Cowper Richard Nic ważnego


Autor: Richard Cowper

Tytul: Nic ważnego

(A Matter of No Great Significance)

Z "NF" 1/91

Tam, gdzie stratosfera przechodzi w mezosferę i pędzące w

kierunku Ziemi cząsteczki rozbłyskują niczym świętojańskie

robaczki, by zaraz potem przestać istnieć, olbrzymi statek

obrócił się majestatycznie nad przesuwającą się pod nim

planetą. Statek był częściowo sztuczną konstrukcją, a

częściowo żywym organizmem; gdyby przypominał cokolwiek

znanego człowiekowi, można by go opisać jako niezwykle

delikatną rozgwiazdę, tyle tylko, że zbudowaną z dmuchanego

szkła, złota i srebrnej nici, i pływającą przy wtórze

wiecznego milczenia najgłębszych otchłani kosmosu w

niewyobrażalnie zimnych, skąpanych w blasku gwiazd wodach.

Statek miał swoje imię, chociaż trudno by było

przetłumaczyć je na którykolwiek z ziemskich języków, jako

że stanowiło ono pojęcie będące połączeniem koncepcji

poszukiwania, wędrówki i oczekiwania. Najbliższym

odpowiednikiem mógłby chyba być "Poszukiwacz Boga". Statek

miał również swój numer - 2723. Pochodził z systemu

planetarnego niewielkiej gwiazdy leżącej w odległym ramieniu

naszej galaktyki, zbyt małej, by dostrzegło ją nieuzbrojone

oko nawet najzdolniejszego babilońskiego astronoma. Odkrycie

teleskopu optycznego miało nastąpić dopiero w wiele, wiele

stuleci później, w odległej, niewyobrażalnej jeszcze dla

nikogo przyszłości.

Tajemniczy gość przygotowywał się do opuszczenia Układu

Słonecznego. Kapsuły lądowników, załadowane skarbami

zebranymi na tajemniczych kontynentach i w mrocznych

otchłaniach oceanów, odrywały się od powierzchni Ziemi i

pędziły niczym srebrne bańki przez atmosferę na spotkanie z

macierzystym statkiem. Kiedy ten zakończył przedostatnie

okrążenie globu, z trzydziestu niewielkich pojazdów, jakie

opuścił na powierzchnię naszej planety, miał już na

pokładzie dwadzieścia dziewięć, błyszczących teraz wzdłuż

jego rozczapierzonych kończyn niczym krople rosy na niciach

pajęczyny.

Załogi kapsuł wymieniając pozdrowienia wchodziły kolejno

do Wielkiej Sali Zebrań. Dla zwykłego oka, niezdolnego

dostrzec ich podwójne serca i cztery struny głosowe,

zgromadzone tam istoty mogły wyglądać jak nie różniący się

niczym między sobą ludzie. Dla nich samych jednak, a także

dla oczu reagujących na znacznie szerszy zakres

promieniowania elektromagnetycznego niż ten, na jaki

wyczulona jest ludzka siatkówka, różnice były równie

oczywiste i łatwo dostrzegalne, jak wówczas, gdy w jednym

pomieszczeniu zbierze się osiemdziesięciu siedmiu

przedstawicieli gatunku homo sapiens. Z jednym

zastrzeżeniem: żadna z nich nie posiadała choćby jednej,

widocznej cechy, na podstawie której można by określić jej

płeć.

Kiedy zameldowała się dwudziesta dziewiąta załoga,

pośrodku Sali pojawiła się holograficzna projekcja postaci

Dowódcy Ekspedycji. Na jego lewym przedramieniu widniały

dwie cienkie, złote opaski. Uniósł prawą dłoń i szmer rozmów

momentalnie ucichł.

- Wykonaliście dobrze swoje zadanie i zasłużyliście na

odpoczynek - oznajmił w języku, który dla ludzkiego ucha

zabrzmiałby bardziej jak muzyka niż jak mowa. - Usytuowanie

tej planety jest niezwykle obiecujące. Mentor Mikalis

upoważnił mnie, bym przekazał wam wszystkim wyrazy

wdzięczności i uznania.

Przerwał na chwilę, by podjąć nieco innym tonem:

- Jak wszyscy doskonale wiecie, naszym celem jest obecnie

jak najszybszy powrót do domu przez dziury przestrzenne,

których układ pozostanie jeszcze dla nas bardzo korzystny

przez okres dokładnie dwóch obrotów tej planety. Mieliśmy

zamiar wyruszyć w drogę natychmiast, jak tylko wszyscy

znajdziecie się bezpiecznie na pokładzie. Niestety, podczas

dwudziestego trzeciego obrotu uległa zerwaniu łączność z

pojazdem Melchiora. Od tamtej chwili udało nam się ustalić,

że ani Melchiorowi, ani jego towarzyszom nic się nie stało i

że obecnie są w drodze do znajdującego się na terenie ich

działania punktu awaryjnego. W trakcie następnego okrążenia

Iphis Braktor zabierze ich stamtąd pod osłoną nocy. Jeżeli z

jakichś powodów nie stawią się w umówionym miejscu, będziemy

zmuszeni wyruszyć w drogę powrotną bez nich, bowiem nie

możemy pozwolić sobie na dalszą zwłokę. Nie sądzimy

jednak, żeby miała zajść taka ewentualność. Będziemy was

informować o rozwoju sytuacji. Dziękuję wam jeszcze raz za

wzorową realizację zadań naszej ekspedycji, której

rezultaty, jestem o tym przekonany, okażą się niezwykle

ważne. Życzę wam dobrego wypoczynku. - Ponownie uniósł dłoń,

odwrócił się i zniknął.

Pod wieczór drugiego dnia podróży wiatr zmienił kierunek na

północno-wschodni, spadając w dół ku skalistej dolinie z

pokrytych śniegiem górskich szczytów, które oddzielały

trzech wędrowców od odległego morza. Nie minęła godzina, a

wszystkie chmury zostały odegnane w głąb lądu. Na położone

na południu wzgórza padły łagodne promienie różowego

światła, łagodząc ich ostre zarysy plamami delikatnego,

fioletowego cienia. Wysoko w górze przeleciał klucz

krzykliwych gęsi, kierując się w stronę leżących daleko na

południu słonych bagien.

Obcy jechali jeden za drugim wąską ścieżką, wijącą się

wzdłuż szemrzącego strumyka. Zdążyli już przyzwyczaić się do

pozornie niezgrabnego, chwiejnego kroku ich wierzchowców i

pozwalali im samodzielnie wybierać drogę w kamienistym

terenie.

Po pewnym czasie dotarli do miejsca, w którym woda

spadała ze skalnej półki do płytkiego basenu; rosnące dokoła

jego brzegów cierniste krzewy dawały nieco osłony przed

ostrymi ukąszeniami wiatru. Prowadzący małą kawalkadę

ściągnął wodze wierzchowca, a następnie pochylił się do

przodu, poklepał go po długiej, wygiętej łukowato szyi i

szepnął mu coś do ucha. Wielbłąd posłusznie opadł na

guzłowate, potężne kolana, pozwalając jeźdźcowi zejść na

ziemię. Dwaj pozostali wędrowcy postąpili w ten sam sposób.

Oswobodzone z brzemienia zwierzęta poderwały się na nogi i

pośpieszyły nad brzeg, gdzie schyliły głowy i zaczęły głośno

pić.

Zachodnia część nieba przybrała nagle głęboki,

karmazynowy odcień, pocięty słonecznie złotymi pasami, które

ściemniały najpierw do jasnego brązu, a potem do rdzawej

czerwieni. Jeden z mężczyzn rozwiązał skórzaną sakwę i

wydobył z niej garść suszonych fig, którymi podzielił się ze

swoimi towarzyszami. Stali przez jakiś czas w milczeniu,

obserwując zachód słońca i żując słodkie, ziarniste owoce.

- Czy to daleko stąd? - odezwał się po raz pierwszy od

wielu godzin Caspar, ten sam, który otworzył sakwę z figami.

Zagadnięty spojrzał na góry, które właśnie opuścili, po

czym zawinął rękaw obszernej, wełnianej szaty i spojrzał na

tarczę instrumentu, który miał przypasany do przegubu dłoni.

- Nie dalej niż cztery stercje - powiedział. - Możliwe,

że nawet trzy i pół.

- Powiedzieli, kogo po nas przysyła?

- Iphisa Braktora. On również zna miejscowy język.

- Iphis? - mruknął oblizując palce Caspar. - Nie muszę ci

chyba mówić, że jeszcze nigdy nie cieszyłem się bardziej z

perspektywy spotkania z kimkolwiek.

- Ja też - odezwał się Bal Hazar. - Wyobraźcie sobie, że

musielibyśmy zostać tutaj do końca życia.

- Sądząc po tym, co widzieliśmy w innych miejscach,

mogliśmy trafić znacznie gorzej - zauważył Melchior. - Ta

planeta ma wiele do zaofiarowania. Jest bardzo piękna.

Wyczuwam tutaj obecność Zurvana.

Jego dwaj towarzysze spojrzeli na niego z mieszaniną

szacunku, oddania i lekkiego rozbawienia. Ten, który nazywał

się Bal Hazar, zapytał:

- Czy mógłbyś nam powiedzieć, Mel, gdzie n i e

wyczuwałeś jego obecności?

Melchior uśmiechnął się.

- Mimo wszystko to prawda. Zaprzeczyć temu równałoby się

zaprzeczyć istnieniu samego Zurvana. Wyczuwam tutaj głęboki

spokój, identyczny ze spokojem panującym w centrum

nyffiańskiego vortexu tuż przed zmianą kierunku przepływu.

Mentor Mikalis z całą pewnością również musiał to odczuć.

- Bez wątpienia właśnie to spowodowało nagłe otwarcie się

ziemi i pochłonięcie naszego lądownika - zauważył Caspar i

sięgnął po następną figę.

Na wschodnim horyzoncie góry skryły się za zasłoną

fioletowych cieni. Nad nimi pojawiła się samotna gwiazda i

rozpoczęła niedostrzegalną wędrówkę ku zenitowi. Trzej

mężczyźni przyglądali się jej w milczeniu, aż wreszcie

Melchior powiedział:

- A jednak cztery stercje. Pora ruszać w drogę.

Gdy dotarli do końca doliny, na niebie pojawił się księżyc w

pełni. Jego blade światło posrebrzyło ostre, czarne

wierzchołki targanych wiatrem cyprysów i rozrzuciło

niewyraźne cienie w falującej po obu stronach szlaku trawie.

Gdzieś spomiędzy znajdujących się na południu wzgórz wiatr

przyniósł melancholijny lament dzikiego psa; po chwili

dołączył do niego drugi. Caspar zadrżał, zsunął bardziej na

czoło kaptur wełnianej szaty i pogonił swego wielbłąda, by

ten zrównał się z wierzchowcem Melchiora.

- Którędy teraz?

Melchior wskazał na północny zachód, po czym skręcił

nieco w bok, kierując się ku wierzchołkowi niewielkiego

wzgórza. Gdy się tam znalazł, ponownie sprawdził wskazania

instrumentu przytroczonego do przegubu dłoni.

- To tam - powiedział po chwili. - Ten pagórek po drugiej

stronie wioski. Z całą pewnością zdążymy.

Wielbłądy ruszyły w dół wzgórza, w stronę szarej,

zakurzonej wstążki drogi i zgrupowanych przy niej domostw o

ścianach pobielonych wapnem. Uprząż dzwoniła melodyjnie w

mroźnym powietrzu. Wiatr, który teraz dął im w plecy, niósł

naprzód ich zapach. Wkrótce poczuł go jakiś pies i zaczął

wściekle ujadać.

Wszystkie domy były już pozamykane na noc; drewniane

okiennice odgradzały zaciszne wnętrza od szalejącego na

zewnątrz wiatru. Gdzieniegdzie przez wąską szparę wyciekał

strumień żółtego światła. Z budynku stojącego na samym końcu

osady dochodził gwar głosów śpiewających pijacką piosenkę.

Kiedy przejeżdżali obok chaty, z głębokiego cienia

wyszedł na drogę jakiś mężczyzna. Przyjrzał się Melchiorowi,

po czym podbiegł prędko, sięgnął w górę i chwycił mocno fałdę

jego wełnianej szaty. Melchior zatrzymał wielbłąda i z

lekkim zdziwieniem spojrzał na mężczyznę.

- Ty jesteś lekarzem? Posłałem po lekarza przed trzema

godzinami.

- O co chodzi? - zainteresował się Caspar. - Co on mówi?

- Pyta, czy jestem lekarzem - wyjaśnił Melchior, a

zwracając się do nieznajomego zapytał: - Co ci dolega?

- Nic, panie. Chodzi o moją żonę.

- Jest chora?

- Rodzi. Potrzebuje pomocy.

Melchior przyjrzał się podniesionej w górę, okolonej

brodą twarzy; w bladym świetle księżyca widać było doskonale

malującą się na niej udrękę i determinację. Zaraz potem

przeniósł wzrok na rozgwieżdżone niebo. Wielki statek był

teraz doskonale widoczny - mieniący się brylant wiszący na

Kole Zurvana. Zawahał się, ale w tym samym momencie poczuł,

jak wielbłąd opada na kolana.

- Chodźcie - zwrócił się do swoich towarzyszy. - Zurvan

chce tego. Weźcie ze sobą wszystko, co macie. Mamy dość

czasu.

- Oszalałeś, Mel? Przecież wiesz, że Iphis nie będzie

czekał!

- Zaczeka - odparł spokojnie Melchior. - Chodźcie.

Zsiedli z wierzchowców i ruszyli za mężczyzną przez

oświetlone blaskiem księżyca podwórze, a następnie przez

zwieńczone łukiem wejście do długiej, niskiej szopy. W jej

odległym końcu migotał słaby płomień oliwnej lampki. W

oddzielonych od siebie kamiennymi przepierzeniami boksach

długorogie bydło dostojnie przeżuwało pokarm.

Pod drewnianym żłobem na stogu siana leżała dziewczyna. W

pobladłej, posrebrzonej potem twarzy jej ciemne oczy

wydawały się jeszcze większe niż były w istocie. Między

udami, połączone z nią jeszcze pępowiną, leżało dziecko,

które przed chwilą urodziła.

Melchior wyszeptał krótką modlitwę do Zurvana, podszedł

do niej i podniósł z ziemi małe, nieruchome ciałko.

Przycisnąwszy usta do ust dziecka wyssał z nich zgęstniały

śluz i wypluł na klepisko, po czym nabrał powietrza i

wdmuchał je w płuca nowo narodzonego. Poczuł, jak pod jego

palcami małe, delikatne niczym u ptaka żebra wzbierają

pierwszym oddechem. Odsunąwszy twarz nacisnął ostrożnie

maleńką klatkę piersiową; w szopie rozległo się ciche,

obrażone na cały świat kwilenie. Spojrzał ze zdziwieniem na

małą, pomarszczoną twarz i odwrócił się do swoich

towarzyszy.

- Co mam teraz robić?

- Przetnij pępowinę - doradził mu Bal Hazar.

- Czym?

- Zębami. Widziałem, że tak właśnie postępują ci ludzie.

- Więc ty to zrób.

- Łamiemy prawo, Melchior. Czy przyjmujesz na siebie

odpowiedzialność?

- A czy już tego nie uczyniłem? Zrób to.

Bal Hazar ukląkł na suchym, słodko pachnącym sianie,

uniósł du ust pępowinę i przegryzł ją.

- Balsam. Ty go masz, Caspar.

Caspar wydobył z sakwy dużą, białą tubę, odkręcił ją i

wręczył Bal Hazarowi, który posmarował pachnącą maścią

najpierw obydwa końce pępowiny, a następnie całe ciało

protestującego głośno niemowlęcia.

Kobieta jęknęła słabo i wyciągnęła ręce do swego

płaczącego dziecka. Melchior zawinął je w rąbek jej szaty i

dopiero wtedy oddał matce. Przytuliła je do piersi, a ono

przywarło do niej ustami i od razu umilkło.

Wnętrze szopy zalało na ułamek sekundy przypominające

letnią błyskawicę jaskrawe, białe światło.

- To Iphis! - zawołał Caspar.

- Idź i powiedz mu, żeby poczekał - powiedział Melchior.

- Niebawem tam będziemy.

Caspar wybiegł pośpiesznie na pustą, smaganą podmuchami

wiatru drogę. Nad górującym nad wioską wzniesieniem wisiała

kapsuła ratunkowa przypominająca wielką, srebrną piłkę.

Wdrapał się na grzbiet najbliższego wielbłąda i zmusił

ociężałe zwierzę do falującego galopu.

Melchior tymczasem przyglądał się matce i dziecku

zastanawiając się, czy uczynił dobrze, czy źle. Świadoma

ingerencja w przebieg najmniej nawet istotnych wydarzeń na

obcej planecie stanowiła wykroczenie przeciwko powszechnemu

prawu. On jednak zrobił to, co zrobił i teraz nie mógł już

nic na to poradzić. Wziął z rąk Bal Hazara tubę z maścią,

zakręcił ją i wręczył ojcu dziecka.

- Weź to - powiedział. - To wyleczy twoją żonę.

- Ile jestem ci winien, panie?

- Nie jesteś mi nic winien. To dar.

Zdjął z palca wąski pierścień z metalu przypominającego

nieco złoto, po czym rozciągnął go w dłoniach na tyle, żeby

zmieściła się weń nóżka dziecka. Na drobnym ciałku pierścień

przypominał bransoletkę z anielskiego włosa.

- Tyś przynależny Zurvanowi - wyszeptał.

Mężczyzna ukląkł, schylił głowę i ucałował skraj szaty

uzdrowiciela. Melchior nachylił się niezgrabnie, poklepał go

uspokajająco po ramieniu, po czym odwrócił się i skinął na

Bal Hazara.

- Idźmy już - powiedział.

Pozostawili wielbłądy u stóp wzgórza, resztę wspinaczki

odbywając na piechotę. W połowie drogi spotkali trzech

mężczyzn pędzących co sił w nogach do leżącej w dole wioski.

Jeden z nich wykrzyknął coś, ale dwa serca Melchiora biły

zbyt głośno, by mógł cokolwiek zrozumieć. Kiedy w pięć minut

później dotarli do szczytu wzgórza, zastali tam oczekujących

ich niecierpliwie Iphisa Braktora i Caspara. Bez zwłoki

weszli na pokład kapsuły i wystartowali.

Spoglądając w dół, na malejące szybko wzgórza Judei

zdążyli jeszcze zauważyć stado przerażonych owiec, pędzących

na złamanie karku do Betlejem.

- Ci pasterze będą opowiadać bardzo dziwne rzeczy -

skrzywił się Iphis Braktor. - Co zatrzymało cię tak długo?

- Nic ważnego - odpowiedział Melchior.

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Richard Cowper The Tithonian Factor
Richard Cowper White Bird of Kinship 01 The Road to Corlay
The Twilight of Briareus Richard Cowper
Richard Cowper The Tithonian Factor
The Road to Corlay Richard Cowper
Piper at the Gates of Dawn Richard Cowper
Richard Cowper Opiekunowie
The Hertford Manuscript Richard Cowper
Nic w tym świecie
Nigdy nie pracowałam, dziś nie mam nic
Nic się nie kończy, Teksty piosenek
Ten kto nic nie wie nie kocha, Filozofia, @Filozofia, Pracelsus
Decyzje merytoryczne organu odwolawczego(1), Wszystko i nic
poprawiona wersja Nic więcej nie trzeba, scenariusze
interpretacja nic dwa razy
Leibniz Dlaczego istnieje raczej cos niz nic
miedzy nami nic nie bylo, Asnyk
Polacy nic się stało

więcej podobnych podstron