdradź sekret panowania nad Bestią! Albo będę powoli...

Głośny krzyk ostrzegł Chupa. W ostatniej chwili odskoczył, unikając ciosu Mewicka, który w jednej dłoni trzymał krótki miecz, a w drugiej bojowy topór. Rolf dostrzegł, jak Chup prostuje się gotowy do walki. Miecze i topór zawirowały w szaleńczym tańcu śmierci.

Na dziedziniec wbiegało coraz więcej członków Wolnego Narodu i z furią rzucało się na zamkowych żołnierzy. Rolf próbował dostać się do Bestii, ale bez broni nie był w stanie przedrzeć się przez gęstniejące kłębowisko walczących. Gdzie był miecz, który Chup wytrącił mu z ręki?

Robiąc gwałtowne uniki, Rolf przemykał przez pole wałki, aż w końcu znalazł się w miejscu, z którego widział otwarte drzwi potwora. Krzyknął, aby ktoś z Wolnego Narodu wszedł do środka, ale jego głos zginął w powszechnym zgiełku. W dodatku wszyscy widzieli Bestię po raz pierwszy i było wątpliwe, aby ktokolwiek odważył się wejść do świetlistego otworu w jego boku. Wreszcie Rolf zdołał wyrwać miecz z ręki poległego żołnierza i prawie natychmiast zmuszony był go użyć, broniąc się przed gwałtownym atakiem. Wprawdzie przeciwnik nie posiadał siły ani umiejętności Chupa, ale był o wiele lepszym szermierzem niż Rolf i z łatwością odepchnął chłopca od Bestii. Pojedynek nie przyniósł jednak żadnego rozstrzygnięcia. Po pierwszej wymianie ciosów zostali rozdzieleni przez uciekających w panice żołnierzy. Potrącony przez kogoś Rolf, upadł na ziemię. Udawał martwego, podczas gdy nad nim wrzała walka. Gdy nieco ucichło, odważył się unieść głowę i dostrzegł, że członkowie Wolnego Narodu przebiegają przez resztki bramy. Nagle za nimi zabrzmiał głos trąbki i dał się słyszeć tętent koni. Nadciągała kawaleria.

Gdy pierwsi jeźdźcy wpadli na zewnętrzny dziedziniec, ich wierzchowce zatrzymały się nagle, przestraszone widokiem monstrum oraz płonącymi belkami zniszczonej bramy. Żołnierze zeskakiwali z koni i trzymając w dłoniach długie lance, zaatakowali oddział Thomasa od flanki. Wkrótce w ich posiadaniu znalazła się Bestia, chociaż żaden z żołnierzy nie odważył się jej dotknąć. Ludzie Wolnego Narodu znaleźli się w potrzasku.

Do wieży! – podjął szybką decyzję Thomas.

Zanim Rolf zdołał zaprotestować, ruszyli pospiesznie w głąb zamku. Chłopcu nie pozostało nic innego, jak pobiec za nimi. Gdy wpadli w plątaninę ścian i niskich zabudowań wewnętrznego dziedzińca, z góry posypał się grad włóczni i strzał. Rolf rzucił się pod jeden z wozów. Tuż obok niego pojawił się Thomas, ściskając w garści zakrwawiony miecz.

Co z Bestią? – wysapał. – Okaleczona?

Nie...

Nie? A więc jaki demon sprawił, że ją opuściłeś?

Demon imieniem Chup. Otworzył drzwi, sam nie wiem jak...

Thomas chrząknął.

Teraz nieważne, jak. Czy nieprzyjaciel może jej użyć? Czy będzie mu posłuszna?

Być może – odparł Rolf, próbując opisać Thomasowi tablicę z kolorowymi światełkami.

Dobrze, dobrze – przerwał niecierpliwie Thomas. – A więc musimy wsadzić cię tam z powrotem. Uważaj na siebie. Spróbujemy się przedrzeć. Być może ptakom uda się odciągnąć od nas uwagę żołnierzy.

Gdzieś z góry doleciał głośny, rozpaczliwy skrzek. System obronny gniazd, osłabiony zawaleniem się wieży, był właśnie niszczony przez atakujące z furią ptaki.

Wkrótce wojownicy Wolnego Narodu pod wodzą Thomasa ruszyli do ataku na zewnętrzną bramę. W świetle płonących resztek bramy stanowili wyśmienity cel dla łuczników rozstawionych na dachu tarasu. Również parę rzędów uzbrojonych żołnierzy stojących przed bramą stanowiło zaporę nie do przebycia dla chłopskich motyk i siekier.

Do tyłu! Cofnijcie się do tyłu! – wrzasnął Thomas.

Zawrócili na wewnętrzny dziedziniec.

Poszukajcie jakąś belkę! – krzyknął zdesperowany Thomas. – Musimy wyważyć drzwi do wieży!

Rolf poczuł ciężar kamienia znajdującego się wciąż w kieszeni jego koszuli. W tej chwili wydawał mu się zupełnie nieprzydatny... I nagle Rolf zrozumiał. Szybko wyciągnął kamień i szarpnął Thomasa za rękę.

To właśnie otworzyło drzwi przed Chupem, gdy byłem wewnątrz Bestii! Żadne drzwi nie pozostaną zamknięte, jeżeli pilnujący je strażnik będzie miał ten kamień!

Thomas przez chwilę wpatrywał się w niego bez słowa. Gdy zrozumiał, podniósł w górę ramię, aby przywołać ptaka.



13.

BRZASK PORANKA



Elslood z ponurą miną stał przy jasno oświetlonym stole, naprzeciwko pustego tronu. Podłoga dookoła zaśmiecona była gruzem, odłamkami szkła i drewna oraz płatami białej piany. Zwłoki Zarfa zostały już usunięte. Nawet martwe ciało czarnoksiężnika posiadało moc, która dekoncentrowała Elslooda. Gestykulując i mrucząc zaklęcia nad ustawionymi na stole przedmiotami, nagle pomyślał, że cała jego praca jest daremna. Subtelna sztuka magii bywa mało przydatna przeciwko nieprzyjacielowi w polu walki, gdzie krwawe żniwo zbierają jedynie miecze. Można było wykorzystać żywioły, ale w tej umiejętności Loford znacznie go przewyższał. Zresztą nikt nie mógł rozpętać żywiołów, siedząc w kamiennych ścianach zamku.

Na stole stała kryształowa kula, która ciemniała w miarę wypowiadanych przez Elslooda zaklęć. Nie mógł jednak sprawić, aby ciemność ta poddała się sile jego woli. Ciemny kryształ działał jedynie jak zwykłe lustro. Elslood wiedział, że nawet bitwa i inwazja na zamek nie sprawią, aby Ekuman zapomniał o dzisiejszej intrydze. Ekuman nigdy nie zapomina i z pewnością, kiedy wygra nocną walkę, co wydaje się pewne, podejmie przerwane nagle śledztwo.

Mag bez wysiłku zmusił starego żołnierza do milczenia, powodując atak szaleństwa. Jednakże ten dziwny młodzian, nazywający siebie Ardnehem, zbiegł. Jedynie leżący na noszach gladiator mógłby coś zdradzić, co bez reszty pogrążyłoby Elslooda. A więc należało go uciszyć i to natychmiast. Lecz obok noszy z rannym stał żołnierz i ta ciemnowłosa dziewczyna, będąca dla maga większą, bowiem nieświadomą niczego, przeszkodą. Należało coś zrobić...

Elslood przeżywał rozterki związane zarówno z jego powinnościami wobec swojego pana, jak również z nie odwzajemnioną miłością. Ponuro wpatrywał się wciąż w kryształowe lustro. Nagle dostrzegł w nim skrzydlaty kształt opuszczający się w strzaskane okno. Pomyślał, że to gad, lecz gdy usłyszał ostry, przenikliwy gwizd, odwrócił się i zobaczył ptaka wrzucającego do środka dziwny, wielkości sporego jaja przedmiot. Przedmiot ten podskakując, potoczył się w stronę stojącej przy noszach dziewczyny. Instynktownie schyliła się, podnosząc go bardziej aby uchronić ukochanego przed uderzeniem niż z jakiejkolwiek innej przyczyny. Ptak natychmiast odleciał. Dziewczyna prostując się z wyraźnym strachem w oczach, cofnęła się parę kroków, przyciskając kamień do piersi. Elslood wyczytał z jej twarzy, że chce się tego pozbyć, aby mogła powrócić do opieki nad rannym.

Żołnierz pilnujący dziewczyny wyciągnął ręce w jej stronę. Chociaż nie uczyniła najmniejszej próby, aby uciec, jego dłonie przesunęły się bezradnie po ramionach i sukni, nie mogąc jej uchwycić. Przekonany, że ma do czynienia z jakimś nieznanym rodzajem magii, wystraszony żołnierz odskoczył do tyłu. Elslood postanowił działać. Nie chciał jeszcze bardziej przestraszyć dziewczyny. Był pewien, że nie chciała uciekać bez swego mężczyzny. Ptaki tym razem popełniły błąd. Próbowały ratować nie tego więźnia, co trzeba. Elslood powoli wyciągnął otwartą dłoń w stronę przerażonej dziewczyny. Podała mu kamień. W tej samej chwili rozległ się potężny trzask i gdzieś z dołu wieży dobiegły radosne okrzyki. W głowie Elslooda zaświtało niejasne podejrzenie. Jego palce przesuwały się po starożytnych napisach wyciętych misternie na kamieniu. Odczytywał je bez trudu: „... ani zaklęcie, ani łańcuch, ani fosa, ani skała nie będzie w stanie powstrzymać tego, kto posiądzie ten kamień. Nie zatrzyma go ani klucz, ani zasuwa, ani żelazna sztaba. Bezsilne będą wszystkie drzwi i straże, wszystkie mury wzniesione...”

Elslood wpatrywał się w kamień z twarzą wykrzywioną ponurym uśmiechem. A więc jednak Loford... Nie docenił go. Mimo wszystko tamten wygrał... Nagle pomyślał o Charmian. Rzucił się w kierunku schodów. Z chyżością młodzieńca zbiegł jedną kondygnację, mijając umykających w popłochu satrapów. Tuż poniżej tarasu skręcił w korytarz pełen kwiatów i wpadł do prywatnych apartamentów Charmian. Księżniczka zwróciła na niego wykrzywioną złością twarz. Tym razem Elslood nie miał czasu na uprzejme konwenanse. Wyciągnął w jej stronę dłoń z Kamieniem Wolności.

Weź to, moja pani! Panujący są przeklęci, lecz uciekający błogosławieni! Gdy potęga zamieni się w niedolę, przyniesie ci ukojenie i pomoc. Nic więcej nie mogę ci w tej chwili ofiarować.

Rysy twarzy Charmian złagodniały.

Niedolę? A więc przegraliśmy?

Nie tracąc czasu, mag chwycił ją za nadgarstek i wyciągnął z komnaty. Znał wejście do tajnego tunelu Ekumana. Znał też miejsce wyjścia – parę kilometrów stąd, na wschodniej pustyni. Wiedział również o tajnej skrytce, w której była zmagazynowana broń, żywność i woda. Gdy minęli Salę Audiencyjną, prawie wpadli na Ekumana, który czekał na nich obok wejścia do sekretnego tunelu.

A więc to tak – powiedział jedynie satrapa.

Złotowłosa dziewczyna i wysoki czarnoksiężnik stali przed nim, drżąc ze strachu. Charmian pierwsza odważyła się odezwać:

Ojcze? – wyszeptała cienkim, dziecięcym głosem. Gdy Ekuman nie uczynił najmniejszego gestu, wyrwała dłoń z uchwytu maga i wbiegła w ciemny tunel.

A więc odważyłeś się mnie zdradzić – powiedział powoli Ekuman, nie odrywając wzroku od twarzy Elslooda. – Wiedziałem już o tym, gdy spowodowałeś ten atak u starego żołnierza. Jednak chciałem się upewnić. – Pokiwał w zdumieniu głową. – Próbowałeś mnie zniszczyć. I to jedynie z powodu miłosnego zaślepienia.

Elslood przez długie lata szkolił się w sztuce panowania nad strachem, ale teraz nie udało mu się uniknąć tego paraliżującego uczucia, które przyprawiło go o drżenie wszystkich mięśni ciała. Spojrzał na twarz Ekumana i ujrzał na niej własne przeznaczenie. To przecież niemożliwe, aby właśnie teraz miało się to stać. Jeszcze nie teraz. Przecież zawsze istniała jakaś droga ucieczki... Wiedziony instynktem rozpoczął wymawianie zaklęcia obronnego, ale nie zdążył dokończyć. Jego moc była niczym wobec potęgi Ekumana, którą otrzymał od Soma Martwego tylko na tę jedną, jedyną okazję. Elslood wciąż nie mógł pojąć, że to wszystko przydarza mu się naprawdę. Z niedowierzaniem patrzył, jak dłoń Ekumana wykonuje odpowiedni gest, a wargi szepczą słowa zaklęcia. Obraz stojącego tuż przed nim satrapy stał się lekko zamazany, ale tylko przez chwilę. Elslood wciąż był wszystkiego świadomy. Miał nieprzyjemne uczucie, jak gdyby wszystkimi porami jego ciała wylewały się strumienie wody, co zamieniało wysokiego, postawnego mężczyznę w pokręconego karła. Wraz z ciałem kurczył się też mózg czarnoksiężnika. Z przerażeniem śledził proces powolnego, ohydnego okaleczania własnej świadomości. Nagle odniósł wrażenie, że jego wszystkie zmysły zamarły na chwilę, by powrócić, lecz już do nowego, skarlałego ciała. Z Elslooda powstało potworne, odrażające dziwactwo. Okutane teraz w o wiele za obszerne szaty i pełznące nieporadnie po podłodze zapomniało już, co to magia. Zapomniało, co znaczy mowa, lecz sama pamięć wciąż trwała, przechowując wiedzę, że kiedyś było człowiekiem.

Ekuman kopnął pokurcza, który niezdarnie kołysząc się na płaskich stopach, potoczył się z piskiem na bok. Odgłosy zażartej walki stawały się coraz bliższe. Satrapa odwrócił się i mrocznym korytarzem pobiegł w ślad za córką. Echo jej kroków zamarło już w oddali, jednak Ekuman nie myślał o Charmian. Nie miał także zamiaru kierować się w stronę pustyni. Jeszcze nie teraz. Wciąż przecież istniała szansa, aby coś uratować. Jego myśli uparcie krążyły wokół Bestii. Jeszcze niedawno obserwując z tarasu toczącą się walkę, widział, jak Chup wskoczył do środka potwora i wypędził stamtąd tego młodzieńca. Obserwował potem, jak Bestia stała otwarta i bez ruchu, a żaden z jego żołnierzy nie miał dość odwagi, aby chociaż jej dotknąć. Uśmiechnął się z satysfakcją, pośpiesznie podążając ku sekretnemu wyjściu z tunelu, w pobliżu którego stała Bestia.


***


Rolf pierwszy wbiegł do środka wieży. W holu musiał użyć miecza. U jego boku walczyli prawdziwi rębacze. Wkrótce nieprzyjaciel został zepchnięty do tyłu, otoczony i wycięty do nogi. Chłopiec dołączył do ludzi nacierających na schody. Toczyli desperacką walkę z goszczącymi na zamku satrapami i ich strażą przyboczną. Rolf nie zauważył ani Chupa, ani Mewicka od chwili, w której zaczęli swój pojedynek na zewnętrznym dziedzińcu.

Gdy opór został wreszcie złamany, Rolf poprowadził Wolny Naród wyżej, do Sali Audiencyjnej, gdzie przebywał jeszcze parę godzin temu. Odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł Sarę – klęczała wciąż przy noszach rannego Nilsa. Spostrzegłszy ludzi Wolnego Narodu, dziewczyna podniosła rozjaśnione radością oczy, lecz gdy dostrzegła wśród nich Rolfa, jej twarz ponownie ścięła się w chłodną maskę. Nils spojrzał na nowo przybyłych szeroko otwartymi, rozgorączkowanymi oczami.

Thomas szybkim spojrzeniem obrzucił komnatę i zwrócił się do Sary:

Czy widziałaś w jakim kierunku uciekł nasz umiłowany lord Ekuman?

Dziewczyna przecząco pokręciła głową. Przybyli wojownicy Wolnego Narodu rozbiegli się po komnacie, poszukując jakiegoś ukrytego wyjścia. Niektórzy wyszli na dach tarasu, inni opukiwali ściany i odsuwali na bok kosztowne draperie.

Rolf wyszedł na schody prowadzące do najwyższych pomieszczeń wieży. Przeszedł zaledwie parę stopni, gdy nagle natknął się na porzucony w nieładzie kłąb odzieży. Podniósł jedną część ostrzem miecza. Był to długi, szary płaszcz. Uderzyło go niejasne wspomnienie. Jednak w tej chwili nie pamiętał, kto... Z kieszeni płaszcza wypadł pierścień złotych włosów. Rolf przypomniał sobie oczy Sary patrzące na niego z zimną nienawiścią. Ale jej włosy były ciemne, nie tak złociste jak te. Kochał Sarę, dlaczego więc tak szybko schylił się i podniósł ten dziwny pierścień? Złote włosy były powiązane z niezwykłą finezją. To jednak nie tłumaczyło pośpiechu, z jakim schował je do wewnętrznej kieszeni koszuli.

Nadszedł Thomas i razem poszli w górę schodów. Gdy ujrzeli przepych najwyższej komnaty byli pewni, że są w prywatnych apartamentach Ekumana. Lecz jego tutaj nie było. Dwie niewolnice krzyknęły coś z przestrachem, gdy zbliżyli się do nich.

Gdzie on jest? – zapytał Thomas, ale wystraszone dziewczyny były jedynie w stanie potrząsać bezradnie głowami.

Nagłe okrzyki triumfu dobiegające z zewnątrz sprawiły, że Rolf i Thomas podbiegli do okna. Pochodnie oświetlały zrzucane z góry chorągwie Ekumana, które rozdzierano na strzępy i wdeptywano w ziemię. Scenę tę obserwowali także ostatni żołnierze Ekumana skupieni wokół Bestii. Widząc niechybną kieskę, rzucili się do ucieczki, pozostawiając rannych i cześć broni. Thomas wychylił się przez okno i uderzył pięścią w parapet.

Było ich mniej niż myślałem! – krzyknął. – Mogliśmy się dostać do Bestii jednym, mocnym uderzeniem! Ale i tak jest nasza...

Urwał nagle i razem z Rolfem wpatrywali się z niedowierzaniem. Spora płyta brukowca w pobliżu Bestii najpierw wyraźnie drgała, po czym podniosła się. W ciemnym otworze ukazała się głowa, a następnie wydostał się wysoki mężczyzna i biegiem rzucił się w stronę Bestii.

To Ekuman! – wrzasnął Rolf.

Thomas wychylił się do połowy przez okno i wykrzykiwał już krótkie rozkazy. Ekuman dobiegł do stalowego boku potwora. Odnalazł poręcze, wspiął się do góry i zniknął we wnętrzu, zamykając za sobą okrągłe drzwi. Siekiera wieśniaka, która miała mu odciąć głowę, z przeraźliwym łoskotem uderzyła o metal. Ekuman był w miejscu, w którym nikt nie odważyłby się go ścigać.

Gdy w pośpiechu zbiegali po schodach, Thomas zapytał:

Czy Bestia będzie mu posłuszna?

Ja nauczyłem się bardzo szybko, jak wydawać jej rozkazy. A ona jest już przebudzona.

Pod wpływem nagłego impulsu Rolf skręcił w drzwi prowadzące do Sali Audiencyjnej. Zatrzymał się pośrodku ogromnej, wspaniałej niegdyś komnaty. Na okopconej podłodze wciąż jeszcze widniały place gęstej, białej piany... Rolf jednym skokiem znalazł się na tronie i zerwał ze ściany czerwony cylinder. Był bliźniaczo podobny do tego, którego użył Ekuman, aby zwalczyć ogień. Wcale nie był ciężki.

Thomas nie odstępował go na krok.

Czy ta rzecz zatrzyma Bestię? Przecież nawet Kamień Gromu nie był w stanie tego zrobić.

Nic, co jest nam znane, nie jest w stanie powstrzymać Bestii – odparł z przekonaniem Rolf. – Ona może zgruchotać całą tę wieżę, jeżeli tylko ramiona jeźdźca nie zmęczą się popychaniem i pociąganiem dźwigni. Ale spróbuję oślepić ją na chwilę.

Rolf cisnął na ziemię miecz, przewiesił czerwony cylinder przez plecy i rzucił się w dół schodów.


***


Dopiero we wnętrzu Bestii Ekuman miał czas, aby odpocząć i pomyśleć trochę. Na zewnątrz z pewnością wybuchło spore zamieszanie. Tutaj słyszał jedynie basowy pomruk i własny, świszczący oddech. Rozejrzał się z ostrożną ciekawością. Wyciągnął dłoń i dotknął dziwnej, świecącej rurki. Płonęła jasno, lecz była zadziwiająco zimna. Wkrótce dostrzegł środkowy fotel. Wiedział, kto zajmował niedawno to miejsce – miejsce potężniejsze niż jego tron.

Przypomniał sobie dumnego młodzieńca, który podczas przesłuchania podniósł się z klęczek i bez strachu powiedział: „Jam jest Ardneh”. Wtedy właśnie uderzył ten piorun... Satrapa Ekuman przeżył ten cios tak jak i wszystkie inne ciosy Ardneha. A teraz tron potęgi Bestii należał do niego. Czy Ardneh był jedynie symbolem, czy czymś więcej? Ekuman miał zamiar skruszyć jego potęgę.

Usiadł ostrożnie w fotelu. Przez chwilę zachwycał się precyzją widzenia poprzez przezroczystą obręcz. W końcu ostrożnie, ale stanowczo położył dłonie na drążkach sterowniczych.

Rolf wybiegł przez otwarte drzwi wieży, przeskakując przez leżące wszędzie ciała poległych. Zauważył pierwsze, niepewne jeszcze drgnięcie Bestii kierowanej przez nowego pana. Biegł zygzakiem przez zrujnowany dziedziniec, trzymając czerwony cylinder za plecami. Nie chciał, aby Ekuman zorientował się, co zamierza uczynić. Jednak satrapa prawdopodobnie dostrzegł nadbiegającego chłopca, bowiem Bestia nagle szarpnęła się do tyłu i uwolniła spod ruin wieży. Rycząc, ruszyła do tyłu i już po chwili zniknęła z oczu Rolfa. W chwilę potem ryk zamienił się w zwykłe, basowe buczenie. Gdy Rolf wskoczył na ruiny wieży, dostrzegł, że stalowy kształt stoi pośrodku drogi prowadzącej do wioski.

Rolf wiedział, że nowy jeździec nie jest jeszcze pewny swych umiejętności. Ruszył w stronę nieruchomego potwora. Ten drgnął, warknął i potoczył się prosto na niego. Rolf poczekał, aż olbrzymie, obracające się z coraz większą szybkością taśmy znalazły się tuż przed nim. Wówczas odskoczył i podbiegł do Bestii z boku. Zanim metalowy stwór go minął, dłonie chłopca odnalazły stalowe uchwyty.

Ekuman zjechał z drogi, kierując się w dół zbocza. Silny wstrząs nieomal zrzucił Rolfa na ziemię. Chłopiec zacisnął zęby, gdy cylinder uderzył go boleśnie w plecy. Szarpnął za uchwyt przy okrągłych drzwiach, ale te ani drgnęły. Najwidoczniej Ekuman zamknął je od środka Rolf uchwycił się jednego z prętów wystających z masywnego łba Bestii i podciągnął się do góry. Siedząc już na szczycie garbu, oplótł pręt nogami i zdjął z pleców czerwony cylinder. Ujął czarny lejek, wycelował go, nacisnął spust i zaczął rozpylać białą strugę w stronę wąskich oczu Bestii.

Metal i szkło były bardzo gładkie, więc biała piana, spychana dodatkowo wiatrem, spływała na boki. Rolf nie przestawał kierować wylotu dyszy na połyskujące oczy potwora. Ekuman z pewnością nie mógł w tej chwili nic widzieć. Rolf doskonale pamiętał jak opadające kamienie, kurz i płomienie oślepiały Bestię.

Ekuman najwidoczniej postanowił zrzucić chłopca z grzbietu swego wierzchowca. Szarpał nim, zatrzymywał i gwałtownie skręcał, cały czas kierując się w dół zbocza. Czerwony cylinder wyrzucał z siebie białą ciecz z jednostajną regularnością. Rolf zataczał dyszą koncentryczne kręgi, usiłując pokryć pianą także oczy umieszczone z tyłu Bestii. Gdy na moment podniósł wzrok, dostrzegł, jak z zamku wybiegają ludzie Wolnego Narodu.

Bieg Bestii w dół zbocza stawał się coraz gwałtowniejszy. Niekiedy wstrząsy były tak silne, że chłopiec musiał puszczać dyszę i obiema dłońmi chwytać się jakiegoś występu, aby nie spaść z obłego pancerza. Lecz gdy tylko odzyskiwał równowagę, natychmiast powracał do przerwanej pracy.

Ekuman nagle zarzucił dotychczasową taktykę i skierował się na zachód. Musiał mieć jakieś ogólne wyobrażenie co do kierunku, w którym jedzie, lecz wciąż kierował się w stronę wioski i w konsekwencji do rzeki. Czyżby tak bardzo chciał się pozbyć Rolfa, że ryzykował zakopanie Bestii w gęstym mule? Ale dlaczego?

Czerwony cylinder wciąż wyrzucał z siebie strumienie piany. W pierwszych promieniach brzasku głowa Bestii lśniła pokryta białym, chwiejącym się kapturem. Rolf dostrzegł nagle dziwną rzecz – niewielki otwór, przez który piana była wciągana do środka. Przypomniał sobie cyrkulację świeżego powietrza we wnętrzu pojazdu, nawet gdy wszystkie drzwi były szczelnie zamknięte. Przechylił się do tyłu i skierował dyszę w stronę dziwnego, świszczącego otworu.

Pędząc w dół stoku, Bestia wydawała głośny ryk. Chociaż oczy nie były pokryte pianą, zataczała się, jakby była ślepa. Rolf podskakiwał gwałtownie, obijając sobie boleśnie kolana. Nie przestawał jednak napełniać czarnego otworu pianą. Gdy spojrzał do tyłu, spostrzegł, że Bestia, zupełnie jak chore zwierzę, zostawia za sobą biały ślad. Strumień piany wydostawał się spod jej brzucha.

Wioska była już niedaleko przed nimi. Rolf pochylił się, próbując uniknąć chłostania gałęzi mijanych drzew. Stalowy wierzchowiec wpadł w obręb wioski. Pod wpływem tej nie kontrolowanej już szarży, wjeżdżał w gliniane ściany domostw, które kruszyły się i rozpadały. Rolf dostrzegł, że nieuchronnie zbliżają się do stromego brzegu rzeki. Gdy Bestia przechyliła się, mierząc nosem w wodę, Rolf skoczył z niej w bok. Miał nadzieję, że rzeka w tym miejscu będzie wystarczająco głęboka Czerwony cylinder trzymał wciąż przy sobie. Dotknął stopami wody w momencie, gdy cielsko Bestii wzbijało właśnie ogromną falę.

Odgłos pogrążającej się w wodzie Bestii dotarł do niego, gdy był już pod powierzchnią. Cylinder był wystarczająco lekki, aby wypchnąć go w górę i utrzymać na wodzie. Rzeka falowała gwałtownie. Na wpół zanurzona Bestia zatrzymała się nagle. Najwidoczniej jej przód natrafił na podwodne głazy. Stalowe taśmy nie zaprzestały swego ruchu, zakopując się coraz bardziej w grząskim mule.

Rolf podpłynął w stronę masywnego cielska. Wspiął się na garb i ponownie uruchomił czerwony cylinder. Aż do wyczerpania zawartości zbiornika polewał otwór oddechowy Bestii białą pianą. Jednak wydawało się to nie czynić metalowemu stworowi jakiejkolwiek szkody. Ryk Bestii był wciąż pewny i jednostajny, a stalowe taśmy kręciły się nawet szybciej niż poprzednio. Myśli Rolfa pomknęły do wewnętrznej kabiny. Jaskrawe rurki z pewnością wciąż płoną. Płoną pomimo wypełniającej kabinę lepkiej białości zatykającej oczy, uszy, nos i płuca...

Gdy cylinder zakrztusił się wreszcie i przestał wyrzucać z siebie białą pianę, Rolf odrzucił go na bok. Chłopiec był wyczerpany, miał jedynie tyle siły, aby wydostać się na brzeg. Leżąc w przybrzeżnym mule, ledwie zdołał podnieść głowę, słysząc zbliżający się tupot wielu stóp. Wiedział, że muszą to być jego przyjaciele. Szli za nim po śladach białej piany, chociaż szalejąca Bestia zostawiła ich daleko z tylu. W brzasku poranka gromadzili się teraz dookoła chłopca, wydając okrzyki radości, na które nie miał siły odpowiedzieć.


***


Było już późne popołudnie, gdy Bestia nagle zamilkła – być może zapadła w swój sen. Wraz z ustaniem basowego pomruku, zamarł także ruch stalowych taśm. Powierzchnia wzburzonej rzeki powoli uspokoiła się, pozostała jedynie niewielka zmarszczka dokoła stalowego cielska. Okrągłe drzwi prowadzące do wnętrza nie otworzyły się.


***


Gdy Rolf przebudził się, zmierzchało. Chłopiec ze zdziwieniem spostrzegł, że znajduje się na zamku. Jego przyjaciele opowiedzieli mu o wszystkim, co się wydarzyło. Oddziały, które z odległych posterunków na Spustoszonych Ziemiach przybyły na pomoc Ekumanowi, ujrzawszy klęskę zamku i dowiedziawszy się o śmierci satrapy, uciekły. Wszyscy wyżsi oficerowie Ekumana zostali zabici bądź ujęci. Co ważniejsze, schwytano wszystkich wizytujących zamek satrapów. A więc za jednym uderzeniem Wolnemu Narodowi udało się wstrząsnąć posadami całej potęgi Wschodu. Lud Spustoszonych Ziem świętował swe wyzwolenie. Z niedowierzaniem spoglądano w niebo, które od wielu lat wreszcie było wolne od znienawidzonych gadów. Wolność docierała już wszędzie – na moczary i farmy, wsie i drogi, na przełęcz i pustynię, do Oazy Dwóch Kamieni. Kamień Gromu był bezpieczny, nie odnaleziono jednak jeszcze Kamienia Więźniów.

Opowiedziano również Rolfowi o pojedynku Mewicka z Chupem. Mewick zwyciężył, chociaż odniósł kilka głębokich, wciąż obficie krwawiących ran. Uderzył Chupa toporem w kręgosłup. Chup przeżył, jednak połowa ciała od pasa w dół była bezwładna.

Po posiłku zjedzonym w prywatnych apartamentach Ekumana, Rolf wyszedł na taras, aby rozejrzeć się po okolicy. Dachy i ściany były już oczyszczone z padłych gadów, a w ich gniazdach siedziały teraz ptaki. Obok chłopca stal Strijeef, z trudem prostując obandażowane skrzydło. Spoglądając na dobrze widoczne stąd pozostałości Sali Audiencyjnej, Rolf dostrzegł krzątającą się w środku Sarę. Wraz z kilkoma kobietami zajmowała się zgromadzonymi tam rannymi, ale najwięcej czasu spędzała przy noszach z Nilsem. Chłopiec odwrócił się i znów spojrzał na dziedziniec. Thomas, jak zwykle niezmordowany, kierował porządkowaniem terenu. Naprawiano właśnie zniszczony mur. Jeżeli pozostałe przy życiu oddziały nieprzyjaciela zechcą odbić zamek, Wolny Naród będzie na to przygotowany. Thomas wydawał polecenia, ale również pomagał w pracy. Obok niego stała dziewczyna w słomianym kapeluszu. Rolf nie znał jej. Była tam także żółtowłosa Manka przygotowująca pożywienie w olbrzymim kotle. Niedaleko siedział Loford, owijając sobie bandażem prawe ramię.

Rolf odniósł kilka, na szczęście niegroźnych, ran. Jednak nie one zajmowały w tej chwili jego myśli. W ostatnim czasie wydarzyło się tak wiele. Wciąż nie wiedział, co stało się z jego małą siostrą. Stracił nadzieję, że kiedyś dowie się czegokolwiek o jej losie. Ręka chłopca powędrowała do wewnętrznej kieszeni koszuli i dotknęła ukrytego tam złocistego węzła włosów. Gdy będzie miał okazję, powie Lofordowi o zaklętej w nim magii.

Stojąc na dachu tarasu, Rolf wpatrywał się w pustynię. Góry Wschodu, nawet teraz opromienione ostatnimi błyskami słońca, wydawały się czarne.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Saberhagen Fred Spustoszone Ziemie
Saberhagen Fred Skrzydla z cienia
Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron
Zelazny, Roger & Saberhagen, Fred Coils 2
Saberhagen, Fred Berserker 00 Earth Descended (SS Coll)
Saberhagen, Fred Specimens
Saberhagen, Fred Without a Thought
Saberhagen, Fred Berserker 02 Brother Assassin(1)
Saberhagen, Fred The Golden People
Saberhagen, Fred Berserker 01 Berserker
Saberhagen, Fred Black Throne
Saberhagen, Fred Dracula 04 Thorn
Saberhagen, Fred Lost Swords 1 Woundhealers Story
Saberhagen, Fred Book of the Gods 3 The Arms of Hercules