MEG CABOT
ALLY RADZI DZIEWCZYNOM
PRZEPROWADZKA
Przekład
Edyta Jaczewska
Tytuł oryginału
Allie Finkle's Rules for Girls
Moving Day
Dla Madison i Riley Cabot
ZASADA NUMER 1
Nie wpychaj najlepszej przyjaciółce
łyżki do gardła
Lubię zasady. A to dlatego, że ułatwiają życie. Na przykład, taka: „Nie zabijaj”. Jasne, że to sensowna zasada.
Następna sensowna zasada mówi: „Wszystko co lata, może spaść”. Nawet balony napełniane helem. Ludzie tego nie wiedzą, ale takich balonów nie powinno się puszczać na dworze, na przykład z okazji ślubu czy olimpiady, czy czegoś takiego, bo wreszcie ten cały hel się wydostaje, a balon spada - choćby do oceanu, gdzie może go zjeść żółw morski albo inne morskie zwierzę.
I zakrztusić się na śmierć.
Więc w sumie, to są już dwie ważne zasady: „Wszystko co lata, może spaść” i „Nie puszczaj balonów z helem na dworze”.
W fizyce też jest dużo zasad (jak ta o grawitacji). Tak samo w matmie (na przykład, że pięć minus trzy to zawsze będzie dwa; tak z zasady).
Właśnie dlatego lubię fizykę i matmę. Człowiek z zasady wie na czym stoi.
Tylko za całą resztą jakoś specjalnie nie przepadam. Bo dla tej reszty nie ma zasad.
Na przykład, nie ma zasad na temat przyjaźni. To znaczy, poza: „Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana”. Ale tę zasadę zdążyłam już złamać z milion razy. Choćby dzisiaj, kiedy z moją najlepszą przyjaciółką, Mary Kay Shiner, robiłyśmy truskawkowy lukier do jej urodzinowych babeczek.
Po pierwsze, kto w ogóle robi truskawkowy lukier do babeczek? I przecież Mary Kay doskonale wie, że jedna z moich zasad brzmi: „Nigdy nie jedz niczego czerwonego”.
Chociaż lukier wyszedł akurat różowawy, więc teoretycznie wszystko było w porządku. Ale jednak.
Carol, opiekunka Mary Kay, która pracuje też u nich jako gosposia, pomagała nam, ale Mary Kay nie chciała przestać płakać, bo Carol pozwoliła mi wylizać łyżkę.
A przecież Mary Kay dostała do wylizania ubijaczkę, bo to jej urodziny. Czy ktoś usłyszał, żebym się skarżyła, że mnie przypadła tylko nędzna łyżka? Bo, uczciwie mówiąc, to ja wykonałam większość pracy - otworzyłam pudełko z babeczkami, i tak dalej. Nie, ja się nie skarżyłam ani trochę.
Poza tym, kiedy ma się dziewięć lat, nie powinno się płakać tylko dlatego, że się nie dostało łyżki do wylizania.
Czasami sama zupełnie nie wiem, dlaczego przyjaźnię się z Mary Kay. Może dlatego, że jest jedyną dziewczynką w moim wieku po tej stronie ulicy Głównej? A mnie nie wolno przechodzić na drugą stronę bez kogoś starszego od czasu, gdy samochód potrącił jakiegoś dzieciaka, kiedy jeździł po ulicy na deskorolce.
To mi coś przypomina. Następną zasadę: „Zawsze zakładaj kask, kiedy jeździsz na deskorolce”. Bo jeśli potrąci cię samochód, to ci rozwali czaszkę. I wtedy dorośli zabronią innym dzieciakom przechodzenia bez opieki przez jezdnię.
W każdym razie, kiedy ja wylizywałam łyżkę, Mary Kay ciągle powtarzała: „Ona dostała więcej niż ja!” albo „Ja też chcę spróbować!”
Nie wiem, co mi odbiło. Miałam po prostu dość tych jęków. Wydaje mi się, że Mary Kay w ogóle nie rozumie, jaki ma fart, że trafiła jej się opiekunka, która przy okazji świetnie gotuje. I że Carol robi dla niej babeczki, które Mary Kay zabierze do szkoły na urodziny. My nie mamy gosposi i nikt nie ma czasu piec babeczek, bo rodzice pracują.
Na urodziny musiałam zabrać do szkoły gotowe babeczki od Krogera, a Scott Stamphley powiedział, że czuć w nich chemię.
Poza tym Mary Kay ma rodziców, którzy kupują jej wszystko, na co tylko ma ochotę, na przykład chomika w olbrzymiej klatce z karuzelą i zabawkami. Ona jest jedynaczką, a jej rodziców na to stać.
Chyba o tym właśnie myślałam, kiedy powiedziałam: „Masz, Mary Kay” i machnęłam tą łyżką. Być może byłam trochę zazdrosna, że Mary Kay ma własne zwierzątko i że jej chomik nazywa się Gwiazdeczka, a ja mam tylko psa, Marvina - którym muszę się dzielić z całą rodziną.
W każdym razie Mary Kay włożyła łyżkę do ust, a ja jeszcze trzymałam za trzonek.
Chyba o tym myślałam, kiedy jakoś tak popchnęłam trochę tę łyżkę w głąb jej ust.
To miał być żart. Urodzinowy.
No dobra. Wiem, to było wredne. Ale chciałam tylko dać jej małą nauczkę i pokazać, że nie wolno być łakomczuchem.
Mogłam się domyślić, że Mary Kay tak tego nie odbierze. To znaczy, jako żart.
I mogłam się domyślić, że zacznie beczeć, tym razem na serio, bo ta łyżka dostała jej się do gardła.
Ale przecież nie za głęboko! No, tak tylko troszeczkę weszła. Może dotknęła migdałków. Ale głębiej nie.
No i wyszło na to, że to jednak nie jest dobry przykład traktowania przyjaciółek tak, jakby się chciało być przez nie traktowaną. Poza tym, to była moja wina.
Przeprosiłam ją z milion razy. Ale Mary Kay nie chciała przestać płakać. Wreszcie nie miałam innego wyjścia i musiałam wrócić do domu. Siedziałam na taczkach w garażu i rozmyślałam o tym, że złamałam jedyną zasadę dotyczącą przyjaźni, jaka istnieje (to znaczy taką, której sama sobie nie wymyśliłam).
Ale jakoś nie mogłam zapomnieć, że Mary Kay złamała znacznie ważniejszą regułę, moją własną: „Nigdy nie jedz niczego czerwonego”. A przede wszystkim nie wybieraj tego koloru na lukier do babeczek, jeżeli twoja przyjaciółka nie lubi czerwieni. Chociaż muszę przyznać, że ten lukier był całkiem niezły. Smakował bardziej jak waniliowy z odrobiną czerwonego barwnika spożywczego, niż jakby były w nim truskawki, których nie cierpię.
No, ale mimo wszystko. Zasada, którą złamałam, była ważniejsza: „Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana”. Zdecydowanie nie chciałabym, żeby ktoś mi wciskał łyżkę w gardło. Nawet tylko trochę. W sumie już nie zasługiwałam, żeby być najlepszą przyjaciółką Mary Kay. Zwłaszcza że najwyraźniej kompletnie nie znałam się na zasadach rządzących przyjaźnią.
Wtedy dotarło do mnie, że powinnam je sobie spisać. To znaczy, te zasady. Bo jest ich tak wiele, że czasami nawet ja o nich zapominam. A przecież sama je wymyślam.
Z pudła, na którym mama napisała: PRZYBORY SZKOLNE, stojącego obok paczek z ozdobami na choinkę, wyjęłam notes. A potem, jednym z tych permanentnych mazaków, którymi mama oznacza sobie narzędzia i których nam, dzieciom, absolutnie zakazała używać (ale to była wyjątkowa sytuacja, więc wiedziałam, że by mnie zrozumiała), napisałam na okładce: ZASADY ALLY FINKLE.
Potem dopisałam: NIE ZAGLĄDAJ, JEŚLI NIE JESTEŚ DZIEWCZYNĄ, bo mam młodszych braci, którzy zawsze wścibiają nos w nie swoje sprawy. Nie chcę, żeby znali moje zasady. Jeśli chcą, to mogą sobie stworzyć własne.
Siedziałam na taczkach i wpisywałam do zeszytu, żeby nosić kask, kiedy się jeździ na deskorolce po ulicy Głównej. I wtedy zaskoczyła mnie Carol. Weszła do garażu i poprosiła, żebym wróciła do Mary Kay. Powiedziała, że Mary Kay płacze jeszcze bardziej teraz, kiedy sobie poszłam. I dodała, że prawdopodobnie wcale nie uszkodziłam jej gardła ani migdałków.
Wróciłam, chociaż tak naprawdę wcale nie miałam na to ochoty. Zrobiłam to, bo tak postępują przyjaciele. Kiedy tam przyszłam, Mary Kay mnie uściskała i powiedziała, że mi wybacza. I że wie, że nie chciałam jej zranić.
Ucieszyłam się, że mi wybaczyła, ale w głębi ducha byłam trochę zła. No bo przecież ja naprawdę nie zamierzałam jej zranić. To okropna odpowiedzialność, mieć przyjaciółkę tak wrażliwą jak Mary Kay. Zawsze muszę przy niej strasznie uważać, żeby nie powiedzieć ani nie zrobić czegoś nie tak (na przykład, przypadkiem nie podrapać jej gardła łyżką), bo Mary Kay jest jedynaczką i przywykła, że wszystko idzie tak, jak ona tego chce.
A jeśli nie wszystko jest tak, jak ona chce, na przykład kiedy się bawimy w lwy (to jej ulubiona zabawa. Nie moja. Ja najbardziej lubię zabawę w detektywów. Niestety, prawie nigdy się w nią nie bawimy), a ja jej powiem, że raz dla odmiany to ona powinna być samcem, bo ja już obtarłam sobie dłonie i kolana od czołgania się na czworakach po dywanie i polowania, i też chciałabym sobie poleżeć ze stadkiem ślicznych lwiątek, ona zawsze zaczyna płakać. A przecież w literaturze to lwice zajmują się polowaniem. Wiem, bo dużo czytałam o zwierzętach. A w dodatku tylko Mary Kay lubi bawić się w lwy. Ja wolę zabawę w detektywów, ale rzadko w to gramy, bo Mary Kay się wtedy nudzi.
Zresztą Mary Kay zawsze płacze, jeśli na przykład to mnie się dostanie łyżka do wylizania, a ona akurat ma na nią ochotę.
Ale i tak pokazałam jej swój notes - ten, w którym zaczęłam zapisywać zasady. Pomyślałam, że jak je przeczyta, to może raz na odmianę zacznie ich przestrzegać, a już zwłaszcza tej, która mówi: „Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana”.
Jednak najpierw kazałam jej przysiąc, że nikomu o tym nie powie. I wyjaśniłam, że mam zamiar ukryć notes w specjalnym schowku pod łóżkiem, żeby moi bracia go nie znaleźli. Pomyślałam, że to ją zaciekawi i będzie chciała przeczytać, co tam napisałam.
Ale nie. Mary Kay ziewnęła i zapytała, czy chcę się pobawić w lwy.
No i wielka szkoda, bo jeśli komuś przydałyby się zasady dotyczące przyjaźni, to właśnie Mary Kay.
Coś mi się wydaje, że mnie przydałaby się nowa najlepsza przyjaciółka. Jakaś inna, nie taka beksa. Tak na odmianę.
To zabawne, że tak sobie wtedy pomyślałam, bo kiedy wieczorem wróciłam do domu, mama i tata powiedzieli, że się przeprowadzamy.
ZASADA NUMER 2
Nie kupuj sobie zwierzątka,
które może ci nabrudzić na rękę
To wcale nie była aż taka wielka niespodzianka. Mama już od jakiegoś czasu chciała mieć nowy dom, w którym mogłaby coś wyremontować. Bardzo to lubi. Za to nie przepada za naszym obecnym domem, bo jest nowy i nie trzeba tu nic remontować. To współczesny dwupoziomowy dom na Orzechowych Wzgórzach, takim niewielkim osiedlu.
Mama chciała kupić w mieście jakąś starą, rozpadającą się rezydencję z poprzedniego stulecia, żeby przywrócić jej dawną świetność. Kiedyś z tatą kupili nasz dom - wykończony dom w nowej dzielnicy dlatego, że tylko na taki było ich stać zaraz po tym, jak tata objął posadę wykładowcy.
Tata wykłada na uniwersytecie. Uczy informatyki.
Robi to już od jakiegoś czasu i ostatnio dostał katedrę. A kiedy wykładowca dostaje katedrę, to nie znaczy, że teraz musi wykładać w kościele. To znaczy, że zarabia więcej pieniędzy. Poza tym, mój najmłodszy brat, Kevin, poszedł właśnie do przedszkola, więc mama wróciła do pracy. Doradza studentom, na jakie kursy powinni się zapisywać (na przykład, na informatykę).
Więc teraz mamy w domu więcej pieniędzy.
A skoro i mama, i tata będą spędzać cały dzień na uczelni, chcą zamieszkać trochę bliżej. Przy okazji kupią stary dom, który mama będzie mogła pięknie odnowić w wolnych chwilach.
Tylko że ja nie rozumiem, co takiego fajnego jest w odnawianiu starych domów. Nie wiem, czego niby brakuje domowi, w którym mieszkamy teraz. Poza tym, że nie potrzebuje odnawiania i cały jest wyłożony kremową wykładziną podłogową. Pomijając mój pokój, gdzie wykładzina jest różowa.
- Posłuchaj, Ally - próbowała tłumaczyć mama. - Nowy dom będzie o wiele większy. Mark i Kevin dostaną własne pokoje, więc przestaną się ciągle bić. Czy to nie byłoby miłe?
Wiem, że powinnam kochać moich braci, i w sumie ich kocham. Na przykład, nie chciałabym, żeby któregoś z nich potrącił samochód.
Ale niespecjalnie mnie obchodzi, czy każdy z nich będzie miał własny pokój.
- A co z moim łóżkiem z baldachimem? - spytałam. Bo dopiero co, na swoje dziewiąte urodziny, dostałam łóżko z baldachimem. Jestem o miesiąc starsza od Mary Kay. Być może dlatego nie płaczę tak często jak ona, jestem przecież o wiele dojrzalsza. Poza tym, nie będąc jedynaczką, bardziej przywykłam do życiowych trudności.
- Zabierzemy twoje łóżko z baldachimem do nowego domu - wyjaśnił tata. - Ciężarówką do przeprowadzek.
Mój brat, Mark, bardzo się ożywił, kiedy usłyszał o ciężarówce do przeprowadzek. Mark jest teraz w drugiej klasie i myśli wyłącznie o ciężarówkach. No i o robalach.
- A będę mógł pojechać tą ciężarówką? - zapytał. - Z tyłu, razem z meblami.
- Nie - powiedziała tata.
- Z nowego domu mamy bliżej do pracy - ciągnęła mama. - Więc będziemy mogli z wami spędzać więcej czasu, bo nie będę musiała jeździć aż tak daleko do biura.
- A co z moją kolekcją kamieni? - zapytałam. - Mam ich już ponad dwieście.
Wiem, można pomyśleć, że zbieranie kamieni to nudne hobby, ale ja wybieram swoje kamienie bardzo starannie i trzymam je w papierowych torbach na dnie szafy. Każdy z nich jest, na swój sposób, niezwykły. Większość to geody, co oznacza - jeśli tego jeszcze nie wiecie - kamienie, które wyglądają bardzo zwyczajnie, ale tylko z zewnątrz.
W środku mają pełno kryształów, które błyszczą jak brylanty. W sumie, kiedy się człowiek nie zna, może nawet pomylić geodę z brylantem.
Od samego patrzenia na kamień nie da się ocenić, czy to zwykła skała czy geoda. No cóż, to znaczy, można, ale trzeba mieć wprawę.
Poza tym, niełatwo się dostać do środka geody, żeby zobaczyć kryształy. Żeby taki kamień roztrzaskać, trzeba z całej siły cisnąć nim o chodnik czy podjazd. Nikomu tego nie polecam, bo potem na podjeździe zostają ślady, które czasami nie znikają przez rok albo i dłużej, o czym sama się boleśnie przekonałam. Można też mocno uderzyć w kamień czymś metalowym, na przykład młotkiem. I znów wiem, że kije golfowe taty raczej się do tego nie nadają.
Większość geod znalazłam, grzebiąc po różnych placach budowy w okolicy Orzechowych Wzgórz. Chociaż mama i tata mówią, że nie wolno nam tam chodzić, to w stosach ziemi, usypanych przez buldożery, można znaleźć prawdziwe cuda.
- Dziesięć wielkich papierowych toreb kamieni - oświadczyła mama - to po prostu za wiele, Ally. Zwłaszcza że nigdy tych kamieni nie czyścisz ani specjalnie o nie nie dbasz.
- To nie są żadne kamienie - poinformowałam ją. - To geody.
- Nieważne - stwierdziła. - Leżą tylko w tych torbach i zagracają dno szafy. Możesz sobie wybrać trzy czy cztery ulubione kamienie. Te zabierzemy. Ale resztę będziesz musiała odłożyć tam, skąd je zabrałaś.
Aż krzyknęłam, taka byłam rozczarowana. Bo ja naprawdę włożyłam mnóstwo starań w skompletowanie swojej kolekcji kamieni. Owszem, może ich nie czyściłam. Ale i tak kochałam je całą duszą.
Ale potem dotarło do mnie coś jeszcze gorszego.
- A co ze szkołą? - spytałam. - Jeżeli nowy dom jest blisko twojej pracy, to znaczy, że na pewno znajduje się daleko od szkoły. Przecież nie możemy cały czas spóźniać się na lekcje.
- No cóż - powiedziała mama. - Będziecie chodzili do nowej szkoły. Szkoła Podstawowa na Sosnowych Wzniesieniach jest tuż za rogiem, koło naszego nowego domu. W sumie, będziesz mogła wracać do domu na lunch, jeśli będziesz miała ochotę! Będzie naprawdę fajnie.
Ale mnie się w ogóle nie wydawało, że będzie fajnie. Pomyślałam nawet, że to brzmi okropnie.
- Nie chcę chodzić do jakiejś nowej szkoły! - krzyknęłam. Naprawdę krzyknęłam. No, bo się rozpłakałam. Być może płaczę rzadziej niż Mary Kay, ale jednak czasem płaczę. - I co z panią Myers?
Pani Myers to moja nauczycielka. To najlepsza nauczycielka, jaką miałam w życiu. Włosy ma takie długie, że może na nich usiąść.
- Jestem pewna, że polubisz nową wychowawczynię - powiedziała mama. - Przejedziemy się tam i poznacie nauczycieli, zanim zacznie się nowy rok szkolny, więc będziecie ich trochę znali. Jak wam się podoba taki pomysł?
- Dla mnie bomba - powiedział Mark z pełną buzią. Wcinał paluszki rybne z keczupem, mimo moich rad, żeby nigdy nie jadł niczego czerwonego.
Widać było, że Markowi przeprowadzka jest obojętna. Obchodziło go tylko, czy uda mu się przejechać ciężarówką z meblami, czy nie. Za to wcale go nie obchodziło, że będzie musiał zmienić szkołę i znaleźć sobie zupełnie nowych kolegów.
- Zamknij się - parsknęłam na niego.
- Nie odzywaj się tak do swojego brata - mruknął tata. A kiedy tata mówi, żeby czegoś nie robić, to trzeba go słuchać. To też zasada. Akurat taka, której Mark i Kevin też przestrzegają. No, ale zawsze.
- A co z Mary Kay? - Nagle przypomniałam sobie o mojej najlepszej przyjaciółce. I wcale już nie myślałam, że brak mi jakiejś innej, mniej płaczliwej najlepszej przyjaciółki. - Jeśli się przeprowadzimy, to nie będę już z nią w jednej klasie! Nie będę już mieszkała na tej samej ulicy!
- Będziesz mogła ją odwiedzać - stwierdził pocieszająco Kevin. - Możesz jeździć autobusem.
- Nie chcę jeździć żadnym autobusem! - wrzasnęłam.
- Dość tych wrzasków - powiedział tata. - Nikt nie będzie jeździł żadnym autobusem. Ally, nadal będziesz mogła widywać koleżankę. Tyle że nie w szkole. Możecie sobie organizować te... Jak to się nazywa?
- Umawiać się i wspólnie bawić - podpowiedziała mama. - Tacie chodziło o to, że będziemy ci organizować takie spotkania, żebyś się mogła bawić z Mary Kay.
Spotkania? Żeby się bawić? I co jeszcze?! Ja nie chcę „organizować spotkań” z Mary Kay. Mary Kay i ja nigdy dotąd nie musiałyśmy sobie organizować żadnych spotkań. Kiedy chcę się z nią pobawić, po prostu przechodzę kawałek ulicą i już! Nie ma tu żadnego organizowania.
- Nie chcę się przeprowadzać! - krzyknęłam. - Nie chcę wyrzucać swojej kolekcji kamieni. Nie chcę chodzić do nowej szkoły ani organizować sobie spotkań z Mary Kay! Chcę zostać tutaj!
- Ally - powiedziała mama. - Tata i ja zastanawialiśmy się nad czymś. Jeśli udowodnisz nam, że umiesz się zachować w sprawie tej przeprowadzki jak duża dziewczynka i spróbujesz nie płakać, to być może uznamy, że dorosłaś już do tego, żeby mieć własne zwierzątko.
Tak mnie to zaskoczyło, że aż przestałam płakać. Zawsze chciałam mieć własne zwierzątko. Oczywiście mamy Marvina i bardzo go kocham. Jestem jedyną osobą w rodzinie, która go czesze, sprawdza, czy nie ma kleszczy, i wyprowadza na spacer. Tata też go zabiera na spacery, ale tylko wieczorami. Kiedy dorosnę, chcę zostać weterynarzem, więc trochę się w ten sposób wprawiam na przyszłość.
Ale zawsze chciałam mieć zwierzątko tylko dla siebie. Takie, którym nie musiałabym się dzielić z nikim, na przykład z braćmi.
- Mogłabym - odezwałam się, pociągając nosem - mieć chomika, jak Mary Kay?
- Żadnych chomików - powiedział tata. Tata nie lubi chomików, ani nawet myszy. Raz z Mary Kay znalazłyśmy malutką mysz na polu za jej domem, tam, gdzie teraz stawiają nowe osiedla. Włożyłyśmy ją do mojego pałacu Pollywood Polly Pocket, a potem pokazałyśmy tacie. A on kazał nam wypuścić mysz w lesie za domem. Tam też teraz stawiają nowe domy. Wyjaśniałyśmy mu, że bez opieki naszej, albo swojej mysiej mamusi, myszka prawdopodobnie nie przeżyje.
Taty to nie ruszyło. Mówi, że nie znosi zwierząt, które są na tyle głupie, że mogą człowiekowi nabrudzić na rękę.
Więc zapisałam to sobie jako zasadę. „Nie kupuj sobie zwierzątka, które może ci nabrudzić na rękę”.
- W sumie - odezwała się mama - pomyśleliśmy, że może jesteś już dość duża, żeby zadbać o własnego kotka.
W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam. Czy ona powiedziała... kotka?
- To nie w porządku! - rozdarł się Mark. - Ja też chcę kotka!
- Ja też! - zawył Kevin.
Naprawdę. Naprawdę powiedziała, że mogę mieć kotka. Praktycznie odkąd pamiętam, chcę mieć kotka.
Prawdę mówiąc, na urodziny poprosiłam o miniaturowego pudelka, zamiast którego dostałam łóżko z baldachimem. A to już nie to samo.
Nawet mi nigdy nie przyszło do głowy, żeby poprosić ich o kotka.
Dopóki nie powiedzieli, że mogłabym go mieć.
A wtedy zrozumiałam, że chcę tego kotka bardziej niż czegokolwiek innego. Koty są o wiele fajniejsze niż chomiki, które naprawdę potrafią nabrudzić człowiekowi na rękę.
- Chłopaki, pogadamy, kiedy udowodnicie, że jesteście już dość duzi, żeby ponosić odpowiedzialność za własne zwierzątko - tata zwrócił się do moich braci. - Nie zauważyłem, żeby któryś z was czesał Marvina albo zabierał go na spacery, tak jak Ally.
- Ja chodzę z Marvinem na spacery - zaprotestował Mark.
- Przywiązywanie Marvina do sanek i zmuszanie go, żeby cię woził po kopcach ziemi na budowie, to nie spacer z psem - mama upomniała Marka. - No dobrze, kto chce się wybrać do cukierni na deser? Dzisiaj mamy szczególną okazję!
Wszyscy chcieliśmy jechać do cukierni.
Żeby się dostać do cukierni z naszego domu, trzeba jechać samochodem. Kiedy siedzieliśmy w samochodzie, w drodze do Królowej Krówki, mama powiedziała:
- Wiecie, co? Ten nowy dom jest tak blisko cukierni, że moglibyśmy po kolacji chodzić tam spacerem.
- Znaczy, na deser? - spytał Mark. To kolejna rzecz, o której Mark bez przerwy myśli. O robalach, ciężarówkach i deserach.
No i o sporcie. Na przykład, o futbolu. I w ogóle o wszystkim, co ma związek z piłką.
- Właśnie - przytaknęła ochoczo mama. - Po obiedzie. Moglibyśmy po prostu wstać od stołu i iść na spacer do Królowej Krówki.
Wszyscy - Mark, Kevin i ja - popatrzyliśmy na siebie ze zdumieniem. Spacerem do Królowej Krówki? I tak co wieczór?
Trudno było w coś takiego uwierzyć. Kociak i do tego Królowa Krówka!
- O ile będziecie wszystko zjadać, dzieciaki - dodał tata.
- Być może - powiedziała powoli mama - moglibyśmy tam podjechać i jeszcze dziś wieczorem obejrzeć nasz nowy dom. W drodze powrotnej z Królowej Krówki.
- Sam nie wiem. - Tata się zastanowił. - Moim zdaniem te dzieciaki wcale nie są aż tak bardzo zainteresowane oglądaniem nowego domu.
- Ja jestem - oświadczył Mark, pochylając się do rodziców. - Chcę obejrzeć ten nowy dom.
- Ja też chcę zobaczyć nasz nowy dom - powiedział Kevin.
- A ty, Ally? - spytała mama. - Też chciałabyś go zobaczyć?
Musiałam się nad tym zastanowić. Z jednej strony, chciałam mieć kotka. I chciałam chodzić do cukierni co wieczór i zdobyć nową najlepszą przyjaciółkę.
Z drugiej strony, wcale nie chciałam chodzić do nowej szkoły i pozbywać się całej kolekcji kamieni.
No, ale jeśli ten nowy dom był tak blisko Królowej Krówki...
- No cóż - powiedziałam. - Chyba nic się nie stanie, jak go sobie obejrzymy...
Miałam wrażenie, że obsługa w Królowej Krówce strasznie się ślimaczy z nakładaniem lodów do rożków. I że to trwa całe wieki. Kupiliśmy to, co zwykle - dla mnie czekoladowo - waniliowe z czekoladową polewą, dla Marka waniliowe z wiśniową polewą, dla Kevina waniliowe z karmelową polewą, dla taty dietetyczne piwo korzenne, a dla mamy bezcukrowe lody na patyku.
Ale i tak wydawało mi się, że upłynęły dwie godziny, zanim przyjęli nasze zamówienie, zanim tata zapłacił i mama wzięła z podajnika wystarczającą liczbę serwetek - w razie gdyby komuś lody zaczęły kapać w samochodzie. Komuś to znaczy Markowi. Zawsze kapią mu lody i to zwykle na cały przód koszulki.
Potem wszyscy znów wsiedliśmy do samochodu i chłopcy zapięli pasy, nie brudząc się przy tym lodami. I wreszcie tata powiedział:
- Wszyscy gotowi? Czy ktoś chce przejechać koło naszego nowego domu?
- Tak! - zawołaliśmy.
- Dobra! No to jedziemy.
A potem skręciliśmy za róg. Nasz nowy dom naprawdę tam stał, tuż za rogiem, blisko Królowej Krówki!
- Patrzcie, dzieci, tam stoi, ten po lewej, widzicie? Widzicie go? - Mama bardzo się cieszyła.
Popatrzyliśmy w stronę domu, w którym mieliśmy zamieszkać.
Nie wiem jak reszta, ale ja o mało nie zwróciłam tego loda, którego prawie już mi się udało zjeść.
Bo nowy dom wcale nie wyglądał ładnie.
W sumie, zupełnie odwrotnie. Był bardzo duży i jakiś taki ponury. Stał przy tej ulicy i wszystkie okna - a miał ich mnóstwo - były ciemne i wyglądały trochę jak gapiące się na nas oczy. Dokoła domu rosło dużo wysokich drzew, których pokręcone gałęzie chwiały się na wietrze.
Na Orzechowych Wzgórzach nie ma wysokich drzew. To dlatego, że dziewięć lat temu, kiedy się urodziłam, Orzechowe Wzgórza były jeszcze polami i farmami. Żadne z drzew, zasadzonych później, nie zdążyło się jeszcze rozrosnąć.
- Mamo... - zaczęłam.
- Czy nie jest cudowny? - Mama przerwała mi ożywionym tonem. - Popatrzcie tylko na tę ozdobną stolarkę przy frontowej werandzie! Fajnie mieć frontową werandę. Wszyscy będziemy mogli posiedzieć na zewnątrz i nacieszyć się letnim wietrzykiem.
- I najeść się lodów - dodał Mark. - Prawda? Możemy siedzieć na zewnątrz i jeść lody. - Bo Mark myśli wyłącznie o lodach. Poza robalami, ciężarówkami i sportem.
- Jasne, że możemy - obiecała mama. - Widzisz to wykuszowe okno na drugim piętrze od frontu? To będzie twój pokój, Ally.
Mój pokój wyglądał na najciemniejszy i najbardziej ponury ze wszystkich.
- Te drzewa to naprawdę są wysokie - stwierdził Kevin.
- Te drzewa - odparła mama - mają ponad sto lat. Tak samo jak dom.
Patrząc na budynek z okna samochodu, łatwo mogłam w to uwierzyć. Nasz nowy dom wyglądał na starszy niż sto lat. Wyglądał tak staro, jakby miał się za chwilę zwyczajnie rozpaść. Zupełnie jak te domy w programach telewizyjnych, które lubi oglądać mama. No wiecie: Odnów mi dom albo Mój dom jest naprawdę stary, kto go wyremontuje?
Tylko że to nie był program telewizyjny. To było nasze życie. I żadna sympatyczna ekipa stolarzy i ładnych projektantek wnętrz się nie pojawi, żeby go odnowić. Zrobi to mama, pewnie z pomocą taty.
Prawdę mówiąc, zupełnie nie wiedziałam, jak zamierza tego dokonać.
Była jeszcze jedna rzecz. Nie chciałam o tym wspominać przy Marku i Kevinie, bo jedna z moich zasad - miałam zamiar zapisać ją sobie natychmiast po powrocie do domu - mówi: „Nie powinnaś straszyć młodszych braci”. Chyba że zrobili coś, żeby sobie na to zasłużyć, oczywiście.
Prawdę mówiąc, ten dom wyglądał, jakby był nawiedzony.
I nagle lody przestały mi smakować.
Nabrałam pewności, że nie chcę się nigdzie przeprowadzać. Nawet jeśli to oznacza lody w Królowej Krówce co wieczór, nową, niemazgajowatą najlepszą przyjaciółkę i kotka.
Zamiast tego chciałam, żeby wszystko było jak dawniej, zanim mama i tata powiedzieli, że mogę dostać kotka, zanim powiedzieli, że się przeprowadzimy i zanim przypadkiem wsadziłam łyżkę w gardło swojej najlepszej przyjaciółce.
Ale okazało się, że najtrudniejszą zasadą do opanowania jest właśnie ta: „Nie da się wrócić do przeszłości”.
Tyle że choć nie da się wrócić do przeszłości, to przynajmniej można sprawić, żeby coś się nie zmieniło jeszcze bardziej. Jeśli się wystarczająco mocno chce.
I wtedy zrozumiałam, że właśnie to muszę zrobić.
Nie wiedziałam tylko, jak.
ZASADA NUMER 3
Jeśli chcesz, żeby tajemnica się wydała,
powiedz o niej Scottowi Samphleyowi
Mary Kay się rozpłakała, kiedy powiedziałam, że się przeprowadzimy. To chyba nie powinno dziwić, bo Mary Kay płacze przecież z każdego powodu.
Ale to była jedna z tych niewielu chwil, kiedy i mnie zbierało się na płacz. Do towarzystwa.
- Nie możesz się teraz wyprowadzić - powiedziała Mary Kay. - Jest środek roku szkolnego. To przecież wbrew zasadom.
Jest wiele rzeczy, na których się nie znam. Na przykład przyjaźń i odnawianie starych, nawiedzonych domów. Ale jedna rzecz, na której się znam, to zasady.
- Jestem pewna, że to nieprawda - powiedziałam. - Inaczej mama i tata nie zmuszaliby nas do tego.
- No cóż - stwierdziła Mary Kay. - Lepiej, żeby to sprawdzili. Bo w tej nowej szkole mogą cię nie przyjąć ot tak, w środku semestru.
Oto cała Mary Kay, wydaje jej się, że wie wszystko.
- No co ty - zaprotestowałam. - Mama mówiła, że jeśli się przeprowadzimy, to będziemy musieli chodzić do tej nowej szkoły. Raczej nie będę miała wyboru.
- Mówisz, jakbyś chciała się przeprowadzić - powiedziała Mary Kay jakimś takim oskarżycielskim tonem.
- Oczywiście, że nie chcę się przeprowadzać - odparłam. Jeszcze nie zdążyłam jej powiedzieć o tym, że dom może być nawiedzony. Ale opowiedziałam już Mary Kay o kotku.
Na co ona rozpłakała się jeszcze bardziej. I tego już w żaden sposób nie mogłam zrozumieć. No bo, można by pomyśleć, że chociaż trochę się ucieszy z tego, że będę miała kotka.
Ale ona się nie ucieszyła.
- Jeśli dostaniesz kotka, to nie będę mogła do ciebie przychodzić - wyjąkała przez łzy, kiedy czekałyśmy, aż pani Mullens pozwoli nam przejść na drugą stronę ulicy Głównej. - Mam alergię na koty!
- Przecież i tak nigdy do mnie nie przychodzisz - wytknęłam jej.
Zawsze bawimy się w domu Mary Kay, bo ona twierdzi, że moi bracia są głupi. A wszystko dlatego, że kiedy raz kiedyś przyszła do mnie do domu i bawiłyśmy się w lwy, Mark uznał, że będzie lwem - zabójcą z konkurencyjnego stada i skoczył na Mary Kay ze stolika do kawy. Nietrudno się domyślić, że się wtedy rozpłakała.
- Tak - zawodziła Mary Kay. - Ale teraz to już naprawdę nie przyjdę.
- Wszystko będzie dobrze - zapewniłam ją. - Ja będę przychodziła do ciebie.
- Nie, nieprawda - marudziła Mary Kay, nadal płacząc. - Będziesz za bardzo zajęta swoimi nowymi przyjaciółkami i swoim kotem!
Wiedziałam, że to całkiem możliwe, ale nie powiedziałam tego głośno. Jedna z zasad dotyczących przyjaźni, którą sobie zapisałam, mówi: „Przyjaciołom mów tylko miłe rzeczy, nawet jeśli nie są prawdziwe”. To im poprawia samopoczucie i wtedy lubią cię jeszcze bardziej.
To ważne, żeby być lubianym. Jeśli nikt cię nie lubi, musisz sama jeść lunch na przerwie obiadowej. Zupełnie jak Scott Stamphley, kiedy się przeniósł do naszej szkoły i nikt nie mógł go zrozumieć, bo mówił z tym swoim nowojorskim akcentem.
- Nigdy nie będę tak zajęta, żeby nie móc się z tobą spotkać, Mary Kay - powiedziałam tak uprzejmie, jak tylko potrafiłam, biorąc pod uwagę, że doprowadzała mnie do szału. - Chociaż wychowywanie kotka to prawdziwa odpowiedzialność. O wiele większa niż wychowywanie chomika.
- Nieprawda - zaprotestowała Mary Kay.
- A właśnie, że prawda - odparłam.
- Moim zdaniem nie powinnaś się tak cieszyć z tej przeprowadzki - wytknęła mi Mary Kay. - Jeśli się przeprowadzisz, to już nie będziesz mogła chodzić razem ze mną do szkoły.
Kiedy to powiedziała, tylko na nią popatrzyłam. W sumie chodzenie do szkoły razem z Mary Kay to wcale nie jest taka wielka frajda. Ona się wszystkiego boi. Jeśli Dandys - to imię konia, który się pasie na ostatnim polu, jakie jeszcze zostało na Orzechowych Wzgórzach, dokładnie obok chodnika, którym chodzimy do szkoły - tylko uniesie łeb, Mary Kay zaraz rzuca się do ucieczki. Boi się wielkich zębów Dandysa, chociaż jej pokazywałam, w jaki sposób wyciągać dłoń płasko, żeby Dandys nie mógł jej skubnąć za rękę, kiedy mu podajemy resztki kanapek z lunchu.
Trzeba znać się na takich rzeczach, jeśli człowiek zamierza zostać weterynarzem.
Ale, pamiętając o zasadzie, że przyjaciołom mówi się tylko miłe rzeczy, powiedziałam:
- No cóż, na pewno będzie mi z tego powodu smutno. Ale pewnie się przyzwyczaję. Jakoś.
Najwyraźniej ta odpowiedź niespecjalnie się spodobała Mary Kay.
A przecież to nie tak, że się cieszyłam z tego, że być może będę musiała się przeprowadzić do nawiedzonego domu i zacząć chodzić do zupełnie nowej szkoły. To znaczy, pomijając sprawę kotka - no i może znalezienia lepszej najlepszej przyjaciółki niż Mary Kay - wcale nie chciałam się przeprowadzać.
Ale i tak nie wiedziałam, co powinnam z tym wszystkim zrobić. Jeśli chodzi o przeprowadzkę, nie miałam wyboru. Byłam tylko dzieckiem!
- Posłuchaj - powiedziałam do Mary Kay - nie kłóćmy się. Prawdopodobnie za parę tygodni się przeprowadzę, więc spróbujmy do tego czasu jakoś się dogadywać.
- Przestań to powtarzać! - zawołała Mary Kay. - Przestań powtarzać, że się przeprowadzasz! To moje urodziny! Nie chcę, żebyś dzisiaj o tym mówiła!
Po tym poczułam się jeszcze gorzej. Totalnie zapomniałam, że to urodziny Mary Kay... Chociaż powinnam była pamiętać, skoro Carol miała później przyjść do szkoły z babeczkami z różowym lukrem.
No więc obiecałam jej, że przez resztę dnia nie wspomnę o tym nikomu.
I nie wspomniałam. Nikomu nie wspomniałam, że być może się przeprowadzę, nawet pani Myers, kiedy poprosiła, żebyśmy sobie wybrali kraj, o którym będziemy się indywidualnie uczyć do końca roku, żeby potem przedstawić raport na jego temat. Nie powiedziałam: „Proszę pani, to będzie pewien problem, bo za miesiąc mnie tu już może w ogóle nie być”.
Nie powiedziałam Brittany Hauser, że być może się przeprowadzę, kiedy mnie zapytała, czy chcę przyjść do niej i zobaczyć śliczną nową kotkę, którą tata kupił jej mamie w prezencie na rocznicę ślubu.
Nie powiedziałam pani Fleener, która podaje nam lunch, że być może się przeprowadzę, kiedy poprosiła, żebym przypomniała mamie, że nie zapłaciła jeszcze za moje mleko na przyszły miesiąc.
Nie powiedziałam zupełnie nikomu.
A przynajmniej do chwili, kiedy jakoś tak się stało, że w czasie gry w zbijaka na wuefie stanęłam koło Scotta Stamphleya (w zbijaka gramy tylko wtedy, kiedy pada i nie możemy wyjść, żeby pograć w bejsbol).
Prawdę mówiąc, aż mnie rozsadzało, żeby komuś o tym powiedzieć. Uznałam, że bezpiecznie będzie powiedzieć to Scottowi, bo żadna z dziewczynek z naszej klasy nie chce z nim rozmawiać. Nie ze względu na jego nowojorski akcent, bo już się do niego przyzwyczailiśmy. Chodzi o kolekcję węży, którą uparcie przynosi do szkoły za każdym razem, kiedy organizowany jest festyn naukowy. Więc w sumie Scott nie miałby komu powtórzyć nowiny.
- Powiedzieć ci coś w sekrecie? - zapytałam, kiedy staliśmy z tyłu, gdzie duża czerwona piłka nie mogła nas dosięgnąć. Mary Kay już odpadła z gry. Została zbita jako pierwsza, bo oczywiście z okazji urodzin wszyscy chcieli w nią trafić i doprowadzić ją do płaczu. Co się jak najbardziej udało. Więc teraz siedziała na ławce z boku i pokazywała pani Phelps czerwony ślad na udzie po uderzeniu piłką i pomiędzy szlochami powtarzała: „A - ale t - to s - są m - moje u - urodziny!”
- Niekoniecznie - odparł Scott.
Ale ponieważ wiedziałam, że mówi tak tylko po to, żeby mi dokuczyć, i tak mu powiedziałam:
- Chyba się przeprowadzę.
- Wielkie mi co - stwierdził Scott. I to jest właśnie jeden z powodów, dla których żadna dziewczynka go nie lubi. Także dlatego, że robi różne rzeczy, na przykład głośno beka w klasie. Brittany Hauser mówi, że to odrażające.
Ale nic mnie nie obchodziło, że jest dla mnie niegrzeczny, z taką wielką ulgą komuś o tym powiedziałam.
- I pewnie nie będę już chodziła do tej szkoły - dodałam cicho.
- I dobrze - odrzekł Scott. - Nie będę musiał oglądać twojej durnej gęby.
Nie obraziłam się, bo Scott właśnie taki jest. I jeszcze dlatego, że jeśli wydajesz oburzone okrzyki i uciekasz, kiedy chłopcy się tak zachowują, to w sumie robisz właśnie to, czego oczekiwali.
- Będzie naprawdę ciężko - mówiłam dalej. - Muszę sobie znaleźć zupełnie nowych przyjaciół.
- No to faktycznie będziesz miała ciężko - rzucił Scott. - Jesteś przecież taka brzydka.
Gdyby Scott odezwał się tak do Mary Kay, to ona, oczywiście, rozpłakałaby się. Ale ja miałam braci i przywykłam do chłopaków.
No więc powiedziałam:
- Popatrz na tego siniaka. Nabiłam go sobie, bo spadłam z roweru.
I pokazałam mu wielkiego zielononiebieskiego sińca na łokciu, który mnie nie boli, ale wygląda naprawdę paskudnie.
A Scott, dokładnie jak się tego spodziewałam, pochylił się, przyjrzał siniakowi z bliska i jęknął:
- Suuuper...
A ja dokładnie wtedy odskoczyłam i w jego twarz walnęła piłka.
Tak! Super? No, faktycznie.
Ale Scott chyba nie uznał, że to takie super, bo później, kiedy Carol weszła do naszej klasy, niosąc babeczki, Mary Kay podeszła do mnie z płaczem i powiedziała:
- Dzięki wielkie, że mi zrujnowałaś urodziny!
Byłam totalnie zaszokowana. Nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób zrujnowałam Mary Kay urodziny, bo przecież nic takiego robiłam. Po prostu kolorowałam rysunek lwa, który chciałam jej podarować z tej okazji.
- O co ci chodzi? - zdziwiłam się.
- Może lepiej zapytaj Scotta? - I odeszła, obrażona.
Popatrzyłam na Scotta i zobaczyłam, że rysował dla Mary Kay wielką kartkę urodzinową z napisem: SZKODA, ŻE ALLY SIĘ WYPROWADZA, TERAZ NIE BĘDZIESZ JUŻ MIAŁA ŻADNEJ KOLEŻANKI. WSZYSTKIEGO DOBREGO Z OKAZJI URODZIN!
A sekundę później, dokładnie w tej samej chwili, kiedy Carol i pani Myers zaczęły śpiewać Sto lat, Brittany Hauser i jej najlepsza przyjaciółka, Courtney Wilcox, podeszły do mnie i zapytały:
- Przeprowadzasz się? Dlaczego nic nam nie powiedziałaś?
A Mary Kay położyła głowę na ławce i płakała.
Więc mam wrażenie, że to jednak nie były jej najbardziej udane urodziny.
ZASADA NUMER 4
Braci i rodzice
potrafią być bardzo nieczuli
Jedyna dobra rzecz, jaka wynikła z kłótni z moją najlepszą przyjaciółką, to ta, że teraz przeprowadzka stała się łatwiejsza. Nie musiałam się już martwić o „organizowanie zabaw” z Mary Kay, kiedy się przeniesiemy, ani o kupowanie dla niej pożegnalnego prezentu, na przykład podzielonego na pół wisiorka, żeby każda z nas miała po połowie i żebyśmy mogły dzięki temu wspominać się nawzajem. Widziałam kiedyś coś takiego na filmie.
Wadą tej kłótni było, że nie miałam komu opowiedzieć, jak bardzo w gruncie rzeczy się tą przeprowadzką martwię. Bo chociaż usiłowałam tego po sobie nie okazywać, nie chcąc niepokoić braci, to naprawdę się bardzo martwiłam, zwłaszcza odkąd mama i tata podpisali wszystkie papiery i wreszcie dostali klucze do naszego nowego domu. Bo wtedy zaczęliśmy się przeprowadzać nie na „być może”, ale na serio. Zabrali nas też na pierwsze gruntowne zwiedzanie. To, co zobaczyłam, nie mieściło mi się w głowie. No bo, jeśli uważałam, że z zewnątrz nasz nowy dom jest przerażający, to było to nic w porównaniu z tym, jak straszny okazał się w środku.
To było o wiele gorsze niż wszystko, co widziałam w którymkolwiek z odcinków Odnów mi dom.
W sumie, jeśli chcecie znać moje zdanie, mama z tatą nie mogli wybrać bardziej ponurego i przygnębiającego domu.
No chyba, że kupiliby tamten Nawiedzony Dom, do którego zabrał mnie wujek Jay zeszłego lata na wystawie hrabstwa. Chociaż tamten mógłby się okazać przyjemniejszy niż dom, w którym mieliśmy teraz zamieszkać.
Bo w Nawiedzonym Domu na wystawie hrabstwa stały przynajmniej słoje z gałkami ocznymi zrobionymi z winogron i wnętrznościami z makaronu spaghetti.
A w naszym nowym domu nie było żadnych takich obrzydliwych, ale fajnych rzeczy. Zamiast tego były ściany, pomalowane na jakiś dziwaczny ciemnoszary kolor. Mama powiedziała, że je przemaluje, jakby to miało cokolwiek zmienić. A w miejscach, gdzie ludzie, którzy kiedyś tu mieszkali, wieszali swoje obrazy, ziały jaśniejsze brązowe plamy.
No, były też sufity gdzieś strasznie wysoko w górze. Mama wciąż o nich rozprawiała z ożywieniem. „Cztery metry wysokości!” powtarzała bez przerwy. Ja tam nie wiem, co w tej wysokości takiego wspaniałego. Tyle że z sufitów zwisały pełne pajęczyn żyrandole, które ani odrobinę nie błyszczały, w przeciwieństwie do moich geod.
I chociaż mama co chwila powtarzała: „I popatrzcie na te wspaniałe drewniane parkiety!”, to - prawdę mówiąc - wykładzina pokrywająca podłogi od ściany do ściany w naszym starym domu była o wiele ładniejsza. Paskudne, ciemnobrązowe parkiety skrzypiały przy każdym kroku.
Jakby tego wszystkiego było mało, wszędzie widziałam pająki, nie tylko w piwnicy. A każdy kolejny pokój był jeszcze zimniejszy niż poprzedni. Całe to miejsce robiło takie wrażenie, jakby przynajmniej od stu lat nikt w nim nie mieszkał.
Ale to jeszcze nie było najgorsze. Najgorszy okazał się mój pokój - ten, który mama wskazała z samochodu w wieczór, kiedy pojechaliśmy do Królowej Krówki. Bo okazało się, że to najciemniejszy i najzimniejszy pokój ze wszystkich. A podłoga skrzypiała w nim najgorzej. Czy ktoś zresztą słyszał o sypialni, w której nie ma nawet wykładziny? I mimo że było tam coś, co mama nazywała oknem wykuszowym i co wyglądało jak wieżyczka zamku, było okrągłe i prawie całe przeszklone (a mama dodała, że tata ustawi mi tam kanapę, na której będę mogła siedzieć i czytać książki), to z okien pokoju nie było widać miejskiej stacji wysokiego napięcia, tylko drzewa i szczyty domów innych ludzi.
Jak ja miałam zasnąć, jeśli wieczorem nie będę widziała mrugającego czerwonego światła miejskiej stacji wysokiego napięcia, ostrzegającego samoloty, żeby nie przelatywały w pobliżu?
No jak?
Kiedy zapytałam o to tatę, powiedział po prostu:
- No cóż, Ally, będziesz musiała nauczyć się zasypiać inaczej.
Jakby to w ogóle było możliwe.
A kiedy stałam w tej wielkiej, pustej jaskini, która podobno miała być moim pokojem, myślałam o tym, co się stało wczoraj wieczorem. Pośredniczka w handlu nieruchomościami, pani Klinghoffer, przyjechała do nas i ustawiła wielki znak NA SPRZEDAŻ na frontowym trawniku naszego idealnie przyjemnego, nietrzeszczącego i nienawiedzonego, dwupoziomowego domu, z którego rodzice z niewiadomych powodów chcieli się wyprowadzić.
Pani Klinghoffer z wielkim zadowoleniem zatarła ręce, kiedy umocowała w ziemi znak. Zobaczyła, że patrzę na nią ze sterty ziemi, która niedługo zamieni się w dom, postawiony zaraz za naszym. Przekopywałam dokładnie tę stertę w poszukiwaniu nowych geod do swojej kolekcji (chociaż niedługo będę musiała ją wyrzucić). Uśmiechnęła się, a potem powiedziała:
- Nie martw się, Ally Ten znak długo tu nie postoi. Wasz stary dom sprzedamy w okamgnieniu.
Wiem, że jest taka zasada, że nie powinno się nienawidzić ludzi, a już zwłaszcza dorosłych. Znam tę zasadę, bo ją sobie zapisałam w zeszycie zaraz po odjeździe pani Klinghoffer.
Ale prawdę mówiąc, w tamtej chwili naprawdę nienawidziłam pani Klinghoffer.
Bo pani Klinghoffer bardzo się myliła. Wcale się nie martwiłam, że naszego domu nie uda się sprzedać. Martwiłam się, że ktoś go kupi, zanim mama i tata zdążą się połapać, jak okropny błąd popełniają, zamierzając go sprzedać.
Ale byłam chyba jedyną osobą w rodzinie, której to przyszło do głowy. Nawet Mark i Kevin się ze mną nie zgadzali. Dla nich nasz nowy dom wcale nie był beznadziejny. Zorientowałam się po tym, jak wywrzaskiwali: „Super!” i „Bomba!”, oglądając swoje nowe pokoje położone po przeciwnej stronie korytarza niż mój.
I nie chodziło tylko o to, że nareszcie każdy z nich będzie miał kąt dla siebie i nie będą musieli dzielić jednego pokoju. Im się naprawdę podobały te okropne, ciemne, przypominające pudła pomieszczenia na drugim piętrze. Zresztą wszystkie pokoje dziecinne w tym nowym domu były na osobnym piętrze i miały wspólną łazienkę, która tak przy okazji mówiąc - okazała się mocno staroświecka, z wanną na nóżkach i pająkami w odpływie.
Markowi i Kevinowi nowe pokoje spodobały się dlatego, że w ścianie między nimi był wielki szyb wentylacyjny i odkryli, że mogą otwierać drzwiczki do tego szybu i rozmawiać przez niego. A kiedy to robią, ich głosy brzmią strasznie dziwnie, jak z kosmosu, czy coś. Już sobie nawet znaleźli nową zabawę, w prom kosmiczny. A zabawa wyglądała tak - jeden siadał po jednej stronie szybu, a drugi po drugiej, każdy w swoim pokoju. A potem obaj otwierali drzwiczki do szybu.
- Houston, Houston, tu prom kosmiczny. Jak mnie słyszycie? Odbiór - mówił Mark.
A wtedy Kevin odpowiadał:
- Prom kosmiczny, prom kosmiczny, tu Houston. Słyszymy was dobrze, odbiór.
- Houston, mamy problem. Powtarzam. Mamy problem. Silniki sterujące się palą. Powtarzam, silniki sterujące się palą. Odbiór.
I tak dalej.
Tak, strasznie to głupie. Ale czego chcecie? To w końcu mali chłopcy. Niewiele im trzeba do szczęścia.
Mark i Kevin nie dostrzegali żadnych problemów. Tego, że dom jest za duży i bardzo zapuszczony. Że mama, nawet z pomocą taty, nie zdoła go sama odnowić na pewno. A już na pewno nie zrobi tego bez pomocy telewizyjnych stolarzy i ładnych projektantek wnętrz. Moi bracia nie bali się tego, że w samym środku roku szkolnego będziemy się musieli przestawić na nową szkołę. Tego, że będziemy musieli porzucić nie tylko nasze kolekcje kamieni - a przynajmniej ci z nas, którzy je posiadają - ale też najlepszych przyjaciół.
Dobra, może ci najlepsi przyjaciele nie byli jacyś tacy najfajniejsi, ale zawsze to nasi najlepsi przyjaciele. Lepsi tacy niż żadni. Nie codziennie się trafia na najlepszego przyjaciela, nawet nie bardzo udanego. W sumie, najlepszego przyjaciela dość trudno znaleźć. Nawet takiego, który akurat w tej chwili nie odzywałby się do ciebie.
Mama z tatą chcieli, żebyśmy porzucili to wszystko. I w imię czego? Królowej Krówki co wieczór? Kociaka? Żeby się przeprowadzić do zapuszczonego, prawdopodobnie nawiedzonego domu, z którego nie widać nawet miejskiej stacji wysokiego napięcia? To okropnie nie fair!
Poza tym, Mark i Kevin są zbyt młodzi, żeby zrozumieć, co mama z tatą robią. Otóż każą nam mieszkać pod samym dachem. No cóż, tak blisko dachu, jak tylko się da, pomijając strych, na który wchodzi się przez klapę w suficie na korytarzu między naszymi pokojami. Tak, prawdziwą klapę w suficie, którą się opuszcza, pociągając za sznur. A wszystko po to, żeby pobyć razem i odetchnąć od dzieci.
Oczywiście, mama i tata twierdzili, że to nieprawda. Ale kiedy ich o to oskarżyłam, zauważyłam, że lekko się uśmiechnęli. A potem powiedzieli:
- Aha, Ally... A zastanowiłaś się już, jakiego kotka byś chciała?
Może im się wydaje, że skoro mam dziewięć lat, to nie umiem ich przejrzeć, że próbują zmienić temat i nie rozmawiać dłużej o tym, że chcą nas zesłać na osobne piętro, żeby się nas pozbyć.
Ale ja widzę, że dokładnie to robią.
I mogę tylko powiedzieć, że kiedy wreszcie się wprowadzimy i coś - na przykład odcięta ręka zombie - zlezie z tego strychu i nas dopadnie, to rodzice dokładnie na to sobie zasłużą. Widziałam raz na filmie, jak coś takiego się stało. W środku nocy rozlegną się nasze krzyki, a mama z tatą będą musieli wbiegać po tych wszystkich krętych schodach, żeby się do nas dostać. I mocno się przestraszą, gdy zobaczą, że zniknęliśmy.
Mama wiedziała, że nie jestem szczęśliwa i że żadne gadanie o kociakach tego nie zmieni.
Spróbowała więc poprawić sytuację, mówiąc:
- Wiecie co? Sami zdecydujecie, jaki kolor farby albo tapetę wybrać do waszych pokoi.
- Naprawdę? - odezwał się Mark. - To znaczy, że będę mógł mieć tapetę w ciężarówki? Albo w robale?
- W co tylko zechcesz - zgodziła się mama.
- Super. - Kevin się ucieszył. - To ja chcę fioletowe wytłaczane tapety, takie jak w Lung Chung, tej chińskiej restauracji.
- Wszystko co zechcesz, w granicach rozsądku - poprawiła się mama. - Kevin, a nie wolałbyś zamiast tego jakiejś ładnej tapety w żaglówki?
- Nie - odparł Kevin.
- To może w statki piratów? - podpowiedział tata.
- Jeżeli już, to w wytłaczane statki piratów - zgodził się Kevin.
- A ja chcę tapetę w róże - powiedziałam. - I różową wykładzinę na całej podłodze.
- Ależ, Ally - zaprotestowała mama. - Przecież dokładnie coś takiego masz w swoim pokoju w starym domu.
- No właśnie - oświadczyłam stanowczo.
- Ale gdzie tu frajda? - spytała mama. - Nie chcesz spróbować czegoś nowego?
- Ja chcę - upierał się Kevin. - Chcę mieć wytłaczane tapety.
- A może pójdziecie na dwór i trochę się pobawicie? - zaproponował tata.
- Racja - zgodziła się mama. - Tata i ja musimy jeszcze parę rzeczy pomierzyć, a potem będziemy mogli jechać.
Mark i Kevin jęknęli. Wcale nie chcieli wychodzić na dwór. Podobała im się zabawa w domu, nie tylko ze względu na szyb wentylacyjny, ale dlatego, że pełno tam było korytarzy i tajemnych przejść. No, nie do końca tajemnych. W domu były tylna klatka schodowa i pokoje dla służby, których używano w dawnych czasach, kiedy ludzie mieli jeszcze pokojówki, i tak dalej. Ale i tak można się tam było fajnie bawić.
Moim braciom nie przeszkadzało, że te długie korytarze są ciemne i że przyprawiają o gęsią skórkę. Ani że te tajemne przejścia śmierdzą tak, jak śmierdziało wnętrze buta Scotta Stamphleya wtedy, gdy mnie wyzwał po wuefie, żebym się odważyła powąchać.
Wcale im to nie przeszkadzało, po prostu dlatego, że bracia bywają trochę nieczuli. Podobnie jak rodzice.
Tak przy okazji, to jest zasada, którą muszę sobie zapamiętać i zapisać: „Bracia i rodzice potrafią być bardzo nieczuli”. I nie chodzi mi o to, że nie są wrażliwi tak jak Mary Kay, która bez przerwy płacze. Ale o to, że młodsi bracia różnych rzeczy nie rozumieją. Na przykład tego, że długie, straszne korytarze to wcale nie jest fajne miejsce do zabawy. Ani że rodzice chcą nas skazać na drugie piętro po to, żeby się nas pozbyć.
Za to ja szybko skorzystałam z propozycji mamy i wybiegłam na zewnątrz. Była jesień, więc na dworze zrobiło się zimnawo i szybciej zapadał zmrok, ale zrobiłabym wszystko, żeby tylko wydostać się z tego domu. Gotowa byłam nawet stać na zimnie i czekać, aż mama z tatą dokończą te swoje pomiary.
Aż tak bardzo nienawidziłam naszego nowego domu.
Dom miał dość spory ogród na tyłach, ale nie było tam żadnej huśtawki ani niczego, na czym można by się było pobawić. Tylko drzewa i ziemia. I nawet nie miałam gdzie poszukać geod, żeby zapoczątkować nową kolekcję po tym, jak moja obecna zostanie wyrzucona. W naszym nowym ogrodzie nie było nic poza paroma spłachetkami gołej ziemi, gdzie kiedyś rosła trawa.
Poza jednym drzewem, które miało gałęzie tak nisko, że można się było na nie wspiąć. No więc, Mark i Kevin zaczęli się wspinać.
- Chodź, Ally! - zawołał Mark z jednej z niższych gałęzi, która uginała się pod jego ciężarem. - Właź na górę.
- Ale ty jesteś głupi - powiedziałam, wciąż zła, że okazał się taki nieczuły. - Nie widzisz, co się dzieje?
- Nie - powiedział. - Poza tym, że masz zły humor.
- Mama i tata popełniają pomyłkę, kupując ten dom - poinformowałam go.
- Mnie się podoba - stwierdził Kevin. - I będę miał wytłaczaną tapetę, zupełnie jak w Lung Chung.
Chociaż Lung Chung to ulubiona restauracja Kevina - bo jest bardzo elegancka, a on lubi eleganckie rzeczy - to ja za nią nie przepadam. Bo poza tym, że mają wytłaczane tapety, podają zupę żółwiową. A nawet trzymają żółwia w takiej wielkiej, plastikowej sadzawce - jest w niej wysepka, gdzie może sobie posiedzieć - na podłodze za drzwiami, zaraz przy wejściu.
Jak na razie nikt z naszego miasta nie zamówił zupy żółwiowej, Wiem, bo sprawdzam, czy żółw jest w sadzawce, ile razy tam chodzimy. Na razie jeszcze jest.
Ale nigdy nic nie wiadomo. Któregoś dnia ktoś może w końcu zamówić tę zupę. A kiedy ten dzień nadejdzie, żółw zniknie. Jeśli chcecie znać moje zdanie, to jest właśnie znęcanie się nad zwierzętami.
Myśl o żółwiu zawsze doprowadzała mnie do szału.
- Mama powiedziała, że nie dostaniesz wytłaczanej tapety - zauważyłam.
- Nieprawda - stwierdził Kevin. - Powiedziała, że mogę mieć wytłaczaną tapetę w piratów.
- Nie ma czegoś takiego.
- Na pewno jest. I dostanę taką lampę, jakie mają na stołach w Lung Chung.
- Nie możesz mieć czerwonej witrażowej lampy w sypialni, głuptasie.
- Owszem, mogę - powiedział Kevin. - A ty jesteś głupia, jeśli ci się ten dom nie podoba. Jest ekstra.
- Nieprawda - oburzyłam się. Być może dlatego, że myślałam o żółwiu z Lung Chung. A może dlatego, że myślałam o naszym starym domu. W każdym razie nagle naprawdę okropnie się wściekłam. - Jest ciemny, zimny i brzydki.
- Wiesz co, Ally? To ty jesteś brzydka - stwierdził Mark. - Hej... No, teraz to na ciebie naskarżę. I nie dostaniesz tego swojego kotka!
Ale mnie było już wszystko jedno. Nic mnie nie obchodziło, czy na mnie naskarży za to, że go walnęłam. Bo - po pierwsze - wcale nie walnęłam go aż tak mocno, a poza tym tylko w stopę, to znaczy jedyną część jego ciała, której mogłam dosięgnąć, gdy siedział na drzewie.
„Jeśli nie boli, to się nie liczy”. To też zasada.
A przynajmniej stanie się zasadą, kiedy wrócę do domu i ją zapiszę.
No więc obróciłam się do nich plecami - chociaż tak naprawdę nie powinnam była spuszczać z nich oka - i ruszyłam alejką, która prowadziła między naszym nowym domem a budynkiem obok, aż do frontowego ogrodu. Stałam tam i czułam się brzydka. Taka brzydka, jak mnie o to oskarżył Mark. Aż nagle usłyszałam jakieś głosy, spojrzałam na sąsiedni dom i zauważyłam coś, czego nie widziałam przedtem.
Była tam dziewczynka mniej więcej w moim wieku, która ćwiczyła przewroty w tył w swoim ogrodzie.
ZASADA NUMER 5
Nie możesz pozwolić, żeby twoja rodzina
przeprowadziła się do nawiedzonego domu
W sąsiednim ogrodzie zobaczyłam nie jedną dziewczynkę, ale i drugą, starszą, która podrzucała w powietrze batutę. Prawdziwą! Taką, jakich używają mażoretki na paradach pokazywanych w telewizji. A na dodatek udawało jej się złapać ją, kiedy spadała.
Najpierw jakoś tak stałam i gapiłam się na nie, bo to były jedyne żywe istoty, jakie widziałam w okolicy naszego nowego domu przez ten cały czas, kiedy tam byłam. Wszystkie domy przy tej ulicy były takie same jak nasz - wielkie i przerażające, z mnóstwem wieżyczek i okien. Z ogrodem otoczonym wysokim murem i pełnym starych drzew o przyprawiających o gęsią skórkę konarach - więc ja po prostu założyłam, że we wszystkich mieszkają starsi ludzie.
A teraz przekonałam się, że to nie do końca prawda. Bo tuż obok widziałam kogoś młodego. I to nie byle kogo, ale dziewczynki, które potrafią robić przewroty w tył i podrzucać batutę - a potem ją łapać.
Ta, która robiła przewroty w tył, naprawdę była w tym świetna. Widać, że od dawna ćwiczyła gimnastykę, bo wydawała się gibka. Gibała się po całym podwórku.
Ja nigdy nie ćwiczyłam gimnastyki. Za to od dwóch lat chodzę na balet. Nie przerwałam nawet wtedy, kiedy Mary Kay przestała chodzić, bo madame Linda nigdy jej nie wybierała, żeby mogła w czasie ćwiczeń relaksujących nosić tiarę. Przed baletem Mary Kay zmusiła mnie, żebym spróbowała z nią stepowania (beznadzieja), a potem gimnastyki (jeszcze większa beznadzieja). Mój tata mówi, że ci, którzy rezygnują, nigdy nie wygrywają. Ale ja twierdzę, że zawsze wygrywają, bo kiedy człowiek z różnych rzeczy rezygnuje, to w efekcie ma więcej czasu na dowiadywanie się, co naprawdę lubi robić - na przykład, kolekcjonować kamienie.
Ale z baletu nie zrezygnowałam. Jest tylko jedna rzecz, którą wolę od baletu, bejsbol. To supersport, bo można sobie walić kijem w piłkę. A im mocniej się walnie, tym lepiej.
Niestety, w bejsbolu nie przez cały czas możesz walić kijem w piłkę. Jest jeszcze ta nudna część, kiedy musisz czekać na swoją kolej, żeby walnąć.
To trochę jak w balecie. W balecie najfajniejsze jest grand jeté - biegniesz i skaczesz tak wysoko, jak tylko umiesz, a nogi masz w rozkroku, prawie zupełnie tak, jakbyś fruwała.
Najgorsze w balecie jest wszystko, co się wiąże z barre. Tak się nazywa ten drążek, którego każą ci się trzymać, kiedy robisz różne plié i inne takie, co jest tylko rozgrzewką do grand jeté.
Nie rusza mnie, jeśli uderzam kijem i nie udaje mi się trafić w piłkę.
I nie mam pretensji, że madame Linda nie uważa, żeby moje grand jeté były najlepsze w klasie, więc w czasie ćwiczeń relaksacyjnych pozwala nosić tiarę komuś innemu.
Ale wkurza mnie, kiedy ludzie próbują mnie zmuszać do robienia czegoś, czego nie chcę robić. Na przykład do przeprowadzania się, kiedy nie mam ochoty na przeprowadzkę. Albo, żebym nie rezygnowała z gimnastyki, kiedy akurat w taki sposób nie umiem się wyginać.
W przeciwieństwie do tej dziewczynki, która robiła przewroty w tył w sąsiednim ogrodzie. Była bardzo, ale to bardzo gibka.
A potem zauważyłam, że przestała ćwiczyć. Zamiast tego stanęła i zaczęła mi się przyglądać nad żywopłotem, który otaczał jej ogród i oddzielał go od alejki między naszymi domami.
- Hej - zagadnęła, patrząc wprost na mnie. Uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Cześć. To ty jesteś nowa?
Niewiele brakowało, a obejrzałabym się przez ramię, żeby zobaczyć, do kogo ona mówi. No bo, nowa? Przecież nie mogło chodzić o mnie. Jestem Ally Finkle, a nie żadna nowa.
A potem przypomniałam sobie, gdzie jestem.
I że tutaj faktycznie jestem nowa.
- Och - powiedziałam. - Tak. Jestem Ally Finkle.
- A ja jestem Erica Harrington - przedstawiła się dziewczynka. Uśmiechała się jak wariatka. Trudno było wyobrazić sobie, że płacze tylko dlatego, że ktoś powiedział, że raz na odmianę chciałby być lwicą w zabawie. - A to moja siostra, Missy.
- Melissa - poprawiła starsza dziewczynka niezbyt przyjaznym tonem. Nie przestała podrzucać w górę batuty i jej łapać. Naprawdę, robiła to świetnie. Tak dobrze, jak Erica przerzuty.
- Chodzę do czwartej klasy podstawówki - ciągnęła Erica, nie przerywając ćwiczeń nawet po to, żeby podziwiać siostrę. Pewnie wydawało jej się to naturalne, bo codziennie oglądała podobne występy. - Missy jest w szóstej klasie, w gimnazjum. A ty?
- Ja też jestem w czwartej - powiedziałam. Zaczął mi wracać humor i byłam nieco mniej smutna niż przedtem, w domu i w ogrodzie na tyłach. W sumie, zaczynało mnie ogarniać lekkie - leciutkie - ożywienie. Zaczynało mnie ogarniać ożywienie, bo coś do mnie dotarło. Otóż Erica była w tym samym wieku, co ja, więc może zostanie moją nową najlepszą przyjaciółką?
Wiem, że to za wcześnie, żeby coś takiego wiedzieć, i tak dalej. Ale mieszkała w sąsiednim domu i była w tej samej klasie.
I rzecz w tym, że wyglądała, jakby mogła zostać lepszą przyjaciółką niż Mary Kay. Potrafiła robić idealne przewroty w tył, miała siostrę w gimnazjum, która umiała rzucać i łapać batutę, a w czasie prawie dwuminutowej rozmowy ani razu nie zrobiła takiej miny, jakby jej się zbierało na płacz.
Co stanowi światowy rekord, o ile wiem.
Ale nie chciałam sobie robić dużych nadziei, bo cały ten dzień był jednym wielkim rozczarowaniem co do domu i mojego pokoju, i tak dalej. No bo, możliwe, że taka dziewczynka jak Erica ma już najlepszą przyjaciółkę. Wiedziałam, że nie powinnam się za bardzo ekscytować.
- Ja chodzę do podstawówki w Orzechowych Wzgórzach - próbowałam mówić spokojnie, ale już zaczynałam połykać słowa, tak bardzo się spieszyłam, żeby zdążyć wszystko powiedzieć. - Ale w przyszłym miesiącu, kiedy się przeprowadzimy, przeniosę się do tutejszej szkoły.
Erica wydała grzeczny okrzyk, żeby okazać, że ona też się cieszy.
- Może będziemy w jednej klasie?! Wiesz, kto będzie twoją nauczycielką? Bo w Sosnowych Wzniesieniach są dwie czwarte klasy. Jest klasa pani Danielson. Ona jest miła. Ale jest też moja nauczycielka, pani Hunter. Ona to jest już naprawdę miła. Mam nadzieję, że będziesz w mojej klasie!
- Ja też mam nadzieję, że będę w twojej klasie! - odwrzasnęłam. Zrobiłam to, bo Erica też krzyczała. „Jeśli ktoś wrzeszczy z radości, to grzecznie jest odwrzaskiwać w odpowiedzi”. To zasada. Czy raczej, stanie się zasadą, jak tylko wrócę do domu.
- Przestańcie się wydzierać - rzuciła Melissa. - Głowa mnie już boli.
- Och! - Ściszyłam głos. - Przepraszam. - A do Eriki powiedziałam: - Lubisz koty? Bo mam jednego dostać.
- Uwielbiam! - rozdarła się Erica. - A jaki to będzie kociak?
- No... - zaczęłam, bo od czasu, kiedy rodzice powiedzieli, że mogę dostać kotka, zebrałam już bardzo dużo informacji. - Wszystko jedno, jaka to będzie rasa, chociaż uwielbiam persy. One są takie puchate, a ja lubię puchate koty. I chciałabym dostać kota ze schroniska, bo tak wiele jest bezdomnych zwierząt, które potrzebują domów. Więc pewnie wezmę takiego, jakiego znajdę w schronisku.
- Nasza kotka, Polly, też jest ze schroniska! - krzyknęła Erica. - Chcesz wejść do środka i ją zobaczyć? I pobawić się moim domkiem dla lalek?
- Jasne!
- Powiedziałam, żebyście przestały się drzeć - zirytowała się Melissa. - A nie musisz najpierw powiedzieć rodzicom, dokąd idziesz?
- Nie - odrzekłam. - Ich to nie obchodzi. Przepraszam, że wrzeszczałam.
W taki sposób zaprzyjaźniłam się z Ericą, mieszkającą obok naszego nowego domu.
Wcale nie mówię, że zostałyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Nic podobnego! To znaczy, nikt o tym nic nie wspominał. Jestem pewna, że taka dziewczynka jak Erica ma tony przyjaciółek. I co najmniej trzy lub cztery najlepsze. Kto wie? Ale fajnie było się z nią bawić. Jej dom okazał się taki sam, jak nasz, ale nie był ponury i przygnębiający, tylko bardzo ładny i przyjemny. To dlatego, że jej rodzice zdążyli odwalić kawał roboty, odnawiając go, więc zamiast szarej farby, ściany pokrywała ładna kremowa tapeta w maleńkie pączki róż.
A zamiast ciemnobrązowych parkietów, były jasnobrązowe i błyszczące klepki, które nie skrzypiały. A przynajmniej, nie za bardzo. No i żyrandole błyszczały i faktycznie światło się zapalało, kiedy je się włączało, w przeciwieństwie do żyrandoli w naszym domu, z którymi nic się nie działo po przekręceniu włącznika.
Erica pokazała mi Polly - która okazała się śliczną trójkolorową kotką i tylko raz na mnie syknęła - i jeszcze taki zabawny przycisk pod dywanem w jadalni. Gdy się go nacisnęło, uruchamiał się dzwonek w tajemnym przejściu obok kuchni. W dawnych czasach to był znak dla kucharki, że można podać następne danie, na przykład sałatę, czy coś.
Erica i ja świetnie się bawiłyśmy, naciskając ten przycisk, dopóki nie przyszła jej mama i nie powiedziała, że lepiej żebyśmy poszły pobawić się domkiem dla lalek, a ona zrobi nam gorącej czekolady.
Więc poszłyśmy na górę do pokoju Eriki. Wyglądał zupełnie tak samo jak mój pokój w tym nowym domu, ale był bardzo ładnie i miło urządzony, z różową wykładziną i łóżkiem z baldachimem zupełnie takim samym, jakie mam w starym domu.
Pokój Eriki wcale nie był przerażający ani przygnębiający.
A w wieżyczce stał wielki domek dla lalek, tak wysoki jak ja. Erica powiedziała, że on jest w rodzinie od czasów jej babci i że są w nim światła, które naprawdę da się zapalać. I że nawet jest bieżąca woda, żeby lalki mogły się kąpać. Tyle że w sumie nie wolno ich moczyć, bo były zrobione z filcu.
To był najładniejszy, najbardziej elegancki domek dla lalek, jaki widziałam w życiu.
A co najlepsze, Erica wcale się nie rozpłakała, kiedy ją zapytałam, czy mogę być lalką - dziewczynką. Nawet nie pociągnęła nosem. Powiedziała zupełnie pogodnym tonem:
- Dobra. To ja będę lalką - mamusią.
A potem, kiedy zaproponowałam, żeby lalka - dziecko została porwana i żeby porywacze, czyli rodzina szklanych delfinów, wysłali list z żądaniem okupu i odciętym uchem, Erica wcale się nie wściekła, że przeze mnie zabawa robi się przerażająca. Zamiast tego kazała lalce - mamie zemdleć, a potem zadzwonić po pomoc do oddziałów antyterrorystycznych.
Było naprawdę idealnie.
Właśnie kazałyśmy szklanym kotkom rozwiązać tajemnicę przestępstwa, kiedy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł jakiś chłopak.
- Co to za wrzaski? - spytał.
- Ally - odezwała się Erica zupełnie spokojnie, jakby chłopacy bez przerwy wpadali do jej sypialni - to mój brat, John. Jest w ósmej klasie. John, to jest Ally. Jej rodzina wprowadza się obok. Nie wrzeszczymy, bawimy się tylko. Te delfiny porwały lalkę. To prawdziwa tragedia. Ale już wszystko w porządku, oddziały antyterrorystyczne ruszyły z pomocą.
- Wprowadzasz się do domu obok? - John jakoś tak się zatroskał. - No to pewnie już słyszałaś.
- Ale co miałam słyszeć? - spytałam.
- Dlaczego poprzednia rodzina musiała się stamtąd wyprowadzić - powiedział John.
- Nie, nigdy ich nie widziałam. Wszyscy się wyprowadzili, zanim dostaliśmy klucze.
- Aha. - John pokręcił głową. - No to pewnie nie powinienem ci nic mówić.
- John - odezwała się Erica. - O co ci chodzi? Ellisowie wyprowadzili się, bo przeszli na emeryturę i kupili dom w Miami.
- Nie - zaprzeczył. - Chcą, żeby wszyscy tak właśnie myśleli. Ally, posłuchaj mojej rady. Nie wchodź na strych.
- Strych? - Otworzyłam szeroko oczy, myśląc o tej długiej lince zwisającej na środku korytarza drugiego piętra, i o filmie, który kiedyś oglądałam. Tym z ręką zombie. - Dlaczego? Co tam jest?
John lekko się wzdrygnął.
- Po prostu tam nie wchodź, dobra?
- John? - powiedziała Erica. - O czym ty mówisz? Tam nic...
Ale wtedy pani Harrington wpadła do pokoju i spytała, jak to się stało, że nie dałam znać rodzicom, gdzie jestem. I że teraz oni mnie wszędzie szukają, nieprzytomni z niepokoju.
Kiedy wraz z panią Harrington schodziłam na dół, cały czas myślałam, jak mogło do tego dojść. Jak to się stało, że z beztroskiej zabawy w porwaną lalkę z moją nową przyjaciółką nagle przeszłam do tego czegoś strasznego, co być może mieszka na strychu mojego nowego domu?
I co to może być, to coś strasznego? Co tak okropnego mogli tu zostawić Ellisowie, że nawet ośmioklasista - praktycznie tak samo wysoki, jak mój tata - zniżał głos do szeptu, kiedy o tym mówił? Rozmyślałam o tych wszystkich rzeczach, które mogą mieszkać na czyimś strychu.
Szczury? Nie, to nie jest coś wystarczająco strasznego, żeby przejął się tym ośmioklasista.
Nietoperze? Obrzydliwe, ale znów, nie dość straszne.
Czarownice? Dajcie spokój. Ośmioklasiści się ich nie boją. Poza tym one nie mieszkają na strychach.
Duchy? To mógłby być duch. Ale duchy nie robią krzywdy ludziom, prawda? Wyskakują na nich i straszą, to wszystko.
No i wtedy, kiedy pani Harrington wypychała mnie za drzwi, oświeciło mnie!
Ręka pozbawiona ciała. Oderwana od ciała ręka, która mieszkała na strychu, tak jak w tamtym filmie.
O mało nie wróciłam do środka wielkiego, wygodnego domu Eriki z błaganiem, żeby pozwolili mi ze sobą zamieszkać.
Bo ta ręka była naprawdę przerażająca! Zielona, błyszcząca i taka straszna!
Ale nie miałam wiele czasu na myślenie, bo mama z tatą czekali na mnie we frontowym ogrodzie Harringtonów. Byli naprawdę wściekli, że nie powiedziałam im, dokąd idę, chociaż w domu, na Orzechowych Wzgórzach, mogę chodzić do domu Mary Kay, kiedy tylko zechcę i nikogo o to nie pytać. No cóż, zazwyczaj.
Ale najwyraźniej, tutaj tak to nie działało. Narobiłam sobie poważnych kłopotów.
Próbowałam wytłumaczyć mamie i tacie, co powiedział mi brat Eriki. Próbowałam im to powiedzieć w drodze do naszego nowego domu i w samochodzie, kiedy jechaliśmy do starego domu.
Ale oni patrzyli na mnie tak, jakby nic nie rozumieli. Mama powtarzała:
- Ally, poznaliśmy Ellisów. To uroczy ludzie.
- I byliśmy na strychu. Tam nic nie ma, tylko parę pudeł - upierał się tata.
- A zaglądaliście do środka? - spytałam. - Bo pewnie tam właśnie jest.
- Ale co tam jest, Ally? - dopytywał się tata.
- Ta rzecz - powiedziałam. Nie chciałam mówić o tym w obecności Marka i Kevina, którzy siedzieli obok mnie i jedli lody. Za karę, że poszłam sobie, nic nie mówiąc rodzicom, wszyscy pozostali dostali lody w Królowej Krówce w drodze powrotnej do domu. Wszyscy, poza mną.
- Już wy to wiecie - powiedziałam znacząco do mamy i taty. Nie chciałam straszyć Marka i Kevina, opowiadając przy nich o tym, czego dowiedziałam się od Johna.
Chociaż, z drugiej strony, w końcu kiedyś będą musieli dorosnąć. Przecież to jest, mimo wszystko, kwestia życia i śmierci.
- To coś, co mogłoby się pojawić nocą i... - Pokazałam, jak jakaś ręka dusi mnie za gardło.
- Ally - zaniepokoiła się mama. - Czy wujek Jay pozwala ci siedzieć do późna i oglądać horrory, kiedy ma się wami opiekować?
- Ależ skąd - zaprzeczyłam. Jakbym kiedykolwiek zamierzała złamać pakt, jaki zawarliśmy z wujkiem. On nigdy mnie nie wyda w kwestii horrorów, jeśli ja zapomnę, co się stało z zegarkiem do nurkowania taty.
Mama mówi, że wujek Jay, który jest bratem taty, cierpi na syndrom Piotrusia Pana, co oznacza, że nie chce nigdy dorosnąć. Ale tata uważa, że on jest zupełnie taki sam, jak jego studenci tuż przed dyplomem - lekko nieodpowiedzialny.
Tak samo, jak ja. Tak powiedzieli, kiedy tłumaczyłam, dlaczego poszłam do domu Eriki, nic im nie mówiąc i nie pilnując moich braci tak, jak powinnam.
Ale jeśli chcecie znać moje zdanie, to wizyta u Eriki była bardzo odpowiedzialnym posunięciem. Bo gdybym tam nie poszła, to nikt z naszej rodziny nie dowiedziałby się prawdy o nowym domu.
Pewnie właśnie dlatego mamie i tacie udało się kupić ten dom tak tanio. Niby jak inaczej mogliby sobie pozwolić na taki wielki dom z tyloma sypialniami? Nawet jeśli mama ma teraz pracę, a tata katedrę? Nawiedzone domy są tanie. A już zwłaszcza takie, które trzeba samemu odnawiać. Każdy to wie.
- Kochanie - powiedziała mama. - W tych pudłach nic nie ma, tylko jakieś starocie, które zamierzamy wyrzucić, gdy tylko przed domem postawią nam kontener na śmieci. Następnym razem, kiedy tam pojedziemy, zabiorę cię na strych i sama ci pokażę.
- Ja się tam nie wybieram - oświadczyłam stanowczo.
- A ja tak - wybełkotał Mark, któremu wiśniowa polewa w obrzydliwy sposób kapała po brodzie. - Ja się nie boję.
- Ja też się nie boję - zaprotestowałem. - Martwię się tylko o was. Nie chciałabym, żeby któreś z was zostało porwane z łóżka przez rękę zombie.
- Na strychu nie ma żadnych rąk zombie - powiedział tata. - Nie wiem, co ci naopowiadał ten chłopak z sąsiedztwa, Ally, ale po prostu cię nabierał.
A co oni tam wiedzą. Ręki zombie nie da się powstrzymać. Nawet jeśli się ją zaatakuje piłą łańcuchową, jak facet w tym filmie, który obejrzałam z wujkiem Jayem.
A poza tym, niby co to ich obchodzi? To nie oni będą musieli spać na drugim piętrze, tuż pod strychem i tą klapą w suficie, z której zwisa sznur.
Prawda wygląda tak, że czarno to widzę.
A oni nie mają o niczym bladego pojęcia. Mama powiedziała nawet:
- Ally, bardzo nie podoba mi się to, co mówisz. Straszysz braci.
- Wcale nie - zaprotestowali Mark i Kevin, ale ich zignorowała.
- A jeśli nie przestaniesz się tak zachowywać, chodzić do domów obcych ludzi, nic nam nie mówiąc i rozpowiadać dzikie bajki o rękach zombie, to wiesz? Znam taką dziewczynkę, która być może jednak wcale nie dostanie kotka.
Jeśli mama myśli, że w ten sposób mnie powstrzyma, to zupełnie mnie nie zna.
I tego samego wieczoru, kiedy tata wrócił już z Marvinem ze spaceru, wymknęłam się przed dom i wyrwałam z ziemi znak NA SPRZEDAŻ, który pani Klinghoffer wbiła w naszym ogrodzie. A potem ukryłam go za stertą ziemi tam, gdzie budują nowy dom.
Wiem, że jeśli się wyda, że to ja, to czeka mnie coś o wiele gorszego niż brak deseru. To by znaczyło, że na pewno nie dostanę kota.
Ale jeśli nikt inny nie spróbuje uratować naszej rodziny, to cóż, chyba sama będę musiała się tym zająć. Czym jest kotek - zwłaszcza taki, którego się jeszcze nie ma - w porównaniu z uratowaniem rodziny? A zwłaszcza przed ręką zombie?
Nawet jeśli naprawdę bym chciała mieć malutkiego, szaro - czarnego pasiastego kotka, takiego jak ten szklany w domku dla lalek Eriki. Nazwałabym go Miauczuś i kupiłabym mu różową obróżkę. I pozwalałabym mu co noc spać obok mnie na poduszce.
Gdybym miała takiego kotka, to zupełnie nie przejmowałabym się, że patrząc z okien mojego pokoju, nie widziałabym co wieczór mrugającego światła miejskiej stacji wysokiego napięcia. Mogłabym zasnąć bez tego zupełnie spokojnie, gdyby tylko obok mnie leżał i mruczał Miauczuś.
Ale jaka by ze mnie była opiekunka, gdybym skazała małego kotka na zimny, ciemny, przygnębiający dom, gdzie Miauczusiowi groziłby atak ręki zombie mieszkającej na strychu? Przecież nie mogłam pozwolić, żeby taki los spotkał niewinnego kotka!
Zwłaszcza że jedynym sposobem, żebym mogła go dostać, i tak była przeprowadzka.
A ja wiedziałam ze stuprocentową pewnością, że to ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę.
No jasne, będzie mi brakowało Eriki. Fajnie byłoby mieć przyjaciółkę, która nie jest beksą.
Ale nie mogłam pozwolić moim rodzicom na sprzedaż domu i przeprowadzkę do tego nowego. Po prostu nie mogłam.
Bo nie możesz pozwolić, żeby twoja rodzina przeprowadziła się do nawiedzonego domu.
I to nie jest żadna zasada.
To zwyczajny fakt.
ZASADA NUMER 6
Jeśli Brittany Hauser coś ci każe, zrób to,
o ile wiesz, co dla ciecie dobre
Jedną jedyną osobą w mojej klasie - to znaczy, poza Mary Kay - której nie było smutno dlatego, że się być może przeprowadzę, był Scott Stamphley. Ale to żadna niespodzianka.
Przynajmniej, Scott jest konsekwentny - wszystkich dziewczynek z naszej klasy nienawidzi po równo. I bez żadnego powodu.
Szkoda, że tego samego nie da się powiedzieć o Mary Kay, która nadal się na mnie wściekała za to, że powiedziałam Scottowi o przeprowadzce w dzień jej urodzin. Tym bardziej że przysięgałam, że nikomu nie pisnę ani słowem.
A to przecież wcale nie była moja wina.
No, może trochę tak.
Ale poza Mary Kay i Scottem Stamphleyem, reszta czwartej klasy bardzo milo mnie traktowała, teraz, kiedy już wiedzieli, że się wyprowadzę.
Na przykład regularnie wybierano mnie na wuefie na kapitana drużyny. A to znaczyło, że mogłam sobie wybierać do drużyny kogo chciałam.
I nie tylko to. Codziennie pani Fleener pozwalała mi się napić czekoladowego mleka, chociaż mama zapłaciła tylko za zwykłe.
A poza tym, pani Myers zaczęła wieszać moje piątkowe kartkówki z fizyki i matematyki na tablicy korkowej koło swojego biurka i wybierać moje rysunki psów do zawieszenia na ścianie przy sali zajęć plastycznych. Nie chcę się przechwalać, ale być może dlatego, że mieszkam z psem na co dzień, świetnie sobie radzę z rysowaniem tych zwierząt, zwłaszcza w pozycji siedzącej albo proszących o kość.
To były jedyne zalety związane z przeprowadzką. Jedyne które sprawiały, że absolutnie nie chciałam później powiedzieć: - „Hm, wiecie co? W sumie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to wcale się nie przeprowadzimy. Ale dzięki”.
Jednak przeprowadzka miała też swoje wady. Pomijając groźbę wyrzucenia kolekcji kamieni i obecność ręki zombie na strychu, mój nowy pokój okazał się okropny i musiałam zacząć naukę w zupełnie nowej szkole.
Aha, jedną z wad było to, że Brittany Hauser i niektóre inne dziewczynki - zmartwione moją kłótnią z Mary Kay - usiłowały nas pogodzić, wymyślając powody, dla których powinnyśmy usiąść obok siebie podczas lunchu. Na przykład mówiły: „Och, dzisiaj wszystkie ubrane na niebiesko muszą usiąść po prawej stronie stołu. Nie tu, po prawej...” - Usiłowały mnie namawiać, żebym wybierała Mary Kay do swojej drużyny, i tak dalej. „Ally, powinnaś wybrać Mary Kay. Ona naprawdę dobrze gra w piłkę”. Nie, naprawdę?!
Pewnie sobie wyobrażały, że jeśli obok siebie usiądziemy albo jeśli Mary Kay będzie w mojej drużynie, czy coś, to zaczniemy znowu ze sobą rozmawiać.
A jeśli zaczniemy rozmawiać, to ponownie zostaniemy przyjaciółkami.
I że wtedy wszystko wróci do normy.
Ale one nie rozumiały, że nic już nigdy nie będzie takie samo. Nie przy tej przeprowadzce, i już na pewno nie między mną a Mary Kay. Między nami przestało być normalnie tego dnia, kiedy wepchnęłam Mary Kay łyżkę w gardło. Przecież właśnie dlatego musiałam zacząć spisywać swoje zasady.
Nie żeby którakolwiek z koleżanek, poza Mary Kay, o tym wiedziała.
W każdym razie, żadna ze sztuczek wymyślanych przez Brittany i jej przyjaciółki po to, żeby pogodzić mnie z Mary Kay, nie podziałała. Bo za każdym razem, kiedy siadałam obok Mary Kay - przypadkiem albo celowo, bo prawdę mówiąc, byłam już gotowa tę naszą kłótnię zakończyć - Mary Kay orientowała się, o co chodzi. A potem wstawała i z oburzeniem odchodziła, zadzierając nosa.
Albo jeśli była w mojej drużynie na wuefie - trzymała się ode mnie tak daleko, jak mogła... Na przykład tuż przy linii bocznej, gdzie żadna piłka nigdy nie trafia. No i bardzo dobrze, bo Mary Kay zwykle wrzeszczy, kuli się, a potem ucieka, jeśli jakaś piłka podleci na tyle blisko, że można ją złapać.
Uprzedzałam Brittany, że to stracona sprawa. Powiedziałam jej, żeby po prostu dała sobie spokój. Mary Kay umie - jak to raz powiedziała moja mama - chować urazę dłużej niż ktokolwiek inny, włącznie z naszą babcią. To znaczy mamą taty, która nadal nie odzywa się do wujka Jaya za to, że rzucił medycynę, żeby studiować literaturę.
A to było trzy lata temu.
Ale Brittany nie chciała się poddać.
- Ally, ty i Mary Kay nie możecie przestać być przyjaciółkami - stwierdziła - jesteście najlepszymi przyjaciółkami jeszcze od przedszkola. To za długo, żeby zrywać przyjaźń z powodu takiego głupstwa. Przecież ty tylko powiedziałaś Scottowi Stamphleyowi, że się przeprowadzasz.
- W jej urodziny - dodałam. - A prosiła mnie, żebym nikomu o tym nie wspominała. - Złamanie obietnicy danej najlepszej przyjaciółce w dzień jej urodzin to pogwałcenie bardzo ważnej zasady. Teraz już wiem. To znaczy teraz, kiedy mam już własną księgę zasad.
Szkoda, że tak późno.
- Mimo wszystko - powiedziała Brittany. - Ty bez Mary Kay to jak kanapka z masłem orzechowym bez galaretki. To jak sól bez pieprzu. To jak... Jak...
- Jak ja bez ciebie, Brit? - spytała z nadzieją Courtney Wilcox.
Brittany przyjrzała się jej uważnie.
- Hm, tak... Nieważne. Rzecz w tym, Ally, że musimy wymyślić jakiś sposób, żebyście wy dwie znów zaczęły ze sobą rozmawiać, zanim się stąd przeprowadzisz.
- No cóż... - zaczęłam. Nie chciałam mówić prawdy, że być może wcale się jednak nie przeprowadzę. Mój plan powstrzymania sprzedaży domu chyba zaczynał działać. Jak na razie, rodzice jeszcze nie zapytali, dlaczego znak NA SPRZEDAŻ zniknął z naszego frontowego ogrodu. Ale wiedziałam, że czeka mnie jeszcze wiele pracy. Pani Klinghoffer zamieściła ogłoszenia w gazetach i w Internecie, a w nadchodzący weekend miał być u nas w domu dzień otwarty.
Tyle że mogę się zająć tylko jedną rzeczą naraz.
Niemniej, z tej całej sprawy ze Scottem Stamphleyem wyciągnęłam nauczkę. Nikomu już nigdy nie zamierzałam opowiadać swoich sekretów. Ot, na wszelki wypadek.
- Posłuchaj - powiedziała Brittany. - Zostaw to mnie, dobrze?
Wytrzeszczyłam na nią oczy.
- Co mam ci zostawić?
- Tę sprawę z Mary Kay. Mam pewien plan.
- Naprawdę? - Nie byłam pewna, czy jestem tym zachwycona.
- Uhm - potaknęła Brittany. - Genialny plan, nawet jeśli to ja tak twierdzę.
Teraz byłam już całkiem pewna, że nie jestem zachwycona. Kiedy Brittany po raz ostatni miała genialny plan - chciała się pozbyć nauczycielki, która zastępowała chorą na grypę panią Myers i której nikt nie lubił - skończyło się na tym, że ta pani popłakała się w pokoju nauczycielskim, a dyrektorka na cały tydzień odebrała nam przywilej wychodzenia na zewnątrz na dużą przerwę. Co dla Brittany pewnie niewiele znaczyło. Nie przepada za bejsbolem, ani nawet za zbijakiem.
Ale dla mnie to była prawdziwa kara.
Mimo to, nic nie powiedziałam.
Bo jedna z tych rzeczy, których w bejsbolu nie lubię (poza czekaniem na swoją kolej, żeby uderzyć piłkę), to że ludzie się wściekają w czasie gry i kłócą, czy jakieś uderzenie się liczy, czy nie. Marnują czas wszystkim, i opóźniają moją kolejkę na walnięcie piłki.
Ci ludzie są męczący.
Ale najgorsi - absolutnie najgorsi - są ciskacze. To są ci ludzie, którzy w czasie gry tak się wściekają, że ciskają kijem o ziemię.
W zawodowym bejsbolu za ciśnięcie kijem o ziemię automatycznie zostaje się zdyskwalifikowanym.
Mój tata mówi, że to niesportowe zachowanie. Jedyna rzecz gorsza od tego, twierdzi, to rzucanie kijem golfowym, bo z kija golfowego mogą polecieć drzazgi, kiedy się roztrzaska. Sama się o tym przekonałam, kiedy usiłowałam takim kijem rozbijać geody. I ktoś może wtedy stracić oko.
W naszej szkole najgorszym ciskaczem wcale nie jest ta osoba, o której myślicie. To wcale nie Scott Stamphley.
To Brittany Hauser. Raz walnęła kijem o ziemię tak mocno, że aż się od niej odbił i o mały włos nie uderzył w głowę łapacza.
Więc zrobiła się z tego zasada: „Nigdy nie bądź łapaczem, kiedy Brittany Hauser trzyma kij”.
I nie chodzi o to, że Brittany to jakaś zła dziewczyna. Ona po prostu ma paskudny temperament. I kiedy coś się nie układa po jej myśli, ciska różnymi rzeczami.
I dlatego: „Jeśli Brittany Hauser coś ci każe, zrób to, o ile wiesz, co dla ciebie dobre”. To kolejna zasada.
Więc kiedy Brittany powiedziała, że ma plan, żeby znów mnie pogodzić z Mary Kay, nie powiedziałam nic w rodzaju: „Hm, Brittany, wiesz, to naprawdę niepotrzebne”.
Bo tak się akurat składało, że pod ręką leżał zszywacz pani Myers.
Poza tym wiedziałam, że z tego planu nic nie będzie. Bo Mary Kay nie miała zamiaru mi wybaczyć. Już nigdy.
A wiedziałam to, bo wcześniej tego samego dnia podeszłam do Mary Kay w szatni, kiedy nikt nie patrzył, i powiedziałam:
- Mary Kay, posłuchaj. Naprawdę, bardzo mi przykro, że wypaplałam wszystko Scottowi. To najgłupsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu. Nie miałam zamiaru cię zranić. Chcę tylko, żebyśmy znów były przyjaciółkami. Zaczęłam sobie zapisywać wszystkie reguły na temat przyjaźni i życia, i wszystkiego. Tak jak ci pokazywałam. I naprawdę bardzo się staram ich przestrzegać. I tak się zastanawiałam... Jak myślisz, mogłabyś mi wybaczyć?
Ale Mary Kay odwróciła się i odeszła. Jak zwykle.
Więc cokolwiek zaplanowała sobie Brittany, nie mogło jej się udać. I chyba wszyscy we wszechświecie zdawali sobie z tego sprawę.
Poza Brittany.
Ale miała się o tym szybko przekonać.
A ja musiałam zadbać, żeby się znaleźć poza zasięgiem ognia, kiedy do tego dojdzie.
ZASADA NUMER 7
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne
Chyba powinnam była zapytać Brittany, czy wie, jak nie dopuścić do sprzedaży mojego domu. Jestem pewna, że zdołałaby wymyślić jakiś plan.
Tylko że pewnie zaplanowałaby podpalenie domu.
A ja bardzo chciałam móc nadal w nim mieszkać.
Taki plan byłby do niczego.
Zamiast tego powinnam się skupić i sama coś wymyślić. Nie wiedziałam, jak tego dokonać, ale musiałam zapobiec sprzedaży naszego obecnego, idealnie przyjemnego domu, żeby mama z tatą nie mieli innego wyjścia, jak tylko odsprzedać komuś innemu ten nowy dom.
Nauczyłam się wystarczająco wiele o handlu nieruchomościami w ciągu tych ostatnich paru tygodni - kręcąc się w pobliżu i słuchając telefonicznych rozmów mamy z panią Klinghoffer - żeby wiedzieć, że nie możemy sobie pozwolić na posiadanie dwóch domów naraz... A przynajmniej, nie przez dłuższy czas.
Więc rzeczą oczywistą było nie dopuścić do sprzedaży tego naszego jedynego sensownego domu. A potem mama i tata nie mieliby innego wyjścia i ten nowy musieliby odsprzedać.
Zdaję sobie sprawę, że to niezbyt ładnie. Ale wiecie, co jest naprawdę nieładne? Kupić nawiedzony dom z ręką zombie na strychu i nie zapytać własnego dziecka o zdanie.
Pani Klinghoffer już powiedziała, że wszystko się sprowadza to tego, jak wypadnie ten nasz dzień otwarty w nadchodzący weekend. Dzień otwarty wygląda tak, że ludzie, który chcą sprzedać dom, udostępniają go do zwiedzania wszystkim chętnym. I każdy, kto chce, może sobie po nim chodzić i obejrzeć pokoje i kuchnię, a nawet pogrzebać w cudzych rzeczach i zdecydować, czy miałoby się ochotę w takim domu zamieszkać.
Tak! Każdy! Kompletnie obcy ludzie będą mi grzebać w moich rzeczach.
Mama powiedziała, że nikt w moich rzeczach grzebał nie będzie. Powiedziała też, że wszyscy będą tylko oglądali dom, mierzyli go i sprawdzali grzejniki, i inne takie rzeczy.
Ale jeśli to prawda, to dlaczego kazali nam posprzątać w pokojach dokładniej niż kiedykolwiek? Dlaczego musieliśmy posortować nasze zabawki na dwa stosy - te, które chcemy zatrzymać, i te, którymi już się nie bawimy?
I dlaczego te zabawki, którymi już się nie bawimy, oddali na zbiórkę dla biednych, żeby „nie było tak zagracone”?
I dobra, prawdę mówiąc, już nieco wyrosłam ze swojego zestawu Pollywood Rockowy Park Tematyczny Polly Pocket. Ale to nie znaczy, że chcę, żeby jakieś inne, zupełnie nieznane mi dziecko się nim bawiło!
Dobrze, że przynajmniej nie kazali mi wyrzucić kamieni. Na razie.
Ale to się już niedługo stanie. Widzę to.
- Nawet nie mam jak tam poodkurzać - narzekała na torby, stojące na dnie mojej szafy mama. - Ally, to do niczego niepodobne. Nie możesz trzymać w szafie dziesięciu toreb kamieni. Będziesz musiała się ich pozbyć.
- Powiedziałaś, że to dopiero w czasie przeprowadzki - przypomniałam. - A jeszcze się nie przeprowadzamy.
- Zamówiłam profesjonalne czyszczenie wykładzin - powiedziała mama. - Jak mają uprać wykładzinę pod dziesięcioma worami kamieni? Ally, musisz je stamtąd zabrać. Nie możesz przynajmniej przełożyć ich na jakąś półkę, czy coś?
W sumie, prośba mamy, żebym przełożyła kamienie na półkę, poddała mi pewną myśl. To oraz fakt, że ludzie będą szperać po kątach i grzebać nam w rzeczach.
Więc zrobiłam, o co prosiła mama. Pożyczyłam sobie jej drabinkę z garażu i przeniosłam wszystkie torby z kamieniami. Bardzo, bardzo ostrożnie.
Musiałam tylko pamiętać, żeby po czyszczeniu wykładzin znów je przestawić tak, żeby w czasie dnia otwartego znalazły się, gdzie trzeba.
Ale w międzyczasie miałam mnóstwo zmartwień. Jednym z nich było to, że mama i tata umówili się na spotkanie w naszej nowej szkole - w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach - żebyśmy mogli poznać nowych nauczycieli. Mieli po nas podjechać w środku lekcji. Ominie mnie fizyka! Moja ulubiona! Byłam z tego powodu bardzo zła.
Bardzo się denerwowałam. Bo co, jeśli w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach mi się nie spodoba? Co, jeśli nie polubię nowej nauczycielki? Zresztą nawet nie wiedzieli, kto nią będzie, pani Hunter, nauczycielka Eriki, czy ta druga, pani Danielson. Miałam się spotkać z obiema. Najwyraźniej, w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach było więcej dzieci w czwartych klasach niż we wszystkich innych szkołach. I nie byli jeszcze pewni, w której z klas mnie umieszczą.
Kiedy czekałam, żeby mama i tata po mnie przyjechali, przyszła mi do głowy gorsza myśl. A co, jeśli czwartoklasiści z podstawówki na Sosnowych Wzniesieniach mnie nie polubią? To nie było takie zupełnie niemożliwe. Przynajmniej dwoje czwartoklasistów w mojej obecnej klasie - Scott Stamphley i moja była najlepsza przyjaciółka - już mnie nie cierpiało. Takie rzeczy naprawdę się zdarzają!
Tak się przez to zdenerwowałam, że zaczęłam mieć uczucie, jakby mi się zbierało na wymioty.
- Wiecie co? - zaczęłam, kiedy mama i tata przyjechali, żeby zabrać mnie i Marka na wizytę w nowej szkole. Kevin już siedział w samochodzie. - Tak sobie pomyślałam, że jeśli na Sosnowych Wzniesieniach nie będzie dla mnie miejsca, to jestem gotowa zostać tutaj, w Orzechowych Wzgórzach.
- Spryciula - powiedział tata, zupełnie nieczuły na moją sytuację. - Wsiadaj do samochodu.
Podjechaliśmy do naszego nowego domu i zaparkowaliśmy na podjeździe.
- Bo wasza nowa szkoła jest tak blisko, że możecie tam chodzić sami - wyjaśniła mama. - Pomyśleliśmy, że pokażemy wam drogę.
- Super - powiedział Mark, podnosząc żołędzia, który spadł z jednego z wielkich dębów rosnących na frontowym trawniku. Rzucił nim w ptaka, który, oczywiście, miał dość rozsądku, żeby odlecieć, zanim żołądź w niego trafi.
- Tato... - jęknęłam, bo jako przyszły weterynarz nie mogę przecież obojętnie patrzeć na takie rzeczy.
- Mark... - zaczął tata.
- Wiedziałem, że ten żołądź nie trafi - bronił się Mark.
- Spróbujmy przyjemnie spędzić ten czas - zaproponował tata. - I niczym nie rzucajmy.
Tacie łatwo było coś takiego powiedzieć. Nie musiał się martwić o to, że banda czwartoklasistów może go znielubić.
- Zamówiliście już tę wytłaczaną tapetę w piratów do mojego pokoju? - zapytał Kevin.
- Pracujemy nad tym, kochanie - zapewniła mama. - A co będzie, jeśli okaże się, że to zwyczajna tapeta, nie wytłaczana?
- Umrę - oświadczył Kevin.
- Och, popatrzcie na ten dom - powiedziała mama, wskazując na wielki budynek po drugiej stronie ulicy. - Popatrzcie na te ozdoby przy ganku. Czy to nie piękne?
To niesamowite, że rodzice potrafią się koncentrować na takich rzeczach, jak ozdoby stolarskie, kiedy życie ich własnych dzieci wali się w gruzy.
Podstawówka ma Sosnowych Wzniesieniach faktycznie leżała blisko naszego domu. Za blisko, jeśli o mnie chodzi. Na tyle blisko, że żołądek nie zdążył mi się uspokoić. Tylko dwie ulice od domu... i to nawet nie jakieś ruchliwe przecznice. Nie trzeba było nawet czekać na strażnika miejskiego, żeby dał znak, że można przechodzić na drugą stronę. Tutaj nie można było wpaść pod samochód w czasie jazdy na deskorolce.
Bo tu nie było żadnych samochodów.
Ale trudno powiedzieć, żeby szkoła zrobiła się od tego przyjemniejsza. To znaczy, była przyjemna, jeśli ktoś lubi strasznie stare budynki, tak jak moja mama.
Ale ja miałam tu chodzić do szkoły i byłam przyzwyczajona, że w starej podstawówce stołówka nie musiała jednocześnie służyć jako sala gimnastyczna oraz szkolna aula. No cóż, w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach właśnie tak było i w stołówce stoły składało się przy ścianie, żeby zrobić miejsce dla dzieciaków, które grały w koszykówkę, kiedy przychodziła pora na wuef A potem, kiedy trzeba było obejrzeć jakąś sztukę na scenie (nad którą wisiała tablica do koszykówki), ktoś przynosił tam mnóstwo rozkładanych krzeseł.
Poza tym, podstawówka na Sosnowych Wzniesieniach była bardzo mroczna, zupełnie jak nasz nowy dom, bo została zbudowana mniej więcej w tym samym czasie. A w dodatku szkoła jakoś dziwnie pachniała.
I chociaż dyrektorka, pani Jenkins, okazała się bardzo miła i powiedziała, że robią wszystko, co mogą, żeby znaleźć dla mnie miejsce w jednej z czwartych klas, mnie się nie spodobało jej biuro. Siedział w nim jakiś rudowłosy chłopiec, który znalazł się tam, bo coś przeskrobał. Kto wie, co? Ale minę miał mocno przestraszoną.
Pewnie dlatego, że jak trafisz do biura pani Jenkins, to ona bije cię po rękach linijką, nie tak, jak dyrektorka w mojej starej szkole, pani Grant, która pyta tylko, czy w domu wszystko w porządku, a potem daje ci cukierka z lukrecją i odsyła z powrotem do klasy. To wcale niefajne, bo jedna z moich zasad głosi: „Lukrecja to obrzydlistwo”. Ale zawsze to lepiej niż dostać po łapach.
Spędziłam z panią Jenkins sporo czasu, bo skończyło się na tym, że mama przeszła się z Kevinem do przedszkola, a tata z Markiem do drugiej klasy. Pani Jenkins powiedziała wtedy:
- To może ja zabiorę Ally na górę i przedstawię pani Daniels i pani Hunter, jeśli nie mają państwo nic przeciwko temu.
- Świetnie - ucieszyli się rodzice.
I to mimo, że rzuciłam im obojgu spojrzenie, mówiące: „Nie! Nie zostawiajcie mnie z nią samej!”
Ale jak zwykle, zignorowali mnie. Tak się dzieje bardzo często, kiedy jest się najstarszym dzieckiem. Rodzice po prostu zakładają, że będziesz umiała sama o siebie zadbać.
Oczywiście, pomijając te chwile, kiedy idziesz do domu swojej nowej przyjaciółki, nie mówiąc im najpierw, że w ogóle gdzieś się wybierasz.
Musiałam rozmawiać z panią Jenkins przez całą drogę po schodach. W mojej starej szkole wcale takich nie mamy. U nas są rampy! Trudno było odpowiadać na pytania dyrektorki, bo kolana tak głośno jej trzeszczały, że brzmiało to, jakby w spodniach miała torebki chipsów, które ktoś zgniatał przy każdym jej kroku. Prawie nie słyszałam, co do mnie mówiła.
Kiedy doszłyśmy do pierwszych drzwi pani Jenkins powiedziała:
- To jest sala dwieście osiem, klasa pani Danielson.
Byłam zaszokowana, bo kiedy otworzyła szeroko drzwi, a ja wsadziłam głowę do środka, zobaczyłam coś, co wyglądało jak klasa z filmu telewizyjnego o życiu na prerii, czy coś, a nie jak nowoczesna sala lekcyjna.
To znaczy, owszem, była tam tablica do rysowania i wszystko. I wielkie okna, które wychodziły na plac zabaw - stały tam huśtawki i drabinki, i było boisko do bejsbolu, które, jak zauważył tata, moglibyśmy wykorzystywać jako własne boisko zawsze, kiedy będziemy mieli na to ochotę, nawet kiedy szkoła będzie zamknięta, ponieważ teren nie był ogrodzony żadnym płotem.
No i nie o to chodzi, że dziewczynki nosiły pantalony, czy coś.
Ale wszyscy siedzieli przy takich staroświeckich stolikach, które miały podnoszone pulpity, pod którymi można było w środku chować swoje rzeczy. Oni w tej podstawówce nie mieli nawet szafek na korytarzu!
A pani Danielson czesała się w kok! I miała na sobie bardzo nudny szary garnitur ze spodniami zamiast czegoś nowocześniejszego.
Co gorsza, swoją klasę ozdobiła myślami, zapisanymi w takich dymkach jak nad głowami bohaterów komiksów. W tych dymkach były uwagi, jak się tworzy wypracowania. Na przykład: „Wypracowania biorą się z pomysłów” i że „Pomysły biorą się z burzy mózgów”, i że „Po burzy mózgów trzeba napisać plan wypracowania”, i że „Dobry plan bierze się z dobrych notatek”, i że „Tylko kiedy twoje notatki są porządnie ułożone, możesz się zabierać do pisania!”
Takie rzeczy sprawiają, że pisanie wypracowań pozbawione jest wszelkiej frajdy.
Kiedy je czytam, mam ochotę jeździć na deskorolce po ulicy Głównej bez kasku.
Pani Danielson prowadziła właśnie lekcję o fotosyntezie. My przerabialiśmy fotosyntezę już miesiąc temu! Jakieś zapóźnione były te dzieciaki w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach!
I jak na klasę, która po raz pierwszy słyszała cokolwiek o fotosyntezie, dzieciaki w sali dwieście osiem miały zdecydowanie znudzone miny. Czego nie mogłam zrozumieć, bo fotosynteza (proces, w którym rośliny zielone i niektóre inne organizmy wykorzystują światło słońca, żeby zyskiwać pożywienie z dwutlenku węgla i wody) jest niesamowicie interesująca i wcale nie nudna.
Chyba że ktoś jej uczy w nudny sposób.
Pani Danielson, kiedy zobaczyła mnie i panią Jenkins, odłożyła kredę i spytała:
- W czym mogę pomóc?
- Och, dzień dobry pani - powiedziała pani Jenkins. - To jest Ally Finkle. Być może za kilka tygodni dołączy do pani klasy.
- No cóż, nie mam pojęcia, gdzie ją zmieszczę - zmartwiła się pani Danielson. Uśmiechnęła się co prawda, ale muszę przyznać, że przypominała mi trochę Złą Czarownicę z Zachodu. - Jesteśmy tu nieco stłoczeni. Ale zapraszamy, oczywiście.
Nie byłam pewna, czy mi się to spodobało. To znaczy to, że ona nie wie, gdzie mnie posadzić. Spojrzałam na morze obcych twarzy, które składało się na czwartą klasę pani Danielson. Jasne, nauczycielka może i mnie zaprosiła. Ale co z uczniami? Nie wyglądali jakoś specjalnie przyjaźnie. W sumie miny mieli wręcz wredne... Co mnie jakoś wcale nie dziwiło, biorąc pod uwagę te myśli w dymkach.
A potem dotarło do mnie, dlaczego wszyscy tak dziwnie na mnie patrzą! Czekali, aż coś powiem!
Jeśli przedtem w żołądku miałam motylki, to teraz zamieniły się w pterodaktyle.
- Och! - jęknęłam. Może im się wydawało, że to ja nie jestem zbyt miła! Wiecie: „Pierwsze wrażenia są bardzo ważne”. To zasada. „Nigdy nie można zrobić drugiego pierwszego wrażenia”. To też zasada. Znam ją z telewizji.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W głowie mi się to wszystko nie mieściło. Oto moja jedyna szansa, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie, i już ją zaprzepaszczam!
- Hm... Dziękuję.
No super. Moja jedyna szansa, żeby pokazać się z najlepszej strony, a ja powiedziałam: „dziękuję”?!
Dzieciaki tylko się na mnie gapiły. To mi w żaden sposób nie pomogło. Nadal miałam pterodaktyle w żołądku.
- No cóż - stwierdziła pani Jenkins - proszę kontynuować lekcję. Przepraszamy, że przerwałyśmy.
- Nic się nie stało - odrzekła pani Danielson z uśmiechem, który nie rozjaśnił jej oczu. A potem, ku mojej uldze, wyszłyśmy na korytarz.
Następna sala, numer 210, to klasa pani Hunter. Pani Hunter była nauczycielką Eriki. A gdy pani Jenkins otworzyła drzwi pomieszczenia, które wyglądało dokładnie tak samo, jak klasa pani Danielson, zauważyłam, że nikt tam nie miał ani trochę znudzonej miny. Spostrzegłam też Ericę, była jedną z wielu dzieciaków, które obróciły się w naszą stronę.
A kiedy mnie rozpoznała, pisnęła i pomachała mi ręką.
- Cześć, Ally! - szepnęła z uśmiechem.
Nie wiedziałam, jak się zachować. Chciałam zrobić dobre wrażenie, ale nie byłam pewna, czy wypada do niej pomachać tak na oczach wszystkich. A co, jeśli pani Hunter się wścieknie?
Ale nie chciałam, żeby Erica pomyślała, że jej nie lubię. Zdecydowałam się pomachać tylko leciutko i uśmiechnąć się, a jednocześnie zerknęłam na panią Hunter, która stanowiła totalne przeciwieństwo pani Danielson. Nie upinała fryzury w kok. W sumie miała włosy krótkie, ale modnie obcięte. I nie nosiła garnituru. Miała bardzo krótką spódniczkę. I kozaki do kolan. Na wysokich obcasach! Wyglądała naprawdę bardzo nowocześnie i ładnie.
A jej klasa wcale nie była udekorowana dymkami, mówiącymi, że nie możesz zacząć pisać wypracowania, dopóki nie zrobiłaś burzy mózgów, nie napisałaś planu i nie poukładałaś notatek. Na ścianach wisiały księżyce, chmury i gwiazdy. A na gwiazdach napisane były takie rzeczy jak: „Sięgaj do gwiazd!”, a na chmurach takie rzeczy jak: „Chmura przesłania słońce tylko na chwilę!”, a na księżycach: „Miło pomyśleć, że księżyc tam gdzieś jest, nawet jak go nie widać! - Albert Einstein” .
Od razu widziałam, że to o wiele lepsza klasa niż tamta.
I zrozumiałam, że jeśli muszę się znaleźć w jakiejś innej klasie niż klasa pani Myers, to tylko i wyłącznie w tej.
- No cóż - odezwała się pani Jennings. - Widzę, że zawarłaś już znajomość z kimś z tej klasy. - Chodziło, jak zrozumiałam, o Ericę. Poczułam, że czerwienię się z zażenowania. - Ale całej reszcie uczniów, i pani Hunter, chcę przedstawić Ally Finkle, czwartoklasistkę, która za parę tygodni może do nas dołączy.
- Bardzo miło mi cię poznać, Ally - powiedziała pani Hunter. Kiedy się uśmiechnęła, była jeszcze ładniejsza niż pani Myers. Nawet nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle jest możliwe. - Przeprowadzasz się tu?
- Tak! - zawołała Erica, zanim zdążyłam odpowiedzieć. - Będzie mieszkała w domu obok mnie!
Super. Dlaczego nie mogę nawet zrobić porządnego pierwszego wrażenia?
- Ach, tak - powiedziała pani Hunter, nadal się do mnie uśmiechając. - To miło. Z przyjemnością przyjmiemy cię do tej klasy.
Ale nie chciałam, żeby ktoś tu sobie robił niepotrzebne nadzieje. A już zwłaszcza nie pani Hunter, skoro jest taka miła.
- No cóż - wyjąkałam. - Sama nie wiem.
Pani Hunter zrobiła niepewną minę.
- Nie wiesz, czy do nas dołączysz?
- Mówiłam jej - odezwała się pani Jenkins i odkaszlnęła - że obie czwarte klasy są w tej chwili nieco przepełnione, więc nie jesteśmy jeszcze pewni, do której trafi.
- Nie... - zaczęłam, chociaż: „Niegrzecznie jest poprawiać dorosłych”. To taka zasada. - Chodzi o to, że może się jednak nie przeprowadzimy.
- Ach tak? - zdziwiła się pani Hunter.
Za to pani Jenkins powiedziała:
- Ally, twoi rodzice na dole wyrażali się w tej sprawie zupełnie jasno.
- Owszem - odrzekłam. - Ale, rozumie pani, jeszcze nie sprzedaliśmy naszego starego domu. - A jeśli wszystko się ułoży zgodnie z moim planem, to może się skończyć na tym, że go jednak nie sprzedamy. I nie będziemy się przeprowadzać. Ale tego już na głos nie powiedziałam.
- Rozumiem - powiedziała pani Hunter. - No cóż, mam nadzieję, że jednak się przeprowadzisz. Bardzo byśmy chcieli, żebyś uczyła się z nami. Teraz mamy czytanie, taka chwila odpoczynku przed przerwą. Wiem, że czwartoklasiści są już nieco za duzi na bajki, ale chyba je jednak lubią. Prawda?
- Tak! - odpowiedziała chórem klasa. Widać było wyraźnie, że te bajki podobają im się bardziej niż klasie pani Danielson lekcja o fotosyntezie.
- Czytamy fragmenty Fałdki czasu - wyjaśniła pani Hunter, machając trzymaną w ręku książką. - To jedna z moich ulubionych.
A ja tylko wytrzeszczyłam na nią oczy. Naprawdę nie wiedziałam, co mam powiedzieć.
No bo Fałdka czasu to także jedna z moich ulubionych książek.
Gdzieś za naszymi plecami zabrzmiał dzwonek na przerwę, głośny i staroświecki. A potem drzwi się otworzyły na oścież i uczniowie zaczęli tłumnie wybiegać na korytarz.
- Czas na przerwę! - zawołała pani Hunter, podnosząc się ze stołeczka, na którym siedziała. - Moi drodzy, weźcie kurtki, a potem się ustawcie parami.
Klasa pani Hunter poodsuwała krzesła, a potem złapała kurtki, wiszące na kołkach na ścianie naprzeciwko okien. Dzieciaki się ustawiły parami przy drzwiach, gdzie czekały, chichocząc, aż pani Hunter pozwoliła im wyjść.
A potem wszyscy wybiegli z sali - poza Ericą, która się ociągała i spytała:
- Czy Ally może z nami iść?
Popatrzyłam na panią Jenkins, która zerknęła na zegarek, a potem skinęła głową.
- Dam znać twoim rodzicom, gdzie jesteś.
- Chodź! - zawołała, chwytając mnie za rękaw.
Nawet nie pytałam Eriki, dokąd idziemy. Z doświadczenia wiedziałam, że gdziekolwiek się udamy, czeka przygoda. Być może związana z odcinanymi uszami.
I nie myliłam się. Erica sprowadziła mnie na dół po schodach i wyprowadziła z budynku, przez żwirowane podwórze i w stronę boiska do baejsbolu, gdzie jakieś dzieciaki już zaczynały grać w piłkę. W pierwszej chwili myślałam, że do nich dołączymy.
Ale, ku mojemu zdziwieniu, Erica minęła grających i ruszyła w stronę krzaków, które rosły wzdłuż wysokiego ceglanego muru, dzielącego teren szkoły od stojących obok domów.
Pomyślałam, że Erica się zatrzyma, kiedy dojdziemy do tych krzaków. Ale zanim się połapałam, ona już się schylała i właziła pomiędzy krzaki.
- Hej - powiedziałam, przystając. - Co ty robisz?
- Wszystko w porządku - odrzekła, oglądając się na mnie przez ramię. - Chodź ze mną.
Kiedy bawiłam się u niej w domu, nie wydawało mi się, żeby Erica miała bzika. Ale czy ja się na tym znam? Moja mama zawsze powtarza, że wujek Jay ma bzika. Ale to dlatego, że on wszystkie swoje pieniądze wydaje na sprzęt stereo, a nie na normalne rzeczy, na przykład obiady.
Rozejrzałam się po placu zabaw. Wszystkie inne dzieciaki biegały i kopały piłkę, albo huśtały się na huśtawkach. Nikt nie właził w krzaki. Rosły tak gęsto, że przestałam widzieć Ericę, kiedy już między nie weszła. Kto wie, co ona tam robiła? Może była morderczynią i stała tam z siekierą w dłoni, i zamierzała odrąbać mi głowę, jeśli tam za nią wejdę? Raz widziałam coś takiego na filmie, który obejrzeliśmy z wujkiem Jayem.
Ale z drugiej strony, tak fajnie się razem bawiłyśmy jej domkiem dla lalek, i wcale mnie wtedy nie zamordowała.
- Ally? - dobiegł mnie głos Eriki. - Idziesz?
Zdecydowałam się zaryzykować. Wydawało mi się, że to dość wątpliwe, żeby Erica była morderczynią. A co, jeśli czekało tam na mnie coś strasznie fajnego? Za nic nie chciałam, żeby mnie to ominęło! Schyliłam się i wślizgnęłam pomiędzy krzaki.
Kiedy wyszłam po drugiej stronie, zdziwiłam się, widząc, że krzewy nie sięgają zbyt głęboko, a za nimi otwiera się wolna przestrzeń, gdzie można się wyprostować i pospacerować. Za to gałęzie zupełnie zasłaniały plac zabaw. W gruncie rzeczy było tu dość miejsca, żeby powstała alejka, ocieniona złotymi jesiennymi liśćmi drzew, rosnących w sąsiednich ogrodach. Ich gałęzie zwieszały się nad murem.
Ale Erica i ja nie miałyśmy tej alejki wyłącznie dla siebie, o czym przekonałam się z zaskoczeniem. Były tam jeszcze dwie inne dziewczynki, które stały i patrzyły na mnie. Zorientowałam się, że to dla mnie kolejna szansa, żeby zrobić pierwsze wrażenie. Żołądek znów mi się nerwowo ścisnął.
- Cześć - powiedziała jedna z dziewczynek, wysoka i chuda.
- Cześć - rzuciła druga, niska i okrągła.
- Ally - wtrąciła się Erica. - To moje przyjaciółki, Caroline i Sophie. One też są w klasie pani Hunter.
- Cześć - rzekłam, rozpoznając je teraz. Caroline to była ta wysoka i chuda. Sophie, niska i okrągła. - Jestem Ally Finkle.
- Wiemy - oznajmiła Caroline. Nie uśmiechała się. Była bardzo poważna. - Erica wszystko o tobie nam opowiedziała. Mówiła, że bardzo lubisz balet. No i koty, i baseball.
- Tak - przyznałam. - Lubię. Ale widzę, że wy tu raczej gracie w piłkę nożną.
- Tak - powiedziała Sophie. - Ale to tylko na przerwach, bo niektórzy ciskali kijami o ziemię, więc pani Jenkins wszystkie pozabierała. Teraz możemy grać tylko w nożną.
- Aha - mruknęłam. Pomyślałam, że pani Jenkins sprytnie zrobiła. I że taką politykę powinni wprowadzić i w mojej szkole.
- Erica powiedziała, że masz dużą wyobraźnię - ciągnęła Caroline. - Dlatego się zgodziłyśmy, żeby cię tu przyprowadziła. Mówimy innym o tej kryjówce, tylko jeśli mają dużą wyobraźnię. Bo jeśli jej nie mają, to nie potrafią zrozumieć, jakie to magiczne miejsce.
Rozejrzałam się wkoło.
- Rzeczywiście jest magiczne - przytaknęłam z podziwem. - Szkoda, że nie mamy takiego w naszej szkole. A co wy tu robicie? Bawicie się w twierdzę?
- W sumie - odezwała się z ożywieniem Erica - bawimy się w zamek.
- Super - rzuciłam. Bo naprawdę trochę to wyglądało jak zamek, te wszystkie cegły i tak dalej. - I udajecie, że jesteście księżniczkami?
- Królowymi - parsknęła Sophie ze zdegustowaną miną. - Księżniczki nie mają żadnej władzy.
- No właśnie - poparła ją Caroline. Zaczynała tracić powagę i się ożywiać. - Jesteśmy królowymi. Ty też możesz być, jeśli chcesz. Zwykle bawimy się, że zły władca chce się ożenić z Sophie, bo ona jest taka piękna.
Spojrzałam na Sophie, która uśmiechnęła się skromnie na te słowa. Ale z tymi brązowymi włosami i różowymi ustami naprawdę wyglądała pięknie. Więc mogło się tak zdarzyć.
- Okej - powiedziałam.
- Ale ona go nie chce, bo obiecała swoje serce innemu - mówiła dalej Caroline. - Więc zabarykadowałyśmy się w naszym zamku, a ten zły władca nas atakuje i my się szykujemy do bitwy.
- Tak - potwierdziła radośnie Erica. - Będziemy polewały jego wojska wrzącym olejem!
- Super - powtórzyłam, a motylki w moim żołądku nareszcie znikły.
Byłam szczęśliwa, że wreszcie znalazłam koleżanki, które na przerwach bawią się w taką fajną zabawę. W podstawówce na Orzechowych Wzgórzach nowa zabawa, do której zachęcała wszystkich Brittany Hauser, to była zabawa w czirliderki. A to oznaczało uczenie każdego, kto chciał słuchać, haseł, których się nauczyła od swojej starszej siostry.
Bawiłyśmy się w królowe aż do dzwonka, który rozległ się, zanim jeszcze zdążyłyśmy załadować katapultę.
- Och - jęknęła Erica, rozczarowana. - Coś niesamowitego, już musimy wracać. Fajnie było. Ally, zostaniesz na lunch?
- Nie - odpowiedziałam. Bo widziałam rodziców i Marka z Kevinem, którzy stali przy bocznych drzwiach i rozglądali się za mną. - Chyba będę musiała pójść.
- Mam nadzieję, że trafisz do naszej klasy - powiedziała Caroline.
- Właśnie - zgodziła się Sophie. - Mam nadzieję, że nie utkniesz u tej nudnej pani Danielson. To by było okropne!
- Faktycznie, okropne - przytaknęłam, myśląc o dymkach z napisami. Byłam nieco zaskoczona, ale zaczynał mi się podobać pomysł chodzenia do szkoły na Sosnowych Wzniesieniach.
Przecież to było jakieś szaleństwo! Wcale nie chciałam się przeprowadzać! A ręka zombie?! A okropna, ciemna sypialnia?!
- No cóż, dziewczyny, miło było was poznać - rzuciłam na koniec. W tej samej chwili rodzice mnie dostrzegli i zaczęli machać jak szaleni, zupełnie jakby myśleli, że mogę ich nie zauważyć. To nie wydawało się prawdopodobne, skoro byli najwyższymi ludźmi na placu zabaw, pomijając nauczycieli. - Muszę już iść.
- Cześć, Ally! - zawołała Sophie, zmierzając w stronę, gdzie klasa ustawiała się parami do powrotu do budynku.
- Tak, do zobaczenia! - pożegnała się Caroline.
Poszłam w stronę rodziny, zamiast, jak reszta dzieci, do szkoły. To dziwne, pomyślałam. Wcale nie miałam ochoty stamtąd odchodzić.
- O! - sapnęła mama, z zadowoloną miną. - Widzę, że ktoś zawarł nowe przyjaźnie.
- Tak - odrzekłam. - To dziewczyny z klasy pani Hunter.
- Co o niej myślisz? - spytał tata.
Już chciałam powiedzieć, że to najmilsza i najładniejsza nauczycielka na świecie, milsza nawet niż pani Myers. Ale, na szczęście, wtrącił się Mark.
- Mój nowy nauczyciel jest super - powiedział. - Pan Manx ma siedem traszek w terrarium. Kiedyś było osiem, ale jedną zjadły pozostałe. I pozwolił mi je nakarmić. Traszki jedzą wszystko, co się rusza i co im się zmieści do pyszczka. Nakarmiłem je świerszczem...
- To straszne! - wybuchnęłam, zadowolona, że nie muszę opowiadać, jak bardzo podoba mi się ta nowa szkoła. - Biedny świerszcz!
- To zwykły łańcuch pokarmowy - stwierdził Mark rzeczowo. - Traszki jedzą świerszcze, a potem robią z nich bobki, i te bobki to nawóz, a potem...
- Kevin - wtrąciła szybko mama - a jak twoja grupa?
- Nie za bardzo - odparł mój młodszy brat. Ruszyliśmy już z powrotem do domu. Do domu? Chciałam powiedzieć, do tego nowego domiszcza. - To przedszkole nie jest ładne.
- Tobie się podobają tylko eleganckie rzeczy - powiedział Mark z obrzydzeniem.
- Może nie jest tak nowa, jak szkoła na Orzechowych Wzgórzach - rzekł tata. - Ale to dobra podstawówka.
- Ale pachnie starością - narzekał Kevin. - I wygląda staro.
Dokładnie w chwili, kiedy Kevin to mówił, wyłonił się nasz nowy dom, z tymi ciemnymi oknami i przerażającymi drzewami, których czarne gałęzie ostro rysowały się na tle nieba.
A ja zrozumiałam, że Kevin ma rację. Może ma tylko pięć lat, ale przypomniał mi o czymś ważnym. Ze chociaż polubiłam panią Hunter i koleżanki Eriki, to jednak wcale nie chcę się przeprowadzać. Nie mogłam się tu przenieść. Nie byłam gotowa na to, żeby porzucić swoich starych przyjaciół, szkołę i dom. Nie po to, żeby się wprowadzić do domu, który się rozpadał. I wyglądał tak okropnie, że nie przyjęliby go nawet do programu telewizyjnego. I który, przy okazji, był nawiedzony. Wykluczone!
- Moim zdaniem na Sosnowych Wzniesieniach nie otrzymamy tak dobrej edukacji jak na Orzechowych Wzgórzach - powiedziałam.
- Ally! - zawołała wzburzona mama. - Nie wygłupiaj się! Oczywiście, że tak! Jak możesz w ogóle coś takiego mówić?
Przez tę rękę zombie, chciałam odpowiedzieć.
Bo wiedziałam, że muszę zapomnieć o pani Hunter i jej „Sięgaj do gwiazd!”, i o ukrytym zamku, i o zabawie w królowe. Musiałam zapomnieć o Erice, Caroline i Sophie. Najważniejsze, żeby udało mi się zapobiec przeprowadzce. Tu chodziło o ludzkie życie!
- Nie podobało mi się na Sosnowych Wzniesieniach - skłamałam. - Zupełnie mi się nie podobało.
- Ally - odezwała się mama urażonym tonem. - Spotkaliśmy się z panią Hunter. Wydawała się naprawdę miła. Wiem, że dyrektorka robi co może, żebyś trafiła do jej klasy.
- Naprawdę? - Nie miałam zamiaru odezwać się z aż taką nadzieją. - To znaczy... Wszystko mi jedno.
- I wydawało mi się, że polubiłaś te dziewczynki, z którymi cię widzieliśmy na przerwie - powiedział tata.
- Hm... - Wzruszyłam ramionami. - One są... w porządku.
- A co z kotkiem? - spytała mama. - Już nie chcesz dostać kotka?
Właśnie w tym rzecz. Oczywiście, że nadal chciałam dostać kotka. Bardziej niż cokolwiek. Za każdym razem, kiedy ktoś wypowiadał słowo „kotek”, serce zaczynało mi bić szybciej.
No ale czy dla kotka warto skazywać się na ataki ręki zombie?
Nie. Nie, nie i nie. I jeszcze raz, nie.
Nie mogłam pozwolić, żeby miłe, ładne nauczycielki i fajne koleżanki odwróciły moją uwagę od tego, że nadal mam do wygrania pewną wojnę.
Wojnę z rodziną w sprawie przeprowadzki.
ZASADA NUMER 8
Nie wsadzaj kota do walizki
Tego dnia, kiedy w naszym domu był dzień otwarty, rodzice rozwieźli nas do przyjaciół, żebyśmy się tam bawili i nie kręcili pod nogami. Nawet Marvina zabrali do mieszkania wujka Jaya na uniwersyteckim kampusie, żeby nie szczekał na ludzi, którzy będą uwijać się po domu, i żeby nie zostawiał śladów łap na świeżo wypranych wykładzinach.
Mnie odwieźli do Brittany Hauser. I chociaż Brittany nie nadaje się na najlepszą przyjaciółkę, przez to, że ciska kijem do bejsbolu, czasami fajnie jest się z nią pobawić. Ma dwie starsze siostry i odziedziczyła po nich wszystkie Barbie i Bratz znane ludzkości, z akcesoriami włącznie.
Poza tym, Hauserowie częstują gości rzeczami, jakich zabraniają nam rodzice, na przykład colą (zwykłą, a nie light) i domowym ciastem czekoladowym. Pani Hauser przez cały dzień siedzi w domu i robi świetne wypieki.
A na dodatek jest jeszcze nowa kotka mamy Brittany, to znaczy ta medalistka, czyli taka kotka, którą wozi się po kraju i prezentuje na konkursach. I to nie jakichś tam wystawach hrabstwa, tylko ważnych, krajowych wystawach rasowych kotów, jakie relacjonują w telewizji.
Pani Hauser jest taką mamą, która wkłada pantofle na wysokich obcasach, kiedy jedzie odebrać córkę ze szkoły, a nie buty do biegania, jak wszystkie inne mamy. I naprawdę chciała mieć kotkę - medalistkę, więc wreszcie, na rocznicę ślubu, pan Hauser jej taką kupił. Pani Hauser była z niej bardzo dumna, a kiedy się dowiedziała, że ja też być może dostanę kotka - Brittany wszystko jej powtórzyła - powiedziała córce, że może mnie zaprosić, żebym poznała jej rodowodowego, rasowego, długowłosego niebieskiego persa, lady Serenę Archibald.
Chociaż wiedziałam już, że tego swojego kota raczej nie dostanę (nie po tym, co się miało stać w czasie dnia otwartego), bardzo się cieszyłam z poznania lady Sereny Archibald. Nie co dzień człowiek może zobaczyć i pogłaskać rodowodową kotkę medalistkę. Kiedy się dowiedziałam, że być może dostanę kotka, przejrzałam wszystkie książki o tych zwierzętach, dostępne w szkolnej bibliotece. Sporo czytałam o persach i wiedziałam, że to jedna z najstarszych udomowionych ras długowłosych kotów.
Nie mogłam się doczekać, kiedy się znajdę w domu u Brittany.
Byłam też podekscytowana tym, że spędzę trochę czasu bez braci i rodziców. Miło byłoby na trochę oderwać się od zmartwień związanych z przeprowadzką i tym strychem. I raz na odmianę pogadać sobie z kimś w moim wieku gdzie indziej niż w szkole.
A przynajmniej tak właśnie myślałam, zanim rodzice nie wysadzili mnie przed domem Brittany. Kiedy podeszłam do drzwi, przestałam sobie wyobrażać, że czas spędzony z Brittany to będzie taka wielka frajda.
To dlatego, że kiedy tylko weszłam do środka, od razu się zorientowałam, że to wszystko była szyta grubymi nićmi intryga. Okazało się, że to część „genialnego planu”, żeby mnie pogodzić z Mary Kay i żebym znów się z nią przyjaźniła.
- Niespodzianka! - wrzasnęła Brittany, kiedy weszłam do środka. - Zaprosiłam też Mary Kay! Teraz będziecie musiały zacząć znów ze sobą rozmawiać! Bo nie można być przez cały dzień z kimś w jednym domu i nie rozmawiać!
- Chcesz się założyć? - spytała Mary Kay, piorunując mnie wzrokiem. Najwyraźniej, Brittany także i jej nie uprzedziła o wzruszającym pojednaniu, jakie sobie dla nas zaplanowała.
Z jej gniewnej miny widać też było wyraźnie, że Mary Kay ani trochę nie złagodniała i w dalszym ciągu jest na mnie wściekła.
- Błagam, dziewczyny - jęknęła Brittany, biorąc każdą z nas za rękę i znacząco zaglądając nam w oczy. - Byłyście najlepszymi przyjaciółkami tak długo, że nie możecie pozwolić, żeby to wszystko zepsuł ktoś tak głupi jak Scott Stamphley. Mary Kay, Ally będzie z nami w szkole tylko przez parę tygodni. Naprawdę chcesz przez ten cały czas się na nią gniewać?
- Daj spokój, Mary Kay - zawtórowała jej Courtney Wilcox. Bo okazało się, że Courtney też została zaproszona, żeby wziąć udział w wielkiej scenie naszego godzenia się. Chociaż nie mam zielonego pojęcia, co ona miała z tym wszystkim wspólnego. - Ally nie chciała zrobić nic złego. Prawda, Ally?
Westchnęłam. Wszystkie moje plany na zabawę z lady Sereną Archibald wzięły w łeb, nie wspominając już o ogromnej kolekcji Barbie i Bratz należącej do Brittany. Tym cenniejszej, że wszystkie lalki miały jeszcze i stopy, i buty.
Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do mamy, żeby mnie stamtąd zabrała. Powstrzymały mnie przed tym dwie rzeczy. Po pierwsze, wiedziałam, co się stanie w trakcie dnia otwartego z moją kolekcją kamieni. Po drugie, Brittany stała jakoś tak blisko dużej ceramicznej figurki kota - poza tym, że jej mama ma rasową kotkę medalistkę, kolekcjonuje też figurki kotów - i bałam się, że jeśli spróbuję wyjść, rujnując jej genialny plan, to może tym kotem we mnie rzucić.
- Oczywiście, że nie chciałam... - przytaknęłam pokornie.
Mary Kay spiorunowała wzrokiem podłogę. Czubki uszu zaczerwieniły jej się, co było pewnym znakiem, że zacznie płakać.
Ale nie ze smutku, tylko ze złości.
- Ally mi obiecała - zaprotestowała Mary Kay. Ale nie mówiła do mnie. Ewidentnie rozmawiała z podłogą. - Obiecała, że nikomu nie powie, że się przeprowadza, bo to był mój szczególny dzień, a ja ją prosiłam, żeby tego nie robiła. I co potem? Za moimi plecami powiedziała o tym akurat Scottowi Stamphleyowi. Właśnie jemu. Po tym, jak mi obiecała.
- Wiem, że obiecałam - powiedziałam. Czułam się naprawdę fatalnie. Jakbym, na dodatek do wszystkich innych kłopotów, nie czuła się okropnie z powodu tej złamanej obietnicy już od paru tygodni. - Ale na moment zapomniałam. Masz zamiar przez resztę życia mieć mi za złe chwilę zapomnienia, trwającą minutę? No bo przecież też zdarzało ci się na moment o czymś zapomnieć.
Mary Kay uniosła wzrok i wpiła go we mnie.
- Na przykład?
Szczerze mówiąc, akurat w tym momencie nie mogłam sobie przypomnieć niczego, o czym Mary Kay na moment zapomniała. Ale byłam pewna, że coś takiego się zdarzyło. Tylko nie wiedziałam, co.
- Nie wiem - przyznałam. - Ale, no wiesz... jakieś coś.
- To śmieszne - powiedziała Mary Kay, pociągając nosem. - Nie mam zamiaru tu zostawać. Chcę iść do domu. Dzwonię do matki.
I wykonała taki ruch, jakby chciała iść do kuchni Brittany, gdzie był najbliższy aparat.
Ale Brittany była od niej szybsza. Zastąpiła Mary Kay drogę.
I jestem prawie pewna, że ręką sięgnęła po stojącą niedaleko figurkę kota.
Co więcej, Mary Kay też to zauważyła. I zamarła w bezruchu.
Wszyscy znają reputację Brittany jako ciskacza. Wszyscy.
- Nikt nie idzie do domu - oświadczyła Brittany twardym głosem. - Wszyscy tu zostają. Zaplanowałam kilka fajnych zabaw i parę smacznych przekąsek. I będziemy się bawić, a potem jeść. I będzie fajnie. Wszystkie zrozumiały?
Mary Kay miała z lekka przerażoną minę. W sumie jej się nie dziwiłam. Brittany i mnie nieco wystraszyła.
Ale chociaż raz Mary Kay nie zaczęła płakać. Zamiast tego powiedziała:
- Dobrze, Brittany. - Nigdy przedtem u niej nie słyszałam takiego głosu, ale zabrzmiał mi jakoś znajomo.
- Och, jest lady Serena Archibald! - odezwała się chwilę później Courtney.
- Trzymajcie ją z daleka ode mnie - pisnęła Mary Kay. - Wiecie, że mam alergię!
I wtedy zrozumiałam, dlaczego głos Mary Kay wydał mi się znajomy. Dlatego, że brzmiał zupełnie jak głos Courtney, który z kolei trudno było odróżnić od głosu Brittany. Bo Courtney zawsze próbuje naśladować Brittany.
I dotarło do mnie, że Mary Kay też usiłuje naśladować Brittany.
Co było trochę dziwne.
Ale nie zastanawiałam się wtedy nad tym, bo za bardzo mnie pochłonął widok lady Sereny Archibald, prawdziwej kotki medalistki.
Prawdę mówiąc, warto było tu przyjechać. Lady Serena Archibald była piękna. Miała długie, jedwabiste szare futerko i duże żółte oczy. A kiedy się pochyliłam, żeby ją pogłaskać, lady uniosła te duże żółte oczy, żeby na mnie spojrzeć, otworzyła małą mordkę i najsłodszym głosem, jaki sobie można wyobrazić, miauknęła.
Śladem kotki do środka weszła pani Hauser, stukając wysokimi obcasami po marmurowej posadzce holu domu Hausnerów, i powiedziała z uśmiechem:
- Och, Ally. Tak się cieszę, że mogłaś przyjść. Wreszcie możesz poznać lady Serenę. Co o niej sądzisz? Nie uważasz, że teraz będziesz chciała dostać perskiego kotka?
A potem pani Hausner opowiedziała mi o tym, jak należy się opiekować perskimi kotami medalistami. Że trzeba codziennie szczotkować im futerko, bo jest takie długie, że same nie zdołają go oczyścić językiem, tak jak to robią inne koty. I że lady Serena nigdy nie była poza domem. I że musimy uważać, żeby jej z domu nie wypuścić.
Większość tych rzeczy wiedziałam z przeczytanych książek, ale udawałam, że jeszcze tego nie wiem: I że jeszcze w ogóle jest szansa, że dostanę swojego kotka, chociaż, po dzisiejszym dniu, żadnej takiej szansy już nie będzie. Słuchałam grzecznie, bo tak się należy zachowywać, kiedy ktoś starszy mówi ci coś, co już wiesz, a szczególnie wtedy, kiedy mówi o tym z takim ożywieniem jak pani Hauser.
To też zasada, tak przy okazji.
Pani Hauser wreszcie skończyła i powiedziała, że teraz musi odwieźć starszą siostrę Brittany, Bethany, na próbę orkiestry. Dodała też, że mamy nie przeszkadzać drugiej siostrze Brittany, Becce, która w garażu malowała z koleżankami plakaty na poniedziałkową szkolną sprzedaż wypieków.
- Myślałam, że już nigdy nie przestanie - mruknęła Brittany. Na co Courtney się roześmiała. Nawet Mary Kay lekko zachichotała.
A ja pomyślałam, że to, co mówiła pani Hauser, było ciekawe, nawet jeśli już to wszystko wiedziałam. I że chcę zostać weterynarzem, kiedy dorosnę, i tak dalej.
- Teraz, kiedy sobie poszła - powiedziała Brittany - możemy iść do mojego pokoju i wreszcie zająć się czymś.
Nie byłam pewna, czy to mi się podobało.
- Czym się zajmiemy? - zapytałam z nadzieją, że chodzi o Bratz, a już przynajmniej o Barbie.
- Zajmiemy się godzeniem ciebie i Mary Kay - odparła Brittany. - Zostaw już tego kota i chodź.
Zostawiłam lady Serenę, chociaż wcale nie miałam na to ochoty, i poszłam za Brittany do jej pokoju. Nie było mowy o poddawaniu w dyskusję tego, czym się teraz zajmiemy. Brittany nie powiedziała: „No więc, dziewczyny, w co chcecie się pobawić? Może w królowe?” Nie powiedziała też: „Chcecie wyciągnąć Barbie moich sióstr?” ani: „Już wiem! Kto się chce bawić w lwy?”
Zamiast tego oświadczyła:
- No dobrze, to pobawimy się w gwiazdy popu. Ja jestem sędzią.
Nawet nie wyjaśniła, na czym polega zabawa w gwiazdy popu. A ja nigdy o niej nie słyszałam. W domu nie wolno nam oglądać żadnych reality show, ani nawet wideoklipów muzycznych, bo mama mówi, że od tego rozmiękcza się mózg. Zamiast tego zmusza nas do oglądania wartościowych programów, chociaż jej wyjaśniałam, że towarzysko to mnie stawia w niekorzystnej sytuacji.
- Kto wypadnie najlepiej - ciągnęła Brittany - ten wygra ciasto czekoladowe. Proszę mikrofon. Courtney, ty zaczynasz.
Courtney podniosła mikrofon, który leżał na ozdobionym falbankami różowym łóżku z baldachimem Brittany. Włączyła minizestaw karaoke, który stał na środku bardzo różowego i falbaniastego pokoju Brittany - jeszcze bardziej różowego i pełnego falbanek niż mój - i zaczęła śpiewać do odtwarzanej właśnie płyty CD.
Kiedy skończyła, Mary Kay zaklaskała i powiedziała:
- O mój Boże, Courtney, byłaś naprawdę świetna!
- Hm, tak, naprawdę - dodałam na wszelki wypadek, chociaż, prawdę mówiąc, wcale mi się nie podobał taniec, który Courtney wykonywała, śpiewając piosenkę. Był trochę nudny. Nawet nie było w nim żadnych podskoków. W sumie, piosenka też była nudna, bo tylko powtarzało się bez przerwy: „bejbe, bejbe”.
Tak naprawdę, wolałabym znaleźć się za krzakami przy podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach i bawić się w królowe z Ericą, Caroline i Sophie. To było o wiele fajniejsze.
Ale nie powiedziałam tego na głos, bo to by było nieuprzejme. To też taka zasada.
- No dobra, Mary Kay - powiedziała Brittany. Zajęła swoją pozycję sędziego na środku wszystkich poduszek, spiętrzonych na środku jej łóżka. - Twoja kolej.
Mary Kay zrobiła okropnie zaskoczoną minę.
- Och, nie! - zawołała. - Nie mogłabym! Nigdy bym tego nie zaśpiewała tak jak Courtney!
- Ależ co ty wygadujesz, Mary Kay? - zaprzeczyłam. - Śpiewasz takie piosenki cały czas przed lustrem w swojej łazience.
Mary Kay rzuciła mi wredne spojrzenie.
- No co? - odezwałam się. - Tak jest. I też do nich tańczysz. - Skąd miałam wiedzieć, że to jakiś sekret? Mary Kay nigdy nie prosiła, żebym to trzymała w tajemnicy.
I właśnie dlatego potrzebne mi są zasady. Przyjaźń jest okropnie skomplikowana.
Mary Kay podniosła się z jednego z białych foteli Brittany wypełnionych drobnymi plastikowymi kulkami i wzięła mikrofon od Courtney. Potem włączyła CD i zaśpiewała tę samą piosenkę. I w sumie, wykonała do niej dokładnie ten sam taniec. Tylko że taniec Mary Kay był jeszcze nudniejszy niż Courtney. Choć widać było, że Mary Kay zawzięcie ćwiczyła go przed wielkim lustrem na drzwiach swojej szafy, bo dołączyła do niego sporo kręcenia biodrami.
Kiedy skończyła, wszystkie trzy zaklaskałyśmy, chociaż ja myślałam, że podczas tej całej piosenki umrę z nudów. Już chyba wolałabym bawić się w lwy. Mogłabym nawet być samcem. Z przyjemnością otarłabym sobie łokcie i kolana od chodnika na podłodze przy polowaniu na antylopy i ciągnięciu zabitej zwierzyny do domu, żeby lwica i lwiątka mogły się najeść. Aż tak byłam znudzona.
- Dobrze, Ally - powiedziała Brittany. - Twoja kolej.
Wiedziałam, że będę miała kłopot. Nie znałam tej piosenki, chociaż widziałam słowa, które pojawiały się na ekranie zestawu do karaoke. I tańca też nie znałam. Nie było mowy, żebym wygrała.
No i fatalnie, bo naprawdę zaczynałam się robić głodna. Zdecydowanie zjadłabym trochę tego pysznego, domowej roboty czekoladowego ciasta pani Hauser. To nie fair ze strony Brittany, że miała zamiar rozdawać ciasto czekoladowe tylko jako nagrodę. Naprawdę wszystkie zasłużyłyśmy na kawałek, niezależnie jak dobrze śpiewałyśmy. Przecież grzeczność wobec gości tak nakazuje.
Och, nieważne. Może, kiedy pani Hauser wróci po odwiezieniu Bethany, da nam wszystkim lunch. Przecież powinna, prawda? No bo, nie wolno pozwalać, żeby twoi goście umierali z głodu. To taka zasada. Jestem tego prawie pewna.
- No już - powiedziała Brittany ze swojego tronu wśród poduszek. - Ally, nie mamy całego dnia.
Ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, że się denerwuję. Co było zaskakujące, bo Brittany, Courtney i Mary Kay były moimi przyjaciółkami. To znaczy, poza Mary Kay, która była moją byłą przyjaciółką. Moją byłą najlepszą przyjaciółką.
A właściwie, dlaczego miałam się denerwować śpiewaniem w ich obecności? To fakt, że nie jestem najlepszą piosenkarką, ale najgorszą też nie.
Tylko, że... Nagle nie chciałam zrobić z siebie głupka. I nawet już nie chodziło o czekoladowe ciasto. Ja po prostu nie chciałam, żeby one się ze mnie śmiały.
- No już - ponagliła mnie Brittany.
Zdając sobie sprawę, że nie mam innego wyboru i muszę to zrobić, włączyłam płytę CD. Słowa piosenki pojawiły się na ekranie. O kurczę, jak to szybko leciało. Nawet nie miałam czasu się rozgrzać. Musiałam śpiewać już teraz.
- Głośniej! - wydarła się Brittany.
Spróbowałam śpiewać głośniej.
- Musisz też tańczyć! - wrzasnęła Brittany.
Problem w tym, że nie mogłam jednocześnie tańczyć i śpiewać. To znaczy, jeśli tańczyłam, nie widziałam słów na ekranie.
Ale, stojąc tam, zdałam sobie sprawę, że te słowa nie są takie trudne. Tak naprawdę, to tylko cały czas powtarzało się tam: „bejbe, bejbe”. Poza tym, przed chwilą już dwa razy wysłuchałam tej piosenki. Więc się okazało, że jakoś ją znam.
I wtedy wpadłam na pewien pomysł. Chciałam zatańczyć inny taniec niż ten, który wykonały Courtney i Mary Kay. Pomyślałam, że zatańczę balet. Żeby ten taniec był trochę ciekawszy.
Więc zaczęłam robić różne plié i relevé, i inne takie.
- Co ty wyrabiasz? - spytała ostro Brittany. Usłyszałam, że Courtney i Mary Kay się śmieją.
Ale mnie było wszystko jedno. Świetnie się bawiłam. Okazało się, że balet całkiem nieźle pasował do tej piosenki.
Ale tak naprawdę potrzeba tu było czegoś innego. Zrozumiałam, że przydałoby się parę skoków. Więc dołączyłam do tańca kilka grand jeté. Trochę trudno było wykonywać je i jednocześnie trzymać mikrofon - już nie mówiąc o samym śpiewaniu - ale jakoś sobie poradziłam. Zaczęłam robić grand jeté po całym pokoju Brittany. I całkiem nieźle mi wychodziły. Gdyby madame Linda tam była, to na pewno w czasie ćwiczeń relaksacyjnych pozwoliłaby mi założyć tiarę.
- Przestań - powiedziała Brittany. - To nie do tej piosenki!
Ale było już za późno. Piosenka się skończyła i tak samo moje grand jeté. Jeszcze wykonałam dyg - taki baletowy, który nazywa się reverence i jest bardzo głęboki.
Courtney i Mary Kay zaczęły klaskać.
- Przestańcie klaskać - przykazała im Brittany. A one, z minami pełnymi poczucia winy, przestały.
- Co to miało być? - spytała ostro Brittany, piorunując mnie wzrokiem.
- Balet - odparłam.
- No cóż - powiedziała Brittany. - Nie wygrałaś ciasta czekoladowego. - Popatrzyła na Mary Kay. - Ty wygrałaś.
- Och - pisnęła Mary Kay. - Dzięki.
- To idź na dół do kuchni i weź sobie kawałek - nakazała Brittany. - Ciasto leży na talerzu na blacie.
- Dobrze - zgodziła się Mary Kay. Podniosła się z łóżka i wyszła z pokoju.
- A teraz... - zaczęła Brittany, kiedy Mary Kay znikła. - Co zrobimy, żeby ona znów zaczęła z tobą rozmawiać, Ally?
- No cóż - powiedziałam, wściekła na Brittany, chociaż starałam się tego za bardzo po sobie nie okazywać, w razie gdyby gdzieś między tymi poduszkami, wśród których siedziała, leżał schowany kij do bejsbolu. - Jej się podobał mój taniec. Śmiała się.
- Śmiała się z ciebie - zauważyła Brittany. - Nie z tobą. Nie. Musimy wymyślić coś więcej. Coś lepszego niż zabawa w gwiazdy popu.
- Mogłybyśmy zjeść lunch - podsunęłam.
- Jeszcze nie pora na lunch - stwierdziła Brittany.
- Tak - mruknęłam. - Ale rozumiesz, kiedy już będzie pora na lunch, mogłybyśmy wszystkie razem go przygotować. Na przykład zapiekany ser, czy coś.
- To dobry pomysł - zgodziła się Brittany, a ja poczułam, że rumienię się z dumy, że w sumie powiedziałam coś, co jej się spodobało. - Tylko darujmy sobie zapiekany ser. Raczej zrobimy minipizze.
To już nie brzmiało tak fajnie. Bo z pizzami jest ten problem, że łamią jedną z moich zasad. To znaczy, żeby nigdy nie jeść niczego czerwonego.
- Można by - wycedziłam z wahaniem. - O ile nie trzeba będzie dodawać do nich sosu pomidorowego.
- Nie wygłupiaj się - żachnęła się Brittany. - Oczywiście, że trzeba dodać sos pomidorowy. Przecież to pizza.
- W sumie - powiedziałam - istnieje takie coś, co się nazywa białą pizzą. I to jest po prostu...
- Na pizzy musi być sos pomidorowy! - wrzasnęła Brittany.
- Nie musisz wrzeszczeć - zwróciłam jej uwagę. - Stoję tuż obok i świetnie cię słyszę.
- Chyba jednak muszę - upierała się Brittany - skoro nikt mnie nie słucha. No więc co zrobimy, żeby Mary Kay zaczęła z tobą rozmawiać, ale bez robienia pizzy pozbawionej sosu pomidorowego?
Zastanowiłam się nad odpowiedzią.
- Możemy się pobawić w królowe - podsunęłam.
- A co to znowu jest? - spytała ostro Brittany.
- Och - westchnęłam z ulgą, że pyta. - To taka naprawdę fajna zabawa. Możemy udawać, że twój pokój to zamek, okej? I jest taki zły władca, który kocha się w jednej z nas. I jego wojska szturmują zamek, a my musimy się obronić, polewając je wrzącym olejem.
- To kim ja będę? - zainteresowała się Courtney.
- Możesz być królową, w której on się kocha - powiedziałam. - Albo jedną z pozostałych królowych.
- Nie mam zamiaru bawić się w jakąś idiotyczną zabawę w udawanie królowych! - wrzasnęła Brittany.
- Hej... - W drzwiach stanęła Mary Kay. Trzymała najpyszniej wyglądające ciasto czekoladowe, jakie widziałam w życiu. - Och, nie! Patrzcie, przyszła za mną po schodach!
Spojrzała w dół, a ja zrobiłam to samo. A tam, ocierając się o framugę drzwi swoim dużym, płaskim, perskim łebkiem, stała lady Serena Archibald.
- Przez nią oczy mi łzawią - jęknęła Mary Kay.
- O! - Podeszłam i zaczęłam głaskać lady Serenę. Lady Serena była jedną z tych kotek, które lubią być głaskane. Przyciskała łebek do mojej dłoni i głośno mruczała.
- Och! - zawołała Brittany, nagle zeskakując z łóżka. - Znam naprawdę fajną zabawę! O wiele lepszą niż ta twoja głupia zabawa, Ally.
Courtney też zeskoczyła z łóżka.
- Wiem, o co ci chodzi! - zawołała. - Jeżeli to ta zabawa, o której myślę.
- To ta - powiedziała Brittany. - Nazywa się pani bizneswoman. Jest superśmieszna.
Courtney już zaczynała się śmiać.
- O kurczę, ostatnim razem, kiedy się w to bawiłyśmy, śmiałam się tak strasznie, że o mało nie zmoczyłam majtek!
- To ciasto jest pyszne - stwierdziła Mary Kay z pełnymi ustami. - Szkoda, że nie możecie spróbować.
- Tak, szkoda - przytaknęła Brittany. Prawie nie słuchała. Była zbyt zajęta grzebaniem w szafie i poszukiwaniem czegoś.
Rzuciłam Mary Kay wredne spojrzenie, nadal głaszcząc lady Serenę. A Mary Kay tylko się uśmiechnęła, jedząc ciasto i jakoś na chwilę zapominając o swojej „alergii”.
Poważnie, w głowie mi się nie mieści, że kiedyś w ogóle się z nią przyjaźniłam.
Courtney, wpatrując się w Mary Kay, jęknęła:
- Kurczę, ależ jestem głodna.
- Znalazłam! - zawołała z triumfem Brittany. I z głębi szafy wytarabaniła dużą, twardą plastikową walizkę. Taką z kółkami od spodu, którą można za sobą ciągnąć na lotnisku.
- A po co ci to? - spytałam. Za każdym razem, kiedy przestawałam głaskać lady Serenę, ona zaczynała stukać mnie łebkiem w dłoń, żebym jeszcze ją popieściła. Była taka słodka. Serce mi niemal pękało na myśl, że nigdy nie będę miała takiej kotki. To znaczy, własnej.
Ale, co dziwne, kiedy lady Serena Archibald dostrzegła walizkę, przestała stukać łebkiem o moją dłoń i nagle rzuciła się do drzwi.
- Zamknijcie te drzwi! - ryknęła Brittany. - Nie pozwólcie jej uciec!
Mary Kay, która nadal stała w drzwiach i dojadała resztkę ciasta czekoladowego, zatrzasnęła drzwi dokładnie w tej samej chwili, w której lady Serena Archibald ich dopadała, odcinając jej jedyną drogę ucieczki.
- Łapcie ją! - zawyła Brittany, a Mary Kay pochyliła się i złapała lady Serenę w umazane czekoladowym ciastem dłonie, zupełnie zapominając o swoich alergiach.
Lady Serenie nie spodobało się to ani trochę, bo głośno miauknęła.
Muszę przyznać, że mnie też się to nie podobało.
- Hej - odezwałam się. - Co wy chcecie zrobić?
- Mówiłam ci - powiedziała Brittany. - Bawimy się w bizneswoman. A teraz, wsadźcie lady Serenę do walizki.
- Co?! - Własnym uszom nie wierzyłam.
- No już - ponagliła Brittany Mary Kay, która się zawahała. - Wszystko w porządku, lady Serena to lubi.
Ale z tego w jaki sposób lady Serena Archibald prężyła grzbiet i próbowała wbijać zęby i pazury w Mary Kay, która schylała się, żeby wsadzić kotkę do walizki, widziałam, że jej się to nie podobało. Wcale a wcale jej się nie podobało.
- Dziewczyny... - zaprotestowałam, czując, że zaczyna mi się robić niedobrze. - Moim zdaniem to nie jest dobry pomysł.
- Jest - uparła się Brittany, zatrzaskując wieko walizki z lady Sereną uwięzioną w środku. - Wszystko w porządku. Courtney i ja bardzo często tak się bawimy. Jest naprawdę fajnie.
- Ale ona tam nie może oddychać - niepokoiłam się.
- Oczywiście, że może - powiedziała wesoło Brittany. - Posłuchaj.
Wszystkie na chwilę umilkłyśmy. A potem ze środka walizki rozległ się upiorny jęk. To lady Serena Archibald dawała nam znać, jak bardzo jest nieszczęśliwa.
- Widzisz? - powiedziała Brittany. - Gdyby nie mogła oddychać, nie wydawałaby takich dźwięków.
- Ten dźwięk - zauważyłam - oznacza, że jej się tam nie podoba. Powinnaś ją wypuścić. Albo - dodałam w rozpaczy, bo Brittany mnie zupełnie nie słuchała - twoja mama się wścieknie.
- Tylko, jeśli się o tym dowie - stwierdziła Brittany, wzruszając lekko ramionami. - A teraz, dalej. Ja będę bizneswoman. Muszę złapać bardzo ważny samolot. - Brittany wyciągnęła rączkę i zaczęła walizkę ciągnąć po pokoju na kółkach. Kiedy to robiła, jęki lady Sereny znacznie przybrały na głośności.
Courtney zaczęła chichotać.
- Ależ to śmiesznie brzmi! - zawołała. - Zupełnie jak dziecko.
Bo to rzeczywiście brzmiało jak dziecko. Naprawdę nieszczęśliwe dziecko.
- Muszę się pośpieszyć - powiedziała Brittany, udając, że zerka na zegarek na przegubie ręki. - Ucieknie mi samolot.
I zaczęła iść szybciej. Lady Serena Archibald zaczęła miauczeć. Bardzo głośno miauczeć. Te dźwięki brzmiały dokładnie tak jak słowo „miau”. Miau. Miau. A potem, kiedy Brittany zaczęła ciągać walizkę jeszcze energiczniej, zrobiły się głośniejsze.
Miau!
- O nie! - jęknęła Mary Kay, z chichotem opadając na łóżko. - Nie powiedziała tego. Ona wcale nie powiedziała teraz tego „miau!”
Brittany nagłym szarpnięciem zatrzymała walizkę, powodując, że siedząca w środku lady Serena Archibald poślizgnęła się i uderzyła w ściankę.
- Jak to, mój lot został odwołany?! - spytała ostro Brittany, z przerażoną miną.
Ze środka walizki lady Serena Archibald wydała długi, głuchy warkot.
- Czy tam jest kot? - spytała Courtney, z trudem łapiąc oddech, tak się zaśmiewała. - Czy raczej niedźwiedź?
- Oho! - powiedziała Brittany, unosząc walizkę i zaczynając nią kołysać tam i z powrotem, przez co lady Serena Archibald ślizgała się w środku i obijała o ścianki. - Czas na taśmociąg bagażowy...
- Nie! - wrzasnęłam.
I zanim się zorientowałam, co robię, wyrwałam walizkę z rąk Brittany.
- Ally! - ryknęła Brittany. - Co ty robisz?
Ale ja już postawiłam walizkę na podłodze i rozpinałam zatrzaski.
- Nie rób tego! - krzyknęła Brittany.
Było za późno. Otworzyłam walizkę i ułamek sekundy później lady Serena Archibald śmignęła ze środka, z nastroszonym futerkiem i szaleństwem w żółtych, przerażonych oczach.
- Łapcie ją! - ryknęła Brittany. - Nie pozwólcie jej uciec!
Courtney i Mary Kay rzuciły się łapać kotkę. Ale nie miałam zamiaru pozwolić, żeby dłużej dokuczały zwierzęciu. Podeszłam do drzwi sypialni Brittany.
- Nie otwieraj tych drzwi, Ally Finkle! - wrzasnęła Brittany. - Nie rób tego, bo pożałujesz!
Otworzyłam drzwi.
Lady Serena Archibald wypadła na zewnątrz niczym miękka szara plama o żółtych, przerażonych oczach i rozpaczliwie rzuciła się do ucieczki.
- Za nią! - wrzasnęła Brittany.
W głowie mi się to nie mieściło. Po prostu się nie mieściło. Brittany tak okropnie się znęcała nad kotką swojej matki.
- Dziewczyny... - powiedziałam. - Dajcie spokój. Pobawmy się po prostu czymś innym. Może Barbie?
- Barbie są dla dzieci - rzuciła w moją stronę oskarżycielskim tonem Brittany. Minęła mnie, a potem pobiegła korytarzem śladem biednej lady Sereny Archibald, która zbiegła już po schodach i znikała w przejściu.
Nie miałam wyjścia, musiałam biec za dziewczynami. Żeby się upewnić, że tej biednej kotki nie złapią i nie wsadzą z powrotem do walizki.
- Jest w gabinecie! - dobiegł mnie wrzask Brittany gdzieś z głębi wielkiego domu Hauserów.
- Wydawało mi się, że widziałam, jak wbiega do salonu! - odkrzyknęła Courtney.
- Moim zdaniem pobiegła do pralni! - zawołała Mary Kay.
Ale wszystkie się myliły. Bo znalazłam lady Serenę Archibald, całą drżącą, obok zamkniętych drzwi w kuchni, gdzie podniosła na mnie te swoje wielkie, smutne oczy, błagając, żebym otworzyła jej te drzwi i pozwoliła uciec.
I tak zrobiłam...
Dokładnie w tej samej chwili, w której nadbiegła Brittany.
- Ally, nie! - krzyknęła.
Ale było już za późno. Lady Serena, słysząc głos swojego śmiertelnego wroga, prysnęła przez drzwi. Wreszcie była wolna.
- Ty idiotko! - rozdarła się na mnie Brittany.
- Bardzo mi przykro - powiedziałam, zamykając drzwi za lady Sereną Archibald. I nagle przestało mnie obchodzić, że Brittany stoi blisko kolejnej ceramicznej figurki kota swojej matki. A niech we mnie rzuca. I co z tego, że będą mi zakładać szwy? Może wtedy będę mogła wreszcie iść do domu. - Ale wiesz, Brittany, znęcanie się nad zwierzętami to przestępstwo. Można za to trafić do więzienia. Poza tym, lady Serena w piwnicy będzie bezpieczna.
- To nie są drzwi do piwnicy, kretynko! - wściekała się Brittany. - To drzwi do garażu, a moja siostra z koleżankami malują tam plakaty i zewnętrzne drzwi są otwarte! Właśnie wypuściłaś lady Serenę Archibald, a ona nigdy jeszcze nie była poza domem!
ZASADA NUMER 9
Kiedy zrobisz coś złego, zawsze przeproś
(nawet jeśli to nie do końca twoja wina)
Całą resztę popołudnia spędziłyśmy, szukając lady Sereny Archibald w sąsiedztwie domu Hauserów.
Niestety, nigdzie nie można jej było znaleźć.
Pomyślałam, że może nadal ukrywa się w garażu. Becca ani żadna z jej koleżanek nie widziały, żeby kotka wychodziła.
Na półkach leżało tam mnóstwo butów narciarskich, lodówek turystycznych i starych modeli wulkanów (jakieś przedpotopowe prace do szkoły sióstr Brittany), za którymi mogła się schować.
Ale zaglądałyśmy za, a nawet pod wszystkie te rupiecie. Nigdzie jej nie było.
Naprawdę, pozostawał tylko jeden wniosek. Ze uciekła na zewnątrz.
Lady Serena Archibald, perska kotka medalistka, włóczyła się gdzieś w dziczy po Orzechowych Wzgórzach. Kto to wiedział, czy w ogóle jeszcze kiedyś wróci do domu? Gdybym była na jej miejscu, to po tym jak ją potraktowała Brittany, też bym nie wróciła.
Oczywiście, kiedy pani Hauser przyjechała z zakupami (pizzą i paluszkami serowymi na nasz lunch, bo moja mama uprzedziła ją, że nie zjem niczego czerwonego), tej części całej historii nie mogłyśmy jej opowiedzieć. To znaczy tego, dlaczego wypuściłam jej kotkę z domu. Po prostu powiedziałam, że mi się pomyliło. Wyjaśniłam, że lady Serena Archibald siedziała przy drzwiach i miauczała, co nawet nie mijało się z prawdą. I że pomyślałam, że to są drzwi prowadzące tam, gdzie trzymają kuwetę ze żwirkiem, czy coś, więc otworzyłam je i wypuściłam kotkę, nie sprawdzając.
To wszystko moja wina, powiedziałam pani Hauser, nie będąc w stanie spojrzeć jej w oczy.
I dodałam, że jest mi naprawdę bardzo przykro.
Pani Hauser zachowała się bardzo ładnie. Bardziej się przejmowała lady Sereną Archibald niż czymkolwiek innym. Zadzwoniła na policję, i tak dalej - chociaż oni tam chyba trochę się z niej śmieli, bo potem bardzo szybko odłożyła słuchawkę i powiedziała:
- No cóż, dla nich lady Serena to może tylko kot, ale dla mnie jest jak dziecko!
Zadzwoniła też do towarzystwa opieki nad zwierzętami i do stowarzyszenia sąsiadów, prosząc, żeby zwracali uwagę, czy gdzieś w okolicy nie kręci się szaroniebieska, długowłosa perska kotka medalistka.
A potem wszystkie włożyłyśmy kurtki i zaczęłyśmy chodzić po ogrodzie, wołając:
- Lady Sereno Archibald! Chodź tutaj, kici, kici!
Postukiwałyśmy łyżkami w puszki jej ulubionego kociego jedzenia.
Ale nic nie podziałało. Lady Serena Archibald nie wróciła do domu. Ludzie z towarzystwa opieki powiedzieli, że najprawdopodobniej przyjdzie sama, kiedy zechce. Chociaż pani Hauser wyjaśniała, że lady Serena jeszcze nigdy nie była poza domem i pewnie w ogóle nie wie, jak ma do niego wrócić.
I chociaż pani Hauser zachowała się bardzo ładnie, to o jej najmłodszej córce nie da się tego powiedzieć. Za każdym razem, kiedy miała okazję, Brittany podchodziła do mnie i syczała:
- Oberwiesz za to!
Moim zdaniem to niezbyt miłe, bo tak naprawdę, to nie była moja wina. To znaczy była, ale i nie była.
- Nie naskarżyłam - powiedziałam do niej, mając na myśli walizkę.
- To nieważne - odszepnęła Brittany. - Przecież to wszystko zrobiłam dla ciebie. To ty się przeprowadzasz. Chciałam sprawić, żeby twoje ostatnie tygodnie tutaj były niezapomniane, i skłonić Mary Kay, żeby znów z tobą rozmawiała. Ale teraz już rozumiem, dlaczego ona tego nie chce. Wszystko umiesz zepsuć, Ally Finkle.
Trochę trudno mi było tego słuchać. Zwłaszcza że wiedziałam, że to nieprawda. Bo prawda była taka, że to Brittany Hauser psuła różne rzeczy. A już szczególnie dobre samopoczucie kotom.
W tej chwili nawet się cieszyłam z przeprowadzki. Cieszyłam się, że być może przeniosę się i już nigdy nie będę musiała na nie wszystkie patrzeć.
A gdy przyjechała moja mama, już tylko pani Hauser chciała jeszcze ze mną rozmawiać.
- Nie martw się, Ally - pocieszała mnie, kiedy wsiadałam do naszego samochodu. - Jestem pewna, że lady Serena Archibald wróci do domu, kiedy zgłodnieje.
Trochę trudno było uwierzyć, że ona serio tak myślała. Bo widziałam, że miała łzy w oczach. Usiłowała po prostu być dzielna. Tak strasznie kochała tę kotkę, chociaż miała ją zaledwie od kilku miesięcy.
I ja z łatwością mogłam zrozumieć, dlaczego. Gdybym pozwoliła rodzicom się przeprowadzić i dostała od nich Miauczusia, kochałabym go tak samo.
- Mam nadzieję - powiedziałam, zapinając pas. - Tak strasznie mi przykro.
- Wiem, że ci przykro, kochanie - zapewniła pani Hauser z uśmiechem. Ale widziałam, że jest tak samo zmartwiona jak ja. Albo nawet bardziej.
Naprawdę nie chciałam dokładać zmartwień pani Hauser.
Ale chciałam, żeby zrozumiała, co się stało. I dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam.
Chciałam też upewnić się, że jeśli lady Serena Archibald rzeczywiście któregoś dnia wróci, to nie trzeba będzie znów jej ratować.
Więc naskarżyłam, chociaż aż mnie od tego rozbolał żołądek. Bo na pewno nie dlatego, że nawet nie byłam w stanie tknąć paluszków serowych - po zaginięciu kotki pani Hauser zupełnie straciłam apetyt.
- Mnie się po prostu wydaje, że lady Serena nie lubi, kiedy Brittany bawi się w panią bizneswoman i chowa ją do tej walizki.
Pani Hauser spojrzała na mnie dziwnie i spytała:
- Do jakiej walizki, kochanie?
Więc opowiedziałam pani Hauser wszystko o pani bizneswoman. Skoro Brittany i tak już była na mnie wściekła, a ja znajdowałam się poza zasięgiem rzutu, to moim zdaniem nie robiło to już żadnej różnicy.
Może zapewnię lady Serenie bezpieczeństwo na przyszłość.
Pani Hauser jakoś ucichła, kiedy usłyszała, jak jej córka lubi się bawić z kotką.
A potem, kiedy się dowiedziała, że właśnie dlatego przypadkiem wypuściłam lady Serenę na zewnątrz, odezwała się dziwnym głosem:
- Rozumiem teraz. No cóż. Dziękuję ci, Ally. Bardzo ci dziękuję za to, że byłaś ze mną szczera.
A potem się odwróciła i najstraszniejszym głosem, jaki słyszałam w życiu, ryknęła:
- Brittany!
Bardzo się ucieszyłam, kiedy mama wsiadła do samochodu, odpaliła silnik i ruszyła.
- O co jej chodziło? - zapytała.
- Brittany Hauser lubi wsadzać kotkę swojej matki do walizki i potem tą walizką trząść - powiedziałam. - A ja właśnie na nią naskarżyłam.
Mama zaczęła się śmiać, ale potem się powstrzymała.
- Masz dzisiaj swoje pięć minut.
- O co ci chodzi? - zapytałam. Musiałam się oprzeć o zamknięte okno samochodu, bo nagle zaczęła mi ciążyć głowa. Cieszyłam się, że mama mnie pierwszą odebrała z gości. Nie wiem, jak bym sobie poradziła z tym wszystkim, gdyby z tyłu siedzieli Mark z Kevinem, gadając o ciężarówkach, robalach, sporcie i wytłaczanych tapetach.
- Chodzi mi o to, że nie tylko zgubiłaś kotkę pani Hauser - ciągnęła mama. - Może zechcesz mi też wyjaśnić tę małą sztuczkę z twoją kolekcją kamieni w domu?
Ożywiłam się na dźwięk słów: „sztuczka” i „kolekcja kamieni”.
- A co? - Nie mogłam wytrzymać. - Podziałało?
- Jeśli chodzi o to, czy cała twoja kolekcja kamieni zleciała z górnej półki w szafie w twojej sypialni, kiedy otworzyła ją Nancy Klinghoffer, to owszem, podziałało.
Tak! Moja sztuczka się udała! Ledwie wierzyłam własnym uszom! Planowałam to już od dawna! I podziałało idealnie! Nie przeprowadzimy się! Nie przeprowadzimy się!
- Mam nadzieję, że pani Klinghoffer nic się nie stało - zatroskałam się, usiłując jednocześnie ukryć zachwyt.
- Nie - powiedziała mama. - Ale mogło się stać. I znów będziemy musieli czyścić wykładzinę w twoim pokoju. Jest kompletnie zabrudzona i pełna odłamków kamieni.
- Geod - poprawiłam mamę. - To nie są kamienie. To geody.
- Poważnie, Ally - mama się zdziwiła. - Nie wiem, co chciałaś w ten sposób osiągnąć.
- Powiedziałaś, że mam zabrać swoją kolekcję z podłogi - zauważyłam niewinnie. - Więc przestawiłam ją na górną półkę. Kurczę, strasznie mi przykro, że się wysypały Pewnie teraz nie będziemy się mogli przeprowadzić, bo nikt nie zechce kupić domu z taką brudną wykładziną.
- Wręcz przeciwnie - stwierdziła z uśmiechem mama. - Już dostaliśmy ofertę, a pani Klinghoffer spodziewa się kolejnych dwóch. W tej okolicy brak domów. Właśnie dlatego stale tu się coś buduje. I ludzie bardzo chcą się przeprowadzać na Orzechowe Wzgórza.
Nagle żołądek rozbolał mnie od nowa. W głowie mi się to nie mieściło! Mój plan! Mój wspaniały plan uniemożliwienia przeprowadzki! Nawalił! Będziemy się musieli przenieść do tego okropnego domu z ręką zombie na strychu!
I w ogóle po co ci ludzie chcą się przeprowadzać na Orzechowe Wzgórza? Potem będą musieli posyłać swoje dzieci do szkoły, gdzie się uczą takie dziewczynki jak Brittany Hauser. Przecież takie towarzystwo może każdemu zaszkodzić!
Chyba mama dostrzegła, że to tak odbieram, bo powiedziała:
- Ally, wiem, że niespecjalnie ci się spodobało w podstawówce na Sosnowych Wzniesieniach. A przynajmniej, tak mówiłaś. I wiem, że nie przepadasz za nowym domem. Ale obiecuję, że przyzwyczaisz się do jednego i drugiego. I kto wie? Może nawet dom i szkołę polubisz. Na razie nie dałaś im szansy. Dom nie wygląda teraz zachęcająco, ale daj tacie i mnie nad nim popracować. Obiecuję, że nie zawsze będzie wyglądał tak, jak teraz. Na przykład, twój pokój będzie uroczy. Kiedy zobaczysz to siedzenie we wnęce okiennej, które buduje dla ciebie tata...
- Nie o to chodzi - zapewniłam ją. - Ale o to, że...
- Robimy, co się da, żebyś się dostała do klasy pani Hauser. Wiem, jak bardzo ci się spodobała.
- To też nie to - stwierdziłam.
- No cóż, lepiej, żebyś nie wspominała znowu o tej ręce zombie - powiedziała mama nieco innym tonem. - Bo jesteś już za duża, żeby wierzyć w coś tak idiotycznego.
Ręka zombie to nie żadna idiotyczna rzecz! Co więcej, ona zawsze atakuje te osoby, które w nią nie wierzą! To one giną pierwsze!
- Ale mamo - jęknęłam. - Ręki zombie nie da się zobaczyć. Przynajmniej, dopóki sama nie zechce, żebyś ją zobaczyła. A wtedy jest już za późno.
- Zamorduję wujka Jaya - powiedziała mama. - I wcale nie będzie mi do tego potrzebna ręka zombie. Ally, na strychu tego domu nic się nie kryje. Słyszysz mnie? Następnym razem, kiedy tam będziemy, udowodnię ci to. I nie życzę sobie żadnych więcej głupich numerów, takich jak ten, który dziś wycięłaś z kamieniami. Jasne? Pani Klinghoffer o mały włos nie wypadł dysk, kiedy się schylała i zbierała wszystkie te twoje geody. Nie potrzebuję atrakcji w postaci wizyty u kręgarza.
Słysząc, że pani Klinghoffer musiała pozbierać wszystkie moje kamienie, rozchmurzyłam się nieco. Tylko trochę, bo lady Serena Archibald się przecież nie znalazła.
I nadal mieliśmy się przeprowadzić.
Ale sama myśl o geodach wysypujących się z szafy, kiedy pani Klinghoffer otworzyła drzwi, poprawiała mi humor. Nieco.
Chociaż wiedziałam, że później będę musiała za to przeprosić.
Bo tak każe zasada.
ZASADA NUMER 10
Jeśli zdobywasz nową najlepszą przyjaciółkę
niegrzecznie jest się tym chwalić
Lady Serena Archibald wróciła w poniedziałek rano.
Nie dowiedziałam się tego od Brittany Hauser, tylko od Courtney Wilcox.
A Courtney Wilcox powiedziała mi o wszystkim tylko dlatego, że jeździ samochodem do szkoły razem z Brittany i sama widziała, co się stało.
Brittany kazała nic mi nie mówić. Ale Courtney była na nią wściekła za to, że Brittany nie chce już być jej najlepszą przyjaciółką. Nową najlepszą przyjaciółką Brittany jest Mary Kay. Courtney została teraz prawie najlepszą przyjaciółką Brittany.
Ta cała historia z ciastem czekoladowym powinna dać nam do myślenia. Coś takiego szykowało się od dawna, ale żadna z nas wtedy tego jeszcze nie wiedziała.
- Prawdę mówiąc - stwierdziła Courtney - Brittany tylko dlatego dała to ciasto Mary Kay, że od samego początku zamierzała zrobić z niej swoją nową najlepszą przyjaciółkę. Twój taniec był zdecydowanie najlepszy. Nawet jeśli nie śpiewasz za dobrze.
Podziękowałam, chociaż wcale nie byłam pewna, czy Courtney powiedziała mi komplement. Bo grzeczność nakazuje podziękować za miłe słowa, nawet jeśli nie jesteś pewna, że to komplement.
To taka zasada.
Oczywiście, Brittany ani Mary Kay się do mnie nie odzywały. Brittany dlatego, że naskarżyłam jej matce. Pani Hauser odebrała jej zestaw do karaoke i zabroniła oglądać telewizję. A Mary Kay ignorowała mnie dlatego, że... No cóż, dlatego że w jej urodziny powiedziałam Scottowi Stamphleyowi, że się przeprowadzam, chociaż obiecywałam, że tego nie zrobię.
- Ale lady Serenie Archibald nic się nie stało? - zapytałam Courtney.
- Och, nie - zapewniła Courtney. - No, futerko ma całe sfilcowane i brudne, bo wałęsała się po krzakach i wlazła w jakieś osty. Siedziała na frontowej werandzie, kiedy pani Hauser wyszła po gazetę. Nic jej nie było, tylko naprawdę zgłodniała. Ale nic jej nie było. Pani Hauser zabierają teraz do fryzjera dla zwierząt, żeby powyczesywać te rzepy. I mówi, że niedługo będzie jak nowa.
Ogromnie mi ulżyło, kiedy to usłyszałam. Nic mnie nie obchodziła ta druga sprawa. To znaczy, że Brittany i Mary Kay się teraz do mnie nie odzywają. Prawdę mówiąc, po tym, co się stało u Hauserów, z żadną z nich i tak już nie chciałabym się przyjaźnić.
- Zostanę twoją najlepszą przyjaciółką, Ally - zaoferowała Courtney. - Przynajmniej, dopóki się nie wyprowadzisz.
- Hm - mruknęłam. - Dobrze.
Bo niegrzecznie jest odmawiać komuś, kto mówi, że chce zostać twoją najlepszą przyjaciółką.
A jeszcze bardziej niegrzeczne było to, co zrobiły Mary Kay i Brittany później tego samego dnia. Podeszły do mnie w sali zajęć plastycznych, gdzie wycinałam na płytce linoleum rysunek Marvina żebrzącego o kość.
- Ależ tu coś śmierdzi - parsknęła Mary Kay.
- Hm... - dodała Brittany. - To chyba Ally. Ally Śmierdziuszek śmierdzi. Jak każdy kapuś!
To naprawdę zabolało. Ale nie zamierzałam płakać ani nic. A przynajmniej, nie przy nich. Bo jeśli płaczesz, kiedy ludzie cię obrażają, dajesz im dokładnie to, czego chcieli. Wygrywają, bo wiedzą, że zrobili ci przykrość. Udawaj, że nic cię nie rusza, a kiedy ktoś cię obraża, nie płacz. W ten sposób to ty wygrywasz.
To też zasada.
Więc nadal pracowałam nad swoim projektem i odpowiedziałam bardzo spokojnie, jakbym się nimi obiema zupełnie nie przejmowała:
- Łał. Ależ jesteście dorosłe, obydwie.
- Taa, jasne - powiedziała Brittany - A ty to niby jesteś? W głowie mi się nie mieści, że naskarżyłaś mojej matce na tę zabawę w panią bizneswoman!
- A mnie się nie mieści w głowie, że mogłaś wsadzać kota do walizki! - odpaliłam.
- A ty prowadzisz księgę zasad! - oskarżycielsko rzuciła Brittany.
Tak byłam zaszokowana jej słowami, że zapomniałam, że mam udawać, że mnie to nie rusza. O mało nie zacięłam się dłutem w palec.
- Coś ty powiedziała?
- Tak, właśnie! - Brittany uśmiechnęła się wrednie. - Jesteś aż takim dziwadłem, że musisz zapisywać sobie zasady, żeby wiedzieć, jak się masz zachowywać. To naprawdę żałosne. Wiesz, prawie mi cię żal.
Przeniosłam urażone spojrzenie na Mary Kay, która stała obok Brittany. Miała niewyraźną minę... O ile można było wnioskować coś ze sposobu, w jaki wpatrywała się we własne buty.
- Powiedziałaś jej? - wychrypiałam. - O mojej księdze zasad?
Mary Kay potarła nosem o ramię, unikając mojego wzroku. Ale zanim zdążyła powiedzieć, odezwała się Brittany:
- Oczywiście, że mi powiedziała o tej twojej głupiej księdze zasad. „Nigdy nie jedz niczego czerwonego”? O rany. Co ty sobie wyobrażasz? Wiesz, jaką zasadę powinnaś sobie wpisać do tej swojej książeczki, Ally Śmierdziuszku? Zasadę, że nie wolno donosić. Bardzo się cieszę, że się przeprowadzasz, bo nie będziesz nam dłużej zasmradzała klasy, ty donosicielu! A ty się cieszysz, że ona się przenosi, Mary Kay?
- Och, tak - potwierdziła Mary Kay, nagle się ożywiając. - Bardzo się cieszę, że teraz to ty jesteś moją najlepszą przyjaciółką, Brittany.
- Ja też. - Brittany objęła Mary Kay za szyję.
W tym momencie zdałam sobie sprawę, że inni słuchają naszej rozmowy i że ta rozmowa ich niezwykle ciekawi. Mówiąc „inni”, mam na myśli pozostałe osoby przy naszym stole.
Jedną z nich był Scott Stamphley.
- Prowadzisz księgę zasad? - spytał mnie.
- Zamknij się - odpowiedziałam. Bo chociaż powinnam jakoś dojść do ładu z Brittany i Mary Kay, to z nim już naprawdę nie muszę gadać.
- A są w niej jakieś zasady na mój temat? - chciał wiedzieć Scott.
- Taa - powiedziałam. - Żeby się trzymać od ciebie z daleka.
- A to? - zapytał Scott. - Co do tego też masz zasadę?
A potem głośno beknął.
- Och! - wrzasnęły Brittany i Mary Kay... Chłopcy tacy jak Scott Stamphley liczą dokładnie na coś takiego, kiedy się obrzydliwie zachowują. Najwyraźniej Brittany i Mary Kay nie znają zasady dotyczącej ignorowania ludzi.
- Nie - powiedziałam. - Ale jest tam zasada, która zabrania czegoś takiego...
A potem beknęłam głośniej niż on.
Brittany i Mary Kay zawyły, a dzieciaki siedzące przy naszym stole jęknęły z niesmakiem, nie wyłączając Scotta Stamphleya.
I wtedy podeszła do nas pani Myers, żeby zapytać, co się dzieje.
- Przepraszam, dziewczynki - zwróciła się do Brittany i Mary Kay, które jako jedyne nie siedziały przy stole. - Macie jakiś problem?
- Och, skąd, proszę pani. - Brittany miała głos słodki jak cukier. Używała go tylko w obecności dorosłych. - Właśnie mówiłyśmy Ally, jak bardzo będziemy za nią tęsknić, kiedy się przeprowadzi.
- No cóż, to miłe z waszej strony - stwierdziła pani Myers. - Ale uważam, że powinnyście już wracać na własne miejsca.
- Oczywiście, proszę pani - zgodziła się Brittany.
I obie odeszły zamaszystym krokiem, piszcząc do siebie: „Ależ to było obrzydliwe!” i „Mówiłam ci! Ona jest prawie jak chłopak!”
Pani Myers spojrzała na mnie. Wycinałam rysunek w linoleum.
- Ally? Wszystko w porządku? - spytała.
Musiałam mieć taką minę, jakby mi się zbierało na płacz, czy coś. Bo w sumie, rzeczywiście trochę mi się zbierało.
- No jasne! - odpowiedziałam i próbowałam się uśmiechnąć. - Nic mi nie jest, dziękuję!
- Twoja grafika będzie urocza - pochwaliła mnie, zerkając na kawałek linoleum. - Czy to Marvin?
- Tak. - Czułam, że łzy kręcą mi się pod powiekami i usiłują się wydostać. Ale walczyłam z nimi z całej siły. „Prawie jak chłopak”? Jak one mogły coś takiego powiedzieć? Widziały, jak wykonuję gand jeté. Żaden chłopak tego nie potrafi. Przynajmniej w naszej klasie.
- Pracuj tak dalej - rzuciła na odchodne pani Myers, a pasmo jej długich włosów musnęło moją rękę. A potem chciała zobaczyć, jak idzie Scottowi Stamphleyowi. Wycinał wielkiego węża, zjadającego mniejszego węża, zjadającego jeszcze mniejszego węża, a wszystkie razem właśnie miała przejechać korweta, ulubiony samochód Scotta.
Po drugiej stronie sali widziałam rozchichotane Brittany i Mary Kay. Widziałam też Courtney Wilcox, która zerkała na nie zazdrośnie, żałując, że nie może chichotać razem z nimi.
Pewnie obgadywały moją księgę zasad. Czy to naprawdę takie dziwne, że ją prowadzę? Zasady są ważne. Gdyby ich nie było, nikt by nie wiedział, jak ma postępować.
A wtedy świat byłby pełen takich Brittany Hauser. Kto by tego chciał?
Nie zamierzałam zrezygnować z prowadzenia księgi zasad tylko dlatego, że Brittany i Mary Kay uważały, że to dziwne. Nadal będę spisywać ważne rzeczy.
Może tylko przestanę już opowiadać o nich ludziom. Na przykład swojej nowej najlepszej przyjaciółce, niezależnie, kto nią zostanie. Czasami lepiej pewne rzeczy zachować dla siebie.
To też zasada.
ZASADA NUMER 11
Kiedy zrozumiesz, co jest właściwe,
musisz to zrobić, nawet jeśli nie masz ochoty
Tego dnia po szkole, wieczorem, mama i tata oznajmili, że dzwoniła do nich pani Klinghoffer i powiedziała im, że sprzedała nasz dom za sporo więcej, niż wynosiła cena wywoławcza.
Więc było po wszystkim. Koniec wojny o przeprowadzkę. Przegrałam ją.
A oni wygrali.
Stary dom już nie był naszą własnością. Należał do jakichś innych ludzi, których nawet nie widziałam na oczy.
Mój stary pokój też już do mnie nie należał. W sumie, nie powinnam go nawet nazywać: „moim starym pokojem”. Ściśle rzecz biorąc, teraz był nowym pokojem kogoś innego.
Tak samo jak Maty Kay była czyjąś nową najlepszą przyjaciółką.
Żeby uczcić sprzedaż domu - jakby to była jakaś wielka okazja - mama i tata zabrali nas do Lung Chung, najbardziej eleganckiej restauracji w mieście. Rzadko zdarza nam się jeść na mieście, bo kiedy nas zabierają, to zwykle źle się zachowujemy. Mówiąc „my”, mam na myśli Marka i Kevina. Ostatnim razem, kiedy poszliśmy do Wafelka, Mark i Kevin na stałe uszkodzili automat z gumą do żucia przy wejściu. Kiedy rodzice nie patrzyli, wsypali cukier ze wszystkich saszetek z naszego stolika w szczelinę, gdzie powinno się wrzucać monety.
A to było bardzo dużo cukru.
A potem kierownik Wafelka poprosił, żebyśmy już u nich więcej nie bywali.
Po drodze do Lung Chung tata zrobił Markowi i Kevinowi wykład. Wykład brzmiał tak: „Jeśli zrobicie w Lung Chung cokolwiek, co wprawi w zażenowanie waszą matkę, to nigdy więcej nie zabierzemy was do żadnej restauracji i będziecie musieli zostawać w domu pod opieką jednego z moich magistrantów, kiedy Ally, wasza matka i ja będziemy jeść na mieście”.
To naprawdę przeraziło moich braci, bo magistranci taty nie są takimi fajnymi opiekunkami do dzieci, jak wujek Jay, kiedy czasem zostaje z nami, żeby mama z tatą mogli gdzieś wyjść. Magistranci taty znają się wyłącznie na komputerach, więc nie mają pojęcia, jak się fajnie bawić. Na przykład, jak w mikrofalówce robić zupę z ciasta czekoladowego, albo jak zjeżdżać ze schodów na materacach. Oni umieją tylko pisać długie programy komputerowe i właśnie tym się zajmują, kiedy mają nas pilnować. A my musimy wtedy bawić się sami i nie pozabijać nawzajem. To okropnie nudne.
Mark i Kevin obiecali, że będą grzeczni.
Zauważyłam, że mnie tata nie kazał obiecywać, że będę się zachowywała przyzwoicie. To dlatego, że wiedział, że mama trzyma mnie za słowo. Obiecałam, że się będę dobrze zachowywała, skoro chcę dostać kotka. Jeśli nie dotrzymam słowa, po prostu kotka nie dostanę.
I, moim zdaniem, tata zrobił wtedy błąd.
Kiedy weszliśmy do restauracji, od razu zerknęłam do plastikowej sadzawki, żeby zobaczyć, czy ten żółw na zupę żółwiową jeszcze tam jest. Był, siedział sobie na wysepce ze smutną i znudzoną miną. Nikt z naszego miasta jeszcze nie zamówił zupy żółwiowej. Ulżyło mi.
Ale nigdy nic nie wiadomo. Może ktoś zamówi tę zupę dziś wieczorem. A biedny żółw nie miał pojęcia, że ten wieczór to być może jego ostatnie chwile na ziemi.
Chyba nigdy nie widziałam czegoś smutniejszego.
Wujek Jay spotkał się z nami w restauracji. Kiedy podszedł do stolika, powiedział do rodziców:
- Gratulacje!
A potem ich uściskał. Markowi i Kevinowi przybił piątkę. Mnie też próbował przybić piątkę, ale powiedziałam mu, że nie mam nastroju.
- Co się dzieje z Ally? - spytał wujek Jay, zdejmując z szyi szalik i siadając przy stole.
- Ally nie cieszy się z przeprowadzki. W każdym razie nie tak bardzo jak reszta - stwierdziła mama.
- W ogóle się nie cieszę - warknęłam.
- Dlaczego nie chcesz się przeprowadzić? - spytał wujek Jay. - Przeprowadzki są fajne! Zaczynasz zupełnie nowe życie w nowym miejscu! Mogłabyś zmienić się w kogoś innego. Kurczę, mogłabyś nawet zmienić imię, gdybyś chciała. Kto by nie chciał?
- Mnie się podobało moje stare życie. W starym domu.
Co nie do końca zgadzało się z prawdą, biorąc pod uwagę, co zaszło tego samego popołudnia w sali zajęć plastycznych. No wiecie, straciłam najlepszą przyjaciółkę, a Brittany rozgadała wszystkim, że prowadzę księgę zasad.
Ale nie widziałam powodu, dla którego miałam się z tego zwierzać wujkowi Jayowi nad zupą z jajecznymi kluseczkami.
- Ktoś - odezwała się mama - pozwolił Ally obejrzeć pewien film o zombie. I od tamtej pory nie podobają się jej stare wiktoriańskie domy.
- Och. - Wujek Jay się zachmurzył.
- Aha - dodała mama. - Przy okazji, wielkie dzięki.
- Ally... - zaczął wujek Jay. - Wiesz, ten film o ręce zombie to był tylko taki wymysł.
- Akurat! - wypaliłam.
- Ally... - powiedział tata. - Nie odzywaj się tak do wujka.
- Przepraszam.
- To w czym problem, Ally? - spytał wujek Jay.
Ale nie mogłam powiedzieć wujkowi, o co chodzi. Bo ten problem był o wiele za duży, żeby go tak omawiać przy obiedzie.
Poza tym właśnie podeszła do naszego stołu kelnerka, niosąc zamówioną wieprzowinę słodko - kwaśną.
Jakoś nie bardzo miałam na nią apetyt. Było mi po prostu smutno. Nie mogłam przestać myśleć o tym, że nasz piękny dom należał teraz do kogoś innego.
I byłam wściekła, że Brittany i Mary Kay śmiały się ze mnie dlatego, że prowadzę księgę zasad.
I martwiłam się tym, że żółw - albo żółwica, ale raczej wyglądał mi na żółwia - nie ma zielonego pojęcia, że lada chwila może zostać zupą. Za każdym razem, kiedy do restauracji wchodził ktoś nowy, zastanawiałam się, czy to czasem nie ta osoba, która zamówi zupę żółwiową i go zje.
Miałam wrażenie, że wiem, jak to jest być takim żółwiem. Nie żeby ktoś planował mnie zjeść. Przynajmniej na razie.
Ale jak ten żółw, nie miałam nic do powiedzenia w sprawach, które mnie dotyczyły. No bo żółw nie miał żadnego wyboru. Nikt go nie pytał, czy chce mieszkać w plastikowej sadzawce w restauracji i czekać, aż go ktoś zje, czy może woli zamieszkać w parku po drugiej stronie ulicy, gdzie była prawdziwa sadzawka i mieszkały inne żółwie.
Tak samo było ze mną.
Sprawy w mojej starej szkole nie układały się specjalnie fajnie w tej chwili. Ale czy nie powinnam mieć wyboru co do tego, czy chcę chodzić do nowej szkoły, czy nie? Przecież to nie w porządku. Nie miałam żadnego wpływu na własne życie.
Zupełnie jak ten żółw.
Dokładnie w tej samej chwili zrozumiałam, co muszę zrobić. Nie chciałam tego, ale naprawdę, nic innego mi nie pozostało. A kiedy zrozumiesz, co jest właściwe, musisz to zrobić, nawet jeśli nie masz ochoty.
To też zasada.
- Przepraszam. - Przerwałam wujkowi Jayowi, który opowiadał o swojej nowej dziewczynie, Harmony, którą chciał nam wszystkim jak najszybciej przedstawić. Poza tym, że była najlepszą studentką na zajęciach z dziennikarstwa i jej felietony często ukazywały się w jakiejś gazecie, to przy okazji znakomicie gotowała i znała się na masażu stóp.
- Muszę wyjść do łazienki - powiedziałam.
- Kochanie, wiesz, gdzie to jest. Nie musisz nas o tym informować. Po prostu idź - stwierdziła mama.
Położyłam serwetkę koło prawie nietkniętej wieprzowiny słodko - kwaśnej. Jest taka trochę czerwonawa w kolorze, ale w sumie bardziej pomarańczowo - różowa, więc do jedzenia się nadaje. Poszłam do łazienki.
A kiedy już wyszłam z kabiny i umyłam ręce, uchyliłam leciutko drzwi i zerknęłam na zewnątrz. Damska łazienka mieściła się dokładnie naprzeciwko plastikowej sadzawki, tuż obok pulpitu hostessy. Jacyś ludzie weszli właśnie do restauracji i hostessa, w swojej połyskującej chińskiej sukience, wzięła do ręki menu i poprowadziła gości do stolika. Uśmiechnięta i zadowolona.
Teraz miałam szansę! Nikt nie patrzył.
Najszybciej jak mogłam, wybiegłam z damskiej łazienki i stanęłam obok sadzawki.
Prawie mi się udało! Musiałam tylko sięgnąć do środka, złapać żółwia, a potem wybiec na zewnątrz i go wypuścić!
I żółw z Lung Chung byłby wolny!
A wtedy, w pewien sposób, i ja byłabym wolna.
Ale kiedy złapałam za brzegi twardej, śliskiej skorupy żółwia, usłyszałam za sobą kroki. Ktoś nadchodził!
Wstrzymując oddech, podniosłam żółwia. Był cięższy, niż sądziłam.
I bardziej śmierdzący.
I wtedy okazało się, że to gryzący żółw. Nie wiedziałam, że zupę robi się z żółwi, które gryzą. Przekonałam się o tym dopiero wtedy, kiedy zwierzak obrócił łebek i, zastanawiając się, co jest grane, zaczął kłapać leniwie pyszczkiem w moją stronę.
W głowie mi się to nie mieściło. Próbowałam uratować mu życie, a żółw z Lung Chung usiłował mnie ugryźć! Chociaż wcale nie wydawał się groźny. Pewnie spędził tyle czasu z kelnerami i kelnerkami z Lung Chung, że był prawie oswojony.
No ale mimo wszystko. Wielkie dzięki, żółwiu.
Próbując trzymać żółwia tak daleko od ciała, jak się tylko dało, żeby nie mógł mnie capnąć swoimi zębami - o ile żółwie w ogóle mają zęby; jeśli mam zamiar zostać weterynarzem, to muszę się dowiedzieć takich rzeczy - stanęłam we frontowych drzwiach restauracji.
Ale nie zdążyłam uciec! Bo usłyszałam, że ktoś mnie woła po imieniu, i obróciłam się w samą porę, żeby zobaczyć wujka Jaya, który zmierzał za róg do męskiej łazienki. Zobaczył, co robię. I bardzo się zdziwił.
- Ally? Gdzie u licha niesiesz tego żółwia? - zapytał.
- Uwalniam go - powiedziałam. - Nie mów nikomu!
- Ale... - zaczął wujek Jay.
I wtedy ją zobaczyłam. Hostessę. Tuż za plecami wujka. Uśmiechała się bardzo miło...
Dopóki mnie nie zauważyła.
A wtedy jej uśmiech zniknął. I wrzasnęła:
- Dziewczynko! Gdzie ty się niby wybierasz z tym żółwiem?
Wtedy wybiegłam z restauracji, ile tylko miałam sił w nogach.
ZASADA NUMER 12
Kiedy uwalniasz żółwia i zaczynają cię gonić,
najlepiej się gdzieś ukryć
Wiedziałam, że hostessa mnie nie złapie, bo miała wysokie obcasy i sukienkę. A ta sukienka była naprawdę obcisła.
Więc uznałam, że daleko za mną nie pobiegnie.
Ale i tak pójdzie po mojego tatę. A tata mógł pobiec daleko. W każdą sobotę gra w koszykówkę w sali klubu Y.
Więc pomyślałam, że najlepiej będzie się ukryć.
Z zabaw w chowanego z moimi braćmi zapamiętałam, że najlepiej się skryć w najbardziej oczywistym miejscu. Takim, w którym nikomu nie przyszłoby do głowy cię szukać. Jeśli biegasz po mieście z żółwiem, to gdzie by cię szukali? W parku, prawda?
Obok sadzawki. Bo zwykle tam się zabiera żółwia, żeby go uwolnić.
Dlatego nie pobiegłam do parku.
Zamiast tego zdecydowałam się przeczekać całe zamieszanie w samochodzie wujka Jaya. On go nigdy nie zamyka. Mówi, że nie ma w nim niczego, co warto ukraść. Poza tym, auto stało zaparkowane tuż przed restauracją. Dlatego naprawdę łatwo było wskoczyć do środka.
Siedziałam sobie na podłodze, wśród płyt CD i słuchałam, jak rodzice i obsługa wrzeszczą przed restauracją coś na mój temat. Nagle usłyszałam, że drzwi od strony kierowcy się otworzyły. Za kółkiem usiadł wujek Jay.
- Ally? - szepnął, jakby przez cały czas wiedział, że ja tam byłam. Bo prawdopodobnie wiedział. Wujek Jay i ja dogadujemy się całkiem nieźle, bo myślimy w podobny sposób.
- Nie mów im, że tu jestem - odszepnęłam.
Wujek Jay zerknął na dół, na mnie. Żółw nadal kłapał zębami w powietrzu i łapkami wykonywał jakieś takie ruchy, jakby pływał. Słychać było, jak się ruszał. Ja siedziałam idealnie cicho.
- Nie powiem - zapewnił wujek i jakoś tak się uśmiechnął. - Ale kiedyś będziesz musiała stąd wyjść.
- Nie oddam im tego żółwia - postawiłam się. - Oni z niego zrobią zupę.
- Co ty wygadujesz?
- No wiesz - wyjaśniłam. - Taką, jak w menu. Jeszcze nikt nie zamówił zupy żółwiowej, ale to się któregoś dnia stanie.
Wujek miał taką minę, jakby coś go rozśmieszyło. Ale zamiast się śmiać, powiedział:
- Racja. To prawdopodobne.
- I nie w porządku - dodałam. - Ten żółw powinien mieć coś do powiedzenia w sprawach, które go dotyczą. I ma prawo do wolności. Mam zamiar wypuścić go w parku, gdzie będzie mógł żyć ze swoimi braćmi.
- To fajny pomysł - stwierdził wujek Jay. - Ale wiesz, ten żółw przez całe życie mieszkał w niewoli. Wątpię, żeby wiedział, jak ma sobie poszukać jedzenia. A niedługo zacznie się robić naprawdę zimno. Zbliża się zima. Mógłby zginąć z głodu. Albo zamarznąć na śmierć.
O tym nie pomyślałam. Nagle zrozumiałam, że plan wypuszczenia żółwia z Lung Chung w parku może jednak wcale nie jest taki wspaniały.
Nie przemyślałam tego dokładnie. To był taki dość impulsywny pomysł.
No ale mimo wszystko.
- Ale jeśli go tam odniosę - powiedziałam - oni go zjedzą! Nie mogę znieść myśli, że tam będzie i że w każdej chwili ktoś może wejść i tak po prostu... Zamówić go na kolację.
Usłyszałam, że gdzieś na zewnątrz mój tata wrzeszczy:
- Jay! Co ty wyrabiasz!? Pomożesz nam jej szukać czy nie?
- Tylko wezmę rękawiczki! - odkrzyknął wujek, a potem zwrócił się do mnie: - Dobra, Ally, zawrzemy umowę.
- Jaką umowę? - zapytałam. Wstyd mi się do tego przyznać, ale trochę się popłakałam. Głównie dlatego, że ten żółw naprawdę śmierdział i od tego smrodu łzy napływały mi do oczu.
Ale także dlatego, że wiedziałam, że wpadłam w niezłe tarapaty.
A ja nie lubię być w tarapatach. Chociaż wiem, że to dziwne, bo ostatnio jedyne, co potrafiłam, to napytać sobie biedy.
- Myślałam, że już mamy umowę - zauważyłam cicho. - Co do zegarka do nurkowania. Wiesz, nigdy nie naskarżyłam.
- To inna umowa - powiedział szybko wujek Jay. - Widzisz, naprawdę nie powinienem był pozwolić ci oglądać tamtego filmu z ręką zombie. Więc w sumie jestem ci coś winien. Ta nowa umowa będzie taka, że ja zatrzymam żółwia. Możesz go zostawić tu, w samochodzie, a wieczorem zabiorę go do swojego mieszkania. Nikomu nie powiemy. To będzie nasz sekret. A w zamian za to, przestaniesz rodzicom utrudniać przeprowadzkę do nowego domu i będziesz udawać, że nie masz nic przeciwko temu. Wiesz, jak się udaje, że się nam coś podoba, to czasami naprawdę tak się dzieje. A więc... Nigdy nic nie wiadomo. Może przestanie ci przeszkadzać ta przeprowadzka. Co o tym sądzisz?
Zagryzłam wargę. To był świetny pomysł, żeby żółw zamieszkał z wujkiem Jayem. Wujek nie miał żadnych zwierząt, a w jego mieszkaniu i tak był wieczny bałagan. Nawet by nie zauważył, że ma nowego lokatora.
A ja nie musiałabym się martwić, że żółwia ktoś albo coś zje. Więc spośród wielu zmartwień, przynajmniej jedno miałabym z głowy.
Ale nie byłam taka pewna co do tego udawania, że nowy dom mi się podoba.
- A co z tym, co powiedział tamten chłopak? - zapytałam.
- Jaki chłopak? - Słyszałam, że po drugiej stronie ulicy, w parku, tata nawołuje mnie po imieniu: „Ally? Ally? Gdzie jesteś? Ally wracaj natychmiast. To nie jest śmieszne”.
- Ten chłopak z sąsiedztwa - opowiadałam. - Z nowego domu. Powiedział, że ludzie, którzy tam mieszkali, robili coś złego na strychu.
- Użyję wszelkich swoich zdolności śledczych, żeby sprawdzić, czy to prawda, czy nie - zobowiązał się wujek Jay. - Ale moim zdaniem ten chłopak po prostu chciał ci dokuczyć. Poza tym jestem szalenie wrażliwy na wszelkie pozazmysłowe zjawiska, a kiedy byłem w waszym nowym domu, odczuwałem wyłącznie pozytywne wibracje.
Nie wiem, jak wujek mógł w ogóle mówić coś takiego, biorąc pod uwagę te szare ściany, brunatne podłogi i wszystko inne.
Ale byłam gotowa machnąć na to ręką, skoro tak ładnie się zachował z tym żółwiem.
- Co na to powiesz? - zapytał. - Wrócisz na kolację?
Prawdę mówiąc, nie miałam wyboru. Nie mogłam przez całą noc siedzieć w samochodzie wujka Jaya i trzymać w objęciach żółwia z Lung Chung.
Zgodziłam się na umowę.
Wujek Jay wysiadł z samochodu i poszedł udawać, że mnie szuka w parku z tatą. Żeby nie wydało się podejrzane, kiedy nagle pojawię się tuż po nim. Odliczyłam do dwudziestu, a potem położyłam żółwia na podłodze samochodu wujka. Przestał kłapać szczęką i zaczął się jakoś tak wkoło rozglądać, jakby chciał zapytać: „Gdzie jestem? Co się dzieje?”
- Pojedziesz w lepsze miejsce - powiedziałam mu. - Takie, gdzie nikt cię nie zamówi na kolację. Obiecuję.
A potem mu zapowiedziałam, że niedługo zajrzę do niego z wizytą.
A jeszcze później wyszłam z samochodu i wróciłam do restauracji.
Wszyscy byli na mnie naprawdę wściekli. Wszyscy poza mamą. Ona się ucieszyła na mój widok.
Na początku.
A potem też się wściekła.
- Nigdy więcej nie rób nam czegoś takiego, młoda damo - powiedziała, kiedy już skończyła mnie ściskać. - Czy ty masz pojęcie, jak ja się przeraziłam? A twój ojciec i wujek Jay nadal cię tam szukają!
- Taa - mruknął Mark. - A ci ludzie z restauracji są na ciebie okropnie źli, bo ukradłaś im żółwia. Powiedzieli, że będziemy musieli za niego zapłacić. A przecież nawet go nie zjedliśmy!
- Nie mówmy już o tym - zdecydowała mama, podając swoją kartę kredytową kelnerce, która obrzucała mnie złymi spojrzeniami. I wcale sobie tego nie wyobraziłam. Ona naprawdę rzucała mi złe spojrzenia. - Po prostu, uregulujmy rachunek. Ally, spodziewałabym się podobnego zachowania po którymś z chłopców, ale nigdy po tobie! Co w ciebie, na litość boską, wstąpiło?
- Ja po prostu nie mogłam znieść myśli, że ktoś zje tego żółwia - tłumaczyłam.
- Zje tego... - Mama rzuciła mi dziwne spojrzenie. - Och, Ally! Nikt...
- Widzisz? - odezwał się wujek Jay, podchodząc z tatą. - Mówiłem ci. Jest tutaj, cała i zdrowa.
- Ally... - Tata miał wściekłą minę. - No proszę, tu jesteś. Wszędzie cię szukaliśmy. Gdzie żółw?
- Nieważne - sapnęła mama, wstając. - Chodźcie. Idziemy stąd.
- Jak to, nieważne? - odezwał się tata. - Ally, powiedz nam. Co zrobiłaś z tym żółwiem?
Ale ja nie chciałam powiedzieć. Nawet kiedy kierownik restauracji przyszedł i zaczął mnie błagać. Stwierdził potem, że jestem bardzo niedobrą małą dziewczynką i że narobiłam sobie okropnych kłopotów. I że mam szczęście, że nikt nie zadzwonił na policję. Na co wtrącił się tata.
- Proszę pana, za żółwia zapłaciliśmy. Niech pan przestanie straszyć małą, dobrze?
Ale ja się go ani trochę nie bałam. Myślałam tylko, jak śmiesznie będzie, kiedy tata następnym razem pójdzie do mieszkania wujka Jaya obejrzeć jakiś mecz i zobaczy, że żółw tam jest. Czy on się w ogóle zorientuje, że to ten sam żółw?
- Chodźcie - powiedziała mama, kiedy już podpisała wydruk z karty. - Starczy tego świętowania, jak na jeden wieczór. Wracajmy do domu.
No i wróciliśmy.
Ale dopiero, kiedy Mark z Kevinem wcisnęli pałeczkę do jedzenia w otwór do wrzucania monet w automacie telefonicznym tuż przy drzwiach do męskiej łazienki, żeby już nikt nigdy nie dostał reszty z tego automatu. W samochodzie przybiłam im piątkę.
Ale tak, żeby rodzice nie widzieli.
ZASADA NUMER 13
Nie możesz targać ze sobą kamieni
Może i nie jestem mistrzynią świata w dotrzymywaniu obietnic. Wiem, że niespecjalnie mi się udało z dotrzymaniem obietnicy, że w dzień urodzin Mary Kay nikomu nie powiem, że się przeprowadzam.
Ale dotrzymałam obietnicy danej wujkowi Jayowi.
Od tego wieczoru, kiedy ukradłam żółwia z Lung Chung, udawałam, że się cieszę z przeprowadzki. Przestałam narzekać na brzydkie szare ściany naszego nowego domu. Ani razu nie wspomniałam, jak okropnie trzeszczą te podłogi. Przestałam opowiadać o ręce zombie. Udawałam, że się cieszę z tego, że się przenosimy. I że chętnie zacznę wszystko od początku w nowej szkole.
I wiecie co? Okazało się, że wujek Jay miał rację. Przynajmniej odrobinę.
Kiedy zaczynasz udawać, że coś czujesz, w jakiś sposób naprawdę zaczynasz to czuć. Na przykład, kiedy już raz zaczęłam udawać, że się cieszę z przeprowadzki, naprawdę przestałam się czuć tak okropnie.
No i nie było to jakieś upiornie trudne, biorąc pod uwagę, że wszyscy w mojej starej szkole mnie nienawidzili. No cóż, wszyscy poza Courtney Wilcox.
A ponieważ się przeprowadzaliśmy i wszystko pakowaliśmy, w naszym starym domu przestało się już tak wygodnie mieszkać. Gdziekolwiek spojrzałam, stały pudła, pudła i pudła! Kto by chciał mieszkać w domu pełnym pudeł?
Poza tym, tata rozmontował baldachim nad moim łóżkiem i wszystkie półki. Żeby znów je poskładać w moim nowym pokoju, który mama po cichu odnawiała. Ponieważ nie wybrałam sobie nowej tapety ani wykładziny, postanowiła, że zadecyduje za mnie. Powiedziała, że ten pokój to będzie niespodzianka.
Udawałam, że i z tego się cieszę. Wujek Jay, jak się okazało, udziela dobrych rad. To zadziwiające, jak bardzo uszczęśliwiłam mamę tym udawaniem, że jestem szczęśliwa.
I tak to trwało aż do ostatniego tygodnia przed przeprowadzką. Bo wtedy mama zauważyła, że cała moja kolekcja kamieni nadal leży na dnie szafy, w dziesięciu papierowych torbach na zakupy, w których je przechowywałam. Przypomniała mi, że nie mogę zabrać tych kamieni do nowego domu. I że poza trzema czy czterema najlepszymi okazami, całej reszty mam się pozbyć.
- To nie są kamienie - tłumaczyłam. - To geody. Mam zamiar sprzedać je na Allegro i kupić sobie za to telefon komórkowy.
- Jakkolwiek byś je nazwała, nie możesz ich zabrać ze sobą do nowego domu - zapowiedziała mama. - I nie ma czasu ich sprzedawać na Allegro. I nie możesz mieć komórki. Ally, musisz się pozbyć tej kolekcji.
Więc targałam jedną torbę ciężkich kamieni po drugiej, żeby je wyrzucić do wielkiej dziury na placu budowy za naszym domem. A wtedy na podjeździe zaparkował wujek Jay i wysiadł z samochodu razem z ładną dziewczyną o długich czarnych włosach.
- Cześć. - Dziewczyna podeszła zobaczyć, co robię. Wujek Jay przywitał się tylko i wszedł do domu. Przyjechał pomóc mojemu tacie rozmontować piętrowe łóżko chłopaków. W zamian za to, rodzice mieli zafundować jemu i Harmony pizzę na obiad. - Ty na pewno jesteś Ally. Ja się nazywam Harmony.
- Cześć, Harmony - przywitałam się. Wyglądała czysto i ładnie. Miałam nadzieję, że nie będzie jej przeszkadzało, że byłam tak strasznie brudna. Przy odnoszeniu geod na plac budowy, na którym się je znalazło, łatwo się usmolić.
- Tak sobie pomyślałam, że uda mi się z tobą porozmawiać - powiedziała Harmony. - Jay wspominał, co zrobiłaś jakiś czas temu w tej chińskiej restauracji... Jak uratowałaś tamtego żółwia, Wang Ba. Zastanawiałam się, czy się zgodzisz na wywiad. Chcę o tobie napisać na zajęcia z reportażu. Moim zdaniem zrobiłaś coś naprawdę wspaniałego. A w dodatku to by była świetna historia na moje zajęcia.
Wzruszyłam ramionami.
- Jasne, czemu nie?
- Super. - Harmony się ucieszyła. I ku mojemu zdziwieniu z kieszeni wyjęła maleńki magnetofon. A potem włączyła go i powiedziała: - A więc, opowiedz mi, dlaczego ukradłaś żółwia z chińskiej restauracji Lung Chung w śródmieściu.
Opowiadanie Harmony całej historii o tym, dlaczego ukradłam żółwia z restauracji, okazało się mocno męczące. Przede wszystkim dlatego, że przez cały czas, kiedy gadałam, musiałam jednocześnie opróżniać te torby z kamieniami.
A wtedy Harmony zapytała mnie, dlaczego właściwie to robię.
Więc musiałam jej opowiedzieć o swoich geodach i o tym, że mama nie pozwala mi zabrać całej kolekcji do nowego domu ani sprzedać jej na Allegro. Pokazałam Harmony kilka najlepszych geod, a kiedy stwierdziła z zachwytem, że bardzo ładnie błyszczą, zaproponowałam, żeby sobie jakąś wybrała.
Ale ona stwierdziła, że chyba jej się nie zmieści do torebki.
Co dziwne, kiedy Harmony przeprowadzała ze mną wywiad, Mary Kay Shiner i Brittany Hauser cały czas spacerowały obok mojego domu. Nie wiem, po co to robiły. Nie ścigały się na rowerach ani nie próbowały skakać przez siebie, jak przez kozła. W ogóle nie robiły niczego fajnego. Zresztą Mary Kay zawsze za bardzo się bała, żeby skoczyć przez kozła. Po prostu spacerowały tam i z powrotem. A kiedy mnie mijały, zaczynały szeptać i chichotać do siebie. To było naprawdę głupie i jakieś takie wkurzające. Próbowałam je ignorować, ale w pewnej chwili zaczęły chichotać tak głośno, że nawet Harmony zerknęła w ich stronę i spytała:
- Och, to pewnie twoje przyjaciółki? Może z nimi też powinnam przeprowadzić wywiad. No wiesz, żeby mieć inny punkt widzenia na tę całą historię.
- Nie - powiedziałam szybko. - Chyba nie powinnaś. Kiedyś były moimi przyjaciółkami, ale teraz już nie są.
- Naprawdę? - zdziwiła się Harmony. - Dlaczego?
Więc musiałam jej opowiedzieć o historii z kotką w walizce. I o tym, że Mary Kay i Brittany przestały się już ze mną przyjaźnić. Ale poprosiłam, żeby tych rzeczy w wywiadzie nie zamieszczała, bo go nie autoryzuję. Usłyszałam to słowo w jakimś filmie, który oglądałam kiedyś z wujkiem Jayem.
- Och - powiedziała Harmony. - Musisz naprawdę bardzo kochać zwierzęta, skoro byłaś gotowa zaryzykować przyjaźń dla kota.
- Tak - zgodziłam się. Nie wspomniałam o tym, że Brittany była ciskaczem, a Mary Kay ciągle tylko beczała, więc przyjaźń z nimi dwiema od samego początku nie była taka łatwa. - Chyba tak.
A potem wszystkie moje papierowe torby na zakupy były puste. Więc zawróciłam i razem z Harmony poszłyśmy do środka, popatrzeć, jak tata i wujek Jay rozkładają łóżko. To była świetna zabawa. A tata i wujek mówili mnóstwo brzydkich słów, kiedy kaleczyli sobie palce o śruby, i mama za każdym razem kazała im wrzucać do puszki ćwierćdolarówkę.
Pod koniec wieczoru mieliśmy już pięć dolarów, odłożonych na wizytę Marvina u psiego fryzjera.
Będzie wyglądał fantastycznie, kiedy go ostrzygą. Mam nadzieję, że zawiążą mu wstążkę przy grzywce, chociaż to chłopiec.
Wieczorem, zanim się położyłam do łóżka, wymknęłam się na chwilę z domu, żeby stanąć na skraju tej dziury na placu budowy i pożegnać się z moimi geodami, tak żeby mnie nikt nie widział. Bo trochę wstyd się żegnać z jakimiś kamieniami. Prawie ich zresztą nie widziałam, bo księżyc dopiero zaczynał wschodzić.
Pomyślałam, że wprowadzi się tu kiedyś ta nowa rodzina, która kupiła nasz dom. Ich córeczka - o ile ją mają - któregoś dnia wyjdzie się pobawić i znajdzie moją kolekcję geod. I pomyśli sobie - tak jak ja kiedyś pomyślałam - że trafiła na jakiś ukryty skarb. I może sobie pomyśli - tak jak ja pomyślałam - że schowali go tu piraci. Może pomyśli: To teraz jestem bogata!
I pewnie trochę się rozczaruje, kiedy ktoś wreszcie jej powie, że te kamienie to wcale nie brylanty, tylko geody.
Ale przy odrobinie szczęścia okaże się, że ta dziewczynka potrafi docenić piękno geody, nawet jeśli taka geoda nie jest nic warta.
Myśl o tym, że może te geody uszczęśliwią kiedyś jakąś inną dziewczynkę tak samo, jak uszczęśliwiły mnie, rozchmurzyła mnie nieco. I nawet nie udawałam, że mam lepszy humor. Wiedząc, że ktoś może kiedyś pokocha moje kamienie tak jak ja, nie smuciłam się już tak bardzo, że muszę się z nimi rozstać.
Mogłam się z nimi pożegnać i wrócić do domu, czując, że nareszcie spadł mi prawdziwy kamień z serca.
ZASADA NUMER 14
Osoby sławne mają zupełnie inne zasady
niż zwykli ludzie
Tydzień później po raz ostatni szłam do starej szkoły i pani Myers szykowała dla mnie przyjęcie pożegnalne. No, w pewnym sensie. W sumie, to ja sama szykowałam swoje przyjęcie. Mama kupiła babeczki - z waniliową i czekoladową polewą i posypką - od Krogera, i przyniosła je do szkoły. .. Kupiła ich bardzo dużo, bo należało także poczęstować klasę Marka i przedszkolaki z grupy Kevina.
Więc musiałam zrobić to przyjęcie, czy miałam na to ochotę, czy nie. A ponieważ Mary Kay nadal mnie nienawidziła i była najlepszą przyjaciółką Brittany Hauser, tak naprawdę nie miałam na to ochoty.
Powinnam była wiedzieć, że to moje pożegnalne przyjęcie wypadnie jakoś tak dziwnie, bo już wcześniej dzień się dziwnie zaczął. Na przykład, kiedy wyszłam z domu, żeby iść do szkoły, czekała na mnie Mary Kay.
Właśnie. Mary Kay chciała iść do szkoły razem ze mną. I chociaż szłam bardzo szybko, cały czas musiałam wysłuchiwać jej jęczenia:
- Ally, no daj spokój! Nie możemy znów zostać przyjaciółkami?
Strasznie mnie to wkurzało.
Rzecz w tym, że gdyby nie zaczekała do ostatniego dnia przed moją przeprowadzką, to może i chciałabym znów się z nią przyjaźnić.
Ale teraz było już trochę za późno.
Pomyślałam, że to może tylko dlatego, że to mój ostatni dzień w szkole. Może Mary Kay żałuje, że była dla mnie taka wredna i powiedziała wszystkim o mojej księdze zasad, i tak dalej.
Ale potem, kiedy już dotarłam do szkoły, Brittany Hauser też zaczęła być dla mnie jakaś taka milutka. Powiedziała, że jestem ładnie uczesana, i zapytała, czy zrobiłam z włosami coś nowego (raz w życiu pamiętałam, żeby je wyszczotkować). Spytała też, czy z nią usiądę przy lunchu.
Powiedziałam, że nie. Dlaczego miałabym chcieć siedzieć razem z tą pozerką?
Nabrałam jeszcze większych podejrzeń, kiedy Brittany się nie wściekła, kiedy odrzuciłam jej zaproszenie do siedzenia razem z nią przy lunchu. Powiedziała tylko:
- Dobrze, Ally, jak chcesz. Słuchaj, a nie wpadłabyś do mnie w ten weekend?
- Nie. W ten weekend się przeprowadzam. - Zaczynałam być zła i mało brakowało, żebym dodała: „Poza tym cię nie lubię”.
Ale nie wypada mówić ludziom, że się ich nie lubi. To też zasada. Nawet takim ludziom, którzy na to zasługują, jak Brittany Hauser.
- Och, racja - powiedziała Brittany, chichocząc ze swojego roztargnienia. - Ale głuptas ze mnie! Zapomniałam. No cóż, to może przy jakiejś innej okazji.
- Brittany... - Nie mogłam się powstrzymać. Musiałam się dowiedzieć, co się właściwie dzieje. - Dlaczego mnie zapraszasz? Zapomniałaś, co się stało ostatnim razem?
- Och, chodzi ci o lady Serenę Archibald? - Brittany znów się roześmiała. - Nie ma sprawy! Już mi przeszło. Poza tym przecież było fajnie, prawda?
Mnie tam nie było fajnie. Nawet nie wiedziałam, o co jej teraz chodziło. Courtney, kiedy ją spytałam przy lunchu, też nie wiedziała.
- Może jacyś obcy przejęli ich ciała - podsunęła.
To chyba było najrozsądniejsze wytłumaczenie.
Dowiedziałam się, o co naprawdę chodziło, dopiero na ostatniej lekcji, kiedy przyszła pora na moje przyjęcie pożegnalne. Pani Myers poprosiła mnie, żebym stanęła przed klasą. Objęła mnie ramieniem i przy wszystkich powiedziała, że będzie jej mnie brakowało.
Stałam tam razem z panią Myers, a ona mówiła o tym, jak wartościową uczennicą byłam w tej czwartej klasie i że zawsze świetnie sobie radziłam z matematyką i fizyką, i tak dalej.
- A poza jej licznymi szkolnymi osiągnięciami... Scott, jeśli się czymś zakrztusiłeś - przerwała pani Myers, bo Scott wydawał takie dźwięki, jakby się krztusił, przez cały czas, kiedy mówiła o mnie te miłe rzeczy - i chciałbyś wyjść do łazienki, to wiesz, gdzie jej szukać... Zatem, Ally Finkle dowiodła, że potrafi bronić praw zwierząt. Uratowała żółwia przed śmiercią w kotle, w pewnej znanej restauracji... A przynajmniej tak jest napisane w porannej gazecie.
I wtedy pani Myers wyjęła egzemplarz naszego lokalnego dziennika i pokazała całej klasie duży artykuł o tym, że ukradłam żółwia z Lung Chung i go ukryłam „w bezpiecznym miejscu”. Nie widziałam go, bo mama i tata zrezygnowali z prenumeraty prasy. Przecież następnego dnia mieliśmy się wyprowadzić. Artykułowi towarzyszyło duże zdjęcie, na którym stałam na placu budowy za moim starym domem, w kowbojskich butach, i trzymałam wielką torbę geod nad potężną dziurą w ziemi. Miałam bardzo dziwne włosy, bo ich nie wyszczotkowałam, ale było widać, że to ja. Pod zdjęciem widniał podpis: Ally Finkle, młoda obrończyni praw zwierząt.
I wtedy przypomniałam sobie, że Harmony zrobiła mi zdjęcie swoim małym cyfrowym aparatem tego wieczoru, kiedy przeprowadzała ze mną wywiad na zajęcia. I że mówiła, że jeśli profesorowi artykuł się spodoba, to może go wyśle do lokalnej gazety. Robił tak, powiedziała Harmony, wyłącznie z tymi artykułami, które naprawdę uważał za świetne.
A to znaczyło, że jej artykuł o mnie i żółwiu musiał mu się naprawdę bardzo spodobać.
I nagle zrozumiałam, dlaczego Mary Kay znów chciała razem ze mną chodzić rano do szkoły. I dlaczego Brittany Hauser chciała, żebym usiadła obok niej przy lunchu.
Stałam się sławna.
Poważnie. Zostałam sławą.
No cóż, a przynajmniej najsławniejszą osobą w czwartej klasie pani Myers.
- Ally, będzie nam ciebie bardzo brakowało... - ciągnęła pani Myers.
- Nie wszystkim - wtrącił Scott Stamphley. Ale trudno było się zorientować, czy rzeczywiście powiedział właśnie to, bo zrobił to w formie kaszlnięcia. Tyle że ja wiem, jak odczytywać kaszlący język, bo praktycznie sama go wymyśliłam.
Posłałam Scottowi wredne spojrzenie.
- Scott - powiedziała pani Myers - jeśli chcesz wyjść do łazienki i napić się wody, to zrób to, proszę.
- Nic mi nie jest, proszę pani - powiedział Scott.
- To dobrze - powiedziała. - No cóż, chciałam tylko dodać, że chociaż wiem, że Ally będzie się bardzo podobało w nowej szkole, to my będziemy za nią bardzo, bardzo tęsknić, i dlatego właśnie zrobiliśmy to dla niej... Prawda? Żeby mogła nas wspominać.
- Właśnie - powiedziały wszystkie dzieciaki z naszej klasy, włącznie z Brittany Hauser, która wykrzyknęła to najgłośniej. To była najbardziej fałszywa osoba, jaką znam.
I wtedy pani Myers przyniosła wielki plakat, na którym wszyscy z klasy napisali, jak bardzo będą za mną tęsknić. Albo nie tęsknić, jak w przypadku Scotta Stamphleya, który napisał tylko: No to spadówa, Finkle!
- Łał - mruknęłam. Zauważyłam, że Brittany i Mary Kay tylko podpisały się imionami, co znaczyło, że klasa zrobiła ten plakat, zanim jeszcze zostałam sławna i zanim uznały, że jednak chcą się ze mną znów przyjaźnić. - Wszystkim wam dziękuję. To dla mnie bardzo wiele znaczy.
Bo zasada mówi, że jeśli nawet ktoś da ci coś, na czym niespecjalnie ci zależy, i tak powinnaś za to podziękować.
- A teraz zjemy te pyszne babeczki, które przyniosła twoja mama - oznajmiła pani Myers.
- Pyszne babeczki z chemikaliami, chciała pani powiedzieć - usłyszałam szept Scotta Stamphleya. Chłopcy siedzący wkoło niego zaczęli się śmiać.
- Jasne - powiedziałam do pani Myers, udając, że nie słyszałam słów Scotta. - Jeśli pani pozwoli, ja je rozdam.
- Dziękuję, Ally - zgodziła się pani Myers. - Jesteś pewna, że nie trzeba ci pomóc?
- Och, ja pomogę! - Brittany Hauser mało ręki nie złamała, tak szybko ją wyrzuciła w powietrze, zgłaszając się na ochotnika. - Proszę mi pozwolić, proszę!
- Poradzę sobie - odparłam z uśmiechem. Miałam nadzieję, że był równie słodki, jak lukier na babeczkach. - Z przyjemnością zajmę się tym sama.
- No dobrze, Ally - powiedziała pani Myers. - Jeśli jesteś pewna... - i podała mi duże pudełko na słodycze.
- Jestem pewna.
Powoli obeszłam całą salę, rozdając babeczki. Kiedy doszłam do Mary Kay, odezwała się po cichu, ze łzami w oczach:
- Posłuchaj, Ally... To, co zrobiłaś dla tego żółwia... Byłaś taka dzielna.
- Dzięki, Mary Kay - odpowiedziałam. - Ty postąpiłabyś tak samo.
Wiedziałam, że to kłamstwo. Nie ma mowy, żeby Mary Kay uratowała takiego Wang Ba. Nie starczyłoby jej odwagi.
- Posłuchaj - szepnęła Mary Kay. - Wiem, że ostatnio ciągle się kłóciłyśmy. I naprawdę mi przykro, że powiedziałam Brittany o twojej księdze zasad. Nie powinnam była tego robić. Naprawdę cię przepraszam. I chcę, żebyś wiedziała, że zawsze będziesz dla mnie jedną z moich najlepszych najlepszych przyjaciółek, Ally. Zawsze.
Pomyślałam, że to szalenie interesujące, bo jeszcze wczoraj Mary Kay w ogóle nie uważała mnie za przyjaciółkę. A teraz, nagle, robię się sławną obrończynią praw zwierząt i ona znów mnie uważa za swoją najlepszą przyjaciółkę?
- Ojej, dzięki, Mary Kay - zaćwierkałam tak fałszywie, jak ona. Bo nie jestem mniej sprytna od niej.
- Nie ma za co - powiedziała Mary Kay i ugryzła babeczkę.
Doszłam do Courtney Wilcox.
- Proszę, Ally, to dla ciebie. - I Courtney podała mi małe pudełeczko. Musiałam odstawić babeczki, żeby je otworzyć. Okazało się, że w środku jest srebrny wisiorek z przełamanym na pół serduszkiem.
- Widzisz? - Courtney pokazała, że ma na szyi łańcuszek z drugą połową wisiorka. - Gdy obie będziemy nosiły po połówce serduszka, to będzie znaczyło, że jesteśmy przyjaciółkami, mimo że zostałyśmy rozdzielone. Mama kupiła go w centrum handlowym. Pomyślałam, że ci się spodoba.
Naprawdę mi się podobał. A najbardziej podobało mi się w nim to, że mama Courtney musiała go kupić, zanim jeszcze się dowiedziała, że zostałam słynną obrończynią praw zwierząt. Bo zostałam nią dopiero tego dnia rano.
Courtney Wilcox, w przeciwieństwie do Mary Kay, zupełnie nie była fałszywa.
- Ładny. - Ucieszyłam się. Założyłam naszyjnik, a potem wyciągnęłam do niej pudełko z babeczkami. - Poczęstuj się.
- Dzięki - pisnęła Courtney, biorąc babeczkę.
A potem podeszłam do Brittany. Zostawiłam ją sobie na koniec.
- Babeczkę? - zaproponowałam.
- Och, wyglądają pysznie. - Brittany się uśmiechnęła, sięgając po ostatnią sztukę.
- Czekaj, pomogę ci - powiedziałam.
Wzięłam babeczkę dla Brittany i udałam, że mam zamiar ją podać.
Ale zamiast tego rozgniotłam babeczkę na twarzy Brittany. A potem jeszcze, dla lepszego efektu, roztarłam.
- Walka na ciastka! - ryknął Scott Stamphley.
I zanim się zorientowałam, wszyscy, którym został jeszcze choć kawałek babeczki, rzucali tym, co mieli w rękach. Na zasadzie jakiegoś milczącego porozumienia, wszystkie dziewczynki rzucały swoimi babeczkami w Scotta Stamphleya, a chłopcy w Brittany Hauser i Mary Kay Shiner... Pewnie dlatego, że kiedy ciastka zaczęły latać w powietrzu, to Brittany najgłośniej wrzeszczała:
- Tylko nie we włosy!
No i, oczywiście, dlatego że Brittany nie miała babeczki, którą mogłaby odrzucić. A Mary Kay się rozpłakała. Więc obie stały się wymarzonymi celami.
Przynajmniej według mnie.
Moje ostatnie pięć minut w podstawówce na Orzechowych Wzgórzach to było najlepsze pięć minut, jakie spędziłam w tej szkole.
Nawet jeśli trafiłam potem do gabinetu dyrektorki.
Gorzej, że musiałam siedzieć tam ze Scottem Stamphley'em, kiedy czekaliśmy, aż przyjadą rodzice, żeby nas odebrać ze szkoły.
A on wciąż podśpiewywał piosenkę o rozwolnieniu żołądka, którą znałam jeszcze w drugiej klasie.
Wreszcie miałam już tego zupełnie dosyć.
- Znam tę piosenkę od przedszkola - powiedziałam, co było przesadą, ale tylko lekką.
- Tak? - Scott przestał śpiewać. - No to dlaczego nie śpiewasz razem ze mną?
- Bo jest głupia.
- Tak jak wyraz twojej gęby - odciął się Scott.
W głowie mi się nie mieściło, że ostatniego dnia szkoły trafiłam do gabinetu dyrektorki. Ze Scottem Stamphleyem. Wiedziałam, że nic złego mi się nie stanie, bo pani Grant, nasza dyrektorka, zawsze jest bardzo wyrozumiała... W przeciwieństwie do mojej nowej dyrektorki, pani Jenkins, która wcale się taka nie wydawała.
- Taa... - zaczął Scott. - Naprawdę nieźle dowaliłaś Mary Kay tym ostatnim kawałkiem.
Nie mogłam się nie uśmiechnąć na ten nieoczekiwany komplement. W sumie aż się zdziwiłam, że w ogóle zauważył.
- No - przytaknęłam. - Prawda?
- Aż wrzasnęła - ucieszył się Scott. - Zupełnie jak dziewczyna. A widziałaś, jak trafiłem Brittany Hauser w głowę całą tą posypką, która jeszcze została w pudełku?
- Będzie ją wyczesywać z włosów tygodniami - powiedziałam radośnie.
- „Och, moje włosy” - pisnął Scott, idealnie naśladując Brittany.
- Hej, nieźle ci to idzie - stwierdziłam. - Powinieneś na koniec roku wystąpić w pokazie talentów.
- Daj spokój - powiedział skromnie Scott.
- Nie - zaprotestowałam. - Poważnie. Nic jej bardziej nie wkurzy.
- Tak uważasz?
- Jestem pewna, że się nawet popłacze.
- Wiesz co, Ally Finkle? - odezwał się Scott. - Czasami jesteś nawet w porządku.
To była tak zaskakująca uwaga, że na moment odebrało mi mowę. Co się stało? Scott Stamphley powiedział mi coś miłego?
Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, pojawiła się moja mama, ze wściekłą miną. Tuż za nią szła mama Scotta i też nie wyglądała na zbyt szczęśliwą.
- Ally Finkle - odezwała się mama. - Co ja słyszę na twój temat? I co ty masz we włosach, młoda damo? Czy to... Czy to babeczki? Babeczki, które ci kupiłam? Wdałaś się w bójkę na jedzenie? Czy ty masz dziewięć lat, czy pięć? Pani Myers bardzo się tobą rozczarowała... Och, dość tego, dość tego. Kiedy cię zabiorę do domu... Jeśli sobie wyobrażasz, że po tym wszystkim dostaniesz kota...
Muszę przyznać, że o mało się nie rozpłakałam, kiedy usłyszałam, że rozczarowałam panią Myers. Nie wspominając już o tym, że mogę nie dostać kotka. Pewnie bym się rozpłakała, gdybym sobie nie przypomniała, że obok siedzi Scott Stamphley i na mnie patrzy. Oraz o tym, jak świetnie się poczułam, kiedy wtarłam ten lukier we włosy Mary Kay.
Zerknęłam na Scotta. Jego mama mówiła do niego mnóstwo rzeczy podobnych do tego, czego wysłuchałam od swojej. Pomijając część na temat kotka, oczywiście. No i nie nazywała go „młodą damą”.
Ale zauważyłam, że on też nie płacze. W sumie, spokojnie zdejmował sobie z koszulki okruchy babeczki. I je zjadał.
I to miało być moje ostatnie wspomnienie z podstawówki na Orzechowych Wzgórzach.
Scott Stamphley zjadający sobie z koszulki okruchy moich pożegnalnych babeczek.
Do widzenia, pani Myers. Przepraszam, że panią rozczarowałam.
Do widzenia, czwarta klaso. Zapomniałam zabrać plakat z waszymi podpisami.
Do widzenia, Brittany Hauser. Chyba nie nienawidzę cię tak naprawdę. Ale wcale za tobą nie przepadam.
Do widzenia, Courtney Wilcox. Żałuję, że tak krótko byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Naprawdę spodobał mi się wisiorek, który twoja mama kupiła dla mnie w centrum handlowym.
Do widzenia wszystkim ze stołówki. Dziękuję za to czekoladowe mleko, za które moja mama nie zapłaciła.
Do widzenia, koniu Dandysie. Mam nadzieję, że smakowały ci moje owocowe roladki.
Do widzenia, Mary Kay. Nigdy nie byłaś zbyt dobrą przyjaciółką, bo za dużo płakałaś i nie pozwalałaś mi być lwicą. Mimo to, naprawdę bardzo mi przykro, że ci wepchnęłam do gardła tamtą łyżkę.
Do widzenia, Scotcie Stamphleyu.
Do widzenia na zawsze.
A teraz spadówa.
ZASADA NUMER 15
Nie osądzaj domu po tym,
jak wygląda przed remontem
Nadal udawałam, że cieszę się z przeprowadzki, chociaż zupełnie się nie cieszyłam, zwłaszcza teraz, kiedy już na pewno wiedziałam, że nie dostanę kotka. Aż tu mama i tata zabrali nas do nowego domu, żeby pokazać nam wielką niespodziankę.
Wielką niespodzianką były nasze pokoje. Mama wzięła trochę wolnego z pracy i w tajemnicy pracowała nad nimi, kiedy byliśmy w szkole. I wreszcie były gotowe. Mama chciała, żebyśmy zobaczyli, jak świetnie wyglądają, zanim jeszcze się wprowadzimy, no i żeby mogła porobić jakieś zmiany, gdyby coś nam się nie podobało.
Nie żeby to miało jakieś znaczenie - skoro i tak musieliśmy się przeprowadzić - czy nam się spodobają te pokoje, czy nie.
Więc w samochodzie udawałam, że się cieszę, że zobaczę nasz nowy dom.
Ale w środku wcale się tak nie cieszyłam. W środku myślałam o tym, żeby uciec z domu. Bo to wszystko było takie nie fair. To znaczy, przecież ja od początku wcale nie chciałam się przeprowadzać ani zmieniać szkoły, ani wyrzucać swojej kolekcji geod. A teraz jeszcze zabrano mi tę jedyną rzecz, której nie mogłam się doczekać, Miauczusia. Jedyne, co mi pozostało, to nadzieja, że będę w jednej klasie z Ericą, Sophie i Caroline.
To było także niesprawiedliwe. Okropnie.
Wydawało mi się, że mama i tata zupełnie sobie zasłużyli na to, żebym uciekła. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że teraz byłam słynną obrończynią praw zwierząt. Co dla moich rodziców okazało się sporym zaskoczeniem, ale i tak ich nie powstrzymało przed odmówieniem mi kotka. A gdybym tak po prostu wzięła torbę podróżną i wcisnęła do niej parę rzeczy? Tylko co? Bo wszystko zostało spakowane w kartony i pod ręką miałam jedynie parę drobiazgów: szczoteczkę do zębów i jedną zmianę ubrania. I szmacianą lalkę, którą mam, odkąd skończyłam trzy lata, i z którą śpię, i która jest okropnie brudna i ma jedną nóżkę krótszą, bo odgryzioną przez Marvina, kiedy jeszcze był szczeniakiem. No, ale gdybym wzięła swoją księgę zasad i uciekła, to pewnie udałoby mi się dostać do mieszkania wujka Jaya. Z naszego starego domu na kampus uniwersytecki jest dość daleko, ale z nowego to zaledwie parę przecznic.
I wtedy mogłabym po prostu zamieszkać z wujkiem i Wang Ba, i dostać kotka. I nikt nie mógłby mi tego zabronić. Wujek Jay nigdy by mi niczego nie zabraniał. On by nawet nie zauważył malutkiego kotka w tym swoim zabałaganionym mieszkaniu.
Ale nie udało mi się zrealizować tego planu, bo zasnęłam zamiast się pakować, a kiedy się obudziłam, trzeba było jechać do naszego nowego domu.
Ale mimo wszystko myślałam o tym. Niech wam się nie wydaje, że nie.
Wiedziałam, że mój nowy pokój mi się nie spodoba, niezależnie od tego, co mama z nim zrobiła. No bo niby jakim cudem? Nie da się ciemnego, pełnego przeciągów pokoju przerobić na ciepły i jasny. Żeby się użyło nie wiem ile farby do malowania ścian.
Ale obiecałam wujkowi Jayowi, że będę udawała.
Więc przez całą drogę w samochodzie udawałam. I jeszcze potem, kiedy wchodziłam po frontowych stopniach domu. I kiedy mama otwierała drzwi.
A później weszłam do środka.
No, muszę przyznać... Zdziwiłam się, widząc, ile mama zdołała zrobić z tym domem w parę krótkich tygodni. Kiedy ja byłam zajęta szkołą, torturowana przez Brittany Hauser i Mary Kay, mama - z pomocą taty - zajmowała się malowaniem, odkurzaniem żyrandoli i czyszczeniem podłóg, które teraz błyszczały i ładnie wyglądały.
Och, wszystkiego zrobić nie zdążyła. Tylne korytarze nadal były ciemne i przerażające. A w ogrodzie za domem nadal widać było połacie ubitej ziemi z rzadka porośnięte trawą. A nowa kuchenka, lodówka i zmywarka jeszcze nie przyjechały, więc w kuchni były puste miejsca tam, gdzie te rzeczy miały stanąć.
Ale zniknęły wszystkie pająki.
A kiedy weszliśmy na drugie piętro, gdzie były nasze pokoje, zobaczyłam, że wszystkie pająki trafiły do pokoju Marka. Na szczęście, nie były żywe. To była tapeta w pająki.
I to nie jakieś dziecinne pajączki z kreskówek, ale prawdziwe, naturalnych rozmiarów rysunki pająków i innych owadów, pod którymi wypisano ich łacińskie nazwy.
Oczywiście, Mark oszalał ze szczęścia, tak mu się spodobało. Nie pytajcie mnie, dlaczego ktoś chciałby mieszkać w pokoju, w którym na ścianach są rysunki pająków, żuków, pszczół, much i os. Ale mój brat najwyraźniej tego sobie życzył.
Kevin był swoim pokojem tylko nieco mniej uszczęśliwiony niż Mark. Miał tapetę w piratów - w pirackie statki i flagi z czaszkami i skrzyżowanymi piszczelami. Ale nie była wytłaczana. Bo naprawdę nie istnieje coś takiego jak wytłaczana tapeta w piratów... A przynajmniej, mamie nie udało się takiej znaleźć.
Ale uszyła mu zasłony z niebieskiego aksamitu. Więc przynajmniej to go uszczęśliwiło.
Nie oczekiwałam zbyt wiele, kiedy otwierałam drzwi do swojego pokoju, ale zbierałam się, żeby przylepić do twarzy rozradowany uśmiech. Stwierdziłam, że kiedy już wszystkie moje rzeczy tam trafią, to chyba w końcu nauczę się lubić swój pokój. Po jakimś czasie. Tak gdzieś za dwanaście lat.
Nawet mi do głowy nie przyszło, że zobaczę to, co zobaczyłam, kiedy otworzyłam te drzwi na oścież.
A mianowicie, pokój, który był jeszcze ładniejszy niż mój pokój w starym domu.
Nie wiem, jak mamie i tacie się to udało. Połączenie kremowej tapety w delikatnie błękitne kwiatki i błękitnego dywanu - nie wspominając już o koronkowych firankach i kanapce we wnęce okna, którą zrobił tata - wszystko to sprawiło, że pokój, który uznałam za najbrzydszy w całym domu, stał się najładniejszym pokojem, jaki widziałam w życiu.
Stałam w drzwiach i się gapiłam. Wąchałam zapach świeżej farby i ledwie wierzyłam własnym oczom. A Kevin i Mark, którzy stali za moimi plecami, komentowali:
- Łał, elegancko!
- Widzisz, Ally? Mówiłem ci.
- No i co, Ally? Co o tym sądzisz? - spytała mama tonem osoby bardzo z siebie dumnej.
A ja byłam tak zaszokowana, że nawet nie pamiętałam, że mam udawać.
- Jest cudowny! - krzyknęłam.
Bo naprawdę tak myślałam.
- Och, tak bardzo się cieszę - powiedziała mama. - A co sądzisz o kanapie we wnęce? To zasługa taty.
- No cóż - bronił się tata. - Tak naprawdę to konstrukcja z Horne Depot.
- Też jest cudowna - zapewniłam. Podbiegłam do niej i wskoczyłam na poduszki. Siedząc tam, mogłam wyglądać na ulicę przed domem. Liście na drzewach akurat się przebarwiały i pod sobą widziałam tylko mozaikę kolorów, pomarańczowego, żółtego, czerwonego i brązowego, zupełnie jakby ktoś rozpostarł barwną narzutę. Mogłabym skoczyć z okna i poskakać na niej, jak na trampolinie z kolorów. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś ładniejszego. To było prawie tak ładne jak mój pokój. Mogłabym tam siedzieć i wyglądać przez okno godzinami. Kto by się przejmował tym, że nie widzę stamtąd miejskiej wieży wysokiego napięcia?
- To dobrze. - Mama była bardzo zadowolona. - Cieszymy się, że tak uważasz. Ale jeszcze nie skończyliśmy pokazywać ci wszystkiego. Chodź tutaj.
Oderwałam się od siedzenia w oknie i wyszłam z nimi na korytarz.
I wtedy tata pociągnął za sznur, żeby opuścić klapę, prowadzącą na strych.
- Tato! - wrzasnęłam. - Nie rób tego!
Ale było za późno. Tata już opuszczał składaną drabinkę, po której się wchodziło na strych. Zaskrzypiały sprężyny.
- Chodź, Ally - powiedział. - Pokażę ci, że tam nie ma nic, czego trzeba by się bać. Wszyscy wejdziemy na górę.
- Super - sapnął Mark i zaczął się wspinać po drabince śladem taty.
- Och, nie, nie rób tego - błagałam, łapiąc Marka za spodnie. - Tato, czy chcesz, żebyśmy wszyscy zginęli?
Głowa i ramiona taty już znikły we włazie.
- Tu jest całkowicie bezpiecznie, Ally! - zawołał z góry. - Nic tu nie ma, poza paroma kartonami rupieci. Wejdź na górę, to ci pokażę.
- Puść mnie - upierał się Mark, usiłując się wyswobodzić. - Chcę iść na górę z tatą.
- Mark! Stój! Usiłuję cię chronić!
- Ally - powiedziała mama. - Puść go. Też powinnaś pójść na górę. Tylko w ten sposób zdołasz sobie dowieść, że nie ma tam nic, czego należałoby się bać.
Puściłam Marka. Musiałam, bo mało brakowało, żeby mnie kopnął w twarz. Wspiął się po drabince.
Westchnęłam. Wiedziałam, że mama ma rację. Ale... Co z ręką zombie?
- Łał! - zawołał ze strychu Mark. - Ludzie, chodźcie tu. Musicie sami to obejrzeć. Coś niesamowitego!
Spojrzałam na Kevina.
- Ja nie idę - oświadczył. - Tam jest pełno kurzu.
- Idź, Ally! - nakazała mama. - Ja już tam byłam. Zostanę tu z Kevinem.
Wzdychając, postawiłam stopę na drabince. I zaczęłam wchodzić na górę. Widziałam u szczytu drabinki głowę taty na tle belek pod dachem domu. Widziałam też, że skądś wpadały tam promienie słońca. Musiałam przyznać, że ten strych wcale nie przerażał.
A kiedy już weszłam na górę i rozejrzałam się wkoło, zobaczyłam, że tam wcale nie jest strasznie. No, można się było bać, że się spadnie z drabinki. Mimo to strych okazał się zwykłym długim pomieszczeniem, z niskim, ukośnym sufitem. Było tam praktycznie pusto, jeśli nie liczyć paru pudeł. Tata i Mark pochylali się nad nimi i je otwierali. W środku były...
- Kartki świąteczne! - stwierdził Mark z obrzydzeniem.
W pierwszej chwili nie wierzyłam. Ale kiedy weszłam, przekonałam się, że rzeczywiście tak było. W każdym z pudeł było pełno bożonarodzeniowych pocztówek. Dziesiątki kartek, a może nawet setki.
Już zużytych. Wszystkie były zapisane i naprawdę stare. Jakby miały po dwadzieścia lat!
- No cóż - powiedział tata. - To nie jest żadna ręka zombie, przyznaję. Ale ta jest dość przerażająca. - I podniósł bożonarodzeniową kartkę ze zdjęciem z wakacji w Disneylandzie jakichś brzydkich ludzi z naprawdę okropnymi fryzurami.
- Przy okazji zabierz te pudła na dół. Wyrzucimy je do kontenera! - zawołała mama w stronę klapy na strych.
- Chodźcie - powiedział tata. - Podacie mi pudła.
I w ten sposób sprzątnęliśmy strych, żeby potem wstawiać tam nasze własne rupiecie. Wrzucałam pudło ze starymi kartkami pocztowymi Ellisów do kontenera stojącego na naszym podjeździe, kiedy usłyszałam, że ktoś mnie woła. Obróciłam się i zobaczyłam Ericę, która machała do mnie ze swojego ogrodu.
- Cześć, Ally! - zawołała z uśmiechem. - Dzisiaj się przeprowadzasz?
- Nie - odparłam, podbiegając do żywopłotu dzielącego nasze ogrody. Widziałam, że Missy też jest przed domem Harringtonów i podrzuca batutę. I że obok starszy brat Eriki, John, grabi liście. - Wprowadzamy się jutro.
- Och, to świetnie - stwierdziła Erika, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Nie mogę się doczekać! Sophie i Caroline prosiły, żeby cię pozdrowić. Wszystkie się ucieszyłyśmy, kiedy pani Hunter powiedziała, że będziesz z nami w klasie!
- Tak powiedziała? - Byłam zdziwiona. - Super.
- Nie wiedziałaś? - Erica zaczęła podskakiwać. I wrzeszczała, jak zawsze, kiedy się z czegoś cieszyła.
- Nie! - odwrzasnęłam, też podskakując. - Pewnie rodzice chcieli mi zrobić niespodziankę, tak jak poprzednio.
- To znaczy?
- W tajemnicy urządzili mój pokój na nowo - powiedziałam. - Chcesz go zobaczyć? Naprawdę ślicznie go odnowili!
- Jasne! Tylko powiem mamie, gdzie jestem, żeby się nie powtórzyła ta sama katastrofa, co ostatnio.
Erica zawróciła i wbiegła do domu. Obserwowałam, jak Missy podrzuca wysoko swoją batutę, a potem robi obrót i łapie ją, zanim batuta spadnie na ziemię. John oparł się o grabie i zagadnął:
- Cześć, Ally. Jak leci?
- W porządku - odparłam nieco podejrzliwie. To dlatego, że zastanawiałam się, czy miał zamiar jeszcze poruszyć temat tych rzeczy ze strychu.
Jasne, że miał.
- A więc... - ciągnął. - Słyszałaś jakieś dziwne hałasy dochodzące z... No sama wiesz, skąd? - Wskazał ręką za mnie, w stronę dachu mojego domu.
- Chodzi ci o to, czy słyszałam jakieś dziwne hałasy ze strychu? - powiedziałam głośno. - Nie, nie słyszałam. Bo tam nie ma nic poza starymi pudłami z kartkami świątecznymi. I nawet ich już tam nie ma, bo właśnie posprzątaliśmy strych.
- No cóż, tylko tyle da się zobaczyć za dnia - mówił John. - Ale nocą, kiedy wszyscy już spali, słyszałem z tamtego strychu różne dziwne rzeczy. Jakby coś usiłowało się wydostać...
- Przestań mi dokuczać - powiedziałam swoim najbardziej wrednym głosem. - Mam dziewięć lat. Nie jestem już małym dzieckiem. Wiem, że nie ma duchów, nie wspominając o rękach zombie. Powinieneś się wstydzić, taki duży chłopak i próbuje straszyć młodsze dziewczynki. Jak sądzisz, co powie twoja mama, kiedy się o tym dowie?
John parę razy zamrugał oczami.
- Ale nie powiesz jej, prawda?
- Sama nie wiem. - Zastanawiałam się, zaplatając ramiona na piersi. - Może jednak powiem.
I dokładnie w tym samym momencie Erica wypadła pędem z domu i podbiegła do mnie.
- Mama powiedziała, że nie ma sprawy - oświadczyła, przeskakując przez żywopłot. - Chodźmy!
- Dobrze. Chodźmy!
Ruszyłyśmy w stronę drzwi, ale w ostatniej chwili jeszcze sobie o czymś przypomniałam.
- Poczekaj sekundkę, Erico.
Podbiegłam do żywopłotu. - John...
Podniósł wzrok znad liści.
- Co? - zapytał.
A ja beknęłam, jak umiem najgłośniej.
- To - powiedziałam.
Wróciłam, złapałam Erikę za rękę i pociągnęłam za sobą do domu.
ZASADA NUMER 16
Nie bądź chwalipiętą
Ciężarówka przyjechała naprawdę wcześnie następnego dnia rano. Tak wcześnie, że mama i tata nie zdążyli jeszcze wstać i padło tyle brzydkich słów, że zebrało się kolejne pięć dolarów na psiego fryzjera dla Marvina.
Obudziły mnie odgłosy ludzi od przeprowadzki, naciskających klakson, i przekleństwa rodziców. Wyskoczyłam z łóżka i naprawdę szybko się ubrałam. Bo wiedziałam, że mamy mnóstwo do zrobienia.
Markowi bardzo się spodobała ta ciężarówka od przeprowadzek i powiedział, że to osiemnastokołowiec. Kevin zauważył, że ludzie od przeprowadzek noszą jakieś takie specjalne pasy. Tata wyjaśnił, że to ma zapobiegać przepuklinie, kiedy będą podnosić ciężkie rzeczy. Zapytaliśmy, co to przepuklina, a tata stwierdził, że to wtedy, kiedy człowiekowi eksploduje żołądek. Oboje chcieliśmy coś takiego zobaczyć.
Więc usiedliśmy na schodkach i obserwowaliśmy robotników, ale nic wielkiego się nie stało. I wtedy mama wpadła na pomysł, żeby nas wszystkich wysłać na resztę dnia do wujka Jaya, żebyśmy nie kręcili się pod nogami.
- Tylko żadnych hamburgerów na lunch, bardzo proszę - poinstruowała wujka, kiedy po nas przyjechał. I wręczyła mu dwudziestodolarowy banknot. - Cokolwiek w miarę zdrowego, na przykład pizza i paluszki serowe.
- Jasne - powiedział wujek Jay, wsuwając pieniądze do kieszeni. - Zrozumiano.
I jak tylko dojechaliśmy do niego do domu, zapytał:
- Kto chce pierożki z mikrofalówki?
Wszyscy chcieliśmy. Lubimy jeździć do wujka, bo on nam pozwala wypić po całej puszce coli, a nie podzielić się jedną do trzech szklanek. I ma telewizor, który jest niemal tak samo duży jak moje łóżko. Poza tym w jego mieszkaniu jest niewiele rzeczy, pomijając japońskie łóżko z cienkim materacem. Ale telewizor wszystko wynagradza. Kiedy oglądamy na nim kreskówki, to jest zupełnie tak, jakbyśmy znaleźli się pod powierzchnią morza ze SpongeBobem.
Jak tylko przyjechaliśmy, zajrzałam do Wang Ba. Żółw mieszkał w wannie, w łazience byłego współlokatora wujka. Teraz wujek Jay nie ma już współlokatora, bo mówi, że obecność obcego faceta hamowała jego zdolności twórcze. Wujek Jay bardzo ładnie urządził tę wannę. Wstawił żółwiowi parę kamieni, żeby mógł się wspinać. Posadził rośliny i nalał mnóstwo wody, żeby mógł pływać. To był taki zupełnie prywatny staw.
Trudno stwierdzić, czy żółw jest szczęśliwy, czy nie. Ale muszę powiedzieć, że Wang Ba wyglądał na dość szczęśliwego. To znaczy, jak na żółwia. I nie śmierdział już tak paskudnie, jak kiedyś...
- Dlaczego jesteś taka przygnębiona, koleżanko? - zapytał wujek, stając w drzwiach z moim talerzem pierożków i pełną puszką coli w rękach.
- Och - sapnęłam. Chyba musiałam mieć smutną minę. - Narobiłam sobie w piątek kłopotów w szkole, bo wdałam się w bójkę na babeczki.
- Super - stwierdził wujek Jay.
- Wcale nie super - zaprzeczyłam, biorąc sobie pierożka i colę. - Bo teraz mama mówi, że nie dostanę kotka.
- Najwyraźniej rodzice są nieświadomi twojej niezwykłej pozycji społecznej. Jesteś teraz obrończynią praw zwierząt - mówił wujek. - Poczekaj, aż wszystko się uspokoi, spróbuj pomagać w domu, i tak dalej. Twoja mama się opamięta. Zawsze tak jest.
- Sama nie wiem - powiedziałam. - Ostro się wściekła.
- No cóż - westchnął wujek. - Wiem, że to nie kociak. Ale zawsze będziesz miała żółwia.
Popatrzyłam na zwierzaka. I przypomniałam sobie, jak tamtego wieczoru planowałam uciec z domu, żeby zamieszkać z wujkiem Jayem. Teraz zrozumiałam, że chyba się cieszę, że tego nie zrobiłam. Bardzo kocham wujka i tak dalej.
Ale te jego pierożki były zimne w środku.
Po godzinie oglądania Cartoon Network i trzech grach video mama i tata wreszcie zadzwonili, żeby powiedzieć, że ludzie od przeprowadzki już pojechali. I że wujek Jay może nas przywieźć do naszego nowego domu. Więc wsiedliśmy do samochodu.
Kiedy wjechaliśmy na podjazd, robiło się już ciemno. Ale po raz pierwszy, w oknach naszego nowego domu paliły się światła.
I muszę przyznać, że... wcale nie był taki przerażający jak kiedyś.
W sumie wyglądał... No cóż, zupełnie jak dom.
Co prawda mama i tata nie mieli czasu powiesić zasłon nigdzie poza naszymi pokojami, i tak dalej. A w środku, prawie żadne z pudeł nie było jeszcze rozpakowane. I żaden mebel nie stał tam, gdzie powinien, bo ludzie od przeprowadzki zostawili je byle gdzie, a potem sobie pojechali.
Ale kiedy nasze rzeczy znalazły się w środku, ten nowy dom zaczął wyglądać... Jak dom.
Na górze, w moim pokoju, tata zmontował już łóżko z baldachimem. Na ścianach wisiały półki, w szafie były moje ubrania, a moje książki też leżały tam, gdzie powinny.
I kiedy przy łóżku zapaliłam lampkę nocną i zasłoniłam okno, to nadal był ładny pokój.
A później, kiedy schowałam swoją księgę zasad tam, gdzie należało - czyli pod łóżkiem - dotarło do mnie, że to rzeczywiście najładniejszy pokój na świecie.
Nawet jeśli łazienka po drugiej stronie korytarza nadal wymagała trochę pracy - kafelki na podłodze były bardzo zimne, a z kranu nad umywalką leciała jeszcze brązowa woda, bo tak dawno nikt go nie używał.
Nawet jeśli klapa na strych nadal wyglądała nieco niesamowicie, z tą zwisającą obok linką.
Ale zaczynało do mnie docierać, że w nowym domu wcale nie będzie tak źle. Zwłaszcza kiedy już się szykowałam do łóżka, a Kevin i Mark bawili się przez szyb wentylacyjny między pokojami: „Houston, tu prom kosmiczny. Słyszycie nas, Houston? Odbiór”. „Prom kosmiczny, tu Houston. Słyszymy was dobrze. Odbiór”.
- Kochanie? - spytała mama, wchodząc do pokoju, żeby sprawdzić, czy już się kładę. - Wszystko w porządku?
- Tak mamo - odpowiedziałam. I nie chodziło mi wyłącznie o ten pokój, chociaż jej właśnie o to chodziło.
- Naprawdę? - upewniła się. - Wiesz, możesz mi powiedzieć, jeśli coś będzie nie tak, Ally. Nie obrażę się.
- Naprawdę - powiedziałam. I ze zdziwieniem odkryłam, że wujek Jay miał rację. Już nie musiałam udawać. Wszystko było w porządku. To znaczy, trzeba było jeszcze zmierzyć się ze szkołą. Z tym pierwszym tygodniem jako nowa osoba, w nowej klasie, gdzie trzeba będzie poznać tylu nowych ludzi.
Ale z tym poradzę sobie później. Na razie, wszystko było w porządku.
Prawie wszystko.
- Dobrze wiedzieć - stwierdziła mama, otulając mnie kołdrą. - Chciałam ci coś powiedzieć, ale w całym zamieszaniu przy przeprowadzce zapomniałam. Dzwoniła do mnie dzisiaj mama Brittany Hauser.
Oho! Czyżby od chemikaliów z babeczki, którą roztarłam na jej twarzy, Brittany dostała pryszczy?
- Nie martw się - zakomunikowała mama. - Nie chodziło o tę walkę na jedzenie. Dzwoniła w sprawie lady Sereny Archibald.
O nie! Nie wiedziałam dlaczego, ale wydawało mi się, że to będzie zła wiadomość. Zagryzłam dolną wargę. To musiało mieć jakiś związek z tym, że wypuściłam lady Serenę z domu.
- Co się stało? - spytałam, bojąc się odpowiedzi mamy.
- No cóż... - powiedziała mama. Miałam wrażenie, że z trudem powstrzymywała uśmiech. - Zdaje się, że kiedy wypuściłaś lady Serenę z domu... Spotkała jakiegoś pana kota. I teraz będzie miała kocięta.
Aż mi dech zaparło. Zaraz... Przecież to była dobra nowina!
- Naprawdę?
- Tak. A ponieważ nie wiedzą, kim jest ojciec, są niewielkie szanse, że to będą rasowe perskie kocięta. Więc pani Hauser będzie oddawała kociaki po lady Serenie Archibald za darmo. Prosiła, żebym ci powtórzyła, że jeśli chcesz, możesz jako pierwsza wybrać sobie kociaka, kiedy się urodzą za parę tygodni.
Byłam tak podekscytowana, że aż wyskoczyłam spod kołdry. A potem przypomniałam sobie, co mama powiedziała w piątek w biurze dyrektorki szkoły.
- Ale... - zająknęłam się. - Mówiłaś mi, że już mi nie dacie kotka.
- Omówiliśmy to z tatą. A ponieważ tak ładnie się zachowywałaś w związku z przeprowadzką, zmieniliśmy zdanie. Możesz mieć kotka.
Wrzasnęłam tak głośno, że mama musiała zakryć dłońmi uszy.
- Chcesz powiedzieć, że mogę dostać jedno z kociąt lady Sereny Archibald?!
- Nie, jeśli nie przestaniesz się drzeć - zagroziła mama, opuszczając ręce. - No dobrze. Możesz wybrać kociaka.
Zarzuciłam mamie ręce na szyję i bardzo mocno ją uściskałam. Byłam taka szczęśliwa, że zbierało mi się na płacz. W głowie mi się nie mieściło, że jednak dostanę kotka! I to nie byle jakiego kotka, ale kotka po najpiękniejszej kociej mamie wszechczasów, lady Serenie Archibald!
Miauczuś będzie najpiękniejszym kotem na świecie.
- Dobrze - stwierdziła mama ze śmiechem, kiedy ciągle ją ściskałam. - Idź już spać. O ile zdołasz zasnąć. Jutro czeka nas mnóstwo rozpakowywania.
Wślizgnęłam się pod kołdrę.
- Nie mogę się doczekać, aż powiem Erice - wymamrotałam sennym głosem. - Pobiegnę do niej rano.
- Ale po śniadaniu - zastrzegła mama.
- Dobrze, zaraz potem...
- I nie mów jej o tym tak, jakbyś się chciała przechwalać - ostrzegła mama. - Bo nikt nie lubi chwalipięt.
- A co to jest chwalipięta? - spytałam.
- Ktoś, kto ciągle się czymś chwali - wyjaśniła mama.
- Jak Brittany Hauser? Ona zawsze się chwali, że na jej dziesiąte urodziny mama wypożyczy limuzynę i wszystkie dziewczynki z klasy zaprosi do sklepu z zabawkami, gdzie będą sobie mogły wybrać po pluszowym misiu, a potem pojadą do Pizza Hut, a na końcu ta limuzyna poodwozi je do domów.
Brittany nie zapomniała zaznaczyć, że ja nie zostanę zaproszona na tę imprezę.
- Dokładnie tak - powiedziała mama. - To dobry przykład. Nie bądź taka. - Wyłączyła nocną lampkę. - A teraz śpij już, Ally.
Usłyszałam, że schody przestają skrzypieć, co oznaczało, że mama zeszła na sam dół. Skrzypienie okazało się kolejną zaletą naszego nowego domu, bo zawsze było wiadomo, kiedy któreś z rodziców wchodziło na górę albo schodziło na dół. Włączyłam nocną lampkę i spod łóżka wyciągnęłam notes.
A potem w swojej księdze zasad zapisałam: „Nie bądź chwalipiętą”.
Miałam przeczucie, że w tym domu nauczę się wielu sensownych zasad.
A potem zamknęłam notes, z powrotem schowałam się pod kołdrę i zamknęłam oczy.
Bo mama miała rację. Następnego dnia czekało mnie mnóstwo rzeczy do zrobienia.
ALLY RADZI DZIEWCZYNOM
Nie wpychaj najlepszej przyjaciółce łyżki do gardła.
Wszystko co lata, może spaść.
Nie puszczaj balonów z helem na dworze.
Traktuj przyjaciół tak, jak sama chcesz być traktowana.
Nigdy nie jedz niczego czerwonego.
Zawsze zakładaj kask, kiedy jeździsz na deskorolce.
Nie kupuj sobie zwierzątka, które może ci nabrudzić na rękę.
Nie powinnaś straszyć młodszych braci.
Nie da się wrócić do przeszłości.
Jeśli chcesz, żeby tajemnica się wydała, powiedz o niej Scottowi Stamphleyowi.
Przyjaciołom mów tylko miłe rzeczy, nawet jeśli nie są prawdziwe.
Bracia i rodzice potrafią być bardzo nieczuli.
Jeśli nie boli, to się nie liczy.
Nie możesz pozwolić, żeby twoja rodzina przeprowadziła się do nawiedzonego domu.
Nigdy nie bądź łapaczem, kiedy Brittany Hauser trzyma kij.
Jeśli Brittany Hauser coś ci każe, zrób to, o ile wiesz, co dla ciebie dobre.
Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne.
Lukrecja to obrzydlistwo.
Nie można zrobić drugiego pierwszego wrażenia.
Niegrzecznie jest poprawiać dorosłych.
Nie wsadzaj kota do walizki.
Kiedy dorosły coś mówi, wysłuchaj go grzecznie, nawet jeśli już to wszystko wiesz.
Nie pozwól gościom głodować.
Kiedy zrobisz coś złego, zawsze przeproś (nawet jeśli to nie do końca twoja wina).
Jeśli zdobywasz nową najlepszą przyjaciółkę, niegrzecznie jest się tym chwalić.
Udawaj, że nic cię nie rusza, a kiedy ktoś cię obraża, nie płacz. W ten sposób, to ty wygrywasz.
Podziękuj, kiedy ktoś powie ci komplement, nawet jeśli nie jesteś pewna, czy to komplement.
Czasami lepiej pewne rzeczy zachować dla siebie.
Kiedy zrozumiesz, co jest właściwe, musisz to zrobić, nawet jeśli nie masz ochoty.
Kiedy uwalniasz żółwia i zaczynają cię gonić, najlepiej się gdzieś ukryć.
Nie możesz targać ze sobą kamieni.
Osoby sławne mają zupełnie inne zasady niż zwykli ludzie.
Jeśli nawet ktoś da ci coś, na czym niespecjalnie ci zależy, i tak powinnaś podziękować.
Nie osądzaj domu po tym, jak wygląda przed remontem.
Nie bądź chwalipiętą.
Serdecznie dziękuję Beth Ader, Jennifer Brown, Michele Jaffe, Laurze Lauglie, Abigail McAden, a przede wszystkim Benjaminowi Egnatzowi.