Roger Żelazny
Comes Now the Power
To trwało już drugi rok i doprowadzało go do szału. Wszystko, co sobie wypracował, zawodziło. Każdego dnia próbował to przełamać, ale wszystkie wysiłki spełzały na niczym.
Warczał na swoich studentów, nieostrożnie prowadził samochód, ranił sobie palce, waląc w ściany, a nocami leżał bezsennie i przeklinał.
Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Jego problem nie istniałby dla psychiatry, który pełen wątpliwości, leczyłby go na coś zupełnie innego.
Wyjechał więc tego lata i spędził miesiąc w kurorcie. Nic. Esperymentował ze środkami halucynogennymi. Znowu nic. Próbował stosować zasadę luźnych skojarzeń i nagrywać je na magnetofon, ale jedyne, co zyskał, to ból głowy.
Do kogo ma się zgłosić posiadacz zablokowanej mocy w społeczeństwie pełnym zwyczajnych ludzi?
…Do innej podobnej mu istoty, jeśli tylko taką znajdzie.
Milt Rand znał cztery takie osoby: kuzyna Gary’ego, niestety już nieżyjącego; Walkera Jacksona, czarnoskórego kaznodzieję na emeryturze bawiącego obecnie na Południu; tancerkę Tatyę Stefanovich, która mieszkała gdzieś za Żelazną Kurtyną; i Curtisa Legge’a, paranoika przebywającego w stanowym zakładzie dla niebezpiecznych szaleńców. Czasami nocą wyczuwał przelotnie także innych, ale nigdy nikogo z nich nie spotkał ani nie mógł nawet zlokalizować.
Przedtem miewał już takie blokady, ale przed upływem miesiąca zawsze udawało mu się znaleźć jakieś wyjście. Tym razem było jednak inaczej. Nerwy, złe samopoczucie i niepokój są w stanie zniszczyć talent i zablokować moc. Wydarzenie, które całkowicie odcięło Milta od jego daru, było jednak czymś więcej niż zwykłymi nerwami, złym samopoczuciem czy niepokojem.
Rozwód był dla niego piekłem.
To dosyć przykre, dowiedzieć się, że ktoś cię nienawidzi. Poznać czystą formę tej nienawiści i zmierzyć z nią swój intelekt; żyć i czuć jak stale narasta, to trochę więcej niż tylko niesprzyjające okoliczności. Nie ma znaczenia, czy ty kogoś obraziłeś czy ciebie obrażono; gdy ktoś cię nienawidzi, żyjesz w kręgu tego uczucia i ono pozbawia cię wielu rzeczy, rozrywa po kawałku twoją duszę lub, jeśli wolisz, zmienia twój sposób myślenia; nie wypala, lecz krwawo tnie.
Milt Rand wlókł swoją krwawiącą psyche po całym kraju, a potem wrócił do domu.
Przesiadywał na werandzie i patrzył przez szybę na drzewa; pił piwo, obserwował świetliki, króliki, nocne ptaki, a czasami nawet udawało mu się zobaczyć lisa albo nietoperza.
Kiedyś mógł być świetlikiem, królikiem, ptakiem, a czasem nawet lisem albo nietoperzem.
Przyroda była jedną z przyczyn, które odciągnęły go od miasta; miał przez to jedynie o pół godziny dłuższą drogę do pracy.
Teraz szyba oddzielała go od tych wszystkich istot, których był kiedyś częścią. Był sam.
Spacerował ulicami, wykładał w swoim instytucie, jadał w restauracjach i barach, chodził do teatru i… nic. Czuł zupełną pustkę wszędzie tam, gdzie kiedyś był pełen.
Nie ma takich książek, które nauczyłyby człowieka, jak ma przywrócić sobie utraconą moc.
Czeka i próbuje wszystkiego, co tylko zdoła wymyśleć. Spaceruje rozgrzanymi chodnikami w letni poranek, ignoruje przepisy, bo na ulicach jest niewielki ruch. Obserwuje dzieci w kostiumach kąpielowych bawiące się przy bulgoczących hydrantach. Brudna woda spływa do rynsztoka tuż przy ich stopach. Przypatrują im się matki i starsze siostry, opalone na brąz, ubrane w bermudy i pogniecione bluzki; rozmawiają ze sobą skryte w cieniu bram lub markiz. Milt przemierza bez celu całe miasto, czując narastające uczucie klaustrofobii, gdy tylko gdzieś się zatrzyma. Brwi i okulary słoneczne zalane potem, koszula przykleja mu się do ciała, to znowu luźno powiewa.
Po południu nadchodzi wreszcie czas, gdy musi już dać odpocząć nogom, które ciążą mu jak dwie gorące cegły. Znajduje ławkę pod wysokim klonem, sadowi się na niej wygodnie i przez dwadzieścia pięć minut myśli o błahych sprawach.
Cześć.
Coś w nim śmieje się i płacze.
Tak, cześć. Jestem tutaj! Nie odchodź! Zostań! Proszę!
Jesteś taki jak ja…
Tak. Potrafisz to we mnie dostrzec, bo jesteś tym, kim jesteś. Musisz czytać we mnie i wysyłać swoje myśli. Ja jestem zablokowany. Ja… Hej! Jesteś tam?
Znowu jest sam.
Próbuje nadawać. Wypełnia swój umysł myślami i usiłuje wypchnąć je z czaszki.
Wróć, proszę! Potrzebuję cię. Możesz mi pomóc. Jestem zrozpaczony. Cierpię. Gdzie jesteś?
Znowu nic.
Chce mu się krzyczeć. Chciałby przeszukać każde pomieszczenie we wszystkich okolicznych budynkach.
Zamiast tego siedzi dalej na ławce.
O 21:30 spotykają się w jego umyśle po raz drugi tego wieczoru.
Cześć?
Zostań! Zostań, na miłość boską! Nie odchodź tym razem! Proszę! Posłuchaj, potrzebuję cię! Musisz mi pomóc.
Jak? O co chodzi?
Jestem taki jak ty. Albo raczej kiedyś byłem. Mogłem sięgać poza swój umysł i być czymś innym — innymi miejscami, przedmiotami, ludźmi. Teraz jednak nie mogę tego robić, bo jestem zablokowany. Moc nie przychodzi. Czuję, że gdzieś tam jest, ale nie mogę jej użyć… Jesteś?
Tak, ciągle tu jestem. Czuję jednak, że będę musiała odejść. Wrócę. Ja…
Milt czekał do północy. Na próżno. Wiedział, że to kobiecy umysł dotknął jego własnego. Niewyraźny, słaby, ale należący zdecydowanie do kobiety. I posiadający moc. Tej nocy już nie wróciła. Chodził tam i z powrotem, zastanawiając się, które okno, które drzwi…
Zjadł coś w całodobowym barze, potem wrócił na ławkę, czekał, znowu spacerował, wrócił do baru po papierosy. Palił jednego za drugim i znowu wrócił na ławkę.
Wstał świt, nadszedł dzień. Jest sam. Ptaki zaczynają buszować w ciszy, ruch uliczny wzmaga się, a psy spacerują po trawnikach.
A potem słaby kontakt:
Jestem tutaj, ale chyba nie będę mogła dłużej zostać. Powiedz, jak mogę ci pomóc.
Dobrze. Zrób tak: pomyśl o tym uczuciu, którego doświadczasz właśnie teraz, o tym, jak wychodzisz poza swój umysł, jak sięgasz poza niego i poznajesz to, co jest na zewnątrz. Wypełnij tym swoją jaźń i prześlij to mnie, tyle ile tylko możesz.
Czuł, że nadchodzi to, co kiedyś dobrze znał: cała wiedza o mocy. Jest dla niego ziemią i wodą, ogniem i powietrzem. Stoi w niej, zanurza się i ogrzewa jej ciepłem.
Wraca! Nie przerywaj teraz!
Przepraszam. Muszę. Kręci mi się w głowie…
Gdzie jesteś?
W szpitalu.
Spojrzał w górę ulicy na budynek stojący po lewej stronie.
Jaki oddział?
Milt usiłuje skupić myśli, ale już wie, że ona odeszła.
Podniecony, gorączkowo podejmuje decyzję.
Jedzie taksówką do miejsca, gdzie zaparkował samochód, w domu bierze prysznic, goli się, robi śniadanie, ale nic nie może przełknąć. Wypija tylko sok pomarańczowy i kawę. Wyciąga się na łóżku.
Pięć godzin później budzi się, spogląda na zegarek i przeklina.
Całą drogę do miasta usiłuje przypomnieć sobie moc. Ona jest jak drzewo; zapuściła już korzenie w jego jestestwie, sięga gałęziami poza oczy, cała w pączkach, kwitnąca, pełna soków i kolorów, ale bez liści i owoców. Czuje, jak porusza się w nim, pulsuje, oddycha. Przepełnia go od czubków palców po cebulki włosów. Ale moc nie chce się nagiąć do jego woli, nie rozchodzi się poza świadomość — zamknięta, rozsiewa aromat życia.
Zaparkował przed szpitalem i wszedł do holu, trzymając się z dala od recepcji. Znalazł nieopodal krzesło i stół zarzucony czasopismami.
Czekał na nią skryty za egzemplarzem „Holiday”.
Dwie godziny później usłyszał ją:
Jestem tutaj.
Dalej, jeszcze raz! Szybko! Moc! Pomóż mija zwiększyć!
Wyczarowuje moc w jego umyśle. Ruch, przerwa, ruch, przerwa. Powoli, jak nagle przypomniany zawiły krok taneczny, budzi się w nim moc.
Jak w wynurzającym się batyskafie, najpierw nierówno, potem wyraźnie ukazuje mu się obraz.
Ta, która mu pomogła, jest dzieckiem.
Chorym, umierającym dzieckiem o telepatycznym umyśle…
Milt czyta w niej to wszystko i czerpie energię.
Ma na imię Dorothy i majaczy w gorączce. Moc przyszła do niej w ostatnim stadium choroby. I to właśnie choroba była prawdopodobną przyczyną jej powstania.
Teraz dziewczynka zastanawia się, czy naprawdę pomogła nieznajomemu wrócić do życia czy tylko o tym śniła.
Ma trzynaście lat. Jej rodzice siedzą obok. W umyśle matki kołacze się jedno słowo, które blokuje wszystkie inne myśli, ale nie może zagłuszyć uczuć:
Methrotrexate, methrotrexate, methrotrexate, meth…
Dorothy czuje w mostku kłujący ból. Gorączka kłębi się w jej ciele, jest cała tą gorączka, ale przecież zdołała przyjść do niego.
Umiera na białaczkę. To już epilog choroby i Milt jest w stanie wyczuć krew w ustach dziewczynki.
Bezradny w swojej mocy nadaje:
Podarowałaś mi ostatnie chwile swojego życia i całą siłę, jaka ci pozostała. Nie wiedziałem o tym. Nie prosiłbym cię o pomoc, gdybym wiedział.
Dziękuję ci — mówi Dorothy — za te wszystkie obrazy, które były w tobie.
Obrazy?
Miejsca, rzeczy, które widziałam…
Nie ma we mnie nic takiego, co warte byłoby oglądania. Byłaś chyba w innych miejscach i widziałaś lepsze rzeczy.
Znowu odchodzę…
Poczekaj!
Milt wzywa darowaną mu ponownie moc. Skupia całą swoją energię, zmysły, myśli, wspomnienia, uczucia. W jednym wielkim, płomiennym przesłaniu, ukazuje jej Milta Randa, jego całe życie.
Tutaj jest wszystko, co mam. Wszystko, czym kiedykolwiek byłem i co mogłoby sprawić ci przyjemność. Oto przedzieranie się przez nocną mgłę, w której gasną i zapalają się światełka. A to wypoczynek pod krzakiem, gdzie krople letniego deszczu kapią na ciebie z liści; księżycowy taniec jeleni, pstrąg wypływający sennie spod czarnego kamienia, krew tak zimna jak woda wokół ciebie. I tańcząca Tatya i modlący się Walker. Oto mój kuzyn Gary, który duma nad tym, jak z jednego kawałka drewna wyrzeźbić kulę umieszczoną w pudełku. To mój Nowy Jork i mój Paryż. Moja ulubiona potrawa, drink, cygaro, restauracja, park, droga, którą lubię jeździć późną nocą; a to miejsce, gdzie kopalem tunele, stawiałem budowle z piasku i chodziłem pływać. Mój pierwszy pocałunek i łzy rozpaczy; tułaczka, samotność, odzyskiwanie sił; strach i radość. I żonkile mojej babci, jej trumna, a na niej żółte kwiaty. I muzyka, którą kocham; mój pies, który żył długo i był wspaniały. Widzisz rzeczy rozgrzewające duszę, zamknięte w chłodnym umyśle ludzkiej pamięci i świadomości. Daję je tobie, bo nie masz już czasu ich zaznać.
Milt widzi siebie na dalekich szczytach jej umysłu; słyszy jej śmiech — coraz głośniejszy, jest coraz bliżej, a gdzieś tam na górze, w zaciszu szpitalnego pokoju jej ręka spoczywa w czyjejś dłoni. Jego wielkie, czarne skrzydła suną do przodu, by pochwycić ostatni, niemy spazm jej życia. Potem są już puste.
Milt Rand wzmacnia swoją energię, odkłada egzemplarz „Holiday” i wstaje, by opuścić szpital. Jest zarazem pełny i pusty; teraz pełen mocy, lecz znów samotny.
Taka jest cena mocy.
Przełożyli Magdalena i Piotr Hermanowscy