Fred Saberhagen
Skrzydła z cienia
Przekład Zbigniew K. Królicki
Podczas pierwszego i ostatniego zadania bojowego berserker ukazał się Malori’emu pod postacią kapłana sekty, której Malori był członkiem z racji urodzenia na planecie Yaty. W podobnej do snu wizji – niczym nie różniącej się od prawdziwej walki – ujrzał wysoką, zakapturzoną postać stojącą na zdeformowanej ambonie i przeszywającą go złowrogim spojrzeniem. Szerokie rękawy szaty spływające z uniesionych w górę ramion przypominały ptasie skrzydła. Kapłan opuścił ręce; światła Wszechświata za witrażami okien przygasły i Malori został wyklęty.
Mimo, że serce łomotało mu w piersi ze strachu przed klątwą, Malori zachował przytomność na tyle by pamiętać o rzeczywistej naturze przeciwnika i o tym, że nie jest wobec niego bezsilny. Na nogach ze snu szedł przez wieczność do ambony i demonicznego kapłana, podczas gdy wokół pękały witraże obsypując go deszczem odłamków i mdlącego lęku. Szedł krętą ścieżką, omijając te miejsca gładkiej posadzki gdzie kapłan szybkimi gestami stwarzał warczące, kłapiące, kamienne paszcze pełne zębów. Malori’emu wydawało się, że ma nieskończenie dużo czasu by zdecydować gdzie postawić stopy. Broń – pomyślał, jak chirurg instruujący niewidzialnego pomocnika. Tu, w mojej prawej dłoni.
Od tych, którzy przeżyli podobne bitwy słyszał, że nieludzki przeciwnik pojawia się każdemu w innej postaci; że człowiek musi przeżyć w trakcie walki koszmarne chwile. Niektórym berserker pojawiał się jako rycząca bestia, innym jako diabeł, bóg lub człowiek. Dla jeszcze innych był kwintesencją grozy; czymś nieznanym, niewidzialnym. Walka była koszmarnym przeżyciem, podczas którego rządziła podświadomość, a trzeźwe myśli tłumił delikatny impuls elektryczny. Oczy i uszy szczelnie zasłaniano by łatwiej wpływać na świadomość, usta zatykano, by uniknąć odgryzienia języka, a nagie ciało utrzymywały w bezruchu pola siłowe broniące go przed straszliwymi przeciążeniami, jakie wiązały się z każdym manewrem jednoosobowego statku w czasie walki. Z tego koszmarnego snu nie można się było obudzić; przebudzenie przychodziło dopiero po walce, przychodziło dopiero ze śmiercią, zwycięstwem lub rozłączeniem.
We śnie Malori zacisnął dłoń na ostrym jak brzytwa, potężnym tasaku do mięsa. Oręż ten był tak ogromny, że wydawał się o wiele za duży by go unieść. Sklep mięsny wuja na Yaty został zniszczony, jak wszystko na tej planecie. Jednak znów miał W ręku tasak; zwielokrotniony, idealnie nadający się do walki.
Chwycił go mocno oburącz i ruszył. W miarę jak podchodził, ambona stawała się coraz wyższa. Wyrzeźbiony na niej zamiast anioła smok ożył, zionąc ogniem. Malori odbił płomienie tarczą, która pojawiła się znikąd.
Za resztkami witraży światła Wszechświata prawie już dogasały. Stojąc u podstawy ambony, Malori zamachnął się tasakiem, jakby próbując dosięgnąć stojącego wysoko kapłana. Niespodziewanie, w ogóle o tym nie myśląc, zmienił w połowie drogi kierunek uderzenia i z trzaskiem spuścił ostrze na drewnianą ambonę. Zatrzęsła się, ale wytrzymała cios. Kapłan przeklął go.
Jednak zanim diabły zdołały dopaść Malori’ego, sen stracił swoją moc. W ułamku sekundy rzeczywistego czasu kapłan stał się wyblakłą zjawą, a w chwilę później tylko wspomnieniem. Malori, wracając do przytomności, unosił się łagodnie kołysany przez miękkie fale, z zasłoniętymi wciąż oczami i zatkanymi uszami. Zanim pobitewne zmęczenie i brak bodźców zewnętrznych zdołały go wprawić w stan psychozy, elektrody podłączone do czaszki, zaczęły karmić mózg szpilkami dźwięków. To był najbezpieczniejszy sygnał jaki można przesłać do umysłu człowieka, który mógł się znajdować w różnych stadiach szaleństwa. Dźwięk przeszedł w ogłuszający ryk zmieszany z jaskrawobłękitnym światłem, w jakiś dziwny sposób pozwalającym określić położenie wszystkich części ciała.
Pierwszą myślą Malori’ego po odzyskaniu przytomności było: „Właśnie walczyłem z berserkerem i przeżyłem”. Musiał zwyciężyć – a przynajmniej wymknąć się nieprzyjacielowi – inaczej nie obudziłby się. To naprawdę niezłe osiągnięcie.
Berserkerzy nie przypominali żadnego z wrogów, z jakimi spotykali się kiedykolwiek potomkowie mieszkańców Ziemi. Sprytni i inteligentni, nie byli jednak żywymi istotami. Te maszyny, w większości statki wojenne, jako pozostałość jakiejś dawno zapomnianej międzygwiezdnej wojny nosiły w swym podstawowym programie rozkaz niszczenia wszelkiego życia – gdziekolwiek zdołają je odnaleźć. Yaty była jedną z wielu skolonizowanych przez Ziemian planet, które zostały zaatakowane przez berserkerów – i jedną z najszczęśliwszych, bo udało się ewakuować prawie wszystkich jej mieszkańców. Głęboko w otchłani kosmosu, Malori oraz jego towarzysze walczyli w obronie „Hope” – jednego z ogromnych statków ewakuacyjnych. „Hope” była kulą kilkukilometrowej średnicy, wystarczająco dużą by pomieścić znaczną część populacji planety. Teraz wszystkie jej poziomy zajmowali mieszkańcy Yaty, pogrążeni w bezruchu ochronnych pól siłowych. Ciągłe zmiany pola utrzymywały ich organizmy w stanie półsnu.
Podróż do innego, bezpiecznego sektora Galaktyki miała trwać kilka miesięcy, ponieważ jej większą część – w kategoriach czasu – miało zająć trawersowanie wyciągniętego ramienia mgławicy Taynarus. Tam gaz i pył były o wiele za gęste by statek mógł przeskoczyć w nadprzestrzeń i podróżować z szybkością większą od światła. Nawet prędkości możliwe do uzyskania w normalnej przestrzeni były znacznie ograniczone. Przy tysiącu kilometrów na sekundę zarówno statek z ludzką załogą, jak i mechaniczny berserker roztrzaskałyby się o obłoczek gazu daleko rzadszy niż mgiełka oddechu.
Taynarus był nie naniesioną na mapy plątaniną rozproszonej materii, przecinaną tunelami stosunkowo pustej przestrzeni. Międzygwiezdny pył zasłaniał większość tego obszaru przed promieniami pobliskich słońc. Przez ciemne mielizny, grzęzawiska i kanały mgławicy leciały teraz „Hope” i eskortująca ją „Judith”, ścigane przez stado berserkerów. Niektóre z tych śmiercionośnych maszyn były nawet większe od „Hope”, lecz te, które teraz wyruszyły w pogoń miały o wiele mniejsze rozmiary. W przestrzeni tak gęstej od materii losy wyścigu zależały nie tylko od szybkości, ale i od rozmiarów; im większy przekrój statku tym większy opór i mniejsza prędkość.
„Hope”, źle przystosowana do takich warunków (podczas gorączkowej ewakuacji nie było innego wyboru) nie mogła liczyć na udaną ucieczkę przed mniejszymi i zwinniejszymi wrogami. Dlatego też eskortująca ją „Judith” starała się przez cały czas trzymać pomiędzy „Hope” a stadem prześladowców. „Judith” była statkiem-bazą dla gromadki małych pojazdów bojowych, wysyłając je za każdym razem gdy nieprzyjaciel podszedł zbyt blisko i przyjmując jeż powrotem na pokład, kiedy niebezpieczeństwo zastawało zażegnane. W chwili rozpoczęcia ewakuacji tych jednoosobowych stateczków było piętnaście. Teraz zostało dziewięć.
Dźwiękowe zastrzyki aplikowane Malori’emu przez aparaturę biokontroli przycichły i umilkły. Jego świadomość ponownie powróciła na swoje miejsce. Wiedział, że stopniowe rozluźnianie się pola ochronnego świadczy o rychłym powrocie do świata rzeczywistości.
Gdy tylko jego myśliwiec, Czwórka, znalazł się w doku „Judith”, Malori pośpiesznie odłączył się od komputerowego systemu małego stateczku. Naciągnął luźny kombinezon i wygramolił się z ciasnego wnętrza. Chudy i kościsty, ruszył niepewnym krokiem przez halę hangaru, zauważając po drodze, że trzy czy cztery inne myśliwce także już wróciły i stoją na swoich miejscach. Sztuczna grawitacja działała bez zarzutu, ale Malori potknął się i prawie upadł, próbując szybko zejść po krótkiej drabince do kabiny dowodzenia.
Petrovich, dowódca „Judith” – krępy, niewysoki mężczyzna o kamiennej twarzy – najwidoczniej czekał na niego.
– Czy – czy dostałem go? – wyjąkał niecierpliwie Malori, wpadając do kabiny. Na pokładzie „Judith” niezbyt przestrzegano regulaminowego zwracania się, a Malori i tak był cywilem. To, że w ogóle pozwolono mu wsiąść do myśliwca, stanowiło najlepszy dowód, że znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji.
Zmarszczywszy brwi, komandor odparł bez ogródek:
– Malori, byłeś beznadziejny. Zupełnie się do tego nie nadajesz.
Malori’emu wydało się, że świat nieco poszarzał. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy ile znaczyły dla niego ciche marzenia o sławie. Zdołał z siebie wydobyć tylko słabe i niewyraźne:
– Ale... myślałem, że dobrze mi poszło... Próbował sobie przypomnieć coś z bitewnego koszmaru. Chyba widział jakiś kościół...
– Dwóch ludzi musiało porzucić swoje cele ataku, żeby cię ratować. Widziałem filmy robione automatycznymi kamerami. Krążyłeś swoją Czwórką wokół tego berserkera jakbyś starał się nie zrobić mu żadnej krzywdy – powiedział Petrovich. Spojrzał na niego uważnie, wzruszył ramionami i dodał trochę łagodniejszym tonem: – Nie mam zamiaru cię objeżdżać, przecież nawet nie wiedziałeś co się dzieje. Po prostu stwierdzam fakty. Dzięki łasce prawdopodobieństwa „Hope” znajduje się dwadzieścia parseków przed nami, ukryta głęboko w chmurze formaldehydu. Gdyby nie ta osłona, dostaliby ją tym razem
– Ale... – Malori chciał coś powiedzieć, lecz dowódca po prostu poszedł sobie.
Nadlatywały kolejne pojazdy. Szczękały wsporniki, z cichym sykiem otwierały się luki; Petrovich miał o wiele ważniejsze sprawy na głowie niż jałowe dyskusje. Malori przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, czując się oklapnięty, pobity i przygnębiony. Mimowolnie obrzucił Czwórkę tęsknym spojrzeniem. Cylindryczny pojazd o średnicy niewiele większej od długości ciała mężczyzny spoczywał w swojej metalowej kołysce, otoczony przez uwijających się techników. Krótka lufa działka laserowego, wciąż rozgrzana od ognia, dymiła lekko w gęstej atmosferze. Oto jego tasak do mięsa.
Żaden człowiek nie mógł kierować statkiem czy jakąkolwiek bronią z kompetencją dorównującą dobrej maszynie. Ślimaczo powolne reakcje nerwowe i procesy myślowe dyskwalifikowały ludzi jako bezpośrednich operatorów statków walczących z berserkerami. Jednak podświadomość ludzka nie była tak ograniczona. Pewne jej procesy nie dawały się powiązać z żadną aktywnością synaptyczną mózgu i niektórzy teoretycy utrzymywali, że muszą one zachodzić poza czasem. Pogląd ten wprawiał w szał każdego fizyka – ale jeśli chodzi o kosmiczne starcia, to hipoteza robocza okazała się całkiem użyteczna.
Bojowe komputery berserkerów połączone ze skomplikowanymi urządzeniami randomizującymi zapewniały im iskrę geniuszu i przewagę nad przeciwnikiem, który chciałby opierać swoją taktykę na statystycznym wyborze szansy powodzenia. Ludzie także używali komputerów do kierowania swoimi statkami, lecz teraz osiągnęli przewagę nad najlepszymi randomizerami, raz jeszcze posłużyli się swoimi mózgami, których pewne obszary były najwidoczniej wolne od wszelkiego pośpiechu, pracując poza czasem, z szybkością, przy które kwanty światła wydawały się nieruchomymi bryłami lodu.
Oczywiście, istniały pewne ograniczenia. Niektórzy ludzie (jak się teraz okazało, Malori też się do nich zaliczał) po prostu nie nadawali się na pilotów; ich podświadomość wyraźnie nie była zainteresowana tak przyziemnymi sprawami jak życie czy śmierć. A i dla odpowiednich umysłów podświadome działania stanowiły wielkie obciążenie psychiczne. Podłączenie do zewnętrznego komputera zawsze wprawiało ludzi w dziwny stan. Raz po raz wracających z walki pilotów wyciągano z kabin ich statków w stanie katatonii lub histerycznego podniecenia. Można im było przywrócić zdrowe zmysły, ale nie nadawali się już potem do walki. Sposób ten był taką nowości, że o jego niedogodnościach przekonywano się dopiero na pokładzie „Judith”. Szybko zabrakło wyszkolonych pilotów, rezerwy skończyły się także. Właśnie dlatego wysłano lana Malori’ego, historyka. Używając nawet takich niewytrenowanych umysłów zawsze zyskiwało się trochę czasu.
Z pokładu operacyjnego Malori przeszedł do swojej małej, jednoosobowej kabiny. Nie jadł już od dłuższego czasu, ale nie był głodny. Przebrał się i usiadłszy w fotelu popatrzył na swoją koję, swoje książki, taśmy i skrzypce – ale nie próbował się przespać ani zająć czymś konkretnym. Oczekiwał, że Petrovich wezwie go niebawem. Bowiem Petrovich nie miał się już do kogo zwrócić.
Prawie uśmiechnął się, gdy głos z komunikatora wezwał go na spotkanie z komandorem i pozostałymi oficerami. Malori potwierdził odbiór wezwania i wyszedł, zabierając ze sobą oprawiony w imitację skóry pojemnik wielkości walizeczki, ale o nieco innym kształcie. Wybrał go spośród kilkuset podobnych pojemników znajdujących się w pomieszczeniu przylegającym do jego kabiny. Napis na etykietce głosił: Crazy Horse.
Petrovich podniósł wzrok i spojrzał na Malori’ego wchodzącego do małej salki operacyjnej, gdzie gromada oficerów zgromadziła się już wokół stołu. Zauważył pojemnik i skinął głową.
– Wygląda na to, że nie mamy innego wyjścia, historyku. Brakuje nam ludzi; będziemy musieli użyć twoich pseudopostaci. Na szczęście mamy niezbędne urządzenia, instalowane na wszystkich bojowych jednostkach.
– Myślę, że szansę powodzenia są niezłe – powiedział spokojnie Malori, zajmując przeznaczone dla niego wolne miejsce i stawiając pojemnik na środku stołu. – Oczywiście, to nie są prawdziwe podświadomości; ale – jak uzgodniliśmy to w trakcie poprzednich dyskusji – dostarczą nam lepszych możliwości randomizowania niż moglibyśmy uzyskać innymi sposobami. Każdy z nich ma unikalną, mimo, że sztuczną, osobowość.
Jeden z oficerów zabrał głos.
– Większość z nas nie była obecna podczas wspomnianych wcześniejszych dyskusji. Czy mógłby nas pan trochę oświecić?
– Oczywiście – powiedział Malori i odchrząknął. – Te osoby, jak je nazywany, są używane w komputerowych symulacjach problemów historycznych. Udało mi się zabrać ze sobą z Yaty kilkaset takich osobowości. Wielu z nich to wojskowi.
Położył dłoń na leżącym przed nim pojemniku.
– To jest zrekonstruowana osobowość jednego z najlepszych dowódców kawalerii na starożytnej Ziemi. Nie należy do grupy, którą wybraliśmy jako testową; przyniosłem go tylko by pokazać jak taki model wygląda, gdyby to panów interesowało. Każda taka kaseta zawiera około cztery miliony standardowych stron maszynopisu.
Inny oficer podniósł rękę.
– A w jaki sposób udało się dokładnie odtworzyć osobowość kogoś, kto musiał umrzeć na długo przedtem nim wymyślono jakiekolwiek metody bezpośredniego zapisu?
– Rzecz jasna, nie możemy mieć stuprocentowej pewności. Opieramy się tylko na przekazach historycznych i na tym co zdołamy wydedukować z komputerowych symulacji minionych epok. To są tylko modele. Jednak w walce powinny się zachowywać tak samo jak w trakcie dawnych bitew, w których uczestniczyli ci ludzie. Ich działania powinny się charakteryzować agresywnością, zdecydowaniem.
Niespodziewany huk eksplozji poderwał wszystkich zgromadzonych na równe nogi. Petrovich, który zareagował najszybciej, zdążył tylko wyskoczyć z fotela gdy drugi, o wiele silniejszy wybuch wstrząsnął statkiem. Malori był już prawie przy drzwiach, biegnąc na przydzielone mu stanowisko, kiedy zatrzymała go trzecia eksplozja. Wydawało się, że to koniec Galaktyki; wokół fruwały szczątki mebli i waliły się grodzie. Malorie’mu przemknęła przez głowę ostatnia jasna myśl o niesprawiedliwości losu zsyłającego teraz śmierć; a potem na jakiś czas w ogóle przestał myśleć.
Powrót do przytomności był długim i nieprzyjemnym procesem. Malori zrozumiał, że „Judith” nie została całkowicie zniszczona bo wciąż jeszcze oddychał, a sztuczne ciążenie trzymało go rozciągniętego na podłodze. Może byłoby przyjemniej, gdyby grawitacja wysiadła, bo jego ciało zamieniło się w jeden wielki kłębek pulsującego, promieniującego gdzieś pod czaszką bólu. Nie chciał umiejscawiać dokładniej jego źródła. Sama myśl o dotykaniu własnej głowy była bolesna.
W końcu potrzeba wyjaśnienia sytuacji przemogła obawę. Malori podniósł głowę i zaczął ją obmacywać. Tuż nad czołem miał wielki guz, a na twarzy zaschniętą krew z niewielkich skaleczeń. Musiał dość długo leżeć bez przytomności.
Sala narad była zupełnie zniszczona, strzaskana i zasypana szczątkami mebli, wśród których dostrzegł najpierw jedno skurczone ciało, potem drugie i następne. Czyżby tylko on ocalał? Jedna ze ścian była rozdarta na całej długości, a stół, za którym przedtem siedział, przestał istnieć. Lecz cóż to za duża, nieznanego typu maszyna stała na drugim końcu pokoju? Większa od szafy na akta i o bardzo skomplikowanej budowie. Szczególnie dziwnie wyglądały jej nogi; jakby mogły się poruszać...
Malori zamarł ze zgrozy, ponieważ maszyna naprawdę się poruszyła, obracając na niego cały zespół wieżyczek i soczewek. Pojął, że widzi i jest widziany przez berserkera. Była to jedna z mniejszych maszyn, używanych do zdobywania ludzkich statków i kierowania nimi.
– Chodź tu – powiedziała maszyny. Mówiła śmiesznym, skrzekliwym głosem; ta parodia ludzkiej mowy powstała najwidoczniej w wyniku elektronicznej kompilacji zarejestrowanych na taśmach głosów jeńców. – Nieprzydatny obudził się.
Wystraszony Malori pomyślał, że słowa są skierowane do niego, ale nie mógł się ruszyć. Nagle, przez dziurę w rozszarpanej grodzi wszedł człowiek, którego Malori nigdy przedtem nie widział na statku. Obszarpany i brudny mężczyzna miał na sobie zatłuszczony kombinezon, który niegdyś mógł być jakimś mundurem.
– Widzę, panie – powiedział do maszyny. Mówił standardowym językiem międzygwiezdnym, a ochrypły głos zdradzał ślady kulturalnego akcentu. Zrobił krok w kierunku Maloriego. – Ty tam, rozumiesz co mówię?
Malori mruknął coś niewyraźnie, spróbował kiwnąć głową, wreszcie powoli podciągnął ciało do pozycji półsiedzącej.
– Jest tylko pytanie – mówił mężczyzna, podchodząc bliżej – jak chcesz, żeby to się odbyło; szybko czy powoli? Kiedy przyjdzie twój koniec – o tym mówię. Ja już dawno zdecydowałem, że wolę skończyć szybko, lekko i nie tak zaraz. I że chciałbym się przedtem jeszcze trochę zabawić.
Mimo wściekłego bólu pod czaszką Malori odzyskał już zdolność rozumowania i zaczynał pojmować sytuację. Istniało krótkie słowo na określenie takich osobników jak ten tutaj, którzy mniej lub bardziej chętnie wysługiwali się berserkerom. Słowo używane przez same maszyny. Jednak w tym momencie Malori nie miał zamiaru wypowiadać go głośno.
– Wolę szybko i lekko – zdołał wykrztusić, mrużąc oczy z bólu i masując zdrętwiały kark.
Mężczyzna przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
– W porządku – powiedział wreszcie. Zwracając się do maszyny dodał zupełnie innym, pokornym tonem: – Mogę z łatwością poradzić sobie z tym nieprzydatnym, panie. Jeżeli zostawisz nas teraz samych, nie sprawi ci żadnych kłopotów.
Maszyna skierowała jeden z obiektywów na Swojego sługę.
– Pamiętaj – odezwała się – że trzeba przygotować jednostki pomocnicze. Czas ucieka. Niepowodzenie zostanie ukarane nieprzyjemnym bodźcem.
– Będę o tym pamiętał, panie – rzekł z żarliwą pokorą mężczyzna.
Maszyna spoglądała przez moment na obu ludzi, po czym oddaliła się, krocząc z nieoczekiwaną gracją na metalowych nogach. Malori usłyszał znajomy odgłos zamykającej się śluzy.
– Jesteśmy teraz sami – powiedział mężczyzna, patrząc na niego z góry. – Możesz nazywać mnie Greenleaf. Jeśli chcesz się ze mną bić, to zróbmy to od razu.
Był niewiele wyższy od Malori’ego, ale mocno zbudowany i mimo swego obszarpanego wyglądu robił wrażenie twardego i niebezpiecznego przeciwnika.
– Dobrze, mądrze robisz. Wiesz co, szczęściarz i ciebie, chociaż jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Berserkerzy nie są tacy jak inni rządzący człowiekiem – jak rządy, partie, korporacje i idee – nie wyciskają z niego wszystkich sił by potem zostawić go na pastwę losu. Nie, kiedy maszyny już cię wykorzystają, to kończą z tobą szybko i bezboleśnie – jeśli dobrze im służyłeś. Wiem. Widziałem jak to robiły z innymi. Czemu nie miałyby tego robić? One chcą tylko naszej zagłady, a nie cierpienia.
Malori nic nie powiedział. Myślał o tym, że niedługo zdoła się podnieść.
Greenleaf (to nazwisko tak do niego nie pasowało, że zapewne musiało być prawdziwe) manipulował przy małym aparaciku, który wyjął z kieszeni i trzymał na pół ukryty w swojej wielkiej dłoni...
Zapytał:
– Ile statków eskorty, takich jak ten, idzie w osłonie „Hope”?
– Nie wiem – skłamał Malori. Nie było żadnego innego statku prócz „Judith”.
– Jak się nazywasz? – pytający wciąż wpatrywał się w instrument.
– łan Malori.
Greenleaf kiwnął głową i bez śladu jakiejkolwiek emocji na twarzy zrobił dwa kroki naprzód i kopnął Malori'ego w brzuch, brutalnie i precyzyjnie.
– To za próbę oszukania mnie, lanie Malori – usłyszał jego głos dobiegający gdzieś z daleka. – Musisz zrozumieć, że mogę nieomylnie stwierdzić kiedy mówisz prawdę, a kiedy nie. No więc, ile jest statków eskorty?
Malori w końcu zdołał się podnieść, złapać oddech i wykrztusić:
– Tylko ten jeden.
Obojętnie czy Greenleaf rzeczywiście miał detektor kłamstwa, czy tylko udawał że ma, zadając pytania, na które z góry znał odpowiedź, Malori postanowił mówić od tej pory samą prawdę – o ile to będzie możliwe. Jeszcze parę takich kopniaków, a będzie zupełnie do niczego i berserker zabije go. Stwierdził, że nie jest jeszcze gotów rozstać się z tym światem. Greenleaf (ang.) – zielony liść
– Jakie stanowisko zajmowałeś na statku, Malori?
– Jestem cywilem.– Zawód?
– Historyk.
– To jak się tu znalazłeś?
Malori chciał się podnieść na nogi, lecz zaraz zdecydował, że opór nic tu nie da i opadł z powrotem na podłogę. Wiedział, że jeśli zacznie zastanawiać się nad swoim położeniem, to obrzydliwy strach uniemożliwi mu trzeźwe myślenie.
– Był taki projekt... Widzisz, zabrałem ze sobą z Yaty sporo tak zwanych modeli historycznych, czyli kaset z zaprogramowanymi działaniami, których używa się do badań przeszłości.
– Zdaje mi się, że słyszałem o takich rzeczach. Co to za projekt?
– Zamierzałem użyć osobowości postaci historycznych jako randomizerów dla bojowych komputerów myśliwców.
– Aha – Greenleaf rozsiadł się wygodnie, przybierając godną minę mimo swych brudnych łachmanów. – I jak się sprawują w walce? Lepiej niż podświadomość żywych pilotów? Widzisz, maszyny wiedzą nawet o tym.
– Nie mieliśmy okazji by to sprawdzić. Czy wszyscy pozostali członkowie załogi nie żyją? Greenleaf obojętnie skinął głową.
– Poszło wyjątkowo łatwo. Chyba zawiodły wasze urządzenia obronne. Cieszę się, że znalazłem tu choć jednego żywego człowieka – w dodatku skorego do współpracy.
Spojrzał na kosztowny chronometr przymocowany do brudnego nadgarstka.
– Wstań lanie Malori. Mamy pracę do wykonania. Malori wstał i poszedł za nim na pokład operacyjny.
– Maszyny i ja rozejrzeliśmy się tutaj trochę, kiedy leżałeś nieprzytomny, Malori. Dziewięć małych myśliwców to za dobra broń by ją marnować. Maszyny są pewne, że pochwycą „Hope”, ale obawiają się trochę jej urządzeń obronnych – prawdopodobnie o wiele silniejszych niż na tym pudle. Berserkerzy ponieśli już znaczne straty podczas tego pościgu, tak więc zamierzają użyć tych dziewięciu stateczków jako oddziału pomocniczego... Niewątpliwie znasz trochę historię wojskowości?
– Trochę.
Ta odpowiedź była pewnym niedomówieniem, ale została uznana za prawdziwą. Wykrywacz kłamstwa – o ile istniał – został schowany do kieszeni. Jednak Malori nie zamierzał ryzykować bardziej niż potrzeba.
– A więc pewnie wiesz w jaki sposób niektórzy generałowie starej Ziemi używali oddziałów pomocniczych? Wysyłali je przed głównymi siłami swoich wojsk, tak by nie mogły uciec i jako pierwsze starły się z wrogiem.
Wchodząc na pokład operacyjny, Malori nie dostrzegł znacznych zniszczeń. Dziewięć małych stateczków oczekiwało w swych metalowych kołyskach, z uzupełnionymi zapasami paliwa i broni. Zadbano o to natychmiast po powrocie z ostatniego zadania.
– Malori, obejrzałem już sobie te myśliwce i doszedłem do wniosku, że w żaden sposób nie można nimi zdalnie sterować.
– To prawda. Muszą współpracować z umysłem człowieka lub urządzeniem randomizującym.
– Ty i ja mamy je wysłać do walki jako oddział pomocniczy, lanie Malori – Greenleaf znów spojrzał na zegarek. – Została nam godzina na wymyślenie sposobu jak to zrobić i tylko kilka godzin na skończenie pracy. Im szybciej tym lepiej. Jeżeli się nie pośpieszymy, zapłacimy za to – wydawał się bawić tą myślą Greenleaf. – Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić?
Malori zamknął usta; już chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Greenleaf rzekł:
– Zainstalowanie na stateczkach jakichś osobowości należących do wojskowych oczywiście nie wchodzi w rachubę, bo mogłoby się im nie spodobać, że gna się ich do walki jak mięso armatnie. Zakładam, że większość z nich to urodzeni przywódcy. Jednak masz chyba jakieś inne, bardziej uległe postacie?
Malori, ciężko oparty o pusty fotel oficera operacyjnego, zmusił się do ostrożnego wyważenia odpowiedzi.
– Tak się składa, że mam tu kilka osób, które darzę szczególnym zainteresowaniem. Chodź.
Wraz z kroczącym tuż za nim Greenleafem, Malori poszedł do swojej małej, kawalerskiej kabiny. Wydało mu się niezwykłe, że nic się w niej nie zmieniło. Na koi leżały jego skrzypce, a na stole taśmy i kilka książek. A tam, w swoich skóropodobnych pojemnikach stały osobowości, które najbardziej lubił badać. Podniósł kasetę leżącą na samej górze.
– Ten człowiek był skrzypkiem; ja też tak lubię o sobie myśleć. Jego nazwisko nic ci nie powie.
– Nigdy nie zajmowałem się muzykologią. Jednak powiedz mi o nim coś więcej.
– Mieszkał na Ziemi, w dwudziestym wieku. O ile wiem, był bardzo wierzący. Jeśli mi nie ufasz, to możemy go podłączyć i zapytać co myśli o wojnie.
– Zróbmy tak.
Kiedy Malori pokazał mu właściwe gniazdko w konsoli komputera, Greenleaf sam wepchnął wtyk.
– Jak się z nim kontaktować?
– Powiedz coś.
Greenleaf przemówił ostro do oprawionego w sztuczną skórę pojemnika.
– Nazwisko?
– Albert Bali.
Głos, jaki wydobył się z głośnika konsoli, bardziej przypominał ludzki głos niż skrzeczenie berserkera.
– Co być powiedział, gdybym kazał ci z kimś walczyć, Albercie?
– Kiepski pomysł.
– Zagrasz nam na skrzypcach?
– Z przyjemnością.
Jednak z głośnika nie popłynęły żadne dźwięki.
– Potrzeba jeszcze paru połączeń, jeżeli naprawdę chcesz posłuchać muzyki – wtrącił się Malori.
– Nie sądzę, żeby to było potrzebne – Greenleaf wyciągnął wtyczkę z gniazdka i zaczął przeglądać pozostałe kasety, marszcząc brwi przy odczytywaniu nieznanych nazwisk. Było ich dwanaście czy piętnaście. – Co to za jedni?
– Współcześni Alberta Balia. Tej samej profesji.
Malori pozwolił sobie opaść na koję i odpocząć nieco. Niewiele brakowało, by zemdlał. Po chwili podniósł się i stanął obok Greenleafa, przy stercie pojemników z osobowościami.
– To model Edwarda Mannocka, który był ślepy na jedno oko i nie spełniał warunków zdrowotnych stawianych w tym czasie przed kandydatami do służby wojskowej.
Wskazał inny pojemnik.
– Ten człowiek, o ile pamiętam, służył krótko w kawalerii, ale wciąż spadał z konia i przeniesiono go do intendentury. A ten był cherlawym gruźlikiem i umarł nie skończywszy dwudziestu trzech standardowych lat życia.
Greenleaf poniechał przeglądania kaset i jeszcze raz zmierzył Malori’ego spojrzeniem. Malori poczuł, jak obolałe mięśnie brzucha napinają mu się w przewidywaniu ciosu. Czuł, że nie zniesie drugiego tak silnego uderzenia...
– Dobrze – Greenleaf zmarszczył brwi i znów spojrzał na swój chronometr. Potem podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko. Dziwne, ale uśmiechnięty wyglądał na piekielnie sympatycznego faceta. – Dobrze! Muzycy, jak sądzę, są antytezą wojskowości. Jeżeli maszyny to zaaprobują, zainstalujemy ich i wyślemy myśliwce. Ianie Malori, dostaniesz podwyżkę.
Jego miły uśmiech poszerzył się.
– Chyba właśnie kupiliśmy sobie następny standardowy rok życia; jeżeli rzecz się uda – a myślę, że powinna.
Kilka minut później, gdy maszyna weszła na pokład, zgięty w uniżonym ukłonie Greenleaf wyjaśnił jej cały plan, podczas gdy Malori stał z tyłu pobladły z przerażenia.
– Działajcie więc – zaaprobowała maszyna. – Jeżeli nie, to statek nieprzydatnych może znaleźć schronienie w zbierającej się przed nami burzy.
Po czym berserker oddalił się spiesznie. Zapewne jego statek wymagał niezbędnych napraw i konserwacji.
Mężczyznom praca szła bardzo sprawnie. Trzeba było tylko otworzyć kabinę myśliwca, włożyć wyjętą z pojemnika kasetę z osobowością do zainstalowanego tam adaptera, połączyć ze sobą parę kabli i uchwytów, a następnie znów zamknąć luk. Ponieważ szybkość odgrywała w całym planie niebagatelną rolę, sprawdzanie ograniczono do zadania każdej osobowości kilku krótkich pytań i wysłuchania równie krótkich odpowiedzi. Przeważnie dotyczyły one banalnych spraw jak jedzenie czy picie. Wydawało się, że wszystko idzie doskonale, lecz Greenleaf miał jeszcze obawy.
– Mam nadzieję, że ci wrażliwi dżentelmeni zniosą jakoś szok, kiedy zrozumieją sytuację. Chyba dadzą sobie radę, co? Maszyny nie spodziewają się po nich cudów męstwa, ale nie chcemy też by wpadli w katatonię.
Bliski zemdlenia Malori szarpał pokrywę luku Ósemki i prawie upadł gdy otworzyła się niespodziewanie.
– Sądzę, że zrozumieją swoje położenie w ciągu paru sekund po starcie. Przynajmniej w ogólnym zarysie. Chyba nie domyśla się, że otacza ich kosmiczna pustka. Ty chyba byłeś wojskowym. Na pewno wiesz co robić z krnąbrnymi podwładnymi – zajmiesz się tym, jeżeli nie zechcą podjąć walki.
Kiedy podłączyli osobowość do stateczku numer osiem i zadali mu jakieś pytanie, usłyszeli w odpowiedzi:
– Życzę sobie, aby moją maszynę pomalowano na czerwono.
– Natychmiast, proszę pana – odparł szybko Malori, zamykając pokrywę luku i ruszając do Dziewiątki.
– Co on mówił? – zmarszczył brwi Greenleaf, ale w tej samej chwili popatrzył na swój chronometr i podążył za Malori.
– Wydaje mi się, że mistrz podejrzewa iż zostanie umieszczony w jakimś pojeździe. A jeżeli chodzi o to, dlaczego chce by był pomalowany na czerwono... – sapał Malori, mocując się z lukiem Dziewiątki, i reszta odpowiedzi utonęła w niewyraźnym mruczeniu.
W końcu wszystkie myśliwce były gotowe. Greenleaf zamarł z palcem na przycisku startowym. Po raz ostatni przewiercił wzrokiem Malori’ego.
– Odwaliliśmy dobrą robotę, zważywszy na tak krótki czas. Jeżeli ten pomysł sprawdzi się choć częściowo, otrzymamy nagrodę.
Mówił z namaszczeniem, przyciszonym głosem.
– Lepiej, żeby się sprawdził – dodał. – Czy widziałeś kiedyś człowieka żywcem obdzieranego ze skóry?
Malori trzymał się stalowej podpory, żeby nie upaść. Usłyszał cichy szmer śluz powietrznych. Dziewięć myśliwców odleciało w przestrzeń i w tej samej chwili nad konsolą oficera operacyjnego ukazał się holograficzny obraz sytuacji. W jego centrum znajdowała się „Judith”, przedstawiona jako duża zielona kula z dziewięcioma mniejszymi, krążącymi wolno i niepewnie w pobliżu. Nieco dalej równy szyk czerwonych punktów reprezentował resztki stada berserkerów, które tak długo i niestrudzenie ścigało „Hope” i jej eskortę. Berserkerów było co najmniej piętnastu, zauważył w duchu Malori.
– Sztuka polega na tym – powiedział jakby do siebie Greenleaf – żeby bardziej obawiali się swojego dowódcy niż nieprzyjaciela.
Wcisnął kilka klawiszy by przesłać swój głos do myśliwców.
– Uwaga jednostki od Jeden do Dziewięć! – warknął. – Jesteście w zasięgu rażenia znacznie silniejszej od was jednostki i każda próba nieposłuszeństwa lub ucieczki będzie karana.
Takie pranie mózgów trwało przez kilka minut, podczas których Malori zauważył zmiany w obrazie holograficznym, świadczące o zbliżaniu się burzy zapowiadanej przez berserkera. Gęsta chmura atomowych cząstek kierowała się w ten sektor przestrzeni, przecinając drogę „Judith” i małej flocie czerwonych i zielonych punktów. „Hope”, niewidoczna ze względu na skalę odwzorowania, miała teraz szansę ucieczki – o ile berserkerzy nie dopadną jej szybko.
Widoczność hologramu pogarszała się i Greenleaf zakończył swoją przemowę, bo nie ulegało wątpliwości, że kontakt z myśliwcami się urwał. Zanim cały obraz zniknął w białej zamieci, usłyszeli jeszcze urywane rozkazy rzucane skrzekliwym głosem berserkera i skierowane do jednostek pomocniczych. Pościg za „Hope” jeszcze się nie zakończył.
Przez chwilę w kabinie było cicho; tylko od czasu do czasu dawały się słyszeć trzaski zakłóceń. Na pokładzie operacyjnym puste kołyski czekały na powrót myśliwców.
– I tak – powiedział wreszcie Greenleaf. – Nie pozostaje nam nic innego jak czekać.
Uśmiech znowu pojawił się na jego twarzy, zmieniając ją zupełnie. Zdawał się dobrze bawię całą sytuacją. Malori patrzył na niego z zainteresowaniem.
– Jak ci się udało tak dobrze przystosować?
– A czemu nie? – Greenleaf przeciągnął się i wstał od bezużytecznej już konsoli. – Wiesz, kiedy nieprzydatny porzuca dawne, kiepskie życie; kiedy wie, że nie ma już powrotu – wtedy nie jest to takie trudne. Od czasu do czasu trafiają się nawet kobiety – kiedy maszyny biorą jeńców.
– Przydatny – rzekł Malori. Teraz wypowiedział na głos obraźliwy epitet; teraz już się nie bał.
– W rzeczy samej, przydatny – Greenleaf wciąż się uśmiechał. – Wiesz co, wydaje mi się, że ty wciąż patrzysz na mnie z góry. Siedzisz w tym równie głęboko jak ja, no nie?
– Żal mi cię.
Greenleaf parsknął śmiechem i z pobolewaniem potrząsnął głową.
– Nie ma powodu. Jestem przekonany, że mam przed sobą o wiele dłuższe i szczęśliwsze życie niż jakakolwiek ludzka istota. Powiedziałeś, że jeden z tych mężczyzn umarł mając dwadzieścia trzy lata. Czy w tych czasach tyle wynosiła przeciętna długość życia?
– No, w tym czasie, na kontynencie europejskim, tak. Szalała tam wtedy I wojna światowa.
– Ale on umarł na jakąś chorobę – tak mówiłeś.
– Nie. Powiedziałem, że był chory na gruźlicę. Niewątpliwie ta choroba zabiłaby go w końcu. Jednak on zginał w walce, w 1917 roku, w kraju zwanym Belgią. O ile pamiętam, jego ciała nigdy nie znaleziono; salwa artylerii zniszczyła je doszczętnie razem z samolotem.
Greenleaf znieruchomiał:
– Samolot! Co ty mówisz?
Malori wyprostował się z niejakim trudem.
– Mówię, że Georges Guynemer – bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko – zestrzelił pięćdziesiąt trzy maszyny wroga zanim sam został zabity. Czekaj! – powiedział z nieoczekiwaną siłą i stanowczością, tak że zbliżający się do niego groźnie Greenleaf zatrzymał się zdziwiony. – Zanim zechcesz zrobić coś gwałtownego może powinieneś zastanowić się, która ze stron wygra tę walkę w kosmosie.
– Walkę...?
– To tylko dziewięć statków przeciw piętnastu lub więcej maszynom, ale w tym wypadku nie jestem pesymistą. Osobowości, które wysłaliśmy, nie dadzą się pozarzynać jak cielęta.
Greenleaf spoglądał na niego przez chwilę, a później odwrócił się nagle i skoczył do konsoli. Zakłócenia wciąż jeszcze uniemożliwiały odbiór i niczego nie można było zrobić. Powoli opadł w wyściełany fotel.
– Coś ty narobił? – szepnął. – Ta zbieranina kalekich muzykantów... Przecież nie kłamałeś?
– Och, każde moje słowo było prawdą. Oczywiście, nie wszyscy piloci I wojny światowej byli inwalidami. Niektórzy cieszyli się doskonałym zdrowiem i dbali o nie wprost fanatycznie. I wcale nie mówiłem, że oni wszyscy byli muzykami, chociaż chciałem, żebyś tak myślał. Bali miał największe uzdolnienia muzyczne wśród asów lotnictwa, lecz i on był tylko amatorem. Zawsze mówił, że nienawidzi swojego zajęcia.
Greenleaf zapadł w fotel i wydawał się kurczyć w oczach.
– Przecież jeden z nich był ślepy... To niemożliwe! – Jego wrogowie też tak myśleli, wypuszczając go na początku wojny z obozu dla internowanych. Edward Mannock, ślepy na jedno oko. Musiał oszukać komisję lekarską, żeby dostać się do wojska. Dramat tych ludzi polegał na tym, że zabijali się wzajemnie. W tamtych czasach nie było maszyn, z którymi można by walczyć; przynajmniej nie takich, które można by zaatakować samolotem. Bo ludzie chyba zawsze walczyli z jakiegoś rodzaju berserkerami.
– Nie wiem, czy wszystko rozumiem – mówił, prawie błagał – nie Greenleaf.
– To znaczy, że wysłaliśmy osobowości dziewięciu pilotów?
– Dziewięciu najlepszych. Ich łączna liczba zwycięstw powietrznych wynosi przeszło pięćset zestrzeleń. Takie liczby są zwykle przesadzone, lecz mimo to...
Zapadło długie milczenie. Wreszcie Greenleaf podniósł się wolno z fotela i spojrzał na hologram. Kosmiczna burza cichła i obraz zaczął się poprawiać. Malori, który odpoczywał siedząc na podłodze, także wstał – tym razem szybciej niż poprzednio. Z zamieci białych płatków wyłonił się pojedynczy, świecący punkt, zdążający w kierunku „Judith”. Był jasnoczerwony.
– No więc tak – rzekł Greenleaf, wyjmując z kieszeni krótki blaster. W pierwszym odruchu skierował go na Malori’ego, lecz zaraz uśmiechnął się swoim miłym uśmiechem i potrząsnął głową. – Nie, zostawmy cię maszynom. To będzie o wiele gorsze.
Kiedy usłyszeli szmer otwierającej się śluzy, Greenleaf podniósł broń i skierował lufę ku skroni. Malori nie mógł oderwać oczu. Szczęknęły wewnętrzne drzwi śluzy i Greenleaf nacisnął spust.
Malori jednym skokiem przebył dzielącą ich przestrzeń i wyrwał broń z bezwładnej dłoni nim martwe ciało upadło na podłogę. Odwrócił się i wycelował w otwierające się drzwi. Stanął w nich ten sam berserker, którego widział wcześniej, a przynajmniej tego samego typu. Jednak w jego wyglądzie zaszły znaczne zmiany. Z jednego ramienia pozostał mu tylko kikut, z którego spływały krople roztopionego metalu i zwisały przecięte przewody. Metalowy korpus miał podziurawiony jak sito, a nad kopułą unosiła się aureola elektrycznego wyładowania.
Malori strzelił, lecz na maszynie nie wywarło to żadnego wrażenia. Mógł się domyślić, że nie pozwoliliby Greenleafowi na posiadanie broni, którą można by użyć przeciw nim! Pogruchotany berserker zignorował na razie Malori’ego; kolebiąc się przeszedł obok i pochylił się nad prawie bezgłowym ciałem Greenleafa.
– Zdra-zdra-zdra-zdrada – skrzeknął. – Ostateczny nieprzyjemny ostateczny nieprzyjemny b-b-bodziec.
W tej samej chwili Malori doskoczył od tyłu i wepchnął lufę blastera w jeden z jeszcze gorących otworów w pancerzu maszyny, pozostawionych przez celne serie laserów Alberta Balia lub któregoś z jego kolegów. Dwukrotnie nacisnął spust i berserker runął obok ciała swego sługi. Aureola elektrycznego wyładowania zniknęła.
Malori cofnął się o parę kroków, po czym odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na hologram. Czerwona plamka oddalała się powoli od „Judith” – statek, którym przyleciał berserker, był już tylko bezużyteczną kupą żelastwa.
Z dogasającej burzy atomowych wyładowań wyłonił się zielony punkcik. Minutę później Ósemka wylądowała w doku, z lekkim wstrząsem zajmując swoje miejsce w kołysce. Z lufy lasera unosił się gęsty dym. Stateczek był w kilku miejscach osmalony przez ogień nieprzyjaciela.
– Zgłaszam cztery następne zestrzelenia – powiedziała osobowość, gdy tylko Malori otworzył luk. – Dziś otrzymałem dobre wsparcie od pilotów mego skrzydła, którzy oddali życie dla Ojczyzny. Mimo dwukrotnej przewagi liczebnej wroga odnieśliśmy druzgocące zwycięstwo. Jednak muszę gorąco zaprotestować przeciw niedbalstwu obsługi; mój samolot nie został jeszcze pomalowany na czerwono.
– Natychmiast się tym zajmę – mruczał Malori, odłączając osobowość od pokładowego komputera. Czuł się trochę głupio, próbując ułagodzić model historyczny. Jednak obchodził się z nim niezwykle delikatnie i ostrożnie przeniósł na biurko oficera operacyjnego, gdzie oczekiwały puste pojemniki z etykietami głoszącymi wyraźnie:
ALBERT BALL WILLIAM AVERY BISHOP RENĘ PAUL FONCK GEORGES MARIE BUYNEMER FRANK LUKĘ EDWARD MANNOCK CHARLES NUNGESSER MANFRED VON RICHTOFEN WERNERVOSS
Wśród tej dziewiątki był Anglik, Amerykanin, Niemiec, Francuz. Był Żyd, skrzypek, inwalida, Prusak, buntownik, anarchista, bibosz i katolik. Tych dziewięciu ludzi można było nazwać jeszcze na wiele różnych sposobów, ale chyba tylko tym jednym słowem można było objąć ich wszystkich – człowiek.
Od najbliższych żywych istot dzieliły go miliony kilometrów, lecz Malori nie czuł się osamotniony. Delikatnie włożył kasetę do pojemnika dobrze wiedząc, że nie uszkodziłyby jej nawet przeciążenia rzędu kilkuset g. Może znów włoży ją do kabiny Ósemki, kiedy spróbuje dogonić „Hope”?
– Wygląda na to, że tylko my dwaj zostaliśmy, Czerwony Baronie.
Człowiek, na wzór którego wymodelowano tę osobowość, nie miał jeszcze dwudziestu sześciu lat, kiedy zestrzelono go nad Francją po blisko osiemnastu miesiącach sukcesów i sławy. Przedtem, w kawalerii, raz po raz spadał z konia.