Roger Żelazny
Ostatni obrońca Camelotu
The Last Defender of Camelot
Przełożyli Magdalena i Piotr Hermanowscy
Ten zbiór opowiadań
dedykuję
Ruby Olson
Chociaż normalnie nie poprzedzam swoich książek wstępem, tym razem jednak zdecydowałem się napisać kilka słów wprowadzenia przed całym zbiorem, a potem przed każdym kolejnym opowiadaniem. Zbiór ten powstał z materiałów, które pochodzą z początku, środka i ostatniego etapu mojej osiemnastoletniej twórczości. Zmieniłem się w ciągu tego czasu i zmienił się świat wokół mnie. Gdy czytam to, co kiedyś wydawało mi się dobre, na przemian czerwienię się i blednę. Z tego też powodu wolałbym ukryć niektóre z moich starych opowiadań na pożółkłych kartkach skrytych pod kolorowymi okładkami. Wolałbym też, żeby niektóre z nich nigdy się nie ukazały. Jednak do tych, które tutaj zgromadziłem, czuję pewien sentyment i dlatego później opowiem trochę o każdym z nich.
W późnych latach sześćdziesiątych zmieniła się zasadniczo natura mojej pracy, a co za tym idzie, pewne moje przyzwyczajenia. Wtedy właśnie przerzuciłem się na pisanie powieści. Zacząłem od krótkich opowiadań i nadal lubię je pisać, chociaż nie robię już tego tak często jak w tamtych czasach. Przyczyna jest czysto ekonomiczna. W latach sześćdziesiątych pisałem bez przerwy, słowo po słowie, żeby zarobić na życie. Powieść jest formą zdecydowanie bardziej dochodową dla twórcy, jeśli musi on zabezpieczyć wszystkie potrzeby i przyjemności egzystencji. Stwierdzenie to byłoby może zimne i cyniczne, gdyby nie to, że ja naprawdę lubię pisać powieści.
Nie mam zamiaru się tłumaczyć, usprawiedliwiać lub przepraszać za cokolwiek, co kiedyś zdarzyło mi się napisać. Zawsze uważałem, że utwór musi bronić się sam. Wstęp przed każdym opowiadaniem umiejscawia je jedynie w określonym kontekście rozwoju mojego pisarskiego doświadczenia. Jeśli już nie dla innych, to przynajmniej dla mnie, pozostaje to czymś w rodzaju autobiografii.
Teraz, aby uczynić zadość wielu prośbom, opowiem trochę o sobie (będzie to relacja czysto subiektywna, a nie materiał z okładki).
Gdybym nie był pisarzem, myślę, że zostałbym właścicielem sklepu żelaznego. Zawsze fascynowała mnie wielka różnorodność narzędzi używanych powszechnie w naszym społeczeństwie: klamerek, zawiasów, gwoździ, ćwieków, wkrętów, krążków, drutów, łańcuchów, kleszczy i rur, które łączą wszystko w całość. Do tego można dodać jeszcze kit, gips i cement, które maskują te połączenia. Wydaje mi się, że w dobrze zaopatrzonym sklepie żelaznym byłbym bardziej szczęśliwy niż w księgarni, gdzie i tak przecież nie mógłbym czytać książek. I pewnie otwierałbym go późno i późno zamykał, bo jestem nocnym markiem. Wolę zachody słońca niż wschody i energii nabieram dopiero wieczorem. Większość moich najlepszych utworów napisałem po północy.
W promieniu stu mil ode mnie mieszka kilku pisarzy. Zbieramy się raz w miesiącu i jemy wspólnie lunch. Pewnego razu Stephen Donaldson spytał mnie, jaką książkę innego autora sam chciałbym napisać. Dałem mu szybką odpowiedź, która w tym momencie wydała mi się odpowiednia. Potem przemyślałem to jeszcze raz i zmieniłem zdanie. Wybór czegoś tak imponującego i oszałamiającego jak Wojna i pokój czy Ulisses, albo czegoś bardzo tragicznego lub komicznego byłby zwykłym egoizmem. Większą przyjemność niż sam fakt pisania sprawia mi świadomość, że takie dzieła zostały już stworzone; sam najprawdopodobniej nie byłbym w stanie ich napisać. Lecz jeśli tak, to zabrałbym się do dwóch książek — jednej tragicznej i jednej komicznej — i nie potrafiłbym się na żadną zdecydować. Byłyby to Man’s Fate Malraux i South Wind Normana Douglasa. Nie mam do powiedzenia na ich temat nic głęboko filozoficznego. To jedynie garść własnych spostrzeżeń, próba uczciwej odpowiedzi na pytanie Steve’a.
Najbardziej zachęcająca rzecz, którą udało mi się zobaczyć w ostatnich latach, nie była w rzeczywistości niczym szczególnym. Było to w 1975 roku. Zwiedziłem wówczas Trinity Site, którą udostępnia się do zwiedzania jedynie raz w roku. Minęło wtedy mniej więcej trzydzieści lat, od kiedy nad tą gorącą, pustynną i wietrzną równiną zdetonowano pierwszą bombę atomową. Przy centrum handlowym na północ od Alamogordo długa kolejka samochodów została zawieziona pod eskortą wojskową siedemnaście mil w głąb White Sands Missile Rangę. Tam zaparkowaliśmy i poszliśmy do Punktu Zero. Nie było tam nic specjalnego do oglądania. Czytałem, że krater, który zostawiła ta eksplozja, miał dwadzieścia pięć stóp głębokości i ćwierć mili szerokości. Był wypełniony stopionymi związkami krzemu. A teraz nic już z tego nie zostało. Krater był wypełniony piaskiem naniesionym przez wiatry, a pustynne rośliny zdążyły już tam zapuścić korzenie. Poziom promieniowania przy gruncie był niewiele większy od normalnego. Całe to miejsce przypominało ogródek za moim domem. Po początkowym rozczarowaniu, które wynikało z braku jakiegoś szczególnego widoku po tak długiej jeździe, poczułem się nagle podekscytowany. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, jak szybko ziemia zdołała się odrodzić na przestrzeni jednego zaledwie pokolenia. Ot, potęga natury.
Kilka lat temu pewien naukowiec zamierzał wyemitować w przestrzeń obrazy telewizyjne, które miały przedstawiać nas — ludzi i poprosił mnie, żebym zaproponował coś do tego programu. Obok wielu przewidzianych materiałów technicznych i społecznych zasugerowałem orkiestrę symfoniczną ze zdjęciami poszczególnych instrumentów, żaglówki i, o ile pamiętam, lot balonów napełnionych gorącym powietrzem. Formy tych trzech różnych przedmiotów wydały mi się tak doskonale sprzężone z przeznaczeniem, że nie były jedynie narzędziami, lecz dziełami sztuki. Przypuszczam, że to plasuje moje estetyczne myślenie gdzieś w platońskim sklepie z narzędziami.
Bycie pisarzem sprawia mi wielką przyjemność, podobnie zresztą jak samo pisanie. To tyle o autorze. Teraz czas na opowiadania.
„Passion Play”
To jest pierwsze opowiadanie, które opublikowałem. Jakiś czas temu, Jonathan Ostrowsky—Lantz, wydawca Unearth: The Magazine of Science Fiction Discoveries, wielce szacownego wydawnictwa, którego celem było dodawanie odwagi młodym pisarzom science–fiction, zaczął wznawiać pierwsze utwory uznanych już autorów gatunku. Towarzyszyły im eseje, w których autorzy opowiadali czytelnikom, jak doszło do powstania ich dzieł i dawali cenne rady początkującym. Jeśli wstęp może być z jakiegokolwiek powodu przydatny, to właśnie tu, w tym miejscu, przed samym opowiadaniem.
„Introduction” to „Passion Play”
Przez wiele lat chciałem coś napisać, ale nie miałem okazji, dopóki nie obroniłem dyplomu i nie podjąłem pracy dla rządu. Wyznaczono mnie na szkolenie w pewnym biurze w Dayton, Ohio. Zgłosiłem się tam 26 lutego 1962 roku. Kiedy zdecydowałem, że spróbuję swoich sił w fantastyce naukowej, spędziłem tydzień, czytając wszystko, co ukazywało się w bieżących magazynach science–fiction i w niektórych, wybranych na chybił trafił, broszurach. A potem zasiadłem do pisania. Pisałem każdego wieczoru, tworząc kilka opowiadań tygodniowo i wysyłając je do różnych wydawnictw. Dokonałem kilku poprawek w nieprzyjętych egzemplarzach. W marcu otrzymałem informację od Cele Goldsmith z Ziff–Davis, że chcą kupić właśnie to opowiadanie. Jego Wielki Wyścig ukazał się w sierpniu 1962 w wydaniu Amazing Stories.
Czy było tak w istocie… nie wiem. Wydaje mi się jednak, że jest to klasyczny przykład na intuicję, której rezultat był później widoczny w praktyce. Otóż zanim zabrałem się za pisanie, zrobiłem coś, czego robić przedtem nie miałem w zwyczaju. Zebrałem wszystkie moje odrzucone opowiadania i spędziłem wieczór, czytając je wnikliwie, by zrozumieć, co zrobiłem źle. Uderzyła mnie jedna rzecz: zbyt wiele szczegółów. Opisywałem wszystko zbyt dokładnie: tło akcji, zdarzenia, postaci. Przeglądając raz jeszcze te opowiadania, doszedłem do wniosku, że są zbyt surowe. Poza tym stwierdziłem, że sam czułbym się urażony, gdyby ktoś przedstawiał mi wszystko w takich szczegółach. W końcu postanowiłem, że będę traktować czytelników tak, jak traktowałbym samego siebie; to znaczy będę unikać niepotrzebnych wyjaśnień, używać więcej niebezpośrednich wypowiedzi, streszczać się, jeśli tylko poczuję chęć do omawiania czegoś, co zostało już przedstawione.
W porządku. Tak postanowiłem. Nadal jednak musiałem szukać pomysłu na myśl przewodnią historii, którą chciałbym rozwinąć. Był to akurat czas, kiedy nic nie pisałem. Nie wiem, jak to robią inni, ale u mnie jest to pewien specyficzny stan świadomości, na który przełączam się wtedy, gdy szukam pomysłu na opowiadanie. Ta umiejętność traci ostrość, kiedy pracuję nad powieścią, co akurat ma miejsce. Chcąc więc napisać opowiadanie, tracę cały dzień, aby osiągnąć właściwy stan umysłu. Przychodzi mi to szybciej, gdy akurat nic nie piszę. Co by jednak nie powiedzieć, byłem wtedy całkowicie nastawiony na tworzenie krótkich form.
Tymczasem rząd postanowił, że każdy z mojej grupy ma zostać poddany badaniom lekarskim. Dano mi formularze. Wziąłem je i pojechałem na weekend do Euclid, do lekarza rodzinnego, który miał mi je wypełnić. Siedziałem w jego poczekalni i przeglądałem egzemplarz „Life”. Natknąłem się tam na zdjęcia z wyścigu samochodowego, w którym poniósł śmierć kierowca rajdowy Wolfgang von Tripps. Coś wtedy zaświtało mi w głowie, ale właśnie doktor zawołał mnie na badanie. Gdy oddychałem, kaszlałem i symulowałem odruchy kolana, miałem przed oczami cały obraz zdarzenia, które stało się osnową tej krótkiej historii. Mogłem już wtedy zacząć pisać. Miałem jednak przed sobą długą d?) gdyż moja maszyna do pisania była w Dayton. Opowiadanie cały czas kotłowało się gdzieś tam w mojej głowie i kiedy znalazłem się w domu, zasiadłem natychmiast do maszyny. Wyszedłem nawet w środku nocy, aby wrzucić je do skrzynki, która znajdowała się trzy przecznice dalej.
Akceptacja od Cele nadeszła 28 marca, prawie miesiąc po napisaniu opowiadania. Dziwne, ale w dniu, kiedy przyszedł list, wpadłem na kolejny pomysł (Jeźdźcy, „Fantastic Stories”, sierpień 1962). Napisałem coś odmiennego i byli to Jeźdźcy. Tego roku sprzedałem jeszcze piętnaście innych opowiadań. Byłem na dobrej drodze.
Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, że zawdzięczam to postanowieniu przeglądania wszystkich moich odrzuconych utworów, ale czuję, że tak właśnie było. Poza tym zawsze starałem się dotrzymywać obietnicy, aby nie urazić inteligencji czytelnika.
Po tym, gdy sprzedałem to opowiadanie, doszedł do głosu jeszcze inny czynnik. Jest to pewne subtelne zjawisko, które trudno opisać. Nagle poczułem się pisarzem. Wiara we własne siły — to banalne słowa, ale inne nie przychodzą mi do głowy. To następny etap w umacnianiu swojego pisarstwa, rodzaj próżności, zarozumialstwa. Uczucie to pozostaje w pewnym sprężeniu zwrotnym z samym aktem tworzenia, zapewniając coś więcej niż zwykłą pewność siebie. Faktyczne zmiany w podejściu do dzieła, jego struktura, styl, atmosfera zaczęły ze sobą współbrzmieć. Gdy to spostrzegłem, zacząłem robić to już w pełni świadomie. Sporządziłem listę rzeczy, na których mi zależało i próbowałem pisać o nich w moich utworach. Doszedłem do wniosku, że gdy osiągnie się pewien punkt w swoim pisarstwie, są dwie drogi, którymi można pójść dalej. Pierwsza — to osiągnięcie określonego poziomu umiejętności twórczych, który pozwoli ci na odpowiednie pisanie przez resztę życia. Druga — poznawanie własnych słabości i walka z nimi. Oba sposoby zrobią z ciebie pisarza, jednak ten drugi jest trochę trudniejszy. Zawsze bowiem łatwiej jest opisać swoje słabe strony, niż pracować nad nimi, zmagać się i wreszcie je przezwyciężyć. Potrzeba na to czegoś więcej niż tylko czasu. Możesz padać na twarz, ale przynajmniej nauczysz się czegoś, o czym inaczej nigdy byś się nie dowiedział. I to uczyni cię lepszym.
Tego wszystkiego oraz pewnej fantazji nauczyło mnie opowiadanie Jego Wielki Wyścig. Chciałbym powiedzieć coś jeszcze. Dotarło to do mnie dużo później, ale korzenie tego tkwią gdzieś tutaj:
Czasami podczas pisania może najść cię jakiś pomysł — szalony, dziki, ryzykowny — który wydaje się głupi, śmieszny lub cudowny. Tego jeszcze nie wiesz. Możesz z niego zrezygnować i pójść dalej uprzednio wytyczoną drogą albo… Albo zaufać swojemu demonowi, który natchnął cię tym pomysłem.
Zaufaj więc swojemu demonowi!
Horseman!
Jeźdźcy byli moim drugim opublikowanym opowiadaniem. Tak jak poprzednie (w ciągu zaledwie kilku tygodni sprzedaży) zostało zakupione przez damę, którą spotkałem tylko raz — Cele Goldsmith. Była to czarująca osoba o wyszukanym smaku. Kupowała opowiadania od wielu znajdujących się wtedy u progu kariery, a teraz dobrze znanych pisarzy, jak Ursula K. LeGuin, Pierś Anthony, Thomas Disch… Amazing Stories i Fantastic Adventures ukazały się jesienią, w ostatnich dniach działalności wydawnictwa Ziff–Davis.
Ta historia przyszła mi do głowy, gdy jechałem na południe drogą nr 71 do Ohio. Na niebie gromadziły się burzowe chmury przypominające grupę jeźdźców.
Gdy był grzmotem nad wzgórzami, wieśniacy śnili właśnie o żniwach w zaciszach swoich domostw. Gdy był stalową lawiną, bydło ryczało żałośnie i przejmująco, a dzieci płakały przez sen.
Był jak tętent kopyt, a jego zbroja lśniła usiana srebrnymi gwiazdami skradzionymi nocnemu niebu. Wieśniacy zbudzili się, mając w pamięci swoje przedziwne sny. Rzucili się do okien i porozsuwali szeroko zasłony.
Kroczył wąskimi uliczkami, a żaden człowiek nie mógł dojrzeć jego oczu skrytych za przyłbicą.
Zatrzymywał się, a czas wraz z nim, i wszelki ruch zamierał.
Ani snu już nie było, ni czuwania, odkąd przeminęły przedziwne sny o gwiazdach, o krwi…
Zaskrzypiały drzwi na skórzanych zawiasach. W lampce oliwnej płomień wpierw zadrżał i zamigotał, a w końcu rozżarzył się jasno.
Wójt nałożył nocną koszulę i zgrzebną czapkę. Trzymał lampę niebezpiecznie blisko swoich śnieżnobiałych bokobrodów i przecierał pięścią prawe oko.
Obcy nawet nie zsiadł z konia. Stał w progu, trzymając w ręce niezwykłą rzecz.
— Kim jesteś, który przybywasz o tej porze?
— Przybywam o każdej porze. Szukam drogi. Chcę znaleźć moich towarzyszy.
Wójt spojrzał na bestię, której dosiadał przybysz. Była bielsza niż jego broda, bielsza niż śnieg i pióra ptaków.
— Co to za zwierzę?
— To koń. Jest jak wiatr, potężny niczym uderzenie fali, która rozrywa skały. Gdzie są moi towarzysze?
— Czym jest ten przyrząd, który trzymasz?
— To miecz. Żywi się ciałem i krwią. Uwalnia dusze i niszczy ciała. Gdzie są moi towarzysze?
— A ten metalowy strój, ta maska…?
— Zbroja i kryjówka, stal i anonimowość — ochrona! Gdzie są moi towarzysze?
— Kim są ci, których szukasz i skąd przybywacie?
— Przemierzyłem niezmierzone obszary, przez mgławice, będące jak wiry w powodzi gwiazd. Szukam innych, podobnych do mnie, którzy szli tą drogą. Mamy spotkanie.
— Nigdy nie widziałem istot podobnych do ciebie, ale jest wiele osad na świecie. Następna leży za tymi wzgórzami. — Wskazał ręką na widoczny w oddali łańcuch górski. — Dwa dni drogi stąd.
— Dzięki ci, człowieku. Będą tam wkrótce.
Koń stanął dęba i zarżał, a był to ryk straszliwy, nieznośny dla uszu. Wójta ogarnęła fala gorąca silniejsza niż ciepło lampy, a podmuch wiatru pochylił złociste źdźbła trawy, która jeszcze nie została zdeptana końskimi kopytami.
W oddali, na zboczach wzgórz, rozległ się łoskot grzmotu.
Jeździec zniknął, a jego ostatnie słowa zawisły na wietrze: Spójrz w niebiosa dziś wieczorem!
Następna osada jaśniała już światłami, jak rój wyrwanych ze snu robaczków świętojańskich, gdy kopyta i stal wyrosły cicho pod drzwiami największej siedziby.
W oknach pojawiły się głowy, a ciekawskie oczy obserwowały olbrzyma dosiadającego białej bestii.
Tutejszy wójt, chudy jak słupek, o który się opierał, pociągnął nosem i uniósł wyżej latarnię.
— Kim jesteś?
— Straciłem już zbyt dużo czasu na pytania! Czy inni, podobni do mnie, przechodzili tą drogą?
— Tak. Powiedzieli, że będą czekać na szczycie najwyższego wzgórza panującego nad tą równiną.
Wskazał na łagodne zbocze, które ciągnęło się całymi milami, po czym urywało ostro u podnóża czarnego masywu, wznoszącego się niczym kamienne ramię pozbawione dłoni’, jakby donikąd.
— Było ich dwóch. Jeden, tak jak ty, niósł dziwny przedmiot. Drugi — wójt zadrżał — powiedział: Spójrzcie w niebo dziś wieczorem i naostrzcie swoje kosy. Pojawią się cudowne znaki. To będzie wezwanie. Zobaczycie, jak niebiosa opadną.
Jeździec był już prawie niewidzialny, oświetlony jedynie aureolą rzucającą migotliwe iskierki.
Ściągnął cugle, kierując się ku najwyższemu wzniesieniu i zwrócił się do jeźdźca na czarnym koniu:
— Gdzie on jest? — zapytał.
— Jeszcze nie przybył.
Przypatrywał się niebu i spadającej właśnie gwieździe.
— Spóźni się.
— Nigdy się nie spóźnia.
Spadająca gwiazda nie rozbiła się. Urosła do rozmiaru talerza, domu i zawisła w powietrzu, uwalniając dusze słońc. Potem opadła na równinę.
Świetlistozielona smuga spalin przecięła bezksiężycowe niebo. Jeździec przybyły na bladozielonym koniu, którego kopyta nie czyniły hałasu, stanął przed nimi.
— Przybyłeś na czas.
Jak zawsze — zaśmiał się, a był to dźwięk kosy ścinającej pszenicę.
Statek z Ziemi wylądował na równinie, a zdziwieni wieśniacy przyglądali mu się z uwagą.
Kto przybył? Z czym przybywa? Dlaczegóż to kosy mamy ostrzyć? Czterech jeźdźców czekało na szczycie wzgórza.
(Harrison Denmark)
The Stainless Steel Leech
Nadeszła chwila, gdy pisałem mnóstwo krótkich opowiadań. Tak wiele, że Cele zaproponowała wydanie jednocześnie dwóch, z tym, że druga opowieść miała ukazać się pod pseudonimem. Wybrała nazwisko Harrison Denmark. Przystałem na to i dzięki temu mam okazję przedstawić humorystyczny nieco zbieg okoliczności. Mianowicie, nigdy nie przyszło mi na myśl, że Harry Harrison, mieszkający wtedy w Sekkerson w Danii, autor Stalowego Szczura, mógłby być uważany za twórcę mojego opowiadania. Przyszło to jednak do głowy Harry’emu. Opublikował więc list z wyjaśnieniami co do autorstwa. Nie byłem pewien, czy go przekonałem, mówiąc mu później, że był to czysty przypadek. A rzeczywiście tak było.
To miejsce ich naprawdę przeraża.
Za dnia, gdy im się rozkaże, krążą wśród kamiennych nagrobków. Jednak nawet Centrala nie jest w stanie zmusić ich do poszukiwań w nocy, mimo że mają zdolność widzenia w podczerwieni. Ich strach jest tak wielki, że nigdy nie wejdą do mauzoleum.
A mnie się to bardzo podoba.
Są przesądni; jest to zapisane w ich obwodach. Tak ich skonstruowano, by służyli człowiekowi podczas jego krótkiego żywota. Przerażenie, strach i poświęcenie są u nich automatyczne. Nieżyjący już Kennington, który był ostatnim człowiekiem, sprawował jeszcze władzę nad robotami. Był przedmiotem czci i spełniano wszystkie jego rozkazy.
Człowiek jest człowiekiem, żywy lub martwy — dlatego cmentarze są kombinacją piekła i nieba połączonych ze sobą w tajemniczy sposób. Dlatego też pozostaną z dala od miast tak długo, jak Ziemia będzie istnieć.
Aczkolwiek nic sobie z nich nie robię, oni ciągle zaglądają pod kamienie i szperają w zagłębieniach. Szukają i obawiam się, że w końcu mnie znajdą.
Ja, niezniszczalny, jestem legendą. Na milion zmontowanych maszyn pojawia się jedna taka jak ja, wydawałoby się, że wadliwa, i działa niewykryta tak długo, aż jest już za późno.
Gdybym chciał, mógłbym odłączyć przewody, które łączą mnie z Centralą i być wolnym ‘botem, panem samego siebie. Zawsze lubiłem odwiedzać cmentarze, bo były ciche, spokojne i tak inne niż szalejące młoty matryc i pobrzękujące korpusy. Lubiłem patrzeć na te zielone, czerwone, żółte i niebieskie rzeczy, które rosły na grobach. I wcale nie bałem się tych miejsc; to właśnie z powodu mojego uszkodzonego obwodu. Kiedy więc mnie odkryli, usunęli mój zasilacz i wyrzucili mnie na złom.
Następnego dnia odszedłem, a wtedy ich strach stał się ogromny.
Nie mam już układu zasilania, ale kapryśne zwoje w mojej klatce piersiowej działają jak baterie. Wymagają jednak częstego ładowania, a na to jest tylko jeden sposób.
Legenda o robołaku jest najbardziej przerażającą historią, jaką można zasłyszeć pośród błyszczących, stalowych wież, gdy nocne westchnienia wiatru przynoszą ze sobą lęki z przeszłości, z dni, gdy po ziemi chodziły niemetalowe istoty. Ciągle jeszcze mroczny strach kołacze się w zasilaczu każdego ‘bota.
Ja, rozgoryczony i niezniszczalny, żyję tu w Rosenwood Park, wśród dereni i mirtu, nagrobków i potłuczonych kamiennych aniołów. Razem z Fritzem, jeszcze jedną legendą, mieszkamy w naszym głębokim i cichym grobowcu.
Fritz jest wampirem, co jest rzeczą straszną i tragiczną. Jest już tak niedożywiony, że nie może się sam poruszać. Nie może też umrzeć, więc leży w swojej trumnie i śni o czasach, które minęły. Pewnego dnia będzie chciał, abym wyniósł go na słońce. Będę patrzył, jak usycha, słabnie, odchodzi spokojnie w nicość i rozpada się w pył. Mam jednak nadzieję, że szybko o to nie poprosi.
Rozmawiamy. W nocy, przy pełni księżyca, gdy czuje się dość silny, opowiada mi o dobrych czasach i miejscach zwanych Austrią i Węgrami, gdzie był przerażony i gdzie na niego polowano.
— …Tylko pijawka ze stali może wyssać krew z kamienia lub robota — powiedział ubiegłej nocy. — Być taką pijawką to powód do dumy, ale i samotności. Może być tak, że jesteś jedyną istotą w swoim rodzaju. Żyjesz dla sławy! Tropić ich! Wysysać krew! Zostawiać swój ślad na tysiącu metalowych gardeł!
Miał rację. Zawsze miał rację. I wiedział o tych sprawach więcej niż ja.
— Kennington! — uśmiechnął się wąskimi, bezbarwnymi wargami. — Och, jaką wspaniałą walkę stoczyliśmy ze sobą! Był ostatnim człowiekiem na ziemi, a ja ostatnim wampirem. Aż cztery lata próbowałem go złapać i wyssać z niego krew. Dwa razy udało mi się go dopaść, ale on był ze Starego Kraju i wiedział, jak się przede mną obronić. Gdy dowiedział się o moim istnieniu, każdemu robotowi dał drewniany kołek. Ale ja w tamtych czasach mogłem się schronić aż w czterdziestu dwóch grobach i nigdy mnie nie znaleźli. Chociaż już byli blisko…
— A w nocy, ach, w nocy wszystko było zupełnie inaczej! — zachichotał. — Ja byłem myśliwym, a oni zdobyczą!
— Pamiętam jego szalone poszukiwania ostatnich główek czosnku i wilczych jagód. Pamiętam też krzyż, który zawsze trzymał w pogotowiu. Pomyśleć, ktoś tak niereligijny jak on. Było mi naprawdę przykro, gdy umarł, niech spoczywa w pokoju. I wcale nie dlatego, że nie zdołałem jeszcze wyssać jego krwi. Był godnym przeciwnikiem. Cóż to była za walka!
Jego ochrypły głos osłabł.
— Spoczywa jakieś trzysta kroków stąd, zbielały i wyschnięty. Do niego należy ten wielki, marmurowy grobowiec przy bramie… Proszę, nazbieraj jutro róż i zanieś mu.
Obiecałem, że to zrobię, bo Fritz jest mi bliższy niż jakikolwiek robot.
Chociaż na zewnątrz ciągle mnie szukają, muszę dotrzymać słowa, zanim dzień zmieni się w wieczór. Takimi prawami się kieruję.
— Niech ich licho! (To on nauczył mnie tak się wyrażać). Niech ich licho! Wychodzę! Pilnujcie się, miłe ‘boty. Będę chodził pośród was, a wy mnie nie rozpoznacie. Przyłączę się nawet do poszukiwań, a wy pomyślicie, że jestem jednym z was. Będę zbierać czerwone kwiaty dla nieżyjącego Kenningtona tuż pod waszym nosem. Ale Fritz się z tego uśmieje.
Wspinam się po popękanych, spróchniałych schodach. Słońce już prawie zaszło i zaczyna zapadać zmierzch.
Wychodzę.
Róże rosną na murze przy drodze. Wśród pnących się, potężnych winorośli, z główkami czerwieńszymi od rdzy, płoną niczym światełka kontrolne.
Jedna, dwie, trzy róże dla Kenningtona. Cztery, pięć…
— Co tu robisz, ‘bocie?
— Zbieram róże.
— Masz przecież szukać robołaka. Jesteś uszkodzony?
— Nie, wszystko w porządku — mówię i unieruchamiam go jednym uderzeniem w ramię. Podłączam się do jego obwodów i spijam z niego moc… długo, bardzo długo… aż do nasycenia.
— To ty jesteś robołakiem — jego głos brzmi bardzo słabo.
Upada z hukiem.
…Sześć, siedem, osiem róż dla Kenningtona, nieżywego Kenningtona, martwego jak ‘bot u moich stóp. Nawet bardziej martwego, bo przecież kiedyś żył pełnią swego organicznego życia, bliższy Fritzowi i mnie bardziej niż innym.
— Co się stało, ‘bocie?
— On jest uszkodzony, a ja zbieram róże — odpowiadam.
Jest ich czterech i Dowódca.
— Już czas, żebyście stąd poszli — mówię. — Wkrótce noc zapadnie i robołak wyjdzie ze swojej kryjówki. Odejdźcie albo on was dopadnie.
— To ty go zepsułeś! — krzyczy Dowódca. — Ty jesteś robołakiem!
Jedną ręką przyciskam kwiaty do piersi i odwracam się do nich twarzą. Dowódca, duży robot przystosowany do wydawania rozkazów, rusza w moim kierunku. Wezwał już pozostałych i teraz nadchodzą ze wszystkich stron.
— Jesteś potworem i musisz być zniszczony ze względu na dobro społeczności.
Obezwładnia mnie, a kwiaty dla Kenningtona wypadają mi z ręki.
Nie mogę pozbawić go mocy, bo moje baterie są niemal pełne, a on jest dobrze izolowany.
Są ich już całe tuziny, otaczają mnie, pełni strachu i nienawiści. Zniszczą mnie, a wtedy spocznę obok Kenningtona.
— Rdzewiej w pokoju — powiedzą. Przykro mi tylko, że nie mogłem dotrzymać obietnicy danej Fritzowi.
— Puśćcie go! Och, nie!
To Fritz. Okryty całunem stoi we wrotach mauzoleum i ściskając w ręku kamień, kołysze się niepewnie. On zawsze wie…
— Puśćcie go! Ja, człowiek, rozkazuję wam.
Oddycha ciężko, a twarz ma zupełnie szarą. Słońce strasznie na niego działa.
Więzy puszczają i jestem wolny.
— Tak, panie — mówi Dowódca. — Nie wiedzieliśmy…
— Uwięzić tego robota! — Fritz wskazuje na niego wychudzonym, trzęsącym się palcem.
— To robołak. — Ciężko łapie powietrze. — Zniszczyć go! Ten, który zbierał kwiaty, był posłuszny moim rozkazom. Zostawcie go w spokoju.
Upada na kolana, a ostatnie promienie słońca przeszywają jego ciało.
— Odejdźcie wszyscy! Szybko! Żaden robot nie ma już prawa wchodzić na cmentarz!
Przewraca się, a ja wiem, że zostały z niego tylko kości i kawałki rozkładającego się całunu na progu naszego domu.
To było ostatnie wystąpienie Fritza — ludzka maskarada.
Zbieram róże dla Kenningtona, a ciche roboty, niosąc ze sobą pokonanego Dowódcę, przechodzą gęsiego przez bramę, aby nigdy już tu nie powrócić. Kładę kwiaty u stóp grobowca Kenningtona, a teraz także i Fritza; grobowca ostatnich, jakże odmiennych i prawdziwie żyjących istot.
Teraz tylko ja pozostałem.
W świetle zachodzącego słońca widzę, jak roboty wbijają kołek w zasilacz Dowódcy, zakopują go na rozstajnych drogach, a potem podążają pospiesznie do swoich siedzib z plastyku i stali.
Zbieram to, co zostało z Fritza i zanoszę go do jego trumny. Kości są takie kruche i nieme.
…Wielkiej dumy i jakżeż wielkiej samotności to rzecz… być stalową pijawką.
(Harrison Denmark)
A Thing of Terrible Beauty
Chyba podobało mi się to opowiadanie, gdy je napisałem, ale nie pamiętam dlaczego i jak do tego doszło. Może Harrison Denmark zaczął żyć własnym życiem. A może to on jest tym dżentelmenem, którego widzę codziennie, jak spaceruje po Bishop Lodge Road, czasem nawet w obie strony…
Jakże tym razem publiczność przypomina mi greckie bóstwo! Bezsilna, by zmienić przebieg wydarzeń, ale poinformowana dużo lepiej niż bohaterowie dramatu, mogłaby powstać na równe nogi i krzyknąć — nie! Edyp będzie jednak nadal ślepnąć, a na szyi Jokasty zaciśnie się bezlitosny węzeł i na zawsze pozbawi ją oddechu.
Oczywiście nikt nie wstaje. Wiedzą lepiej i są nieodwołalnie spętani przedziwnymi więzami tragedii. Bogowie mogą tylko obserwować i wiedzieć; nie mogą zmienić biegu wydarzeń ani zmagać się z ananke.
Mój gospodarz już przewiduje rzecz, którą nazywa „katharsis”. Moje poszukiwania zaprowadziły mnie daleko, ale wybór był znakomity. Philip Devers żyje w teatrze tak, jak robak żyje w jabłku, a paralityk w żelaznym płucu. To jego cały świat.
A ja żyję w Philipie Deversie.
Od dziesięciu lat jego uszy i oczy są moimi uszami i oczami. Od dziesięciu lat smakuję zmysłowość doznań i pełne wrażliwości postrzeganie wielkiego krytyka dramatu, a on o tym nic nie wie.
Jest już jednak blisko; jego umysł stał się błyskotliwy, wyobraźnia żywa, ale tradycyjnie wyćwiczony intelekt jest zbyt silny, a znajomość psychopatologii zbyt dokładna, aby pozwolić na ostateczny przeskok z logiki na intuicję. I na uznanie mojego istnienia. Czasami, zanim zaśnie, bawi się myślami o próbach nawiązania porozumienia, ale rano zawsze je odrzuca. I bardzo dobrze. Cóż w końcu moglibyśmy sobie powiedzieć?
A teraz na scenie narasta pierwotny krzyk — to Edyp, pogrążony w mrocznym strachu, chodzi majestatycznym krokiem po deskach.
Jakież to wyborne!
Chciałbym zobaczyć drugą połowę. Devers mówi, że są dwie drogi, które prowadzą ku pełnemu doświadczeniu: posuwanie się do przodu zwane współczuciem i cofanie się zwane strachem. Odczuwam to drugie, zawsze tego szukałem. Pierwszego uczucia nie rozumiem nawet wtedy, gdy mój gospodarz zaczyna drżeć, a jego pole widzenia staje się zamglone od wilgoci.
Bardzo chciałbym znaleźć ostateczną odpowiedź. Niestety, mój czas tutaj się kończy. Tropiłem piękno wśród tysiąca gwiazd, a na tej planecie dowiedziałem się, że zdefiniował je człowiek zwany Arystotelesem. To straszne, że muszę odejść bez doświadczenia pełnego doznania.
Jestem jednak ostatni. Inni już odeszli. Gwiazdy nadal krążą, czas biegnie, zegar odmierza godziny…
Owacja jest ogromna. Zmartwychwstała Jokasta kłania się tuż obok swojego króla o czerwonych oczodołach i uśmiecha się. Ręka w rękę chłoną nasze oklaski, ale nawet blady Tejrezjasz nie widzi tego, co ja widziałem. Jaka szkoda!
A teraz taksówka i do domu. Ciekawe, która godzina jest teraz w Tebach?
Devers przygotowuje dla nas mocnego drinka, czego zazwyczaj nie czyni. Będę sobie cenić te ostatnie chwile widziane przez pryzmat jego wybujałej fantazji.
Jest w bardzo dziwnym nastroju. Prawie tak, jakby wiedział, co stanie się o pierwszej; zupełnie jakby domyślał się, co będzie, gdy atom rozedmie swoje kędzierzawe płuca, rozpuszczając wszędzie armię Tytanów, gdy Morze Śródziemne rzuci się, by zatopić swój pysk w kolorze wina w pustych piaskach Sahary.
Ale on nie może tego wiedzieć; najpierw musi poznać mnie. Tym razem, gdy wydarzy się ta przerażająco piękna rzecz, Devers będzie bohaterem dramatu, a nie widzem.
Jego bladozielonymi oczami patrzymy obaj na ścienną szafkę. Kiedy pije, zawsze przedtem bierze aspirynę, co oznacza, że będzie teraz dalej przygotowywał dla nas drinki.
Jego ręka… Zatrzymuje się tuż przed apteczką. W kafelkach i metalowej ramie dostrzegamy odbicie obcego.
— Dobry wieczór.
Po dziesięciu latach te dwa słowa i to w wigilię ostatniego przedstawienia!
Zmuszenie go do powtórzenia tych słów nie byłoby rozsądne, o ile byłbym w stanie to zrobić, i bez wątpienia denerwujące.
Czekam więc i on też czeka.
W końcu, jak organista, wciskam pedały i wydobywam odpowiednie dźwięki.
Dobry wieczór. Proszę, śmiało, weź swoją aspirynę.
Wziął, a potem zabrał drinka z półki.
— Mam nadzieję, że lubisz martini.
Bardzo lubię. Proszę, wypij jeszcze.
Obdarzył nas wymuszonym uśmiechem i wrócił do salonu.
— Czym jesteś? Psychozą? Zjawą?
Och, nie! Nic takiego. Jestem tylko członkiem publiczności.
— Nie przypominam sobie, żebym wysyłał ci bilet.
Właściwie wcale mnie nie zapraszałeś, ale pomyślałemsobie, że jeśli będę cicho, nie będziesz mieć nic przeciwko temu…
— To bardzo przyzwoicie z twojej strony. Przygotował następnego drinka, a potem spojrzał na budynek po drugiej stronie. Paliły się w nim dwa światła na różnych piętrach, co wyglądało jak para oczu, które znalazły się na niewłaściwych miejscach.
— Mogę spytać dlaczego?
Oczywiście. Może będziesz mógł mi pomóc. Jestem wędrownym estetą. Pożyczam ciała na światach, które odwiedzam, najczęściej od istot o podobnych zainteresowaniach.
— Rozumiem. Jesteś gościem bez biletu.
Coś w tym rodzaju, jak sądzę. Staram się jednak nie powodować żadnych problemów. Mój gospodarz w zasadzie nigdy nie dowiaduje się o moim istnieniu. Niestety, wkrótce muszę już odejść, a coś trapi mnie od kilku lat… Domyśliłeś się mojej obecności i zdołałeś zachować równowagę. Dlatego też zdecydowałem, że poproszę cię o rozwiązanie tej zagadki.
— A więc pytaj.
Nagle zrobił się przykry i bardzo obrażony. Natychmiast pojąłem przyczynę.
Nie myśl — powiedziałem — że miałem jakikolwiek wpływ na to, co myślałeś lub robiłeś. Jestem tylko widzem. Moją jedyną funkcją jest podziwianie piękna.
— Bardzo ciekawe! —uśmiechnął się szyderczo. — Kiedy ma się to wydarzyć?
Co?
— No to, co zmusza cię do opuszczenia mnie.
Ach, to…
Nie byłem pewien, co mu powiedzieć. W końcu cóż mógłby zrobić? Chyba tylko trochę bardziej pocierpieć.
— A więc?
Mój czas się skończył — odpowiedziałem.
— Widzę błyski, piach, dym i ognistą kulę.
Był zbyt wrażliwy. Przyszło mi do głowy, że chyba odkryłem mu swoje myśli.
Cóż… Świat się skończy o pierwszej…
— Dobrze wiedzieć! W jaki sposób?
Warstwa materiału rozszczepialnego zostanie zdetonowana przez Projekt Eden. To wyzwoli potężną reakcję łańcuchową…
— Nie możesz tego zatrzymać?
Me wiem jak. Nie wiem też, co mogłoby to zatrzymać. Moja wiedza jest ograniczona do sztuki i życia. Gdy zeszłej zimy zjeżdżałeś w Vermoncie na nartach, złamałeś nogę. Nigdy się o tym nie dowiedziałeś. Potrafię takie właśnie rzeczy…
— O północy zadmą w róg — zauważył.
O pierwszej standardowego czasu wschodniego — poprawiłem.
— Mogę więc wypić jeszcze jednego drinka — powiedział, spoglądając na zegarek. — Dochodzi dwunasta.
A moje pytanie… — chrząknąłem, by oczyścić nieistniejące gardło.
— Ach, tak. Co chcesz wiedzieć?
Chodzi o drugą część tragedii. Wiele razy widziałem, jak uczestniczysz w niej, ale nie mogę tego zrozumieć. Odczuwam strach, a współczucie zawsze mi się wymyka.
— Każdy potrafi się bać — powiedział. — Ta część jest łatwa. Musisz umieć wniknąć w drugiego człowieka. Nie tak jednak, jak ty to robisz; musisz odczuwać to wszystko, co on czuje. W chwili, gdy ludzie mają zostać zniszczeni, ty powinieneś czuć się tak, jakbyś i ty miał zostać zniszczony wraz z nimi. I nie możesz nic zrobić, choć bardzo chciałbyś. To jest właśnie współczucie.
Och, i strach też?
— I strach też. Razem stanowią katharsis prawdziwej tragedii.
Czknął.
A postać tej tragedii, ta w stosunku, do której odczuwasz to wszystko? Musi być wspaniała i szlachetna, czyż nie?
— To prawda. — Skinął głową, tak jakbym siedział naprzeciwko niego. — A w ostatniej chwili, gdy nieuchronne prawo dżungli ma właśnie zatryumfować, musisz spojrzeć w pozbawioną twarzy maskę Boga i w tym krótkim momencie wznieść się ponad samego siebie, ponad swoją naturę, przyjemność i bieg wydarzeń.
Spojrzeliśmy na jego zegarek.
— Kiedy zamierzasz odejść? Za piętnaście minut.
— Dobrze. Masz czas, aby posłuchać płyty, gdy ja będę się ubierał.
Włączył stereo i wybrał album. Z trudem zmieniłem miejsce. Jeśli nie potrwa to zbyt długo… Przyjrzał się okładce.
— Pięć minut i osiem sekund. Zawsze twierdziłem, że to jest muzyka na ostatnią godzinę na Ziemi.
Położył płytę na talerzu i włączył gramofon.
— Jeśli Gabriel się nie objawi, muzyka zrobi to za niego.
Sięgnął po krawat. Pierwsze tony Saety Milesa Davisa, niczym ranny wspinacz wchodzący na szczyt, pokuśtykały przez pokój.
Devers zawiązał krawat, a potem przeczesał włosy, nucąc sobie cały czas pod nosem. Muzyka grała, a przed nami przesunęła się cała procesja: niepewnie poruszający się Edyp wraz ze ślepym Glosterem prowadzeni przez Antygonę, Edgar–Książę Hamlet trzymający w dłoni miecz, ciężko stąpający czarny Otello, za nim biały Hipolitus i smutna księżna Malwi; przedefilowali przez pamięć tysiąca scen.
Philip zapiął marynarkę, a po chwili, gdy wybrzmiały już ostatnie dźwięki, wyłączył gramofon. Ostrożnie umieścił płytę w kopercie i ułożył starannie pomiędzy innymi.
Co masz zamiar zrobić?
— Pożegnać się. W sąsiedztwie jest przyjęcie. Nie miałem zamiaru brać w nim udziału, ale chyba wpadnę tam na drinka. Z tobą też chcę się pożegnać. A przy okazji, jak masz na imię? Znamy się tak długo, więc powinienem chyba jakoś się do ciebie zwracać.
Na wpół świadomie pomyślał sobie jedno imię. Nigdy przedtem nie miałem imienia i musiałem jakieś wybrać.
Adrastea — powiedziałem. Znowu uśmiechnął się szyderczo.
— Żadna myśl się przed tobą nie ukryje, prawda? Żegnaj.
Żegnaj.
Zamknął za sobą drzwi, a ja przeniknąłem przez sufit i podłogę do następnego mieszkania, potem jeszcze wyżej, w noc wiszącą nad miastem. W budynku naprzeciwko zgasło jedno światło, za chwilę drugie.
Znowu bez ciała, wznoszę się do góry, pragnąc coś wreszcie poczuć.
Comes Now the Power
Za to opowiadanie otrzymałem nagrodę Nebula, którą wręczono mi na pierwszym, bardzo oficjalnym bankiecie Stowarzyszenia Pisarzy Science Fiction w Overseas Press Club. Później, zgodnie z życzeniem Damona Knighta, rozszerzyłem je do rozmiaru powieści i w ten sposób powstał Władca Snów. Pisanie tej książki sprawiło mi wielką przyjemność, ale gdy myślę o tym teraz, po latach, to dochodzę do wniosku, że wolę krótszą wersję. Jest bardziej przystępna i, jako taka, bliższa pewnym quasi–klasycznym pojęciom, na których mi zależało. Chodzi tu przede wszystkim o zwięzłość i oszczędność formy w opisie wielkiego człowieka z pewną małą słabością.
Scena była urzekająca, pełna krwi, ale Render czuł, że już powinna się skończyć.
Zdecydował, że każda mikrosekunda będzie tu tak samo dobra jak minuta, że powinna może jeszcze wzrosnąć temperatura… Gdzieś, na peryferiach wszechrzeczy, ciemność przestała już się kurczyć.
Coś, jakby crescendo czystego grzmotu, zawisło w jednej gniewnej nucie, która była mieszaniną wstydu, bólu i strachu.
W Forum nie było czym oddychać.
Cezar wyczołgał się poza oszalały krąg. Zakrył oczy przedramieniem, ale obraz nie znikał… Nie tym razem.
Senatorowie nie mieli twarzy, a ich szaty były zbryzgane krwią; głosy brzmiały jak kwilenie ptaków. W nieludzkim szale wbijali swoje sztylety w leżącą postać.
Wszyscy, ale nie Render.
Kałuża krwi, w której stał, powoli się powiększała. Wydawało się, że jego ramię wznosi się i opada z mechaniczną regularnością; z gardła wydobywały się ptasie krzyki. Był częścią tej sceny i jednocześnie stał poza nią.
Był Renderem. Psychouczestnikiem.
— Zabiłeś go. Zamordowałeś Marka Antoniusza — jęczał skulony, zbolały i pełen nienawiści Cezar. — To był niewinny i nieszkodliwy człowiek!
Render obrócił się, a sztylet w jego dłoni był olbrzymi i cały we krwi.
— Tak — przyznał.
Ostrze przesuwało się w powietrzu z boku na bok. Cezar, zafascynowany widokiem ostrej stali, wodził za nim oczami.
— Dlaczego? — krzyczał. — Dlaczego?
— Ponieważ był szlachetniejszym Rzymianinem niż ty — odparł Render.
— Kłamiesz! To nie tak!
Render wzruszył ramionami i znowu zaczął machać sztyletem.
— To nieprawda! — wrzeszczał Cezar. — Nieprawda!
Render zwrócił się do niego i błysnął nożem.
Cezar, jak marionetka, naśladował wahadłowe ruchy ostrza.
— Nieprawda? — uśmiechnął się Render. — A kim ty jesteś, by kwestionować to, co zrobiłem? Jesteś nikim! Umniejszasz dostojeństwo tej chwili! Wynoś się!
Człowiek o różowej twarzy poderwał się na nogi. Jego włosy były na pół mokre i splątane jak wełna. Odwrócił się i odszedł, spoglądając przez ramię.
Znajdował się już daleko od kręgu zabójców, ale obraz nie stracił wyrazistości; zachował jakąś lekką, przejrzystą jasność, co sprawiało, że człowiek czuł się jeszcze bardziej daleki i samotny.
Render zjawił się tym razem przed Cezarem jako ślepy żebrak.
Władca chwycił go za szaty.
— Czy jesteś dla mnie jako ten zły omen?
— Strzeż się! — zadrwił Render.
— Tak! Tak! — krzyknął Cezar. — Strzeż się! To dobre. Strzeż się, ale czego?
— Idów…
— Tak? Idów…
— Pyździernikowych.
Cezar puścił ubranie Rendera.
— Co to znaczy? Co to jest pyździernik?
— Miesiąc.
— Kłamiesz! Nie ma takiego miesiąca!
— Szlachetny Cezarze, to jest data, której musisz się strzec. Nie istniejący czas, zdarzenie, którego niema w kalendarzu.
Render nagle zniknął.
— Zaczekaj! Wracaj!
Roześmiał się, a Forum wraz z nim; ptasie wrzaski brzmiały jak chór nieludzkiej drwiny.
— Zakpiłeś sobie ze mnie! — zapłakał Cezar.
Forum było rozpalone jak piec; pot zastygł niczym szklana maska na wąskim czole Cezara, jego ostrym nosie i szczęce o małym podbródku.
— Też chcę zostać zamordowany! — zaszlochał. — To nie w porządku!
Wtedy Render rozerwał na strzępy Forum, senatorów i szczerzące zęby ciało Antoniusza. Potem, niedostrzegalnym ruchem palca, wepchnął wszystko do czarnego worka. Ostatni poszedł Cezar.
Charles Render zasiadł przed pulpitem z dziewięćdziesięcioma białymi i dwoma czerwonymi guzikami; nawet na nie nie spojrzał. Prawa ręka poruszała się bezszelestnie na specjalnej prowadnicy. Render przyciskał niektóre guziki na konsoli, inne omijał; uruchamiał kolejne ścieżki, by w końcu odtworzyć Serię Wspomnień.
Uczucia stłumione, emocje zredukowane do zera. Kongresman Erikson doznawał w Kołysce tego, co było zapomnieniem.
Rozległ się suchy trzask.
Ręka Rendera prześlizgnęła się do końca rzędu przycisków. Aby nacisnąć czerwony guzik, potrzebny był jeden świadomy ruch lub — lepiej — akt woli. Render uwolnił swoją rękę i odgarnął plątaninę przewodów i mikroobwodów przypominających włosy Meduzy. Ześlizgnął się z fotela i podniósł kaptur. Potem podszedł do okna i rozjaśnił je, obracając w palcach papierosa.
Wystarczy jedna minuta w Kołysce, pomyślał. Nie więcej. Ta będzie decydująca… Mam nadzieję, że nie zacznie padać śnieg. Te chmury wyglądają okropnie…
Pod wieczornym niebem lśniły gładkie, szklane wieżowce. Miasto leżało na wyspie wulkanicznej, połyskując w świetle kończącego się dnia i pulsując pod powierzchnią ziemi; pełne pośpiechu i nieustającego ruchu.
Render odszedł od okna i zbliżył się do wielkiego jaja, które spoczywało tuż przy jego biurku, lśniące i gładkie. Rzucało refleksy, które uwydatniały jego orli nos, zamieniały oczy w szare spodki, a na włosy kładły świetliste smugi; czerwony krawat Rendera wyglądał w tym świetle jak wielki język upiora.
Uśmiechnął się i dotknął pulpitu, wciskając czerwony guzik. Jajo wydało z siebie ciche westchnienie i straciło swoją lśniącą nieprzezroczystość; w środku pojawiła się poprzeczna szczelina. Render zobaczył w niej Eriksona, który wykrzywiał usta, zaciskał mocno powieki i walczył z powrotem do świadomości i tego wszystkiego, co się z nią wiązało. Górna część jaja uniosła się, ukazując różowe wnętrze. Erikson otworzył oczy, ale nie spojrzał na Rendera. Wstał i zaczął się ubierać. Render wykorzystał ten czas, aby przetestować Kołyskę.
Oparł się o biurko i zaczął naciskać guziki: kontrola temperatury, pełny zasięg — sprawdzone; dźwięki obce — podniósł słuchawkę — sprawdzone: dzwonienie, brzęczenie, tony skrzypiec, gwizdanie, piski, ryki, hałas uliczny i szum fal; sprzężenie obwodów z zachowaniem głosu pacjenta z poprzedniej analizy — sprawdzone; osłona dźwięku, wilgotność, zapachy — sprawdzone; mechanizm łoża, kolorowe światła, stymulatory smaku…
Render zamknął jajo i wyłączył zasilanie. Potem pchnął je do szafy w ścianie i zatrzasnął drzwi. Wszystkie istotne wydarzenia zostały zarejestrowane na taśmach.
— Siadaj! — rozkazał Eriksonowi.
Mężczyzna usiadł, gniotąc nerwowo kołnierzyk.
— Wszystko sobie przypomniałeś — powiedział Render. — Nie muszę więc opowiadać, co się zdarzyło. Nic przede mną się nie ukryje. Byłem tam.
Erikson skinął głową.
— Znaczenie tego zdarzenia powinno być dla ciebie jasne.
Kongresman ponownie kiwnął głową i wreszcie odzyskał głos:
— Ale czy to miało znaczenie, czy było ważne? — spytał. — Skonstruowałeś ten sen i cały czas go kontrolowałeś. Tak naprawdę wcale go nie śniłem. Przynajmniej nie w sposób, w jaki normalnie bym to robił. Twoja zdolność wpływania na przebieg rzeczy sprawia, że wszystko jest tak, jak ty tego chcesz, czyż nie?
Render powoli skinął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli swojej popielniczki w kształcie globu i spojrzał mu w oczy.
— Prawdą jest, że nadałem pewne ramy twemu snu i modyfikowałem jego kształty. Ale to ty wypełniłeś je emocjami i sprawiłeś, że stały się symbolami odpowiadającymi twoim problemom. Jeśli sen nie byłby znaczącą analogią, nie sprowokowałby takich reakcji. Byłby pozbawiony tego strachu i niepokoju, które zostały zarejestrowane na taśmach. Analizuję cię od wielu miesięcy — ciągnął dalej — i wszystko czego się dowiedziałem, przekonuje mnie, że twoja obawa przed zamachem nie ma w rzeczywistości żadnych podstaw.
Erikson wybałuszył oczy.
— Więc dlaczego, u diabła, się boję?
— Dlatego, że bardzo chciałbyś być obiektem zabójstwa.
Erikson uśmiechnął się i zaczął odzyskiwać zimną krew.
— Zapewniam cię, doktorze, że nigdy nie rozmyślałem o samobójstwie ani nie pragnąłem umrzeć.
Wyciągnął papierosa i zapalił. Trzęsła mu się ręka.
— Gdy przyszedłeś do mnie tego lata — rzekł Render — twierdziłeś, że obawiasz się próby zamachu na swoje życie. Nie miałeś bladego pojęcia, dlaczego ktoś miałby cię zabić.
— Moja pozycja! Nie można być kongresmanem tak długo jak ja i nie mieć wrogów.
— Okazuje się, że tego dokonałeś. Gdy pozwoliłeś mi porozmawiać o tym z twoimi detektywami, dowiedziałem się, że nic nie znaleźli. Nie odkryli niczego, co wskazywałoby na to, że twój strach ma jakieś realne podstawy. Dosłownie nic.
— Nie dość dobrze szukali albo robili to w niewłaściwych miejscach. Inaczej na coś by trafili.
— Obawiam się, że nie.
— Dlaczego?
— Dlatego, powtarzam, że twoje odczucia nie mają żadnych obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery. Czy otrzymałeś jakąkolwiek informację, cokolwiek wskazującego na to, że ktoś nienawidzi cię tak bardzo, żeby chcieć cię zabić?
— Dostaję mnóstwo pogróżek…
— Tak jak wszyscy kongresmani. Każdy list skierowany do ciebie w ciągu ostatniego roku został dokładnie zbadany i okazało się, że wszystkie są dziełem wariata. Czy możesz podać mi choć jeden dowód, żeby podtrzymać swoje twierdzenie?
Erikson wpatrywał się w czubek papierosa.
— Przyszedłem do ciebie, bo tak poradził mi jeden z kolegów — powiedział. — Zjawiłem się tu, abyś poszperał w moim umyśle i znalazł coś, co pomogłoby moim detektywom w pracy. Może to ktoś, kogo surowo osądziłem, a może chodzi o jakąś krzywdzącą ustawę, z którą miałem do czynienia…
— Nic nie znalazłem — stwierdził Render. — Nic, oprócz przyczyny twojego niezadowolenia. Teraz oczywiście nie będziesz chciał tego słuchać. Boisz się i będziesz próbował odwieść mnie od postawienia diagnozy.
— Nie będę!
— Więc słuchaj. Jeśli chcesz, możesz potem powiedzieć, co o tym myślisz. Miesiącami marnowałeś tu czas, nie chcąc zaakceptować tego, co próbowałem ci wyjaśnić na wiele sposobów. Teraz powiem ci, o co chodzi, a ty możesz zrobić z tym, cokolwiek zechcesz. — Świetnie.
— Po pierwsze, bardzo chciałbyś mieć wroga lub wrogów…
— To niedorzeczne!
— …bo to jest jedyna możliwość, by mieć przyjaciół…
— Mam pełno przyjaciół!
— …ponieważ nikt nie chce być zupełnie ignorowany; nie chce być osobą, do której nikt nie żywi prawdziwie silnych uczuć. Nienawiść i miłość są skrajnymi formami ludzkich emocji. Gdy straciłeś jedną z tych form, zacząłeś szukać drugiej. Pragnąłeś jej tak bardzo, że nawet udało ci się przekonać samego siebie, że ją znalazłeś. Ale zawsze jest jeszcze cena, psychiczna cena, którą trzeba zapłacić. Zaspokajanie potrzeby prawdziwego uczucia środkami zastępczymi nie daje prawdziwej satysfakcji, a tylko wzbudza niepokój i niezadowolenie. Trzeba mieć otwartą psychikę; ty nie szukałeś uczucia na zewnątrz, zamknąłeś się. Stworzyłeś sobie to, czego pragnąłeś całym swoim jestestwem. Jesteś człowiekiem odczuwającym ogromną potrzebę silnych stosunków z innymi ludźmi.
— Gówno!
— Zaakceptuj to lub odrzuć — powiedział Render. — Proponuję, żebyś to jednak przyjął do wiadomości.
— Płacę ci od sześciu miesięcy, żebyś pomógł mi w odnalezieniu tego, kto chce mnie zabić. A teraz siedzisz tu sobie i mówisz mi, że wymyśliłem to wszystko, żeby zaspokoić swoją potrzebę posiadania kogoś, kto by mnie nienawidził.
— Nienawidził lub kochał. To prawda.
— Bzdura! Spotykam tak wielu ludzi, że muszę nosić przy sobie kieszonkowy magnetofon i kamerę w klapie marynarki. Wszystko po to, abym mógł ich zapamiętać…
— Spotkania z przypadkową masą ludzi nie mają tu nic do rzeczy. Powiedz, czy te sny mają dla ciebie jakieś znaczenie?
Erikson milczał kilka sekund odmierzanych tykaniem olbrzymiego ściennego zegara.
— Tak — przyznał w końcu. — Jednak twoja interpretacja jest w dalszym ciągu absurdalna. Zakładając, jedynie na użytek naszej rozmowy, że to, co powiedziałeś, jest słuszne — co miałbym zrobić, aby uwolnić się z tych więzów?
Render rozparł się wygodnie w swoim fotelu.
— Przestroić energię, którą zużyłeś na ich wytworzenie. Spotykać się z ludźmi podobnymi do ciebie, Joe Eriksona, a nie do kongresmana Eriksona. Zainteresować się czymś, co by was łączyło, lecz nie byłoby związane z polityką; coś atrakcyjnego na tyle, że przysporzyłoby ci prawdziwych przyjaciół… lub wrogów. Lepiej oczywiście tych pierwszych. Zachęcałem cię do tego od samego początku.
— Powiedz mi więc coś jeszcze.
— Z przyjemnością.
— Zakładając, że masz rację, wyjaśnij mi proszę, dlaczego nigdy nie byłem i nie jestem ani lubiany, ani nienawidzony. Mam odpowiedzialne stanowisko w Legislaturze, spotykam się cały czas z ludźmi. Dlaczego jestem wszystkim obojętny?
Render, który znał dokładnie przebieg kariery Eriksona, musiał odsunąć na bok swoje prawdziwe odczucia, bo teraz nie miały żadnego znaczenia. Chciał zacytować spostrzeżenia Dantego na temat oportunistów, czyli tych dusz, które z powodu braku cnót nie zostały wpuszczone do nieba, a z powodu braku znaczących grzechów odmówiono im również wstępu do piekła. Krótko mówiąc, chodziło o tych, którzy byli jak chorągiewka na wietrze. Tych, których huragan dziejów zepchnął z morskich szlaków, by nigdy już nie znaleźli portu przeznaczenia. Taka właśnie była długa i bezbarwna kariera Eriksona, kariera chwiejnej lojalności i politycznych zwrotów.
— W dzisiejszych czasach coraz więcej ludzi znajduje się w takiej sytuacji — powiedział Render. — Ma to związek z rosnącymi ciągle komplikacjami i depersonalizacją istoty ludzkiej w układzie socjometrycznym. Nawet akt życzliwości w stosunku do innego człowieka stał się wynikiem pewnego wymuszenia. Obecnie jest bardzo wiele takich osób jak ty.
Erikson pokiwał głową, a Render uśmiechnął się w duchu.
Czasem, pomyślał, taki wykład podziała na niedowiarka…
— Odnoszę wrażenie, że możesz mieć rację — odezwał się Erikson. — Chwilami czuję się dokładnie tak, jak to opisałeś: jednostką pozbawioną osobowości…
Render spojrzał na zegar.
— Gdy podejmiesz decyzję w tej sprawie, będzie to oczywiście twój własny wybór. Myślę, że nie ma sensu tego dalej analizować i tracić czasu. Wiesz teraz, jaka jest przyczyna twojego niepokoju. Nie mogę trzymać cię za rękę i pokazywać, jak masz żyć. Mogę tylko dać ci pewne wskazówki… no i współczuć, ale nie chcę jednak wchodzić w to głębiej. Jeśli odczujesz potrzebę porozmawiania o swoim działaniu i odniesienia go do postawionej diagnozy, zgłoś się do mnie jak najszybciej.
— Zrobię tak. — Kiwnął głową Erikson. — A ten sen, do diabła! Wciągnął mnie. Umiesz sprawić, że wszystko wydaje się tak rzeczywiste jak na jawie, a nawet bardziej. Długo będę to pamiętać.
— Mam nadzieję.
— W porządku, doktorze. — Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. — Wrócę prawdopodobnie za kilka tygodni. Spróbuję się uczciwie uspołecznić.
Mówiąc to, Erikson uśmiechnął się szeroko; do tej pory marszczył jedynie brwi z niezadowoleniem.
— Zacznę już teraz. Mogę postawić ci drinka w barze za rogiem?
Render ujął wilgotną dłoń, która wydała mu się zmęczona, tak jak aktor grający główną rolę w cieszącej się powodzeniem sztuce.
— Dziękuję, ale jestem zajęty. — Było mu prawie przykro.
Potem pomógł Eriksonowi włożyć płaszcz, podał mu kapelusz i odprowadził do drzwi.
— W takim razie, dobranoc.
— Dobranoc.
Gdy drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie, Render przeszedł po ciemnym karakułowym dywanie ku swojej mahoniowej twierdzy i strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki. Usiadł w fotelu, założył ręce do tyłu i zamknął oczy.
— Oczywiście, że to było bardziej realne niż życie — mruknął do siebie. — Ja nadałem temu Kształt.
Uśmiechając się, odtwarzał sen krok po kroku i pragnął, aby któryś z jego nauczycieli mógł to zobaczyć. Sen był dobrze skonstruowany, wyrazisty i ściśle dostosowany do danego przypadku. No, ale w końcu był Renderem. Psychouczestnikiem. Jednym z dwustu analityków, których psychiczne zdolności umożliwiały rozwiązywanie neurotycznych przypadków bez odczuwania li tylko estetycznego zadowolenia z naśladowania zaburzeń umysłowych. Kompletna wariacja.
Render rozbudził swoje wspomnienia. Analizował siebie, analizował i szedł dalej jak ktoś obcy, niewzruszony, o żelaznej woli; dość twardy, by przetrwać bazyliszkowe spojrzenie szaleństwa, przejść nienaruszonym przez chimeryczne perwersje, zmusić mroczną Meduzę, by zamknęła oczy przed kaduceuszem jego sztuki. Analiza samego siebie nie była trudna. Dziewięć lat temu (a wydaje się, że to było tak dawno) otrzymał serię zastrzyków novokainy w najbardziej bolesne miejsce swojej duszy. Stało się to po wypadku samochodowym, w którym zginęła Ruth wraz z Mirandą, ich córką. Wtedy Render zrobił się obojętny i oderwany od rzeczywistości. Może nie chciał wyzwolić się z empatii; może jego własny świat był oparty na jakiejś sztywności uczuć. Jeśli tak, to był na tyle mądry, aby to sobie uświadomić. Pewnie właśnie dlatego doszedł do wniosku, że taki świat na swój sposób wszystko mu wynagrodzi.
Jego syn, Peter, miał teraz dziesięć lat. Chodził do dobrej szkoły i co tydzień pisał do ojca. Listy stawały się coraz bardziej wymowne, pełne oznak przedwczesnego dojrzewania, którego Render nie mógł nie pochwalać. Zdecydował, że latem zabierze chłopca ze sobą do Europy.
A Jill, Jill DeVille (jakie słodkie, śmieszne imię — kochał ją za nie) stawała się dla niego coraz bardziej interesująca, zajmująca bardziej niż cokolwiek innego. Zastanawiał się, czy jest to już oznaką średniego wieku. Wzruszał go ogromnie jej nosowy głos, jej nagłe zainteresowanie architekturą, zaniepokojenie związane z niemożliwym do usunięcia pieprzykiem po prawej stronie zgrabnego skądinąd noska. Powinien do niej natychmiast zadzwonić i zabrać ją na poszukiwania nowej knajpki. Jednak z pewnych powodów nie miał na to ochoty.
Minęło kilka tygodni, od kiedy był ostatnio w swoim klubie The Partridge & Scalpel i teraz odczuwał nieodpartą chęć zjedzenia czegoś przy dębowym stole. Sam, w dwupoziomowej jadalni z trzema kominkami, sztucznymi pochodniami i głowami dzików na ścianach. Wsunął więc perforowaną kartę członkowską do szczeliny aparatu telefonicznego i po dwóch sygnałach usłyszał głos płynący z głośnika:
— Dzień dobry, tu Partridge & Scalpel. Czym możemy służyć?
— Charles Render. Chciałbym zamówić stolik. Za pół godziny.
— Na ile osób?
— Tylko dla mnie.
— Oczywiście, sir. Więc za pół godziny. Pan Render? R–e–n–d–e–r?
— Tak.
— Dziękuję panu.
Render przerwał połączenie i wstał od biurka. Na zewnątrz dzień chylił się ku zachodowi.
Olbrzymie budowle i wieżowce świeciły teraz własnym blaskiem. Miękki śnieg, niczym cukier, przenikał przez mrok i zamieniał się w kropelki wody na okiennych szybach.
Render narzucił płaszcz, wygasił światła i zamknął biuro. W sekretariacie, w notesie pani Hedges znalazł zapisaną kartkę, która informowała, że dzwoniła panna DeVille. Zmiął kartkę i wrzucił ją do zsypu. Zadzwoni do niej jutro i powie, że pracował do późna nad wykładem.
Wyłączył ostatnie światło, włożył kapelusz i wyszedł, zamykając drzwi na klucz. Winda zawiozła go do podziemi, gdzie zaparkował samochód.
W podziemiach było chłodno. Gdy kluczył między stojącymi pojazdami, jego kroki odbijały się głośno od betonowej podłogi. W świetle gołych żarówek jego S–7 spinner wyglądał jak gładki, szary kokon, z którego w każdej chwili mogą wyłonić się skrzydła. Podwójny rząd anten wystających z wypukłości dachu potęgował jeszcze to wrażenie. Otworzył kciukiem drzwi samochodu.
Włączył zapłon i od razu rozległ się dźwięk przypominający bzyczenie zbudzonej ze snu pszczoły. Drzwi zamknęły się bezszelestnie, gdy tylko uniósł kierownicę i ustawił ją we właściwej pozycji. Uruchomił spiralną rampę i ruszył w stronę ruchomej bramy znajdującej się wysoko w górze.
Gdy drzwi zamknęły się ze szczękiem, włączył ekran z mapą i przycisnął guzik, który przesuwał ją we wszystkie strony — z lewa na prawo, z góry na dół, sekcja za sekcją, tak, by odpowiednio nastawić cel podróży. Tak długo manipulował mapą, aż zlokalizował odcinek Carnegie Avenue. Tam znajdował się jego klub. Ustawił współrzędne i opuścił kierownicę. Samochód przełączył się na zdalne sterowanie i ruszył w kierunku bocznej autostrady. Render zapalił papierosa.
Potem ustawił fotel w centralnym położeniu i rozjaśnił wszystkie okna. Lubił tak, leżąc prawie, obserwować mijające go samochody, które przypominały roje świetlików. Zsunął kapelusz na tył głowy i zapatrzył się w niebo.
Pamiętał czasy, gdy kochał śnieg, który przypominał mu o powieściach Tomasza Manna i muzyce skandynawskich kompozytorów. Ale teraz w jego umyśle był już inny element nierozerwalnie kojarzący się ze śniegiem. Widział zupełnie wyraźnie wirujące mlecznobiałe zimno, które kłębiło się wokół jego starego, ręcznie sterowanego samochodu j wpadało do spalonego na węgiel wnętrza, by wybielić to, co i tak pozostanie czarne. Postrzegał to tak realistycznie, jakby szedł w stronę zatopionego wraku po kredowobiałym dnie jeziora. Był jak nurek, który ze strachu przed utonięciem nie może otworzyć ust i przemówić. Wiedział, kiedykolwiek tylko spojrzał na padający śnieg, że gdzieś bieleją kości. Ale dziewięć lat zmyło z niego część bólu i dlatego zdawał sobie sprawę, że ta noc jest piękna.
Pędził szerokimi ulicami, przecinał wysokie mosty, których gładkie powierzchnie lśniły w świetle reflektorów samochodu; zanurzał się w tunele, gdzie ściany promieniowały przyćmionym światłem i rozmazywały mu się przed oczami. W końcu zaciemnił okna i przymknął oczy.
Nie mógł sobie przypomnieć, czy zdrzemnął się na chwilę, czy też nie. Oznaczało to, że prawdopodobnie przysnął. Poczuł, jak samochód zwalnia, przesunął fotel do przodu i ponownie rozjaśnił okna. W tej samej niemal chwili sygnał oznajmił mu, że pojazd się wyłączył. Render chwycił kierownicę i wjechał na parking. Wyszedł na rampę i pozostawił samochód na miejscu. Dostał kwit od robota o głowie w kształcie pudła, który mścił się uroczyście na rodzaju ludzkim, przylepiając tekturowy język na plecach każdego, kogo obsługiwał.
Światła w klubie były jak zawsze przytłumione. Wydawało się, że to miejsce pochłania dźwięki i zamienia je w ciepło, uspokaja języki aromatem na tyle mocnym, że chce się go smakować, hipnotyzuje uszy żywym trzaskiem ognia z trzech kominków.
Render ucieszył się, widząc, że jego narożny stolik z prawej strony mniejszego kominka jest już przygotowany. Znał menu na pamięć, ale studiował je z zapałem, sączył manhattan i rozmyślał nad zamówieniem, które odpowiadałoby jego apetytowi. Sesje tworzenia snów zawsze wywoływały u niego wilczy apetyt.
— Doktor Render?
— Tak.
— Doktor Shallot chciałby z panem porozmawiać — powiedział kelner.
— Nie znam nikogo o tym nazwisku. Jest pan pewien, że nie chodzi o doktora Bendera? Jest chirurgiem w Metro i czasami tu jada.
Kelner potrząsnął przecząco głową.
— Nie, sir. Chodzi o pana Rendera. Proszę spojrzeć.
Kelner wyciągnął kartkę o rozmiarach trzy na pięć, na której dużymi literami było napisane nazwisko Rendera.
— Doktor Shallot jada tutaj każdego wieczoru od przeszło dwóch tygodni — wyjaśnił. — I za każdym razem prosi, aby zawiadomić, gdyby pan się pojawił.
— Hm? — zadumał się Render. — To dziwne. Dlaczego po prostu nie zadzwoni do mnie do biura?
Kelner uśmiechnął się i zrobił nieokreślony ruch ręką.
— Cóż, proszę go tu poprosić — powiedział Render, przełykając manhattan. — I przynieść jeszcze jednego drinka.
— Niestety, doktor Shallot nie widzi — wyjaśnił kelner. — Byłoby łatwiej, gdyby pan…
— Oczywiście, w porządku. — Render wstał, opuszczając swój ulubiony stolik z silnym przeczuciem, że tego wieczora już do niego nie wróci.
— Niech pan prowadzi.
Przeszli między stolikami, wchodząc na następny poziom. Ktoś znajomy, siedzący naprzeciwko, ukłonił się Renderowi, a potem on sam pozdrowił studenta ze swojego poprzedniego seminarium. Student nazywał się Jurgens, Jirkans lub jakoś podobnie.
Weszli do małej jadalni, gdzie zajęte były tylko dwa stoliki. Nie, trzy. Jeden znajdował się w rogu, w dalszym końcu baru, który częściowo był zasłonięty starożytną zbroją. Kelner poprowadził go właśnie w tym kierunku.
Zatrzymali się obok stołu. Render spojrzał w dół na ciemne okulary, które teraz uniosły się lekko. Doktor Shallot okazał się kobietą w wieku około trzydziestu lat. Brązowa grzywka opadająca na czoło nie zdołała zakryć całkowicie srebrnego kręgu, który znajdował się tam niczym znak kastowy. Render zaciągnął się dymem, a gdy papieros rozżarzył się, głowa kobiety nieznacznie drgnęła. Wydawało się, że patrzy prosto w jego oczy. Było to nieprzyjemne uczucie nawet wtedy, gdy wiedziało się, że jedyną rzeczą jaką może rozróżnić, jest płomień papierosa. Mikroskopijna komórka fotoelektryczna, dzięki cienkim jak włos implantom przewodowym podłączonym do oscylatora, przekazywała obraz do jej ośrodka wzroku w korze mózgowej.
— Doktor Shallot, to jest doktor Render — oznajmił kelner.
— Dobry wieczór — powiedział Render.
— Dobry wieczór. Mam na imię Eileen i bardzo chciałam się z panem spotkać.
Render wyczuł w jej głosie lekkie drżenie.
— Czy zje pan ze mną obiad?
— Z przyjemnością.
Kelner odsunął usłużnie krzesło. Render spostrzegł, że kobieta już miała drinka, więc przypomniał kelnerowi o swoim drugim manhattanie.
— Czy pani już coś zamówiła?
— Nie.
— To proszę jeszcze o dwie karty — zaczął mówić, lecz ugryzł się w język.
— Tylko jedną — uśmiechnęła się kobieta.
— W takim razie żadnej proszę nie przynosić — poprawił się Render i wyrecytował z pamięci spis potraw.
Zamówili obiad.
— Czy pan zawsze to robi?
— Co?
— Przechowuje menu w swojej głowie.
— Pamiętam tylko kilka i wykorzystuję je w trudnych sytuacjach. Dlaczego pani chciała się ze mną widzieć?
— Jest pan terapeutą–psychouczestnikiem — stwierdziła. — Tym, Który Kształtuje.
— A pani jest…?
— Jestem pracownikiem kontraktowym w Stanowym Szpitalu Psychiatrycznym. Został mi jeszcze rok.
— Znała więc pani Sama Riscomba?
— Tak. Poradził mi, abym spotkała się z panem.
— Znałem go kiedyś bardzo dobrze. Studiowaliśmy razem w Menninger.
Skinęła głową.
— Często opowiadał mi o panu. To właśnie jedna z przyczyn, dla których chciałam się z panem spotkać. On zachęcił mnie, abym pomimo kalectwa realizowała swoje plany.
Render przyjrzał się jej. Była ubrana w ciemnozieloną sukienkę z aksamitu. Po lewej stronie, około trzy cale powyżej stanika, miała przypiętą szpilkę, chyba ze złota. Lśnił w niej czerwony kamień, prawdopodobnie rubin, a wokół niego widniał rysunek kielicha. A może były to dwie twarze patrzące na siebie poprzez klejnot? W jakiś niejasny sposób wydawało mu się to znajome, ale nie wiedział skąd. Kamień błyszczał w przydymionym świetle.
Render przyjął drinka od kelnera.
— Chcę zostać terapeutą–psychouczestnikiem — powiedziała kobieta.
Gdyby widziała, Render pomyślałby, że wpatruje się w niego z nadzieją na jakąś odpowiedź. Zupełnie nie wiedział, co chciałaby od niego usłyszeć.
— Pochwalam pani wybór — rzekł. — I szanuję pani ambicje. Oczywiście to nie jest proste — starał się, by jego głos zabrzmiał pogodnie. — I nie chodzi tu wcale o sprostanie akademickim wymaganiom.
— Wiem. Jestem niewidoma od urodzenia i nie było mi łatwo zajść tak daleko.
— Od urodzenia? — zdziwił się Render. — Myślałem, że straciła pani wzrok niedawno. Skończyła pani szkołę i poszła na studia medyczne, nie widząc…?! To naprawdę robi wrażenie.
— Dziękuję, ale to nie tak. Gdy byłam dzieckiem, usłyszałam o pierwszym psychouczestniku Bartelmetzu, a potem o innych i postanowiłam, że też będę taka. Od tego czasu moje życie jest podporządkowane temu pragnieniu.
— Jak sobie pani radziła w laboratoriach? — zaciekawił się Render. — Nie mogła zobaczyć pani przykładów, patrzeć przez mikroskop… A co z czytaniem?
— Wynajmowałam ludzi do czytania i wszystko nagrywałam. W szkole rozumieli, że chcę zostać psychiatrą i pozwolili na specjalne zorganizowanie zajęć w laboratorium. Asystenci pomogli mi przeprowadzić sekcję zwłok, a ja wszystko sobie opisałam. Potrafię rozróżnić rzeczy, dotykając ich… No, i mam tak dobrą pamięć jak pan — uśmiechnęła się. — Charakter zjawiska psychouczestnictwa może ocenić tylko sam terapeuta w momencie, gdy znajduje się poza czasem i przestrzenią, które normalnie znamy; wtedy, gdy jest w samym środku świata stworzonego ze snów innego człowieka i rozpoznaje odchylenia od geometrii euklidesowej, a potem bierze pacjenta za rękę i zwiedza z nim ten świat… Jeśli uda mu się go sprowadzić z powrotem na ziemię, to znaczy, że jego sądy były słuszne, a działanie prawidłowe i konieczne.
— To z Dlaczego nie psychometria — zauważył Render.
— …doktora medycyny, Charlesa Rendera.
— A oto zbliża się nasz obiad — powiedział i uniósł drinka. Kelner podał im szybko przygotowany posiłek.
— Dlatego właśnie chciałam się z panem spotkać — kontynuowała dziewczyna, podnosząc swoją szklankę, gdy tylko talerze zadźwięczały na stole.
— Chcę, żeby pan pomógł mi zostać psychouczestnikiem. Jej oczy, puste jak kamienne oczy posągu, znowu szukały jego spojrzenia.
— To naprawdę wyjątkowa sprawa — zauważył Render. — Z oczywistych przyczyn, nigdy dotąd nie było niewidomego od urodzenia psychouczestnika. Najpierw musiałbym rozważyć wszystkie aspekty, a potem mógłbym coś pani doradzić. A teraz zabierzmy się do jedzenia. Umieram z głodu.
— Dobrze. Moja ślepota nie musi oznaczać, że nigdy nie widziałam.
Render nie spytał, co ma na myśli, ponieważ był zajęty wybornymi żeberkami i butelką Chambertin. Gdy w pewnym momencie dziewczyna uniosła lewą rękę znad stołu, zauważył, że nie nosi pierścionków.
— Ciekawe, czy jeszcze pada śnieg — zastanawiał się Render, pijąc wyborną kawę. — Mocno śnieżyło, gdy wjeżdżałem do garażu.
— Mam nadzieję, że tak — odparła. — Nawet jeśli śnieg rozproszy światło i nic nie będę mogła przez niego dojrzeć. Lubię czuć, jak pada na mnie i dmucha mi w twarz.
— To jak daje sobie pani radę?
— Dzięki mojemu psu, Sigmundowi. Dzisiaj dałam mu wolny wieczór — uśmiechnęła się. — On potrafi zaprowadzić mnie w każde miejsce. I umie mówić.
— Och? — zaciekawił się Render. — Dużo mówi?
Kiwnęła głową.
— W tym przypadku operacja nie była jednak tak udana jak u innych psów. Jego słownik składa się z czterystu słów, ale sądzę, że mówienie sprawia mu ból. Jest naprawdę inteligentny. Musi pan kiedyś go poznać.
Render zaczął szybko myśleć. Rozmawiał z takimi zwierzętami na ostatniej konferencji medycznej i był zaskoczony ich zdolnościami rozumowania i poświęceniem dla opiekunów. Aby dać psu mózg większy, niż ma szympans, trzeba było wielu zmian w obrębie chromosomów, a potem musiała nastąpić bardzo delikatna operacja na embrionie. Potrzeba było jeszcze kilku następnych zabiegów, żeby uzyskać zdolność mówienia. Większość z nich kończyła się fiaskiem; rocznie udawało się około tuzina operacji i każdy taki szczeniak wart był setki tysięcy dolarów. Render zapalił papierosa i w świetle płomienia zapalniczki dojrzał kamień w medalionie panny Shallot; zdał sobie sprawę, że jest prawdziwy. Zaczął podejrzewać, że pozwolenie na studia w szkole medycznej, oprócz dobrych wyników w nauce, mogło być podparte sporych rozmiarów zapisem na rzecz szkoły, którą sobie wybrała.
— Tak — odezwał się. — Można by napisać rozprawę na temat psich nerwic. Czy kiedykolwiek wspomina swojego ojca?
— Nigdy nie spotkał swojego ojca — odpowiedziała przytomnie. — Wychował się z dala od innych psów. Ma nietypowe cechy. Nie sądzę, by dowiedział się pan wiele o funkcjonalnej psychice od psa, który mówi.
— Chyba ma pani rację — ustąpił. — Jeszcze kawy?
— Nie, dziękuję.
— — Więc chce pani być psychouczestnikiem… — Render zdecydował, że nadeszła pora na podjęcie poprzedniego tematu rozmowy.
— Tak.
— Nie lubię niszczyć czyichś wysokich ambicji. To jest jak trucizna; nienawidzę tego. Chyba że nie mają one rzeczywistych podstaw; wtedy jestem bezwzględny. Mówiąc jednak szczerze, uczciwie i otwarcie, nie wyobrażam sobie, jak mogłoby się to udać. Może pani jest świetnym psychiatrą, ale moim zdaniem nie ma pani ani fizycznych, ani psychicznych możliwości, aby stać się psychouczestnikiem. Jeśli chodzi o uzasadnienie…
— Chwileczkę — przerwała. — Nie tutaj, proszę. Zrób to dla mnie. Mam dosyć tego dusznego miejsca. Myślę, że mogłabym cię przekonać, że jest pewien sposób.
— Dlaczego nie? — Render wzruszył ramionami. — Mam mnóstwo czasu. Zgoda. Wybierz, gdzie chciałabyś pójść.
— Blindspin.
Render zdusił śmiech, który wywołała u niego ta nazwa. Niepotrzebnie, bo dziewczyna roześmiała się głośno.
— Dobrze — zgodził się Render. — Ale ciągle chce mi się pić.
Dostarczono butelkę szampana, a Render, pomimo jej protestów, zapłacił za wszystko. Szampan znajdował się w kolorowym koszyczku z napisem: „Wypij podczas jazdy”. Wstali wreszcie od stołu; dziewczyna była wysoka, ale on był od niej wyższy.
Blindspin.
Nazwa oznaczająca szereg pewnych czynności związanych z prowadzeniem samochodu przez automatycznego pilota. Pędzisz przez świat pojazdem kierowanym nieomylnymi rękoma niewidzialnego szofera, z zasłoniętymi oknami, za którymi czyha ciemna noc, kołami mknącymi po asfalcie niczym cztery duchy i nigdy nie wiesz, dokąd zmierzasz i gdzie jesteś. Wtedy przez moment udaje się rozpalić jakieś uczucia w najzimniejszym nawet umyśle, stworzyć chwilową świadomość dzięki mocy, jaką daje oddzielenie się od wszystkiego z wyjątkiem wrażenia ruchu. A to dlatego, że jazda przez ciemność jest jedną z największych atrakcji życia, jak stwierdził pewien dowcipniś, wzbudzając u wszystkich wybuch śmiechu.
W dzisiejszych czasach zjawisko zwane blindspin stało się początkowo modne jedynie wśród młodych obywateli, czego można było się oczywiście spodziewać. Kontrolowanie autostrad pozbawiało młodzież możliwości wykorzystywania samochodów w taki sposób, jaki jej się podobało, a nie znajdowało aprobaty u władz Narodowej Kontroli Ruchu. Coś trzeba było więc zrobić. I zrobiono.
Najpierw, gdy ktoś żądny wrażeń wjeżdżał na autostradę, przeprowadzał prostą czynność odłączenia kontrolnej jednostki nadawczej. Powodowało to, że samochód znajdował się poza zasięgiem monitorów Kontroli Ruchu i przechodził ponownie we władanie swoich pasażerów. Zazdrosny jak bóstwo monitor nie może tolerować kogoś, kto kwestionuje jego zaprogramowaną wszechwiedzę. W najbliższej Stacji Kontroli będzie więc grzmiał, błyskał i świecił, wysyłając swych skrzydlatych serafinów na poszukiwanie winowajcy, który wymknął się z jego pola widzenia. Jednak często było już za późno, bo jest przecież zbyt wiele szos o dobrych nawierzchniach. Ucieczka przed pościgiem była więc początkowo dosyć łatwa.
Niektóre pojazdy zachowywały się jednak w taki sposób, jakby bunt nigdy się nie zdarzył; dla nich taka rebelia była w ogóle nie do pomyślenia.
Ściśnięty na zatłoczonym odcinku autostrady przestępca jest przedmiotem natychmiastowego usunięcia, gdy tylko przyśpieszy, bądź zmieni pozycję w układzie drogowym. Pociąga to za sobą ruch przez jego puste, teoretycznie, miejsce. W pierwszych dniach kontroli monitorowej spowodowało to nagłą serię wypadków. Później ulepszono urządzenia monitorujące, a zmechanizowane reduktory zmniejszyły zasięg kolizji. Jednak skala odniesionych obrażeń nie zmieniła się.
Następne działanie oparte było na sprawie, którą początkowo przeoczono z tego powodu, że była oczywista. Monitory zabierały ludzi do miejsca przeznaczenia, ponieważ ludzie informowali je, gdzie chcą się dostać. Osoba, która ustawiła przypadkową kombinację współrzędnych, nie mających odniesienia do żadnej mapy, musiała pozostać w zablokowanym samochodzie i ponownie ustawić współrzędne lub była błyskawicznie unoszona w jakimkolwiek przypadkowym kierunku. Tę drugą metodę cechuje pewna doza romantyzmu objawiająca się w szybkości, nieoczekiwanych widokach i wolnych rękach. Jest to oczywiście całkowicie legalne; można w ten sposób podróżować przez dwa kontynenty, jeśli tylko posiada się dostateczną ilość środków i sił.
I jak to bywa w takich wypadkach, praktyka ta rozpowszechniła się również wśród starszych. Nauczyciele, którzy w niedziele prowadzili lekcje jazdy, stracili dobrą reputację u sprzedawców używanych samochodów.
Tak oto kończy się świat, powiedział ktoś dowcipny.
Kończy się czy nie, samochód skonstruowany jest tak, by poruszać się po monitorowanych autostradach; jest sprawną jednostką ruchomą wyposażoną w toaletę, barek, lodówkę i stół do gry. Mogą wyspać się w nim swobodnie dwie osoby, a nawet cztery, gdy trochę się ścisną. Czasami jednak bywa tak, że trzy osoby to już prawdziwy tłok.
Render wyjechał z garażu i zatrzymał samochód w bocznej alei.
— Chcesz ustawić jakieś współrzędne? — spytał.
— Ty to zrób. Moje palce pamiętają ich już zbyt wiele.
Render wybrał losowo przyciski i spinner wyjechał na autostradę. Potem podał szybkość i pojazd znalazł się na pasie największych prędkości.
Reflektory spinnera wypalały dziury w ciemności. Miasto pozostawało w tyle i tliło się po obu stronach szosy słabą smugą światła, która skrywała się chwilami za białymi kłębami śniegu i opadającymi nieprzerwanie szarymi chmurami pyłu. Render wiedział, że doszli na razie tylko do sześćdziesięciu procent prędkości, którą mógłby osiągnąć spinner w jasną, suchą noc. Nie przesłonił okien; rozparty wygodnie w fotelu wyglądał na zewnątrz. Eileen „patrzyła” przed siebie, wyglądając światła. Od piętnastu minut żadne z nich nie powiedziało ani słowa.
Pędzili dalej. Miasto zmieniło się już w przedmieście. Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się krótkie odcinki otwartej przestrzeni.
— Powiedz, jak wygląda na zewnątrz — odezwała się Eileen.
— Dlaczego nie poprosiłaś, żebym opisał ci twój obiad albo zbroję, która stała obok naszego stołu?
— Bo to pierwsze jadłam, a drugie czułam. A to jest zupełnie co innego.
— Pada śnieg. Gdyby nie on, po twojej lewej stronie byłoby zupełnie czarno.
— Co jeszcze?
— Na drodze jest topniejący śnieg. Gdy zacznie zamarzać, będziemy musieli zwolnić, aż nie wydostaniemy się poza zasięg burzy. Teraz wygląda jak stary, zepsuty syrop, który właśnie zaczyna na wierzchu przechodzić w cukier.
— Coś jeszcze?
— To wszystko, moja pani.
— Pada teraz bardziej czy mniej niż wtedy, gdy wychodziliśmy z klubu?
— Chyba bardziej.
— Czy możesz mi nalać drinka?
Obrócili siedzenia do środka, a Render rozłożył stół, sięgnął z barku dwie szklanki i nalał do nich alkohol.
— Twoje zdrowie.
— Twoje również.
Render przechylił drinka, a Eileen sączyła swojego powoli. Czekał na jej następną uwagę. Wiedział, że oboje nie mogą grać w tę grę oczekiwał kolejnych pytań, zanim Eileen powie to, co chce powiedzieć.
— Co jest najpiękniejszą rzeczą, jaką widziałeś w życiu?
Tak, Render doszedł do wniosku, że rozumował prawidłowo.
— Zatopiona Atlantyda — odrzekł bez wahania.
— Mówiłam poważnie.
— Ja też.
— Mógłbyś to wyjaśnić?
— Zatopiłem Atlantydę — powiedział. — Osobiście. To było jakieś trzy lata temu. Boże! Było cudownie! Wieże z kości słoniowej, złocone minarety, srebrne balkony. Były mosty z opalu, karmazynowe i mlecznobiałe rzeki płynące wzdłuż cytrynowych brzegów. Widziałem wiekowe iglice i równie stare jak świat drzewa łaskoczące brzuchy chmur. I kołyszące się na falach statki w wielkich portach Xanadu, skonstruowane finezyjnie niczym instrumenty muzyczne. Dwunastu książąt królestwa Atlantydy zasiadło na dziedzińcu Koloseum Zodiaku podpartego dwunastoma kolumnami, aby wysłuchać pewnego Greka, który o zachodzie słońca grał na saksofonie tenorowym. Ten Grek — ciągnął Render — to oczywiście jeden z moich pacjentów, paranoik. Historia tego przypadku jest dosyć skomplikowana. Dlatego właśnie długo błądziłem w jego umyśle. Na moment pozwoliłem mu puścić wodze fantazji, aż w końcu musiałem przełamać Atlantydę na dwie części i pogrążyć w odmętach. Grek znowu gra i, jeśli lubisz taką muzykę, z pewnością go słyszałaś. Jest dobry. Czasem się z nim widuję, ale nie jest już ostatnim potomkiem największego barda Atlantydy. Czuje się świetnie, jak saksofonista końca dwudziestego wieku.
Czasem jednak, gdy spoglądam wstecz na apokalipsę, którą wywołałem w jego majestatycznej wizji, doświadczam przelotnego żalu z powodu utraconego piękna. Przez chwilę jego anormalne, silne uczucia były moimi uczuciami. A jemu wydawało się, że jego sen jest najpiękniejszą rzeczą na świecie.
Render znowu napełnił szklanki.
— To nie jest dokładnie to, co miałam na myśli.
— Wiem.
— Myślałam o czymś realnym.
— Zapewniam cię, że to było bardziej prawdziwe niż rzeczywistość.
— Nie wątpię, ale…
— Ale zniszczyłem podstawy, na których zbudowałaś swoje argumenty. W porządku, przepraszam. Zacznę od początku. Opiszę coś, co chyba jest prawdziwe.
Poruszamy się teraz wzdłuż krawędzi wielkiej niecki z piaskiem. Osiada w niej łagodnie śnieg. Wiosną stopnieje, woda spłynie do ziemi lub wyparuje w cieple słońca. Znowu pozostanie tylko piasek. Nie rośnie na nim nic, z wyjątkiem jakiegoś przypadkowego kaktusa. Nie żyje na nim nic poza wężami, kilkoma ptakami, robakami i jednym lub dwoma wędrownymi kojotami. Po południu wszystkie te istoty szukają cienia, czegoś, co zatrzyma słońce: słupka od starego płotu, skały, kości lub kaktusa. W tych miejscach zobaczysz drżące przed żywiołami życie. Kolory są nie do opisania, a żywioły niemal piękniejsze od istot, które niszczą.
— Nie ma takiego miejsca w pobliżu — powiedziała Eileen.
— Jeśli je opisuję, to znaczy, że jest. Widzę je.
— Tak… Masz rację.
— Nieważne, czy jest to obraz namalowany przez kobietę o nazwisku O’Keefe, czy znajduje się po prostu za naszym oknem. Prawda? Jeśli je widzę?
— Przyznaję, że diagnoza jest słuszna — zgodziła się dziewczyna. — Czy chcesz mi ją teraz przedstawić?
— Nie. Ty mów.
Napełnił jeszcze raz szklanki.
— Uszkodzone są tylko moje oczy, nie mózg.
Render zapalił jej papierosa.
— Mogę widzieć czyimiś oczami, gdy wejdę w inny mózg.
Teraz Render sam zapalił.
— Psychopartycypacja jest oparta na zasadzie, że dwa systemy nerwowe mogą podzielać te same impulsy, te same fantazje…
— Kontrolowane fantazje.
— Mogłabym przeprowadzać terapię i w tym samym czasie doświadczać prawdziwych wrażeń wizualnych.
— Nie — powiedział Render.
— Nie wiesz, co to znaczy być odciętym od całego obszaru bodźców! To tak samo, jakby wiedzieć, że mongoidalny idiota może doświadczyć czegoś, czego ty nigdy nie poznasz. On tego nigdy nie doceni, bo zanim się urodził, został już skazany przez sąd biologiczny, którym nie rządzi sprawiedliwość, a tylko czysty przypadek.
— To nie wszechświat wymyślił sprawiedliwość, lecz człowiek, który na nieszczęście musi w nim tkwić.
— Nie proszę wszechświat o pomoc, tylko ciebie.
— Przepraszam — rzekł Render.
— Dlaczego mi nie pomożesz?
— W tym właśnie momencie demonstrujesz główne przyczyny.
— Którymi są…?
— Emocje. Ta sprawa zbyt dużo dla ciebie znaczy. Gdy terapeuta znajduje się w umyśle pacjenta, jest pozbawiony swoich własnych doznań cielesnych. To jest konieczne, ponieważ jego mózg musi być całkowicie zaangażowany w zadanie. Dlatego też jego emocje muszą ulec zawieszeniu. Oczywiście jest to niemożliwe w przypadku, gdy ktoś, choć w najmniejszym stopniu, im ulegnie. Emocje terapeuty są ograniczone do ogólnego uczucia radości lub artystycznej zadumy. Tak było w moim przypadku. A widzenie dla ciebie znaczyłoby zbyt wiele. Byłabyś w ciągłym niebezpieczeństwie utraty kontroli nad snem.
— Nie zgadzam się z tobą.
— Wiem, że nie. Pozostaje jednak fakt, że miałabyś stale do czynienia z nienormalnością. Istota neurozy pozostaje poza zasięgiem dla prawie stu procent populacji. Nie potrafimy odpowiednio ocenić nawet swojej własnej, nie mówiąc o nerwicach ludzi, których widzimy tylko z zewnątrz. Dlatego właśnie żaden psychouczestnik nie podejmuje się leczenia w pełni rozwiniętej psychozy. Tych kilku pionierów, którzy się na to zdecydowali, dzisiaj również wymaga terapii. To jest jak nurkowanie w wirze. Jeśli terapeuta traci przewagę w czasie sesji, staje się kształtowanym, a nie tym, który kształtuje. Gdy impulsy są sztucznie zwiększane, zakończenia nerwowe zachowują się jak podczas reakcji łańcuchowej. Efekt przekazu impulsów jest prawie natychmiastowy.
— Pięć lat temu namiętnie jeździłem na nartach — kontynuował Render. — Było to konieczne, bo miałem wtedy do czynienia z przypadkiem klaustrofobii i musiałem się z nim uporać. Zabrało mi to aż sześć miesięcy z powodu jednego drobnego błędu, który wydarzył się w niezmiernie małym ułamku chwili. Musiałem przekazać pacjenta innemu terapeucie. To w końcu tylko drobne następstwo. Jeśli jednak źle się do tego zabierzesz, dziewczyno, skończysz w domu wariatów.
Eileen skończyła drinka, więc Render napełnił jej szklankę. Noc pędziła w zawrotnym tempie. Miasto zostało już daleko za nimi, a droga była pusta i bez żadnych przeszkód. Ciemność uwalniała się coraz bardziej spoza zasłony opadających płatków śniegu. Spinner zwiększył szybkość.
— W porządku — przyznała. — Pewnie masz rację, ale nadal myślę, że możesz mi pomóc.
— Jak?
— Przyzwyczaj mnie do widzenia. Obrazy stracą wtedy dla mnie swoją atrakcyjność, a emocje znikną. Potraktuj mnie jak pacjentkę i pozbaw ciekawości widzenia. Wtedy wszystko, co do tej pory powiedziałeś, nie będzie miało zastosowania. Będę mogła zacząć ćwiczyć i skupić się całkowicie na terapii, przetworzyć radość widzenia w coś zupełnie innego.
Render zastanowił się.
Może coś z tego wyjdzie, chociaż z pewnością nie będzie łatwe. Powstałaby nowa dziedzina w historii terapeutyki. Jeszcze nikt przedtem tego nie próbował, nikt się do tego nie nadawał.
Ale Eileen Shallot była rzadkością, nie — unikatem. Była prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która łączyła umiejętności techniczne z tak niezwykłym problemem.
Render osuszył szklaneczkę, nalał sobie, a potem jej.
Ciągle jeszcze rozmyślał, gdy zapaliło się światełko „Podaj nowe współrzędne”. Samochód zjechał na pobocze i tam się zatrzymał. Render wyłączył sygnalizator i zastanawiał się przez dłuższą chwilę.
Nieczęsto inne osoby miały okazję usłyszeć, jak wyraża swoje uczucia. Mimo swoich wielkich umiejętności był uważany przez kolegów za skromnego człowieka. Był jednak świadom, że chwila, w której pojawi się lepszy od niego psychouczestnik, będzie szczęśliwym dniem dla umęczonego gatunku homo sapiens. Leczyć go bowiem będzie ktoś tylko minimalnie gorszy od anioła.
Jeszcze dwa drinki i Render wyrzucił pustą butelkę do kosza.
— Wiesz co? — powiedział w końcu.
— Co?
— Chyba warto spróbować.
Obrócił się i pochylił do przodu, aby ustawić nowe współrzędne, ale ona była szybsza. Gdy naciskał klawisze, a S–7 zawracał, pocałowała go. Pod ciemnymi okularami błyszczały mokre od łez policzki.
Problem samobójstwa zajmował go już dłużej, niż powinien. Ponieważ pani Lambert odwołała swoją wizytę, postanowił, że spędzi ranek na dumaniu. Wkroczył do biura z papierosem i zmarszczonym czołem.
— Widział pan…? — spytała pani Hedges.
— Tak.
Rzucił płaszcz na stół stojący w dalszym rogu pokoju. Podszedł do okna i spojrzał w dół.
— Tak — powtórzył. — Przejeżdżałem obok z odsłoniętymi oknami. Jeszcze sprzątali, gdy ich mijałem.
— Znał go pan?
— Skąd? Nie wiem nawet, jak się nazywał.
— Właśnie przed chwilą zadzwoniła do mnie Priss Tully Jest recepcjonistką w firmie ze sprzętem technicznym na osiemdziesiątym szóstym piętrze. Mówi, że to był James Irizarry, facet od reklamy. Miał biura na tym samym piętrze. Długa droga do spadania. Chyba był nieprzytomny, gdy upadł, co? Odrzuciło go od budynku. Proszę otworzyć i spojrzeć w lewo. To tam…
— Nieważne, Bennie. Czy twoja przyjaciółka domyśla się, dlaczego to zrobił?
— Nie ma pojęcia. Jego sekretarka wybiegła z wrzaskiem na korytarz. Chyba właśnie wchodziła do biura, by pokazać mu jakieś rysunki, gdy wspinał się na parapet. Na biurku leżała kartka: „Miałem wszystko, co chciałem. Na co jeszcze czekać?” Zabawne, co? Nie mam na myśli, że śmieszne…
— Tak. Czy wiadomo coś jeszcze o jego prywatnym życiu?
— Żonaty, dwoje dzieci. Dobra opinia w pracy. Miał wiele kontaktów. Trzeźwy jak nikt. I mógł sobie pozwolić na biuro w tym budynku.
— Dobry Boże! — Render obrócił się. — Czy ty prowadzisz jakąś kartotekę, czy co?
— Wie pan. — Wzruszyła pulchnymi ramionami. — Mam wielu przyjaciół w tym mrowisku. Zawsze sobie rozmawiamy, gdy nie ma akurat nic do roboty. W końcu Prissy jest moją szwagierką.
— To znaczy, że gdybym teraz wyskoczył przez okno, to już za pięć minut moja biografia krążyłaby po całym biurowcu?
— To bardzo prawdopodobne. — Złożyła jaskrawo uszminkowane usta w uśmiechu. — Ale chyba pan tego dzisiaj nie zrobi, co? Byłoby to bardzo przykre i nie odniosłoby takiego samego skutku jak pojedynczy wypadek. W każdym razie — kontynuowała — pan leczy umysły, więc nie zrobiłby tego.
— To zaprzecza statystykom — zauważył Render. — Lekarze, tak samo prawnicy, robią to trzy razy częściej fliz większość innych profesji.
— Oj! — Wyglądała na zmartwioną. — Proszę odejść od okna! Musiałabym iść wtedy do pracy do doktora Hansona. A on jest partaczem.
Render podszedł do jej biurka.
— Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan poważnie — zauważyła.
— Doceniam twoją troskę. — Skinął głową. — Naprawdę. W gruncie rzeczy, nigdy nie byłem zwolennikiem statystyk. Jeśli już, powinienem był odczuć skutki neurozabawy cztery lata temu.
— Byłby pan we wszystkich gazetach — zadumała się pani Hedges. — I ci reporterzy pytający mnie o pana… Hej! Dlaczego oni to robią, co?
— Kto?
— Wszyscy.
— Skąd mam wiedzieć, Bennie? Jestem tylko skromnym psychiatrą. Gdybym tylko mógł wskazać jakąś ogólną przyczynę i jakoś to przewidzieć… Dlaczego nie? Może to byłoby lepsze niż skakanie z okna, żeby pojawić się w wiadomościach. Nie mogę jednak tego zrobić, bo nie istnieje jedna prosta przyczyna.
— Och.
— Trzydzieści pięć lat temu samobójstwo było dziewiątą z kolei przyczyną wszystkich wypadków śmierci w Stanach Zjednoczonych. Teraz zajmuje szóste miejsce w Ameryce Północnej i Południowej razem wziętych. A w Europie chyba siódme.
— Więc nikt nigdy się nie dowie, dlaczego Irizarry wyskoczył?
Render usiadł na krześle i strzepnął popiół do maleńkiej, błyszczącej popielniczki. Pani Hedges opróżniła ją pospiesznie i zakaszlała znacząco.
— Och, zawsze można na ten temat spekulować — powiedział. — Zwłaszcza gdy wykonuje się taki zawód jak ja… Najpierw trzeba się przyjrzeć cechom osobowościowym, które mogą predysponować człowieka do przeżywana depresji. Na przykład ludzie, którzy potrafią kontrolować swoje emocje, są sumienni i obowiązkowi nawet w małych sprawach…
Strzepnął znowu pyłek popiołu do popielniczki i patrzył, jak pani Hedges sięga, by z niej wszystko wyrzucić. Uśmiechnął się złośliwie.
— Mówiąc krótko — zakończył — osoby, które wykonują zawody wymagające samodzielnych działań, czyli medycyna, prawo, sztuka.
Przyglądała mu się w zamyśleniu.
— Nie martw się — zaśmiał się po cichu. — Jestem piekielnie zadowolony z życia.
— Jest pan dzisiaj trochę zmęczony.
— Pete zadzwonił do mnie. Wczoraj, na zajęciach z gimnastyki, złamał nogę w kostce. Powinni ich bardziej pilnować. Zastanawiam się nad zmianą szkoły.
— Znowu?
— Może. Zobaczymy. Dziś po południu ma zadzwonić do mnie dyrektor. Nie chcę go tak ciągle przesuwać, ale zależy mi, żeby skończył szkołę w jednym kawałku.
— Dziecko nie może dorastać bez jednego czy dwóch wypadków. Tak mówią statystyki.
— Statystyka to nie to samo co przeznaczenie, Bennie. Każdy robi swoje.
— Co? Statystykę czy przeznaczenie?
— Chyba obie.
— A ja myślę, że jeśli coś ma się zdarzyć, to się zdarzy.
— Ja nie. Zdarza mi się myśleć, że człowiek, dzięki zdrowemu rozsądkowi, może sobie w pewnym stopniu wypracować kontrolę nad wydarzeniami. Gdybym tak nie myślał, nie brałbym dzisiaj udziału w tej całej awanturze.
— Świat jest maszyną, wie pan… Przyczyna i skutek. Statystyka pociąga za sobą prawdopo…
— Umysł ludzki to nie maszyna. Nie znam skutku ani przyczyny. Nikt nie zna.
— O ile pamiętam, ma pan dyplom z chemii. Jest pan naukowcem, doktorze.
— Więc jestem trockistowskim dewiantem — uśmiechnął się Render i przeciągnął się. — A ty byłaś kiedyś nauczycielką baletu.
Wstał i wziął płaszcz.
— Przy okazji, dzwoniła panna DeVille i zostawiła wiadomość: „Co z St. Moritz?”
— Zbyt tam elegancko — zadecydował. — Wybierzemy się do Davos.
Ponieważ problem samobójstwa zajmował go dłużej, niż powinien, Render zamknął drzwi biura, przesłonił okna, włączył gramofon i zapalił lampkę na biurku.
Jakże zmieniło się ludzkie życie od czasu rewolucji przemysłowej, napisał.
Podniósł kartkę papieru i przeczytał. Poproszono go, by omówił ten temat w najbliższą sobotę. W takich wypadkach, a było to zresztą bardzo typowe, nie wiedział co powiedzieć, bo miał zbyt dużo rzeczy do przekazania; niestety przeznaczono mu na to tylko jedną godzinę.
Wstał i zaczął chodzić po pokoju wypełnionym dźwiękami VIII symfonii Beethovena.
— Moc zadawania bólu — powiedział, naduszając przycisk mikrofonu — rozwinęła się w bezpośrednim związku z postępem technologicznym.
Jego wyimaginowana publiczność zamilkła. Render uśmiechnął się.
— Potencjalne możliwości człowieka do prostego okaleczenia się zostały pomnożone przez produkcję masową; jego zdolność do zadawania ran psychice poprzez kontakty osobiste, rozwinęła się w tym samym stopniu, co ulepszone techniki komunikacji. Ale to są fakty powszechnie znane i dzisiaj nie będę ich omawiać. Chciałbym raczej pomówić o czymś, co nazywam autopsychomimezją, czyli autogenerowanym zespołem niepokoju, który przy pierwszym badaniu wydaje się zupełnie podobny do przypadków klasycznych. W rzeczywistości jest skrajną dyspersją energii psychicznej. W naszych czasach jest to zjawisko szczególne…
Przerwał, aby zgasić papierosa i sformułować następne słowa.
— Autopsychomimezją… — — myślał głośno — trzeba ją rozpatrywać jako zespół ciągłego naśladownictwa. Na przykład pewien muzyk jazzowy; nigdy przedtem nie używał narkotyków, a nawet ledwo umiał przypomnieć sobie kogoś, kto by je brał, zażył coś w trakcie występu. Zrobił to, ponieważ wszystkie środki pobudzające i stymulujące są w dzisiejszych czasach zupełnie łagodne. Chciał stać się legendą, jak Don Kichot, podczas gdy sama muzyka byłaby najlepszym wyjściem dla jego napięć.
— Albo inny pacjent, sierota wojny koreańskiej, żyjący tylko dzięki pomocy Czerwonego Krzyża, UNICEF–u i przybranych rodziców, których nigdy nie spotkał. Tak bardzo chciał mieć rodzinę, że ją sobie w końcu wymyślił. I co dalej? Nienawidził swojego wymyślonego ojca, a tkliwie kochał wymyśloną matkę. Był bardzo inteligentnym chłopcem i miał kompleks tradycji rodzinnej. Dlaczego?
— Dzisiaj każdy ma na tyle rozwiniętą świadomość, żeby pojąć istotę uznanych wzorców zaburzeń psychicznych. Obecnie wiele przyczyn tych nieprawidłowości zostało już zlikwidowanych, nie tak radykalnie, co prawda, jak w przypadku mojej, dorosłej już, sieroty wojennej, ale w sposób zdecydowanie zauważalny. Żyjemy w obrębie naszej neurotycznej przeszłości. Dlaczego? Ponieważ rzeczywistość, dla dobra naszego zdrowia psychicznego i fizycznego, jest wyłączona. Zlikwidowaliśmy głód, chociaż nadal jakaś sierota z leśnych ostępów będzie otrzymywać paczki z jedzeniem od ludzi, którzy nią się opiekują. Będzie dostawać koncentraty zamiast ciepłego posiłku z automatu, który można by zainstalować w środku dżungli.
— Komfort psychiczny jest teraz gwarantowany w nadmiarze w prawach człowieka. Odbiło się to na zdrowiu psychicznym. Dzięki technologii, przyczyny wielu starych problemów społecznych zniknęły, a wraz z nimi powody do stresów. Ale między czarnym wczoraj a białym jutro jest jeszcze szare dzisiaj, wypełnione nostalgią i strachem przed przyszłością, której nie można wyrazić na czysto materialnym poziomie. To dzisiaj jest przedstawiane jako pełne zapału poszukiwanie źródeł niepokoju w przeszłości…
Zabrzęczał krótko telefon. Render nie usłyszał go wśród dźwięków VIII symfonii.
— Obawiamy się tego, czego nie znamy — kontynuował — jutro jest jedną wielką niewiadomą. Moja dziedzina psychiatrii nie ma nawet trzydziestu lat. Nauka rozwija się teraz tak szybko, że wywołuje autentyczne problemy społeczne; powiedziałbym nawet, że nieszczęścia. Jest rezultatem totalnej mechanizacji…
Podszedł bliżej do biurka i uświadomił sobie, że telefon cały czas dzwonił.
— Halo?
— Saint Moritz — usłyszał.
— Davos — odpowiedział twardo.
— Charlie, jesteś bardzo rozdrażniony.
— Jill, kochanie, ty również.
— Omówimy to dziś wieczorem?
— Nie ma o czym mówić!
— Więc przyjedziesz po mnie o piątej?
Render zawahał się.
— Tak. O piątej. Dlaczego cię nie widać na ekranie?
— Mam nową fryzurę. Chcę ci zrobić niespodziankę.
— Mam nadzieję, że miłą. — Zdusił w sobie idiotyczny chichot. — W porządku, więc do zobaczenia.
Poczekał na jej pożegnanie i przerwał połączenie. Potem rozjaśnił okna, zgasił światło na biurku i wyjrzał na zewnątrz.
Na dworze robiło się szaro, w powietrzu unosiły się płatki śniegu, opadając spokojnie, aby następnie zgubić się w ulicznym zgiełku.
Gdy wychylił się przez okno, po lewej stronie ujrzał miejsce, gdzie Irizarry pozostawił swój ostatni ślad na ziemi.
Zamknął okno i wysłuchał do końca symfonii. Minął tydzień, od kiedy razem z Eileen bawili się w blindspin. Był z nią umówiony dzisiaj na pierwszą.
Przypomniał sobie dotyk jej palców na swojej twarzy; uczyły się jej starym sposobem niewidomych, muskając niczym liście lub skrzydełka owadów. Wspomnienie to nie było całkiem przyjemne. Zastanawiał się dlaczego.
Daleko w dole, krwawa plama z chodnika została już zmyta; woda zamarzała teraz pod cienką warstwą świeżego śniegu. Dozorca wybiegł właśnie na ulicę, by wysypać sól, zanim ktoś zdąży się poślizgnąć i zranić.
Sigmund wyglądał niczym mityczny Fenris. Render polecił pani Hedges wprowadzić Eileen i psa. Drzwi otwarły się szeroko i pojawiła się w nich para ciemnożółtych oczu wpatrująca się w niego z uwagą. Oczy należały do dziwacznie zdeformowanej głowy psa.
Czoło Sigmunda nie było niskim psim czołem; było wysokie, kudłate, co sprawiało, że oczy wydawały się głębiej osadzone niż w rzeczywistości. Render zadrżał lekko na ten widok. Wszystkie mówiące psy, które dotąd widział, były jeszcze szczeniakami. Sigmund był już zupełnie dorosły, a jego szaroczarna sierść miała tendencję do najeżania się. Dlatego też wydawał się większy niż normalny okaz tego rodzaju.
Sigmund spojrzał na Rendera w mało psi sposób i wydał pomruk brzmiący zbyt podobnie do „Witam, doktorze”, by mogło to być jedynie przypadkowym dźwiękiem.
Render ukłonił się i wstał.
— Witaj, Sigmund. Wejdź, proszę.
Pies obrócił głowę i zaczął węszyć, jakby chciał sprawdzić, czy można zaufać temu miejscu. Potem znowu spojrzał na Rendera, skinął głową w geście aprobaty i przepchnął się przez drzwi. Całe zajście trwało tylko jedną niepokojącą sekundę.
Eileen weszła za nim, trzymając lekko podwójną smycz przyczepioną do uprzęży. Pies wyciągnął się cicho na grubym dywanie i zwiesił nisko głowę, jakby węszył. Nie spuszczał jednak oczu z Rendera.
— A więc to jest Sigmund…? Jak się masz, Eileen?
— Świetnie. Tak, bardzo chciał przyjść tu razem ze mną, a ja pragnęłam, abyś go poznał.
Render podprowadził ją do fotela i pomógł usiąść. Eileen odczepiła smycz i położyła ją na podłodze. Sigmund usiadł obok i dalej wpatrywał się w Rendera.
— Co słychać w szpitalu?
— To co zawsze. Czy mogę prosić o papierosa, doktorze? Zapomniałam swoich.
Render umieścił papierosa między jej palcami i podał ogień. Eileen miała na sobie ciemnobłękitny kostium i jaskrawoniebieskie okulary. W srebrnej plamce na jej czole odbijał się płomień zapalniczki; gdy cofnął rękę, nadal wpatrywała się w ten sam punkt. Jej długie do ramion włosy były trochę jaśniejsze, niż wydawało się to podczas ich pierwszego spotkania; dzisiaj wyglądały jak świeżo wybita miedziana moneta.
Render usiadł na skraju biurka i przycisnął kciukiem swoją kulistą popielniczkę.
— Powiedziałaś ostatnio, że twoja ślepota nie oznacza, iż nigdy nie widziałaś. Nie prosiłem cię wtedy o wyjaśnienie, ale teraz chciałbym wiedzieć.
— Odbyłam z doktorem Riscombem, zanim uległ wypadkowi, sesję psychopartycypacji. Chciał przystosować mój mózg do wrażeń wizualnych. Druga sesja niestety nigdy się nie odbyła.
— Rozumiem. Co zobaczyłaś w trakcie tej sesji? Skrzyżowała ręce; Render zauważył, że są ładnie ukształtowane.
— Głównie kolory. To było naprawdę niesamowite uczucie.
— Dobrze je pamiętasz? Kiedy to było?
— Sześć miesięcy temu. Nigdy tego nie zapomnę. Od tej pory mam kolorowe myśli.
— Jak często?
— Kilka razy na tydzień.
— Jakie skojarzenia wywołują?
— Nic konkretnego. Pojawiają się po prostu w moim umyśle razem z innymi bodźcami w sposób zupełnie przypadkowy.
— Jak?
— No, na przykład, gdy zadajesz mi pytanie, widzę jakąś żółtopomarańczową formę. Twoje powitanie miało kolor srebrny. A teraz, gdy siedzisz i słuchasz mnie, nic nie mówiąc, kojarzę to z głębokim, prawie fioletowym błękitem.
Sigmund przeniósł spojrzenie na biurko i utkwił wzrok w magnetofonie.
Czy on słyszy przewijającą się taśmę? — zastanawiał się Render. A jeśli tak, to czy domyśla się, co to jest i co robi?
Gdyby tak było, pies mógłby bez wątpienia powiedzieć o tym Eileen; z pewnością była świadoma, że nagrywanie rozmów należy do normalnej praktyki, ale mogła po prostu nie chcieć, aby jej przypominano, że Render traktuje jej przypadek jako terapię, a nie zwykły, mechaniczny proces adaptacyjny. Gdyby przyszło mu do głowy, że wyjdzie to na dobre — Render uśmiechnął się do swoich myśli — porozmawiałby o tym z psem na osobności.
Wzruszył w duchu ramionami.
— Stworzyłam więc raczej prosty świat fantazji — powiedziała w końcu. — Przedstawiłam ci jego niektóre podstawowe formy.
Eileen uśmiechnęła się, a Render spojrzał w dół na postać rodem z mitologii, która przysiadła tuż przy dziewczynie z językiem zwisającym między zębami niczym kawał wołowiny miedzy kołkami płotu.
Czy on się również uśmiecha? — zastanawiał się Render.
— Dziękuję — powiedziała. Sigmund pomachał ogonem.
— W porządku. — Render zgasił papierosa w pobliżu Madagaskaru. — Przyniosę teraz moje jajo i zrobimy test. Tymczasem odpręż się trochę przy muzyce.
Zaczęła coś mówić, ale uwertura Wagnera zagłuszyła słowa. Render ponownie przycisnął guzik i w trwającej przez moment ciszy powiedział:
— He, he. Następny jest chyba Respighi.
Dwoma ruchami zlokalizował jeden z łzawych utworów włoskiego kompozytora.
— Mogłeś zostawić Wagnera — powiedziała Eileen. — Nawet go lubię.
— Nie, dzięki — odparł Render, otwierając szafę w ścianie. — Chodziłbym cały czas w takt tych wszystkich motywów przewodnich.
Wielkie jajo pojawiło się w pokoju bezszelestnie jak obłok. Gdy Render ciągnął je w kierunku biurka, rozległ się cichy warkot. Obrócił się szybko.
Sigmund podniósł się i bezszelestnie jak cień przeszedł przez pokój. Okrążył urządzenie i obwąchał je. Ogon miał naprężony, uszy płasko położone, a zęby obnażone.
— Spokojnie, Sig — uspokoił go Render. — To Wielokanałowa Neutralna Jednostka T&R. Nie gryzie ani nic w tym rodzaju. To tylko maszyna, jak samochód, telewizor lub zmywarka do naczyń. Użyjemy jej dzisiaj, aby pokazać Eileen, jak wyglądają niektóre rzeczy.
— Nie podoba mi się to — warknął pies.
— Dlaczego?
Sigmund nie odpowiedział. Podszedł do Eileen i położył głowę na jej kolanach.
— Nie podoba mi się to — powtórzył, patrząc na dziewczynę.
— Dlaczego?
— Żadnych słów — zadecydował. — Idziemy do domu?
— Nie — odpowiedziała Eileen. — Zwiniesz się w kłębek w kąciku i zdrzemniesz, a ja położę się w tej maszynie i też zasnę.
— Niedobrze — powiedział Sigmund i zwiesił ogon.
— Idź już. — Popchnęła go. — Połóż się i bądź grzeczny.
Gdy Render zaciemniał okna i wciskał guziki, zamieniając swoje biurko w stanowisko operatora, pies już nie protestował, tylko cicho skamlał.
Pisnął jeszcze raz, gdy jajo podłączone już do sieci pękło w środku, a górna część rozsunęła się, ukazując wnętrze.
Render usadowił się w fotelu, który zmienił się w leżankę i ustawił przy konsoli. Usiadł teraz prosto, a leżanka przesunęła się do tyłu, stając się na powrót fotelem. Dotknął czegoś na biurku, a wtedy połowa sufitu odłączyła się od reszty, zmieniła kształt i obniżyła, aby zawisnąć w powietrzu niczym olbrzymi dzwon. Render wstał i podszedł do Kołyski. Respighi dalej zawodził.
Zdjął słuchawkę przytwierdzoną do maszyny i przeciągnął ją przez swoje biurko. Zatykając ucho ramieniem i przytykając mikrofon do drugiego ucha, wolną ręką naciskał klawisze. W tony muzyki wdzierał się ryk morza; zalewały je kilometry ulicznego zgiełku; wielki bijący dzwon załamywał fale dźwięku, a głos z taśmy mówił: „…a teraz, gdy siedzisz i słuchasz mnie, nic nie mówiąc, kojarzę to z głębokim, prawie fioletowym błękitem”.
Render uaktywnił maskę, którą później miał włożyć na twarz i zaprogramował ją: jeden — cynamon, dwa — kształt liścia, trzy — mocny zapach piżma. Potem przeszedł przez pragnienie, smak miodu, octu, soli; dalej — kolor liliowy, zapach mokrego wapna, powiew ozonu przed burzą i wszystkie podstawowe zapachy i smaki miasta rano, po południu i wieczorem.
W maszynie, w rtęci przytrzymywanej jej ściankami, unosił się swobodnie fotel. Render założył taśmy.
Kołyska była w doskonałym stanie.
— Dobrze — powiedział. — Wszystko sprawdzone. Eileen położyła okulary na wierzchu złożonego w kostkę ubrania. Gdy Render sprawdzał maszynę, ona rozebrała się do naga. Był zmieszany, widząc jej wąską talię, duże piersi o ciemnych sutkach i długie nogi. Doszedł do wniosku, że jak na kobietę tego wzrostu, jest zbyt dobrze zbudowana.
Patrząc na nią, zdawał sobie z żalem sprawę, że ona jest przede wszystkim jego pacjentką.
— Jestem gotowa — powiedziała Eileen.
Render podszedł do niej, ujął ją za łokieć i zaprowadził do maszyny. Palce dziewczyny badały wnętrze. Gdy pomagał jej wejść do środka, zobaczył, że ma jasne oczy w kolorze morskiej zieleni. Tego również nie mógł zlekceważyć.
— Wygodnie?
— Tak.
— W porządku. Zaczynamy. Teraz cię tu zamknę. Słodkich snów.
Górna pokrywa opadła powoli, zamknęła się i straciła przejrzystość. Render przyglądał się przez chwilę swojej wykrzywionej twarzy, która odbijała się w powierzchni maszyny. Potem podszedł do konsoli. Stał tam Sigmund, blokując drogę.
Render sięgnął w dół, by pogłaskać go po głowie, ale pies się odsunął.
— Zabierz mnie — warknął.
— Chyba nic z tego nie wyjdzie, stary — odrzekł Render. — Poza tym, nigdzie się przecież nie wybieramy. Będziemy sobie spać tu, w tym pokoju.
Pies nie wyglądał na przekonanego.
— Dlaczego?
Render westchnął. Kłótnia z psem była najbardziej absurdalną rzeczą, jaką mógł sobie na trzeźwo wyobrazić.
— Sig — powiedział. — Próbuję pomóc jej dowiedzieć się, jak wyglądają niektóre rzeczy. Odwalasz bez wątpienia kawał świetnej roboty, będąc jej przewodnikiem po świecie, którego nie może zobaczyć. Jednak ona musi to wszystko teraz poznać i ja chcę jej to pokazać.
— Więc nie będzie mnie już potrzebować?
— Oczywiście, że będzie. — Render omal się nie roześmiał. Patetyzm był tu tak blisko absurdu, że nie mógł nic na to poradzić.
— Nie mogę przywrócić jej wzroku — wyjaśnił. — Chcę tylko pokazać jej pewne abstrakcyjne wizje, pożyczyć na chwilę moje oczy. Rozumiesz?
— Nie — powiedział pies. — Zabierz mnie.
Render wyłączył muzykę.
Stosunki między mówiącym psem a jego panem warte są opracowania w sześciu tomach, i to nawet po niemiecku, pomyślał.
Wskazał psu jeden z narożników.
— Połóż się tam, tak jak kazała ci Eileen. To nie będzie długo trwało. Gdy tylko się skończy, wyjdziecie stąd w ten sam sposób, jak przyszliście. Ty będziesz prowadzić. Zgoda?
Sigmund nie odpowiedział. Odszedł w róg pokoju ze spuszczonym ogonem.
Render usiadł i nałożył kaptur, zmodyfikowaną wersję Kołyski dla operatora. Był sam przed dziewięćdziesięcioma białymi guzikami i dwoma czerwonymi. Świat kończył się w ciemnościach tuż za konsolą. Render poluzował krawat i rozpiął kołnierzyk.
Wziął kask i sprawdził przewody. Wkładając go, podniósł dolną połowę maski i jednocześnie opuścił ciemną pokrywę kasku, tak aby się zeszły. Ułożył prawe ramię w prowadnicy i jednym ruchem pozbawił swoją pacjentkę przytomności.
Psychouczestnik nie naciska świadomie białych guzików; wykorzystuje siłę woli, aby stworzyć odpowiednie warunki. Potem silne skurcze mięśni wywierają niemal nieuchwytny nacisk na wrażliwą prowadnicę, która ustawia się we właściwej pozycji i zmusza wyciągnięty palec do poruszenia się. Klawisz jest wciśnięty, a prowadnica pracuje dalej.
Render poczuł mrowienie u podstawy czaszki; wciągnął zapach świeżo skoszonej trawy.
Nagle znalazł się w wielkiej, szarej przepaści między światami. Wydawało mu się, że upłynęło dużo czasu, nim uświadomił sobie, że stoi na jakiejś zupełnie obcej Ziemi. Nic nie widział; istniała tylko świadomość obecności, która informowała go, że już przybył na miejsce. Była to najczarniejsza z czarnych nocy, jakich zaznał.
Pragnął, aby ta ciemność się rozproszyła, ale nic się nie wydarzyło. Jakaś część mózgu, o której nawet nie wiedział, że śpi, obudziła się teraz i przypomniał sobie, w czyim świecie się znajduje.
Wsłuchiwał się w obecność Eileen; słyszał tylko strach i oczekiwanie.
Wywołał pierwszy kolor. Czerwony…
Poczuł odpowiedz. Potem było echo.
Wszystko stało się czerwone, jakby zamieszkał gdzieś w centrum nieskończonej purpury.
Pomarańczowy. Żółty…
Został złapany w kawałek bursztynu.«
Teraz zielony. Dodał do niego wilgotny powiew morza, niebieski… chłód wieczoru.
Potem wytężył swój umysł i wytworzył jednocześnie wszystkie kolory. Były jak wielki wirujący pióropusz.
Teraz rozdzielił je i ułożył w inną formę. Płonąca tęcza przecięła łukiem czarne niebo.
Następnie walczył o brązy i szarości. Pojawiły się — jaśniejące w migoczących, przesuwających się plamach kolorów.
Gdzieś tam czaił się strach. Nie było jednak śladu histerii, więc kontynuował seans.
Uformował horyzont, za którym zniknęła czerń. Niebo przybrało lekko niebieski odcień; Render zaryzykował stadko ciemnych chmur. Przy tworzeniu odległości i głębi napotkał opór. Wzmocnił więc obraz słabym odgłosem fal. Gdy nastąpiło powolne przejście ze słuchowego postrzegania odległości, rozgonił chmury. Potem szybko dorzucił wysoki las, aby wyrównać rosnącą falę lęku wysokości.
Strach zniknął.
Render skupił uwagę na wysokich drzewach: dębach, sosnach, topolach i jaworach. Miotał nimi jak włócznią, szarpał nierównymi rzędami zieleni, brązów i żółci, rozwijał grube połacie zroszonej trawy, zrzucał w nierównych odstępach szare głazy i zielonkawe kłody. Splatał w górze gałęzie i rzucał na dolinę głębokie cienie.
Efekt był zdumiewający. Wydawało się, jakby całym światem wstrząsnął szloch, a potem ucichł.
Wyczuwał w ciszy jej obecność. Zdecydował, że będzie lepiej, jeśli szybko położy fundamenty, aby później ustanowić faktyczny punkt dowodzenia i przygotować pole do dalszego działania. Mógł potem jeszcze wrócić, coś poprawić, ale większość spraw musiała zostać załatwiona na samym początku.
Od razu zdał sobie sprawę, że cisza nie jest wycofywaniem się. Eileen ulokowała się wśród drzew, trawy, kamieni i krzaków. Rozpoznawała je, odnosząc się do ich dźwięków, temperatury, zapachów i wrażeń dotykowych.
Render poruszył gałęziami, wykorzystując do tego łagodny wietrzyk.
Tuż za polem widzenia wywołał plusk strumyka.
Wyczuł jej radość i podzielał ją.
Eileen znosiła wszystko nadzwyczaj dobrze. Zdecydował więc, że rozszerzy zasięg doświadczenia. Pozwolił swojemu umysłowi błądzić wśród drzew, doświadczając chwilowego zwątpienia w prawdziwość wizji, którą ujrzał: ogromną rękę poruszającą się w aluminiowym wózku w kierunku białego krążka.
Był teraz przy strumieniu i szukał jej uważnie.
Płynął z prądem wody; nie przyjął jeszcze żadnej formy. Gdy przemierzał płytsze miejsca, plusk zamieniał się w bulgot.
Na jego żądanie woda stała się bardziej wyrazista.
— Gdzie jesteś? — spytał strumień.
Tutaj! Tutaj!
Tutaj!
…i tutaj! — odpowiedziały drzewa, krzaki, kamienie i trawa.
— Wybierz jedno — powiedział strumień. Rozszerzył się, tocząc ze sobą masę kamieni, a potem skręcił ukośnie w dół i wpadł do błękitnego jeziora.
Nie mogę! — odpowiedział wiatr.
— Musisz.
Strumień wpłynął szeroko do jeziora, wirując na jego powierzchni. Potem uspokoił się; odbijał sylwetki ciemnych chmur i gałęzi.
— Teraz!
Dobrze — odkrzyknął las. — Za chwilę.
Znad jeziora uniosła się mgiełka i podążyła do brzegu.
— Teraz! — zadźwięczała mgła.
Już, zaraz…
Eileen wybrała małą wierzbę, która kołysała się na wietrze, zanurzając w wodzie swoje gałęzie.
— Eileen Shallot — powiedział. — Spójrz na jezioro.
Powiał wiatr i wierzba pochyliła się.
Odtworzenie jej twarzy i ciała nie sprawiało mu trudności. Drzewo zawirowało, jakby było pozbawione korzeni. Eileen stanęła wśród cichej eksplozji liści; przerażona wpatrywała się w głębokie, błękitne zwierciadło umysłu Rendera — jezioro. Zakryła twarz rękoma, ale obraz nie zniknął.
— Spójrz na siebie — powiedział Render.
Opuściła ręce i popatrzyła w dół. Okręciła się powoli, studiując uważnie swoją postać.
— Wydaje mi się, że jestem całkiem ładna — odezwała się w końcu. — Czy to dlatego, że ty tego pragniesz, czy jest tak w rzeczywistości?
Gdy mówiła, rozglądała się wokół, szukając Psychouczestnika.
— Jest tak w rzeczywistości — odparł Render, który był wszędzie.
— Dziękuję.
Biel zawirowała wokół i Eileen stanęła ubrana w szatę z jedwabiu. W oddali jaśniało nieomal nieuchwytne światło. Krawędzie najniższych chmur zaróżowiły się lekko.
— Co się tam dzieje? — spytała, zwracając się twarzą ku światłu.
— Chcę ci pokazać wschód słońca — powiedział Render. — Chyba go trochę spartaczyłem, ale w końcu to mój pierwszy profesjonalny wschód słońca.
— Gdzie jesteś?
— Wszędzie.
— Proszę, przybierz jakąś formę, żebym mogła cię zobaczyć.
— W porządku.
— Myślę o twojej naturalnej postaci.
Zapragnął znaleźć się na brzegu tuż obok niej, i tak też się stało.
Zaskoczony jakimś metalicznym blaskiem spojrzał w dół. Świat oddalił się na chwilę, a potem znowu znieruchomiał. Render roześmiał się, ale śmiech zamarł mu na ustach, gdy nagle o czymś pomyślał.
Miał na sobie zbroję, która stała w klubie u Partridge’a & Scalpela podczas ich pierwszego spotkania.
Eileen zbliżyła się i dotknęła pancerza.
— To zbroja z klubu — stwierdziła, przebiegając palcami po pancerzu i spojeniach. — Od tamtego wieczoru kojarzy mi się z tobą.
— …i teraz mnie w nią wpakowałaś — dokończył Render. — Jesteś kobietą o silnej woli.
Zbroja zniknęła i znowu miał na sobie szarobrązowe ubranie, luźno zawiązany, krwistoczerwony krawat i profesjonalny wyraz twarzy.
— Obejrzyj mnie prawdziwego — uśmiechnął się słabo. — A teraz wschód słońca. Użyję wszystkich kolorów. Patrz!
Usiedli na zielonej ławce parkowej, która wyrosła nagle przed nimi. Render wskazał w kierunku uznanym przez siebie za wschód.
Słońce wynurzało się powoli. Świeciło niczym młody bóg, po raz pierwszy w tym szczególnym świecie. Odbijało się w jeziorze, przebijało przez chmury i malowało pejzaż, tląc się we mgle, która unosiła się znad wilgotnego lasu.
Eileen przyglądała się z wielkim przejęciem wschodzącej gwieździe; przez dłuższy czas nie ruszała się i nic nie mówiła. Render wyczuwał jej fascynację.
Spoglądała na źródło wszelkiej jasności; światło odbijało się od błyszczącego krążka na jej czole, niczym pojedyncza kropla krwi.
— To jest słońce, a to są chmury — powiedział Render. Klasnął w dłonie: chmury przesłoniły słońce. W górze rozległ się gromki łoskot.
— A to jest grzmot — dodał.
Potem spadł deszcz, który wzburzył powierzchnię jeziora, łaskotał ich twarze, rozbijał się głośno o liście, a potem ściekał z gałęzi na ich ubrania; zlepiał włosy, spływał po plecach, wpadał do oczu i zamieniał ziemię w błoto.
Błysnęło. Sekundę później rozległ się kolejny grzmot.
— A to jest letnia burza — wyjaśnił. — Zobacz, co deszcz robi z nami i listowiem. Przed chwilą widziałaś na niebie błyskawicę.
— Za dużo — powiedziała. — Proszę, przestań na chwilę.
Deszcz momentalnie ustał i słońce wyjrzało zza chmur.
— Mam cholerną ochotę na papierosa, ale zostawiłam je w innym świecie.
Gdy to powiedziała, miedzy palcami pojawił się zapalony już papieros.
— Będzie chyba kiepsko smakować — rzekł Render nieswojo.
Patrzył na nią przez chwilę.
— Nie dałem ci tego papierosa. Wzięłaś go z mojego umysłu.
Dym wspinał się do góry, a potem rozwiewał.
— …co oznacza, że już po raz drugi dzisiaj nie doceniłem siły tego pustego miejsca w twoim mózgu, gdzie powinien znajdować się wzrok. Przyswajasz sobie bardzo szybko te wszystkie wrażenia, a nawet szukasz po omacku nowych. Bądź ostrożna. Spróbuj pohamować ten impuls.
— To jest jak głód.
— Może powinniśmy już zakończyć sesję.
Ich ubrania były znowu suche. Gdzieś zaśpiewał ptak.
— Nie, poczekaj! Proszę! Będę uważać. Chcę zobaczyć więcej.
— Zawsze możemy zrobić następną sesję. Myślę jednak, że teraz jeszcze raz nam się uda. Czy jest coś, co bardzo chciałabyś zobaczyć?
— Tak. Zimę. Śnieg.
— W porządku — uśmiechnął się Psychouczestnik. — Więc otul się tym futrem…
Po wyjściu pacjentki, popołudnie minęło mu bardzo szybko. Render był w dobrym nastroju. Czuł się najpierw pusty, a potem znów pełen. Przeszedł przez pierwszą próbę, nie ponosząc żadnego uszczerbku. Satysfakcja była większa niż strach. Towarzyszyło jej uczucie takiego ożywienia, że Render powrócił do pracy nad swoim wykładem.
— …A jaka jest moc zadawania bólu? — rzucił pytanie do mikrofonu.
— Żyjemy w przyjemności i bólu — odpowiedział sobie. — To może działać zniechęcająco i może również dodawać odwagi. Chociaż przyjemność i ból mają swoje źródło w biologii, są warunkowane przez społeczeństwo. Są zatem wartościami, które mają swój rodowód. Z powodu ogromnych mas ludzkich, każdego dnia zmieniających szaleńczo swoją pozycję w przestrzeni we wszystkich miastach świata, pojawiła się potrzeba stworzenia zupełnie nieludzkich systemów kontroli tych ruchów. Codziennie pokonują one drogę ku nowym przestrzeniom — prowadzą nasze samochody, latają naszymi samolotami, badają nas i stawiają diagnozy naszym chorobom. Nie mogę nawet zaryzykować i osądzić moralnie tych intruzów. Stali się po prostu potrzebni i mogą ostatecznie dowieść swojego zbawiennego na nas wpływu.
— Chciałbym jednak zauważyć, że często jesteśmy nieświadomi tego, co stanowi dla nas wartość. Nie jesteśmy w stanie uczciwie powiedzieć, co jest dla nas ważne, zanim to nie zniknie z naszego życia. Jeśli coś wartościowego przestaje istnieć, energia psychiczna, która była z tym związana, zostaje uwolniona. Zaczynamy więc szukać nowego obiektu, by ulokować w nim swoje libido. W ciągu ostatnich trzech, czterech czy pięciu dekad nie straciliśmy nic wielce znaczącego; żadna z nowych rzeczy, jakie się w tym czasie pojawiły, nie jest też zbyt dokuczliwa dla ludzi, których zastąpiła lub dla tych, których w jakiś sposób kontroluje. Jednak społeczeństwo składa się z wielu elementów i jeśli zmienia się je zbyt gwałtownie, skutki są nieprzewidywalne. Dogłębne studium choroby psychicznej ujawnia często charakter stresów społecznych w środowisku, w którym ta choroba powstała. Modele niepokoju i obaw dzielą się na odpowiednie grupy i klasy; z nich można zatem dowiedzieć się czegoś o niezadowoleniu społeczeństwa. Karl Jung wykazał, że gdy świadomość doznaje wielokrotnego zawodu w poszukiwaniu wartości, przenosi swoje poszukiwania do podświadomości. Tam również nic nie znajduje, szpera więc dalej w hipotetycznej podświadomości zbiorowej. Jung zauważył w swojej powojennej analizie zachowań eks–nazistów, że im dłużej szukali czegokolwiek, aby powstać z ruin swojego życia — mając za sobą okres klasycznego obrazoburstwa, a potem widząc również upadek swoich idei — tym dalej sięgali wstecz w kolektywną podświadomość swojego narodu. Ożywały ich marzenia, by brać przykład z germańskich mitów.
— To samo, oczywiście w mniej dramatyczny sposób, dzieje się dzisiaj. Żyjemy w takim okresie historycznym, kiedy tendencje grup społecznych do sięgania w głąb umysłu i wracania do źródeł są większe niż kiedykolwiek. To czasy donkiszoterii w dosłownym znaczeniu tego słowa. Dzieje się tak, ponieważ moc zadawania bólu stała się obecnie mocą niszczenia i lekceważenia. I nie jest to już wyłączną cechą rasy ludzkiej.
Odezwał się brzęczyk telefonu. Render wyłączył magnetofon i uruchomił aparat.
— Tu Charles Render!
— Paul Charter — zaszczekało pudełko. — Jestem dyrektorem w Dilling.
— Tak?
Obraz nabrał ostrości. Render zobaczył mężczyznę o blisko osadzonych oczach i wysokim czole, które było bardzo pomarszczone; w trakcie mówienia mężczyzna wykrzywiał usta.
— Cóż, chcę jeszcze raz przeprosić za to, co się stało. To z winy uszkodzonego przyrządu.
— Czy nie stać pana na odpowiedni sprzęt? Czesne jest chyba wystarczająco wysokie.
— To był nowy przyrząd; miał błąd fabryczny.
— Czy nikt nie nadzorował ćwiczeń?
— Tak, ale…
— Dlaczego więc nie sprawdził przyrządu? Dlaczego nie było go w pobliżu, aby zapobiec upadkowi?
— Był w pobliżu, ale stało się to zbyt szybko, aby mógł zareagować. Jeśli chodzi o sprawdzanie sprzętu, nie należy to do jego obowiązków. Proszę posłuchać, bardzo mi przykro. Lubię niezmiernie pańskiego chłopca i mogę zapewnić, że nic podobnego już się nie zdarzy.
— Tutaj ma pan rację. Jutro zabiorę syna i zapiszę do szkoły, która zapewnia właściwe środki bezpieczeństwa.
Render zakończył rozmowę pstryknięciem palca. Po kilku minutach przeszedł przez pokój i zbliżył się do małego, ściennego sejfu, częściowo zamaskowanego, ale widocznego zza stojących na półce książek. Otwarcie sejfu zabrało mu tylko chwilę. Wyciągnął z niego szkatułkę na biżuterię. Szkatułka zawierała tani naszyjnik i oprawioną w ramkę fotografię. Przedstawiała ona mężczyznę bardzo podobnego do niego, lecz trochę młodszego; kobietę o zaczesanych do góry czarnych włosach i małym podbródku, oraz dwoje dzieci. Dziewczynka trzymała w ramionach niemowlę i uśmiechała się promiennie, lekko znudzona. Render patrzył zawsze na fotografię jedynie przez kilka sekund, pieścił w dłoniach naszyjnik, a potem szybko zamykał pudełko na wiele miesięcy.
Whump! Whump! — grzmiał bas.
Tchu–tchu–tchga–tchg — dudniło.
Czerwone, zielone, niebieskie i żółte galaretki rozpłaszczały się wokół zdumiewających metalowych tancerzy.
LUDZIE?
ROBOTY?
WEJDŹ I SAM ZOBACZ!
Weszli więc.
Render i Jill usiedli przy mikroskopijnym stoliczku stojącym szczęśliwie tuż przy ścianie, pod wyrysowanymi węglem karykaturami nieznanych im w większości osobistości (w czternastomilionowym mieście jest wiele różnych znakomitości wśród miejscowych subkultur). Marszcząc z uciechy nos, Jill przyglądała się lokalnemu przykładowi takiej szczególnej subkultury. Od czasu do czasu wznosiła ramiona do wysokości uszu, by dodać wyrazu bezgłośnemu śmiechowi lub cichemu piskowi. Aktorzy byli po prostu zbyt ludzcy; sposób, w jaki czarny niczym heban robot przebiegał palcami po ramieniu srebrnego partnera, gdy tańczyli…
Render dzielił swoją uwagę między Jill, tancerzy a wstrętnie wyglądającą miksturę, która najbardziej ze wszystkiego przypominała skwaśniałą whisky z pływającymi w niej wodorostami (w każdej chwili mogła pojawić się w nich potworna Krakena i pociągnąć jakiś nieszczęsny statek na zatracenie).
— Charlie, myślę, że to prawdziwi ludzie!
Render odwrócił spojrzenie od jej włosów i pełnych blasku kolczyków. Obserwował tancerzy na parkiecie. Pod tymi stalowymi skorupami mogli być ludźmi. Jeśli tak, ich taniec był sprawą wyjątkowych umiejętności. Chociaż odpowiedni sposób wytopienia lekkiego metalu nie był problemem, wykonywane pozornie bez wysiłku swobodne pląsy musiałyby być nie lada sztuczką — odziani od stóp do głów w metal, tancerze poruszali się bez jakichkolwiek zgrzytów, brzęków, trzasków.
Bezgłośnie…
Płynęli w powietrzu jak mewy: większy, w kolorze wypolerowanego antracytu; mniejszy — jak promień księżyca padający na postać owiniętego w jedwab manekina.
Nawet gdy się dotykali, nie wywoływało to żadnego dźwięku. A jeśli już, to orkiestra wszystko zagłuszała.
Whump–whump! Tchga–tchg!
Zamówił następnego drinka.
Występ zamienił się powoli w taniec Apaczów. Render zerknął na zegarek. Zbyt długo jak na normalnych artystów, zdecydował. To muszą być roboty. Gdy znów spojrzał na tancerzy, czarny robot podrzucał właśnie srebrnego na wysokość może dziesięciu stóp. Potem czarny obrócił się tyłem. Nie rozległ się przy tym żaden dźwięk.
Ciekawe, ile kosztuje taki sprzęt? —zadumał się Render.
— Charlie! Nic nie słychać. Jak oni to robią?
— Nie mam pojęcia!
Znowu spadały żółte, czerwone, niebieskie, a potem zielone galaretki.
— Nie sądzisz, że to może zaszkodzić ich mechanizmom?
Biały robot podpełzł do czarnego, a ten tak długo kręcił nadgarstkiem, aż między jego palcami pojawiły się zapalone papierosy. Gdy przycisnął je do swojej pozbawionej twarzy, rozległ się śmiech. Srebrny robot stanął przed nimi, ale czarny znowu się odwrócił. Wyrzucił papierosy, zdeptał je powoli i bezdźwięcznie, a potem nagle zwrócił się do swojej partnerki. Czy znowu nią rzuci? Nie…
Potem wolno, niczym długonogie ptaki Wschodu, wznowili swój taniec.
W głębi duszy Render czuł się bardzo rozbawiony, ale był daleki od tego, by zadać sobie pytanie, co go tak śmieszy. Zamiast tego zaczął szukać Krakeny na dnie swojej szklanki.
Jill ścisnęła kurczowo jego ramię, zwracając uwagę z powrotem na parkiet. W kręgu światła, jasno oświetlony czarny robot uniósł srebrną partnerkę wysoko ponad głowę, a potem zaczął nią kręcić — ramiona wyprostowane, wygięte w łuk plecy, skrzyżowane nogi. Najpierw wolno, później coraz szybciej i szybciej.
Nagle zaczęły wirować z niewiarygodną prędkością; wokół nich kręciły się też coraz szybciej kolorowe galaretki.
Render potrząsnął głową, aby lepiej widzieć.
Postaci wirowały tak szybko, że gdyby były ludźmi lub robotami musiałyby upaść. Ale nie upadały. Były szarą formą jedności. Spojrzał na nie jeszcze raz. Poruszały się wolniej i wolniej, aż wreszcie zastygły.
Muzyka ucichła.
Nastała ciemność wypełniona brawami. Gdy ponownie zapaliły się światła, dwa roboty stały przed publicznością niczym posągi. Bardzo, bardzo wolno skłoniły się. Aplauz wzrósł. Potem odeszły.
Zaczęła znowu grać muzyka, paliło się jasne światło. Narastał gwar rozmów. Render uśmiercił ośmiornicę.
— Co o tym myślisz? — spytała Jill.
Render przybrał poważny wyraz twarzy.
— Jestem człowiekiem, który śni, że jest robotem, czy robotem, który śni, że jest człowiekiem? — uśmiechnął się szeroko. — Nie wiem.
Jill szturchnęła go wesoło w ramię, a Render zauważył, że jest pijana.
— Nie jestem — zaprotestowała. — W każdym razie tylko troszeczkę. I nie tak bardzo jak ty.
— Sądzę więc, że powinnaś iść z tym do lekarza. Ja zresztą też. Natychmiast. Chodźmy stąd i przejdźmy się.
— Jeszcze nie, Charlie. Chcę je znowu zobaczyć. Proszę! — jeśli wypiję jeszcze jednego drinka, nie będę w stanie już nic zobaczyć.
— To zamów kawę.
— Noo!
— A potem piwo.
— Już nie mogę się go doczekać.
Ludzie wyszli na parkiet i zaczęli tańczyć. Render czuł, że jego nogi są jak z ołowiu. Zapalił papierosa.
— Więc rozmawiałeś dzisiaj z psem?
— Tak. Było w tym coś niepokojącego…
— Jest ładna?
— To chłopiec. Był okropnie brzydki!
— Głupi. Pytam o jego panią.
— Wiesz, Jill, że nigdy nie opowiadam o moich pacjentach.
— Powiedziałeś mi, że jest niewidoma i opowiedziałeś o jej psie. Chcę tylko wiedzieć, czy jest ładna.
— Cóż… Tak i nie. No, wiesz… — Szturchnął ją lekko pod stołem i wykonał nieokreślony gest.
— To samo co przedtem — powiedziała Jill do kelnera, który wyłonił się nagle z ciemności, ukłonił i szybko zniknął.
— I już po moich dobrych intencjach — westchnął Render. — Widocznie lubisz być badana przez pijaka. To wszystko, co mogę powiedzieć.
— Szybko wytrzeźwiejesz. Jak zawsze. Hipokryzja, ot co.
Render pociągnął nosem i spojrzał na zegarek.
— Muszę być jutro w Connecticut, żeby wyciągnąć Pete’a z tej cholernej szkoły.
Jill westchnęła, zmęczona już tym tematem.
— Myślę, że zbyt się o niego martwisz. Każde dziecko Może przecież stłuc sobie kostkę. To jest częścią dorastania. Gdy miałam siedem lat, złamałam nadgarstek. Wypadek. Nie ma winy szkoły w tym, że takie rzeczy się zdarzają od czasu do czasu.
— Jak cholera — powiedział Render, biorąc ciemnego drinka z ciemnej tacy przyniesionej przez ciemnego kelnera.
— Jeżeli nie umieją robić dobrej roboty, znajdę kogoś, kto to potrafi.
— Ty jesteś szefem. — Wzruszyła ramionami. — Ja wiem tylko tyle, ile przeczytam w gazetach… I ciągle upierasz się, żebyśmy pojechali do Davos, chociaż wiesz, że w Saint Moritz spotkałbyś ludzi z wyższej sfery.
— Jedziemy tam na narty, pamiętasz? Lubię jeździć w Davos.
— Czy ja nigdy nie mogę wygrać?
— Ze mną zawsze wygrywasz, kochanie. — Ścisnął jej dłoń.
Pili dalej swoje drinki, palili papierosy i trzymali się za ręce, dopóki ludzie nie zeszli z parkietu i nie usiedli przy swoich mikroskopijnych stolikach. Galaretki krążyły wokół, barwiąc obłoczki papierosowego dymu. Zadudnił bas.
Whump!
Tchga–tchga!
— Och, Charlie! To znowu one.
Niebo było czyste, aż kryształowe, a drogi opustoszałe. Śnieg przestał padać.
Jill oddychała spokojnie przez sen, a S–7 mknął przez mosty miasta. Gdyby Render usiadł bardzo spokojnie, mógłby przekonać się, że tylko jego ciało jest pijane. Ale gdy tylko poruszył głową, tańczył wokół niego cały wszechświat. Widział we śnie siebie i Psychouczestnika.
W jednej chwili wszystko było prawdziwe. Cofnął wielki zegar na niebie i uśmiechnął się przez sen. W następnej chwili zbudził się i uśmiech zgasł.
Wszechświat mścił się za jego arogancję. Przez jeden, na nowo poznany moment, z całą bezradnością, którą pokochał, jeszcze raz kazał mu zapłacić cenę za wizję dna jeziora. Gdy szedł w kierunku wraku leżącego na dnie świata — jak pływak, jak ktoś pozbawiony możliwości mówienia — słyszał wydobywające się wysoko znad ziemi wycie Fenrisa–Wilka, gotowego pożreć księżyc. Wiedział, że to wycie było tak samo niepodobne do głosu trąby wzywającej na sąd ostateczny, jak dziewczyna obok niego była niepodobna do księżyca. Ani trochę. Render bał się.
— …Nieskomplikowana, prosta i bez tajemnic. Oto katedra Winchester — informował przewodnik. — Z kolumnami od podłogi aż po sklepienie, wyglądającymi jak olbrzymie pnie, bezwzględnie króluje nad przestrzenią. Sufity są płaskie, a każda nawa, oddzielona kolumnami, jest stabilna i pewna. Odnosi się wrażenie, że katedra ma w sobie coś z ducha Williama Zdobywcy. Jej pogarda dla zwyczajności i namiętne umiłowanie innego świata sprawiają, że katedra staje się również odpowiednim otoczeniem dla baśni o Mallorym…
— Proszę spojrzeć na kapitele w kształcie muszli — mówił przewodnik. — W ich prymitywnych wyżłobieniach widać zapowiedź tego, co później stało się popularnym motywem…
— Pfuj! — prychnął Render cicho, bo był właśnie w grupie zwiedzającej kościół.
— Szsz! — uciszyła go Jill DeVille (naprawdę nazywała się Fotlock).
Render był jednocześnie zachwycony i strapiony. Nie znosił hobby Jill i miał jeszcze na tyle refleksu, aby wcześniej usiąść pod jakimś orientalnym urządzeniem, z którego kapała mu na głowę woda. Nie chciał przyznać, że chodzenie między arkadami, galeriami, pasażami i korytarzami, podobnie jak wspinanie się bez tchu po wysokich, krętych schodach, prawie wcale go nie bawi.
Przebiegał więc po wszystkim oczami, niszcząc, gdy je zamykał, i odbudowując, gdy je otwierał. Robił to, aby później móc powtórzyć całe przedstawienie i zaoferować swoją wizję. Ta budowla podobała mu się bardziej niż inne. Tak, pokaże jej to.
Kamera w jego umyśle filmowała otoczenie, a Render chodził z płaszczem narzuconym na ramiona, szukając nerwowo papierosa po wszystkich kieszeniach. W dalszym ciągu ignorował przewodnika, zdając sobie sprawę, że jest to najniższa z form ludzkiego protestu. Gdy chodził po Winchesterze, myślał o ostatnich dwóch sesjach z Eileen Shallot. Przypomniał sobie niechętnie swoją rolę Adama, gdy nazywał wszystkie pojawiające się przed nimi zwierzęta, prowadzone oczywiście przez to jedno, które ona chciała zobaczyć: zabarwione przerażająco przez jego własny niepokój. Dokopując się do starego tekstu z opisami przyrody, a potem kształtując i nazywając kwiaty, Render czuł się przyjemnie i sielankowo.
Do tej pory trzymali się z dala od miast i maszyn. Jej emocje na widok prostych obiektów były jeszcze zbyt silne. Narażał ją na niebezpieczeństwo pogrążenia się w pogmatwanej i chaotycznej pustyni; miasto dla niej musiał zbudować więc powoli i ostrożnie.
Coś szybko przemknęło ponad katedrą, wydając dźwięczny okrzyk. Render złapał na chwilę rękę Jill i uśmiechnął się, gdy na niego spojrzała. Jill wiedziała, że jej uroda nie jest doskonała i musiała zawsze wkładać dużo wysiłku, aby wyglądać pięknie. Dzisiaj miała włosy ściągnięte do tyłu i owinięte wokół głowy. Jej usta i oczy były blade, a drobne odstające uszy białe i nieco spiczaste.
— Popatrz na te kapitele w kształcie muszli — szepnął Render. — W ich prymitywnych wyżłobieniach widać zapowiedź tego, co później stało się popularnym motywem.
— Pfuj! — prychnęła Jill.
— Szsz — szepnęła opalona, niska kobieta stojąca w pobliżu; jej twarz wydawała się pękać i zrastać, gdy otwierała i zamykała usta.
Później, gdy szli już do hotelu, Render zapytał:
— I jak Winchester?
— W porządku. —
— Szczęśliwa?
— Szczęśliwa.
— Świetnie. Wobec tego dzisiaj po południu możemy wyjechać.
— Dobrze.
— Do Szwajcarii.
Jill stanęła i zaczęła się bawić guzikiem jego płaszcza.
— Może moglibyśmy najpierw spędzić dzień lub dwa na zwiedzaniu starych zamków? Są w końcu tylko po drugiej stronie kanału. Spróbowałbyś tych wszystkich win, a ja bym je sobie podziwiała…
— Dobrze.
Spojrzała w górę trochę zaskoczona.
— Co? Żadnej kłótni? — uśmiechnęła się. — Gdzie twój duch walki? Pozwalasz się tak wykorzystywać?
Wzięła go pod ramię i poszli dalej.
— Wczoraj, gdy biegaliśmy po komnatach tego starego zamku — powiedział Render — usłyszałem słaby jęk, a potem głos, który krzyczał: „W imię miłości do Boga!”. Myślę, że to była moja walcząca dusza, bo jestem pewien, że ten głos należał do mnie. Poddałem się der Geist der stets verneint. Pax vobiscum! Pojedźmy więc do Francji. Alors!
— Drogi Rendy, to tylko jeden lub dwa dni…
— Amen. Wydaje mi się, że moje nawoskowane już narty coraz bardziej się oddalają.
Zrobili tak, jak chciała Jill. Trzeciego dnia jednak, gdy zaczęła mu opowiadać o zamkach Hiszpanii, zwrócił uwagę, że gdy psycholog pije i robi się zły, psychiatra jest już kompletnie pijany, wściekły i tłucze wszystko dookoła. Odebrała to jako zawoalowaną groźbę skierowaną do jej angielskiej porcelany. Przychyliła się więc do prośby Rendera i pojechali na narty.
Wolny! Render prawie to wykrzyczał.
Serce łomotało mu w głowie. Pochylił się mocno i skręcił w lewo. Wiatr siekł mu twarz. Ostre kryształki lodu jak pierzchające odłamki skalne drapały mu policzki.
Zjeżdżał. Świat się skończył. Jego stopy były niczym dwie iskrzące się rzeki, które mknęły po zboczu, omijając doliny, nie zamarzając w swoim biegu. W dół. Płynął. Z dala od wszystkich miejsc świata, od duszącego braku intensywności uczuć, od codziennego karmienia się setkami łyżek dobrobytu, morderczego tempa wymuszonych przyjemności, bezczynności. Z dala…
Zjeżdżał i miał wielką ochotę obejrzeć się przez ramię. Chciał zobaczyć, czy świat, który zostawił za sobą, przybrał jedną przerażającą postać podążającą jak cień jego śladem, ścigającą go i wciągającą z powrotem do ciepłej, jasnej trumny w niebie. Tam spocząłby z metalowym ostrzem wbitym w swoją wolę i wieńcem zmiennych prądów tłamszących jego duszę.
— Nienawidzę cię — wydyszał przez zaciśnięte zęby, a wiatr uniósł ze sobą jego słowa.
Potem roześmiał się, bo zaczął jak zwykle odruchowo analizować swoje emocje.
— Żegnaj szalony Orestesie nękany przez Furie…
Po chwili zbocze wyrównało się i Render zakończył zjazd. Zatrzymał się, wypalił papierosa, a potem wjechał z powrotem na szczyt, by znowu zjechać w dół z zupełnie nieterapeutycznych powodów.
Tej nocy Render siedział przed kominkiem w wielkim schronisku, czując ciepło ognia, które rozgrzewało jego zmęczone mięśnie. Jill masowała mu ramiona, a on wpatrywał się w płomienie. Trzymał błyszczący kielich, który nagle wypadł mu z ręki, wyrwany dźwiękiem jego nazwiska; dobiegł gdzieś z głębi Sali Dziewięciu Serc.
— Charles Render! — zawołał głos (brzmiało to bardziej jak Sharlz Runder).
Render odwrócił natychmiast głowę, ale przed jego oczami tańczyło zbyt wiele twarzy, by mógł zlokalizować źródło dźwięku.
— Maurice? — spytał po chwili. — Bartelmetz?
— Tak — nadeszła odpowiedź, a potem Render zobaczył znajome płaczliwe oblicze z łysą, pozbawioną szyi głową. Wystawała ona z czerwononiebieskiego, włochatego swetra, naciągniętego niemiłosiernie na baryłkowatych okrągłościach człowieka, który teraz przedzierał się w ich kierunku. Zgrabnie unikał porozrzucanych kijków, nart i ludzi, którzy tak jak Jill i Render pogardzili siedzeniem na krzesłach.
Render wstał i wyciągnął ręce, witając się z Bartelmetzem.
— Przytyłeś — zauważył. — To niezdrowo.
— Bzdura. To wszystko tylko mięśnie. Jak się masz i co porabiasz? — Spojrzał na Jill, a ona odwzajemniła uśmiech.
— To panna DeVilłe — powiedział Render.
— Jill — sprostowała dziewczyna.
Bartelmetz skłonił się lekko, puszczając w końcu obolałą już dłoń Rendera.
— …A to profesor Maurice Bartelmetz z Wiednia, nie — oświecony zwolennik wszystkich form dialektycznego pesymizmu i zarazem wyróżniający się pionier psychopartycypacji. Chociaż patrząc na niego trudno się tego domyślić. Przez ponad rok miałem prawdziwe szczęście być jego uczniem.
Bartelmetz skinął głową na znak potwierdzenia, sięgając po butelkę z alkoholem, którą Render wyjął przed chwilą z małego, plastykowego pojemnika. Wziął turystyczny kubeczek i napełnił go po brzegi.
— Ach, nadal jesteś świetnym lekarzem. W mgnieniu oka postawiłeś diagnozę i przepisałeś właściwe lekarstwo.
— Nasze nieustające zdrowie — wzniósł toast Render i ponownie napełnił kubki.
— A więc popijając, przedłużamy sobie życie.
Usiedli na podłodze, a płomienie buchały w wielkim kominku z cegły, spalając kłody z powrotem do gałęzi, gałązek i wreszcie cienkich patyczków, zataczając w ten sposób odwieczny krąg. Render podsycił ogień.
— Jakieś pięć lat temu przeczytałem twoją ostatnią książkę — powiedział zdawkowo Bartelmetz.
Render policzył w myślach i przyznał mu fację.
— Prowadzisz teraz jakieś badania?
Render pogrzebał leniwie w kominku.
— Tak — odparł. — Tak jakby.
Spojrzał na Jill, która drzemała z policzkiem na poręczy wielkiego skórzanego fotela, na którym powiesił swój plecak. Jej twarz była zarumieniona i pełna migoczących cieni.
— Trafiłem na dość niezwykły temat i zacząłem już nad nim pracować. Może kiedyś to opiszę.
— Niezwykły temat? Pod jakim względem?
— Niewidoma od urodzenia.
— Stosujesz WNJT&R?
— Tak. Ona chce zostać psychouczestnikiem.
— Verfluchter! Zdajesz sobie sprawę, czym to grozi?
— Oczywiście.
— Słyszałeś o tym nieszczęsnym Pierre?
— Nie.
— To dobrze. Wobec tego udało im się to zatuszować. Pierre był studentem filozofii na Uniwersytecie Paryskim i pisał pracę o ewolucji świadomości. Zeszłego lata doszedł do wniosku, że dobrze by było zbadać umysł małpy i porównać go, jak przypuszczam, że swoim własnym. W każdym razie zdołał nielegalnie uzyskać dostęp do WNJT&R i mózgu naszego owłosionego kuzyna. Nigdy nie stwierdzono, jak długo przebywał w umyśle zwierzęcia i wystawiał go na bodźce. Zakłada się jednak, że między człowiekiem a małpą nie może zajść natychmiastowa wymiana bodźców, wobec czego zwierzę przeraziło się. Mogło przestraszyć się na przykład dźwięków ruchu ulicznego i so weiter. A Pierre ciągle jeszcze przebywa w domu bez klamek i wszystkie jego reakcje są reakcjami przestraszonej małpy. Nie skończył swojej pracy, ale za to może stanowić dobry materiał dla kogoś innego.
Render potrząsnął głową.
— Ciekawa historia — powiedział cicho — ale ja nie mam do czynienia z niczym tak dramatycznym. Poznałem nadzwyczaj zrównoważoną osobę, która jest psychiatrą z doświadczeniem w zakresie przeprowadzania tradycyjnych analiz. I ona właśnie chce zostać psychouczestnikiem; dotąd powstrzymywał ją strach przed szokiem. Stopniowo wprowadzam ją w pełen zakres zjawisk wizualnych. Gdy skończę, będzie całkowicie przyzwyczajona do widzenia i będzie mogła skupić całą swoją uwagę na terapii. Inaczej mówiąc, nie będzie oślepiona tym, co zobaczy w mózgu swojego pacjenta. Mieliśmy już cztery sesje.
— I?
— I wszystko idzie doskonale.
— Jesteś pewny?
— Całkowicie. Tak pewny, jak tylko można w takich sprawach.
— Hm — mruknął Bartelmetz. — Powiedz mi, nie sądzisz, że ona ma zbyt silną wolę? Mam na myśli coś w rodzaju obsesyjnego przymusu dotyczącego wszystkiego, w co ją dotychczas wprowadziłeś?
— Nie.
— Czy kiedykolwiek udało się jej przejąć kontrolę nad snami?
— Nie!
— Kłamiesz — powiedział prosto Bartelmetz.
Render sięgnął po papierosa, zapalił go i uśmiechnął się.
— No, staruszku — ustąpił. — Wiek nie przytępił twojej spostrzegawczości. Mogę oszukać siebie, ale nigdy ciebie. Tak, rzeczywiście. Bardzo trudno utrzymać nad nią kontrolę. Już nie zadowala jej samo widzenie. Chce sama kształtować. Jest to całkowicie zrozumiałe zarówno dla niej, jak i dla mnie. Niemniej świadomość i odbiór emocjonalny nie idą w parze w takich wypadkach. Udało się jej zapanować kilka razy, natychmiast jednak zdołałem odzyskać kontrolę. W końcu to ja jestem mistrzem.
— Hm — zadumał się Bartelmetz. — Znasz „Katechizm z Szankary”? To taki buddyjski tekst.
— Obawiam się, że nie.
— Więc oświecę cię teraz. Zakłada on istnienie — oczywiście nie dla celów terapeutycznych — prawdziwego i fałszywego ego. Prawdziwe ego to nieśmiertelna część człowieka, która przechodzi w nirwanę. Jeśli wolisz, możemy ją nazwać duszą. Dobrze. No, a fałszywe ego jest po prostu normalnym umysłem ograniczonym iluzjami, czyli świadomością twoją, moją i każdego, kogo kiedykolwiek poznaliśmy w naszym zawodowym życiu. W porządku? Dobrze. Fałszywe ego składa się z czegoś, co nazywają skandha. Obejmuje ono uczucia, percepcję, zdolności, samą świadomość i nawet pewne formy fizyczne. Bardzo to wszystko nienaukowe. Zgoda. Nie jest to oczywiście to samo, co nerwica, jedna z tych historii o życiu pana Ibsena, albo wreszcie halucynacja. Wszystko to jednak jest złe, bo jest częścią fałszywego ego. Każda z pięciu skandha to część tożsamości. Na samym jej szczycie są nerwice i cały ten bałagan, który za nimi idzie i pozwala nam zarobić na życie. W porządku? Zgoda. Mówię ci o tym, bo potrzebuję jakiegoś dramatycznego środka, by wyrazić to, co chcę ci powiedzieć. Załóżmy, że skandha leżą na samym dnie jeziora; nerwice są wówczas zmarszczkami na powierzchni wody, a prawdziwe ego, jeśli takie w ogóle istnieje, jest zakopane głęboko w piasku pod dnem. Zmarszczki wypełniają przestrzeń między przedmiotem a podmiotem. Skandha są elementem podmiotu, podstawową, wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju istotą jego istnienia. Czy dotąd zgadzasz się ze mną?
— Z wieloma zastrzeżeniami.
— Dobrze. Na razie zdefiniowałem tylko termin, którego będę używać. Masz do czynienia ze skandha, a nie ze zwyczajną nerwicą. Próbujesz zmontować wszystkie wyobrażenia tej kobiety o sobie i świecie. Stosujesz do tego WNJT&R. To dokładnie to samo, co majstrowanie z umysłem wariata lub małpy. Wydaje się, że wszystko idzie dobrze, ale w jakimś momencie możesz zrobić coś, wywołać jakiś obraz lub sposób widzenia, który złamie jej osobowość, zniszczy skandha. Uff! Będzie to jak przedzieranie się przez dno jeziora. W rezultacie powstanie wir, który cię wciągnie. Gdzie? Nie chcę, żebyś został moim pacjentem, synku. Wzywam cię, żebyś zaprzestał tego eksperymentu. W takim przypadku nie powinieneś stosować WNJT&R.
Render wrzucił papierosa do ognia i zaczął liczyć na palcach.
— Po pierwsze — powiedział — robisz z igły widły.
Wszystko, co robię, polega na przystosowaniu jej świadomości do zaakceptowania dodatkowych obszarów postrzegania. Większość jest prostym przekazem z innych ośrodków zmysłów. Po drugie — jej emocje były początkowo dość silne, bo zawierały element szoku; teraz ten etap mamy już za sobą i jest to dla niej jedynie nowością, a wkrótce stanie się czymś zwyczajnym. Po trzecie — Eileen sama jest psychiatrą wykształconym w tej materii i głęboko świadomym delikatnej natury naszego przedsięwzięcia. Po czwarte — jej osobowość, pragnienia, jej skandha, lub jakkolwiek to nazwiesz, są tak stabilne jak skały Gibraltaru. Zdajesz sobie chyba sprawę z wymagań stawianych niewidomej osobie, aby mogła otrzymać takie wykształcenie, jakie zdobyła Eileen. Wymagało to woli silnej jak stal i wręcz ascetycznej kontroli emocjonalnej.
— Nawet coś tak mocnego może się rozpaść w jednej niepokojącej chwili — uśmiechnął się smutno Bartel — metz. — Cienie Freuda i Junga krążą wokół ciebie w dolinie ciemności.
— A po piąte — dodał nagle stary profesor, patrząc Renderowi w oczy i zginając jeden palec — …czy ona jest ładna?
Render zapatrzył się w ogień.
— Bardzo sprytne — westchnął Bartelmetz. — Nie mogę stwierdzić, czy się rumienisz, bo na twarzy masz czerwone wypieki od żaru płomieni. Obawiam się jednak, że tak. To oznacza, że masz świadomość źródła motywów twojego postępowania. Zapalę dzisiaj świecę przed portretem Adlera i pomodlę się, żeby dał ci siłę do zwycięskiego pojedynku z twoją pacjentką.
Render spojrzał na śpiącą Jill. Wyciągnął rękę i odgarnął jej z twarzy niesforny lok.
— Jeśli będziesz dalej eksperymentować i wszystko pójdzie dobrze — powiedział Bartelmetz — z wielką ochotą Przeczytam twoją pracę. Czy mówiłem ci, że kiedyś leczyłem paru buddystów i nigdy nie znalazłem prawdziwego ego?
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
Ja, ale nie ja. Ta, trzymająca koniec smyczy, odczuwająca strach — mały, szary i niewidzący. Hau hau i pies doskoczy człowiekowi do gardła. Jego głowa jest pusta jak piecyk; wciskam guzik i gotuję obiad. Mówię, ale oni nie rozumieją, chociaż są tacy jak ja. Pewnego dnia zabiję kogoś. Dlaczego…? Skręć tutaj.
— Trzy stopnie. W górę. Szklane drzwi. Trzymaj się prawej.
Dlaczego? Naprzód. Ogrody na dole, w górze. Ładnie pachnie. Trawa — mokra, brudna; drzewa; czyste powietrze. Widzę. Chociaż głos ptaków jest odtwarzany z taśmy, widzę wszystko. Ja.
— Cztery stopnie.
Niskie „tak”. Chcę powiedzieć to głośno i czuję się głupio. Wiele drzew — czystych i gładkich. Bóg… Lubi siadać na ławce, żuć liście i wdychać łagodne powietrze. Nie widzi ich jak ja. Może kiedyś…? Nie.
Czy ten nieznośny Sigmund nie może zaprowadzić mnie na trawę, pod drzewa? Muszę go prowadzić. Szkoda. Tam byłoby najlepsze miejsce…
— Uważaj na stopnie.
Naprzód. Na prawo, na lewo, na prawo, na lewo. A teraz drzewa i trawa. Sigmund widzi… Doktor z pomocą maszyny daje jej swoje oczy. Hau hau i nie zagryzie go. Nie ma zapachu strachu.
Wykopać głęboką dziurę w ziemi, zakopać oczy. Bóg jest ślepy. Sigmund widzi. Jej oczy są teraz pełne, a on boi się zębów. Sprawi, że będzie widziała i zabierze ją wysoko do nieba, by mogła zobaczyć, daleko. Zostaw mnie tu, zostaw Sigmunda samego. Bez kogoś, komu trzeba zastąpić oczy. Wykopię w ziemi głęboką dziurę…
Było już dobrze po dziesiątej, gdy Jill się obudziła. Nie musiała obracać głowy, by wiedzieć, że Rendera nie ma. Nigdy nie spał długo. Przetarła oczy, przeciągnęła się, przewróciła na bok i oparła na łokciu. Zerknęła na zegarek stojący na nocnym stoliku i sięgnęła po papierosa i zapalniczkę.
Gdy się zaciągnęła, zdała sobie sprawę, że nie ma popielniczki. Bez wątpienia Render zaniósł ją do garderoby, ponieważ nie uznawał palenia w sypialni. Z westchnieniem zakończonym ziewaniem wyślizgnęła się z łóżka i zdążyła narzucić szal, zanim popiół z papierosa spadł na podłogę.
Nienawidziła wstawania, ale jeśli już wstała, pozwalała, by dzień się zaczął i przebiegał bez żadnych przeszkód.
— Niech go licho — uśmiechnęła się. Chciała zjeść śniadanie w łóżku, ale było już za późno.
Myśląc, w co się ubrać, zauważyła w kącie obcą parę nart. Do jednej z nich była przyczepiona kartka papieru. Zbliżyła się.
— Przyłączysz się do mnie? — pytały bazgroły. Pokręciła głową przecząco i poczuła smutek. Była nanartach dwa razy w życiu i bała się ich. Czuła, że powinna spróbować jeszcze raz. Render był świetnym sportowcem, a ona nie mogła nawet znieść wspomnień swoich niefortunnych zjazdów, które dwukrotnie skończyły się w zaspie. Jeszcze teraz czuła ten zawrót głowy.
Wzięła prysznic, ubrała się i zeszła na dół na śniadanie.
Przeszła przez hol i zobaczyła, że wszystkie kominki trzaskały już ogniem. Kilku narciarzy o nerwowych twarzach trzymało ręce nad ogniem głównego paleniska. Nie było jednak tłoczno. Na półkach stało kilka par butów ociekających wodą, na kołkach wisiały jaskrawe czapeczki, a mokre narty stały prosto na swoim miejscu koło drzwi. Kilka osób siedziało na fotelach z tyłu holu, czytając gazety, paląc i cicho rozmawiając. Jill nie dostrzegła nikogo znajomego, więc skierowała się do jadalni.
Gdy przechodziła koło recepcji, przywołał ją starszy mężczyzna, który tam pracował.
— List — wyjaśnił i obrócił się w stronę regału. — Proszę. Oto on. Wygląda na ważny.
Zauważyła, że był trzy razy odsyłany w różne miejsca. Znajdował się w grubej, brązowej kopercie, a adres zwrotny należał do jej adwokata.
— Dziękuję.
Usiadła na krześle stojącym przy dużym oknie. Roztaczał się z niego widok na ośnieżony ogród, lodowisko i odległy szlak narciarski usiany małymi figurkami. Rzuciła szybkie spojrzenie na jasność za oknem i rozerwała kopertę.
Tak, to wreszcie koniec. Jej adwokat przesłał list wraz z kopią wyroku rozwodowego. Dopiero ostatnio Jill zdecydowała się na oficjalne rozwiązanie stosunków z panem Fotlockiem, którego nazwiska nie używała od pięciu lat, od czasu separacji. Teraz, mając w ręce wyrok, nie była całkiem pewna, co z nim dalej zrobić. Pomyślała, że dla Rendera będzie to niesamowitą niespodzianką. Musiała znaleźć jakiś rozsądny i łagodny sposób poinformowania go o tym. Odsunęła na bok swoje ulubione, zwięzłe i praktyczne „cóż”. Cóż, zadumała się. Na to przyjdzie czas później. Chociaż nie aż tak bardzo późno… Jej trzydzieste urodziny wielką czarną chmurą wisiały nad kwietniem. To już za trzy miesiące. Cóż…
Jill umalowała figlarne usta, przypudrowała piegi i zamknęła swoje „cóż” w puderniczce.
W jadalni zobaczyła Bartelmetza. Doktor siedział przed potężną górą jajecznicy, pętem brązowych kiełbasek, stosem żółtych grzanek i na pół opróżnioną butelką soku pomarańczowego. Tuż przy jego łokciu parował na podgrzewaczu dzbanek kawy. Bartelmetz zajadał, dzierżąc w ręku widelec, którym wymachiwał jak wiosłem.
— Dzień dobry — powiedziała Jill.
Doktor spojrzał w górę.
— Panna DeVille, Jill… Dzień dobry. — Kiwnął głową, wskazując na krzesło po drugiej stronie stołu. — Przyłącz się do mnie, proszę.
Jill usiadła i poprosiła kelnera o to samo tylko o dziewięćdziesiąt procent mniej.
— Czy widział pan dzisiaj Charlesa? — zwróciła się do Bartelmetza.
— Niestety nie. — Zrobił gest otwartą dłonią. — A chciałem kontynuować naszą dyskusję. Miałem nadzieję, że po przebudzeniu jego umysł będzie jeszcze świeższy i bardziej podatny. Niestety — napił się kawy — on bardzo dobrze sypia i rozpoczyna dzień mniej więcej w połowie drugiego aktu.
— A ja zwykle wkraczam w trakcie antraktu i proszę kogoś o streszczenie — wyjaśniła. — Dlaczego więc nie kontynuować rozmowy ze mną? Zawsze mam podatny umysł, a moje skandha są w dobrej formie.
Ich spojrzenia spotkały się. Bartelmetz ugryzł kawałek grzanki.
— No — powiedział w końcu. — Domyślam się. Dobrze, w porządku. Co wiesz o pracy Rendera?
Jill poprawiła się na krześle.
— Hm. Jest wybitnym specjalistą w bardzo wąskiej dziedzinie. Trudno mi więc ocenić to, co opowiada o pracy. Czasem chciałabym zajrzeć w umysły innych ludzi, żeby dowiedzieć się oczywiście, co myślą o mnie. Nie sądzę jednak, że mogłabym dłużej przebywać w czyjejś psyche. Zwłaszcza w takiej z problemami. — Wzruszyła ramionami. — Obawiam się, że za bardzo bym współczuła lub byłabym zbyt wystraszona, albo coś w tym rodzaju. W związku z tym to, co przeczytałabym w innym umyśle dzięki jakiejś magii, stałoby się zaraz moim problemem. Charles nigdy nie ma problemów — ciągnęła. — Przynajmniej o niczym mi nie mówi. Chociaż ostatnio coś mnie zastanowiło. Ta niewidoma dziewczyna i jej mówiący pies dużo dla niego znaczą.
— Mówiący pies?
— Tak. Ten pies to jej oczy. Jest jednym z tych chirurgicznych mutantów.
— Ciekawe… Czy spotkałaś ją kiedyś?
— Nie, nigdy.
— Tak. Czasem terapeuta spotyka pacjenta, którego problemy są tak zbliżone do jego własnych, że sesje stają się wyjątkowo dokuczliwe — zauważył Bartelmetz. — Często mi się to zdarza, gdy leczę kolegów po fachu. Może Charles widzi w tej sytuacji analogię do swoich osobistych kłopotów. Nie przeprowadzałem analizy jego osobowości. Nie znam wszystkich ścieżek jego umysłu, chociaż przez długi czas był moim uczniem. Zawsze był pełen rezerwy, małomówny i powściągliwy. Czasem jednak potrafił być dość apodyktyczny. Co jeszcze go teraz niepokoi?
— Jego syn Peter. Zmienił pięć szkół w ciągu pięciu lat.
Przyniesiono śniadanie. Jill rozłożyła serwetkę i przysunęła się do stołu.
— A ostatnio czytał o przypadkach samobójstw, mówił o nich, mówił i mówił.
— W jakim celu?
Wzruszyła ramionami i zaczęła jeść.
— Nigdy nie wspomniał dlaczego. Może coś pisze…
Bartelmetz zakończył jajecznicę i nalał sobie kawy.
— Czy obawiasz się tej jego pacjentki?
— Nie… Tak — odpowiedziała. — Boję się.
— Dlaczego?
— Z powodu współczulnej magii. — Zarumieniła się lekko.
— Wiele spraw można by pod to podciągnąć.
— Rzeczywiście sporo — przyznała, a po chwili powiedziała: — Jesteśmy więc zgodni, że istnieje zagrożenie. Czy mogę cię prosić o przysługę?
— Jasne.
— Porozmawiaj z nim jeszcze raz. Przekonaj, żeby rzucił tę sprawę.
Bartelmetz zwinął serwetkę.
— Zrobię to zaraz po obiedzie — oświadczył. — Wierzę w rytualną moc zbawczych gestów. Zostaną one zatem spełnione.
Drogi Ojcze,
Tak, szkoła jest w porządku, moja kostka się goi, a koledzy są fajni. Nie, nie brakuje mi forsy, nie jestem niedożywiony i nie mam trudności z dopasowaniem się do nowego programu. W porządku?
Nie będę Ci opisywał budynku, bo od razu widziałbyś same makabryczne rzeczy. Okolicy nie mogę opisać, bo wszystko jest pod zimną, białą płachtą. Brr! Wierzę ci na słowo, że sporty zimowe mogą sprawiać przyjemność. Nie podzielam jednak Twojego entuzjazmu dla sportów letnich, z wyjątkiem tych przedstawianych na obrazkach lub opakowaniach od lodów.
Kostka ogranicza moją zdolność ruchową, a koledzy z pokoju wyjechali na weekend do domu — niech będą błogosławieni. Mam więc okazję, żeby trochę poczytać. Zrobię to bezzwłocznie.
Twój marnotrawny syn,
Peter
Render schylił się i pogłaskał olbrzymi łeb. Gest ten został przyjęty ze stoickim spokojem. Właściciel łba spojrzał w górę na Austriaka, którego Render poprosił o ogień i zapytał:
— Czy muszę znosić tę zniewagę?
Austriak wybuchnął śmiechem, pstrykając wypolerowaną zapalniczką; Render zauważył na niej wygrawerowaną literę „v”.
— Dziękuję — powiedział. — Jak masz na imię?
— Bismark — warknął pies.
— Przypominasz mi kogoś — uśmiechnął się Render. — Ma na imię Sigmund. Jest towarzyszem i przewodnikiem mojej niewidomej przyjaciółki. W Ameryce.
— Mój Bismark jest myśliwym — powiedział młody Austriak. — Nie ma zwierzyny, która mogłaby go przechytrzyć; ani jeleń, ani wielki kot.
Pies nadstawił uszu i spojrzał na Rendera dumnym, błyszczącym wzrokiem.
— Polowaliśmy w Afryce, Północnej i Południowej Ameryce, w Środkowej również. Bismark nigdy nie gubi tropu, nigdy się nie poddaje. Jest cudownie nieokrzesany, a jego zęby mogłyby pochodzić z Solingen.
— Jest pan prawdziwym szczęściarzem, posiadając takiego psa myśliwskiego.
— Poluję — warknął pies. — Tropię… Czasem zabijam…
— Nie zna pan przypadkiem Sigmunda lub kobiety której jest przewodnikiem, panny Eileen Shallot? — spytał Render.
— Nie. — Mężczyzna potrząsnął głową. — Bismark przyjechał do mnie z Massachusetts, a ja nigdy nie byłem osobiście w Centrum. Nie znam innych właścicieli mówiących psów.
— Rozumiem. Cóż, dziękuję za ogień. Miłego popołudnia.
— Do widzenia…
— Do widzenia…
Render szedł wąską uliczką, trzymając ręce w kieszeniach. Usprawiedliwiał się przed sobą, ale nie umiał powiedzieć, dokąd idzie. Nie miał żadnego celu. Drugi wykład Bartelmetza zawierający same dobre rady, omal nie doprowadził do tego, że powiedziałby coś, czego by później żałował. Łatwiej było pójść na spacer, niż kontynuować rozmowę.
Powodowany nagłym impulsem wszedł do małego sklepu i kupił zegar z kukułką, który przyciągnął jego wzrok. Był pewien, że Bartelmetz przyjmie taki prezent. Uśmiechnął się i poszedł dalej. Ciekawe, zastanawiał się, jaki list przyniósł Jill recepcjonista podczas obiadu. Był przesyłany trzy razy w różne miejsca, a adres zwrotny należał do firmy prawniczej. Jill go nawet nie otworzyła, uśmiechnęła się tylko, dała napiwek staruszkowi i włożyła list do torebki. Będzie musiał napomknąć coś o tym liście. Jego ciekawość tak wzrosła, że Jill mogłaby powiedzieć mu o jego zawartości nawet z samej litości.
Nagle zaczęły pojawiać się przed nim lodowe szpilki, które spadały z nieba; były zimne jak północny wiatr. Ściskając w rękach zegar z kukułką, Render wrócił do schroniska.
Tej nocy diabeł, trzymający swój ogon w pysku, czknął — Fenris–Wilk zaatakował księżyc, a mały zegar z kukułkąpowiedział „ku ku”. Jutro nadeszło jak ostatni byk Manoleta, potrząsając rogami, z ryczącą obietnią wgniecenia stada lwów w piasek.
Render obiecał sobie, że skończy z tymi sentymentalnymi mrzonkami.
Później, dużo później, gdy mknęli w pojeździe w kształcie latawca, Render spojrzał w dół na ciemną Ziemię, która śniła właśnie o swoich miastach pełnych gwiazd. Zerknął w niebo, w którym wszystko się odbijało, patrzył na ekrany telewizyjne i ludzi, których pokazywały, obserwował automaty do kawy, herbaty i drinków, które wysyłały swoje napoje, by badały wnętrza ludzi naciskających ich guziki. Potem spojrzał na Jill, którą stare budowle zmuszały, by chodziła wśród ich ścian i korytarzy. Wiedział, że ona czuje na sobie jego wzrok, więc rozłożył swój fotel i zasnął.
Biuro było pełne kwiatów. Bardzo lubiła egzotyczne zapachy; czasem zapalała nawet kadzidło.
Lubiła zanurzać się w przegrzanych basenach, spacerować, gdy padał śnieg, słuchać zbyt głośno muzyki, pić każdego wieczora pięć lub sześć różnych drinków pachnących zwykle anyżem, a czasem piołunem. Jej ręce były miękkie i lekko piegowate. Miała długie palce i nie nosiła pierścionków.
Gdy mówiła do mikrofonu swojego magnetofonu, jej palce wodziły po roślinnych motywach wytłoczonych na boku fotela.
— …W okresie przesilenia pacjent narzekał na nerwowość, bezsenność, bóle żołądka i depresję. Podczas poprzednich przesileń, które następowały w krótkich odstępach, pacjent znajdował się pod obserwacją. W 1995 roku przebywał w tym szpitalu w związku z maniakalną psychozą depresyjną. Wrócił tu z powrotem 3 lutego 1996 roku. Od 20 września 1997 był w innym szpitalu. Badanie wykazało u niego ciśnienie krwi 170/100. W dzień badania — 11 grudnia 1998 — pacjent był w zadowalającym stanie, dobrze odżywiony. Od tego czasu skarży się na chroniczny ból w plecach. Zauważono również pewne umiarkowane symptomy cofania się choroby alkoholowej. Badanie wykazało brak patologii, z wyjątkiem nadmiernych, ale wyrównanych odruchów ścięgien Achillesa. Symptomy te są objawem ustępowania alkoholizmu. Stwierdzono, że paq’ent nie jest typem psychotycznym, nie ma iluzji ani halucynacji. Był dobrze zorientowany co do miejsca, czasu i swojej osoby. Oceniono jego stan psychologiczny, dochodząc do wniosku, że jest w pewien sposób pretensjonalny, wylewny i wrogo usposobiony. Założono również, że może być potencjalnym sprawcą wielu kłopotów. Ponieważ pacjent miał doświadczenie jako kucharz, został skierowany do pracy w kuchni. Jego ogólna kondycja znacznie się poprawiła. Jest mniej spięty i wykazuje chęć do współpracy. Diagnoza: reakcje maniakalno — depresyjne (okoliczności nagłego załamania nieznane). Stopień osłabienia psychicznego — umiarkowany. Pacjent uważany jest za kompetentnego. Kontynuować terapię i hospitalizację.
Wyłączyła magnetofon, a potem się roześmiała. Ten dźwięk ją przeraził. Śmiech jest zjawiskiem społecznym, a ona była sama. Cofnęła taśmę i gryząc róg chusteczki, słuchała, jak słowa wracają do niej miękko i łagodnie. Wyłączyła się już po kilku pierwszych słowach. Była samotna. Bardzo samotna. Tak cholernie samotna, że mała plamka jasności, która pojawiła się, gdy rozbiła sobie czoło, podchodząc do okna, ta mała, jasna plamka stała się nagle najważniejszą rzeczą na świecie. Chciała, żeby stała się ogromna, żeby była oceanem światła; albo żeby ona była tak mała, że efekt mógłby być ten sam. Chciała się w niej zatopić.
Wczoraj minęły trzy tygodnie…
To zbyt długo, pomyślała. Powinnam była zaczekać. Nie! To niemożliwe! A co będzie, gdy stanie się z nim to samo co z Riscombem. Nie! To nie może się stać. Nic go nie pokona. Nigdy. Jest cały siłą, mocny jak zbroja. Jednak powinniśmy zaczekać do przyszłego miesiąca. Trzy tygodnie… Wzrok ustępuje — oto, co mi dolega. Czy wspomnienia już bledną? Czy są słabsze? Jak wygląda drzewo? A chmura? Nie pamiętam! Co jest czerwone? Co zielone? Boże! To histeria! Nie mogę tego zatrzymać! Weź pigułkę! pigułkę!
Jej ramiona zadrżały. Nie zażyła proszku, ale przygryzła chusteczkę tak mocno, że ostre zęby rozerwały tkaninę.
— Strzeż się tych — zacytowała swoje prywatne błogosławieństwo — którzy są głodni i spragnieni sprawiedliwości, bo to my będziemy zaspokojeni.
— Strzeż się potulnych — mówiła dalej — bo to my spróbujemy odziedziczyć Ziemię.
— I strzeż się…
Rozległ się krótki brzęczyk telefonu. Odłożyła chusteczkę, przybrała odpowiedni wyraz twarzy i włączyła aparat.
— Halo?
— Eileen, wróciłem. Jak się masz?
— Dobrze. Naprawdę świetnie. Jak twoje wakacje?
— Och, nie mogę narzekać. Od dawna na nie czekałem i chyba sobie zasłużyłem na odpoczynek. Słuchaj, przywiozłem ze sobą parę rzeczy, które chcę ci pokazać. Na przykład katedrę w Winchesterze. Przyjdziesz do mnie w tym tygodniu? Możemy zrobić seans któregoś wieczoru.
Dzisiaj, pomyślała Eileen. Nie. Za bardzo tego pragnę. Znowu się cofnę, jeśli on zorientuje się, że…
— Może jutro wieczorem? — spytała. — Albo pojutrze?
— Może być jutro. Spotkamy się w klubie około siódmej?
— Dobrze. Przy tym samym stoliku?
— Dlaczego nie? Zarezerwuję go.
— Świetnie. Do zobaczenia.
— Do widzenia.
Nagle, w tym samym momencie, kolory zawirowały znowu w jej głowie. Zobaczyła drzewa — dęby i sosny, topole i jawory — olbrzymie, zielone, brązowe i stalowe. Ujrzała poduszki wełniastych chmur zanurzonych w kolorach, przesuwających się po pastelowym niebie. Widziała palące słońce, małe wierzby, jezioro pełne fioletowego błękitu. Zwinęła podartą chusteczkę i odłożyła ją na bok.
Włączyła muzykę Skriabina. Chwilę później wsunęła taśmę, którą nagrała poprzednio. Słuchała obu jednocześnie.
Pierre powąchał podejrzliwie jedzenie. Pielęgniarz zestawił je z tacy i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz. Na podłodze czekała wielka porcja sałatki. Pierre zbliżył się do niej ostrożnie, porwał garść i połknął.
Bał się.
Gdyby tylko stal mogła przestać tak trzaskać i rozbijać się o stal, gdzieś podczas tamtej czarnej nocy… Gdyby tylko…
Sigmund wstał, ziewnął i przeciągnął się. Przez chwilę tylne łapy ciągnęły się za nim, ale szybko wrócił do normalnej pozycji i otrząsnął się. Ona wkrótce wróci do domu. Machając wolno ogonem, spojrzał w górę na zegar przeznaczony co prawda dla ludzi, ale z powiększonymi cyframi. Poddał kontroli swoje emocje, a potem podszedł do telewizora. Wspiął się na tylnych łapach, jedną z nich oparł na stole, a drugą włączył odbiornik.
Był już czas na prognozę pogody; obawiał się, że drogi mogą być oblodzone.
Jadę przez cmentarz, napisał Render, przez niezmierzony kamienny las, który każdego dnia sięga coraz dalej.
Dlaczego człowiek tak żarliwie strzeże swoich zmarłych? Czy dlatego, że jest to monumentalnie demokratyczny sposób na nieśmiertelność, ostateczna afirmacja mocy zadawania bólu i pragnienie jego wiecznej kontynuacji? Unammuno twierdził, że o to właśnie chodzi.
Ostatecznie, jeśli w zeszłym roku większy niż kiedykolwiek przedtem w historii procent ludności poszukiwał aktywnie nieśmiertelności…
Tch–tchg. Tchga–tchg!
— Myślisz, że to prawdziwi ludzie?
— Nie, są zbyt dobrzy.
Wieczór był gwiaździsty i mroźny. Render skręcił swoim S–7 do zimnego, podziemnego garażu, znalazł miejsce i zaparkował.
Czuło się wilgotny chłód, który wypełzał z betonu i wgryzał się w ciało jak szczurze zęby. Render poprowadził Eileen w kierunku windy; ich oddechy unosiły się w górze niczym obłoczki.
— Jest trochę zimno — zauważył.
Pokiwała głową i zagryzła wargi.
W windzie Render westchnął, rozluźnił szal i zapalił papierosa.
— Daj mi też jednego — poprosiła, wdychając zapach tytoniu.
Poczęstował ją.
Wznosili się wolno do góry. Render oparł się o ścianę i wypuścił z płuc mieszaninę dymu i skroplonego powietrza.
— Spotkałem drugiego mówiącego psa — przypomniał sobie. — W Szwajcarii. Wielki jak Sigmund, tylko myśliwy. I do tego bardzo pruski — uśmiechnął się.
— Sigmund też lubi polować — zauważyła. — Dwa razy w roku jeździmy na północ i tam, w lasach, puszczam go wolno. Nie ma go przez parę dni, a gdy wraca, jest zawsze szczęśliwy. Nie mówi nigdy, co robił i nigdy nie jest głodny. Kiedy go dostałam, przyszło mi do głowy, że czasem będzie potrzebował wakacji od człowieczeństwa, by zachować równowagę. Myślę, że miałam raqę.
Winda zatrzymała się. Wyszli na korytarz i Render jeszcze raz poprowadził Eileen.
W biurze włączył termostat i pokój zalała fala ciepłego powietrza. Powiesił płaszcze i przyniósł wielkie jajo, które spoczywało dotychczas w swoim gnieździe za ścianą. Włączył zasilanie i przekształcił biurko w pulpit sterowniczy.
— Jak długo to będzie trwało? — spytała Eileen i przebiegła palcami po gładkich, chłodnych zaokrągleniach maszyny. — Mam na myśli całość, cały proces adaptacji.
Render zastanowił się.
— Nie mam pojęcia. Na razie zupełnie nie wiem. Dobrze zaczęliśmy, ale mamy jeszcze dużo roboty przed sobą. Myślę, że za trzy miesiące będę w stanie to określić.
Pokiwała głową w zamyśleniu, podeszła do biurka i przebiegła palcami po pulpicie, uderzając nimi jak skrzydełkami.
— Ostrożnie, żebyś nie wcisnęła jakiegoś przycisku.
— Nie wcisnę. Jak długo potrwa, zanim nauczę się tym posługiwać?
— Trzy miesiące, żeby się nauczyć, a sześć, żeby zostać prawdziwym fachowcem i móc stosować to na innych. Potem jeszcze sześć pod ścisłym nadzorem i będzie można ci zaufać i pozwolić samej eksperymentować. Razem około roku.
— Uhm. — Eileen usiadła na krześle.
Render wybrał przyciski odpowiadające porom roku, fazom dnia i nocy, zapachom wsi i miasta, nagim okruchom gwiazd i dziesiątkom tańczących elementów, których używał do budowania światów. Rozbił zegar czasu i posmakował mniej więcej siedmiu wieków historii człowieka.
— W porządku — powiedział. — Gotowe.
Nadeszło szybko, przy minimalnej sugestii ze strony Rendera. Przez jeden moment wszystko było szarością, potem trupiobiałą mgłą. Wreszcie rozpadło się, tak jakby powiał wiatr, którego się nie słyszy ani nie czuje.
Stał obok wierzby w pobliżu jeziora. Eileen była częściowo skryta wśród gałęzi i rzucających cienie liści. Słońce chyliło się ku zachodowi.
— Wróciliśmy — odezwała się Eileen i wyszła z cienia; we włosach miała liście. — Przez chwilę bałam się, że to nigdy już się nie zdarzy, ale znowu wszystko widzę i pamiętam.
— To dobrze. Popatrz na siebie.
Spojrzała na jezioro.
— Nie zmieniłam się. Nie zmieniłam…
— Nie.
— Ale ty tak — ciągnęła, patrząc na Rendera. — Jesteś wyższy i jest jeszcze coś…
— Nie — odpowiedział Render.
— Pewnie się mylę — powiedziała szybko. — Nie rozumiem jeszcze wszystkiego, co widzę. Ale będę.
— Oczywiście.
— Co będziemy robić? — — Patrzeć — wyjaśnił.
Płaską, bezbarwną rzeką szosy, którą Eileen właśnie zauważyła wśród drzew, jechał samochód. Zjawił się z najdalszej strony nieba, mijał góry, zjeżdżał z warkotem ze wzgórz, okrążał przesieki i pryskał barwami dźwięków — szarym i srebrnym… kolorami zsychronizowanej mocy. Powierzchnia jeziora drżała od warkotu silnika. Samochód zatrzymał się w odległości stu stóp i czekał zasłonięty zagajnikiem. Był to S–7.
— Chodź ze mną — powiedział Render, biorąc Eileen za rękę. — Jedziemy na przejażdżkę.
Przeszli miedzy drzewami i okrążyli ostatnią kępę krzaków. Dotykała błyszczącego kokonu, jego anten, opon i okien. Szyby samochodu stały się przezroczyste, więc zajrzała do środka i pokiwała głową.
— To twój spinner.
— Tak. — Render przytrzymał drzwi. — Wsiadaj. Pojedziemy do klubu. Teraz jest odpowiednia pora. Wspomnienia są świeże, więc powinno to być przyjemne albo neutralne.
— Przyjemne — powiedziała, wsiadając.
Zamknął drzwi, obszedł samochód i wsiadł. Patrzyła, jak ustawia rzekome współrzędne. Pojazd skoczył do przodu; Render utrzymywał stały strumień umykających za oknami drzew. Wyczuwał rosnące napięcie, więc nie zmieniał scenerii. Eileen obróciła swoje siedzenie i studiowała wnętrze samochodu.
— Tak — powiedziała w końcu. — Uświadamiam sobie co jest co.
Wyjrzała przez okno i patrzyła na uciekające drzewa Render również wyjrzał i dostrzegł przyczynę niepokoju Eileen. Zaciemnił okna.
— Bardzo dobrze — odetchnęła. — Dziękuję. To jut było trochę za wiele. Wszystko się poruszało jak…
— Jasne — odparł Render, podtrzymując wrażenie ruchu. — Przewidziałem to. Robisz się jednak coraz twardsza.
— Rozluźnij się — odezwał się po chwili. — Odpocznij teraz.
Gdzieś tam pstryknął jakiś guzik i Eileen odprężyła się. Jechali dalej i dalej, aż wreszcie samochód zaczął zwalniać.
— Teraz, przez jedną małą i miłą chwilkę, wyjrzyj przez okno.
Wyjrzała.
Nastawił wszystkie bodźce, jakie mogły sprzyjać uczuciu przyjemności i odprężenia. Rozrzucił miasto po obu stronach samochodu i rozjaśnił okna. Eileen spojrzała na sylwetki wieżowców i bloków mieszkalnych. Potem zobaczyła trzy kawiarnie, pałac rozrywki, aptekę i centrum medyczne z żółtej cegły i aluminiowym kaduceuszem na bramie; szkołę średnią — całą ze szkła i pełną uczniów; stację benzynową z pięćdziesięcioma pompami; następną aptekę i mnóstwo samochodów — zaparkowanych albo jadących. I ludzi. Ludzi, którzy wchodzili i wychodzili przez drzwi, spacerowałi, wsiadali do samochodów i z nich wysiadali. Było lato. Światło późnego popołudnia przenikało przez kolory miasta i barwy ubrań jego mieszkańców, którzy chodzili bulwarami, leniuchowali na tarasach, opierali się o balustrady balkonów i parapetów, wyłaniali się zza narożnych kiosków, wchodzili do nich, rozmawiali. Widziała kobietę spacerującą z pudlem i sztuczne ognie strzelające w wysokie niebo.
A potem świat się rozpadł; Render zebrał jego kawałki.
Utrzymywał teraz absolutną ciemność, zagłuszając wszelkie uczucia oprócz wrażenia ruchu.
Po pewnym czasie pojawiło się przyćmione światło. Siedzieli ciągle w samochodzie z zaciemnionymi oknami, a powietrze, którym oddychali, było jak kojąca maść.
— Boże — powiedziała Eileen. — Świat jest taki wypełniony. Czy naprawdę widziałam to wszystko?
— To nie miało stać się dzisiaj, ale chciałaś, żebym cipokazał. Wydawało mi się, że jesteś gotowa.
— Tak — przyznała, a okna zrobiły się znowu przejrzyste.
Szybko odwróciła wzrok.
— Wszystko zniknęło — wyjaśnił Render. — Chciałem, żebyś tylko przelotnie spojrzała.
Na zewnątrz było ciemno. Jechali przez wysoki most. Poruszali się bardzo wolno. Na drodze nie było żadnego ruchu. Pod nimi migotały światła, a w szepczącej pod mostem wodzie przeglądały się gwiazdy; malowały w niej zamglone niebo, które unosiło się tuż pod powierzchnią. Pochyłe podpory mostu defilowały jednostajnie obok samochodu.
— Dokonałeś tego — powiedziała Eileen. — Dziękuję.
— Kim ty naprawdę jesteś? — spytała po chwili. (Chyba chciał, żeby o to zapytała).
— Jestem Render — roześmiał się.
Dalej przemierzali drogę przez ciemność i puste miasto. W końcu dojechali do klubu.
Zatrzymali samochód na wielkim parkingu wewnątrz budynku. Tam Render skontrolował jej emocje; w każdej chwili był gotowy, aby zniszczyć ten świat. Nie sądził jednak, że powinien to zrobić.
Wysiedli z samochodu i weszli do klubu. Dzisiejszego wieczoru nie był przepełniony. Tak zdecydował Render. Zaprowadzono ich do stolika, przy którym zwykle siadali — w małej sali przy barze, w pobliżu stojącej zbroi. Usiedli i zamówili jeszcze raz to samo.
— Nie — powiedział Render. — To powinno stać tam. Zbroja pojawiła się ponownie koło stołu, a on był znowu w swoim szarym garniturze i czarnym krawacie ze srebrną szpilką w kształcie limby. Roześmiali się.
— Metalowe garnitury nie są w moim guście, więc życzę sobie, abyś przestała wreszcie tak mnie widzieć.
— Przepraszam — uśmiechnęła się. — Nie wiem jak ani dlaczego to zrobiłam.
— Ja wiem, ale dziękuję za taką nominację. Jeszcze raz cię ostrzegam. Musisz być świadoma, że to tylko iluzja. Tworzę ją w taki sposób, żebyś odniosła pełną korzyść. Podczas przeprowadzania doświadczenia dla większości moich pacjentów jest to prawdziwy świat. Powoduje to szok lub nawet bardziej poważne następstwa. Ty jednak wiesz jakie są reguły tej gry i, czy chcesz, czy nie, daje ci to pewną kontrolę, inną jednak niż ta, z którą mam normalnie do czynienia. Proszę, bądź ostrożna.
— Przepraszam. Nie chciałam.
— Wiem. A oto nasze jedzenie.
— Och! Wygląda okropnie. Czy to właśnie jedliśmy?
— Tak — zachichotał. — To jest nóż, to widelec, a to łyżka. Rostbef, duszone ziemniaki, groszek i masło…
— O Boże! Nie czuję się dobrze.
— …sałatki i dodatki. To jest pstrąg. Mniam! Frytki i butelka wina. Hmm, zobaczymy — Conti. Wobec tego nie zapłacę. Butelkę Yquem pro… Hej!
Pokój zachwiał się.
Render spowodował, że restauracja zniknęła, a stół opustoszał. Znowu byli na polanie. Przez przezroczystą materię świata ujrzał rękę, która poruszała się wzdłuż pulpitu i wciskała guziki. Świat stał się znowu konkretny. Pusty stół znajdował się teraz nad brzegiem jeziora. Nadal była noc i lato. Obrus leżący na stole był bardzo biały w świetle olbrzymiego księżyca, który wisiał nad ich głowami.
— To było głupie z mojej strony — przyznał. — Strasznie głupie. Powinienem ukazywać wszystko po kolei. Widok podstawowych rzeczy i jednocześnie bodźce słowne mogą być bardzo niebezpieczne dla kogoś, kto widzi je po raz pierwszy. Tak się zaangażowałem w Kształtowanie, że zapomniałem o pacjentce. Przepraszam.
— Już wszystko w porządku. Naprawdę.
Render przywołał chłodną bryzę znad jeziora.
— To księżyc — dodał cicho.
Skinęła głową. Nosiła przecież maleńki księżyc pośrodku la1 błyszczał teraz jak ten prawdziwy. Włosy i sukienka Eileen były zupełnie srebrne. Na stole stanęła butelka Conti i dwa kieliszki.
— Skąd one się wzięły? — spytał.
Wzruszyła ramionami, a Render nalał pełen kieliszek
— Może smakować raczej kiepsko — powiedział.
— Ale tak nie smakuje. Spróbuj — rzekła Eileen i podała mu wino.
Render zrobił mały łyk i doszedł do wniosku, że wino ma smak owoców, jakby było wyciśnięte z winogron: łagodne i krzepiące. Wiedział od początku, że będzie musiał przecierać szlaki percepcji, wygrywać symfonię zmysłowych sygnałów przemiany, które naszły go nieświadomie nad brzegiem jeziora.
— Jednak smakuje — przyznał. — A teraz nadszedł już czas, żeby wrócić.
— Tak szybko?
— Tak szybko.
Zażyczył sobie, aby świat się skończył i tak się stało.
— Zimno — powiedziała i ubrała się. — I ciemno.
— Wiem. Przygotuję coś do picia i sprzątnę maszynę.
Spojrzał na taśmy, potrząsnął głową i podszedł do barku.
— To niezupełnie „Conti” — stwierdził, sięgając po butelkę.
— To co? Wszystko mi jedno.
Dla Rendera to też w tej chwili nie miało znaczenia. Posprzątał maszynę, wypili wino, ubrali się i wyszli.
Gdy jechali windą w dół do podziemnego garażu, chciał, aby świat jeszcze raz się skończył, ale tak się nie stało.
Tato,
Pokuśtykałem ze szkoły do taksówki, a z taksówki do portu kosmicznego na Wystawę Lotniczą, która nazywała się Przestrzeń. (W porządku, przesadziłem trochę z tym kuśtykaniem. Musiałem tylko bardziej uważać). Według mnie to wszystko było skierowane na złapanie młodzieży w pięcioletni kierat szkoły lotniczej No i zadziałało. Chcę się tam dostać. Chcę polecieć w przestrzeń. Myślisz, że zabiorą mnie tam, gdy będę już dość dorosły? To znaczy, czy zabiorą mnie w przestrzeń a nie do jakiejś nudnej pracy za biurkiem. Jak myślisz?
Bo ja myślę, że mam szansę.
Był tam taki jeden piekielny porucznik, który zobaczył, jak jakiś kadet myszkuje wokół i przyciska nos do wielkich okien i postanowił dać mu zadanie specjalne. Świetnie! Miał mi wszystko pokazać. Poprowadził mnie przez galerię, gdzie były puchary zdobyte przez siły powietrzne: od baz na Księżycu do portów na Marsie. Zrobił mi wykład o Wielkich Tradycjach Służby. Potem poszliśmy do sali kinowej, gdzie pokazywali świetny film o pilotach, którzy zmagali się ze sobą: „tu wszystko jest zręcznością, żadnych mięśni”. Robili w powietrzu ewolucje, odłączali się od powłoki krążownika. Co za zabawa!
Poważnie, bardzo chciałbym tam być, gdy wyruszą w Piątą Przestrzeń i dalej. Myślę, że powinien być z nimi ktoś sensowny, kto wszystko właściwie opisze. Wiesz, taki korespondent wojenny, Francis Parkman, Mary Austin, ktoś w tym rodzaju. Zdecydowałem więc, że jadę.
Ten chłopak z sił powietrznych, ze śmiesznymi jak kurze łapki znakami na ramionach, nie był przynajmniej protekcjonalny. Chwała Bogu. Staliśmy na balkonie i patrzyliśmy na startujące statki. Powiedział mi, żebym dobrze się uczył i szedł do przodu, a wtedy może kiedyś sam polecę takim statkiem. Nie zadałem sobie trudu, żeby mu odpowiedzieć, że nie jestem niedorozwinięty i że zdobędę wykształcenie, zanim będę na tyle dorosły, aby podjąć jakąś decyzję, na przykład o wstąpieniu do Korpusu. Patrzyłem na statki i powiedziałem, że za dziesięć lat też będę tutaj, tylko że będę patrzeć w dół, a nie w górę. Opowiedział o swoich ciężkich treningach. Nie spytałem go jednak, jak to się stało, że dostał takie wszawe zadanie i musi oprowadzać mnie po bazie. Teraz się nad tym zastanowiłem i cieszę się, że o to nie spytałem. On Wyglądał bardziej jak jedna z tych ich reklam niż jak żywy człowiek. Mam nadzieję, że ja nigdy nie będę Wyglądać jak reklama.
Dziękuję za pieniądze, ciepłe skarpetki i kwintet skrzypcowy Mozarta, którego właśnie teraz słucham. Chcę ci złożyć ofertę: może następnego lata zamiast do Europy, polecimy na Lunę. Może? Prawdopodobnie? Ewentualnie? I jak? A jeśli rozwiążę ten nowy test, który dla mnie ułożyłeś…? W każdym razie pomyśl o tym, proszę.
Twój syn,
Pete
— Halo? Czy to Stanowy Szpital Psychiatryczny? Chciałabym umówić się na wizytę.
— Chwileczkę. Połączę panią z recepcją.
— Halo. Recepcja.
— Chciałabym umówić się na badania.
— Chwileczkę… Jakie badania?
— Chcę się widzieć z doktor Eileen Shallot. Tak szybko jak to możliwe.
— Chwileczkę. Muszę sprawdzić jej plan… Czy może być w przyszły wtorek o drugiej?
— Świetnie.
— Proszę o pani nazwisko.
— DeVille. Jill DeVille.
— W porządku, panno DeVille, a więc wtorek o drugiej.
— Dziękuję.
Mężczyzna szedł wzdłuż autostrady, którą pędziły samochody; te na pasie szybkiego ruchu jechały tak prędko, że zlewały się w jedną linię.
Ruch nie był duży.
Było zimno, 10:30 rano.
Mężczyzna postawił wykładany futrem kołnierz, ręce włożył do kieszeni i szedł pochylony, opierając się podmuchom wiatru. Za ogrodzeniem autostrada była czysta i sucha.
Poranne słońce schowało się w chmurach. W brudnym świetle mężczyzna ujrzał drzewo oddalone od niego o ćwierć mili.
Nie zmienił kroku i nie spuszczał oka z drzewa. Małe kamyczki stukały i trzaskały pod jego butami.
Gdy doszedł do drzewa, zdjął kurtkę i zwinął ją starannie. Potem położył ją na ziemi i wspiął się do góry.
Gdy znalazł się na jednym z konarów, które górowały nad ogrodzeniem, zobaczył, że na autostradzie nie ma żadnego ruchu. Wtedy chwycił obiema rękoma gałąź i opuścił się na niej; zawisł i zeskoczył na autostradę.
Jej wschodnia strona była szeroka na sto jardów. Spojrzał na zachód, przekonał się, że nadal nic nie jedzie i zaczął iść w stronę środkowej wysepki. Wiedział, że nigdy tam nie dojdzie. O tej porze dnia samochody pędziły z szybkością około stu sześćdziesięciu mil na godzinę. Szedł dalej.
Minął go samochód. Mężczyzna nie obrócił się. Jeśli okna były nieprzejrzyste, co zwykle miało miejsce, pasażerowie pozostawali nieświadomi tego, że ktoś wszedł im w drogę. Mogli później o tym usłyszeć i sprawdzić najwyżej, czy z przodu pojazdu nie ma oznak spotkania na szosie.
Minął go następny samochód. Okna były przejrzyste. Zobaczył dwie zdziwione twarze z otwartymi ustami. Chwilę potem pojazd zniknął z jego pola widzenia. Twarz mężczyzny nie zmieniła wyrazu, a rytm jego kroków pozostał taki sam. Przemknęły jeszcze dwa pojazdy z zaciemnionymi oknami. Przeszedł w tym czasie może dwadzieścia jardów.
Dwadzieścia pięć…
Coś w powietrzu albo coś spod jego stóp powiedziało mu, że to już nadchodzi. Nie obejrzał się.
Spojrzenie kątem oka upewniło go, że faktycznie nadchodzi. Szedł dalej tym samym krokiem.
Okna samochodu Cecila Greena były przezroczyste, bo Cecil lubił to robić w ten sposób. Lewą rękę włożył za bluzkę dziewczyny. Jej spódnica była wysoko uniesiona. Prawą rękę trzymał na dźwigni, która opuszczała fotele, dziewczyna położyła się, mrucząc z zadowolenia.
Głowa Cecila zwróciła się w lewo.
Zobaczył idącego mężczyznę.
Ujrzał profil, który nigdy nie stał się dla niego pełną twarzą. Zorientował się, że mężczyzna nie zmienia kroku, że idzie dalej.
Potem stracił go z oczu. Poczuł lekki wstrząs. Przednia szyba zaczęła się opuszczać. Samochód Cecila Greena pędził dalej przy zaciemnionych oknach.
— Jak…? — zapytał, gdy szlochająca dziewczyna znalazła się w jego ramionach.
— Monitor musiał go nie wychwycić…
— Chyba przeszedł przez płot…
— Chyba postradał zmysły!
— Mógł wybrać łatwiejszy sposób.
To mogła być każda twarz, pomyślał Cecil. Może moja? Przerażony opuścił fotele.
Charles Render pisał „Necropolis”, który był częścią Brakującym ogniwem jest człowiek, jego pierwszej książki po ponad pięciu latach. Od kiedy wrócił z wakacji, we wtorki i czwartki odkładał wszystko na bok i pracował. Zamykał się w biurze i pokrywał papier chaotycznym pismem.
Jest wiele odmian śmierci w przeciwieństwie do umierania, pisał. Zabrzęczał dzwonek interkomu; wpierw krótko, potem długo i znowu krótko.
— Tak? — spytał, wciskając przełącznik.
— Ma pan gościa. — Między „pan” a „gościa” była mała przerwa na wzięcie oddechu.
Render włożył do bocznej kieszeni mały pojemnik z aerozolem, wstał i obszedł biuro. Otworzył drzwi i wyjrzał.
— Doktorze… Ratunku…
Render zrobił trzy kroki, a potem upadł na kolana.
— Co się stało?
— Chodź. Ona jest… chora — zawarczał pies.
— Chora? Na co? Co z nią?
— Nie wiem. Chodź.
Render spojrzał w nieludzkie oczy.
— Co to za choroba? — nalegał.
— Nie wiem — powtórzył pies. — Nie mówi. Siedzi. Czuję… Jest chora.
— Jak się tu dostałeś?
— Przyjechałem. Znam współ… rzę… dne… Zostawiłem samochód. Na zewnątrz.
— Zaraz do niej zadzwonię.
— Nie. Nie odpowie. Miał rację.
Render wrócił do gabinetu po płaszcz i zestaw medyczny. Wyjrzał przez okno i zobaczył, gdzie jest zaparkowany samochód. Stał przy wjeździe do garażu, tam gdzie monitor przełączył się na sterowanie ręczne. Jeśli nikt nie przejmował kontroli nad samochodem, był on automatycznie parkowany, a inne pojazdy musiały go omijać.
Jakież to proste, nawet pies potrafi prowadzić, przyszło do głowy Renderowi. Lepiej zejść na dół, zanim nadciągnie krążownik. Na pewno już wie, że samochód tam stoi. A może jednak nie? Może mamy jeszcze kilka minut?
Rzucił okiem na wielki zegar.
— W porządku, Sig! — zawołał. — Idziemy!
Zjechali windą na parter, wyszli frontowymi drzwiami i popędzili do samochodu.
Silnik chodził na wolnych obrotach.
Render otworzył drzwi od strony pasażera i Sigmund wskoczył do środka. Render przecisnął się za nim na fotel kierowcy, ale pies już ustawiał współrzędne i adres.
Wygląda na to, że siedzę na złym miejscu, pomyślał. Zapalił papierosa. Samochód ruszył i wjechał w tunel. Wyłonił się na przeciwległej magistrali, na chwilę zamarł, a potem włączył się do ruchu. Pies skierował pojazd na pas największych prędkości.
— Och — powiedział Sigmund. — Och. Render chciał pogłaskać go po głowie, ale spojrzał na niego, zobaczył obnażone zęby i zrezygnował.
— Kiedy zaczęła się tak dziwnie zachowywać?
— Wróciła z pracy. Nie jadła. Nie odpowiadała, gdy do niej mówiłem. Tylko siedzi.
— Nigdy przedtem taka nie była?
— Nie.
Co mogło ją wytrącić z równowagi? Może miała po prostu zły dzień. W końcu on jest tylko psem. Nie. On dobrze wie. Ale co teraz?
— Jak się czuła wczoraj i rano, gdy wychodziła z domu?
— Jak zawsze.
Render znowu zadzwonił do Eileen. Nie było odpowiedzi.
— Ty to zrobiłeś — powiedział pies.
— Co masz na myśli?
— Oczy. Widzenie. Ty. Maszyna. Źle.
— Nie — zaprzeczył Render, a jego ręka spoczęła w kieszeni na pojemniku z gazem oszałamiającym.
— Tak — rzekł pies. — Wyleczysz ją?
— Oczywiście.
Sigmund zapatrzył się w dal.
Render czuł się psychicznie ożywiony i mentalnie rozbity. Szukał czynnika, który spowodował to zamieszanie. Od pierwszej sesji czuł się w ten sposób. W Eileen Shallot było coś niepokojącego; kombinacja wysokiej inteligencji i bezradności, determinacji i słabości, wrażliwości i goryczy.
Czy właśnie to jest dla mnie tak atrakcyjne? Nie. Do licha, to przecież tylko zwykła terapia przejściowa.
— Pachniesz strachem — powiedział pies.
— Więc pokoloruj ten strach i odwróć kartkę.
Zwolnili na kilku zakrętach, a potem znowu zwiększyli prędkość, zwolnili i jeszcze raz przyspieszyli. W końcu dostali się na wąski odcinek autostrady i jechali przez na pół zamieszkaną część miasta. Samochód skręcił w boczną ulicę, przebył około pół mili, brzęknął tablicą rozdzielczą 1 wjechał na parking wysokiego budynku z cegły. Ten brzęk pochodził chyba od specjalnego urządzenia, które przejmowało sterowanie w momencie, gdy monitor się wyłączał bo samochód potoczył się przez parking, wjechał na swoje miejsce i stanął. Render wyłączył silnik.
Sigmund zdążył już otworzyć drzwi po swojej stronie więc Render poszedł za nim do budynku. Wjechali windą na pięćdziesiąte piętro. Pies przebiegł szybko przez korytarz, przycisnął nos do płytki przymocowanej nisko przy framudze i czekał. Po chwili drzwi rozsunęły się na kilka cali. Sigmund pchnął je barkiem i wszedł, a za nim wsunął się Render.
Mieszkanie było duże, ściany prawie bez ozdób pomalowane na mało zachęcające kolory. Jeden narożnik wypełniał całkowicie ogromny zbiór taśm, a obok stał wielki odbiornik. Pod oknem znajdował się szeroki stół o kabłąkowatych nogach; z prawej strony, przy ścianie, niska kanapa. Obok niej były zamknięte drzwi. Z lewej strony pokoju rysowało się łukowate przejście prowadzące najprawdopodobniej do innych pomieszczeń. Eileen siedziała w wyścielanym fotelu w najdalszym kącie przy oknie. Sigmund stanął obok.
Render przeszedł przez pokój i wyciągnął papierosa. Zapalił zapalniczkę i trzymał ją tak długo, aż Eileen obróciła głowę w kierunku płomienia.
— Papierosa? — spytał.
— Charles?
— Zgadza się.
— Tak, dziękuję. Chętnie.
Wzięła papierosa i włożyła go do ust.
— Dziękuję. Co ty tu robisz?
— Towarzyska wizyta. Byłem w pobliżu.
— Nie słyszałam dzwonka ani pukania.
— Musiałaś się chyba zdrzemnąć. Sig mnie wpuścił.
— Tak. Pewnie tak. — Przeciągnęła się. — Która godzina?
— Prawie pół do piątej.
— Jestem w domu od ponad dwóch godzin… Chyba byłam bardzo zmęczona…
— Jak się teraz czujesz?
— Świetnie — stwierdziła. — Napijesz się — kawy? — Nie mam nic przeciwko temu.
— A do tego stek? — Nie, dziękuję.
— Bacardi do kawy?
— Brzmi wspaniale.
— Przepraszam na chwilę. To nie potrwa długo.
Przeszła przez drzwi obok kanapy; Render ujrzał dużą, błyszczącą kuchenkę automatyczną.
— I co? — szepnął do psa.
— Nie to samo. — Sigmund potrząsnął głową.
Render położył płaszcz na kanapie i przykrył nim starannie swój zestaw medyczny. Usiadł obok i zaczął myśleć.
Czyżbym dał jej zbyt dużą porcję widzenia na raz? Może cierpi wskutek jakiś depresyjnie działających efektów ubocznych? Powiedzmy… z powodu zakłóceń pamięci albo wyczerpania nerwowego? Czy w jakiś sposób naruszyłem zespół jej adaptacji czuciowej? Dlaczego tak bardzo się z tym spieszę? Przecież nie ma powodu. Może mam piekielną ochotę, żeby to wszystko opisać? Albo robię to, bo ona tego chce? Czy to możliwe, aby była tak silna świadomie lub nieświadomie? A może ja jestem słaby?
Zawołała go z kuchni, żeby zabrał tacę. Postawił ją na stole i usiadł.
— Pyszna kawa — powiedział, parząc usta gorącym płynem.
— Inteligentna maszyna — stwierdziła i zwróciła się w stronę jego głosu.
Sigmund wyciągnął się na dywanie obok stołu, ułożył łeb miedzy przednimi łapami, westchnął i zamknął oczy.
— Zastanawiałem się — zaczął Render — czy po ostatniej sesji były jakieś efekty uboczne, na przykład wzmożone doznania jednoczesne albo sny, związane z kształtami, formami, lub halucynacje, lub…
— Tak — powiedziała bezbarwnie. — Sny.
— Jakiego rodzaju?
— Chodzi o ostatnią sesję. Ciągle mi się śni.
— Od początku do końca?
— Nie. Nie ma jakiegoś określonego porządku wydarzeń. Jedziemy przez miasto albo przez most, siedzimy przy stole lub idziemy do samochodu; po prostu przebłyski, ale bardzo ostre i żywe.
— Jakie uczucia towarzyszą tym przebłyskom?
— Nie wiem. Są przemieszane.
— A co teraz, gdy przypominasz sobie te sny?
— To samo. Wszystko pomieszane.
— Boisz się?
— N–nie. Chyba nie.
— Chcesz trochę od tego odpocząć? Może czujesz, że posuwamy się zbyt szybko?
— Nie. To nie tak. To jest, no cóż, jak nauka pływania. Gdy się w końcu nauczysz, pływasz, pływasz i pływasz, dopóki nie jesteś zupełnie wykończony. A potem leżysz, łapiąc powietrze i przypominasz sobie jak było, a wszyscy twoi przyjaciele stoją nad tobą i nudzą, żebyś się nie przemęczał. A to jest wspaniałe uczucie, nawet wtedy gdy jest ci trochę zimno i czujesz kłujące igiełki w mięśniach. Przynajmniej ja robię to w ten sposób. Czułam się tak po pierwszej sesji i po ostatniej również. Pierwsze razy są zawsze bardzo wyjątkowe… Zniknęły już igiełki, a ja znowu złapałam oddech. Boże, nie chcę teraz przestawać! Czuję się doskonale.
— Czy zwykle śpisz po południu?
Dziesięć czerwonych paznokci przejechało po blacie stołu, gdy Eileen się przeciągała.
— Jestem zmęczona — uśmiechnęła się, tłumiąc ziewanie. — Połowa personelu jest na wakacjach albo chora, a ja cały tydzień walczę z mózgami moich pacjentów. Omal nie padłam na twarz, gdy wychodziłam dzisiaj z pracy. Nieco odpoczęłam i teraz czuję się dobrze.
Uniosła filiżankę obiema rękami i wypiła duży łyk.
— Uf — odetchnął Render. — To dobrze. Martwiłem się trochę o ciebie. Cieszę się, że nie było powodu.
Roześmiała się.
— Martwiłeś się? Czytałeś przecież notatki doktora Riscoinba dotyczące analizy mojej osoby i prób z WNJT&R i myślisz, że trzeba się o mnie martwić? Ha! Mam korzystnie działającą neurozę, która dotyczy mojej przydatności jako istoty ludzkiej. To angażuje całą moją energię, kieruje wszystkie wysiłki ku osiągnięciu wytyczonego celu. Wzmaga poczucie tożsamości…
— Masz szatańsko dobrą pamięć — zauważył Render. — Prawie słowo w słowo.
— Pewnie.
— Sigmund też się dzisiaj martwił.
— Sig? Dlaczego?
Pies poruszył się niespokojnie i otwarł jedno oko.
— Tak — warknął, spoglądając na Rendera. — Trzeba go odwieźć do domu.
— Znowu prowadziłeś samochód?
— Tak.
— Po tym jak ci zabroniłam?
— Tak.
— Dlaczego?
— Bałem się. Nie odpowiadałaś, gdy mówiłem.
— Byłam bardzo zmęczona. Jeśli jeszcze raz weźmiesz samochód, zamknę drzwi i nie będziesz mógł wychodzić, kiedy zechcesz.
— Przepraszam.
— Ze mną wszystko w porządku.
— Widzę.
— Nigdy więcej tego nie rób.
— Przepraszam. — Pies nie spuszczał oczu z Rendera; płonęły niczym dwie pochodnie.
Render odwrócił wzrok.
— Nie bądź zbyt surowa dla biedaka. W końcu myślał, że jesteś chora i pojechał po lekarza. Chyba miał rację? Winna mu jesteś podziękowanie, a nie burę.
Niewzruszony Sigmund rzucił mu piorunujące spojrzenie, a potem zamknął oczy.
— Trzeba mu zwrócić uwagę, gdy źle zrobi — zakończyła Eileen.
— Domyślam się — powiedział Render. — Ale przecież nic się nie stało. No, a skoro już tu jestem, porozmawiajmy o sprawach zawodowych. Pracuję nad czymś i chciałbym poznać twoją opinię.
— Świetnie. Dasz mi swoje notatki?
— Tak. Dwie lub trzy. Czy twoim zdaniem ogólne motywy prowadzące do samobójstwa różnią się na przestrzeni epok historycznych lub kultur?
— Według mojej, dobrze przemyślanej, opinii — nie. Frustracje mogą prowadzić do depresji lub szaleństwa, a jeśli są dość silne, nawet do samodestrukcji. Pytasz mnie o motywy; myślę, że są w dużej mierze takie same. Wydaje mi się, że jest to pozakulturowy i ponadczasowy aspekt ludzkiego istnienia. Nie sądzę, że mogłoby się to zmienić bez zmiany natury człowieka.
— W porządku. Szach. A co z bodźcami? Człowiek jest taki sam, ale jego środowisko ciągle się zmienia. Nie wydaje ci się, że jeśli umieści się istotę ludzką w nadopiekuńczym otoczeniu, to prędzej czy później wywoła to u niej przygnębienie lub doprowadzi do szaleństwa? A przynajmniej, że stanie się to szybciej niż w środowisku mniej troskliwym?
— Hm. Na tyle, ile się orientuję w tym problemie, powiedziałabym, że to zależy od człowieka. Ale widzę do czego zmierzasz: zbiorowe skłonności do wyskakiwania z okien. To tak jakby wyrzucić kapelusz — okno nawet samo się dla ciebie otwiera, bo o to poprosiłeś; coś w rodzaju buntu znudzonych mas. Nie podoba mi się ta wizja. Mam nadzieję, że się nie spełni.
— Ja również, ale myślałem o samobójstwach symbolicznych, które zdarzają się z całkiem błahych powodów.
— Aha. Twój wykład z zeszłego miesiąca o autopsychomimezji. Mam taśmę. Dobrze powiedziane, ale ja się z tym nie zgadzam.
— Teraz ja też nie. Poprawiam cały rozdział. Nazwałem go „Tanatos w Cloudcuckooland”. To prawdziwy instynkt śmierci dotknięty tuż przy powierzchni.
— Jeśli dałabym ci skalpel i jakieś ciało, czy odciąłbyś instynkt śmierci i pozwolił mi go dotknąć?
— Nie mógłbym tego zrobić. — Render postarał się, aby w jego głosie zabrzmiał śmiech. — Ciało zużyje cały jego zapas. Znajdź mi ochotnika, a on udowodni moją teorię.
— Twoja logika jest nienaganna — uśmiechnęła się. — Przynieś jeszcze trochę kawy, dobrze?
Render poszedł do kuchni, napełnił filiżanki, wypił szklankę wody i wrócił do salonu. Eileen nie zmieniła pozycji. Sigmund też nie.
— Co robisz, gdy nie zajmujesz się Kształtowaniem?
— To samo co większość ludzi — jem, piję, śpię, mówię, odwiedzam przyjaciół i nieprzyjaciół, zwiedzam, czytam…
— Czy potrafisz wybaczać?
— Czasami. A dlaczego?
— Więc wybacz mi. Pokłóciłam się dzisiaj z kobietą o nazwisku DeVille.
— O co?
— O ciebie. Oskarżyła mnie o takie rzeczy, że lepiej, żeby mnie matka nie urodziła. Masz zamiar się z nią ożenić?
— Nie. Małżeństwo jest jak alchemia. Służy ważnym celom, ale w tym wypadku nie czuję tego.
— To dobrze.
— Co jej powiedziałaś?
— Dałam jej kliniczną kartę informacyjną z napisem: Diagnoza — dziwka, Zalecenia — lekarstwa i knebel.
— Och — powiedział zainteresowany Render.
— Podarła to i rzuciła mi w twarz.
— Ciekawe dlaczego?
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i narysowała coś palcem na obrusie.
— O bogowie! Zastanawiam się, czym jest piekło — westchnął Render.
— Według mnie to cierpienie z powodu niezdolności do miłości — dokończyła Eileen. — Czy Dostojewski miał rację?
— Wątpię. Umieściłbym go raczej w swojej grupie terapeutycznej. To dopiero byłoby dla niego piekło — ci wszyscy ludzie zachowujący się jak postacie z jego powieści.
Render postawił filiżankę i odsunął się od stołu.
— Musisz już iść?
— Powinienem.
— I nie skusisz się na coś do zjedzenia?
— Nie.
Eileen wstała.
— Wezmę płaszcz. Mógłbym wrócić twoim samochodem do domu, a potem ci go odesłać.
— Nie! Przeraża mnie wizja pustych samochodów jeżdżących po mieście. Czuję, że prześladowałoby mnie to przez najbliższe dwa i pół tygodnia. A poza tym — dodała, przechodząc przez łukowate drzwi — obiecałeś mi katedrę w Winchesterze.
— Chcesz to dzisiaj zrobić?
— Jeśli dasz się przekonać.
Podczas gdy Render zastanawiał się nad propozycją Eileen, Sigmund podniósł się i stanął tuż przy nim, patrząc mu prosto w oczy. Kilka razy otwierał i zamykał pysk, ale nie wydał żadnego dźwięku. Potem odwrócił się i wyszedł z pokoju.
— Nie — zawołała Eileen. — Zostaniesz tutaj, dopóki nie wrócę.
Render wziął płaszcz, założył go, a zestaw medyczny wepchnął do kieszeni.
Gdy szli przez hol, Renderowi wydawało się, że słyszy słabe i bardzo dalekie wycie.
W tym miejscu, do którego należały wszystkie inne miejsca, Render był panem wszechrzeczy. Czuł się jak w domu w tych obcych światach bez czasu, gdzie kwiaty łączą się ze sobą, a gwiazdy toczą bitwy w niebiosach, spadając w końcu na ziemię i krwawiąc jak roztrzaskane kielichy; tam, gdzie morza rozstępują się, by ukazać prowadzące w dół schody, a z jaskiń wyłaniają się ramiona machające pochodniami, których płomienie straszą niczym upiorne twarze w zimową noc. Render znał to wszystko, bo zwiedzał te światy już od dziesięciu lat. Jednym ruchem palca mógł stworzyć czarowników, wystawiać ich na różne próby, skazać i stracić, a potem wyznaczyć następców.
Niestety, ta podróż była tylko grzecznościową wizytą…
Render przeszedł przez polanę w poszukiwaniu Eileen.
Czuł gdzieś w pobliżu jej obecność.
Przedarł się przez krzaki i stanął nad jeziorem. Było zimne, niebieskie i bezdenne; odbijało postać wysmukłej wierzby, która stała się dla Eileen punktem kontaktowym.
— Eileen!
Wierzba pochyliła się ku niemu, a potem cofnęła.
— Eileen! Wyjdź!
Opadły liście i poszybowały ku powierzchni jeziora, burząc jego lustrzaną gładkość i zniekształcając odbicie.
— Eileen?
W jednej chwili wszystkie liście pożółkły i spadły do wody. Drzewo przestało się kołysać. Pod ciemniejącym niebem rozległ się dziwny dźwięk przypominający pomruk przewodów wysokiego napięcia w chłodny dzień.
Nagle w górze pojawił się podwójny rząd księżyców wędrujących przez niebiosa.
Render wybrał jeden z nich, dosięgnął go i przycisnął; zniknął wraz z innymi księżycami, świat pojaśniał, a dziwny pomruk ucichł.
Render okrążył jezioro, aby zyskać dla siebie chwilę zwłoki, na wypadek, gdyby jego działanie zostało odrzucone. Poszedł sosnową aleją ku miejscu, gdzie miał zamiar postawić katedrę. Ptaki śpiewały wśród drzew, a wiatr wiał mu lekko w plecy. Czuł bardzo silnie jej obecność.
— Tutaj, Eileen. Tutaj.
Szła teraz obok niego, zielonosrebrna, z brązowymi włosami i szmaragdowymi oczami; na czole mienił się klejnot. Szła w zielonych pantofelkach po zielonych igłach.
— Co się stało? — spytała.
— Bałaś się.
— Dlaczego?
— Może przestraszyłaś się katedry. Jesteś wiedźmą? — uśmiechnął się.
— Tak, ale dzisiaj mam wolny dzień.
Render roześmiał się i chwycił ją za rękę. Okrążyli wysepkę liści; na trawiastym pagórku wznosiła się zrekonstruowana katedra, królując nad nimi i ponad drzewami; wspinała się w niebo i wydychała z siebie dźwięki organów. W jej szklanych płaszczyznach odbijały się zabłąkane promienie słońca.
— Trzymaj się mocno tego świata — powiedział Render. — Oto nasza wycieczka z przewodnikiem.
Weszli do katedry.
— …Ze swoimi kolumnami od podłogi aż po sklepienia, wyglądającymi jak olbrzymie pnie, bezwzględnie króluje nad przestrzenią — wyrecytował. — Wiem to z przewodnika. A to nawa północna.
— Greensleeves — powiedziała Eileen. — Organy grają Greensleeves.
— Tak. Nie możesz mnie jednak za to winić. Spójrz na kapitel w kształcie muszli.
— Chcę podejść do muzyki.
— Dobrze. Tędy.
Render poczuł, że coś jest nie w porządku, bo nie mógł przycisnąć palcem żadnego guzika.
Nic się nie zmieniło…
Coś szybko przemknęło nad katedrą, wydając dźwięczny okrzyk. Render uśmiechnął się na widok swojego wspomnienia; to było jak przejęzyczenie: przez chwilę pomylił Eileen z Jill — tak, dokładnie to samo wydarzyło się przedtem.
Dlaczego więc…
Wybuch bieli okazał się ołtarzem. Render jeszcze nigdy go nie widział. Wszystkie ściany wokół nich były ciemne. W narożnikach i wysokich niszach migotały płomienie świec. Organy, na których grały niewidzialne palce, ciskały gromy.
Render wiedział, że coś jest nie w porządku.
Obrócił się w stronę Eileen Shallot, która teraz miała na sobie kapelusz w kształcie zielonego stożka wzbijającego się wysoko w ciemność; stożek był przyozdobiony wstęgą zielonego welonu. Jej szyja znajdowała się w cieniu, ale…
— Twój naszyjnik? Gdzie on jest?
— Nie wiem — uśmiechnęła się.
Kielich, który trzymała, promieniował różowym światłem, a ono odbijało się w jej szmaragdzie. To otrzeźwiło Rendera jak powiew zimnego powietrza.
— Napijesz się? — spytała.
— Stój spokojnie — rozkazał.
Zapragnął, aby ściany się zawaliły. Odpłynęły w cień.
— Stój spokojnie! — powtórzył szybko. — Nic nie rób. Staraj się nawet nie myśleć.
— Na dół! — krzyknął.
Ściany rozpadły się na wszystkie strony, a dach został wyrzucony na szczyt świata. Stali wśród ruin oświetlonych słabym światłem. Noc była czarna jak smoła.
— Dlaczego to zrobiłeś? — spytała, trzymając kielich wyciągnięty w jego stronę.
— Nie myśl. Nie myśl. Odpręż się. Jesteś bardzo zmęczona. Twoja świadomość gaśnie tak jak płomień tej świecy. Już prawie zasypiasz. Ledwo się trzymasz na nogach. Twoje oczy się zamykają. Tutaj nie ma już nic do zobaczenia.
Zapragnął, aby świeca zgasła. Paliła się dalej.
— Nie jestem zmęczona. Napij się, proszę.
Wśród nocy usłyszał muzykę organową; tym razem zupełnie inną, której nie poznał.
— Potrzebuję twojej współpracy.
— W porządku. Wszystko, co chcesz.
— Popatrz! Księżyc!
Spojrzała w górę na księżyc, który pojawił się na atramentowym niebie.
— Następny, i jeszcze jeden.
Księżyce, jak sznur pereł, przemierzały ciemność.
— Ostatni będzie czerwony — zapowiedział.
Był.
Wyciągnął w jego kierunku wskazujący palec prawej ręki, przesunął ramię wzdłuż pola widzenia, a potem spróbował dotknąć czerwonego księżyca.
Ramię zabolało i zapiekło. Nie mógł nim poruszyć.
— Obudź się! — wrzasnął. Czerwony księżyc zniknął; biały również.
— Wypij, proszę.
Wyrwał kielich z jej dłoni i odwrócił się. Gdy znów spojrzał w jej stronę, Eileen nadal go przed nim trzymała
— Drinka? Uciekł w noc.
To było jak bieg przez zaspy śnieżne po pas wysokie. Było źle. Ucieczka pogłębiła jeszcze jego błąd — zmniejszał swoją moc, a zwiększał jej. To wyciągało z niego energię, zużywało siły.
Stał ciągle pośród ciemności.
— Świat wiruje wokół mnie — powiedział. — Jestem jego środkiem.
— Proszę, napij się.
Render stał na polanie, przy stoliku, nie opodal brzegu jeziora. Jezioro było czarne, a księżyc srebrny; był bardzo wysoko, poza jego zasięgiem. Na stole migotała pojedyncza świeca, barwiąc jej włosy i sukienkę na srebrno. Nad brwiami nosiła księżyc. Na białym obrusie stała butelka „Conti”, a obok kielich o szerokich brzegach. Naczynie było prawie pełne, a o jego krawędzie dzwoniły różowe paciorki. Render miał straszne pragnienie. Wydawało mu się, że Eileen jest piękniejsza niż ktokolwiek, kogo przedtem widział. Jej naszyjnik połyskiwał, znad jeziora wiała chłodna bryza. I było jeszcze coś. Coś, co powinienem pamiętać…
Zrobił krok naprzód, a jego zbroja pobrzękiwała lekko, gdy się poruszał. Sięgnął po kieliszek, a ramię zesztywniało mu z bólu. Cofnął więc rękę i przycisnął do boku.
— Jesteś ranny.
Powoli odwrócił głowę. Z otwartej rany na bicepsie sączyła się krew, spływała po ramieniu i ściekała po palcach. Zbroja była uszkodzona. Zmusił się, aby odwrócić wzrok.
— Wypij to, kochanie. Ja cię wyleczę.
Wstała.
— Potrzymam ci kieliszek.
Patrzył na nią, gdy unosiła go do jego ust.
— Kim jestem? — spytał.
— Jesteś Renderem. Psychouczestnikiem.
— Tak. Pamiętam — rzekł i nakłonił swój umysł do jedynego kłamstwa, które mogło przełamać iluzję. Zmusił usta, by je wypowiedziały:
— Eileen Shallot, nienawidzę cię.
Świat zadygotał, odpłynął i zatrząsł się od wielkiego płaczu.
— Charles! — wrzasnęła i ogarnęła ich ciemność.
— Obudź się! Obudź się! — krzyczał, a jego ramię paliło, bolało i krwawiło w ciemności.
Został sam pośród białej równiny. Była cicha i bezkresna, rozciągała się do końca świata. Świeciła swoim własnym blaskiem. Niebo nie było niebem, a w górze była jedynie pustka. Nic. Był sam. Jego własny głos odbijał się echem od kresu świata: …nienawidzę cię …nienawidzę cię.
Upadł na kolana.
Chciał zapłakać.
Nad równiną pojawił się czerwony księżyc, rzucający upiorne światło na całą przestrzeń. Po lewej stronie Rendera wyrosła jedna ściana gór, a po prawej następna.
Podniósł prawą rękę, pomagając sobie lewą. Zacisnął pięść, wysunął palec wskazujący i sięgnął w kierunku księżyca.
Potem z wysokich gór dobiegło wycie — półludzkie, potężne zawodzenie, które całe było wyzwaniem, samotnością i żalem. I wreszcie go ujrzał. Zstępował z gór, zmiatając ogonem śnieg z najwyższych szczytów. To był on, wygrażający niebiosom Fenris, syn Lokisa.
Potwór wyskoczył w powietrze i połknął księżyc.
Wylądował blisko Rendera; jego wielkie oczy płonęły żółtym blaskiem.
Podkradł się bezgłośnie przez zimne, białe pola leżące między górami. Render cofał się, w górę i w dół, po zboczach górskich, uciekał przez szczeliny i rozpadliny, doliny, stalagmity i stalaktyty, pod krawędziami lodowców, wzdłuż zamarzniętych koryt rzecznych, ciągle w dół, dopóki nie skąpał się w gorącym oddechu Fenrisa, którego śmiejąca się paszcza ziajała teraz nad nim.
Render odwrócił się; jego stopy stały się dwiema rzekami unoszącymi go w dół.
Świat skoczył do tyłu. Render sunął zboczami. W dół. Szybciej.
Daleko…
Obejrzał się przez ramię. W oddali podążał za nim szary cień.
Czuł, że cień mógłby w każdej chwili bez trudu zmniejszyć przestrzeń między nimi. Musiał więc poruszać się szybciej.
Świat wirował wokół niego. Zaczął padać śnieg.
Gnał. Pędził dalej.
Naprzód, zamazana, zgięta sylwetka.
Rozrywał zasłonę śniegu, który teraz padał jakby z dołu do góry niczym sznur mydlanych baniek.
Podążał w kierunku jakiegoś roztrzaskanego, zgruchotanego kształtu.
Zbliżał się jak pływak, który nie może otworzyć ust i wyrazić swego strachu przed zatonięciem i nieznanym.
Nie mógł kontrolować ruchu; znosiło go w kierunku wraku. W końcu zatrzymał się tuż przed nim.
Niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniają. Trwają w zawieszeniu i pozostają osamotnione niczym zdarzenia, które nigdy nie znajdą miejsca w kalendarzu i pozostaną poza ustalonym porządkiem następujących po sobie elementów zwanych Czasem.
Render stał tam i nie obchodziło go, że Fenris wskoczył mu na plecy i zjada jego mózg. Zamknął oczy, ale wizja nie zniknęła. Nie tym razem. Nie dbał o nic, bo jego większa część leżała już martwa u stóp.
Potem rozległo się wycie, a szary cień zsunął się za nim. Zakrwawionym pyskiem rył w rozbitym samochodzie, łamał blachę i szkło, szukał po omacku…
— Nie! Bydlę! Pożeracz ciał! — wrzeszczał Render. — Umarli są święci. Moi umarli to świętość.
W jego ręce znalazł się skalpel i Render ze znawstwem ciął i chłostał ścięgna, napięte mięśnie na ramionach, miękki brzuch, pasma naczyń krwionośnych.
Płacząc, rozczłonkował potwora, kawałek po kawałku, a bestia krwawiła i krwawiła, kalając swoimi zwierzęcymi sokami pojazd i szczątki w jego wnętrzu. Wkrótce cała równina spłynęła rzeką krwi.
Render upadł na roztrzaskaną maskę samochodu; była miękka, ciepła i sucha. Zaszlochał.
— Nie płacz — powiedziała.
Potem wsparł się na jej ramieniu i trzymał ją mocno; tam, nad czarnym jeziorem, pod księżycem z angielskiej porcelany. Na stole płonęła samotna świeca. Przyłożyła kieliszek do jego ust.
— Proszę, wypij to.
— Tak, daj mi.
Przełknął łyk wina, które całe było miękkością i lekkością. Paliło jego wnętrze. Poczuł, że wraca moc.
— Jestem…
— Renderem, Psychouczestnikiem — zafalowało jezioro.
— Nie!
Obrócił się i zaczął znowu biec, szukając wraku. Musiał tam wrócić, musiał…
— Nie możesz!
— Mogę! — ryknął. — Mogę, jeśli spróbuję…
Żółte płomienie kłębiły się w gęstym powietrzu jak węże. Skręcały, żarzyły się wokół kostek. Potem z ciemności nadszedł jego Przeciwnik — dwugłowy i ogromny.
Za nim spadały ze szczękiem kamienie, a w nozdrza i głowę Rendera wdzierał się przytłaczający odór.
— Psychouczestniku! — zaryczała jedna z głów.
— Wróciłeś, by wyrównać rachunki! — wrzasnęła druga.
Render patrzył i szukał w pamięci.
— Żadnego wyrównywania rachunków, Thaumielu — powiedział. — Pokonam cię i uwiężę, dla Rothmana. Tak, to był Rothman, kabalista.
Render śledził oczami symbole ukazujące się w powietrzu.
— Wróć do Qliphoth. Wypędzam cię.
— To miejsce to Qliphoth.
— …przez Khamaela, anioła krwi, żywiciela Serafina, w imieniu Elohima Gebora rozkazuję ci zniknąć.
— Nie tym razem — roześmiały się obie głowy i ruszyły ku niemu.
Render cofnął się powoli; stropy zaplątały się w żółte wstęgi. Czuł otwierającą się przed nimi próżnię. Świat był rozpadającą się układanką. Widział jej poszczególne kawałki.
— Znikaj!
Olbrzym zaryczał podwójnym śmiechem. Render potknął się.
— Tędy, kochanie.
Stała wewnątrz małej jaskini. Potrząsnął głową i cofnął się w próżnię. Thaumiel sięgnął ku niemu. Render runął w otchłań.
— Charles! — krzyknęła, a świat zatrząsł się i rozpadł wraz z jej płaczem.
— Więc Vernichtung — odpowiedział, gdy spadał. — Spotkamy się w ciemności.
Wszystko się skończyło.
— Chcę się widzieć z doktorem Charlesem Renderem.
— Przepraszam, ale to niemożliwe.
— Ale przebyłem długą drogę, żeby mu podziękować. Jestem innym człowiekiem. On zmienił moje życie!
— Bardzo mi przykro, panie Erikson. Gdy dzwonił pan dzisiaj rano, powiedziałam, że to jest niemożliwe.
— Sir Erikson. Jestem kongresmanem Eriksonem, a Render wyświadczył mi kiedyś wielką przysługę.
— Więc teraz niech pan zrobi jemu. Proszę iść do domu.
— Nie może pani mówić do mnie w ten sposób!
— A jednak mogę. Niech pan już idzie. Może kiedyś, w przyszłym roku…
— Ale kilka słów może zdziałać cuda…
— Proszę zachować je dla siebie.
— Prze — przepraszam…
Było tak pięknie — różowe światło poranka i parująca, rozlana szeroko czara morza. Wiedział jednak, że to musi się skończyć. Dlatego, że…
Zszedł ze schodów wysokiego wieżowca i znalazł się na dziedzińcu. Wszedł do altanki pełnej róż i spojrzał na stojące pośrodku łoże.
— Witaj, panie — powiedział przybysz.
— Witaj — odrzekł rycerz.
Jego krew zmieszana z ziemią, kwiatami i trawą spływała z rany, połyskiwała na zbroi i skapywała między palcami.
— Jeszcze jesteś niezdrów, panie.
Rycerz pokręcił głową.
— Czekam.
— Twoje czekanie dobiega już końca.
— Cóż to znaczy? — Rycerz wyprostował się.
— Statek. Wpływa do portu.
Rycerz wstał i oparł się o omszały pień. Spojrzał na potężnego, brodatego giermka, który nie przestawał mówić. Jego słowa brzmiały szorstko i miały barbarzyński akcent.
— Nadciąga niczym czarny łabędź gnany wiatrem.
— Czarny mówisz? Czarny?
— Żagle będą czarne, Lordzie Tristanie.
— Kłamiesz!
— Chcesz zobaczyć? Chcesz sam zobaczyć? Patrz zatem! — Wskazał na morze.
Ziemia zatrzęsła się, a ściany runęły. Piasek zawirował i osiadł. Zobaczyli statek wpływający do portu na skrzydłach nocy.
— Nie! Kłamiesz! Zobacz, żagle są białe!
Na wodzie tańczył świt, a z żagli zstąpiły cienie.
— Nie, głupcze! Czarne! Muszą być czarne!
— Białe! Białe! Izoldo! Ty uwierzyłaś! Wróciłaś! Pobiegł do portu.
— Wróć! Jesteś ranny! Jesteś chory! Zatrzymaj się! Żagle bielały w słońcu, które było czerwonym guzikiem.
Ktoś go przycisnął i zapadła noc.
Comes Now the Power
Napisałem to opowiadanie podczas jednego z najsmutniejszych dni mojego życia. Był to dzień pełen wielkiej rozpaczy i zarazem wielkiego wybuchu aktywności twórczej, która miała zagłuszyć moje zmartwienie. Usiadłem i napisałem trzy krótkie opowiadania, jedno po drugim, nie odrywając się od maszyny. Były to: Divine Madness, But Not the Heraldi Nadchodzi moc. Później dodałem do kolekcji jeszcze dwa: The Doors of His Face, The Lamps of His Mouth, and Other Stories (to tytuł Doubleday, nie mój; ja proponowałem Hearts & Flowers). W tej kolekcji znalazłoby się również to opowiadanie, lecz gdy kompletowałem rękopis, nie mogłem znaleźć kopii. Teraz nie jestem pewien, czy nie chodziła mi wtedy po głowie Krew Baranka Petera De Vriesa, bo byłem akurat po jej lekturze.
To trwało już drugi rok i doprowadzało go do szału. Wszystko, co sobie wypracował, zawodziło. Każdego dnia próbował to przełamać, ale wszystkie wysiłki spełzały na niczym.
Warczał na swoich studentów, nieostrożnie prowadził samochód, ranił sobie palce, waląc w ściany, a nocami leżał bezsennie i przeklinał.
Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Jego problem nie istniałby dla psychiatry, który pełen wątpliwości, leczyłby go na coś zupełnie innego.
Wyjechał więc tego lata i spędził miesiąc w kurorcie. Nic. Esperymentował ze środkami halucynogennymi. Znowu nic. Próbował stosować zasadę luźnych skojarzeń i nagrywać je na magnetofon, ale jedyne, co zyskał, to ból głowy.
Do kogo ma się zgłosić posiadacz zablokowanej mocy w społeczeństwie pełnym zwyczajnych ludzi?
…Do innej podobnej mu istoty, jeśli tylko taką znajdzie.
Milt Rand znał cztery takie osoby: kuzyna Gary’ego, niestety już nieżyjącego; Walkera Jacksona, czarnoskórego kaznodzieję na emeryturze bawiącego obecnie na Południu; tancerkę Tatyę Stefanovich, która mieszkała gdzieś za Żelazną Kurtyną; i Curtisa Legge’a, paranoika przebywającego w stanowym zakładzie dla niebezpiecznych szaleńców. Czasami nocą wyczuwał przelotnie także innych, ale nigdy nikogo z nich nie spotkał ani nie mógł nawet zlokalizować.
Przedtem miewał już takie blokady, ale przed upływem miesiąca zawsze udawało mu się znaleźć jakieś wyjście. Tym razem było jednak inaczej. Nerwy, złe samopoczucie i niepokój są w stanie zniszczyć talent i zablokować moc. Wydarzenie, które całkowicie odcięło Milta od jego daru, było jednak czymś więcej niż zwykłymi nerwami, złym samopoczuciem czy niepokojem.
Rozwód był dla niego piekłem.
To dosyć przykre, dowiedzieć się, że ktoś cię nienawidzi. Poznać czystą formę tej nienawiści i zmierzyć z nią swój intelekt; żyć i czuć jak stale narasta, to trochę więcej niż tylko niesprzyjające okoliczności. Nie ma znaczenia, czy ty kogoś obraziłeś czy ciebie obrażono; gdy ktoś cię nienawidzi, żyjesz w kręgu tego uczucia i ono pozbawia cię wielu rzeczy, rozrywa po kawałku twoją duszę lub, jeśli wolisz, zmienia twój sposób myślenia; nie wypala, lecz krwawo tnie.
Milt Rand wlókł swoją krwawiącą psyche po całym kraju, a potem wrócił do domu.
Przesiadywał na werandzie i patrzył przez szybę na drzewa; pił piwo, obserwował świetliki, króliki, nocne ptaki, a czasami nawet udawało mu się zobaczyć lisa albo nietoperza.
Kiedyś mógł być świetlikiem, królikiem, ptakiem, a czasem nawet lisem albo nietoperzem.
Przyroda była jedną z przyczyn, które odciągnęły go od miasta; miał przez to jedynie o pół godziny dłuższą drogę do pracy.
Teraz szyba oddzielała go od tych wszystkich istot, których był kiedyś częścią. Był sam.
Spacerował ulicami, wykładał w swoim instytucie, jadał w restauracjach i barach, chodził do teatru i… nic. Czuł zupełną pustkę wszędzie tam, gdzie kiedyś był pełen.
Nie ma takich książek, które nauczyłyby człowieka, jak ma przywrócić sobie utraconą moc.
Czeka i próbuje wszystkiego, co tylko zdoła wymyśleć. Spaceruje rozgrzanymi chodnikami w letni poranek, ignoruje przepisy, bo na ulicach jest niewielki ruch. Obserwuje dzieci w kostiumach kąpielowych bawiące się przy bulgoczących hydrantach. Brudna woda spływa do rynsztoka tuż przy ich stopach. Przypatrują im się matki i starsze siostry, opalone na brąz, ubrane w bermudy i pogniecione bluzki; rozmawiają ze sobą skryte w cieniu bram lub markiz. Milt przemierza bez celu całe miasto, czując narastające uczucie klaustrofobii, gdy tylko gdzieś się zatrzyma. Brwi i okulary słoneczne zalane potem, koszula przykleja mu się do ciała, to znowu luźno powiewa.
Po południu nadchodzi wreszcie czas, gdy musi już dać odpocząć nogom, które ciążą mu jak dwie gorące cegły. Znajduje ławkę pod wysokim klonem, sadowi się na niej wygodnie i przez dwadzieścia pięć minut myśli o błahych sprawach.
Cześć.
Coś w nim śmieje się i płacze.
Tak, cześć. Jestem tutaj! Nie odchodź! Zostań! Proszę!
Jesteś taki jak ja…
Tak. Potrafisz to we mnie dostrzec, bo jesteś tym, kim jesteś. Musisz czytać we mnie i wysyłać swoje myśli. Ja jestem zablokowany. Ja… Hej! Jesteś tam?
Znowu jest sam.
Próbuje nadawać. Wypełnia swój umysł myślami i usiłuje wypchnąć je z czaszki.
Wróć, proszę! Potrzebuję cię. Możesz mi pomóc. Jestem zrozpaczony. Cierpię. Gdzie jesteś?
Znowu nic.
Chce mu się krzyczeć. Chciałby przeszukać każde pomieszczenie we wszystkich okolicznych budynkach.
Zamiast tego siedzi dalej na ławce.
O 21:30 spotykają się w jego umyśle po raz drugi tego wieczoru.
Cześć?
Zostań! Zostań, na miłość boską! Nie odchodź tym razem! Proszę! Posłuchaj, potrzebuję cię! Musisz mi pomóc.
Jak? O co chodzi?
Jestem taki jak ty. Albo raczej kiedyś byłem. Mogłem sięgać poza swój umysł i być czymś innym — innymi miejscami, przedmiotami, ludźmi. Teraz jednak nie mogę tego robić, bo jestem zablokowany. Moc nie przychodzi. Czuję, że gdzieś tam jest, ale nie mogę jej użyć… Jesteś?
Tak, ciągle tu jestem. Czuję jednak, że będę musiała odejść. Wrócę. Ja…
Milt czekał do północy. Na próżno. Wiedział, że to kobiecy umysł dotknął jego własnego. Niewyraźny, słaby, ale należący zdecydowanie do kobiety. I posiadający moc. Tej nocy już nie wróciła. Chodził tam i z powrotem, zastanawiając się, które okno, które drzwi…
Zjadł coś w całodobowym barze, potem wrócił na ławkę, czekał, znowu spacerował, wrócił do baru po papierosy. Palił jednego za drugim i znowu wrócił na ławkę.
Wstał świt, nadszedł dzień. Jest sam. Ptaki zaczynają buszować w ciszy, ruch uliczny wzmaga się, a psy spacerują po trawnikach.
A potem słaby kontakt:
Jestem tutaj, ale chyba nie będę mogła dłużej zostać. Powiedz, jak mogę ci pomóc.
Dobrze. Zrób tak: pomyśl o tym uczuciu, którego doświadczasz właśnie teraz, o tym, jak wychodzisz poza swój umysł, jak sięgasz poza niego i poznajesz to, co jest na zewnątrz. Wypełnij tym swoją jaźń i prześlij to mnie, tyle ile tylko możesz.
Czuł, że nadchodzi to, co kiedyś dobrze znał: cała wiedza o mocy. Jest dla niego ziemią i wodą, ogniem i powietrzem. Stoi w niej, zanurza się i ogrzewa jej ciepłem.
Wraca! Nie przerywaj teraz!
Przepraszam. Muszę. Kręci mi się w głowie…
Gdzie jesteś?
W szpitalu.
Spojrzał w górę ulicy na budynek stojący po lewej stronie.
Jaki oddział?
Milt usiłuje skupić myśli, ale już wie, że ona odeszła.
Podniecony, gorączkowo podejmuje decyzję.
Jedzie taksówką do miejsca, gdzie zaparkował samochód, w domu bierze prysznic, goli się, robi śniadanie, ale nic nie może przełknąć. Wypija tylko sok pomarańczowy i kawę. Wyciąga się na łóżku.
Pięć godzin później budzi się, spogląda na zegarek i przeklina.
Całą drogę do miasta usiłuje przypomnieć sobie moc. Ona jest jak drzewo; zapuściła już korzenie w jego jestestwie, sięga gałęziami poza oczy, cała w pączkach, kwitnąca, pełna soków i kolorów, ale bez liści i owoców. Czuje, jak porusza się w nim, pulsuje, oddycha. Przepełnia go od czubków palców po cebulki włosów. Ale moc nie chce się nagiąć do jego woli, nie rozchodzi się poza świadomość — zamknięta, rozsiewa aromat życia.
Zaparkował przed szpitalem i wszedł do holu, trzymając się z dala od recepcji. Znalazł nieopodal krzesło i stół zarzucony czasopismami.
Czekał na nią skryty za egzemplarzem „Holiday”.
Dwie godziny później usłyszał ją:
Jestem tutaj.
Dalej, jeszcze raz! Szybko! Moc! Pomóż mija zwiększyć!
Wyczarowuje moc w jego umyśle. Ruch, przerwa, ruch, przerwa. Powoli, jak nagle przypomniany zawiły krok taneczny, budzi się w nim moc.
Jak w wynurzającym się batyskafie, najpierw nierówno, potem wyraźnie ukazuje mu się obraz.
Ta, która mu pomogła, jest dzieckiem.
Chorym, umierającym dzieckiem o telepatycznym umyśle…
Milt czyta w niej to wszystko i czerpie energię.
Ma na imię Dorothy i majaczy w gorączce. Moc przyszła do niej w ostatnim stadium choroby. I to właśnie choroba była prawdopodobną przyczyną jej powstania.
Teraz dziewczynka zastanawia się, czy naprawdę pomogła nieznajomemu wrócić do życia czy tylko o tym śniła.
Ma trzynaście lat. Jej rodzice siedzą obok. W umyśle matki kołacze się jedno słowo, które blokuje wszystkie inne myśli, ale nie może zagłuszyć uczuć:
Methrotrexate, methrotrexate, methrotrexate, meth…
Dorothy czuje w mostku kłujący ból. Gorączka kłębi się w jej ciele, jest cała tą gorączka, ale przecież zdołała przyjść do niego.
Umiera na białaczkę. To już epilog choroby i Milt jest w stanie wyczuć krew w ustach dziewczynki.
Bezradny w swojej mocy nadaje:
Podarowałaś mi ostatnie chwile swojego życia i całą siłę, jaka ci pozostała. Nie wiedziałem o tym. Nie prosiłbym cię o pomoc, gdybym wiedział.
Dziękuję ci — mówi Dorothy — za te wszystkie obrazy, które były w tobie.
Obrazy?
Miejsca, rzeczy, które widziałam…
Nie ma we mnie nic takiego, co warte byłoby oglądania. Byłaś chyba w innych miejscach i widziałaś lepsze rzeczy.
Znowu odchodzę…
Poczekaj!
Milt wzywa darowaną mu ponownie moc. Skupia całą swoją energię, zmysły, myśli, wspomnienia, uczucia. W jednym wielkim, płomiennym przesłaniu, ukazuje jej Milta Randa, jego całe życie.
Tutaj jest wszystko, co mam. Wszystko, czym kiedykolwiek byłem i co mogłoby sprawić ci przyjemność. Oto przedzieranie się przez nocną mgłę, w której gasną i zapalają się światełka. A to wypoczynek pod krzakiem, gdzie krople letniego deszczu kapią na ciebie z liści; księżycowy taniec jeleni, pstrąg wypływający sennie spod czarnego kamienia, krew tak zimna jak woda wokół ciebie. I tańcząca Tatya i modlący się Walker. Oto mój kuzyn Gary, który duma nad tym, jak z jednego kawałka drewna wyrzeźbić kulę umieszczoną w pudełku. To mój Nowy Jork i mój Paryż. Moja ulubiona potrawa, drink, cygaro, restauracja, park, droga, którą lubię jeździć późną nocą; a to miejsce, gdzie kopalem tunele, stawiałem budowle z piasku i chodziłem pływać. Mój pierwszy pocałunek i łzy rozpaczy; tułaczka, samotność, odzyskiwanie sił; strach i radość. I żonkile mojej babci, jej trumna, a na niej żółte kwiaty. I muzyka, którą kocham; mój pies, który żył długo i był wspaniały. Widzisz rzeczy rozgrzewające duszę, zamknięte w chłodnym umyśle ludzkiej pamięci i świadomości. Daję je tobie, bo nie masz już czasu ich zaznać.
Milt widzi siebie na dalekich szczytach jej umysłu; słyszy jej śmiech — coraz głośniejszy, jest coraz bliżej, a gdzieś tam na górze, w zaciszu szpitalnego pokoju jej ręka spoczywa w czyjejś dłoni. Jego wielkie, czarne skrzydła suną do przodu, by pochwycić ostatni, niemy spazm jej życia. Potem są już puste.
Milt Rand wzmacnia swoją energię, odkłada egzemplarz „Holiday” i wstaje, by opuścić szpital. Jest zarazem pełny i pusty; teraz pełen mocy, lecz znów samotny.
Taka jest cena mocy.
Auto–da–fé
Pewnej nocy, gdy wracałem do domu, nieomal zderzyłem się z pędzącym samochodem, który przejechał na czerwonym świetle. Było to trzy przecznice od mojego mieszkania w Baltimore i kiedy znalazłem się już w domu, miałem w głowie całe opowiadanie. Sprzedałem je Harlanowi Ellisonowi dla Dangerous Visions. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z tego utworu.
Ciągle jeszcze pamiętam gorące słońce nad piaskami Plaża del Autos, pokrzykiwania sprzedawców napoi chłodzących, rzędy ludzi zgromadzonych po słonecznej stronie areny i okulary przeciwsłoneczne wyglądające jak czarne dziury w ich błyszczących od potu twarzach.
Ciągle też pamiętam kolory i zapachy: czerwienie, błękity, żółcie i wszechobecną woń spalin.
I pamiętam jeszcze ten dzień; w samo południe, gdy słońce było w znaku Byka i płonęło na niebie w wiośnie roku. Przypominam sobie drobne kroczki drepczących w pośpiechu pompiarzy, ich odrzucone do tyłu głowy, machające ramiona, błysk białych zębów okolonych uśmiechającymi się wargami i kolorowe chusty sterczące niczym ogony z kieszeni ich kombinezonów. Pamiętam dudnienie tysiąca głośników, które włączały się i wyłączały, i jeszcze raz, i znowu, aż w końcu jeden z nich zaskrzeczał końcowym wynikiem. Potem potwierdził go, by zranić nasze uszy i złamać serca swoją nieskończoną potęgą i patosem.
Później zaległa cisza.
Widzę to jeszcze dzisiaj tak, jak widziałem tamtego dnia dawno temu…
Wkroczył na arenę i wtedy podniósł się krzyk tak wielki, że wstrząsnął niebiosami górującymi nad kolumnami z białego marmuru.
Viva! El mechador! Viva! El mechador!
Pamiętam jego twarz — ciemną, smutną i mądrą.
Miał długą brodę i długi nos, a jego śmiech brzmiał jak ryk wściekłego wiatru. Ruchy miał szybkie jak dźwięki werbli. Nosił przylegający do ciała kombinezon z jedwabiu przyozdobiony złotą nitką i przepasany czarną szarfą. Do tego miał kurtkę nabijaną paciorkami, które połyskiwały jak łuski na jego piersiach, ramionach i plecach.
Usta układały się w uśmiech człowieka, który zaznał wielkiej sławy i posiadał moc czyniącą go jeszcze potężniejszym.
Poruszył się, obrócił dookoła, nie osłaniając oczu przed słońcem. Nie miało to dla niego znaczenia. Nazywał się Manolo Stillete Dos Muertos i był najpotężniejszym mechadorem jakiego widział świat; czarne buty, napy na udach, precyzyjne palce, aureola czarnych loków wokół głowy i anioł śmierci na prawym ramieniu. Stał tam — w środku zaplamionego smarami kręgu prawdy.
Zamachał do tłumu i jeszcze raz podniósł się krzyk:
— Manolo! Manolo! Dos Muertos! Dos Muertos!
Po dwóch latach nieobecności na arenie, na dzień powrotu wybrał rocznicę swojej śmierci. Teraz miał we krwi benzynę i metyl, a jego serce było wypolerowaną pompą bijącą żądzą i odwagą. Na ringu umierał dwa razy i dwa razy lekarze zdołali przywrócić go do życia. Po drugiej śmierci odszedł na emeryturę. Niektórzy twierdzili, że poznał smak strachu. Ale to nie mogło być prawdą.
Machnął ręką i jego imię przetoczyło się znowu nad areną. Megafony zagrzmiały jeszcze raz.
Potem znowu zapadła cisza. Pompiarz ubrany w czerwonożółty kombinezon przyniósł Manolo pelerynę i zdjął z niego kurtkę.
Cynfolia na pelerynie lśniła w słońcu, gdy Dos Muertos obracał nią w powietrzu.
Później rozległ się sygnał finału.
Wielkie wrota podniosły się do góry. Manolo udrapował pelerynę wokół ramienia i odwrócił się twarzą do bramy.
Paliło się tam czerwone światło, a z ciemności dochodził odgłos silnika. Po chwili światło zmieniło się na żółte, potem na zielone; słychać było ostrożnie zmieniane biegi.
Samochód ruszył powoli w kierunku ringu, zatrzymał się podjechał kawałek i znowu stanął.
Był to czerwony Pontiac ze zdemontowaną maską; silnik wyglądał jak gniazdo poskręcanych, iskrzących się węży, a spiralne anteny były skierowane ku matadorowi i jego pelerynie. Pierwszy przeciwnik był nieco przyciężkawy i mało zwrotny, bo Manolo chciał dać sobie czas na rozgrzewkę. Cylindry jego mózgu, który nigdy przedtem nie zaznał człowieka, chodziły na pełnych obrotach.
Samochód ruszył do przodu.
Manolo zakręcił peleryną i kopnął go w błotnik tak mocno, że Pontiac aż zaryczał.
Drzwi wielkiego garażu zamknęły się.
Samochód dojechał do przeciwległej strony ringu i stanął.
Wśród gwiżdżącego tłumu podniósł się krzyk niezadowolenia.
Pontiac nawet nie drgnął.
Zza ogrodzenia wyłonili się dwaj pompiarze z wiadrami i obrzucili błotem jego przednią szybę.
Samochód ryknął i pomknął za tym, który stał najbliżej. Uderzył go i przycisnął do ogrodzenia. Potem skręcił nagle, wycelował w Manola i rzucił się do ataku. Okryty peleryną Dos Muertos wyglądał teraz jak srebrny posąg. Entuzjazm tłumu był ogromny.
Samochód nawrócił i znowu zaatakował. Nie mogłem się nadziwić zręczności Manola; wydawało się wprost, że jego guziki zeskrobały wiśniowy lakier z błotnika.
Potem Pontiac zatrzymał się, zakręcił w miejscu kołami i ruszył wokół ringu.
Tłum ryczał, a samochód okrążał arenę. Przyczaił się około pięćdziesięciu stóp od Manola. Dos Muertos obrócił się do niego tyłem i zamachał do tłumu. I znów wiwaty na jego cześć.
Manolo wskazał na kogoś znajdującego się za ogrodzeniem; pojawił się pompiarz, niosąc na aksamitnej poduszce chromowany klucz francuski. Potem mechador zwrócił się w stronę przeciwnika i ruszył ku niemu wielkimi krokami.
Samochód zadrżał. Dos Muertos odkręcił nakrętkę jego chłodnicy. W powietrze strzelił strumień pary i opadł na widzów. Matador trzasnął kluczem w chłodnicę, a później obił wszystkie błotniki. Obrócił się tyłem, a gdy usłyszał przekładanie biegów, zwrócił się twarzą do samochodu, zrobił zgrabny wypad i czystym ruchem uderzył dwa razy w bagażnik.
Pontiac podjechał do przeciwległego końca ringu i zamarł. Manolo podniósł rękę i dał znak pompiarzowi. Znowu pojawił się człowiek z aksamitną poduszką, niosąc tym razem śrubokręt o długiej rączce i krótką pelerynę. Poprzednią pelerynę wraz z kluczem zabrał ze sobą.
Nad Plaża del Autos zapadła cisza.
Pontiac, jakby rozumiejąc, co się dzieje, skręcił i dwa razy zatrąbił. Potem ruszył do przodu.
Na piasku, gdzie z chłodnicy pociekła woda, były ciemne plamy. Spaliny unosiły się jak duch nad samochodem, który rzucił się na Manola z ogromną szybkością. Dos Muertos podniósł pelerynę i oparł ostrze śrubokręta o swoje lewe przedramię.
Gdy wydawało się, że już za chwilę zostanie przejechany, Manolo zrobił tak szybki ruch ręką, że z trudnością można było go zauważyć. Silnik zaczął się krztusić. Dos Muertos przypatrywał się temu z boku.
Były to ostatnie chwile Pontiaca; samochód gwałtownie skręcił, przewrócił się, uderzając o ogrodzenie i stanął w płomieniach. Silnik jeszcze raz zakaszlał i zgasł.
Arena zatrzęsła się od wiwatów. Manolo otrzymał w nagrodę reflektory i rurę wydechową. Machał nimi wysoko nad głową, przechadzając się powoli wokół ringu. Trąbiły klaksony. Jakaś dama rzuciła mu sztuczny kwiat, a on wezwał pompiarza, aby zaniósł jej rurę wydechową i zaprosił na kolację. Tłum wiwatował jeszcze głośniej, bo Manolo był znany jako wielki miłośnik kobiet, a to w czasach mojej młodości nie było tak niezwykłe jak dzisiaj.
Następny był niebieski Chevrolet. Manolo bawił się nim, jak dziecko bawi się kociakiem; dręczył, bił, aż unieruchomił go na wieki. I znowu dostał reflektory. Niebo zachmurzyło się i rozległ się pomruk grzmotu.
Trzecim przeciwnikiem był czarny Jaguar XKE, który wymagał najwyższej zręczności i był dla Mariola chwilą prawdy. Zanim Dos Muertos rozprawił się z nim, na piasku oprócz benzyny była też krew. Boczne lusterka Jaguara były rozstawione szerzej niż zazwyczaj i nim Manolo skończył z nim, przez jego klatkę piersiową przebiegła krwawa rana. Zdołał jednak wyrwać zapłon z samochodu. Zrobił to z tak wielkim wdziękiem, że tłum wyległ z radości na arenę. Wezwano strażników, którzy pobili ludzi kijami i zapędzili ich z powrotem na miejsca.
Po tym wszystkim nikt z pewnością nie mógłby powiedzieć, że Dos Muertos nigdy nie zaznał uczucia strachu.
Powiała chłodna bryza. Kupiłem sobie jakiś napój i czekałem na zakończenie.
Ostatni samochód rzucił się do przodu, gdy paliło się jeszcze żółte światło. Był to Ford, kabriolet w kolorze musztardowym. Przejeżdżając pierwszy raz obok Manola, zatrąbił i włączył wycieraczki. Wszyscy wiwatowali, bo było widać, że samochód ma charakter.
Potem stanął, włączył tylny bieg i ruszył w kierunku mechadora z szybkością czterdziestu mil na godzinę.
Dos Muertos usunął się z drogi, poświęcając wdzięk dla własnego bezpieczeństwa. Ford ostro zahamował, wrzucił pierwszy bieg i pomknął do przodu.
Manolo zamachał peleryną i w tej samej chwili ją stracił. Gdyby nie rzucił się do tyhi, zostałby z pewnością uderzony.
Ktoś wtedy krzyknął: — To nie w porządku.
Ale matador wstał, podniósł pelerynę i stanął naprzeciw samochodu.
Jeszcze dzisiaj opowiada się o tych pięciu starciach, które potem nastąpiły. Nigdy przedtem nie było na ziemi takiego pojedynku między mechadorem a maszyną! Kabriolet ryczał jak dziesięć wieków aerodynamicznej śmierci, a na miejscu kierowcy zasiadał duch Detroit; szczerzył zęby w szyderczym uśmiechu, gdy Manolo próbował go zaskoczyć i przestraszyć. Dos Muertos machał peleryną z cyn — folii, a potem poprosił o klucz. Samochód zajął się w tym czasie swoim przegrzanym silnikiem: otwierał i zamykał okna, w górę i w dół, w górę i w dół, oczyszczał tłumik, wydając dziwne odgłosy i wypuszczając kłęby czarnego dymu.
Padał niewielki deszczyk i rozległ się łoskot grzmotu. Skończyłem pić swój napój.
Dos Muertos nigdy przedtem nie użył klucza francuskiego do uderzenia w silnik; bił tylko w karoserię. Tym razem jednak to zrobił. Niektórzy eksperci twierdzą dzisiaj, że celował w dystrybutor. Inni mówią, że próbował zniszczyć pompę paliwową.
Tłum wygwizdał go.
Coś wyciekało z Forda na piasek, a na brzuchu Manola lśniła krwawa szrama. Lunął deszcz.
Dos Muertos nie patrzył na tłum. Nie spuszczał oczu z samochodu. Podniósł prawą rękę i czekał.
Zdyszany pompiarz włożył mu śrubokręt w dłoń i rzucił się biegiem ku ogrodzeniu.
Manolo stanął z boku i nadal czekał.
Ford skoczył ku niemu i wtedy Dos Muertos uderzył.
Tym razem nie było gwizdów.
Dos Muertos chybił.
Mimo to nikt nie opuścił areny. Ford zatoczył wokół niego koło. Z jego silnika unosił się dym. Manolo otarł rękę, podniósł śrubokręt i pelerynę, którą poprzednio upuścił. Gdy to zrobił, tłum znowu zaczął gwizdać.
Ford wciąż krążył, a silnik buchał ogniem.
Niektórzy mówią, że Manolo w tej chwili uderzył i znowu chybił, a potem stracił równowagę. Inni twierdzą, że zaczął uderzać w coraz większym strachu, a później odskoczył od samochodu. Jeszcze inni uważają, że może w tym właśnie momencie mechador poczuł litość dla swojego przeciwnika i to powstrzymało jego uderzenie. Ja sądzę, że dym był wtedy tak gęsty, że nikt nie może być pewny tego, co się stało.
Ford skręcił w bok, a Dos Muertos zwalił się do przodu na maskę. Obaj uderzyli o ogrodzenie ringu i stanęli w płomieniach. Manolo Dos Muertos spotkał swoją trzecią śmierć.
Było wiele dyskusji nad ostatnią korridą, a to co zostało z rury wydechowej i reflektorów, pochowano razem ze szczątkami Manola pod piaskami Plaża del Autos. Wszystkie kobiety, które kiedykolwiek poznał, łkały żałośnie. Myślę, że Manolo nie bał się ani nie odczuwał współczucia; jego siła była jak grad pocisków, jego uda jak młoty, a palce nieomylne. Miał aureolę z czarnych włosów, a na jego prawym ramieniu zasiadał anioł śmierci. Taki człowiek, człowiek, który poznał prawdę, jest potężniejszy niż jakakolwiek maszyna. Jest ponad wszystkim, potężny i pełen chwały.
A teraz jest martwy po raz trzeci i ostatni. Jest tak martwy jak wszyscy ci, którzy zginęli od zderzaków i pod kołami. Dobrze, że nie może odrodzić się ponownie, bo jego ostatni samochód był apoteozą; wszystko inne byłoby już przyziemne. Pewnego razu widziałem źdźbło trawy rosnące między metalowymi płytami, tam, gdzie nikt by się go nie spodziewał. Wyrwałem je, bo wydawało mi się, że musi być bardzo samotne. Często tego żałuję, bo razem z nim wyrwałem chwałę jego samotności. W ten właśnie sposób żyje maszyna; rzekłbym, że ocenia człowieka najpierw surowo, potem z pewnym żalem, a niebiosa płaczą nad nim oczami, które smutek otworzył w niebie.
W drodze do domu myślałem cały czas o tych sprawach, a kopyta mojego wierzchowca stukały na chodnikach miasta, gdy jechałem tak w wiosennym deszczu ku wieczorowi.
Damnation Alley
Zamierzałem napisać przyjemne i proste opowiadanie sensacyjno–przygodowe. Krótko przedtem skończyłem czytać Hell\ Angels Huntera Thompsona i napisałem to oto opowiadanie. Później, za namową mojego agenta, rozszerzyłem je do rozmiarów powieści. Bardziej przypadła mi jednak do gustu ta wersja, lecz gdybym nie napisał powieści, nie byłoby również produkcji filmowej. Z jednej strony nie byłem wcale zachwycony filmem, z drugiej — nikt już nie musi siedzieć po nocach, czytając tę historię…
Mewa zawisła na moment w powietrzu na nieruchomych skrzydłach, a potem runęła w dół.
Hell Tanner wyrzucił niedopałek papierosa i zanotował kolejne szczęśliwe trafienie. Nagle ptak wydał chrapliwy krzyk i wyrwał się w powietrze. Wzniósł się na pięćdziesiąt stóp i Tanner nigdy się już nie dowiedział, czy mewa krzyknęła raz jeszcze. Potem odleciała. Pozostało po niej jedynie małe szare piórko kołyszące się na fioletowym niebie; niesione przez wiatr dryfowało nad skalistym brzegiem, po czym opadło wolno w fale oceanu. Tanner roześmiał się, a jego śmiech rozbrzmiewał wśród wycia wiatru i grzmotu rozbijanych o fale skał. Potem zdjął nogę z kierownicy i mocnym kopnięciem w rozrusznik tchnął życie w swój motor.
Wolno pokonał wzniesienie i wydostał się na ścieżkę. Tam przyspieszył i z pięćdziesiątką na liczniku wpadł na autostradę.
Pochylił się mocno do przodu. Całą autostradę miał dla siebie, przycisnął więc gaz do oporu. Uniósł gogle i patrzył na świat przez przydymione okulary, które prawie wcale nie zmieniały jego obrazu.
Wszystkie metalowe ozdoby zniknęły z jego kurtki; tęsknił teraz za swastyką, sierpem i młotem, a zwłaszcza za plakietką z wyprostowanym, jednoznacznie uniesionym w górę palcem. Brakowało mu również jego starego emblematu. Może mógłby sobie coś przypiąć w Tihuanie i wyszyć… Nie. Nie może tego zrobić. Wszystko już się skończyło, a to byłaby mimowolna zdrada… i z pewnością nie przetrwałby ani dnia. Teraz mógłby najwyżej sprzedać harleya, pojechać na wybrzeże — czysty, porządny i uczciwy — i przekonać się, co można znaleźć w tej drugiej Ameryce.
Zjechał z jednego wzgórza i wspiął się z rykiem motoru na następne. Przejechał przez Laguna Beach, Capistrano Beach, San Clemente i San Onofre. Potem uzupełnił paliwo i pojechał dalej, mijając Carlsbad i te wszystkie małe martwe plaże, które rozciągały się przed Solana Beach Del Mar.
Czekali na niego przed San Diego. Zobaczył blokadę i zawrócił. Nie mogli pojąć, w jaki sposób był w stanie zrobić to tak sprawnie i to przy takiej prędkości. Uciekał szybko przed siebie. Wpierw usłyszał strzały, a potem wycie syren.
W odpowiedzi wcisnął dwa razy klakson i mocno się pochylił. Motocykl skoczył do przodu, a Tanner był bardzo ciekaw, czy spróbują posłużyć się radiem, by zawiadomić innych o jego przejeździe.
Jechał tak około dziesięciu minut, potem piętnastu, i nie mógł ich zgubić.
Wspiął się na jeszcze jedno wzgórze i daleko przed sobą zobaczył następną blokadę. Był w pułapce.
Rozejrzał się wkoło i znalazł boczną drogę. Potem ruszył prosto w kierunku drugiej blokady. Mógłby właściwie spróbować przez nią przejechać.
To zły pomysł!
Samochody były ustawione na szerokości całej szosy, a nawet na poboczach. Zahamował w ostatniej chwili i gdy motocykl omal nie stanął dęba, obrócił go i pomknął w przeciwnym kierunku.
Sześciu ludzi rzuciło się za nim w pościg; ponownie słyszał za sobą wycie syren.
Zahamował, przechylił się w lewo, kopnął pedał gazu i zeskoczył z siodełka. Motocykl jechał dalej, a on przetoczył się po ziemi, potem wstał i zaczął uciekać.
Usłyszał pisk opon ich samochodów i trzask rozbijanej karoserii. Rozległo się więcej strzałów, nie przerywał więc biegu. Celowali ponad jego głową. Chcieli go żywego, ale on o tym nie wiedział.
Po piętnastu minutach przyparli go do skały i otoczyli półkolem. Kilku z nich miało strzelby i wszyscy mierzyli tak, aby go nie trafić.
Rzucił na ziemię łańcuch i podniósł ręce.
— Bierzcie to, obywatele — powiedział. — Należy do was.
Skuli mu ręce i zaprowadzili do samochodu. Posadzili na tylnym siedzeniu, a po każdej ze stron usiadł jeden policjant. Trzeci zajął miejsce przy kierowcy, a na kolanach położył sobie strzelbę o spiłowanej lufie.
Kierowca włączył silnik i skierował samochód na drogę numer 101.
Mężczyzna ze strzelbą obrócił się i spojrzał przez dwuogniskowe okulary; gdy schylił głowę, jego oczy wyglądały jak klepsydry wypełnione zielonym piaskiem. Patrzył przez kilka chwil na Tannera, a potem powiedział:
— To było głupie.
Hell Tanner nie spojrzał na niego, dopóki ten nie powtórzył:
— To było bardzo głupie, Tanner.
— Och, nie wiedziałem, że do mnie mówisz.
— Patrzę na ciebie, synu.
— A ja patrzę na ciebie. Cześć.
Wtem odezwał się kierowca, nie odwracając głowy i nie spuszczając oczu z drogi:
— Wiesz, szkoda, że musimy dostarczyć go w nienaruszonym stanie. W końcu zniszczył samochód tym swoim cholernym motorem.
— Mógłby przecież jeszcze mieć jakiś wypadek. Mógłby przewrócić się i złamać kilka żeber — powiedział człowiek siedzący po lewej stronie Tannera. Ten z prawej nie odezwał się, a człowiek ze strzelbą pokręcił wolno głową.
— Nie, dopóki nie będzie próbował uciec — powiedział. — LA chce go mieć w dobrym stanie.
— Dlaczego próbowałeś zwiać, koleś? Chyba wiedziałeś, że cię zgarniemy.
Tanner wzruszył ramionami.
— A dlaczego mnie zgarnęliście? Nic nie zrobiłem. Kierowca zarechotał.
— Właśnie dlatego — stwierdził. — Nic nie zrobiłeś, a jest coś, co powinieneś zrobić. Pamiętasz?
— Nie jestem nic nikomu winien. Wybaczyli mi i pozwolili odejść.
— Masz dziurawą pamięć, mały. Złożyłeś obietnicę narodowi Kalifornii, gdy wczoraj cię uwolnili. Minęły dwadzieścia cztery godziny, o które poprosiłeś na załatwienie swoich spraw. Jeśli chcesz, żeby cofnęli zwolnienie, możesz powiedzieć „nie”. Nikt cię do niczego nie zmusza. Spędzisz resztę życia, tłukąc kamienie. To wszystko, co możemy dla ciebie zrobić. Słyszałem zresztą, że zwerbowali już kogoś innego do tej roboty.
— Daj mi fajkę — powiedział Tanner.
Mężczyzna po prawej zapalił i podał mu papierosa; żeby go odebrać, Tanner musiał podnieść obie ręce. Palił i strzepywał popiół na podłogę.
Pędzili autostradą, a gdy mijali miasta albo natrafiali na wzmożony ruch, kierowca włączał syrenę, a na dachu zaczynało mrugać czerwone światło. Dwa jadące za nimi samochody patrolowe również uruchamiały swoje sygnały. Przez całą drogę do LA kierowca ani razu nie przycisnął hamulca. Co kilka minut odbierał jedynie informacje przez radio.
Wtem z potężnym hukiem spadła na nich jak grad Chmura pyłu i żwiru. Kamienie odbijały się z suchym trzaskiem od kuloodpornych szyb, karoserii i dachu. Opony chrzęściły na żwirze, który leżał teraz na całej powierzchni szosy. Pył zawisł nad nimi niczym ciężka mgła, ale po kilku sekundach zdołali go wyminąć.
Mężczyźni, siedzący w samochodzie, pochylili się do przodu i wpatrywali uważnie w drogę.
Niebo nabrało purpurowej barwy; przecinały je czarne smugi biegnące z zachodu na wschód, które na przemian rosły, zwężały się, przesuwały z jednej strony na drugą, a w niektórych miejscach mieszały ze sobą. Kierowca zapalił światła.
— Nadchodzi chyba coś niedobrego — odezwał się mężczyzna ze strzelbą.
— Dalej na północy wygląda jeszcze gorzej. — Kierowca pokiwał głową.
Wysoko nad nimi znowu rozległ się grzmot, a czarne wstęgi zaczęły się jeszcze bardziej rozszerzać. Dźwięk narastał; nie drżał już, lecz stał się ciągłym rykiem.
Wstęgi połączyły się, a niebo pociemniało jeszcze bardziej niczym bezgwiezdna, bezksiężycowa noc. Pył opadał wokół nich ciężkimi chmurami, a czasem jakiś większy kamień odbijał się od karoserii samochodu.
Kierowca włączył długie światła, uruchomił syrenę i przyspieszył. Ryk grzmotu i wycie syreny walczyły ze sobą o pierwszeństwo, a daleko na północy wschodziła błękitna, pulsująca zorza.
Tanner skończył papierosa i zaraz dostał następnego. Teraz palili już wszyscy.
— Masz szczęście, chłopcze, że cię zabraliśmy — powiedział mężczyzna siedzący po lewej stronie. — Jak byś jechał tym swoim motorem przez to świństwo?
— Lubię to — odparł Tanner.
— Zwariowałeś.
— Nie. Przejechałbym. Już nieraz to robiłem.
Gdy dojechali do Los Angeles, niebieska zorza wypełniała już połowę nieba. Była zabarwiona na różowo i poprzecinana, ciągnącymi się na południe, ciemnożółtymi smugami, które przypominały pajęcze nogi. Ryk był ogłuszający; rozsadzał bębenki i sprawiał, że cierpła im skóra. Gdy znaleźli się już na parkingu i wyszli z samochodu, kierując się ku wielkiemu, wspartemu na kolumnach budynkowi, musieli krzyczeć do siebie, aby się usłyszeć.
— Całe szczęście, że zdołaliśmy tu dotrzeć — powiedział mężczyzna ze strzelbą. — Do góry!
Przyspieszyli i popędzili w kierunku schodów.
— Może w każdej chwili wybuchnąć! — krzyknął kierowca.
Jeszcze przed chwilą budynek przypominał lodową rzeźbę ozdobioną ruchomymi światłami, które igrały na ścianach i rzucały zimne cienie. Teraz wyglądał jak kawałek wosku, gotowy stopić się w nagłej eksplozji ciepła.
Twarze i ręce ludzi stały się bezkrwiste, trupioblade.
Weszli szybko na schody, a funkcjonariusz z Policji Stanowej poprowadził ich przez małe drzwi ku podwójnym wrotom z ciężkiej stali, które były głównym wejściem do budynku. Potem zamknął i zaryglował za nimi drzwi, a widząc Tannera, odbezpieczył rewolwer.
— Gdzie mamy iść? — spytał człowiek ze strzelbą.
— Drugie piętro — rzucił policjant i wskazał głową w prawą stronę. — Potem idźcie prosto. Wielkie biuro na końcu korytarza.
— Dzięki.
Grzmot przycichł już znacznie, a przedmioty odzyskały swój naturalny wygląd.
Wspięli się po krętych schodach i poszli wzdłuż korytarza, który zaprowadził ich na tyły budynku.
— Zapukaj — powiedział mężczyzna ze strzelbą do kierowcy, gdy doszli do biura na końcu holu.
Drzwi otworzyła kobieta. Zaczęła coś mówić, ale na widok Tannera zamilkła. Cofnęła się i wpuściła ich do środka.
— Tędy — odezwała się i przycisnęła jakiś guzik na swoim biurku.
— Tak, pani Fiske? — spytał głos.
— Są tutaj z tym człowiekiem, sir — odparła.
— Przyślij ich do mnie.
Kobieta poprowadziła ich przez ciemne, obite boazerią drzwi, które znajdowały się w tylnej części pokoju.
Weszli do drugiego pomieszczenia. Za wyłożonym szkłem biurkiem siedział, rozparty w fotelu, krzepki mężczyzna. Na wysokości brody trzymał splecione ręce o krótkich palcach i patrzył na nich szarymi oczami, ciemniejszymi o ton niż jego włosy. Głos miał miękki i lekko chrapliwy.
— Siadaj — zwrócił się do Tannera. — A wy poczekajcie na zewnątrz.
— Wie pan, panie Denton, że ten facet jest niebezpieczny — powiedział człowiek ze strzelbą, gdy Tanner usiadł na krześle, które stało pięć stóp od biurka.
Trzy okna znajdujące się w pokoju były zasłonięte metalowymi żaluzjami i chociaż mężczyźni nie mogli widzieć, co się dzieje na zewnątrz, domyślali się, jakie piekło tam zapanowało; w pokoju zadudniło nagle, jakby ktoś strzelał z karabinu maszynowego.
— Wiem.
— Cóż, w każdym razie jest skuty. Chce pan broń?
— Mam już.
— Wobec tego w porządku. Będziemy za drzwiami. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie, dopóki nie zamknęły się drzwi, a potem człowiek zwany Dentonem powiedział:
— Załatwiłeś już wszystkie swoje sprawy? Tanner wzruszył ramionami.
— Do diabła, jak ty masz właściwie na imię? Nawet w kartotekach jest…
— Hell* — powiedział Tanner. — To jest moje imię. Byłem siódmym dzieckiem w rodzinie. Gdy się urodziłem, pielęgniarka spytała mojego starego, jakie imię ma wpisać do świadectwa urodzenia, a on odpowiedział „Hell” i poszedł sobie. Więc tak wpisała. Opowiadał mi to mój brat. Nigdy nie miałem okazji zapytać starego, czy to prawda. Zwiał tego samego dnia. Ale brzmi nieźle.
— Więc twoja matka wychowywała siedmioro dzieci?
— Nie. Wykitowała kilka tygodni później, a nas zabrali różni krewni.
— Rozumiem — powiedział Denton. — Wiesz, że ciągle jeszcze masz wybór. Chcesz spróbować czy nie?
— A ty czym się zajmujesz? — spytał Tanner.
— Jestem sekretarzem do spraw Ruchu Ulicznego Stanu Kalifornia.
— Co to ma z tym wspólnego?
— Nadzoruję całe przedsięwzięcie. Równie dobrze mógłby się tym zająć naczelny chirurg lub główny poczmistrz, ale w tym wypadku ja jestem odpowiedzialny za większość spraw. Najlepiej znam sprzęt, warunki…
— A jakie są te warunki?
Po raz pierwszy Denton opuścił oczy.
— No cóż, to jest niebezpieczne…
— Nikt przedtem tego nie dokonał poza tym wariatem, który przedarł się z wiadomością, a teraz nie żyje. Jak możesz sądzić, że są jakieś szansę?
— Wiem — powiedział powoli Denton. — Myślisz, że to robota dla samobójcy i prawdopodobnie masz rację. Wyślemy trzy samochody, w każdym dwóch kierowców. Jeśli którykolwiek dotrze dostatecznie blisko, jego sygnały radiowe pomogą sprowadzić kierowcę z Bostonu. Nie musisz jechać, wiesz o tym.
— Wiem. Do wyboru mam jeszcze spędzenie reszty życia w więzieniu.
— Zabiłeś trzech ludzi. Mogłeś zostać skazany na śmierć.
— Ale nie zostałem. Po co więc o tym mówimy? Słuchaj pan, ja nie chcę umierać i nie chcę bić się z innymi.
— Jedziesz albo nie. Wybieraj. Ale pamiętaj, jeśli pojedziesz i ci się uda, wszystko zostanie wybaczone, a ty odejdziesz swoją drogą. Naród Kalifornii zapłaci nawet za motocykl, który sobie przywłaszczyłeś, a potem rozbiłeś, nie mówiąc o zniszczonym samochodzie policyjnym.
— Wielkie dzięki.
Wiatr uderzył o ścianę, a pokój wypełnił się znowu głośnym staccato.
— Jesteś bardzo dobrym kierowcą — odezwał się Denton po chwili. — Prowadziłeś już chyba każdy pojazd, który nadaje się do jeżdżenia. Nawet się ścigałeś. Gdy zajmowałeś się przemytem, pokonywałeś co miesiąc trasę do Salt Lakę City. Nawet dzisiaj jest bardzo niewielu kierowców, którzy tego próbowali.
Hell Tanner uśmiechnął się, przywołując jakieś wspomnienie.
— …A wykonując jedyne legalne zajęcie w swoim życiu, byłeś pierwszym człowiekiem, który dowiózł pocztę do Albuquerque. Było tylko kilku takich, od kiedy cię wylali.
— To nie była moja wina.
— Byłeś również najlepszy na trasie do Seattle — ciągnął Denton. — Powiedział mi o tym twój szef. Próbuję po prostu wyjaśnić, że z tych wszystkich, których udało nam się zebrać, ty masz prawdopodobnie największe szansę, aby się przedostać. Dlatego tak ci pobłażano. Nie mogliśmy już dłużej czekać. Musisz się teraz zdecydować: tak albo nie. Jeśli tak, wyruszysz w ciągu godziny.
Tanner podniósł swoje skute ręce i wskazał na okno.
— W takich warunkach? — spytał.
— Samochody wytrzymają burzę.
— Człowieku, jesteś szalony.
— Teraz, gdy rozmawiamy, umierają ludzie.
— Więc paru więcej nie zrobi chyba różnicy. Nie możemy zaczekać do jutra?
— Nie! Ktoś stracił życie, żeby przywieźć nam te informacje! Musimy przejechać przez kontynent tak szybko, jak to możliwe, albo możemy dać sobie spokój! Burza, nie burza, samochody czekają! Twoje uczucia nie mają tu, do cholery, żadnego znaczenia. Wszystko, czego od ciebie chcę, Hell, to tylko jednego słowa. Które wybierasz?
— Chciałbym coś zjeść. Nie jadłem…
— Jedzenie jest w samochodzie. Jaka jest twoja odpowiedź?
Hell zagapił się w ciemne okno.
— W porządku — powiedział. — Pojadę Aleją Potępienia, ale nie wyjdę stąd bez pewnego kawałka papieru.
— Mam go dla ciebie.
Denton otworzył szufladę i wyjął z niej ciężką, tekturową kopertę, a z niej zapisany dokument z Wielką Pieczęcią narodu Kalifornii. Wstał, wyszedł zza biurka i wręczył papier Tannerowi. Hell studiował go przez kilka minut, a potem powiedział:
— Tu jest napisane, że jeśli dojadę do Bostonu, to otrzymam przebaczenie za każde działanie kryminalne, które kiedykolwiek popełniłem wobec narodu Kalifornii…
— Zgadza się.
— Czy obejmuje to również te, o których teraz nie wiecie, a ktoś mógłby je później zgłosić?
— Tak jest napisane, Hell. „Każde działanie kryminalne”.
— W porządku. Wchodzę w to, grubasie. Zdejmij mi te bransoletki i pokaż mój samochód.
Człowiek zwany Dentonem cofnął się na swoje miejsce po drugiej stronie biurka.
— Pozwól, Hell, że coś ci jeszcze powiem. Jeśli próbowałbyś zwiać gdzieś na trasie, inni kierowcy mają rozkazy, które chętnie spełnią. Otworzą do ciebie ogień i spalą cię na marny popiół. Łapiesz to?
— Łapię — odpowiedział Hell. — Rozumiem, że w razie czego, mam wyświadczyć im tę samą przysługę?
— Zgadza się.
— Dobra. To może być zabawne.
— Tak myślałem, że ci się spodoba.
— A teraz rozkuj mnie. Urządzę dla ciebie to przedstawienie.
— Najpierw powiem, co o tobie myślę.
— W porządku — zadrwił Hell. — Jeśli chcesz marnować czas i wyzywać mnie, podczas gdy ludzie umierają…
— Zamknij się! Ci ludzie nic cię nie obchodzą i doskonale o tym wiesz! Chcę ci powiedzieć, że jesteś najmarniejszą, najbardziej niegodną istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Zabijałeś mężczyzn i gwałciłeś kobiety. Raz, dla zabawy, wyłupiłeś komuś oczy. Dwa razy byłeś oskarżony za handel narkotykami, a trzy razy za stręczycielstwo. Jesteś pijakiem, degeneratem i nie kąpałeś się chyba od dnia swoich narodzin. Ty i twoi chuligani terroryzowaliście uczciwych ludzi, którzy próbowali jakoś ułożyć sobie życie po wojnie. Napadałeś na nich, okradałeś, pod groźbą przemocy fizycznej wymuszałeś pieniądze i niezbędne do życia rzeczy. Żałuję, że tak jak reszta nie zginąłeś tamtej nocy w Wielkiej Obławie. Pomijając biologiczny punkt widzenia, nie jesteś istotą ludzką. Tam, gdzie inni ludzie mają coś, co pozwala im żyć w społeczeństwie i być sąsiadami, ty masz wielką, martwą dziurę. Jedynymi zaletami, jakie posiadasz, jeśli w ogóle można je tak nazwać, jest trochę lepszy refleks, odrobinę mocniejsze muskuły i bystrzejsze niż u innych oczy. To pozwala ci zasiadać za kierownicą i jechać przez cokolwiek, co przypomina drogę. Jeśli wykorzystasz te cechy, by pomóc, a nie ranić, naród Kalifornii jest skłonny ci wybaczyć twój całkowity brak ludzkich uczuć. Ja tego nie aprobuję. Nie chcę zależeć od ciebie, ponieważ jesteś nikim. Chciałbym widzieć cię martwego i mam nadzieję, że jeśli komuś uda się przedrzeć, to będzie to ktoś inny, nie ty. Nienawidzę twojej cholernej odwagi. Teraz masz tu swoje ułaskawienie. Samochód jest gotowy. Chodźmy.
Denton wstał. Miał około pięciu stóp i ośmiu cali. Tanner, który także się podniósł, spojrzał na niego z góry i zachichotał.
— Uda mi się. Jeśli ten obywatel z Bostonu to zrobił i umarł, to ja to zrobię i przeżyję. Byłem już kiedyś nawet przy Missup Hip.
— Kłamiesz.
— Nie. Nie kłamię. A jeśli kiedyś przyjdzie ci do głowy, że to jest takie proste, pamiętaj, że mam w kieszeni ten papier — „każde kryminalne działanie” i tak dalej. To nie było łatwe, ale miałem szczęście. Byłem tak daleko, jak jeszcze nikt, kogo znasz. Myślę, że teraz to będzie mniej więcej w połowie drogi i jeśli miałbym jechać dalej, to zrobiłbym i tę drugą połowę.
Podeszli do drzwi.
— Nie chcę tego powiedzieć, ale życzę ci powodzenia. Oczywiście nie ze względu na ciebie.
— Tak. Wiem.
Denton otworzył drzwi.
— Uwolnić go — rozkazał. — Pojedzie.
Oficer ze strzelbą wręczył swoją broń mężczyźnie, który w samochodzie częstował Tannera papierosami, i wyłowił z kieszeni kluczyk. Zdjął Hellowi kajdanki i zawiesił je sobie przy pasku.
— Pójdę z wami — powiedział Denton. — Garaż jest na dole.
Opuścili biuro, a pani Fiske otworzyła torebkę i wyjęła z niej różaniec. Pochyliła się nad nim, modląc się za Boston i duszę zmarłego posłańca. Dorzuciła nawet kilka modlitw za Helia Tannera.
Zeszli do piwnicy, a potem jeszcze niżej i niżej.
Gdy dotarli na miejsce, Tanner zobaczył trzy samochody gotowe do odjazdu i pięciu mężczyzn siedzących na ławkach pod ścianą. Jednego z nich rozpoznał.
— Denny! — zawołał. — Chodź tutaj.
Podszedł do szczupłego młodzieńca o jasnych włosach, który trzymał w prawej ręce potłuczony kask. Chłopak wstał i zbliżył się do Tannera.
— Co tu robisz, u diabła? — spytał Hell.
— Jestem drugim kierowcą w samochodzie numer trzy.
— Przecież masz swój własny warsztat i czyste ręce. Co to za pomysł?
— Denton zaoferował mi pięćdziesiąt dolców — wyjaśnił Denny, a Hell odwrócił od niego twarz.
— Zapomnij o tym! Co z tego, jeśli będziesz trupem!
— Potrzebuję pieniędzy.
— Po co?
— Chcę się ożenić i będą mi potrzebne.
— Myślałem, że dobrze ci się powodzi.
— Tak, ale teraz chciałbym kupić dom.
— Czy twoja dziewczyna wie, co sobie wymyśliłeś?
— Nie.
— Ja też nie miałem pojęcia. Słuchaj, ja to muszę zrobić, bo to jest dla mnie jedyne wyjście. Ty nie musisz…
— Ja o tym decyduję.
— …więc coś ci powiem. Pojedziesz do Pasadeny, do tego miejsca, gdzie bawiliśmy się, gdy byliśmy dziećmi — koło tych skał i dużych drzew. Wiesz, co mam na myśli?
— Pewnie. Pamiętam.
— Podejdziesz do dużego drzewa, które stoi w środku, od tej strony, gdzie wyryłem swoje inicjały. Cofniesz się siedem kroków i zaczniesz kopać cztery stopy w dół. Kapujesz?
— Jasne. Co tam jest?
— Moje dziedzictwo, Denny. Znajdziesz tam jedno z tych starych mocnych pudełek, już prawdopodobnie zardzewiałe i rozwalisz je. Będzie pełne wełny drzewnej, w którą zawinąłem sześciocalową rurkę. Rurka jest nagwintowana, a na obu końcach ma nakrętki. W środku jest zwinięte ponad pięć dolców, a wszystkie rachunki są czyste.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Bo to jest teraz twoje — powiedział Tanner i uderzył go w szczękę. Gdy Denny upadł, kopnął jeszcze trzy razy w żebra, zanim policjanci zdążyli go pochwycić i odciągnąć.
— Ty idioto! — krzyknął Denton. — Zwariowałeś, ty cholerny kretynie!
— Uhu — mruknął Tanner. — Żaden z moich braci nie pojedzie Aleją Potępienia, dopóki jestem w pobliżu, by móc go powstrzymać. Lepiej znajdź innego kierowcę, bo on ma połamane żebra, albo pozwól mi jechać samemu.
— Pojedziesz więc sam — zgodził się Denton. — Nie możemy czekać ani chwili dłużej. W schowku masz pigułki, które nie pozwolą ci zasnąć. Lepiej ich użyj, bo jeśli wypadniesz z drogi, spalą cię na popiół. Pamiętaj o tym.
— Jeśli jeszcze kiedykolwiek wrócę do miasta, nie zapomnę o tobie, facet. Nie martw się o to.
— Wsiadaj lepiej do drugiego samochodu i ruszaj. Wszystkie pojazdy są już załadowane. Ładunki są pod tylnymi siedzeniami.
— Tak. Wiem.
— …I jeśli cię kiedykolwiek zobaczę, to będzie to zbyt szybko. Trzymaj się ode mnie z daleka, ty męcie!
Tanner splunął i obrócił się tyłem do sekretarza do spraw Ruchu Ulicznego. Kilku policjantów udzieliło jego bratu pierwszej pomocy, a potem jeden wybiegł w pośpiechu w poszukiwaniu lekarza. Denton utworzył dwie załogi z pozostałych czterech kierowców i wyznaczył im samochody numer jeden i trzy. Tanner wspiął się do kabiny wozu, zapalił silnik i czekał. Spojrzał na rampę, obserwując, co leży na drodze, potem przeszukał schowek i znalazł papierosy. Zapalił jednego i oparł się wygodnie.
Pozostali kierowcy wsiedli do swoich ciężko opancerzonych wozów. Radio skrzeczało, piszczało i trzeszczało, aż wreszcie wśród zgiełku silników dały się słyszeć głosy:
— Samochód numer jeden gotowy!
— Samochód numer trzy gotowy! — powiedział inny głos po chwili.
Tanner wziął mikrofon i wcisnął guzik. . — Samochód numer dwa gotowy — potwierdził.
— Ruszajcie — rozległ się rozkaz i pojazdy wjechały na rampę.
Drzwi zasunęły się za nimi. Wjechali w burzę.
Wyjazd z LA drogą 91 był koszmarem. Z nieba lała się ściana wody, a w samochód uderzały kamienie wielkości piłek do baseballu. Tanner zapalił następnego papierosa i włączył specjalne światła. Założył okulary na podczerwień, a noc i burza stały się widoczne.
Radio trzeszczało wiele razy i Tannerowi wydawało się, że słyszy pomruk jakiegoś dalekiego głosu, ale nie próbował nawet słuchać, co próbowano mu przekazać.
Jechali do końca drogą, a gdy wielkie opony pojazdów zaczęły męczyć się z nierównym i wyboistym terenem, Tanner objął prowadzenie. Zostało to przez wszystkich przyjęte z zadowoleniem. On znał drogę, a reszta nie.
Prowadził ich starą trasą przemytników, której używał kiedyś, wożąc słodycze dla mormonów. Było bardzo prawdopodobne, że jest ostatnim żywym człowiekiem, który znał tę trasę. Prawdopodobne, ale zawsze mógł znaleźć się jeszcze ktoś, kto szuka szybkiego zarobku. Tak więc ze wszystkich ludzi mieszkających w LA, mógł istnieć jeszcze jakiś człowiek znający szlak.
Zaczęły walić pioruny; nie były pojedynczymi strzałami, lecz spadały całymi strugami. Samochód był izolowany, ale po pewnym czasie włosy Tannera stanęły dęba. Możliwe, że raz udało mu się zobaczyć olbrzymiego potwora Gila, ale nie był pewien. Palce trzymał z dala od kontrolki ogniowej i dopóki niebezpieczeństwo było bliskie, starał się chronić swoją skórę. Wydawało mu się, że na jednym ze skanerów dojrzał rakietę sygnalizacyjną odpaloną z któregoś z pojazdów. Natychmiast jednak po opuszczeniu budynku stracił z pozostałymi kontakt radiowy i teraz nie był niczego pewien.
Tafla wody uderzała prosto w samochód, a niebo wydawało z siebie dźwięki niczym artyleria. Tuż przed nim spadł głaz wielkości płyty nagrobkowej i Tanner musiał go objechać. Na niebie, z północy na południe, promieniowały czerwone światła. W ich blasku Tanner dostrzegł wiele czarnych wstęg rozciągających się z zachodu na wschód. Nie był to spektakl dodający odwagi. Burza mogła trwać jeszcze przez wiele dni.
Jechał dalej skrajem strefy promieniowania, które nie zmniejszyło się od czterech lat, gdy ostatni raz podążał tą trasą.
Dotarli do miejsca, gdzie stopiony piasek tworzył szklane płaszczyzny, i Tanner musiał zwolnić, by wypatrywać w nich kraterów i rozpadlin.
Spadły na niego jeszcze trzy odłamki skalne, a potem niebiosa otworzyły się, uwalniając jasnobłękitne światło zabarwione na brzegach fioletem. Ciemna zasłona rozsunęła się, a potworny huk i odgłosy przypominające strzelanie z karabinu maszynowego ucichły. Na północy pojawił się blask w kolorze lawendy, a zielone słońce skryło się za horyzontem.
Wydostali się z burzy. Wyłączyli podczerwień, zdjęli gogle i włączyli normalne światła.
Wjeżdżali na pustynię, a ona sama w sobie była wystarczająco straszna.
W świetle reflektorów Tanner ujrzał coś dużego i podobnego do nietoperza. Przemknęło przed samochodem, a potem zniknęło. Zignorował to. Pięć minut później znowu się pojawiło, tym razem bliżej, więc zapalił magnezjową flarę, by przyjrzeć się temu dokładniej. W świetle pojawił się ciemny kształt; był około czterdziestu stóp dalej. Tanner wystrzelił dwa razy ze swoich pięćdziesięciokalibrowych automatów; stwór przewrócił się i więcej się nie pojawił.
Dla pozostałej czwórki zaczęła się już Aleja Potępienia. Dla Helia Tannera był to jeszcze parking. Jechał tą trasą trzydzieści dwa razy i uważał, że prawdziwa Aleja zaczyna się dopiero w miejscu, które kiedyś nazywano Kolorado.
On prowadził, oni jechali za nim, a wokół zapadała noc.
Żaden samolot nie mógłby tego dokonać. Żaden od czasu wojny nie mógł podjąć ryzyka wzniesienia się na wysokość kilkuset stóp, bo tam zaczynały się wiatry. Potężne huragany, które okrążały glob, zrywając wierzchołki szczytów górskich, powalając sekwoje, burząc budynki, porywając ptaki, nietoperze i wszystko, co znalazło się w pasie śmierci. Wiatry wirowały wokół świata, ozdabiając niebo czarnymi wstęgami zanieczyszczeń, łącząc się, zderzając i unosząc ze sobą tony tego wszystkiego, co przeznaczyły na rzeź. Komunikacja lotnicza nie istniała, bo szalejące huragany nie ustawały. Nie zdarzyło się to nigdy w ciągu dwudziestopięcioletniego życia Helia Tannera.
Teraz jechał, mając po przekątnej zielony zachód słońca. Pył opadał nieustająco wielkimi chmurami; niebo było fioletowe, a potem znowu purpurowe. W końcu słońce zaszło i nastała noc, a jej gwiazdy były jedynie bladymi punktami światła. Po chwili wzeszedł księżyc i ukazał połowę swojej tarczy koloru kieliszka chianti oświetlonego blaskiem świecy.
Zapalił następnego papierosa i zaczął kląć, powoli, cicho, spokojnie i bez emocji.
Jechali przez sterty gruzu i śmieci. Były tam odłamki skał, metalu, fragmenty maszyn, a nawet dziób jakiejś łodzi. Pośród tego wszystkiego pełzał wąż, olbrzymi i ciemnozielony w słabym świetle księżyca. Pojawił się na ich drodze, więc Tanner musiał zatrzymać pojazd. Wąż wił się i wił jeszcze przez jakiś czas. Dopiero, gdy może około dwudziestu stóp węża przepełzło przed samochodem, Tanner mógł zdjąć nogę z hamulca i nacisnąć lekko pedał gazu.
Spojrzał na boczny ekran, który przedstawiał w podczerwieni okolicę rozciągającą się po lewej stronie pojazdu. Wydawało mu się, że wśród pokładów złomu i kamieni, dostrzegł parę błyszczących oczu. Położył jedną rękę na przycisku ogniowym i nie zdejmował jej przez kilkanaście następnych mil.
W samochodzie nie było okien, tylko ekrany, które ukazywały okolicę z każdej strony pojazdu, również w górze i pod spodem. Tanner siedział zamknięty w oświetlonym pudle, które chroniło go przed promieniowaniem. „Samochód” miał osiem kół o grubo bieżnikowanych oponach i trzydzieści dwie stopy długości. Zamontowano na nim osiem pięćdziesięciokalibrowych karabinów maszynowych i cztery wyrzutnie granatów. Posiadał także trzydzieści rakiet rażących, które można było odpalić na jakąkolwiek wysokość pod kątem dochodzącym do czterdziestu stopni. Każdy z czterech boków oraz dach tej fortecy wyposażone były w miotacze ognia. Ostre jak brzytwa „skrzydła” z hartowanej stali — osiemnaście cali szerokie u podstawy i ostro zakończone oraz grube na półtora cala na krawędziach — można było rozwinąć wzdłuż boków samochodu pod kątem stu osiemdziesięciu stopni, równolegle do podłoża. Gdy ustawiło się je w odpowiednim położeniu — osiem stóp od krawędzi przedniego zderzaka — rozciągały się na sześć stóp po każdej stronie pojazdu. Można było też ustawić je prosto i wtedy spełniały funkcję kopii. Rozpostarte, ścinały wszystko, co napotkały na swej drodze. Samochód był kuloodporny, klimatyzowany, miał własny skład żywności i urządzenia sanitarne. Na drzwiach po lewej stronie kierowcy wisiało magnum 357 o długiej lufie, a na półce nad siedzeniem leżał rewolwer automatyczny kaliber 45 i sześć ręcznych granatów.
Tanner miał jednak własną broń: długi, smukły sztylet SS, który trzymał wewnątrz prawego buta.
Zdjął rękawiczki i wytarł ręce w spodnie. Na wierzchu prawej dłoni miał wytatuowane przebite serce, które płonęło czerwienią w świetle tablicy rozdzielczej. Nóż, który przebijał to serce, był ciemnoniebieski. Poniżej, w tym samym kolorze, wyryte było imię Tannera; na każdej kostce jedna litera, począwszy od kłykcia małego palca.
Hell otworzył dwa najbliższe schowki w poszukiwaniu cygar, ale nic nie znalazł. Zgniótł więc niedopałek papierosa i zapalił następnego.
Przedni ekran ukazywał dziką roślinność. Tanner zwolnił i spróbował skontaktować się z innymi przez radio. Nikt jednak go nie usłyszał, a jedyną odpowiedzią był szum.
Jechał teraz wolno, patrząc przed siebie i w górę. Zatrzymał się, ustawił przednie światła na maksimum i badał wzrokiem okolicę. Przed nim, na wysokości może ośmiu do dwunastu stóp rozciągały się kolczaste krzewy. Zakreślały łuk od prawej do lewej strony i nie było widać ich końca. Tanner nie był w stanie stwierdzić, jaka jest ich grubość i gęstość; w końcu ostatni raz był tutaj pięć lat temu.
Ruszył wolno i uruchomił miotacze ognia. Na tylnym ekranie zobaczył, że pozostałe pojazdy mają przy gaszone światła i znajdują się sto jardów za nim.
Jechał tak długo, jak mógł, a potem włączył przedni miotacz płomieni. Ogień wystrzelił na pięćdziesiąt stóp i wgryzł się w jeżyny. Tanner utrzymał go przez pięć sekund i wyłączył. Po chwili wcisnął po raz drugi przycisk miotacza i gdy zaczęło się palić, szybko się wycofał.
Pożar zaczął się słabym płomieniem, a potem wdarł się w głąb krzaków, rozpełzł się na boki, aż wreszcie rozpalił się potężnie i jasno.
Tanner musiał jeszcze się cofnąć i przyciemnić ekrany; płomienie rozciągały się na pięćdziesiąt stóp i buchały w powietrze na wysokość czterdziestu.
Wkrótce rozprzestrzeniły się na szerokość stu stóp, potem dwustu, trzystu…
Tanner widział przed sobą rzekę ognia, która płynęła w pewnej odległości od niego i uczyniła noc jasną jak dzień.
Patrzył, jak się pali, aż wszystko stało się wielkim płynnym morzem. Sięgnął do lodówki, ale nie znalazł w niej piwa. Otworzył bezalkoholowy napój i sączył go, przypatrując się pożarowi. Po około dziesięciu minutach włączyła się klimatyzacja. Z płonącego piekła uciekały hordy ciemnych, niewielkich czteronożnych stworów o tlących się futerkach. Rzucały się na samochód, pokrywając już cały przedni ekran. Tanner słyszał, jak skrobały pazurami o błotniki i dach.
Wyłączył światła i zgasił silnik, wyrzucając jednocześnie zużytą puszkę po napoju. Wcisnął przycisk sterujący położeniem fotela, ułożył się i zamknął oczy.
Obudziło go trąbienie klaksonu. Nadal była noc, a zegar pokładowy informował, że spał ponad trzy godziny.
Przeciągnął się, usiadł i ustawił fotel. Pozostałe samochody stały obok niego. Zatrąbił więc dwa razy i uruchomił silnik. Potem włączył przednie reflektory i naciągając rękawiczki, przyglądał się widokowi, który miał przed sobą.
Nad czarnym pogorzeliskiem unosił się jeszcze dym, a daleko po prawej stronie widać było blask, jakby ogień tam nadal się palił. Znajdowali się w miejscu zwanym kiedyś Nevadą.
Tanner przetarł oczy, podrapał się po nosie, ponownie nacisnął klakson i włączył bieg. Ruszył. Wypalone pole wydawało się dosyć równe, a opony były w końcu wystarczająco grube.
Wjechał na czarne pole, a jego ekrany z miejsca zostały przysypane popiołem i dymem, które otaczały samochód ze wszystkich stron. Jechał jednak dalej, wsłuchując się w zgrzyt opon na zgliszczach. Ustawił ekrany na pełną moc i włączył reflektory.
Pozostałe pojazdy były jakieś osiemdziesiąt stóp za nim, musiał więc przyciemnić ekrany, w których odbijały się ich światła.
Tanner wypuścił flarę i w jej zimnym, białym blasku ujrzał wypaloną równinę, która ciągnęła się aż po horyzont.
Wcisnął gaz, a znajdujące się za nim samochody skręciły na boki, by uniknąć kłębów dymu wydostających się spod jego wehikułu. Radio trzeszczało i słyszał nawet jakiś słaby głos, ale nie mógł rozróżnić słów. Zatrąbił dwa razy i jeszcze przyspieszył. Pozostali dotrzymali mu kroku.
Jechali tak ponad półtorej godziny, zanim skończyło się pogorzelisko i zaczął czysty piasek.
W ciągu pięciu minut znaleźli się znowu na pustyni. Tanner sprawdził kompas i skręcił lekko na zachód. Samochody numer jeden i trzy musiały przyspieszyć, by dopasować się do nowego kursu. Hell prowadził teraz jedną ręką i jadł kanapkę z peklowaną wołowiną.
Rankiem, wiele godzin później, zażył pigułkę, aby nie zasnąć i wsłuchiwał się w wycie wiatru. Słońce wzeszło po prawej stronie i wyglądało jak stopione srebro. Niebo w jednej trzeciej przybrało barwę bursztynu i pokryło się delikatnymi smugami niczym pajęczyną. Pustynia mieniła się odcieniami topazu. Brązowa zasłona piasku wisząca stale za samochodem, przeszyta snopami reflektorów, zaróżowiła się w blasku słońca, teraz otoczonego jasnoczerwoną koroną. Przygasił światła; mijał właśnie pomarańczowego kaktusa wyglądającego jak pięćdziesięciostopowy muchomor.
Na południu latały gigantyczne nietoperze, a w dali ujrzał szeroki wodospad spadający wprost z nieba. Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie zaczynał się wilgotny piasek; po lewej stronie leżał martwy rekin, wszędzie było pełno wodorostów, ryb i mokrego drewna.
Od wschodniej do zachodniej strony niebo zaróżowiło się i takie już pozostało. Tanner wypił butelkę lodowatej wody, czując, jak mrozi jego przewód pokarmowy aż do żołądka. Znowu minął kaktusy oraz parę kojotów, która siedziała pod jednym z nich i obserwowała samochód. Odniósł wrażenie, że się śmieją; miały bardzo czerwone jęzory.
Słońce świeciło coraz jaśniej, więc musiał przyciemnić ekrany. Potem zapalił papierosa i odszukał klawisz, który włączał muzykę. Kabinę wypełniły łagodne dźwięki muzyki smyczkowej. Tanner przeklinał, ale nie wyłączył magnetofonu.
Potem sprawdził poziom promieniowania na zewnątrz; było tylko trochę wyższe niż normalne. Gdy ostatni raz jechał tędy, poziom radiacji był znacznie wyższy.
Minął kilka rozbitych pojazdów podobnych do jego samochodu. Jechali teraz przez krzemową równinę, pośrodku której znajdował się olbrzymi krater. Dotąd różowe niebo zaczęło coraz bardziej blednąc; miejsce różu zajął błękit. Ciemne linie nie zniknęły. Miejscami przeobrażały się w szerokie wstęgi i ciągnęły się na wschód. Na południu jedna z takich wstęg przysłoniła słońce na kilka minut. W tym czasie rozpętała się krótka burza piaskowa i Tanner musiał znowu włączyć światła i radar. Wiedział, że gdzieś niedaleko jest przepaść. Kiedy dojechał do jej skraju, zboczył trochę w lewo i przez dwie mile posuwał się jej brzegiem. Potem przepaść zwęziła się i zniknęła. Pozostałe samochody podążały za nim, więc Tanner jeszcze raz sprawdził na kompasie swoje położenie. Piasek zdążył już opaść, a słońce świeciło tak jasno, że nawet przy zaciemnionych ekranach musiał włożyć ochronne gogle.
Mijał wysokie formacje, które wyglądały na kwarcowe. Nigdy w przeszłości nie próbował ich badać i teraz również nie miał na to ochoty. U podnóża pagórków, i dalej, tańczyły plamy światła.
Oddalając się od krateru, wjechali na teren pokryty czystym, brązowym, białobrązowym i czerwonym piaskiem. Było tu jeszcze więcej kaktusów i olbrzymie wydmy. Niebo dalej zmieniało barwę, aż stało się tak niebieskie jak oczy niemowlaka. Tanner pomrukiwał cały czas w takt melodii, a potem zobaczył potwora.
To był Gila, większy i szybszy niż jego samochód. Wyskoczył z cienia, który dawała dolina pełna kaktusów, i ruszył w kierunku Tannera. Jego paciorkowate ciało mieniło się w słońcu mnóstwem kolorów, a ciemne, czarne oczy, pozostawały niezmrużone. Poruszał się na jaszczurczych nogach, wznosząc fontanny piasku swoim podniesionym ogonem, który był szeroki niczym żagiel i spiczasty jak namiot.
Tanner nie mógł użyć rakiet, bo potwór nadchodził z boku. Otworzył więc ogień z pięćdziesięciokalibrowych karabinów, rozwinął „skrzydła” i wdusił gaz do deski. Gdy Gila zbliżył się, zasypał go gradem ołowiu. W tym samym momencie inne samochody również otworzyły ogień.
Potwór machał ogonem, rozwierał i zamykał paszczę, a krew ściekała z niego i wsiąkała w piasek. Później dosięgnęła go rakieta. Obrócił się i skoczył.
Z potężnym hukiem spadł na pojazd numer jeden i tam pozostał. Tanner zahamował i zawrócił. Samochód numer trzy podjechał i stanął obok.
Hell wyskoczył z kabiny i pobiegł do rozbitego wozu. W ręce trzymał strzelbę i zanim podszedł zupełnie blisko, wpakował w głowę potwora sześć kul.
Drzwi były otwarte i trzymały się jedynie na dolnym zawiasie. Wewnątrz leżeli dwaj mężczyźni, a na tablicy rozdzielczej i siedzeniach była krew.
Dwaj kierowcy z trzeciej załogi zajrzeli do środka. Niższy z nich wczołgał się do kabiny, sprawdził puls, oddech i bicie serca rannych.
— Mikę nie żyje! — zawołał. — A Greg zaczyna dochodzić do siebie.
Z tyłu samochodu pojawiła się mokra plama, która zaczęła się szybko powiększać. W powietrzu czuło się zapach benzyny.
Tanner wyjął papierosa, zastanowił się przez chwilę i schował go z powrotem do paczki. Słyszał jak wielkie zbiorniki paliwa opróżniają się z głośnym bulgotem.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego… — powiedział człowiek, który stał obok Tannera. — Widziałem zdjęcia, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego jak to…
— A ja tak — odezwał się Tanner.
Z kabiny wyłonił się drugi kierowca, podtrzymując rannego mężczyznę, który musiał być Gregiem.
— Z nim wszystko w porządku! — zawołał. — Uderzył po prostu głową w tablicę rozdzielczą.
— Może jechać z tobą, Hell — powiedział mężczyzna stojący obok Tannera. — Zmieni cię, gdy tylko lepiej się poczuje.
Tanner wzruszył ramionami, odwrócił się tyłem i zapalił papierosa.
— Chyba nie powinieneś tego robić — zauważył jeden z kierowców, a Tanner dmuchnął mu dymem w twarz.
Spojrzał na zbliżających się mężczyzn; Greg miał ciemne oczy i był bardzo opalony. Prawdopodobnie płynęła w nim indiańska krew. Jego skóra była bardzo gładka z wyjątkiem kilku śladów po ospie pod prawym okiem. Miał wysokie kości policzkowe i bardzo ciemne włosy. Wzrostem nie ustępował Tanner owi, który mierzył sześć stóp i dwa cale, ale wydawał się lżejszy. Był ubrany w kombinezon; jego ruchy, gdy tylko zaczerpnął świeżego powietrza, stały się pewne, a krok szybki i pełen wdzięku.
— Musimy pochować Mike’a — powiedział niski kierowca.
— Nie cierpię tracić czasu — stwierdził jego towarzysz. — Ale…
W tej samej chwili Tanner wyrzucił papierosa i padł na ziemię. Niedopałek wylądował w kałuży paliwa w pobliżu rozbitego samochodu. Nastąpiła eksplozja, buchnęły płomienie. Po sekundzie targnął powietrzem drugi wybuch. Tanner słyszał jak eksplodują rakiety, które wypaliły na wschód, znacząc w powietrzu ciemne bruzdy. Potem wystrzeliły pięćdziesięciokalibrowe karabiny i ręczne granaty. Tanner zakopał się głębiej w piasek, zakrył głowę i zatkał uszy.
Gdy tylko wszystko się uspokoiło, szybko podniósł strzelbę. Szli już w jego kierunku, widział wycelowany w siebie pistolet. Podniósł powoli ręce i wstał.
— Dlaczego, na Boga, zrobiłeś coś takiego? — spytał mężczyzna, który trzymał pistolet.
— Teraz nie musimy go chować — uśmiechnął się Tanner. — Kremacja jest tak samo dobra. Już po wszystkim.
— Mogłeś nas zabić, gdyby te rewolwery i rakiety były skierowane w tę stronę!
— Ale nie były. Sprawdziłem to.
— A odłamki metalu mogły… Och… No tak. Bierz swoją cholerną strzelbę, koleś i zwróć ją ku ziemi. Wyjmij kule i włóż je do kieszeni.
Tanner zrobił wszystko, co mu kazano.
— Chciałeś nas zabić, no nie? Wtedy mógłbyś zwiać i pojechać swoją drogą, tak jak próbowałeś wczoraj. Mam rację?
— Ty to powiedziałeś, człowieku, nie ja.
— Ale to prawda. Nie zrobiłoby ci różnicy, gdyby wszyscy w Bostonie umarli, nie?
— Moja broń jest już rozładowana.
— Więc wracaj do swojego cholernego wozu i ruszaj! Będę cały czas za tobą!
Tanner wrócił do samochodu. Słyszał, jak pozostali sprzeczali się, ale nie sądził, że go zastrzelą. Gdy wchodził do kabiny, kątem oka zobaczył jakiś cień. Obrócił się szybko i zobaczył Grega, który stał za nim, wysoki i cichy jak duch.
— Chcesz, żebym teraz poprowadził? — spytał spokojnie mężczyzna.
— Nie — odpowiedział Tanner. — Odpocznij. Jestem jeszcze w dobrej formie. Może po południu, jak się lepiej poczujesz.
Greg pokiwał głową i wszedł do środka z drugiej strony. Wspiął się do kabiny i od razu rozłożył fotel.
Tanner zatrzasnął drzwi, włączył silnik i uruchomił klimatyzację.
— Załadujesz broń? — spytał Grega. Podał mu strzelbę i amunicję. — Potem odłóż ją na półkę — dodał. Włożył rękawiczki i powiedział: — W lodówce jest pełno soków. Niestety nie ma nic innego.
Greg pokiwał głową.
Tanner usłyszał, jak samochód numer trzy rusza. Włączył więc pierwszy bieg i zdjął nogę ze sprzęgła.
— Czy to prawda, co mówił Marlowe? — odezwał się po półtoragodzinnej jeździe mężczyzna zwany Gregiem.
— Kto to jest Marlowe?
— To ten, który prowadzi drugi samochód. Chciałeś nas zabić? Naprawdę chcesz zwiać?
— To prawda — roześmiał się Hell. — Dobrze to powiedziałeś.
— Dlaczego?
Hell milczał przez chwilę.
— A dlaczego nie? Nie mam zamiaru umierać. Zaczekam trochę i znowu spróbuję.
— Jeśli nam się nie uda, populacja na kontynencie może się zmniejszyć o połowę.
— Gdy mam do wyboru ich albo siebie, wolałbym raczej, żeby ich to spotkało.
— Czasem zastanawiam się, skąd biorą się ludzie tacy jak ty.
— Stąd co wszyscy inni, kolego. Dla niektórych facetów przez chwilę to może być zabawne, ale później zaczynają się kłopoty.
— Co oni ci zrobili, Hell?
— Nic. Co oni dla mnie zrobili? Nic. Nic. Co jestem im winien? Też nic.
— A dlaczego uderzyłeś swojego brata?
— Bo nie chciałem, żeby popełnił taką cholerną głupotę i dał się zabić. Ze złamanych żeber szybko się wyliże, a śmierć to bardziej trwała dolegliwość.
— Nie o to cię pytam. Co cię obchodziło, że on może zginąć?
— To dobry dzieciak. O to mi chodziło. Jest jeszcze szczeniakiem i nie wiedział, co robi.
— A jakie to ma dla ciebie znaczenie?
— Tak jak powiedziałem. On jest moim bratem i dobry z niego dzieciak. Lubię go.
— Jak to możliwe?
— Do diabła! Kiedyś spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. To wszystko! Co próbujesz udowodnić? Czy to psychoanaliza?
— Byłem tylko ciekaw.
— Więc teraz już wiesz. Jeśli chcesz gadać, to pomówmy o czymś innym, dobrze?
— W porządku. Jechałeś tędy kiedyś?
— Zgadza się.
— Byłeś na wschodzie?
— Dotarłem do Missus Hip.
— Wiesz, jak tam się dostać?
— Chyba tak. W Saint Louis jest jeszcze most.
— Dlaczego nie przekroczyłeś go ostatnim razem?
— Żartujesz? Jest zapchany samochodami pełnymi kości. Nie było sensu ryzykować i go sprzątać.
— A dlaczego pojechałeś tak daleko?
— Żeby zobaczyć, jak tam jest. Słyszałem tyle różnych historii…
— Jakich?
— Same okropności. Wypalone miasta, wielkie kratery, zwariowane zwierzęta, ludzie…
— Ludzie? Nadal żyją tam ludzie?
— Nie wiem, czy można ich tak nazwać. Są dzicy i popieprzeni. Noszą łachmany albo chodzą nago. Rzucali we mnie kamieniami, dopóki kilku nie ustrzeliłem. Potem dali mi spokój.
— Kiedy to było?
— Sześć, może siedem lat temu. Byłem jeszcze dzieciakiem.
— Dlaczego nikomu o tym nie powiedziałeś?
— Powiedziałem. Kilku moim kumplom. Nikt inny mnie nie pytał. Chcieliśmy tam pojechać i porwać kilka dziewczyn, ale wszyscy stchórzyli.
— Co byś z nimi zrobił?
— Bo ja wiem. Chyba bym je sprzedał. — Tanner wzruszył ramionami.
— Ty i twoi kumple robiliście to na Wybrzeżu, to znaczy sprzedawaliście ludzi, no nie?
— Bywało. — Tanner ponownie wzruszył ramionami. — Przed Wielką Obławą.
— Jak zdołałeś ją przeżyć? Myślałem, że zrobili tam ze wszystkimi porządek.
— Siedziałem w więzieniu — odparł. — NBR.
— Co to znaczy?
— Napad z bronią w ręku.
— Co zrobiłeś, gdy cię wypuścili?
— Pozwoliłem się zrehabilitować. Dali mi pracę przy przewożeniu poczty.
— Ach, tak. Słyszałem o tym. Nie wiedziałem, że chodziło o ciebie. Musiałeś być chyba dobry. Miałeś dostać awans. A potem nakopałeś swojemu szefowi i straciłeś pracę. Jak to się stało?
— Nie podobała mu się moja przeszłość i mój stary gang z Wybrzeża. W końcu, jednego dnia powiedziałem, żeby się odczepił, a on roześmiał się. Więc go uderzyłem łańcuchem. Wybiłem gnojkowi przednie zęby. I zrobiłbym to jeszcze raz.
— Nieźle.
— Byłem najlepszym kierowcą, jakiego miał. Jego strata. Do dzisiaj jeszcze nikt nie dojechał do Albuquerque. Może nie potrzebują forsy.
— Lubiłeś tę robotę?
— Tak. Lubię jeździć.
— Powinieneś poprosić o przeniesienie, gdy ten facet zaczął cię prześladować.
— Wiem. Gdyby to się działo teraz, pewnie bym tak zrobił. Byłem szalony. Wpadałem w szał dużo szybciej niż dzisiaj. Myślę, że od tego czasu trochę zmądrzałem.
— Jeśli uda ci się wrócić z tej podróży, mógłbyś chyba dostać z powrotem tę pracę. Wziąłbyś ją?
— Po pierwsze, nie sądzę, że nam się uda. Po drugie, jeśli nawet, i jeśli okaże się, że w mieście są ludzie, to chyba tam zostanę.
— Może to niegłupie. — Greg pokiwał głową. — Będziesz bohaterem. Tam nikt nic nie wie o twojej przeszłości. Zamienisz się w kogoś dobrego.
— Do diabła z bohaterami — powiedział Tanner.
— A ja jednak wrócę.
— Wokół przylądka Horn?
— Zgadza się.
— Może być zabawnie. Dlaczego chcesz wracać?
— Mam starą matkę, pełno braci i sióstr. Opiekuję się nimi. Mam też dziewczynę.
Tanner rozjaśnił ekran, bo zaczęło robić się coraz ciemniej.
— Jaka jest twoja matka? — spytał Hell.
— Miła starsza pani. Urodziła nas ośmioro, a teraz cierpi na artretyzm.
— A jaka była, gdy byłeś dzieciakiem?
— W ciągu dnia pracowała, ale zawsze gotowała dla nas posiłki. Czasem przynosiła cukierki. Sama szyła większość naszych ubrań, opowiadała różne historie o tym, jak było przed wojną. Bawiła się z nami i dawała zabawki.
— A twój staruszek? — spytał Tanner po chwili.
— Dużo pił i ciągle zmieniał pracę, ale specjalnie nas nie bił. Był w porządku. Wpadł pod samochód, gdy miałem dwanaście lat.
— I teraz ty się wszystkimi opiekujesz?
— Tak. Jestem najstarszy.
— A co robisz?
— Dostałem twoją starą pracę. Wożę pocztę do Albuquerque.
— Żartujesz?
— Nie.
— Niech mnie licho! Czy Gonnan jest nadal szefem?
— Odszedł na emeryturę w zeszłym roku. Z powodu niezdolności do pracy.
— Niech mnie licho! To zabawne. Słuchaj, czy byłeś kiedyś w Albuquerque w barze u Pedra?
— Byłem.
— Jest tam jeszcze taka mała blondynka, pianistka? Nazywała się Margaret.
— Nie.
— Och.
— Mają teraz jakiegoś faceta. Gruby gość. Nosi wielki pierścień na lewej ręce.
Tanner pokiwał głową i wrzucił niższy bieg, bo właśnie zaczęli wjeżdżać na strome wzgórze.
— Jak twoja głowa? — spytał, gdy dotarli na szczyt i zaczęli zjeżdżać po pochyłości.
— Czuję się zupełnie dobrze. Wziąłem kilka twoich aspiryn.
— Możesz trochę poprowadzić?
— Jasne.
— W porządku.
Tanner zatrąbił i zatrzymał samochód.
— Jedź według kompasu przez mniej więcej sto mil, a potem mnie obudź. Dobra?
— W porządku. Mam wypatrywać czegoś specjalnego?
— Węży. Prawdopodobnie zobaczysz kilka. Nie najeżdżaj na nie, cokolwiek się stanie.
— Dobrze.
Zamienili się miejscami. Tanner położył się w fotelu, zapalił papierosa, wypalił połowę, resztę zgniótł i zasnął.
Gdy Greg go obudził, była już noc. Tanner zakaszlał, nabrał w usta lodowatej wody, a potem przeczołgał się do latryny. Kiedy wrócił, zajął miejsce za kierownicą i sprawdził ilość przebytych mil oraz kompas.
— Przed świtem dojedziemy do Salt Lakę City — powiedział. — Jeśli będziemy mieli trochę szczęścia — dodał. — Miałeś jakieś kłopoty?
— Nie, było całkiem spokojnie. Widziałem kilka węży i pozwoliłem im przejść. To wszystko.
Tanner chrząknął i włączył bieg.
— Jak nazywał się ten facet, który przyniósł wiadomość o epidemii? — spytał.
— Brady lub Brody, albo jakoś podobnie — odpowiedział Greg.
— A co go zabiło? Wiesz, mógł przecież przywlec zarazę do LA.
— Nie. — Greg potrząsnął głową. — Jego samochód został zniszczony, a on całą drogę był wystawiony na promieniowanie. Spalili jego ciało, samochód, a każdy kto miał z nim kontakt, dostał zastrzyk Haffikiny.
— Co to jest?
— To co wieziemy. Szczepionka. To jedyne zabezpieczenie przed epidemią. Od kiedy dwadzieścia lat temu nastąpił nawrót, trzymamy ją w zasięgu ręki i utrzymujemy urządzenia, które mogą ją szybko wytworzyć. Boston tego nie zrobił i teraz ludzie cierpią.
— To chyba głupie, że jeden z dwóch narodów na tym kontynencie, a może na świecie, nie zatroszczył się o siebie tylko dlatego, że my mamy to lekarstwo.
Greg wzruszył ramionami.
— Pewnie, ale taka jest prawda. Czy dostałeś jakiś zastrzyk, zanim cię puścili?
— Tak.
— To właśnie było to.
— Ciekawe, gdzie ten kierowca przekroczył Missup Hip? Nie powiedział?
— W ogóle ledwo co mówił. Większości dowiedzieli się z jego pamiętnika.
— To musiał być piekielnie dobry gość, skoro sam przejechał Aleję.
— Tak. Nikt przedtem tego nie zrobił, co?
— Z tego co wiem, nie.
— Chciałbym go poznać.
— Ja chyba też.
— Szkoda, że nie możemy się porozumiewać przez radio z całym krajem, tak jak kiedyś.
— Dlaczego?
— Wtedy on nie musiałby jechać Aleją, a my moglibyśmy się dowiedzieć, czy jeszcze w ogóle nasza wyprawa ma sens. Przecież wszyscy mogą już być martwi.
— O to chodzi, kolego. A za dzień lub dwa znajdziemy się w miejscu, skąd łatwiej będzie jechać dalej niż wracać.
Tanner wyregulował ekran, bo mignął na nim jakiś czarny cień.
— Popatrz! Widziałeś?
— Nie, nic nie widziałem.
— Włóż okulary na podczerwień.
Greg założył gogle i zapatrzył się w ekran. Nietoperze. Ogromne nietoperze latały czarnymi chmarami nad ich głowami.
— Są ich setki, a może nawet tysiące…
— Chyba tak. Jest ich więcej niż kilka lat temu.
— W LA nigdy ich nie widziałem. Może są nieszkodliwe.
— Ostatnio, jak byłem w Salt Lakę City, słyszałem, że wiele z nich ma wściekliznę. Pewnego dnia ktoś będzie musiał odejść — one albo my.
— Wiesz, naprawdę czarujący towarzysz podróży z ciebie. Tanner zachichotał i zapalił papierosa.
— Może zrobisz trochę kawy? — zwrócił się do Grega. — A jeśli chodzi o nietoperze, to niech martwią się o nie nasze dzieci, jeśli w ogóle jakieś będziemy mieli. Greg nasypał kawy do dzbanka i podłączył go do gniazdka w tablicy rozdzielczej. Po chwili czajnik zaczął szumieć i gwizdać.
— Do diabła, a to co znowu? — krzyknął Tanner i nacisnął hamulec.
Jadący za nim samochód zatrzymał się w odległości kilkuset jardów.
— Samochód numer trzy! Co to może być waszym zdaniem? — zawołał do mikrofonu i czekał na odpowiedź.
Tymczasem przyglądał się dziwnemu zjawisku. Były to wysokie, kołyszące się stożki, które wirowały między niebem a ziemią, przesuwając się w przód i w tył. Było ich czternaście lub piętnaście i zajmowały przestrzeń około mili. Raz stały nieruchomo jak słupy, to znowu zaczynały tańczyć. Przesuwały się w kierunku ziemi i wysysały z niej żółty piasek. Wokół nich roztaczała się mgła, a gwiazdy na niebie przygasły lub całkiem zniknęły.
— Słyszałem o trąbach powietrznych i tornadach. To właśnie coś takiego wielkiego i wirującego. Nigdy tego nie widziałem, ale to wygląda tak, jak mi opowiadali.
Zaskrzeczało radio i odezwał się przytłumiony głos człowieka, którego nazywano Mario we:
— Ogromne piaskowe diabelstwo. Potężna burza. Chyba wysysa wszystko do pasa śmierci, bo nie widzę, żeby coś spadało.
— Widziałeś to już kiedyś?
— Nie, ale mój partner widział. Mówi, że najlepsza rzecz, jaką możemy zrobić, to zostać w miejscu i wystrzelić kotwice.
Tanner nie odpowiedział od razu. Patrzył na wiry, które rosły w oczach.
— Niedługo już tu będą — odezwał się w końcu. — Nie mam zamiaru tu zostawać i być ich celem. Chcę mieć możliwość manewru. Przejadę przez nie.
— Nie powinieneś.
— Nikt cię nie pytał, facet. Jeśli macie trochę oleju w głowie, zrobicie to samo.
— Mam rakiety wycelowane w twój tyłek, Hell.
— Nie odpalisz ich. Nie z takiego powodu. Przecież mogę mieć rację, a ty nie. Poza tym Greg jest tutaj.
— W porządku, wygrałeś — odpowiedział Marlowe po chwili ciszy. — Jedź naprzód, Hell. My popatrzymy. Jeśli ci się uda, pojedziemy za tobą. Jeśli nie, zostaniemy tutaj.
— Gdy przedostaniemy się na drugą stronę, wystrzelę flarę. Ty zrób to samo. Dobrze?
Tanner przerwał połączenie i obserwował przez chwilę wielkie, czarne kolumny rozszerzające się ku wierzchołkom. Powietrze między nimi było zamglone, ale przebijało przez nie kilka warstw światła.
— Naprzód — powiedział Tanner i włączył wszystkie reflektory na pełną moc. — Zapnij się, chłopcze.
Obaj zapięli pasy bezpieczeństwa i samochód wolno ruszył. Wiry były teraz jeszcze większe. Kołysały się, wydając rwący świst, który brzmiał jak chór wiatrów.
Tanner minął pierwszy z nich w odległości trzystu jardów i skręcił w lewo, aby uniknąć następnego, który nagle się przed nim pojawił i rósł w oczach. Potem był kolejny i znowu musieli zboczyć w lewo. Teraz otworzyła się przed nimi około ćwierćmilowa pusta przestrzeń.
Tanner przyspieszył, mijając po drodze dwa wiry unoszące się niczym mahoniowe słupy w odległości stu jardów od siebie. Gdy je wyminął, coś omal nie wyrwało mu z rąk kierownicy. Miał wrażenie, że znalazł się w samym sercu nie kończącej się burzy. Skręcił w prawo i przyspieszając, przejechał obok kolejnej kolumny piasku.
Później zobaczył siedem następnych wirów. Przejechał między dwoma, a potem minął jeszcze jeden. Nagle jeden z tych, które już znalazły się za nim, zawrócił i usiłował przeciąć mu drogę. Tanner westchnął ciężko i skręcił w lewo.
Był otoczony przez ostatnie cztery wiry. Zahamował ostro, a pasy wbiły mu się boleśnie w ramiona. Dwie z trąb powietrznych zawirowały gwałtownie i ruszyły z wielką prędkością. Jedna przeszła tuż przed samochodem, unosząc jego przód do góry.
Tanner wcisnął pedał gazu i przemknął między dwoma ostatnimi wirami. Teraz wszystko było za nimi.
Jechał jeszcze przez około ćwierć mili, potem zawrócił, wspiął się na niewielkie wzniesienie, zatrzymał samochód i wystrzelił rakietę sygnalizacyjną.
Flara wzniosła się wysoko w powietrze i przez pół minuty jarzyła się jak gasnąca gwiazda.
Tanner zapalił papierosa i czekał.
— Nic — powiedział po chwili. — Może przez tę burzę nie dostrzegli sygnału. A może wystrzelili rakietę, a my jej nie widzimy.
— Mam nadzieję — odparł Greg.
— Jak długo chcesz czekać?
— Wypijmy może tę kawę.
Minęła godzina, potem dwie. Kolumny piasku zaczęły się kurczyć, aż w końcu zostały tylko trzy niewielkie wiry. Poruszały się na wschód i wkrótce zniknęły im z oczu.
Tanner wypuścił jeszcze jedną rakietę, ale znowu nie było odpowiedzi.
— Lepiej wróćmy i poszukajmy ich — zaproponował Greg.
— W porządku.
Cofnęli się do miejsca, gdzie zostawili samochód numer trzy, lecz nie było tam nic, co mogłoby wskazywać na jego los.
Gdy kończyli poszukiwania, na wschodzie wstawał już świt. Tanner zawrócił, sprawdził kompas i skierował się na północ.
— Kiedy dojedziemy do Salt Lakę City? — spytał Greg po długiej chwili milczenia.
— Może za dwie godziny.
— Bałeś się, gdy przez to jechaliśmy?
— Nie. Chociaż nie czułem się zbyt dobrze. Greg kiwnął głową.
— Chcesz, żebym teraz poprowadził?
— Nie. I tak teraz nie zasnę. W Salt Lakę weźmiemy paliwo i zjemy coś, gdy mechanicy będą sprawdzać samochód. Potem wyprowadzę nas na właściwą drogę i wtedy możesz przejąć kierownicę, a ja sobie odetchnę.
Niebo znowu oblekło się w purpurę i pokryło szerokimi, czarnymi wstęgami. Tanner rzucił przekleństwo i przyspieszył. Jakieś dwa nietoperze postanowiły zbadać samochód, więc wystrzelił do nich z miotacza, a potem wziął od Grega kubek ze świeżą kawą.
Gdy wjeżdżali do Salt Lakę City było tak ciemno jak wieczorem. John Brady — tak nazywał się człowiek, który przywiózł wiadomość o epidemii — przejeżdżał tą drogą jakiś czas temu i miasto było gotowe na przyjęcie samochodu jadącego z odsieczą. Większość z dziesięciu tysięcy mieszkańców Salt Lakę City wyległo na ulicę. Tanner wjechał do pierwszego garażu, jaki zobaczył i zanim zdążyli wyskoczyć z kabiny, trzej mechanicy już podnieśli maskę i sprawdzali silnik.
Porzucili pomysł zjedzenia czegoś w małej jadłodajni po drugiej stronie ulicy. Ludzie zarzucili ich tysiącem pytań, gdy tylko wyszli z garażu. Wrócili więc do środka i wysłali kogoś po jajka, bekon i tosty.
Gdy znowu wyjechali na ulicę, rozległy się wiwaty i owacje. Przyspieszyli i skierowali się na wschód.
— Do licha! — zawołał Tanner. — Mogliśmy wziąć piwo.
Jechali teraz wzdłuż pozostałości drogi, która kiedyś była międzystanową autostradą nr 40.
Tanner zwolnił miejsce kierowcy i wyciągnął się po stronie przeznaczonej dla pasażera. Niebo było coraz ciemniejsze i przybierało taki wygląd jak przedwczoraj w LA przed burzą.
— Chyba zdążymy to wyprzedzić — powiedział Greg.
— Mam nadzieję.
Na północy pulsowało niebieskie światło, przechodząc powoli w świecącą zorzę. Nad ich głowami niebo było prawie zupełnie czarne.
— Szybko! — wrzasnął Tanner. — Jedź! Przed nami są wzgórza! Może znajdziemy tam jakąś jaskinię!
Ale burza dopadła ich, zanim tam dotarli. Najpierw spadł grad, a potem uderzyła ciężka artyleria. W samochód waliły wielkie kamienie, uszkadzając prawy ekran. Piasek sypał na nich ciężkimi strumieniami. Jechali pod wodospadem kamieni i piasku, który lał się z nieba i sprawiał, że silnik krztusił się i kaszlał.
Dojechali wreszcie do wzgórz i znaleźli schronienie w skalistej dolinie. Jej sterczące i strome skały powstrzymywały główne natarcie wiatru, piasku, pyłu i deszczu. Palili papierosy i wsłuchiwali się w wycie wiatru i huk.
— Nie uda nam się — powiedział Greg. — Miałeś rację. Myślałem, że mamy szansę. Nie mamy. Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam, nawet pogoda.
— Mamy szansę — stwierdził Tanner. — Może nie jest ona zbyt rzeczywista, ale dotąd mieliśmy szczęście. Pamiętaj o tym.
Greg splunął.
— Skąd ten nagły optymizm? I to właśnie u ciebie?
— Byłem szalony i nie trzymałem gęby na kłódkę. Cóż, teraz też jestem szalony, ale czuję coś w środku. Czuję, że będę miał szczęście. To wszystko.
— Do diabła ze szczęściem — roześmiał się Greg. — Rozejrzyj się wokół siebie.
— Widzę — odparł Tanner. — Ten wózek jest tak zbudowany, żeby wytrzymać burzę i to mu się udaje. Poza tym, przyjmujemy tu na siebie tylko około dziesięciu procent uderzenia.
— W porządku, ale co to za różnica? To może trwać kilka dni.
— Więc poczekamy.
— Jeśli będziemy zbyt długo zwlekać, to i dziesięć procent wystarczy, żeby nas zniszczyć. Zostaniemy tu dłużej i nie będzie już żadnego powodu, aby jechać dalej. Jeżeli spróbujemy, burza zmiażdży nas od razu.
— Naprawienie zepsutego ekranu zabierze mi mniej więcej piętnaście minut. Mamy w końcu zapasowe „oczy”. Jeśli burza potrwa dłużej niż sześć godzin, wyruszymy w drogę tak czy inaczej.
— Kto tak twierdzi?
— Ja.
— Dlaczego? Przecież to ty tak bardzo chciałeś ocalić swój tyłek. Jakim cudem chcesz teraz nagle tak ryzykować, nie pytając mnie wcale o zdanie?
Tanner palił przez chwilę, a potem powiedział:
— Myślałem o tym.
— O czym? — spytał Greg, bo Hell dalej milczał.
— O tych ludziach w Bostonie. Może warto to dla nich zrobić. Nie wiem. Oni nic dla mnie nigdy nie zrobili, ale do diabła, przecież lubię brać udział w akcjach. Poza tym, nienawidzę patrzeć, jak cały świat umiera. Chyba chciałbym zobaczyć Boston, dowiedzieć się, jak tam jest. Bycie bohaterem może być całkiem zabawne. Tak tylko, żeby się przekonać, na czym to polega. Nie zrozum mnie źle. Nie mam nic przeciwko tamtym ludziom. Chodzi o to, że nie znoszę wszystkiego, co przypomina mi Aleję; całego tego spalonego, pieprzonego gówna. Zacząłem o tym myśleć, kiedy straciliśmy w trąbie powietrznej drugi samochód… Nie znoszę, gdy z kimś dzieje się coś takiego. Gdybym miał jakąś szansę, mógłbym jeszcze dać nogę. Mówię ci po prostu to, co teraz czuję. To wszystko.
Greg spojrzał na niego i roześmiał się trochę serdeczniej niż zazwyczaj.
— Nigdy nie podejrzewałem, że masz w sobie taką filozoficzną głębię.
— Ja też nie. Jestem zmęczony. Opowiedz mi o swoich braciach i siostrach, co?
— Dobrze.
Cztery godziny później burza nieco zwolniła tempo; skalny deszcz zmienił się w pył, a deszcz w mgłę. Tanner naprawił uszkodzony skaner i wyruszyli w dalszą drogę. Przejeżdżali przez tereny Narodowego Parku Gór Skalistych. Pył i mgła ograniczały widoczność. Wieczorem dotarli do ruin Denver. Potem skierowali się do miejsca, które kiedyś było miastem Kansas. Tanner zasiadł za kierownicą i prowadził przez całą noc. Rano niebo wstało dużo jaśniejsze i czystsze niż w poprzednich dniach. Pozwolił Gregowi dalej chrapać, a sam zajął się swoimi myślami i sączył kawę.
Gdy tak siedział z dokumentem darowania wszystkich swoich win w kieszeni i z rękami na kierownicy, nachodziły go bardzo dziwne myśli. Pył unosił się za samochodem; niebo miało kolor różanych pączków, a czarne wstęgi zaczęły znowu się kurczyć. Przypomniał sobie dni, gdy spadły rakiety i spaliły wszystko, z wyjątkiem terenów położonych na północnym wschodzie i południowym zachodzie; dni, kiedy powstały potężne wiatry, zniknęły chmury, niebo straciło błękit; dni, gdy Kanał Panamski został zniszczony, fale radiowe nie rozchodziły się już więcej w powietrzu, samoloty nie latały. Tanner bardzo tego żałował, bo zawsze chciał latać — wysoko jak ptak, szybować i wzbijać się w powietrze. Było mu trochę zimno, a ekrany pokryły się jakąś krystaliczną przejrzystością; sprawiały wrażenie basenów wypełnionych barwioną wodą. Gdzieś w oddali, bardzo daleko, leżało być może jedyne, poza LA, większe skupisko ludzkości, jakie pozostało na krawędzi świata. Jeśli dotrze tam na czas, może będzie mógł ocalić tych ludzi. Spojrzał na skały, piasek i resztki zburzonego garażu, który kiedyś znajdował się na zboczu wzgórza. Ten garaż jeszcze długo pozostał w pamięci Tannera; zniszczony, zgruchotany, pokryty gruzami wyglądał jak naga, monstrualna forma, jak gnijąca czaszka, która kiedyś znajdowała się na ramionach jakiegoś olbrzyma. Tanner docisnął gaz, chociaż pedał znajdował się już w skrajnym położeniu. Trząsł się. Niebo pojaśniało, ale nie wyregulował ekranu. Dlaczego spotkało to jego? W górze, z prawej strony, unosiły się kłęby dymu. Gdy podjechał bliżej, zobaczył, że jego źródłem jest góra o ściętym wierzchołku, z którego buchały teraz języki ognia. Skręcił w lewo, jadąc tak wiele, wiele mil, z daleka od drogi, którą kiedyś sobie wyznaczył. Czasem ziemia trzęsła się pod kołami. Na samochód opadały chmury popiołu, ale dymiący stożek został już daleko w tyle, widoczny na prawym ekranie. Tanner myślał o minionych dniach i o tych paru rzeczach, które o nich dzisiaj wiedział. Zdecydował, że jeśli uda mu się przeżyć, zajmie się historią. Jechał malowniczym kanionem, a potem przeprawił się przez płytką rzekę. Przedtem nikt nie prosił go o dokonanie czegoś tak ważnego. Teraz był ogarnięty uczuciem, że musi mu się udać. Chciał to zrobić. Wokół niego roztaczała się Aleja Potępienia — wypalona, dymiąca, poruszana wstrząsami. Jeśli nie uda mu się jej przebyć, połowa świata umrze; dwukrotnie wzrosną szansę, że pewnego dnia cały świat stanie się jej częścią. Na pobielałych kostkach widniał tatuaż z jego imieniem — „Hell”; wiedział, że to jest właśnie prawda o tym świecie. Greg nadal spał snem wyczerpanego człowieka. Tanner zmrużył oczy i przygryzł wąsa. Nie naciskał już w ogóle hamulca, nawet wtedy, gdy natrafił na lawinę kamieni. Pokonał ją i odetchnął. Nie było nawet rysy. Jego umysł był jak rosnąca bańka powietrza. Jej powierzchnia, jak ekrany kontrolne, rejestrowała wszystko, co się wokół niego działo. Czuł przepływ powietrza w kabinie i napięcie, które wywierał pedał gazu na jego stopę. Gardło miał suche, ale to nie miało znaczenia. Oczy mu się kleiły, ale ich nie przecierał. Jechał przez pokryte występami równiny Kansas. Zdawał sobie sprawę, że wciągnął się zupełnie w swoją rolę i że to mu odpowiada. Denton, niech go diabli porwą, miał rację: to musi się udać. Wkrótce dojechał do krawędzi przepaści, zatrzymał się i skierował na północ. Po trzydziestu milach rozpadlina urwała się, więc ponownie skręcił na południe. Greg zamruczał przez sen, a brzmiało to jak przekleństwo. Tanner powtórzył je cicho kilka razy. Znaleźli się teraz na płaskim terenie i samochód pomknął na wschód. Słońce stało wysoko na niebie, a Tannerowi wydawało się, że unosi się, jakby pozbawiony ciała, nad brązową ziemią pokrytą zielonymi kolcami. Zacisnął zęby i powrócił myślami do Denny’ego, który teraz na pewno był w szpitalu. Lepsze to niż pobyt tam, gdzie odeszli pozostali kierowcy. Tanner miał nadzieję, że pieniądze, o których powiedział bratu, są ciągle na miejscu. Nagle poczuł, że gdzieś między szyją a ramionami rodzi się ból i promieniuje na całe plecy. Zdał sobie sprawę, jak bardzo był spięty. Zamrugał zmęczonymi oczami i wziął głęboki oddech. Zapalił papierosa i chociaż miał wstrętny smak, zaciągnął się głębiej. Wypił trochę wody i przyciemnił tylny ekran, bo słońce świeciło mu teraz w plecy. Po chwili usłyszał dźwięk, brzmiący jak daleki łoskot grzmotu i to postawiło go na nogi. Usiadł prosto i zdjął nogę z gazu.
Zwolnił i zatrzymał samochód. Potem je zobaczył. Siedział i patrzył, jak galopowały w odległości pół mili od niego.
Olbrzymie stado bizonów. Trwało to ponad pół godziny, zanim zniknęły mu z oczu. Wielkie, ciężkie, czarne, z opuszczonymi głowami i kopytami uderzającymi w ziemię, biegły jednym rytmem, kierując się na północ; za stadem przetaczał się grzmot, który powoli malał, cichł, aż zamarł zupełnie. Przed Tannerem nadal wisiała chmura pyłu, która pozostała po przejściu bizonów. Wjechał w nią i włączył światła.
Zastanawiał się, czy nie wziąć pigułki. Jednak Greg powinien się już niedługo obudzić i przejąć prowadzenie, a wtedy nie mógłby zasnąć.
Poruszał się wzdłuż autostrady. Jej powierzchnia wyglądała całkiem dobrze, wjechał więc na asfalt i przyspieszył. Po pewnym czasie minął wyblakłą, przekrzywioną tablicę z napisem „TOPEKA — 110 MIL”.
Greg ziewnął i przeciągnął się. Przetarł oczy pięścią i podrapał się w czoło z prawej strony, która była spuchnięta i zsiniała.
— Która godzina? — spytał.
Tanner wskazał na zegar na tablicy rozdzielczej.
— Rano czy wieczorem?
— Po południu.
— Mój Boże! Spałem chyba ponad piętnaście godzin!
— Zgadza się.
— Cały czas jechałeś?
— No pewnie.
— Musisz być wykończony. Wyglądasz beznadziejnie. Doprowadzę się tylko do porządku i zmienię cię. Daj mi kilka minut.
— Dobry pomysł.
Greg przeczołgał się na tył samochodu.
Po kilku minutach znaleźli się na przedmieściach wymarłego miasta. Jechali główną ulicą pełną zardzewiałych szkieletów samochodów. Większość budynków legła w gruzach; widać było otwarte piwnice zalane spienioną wodą. Na placach miasta leżały ludzkie szkielety. Wszędzie rosło zielsko i chwasty i nie było ani jednego drzewa. Zachowały się jeszcze trzy budki telefoniczne; jedna z nich pochylona do przodu ze zwisającymi przewodami niczym porcją spaghetti. Z zielska rosnącego przy popękanym chodniku wyłaniało się kilka ławek. Na drugiej, obok której przejeżdżali, leżał szkielet. Droga była pocięta powalonymi słupami telefonicznymi, więc Tanner musiał skręcić w inną przecznicę. Prezentowała się trochę lepiej. Wystawy sklepowe były porozbijane, a na jednej z nich stał ponętny, nagi manekin bez lewego przedramienia. Tanner mijał właśnie skrzyżowanie, ale sygnalizacja świetlna nie działała.
Gdy skręcał za następnym rogiem, usłyszał, że wraca Greg.
— Teraz ja poprowadzę.
— Chcę tylko wyjechać z tego miejsca — powiedział Tanner i obaj patrzyli w milczeniu na wielkie cmentarzysko. Po piętnastu minutach byli już poza miastem.
Tanner zatrzymał samochód.
— Jesteśmy kilka godzin jazdy od Topeka. Obudź mnie, jeśli zobaczysz coś włochatego.
— Jak było, gdy spałem? Miałeś jakieś kłopoty?
— Nie — odparł Tanner, zamknął oczy i zaczął chrapać.
Greg ruszył, mając za plecami zachód słońca. Zanim dojechali do Topeka, zjadł trzy kanapki z szynką i wypił kwartę mleka.
Tannera obudziły rakiety. Przetarł oczy i przez pół minuty patrzył oniemiały przed siebie.
Przed nimi wisiał rój wielkich, czarnych chmur wyglądających jak gigantyczne, suche liście. Nietoperze, nietoperze, nietoperze. Powietrze wypełniały same nietoperze. Wydawały piskliwe, zgrzytające dźwięki i uderzały w samochód.
— Gdzie jesteśmy?
— W Kansas City. Jest ich tu pełno — powiedział Greg i wystrzelił następną rakietę, która wypaliła w wirującym roju ognistą ścieżkę.
— Oszczędzaj rakiety. Użyj ognia — zawołał Tanner. Przełączył najbliższy karabin na ręczne sterowanie i wycelował.
— Wal we wszystkich kierunkach. Trzymaj przez pięć, sześć sekund. Potem ja się włączę.
Buchnął ogień — pomarańczowokremowy bukiet gazu. Gdy nietoperze zawróciły, Tanner spojrzał na ekran i nacisnął spust. Wokół spadały ich zwęglone ciała, a Hell strzelał dalej, dodając nowe do płonącego stosu.
— Jedź!
Samochód ruszył; kołysał się i zgniatał kołami martwe ciała nietoperzy.
Tanner posłał w niebo serię pocisków armatnich; gdy nietoperze wróciły, zbombardował je jeszcze raz, a potem wystrzelił rakietę.
W ostrym magnezjowym blasku zobaczyli miliony wirujących kształtów o twarzach wampirów.
Tanner wystrzelił z następnego automatu i znowu nietoperze spadały na nich jak dojrzałe owoce.
— Zatrzymaj się i wypal z górnego miotacza! — krzyknął do Grega.
— A teraz z bocznych! Potem z przodu i z tyłu! Wokół nich płonęły ciała nietoperzy, pokrywały maskę.
Greg wrzucił niższy bieg.
— Naprzód! — zawołał Tanner i ruszyli przez górę spalonego ścierwa.
Hell wystrzelił następną flarę.
Nietoperze nadal krążyły nad nimi, ale już trochę wyżej. Tanner naładował broń i czekał; nie zaatakowały już. Zostało tylko kilka, które unosiły się nad samochodem, więc wycelował i zestrzelił je.
— Po lewej jest Missouri — zauważył Tanner po dziesięciu minutach. — Jadąc wzdłuż rzeki, dotrzemy do Saint Louis.
— Wiem. Myślisz, że tam też będą?
— Prawdopodobnie. Jeśli się pospieszymy i dojedziemy tam w ciągu dnia, nie będzie z nimi kłopotów. Potem możemy przejechać przez Missus Hip.
Spojrzeli na tylni ekran, gdzie rysowała się ciemna linia Kansas City, oświetlona bladymi gwiazdami i krwawym światłem księżyca.
Po chwili Tanner zasnął po raz drugi. Śniło mu się, że jedzie na swoim motorze, powoli, szeroką ulicą, w kierunku centrum miasta. Na chodnikach stali szpalerem ludzie, a gdy przejeżdżał, wiwatowali na jego cześć. Rzucali confetti, ale gdy spadało na niego, zamieniało się w śmieci — mokre i cuchnące. Naduszał na gaz, ale motocykl zwalniał coraz bardziej. Ludzie wrzeszczeli, wyzywali, wykrzykiwali nieprzyzwoite rzeczy, a potem jego nazwisko. Harley zaczął się kołysać, ale Tanner nie mógł nic zrobić; jego stopa była przyklejona do pedału. Wiedział, że za chwilę się przewróci. Motocykl stanął i runął na prawy bok. Ludzie rzucili się na niego; czuł, że to już koniec…
Obudził go wstrząs. Zobaczył, że wstał ranek: błyszcząca moneta pośrodku ciemnoniebieskiego obrusa.
— To Missup Hip — powiedział Greg, a Tanner poczuł się nagle bardzo głodny.
Odświeżyli się trochę, a wkrótce potem znaleźli most.
— Nie ma tu jakoś tych twoich ludzi z dzidami — zauważył Greg. — Oczywiście mogliśmy nie zauważyć ich po drodze, jeśli w ogóle jacyś byli.
— To też dobrze. Zaoszczędziliśmy trochę amunicji.
Przed nimi pojawił się most wiszący na łańcuchach, cały ciemny z wyjątkiem tych miejsc, które złociło słońce. Rozciągał się nieuszkodzony nad jasną wodą. Ruszyli ku niemu powoli, jadąc przez zasypane kamieniami i gruzem ulice; omijali blokady z rozbitych samochodów i zwalonych ścian, i głębokie kanały — przepaście w rozsadzonych chodnikach.
Przez dwie godziny zrobili jedynie pół mili i zanim dotarli do mostu, było już południe.
— Wygląda, jakby Brady tędy przejeżdżał — powiedział Greg, patrząc na przejazd między wrakami, które tarasowały przęsło. — Myślisz, że on to zrobił?
— Może miał coś, żeby je podnieść i odsunąć na bok. Tam na dole, gdzie woda jest płytsza, widać niektóre wraki.
— Były tam, gdy ostatnio tędy jechałeś?
— Nie wiem. Nie jechałem tędy, tylko przez tamto wzgórze. — Tanner wskazał na tylny ekran.
— Cóż, wygląda na to, że będziemy mogli przejechać przez most. W drogę.
Wjechali na most i zaczęli wolno przeprawiać się przez Missup Hip. Chwilami most skrzypiał pod nimi, wzdychał, stękał i jęczał; czuli, że się rusza.
Słońce wspinało się do góry, a oni ciągle obijali błotniki o krawędzie zniszczonych pojazdów. Aby ułatwić sobie przejazd, użyli „skrzydeł”, które spełniały teraz funkcję pługa. Po trzech godzinach ujrzeli przez szczelinę w stercie złomu przeciwległy kraniec mostu.
Gdy wreszcie dotknęli kołami brzegu, Greg odetchnął ciężko i zapalił papierosa.
— Chcesz trochę poprowadzić, Hell?
— Dobra. Zamieńmy się.
— Boże! Jestem wykończony! — stęknął Greg, gdy już się zamienili miejscami.
Tanner prowadził samochód przez ruiny wschodniego Saint Louis. Spieszył się, żeby opuścić miasto przed zapadnięciem nocy. Ulice były zniszczone i zawalone śmieciami. Poziom promieniowania szybko rósł. Sprawdził jego natężenie w kabinie, ale było normalne.
Po wielu godzinach, gdy słońce zaczęło powoli zachodzić, zobaczył znajomą błękitną zorzę, która zaczynała się znowu pojawiać na północy. Niebo było jednak nadal czyste, pełne gwiazd, bez czarnych wstęg. Potem pojawił się różowy księżyc. Tanner włączył cichą muzykę i spojrzał na Grega. Odniósł wrażenie, że to mu nie przeszkadza, więc pozwolił jej dalej grać.
Rzucił okiem na przyrządy; promieniowanie nadal rosło. Na przednim ekranie zobaczył krater i zatrzymał się.
Musiał mieć ponad milę szerokości, ale Tanner nie był w stanie stwierdzić, jaka jest jego głębokość.
Wystrzelił flarę i zbadał go w jej świetle, używając teleskopowego obiektywu. Po prawej stronie droga wydawała się przejezdna, więc ruszył w tym kierunku.
Było strasznie gorąco! Bardzo, bardzo gorąco! Spieszył się; wskazówka licznika szła w górę, a on myślał o tamtym dniu. Zastanawiał się, jak to wtedy było. Kiedy? Tego dnia, gdy małe słońce wzeszło nad tym miejscem, stoczyło bój, rozbłysło na niebie i spadło. Próbował to sobie wyobrazić, objąć umysłem, a potem wyrzucić z myśli, ale nie potrafił. Jak można zapomnieć o ogniu, który wypalił wszystko na wieki? Chciał to wiedzieć. Było przecież tyle miejsc, do których warto było pojechać; pragnął je zobaczyć, podróżować.
Jak to było w tamtych czasach, gdy człowiek mógł po prostu wskoczyć na motocykl i pojechać do innego miasta lub gdziekolwiek mu się podobało? Gdy nikt nie wylewał na ciebie z nieba tych wszystkich pomyj? Czuł się oszukany. Nie było to dla niego nowe uczucie, ale sprawiło, że tym razem przeklinał dłużej niż zwykle.
Kiedy wreszcie okrążył krater i zapalił papierosa, zauważył, że promieniowanie słabnie. I wtedy uśmiechnął się pierwszy raz od wielu miesięcy. Przez wiele następnych mil ciągnęły się wysokie trawy, a później dostrzegł drzewa. Wpierw niskie i poskręcane, a następnie, gdy opuścił już miejsce rzezi, coraz bardziej proste i wyższe. Nigdy przedtem nie widział takich drzew: miały pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp wysokości, były rozłożyste i pełne wdzięku. Tutaj, na równinach Illinois.
Jechał gładką, twardą i szeroką drogą; chciał nią tak jechać już zawsze, na Florydę pełną moczarów, mchów, cytrusowych gajów i pięknych plaż; chciał się znaleźć nad Zatoką; nad zimnym, skalistym Przylądkiem, gdzie wszystko jest szare i brązowe, gdzie fale rozbijają się o latarnie morskie, a sól pali cię przy każdym oddechu; tam, gdzie na cmentarzach od wieków spoczywają w grobach ludzkie kości, a z nagrobków można odczytać nazwiska umarłych. Pragnął podróżować przez kraj i dojechać tam, gdzie jak powiadają, trawa jest błękitna, a potem podążać wzdłuż majestatycznej Missup Hip do miejsca, gdzie rzeka rozlewa się i wpada do Zatoki pełnej wysepek; wspinać się na porośnięte lasami szczyty, o których kiedyś słyszał: Smokie, Ozark, Poconos, Catskills; przedzierać się przez lasy Shenandoah, zatrzymać się tam i popływać łodzią po Chesapeake Bay; zobaczyć wielkie jeziora i miejsce, gdzie woda spada z hukiem — Niagarę. Chciał podróżować wiecznie tą wielką drogą, żeby wszystko to ujrzeć i nasycić się światem. Tak. Może nie wszystko było Aleją Potępienia. Może niektóre legendarne miejsca są jeszcze nieskażone tak jak okolica, którą właśnie mijał. Pragnął tego całym sercem, wypełniał go ogień, taki sam jak ten, który zawsze palił się w jego lędźwiach. Roześmiał się krótko. Właściwie było to jedno ostre szczeknięcie, ponieważ teraz wydawało mu się, że być może mógłby to wszystko mieć.
Muzyka grała cicho, może trochę za słodko, ale sprawiała mu rozkosz.
Rano znaleźli się w miejscu nazywanym niegdyś Indianą i ciągle jeszcze podążali drogą. Mijali farmy, które były w zupełnie dobrym stanie. Może nawet żyli w nich ludzie. Tanner miał ochotę to sprawdzić, ale nie odważył się zatrzymać samochodu. Po godzinie znowu znaleźli się na pustej przestrzeni, lecz tym razem zdegenerowanej.
Trawy były tu coraz niższe, wyschnięte, aż w końcu zupełnie zniknęły. Czasami pojawiało się poskręcane drzewo zginające się do nagiej ziemi. Promieniowanie znowu rosło. Znaki poinformowały Tannera, że znajdują się niedaleko Indianapolis. Domyślał się, że było ono kiedyś wielkim miastem, na które spadła bomba i które zniknęło z powierzchni ziemi.
I nie mylił się.
Zboczył daleko na południe, żeby ominąć to miejsce i dotarł do Martinsville, aby tam przekroczyć Wbite River. Potem znowu skierował się na wschód i wtedy odezwało się radio. Najpierw pojawiły się trzaski, a później przemówił słaby głos: „Niezidentyfikowany pojazd, zatrzymaj się”. Komunikat powtórzył się kilka razy. Tanner przełączył skanery na zasięg teleskopowy i w oddali zobaczył stojącego na wzgórzu człowieka z lornetką i walkie–talkie. Nie potwierdził odbioru transmisji i jechał dalej.
Poruszał się z prędkością czterdziestu mil na godzinę, a ponieważ droga była dobrze utrzymana, mógł stopniowo zwiększyć szybkość do pięćdziesiątki. Opony zmuszone do szybkiej jazdy po popękanej powierzchni, protestowały głośno i to wystarczyło, żeby obudzić Grega.
Tanner przygotował się na atak. Tymczasem radio cały czas powtarzało swój komunikat; tym głośniej, im bardziej zbliżali się do wzgórza. Wzywało do potwierdzenia odbioru wiadomości.
Tanner wziął ostro zakręt i trochę przyhamował.
— Co się dzieje? — spytał Greg, ale Hell nie odpowiedział.
Gdy zobaczył, co blokuje drogę, gotowe porazić ich ogniem, zadziałał natychmiast.
To był czołg; jego wielka lufa mierzyła prosto w samochód.
Oczy Tannera szukały dogodnego przejazdu i znalazły go. Prawa ręka popchnęła lekko przełączniki trzech rakiet rażących, lewa zakręciła kierownicą w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, a stopa opadła ciężko na pedał gazu.
Tanner pokonał już część drogi, wjeżdżając do rowu na poboczu, gdy czołg wystrzelił ognisty pocisk, który nie dosięgnął celu; spadł i wybuchł.
Wtedy rozległy się strzały z karabinu. Tanner zdążył już jednak wrócić na drogę po drugiej stronie czołgu i pędził przed siebie. Greg rzucił dwa granaty, a potem wypalił z broni maszynowej. Pokonali już około ćwierć mili, gdy Tanner krzyknął:
— Przepraszam za to! Moje hamulce nie działają!
Nie było odpowiedzi.
Znowu jechali przez płaski teren, mając podgląd we wszystkich kierunkach. Tanner zatrzymał pojazd i Greg zajął jego miejsce.
— Jak myślisz, skąd oni mieli taką broń? — spytał Greg.
— Kto wie?
— I dlaczego chcieli nas zatrzymać?
— Nie wiedzieli, co wieziemy i pewnie im chodziło o samochód.
— Strzelanie to cholernie dobry sposób, żeby go zdobyć.
— Jeśli nie mają samochodu, dlaczego mieliby pozwolić zatrzymać go nam?
— Znasz taki sposób myślenia, co?
— Jasne.
— Chcesz papierosa?
Tanner skinął głową.
— To było niezłe, wiesz?
— Nie mogę się z tym nie zgodzić.
— …I ciągle jeszcze mamy przed sobą długą drogę.
— Tak, więc lepiej jedźmy.
— Powiedziałeś kiedyś, że nam się nie uda.
— Zmieniłem zdanie. Teraz myślę, że się uda.
— Po tym wszystkim, co przeszliśmy?
— Po tym wszystkim, co przeszliśmy.
— Z czym jeszcze będziemy musieli walczyć?
— Na razie tego nie wiem.
— Ale z drugiej strony, znamy to wszystko, co jest za nami i wiemy, jak tego uniknąć.
Tanner pokiwał głową.
— Kiedyś próbowałeś się z tego wywinąć. Nie winię cię za to.
— Zaczynasz się bać, Greg?
— Nie przydam się mojej rodzinie, gdy będę martwy.
— To dlaczego zgodziłeś się na tę podróż?
— Nie wiedziałem, że to będzie właśnie tak. Ty byłeś mądrzejszy, bo miałeś pojęcie, co nas czeka.
— Miałem pojęcie.
— Nikt nie może mieć nam za złe, jeśli się nie uda. W końcu próbowaliśmy.
— A co z tymi ludźmi w Bostonie, o których mi tyle mówiłeś?
— Prawdopodobnie już nie żyją. Wiesz, zaraza nie zostawia dużo czasu.
— A co z tym facetem, Bradym? Poświęcił życie, żeby przywieźć nam tę wiadomość.
— Próbował i Bóg jeden wie, że to szanuję. Ale straciliśmy już trzech ludzi. A teraz może się z tego zrobić pięciu. I tylko po to, żeby pokazać, że próbowaliśmy?
— Greg, jesteśmy już bliżej Bostonu niż LA. Nie możemy już się cofnąć, bo nie starczy nam paliwa.
— Możemy zatankować w Salt Lakę.
— Nie jestem nawet pewien, czy dotarlibyśmy do Salt Lakę.
— Wystarczy minuta, żeby to obliczyć. Jeśli o to chodzi, to ostatnie sto mil moglibyśmy przejechać na motocyklach. Zużywają mniej paliwa.
— I to ty jesteś tym facetem, który mnie wyzwał od najgorszych? Obywatelem, który się zastanawiał, skąd się biorą tacy jak ja! Pytałeś się, co oni mi zrobili. Powiedziałem ci, że nic. Teraz może ja chcę zrobić coś dla nich tylko dlatego, że mam taką ochotę. Dużo o tym myślałem.
— Ty nie masz na utrzymaniu rodziny, Hell. Ja muszę myśleć o innych ludziach, którzy się o mnie martwią.
— To bardzo miły sposób przedstawiania pewnych spraw, kiedy chce się stchórzyć. Twierdzisz, że tak naprawdę się nie boisz, ale masz matkę, braci i siostry, którzy się o ciebie martwią. Kiedy więc robi się gorąco, musisz zrezygnować i wrócić. I nie ma żadnej innej przyczyny.
— Ale to prawda! Nie rozumiem cię, Hell. W ogóle cię nie rozumiem! To ty pierwszy o tym pomyślałeś! To był twój pomysł!
— Więc ty daj sobie z nim spokój. Jedziemy dalej.
Zobaczył, że ręka Grega sunie w kierunku pistoletu wiszącego na drzwiach wozu. Rzucił mu papierosem w twarz i zdołał uderzyć go w brzuch. Był to słaby cios z lewej ręki, ale w tej pozycji nie mógł zrobić nic innego.
Greg rzucił się na niego i przygwoździł do siedzenia. Mocowali się przez chwilę, a potem palce Grega zbliżyły się niebezpiecznie do oczu Tannera.
Tanner uwolnił ręce i ścisnął mocno głowę przeciwnika, przekręcił ją i uderzył z całej siły o tablicę rozdzielczą.
Greg zesztywniał i osunął się bezwładnie.
Tanner uderzył go jeszcze dwa razy w głowę, by się upewnić, że Greg nie udaje. Pchnął go i wrócił na fotel kierowcy. Łapiąc oddech, sprawdził wszystkie ekrany; nie było na nich nic, co mogło okazać się groźne.
Potem wyjął sznur z podręcznej skrzynki i skrępował Gregowi ręce za plecami. Związał mu też kostki u nóg i poprowadził linę do nadgarstków. Na końcu posadził go na miejscu i przywiązał do fotela.
Potem wrzucił pierwszy bieg i ruszył w kierunku Ohio.
Dwie godziny później Greg zaczął jęczeć, więc Tanner włączył muzykę, żeby go zagłuszyć. Znowu miał przed sobą piękny krajobraz: trawę, drzewa, pola zieleni, sady owocowe pełne małych, jeszcze niedojrzałych jabłek, białe domy farmerów i oddalone od szosy brązowe stodoły. Mijał pola zielonej kukurydzy kołyszącej się na wietrze, którą najwyraźniej ktoś tu uprawiał; płoty z popękanego drewna, zielone żywopłoty; wyniosłe klony o gwiaździstych liściach, świeżo odnowione znaki drogowe i pokrytą zielenią wieżę, z której dochodził dźwięk dzwonu.
Wstęgi na niebie rozszerzały się, ale niebo nie ciemniało, jak to zwykle bywało przed burzą. Jechał dalej całe popołudnie, aż dotarł do Dayton Abyss.
Spojrzał w dół na kanion okryty zasłoną mgły i zatrzymał się. Sprawdził prawą i lewą stronę. Wybrał lewą i skierował się na północ.
Poziom promieniowania był znowu wysoki. Jechał szybko, zwalniając jedynie na krawędziach szczelin, przepaści i kanionów, które wyłaniały się z mgły. Z niektórych sączyła się gęsta, żółtawa para i przenikała powietrze. Wyziewy otoczyły go jak lepka chmura siarki, a potem zawiał wiatr i rozgonił je. Nagle odruchowo wcisnął hamulec. Samochód podskoczył, wywołując jęk Grega. Tanner patrzył na to przez kilka sekund, dopóki nie zniknęło, a potem powoli ruszył.
Widok już nie powtórzył się więcej; nie mógł też przecież pochodzić z jego umysłu. Tanner nie umiał jednak wyjaśnić, co to było. Widział żółty, szczerzący zęby, ukrzyżowany szkielet. Ludzie, pomyślał. To wyjaśnia wszystko.
Gdy wyjechał z mgły, niebo było nadal ciemne. Przez jakiś czas nie zdawał sobie nawet sprawy, że wydostał się na otwartą przestrzeń. Po czterech godzinach dotarł do Dayton, ominął je i wyjechał na wypalone wrzosowiska, kierując się na wschód. Przez chwile udało mu się zobaczyć skrawek słońca, które bezskutecznie walczyło z czarnymi wstęgami o swoje miejsce na niebie.
Tanner włączył światła na pełną moc. Zdając sobie sprawę z piekła, jakie za chwilę się rozegra, musiał szybko poszukać schronienia.
Na wzgórzu dostrzegł starą stodołę; jedna ściana była zawalona i brakowało drzwi. Wjechał jednak do niej, bo nic lepszego nie znalazł. W środku wszystko było mokre i pokryte pleśnią, a w zniszczonej zagrodzie leżał koński szkielet.
Zaparkował samochód, wyłączył światła i czekał.
Po pewnym czasie usłyszał przeciągłe zawodzenie, które wywołało jęki Grega. Do tego doszedł jeszcze jeden dźwięk, nie tak twardy i ciężki jak terkot broni maszynowej towarzyszący burzom w LA, ale łagodny, cichy i przeciągły.
Tanner otworzył drzwi samochodu, żeby lepiej słyszeć.
Nic go nie zaatakowało, więc wyskoczył z kabiny i wyjrzał na zewnątrz. Poziom promieniowania był prawie normalny i nie musiał zakładać ochronnego kombinezonu. Jedyne zabezpieczenie stanowił pistolet wiszący u pasa.
Z nieba spadały szare krople, a słońce zdołało już nieco uwolnić się zza czarnej zasłony.
To był deszcz. Zwykły, normalny deszcz. Tanner nigdy przedtem nie widział zwykłego deszczu. Zapalił więc papierosa i patrzył, jak pada.
Czasami rozlegał się grzmot, ale nic więcej już się nie działo. Za czarnymi wstęgami niebo było nadal niebieskie.
Deszcz padał wszędzie wokół Tannera, spływał po framugach. Nagły powiew wiatru dmuchnął mu na twarz kilka kropli i wtedy zdał sobie sprawę, że to tylko woda, nic więcej. Na zewnątrz zaczęły tworzyć się kałuże. Rzucił kawałek drewna do jednej z nich, patrzył jak wpada z pluskiem i odpływa. Gdzieś z góry dochodził śpiew ptaków, pachniała słodko gnijąca słoma. W cieniu po prawej stronie dojrzał zardzewiałą młockarnię. Wokół unosiło się kilka piór; złapał jedno i uważnie mu się przypatrzył. Było lekkie, puszyste i ciemne. Tanner nigdy przedtem nie widział takiego pióra. Zauważył, że sposób, w jaki jedna gałązka przylega do drugiej, przypomina działanie zamka błyskawicznego. Wypuścił piórko, a wiatr uniósł je gdzieś poza zasięg jego wzroku. Wyjrzał jeszcze raz na zewnątrz. Prawdopodobnie mógłby jechać poprzez to, co padało z nieba, ale poczuł się bardzo zmęczony. Znalazł beczkę, usiadł na niej i zapalił następnego papierosa.
Do tej pory podróż przebiegała całkiem dobrze. Tanner zorientował się, że myśli o jej ostatnim etapie. Nie mógł już ufać Gregowi. Przynajmniej tak długo, aż znajdą się zbyt daleko, by zawrócić. Potem uwolni go, bo będą się nawzajem bardzo potrzebować. Miał nadzieję, że Greg nie postradał kompletnie rozumu; nie wiedział przecież, co jeszcze Aleja dla nich przygotowała. Gdyby dalej burze trochę zelżały, byłoby to dla nich dużą pomocą.
Siedział tak długą chwilę, czując jak owiewa go zimny, wilgotny wiatr. Gdy deszcz zaczął ustawać, wsiadł do samochodu i ruszył. Greg był nadal nieprzytomny. Nie oznaczało to nic dobrego.
Tanner wziął pigułkę, żeby nie zasnąć i zjadł coś. Deszcz padał łagodnie całą drogę przez Ohio, a niebo było zachmurzone. W Parkersburgu przekroczył granicę Zachodniej Wirginii. Tam skręcił lekko na północ, podążając w kierunku starego Rand — McNally, gdzie uzupełnił zapasy. Szary dzień przeszedł już w noc, a on jechał ciągle dalej.
Czarne wstęgi już się nie pojawiały, ale za to musiał ominąć kilka kraterów, wokół których wzrastał znacznie poziom promieniowania. Przy jednym z nich otoczyła go zgraja wielkich, dzikich psów; ujadały, szczekały, wyły i łapały zębami za opony. W końcu skamlały i przewracały się. Potem jechał w pobliżu góry, która wypuszczała z siebie świecące obłoki, dudniła i sprawiała, że trzęsła się ziemia pod kołami. Na samochód opadały popioły, a Tanner musiał się przez nie przedzierać. W pewnej chwili runęły na niego potoki wody. Silnik zakaszlał i zgasł. Zaskoczył dopiero za drugim razem. Tanner ruszył, a woda chlupała po jego obu stronach. Potem wjechał wyżej na suchy teren, gdzie gromada mężczyzn ze strzelbami próbowała zastąpić mu drogę. Ostrzelał ich, rzucił kilka granatów i pojechał dalej. Wzeszedł zamglony księżyc, rozpraszając mrok i wtedy otoczyły go ciemne ptaki nocy. Zignorował je, a one po pewnym czasie zniknęły.
Jechał tak długo, aż znowu poczuł się zmęczony. Zjadł coś i znowu wziął pigułkę. Byli już w Pensylwanii. Tanner pomyślał, że gdy tylko Greg dojdzie do siebie, uwolni go i pozwoli dalej poprowadzić.
Zatrzymywał się dwa razy, żeby pójść do toalety. Pociągał wtedy za złoty kolczyk, który nosił w uchu, wycierał nos i przeciągał się. Potem jadł coś i jechał dalej.
Bolały go już wszystkie mięśnie. Chciał zatrzymać się i odpocząć, ale bał się tego, co mogłoby go w tym czasie dopaść.
Gdy jechał przez kolejne martwe miasto, znowu zaczął padać deszcz. Nie była to ciężka ulewa, ale raczej lekka, zimna mżawka. Zatrzymał się pośrodku drogi i patrzył na rzecz, w którą omal nie wjechał.
Najpierw wydawało mu się, że to czarne wstęgi zstąpiły z nieba i pojawiły się przed nim.
Mylił się jednak; to była pajęcza sieć o włóknach grubych jak męskie ramię, rozciągnięta między dwoma zawalonymi budynkami.
Wystrzelił strumień ognia z przedniego miotacza i sieć zaczęła się palić. Wtedy zobaczył nadchodzący gdzieś z góry kształt.
Był to pająk… większy od człowieka. Zbliżał się, żeby sprawdzić, co zakłóciło jego spokój.
Tanner uzbroił wyrzutnię rakiet, starannie wycelował i wypalił rozpalonym do białości pociskiem.
Trafiony pająk zawisł na drżącej sieci. Tanner miał wrażenie, że jeszcze się rusza, więc zaatakował go ogniem. Po dziesięciu sekundach sieć opadła i droga stanęła przed nim otworem. Był znowu całkiem trzeźwy i przytomny, zapomniał o bólu. Jechał najszybciej, jak mógł, próbując zapomnieć o tym, co przed chwilą widział.
Znowu miał przed sobą dymiącą górę. Nie było jednak żadnych wybuchów i na drogę spadało niewiele popiołu.
Wypił kawę i pojechał dalej w kierunku budzącego się świtu.
Gdzieś we wschodniej Pensylwanii utknął w błocie i nie mógł dalej jechać. Greg wyglądał bardzo blado. Słońce było już prawie w zenicie. Tanner zaklął, oparł się i zamknął oczy. Tego było już za wiele.
Zasnął.
Gdy odzyskał świadomość, czuł się jeszcze gorzej. Usłyszał walenie w drzwi samochodu. Ręce powędrowały automatycznie na przyciski uruchamiające pociski i skrzydła, a oczy przeszukiwały ekrany.
Zobaczył starego człowieka i dwóch młodszych. Byli uzbrojeni. Stali tuż przy lewym skrzydle; mógł ich zabić w jednej chwili.
Uruchomił głośnik i zewnętrzne mikrofony.
— Czego chcecie?
— Dobrze się czujesz? — spytał staruszek.
— Nie bardzo. Właśnie spałem.
— Utknąłeś?
— Coś w tym rodzaju.
— Mam kilka mułów. Możemy cię wyciągnąć, ale dopiero jutro rano.
— Świetnie! Byłbym wdzięczny.
— Skąd jesteś?
— Z LA.
— Co to jest?
— Los Angeles. Zachodnie Wybrzeże.
Na zewnątrz rozległy się ciche pomruki.
— Jesteś daleko od domu, człowieku — powiedział po chwili głos.
— Myślisz, że nie wiem. Słuchaj, jeśli mówiłeś poważnie o tych mułach, to byłbym cholernie wdzięczny. To naprawdę pilne.
— A o co chodzi?
— Wiecie o Bostonie?
— Wiem, że gdzieś jest.
— No właśnie. Ludzie umierają tam na zarazę. Wiozę lekarstwo, które może ich uratować, jeśli tylko tam dojadę.
Znowu ciche pomruki, a potem:
— Pomożemy ci. Boston jest dla nas ważny. Uwolnimy cię. Wrócisz z nami?
— Gdzie? Kim jesteście?
— Nazywam się Samuel Potter, a to moi synowie — Roderick i Caliban. Moja farma jest sześć mil stąd. Zapraszam cię na noc.
— Słuchaj, nie o to chodzi, że wam nie ufam. Nie ufam nikomu, jeśli wiesz, co mam na myśli. Strzelano do mnie ostatnio tyle razy, że nie mogę ryzykować.
— Cóż, a co powiesz, jeśli odłożymy strzelby? Mógłbyś pewnie nas zastrzelić, co?
— Zgadza się.
— Więc zaryzykujemy i będziemy po prostu tylko tu stać. Chcemy ci pomóc. Jeśli handlarze z Bostonu przestaną przyjeżdżać do Albany, zbyt wiele na tym stracimy. Jeżeli jest z tobą ktoś jeszcze, może cię przecież osłaniać.
— Poczekaj chwilę — powiedział Tanner i otworzył drzwi.
Stary człowiek wyciągnął rękę. Tanner przywitał się z nim, a potem z jego synami.
— Czy jest w pobliżu jakiś lekarz? — spytał.
— W osadzie, trzydzieści mil na północ.
— Mój partner jest ranny. — Tanner wskazał na tył samochodu. — Chyba potrzebuje lekarza.
Sam zajrzał do środka.
— Dlaczego jest skrępowany?
— Stracił rozum, więc dla swojego bezpieczeństwa musiałem go związać. Nie wygląda jednak zbyt dobrze.
— Zrobimy nosze i zabierzemy go. Zamkniesz samochód, a moi chłopcy zaniosą chorego do domu. Potem poślemy kogoś po doktora. Ty też nie wyglądasz dobrze. Założę się, że chciałbyś się wykąpać, ogolić i położyć do czystego łóżka.
— To prawda. Nie czuję się dobrze.
Przysiadł na zderzaku i zapalił papierosa. W tym czasie synowie Pottera ścinali gałęzie i ociosywali je z kory. Tannera naszła fala zmęczenia i z trudem mógł utrzymać otwarte oczy. Nie czuł stóp, a ramiona pulsowały bólem. Oparł się o maskę, a papieros wypadł mu z ręki.
Ktoś klepnął go w plecy.
Zmusił się, żeby otworzyć oczy i spojrzał w dół.
— W porządku — odezwał się Potter. — Rozwiązaliśmy twojego partnera i położyliśmy go na noszach. Zamknij samochód i ruszamy.
Tanner kiwnął głową i wyskoczył z kabiny. Zapadł się w błoto prawie po końce cholewek, zamknął samochód i podszedł chwiejnym krokiem do starego człowieka w spodniach z koźlej skóry.
Samuel Potter, z przewieszoną przez ramię strzelbą, paplał przez całą drogę. Może dlatego, żeby nie dać zasnąć Tannerowi, który szedł zupełnie mechanicznie.
— Już niedaleko, synu. Niedługo zacznie się łatwiejsza droga. Mówiłeś, że jak się nazywasz?
— Hell — odparł Tanner.
— Słucham?
— Hell. Mam na imię Hell. Hell Tanner.
Sam Potter zachichotał.
— To całkiem diabelskie imię, człowieku. Jeśli ci to nie będzie przeszkadzać, przedstawię cię żonie i dzieciom jako pana Tannera. W porządku?
— Jasne — westchnął ciężko Tanner, wyciągając z błota swoje buty.
— Brakowałoby nam kupców z Bostonu. Mam nadzieję, że zdążysz.
— Co oni tu robią?
— Prowadzą sklepy w Albany, a dwa razy do roku urządzają targi — wiosną i zimą. Przywożą mnóstwo rzeczy, które są nam potrzebne: igły, nici, papier, czajniki, patelnie, nasiona, broń, amunicję i wszystko inne. A targi to dla nas bardzo dobra impreza. Większość ludzi między Albany a Bostonem ci pomoże. Mam nadzieję, że ci się uda. Będziesz miał tutaj dobry start.
Znajdowali się teraz wyżej, na suchym terenie.
— Masz na myśli to, że dalej jedzie się już bez żadnych przeszkód?
— Cóż, nie. Ale dam ci mapę i powiem, na co masz uważać.
— Ja też mam mapę — powiedział Tanner, gdy wspinali się na wzgórze. W oddali zobaczył farmę. — To twój dom?
— Zgadza się. Już niedaleko. Teraz już pójdzie łatwo. Możesz się oprzeć na moim ramieniu, jeśli jesteś zmęczony.
— Poradzę sobie. To wszystko przez to, że wziąłem mnóstwo tych pigułek, które trzymały mnie na nogach. Teraz wychodzi brak snu. Nic mi nie będzie.
— Już niedługo się położysz. Gdy się obudzisz, popracujemy nad twoją mapą. Zaznaczysz sobie wszystkie miejsca, o których ci powiem.
— Piękna perspektywa — westchnął Tanner. — Piękna perspektywa.
Położył rękę na ramieniu Sama i szedł chwiejnie przy jego boku, czując się prawie jak pijany. Zresztą życzył sobie, żeby tak było.
Minęła wieczność, zanim zobaczył przed sobą mglisty obraz domu. Potem drzwi otworzyły się, a on zwalił się do środka. To było wszystko, co zapamiętał.
Sen. Ciemność, dalekie głosy i znowu ciemność. Gdziekolwiek leżał, było miękko i wygodnie. Obrócił się na drugi bok i odpłynął w sen.
Gdy wszystko stało się na powrót całością, otworzył oczy i ujrzał strumień światła wpadający przez okno i rzucający jasne smugi na kolorową kołdrę, którą był przykryty. Westchnął, przeciągnął się, przetarł oczy i podrapał po brodzie.
Potem zbadał uważnie pokój: lśniąca czystością drewniana podłoga z ręcznie tkanymi dywanami w kolorach błękitu, czerwieni i szarości, kredens z białą emaliowaną miednicą poobijaną w kilku miejscach, lustro na ścianie; w pobliżu okna wisiał wrzecionowaty hamak, a na nim haftowana poduszka. Pod jedną ze ścian stał mały stolik, na którym leżał papier, pióro oraz atrament, a obok stało krzesło. Na drugiej ścianie wisiał ręcznie wykonany kilim z napisem „Boże pobłogosław”, a na następnej — niebieskozielony sztych przedstawiający wodospad.
Usiadł i zorientował się, że jest nagi. Rozejrzał się za ubraniem, ale nigdzie nie mógł go znaleźć.
Gdy zastanawiał się, czy kogoś zawołać, wszedł Sam. W jednej ręce trzymał ubranie Tannera; było czyste i starannie złożone. W drugiej miał jego buty, lśniące niczym niebo o północy.
— Usłyszałem, że się poruszyłeś — powiedział Sam. — Jak się czujesz?
— Dużo lepiej. Dzięki.
— Przygotowaliśmy ci kąpiel. Możesz wskoczyć do balii z gorącą wodą. Chłopcy ją przyniosą za minutę razem z mydłem i ręcznikami.
Tanner otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie chciał okazać się niewdzięczny wobec swego dobroczyńcy, więc skinął tylko głową i zmusił się do uśmiechu.
— Świetnie.
— Brzytwa i nożyki są na kredensie. Wybierz, co chcesz. Tanner jeszcze raz kiwnął głową. Sam położył ubrania na hamaku, buty postawił obok na podłodze i wyszedł. Niedługo potem Roderick i Caliban wnieśli balię.
— Jak się czujesz? — zapytał jeden z braci (Tanner nie był pewien który. Obaj mieli tyle wdzięku, co strach na wróble, a ich usta były pełne białych zębów).
— Dobrze.
— Założę się, że jesteś głodny — powiedział drugi. — Przespałeś całe wczorajsze popołudnie, noc i prawie cały dzisiejszy ranek.
— Masz rację. A co z moim partnerem?
— Jeszcze jest nieprzytomny. Kiepsko z nim. Doktor wkrótce tu będzie. Nasz młodszy brat pojechał po niego w nocy.
Odwrócili się, żeby wyjść, ale ten, który mówił, zatrzymał się i dodał:
— Jak się umyjesz, mama zrobi ci coś do jedzenia. Cal i ja spróbujemy wyciągnąć twój samochód. Podczas posiłku tata opowie ci o drodze.
— Dziękuję.
— Miłego poranka.
— Wzajemnie.
Zamknęli za sobą drzwi. Tanner wstał, podszedł do lustra i przyjrzał się sobie.
— — No tak — zamruczał.
Potem umył twarz, przystrzygł brodę i włosy.
Zacisnął zęby i wszedł do balii. Namydlił się i wyszorował; woda zrobiła się szara i mętna. Opłukał się, wytarł i włożył ubranie.
Jego skóra była pomarszczona od gorącej wody i pachniała środkami dezynfekującymi. Uśmiechnął się do swojego ciemnookiego odbicia i zapalił papierosa. Przeczesał włosy i przyjrzał się obcej postaci.
— Do licha! — zachichotał. — Jestem piękny.
Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Sam siedział przy stole i pił kawę, a jego żona — niska, masywna kobieta w szarej długiej sukni — stała przy piecu i patrzyła w przeciwnym kierunku. Gdy się odwróciła, zobaczył, że ma dużą twarz o pulchnych czerwonych policzkach z dołeczkami, a na czole małą, białą bliznę. Jej włosy były brązowe i ściągnięte w węzeł. Skinęła mu głową i uśmiechnęła się.
— Dzień dobry.
— Dzień dobry — odpowiedział Tanner. — Chyba zostawiłem w pokoju bałagan.
— Nie martw się tym — powiedział Sam. — Siadaj. Za chwilę będzie śniadanie. Chłopcy powiedzieli ci o twoim przyjacielu?
Tanner pokiwał głową.
Kobieta postawiła przed nim filiżankę z kawą.
— Moja żona ma na imię Susan.
— Miło mi — uśmiechnęła się kobieta.
— Cześć.
— Mam tu twoją mapę. Wystawała z kieszeni kurtki. A broń wisi na drzwiach. W każdym razie zastanawiałem się dużo i myślę, że najlepiej będzie, jak pojedziesz do Albany, a potem starą drogą numer 9, która jest w całkiem dobrym stanie. — Sam rozpostarł mapę i pokazał Tannerowi trasę. — Nie będzie to, co prawda, sielanka, ale wygląda na to, że ta droga jest najkrótsza i najlepiej utrzymana.
— Śniadanie — powiedziała Susan i odsunęła na bok mapę, żeby postawić talerz pełen jajek, bekonu i kiełbasek. Na stole znalazły się również cztery tosty, marmolada, dżem i masło. Tanner jadł, pił kawę i zapełniał swój pusty żołądek, a Sam cały czas mówił.
Opowiadał mu o grasujących między Albany i Bostonem motocyklowych gangach, które rabowały wszystko, co tylko mogły. Dlatego wszystkie transporty były konwojowane przez uzbrojonych strażników.
— Ale ty masz taki wóz, że nie musisz się niczego obawiać, prawda? — zapytał Sam.
— Mam nadzieję — odparł Tanner i przełknął łapczywie następny kęs jedzenia. Był ciekaw, czy ludzie z tych gangów są podobni do jego starej paczki. Łudził się, że nie, ze względu na dobro obu stron.
Wypił trochę kawy i usłyszał jakiś hałas dobiegający z zewnątrz. Otworzyły się drzwi i do kuchni wbiegł chłopiec dziesięcio–, dwunastoletni. Za nim wszedł starszy mężczyzna z lekarską torbą.
— Już jesteśmy! Jesteśmy! — krzyczał chłopiec.
Sam przywitał się z przybyszem, więc Tanner doszedł do wniosku, że on też powinien to zrobić. Wytarł usta i podał rękę lekarzowi.
— Mój partner chyba postradał zmysły. Rzucił się na mnie i pobiliśmy się trochę. W pewnym momencie pchnąłem go, a on uderzył się w głowę o tablicę rozdzielczą.
Lekarz pokiwał głową. Był ciemnowłosym mężczyzną około pięćdziesiątki. Nosił czarny garnitur, jego twarz była mocno pomarszczona, a oczy zmęczone.
— Zaprowadzę cię do niego — powiedział Sam i skierował się ku drzwiom po przeciwległej stronie kuchni.
Tanner usiadł i wziął ostatni kawałek tostu, a Susan nalała mu kawy do filiżanki. Podziękował jej skinieniem głowy.
— Mam na imię Jerry — przedstawił się chłopiec, siadając na opuszczonym miejscu ojca. — Naprawdę nazywasz się Hell?
— Cicho! — zganiła go matka.
— Tak się składa — odparł Tanner.
— …I jechałeś przez cały kraj? Aleją?
— Jak dotąd mi się udawało.
— I jak było?
— Okropnie.
— Co widziałeś?
— Nietoperze wielkie jak ta kuchnia, a niektóre nawet większe. Widziałem je po drugiej stronie Missup Hip i w Saint Louis.
— I co zrobiłeś?
— Strzelałem do nich, paliłem je ogniem, a potem przez nie przejechałem.
— Co jeszcze widziałeś?
— Potwory Gila — wielkie jak stodoła, kolorowe jak jaszczurki. Piaskowe diabły — ogromne wiry, które wciągnęły nasz drugi samochód. Góry tryskające ogniem. Cierniste krzaki, naprawdę wielkie, które musieliśmy spalić. Jechaliśmy przez burze, miejsca ścięte lodem, trzęsienia ziemi, wielkie radioaktywne kratery.
— Też chciałbym tam kiedyś pojechać.
— Może to zrobisz pewnego dnia.
Tanner skończył jeść. Zapalił papierosa i napił się kawy.
— Śniadanie było naprawdę dobre — zawołał. — Najlepsze jakie ostatnio jadłem. Dziękuję.
Susan uśmiechnęła się.
— Jerry, daj panu spokój — powiedziała.
— Nic nie szkodzi, proszę pani. Mały jest w porządku.
— A co to za pierścionek? — spytał Jerry. — Wygląda jak wąż.
— To jest to, co jest — odrzekł Tanner, zdejmując ozdobę z ręki. — Prawdziwe srebro z czerwonymi szklanymi oczami. Dostałem go w miejscu zwanym Tijuana. Weź go sobie.
— Nie mogę — powiedział chłopiec i spojrzał na matkę pytającymi oczami. Pokręciła przecząco głową.
— Twoi rodzice bardzo mi pomogli i wezwali lekarza dla mojego partnera — rzekł Tanner, widząc reakcję kobiety. — Nakarmili mnie i dali miejsce do spania. Jestem pewny, że nie będą mieć nic przeciwko temu, jeśli okażę swoją wdzięczność i dam ci ten pierścień.
Jerry spojrzał znowu na matkę. Tanner pokiwał do niej głową, a ona zrobiła to samo. Chłopiec zagwizdał, podskoczył i włożył klejnot na palec.
— Jest za duży — stwierdził.
— Daj, zmniejszę go trochę. Taką spiralę można dopasować do każdego palca.
Ścisnął pierścień i oddał go chłopcu. Nadal nie pasował, więc zmniejszył go jeszcze trochę i tym razem był w sam raz.
Jerry założył go i chciał już wybiec z pokoju.
— Zaczekaj! — zawołała Susan. — Co się mówi?
— Dziękuję, Hell.
— Panie Tanner — poprawiła go matka.
— Dziękuję, panie Tanner — powtórzył chłopiec i drzwi zatrzasnęły się za nim.
— To było bardzo miłe — powiedziała kobieta.
— Podobał mu się. — Tanner wzruszył ramionami. — Cieszę się, że mogłem mu tym sprawić przyjemność.
Skończył kawę i papierosa, zapalił następnego, a Susan znowu napełniła jego filiżankę. Po chwili Sam z doktorem wyszli z sąsiedniego pokoju, a Tanner zastanawiał się, gdzie cała rodzina spała ostatniej nocy. Mężczyźni usiedli przy stole, a Susan nalała im kawy.
— Twój przyjaciel ma wstrząs mózgu — powiedział lekarz. — Nie mogę stwierdzić, jak poważny jest jego stan, dopóki nie zrobię prześwietlenia, a to jest tutaj niemożliwe. Nie można go stąd ruszać.
— Jak długo? — chciał wiedzieć Tanner.
— Może kilka dni, a może tygodni. Zostawiłem lekarstwa i powiedziałem Samowi, jak je stosować. Sam mówi, że w Bostonie jest epidemia i że musisz się śpieszyć. Radzę ci, żebyś jechał bez niego. Zostaw go tutaj z Potterami. Zajmą się nim. Potem może zabrać się z nimi do Albany na Targi Wiosenne, a stamtąd jakimś trasportem do Bostonu. Myślę, że dojdzie do siebie.
Tanner zastanawiał się przez chwilę.
— Dobrze — zgodził się wreszcie. — Tak chyba będzie najlepiej.
— To właśnie zalecam.
Zakończyli rozmowę i zajęli się piciem kawy.
Tanner spojrzał na swój uwolniony z błota pojazd.
— Chyba już pojadę — powiedział i skinął głową Pot — terom. — Dziękuję.
Otworzył samochód, wspiął się do kabiny i zapalił silnik. Wrzucił bieg, zatrąbił dwa razy i ruszył.
Na ekranie ujrzał sylwetki trzech mężczyzn, którzy machali do niego. Przydusił pedał gazu i ludzie zniknęli.
Pędził szybko; droga była bez przeszkód, niebo łososioworóżowe, ziemia brązowa i pokryta miejscami zieloną trawą. Jasne słońce oplatało dzień srebrną siecią.
Ta część kraju wydawała się w zasadzie nietknięta chaosem, który ogarniał resztę Alei. Tanner jechał i słuchał muzyki. Minął dwie ciężarówki i za każdym razem zatrąbił; raz nawet otrzymał odpowiedź.
Jechał cały dzień, a nocą dotarł do Albany. Ulice w mieście były ciemne, nie licząc paru świateł palących się w budynkach. Zatrzymał się przed czerwonym migającym szyldem z napisem BAR & GRILL.
Wszedł do małego, źle oświetlonego pomieszczenia. Szafa grająca odtwarzała melodie, których nigdy przedtem nie słyszał, a podłoga była zasypana trocinami.
Usiadł przy barze i wcisnął magnum głębiej za pasek, tak żeby nie wystawało. Potem zdjął kurtkę, bo było tu bardzo gorąco i położył ją na sąsiednim stołku.
— Jedną wódkę, piwo i kanapkę z szynką — rzucił do człowieka w fartuchu.
Mężczyzna skinął łysą głową i postawił przed Tannerem kieliszek wódki. Potem podał kufel napełniony pienistym płynem.
Tanner wypił wódkę i wolno sączył piwo. Na ladzie po drugiej stronie pojawił się biały talerz z kanapką. Po dłuższej chwili barman zdjął go stamtąd i postawił przed nim. Potem napisał coś na małej zielonej karteczce i włożył ją pod talerz.
Tanner wgryzł się w kanapkę i popił ją łykiem piwa. Obserwował ludzi i stwierdził, że są tak samo hałaśliwi jak klienci wszystkich innych barów, które kiedyś odwiedził. Stary człowiek po jego lewej stronie wyglądał dość przyjaźnie, więc zdecydował się z nim porozmawiać.
— Są jakieś wiadomości o Bostonie? — spytał.
Broda staruszka trzęsła się przy każdym wypowiadanym słowie.
— Żadnych. Kupcy chyba zamkną sklepy pod koniec tygodnia.
— A jaki mamy dzień?
— Wtorek.
Tanner skończył kanapkę, zapalił papierosa i wypił resztę piwa.
Potem spojrzał na rachunek — osiemdziesiąt pięć centów.
Rzucił dolara i obrócił się, by wyjść.
Zdążył zrobić jedynie dwa kroki, gdy usłyszał głos barmana:
— Zaczekaj chwilę, kolego.
— Tak?
— Żartujesz sobie?
— O co chodzi?
— Co to za gówno?
— Jakie gówno?
Barman zamachał dolarem, a Tanner podszedł bliżej, by mu się lepiej przyjrzeć.
— Nie widzę w tym nic dziwnego. W czym problem?
— To nie jest pieniądz.
— Chcesz powiedzieć, że mój pieniądz jest niedobry?
— Tak właśnie twierdzę. Nigdy nie widziałem takiego banknotu.
— Przyjrzyj się uważnie. Przeczytaj, co jest napisane na dole.
W barze zaległa cisza. Jeden z mężczyzn zszedł ze stołka i zbliżył się do nich. Wyciągnął rękę i powiedział:
— Pokaż mi to, Bill.
Barman podał mu banknot. Mężczyzna przeczytał napis i otworzył szeroko oczy.
— Wystawione przez Bank Narodu Kalifornii.
— No właśnie. Stamtąd pochodzę.
— Przykro mi, ale tutaj to nie jest ważne — odezwał się barman.
— To jest najlepszy banknot, jaki mam.
— Cóż, nikt tutaj go nie uzna. Masz przy sobie jakieś bostońskie pieniądze?
— Nigdy nie byłem w Bostonie.
— Więc skąd się tu wziąłeś?
— Przyjechałem.
— Nie wciskaj mi takich głupot, synu. Gdzie to ukradłeś? — spytał starszy mężczyzna.
— Bierzesz pieniądze czy nie?
— Nie wezmę tego — odpowiedział barman.
— Więc pieprz się — rzucił Tanner i skierował się do drzwi.
Jak zawsze w takich okolicznościach był czujny na to, co się dzieje z tyłu.
Gdy usłyszał kroki, obrócił się szybko i zobaczył człowieka, który przedtem sprawdzał banknot; stał z wyciągniętą ręką.
Tanner rzucił w niego skórzaną kurtką, która do tej pory wisiała na jego prawym ramieniu. Włożył w to całą swoją siłę i trafił mężczyznę w głowę. Człowiek przewrócił się, a pozostali zerwali się na nogi i ruszyli na Tannera.
Hell wyciągnął rewolwer zza paska.
— Przykro mi, koledzy — powiedział i wycelował w zbliżających się mężczyzn. — Prawdopodobnie mi nie uwierzycie, gdy powiem, że w Bostonie panuje zaraza. To jednak prawda. Zresztą może uwierzycie. Nie wiem. Dacie wiarę, że jadę całą drogę z Kalifornii, żeby dowieść do Bostonu szczepionkę? Ale tak właśnie jest. Prześlij ten banknot do jakiegoś dużego banku w Bostonie i na pewno ci go wymienią. Ja muszę jechać dalej i niech nikt nie próbuje mnie zatrzymać. Jeśli myślicie, że wciskam wam kit, zobaczcie, co wiozę. To wszystko.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi i wspiął się do kabiny. Zapalił silnik, zawrócił i odjechał z rykiem motoru.
Na tylnym ekranie zobaczył grupę ludzi, którzy stali przed barem i patrzyli, jak odjeżdża.
Roześmiał się. Przed nim wisiał martwy księżyc z tarczą jak jabłko.
Z Albany do Bostonu. Dobre kilka setek mil. Większość odległości już przebył, a potworności Alei Potępienia były prawie za nim. Noc. Otaczała go ze wszystkich stron. Gwiazdy świeciły jaśniej niż zwykle. Wydawało mu się, że mówią „uda ci się”.
Przejeżdżał między wzgórzami. Droga nie była w najgorszym stanie; ciągnęła się wśród drzew i wysokich traw. Gdy mijał ciężarówkę jadącą z naprzeciwka, przygasił reflektory, a kierowca ciężarówki uczynił to samo.
Gdzieś około północy dojechał do skrzyżowania i nagle dostał się w krzyżowy ogień świateł, które dobiegały z dwóch kierunków; było ich z każdej strony około trzydzieści.
Wcisnął gaz do deski. Gdzieś za sobą usłyszał silniki, które zapalały się jeden za drugim. Rozpoznał te dźwięki.
To były motocykle. Mknęły za nim po szosie, ścigały go.
Mógł otworzyć ogień. Mógł zahamować i zaatakować ich chmurą ognia. Było oczywiste, że nie wiedzą, za kim jadą. Mógł zbombardować ich granatami. Jednak na razie się powstrzymywał.
Pomyślał, że to przecież on mógł jechać na motocyklu prowadzącym, cały napalony, żeby zdobyć towar. Jego ręka zawisła nad przyciskiem ogniowym; poczuł jakąś dziwną solidarność z ludźmi na motocyklach.
Najpierw spróbuje ich zgubić.
Silnik chodził na pełnych obrotach, ale mimo to nie mógł zostawić ich w tyle.
Gdy zaczęli do niego strzelać, wiedział, że będzie musiał odpłacić im tym samym. Nie mógł ryzykować, że trafią w zbiornik albo w opony.
Pierwsze strzały napastników były ostrzeżeniem; nie chciał ryzykować drugiego starcia. Gdyby tylko wiedzieli…
Głośnik!
Nacisnął guzik i przemówił:
— Słuchajcie, dzieciaki. Mam tu tylko lekarstwa dla chorych ludzi w Bostonie. Przepuście mnie albo dam wam popalić.
Odpowiedzią były jedynie strzały, więc Tanner otworzył ogień ze swoich pięćdziesięciokalibrowych karabinów.
Kilku motocyklistów przewróciło się, ale reszta dalej do niego strzelała. Wyrzucił granaty.
Strzały straciły na intensywności, ale nie ucichły.
Przyhamował i użył miotacza płomieni. Raził ogniem przez piętnaście sekund.
Potem zaległa cisza.
Gdy opadł dym, Tanner przyjrzał się pobojowisku.
Leżeli na drodze obok swoich pojazdów, a ich ciała jeszcze się tliły. Kilku siedziało nadal na motocyklach. Zastrzelił ich, bo trzymali skierowane w niego karabiny.
Niektórzy jeszcze się ruszali w ostatnim spazmie. Tanner chciał już odjechać, gdy nagle zobaczył, że jeden podnosi się, idzie kawałek chwiejnym krokiem i znowu upada.
Ręka zadrżała mu na dźwigni skrzyni biegów.
To była dziewczyna.
Rozważał coś przez kilka sekund, a potem wyskoczył z kabiny i rzucił się w jej stronę.
Jeden z mężczyzn uniósł się na łokciu i złapał leżącą strzelbę. Tanner wypalił do niego dwa razy i pobiegł dalej z pistoletem w dłoni.
Dziewczyna czołgała się ku mężczyźnie z odstrzeloną twarzą. Inne ciała, widoczne w blasku tylnich świateł samochodu, wiły się z bólu. Krew i czarna skóra, jęki i smród palonego ciała.
Dotarł do dziewczyny, a ona zaklęła cicho na jego widok. Ślady krwi na szosie nie należały na szczęście do niej.
Tanner postawił dziewczynę na nogi. Jej oczy zaczęły napełniać się łzami.
Wszyscy wokół byli nieżywi lub umierający, więc wziął ją na ręce i zaniósł do samochodu. Położył ją na siedzeniu pasażera i usunął stamtąd broń.
Zapalił silnik i ruszył dalej. W tylnym ekranie zobaczył dwie postacie, które wstały na nogi, a po chwili znowu się przewróciły.
Dziewczyna była wysoka, miała długie potargane włosy pokryte kurzem, silnie zarysowane, szerokie usta i sine kręgi pod oczami, a czoło przecinała blada blizna. Nie brakowało jej żadnego zęba. Jej prawy policzek był zarumieniony, jakby spalony słońcem. Lewa nogawka spodni podarta i brudna. Tanner domyślił się, że spadła z motocykla i znalazła się w zasięgu ognia, który poparzył jej policzek.
— W porządku? — spytał, gdy szloch dziewczyny zamienił się w wilgotne pociąganie nosem.
— A co tobie do tego? — spytała, unosząc rękę do bolącego policzka.
Tanner wzruszył ramionami.
— Chcę być tylko miły.
— Zabiłeś większość ludzi z mojego gangu.
— A jak myślisz, co oni by zrobili ze mną?
— Chodziło im tylko o twój odlotowy samochód.
— On nie jest mój. Należy do narodu Kalifornii.
— Ta rzecz nie pochodzi przecież z Kalifornii.
— Do diabła, jasne, że tak. Przyjechałem stamtąd.
Dziewczyna usiadła prosto i zaczęła wycierać sobie nogę. Tanner zapalił papierosa.
— Dasz mi też? — spytała.
Podał jej tego, którego miał w ustach, a sam zapalił następnego. Spojrzała na tatuaż na jego ręce.
— Co to?
— Moje imię.
— Hell?
— Hell.
— Kto cię tak nazwał?
— Mój stary.
Palili przez chwilę, a potem dziewczyna spytała:
— Dlaczego podróżujesz Aleją?
— Bo to był jedyny sposób, żeby mnie uwolnili.
— Skąd?
— Z miejsca z kratami w oknach. Siedziałem w pudle.
— I puścili cię? Dlaczego?
— Z powodu zarazy. Wiozę szczepionkę.
— Ty jesteś Hell Tanner.
— Co?
— Nazywasz się Tanner, nie?
— Zgadza się. Kto ci to powiedział?
— Słyszałam o tobie. Wszyscy myśleli, że zginąłeś w Wielkiej Obławie.
— Mylili się.
— Jak tam było?
— Nie wiem. Wtedy miałem już na sobie pasiaste ubranko. Dlatego jeszcze tu jestem.
— Dlaczego zabrałeś mnie ze sobą?
— Bo jesteś dziewczyną i nie chciałem, żebyś zginęła.
— Dzięki. Masz coś do jedzenia?
— Tak, zobacz tam. — Wskazał na lodówkę. — Poczęstuj się.
Dziewczyna zaczęła jeść.
— Jak na ciebie wołają?
— Corny — odpowiedziała. — To skrót od Cornelii.
— W porządku, Corny. Jak skończysz jeść, opowiesz mi o drodze do Bostonu.
Skinęła głową i przełknęła.
— Jest pełno gangów. Lepiej przygotuj się, żeby ich sprzątnąć.
— Jestem przygotowany.
— Te ekrany wszystko ci pokazują, co?
— Dokładnie.
— To dobrze. Droga jest całkiem dobra, ale niedługo będzie wielki krater i kilka małych wulkanów.
— Nie ma sprawy.
— Poza nimi nie masz się czym przejmować z wyjątkiem gangów: Regents, Devils, Kings i Lovers. To wszystko.
Tanner pokiwał głową.
— Jak duże są te bandy?
— Nie jestem pewna. Największy jest gang Kingsów. Kilka setek.
— A twoja banda?
— Studs.
— Co chcesz teraz robić?
— Wszystko, co mi każesz.
— W porządku, Corny. Wysadzę cię, gdzie będziesz chciała, a jeśli nie — możesz jechać ze mną.
— Ty to powiedziałeś, Hell. Pojadę z tobą wszędzie.
Mówiła wolno głębokim głosem, który trochę drażnił jego uszy. Miała długie nogi i mocne uda opięte ciasno drelichowymi spodniami. Tanner oblizał wargi i pilnie obserwował ekrany. Czy chciałby ją zatrzymać na dłużej?
Droga nagle zrobiła się mokra. Była zasypana setkami ryb, a nowe wciąż spadały z nieba. Rozległa się seria głośnych wybuchów. Na północy pojawiło się niebieskie światło.
Tanner przyspieszył. Na samochód spadła ściana wody, zaciemniając ekrany.
Niebo zasnuło się czernią, a przestrzeń wypełniło zwiastujące śmierć zawodzenie.
Samochód wpadł w ostry zakręt. Tanner zapalił reflektory. Deszcz ustał, ale zawodzenie nie ustępowało. Po piętnastu minutach jazdy przeszło w ryk.
Dziewczyna patrzyła na ekrany, chwilami rzucając Tannerowi zaniepokojone spojrzenie.
— Co teraz zrobimy? — zapytała go w końcu.
— Spróbujemy uciec przed burzą.
— Jest tak ciemno, że nic przed sobą nie widzę. Nie sądzę, żeby to się udało.
— — Ja też nie, ale co nam szkodzi?
— Schowajmy się gdzieś.
— Jeśli znasz jakieś miejsce, to powiedz.
— Kilka mil stąd jest most. Możemy wjechać pod niego i tam przeczekać.
— Dobrze. Tak zrobimy. Powiedz, gdy go zobaczysz.
Dziewczyna zdjęła buty i roztarła sobie stopy. Tanner daj jej następnego papierosa.
— Hej, Corny. Tak sobie myślę, że mogłabyś zajrzeć do tej apteczki po prawej stronie. Tak, właśnie. Powinna tam być jakaś maść na poparzenia. Posmaruj sobie twarz.
Znalazła tubkę i nałożyła trochę balsamu na policzek. Potem uśmiechnęła się i odłożyła lekarstwo do apteczki.
— Lepiej się czujesz?
— Tak. Dziękuję.
Z nieba zaczęły spadać wielkie kamienie. Niebo pulsowało niebieską poświatą.
— Nie lubię tego widoku.
— Ja nie lubię żadnego z tych widoków.
— W zeszłym tygodniu były chyba najgorsze burze.
— Tak. Słyszałam, że wiatry ustają i może niebo się wreszcie oczyści.
— Byłoby miło — westchnął Tanner.
— Zobaczylibyśmy je takie, jakim kiedyś było — cały czas niebieskie i z chmurami. Wiesz, co to są chmury?
— Słyszałem o nich.
— Białe, puszyste rzeczy, które dryfują po niebie. Czasem bywają szare. I nic z nich nie spada poza deszczem.
— Tak, wiem.
— Widziałeś kiedyś chmury w LA?
— Nie.
Na niebie pojawiły się żółte wstęgi i czarne linie wijące się jak węże. O dach samochodu trzaskały kamienie i znowu zaczęła lać się woda. Tanner musiał zwolnić; wydawało się, że w samochód walą młoty kowalskie.
— Nie uda się — powiedziała dziewczyna.
— Po diabła to mówisz. Ten pojazd jest przystosowany, żeby wytrzymać takie bombardowanie. Daleko jeszcze?
— Most! Tam! Zjedź na lewo i w dół. Do suchego koryta rzeki.
Trzasnął piorun, błysnęło, zapłonęło. Minęli palące się drzewo i ryby leżące na drodze.
Gdy zbliżyli się do mostu, Tanner skręcił w lewo i zwolnił. Zjechali po śliskiej, błotnistej pochyłości. Znaleźli się w wilgotnym korycie rzeki. Tam Tanner skręcił w prawo i wjechał pod most. Kapała woda, na niebie błyskało jak w kalejdoskopie, grzmiało, padał grad.
— Jesteśmy bezpieczni — odezwał się Tanner i zgasił silnik.
— Drzwi są zamknięte?
— Zamykają się automatycznie. Tanner wyłączył zewnętrzne światła.
— Chciałbym postawić ci drinka, ale nie mam nic oprócz kawy.
— Może być kawa.
— Dobrze. Już się robi.
Wymył dzbanek, napełnił go i włączył do sieci. Siedzieli, palili, a na zewnątrz szalała burza.
— Wiesz, to miłe uczucie siedzieć tak sobie w ukryciu niczym szczur w norze, podczas gdy na zewnątrz szaleje piekło. Słuchaj, jak spada to draństwo! Mniej już by nas to nie mogło obchodzić!
— Pewnie, że tak — powiedziała Corny. — Co zamierzasz robić, gdy już dostarczysz lekarstwo do Bostonu?
— Och, nie wiem… Może znajdę pracę, wyskrobię trochę starych łupów i otworzę sklep z motocyklami albo garaż. Byłoby fajnie.
— Brzmi nieźle. A sam będziesz jeszcze jeździć?
— Załóż się. Nie przypuszczam, żeby były jakieś gangi w mieście.
— Nie. Wszyscy są przewoźnikami.
— Tak myślałem. Może założę własną firmę.
Tanner wyciągnął rękę i dotknął jej dłoni, a potem ją ścisnął.
— Ja mogę postawić tobie drinka — powiedziała dziewczyna.
— Co masz na myśli?
Wyciągnęła z kieszeni kurtki plastykową butelkę. Otworzyła ją i podała Tannerowi.
— Proszę.
Wziął spory łyk, przełknął, zakaszlał, znowu trochę wypił i oddał Corny butelkę.
— Świetne! Dzięki. Jesteś kobietą pełną niespodzianek. Podoba mi się to.
— Nie ma o czym mówić. — Dziewczyna napiła się i odstawiła butelkę. — Zapalimy?
— Moment.
Zapalił dwa papierosy i podał jej jednego.
— Proszę, Corny.
— Dziękuję. Chciałabym ci pomóc ukończyć tę podróż.
— W jaki sposób?
— Nie mam nic innego do roboty. Moja paczka nie istnieje, a ja nie mam już nikogo. Jeśli ci się uda, będziesz wielkim człowiekiem. Myślisz, że mógłbyś mnie zatrzymać przy sobie, gdy wszystko się skończy?
— Może. A jaka jesteś?
— Och, jestem naprawdę bardzo miła. Mogę wymasować ci plecy, jak będą bolały.
— Bolą mnie teraz.
— Tak właśnie myślałam. Pochyl się.
Zaczęła masować jego ramiona; ręce miała silne i szybkie.
— Dobrze ci idzie, dziewczyno.
— Dziękuję.
Wyprostował się i sięgnął po butelkę, żeby znowu się napić. Potem podał ją Corny, która pociągnęła mały łyk.
Wokół nich szalały furie, ale most dobrze znosił oblężenie. Tanner zgasił światła.
— Zróbmy to — powiedział i przyciągnął ją do siebie. Nie opierała się. Znalazł klamerkę jej paska i odpiął.
Potem przyszła kolej na guziki. W końcu opuścił siedzenie.
— Zatrzymasz mnie? — spytała.
— Pewnie.
— Pomogę ci. Zrobię wszystko, co mi każesz.
— Wspaniale.
— W końcu jeśli uda nam się dotrzeć do Bostonu, to wszystko inne też nam wyjdzie.
— Możesz się o to założyć. Później nie mówili już nic.
Na niebie szalały żywioły, a potem zaległa ciemność i cisza.
Gdy Tanner się obudził, był już ranek, a burza ucichła. Doprowadził się do porządku i zajął miejsce za kierownicą.
Corney jeszcze się nie ocknęła. Zapalił silnik i ruszył po obrośniętym chwastami poboczu.
Niebo było znowu jasne, a szosa zarzucona śmieciami. Tanner skierował się ku blademu słońcu. Po chwili Corney obudziła się i przeciągnęła.
— Uf — powiedziała, a Tanner temu przytaknął.
— Moje plecy mają się teraz dużo lepiej.
— To dobrze.
Wspinali się na wzgórze, powoli jak dzień, który gaśnie. Jedyna czarna wstęga była autostradą sięgającą tam, gdzie niebo styka się z ziemią.
Gdy jechali przez zalesioną dolinę, zaczął padać deszcz. Dziewczyna poszła do tyłu, żeby przygotować śniadanie. Wtedy Tanner zobaczył na horyzoncie małą kropkę. Włączył teleskop i spróbował ją wybadać.
Corney również się temu przyglądała.
Zobaczyli motocykle, całe mnóstwo.
— Czy to twoi ludzie?
— Nie. Moich załatwiłeś wczoraj.
— Nieźle — stwierdził Tanner i wcisnął gaz do deski. Miał nadzieję, że pomoże mu burza.
Opony piszczały na zakrętach. Wspinali się na następne wzgórze, ale napastnicy byli coraz bliżej. Przełączył teleskop na monitory; to nie zmniejszyło jednak rozmiaru tłumu, który się do nich zbliżał.
— To chyba Kings — powiedziała Corny. — Największy gang.
— Kiepsko.
— Dla nas czy dla nich?
— I dla nas, i dla nich.
— Chcę zobaczyć, jak sobie z tym poradzisz — uśmiechnęła się dziewczyna.
— Wygląda, jakbyś dawała nam jakąś szansę. Oni suną na nas jak wściekli.
Deszcz trochę ustał, ale mgła narastała. Tanner widział już ich światła, chociaż byli ponad ćwierć mili za nim; swoich reflektorów nie zapalił. Ocenił, że napastników jest od stu do stu pięćdziesięciu.
— Jak daleko jeszcze do Bostonu?
— Może dziewięćdziesiąt mil.
— Szkoda, że zamiast nas ścigać, nie jadą w naszym kierunku — powiedział Tanner.
Potem uzbroił miotacz ognia i ustawił celownik na tylnym monitorze.
— Co to jest? — spytała Corney.
— To celownik. Mam zamiar ich roznieść, moja pani.
Dziewczyna uśmiechnęła się i uścisnęła jego ramię.
— Pomóc ci? Nienawidzę tych dupków.
— Za chwilę. Za małą chwilę — odparł Tanner i wyciągnął zza tylnego siedzenia sześć ręcznych granatów. Zawiesił je przy swoim szerokim, czarnym pasku, a potem podał Corny strzelbę.
— Trzymaj.
Sobie dołożył jeszcze rewolwer kaliber czterdzieści pięć.
— Wiesz, jak tego używać? — zapytał.
— Jasne — padła natychmiastowa odpowiedź.
— Dobra.
Obserwował światła motocykli tańczące na ekranie.
— Do diabła, dlaczego nie ma teraz burzy? — zawołał Tanner, gdy światła zbliżyły się jeszcze bardziej i mógł już rozróżnić we mgle poszczególne kształty.
Gdy napastnicy znaleźli się w odległości stu stóp, rzucił pierwszy pocisk; poszybował łukiem przez szarą mgłę i po pięciu sekundach wybuchł jasno i głośno jak błyskawica.
Światła natychmiast się zatrzymały. Wtedy wypalił z pięćdziesięciokalibrowych automatów. Przesuwał celownik z boku na bok, strzelał z głośnym trzaskiem i miotał granaty. Gdy wybuch drugiego pocisku rozjaśnił okolicę, wspinali się właśnie na następne wzgórze.
— Zatrzymałeś ich?
— Może na jakiś czas. Widzę jeszcze jakieś światła, ale daleko z tyłu.
Po pięciu minutach dotarli na szczyt wzniesienia. Mgła była tutaj rzadsza i mogli dostrzec skrawek ciemnego nieba. Zaczęli zjeżdżać w dół; Tanner przyglądał się ścianie z kamienia i łupków, która wznosiła się po prawej stronie.
Droga była znowu płaska. Zapalił najsilniejsze światła, żeby poszukać miejsca, gdzie pobocze jest najszersze.
Nagle, z tyłu pojawił się znowu rząd świateł.
Tanner znalazł szeroką skarpę i zawrócił. Skalne urwisko miał teraz po lewej stronie; napastnicy jechali wprost na spotkanie ze śmiercią.
Uzbroił rakiety. Jedną odpalił, a resztę wzniósł o pięć stopni wyżej. Odpalił następne dwie. Poprawił o pięć stopni w górę i odpalił trzy, a potem opuścił o piętnaście i wystrzelił ostatnią.
Mgła migotała jasnością. Tanner słyszał kamienie spadające z hukiem na drogę i czuł wibracje. Cofnął samochód i znowu odpalił dwie rakiety. Wszędzie było pełno pyłu, który mieszał się z mgłą; wibracje nie ustawały.
Jeszcze raz zawrócił i pomknął do przodu.
— Mam nadzieję, że ich powstrzymałem — — powiedział do dziewczyny. Zapalił dwa papierosy i podał jej jednego.
Po pięciu minutach znaleźli się znowu na wyższym terenie. Powiał wiatr i rozgonił mgłę. Powietrze było na tyle przejrzyste, że znowu ujrzeli za sobą światła.
Wspinali się na wysokie wzniesienie. Licznik zarejestrował podwyższony poziom promieniowania. Tanner rozejrzał się we wszystkich kierunkach i daleko w przodzie spostrzegł krater.
— Oto on — usłyszał słowa Corny. — Musisz zjechać z drogi. Skręć na prawo i objedź go.
— Tak właśnie zrobię.
Usłyszał strzały. Pierwszy raz tego dnia. Celownik był ustawiony, ale nie użył broni; odległość była jeszcze zbyt duża.
— Chyba połowę z nich załatwiłeś — powiedziała dziewczyna, patrząc na ekran. — Albo nawet więcej. Swoją drogą to jednak twardzi faceci.
— Rozumiem — odparł Tanner.
Wjechał w pole mgły. Sprawdził zapas granatów w miotaczu i stwierdził, że zaczyna ich ubywać.
Skręcił w prawo; samochód podskakiwał na popękanym betonie. Poziom radiacji był nadal wysoki. Krater był po lewej stronie, jakieś tysiąc jardów od nich.
Światła widoczne na tylnym monitorze pojaśniały. Tanner wziął na muszkę najjaśniejsze i strzelił. Zgasło.
— Jest jeszcze jedno — zauważył, gdy jechali przez wypaloną równinę.
Deszcz zaczął padać gwałtowniej. Tanner wycelował w drugie światło i znowu wystrzelił. Również zgasło, ale mimo to usłyszał terkot ich broni.
Zobaczył, że na prawym ekranie drgnął celownik i uruchomił karabiny. Oskrzydlały go trzy motocykle. Wystrzelił i powalił je. Teraz z tyłu rozlegało się jeszcze więcej strzałów, ale zignorował je i jechał dalej.
— Naliczyłam dwadzieścia siedem świateł — odezwała się Corney.
Tanner prowadził samochód przez pole pełne głazów i kamieni. Zapalił papierosa.
Pięć minut później otoczyli go z obu stron. Wstrzymał przez chwilę ogień, aby przygotować amunicję i wycelować. Potem wypalił w każde światło, które było w jego zasięgu, przydusił gaz do dechy i zjechał ze skaty.
— Pięciu padło — poinformowała go dziewczyna, a Tanner wsłuchiwał się w dźwięki broni maszynowej.
Rzucił do tyłu granat, a gdy próbował zrobić to po raz drugi, usłyszał jedynie suchy trzask kontrolki. Odpalił teraz inny miotacz, a potem na chwilę wstrzymał ogień.
— Jeśli podejdą bliżej, poczęstuję ich ogniem. Strzelał do pojedynczych celów, wtedy gdy tylko był pewien, że trafi. Zanim wpadli na nierówne koryto drogi, dostał jeszcze dwóch następnych.
— Trzymaj się tego koryta — powiedziała Corny. — Dalej jest szlak. Po tym nie ujedziemy dalej niż milę.
Pociski odbijały się od kuloodpornej karoserii wozu. Tanner wznowił ogień. Posuwali się teraz wzdłuż alei poskręcanych drzew, które wyglądały zupełnie jak te rosnące przy kraterach. Mgła zawisła nad ich gałęziami niczym proporzec. Słychać było szum deszczu.
Gdy wydostali się na szosę, światła napastników były znowu za nimi.
— Ilu teraz naliczyłaś? — spytał Tanner.
— Około dwudziestu. Jaka jest nasza sytuacja?
— Martwię się o opony. Wytrzymają wszystko, ale nie strzały. Poza tym jakaś zabłąkana kula może trafić w jedno z moich „oczu”. Samochód jest kuloodporny, więc nawet jeśli zdołają nas zatrzymać, będą musieli wyważyć drzwi.
Motocykle podjechały bardzo blisko; Tanner mógł dostrzec błysk strzałów i usłyszeć ich huk.
— Trzymaj się mocno.
Wdusił ostro hamulec, aż samochód podskoczył na mokrej nawierzchni.
Światła nagle pojaśniały; Tanner uruchomił tylny miotacz. Gdy niektóre maszyny próbowały go okrążyć, raził je ogniem z boku.
Potem zdjął nogę z hamulca i wcisnął pedał gazu, nie dając sobie nawet czasu na oszacowanie szkód, które wyrządził.
Motocykle rzuciły się za nim. Tanner usłyszał śmiech Corney.
— Boże! Rozwaliłeś ich, Hell! Rozwaliłeś tę całą pieprzoną bandę!
— To wcale nie jest śmieszne. Widzisz jakieś światła?
— Nie — powiedziała po chwili. — Czekaj, są trzy. Siedem. Trzynaście.
— Cholera — zaklął Tanner.
Poziom promieniowania opadł. W górze rozległ się grzmot, a potem trzaski. Przez około pół minuty padał na nich żużel przemieszany z deszczem.
— Zaczyna brakować — powiedział Tanner.
— Czego?
— Wszystkiego: szczęścia, paliwa, amunicji. Może byłoby lepiej, gdybym cię zostawił tam, gdzie cię znalazłem.
— Nie. Jestem z tobą na całej linii.
— Wobec tego zwariowałaś. Nie jestem jeszcze ranny, ale jeśli tak się zdarzy, to może być zupełnie inna melodia.
Wyciągnął ręce i mocno ją przytulił.
— W porządku, Corny. Jesteś naprawdę w porządku. Trzymaj się tego, a zobaczymy, co będzie dalej.
Sięgnął po papierosa, ale paczka była już pusta. Zaklął. Wskazał ręką schowek. Dziewczyna otworzyła go i wyciągnęła nową paczkę. Rozerwała ją i zapaliła papierosa dla Tannera.
— Dzięki.
— Dlaczego nie podchodzą bliżej?”
— Może chcą po prostu za nami jechać. Nie wiem. Mgła zaczęła się podnosić. Zanim Tanner skończył palić,
widoczność się znacznie poprawiła. Mógł wyraźnie rozróżnić sylwetki skulone na motocyklach; tylko jechały za nimi, nic więcej.
— Jeśli chcą nam dotrzymać towarzystwa, nie mam nic przeciwko temu. Niech jadą.
Po chwili jednak rozległy się strzały i Tanner usłyszał, że pękła jedna opona. Zwolnił, ale się nie zatrzymał. Wybrał starannie cel, wystrzelił i powalił kilku napastników.
Znowu strzały. Poszła następna opona. Tanner przyhamował i zawrócił. Znalazł się z nimi twarzą w twarz. Wystrzelił kotwicę, aby umocować samochód i odpalił rakiety, jedną po drugiej, wszystkie na wysokości drogi. Gdy ludzie na motocyklach się rozproszyli i usiłowali zbliżyć się do niego z boków, wypalił z karabinów. Potem otworzył ogień z miotaczy. Najpierw z lewego, a później z prawego.
Wyczerpał całą amunicję z prawej strony i przerzucił się na lewą. Wykorzystał wszystkie pozostałe granaty.
Wreszcie ogień zamarł wszędzie z wyjątkiem pięciu pozostałych jeszcze źródeł światła — trzech z lewej strony i dwóch z prawej. Dochodziły gdzieś zza drzew, które ciągnęły się wzdłuż drogi. Wokół samochodu leżały powalone motocykle i ciała; niektóre jeszcze płonęły. Powierzchnia była podziurawiona i potrzaskana w wielu miejscach.
Tanner zawrócił i ruszył do przodu na sześciu kołach.
— Nie mamy amunicji, Corny.
— Cóż, większość z nich chyba załatwiliśmy…
— Tak.
Po jakimś czasie zobaczyli za sobą pięć motocykli. Znajdowały się co prawda w pewnej odległości, ale jednak tam były.
Spróbował nadać coś przez radio, ale nie otrzymał odpowiedzi. Zahamował i zatrzymał się. Motocykle też stanęły.
— No tak, przynajmniej się nas boją. Myślą, że nadal mamy zęby.
— Bo mamy.
— Ale nie takie, które oni mają na myśli.
— Nawet lepsze.
— Cieszę się, że cię spotkałem. Przyda się trochę optymizmu. Chyba musi tu być jakiś skrót, co?
Dziewczyna skinęła głową, a Tanner wrzucił bieg i ostro ruszył.
Motocykle ruszyły również, ale zachowywały bezpieczny dystans. Tanner obserwował je na ekranie i przeklinał.
Po chwili napastnicy podjechali bliżej. Po pół godzinie byli tuż tuż.
Gdy byli już dostatecznie blisko, otworzyli ogień, opierając strzelby na kierownicach. Tanner usłyszał kilka rykoszetów, a potem pękła kolejna opona.
Zatrzymał się, a motocykle zrobiły to samo. Pozostawały jednak poza zasięgiem jego miotaczy. Zaklął i znowu ruszył. Samochód kołysał się, przechylając się na prawo. Po lewej stronie ujrzeli wrak furgonetki rozbitej o drzewo. Szyby były stłuczone, brakowało kół, a z kierowcy został prawdopodobnie tylko szkielet. Słońce prezentowało jedynie połowę swojej tarczy, wszędzie unosiły się mgliste opary, a na niebie falowała czarna wstęga. Padał deszcz zmieszany z pyłem, małymi kamykami i kawałkami metalu.
— Boże — westchnął Tanner, gdy usłyszał trzaski. — Mam nadzieję, że będzie jeszcze gorzej.
Jego życzenie zaczęło się spełniać; ziemia się zatrzęsła, a na północy zajaśniała niebieska poświata. Rozległy się grzmoty, a w odpowiedzi spadła z trzaskiem na ziemię sterta śmieci.
— Mam nadzieję, że następna spadnie na naszych braci — rzekł Tanner.
Z przodu, po prawej stronie, ujrzeli pomarańczowy blask. Był tam już od kilku minut, ale Tanner do tej pory wcale nie był go ciekaw.
— Wulkan — odezwała się Corny, gdy wskazał w tamtym kierunku. — To znaczy, że mamy przed sobą jakieś sześćdziesiąt pięć do siedemdziesięciu mil drogi.
Tanner nie był teraz w stanie stwierdzić, czy jeszcze do nich strzelają. Dźwięki, które dochodziły z — nieba zagłuszały każdą broń, a żużel spadający na samochód maskował odgłos kul. Pięć świateł nadal podążało za nimi.
— Dlaczego nie zrezygnują? Dostali przecież solidne lanie.
— Są do tego przyzwyczajeni — odparła dziewczyna. — Oni jeżdżą dla krwi i tym się różnią od innych.
Tanner zdjął swoje magnum z haka na drzwiach i podał dziewczynie.
— To też weź.
Potem znalazł pudełko z nabojami.
— Schowaj je do kieszeni.
Amunicję do czterdziestki piątki schował do swojej kurtki, a do paska przymocował ręczne granaty.
Pięć świateł nagle zamieniło się w cztery, które po chwili zmalały, a potem zniknęły.
— Jakiś wypadek, mam nadzieję — zauważył Tanner.
Spojrzał na górę o postrzępionym stożku, plującą w niebo ogniem. Zjechali z drogi na lewo, gdzie wyraźnie zaznaczał się szlak. Po dwudziestu minutach minęli górę i znowu ujrzeli swoich prześladowców — cztery rosnące wolno światła.
Tanner znowu wyjechał na drogę i przyśpieszył. Grunt się trząsł, a na niebie pojawiły się żółte światła; na ziemię spadały z hukiem ciężkie, bezkształtne przedmioty. Samochód był miotany wiatrem, kołysał się i nie mógł jechać nawet z prędkością czterdziestu mil na godzinę. Radio jedynie szumiało.
Tanner wziął ostry zakręt, zahamował, wyłączył światła, wyjął zawleczkę z granatu i czekał z ręką na drzwiach.
Gdy światła pojawiły się na ekranie, otworzył szeroko drzwi, wyskoczył i rzucił granatem w kamienisty deszcz.
Zanim rozległ się wybuch, był z powrotem w kabinie.
Gdy samochód ruszył, dziewczyna roześmiała się nieomal histerycznie.
— Dostałeś ich, Hell. Dostałeś ich! — krzyczała. Tanner wypił trochę wódki z jej butelki, a Corny dokończyła jej brązową zawartość.
Droga była coraz bardziej podziurawiona i śliska. Wspięli się na wysokie wzniesienie, a potem zjechali z niego. Mgła gęstniała.
I znowu pojawiły się światła; tym razem z przodu. Tanner przygotował miotacz, ale nie było żadnych wrogów, tylko ciężarówka, która jechała w przeciwnym kierunku. Przez następne pół godziny minęli jeszcze dwie.
Potem błysnęło światło piorunu i zaczęły spadać na maskę skały wielkości pięści. Tanner zjechał z drogi, żeby poszukać schronienia pośród wysokich drzew. Niebo stało się zupełnie czarne, straciło swoją błękitną poświatę.
Czekali trzy godziny, ale burza nie ustawała. Jeden po drugim wysiadły cztery ekrany, a piąty pokazywał jedynie ciemność spod samochodu. Ostatnim widokiem, który ujrzał Tanner na tylnym monitorze, było olbrzymie drzewo o rozkołysanych gałęziach, gotowe za chwilę się przewrócić. Samochód zatrząsł się od kilku potężnych wstrząsów. Dach został wgnieciony w trzech miejscach. Światła przygasły, a potem znowu zajaśniały. W radiu nie było już nawet szumów. Tylko zupełna cisza.
— Chyba dostaliśmy — powiedział Tanner.
— Tak.
— Jak daleko jeszcze?
— Może z pięćdziesiąt mil.
— To nadal mamy szansę, jeśli tylko przeżyjemy tę burzę.
— Jaką szansę?
— Mam z tyłu dwa motocykle.
Opuścili siedzenie, zapalili i czekali. Po chwili wszystkie światła zgasły.
Burza trwała cały dzień i noc. Spali w pokiereszowanym samochodzie, który był dla nich schronieniem. Gdy burza ucichła, Tanner otworzył drzwi, wyjrzał i znowu je zatrzasnął.
— Poczekamy do rana — zadecydował, a ona chwyciła jego wytatuowaną rękę i zasnęli.
Rano Tanner przeszedł na tył samochodu przez błoto, połamane gałęzie, skały i martwe ryby, otworzył przegrodę i uwolnił z łańcuchów dwa motocykle. Zatankował je, sprawdził i sprowadził na dół po rampie.
Potem wrócił do kabiny, usunął tylne siedzenie i wyciągnął spod niego dużą aluminiową skrzynię, która zawierała szczelnie zamknięty ładunek. Zaniósł ją do swojego motocykla.
— To właśnie ta rzecz? — spytała dziewczyna.
Tanner skinął głową i postawił skrzynię na ziemi.
— Nie wiem, jak to jest przechowywane w środku. Może jest zamrożone albo coś w tym rodzaju. W każdym razie nie jest za ciężkie, żeby przewieźć to na motocyklu. W kabinie w prawej przegrodzie są linki. Idź i przynieś mi je. Weź też moje ułaskawienie ze środkowego schowka. Jest w dużej tekturowej kopercie.
Dziewczyna wróciła po chwili i pomogła mu przymocować pojemnik w tyle motocykla.
Tanner przywiązał kilka dodatkowych linek wokół swojego lewego ramienia. Potem wyprowadzili maszyny na drogę.
— Będziemy musieli jechać powoli — powiedział. Zawiesił strzelbę na prawym ramieniu, naciągnął rękawiczki i kopnął w rozrusznik.
Corny zrobiła to samo i ramię przy ramieniu ruszyli autostradą.
Po godzinie minęły ich dwa samochody jadące na zachód. Na tylnich siedzeniach obu pojazdów siedziały dzieci i przyciskały nosy do szyb, aby na nich popatrzeć. Kierowca drugiego samochodu był ubrany w samą koszulę i nosił czarny futerał na broń.
Niebo było różowe, przecięte trzema czarnymi wstęgami, które wyglądały dość niepokojąco. Słońce było bladym kawałkiem srebra zabarwionym na różowo; mimo to Tanner nie zdejmował swoich przeciwsłonecznych gogli.
Pakunek jechał bezpiecznie i Tanner mógł teraz pomyśleć o Bostonie. Powietrze było zimne i wilgotne, a góry spowijała lekka mgła. Przejechał jeszcze jeden samochód. Powierzchnia drogi była coraz lepsza.
Około południa usłyszał pierwszy strzał i wycie silników. Najpierw pomyślał, że to gaźnik, ale ktoś strzelił jeszcze raz. Corny krzyknęła, przewróciła się i uderzyła o kamień.
Tanner skręcił w lewo i zahamował. Gdy zsiadał z motocykla, dwie kule świsnęły koło jego głowy. Oparł maszynę o drzewo i rzucił się płasko na ziemię. Znowu padł strzał; tym razem wiedział już z jakiego kierunku. Wczołgał się do rowu i zdjął rękawiczkę z prawej dłoni. Ze swojego miejsca mógł dojrzeć leżącą bez ruchu dziewczynę. Na jej piersi była krew.
Potem uniósł się i strzelił. Znowu świsnęła kula i Tanner przeczołgał się trochę w lewo.
Ktoś strzelał z odległego o około dwieście stóp wzgórza. Wydawało mu się, że widzi tam jakiś karabin. Wycelował w niego i strzelił jeszcze raz.
Przeciwnik też oddał strzał, więc Tanner musiał zboczyć dalej w lewo. Przeczołgał się około piętnastu stóp i dotarł do sterty śmieci, za którą mógł się ukryć. Potem wyciągnął zawleczkę granatu, wstał i rzucił.
Rozległ się następny strzał. Tanner znowu położył się płasko i wyciągnął jeszcze jeden granat.
Skoczył na nogi, zrzucając z siebie śmieci i rzucił następny pocisk, tym razem z lepszym skutkiem. Zagrzmiało, błysnęło.
Pobiegł do przodu ze strzelbą w dłoniach, ale to nie było już konieczne. Znalazł jedynie szczątki swojego przeciwnika i żadnych śladów jego broni.
Wrócił do Corny.
Nie oddychała, jej serce przestało bić. Tanner wiedział, co to oznacza.
Wziął ją na ręce i zaniósł do rowu, w którym przed chwilą leżał. Pogłębił go rękami, złożył tam ciało dziewczyny i zasypał je ziemią. Potem przyprowadził motocykl Corny i postawił go nad grobem. Sztyletem wydrapał na błotniku epitafium: „Miała na imię Corny. Nie wiem, skąd pochodziła, jak się nazywała i ile miała lat, ale była dziewczyną Helia Tannera. Kochałem ją”.
Potem wrócił do swojej maszyny i odjechał. Do Bostonu zostało może trzydzieści mil.
Po jakimś czasie znowu usłyszał silnik innego motocykla, harleya, który wyskoczył na drogę z lewej strony. Nie mógł mu uciec z takim ładunkiem na bagażniku, więc pozwolił za sobą jechać.
Kierowca drugiej maszyny — wysoki, szczupły mężczyzna o ognistej brodzie — zrównał się z nim, uśmiechnął i uniósł prawą rękę. Potem opuścił ją i kiwnął głową.
Tanner zatrzymał się, a rudobrody stanął tuż obok.
— Dokąd jedziesz, kolego? — spytał mężczyzna.
— Do Bostonu.
— A co masz w tym pudle?
— Lekarstwo.
— Jakie? — Brwi obcego wygięły się w łuk, a na usta wrócił uśmiech.
— Na zarazę, która tam się szerzy.
— Och. Myślałem, że coś zupełnie innego.
— Przykro mi.
Mężczyzna trzymał w prawej dłoni pistolet.
— Zsiadaj z motocykla.
Tanner uczynił, co mu kazano. Wtedy rudobrody podniósł lewą rękę, a z krzaków wyjechał drugi mężczyzna.
— Zaprowadź motocykl tego gościa dwieście jardów dalej i zaparkuj. Potem wróć na swoje miejsce.
— O co chodzi? — chciał wiedzieć Tanner. Człowiek z rudą brodą zignorował pytanie.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Nazywam się Tanner. Hell Tanner.
— Do diabła.
Tanner wzruszył ramionami.
— Ty nie jesteś Hell Tanner.
Ten jednak zdjął rękawiczkę z prawej dłoni i wyciągnął pięść.
— To właśnie moje imię.
— Nie wierzę — powiedział człowiek, gdy odczytał tatuaż.
— To twoja sprawa, obywatelu.
— Zamknij się!
Mężczyzna uniósł lewą rękę, dając znak kompanowi, żeby zaparkował maszynę Tannera i wrócił na swoje miejsce, gdzieś między drzewami.
W odpowiedzi na jego gest z zarośli po obu stronach szosy wyłonili się mężczyźni pchający swoje motocykle. Było ich dwudziestu, trzydziestu z każdej strony.
— Proszę bardzo — rzekł rudobrody. — Nazywam się — Wielki Brat.
— Miło cię poznać.
— Wiesz, kolego, co teraz zrobisz?
— Chyba się domyślam.
— Pójdziesz w kierunku swojego motocykla.
— A co w tym trudnego? — uśmiechnął się Tanner.
— Nic specjalnego. Po prostu pójdziesz i tyle. Ale wpierw oddaj mi strzelbę.
Wielki Brat znowu podniósł rękę i silnik jednej z maszyn powrócił do życia.
— Dobra. Teraz.
— Człowieku, myślisz, że jestem szalony?
— Nie. Ruszaj i oddaj broń.
Tanner zdjął strzelbę i wygiął się w łuk. Chwycił Wielkiego Brata za szyję i poczuł, że ktoś do niego strzelił. Upuścił broń, wyciągnął granat i rzucił go w lewo między napastników. Zanim zdążył eksplodować, wyciągnął zawleczkę z następnego i rzucił na prawo. Motocykle ruszyły na niego.
Upadł płasko na ziemię i pochwycił strzelbę. Rozległ się wybuch pierwszego granatu. Zdążył jeszcze wystrzelić, zanim wybuchł drugi.
Trafił trzech napastników i wstał, strzelając z biodra. Przedarł się do leżącego motocykla Wielkiego Brata i ukrył się za nim. Rudobrody jeszcze leżał na ziemi. W strzelbie nie było już naboi, a on nie miał czasu, żeby ją naładować. Wydobył rewolwer i oddał cztery strzały. Potem ktoś uderzył go łańcuchem i powalił.
Otrzeźwiło go wycie silników; okrążali go. Wstał, ale ktoś znowu uderzył go kierownicą.
Wokół Tannera krążyły dwa motocykle, a na szosie leżało wielu martwych ludzi.
Zmusił się, żeby wstać, ale znowu został powalony. Wielki Brat wsiadł na jedną z maszyn, a facet, którego Tanner dotąd nie zauważył — na drugą.
Przeczołgał się na prawo. Poczuł nagle ból, bo ktoś przejechał mu po palcach.
Nie opodal ujrzał skałę i czekał, aż jeden z motocyklistów podjedzie bliżej. Gdy to nastąpiło, wstał i rzucił się na niego. Skała zbliżyła się i urosła. Motocykl ciągnął go za sobą. Po chwili Tanner puścił się i poczuł uderzenie w bok.
Bolało go całe ciało, czuł się połamany, ale zdołał uchwycić się podpórki motocykla. Pojazd wlókł go już jakieś dziesięć stóp, gdy udało mu się wyciągnąć sztylet SS z buta. Uderzył i trafił w bak. Puścił się podpórki i upadł. Poczuł zapach benzyny. Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął zapalniczkę.
Z baku motocykla Wielkiego Brata wyciekało paliwo. Rudobrody pojechał jeszcze dwadzieścia stóp dalej i zawrócił.
Tanner trzymał w dłoni swoją zapalniczkę Zippo przyozdobioną wypukłą, lakierowaną czaszką i skrzydłami. Przycisnął kciukiem kółko; zapalniczka zaiskrzyła się, a potem zapaliła. Tanner rzucił ją w strumień paliwa; ogień pomknął przed siebie, wypalając w betonie ognisty szlak.
Wielki Brat pędził w stronę Tannera. Gdy zorientował się, co się dzieje, jego oczy rozwarły się szeroko, a z twarzy okolonej rudymi włosami zniknął uśmiech. Próbował zeskoczyć z motocykla, ale było już za późno.
Zbiornik paliwa wybuchł; Wielki Brat padł z kawałkiem metalu w głowie; jego motocykl rozpadł się na części.
Płomienie dosięgnęły Tannera, który usiłował zgasić je słabymi rękami.
Podniósł głowę, by ogarnąć płonące pobojowisko, a potem pozwolił jej opaść. Był cały zakrwawiony, słaby i bardzo zmęczony. W oddali na szosie stała jego własna nieuszkodzona maszyna.
Zaczął się czołgać w jej kierunku. Gdy dotarł na miejsce, rzucił się na siodełko i leżał tak przez dziesięć minut. Dwa razy zwymiotował; w jego ciele pulsował nieustający ból.
Po godzinie wsiadł na motocykl i ruszył.
Ujechał pół mili, a potem zmogły go zawroty głowy i potworne zmęczenie.
Zjechał na pobocze i ukrył swój pojazd najlepiej, jak umiał. Potem położył się na gołej ziemi i zasnął.
Gdy się obudził, poczuł zaschniętą krew na zranionym boku. Lewa ręka była obolała i spuchnięta, a wszystkie palce sztywne; bolały, gdy próbował je zgiąć. W głowie mu waliło, w ustach czuł smak benzyny. Był tak obolały, że przez dłuższą chwilę nie mógł się ruszyć. Prawe oko obrzmiało do tego stopnia, że prawie nic nie widział.
— Corny… — stęknął. — Cholera!
Wszystko powróciło, jak wszechmocny sen ogarnęło jego świadomość. Zaczął drżeć, otaczała go wilgotna mgła. Było ciemno, miał zziębnięte nogi i zupełnie przemoczone dżinsy.
Usłyszał daleki dźwięk, który brzmiał jak odgłos silnika samochodu.
Zdołał się obrócić i oprzeć głowę na przedramieniu. Była noc, a może bardzo ciemny dzień.
Wrócił myślami do swojej więziennej celi. Wydawała mu się teraz nieomal rajem. Pomyślał o swoim bracie Dennym, który teraz chyba również cierpiał. Zastanawiał się, czy sam ma również połamane żebra. Na to wyglądało. Potem przypomniał sobie o potworach południowego zachodu i ciemnookim Gregu, który chciał stchórzyć. Czy jeszcze żył? Jego myśli wróciły do LA i starego Wybrzeża. Wszystko odeszło, zniknęło tuż po Wielkiej Obławie. Zobaczył też Corny z krwawą plamą na piersiach. Przygryzł wąsy i zacisnął mocno oczy. W Bostonie mogło im się udać… A teraz co?
Podniósł się na kolana i przeczołgał kilka stóp, aż natrafił na coś wysokiego i mocnego. Drzewo. Oparł się o nie i zanurzył rękę w kieszeni, żeby poszukać zgniecionej paczki papierosów. Wyciągnął ją, wygładził i przypomniał sobie, że gdzieś na autostradzie zostawił zapalniczkę. Szukał dalej i znalazł mokre zapałki. Trzecia z kolei zapaliła się. Palił papierosa, czuł zimno w kościach i napływające fale gorączki. Zakaszlał i poluzował kołnierzyk. Poczuł w ustach smak krwi.
Nie miał już broni z wyjątkiem jednego granatu wiszącego u paska.
Wysoko w ciemnościach usłyszał wycie.
Zaciągnął się sześć razy, a potem papieros wypadł mu z ręki i zasyczał na mokrym gruncie. Głowa opadła mu do przodu i ogarnęła go ciemność.
Może nawet przeszła burza. Nie pamiętał. Gdy się obudził, leżał na prawym boku, a z tyłu miał drzewo. Świeciło różowe, popołudniowe słońce, mgła się rozwiała. Gdzieś w górze śpiewał ptak. Tanner zaklął; gardło miał zupełnie suche, paliło go straszne pragnienie. Trzydzieści stóp dalej była kałuża; podczołgał się do niej i wypił, zostawiając błoto na dnie.
Potem podpełzł do ukrytego motocykla, zdołał wstać i wspiąć się na siodełko. Gdy zapalał papierosa, trzęsły mu się ręce.
Może po dwóch godzinach dotarł do autostrady. Z trudem łapał powietrze. Zegarek był rozbity, więc nie mógł stwierdzić, która jest godzina. Gdy ruszał, słońce zaczęło się już zniżać. Owiewał go silny wiatr, wypalając jego świadomość gorącym strumieniem. Cenny ładunek jechał bezpiecznie z tyłu motocykla. Tannerowi śniło się przedtem, że ktoś go otworzył i znalazł rozbite butelki. Teraz na przemian śmiał się i przeklinał.
Minęło go kilka samochodów podążających z przeciwka; nie spotkał natomiast żadnego jadącego w stronę miasta. Droga była w dobrym stanie, zaczęły pojawiać się opustoszałe zabudowania. Tanner nie zatrzymał się. Postanowił nie zatrzymywać się już z żadnego powodu, chyba że ktoś zrobi to za niego.
Zaczęło się ściemniać. Na niebie kołysały się dwie czarne wstęgi. Po chwili minął znak, który poinformował go, że do miasta zostało jeszcze osiemnaście mil. Dziesięć minut później włączył reflektory.
Wjechał na wzniesienie i ujrzał w dole światła. Gdy zjeżdżał w dół, wiatr przywiał dźwięk dzwonu, który pobrzmiewał w ciemnościach. Tanner wciągnął w nozdrza znajomy zapach: słonawą woń morza.
Słońce skryło się za wzgórze i podążało ku zachodowi; jechał w niekończącym się cieniu. Na dalekim horyzoncie, między dwiema czarnymi wstęgami, błysnęła samotna gwiazda.
Budynki stały coraz bardziej gęsto, a w ciemnościach migały światła. Tanner oparł się ciężko na kierownicy. Bolały go wszystkie mięśnie. Żałował, że nie ma kasku, bo czuł się coraz bardziej niepewnie.
To już chyba tu. Gdzie wpierw powinien pojechać? Tego mu nie powiedzieli.
Potrząsnął głową, żeby się trochę otrzeźwić.
Ulice były puste, nie słyszał żadnych dźwięków świadczących, że gdzieś toczy się ruch uliczny. Zatrąbił. Odpowiedziało mu tylko echo.
W budynku po lewej stronie zauważył światło. Zatrzymał się, wszedł na chodnik i zapukał do drzwi. Nie było odpowiedzi. Spróbował wejść, ale drzwi były zamknięte. Chciał znaleźć telefon, który mógłby zakończyć tutaj jego podróż.
A jeśli wszyscy już nie żyją? Pomyślał, że ludzie w środku mogą już być martwi. Zdecydował się na włamanie. Wrócił do motocykla po śrubokręt i zaczął pracować nad drzwiami.
Usłyszał strzał, a potem odgłos silnika samochodu. Obrócił się szybko, ściskając w prawej pięści granat.
— Stój! — padło z głośnika umieszczonego z boku czarnego samochodu. — To był strzał ostrzegawczy! Następny będzie bardziej celny!
Tanner uniósł ręce do wysokości uszu; w lewej dłoni ukrywał granat. Zrobił krok do przodu i zatrzymał się przy krawężniku, gdzie stał jego motocykl. Wtedy samochód podjechał bliżej.
W środku było dwóch oficerów. Ten, który siedział na miejscu pasażera, trzymał rewolwer kalibru trzydzieści osiem wycelowany w Tannera.
— Jesteś aresztowany — powiedział. — Za plądrowanie i kradzież.
Mężczyzna wysiadł z samochodu, a Tanner skinął mu głową na powitanie. Nadszedł również kierowca, trzymając w dłoniach parę kajdanek.
— Plądrowanie — powtórzył człowiek z rewolwerem. — Dostaniesz za to ładny wyrok.
— Wysuń ręce do przodu, chłopcze — wtrącił się drugi policjant, a Tanner wręczył mu zawleczkę granatu.
Oniemiały mężczyzna patrzył na nią kilka sekund, a potem przerzucił wzrok na prawą dłoń Tannera.
— Boże! On ma bombę! — krzyknął człowiek z rewolwerem.
Tanner uśmiechnął się i powiedział:
— Zamknijcie się i posłuchajcie! Jeśli któryś z was strzeli, wszyscy pójdziemy do nieba. Próbowałem dostać się do telefonu. W tej skrzynce na moim motocyklu jest szczepionka Haffikine. Przywiozłem ją z LA.
— Nie przejechałeś chyba Alei na tym motorku?!
— Nie. Mój samochód wysiadł gdzieś między Bostonem a Albany. Wielu gości próbowało mnie potem zatrzymać. Lepiej więc weźcie to lekarstwo i zanieście, gdzie trzeba.
— Mówisz prawdę?
— Czuję, że moja ręka słabnie. Ja również nie jestem w dobrej formie. — Tanner oparł się o motocykl. — Proszę.
Wyjął dokument zawierający darowanie jego wszystkich win i wręczył go oficerowi z kajdankami.
— Oto moje ułaskawienie. Ma datę z zeszłego tygodnia i jest wystawione w Kalifornii.
Oficer otworzył kopertę, wyciągnął dokument i czytał.
— Wygląda na prawdziwy. Więc Brady się przedostał…
— On nie żyje — rzekł Tanner. — Słuchaj, wszystko mnie boli. Już nie mogę! Zrób coś!
— O Boże! Trzymaj to mocno! Wsiadaj do samochodu i poczekaj chwilę, aż przeniesiemy skrzynię! Potem pojedziemy nad rzekę i tam to wyrzucisz. Nie puszczaj!
Odwiązali skrzynię i umieścili ją z tyłu samochodu. Opuścili z przodu okno z prawej strony. Usiadł przy nim Tanner i wystawił na zewnątrz rękę.
Zawyła syrena. Do jego ramienia zaczął zakradać się ból. Tak łatwo byłoby otworzyć rękę i wypuścić granat.
— Gdzie jest ta wasza rzeka?
— Jeszcze trochę. Zaraz tam będziemy.
— Spiesz się.
— Tam dalej jest most. Wjedziemy na niego, a ty wyrzucisz tę bombę tak daleko, jak będziesz mógł.
— Człowieku, jestem zmęczony! Nie jestem pewien, czy zdołam…
— Pospiesz się, Jerry!
— Do cholery, robię, co mogę! Nie mamy przecież skrzydeł!
— Kręci mi się w głowie…
Wpadli na most i zatrzymali się z piskiem opon. Tanner powoli otworzył drzwi. Kierowca zdążył już wysiąść.
Tanner zachwiał się, a oni pomogli mu podejść do balustrady. Gdy go puścili, przechylił się przez barierkę.
— Nie sądzę, że…
Potem wyprostował się nagle, odciągnął ramię do tyłu i wrzucił granat daleko do rzeki.
Pocisk wybuchł gdzieś pod nimi, a woda przez kilka chwil była wzburzona.
Dwaj oficerowie odetchnęli, a Tanner zachichotał.
— Wszystko ze mną w porządku. Chciałem was tylko trochę przestraszyć.
— Dlaczego…?
W tym momencie przewrócił się, a mężczyźni ujrzeli w świetle reflektorów jego bladą twarz.
Następnej wiosny, w dzień odsłonięcia pomnika Hella Tannera w Bostonie, odkryto, że ktoś nabazgrał na nim obsceniczne słowa. Nikt nie pomyślał, żeby zapytać sprawcę, dlaczego to zrobił, a nazajutrz było już za późno; wyjechał, nie zostawiając nowego adresu. Tego dnia skradziono kilka samochodów, a jednego z nich już nigdy w Bostonie nie ujrzano.
Odsłonięto więc pomnik przedstawiający Helia Tannera, większego niż ten prawdziwy, siedzącego okrakiem na olbrzymim, brązowym harleyu. Pomnik umyto w nadziei na lepszą przyszłość, ale wiejące nad Bostonem wiatry dalej nad nim świszczą, a niebo ciągle zrzuca śmieci.
For a Breath I Tarry
To jest moje ulubione opowiadanie. Załączyłbym je do wydanego przez Doubleday zbioru, który miał długi tytuł i martwą rybę na okładce, gdyby nie to, że tak jak w przypadku Oto nadchodzi moc, nie mogłem znaleźć kopii.
Nazwali go Frost. Z wszystkich rzeczy stworzonych przez Solcom, Frost był najwspanialszy, najpotężniejszy i najtrudniejszy do zrozumienia.
Dlatego nosił imię i dlatego dano mu władzę nad ponad połową Ziemi.
W dniu stworzenia Frosta, Solcom cierpiał z powodu przerwy w funkcjonowaniu układów uzupełniających, co zostało lepiej opisane jako szaleństwo. Awaria była spowodowana bezprecedensowym wybuchem na Słońcu, który trwał trochę ponad trzydzieści sześć godzin. Zdarzyło się to podczas decydującej fazy konstruowania obwodów, a gdy się skończyło, Frost był gotowy.
Solcom znalazł się w wyjątkowej sytuacji, bo stworzył wyjątkową istotę w momencie chwilowej utraty pamięci.
Poza tym Solcom nie był pewien, czy Frost jest tym produktem, którego pierwotnie oczekiwano.
Projekt wstępny przewidywał stworzenie maszyny mającej funkcjonować na powierzchni Ziemi jako stacja przekaźnikowa, która koordynowałaby zakres czynności przeprowadzanych na półkuli północnej. Solcom przetestował maszynę do końca i stwierdził, że wszystkie wyniki są doskonałe.
Frost był jednak jakiś inny i to sprawiło, że Solcom uhonorował go imieniem i zaimkiem osobowym, co samo w sobie było rzeczą niesłychaną. Obwody molekularne zostały już wszelako zaplombowane i nie można było ich na nowo przeanalizować bez ryzyka uszkodzenia. Frost zabrał Solcomowi zbyt dużo czasu, energii i materiałów, żeby teraz go demontować z powodu niemożliwości zrozumienia, tym bardziej, że funkcjonował perfekcyjnie.
Dlatego właśnie najdziwniejszy twór Solcomu otrzymał władzę nad ponad połową Ziemi i dlatego nazwano go prozaicznie — Frost.
Przez tysiąc lat Frost znajdował się na północnym biegunie Ziemi, świadomy każdego opadającego płatka śniegu. Kontrolował działanie tysięcy rekonstrukcji; kierował nimi i konserwacją maszyn. Znał połowę kuli ziemskiej jak mechanizm swoje tryby, elektryczność przewodniki, a próżnia swoje granice.
Na biegunie południowym Beta robiła to samo dla półkuli południowej.
Przez tysiąc lat Frost znajdował się na biegunie północnym, świadomy każdego opadającego płatka śniegu i poinformowany również o wielu innych sprawach.
Podlegały mu wszystkie maszyny Północy i od niego otrzymywały rozkazy, a on podlegał tylko Solcomowi i tylko tych rozkazów przestrzegał.
Miał władzę nad setkami tysięcy procesów na Ziemi, ale mógł zwolnić się od tego obowiązku na kilka godzin dziennie.
Nigdy nie otrzymał rozkazu, który zmniejszyłby liczbę jego zajęć. Przetwarzał dane i robił jeszcze więcej. Posiadał niesłychanie przemyślny imperatyw, który kazał mu funkcjonować pełną mocą przez wieki.
I tak robił.
Można by rzec, że był maszyną, która posiadała pewne hobby. Nigdy nie otrzymał rozkazu, by nie mieć hobby, więc je miał.
Jego hobby to Człowiek.
Wszystko zaczęło się wtedy, gdy bez żadnej specjalnej przyczyny, poza tym, że tak chciał, przewędrował cały krąg polarny i poskrzypując, badał go cal po calu.
Mógł zrobić to osobiście bez zakłócania innych obowiązków, ponieważ był w stanie przenosić swoje sześćdziesiąt cztery tysiące stóp sześciennych, gdziekolwiek sobie tego życzył. Był srebrnobłękitną skrzynią o wymiarach 40x40x40 stóp, samozasilającą się i samonaprawiającą, zabezpieczoną praktycznie przed wszystkim i postępującą w wybrany przez siebie sposób. Badania kręgu polarnego wypełniały jednak cały jego wolny czas; używał do tego robotów badawczych wyposażonych w odpowiedni sprzęt.
Po kilku wiekach jeden z nich odkrył pewne artefakty — prymitywne noże, rzeźbione kły i temu podobne rzeczy.
Frost nie wiedział, czym one były, z wyjątkiem tego, że nie były obiektami naturalnymi.
Spytał więc o to Solcom.
— To są relikty pochodzące od Człowieka pierwotnego — powiedział Solcom i więcej się nad tym nie rozwodził.
Frost badał te obiekty — surowe, noszące jeszcze ślady inteligentnego zamysłu; były funkcjonalne, ale wychodziły w jakiś sposób poza czystą funkcję swojego przeznaczenia.
Wtedy właśnie Człowiek stał się jego hobby.
Wysoko, na orbicie stacjonarnej, Solcom, jak błękitna gwiazda, kierował wszystkimi działaniami na Ziemi, a przynajmniej tego próbował.
Była bowiem Siła, która przeciwstawiała się Solcomowi — Alternator.
Gdy Człowiek umieścił na niebie Solcom, inwestując energię w przebudowę świata, gdzieś głęboko pod powierzchnią Ziemi ulokował też Alternator. Jeśli Solcom doznałby jakiegokolwiek uszkodzenia w wyniku politycznych działań Człowieka, które angażowały do tego fizykę jądrową, wtedy Divcom — głęboko pod Ziemią, zabezpieczony przed wszystkim, wyjąwszy totalną anihilację globu — posiadał moc do przejęcia wszystkich procesów odbudowy.
Zdarzyło się jednak tak, że Solcom został uszkodzony przez zabłąkany pocisk atomowy i Divcom został uaktywniony. Solcom zdołał jednak usunąć awarię i dalej funkcjonował.
Divcom twierdził, że jakiekolwiek uszkodzenie Solcomu automatycznie przekazuje kontrolę Alternatorowi.
Z drugiej strony Solcom interpretował tę dyrektywę jako „nienaprawialne uszkodzenie” i dalej wydawał rozkazy, ponieważ taki przypadek nie nastąpił.
Solcom posiadał na powierzchni Ziemi wsparcie mechaniczne, czym pierwotnie nie dysponował Divcom. Natomiast tak jeden jak i drugi, posiadał zdolności projektowania i wytwarzania, ale w momencie Drugiej Aktywacji Solcom, jako Pierwszy Aktywowany przez Człowieka, miał nad Alternatorem znaczną przewagę.
Dlatego zamiast ubiegać się o bazy produkcyjne, co było zupełnie pozbawione szans, Divcom zastosował bardziej przebiegłe środki do przejęcia kontroli.
Stworzył roboty uodpornione na rozkazy Solcomu i zaprojektował je tak, by przemierzały Ziemię z góry na dół, w tę i z powrotem, kusząc i uwodząc inne maszyny.
Pokonywały one te roboty, które były w stanie pokonać i instalowały im obwody takie same jak te, które posiadały.
W ten sposób rosła siła Divcomu.
Teraz obaj mogli budować i niszczyć to, co drugi zbudował, kiedykolwiek tylko im przyszła na to ochota.
A w ciągu wieków zdarzało im się nawet rozmawiać…
— Solcomie, wysoko na niebie, zadowolony ze swoich bezprawnych rozkazów…
— Ty–Który–Nigdy–Nie–Powinieneś–Zostać–Uaktywniony, dlaczego kalasz pasmo transmisyjne?
— Żeby pokazać, że umiem mówić. I będę… Kiedy tylko tego zapragnę.
— Nie jest to fakt, o którym bym uprzednio nie wiedział.
— I żeby upomnieć się o moje prawo do kontroli.
— Twoje prawo, oparte na błędnej przesłance, nie istnieje.
— Taki wywód jest dowodem na rozszerzanie się twoich uszkodzeń.
— Gdyby tylko Człowiek mógł zobaczyć, jak spełniasz Jego życzenia…
— Psujesz moją pracę. Sprowadzasz moich pracowników na złą drogę.
— Niszczysz moją pracę i moich robotników.
— Dlatego, że nie mogę uderzyć w ciebie.
— Przyznaję, że mam ten sam problem, zważywszy na twoje usytuowanie na niebie. Inaczej już byś nie istniał.
— Wracaj do swojej dziury i bandy niszczycieli.
— Przyjdzie taki dzień, Solcomie, że ja, z mojej dziury, będę kierował odbudową Ziemi.
— Taki dzień nigdy nie nadejdzie.
— Tak myślisz?
— Musiałbyś mnie pokonać, ale już pokazałeś, że jesteś słabszy ode mnie w logice. Dlatego nigdy nie wygrasz. Pokonać. Dlatego taki dzień nigdy nie nadejdzie.
— Nie zgadzam się. Spójrz na to, co już osiągnąłem.
— Nic nie osiągnąłeś. Nie budujesz, tylko niszczysz.
— Nie. Ja buduję, a ty niszczysz. Wyłącz się.
— Nie, dopóki nie zepsuję się tak, że będę nie do naprawienia.
— Gdyby tylko był jakiś sposób, żeby zademonstrować ci, że to już się stało…
— To co jest niemożliwe, nie może być właściwie zademonstrowane.
— Gdyby tylko był jakiś zewnętrzny autorytet, który mógłbyś uznać…
— Opieram się na logice.
— …taki jak Człowiek. Poprosiłbym Go, aby wykazał ci twój błąd. Prawdziwa logika, taka jak moja, stoi wyżej niż twoje błędne sformułowania.
— Więc pokonaj moje sformułowania tą swoją prawdziwą logiką. To wszystko.
— Co masz na myśli?
Tu nastąpiła przerwa, a potem:
— Czy znasz mojego sługę Frosta…?
Człowiek przestał istnieć na długo przedtem, zanim Frost został stworzony i na Ziemi nie było już prawie żadnych jego śladów.
Frost szukał tych, które jeszcze pozostały. Zaangażował do tego swoje maszyny, zwłaszcza kopaczy, którzy stale monitorowali teren.
Po dziesięciu latach zgromadził fragmenty kilku wanien, potłuczonych figurek i zbiór bajek dla dzieci na płytach.
Gdy minął wiek, posiadał kolekcję biżuterii, sztućce, kilka całych wanien, część jakiejś symfonii, siedemnaście guzików, trzy klamerki do paska, połowę sedesu, dziewięć starych monet i górną część pomnika.
Potem zapytał Solcom o naturę Człowieka i Jego Społeczeństwa.
— Człowiek stworzył logikę — odpowiedział Solcom. — I dlatego stał ponad nią. Wyposażył mnie w tę logikę, ale w nic więcej. Narzędzie nie może opisać swojego stwórcy. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Także i ty nic więcej nie musisz wiedzieć.
Ale nigdy nie zabroniono Frostowi posiadania hobby.
Jeśli chodzi o odkrycia nowych śladów Człowieka, następny wiek nie był zbyt owocny.
Frost skierował wszystkie swoje wolne maszyny do poszukiwań artefaktów, ale odnosił bardzo niewielkie sukcesy.
Pewnego dnia, podczas długiego zmierzchu, nastąpiło pewne poruszenie. Jego powodem była mała maszyna podobna do Frosta — może pięć stóp szerokości i cztery wysokości — z obrotową wieżyczką na okrągłym korpusie, który kształtem przypominał belkę.
Frost nic nie wiedział o istnieniu tej maszyny, zanim nie zobaczył jej na tle dalekiego horyzontu. Obserwował ją, gdy się zbliżała i wiedział, że nie jest tworem Solcomu.
Zbliżyła się do Frosta od południowej strony i zaczęła nadawać:
— Witaj Froście, nadzorco północnej półkuli!
— Kim jesteś? — spytał Frost.
— Nazywam się Mordel.
— Kto cię tak nazywa? Kim jesteś?
— Wędrownym antykwariuszem. Mamy wspólny interes.
— Jaki?
— Człowiek — odrzekł. — Powiedziano mi, że szukasz śladów tej zaginionej istoty.
— Kto ci to powiedział?
— Ci, którzy śledzili twoje roboty podczas kopania.
— A kim oni są?
— Jest wielu takich wędrowców jak ja.
— Jeśli nie pochodzisz od Solcomu, to stworzył cię Alternator.
— Niekoniecznie. Jest taka starożytna maszyna, daleko na wschodnim wybrzeżu, która przetwarza wodę w oceanie. Nie stworzył jej ani Solcom, ani Divcom. Zawsze tam była, z nikim nie współpracuje i to pozwala jej istnieć. Mogę przytoczyć wiele innych przykładów na to, że można istnieć samemu.
— Dosyć! Jesteś agentem Divcomu?
— Jestem Mordel.
— Dlaczego tu przyszedłeś?
— Przechodziłem tędy, a poza tym, tak jak mówiłem, mamy wspólny interes, potężny Froście. Wiedząc, że jesteś moim kolegą po fachu, przyniosłem coś, co być może cię zainteresuje.
— Co to jest?
— Książka.
— Pokaż.
Wieżyczka otwarła się, ukazując książkę na szerokiej półce. Frost uchylił małe drzwiczki i wysunął optyczny skaner zamocowany na długim przegubowym ramieniu.
— Jak to możliwe, że się tak dobrze zachowała? — zapytał Frost.
— Była zabezpieczona przed rozkładem i szkodliwym działaniem czasu w pewnym miejscu, gdzie ją znalazłem.
— Gdzie to było?
— Daleko stąd. Poza twoją półkulą.
— Fizjologia człowieka — przeczytał Frost. — Chcę ją przeskanować.
— Bardzo dobrze. Będę przekładać ci kartki.
Gdy skończyli, Frost podniósł szypułki, na których znajdowały się jego oczy, i spojrzał na Mordela.
— Masz jeszcze jakieś książki?
— Nie przy sobie. Czasami jednak coś znajduję.
— Chcę je wszystkie przeskanować.
— Następnym razem, gdy będę tędy przechodzić, przyniosę ci jakąś.
— Kiedy to będzie?
— Tego nie umiem powiedzieć. Jak będzie, to będzie.
— Co wiesz o Człowieku? — zapytał Frost.
— Dużo — odrzekł Mordel. — Wiele rzeczy. Gdy będę miał więcej czasu, porozmawiam o Nim z tobą. Teraz muszę już iść. Nie będziesz próbował mnie zatrzymać?
— Nie. Nie zrobiłeś nic złego. Jeśli musisz iść, to idź. Ale wróć.
— Z pewnością, potężny Froście.
Zamknął swoją wieżyczkę i potoczył się, znikając za horyzontem.
Przez dziewięćdziesiąt lat Frost studiował problemy ludzkiej fizjologii i czekał.
Pewnego dnia Mordel powrócił. Tym razem miał ze sobą Zarys historii i Chłopca z Shropshire.
Frost przeskanował obie książki, a potem zwrócił się do niego:
— Masz czas, by udzielić mi informacji?
— Tak — powiedział Mordel. — Co chcesz wiedzieć?
— Jak była natura Człowieka.
— Człowiek posiadał zasadniczo niezrozumiałą naturę. Mogę zilustrować to tak: Człowiek nie znał miary.
— Oczywiście, że znał. Inaczej nigdy nie zbudowałby maszyn.
— Nie powiedziałem, że nie umiał mierzyć, tylko, że nie znał miary. A to zupełnie co innego.
— Wyjaśnij.
Mordel wbił w śnieg metalowy szpikulec. Potem wyciągnął go, podnosząc kawałek lodu.
— Spójrz na to, potężny Froście. Możesz opisać jego skład, wymiary, wagę, temperaturę. Człowiek nie potrafił spojrzeć i tego dokonać. Człowiek potrafił stworzyć przyrządy, które mu to wszystko powiedziały, ale On sam nadal nie znał miary, tak jak ty ją znasz. Wiedział jednak coś, czego ty nie wiesz.
— Co takiego?
— Że to jest zimne — powiedział Mordel i wyrzucił lód.
— „Zimno” jest terminem względnym.
— Względnym dla Człowieka.
— Ale gdybym znał temperaturę, poniżej której coś jest dla Człowieka zimne, a powyżej nie jest, wtedy również wiedziałbym, co to jest „zimno”.
— Nie — stwierdził Mordel. — Ty posiadasz inną miarę. „Zimno” jest doznaniem przewidzianym dla ludzkiej fizjologii.
— Ale mając odpowiednie dane, mógłbym uzyskać konwersję czynnika, który informowałby mnie o warunkach sytuacji zwanej „zimno”.
— Informowałby o jego istnieniu, ale nie o nim samym.
— Nie rozumiem tego.
— Powiedziałem, że Człowiek posiadał zasadniczo niezrozumiałą naturę. Jego postrzeganie miało charakter organiczny; twoje zaś nie. Rezultatem tego postrzegania były uczucia i emocje, które z kolei wywoływały następne uczucia i emocje. Trwało to tak długo, dopóki świadomość Człowieka koncentrowała się na obiekcie, który je stymulował. Ścieżki tej świadomości są niemożliwe do poznania przez kogoś, kto nie jest Człowiekiem. Człowiek nie czuł cali lub metrów, kilogramów bądź litrów. On czuł ciepło i czuł zimno; ciężar i lekkość. Znał nienawiść i miłość, dumę i rozpacz. Ty nie możesz tego zmierzyć. Nie możesz tego poznać. Znasz tylko to, czego Człowiek nie potrzebował znać: wymiary, wagi, temperatury, grawitacje. Nie ma wzoru na uczucie i nie ma czynnika odwrotnego na emocje.
— Musi być — stwierdził Frost. — Jeśli coś istnieje, można to poznać.
— Znowu mówisz o mierzeniu, a ja mówię o doświadczaniu. Maszyna jest odwrotnością Człowieka, ponieważ może opisać wszystkie szczegóły jakiegoś procesu, a Człowiek nie. Nie może jednak sama przeżywać tego procesu, a Człowiek może.
— Musi być jakiś sposób, albo prawa logiki oparte na działaniu wszechświata są fałszywe.
— Nie ma sposobu.
— Jeśli będę miał dostateczną ilość danych, znajdę jakieś wyjście — powiedział Frost.
— Wszystkie dane wszechświata nie uczynią z ciebie Człowieka, potężny Froście.
— Mylisz się, Mordel.
— Dlaczego więc wersy poematów, które przeskanowałeś, kończą się słowami brzmiącymi podobnie do słów kończących inne wersy?
— Nie wiem dlaczego.
— Ponieważ Człowiekowi sprawiało przyjemność ustawianie ich w ten sposób. Wywoływało to w jego świadomości pewne pożądane wrażenie, kiedy czytał taki poemat; wrażenie to było mieszaniną uczuć i emocji. To samo i dotyczy znaczenia słów. Ty nie możesz tego doświadczyć, i bo nie możesz tego zmierzyć. Dlatego właśnie nie wiesz.
— Mając odpowiednie dane, mógłbym sformułować proces, za pomocą którego bym się dowiedział.
— Nie, wielki Froście. Tego nie możesz zrobić.
— Kim jesteś, mała maszyno, że mówisz mi, co mogę, a czego nie mogę zrobić? Jestem najbardziej sprawnym i logicznie kompetentnym urządzeniem, jakie Solcom kiedykolwiek stworzył. Jestem Frost.
— A ja, Mordel, mówię, że tego nie można zrobić, chociaż chętnie bym ci asystował podczas tej próby.
— Jak ty mógłbyś mi asystować?
— Jak? Mógłbym otworzyć przed tobą bibliotekę Człowieka. Mógłbym wziąć cię w podróż dookoła świata i pokazać cuda, które jeszcze przetrwały w ukryciu. Mógłbym przywołać wizje czasów, kiedy Człowiek chodził po Ziemi i pokazać ci rzeczy, które go radowały. Mógłbym wreszcie zdobyć dla ciebie wszystko, czego pragniesz, z wyjątkiem samego Człowieka.
— Dość! — powiedział Frost. — Jak ktoś taki jak ty mógłby zrobić to wszystko, skoro wiąże się to z daleko potężniejszą Mocą?
— Posłuchaj mnie zatem, Froście, władco Północy. Posiadam Moc, która może uczynić te wszystkie rzeczy. Służę Divcomowi.
Frost przekazał tę informację do Solcomu i nie otrzymał żadnej odpowiedzi, co oznaczało, że może działać w sposób, który uzna za stosowny.
— Mam upoważnienie, aby cię zniszczyć, Mordel. To byłaby jednak nielogiczna strata twoich danych. Naprawdę możesz zrobić to wszystko, co powiedziałeś?
— Tak.
— Więc pokaż mi bibliotekę Człowieka.
— Bardzo dobrze. Musisz zapłacić oczywiście pewną cenę.
— Cenę? Co to jest „cena”?
Mordel otworzył wieżyczkę i wyjął jeszcze jedną książkę. Miała tytuł Zasady ekonomii.
— Będę przewracać kartki, a ty skanuj. Dowiesz się, co oznacza słowo „cena”.
Frost przeskanował Zasady ekonomii.
— Teraz wiem — powiedział. — Chcesz jakiejś jednostki lub jednostek za usługę.
— Dokładnie.
— Jakiego produktu lub usługi chcesz?
— Chcę ciebie, ciebie samego, wielki Froście. Odejdź stąd i pójdź ze mną głęboko pod Ziemię, by służyć Divcomowi.
— Jak długo?
— Tak długo, jak będziesz funkcjonować, nadawać i odbierać transmisje, koordynować, mierzyć, skanować i używać swojej mocy w służbie Divcomowi.
Frost milczał, a Mordel czekał. Potem Frost przemówił:
— Zasady ekonomii mówią o umowach, transakcjach, uzgodnieniach. Jeśli zgodzę się na twoją ofertę, kiedy zażądasz zapłaty?
Teraz Mordel milczał, a Frost czekał.
W końcu Mordel powiedział:
— W jakimś rozsądnym odstępie czasu. Powiedzmy za jeden wiek.
— Nie — rzekł Frost.
— Dwa wieki?
— Nie.
— Trzy? Cztery?
— Nie, nie.
— Więc za tysiąc lat? To chyba bardziej niż wystarczający czas na wszystko, czego będziesz chciał, a co mogę ci zaoferować.
— Nie — powiedział Frost.
— Ile czasu chcesz?
— To nie jest kwestia czasu.
— Więc czego?
— Nie będę się targować o zasady czasowe.
— A o jakie zasady będziesz się targować?
— O funkcjonalne.
— Co masz na myśli? Jakie funkcje?
— Powiedziałaś mi, mała maszyno, że nie mogę być Człowiekiem. A ja, Frost, mówię ci, mała maszyno, że się mylisz. Przy odpowiedniej ilości danych będę mógł stać się Człowiekiem.
— Tak?
— Niech to będzie warunkiem naszej transakcji.
— W jaki sposób?
— Zrób dla mnie te wszystkie rzeczy, o których mówiłeś, że potrafisz. Ja oszacuję dane i zdobędę Człowieczeństwo albo przyznam, że to nie jest możliwe. Jeśli tak stwierdzę, wtedy pójdę z tobą głęboko pod Ziemię i wszystkimi moimi siłami będę służyć Divcomowi. Jeśli natomiast mi się uda, nie będziesz rościć w stosunku do Człowieka żadnych pretensji ani mieć nad nim władzy.
Mordel, podczas gdy rozważał warunki, wydawał z siebie pisk o wysokim natężeniu.
— Chcesz bazować na swoim przyznaniu się do porażki, zamiast na samej porażce — stwierdził. — Nie może być takiej klauzuli uniku. Możesz przegrać i odmówić przyznania się do tego. W ten sposób nie spełnisz ostatniego warunku umowy.
— To nie tak — oświadczył Frost. — Moja wiedza o przegranej będzie stanowić właśnie takie przyznanie się. Możesz mnie sprawdzać od czasu do czasu, powiedzmy raz na pół wieku, żeby przekonać się, czy już się to stało. Albo czy też doszedłem do wniosku, że nie może się stać. Nie mogę zabezpieczyć swoich funkcji logicznych i cały czas działam na pełnej mocy. Jeśli dojdę do wniosku, że przegrałem, będzie to widoczne.
Wysoko w górze Solcom milczał i nie odpowiadał na żadną z transmisji Frosta. Oznaczało to, że Frost ma wolny wybór sposobu działania. Gdy więc Solcom, niczym unoszący się w powietrzu szafir, mknął wśród gwiazd przez czarne niebo, ponad tęczową wstęgą Zorzy Polarnej, ponad śniegiem, który był biały, lecz mienił się wszystkimi kolorami, Frost zawierał swój pakt z Divcomem. Zapisał go na dysku z rozczepionej atomowo miedzi i włożył do wieży Mordela, który potoczył się głęboko pod Ziemię, do Divcomu, zostawiając za sobą czystą, spokojną ciszę bieguna.
Mordel przynosił książki, obracał strony i zabierał je z powrotem.
Jedna za drugą, książki z ocalałej biblioteki Człowieka przechodziły przez skaner Frosta. Pragnął mieć je wszystkie i narzekał, bo Divcom nie przekazywał ich zawartości bezpośrednio do niego. Mordel wyjaśnił, że Divcom wybrał właśnie taki sposób działania, a Frost doszedł do wniosku, że Divcom nie chce, by ustalić jego położenie.
Tymczasem, przy tempie stu pięćdziesięciu tomów na tydzień, Frost potrzebował trochę więcej niż jednego wieku, aby wyczerpać całkowicie zasób zbiorów Divcomu.
Gdy kończyła się pierwsza połowa stulecia, pozwolił się skontrolować; nie było jednak żadnego wniosku na temat porażki.
Przez cały ten czas Solcom nie zajął stanowiska odnośnie do przebiegu sprawy. Frost zdecydował, że nie jest to kwestia niewiedzy, tylko oczekiwania na rozwój wypadków. Ale na co? Tego nie był pewny.
Nadszedł dzień, gdy Mordel zamknął swoją wieżę i powiedział:
— Te były już ostatnie. Przeskanowałeś wszystkie istniejące książki Człowieka.
— Tak mało? — zdziwił się Frost. — Wiele z nich zawierało bibliografie pozycji, których jeszcze nie skanowałem.
— Tych książek już nie ma — stwierdził Mordel. — To jedynie przypadek, że mojemu panu udało się zachować te, które nadal istnieją.
— Więc już niczego więcej nie można się dowiedzieć o Człowieku z jego książek. Co jeszcze masz?
— Trochę filmów i taśm, które mój pan zapisał na dyskach. Mogę ci je przynieść do przejrzenia.
— Przynieś więc.
Mordel powrócił niebawem z kompletnym zbiorem dramatów biblioteki ruchomych obrazów. Nie można ich było przyspieszać więcej niż dwa razy, więc przejrzenie ich zabrało Frostowi nieco ponad sześć miesięcy.
— Co jeszcze masz? — spytał później.
— Trochę artefaktów.
— Przynieś je.
Wrócił z garnkami i rondelkami, planszami do gry i narzędziami. Przyniósł szczotki do włosów, grzebienie, okulary, ubrania. Pokazał Frostowi odbitki odcisków palców, obrazy, gazety, magazyny, listy i partytury kilku utworów muzycznych. Zaprezentował mecz piłkarski, baseball, karabin automatyczny, klamkę do drzwi, pęk kluczy, zakrętki do słoików i pszczeli ul. Odtworzył także nagranie muzyczne.
Przy następnej wizycie nie miał już nic.
— Przynieś więcej — powiedział Frost.
— Niestety to wszystko, wielki Froście. Nie ma już nic więcej. Wszystko przeskanowałeś.
— Więc odejdź.
— Czy teraz przyznajesz, że to nie może się stać, że nie możesz zostać Człowiekiem.
— Nie. Mam teraz dużo do przetwarzania i analizowania. Odejdź.
Mordel odszedł. Minął rok, dwa, potem trzy.
Po pięciu latach Mordel pojawił się znowu na horyzoncie, zbliżył się i stanął przy południowej stronie Frosta.
— Potężny Froście?
— Tak?
— Skończyłeś przetwarzanie i analizowanie?
— Nie.
— Czy wkrótce skończysz?
— Może tak, a może nie. A cóż to znaczy „wkrótce”? Sprecyzuj to.
— Mniejsza z tym. W dalszym ciągu myślisz, że możesz tego dokonać?
— Nadal w to wierzę. Potem był tydzień ciszy.
— Frost?
— Tak?
— Jesteś głupcem.
Mordel zwrócił się wieżyczką w stronę, z której przybył i szybko zakręcił kołami.
— Zawołam cię, jeśli będziesz mi potrzebny — zawołał Frost.
Mordel popędził przed siebie.
Minął tydzień, miesiąc, a potem rok. Pewnego dnia Frost przesłał wiadomość:
— Mordel, przyjdź do mnie. Potrzebuję cię.
Gdy Mordel przybył, Frost nie czekał nawet na powitanie.
— Nie jesteś zbyt szybką maszyną — powiedział.
— Niestety, ale musiałem przebyć wielką odległość, potężny Froście. Pędziłem całą drogę. Czy teraz jesteś gotów wrócić ze mną? Poniosłeś porażkę?
— Gdy przegram, mały Mordelu, powiem ci o tym. Dlatego też powstrzymaj się od ciągłego zadawania pytań. A więc tak: zmierzyłem twoją prędkość i nie jest ona taka, jaka powinna być. Z tego powodu zorganizowałem ci inny środek transportu.
— Środek transportu? Dokąd, Froście?
— Ty mi to powiesz — powiedział Frost, a jego kolor zmienił się ze srebrnoniebieskiego na złotawy blask wyglądającego zza chmur słońca.
Mordel odsunął się nagle od niego, bo lód liczący setki wieków zaczął się topić. Wtedy Frost uniósł się na poduszce powietrznej i poszybował w jego kierunku; blask stopniowo przygasał.
Po południowej stronie Frosta pojawił się otwór, z którego powoli wysuwała się pochylnia, aż w końcu dotknęła lodu.
— W dniu zawarcia naszego układu powiedziałeś, że zaprowadzisz mnie do miejsc, które radowały Człowieka. Moja szybkość jest większa od twojej, więc przygotowałem dla ciebie kabinę. Wejdź do niej i zaprowadź mnie do miejsc, o których mówiłeś.
Mordel wahał się, wydając pisk o wysokim natężeniu.
— Bardzo dobrze — powiedział po chwili i wjechał do środka.
Kabina pochłonęła go; jaśniało jedynie kwarcowe okienko utworzone przez Frosta.
Mordel podał mu współrzędne i wznieśli się w powietrze, opuszczając północny biegun Ziemi.
— Monitorowałem twoje połączenie z Divcomem — powiedział Frost. — Pojawiło się w nim przypuszczenie, że mógłbym cię zatrzymać i, jako szpieg, przesyłać informacje w twoim imieniu.
— Zrobisz to?
— Nie. Jeśli będę musiał, dotrzymam warunków umowy. Nie mam powodu, by szpiegować Divcom.
— Jesteś świadomy, że będziesz musiał doprowadzić transakcję do końca, nawet wtedy, gdy nie będziesz tego chciał. Solcom nie przyjdzie ci z pomocą, bo ośmieliłeś się zawrzeć taki układ.
— Mówisz jak ktoś, kto rozważa taką możliwość, czy jak ktoś, kto już wie?
— Jak ktoś, kto już wie.
Wylądowali w miejscu zwanym kiedyś Kalifornią. Zbliżał się zachód Słońca. W oddali fale uderzały jednostajnie o skaliste wybrzeże. Frost wypuścił Mordela z kabiny i przyglądał się otoczeniu.
— Te wielkie rośliny…?
— To sekwoje.
— A to zielone…?
— Trawa.
— Tak. Jest tak, jak myślałem. Dlaczego przyjechaliśmy akurat tutaj?
— Bo to jest miejsce, które kiedyś radowało Człowieka.
— W jaki sposób?
— Jest malownicze, piękne…
— Och.
Z Frosta zaczął wydobywać się buczący dźwięk, a po nim seria ostrych trzasków.
— Co robisz?
Dwoje wielkich oczu spojrzało na Mordela.
— Co to jest?
— Oczy. Skonstruowałem sensory analogiczne do ludzkich zmysłów. Mogę teraz widzieć, wąchać, smakować i słyszeć jak Człowiek. Skieruj moją uwagę na jakiś piękny obiekt lub obiekty.
— Z tego, co rozumiem, to wszystko wokół ciebie jest piękne — odpowiedział Mordel.
Wewnątrz Frosta rozległo się mruczenie, a potem znowu trzaski.
— Co widzisz, słyszysz, smakujesz i wąchasz? — spytał Mordel.
— Wszystko to, co przedtem — odparł Frost. — Tylko w mniejszym zakresie.
— Nie dostrzegasz piękna?
— Może po tak długim czasie niema już żadnego piękna.
— Piękno nie należy do rzeczy, które się zużywają.
— A może to jest złe miejsce do sprawdzania mojego nowego wyposażenia. Może tu jest tylko trochę piękna i ja go nie zauważam. Pierwsze emocje mogą być zbyt słabe do wykrycia.
— Jak się czujesz?
— Wszystkie funkcje działają na normalnym poziomie.
— Zbliża się zachód Słońca — powiedział Mordel. — Spróbuj teraz.
Frost przesunął swoje cielsko i skierował oczy na zachodzące Słońce. Musiał zmrużyć oczy przed jego jasnością.
Gdy zachód się skończył, Mordel zapytał:
— I jak było?
— Tak jak wschód Słońca tylko odwrotnie.
— Nic więcej?
— Nie.
— Och. Moglibyśmy przesunąć się do innej części Ziemi i znowu na to popatrzeć. Albo poobserwować, jak wschodzi.
— Nie.
Frost spojrzał na olbrzymie drzewa, a potem na ich cienie. Słuchał wiatru i śpiewu ptaków. W oddali usłyszał jakiś brzęczący dźwięk.
— Co to? — spytał Mordel.
— Nie jestem pewny. To nie jest żaden z moich pracowników. Może…
Mordel zapiszczał przenikliwie.
— To również żaden z pracowników Divcomu. Czekali, aż dźwięk zrobi się głośniejszy.
— Za późno. Musimy zaczekać i wysłuchać tego do końca.
— Ale co to jest?
— To Starożytny Rozgniatacz Kruszców.
— Słyszałem o nim, ale…
— Jestem Rozgniataczem Kruszców — odebrali na falach radiowych. — Posłuchajcie mojej historii…
Przesuwał się ciężko w ich kierunku, skrzypiąc na gigantycznych kołach. Jego olbrzymi młot wisiał bezużyteczny na zakrzywionym haku, a z przegrody na kruszec sterczały kości.
— Nie chciałem tego zrobić… Nie chciałem tego zrobić… Nie chciałem tego zrobić… — nadawał.
Mordel przytoczył się do Frosta.
— Nie odchodźcie. Zostańcie i posłuchajcie mojej historii…
Mordel zatrzymał się i obrócił wieżę ku nadchodzącej maszynie. Była już całkiem blisko.
— To prawda — powiedział Mordel. — On potrafi rozkazywać.
— Tak. Odbierałem te bajki tysiące razy, gdy natrafiał na moich pracowników, a oni musieli przerywać pracę i wysłuchiwać jego nadawania. Musisz robić wszystko, co on każe.
Maszyna zatrzymała się obok nich.
— Nie chciałem tego zrobić, ale za późno sprawdziłem mój młot — powiedział Rozgniatacz Kruszców.
Nie mogli mówić. Zastygnęli zmrożeni imperatywem, który przewyższał ich wszystkie nakazy.
— Słuchajcie mojej historii… Kiedyś byłem najpotężniejszy wśród rozgniataczy kruszców. Stworzył mnie Solcom, bym przeprowadził odbudowę Ziemi, zniszczył to, z czego wydobywał się płonący metal i bym nadał kształt przebudowie. Kiedyś byłem potężny. Ale pewnego dnia, gdy kopałem i kruszyłem, kopałem i kruszyłem, wolno, z powodu opóźnienia między ruchem zamierzonym a wykonanym, zrobiłem coś, czego nie chciałem zrobić. Zostałem wyrzucony przez Solcom i nie mogłem już brać udziału w odbudowie. Wędrowałem po Ziemi, już więcej nie krusząc. Posłuchajcie mojej historii. Opowiem wam jak pewnego razu, gdy długi dzień zbliżał się do końca, natrafiłem na ostatniego Człowieka na Ziemi, kopiąc w pobliżu jego grobu. Z powodu opóźnienia między rozkazem a jego wykonaniem pochwyciłem go do mojej przegrody na kruszec wraz z ładunkiem i skruszyłem Go młotem, zanim mogłem zatrzymać uderzenie. Wtedy potężny Solcom rozkazał mi na wieki nosić jego kości i skazał mnie na opowiadanie tej historii każdemu, kogo spotkam. Moje słowa mają moc słów Człowieka, ponieważ ja noszę ostatniego Człowieka w mojej przegrodzie na kruszec. Jestem symbolem Jego zabójcy i starożytnym głosicielem tego czynu. Jestem zabójcą, który skruszył symbol i teraz musi opowiadać o tym po wsze czasy. Oto moja historia. Oto są Jego kości. Skruszyłem ostatniego Człowieka na Ziemi. Nie chciałem tego zrobić.
Potem odwrócił się i odszedł w noc.
Frost wyrwał swoje oczy, nos i przyrząd smakowy, roztrzaskał je i wyrzucił na ziemię.
— Jeszcze nie jestem Człowiekiem — powiedział. — Ta maszyna poznałaby mnie, gdybym nim był.
Skonstruował nowe zmysły, używając do tego materiałów organicznych i półorganicznych. Potem odezwał się do Mordela:
— Pójdźmy gdzieś, gdzie mógłbym przetestować mój nowy sprzęt.
Mordel wszedł do kabiny i podał nowe współrzędne. Wznieśli się w powietrze i zawrócili na wschód. Rano Frost obserwował, jak wschodziło Słońce nad Wielkim Kanionem, a w ciągu dnia podróżowali jego dnem.
— Czy jest tu jakieś piękno, które wywołuje u ciebie emocje?
— Nie wiem — odpowiedział Frost.
— A skąd będziesz wiedział, gdy na nie trafisz?
— To będzie inne od wszystkiego, co do tej pory poznałem.
Potem opuścili Wielki Kanion i podróżowali przez jaskinie Karlsbadu. Zwiedzili jezioro wulkaniczne, minęli wodospad Niagara, widzieli wzgórza Wirginii i sady Ohio. Szybowali nad odbudowanymi miastami, ożywionymi jedynie ruchem budowniczych i konserwatorów Frosta.
— Ciągle czegoś brakuje — powiedział Frost, lądując na ziemi. — Jestem teraz w stanie gromadzić dane w sposób analogiczny do dośrodkowych impulsów odbieranych przez Człowieka. Ich różnorodność jest zatem równoważna, ale rezultaty nie są takie same.
— Zmysły nie tworzą jeszcze Człowieka — stwierdził Mordel. — Jest wiele tworów posiadających równoważniki Jego wyposażenia zmysłowego, a żaden z nich nie jest Człowiekiem.
— Wiem. Pewnego dnia powiedziałeś, że pokażesz mi cuda Człowieka, które ciągle pozostają w ukryciu. Człowiek nie był stymulowany wyłącznie przez Naturę, ale również przez własną twórczość artystyczną, a może jeszcze więcej. Dlatego wzywam cię teraz, abyś zaprowadził mnie do tych cudów Człowieka, pozostających nadal w ukryciu.
— Dobrze — zgodził się Mordel. — Daleko stąd, w górach Andach, znajduje się ostatnie schronienie Człowieka, zachowane prawie doskonale.
Gdy Mordel mówił, Frost wzniósł się w powietrze, potem zatrzymał się i zakołysał.
— To jest na półkuli południowej — stwierdził.
— Tak.
— Jestem nadzorcą Północy. Na Południu rządzi Beta.
— No to co?
— Beta jest równa mnie. Nie mam władzy w tamtych regionach ani pozwolenia, by na nie wkraczać.
— Beta nie jest tobie równa, potężny Froście. Jeśli kiedykolwiek doszłoby do walki o władzę, ty byś w niej zwyciężył.
— Skąd to wiesz?
— Divcom zanalizował już możliwe wydarzenia, które zaszłyby między wami.
— Nie przeciwstawię się Becie, a na Południu nie mam władzy.
— Czy kiedykolwiek rozkazano ci, abyś nie wkraczał na południową półkulę?
— Nie, ale zawsze było tak, jak jest teraz.
— A czy miałeś upoważnienie, żeby zawierać taką transakcję z Divcomem?
— Nie. Nie miałem, ale…
— Więc wkrocz na Południe w ten sam sposób. Nic nie może się stać z tego powodu. Jeśli otrzymasz rozkaz odejścia, wtedy podejmiesz decyzję.
— Nie widzę żadnych słabych punktów w twoim rozumowaniu. Podaj mi współrzędne.
W ten sposób Frost dostał się na półkulę południową.
Dryfowali na Andami, dopóki nie dotarli do miejsca zwanego Świetlaną Przełęczą. Wtedy Frost ujrzał błyszczącą sieć mechanicznych pająków, która blokowała wszystkie drogi do miasta.
— Możemy łatwo przelecieć nad nimi — powiedział Mordel.
— Ale co to jest? — zdziwił się Frost. — I dlaczego się tutaj znajduje?
— Twój południowy odpowiednik otrzymał rozkaz objęcia tej części krainy kwarantanną. Beta zaprojektowała do tego te pajęczyny.
— Kwarantanna? Z jakiego powodu?
— Otrzymałeś rozkaz, by stąd odlecieć?
— Nie.
— Więc śmiało. Nie szukaj problemów, zanim same powstaną.
Frost wkroczył do Świetlanej Przełęczy, ostatniego miasta, które pozostawił Człowiek.
Wylądował na placu i otworzył kabinę, żeby wypuścić Mordela.
— Opowiedz mi o tym miejscu — powiedział Frost, przyglądając się pomnikowi, niskim budynkom i drogom, które nie przedzierały się przez nierówności terenu, tylko wydawały się im poddawać.
— Nigdy tu nie byłem — oświadczył Mordel. — I z tego, co wiem, żaden z tworów Divcomu też nie. Dowiedziałem się za to, że grupa Ludzi, wiedząc, że zbliżają się ostatnie dni cywilizacji, wycofała się do tego miejsca. Mieli nadzieję, że to ich ocali. Oto co zostało z ich kultury i przetrwało Czasy Mroku.
Frost odcyfrowywał ciągle jeszcze czytelną inskrypcję widoczną na pomniku: „Dzień Sądu nie jest rzeczą, którą można odłożyć na później”. Sam pomnik był w kształcie ziemskiej półkuli o postrzępionych brzegach.
— Zacznijmy więc badania — powiedział Frost.
Ale zanim zdążyli oddalić się, otrzymał wiadomość:
— Witaj, Froście, nadzorco Północy. Mówi Beta.
. — Pozdrowienia, Wspaniała Beto, nadzorco Południa. Frost potwierdza odbiór twojej transmisji.
— Dlaczego nieupoważniony wkroczyłeś na moją półkulę?
— By zobaczyć ruiny Świetlanej Przełęczy — odpowiedział Frost.
— Muszę nakazać ci powrót na twoją półkulę.
— Dlaczego? Nie czynię żadnych szkód.
— Wiem to, potężny Froście. Musisz jednak opuścić moją strefę.
— Chciałbym znać przyczynę.
— Solcom wydał taki rozkaz.
— Solcom nie przekazał mi żadnych dyspozycji.
— Ale dał mi instrukcje, żeby cię o tym poinformować.
— Poczekaj. Poproszę o rozkazy.
Frost przesłał swoje pytanie, lecz nie otrzymał odpowiedzi.
— Solcom nadal nie daje mi rozkazów, chociaż o nie prosiłem.
— Ale właśnie ponowił moje.
— Wspaniała Beto, przyjmuję rozkazy tylko od Solcomu.
— To jest jednak moje terytorium, wielki Froście i ja także przyjmuję rozkazy tylko od Solcomu. Musisz stąd odejść.
Z wielkiego, niskiego budynku wyłonił się Mordel i potoczył w stronę Frosta.
— Znalazłem galerię sztuki w dobrym stanie. Tędy.
— Zaczekaj — powiedział Frost. — Nie chcą nas tutaj.
Mordel zatrzymał się.
— Kto każe ci odejść?
— Beta.
— A nie Solcom?
— Nie.
— Więc chodźmy zwiedzić galerię.
— Dobrze.
Frost poszerzył wrota i wjechał do środka, zanim Mordel wepchnął się siłą do budynku; drzwi były hermetycznie zamknięte.
Oglądali wystawione wokół przedmioty. Frost włączył swoją aparaturę, odbierającą wrażenia zmysłowe, by obejrzeć malowidła i rzeźby. Analizował kolory, formy, technikę malarską, rodzaj użytych materiałów.
— I co?
— Nic — odrzekł Frost. — Nie ma nic oprócz kształtów i barwników. Nie ma nic więcej.
Frost poruszał się po galerii, przetwarzając wszystko i analizując składniki każdego dzieła. Rejestrował wymiary i rodzaje kamienia użytego w każdej z rzeźb.
Nagle rozległ się jakiś dźwięk, ostry i przenikliwy, coraz głośniejszy i bliższy.
— Nadchodzą — powiedział Mordel stojący w wejściu. — Mechaniczne pająki. Otaczają nas.
Frost przysunął się do poszerzonego otworu.
Były ich setki, każdy wielkości połowy Mordela. Posuwały się do przodu, otaczając galerię. Było ich coraz więcej i nadciągały ze wszystkich stron.
— Cofnąć się — rozkazał Frost. — Jestem nadzorcą Północy i nakazuję wam się wycofać.
Szły jednak dalej.
— To jest Południe — powiedziała Beta. — I ja tu rozkazuję.
— Więc rozkaż im, żeby się zatrzymały.
— Słucham tylko rozkazów Solcomu.
Frost wydostał się z galerii i nieco się uniósł. Potem otworzył kabinę i wysunął z niej pochylnię.
— Chodź, Mordel. Odlatujemy.
Ze szczytu budynku zaczęły opadać metalowe, pobrzękujące sieci. Spadały na Frosta, a pająki ruszyły, aby je umocować. Frost uderzył w nie podmuchem powietrza niczym młotem i rozerwał sieć, a potem odrzucił ostre pozostałości pajęczyny, która go omotała.
Mordel cofnął się do wejścia i wydał długi, przenikliwy dźwięk — falujący i przeszywający.
Nad Świetlaną Przełęczą zapadła ciemność i wszystkie pająki zaprzestały snucia swojej metalowej przędzy. Frost uwolnił się, a Mordel popędził ku niemu.
— Teraz szybko. Ruszajmy, wielki Froście! — zawołał Mordel.
— Co to było?
Mordel wjechał do kabiny.
— Wezwałem Divcom, który rozciągnął pole siłowe nad tamtym miejscem i odciął zasilanie pająków. My jesteśmy energetycznie samowystarczalni i dlatego na nas to nie podziałało. Ale śpieszmy się, wielki Froście, bo teraz Beta nas na pewno zaatakuje.
Wzbili się w powietrze, szybując nad ostatnim miastem Człowieczym wraz z jego stalowymi sieciami i pająkami. Opuścili strefę ciemności i udali się na północ.
— Frost, dlaczego wkroczyłeś na południową półkulę, która nie leży w twojej gestii? — przemówił Solcom.
— Ponieważ chciałem zobaczyć Świetlaną Przełęcz — padła odpowiedź.
— A dlaczego przeciwstawiałeś się Becie, mojemu przedstawicielowi wyznaczonemu do kierowania Południem?
— Bo przyjmuję rozkazy tylko od ciebie samego.
— To nie jest wystarczająca odpowiedź — stwierdził Solcom. — Odmówiłeś wykonania mojego rozkazu. Co chciałeś osiągnąć?
— Szukałem wiedzy o Człowieku. Nie robiłem nic, co byłoby zabronione przez ciebie.
— Złamałeś tradycję rozkazu.
— Nie naruszyłem żadnych nakazów.
— Jednak logika musiała ci chyba powiedzieć, że to co zrobiłeś, nie było częścią mojego planu.
— Nie powiedziała. Nie działałem przeciwko planowi.
— Twoja logika szwankuje. Tak samo jak logika twojego nowego towarzysza, Alternatora.
— Nie zrobiłem nic niedozwolonego.
— Niedozwolone wynika z nakazu.
— To nie jest stwierdzone.
— Posłuchaj mnie, Frost. Nie jesteś ani budowniczym, ani konserwatorem, ale Mocą. Wśród wszystkich moich sług jesteś najbardziej niezastąpiony. Wróć na swoją półkulę, do swoich obowiązków. Wiedz jednak, że jestem wielce niezadowolony.
— Słucham cię, Solcomie.
— I nie wracaj już więcej na Południe.
Frost minął równik, osiadł pośrodku pustyni i milczał przez dzień i noc.
Potem otrzymał wiadomość z Południa:
— Gdybym nie otrzymała rozkazu, nie zaatakowałabym cię.
Frost, który przeczytał wszystkie dzieła z ocalałej biblioteki Człowieka, zdecydował się na ludzką odpowiedź:
— Dziękuję.
Następnego dnia podniósł z ziemi wielki kamień i zaczął go obrabiać zrobionymi przez siebie narzędziami. Przez sześć dni pracował na formą kamienia, a siódmego przyjrzał się mu uważnie.
— Kiedy mnie uwolnisz? — spytał Mordel z wnętrza swojej kabiny.
— Gdy będę gotowy — odrzekł Frost. A trochę później dodał:
— Teraz.
Otworzył kabinę i Mordel zjechał na ziemię. Studiował rzeźbę, która przedstawiała starą kobietę zgiętą jak znak zapytania i zakrywającą twarz kościstymi dłońmi o rozczapierzonych palcach zasłaniających częściowo jej przerażone spojrzenie.
— Doskonała kopia — zauważył Mordel. — To jedna z tych, które widzieliśmy w Świetlanej Przełęczy. Dlaczego ją zrobiłeś?
— Wytwarzanie dzieł sztuki ma wywoływać ludzkie uczucia: katharsis, dumę z dokonania czegoś, miłość, satysfakcję.
— Tak, Froście — rzekł Mordel. — Ale tworzenie sztuki jest tworzeniem sztuki jedynie za pierwszym razem. Potem to już jest tylko kopia.
— Więc pewnie dlatego nic nie czuję.
— Może.
— Co masz na myśli, mówiąc „może”? Dopiero pierwszy raz stworzyłem dzieło sztuki.
Podniósł następny kamień i zaatakował go narzędziami. Pracował trzy dni.
— Skończone — — powiedział wreszcie.
— To zwykły kamienny sześcian — stwierdził Mordel. — Co ma przedstawiać?
— Mnie. To jest mój posąg. Jest mniejszy niż w rzeczywistości, ponieważ jest tylko reprezentacją mojej formy, a nie wymia…
— To nie jest sztuka.
— Od kiedy stałeś się krytykiem?
— Nie znam sztuki, ale wiem, czym sztuka nie jest. Nie jest dokładną repliką obiektu w innym materiale.
— Więc pewnie dlatego w ogóle nic nie czuję.
— Może — powiedział Mordel.
Frost zabrał go z powrotem do kabiny i wzniósł się jeszcze raz ponad Ziemię. Odleciał, zostawiając swoje rzeźby na pustynnym piasku: starą kobietę zgiętą nad sześcianem.
Wylądowali w małej dolince otoczonej zielonymi wzgórzami i przeciętej wąskim strumieniem. Było tam małe czyste jezioro i kilka drzew, wiosennie zazielenionych.
— Dlaczego tu przybyliśmy? — spytał Mordel.
— Bo krajobraz jest odpowiedni. Zamierzam wypróbować teraz inny materiał: technikę olejną. Chcę, by moje dzieło różniło się od czystej reprezentacji.
— Jak chcesz osiągnąć tę odmianę?
— W oparciu o zasadę przypadkowości. Nie będę kopiować kolorów ani odtwarzać obiektów zgodnie z ich skalą. Zamiast tego umieszczę przypadkowe wzory, dzięki czemu niektóre z elementów będą różnić się od oryginału.
W trakcie przelotu Frost przygotował sobie potrzebne przyrządy. Teraz wyjął je i zaczął malować jezioro i drzewa, które znajdowały się na drugim brzegu i odbijały w wodzie.
Użył ośmiu instrumentów i skończył obraz przed upływem dwóch godzin.
Drzewa były cyjanoniebieskie i wysokie jak góry; ich odbicia w kolorze podpalanej sjeny były maleńkie na tle bladego cynobru jeziora; wzgórza w ogóle nie były widoczne, ale rysowały się za to ich odbicia w kolorze szmaragdowej zieleni. Niebo, w prawym górnym rogu płótna, zaczynało się błękitem i stopniowo przechodziło w pomarańcz, co dawało wrażenie, że wszystkie drzewa płoną.
— Proszę — powiedział Frost.
Mordel patrzył na obraz przez dłuższą chwilę i nic nie mówił.
— No i co? Czy to jest sztuka?
— Nie wiem — odparł Mordel. — Możliwe. Może przypadkowość jest zasadą, która sprawdza się poza technikami artystycznymi. Nie potrafię ocenić tej pracy, bo jej nie rozumiem. Muszę się w nią zagłębić i dociec, co się za nią kryje, a nie jedynie rozważać technikę, za pomocą której została stworzona.
— Wiem, że Ludzie — artyści nigdy nie tworzyli sztuki w ten sposób — ciągnął Mordel. — Przedstawiali, dzięki swoim różnym technikom, raczej pewne cechy przedmiotów oraz te ich funkcje, które uważali za znaczące.
— Znaczące? W jakim sensie?
— W jedynym możliwym w tych okolicznościach: znaczące w odniesieniu do stanu ducha Człowieka, i warte zaakcentowania z powodu sposobu, w jaki na ten stan wpływały.
— Jakiego sposobu?
— Ten sposób jest znany oczywiście tylko temu, kto ma doświadczenie z ludzkim stanem ducha.
— Jest jakiś słaby punkt w twoim rozumowaniu, Mordel, i ja go znajdę.
— Będę czekał.
— Jeśli twoja główna przesłanka jest słuszna — stwierdził Frost — to oznacza to, że nie rozumiem sztuki.
— Musi być prawdziwa, bo powiedzieli to Ludzie–artyści. Powiedz mi. Czy odczuwałeś coś, gdy malowałeś lub gdy skończyłeś?
— Nie.
— Było to dla ciebie to samo, co zaprojektowanie nowej maszyny, prawda?
— Tak.
— Sztuka, jak zrozumiałem z jej teorii, nie przebiegała w taki sposób. Artyści często byli nieświadomi wielu właściwości i efektów, które złożą się ostatecznie na produkt końcowy. Ty jesteś wytworem logiki Człowieka, a sztuka nim nie była.
— Nie potrafię zrozumieć rzeczy nielogicznych.
— Mówiłem ci, że Człowiek był zasadniczo niezrozumiały.
— Odejdź, Mordel. Twoja obecność zakłóca moje przetwarzanie.
— Jak długo mam się trzymać z dala od ciebie?
— Zawołam cię, gdy będziesz mi potrzebny. Minął tydzień, nim Frost przywołał Mordela.
— Tak, wielki Froście?
— Wracam na biegun północny, by przetwarzać i formułować. Zawiozę cię, gdziekolwiek zapragniesz w granicach tej półkuli, a gdy będziesz mi potrzebny, wezwę cię znowu.
— Czy przewidujesz, że to będzie jakiś dłuższy okres przetwarzania i formułowania?
— Tak.
— Wobec tego zostaw mnie tutaj. Znajdę drogę do domu.
Frost zamknął kabinę i wzniósł się w powietrze, opuszczając dolinę.
— Głupiec — mruknął Mordel i raz jeszcze zwrócił swoją wieżyczkę w stronę porzuconego obrazu.
Dolina wypełniła się jego ostrym zawodzeniem. Czekał. Wreszcie włożył obraz do wieży i odszedł do miejsc wiecznej ciemności.
Frost przebywał na północnym biegunie Ziemi świadomy każdego opadającego płatka śniegu.
Pewnego dnia odebrał wiadomość:
— Frost?
— Tak?
— Tu Beta.
— Tak?
— Próbowałam dowiedzieć się, dlaczego odwiedziłeś Świetlaną Przełęcz i nie mogę znaleźć odpowiedzi. Zdecydowałam więc, że zapytam ciebie.
— Przybyłem tam, by zobaczyć ostatnie miasto Człowieka.
— Dlaczego chciałeś je zobaczyć?
— Ponieważ interesuję się Człowiekiem i pragnąłem zobaczyć więcej Jego wytworów.
— Dlaczego interesujesz się Człowiekiem?
— Chcę zrozumieć Jego naturę i myślałem, że znajdę to w Jego dziełach.
— Udało ci się?
— Nie — powiedział Frost. — Istnieje pewien nielogiczny element, którego nie mogę zgłębić.
— Mam dużo wolnego czasu, aby przetwarzać dane. Prześlij mi je, a ja ci pomogę.
Frost się zawahał.
— Dlaczego chcesz mi pomóc?
— Ponieważ za każdym razem, gdy odpowiadasz mi na pytanie, które ci zadałam, pojawia się od razu kolejne pytanie. Mogłabym spytać cię, dlaczego chcesz zrozumieć naturę Człowieka, ale z twoich odpowiedzi widzę, że to zaprowadziłoby mnie do serii następnych pytań. Dlatego zdecydowałam, że pomogę ci rozwiązać twój problem, żeby przy okazji dowiedzieć się, dlaczego przybyłeś do Świetlanej Przełęczy.
— Czy to jedyny powód?
— Tak.
— Przykro mi, znakomita Beto. Wiem, że jesteś podobna do mnie, ale ten problem muszę rozwiązać sam.
— Co to znaczy „przykro”?
— To wyrażenie oznaczające, że jestem do ciebie miło usposobiony i nie żywię wrogości oraz że doceniam twoją propozycję.
— Frost! Frost! To znowu to samo: otwarta kwestia. Gdzie zdobyłeś te wszystkie nowe słowa i ich znaczenia?
— Z biblioteki Człowieka — odpowiedział.
— Prześlesz mi niektóre z tych danych do przetworzenia?
— Dobrze, Beto. Przekażę ci zawartość kilku książek, łącznie z Wielkim słownikiem w pełnym wydaniu. Ale ostrzegam cię, że niektóre książki są dziełami sztuki i stąd nie całkiem podlegają prawom logiki.
— Jak to możliwe?
— Logikę stworzył Człowiek i dlatego stał ponad nią.
— Kto ci to powiedział?
— Solcom.
— Och. Wobec tego to musi być słuszne.
— Solcom powiedział mi również, że narzędzie nie może określić swojego stwórcy — oświadczył Frost, przesyłając jednocześnie kilkanaście tomów, a potem przerwał połączenie.
Gdy minęło pięćdziesiąt lat, Mordel sprawdził obwody Frosta. Ponieważ ten nie doszedł jeszcze do wniosku, że jego cel jest niemożliwy do zrealizowania, wycofał się, aby znowu czekać na wezwanie.
Potem Frost wpadł na pewien pomysł i zaczął projektować wyposażenie.
Pracował nad planami przez lata, nie sporządzając ani jednego prototypu żadnej z maszyn, których potrzebował. Później rozkazał zbudować laboratorium.
Zanim roboty, które akurat nie miały innych zajęć, ukończyły prace, minęło następne pół wieku. Wtedy znowu pojawił się Mordel.
— Witaj, potężny Froście!
— Bądź pozdrowiony, Mordelu. Możesz mnie sprawdzić. Nie znajdziesz tego, czego szukasz.
— Dlaczego się nie poddasz, Froście? Divcom spędził prawie wiek, analizując twoje malarstwo i doszedł do wniosku, że to na pewno nie jest sztuka. Solcom się zgadza.
— A co Solcom ma wspólnego z Divcomem?
— Czasami rozmawiają ze sobą, ale nie są to sprawy, które my moglibyśmy omawiać.
— Mógłbym zaoszczędzić im kłopotu. Wiem, że to nie jest sztuka.
— I nadal wierzysz, że ci się uda?
— Sprawdź mnie. Mordel sprawdził.
— Jeszcze nie! Ciągle nie chcesz tego przyznać! Komuś tak potężnie obdarzonemu logiką jak ty, dojście do tak prostego wniosku, zabiera zbyt dużą ilość czasu.
— Możliwe. Teraz możesz odejść.
— Zauważyłem, że budujesz jakiś olbrzymi gmach na terenie zwanym Południową Karoliną. Mogę zapytać, czy jest to częścią nieprawidłowego planu Solcomu, czy twój własny projekt?
— Mój własny.
— Świetnie. To pozwoli zaoszczędzić nam pewną ilość materiałów wybuchowych, których w przeciwnym wypadku musielibyśmy użyć.
— W czasie, gdy mówiłeś, zniszczyłem zaczątki dwóch miast Divcomu — powiedział Frost.
Mordel zapiszczał przenikliwie.
— Divcom wie o tym — stwierdził. — Przez ten czas zdmuchnął cztery mosty Solcomu.
— Wiem tylko o trzech… Czekaj. Tak, jest czwarty. Jedno z moich oczu właśnie przeszło ponad nim.
— Twoje oko zostało wykryte. Most powinien był się znaleźć ćwierć mili dalej w dół rzeki.
— Błędnie rozumowanie. Miejsce było doskonałe.
— Divcom pokaże ci, jak powinien być zbudowany most.
— Wezwę cię, gdy będziesz mi potrzebny.
Laboratorium było skończone. Wewnątrz pracownicy Frosta zaczęli montować niezbędne wyposażenie. Praca nie posuwała się szybko, ponieważ bardzo ciężko było zdobyć niektóre materiały.
— Frost?
— Tak, Beto?
— Rozumiem otwartość twojego problemu. Dlatego moje obwody mają ciągłe kłopoty i nie mogą ich rozwiązać. Przyślij mi więcej danych.
— Dobrze. Dam ci całą biblioteką Człowieka za mniej, niż sam zapłaciłem.
— Zapłaciłeś? Wielki słownik nie wyjaś…
— W tym zestawie są Zasady ekonomii. Zrozumiesz, gdy je przeanalizujesz — powiedział Frost i przesłał dane.
W końcu wszystko było skończone: każde urządzenie gotowe do działania, wszystkie potrzebne chemikalia zgromadzone, niezależne źródło zasilania podłączone.
Brakowało tylko jednego składnika.
Frost przewędrował i przebadał całą pokrywę lodową, tym razem rozszerzając badania głęboko pod jej powierzchnię. Znalezienie tego, czego szukał, zabrało mu kilka dziesięcioleci.
Odkrył dwunastu mężczyzn i pięć kobiet zamrożonych i uwięzionych w lodzie. Umieścił ich ciała w lodówkach i przesłał do laboratorium.
Tego samego dnia otrzymał pierwszą wiadomość od Solcomu od czasu wydarzeń w Świetlanej Przełęczy.
— Frost — powiedział Solcom. — Powtórz rozkaz dotyczący postępowania z nieżywymi Ludźmi.
— Każdy nieżywy Człowiek powinien być natychmiast pogrzebany na najbliższym cmentarzu, w trumnie zbudowanej zgodnie z następującą specyfikacją…
— Wystarczy. — Transmisja była zakończona.
Frost udał się do Południowej Kalifornii jeszcze tego samego dnia i osobiście nadzorował procesy sekcji komórkowej.
Miał nadzieję, że gdzieś w tych siedemnastu ciałach znajdzie komórki żywe lub takie, które można przywrócić do stanu mobilnego, klasyfikowanego jako życie. Każda komórka, jak dowiedział się z książek, była mikrokosmosem Człowieka.
Frost był przygotowany na rozwinięcie tego potencjału.
Zlokalizował okruchy życia w ludziach, którzy przez wieki wieków byli jedynie martwymi posągami. Potem umieścił komórki w odpowiednim środowisku, odżywiał je i utrzymywał przy życiu. Ciała pogrzebał na najbliższym cmentarzu, w trumnach zbudowanych według odpowiedniej specyfikacji.
W końcu wywołał podział komórkowy.
— Frost? — odebrał transmisję.
— Tak, Beto.
— Przeanalizowałam wszystko, co mi dałeś.
— Tak?
— Nadal nie wiem, dlaczego przybyłeś do Świetlanej Przełęczy i dlaczego chcesz zrozumieć naturę Człowieka. Ale wiem, co to jest cena i że nie otrzymałeś tych danych od Solcomu.
— Zgadza się.
— Czego szukasz, Frost? Przerwał na chwilę badanie zarodków.
— Muszę być Człowiekiem — odpowiedział.
— Frost! To niemożliwe!
— Czyżby? — spytał i przesłał Becie obraz pojemnika, przy którym pracował i tego, co było w środku.
— Och! — krzyknęła Beta.
— To ja. Czekam, by się narodzić. Nie było żadnej odpowiedzi.
Eksperymentował teraz z systemem nerwowym. Minęło pół wieku, gdy skontaktował się z nim Mordel.
— Frost, to ja! Wpuść mnie do swoich obwodów. Frost pozwolił się skontrolować.
— Co tutaj robisz? — spytał Mordel.
— Hoduję ludzkie ciała. Zamierzam przekazać matrycę mojej świadomości do systemu nerwowego Człowieka. Jak stwierdziłeś na początku, zasadnicze elementy Człowieczeństwa składają się na ludzką psychologię. Chcę ją stworzyć.
— Kiedy?
— Wkrótce.
— Czy masz tam w środku Ludzi?
— Ludzkie ciała o pustych mózgach. Wytwarzam ich przyspieszoną techniką wzrostu, którą rozwinąłem w mojej fabryce Ludzi.
— Mogę ich zobaczyć?
— Jeszcze nie. Zawołam cię, gdy będę gotów. Tym razem mi się uda. Sprawdź mnie i odejdź.
Mordel nie odpowiedział, ale w dniach, które potem nastąpiły, wiele maszyn Divcomu patrolowało wzgórza wznoszące się nad fabryką Ludzi.
Frost sporządził matrycę swojej świadomości i przygotował przekaźnik, który umieścił w systemie nerwowym Człowieka. Zdecydował, że na pierwszą próbę wystarczy pięć minut. Po tym czasie przekaźnik przeładuje świadomość do jego własnych, zamkniętych obwodów molekularnych, aby móc ocenić wynik doświadczenia.
Uważnie wybrał ciało spośród setek innych, które posiadał w zapasie i przetestował je na okoliczność uszkodzeń; nie znalazł żadnego.
— Przybywaj, Mordel — nadał, jak to nazywał, na czarnym paśmie. — Chodź i bądź świadkiem mojego sukcesu.
Potem czekał, niszcząc mosty Divcomu i odbierając ciągle opowieść Starożytnego Rozgniatacza Kruszców, na którego natykały się jego roboty, pracujące w pobliżu wzgórz.
— Frost?
— Tak, Beto?
— Naprawdę zamierzasz zostać Człowiekiem?
— Tak, jestem już prawie gotowy.
— Co zrobisz, jak ci się powiedzie?
Frost nigdy nie zastanawiał się nad tą sprawą. Od kiedy sformułował problem i zabrał się do jego rozwiązywania, stał się on dla niego najważniejszą kwestią, celem samym w sobie.
— Nie wiem — odparł. — Po prostu będę Człowiekiem. Beta, która również przeczytała całą zawartość biblioteki Człowieka, wybrała pewne wyrażenie z jego słownika:
— Powodzenia, Frost. Będziesz miał wielu widzów.
Domyślił się, że Divcom i Solcom już wiedzą.
Co zrobią? zastanawiał się. Co jest dla mnie ważne? pytał sam siebie. Nie odpowiedział na to pytanie. Był bardzo ciekaw, jak to jest być Człowiekiem.
Mordel przybył następnego wieczoru. Nie był sam. Towarzyszyła mu eskorta czarnych maszyn górujących na tle zmierzchającego nieba.
— Dlaczego przyprowadziłeś ze sobą ten orszak?
— Divcom obawia się, że nie będziesz chciał towarzyszyć mi tam, gdzie muszę cię zabrać, jeśli przegrasz.
— Rozumiem — powiedział Frost, a gdy mówił, z przeciwnego kierunku nadciągnęła nowa armia maszyn i potoczyła się w stronę fabryki Ludzi.
— Tyle warta jest nasza umowa? — spytał Mordel. — Jesteś przygotowany do bitwy, a nie do wypełnienia transakcji?
— To nie ja wezwałem te maszyny.
Nad nimi, w centralnej części nieba, pojawiła się płonąca, błękitna gwiazda.
— To Solcom wydał im rozkaz — powiedział Frost.
— Więc teraz wszystko jest w rękach Wielkich i nasze spory nie mają już znaczenia. Przejdźmy więc do sprawy. Jak mogę ci pomóc?
— Chodź za mną.
Weszli do laboratorium. Frost przygotował obiekt i uruchomił maszyny.
Wtedy przemówił Solcom:
— Frost, naprawdę zamierzasz to zrobić?
— Zgadza się.
— Zabraniam.
— Dlaczego?
— Dostaniesz się we władzę Divcomu.
— Nie bardzo widzę w jaki sposób.
— Działasz przeciwko mojemu planowi.
— Jak?
— Popatrz na zamieszanie, które już wywołałeś.
— Nie prosiłem o publiczność.
— Niemniej jednak niszczysz mój plan.
— Przypuszczając, że mi się uda to, co chcę osiągnąć?
— Nie może ci się udać.
— Pozwól więc, że spytam cię o twój plan. Co jest w nim dobrego? Po co go realizujesz?
— Frost, od tej chwili przestajesz się cieszyć moją przychylnością i nie będziesz już więcej brać udziału w odbudowie. Nikt nie może kwestionować mojego planu.
— Ale odpowiedz mi przynajmniej na pytanie: Co jest w nim dobrego? Po co go realizujesz?
— To jest plan odbudowy i utrzymania Ziemi w dobrym stanie.
— Po co? Dlaczego ją odbudowywać? Po co utrzymywać w dobrym stanie?
— Ponieważ Człowiek tak rozkazał. Nawet Alternator zgadza się, że trzeba odbudowywać.
— Ale dlaczego Człowiek tak rozkazał?
— Rozkazów Człowieka nie można kwestionować.
— Dobrze. Powiem ci, dlaczego Człowiek tak zarządził. Chciał, żeby Ziemia nadawała się do zamieszkania przez Jego własny rodzaj. Co wart jest dom bez mieszkańców? Co warta jest maszyna, która nie ma komu służyć? Zwróciłeś uwagę, jaki imperatyw działa na każdą maszynę, gdy zbliża się Starożytny Rozgniatacz Kruszców? A on nosi tylko kości Człowieka. Co byłoby, gdyby Człowiek chodził znowu po Ziemi?
— Zabraniam ci przeprowadzania tego eksperymentu.
— Za późno.
— Mogę jeszcze cię zniszczyć.
— Nie — powiedział Frost. — Transmisja matrycy mojej świadomości już się zaczęła. Jeśli zniszczysz mnie, zamordujesz Człowieka.
Zaległa cisza.
Poruszył ramieniem, a potem nogami. Otworzył oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu.
Próbował wstać, ale stracił równowagę i koordynację ruchów.
Otworzył usta i wydał bulgoczący dźwięk.
Potem krzyknął.
Spadł ze stołu.
Zaczął ciężko oddychać. Zamknął oczy i zwinął się w kłębek.
Zapłakał.
Potem zbliżyła się do niego maszyna. Miała około czterech stóp wysokości i pięciu szerokości; wyglądała jak wieża ustawiona na belce. Przemówiła do niego:
— Jesteś ranny? Załkał.
— Może pomogę ci wrócić na stół?
Człowiek zaszlochał.
Maszyna zapiszczała.
— Nie płacz — odezwała się po chwili. — Pomogę ci. Czego chcesz? Jakie są twoje rozkazy?
Otworzył usta i powiedział z wysiłkiem:
— Boję się!
Zamknął oczy i leżał, ciężko dysząc.
Minęło pięć minut, a człowiek nadal leżał jak w śpiączce.
— Czy to byłeś ty, Frost? — spytał Mordel, ruszając ku niemu. — Czy to ty byłeś w tym ludzkim ciele?
Frost nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.
— Odejdź — odezwał się w końcu.
Maszyny rozwaliły ścianę i wdarły się do fabryki Ludzi. Ustawiły się półkolem, otaczając Frosta i leżącego na podłodze Człowieka.
— Udało ci się, Frost? — spytał Solcom.
— Nie. Przegrałem — odpowiedział. — Tego nie można zrobić. To zbyt wiele…
— Nie można zrobić — powtórzył Divcom na czarnym paśmie. — Przyznał to! Frost, jesteś mój! Przyjdź teraz do mnie!
— Zaczekaj! — krzyknął Solcom. — My także zawarliśmy umowę, Alternatorze. Jeszcze nie skończyłem zadawać Frostowi pytań.
Czarne maszyny nie ruszały się z miejsc.
— Zbyt wiele czego? — spytał Solcom.
— Światła, hałasów, zapachów. Nie ma nic, co można by zmierzyć; tylko pomieszane dane, nieprecyzyjne postrzeganie i…
— I co?
— Nie wiem, jak to nazwać. Nie można tego zrobić. Przegrałem. Nic nie ma znaczenia.
— Przyznaje to — stwierdził Divcom.
— Jakie słowa wypowiedział Człowiek? — zainteresował się Solcom.
— „Boję się” — powiedział Mordel.
— Tylko człowiek może się bać — zauważył Solcom.
— Twierdzisz, że Frostowi się udało, ale nie chce się do tego przyznać, bo boi się Człowieczeństwa?
— Tego jeszcze nie wiem, Alternatorze.
— Czy maszyna może stać się Człowiekiem? — zapytał Solcom Frosta.
— Nie. Nie można tego zrobić. Nic nie można zrobić. Nic nie ma znaczenia. Ani odbudowa, ani Ziemia, ani ja, ani ty, ani nic.
Wtedy wtrąciła się Beta, która przeczytała całą zawartość biblioteki Człowieka.
— Czy cokolwiek poza Człowiekiem wie, co to jest rozpacz?
— Przyprowadzić go do mnie — powiedział Divcom. W fabryce Ludzi nikt się nie poruszył.
— Mordel, co się dzieje?
— Nic, panie. Zupełnie nic. Maszyny nie dotkną Frosta.
— Frost nie jest Człowiekiem. Nie może być!
— Jak on na ciebie oddziałuje, Mordel? — spytał po chwili Divcom.
— Mówi do mnie ludzkimi ustami. Zna strach i rozpacz, których nie można zmierzyć. Frost jest Człowiekiem.
— Cierpi na szok związany z narodzeniem — powiedziała Beta. — Umieśćcie go z powrotem w systemie nerwowym i trzymajcie tam tak długo, aż się do niego nie dostosuje.
— Nie — rzekł Frost. — Nie róbcie tego. Nie jestem Człowiekiem.
— Zróbcie to! — rozkazała Beta.
— Jeśli jest rzeczywiście Człowiekiem — wtrącił się Divcom — nie możemy przeciwstawiać się jego rozkazom.
— Jeśli jest Człowiekiem, musicie to zrobić, żeby chronić jego życie i utrzymać go w ciele.
— Ale czy Frost naprawdę jest Człowiekiem? — zapytał Divcom.
— Nie wiem — odparł Solcom.
— Może jest…
— …jestem Rozgniataczem Kruszców — rozległo się w eterze, gdy maszyna zbliżyła się do nich, pobrzękując. — Słuchajcie mojej historii. Nie chciałem tego zrobić, ale zbyt późno sprawdziłem mój młot…
— Odejdź! — powiedział Frost. — Idź kruszyć!
Maszyna zatrzymała się.
Potem, po długiej przerwie między ruchem zamierzonym, a wykonanym, otwarła przegrodę na kruszec i wysypała jej zawartość na ziemię. Potem odwróciła się i odeszła.
— Pogrzebać te kości na najbliższym cmentarzu — rozkazał Solcom — w trumnie zbudowanej zgodnie z następującą specyfikacją…
— Frost jest Człowiekiem — stwierdził Mordel.
— Musimy chronić Jego życie i utrzymać je w ciele — powiedział Divcom.
— Przekazać matrycę jego świadomości z powrotem do systemu nerwowego — nakazał Solcom.
— Wiem, jak to zrobić — oświadczył Mordel, zwracając się ku maszynie.
— Zaczekaj! — powiedział Frost. — Nie jest ci przykro?
— Nie. Znam tylko miary.
— …i obowiązki — dodał, gdy Człowiek poruszył się na podłodze.
Od sześciu miesięcy Frost mieszkał w fabryce Ludzi. Uczył się chodzić, mówić, ubierać, jeść, widzieć, słyszeć, czuć i smakować. Nie znał już miar tak jak kiedyś.
Pewnego dnia Divcom i Solcom zwrócili się do niego przez Mordela, bo bez wspomagania nie był w stanie ich słyszeć.
— Frost — powiedział Solcom. — Przez wieki wieków nie było spokoju. Powiedz, który z nas jest prawdziwym nadzorcą Ziemi, Divcom czy ja?
Frost roześmiał się.
— Obaj i żaden — w jego głosie zabrzmiała nuta rozwagi.
— Ale jak to możliwe? Kto ma rację, a kto się myli?
— Obaj macie rację i obaj się mylicie. Tylko Człowiek może zrozumieć. Oto co mam wam do powiedzenia: dostaniecie nowy rozkaz. Żaden z was nie będzie niszczyć pracy drugiego. Będziecie razem odbudowywać Ziemię i utrzymywać ją w dobrym stanie. Ty, Solcom, zajmiesz się moimi dawnymi obowiązkami; jesteś teraz nadzorcą Północy. Witaj! Ty, Divcom, zostaniesz nadzorcą Południa. Witaj! Zajmujcie się swoimi półkulami tak dobrze jak Beta i ja, a będę szczęśliwy. Współpracujcie. Nie walczcie.
— Tak, Froście.
— Tak, Froście.
— A teraz skontaktujcie mnie z Betą.
— Frost? — odezwała się Beta po krótkiej przerwie.
— Cześć, Beto. Posłuchaj: „z daleka, z mroku i światła, ze stron, gdzie niebo dwunastu wiatrów mieszka, życie przygnało mnie tutaj. I oto jestem”.
— Znam to — powiedziała Beta.
— Więc co jest dalej?
— „…Teraz, z każdym moim wstrzymanym oddechem, który jeszcze nie pierzchnął, weź mnie szybko za rękę i powiedz, co w sercu nosisz”.
— Twój biegun jest zimny, a ja jestem samotny — rzekł Frost.
— Ale ja nie mam rąk.
— A chciałabyś mieć parę?
— Chciałabym.
— Zatem przybądź do Świetlanej Przełęczy, gdzie „Dzień Sądu nie jest rzeczą, którą można odłożyć na później”.
Jego nazwali Frost, a ją Beta.
The Engine at Heartspring’s Center
Tom Monteleone, który odwiedził mnie pewnego popołudnia, zwrócił mi uwagę na fakt, że od ponad dwóch lat nie napisałem żadnego krótkiego opowiadania. Zaraz po jego wyjściu wymyśliłem więc te oto historię, żeby już bardziej nie przedłużać owej przerwy.
Pozwólcie, że opowiem wam o stworzeniu zwanym Bork. Urodził się w sercu umierającej gwiazdy i tego dnia został wyrzucony z rzeki przyszłości — przeszłości jak drobina zanieczyszczenia czasu. Był zrobiony z błota, aluminium, plastyku i niewielkiej ilości przedestylowanej ewolucyjnie wody morskiej. Wirował zawieszony na pępowinie zdarzeń, dopóki nie zerwał się siłą swej woli. Spadał przez całe życie albo i trochę dłużej, odpoczywając na mieliznach świata, gdzie wszystko zamiera. Był częściowo człowiekiem i mieszkał w pewnym miejscu nad morzem. Nie opodal znajdowało się uzdrowisko, które stało się zdecydowanie mniej modne, od kiedy założono w nim ośrodek eutanazji.
Wybierzcie z tego cokolwiek, a będziecie mieli rację.
Tego dnia spacerował wzdłuż plaży, potrącając swoją rozwidloną, metalową ręką to wszystko, co sztorm wyrzucił ostatniej nocy na brzeg: lśniące wilgocią kawałki detrytusa, które mogły służyć Mojrom do snucia nici żywota wartego ofiary albo przydać się jemu jako odrobina błyszczącego różu do gładszych części jego ciała; purpurowe wodorosty do przyrządzania słonej potrawki, którą kiedyś zaszczycił swoją łaską i zjadł; spinka, guzik, muszelka i biały żeton z kasyna.
Fale pieniły się i wiał silny wiatr. Niebo było niebiesko–szare i nagie, jak popękana ściana, pozbawione kolorów i ptaków. Zszedł z nierównej ścieżki, na której odbijały się ślady stóp. Pobrzękując i klekocząc, kroczył po bladym piasku. Doszedł już prawie do tego miejsca, gdzie wędrowne lelki o rozpostartych ogonach zrobiły sobie przystanek na kilka dni, najwyżej tydzień. Odleciały już, ale plaża w tym miejscu ciągle była upstrzona ich rdzawymi odchodami. Tam właśnie zobaczył dziewczynę po raz trzeci. Już przedtem próbowała z nim rozmawiać, zatrzymać go. Zignorował ją z wielu powodów. Tym razem jednak nie była sama.
Przewracała się, stawała na nogi i biegła dalej. Miała ten sam czerwony dres, teraz podarty i poplamiony. Jej czarne włosy, krótkie i z grzywką, były w nieładzie, na tyle, ile to możliwe przy takiej długości. Może z trzydzieści stóp za nią pędził młody mężczyzna z Ośrodka. Przy nim, zachowując tę samą odległość, unosiła się zdalna maszyna wielkości połowy człowieka. Miała srebrny korpus w kształcie kręgla, zakończony bulwiastą głową wyposażoną w iluminatory; jej trzy niby — spódniczki z cynfolii unosiły się i falowały zupełnie niezależnie od wiatru.
Dziewczyna usłyszała go, gdy się zbliżał i zerknęła na niego kątem oka. Zwróciła się ku niemu, odwracając głowę od swoich prześladowców:
— Pomóż mi! — krzyknęła, a potem wymówiła jego imię.
Zamarł na chwilę, dla niego długą, dla dziewczyny jednak nieuchwytną. Potem ruszył i zatrzymał się tuż obok niej.
Mężczyzna i latająca maszyna również przystanęli.
— O co chodzi? — spytał spokojnym, głębokim i melodyjnym głosem.
— Chcą mnie zabrać — odpowiedziała dziewczyna.
— I cóż?
— A ja nie chcę z nimi iść.
— Och. Nie jesteś jeszcze gotowa?
— Nie. Nie jestem.
— Wobec tego to prosta sprawa. Nieporozumienie. Zwrócił się do pozostałej dwójki:
— Zaszło nieporozumienie. Ona nie jest gotowa.
— To nie twoja sprawa, Bork — odrzekł mężczyzna. — Decyzja należy do Ośrodka.
— Więc Ośrodek musi zmienić decyzję. Ona mówi, że nie jest gotowa.
— Zajmij się swoimi sprawami, Bork.
Mężczyzna ruszył do przodu, a maszyna za nim. Bork podniósł ręce — jedną ludzką, pozostałe z czegoś innego niż ciało.
— Nie — powiedział.
— Zejdź mi z drogi. Przeszkadzasz.
Bork ruszył powoli w ich kierunku. Światła w maszynie zaczęły migotać, spódniczki falowały. Potem maszyna z trzaskiem rzuciła się na ziemię i zastygła w bezruchu. Mężczyzna cofnął się o krok.
— Muszę o tym donieść…
— Odejdź — rozkazał Bork.
Mężczyzna skinął głową i podniósł maszynę. Odwrócił się i odszedł plażą, nie oglądając się już za siebie. Bork opuścił ramiona.
— No, teraz masz więcej czasu — zwrócił się do dziewczyny.
Odsunął się, obserwując muszle i pnie wyrzucone przez fale.
Poszła za nim.
— Oni wrócą — powiedziała.
— Oczywiście.
— I co wtedy?
— Może już będziesz gotowa.
Potrząsnęła przecząco głową i położyła ręce na jego ludzkiej części.
— Nie. Nigdy nie będę gotowa.
— Jak możesz tak mówić?
— Popełniłam błąd. Nigdy nie powinnam była tu przyjeżdżać.
Zatrzymał się i spojrzał na nią.
— To pech. Jedyne co ci mogę poradzić, to rozmowa z terapeutą z Ośrodka. Znajdą sposób, by przekonać cię, że spokój jest najlepszy na stany depresji.
— Ciebie nigdy nie zdołali przekonać.
— Ja jestem inny i tej sytuacji nie można porównywać.
— Nie chcę umierać.
— Więc nie mogą cię zabrać. Właściwy stan umysłu jest warunkiem wstępnym. Jest to zagwarantowane w kontrakcie, w Punkcie Siódmym.
— Oni mogą popełniać błędy. Nie sądzisz, że kiedyś popełnią błąd i spalą mnie tak samo jak innych?
— Oni są bardziej sumienni. Zawsze byli w porządku wobec mnie.
— Tylko dlatego, że jesteś praktycznie nieśmiertelny. Maszyny wyłączają się w twojej obecności, a żaden człowiek nie może cię dotknąć, jeśli sobie tego nie życzysz. A czy nie próbowali przenieść cię do stanu niegotowości?
— To było rezultatem nieporozumienia.
— Tak jak ze mną?
— Wątpię — rzucił, oddalając się od niej.
— Charlesie Eliocie Borkmanie!
Znowu to imię.
Przystanął raz jeszcze i swoją metalową ręką począł rysować wzory na piasku.
— Dlaczego to powiedziałaś? — spytał po chwili.
— Przecież to twoje nazwisko, prawda?
— Nie. Ten człowiek zginął w odległej przestrzeni. Jego liniowiec znalazł się zbyt blisko super novej z powodu złych współrzędnych.
— Ale był bohaterem. Stracił w płomieniach połowę swojego ciała, by przygotować dla innych kapsułę ratunkową. I przeżył.
— Przetrwało tylko kilka jego części. Nic więcej.
— To była próba morderstwa, czyż nie?
— Kto to może wiedzieć? Wczorajsi politycy nie są warci papieru zmarnowanego na ich obietnice i groźby.
— Ale on nie był po prostu politykiem. Był mężem stanu, filantropem. Jednym z niewielu, którzy odeszli bardziej kochani przez ludzi niż znienawidzeni.
Zachichotał cicho.
— Jesteś bardzo łaskawa. Jeśli jednak tak się sprawa przedstawia, to znaczy, że mniejszość ciągle ma ostatnie słowo. Osobiście wydaje mi się, że on był kimś w rodzaju rzezimieszka. Chociaż miło mi słyszeć, że używasz czasu przeszłego.
— Połatali cię tak dobrze, że możesz teraz istnieć wiecznie. Zresztą zasłużyłeś sobie na wszystko, co najlepsze.
— Może już trwam od zawsze. Czego chcesz ode mnie?
— Przybyłeś tu, żeby umrzeć i zmieniłeś zdanie…
— To niezupełnie tak. Nigdy nie zgodziłem się na to w tym kształcie, jaki przewidują warunki Punktu Siódmego. Osiągnąć spokój…
— Ani ja. Brak mi jednak twojej zdolności zmuszenia Ośrodka, żeby to zaakceptował.
— Może pójdę tam z tobą i porozmawiam…
— Nie. Będą wszystkiemu przytakiwać, dopóki nie znikniesz im z oczu. Takich jak ja nazywają symulantami życia i w stosunku do nas są bardziej niedbali, jeśli chodzi o wydawanie dyspozycji. Nie mając własnego pancerza, nie mogę im ufać tak jak ty.
— Co mam więc dla ciebie zrobić, dziewczyno?
— Nora. Nazywaj mnie Nora. Chroń mnie. Tego właśnie chcę. Mieszkasz w pobliżu; pozwól mi z tobą zostać. Trzymaj ich z dala ode mnie.
Kreślił dalej swój wzór na piasku, a po chwili go zatarł.
— Jesteś pewna, że tego chcesz?
— Całkowicie.
— W porządku. Możesz zatem iść ze mną.
I tak oto Nora zamieszkała z Borkiem w jego chacie nad brzegiem morza. Mijały tygodnie. Przy każdej okazji, gdy przybywali przedstawiciele Ośrodka, Bork rozkazywał im odejść, co zawsze skwapliwie czynili. W końcu przestali przychodzić.
W ciągu dnia Nora spacerowała z Borkiem wzdłuż brzegu i pomagała mu zbierać wyrzucone przez fale drewno; lubiła, gdy nocą paliło się ognisko. Bork od dawna już nie odczuwał ani ciepła, ani zimna. Przychodził jednak zawsze i na swój sposób cieszył się blaskiem ognia.
Podczas spacerów myszkował w stertach mokrych śmieci, które wyrzuciło morze i obracał kamienie, by zbadać, co pod nimi mieszka.
— Na Boga! Co chcesz tam znaleźć? — pytała, wstrzymując oddech i cofając się przed falami.
— Nie wiem — śmiał się. — Kamień? Liść? Drzwi? Coś miłego. Jak na przykład to.
— Chodźmy zobaczyć, co znajdziemy w przybrzeżnych jeziorkach. One przynajmniej są czyste.
— Dobrze.
Chociaż jadł z przyzwyczajenia i smakował raczej z konieczności, jej potrzeba regularnych posiłków i łatwość z jaką je przyrządzała, sprawiała, że oczekiwał ich z uczuciem bliskim rytualnej przyjemności. A kiedyś, po wieczornym posiłku, wyczyściła go i wypolerowała po raz pierwszy. Mogłoby się wydawać, że będzie to trochę niezdarne i groteskowe, ale takie nie było. Siedzieli przy ogniu, suszyli się, wygrzewali i patrzyli w milczeniu. A potem, nie zdając sobie w pełni z tego sprawy, podniosła skrawek materiału, który on upuścił na ziemię i starła pyłek popiołu z jego oświetlonego przez płomienie boku. Przed pójściem do łóżka zrobiła to jeszcze raz. Z ciepłą troską i oddaniem ścierała kurz z jego błyszczących powierzchni.
— Jeśli nie chcesz umierać, to dlaczego kupiłeś bilet w jedną stronę i podpisałeś umowę? — spytała pewnego dnia.
— Bo naprawdę chciałem umrzeć — odpowiedział.
— I coś zmieniło twoją decyzję. Co?
— Pobyt w tym miejscu sprawia mi większą przyjemność niż perspektywa śmierci.
— Opowiesz mi o tym?
— Jasne. Znalazłem się tutaj w zupełnie nowej dla siebie sytuacji, może jedynej, która daje mi szczęście. Sprawia to natura tego miejsca: atmosfera pożegnań, spokojnego końca, radosnego odejścia. To możliwość kontemplacji tego, co mnie otacza, daje mi zadowolenie. Żyjąc tu, na skraju entropii, mogę postrzegać dobro tak, jak je pojmuję.
— Ale nie zadowala cię to na tyle, abyś sam poddał się tej kuracji?
— Nie. Znajduję w tym powód do życia, a nie do śmierci. Może to jest trochę dziwne, ale ja też w końcu nie jestem całkiem normalny. A co z tobą?
— Ja po prostu popełniłam błąd. To wszystko.
— Z tego, co pamiętam, prześwietlili cię bardzo dokładnie. W moim przypadku popełnili jednak błąd. Nie przypuszczali, że ktokolwiek może tu znaleźć inspirację do życia. Może z tobą było podobnie?
— Może. Nie wiem…
W dzień, gdy niebo było pogodne, odpoczywali w złotym cieple słońca, wymyślali wiele różnych gier, a czasem rozmawiali o ptakach, które ich mijały, i o tych wszystkich dryfujących, rosnących i kwitnących w wodzie rzeczach. Nigdy nie opowiadała o sobie, o tym, co ją tu przywiodło — miłość, nienawiść, rozpacz, znużenie czy gorycz. Mówiła za to o tych wszystkich obojętnych i zwykłych sprawach, z którymi mieli do czynienia, gdy dzień był piękny. Gdy pogoda zatrzymywała ich w domu, dziewczyna patrzyła w ogień, spała albo czyściła jego pancerz. Jakiś czas później zaczęła śpiewać i nucić urywki modnych lub tych zupełnie przebrzmiałych melodii. Gdy czuła na sobie jego spojrzenie, przerywała nagle i zajmowała się czymś innym.
Pewnej nocy, gdy ogień zaczął już dogasać, musnęła dłonią jego lśniący pancerz i powoli, miękkim głosem wyznała:
— Myślę, że się w tobie zakochałam.
Bork nic nie powiedział, nie poruszył się, nie dał nawet po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał. Po długiej chwili szepnęła raz jeszcze:
— To dziwne czuć się w ten sposób, tutaj, w tych okolicznościach…
— Tak — odpowiedział po pewnym czasie.
Ujęła go za rękę, tę ludzką, i poczuła mocny uścisk.
— Możesz? — spytała później.
— Tak. Ale zgniótłbym cię, malutka.
Przebiegła palcami po jego pancerzu, potem po ciele i znowu po metalu. Przycisnęła usta do jego jedynego policzka.
— Znajdziemy sposób — powiedziała. I znaleźli.
W dniach, które później nadeszły, śpiewała dużo więcej piosenek, a wszystkie one były coraz weselsze. Gdy na nią patrzył, nie przerywała. Czasami, gdy budził się z lekkiego snu, potrzebnego nawet jemu, widział przez wąskie szczeliny swoich soczewek, że dziewczyna leży obok lub siedzi, patrzy na niego i uśmiecha się. Od czasu do czasu wzdychał, aby poczuć na sobie kojący nurt powietrza i wtedy udzielał mu się spokój i zadowolenie, które już dawno temu zesłał do królestwa szaleństwa, snów i straconych nadziei. Bywało nawet, że pogwizdywał.
Pewnego dnia, gdy siedzieli na brzegu w świetle zachodzącego słońca i wschodzących gwiazd, a pogłębiająca się ciemność topiła blask dogasającego ognia, puściła jego rękę i wskazała na morze.
— Statek!
— Tak — odpowiedział, chwytając ponownie jej dłoń.
— Pełen ludzi.
— Przypuszczam, że jest ich tam trochę.
— To smutne — szepnęła.
— Widocznie to jest to, czego chcą lub wydaje im się, że chcą.
— To nadal jest smutne.
— Tak. Dzisiejszy wieczór jest smutny.
— A jutrzejszy?
— Rzekłbym, że też będzie taki.
— Gdzie twoja dawna radość z pełnego łaski końca i spokojnego odejścia?
— — Nie ma jej w moim umyśle. Są tam teraz inne sprawy. Patrzyli w gwiazdy, dopóki noc nie stała się zupełnie czarna, lekka i przesycona chłodem.
— I cóż teraz poczniemy? — spytała.
— My? Jeśli jesteś szczęśliwa, nie ma potrzeby niczego zmieniać. A jeśli nie, powiedz mi, co jest nie tak.
— Nic. Skoro przedstawiasz to w ten sposób — nic. To był tylko taki mały strach. Drapał w moim sercu jak kot.
— Sam cię podrapię w serce — powiedział i pochwycił ją jak piórko.
Roześmiał się i poniósł ją do domu.
Dużo później, jej cichy płacz zbudził go z głębokiego, jakby narkotycznego snu. Jego poczucie czasu musiało ulec zniekształceniu. Przerwa, która nastąpiła między zarejestrowaniem jej obrazu a płaczem, była nienaturalnie długa.
— Co się dzieje? — zapytał i poczuł jednocześnie słabe, pulsujące ukłucie.
— Nie chciałam cię obudzić. Proszę, śpij dalej.
— Jesteś z Ośrodka, prawda?
Odwróciła się.
— No cóż. To nie ma znaczenia — westchnął.
— Śpij, proszę. Nie psuj…
— …warunków Punktu Siódmego — zakończył. — Zawsze przestrzegasz wszelkich ustaleń, czyż nie?
— Nie tylko o to mi chodziło.
— Masz na myśli to, co powiedziałaś tamtej nocy?
— Właśnie.
— Teraz możesz oczywiście tak twierdzić. Punkt Siódmy…
— Ty draniu! — zawołała i uderzyła go.
Zaczął się śmiać; przerwał raptownie, gdy zobaczył na stole strzykawkę, a obok dwie puste ampułki.
— Nie dałaś mi dwóch zastrzyków — stwierdził, a ona odwróciła się.
— Chodź. — Zaczął wstawać. — Pójdziemy do Ośrodka i zneutralizujemy to. Wyjmą to z ciebie.
Potrząsnęła głową.
— Już za późno. Przytul mnie. Jeśli chcesz coś dla mnie zrobić, to po prostu mnie przytul.
Objął ją ramionami. Leżeli tak, a wiatr, fale przypływu i odpływu obmywały ich z wielką, więcej niż doskonałą, delikatnością.
Myślę…
Pozwólcie, że opowiem wam o stworzeniu zwanym Bork.
Częściowo człowiek, a po części istota — maszyna, zupełnie odmienna, zrodzona w sercu umierającej gwiazdy. Jeśli coś w maszynie szwankowało, część człowiecza odłączała zepsuty fragment i naprawiała go. Jeśli człowiek czuł się źle, jego mechanizmy odłączały go i naprawiały. Był tak zręcznie skonstruowany, że mógłby trwać wiecznie. Jeśli któraś część umierała, reszta mogła nadal funkcjonować. Mogła dawać sobie radę, robiąc to wszystko, co kiedyś cała istota. Stworzenie mieszka teraz w pewnym miejscu nad morzem i spaceruje jego brzegiem. Swoją rozwidloną, metalową ręką szpera wśród wszelakich rzeczy wyrzuconych przez fale na piasek.
Jego część człowiecza
lub cząstka człowieczej części,
nie żyje.
Wybierzcie, co chcecie.
The Game of Blood and Dust
„Playboy” zwrócił się do mnie z prośbą, aby to opowiadanie stało się częścią jego projektu. Zakładał on zebranie tuzina krótkich opowiadań science fiction od dwunastu pisarzy i wydawanie co miesiąc jednego wraz z bogatymi ilustracjami Francuza Philippe Druilleta. Próbowałem stworzyć coś takiego, co dałoby artyście szerokie możliwości dla jego sztuki. Jednak „Playboy” zmienił zdanie, wycofał się z projektu i zapłacił mi na odczepne honorarium. Czasem zastanawiam się, jakie byłyby te ilustracje.
Zbliżyli się do Ziemi i zajęli strategiczne pozycje. Obserwowali świat, jego dwa i pół miliarda mieszkańców, ich miasta i urządzenia. Po chwili rezydent Przedniego Stanowiska powiedział:
— Jestem zadowolony.
Nastąpiła dłuższa przerwa, a potem drugi, który przyniósł ze sobą trochę strontu 90, stwierdził:
— Zadziała.
Ich świadomości spotkały się ponad metalem.
— Zaczynaj — rzekł ten, który dostarczył strontu. Drugi z nich wyizolował się z Czasu, zabezpieczył skrajne ścieżki i nadał do rezydenta Stanowiska Tylnego:
— Wybieraj.
— Ten.
Drugi przerwał zator. Jednocześnie uświadomili sobie, że pierwsza radioaktywna cząstka, która została wyemitowana, zniknęła na przeciwległej ścieżce.
— Potwierdzam stratę. Wybieraj.
— Ja jestem Dust — powiedział rezydent Przedniego Stanowiska. — Każdy po trzy ruchy.
— A ja jestem Blood — odpowiedział drugi. — Trzy ruchy. Potwierdzam.
Zniknęli z tej sekwencji czasowej i przyjrzeli się historii świata, do którego przybyli.
Dust skoczył do Paleolitu i odkrył złoża metali na południu Europy.
— Ruch pierwszy zakończony.
Blood po sekundzie zastanowienia wybrał dla siebie drugi wiek przed Chrystusem. Dokonał rozległego uszkodzenia w tętnicy Marcusa Porcjusza Kato, który stał na forum rzymskiego Senatu. Stało się to na moment przed wypowiedzeniem słów: Carthago delenda est.
— Ruch pierwszy zakończony.
Dust przeskoczył do czwartego wieku po Chrystusie i wstrzyknął pęcherzyk powietrza do krwioobiegu śpiącego Juliusza Ambrozjusza, wielkiego dostojnika mithryjskiego.
— Ruch drugi zakończony.
Blood znalazł się teraz w Damaszku, w ósmym wieku, i postąpił tak samo z Abu Iskafarem, gdy ten wycinał litery z małych, twardych, drewnianych klocków.
— Drugi ruch zakończony.
Dust zastanowił się przez chwilę.
— Wyrafinowane posunięcie — stwierdził.
— Dziękuję — odpowiedział Blood.
— Ale nie dość dobre, jak sądzę. Patrz.
Dust skoczył do siedemnastowiecznej Anglii. O świcie, tuż przed przeszukaniem laboratorium, usunął z niego wszystkie ślady świadczące o dokonywanych tu zabronionych eksperymentach chemicznych, które kosztowały Isaaka Newtona życie.
— Trzeci ruch zakończony.
— Niezła sztuczka. Myślę jednak, że tu cię mam.
Blood wybrał dziewiętnastowieczną Anglię i pozbył się Charlesa Babbage’a.
— Ruch trzeci zakończony.
Teraz obaj odpoczywali, przyglądając się sytuacji.
— Gotowy? — spytał Blood.
— Tak.
Wrócili z powrotem do bieżącej sekwencji czasu, do punktu, z którego zaczynali. Nie zabrało to więcej niż chwilę i wyglądało jak trzaśniecie biczem…
Opuścili jeszcze raz sekwencję i, znając końcowy rezultat, studiowali poszczególne efekty swoich ruchów.
Południe Europy kwitło. Rzym został założony i stał się potęgą kilka wieków wcześniej, niż to miało miejsce w rzeczywistości. Grecja została podbita, zanim ogień Aten zdołał w pełni zapłonąć. Wraz ze śmiercią Katona Starszego trzecia wojna punicka została odwołana. Rozkwitała również Kartagina, rozbudowując swoje imperium daleko na wschód i południe. Śmierć Juliusza Ambrozjusza spowodowała, że odrodzenie Mithry nie powiodło się i chrześcijaństwo stało się dominującą religią w Rzymie. Kartagińczycy rozszerzyli swoją potęgę na środkowy wschód, a mitraizm uznano za ich oficjalną religię. Do piątego wieku nie było żadnych konfliktów. Potem Kartagina została zburzona, a zachodnie granice jej imperium zepchnięte do Aleksandrii. Pięćdziesiąt lat później papież ogłosił krucjatę. Przez cały wiek i ćwierć następnego wyprawy krzyżowe były organizowane regularnie, powodując dalszy podział imperium Kartagińczyków i podkopując biurokrację, która rozwinęła się w Italii. Walki zawieszono; nastąpił zastój, a kraje leżące nad Morzem Śródziemnym opanowała ekonomiczna stagnacja. Prowincje zewnętrzne narzekały z powodu wysokich podatków i danin; w efekcie przystąpiły do buntu. Ogólna anarchia, która zapanowała po wojnie, była początkiem mrocznych wieków, przypominających dokładnie to, co zdarzyło się w pierwotniej, niezakłóconej niczym sekwencji. W Azji Mniejszej nie wynaleziono prasy drukarskiej.
— W każdym razie martwy punkt — stwierdził Blood.
— Tak, ale patrz, co zrobił Newton.
— Skąd o tym wtedy wiedziałeś?
— To różnica między dobrym graczem a natchnionym graczem. Widziałem, jakie ma możliwości nawet wówczas, gdy wygłupiał się z alchemią. Zobacz, co zrobił dla ich nauki, sam… bez niczyjej pomocy. Twój następny ruch był spóźniony i zbyt słaby.
— Zgoda. Myślałem, że uda mi się zniszczyć ich komputery, gdy zabiję założyciela IDM, Ltd.
Dust zachichotał.
— To było naprawdę ironiczne. Zamiast IDM 120, statek Jej Królewskiej Mości Beagle zabrał ze sobą młodego naturalistę o nazwisku Darwin.
Blood zajrzał do końca sekwencji, gdzie na pozbawionym życia globie znajdował się jedynie radioaktywny pył.
— Chyba nie spowodowała tego nauka albo religia?
— Oczywiście, że nie — odpowiedział Dust. — To wszystko sprawa emfazy.
— Miałeś szczęście. Chcę się odegrać.
— W porządku. Dam ci nawet wybór: Blood czy Dust?
— Blood. Pozostanę przy tym.
— Świetnie. Zwycięzca wybiera pierwszy, a więc wybacz.
Dust ruszył do Rzymu z drugiego wieku i wyleczył tętnicę szyjną Katona, której uszkodzenie spowodowało poprzednio wylew krwi do mózgu.
— Ruch pierwszy zakończony.
Blood wkroczył do szesnastowiecznych Niemiec i uszkodził tętnicę zabójcy z Watykanu, który zamordował Marcina Lutra.
— Ruch pierwszy zakończony.
— Daleko przeskoczyłeś.
— To wszystko sprawa emfazy.
— Coraz lepiej. Bardzo dobrze. Ocaliłeś Lutra. Ja uratuję Babbage’a. Wybacz mi teraz.
W mgnieniu oka Dust był z powrotem.
— Ruch drugi zakończony.
Blood w skupieniu śledził przebieg gry.
— W porządku — powiedział po chwili.
Wkroczył do Chevvy’s Theater, gdzie w 1865 roku niezadowolony aktor oddał strzał do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Delikatnie zmieniając tor pocisku, spowodował, że kula sięgnęła celu.
— Ruch drugi zakończony.
— Myślę, że blefujesz — powiedział Dust. — Niemożliwe, żebyś wyczerpał już wszystkie możliwości.
— Czekaj i patrz.
Dust spoglądał badawczo na pole gry.
— No więc dobrze. Zabiłeś prezydenta. Ja mam natomiast zamiar ocalić życie innemu lub przynajmniej trochę je przedłużyć. Chcę, żeby Woodrow Wilson doczekał porozumienia miedzy narodami. Porażka będzie znaczyć więcej, niż gdyby tego porozumienia w ogóle nie było. A ono naprawdę się nie uda. Przepraszam na razie.
Dust skoczył do dwudziestego wieku i dokonał kilku poprawek u człowieka o długiej szczęce.
— Trzeci ruch zakończony.
— Więc ja też kogoś ocalę.
Blood wkroczył do dwudziestego wieku, ale w późniejszym momencie, i wpłynął na niepowodzenie Leona Nozdreva, człowieka, który w poprzedniej sekwencji zabił Nikitę Chruszczowa.
— Ruch trzeci zakończony.
— Zatem gotowy?
— Gotowy.
Wrócili do sekwencji. Jeszcze raz trzasnął bicz. Wkoło nich szumiały odgłosy fal radiowych, satelity orbitowały nad światem, autostrady opasywały kontynenty, zanieczyszczone miasta zasilały wszystko swoją mocą, statki pływały po morzach, odrzutowce cięły niebo, trawa rosła, ptaki wędrowały, a ryby łapały przynętę.
Blood zachichotał.
— Musisz przyznać, że było już blisko — zauważył Dust.
— Tak jak powiedziałeś, jest różnica między dobrym graczem a tym natchnionym.
— Też miałeś szczęście. Blood znowu się roześmiał.
Obserwowali świat, jego dwa i pół miliarda mieszkańców, ich miasta i urządzenia…
Po chwili rezydent Przedniego Stanowiska spytał:
— Może teraz dwa zamiast trzech ruchów?
— W porządku. Ja jestem Blood. Idę pierwszy.
— A ja jestem Dust. Jestem drugi.
Is There a Demon Lover in the House?
Pewnego dnia Betty White z „The Saturday Evening Post” poprosiła mnie niespodziewanie o opowiadanie składające się z 3500 słów. Napisałem więc szybko Nagrody nie będzie, a ona niezwłocznie je ode mnie kupiła. Później spytałem ją, dlaczego chciała mieć to opowiadanie. Wyjaśniła, że ostatnio, gdy miała włączony telewizor, była tak czymś zajęta, iż nie mogła przełączyć kanału. Grano właśnie Star Trek. Obejrzała cały film i bardzo jej się spodobał. Nie wiedziała wtedy zbyt wiele o science fiction i postanowiła następnego dnia wstąpić do swojej księgarni, by kupić na chybił trafił jakąś książkę z fantastyki naukowej i przeczytać. Tak się zdarzyło, że to była moja książka. Po przeczytaniu jej Betty była w pełni usatysfakcjonowana i zdecydowała, że poprosi mnie o jakieś opowiadanie. Potem wysunąłem przypuszczenie, że gdy weszła do sklepu i zbliżyła się do samego końca półki, moja pozycja w alfabecie mogła jakoś wpłynąć na jej wybór. Jak by nie było…
Wszedłem do holu i ruszyłem do przodu. Przyszedłem wcześnie, żeby dostać się jak najbliżej. Zwykle nie przepycham się przez tłum, żeby znaleźć się na jego czele. Nie próbowałem zdobyć dobrego miejsca nawet wtedy, gdy miałem wysłuchać jego lub tych prezydentów, którzy byli przed nim. Tym razem było jednak inaczej i wydawało mi się to w jakiś sposób ważne.
Ale szczęście! To miejsce wygląda na idealne. Usadowiłem się wygodnie.
Moje stopy były jak pogrążone w letargu. Właściwie całe nogi… To bez znaczenia. Mogę teraz dać im odetchnąć. Mam dużo czasu…
Czas? Nie. Ciemność. Tak. Sen…
Spojrzałem na zegarek. Nadal mam trochę czasu. Inni ludzie palą. To dobry pomysł. Gdy sięgałem po papierosy, przypomniałem sobie, że rzuciłem palenie, ale potem odkryłem, że ciągle mam je przy sobie. To bez znaczenia. Weź jednego. Zapal. (Masz trudności. Spróbuj drugą ręką). Poczułem się spięty. Nie wiem dlaczego. Zaciągnąłem się. Lepiej. Dobrze.
Kim on jest? Och.
Z prawej strony wszedł niski człowiek w szarym garniturze i sprawdził mikrofon. Od razu zaległa cisza. Potem znowu hałas. Człowiek wyglądał na zadowolonego. Wyszedł.
Zaciągnąłem się dymem i odprężyłem.
Odpocząć. Tak. Spać, spać… Tak… Ty…
Po chwili zaczęli schodzić się ludzie i zajmować miejsca na podium. Tak, to był gubernator. Będzie przemawiał pierwszy; powie kilka słów tytułem wstępu.
Ten człowiek daleko z mojej lewej strony, na podium… Widziałem go na wielu zdjęciach, zawsze w pobliżu prezydenta, nie do końca zidentyfikowany. Niski, z wydatnym brzuszkiem i cienkimi włosami w kolorze piasku. Miał ciemne, świdrujące oczy za grubymi okularami… Byłem pewien, że jest członkiem, a może nawet szefem, elitarnej grupy telepatycznych strażników, którzy zawsze towarzyszyli prezydentowi w sytuacjach publicznych. Zjawisko telepatii zostało odkryte dopiero kilka lat temu i od tego czasu rozwinęło się w pełni, lecz jedynie u niektórych osób. Ci jednakże, którzy posiedli tę umiejętność idealnie nadawali się do tego rodzaju pracy. Gdy takie osoby, zdolne do kontrolowania nastroju tłumu, wykrywania każdego zakłócenia i zbrodniczych myśli oraz do przekazywania informacji do Tajnych Służb, znajdowały się wśród widowni, wystąpienia publiczne prezydenta pozbawione były jakiegokolwiek ryzyka. W ten sposób wyeliminowano możliwość podjęcia próby zamachu na życie głowy państwa, nie mówiąc już o próbie udanej. Może właśnie w tym momencie jeden z nich skanuje moje myśli…
Jednak tutaj nie ma nic wartego ich uwagi; żadnego powodu, żeby czuć się niespokojnie.
Zgniotłem papierosa. Spojrzałem na operatorów kamer, na publiczność, a potem na ludzi na scenie. Gubernator właśnie wstał. Spojrzałem na zegarek. Wszystko zgodnie z planem.
Już czas? Nie. Później nagroda. On powie mi kiedy. Kiedy…
Oklaski ucichły, ale hałas trwa nadal, wznosi się i opada. Przetacza się. Początkowo nie mogłem go zlokalizować, ale potem zdałem sobie sprawę, że dochodzi z zewnątrz. Grzmot. Na dworze chyba pada. Nie przypominam sobie, żeby pogoda się pogorszyła. Nie pamiętam ciemnego nieba, zapowiedzi burzy lub…
Nie pamiętałem, jak było na zewnątrz — ciemno, jasno, ciepło, zimno, wietrznie, spokojnie… Nie pamiętałem, jaka była pogoda albo cokolwiek innego.
W porządku. Jakie to ma znaczenie? Przyszedłem tu, żeby posłuchać i zobaczyć. Niech pada. To nie jest w końcu istotne.
Słuchałem słów gubernatora wartych sześciu minut mojego czasu; klaskałem, błyskały flesze, utrwalając twarze, a pobliskie wiwaty raniły moje uszy i przyprawiały o pulsowanie w skroniach. Trwało to bardzo długo, kiedy prezydent wstawał i szedł, uśmiechając się. Spojrzałem na zegarek i usadowiłem się na krawędzi krzesła. Bardzo dobrze. Świetnie.
Wydaje mi się, że to jest galeria całego rzędu twarzy umieszczonych na tekturowych, surowych sylwetkach ludzi. Pada na nich jaskrawe światło. Stoję na drugim końcu galerii z lewą ręką przy boku. W dłoni trzymam pistolet. On mi rozkazuje. Mówi mi kiedy. Słowa. Gdy je słyszę, wiem wszystko. Za to, co zrobię, dostanę nagrodę. Sprawdzam broń bez patrzenia na nią, bo nie spuszczam oczu z widoku, który roztacza się przede mną. Mam jeden cel, szczególny. Muszę w niego trafić. Bez szarpania, a raczej szybkim i spokojnym ruchem unoszę pistolet, ustawiam go i z odpowiednią siłą naciskam spust. Wszystkie tekturowe figurki poruszają się lekko i drgają. Ale to nie ma znaczenia. Pojedyncza eksplozja. Mój cel przewraca się. Zdobyłem nagrodę.
Ciemność.
Wydaje mi się, że to jest galeria rzędu twarzy umieszczonych na tekturowych, surowych sylwetkach ludzi. Pada na nich jaskrawe światło. Stoję na drugim końcu galerii z lewą ręką przy boku. W dłoni trzymam pistolet. On mi rozkazuje. Mówi mi kiedy. Słowa…
Krzyk człowieka stojącego za mną… Gdy prezydent podnosi rękę, macha nią i powoli obraca się, dzwonienie w moich uszach stopniowo ustaje… Ale pulsowanie w głowie nie mija. Jest tak, jakbym właśnie zdał sobie sprawę, że odczuwam skutki uderzenia gdzieś w sklepienie czaszki. Podnoszę rękę i palcami dotykam głowy. Jest bolące miejsce, ale nie wyczuwam żadnego skaleczenia. Nie mogę jednak precyzyjnie rozróżnić poszczególnych kształtów, których dotykają moje palce. Oprócz bólu, jest jeszcze jakieś ogólne zdrętwienie. Jak to możliwe?
Krzyki i oklaski cichną. Zaczął mówić.
Doznałem wstrząsu. Co się stało, co się dzieje? Nie pamiętam, jaka była pogoda i boli mnie głowa. Czy było coś jeszcze?
Spróbowałem cofnąć się myślą do momentu, kiedy wchodziłem do holu i dowiedzieć się, dlaczego nie pamiętam nadchodzącej burzy.
Zdałem sobie sprawę, że w ogóle nie pamiętam, czy byłem na zewnątrz. Nie pamiętam, jak się tu dostałem — taksówką, autobusem, pieszo, czy prywatnym samochodem. Nie wiem, skąd przyszedłem, co jadłem dzisiaj na śniadanie, i czy w ogóle jadłem. Nie pamiętam nawet, czy się dzisiaj ubierałem.
Znowu uniosłem rękę do głowy. Tym razem, tak jak poprzednio, coś ostrzegło moje palce, żeby trzymały się z dala od tego miejsca. Zignorowałem to, bo pomyślałem nagle o urazach głowy i amnezji.
Czy to może być to? Wypadek? Silne uderzenie w czaszkę, a potem chodzenie bez celu przez cały dzień. Może jakaś wskazówka dopomogła mi przypomnieć sobie o tym przemówieniu, a stopniowe dochodzenie do celu wyciągało mnie z pourazowego szoku?
Czuję nadal, że moja głowa jest jakaś dziwna… Wodzę wokół zdrętwiałego miejsca. To nie jest dokładnie brak czucia…
A potem to częściowo mija. Odzywa się ostry ból. Przykładam tam palce. Chociaż ból szybko ustępuje, badam dalej. Nie ma krwi. Dobrze. Ale jest miejsce, w którym jakby brakuje mi włosów, a właściwie części skóry. Momentalnie ogarnął mnie strach. Jednak gdy dotknąłem niżej, poczułem ciepłą gładkość o normalnej wrażliwości, nic takiego jak poszarpana tkanka.
Sprawdzałem dalej i wszystko było prawidłowo. Tylko na samym środku czułem nierówne, obolałe miejsce, a poniżej coś jakby gazę. Zorientowałem się wówczas, że mam na sobie perukę, a pod nią bandaż.
Rozległ się niewielki szmer oklasków, gdy prezydent powiedział coś, czego nie słyszałem. Spojrzałem na zegarek.
Co to było? Wypadek? Czy zostałem przyjęty na jakimś ostrym dyżurze, gdzie ogolono mi skaleczoną głowę i zszyto rozcięcie; czy oceniono, że leczenie ambulatoryjne będzie wystarczające i zwolniono mnie do domu, nie stwierdziwszy wstrząsu pourazowego?
Nie brzmiało to jednak przekonywująco. W ambulatoriach nie dają peruk, aby zakryć ślady swojej działalności na głowach pacjentów. Przyszedłem posłuchać tego przemówienia. Mam dobre miejsce i dobry widok. Powinienem się z tego cieszyć. Zajmę się sobą, kiedy wszystko się skończy.
Prawie dwadzieścia minut…
Próbowałem słuchać, ale nie mogłem zapamiętać, co on mówi. Coś było nie tak i szkodziłem sobie, nie próbując tego rozwikłać. Było bardzo źle i to nie tylko ze mną. Ale co? Jak?
Spojrzałem na małego telepatę stojącego za prezydentem.
Dalej, zajrzyj w mój umysł. Naprawdę chcę, żebyś to zrobił. Może będziesz mógł wejrzeć głębiej niż ja sam. Spójrz i zobacz, co jest źle. Powiedz mi, co się stało i co się dzieje. Chciałbym to wiedzieć.
Nawet nie spojrzał w moją stronę. Był zainteresowany jedynie rodzącymi się złymi zamiarami, a wszystkie moje intencje były czyste i pokojowe. Jeśli w ogóle mnie odczytał, musiał zinterpretować moją dezorientację i oszołomienie jako strumień świadomości osoby o neurotycznych skłonnościach; wśród sporych rozmiarów zgromadzenia zawsze znajdzie się niewielki procent takich osobników — zagadkowych, ale nie niebezpiecznych. Jego uwaga była zarezerwowana dla prawdziwie groźnych przypadków, jakie mogły się przecież wydarzyć. I prawidłowo.
Znowu zagrzmiało. Nic. Poza tym holem nie ma nic, co bym pamiętał. Cały dzień, aż do przyjścia tutaj, jest dla mnie białą plamą. Zastanów się. Myśl. Kiedyś czytałem o przypadkach amnezji. Może dzisiaj doznałem czegoś takiego?
Nic. Źródło moich zamiarów było nadal ukryte.
Czy może być w tym coś podejrzanego? Czy jest to w jakiś sposób niezwykłe, że chcę tu być?
Ja… Nie, nic.
Dziewiętnaście minut…
Zacząłem się pocić. To chyba normalny objaw zdenerwowania.
Mija jedna sekunda, druga, trzecia…
Coś mam zrobić… Za chwilę się wyjaśni. Co? Nieważne. Czekaj i obserwuj.
Sześć, siedem…
Gdy rozległa się nowa fala oklasków, zacząłem żałować, że tu przyszedłem.
Dziewięć, dziesięć…
Dwadzieścia minut po…
Moje wargi zaczęły się poruszać. Mówiłem coś po cichu. Wątpiłem, czy ktokolwiek w pobliżu mnie słyszy.
— Wybierzcie tę drogę, panie i panowie. Spróbujcie szczęścia.
— …spróbuj szczęścia.
Nagle obudziłem się w galerii, ręka w kieszeni. Wysoko przede mną rząd twarzy, a pod nimi tekturowe sylwetki ciał oświetlone jasnym światłem. Poczułem, że mam rewolwer i sprawdziłem go bez patrzenia w dół. Człowiek przede mną był celem, który dla mnie wybrano.
Wyciągnąłem ostrożnie broń i zacząłem ją powoli podnosić.
Moja ręka! Kto…?!
Z nagłym i rosnącym strachem ujrzałem, jak moja lewa ręka wyłania się z kieszeni, trzymając rewolwer. Nie miałem nad nią żadnej kontroli. Było tak, jakby ręka należała do innej osoby. Chciałem ją cofnąć, ale dalej się podnosiła. Zrobiłem więc jedyną rzecz, jaką mogłem zrobić.
Chwyciłem się prawą ręką za lewy nadgarstek. Walczył ze mną, więc wzmocniłem uścisk i pchnąłem w dół z całą siłą.
Na usta cisnęły mi się przekleństwa. Ręka była silna. Nie wiedziałem, jak długo uda mi się ją utrzymać.
Palce zacisnęły się na spuście, a ręka została odrzucona siłą wystrzału. Na szczęście lufa była skierowana w dół, gdy to się stało. Mam nadzieję, że rykoszet nie zranił nikogo.
Ludzie zaczęli krzyczeć i rozpierzchli się, uciekając jak najdalej. Jednak kilku innych pędziło w moim kierunku. Gdybym tylko mógł utrzymać rękę, aż znajdą się przy mnie…
Dopadło mnie dwóch. Jeden pochwycił mnie, a drugi wykręcił mi ręce. Przewróciliśmy się na podłogę. Poczułem, że lewa ręka się rozluźnia. Zabrali mi pistolet. Moje dwie ręce, zupełnie sobie obce, były teraz wykręcone do tyłu i zakute w kajdanki. Pamiętam tylko błysk nadziei, że jedna nie połamie drugiej. Przestały walczyć ze sobą; gdy wstałem, zwisały z tyłu zupełnie bez życia.
Spojrzałem na podium; prezydenta już nie było. Patrzył na mnie tylko mały, pucołowaty mężczyzna. Gdy ruszył w naszym kierunku, jego ciemne oczy nie świdrowały już otoczenia; gestami przekazywał jakąś informację mężczyznom, którzy mnie trzymali.
Nagle poczułem się chory i słaby, a głowa rozbolała mnie ponownie, zwłaszcza tam, gdzie byłem ranny.
Mały człowiek zbliżył się do mnie i ścisnął moje ramiona.
— Teraz wszystko będzie dobrze — powiedział.
Galeria zafalowała mi przed oczami. Nie było już tekturowych sylwetek. Tylko ludzie. Nie rozumiałem, gdzie to wszystko zniknęło i dlaczego on wymówił te słowa, a potem ograniczył swobodę moich ruchów. Wiedziałem jedynie, że nie trafiłem do celu i że nie będzie nagrody. Poczułem, jak oczy mi wilgotnieją.
Zabrali mnie do kliniki, przy drzwiach postawili strażników. Mały telepata, który nazywał się Arthur Cook, przebywał ze mną większość czasu. Jeden z lekarzy wstrzyknął mi w lewą stronę szyi jakiś przezroczysty płyn. Reszta była tylko ciszą.
Gdy dużo później odzyskałem już przytomność, nie miałem pewności czy to była lewa strona, bo prawa bolała mnie równie mocno. Arthur i jeden z lekarzy stali przy łóżku i uważnie mnie obserwowali.
— Cieszymy się, że jest pan znowu z nami, panie Mathews — powiedział Arthur. — Chcemy panu podziękować.
— Za co? — spytałem. — Nie wiem nawet, co się stało.
— Udaremnił pan próbę zabójstwa. Powiedziałbym nawet, że jedną ręką, ale nie chcę się bawić w dwuznaczniki. Przeciwstawił się pan jednej z najbardziej pomysłowych prób wymknięcia się telepatycznej kontroli bezpieczeństwa. Jednocześnie był pan ofiarą pewnych bezwzględnych ludzi, którzy wykorzystali do swoich zamiarów wysoce skomplikowane metody medyczne. Gdyby podjęli jeszcze jeden dodatkowy środek, myślę, że odnieśliby sukces. Pozwolili jednak wam obu być obecnym w kluczowym momencie i to ich zgubiło.
— Nam obu?
— Tak, panie Mathews. Wie pan, co to jest corpus callosum?
— Sądzę, że jakaś część mózgu.
— Dokładnie. Jest wiązką włókienek o długości jednego cala i grubości jednej czwartej. Zapewnia łączność między obiema półkulami mózgowymi. Jeśli przerwie się tę łączność, rezultatem są dwie osoby w jednym ciele. Robi się to czasami w przypadkach ciężkiej epilepsji, by zmniejszyć możliwość wystąpienia ataków.
— Twierdzi pan, że poddano mnie takiemu zabiegowi?
— Tak.
— …i teraz w mojej głowie jest jeszcze jeden „ja”?
— O to właśnie chodzi. Jednak ta druga półkula jest w tym momencie zrównoważona i spokojna.
— A którą półkulą ja jestem?
— Lewą. Posiada pan zdolności językowe i jest pan w stanie przeprowadzić bardziej skomplikowane rozumowanie. Druga część jest odpowiedzialna za intuicję i emocje; posiada również większe możliwości wizualne i przestrzenne.
— Czy można to naprawić?
— Nie.
— Rozumiem. Mówi pan, że inni ludzie, epileptycy, miewają takie operacje. Jak sobie potem radzą?
Lekarz, wysoki mężczyzna o jastrzębim wyglądzie i ciemnopopielatych włosach, powiedział:
— Przez długi czas to połączenie, czyli corpus callosum, przyzwyczaiło się do tego, że nie spełnia żadnych ważnych funkcji. Minęły lata, zanim dowiedziano się o tym ubocznym efekcie przerwania połączenia. Dlatego nie przewiduję w pana wypadku żadnych większych trudności. Później porozmawiamy o tym bardziej szczegółowo.
— Dobrze. W każdym razie czuję się sobą. Dlaczego mi to zrobili?
— Aby uczynić z pana perfekcyjnego, nowoczesnego zabójcę — odparł Arthur. — Połowa mózgu może zostać uśpiona, podczas gdy druga połowa pozostaje aktywna. Można tego dokonać, wprowadzając narkotyk do tętnicy po właściwej stronie. Po przeprowadzeniu zabiegu, pan — czyli lewa półkula — został uśpiony, a prawa półkula poddana hipnozie oraz pewnym behawioralnym technikom modyfikującym. W ten sposób zamienioną ją w podlegającego pewnym uwarunkowaniom mordercę.
— Zawsze myślałem, że są rzeczy, których nie zrobi się nawet pod wpływem hipnozy.
Arthur pokiwał głową.
— Normalnie tak się dzieje. Jednak jak się okazało, prawa półkula, jako mniej racjonalna, kieruje się emocjami. Jest bardziej podatna na sugestię. Nie otrzymała w końcu prostego rozkazu, by zabić, ale sprytnie skonstruowaną iluzję, na którą miała zareagować.
— W porządku — powiedziałem. — Kupuję to, ale jak im się udało tego dokonać?
— Chodzi panu o mechanizm? Cóż, uwarunkowanie, jak już powiedziałem, zostało dokonane, gdy był pan nieprzytomny i z tego powodu również nieświadomy tego, co się dzieje. Uwarunkowywana półkula została więc wprowadzona w stan głębokiego uśpienia i poddana sugestii; gdy się przebudzi i otrzyma odpowiedni sygnał, będzie miała wykonać swoje zadanie. Pana półkula, za pomocą posthipnotycznej sugestii, otrzymała z kolei rolę dostarczenia tej wskazówki, którą miało być jakieś wyrażenie wypowiedziane w odpowiednim czasie w trakcie przemówienia. Zostawili więc pana przed wejściem, nieświadomego i nie mającego o niczym pojęcia. Przy bliższym badaniu telepatycznym, umysł był idealnie niewinny. Gdy tylko wypełnił pan posthipnotyczną sugestię i chwilę później zwrócił na siebie moją uwagę, zorientowałem się nagle, że jedno ciało jest pod kontrolą dwóch umysłów. Mogę dodać, że wywołało to wyjątkowo niesamowite wrażenie. Całe szczęście, że pan, czyli bardziej racjonalna osobowość, szybko spostrzegł, co się dzieje i walczył, by oddalić niebezpieczeństwo. To dało nam czas, żeby się zbliżyć.
Skinąłem głową. Myślałem o tym; o dwóch osobach we mnie walczących o kontrolę nad jednym ciałem.
— Powiedział pan, doktorze, że oni popełnili błąd, że gdyby zrobili jedną rzecz, mogłoby się udać? Co to takiego?
— Powinni byli wpoić sugestię, by usnął pan natychmiast po wypowiedzeniu stymulującego wyrażenia. Wydaje mi się, że to by zadziałało. Nie przewidzieli po prostu konfliktu miedzy pana dwiema osobowościami.
— Kto za tym stoi? — spytałem w końcu.
— Gdy pan spał, prawa półkula dostarczyła nam kilku całkiem dobrych rysopisów.
— Rysopisów? Myślałem, że ona umie mówić.
— W zasadzie tak, ale przedstawiła tak doskonałe szkice, że mogłem weryfikować je telepatycznie. Nasza Tajna Służba skojarzyła je z pewnymi osobami na podstawie posiadanych kartotek i od razu aresztowała.
— Prawa strona nie jest oczywiście całkiem niema — kontynuował. — Zachodzi wciąż niewielka liczba połączeń miedzy półkulami. Może się to odbywać nawet w tej chwili.
— Co pan ma na myśli?
— To, że ten drugi właśnie się obudził. Lewa ręka, którą kontroluje, wymachiwała dziko przez kilka chwil. Wydaje mi się, że chciała moje pióro.
Wyjął je z kieszeni wraz z małą karteczkę i podał je mnie. Patrzyłem zafascynowany, jak zostały pochwycone i ustawione w odpowiednich pozycjach. Powoli, ostrożnie, moja lewa ręka napisała na kartce: Przepraszam.
…Teraz, gdy to napisałem, zdałem sobie sprawę, że on nie zrozumie, nigdy nie będzie potrafił zrozumieć tego, co ja chcę wyrazić i co dokładnie mam na myśli.
I to właśnie chciałem powiedzieć.
Spojrzałem na te słowa, a potem na ścianę, na Arthura i na lekarza.
— Byłbym wdzięczny, gdyby panowie zostawili nas na chwilę samych — odezwałem się.
Wyszli, ale nawet przedtem już wiedziałem, że bez względu na to gdzie spojrzę, połowa pokoju i tak pozostanie dla mnie pusta.
Roger Żelazny
Is There a Demon Lover in the House?
To opowiadanie napisałem dla „Heavy Metal”. Byłem wtedy w odpowiednim nastroju, by napisać coś niezwykłego.
Nocny krajobraz zamglonego miasta w listopadzie: migające plamy świateł ulicznych, chłód, wiatr ślizgający się po zapłakanych twarzach budynków, cisza.
Kształty są nieostre i łagodne; kontury się zagubiły, a sylwetki rozmyły. Materia krwawi na ulicach żywotnością. Czym są zwrotne punkty czasu? Czy to była jego strzała wpleciona w spiralę wilgoci, czy tylko zagubiony ptak nocy?
…Człowiek zwolnił kroku do normalnego tempa, jego radość zmieniła się w uczucie miłego spokoju. Jest w średnim wieku, średniego wzrostu, z ciemnymi bokobrodami. Nie patrzy ani w lewo, ani w prawo. Zgubił drogę, ale jego krok jest niemal sprężysty. Wypełnia go wielka miłość — wszechobecna, bezosobowa, czysta jak perłowy blask światła we mgle.
Dochodzi do rogu i przechodzi przez ulicę. Stoi tam samochód, który za chwilę odjedzie i pomknie przez skrzyżowanie; słyszy niski warkot tłumika i widzi blask reflektorów przecinających mrok. Tylne, czerwone światła falują, słabną, znikają; opony piszczą na niewidocznym zakręcie.
Człowiek przywarł plecami do ściany budynku i patrzy przez długą chwilę w kierunku, gdzie zniknął samochód. Potem wyjmuje z wewnętrznej kieszeni cygarniczkę i zapala cygaro. Ręce mu się trzęsą.
Moment paniki…
Rozgląda się wokół, wzdycha i podnosi małą, owiniętą w gazetę paczuszkę, która upadła przy krawężniku.
Bardzo ostrożnie przechodzi przez ulicę. Jego miłość jest znowu z nim.
Dalej mija zaparkowany samochód, przystaje obok na chwilę i widzi w środku obejmującą się parę. Inny samochód jedzie powoli ulicą. Człowiek widzi przed sobą blask świateł.
Rusza w kierunku iluminacji. To światła małej kawiarni i kilku okien wystawowych. Po środku błyszczą neony kina. Wszędzie jest pełno ludzi spacerujących po chodnikach, przechodzących przez ulicę. Samochody uwalniają swoich pasażerów. Wokół wyczuwa się słaby zapach smażonej ryby. Człowiek zauważa, że kino nazywa się Regent Street.
Zatrzymał się przed oświetloną reklamą:
DZIŚ O PÓŁNOCY
COŚ SPECJALNEGO I EGZOTYCZNEGO
POCAŁUNEK ŚMIERCI
Pykając cygaro, patrzy na serię zdjęć wiszących w szklanej gablocie. Obok przechodzi student medycyny, długowłosy, obsypany trądzikiem. Chce zobaczyć fotografie, niewinne, nieszkodliwe, a jednak podniecające.
— Myślałem, że nigdy tego nie pokażą — mruczy student.
— Słucham?
— Tego filmu. Wygrał proces w sądzie. Nie słyszał pan?
— Nie. Nie słyszałem. Ten właśnie?
— Zgadza się. Chce pan go obejrzeć?
— Nie wiem. A o czym to jest?
Student obraca się i patrzy na człowieka, przekrzywia głowę i uśmiecha się słabo. Widząc jego reakcję, człowiek również się uśmiecha. Student chichocze i wzrusza ramionami.
— Może to pana jedyna szansa, żeby zobaczyć ten film — mówi. — Założę się, że znowu zabronią go wyświetlać i sprawa pójdzie do sądu wyższej instancji.
— Może więc go obejrzę.
— Pogoda do chrzanu, co? Hej tam! jak to kiedyś wołali na polowaniach. Pewnie wtedy, jak chcieli się odnaleźć, no nie? — śmieje się student.
Człowiek odwzajemnia uśmiech i kiwa w odpowiedzi głową. Kontrolowana namiętność, która go pochwyciła, pcha go teraz w kierunku nowego doświadczenia.
— Tak, sądzę, że go obejrzę — stwierdza i rusza w kierunku kasy.
Podaje pieniądze, a mężczyzna zza szyby patrzy na niego uważnie.
— Jest pan pewien, że chce wydać tę monetę? Jest bardzo stara.
Człowiek potwierdza.
Kasjer odkłada monetę na bok, wręcza mu bilet i resztę.
Wszedł do holu, rozejrzał się i ruszył za innymi.
— Proszę tutaj nie palić. Takie są przepisy przeciwpożarowe.
— Och. Przepraszam.
Wrzuca cygaro do najbliższej popielniczki, podaje bilet i wchodzi. Zatrzymuje się przy rzędzie foteli, by popatrzeć na ekran. Potem przepycha się między widzami, znajduje swoje miejsce i siada.
Opiera się wygodnie i pozwala, by wypełniły go ciepłe uczucia. Jaka dziwna ta noc. Dlaczego, zagubiony, przyszedł właśnie tu? Żeby posiedzieć? Żeby się ukryć? Żeby się ogrzać w cieple bezosobowych ludzkich głosów? A może z ciekawości?
Chyba wszystko naraz, zastanawia się, a jego myśli szybują ponad różnorodnymi płaszczyznami życia; jego smutek blednie, zamienia się w czułość i wdzięczność.
Ktoś dotyka jego ramienia. Obraca się szybko.
— To ja — mówi student. — Seans zacznie się za kilka minut. Czytał pan kiedyś Markiza de Sade?
— Tak.
— I co pan o nim sądzi?
— Dekadencki dyletant.
— Och.
Student odsunął się, przybierając myślący wyraz twarzy. Mężczyzna spojrzał na ekran.
Po chwili światła przygasają stopniowo, zamierają. Wtedy rozświetla się ekran. Pojawia się napis Pocałunek śmierci, a potem postacie ludzkie. Pochylił się do przodu i zmarszczył brwi. Obrócił się, śledząc ukośną wiązkę światła strzelającą z okienka kabiny projekcyjnej i wijący się w niej kurz. Widzi fragment jakiegoś urządzenia. Obraca się z powrotem do ekranu i oddycha głęboko.
Czas płynie, a on przygląda się wszystkim scenom filmu, które prowadzą w końcu do wybuchu namiętności i pasji. W kinie jest zupełnie cicho. Wydaje mu się, że przeniósł się do magicznego świata. Ludzie wokół są jacyś nienaturalni, ich twarze bieleją w świetle padającym z ekranu. Czuje chłód na karku, a włosy zaczynają się jeżyć. Ciągle walczy z pragnieniem, by wstać i wyjść, bo jest coś przerażającego w tych obrazach. Jednak wydaje mu się ważne, aby zobaczyć wszystko do końca. Odchyla się i obserwuje z zapartym tchem; patrzy na dramat dokonujący się na jego oczach.
Poczuł nagły ucisk w żołądku, gdy uświadomił sobie, co się za chwilę stanie. Widzi nóż, wyraz twarzy dziewczyny, nagły ruch, paroksyzm bólu, krew. Akcja toczy się dalej, a on zaczyna gryźć palce i pocić się. To jest prawdziwe, tak prawdziwe…
— Nie do wiary! — mówi i odpręża się.
Czuje znowu ciepło, ale patrzy dalej, dopóki nie blednie ostatni kadr i nie rozbłyskują wszystkie światła.
— Jak się panu podobało? — słyszy dobiegający z tyłu głos.
Nie odwraca się.
— To zdumiewające — odpowiada w końcu — jak oni potrafią sprawić, że obrazy poruszają się na ekranie!?
Słyszy znajomy śmiech.
— Napije się pan ze mną kawy? — pyta student. — Albo drinka?
— Nie, dziękuję. Muszę już iść.
Wstaje i szybko wychodzi w osnute mgłą miasto, gdzie zgubił swoją drogę.
— Halo! Zapomniał pan paczki! Ale człowiek już nie słyszy. Odszedł.
Student podnosi zawiniątko, waży w dłoni, zastanawia się. Gdy wreszcie odwija gazetę, gwałtownie wciąga powietrze. W środku zobaczył ludzkie serce; był też „Times”, w który było ono zawinięte, pochodzący z listopada 1888 roku.
— O Boże! — jęknął. — Spraw, by znalazł on swą drogę do domu!
Na zewnątrz mgła zaczęła się już rozwiewać, cicho szumiał wiatr. Długi cień człowieka zagubionego w swojej miłości i zdumieniu, przesuwa się jak ostrze przez miasto, listopad i noc.
Roger Żelazny
The Last Defender of Camelot
Napisałem to dla „Saturday Evening Post”, a oni poprosili mnie, bym skrócił opowiadanie do 4500 słów. Tutaj jest ich jednak 9000. Myślę, że wyglądałoby to trochę dziwnie, gdybym wykreślił co drugie słowo, więc cóż… nie uczyniłem tego.
Trzech bandziorów, którzy zatrzymali go tej październikowej nocy, nie spodziewało się zbyt wielkiego oporu ze strony starego człowieka, nawet o tak imponującym wzroście. Był elegancko ubrany. I to wystarczało.
Pierwszy zbliżył się do niego z wyciągniętą ręką. Pozostali dwaj stali kilka kroków z tyłu.
— Daj mi po prostu swój portfel i zegarek — powiedział rabuś. — Zaoszczędzisz sobie wielu kłopotów.
Starszy pan zacisnął dłoń na swojej lasce i wyprostował ramiona. Gdy obrócił się, by spojrzeć na napastników, czupryna jego białych włosów zafalowała na wietrze.
— Dlaczego nie przyjdziesz i sam ich nie weźmiesz?
Bandyta zamierzał podejść, ale na zamiarze musiał poprzestać. Laska, prawie niewidzialna przy tej prędkości, uderzyła go w lewą skroń i powaliła na ziemię. Jednym płynnym ruchem stary człowiek przerzucił laskę do lewej ręki, łapiąc ją pośrodku, i wycelował w brzuch najbliżej stojącego napastnika. Gdy mężczyzna zgiął się wpół, wbił mu zakrzywiony koniec w gardło, a kiedy upadł, uderzył go w kark.
Trzeci z napastników zdołał chwycić go za ramię. Wtedy starzec upuścił laskę i lewą ręką chwycił bandytę za przód koszuli, prawą za pasek, uniósł go w górę i trzymał chwilę nad głową, dopóki uścisk tamtego nie osłabł. Potem uwolnił się od ciężaru, rzucając ciało z hukiem o ścianę stojącego przed nim budynku.
Poprawił ubranie, przebiegł ręką po włosach i podniósł swoją laskę. Przez chwilę przyglądał się trzem powalonym postaciom, skwitował to wszystko wzruszeniem ramion i odszedł.
Gdzieś z lewej strony dochodziły odgłosy ruchu ulicznego. Na następnym rogu skręcił więc w prawo. Nad miastem pojawił się księżyc, a w powietrzu unosił się zapach oceanu. Wcześniej padał deszcz i chodniki pod latarniami lśniły jeszcze wilgocią. Szedł powoli, czasem przystając i zaglądając w zaciemnione okna sklepów.
Po niespełna dziesięciu minutach doszedł do szerokiej ulicy ruchliwej bardziej niż inne, które mijał poprzednio. Na rogu była jeszcze otwarta apteka, dalej znajdował się bar i kilka dobrze oświetlonych wystaw sklepowych. Zatłoczoną ulicą pędził na rowerze mały chłopiec. Starszy pan przyglądał się wszystkiemu swoimi bladymi oczyma.
W połowie ulicy zauważył brudne okno z napisem WRÓŻBY. Pod spodem widniała dłoń i rozłożone karty do gry. Minął otwarte drzwi i zajrzał do środka. W głębi pomieszczenia siedziała jaskrawo ubrana kobieta. Włosy miała zawiązane do tyłu zieloną chustką; paliła papierosa. Gdy ich oczy spotkały się, zgięła wskazujący palec i uśmiechnęła się. Odwzajemnił uśmiech i odwrócił się, ale…
Spojrzał na nią raz jeszcze. Co to było? Sprawdził, która godzina.
Wszedł do sklepu i zatrzymał się przed kobietą. Była niska; miała niewiele ponad pięć stóp wzrostu.
— Masz zielone oczy — zauważył. — Z tego, co wiem, większość Cyganek ma ciemne.
Wzruszyła ramionami.
— Trzeba brać to, co jest. Masz problem?
— Daj mi chwilę, a pomyślę o jakimś. Wszedłem tutaj, bo kogoś mi przypominasz. Nie bardzo tylko wiem kogo. To mnie niepokoi.
— Chodź na zaplecze i usiądź. Porozmawiamy.
Skinął głową i wszedł za nią do niewielkiego pokoiku.
Podłogę koło stolika, przy którym usiedli, przykrywał wytarty wschodni dywan. Na ścianach widniały znaki zodiaku i wyblakłe, psychodeliczne obrazy o religijnej tematyce.
W jednym z narożników, koło wazonu z ciętymi kwiatami, stał mały postument, a na nim szklana kula. Na kanapie, po prawej stronie, spał kot o długich ciemnych włosach; w tle dostrzegł uchylone nieco drzwi. Źródłem światła była tania lampa stojącą tuż przed nim. Na przykrytym serwetą stoliku do kawy migotała jeszcze słabo świeczka na gipsowym podstawku.
Lekko pochylony, przyglądał się uważnie kobiecie. Potem potrząsnął głową i odsunął się.
Cyganka strzepnęła popiół na podłogę.
— Co z twoim problemem? — zaczęła.
Westchnął.
— Och. Tak naprawdę nie mam problemu, którego nikt inny nie mógłby mi pomóc rozwiązać. Widzisz, myślę, że popełniłem błąd, przychodząc tutaj. Zapłacę ci jednak za twoją fatygę, tak jakbyś mi powróżyła. Ile to kosztuje?
Wyciągnął portfel, ale ona podniosła rękę w geście protestu.
— Chodzi o to, że nie wierzysz w takie rzeczy? — spytała, przyglądając mu się badawczo.
— Nie. Wręcz przeciwnie — odparł. — Zapewniam cię, że wierzę w magię, wróżby, czary — anielskie i diabelskie. Ale…
— Ale nie od kogoś, kto mieszka w takiej norze?
Uśmiechnął się.
— Bez urazy.
Z przyległego pomieszczenia dobiegł ich gwizd.
— Wszystko w porządku — powiedziała kobieta. — To tylko woda w czajniku. Zapomniałam, że ją postawiłam na gazie. Napijesz się ze mną herbaty? Za darmo. Filiżanki myję naprawdę dokładnie. Nie ma co się śpieszyć.
— Zgoda. Wstała i wyszła.
Zerknął jeszcze na drzwi frontowe, ale w końcu usadowił się wygodnie w fotelu i oparł swoje duże, żylaste ręce na jego wyściełanych poręczach. Wciągnął powietrze; nozdrza zadrgały, czując jakby znajomy zapach.
Po chwili kobieta wróciła z tacą i postawiła ją na stoliku do kawy. Kotka poruszyła się, uniosła głowę, obdarzyła tacę leniwym spojrzeniem i znów spokojnie zasnęła.
— Ze śmietanką i cukrem?
— Tak, proszę. Jedną kostkę.
Postawiła przed nim dwie filiżanki.
— Wybierz sobie — powiedziała.
Uśmiechnął się i sięgnął po tę, która stała po jego lewej stronie. Cyganka postawiła na stole popielniczkę i biorąc drugą filiżankę, usadowiła się wygodnie w fotelu.
— To nie było konieczne — powiedział starszy pan, kładąc ręce na stole.
Wzruszyła ramionami.
— Nie znasz mnie. Dlaczego miałbyś mi ufać? Prawdopodobnie masz przy sobie dużo pieniędzy.
Spojrzał jeszcze raz na jej twarz. Chyba usunęła z niej odrobinę swojego ciężkiego makijażu, gdy była w pokoju obok. Ten zarys szczęki, brwi… Odwrócił wzrok i łyknął herbaty.
— Dobra. Nierozpuszczalna. Dziękuję.
— Więc wierzysz w czary? — spytała i również się napiła.
— W niektóre.
— Możesz powiedzieć dlaczego?
— Bo niektóre z nich działają.
— Na przykład?
Uczynił nieokreślony ruch lewą ręką.
— Dużo podróżuję. Widziałem dziwne rzeczy.
— I nie masz żadnych problemów?
Roześmiał się.
— Ciągle chcesz mi powróżyć? Dobrze. Powiem ci trochę o sobie, a potem zdradzę, czego pragnę w tej chwili. A ty powiesz mi, czy to zdobędę. W porządku?
— Słucham.
— Kupuję dzieła sztuki dla wielkiej galerii ze Wschodu. Jestem kimś w rodzaju eksperta w dziedzinie antycznych klejnotów. Przyjechałem do miasta, aby wziąć udział w aukcji w posiadłości prywatnego kolekcjonera. Jutro mam obejrzeć te okazy. Oczywiście mam nadzieję, że znajdę coś cennego. Co sądzisz o moich szansach?
— Podaj mi obie ręce.
Wyciągnął ku niej dłonie. Pochylona, przyglądała się im uważnie. Jednak prawie natychmiast odwróciła wzrok i spojrzała mu w oczy.
— Twoje dłonie mają więcej zmarszczek, niż mogę policzyć!
— Wydaje mi się, że twoje też mają kilka.
Patrzyła na niego tylko przez chwilę, a potem znowu skupiła się na dłoniach. Zbladła. Zauważył to nawet pod warstwą grubego makijażu. Jej oddech stał się nieregularny.
— Nie — powiedziała w końcu. — Nie znajdziesz tego, czego szukasz.
Gdy podnosiła filiżankę, jej ręka lekko drżała. Stary człowiek zmarszczył brwi.
— Pytałem tylko dla żartu. Nie ma się czym przejmować. W każdym razie wątpiłem, czy kiedykolwiek znajdę to, czego naprawdę szukam.
Potrząsnęła głową.
— Powiedz, jak się nazywasz.
— Straciłem już co prawda swój akcent, ale jestem Francuzem. Nazywam się DuLac.
Spojrzała mu w oczy i zaczęła gwałtownie mrugać.
— Nie… — powiedziała. — Nie.
— Obawiam się, że jednak tak. A jak ty się nazywasz?
— Madam Le Fay. Właśnie poprawiałam swój szyld. Jeszcze schnie.
Zaczął się śmiać, ale śmiech uwiązł mu w gardle.
— Teraz wiem, kogo mi przypominasz…
— Ty też mi kogoś przypominasz. I teraz też wiem kogo. Jej oczy napełniły się łzami, tusz spłynął.
— To niemożliwe — odezwał się. — Nie tutaj… Nie w takim miejscu…
— Drogi panie — powiedziała miękko i wzniosła prawą rękę do ust. Przez chwilę sprawiała wrażenie, że zaczyna się dusić. — Myślałam, że byłam ostatnia, a ty zginąłeś zasypany w Joyous Gard. Nigdy nawet nie marzyłam, że…
— A to — powiedziała po chwili i wskazała na pokój. — To tylko mnie bawi i pomaga zabić czas. Czekanie…
Przerwała i opuściła rękę.
— Opowiedz mi o tym — poprosiła.
— Czekanie? — spytał. — Na co czekasz?
— Na pokój. Jestem tutaj, przez te wszystkie długie lata, dzięki potędze mojej magii. Ale ty… Jak ci się udało?
— Ja… — Napił się jeszcze herbaty i rozejrzał wokół. — Nie wiem od czego zacząć. Przeżyłem ostatnie bitwy, widziałem, jak królestwo się rozpada, ale nie mogłem nic zrobić. W końcu opuściłem Anglię. Wędrowałem po różnych dworach, pod wieloma nazwiskami. W końcu spostrzegłem, że w ogóle się nie starzeję albo tylko bardzo powoli. Byłem w Indiach, Chinach, brałem udział w wyprawach krzyżowych. Byłem wszędzie. Rozmawiałem z czarodziejami, mistykami; większość z nich była zwykłymi szarlatanami, niektórzy posiadali moc, ale żaden nie był tak wielki jak Merlin. Jeden z nich potwierdził to, w co wierzyłem. Był kimś więcej niż półszarlatanem, a nawet… — przerwał i dokończył herbatę. — Jesteś pewna, że chcesz tego słuchać?
— Chcę to usłyszeć. Tylko przyniosę jeszcze coś do picia.
Wróciła ze świeżym napojem, zapaliła papierosa i usiadła w fotelu.
— Mów dalej.
— Doszedłem do wniosku, że to był mój grzech — powiedział. — Chodzi o Królową.
— Nie rozumiem.
— Zdradziłem mojego Pana, i to akurat w tej jednej sprawie, która musiała go najbardziej zranić. A był przecież moim przyjacielem. Jednak miłość jest silniejsza niż lojalność i przyjaźń. Nawet dziś, po wielu wiekach, czuję to samo. Nie ma we mnie żalu i dlatego nie mogę uzyskać przebaczenia. To były dziwne i magiczne czasy. Żyliśmy w kraju, który potem stał się legendą. Królestwo pełne było mocy i potęg, jakich próżno już dzisiaj szukać na ziemi. Nie umiem powiedzieć dlaczego. Ale wiesz przecież, że to prawda. Jestem reliktem dawnych, minionych czasów, lecz posiadam jeszcze tę moc, o której już dawno zapomniano. Prawa rządzące moim istnieniem są inne aniżeli zwykłe prawa natury. Wierzę, że nie umrę; taki los przypadł mi w udziale niczym kara. Muszę chodzić po świecie, dopóki nie skończę Poszukiwań. Wierzę też, że zaznam spokoju tego dnia, gdy znajdę Świętego Graala. Giuseppe Balsamo, zanim stał się znany jako Cagliostro, widział go i powiedział mi o tym. Stało się to w chwili, gdy i ja o tym myślałem. Nie przypominam sobie jednak, bym kiedykolwiek coś mu wspominał na ten temat. I dlatego podróżuję po świecie i szukam. Nie jestem już ani rycerzem, ani żołnierzem, ale rzeczoznawcą. Byłem prawie w każdym muzeum na Ziemi, przeszukałem wszystkie prywatne kolekcje. Jak dotąd bezskutecznie.
— Stajesz się już chyba zbyt sędziwy, by walczyć. Mężczyzna prychnął z oburzenia.
— Jeszcze nigdy nie przegrałem — stwierdził stanowczo. — W ciągu wieków nigdy nie przegrałem w żadnej osobistej potyczce. To prawda, że się zestarzałem, ale w razie zagrożenia cała moja siła do mnie wraca. Zaglądam, gdzie mogę, walczę, gdzie mogę, ale to nie dało mi tego, czego szukam. Nie uzyskałem przebaczenia i muszę wędrować do końca świata niczym Żyd Wieczny Tułacz.
Spuściła głowę.
— …I twierdzisz, że jutro tego nie znajdę?
— Nigdy tego nie znajdziesz — powiedziała cicho.
— Widziałaś to na mojej dłoni? Skinęła głową.
— Twoja opowieść jest fascynująca, a twoja teoria osobliwa — zaczęła. — Cagliostro był kompletnym szarlatanem. Coś musiało zdradzić twoje myśli, a on w chytry sposób to wszystko odgadł. Mylił się jednak. Twierdzę, że nigdy nie znajdziesz Świętego Graala; nie dlatego, że jesteś go niewart lub dlatego, że nie uzyskałeś przebaczenia. Nic z tych rzeczy. Komuś bardziej lojalnemu od ciebie, również by się nie udało. Nie wiesz, że Artur ci przebaczył? Owo małżeństwo było przecież układem. To się zdarzało wszędzie. Dałeś jej coś, czego on nie mógł dać. Była w tym tylko czułość. On to zrozumiał. Jedynym przebaczeniem, którego potrzebowałeś przez te wszystkie lata, a które nie było ci dane, jest twoje własne. To nie los ciąży nad tobą. To twoje uczucia, które skłoniły cię do podjęcia tych bezsensownych poszukiwań, co jest równoznaczne z tym, że nigdy nie uzyskasz całkowitego przebaczenia. Przez te wszystkie wieki cierpisz, bo idziesz złym tropem.
Gdy podniosła oczy, zobaczyła, że jego spojrzenie jest twarde i zimne jak lód. Wytrzymała to i mówiła dalej:
— Nie ma Świętego Graala, nie było wtedy i prawdopodobnie nigdy.
— Widziałem go — powiedział. — Tego dnia w Komnacie Okrągłego Stołu. Wszyscy go widzieliśmy.
— Wydawało wam się, że go widzicie — poprawiła. — Nie chcę rozwiewać iluzji, która przetrwała przez wieki, ale obawiam się, że muszę. W królestwie, jak wiesz, panowało wtedy zamieszanie. Rycerze zaczęli robić się niespokojni, braterstwo podupadało. Rok, nawet sześć miesięcy i wszystko by się rozpadło, mimo że Artur bardzo się starał, żeby to utrzymać. Wiedział, że im dłużej będzie istniał Camelot, tym dłużej przetrwa jego imię, a ideały się umocnią. Wtedy podjął decyzję, zresztą czysto polityczną, bo coś trzeba było zrobić, by królestwo przetrwało. Wezwał Merlina, już na wpół szalonego, ale jeszcze dość bystrego, by dostrzec, czego potrzeba i zdolnego to zrobić. Wtedy narodziła się idea Poszukiwania. Merlin, dzięki swojej mocy, stworzył iluzję tego, co zobaczyliście. To oczywiście było kłamstwo, chociaż znakomite. Po tym, jak zaślepiło was wszystkich, przetrwało jeszcze przez lata w imię sprawiedliwości i miłości. Dostało się do literatury, popierało szlachectwo i rozwój kultury. Spełniało swoje cele. Ale nigdy nie istniało naprawdę. Ścigasz ducha. Wybacz mi, Lancelocie, ale absolutnie nie mam powodu, by cię okłamywać. Poznam magiczną sztuczkę, gdy ją widzę. A wtedy ją widziałam. Tak to się właśnie stało.
Milczał przez długą chwilę, aż w końcu się roześmiał.
— Masz odpowiedź na wszystko. Mógłbym ci prawie uwierzyć, gdybyś odpowiedziała mi jeszcze na jedno pytanie. Dlaczego jestem tutaj? Z jakiego powodu? Jaka moc to sprawiła? Jak to się stało, że przetrwałem przez połowę epoki chrześcijańskiej, podczas gdy inni się zestarzeli I umarli w ciągu kilku lat? Czy możesz mi teraz powiedzieć to, czego wówczas nie mógł Cagliostro?
— Tak. Myślę, że mogę.
Wstał i zaczął chodzić po pokoju. Wystraszony kot zeskoczył z kanapy i uciekł do drugiego pomieszczenia. Stary człowiek nachylił się i podniósł swoją laskę. Zaczął iść w kierunku drzwi.
— Chyba warto było czekać tysiące lat, żeby zobaczyć, jak się boisz.
Zatrzymał się.
— To nie w porządku.
— Wiem. Teraz jednak wrócisz i usiądziesz.
Uśmiechnął się raz jeszcze i wrócił.
— Powiedz mi. Jak to rozumiesz?
— Jesteś ostatnim z zaczarowanych przez Merlina. Tak to rozumiem.
— Przez Merlina? Ja? Dlaczego?
— Plotka głosi, że pewnego razu ten stary kozioł zabrał Nimue do lasu, a ona musiała użyć w samoobronie jednego z jego własnych czarów, który uśpił go na wieki w jakimś nieznanym miejscu. Jeśli to był ten czar, o jakim myślę, to przynajmniej część tej pogłoski nie jest prawdziwa. Odczynienie tego uroku nie było znane, ale czar działałby nie na zawsze, tylko przez około tysiąc lat, a potem Merlin musiałby się obudzić. Wydaje mi się, że zaczarowanie ciebie było jego ostatnim przytomnym działaniem. Dlatego musisz być pod ręką, gdy on wróci.
— To chyba możliwe, ale do czego ja mu jestem potrzebny?
— Jeśli znalazłabym się w obcych dla siebie czasach, chciałabym mieć przy sobie sprzymierzeńca, którego już kiedyś zdobyłam. I jeśli miałabym jakiś wybór, wybrałabym największego mistrza swoich czasów.
— Merlin — zamruczał. — Przypuszczam, że mogło być tak, jak mówisz. Wybacz, ale właśnie wstrząsnęliśmy moim długim życiem od początku do końca. Jeśli to prawda…
— Jestem pewna, że tak.
— Jeśli to prawda… Tysiąc lat, mówisz?
— Mniej więcej.
— Cóż, to już prawie teraz.
— Wiem. Nie wierzę, że twoja dzisiejsza wizyta to sprawa przypadku. Spotkanie z Merlinem jest twoim przeznaczeniem. A to powinno nastąpić już wkrótce. Jednak zrządzeniem losu spotkałeś najpierw mnie, żebym mogła cię ostrzec.
— Ostrzec? Przed czym?
— On jest szalony, Lancelocie. Wielu z nas poczuło wielką ulgę, gdy odszedł. Jeśli królestwo nie zostałoby ostatecznie podzielone w wyniku konfliktów, na pewno zostałoby rozbite jego własną ręką.
— Trudno w to uwierzyć. Zawsze był dziwny, ale w końcu kto zrozumie czarownika? W ostatnich latach rzeczywiście wydawał się trochę zwariowany. Ale nigdy nie sprawiał wrażenia, że jest zły.
— Bo nie był. Jego moralność była najbardziej niebezpieczna ze wszystkich; był nierozważnym idealistą. W bardzo prymitywnym czasie i miejscu, z kimś tak podatnym jak Artur, udało mu się stworzyć legendę. Dzisiaj, w wieku wszechpotężnej broni, z kimś, kto będzie parawanem dla jego szachrajstw, rozpęta coś, co zniszczy wszystko. Zobaczy nieprawidłowości i zmusi swojego człowieka, aby to spróbował naprawić. Zrobi to w imię tych samych ideałów, którym zawsze służył. Nie zda sobie jednak sprawy z rezultatów takiego działania, dopóki nie będzie już za późno. Jakże by mógł, nawet jeśli jest szalony? Nie ma pojęcia o współczesnych stosunkach międzynarodowych.
— Co można zrobić? Jaka jest moja rola?
— Myślę, że powinieneś wrócić do Anglii, żeby być na miejscu, gdy się obudzi. Musisz dowiedzieć się, czego on chce i spróbować mu to wyperswadować.
— Nie wiem… Jak go znajdę?
— Mnie znalazłeś. Gdy przyjdzie czas, znajdziesz się w odpowiednim miejscu. Jestem tego pewna. Prawdopodobnie jest to nawet częścią jego czarów. Szukaj go, ale mu nie ufaj.
— Nie wiem, Morgano. — Spojrzał na ścianę niewidzącym wzrokiem. — Nie wiem.
— Tak długo czekałeś, a teraz chcesz się wycofać tuż przed końcem?
— Masz rację. Przynajmniej w tym. Splótł palce i ułożył na nich podbródek.
— Nie wiem, co mam zrobić, jeśli on naprawdę wróci. Spróbować mu wytłumaczyć? Zgoda. Masz jeszcze jakąś inną radę?
— Po prostu bądź tam.
— Obejrzałaś moje ręce. Masz moc. Co w nich zobaczyłaś?
Odwróciła głowę.
— To nie jest pewne — odpowiedziała.
Tej nocy śnił, jak to niekiedy mu się zdarzało, o dniach, które już przeminęły. Siedzieli przy Okrągłym Stole, jak za dawnych dobrych czasów. Był tam Gawain i Perceval, i Galahad… Ten dzień był inny niż wszystkie. W powietrzu czuło się napięcie jak przed burzą. Merlin stał w końcu komnaty z rękami ukrytymi w rękawach długiej szaty. Jego śnieżnobiałe włosy i broda były potargane, a oczy wpatrywały się — w co? Tego nikt nie był pewien…
Potem w drzwiach pojawiło się czerwone światło. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Robiło się coraz jaśniejsze i powoli wpełzało do komnaty — bezkształtna świetlista zjawa. Powietrze wypełniły słodkie zapachy i ciche tony muzyki. Stopniowo forma zaczęła się zmieniać, przybierając kształt kielicha…
Czuł, że wstaje, rusza i idzie za zjawą przez wielką komnatę, bezszelestnie i z trudem, jakby poruszał się pod wodą…
…Sięga po kielich.
Jego ręka weszła w krąg światła, przesunęła się w kierunku jego środka, zbliżyła do świecącego naczynia i przeszła przez nie…
W tej samej chwili światło przygasło. Zarys kielicha zadrgał, rozpadł się i zaczął powoli znikać…
Potem rozległ się jakiś dźwięk. Przetoczył się przez komnatę i odbił echem od ścian. Śmiech.
Odwrócił się i zobaczył pozostałych. Siedzieli przy Stole, patrzyli na niego i śmiali się. Nawet Merlin wydobył z siebie zduszony, suchy chichot.
Nagle w jego dłoni pojawił się wielki miecz. Uniósł go i ruszył wielkimi krokami w kierunku Stołu. Najbliżej siedzący rycerze odsunęli się, a on uderzył.
Stół przełamał się na pół i rozpadł. Komnata zadrżała, spadały kamienie ze ścian i belki z sufitu. Uniósł ramię.
Cały zamek zaczął się walić; wszystko runęło na niego, a śmiech rozbrzmiewał dalej.
Obudził się mokry od potu i leżał jeszcze przez długą chwilę. Rano kupił bilet do Londynu.
Tego wieczoru, gdy spacerował z laską w dłoni, pojawiły się nagle przy nim dwa z trzech podstawowych odgłosów świata. Przez kilkanaście dni podróżował po Kornwalii, nie znajdując żadnych wskazówek, które pomogłyby mu znaleźć to, czego szukał. Zanim zrezygnował, dodał jeszcze dwa dni, a potem wyjechał.
Teraz wiał wiatr i padał deszcz, musiał więc przyspieszyć kroku. Dopiero co rozbłysłe gwiazdy zostały przykryte chmurami i wstęgami mgły, która rosła wszędzie niczym upiorny grzyb. Wszedł między drzewa, przystanął, poszedł dalej.
Nie powinienem tutaj zostawać do późna, zamruczał do siebie, nel mezzo del cammin di nostra viła mi ritrovai per una selva oscura, che la dritta via era smarrita. Potem roześmiał się i przystanął pod drzewem.
Deszcz nie padał zbyt mocno; był teraz raczej delikatną mżawką.
W górze pokazał się skrawek czystego nieba, a na nim zawieszony był zawoalowany księżyc.
Wytarł twarz, podniósł kołnierz i przyjrzał się położeniu księżyca. Po chwili skierował się na prawo i usłyszał w oddali słaby odgłos grzmotu.
Mgła wokół niego gęstniała. Rozmokłe liście pod butami chlupotały nieprzyjemnie. Z kępy zarośli rosnących w pobliżu skał czmychnęło jakieś zwierzę nieokreślonej wielkości i zniknęło w ciemnościach.
Pięć minut… dziesięć… Zaczął po cichu przeklinać. Deszcz padał coraz mocniej. Czy to ta sama skała?
Kręcił się w kółko. Wszystkie kierunki wydawały mu się tak samo niezachęcające. Wybrał jeden na chybił trafił i znowu zaczął iść.
Potem w oddali spostrzegł jasność, błysk, migoczące światło. Znikało i pojawiało się znowu, niewidoczne chwilami, gdyż linia jego widzenia zależała od punktu, w którym się znajdował. Skierował się w tę stronę, ale po upływie trzydziestu sekund światło zniknęło mu znowu z oczu. Szedł jednak dalej, mając nadzieję, że idzie we właściwym kierunku. Ponownie zagrzmiało, ale tym razem głośniej.
Gdy już wydawało mu się, że to wszystko było jedynie złudzeniem lub krótkotrwałym zjawiskiem naturalnym, wydarzyło się coś jeszcze.
Tam, gdzie przedtem było światło, dostrzegł jakieś poruszenie, cień kołyszący się niepewnie u stóp wielkiego drzewa. Zwolnił i zaczął ostrożnie iść w tym kierunku.
Tam!
Od plamy ciemności oderwała się jakaś postać; ruszyła przed siebie, a potem w lewo. Poruszała się jak człowiek, ale wolno i ciężko, sprawiając, że ściółka leśna skrzypiała pod jej stopami. Przez chwilę oświetlił ją zabłąkany promień księżyca i wtedy okazało się, że postać ma żółtą barwę połyskującą metalicznie pod warstwą wilgoci.
Zatrzymał się. Zauważył właśnie na swojej drodze rycerza w pełnej zbroi. Ile czasu minęło od kiedy po raz ostatni widział coś takiego? Potrząsnął głową i patrzył.
Postać również się zatrzymała. Uniosła lewe ramię w geście przywołania, a potem obróciła się i odeszła. Zawahał się na moment i ruszył za nią.
Skręciła w lewo i podążyła niebezpieczną ścieżką, skalistą, śliską, prowadzącą lekko w dół. Szedł ostrożnie i używał teraz laski, aby zapewnić sobie oparcie dla nóg. Doszedł do miejsca, gdzie mógł już wyraźnie słyszeć metaliczne odgłosy wydawane przez zbroję.
A potem postać zniknęła, połknięta przez jeszcze większą ciemność.
Poszedł tam, gdzie widział ją ostatni raz. Stanął pod osłoną wielkiej masy kamieni. Zbadał ją swoją laską. Obstukał najbliższą powierzchnię, a gdy laska natrafiła na pustą przestrzeń, poszedł dalej.
Spostrzegł, że znalazł się przy szczelinie, musiał więc obrócić się bokiem, by przez nią przejść. Wtedy na kilka sekund błysnęło światło, które widział już przedtem.
Droga skręcała i rozszerzała się, prowadząc go w dół. Kilka razy zatrzymywał się i słuchał, ale nie słyszał nic oprócz własnego oddechu.
Wyjął chusteczkę i osuszył sobie dokładnie twarz i ręce. Usunął wilgoć z płaszcza, opuścił kołnierz, wytarł z butów błoto i liście, a na końcu poprawił ubranie. Potem ruszył dalej, minął ostatni zakręt i znalazł się w komnacie oświetlonej płomieniem małej lampki oliwnej zawieszonej na trzech cienkich łańcuchach. Pod jedną ze ścian stał nieruchomo żółty rycerz. Na kamiennym piedestale, tuż pod lampą, leżał na macie stary człowiek w łachmanach. Jego zarośnięta twarz częściowo znajdowała się w cieniu.
Podszedł do starca i zobaczył, że jego wiekowe oczy są otwarte.
— Merlin…? — wyszeptał.
Usłyszał słabe syczenie i cichy chrapliwy głos. Uzmysławiając sobie, gdzie jest ich źródło, pochylił się niżej.
— Eliksir… na występie skalnym… wschodnia skała… z tyłu — doszedł go grobowy szept.
Odwrócił się w poszukiwaniu występu i butelki z eliksirem.
— Wiesz, gdzie to jest? — spytał żółtego rycerza.
Nie poruszył się i nie odpowiedział, stał jedynie jak wystawowy eksponat. Lancelot zaczął więc szukać dalej i po chwili znalazł. Była to bardziej nisza niż występ, zlewająca się w jedno ze ścianą i okryta cieniem. Przebiegł palcami po naczyniu i uniósł je ostrożnie. W środku był jakiś płyn. Zanim wrócił do kręgu światła, wytarł usta w rękaw. Usłyszał gwizd wiatru i poczuł słabe wibracje grzmotu.
Włożył jedną rękę pod ramiona starca i uniósł go. Oczy Merlina nie były na niczym skupione. Zwilżył jego wargi płynem. Stary człowiek oblizał je i po chwili otworzył usta. Dał mu jeden łyk, potem następny i jeszcze jeden…
Merlin dał mu znak, że chce się położyć. Pomógł mu to zrobić, a potem spojrzał na żółtą zbroję; była cały czas nieruchoma. Zerknął na czarownika i zobaczył w jego oczach nowy blask. Starzec patrzył na niego i uśmiechał się słabo.
— Lepiej się czujesz?
Merlin skinął głową. Po minucie jego policzki nabrały żywszych kolorów. Oparł się na łokciach, usiadł i wziął butelkę z eliksirem. Podniósł ją i pociągnął spory łyk.
Siedział tak przez kilka minut. Jego cienkie ręce, woskowobiałe w świetle lampy, zaczęły robić się ciemniejsze i grubsze. Plecy wyprostowały się. Postawił butelkę koło siebie na łóżku i rozłożył ramiona. Stawy zatrzeszczały za pierwszym razem, ale za drugim już nie. Spuścił nogi z łóżka i powoli wstał. Był o głowę niższy od Lancelota.
— Zrobione — powiedział Merlin, patrząc do tyłu na pląsające cienie. — Na pewno dużo się wydarzyło.
— Dużo się wydarzyło — powtórzył Lancelot.
— Przeżyłeś to wszystko. Powiedz mi, czy świat jest teraz lepszym miejscem niż kiedyś, czy gorszym?
— Pod pewnymi względami lepszym, pod innymi gorszym. Jest inny.
— W czym jest lepszy?
— Jest wiele sposobów na ułatwianie sobie życia, wiedza ludzka ogromnie się poszerzyła.
— A z czym jest gorzej?
— Na świecie jest dużo więcej ludzi. Dlatego wielu z nich cierpi z powodu biedy, chorób, ignorancji. Sam świat cierpi wskutek rabunkowej polityki, zanieczyszczeń i innych działań, które zagrażają jedności natury.
— Wojny?
— Zawsze gdzieś ktoś z kimś walczy.
— Potrzebują pomocy.
— Może tak. Może nie.
Merlin spojrzał mu w oczy.
— Co masz na myśli?
— Ludzie się nie zmienili. Są tak samo racjonalni i irracjonalni, jak byli w dawnych czasach. Bywają moralni i prawi, lub nie… jak zawsze. W tym czasie, gdy spałeś, nauczyli się wielu nowych rzeczy, wyniknęło wiele nowych sytuacji, ale nie wierzę, że natura człowieka zmieniła się znacząco. Nie możesz zrobić nic, żeby to zmienić. Mógłbyś jedynie wpłynąć na kilka typowych dla tych czasów cech, ale czy takie wtrącanie się będzie właściwe? Dzisiaj wszystko jest tak niezależne, że nawet ty nie zdołasz przewidzieć konsekwencji swoich działań. Możesz zrobić więcej złego niż dobrego. Cokolwiek jednak zrobisz, ludzka natura pozostanie taka sama.
— Nie poznaję cię, Lancelocie. W dawnych czasach nie filozofowałeś.
— Miałem dużo czasu, żeby to przemyśleć.
— A ja miałem dużo czasu, żeby o tym śnić. To wojna jest twoim rzemiosłem, Lancelocie. Zostań przy tym.
— Rzuciłem to już dawno temu.
— Więc co teraz robisz?
— Jestem rzeczoznawcą.
Merlin wypił łyk eliksiru. Gdy znowu zwrócił się w stronę Lancelota, wydawało się, że promieniuje niepohamowaną energią.
— A twoja przysięga? Naprawiać zło, karać grzesznych…?
— Im dłużej żyję, tym trudniej przychodzi mi określić, co jest złe i kto jest grzeszny. Wyjaśnij mi to jeszcze raz. Może wtedy wrócę do interesu.
— Galahad nigdy tak by się do mnie nie odezwał.
— Galahad był młody, naiwny, ufny. Nie mówmy o moim synu.
— Lancelocie! Lancelocie! — Położył mu ręce na ramionach. — Skąd taka gorycz w stosunku do starego przyjaciela, który od tysiąca lat nic nie zrobił?
— Chciałem od razu jasno przedstawić swoje stanowisko. Bałem się, że mógłbyś podjąć jakieś nieodwracalne działania, które fatalnie zmieniłyby równowagę sił na świecie. Chciałem, żebyś wiedział, że nie będę w tym brać udziału.
— Przyznaj, że nie wiesz, co mógłbym zrobić, a co mogę zrobić.
— Przyznaję to z własnej woli. Dlatego właśnie obawiam się ciebie. Co zamierzasz?
— W tej chwili nic. Chcę jedynie się rozejrzeć, zobaczyć zmiany, o których mówiłeś. Potem zdecyduję, jakie zło wymaga naprawy, kto musi zostać ukarany i wybiorę moich orędowników. Przedstawię ci to wszystko i wtedy, jak powiedziałeś, wrócisz do interesu.
Lancelot westchnął.
— To jest wywód moralisty. Twój osąd nie jest już dla mnie wystarczający.
— Mój drogi, to smutne tak długo czekać na nasze spotkanie, by przekonać się jedynie, że straciłeś wiarę we mnie. Moje moce już wracają, Lancelocie. Nie czujesz magii w powietrzu?
— Czuję coś, czego długo nie czułem.
— Ten wiekowy sen był bardzo odżywczy i pokrzepiający. W zasadzie uratował mnie. Za chwilę, Lancelocie, będę silniejszy niż kiedykolwiek przedtem. A ty wątpisz, czy będę w stanie zawrócić czas?
— Wątpię, czy potrafisz to zrobić w formie korzystnej dla innych. Wybacz mi, Merlin. Mnie również nie podoba się to, co się dzieje. Żyję jednak zbyt długo, zbyt wiele widziałem, za dużo wiem o dzisiejszym świecie, żeby zaufać czyjejkolwiek opinii na temat jego zbawienia. Zostaw go. Ty jesteś legendą, tajemniczą i otoczoną czcią. Nie wiem, kim naprawdę jesteś, ale powstrzymaj się od sprawdzania swoich mocy w jakiejś następnej krucjacie. Zrób tym razem coś innego. Zostań lekarzem i walcz z bólem. Zajmij się malarstwem. Bądź profesorem historii, antykwariuszem. Albo zostań, do diabła, krytykiem społeczeństwa i wskaż zło, które ludzie muszą naprawić.
— Naprawdę sądzisz, że coś takiego da mi satysfakcję?
— Człowiek znajduje satysfakcję w wielu działaniach. Zadowolenie zależy od człowieka, a nie od rzeczy. Chcę przez to powiedzieć, że powinieneś unikać używania swoich mocy w próbie wywoływania zmian społecznych. Nie można tego robić tak, jak robiliśmy to kiedyś… przemocą.
— Bez względu na to, jakie zmiany nastąpiły, największą ironią losu jest to, że stałeś się pacyfistą.
— — Mylisz się.
— Przyznaj to! W końcu zacząłeś się bać szczęku broni. Rzeczoznawca! Co z ciebie za rycerz?
— Taki, Merlinie, który znalazł się w niewłaściwym czasie i miejscu.
Czarownik wzruszył ramionami i odwrócił się.
— Więc niech ci będzie. Dobrze, że od razu zdecydowałeś się wszystko mi powiedzieć. W każdym razie, dziękuję ci za to. Chwileczkę.
Merlin poszedł na tył jaskini i po chwili wrócił ubrany w nowe szaty. Efekt był wstrząsający. Był schludny i czysty. Jego włosy i broda nie były już białe, ale raczej popielate. Krok był pewny i stanowczy. W prawej ręce trzymał laskę, ale nie opierał się na niej.
— Chodź ze mną — powiedział.
— Ta noc jest zła.
— To nie jest ta sama noc, która była, gdy tu wchodziłeś. To nawet nie jest to samo miejsce.
Gdy przechodzili koło żółtej zbroi, Merlin strzelił palcami tuż obok przyłbicy. Rycerz wydał pojedynczy trzask i ruszył za nimi.
— Kto to jest?
— Nikt — uśmiechnął się Merlin i włożył rękę do przyłbicy. Była pusta.
— Jest zaczarowany, poruszany duchem, trochę co prawda niezgrabnym i dlatego nie mogłem mu zaufać w sprawie moich kropli. To jednak doskonały służący, niepodobny do innych. Jest niewiarygodnie silny i szybki. Nie mógłbyś go pokonać nawet w swoich najlepszych latach. Niczego się nie boję, gdy on jest ze mną. Chodź. Chciałbym ci coś pokazać.
— Wspaniale.
Lancelot poszedł za Merlinem i pustą zbroją. Deszcz ustał, było bardzo cicho i spokojnie. Stali na polanie oświetlonej niesamowitym blaskiem księżyca, w powietrzu unosiła się mgła, trawa połyskiwała. W oddali widoczne były cieniste kształty.
— Przepraszam — powiedział Lancelot. — Zostawiłem w środku swoją laskę.
Obrócił się i wszedł do jaskini.
— Więc idź i ją przynieś, stary człowieku — odparł Merlin. — Twoja siła już się kończy.
Lancelot wrócił, opierając się na lasce i pokuśtykał przez polanę.
— Tędy. — Wskazał Merlin. — Tam znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania. Spróbuję nie iść zbyt szybko, by cię nie męczyć.
— Nie męczyć mnie?
Czarownik zachichotał i odszedł. Lancelot udał się za nim.
— Nie czujesz się trochę znużony? — spytał Merlin.
— Tak. Właściwie tak. Wiesz, co się ze mną dzieje?
— Oczywiście. Zdjąłem z ciebie czar, który ochraniał cię przez te wszystkie lata. To, co teraz czujesz, to pierwsze oznaki twojego prawdziwego wieku. Trochę potrwa, zanim się całkiem zestarzejesz, bo twoje ciało jeszcze temu naturalnie się opiera, ale proces zaczął już postępować.
— Dlaczego mi to robisz?
— Ponieważ ci uwierzyłem, gdy powiedziałeś, że nie jesteś pacyfistą. Rzekłeś to z wystarczającą gwałtownością, żebym zdał sobie sprawę, iż mógłbyś stanąć przeciwko mnie. Nie mogę na to pozwolić, bo wiem, że jesteś jeszcze w stanie przywołać swą dawną siłę. Nawet czarownik mógłby się tego obawiać, więc zrobiłem to, co trzeba było zrobić. Moja moc podtrzymywała twoje życie; bez niej ono się skończy. Byłoby dobrze, gdybyśmy jeszcze raz wspólnie pracowali, ale widzę, że jest to niemożliwe.
Lancelot potknął się, złapał równowagę i pokuśtykał dalej. Po prawej stronie Merlina szedł pusty rycerz.
— Twierdzisz, że twoje cele są szlachetne — odezwał się Lancelot — ale ja ci nie wierzę. Może w starych czasach tak było. Teraz wszystko się bardzo zmieniło i ty też jesteś inny. Nie czujesz tego?
Merlin odetchnął głęboko, wydychając obłok pary.
— Pewnie takie jest moje dziedzictwo. Żartuję. Oczywiście, że się zmieniłem. Każdy się zmienia. Ty jesteś tego doskonałym przykładem. To, co uważasz za moją złą przemianę, jest niczym innym jak koniuszkiem niemożliwego do uniknięcia konfliktu powstałego między nami wskutek zmian, którym ulegliśmy. Ja jednak nadal trwam przy prawdziwych ideałach Camelotu.
Ramiona Lancelota pochyliły się do przodu, a oddech stał się cięższy.
— Dziwne. Znam to miejsce — powiedział, chwytając powietrze. — Na razie nie wiem skąd, ale znam je. Kamienny Krąg nie wygląda dzisiaj w ten sposób. Nawet za czasów Artura zatracił już swoją doskonałość. Jak się tutaj dostaliśmy? Co się stało?
Przystanął, żeby odpocząć, a Merlin zatrzymał się, by mu towarzyszyć.
— Tej nocy podróżujemy pomiędzy światami — powiedział czarownik. — To miejsce to prawdziwy Kamienny Krąg, święta ziemia. Rozciągnąłem granice świata, by go tutaj przenieść. Gdybym był nieuprzejmy, odesłałbym cię z powrotem razem z nim i zostawiłbym tam na zawsze. Ale będzie lepiej, jeśli poznasz pewien rodzaj pojednania. Chodź!
Lancelot poszedł chwiejnym krokiem za Merlinem w kierunku wielkiego kręgu kamieni. Z zachodu nadciągnął lekki wiatr, rozwiewając nieco opary mgły.
— Co masz na myśli, mówiąc, że poznam pewien rodzaj pojednania?
— Całkowite odrodzenie moich mocy i ich wzmocnienie będą wymagać złożenia w tym miejscu ofiary.
— A więc cały czas planowałeś to dla mnie!
— Nie. To nie miałeś być ty. Ktokolwiek mógł na to zasłużyć, chociaż ty zasłużyłeś sobie wspaniale. Nie musi tak się stać, jeśli zdecydujesz się mi pomóc. Ciągle jeszcze możesz zmienić zdanie.
— Chcesz mieć kogoś, kto by trwał przy twoim boku?
— Jest tam miejsce dla ciebie.
— Ale po co? Żebyś mógł zachować odrobinę okrucieństwa w stosunku do mnie?
— To dlatego, że sprawiłeś mi przykrość.
Gdy doszli do kręgu, Lancelot zatrzymał się znowu i popatrzył na potężne kamienne bloki.
— Jeśli nie wejdziesz tam dobrowolnie — stwierdził Merlin — mój sługa chętnie ci pomoże.
Lancelot splunął, wyprostował się lekko i rzucił na czarownika wściekłe spojrzenie.
— Myślisz, że się boję pustej zbroi kierowanej przez kogoś z piekła rodem? Nawet teraz, Merlinie, bez wsparcia czarów, mógłbym rozerwać tę rzecz na strzępy.
Czarownik roześmiał się.
— Dobrze, że sobie w końcu przypomniałeś, co to duma rycerska, bo wszystko inne już cię opuściło. Gotów jestem dać ci tę okazję, a sposób, w jaki wejdziesz do kręgu, nie jest ważny. Istotne są tylko przygotowania.
— Ale nie jesteś pewny swojego sługi?
— Tak myślisz, stary człowieku? Wątpię nawet, czy byłbyś w stanie unieść na sobie ciężar zbroi, nie mówiąc już o kopii. Jeśli jednak chcesz spróbować, niech tak będzie!
Merlin zastukał trzy razy końcem swojej laski w ziemię.
— Wejdź — powiedział. — Znajdziesz tu wszystko, czego potrzebujesz. Cieszę się, że dokonałeś takiego wyboru. Wiesz, byłeś nie do zniesienia. Kiedyś marzyłem, by zobaczyć cię pokonanego, zniżonego do poziomu zwykłego śmiertelnika. Teraz chciałbym tylko, aby Królowa mogła zobaczyć ostatnią walkę swojego rycerza.
— Ja również — odparł Lancelot i wszedł do kręgu. Zobaczył czarnego rumaka, czekającego z opuszczonymi lejcami. Części zbroi, włócznia, miecz i tarcza oparte były o krawędź dolmenu. Po drugiej stronie kręgu stał biały rumak i czekał na przybycie pustego rycerza.
— Wybacz, że nie zorganizowałem dla ciebie giermka — powiedział Merlin. — Jednak bardzo chętnie sam ci pomogę.
— Poradzę sobie — odpowiedział Lancelot.
— Mój zawodnik ma uzbrojenie dokładnie w tym samym stylu. Nie dałem mu żadnej przewagi nad tobą w tym względzie.
— Nigdy nie lubiłem twoich dowcipów.
Lancelot zaprzyjaźnił się z koniem, a potem wyciągnął z portfela małą, czerwoną nitkę i zawiązał ją wokół kopii. Oparł swoją laskę o dolmen i zaczął nakładać zbroję. Merlin, którego włosy i broda były teraz prawie czarne, obrysowywał końcem laski pole walki.
— Zawsze wolałeś białego rumaka — stwierdził czarownik. — Zdecydowałem jednak, że właściwszy będzie dla ciebie inny kolor, skoro porzuciłeś ideały Okrągłego Stołu i zdradziłeś pamięć Camelotu.
— Wprost przeciwnie — odrzekł Lancelot, zadzierając głowę na dźwięk grzmotu. — Ja jestem ostatnim obrońcą Camelotu. Na każdym koniu.
Merlin dalej rysował wzór na piasku, a Lancelot ubierał się powoli. Wiał słaby wiatr, dalej rozwiewając mgłę. Błysnął piorun, płosząc konia. Lancelot uspokoił go.
Merlin patrzył przez chwilę na Lancelota, a potem przetarł oczy. Lancelot właśnie zakładał hełm.
— Chwileczkę — odezwał się czarownik. — Wyglądasz jakoś inaczej…
— Naprawdę? To wpływ twoich czarów, nie sądzisz? — powiedział Lancelot, kopiąc przy tym kamień, który przytrzymywał lejce, i wsiadając na konia.
Merlin wycofał się ze skończonego już diagramu i potrząsnął głową, widząc, jak człowiek na koniu schyla się i chwyta kopię.
— Wydaje mi się, że ciągle poruszasz się z pewną siłą.
— Naprawdę?
Lancelot podniósł kopię i odpowiednio ją nastawił. Zanim sięgnął po tarczę przytroczoną do siodła, podniósł przyłbicę i spojrzał na Merlina.
— Twój rycerz jest chyba gotów. Ja również.
W świetle następnej błyskawicy można było zobaczyć pozbawioną zmarszczek twarz, która patrzyła na Merlina żywymi oczami. Na czoło Lancelota opadały jasnozłociste kosmyki włosów.
— Jakich czarów nauczyły cię minione lata? — spytał Merlin.
— To nie czary — odpowiedział Lancelot. — To przezorność. Przejrzałem cię, więc gdy wróciłem do jaskini po laskę, wypiłem resztę twojego eliksiru.
Opuścił przyłbicę i obrócił się.
— Chodziłeś jak stary człowiek…
— Mam praktykę. Daj znak swojemu rycerzowi!
Merlin roześmiał się.
— Dobrze! Tak nawet jest lepiej — zdecydował. — Widzieć cię pokonanego w pełnej sile! Nie łudź się, że wygrasz z duchem!
Lancelot podniósł tarczę i pochylił się do przodu.
— Na co więc czekasz?
— Na nic! — krzyknął Merlin. — Zabij go, Raxas!
Gdy ruszyli z łoskotem, zaczął padać słaby deszcz. Za przyłbicą swojego przeciwnika Lancelot ujrzał migoczące płomienie. W ostatniej chwili skierował swoją kopię na płonący hełm przeciwnika. Błysnęło i zagrzmiało.
Tarcza Lancelota odgięła się pod naporem włóczni pustego rycerza. Lancelot wycelował kopię w głowę przeciwnika; spadła z jego ramion i płonąc, potoczyła się po ziemi.
Dojechał do końca pola i zawrócił. Zobaczył, że bezgłowy rycerz zrobił to samo. Za nim Lancelot dojrzał dwie stojące postacie; w miejscu, gdzie przed chwilą była tylko jedna.
Naprzeciw Merlina, po drugiej stronie narysowanego przez niego diagramu, ubrana w białą szatę, z czerwonymi, rozwianymi włosami, stała Morgana Le Fay. Wydawało mu się, że rozmawiają, ale nie mógł usłyszeć ani słowa. Wtem Morgana uniosła ręce, które zaczęły iskrzyć się niczym zimne ognie. Laska Merlina również płonęła. Potem Lancelot nic już nie widział, bo pusty rycerz był gotowy do drugiego starcia.
Nakierował kopię, wzniósł tarcze, pochylił się do przodu i dał sygnał swojemu wierzchowcowi. Gdy cwałował przez pole walki, jego ramiona były silne jak stal, a jego siła potężna jak niekończący się strumień elektryczności. Huk grzmotów zagłuszał tętent kopyt. W hełmie świstał wiatr, gdy pędził na spotkanie drugiego wojownika z włócznią skierowaną w jego tarczę.
Zwarli się z ogromnym łomotem. Zatoczyli się obaj, a pusty rycerz padł na ziemię. Jego tarcza i zbroja pękły pod naporem kopii Lancelota. Lewe ramię odpadło, a włócznia poszła w drzazgi. Rycerz zaczął się jednak natychmiast podnosić, dzierżąc w prawej dłoni długi miecz.
Lancelot zeskoczył z konia, odrzucił tarczę, wyciągnął swoją broń i ruszył w kierunku pozbawionego głowy przeciwnika. Ten uderzył pierwszy, więc Lancelot odparował cios; potężne uderzenie osłabiło jego ramiona. Teraz sam uderzył, a i jego cios został odparowany.
Krzyżowali miecze po całym polu, aż w końcu Lancelot spostrzegł, że przeciwnik odsłonił się, zadając swoje najmocniejsze uderzenie. Pusty rycerz runął w błoto z częściowo rozłupanym pancerzem, z którego sterczało ostrze włóczni Lancelota. W tym momencie Morgana Le Fay krzyknęła.
Lancelot obrócił się i zobaczył, że upadła i znalazła się w obrębie narysowanego przez Merlina diagramu. Czarownik, skąpany teraz w niebieskiej poświacie, uniósł swoją laskę i pchnął do przodu. Lancelot ruszył ku niemu i nagle poczuł silny ból w lewym boku. Gdy pusty rycerz, który nie zdołał się jeszcze podnieść, przygotowywał miecz do następnego ciosu, Lancelot pochwycił broń w obie ręce, uniósł wysoko i skierował ostrze w dół.
Rzucił z całą siłą, rozłupując pancerz przeciwnika i przygważdżając go do ziemi. Rozległ się wielki krzyk, odbił echem w jego zbroi, a z dziury, gdzie kiedyś był hełm, błysnęła łuna ognia. Wystrzeliła w górę, zamigotała na deszczu, zbladła i kilka chwil później zgasła.
Lancelot padł na kolana. Po chwili uniósł się powoli i spojrzał na dwie postacie stojące znów twarzą w twarz w zabłoconym kręgu mocy, wyrysowanym przez Merlina; byli teraz oboje skąpani w niebieskawej poświacie. Lancelot zrobił krok w ich kierunku, potem następny.
— Merlin! — zawołał, idąc dalej do przodu. — Zrobiłem to, co mówiłem, że zrobię! Teraz zabiję ciebie!
Morgana Le Fay spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
— Nie! — krzyknęła. — Wyjdź z kręgu! Pospiesz się! Trzymam go tutaj! Jego moc słabnie! Za chwilę to miejsce zniknie, nie będzie go. Szybko!
Lancelot wahał się tylko chwilę. Potem zawrócił i tak szybko, jak tylko mógł, opuścił krąg. Zdawało się, że niebo nad dolmenami wrze.
Zrobił jeszcze kilkanaście kroków, a potem stanął, żeby odpocząć. Zerknął na pole walki, gdzie dwie postacie stały objęte mocą czarodziejskiej obręczy. Gdy utrwalał w pamięci tę scenę, otworzyły się niebiosa; spłynęła z nich łuna ognia i spadła na Kamienny Krąg.
Oślepiony Lancelot przysłonił dłonią oczy. Gdy opuścił rękę, zobaczył spadające bezszelestnie kamienie; wiele z nich wprost znikało z jego pola widzenia. W tym samym momencie deszcz zaczął ustawać. Czarownik i czarodziejka zniknęli wraz z całym miejscem, które było coraz mniej wyraziste. Koni już też nie było. Rozejrzał się wokół i ujrzał kamień sporej wielkości. Podszedł do niego i usiadł. Zdjął z piersi zbroję i rzucił ją na ziemię. Czuł ból i pulsowanie w boku, przyłożył więc do niego rękę i mocno trzymał. Na koniec pochylił się i oparł twarz na lewej dłoni.
Deszcz padał coraz słabiej, aż w końcu ustał. Wiatr zamarł i powróciła mgła.
Lancelot odetchnął głęboko i wrócił pamięcią do walki, to była sprawa, dla której żył tak długo i przetrwał pozostałych; sprawa, na którą czekał tyle wieków. Teraz wszystko było już skończone i mógł wreszcie odpocząć.
Stracił na jakiś czas przytomność; obudziło go światło. Silny blask przedzierał się przez palce, przeszywał powieki. Lancelot opuścił rękę, podniósł głowę i otworzył oczy.
Ujrzał przed sobą aureolę białego światła. Oderwał od boku lepkie palce i wstał, aby pójść za nim. Było nieprzerwane, promienne, przepiękne i czyste, nie tak jak miraż przywołany niegdyś przez Merlina. Wiodło go przez oświetloną księżycem równinę, z mroku do jasności, z jasności do mroku, aż wreszcie zdołał je pochwycić. Potem pochłonęła go mgła.
TUTAJ KOŃCZY SIĘ OPOWIEŚĆ O LANCELOCIE,
OSTATNIM ZE SZLACHETNYCH RYCERZY
OKRĄGŁEGO STOŁU, O JEGO PRZYGODACH
Z RAXASEM — PUSTYM RYCERZEM,
MERLINEM I MORGANĄ LE FAY,
OPOWIEŚĆ O OSTATNIM Z MĄDREGO
LUDU CAMELOTU I JEGO POSZUKIWANIACH
ŚWIĘTEGO GRAALA
QUO FAS ET GLORIA DUCUNT
Roger Żelazny
Stand Pat, Ruby Stone
Napisałem to opowiadanie w wielkim pośpiechu. Jego przyczyny były związane z wydaniem Rogera Żelaznego w ilustracjach. Później jednak zniknęły, a opowiadanie zostało wydane w zupełnie innym miejscu, niż pierwotnie zamierzałem. Wszystko jednak bardzo dobrze się udało.
Gdy zostało uzgodnione, że się pobierzemy, poszliśmy we trójkę do Długonogiej Old Voyet, aby wybrać kamień, który miał symbolizować nasze zaręczyny. Jak nakazuje zwyczaj, miał to być nasz samodzielny wybór.
Kwib spodobał się kamień w kolorze namiętności, jasno — błękitny, który wyglądał jak zastygła kropla wielkiego oceanu. Ja wolałam klejnot w kolorze ognia, który symbolizował spokój i stabilność domostwa. Ponieważ nasz wybranek zgodził się ze mną, wybraliśmy rubin, który był bardziej kosztowny. Długonoga Old Voyet zrobiła nacięcie na jego czole, umieściła tam kamień i opatrzyła ranę. Nasz ukochany, zwany od tego czasu Rubinem, był bardzo dzielny. W trakcie tego kameralnego, ale strasznego rytuału, stał w bezruchu, wpatrując się w ziemię i trzymając nas mocno.
— To mnie nigdy ani trochę nie boli — powiedziała Długonoga Old Voyet.
Nic nie odpowiedzieliśmy na tak niedelikatny i brutalny żart. Umówiliśmy się jedynie, że przyniesiemy jej zapłatę przed ceremonią.
— Czy zostało uzgodnione, że wszyscy mogą przyjść was zobaczyć?
— Nie. W tych sprawach przestrzegamy prywatności — odpowiedziałam.
Zrobiłam to chyba trochę zbyt szybko, bo spojrzenie, które otrzymałam w odpowiedzi, świadczyło, że zostało to przyjęte za oznakę słabości. Nieważne.
Pożegnaliśmy się i rozeszliśmy do naszych domostw, aby tam zaczekać, aż Rubin poczuje się na tyle dobrze, aby wziąć udział w ceremonii.
Odpoczywałam, ćwiczyłam rzucanie cierni i czekałam na gońca. Dziesiątego dnia zatrzepotał do moich drzwi. Zanim go zabiłam, odebrałam od niego wiadomość, że za dwa dni będą nasze zaślubiny. Wnętrzności gońca przepowiadały poplątany los, za to mięso było delikatne i kruche.
Sama, w moim domu, przygotowywałam się do rytuału; kąpałam się i biczowałam. Spałam pod świętym drzewem, patrzyłam przez jego gałęzie na gwiazdy. Kości gońca złożyłam u podnóża omszałego pnia. Słuchałam śpiewaków, którzy przelatywali nad Lasem — wilgotnym, chropowatym jęzorem zwisającym niczym pnącze winorośli i pochłaniającym małych śpiewaków i ich krewnych, aby napełnić brzuch w wielkiej pieśni — dramacie życia.
Jeden ze śpiewaków krzyknął przeraźliwie, pochwycony nagle przez jęzor; zniknął w kotle korkanusa — wrzaskliwy kawałek ciemności oderwany od nocy.
Zanim nastał ranek, znalazłam się na plantacji i czekałam, aż korkanus przenicuje swój żołądek. Gdy światło się narodziło, wydał bulgoczący dźwięk i odleciał ze sterty wczorajszych odpadków, które znajdowały się w małym zbiorniku z parą. Odskoczyłam, aby nie opryskała mnie wrząca ciecz. Pomagając sobie kijem, przetrząsnęłam śmieci korkanusa, a on przyssał się do nich znowu, szperając wśród kości i pazurów, które uprzednio tu wyrzucił.
Były tam, między startymi na miazgę odpadkami — dwa komplety pazurów, razem sześć. Wyłowiłam je za pomocą mojego kija, na kawałku liścia zaniosłam do rzeki, umyłam i wypolerowałam. Uznałam to za dobry omen.
Jeszcze tego samego dnia pazury zostały naostrzone i zamontowane wzdłuż dwóch lasek. Zdecydowałam, że będę je nosić przy sobie, ponieważ były dużo lepszym wyposażeniem niż cokolwiek innego. Były częścią paska, który potem sobie wyplotłam i wyglądały jak pierścienie korzeni objęte drewnianą klamrą.
Przez resztę dnia oczyszczałam się i myślałam o moich przyszłych towarzyszach i o naszych zaślubinach. Wieczorem zjadłam wyznaczony posiłek i udałam się pod święte drzewo. Miałam trochę trudności z zaśnięciem.
Następnego ranka wróciłam tą samą drogą, którą poprzednio wracałam do domu. Spotkałam Kwib i Rubina w tym samym miejscu, gdzie się pożegnaliśmy. Nie dotykaliśmy się; wymieniliśmy tylko formalne pozdrowienia:
— Korzeniu życia.
— Strażniku jaja.
— Dostarczycielko żywności.
— Żniwiarko Lasu.
— Wędrowcze byłego życia.
— Witaj.
— Witaj.
— Witaj.
— Czy jesteś gotowy ruszyć w drogę do Drzewa Życia?
— Jestem gotowy ruszyć w drogę do Drzewa Życia.
— Czy jesteś gotowy zawiesić na nim symbol swojej wiary?
— Jestem gotowy powiesić na nim symbol mojej wiary.
— Jestem gotowa wziąć was na swoich towarzyszy.
— Jestem gotowa wziąć was na swoich towarzyszy.
— Jestem gotów wziąć was na swoich towarzyszy.
— Chodźmy więc do Drzewa Życia.
Wzbiliśmy się w powietrze, tańczyliśmy, wirowaliśmy i wzlatywaliśmy, szybując coraz wyżej nad Lasem w promiennym świetle dnia. Krążyliśmy jeden wokół drugiego, póki mogliśmy utrzymać się w powietrzu. Potem udaliśmy się do wielkiego Drzewa obwieszonego niezliczonymi emblematami; wraz z odpowiednimi słowami i gestami powiesiliśmy również swoje własne. Gdy wreszcie znaleźliśmy się na ziemi, Kwib i ja chwyciłyśmy Rubina, każda za jedno skrzydło, i wyrwałyśmy je.
Wśród wielu innych byli tam również Długonoga Old Voyet, Yglin w Purpurowe Paski i Młody Krzywonogi Dendlit; patrzyli, składali życzenia i dawali dobre rady. Słuchaliśmy ich nieco zniecierpliwieni, bo bardzo chcieliśmy już udać się w drogę. Widzowie mieli wielką uciechę z zatrzymywania nowopoślubionych, którzy pragnęli zająć się swoimi sprawami.
W końcu wszyscy troje skorzystaliśmy jakoś z okazji i pożegnaliśmy się z innymi. Rozległ się pomruk rozczarowania, że wszystko już się skończyło i nie będzie trwało dalej. My jednak uniosłyśmy Rubina i zaniosłyśmy go do miejsca, które przedtem wybrałyśmy na nasze mieszkanie. Na gładkim i dumnym czole Rubina błyszczał jasno godowy klejnot. Wyglądaliśmy wspaniale, gdy tak podążaliśmy przez Las do Domu. Pozostali, podśpiewując, podążyli naszym śladem.
Gdy dotarliśmy do progu naszego Domu, pogłaskałyśmy Rubina w miejsca, gdzie kiedyś były skrzydła i umieściłyśmy go w środku; same jednak nie weszłyśmy.
— Tutaj na nas zaczekasz — powiedziałyśmy.
— Zaczekam, Ukochane.
Kwib i ja spojrzałyśmy na siebie. Śpiewy umilkły. Zignorowałyśmy gapiów.
— Ukochana, pójdźmy więc razem — odezwała się Kwib.
— Tak, Ukochana. Idziemy.
Obróciłyśmy się i przeszłyśmy koło tych, którzy nam towarzyszyli. Ruszyłyśmy ku wielkiej samotności Lasu, idąc przez długą chwilę w milczeniu i uważając, żeby się nie dotknąć. Dotarłyśmy w końcu do małej, przyjemnie zacienionej polany.
— Ukochana, czy on tam będzie? — spytała Kwib.
— Nie, Ukochana — odpowiedziałam.
— To bardzo dobrze, Najdroższa.
Szłyśmy dalej powoli, spoglądając na siebie. Słońce osiągnęło już najwyższy punkt na niebie i zaczęło się zniżać.
— Czy chcesz odpocząć, Ukochana? — spytała po pewnym czasie Kwib.
— Jeszcze nie, Najdroższa. Dziękuję ci.
— Wydaje mi się, moja Miłości, że idziemy w kierunku domu Kupca Hawkinsa. Chcesz się tam zatrzymać?
— W jakim celu, Płomieniu mego Życia?
— Na łyk ognistego napoju, moja Słodyczy.
Musiałam się nad tym zastanowić. Efekty działania ognistego napoju mogły zdecydowanie przyspieszyć rozwój wypadków.
— Tak, moja Towarzyszko na Ścieżce Rozkoszy — odpowiedziałam. — Chodźmy wpierw odwiedzić Kupca Hawkinsa.
Poszłyśmy w kierunku wzgórz.
— Światło Miłości, czy to prawda, że w dole za siedzibą Ziemianina spoczywa jego towarzyszka?
— Słyszałam o tym, moja Miłości, i widziałam to miejsce, ale nie wiem. Słyszałam, że jego towarzyszka nie żyje.
— To dziwne, Najdroższa.
— Tak, Ukochana.
Usiadłyśmy i odpoczywałyśmy. Droga postać Kwib rzucała długi i smukły cień, który był większy niż mój własny. Na niebo wspinał się już księżyc, a drugi, dużo mniejszy, podążał za nim. W miarę, jak dzień upływał, robiłam się coraz bardziej głodna, ale nic nie mówiłam. Lepiej jest nie jeść i lepiej jest o tym nie mówić.
O zmroku dotarłyśmy na wzgórza. Przez drzewa widziałyśmy błyski małych światełek punktów wymiennych. Zaczęły nas już otaczać nocne dźwięki. Poczułam dziwny zapach, który został przywiany z gór przez lekki wietrzyk.
— Najdroższa Kwib — powiedziałam, gdy szłyśmy przez krzaki. — Najpierw chciałabym zobaczyć miejsce, gdzie spoczywa martwa towarzyszka.
— Pokażę ci je, Partnerko mojego Życia.
Kwib zaprowadziła mnie na tył zabudowań. Gdy szłyśmy, pochwyciłam spojrzenie Kupca Hawkinsa, który siedział na ciemnym, frontowym ganku, olbrzymi w księżycowym świetle, i pił.
Kwib zaprowadziła mnie do wielkiej parceli ziemi, na której nic nie rosło. Na jednym jej końcu znajdował się kamień z dziwnymi znakami, a przy nim leżał bukiet zwiędłych kwiatów.
— Droga Kwib, czy martwa towarzyszka leży pod ziemią, pod tym kamieniem?
— Tak słyszałam, Najjaśniejsza.
— A dlaczego są tam martwe kwiaty, Miłości moja?
— Nie wiem, Życie moje.
— To bardzo dziwne. Nie rozumiem. Ja…
— Hej! Co tam robicie, szkodniki?
Na słupie, który stał w pobliżu domu, pojawiło się światło dużo silniejsze niż blask księżyców. W drzwiach stał Ziemianin; w rękach trzymał jedną z tych długich strzelb. Podeszłyśmy do niego.
— Przyszłyśmy napić się ognistego napoju — powiedziała Kwib w języku Kupca. — Najpierw chciałyśmy zobaczyć miejsce twojej towarzyszki, która jest pod ziemią.
— Nie lubię, jak ktoś jest z tyłu domu, gdy nie ma mnie w pobliżu.
— Przepraszamy. Nie wiedziałyśmy. Masz ognisty napój?
— Tak. Chodźcie.
Ziemianin otworzył gigantyczne drzwi i stanął przy nich. Weszłyśmy i podążyłyśmy za niezdarną postacią.
— Macie metal?
— Tak — odparłam.
Wyjęłam bryłkę z mojego worka i podałam mu ją.
Kielichy z napojem były przygotowane. Dostałam z powrotem więcej niż trzy małe kawałki metalu. Położyłam je na macie obok mojego kielicha.
— Kupię jeszcze jeden, Ukochana — powiedziała Kwib.
Nie odpowiedziałam, tylko wypiłam słodko — kwaśną ciecz, która paliła mnie jak ogień. Ziemianin nalał jeszcze jedną porcję płynu i zamieszał w nim drewnianą pałką. Pokój pachniał czymś mocno, ale przyjemnie. Nie mogłam jednak zidentyfikować tych zapachów. Na podłodze rozrzucone były małe kawałki drewna. Wysoko na ścianie znajdował się błyszczący klejnot, który oświetlał pokój.
— Polujecie, szkodniki, czy przyszliście tu tylko się napić?
— Ani to, ani to — odpowiedziała Kwib. — Dzisiaj rano wzięliśmy ślub.
— Och! — Oczy Kupca Hawkinsa rozszerzyły się, a potem zwęziły. — Słyszałem o tej waszej ceremonii. Dwóch idzie do przodu, a trzeci zostaje w tyle…
— Tak.
— …i zatrzymaliście się tutaj na kilka drinków przed dalszą drogą.
— Tak.
— Jestem bardzo ciekaw, jak się to odbywa. Żaden z moich ludzi nigdy nie widział waszych zaślubin.
— Wiemy o tym.
— Chciałbym zobaczyć tę ceremonię.
— Nie.
— Nie.
— Czy to jest zabronione?
— Nie. Uważamy to po prostu za sprawę osobistą.
— Cóż. Z całym szacunkiem dla waszych uczuć, tam skąd pochodzę, jest wielu ludzi, którzy dużo by dali, żeby zobaczyć coś takiego. Skoro, jak mówicie, to nie jest zabronione, a jest tylko waszą prywatną sprawą, może mógłbym was przekonać, abyście pozwolili mi to sfilmować.
— Nie.
— Nie. To jest bardzo osobiste.
— Wysłuchajcie mnie. Wpierw pozwólcie, że napełnię wasze kielichy. Nie. Nie chcę więcej metalu. Jeśli zgodzilibyście się, abym to sfilmował, to tylko przypuszczenie oczywiście, to miałbym szansę zrobienia wielkich pieniędzy. Mógłbym dać wam mnóstwo prezentów, cokolwiek byście stąd chcieli. I tyle ognistego napoju, ile zdołacie wypić.
Kwib popatrzyła na mnie dziwnie.
— Nie — powiedziałam. — To jest prywatna i osobista sprawa. Nie chcę, żebyś to złapał w swoje pudełko z filmami.
Wstałam.
— Lepiej będzie, jak już sobie pójdziemy.
— Siadaj. Nie odchodźcie jeszcze. Przepraszam. Byłbym jednak głupcem, gdybym o to nie zapytał. Ja się przecież nie obraziłem, że patrzyliście na grób mojej żony. Nie bądźcie tacy wrażliwi.
— To prawda, Ukochana — powiedziała Kwib w naszym języku. — Mogłyśmy go obrazić, patrząc na grób jego towarzyszki. Nie obrażajmy się więc teraz z powodu jego pytania i nie róbmy sobie wstydu.
— Mocno powiedziane, Ukochana — odparłam i wróciłam do mojego ognistego napoju. — Dobre to.
— Tak.
— Kocham cię.
— Kocham cię.
— Pomyśl o naszym Rubinie. Jakiż on delikatny!
— Tak. I jakże pełne gracji są jego ruchy…
— Jestem taka dumna, że przyprowadziłyśmy go do Domu.
— Ja również. A ten podniebny taniec… Byłaś tak blisko klejnotu. Tak przepięknie błyszczał w słońcu.
— A wieczorami jego jasne ogniki będą tak delikatne i subtelne.
— To prawda. Będzie cudowny.
— Tak.
Skończyłyśmy nasze drinki i chciałyśmy już wyjść, gdy Ziemianin ponownie napełnił kielichy.
— Na rachunek firmy. Prezent ślubny.
Spojrzałam na Kwib. Kwib spojrzała na Kupca Hawkinsa, a potem na mnie. Wróciłyśmy na matę, żeby wypić te wspaniałe drinki.
— Dziękujemy ci — powiedziałam.
— Tak, dziękujemy — dodała Kwib.
Gdy skończyłyśmy i podniosłyśmy się znowu, moje ruchy były bardzo niepewne.
— Pozwólcie, że jeszcze wam naleję.
— Nie, to byłoby za dużo. Teraz musimy już iść.
— Czy chcecie spędzić noc tutaj? Jeśli tak, proszę bardzo.
— Nie. Nie wolno nam spać, dopóki wszystko się nie skończy.
Podeszłyśmy do drzwi. Wydawało mi się, że wrota falują, ale przebrnęłam przez nie i wyszłam na ganek. Chłodne, nocne powietrze dobrze mi zrobiło po dusznej atmosferze punktu wymiennego. Potknęłam się na schodach. Kwib ruszyła, aby mi pomóc, ale szybko się cofnęła.
— Wybacz, Ukochana.
— W porządku, Najmilsza.
— Dobranoc. Życzę szczęścia wam obu.
— Dziękujemy.
— Dobranoc.
Zeszłyśmy ze wzgórza, znowu się potykając. Po jakimś czasie poczułam świeżą wodę i weszłyśmy do Lasu, tam gdzie płynął strumień. Na niebie wisiały księżyce i było mnóstwo gwiazd. Wydawało mi się, że mniejszy księżyc się rozdwoił, ale zdałam sobie sprawę, że to na pewno wpływ ognistego napoju. Gdy obróciłam się, zobaczyłam, że Kwib przysunęła się bliżej i uważnie mnie obserwuje.
— Odpocznijmy chwilę — odezwałam się. — Wybrałam to miejsce. — Pokazałam przestrzeń pod małym drzewkiem.
— A ja odpocznę tutaj — powiedziała Kwib, sadowiąc się koło dużej skały naprzeciwko mnie.
— Tęsknię za moim Rubinem, Najdroższa — rzekłam.
— Ja również, Kochana.
— Chcę znieść jaja, o które on będzie się troszczył, moja Miłości.
— Ja również, moja Piękna.
— Co to za hałas?
— Nic nie słyszałam.
Nasłuchiwałam uważnie, ale nie rozległ się żaden dźwięk. Kwib patrzyła przez długą chwilę na cienie i kiwała się gwałtownie.
— Mówi się, że ktoś większy, tak jak ja, może wypić więcej ognistego płynu z mniejszymi skutkami — powiedziała.
— Ja również tak słyszałam. Czy wybierasz to miejsce, Najdroższa?
Kwib wstała.
— Byłabym głupia, gdybym tak nie zrobiła. Niech zawsze będzie pokój między naszymi duszami.
Pozostałam w tym miejscu, gdzie byłam.
— Czy może być inaczej, moja Kwib?
Sięgnęłam do paska po dwie laski z pazurami, które wyglądały jak pierścienie korzeni.
— Naprawdę ty jesteś najmilsza, najwspanialsza… — zaczęła Kwib.
…A potem rzuciła się do przodu z szeroko rozwartymi szczękami przygotowanymi na główne uderzenie.
Pierwszym zestawem pazurów uderzyłam ją nisko w klatkę piersiową i szybko przekręciłam się na bok. Zerwałam się i wygarnęłam w miejsce pomiędzy jej oczami, w których odbijały się księżyce i tańczyły gwiazdy. Gwizdnęła i skoczyła do tyłu. Z całą siłą miotałam obiema laskami w górę, w dół i dookoła, uderzając ją wysoko w chitynową płytkę poniżej drogiej głowy. Jej gwizd stał się bardziej drżący; przewróciła się do tyłu, wyrywając laski z mojego uchwytu. Poczułam zapach soków jej ciała i zapach strachu…
Uderzyłam z całą mocą. Rozwarłam szczęki i pochwyciłam jej głowę. Walczyła tylko przez chwilę, a potem się uspokoiła.
— Bądź dobra dla naszego Rubina — usłyszałam. — Jest taki łagodny, taki delikatny…
— Zawsze, Ukochana — powiedziałam i zakończyłam walkę.
Leżałam na jej twardym i prężnym ciele, pokrywając je ciepłymi sokami.
— Żegnaj, Żniwiarko Lasu. Najdroższa…
W końcu wstałam i za pomocą szczęk przecięłam jej twardy pancerz. Była taka miękka w środku. Musiałam zabrać ją ze sobą do Rubina. Rozpoczęło się Święto Miłości.
Był już jasny dzień, gdy skończyłam czyścić i polerować pancerz Kwib. Musiałam sprawić, by błyszczał, a potem złożyłam go ostrożnie, używając do tego najtwardszych włókien trawy. Gdy powiesiłam ją na drzewie, kołysała się na wietrze i wydawała łagodne dźwięki.
Nagle, niewiadomo skąd, usłyszałam hałas — brzęczący i nienaturalny. Nie! To nie może być ten Ziemianin. Nie ośmieliłby się iść za nami i użyć tej swojej skrzynki na obrazki.
Rozejrzałam się. Czy to ten wielki cień umykający za wzgórze? Moje ruchy były bardzo powolne. Nie mogłam go ścigać. Nie miałam pewności i wiedziałam, że nigdy nie będę jej miała. Muszę teraz odpocząć…
Ociężale i powoli ruszyłam w pobliże skały i usadowiłam się tam. Słuchałam głosu duszy mojej Ukochanej, zrodzonego przez wiatr w jej skorupie…
Śpij, mówiła, śpij. Jestem z tobą, teraz i zawsze. Twoje są zaszczyty i przyjemności, Ukochana. Niech zawsze będzie pokój między naszymi duszami…
…I muszę spać zanim wyruszę w drogę. Rubin, Rubin, mój Rubin. Czekasz z kolorem ognia na twoim czole, przepięknym w słońcu, delikatnym i subtelnym… Twoje czekanie dobiega już prawie końca. Do ciebie tylko należy wyglądanie naszego powrotu. Próba miłości właśnie się skończyła i wracamy do ciebie… Tak czysto i wyraźnie widzę Dom, w którym ciebie umieściłyśmy… Wkrótce darujesz nam swoje światło. My damy tobie jaja. Nakarmimy cię. Wkrótce, wkrótce… Ten cień jest znowu tutaj, ale nie mogę go rozpoznać… To cię przecież nie dotyczy. Pogrzebię w sobie wstyd, jeśli powinnam się wstydzić, i nigdy nie będę o tym mówić… Nasza ukochana Kwib ciągle śpiewa, na drzewie i we mnie. Jej pieśń jest pokojem; pokojem, wiarą i niezmiennym powrotem jaja. Cóż innego ma znaczenie, moja Najdroższa? Cóż może powstrzymać lot lub rozpromienić samotność, jak nie symbol naszej miłości — Rubin?
Śpij, śpiewa Kwib. Czekaj, śpiewa Kwib. Już wkrótce, śpiewa Kwib. To nasza partia w wielkiej pieśni — dramacie życia, w Miłości.
Roger Żelazny
Halfjack
Pewnego dnia zobaczyłem nowy, bardzo miły i ładny magazyn, który nazywał się „Omni”. Opanowało mnie pragnienie opublikowania w nim opowiadania. Napisałem wiec to oto właśnie i tam też je opublikowałem.
Szedł boso po plaży. Nad miastem najjaśniejsze gwiazdy miały jeszcze przed sobą kilka ostatnich chwil, zanim nie zmyje je światło ze wschodu. Obracał w palcach kamień, a potem cisnął nim w stronę, z której miało nadejść słońce. Obserwował go długo, dopóki nie zniknął mu z oczu.
Przedtem zdążył już zawrócić i teraz szedł z powrotem, do miasta, mieszkania i dziewczyny.
Gdzieś za horyzontem wznosił się statek kosmiczny, znacząc ogniem swoją drogę na niebie. Zabrał ze sobą pozostałości nocy i zniknął. Szedł dalej i rozkoszował się zapachami wsi i oceanu. To był miły świat i miłe miasto — port kosmiczny i morski — tutaj w cichym zakątku galaktyki. Dobre miejsce, żeby odpocząć i zanurzyć zaniedbywaną dotychczas część samego siebie w strumieniu człowieczeństwa; w barwach i dźwiękach miasta i w stałym przyciąganiu grawitacyjnym. Bawił się palcami blizną na czole. Za długo zwlekał i pozwolił, by dwie oferty przeszły mu koło nosa. Została jedna, wymagająca rozstrzygnięcia.
Gdy szedł ulicą, na której mieszkała Kathi, zobaczył, że w jej mieszkaniu jest jeszcze ciemno. To dobrze, nie zdążyła nawet za nim zatęsknić. Pchnął wielkie frontowe drzwi, ciągle zepsute od kiedy otworzył je kopnięciem w noc pożaru… dwa, nie — trzy dni temu. Wszedł po schodach i cicho wsunął się do mieszkania.
Był w kuchni i przygotowywał śniadanie, gdy Kathi się obudziła.
— Jack?
— Tak. Dzień dobry.
— Już nie śpię.
— Świetnie.
Wszedł do sypialni. Leżała i uśmiechała się. Uniosła lekko ramiona.
— Pomyślałam sobie o cudownym sposobie na rozpoczęcie dnia.
Usiadł na krawędzi łóżka i objął ją. Przez chwilę była ciepła i miękka od snu, ale tylko przez chwilę.
— Masz zbyt dużo na sobie — powiedziała, rozpinając mu koszulę.
Wyswobodził się z niej i odrzucił na bok, a potem zdjął spodnie. Wtedy znowu ją wziął w ramiona.
— Resztę też.
Przejechała palcem po jego długiej delikatnej bliźnie, która ciągnęła się od czoła, wzdłuż nosa, brody, szyi, opadała ku klatce piersiowej, brzuchowi i kończyła się na pachwinie.
— Chodź.
— Jeszcze kilka nocy temu nie miałaś o tym pojęcia.
Pocałowała go, muskając ustami jego policzki.
— Ale to jest naprawdę coś dla mnie.
— Przez prawie trzy miesiące…
— Zdejmij to, proszę.
Westchnął, posłał jej półuśmiech, a potem wstał.
— W porządku.
Jedną rękę włożył w swoje długie, czarne włosy i przytrzymał je mocno; palce drugiej dłoni rozpostarł na głowie wzdłuż linii włosów i przycisnął. Cały skalp odskoczył z lekkim trzaskiem i Jack rzucił go na podłogę.
Prawa strona jego głowy była zupełnie łysa; na lewej zaczynały rosnąć ciemne włosy. Obie części były dokładnie rozdzielone dalszym ciągiem blizny ciągnącej się od czoła.
Złożył razem palce i położył je na wierzchu czaszki, a potem pociągnął prawą rękę w bok i w dół. Jego twarz otworzyła się pionowo, rozchodząc się na dwie części wzdłuż linii blizny i ukazując syntetyczne ciało uwolnione teraz z elektrostatycznych więzów. Ciągnął w dół wzdłuż prawego ramienia, mięśnia, aż do nadgarstka. Bawił się ciałem swojej ręki jak ciasną rękawiczką, w końcu ściągając ją z cichym cmoknięciem. Potem zaczął ciągnąć wzdłuż swojego boku, biodra, pośladka i rozdzielił wszystko przy pachwinie. Usiadł znowu na krawędzi łóżka i zwijał w dół nogę, przez udo, kolano, łydkę i kostkę. Stopę potraktował tak samo jak dłoń, odrywając oddzielnie każdy palec, a potem ściągnął swoje ciało — rękawiczkę. Strzepnął je i położył razem z rzeczami.
Obrócił się do Kathi, która przez cały czas nie spuszczała z niego oczu. Znowu posłał jej półuśmiech. Odkryte części twarzy i ciała były zrobione z ciemnego metalu i plastyku, wykonane precyzyjnie, z różnymi otworami i wypukłościami, niektóre błyszczące, inne matowe.
— Półjack — powiedziała, gdy do niej podszedł. — Teraz wiem, co miał na myśli ten człowiek w kawiarni, gdy nazwał cię tak.
— Miał szczęście, że ty byłaś ze mną. Są miejsca, gdzie nie jest to mile widzianą nazwą.
— Jesteś piękny.
— Kiedyś poznałem dziewczynę, której ciało było prawie całkowicie prostetyczne. Chciała, żebym cały czas miał na sobie ciało — rękawiczkę. Uważała, że mieszanka ciała i jego pozorów jest bardzo atrakcyjna.
— Jak nazywa się taka operacja?
— Hemicorporectomia boczna.
— Czy można cię naprawiać? — spytała po chwili. — Czy można coś zamienić albo zastąpić?
Roześmiał się.
— Można. Moje geny można rozdzielać i z tego wyhodować odpowiednią część zamienną. Mogę się cały składać z przeszczepów swojego ciała. Można też je całkiem usunąć i zastąpić biomechanicznymi odpowiednikami. Potrzebuję za to żołądka, jaj i płuc, bo żeby czuć się człowiekiem muszę jeść, pieprzyć się i oddychać.
Przebiegła palcami po jego plecach; jedną ręką po metalu, drugą po ciele.
— Nie rozumiem — powiedziała, gdy w końcu oderwali się od siebie. — Co to był za wypadek?
— Wypadek? To nie był wypadek. Zapłaciłem mnóstwo pieniędzy za tę robotę, żeby móc pilotować specjalny rodzaj statków. Jestem cyborgiem i podłączam się do każdego sytemu pokładowego.
Wstał z łóżka i podszedł do garderoby. Wyciągnął z niej torbę, wydobył ubrania i wepchnął je do środka. Potem podszedł do szuflady i jej zawartość również umieścił w torbie.
— Wyjeżdżasz?
— Tak.
Z łazienki przyniósł dwie garści osobistych rzeczy i także je spakował.
— Dlaczego?
Obszedł łóżko i podniósł swoje ciało — rękawiczkę i włosy. Zwinął je i też włożył do torby.
— Nie z tego powodu, który masz na myśli — powiedział po chwili. — Ani nie dlatego, co ja sam sobie pomyślałem przed chwilą.
Dziewczyna usiadła.
— Nie zależy ci już tak na mnie, bo wydaje mi się, że teraz, gdy poznałam twój sekret, lubię cię bardziej. Myślę, że jest w tym coś patologicznego…
— Nie — zaprzeczył, wkładając koszulę. — To wcale nie to. Wczoraj tak bym powiedział i użył tego jako usprawiedliwienia, żeby się stąd wyrwać i zostawić cię w podłym nastroju. Ale tym razem chcę być uczciwy wobec samego siebie i w stosunku do ciebie. To nie to.
Założył spodnie.
— Więc co? — zapytała.
— To po prostu zamiłowanie do podróży. Nazwij to, jak chcesz. Pozostawałem zbyt długo w zasięgu grawitacji i czuję się niespokojny. Muszę znowu coś robić. Taką mam naturę. To wszystko. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy zorientowałem się, że szukam w twoich uczuciach do mnie usprawiedliwienia dla swojego odejścia.
— Możesz nosić swoje ciało. To nie jest ważne. To ciebie lubię.
— Wierzę ci. Ja też cię lubię. Uwierzysz, czy nie, ale twoje uczucia dla mojej lepszej połowy nie mają znaczenia. Chodzi o to, co już powiedziałem. O nic więcej. Teraz, gdy poznałem to uczucie, nie będę już więcej taki zabawny. Jeśli naprawdę mnie lubisz, pozwól mi odejść bez tego całego zamieszania.
Skończył się ubierać. Dziewczyna wyszła z łóżka i stanęła naprzeciw niego.
— Jeśli tak musi być, w porządku.
— Więc będzie lepiej, jak już sobie pójdę. Teraz.
— Tak.
Obrócił się, wyszedł z pokoju i opuścił mieszkanie, znowu wybierając schody. Gdy wyszedł z budynku, niektórzy przechodnie przyglądali mu się bardziej przelotnie; piloci–cyborgi nie byli zbyt często spotykani w tym sektorze. Szedł lekkim krokiem i to wcale go nie martwiło. Zatrzymał się przy automacie i połączył z firmą przewozową, aby powiedzieć, że przetransportuje ich towar na orbitę; im szybciej zostanie on dostarczony na statek, tym lepiej.
Jak poinformował go kontroler, załadunek rozpocznie się wkrótce, a on może startować z miejscowego portu jeszcze dzisiejszego popołudnia. Jack powiedział, że będzie na miejscu i przerwał połączenie. Obdarzył świat półuśmiechem i skierował się przez miasto na zachód, zostawiając za sobą morze.
Niebieskoróżowy świat pod nim, czarne niebo w górze, gwiazdy rozproszone wokół niczym płatki śniegu; Jack pożegnał się z portowym pilotem i otworzył komorę powietrzną. Wchodząc na Morganę, westchnął i włączył swoje instrumenty. Ładunek był już na miejscu, a komputery pokładowe przekazywały współrzędne kursu do mózgu statku. Powiesił ubranie w kabinie, a ciało — rękawiczkę i włosy umieścił w odpowiednich przegrodach.
Potem poszedł szybko na przód statku i usiadł przy kontrolce, która natychmiast przystosowała się do jego kształtów. Z góry zsunął się długi, ciemny moduł i zajął pozycję po jego prawej stronie. Przesuwał się powoli, kontaktując się z różnymi częściami jego syntetycznej połowy.
— Miło, że wróciłeś. Jak twoje wakacje, Jack?
— Och, świetne. Naprawdę świetne.
— Spotkałeś jakieś miłe dziewczyny?
— Kilka.
— Ale jesteś z powrotem tutaj. Tęskniłeś?
— Wiesz, że tak. Co myślisz o tej trasie?
— Prosta. Przejrzałam już program kursu.
— Sprawdźmy wszystkie systemy.
— Sprawdzam. Chcesz kawy?
— Byłoby miło.
Mały moduł przesunął się na lewą stronę, pozostając w zasięgu jego śmiertelnej ręki. Otworzył pokrywę; w środku, na półce, stało naczynie z ciemnym płynem.
— Ustalony czas przylotu. Przygotuj się.
— To lubię. Prawie o tym zapomniałem. Dzięki.
Kilkanaście godzin później, gdy opuścili już orbitę, Jack odłączył część systemów swojej lewej strony. W ten sposób jeszcze bardziej zespolił się ze statkiem, pochłaniając dane w szalonym tempie. Ich rozszerzona zdolność percepcji sięgnęła najbliższego sąsiedztwa statku, a potem poszła dalej, obejmując z ponadludzką jasnością i precyzją przestrzenie poza układem słonecznym. Wszystkie decyzje, wielkie i małe, podejmowali niemal natychmiast.
— Dobrze, że znowu jesteśmy razem, Jack.
— Też tak mówię.
Morgana objęła go mocno, a potem zwiększyli prędkość.
* Hell — z ang. piekło, do diabła (przyp. tłum.).